Iwan Turgieniew Ojcowie i dzieci





Iwan Turgieniew



Ojcowie i dzieci


(Przełożyła Joanna Guze)



I

Cóż, Piotrze? Nie widać jeszcze? — pytał 20 maja 1859 roku swego służącego, pyzatego chłopaka z białym puszkiem na podbródku i małymi, mętnymi oczkami, pan liczący lat niewiele ponad czterdzieści, który bez czapki, w zakurzonym płaszczu i kracia­stych spodniach wyszedł na niski ganek zajazdu przy*** trakcie.

Służący, w którym wszystko: i turkusowy kolczyk w uchu, i wypomadowane włosy o niejednolitej bar­wie, i uprzejme ruchy, słowem, wszystko zdradzało człowieka nowej, doskonałej generacji, z pobłażaniem spojrzał na drogę i odpowiedział:

Żadną miarą nie widać, proszę łaski pana.

Nie widać? — powtórzył pan.

Nie widać — po raz drugi odrzekł służący.

Pan westchnął i przysiadł na ławeczce. Zapoznamy z nim czytelnika, kiedy tak siedzi podgiąwszy nogi i w zamyśleniu spogląda dokoła.

Nazywa się Mikołaj Pietrowicz Kirsanow. Jego piękny majątek, położony o piętnaście wiorst od za­jazdu, liczy dwieście dusz albo, jak powiada sam Kirsanow, od czasu gdy wydzielił ziemię chłopom i założył „fermę" — dwa tysiące dziesięcin ziemi. Ojciec jego, waleczny generał z 1812 roku, prostak ledwie władający piórem, ale niezły człowiek, całe życie klepał biedę; z początku dowodził brygadą, po­tem dywizją i stale mieszkał na prowincji, gdzie dzię­ki swej randze odgrywał dość znaczną rolę. Mikołaj Pietrowicz urodził się na południu Rosji, podobnie jak starszy jego brat, Paweł, o którym będzie dalej mowa, i wychowywał się do czternastego roku życia w domu, wśród tanich guwernerów, nonszalanckich a uniżonych adiutantów i innych pułkowych oraz szta­bowych osobistości. Matka jego, z domu Kolazin, jako panna — Agathe, w roli zaś zacnej generałowej — Agafokleja Kuźminiczna Kirsanow, nosiła wspaniałe czepce i szeleszczące jedwabne suknie, w cerkwi podchodziła pierwsza do krzyża, mówiła głośno i du­żo, rano podawała dzieciom rękę do ucałowania, wie­czorem błogosławiła je, słowem, żyła jak Pan Bóg przykazał. Mikołaj Pietrowicz, jako syn generała — chociaż nie tylko nie odznaczał się męstwem, ale w dodatku zdobył sobie przydomek podszytego tchó­rzem — powinien był, podobnie jak brat jego Pa­weł, zostać wojskowym; tymczasem tego dnia, kiedy przyszła wiadomość o jego przydziale, złamał właśnie nogę; przeleżał dwa miesiące w łóżku, po czym oka­zało się, że zostanie na całe życie kulawy. Zrezygno­wany ojciec przystał, by syn robił karierę cywilną. Gdy chłopiec skończył osiemnaście lat, zawiózł go do Petersburga i zapisał na uniwersytet. Właśnie w tym czasie brat Mikołaja został oficerem pułku gwardii. Młodzi ludzie zamieszkali razem, doglądani z daleka przez ciotecznego wuja ze strony matki, Ilję Kolazina, urzędnika wysokiej rangi. Ojciec wrócił do swo­jej dywizji i do małżonki; niekiedy tylko przysyłał synom wielkie ćwiartki szarego papieru upstrzone zamaszystym pismem godnym kancelisty. Na końcu tych ćwiartek pysznił się otoczony starannymi za­krętasami podpis: „Piotr Kirsanow, generał-major." W roku 1835 Mikołaj Pietrowicz ukończył uniwersy­tet jako kandydat; w tym samym roku generał Kir­sanow, przeniesiony w stan spoczynku za nieudany przegląd wojsk, sprowadził się z żoną do Petersbur­ga. Wynajął dom przy Ogrodzie Taurydzkim i zapi­sał się do Klubu Angielskiego, ale raptem umarł na apopleksję. Agafokleja Kuźminiczna wkrótce poszła za nim: nie mogła przywyknąć do pustki stołecznego życia; zadręczyła ją nuda egzystencji, którą wiodła jako żona dymisjonowanego generała. Tymczasem Mikołaj Pietrowicz, jeszcze za życia rodziców i ku wielkiemu ich zmartwieniu, zdążył zakochać się w córce urzędnika Prepołowieńskiego, u którego wy­najmował dawniej mieszkanie. Była to ładna panna o wyższych, jak to mówią, aspiracjach: czytała w cza­sopismach poważne artykuły z działu „Nauka". Gdy tylko minęła żałoba, Mikołaj ożenił się z nią i opu­ściwszy Ministerstwo Dworu i Apanażów, gdzie do­stał się z protekcji ojca, zażywał szczęścia ze swą Maszą najpierw w małym domku pod Petersburgiem, niedaleko Instytutu Leśnego, potem w mieście, w nie­wielkim i ładnym mieszkaniu z czystymi schodami i chłodnawym salonem, wreszcie na wsi, gdzie osiedli na stałe i gdzie wkrótce urodził im się syn Arka­diusz. Małżonkowie żyli szczęśliwie i spokojnie, nie rozstawali się prawie nigdy, czytali razem, grali na cztery ręce na fortepianie, śpiewali duety; ona sa­dziła kwiaty i doglądała ptactwa, on niekiedy jeździł na polowanie i zajmował się gospodarstwem; Arka­diusz zaś rósł, także szczęśliwie i spokojnie. Dziesięć lat minęło jak sen. W roku 1847 żona Kirsanowa umarła. Ciężko przeżył ten cios, osiwiał w kilka ty­godni; wybierał się za granicę, by choć trochę zapomnieć... lecz nastał właśnie rok czterdziesty ósmy1. Chcąc nie chcąc musiał wrócić na wieś i po dość długim okresie apatii zajął się ulepszaniem gospo­darstwa. W roku 1855 zawiózł syna na uniwersytet; spędził z nim trzy zimy w Petersburgu, nigdzie pra­wie nie bywał i starał się poznać młodych kolegów Arkadiusza. Ostatniej zimy nie mógł przyjechać — i właśnie widzimy go w maju 1859 roku, zupełnie już siwego, pulchnego i nieco przygarbionego: czeka na syna, który, jak niegdyś on sam, otrzymał stopień kandydata.

Służący, czy to z poczucia przyzwoitości, czy też nie chcąc pozostawać pod pańskim okiem, stanął przy wrotach i zapalił fajkę. Mikołaj Pietrowicz pochyliw­szy głowę spoglądał na zbutwiałe schodki ganku: przechadzał się tu statecznie spory pstry kurczak, głośno postukując dużymi, żółtymi łapami; brudna kotka nieżyczliwie zerkała na niego przycupnąwszy niedbale na poręczy. Słońce przypiekało; z na wpół ciemnej sieni zajazdu dolatywał zapach ciepłego żyt­niego chleba. Mikołaj Pietrowicz pogrążył się w my­ślach. „Syn... kandydat... Arkasza..." — nieustannie snuło mu się po głowie; próbował zająć się czymś innym, ale znowu wracały te same myśli. Wspomniał nieboszczkę żonę... — Nie doczekała! — szepnął ża­łośnie. Tłusty, błękitnawy gołąb sfrunął na drogę i szybko podreptał w stronę studni, żeby się napić wody z kałuży. Mikołaj Pietrowicz zaczął mu się przypatrywać, ale ucho jego już łowiło turkot zbliża­jących się kół...

Musowo panicz jadą — zameldował służący wy­chylając się zza wrót.

Mikołaj Pietrowicz skoczył na równe nogi i spoj­rzał na drogę wytężając wzrok. Ukazał się tarantas zaprzężony w trzy pocztowe konie, w tarantasie mi­gnął otok studenckiej czapki, znajomy zarys drogiej twarzy...

Arkasza, Arkasza! — zawołał Kirsanow i po­biegł wymachując rękami... W kilka chwil potem przyciskał wargi do gładkiego, zakurzonego i opalo­nego policzka młodego kandydata.


II

Pozwól, że się otrzepię, papo — mówił Arka­diusz nieco ochrypłym po podróży, ale dźwięcznym, młodzieńczym głosem, wesoło odpowiadając na uści­ski ojca. — Zakurzę cię całego.

To nic, to nic — powtarzał uśmiechając się z rozrzewnieniem Mikołaj Pietrowicz i dwakroć ude­rzył dłonią po kołnierzu synowskiego szynela i po własnym płaszczu. — Pokaż no się, pokaż — dodał odstępując o krok i natychmiast ruszył szybko w stro­nę zajazdu, mówiąc: — Tutaj, tutaj. Dawajcie konie, tylko prędko.

Mikołaj Pietrowicz zdawał się o wiele bardziej przejęty niż jego syn; był zmieszany, onieśmielony. Arkadiusz zatrzymał go.

Papo — powiedział — pozwól, że zapoznam cię z moim przyjacielem, Bazarowem, o którym tak czę­sto ci pisałem. Był tak dobry, że zgodził się przyje­chać do nas w gościnę.

Mikołaj Pietrowicz szybko się odwrócił, podszedł do odzianego w długi podróżny kitel z chwastami wy­sokiego młodzieńca, który dopiero co wysiadł z tarantasu, i mocno uścisnął jego czerwoną dłoń, którą tamten nie od razu mu podał.

Rad jestem serdecznie — rozpoczął — i wdzięcz­ny, że zechciał nas pan odwiedzić; mam nadzieję... pozwoli pan, że zapytam o imię?

Eugeniusz Wasiliewicz — odpowiedział Bazarow leniwie, lecz męskim głosem i opuszczając wysoki kołnierz kitla ukazał Mikołajowi Pietrowiczowi całą twarz. Była wydłużona i chuda, o szerokim czole; nos, spłaszczony u góry, ku dołowi się zaostrzał; oczy były wielkie, zielonkawe; faworyty obwisłe, płowe; ożywiał ją spokojny uśmiech, wyrażała pewność sie­bie i rozum.

Mam nadzieję, drogi Eugeniuszu Wasiliczu, że nie będzie się pan u nas nudził — ciągnął dalej Mi­kołaj Pietrowicz.

Cienkie wargi Bazarowa drgnęły z lekka, ale nic nie odpowiedział i tylko uchylił czapki. Mimo dłu­gich i gęstych ciemnoblond włosów widać było wy­pukłości jego szerokiej czaszki.

Więc jak, Arkadiuszu? — odezwał się znowu Mikołaj Pietrowicz zwracając się do syna. — Czy zaraz zakładać konie? A może chcecie odpocząć?

Odpoczniemy w domu, papo; każ zakładać.

Zaraz, natychmiast — podchwycił ojciec. — Hej, Piotrze, słyszysz? Każ no zakładać, bratku, a ży­wo!

Piotr, który jako udoskonalony sługa nie ucałował ręki panicza, tylko poprzestał na ukłonie z daleka, znowu znikł we wrotach.

Przyjechałem tu kolaską, lecz mam także trój­kę do twojego tarantasu — mówił z przejęciem Mi­kołaj Pietrowicz, gdy Arkadiusz pił wodę z żelaznego czerpaka, który przyniosła gospodyni zajazdu, a Ba­zarow zapalił fajkę i podszedł do woźnicy odprzęgającego konie. — Ale kolaska jest tylko na dwie osoby i nie wiem, jak twój przyjaciel...

Pojedzie tarantasem — przerwał półgłosem Ar­kadiusz. — Proszę, nie rób z nim ceremonii. To wspa­niały chłopak, taki prosty — zobaczysz.

Furman Mikołaja Pietrowicza wyprowadził konie.

Ruszaj się, brodaczu! — zwrócił się Bazarow do furmana.

Ej, Mitiucha — podchwycił drugi furman, któ­ry stał obok z rękami wsuniętymi w tylne kieszenie kożucha. — Jak to wielmożny pan ciebie nazwał? Brodacz, i kwita.

Mitiucha tylko potrząsnął czapką i zdjął lejce ze spoconego dyszlowego konia.

Szybciej, szybciej, chłopcy, zaprzęgajcie! — za­wołał Mikołaj Pietrowicz — dostaniecie na wódkę!

W kilka chwil konie były założone; ojciec i syn usadowili się w kolasce, Piotr wlazł na kozioł; Ba­zarow wskoczył do tarantasu, głowę oparł o skórza­ną poduszkę — i oba pojazdy ruszyły.


III

Jesteś więc wreszcie kandydatem i przyjechałeś do domu — mówił Mikołaj Pietrowicz dotykając to ramienia, to znów kolan Arkadiusza. — Nareszcie!

A jakże się miewa stryj? Zdrów? — zapytał Arkadiusz, który choć sam pełen szczerej, prawie dziecinnej radości, pragnął jak najprędzej zakończyć rozmowę utrzymaną w tonie podniosłym i skierować ją na zwykłe tory.

Zdrów. Chciał nawet pojechać ze mną, ale ja­koś się rozmyślił.

Długo na mnie czekałeś? — zapytał Arkadiusz.

Około pięciu godzin.

Poczciwy papcio!

Arkadiusz żywo obrócił się w stronę ojca i głośno pocałował go w policzek. Mikołaj Pietrowicz roze­śmiał się cichutko.

Przygotowałem ci świetnego konia! — zaczął — zobaczysz. I w twoim pokoju kazałem dać obicia.

A czy jest pokój dla Bazarowa?

Znajdzie się i dla niego.

Papo, proszę, bądź dla niego serdeczny. Nie potrafię ci powiedzieć, jak bardzo zależy mi na jego przyjaźni.

Poznałeś go niedawno?

Niedawno.

Tak, nie widywałem go ubiegłej zimy. Co stu­diuje?

Jako przedmiot główny nauki przyrodnicze. Ale umie wszystko. W przyszłym roku chce zdawać egza­min na doktora.

Aha! Więc medycyna — zauważył Mikołaj Pie­trowicz i umilkł. — Piotrze — dodał wyciągając rę­kę — czy to nasi chłopi jadą?

Piotr spojrzał w stronę, gdzie wskazywał pan. Kil­ka wozów, zaprzężonych w konie bez wędzideł, je­chało szybko wąską polną drogą. Na każdym wozie siedziało co najwyżej dwóch chłopów w rozpiętych kożuchach.

Tak jest, proszę łaski pana — rzekł Piotr.

Dokąd oni jadą? Pewno do miasta, co?

Należy przypuszczać, że do miasta. Do szyn­ku — dodał pogardliwie i z lekka pochylił się w stro­nę furmana, jakby szukał u niego potwierdzenia. Ale tamten ani drgnął; był to człowiek starej daty, nie podzielający nowych poglądów.

Mam w tym roku wielkie kłopoty z chłopami — ciągnął dalej Mikołaj Pietrowicz zwracając się do syna. — Nie płacą czynszu. Co robić?

A z najemnych robotników jesteś zadowolony?

Tak — wycedził przez zęby Mikołaj Pietro­wicz. — Bieda tylko, że wciąż im podbijają dniówki, no i prawdziwego starania wciąż jeszcze ani śladu. Niszczą uprząż. Orali zresztą wcale dobrze. Miejmy nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży. Ale czy ciebie obchodzi teraz gospodarstwo?

Szkoda, że nie ma u nas cienia — zauważył Arkadiusz nie odpowiadając na ostatnie pytanie.

Nad tarasem od północnej strony kazałem za­wiesić wielką markizę — rzekł Mikołaj Pietrowicz. — Teraz nawet obiad można jeść na dworze.

Za bardzo będzie wyglądało na letnisko... zresz­tą wszystko to głupstwo. Ale jakie tutaj powietrze! Jak cudownie pachnie! Doprawdy, zdaje mi się, że nigdzie na świecie tak nie pachnie jak w tych okoli­cach. I niebo tutaj...

Arkadiusz urwał nagle, obejrzał się za siebie i za­milkł.

Oczywiście — zauważył Mikołaj Pietrowicz — tyś się tu urodził, wszystko tu powinno mieć dla ciebie niezwykły urok...

Ależ, papo, przecie to wszystko jedno, gdzie człowiek się urodził.

A jednak...

Nie, to zupełnie wszystko jedno.

Mikołaj Pietrowicz spojrzał z boku na syna; kolaska ujechała dobre pół wiorsty, zanim znów nawiązali rozmowę.

Nie pamiętam, czy ci pisałem — zaczął Mikołaj Pietrowicz — że twoja niania, Jegorowna, umarła.

Doprawdy? Biedna staruszka! A Prokoficz żyje?

Żyje i wcale się nie zmienił. Wciąż tak samo zrzędzi. Wielkich zmian zresztą w Mariinie nie znaj­dziesz.

I rządca wciąż ten sam?

Właśnie rządcę zmieniłem. Postanowiłem nie zatrudniać już zwolnionych z poddaństwa chłopów, dawnych dworskich, lub przynajmniej nie zlecać im żadnych odpowiedzialnych funkcji. (Arkadiusz wska­zał oczami na Piotra.) Il est libre, en effet2 — za­uważył półgłosem Mikołaj Pietrowicz — ale to ka­merdyner. Teraz mam rządcę z mieszczan; zdaje się, że dzielny z niego człowiek. Wyznaczyłem mu dwie­ście pięćdziesiąt rubli rocznej pensji. Zresztą — mó­wił pocierając czoło i brwi, co zawsze było u niego oznaką zmieszania — powiedziałem ci, że nie znaj­dziesz zmian w Mariinie... To niezupełnie praw­da. Uważam za swój obowiązek uprzedzić cię, cho­ciaż...

Zamilkł na chwilę i mówił dalej już po francu­sku:

Surowy moralista uznałby moją szczerość za niewłaściwą; ale po pierwsze, tego nie można ukryć, a po drugie, wiesz dobrze, że zawsze miałem szcze­gólne zasady, jeśli chodzi o stosunek ojca do syna. Zresztą masz oczywiście prawo mnie potępić. W mo­im wieku... Słowem, ta... ta dziewczyna, o której zapewne już słyszałeś...

Fieniczka? — bezceremonialnie zapytał Arka­diusz.

Mikołaj Pietrowicz poczerwieniał.

Nie wymieniaj głośno jej imienia... No, tak... ona teraz mieszka u mnie. Umieściłem ją w domu... Były tam dwa niewielkie pokoiki. Zresztą wszystko to można zmienić.

Zlituj się, papo, dlaczego?

Twój przyjaciel będzie u nas gościł... Nie wy­pada...

O Bazarowa nie kłopocz się, proszę. On jest po­nad to.

No, a ty? — spytał Mikołaj Pietrowicz. — Ofi­cynka jest przecie bardzo licha.

Ależ, papo — przerwał mu Arkadiusz — zu­pełnie jakbyś się tłumaczył, jak ci nie wstyd?

Oczywiście, że powinienem się wstydzić — od­powiedział Mikołaj Pietrowicz, coraz bardziej się czerwieniąc.

Dosyć, papo, dosyć, dajże pokój! — Arkadiusz uśmiechnął się serdecznie. „Z czego się tłumaczy!" — pomyślał i duszę jego napełniła pobłażliwa tkliwość dla dobrego i delikatnego ojca, zmieszana z poczu­ciem jakiejś utajonej przewagi. — Przestań, pro­szę — powtórzył raz jeszcze, mimo woli upajając się własną dojrzałością i brakiem przesądów.

Mikołaj Pietrowicz zerknął na niego spod palców ręki, którą wciąż pocierał czoło, i coś ukłuło go w ser­ce... Ale natychmiast zrzucił całą winę na siebie.

Patrz, to już nasze pola — rzekł po długim mil­czeniu.

A tam, przed nami, to chyba nasz las? — zapy­tał Arkadiusz.

Tak, nasz. Tylko że już sprzedany. W tym roku będą go rąbać.

Dlaczego sprzedałeś?

Trzeba było pieniędzy; zresztą te grunta prze­chodzą na rzecz chłopów.

Którzy nie płacą ci czynszów?

To już ich sprawa; kiedyś zresztą będą płacić.

Szkoda lasu — zauważył Arkadiusz i zaczął się rozglądać dokoła.

Jechali przez okolice, które trudno byłoby nazwać malowniczymi. Pola za polami wznosząc się nieco w górę, to znów opadając, ciągnęły się aż po niebo­skłon. Gdzieniegdzie widniały niewielkie lasy, a kręte parowy z rzadka usiane kępami niskich zarośli przy­pominały oznaczenia wąwozów na starych mapach z czasów Katarzyny. Trafiały się rzeczki o poszarpa­nych brzegach, małe stawy z lichymi grobelkami, wioski, gdzie stały niskie chaty o ciemnych, na poły rozrzuconych strzechach, na wpół zapadnięte stodoły o ścianach plecionych z chrustu i na oścież otwartych wrotach obok opustoszałych gumien, cerkwie, to mu­rowane z opadłym tu i ówdzie tynkiem, to znów drewniane z pochylonymi krzyżami i zapuszczonymi cmentarzami. Arkadiuszowi robiło się coraz smutniej. Jak na złość spotykali obszarpanych chłopów na wy­nędzniałych kobyłkach; niby żebracy w łachmanach, stały przydrożne, odarte z kory wierzby o połama­nych gałęziach; wychudłe krowy o skudlonej, jakby wygryzionej sierści, chciwie szczypały trawę po ro­wach. Zdawało się, że przed chwilą wyrwały się z czyichś groźnych, śmiercionośnych pazurów — i na­gle pod wpływem żałosnego widoku tych wynędz­niałych zwierząt, wśród wiosennego, pięknego dnia stawało białe widmo posępnej, nie kończącej się zi­my z jej zamieciami, mrozem i śniegiem... „Nie — pomyślał Arkadiusz — niebogaty to kraj, nie olśnie­wa ani dobrobytem, ani pracowitością; nie powinien żadną miarą takim pozostać, zmiany są konieczne... ale jak je przeprowadzić, jak się do tego zabrać?"

Tak rozmyślał Arkadiusz... A tymczasem wiosna nie ustawała w pracy. Wokół połyskiwała świeża zieleń, lśniły drzewa, krzaki i trawy, szeroko, miękko falu­jąc pod łagodnym tchnieniem ciepłego wiatru; wszę­dzie, niby nieprzerwana struga, płynął dźwięczny śpiew skowronków; czajki z krzykiem krążyły nad niskimi łąkami, to znów w milczeniu przebiegały po kępach; pięknie czerniejąc na tle bladej zieleni ni­skiego jeszcze, jarego zboża przechadzały się szpaki i ginęły w lekko już bielejącym życie; tylko czasem ukazywały się ich łebki w niebieskawej fali zbóż. Arkadiusz wciąż patrzył, a jego myśli z wolna słabły i ucichały... Zrzucił szynel i spojrzał na ojca tak we­sołym, tak bardzo chłopięcym wzrokiem, że Mikołaj Pietrowicz znowu go uściskał.

Teraz już niedaleko — rzekł Mikołaj Pietro­wicz. — Tylko wjedziemy na to wzgórze i zaraz bę­dzie widać dom. Ach, Arkasza, ułożymy sobie wspa­niale życie; będziesz mi pomagał w gospodarstwie, jeśli cię to nie znudzi. Powinniśmy teraz zbliżyć się do siebie, poznać nawzajem, prawda?

Oczywiście — powiedział Arkadiusz. — Jaki cu­downy dzień dzisiaj!

To na twój przyjazd, mój drogi. Tak, wiosna w całej pełni. Zresztą zgadzam się z Puszkinem — pamiętasz w Eugeniuszu Onieginie:


Jak smutno witam przyjście twoje,

Poro miłości, dniu wiosenny!

Jakież...3


Arkadiuszu! — rozległ się z tarantasu głos Ba­zarowa. — Przyślij mi zapałki, nie mam czym za­palić fajki.

Mikołaj Pietrowicz zamilkł, Arkadiusz zaś, który słuchał go nieco zdumiony, ale z pewną sympatią, wyciągnął z kieszeni srebrne pudełko z zapałkami i posłał je przez Piotra Bazarowowi.

Chcesz cygaro? — zawołał znowu Bazarow.

Daj — odpowiedział Arkadiusz.

Piotr wrócił do kolaski i wraz z pudełkiem wrę­czył mu grube czarne cygaro, które Arkadiusz zaraz zapalił, roztaczając wokół siebie tak mocny i kwaśny zapach starego tytoniu, że Mikołaj Pietrowicz, który nigdy w życiu nie palił, mimo woli, choć niedostrze­galnie, żeby nie urazić syna, odwracał głowę.

W kwadrans potem oba pojazdy zatrzymały się przed gankiem nowego drewnianego domu, pociągniętego starą farbą i pokrytego malowaną na czer­wono blachą. Było to właśnie Mariino, zwane inaczej Nową Słobódką, albo jak mawiali chłopi — Chutor na osóbku.


IV

Tłum dworskiej służby nie wybiegał na spotkanie państwa; pokazała się tylko jedna dwunastoletnia może dziewczynka, a za nią wyszedł chłopiec, bardzo podobny do Piotra, odziany w szarą liberyjną kurtkę ze srebrnymi herbowymi guzikami, służący Pawła Pietrowicza Kirsanowa. Milcząc otworzył drzwiczki kolaski i odpiął fartuch tarantasu. Mikołaj Pietro­wicz wraz z synem i Bazarowem ruszyli przez ciemny i prawie pusty salon, zza drzwi którego mignęła twarz młodej kobiety, i weszli do bawialni urządzo­nej już wedle nowszego smaku.

No, jesteśmy w domu — rzekł Mikołaj Pietro­wicz zdejmując czapkę i potrząsając głową. — Teraz najważniejsze to kolacja i odpoczynek.

Rzeczywiście, nieźle byłoby coś zjeść — zauwa­żył przeciągając się Bazarow i usiadł na kanapie.

Tak, tak, podawać kolację, podawać jak naj­prędzej. — Mikołaj Pietrowicz bez żadnego powodu zatupał nogami. — O, proszę, właśnie jest Prokoficz.

Wszedł człowiek w wieku lat sześćdziesięciu, o bia­łych włosach, chudy i smagły, w brązowym fraku z miedzianymi guzikami; na szyi miał różową chust­kę. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, ucałował rękę panicza i złożywszy ukłon gościowi, cofnął się do drzwi zakładając ręce w tył.

No, Prokoficzu — zaczął Mikołaj Pietrowicz — przyjechał do wreszcie… I co, jak go znajdujesz?

Jak najlepiej, proszę łaski pana — odrzekł sta­rzec i znowu wyszczerzył zęby, ale natychmiast zmarszczył gęste brwi. — Pan każe podawać? — za­pytał z naciskiem.

Tak, tak, proszę! Czy nie zechce pan wpierw pójść do swojego pokoju, Eugeniuszu Wasiliczu?

Nie, dziękuję, po co? Niech pan tylko każe za­nieść tam mój kuferek i to okrycie — dodał zdej­mując płaszcz.

Doskonale! Prokoficz, weź szynel pana! (Prokoficz jakby ze zdumieniem ujął obiema rękami „okry­cie" Bazarowa i wysoko unosząc je nad głową, wy­szedł na palcach.) A ty, Arkadiuszu, pójdziesz na chwilę do siebie?

Tak, muszę się trochę otrzepać — odparł Arka­diusz i kierował się już ku drzwiom, gdy w tej sa­mej chwili wszedł do salonu mężczyzna średniego wzrostu, odziany w ciemny angielski suit4, modny, nisko zawiązany halsztuk i lakierowane buty o ni­skich cholewkach. Był to Paweł Pietrowicz Kirsanow. Wyglądał na jakie czterdzieści pięć lat: jego krótko ostrzyżone siwe włosy mieniły się ciemnym poły­skiem niby wypolerowane srebro; twarz żółtawa, ale bez zmarszczek, niezwykle regularna i czysta, jak gdyby wyrzeźbiona cienkim i lekkim rylcem, zdra­dzała ślady niezwykłej urody; szczególnie piękne były pełne blasku czarne oczy o podłużnym wykroju. Cała postać, zgrabna i rasowa, zachowała młodzień­czą smukłość i tę postawę jakby przed wzlotem ku górze, która najczęściej znika po ukończeniu dwu­dziestu lat.

Paweł Pietrowicz wyjął z kieszeni spodni swoją piękną dłoń o długich, różowych paznokciach, która przy śnieżnej białości mankietu, spiętego wielkim opalem, wydawała się jeszcze piękniejsza, i podał ją bratankowi. Po tym wstępnym europejskim shake hands5 trzykrotnie, po rosyjsku, ucałował go, to znaczy dotknął swymi pachnącymi wąsami jego policz­ków i rzekł:

Witaj!

Mikołaj Pietrowicz przedstawił mu Bazarowa: Pa­weł Pietrowicz pochylił z lekka swą gibką figurę i z lekka się uśmiechnął, ale nie podał ręki, a nawet włożył ją z powrotem do kieszeni.

Myślałem już, że nie przyjedziecie dzisiaj — powiedział miłym głosem, uprzejmie kołysząc się, po­ruszając ramionami i pokazując wspaniałe, białe zęby. — Czyżby się coś przytrafiło w podróży?

Nie, nic się nie stało — odrzekł Arkadiusz. — Po prostu spóźniliśmy się nieco. Za to teraz jesteśmy głodni jak wilki. Każ, papo, Prokoficzowi, żeby się pośpieszył, zaraz wrócę.

Poczekaj, pójdę z tobą — zawołał Bazarow zry­wając się nagle z kanapy. Obaj młodzi ludzie wyszli.

Co to za jeden? — zapytał Paweł Pietrowicz.

Przyjaciel Arkaszy, jego zdaniem bardzo mądry człowiek.

Zostaje u nas?

Tak.

Ten rozczochrany?

No, tak.

Paweł Pietrowicz zastukał paznokciami po stole.

Uważam, że Arkadiusz s'est dégourdi6 — za­uważył. — Cieszę się z jego powrotu.

Przy kolacji rozmawiano mało. Zwłaszcza Bazarow nic prawie nie mówił, ale dużo jadł. Mikołaj Pietro­wicz gawędził o rozmaitych zdarzeniach ze swego, jak się wyrażał, fermerskiego życia, wyjaśniał treść uchwał, które rząd miał niebawem ogłosić, mówił o komitetach, o posłach, o konieczności wprowadze­nia maszyn rolniczych itd. Paweł Pietrowicz powoli przechadzał się po jadalni (kolacji nie jadał nigdy), niekiedy pociągając łyk z kieliszka napełnionego czerwonym winem i jeszcze rzadziej rzucając jakąś uwagę lub raczej wykrzyknik, w rodzaju: „a! aha! hm!" Arkadiusz opowiedział kilka petersburskich no­win, ale czuł się trochę niezręcznie, jak młodzieniec, który dopiero co przestał być dzieckiem i wrócił tam, gdzie wszyscy przywykli uważać go za dziecko. Nie­potrzebnie przewlekał swoje wypowiedzi, unikał sło­wa „papa", a nawet raz zastąpił je słowem „ojciec", które zresztą wycedził przez zęby; z niepotrzebną nonszalancją nalał sobie do szklanki znacznie więcej wina, niżby miał ochotę, i wypił wszystko. Prokoficz nie spuszczał z niego oczu i tylko poruszał wargami. Zaraz po kolacji wszyscy się rozeszli.

Dziwak z twojego stryja — mówił do Arkadiu­sza Bazarow siedząc w szlafroku obok jego łóżka i pykając krótką fajeczkę. — Co za elegancja na wsi, proszę! A paznokcie — tylko na wystawę!

Trzeba ci wiedzieć — odrzekł Arkadiusz — że w swoim czasie był z niego lew salonowy. Kiedyś opowiem ci jego historię. Odznaczał się wielką uro­dą, kobiety szalały za nim.

Ach, tak! Więc to mu zostało z dawnych cza­sów! Nie ma tu, niestety, kogo czarować. Cały czas patrzyłem na jego kołnierz, po prostu coś niezwy­kłego, można by pomyśleć, że wykuty z kamienia, i podbródek tak starannie wygolony. Arkadiuszu, przecież to śmieszne!

Owszem, ale to doprawdy bardzo dobry czło­wiek.

Archaiczne zjawisko! Ale ojca masz zacnego. Niepotrzebnie deklamuje wiersze, na gospodarstwie pewno też nie bardzo się zna, lecz jest z gruntu poczciwy.

To złoty człowiek.

Zauważyłeś, jak łatwo się miesza?

Arkadiusz skinął głową, jakby sam łatwo się nie mieszał.

Zadziwiający są ci starzy romantycy! — ciągnął dalej Bazarow. — System nerwowy doprowadzony do stanu rozdrażnienia... I rzecz jasna, naruszona równowaga ducha. No, dobranoc! Mam w pokoju angiel­ską umywalnię, ale drzwi się nie domykają. Mimo to należy temu przyklasnąć, angielskie umywalnie to postęp!

Bazarow wyszedł. Arkadiusza zaś ogarnęły radosne uczucia. Słodko zasypiać w rodzinnym domu, na zna­jomym sobie łóżku, pod kołdrą, którą szyły kochane ręce, może ręce niani, te łagodne, dobre, niestrudzo­ne ręce. Arkadiusz przypomniał sobie Jegorownę i westchnął życząc jej królestwa niebieskiego... Za siebie się nie modlił.

I on, i Bazarow rychło zasnęli, ale inni w domu długo jeszcze nie spali. Powrót syna wzburzył Miko­łaja Pietrowicza. Położył się do łóżka, lecz nie zgasił świecy i podparłszy głowę, długo rozmyślał. Brat jego siedział długo po północy w swoim gabinecie, w sze­rokim fotelu roboty Gambsa, przed kominkiem, na którym słabo tliły się węgle. Paweł Pietrowicz nie rozebrał się, tylko zamiast lakierowanych butów wło­żył chińskie, czerwone pantofle bez napiętków. W rę­kach trzymał ostatni numer „Galignani", ale nie czy­tał; wpatrywał się w kominek, gdzie przygasając i wy­buchając na nowo, drgał błękitnawy płomień... Bóg wie, gdzie błądziły myśli Pawła Pietrowicza, ale błą­dziły nie tylko w przeszłości: na jego twarzy malowało się skupienie i smutek, co się nie zdarza, gdy człowiek jest pochłonięty tylko wspomnieniami. W małym zaś pokoiku w głębi domu, na wielkiej skrzyni, w niebie­skim kaftaniku i białej chustce, narzuconej na ciemne włosy, siedziała młoda kobieta, Fieniczka, i na prze­mian to nasłuchiwała, to drzemała, to spoglądała w otwarte drzwi, spoza których widać było dziecin­ne łóżeczko i dobiegał miarowy oddech śpiącego dziecka.


V

Nazajutrz Bazarow zbudził się pierwszy i wyszedł z domu. „Oho — pomyślał rozglądając się dokoła — niezbyt tu pięknie." W owym czasie, kiedy Mikołaj Pietrowicz wytyczał granice między swoimi gruntami a ziemią swoich chłopów, wypadło tak, że pod bu­dowę nowego dworu musiał wydzielić cztery dziesię­ciny zupełnie płaskiej i nagiej ziemi. Wzniósł dom, pomieszczenia dla służby i zabudowania gospodarskie, założył sad, kazał wykopać sadzawkę i dwie studnie, ale młode drzewka źle się przyjmowały, woda w stud­niach miała smak słonawy, a w sadzawce zebrało się mało wody. Tylko altanka z bzów i akacji rozrosła się bujnie; tutaj niekiedy podawano herbatę i jadano obiady. W kilka minut Bazarow przebiegł wszystkie ścieżki sadu, zaszedł do obory i stajni, spotkał dwóch dworskich chłopców, z którymi od razu nawiązał zna­jomość, po czym wraz z nimi wyruszył po żaby ku niewielkiemu bagnu w odległości wiorsty od dworu.

Na co wam żaby, panie? — zapytał go jeden z chłopców.

Ano widzisz — odrzekł Bazarow, który w osobli­wy sposób potrafił budzić zaufanie w ludziach niższe­go stanu, chociaż nigdy im nie potakiwał i traktował ich raczej niedbale — rozetnę żabę i zobaczę, co ma tam w środku; a ponieważ ty i ja jesteśmy takimi samymi żabami, tyle tylko że chodzimy na nogach, więc będę wiedział, co się dzieje u nas w środku.

Na cóż wam to potrzebne?

Żeby się nie pomylić, jeżeli zachorujesz i będę cię leczył.

Alboście wy dochtór?

Tak.

Waśka, słyszysz, pan mówi, że jesteśmy żaby. Dziw!

Ja tam się boję żab — zauważył Waśka, siedmioletni chłopiec o białej jak len czuprynie, bosy, w sza­rej kazakinie ze stojącym kołnierzem.

Czego się bać? Czy to one gryzą?

No, właźcie do wody, filozofy — rzekł Bazarow.

Tymczasem Mikołaj Pietrowicz obudził się i poszedł do syna, którego zastał już ubranego. Ojciec i syn udali się na taras osłonięty markizą; obok balustrady, na stole między wielkimi bukietami bzu kipiał już samowar. Zjawiła się dziewczynka, ta sama, która poprzedniego dnia pierwsza wyszła na spotkanie przy­byłym, i cienkim głosem powiedziała:

Fiedosja Nikołajewna trochę niezdrowa i nie może przyjść; kazała pana zapytać, czy pan sam bę­dzie łaskaw nalać herbaty, czy przysłać Duniaszę?

Sam naleję, sam — szybko podchwycił Mikołaj Pietrowioz. — Arkadiuszu, chcesz herbaty ze śmie­tanką czy z cytryną?

Ze śmietanką — odrzekł Arkadiusz i po chwili milczenia zwrócił się pytająco do Mikołaja Pietrowicza. — Papo?

Mikołaj Pietrowicz spojrzał na syna zmieszany.

Co? — spytał.

Arkadiusz spuścił oczy.

Wybacz, papo, jeśli moje pytanie wyda ci się niestosowne — zaczął — ale ty sam wczorajszą swą szczerością upoważniasz mnie do szczerości... Nie bę­dziesz się gniewał?...

Mów.

Pozwól, że odważę się zapytać... Czy Fien... czy ona nie chce nalewać herbaty dlatego, że ja tu je­stem?

Mikołaj Pietrowicz odwrócił z lekka głowę.

Możliwe — powiedział wreszcie. — Ona przy­puszcza... Wstydzi się...

Arkadiusz szybko podniósł oczy na ojca.

Niepotrzebnie się wstydzi. Po pierwsze, znasz mój sposób myślenia (Arkadiusz z przyjemnością wy­powiedział te słowa), a po drugie, nie sądzisz chyba, że zechcę cię krępować, zmieniać twoje przyzwyczajenia? Ponadto jestem przekonany, że nie mogłeś źle wybrać; jeśli pozwoliłeś jej mieszkać z sobą pod jed­nym dachem, niewątpliwie na to zasługuje. W każdym razie syn nie może być sędzią ojca, zwłaszcza zaś ja nim być nie mogę, i to w stosunku do takiego, jak ty ojca, który nigdy w niczym nie krępował mojej swo­body.

Z początku głos Arkadiusza drżał; czuł, że okazuje ojcu wspaniałomyślność, lecz zarazem rozumiał, że wygłasza coś w rodzaju kazania; ale dźwięk własnego głosu silnie działa na człowieka, toteż Arkadiusz wy­powiedział ostatnie słowa stanowczo, a nawet z afektacją.

Dziękuję ci, Arkadiuszu — rzekł Mikołaj Pietrowicz stłumionym głosem, a jego palce znowu zaczęły błądzić po brwiach i czole. — Twoje przypuszczenia są w istocie słuszne. Oczywiście, gdyby ta dziewczyna nie była warta... Nie jest to lekkomyślna zachcianka. Niezręcznie mi o tym z tobą mówić, ale rozumiesz, że trudno jej było przyjść tutaj, kiedy ty jesteś, zwłasz­cza że to pierwszy dzień twojego pobytu.

W takim razie sam pójdę do niej — zawołał Ar­kadiusz w nowym przystępie wspaniałomyślnych uczuć i zerwał się z krzesła. — Wytłumaczę jej, że nie ma powodu, aby się mnie wstydziła.

Mikołaj Pietrowicz wstał również.

Arkadiuszu — zaczął. — Chwileczkę... Jakże można... Tam... Nie uprzedziłem cię, że...

Ale Arkadiusz już nie słuchał i wybiegł z tarasu. Mikołaj Pietrowicz spojrzał za nim i, pełen zmiesza­nia, opadł na krzesło. Serce mu zabiło... Trudno po­wiedzieć, czy w owej chwili ukazał mu się nieuniknio­ny, dziwny układ przyszłych stosunków z synem, czy zdawał sobie sprawę, że Arkadiusz może okazałby mu więcej szacunku, gdyby wcale tej kwestii nie poruszał, czy też może wyrzucał sobie swoją słabość — dość, że wszystkie te uczucia były w nim, ale w postaci nie­jasnych wrażeń; żywe rumieńce wciąż nie schodziły mu z twarzy, a serce biło mocno.

Rozległy się szybkie kroki i Arkadiusz wszedł na taras.

Poznaliśmy się, ojcze! — zawołał z wyrazem ja­kiegoś tkliwego i radosnego triumfu. — Fiedosja Nikołajewna czuje się dzisiaj naprawdę niezupełnie do­brze i przyjdzie później. Ale dlaczego mi nie powie­działeś, że mam brata? Ucałowałbym go jeszcze wczo­raj wieczorem, tak jak to zrobiłem teraz.

Mikołaj Pietrowicz chciał coś powiedzieć, wstać, otworzyć ramiona. Arkadiusz rzucił mu się na szyję.

Cóż to? Znowu się ściskacie? — rozległ się za nimi głos Pawła Pietrowicza.

Ojciec i syn jednakowo ucieszyli się z jego nadejścia właśnie w tej chwili: zdarzają się czasem wzruszające sytuacje, którym człowiek rad jednak jak najrychlej położyć kres.

Dlaczego tak się dziwisz? — wesoło zapytał Mi­kołaj Pietrowicz. — Ileż to czasu czekałem na Arkaszę... Od wczoraj nie zdążyłem się nawet na niego napatrzeć.

Wcale się nie dziwię — rzekł Paweł Pietrowicz — nawet sam chętnie go uściskam.

Arkadiusz podszedł do stryja i znowu poczuł na swych policzkach dotknięcie jego pachnących wąsów. Paweł Pietrowicz zasiadł do stołu. Miał na sobie wy­kwintny strój poranny w angielskim guście, a na gło­wie maleńki fezik. Ów fezik i niedbale zawiązany mały halsztuk stanowiły aluzję do swobody wiejskie­go życia, ale sztywny kołnierzyk koszuli, wprawdzie nie białej, tylko kolorowej, jakiej wymaga poranna toaleta, tak samo nieubłaganie jak zawsze wpijał się w wygolony podbródek.

Gdzież twój nowy przyjaciel? — zapytał Paweł Pietrowicz Arkadiusza.

Nie ma go w domu; wstaje zwykle wcześnie i wychodzi. Nie należy zwracać na niego uwagi: nie lubi ceremonii.

Tak, to widać. — Paweł Pietrowicz zaczął powoli smarować chleb masłem. — Długo u nas zostanie?

Jak wypadnie. Wstąpił tutaj jadąc do ojca.

Gdzie mieszka jego ojciec?

W naszej guberni, osiemdziesiąt wiorst stąd. Ma tam niewielki mająteczek. Dawniej był lekarzem puł­kowym.

Ach, więc tak... Wciąż zadawałem sobie pytanie: gdziem słyszał to nazwisko: Bazarow?... Mikołaju, zda­je się, że w dywizji ojca był lekarz Bazarow?

Zdaje się, że był.

Na pewno, na pewno. Więc ten lekarz jest jego ojcem. Hm! — Paweł Pietrowicz ruszył wąsami. — No, a sam pan Bazarow? Kimże jest właściwie? — za­pytał z naciskiem.

Kim jest Bazarow? — Arkadiusz uśmiechnął się. — Chce stryj, żebym powiedział, kim jest?

Proszę cię, drogi bratanku.

To nihilista.

Co? — zapytał Mikołaj Pietrowicz, a Paweł Pie­trowicz wzniósł do góry nóż z kawałkiem masła na ostrzu i znieruchomiał.

Nihilista — powtórzył Arkadiusz.

Nihilista — powtórzył Mikołaj Pietrowicz. — To, o ile mi wiadomo, od łacińskiego nihil, nic, czyli to słowo oznacza człowieka, który... nic nie uznaje?

Powiedz raczej: który nic nie szanuje — pod­chwycił Paweł Pietrowicz i znów zabrał się do ma­sła.

Który do wszystkiego odnosi się krytycznie — poprawił Arkadiusz.

Czy to nie wszystko jedno? — zapytał Paweł Pietrowicz.

Nie, nie wszystko jedno. Nihilista to człowiek, który nie schyla głowy przed żadnymi autorytetami, który nie przyjmuje żadnego pryncypu na wiarę, nawet gdyby ten pryncyp był otoczony naj­większym szacunkiem.

I cóż, czy to dobre? — przerwał Paweł Pie­trowicz.

Jak dla kogo, stryjaszku. Dla jednego dobre, dla innego wręcz złe.

Ach, tak! Widzę, że to nie dla nas. My, ludzie starej daty, sądzimy, że bez prinsipiów (Paweł Pietrowicz wymówił to słowo miękko, na sposób fran­cuski, natomiast Arkadiusz powiedział „pryncyp" kładąc akcent na pierwszej sylabie), przyjętych, jak powiadasz, na wiarę, nie można zrobić ani kroku, na­wet odetchnąć nie można. Vous avez changé tout cela7, daj wam Boże zdrowie i generalskie szlify, a my będziemy się wami tylko zachwycać, panowie... jak, proszę?

Nihiliści — wyraźnie powiedział Arkadiusz.

Tak. Przedtem byli hegliści, a teraz nihiliści. Zobaczymy, jak będziecie istnieć w pustce, w bezpowietrznej przestrzeni; zadzwoń, proszę, bracie, czas na moje kakao.

Mikołaj Pietrowicz zadzwonił i krzyknął: — Duniasza! — Ale zamiast Duniaszy na taras weszła Fieniczka. Była to młoda kobieta, licząca lat dwadzie­ścia trzy, biała i pulchna, o ciemnych włosach i oczach, o pełnych, jak u dziecka, czerwonych ustecz­kach i delikatnych rękach. Miała na sobie schludną perkalową sukienkę; niebieska nowa chustka lekko układała się na jej krągłych ramionach. Niosła wielką filiżankę kakao; postawiła ją przed Pawłem Pietrowiczem i zawstydziła się; gorąca krew napłynęła jasnoczerwoną falą pod cienką skórę jej miłej twarzy. Spuściła oczy i stanęła przy stole, z lekka opierając się koniuszkami palców. Zdawało się, że wstydzi się swojego przyjścia, ale zarazem czuje, że miała prawo przyjść.

Paweł Pietrowicz surowo zmarszczył brwi, Mikołaj Pietrowicz był zakłopotany.

Dzień dobry, Fieniczka! — powiedział przez zęby.

Dzień dobry! — odrzekła niegłośno, lecz dźwięcznie i spojrzawszy z ukosa na Arkadiusza, któ­ry uśmiechnął się do niej przyjaźnie, cichutko wy­szła. Idąc kołysała się nieco, ale i to w niej nie ra­ziło.

Na tarasie przez kilka chwil panowało milczenie. Paweł Pietrowicz, który popijał kakao, podniósł nagle głowę.

Właśnie zmierza tu do nas pan nihilista — rzekł półgłosem.

Rzeczywiście, ogrodem na przełaj, przez klomby, szedł Bazarow. Jego płócienne spodnie i płaszcz były brudne, jakaś błotna roślina wiła się wokół jego sta­rego, okrągłego kapelusza, w prawej ręce trzymał nie­wielki woreczek, w którym poruszało się coś żywego. Szybko zbliżył się do tarasu i skinąwszy głową po­wiedział:

Dzień dobry panom! Proszę mi wybaczyć, że spóźniłem się na herbatę, zaraz wrócę; muszę wpierw umieścić w odpowiednim miejscu moje branki.

Co pan tam ma, pijawki? — zapytał Paweł Pie­trowicz.

Nie, żaby.

Pan je zjada czy hoduje?

Potrzebne mi są do doświadczeń — obojętnie od­parł Bazarow i wszedł do domu.

Będzie je zatem krajał — zauważył Paweł Pie­trowicz. — Nie wierzy w prinsipia, ale w żaby wierzy.

Arkadiusz z ubolewaniem spojrzał na stryja: Mikołaj Pietrowicz ukradkiem wzruszył ramionami. Paweł Pietrowicz poczuł, że zażartował niezręcznie, i zaczął mówić o gospodarstwie i o nowym rządcy, który ubiegłego dnia przyszedł do niego ze skargą, że pa­robek Foma wyprawia „breweryje" i jest nieposłusz­ny. „Taki już z niego Ezop — powiedział przy tym rządca — wszędzie dal się poznać jako zły człowiek; pożyje sobie jak głupiec i jak głupiec umrze."


VI

Bazarow wrócił, usiadł przy stole i szybko zabrał się do herbaty. Obaj bracia patrzyli na niego w mil­czeniu, Arkadiusz zaś ukradkiem spoglądał to na ojca, to na stryja.

Daleko pan chodził? — zapytał wreszcie Mikołaj Pietrowicz.

Bagno jest tu blisko, obok osinowego zagajnika. Spłoszyłem z pięć bekasów; możesz je ustrzelić, Arka­diuszu.

Pan nie poluje?

Nie.

Właściwie zajmuje się pan fizyką? — zapytał z kolei Paweł Pietrowicz.

Tak, fizyką; i w ogóle naukami przyrodniczymi.

Podobno Germanowie mają teraz w tej dziedzi­nie duże osiągnięcia.

Tak, Niemcy są w tej dziedzinie naszymi na­uczycielami — niedbale odpowiedział Bazarow.

Paweł Pietrowicz, mówiąc „Germanowie" zamiast Niemcy, użył tego słowa w znaczeniu ironicznym, cze­go nikt jednak nie zauważył.

Pan jest tak wysokiego mniemania o Niem­cach? — zapytał z wyszukaną uprzejmością Paweł Pietrowicz. Czuł utajone rozdrażnienie. Jego arysto­kratyczną naturę irytowała całkowita bezceremonialność Bazarowa. Ten syn lekarza nie tylko nie zdradzał onieśmielenia, ale nawet odpowiadał krótko i nie­chętnie, a w głosie jego brzmiał ton niegrzeczny, pra­wie zuchwały.

Tamtejsi uczeni to dzielni ludzie.

Tak, tak. Ale o rosyjskich uczonych nie ma pan zapewne tak pochlebnego mniemania?

Raczej nie.

Godne pochwały samozaprzaństwo — powiedział Paweł Pietrowicz prostując się i odchylając głowę w tył. — Mój bratanek mówił przed chwilą, że pan nie uznaje żadnych autorytetów, że w nic pan nie wierzy.

Po cóż miałbym je uznawać? I w co miałbym wierzyć? Jeśli mi powiedzą coś dorzecznego, zgodzę się, ot i wszystko.

Czy Niemcy zawsze mówią dorzecznie? — spytał Paweł Pietrowicz, a twarz jego przybrała tak obo­jętny, daleki wyraz, jak gdyby uleciał gdzieś w zaobłoczne wyżyny.

Nie wszyscy — odpowiedział z lekka poziewając Bazarow, który wyraźnie nie miał ochoty przedłużać dyskusji.

Paweł Pietrowicz spojrzał na Arkadiusza, jakby chciał mu powiedzieć: „Ten twój przyjaciel jest bar­dzo uprzejmy, nie ma co."

Jeśli o mnie mowa — zaczął znów, z pewnym już wysiłkiem — jam człek grzeszny, Niemców nie szanuję. O rosyjskich Niemcach nawet nie wspomi­nam: wiadomo, co to za ptaszki. Ale i niemieccy Niemcy nie bardzo mi przypadają do gustu. Dawniej­si — jeszcze pół biedy; mieli wtedy Schillera, no, G e t e g o... Brat bardzo ich ceni... Teraz jednak pojawili się jacyś chemicy i materialiści...

Porządny chemik jest stokroć pożyteczniejszy od każdego poety — przerwał Bazarow.

A więc tak — rzekł Paweł Pietrowicz i jak gdy­by zasypiając, leciutko uniósł brwi. — Pan nie uznaje zatem sztuki?

Sztuki robienia pieniędzy! — zawołał z pogard­liwym uśmiechem Bazarow.

Aha, aha! Raczy pan żartować. Wszystko pan zatem odrzuca? No, dobrze! Wierzy więc pan tylko w naukę?

Miałem już zaszczyt oświadczyć panu, że w nic nie wierzę. Cóż to znaczy nauka — nauka w ogóle? Istnieją nauki, tak jak istnieją rzemiosła, profesje, nie ma nauki w ogóle.

Doskonale. Ale czy i do innych, przyjętych w społeczeństwie ludzkim zasad odnosi się pan tak samo negatywnie?

Cóż to, przesłuchanie? — zapytał Bazarow.

Paweł Pietrowicz zbladł... Mikołaj Pietrowicz uznał, że należy wtrącić się do rozmowy.

Kiedyś bardziej szczegółowo pomówimy z pa­nem na ten temat, drogi Eugeniuszu Wasiliczu; za­poznamy się z poglądami pana, wypowiemy własne. Ze swej strony bardzo jestem rad, że zajmuje się pan naukami przyrodniczymi. Słyszałem, że Liebig doko­nał nadzwyczajnych odkryć w dziedzinie ulepszania gleby. Mógłby mi pan pomóc w moich agronomicz­nych pracach, udzielić pożytecznych rad.

Jestem do usług, Mikołaju Pietrowiczu; ale gdzie nam do Liebiga! Najpierw trzeba się nauczyć abe­cadła, a dopiero później sięgać po książkę, my zaś nie widzieliśmy nawet pierwszej litery.

No, widzę, że prawdziwy z ciebie nihilista" — po­myślał Mikołaj Pietrowicz.

Pozwoli pan, że zwrócę się do niego w razie po­trzeby — dodał głośno. — Myślę jednak, bracie, że czas nam porozmawiać z rządcą.

Paweł Pietrowicz wstał.

Tak — powiedział nie patrząc na nikogo. — Zła to rzecz mieszkać przez pięć lat na wsi, z dala od wielkich umysłów! Od razu człowiek głupieje. Sta­ra się nie zapomnieć tego, czego się nauczył, a tu wi­dzi jak na dłoni, że wszystko to głupstwo, i powia­dają mu, że porządni ludzie takimi głupstwami już się nie zajmują, co zaś jego samego tyczy, to dureń z niego zacofany i kwita. Trudno! Pewnie młodzież teraz od nas mądrzejsza.

Paweł Pietrowicz powoli obrócił się na obcasach i wyszedł; Mikołaj Pietrowicz ruszył za nim.

Cóż to, czy on zawsze jest taki? — chłodno za­pytał Bazarow Arkadiusza, gdy drzwi zamknęły się za obydwoma braćmi.

Słuchaj, Eugeniuszu, trochę za ostro się z nim obszedłeś — zauważył Arkadiusz. — Obraziłeś go.

Właśnie, będę się cackał z tymi powiatowymi arystokratami, jeszcze czego! Przecież to wcielony egoizm, próżność, salonowe przyzwyczajenia, obyczaje dandysów! Cóż, niechby się nadal popisywał w Pe­tersburgu, jeśli już ma taką naturę... Zresztą Bóg z nim! Znalazłem dość rzadki okaz wodnego żuka, dytiscus marginatus, wiesz? Pokażę ci.

Obiecałem opowiedzieć ci jego historię... — za­czął Arkadiusz.

Historię żuka?

Przestań, Eugeniuszu. Historię mojego stryja. Zobaczysz, że to inny człowiek, niż sobie wyobrażasz. Bardziej zasługuje na współczucie niż na kpiny.

Nie przeczę, ale cóż ci tak na tym zależy?

Trzeba być sprawiedliwym, Eugeniuszu.

Niby dlaczego?

Posłuchaj, proszę cię...

I Arkadiusz opowiedział mu historię swego stryja. Czytelnik znajdzie ją w następnym rozdziale.


VII

Paweł Pietrowicz Kirsanow wychowywał się naj­pierw w domu, podobnie jak młodszy jego brat, Mi­kołaj, a potem w Korpusie Paziów. Od dzieciństwa odznaczał się niezwykłą urodą; przy tym był pewny siebie, zabawnie zgryźliwy i trochę kpiarz, toteż nie mógł się nie podobać. Gdy tylko został oficerem, za­czął bywać w świecie. Noszono go na rękach, a on pozwalał sobie na wszystko, nawet robił głupstwa, na­wet pozował; ale i z tym było mu do twarzy. Kobiety szalały za nim, mężczyźni nazywali go fircykiem, lecz skrycie mu zazdrościli. Paweł Pietrowicz, jak już o tym była mowa, mieszkał razem z bratem, którego szczerze kochał, chociaż w niczym nie był do niego podobny. Mikołaj Pietrowioz z lekka kulał, rysy miał drobne, przyjemne, ale nieco smutne, oczy niewiel­kie, czarne, włosy miękkie i rzadkie; chętnie próżno­wał, ale i chętnie czytał, lękał się towarzystwa. Pa­weł Pietrowicz ani jednego wieczora nie spędzał w do­mu, był słynny z odwagi i zręczności (wprowadził wśród światowej młodzieży modę gimnastyki) i prze­czytał jakie pięć lub sześć francuskich książek. Ma­jąc lat dwadzieścia osiem został kapitanem, czeka­ła go wspaniała kariera. Nagle wszystko się zmie­niło.

W owym czasie w salonach petersburskich bywała niekiedy kobieta, której do dziś nie zapomniano, księżna R. Mąż jej był dobrze ułożony, przyzwoity, ale nieco głupi; dzieci nie mieli. Nieoczekiwanie wy­jeżdżała za granicę, potem nieoczekiwanie wracała do Rosji, w ogóle wiodła dziwny tryb życia. Uchodziła za lekkomyślną kokietkę, uwielbiała wszelkie rozrywki, tańczyła do upadłego, śmiała się i żartowała z mło­dymi ludźmi, których przyjmowała przed obiadem w półmroku salonu, nocami zaś płakała i modliła się, nie znajdując w niczym ukojenia; często do białego dnia krążyła po pokoju, w udręce załamując dłonie; albo też blada, zziębnięta, przesiadywała nad psałte­rzem. Nadchodził dzień i księżna znów stawała się światową damą, znów jeździła z wizytami, śmiała się, gawędziła i gotowa była z radością powitać wszystko, co mogłoby dać jej najmniejszą choćby przyjemność. Była cudownie zbudowana; złoty i jak złoto ciężki warkocz spadał niżej kolan, ale pięknością nikt by jej nie nazwał; w całej jej twarzy piękne były tylko oczy, a nawet może nie same oczy — niewielkie i sza­re — ale ich spojrzenie, bystre i głębokie, beztrosko zuchwałe, pełne smutnej zadumy, zagadkowe. Lśniło w nich coś niezwykłego, nawet wtedy, gdy paplała najbardziej błahe rzeczy. Ubierała się w sposób wy­szukany. Paweł Pietrowicz spotkał ją na jakimś ba­lu, przetańczył z nią mazura, podczas którego nie po­wiedziała ani jednego rozsądnego słowa, i zakochał się w niej bez pamięci. Jako człowiek przywykły do triumfów, szybko osiągnął cel; ale łatwość zwycię­stwa nie zgasiła jego zapałów. Przeciwnie: jeszcze mocniej, jeszcze namiętniej przywiązał się do tej ko­biety, która nawet wtedy, gdy oddawała się całkowi­cie, pozostawała tajemnicza, niedostępna i nieprze­nikniona. Bóg tylko wie, co kryło się w jej duszy! Można by pomyśleć, że znajduje się we władzy ja­kichś tajemnych, jej samej nie znanych sił; była igraszką tych sił; jej niewielki rozum nie mógł sobie dać rady z ich kaprysami. Całe zachowanie się księż­nej było pasmem sprzeczności; jedyne listy, które mo­głyby wzbudzić słuszne podejrzenia męża, napisała do człowieka prawie obcego, a w miłości jej dźwięczał ton smutku: nie śmiała się już i nie żartowała z tym, kogo wybrała; słuchała go i patrzyła na niego ze zdumieniem. Niekiedy, przeważnie nieoczekiwanie, to zdumienie ustępowało miejsca zgrozie; wtedy wy­raz jej twarzy stawał się martwy i dziki; zamykała się w swojej sypialni i pokojówka przyłożywszy ucho do zamka mogła usłyszeć jej głuche szlochanie. Nie­raz wracając do domu po czułym spotkaniu, Kirsanow czuł ową rozdzierającą i gorzką rozpacz, która ogarnia serce po zupełnej klęsce. „Czegóż jeszcze chcę?" — pytał sam siebie, a w sercu wciąż miał roz­pacz. Kiedyś podarował jej pierścień z wyrytym w ka­mieniu sfinksem.

Cóż to? — zapytała. — Sfinks?

Tak — odpowiedział — a tym sfinksem jest pa­ni.

Ja? — zapytała znów, powoli podnosząc na nie­go swoje zagadkowe spojrzenie. — Wie pan, że to bardzo pochlebne — dodała z lekkim uśmieszkiem, a jej oczy patrzyły wciąż tak samo dziwnie.

Paweł Pietrowicz czuł się przygnębiony nawet wte­dy, gdy księżna R. kochała go, ale kiedy uczucia jej ochłodły, a stało się to dość szybko, bliski był po­mieszania zmysłów. Dręczył się, był zazdrosny, nie dawał jej spokoju, włóczył się za nią wszędzie. Miała tego dosyć i wyjechała za granicę. Paweł Pietrowicz podał się do dymisji i nie zważając na błagania przy­jaciół oraz perswazje przełożonych, pojechał za księż­ną; spędził cztery lata na obczyźnie, to ścigając ją, to znów umyślnie tracąc z oczu; wstydził się sam siebie, oburzała go własna małoduszność... ale nic nie poma­gało. Jej obraz, niepojęty, prawie niedorzeczny, ale czarowny, zbyt głęboko zapadł mu w serce. W Baden zbliżył się do niej znowu jak dawniej; zdawało się, że nigdy jeszcze tak namiętnie go nie kochała... ale po miesiącu wszystko się skończyło: płomień wy­buchnął po raz ostatni i zgasł na zawsze. Przeczu­wając nieuniknione rozstanie, chciał przynajmniej zo­stać jej przyjacielem, jak gdyby mogła istnieć przy­jaźń z taką kobietą... Ukradkiem wyjechała z Baden i odtąd stale unikała Kirsanowa. Paweł Pietrowicz wrócił do Rosji, próbował żyć po dawnemu, ale nie potrafił już wdrożyć się w to dawne życie. Jak struty włóczył się z miejsca na miejsce; bywał jeszcze w sa­lonach, zachował wszystkie przyzwyczajenia człowie­ka światowego, mógłby pochwalić się dwoma, trzema nowymi triumfami; lecz nie spodziewał się już nicze­go szczególnego ani po sobie, ani po innych, i nic nie przedsiębrał. Zestarzał się, posiwiał; przesiadywanie wieczorami w klubie, gorzka nuda, beznamiętne dy­skusje w męskim towarzystwie stały się dla niego po­trzebą, co, jak wiadomo, jest złym znakiem. O mał­żeństwie oczywiście ani myślał. Tak minęło dziesięć lat bezbarwnie, bezowocnie i szybko, straszliwie szyb­ko. Nigdzie czas nie upływa tak szybko jak w Rosji; powiadają, że w więzieniu upływa jeszcze szybciej. Pewnego dnia, siedząc w klubie przy obiedzie, Paweł Pietrowicz dowiedział się o śmierci księżnej R. Zmar­ła w Paryżu, bliska obłędu. Kirsanow wstał od stołu i długo krążył po salach klubowych, zatrzymując się jak wryty obok grających w karty; ale do domu nie wrócił wcześniej niż zwykle. Po niejakim czasie otrzy­mał pakiecik zaadresowany na jego nazwisko: znaj­dował się w nim pierścień, który dał ongi księżnie. Na sfinksie nakreśliła znak krzyża i kazała mu po­wiedzieć, że krzyż stanowi rozwiązanie zagadki.

Zdarzyło się to na początku 1848 roku, w tym sa­mym czasie, kiedy Mikołaj Pietrowicz po śmierci żony przyjeżdżał do Petersburga. Paweł Pietrowicz prawie nie widywał się z bratem od chwili, gdy ów osiadł na wsi. Ślub Mikołaja Pietrowicza przypadł na początek znajomości Pawła Pietrowicza z księżną. Po powro­cie z zagranicy Paweł pojechał do niego, mając za­miar spędzić na wsi ze dwa miesiące i nacieszyć się szczęściem brata, ale pozostał tylko tydzień. Różnica sytuacji obu braci była zbyt wielka. W 1848 roku ta różnica się zmniejszyła: Mikołaj stracił żonę, Paweł swoje wspomnienia; po śmierci księżnej starał się o niej nie myśleć. Ale Mikołajowi pozostała świa­domość dobrze spędzonego życia, syn rósł na jego oczach; Paweł natomiast, samotny kawaler, wstępo­wał w ów niejasny, mroczny okres życia, pełen ża­lów podobnych do nadziei, nadziei podobnych do ża­lów, kiedy młodość już minęła, a starość jeszcze nie nadeszła.

Ten okres dla Pawła Pietrowicza był trudniejszy niż dla kogokolwiek innego: straciwszy przeszłość, stracił wszystko.

Nie proszę cię teraz do Mariina — powiedział mu kiedyś Mikołaj Pietrowicz (nazwał tak swoją wieś na cześć żony). — Nudziłeś się tam jeszcze za życia nieboszczki, a teraz zanudzisz się chyba na śmierć.

Wtedy byłem głupi i zaprzątnięty marnościami świata — odrzekł Paweł Pietrowicz — ale od tamtego czasu ustatkowałem się, jeśli nie stałem się mądrzej­szy. Teraz, gdybyś pozwolił, gotów byłbym zamiesz­kać u ciebie na zawsze.

Zamiast odpowiedzi Mikołaj uścisnął go; ale półtora roku minęło od tej rozmowy, zanim Paweł zdecydo­wał się wprowadzić w życie swój zamiar. Osiadłszy wreszcie na wsi, nie opuszczał jej nawet w ciągu owych trzech zim, które Mikołaj Pietrowicz spędził w Petersburgu z synem. Zaczął czytać, przeważnie po angielsku; całe swe życie zorganizował na modłę an­gielską, rzadko widywał się z sąsiadami i jeździł wy­łącznie na zebrania wyborcze, gdzie przeważnie mil­czał, niekiedy tylko drażniąc i przerażając ziemian starego pokroju liberalnymi konceptami, lecz nie zbli­żając się do przedstawicieli nowego pokolenia. Jedni i drudzy mieli go za pyszałka; jedni i drudzy szano­wali go za nieskazitelne arystokratyczne maniery, za pogłoski o jego triumfach; za to, że świetnie się ubie­rał i zawsze stawał w najlepszym pokoju najlepszego hotelu; za to, że w ogóle jadał wyborne obiady, a kie­dyś nawet jadł obiad z Wellingtonem u Ludwika Fi­lipa; za to, że wszędzie woził ze sobą neseser ze sre­brnymi przyborami i podróżną wannę; za to, że pa­chniał zawsze jakimiś nadzwyczajnymi, niezwykle „szlachetnymi" perfumami; za to, że po mistrzowsku grał w wista i zawsze przegrywał; wreszcie szanowali go za nieposzlakowaną uczciwość. Panie uważały go za czarującego melancholika, ale on nie zadawał się z paniami...

Widzisz więc, Eugeniuszu — rzekł Arkadiusz kończąc opowiadanie — jak niesprawiedliwe są twoje mniemania o stryju! Nie mówię już o tym, że nie tylko nieraz wyciągał ojca z kłopotów, oddawał mu wszystkie swoje pieniądze — może nie wiesz o tym, że majątek nie jest podzielony — ale każdemu chętnie pomoże i zawsze broni wieśniaków; mówiąc z nimi krzywi się wprawdzie i wącha wodę kolońską...

Wiadomo, nerwy — przerwał Bazarow.

Możliwe, lecz serce ma złote. I bynajmniej nie jest głupi. A jakie mi dawał pożyteczne rady... zwłaszcza jeśli idzie o stosunek do kobiet.

Aha! Kto się na gorącym sparzył, ten na zimne dmucha! Znamy się na tym!

Słowem — ciągnął dalej Arkadiusz — jest bar­dzo nieszczęśliwy, wierzaj mi; pogardzać nim byłoby grzechem.

Któż nim pogardza? — zaoponował Bazarow. — A jednak muszę powiedzieć, że człowiek, który całe życie postawił na kartę miłości, a gdy ta karta prze­padła, stracił wszelką energię i zgnuśniał do tego stopnia, że do niczego już nie jest zdolny, taki czło­wiek to nie mężczyzna, nie samiec. Powiadasz, że jest nieszczęśliwy; zapewne znasz go lepiej, ale ja uwa­żam, że dziwactwo wciąż jeszcze w nim tkwi. Jestem pewien, że na serio uważa się za rozsądnego człowie­ka, ponieważ czyta tego tam „Galignani" i raz na mie­siąc uwolni chłopa od chłosty.

Pamiętaj jednak o jego wychowaniu, o czasie, w którym żył — zauważył Arkadiusz.

Wychowanie? — podchwycił Bazarow. — Każ­dy człowiek sam siebie powinien wychowywać, jak ja na przykład... Jeżeli zaś mowa o czasie, czemu miałbym być od niego zależny? Niech raczej czas za­leży ode mnie. Nie, bracie, wszystko to z pustki ducho­wej i folgowania sobie! I co tu mówić o tajemniczych stosunkach między mężczyzną i kobietą? My, fizjolo­gowie, wiemy, co to za stosunki. Przestudiuj sobie anatomię oka: skąd tu zagadkowe spojrzenie? Wszyst­ko to romantyzm, głupstwa, zgnilizna i sztuczność. Chodźmy lepiej obejrzeć żuka.

I obaj przyjaciele udali się do pokoju Bazarowa, gdzie zdążył się już utrwalić jakiś lekarsko-chirurgiczny zapach, pomieszany z zapachem taniego ty­toniu.


VIII

Paweł Pietrowicz niedługo był obecny przy rozmo­wie brata z rządcą, wysokim i chudym mężczyzną o słodkim, suchotniczym głosie i chytrych oczach, który na wszystkie uwagi Mikołaja Pietrowicza od­powiadał: „Ależ proszę pana, przecież to wiadomo", i starał się udowodnić, że chłopi to pijacy i złodzieje. Przestawione niedawno na nowe tory gospodarstwo skrzypiało jak nie nasmarowane koło, trzeszczało jak meble z mokrego drzewa domowej roboty. Mikołaj Pietrowicz nie tracił otuchy, ale często wzdychał i za­myślał się: czuł, że bez pieniędzy nie poradzi sobie, wszystkie zaś prawie pieniądze już wydał. Arkadiusz powiedział prawdę: Paweł Pietrowicz niejednokrot­nie pomagał bratu; nieraz widząc, jak brat borykał się i łamał sobie głowę szukając jakiegoś wyjścia, Paweł Pietrowicz powoli podchodził do okna i wsu­nąwszy ręce w kieszenie bąkał przez zęby: „Mais je puis vous donner de l'argent"8 — i dawał mu pie­niądze; tego jednak dnia sam nic nie miał i wolał odejść. Gospodarskie kłopoty przyprawiały go o nudę; przy tym ciągle mu się zdawało, że Mikołaj Pietro­wicz mimo swego zapału i pracowitości bierze się do rzeczy nie tak, jak by należało; nie potrafiłby mu jed­nak wskazać, na czym polegają jego błędy. „Brat mój nie jest dość praktyczny — myślał — oszukują go." Mikołaj Pietrowicz miał natomiast wysoce pochlebne mniemanie o praktyczności Pawła Pietrowicza i zawsze pytał go o radę. „Jestem człowiekiem mięk­kim, słabym, życie spędziłem na odludziu — ma­wiał — ty zaś nie na próżno wiele przebywałeś z ludź­mi i znasz ich dobrze: masz sokole oko." W odpowie­dzi na te słowa Paweł Pietrowicz tylko odwracał gło­wę, ale nie prostował opinii brata.

Zostawiwszy Mikołaja w gabinecie, Paweł Pietro­wicz wyszedł na korytarz oddzielający frontową część domu od tylnej i zbliżywszy się do niskich drzwi przystanął w zamyśleniu, podkręcił wąsa i zastukał.

Kto tam? Proszę wejść — rozległ się głos Fieniczki.

To ja — powiedział Paweł Pietrowicz i otworzył drzwi.

Fieniczka zerwała się z krzesła, na którym siedziała trzymając dziecko, i oddała je dziewczynie; ta natychmiast wyniosła je z pokoju, a Fieniczka szybko popra­wiła chusteczkę.

Proszę mi wybaczyć, że przeszkodziłem — zaczął Paweł Pietrowicz nie patrząc na Fieniczkę. — Chcia­łem tylko panią poprosić... Zdaje się, że dzisiaj ja­dą do miasta... Niech pani poleci kupić dla mnie zie­lonej herbaty.

Słucham — odpowiedziała Fieniczka. — Ile pan każe kupić?

Myślę, że pół funta będzie dosyć. A u pani tu­taj zmiany — powiedział rozglądając się wokół; je­go spojrzenie zatrzymało się chwilę na twarzy Fieniczki. — Firanki — dodał widząc, że go nie rozu­mie.

Tak, firanki; od Mikołaja Pietrowicza; ale daw­no już wiszą.

Dawno też u pani nie byłem. Bardzo tu teraz ładnie.

Z łaski Mikołaja Pietrowicza — szepnęła Fie­niczka.

Lepiej pani tutaj niż w oficynie? — zapytał Paweł Pietrowicz uprzejmie, ale bez cienia uśmiechu.

O, tak, lepiej.

Któż teraz mieszka na pani miejscu?

Teraz są tam praczki.

A!

Paweł Pietrowicz umilkł. „Teraz sobie pójdzie" — myślała Fieniczka; ale nie wychodził, ona zaś stała przed nim jak wryta, z lekka przebierając palcami.

Dlaczego kazała pani wynieść małego? — spytał wreszcie Paweł Pietrowicz. — Lubię dzieci: proszę mi go pokazać.

Fieniczka zarumieniła się z zakłopotania i radości. Lękała się Pawła Pietrowicza: prawie nigdy z nią nie rozmawiał.

Duniasza — zawołała — proszę przynieść Mitię. (Fieniczka do nikogo w domu nie mówiła ty.) Albo nie, trzeba mu włożyć sukienkę.

Skierowała się ku drzwiom.

Przecież to wszystko jedno — zauważył Paweł Pietrowicz.

Zaraz wrócę — odpowiedziała Fieniczka i szyb­ko wyszła.

Paweł Pietrowicz został sam i tym razem ze szcze­gólną uwagą rozejrzał się dokoła. Niewielki, niski pokoik, w którym się znajdował, był bardzo czysty i przytulny. Pachniało tu świeżo pomalowaną podło­gą, rumiankiem i melisą. Pod ścianami stały krzesła z oparciami w kształcie lir; kupił je jeszcze niebosz­czyk generał, w Polsce, podczas kampanii; w jednym z kątów stało łóżeczko z muślinową zasłoną, obok oku­ta skrzynia z półokrągłym wiekiem. W przeciwległym kącie paliła się lampka przed wielkim, ciemnym obrazem Mikołaja Cudotwórcy; maleńkie porcelano­we jajeczko na czerwonej wstążeczce wisiało na pier­si świętego, przyczepione do aureoli; na oknach mie­niły się zielonym blaskiem starannie zawiązane słoiki z zeszłorocznymi konfiturami; Fieniczka wielkimi li­terami wypisała na papierowych pokrywkach angrest. Mikołaj Pietrowicz szczególnie lubił te kon­fitury. Pod sufitem, na długim sznurku, wisiała klatka z czyżykiem o krótkim ogonku; ptak nieustannie świergotał i skakał, a klatka wciąż kołysała się i drża­ła; ziarna konopi z lekkim stukiem spadały na podło­gę. W niszy, nad niewielką komodą, wisiały dość li­che fotografie Mikołaja Pietrowicza w rozmaitych po­zach, zrobione przez wędrownego artystę; tam też wisiała fotografia Fieniczki, zupełnie nieudana: jakaś twarz bez oczu wymuszenie uśmiechała się w ciem­nej ramce, nic więcej nie można było dostrzec; a nad Fieniczką spod jedwabnego pantofelka na szpilki, który spadał mu akurat na czoło, Jermołow w burce groźnie spoglądał na dalekie góry Kaukazu.

Minęło jakie pięć minut; w sąsiednim pokoju sły­chać było szelest i szepty. Paweł Pietrowicz wziął z komody zatłuszczony i podarty tom Strzelców Masalskiego, przewrócił kilka stronic... Drzwi otworzyły się i weszła Fieniczka z Mitią na rękach. Ubrała go w czerwoną koszulkę z galonem na kołnierzu, przy­czesała mu włoski i otarła twarz; oddychał ciężko, podrywał się całym ciałem i machał rączkami, jak to robią wszystkie zdrowe dzieci; ale strojna koszulka widocznie na niego podziałała: jego tłuściutkie ciałko tchnęło zadowoleniem. Fieniczka doprowadziła też do ładu swoje włosy i poprawiła chusteczkę; mogła jed­nak tego nie robić. Doprawdy, czy może być coś bar­dziej zachwycającego niż urodziwa młoda matka ze zdrowym dzieckiem na rękach?

Ale zuch! — łaskawie powiedział Paweł Pietro­wicz i końcem długiego paznokcia na wskazującym palcu połaskotał Mitię w podwójny podbródek; dziec­ko spojrzało na czyżyka i roześmiało się.

To stryj — rzekła Fieniczka pochylając się nad nim i lekko go potrząsając, podczas gdy Duniasza ci­chutko postawiła na oknie zapaloną trociczkę podło­żywszy pod nią grosz.

Ile sobie liczy miesięcy? — zapytał Paweł Pie­trowicz.

Sześć; niedługo siódmy zacznie, jedenastego.

Czy aby nie ósmy, Fiedosjo Nikołajewno? — nie­śmiało wtrąciła Duniasza.

Nie, siódmy, co znowu! — Dziecko znów się za­śmiało, spojrzało na skrzynię i nagle całą rączką chwyciło matkę za nos i usta. — Pieszczoch! — rzekła Fieniczka nie odsuwając twarzy.

Podobny do brata — zauważył Paweł Pietro­wicz.

Do kogóż ma być podobny?" — pomyślała Fie­niczka.

Tak — ciągnął Paweł Pietrowicz, jakby rozma­wiając ze sobą. — Niewątpliwe podobieństwo.

Uważnie, prawie ze smutkiem spojrzał na Fieniczkę.

To stryj — powtórzyła, ale już szeptem.

Ach, Paweł! Jesteś tu! — rozległ się nagle głos Mikołaja Piętrowicza.

Paweł Pietrowicz szybko odwrócił się i zachmurzył; lecz brat spoglądał na niego tak radośnie i z taką wdzięcznością, że musiał odpowiedzieć mu uśmie­chem.

Wspaniały smyk — rzekł i spojrzał na zega­rek. — Wstąpiłem tu w sprawie herbaty.

I przybrawszy obojętny wyraz twarzy Paweł Pie­trowicz zaraz wyszedł z pokoju.

Sam tak przyszedł? — zapytał Fieniczkę Mikołaj Pietrowicz.

Sam; zastukał i wszedł.

Arkasza więcej u ciebie nie był?

Nie. Czy nie powinnam przeprowadzić się do ofi­cyny?

A to dlaczego?

Myślę, że na początek tak będzie lepiej.

N... nie — powiedział jąkając się Mikołaj Pie­trowicz i potarł czoło. — Trzeba było przedtem... Jak się masz, bąku — rzekł z nagłym ożywieniem i zbli­żywszy się do dziecka pocałował je w policzek; potem schylił się nieco i dotknął ustami ręki Fieniczki, bie­lejącej jak mleko na tle czerwonej koszulki Miti.

Mikołaju Pietrowiczu! Co też pan?... — wyszep­tała i spuściła oczy, a potem wolno je podniosła... Oczy te miały cudowny wyraz, kiedy patrzyła jak gdyby ukradkiem, uśmiechając się tkliwie i trochę głupiutko.

Mikołaj Pietrowicz poznał Fieniczkę w następujący sposób: pewnego razu, przed trzema laty, wypadło mu zanocować w zajeździe w odległym mieście po­wiatowym. Przyjemnie zdziwiła go czystość pokoju, świeżość bielizny pościelowej. „Chyba Niemka jest tu gospodynią?" — przyszło mu na myśl. Ale gospody­nią była Rosjanka, kobieta około pięćdziesiątki, schludnie ubrana, o przyjemnej, rozumnej twarzy i statecznej mowie. Rozmawiał z nią przy herbacie, bardzo mu się spodobała. W owym czasie Mikołaj Pie­trowicz dopiero co przeprowadził się do nowego domu i nie chcąc mieć przy sobie ludzi poddanych, szukał najemnych; gospodyni ze swej strony skarżyła się na niewielką liczbę podróżnych, na ciężkie czasy; zaofia­rował jej u siebie pracę klucznicy; zgodziła się. Mąż jej dawno umarł zostawiając jedną tylko córkę, Fieniczkę. Po dwóch tygodniach Arina Sawiszna (tak na­zywała się nowa klucznica) przyjechała wraz z córką do Mariina i zamieszkała w oficynie. Wybór Mikołaja Pietrowicza okazał się trafny. Arina zaprowadziła w domu porządek. O Fieniczce, która wówczas skoń­czyła już siedemnaście lat, nikt nie mówił i rzadko kto ją widywał: żyła cichutko, skromnie i tylko w niedzie­lę, w parafialnej cerkwi, Mikołaj Pietrowicz dostrze­gał gdzieś z boku jej delikatny profil. Tak minął z górą rok.

Pewnego ranka Arina zjawiła się w jego gabinecie, jak zwykle nisko się pokłoniła i zapytała, czy nie mógłby pomóc jej córce, której wpadła do oka iskra z pieca. Mikołaj Pietrowicz, jak wszyscy domatorzy wiejscy, zajmował się leczeniem i miał nawet aptecz­kę homeopatyczną. Zaraz też kazał Arinie przyprowa­dzić chorą. Fieniczka dowiedziawszy się, że pan ją wzywa, zlękła się bardzo, poszła jednak za matką. Mikołaj Pietrowicz podprowadził ją do okna i ujął w obie ręce jej głowę. Starannie obejrzał zaczerwie­nione i rozpalone oko, zaordynował okłady, które sam zaraz przygotował, i podarłszy swą chustkę, pokazał, jak należy je robić. Fieniczka wysłuchała go i chciała odejść. — Pocałujże pana w rękę, głupia — powie­działa Arina. Mikołaj Pietrowicz nie podał jej ręki do ucałowania i zmieszany, sam pocałował ją w prze­działek na pochylonej głowie. Oko Fieniczki szybko się zagoiło; ale wrażenie, które wywarła na Mikołaju Pietrowiczu, nie minęło tak szybko. Wciąż marzyła mu się jej czysta, delikatna, trwożnie wzniesiona do góry twarz; czuł pod swymi dłońmi jej miękkie włosy, wi­dział niewinne, lekko rozchylone usta, spoza których migotały w słońcu wilgotne, perłowe ząbki. Zaczął teraz patrzeć na nią w cerkwi z wielką uwagą, pró­bował nawiązać rozmowę. Z początku stroniła od niego i kiedyś, pod wieczór, gdy go spotkała na wąskiej ścieżynce wydeptanej wśród żyta, weszła w wysokie, gęste zboże, zarosłe piołunem i bławatkami, byle tylko jej nie zauważył. Mikołaj Pietrowicz dostrzegł jej główkę poprzez złotą siatkę kłosów, spoza któ­rej wyglądała niby zwierzątko, i zawołał dobrotli­wie:

Dzień dobry, Fieniczka! Nie gryzę przecież.

Dzień dobry panu — wyszeptała nie opuszczając swojej kryjówki.

Powoli zaczęła do niego przywykać, lecz wciąż jesz­cze była onieśmielona w jego obecności; nagle matka jej, Arina, zmarła na cholerę. Cóż miała z sobą począć Fieniczka? Po matce odziedziczyła zamiłowanie do po­rządku, rozsądek i stateczność; ale była taka młoda, taka samotna, a Mikołaj Pietrowicz taki dobry i skromny... Reszty dopowiadać nie trzeba...

A więc brat jednak wstąpił do ciebie? — pytał Mikołaj Pietrowicz. — Zastukał i wszedł?

Tak.

No, to dobrze. Daj, pohuśtam Mitię.

I Mikołaj Pietrowicz zaczął go podrzucać prawie do sufitu ku wielkiemu zadowoleniu maleństwa, a nie­małemu przerażeniu matki, która za każdym razem wyciągała ręce do odsłoniętych nóżek dziecka.


Paweł Pietrowicz wrócił do swego wykwintnego ga­binetu o pięknych szaroniebieskich obiciach, gdzie na barwnym perskim dywanie wisiała broń, gdzie stały orzechowe meble, obite ciemnozieloną trypą, biblio­teka renaissance ze starego czarnego dębu, wspaniałe biurko z pięknymi statuetkami z brązu, kominek... Rzucił się na kanapę, założył ręce pod głowę i leżał nieruchomo z rozpaczą prawie patrząc w sufit. Może chciał ukryć przed ścianami wyraz swej twarzy, może powodowało nim co innego, dość, że wstał, zaciągnął ciężkie zasłony na oknach i znowu rzucił się na ka­napę.


IX

Tego samego dnia również i Bazarow zapoznał się z Fieniczką. Chodził z Arkadiuszem po ogrodzie i tłu­maczył mu, dlaczego nie przyjęły się niektóre drzewa, a zwłaszcza dębczaki.

Trzeba tu sadzić srebrne topole, świerki, lipy, dodawszy najpierw czarnoziemu. Altanka wyrosła do­skonale — dodał — bo akacja i bez to poczciwe ro­śliny, nie wymagające pielęgnacji. O! ale tutaj ktoś jest!

W altance siedziała Fieniczka z Duniaszą i Mitią. Bazarow zatrzymał się. Arkadiusz skinął głową Fieniczce jak stary znajomy.

Któż to? — zapytał Bazarow, gdy tylko minęli altankę. — Jaka ładna.

O kim mówisz?

Wiadomo o kim: jedna tu tylko jest ładna.

Arkadiusz z pewnym zakłopotaniem wyjaśnił mu krótko, kim jest Fieniczka.

Aha! — rzekł Bazarow. — Widzę, że twój ojciec zna się na rzeczy. Podoba mi się twój ojciec, ani sło­wa. Zuch z niego! Trzeba jednak zawrzeć znajomość — dodał i skierował się z powrotem ku altance.

Eugeniuszu! — z przestrachem krzyknął Arka­diusz. — Ostrożnie, na miłość boską!

Bądź spokojny — rzekł Bazarow. — Obycia nam nie brak, ludzie my w świecie bywali.

Zbliżywszy się do Fieniczki zdjął czapkę.

Pozwoli pani, że się przedstawię — zaczął z uprzejmym ukłonem. — Jestem przyjacielem Arka­diusza Nikołajewicza, człowiek ze mnie spokojny.

Fieniczka wstała z ławeczki i patrzyła na niego w milczeniu.

Jakie śliczne dziecko! — ciągnął dalej Bazarow. — Niech się pani nie obawia, na nikogo jeszcze nie rzuciłem uroku. Czemu on ma takie czerwone po­liczki? Ząbki mu się wyrzynają?

Tak — rzekła Fieniczka — ma już cztery ząbki i teraz znowu puchną mu dziąsła.

Proszę pokazać... Niech się pani nie boi, jestem doktorem.

Bazarow wziął na ręce dziecko, które ku wielkie­mu zdziwieniu Fieniczki i Duniaszy nie przestraszyło się i wcale się nie opierało.

Widzę, widzę... To nic, wszystko w porządku: będzie miał mocne zęby. Gdyby się coś stało, zechce mi pani powiedzieć. A pani sama czuje się dobrze?

Dobrze, Bogu dzięki.

Bogu dzięki — to najważniejsze. A pani? — do­dał Bazarow zwracając się do Duniaszy.

Duniaszą, zazwyczaj bardzo poważna na pokojach, ale skłonna do żartów, ledwo opuszczała ich progi, w odpowiedzi parsknęła śmiechem.

No, to doskonale. Proszę wziąć tego zucha.

Fieniczka wzięła dziecko na ręce.

Jaki był cichutki, kiedy go pan trzymał — po­wiedziała półgłosem.

Wszystkie dzieci są przy mnie cichutkie — od­rzekł Bazarow — mam na to sposób.

Dzieci czują, kto je lubi — zauważyła Duniaszą.

To prawda — potwierdziła Fieniczka. — Mitia za nic do obcego nie pójdzie.

A do mnie pójdzie? — zapytał Arkadiusz, który poczekawszy chwilę w pewnej odległości, zbliżył się do altanki.

Zaczął zachęcać Mitię, ale dziecko odwróciło głów­kę i zapiszczało, co wprawiło Fieniczkę w wielkie za­kłopotanie.

Innym razem, kiedy się przyzwyczai — wyrozu­miale rzekł Arkadiusz i obaj przyjaciele odeszli.

Jakże ona się nazywa? — zapytał Bazarow.

Fieniczka... Fiedosja — odpowiedział Arkadiusz.

A po ojcu? Trzeba to także wiedzieć.

Nikołajewna.

Bene. Podoba mi się, że jest niezbyt płochliwa. Kto inny zresztą potępiłby tę cechę. Cóż za głupstwa! Dlaczego miałaby się płoszyć? Jest matką, nic jej nie można zarzucić.

Jej nic nie można zarzucić — zauważył Arka­diusz — ale mój ojciec...

I on jest w porządku — przerwał Bazarow.

No, nie uważam.

Zapewne nie bardzo nam odpowiada drugi spad­kobierca?

Jak ci nie wstyd posądzać mnie o takie my­śli — gorąco zaprotestował Arkadiusz. — Bynajmniej nie dlatego ojciec nie jest w porządku; moim zdaniem powinien się z nią ożenić.

Ho, ho! — spokojnie rzekł Bazarow. — Tacy to jesteśmy wspaniałomyślni! Przypisujesz znaczenie małżeństwu? Nie spodziewałem się tego po tobie.

Przyjaciele przeszli kilka kroków w milczeniu.

Widziałem gospodarstwo twego ojca — zaczął znowu Bazarow. — Bydło liche, konie podbite. Budynki także zapuszczone, robotnicy wyglądają na skończonych leniów, rządca zaś to albo głupiec, albo oszust, jeszcze nie wiem dokładnie.

Ależ surowy jesteś dzisiaj, Eugeniuszu.

I poczciwi chłopkowie niewątpliwie wystrychną twego ojca na dudka. Znasz powiedzonko: „Rosyjski chłop Pana Boga pożre."

Zaczynam zgadzać się ze stryjkiem — zauważył Arkadiusz — masz zdecydowanie złe zdanie o Rosja­nach.

Wielkie rzeczy! To tylko dobre w Rosjaninie, że ma o sobie najgorsze mniemanie. Ważne jest tylko, że dwa razy dwa to cztery, a reszta głupstwo.

I natura też głupstwo? — spytał Arkadiusz, w zamyśleniu patrząc na różnobarwne pola w oddali, pięknie oświetlone łagodnymi promieniami zachodzą­cego już słońca.

I natura też głupstwo w tym znaczeniu, w jakim ty ją rozumiesz. Natura nie jest świątynią, ale warsz­tatem, gdzie pracuje człowiek.

W tej samej chwili dobiegły ich z domu powolne dźwięki wiolonczeli. Ktoś z uczuciem, choć niewpraw­ną ręką grał Oczekiwanie Schuberta; słodka jak miód melodia rozlewała się w powietrzu.

A to co? — spytał ze zdumieniem Bazarow.

To ojciec gra.

Twój ojciec gra na wiolonczeli?

Tak.

Ile twój ojciec ma lat?

Czterdzieści cztery.

Bazarow roześmiał się nieoczekiwanie.

Czemu się śmiejesz?

Zlituj się! Mężczyzna w wieku lat czterdziestu czterech, pater familias, w *** powiecie, gra na wio­lonczeli!

Bazarow nie przestawał śmiać się, lecz Arkadiusz, jakkolwiek otaczał czcią swojego nauczyciela, tym ra­zem nawet się nie uśmiechnął.


X

Minęły prawie dwa tygodnie. Życie w Mariinie pły­nęło swoim trybem: Arkadiusz próżnował, Bazarow zajęty był pracą. Wszyscy w domu przywykli do nie­go, do jego niedbałych manier, lakonicznych i uryw­kowych wypowiedzi. Fieniczka zwłaszcza tak się z nim oswoiła, że kiedyś nocą kazała go obudzić, gdy Mitia dostał konwulsji. Bazarow przyszedł i jak zaw­sze, na wpół żartując, na wpół ziewając, spędził u niej dwie godziny i pomógł dziecku. Natomiast Paweł Pietrowicz z całej duszy znienawidził Bazarowa: uważał go za pyszałka, impertynenta, cynika, plebejusza; po­dejrzewał, że Bazarow go nie szanuje, że bez mała gardzi nim — Pawłem Kirsanowem! Mikołaj Pietrowicz trochę się bał młodego „nihilisty" i powątpiewał, czy jego wpływ na Arkadiusza jest korzystny; ale chętnie go słuchał, chętnie przypatrywał się jego fi­zycznym czy chemicznym doświadczeniom. Bazarow przywiózł ze sobą mikroskop i spędzał nad nim całe godziny. Służba także polubiła Bazarowa, chociaż so­bie z niej pokpiwał: czuli, że to przecież swój czło­wiek, a nie żaden pan. Duniasza chętnie z nim żartowała i ukradkiem rzucała na niego wymowne spojrzenia, przebiegając obok jak przepióreczka; na­wet Piotr, człowiek w najwyższym stopniu samolubny i głupi, wiecznie naburmuszony, Piotr, którego wszys­tkie zalety polegały na tym, że z wyglądu sprawiał wrażenie uprzejmego, potrafił sylabizować i często czyścił szczotką swój surducik — otóż nawet Piotr uśmiechał się i promieniał, gdy Bazarow zwracał na niego uwagę; dworscy chłopcy biegali za „dochtorem" jak pieski. Tylko stary Prokoficz nie lubił go i z ponurą miną usługiwał mu przy stole; nazywał go „hyclem" i „chłystkiem" i zapewniał, że ze swymi faworytami wygląda jak świnia w krzakach. Proko­ficz na swój sposób był arystokratą, nie gorszym niż Paweł Pietrowicz.

Nadeszły najpiękniejsze dni w roku, pierwsze dni czerwca. Pogoda była wspaniała. Co prawda, z daleka groziła znów cholera, ale mieszkańcy *** guberni zdą­żyli już przywyknąć do jej odwiedzin. Bazarow wsta­wał bardzo wcześnie i szedł dwie lub trzy wiorsty, nie na spacer — nie znosił przechadzek bez celu — lecz by zbierać zioła i owady. Niekiedy zabierał ze sobą Arkadiusza. W drodze powrotnej wywiązywała się za­zwyczaj dyskusja i Arkadiusz wychodził z niej prze­ważnie pokonany, chociaż mówił więcej niż jego towa­rzysz.

Pewnego razu jakoś długo nie wracali; Mikołaj Pietrowicz wyruszył na ich spotkanie do ogrodu; zbli­żywszy się do altanki usłyszał nagle szybkie kroki i głosy obu młodzieńców. Szli po drugiej stronie i nie mogli go widzieć.

Nie dość znasz mojego ojca — mówił Arkadiusz.

Mikołaj Pietrowicz przyczaił się.

Poczciwiec z niego — rzekł Bazarow — ale to człowiek poza nurtem życia, nie ma już nic do powie­dzenia.

Mikołaj Pietrowicz nastawił ucha... Arkadiusz nic nie odpowiadał.

Człowiek poza nurtem życia" stał jeszcze kilka chwil i powoli powlókł się do domu.

Onegdaj, patrzę, czyta Puszkina — ciągnął tym­czasem dalej Bazarow. — Wytłumacz mu, proszę, że to diabła warte. Przecież nie jest chłopcem: czas zo­stawić te głupstwa. Że też chce mu się być romanty­kiem w dzisiejszych czasach. Daj mu coś dorzecznego do czytania.

Cóż by mu dać? — zapytał Arkadiusz.

Myślę, że na początek Stoff und Kraft Büchnera.

Jestem tego samego zdania — zgodził się Arka­diusz. — To książka napisana językiem przystępnym.

A więc — mówił tego samego dnia Mikołaj Pie­trowicz siedząc po obiedzie w gabinecie swego bra­ta — zostaliśmy ludźmi poza nurtem życia, nie mamy już nic do powiedzenia. Cóż? Może Bazarow ma rację; ale jedno mnie boli: miałem nadzieję, że właśnie te­raz zbliżę się i zaprzyjaźnię z Arkadiuszem, wygląda zaś na to, że ja zostałem w tyle, a on poszedł naprzód i nie możemy się nawzajem zrozumieć.

W czymże on poszedł naprzód? I na czym polega ta wielka różnica między nim a nami?! — niecierpli­wie wykrzyknął Paweł Pietrowicz. — Wszystko to wbił mu w głowę ów signor, ów nihilista. Nienawidzę tego lekarzyny; według mnie to po prostu szarlatan; jestem pewien, że niedaleko zaszedł w fizyce mimo tych wszystkich swoich żab.

Nie, bracie, nie mów tego; Bazarow jest mądry i wykształcony.

A ile w nim wstrętnej ambicji — przerwał zno­wu Paweł Pietrowicz.

Tak — odparł Mikołaj Pietrowicz — jest am­bitny. Ale to widocznie cecha niezbędna; czego innego natomiast nie mogę pojąć. Zdawałoby się, że robię wszystko, by nadążyć za epoką: dałem chłopom zie­mię, założyłem fermę, tak że w całej guberni raczą mnie nazywać czerwonym; czytam, uczę się, w ogóle usiłuję sprostać współczesnym wymaganiom, a oni mówią, że nic już nie mam do powiedzenia. I wiesz, bracie, ja sam zaczynam dochodzić do wnio­sku, że to prawda.

A to dlaczego?

Zaraz zobaczysz. Siedzę dziś i czytam Puszki­na... Bodaj że Cyganie wpadli mi w rękę... Nagle pod­chodzi do mnie Arkadiusz i milcząc, z wyrazem tkli­wego współczucia na twarzy, łagodnie, niby dziecku, zabiera mi książkę i kładzie przede mną inną, nie­miecką... Potem uśmiechnął się i odszedł zabierając Puszkina.

Ach tak! Jaką książkę ci dał?

Tę oto!

I Mikołaj Pietrowicz wyjął z tylnej kieszeni surduta dziewiąte wydanie sławetnej broszury Büchnera. Paweł Pietrowicz obrócił ją w rękach.

Hm! —mruknął. — Arkadiusz troszczy się o two­je wychowanie. Cóż, próbowałeś czytać?

Próbowałem.

No i co?

Albo sam jestem głupi, albo to są wszystko bred­nie. Zapewne to ja jestem głupi.

Nie zapomniałeś po niemiecku? — zapytał Pa­weł Pietrowicz.

Po niemiecku rozumiem.

Paweł Pietrowicz znów obrócił książkę w rękach i z ukosa spojrzał na brata. Obaj zamilkli.

Ale, wiesz — zaczął Mikołaj Pietrowicz, widocz­nie pragnąc zmienić temat rozmowy — dostałem list od Kolazina.

Od Matwieja Iljicza?

Tak. Właśnie przyjechał do*** na kontrolę gu­berni. Został teraz wielką figurą i pisze mi, że jak przystało krewnym, pragnie zobaczyć się z nami i za­prasza ciebie, mnie i Arkadiusza do miasta.

Pojedziesz? — zapytał Paweł Pietrowicz.

Nie, a ty?

Także nie. Warto też wlec się pięćdziesiąt wiorst! Mathieu pragnie pokazać się nam w całym blasku; e, do licha! Starczy mu gubernialnego kadzidła, obejdzie się bez nas. Wielka mi persona, tajny radca! Gdybym dalej służył, gdybym jak głupiec ciągnął to brzemię, byłbym teraz generałem-adiutantem. Zresztą jesteśmy ludźmi poza nurtem życia.

Tak, bracie, czas nam chyba zamawiać trumnę i ręce skrzyżować na piersi — zauważył z westchnie­niem Mikołaj Pietrowicz.

No, ja się tak szybko nie poddam — zamruczał jego brat. — Przyjdzie jeszcze do starcia z tym me­dykiem, czuję to.

Do starcia doszło tego samego dnia przy wieczornej herbacie. Paweł Pietrowicz zszedł do salonu gotów do boju, rozdrażniony i zdecydowany na wszystko. Cze­kał tylko okazji, by się rzucić na wroga, lecz okazja długo się nie nadarzała. Bazarow w ogóle mało mówił w obecności „staruszków Kirsanowów" (tak nazywał obu braci), tego zaś wieczora był nie w humorze i w milczeniu wypijał filiżankę za filiżanką. Paweł Pietrowicz płonął z niecierpliwości; wreszcie spełniły się jego pragnienia.

Rozmowa zeszła na jednego z sąsiadów.

Łajdak, arystokracik — obojętnie zauważył Bazarow, który spotykał się z nim w Petersburgu.

Pozwoli pan, że go spytam — zaczął Paweł Pie­trowicz i wargi mu zadrgały — czy według pana sło­wa „łajdak" i „arystokrata" oznaczają to samo?

Powiedziałem „arystokracik" — rzekł Bazarow, leniwie popijając herbatę.

Tak, właśnie; przypuszczam jednak, że pan jest takiego samego mniemania o arystokratach, co i o arystokracikach. Uważam za swój obowiązek oświadczyć panu, że tego mniemania nie podzielam. Ośmielę się zauważyć, że wszyscy znają mnie jako człowieka libe­ralnego i ceniącego postęp; ale właśnie dlatego szanuję arystokratów, oczywiście prawdziwych. Zechce pan, łaskawy panie (przy tych słowach Bazarow pod­niósł oczy na Pawła Pietrowicza), zechce pan, łaskawy panie — powtórzył z zaciętością — przypomnieć sobie angielskich arystokratów. Nie ustępują na jotę ze swoich praw i dlatego szanują prawa innych; wyma­gają spełnienia obowiązków w stosunku do siebie i dlatego spełniają swoje własne obowiązki. Arystokracja przyniosła Anglii wolność i arystokra­cja tę wolność podtrzymuje.

Słyszeliśmy już tę piosenkę niejednokrotnie — odparł Bazarow — lecz cóż pan chce przez to powie­dzieć?

Chcę onym powiedzieć, łaskawy panie (Paweł Pietrowicz, będąc rozgniewany, naumyślnie mówił „ono" zamiast „to", chociaż doskonale wiedział, że gra­matyka podobnych słów nie uznaje. To dziwactwo było spuścizną czasów Aleksandra I. Ówczesne osobi­stości w rzadkich wypadkach, kiedy mówiły językiem ojczystym, używały owego ono: bo my jesteśmy Rosjanie z dziada pradziada; my, wielcy panowie, mo­żemy sobie lekceważyć szkolne reguły), chcę onym powiedzieć, że bez poczucia własnej godności, bez sza­cunku dla siebie samego — a w arystokracie te uczu­cia są rozwinięte — nie ma żadnych trwałych pod­staw do budowania... bien public9... społecznego gma­chu. Najważniejsza jest jednostka, łaskawy panie; jednostka w społeczeństwie ludzkim winna być moc­na jak skała, na niej bowiem wszystko się wspiera. Wiem doskonale, że pan raczy uważać za śmieszne moje przyzwyczajenia, ubiór, schludność wreszcie, lecz wszystko to wynika z szacunku dla samego sie­bie, z poczucia obowiązku, tak, tak, obowiązku. Miesz­kam na wsi, na odludziu, ale nie zatracam się, szanuję w sobie człowieka.

Za pozwoleniem, Pawle Pietrowiczu — rzekł Bazarow — ma pan dla siebie szacunek i siedzi pan z założonymi rękoma; jakaż z tego korzyść dla bien public! Gdyby pan siebie nie szanował, postępowałby pan tak samo.

Paweł Pietrowicz zbladł.

To zupełnie inne zagadnienie. Nie mam powodu tłumaczyć panu teraz, dlaczego siedzę z założonymi rękoma, jak pan zechciał łaskawie się wyrazić. Chcę tylko rzec, że arystokratyzm — to prinsip, w na­szych zaś czasach bez prinsipiów mogą żyć tyl­ko ludzie płytcy lub pozbawieni moralności. Mówiłem to już Arkadiuszowi nazajutrz po jego przyjeździe i powtarzam to teraz panu. Prawda, Mikołaju?

Mikołaj Pietrowicz skinął głową.

Arystokratyzm, liberalizm, progres, principia — mówił tymczasem Bazarow — pomyśleć tylko, ile cu­dzoziemskich... i bezużytecznych słów. Rosjaninowi na­wet za darmo na nic się nie zdadzą.

Cóż więc jest mu potrzebne, według pańskiego zdania? Słuchając pana można dojść do wniosku, że znajdujemy się poza człowieczeństwem, poza jego pra­wami. Daj pan pokój, logika historii wymaga...

Na cóż nam logika historii? Doskonale się bez niej obchodzimy.

Jak to?

Po prostu. Mam nadzieję, że po to, by włożyć kawałek chleba do ust, gdy jest pan głodny, nie po­trzebuje pan logiki. Na cóż nam takie abstrakcje?

Paweł Pietrowicz rozłożył ręce.

W takim razie nie rozumiem pana. Obraża pan naród rosyjski. Nie pojmuję, jak można nie uznawać prinsipiów, prawideł? Cóż więc wami powoduje?

Mówiłem już stryjaszkowi, że nie uznajemy autorytetów — wtrącił Arkadiusz.

Działamy powodując się tym, co uznajemy za pożyteczne — rzekł Bazarow. — W obecnych czasach najbardziej pożyteczne jest odrzucanie — więc odrzu­camy.

Wszystko?

Wszystko.

Jak to? Nie tylko sztukę, poezję, lecz także... strach powiedzieć...

Wszystko — z nieopisanym spokojem powtórzył Bazarow.

Paweł Pietrowicz wlepił w niego wzrok; tego się nie spodziewał. Arkadiusz aż poczerwieniał z zadowole­nia.

Niechże pan jednak pozwoli — odezwał się Mi­kołaj Pietrowicz. — Pan wszystko odrzuca albo, mó­wiąc dokładniej, wszystko burzy... Trzeba jednak tak­że budować.

To już nie nasza sprawa... Wpierw należy oczy­ścić grunt.

Obecne położenie ludu tego wymaga — z na­maszczeniem dodał Arkadiusz — powinniśmy spełniać te wymagania, nie wolno nam poświęcać się zaspoka­janiu własnego egoizmu.

Ostatnie zdanie najwyraźniej nie spodobało się Bazarowowi; trąciło filozofią, czyli romantyzmem, ponie­waż Bazarow filozofię również nazywał romantyz­mem; nie uznał jednak za stosowne zaprzeczyć swoje­mu młodemu uczniowi.

Nie, nie! — zawołał z nagłym uniesieniem Paweł Pietrowicz. — Nie chcę wierzyć, że wy, panowie, zna­cie naprawdę lud rosyjski, że jesteście wyrazicielami jego potrzeb i jego dążeń. Nie, lud rosyjski nie jest taki, jak sobie wyobrażacie. Ma bogobojną cześć dla tradycji, jest patriarchalny, nie może żyć bez wia­ry...

Nie będę temu przeczył — przerwał Bazarow — gotów nawet jestem się zgodzić, że pod tym względem ma pan słuszność.

Jeśli więc mam słuszność...

To niczego jednak nie dowodzi.

Właśnie, to niczego nie dowodzi — powtórzył Arkadiusz z pewnością doświadczonego szachisty, któ­ry przewidział niebezpieczny na pozór ruch przeciw­nika i dlatego ani trochę nie traci kontenansu.

Jak to niczego nie dowodzi? — bąknął zdumiony Paweł Pietrowicz. — Więc idziecie przeciw swemu ludowi?

A jeśli nawet? — zawołał Bazarow. — Lud uwa­ża, że gdy rozlega się grzmot, to znak, że prorok Eliasz jedzie wozem po niebie. I co? Mam się więc zgodzić z ludem? Przecie to lud rosyjski, a czyż ja sam nie jestem Rosjaninem?

Nie, pan nie jest Rosjaninem, sądząc z tego, co pan tutaj powiedział. Nie mogę pana uważać za Ro­sjanina.

Mój dziad orał ziemię — hardo i dumnie odrzekł Bazarow. — Zapytaj pan któregokolwiek z pańskich chłopów, kogo z nas — pana czy mnie — uzna za swe­go rodaka. Pan nawet mówić z nim nie potrafi.

A pan z nim mówi i gardzi nim jednocześnie.

Cóż robić, jeśli zasługuje na pogardę! Pan po­tępia moje poglądy, ale któż panu powiedział, że do­szedłem do nich przypadkiem, że nie powstały one we mnie pod wpływem tego samego ducha, w którego imieniu pan tak peroruje?

Akurat! Bardzo nam są nihiliści potrzebni!

Potrzebni czy niepotrzebni, nie my będziemy decydowali. Przecież pan także uważa się za pożytecz­nego.

Panowie, panowie, proszę, tylko bez osobistych aluzji — zawołał Mikołaj Pietrowicz i wstał.

Paweł Pietrowicz uśmiechnął się i kładąc rękę na ramieniu brata zmusił go, by usiadł.

Bądź spokojny — rzekł. — Nie zapomnę się, wła­śnie dzięki owemu poczuciu godności, z którego tak okrutnie pokpiwa sobie pan... pan doktor. Ale pan może myśli — ciągnął dalej, zwracając się znowu do Bazarowa — że wasze teorie są nowe? Jest pan tedy w błędzie. Materializm, który głosicie, nieraz już był w modzie i zawsze bankrutował...

Znów cudzoziemskie słowo - przerwał Bazarow. Był już zły i twarz jego przybrała jakąś miedzia­ną, ordynarną barwę. — Po pierwsze, nic nie głosimy; to nie leży w naszych zwyczajach…

Cóż więc robicie?

Powiem panu, co robimy. Przedtem, jeszcze nie­dawno, mówiliśmy, że nasi urzędnicy biorą łapówki, że nie mamy ani dróg, ani handlu, ani sprawiedliwych sądów...

No, tak, tak, jesteście oskarżycielami, tak się to bodaj nazywa. Na wiele waszych oskarżeń przystaję, ale...

A potem doszliśmy do wniosku, że nie dość ga­dać, wciąż tylko gadać o naszych bolączkach, że to prowadzi wyłącznie do ogólników i doktrynerstwa; ujrzeliśmy, że nasi mędrcy, tak zwani przodujący lu­dzie i oskarżyciele, sami nic nie są warci, że zajmu­jemy się głupstwami, rozprawiamy o jakiejś sztuce, nieświadomej twórczości, o parlamentaryzmie, adwo­katurze i diabli wiedzą o czym jeszcze, podczas gdy chodzi o chleb powszedni, gdy duszą nas najciemniej­sze przesądy, gdy wszystkie nasze towarzystwa akcyj­ne rozlatują się tylko dlatego, że brak uczciwych lu­dzi; gdy nawet wolność, o którą troszczy się rząd, może nam nie wyjść na dobre, ponieważ chłop chętnie sam okradłby siebie, byleby tylko upić się w karcz­mie do nieprzytomności.

Tak — przerwał Paweł Pietrowicz — tak, prze­konaliście się o tym wszystkim i postanowiliście nic poważnego nie robić?

I postanowiliśmy nic poważnego nie robić — po­nuro powtórzył Baznrow.

Nagle ogarnął go gniew, że tak szczerze mówi z tym jaśnie panem.

I tylko wymyślać?

I tylko wymyślać.

To się nazywa nihilizm?

To się nazywa nihilizm — powtórzył znowu Bazarow, tym razem ze szczególnym zuchwalstwem.

Paweł Piotrowicz lekko zmrużył oczy.

Ach tak! — powiedział dziwnie spokojnym głosem. — Nihilizm powinien na każde zło znaleźć spo­sób, wy więc jesteście naszymi zbawcami i bohaterami. Tak. Ale dlaczego oczerniacie innych, choćby owych oskarżycieli? Czy nie tak samo gadacie jak wszyscy?

Co jak co, ale tego grzechu nie mamy na su­mieniu — wycedził przez zęby Bazarow.

Więc jak? Działacie? Macie zamiar działać?

Bazarow nie odpowiadał. Paweł Pietrowicz drgnął, lecz natychmiast się opanował.

Hm... Działać, burzyć... — ciągnął dalej. — Ale jak można burzyć nie wiedząc dlaczego?

Burzymy, ponieważ jesteśmy siłą — wtrącił Ar­kadiusz.

Paweł Pietrowicz spojrzał na swego bratanka i uśmiechnął się.

Tak, siłą, a siła nie potrzebuje usprawiedliwie­nia — rzekł Arkadiusz i wyprostował się.

Nieszczęsny! — wykrzyknął Paweł Pietrowicz; w żaden sposób nie potrafił już nad sobą zapano­wać. — Pomyślałbyś chociaż, co popierasz w Rosji wypowiadając swoją trywialną sentencję. Nie, to na­wet anioła może wytrącić z równowagi! Siła! Nawet w dzikim Kałmuku, nawet w Mongole kryje się siła, lecz na cóż nam ona potrzebna? Nam droga jest cy­wilizacja, tak, tak, łaskawy panie; drogie nam są jej owoce. I nie mówcie mi, że te owoce są nędzne: ostatni bazgracz, un barbouilleur, grajek, który dostaje pięć kopiejek za wieczór, są pożyteczniejsi od was, ponie­waż są przedstawicielami cywilizacji, nie zaś prostac­kiej, mongolskiej siły! Wyobrażacie sobie, że jesteście ludzie postępowi, a powinniście mieszkać w kałmuckiej jurcie! Siła! Przypomnijcie sobie wreszcie, pano­wie siłacze, że jest was raptem cztery i pół osoby, tych zaś, co nie dopuszczą, abyście zdeptali ich najświętsze przekonania, tych, co was zduszą, są miliony!...

Jeśli zduszą, to trudno — powiedział Bazarow. — Tylko na dwoje jeszcze babka wróżyła. Nie tak nas mało, jak pan przypuszcza.

Co? Czy pan żartuje, czy doprawdy sądzi pan, że dacie sobie radę z całym narodem?

Pan wie, że od łojowej świeczki spłonęła Mo­skwa10 — odrzekł Bazarow.

Tak, tak. Najpierw pycha szatańska, potem drwi­ny. Oto czym się zajmuje młodzież, oto metody ujarz­miania niedoświadczonych chłopięcych serc! Niechże pan spojrzy; jeden z nich siedzi obok pana, niemal się do pana modli, ciesz się pan! (Arkadiusz odwrócił się i nachmurzył.) Ta zaraza zatoczyła już szerokie kręgi. Mówiono mi o naszych malarzach w Rzymie, że noga ich nawet nie postoi w Muzeum Watykańskim. Ra­faela uważają prawie za głupca, bo to przecież autory­tet, sami zaś tak dalece nic nie umieją i nic zrobić nie mogą, że aż wstręt bierze; wyobraźnia ich nie sięga poza Dziewczynę u źródła, i tyle. A ta dziewczyna jest obrzydliwie namalowana. Pan zapewne sądzi, że to dzielni ludzie, co?

Sądzę, że Rafael niewart złamanego szeląga, oni zaś nie są od niego lepsi — odrzekł Bazarow.

Brawo, brawo! Słuchaj, Arkadiuszu... oto jak po­winna mówić współczesna młodzież. Jakże ma nie iść za wami? Dawniej młodzi musieli się uczyć; jeśli nie chcieli uchodzić za ignorantów, musieli pracować. A teraz dość powiedzieć: wszystko na świecie głup­stwo! — i sprawa załatwiona. Młodzież przyjęła to z radością. Doprawdy, przedtem byli zwykłymi dur­niami, a teraz otrzymali nagle miano nihilistów.

Otóż i zawiodło pana sławetne poczucie własnej godności — flegmatycznie zauważył Bazarow, podczas gdy Arkadiusz zaczerwienił się i błysnął oczami. — Nasza sprzeczka zaszła zbyt daleko... Lepiej będzie, jeśli ją przerwiemy. Gotów będę zgodzić się z panem wtedy tylko — dodał wstając — kiedy pokaże mi pan choć jedną rodzinę lub społeczną instytucję we współczesnym świecie, której nie trzeba przekreślić, i to bez żadnej litości.

Mogę panu pokazać miliony takich instytucji — zawołał Paweł Pietrowicz — miliony! Weźmy na przy­kład gminę wiejską.

Ironiczny uśmiech wykrzywił wargi Bazarowa.

Na ten temat niechże pan porozmawia raczej ze swoim bratem. Zdaje się, że teraz wie on już dosko­nale, co to jest gminna, zbiorowa odpowiedzialność, trzeźwość i tym podobne historie.

A na przykład rodzina w tej formie, jaką wi­dzimy u naszych wieśniaków? — wykrzyknął Paweł Pietrowicz.

Sądzę, że lepiej, by pan nie zastanawiał się nad tym zagadnieniem. Pewno słyszał pan o teściach, co żyją ze swymi synowymi? Pawle Pietrowiczu, niechże pan sobie zostawi kilka dni czasu, wątpię, żeby pan od razu coś znalazł. Niech pan weźmie pod uwagę wszys­tkie nasze warstwy społeczne, pomyśli dobrze nad każdą, ja zaś i Arkadiusz będziemy...

Kpić sobie ze wszystkiego — podchwycił Paweł Pietrowicz.

Nie, krajać żaby. Chodźmy, Arkadiuszu, do wi­dzenia panom.

Przyjaciele wyszli. Bracia zostali sami i z początku tylko spoglądali na siebie.

Proszę — zaczął Paweł Pietrowicz — proszę, oto dzisiejsza młodzież! Nasi następcy!

Następcy — powtórzył z żałosnym westchnie­niem Mikołaj Pietrowicz. Przez cały wieczór siedział jak na rozżarzonych węglach, ukradkiem i z udręką patrząc na Arkadiusza. — Wiesz, co mi się przypomi­na, bracie? Kiedyś posprzeczałem się z nieboszczką matką: krzyczała, nie chciała mnie słuchać... Powie­działem jej wreszcie, że nie może mnie zrozumieć, że należymy do dwóch różnych pokoleń. Obraziła się bardzo, ja zaś pomyślałem: cóż robić? Gorzka pigułka, ale musi ją przełknąć. Teraz nasza kolej i nasi następcy mogą nam powiedzieć: nie jesteście z naszego po­kolenia, łykajcie pigułkę.

Zbyt jesteś dobroduszny i skromny — zaopono­wał Paweł Pietrowicz — ja natomiast wiem dobrze, że mamy więcej racji niż te paniczyki, chociaż posłu­gujemy się może językiem trochę przestarzałym, vieilli, i brak nam zuchwałej pewności siebie... A jacy ci młodzi są nadęci! Zapytasz którego: „Jakiego chce pan wina, czerwonego czy białego?" „Mam zwyczaj przekładać czerwone nad inne" — odpowiada basem i z tak dostojną miną, jakby cały wszechświat patrzył na niego w tej chwili.

Czy podać jeszcze herbaty? — spytała Fieniczka wysuwając głowę zza drzwi; nie ośmielała się wejść do salonu, póki słychać było głosy dyskutujących.

Nie, każ zabrać samowar — odpowiedział Miko­łaj Pietrowicz i wstał, by do niej podejść. Paweł Pie­trowicz rzucił mu krótko bon soir i poszedł do swo­jego gabinetu.


XI

W pół godziny później Mikołaj Pietrowicz wyszedł do ogrodu, do swej ulubionej altanki. Ogarnęły go smutne myśli. Po raz pierwszy zdał sobie jasno spra­wę ze swego rozejścia się z synem; przeczuwał, że różnica, która ich dzieli, z każdym dniem będzie się zwiększać. A więc na próżno zimą w Petersburgu po całych dniach przesiadywał nad najnowszymi dzieła­mi; na próżno przysłuchiwał się rozmowom młodzie­ży; na próżno cieszył się, kiedy potrafił wtrącić słów­ko do ich burzliwych dyskusji. „Brat powiada, że my mamy rację — rozmyślał. — Jeśli nawet odrzucić wszelką próżność, to i tak wydaje się, że oni są dalsi od prawdy niż my; a przecież czuję, że mają w sobie coś, czego my nie mamy, jakąś przewagę nad nami... Młodość? Nie, nie tylko młodość. Czy nie na tym po­lega owa przewaga, że mniej w nich śladów pańsko­ści niż w nas?"

Mikołaj Pietrowicz spuścił głowę i przesunął ręką po twarzy.

Ale odrzucać poezję? — pomyślał znowu. — Nie odczuwać sztuki, natury..."

I rozejrzał się wokół, jakby chcąc zrozumieć, jak można nie odczuwać natury. Zapadał zmrok; słońce schowało się za niewielki gaj osinowy, który rósł o jakie pół wiorsty od ogrodu; bezkresny jego cień padał na nieruchome pola. Po ciemnej, wąskiej ścież­ce, biegnącej skrajem lasku, jechał kłusem chłopek na białym koniku: widać go było dobrze, a chociaż jechał cienistą stroną, nawet łata na ramieniu nie uchodziła uwagi patrzącego; przyjemnie było spoglądać na mi­gające wyraźnie nogi konika. Promienie słońca prze­nikały do lasku i, przebijając się przez gęstwinę, za­lewały pnie osin tak ciepłym światłem, że stawały się podobne do pni sosen, listowie zaś przybierało barwę niemal niebieską; nad konarami drzew wzno­siło się bladobłękitne niebo, lekko zarumienione zo­rzą. Jaskółki krążyły wysoko; wiatr zamarł zupełnie; zapóźnione pszczoły leniwie i sennie brzęczały w kwia­tach bzu; muszki gęstym rojem wirowały nad samot­ną, daleko wyciągniętą gałązką. „Jak pięknie, mój Boże!" — pomyślał Mikołaj Pietrowicz i na usta ci­snęły mu się już ulubione wiersze, ale przypomniał sobie Arkadiusza, Stoff und Kraft — i zamilkł, lecz siedział nadal, oddając się smutnym i na przemian radosnym, samotnym rozmyślaniom. Lubił sobie po­marzyć; życie wiejskie rozwinęło w nim tę umiejęt­ność. Niedawno jeszcze tak marzył czekając na syna w zajeździe, lecz od tego czasu nastąpiły zmiany, niejasne jeszcze wtedy stosunki ustaliły się... i to jak! Znowu ujrzał przed sobą nieboszczkę żonę, ale nie taką, jaką znał przez tyle lat; nie była to skrzętna, zapobiegliwa gospodyni, lecz młoda dziewczyna o smukłej talii; spoglądała niewinnie i pytająco, nad dziecinnym karczkiem miała mocno skręcony war­kocz. Przypomniał sobie, jak ujrzał ją po raz pierw­szy. Był wtedy jeszcze studentem. Spotkał ją na scho­dach domu, gdzie mieszkał, i niechcący ją potrąciw­szy obrócił się i chciał przeprosić, ale wybąkał tylko: „Pardon, monsieur", ona zaś schyliła głowę, uśmiech­nęła się jakby zalękniona, uciekła, mijając zaś zakręt rzuciła mu szybkie spojrzenie, nagle przybrała poważ­ną minę i zaczerwieniła się. A potem pierwsze nie­śmiałe spotkania, półsłówka, półuśmiechy, niepewność, smutek, porywy i wreszcie ta zapierająca oddech ra­dość... Wszystko to minęło. Została jego żoną, był szczęśliwy jak niewielu na ziemi... „Dlaczego — my­ślał — owe słodkie pierwsze chwile nie trwają wiecz­nie, nie mają nieśmiertelnego życia?"

Nie próbował wyjaśnić sobie tej myśli, ale czuł, że chciałby nie tylko pamięcią utrzymać przy sobie ów błogi czas, lecz pragnąłby znów odczuć bliskość swojej Marii, jej ciepło i oddech, i wydawało mu się, jak gdyby nad nim...

Mikołaju Pietrowiczu — rozległ się w pobliżu głos Fieniczki. — Gdzie pan jest?

Wzdrygnął się. Nie doznał ani bólu, ani wyrzutów sumienia... Nie dopuszczał nawet myśli, że mógłby porównywać żonę z Fieniczką, ale żałował, że przy­szło jej na myśl go szukać. Jej głos przypomniał mu własną starość, siwe włosy, teraźniejszość...

Czarodziejski świat, do którego już wstępował, któ­ry już wyłaniał się z mglistych fal przeszłości, za­chwiał się — i znikł.

Jestem tutaj — odpowiedział — zaraz przyjdę, a ty idź. — „Oto ślady pańskości" — przemknęło mu przez myśl. Fieniczka w milczeniu zajrzała do altanki i znikła; ze zdumieniem spostrzegł, że kiedy tak ma­rzył, nadeszła noc. Wokół było ciemno i cicho; twarz Fieniczki prześliznęła się przed jego oczami, taka bla­da i maleńka. Wstał i chciał wrócić do domu, lecz nie mógł opanować wzruszenia; zaczął wolno przechadzać się po ogrodzie, patrząc w zamyśleniu pod nogi lub podnosząc oczy ku niebu, gdzie migotały już roje gwiazd. Chodził długo, aż do zmęczenia, a niepokój, jakiś nieokreślony, bolesny niepokój nie ustawał. O, jakże śmiałby się z niego Bazarow, gdyby wiedział, co się w nim wtedy działo! Nawet Arkadiusz by go potępił. On, czterdziestoczteroletni mężczyzna, agro­nom i gospodarz, miał w oczach łzy, łzy bez żadnego powodu; to było sto razy gorsze niż wiolonczela.

Mikołaj Pietrowicz wciąż chodził i nie mógł się zdecydować, by wrócić do domu, do tego cichego i przytulnego gniazda, które tak życzliwie spoglądało na niego swymi oświetlonymi oknami; nie miał siły, by rozstać się z ciemnością, z ogrodem, ze świeżością, którą dawało chłodne, nocne powietrze muskające po­liczki, z tym smutkiem, z tym niepokojem...

Na zakręcie ścieżki spotkał brata.

Co ci się stało? — zapytał Paweł. — Jesteś blady jak widmo. Tyś niezdrów! dlaczego się nie kładziesz?

Brat opowiedział mu krótko o swoich doznaniach i wrócił do domu. Paweł Pietrowicz doszedł aż do końca ogrodu, również się zamyślił i podniósł oczy ku niebu. Ale w jego wspaniałych ciemnych oczach nie odbijało się nic prócz światła gwiazd. Nie urodził się romantykiem, jego wykwintna, oschła i namiętna, na francuski sposób nasycona mizantropią dusza nie umiała marzyć.

Wiesz co? — mówił tej samej nocy Bazarow do Arkadiusza. — Przyszła mi do głowy świetna myśl. Twój ojciec wspomniał dzisiaj, że otrzymał zaprosze­nie od tego waszego znakomitego krewniaka. Ojciec nie pojedzie; wybierzmy się do ***, przecież ten jego­mość ciebie też zaprasza. Widzisz, jaka tu teraz zro­biła się atmosfera; przejedziemy się trochę, obejrzy­my miasto, powałęsamy się pięć, sześć dni, i basta.

A stamtąd wrócisz tutaj?

Nie, muszę pojechać do ojca. Wiesz przecież, że mieszka w odległości trzydziestu wiorst od ***. Nie widziałem dawno jego i matki; trzeba staruszkom zrobić przyjemność. To zacni ludzie, zwłaszcza ojciec; jest przezabawny. Mają tylko mnie jednego.

Długo u nich zostaniesz?

Nie sądzę. Na pewno będzie nudno.

Chyba wstąpisz do nas wracając?

Nie wiem... zobaczę. No więc jak? Jedziemy?

Dobrze — leniwie rzekł Arkadiusz.

W duchu bardzo się ucieszył z pomysłu swego przy­jaciela, lecz uznał, że powinien ukryć swe uczucia. Był przecież nihilistą.

Nazajutrz wyjechali do ***. Młodzież w Mariinie bardzo żałowała, że odjeżdżają; Duniasza nawet się popłakała... ale starsi panowie odetchnęli z ulgą.


XII

Miasto ***, do którego wyruszyli nasi przyjaciele, znajdowało się pod zarządem młodego gubernatora, postępowca i despoty, jak to wszędzie i zawsze bywa w Rosji. W ciągu pierwszego roku swego urzędowania zdążył pokłócić się nie tylko z gubernialnym marszał­kiem szlachty, dymisjonowanym sztabsrotmistrzem gwardii, hodowcą koni i gościnnym gospodarzem, lecz nawet z własnymi urzędnikami. Wynikłe na tym tle zatargi przyjęły wreszcie takie rozmiary, że minister­stwo w Petersburgu uznało za konieczne wysłać do *** zaufaną osobę z poleceniem, by na miejscu rozpa­trzyła powikłane sprawy. Wybór władz padł na Matwieja Iljicza Kolazina, syna owego Kolazina, któ­ry w swoim czasie opiekował się braćmi Kirsanow. Kolazin także należał do „młodych", to znaczy, nie­dawno skończył czterdzieści lat, ale już kroił na mę­ża stanu i nosił na piersi z każdej strony gwiazdę. Jedna z nich była co prawda cudzoziemska, i to nie najlepsza. Podobnie jak gubernator, o którym miał wydać opinię, uważał się za postępowca i chociaż za­liczał się już do grubych ryb, bynajmniej ich nie przypominał. Mniemania był o sobie wysokiego; próż­ność jego nie znała granic, ale odznaczał się prostotą w obejściu, patrzył życzliwie, pobłażliwie słuchał i śmiał się tak dobrodusznie, że z początku mógł na­wet uchodzić za „wspaniałego chłopa". W poważnych sytuacjach potrafił jednak, jak to mówią, pokazać pa­zury. „Energia jest niezbędna — mawiał wtedy — l’énergie est la premiére qualité d'un homme d’état11." Mimo to zazwyczaj bywał wystrychnięty na dudka i każdy choć trochę doświadczony urzędnik łatwo mógł go wodzić za nos. Matwiej Iljicz z wielkim sza­cunkiem wyrażał się o panu Guizot i starał się dać do zrozumienia wszem wobec i każdemu z osobna, że nie należy do rutyniarzy i zacofanych biurokratów, że nie przechodzi obojętnie obok żadnego z ważnych przejawów życia społecznego... Frazesy tego rodzaju znał doskonale. Interesował się nawet, co prawda z pewną wielkopańską niedbałością, rozwojem współ­czesnej literatury: podobnie dorosły człowiek, spotkawszy na ulicy czeredę chłopaków, niekiedy się do nich przyłącza. W gruncie rzeczy Matwiej Iljicz nie­zbyt się różnił od mężów stanu z czasów Aleksandra, którzy wybierając się na wieczór do mieszkającej pod­ówczas w Petersburgu pani Swieczin odczytywali z rana stronicę Condillaca; tylko maniery miał inne, bardziej współczesne. Był zręcznym dworakiem, wiel­kim spryciarzem i nic więcej; na sprawach publicz­nych się nie znał, wielkiego rozumu nie posiadał, lecz potrafił dbać o swoje interesy: w tej dziedzinie nikt nie mógł nim kierować, a to przecież najważniejsze. Matwiej Iljicz przyjął Arkadiusza z właściwą światłemu dygnitarzowi dobrodusznością, a nawet nieco filuternie. Zdumiał się jednak, gdy usłyszał, że zaproszeni przez niego krewni nie przyjechali. — Twój papa był zawsze dziwakiem — zauważył podrzucając chwasty swego wspaniałego aksamitnego szlafroka i nagle, zwróciwszy się do młodego urzęd­nika w mundurze zapiętym w sposób świadczący o jak największej lojalności, zawołał z zatroskaną miną: — Co tam? — Młody człowiek, którego wargi skleiły się od długiego milczenia, wstał i niepewnie spojrzał na swego zwierzchnika. Ale Matwiej Iljicz wprawiwszy w zakłopotanie podwładnego nie zwracał już na nie­go uwagi. Nasi dygnitarze w ogóle lubią zaskakiwać swoich podwładnych; by osiągnąć ten cel, stosują dość rozmaite sposoby. Oto sposób, bardzo zresztą używa­ny, is quite a favourite12, jak powiadają Anglicy: dy­gnitarz przestaje nagle rozumieć najprostsze słowa, udaje głuchego. Pyta na przykład: jaki dzień mamy dzisiaj?

Odpowiadają mu z największym szacunkiem:

Piątek, wasza eks...eks...eks...cjo...

Jak? Co? Co takiego? Co pan mówi? — z na­ciskiem powtarza dostojnik.

Piątek, wasza eks...cjo.

Jak? Co? Cóż to takiego piątek? Jaki piątek?

Piątek, wasza eks...eks...cjo, to dzień tygodnia.

No, widzę, że masz zamiar mnie uczyć!

Matwiej Iljicz był mimo wszystko dygnitarzem, chociaż uważał się za liberała.

Radzę ci, mój przyjacielu, złożyć wizytę guber­natorowi — rzekł do Arkadiusza. — Rozumiesz, że radzę ci tak nie dlatego, bym sam był zwolennikiem starych poglądów i uważał, iż władzom trzeba się ko­niecznie kłaniać; po prostu dlatego, że gubernator to porządny człowiek; przypuszczam też, że zechcesz za­znajomić się z tutejszym towarzystwem... Nie jesteś, mam nadzieję, niedźwiedziem? Pojutrze gubernator wydaje wielki bal.

Wuj będzie na tym balu? — zapytał Arkadiusz.

To bal na moją cześć — powiedział Matwiej Iljicz niemal z ubolewaniem. — Tańczysz?

Tańczę, ale kiepsko.

Szkoda. Są tu ładne kobiety, zresztą wstyd, że­by młody człowiek nie tańczył. Znowu nie mówię te­go ze względu na tradycję; bynajmniej nie uważam, że rozum powinien znajdować się w nogach; ale bajronizm jest śmieszny, il a fait son temps13.

Przecież ja nie z powodu bajronizmu, wujaszku, nie...

Zapoznam cię z tutejszymi paniami, biorę cię pod swoje skrzydła — przerwał Matwiej Iljicz i ro­ześmiał się z zadowoleniem. — Będzie ci jak u Pana Boga za piecem, co?

Wszedł lokaj i oznajmił przybycie przewodniczące­go izby skarbowej, starca o słodkim wejrzeniu i po­marszczonych ustach, który ogromnie kochał naturę, zwłaszcza w letni dzień, gdy według jego własnych słów: „Każda pszczółeczka z każdego kwiateczka bie­rze łapóweczkę..." Arkadiusz wyszedł.

Zastał Bazarowa w hotelu, gdzie się zatrzymali, i długo namawiał go, by poszedł do gubernatora.

Cóż robić! — powiedział wreszcie Bazarow. — Jeśli wpadłeś między wrony... Przyjechaliśmy oglą­dać ziemian, oglądajmy ich zatem!

Gubernator przyjął młodzieńców uprzejmie, ale nie prosił ich, by usiedli, i sam nie siadał. Nieustannie był czymś zajęty i zawsze się spieszył. Z rana wkła­dał obcisły wicemundur i niezwykle ciasno wiązał halsztuk, nie kończył śniadania, nie dopijał herbaty i wciąż wydawał polecenia. W guberni nazywano go Bourdaloue, nie czyniąc w ten sposób aluzji do zna­komitego francuskiego kaznodziei, lecz do pierwszych dwu sylab jego nazwiska. Zaprosił Kirsanowa i Ba­zarowa do siebie na bal i po dwóch minutach zapro­sił ich po raz wtóry, uważając ich tym razem za bra­ci i nazywając panami Kajsarow.

Wracali właśnie od gubernatora, kiedy z przejeż­dżającej obok dorożki wyskoczył nagle mężczyzna niewielkiego wzrostu, w słowianofilskiej szamerowa­nej węgierce, i z okrzykiem: — Eugeniuszu Wasiliczu! — rzucił się ku Bazarowowi.

Ach, to pąn, Herr Sitnikow — rzekł Bazarow wciąż idąc. — Skąd się pan tu wziął?

Niech pan sobie wyobrazi, zupełnie przypadko­wo — odpowiedział tamten i zawróciwszy ku doroż­ce, skinął kilkakrotnie ręką i krzyknął: — Jedź za nami! Mój ojciec ma tutaj coś do załatwienia — ciąg­nął dalej, przeskakując przez rynsztok — prosił mnie więc... Dowiedziałem się dzisiaj o pana przyjeździe i już u pana byłem... (W istocie, przyjaciele wróciw­szy do swego pokoju znaleźli bilecik z zagiętymi ro­gami i nazwiskiem Sitnikowa, wydrukowanym z jed­nej strony po francusku, z drugiej zaś rosyjską czcionką.) Mam nadzieję, że nie wraca pan od guber­natora?

Próżna nadzieja, idziemy wprost od niego.

W takim razie ja też się do niego udam. Euge­niuszu Wasiliczu, niechże mnie pan zapozna ze swo­im... z panem...

Sitnikow, Kirsanow — mruknął nie zatrzymu­jąc się Bazarow.

Ogromnie się cieszę — zaczął Sitnikow idąc obok, uśmiechając się i szybko zdejmując swoje na­zbyt eleganckie rękawiczki. — Wiele słyszałem... Je­stem starym znajomym Eugeniusza Wasilicza, a na­wet mogę powiedzieć — jego uczniem. Zawdzięczam mu swoje przeistoczenie...

Arkadiusz spojrzał na ucznia Bazarowa. W drob­nych, przyjemnych zresztą rysach jego gładziutkiej twarzy malował się wyraz trwożnego i tępego napię­cia; niewielkie, wciśnięte w głąb oczy patrzyły z upo­rem i niespokojnie, śmiał się także niespokojnie: ja­kimś urywanym, drewnianym śmiechem.

Czy pan uwierzy — ciągnął dalej — że gdy Eugeniusz Wasilicz pierwszy raz powiedział przy mnie, że nie należy uznawać autorytetów, ogarnął mnie taki zachwyt... jakbym nagle przejrzał! Ach! pomyślałem, wreszcie znalazłem człowieka! Ale, ale... Eugeniuszu Wasiliczu, musi pan koniecznie odwie­dzić jedną z tutejszych dam, która potrafi pana zro­zumieć i dla której pańska wizyta będzie prawdzi­wym świętem; słyszał pan zapewne o tej damie?

Któż to? — spytał niechętnie Bazarow.

Eudoxie Kukszin, Eudoksja Kukszin. To nie­zwykła natura, emancipee w prawdziwym znaczeniu tego słowa, postępowa kobieta. Wie pan co? Chodźmy do niej teraz, razem. Mieszka dwa kroki stąd... Zjemy tam śniadanie. Panowie jeszcze nie jedli śniadania?

Nie.

Doskonale. Wie pan, ona rozeszła się z mężem, jest niezależna.

Ładna? — przerwał Bazarow.

N... nie, nie można tego powiedzieć.

Więc po jakiego diabła zaprasza pan nas do niej?

Ach, żartowniś z pana, żartowniś... Postawi nam butelkę szampana.

Od razu widać praktycznego człowieka. Ale właśnie! Czy ojciec pana wciąż jeszcze zajmuje się propinacją?

Wciąż — szybko odpowiedział Sitnikow i roze­śmiał się piskliwie. — Cóż, idziemy?

Doprawdy, nie wiem.

Chciałeś oglądać ludzi, ruszaj więc — zauważył półgłosem Arkadiusz.

A pan? — zwrócił się Sitnikow do Kirsanowa. — Niechże pan idzie z nami; bez pana nic z tego.

Jak to, wszyscy, tak bez ceremonii?

Nic nie szkodzi. To wspaniała kobieta.

Dostaniemy butelkę szampana? — zapytał Bazarow.

Trzy butelki! — zawołał Sitnikow. — Ręczę za to!

Czym?

Własną głową.

Lepiej by sakiewką ojczulka... Zresztą chodźmy!


XIII

Niewielki szlachecki domek w moskiewskim guście, gdzie mieszkała Awdotia Nikitiszna (albo Eudoksja) Kukszin, stał przy jednej z niedawno spalo­nych ulic miasta ***; wiadomo, że nasze miasta gubernialne płoną co pięć lat. U drzwi, nad krzywo przybitym biletem wizytowym, widać było rączkę dzwonka; do przedpokoju na spotkanie gości wyszła kobieta w czepku, ni to służąca, ni to dama do towa­rzystwa, niewątpliwe świadectwo postępowych dążeń pani domu. Sitnikow zapytał, czy zastali Awdotię Nikitisznę.

To pan, Victor? — rozległ się cienki głos z są­siedniego pokoju. — Proszę wejść.

Kobieta w czepku natychmiast znikła.

Nie jestem sam — powiedział Sitnikow zdejmu­jąc węgierkę, spod której ukazało się coś w rodzaju długiej kurtki czy sakpalta, i rzucając dziarskie spoj­rzenie w stronę Arkadiusza i Bazarowa.

Wszystko jedno — odrzekł głos. — Entrez.

Młodzi ludzie weszli. Pokój, w którym się znaleźli, bardziej był podobny do gabinetu niż do salonu. Na zakurzonych stołach pełno było papierów, listów i przeważnie nie rozciętych zeszytów rosyjskich cza­sopism; wszędzie bielały porzucone niedopałki papie­rosów. Na skórzanej kanapie spoczywała na wpół le­żąc młoda jeszcze kobieta, blondynka o nieco potar­ganych włosach, w jedwabnej, niezbyt schludnej sukni, z grubymi bransoletami na króciutkich rękach i koronkową chusteczką na głowie. Wstała z kanapy i niedbałym ruchem okrywając ramiona aksamitną mantylką podbitą pożółkłymi gronostajami, rzekła le­niwie:

Dzień dobry, Victor! — i uścisnęła rękę Sitnikowa.

Bazarow, Kirsanow — powiedział krótko Sitni­kow naśladując Bazarowa.

Bardzo jestem rada — odpowiedziała pani Ku­kszin i wlepiwszy w Bazarowa swoje okrągłe oczy, między którymi samotnie czerwieniał maleńki, za­darty nosek, dodała: — Znam pana — i uścisnęła mu rękę.

Bazarow zmarszczył brwi. W malutkiej, niepozor­nej figurce wyemancypowanej kobiety nie było nic odrażającego, lecz wyraz jej twarzy wywierał nie­przyjemne wrażenie. Mimo woli miało się ochotę za­pytać: „Co ci jest, czy jesteś głodna? Może się nu­dzisz? Może się czegoś obawiasz? Dlaczego jesteś ta­ka nienaturalna?" I ona, podobnie jak Sitnikow, od­czuwała jakiś ustawiczny niepokój. Mówiła i ruszała się niedbale, przy tym bardzo niezręcznie; najwidocz­niej uważała się za istotę dobroduszną i prostą, a jed­nak cokolwiek robiła, zawsze sprawiało to wrażenie, że tego właśnie nie chciała zrobić; wszystko, jak mó­wią dzieci, robiła naumyślnie, to znaczy nienatural­nie.

Tak, tak, Bazarow, znam pana — powtórzyła. (Jak wiele dam na prowincji i w Moskwie, miała zwyczaj od pierwszego dnia znajomości zwracać się do mężczyzn po nazwisku.) — Zapali pan cygaro?

Cygaro cygarem — przerwał Sitnikow, który zdążył już rozwalić się w fotelu i zadrzeć nogę do góry — lecz prosiłbym o śniadanie. Okropnie jeste­śmy głodni; niech pani każe też przynieść nam bu­telkę szampana.

Sybaryta — powiedziała Eudoksja i roześmiała się. (Gdy się śmiała, nad zębami widać było dzią­sła.) — Prawda, Bazarow, że to sybaryta?

Lubię komfort — rzekł z namaszczeniem Sitni­kow. — To nie przeszkadza mi być liberałem.

Przeciwnie, przeszkadza, przeszkadza — zawo­łała Eudoksja, ale mimo to kazała służącej zająć się śniadaniem i szampanem. — Co pan o tym myśli? — dodała zwracając się do Bazarowa. — Jestem pewna, że podziela pan moje zdanie.

No, nie — odparł Bazarow — kawałek mięsa jest lepszy niż kawałek chleba, nawet z punktu wi­dzenia chemii.

Pan zajmuje się chemią? To moja namiętność. Wymyśliłam nawet pewien mastyks.

Mastyks? Pani?

Tak, ja. Wie pan, w jakim celu? Do wyrobu la­lek i główek do nich, żeby się nie tłukły. Przecież jestem także praktyczna. Ale to wszystko jeszcze nie gotowe. Trzeba jeszcze poczytać Liebiga. Ale, ale... czy czytał pan w „Gazecie Moskiewskiej" artykuł Kislakowa o pracy kobiet? Niech pan koniecznie prze­czyta. Przecież interesuje pana problem kobiecy? I szkoły także? Co robi pański przyjaciel? Jak się nazywa?

Pani Kukszin siała swe pytania, jedno po dru­gim, z niedbałą kokieterią, nie czekając odpowiedzi; tak rozmawiają ze swoimi nianiami rozpieszczone dzieci.

Nazywam się Arkadiusz Nikołajewicz Kirsanow — powiedział Arkadiusz — i nic nie robię.

Eudoksja wybuchnęła śmiechem.

To ślicznie! Co, pan nie pali? Wiktorze, jestem na pana zła.

Za co?

Podobno znowu wychwala pan George Sand. To zacofana kobieta i tyle. Jakże można porównywać ją z Emersonem? Nie ma żadnych poglądów ani na wychowanie, ani na fizjologię, w ogóle na nic. Je­stem pewna, że nie słyszała nawet o embriologii, a w naszych czasach jakże można o tym nie wiedzieć? (Eudoksja aż rozłożyła ręce.) Ach, jaki zadziwiający artykuł na ten temat napisał Jelisiewicz. To genialny jegomość! (Eudoksja stale używała słowa „jegomość" zamiast „człowiek".) Bazarow, niechże pan siądzie obok mnie na kanapie. Może pan nie wie, że bardzo się pana boję?

Pozwoli pani, że zapytam — dlaczego?

Niebezpieczny z pana jegomość; taki krytyk. Ach, mój Boże! To śmieszne, mówię jak prowincjonalna dziedziczka. Zresztą naprawdę jestem dzie­dziczką. Sama zarządzam majątkiem i niech pan so­bie wyobrazi, mam starostę Jerofieja — zadziwiają­cy typ, istny Tropiciel Śladów Coopera; ma w sobie coś tak bezpośredniego. Ostatecznie osiedliłam się tutaj; nieznośne miasto, prawda? Cóż jednak ro­bić?

Miasto jak miasto — chłodno zauważył Bazarow.

Wciąż tylko te błahe sprawy, to okropne. Daw­niej mieszkałam zimą w Moskwie... Ale teraz przeby­wa tam mój ślubny małżonek, monsieur Kukszin. Zresztą Moskwa teraz... nie wiem doprawdy, ale to już nie to. Mam zamiar wyjechać za granicę; w ze­szłym roku byłam już gotowa do podróży.

Do Paryża, oczywiście? — zapytał Bazarow.

Do Paryża i Heidelbergi.

Czemu do Heidelbergi?

Zlituj się pan, tam jest Bunsen.

Na to Bazarow nie znalazł odpowiedzi.

Pierre Sapożnikow... pan go zna?

Nie, nie znam.

Zlituj się pan, Pierre Sapożnikow... ten, co wciąż jeszcze bywa u Lidii Chostatow.

Jej także nie znam.

Otóż on właśnie chciał być moim przewodni­kiem. Dzięki Bogu, jestem wolna, nie mam dzieci. Cóż to ja powiedziałam: dzięki Bogu? Zresztą wszystko jedno.

Eudoksja skręciła papierosa pożółkłymi od tytoniu palcami, pociągnęła po nim językiem, possała i za­paliła. Weszła służąca z tacą.

Proszę, śniadanie. Może coś przekąsicie? Wikto­rze, proszę odkorkować butelkę; to już należy do pa­na.

Do mnie, do mnie — mruknął Sitnikow i zno­wu roześmiał się piskliwie.

Czy są tu ładne kobiety? — zapytał Bazarow dopijając trzeci kieliszek.

Są — odrzekła Eudoksja — ale wszystkie takie puste... Mon amie Odincowa, na przykład, jest nie­brzydka. Szkoda, że ma taką reputację... Zresztą to nie ma znaczenia; ale żadnej swobody poglądów, szerszych horyzontów, nic... Należy zmienić zupełnie system wychowania. Myślałam już o tym: nasze ko­biety wychowuje się bardzo źle.

Nic pani nie poradzi — podjął Sitnikow. — Trzeba nimi gardzić i ja nimi gardzę, zupełnie i cał­kowicie! (Możność pogardzania i wyrażania swej po­gardy była dla Sitnikowa najprzyjemniejszym dozna­niem; ze szczególnym upodobaniem napadał na ko­biety, nie podejrzewając, że za kilka miesięcy będzie się płaszczył przed swoją żoną tylko dlatego, że była z domu księżniczką Durdoleosow.) Żadna z nich nie potrafiłaby zrozumieć naszej rozmowy; żadna nie jest warta, abyśmy my, poważni mężczyźni, mówili o niej.

Po cóż miałyby rozumieć nasze rozmowy? — spytał Bazarow.

O kim mówicie? — wtrąciła się Eudoksja.

O ładnych kobietach.

Jak to? Więc pan podziela poglądy Proudhona?

Bazarow hardo się wyprostował.

Nie podzielam niczyich poglądów; mam własne.

Precz z autorytetami! — krzyknął Sitnikow rad, że może użyć ostrych słów w obecności człowieka, przed którym się poniżał.

Ale sam Macaulay... — zaczęła znów Kukszina.

Precz z Macaulayem! — zagrzmiał Sitnikow. — Pani broni tych bab?

Nie bronię bab, tylko praw kobiet, o które przy­sięgłam sobie walczyć do ostatniej kropli krwi.

Precz z... — tu Sitnikow urwał. — Bynajmniej ich nie neguję — powiedział.

Nie! Widzę, że jest pan słowianofilem.

Nie, nie jestem słowianofilem, chociaż oczywiście…

Nie! nie! nie! Słowianofil z pana! Zwolennik Domostroju14. Panu by tylko nahajkę do ręki.

Nahajka... to niezła rzecz — zauważył Bazarow — tylko że pijemy teraz ostatnie krople...

Czego? — przerwała Eudoksja.

Szampana, czcigodna Awdotio Nikitiszno, szam­pana, nie twojej krwi.

Nie mogę słuchać obojętnie, gdy ktoś napada na kobiety — ciągnęła dalej Eudoksja. — To okropne, okropne. Zamiast napadać, lepiej przeczytałby pan książkę Micheleta De l'amour. To cudo. Panowie, rozmawiajmy o miłości — dodała Eudoksja, w roz­marzeniu opuszczając rękę na zmiętą poduszkę ka­napy.

Zapanowało nagłe milczenie.

Nie, po co mówić o miłości — rzekł Bazarow. — Ale wspomniała pani o Odincowej... Takie, zdaje się, wymieniła pani nazwisko? Któż to jest?

Urocza! urocza! — zapiszczał Sitnikow. — Przed­stawię pana! Mądra, bogata, wdowa. Niestety, nie jest jeszcze dosyć inteligentna: powinna poznać bli­żej naszą Eudoksję. Pani zdrowie, Eudoxie! Trąćmy się. Et toc, et toc, et tin-tin-tin. Et toc, et toc, et tin—tin-tin-tin!

Victor, figlarz z pana.

Śniadanie ciągnęło się długo. Po pierwszej butelce szampana poszła druga, trzecia, a nawet czwarta... Eudoksja trajkotała bez wytchnienia; Sitnikow do­trzymywał jej kroku. Długo rozważali oboje zagad­nienie małżeństwa: czy małżeństwo jest przesądem, czy występkiem? i jacy rodzą się ludzie, jednakowi czy różni? i na czym właściwie polega indywidual­ność? Doszło wreszcie do tego, że Eudoksja, czerwona od wypitego wina, stukając płaskimi paznokciami o klawisze rozstrojonego fortepianu, zaczęła śpiewać ochrypłym głosem najpierw cygańskie pieśni, a potem romans Seymour-Schiffa Drzemie senna Grena­da, Sitnikow zaś owiązał głowę szalem i odgrywał omdlewającego kochanka przy słowach:


I usta twe z moimi

Gorącym pocałunkiem złączyć...


Arkadiusz nie mógł już wytrzymać.

Panowie, za bardzo to wszystko staje się po­dobne do Bedlam15 — zauważył głośno.

Bazarow, który bardzo rzadko wtrącał do rozmowy szydercze uwagi — zajmował go raczej szampan — głośno ziewnął, wstał i nie żegnając się z gospodynią wyszedł razem z Arkadiuszem. Sitnikow pobiegł za nimi.

No co, no co? — pytał przypochlebnie, biegnąc to z prawej, to z lewej strony. — Przecież mówiłem: wspaniała osoba! Więcej takich kobiet! Eudoksja jest w swoim rodzaju wysoce moralnym zjawiskiem.

A ten zakład twego ojca jest także moralnym zjawiskiem? — powiedział Bazarow wskazując pal­cem na szynk, obok którego właśnie przechodzili.

Sitnikow znowu wybuchnął piskliwym śmiechem. Bardzo wstydził się swego pochodzenia i nie wiedział, czy powinien uznać nieoczekiwane tykanie Ba­zarowa za pochlebstwo czy też za obrazę.


XIV

W kilka dni później odbył się bal u gubernatora. Matwiej Iljicz był prawdziwym „bohaterem dnia". Gubernialny marszałek szlachty oświadczył wszem wobec, że przybył właściwie tylko z szacunku dla niego, gubernator zaś nawet na balu, i nawet kiedy stał nieruchomo, wciąż jak gdyby „wydawał polece­nia". Delikatność obejścia Matwieja Iljicza mogła równać się tylko z jego dostojeństwem. Głaskał próż­ność wszystkich, jednych z pewnym niesmakiem, in­nych z odcieniem szacunku; en vrai chevalier français16 rozpływał się w uprzejmościach wobec pań, wciąż śmiał się donośnym, dźwięcznym śmiechem, i sam tylko, jak przystało dostojnikowi. Poklepał po plecach Arkadiusza i głośno nazwał go „kochanym siostrzeńcem", zaszczycił Bazarowa, ubranego w pod­niszczony frak, roztargnionym, ale pobłażliwym spoj­rzeniem, które musnęło twarz młodzieńca, oraz nie­wyraźnym, choć uprzejmym mruknięciem, w którym można było tylko odróżnić dźwięki „ja..." i „...dzo"; podał palec Sitnikowowi i obdarzył go uśmiechem, ale uczynił to, gdy odwracał już głowę; nawet pani Kukszin, która zjawiła się na balu bez krynoliny i w brudnych rękawiczkach, ale za to z rajskim pta­kiem we włosach, powiedział: Enchanté17.

Gości było mnóstwo, nie brakło też kawalerów; pa­nowie we frakach cisnęli się pod ścianami, za to woj­skowi tańczyli z zapałem, a zwłaszcza jeden z nich, który spędził ze sześć tygodni w Paryżu, gdzie na­uczył się rozmaitych zawadiackich okrzyków, jak: zuf, ah fichtrrre, pst, pst, mon bibi itp. Słówka te wyma­wiał doskonale, z prawdziwie paryskim szykiem, ale jednocześnie mówił si j’aurais, zamiast si j'avais i absolument w znaczeniu koniecznie, słowem, posługiwał się owym rosyjsko-francuskim narzeczem, które tak śmieszy Francuzów, kiedy nie muszą nas zapewniać, że mówimy ich językiem jak anioły, comme des anges.

Arkadiusz, jak wiemy, tańczył źle, Bazarow zaś nie tańczył wcale; obaj usadowili się w kącie; przyłączył się do nich Sitnikow. Z pogardliwym uśmiechem na twarzy rzucał jadowite uwagi, zuchwale rozglądał się dokoła i zdawało się, że doznaje prawdziwej rozkoszy. Nagle wyraz jego twarzy zmienił się; zwrócił się do Arkadiusza i powiedział jakby zmieszany: — Przyjechała Odincowa.

Arkadiusz obejrzał się i zobaczył wysoką kobietę w czarnej sukni; przystanęła w drzwiach sali. Ude­rzył go jej dostojny wygląd. Obnażone ręce były har­monijnie opuszczone wzdłuż zgrabnej figury; na krągłe ramiona spadały z lśniących włosów delikatne gałązki fuksji; jasne oczy spoglądały mądrze i spo­kojnie, właśnie spokojnie, nie marząco, spod nieco wydatnego białego czoła, a na ustach błąkał się ledwo dostrzegalny uśmiech. Promieniowała z tej twarzy jakaś łagodna i delikatna siła.

Pan ją zna? — zapytał Arkadiusz Sitnikowa.

Od niedawna. Chce pan, żebym pana przedsta­wił?

Owszem... po tym kadrylu.

Bazarow także zwrócił uwagę na Odincową.

Cóż to za osoba? — rzekł. — Nie jest podobna do innych bab.

Gdy kadryl się skończył, Sitnikow zaprowadził Arkadiusza do Odincowej; ale można było wątpić, czy znał ją bliżej; plątał się w swych wypowiedziach, ona zaś patrzyła na niego z pewnym zdumieniem. Twarz jej rozjaśniła się jednak na dźwięk nazwiska Arkadiusza. Zapytała go, czy jest synem Mikołaja Pietrowicza.

Tak, pani.

Widziałam pańskiego ojca dwa razy i wiele o nim słyszałam — ciągnęła dalej. — Rada jestem pana poznać.

W tej chwili podbiegł do niej jakiś adiutant i po­prosił ją do kadryla. Przyjęła zaproszenie.

Pani tańczy? — z szacunkiem zapytał Arkadiusz.

Tańczę. Dlaczego pan myśli, że nie tańczę? Czy wydaję się panu zbyt stara?

Ależ co znowu! W takim razie pozwolę sobie prosić panią o mazura.

Odincowa uśmiechnęła się pobłażliwie.

Bardzo chętnie — powiedziała i spojrzała na Arkadiusza wprawdzie nie z góry, ale tak, jak za­mężne siostry patrzą na młodziutkich braci.

Odincowa była nieco starsza od Arkadiusza, nie­dawno skończyła dwadzieścia osiem lat, ale w jej obecności czuł się niby uczeń czy student, jak gdyby różnica lat była znacznie większa. Do Odincowej ma­jestatycznie podszedł Matwiej Iljicz z komplementa­mi. Arkadiusz oddalił się trochę, ale wciąż patrzył na nią; również podczas kadryla nie spuszczał z niej oczu. Odincowa rozmawiała ze swoim tancerzem w sposób tak samo niewymuszony jak z dygni­tarzem; spokojnie poruszała głową, wodziła wokół oczyma i dwa razy cicho się roześmiała. Nos miała nieco zbyt gruby, jak prawie wszystkie Rosjanki, i ce­rę niezupełnie czystą, mimo to Arkadiusz orzekł, że nigdy jeszcze nie spotkał tak uroczej kobiety. Głos jej ciągle dźwięczał mu w uszach; nawet fałdy jej sukni układały się jak gdyby inaczej, harmonijniej i szerzej niż u innych, ruchy zaś były lekkie, a zara­zem naturalne.

Arkadiusz czuł się nieco onieśmielony, gdy przy pierwszych dźwiękach mazura usiadł obok swej da­my; zamierzał rozpocząć rozmowę, przeciągnął ręką po włosach i nie znajdował ani jednego słowa. Ale je­go nieśmiałość i zakłopotanie nie trwały długo; udzie­lił mu się spokój Odincowej; po kwadransie swobod­nie opowiadał jej o swoim ojcu, o stryju, o życiu w Petersburgu i na wsi. Odincowa słuchała go z uprzejmym zainteresowaniem, lekko otwierając i zamykając wachlarz; przerywał swoją paplaninę, gdy zapraszali ją do tańca kawalerowie; Sitnikow prosił ją dwa razy. Wracała, siadając znowu, brała wachlarz i pierś jej nawet nie poruszała się szybciej. Arkadiusz zaś znowu zaczynał paplać, szczęśliwy, że znajduje się w jej pobliżu, że mówi z nią, widzi jej oczy, wspaniałe czoło i całą jej miłą, poważną i mą­drą twarz. Sama mówiła mało, ale to, co mówiła, wskazywało na znajomość życia; z pewnych jej uwag Arkadiusz wywnioskował, że wiele już przeżyła i prze­myślała.

Z kim pan stał? — zapytała. — Wtedy gdy pan Sitnikow podszedł z panem do mnie?

Więc pani go zauważyła? — zapytał z kolei Arkadiusz. — Wspaniałą ma twarz, prawda? To mój przyjaciel Bazarow.

I Arkadiusz zaczął mówić o „swoim przyjacielu".

Mówił o nim tak szczegółowo i z takim zachwytem, że Odincowa zwróciła się w jego stronę i spojrzała z uwagą. Mazur zbliżał się ku końcowi. Arkadiusz poczuł żal, że musi pożegnać swą damę, tak przyjem­nie spędził z nią około godziny! Co prawda, przez ca­ły czas czuł wyraźnie, że ona czyni mu jak gdyby ła­skę, że powinien być jej wdzięczny, ale młodym ser­com nie ciążą takie uczucia.

Muzyka zamilkła.

Merci — rzekła Odincowa wstając. — Obiecał pan mnie odwiedzić, niechże więc zabierze pan z so­bą swego przyjaciela. Ciekawa byłabym poznać czło­wieka, który ma odwagę w nic nie wierzyć.

Do Odincowej zbliżył się gubernator, oświadczył, że kolacja na stole, i z zaaferowaną miną podał jej ramię. Odchodząc odwróciła się, aby po raz ostatni uśmiechnąć się i skinąć Arkadiuszowi głową. Arka­diusz złożył jej niski ukłon, spojrzał za nią (jak zgrab­na wydała mu się jej postać spowita w połyskujący czarny jedwab!), pomyślał: „W tej chwili zapomniała już o moim istnieniu", i duszę jego ogarnął słodki spokój...

No, cóż? — zapytał Bazarow, gdy Arkadiusz wrócił do kąta. — Zabawiłeś się? Mówił mi przed chwilą pewien ziemianin, że ta pani — ho, ho, ho! Ale ten ziemianin to chyba głupiec. A jak ty myślisz? Czy ona rzeczywiście jest ho, ho, ho?

Niezupełnie rozumiem to określenie — odrzekł Arkadiusz.

A to dopiero! Jaki niewinny!

W takim razie nie rozumiem twego ziemianina. Odincowa jest bez wątpienia bardzo miła, ale zacho­wuje się tak chłodno i powściągliwie, że...

Cicha woda... wiesz! — przerwał Bazarow. — Mówisz, że jest chłodna? Właśnie cały w tym smak! Przecie lubisz lody, prawda?

Może — wybąkał Arkadiusz — ale nic o tym nie wiem. Ona chce cię poznać i prosiła, żebym cię do niej zabrał.

Wyobrażam sobie, jak mnie obmalowałeś! Zresz­tą dobrześ zrobił. Zawieź mnie do niej. Wszystko jed­no czy to gubernialna lwica, czy emancipee w rodzaju pani Kukszin, ale takich ramion dawno nie widzia­łem.

Arkadiusz poczuł się dotknięty cynizmem Bazaro­wa, lecz jak to często bywa, zarzucił mu nie to, co mu się nie spodobało...

Dlaczego nie chcesz przyznać, że kobiety też mogą myśleć niezależnie? — zapytał półgłosem.

Dlatego, bracie, że według moich obserwacji tą cechą odznaczają się tylko bardzo brzydkie kobiety.

Na tym rozmowa się urwała. Obaj młodzi ludzie opuścili bal zaraz po kolacji. Gdy wychodzili, pani Kukszin roześmiała się nerwowo, ze złością, ale nie­zbyt głośno; czuła się głęboko urażona, że żaden z nich nie zwrócił na nią uwagi. Została najdłużej ze wszystkich na balu i o czwartej nad ranem zatańczy­ła z Sitnikowem polkę-mazurkę na paryską modłę. Tym pouczającym widowiskiem zakończył się bal u gubernatora.


XV

Zobaczymy, do jakiego rzędu ssaków należy ta osoba — mówił następnego dnia do Arkadiusza Bazarow idąc z nim schodami hotelu, w którym zatrzy­mała się Odincowa. — Czuję, że coś tu jest nie w po­rządku.

Zdumiewasz mnie! — zawołał Arkadiusz. — Jak to? Ty, Bazarow, uznajesz tę ciasną moralność, która...

Ależ dziwak z ciebie! — niedbale przerwał mu Bazarow. — Czy nie wiesz, że wśród nas, w naszym narzeczu „nie w porządku" znaczy „w porządku"? A zatem sprawa godna uwagi. Czy sam nie mówiłeś mi dzisiaj, że Odincowa jakoś dziwnie wyszła za mąż, chociaż uważam, że małżeństwo z bogatym starcem nie tylko nie jest dziwne, lecz przeciwnie, dowodzi rozsądku. Nie wierzę miejskim plotkom; ale lubię po­myśleć, jak powiada nasz wykształcony gubernator, że nie są pozbawione słuszności.

Arkadiusz nic nie odpowiedział i zastukał do drzwi. Młody służący w liberii wprowadził obu przyjaciół do wielkiego pokoju, kiepsko umeblowanego, jak wszystkie pokoje w rosyjskich hotelach, lecz za to pełnego kwiatów. Wkrótce zjawiła się Odincowa w skromnej porannej sukni. W blasku wiosennego słońca wydawała się jeszcze młodsza. Arkadiusz przed­stawił jej Bazarowa i z ukrytym zdziwieniem spo­strzegł, że tamten jakby się zmieszał; Odincowa była zupełnie spokojna, jak wczoraj. Bazarow zdał sobie sprawę ze swego zmieszania i był zły na siebie. „To ci dopiero! Przeląkłem się baby!" — pomyślał i rozwa­lił się w fotelu niczym Sitnikow, po czym zaczął mó­wić w sposób przesadnie swobodny; Odincowa nie spuszczała z niego swoich jasnych oczu.

Anna Odincowa była córką Sergiusza Nikołajewicza Łoktiewa, słynnego z urody aferzysty i karciarza, któ­ry spędziwszy piętnaście lat w Petersburgu i Mo­skwie na hucznych zabawach, skończył na tym, że zgrał się do nitki i musiał osiąść na wsi, gdzie zresztą wkrótce umarł zostawiając niewielki mająteczek dwom swym córkom: dwudziestoletniej Annie i dwu­nastoletniej Katarzynie. Matka ich, pochodząca ze zubożałego rodu książąt Ch., zmarła w Petersburgu, gdy mąż jej był jeszcze w pełni sił. Położenie Anny po śmierci ojca było bardzo ciężkie. Wyborna eduka­cja, jaką otrzymała w Petersburgu, nie przygotowała jej do gospodarskich i domowych kłopotów ani też do życia na odludnej wsi. Nie znała dosłownie nikogo w całej okolicy, nie miała do kogo zwrócić się o radę. Ojciec starał się unikać wszelkich stosunków z sąsia­dami, gardził nimi i oni nim gardzili, każdy na swój sposób. Anna nie straciła jednak głowy, natychmiast zaprosiła do siebie siostrę swojej matki, księżniczkę Awdotię Stiepanownę Ch., złą i sprytną staruszkę, która zamieszkawszy u siostrzenicy zagarnęła dla sie­bie najlepsze pokoje, gderała i zrzędziła od rana do nocy i nawet do ogrodu wychodziła w towarzystwie jedynego, jaki jej pozostał, poddanego chłopa, ponu­rego lokaja w trójgraniastym kapeluszu i znoszonej tabaczkowej liberii z błękitnym galonem. Anna cier­pliwie znosiła wszystkie dziwactwa ciotki, z wolna za­jęła się wychowaniem siostry i jak gdyby pogodziła się z myślą, że zwiędnie na odludziu... Ale los chciał inaczej. Przypadkiem ujrzał ją niejaki Odincow, męż­czyzna czterdziestosześcioletni, bardzo bogaty, dziwak, hipochondryk, gruby, ciężki i ponury, zresztą niegłupi i niezły człowiek; zakochał się w niej i poprosił o rę­kę. Zgodziła się zostać jego żoną; przeżył z nią sześć lat, a umierając zostawił jej cały swój majątek. Anna Siergiejewna przez rok po śmierci męża nie wyjeżdża­ła ze wsi; potem wybrała się razem z siostrą za gra­nicę, lecz była tylko w Niemczech; stęskniła się i wró­ciła do swej uroczej wsi Nikolskoje położonej w odle­głości czterdziestu wiorst od ***. Miała tam wspaniały, doskonale urządzony dom, piękny ogród i oranżerię: nieboszczyk Odincow nie odmawiał sobie niczego. Anna Siergiejewna bardzo rzadko bywała w mieście, przeważnie jeździła tam za interesami i na krótko. W guberni nie była lubiana; bardzo oburzano się z po­wodu jej małżeństwa z Odincowem, opowiadano o niej przeróżne niebywałe historie, zapewniano, że poma­gała ojcu w jego szulerskich machinacjach, że nie przypadkiem jeździła za granicę, lecz po to, by ukryć nieszczęsne następstwa... „Pan rozumie, jakie następ­stwa?" — dodawali oburzeni plotkarze. „Przeszła przez ogień i wodę" — mawiano o niej, a pewien zna­ny w guberni dowcipniś dorzucał zazwyczaj: „I z nie­jednego pieca chleb jadła." Wszystkie te plotki do­chodziły do niej, lecz puszczała je mimo uszu: cha­rakter miała niezależny i dość stanowczy.

Odincowa siedziała głęboko wtulona w fotel i zło­żywszy jedną rękę na drugiej słuchała Bazarowa, który, wbrew swemu zwyczajowi, mówił dużo i wy­raźnie starał się zainteresować towarzyszkę rozmowy, co znowu zdziwiło Arkadiusza. Nie potrafił rozstrzyg­nąć, czy Bazarow osiągnął swój cel. Z twarzy Anny Siergiejewny trudno było się domyślić, jakich dozna­wała wrażeń; ta twarz niezmiennie wyrażała subtelną uprzejmość; piękne, błyszczące oczy patrzyły uważ­nie, ale była to uwaga beznamiętna. Sztuczność Ba­zarowa w pierwszych chwilach wizyty podziałała na nią nieprzyjemnie, jak przykry zapach czy ostry dźwięk; ale od razu zrozumiała, że Bazarow był zmie­szany, a to jej nawet schlebiało. Budziła w niej odrazę tylko wulgarność, tego zaś nikt Bazarowowi nie mógł zarzucić. Arkadiusz owego dnia nie przestawał się dziwić. Spodziewał się, że Bazarow z Odincową, jako kobietą mądrą, będzie rozmawiał o swoich poglądach i przekonaniach; przecież sama chciała posłuchać czło­wieka, „który ma odwagę w nic nie wierzyć"; tym­czasem Bazarow mówił o medycynie, homeopatii, bo­tanice. Okazało się, że Odincowa na swym odludziu nie traciła czasu: przeczytała kilka dobrych książek i mówiła poprawnie po rosyjsku. Skierowała rozmowę na temat muzyki, lecz zauważywszy, że Bazarow nie uznaje sztuki, wróciła niepostrzeżenie do botaniki, chociaż Arkadiusz zaczął się już rozwodzić o znacze­niu melodii ludowych. Odincowa nadal traktowała go jak młodszego brata: zdawało się, że ceni w nim dobroć i prostotę młodości, lecz nic ponadto. Rozmowa pełna umiaru, urozmaicona i żywa trwała przeszło trzy godziny.

Wreszcie przyjaciele wstali, by się pożegnać. Anna Siergiejewna spojrzała na nich życzliwie, podała każdemu swą piękną białą rękę i pomyślawszy chwil­kę, z niepewnym, lecz miłym uśmiechem powie­działa:

Jeśli nie boicie się, panowie, nudy, przyjedźcie do mnie na wieś.

Ależ, Anno Siergiejewno! — zawołał Arka­diusz. — Będę to sobie poczytywał za wyjątkowe szczęście...

A pan, monsieur Bazarow?

Bazarow poprzestał na ukłonie, i Arkadiuszowi wy­padło zdziwić się po raz ostatni: na twarzy przyja­ciela zauważył rumieniec.

No — powiedział do niego, gdy wyszli — czy wciąż jeszcze myślisz, że ona jest ho-ho-ho?

Kto ją tam wie! Proszę, do jakiej oziębłości do­szła! — odrzekł Bazarow i po chwili milczenia do­dał: — Księżna, osoba panująca! Powinna tylko nosić z tyłu tren i koronę na głowie.

Nasze księżne nie mówią tak po rosyjsku — za­uważył Arkadiusz.

Była w opałach, braciszku, pokosztowała nasze­go chleba.

A jednak jest zachwycająca — powiedział Ar­kadiusz.

Jakie wspaniałe ciało! — ciągnął dalej Bazarow — doprawdy, aż się prosi na wykład anatomii.

Przestań, Eugeniuszu, na Boga! Do czego to po­dobne!

No, nie gniewaj się, delikaciku. Przecież powie­działem: pierwsza klasa. Trzeba będzie do niej poje­chać.

Kiedy?

Chociażby pojutrze. Cóż mamy tu do roboty? Pić z panią Kukszin szampana? Słuchać, co mówi twój krewny, liberalny dygnitarz? Pojedziemy poju­trze. Zresztą dworek mojego ojca znajduje się nieda­leko stamtąd. Przecie to Nikolskoje leży przy drodze do ***?

Tak.

Optime. Po cóż zwlekać; zwlekają tylko głupcy i przemądrzalcy. Powiadam ci: wspaniałe ciało!

W trzy dni potem obaj przyjaciele jechali traktem do wsi Nikolskoje. Dzień był jasny i niezbyt gorący, dobrze odkarmione konie pocztowe szły zgodnie, z lekka wymachując podwiązanymi i zaplecionymi ogonami. Arkadiusz patrzył na trakt i uśmiechał się, sam nie wiedząc dlaczego.

Złóż mi życzenia — zawołał nagle Bazarow. — Dzisiaj jest 22 czerwca, dzień moich imienin. Zoba­czymy, jak mi się powiedzie. Dzisiaj czekają na mnie w domu — dodał zniżając głos. — No to poczekają, nic ważnego!


XVI

Dwór, w którym mieszkała Anna Siergiejewna, stał na połogim, odsłoniętym wzgórzu, opodal żółtej mu­rowanej cerkwi z zielonym dachem, białymi kolum­nami i wymalowanym nad górnym wejściem freskiem w stylu „włoskim", który przedstawiał Zmartwych­wstanie Chrystusa. Osobliwie zwracał uwagę swymi zaokrąglonymi konturami smagły rycerz w szyszaku, widoczny na pierwszym planie malowidła. Za cerkwią dwoma rzędami ciągnęły się wiejskie chaty; gdzie­niegdzie nad słomianymi strzechami sterczały komi­ny. Dwór, zbudowany w tym samym stylu co cer­kiew, znanym u nas pod nazwą stylu Aleksandra, również był pomalowany na żółto, miał zielony dach, białe kolumny i fronton z herbem. Gubernialny ar­chitekt wzniósł obie budowle za aprobatą nieboszczy­ka Odincowa, który nie cierpiał niedorzecznych, we­dług jakiegoś widzimisię improwizowanych, jak ma­wiał, nowości. Z obu stron domu stały ciemno drze­wa starego parku; aleja wysadzona strzyżonymi świer­kami wiodła do podjazdu.

Na spotkanie naszych przyjaciół wyszli dwaj rośli lokaje w liberiach; jeden z nich zaraz pobiegł po ochmistrza. Ochmistrz, gruby mężczyzna w czarnym fraku, zjawił się natychmiast i poprowadził gości wy­słanymi dywanem schodami do pokoju, gdzie stały już dwa łóżka i wszystko, co potrzebne do toalety. Widać było, że w domu panował porządek: wszędzie było czysto, wszędzie unosił się jakiś szacowny za­pach, niby w ministerialnych poczekalniach.

Anna Siergiejewna prosi panów do siebie za pół godziny — oznajmił ochmistrz. — Czy na razie pano­wie nic nie rozkażą?

Nie, mój czcigodny — odrzekł Bazarow. — Chy­ba że zechcesz nam przynieść kieliszek wódki.

Słucham pana — powiedział ochmistrz z pew­nym zdumieniem i odszedł skrzypiąc butami.

Cóż za granżanr!18 — zauważył Bazarow. — Chyba tak się to po waszemu nazywa! Księżna, nie ma co mówić!

Właśnie, księżna! — zaprotestował Arkadiusz. — Od razu zaprosiła do siebie takich wielkich arystokra­tów jak my.

A zwłaszcza ja, przyszły lekarzyna, syn konowała i wnuk diaka... Wiesz przecież, że jestem wnu­kiem diaka?...

Jak Sperański — dodał, krzywiąc się, po chwili milczenia. — Ależ sobie dogadza, dogadza sobie ta pani! Może powinniśmy włożyć fraki?

Arkadiusz wzruszył tylko ramionami... ale także czuł niejakie zakłopotanie.

W pół godziny później Bazarow i Arkadiusz zeszli do salonu. Był to obszerny, wysoki pokój, urządzony z pewnym przepychem, lecz bez szczególnego smaku. Ciężkie i drogie meble stały według z dawna ustalo­nego porządku pod ścianami pokrytymi brązowym obiciem w złoty deseń; nieboszczyk Odincow sprowa­dził je z Moskwy za pośrednictwem swojego przyjaciela, handlarza win, który załatwiał wszystkie jego zlecenia. Nad kanapą, na środkowej ścianie, wisiał portret jasnowłosego mężczyzny o obrzękłej twarzy; zdawało się, że niechętnie spogląda na gości.

To pewno on — szepnął do Arkadiusza Bazarow i marszcząc nos dodał: — A może stąd uciec?

W tej chwili jednak weszła pani domu. Miała na sobie lekką bareżową suknię; włosy zaczesane gładko na uszy nadawały dziewczęcy wyraz jej czystej i świeżej twarzy.

Dziękuję, że panowie dotrzymali słowa — za­częła — zabawicie trochę u mnie; tutaj doprawdy jest niebrzydko. Zapoznam was z moją siostrą; dobrze gra na fortepianie. Dla pana, monsieur Bazarow, to spra­wa obojętna; ale pan, monsieur Kirsanow, zdaje się, lubi muzykę; prócz siostry mieszka u mnie staruszka ciotka, a jeden z sąsiadów niekiedy przyjeżdża na karty: oto całe nasze towarzystwo. A teraz siądźmy.

Krótkie to przemówienie wygłosiła Odincowa bar­dzo wyraźnie, jak gdyby nauczyła się go na pamięć. Potem zwróciła się do Arkadiusza. Matka Odincowej, jak się okazało, znała jego matkę i była nawet jej powiernicą w okresie, gdy tamta zakochała się w Mi­kołaju Pietrowiczu. Arkadiusz z zapałem zaczął mó­wić o nieboszczce, Bazarow zaś przez ten czas prze­glądał albumy. „Jaki zrobiłem się grzeczniutki" — pomyślał.

Piękna charcica w błękitnej obroży wbiegła do salo­nu, stukając pazurami o podłogę; za nią weszła osiem­nastoletnia dziewczyna, smagła brunetka o nieco okrągłej, lecz przyjemnej twarzy i niewielkich, ciem­nych oczach. W rękach trzymała koszyk pełen kwia­tów.

To moja Katia — powiedziała Odincowa wska­zując ją ruchem głowy.

Katia lekko dygnęła, usiadła obok siostry i zaczęła układać kwiaty. Charcica, która wabiła się Fifi, ma­chając ogonem podeszła kolejno do obu gości i do­tknęła swym chłodnym nosem ręki każdego z nich.

Sama to wszystko narwałaś? — zapytała Odinco­wa.

Tak — powiedziała Katia.

A ciotka przyjdzie na herbatę?

Tak.

Mówiąc Katia uśmiechała się przyjemnie, trochę wstydliwie, ale szczerze, i patrzyła w jakiś zabawny i surowy jednocześnie sposób, z dołu do góry. Wszyst­ko w niej było bardzo jeszcze dziewczęce, prawie dziecinne: głos, puszek na całej twarzy, różowe ręce z bledszymi nieco plamkami na dłoniach i stulone troszkę ramiona... Nieustannie czerwieniła się i szyb­ko oddychała.

Odincowa zwróciła się do Bazarowa:

Pan przegląda obrazki z poczucia przyzwoitości, Eugeniuszu Wasiliczu — zaczęła. — Przecież to pana nie interesuje. Niech pan zechce przysunąć się do nas, podyskutujemy trochę.

Bazarow przysiadł się bliżej.

O czym każe pani mówić? — rzekł.

Wybór pozostawiam panu. Uprzedzam, że bardzo lubię dyskutować.

Pani?

Tak. Pana to dziwi? Dlaczego?

Ponieważ, o ile mogę sądzić, ma pani charakter spokojny i opanowany, dyskusja zaś wymaga zapału.

Tak szybko zdążył mnie pan poznać? Po pierw­sze, jestem niecierpliwa i uparta, proszę zapytać Kati; po drugie, bardzo prędko się zapalam.

Bazarow spojrzał na Annę Siergiejewnę.

Być może, pani wie lepiej. Chce pani zatem dy­skutować? Cóż, proszę bardzo. Przeglądałem widoki Saskiej Szwajcarii w pani albumie; pani zauważyła, że mnie to nie może zająć. Powiedziała pani tak dla­tego, że nie przypuszcza pani, bym posiadał zmysł ar­tystyczny, i tak jest w istocie; ale te widoki mogły mnie na przykład zainteresować z punktu widzenia geologii, kształtowania się gór.

Pan wybaczy, jako geolog raczej posłużyłby się pan książką, dziełem specjalnym niż rysunkiem.

Rysunek ukaże mi plastycznie to, co w książce zawiera się na dziesięciu stronicach.

Anna Siergiejewna chwilę milczała.

Więc doprawdy nie ma pan w sobie ani odrobi­ny wyczucia artystycznego? — zapytała opierając się łokciami o stół i w ten sposób przybliżając swą twarz do twarzy Bazarowa. — Jakże się pan bez tego obcho­dzi?

Chciałbym wiedzieć, do czego to wyczucie ma mi służyć?

Chociażby do tego, by poznawać i rozumieć lu­dzi.

Bazarow uśmiechnął się.

Po pierwsze, do tego celu służy doświadczenie życiowe; po drugie ośmielę się twierdzić, że poznawa­nie poszczególnych jednostek niewarte jest zachodu. Wszyscy ludzie są do siebie podobni, zarówno ciałem, jak i duszą; każdy z nas ma mózg, śledzionę, serce i płuca zbudowane jednakowo; tak zwane cechy cha­rakteru są również takie same u wszystkich: niewiel­kie odchylenia nic nie znaczą. Wystarczy znać jeden egzemplarz człowieka, by móc wydawać sądy o wszys­tkich innych. Ludzie są jak drzewa w lesie; botanik nie będzie się zajmował każdą brzozą z osobna.

Katia, która bez pośpiechu układała kwiaty, ze zdu­mieniem podniosła oczy na Bazarowa i napotkawszy jego przelotne i niedbałe spojrzenie zarumieniła się po uszy. Anna Siergiejewna pokręciła głową.

Drzewa w lesie — powtórzyła. — Więc według pana nie ma różnicy między człowiekiem mądrym a głupim, dobrym a złym?

Nie, jest, ale taka, jak między chorym a zdro­wym. Płuca suchotnika wyglądają inaczej niż płuca pani czy moje, chociaż zbudowane są tak samo. Wie­my w przybliżeniu, jakie są przyczyny niedomagań cielesnych; choroby zaś charakteru powstają wskutek złego wychowania, przeróżnych głupstw, którymi od dzieciństwa nabija się człowiekowi głowę, słowem, są wynikiem oburzającego stanu społeczeństwa. Napraw­cie społeczeństwo, a wtedy nie będzie chorób.

Bazarow mówił to wszystko z taką miną, jakby jed­nocześnie myślał: „Wierz mi lub nie wierz, wszystko mi jedno!" Powoli wodził długimi palcami po fawory­tach i spojrzenie jego błądziło z kąta w kąt.

Przypuszcza pan zatem — rzekła Anna Siergie­jewna — że z chwilą gdy społeczeństwo się zmieni, nie będzie głupich i złych ludzi?

W każdym razie gdy społeczeństwo będzie nale­życie urządzone, stanie się obojętne, czy człowiek jest głupi czy mądry, zły czy dobry.

Rozumiem, wszyscy będą mieli jednakowe śle­dziony.

Otóż to, łaskawa pani!

Odincowa zwróciła się do Arkadiusza:

A pan jak sądzi, Arkadiuszu Nikołajewiczu?

Zgadzam się z Eugeniuszem — odpowiedział.

Katia popatrzyła na niego ukradkiem.

Zadziwiacie mnie, panowie — rzekła Odinco­wa — ale jeszcze o tym pomówimy. Słyszę, że ciotka schodzi na herbatę; powinniśmy oszczędzić jej uszu.

Weszła ciotka Anny Siergiejewny, księżniczka Ch ***, chudziutka i mała, o twarzy jak piąstka i nie­ruchomych, złych oczach spoglądających spod siwej peruczki; ledwie skinąwszy głową gościom, usiadła w szerokim, obitym aksamitem fotelu, do którego nikt prócz niej nie miał prawa. Katia podstawiła jej pod­nóżek, stara nie podziękowała, nawet nie spojrzała na nią; poruszyła tylko rękoma pod żółtym szalem okry­wającym niemal całkowicie jej wątłe ciało. Księżnicz­ka lubiła żółty kolor, przy czepku też miała jaskrawożółte wstążki.

Jak się cioci spało? — zapytała Odincowa podno­sząc głos.

Znowu ten pies tutaj? — burknęła w odpowiedzi stara i widząc, że Fifi zrobiła dwa niepewne kroki w jej kierunku, krzyknęła: — A pójdziesz, pójdziesz!

Katia zawołała Fifi i otworzyła jej drzwi.

Fifi radośnie rzuciła się przed siebie w nadziei, że wyprowadzą ją na spacer, gdy została jednak sama za drzwiami, zaczęła drapać w nie i skomleć. Księż­niczka nachmurzyła się, Katia chciała już wyjść...

Myślę, że podano herbatę — rzekła Odincowa. — Chodźmy, panowie; ciocia pozwoli na herbatę.

Księżniczka wstała w milczeniu i pierwsza wyszła z salonu. Wszyscy ruszyli za nią do jadalni. Kozaczek w liberii z hałasem podsunął jej wymoszczony po­duszkami i tak samo uświęcony fotel. Katia, która na­lewała herbatę, podała jej pierwszej filiżankę z wy­malowanym herbem. Stara nałożyła sobie miodu do filiżanki (uważała, że picie herbaty z cukrem jest grzechem i zbytecznym wydatkiem, chociaż sama na nic nie łożyła) i nagle zapytała ochrypłym głosem:

A cóż pisze k s j ą ż e Iwan?

Nikt jej nie odpowiedział. Bazarow i Arkadiusz wkrótce domyślili się, że nikt na nią nie zwraca uwa­gi, chociaż jest traktowana z szacunkiem. „Trzymają ją tu dla splendoru, bo to latorośl książęcego rodu" — pomyślał Bazarow... Po herbacie Anna Siergiejewna zaproponowała przechadzkę, ale zaczął kro­pić deszcz i wszyscy, z wyjątkiem księżniczki, wrócili do salonu. Przyjechał sąsiad, amator gry w karty; Porfiriusz Płatonowicz, tak się bowiem ów sąsiad nazywał, był tłuściutki, siwy, z krótkimi, jakby to­czonymi nóżkami, bardzo uprzejmy i skory do śmie­chu. Anna Siergiejewna, która przeważnie rozmawia­ła z Bazarowem, zapytała go, czy nie zechciałby za­grać z nimi w staromodnego preferansa. Bazarow przystał mówiąc, że zawczasu winien się przygotować do przyszłego stanowiska lekarza powiatowego.

Proszę się strzec — powiedziała Anna Siergie­jewna — ogramy pana z Porfiriuszem Płatonowiczem. Ty zaś, Katiu — dodała — zagraj coś; Arkadiusz Ni-kołajewicz lubi muzykę, a my też posłuchamy.

Katia niechętnie zbliżyła się do fortepianu. Arka­diusz, choć rzeczywiście lubił muzykę, nierad poszedł za nią: zdawało mu się, że Odincowa go odprawia; w sercu Arkadiusza, jak w sercu każdego młodzieńca w jego wieku, rodziło się jakieś niejasne i męczące doznanie, podobne do przeczucia miłości. Katia pod­niosła wieko fortepianu i nie patrząc na Arkadiusza spytała półgłosem:

Co mam panu zagrać?

Zechce pani wybrać sama — obojętnie odpowie­dział Arkadiusz.

Jaką muzykę lubi pan najbardziej? — powtó­rzyła Katia wciąż nie patrząc na Arkadiusza.

Klasyczną — odparł tym samym tonem. — Lubi pan Mozarta?

Tak.

Katia wydobyła ze stosu nut Sonatę-fantazję c-moll Mozarta. Grała bardzo dobrze, choć nieco surowo i oschle. Nie spuszczając z nut oczu, mocno zacisnąw­szy usta siedziała nieruchoma i wyprostowana i tylko pod koniec utworu twarz jej zapłoniła się i pasemko włosów opadło na ciemną brew.

Arkadiusza osobliwie uderzyła ostatnia część sona­ty, owa część, gdzie wśród urzekająco wesołej, bez­troskiej melodii nieoczekiwanie pojawiają się akcenty bolesnego, prawie tragicznego smutku... Ale myśli wy­wołane dźwiękami Mozarta nie miały związku z Katią. Patrząc na nią zauważył tylko: „Nieźle gra ta pan­na i sama jest niebrzydka."

Gdy Katia skończyła sonatę, zapytała nie odejmu­jąc rąk od klawiszy: — Dosyć? — Arkadiusz oświad­czył, że nie śmie jej więcej trudzić, i wszczął rozmo­wę o Mozarcie, pytając, czy sama wybrała tę sonatę, czy też ktoś zwrócił jej na nią uwagę. Ale Katia odpo­wiadała monosylabami: schowała się, zamknę­ła w sobie. Z tego stanu nieprędko umiała się otrzą­snąć i twarz jej przybierała wówczas uparty, tępy prawie wyraz. Nie tyle była nieśmiała, co nieufna i trochę zahukana przez wychowującą ją siostrę, czego oczywiście tamta nawet nie podejrzewała. Arkadiusz nie wiedząc więc, co począć, zawołał Fifi, która znów znalazła się w salonie, i dla dodania sobie animuszu z życzliwym uśmiechem gładził ją po łbie. Katia zno­wu zabrała się do swych kwiatów.

Bazarow nie był dobrym graczem. Anna Siergiejewna grała w karty po mistrzowsku, Porfiriusz Płatonowicz też nie dawał się zapędzić w kozi róg. Bazarow przegrał wprawdzie niewiele, ale było mu nie­przyjemnie. Przy kolacji Anna Siergiejewna znowu zaczęła mówić o botanice.

Chodźmy jutro z rana na przechadzkę — rzekła do Bazarowa. — Chciałabym się od pana dowiedzieć nazw łacińskich i poznać właściwości roślin.

Na cóż pani nazwy łacińskie? — zapytał Bazarow.

Porządek niezbędny jest we wszystkim — odpo­wiedziała.

Cóż to za cudowna kobieta! — zawołał Arka­diusz, gdy został sam z przyjacielem w przeznaczo­nym dla nich pokoju.

Tak — rzekł Bazarow. — I z głową na karku. No, widziała już w życiu niejedno.

Co masz na myśli, Eugeniuszu Wasiliewiczu?

Nic złego, kochany Arkadiuszu Nikołaiczu, nic złego! Jestem przekonany, że znakomicie zarządza swym majątkiem. Jednak prawdziwe cudo to nie ona, ale jej siostra.

Jak to? Masz na myśli tę smagłą?

Tak, tę smagłą. Świeże to i nietknięte, lękliwe i milczące. Oto osóbka, którą można by się zająć. Zro­bisz z niej wszystko, co zechcesz; za to tamta jest kuta na cztery nogi.

Arkadiusz nic nie odpowiedział i każdy z nich poło­żył się spać ze szczególniejszymi myślami.

Tego wieczora Anna Siergiejewna także myślała o swoich gościach. Bazarow spodobał się jej dlatego, że nie miał w sobie śladu kokieterii i sądził o wszyst­kim bardzo krytycznie. Widziała w nim cechy nowe, z jakimi dotychczas się nie zetknęła, a była z natury ciekawa.

Anna Siergiejewna była dziwną istotą. Nie mając żadnych przesądów, nie mając nawet żadnych ściśle określonych przekonań, przed niczym nie ustępowała i nie zmierzała donikąd. Wiele rzeczy widziała ja­sno, wiele ją interesowało, ale nic jej nie zadowalało zupełnie; nie wiadomo też, czy pragnęła nawet pełni zadowolenia. Umysł miała dociekliwy, ale zarazem obojętny; jej wątpliwości nie przycichały nigdy do tego stopnia, by mogła o nich zapomnieć, ale też nigdy nie urastały tak, by mogły stać się przyczyną niepo­koju. Gdyby nie była bogata i niezależna, może rzu­ciłaby się w wir walki, poznała namiętność... Lecz życie miała łatwe, chociaż nudziła się niekiedy i spę­dzała dzień po dniu bez pośpiechu, bardzo rzadko ule­gając jakimś wzruszeniom. Tęczowe barwy błyskały niekiedy przed jej oczyma, lecz oddychała swobodnie dopiero wtedy, gdy gasły, a po ich zniknięciu nie czu­ła żalu. Wyobraźnia jej wybiegała nawet poza grani­cę tego, co według zasad pospolitej moralności uważa się za dozwolone; ale i wtedy krew miarowo, jak zaw­sze, krążyła w jej czarująco kształtnym i spokojnym ciele. Niekiedy, gdy cała ciepła i rozleniwiona wycho­dziła z wonnej kąpieli, zamyślała się nad nicością życia, nad jego nieszczęściami, trudem i złem... Duszę jej napełniała nieoczekiwana śmiałość, zapalał szla­chetny poryw; ale dość, by z na wpół otwartego okna wionął chłodny wietrzyk, a już Anna Siergiejewna kuli się, skarży i prawie gniewa; w takiej chwili prag­nie zawsze tylko jednego: żeby nie wiał na nią ten obrzydliwy wiatr.

Jak wszystkie kobiety, które nie kochały, pragnęła czegoś, sama nie wiedząc czego. Prawdę mówiąc, nie pragnęła niczego, chociaż zdawało się jej, że wszyst­kiego pragnie. Nieboszczyka Odincowa znosiła z tru­dem (wyszła za niego z wyrachowania, chociaż nie zdecydowałaby się zapewne na to małżeństwo, gdyby nie uważała go za przyzwoitego człowieka) i nabrała skrytego obrzydzenia do wszystkich mężczyzn, któ­rych wyobrażała sobie jedynie jako istoty niechlujne, ciężkie, gnuśne i bezsilne w swej dokuczliwości. Kie­dyś za granicą spotkała młodego, pięknego Szweda o rycerskim wyrazie twarzy i szczerych błękitnych oczach pod wysokim czołem; ów Szwed wywarł na niej silne wrażenie, lecz nie przeszkodziło to jej by­najmniej w powrocie do Rosji.

Dziwny ten medyk" — myślała leżąc w swym wspaniałym łóżku, na koronkowych poduszkach, pod lekką jedwabną kołdrą... Anna Siergiejewna odziedzi­czyła po ojcu pewne zamiłowanie do zbytku. Bardzo kochała swego grzesznego, ale dobrego ojca, który ją ubóstwiał, po przyjacielsku żartował jak z równą so­bie i mając do niej zupełne zaufanie, szukał często jej rady. Matkę ledwie pamiętała.

Dziwny ten medyk — powtórzyła cicho. Prze­ciągnęła się, uśmiechnęła, skrzyżowała ręce pod gło­wą, potem przebiegła wzrokiem dwie stronice głupie­go francuskiego romansu, ale książka wypadła jej z rąk. Zasnęła, czysta i chłodna, w czystej i pachną­cej pościeli.

Nazajutrz zaraz po śniadaniu Anna Siergiejewna poszła z Bazarowem herboryzować i wróciła tuż przed obiadem; Arkadiusz nigdzie nie wychodził i spędził z Katią około godziny. Nie nudził się z nią wcale, Katia sama zaproponowała, że zagra mu znowu wczoraj­szą sonatę; ale gdy Odincowa wreszcie wróciła, gdy ją zobaczył, natychmiast ścisnęło mu się serce... Szła przez park nieco znużonym krokiem; policzki miała zarumienione, a oczy jej błyszczały mocniej niż zwykle pod słomkowym, okrągłym kapeluszem. W ręku obra­cała cienką łodyżkę polnego kwiatu, lekka mantyla zsunęła się jej z ramion do łokci, a szerokie szare wstążki kapelusza przylgnęły do jej piersi. Bazarow szedł za nią, pewny siebie i niedbały jak zawsze, ale wyraz jego twarzy, chociaż wesoły, a nawet serdecz­ny, nie spodobał się Arkadiuszowi. Rzuciwszy krótkie: „dzień dobry", Bazarow poszedł do swojego pokoju, Odincowa z roztargnieniem podała Arkadiuszowi rękę i też poszła dalej.

Dzień dobry?... — pomyślał Arkadiusz. — Przecież widzieliśmy się dzisiaj!"


XVII

Czas, wiadomo, niekiedy leci jak ptak, niekiedy pełznie jak robak, ale człowiekowi dobrze jest zwłasz­cza wtedy, gdy nawet nie spostrzega, czy wolno, czy też szybko płynie czas. W taki to właśnie sposób Ar­kadiusz i Bazarow spędzili dwa tygodnie u Odincowej. Sprzyjał temu częściowo porządek, który Odincowa wprowadziła w swoim domu i w swoim życiu. Sama przestrzegała go surowo i zmuszała do tego innych. Wszystko w ciągu dnia odbywało się w określonym czasie. Rano, punktualnie o ósmej, całe towarzystwo zbierało się przy herbacie; w przerwie między herba­tą i śniadaniem każdy robił, co chciał, a pani domu załatwiała sprawy z rządcą (majątek był czynszowy), z ochmistrzem i główną klucznicą. Przed obiadem to­warzystwo zbierało się znowu na rozmowę lub czy­tanie; wieczór był przeznaczony na przechadzkę, kar­ty, muzykę; o wpół do jedenastej Anna Siergiejewna szła do swojego pokoju, wydawała polecenia na dzień następny i kładła się spać. Bazarowowi nie podobała się ta odmierzona, nieco uroczysta regularność co­dziennego życia toczącego się, jak mawiał, „niczym po szynach"; lokaje w liberii, dostojni ochmistrze obra­żali jego demokratyczne uczucia. Uważał, że skoro już przyszło do tego, to i do obiadu powinni zasiadać jak Anglicy, we frakach i białych halsztukach. Kiedyś za­czął na ten temat rozmowę z Anną Siergiejewna.

Anna Siergiejewna miała taki sposób bycia, że każ­dy bez ogródek wypowiadał przy niej swoje zdanie. Wysłuchała Bazarowa i rzekła: — Ze swego punktu widzenia ma pan rację, może istotnie żyję po pańsku; ale na wsi trzeba żyć według jakiegoś porządku, ina­czej można zanudzić się na śmierć — i nadal postępo­wała po swojemu. Bazarow zrzędził; lecz zarówno on sam, jak i Arkadiusz dlatego czuli się tak dobrze i swobodnie u Odincowej, że wszystko w domu szło „niczym po szynach". Mimo to od pierwszych dni po­bytu w Nikolskoje w obu młodych ludziach zaszła zmiana. Bazarow, któremu Anna Siergiejewna, cho­ciaż rzadko się z nim zgadzała, okazywała niewątpli­wie przychylność, zaczął zdradzać niebywały u niego przedtem niepokój: łatwo ulegał rozdrażnieniu, mówił niechętnie, patrzył gniewnie i nie mógł usiedzieć na miejscu, jak gdyby coś go podrywało; Arkadiusza, który ostatecznie doszedł do wniosku, że kocha się w Odincowej, ogarnął cichy smutek. Ów smutek nie przeszkadzał mu zresztą w zbliżeniu z Katią; przeciw­nie, nawet dopomógł mu w nawiązaniu serdecznych, przyjaznych stosunków. „Ona mnie nie ceni!... Do­brze! A ta miła istota mną nie gardzi" — myślał i ser­ce jego znów napełniało się słodkim uczuciem wspa­niałomyślności. Katia niejasno zdawała sobie sprawę, że Arkadiusz szuka pociechy w jej towarzystwie, i nie wzbraniała ani jemu, ani sobie niewinnej przyjemno­ści na poły wstydliwej, na poły ufnej przyjaźni. W obecności Anny Siergiejewny nie rozmawiali ze sobą: Katia zawsze czuła się niepewnie pod bystrym spojrzeniem siostry, Arkadiusz zaś, jak przystoi za­kochanemu, będąc w pobliżu ukochanej istoty nie umiał już dostrzec nic prócz niej; ale dobrze mu było tylko z Katią. Czuł, że nie potrafi zwrócić na siebie uwagi Odincowej; tracił kontenans, gdy tylko zosta­wał z nią sam; ona też nie wiedziała, o czym z nim mówić: był dla niej zbyt młody. Natomiast z Katią czuł się jak ryba w wodzie; odnosił się do niej z wy­rozumiałością, nie przeszkadzał w wypowiadaniu wra­żeń wywołanych muzyką, czytaniem powieści, wier­szy i podobnymi głupstwami, nie widząc i nie zdając sobie sprawy, że sam interesuje się tymi głup­stwami. Katia ze swej strony nie przeszkadzała mu się smucić. Arkadiuszowi dobrze było z Katią, Odincowej z Bazarowem, i dlatego obie pary, spę­dziwszy trochę czasu wspólnie, rozchodziły się zazwy­czaj każda w inną stronę, zwłaszcza na przechadzkach. Katia ubóstwiała przyrodę, Arkadiusz lubił ją także, chociaż nie śmiał się do tego przyznać; Odincowa, podobnie jak Bazarow, miała do przyrody stosu­nek dość obojętny. Niemal ustawiczne odosobnienie naszych przyjaciół sprawiło, że ich wzajemne stosun­ki uległy zmianie. Bazarow przestał mówić z Arka­diuszem o Odincowej, przestał nawet na nią napadać za jej „arystokratyczne nawyki"; co prawda, chwalił jak dawniej Katię, radził tylko powściągać w niej sentymentalne skłonności, lecz pochwały jego były zdawkowe, rady oschłe, i w ogóle rozmawiał z nim znacznie mniej niż dawniej... jak gdyby unikał lub wstydził się przyjaciela...

Arkadiusz widział to, ale o tym nie mówił.

Prawdziwą przyczyną tej zmiany było uczucie, któ­re wzbudziła w Bazarowie Odincowa, uczucie, które go dręczyło i doprowadzało do wściekłości, którego Bazarow wyparłby się natychmiast z pogardliwym śmiechem i cynicznym przekleństwem, gdyby ktokol­wiek choć mgliście napomknął o takiej możliwości. Bazarow był wielkim amatorem kobiet i kobiecej uro­dy, ale miłość w znaczeniu idealnym albo, jak powia­dał, romantycznym nazywał niedorzecznością, niewy­baczalną głupotą, rycerskie uczucia uważał za coś w rodzaju kalectwa czy choroby i niejednokrotnie da­wał wyraz swemu zdziwieniu, że Togenburga19 wraz z wszystkimi minezengerami i trubadurami nie za­mknięto w domu dla obłąkanych. „Jeśli podoba ci się kobieta — mawiał — staraj się osiągnąć swój cel; a jeśli się nie udaje, trudno, odejdź od niej, na jednej kobiecie świat się nie kończy." Odincowa podobała mu się; krążące o niej słuchy, swoboda i niezależność jej myślenia, niewątpliwa dla niego sympatia, wszyst­ko zdawało się przemawiać na korzyść Bazarowa; lecz wkrótce zrozumiał, że celu nie osiągnie, odejść zaś, ku swemu zdumieniu, nie miał sił. Krew zaczynała się w nim burzyć na samo jej wspomnienie; łatwo dałby sobie z tym radę, ale zrodziło się w nim coś innego, czego żadną miarą nie dopuszczał, z czego zawsze pokpiwał, co godziło w jego dumę. W rozmowach z Anną Siergiejewną bardziej jeszcze niż poprzednio podkreślał swoją obojętną pogardę do wszystkiego, co romantyczne; ale gdy zostawał sam, z oburzeniem od­krywał w sobie romantyka. Wtedy szedł do lasu i spa­cerował wielkimi krokami, łamiąc gałązki i klnąc pół­głosem ją i siebie; albo kładł się w stodole na sianie i uparcie zamykając oczy zmuszał się do snu, co mu się oczywiście nie zawsze udawało. Wystarczyło, by pomyślał, że te nieskalane ręce otoczą kiedyś jego szyję, że te dumne usta odpowiedzą na jego pocałunki, że te mądre oczy z tkliwością, tak, z tkliwością spoj­rzą w jego oczy, a już czuł zawrót głowy, zapominał się na chwilę, zanim znowu nie wybuchło w nim obu­rzenie. Chwytał się na wszelakich „haniebnych" ma­rzeniach, jakby diabeł z nim igrał. Zdawało mu się niekiedy, że i w Odincowej następuje jakaś przemia­na, że w wyrazie jej twarzy zjawiło się coś szczegól­nego, co, być może... Ale wówczas tupał nogą, zgrzytał zębami i wygrażał sobie pięścią.

Bazarow niezupełnie jednak się mylił. Poruszył wy­obraźnię Odincowej; interesował ją, myślała o nim wiele. Gdy go nie było, nie tęskniła za nim, nie cze­kała na niego, ale gdy tylko się zjawił, natychmiast się ożywiała; chętnie zostawała z nim sam na sam i chętnie z nim rozmawiała, nawet wtedy, gdy ją gniewał lub obrażał jej smak, jej wykwintne przy­zwyczajenia. Chciała jak gdyby go doświadczyć i za­razem sama wystawić się na próbę.

Pewnego dnia, przechadzając się z nią po ogrodzie, rzekł nagle ponurym głosem, że ma zamiar niedługo wyjechać na wieś, do ojca... Odincowa zbladła, jak gdyby poczuła nagły ból w sercu, i to tak mocny, że ogarnęło ją zdziwienie; długo jeszcze potem rozmy­ślała, co to mogło znaczyć. Bazarow powiedział jej o swym odjeździe nie po to, by ją doświadczyć, zoba­czyć, co z tego wyniknie: nigdy nie stosował takich metod. Tego samego dnia z rana rozmawiał z ekono­mem ojca, swoim byłym piastunem, Timofieiczem. Ów Timofieicz, doświadczony i sprytny staruszek o wy­płowiałych, żółtych włosach, spalonej wiatrem, czer­wonej twarzy i malutkich, załzawionych, zmrużonych oczkach, nieoczekiwanie zjawił się przed Bazarowem w swej krótkiej czujce z grubego, szaroniebieskiego sukna, przepasanej kawałkiem rzemienia, i w wysma­rowanych dziegciem butach.

Witaj, staruszku! — zawołał Bazarow.

Dzień dobry, Eugeniuszu Wasiliczu! — zaczął stary, uśmiechnął się radośnie i cała jego twarz po­kryła się nagle zmarszczkami.

Po co przyjechałeś? Czyżby cię po mnie przy­słali?

Ależ, Eugeniuszu Wasiliczu, broń Boże! — wy­mamrotał Timofieicz (przypomniał sobie surowy na­kaz, jaki otrzymał od pana przy odjeździe). — Jecha­łem do miasta w sprawach naszego pana i dowiedzia­łem się, że panicz tu jest, więc zawróciłem z drogi, żeby na panicza popatrzeć... Gdzieżbym śmiał niepo­koić.

No, nie kłam — przerwał mu Bazarow. — Czy tędy prowadzi droga do miasta?

Timofieicz zmieszał się i nic nie odpowiedział.

Ojciec zdrów?

Zdrów, dzięki Bogu.

A matka?

Arina Własiewna też, chwała Bogu.

Oczekują mnie, co?

Staruszek przechylił na bok swą małą głowę.

Ach, Eugeniuszu Wasiliczu, jakże nie czekać! Wierzaj, serce już płacze, gdy popatrzę na twoich ro­dziców.

No, dobrze, dobrze. Nie ma co się rozwodzić. Po­wiedz im, że wkrótce będę.

Słucham — z westchnieniem odpowiedział Timofieicz.

Wyszedłszy z domu, obu rękami nacisnął czapkę na głowę, wsiadł na nędzną linijkę, którą zostawił przy bramie, i powlókł się, ale nie w kierunku miasta.

Tego dnia wieczorem Odincowa siedziała w swoim pokoju z Bazarowem; Arkadiusz przechadzał się po salonie słuchając gry Kati. Księżniczka poszła do sie­bie na górę; w ogóle nie znosiła gości, osobliwie zaś tych „na nową modłę rozwydrzonych", jak ich nazy­wała. Na pokojach była tylko nadęta, lecz u siebie, w obecności pokojówki, krzyczała i wymyślała tak, że czepek wraz z postiszem podskakiwał na jej głowie. Odincowa wiedziała o tym doskonale.

Pan zamierza wyjechać — zaczęła — a co z pana obietnicą?

Bazarow drgnął.

Z jaką obietnicą?

Pan zapomniał? Chciał mi pan udzielić kilku lekcji chemii.

Cóż robić? Ojciec czeka na mnie; nie mogę zwle­kać dłużej. Zresztą może pani przeczytać Pelouze et Frémy, Notions générales de chimie; dobra i przej­rzyście napisana książka. Znajdzie pani w niej wszys­tko, co trzeba.

A zapewniał mnie pan, że książka nie może za­stąpić... zapomniałam, jak pan się wtedy wyraził, ale pan wie, co chcę powiedzieć... Pamięta pan?

Cóż robić! — powtórzył Bazarow.

Dlaczego miałby pan wyjeżdżać? — spytała Odincowa zniżając głos.

Spojrzał na nią. Przechyliła głowę na oparcie fo­tela i skrzyżowała na piersi obnażone do łokci ręce. W świetle jednej tylko lampy osłoniętej wycinaną papierową siatką wydawała się bledsza niż zwykle. Szeroka biała suknia spowijała ją całą miękkimi fał­dami; ledwo było widać końce stóp, także skrzyżowa­nych.

A dlaczego miałbym zostawać? — odrzekł Bazarow.

Odincowa lekko zwróciła głowę w jego stronę.

Jak to dlaczego? Czy nie jest tu panu przyjem­nie? Czy myśli pan, że nie będzie tu nikomu żal, gdy pan odjedzie?

Jestem tego pewien.

Odincowa zamilkła na chwilę.

Myli się pan. Zresztą nie wierzę w to, co pan mówi. Nie mógł pan tego powiedzieć poważnie. — Bazarow siedział wciąż nieruchomo. — Dlaczego pan milczy, Eugeniuszu Wasiliczu?

Cóż mam pani powiedzieć? Nikt nie jest wart żalu, a ja tym bardziej.

Dlaczego?

Jestem człowiekiem rzeczowym, nieciekawym. Nie umiem mówić.

Pan domaga się komplementów.

Nie jest to w moim zwyczaju. Czy pani nie wie, że wykwintne strony życia, te właśnie, które pani tak ceni, dla mnie są niedostępne?

Odincowa przygryzła koniuszek chusteczki.

Może pan myśleć, co pan chce, ale będzie mi nudno, kiedy pan wyjedzie.

Zostanie Arkadiusz — zauważył Bazarow.

Odincowa z lekka wzruszyła ramionami.

Będzie mi nudno — powtórzyła.

Doprawdy? W każdym razie nie potrwa to długo. — Dlaczego pan tak sądzi?

Ponieważ pani sama mi powiedziała, że nudzi się tylko wtedy, gdy zostaje naruszony porządek pani ży­cia. Pani tak nieomylnie i systematycznie ułożyła swo­je życie, że nie może w nim być miejsca na nudę, na tęsknotę... na żadne męczące uczucia.

Więc pan uważa, że jestem nieomylna... a raczej, że tak systematycznie ułożyłam sobie życie?

Oczywiście. Ot, choćby dla przykładu: za kilka minut wybije dziesiąta i wiem już z góry, że pani mnie odprawi.

Nie, Eugeniuszu Wasiliczu. Może pan zostać. Pro­szę otworzyć okno... Duszno mi.

Bazarow wstał i pchnął okno. Obie połowy ze stu­kiem otwarły się jednocześnie... Nie sądził, że ustąpią tak łatwo; przy tym ręce mu drżały. Ciemna, łagodna noc wpłynęła do pokoju, a wraz z nią czarne prawie niebo, cichy szum drzew i świeże, czyste powietrze.

Niech pan zapuści storę i usiądzie — rzekła Odincowa. — Chciałabym porozmawiać z panem przed wyjazdem. Proszę mi opowiedzieć coś o sobie; nigdy pan o sobie nie mówi.

Staram się rozmawiać z panią o rzeczach poży­tecznych, Anno Siergiejewno.

Bardzo pan jest skromny... Lecz pragnęłabym dowiedzieć się czegoś o panu, o pana rodzinie, o ojcu, dla którego pan nas porzuca.

Po co ona to mówi?" — pomyślał Bazarow.

Wszystko to nieciekawe — rzekł głośno — zwłaszcza dla pani; myśmy ludzie prości...

A pan sądzi, że ja jestem arystokratką?

Bazarow spojrzał na Odincowa.

Tak — rzekł z przesadną surowością.

Odincowa uśmiechnęła się.

Widzę, że mało mnie pan zna, chociaż pan za­pewnia, że wszyscy ludzie są do siebie podobni i nie warto się nad nimi zastanawiać. Kiedyś opowiem panu historię mojego życia... lecz najpierw niechże mi pan opowie o sobie.

Znam panią mało — powtórzył Bazarow. — Może ma pani słuszność; może istotnie każdy człowiek jest zagadką. Chociażby pani sama... Stroni pani od towa­rzystwa, uważa je za kłopotliwe, a jednocześnie zapra­sza pani do siebie dwóch studentów. Dlaczego pani, taka rozumna, taka piękna, mieszka na wsi?

Co? Co pan powiedział? — żywo podchwyciła Odincowa. — Taka... piękna?

Bazarow nachmurzył się.

Mniejsza o to — bąknął. — Chciałem powiedzieć, że nie rozumiem właściwie, dlaczego osiadła pani na wsi.

Pan tego nie rozumie... A jednak jakoś pan to sobie tłumaczy?

Tak... Przypuszczam, że przebywa pani stale w jednej miejscowości dlatego, że jest pani rozpiesz­czona, że bardzo lubi pani komfort, wygody, a wszyst­ko inne jest jej obojętne.

Odincowa znowu się uśmiechnęła. Bazarow ogarnął ją szybkim spojrzeniem.

Pan stanowczo nie chce wierzyć, że mogłabym ulegać porywom?

Porywom ciekawości — i owszem; ale nie in­nym.

Doprawdy? Teraz rozumiem, dlaczego zbliżyli­śmy się z panem: przecież pan jest taki sam jak ja.

Zbliżyliśmy się... — wyrzekł głucho Bazarow.

Ach, tak, zapomniałam, że pan chce wyjechać.

Bazarow wstał. Lampa płonęła przyćmionym świa­tłem w pociemniałym, pełnym woni, zacisznym poko­ju; przez poruszającą się od czasu do czasu storę wpły­wała podniecająca świeżość nocy, słychać było jej ta­jemniczy szept. Odincowa siedziała nieruchomo, lecz z wolna ogarniał ją jakiś skryty niepokój... Ów niepo­kój udzielił się Bazarowowi. Nagle zdał sobie sprawę, że jest sam na sam z młodą, piękną kobietą...

Dokąd pan idzie? — zapytała powoli.

Nie odpowiedział i usiadł.

A więc uważa pan, że jestem spokojną, wydeli­kaconą, rozpieszczoną istotą — ciągnęła dalej tym sa­mym głosem, nie spuszczając oczu z okna. — Ja jed­nak wiem, że jestem bardzo nieszczęśliwa.

Pani — nieszczęśliwa? Dlaczego? Czyżby przypi­sywała pani znaczenie marnym plotkom?

Odincowa nachmurzyła się. Było jej przykro, że tak ją zrozumiał.

Te plotki nawet mnie nie bawią, Eugeniuszu Wa­siliczu, a jestem zbyt dumna, żeby mogły mnie niepokoić. Jestem nieszczęśliwa, ponieważ nie czuję chęci ani pragnienia życia. Patrzy pan na mnie nieufnie i myśli: „Mówi to «arystokratka», cała spowita w ko­ronki, siedząca w aksamitnym fotelu." Nie będę ukry­wała: lubię to, co pan nazywa komfortem, tak, ale jednocześnie nie zależy mi na życiu. Proszę ocenić tę sprzeczność, jak się panu podoba. Zresztą w pana oczach wszystko to — romantyzm.

Bazarow pokiwał głową.

Pani jest zdrowa, niezależna, bogata; czego trze­ba więcej? Czego pani chce?

Czego chcę? — powtórzyła Odincowa i westchnę­ła. — Jestem bardzo zmęczona, jestem stara; wydaje mi się, że żyję już bardzo długo. Tak, jestem stara — dodała naciągając powoli mantylę na obnażone ręce. Wzrok jej napotkał spojrzenie Bazarowa, i zaczerwie­niła się lekko. — Mam za sobą już tyle wspomnień: życie w Petersburgu, bogactwo, potem bieda, śmierć ojca, zamążpójście, podróż za granicę, tak jak to jest przyjęte... Mnóstwo wspomnień, i nic, co warto by wspominać... A przede mną długa, bardzo długa droga i nie ma żadnego celu... Nie chcę iść tą drogą.

Tak bardzo jest pani rozczarowana? — zapytał Bazarow.

Nie — odparła powoli Odincowa — ale nie czuję zadowolenia. Może gdybym mogła mocno się do cze­goś przywiązać...

Pani chciałaby pokochać — przerwał Bazarow — ale pokochać pani nie może; w tym całe nieszczęście.

Odincowa spojrzała uważnie na rękawy swojej man­tyli.

Czyż naprawdę nie mogłabym pokochać? — rze­kła.

Wątpię. Ale nie miałem racji nazywając to nie­szczęściem. Bardziej jest godny współczucia ten, komu się to przytrafi.

Co?

Pokochać.

A pan skąd o tym wie?

Ze słyszenia — gniewnie odpowiedział Bazarow.

— „Bawisz się kokieterią — pomyślał — nudzisz się i igrasz ze mną dla rozrywki, a ja..." Czuł, że rwie mu się serce.

Poza tym jest pani może zbyt wymagająca — powiedział pochylając się do przodu i bawiąc się frędzlą fotela.

Być może. Moim zdaniem, albo wszystko, albo nic. Życie za życie. Wziąłeś moje, daj własne, ale wte­dy już bez żalu i bezpowrotnie. Inaczej nie warto.

No cóż — zauważył Bazarow — to słuszny wa­runek i dziwię się, że dotychczas... nie znalazła pani tego, czego pani chciała.

Sądzi pan, że tak łatwo dać się zagarnąć czemu­kolwiek?

Niełatwo, jeśli zacznie się pani zastanawiać, cze­kać, drożyć się, przydawać sobie znaczenia; ale nie zastanawiając się, można to uczynić bardzo ła­two.

Nie znać własnej wartości? Lecz jeśli nie mam żadnej wartości, komu zda się moje przywiązanie?

To już nie moja rzecz; niechaj kto inny mnie ocenia. Najważniejsze to umieć poświęcić się drugiej istocie.

Odincowa wyprostowała się w fotelu.

Pan mówi tak — zaczęła — jakby pan tego wszystkiego doświadczył.

Tak tylko mówię, Anno Siergiejewno: pani wie, że nie znam się na tych sprawach.

A pan sam umiałby się poświęcić drugiej isto­cie?

Nie wiem, a chwalić się nie chcę.

Odincowa nic nie powiedziała; Bazarow też zamilkł. Z salonu dobiegły ich dźwięki fortepianu.

Cóż to Katia gra tak późno? — zauważyła Odin­cowa.

Bazarow wstał.

Tak, już późno, czas, by pani udała się na spo­czynek.

Proszę poczekać, dokąd się pan tak śpieszy... Chcę panu coś powiedzieć.

Co?

Niechże pan poczeka, proszę — szepnęła.

Jej spojrzenie zatrzymało się na Bazarowie, można było pomyśleć, że przypatruje mu się z uwagą.

Bazarow przemierzył krokami pokój, potem nagle zbliżył się do niej, szybko powiedział: „dobranoc", ścisnął jej rękę tak, że omal nie krzyknęła, i wyszedł. Odincowa podniosła palce do ust, dmuchając na nie, i nagle, gwałtownie wstając z fotela, skierowała się szybkimi krokami ku drzwiom, jakby chciała zawołać Bazarowa... W tej chwili weszła pokojówka niosąc ka­rafkę na srebrnej tacy. Odincowa przystanęła, kazała jej odejść i, zamyślona, znowu usiadła. Warkocz jak ciemny wąż opadł jej na ramię. W pokoju długo jesz­cze paliła się lampa i Anna Siergiejewna długo sie­działa nieruchomo, niekiedy tylko wodząc palcami po ramionach, które owiewał nocny chłód.


W dwie godziny potem Bazarow, nastroszony i po­nury, wrócił do swojej sypialni; buty miał mokre od rosy. Zastał Arkadiusza przy biurku, z książką w ręce, w surducie zapiętym na wszystkie guziki.

Nie położyłeś się jeszcze? — zapytał jakby z iry­tacją.

Długo byłeś dziś u Anny Siergiejewny — rzekł Arkadiusz nie odpowiadając na jego pytanie.

Tak, byłem u niej przez cały ten czas, kiedyście z Katarzyną Siergiejewną grali na fortepianie.

Nie grałem... — zaczął Arkadiusz i umilkł. Czuł, że łzy napływają mu do oczu, a nie chciał się rozpła­kać w obecności swojego skłonnego do drwin przyja­ciela.


XVIII

Następnego dnia, gdy Odincowa przyszła na herba­tę, Bazarow długo siedział pochylony nad stołem, po czym nagle spojrzał na nią... Odwróciła się w jego stronę, jak gdyby ją potrącił, i Bazarowowi wydało się, że twarz jej trochę przybladła przez noc. Nieba­wem poszła do siebie i zjawiła się dopiero na śniada­nie. Z rana pogoda była dżdżysta, nieodpowiednia do przechadzki. Całe towarzystwo zebrało się w salonie. Arkadiusz wziął ostatni numer jakiegoś czasopisma i zaczął głośno czytać. Księżniczka, swoim zwyczajem, naprzód zrobiła zdziwioną minę, jak gdyby Arkadiusz knuł coś nieprzyzwoitego, potem spojrzała na niego gniewnie, ale on nie zwrócił na nią uwagi.

Eugeniuszu Wasiliczu — rzekła Anna Siergie­jewna — chodźmy do mnie... Chcę pana zapytać... Wymienił pan wczoraj pewien podręcznik...

Wstała i skierowała się ku drzwiom. Księżniczka rozejrzała się wokół z takim wyrazem twarzy, jakby chciała powiedzieć: „Patrzcie, patrzcie, jak się dzi­wię!", i znowu wlepiła wzrok w Arkadiusza, ale on podniósł głos i zamieniwszy spojrzenie z Katią, obok której siedział, czytał dalej.


Odincowa szybkimi krokami szła do swego gabine­tu. Bazarow szedł tuż za nią, nie podnosząc oczu i tyl­ko łowiąc uchem delikatny szelest sunącej przed nim jedwabnej sukni. Odincowa zajęła ten sam fotel, w którym siedziała poprzedniego wieczora. Bazarow także usiadł tam, gdzie wczoraj.

Jak więc nazywa się ta książka? — zapytała po chwili milczenia.

Pelouze et Frémy, Notions générales... — odpo­wiedział Bazarow. — Zresztą mogę pani również po­lecić Ganota Traité élémentaire de physiąue expérimentale. W dziele tym są bardziej przejrzyste rysunki i w ogóle ten podręcznik...

Odincowa wyciągnęła rękę.

Eugeniuszu Wasiliczu, zechce mi pan wybaczyć, ale prosiłam pana tutaj nie po to, by mówić o pod­ręcznikach. Chciałabym wrócić do naszej wczorajszej rozmowy. Pan odszedł tak nieoczekiwanie... Nie znu­dzę pana?

Jestem do pani usług, Anno Siergiejewno. Ale o czym to rozmawialiśmy wczoraj?

Odincowa spojrzała na niego z ukosa.

Mówiliśmy, zdaje się, o szczęściu. Opowiadałam panu o sobie. Powiedziałam teraz: szczęście. Niechże mi pan powie, dlaczego nawet wtedy, gdy na przykład rozkoszujemy się muzyką, pięknym wieczorem, roz­mową z miłymi ludźmi, wszystko to wydaje się raczej aluzją do jakiegoś niezmierzonego, gdzieś istniejącego szczęścia niż szczęściem rzeczywistym, to znaczy ta­kim, które jest naszym udziałem? Dlaczego tak jest? A może pan takich uczuć nie doświadcza?

Zna pani przysłowie: „Tam dobrze, gdzie nas nie ma"? — spytał Bazarow. — Zresztą mówiła mi pani wczoraj, że nie jest pani zadowolona z życia. Mnie ta­kie myśli nawet nie przychodzą do głowy.

Może wydają się panu śmieszne?

Nie, po prostu nie przychodzą mi do głowy.

Doprawdy? Wie pan, bardzo bym chciała wie­dzieć, o czym pan myśli?

Nie rozumiem pani.

Niechże pan posłucha, od dawna już pragnę po­rozmawiać z panem poważnie. Nie trzeba panu mówić, sam wie pan dobrze, że nie należy pan do ludzi prze­ciętnych; jest pan jeszcze młody, ma pan przed sobą całe życie. Do czego się pan przygotowuje? Jaka przy­szłość pana czeka, a raczej, jaki cel pragnie pan osiąg­nąć, do czego pan dąży, co pan czuje? Słowem, chcę wiedzieć, kim pan jest, jaki pan jest?

Pani mnie zadziwia, Anno Siergiejewno. Wie pani, że zajmuję się naukami przyrodniczymi, kim zaś jestem...

Tak, kim pan jest?

Miałem już zaszczyt oświadczyć pani, że jestem przyszłym lekarzem powiatowym.

Anna Siergiejewna poruszyła się niecierpliwie.

Dlaczego pan mi to mówi? Sam pan w to prze­cież nie wierzy. Tak mógłby mi odpowiedzieć Arka­diusz, ale nie pan.

Dlaczego Arkadiusz?...

Ach, niechże pan przestanie! Czy to możliwe, żeby się pan zadowolił tak skromną działalnością; sam pan przecież zawsze zapewnia, że medycyna dla pana nie istnieje. Pan — ze swoją ambicją — powiatowym lekarzem! Odpowiada mi pan tak, żeby mnie zbyć, bo nie ma pan do mnie zaufania. Czy wie pan jednak, Eugeniuszu Wasiliczu, że potrafiłabym pana zrozu­mieć? Sama byłam biedna i ambitna jak pan; byłam może wystawiona na takie same co i pan próby.

Bardzo pięknie, Anno Siergiejewno, ale zechce mi pani wybaczyć... W ogóle nie przywykłem się wy­powiadać, a między panią a mną jest taki dystans...

Jaki dystans? Znowu mi pan powie, że jestem arystokratką? Dość, Eugeniuszu Wasiliczu; zdaje się, że dowiodłam panu...

A poza tym — przerwał Bazarow — po cóż mó­wić i myśleć o przyszłości, która na ogół nie zależy od nas? Jeżeli się zdarzy, że człowiek coś zrobi w życiu, tym lepiej; jeżeli zaś wypadnie inaczej, to przynaj­mniej będzie rad, że nie gadał na próżno.

Pan nazywa przyjacielską rozmowę gadaniną... A może sądzi pan, że jako kobieta nie zasługuję na pańskie zaufanie? Przecież pan nami wszystkimi gar­dzi.

Panią nie gardzę, Anno Siergiejewno, pani wie o tym.

Nie, nie wiem... ale przypuśćmy: rozumiem, że nie chce pan mówić o swojej przyszłej działalności, ale to, co się teraz w panu dzieje...

Dzieje! — powtórzył Bazarow. — Jakby tu cho­dziło o jakieś państwo czy społeczeństwo! W każdym razie nie ma w tym nic ciekawego; zresztą, czy człowiek zawsze może głośno powiedzieć, co się w nim „dzieje"?

Nie widzę powodu, dlaczego nie można by wy­powiedzieć tego, co się ma na sercu.

Pani to potrafi? — zapytał Bazarow.

Potrafię — odpowiedziała Anna Siergiejewna po chwili wahania.

Bazarow schylił głowę.

Jest pani szczęśliwsza ode mnie.

Anna Siergiejewna spojrzała na niego pytająco.

Jak pan chce — ciągnęła dalej — a jednak coś mi mówi, że spotkaliśmy się nie na próżno, że będzie­my dobrymi przyjaciółmi. Jestem przekonana, że ta pańska — jak by to powiedzieć — sztywność, po­wściągliwość zniknie wreszcie.

Pani zauważyła moją powściągliwość?... Moją — jak pani jeszcze się wyraziła... sztywność?

Tak.

Bazarow wstał i podszedł do okna.

Chciałaby pani poznać przyczynę tej powściągli­wości, wiedzieć, co się we mnie dzieje?

Tak — powtórzyła Odincowa z jakimś niepoję­tym jeszcze dla niej przestrachem.

Pani się nie pogniewa?

Nie.

Nie? — Bazarow stał odwrócony do niej pleca­mi. — Więc niech pani wie, że kocham panią głupio, jak wariat... Domagała się pani — proszę.

Odincowa wyciągnęła ręce przed siebie; Bazarow oparł czoło o szybę. Dusił się, dygotał cały. Ale nie było to nieśmiałe drżenie młodzieńcze ani też słodki lęk pierwszego wyznania: wstrząsała nim namiętność, silna i gwałtowna, namiętność podobna do gniewu czy może tak mu bliska... Odincowa poczuła lęk, zrobiło się jej go żal...

Eugeniuszu Wasiliczu... — powiedziała i mimo woli w jej głosie zadźwięczała tkliwość.

Odwrócił się szybko, rzucił na nią płomienne spojrzenie i chwyciwszy ją za ręce, nagle przyciągnął ku sobie.

Nie od razu uwolniła się z jego objęć; ale w chwilę potem stała już daleko w kącie pokoju i patrzyła stamtąd na Bazarowa. Rzucił się ku niej.

Pan mnie nie zrozumiał — wyszeptała pośpiesz­nie, przerażona. Zdawało się, że krzyknie, jeśli Bazarow zrobi jeszcze jeden krok. Bazarow przygryzł war­gi i wyszedł.

W pół godziny później służąca podała Annie Siergiejewnie kartkę od Bazarowa; zawierała jedno tylko zdanie: „Mam wyjechać dzisiaj, czy mogę zostać do jutra?" „Po cóż wyjeżdżać? Nie zrozumiałam Pana i Pan mnie nie zrozumiał" — odpisała Anna Siergie­jewna i pomyślała: „Siebie także nie rozumiałam."

Aż do obiadu nie opuszczała swojego gabinetu i wciąż chodziła tam i z powrotem z założonymi rę­koma, od czasu do czasu przystając przed oknem lub przed lustrem; powoli wodziła chusteczką po szyi, na której wciąż majaczyła się jej paląca plama. Pytała siebie, co ją zmusiło do tego, żeby, jak mówił Bazarow, domagać się od niego szczerości; czy może sama coś podejrzewała? — Jestem winna — powiedziała głośno — ale nie mogłam tego przewidzieć. — Wpa­dała w zadumę i oblewała się rumieńcem przypomina­jąc sobie zwierzęcą prawie twarz Bazarowa, kiedy rzucił się ku niej.

A może? — rzekła nagle, przystanęła i potrzą­snęła lokami... Zobaczyła się w lustrze; jej odrzucona w tył głowa z tajemniczym uśmiechem wpółprzymkniętych oczu i rozchylonych ust mówiła w tej chwili coś takiego, co ją samą wprawiało w zmiesza­nie...

Nie — postanowiła wreszcie — Bóg wie, dokąd by to zaprowadziło, z takimi rzeczami nie można żarto­wać, spokój przecież jest najwięcej wart na świecie."

Jej spokój nie został naruszony, ale posmutniała i nawet rozpłakała się, sama nie wiedząc dlaczego, na pewno jednak nie z powodu doznanej obrazy. Nie czuła się obrażona: raczej czuła się winna. Pod wpływem rozmaitych niejasnych uczuć, świadomości, że życie przemija, pragnienia nowości, zmusiła się, by dojść do określonej granicy; ale gdy spróbowała dojrzeć, co kryje się za nią, zobaczyła nie otchłań nawet, lecz ni­cość... a może ohydę.


XIX

Chociaż Odincowa była bardzo opanowana i potra­fiła odrzucić wszelkie przesądy, czuła się jakoś nie­swojo, gdy zjawiła się w jadalni przy obiedzie. Obiad zresztą minął dość gładko. Przyjechał Porfiriusz Płatonowicz i opowiadał anegdoty; wrócił dopiero co z miasta. Powiedział między innymi, że gubernator Bourdaloue rozkazał nosić ostrogi swoim urzędnikom do szczególnych poruczeń, na wypadek jeśli wyśle ich gdzieś konno. Arkadiusz półgłosem rozmawiał z Katią i dyplomatycznie nadskakiwał księżniczce. Bazarow uparcie i ponuro milczał. Odincowa dwakroć spojrza­ła mu prosto w twarz, złą i surową; oczy miał opusz­czone, a w każdym rysie widać było pogardliwą deter­minację.

Nie... nie... nie..." — pomyślała. Po obiedzie wyszła z wszystkimi do ogrodu, a widząc, że Bazarow prag­nie z nią mówić, zrobiła kilka kroków w bok i przy­stanęła. Zbliżył się do niej, ale i teraz nie podniósł oczu, tylko powiedział głucho:

Muszę panią przeprosić, Anno Siergiejewno. Pani na pewno się na mnie gniewa.

Nie, nie gniewam się, Eugeniuszu Wasiliczu — odrzekła — ale jestem zmartwiona.

Tym gorzej. W każdym razie jestem dostatecznie ukarany. Zgodzi się pani zapewne, że jestem w nie­zwykle głupiej sytuacji. Pani napisała: „Po co wyjeżdżać?" Ale ja nie mogę i nie chcę zostać. Jutro mnie tutaj nie będzie.

Eugeniuszu Wasiliczu, dlaczego pan...

Dlaczego odjeżdżam?

Nie, chciałam powiedzieć coś innego.

Co się stało, to się nie odstanie, Anno Siergie­jewno... Doszłoby do tego prędzej czy później. A za­tem muszę wyjechać. Mógłbym zostać tylko pod jed­nym warunkiem; ale ten warunek nigdy nie zostanie spełniony. Przecież, proszę wybaczyć moje zuchwal­stwo, pani mnie nie kocha i nie pokocha nigdy?

Oczy Bazarowa zabłysły na chwilę pod ciemnymi brwiami.

Anna Siergiejewna nie odpowiedziała. „Boję się tego człowieka" — przemknęło jej przez myśl.

Żegnam panią — rzekł Bazarow, jak gdyby od­gadując jej myśl, i ruszył w stronę domu.

Anna Siergiejewna powoli poszła za nim i zawoław­szy Katię, wzięła ją pod rękę. Nie rozstawała się z nią aż do wieczora. Nie siadła do kart i wciąż się śmiała, co wyraźnie kłóciło się z jej przybladłą, zakłopotaną twarzą. Arkadiusz nic nie rozumiał i obserwował ją tak, jak obserwują młodzi ludzie, to znaczy nieustan­nie pytał sam siebie: cóż to oznacza? Bazarow za­mknął się w swoim pokoju, przyszedł jednak na her­batę; Anna Siergiejewna chciała mu powiedzieć jakieś życzliwe słowo, ale nie wiedziała, jak zacząć rozmo­wę...

Nieoczekiwane zdarzenie wywiodło ją z zakłopota­nia: ochmistrz zameldował przyjazd Sitnikowa.

Trudno opisać, z jakim impetem wpadł do pokoju, młody postępowiec. Postanowiwszy z właściwym so­bie natręctwem pojechać na wieś do kobiety, której prawie nie znał i która nigdy go nie zapraszała, lecz u której, wedle zebranych przez niego wiadomości, go­ścili rozumni i bliscy mu ludzie, truchlał do szpiku kości i zamiast wygłosić przygotowane z góry prze­prosiny i powitania, wybełkotał coś zupełnie bez sen­su, że Eudoksja Kukszina przysłała go, by się dowiedział o zdrowie Anny Siergiejewny; że Arkadiusz Nikołajewicz również wyrażał się z największym uzna­niem... Na tym słowie utknął i stracił kontenans tak dalece, że usiadł na własnym kapeluszu. Ponieważ jednak nikt go nie wypędził, Anna Siergiejewna zaś przedstawiła go nawet ciotce i siostrze, szybko wrócił do równowagi i rozgadał się na dobre. Trywialność często bywa w życiu pożyteczna: tłumi zbyt górnie na­strojone tony, ochładza zbyt pewne siebie lub zapa­miętałe uczucia, przypominając o swym bliskim z ni­mi pokrewieństwie. Dzięki przyjazdowi Sitnikowa wszystko stało się jakby bardziej tępe, puste i pro­ste; towarzystwo zjadło nawet bardziej obfitą kolację i rozeszło się na spoczynek o pół godziny wcześniej niż zwykle.

Mogę ci teraz powtórzyć — mówił leżąc w łóżku Arkadiusz do Bazarowa, który także się rozebrał — to, coś mi powiedział kiedyś: „Czemu jesteś taki smut­ny? Spełniłeś na pewno jakiś święty obowiązek?"

Od pewnego czasu obaj młodzi ludzie przybrali w stosunku do siebie postawę pozornie swobodnego szyderstwa; jest to zawsze oznaką ukrywanego nieza­dowolenia lub przemilczanych podejrzeń.

Jutro wyjeżdżam do ojca — powiedział Bazarow.

Arkadiusz podniósł się i oparł na łokciu. Ogarnęło go zdziwienie i jak gdyby radość.

Aha! — rzekł. — Dlatego jesteś smutny?

Bazarow ziewnął.

Zestarzejesz się rychło, jeżeli za dużo będziesz wiedział.

A cóż Anna Siergiejewna? — ciągnął dalej Ar­kadiusz.

Anna Siergiejewna?

Chciałem powiedzieć: czy ona cię puści?

Nie najmowałem się do niej na służbę.

Arkadiusz zamyślił się; Bazarow położył się do łóż­ka i odwrócił twarzą do ściany.

Kilka minut upłynęło w milczeniu.

Eugeniuszu! — zawołał nagle Arkadiusz.

No?

Jadę jutro z tobą.

Bazarow nie odpowiedział.

Wrócę do domu — ciągnął dalej Arkadiusz. — Pojedziemy razem do chochłowskich kolonii, tam weź­miesz u Fiedota konie. Z przyjemnością poznałbym twoich rodziców, ale obawiam się, że będę krępował ich i ciebie. Później znów do nas przecie przyjedziesz?

Zostawiłem u was swoje rzeczy — powiedział nie odwracając się Bazarow.

Czemu mnie nie pytasz, dlaczego wyjeżdżam tak samo niespodzianie jak i ty? — pomyślał Arkadiusz. — Doprawdy, dlaczego właściwie wyjeżdżamy?" — roz­ważał dalej. Nie potrafił odpowiedzieć na własne py­tanie; w sercu czuł gorycz. Zdawał sobie sprawę, że ciężko mu będzie rozstać się z życiem, do którego tak przywykł, ale jakoś dziwnie byłoby pozostać samemu. „Coś między nimi zaszło — tłumaczył sobie — po cóż więc mam tu sterczeć po jego odjeździe? Obrzydnę jej zupełnie; stracę wszystko do reszty." Wyobraził sobie Annę Siergiejewnę; powoli inne rysy zaczęły zacierać piękną twarz młodej wdowy.

Kati też szkoda! — szepnął Arkadiusz do po­duszki, na którą spadła już łza... Nagle potrząsnął gło­wą i głośno powiedział:

Po kiego diabła przyjechał tu ten dureń Sitnikow?

Bazarow poruszył się na łóżku, po czym zaczął mó­wić:

Widzę, bracie, żeś jeszcze głupi. Tacy jak Sitnikow są niezbędni. Zrozum, że potrzebny jest taki bęcwał. Wyższe duchy na nic się tu nie zdadzą.

Oho! — pomyślał Arkadiusz i nagle ujrzał przez chwilę bezdenną przepaść pychy Bazarowa. — Więc jesteśmy wyższe duchy? A raczej ty jesteś wyższym duchem, bęcwałem zaś chyba ja?"

Tak — powtórzył ponuro Bazarow — głupiś jesz­cze.

Odincowa nie okazała szczególnego zdziwienia, gdy nazajutrz Arkadiusz powiedział jej, że wyjeżdża z Bazarowem. Wyglądała na zmęczoną i roztargnioną. Katia milcząc spojrzała na niego poważnie, księżnicz­ka nawet przeżegnała się pod swoim szalem, tak że nie mógł tego nie dostrzec; tylko Sitnikow zgoła się stropił. Dopiero co zszedł na śniadanie w nowym, ele­ganckim, tym razem nie słowianofilskim stroju; po­przedniego dnia zadziwił służącego mnóstwem przy­wiezionej bielizny, a tu raptem opuszczają go towa­rzysze! Zaczął przebierać nogami, miotać się jak go­niony przez ogary zając na skraju lasu, i nagle, z prze­strachem, nieledwie krzycząc oświadczył, że także ma zamiar wyjechać. Odincowa go nie zatrzymywała.

Mam bardzo wygodną kolaskę — dodał nieszczę­sny młodzieniec zwracając się do Arkadiusza. — Mógł­bym pana podwieźć, a Eugeniusz Wasilicz pojedzie pańskim tarantasem; tak będzie nawet wygodniej.

Ależ panu nie po drodze, a przy tym do mnie jest daleko.

Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi; czasu mamy spo­ro i muszę jeszcze coś załatwić w tamtych stronach.

Propinacje? — zapytał Arkadiusz ze zbyt już widoczną pogardą.

Ale Sitnikow był tak zdesperowany, że wbrew swo­jemu zwyczajowi nawet się nie roześmiał.

Zapewniam pana, że kolaska jest bardzo wygod­na — bąknął — dla wszystkich starczy miejsca.

Nie martwcie, panowie, monsieur Sitnikowa od­mową — rzekła Anna Siergiejewna.

Arkadiusz spojrzał na nią i wymownie schylił gło­wę.

Goście wyjechali po śniadaniu. Żegnając się z Baza­rowem Odincowa wyciągnęła do niego rękę i rzekła:

Zobaczymy się jeszcze, prawda?

Jak pani każe — odpowiedział Bazarow.

Zobaczymy się zatem.

Arkadiusz pierwszy wyszedł na ganek i wsiadł do kolaski Sitnikowa. Ochmistrz pomagał mu z szacunkiem, lecz Arkadiusz z przyjemnością by go pobił lub wybuchnął płaczem. Bazarow zajął miejsce w tarantasie. Gdy przyjechali do chochłowskich kolonii, Arka­diusz poczekał, aż Fiedot, właściciel zajazdu, zaprzęg­nie konie, po czym podszedł do tarantasu i z dawnym uśmiechem rzekł do Bazarowa:

Eugeniuszu, weź mnie z sobą; chcę do ciebie po­jechać.

Siadaj — wycedził przez zęby Bazarow.

Sitnikow, który chwacko pogwizdując przechadzał się wokół kolaski, usłyszawszy te słowa rozdziawił usta; Arkadiusz z zimną krwią zabrał swój bagaż z kolaski, usiadł obok Bazarowa, uprzejmie ukłonił się byłemu towarzyszowi podróży i krzyknął: „Jazda!" Tarantas potoczył się i wkrótce znikł z oczu. Sitnikow, do reszty zbity z tropu, spojrzał na swego stangreta, ale ten wymachiwał tylko batem nad ogonem lejco­wego konia. Sitnikow skoczył więc do kolaski, huk­nął na dwóch przechodzących chłopów: — Włóżcie czapki, durnie! — i pojechał do miasta, dokąd przybył bardzo późno; następnego dnia „obu wstrętnym py­szałkom i grubianom" dobrze dostało się u pani Kukszin.

Siadając do tarantasu Arkadiusz mocno uścisnął rękę Bazarowa i długo nic nie mówił. Bazarow jak gdyby zrozumiał ów uścisk i milczenie. Poprzedniej nocy nie spał zupełnie, przez ostatnich kilka dni nie palił i prawie nic nie jadł. Pod nasuniętą na czoło czapką posępnie i ostro zaznaczał się jego wychudły profil.

Cóż, bracie — powiedział wreszcie — daj no papierosa. Spójrz, żółty mam język?

Żółty — odrzekł Arkadiusz.

Tak... Dlatego papieros nie smakuje. Rozkleko­tała się maszyna.

Rzeczywiście, zmieniłeś się ostatnio — zauważył Arkadiusz.

To nic! Jakoś wybrniemy. Przykro mi tylko ze względu na matkę; okropnie wrażliwa: jeśli brzuch ci nie urósł i nie jesz dziesięć razy na dzień, wpada w desperację. Z ojcem nie ma zmartwienia, bywał na wozie i pod wozem. Nie, nie mogę palić — dodał i cisnął papierosa w kurz przydrożny.

Do twego majątku jest dwadzieścia pięć wiorst? — zapytał Arkadiusz.

Tak. Zapytaj zresztą tego mędrca.

Wskazał na siedzącego na koźle chłopa, Fiedotowego parobka.

Ale mędrzec odpowiedział, że „kto ich tam wie, wiorsty tutaj nie mierzone", i dalej klął półgłosem dyszlowego konia, że „głowizną liga", czyli szarpie łbem.

Tak, tak — powiedział Bazarow — oto dla ciebie nauczka, mój młody przyjacielu, bardzo pożyteczny przykład. Diabli wiedzą, co za brednie. Nie dość, że człowiek na nitce wisi, że w każdej chwili może się pod nim otworzyć przepaść, jeszcze sam sobie wymyśla najrozmaitsze przykrości i psuje sobie życie.

Do czego właściwie zmierzasz? — zapytał Arka­diusz.

Do niczego nie zmierzam, wprost powiadam, że­śmy obaj bardzo głupio się prowadzili. Co tu gadać! Już na klinice zauważyłem, że kto nie folguje swemu cierpieniu, zawsze je pokona.

Niezupełnie cię rozumiem — rzekł Arkadiusz — zdaje się, że nie masz powodu się skarżyć.

Jeśli więc niezupełnie mnie rozumiesz, powiem ci tyle: myślę, że lepiej kamienie tłuc przy drodze niż pozwolić, by kobieta zapanowała nad tobą choćby w najmniejszym stopniu. Wszystko to... — Bazarow miał już użyć swego ulubionego słowa „romantyzm", ale powstrzymał się i rzekł — ...brednie. Nie uwie­rzysz mi teraz, ale powiadam ci: znaleźliśmy się w to­warzystwie kobiet i było nam przyjemnie; lecz rzucić takie towarzystwo to jakby w upalny dzień zanurzyć się w zimnej wodzie. Mężczyzna nie ma czasu na podobne głupstwa; mężczyzna powinien być okrutny, jak głosi znakomite hiszpańskie przysłowie: Hej, mój zacny — zawołał zwracając się do siedzącego na koźle chłopa — masz ty żonę?

Chłop ukazał obu przyjaciołom swoją płaską, przyślepą twarz.

Żonę? Mam. Jakże bez żony?

Bijesz ją?

Żonę? Różnie bywa. Bez powodu nie biję.

Znakomicie. No, a ona ciebie bije?

Chłop szarpnął lejcami.

Co też mówicie, panie. Tylko byście żartowali... — Najwidoczniej się obraził.

Słyszysz, Arkadiuszu Nikołajewiczu? A nas prze­cież pobito... Ot, co znaczy być wykształconym czło­wiekiem.

Arkadiusz roześmiał się z przymusem, a Bazarow odwrócił się i przez cały czas nie odezwał się już ani słowem.

Droga tak się dłużyła, że dwadzieścia pięć wiorst wydało się Arkadiuszowi niczym pięćdziesiąt. Ale wreszcie na stoku pochyłego wzgórza ukazała się nie­wielka wioska, gdzie mieszkali rodzice Bazarowa. Obok niej, w młodym brzozowym lasku, widać było dworek kryty słomianą strzechą. Przy pierwszej cha­cie stali dwaj chłopi w czapkach i kłócili się. — Sta­ra z ciebie świnia — mówił jeden do drugiego — a przecie gorszy jesteś od małego prosiaka. — A two­ja żona czarownica — odciął się drugi.

Ze swobody zachowania się — zauważył Bazarow — i soczystości zwrotów możesz wnosić, że chłopi mojego ojca nie są zbyt uciskani. Ale właśnie ojciec wychodzi na ganek swej siedziby! Usłyszał zapewne dzwoneczki. Tak, to on, poznaję. Ho, ho! Ale jakże biedak posiwiał!


XX

Bazarow wychylił się z tarantasu, Arkadiusz zaś wysunął głowę zza pleców swojego towarzysza i uj­rzał na ganku wysokiego, chudego mężczyznę o na­stroszonych włosach i cienkim, orlim nosie, odziane­go w starą, rozpiętą kurtkę wojskową. Stał rozsta­wiwszy nogi, palił długą fajkę i mrużył oczy od słoń­ca.

Konie zatrzymały się.

Przyjechałeś wreszcie — powiedział ojciec Ba­zarowa wciąż paląc, chociaż cybuch skakał mu mię­dzy palcami. — No, wyłaź, wyłaź, pocałujemy się.

Objął syna... — Jeniusza, Jeniusza — rozległ się drżący głos kobiecy. Drzwi otworzyły się i na progu stanęła okrągła, niziutka staruszka w białym czepku i krótkim barwnym kaftaniku. Jęknęła, zachwiała się i na pewno by upadła, gdyby Bazarow jej nie pod­trzymał. Jej pulchne ręce w mgnieniu oka otoczyły szyję Bazarowa, głowa przypadła do jego piersi, i wszystko ucichło. Słychać było tylko jej urywany szloch.

Stary Bazarow głęboko oddychał i mrużył oczy bar­dziej niż poprzednio.

No, dosyć, dosyć, Arisza! Przestań — powiedział wymieniwszy spojrzenie z Arkadiuszem, który stał nieruchomo przy tarantasie, podczas gdy chłop na koźle aż odwrócił głowę. — Dajże spokój! Przestań, proszę!

Ach, Wasiliu Iwanyczu — wyszeptała starusz­ka. — Ileż to czasu nie widziałam mojego złotego Jeniuszy... — i nie rozplatając rąk oderwała od Baza­rowa swoją mokrą od łez, pełną zmarszczek, rozrzew­nioną twarz, spojrzała na niego uszczęśliwionym a za­razem ubawionym spojrzeniem i znowu do niego przypadła.

No, tak, oczywiście, to naturalny porządek rze­czy — powiedział Wasilij Iwanowicz — ale lepiej chodźmy do pokoju. Gość przyjechał z Eugeniuszem. Pan wybaczy — dodał zwracając się do Arkadiusza i z lekka szurnął nogą. — Rozumie pan: kobieca sła­bość, no i serce matki...

Ale i jemu drgały usta, brwi i trząsł się podbródek... Starał się jednak opanować i przybrać wygląd pra­wie obojętny. Arkadiusz skłonił się.

Chodźmy, mateczko — rzekł Bazarow i popro­wadził do domu osłabłą staruszkę. Umieściwszy ją w wygodnym fotelu, raz jeszcze szybko uścisnął ojca i przedstawił mu Arkadiusza.

Rad jestem z całego serca — rzekł Wasilij Iwa­nowicz — tylko niech pan wybaczy: bardzo tu u nas zwyczajnie, na wojskową modłę. Arino Własiewno, uspokój się, proszę! Co sobie o nas pomyśli nasz gość?

Ach, panie — powiedziała przez łzy staruszka — nie mam zaszczytu znać imienia...

Arkadiusz Nikołajewicz — dobitnie, choć pół­głosem podpowiedział Wasilij Iwanowicz.

Wybacz pan głupiej kobiecie. — Staruszka wy­siąkała nos i przechylając głowę raz w prawo, raz w lewo, dokładnie otarła oczy. — Proszę mi wyba­czyć. Myślałam przecie, że umrę, nie doczekam się mego sy...neczka.

Ale doczekałaś się, dobrodziejko — podchwycił Wasilij Iwanowicz. — Tania — zwrócił się do nie­śmiało wyglądającej zza drzwi bosej dziewczynki, lat około trzynastu, w jaskrawoczerwonej perkalowej su­kience — przynieś pani szklankę wody na tacy, sły­szysz? Wy zaś, moi panowie — dodał ze staroświecką elegancją — pozwólcie do gabinetu starego weterana.

Jeszcze choć raz cię uściskam, Jeniusza — jęknę­ła Arina Własiewna. Bazarow pochylił się ku niej. — Jakżeś ty wypiękniał!

Wypiękniał czy nie wypiękniał — zauważył Wa­silij Iwanowicz — ale to mężczyzna, jak powiadają: o m f e20. Mam jednak nadzieję, Arino Własiewno, że teraz, kiedy zaspokoiłaś już potrzebę swojego macie­rzyńskiego serca, pomyślisz o strawie dla naszych drogich gości; wiadomo, nie tylko duchem człowiek żyje.

Staruszka wstała z fotela.

Zaraz stół będzie nakryty; sama pobiegnę do kuchni i każę nastawić samowar, wszystko będzie, wszystko. Przecie trzy lata go nie widziałam, nie kar­miłam, nie poiłam, czy to lekko?

No, uważaj, gosposiu, żeby wstydu nie było; wy zaś, panowie, proszę za mną! Oto i Timofieicz przy­szedł z tobą się przywitać, Eugeniuszu. Ucieszył się stary. Prawda? Ucieszyłeś się, stary brodaczu, co? Proszę za mną!

I Wasilij Iwanowicz ruszył naprzód, szurając i czła­piąc przydeptanymi pantoflami.


Domek składał się z sześciu małych pokoików. Je­den z nich, do którego weszli przyjaciele, nosił nazwę gabinetu. Stół na grubych nogach, zawalony poczer­niałymi od kurzu, jak gdyby zakopconymi papierami, zajmował całą przestrzeń od okna do okna; na ścia­nach wisiała broń turecka, nahajki, szabla, dwie ma­py, jakieś rysunki anatomiczne, portret Hufelanda21, monogram z włosów w czarnej ramce i dyplom pod szkłem; skórzana, zapadnięta gdzieniegdzie i podarta kanapa mieściła się między dwiema ogromnymi cze­czotkowymi szafami; na półkach stały w nieładzie książki, pudełeczka, wypchane ptaki, słoiki, butelecz­ki; w jednym z kątów widać było popsutą maszynę elektryczną.

Uprzedziłem pana, miły mój gościu — zaczął Wasilij Iwanowicz — że mieszkamy tutaj niczym na biwaku...

Przestań, po co się tłumaczysz? — przerwał Bazarow. — Kirsanow wie doskonale, że nie jesteśmy krezusami i że nie masz pałacu. Gdzie go umieścić, oto pytanie!

Ależ, Eugeniuszu! W oficynie jest wyborny po­koik, będzie tam panu bardzo dobrze.

Masz zatem oficynkę?

A jakże, tam gdzie łaźnia, proszę panicza — wtrącił Timofieicz.

To znaczy obok łaźni — spiesznie dodał Wasilij Iwanowicz. — Teraz mamy lato... Zaraz tam pobiegnę, wydam polecenia; ty zaś, Timofieicz, zanieś rzeczy pana. Tobie, Eugeniuszu, dam oczywiście mój gabi­net. Suum cuique.22

No, widzisz! To przezabawny i najlepszy w świe­cie człowiek — rzekł Bazarow, gdy tylko Wasilij Iwanowicz wyszedł. — Taki sam dziwak jak twój ojciec, ale w innym rodzaju. Tylko zbyt wiele gada.

Twoja matka, jak widzę, też zacności kobieta — zauważył Arkadiusz.

Tak, dobra, prosta. Zobaczysz, jaki nam obiad wyszykuje!

Nie spodziewaliśmy się dzisiaj panicza i nie przywieźliśmy wołowinki — powiedział Timofieicz, który przed chwilą przyniósł walizę Bazarowa.

Obejdzie się bez wołowinki, jak nie ma, to nie! Bieda, powiadają, nie hańbi.

Ile dusz ma twój ojciec? — zapytał nagle Arka­diusz.

Majątek jest własnością matki; zdaje się, że piętnaście.

Dwadzieścia dwie — zauważył urażony Timo­fieicz.

Rozległo się człapanie pantofli i znów zjawił się Wasilij Iwanowicz.

Za chwilę pokój będzie gotów na pana przyję­cie — zawołał triumfalnie — Arkadiuszu... Nikołajewiczu? Zdaje się, że tak należy się do pana zwracać? A oto pański służący — dodał wskazując krótko ostrzyżonego chłopca w niebieskim, podartym na łok­ciach kaftanie i pożyczonych butach. — Nazywa się Fiedka. Powtarzam znowu, chociaż syn zabrania: pro­szę nam wybaczyć. Zresztą fajkę nabić potrafi. Prze­cie pan pali?

Palę raczej cygara — odrzekł Arkadiusz.

I bardzo rozsądnie pan czyni. Sam wolę cygara, ale w naszych odległych okolicach bardzo trudno je dostać.

No, dosyć już biadolenia — przerwał znowu Bazarow. — Siądź lepiej tu, na kanapie, i niechże ci się przyjrzę.

Wasilij Iwanowicz roześmiał się i usiadł. Z twarzy był bardzo podobny do syna, tylko czoło miał niższe i bardziej wąskie, a usta trochę szersze; nieustannie chodził, poruszał ramionami, jak gdyby ubranie uci­skało go pod pachami, mrugał, kaszlał, przebierał pal­cami, podczas gdy jego syn odznaczał się jakąś nie­dbałą powolnością ruchów.

Dość biadolenia! — powtórzył Wasilij Iwano­wicz. — Nie myśl, Eugeniuszu, że chciałem wzruszyć gościa, że to w takiej zapadłej dziurze mieszkamy. Przeciwnie, uważam, że dla myślącego człowieka nie ma zapadłych dziur. Staram się zresztą w miarę moż­ności nie poróść, jak powiadają, pleśnią, nie zostać w tyle.

Wasilij Iwanowicz wyciągnął z kieszeni nową, żółtą fularową chustkę, którą zdążył wziąć idąc do pokoju Arkadiusza, i wywijając nią w powietrzu, ciągnął da­lej:

Nie mówię już o tym, że moi chłopi są na czyn­szu i że oddałem im ziemię za połowę zbioru, co sta­nowi dla mnie dotkliwą stratę. Uważałem to za swój obowiązek, sam rozsądek tak dyktuje, chociaż inni właściciele ani o tym pomyślą; mówię o naukach i wykształceniu.

Tak, widzę tu właśnie „Przyjaciela Zdrowia" na rok 1855 — zauważył Bazarow.

Stary kolega przysyła mi go po znajomości — szybko rzucił Wasilij Iwanowicz. — Ale mamy też niejakie pojęcie o frenologii — dodał zwracając się zresztą głównie do Arkadiusza i wskazując stojącą na szafie niewielką gipsową główkę, podzieloną na ozna­czone liczbami prostokąty. — Wiemy, kto Schoenlein, kto Rademacher.

Więc jeszcze wierzą w Rademachera w *** gu­berni? — zapytał Bazarow.

Wasilij Iwanowicz zakaszlał.

W guberni... Panowie oczywiście wiecie lepiej; gdzie nam do was? Przecież wy macie zająć nasze miejsce. W swoich czasach taki zwolennik teorii hu­morów jak Hoffman czy Brown ze swym witalizmem wydawali się śmieszni, a przecież byli kiedyś sławni. Rademachera zastąpił wam ktoś nowy, więc teraz uznajecie już tylko tego nowego, ale za dwadzieścia lat z niego także będą się śmiać.

Powiem ci na pociechę — rzekł Bazarow — że my teraz w ogóle śmiejemy się z medycyny i nikogo nie uznajemy.

Jak to? Przecież chcesz być lekarzem?

Tak, lecz jedno drugiemu nie przeszkadza.

Wasilij Iwanowicz pogrzebał środkowym palcem w fajce, gdzie znajdowało się jeszcze nieco gorącego popiołu.

Może, może, nie będę się spierał. Bo któż ja je­stem? Dymisjonowany sztabslekarz, w o l a t u23; te­raz zostałem agronomem. Służyłem w brygadzie pań­skiego dziadka — zwrócił się znowu do Arkadiusza — tak, tak, wiele w swoim życiu widziałem. W jakich towarzystwach bywałem, jakich znałem ludzi! Tak jak mnie pan tu przed sobą widzi, badałem puls księ­ciu Wittgensteinowi, Żukowskiemu. Takich to ludzi znałem w armii południowej, po roku czternastym, rozumie pan — mówiąc to Wasilij Iwanowicz zna­cząco zacisnął wargi. — Wszystkich znałem! tak, ale moje zadanie jest skromne: pilnuj swego lancetu, i basta! Pański dziadek to był godny człowiek, prawdzi­wy żołnierz.

Przyznaj się, tępy był jak pień, co? — leniwym głosem rzekł Bazarow.

Ach, Eugeniuszu, jak ty się wyrażasz, bój się Boga!... Oczywiście, generał Kirsanow nie należał do liczby...

No, dajmy mu pokój — przerwał Bazarow. — Kiedy jechałem tutaj, ucieszyłem się widząc, że twój brzozowy lasek pięknie wyrósł.

Wasilij Iwanowicz ożywił się.

Popatrz tylko, jaki mam teraz ogród! Sam każde drzewko sadziłem. Owoce są i jagody, i wszelkie zio­ła lekarskie. Mędrkujcie, jak chcecie, panowie młodzi, a przecie stary Paracelsus powiedział świętą prawdę: in herbis, verbis et lapidibus24... Wiesz przecież, że przestałem praktykować, a jednak ze dwa razy na tydzień trzeba wracać do dawnego zawodu. Przycho­dzą po radę, nie można odmówić. Zdarza się, że bie­dacy proszą o pomoc. Lekarzy wcale tu nie ma. Wy­obraź sobie, że pewien mój sąsiad, dymisjonowany major, także leczy. Pytałem, czy uczył się medycyny. Powiadają mi: nie, nie uczył się, raczej z filantropii... Cha, cha, z filantropii! Co? cha, cha, cha, cha!

Fiedka, nabij mi fajkę! — ostrym tonem po­wiedział Bazarow.

Jest tu jeszcze inny lekarz; przyjeżdża do cho­rego — ciągnął dalej jak gdyby z rozpaczą w głosie Wasilij Iwanowicz — a chory już ad patres; służący nie wpuszcza doktora, powiada: „Za późno." Doktor tego nie oczekiwał, zmieszał się i pyta: „Powiedz, czy twój pan przed śmiercią miał czkawkę?" — „Ano, tak." — „Długo to trwało?" — „Długo." — „No, to wszystko w porządku", i jazda z powrotem. Cha, cha!

Nikt się nie roześmiał prócz starego Bazarowa; Ar­kadiusz zdobył się jedynie na grymas podobny do uśmiechu, Bazarow zaś zaciągnął się fajką. Rozmowa toczyła się w ten sposób około godziny. Arkadiusz wstąpił jeszcze do swojego pokoju: była to ubieralnia przy łaźni, ale bardzo przyjemna i czysta. Wresz­cie weszła Tania mówiąc, że obiad już gotów.

Wasilij Iwanowicz wstał pierwszy.

Chodźmy, panowie! Zechciejcie wybaczyć, jeśli was znudziłem. Może moja gosposia bardziej was za­dowoli.


Obiad, chociaż przygotowany w pośpiechu, bardzo się udał, był nawet obfity, tylko wino nie dopisało: czarny prawie kseres, kupiony przez Timofieicza w mieście u znajomego kupca, zalatywał miedzią czy kalafonią; dokuczały też muchy. Zazwyczaj chłopak odpędzał je wielką zieloną gałęzią; tym razem jednak Wasilij Iwanowicz odesłał go obawiając się krytyki ze strony młodego pokolenia. Arina Własiewna ubrała się odświętnie: włożyła wysoki czepek z jedwabnymi wstążkami i błękitny szal w deseń. Znów sobie po­płakała na widok swego Jeniuszy, ale mąż nie musiał jej już przywoływać do porządku: szybko otarła łzy, żeby nie zaplamić szala. Jedli tylko młodzi; gospoda­rze byli już od dawna po obiedzie. Usługiwał Fiedka, który, jak widać, nie przyzwyczajony do noszenia bu­tów, odczuwał ich niezwykły ciężar; pomagała mu ślepa na jedno oko kobieta o męskich rysach, zwana Anfisuszką, która pełniła obowiązki klucznicy, opie­kunki ptactwa domowego i praczki. Podczas obiadu Wasilij Iwanowicz chodził bez przerwy po pokoju i ze szczęśliwym, a nawet pełnym błogości wyrazem twarzy mówił o poważnych obawach, jakie budzi w nim polityka Napoleona i zagmatwana kwestia włoska. Arina Własiewna nie dostrzegała Arkadiusza ani nie podsuwała mu potraw; podparłszy piąstką okrągłą twarz, której pełne wiśniowe usta i pieprzyki na policzkach oraz nad brwiami nadawały wyraz ogromnie dobroduszny, nie spuszczała oczu z syna i nieustannie wzdychała: ogromnie chciała się dowie­dzieć, na jak długo przyjechał, ale nie miała odwagi zapytać. „A jeśli powie, że na dwa dni?" — myślała i serce w niej zamierało. Po pieczystym Wasilij Iwanowicz znikł na chwilę i wrócił z odkorkowaną bu­telką szampana. „Chociaż żyjemy na odludziu — za­wołał — w uroczystych wypadkach mamy czym się rozweselić!" Nalał wina do trzech kielichów oraz ma­łego kieliszka, wzniósł toast: „Na cześć drogich gości", i jednym haustem, po wojskowemu, wychylił swój kielich zmuszając Arinę Własiewnę do wypicia za­wartości małego kieliszka aż do ostatniej kropli. Kie­dy przyszła kolej na konfitury, Arkadiusz, który nie znosił słodyczy, uznał jednak za swój obowiązek skosztować po trosze z czterech różnych, świeżo zro­bionych gatunków, tym bardziej że Bazarow odmó­wił kategorycznie, i zaraz zapalił cygaro. Potem na stole zjawiła się herbata ze śmietanką, masło i obwa­rzanki; następnie Wasilij Iwanowicz zaprowadził wszystkich do ogrodu, żeby nacieszyć się pięknością wieczoru. Przechodząc obok ławeczki szepnął do Arkadiusza:

Lubię sobie tutaj pofilozofować patrząc na za­chód słońca; to miejsce jest jakby stworzone dla sa­motnika. A tam dalej posadziłem kilka ulubionych drzew Horacego.

Cóż to za drzewa? — zapytał przysłuchując się Bazarow.

No... akacje.

Bazarow zaczął ziewać.

Przypuszczam, że czas już, by podróżni spoczęli w objęciach Morfeusza — zauważył Wasilij Iwano­wicz.

To znaczy czas spać! — podchwycił Bazarow. — Słuszna myśl. Istotnie, już czas.

Żegnając się z matką pocałował ją w czoło, ona zaś objęła go i ukradkiem, za jego plecami, trzykrotnie pobłogosławiła go znakiem krzyża. Wasilij Iwanowicz odprowadził Arkadiusza do jego pokoju, życząc mu „tak błogiego odpoczynku, jaki znałem w szczęśliwym wieku pana". Rzeczywiście, Arkadiusz spał doskonale w ubieralni: pachniało tam miętą i dwa świerszcze ćwierkały na przemian za piecem. Stamtąd Wasilij Iwanowicz udał się do swego gabinetu i siadłszy na kanapie obok syna zamierzał z nim porozmawiać; lecz Bazarow natychmiast go odprawił mówiąc, że chce mu się spać; nie zasnął jednak do rana. Szeroko otwartymi oczyma gniewnie wpatrywał się w ciem­ność: wspomnienia dzieciństwa nie miały nad nim władzy, nie mógł się też uwolnić od niedawnych przykrych wrażeń. Arina Własiewna najpierw po­modliła się do woli; potem długo jeszcze rozmawiała z Anfisuszką, która, stojąc jak wryta przed swą pa­nią i patrząc na nią swoim jedynym okiem, tajemni­czym szeptem dzieliła się z nią wrażeniami i uwaga­mi na temat Eugeniusza Wasiliewicza. Staruszce z ra­dości, od wypitego wina i dymu cygar zupełnie za­kręciło się w głowie; mąż próbował z nią rozmawiać, ale machnąwszy ręką dał za wygraną.

Arina Własiewna była prawdziwą rosyjską szlachcianeczką z dawnych czasów; powinna była żyć dwie­ście lat temu, w epoce starej Moskwy. Była bardzo pobożna i sentymentalna, wierzyła we wszelkie zna­ki, wróżby, zaklęcia, sny; wierzyła w opętanych, w duchy domowe i leśne, w złe spotkania, uroki, lu­dowe leki, czwartkową sól25, rychły koniec świata; wierzyła, że jeśli na nabożeństwie wielkanocnym nie zgasną świece, będzie urodzaj na grykę, i że grzyb przestanie rosnąć, jeśli zobaczy go ludzkie oko; wie­rzyła, że diabeł lubi trzymać się blisko wody i że każdy Żyd ma na piersi krwawe znamię; bała się myszy, węży, żab, wróbli, pijawek, grzmotu, zimnej wody, przeciągu, koni, kozłów, rudych ludzi i czar­nych kotów oraz uważała, że świerszcz i pies to nie­czyste zwierzęta; nie jadła cielęciny, gołębi, raków, sera, szparagów, bulw, zająca ani arbuzów, ponieważ rozcięty arbuz przypomina głowę Jana Chrzciciela; o ostrygach mówiła wzdrygając się; lubiła dobrze zjeść, ale surowo przestrzegała postów; spała dzie­sięć godzin na dobę, ale nie kładła się wcale, jeśli Wasilia Iwanowicza zabolała głowa; nie przeczytała żadnej książki prócz Alexisa, czyli Chaty w lesie26, pisała jeden, najwyżej dwa listy na rok, znała się na gospodarstwie, smażeniu konfitur, suszeniu grzybów, chociaż nic sama nie robiła i w ogóle niechętnie ru­szała się z miejsca. Arina Własiewna była bardzo do­bra i na swój sposób niegłupia. Wiedziała, że na świe­cie są panowie, którzy powinni rozkazywać, i ludzie prości, którzy mają służyć, toteż nie raziła jej ani po­kora, ani pokłony do ziemi; ale z podwładnymi obcho­dziła się delikatnie i łagodnie, żaden ubogi nie odszedł od niej bez jałmużny i nigdy o nikim źle nie mówiła, chociaż czasem lubiła poplotkować. W młodości była bardzo ładna, grała na klawikordzie i trochę mówiła po francusku; lecz w ciągu długoletnich wędrówek z mężem, za którego wyszła wbrew woli, roztyła się i zapomniała muzyki i francuskiego. Syna kochała i bała się niewypowiedzianie; zarząd majątkiem zo­stawiła Wasiliowi Iwanowiczowi i do niczego się już nie wtrącała: wzdychała, wachlowała się chusteczką i z przerażenia wciąż wyżej unosiła brwi, kiedy mąż wyjaśniał jej swoje projekty zmian i nowe zamierze­nia. Była podejrzliwa, zawsze oczekiwała jakiegoś wielkiego nieszczęścia i natychmiast płakała, gdy tyl­ko przypomniała sobie coś smutnego... Takich kobiet dzisiaj już prawie nie ma. Bóg wie, czy należy się z tego cieszyć!


XXI

Gdy Arkadiusz wstał z łóżka i otworzył okno, pierwszą osobą, którą zobaczył, był Wasilij Iwanowicz. Odziany w bucharski szlafrok, przepasany fu­larową chustką, staruszek z zapałem kopał w ogro­dzie. Na widok młodego gościa wsparł się na łopacie i zawołał:

Dzień dobry! Jakże się spało?

Doskonale! — odpowiedział Arkadiusz.

A ja tutaj, jak pan widzi, niby ów Cincinnatus, przygotowuję grzędę pod późną rzepę. Teraz nade­szły takie czasy — chwalić Boga! — że każdy musi własnymi rękami zdobywać sobie pożywienie; na in­nych nie należy liczyć: samemu trzeba pracować. Wy­gląda na to, że Jean Jacques Rousseau ma rację. Przed półgodziną ujrzałby mnie pan dobrodziej przy zupeł­nie innym zajęciu. Pewnej babie, która skarżyła się, mówiąc ich językiem, na kolki — my nazywamy to dyzenterią — ja... jak by to rzecz?... wlewałem opium; innej wyrwałem ząb; zaproponowałem jej znieczule­nie eterem... ale nie chciała. Wszystko to gratis, anamater27. Zresztą, nic to dla mnie niezwykłego; prze­cież plebejusz ze mnie, homo novus, nie pochodzę ze szlachty starożytnego rodu, jak moja małżonka... Czy nie zechciałby pan jednak przyjść tu w cień, ode­tchnąć przed herbatą świeżym porannym powietrzem?

Arkadiusz zszedł do ogrodu.

Dzień dobry raz jeszcze! — rzekł Wasilij Iwanowicz, po wojskowemu przykładając dłoń do zatłuszczonej mycki, którą miał na głowie. — Wiem, że pan przywykł do zbytku, do wygód, lecz nawet możni świata tego nie gardzą na krótko skromną chatą.

Ależ, drogi panie — zawołał Arkadiusz — jaki tam ze mnie możny? Do zbytku także nie przywy­kłem.

Zaraz, zaraz — rzekł z uprzejmym gestem Wasilij Iwanowicz. — Chociaż teraz jestem już stary, prze­cież otarłem się trochę w świecie i ptaka po locie po­znaję. Jestem na swój sposób psychologiem i fizjonomistą. Gdybym nie miał tego, ośmielę się rzec, talen­tu, dawno bym zginął; jestem człowiek mały, zgnie­tliby mnie jak nic. Powiem panu bez komplementów: przyjaźń pańska z moim synem szczerze mnie cieszy. Widziałem się z nim przed chwilą: według swego zwyczaju, który pan zna zapewne, zerwał się bardzo wcześnie i pobiegł gdzieś w okolicę. Pozwoli pan, że zapytam — jak dawno się znacie?

Od tej zimy.

Aha. I jeszcze zapytam o jedno — czy jednak nie chciałby pan usiąść? — zapytam jak ojciec, z naj­większą szczerością: jakiego pan jest zdania o moim Eugeniuszu?

Syn pański jest jednym z najwspanialszych lu­dzi, jakich kiedykolwiek spotkałem — żywo odpowie­dział Arkadiusz.

Oczy Wasilia Iwanowicza rozwarły się nagle sze­roko, a na policzki wystąpił słaby rumieniec. Łopata wyśliznęła mu się z rąk.

A więc przypuszcza pan... — zaczął.

Jestem pewien — podjął Arkadiusz — że pań­skiego syna czeka wielka przyszłość, że wsławi wa­sze nazwisko. Przekonałem się o tym od pierwszego spotkania.

Jakże... jak to było? — ledwie wymówił Wasilij Iwanowicz. Na jego szerokich wargach ukazał się błogi uśmiech i już z nich nie schodził.

Chce pan wiedzieć, w jaki sposób się spotkali­śmy?

Tak... i w ogóle...

Arkadiusz zaczął opowiadać o Bazarowie z więk­szym jeszcze zapałem i podziwem niż owego wieczora, kiedy tańczył mazura z Odincową.

Wasilij Iwanowicz słuchał go, wycierał nos, kręcił chustkę w rękach, kaszlał, targał włosy; wreszcie nie wytrzymał, schylił się i pocałował Arkadiusza w ra­mię.

Uszczęśliwił mnie pan zupełnie — rzekł, wciąż się uśmiechając — muszę panu powiedzieć, że... ubó­stwiam mego syna; o mojej staruszce nawet nie mó­wię: wiadomo, matka! ale nie śmiem okazywać przy nim swych uczuć, ponieważ on tego nie lubi. Jest wrogiem wszelkich wynurzeń; wielu nawet potępia go za tak twardy charakter i uważa to za dowód py­chy czy nieczułości; ale takich ludzi jak on nie można mierzyć zwykłą miarą, prawda? Albo na przykład: inny na jego miejscu ciągnąłby, ile się da, ze swoich rodziców; a czy pan uwierzy, że nigdy nie wziął od nas zbytecznej kopiejki, dalibóg!

To bezinteresowny, rzetelny człowiek — zauwa­żył Arkadiusz.

Właśnie — bezinteresowny. Ja zaś, Arkadiuszu Nikołajewiczu, nie tylko go ubóstwiam, ale jestem z niego dumny i cała moja próżność polega na tym, by kiedyś w jego biografii znalazły się następujące słowa: „Ojcem jego był zwykły sztabslekarz, który jednak wcześnie zrozumiał, jakiego ma syna, i niczego nie szczędził, aby go wychować...''

Głos staruszka załamał się.

Arkadiusz uścisnął mu rękę.

Jak pan myśli — zapytał Wasilij Iwanowicz po chwili milczenia — chyba nie w dziedzinie medycyny osiągnie ową sławę, którą mu pan przepowiada?

Oczywiście, nie w medycynie, chociaż i tutaj bę­dzie jednym z pierwszych uczonych.

W jakiej więc dziedzinie, Arkadiuszu Nikołaje­wiczu?

Trudno to dzisiaj powiedzieć, ale będzie sławny.

Będzie sławny! — powtórzył staruszek i pogrą­żył się w zadumie.

Arina Własiewna kazała prosić na herbatę — po­wiedziała Anfisuszka przechodząc obok z ogromnym półmiskiem dojrzałych malin.

Wasilij Iwanowicz otrząsnął się z zadumy.

Czy do malin będzie zimna śmietanka?

A będzie, proszę pana.

Ale zimna, pamiętaj! Niech pan nie robi ceremo­nii, Arkadiuszu Nikołajewiczu, proszę wziąć więcej. Ale czemu to Eugeniusza nie widać?

Jestem tutaj — rozległ się głos Bazarowa z po­koju Arkadiusza.

Wasilij Iwanowicz szybko się odwrócił.

Aha! Chciałeś odwiedzić swego przyjaciela; spóź­niłeś się, amice, myśmy tu już sobie ucięli długą po­gawędkę. Teraz trzeba pójść na herbatę, matka prosi. Muszę zresztą z tobą porozmawiać.

O czym?

Mam tu chłopaka, który cierpi na icterus...

To znaczy na żółtaczkę?

Tak, na chroniczny i uparty icterus. Przepisywa­łem mu tysiącznik i świętojańskie ziele; kazałem jeść marchew, dawałem sodę; ale to są paliatywy, trzeba by coś radykalniejszego. Jestem pewien, że choć śmiejesz się z medycyny, potrafisz dać mi mądrą radę. Lecz zostawmy to na potem. Teraz chodźmy na herbatę.

Wasilij Iwanowicz żywo wstał z ławeczki i zaśpie­wał arię z Roberta Diabła:


Ustanowimy sobie prawa, prawa, prawa,

By radość życia pełną czaszą pić...


Nadzwyczajna żywotność! — rzekł Bazarow od­chodząc od okna.

Nadeszło południe. Słońce paliło zza cienkiej zasło­ny białawych obłoków, gęsto pokrywających całe nie­bo. Cisza była zupełna, tylko koguty czupurnie prze­krzykiwały się na wsi, budząc w każdym, kto je sły­szał, dziwne wrażenie senności i nudy; gdzieś wysoko, wśród wierzchołków drzew, jak płaczliwe wezwanie rozlegało się nie milknące kwilenie młodego jastrzę­bia. Arkadiusz i Bazarow leżeli w cieniu niewielkiego stogu siana, podesławszy sobie dwa naręcza szelesz­czącej i suchej, ale jeszcze zielonej i wonnej trawy.

Ta osina — zaczął Bazarow — przypomina mi moje dzieciństwo; rośnie na skraju dołu, który został po murowanej wozowni; byłem wówczas przekonany, że ten dół i osina wyposażone są w osobliwą moc: ni­gdy się tu nie nudziłem. Nie rozumiałem wtedy, że nie nudziłem się, ponieważ byłem dzieckiem. Teraz je­stem dorosły i ta moc już nie działa.

Ile czasu tu spędziłeś? — zapytał Arkadiusz.

Dwa lata bez przerwy; potem wyjeżdżaliśmy. Prowadziliśmy koczowniczy tryb życia, najwięcej włóczyliśmy się po miastach.

A ten dom dawno stoi?

Dawno. Zbudował go jeszcze mój dziad, ojciec matki.

Kim był twój dziadek?

Diabli go wiedzą. Jakiś sekund-major. Służył pod Suworowem i wciąż opowiadał o przeprawie przez Alpy. Na pewno łgał.

Więc to dlatego wisi u was w salonie portret Suworowa! Lubię takie domki jak wasz, stare i ciepłe; mają jakiś osobliwy zapach.

Zapach nostrzyku i oliwy z lampek przed iko­nami — powiedział ziewając Bazarow. — A ile much w tych miłych domkach... Uff!

Powiedz — zaczął Arkadiusz po chwili milcze­nia — czy nie krępowano cię w dzieciństwie?

Widzisz przecie, jacy są moi rodzice. Niezbyt srodzy z nich ludzie.

Kochasz ich, Eugeniuszu?

Kocham!

Oni ciebie tak kochają!

Bazarow milczał.

Wiesz, o czym myślę? — powiedział wreszcie, za­kładając ręce pod głowę.

Nie wiem. O czym?

Myślę, że dobrze moim rodzicom żyć na świecie. Ojciec mając lat sześćdziesiąt krząta się, rozprawia o „paliatywach", leczy ludzi, jest wspaniałomyślny wobec wieśniaków, słowem, dobrze sobie żyje; matce też jest dobrze: dzień ma tak bardzo wypełniony wszelkimi zajęciami, wzdychaniem i popłakiwaniem, że nie ma czasu się zastanawiać. Ja zaś...

A ty?

A ja myślę: oto leżę sobie pod tym stogiem... Niewielkie miejsce, które zajmuję, jest tak bardzo nieznaczne w porównaniu z resztą przestrzeni, gdzie mnie nie ma i gdzie nikogo nie obchodzę; cząsteczka czasu, którą przeżyję, tak jest znikoma wobec wiecz­ności, gdzie mnie nie było i nie będzie. I w tym ato­mie, w tym punkcie matematycznym krąży krew, pra­cuje mózg, pragnie nawet czegoś... Co za nonsens! Ja­kie głupstwa!

Pozwól, ale to, co mówisz, odnosi się do wszyst­kich ludzi...

Masz słuszność — podjął Bazarow. — Chciałem powiedzieć, że oni właśnie, to znaczy moi rodzice, są zajęci i nie martwią się własną nicością, nie cuchnie im ona... a ja... czuję tylko nudę i złość.

Złość? Dlaczego?

Dlaczego? Jak to dlaczego? Czyżbyś zapomniał?

Pamiętam wszystko, a mimo to nie widzę po­wodu, dla którego miałbyś prawo się złościć. Jesteś nieszczęśliwy, przyznaję, ale...

Ech! Arkadiuszu Nikołajewiczu, widzę, że ty poj­mujesz miłość jak wszyscy młodzi ludzie nowego po­kolenia: cip, cip, cip, kureczko, a gdy tylko kureczka zacznie się przybliżać — w nogi! Ja nie jestem taki. Ale dość o tym! Wstyd mówić o rzeczach, na które nie ma rady. — Odwrócił się na bok. — Ho, ho! Oto dziel­na mrówka wlecze na wpół martwą muchę. Ciągnij, bracie, ciągnij! Nie zważaj na to, że się opiera, korzy­staj, że jako zwierzę masz prawo nie uznawać współ­czucia, nie tak jak my wszyscy, co wciąż udajemy.

I ty to mówisz, Eugeniuszu! Kiedyż to zdarzyło ci się udawać?

Bazarow podniósł głowę.

Z tego tylko mogę być dumny. Sam się nie wy­koślawiłem, więc i baba mnie nie złamie. Amen! Skończone! Więcej na ten temat nie usłyszysz ode mnie ani słowa.

Przyjaciele leżeli przez pewien czas w milczeniu.

Tak — zaczął Bazarow — człowiek to dziwna istota. Jeśli spojrzeć z boku i z daleka na odludne ży­cie, jakie tu wiodą nasi „ojcowie", wydawałoby się: czegóż można chcieć jeszcze? Jedz, pij i wiedz, że po­stępujesz w najbardziej słuszny i rozumny sposób. Lecz nie! Nuda cię zadręczy. Masz ochotę obcować z ludźmi, nawet im wymyślać, ale mimo wszystko ob­cować z nimi.

Należałoby tak ułożyć życie, żeby każda chwila miała jakiś sens — rzekł w zamyśleniu Arkadiusz.

A pewnie! Wszystko, co ma sens, chociaż bywa kłamliwe, daje przyjemność, ale i z tym, co nie ma sensu, też można się pogodzić... Kłopoty, drobne tro­ski... oto prawdziwe nieszczęście.

Kłopoty nie istnieją dla człowieka, jeżeli ich nie uznaje.

Hm... powiedziałeś odwrócony komunał.

Jak to? Co przez to rozumiesz?

Widzisz, powiedzieć, że oświata jest pożyteczna, to komunał; powiedzieć zaś, że oświata jest szkodliwa, to odwrócony komunał. Wygląda bardziej błyskotli­wie, w istocie jest jednak tym samym.

Ale gdzie jest prawda, po której stronie?

Gdzie? Odpowiem ci jak echo: gdzie?

Jesteś dziś w melancholijnym nastroju, Eugeniu­szu.

Doprawdy? Może zbyt mnie rozgrzało słońce, nie wolno też jeść tyle malin.

W takim razie dobrze byłoby się zdrzemnąć.

Owszem, tylko nie patrz na mnie: każdy czło­wiek, gdy śpi, ma głupią twarz.

Nie wszystko ci jedno, co o tobie myślę?

Nie wiem, co ci odpowiedzieć. Prawdziwy czło­wiek nie powinien się troszczyć o podobne rzeczy; prawdziwym człowiekiem jest ten, nad którym nie ma co się zastanawiać, ale którego się słucha lub nie­nawidzi.

Dziwne! Nie czuję do nikogo nienawiści — rzekł po namyśle Arkadiusz.

A ja — do bardzo wielu! Ty masz duszę tkliwą, jesteś mazgaj, gdzie tobie do nienawiści!... Łatwo się mieszasz, nie bardzo na siebie liczysz...

A ty — przerwał Arkadiusz — liczysz na sie­bie? Masz o sobie dobre mniemanie?

Bazarow milczał chwilę.

Jeśli spotkam człowieka, który mi nie ustąpi — rzekł powoli — wtedy zmienię to mniemanie. Nie­nawidzić! Na przykład powiedziałeś dzisiaj, kiedy przechodziliśmy obok chaty naszego starosty, Filipa — śliczna chata, bielutka — otóż powiedziałeś, że Rosja wówczas osiągnie doskonałość, kiedy każdy chłop bę­dzie miał takie mieszkanie, i że każdy z nas powinien się do tego przyczynić... Znienawidziłem owego najnędzniejszego chłopa, Filipa czy Sidora, dla którego mamy wyłazić ze skóry i nie usłyszeć nawet od niego: dziękuję... Zresztą po kiego diabła mi jego podzięko­wanie? Przypuśćmy więc, że będzie mieszkał w bia­łej chacie, a na mnie już trawa wyrośnie — i co da­lej?

Dosyć, Eugeniuszu... słuchając tego, co dziś mó­wisz, mimo woli trzeba się zgodzić z ludźmi, którzy zarzucają nam brak zasad.

Mówisz jak twój stryj. Nie ma żadnych zasad, czyżbyś się dotychczas tego nie domyślił! Istnieją tyl­ko doznania. Wszystko od nich zależy.

Jak to?

Po prostu. Mnie, na przykład, odpowiada nega­cja, właśnie dzięki doznaniom. Przeczenie sprawia mi przyjemność, tak jest zbudowany mój mózg — i krop­ka! Dlaczego mi podoba się chemia? Dlaczego ty lu­bisz jabłka? Również dzięki doznaniom. Wszystko to jedna i ta sama sprawa. Głębiej ludzie nie sięgną ni­gdy. Nie każdy ci to powie i ja także drugi raz tego nie powtórzę.

Więc jak? Czy uczciwość to także doznanie?

Oczywiście!

Eugeniuszu!... — zaczął smutnym głosem Arka­diusz.

Cóż? Nie w smak ci to? — przerwał Bazarow. — Nie, bracie! Jeśli postanowiłeś wszystko kosić, walże i siebie po nogach!... Dosyć jednak tej filozofii. „Przy­roda tchnie milczeniem snu" — powiedział Puszkin.

Nigdy Puszkin nie powiedział nic podobnego — rzekł Arkadiusz.

Więc jeśli nie powiedział, to jako poeta mógł i powinien był powiedzieć. Ale wiesz, on na pewno służył w wojsku.

Puszkin nigdy nie był w wojsku!

Zlituj się, przecież znajdziesz u niego na każdej stronicy: Na bój, na bój! za honor Rosji!

Cóż ty za bajdy zmyślasz! Przecież to po prostu oszczerstwo.

Oszczerstwo? I cóż z tego! Sądzisz, że przestraszę się tego słowa? Choćbyś rzucił na człowieka najgorsze oszczerstwo, w gruncie rzeczy zasługuje na dwadzie­ścia razy większe.

Śpijmy raczej! — z irytacją rzekł Arkadiusz.

Ależ najchętniej! — odparł Bazarow.

Ale nie mogli spać. Niemal wrogie uczucie ogarnęło serca obu młodzieńców. Po pięciu minutach otworzyli oczy i spojrzeli na siebie w milczeniu.

Patrz — powiedział nagle Arkadiusz. — Z drze­wa zerwał się suchy liść klonu i spada na ziemię; jego lot jest całkiem podobny do lotu motyla. Czy to nie dziwne? To, co jest martwe i najsmutniejsze, przy­pomina to, co żywe i najbardziej wesołe.

O mój przyjacielu, Arkadiuszu Nikołajewiczu! — zawołał Bazarow — o jedno cię proszę: nie mów pięk­nie.

Mówię, jak umiem... Zresztą to despotyzm. Przy­szła mi myśl do głowy; dlaczego nie miałbym jej wy­powiedzieć?

Tak; ale dlaczego mnie także nie wolno wypowiedzieć swojej myśli? Uważam, że mówić pięknie jest rzeczą nieprzyzwoitą.

Cóż więc jest przyzwoite? Kłócić się?

Ho, ho! Widzę, że masz zamiar wstąpić w ślady stryjaszka. Jakże ucieszyłby się ten idiota, gdyby cie­bie słyszał!

Jak nazwałeś Pawła Pietrowicza?

Nazwałem go, jak na to zasługuje — idiotą.

To jednak nie do zniesienia! — zawołał Arka­diusz.

Aha, odezwały się w tobie uczucia rodzinne — spokojnie rzekł Bazarow. — Zauważyłem, że te uczu­cia bardzo uparcie trzymają się ludzi. Człowiek wszys­tkiego się wyrzeknie, odrzuci wszelkie przesądy, ale przyznać, że brat, który kradnie cudze chusteczki, jest złodziejem, to już ponad jego siły. No bo doprawdy: mój brat, mój — a nie geniusz... czy to możliwe?

Odezwało się we mnie zwykłe poczucie sprawie­dliwości, a nie uczucia rodzinne — zapalczywie sprze­ciwił się Arkadiusz. — Ponieważ jednak tego nie ro­zumiesz, ponieważ brak ci tego doznania, więc nie możesz o nim wyrokować.

Słowem: Arkadiusz Kirsanow jest zbyt wznio­sły, abym go mógł zrozumieć; chylę więc głowę i milknę.

Dosyć, Eugeniuszu, bo się pokłócimy.

Ach, Arkadiuszu! Proszę cię, pokłóćmy się raz, ale porządnie, tak na dobre!

Tą drogą dojdziemy jednak...

Do bójki? — podchwycił Bazarow. — No, cóż? Tutaj na sianie, w tak idyllicznym otoczeniu, z dala od świata i ludzkich spojrzeń, jakoś to ujdzie. Ale nie dasz mi rady. Natychmiast chwycę cię za gardło...

Bazarow rozcapierzył swoje długie i twarde palce. Arkadiusz odwrócił się i jakby żartem gotował się do walki... Ale twarz przyjaciela wydała mu się tak zło­wieszcza, a w jego wykrzywionych uśmiechem ustach, w płonących oczach widać było tak nieżartobliwą po­gróżkę, że poczuł mimo woli strach...

A, jesteście tutaj! — rozległ się w tej chwili głos Wasilia Iwanowicza — i stary sztabslekarz w mary­narce z domowego płótna i w słomianym, także do­mowej roboty, kapeluszu ukazał się młodym lu­dziom. — A ja was szukam, szukam... Ależ doskonale wybraliście sobie miejsce i wspaniale spędzacie czas. Leżąc na „ziemi" patrzeć w „niebo"... Wiecie, to ma jakieś osobliwe znaczenie!

Patrzę w niebo tylko wtedy, kiedy chcę ki­chnąć! — mruknął Bazarow i zwróciwszy się do Ar­kadiusza dodał półgłosem: — Że też nam przeszkodził!

No, dosyć — szepnął Arkadiusz i ukradkiem uścisnął rękę przyjaciela. — Ale żadna przyjaźń nie wytrzyma długo takich starć.

Patrzę na was, moi młodzi przyjaciele — mówił tymczasem Wasilij Iwanowicz kiwając głową i opie­rając się skrzyżowanymi rękami na przemyślnie wy­giętej lasce własnej roboty, z figurką Turka zamiast gałki — patrzę i napatrzeć się nie mogę. Ile w was siły, kwitnącej młodości, uzdolnień, talentów! Do­prawdy... Kastor i Polluks!

Patrzajcie, do mitologii sięgnął! — rzekł Bazarow. — Od razu widać, że w swoim czasie mocny był z ciebie łacinnik! Zdaje się, że miałeś nawet srebrny medal za wypracowanie?

Dioskurowie, Dioskurowie! — powtórzył Wasilij Iwanowicz.

Dosyć, ojcze, nie roztkliwiaj się.

Chyba raz mi wolno — wybąkał staruszek. — Zresztą, panowie, szukałem was nie po to, żeby wam prawić komplementy: po pierwsze, chciałem wam po­wiedzieć, że wkrótce będzie obiad; po drugie, rad bym cię uprzedzić, Eugeniuszu... jesteś mądrym człowie­kiem, znasz ludzi, znasz kobiety i wobec tego wyba­czysz... Twoja matka kazała odprawić nabożeństwo z okazji twego przyjazdu. Nie sądź, że proszę cię, abyś był obecny na tym nabożeństwie: już się skończyło; lecz ojciec Aleksy...

Pop?

Tak, będzie u nas na obiedzie... Nie spodziewa­łem się tego, nawet nie doradzałem... ale tak jakoś wyszło... nie zrozumiał mnie... I Arina Własiewna... Zresztą to bardzo dobry i rozsądny człowiek...

Przecież nie zje przy obiedzie mojej porcji? — zapytał Bazarow.

Wasilij Iwanowicz roześmiał się.

Ależ co ty mówisz!

Nic więcej nie wymagam. Z każdym mogę siąść do stołu.

Wasilij Iwanowicz poprawił kapelusz.

Byłem przekonany — powiedział — że jesteś ponad wszelkie przesądy. Nawet ja w sześćdziesiątym drugim roku życia także nie mam przesądów. (Wasilij Iwanowicz nie miał odwagi przyznać się, że sam ży­czył sobie tego nabożeństwa... Był nie mniej pobożny niż żona.) Ojciec Aleksy bardzo chciał cię poznać. Zobaczysz, że ci się spodoba. W karty gra chętnie, nawet... ale to już między nami... pali fajkę.

Bardzo dobrze. Po obiedzie zasiądziemy zatem do jerałasza i ogram go bez litości.

Che, che, che, zobaczymy! Na dwoje babka wró­żyła.

Cóż, przypomnisz sobie młode lata — rzekł z oso­bliwym akcentem Bazarow.

Brązowe policzki Wasilia Iwanowicza okrył lekki rumieniec.

Jak ci nie wstyd, Eugeniuszu... Co było, to było. Tak, gotów jestem przyznać się panu, że miałem tę namiętność w młodości; ale też zapłaciłem za to! Co za upał! Pozwólcie, że siądę przy was. Nie przeszka­dzam?

Ani trochę — odpowiedział Arkadiusz.

Wasilij Iwanowicz postękując usiadł na sianie.

Wasze legowisko, moi panowie — zaczął — przy­pomina mi moje życie obozowe, punkty opatrunkowe gdzieś przy jakimś stogu jak ten, i to jeszcze by­ło świetnie. — Westchnął. — Wiele doświadczyłem w życiu. Gdybyście chcieli, opowiedziałbym wam na przykład ciekawy epizod z epidemii dżumy w Besarabii.

Ten, za który dostałeś Włodzimierza? — pod­chwycił Bazarow. — Wiemy, wiemy... Dlaczego wła­ściwie go nie nosisz?

Mówiłem ci przecie, że nie mam przesądów — bąknął Wasilij Iwanowicz (poprzedniego dnia kazał odpruć czerwoną wstążeczkę od surduta) i zaczął opo­wiadać ów epizod. — Zasnął — szepnął nagle do Ar­kadiusza wskazując na Bazarowa i dobrodusznie mru­gając. — Wstawaj, Eugeniuszu! — dodał głośno. — Chodźmy na obiad!

Ojciec Aleksy, postawny i tęgi mężczyzna o gęstych, starannie rozczesanych włosach, w liliowej jedwab­nej riasie ściągniętej haftowanym pasem, okazał się człowiekiem zręcznym i umiejącym się znaleźć. Pierw­szy podał rękę Arkadiuszowi i Bazarowowi, jakby ro­zumiejąc, że nie potrzebują jego błogosławieństwa, i w ogóle obejście miał swobodne. Potrafił zachować godność, ale i innych nie urażał; przy sposobności pokpił sobie trochę z seminaryjnej łaciny, ale wystąpił w obronie swego archijereja; wypił dwa kieliszki wina, ale za trzeci podziękował; wziął od Arkadiusza cygaro, lecz nie zapalił mówiąc, że zabierze je do domu. Miał tylko pewne nieprzyjemne przyzwyczaje­nie: wolno i ostrożnie podnosił wciąż rękę do twarzy, żeby chwytać muchy, i niekiedy je przy tym rozgnia­tał. Zasiadł do gry okazując zadowolenie w sposób umiarkowany i skończyło się na tym, że wygrał od Bazarowa 2 ruble 50 kopiejek asygnatami: w domu Ariny Własiewny nie wiedziano nawet o srebrze. Ari­na Własiewna, jak przedtem, siedziała obok syna (nie grała w karty) i jak przedtem, podpierała piąstką twarz, a wstawała tylko po to, by kazać podać jakieś nowe przysmaki. Bała się pogładzić Bazarowa, on zaś nie zachęcał jej do pieszczot; zresztą Wasilij Iwano­wicz poradził jej, żeby go za bardzo „nie niepokoiła". „Młodzi ludzie tego nie lubią" — powtarzał. (Nie trze­ba nawet mówić, jaki owego dnia był obiad; Timofieicz osobiście pojechał o świcie po jakąś specjalną czerkaską wołowinę; karbowy popędził w drugą stronę po miętusy, jazgarze i raki; za same grzyby za­płacono babom 42 kopiejki.) Lecz spojrzenie Ariny Własiewny, nieustannie skierowane na syna, wyraża­ło coś więcej niż oddanie i tkliwość; widać w nim było smutek pomieszany z ciekawością i lękiem oraz nie­śmiały wyrzut.

Bazarow nie miał ochoty zastanawiać się nad tym, co wyraża wzrok matki; zwracał się do niej bardzo rzadko, i to tylko z króciutkimi pytaniami. Raz po­prosił ją o rękę „na szczęście"; ostrożnie położyła swo­ją miękką, małą rękę na jego twardej i szerokiej dłoni.

No i jak — zapytała po chwili — nie pomogło?

Wypadło jeszcze gorzej — odpowiedział z nie­dbałym uśmiechem.

Młody człowiek za bardzo ryzykuje — jak gdyby z żalem rzekł ojciec Aleksy i pogładził swoją piękną brodę.

Napoleońska zasada, ojcze, napoleońska — pod­chwycił Wasilij Iwanowicz i wyszedł w asa.

Toteż doprowadziła go do wyspy Św. Heleny — powiedział ojciec Aleksy i przebił asa atutem.

Czy nie chciałbyś wody z sokiem porzeczkowym, Jeniusza? — zapytała Arina Własiewna.

Bazarow wzruszył tylko ramionami.


Nie! — mówił następnego dnia do Arkadiusza — wyjeżdżam stąd jutro. Nuda; chciałoby się pracować, ale tu nie można. Pojadę znów do was na wieś; zosta­wiłem tam wszystkie preparaty. U was można się przynajmniej zamknąć. A tutaj ojciec powtarza mi: „Mój gabinet jest do twojej dyspozycji, nikt ci nie będzie przeszkadzał", ale nie odstępuje mnie na krok. Przykro byłoby się przed nim zamykać. Matka tak samo. Słyszę, jak wzdycha za ścianą, a gdy pójdę do niej, nie wiem, co jej powiedzieć.

Bardzo się zmartwi — rzekł Arkadiusz — i ojciec także.

Wrócę jeszcze do nich.

Kiedy?

Gdy będę jechał do Petersburga.

Żal mi zwłaszcza twojej matki.

Co znowu? Zjednała cię jagodami?

Arkadiusz spuścił oczy.

Nie znasz swojej matki, Eugeniuszu. To nie tylko przezacna, ale i bardzo mądra kobieta, doprawdy! Dziś z rana rozmawiała ze mną pół godziny, mówiła rozsądnie i zajmująco.

Na pewno cały czas o mnie?

Nie tylko o tobie.

Być może; jako postronny, widzisz więcej. Jeśli kobieta potrafi prowadzić półgodzinną rozmowę, to dobry znak. Mimo to wyjadę.

Niełatwo ci będzie im o tym powiedzieć. Wciąż tylko zastanawiają się, co będziemy robili przez na­stępne dwa tygodnie.

To prawda, niełatwo. Diabeł mnie dziś skusił, żeby podrażnić ojca: niedawno kazał wychłostać jed­nego ze swoich czynszowych chłopów, i bardzo do­brze zrobił; tak, nie patrz na mnie z takim przeraże­niem, bardzo dobrze zrobił, bo to straszliwy złodziej i pijak; ale ojciec nie przypuszczał, że wiem o tym. Zmieszał się bardzo i na dobitkę muszę go jeszcze teraz zmartwić... Ale to nic! Do wesela się zagoi.

Bazarow powiedział: „To nic!", lecz cały dzień mi­nął, zanim zdecydował się powiadomić Wasilia Iwanowicza o swoim zamiarze. Gdy żegnał się z nim na dobranoc w gabinecie, rzekł wreszcie udając, że zie­wa:

Ach, prawda... byłbym zapomniał ci powiedzieć... Każ wysłać jutro nasze konie do Fiedota, na przeprząg.

Wasilij Iwanowicz zdumiał się:

Czyżby pan Kirsanow wyjeżdżał?

Tak, jadę z nim razem.

Wasilij Iwanowicz cofnął się przerażony.

Wyjeżdżasz?

Tak... muszę. Zarządź, proszę, co do koni.

Dobrze... — wyjąkał staruszek. — Na przeprząg... dobrze... tylko... tylko... Jakże to tak?

Muszę pojechać do niego na krótko. Potem zno­wu tu wrócę.

Tak. Na krótko... dobrze. — Wasilij Iwanowicz wyjął chustkę i wycierając nos, schylił się prawie do ziemi. — No cóż... wszystko będzie gotowe. Myślałem, że ty do nas na dłużej... Trzy dni... po trzech latach, to mało, mało, Eugeniuszu!

Przecież ci mówię, że wkrótce wrócę. Muszę je­chać.

Musisz... No cóż! Przede wszystkim trzeba speł­nić obowiązek... Więc wysłać konie? Dobrze. Oczywi­ście, nie spodziewaliśmy się tego. Matka poprosiła są­siadkę o kwiaty, chciała przybrać twój pokój. (Wasilij Iwanowicz nie wspomniał już o tym, że każdego ran­ka, skoro świt, stojąc w rannych pantoflach na bosych nogach, wydobywał drżącymi palcami jedną podartą asygnatę za drugą, naradzał się z Timofieiczem i po­lecał mu załatwienie najrozmaitszych sprawunków, kładąc nacisk zwłaszcza na wiktuały i czerwone wino, które, o ile można było zauważyć, bardzo zasmakowa­ło młodym ludziom.) Swoboda to rzecz najważniej­sza; oto moja zasada... nikogo nie należy krępować... nie...

Zamilkł nagle i skierował się ku drzwiom.

Wkrótce zobaczymy się, ojcze, doprawdy.

Ale Wasilij Iwanowicz nie odwracając się machnął ręką i wyszedł. W sypialni zastał żonę już w łóżku i zaczął się modlić szeptem, żeby jej nie zbudzić. Obu­dziła się jednak.

To ty, Wasiliu Iwanowiczu?

Tak, mateczko.

Wracasz od Jeniuszy? Wiesz, obawiam się, czy wygodnie mu spać na kanapie. Kazałam Anfisuszce, by podłożyła mu twój polowy materac i nowe poduszki; dałabym mu jeszcze nasz piernat, ale pamiętam, że nie lubi spać na miękkim posłaniu.

Wszystko dobrze, mateczko, bądź spokojna. Jest mu wygodnie. Boże, bądź miłościw nam grzesznym — ciągnął dalej półgłosem swą modlitwę. Zrobiło mu się żal żony: nie chciał jej powiedzieć przed nocą, jakie ją czeka zmartwienie.

Bazarow i Arkadiusz odjechali następnego dnia. Już od samego rana cały dom posmutniał; Anfisuszce na­czynia leciały z rąk; nawet Fiedka zdumiał się tak bardzo, że zdjął buty. Wasilij Iwanowicz uwijał się żwawiej niż kiedykolwiek; widać było, że stara się zachować dzielnie: mówił głośno i stukał butami, ale twarz mu się ściągnęła, wzrok wciąż błądził wokół syna. Arina Własiewna cicho płakała; straciłaby zu­pełnie równowagę i panowanie nad sobą, gdyby rano mąż nie uspokajał jej przez całe dwie godziny. Ale kiedy Bazarow po wielokrotnych obietnicach, że wró­ci najdalej za miesiąc, wyrwał się wreszcie z jej objęć i wsiadł do tarantasu, kiedy ruszyły konie i zadźwię­czał dzwoneczek, kiedy zaczęły się obracać koła i już nie widać było nic, a kurz przydrożny opadł, kiedy zgięty wpół Timofieicz chwiejąc się na nogach po­wlókł się do swojej izdebki, kiedy staruszkowie zostali sami w swym domu, który także jak gdyby postarzał się i skurczył — Wasilij Iwanowicz, jeszcze przed kil­ku minutami dzielnie powiewający chustką na ganku, opadł na krzesło i spuścił głowę na piersi. — Porzucił nas, porzucił! — wyszeptał. — Porzucił, było mu z na­mi nudno. Jestem teraz sam jak palec! — powtórzył kilkakrotnie i za każdym razem wyciągał przed sie­bie rękę z wysuniętym wskazującym palcem. Wtedy zbliżyła się do niego Arina Własiewna i przytuliwszy swą siwą głowę do jego siwej głowy, rzekła: — Cóż robić, Wasia! Syn jest niby odcięta ręka: nie przyrośnie z powrotem. Jak sokół: przyleci i odleci, kiedy zechce; a my jak opieńki przy dziupli, siedzimy obok siebie i nie ruszamy się na krok. Tylko ja zawsze będę taka sama dla ciebie, a ty będziesz taki sam dla mnie.

Wasilij Iwanowicz oderwał ręce od twarzy i objął żonę tak mocno, jak nie obejmował jej nawet w mło­dości: pocieszyła go bowiem w strapieniu.


XXII

Nasi przyjaciele w milczeniu, niekiedy tylko wy­mieniając obojętne słowa, dojechali do Fiedota. Bazarow niezupełnie był z siebie zadowolony; Arkadiusz wręcz był z niego nierad. Na domiar czuł w sercu ów nie mający przyczyny smutek, który znają tylko bar­dzo młodzi ludzie. Furman zmienił konie i wdrapaw­szy się na kozioł zapytał: — Na prawo czy na lewo?

Arkadiusz drgnął. Droga na prawo prowadziła do miasta, a stamtąd do domu, droga na lewo do Odincowej.

Spojrzał na Bazarowa.

Eugeniuszu — zapytał — na lewo?

Bazarow odwrócił się.

Cóż to za głupstwa? — mruknął.

Pewno, że głupstwa — odpowiedział Arka­diusz. — No, i co z tego? Czy to nam pierwszyzna?

Bazarow nasunął czapkę na czoło.

Jak chcesz — rzekł wreszcie.

Na lewo! — krzyknął Arkadiusz.

Tarantas ruszył w kierunku na Nikolskoje. Ale zde­cydowawszy się na głupstwo, przyjaciele milczeli jeszcze bardziej uparcie niż przedtem, a nawet wyda­wali się zagniewani.

Sposób, w jaki ochmistrz przyjął ich na ganku, po­zwolił im się domyślić, że postąpili nierozsądnie, idąc za głosem nagłej fantazji. Najwidoczniej nie oczekiwano ich tutaj. Dość długo i z dość głupimi minami siedzieli w salonie. Wreszcie wyszła do nich Odincowa. Przywitała ich ze zwykłą uprzejmością, lecz wy­raziła zdziwienie, że wrócili tak szybko, i jak można było wywnioskować z jej powolnych ruchów i słów, niezbyt była rada wizycie. Oświadczyli natychmiast, że zajechali tylko po drodze i za jakie cztery godziny wyruszą dalej do miasta. Odincowa poprzestała na słabym proteście, prosiła Arkadiusza, aby kłaniał się od niej ojcu, i posłała po ciotkę. Księżniczka zjawiła się mocno zaspana, co przydawało jej pomarszczonej, starej twarzy wyrazu jeszcze większej złości. Katia czuła się niezbyt dobrze i nie wychodziła ze swojego pokoju. Arkadiusz zrozumiał nagle, że co najmniej tak samo chciał ujrzeć Katię jak Annę Siergiejewnę. Cztery godziny minęły na błahych rozmowach o tym i o owym; Anna Siergiejewna słuchała i mówiła bez uśmiechu. Dopiero przy pożegnaniu jak gdyby obu­dziła się w jej duszy dawna przyjaźń.

Jestem teraz w bardzo złym nastroju — powie­działa — lecz nie zwracajcie na to uwagi i przyjeż­dżajcie za jakiś czas, zapraszam panów obu.

Bazarow i Arkadiusz odpowiedzieli jej milczącym ukłonem, wsiedli do pojazdu i nigdzie już się nie za­trzymując ruszyli do domu, gdzie znaleźli się następ­nego dnia wieczorem. Przez całą drogę żaden z nich nie wspomniał nawet nazwiska Odincowej; zwłaszcza Bazarow prawie nie otwierał ust i z jakąś zawziętą determinacją wciąż patrzył w bok poza gościniec.

W Mariinie wszyscy niezwykle się ucieszyli z ich przyjazdu. Długa nieobecność syna zaniepokoiła już nieco Mikołaja Pietrowicza; kiedy Fieniczka z błysz­czącymi oczyma wpadła do jego pokoju oznajmiając przyjazd „młodych panów", krzyknął, podskoczył na kanapie i zerwał się na równe nogi; nawet Paweł Pietrowicz poczuł pewnego rodzaju przyjemne podniece­nie i pobłażliwie uśmiechał się potrząsając ręce przy­byłych. Zaczęto rozmawiać, zadawać pytania; prze­ważnie mówił Arkadiusz, zwłaszcza przy kolacji, która przeciągnęła się długo jeszcze po północy. Mikołaj Pietrowicz kazał podać kilka butelek porteru, przy­wiezionego dopiero co z Moskwy, i sam rozochocił się tak, że policzki jego przybrały barwę malinową; wciąż śmiał się trochę dziecinnym, trochę nerwowym śmie­chem. Ogólne ożywienie udzieliło się także służbie. Duniasza jak szalona biegała tam i z powrotem, trza­skając drzwiami, a Piotr o trzeciej nad ranem wciąż jeszcze próbował zagrać na gitarze walca-kozaka. W nieruchomym powietrzu żałośnie i przyjemnie dźwięczały struny, lecz prócz krótkiej wstępnej fioritury nic nie udawało się zagrać udoskonalonemu ka­merdynerowi: natura odmówiła mu zdolności muzycz­nych, podobnie jak i wszystkich innych.

Tymczasem życie w Mariinie układało się niezbyt pomyślnie, przysparzając zmartwień biednemu Miko­łajowi Pietrowiczowi. Kłopoty na fermie rosły z każ­dym dniem, beznadziejne i niedorzeczne. Stosunki z najemnymi robotnikami stawały się nieznośne. Jedni żądali zwolnienia lub podwyżki, inni odchodzili wziąwszy zadatek; konie chorowały; uprząż niszczyła się w oka mgnieniu; prace wykonywano niedbale; sprowadzona z Moskwy młockarnia nie nadawała się do użytku, gdyż okazała się zbyt ciężka; inna została od razu zepsuta; połowa bydła spłonęła, ponieważ ślepa staruszka spośród dworskiej czeladzi w wietrzną pogodę wybrała się z głownią do obory okadzać swo­ją krowę... Wprawdzie według zapewnień owej sta­ruszki całe nieszczęście zdarzyło się dlatego, że panu zachciało się robić jakieś niezwykłe sery i wielkie za­pasy mleka. Rządca stracił nagle ochotę do pracy i nawet zaczął tyć, jak każdy rosyjski chłop, kiedy go rozbałamucić. Gdy widział z daleka Mikołaja Pietrowicza, rzucał kawałkiem drzewa w przebiegającego obok prosiaka albo wygrażał na wpół nagiemu dzie­ciakowi, żeby okazać swą gorliwość; poza tym większą część czasu przesypiał. Czynszowi chłopi nie płacili w terminie, kradli drzewo z lasu; prawie co noc stróże chwytali, a niekiedy zabierali przemocą chłopskie konie na łąkach fermy. Mikołaj Pietrowicz wyznaczył co prawda kary pieniężne za wypasanie łąk, lecz sprawa zazwyczaj kończyła się tym, że konie pozostawały kil­ka dni na pańskim obroku i wracały do swych właści­cieli. Na domiar wszystkiego chłopi zaczęli się kłócić między sobą: bracia żądali podziału gruntów; ich żony nie potrafiły żyć zgodnie w jednej chacie; nagle wy­buchała bijatyka, wszyscy jak na komendę zrywali się na równe nogi, biegli pod ganek kancelarii i pchali się do pana, często pijani i z porozbijanymi gębami, żądając sądu i zadośćuczynienia: rozlegał się hałas, wrzask, lamenty i piski bab na przemian z przekleń­stwami mężczyzn. Trzeba było rozdzielać wojujące strony, krzyczeć, aż gardło chrypło, wiedząc z góry, że sprawiedliwe rozstrzygnięcie jest zupełnie niemoż­liwe. Brakowało rąk do żniw: mieszkający w sąsiedz­twie chłop z najuczciwszą miną zobowiązał się do­starczyć żeńców za dwa ruble od dziesięciny i oszukał w zupełnie łajdacki sposób; baby ze wsi żądały niesły­chanych wynagrodzeń, a tu zboże sypało się, tam nie sprawili się z koszeniem, tam znowu Rada Opiekuń­cza grozi i żąda natychmiastowej, całkowitej wypła­ty procentów...

Nie mam już sił! — mówił z rozpaczą Mikołaj Pietrowicz. — Sam bić nie potrafię, po stanowego nie poślę, bo to wbrew moim zasadom, a jeśli nie będą się bali kary, nic się z nimi nie zrobi!

Du calme, du calme28 — odpowiadał Paweł Pie­trowicz, ale sam pomrukiwał, chmurzył się i szarpał wąsa.

Bazarow trzymał się z dala od tych „drobnych trosk", zresztą jako gość nie miał powodu wtrącać się do cudzych spraw. Następnego dnia po przyjeździe do Mariina zabrał się do swoich żab, infuzorii, związ­ków chemicznych i wciąż był tym zajęty. Natomiast Arkadiusz uznał za swój obowiązek, jeśli nie pomóc ojcu, to przynajmniej okazać, że gotów jest w każdej chwili do pomocy. Słuchał go więc cierpliwie i kiedyś udzielił mu jakiejś rady nie dlatego, że pragnął, by wprowadzono ją w życie, ale raczej chcąc podkreślić, iż te sprawy go zajmują. Gospodarstwo nie budziło w nim niechęci; z przyjemnością nawet rozmyślał o pracy na roli, ale teraz co innego miał w głowie. Ku własnemu zdumieniu nieustannie wracał pamięcią do Nikolskoje; dawniej wzruszyłby ramionami, gdyby mu ktoś powiedział, że może się nudzić pod jednym dachem z Bazarowem, i w dodatku pod dachem ojcow­skim! — ale w istocie nudził się i ciągnęło go w świat. Zażywał długich aż do zmęczenia spacerów, ale i to nie pomagało. Kiedyś w rozmowie dowiedział się, że ojciec posiada kilka dość ciekawych listów pisanych przez matkę Odincowej do nieboszczki żony Mikołaja Pietrowicza, i nie ustąpił, póki nie otrzymał tych li­stów, których ojciec musiał szukać w dwudziestu roz­maitych szufladach i skrzyniach. Otrzymawszy te na poły zetlałe papiery Arkadiusz uspokoił się, widząc jak gdyby przed sobą cel, do którego należy dążyć. „Zapraszam panów obu — szeptał ciągle. — Sama przecież tak powiedziała. Pojadę, pojadę, do licha!" Ale przypominał sobie ostatnią wizytę, chłodne przy­jęcie, niezręczność ówczesnej sytuacji i ogarniało go onieśmielenie. Jednak młodzieńcze „kto wie", skryte pragnienie, by samemu na własną rękę spróbować szczęścia, wreszcie zwyciężyły. Nie minęło jeszcze dziesięć dni od powrotu do Mariina, kiedy pod pozo­rem zapoznania się z organizacją niedzielnych szkół Arkadiusz pojechał do miasta, a stamtąd do Nikolsko­je. Wciąż przynaglając furmana, pędził jak młody ofi­cer na bój: czuł strach i radość, dławiła go niecierpli­wość. „Nie trzeba myśleć" — powtarzał sobie. Fur­mana miał dziarskiego, takiego, co to zatrzymywał się przed każdym szynkiem, mówiąc: „Golnąć sobie?" albo: „A może by tak sobie golnąć?", ale golnąwszy sobie, nie szczędził koni. Wreszcie ukazał się wy­soki dach znajomego domu... „Co ja robię? — prze­mknęło przez myśl Arkadiuszowi. — A przecież nie zawrócę!" Trójka mknęła rączo; woźnica pokrzykiwał i gwizdał. Już mostek zadudnił pod kopytami koni, już wjechali w aleję strzyżonych świerków... Różowa suknia kobieca mignęła wśród ciemnej zieleni, młoda twarz wyjrzała spod lekkiej frędzli parasolki... Arka­diusz poznał Katię; ona także go poznała. Kazał za­trzymać rozpędzone konie, wyskoczył z pojazdu i podszedł do niej.

To pan! — powiedziała i lekko się zapłoniła. — Chodźmy do siostry, jest w ogrodzie; będzie rada pana ujrzeć.

Katia zaprowadziła Arkadiusza do ogrodu. Spotka­nie z nią wydało mu się szczęśliwym znakiem; ucie­szył się na jej widok, jakby ujrzał kogoś bliskiego. Wszystko świetnie się złożyło: ani ochmistrz nie wy­szedł, ani żadnego meldowania. Na zakręcie ścieżki ujrzał Annę Siergiejewnę. Stała do niego plecami. Usłyszawszy kroki z wolna się odwróciła.

Arkadiusz zmieszał się znowu, lecz pierwsze jej słowa uspokoiły go natychmiast.

Witaj, zbiegu! — rzekła swoim spokojnym, ła­godnym głosem i ruszyła mu naprzeciw, uśmiechając się i mrużąc oczy od słońca i wiatru. — Gdzieś go znalazła, Katiu?

Anno Siergiejewno — zaczął — przywiozłem pa­ni coś, czego się pani wcale nie spodziewa...

Przywiózł pan siebie; to lepsze niż wszystko inne.





XXIII

Odprowadziwszy Arkadiusza z ironicznym polito­waniem i dając mu do zrozumienia, że bynajmniej nie ma złudzeń co do prawdziwego celu jego wyprawy, Bazarow odsunął się od wszystkich: ogarnął go szał pracy. Przestał dyskutować z Pawłem Pietrowiczem, zwłaszcza że ów przybierał w jego obecności już na­zbyt arystokratyczną postawę i wyrażał swoje poglą­dy raczej dźwiękami niż słowami. Tylko raz jeden Paweł Pietrowicz wystąpił do walki z nihilistą w związku z modnym podówczas zagadnieniem praw szlachty nadbałtyckiej, ale sam nagle przerwał i rzekł z chłodną uprzejmością:

Zresztą nie możemy się nawzajem zrozumieć; ja przynajmniej nie mam zaszczytu pana rozumieć.

Oczywiście! — wykrzyknął Bazarow. — Czło­wiek rozumie wszystko: jak drga eter i co się dzieje na słońcu; ale żeby ktoś wycierał nos inaczej niż on sam, tego już w żaden sposób nie może pojąć!

Czy to dowcip? — zapytał Paweł Pietrowicz i od­szedł.

Niekiedy zresztą prosił Bazarowa, by pozwolił mu być obecnym przy doświadczeniach, a raz nawet zbli­żył swoją wyperfumowaną i umytą wybornym my­dłem twarz do mikroskopu, żeby przyjrzeć się, jak przezroczysta infuzoria połyka zielone ciałko i skrzęt­nie przeżuwa je jakimiś bardzo ruchliwymi czułkami. Częściej niż brat odwiedzał Bazarowa Mikołaj Pietro­wicz; przychodziłby codziennie „uczyć się", jak po­wiadał, gdyby nie to, że nie pozwalały mu gospodar­skie troski. Nie krępował młodego przyrodnika: siadał gdziekolwiek w kącie pokoju i patrzył uważnie, rzad­ko pozwalając sobie na jakieś ostrożne pytanie. W czasie obiadów i kolacji starał się naprowadzać roz­mowy na fizykę, geologię albo chemię, ponieważ wszystkie inne tematy, nawet dotyczące gospodar­stwa, nie mówiąc już o polityce, mogły doprowadzić do starcia, a przynajmniej do wzajemnego niezadowo­lenia. Mikołaj Pietrowicz domyślał się, że nienawiść jego brata do Bazarowa nie zmniejszyła się ani tro­chę. Między innymi drobny wypadek potwierdził jego domysły. W okolicy zaczęła grasować tu i ówdzie cho­lera, a nawet „porwała" dwóch ludzi z Mariina. W no­cy Paweł Pietrowicz dostał dość poważnego ataku. Męczył się aż do rana, lecz nie wezwał pomocy Bazarowa i następnego dnia, gdy go zobaczył i gdy Bazarow zapytał, czemu po niego nie posłał, odpowie­dział, bardzo jeszcze blady, ale już starannie uczesa­ny i ogolony: „Pan, zdaje się, sam mówił, że nie wie­rzy w medycynę?" Tak mijały dni. Bazarow pracował z uporem i ponuro... Tymczasem w domu Mikołaja Pietrowicza była istota, przy której Bazarow wpraw­dzie nie znajdował ukojenia, ale rozmawiał z nią chęt­nie. Tą istotą była Fieniczka.

Spotykał się z nią najczęściej rankiem, w ogrodzie lub na podwórzu; nie wchodził do jej pokoju, ona zaś raz tylko podeszła do jego drzwi pytając, czy kąpać Mitię. Fieniczka nie tylko miała zaufanie do Bazaro­wa, nie tylko się go nie bała, ale zachowywała się w jego obecności znacznie swobodniej i mniej czuła się skrępowana niż nawet przy Mikołaju Pietrowiczu. Trudno powiedzieć, dlaczego tak się działo; być może dlatego, że nieświadomie czuła w Bazarowie brak wszelkich cech szlacheckich, owej wyższości, która przyciąga, a zarazem odstrasza. W jej oczach był to doskonały lekarz i prosty człowiek. Nie skrępowana jego obecnością, zajmowała się dzieckiem i kiedyś, gdy nagle dostała zawrotu i bólu głowy, przyjęła z jego rąk łyżkę lekarstwa. W obecności Mikołaja Pie­trowicza Fieniczka jak gdyby stroniła od Bazarowa: nie była to bynajmniej przebiegłość, tylko poczucie przyzwoitości. Pawła Pietrowicza bała się bardziej niż kiedykolwiek; od pewnego czasu zaczął ją obserwo­wać i wyrastał nagle, jak spod ziemi, za jej plecami w swoim suit, z twarzą nieruchomą, lecz przenikliwą, i rękami w kieszeniach. — Aż się człowiekowi zimno robi — skarżyła się Fieniczka Duniaszy, ta zaś w od­powiedzi wzdychała rozmyślając o innym człowieku „bez serca". Bazarow, nawet tego nie podejrzewając, stał się okrutnym tyranem jej serca.

Bazarow podobał się Fieniczce; ale i ona jemu się podobała. Kiedy z nią rozmawiał, zmieniał się nawet wyraz jego twarzy, która stawała się pogodna, prawie dobra, a jego zwykłemu w obejściu z ludźmi lekceważeniu towarzyszyła jakaś żartobliwa życzliwość. Fie­niczka piękniała z dnia na dzień. W życiu młodych kobiet zdarzają się okresy, kiedy nagle zaczynają roz­kwitać i rozwijać się jak róże w pełni lata: taki okres nastąpił w życiu Fieniczki. Wszystko temu sprzyjało, nawet lipcowe upały, które właśnie się zaczęły. W bia­łej lekkiej sukni Fieniczka wydawała się jeszcze biel­sza i bardziej powiewna: opalenizna się jej nie trzy­mała, a upał, przed którym nie mogła się schronić, sprawiał, że jej policzki i uszy były z lekka zaróżowio­ne; ogarniało ją słodkie rozleniwienie, widoczne w jej ładnych oczach. Nie mogła prawie pracować; ręce sa­me opadały jej na kolana. Ledwie chodziła, wciąż wzdychała i skarżyła się z zabawną bezsilnością.

Powinnaś częściej się kąpać — mówił jej Mikołaj Pietrowicz. Nad jednym ze stawów, w którym trzy­mała się jeszcze woda, urządził kryte płótnem obszer­ne miejsce do kąpieli.

Ach, Mikołaju Pietrowiczu! Zanim człowiek doj­dzie do stawu, umrze, a zanim wróci, znów umrze. Przecie nie ma cienia w ogrodzie.

Tak, to prawda, nie ma cienia — odparł Miko­łaj Pietrowicz pocierając brwi.

Pewnego razu, wracając z przechadzki o siódmej rano, Bazarow zastał Fieniczkę w dawno już prze­kwitłej, ale jeszcze zielonej i bujnej altance z bzów. Siedziała na ławeczce, w białej chustce narzuconej, jak zwykle, na głowę; obok niej leżał pęk mokrych jeszcze od rosy, czerwonych i białych róż. Bazarow przywitał się z nią.

Ach! To pan, Eugeniuszu Wasiliczu! — rzekła i uniosła nieco kraj chustki, żeby na niego spojrzeć, przy czym ręka jej obnażyła się do łokcia.

Co pani tutaj robi? — zapytał siadając obok niej Bazarow. — Układa pani bukiet?

Tak, na stół, do śniadania. Mikołaj Pietrowicz to lubi.

Ale do śniadania jeszcze daleko. Ile kwiatów!

Narwałam ich teraz, bo jak zrobi się gorąco, nie sposób wyjść. Tylko teraz można oddychać. Osłabłam zupełnie od tych upałów. Obawiam się nawet, że za­choruję.

Cóż za pomysł! Niech pani da mi rękę, sprawdzę puls. — Bazarow ujął jej dłoń, odnalazł równo bijące tętno, ale nie liczył nawet uderzeń. — Przeżyje pani sto lat — rzekł puszczając jej rękę.

Ach, niech Bóg uchowa! — zawołała.

Jak to, nie chce pani żyć długo?

Ale sto lat? Miałam osiemdziesięciopięcioletnią babcię, cóż to była za męczennica! Sczerniała, głucha, zgarbiona, wciąż kaszlała; była tylko sobie ciężarem. Co to za życie!

Lepiej więc być młodą?

No chyba.

Proszę mi powiedzieć, co w tym dobrego?

Co? Jestem teraz młoda, wszystko mogę zrobić, pójdę i wrócę, przyniosę, nikogo nie muszę o nic pro­sić... Cóż może być lepszego?

A mnie jest wszystko jedno, czy jestem stary, czy młody.

Co też pan mówi: wszystko jedno? To niemożli­we.

Niech pani sama pomyśli, Fiedosjo Nikołajewno, cóż mi po młodości? Żyję samotnie...

To zależy tylko od pana.

Właśnie że nie od mnie! Żeby choć ktoś się nade mną użalił.

Fieniczka zerknęła z boku na Bazarowa, lecz nic nie odpowiedziała.

Co to za książka? — spytała po chwili.

Ta? To uczona, mądra książka.

Pan wciąż się uczy? I nie nudzi to pana? Pan już przecież i tak wszystko umie.

Widocznie nie wszystko. Niech pani spróbuje troszeczkę poczytać.

Nic nie rozumiem. Czy to rosyjska książka? — zapytała Fieniczka biorąc obiema rękami bogato opra­wiony tom. — Jaka gruba!

Tak, rosyjska.

Wszystko jedno, i tak nic nie zrozumiem.

Przecież mnie nie chodzi o to, żeby pani zrozu­miała. Chciałbym na panią popatrzeć, kiedy będzie pani czytała. Koniuszek pani noska tak przyjemnie się wtedy rusza.

Fieniczka, która zaczęła właśnie półgłosem czytać na chybił trafił otworzony artykuł O kreozocie, ro­ześmiała się i rzuciła książkę... Książka spadła z ławki na ziemię.

Lubię także, kiedy pani się śmieje.

Niech pan da pokój!

Lubię, kiedy pani mówi. Jakby strumyczek szemrał.

Fieniczka odwróciła głowę.

Jaki pan dziwny! — rzekła dotykając palcami kwiatów. — Na cóż panu mnie słuchać! Pan przecie z takimi mądrymi damami rozmawiał.

Ech, Fiedosjo Nikołajewno, niech mi pani wie­rzy: wszystkie mądre damy na świecie nie są warte pani paluszka.

Też pan wymyślił! — szepnęła Fieniczka i scho­wała ręce.

Bazarow podniósł książkę.

To książka lekarska, czemu ją pani rzuca?

Lekarska? — powtórzyła Fieniczka i odwróciła się ku niemu. — A wie pan? Od tego czasu, kiedy dał mi pan te krople, pamięta pan? Mitia śpi doskonale. Nie wiem sama, jak panu dziękować; taki pan dobry, doprawdy!

Właściwie lekarzom należy płacić — zauważył z uśmiechem Bazarow. — Pani wie sama, że lekarze to ludzie interesowni.

Fieniczka podniosła na Bazarowa oczy, które wy­dawały się jeszcze ciemniejsze wskutek białego odbla­sku padającego na górną część jej twarzy. Nie wie­działa, czy żartuje, czy mówi poważnie.

Jeśli pan sobie życzy, to z przyjemnością... Po­proszę Mikołaja Pietrowicza...

Pani myśli, że chcę pieniędzy? — przerwał jej Bazarow. — Nie, nie chcę od pani pieniędzy.

A czego? — zapytała Fieniczka.

Czego? — powtórzył Bazarow. — Niech pani zgadnie.

Gdzie ja tam zgadnę.

W takim razie powiem... chcę... jedną z tych róż.

Fieniczka znowu się roześmiała, a nawet klasnęła w dłonie, tak bardzo zabawne wydało jej się życzenie Bazarowa. Śmiała się, ale zarazem czuła, że jej to pochlebia. Bazarow patrzył na nią uważnie.

Ależ proszę, proszę — rzekła wreszcie i pochy­liwszy się zaczęła przerzucać leżące na ławce róże. — Jaką pan chce, czerwoną czy białą?

Czerwoną i niezbyt dużą.

Fieniczka wyprostowała się.

Niech pan weźmie — rzekła, ale natychmiast cofnęła wyciągniętą rękę i zagryzając wargi spojrzała na wejście do altanki, po czym zaczęła nasłuchiwać.

Co się stało? — zapytał Bazarow. — Mikołaj Pietrowicz?

Nie... wyjechał w pole... zresztą nie boję się go... ale Paweł Pietrowicz... Zdawało mi się...

Że co?

Zdawało mi się, że on się tu zbliża. Nie... nie ma nikogo. Niech pan weźmie. — Fieniczka podała Bazarowowi różę.

Dlaczego pani się boi Pawła Pietrowicza?

Zawsze mnie przeraża. Nic nie mówi, ale patrzy tak dziwnie. Przecież pan też go nie lubi. Pamięta pan, przedtem wciąż pan się z nim kłócił. Nie wiem, o co wam szło, ale wiedziałam, że kręci nim pan tak, jak pan chce...

Fieniczka pokazała rękami, jak według jej zdania Bazarow kręcił Pawłem Pietrowiczem.

Bazarow uśmiechnął się.

A gdyby on miał nade mną przewagę — zapy­tał — czy wystąpiłaby pani w mojej obronie?

Gdzie ja tam pana wybronię? Nie, z panem nie można dojść do ładu.

Tak pani myśli? A przecież znam kogoś, kto, jeśli zechce, powali mnie jednym palcem.

Kto to?

A pani niby nie wie? Proszę powąchać, jak pięk­nie pachnie róża, którą mi pani dała.

Fieniczka wyciągnęła szyję i zbliżyła twarz do kwiatu... Chustka opadła jej z głowy na ramiona; uka­zała się fala czarnych, rozrzuconych, lśniących wło­sów.

Niech pani czeka, chciałbym powąchać razem z panią — rzekł Bazarow, pochylił się i mocno pocało­wał ją w rozchylone usta.

Drgnęła, wparła obie ręce w jego pierś, lecz uczy­niła to słabo i Bazarow mógł pocałować ją raz jesz­cze.

Za bzami rozległ się suchy kaszel. Fieniczka w mgnieniu oka odsunęła się na drugi koniec ławki. Ukazał się Paweł Pietrowicz, złożył lekki ukłon, po­wiedział z jakimś gniewnym smutkiem: „Pan tu­taj" — i odszedł. Fieniczka natychmiast zabrała swo­je róże i opuściła altankę.

Grzech, Eugeniuszu Wasiliczu — szepnęła wy­chodząc. W jej głosie słychać było szczery wyrzut.

Bazarow przypomniał sobie inną, niedawną scenę i poczuł wstyd i jakby pogardę dla siebie. Ale natych­miast potrząsnął głową, ironicznie pogratulował sobie „awansu na Celadona" i ruszył do swego pokoju.

Paweł Pietrowicz opuścił ogród i wolnym krokiem poszedł do lasu. Był tam dość długo, a kiedy wrócił na śniadanie, Mikołaj Pietrowicz zapytał go z troską w głosie, czy nie czuje się niezdrów, tak bardzo po­ciemniała mu twarz.

Wiesz przecież, że niekiedy cierpię na wylewy żółci — spokojnie odpowiedział mu Paweł Pietrowicz.


XXIV

W dwie godziny później Paweł Pietrowicz zapukał do drzwi Bazarowa.

Chciałbym pana przeprosić, że przeszkadzam w jego naukowych zajęciach — zaczął siadając na krześle przy oknie i opierając się obiema rękami na pięknej lasce ozdobionej gałką z kości słoniowej (za­zwyczaj chodził bez laski) — ale muszę pana prosić o udzielenie mi pięciu minut... nie więcej.

Cały mój czas jest do pana dyspozycji — odparł Bazarow, któremu na chwilę zmieniła się twarz, gdy Paweł Pietrowicz przestąpił próg pokoju.

Wystarczy mi pięć minut. Chciałem panu zadać pewne pytanie.

Pytanie? Jakie?

Zechce pan wysłuchać. Na początku pana pobytu w domu mojego brata, jeszcze wtedy, kiedy nie od­mawiałem sobie przyjemności rozmów z panem, zda­rzało mi się słyszeć pańskie wypowiedzi o rozmaitych sprawach; ale o ile pamiętam, ani między nami, ani też w mojej obecności nie było nigdy mowy o poje­dynkach. Pozwoli pan, że zapytam, jaki jest jego po­gląd w tym względzie?

Bazarow, który wstał przy wejściu Pawła Pietrowicza, przysiadł na skraju stołu i skrzyżował ręce.

Sądzę — powiedział — że z teoretycznego punktu widzenia pojedynek jest bzdurą; ale z praktycznego, to inna sprawa.

Chce pan powiedzieć, jeśli dobrze pana zrozu­miałem, że jakikolwiek jest pański teoretyczny pogląd na pojedynek, w praktyce nie pozwoliłby się pan obrazić nie żądając zadośćuczynienia?

Trafnie odgadł pan moją myśl.

Bardzo dobrze. Miło mi słyszeć to od pana. Pań­skie słowa wyprowadzają mnie z nieświadomości...

Z niepewności, chciał pan powiedzieć.

Wszystko jedno; wyrażam się tak, żeby mnie rozumiano; nie jestem szczurem seminaryjnym... Pań­skie słowa uwalniają mnie od pewnej przykrej ko­nieczności. Postanowiłem bić się z panem.

Bazarow wytrzeszczył oczy.

Ze mną?

Właśnie z panem.

Ale dlaczego? Co też pan mówi...

Mógłbym wyjaśnić panu przyczynę — zaczął Paweł Pietrowicz. — Ale wolę ją przemilczeć. Pan, na mój smak, jest tu zbyteczny; nie znoszę pana, gar­dzę panem i jeśli panu tego nie dosyć...

Oczy Pawła Pietrowicza zaiskrzyły się... Zabłysły także oczy Bazarowa.

Doskonale — rzekł. — Dalszych wyjaśnień nie trzeba. Zachciało się panu wypróbować na mnie swe­go rycerskiego ducha. Mógłbym odmówić panu tej przyjemności, ale niech tam.

Szczerze jestem panu zobowiązany — odrzekł Paweł Pietrowicz. — Mogę teraz żywić nadzieję, że przyjmie pan moje wyzwanie, nie zmuszając mnie, abym się uciekał do środków gwałtownych.

To znaczy, mówiąc bez alegorii, do tej oto la­ski — z zimną krwią zauważył Bazarow. — Ma pan słuszność. Nie musi mnie pan obrażać. Zresztą nie bardzo to byłoby bezpieczne. Może pan pozostać dżen­telmenem... Przyjmuję pańskie wyzwanie również po dżentelmeńsku.

Doskonale — rzekł Paweł Pietrowicz i odstawił laskę w kąt. — Teraz pomówimy krótko o warunkach naszego pojedynku; wpierw jednak chciałbym się do­wiedzieć, czy uważa pan za konieczne uznać za for­malną przyczynę pojedynku niewielką sprzeczkę?

Nie, raczej bez formalności.

Jestem tego samego zdania. Uważam również za niestosowne wnikanie w prawdziwe przyczyny na­szego starcia. Nie znosimy się nawzajem. Czegóż trze­ba więcej?

Czegóż trzeba więcej? — powtórzył ironicznie Bazarow.

Jeżeli zaś idzie o warunki pojedynku, ponieważ nie będziemy mieli sekundantów, skąd bowiem ich wziąć?...

Właśnie, skąd ich wziąć?

Mam więc zaszczyt uczynić panu następującą propozycję: bić się będziemy jutro rano, o godzinie szóstej, powiedzmy, za laskiem, na pistolety; bariera w odległości dziesięciu kroków...

Dziesięciu kroków? Tak, na tę odległość niena­widzimy się nawzajem.

Może też być na osiem — zauważył Paweł Pie­trowicz.

Może, czemuż by nie.

Strzelamy dwa razy; na wszelki wypadek każ­dy włoży do kieszeni list, w którym bierze na siebie winę za swoją śmierć.

Co do tego niezupełnie zgadzam się z panem — powiedział Bazarow. — Za bardzo przypomina to francuski romans, jest trochę nieprawdopodobne.

Być może; nie będzie pan jednak zaprzeczał, że nieprzyjemnie byłoby zostać oskarżonym o zabójstwo?

Przyznaję. Ale istnieje sposób, by uniknąć owych smutnych podejrzeń. Nie mamy sekundantów, możemy jednak mieć świadka.

Kogo, jeśli pan łaskaw?

Piotra.

Jakiego Piotra?

Kamerdynera pańskiego brata. To człowiek sto­jący na poziomie współczesnego wykształcenia, spełni swą rolę w sposób właściwy w podobnych wypadkach i jak najbardziej komilfo29.

Zdaje się, że pan żartuje, łaskawy panie.

Ani trochę. Kiedy zastanowi się pan nad moją propozycją, dojdzie pan do przekonania, że jest pełna zdrowego rozsądku i prostoty. Zawsze wyjdzie szydło z worka. Piotra zaś podejmuję się przygotować w odpowiedni sposób i przyprowadzić na miejsce poje­dynku.

Pan wciąż żartuje — rzekł wstając z krzesła Pa­weł Pietrowicz. — Ale nie mogę żywić do pana pre­tensji, skoro okazał mi pan tyle uprzejmej gotowo­ści... Wszystko zatem załatwione... Ale, ale, czy ma pan pistolety?

Skądże miałbym je mieć, Pawle Pietrowiczu? Przecież nie jestem wojakiem.

W takim razie pozwolę sobie ofiarować panu swoje. Może pan być pewny, że nie strzelałem z nich już dobre pięć lat.

Bardzo to pocieszająca wiadomość.

Paweł Pietrowicz wziął laskę...

Pozostaje mi zatem podziękować łaskawemu pa­nu i wrócić pana jego zajęciom. Mam honor pożegnać pana.

Do miłego zobaczenia, łaskawy panie — rzekł Bazarow odprowadzając gościa.

Paweł Pietrowicz wyszedł, Bazarow zaś postał chwilę przed drzwiami i wykrzyknął: — Do wszyst­kich diabłów! Jak pięknie i jak głupio! Zagraliśmy niezłą komedię! Tak tańczą na tylnych łapach treso­wane psy. Ale odmówić nie mogłem; przecież na do­brą sprawę mógłby mnie uderzyć, a wtedy... (Bazarow pobladł na samą myśl o tym; odezwała się w nim cała jego pycha.) Wtedy musiałbym go zdusić jak kociaka. — Wrócił do swojego mikroskopu, ale serce biło mu mocno i znikł spokój konieczny do obserwa­cji. „Zobaczył nas dzisiaj — myślał — lecz czy to możliwe, żeby występował w obronie brata? I cóż to znowu takiego — pocałunek? Tu chyba chodzi o coś innego. Ba! może on sam się kocha? Oczywiście, za­kochany; jasne jak dzień. Cóż za splot wydarzeń... Źle — orzekł wreszcie. — Źle, z jakiejkolwiek strony na to spojrzeć. Trzeba będzie nadstawić karku i w każ­dym razie wyjechać; do tego Arkadiusz... I ten poczciwina Mikołaj Pietrowicz. Źle. Źle."

Dzień minął jakoś szczególnie ospale i spokojnie. Fieniczka jakby wcale nie istniała; siedziała w swym pokoju jak mysz w norce. Mikołaj Pietrowicz miał minę zatroskaną. Doniesiono mu, że w jego pszenicy, na którą bardzo liczył, pokazała się śnieć. Paweł Pie­trowicz wszystkich, nawet Prokoficza, przytłaczał swoją lodowatą uprzejmością. Bazarow zaczął pisać list do ojca, ale podarł go i rzucił pod stół. „Jak umrę — pomyślał — to się dowiedzą; ale nie umrę. Nie, długo jeszcze będę się błąkał po świecie." Kazał Piotrowi, żeby przyszedł do niego nazajutrz o świcie w ważnej sprawie. Piotr wyobraził sobie, że Bazarow chce go zabrać ze sobą do Petersburga. Bazarow po­łożył się późno, całą noc dręczyły go chaotyczne sny... Majaczyła mu się Odincowa, która była zarazem jego matką, za nią chodziła kotka z czarnymi wąsikami, i to była Fieniczka; Paweł Pietrowicz ukazywał mu się jako wielki las, z którym musi się jednak bić. Piotr obudził go o czwartej nad ranem; ubrał się na­tychmiast i wyszli razem.


Poranek był piękny i świeży; małe strzępiaste chmurki podobne do baranków stały na bladym la­zurze; drobna rosa osypała liście i trawę, błyszczała jak srebro na pajęczynach; wilgotna ciemna ziemia jak gdyby zachowała jeszcze rumiany odblask zorzy; w niebie dzwoniły pieśni skowronków. Bazarow do­szedł do zagajnika, usiadł na skraju i dopiero wtedy powiedział Piotrowi, jakich od niego oczekuje usług. Udoskonalony lokaj przeraził się śmiertelnie, ale Bazarow uspokoił go zapewniając, że będzie tylko stał z boku i patrzył, i że nie ponosi żadnej odpowiedzial­ności.

A pomyśl tylko — dodał — jak poważną masz odegrać rolę! — Piotr rozłożył ręce, spuścił oczy i z pozieleniałą twarzą oparł się o brzozę.

Droga prowadząca z Mariina okrążała lasek; leżał jeszcze na niej lekki kurz, nie tknięty od poprzednie­go dnia ani kołem, ani ludzką stopą. Bazarow mimo woli patrzył na ową drogę, rwał i gryzł źdźbła trawy i wciąż sobie powtarzał: „Co za głupota." Przejął go poranny chłód, wzdrygnął się dwukrotnie... Piotr spojrzał na niego smętnie, ale Bazarow tylko się uśmiechnął: nie czuł wcale strachu.

Na drodze rozległ się tętent kopyt... Zza drzew uka­zał się chłop. Pędził przed sobą dwa spętane konie. Mijając Bazarowa spojrzał na niego trochę dziwnie, nie zdjął czapki, co najwidoczniej przygnębiło Piotra jako niedobry znak. „Także wstał wcześnie — pomy­ślał Bazarow — ale przynajmniej do roboty, a my?"

Zdaje się, że jaśnie pan idzie — szepnął nagle Piotr.

Bazarow podniósł głowę i ujrzał Pawła Pietrowicza. Ubrany w lekki kraciasty surdut i białe jak śnieg pantalony, szedł szybko drogą; pod pachą niósł skrzynkę owiniętą w zielone sukno.

Zechce mi pan wybaczyć, że kazałem na siebie czekać — powiedział kłaniając się naprzód Bazarowowi, potem zaś Piotrowi, w którym w owej chwili szanował jak gdyby sekundanta. — Nie chciałem bu­dzić mojego kamerdynera.

Nic nie szkodzi — odparł Bazarow — przyszli­śmy dopiero przed chwilą.

Ach, tak? Tym lepiej. — Paweł Pietrowicz ro­zejrzał się wokół. — Nie widać nikogo, nikt nam nie przeszkodzi... Możemy zaczynać?

Dobrze.

Przypuszczam, że nie żąda pan nowych wyja­śnień.

Nie.

Czy zechce pan nabić pistolety? — zapytał Pa­weł Pietrowicz wyjmując broń ze skrzynki.

Nie, proszę, niech pan nabije, a ja będę odmie­rzał kroki. Mam dłuższe nogi — dodał Bazarow z uśmiechem. — Raz, dwa, trzy...

Eugeniuszu Wasiliczu — z wysiłkiem wyjąkał Piotr (trząsł się jak w febrze) — jeśli taka pańska łaska, ja sobie odejdę na bok.

Cztery... pięć... Odejdź, bratku, odejdź; możesz nawet stanąć za drzewem i zatkać uszy, tylko nie za­mykaj oczu; jeśli który z nas upadnie, biegnij na po­moc. Sześć... siedem... osiem... — Bazarow przysta­nął. — Dosyć? — rzekł zwracając się do Pawła Pie­trowicza. — Czy też dodać jeszcze dwa kroki?

Jak pan sobie życzy — powiedział tamten ładu­jąc drugi nabój.

Dodamy zatem jeszcze dwa kroki. — Bazarow końcem buta zaznaczył linię. — Oto bariera. Ale wła­śnie: na ile kroków od bariery mamy odejść? To tak­że ważne zagadnienie. Wczoraj nie mówiliśmy o tym.

Myślę, że na dziesięć — odparł Paweł Pietro­wicz podając Bazarcwowi oba pistolety. — Raczy pan wybrać.

Raczę. Przyzna pan, Pawle Pietrowiczu, że nasz pojedynek jest niezwykły, niemal śmieszny? Niech pan tylko spojrzy na fizjonomię naszego sekundanta.

Pan wciąż ma ochotę żartować — odparł Paweł Pietrowicz. — Nie przeczę, że nasz pojedynek jest dziwny, ale uważam za swój obowiązek uprzedzić pa­na, że mam zamiar pojedynkować się na serio. A bon entendeur, salut.30

O, nie wątpię, że postanowiliśmy zabić jeden drugiego, czemu jednak nie pośmiać się trochę, nie połączyć utile dulci31? Pan do mnie po francusku, a ja do pana po łacinie.

Będę się pojedynkował na serio — powtórzył Paweł Pietrowicz i ruszył na swoje miejsce. Bazarow odliczył dziesięć kroków od bariery i stanął.

Gotów pan? — zapytał Paweł Pietrowicz.

Najzupełniej.

Możemy zaczynać.

Bazarow powoli zaczął iść naprzód. Paweł Pietro­wicz ruszył na niego włożywszy lewą rękę do kie­szeni i stopniowo unosząc lufę pistoletu... „Mierzy mi prosto w nos — pomyślał Bazarow — jak ten zbój starannie celuje! Doprawdy, nieprzyjemne wrażenie. Będę patrzył na łańcuszek jego zegarka..." Coś ostro bzyknęło koło ucha Bazarowa i w tej samej chwili rozległ się wystrzał. „Słyszałem, więc nic się nie sta­ło" — przemknęło mu przez myśl. Zrobił jeszcze je­den krok i nie celując nacisnął cyngiel. Paweł Pie-trowicz drgnął lekko i chwycił się ręką za udo. Struż­ka krwi pociekła po jego białych spodniach.

Bazarow rzucił pistolet i zbliżył się do swego prze­ciwnika.

Pan jest ranny? — spytał.

Miał pan prawo wezwać mnie do bariery — odezwał się Paweł Pietrowicz. — Nic mi nie jest. Według warunków każdy ma jeszcze po jednym strza­le.

No, wybaczy pan, zostawimy to na drugi raz — odparł Bazarow i podtrzymał Pawła Pietrowicza, któ­ry stawał się coraz bledszy. — Teraz nie jestem pojedynkowiczem, tylko lekarzem, i muszę przede wszystkim obejrzeć pańską ranę. Piotrze! Chodź tu­taj! Gdzieś się schował?

Wszystko to głupstwo... Nie trzeba mi niczyjej pomocy — rzekł powoli Paweł Pietrowicz — i... trze­ba... znów... — Chciał podkręcić wąsa, ale ręka mu osłabła, oczy stanęły w słup i stracił przytomność.

A to dopiero! Omdlenie! Dlaczego?! — mimo wo­li wykrzyknął Bazarow kładąc Pawła Pietrowicza na trawę. — Zobaczmy, co to takiego. — Wyjął chustkę, otarł krew i pomacał udo zemdlonego. — Kość cała — mruczał przez zęby — kula przeszła płytko, na wy­lot, tylko jeden muskuł, vastus externus, szarpnięty. Za trzy tygodnie będzie mógł tańczyć!... Omdlenie! Och, ci nerwowi ludzie. I taka cienka skóra.

Jaśnie pan zabity? — rozległ się za jego ple­cami drżący głos Piotra.

Bazarow obejrzał się.

Biegnij szybko po wodę, bratku, przeżyje ciebie i mnie.

Ale zdawało się, że sługa doskonały nie rozumie jego słów, nie ruszał się bowiem z miejsca. Paweł Pietrowicz powoli otworzył oczy. Umiera! — szep­nął Piotr i zaczął się żegnać.

Ma pan rację... Jaka głupia fizjonomia — rzekł z wymuszonym uśmiechem ranny dżentelmen.

Idźże po wodę, do diabła! — krzyknął Bazarow.

Nie trzeba... To chwilowy vertige32... Niech mi pan pomoże usiąść... O, tak!... Trzeba tylko czymkol­wiek przewiązać zadraśnięcie, dojdę do domu pieszo albo można po mnie przysłać linijkę. Jeśli pan się zgadza, nie będziemy kontynuowali pojedynku. Po­stąpił pan szlachetnie... dzisiaj, tylko dzisiaj, proszę pamiętać.

Przeszłości nie ma co wspominać — rzekł Bazarow. — Jeśli zaś mowa o przyszłości, to też nie warto sobie łamać głowy, ponieważ mam zamiar na­tychmiast się stąd ulotnić. Proszę pozwolić, przewiążę panu nogę; rana nie jest niebezpieczna, lepiej jed­nak zatamować krew. Ale najpierw muszę doprowa­dzić do przytomności tego śmiertelnika.

Bazarow potrząsnął Piotrem i kazał mu iść po li­nijkę.

Uważaj, nie przestrasz mi brata — powiedział Paweł Pietrowicz — żeby ci nie przyszło do głowy o czymś mu mówić.

Piotr pobiegł co sił; przez ten czas obaj przeciw­nicy siedzieli na ziemi i milczeli. Paweł Pietrowicz starał się nie patrzeć na Bazarowa: mimo wszystko nie chciał się z nim pogodzić; wstyd mu było swej wyniosłości, niepowodzenia całej wszczętej przez sie­bie sprawy, chociaż czuł, że pomyślniej zakończyć się nie mogła. „Przynajmniej nie będzie tu sterczał — uspokajał siebie — dobre i to." Trwało ciężkie i nie­zręczne milczenie. Obaj czuli się nieswojo. Każdy z nich zdawał sobie sprawę, że rozumieją się wza­jemnie. Ta świadomość miła jest dla przyjaciół, ale zgoła nieprzyjemna dla przeciwników, zwłaszcza wte­dy, kiedy nie można ani się pogodzić, ani rozejść.

Czy nie przywiązałem panu nogi zbyt mocno? — zapytał wreszcie Bazarow.

Nie, doskonale — odparł Paweł Pietrowicz i po chwili dodał: — Brata nie da się oszukać, trzeba mu będzie powiedzieć, że posprzeczaliśmy się o politykę.

Doskonale — rzekł Bazarow. — Może pan po­wiedzieć, że wymyślałem na wszystkich anglomanów.

Świetnie. Jak pan przypuszcza, co myśli o nas teraz ten człowiek? — ciągnął dalej Paweł Pietro­wicz wskazując tego samego chłopa, który na kilka minut przed pojedynkiem pędził obok Bazarowa spę­tane konie, a teraz wracając zboczył z drogi i zdjął czapkę na widok „panów".

Któż to może wiedzieć! — odparł Bazarow. — Najprawdopodobniej wcale nie myśli. Rosyjski chłop to ów tajemniczy nieznajomy, o którym ongi tyle mó­wiła pani Radeliffe33. Kto go zrozumie? Przecież on sam siebie nie rozumie.

Ach, więc pan... — zaczął Paweł Pietrowicz i nagle zawołał: — Spójrz pan, co ten pański głupi Piotr narobił! Przecież to mój brat tu jedzie.

Bazarow odwrócił się i ujrzał bladą twarz Mikoła­ja Pietrowicza siedzącego w linijce. Wyskoczył, za­nim się zatrzymała, i podbiegł do brata.

Co to znaczy? — spytał wzburzony. — Na miłość boską, Eugeniuszu Wasiliczu, co się stało?

Nic się nie stało — odpowiedział Paweł Pietro­wicz. — Niepotrzebnie cię niepokojono. Posprzecza­liśmy się trochę z panem Bazarowem i musiałem za to zapłacić.

Jakże do tego przyszło, Boże drogi?

Widzisz, pan Bazarow wyraził się pogardliwie o sir Robercie Peelu. Śpieszę dodać, że sam ponoszę całkowitą winę; pan Bazarow zachował się bez za­rzutu. Wyzwałem go.

Zlituj się, ty przecie broczysz krwią!

Myślałeś może, że mam w żyłach wodę? Takie puszczenie krwi dobrze mi nawet zrobi. Praw­da, doktorze? Pomóż mi wsiąść i nie oddawaj się me­lancholii. Jutro będę zdrów. O tak, doskonale. Stan­gret, jazda!

Mikołaj Pietrowicz poszedł za linijką. Bazarow zo­stał nieco w tyle...

Muszę pana prosić, żeby zechciał pan zająć się bratem — zwrócił się do niego Mikołaj Pietrowicz — zanim nie przyjedzie z miasta inny lekarz.

Bazarow w milczeniu schylił głowę.

W godzinę później Paweł Pietrowicz leżał już w łóżku z umiejętnie zabandażowaną nogą. W całym domu zapanował popłoch; Fieniczce zrobiło się słabo. Mikołaj Pietrowicz cichaczem załamywał ręce. Ale Paweł Pietrowicz śmiał się i żartował, zwłaszcza z Bazarowem; włożył cienką batystową koszulę, ele­gancką poranną kurtkę i czapeczkę, nie pozwolił za­puścić stor na okna i zabawnie skarżył się na przy­musową dietę.

W nocy dostał jednak gorączki; rozbolała go głowa. Z miasta przyjechał doktor. (Mikołaj Pietrowicz nie usłuchał brata, zresztą życzył sobie tego również Bazarow, który, żółty i zły, przez cały dzień siedział w swoim pokoju i tylko na chwilę wpadał do chore­go; dwa razy spotkał Fieniczkę, ale ona z przeraże­niem od niego uciekła.) Nowy doktor zalecił chło­dzące napoje i potwierdził opinię Bazarowa, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Mikołaj Pietrowicz powiedział mu, że brat zranił się wskutek własnej nieostrożności, na co doktor odparł: „Hm!", ale otrzymawszy natychmiast dwadzieścia pięć rubli srebrem, rzekł:

Tak, tak. Doprawdy, takie rzeczy często się zda­rzają.

Nikt w domu nie kładł się i nie rozbierał. Mikołaj Pietrowicz wciąż wchodził na palcach do brata i tak samo cichutko stamtąd wychodził; Paweł Pietrowicz drzemał, z lekka pojękiwał, mówił po francusku:

Couchez-vous"34 i prosił, żeby mu dano pić. Raz Mi­kołaj Pietrowicz kazał Fieniczce, by podała mu szklankę lemoniady; Paweł Pietrowicz popatrzył uważnie na Fieniczkę i wypił szklankę do dna. Nad ranem gorączka się podniosła, chory zaczął trochę majaczyć. Naprzód mówił słowa bez związku, potem nagle otworzył oczy i zobaczywszy przy swoim łóżku troskliwie nad sobą pochylonego brata rzekł:

Mikołaju, prawda, że Fieniczka podobna jest do Nelly?

Do jakiej Nelly, Pasza?

Jak to, nie wiesz? Do księżny R. Zwłaszcza gór­na część twarzy. C’est de la même familie.35

Mikołaj Pietrowicz nic nie odpowiedział i w głębi duszy zdziwił się, jak trwałe są dawne uczucia w czło­wieku.

Że też w takiej chwili mu się to przypomniało!" — pomyślał.

Ach, jakże kocham tę pustą istotę! — jęknął Paweł Pietrowicz, smętnie zakładając ręce pod gło­wę. — Nie ścierpię, aby jakiś zuchwalec śmiał do­tknąć... — mamrotał w kilka chwil potem.

Mikołaj Pietrowicz westchnął; nie podejrzewał na­wet, do kogo odnoszą się te słowa.

Bazarow zjawił się u niego nazajutrz o ósmej. Za­łatwił już swoje sprawy i wypuścił na wolność wszystkie żaby, owady i ptaki.

Pan przyszedł się ze mną pożegnać? — spytał Mikołaj Pietrowicz wstając.

Tak.

Rozumiem pana i pochwalam pańską decyzję. Mój biedny brat jest bez wątpienia winien; został też ukarany. Mówił mi, że zachował się tak, iż nie mógł pan inaczej postąpić. Wierzę, że nie mógł pan unik­nąć tego pojedynku, który... w pewnym stopniu moż­na wytłumaczyć stałym antagonizmem waszych wza­jemnych poglądów. (Mikołaj Pietrowicz plątał się nieco w słowach.) Mój brat jest człowiekiem dawnego pokroju, zapalczywym i upartym... Bogu dzięki, że na tym się skończyło... Zrobiłem wszystko, by uniknąć rozgłosu...

Zostawię panu swój adres na wypadek, gdyby się coś stało — zauważył niedbale Bazarow.

Mam nadzieję, że nic się nie stanie, Eugeniuszu Wasiliewiczu... Bardzo żałuję, że pański pobyt w mo­im domu tak... tak się zakończył. Martwi mnie to tym bardziej, że Arkadiusz...

Prawdopodobnie go zobaczę — rzekł Bazarow, w którym wszelkiego rodzaju „wyjaśnienia" i „oświadczenia" zawsze budziły niecierpliwość. — W przeciwnym razie proszę mu przekazać ukłony i przyjąć wyrazy żalu.

Ja także proszę... — odparł z ukłonem Mikołaj Pietrowicz. Ale Bazarow nie czekał, aż skończy zda­nie, i wyszedł.

Dowiedziawszy się o zamierzonym wyjeździe Ba­zarowa Paweł Pietrowicz oświadczył, że chce go zo­baczyć, i uścisnął mu dłoń. Ale Bazarow pozostał zimny jak lód; rozumiał, że Paweł Pietrowicz chciał się okazać wspaniałomyślny. Z Fieniczką nie udało mu się pożegnać; wymienił z nią tylko spojrzenia przez okno. Jej twarz wydała mu się smutna. „Źle z nią! — rzekł do siebie. — No, jakoś się wykaraska!" Piotr natomiast rozczulił się tak, że płakał na jego ra­mieniu, aż Bazarow musiał przywołać go do porządku oświadczając, że mazgaj z niego, i kwita. Duniasza uciekła do zagajnika, aby ukryć swoje wzruszenie. Winowajca tych wszystkich nieszczęść wsiadł do bryczki, zapalił cygaro i kiedy na czwartej wiorście po raz ostatni oczom jego ukazała się rozwinięta w jednej linii posiadłość Kirsanowów i nowo wznie­siony dwór, splunął tylko i mrucząc: „Przeklęte jaśniepaństwo", mocniej otulił się szynelem.

Paweł Pietrowicz niebawem poczuł się lepiej; ale w łóżku wypadło mu przeleżeć około tygodnia. Swoją, jak powiadał, niewolę znosił dość cierpliwie, tylko za bardzo zajmował się toaletą i wciąż kazał rozpylać w pokoju wodę kolońską. Mikołaj Pietrowicz czytał mu czasopisma; Fieniczka usługiwała mu jak przedtem, przynosiła bulion, lemoniadę, jajka na miękko, herbatę; ale za każdym razem, kiedy wcho­dziła do pokoju, ogarniał ją skryty lęk. Nieoczekiwa­ny postępek Pawła Pietrowicza przestraszył w domu wszystkich, ją zaś najbardziej; jeden tylko Prokoficz nie stracił kontenansu i tłumaczył, że za jego czasów panowie też do siebie strzelali, „ale tylko szlachetnie urodzeni panowie, a takim chłystkom kazaliby za zu­chwalstwo złupić skórę w stajni".

Fieniczka prawie nie miała wyrzutów sumienia; ale od czasu do czasu męczyła ją myśl o prawdziwej przy­czynie pojedynku; Paweł Pietrowicz patrzył zresztą na nią tak dziwnie... że nawet odwracając się do nie­go plecami, czuła na sobie jego spojrzenie. Schudła z tego ciągłego wewnętrznego niepokoju i jak to się często zdarza, stała się jeszcze ładniejsza.

Pewnego razu — rzecz działa się z rana — Paweł Pietrowicz czuł się już dobrze i przeszedł z łóżka na kanapę, Mikołaj Pietrowicz zaś zapytawszy o jego zdrowie udał się na gumno. Fieniczka przyniosła fili­żankę herbaty, postawiła ją na stoliku i chciała odejść. Paweł Pietrowicz zatrzymał ją.

Dokąd pani tak śpieszy, Fiedosjo Nikołajewno — zaczął — czy pani zajęta?

Nie... Tak... Muszę nalewać herbatę.

Duniasza naleje sama; niechże pani troszeczkę posiedzi przy chorym. Zresztą chcę z panią pomówić.

Fieniczka w milczeniu usiadła na brzeżku fotela.

Od dawna już — zaczął Paweł Pietrowicz szar­piąc wąsa — chciałem zapytać: czy pani się mnie boi?

Ja?

Tak, pani. Patrzy pani na mnie tak, jakby pani miała nieczyste sumienie.

Fieniczka zaczerwieniła się, ale spojrzała na Pawła Pietrowicza, Wydał się jej dziwny i serce w niej le­ciutko zadrżało.

Przecież ma pani czyste sumienie? — zapytał.

Czemuż by miało być inaczej? — szepnęła.

Któż to może wiedzieć! Zresztą wobec kogo mo­głaby pani zawinić? Wobec mnie? Trudno uwierzyć. Wobec innych domowników? Również nieprawdopo­dobne. Czyżby wobec brata? Przecież go pani kocha?

Kocham.

Z całego serca, z całej duszy?

Kocham Mikołaja Pietrowicza z całego serca.

Naprawdę? Spójrz na mnie, Fieniczka (nazwał ją tak po raz pierwszy...). Wiesz, kłamstwo to wielki grzech!

Nie kłamię, Pawle Pietrowiczu. Jeślibym nie kochała Mikołaja Pietrowicza, nie miałabym po co żyć!

I nie zamienisz go na nikogo?

Na kogóż miałabym go zamienić?

Kto to może wiedzieć! Chociażby na tego pana, który stąd odjechał.

Fieniczka wstała.

Boże mój, dlaczego pan mnie męczy, Pawle Pie­trowiczu? Co panu zrobiłam? Jak pan może tak mó­wić?

Fieniczka — rzekł smutnym głosem Paweł Pie­trowicz — przecież ja widziałem...

Co pan widział?

Tam... w altance.

Fieniczka zapłoniła się aż po uszy.

Cóż ja jestem temu winna? — zapytała z wy­siłkiem.

Nie jesteś winna? Nie? Ani trochę?

Kocham tylko Mikołaja Pietrowicza i zawsze go będę kochała! — rzekła z nieoczekiwaną siłą i szloch ścisnął jej gardło. — O tym, co pan widział, nawet na Sądzie Ostatecznym powiem, że nie byłam winna, i lepiej, żebym zaraz umarła, jeśli może mnie ktoś o takie rzeczy podejrzewać, że ja wobec mojego do­broczyńcy Mikołaja Pietrowicza...

Ale tutaj głos odmówił jej posłuszeństwa i w tej samej chwili poczuła, że Paweł Pietrowicz chwycił i ścisnął jej rękę... Spojrzała na niego i skamieniała. Był jeszcze bledszy niż przedtem; oczy mu błyszcza­ły, ale co najdziwniejsza, wielka łza toczyła się po jego policzku.

Fieniczka! — powiedział jakimś dziwnym szep­tem. — Kochaj, kochaj mojego brata! To taki dobry, prawy człowiek. Nie zdradź go dla nikogo w świecie. Nie słuchaj niczyich słów! Pomyśl, czy może być coś okropniejszego niż kochać i nie być kochanym! Nie porzucaj nigdy mego biednego Mikołaja!

Zdumienie Fieniczki było tak wielkie, że w mgnie­niu oka obeschły jej łzy i minął strach. Ale co poczu­ła, kiedy Paweł Pietrowicz, sam Paweł Pietrowicz, przycisnął usta do jej ręki i przywarł do niej nie ca­łując, a tylko z rzadka spazmatycznie wzdychając...

Boże! — pomyślała. — Czy to nie atak?..."

W owej właśnie chwili zadrżało w nim całe jego zmarnowane życie.

Schody zaskrzypiały... Ktoś szedł szybko... Ode­pchnął ją od siebie i opadł na poduszki. Otworzyły się drzwi i wszedł Mikołaj Pietrowicz, zarumieniony i wesoły. Mitia, tak samo rumiany i wesoły jak oj­ciec, w samej tylko koszulce, podskakiwał na jego rękach, zaczepiając gołymi nóżkami o wielkie guziki jego wiejskiego płaszcza.

Fieniczka pobiegła ku nim i objąwszy ich rękami, przytuliła głowę do ramienia Mikołaja Pietrowicza. Zdziwił się: wstydliwa, skromna Fieniczka nigdy nie tuliła się do niego w obecności innych.

Co się stało? — rzekł i spojrzawszy na brata podał jej dziecko. — Czujesz się gorzej? — zapytał podchodząc do Pawła Pietrowicza.

Tamten zakrył twarz batystową chustką.

Nie... tak... nic... Przeciwnie, znacznie mi lepiej.

Niepotrzebnie przeniosłeś się na kanapę. Dokąd idziesz? — dodał Mikołaj Pietrowicz zwracając się do Fieniczki, ale ona zamknęła już za sobą drzwi. — Przyniosłem ci mojego zucha; zatęsknił do stryja. Czemu go zabrała? Ale co ci jest? Czy coś się stało?

Bracie! — uroczyście rzekł Paweł Pietrowicz.

Mikołaj Pietrowicz drgnął. Nie wiadomo dlaczego ogarnął go lęk.

Bracie — powtórzył Paweł Pietrowicz. — Daj mi słowo, że spełnisz moją prośbę.

Jaką prośbę? Mów.

To sprawa bardzo poważna; według mnie, od tego zależy całe twoje szczęście. Ostatnimi czasy wie­le myślałem o tym, co chcę ci teraz powiedzieć... Bra­cie, spełnij swój obowiązek, obowiązek uczciwego i szlachetnego człowieka, przestań siać zgorszenie i dawać zły przykład — ty, najlepszy z ludzi.

Co chcesz powiedzieć, Pawle?

Ożeń się z Fieniczką... Ona ciebie kocha, jest matką twego syna.

Mikołaj Pietrowicz odstąpił na krok i klasnął w dło­nie.

Ty to mówisz, Pawle? Ty, którego zawsze uwa­żałem za najbardziej nieubłaganego przeciwnika po­dobnych małżeństw? Ty to mówisz! Czy nie wiesz, że tylko z szacunku dla ciebie nie wypełniłem tego, co tak słusznie nazywasz moim obowiązkiem?

Niepotrzebnie zatem liczyłeś się ze mną — rzekł ze smutnym uśmiechem Paweł Pietrowicz. — Powoli dochodzę do wniosku, że Bazarow miał rację zarzu­cając mi arystokratyzm. Nie, drogi bracie, dosyć już tych fochów i oglądania się na wielki świat; jeste­śmy ludzie starzy i spokojni; czas wyzbyć się wszel­kiej próżności. Zacznijmy właśnie tak, jak powia­dasz, spełniać nasz obowiązek, a jeszcze osiągniemy szczęście.

Mikołaj Pietrowicz zaczął ściskać brata.

Otworzyłeś mi do reszty oczy! — zawołał. — Nie na próżno zawsze twierdziłem, że jesteś najlepszym i najmądrzejszym człowiekiem na świecie; a teraz widzę, że jesteś równie rozsądny, jak wspaniałomy­ślny.

Spokojnie, spokojnie — przerwał mu Paweł Pietrowicz. — Żebyś nie uraził nogi twego rozsądnego brata, który mając już pod pięćdziesiątkę pojedynko­wał się niczym podchorąży. A więc rzecz postano­wiona: Fieniczka będzie moją... belle-soeur36.

Drogi mój Pawle! Ale co powie Arkadiusz?

Arkadiusz? Przecież on zatriumfuje! Małżeństwa nie uznaje, ale to mile pogłaszcze jego poczucie rów­ności. Doprawdy, jakież mogą być kasty au dix-neuviéme siecle37?

Ach, Pawle, Pawle! Pozwól, że pocałuję cię raz jeszcze. Nie bój się, będę ostrożny.

Bracia uścisnęli się.

Jak myślisz, czy należy jej zaraz powiedzieć o twoim zamiarze? — zapytał Paweł Pietrowicz.

Po co się śpieszyć? — zaoponował Mikołaj Pie­trowicz. — Czyś z nią rozmawiał?

Ja? Quelle idée!38

No, to doskonale. Przede wszystkim wracaj do zdrowia, tamto nam nie ucieknie. Trzeba dobrze się zastanowić, obmyślić.

Ale jesteś zdecydowany?

Oczywiście, i dziękuję z całego serca. Teraz cię zostawię; musisz odpocząć; każde wzruszenie ci szko­dzi. Pomówimy jeszcze o tym. Zaśnij, mój drogi, i nie­chaj ci Bóg da zdrowie!

Za co on mi tak dziękuje? — pomyślał Paweł Pie­trowicz, gdy został sam. — Przecież to tylko od niego zależało. Ja zaś, gdy tylko się ożeni, wyjadę gdzieś daleko, do Drezna albo do Florencji, i będę tam mieszkał, póki nie zdechnę."

Zwilżył sobie czoło wodą kolońską i zamknął oczy. Jego piękna, wychudła głowa, oświetlona jasnym bla­skiem dnia, spoczywała na białej poduszce jak głowa umarłego... I w samej rzeczy — był jak umarły.


XXV

W Nikolskoje, w ogrodzie, pod cienistym, wysokim jesionem siedzieli na ławeczce z darni Katia i Arka­diusz; obok nich na ziemi leżała Fifi, której dłu­gie ciało przybrało piękną pozycję zwaną przez myśliwych „zajęczą". Arkadiusz i Katia milczeli; on trzymał w rękach na wpół otwartą książkę, ona wyj­mowała z koszyka pozostałe okruszynki bułki i rzu­cała je kilku wróblom, które z właściwym sobie tchórzliwym zuchwalstwem skakały i świergotały tuż u jej nóg. Lekki wiatr, szeleszcząc wśród liści jesionu, powoli przesuwał tam i z powrotem po ciemnej ścież­ce i żółtym grzbiecie Fifi bladozłote plamy światła; głęboki cień padał na Arkadiusza i Katię; niekiedy tylko w jej włosach rozbłyskiwało jasne pasemko. Oboje milczeli; lecz właśnie w tym, jak milczeli i sie­dzieli obok siebie, widać było pełną wzajemnego za­ufania bliskość; każde z nich jak gdyby nie myślało o swoim sąsiedzie, ale w głębi duszy radowało się je­go obecnością. Twarze ich zmieniły się od tego czasu, kiedy widzieliśmy ich po raz ostatni: Arkadiusz wy­dawał się spokojniejszy, Katia bardziej ożywiona i śmielsza.

Czy pani nie uważa — zaczął Arkadiusz — że jesion ma w rosyjskim trafną nazwę: żadne z drzew tak lekko i jasno nie rysuje się w powietrzu.

Katia podniosła oczy i powiedziała: „Tak", Arka­diusz zaś pomyślał: „Ona nie robi mi zarzutów, że wyrażam się pięknie."

Nie lubię Heinego — rzekła Katia wskazując wzrokiem książkę, którą Arkadiusz trzymał w ręku — ani kiedy się śmieje, ani kiedy płacze; lubię go, kiedy jest zadumany i smutny.

A ja lubię, kiedy się śmieje — zauważył Arka­diusz.

To są jeszcze ślady pańskich dawnych satyrycznych upodobań... („Dawne ślady! — pomyślał Arkadiusz — gdyby Bazarow to słyszał!") Ale proszę po­czekać, już my pana przerobimy.

Któż mnie przerobi? Pani?

Kto? Siostra; Porfiriusz Płatonowicz, z którym pan się już nie kłóci; ciocia, którą pan onegdaj od­prowadził do cerkwi.

Przecież nie mogłem odmówić! Jeśli zaś mowa o Annie Siergiejewnie, to w wielu sprawach, jak pani pamięta, zgadzała się z Eugeniuszem.

Siostra była wówczas pod jego wpływem, tak samo jak pan.

Jak ja! Czy pani nie spostrzegła, że już uwolni­łem się od jego wpływu?

Katia nie odpowiedziała.

Wiem — ciągnął dalej Arkadiusz — że on nigdy się pani nie podobał.

Nie mogę o nim wydawać sądu.

Wie pani co, Katarzyno Siergiejewno? Kiedy słyszę taką odpowiedź, nigdy jej nie wierzę... Nie ma człowieka, o którym nie moglibyśmy wydać sądu! To po prostu wykręt.

Powiem panu zatem, że on... nie żeby mi się nie podobał, ale czuję, że jest mi obcy, że ja jestem mu obca... i że pan też jest mu obcy.

Dlaczego?

Jak by to powiedzieć?... To drapieżnik, my zaś jesteśmy oswojeni.

Ja także?

Katia skinęła głową. Arkadiusz podrapał się za uchem.

Katarzyno Siergiejewno, przecież, prawdę mó­wiąc, to określenie jest obraźliwe.

Czyżby pan chciał być drapieżny?

Nie, ale silny, energiczny.

Tego nie można chcieć... Pański przyjaciel na przykład tego nawet nie chce, ale to w nim jest.

Hm! Więc pani przypuszcza, że miał wielki wpływ na Annę Siergiejewne?

Tak. Ale nad nią nikt długo nie może mieć przewagi — dodała Katia półgłosem.

Dlaczego pani tak myśli?

Jest bardzo dumna... Nie, nie to nawet chciałam powiedzieć... Po prostu bardzo ceni swoją niezależ­ność.

Któż jej nie ceni? — zapytał Arkadiusz, lecz natychmiast przemknęło mu przez myśl: „Ale na co właściwie niezależność?" — „Na co właściwie nieza­leżność?" — pomyślała także Katia. Młodym ludziom, którzy często przebywają ze sobą i są w przyjaźni, nieustannie przychodzą do głowy te same myśli.

Arkadiusz uśmiechnął się i przysunąwszy się nieco do Kati, rzekł szeptem:

Proszę się przyznać, że pani trochę się jej boi?

Kogo?

Jej — z naciskiem powtórzył Arkadiusz.

A pan? — spytała z kolei Katia.

Ja także; proszę zauważyć, że powiedziałem: ja także.

Katia pogroziła mu palcem.

Dziwi mnie to — zaczęła. — Siostra nigdy nie była tak przyjaźnie do pana usposobiona jak teraz; znacznie bardziej niż w czasie pana pierwszego pobytu.

Ach tak!

Pan tego nie zauważył? Nie cieszy to pana?

Arkadiusz zamyślił się.

Czym mogłem sobie zasłużyć na przychylność Anny Siergiejewny? Może tym, że przywiozłem listy waszej matki?

To także, ale są i inne powody, o których nie powiem.

Dlaczego?

Nie powiem.

O! Wiem, że pani jest bardzo uparta.

Jestem uparta.

I spostrzegawcza.

Katia z boku spojrzała na Arkadiusza.

Może to pana gniewa? O czym pan myśli?

Myślę o tym, skąd pani ma tę spostrzegawczość. Pani jest tak płochliwa i nieufna; pani stroni od lu­dzi...

Wiele przebywałam sama; wtedy mimo woli za­czyna się myśleć. Czyżbym stroniła od wszystkich?

Arkadiusz spojrzał na nią z wdzięcznością.

Dobrze — ciągnął dalej — lecz ludzie w pani sytuacji, chcę powiedzieć, z pani fortuną, rzadko od­znaczają się tą cechą; do nich, jak do panujących, prawda z trudem dociera.

Przecież nie jestem bogata.

Arkadiusz zdziwił się i nie od razu zrozumiał, co powiedziała. „Rzeczywiście, przecież majątek należy do siostry!" — przyszło mu do głowy; myśl ta nie by­ła dla niego przykra.

Jak pani to ładnie powiedziała! — rzekł.

Dlaczego?

Ładnie, po prostu, bez skrępowania i jakiejkol­wiek pozy. Przypuszczam zresztą, iż człowiek, który wie i mówi, że jest biedny, odczuwa jakąś fałszywą dumę.

Dzięki siostrze nie zaznałam biedy; wspomnia­łam o mojej sytuacji materialnej dlatego, że tak wy­padło w rozmowie.

Tak, ale proszę się przyznać, że ma pani w so­bie odrobinę tej dumy, o której teraz mówiłem.

Na przykład?

Przecież pani, proszę mi wybaczyć moje pyta­nie, przecież pani nie wyszłaby za mąż za bogatego człowieka?

Gdybym go bardzo kochała... Nie, zdaje się, że nawet wówczas też nie.

Aha! Widzi pani! — zawołał Arkadiusz i po chwili dodał: — A dlaczego nie wyszłaby pani za mąż w takim wypadku?

Dlatego, że nawet w pieśni śpiewa się o nierów­nym małżeństwie.

Może pani chce panować albo...

O nic! Na co mi to? Przeciwnie, gotowa jestem się podporządkować, ale trudno znosić nierówność. Szanować się wzajemnie i słuchać, to szczęście; lecz istnienie w ciągłej zależności... Nie, tego już nadto.

Tego już nadto — powtórzył Arkadiusz. — Tak, tak — ciągnął dalej — nie przypadkiem płynie w pa­ni ta sama krew co w Annie Siergiejewnie; pani jest równie samodzielna jak ona, tylko bardziej skryta. Jestem pewien, że pani za nic pierwsza nie wyrazi swego uczucia, chociażby było wielkie i święte...

Czy można inaczej? — zapytała Katia.

Jesteście jednakowo rozumne; pani ma tyle sa­mo, jeśli nie więcej, charakteru co siostra...

Proszę, niech mnie pan nie porównuje z sio­strą — szybko przerwała Katia — zbyt to dla mnie niekorzystne. Pan jakby zapomniał, że siostra jest piękna, mądra i... zwłaszcza panu nie wypada mówić takich rzeczy, i to z taką poważną miną.

Co to znaczy: zwłaszcza panu — i z czego pani wnosi, że ja żartuję?

Oczywiście, pan żartuje!

Pani jest pewna? A jeśli jestem przekonany o tym, co mówię? Jeśli uważam, że jeszcze nie dość mocno się wyraziłem?

Nie rozumiem pana.

Doprawdy? Teraz widzę, że za bardzo wychwa­lałem pani spostrzegawczość.

Jak to?

Arkadiusz nic nie odpowiedział i odwrócił się, a Ka­tia wygrzebała z koszyczka jeszcze kilka okruszynek i rzuciła je wróblom; lecz ruch jej ręki był zbyt gwałtowny i ptaszki uciekły.

Katarzyno Siergiejewno! — rzekł nagle Arka­diusz — będzie to pani zapewne obojętne, ale niechaj pani wie, że nie zamieniłbym pani nie tylko na jej siostrę, ale na nikogo w świecie.

Wstał i szybko odszedł, jakby przestraszywszy się słów, które mu się wymknęły.

Katia opuściła ręce razem z koszyczkiem na kolana, schyliła głowę i długo patrzyła za oddalającym się Arkadiuszem. Powoli na jej policzki wystąpił deli­katny rumieniec, ale na ustach nie pojawiał się uśmiech, a ciemne oczy wyrażały zdumienie i jakieś inne jeszcze, nie nazwane uczucie.

Jesteś sama? — rozległ się obok niej głos Anny Siergiejewny. — Wydawało mi się, że wyszłaś do ogrodu z Arkadiuszem.

Katia bez pośpiechu spojrzała na siostrę (która wy­twornie, a nawet wyszukanie ubrana stała na ścieżce i końcem otwartej parasolki łaskotała Fifi w uszy) i powoli rzekła:

Jestem sama.

Widzę to przecież — odpowiedziała tamta ze śmiechem — poszedł zatem do siebie?

Tak.

Czytaliście razem?

Tak.

Anna Siergiejewna wzięła Katię za podbródek i uniosła jej głowę.

Mam nadzieję, żeście się nie pokłócili?

Nie — rzekła Katia i spokojnie odsunęła rękę siostry.

Jak uroczyście odpowiadasz! Myślałam, że znaj­dę go tutaj i wezmę ze sobą na spacer. Wciąż mnie o to prosi. Przywieziono ci buciki z miasta, idź je przymierzyć; wczoraj już zauważyłam, że te, które nosisz, są całkiem zniszczone. W ogóle nie dość się zajmujesz tymi sprawami, a masz takie śliczne nóżki! Ręce też masz ładne... tylko duże: trzeba więc urze­kać nóżkami. Ale cóż, nie jesteś wcale kokietką!

Anna Siergiejewna poszła dalej, lekko szeleszcząc piękną suknią; Katia wstała z ławeczki i wziąwszy tom Heinego odeszła także, lecz bynajmniej nie po to, by mierzyć buciki.

Śliczne nóżki — myślała, powoli i lekko wcho­dząc po rozgrzanych słońcem kamiennych schodach tarasu — śliczne nóżki, powiada pani... Będzie więc leżał u tych nóżek."

Ale natychmiast zrobiło jej się wstyd i szybko po­biegła na górę.

Arkadiusz szedł korytarzem do siebie; dopędził go ochmistrz mówiąc, że w jego pokoju czeka pan Bazarow.

Eugeniusz! — wybąkał prawie z przestrachem Arkadiusz. — Czy dawno przyjechał?

W tej chwili; powiedział, żeby nie oznajmiać o jego przyjeździe Annie Siergiejewnie, i kazał za­prowadzić się do pana pokoju.

Może w domu zdarzyło się jakieś nieszczęście?" — pomyślał Arkadiusz, szybko wbiegł po schodach i otworzył drzwi. Widok Bazarowa natychmiast go uspokoił, chociaż bardziej doświadczone oko dostrze­głoby zapewne w energicznej jak dawniej, ale wy­chudłej postaci nieoczekiwanego gościa oznaki we­wnętrznego wzburzenia. Siedział na parapecie okna w zakurzonym szynelu i czapce na głowie. Nie wstał nawet wtedy, gdy Arkadiusz z głośnym okrzykiem rzucił mu się na szyję.

Co za niespodzianka! Co cię tu sprowadza? — powtarzał krzątając się po pokoju jak człowiek, któ­ry sam sobie wyobraża i chce innym okazać, że się cieszy. — W domu wszystko w porządku, wszyscy zdrowi, prawda?

Wszystko w porządku, ale nie wszyscy zdrowi — rzekł Bazarow. — Przestań trajkotać, każ mi przy­nieść kwasu, usiądź i posłuchaj, co ci powiem w nie­wielu, ale, mam nadzieję, za to dość mocnych sło­wach.

Arkadiusz przycichł, i Bazarow opowiedział mu o swoim pojedynku z Pawłem Pietrowiczem. Arka­diusz ogromnie się zdziwił, a nawet zmartwił, ale nie uznał za stosowne tego okazać; zapytał tylko, czy ra­na stryja naprawdę nie jest niebezpieczna, i otrzymawszy odpowiedź, że rana jest bardzo interesująca, lecz nie z punktu widzenia medycyny, uśmiechnął się z przymusem i poczuł nagle, że zrobiło mu się przy­kro i wstyd. Bazarow jak gdyby go zrozumiał.

Tak, bracie — powiedział — oto skutki obcowa­nia z feudałami. Sam staniesz się feudałem i będziesz brał udział w rycerskich turniejach. A zatem, wy­brałem się do „ojców" — zakończył Bazarow — a po drodze zajechałem tutaj po to... po to, żeby ci to wszystko opowiedzieć; oświadczyłbym ci tak, gdy­bym nie uważał niepotrzebnego kłamstwa za głupo­tę. Nie, diabli wiedzą, po co tutaj przyjechałem. Wi­dzisz, niekiedy człowiekowi dobrze robi, jeśli sam bierze się za czub i wyrzuca jak rzodkiew z grzędy: zrobiłem to niedawno... Ale zapragnąłem spojrzeć raz jeszcze na to, z czym się rozstałem, na ową grzędę, gdzie siedziałem.

Mam nadzieję, że te słowa nie odnoszą się do mnie — spytał w podnieceniu Arkadiusz. — Mam na­dzieję, że nie masz zamiaru rozstawać się ze mną?

Bazarow spojrzał na niego uważnie, prawie prze­szywając go wzrokiem.

To by cię tak zmartwiło? Myślę, że ty już roz­stałeś się ze mną. Jesteś taki świeżutki i czysty... za­pewne twoje sprawy z Anną Siergiejewną układają się doskonale?

Jakie moje sprawy z Anną Siergiejewną?

Czy nie dla niej przyjechałeś tu z miasta, pta­szyno? Ale właśnie, jakże tam niedzielne szkółki? Czy nie jesteś w niej zakochany? A może teraz masz zamiar udawać?

Eugeniuszu, wiesz, że zawsze byłem z tobą szcze­ry; zapewniam cię, przysięgam, że jesteś w błędzie.

Hm! Nowe słówko — zauważył półgłosem Bazarow. — Ale nie gorączkuj się, przecież mnie wszystko jedno. Romantyk powiedziałby: nasze drogi zaczynają się rozchodzić, ja zaś mówię po prostu, że znudzili­śmy się sobie nawzajem.

Eugeniuszu...

Mój złoty, przecież to żadne nieszczęście; cóż się na świecie nie znudzi? A teraz chyba czas się po­żegnać. Od chwili kiedy tu jestem, czuję się ohydnie, zupełnie jakbym długo czytał listy Gogola do żony gubernatora Kaługi. Zresztą nie kazałem wyprzęgać koni.

Bój się Boga, to niemożliwe!

Dlaczego?

Nie mówię już o sobie, ale będzie to w najwyż­szym stopniu niegrzecznie wobec Anny Siergiejewny, która niewątpliwie zechce cię zobaczyć.

No, chyba się mylisz.

Przeciwnie, jestem pewien, że mam rację — zaoponował Arkadiusz. — Dlaczego udajesz? Jeśli już o tym mowa, przyznaj się, że ty właśnie przyjechałeś tu dla niej.

Może to prawda, ale mimo wszystko mylisz się.

Arkadiusz miał jednak rację. Anna Siergiejewna chciała zobaczyć się z Bazarowem i przysłała po nie­go ochmistrza. Bazarow przebrał się, zanim do niej poszedł; jak się okazało, rzeczy miał ułożone tak, że nowe ubranie było pod ręką.

Odincowa przyjęła go nie w tym pokoju, gdzie tak nieoczekiwanie wyznał jej swoją miłość, lecz w bawialni. Uprzejmie wyciągnęła do niego końce palców, ale twarz jej mimo woli wyrażała napięcie.

Anno Siergiejewno — szybko powiedział Bazarow — przede wszystkim muszę panią uspokoić. Ma pani przed sobą śmiertelnika, który dawno się opamię­tał i spodziewa się, że inni również zapomnieli o jego głupocie. Odjeżdżam na długo i zgodzi się pani, że chociaż nie jestem słabą istotą, przykro byłoby mi odejść z myślą, że wspomina mnie pani ze wstrętem.

Anna Siergiejewna głęboko westchnęła jak czło­wiek, który przed chwilą wspiął się na wysoką górę, i twarz jej ożywiła się uśmiechem. Po raz wtóry wy­ciągnęła do Bazarowa rękę i odpowiedziała na jego uścisk.

Zapomnijmy o dawnych zwadach — powiedzia­ła — tym bardziej że, mówiąc uczciwie, ja wtedy także zawiniłam, jeśli nie kokieterią, to czymś innym. Więc po prostu: bądźmy przyjaciółmi jak dawniej. To był sen, prawda? Któż pamięta sny?

Kto je pamięta? A zresztą miłość jest... uczu­ciem sztucznym.

Doprawdy? Bardzo miło mi to słyszeć.

Tak mówiła Anna Siergiejewna i tak mówił Bazarow; oboje myśleli, że mówią prawdę. Czy praw­dziwe, czy rzeczywiście prawdziwe były ich słowa? Sami tego nie wiedzieli, tym bardziej zaś autor. Ale rozmowa między nimi toczyła się tak, jakby nawza­jem sobie uwierzyli.

Anna Siergiejewna zapytała Bazarowa, co robił u Kirsanowów. O mały włos byłby jej opowiedział o swoim pojedynku z Pawłem Pietrowiczem, ale po­wstrzymał się na myśl, że mogłaby dojść do wniosku, iż chce się wydać interesujący; odparł więc, że przez cały czas pracował.

Ja zaś — rzekła Anna Siergiejewna — naprzód nie wiadomo dlaczego miałam okres złego humoru, a nawet, niech pan sobie wyobrazi, wybierałam się za granicę! Potem ten nastrój minął, przyjechał pań­ski przyjaciel Arkadiusz Nikołaicz i znowu wróciłam do dawnego trybu życia, do mojej prawdziwej roli.

Jakiej roli, jeśli wolno wiedzieć?

Ciotki, nauczycielki, matki, co pan chce. Wie pan, przedtem nie rozumiałam dobrze pana przyjaźni z Arkadiuszem Nikołaiczem; uważałam, że to niezbyt ciekawy człowiek. Ale teraz poznałam go lepiej i przekonałam się, że jest rozumny... Nade wszystko zaś jest młody, młody... nie to, co my, Eugeniuszu Wasiliczu.

Czy wciąż tak samo traci kontenans w pani obecności?

Czyżby... — zaczęła Anna Siergiejewna i po chwili namysłu dodała: — Teraz stał się bardziej ufny, rozmawia ze mną. Przedtem mnie unikał. Zresz­tą nie szukałam wtedy jego towarzystwa. Jest w wiel­kiej przyjaźni z Katią.

Bazarow zirytował się w duchu. „Kobieta nie może obejść się bez podstępów" — pomyślał.

Pani powiada, że Arkadiusz pani unikał — rzekł z chłodnym uśmiechem — lecz wie pani za­pewne, że był w pani zakochany?

Jak to? On także? — wyrwało się Annie Siergiejewnie.

On także — powtórzył Bazarow składając niski ukłon. — Czyżby pani o tym nie wiedziała, czyżbym powiedział rzecz dla pani nową?

Anna Siergiejewna spuściła oczy.

Pan się myli, Eugeniuszu Wasiliczu.

Nie sądzę. Może nie powinienem był o tym wspominać. — „A ty na przyszłość nie bądź taka przebiegła" — dodał w myśli.

Dlaczego? Przypuszczam, że zbyt wielką wagę przywiązuje pan do przelotnego wrażenia. Zaczynam podejrzewać, że ma pan skłonność do przesady.

Nie mówmy lepiej o tym, Anno Siergiejewno.

Dlaczego? — zaoponowała, lecz sama skierowała rozmowę na inne tory. Mimo wszystko czuła się w obecności Bazarowa nieswojo, chociaż powiedziała mu i zapewniała samą siebie, że wszystko zostało za­pomniane. Wymieniając z nim najprostsze słowa, żar­tując nawet, doznawała uczucia lekkiego niepokoju. Podobnie ludzie na parostatku rozmawiają i śmieją się beztrosko jak na stałym lądzie; lecz wystarczy najmniejsza przerwa w podróży, najdrobniejsza ozna­ka czegoś niezwykłego, a natychmiast na wszystkich twarzach zjawia się wyraz osobliwej trwogi, który świadczy o nieustannej świadomości ciągłego niebez­pieczeństwa.

Rozmowa Anny Siergiejewny z Bazarowem trwała niedługo. Odincowa popadła w zamyślenie, odpowia­dała z roztargnieniem, a wreszcie zaproponowała mu, by przeszli do salonu, gdzie zastali księżniczkę i Katię. — A gdzież Arkadiusz Nikołaicz? — zapytała pa­ni domu i dowiedziawszy się, że go nie widać przeszło od godziny, posłała po niego. Arkadiusza nie od razu znaleziono; zaszył się w gęstwinę ogrodu i tam, oparłszy podbródek na skrzyżowanych rękach, siedział pogrążony w myślach. Myśli owe były głębokie i poważne, lecz bynajmniej nie smutne. Wiedział, że Anna Siergiejewna jest sam na sam z Bazarowem, ale nie czuł zazdrości jak dawniej; przeciwnie, twarz je­go promieniała; zdawało się, że coś go dziwi, że z cze­goś się raduje i coś postanawia.


XXVI

Nieboszczyk Odincow nie lubił nowości, lecz godził się na „pewne igraszki uszlachetnionego smaku"; dzię­ki temu w swoim ogrodzie, między cieplarnią a sta­wem, wzniósł budynek z rosyjskiej cegły w kształ­cie greckiego portyku. W tylnej, ślepej ścianie owego portyku, czyli galerii, zrobiono sześć nisz dla posą­gów, które Odincow zamierzał sprowadzić z zagra­nicy. Posągi miały wyobrażać: Samotność, Milczenie, Rozmyślanie, Melancholię, Wstydliwość i Czułość. Jeden z nich, boginię Milczenia z palcem na ustach, przywieziono i ustawiono, lecz tego samego dnia dworscy chłopcy odbili jej nos i chociaż tynkarz z są­siedztwa zabrał się do roboty i obiecał dorobić nos „dwa razy piękniejszy niż poprzedni", Odincow ka­zał posąg usunąć, skutkiem czego znalazł się on w ką­cie stodoły, gdzie stał przez długie lata budząc za­bobonne przerażenie wieśniaczek. Front portyku od dawna już zarósł gęstymi krzewami, tylko kapitele kolumn widniały nad bujną ścianą zieleni. W porty­ku nawet w południe było chłodno. Anna Siergie­jewna nie lubiła tego miejsca od czasu, gdy zobaczyła tam węża; ale Katia często tu przychodziła i siadała na niewielkiej kamiennej ławce, umieszczonej w jed­nej z nisz. W chłodzie i cieniu czytała, pracowała lub oddawała się owemu doznaniu zupełnej ciszy, które zapewne znane jest każdemu i którego urok polega na ledwie świadomym, milczącym przypatrywaniu się szerokiej fali życia, bezustannie toczącej się wokół nas i w nas samych.

Nazajutrz po przyjeździe Bazarowa Katia siedziała na swojej ulubionej ławce, obok niej zaś znowu sie­dział Arkadiusz. Poprosił ją, żeby poszła z nim do „portyku".

Do śniadania zostawała jeszcze godzina; po rosistym poranku następował już upalny dzień. Twarz Arka­diusza miała wciąż wyraz taki jak poprzedniego dnia, Katia wyglądała na zatroskaną. Siostra zaraz po her­bacie zawołała ją do swego gabinetu, ucałowała, co zawsze trochę przerażało Katię, a potem poradziła jej, żeby zachowywała się ostrożniej wobec Arkadiusza, zwłaszcza zaś, by unikała z nim rozmów sam na sam, co jakoby zauważyła już ciotka i wszyscy domownicy. Poza tym poprzedniego wieczora Anna Siergiejewna była w nie najlepszym humorze, Katia zaś sama czu­ła się niepewnie, jak gdyby była czegoś winna. Przy­stając na prośbę Arkadiusza powiedziała sobie, że uczyni to po raz ostatni.

Katarzyno Siergiejewno — rzekł Arkadiusz z ja­kąś pozorną swobodą — od czasu kiedy mam szczę­ście przebywać z panią pod jednym dachem, mówi­łem z panią o wielu rzeczach. Jest jednak bardzo ważna dla mnie sprawa... której dotychczas nie po­ruszałem. Pani zauważyła wczoraj, że przerobiono mnie w tym domu — dodał, to unikając pytającego spojrzenia Kati, to znów patrząc jej w oczy. — Rze­czywiście, zmieniłem się pod wieloma względami i pa­ni o tym wie najlepiej, bo w gruncie rzeczy pani zawdzięczam tę przemianę.

Ja?... Mnie?... — spytała Katia.

Nie jestem już owym zapalczywym chłopcem jak wtedy, gdy tu przyjechałem — ciągnął dalej Arka­diusz — skończyłem zresztą dwadzieścia trzy lata; jak dawniej, pragnę być pożyteczny, pragnę poświęcić prawdzie wszystkie swe siły; lecz nie tam już szukam ideałów, gdzie szukałem ich dawniej; widzę je... znacznie bliżej. Dotychczas nie rozumiałem siebie, stawiałem przed sobą zadania przewyższające moje siły... Niedawno dzięki pewnemu uczuciu otworzyły mi się oczy... Wypowiadam się niezupełnie jasno, ale mam nadzieję, że pani mnie zrozumie...

Katia nic nie odpowiedziała, ale przestała patrzeć na Arkadiusza.

Przypuszczam — mówił dalej, już bardziej wzru­szonym głosem, a nad nim wśród liści brzozy bez­trosko śpiewała swą piosenkę zięba — przypuszczam, że obowiązkiem każdego uczciwego człowieka jest zu­pełna szczerość wobec tych... tych ludzi... których... słowem, wobec bliskich mu osób i dlatego... mam za­miar...

Ale tu dar wymowy zawiódł Arkadiusza; stracił wą­tek, zaciął się i musiał na chwilę umilknąć. Katia nie podnosiła oczu. Zdawało się, że nawet nie rozumie, do czego to wszystko zmierza, a jednak na coś cze­kała.

Przypuszczam, że panią zadziwię — zaczął Ar­kadiusz, znowu zebrawszy siły — tym bardziej że to uczucie odnosi się w pewien sposób... w pewien spo­sób, niech pani to zważy — do pani. Pamiętam, że zarzuciła mi pani wczoraj brak powagi — ciągnął da­lej Arkadiusz z miną człowieka, który wszedłszy w bagno czuje, że z każdym krokiem pogrąża się co­raz bardziej, ale mimo to śpieszy naprzód w nadziei, że wydostanie się szybciej na brzeg — ten zarzut czę­sto jest skierowany... obciąża... młodych ludzi, nawet jeśli nie ma już uzasadnienia; i gdybym był bardziej pewien siebie... („Pomóż mi, pomóż!" — z rozpaczą myślał Arkadiusz, Katia zaś wciąż siedziała bez ru­chu.) Gdybym mógł żywić nadzieję...

Gdybym mogła być pewna tego, co pan mówi — rozległ się w tej samej chwili dźwięczny głos Anny Siergiejewny.

Arkadiusz zamilkł natychmiast, Katia zbladła. Obok krzaków zasłaniających portyk wiodła ścieżka. Anna Siergiejewna szła tędy w towarzystwie Bazarowa. Katia i Arkadiusz nie mogli ich widzieć, lecz słyszeli każde słowo, każdy szelest sukni, ich oddech niemal. Tamci postąpili kilka kroków i jakby naumyślnie za­trzymali się przed portykiem.

Widzi pan — ciągnęła dalej Anna Siergiejew­na — pomyliliśmy się; oboje nie jesteśmy już pierw­szej młodości, a zwłaszcza ja; znamy życie, jesteśmy zmęczeni oboje — czemu nie mówić szczerze? — je­steśmy rozumni; z początku wzbudziliśmy w sobie wzajemne zainteresowanie, podnieciliśmy ciekawość... a potem...

Potem przestałem być interesujący... — pod­chwycił Bazarow.

Pan wie, że nie to było przyczyną naszego po­różnienia. W każdym razie nie potrzebowaliśmy jed­no drugiego, oto rzecz zasadnicza; za bardzo jeste­śmy... jak by to powiedzieć?... do siebie podobni. Nie od razu zdaliśmy sobie z tego sprawę. Natomiast Ar­kadiusz...

Arkadiusz jest pani potrzebny? — zapytał Bazarow.

Dość, Eugeniuszu Wasiliczu! Pan powiada, że nie jestem mu obojętna; mnie też zawsze się wydawało, że mu się podobam. Wiem, że mogłabym być jego ciotką, lecz nie chcę przed panem ukrywać — coraz częściej myślę o nim. W tym młodym i świeżym uczu­ciu jest jakiś powab...

Słowo urok bardziej się nadaje w takich wy­padkach — przerwał Bazarow; w jego spokojnym, choć przytłumionym głosie kipiała wściekłość. — Ar­kadiusz był wczoraj ze mną tajemniczy, nie mówił ani o pani, ani o jej siostrze... Bardzo to szczególne.

Z Katią jest jak brat — rzekła Anna Siergiejew­na — i to mi się w nim podoba, chociaż może nie po­winnam pozwalać na taką między nimi zażyłość.

Przez panią mówi... siostra?... — zapytał powoli Bazarow.

Oczywiście... ale dlaczego stoimy? Chodźmy. Jaka dziwna jest nasza rozmowa! Czy mogłam się spodziewać, że będę tak z panem rozmawiała? Pan wie, że się pana boję... ale ufam panu jednocześnie, ponie­waż w gruncie rzeczy jest pan bardzo dobry.

Po pierwsze, nie jestem bynajmniej dobry; po drugie straciłem dla pani wszelkie znaczenie, a tym­czasem powiada mi pani, że jestem dobry... To tak samo, jak kłaść wieniec z kwiatów na głowę umar­łego.

Eugeniuszu Wasiliczu, nie w naszej jest mo­cy... — zaczęła Anna Siergiejewna, ale powiał wiatr, zaszumiał wśród liści i uniósł jej słowa.

Przecież pani jest wolna — rzekł po chwili Bazarow.

Więcej nic nie można było zrozumieć; kroki odda­liły się... wszystko ucichło.

Arkadiusz zwrócił się do Kati. Siedziała jak przed­tem, tylko opuściła głowę jeszcze niżej.

Katarzyno Siergiejewno — powiedział drżącym głosem i zacisnął ręce — kocham panią na całe życie, nieodwracalnie. Nikogo nie kocham prócz pani. Chcia­łem to pani powiedzieć, dowiedzieć się, co pani o tym sądzi, i prosić o pani rękę; nie jestem bogaty, czuję, żem gotów do wszelkich ofiar... Pani nie odpowiada? Pani mi nie wierzy? Pani myśli, że mówię nierozważ­nie? Niech pani przypomni sobie ostatnie dni! Czyżby się pani dotąd nie przekonała, że wszystko inne — proszę mnie dobrze zrozumieć — wszystko inne daw­no minęło bez śladu. Niech pani spojrzy na mnie, po­wie jedno słowo... Kocham... kocham panią... Niech mi pani uwierzy!

Katia spojrzała na Arkadiusza poważnym, jasnym wzrokiem i po długim namyśle, ledwie się uśmiech­nąwszy, wyrzekła:

Tak.

Arkadiusz zerwał się z ławki.

Tak! Pani powiedziała: tak, Katarzyno Siergie­jewno! Co to oznacza? Czy to, że ja panią kocham, że pani mi wierzy... albo... albo... nie śmiem skoń­czyć...

Tak — powtórzyła Katia i tym razem Arkadiusz ją zrozumiał. Chwycił jej duże, piękne ręce i zamie­rając z zachwytu, przycisnął je do serca; ledwo trzy­mał się na nogach i wciąż powtarzał: — Katia, Ka­tia... — a ona rozpłakała się jakoś naiwnie, sama ci­cho śmiejąc się ze swych łez. Kto nie widział takich łez w oczach ukochanej istoty, ten nie wie, jak bar­dzo może być szczęśliwy na ziemi człowiek, zamiera­jąc z wdzięczności i wstydu.

Nazajutrz z samego rana Anna Siergiejewna kazała poprosić Bazarowa do swego gabinetu i śmiejąc się wymuszenie, podała mu złożoną ćwiartkę papieru li­stowego. Był to list od Arkadiusza, który prosił o rękę jej siostry.

Bazarow szybko przebiegł wzrokiem list i zrobił wysiłek, by nie okazać złośliwej radości, która natych­miast zrodziła się w jego sercu.

Ach, tak — rzekł — a pani jeszcze wczoraj przy­puszczała, że Arkadiusz kocha Katarzynę Siergiejewnę miłością braterską. Cóż pani teraz ma zamiar uczy­nić?

Co pan mi poradzi? — zapytała Anna Siergie­jewna nie przestając się śmiać.

Sądzę — odparł Bazarow także ze śmiechem, chociaż nie było mu wcale wesoło ani też, podobnie jak Anna Siergiejewna, nie miał wcale ochoty do śmiechu — sądzę, że należy pobłogosławić młodych ludzi. Partia dobra pod każdym względem; Kirsanow ma przyzwoity majątek, jest jedynakiem, jego ojciec to człowiek poczciwy, nie będzie się sprzeciwiał.

Odincowa przeszła się po pokoju. Jej twarz to po­krywała się rumieńcem, to znów bladła.

Tak pan myśli? — powiedziała. — No, cóż? Nie widzę przeszkód... Jestem rada ze względu na Katię... i Arkadiusza Nikołaicza. Oczywiście, poczekam na od­powiedź ojca. Poślę do niego Arkadiusza. Widać z tego, że miałam wczoraj rację, gdy mówiłam panu, że je­steśmy już starzy... Jak to się stało, że nic nie zauwa­żyłam? To mnie dziwi!

Anna Siergiejewna roześmiała się znowu i natych­miast się odwróciła.

Dzisiejsza młodzież zrobiła się bardzo sprytna — zauważył Bazarow i także się roześmiał. — Żegnam panią — powiedział znowu po chwili milczenia. — Życzę pani, aby ta sprawa skończyła się jak najpo­myślniej; będę się radował z daleka.

Odincowa szybko zwróciła się ku niemu.

Pan odjeżdża? Dlaczego teraz nie mógłby pan zostać? Niechże pan zostanie, tak miło się z panem rozmawia... To zupełnie jak chodzenie po skraju prze­paści. Naprzód ogarnia strach, a potem nagle nabiera się odwagi. Niechże pan zostanie.

Dziękuję za zaproszenie, Anno Siergiejewno, i za pochlebne mniemanie o moich talentach konwersacyjnych. Uważam jednak, że i tak zbyt długo przeby­wałem w obcej dla mnie sferze. Latające ryby przez pewien czas mogą utrzymać się w powietrzu, lecz po­tem muszą zanurzyć się w wodzie; niechże pani i mnie pozwoli znaleźć się w swoim żywiole.

Odincowa spojrzała na Bazarowa. Gorzki uśmiech wykrzywił jego bladą twarz. „Ten mnie kochał!" — pomyślała i zrobiło się jej go żal; ze współczuciem wyciągnęła do niego rękę.

Ale on ją zrozumiał.

Nie! — powiedział i cofnął się o krok. — Jestem biedny, ale dotychczas nie brałem jałmużny. Żegnaj, pani, i bądź zdrowa!

Jestem pewna, że widzimy się nie po raz ostat­ni — rzekła Anna Siergiejewna i drgnęła mimo woli.

Różnie bywa na świecie! — odparł Bazarow. Zło­żył ukłon i wyszedł.

Więc masz zamiar uwić sobie gniazdko? — mó­wił tego samego dnia Bazarow, gdy przyklęknąwszy pakował swój kuferek. — Cóż, niezły pomysł! Tylko niepotrzebnie tak mnie zwodziłeś. Spodziewałem się, że zmierzasz w całkiem innym kierunku. A może cie­bie samego to zaskoczyło?

To prawda, nie wiedziałem jeszcze o tym, kiedy się z tobą rozstawałem — odparł Arkadiusz. — Ale dlaczego sam mnie zwodzisz mówiąc: „niezły pomysł", jakbym nie wiedział, co sądzisz o małżeństwie?

Ech, drogi przyjacielu — powiedział Bazarow. — Jak ty się wyrażasz! Widzisz, co robię: mam w ku­ferku puste miejsce i kładę tam siano; tak samo rzecz się ma z życiem — wszystko jedno, czym je zapchasz, byle nie było pustki. Nie obrażaj się, proszę; zapewne pamiętasz, jakiego zawsze byłem zdania o Katarzynie Siergiejewnie. Inne panny dlatego tylko uchodzą za mądre, bo mądrze wzdychają; a twoja nie da sobie dmuchać w kaszę, ciebie nawet weźmie w ręce, a tak właśnie powinno być. — Zamknął wieko kuferka i podniósł się z podłogi. — A teraz powtórzę ci na po­żegnanie, nie trzeba bowiem się oszukiwać: żegnamy się na zawsze, sam to czujesz... Postąpiłeś rozumnie; nie jesteś stworzony do naszego gorzkiego, cierpkiego, samotnego życia. Nie masz w sobie ani zuchwalstwa, ani złości; ale masz młodzieńczą odwagę i młodzień­czy zapał; tego dla naszej sprawy za mało. Wy, szlach­ta, nigdy nie przekroczycie granicy szlachetnego obu­rzenia czy szlachetnej pokory, a to są głupstwa. Wy, na przykład, nie bijecie się — a wyobrażacie sobie, że jesteście chwaty; my zaś chcemy się bić. Cóż! Nasz kurz wygryzie ci oczy, nasz brud cię zawala, zresztą tyś do nas nie dorósł, mimo woli rozkoszujesz się sobą, przyjemnie ci samemu sobie wymyślać; dla nas to nudne, my chcemy łamać innych! Porządny z ciebie chłopak, ale jesteś miękki, liberalny panicz — e w o l a t u, jak powiada mój ojciec.

Na zawsze żegnasz się ze mną, Eugeniuszu — smutnym głosem rzekł Arkadiusz — i nie masz mi nic innego do powiedzenia?

Bazarow podrapał się w głowę.

Mam, Arkadiuszu, mam, ale ci nie powiem, bo to romantyzm, to by oznaczało: rozkleić się. Ożeń się jak najprędzej, zajmij się swoim gniazdkiem i napłódź jak najwięcej dzieci. Będą mądre choćby dlatego, że urodziły się we właściwym czasie, nie tak jak my. Oho! Widzę, że konie założone. Czas już! Poże­gnałem się ze wszystkimi... No cóż? Może się uści­skamy?

Arkadiusz rzucił się na szyję swemu byłemu mento­rowi i przyjacielowi, łzy trysnęły mu z oczu.

Co to znaczy młodość! — rzekł spokojnie Bazarow. — Ale wielkie nadzieje pokładam w Katarzynie Siergiejewnie. Zobaczysz, jak cię pocieszy.

Żegnaj, bracie — rzekł do Arkadiusza siedząc już na furmance i wskazując parę kawek przytulo­nych do siebie na dachu stajni, dodał: — Patrz! Ucz się!

Co to znaczy? — zapytał Arkadiusz.

Jak to? Czyżbyś tak źle znał historię naturalną i nie wiedział, że kawka jest najbardziej czcigodnym ptakiem, który żyje w trwałych związkach rodzin­nych? Oto przykład... Żegnaj, signor!

Furmanka zaskrzypiała i ruszyła z miejsca.

Bazarow powiedział prawdę. Rozmawiając wieczo­rem z Katią, Arkadiusz zupełnie zapomniał o swoim nauczycielu. Już się jej podporządkował. Katia czuła to i wcale się nie dziwiła. Nazajutrz miał jechać do Mariina, do Mikołaja Pietrowicza. Anna Siergiejewna nie chciała krępować młodych i tylko dla przyzwoito­ści nie zostawiała ich zbyt długo samych. Wspaniało­myślnie uwolniła ich od towarzystwa księżniczki, któ­rą wiadomość o mającym się odbyć ślubie doprowa­dziła do płaczliwej wściekłości. Z początku Anna Sier­giejewna obawiała się, by widok ich szczęścia nie był dla niej samej nieco przykry; lecz stało się zupełnie inaczej: ów widok nie tylko jej nie ciążył, lecz za­interesował ją, rozrzewnił nawet; Anna Siergiejewna ucieszyła się z tego, ale poczuła także smutek. „Słusz­ność ma zatem Bazarow — pomyślała — ciekawość, tylko ciekawość, umiłowanie spokoju, egoizm..."

Dzieci! — powiedziała głośno. — Powiedzcie, czy miłość jest sztucznym uczuciem?

Ale ani Katia, ani Arkadiusz nawet jej nie zrozu­mieli. Stronili od niej; mimowolnie podsłuchana roz­mowa nie zacierała się w ich pamięci. Zresztą Anna Siergiejewna wkrótce ich uspokoiła; nie było to dla niej trudne, uspokoiła się bowiem sama.


XXVII

Starzy Bazarowowie tym bardziej ucieszyli się z nie­oczekiwanego przyjazdu syna, że prawie się go nie spodziewali. Arina Własiewna w tak wielkim popło­chu zaczęła biegać po domu, że Wasilij Iwanowicz porównał ją do kuropatwy: kusy ogonek jej krótkiego kaftanika istotnie nadawał jej jakby ptasi wygląd. Sam zaś tylko pomrukiwał, gryzł bursztyn swego cy­bucha i chwyciwszy się palcami za szyję, kręcił gło­wą, jak gdyby próbował, czy jest dobrze umocowana; nagle otwierał usta i śmiał się bezgłośnie.

Mój staruszku, przyjechałem do ciebie na całych sześć tygodni — powiedział mu Bazarow — chcę pra­cować, proszę, nie przeszkadzaj mi.

Zapomnisz, jak wyglądam, tyle ci będę przeszka­dzał — odparł Wasilij Iwanowicz.

Dotrzymał obietnicy. Umieścił syna, jak poprzed­nim razem, w gabinecie i niemal się przed nim ukry­wał; żonę powstrzymywał od wszelkich zbytecznych przejawów czułości. „Mateczko — mówił do niej — przy pierwszym pobycie Jeniuszy naprzykrzyliśmy się mu trochę, teraz musimy być mądrzejsi." Arina Wła­siewna zgadzała się z mężem, lecz niewiele na tym zy­skiwała, widywała bowiem syna tylko przy stole i bardziej niż kiedykolwiek bała się do niego przemó­wić. „Jeniusza!" mówiła niekiedy, a syn jeszcze nie zdążył się obejrzeć, gdy ona już przebierała sznurkami woreczka i bąkała: „Nic, nic, ja tylko tak", a potem szła do Wasilia Iwanowicza i mówiła do niego pod­parłszy policzek: „Jak by się dowiedzieć, mój kocha­ny, co Jeniusza wolałby — kapuśniak czy barszcz?" — „Czemuż go nie zapytałaś?" — „Nie chcę mu się na­przykrzać!" Zresztą Bazarow wkrótce przestał się za­mykać w swoim pokoju: gorączka pracy opadła, zastąpiła ją tęsknota, nuda i dławiący niepokój. W każ­dym jego ruchu widać było dziwne zmęczenie, nawet krok jego stał się inny, już nie tak energiczny ani gwałtowny. Zaniechał samotnych spacerów i zaczął szukać towarzystwa; herbatę pił w bawialni, przecha­dzał się po ogrodzie z Wasiliem Iwanowiczem i palił wraz z nim, nic nie mówiąc. Kiedyś zapytał o ojca Aleksego. Wasilij Iwanowicz ucieszył się z tej prze­miany, lecz owa radość trwała krótko. „Jeniusza mnie niepokoi — skarżył się po kryjomu żonie — nie jest ani niezadowolony, ani gniewny, to jeszcze nic, ale jest smutny, zmartwiony, to okropne. Wciąż milczy, gdyby choć nas zwymyślał; chudnie, cerę ma jakąś niedobrą." — „Boże, Boże — szeptała staruszka — włożyłabym mu obrazek na szyję, ale przecież nie pozwoli." Wasilij Iwanowicz próbował kilka razy z największą ostrożnością wypytać Bazarowa o jego pracę, zdrowie, o Arkadiusza... Ale Bazarow odpowia­dał niechętnie i niedbale, a pewnego razu zauważyw­szy, że ojciec w rozmowie stara się go powoli wyba­dać, rzekł z wyrzutem: „Cóż ty tak wokół mnie krą­żysz na palcach? Ten sposób jest jeszcze gorszy niż poprzedni." — „Nie, nie, ja tylko tak sobie!" — szyb­ko odpowiedział biedny Wasilij Iwanowicz. Tak samo bezowocne okazały się jego polityczne aluzje. Kiedyś w związku ze zbliżającym się uwolnieniem chłopów zaczął mówić o postępie, mając nadzieję, że wzbudzi zainteresowanie syna; lecz ten odparł obojętnie: „Wczoraj przechodziłem koło płotu i słyszałem, jak tutejsi chłopcy ze wsi, zamiast śpiewać jakąś starą pieśń, drą się na całe gardło: «Nadchodzi czas, serce miłość czuje...» Oto masz postęp!"

Niekiedy Bazarow szedł na wieś i, jak zwykle, drwiąco nawiązywał rozmowę z jakimś chłopem.

No, bratku — mówił — wyłóż mi swoje poglądy na życie: przecież powiadają, że w was cała siła i przyszłość Rosji, od was zacznie się nowa epoka w historii, wy nam dacie prawdziwy język i prawa.

Chłop albo nic nie odpowiadał, albo mówił coś w tym rodzaju: — Ano cóż... na ten przykład... znaczy się... wedle tego, co się od nas należy...

Wytłumacz mi, jaki jest ten wasz świat? — prze­rywał mu Bazarow. — Czy to ten sam świat, co to stoi na trzech rybach?

To ziemia, panie, stoi na trzech rybach — uspo­kajająco i śpiewnie, dobrodusznie patriarchalnym to­nem wyjaśniał chłop — naprzeciw zaś naszego świata, wiadomo, pańska wola, przecie jesteście naszymi ojca­mi. Im srożej pan ukarze, tym chłopu milej.

Wysłuchawszy kiedyś takiego przemówienia Bazarow wzruszył z pogardą ramionami i odszedł, chłop zaś powlókł się do domu.

O czym gadałeś? — zapytał go inny chłop w sile wieku, ponury z wyglądu, który stojąc z daleka na progu swojej chaty widział, jak tamten rozmawiał z Bazarowem. — O zaległościach, co?

Gdzie tam o zaległościach, kumie — odparł pierwszy chłop, a w jego głosie nie było już owej patriarchalnej śpiewności, przeciwnie, brzmiała w nim jakaś pogardliwa surowość. — Tak plótł sobie, język go zaświerzbiał. Wiadomo — pan; czy to taki co ro­zumie?

Gdzie tam! — odpowiedział drugi chłop i obaj strzepnąwszy czapy i poprawiwszy pasy zabrali się do rozważania swoich spraw i potrzeb. Niestety! Bazarow, który pogardliwie wzruszał ramionami, Bazarow, który (jak chwalił się w sporze z Pawłem Pietrowiczem) potrafił rozmawiać z prostymi ludźmi, ów pew­ny siebie Bazarow nie podejrzewał, że w ich oczach był czymś w rodzaju błazna.

Zresztą znalazł sobie wreszcie zajęcie. Kiedyś, w jego obecności, Wasilij Iwanowicz bandażował chło­pu zranioną nogę, ale staruszkowi trzęsły się ręce i nie mógł sobie dać rady z bandażem; syn pomógł mu i od tego czasu zaczął brać udział w jego praktyce, nie przestając jednocześnie wyśmiewać środków, które sam zresztą doradzał, i ojca, który natychmiast je stosował. Ale kpiny Bazarowa ani trochę nie martwi­ły Wasilia Iwanowicza; przeciwnie, cieszyły go nawet. Przytrzymując na brzuchu dwoma palcami swój zatłuszczony szlafrok i pykając fajeczkę, uszczęśliwiony ojciec słuchał z rozkoszą Bazarowa i im bardziej zło­śliwe były jego uwagi, tym dobroduszniej chichotał pokazując wszystkie sczerniałe zęby. Niekiedy nawet powtarzał owe niedorzeczne lub głupie żarty i przez kilka dni ni w pięć, ni w dziewięć mówił: „A to ci dopiero historia", tylko dlatego, że jego syn dowie­dziawszy się, iż Wasilij Iwanowicz chodzi na nabożeń­stwo poranne, tak się właśnie wyraził. „Dzięki Bogu! minął mu zły humor! — szeptał do żony. — Gdybyś wiedziała, jak mi się dziś od niego dostało!" Nato­miast myśl, że ma takiego pomocnika, przyprawiała go o zachwyt, napełniała dumą. „Tak, tak — mówił do jakiejś chłopki, która przyszła w męskim jermiaku i rogatej kiczce, wręczając jej butelkę z wodą gulardową czy słoik maści bieluniowej. — Powinnaś, kochaneczko, co dzień dziękować Bogu, że syn mój u mnie gości: leczymy ciebie teraz najnowszą nauko­wą metodą, rozumiesz to? Nawet Napoleon, cesarz Francuzów, nie miał lepszego lekarza." Chłopka zaś, która przyszła się użalić, że ją „kolki sparły" (zna­czenia tych słów zresztą nie mogła sama wyjaśnić), kłaniała się sięgając za pazuchę, gdzie zawinięte w skraj ręcznika leżały cztery jajka.

Bazarow wyrwał nawet kiedyś ząb wędrownemu przekupniowi towarów łokciowych i chociaż ten ząb był całkiem zwyczajny, Wasilij Iwanowicz zachował go jako osobliwość i pokazując ojcu Aleksemu wciąż powtarzał:

Spójrz, ojcze, jakie korzenie! Ale ma siłę Euge­niusz! Przekupień aż się uniósł w powietrze... Myślę, że Eugeniusz dąb by nawet wyrwał!...

Bardzo to chwalebne! — rzekł wreszcie ojciec Aleksy nie wiedząc, co odpowiedzieć i jak się pozbyć zachwyconego staruszka.

Pewnego razu chłopek z sąsiedniej wsi przywiózł do Wasilia Iwanowicza swojego brata chorego na tyfus. Nieszczęśliwy umierał leżąc skulony na wiązce sło­my; ciemne plamy pokrywały jego ciało; dawno już stracił przytomność. Wasilij Iwanowicz wyraził żal, że nikt wcześniej nie pomyślał o lekarzu, i oświadczył, że nie ma ratunku. Rzeczywiście, chłopek nie dowiózł brata do domu: chory zmarł na wozie.

Po trzech dniach Bazarow wszedł do pokoju ojca i zapytał, czy nie ma lapisu.

Mam, po co ci?

Muszę... przypalić rankę.

Komu?

Sobie.

Jak to sobie? Dlaczego? Cóż to za ranka? Gdzie?

Tutaj na palcu. Byłem dziś na wsi, wiesz, tam, skąd przywieziono chłopa chorego na tyfus. Z jakie­goś powodu mieli robić sekcję; dawno się tym nie zaj­mowałem...

No i?

Poprosiłem więc lekarza powiatowego o pozwo­lenie, no i zaciąłem się.

Wasilij Iwanowicz nagle zbladł i nie mówiąc słowa pobiegł do gabinetu, skąd natychmiast wrócił trzy­mając w dłoni lapis. Bazarow chciał wziąć go i odejść.

Na miłość boską — rzekł Wasilij Iwanowicz — pozwól, że sam to zrobię.

Bazarow uśmiechnął się.

Ależ z ciebie amator praktyki!

Nie żartuj, proszę. Pokaż palec. Ranka niewielka. Nie boli?

Możesz mocniej, nie bój się.

Wasilij Iwanowicz przestał lapisować.

Jak myślisz, Eugeniuszu, czy nie lepiej byłoby przypalić żelazem?

Trzeba było wcześniej to zrobić; teraz, prawdę mówiąc, lapis też nie pomoże. Jeśli się zaraziłem, jest już za późno.

Jak to... za późno... — wyjąkał Wasilij Iwano­wicz.

Oczywiście. Minęło już z górą cztery godziny.

Wasilij Iwanowicz jeszcze trochę przypalił rankę.

Czyżby powiatowy lekarz nie miał lapisu?

Nie miał.

To niemożliwe! Mój Boże! Lekarz, który nie ma tak niezbędnej rzeczy!

Zobaczyłbyś jego lancety — rzekł Bazarow i wy­szedł.

Aż do wieczora i w ciągu następnego dnia Wasilij Iwanowicz uciekał się do wszelkich możliwych pre­tekstów, żeby wchodzić do pokoju syna, i chociaż nie tylko nie wspomniał o rance, ale nawet próbował mó­wić o innych rzeczach, jednak tak uporczywie zaglą­dał mu w oczy i przypatrywał mu się z tak wielkim niepokojem, że Bazarow stracił cierpliwość i zagroził wyjazdem. Wasilij Iwanowicz przyrzekł mu, że nie będzie się niepokoił, tym bardziej że Arina Własiewna, przed którą oczywiście ukrył wszystko, zaczęła go wypytywać, dlaczego nie śpi i w ogóle, co mu się stało. Przez dwa dni dodawał sobie otuchy, chociaż wygląd syna, na którego wciąż ukradkiem spoglądał, bardzo mu się nie podobał... ale na trzeci dzień przy obiedzie nie wytrzymał. Bazarow siedział z pochyloną głową i nie tknął jedzenia.

Czemu nie jesz, Eugeniuszu? — zapytał z naj­bardziej beztroskim wyrazem twarzy. — Zdaje się, że obiad jest bardzo smaczny.

Nie chce mi się, więc nie jem.

Nie masz apetytu? Głowa cię boli? — spytał da­lej nieśmiałym głosem.

Boli, czemu miałaby nie boleć?

Arina Własiewna wyprostowała się czujnie.

Nie gniewaj się, Eugeniuszu — ciągnął dalej Wasilij Iwanowicz — może pozwolisz, że zbadam ci puls.

Bazarow wstał.

I tak mogę ci powiedzieć, że mam gorączkę.

Miałeś dreszcze?

Owszem. Pójdę się położyć; przyślijcie mi her­baty z lipowego kwiatu, przeziębiłem się pewnie.

Właśnie, słyszałam, że w nocy kaszlałeś — rze­kła Arina Własiewna.

Przeziębiłem się — powtórzył Bazarow i wy­szedł.

Arina Własiewna zajęła się przygotowaniem her­baty z lipowego kwiatu, a Wasilij Iwanowicz udał się do sąsiedniego pokoju i tam w milczeniu chwycił się za włosy.

Bazarow tego dnia już nie wstawał; noc minęła w ciężkiej, na wpół przytomnej drzemce. O pierwszej nad ranem, otworzywszy z wysiłkiem oczy, ujrzał w świetle lampy pochyloną nad sobą bladą twarz ojca i kazał mu odejść; tamten usłuchał, lecz zaraz cichut­ko wrócił, zasłonił się drzwiczkami szafy i nieprze­rwanie patrzył na syna. Arina Własiewna nie kładła się również i co chwila uchylała drzwi gabinetu, żeby posłuchać, „jak oddycha Jeniusza", i spojrzeć na Wasilia Iwanowicza. Mogła dojrzeć tylko jego nierucho­me, zgarbione plecy, ale i to przynosiło jej pewną ulgę. Z rana Bazarow spróbował wstać, dostał zawrotu głowy i krwotoku z nosa; położył się więc z powro­tem. Wasilij Iwanowicz usługiwał mu w milczeniu. Weszła Arina Własiewna i zapytała syna, jak się czu­je. „Lepiej" — odparł i odwrócił się do ściany. Wasilij Iwanowicz dał żonie znak obiema rękami; zagryzła wargi, żeby się nie rozpłakać, i wyszła. W domu jakby nagle pociemniało; twarze domowników wyciągnęły się, zapadła dziwna cisza; z dworu wyniesiono na wieś jakiegoś krzykliwego koguta, który długo nie mógł zrozumieć, dlaczego tak z nim postępują. Bazarow le­żał wciąż zwrócony twarzą do ściany. Wasilij Iwanowicz próbował do niego mówić, zadawał mu rozmaite pytania, ale to męczyło Bazarowa i staruszek zamarł w swoim fotelu, niekiedy tylko wyłamując palce. Wy­chodził na kilka chwil do ogrodu, stał niczym posąg, jakby rażony niewypowiedzianym zdumieniem (wyraz zdumienia nie schodził z jego twarzy) i wracał znów do syna starając się unikać pytań żony. Wreszcie chwyciła go za rękę i dygocąc, prawie z groźbą w gło­sie spytała: „Co mu jest?" Opamiętał się i zmusił do uśmiechu, ale ku własnemu przerażeniu, zamiast uśmiechnąć się, zaczął się nagle śmiać. Z rana posłał po lekarza. Postanowił, że musi zawczasu powiadomić o tym syna, by go nie rozgniewać.

Bazarow obrócił się nagle na kanapie, uparcie i tępo spojrzał na ojca i poprosił o coś do picia.

Wasilij Iwanowicz podał mu wody i korzystając z okazji dotknął jego czoła. Płonęło.

Mój staruszku — zaczął Bazarow ochrypłym, po­wolnym głosem — kiepsko ze mną. Zaraziłem się i za kilka dni mnie pochowasz.

Wasilij Iwanowicz zachwiał się, jakby go ktoś ude­rzył po nogach.

Eugeniuszu! — wybąkał — co ty mówisz? Bóg z tobą! Przeziębiłeś się...

Przestań — bez pośpiechu przerwał mu Bazarow. — Lekarzowi nie wolno tak mówić. Są wszystkie symptomy zakażenia, wiesz przecie sam.

Zlituj się, Eugeniuszu!... Jakie symptomy zaka­żenia?

A to co? — rzekł Bazarow i uniósłszy rękaw ko­szuli pokazał mu czerwone, złowieszcze plamy.

Wasilij Iwanowicz drgnął i zlodowaciał z przeraże­nia.

Przypuśćmy — rzekł wreszcie — przypuśćmy... jeśli... to nawet coś w rodzaju... zakażenia...

Piemii — podpowiedział syn.

No, tak... w rodzaju... epidemii...

Piemii — surowo i wyraźnie powtórzył Bazarow. — Czyżbyś zapomniał, coś zapisywał w swoich zeszytach?

No, tak, tak, jak chcesz... A jednak cię wyleczy­my!

No, wolne żarty. Ale nie o to chodzi. Nie spo­dziewałem się, że tak szybko umrę; prawdę mówiąc, bardzo to nieprzyjemny wypadek. I ty, i matka po­winniście teraz skorzystać z tego, że jesteście bardzo religijni; oto okazja, żeby wypróbować wiarę. — Wy­pił jeszcze trochę wody. — Chciałbym cię o coś po­prosić... póki jeszcze jestem przytomny. Jutro albo pojutrze mózg mój przestanie działać, wiesz przecież. Nawet teraz nie jestem zupełnie pewien, czy jasno się wypowiadam. Gdy leżałem, wciąż mi się wydawało, że dokoła mnie biegają czerwone psy, a ty stoisz nade mną jak nad cietrzewiem... Jakbym był pijany. Czy dobrze mnie rozumiesz?

Ależ, Eugeniuszu, mówisz jak należy.

Tym lepiej; powiedziałeś mi, że posłałeś po le­karza... To dla ciebie pociecha... ale pociesz i mnie: poślij umyślnego...

Do Arkadiusza Nikołaicza — podchwycił sta­rzec.

Któż to jest Arkadiusz Nikołaicz? — rzekł Bazarow, jakby w zamyśleniu. — Ach, tak! To pisklę. Nie, nie, daj spokój, trafił teraz między kawki. Nie dziw się, jeszcze nie bredzę. Poślij umyślnego do Odincowej, do Anny Siergiejewny, jest tu taka dziedziczka. Wiesz? (Wasilij Iwanowicz skinął głową.) Każ powie­dzieć, że Eugeniusz, to znaczy Bazarow, przesyła ukło­ny i zawiadamia, że umiera. Zrobisz to?

Dobrze... Tylko czy to możliwe, żebyś ty umarł, ty, Eugeniuszu! Sam się zastanów! Gdzież więc spra­wiedliwość?

Tego nie wiem, ale poślij umyślnego.

Natychmiast; i sam napiszę list.

Nie, nie trzeba; powiedz, że przesyłam ukłony, nic więcej. A teraz znów wrócę do moich psów. Dziwne. Chcę zatrzymać się myślą na śmierci i nie mogę. Widzę jakąś plamę... i nic więcej.

Znowu ciężko obrócił się ku ścianie; Wasilij Iwanowicz wyszedł z gabinetu i dowlókłszy się do sypial­ni żony runął na kolana przed ikonami.

Módl się, Arino, módl! — wyjęczał. — Nasz syn umiera.

Przyjechał doktor, ten sam lekarz powiatowy, który nie miał lapisu, i zbadawszy chorego poradził czekać, przy czym powiedział kilka słów o możliwości wy­zdrowienia.

Czy widział pan już kiedy, by ludzie w mojej sytuacji nie przenosili się na Pola Elizejskie? — zapytał Bazarow i nagle chwycił za nogę ciężki stół, stojący obok kanapy, potrząsnął nim i przesunął z miejsca.

Ile jeszcze siły we mnie — powiedział — a trzeba umierać... Staremu łatwiej, odwykł już od życia, a ja... No, ale niech kto spróbuje odepchnąć śmierć. Ona ciebie odepchnie, i basta! Któż tam płacze? — zapytał po chwili. — Matka? Biedna! Kogóż będzie teraz karmić swoim wybornym barszczem? Ty zaś, ojcze, też, zdaje się, popłakujesz? No, jeśli religia nie pomaga, bądź filozofem, stoikiem, u licha! Przecież chwaliłeś się, że jesteś filozofem?

Jaki tam ze mnie filozof — jęknął Wasilij Iwanowicz i łzy pociekły mu z oczu.

Z każdą godziną stan Bazarowa pogarszał się; cho­roba rozwijała się szybko, jak to zwykle bywa przy takich zakażeniach. Chory nie stracił jeszcze przytom­ności i rozumiał, co do niego mówiono; jeszcze wal­czył. „Nie chcę bredzić — szeptał zaciskając pięści. — Co za głupstwa!" I zaraz potem: „Od ośmiu odjąć dziesięć, ile wypadnie?" Wasilij Iwanowicz chodził jak obłąkany; to chciał stosować jedne środki, to znów inne i tyle tylko robił, że przykrywał synowi nogi. „Za­winąć w zimne prześcieradło... lekarstwo na wymio­ty... plaster z gorczycy na żołądek... puścić krew" — powtarzał z napięciem. Doktor, którego ubłagał, by został, potakiwał mu, poił chorego lemoniadą, dla sie­bie zaś prosił raz o fajkę, to znów o coś „wzmacnia­jącego i rozgrzewającego", czyli o wódkę. Arina Własiewna siedziała przy drzwiach na niskiej ławeczce i tylko od czasu do czasu odchodziła, by się pomodlić; przed kilku dniami wypadło jej z ręki lusterko i roz­biło się, zawsze uważała to za zły znak; nawet Anfi-suszka nic nie umiała jej powiedzieć. Timofieicz po­jechał do Odincowej.

Noc Bazarow miał złą... Męczyła go straszna gorącz­ka. Nad ranem zrobiło mu się lepiej. Poprosił, żeby Arina Własiewna uczesała go, pocałował jej rękę i wypił dwa łyki herbaty. Wasilij Iwanowicz trochę się ożywił.

Dzięki Bogu! — powtarzał. — Nastąpił kryzys... kryzys minął.

To ci dopiero! — rzekł Bazarow. — Jak wiele znaczą słowa. Znalazłeś sobie słowo, powiedziałeś: „kryzys", i jużeś rad. Zadziwiające, jak człowiek jesz­cze wierzy w słowa. Powiedzą na przykład, że jest dureń, i nie dadzą po łbie, zrobi mu się smutno; nazwą go mądrym i nie dadzą pieniędzy, poczuje radość.

Ta krótka wypowiedź Bazarowa, przypominająca jego dawniejsze „koncepty", wywołała zachwyt Wasilia Iwanowicza.

Brawo! Znakomicie powiedziane, znakomicie! — zawołał udając, że klaszcze w ręce.

Bazarow smutno się uśmiechnął.

Jak więc sądzisz — rzekł — czy kryzys minął, czy nadszedł?

Widzę, że ci lepiej, i to mnie cieszy — odparł Wasilij Iwanowicz.

No, to doskonale; zawsze dobrze jest się cie­szyć. A do niej posłałeś?

A jakże, posłałem.

Polepszenie trwało niedługo. Wkrótce wróciły ataki choroby. Wasilij Iwanowicz siedział przy Bazarowie. Zdawało się, że jakaś niepojęta męka trapi starca. Kilka razy próbował mówić, ale nie mógł.

Eugeniuszu! — rzekł wreszcie. — Synu mój, dro­gi mój, ukochany synu!

Te niezwykłe słowa podziałały na Bazarowa... Od­wrócił nieco głowę i widocznie starając się wydobyć z przygniatającego stanu nieprzytomności, spytał:

Co, mój ojcze?

Eugeniuszu — mówił dalej Wasilij Iwanowicz i ukląkł przed Bazarowem, chociaż tamten nie otwie­rał oczu i nie mógł go widzieć. — Eugeniuszu, teraz jest ci lepiej. Bóg da, że wyzdrowiejesz; lecz skorzy­staj z tego czasu, pociesz mnie i matkę, spełń obowią­zek chrześcijański! Strasznie mi mówić ci o tym, ale jeszcze straszniej... przecież na wieczność, Eugeniu­szu... pomyśl, jakże to...

Głos starca załamał się, a na twarzy jego syna, któ­ry wciąż leżał z zamkniętymi oczami, pojawił się ja­kiś dziwny wyraz.

Nie odmawiam, jeśli to może wam przynieść ulgę — wyrzekł wreszcie — ale myślę, że nie ma po­wodu do pośpiechu. Sam powiadasz, że jest mi lepiej.

Lepiej, Eugeniuszu, lepiej; ale kto wie, wszystko w ręku Boga, jeśli zaś spełnisz obowiązek...

Nie, poczekam — przerwał Bazarow. — Zgadzam się z tobą, że nastąpił kryzys. Jeśli zaś omyliliśmy się, to cóż? Przecież nawet nieprzytomnym udziela się ko­munii.

Zmiłuj się, Eugeniuszu...

Poczekam. A teraz chcę spać. Nie przeszkadzaj mi. — I głowa jego opadła na poduszki.

Starzec wstał, usiadł w fotelu i schwyciwszy się za podbródek zaczął gryźć palce...

Turkot pojazdu na resorach, ów turkot, który tak wyraźnie rozlega się wśród wiejskiej ciszy, doleciał nagle do jego uszu. Coraz bliżej toczyły się lekkie koła: już słychać było parskanie koni... Wasilij Iwa­nowicz zerwał się z krzesła i podbiegł do okna. Na podwórze jego dworku wjeżdżała dwuosobowa kareta zaprzężona w czwórkę koni. Nie zdając sobie sprawy, co to może znaczyć, w porywie jakiejś niedorzecznej radości wybiegł na ganek... Lokaj w liberii otworzył drzwiczki karety, z której wysiadła jakaś dama w czarnej woalce i czarnej mantyli...

Jestem Odincowa — rzekła. — Czy Eugeniusz Wasiliewicz żyje? Pan jest jego ojcem? Przywiozłam doktora.

Dobrodziejko! — zawołał Wasilij Iwanowicz i chwyciwszy jej dłoń, z drżeniem przyciskał do swo­ich ust, podczas gdy przywieziony przez Annę Siergiejewnę doktor, mały człowieczek o niemieckiej fi­zjonomii, w okularach, powoli wysiadał z karety. — Żyje, jeszcze żyje mój Eugeniusz i teraz będzie ura­towany! Żono! Żono!... Anioł z nieba zawitał do nas!...

Co się stało, Panie Boże! — wybiegając z bawialni szeptała dygocącymi wargami staruszka; nic nie rozumiejąc przypadła w sieni do nóg Anny Siergiejewny i jak oszalała zaczęła całować jej suknię.

Co pani robi! Co pani robi! — powtarzała Anna Siergiejewna, lecz Arina Własiewna nie słuchała jej. Wasilij Iwanowicz zaś wciąż powtarzał: — Anioł! Anioł!

Wo ist der Kranke? Gdzie jest pacjent? — zapy­tał wreszcie doktor z pewnym niezadowoleniem.

Wasilij Iwanowicz opamiętał się.

Tutaj, tutaj, proszę pana za mną, werthester Herr Kollege39 — dodał przypominając sobie dawną niemczyznę.

E! — rzekł Niemiec i kwaśno się uśmiechnął.

Wasilij Iwanowicz zaprowadził go do gabinetu.

Doktor od Anny Siergiejewny Odincowej — po­wiedział nachyliwszy się nad synem — ona też przy­jechała.

Bazarow nagle otworzył oczy.

Coś ty powiedział?

Mówię, że przyjechała Anna Siergiejewna Odin­cowa i przywiozła ze sobą pana doktora.

Bazarow powiódł dokoła wzrokiem.

Ona jest tutaj... chcę ją widzieć.

Zobaczysz ją, Eugeniuszu; ale najpierw trzeba porozmawiać z panem doktorem. Opowiem mu histo­rię choroby, ponieważ Sidor Sidorowicz wyjechał (tak nazywał się powiatowy lekarz), i zrobimy małą kon­sultację.

Bazarow spojrzał na Niemca.

No, mówcie szybko, ale nie po łacinie, rozumiem przecież, co znaczy iam moritur 40.

Der Herr scheint des deutschen mächtig zu sein?...41 — zaczął uczeń Eskulapa zwracając się do Wasilia Iwanowicza.

Ich... habe... Niech pan mówi raczej po rosyj­sku — powiedział starzec.

Ach! topsze... topsze...

Zaczęła się konsultacja.

W pół godziny później Anna Siergiejewna w towa­rzystwie Wasilia Iwanowicza weszła do gabinetu. Doktor szepnął jej, że nie ma nawet co myśleć o wyzdro­wieniu chorego.

Spojrzała na Bazarowa... i zatrzymała się w drzwiach, tak bardzo uderzyła ją ta rozpalona, a zarazem trupia twarz ze skierowanymi na nią męt­nymi oczami. Przelękła się. Ogarniał ją jakiś zimny i męczący strach; i natychmiast przemknęło jej przez myśl, że czułaby co innego, gdyby go naprawdę ko­chała.

Dziękuję — powiedział z wysiłkiem — tego nie oczekiwałem. To dobry uczynek. Więc zobaczyliśmy się raz jeszcze, jak to pani obiecała.

Anna Siergiejewna była tak dobra... — zaczął Wasilij Iwanowicz.

Ojcze, zostaw nas. Anno Siergiejewno, pani po­zwoli? Zdaje się, że teraz...

Wskazał ruchem głowy na swoje wyciągnięte, bez­silne ciało.

Wasilij Iwanowicz wyszedł.

Dziękuję — powtórzył Bazarow. — To po kró­lewsku. Podobno królowie także odwiedzają umiera­jących.

Eugeniuszu Wasiliczu, mam nadzieję...

Ach, Anno Siergiejewno, bądźmy szczerzy. To już koniec. Wpadłem pod koła. Widać, że na nic były myśli o przyszłości. Stara historia śmierć, a dla każ­dego nowa. Na razie tchórz mnie nie oblatuje... a po­tem niepamięć i kwita. (Słabo machnął ręką.) No, cóż mam pani powiedzieć?... Że panią kochałem? Przed­tem to nie miało sensu, a teraz tym bardziej. Miłość jest formą, a moja własna forma już się rozkłada. Powiem raczej: pani jest taka wspaniała! I stoi tu pani, taka piękna...

Anna Siergiejewna mimo woli drgnęła.

Niech się pani nie trwoży... proszę usiąść... tam... Nie trzeba się do mnie zbliżać, przecież moja choroba jest zaraźliwa.

Anna Siergiejewna szybko przeszła przez pokój i usiadła w fotelu obok kanapy, na której leżał Bazarow.

Jaka pani wspaniałomyślna! — szepnął. — Och, jak blisko... i jaka pani młoda, świeża, czysta... w tym okropnym pokoju!... Żegnaj! Niech pani żyje długo, to najlepsze, i niech pani korzysta z życia, póki czas. Proszę spojrzeć, co za okropne widowisko: na wpół zduszony robak, a jeszcze się wierci. A przecież my­ślałem, że wiele zrobię, nie umrę, skądże! Mam do spełnienia wielkie zadanie, tyle we mnie mocy! A te­raz całe moje zadanie polega na tym, żeby umrzeć przyzwoicie, chociaż nikogo to nie obchodzi... Wszyst­ko jedno: nie poddam się!

Bazarow zamilkł i zaczął szukać szklanki. Anna Siergiejewna podała mu napój nie zdejmując rękawi­czek i bojaźliwie oddychając.

Pani mnie zapomni — zaczął znowu — martwy nie jest towarzyszem dla żywego. Ojciec powie pani: „Patrzcie, jakiego człowieka traci Rosja...", to brednia, ale niech pani nie odbiera tej wiary staruszkowi. Czymkolwiek dziecię się raduje... rozumie pani. I niechże pani będzie dobra dla matki. Przecież takich ludzi jak oni w waszym wielkim świecie nawet ze świecą się nie znajdzie... Jestem potrzebny Rosji... Nie, widać, nie jestem potrzebny. Któż zresztą jest potrzebny? Szewc, krawiec, rzeźnik... sprzedaje mię­so... rzeźnik... proszę poczekać... plączę się... Tutaj mam las...

Bazarow położył rękę na czole.

Anna Siergiejewna pochyliła się nad nim.

Eugeniuszu Wasiliczu, jestem tutaj... Zdjął rękę z czoła i uniósł się nieco.

Żegnaj! — powtórzył z nagłą siłą i oczy jego zabłysły ostatnim blaskiem. — Żegnaj!... Posłuchaj... Przecież nie pocałowałem pani wtedy... Dmuchnij na zamierające światło, niech zgaśnie...

Anna Siergiejewna przycisnęła usta do jego czoła.

Dosyć! — rzekł i opadł na poduszkę. — Teraz... ciemno...

Anna Siergiejewna cicho wyszła.

I co? — zapytał szeptem Wasilij Iwanowicz. — Zasnął — odparła ledwo dosłyszalnie.

Ale Bazarow już się nie obudził. Pod wieczór cał­kiem stracił przytomność i następnego dnia umarł. Ojciec Aleksy odprawił nad nim obrzędy religijne. Kiedy go namaszczano, kiedy olejami świętymi do­tknięto jego piersi, jedno oko konającego otworzyło się, i na widok duchownego w szatach, dymiącego ka­dzidła, świec przed ikonami jakby dreszcz przeraże­nia na chwilę przebiegł po jego zmartwiałej twarzy. Gdy w końcu wydał ostatnie tchnienie i w domu roz­legł się ogólny lament, Wasilia Iwanowicza ogarnęło nagłe szaleństwo: „Mówiłem, że będę bluźnił — krzy­czał ochryple, z płonącą, wykrzywioną twarzą, po­trząsając w powietrzu pięścią, jakby komuś groził — będę bluźnił, bluźnił!" Wtedy Arina Własiewna, cała we łzach, zawisła na jego szyi i oboje razem padli twarzą na ziemię. „Tak — opowiadała potem w czeladnej Anfisuszka — położyli obok siebie głowy, niby te owieczki w południe..."

Ale żar południa mija i nadchodzi wieczór i noc, i powrót do cichego schronienia, gdzie słodko śpią zmęczeni i utrudzeni...


XXVIII

Minęło sześć miesięcy. Była biała zima; trwała okrutna, mroźna, bezobłoczna cisza, leżał gęsty, skrzy­piący śnieg, różowy szron pokrywał drzewa, niebo miało barwę bladego szmaragdu, nad kominami wisia­ły czapy dymu, z otwartych na chwilę drzwi buchały kłęby pary, twarze ludzi były rześkie, jakby wyszczypane przez mróz, a przemarzłe koniki wytrwale bieg­ły równym kłusem. Styczniowy dzień miał się już ku schyłkowi; wieczorny mróz jeszcze mocniej ściskał nieruchome powietrze i szybko gasła krwawa zorza. W oknach domu w Mariinie zapalały się światła; Prokoficz w czarnym fraku i białych rękawiczkach w spo­sób szczególnie uroczysty nakrywał stół na siedem osób. Przed tygodniem w niewielkiej parafialnej cerk­wi, cicho i prawie bez świadków, odbyły się dwa ślu­by: Arkadiusza z Katią i Mikołaja Pietrowicza z Fie-niczką; tego dnia Mikołaj Pietrowicz wydawał pożeg­nalny obiad na cześć swego brata, który wyjeżdżał do Moskwy, by załatwić tam różne sprawy. Anna Sier­giejewna pojechała tam zaraz po ślubie, szczodrze ob­darzywszy młodą parę.

Z wybiciem godziny trzeciej wszyscy zebrali się przy stole; Mitię także tu posadzono, miał teraz nia­nię w brokatelowym kokoszniku. Paweł Pietrowicz siedział między Katią i Fieniczką; mężowie obok żon. Nasi znajomi zmienili się ostatnimi czasy; wszyscy jakby wyładnieli i zmężnieli; tylko Paweł Pietrowicz schudł, co zresztą dodawało jeszcze wykwintu i wielkopańskiego charakteru jego wyrazistym rysom... Fieniczka także się zmieniła. W nowej jedwabnej sukni, z szerokim aksamitnym przybraniem we włosach, ze złotym łańcuszkiem na szyi, siedziała nieruchomo i godnie, godnie w stosunku do siebie i wszystkiego, co ją otaczało, i tak się uśmiechała, jakby chciała po­wiedzieć: „Wybaczcie mi, nie jestem winna." Nie tyl­ko ona, wszyscy inni także się uśmiechali i także jak gdyby przepraszali; wszyscy czuli się trochę nieswojo, byli trochę zasmuceni, ale w gruncie rzeczy było im bardzo dobrze. Usługiwano sobie nawzajem z zabaw­nym przejęciem, jakby wszyscy postanowili grać ja­kąś naiwną komedię. Katia była najbardziej spokoj­na: z ufnością patrzyła dokoła i można było zauwa­żyć, że Mikołaj Pietrowicz świata już za nią nie wi­dzi. Tuż przed końcem obiadu wstał i wziąwszy kie­lich do ręki zwrócił się do Pawła Pietrowicza.

Miły bracie, opuszczasz nas... opuszczasz nas…— zaczął — oczywiście, nie na długo; mimo to jednak muszę ci powiedzieć, że ja... że my... jak bardzo ja... jak bardzo my... Co za nieszczęście, że nie umiem wy­głaszać mów! Arkadiuszu, powiedz ty!

Nie, papo, nie przygotowałem się.

A czy ja się przygotowałem! Pozwól więc, bra­cie, że cię uścisnę i złożę życzenia wszystkiego najlep­szego, i wracaj do nas jak najprędzej!

Paweł Pietrowicz uściskał wszystkich nie wyłącza­jąc, rozumie się, Miti; Fieniczkę pocałował ponadto w rękę, której nie umiała jeszcze podawać jak należy, i wypijając drugi kielich rzekł z głębokim westchnie­niem: — Przyjaciele moi, bądźcie szczęśliwi! Farewell!42 — To angielskie słówko przeszło nie zauważo­ne, ale wszyscy byli wzruszeni.

Wypijmy za Bazarowa — szepnęła Katia do mę­ża trącając się z nim kieliszkiem. Arkadiusz mocno uścisnął jej rękę, ale nie zdecydował się głośno wznieść tego toastu.

Zdawałoby się, że to już koniec? Może jednak ktoś z czytelników chciałby się dowiedzieć, co porabia te­raz, właśnie teraz, każda z ukazanych przez nas osób. Chętnie spełnimy to życzenie.

Anna Siergiejewna wyszła niedawno za mąż, nie z miłości, lecz z rozsądku, za jednego z przyszłych rosyjskich działaczy, prawnika, człowieka bardzo ro­zumnego, obdarzonego zmysłem praktycznym, silną wolą i niezwykłym darem słowa, człowieka jeszcze młodego, przyzwoitego i zimnego jak lód. Żyją ze sobą w wielkiej zgodzie i doczekają może szczęścia... a może miłości? Księżniczka Ch. umarła; zapomniano o niej już w dniu jej śmierci. Kirsanowowie, ojciec i syn, osiedli w Mariinie. Ich sprawy przybrały lep­szy obrót. Arkadiusz stał się zawołanym gospoda­rzem, ferma przynosi już dość znaczny dochód. Mi­kołaj Pietrowicz został wybrany na pełnomocnika ziemstwa i pracuje ze wszystkich sił; nieustannie objeżdża swój teren, wygłasza długie przemówienia (sądzi, że chłopom należy kłaść wszystko „łopatą do głowy", czyli przez częste powtarzanie tych samych słów doprowadzać ich do znużenia), a przecież praw­dę mówiąc, nie cieszy się uznaniem ani szlachty oświeconej, rozprawiającej z szykiem czy melancho­lią o mancypancji (a n nosowe), ani nieoświeconej, która bez ceremonii wymyśla na ową m u n c y p a c j ę. Jedni i drudzy uważają, że jest zbyt ustępliwy. Katarzyna Siergiejewna urodziła syna Ko­lę, Mitia zaś biega już dzielnie i bez przerwy gawo­rzy. Fieniczka, Fiedosja Nikołajewna, prócz męża i Miti nikogo tak nie uwielbia jak swoją synową i kiedy Katia siada do fortepianu, rada by cały dzień od niej nie odchodzić. Wspomnimy jeszcze o Piotrze. Zupełnie zastygł w swojej głupocie i zarozumiałości, nabrał szczególnej maniery w wymawianiu niektó­rych zgłosek, ale także się ożenił. Jego żona, córka miejskiego ogrodnika, wniosła mu przyzwoity posag; odrzuciła dwie dobre partie, ponieważ młodzieńcy nie posiadali zegarków: Piotr zaś nie tylko miał zegarek, ale nawet lakierowane buty z niską cholewką.

W Dreźnie, na tarasie Bruhla, między godziną dru­gą a czwartą po południu, a więc w porze najbardziej fashionable43, można spotkać mężczyznę w wieku lat pięćdziesięciu, zupełnie siwego i jakby cierpiącego na podagrę, lecz jeszcze w pełni urody, bardzo wy­twornego w ów szczególny sposób, właściwy tylko człowiekowi, który długo przebywał w wyższych sfe­rach towarzyskich. To Paweł Pietrowicz. Wyjechał z Moskwy za granicę, aby poprawić zdrowie, i został na stałe w Dreźnie, gdzie utrzymuje stosunki towa­rzyskie przeważnie z Anglikami i przejezdnymi Rosja­nami. W obcowaniu z Anglikami jest prosty, prawie skromny, chociaż nie pozbawiony godności; uważają, że jest nieco nudny, ale szanują w nim nieskazitelnego dżentelmena, a perfect gentleman. Z Rosjanami jest swobodniejszy, daje upust swej żółci, kpi z nich i z sie­bie; ale wszystko to robi bardzo przyjemnie, niedbale i grzecznie. Wyznaje słowianofilskie poglądy, wiado­mo, że w wielkim świecie uchodzi to za très distingue44. Nie czyta nic po rosyjsku, ale na jego biurku stoi srebrna popielniczka w kształcie chłopskiego łap­cia. Nasi turyści bardzo poszukują jego towarzystwa. Matwiej Iljicz Kolazin, znajdujący się w chwilo­wej opozycji, jadąc do czeskich wód złożył mu łaskawie wizytę; miejscowi zaś, z którymi zresztą rzadko się spotyka, po prostu ubóstwiają go. Nikt tak łatwo i szybko nie dostanie biletu na koncert dwor­skiej kapeli, do teatru itp. jak der Herr Baron von Kirsanoff. Zawsze, o ile może, wyświadcza ludziom przysługi; wciąż jeszcze potrafi zabłysnąć, był prze­cież niegdyś lwem salonowym: lecz żyć mu ciężko... ciężej, niż sam przypuszcza... Wystarczy spojrzeć na niego, gdy zamyślony, oparłszy się na uboczu o ścia­nę, stoi w cerkwi nieruchomo, gorzko zacisnąwszy usta; potem nagle się opamiętuje i zaczyna się prawie niedostrzegalnie żegnać.

Pani Kukszin także znalazła się za granicą; jest teraz w Heidelbergu i nie studiuje już nauk przyrod­niczych, ale architekturę, w której, według jej wła­snych słów, odkryła nowe prawa. Jak dawniej po­zostaje w bliskich stosunkach ze studentami, szcze­gólnie zaś z młodymi rosyjskimi fizykami i chemi­kami, których pełno w Heidelbergu i którzy, zadzi­wiając z początku naiwnych niemieckich profesorów swoimi trzeźwymi poglądami, wprawiają niebawem tych samych profesorów w zdumienie swoim nierób­stwem i skończonym lenistwem. Z takimi to dwoma czy trzema chemikami, nie umiejącymi odróżnić tlenu od azotu, lecz pełnymi negacji i szacunku dla siebie samych, oraz z wielkim Jelisiewiczem styka się w Pe­tersburgu Sitnikow, który również gotuje się do roli przyszłej wielkości i według swoich zapewnień pro­wadzi dalej „dzieło" Bazarowa. Powiadają, że nie­dawno ktoś go pobił, lecz Sitnikow nie pozostał dłuż­ny: w pewnym podejrzanym artykuliku wciśniętym do pewnego podejrzanego piśmidła wspomniał, że ten, co go pobił, jest tchórzem. Nazywa to ironią. Ojciec pomiata nim jak dawniej, żona zaś uważa go za głup­ca... i literata.

W jednym z odległych zakątków Rosji znajduje się wiejski cmentarz. Jak wszystkie prawie nasze cmen­tarze, wygląda smutno: otaczające go rowy dawno zarosły, szare drewniane krzyże pochyliły się i gniją pod ongi malowanymi daszkami; wszystkie kamienne płyty zsunęły się z grobów, jakby je ktoś podważył; dwa czy trzy oskubane drzewa rzucają nikły i smęt­ny cień; owce bezkarnie chodzą po mogiłach... Ale jest wśród nich jedna mogiła, której nie tyka czło­wiek ani nie depce zwierzę; tylko ptaki siadają tam i śpiewają o wschodzie słońca. Otacza ją żelazne ogro­dzenie, u obu jej końców posadzono dwa młode świer­ki. W tej mogile spoczywa Eugeniusz Bazarow. Tu­taj, z niedalekiej wioski, często przychodzi dwoje zgrzybiałych staruszków, mąż i żona. Podtrzymując się nawzajem, idą ociężałym krokiem; zbliżywszy się do ogrodzenia klękają i długo, gorzko płaczą, długo i uważnie patrzą na niemą płytę, pod którą leży ich syn; zamienią ze sobą kilka słów, zetrą kurz z płyty, poprawią gałąź świerka i znowu się modlą, i nie mo­gą opuścić tego miejsca, skąd jest im jakby bliżej do syna, do wspomnień o nim...

Czyżby modlitwy i łzy ich były próżne? Czyżby miłość, święta i oddana miłość, była bezsilna? O nie! Chociażby najbardziej namiętne, grzeszne, zbuntowa­ne serce kryło się w tej mogile, kwiaty, które na niej rosną, spokojnie patrząc na nas swymi niewinnymi oczami, mówią nam nie tylko o wiecznym spokoju, o tym wielkim spokoju „obojętnej" natury; mówią też o wiecznej zgodzie i życiu nieskończonym...


1 Mowa o Wiośnie Ludów. Rząd carski, obawiając się przeniesienia nastrojów rewolucyjnych do Rosji, zabronił poddanym wyjazdów za granicą. (Przyp. red.)

2 Jest wolny, rzeczywiście.

3 Eugeniusz Oniegin, VII, 2. Przekład Adama Ważyka.

4 garnitur.

5 uścisk dłoni.

6 stał się swobodniejszy

7 Wy zmieniliście wszystko.

8 Przecież mogę dać ci pieniędzy.

9 dobro publiczne

10 Aluzja do przysłowia rosyjskiego: „Moskwa spłonęła od świecy za kopiejkę" (Moskwa sgoriela ot kopiejecznoj swieczi). W r. 1443 Moskwa spaliła się od świeczki postawionej w cerkwi Sw. Nikoły, w r. 1737 — od świecy w domu Miłosławskiego. (Przyp. red.)

11 Energia jest najważniejszą zaletą męża stanu.

12 ulubiony

13 przeżył się

14 Domostroj — zbiór przepisów z w. XVI, dotyczących zasad rodzinnych i domowych Rosjan. (Przyp. red.)

15 Bedlam — zakład dla umysłowo chorych pod Londynem. (Przyp. red.)

16 jak prawdziwy kawaler francuski

17 bardzo mi miło

18 Grand genre — wielkopański styl. (W oryg. pisownia fonetyczna.)

19 Togenburg — bohater ballady Schillera Rycerz Togenburg (Der Ritter Toggenburg). (Przyp. red.)

20 Homle fait – dorosły mężczyzna. (W oryg. pisownia fonetyczna.)

21 Krzysztof Wilhelm Hufeland (1762-1836) – lekarz niemiecki.

22 Każdemu, co się należy.

23 Zniekształcone: voila tout – ot, i wszystko. (w oryg. pisownia fonetyczna.)

24 w ziołach, słowach i kamieniach

25 Według obyczaju rosyjskiego w Wielki Czwartek prażono sól, z którą w Niedzielę Wielkanocną jadło się święcone jaja. Sól tę przechowywano następnie przez cały rok, wierzono bowiem, że ma właściwości leczenia wszelkich chorób. (Przyp. red.)

26 Sentymentalna powieść pisarza francuskiego Ducray-Dumnil (1769—1818), przełożona współcześnie na rosyjski. (Przyp. red.)

27 Zniekształcone: en amateur — z amatorstwa. (W oryg. pisownia fonetyczna.)

28 Spokojnie, spokojnie.

29 Comme il faut — w dobrym tonie. (W oryg. pisownia fonetyczna.)

30 Kto rozumie, niech korzysta z przestrogi.

31 przyjemne z pożytecznym

32 zawrót głowy

33 Anna Radeliffe (1764—1823) — powieściopisarka angielska. Turgieniew ma tu zapewne na myśli bohatera jej powieści Tajemnica Adolfa. (Przyp. red.)

34 Połóż się.

35 Jest w tym samym rodzaju.

36 bratową

37 w dziewiętnastym wieku

38 Cóż za pomysł!

39 czcigodny panie kolego

40 już umiera

41 Łaskawy pa włada, zdaje się, niemieckim?

42 Żegnajcie!

43 eleganckiej

44 bardzo dystyngowane

1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ojcowie i dzieci-oprac, Iwan Turgieniew, Ojcowie i dzieci
Iwan Turgieniew Ojcowie i dzieci
Iwan Turgieniew Ojcowie i dzieci
Iwan Turgieniew Ojcowie i dzieci
TURGIENIEW - OJCOWIE I DZIECI, Polonistyka
Turgieniew Ojcowie i dzieci, Polonistyka
Turgieniev - Ojcowie i dzieci, Opracowania lektur po rosyjsku
Turgieniew Ojcowie i dzieci streszczenie
Turgieniew I , Ojcowie i dzieci (streszczenie)
Turgieniew Ojcowie i dzieci
Turgieniew Ojcowie i dzieci
Turgieniew I , Ojcowie i dzieci
Turgieniew Iwan Ojcowie i dzieci
Turgieniew Iwan Ojcowie i dzieci
Turgieniew Iwan Ojcowie i dziecin(1868)
OJCOWIE I DZIECI
Zapiski my┼Ťliwego (2) , Iwan Turgieniew
Zapiski my┼Ťliwego , Iwan Turgieniew
Iwan Turgieniew-Asia, Iwan Turgieniew, Asia

więcej podobnych podstron