Moliere Pan Gapiełło


Moliere

PAN GAPIEŁŁO

OSOBY KOMEDYI.

PAN GAPIEŁŁO Żmudzin.

DUKACZ.

JULJA, córka Dukacza.

WACŁAW, kochanek Julii.

FROZYNA

BASKA intrygantki

KURYGONI, oszust.

ZABICKI

DOBICKI doktorowie

PIGULSKI, aptekarz,

WIKŚNIAK.

WIEŚNIACZKA.

DWÓCH WŁÓCZĘGÓW.

SIERŻANT.

DWÓCH ŻOŁNIERZY.

OSOBY BALLETÓW.

ŚPIEWAKI, ŚPIEWACZKI, MUZYCY (tańcujący i śpiewający). SMIESZKI, ŻANDARMOWIE, DWÓCH CYRULIKÓW, KUGLARZE, JURYŚCI, DWÓCH WOŹNYCH, MASKI (męzkie i żeńskie).

Scena w Warszawie.

AKT PIERWSZY.

Scena I.

(na ulicy).

WACŁAW, ŚPIEWACZKI, ŚPIEWACY, MUZYCY, GRONO TAŃCUJĄCYCH.

WACŁAW.

Już możecie zaczynać. Niechcąc być na oku,

Ja za wami tymczasem ukryję się z boku.

(Serenada).

ŚPIEWACZKA.

Roskoszna nocy, zlewaj na świat cały

Przyjemne, lube, i urocze sny:

Niech tylko czuwa miłość i zapały,

Niech czuwa serce lubej pełne skry.

Pomroka twoja i milczący cień,

Piękniejsze, milsze, niż najmilszy dzień,

Miłosnych w duszy ileż rodzą tchnień!

PIERWSZY ŚPIEWAK.

Jak miło, słodko, wzdychać dla miłości,

Gdy uczuć naszych los nie miesza zły!

Roskosznej serce podda się skłonności;

Lecz jak zwodnicze te urocze sny!

Tyrany nasze pełne surowości

Chcą w nas przytłumić uczuć lubych skry!

Jak miło, słodko, wzdychać do miłości,

Gdy uczuć naszych los nie miesza zły!

DRUGI ŚPIEWAK.

Nie zważa na nic serce kiedy pała;

Pokona wszystko miłość doskonała.

WSZYSCY RAZEM

(z głośną muzyką),

Więc się statecznie kochajmy bez trwogi;

Przymus rodziców, cierpienia, los srogi,

Bardziej rozmacniają ten węzeł nam drogi:

Gdy się dwa serca kochają bez granic,

Wszelkie przeszkody i losy, są za nic.

(Pierwszy ballet).

(Taniec dwóch tancmistrzów).

(Drugi ballet).

(Taniec dwóch grubokrótkich figur).

(Trzeci ballet).

(Zaglądają na ich taniec dwaj ciekwi; kłócą się z sobą; chodzą na scenę, i tańcują bijąc się na szpady).

Czwarty ballet.

(Wpadają na nich dwaj żandarmowie, i pogodziwszy ich, tańcują komicznie, z nimi razem).

Scena II.

JULIA, WACŁAW, FROZYNA.

JULIA.

Ach strzeżmy się Wacławie by nas nie widziano:

Wszak mi, widzieć się z tobą, wiesz jak zakazano.

WACŁAW.

Patrzę, ale nie widzę i żywego ducha.

JULIA.

Niechże jeszcze Frozyna pilnuje i słucha

Aby tu kto nie nadszedł.

FROZYNA

(odchodząc w głąb teatru)

Gadajcie otwarcie,

Spuśćcie się na mą czujność; ja będę na warcie.

JULIA.

Proszę cię.

(do Wacława). .

Powiedzże mi kochany Wacławie,

Czyliś co pomyślnego znalazł w naszej sprawie?.

Czy zdołasz smutne moje odwrócić zamężcie,

Ten zamysł mego ojca?

WACŁAW.

To nasze nieszczęście!

Lecz zdaje się, że wszelkie zdołam przemódz lamy,

Przynajmniej my w tym celu najsilniej działamy:

Jeśli nam jedno chybi, znajdziem sposób nowy,

By mu ten śmieszny zamysł wyprowadzić z głowy.

FROZYNA.

(przybiegając).

Dalibóg, ojciec Pani!

JULIA

(do Wacława).

Ach idź, idź; o Boże!

FROZYNA.

Nie, nie: stójcie; mylę się. Daremnie was trwożę;

Zdało mi się..

JULIA.

Okrutna! jakieś mnie zmieszała!

WACŁAW.

Tak Julio; już prawie skończona rzecz cała.

Użyję wszelkich sprężyn, środków i obrotów,

Bo mając twą wzajemność, na wszystkom jest gotów.

Nie będę cię uprzedzał, co , i jak się stanie,

Lepiej, że cię ubawi rzeczy rozwiązanie:

Dość powiedzieć, że wszystkie sposoby ma w dłoni.

Z naszą zręczną Frozyną dzielny Kurygoni.

FROZYNA.

Zapewne. Ojciec Pani żartuje ze świata,

Że narzucić Żmudzkiego chce ci adwokata ?

Którego ani widział jak żyje na świecie !

Któremu daje w jarzmo ciebie, w wieku kwiecie!

Czyż dla więcej talarów na słowo wujaszka

Ma nad twego kochanka przenieść tego ptaszka?

To śmiech ludziom powiedzieć! czyż osoba taka

Jak Pani, jest stworzona, pytam, dla Żmudziaka ?

Pan Gapiełło do ślubów jeśli łyka ślinkę,

Niech nam da pokój czysty; niech weźmie Źmudzinkę.

Imie to, Pan Gapiełło, gniewem mnie zapala!

Pan Gapiełło! Gapiełło! to mi piękna lala!

Gdyby było po książkach tych Gapiełłów siła,

Tobym wszystkie ze złości książki popaliła.

Lecz upadną projekta, ręczę swoją głową,

Pani nigdy nie będziesz Panią Gapiełłową:

Bo gdy jego Wielmożność wśród nas tu zaświeci,

My go tak w zastawione uplątamy sieci,Że, by nami nie kłócił i nie straszył ludzi,

Nazad Pana Gapiełłę odeszlem do Żmudzi.

Scena III.

JULIA, WACŁAW, FROZYNA, KURYGONI

WACŁAW.

Otóż nasz Włoch: no; jakie powiesz nam nowiny ?

KURYGONI.

Nasz Jegomość zawitał, już ze trzy godziny.

Widziałem go jak wjeżdżał nadąwszy swe lice,

Przez Grochowskie rogatki, na Krakowskiej bryce.

Zarazem się dowiedział że to Pan Gapiełło.

Stał na Pradze, gdy słońce dogrzewać zaczęło;

W garkuchni jadł śniadanie , ja mu byłem sługą,

I tę zacną osobę poznałem nie długo.

Co do jego postawy, a ta dość nie mała,

Obaczy Pan, jakim go natura mieć chciała.

Co do głowy, uprzedzam, głowa do pozłoty;

My go zręcznie jak lisa, wezmiemy w obroty.

WACŁAW.

To prawda, Kurygonr?

KURYGONI.

Prawda niezawodna,

Jeśli się znam na ludziach.

FROZYNA.

To jest głowa płodna ,

Że dokaże co zechce , nikt mu nie zaprzeczy,

Bo to wielki bohater do podobnych rzeczy.

On dla swoich przyjaciół w usług swych zapale

Kozą i łopatkami pogardzał wspaniale:

On szydząc z szubienicy, z przebiegłością rzadką

Z najtrudniejszych przeprawek wywijał się gładko:

On za jeden czyn świetny , choć jak mówią, płochy,

Musiał wiecznie opuścić swą ojczyznę, Włochy:

Słowem, do naszej sprawy najlepiej go użyć,

Zaręczam, że wybornie zdoła nam usłużyć.

KURYGONI.

Zawstydzają mnie trochę Asani pochwały :

I ja krótko przebiegłszy ciąg jej życia cały,

Mogę ją sprawiedliwiej pochwalić za sprawę,

Za którąś na wieczystą zasłużyła sławę:

Kiedy z rąk tego Pana jej przymileń siła,

Z krzywdą jego rodziny zapis uchwyciła.

Kiedy z wielkością duszy, widząc się w potrzebie,

Wyparłaś się pieniędzy złożonych u siebie:

I kiedyś...

FROZYNA.

To są fraszki niegodne wspomienia;

Mnie hojność pochwał Pańskich mocno zarumienia,

KURYGONI.

Bo nie lubi ich słuchać skromność Jejmościna.

Dosyć o tem. Ja ruszam do mego Żmudzina.

Tymczasem proszę Pana, aby w tejże chwili,

Aktorowie do sztuki gotowi już byli.

WACŁAW.

Ty Julio, pamiętaj proszę cię, swą rolę:

Udaj, że na ojcowską już się zgadzasz wolę.

I że ci się odrazu podobał Gapiełło.

JULIA.

O! jeśli tylko oto, dobrze pójdzie dzieło.

WACŁAW.

Lecz jak się nam nie uda, co Julia pocznie?

JULIA.

Wtedy ojcu me czucia otworzę widocznie.

WACŁAW.

A jeśli wbrew twym czuciom trwać będzie w uporze?

JULIA.

Zagrożę mu , że wiecznie zamknę się w klasztorze.

WACŁAW.

A jeśli władza jego będzie cię zmuszała?

JULIA.

Coż ja ci mam powiedzieć?

WACŁAW.

Co ? czem serce pała.

Coż, przecie ?

WACŁAW.

Czyliż nie wiesz co mówić? o Boże!

Powiedz że twego serca nic zmusić nie może :

I choćby ci zagroził, przyrzeknij być moją.

JULIA.

Niech twe serce, twa miłość tem się zaspokoją,

Co dziś czynię dla ciebie : w smutkach jakie znoszę,

O mych postanowieniach nie badaj mnie proszę.

Nie chciej mym obowiązkom, o czem myślę z drżeniem,

Smutnej ostateczności zagrażać wspomnieniem.

Może jej unikniemy; może dadzą nieba,

Że się lękać jej skutków nie będzie nam trzeba:

Lecz jeśli ma koniecznie w serce me ugodzić,

Do niej, ciągiem wypadków pozwól mi przychodzić.

WACŁAW.

Dobrze, piękna Julio: jeśli dla Wacława....

KURYGONI.

Dalibóg, nasz Panmłody !

FROZYNA.

Coż to za postawa!

Scena IV.

PAN GAPIEŁŁO. KURYGONI

PAN GAPIEŁŁO

(obracając się ku stronie skąd wyszedł, do ludzi co za nim idą, za teatrem słychać śmiechy).

Ha, coż tam wraz do kata ? gdzież to z taką zgrają?

Co za niemądre miasto, i co w niem mieszkają !

A wraz widzę nie można uczynić i kroku,

Aby wciąż nie być gapom i śmieszkom na oku!

Jeszcze! a to mnie Pan Bóg skarał za me grzechy!

He panowie gapowie, porzućcie te chychy;

A niech mnie czarci wezmą... ty! o jednym zębie!

Jeszcze się raz zachychocz; tak ci dam po gębie!

KURYGONl

(do tych samych do których Pan Gapielło krzyczał).

Coż to, mości Panowie ? co to jest na świecie,

Z uczciwych cudzoziemców jak żartować śmiecie ?

PAN GAPIEŁŁO.

O! ten jeden ma rozum.

KURYGONI.

Z czegoź się naśmiewać ?

PAN GAPIEŁŁO.

Pewnie; tu się nie można w mieście przechodziwać.

KURYGONI.

Czyż Jegomość tak śmieszny ? dlatego że cudzy ?

PAN GAPIEŁŁO.

Aha?...

KURYGONI.

Czyliż stworzony inaczej jak drudzy ?

PAN GAPIEŁŁO.

Zapewnie : czy wraz jestem garbaty lub krzywy ?

KURYGONI.

Poznajcie się na ludziach.

PAN GAPIEŁŁO

To rozum prawdziwy

KURYGONI.

Jegomości szanować ! wszędzie się podoba.

PAN GAPIEŁŁO.

A prawda.

KURYGONI.

Wart szacunku ; znacząca osoba,

PAN GAPIEŁŁO.

Zapewnie; szlachcić Żmudzki.

KURYGONI.

I z głową nielada.

PAN GAPIEŁŁO.

A tak; uczył się prawa; nauki posiada.

KURYGONI.

Czyni nam swem przybyciem honoru nie mało.

PAN GAPIEŁŁO.

Pewnie.

KURYGONI.

Z niego żartować nie trzeba tak śmiało.

PAN GAPIEŁŁO.

Pewnie.

KURYGONI.

Ze mną ma sprawę kto z niego żartuje.

PAN GAPIEŁŁO.

Ja jak najunożeniej Waściowi dziękuję.

KURYGONI.

Bardzo Pana przepraszam Mości Dobrodzieju,

Za miasto, które w głowie nic nie ma oleju:

Bo mi przykro , żeś w takiej przyjęty swawoli.

PAN GAPIEŁŁO.

A wraz najniższy sługa.

KURYGONI.

Bardzo mnie to boli.

Ja Pana Dobrodzieja dziś rano widziałem,

I przylgnąłem do niego i duszą i ciałem:

Jakaś przyjemność w twarzy , z jakąś jadł śniadanie,

Jakieś we mnie dla niego wlała przy wiązanie.

A skorom się dowiedział, bom się o to pytał,

Żeś Pan do tego kraju pierwszy raz zawitał,

Będę miał wielką radość i honory duże,

Jeśli mu w czem na jego przybycie usłużę,

I będę go prowadził przez tę ludu zgraje,

Co czasem zacnym ludziom winnej czci nie doje.

PAN GAPIEŁŁO.

To dla mnie nadto łaski.

KURYGONI.

Skorom Pana zoczył,

Zaraz się po mem sercu miód jakiś roztoczył.

PAN GAPIEŁŁO.

Mocno obowiązany.

KURYGONI.

Wyznać Panu muszę,

Pańska fizyonomja ujęła mą duszę.

PAN GAPIEŁŁO.

Wiele dla mnie honoru ...

KURYGONI.

Jakaś w niej uczciwość....

PAN GAPIEŁŁO.

To mi bardzo pochlebia.

KURYGONI.

I jakaś prawdziwość...

PAN GAPIEŁŁO.

Ach Panie...

KURYGONI.

Jakaś słodycz ....

PAN GAPIEŁŁO.

O! oj!

KUGYGONI.

Jakaś grzeczność.....

PAN GAPIEŁŁO.

Ach! ach!

KURYGONI.

Wspaniałość

PAN GAPIEŁŁO.

Ha! ha!

KURYGONI.

Szczerość

PAN GAPIEŁŁO.

Oj!...

KURYGONI.

Serdeczność

PAN GAPIEŁŁO.

Aj ! aj!

KURYGONI.

I wierz mi Pan, żem jest jego sługą.

PAN GAPIEŁŁO.

Trzeba mi za te łaski wywdzięczać się długo.

KURYGONI.

Ja mówię z głębi serca.

PAN GAPIEŁŁO.

Jestem przekonany.

KURYGONI

Od Pama Dobrodzieja gdybym był poznany,

O co się będę starał, jako o cel pierwszy,

Poznałbyś Pan Dobrodzi, żem człowiek najszczerszy.

PAN GAPIEŁŁO.

Nie wątpię.

KURYGONI.

Nieprzyjaciel oszukaństwa...

PAN GAPIEŁŁO.

Wierzę.

KURYGONI.

Nie zdolny do chytrości, i mówiący szczerze.

Pan patrzy, że mam suknie nie takie jak drugi,

Bo ja jestem Włoch rodem, na jego usługi:

Choć w tym kraju osiadłem, i po polsku gadam,

Zawsze ojczysty ubiór i szczerość przekładam.

PAN GAPIEŁŁO.

A ja noszę i na wsi ubiór suty, taki:

(pokazuje na swoje suknie)

KURYGONI.

Pan w nim lepiej wygląda, niż nasze dworaki.

PAN GAPIEŁŁO.

Bo mi krawiec tak radził. Mam suknię wspaniały,

Która zajmie, jak myślę, publiczność tu całą.

KURYGONI.

Zapewne. Pan odwiedzi może ogród saski?

PAN GAPIEŁŁO.

A tak, jeśli mi swojej nie odmówisz łaski.

KURYGONI.

Publiczność będzie rada jak Pana zobaczy.

PAN GAPIEŁŁO.

Zapewne, spodziewam się: wraz suknia coś znaczy.

KURYGONI.

Pan Dobrodzi zamówił sobie pomieszkanie?

PAN GAPIEŁŁO.

Nie, jeszczem nie zamówił,

KURYGONI.

Ja zamówię Panie:

Ja tu znam całe miasto, i wszędziem tu znany.

Scena V.

WACŁAW, PAN GAPIEŁŁO, KURYGONI.

WACŁAW.

Co to jest ? co ja widzę ? mój Boże kochany,

Co za szczęsne spotkanie !... on sam!.. Pan Gapielło!

Jakąż się serce moje radością przejęto,

Widząc cię ! ach dawnożeś zawitał w te strony ?

Co? ty mnie nie poznajesz?

PAN GAPIEŁŁO.

(kłaniając się).

Sługa uniżony....

WACŁAW.

Czyż można, by sześć latek, by czasu tak mało,

Zupełnie mnie z pamięci twojej wymazało ?

Byś teraz nie mógł poznać kochanego z młodu,

Najlepszego z przyjaciół cnych Gapiełłów rodu?

PAN GAPIEŁŁO.

Daruj mi Pan...

(cicho do Karygoniego).

Ja nie wiem co to za Jegomość.

WACŁAW.

Ja w Kiejdanach mam z każdym Gapiełłą znajomość,

To jest od największego aż do najmniejszego:

Pamiętasz ? wszakeś moim szkolnym był kolegą:

Przypominasz twarz moję ? patrz na mnie do koła.

PAN GAPIEŁŁO.

Coś... cokolwiek...

(do Kurygoniego).

Na koniec, ja go nie znam zgoła.

WACŁAW.

Czy pamiętasz, jakeśmy zawsze co niedzieli.

W traktjerni dobrego szampana ciągnęli?

PAN GAPIEŁŁO.

Daruj Pan...

(do Kurygoniego)

Choć mnie zabij, nie wiem co mu w głowie.

WACŁAW.

Zapominałem, jak się ten traktyjernik zowie,

Co ma wyborne wina ?

PAN GAPIEŁŁO.

Bibowicz ? ten wielki?

WACŁAW.

Ten sam; cośmy u niego spełniali butelki.

Zaraz... coś, nie pamiętam choćbyś mnie tu ubił,

Gdzieś to zawsze co wieczór przechadzać się lubił.

PAN GAPIEŁŁO.

Na cmentarzu za miastem

WACŁAW.

To nie dawne lata!

Tameśmy rozmyślali o marnościach świata:

Przypominasz te chwile, jak dziś mi przytomne ?

PAN GAPIEŁŁO.

Przypominani:

(do Kurygoniego).

Niech zginę, jeżeli wraz pomnę.

KURYGONI.

(do Pana Gapiełły).

Bardzo wiele jest rzeczy, co wychodzą z głowy.

WACŁAW.

Odnówimyż tu ten węzeł przyjaźni nienowy!

Ściśnij mnie: przyjaźń nasza nie może być płocha.

KURYGONI.

(do Pana Gapiełły).

Ten Jegomość jak widzę, bardzo Pana kocha.

WACŁAW.

Niech się teraz ciekawość moja zaspokoi,

Powiedź mi co z nowości, jak tam krewni twoi?

Jak się ma twój.. ? ot zaraz.. ten człowiek poczciwy?

PAN GAPIEŁŁO.

Brat mój ? sędzia ?

WACŁAW.

Pan sędzia.

PAN GAPIEŁŁO.

Chory, ledwo żywy

WACŁAW.

O! żal mi! a ten proszę, co to tak wesoły ?

PAN GAPIEŁŁO.

Mój szwagier ?

WACŁAW.

Tak.

PAN GAPIEŁŁO.

Zdrów zawsze: handluje na woły

WACŁAW.

Dalibóg, serce moje z radości wybija

A twójże stryi, tak godny... ?

PAN GAPIEŁŁO.

Ja nie miałem stryja.

WACŁAW.

Zdaje się żeś miał wtenczas.

PAN GAPIEŁŁO.

Miałem ciotkę sarnę.

WACŁAW.

Tom właśnie chciał powiedzieć. Znam tę zacną damę;

Jakże się ma ? wesoła ? zawsze gości wita ?

PAN GAPIEŁŁO.

Wraz umarła od roku.

WACŁAW.

O biedna kobieta!

O Boże ! jak okropne i smutne nowiny !

PAN GAPIEŁŁO.

Mój synowiec o mato nie umarł z puchliny.

WACŁAW

Jakażby była szkoda!

PAN GAPIEŁŁO.

Czy także jest znany?

WACŁAW.

A jakże ! znam go dobrze! człowiek tak kochany !

Słusznego wzrostu ?

PAN GAPIEŁŁO.

Nie tak.

WACŁAW.

Lecz sztuka krępata?

PAN GAPIEŁŁO.

Tak.

WACŁAW.

Twój synowiec?

PAN GAPIEŁŁO.

Aha...

WACŁAW.

Syn twojego brata ?

PAN GAPIEŁŁO.

Nie inaczej.

WACŁAW.

I nawet w urzędzie nie niskim?

PAN GAPIEŁŁO.

Jest Wielkiskim Ciwunem.

Molier T. VI.

WACŁAW.

Ciwunem Wielkiskim.*)

Ten sam; to mój przyjaciel: o! znam jego cnoty.

PAN GAPIEŁŁO.

(cicho do Kurygoniego).

Wraz mi całą rodzinę gada co do joty.

KURYGONI.

Dawna widzę znajomość odżyła tu w Panach

PAN GAPIEŁŁO.

Powiedzże, długoż przecie bawiłeś w Kiejdanach?

WACŁAW.

O! lat ze sześć; a wszakże byłem twym kolegą.

PAN GAPIEŁŁO.

Toś był pewnie na chrzcinach u szwagra mojego,

I widział, jak nasz Ciwun trzymał jego dziecię ?

WACŁAW.

Byłem, i bawiłem się bardzo wyśmienicie.

PAN GAPIEŁŁO.

Hucznie było ?

WACŁAW.

O! hucznie.

PAN GAPIEŁŁO.

Balik był nielada. ?

WACŁAW.

Zapewne.

*) Wielkiszki wieś niedaleko Kiejdan. na Żmudzi Ciwun wójt.

PAN GAPIEŁŁO.

Wiec widziałeś, jak się wszczęła zwada,

Pomiędzy mną i jednym Łotewskim szlachciną ?

WACŁAW

Widziałem.

PAN GAPIEŁŁO.

Ale swoją nie zląkł mnie czupryną;

Znalazł kogo zagabnąć.

Cha cha ! wiem ja o tem.

PAN GAPIEŁŁO.

Dał mi w gębę, lecz ja go dobrzem gabnął polem.

WACŁAW.

A wiem: wtedyś postąpił słusznie i rozumnie.

Wreście, dziś, spodziewam się, że będziesz stał u mnie.

PAN GAPIEŁŁO.

Ja nie śmiem...

WACŁAW.

Ja nie zniosę aby mój znajomy,

Mój najlepszy przyjaciel najmował tu domy.

PAN GAPIEŁŁO.

Możeby to z przykrością....

WACŁAW.

Nie! żadnej przykrości:

Słodko witać u siebie lak kochanych gości.

PAN GAPIEŁŁO.

Ja....

WACŁAW.

Nie; ja nie pozwolę, abyś stał gdzieindziej.

KURYGONI.

(do Pana Gapielły).

Kiedy on tak uparty, to skłoń się Asindziej.

WACŁAW.

No, gdzież są twoję rzeczy?

PAN GAPIEŁŁO.

To moim zwyczajem,

Że je, gdzie się zatrzymam, zostawiam z lokajem.

WACŁAW.

To trzeba po nie posłać !

PAN GAPIEŁŁO.

Nie trzeba nikogo:

Bo ja mu przykazałem, by nie ruszył nogą,

Aż póki sam nie będę: bo się łotrów boję.

WACŁAW.

Bardzo mądrze!

PAN GAPIEŁŁO.

A u was są oszustów roje?

WACŁAW.

Oszustów pełno wszędzie. Więc zabijmy zgodę.

(uderza w dtoń Gapiełły).

KURYGONI

(do Wacława).

Pójdę z nim, i do Pana zaraz go przywiodę.

WACŁAW

Dobrze, ja mu usłużę serdeczniej niż komu:

Idźcież więc, i mojego nie omińcie domu.

KURYGONI.

Natychmiast powrócimy.

WACŁAW.

Czekam niecierpliwie.

PAN GAPIEŁŁO.

(odchodząc, do Kurygoniego).

Niespodzianą znajomość znalazłem szczęśliwie.

KURYGONI.

Ten Pan, na uczciwego wygląda człowieka.

Scena VI.

WACŁAW.

(sam).

Nie wiesz Panie Gapiełło, co cię dalej czeka.

Zagramy ci nie lada; wszystko już gotowo,

Prędko tu nas pożegnasz, ja ci daję słowo.

Scena VII.

WACŁAW, PIGULSKI.

WACŁAW.

Zdaje mi się, Pan Doktor?

PIGULSKI.

(bardzo prędko mówiący zawsze).

Nie, Panie łaskawy;

Ja nie jesieni doktorem, i nie mam tej sławy:

Bo Panie, być doktorem, honor niezawodny,

A ja tylko aptekarz, aptekarz niegodny.

WACŁAW.

A Pan doktor czy w domu?

PIGULSKI.

W domu się znajduje,

Teraz właśnie zajęty, chorych expedjuje.

Lecz ja mu pójdę powiem, że tu Pan Dobrodzi.

WACŁAW.

Ja go tu będę czekał, niechaj Pan nie chodzi.

Mam tu jednego z krewnych, który zwarjował:

Ja nie wiem, doktorowi cobym ofiarował,

Aby mi go wyleczył, i wrócił mu zmysły,

Od czego jego śluby małżeńskie zawisły:

I to jego szaleństwo jest moim kłopotem.

Już Panu doktorowi mówiono dziś o tem.

PIGULSKI.

A, słyszałem, słyszałem, przypominani sobie,

Jak mu ktoś opowiadał o jego chorobie;

Dalibógże, dalibóg, Pan rozsądek miałeś,

Że się do tak wielkiego doktora udałeś:

Pan Zabicki jest doktor, mówić mogę śmiało,

Co zna tęgo jak pacierz medycynę całą;

Bo chociażby pękł chory; on do dzieł ochoczy,

Nigdy ani na jotę, od reguł nie zboczy.

O lak! takiego węchu niema u nikogo,

Bo idzie wielką drogą, idzie wielką drogą,

I za największe skarby, wierz Pan, w samej rzeczy,:

Innemi lekarstwami chorego nie leczy,

Tylko jakie fakultet uzna za potrzebne.

WACŁAW.

Dobrze robi, wszak takie wzory ma chwalebne!

Chory chcieć nie powinien zdrowia, choć go boli,

Jeśli mądry fakultet na to nie zezwoli.

PIGULSKI.

Nie dla tego, że przyjaźń ja mam z nim zażyłą,

Lecz być jego pacyentem miło, bardzo miło;

I jabym wolał umrzeć pod jego dozorem,

Niż powolić wyzdrowieć pod innym doktorem;

Bo człowiek zawsze pewny, czy mu śmierć czy życie,

Że wszystko idzie z reguł, idzie wyśmienicie:

I jak się pod nim umrze, nie trzeba się smucić,

Bo ci nic sukcessory nie mogą wyrzucić.

WACŁAW.

O! tem się pan nieboszczyk cieszyć może ślicznie.

PIGULSKI.

Pewnie. Przynajmniej miło umrzeć metodycznie.

Bo wreście Pan Zabicki, mówiąc między nami,

Nie ten doktor, co lubi nudzić z chorobami:

To człowiek żywy, żywy, zwykł żywo kurować,

I naprędce, naprędce chorych expedjować,

I jeśli kto ma umrzeć, mówiąc Panu krótko,

U niego jak chleb z masłem kończy się prędziutko.

WACŁAW.

Zapewne. Zawsze lepiej kończyć prędko dzieło.

A tak Panie, tak Panie; jak się co zaczęło,

Na co wiele kołować, nudzić całe doby:

Trzeba wnet wiedzieć długość lub krótkość choroby.

WACŁAW.

Prawdę mówisz.

PIGULSKI.

Zapewne; nie idąc daleko

On troje moich dzieci miał pod swą opieka

Które poumierały za trzy dni, nie więcej

A innyby je męczył do kilku miesięcy

WACŁAW.

Zapewne, wiele warci tacy przyjaciele.

PIGULSKI.

A tak; jeszcze mam dzieci pięcioro, nie wiele,

O które jak o swoje dba szczerze i tkliwie,

Mnie nawet nic do tego; i nieraz się dziwię,

Widząc, wróciwszy z miasta, jak niby z zabawki,

Kazał wszystkim krew puszczać, albo stawiać piawki.

WACŁAW.

To wielki twój Przyjaciel i wielki Dobrodzi.

PIGULSKI.

Oto, oto on idzie, oto on nadchodzi.

Scena VIII.

WACŁAW, ZABICKI, PIGULSKI, WIEŚNIAK, WIEŚNIACZKA.

WIEŚNIAK.

Mój wielmozny panisku, on juz nie wytrzyma;

Cuje wielki ból głowy, ze az siły nie ma.

ZABICKI.

I to ci chory plecie ? to mi się podoba !

Głupi chory, tem głupszy, że jego choroba,

Pochodzi ze śledziony, a nie z bolu głowy,

Ja to dobrze rozumiem, na coż mi te mowy ?

WIEŚNIAK.

Niech sobie co chce będzie łaskawy panisku,

On zawsze na dwór biega w pseklętym kaslisku.

ZABICKI.

Dobry znak; ozdrowieje; już działa żołądek.

Odwiedzę go za trzy dni jak każe porządek:

Lecz jak umrze, donieś mi, potem będzie rada,

Bo doktorom odwiedzać zmarłych nie wypada.

WIEŚNIACZKA.

Panisku, mój tatulo chory coraz więcej.

ZABICKI.

A coż ja temu winien, do stokroć tysięcy?

Ja go liczę; dla czegoż nie wyjdzie z choroby ?

Wiele razy krew puszczał?

WIEŚNIACZKA.

Tsy razy, w tsy doby.

ZABICKI.

Trzy, razy?

WIEŚNIACZKA.

Tsy panisku.

ZABICKI.

I jeszcze choruje?

WIEŚNIACZKA.

Jesce.

ZABICKI.

Więc się choroba we krwi nie znajduje:

To trzeba emetyku; i to myśl szczęśliwa,

By dojść czy się w humorach słabość nie ukrywa.

Jak nie, dowód poślemy, to środek jedyny.

PIGULSKI.

Oto koniec! to koniec, koniec medycyny.

Scena IX.

WACŁAW, ZABICKI, PIGULSKI.

WACŁAW.

Ja to wczoraj o łaskę prosiłem cię Panie:

Chciałbym go dać w twe ręce, i bardzobym życzył,

Byś mi go z tej słabości zupełnie wyleczył....

ZABICKI.

O Panie! wszelkich starań, wszelkich sił dołożę,

Abym go mógł wyleczyć jak tylko być może.

WACŁAW.

Oto on sam.

ZABICKI.

Już wszystko gotowo do tego

Zrobimy consilium z mym dawnym kolegą,

I roztrząśniem powoli ciag choroby cały.

Scena X.

(w domu).

WACŁAW, PAN GAPIEŁŁO, ZABICKI, PIGULSKI.

WACŁAW.

(do Pana Gapiełły).

Na chwilę mnie oddala interesik mały:

(pokazuje na Zabickiego).

Z tym Panem się zabawisz godzinkę, nie dłużej,

I on ci jak najlepiej we wszystkiem usłuży.

ZABICKI.

Powinność stanu mego do tego mnie skłania;

To dość, że mi Pan takie polecasz starania.

PAN GAPIEŁŁO.

(na stronie).

To pewnie jego kuchmistrz ? lecz jednak coś znaczy.

ZABICKI.

Tak jest, Pan się bezpiecznie spuścić na mnie raczy,

Ze jak najmetodyczniej przyjmę Jegomości,

PAN GAPIEŁŁO.

Mój Boże! wraz mi tylo nie trzeba grzeczności,

Jam tu robić subiekcją nie przybył ze Żmudzi.

ZABICKI.

Tak miły obowiązek radość we mnie budzi.

WACŁAW.

(do Zabickiego).

Ma Pan teraz dukata, a resztę dam potem.

PAN GAPIEŁŁO.

Nie, nie trzeba, nie trzeba; nie chcę słyszeć o tem,

Byś dla mnie co kupował, gdyż ja naoslatek...

WACŁAW.

O nie; ty nie rozumiesz, na co ten wydatek.

PAN GAPIEŁŁO.

Ze mną po przyjacielsku.

WACŁAW.

Tak, tak, moje złoto!

(ściska go).

(cicho do Zabickiego).

Pamiętaj Pan, najbardziej proszę Pana o to,

Abyś go z rąk nie puszczał, bo czasem ucieka.

ZABICKI.

O, niech się Pan nic boi; moja w tem opieka.

WACŁAW

(do Pana Gapiełły).

Darujesz mi niegrzeczność, że wyjdę na chwilę.

PAN GAPIEŁŁO.

O żartujesz; wraz dla mnie łask oświadczasz tyle!

Scena XI.

PAN GAPIEŁŁO, ZABICKI, DOBICKI, PIGULSKI.

ZABICKI.

To dla mnie wielki zaszczyt, radość niespodziana,

Żem wybrany do usług Jegomości Pana.

PAN GAPIEŁŁO.

Najniższy sługa Pański.

ZABICKI

(pokazując na Dobickiego).

To jest mój kolega,

Który się o to szczęście wraz ze mną ubiega,

I chce ze mną uradzić jak Pana przyjmować. !

PAN GAPIEŁŁO.

Na cóż mi ceremonji tyle wysypywać ?

Ja na małem przestaję.

ZABICKI.

Tak się Panie godzi.

Usiądźmy więc

(do Dobickiego).

Siadaj Pan

(do Gapiełły).

Siadaj Pan Dobrodziej.

(Sadzają Pana Gapiełłę w środku między sobą).

PAN GAPIEŁŁO.

Najniżejszy podnóżek.

ZABICKI.

Tu, tu, niech Pan siada.

(Jeden z jednej a drugi z drugej strony, biorą go za oba pulsa).

PAN GAPIEŁŁO.

A to co się ma znaczyć?

ZABICKI.

Czy dobrze Pan jada ?

PAN GAPIEŁŁO.

Wraz piję jeszcze lepiej.

ZABICKI.

Tym gorzej, tym gorzej:

To zbyteczne pragnienie jakie mają chorzy;

Oznacza wewnątrz suchość i gorącość znaczną,

Spi Pan dobrze?

PAN GAPIEŁŁO.

A dobrze, kiedy podjem smaczno.

Ma Pan sny ?

PAN GAPIEŁŁO.

Mam niekiedy.

ZABICKI.

Jakiej są natury?

PAN GAPIEŁŁO.

Natury snów. Zabawne przenośne figury !

Co u kala za mowy ? jakie obcowanie ?

ZABICKI.

Pańskie odchody jakie ?

PAN GAPIEŁŁO.

Dalibóg mój Panie,

Nie wiem, choć mi łeb ogól, czego wy tu chciecie.

Wole się napić.

ZABICKI.

Zaraz, poczekaj Pan przecie.

Będziem teraz o Panu wprzód rozumowali,

Po polsku, byśmy więcej byli zrozumiali.

PAN GAPIEŁŁO.

Dla Boga! bez tych przedmów ! bez tej rozmawianki:

Jakież rozumowania potrzebne do szklanki?

ZABICKI.

(obracając się często do Dobickiego tonem deklamacyjnym),

Jako tak jest, że leczyć nie można słabości

Nie mając doskonałej onej znajomości,

I tak jest, ze nie można znać jej co do joty,

Nie rozważywszy dobrze całkiem jej istoty,

I wyobrażeń o niej nie mając mistycznych,

Z symptomów prognostycznych i diagnostycznych,

Wprzód nam zatem wejść trzeba jak wie Pan Dobrodzi,

W ścisły rozbiór słabości, o którą nam chodzi,

Nim się terapentyki i lekarstw dotkniemy,

Któremi ją dokładnie wyleczyć możemy.

Twierdzę więc, że nasz chory smutnie jest dotknięty,

Trapiony, posiadany, dręczony, przejęty,

Tym gatunkiem szaleństwa, głupstwa, że tak powiem,

Którą hipokondryczną melancholja zowiem.

Słabość ta bardzo straszna, okropna, bicz świata,

Potrzebuje takiego jak Pan, Hipokrata,

Wytrawnego w naukach, równam cię z żołdakiem,

Który, jak powiadają, zbielał pod szyszakiem;

Coś piastował chwalebnie zgraję chorób liczną.

Tę słabość melancholja zwę hipokondryczną,

Dla różnicy od drugich, no mądrze podaje

Galien trzy tej ponurej słabości rodzaje,

Zwanej melancholjią i u dawnych wieków,

Nie tylko u Latynów, ale i u Greków:

To nam trzeba uważać, potem mieć narady.

Pierwsza, która pochodzi prosto z mózgu wady,

Druga, ze krwi spalonej, która nią zastrasza,

Trzecia hipokondryczną zwana, i ta nasza.

I ona to pochodzi prosto z nieporządku

I wady jakiejś części wnętrzności w żołądku,

Szczególnie ze śledziony, która przez swe pary

Do mózgu niesie gęste i zsiadłe humory,

Których exhalacja i para szkodliwa,

Wszystkie prawie działania w umyśle przerywa,

I stanowi tę słabość, która jak dowodzę,

Dręczy tego pacienta, i ma nad nim wodze.

Za mocny djagnostyk, że mi się nie marzy,

Zważ Pan tę kachexją, tę surowość twarzy,

Ten smutek niby pełen trwogi, nieufności,

Znak patognomoniczny, własny tej słabości,

Tak w boskim Hipokracie mądrze oznaczone,

To wejrzenie, te oczy dzikie i czerwone,

To brody zarośnienie, ta smaglawa cera,

Ten korpus słabowity, drżący, et caetera:

Które znaki dokładną dają nam znajomość

Słabości, której ciosów doznaje Jegomość;

Która słabość za czasem wziąwszy nad nim górę,

Wgnieżdzona, zastarzała, zmieniona w naturę,

Mogłaby się wyrodzić w manją, ftyzyją,

Albo w apoplexją; w szał, lub frenezyją.

Wszystko to przypuściwszy, kiedy się przekona,

Że słabość dobrze znana jest wpół uleczona,

Bo nulla curatio est morbi ignoli,

Łatwo znajdziem lekarstwa co do jej istoty.

Naprzód, aby zaradzić pletorze duszącej,

I tej kakochymji wcielę panującej,

Trzeba go najobficiej plebotomizować,

To jest, wiele krwi puszczać, co może skutkować.

Ciąć potem bazylikę, cefalikę żywą,

A nawet, jeśli słabość będzie uporczywą,

Otworzyć żyłę czelną, aby krew skipiała

Wielką massą przez otwór szeroki spływała.

W tym czasie go purgować aby nabrał cery,

Robiąc splanchnologiczne stosowne klistery,

Których można do pluców używać bez trwogi,

Jako to, cholagogi, i melangogi,

Et caetera, i takie najlepsze sposoby.

A jako pryncypalnem źródłem tej choroby,

Są te grube humory; zsiadłe i niezdrowe

Które tłumią i niszczą władze umysłowe,

Dobrze jest, aby z czystej wody brał kąpiele,

Do którejby potrzeba serwatki wlać wiele;

Woda zaraz oczyszcza gęstość tych humorów,

A serwatka wyjaśnia czarność ich waporów.

Lecz mu pierwej, nim zaczniem chorobę tę badać,

Trzeba ogolić głowę i lodem okładać.

A przed wszystkiem, ja sądzę przez rozsądek zdrowy,

Że go trzeba w przyjemne wprowadzać rozmowy.

Weselić go muzyką, śpiewem, zabawami,

Nawet tańcem, któryby gibkością, zwrotami,

Wypędził z duszy gnuśność i tę smutków zgraję,

Która zgęszcza krew jego, skąd słabość powstaje.

Oto są me lekarstwa, które koncepuję,

Które mi sąd, nauka, i światło dyktuje.

Dixi.

DOBICKI.

(Bardzo poważnie, i za każdym wierszem potrząsając głową).

Mądry kolego! niech mnie Bóg uchowa

Bym do tego coś wyrzekł, śmiał dodać dwa słowa!

Takeś dobrze określił w swej rozprawie krótkiej

Choroby Jegomości przyczyny i skutki,

Twe o jej symtomatach dowody uczone

Tak są piękne, tak śliczne, i tak wyważone,

Że nawet niepodobna, śmiem wyrzec przed światem,

By on hipokondrycznym nie był warjatem.

A choćby nim i nie był, powinien nim zostać

Dla piękności twej mowy, której trudno sprostać.

Graficznieś odmalował słabość Jegomości,

Grophice depinzisłi wszystkie jej własności,

Że nie można dowcipniej, mądrzej, tak uczenie,

Wymyślić, wyobrazić, wylać wysłowienie

Coś tu o niej powiedział, bądź co do prognosis,

Bądź co do terapji albo diaguosis.

I ja pisnąć nie mogę przeciw temu. Zatem,

Mam dziś mu powinszować, że jest warjatem,

Że jest bardzo szczęśliwym, że w twą wpadł opiekę,

By doświadczył dzielności, cudów że tak rzekę,

Lekarstw jakieś przepisał. Wszystkiej wszystkie chwalę;

(Quodlibet remedium tuurn est vilale;

Dla tego więc, descendo, per tuam sapientiam,

Manibus et pedibus in tuam sententiam.

Ja tu tylko uważam, i sądzę mój Panie,

By w liczbach nieparzystych było krwi puszczanie.

Ponieważ Deus gaudet numero impare:

Niech wypije w kąpieli mleka szklanek z parę,

Potem mu plaster z solą przyłożyć na czoło,

Sól jest symbol mądrości; by miał myśl wesołą,

Wybielić jego pokój in colorem vivum,

A wszakże visus album est disgregativum.

Tymczasem, nim zaczniemy traktować go z chwałą,

Dać mu zaraz, natychmiast, klistereczkę małą,

Jako wstęp do tych lekarstw, z których mam nadzieje,

Jeżeli ma wyzdrowieć, prędko wyzdrowieje.

Daj Boże, by te środki przeciw tej chorobie.

Skutkowały choremu, jak życzymy sobie !

PAN GAPIEŁŁO.

Panowie; nie słyszałem takich mów jak żyję,

Nudzicie mnie, czy my wraz gramy komedyję ?

ZABICKI.

Nie, Panie,

PAN GAPIEŁŁO.

Coż to znaczy, powiedźcie mi przecie,

Przez te głupstwa i brednie czego wy tu chcecie!

ZABICKI.

Brawo ! jeszcze tu jeden djagnostyk; lżenie,

Na mocniejsze choroby jego potwierdzenie.

To się zmieni w manją za moment niedługi.

PAN GAPIEŁŁO.

(na stronie).

Z kim tu mnie posadzili ?

(pluje kilka raz; i charka).

ZABICKI.

Djagnostyk drugi,

Częste plucie.

PAN GAPIEŁŁO.

Chodźmy stąd, mój Panie kochany,

ZABICKI.

I drugi, niespokojność dla miejsca odmiany.

PAN GAPIEŁŁO.

Czego chcecie tą swoją gawędą uczoną ?

ZABICKI.

Rurować Jegomości jak nam polecono,

PAN GAPIEŁŁO.

Mnie kurować ?

ZABICKI

A tak jest.

PAN GAPIEŁŁO.

Na co mnie doktory?

Dla Boga! jam nie chory.

ZABICKI.

Zły znak, kiedy chory

Nie wie swojej choroby.

PAN GAPIEŁŁO.

Co wraz oni plotą?

Ja się mam bardzo dobrze.

ZABICKI.

Nie zaręczaj o to:

My wiemy lepiej jak Pan, bośmy doktorowie,

Widzimy Pana wewnątrz, wiemy co masz w głowie.

PAN GAPIEŁŁO.

Jeśliście doktorowie, ja drwię z medycyny,

Mnie nie trzeba doktorów.

ZABICKI.

Warjat jedyny!

PAN GAPIEŁŁO.

Rodzice moi nigdy doktorów nie znali,

Żyli bez nich szczęśliwie i poumierali!

ZABICKI.

To nie dziw, że wydali syna szalonego

(do Dobickiego).

A więc do kuracji przystąpmy kolego,

Siedźmy, ciszmy i tłummy harmoniją żywą,

Ponurość jego duszy czarną i szkodliwą

Gotową się zapalić.

Scena XII.

PAN GAPIEŁŁO.

Niech to wszyscy kaci.... !

Czy wraz ludzie w tym kraju sami warjaci ?

Tego sobie co robią tłumaczyć nie umiem,

Nigdym tego nie widział i nic nie rozumiem.

Scena XIII.

PAN GAPIEŁŁO, DWÓCH CYRULIKÓW

(Siadają naprzód wszyscy, Cyrulicy wstają i witają Pana Gapiełłę, który także kilka razy wstaję czyniąc im wzajemne ukłony).

DWÓCH CYRULIKÓW.

(śpiewem komicznym).

Dobry dzień, dobry dzień, dobry dzień,

Nie bądź jak pień, jak pień, pień, pień, pień.

My jesteśmy doktorowie

Nie zabijem Pana, nie.

Porzuć melancholjią w głowie,

Śmiej się, skacz na nogi swe,

Dobry dzień, dobry dzień, dobry dzieli.

JEDEN CYRULIK.

To tylko malancholija,

Słabość taka nie zabija,

Tylko zawsze wesół bądź,

Zawsze skakaj, czasem siądź.

To tylko melancholja,

Słabość laka niezabija.

DRUGI CYRULIK.

Śpiewaj, skacz,

A nie płacz;

Jak cię boli,

Do swawoli!

Palnij wódki,

Za trzy dutki,

I od winka

Dobra minka:

Łap tabaczki,

Tnij kozaczki,

To dobre dzieło,

Panie Gapiełło.

Scena XIV.

PAN GAPIEŁŁO, DWÓCH CYRULIKÓW, KUGLARZE.

BALET.

(Taniec kuglarzów w około Pana Gapiełły).

Scena XV.

PAN GAPIEŁŁO, PIGULSKI (z flaszeczką).

PIGULSKI.

(bardzo prędko).

To Panie lekarstwiczko, małe lekarstwiczko,

Weź Pan, weź, z łaski swojej; to słodkie jak mleczko.

PAN GAPIEŁŁO.

E! idź wraz do kaduka! a to mnie na licho ?

PIGULSKI.

Tak kazano, kazano, weź Pan, cicho, cicho,

PAN GAPIEŁŁO

(z gniewem i głośno).

Idź sobie!

PIGULSKI.

Weź Pan, weź Pan; potem będzie miło,

To nie będzie szkodziło, nie bedzie szkodziło.

PAN GAPIEŁŁO.

Aj! aj! wraz !

PIGULSKI.

To maleńka, maleńka mixturka;

Pan będziesz zdrów i jeszcze poskaczesz mazurka,

To łagodne, łagodne, dobre do użycia,

Weź Pan, to do przemycia, przemycia, przemycia.

Scena XVI.

PAN GAPIEŁŁO, PIGULSKI, DWÓCH CYRULIKÓW, KUGLARZE.

(z lodem w pęcherzu, z brzytwami do golenia głowy z flaszeczkami i t. d.

DWÓCH CYRULIKÓW.

A to co? a to co?

Weź Pan to, weź Pan to.

Nie to nic, nic to nic;

Nie bądź fryc, nie bądź fryc

(dokuczają Panu Gapielle).

PAN GAPIEŁŁO

(zasłaniając się kapeluszem od brzytew),

Aj! wraz do sto kaduków! co to jest mój Boże !

Idźcie precz, bo wam pozwy natychmiast położę !

(Ucieka, ale go łowią kuglarze tańcujący i Pigulski czeka na niego przy krześle na którem on siedział).

DWÓCH CYRULIKÓW.

A to co ? a to co ?

Weź Pan to, weź Pan to.

Nic to nic, nic to nic,

Nie bądź fryc, nie bądź fryc.

(Pan Gapiełło ucieka Cyrulicy aptekarz i kuglarze za nim).

Koniec aktu pierwszego.

AKT DRUGI.

Scena I.

(na ulicy).

ZABICKI, KURYGONI.

ZABICKI.

Mimo wszelkie me siły wyrwał się odemnie,

I jam mu nagotował lekarstwa daremnie.

KURYGONI.

Trzeba samego siebie być nieprzyjacielem,

By nie chcieć Pańskich lekarstw, których zdrowie celem.

ZABICKI.

Znak ruszonego mózgu, szału, pomieszania,

Jeżeli kto zbawiennym lekarstwom się wzbrania.

KURYGONI.

Panbyś go mógł naprędce wyleczyć choć siłą.

ZABICKI.

Pewnie; choćby się tuzin słabości zwaliło.

KURYGONI.

Jednak Panu przepada piętnaście dukatów.

ZABICKI.

Nie! ja tego rozumieć nie chcę, do sto katów!

Na złość mu nie przepadnie, i ja się nie boję;

On jest obowiązany brać lekarstwa moje.

Ja go schwycę gdzie znajdę, a to dla przyczyny,

Jako złamcę mych recept, zbiega medycyny.

KURYGONI.

Zapewne; z Pańskich lekarstw żartować nieładnie;

I on Panu pieniążki jak z kieszeni kradnie.

ZABICKI.

Gdzie ja się o nim dowiem ?

KURYGONI.

Niech Pan nie rozpacza;

Pan go znajdzie zapewne u Pana Dukacza,

Co mu chce dać swę córkę jak ułożył sobie;

I nie wiedząc o zięcia przyszłego chorobie.

Możeby chciał czemprędzej przyśpieszyć te śluby.

ZABICKI.

Ja mu powiem, ja powiem; wyrwę go od zguby,

KURYGONI.

O, dobrze.

ZABICKI.

On mi jeszcze oddany od wczora;

A pacjent nie powienien żartować z doktora.

KURYGONI.

A tak, bardzo rozumnie. Niech więc Pan Dobrodzi

Póki go nie wyleczy, tym slubom przeszkodzi.

ZABICKI.

A jakże ? nie turbuj się; u mnie to nie sztuka.

KURYGONI.

(odchodząc, na stronie).

Ja do swego ! powoli i teść się oszuka.

Scena II.

DUKACZ, ZABICKI.

ZABICKI.

Czy u Pana jest pewny Jegomość Gapiełło,

Co się ma z Pańską córką żenić ? mam z nim dzieło.

DUKACZ.

Jeszcze go niema z Kiejdan; wyglądam daremnie...

ZABICKI.

Już przyjechał, przyjechał, i uciekł odemnie.

Lecz ja Panu imieniem całej medycyny

Zalecam i zabraniam, byś od tej godziny

Nie myślał o weselu, póki go jak życzę,

Na ciele i umyśle całkiem nie wyleczę.

DUKACZ.

Jakto ?

ZABICKI.

Przyszły zięć Pański jest moim pacyentem,

Słabość jego jest moją własnością i sprzętem,

Bo mi ją dano leczyć: oświadczam więc Panu,

Byś go do małżeńskiego nie śmiał wprzęgać stanu,

Póki nie zaspokoi umysłem i ciałem

Medycyny, i lekarstw, co mu zapisałem.

DUKACZ.

Ma jaką słabość?

ZABICKI.

Tak jest.

DUKACZ.

Jaką? niech Pan powie?

ZABICKI.

Sekret Panie zachować winni doktorowie:

Dość, że Panu zalecam, Panu, z córką razem,

Nie obchodzić wesela aż za mym rozkazem.

Pod karą dostąpienia niełask w fakultecie,

I wszelkich, wszelkich chorób jakie są na świecie.

DUKACZ.

Jeśli lak, to ślub wstrzymam.

ZABICKI.

On mi w ręce dany,

Więc być moim pacyentem jest obowiązany.

DUKACZ.

Zgoda.

ZABICKI.

Próżno ucieka; ja się klnę na duszę,

Że do brania mych lekarstw dekretem go zmuszę,

DUKACZ.

Słusznie.

ZABICKI.

I albo pęknie, albo go uzdrowię.

DUKACZ.

Zgoda z całego serca.

ZABICKI.

I jak go nie złowię,

To będę leczył Pana, niechaj Pan pamięta.

DUKACZ.

Jabo zdrów.

ZABICKI.

Nic nie szkodzi; mnie trzeba pacyenta,

Ja nie pytam, i biorę kogo tylko złapię

(prędko odchodzi).

DUKACZ.

Bierz kogo chcesz lecz nie mnie,

(sam)

ruszaj sobie gapie.

Scena III.

DUKACZ, KURYGONI, (przebrany za kupca).

KURYGONI.

Za Pańskie pozwolenie, ja kupiec fon Wilno,

Będzie i ja zapitać o żiecz jedną pilno.

DUKACZ.

O co to?

KURYGONI.

Pan Dobrożi nek nalożi głowa,

DUKACZ.

Mów Asan co masz mówić.

KURYGONI.

Nie powi ślowa

Jeżeli Pan Dobrożi głowa ne nalożi.

DUKACZ.

No, dobrze, coż takiego ?

(nakrywają sobie głowy).

KURYGONI.

Ne zna Pan Dobrożi,

W tim miastu Pana Dukacz?

DUKACZ.

Tak, znam go zdaleka.

KURYGONI.

Powi mne Pan Dobrożi, so to za szlofieka ?

DUKACZ.

Człowiek jak inni ludzie.

KURYGONI.

Czi to szlofiek to bogacz?

DUKACZ.

Dosyć jest bogaty,

KURYGONI.

Ale czy barz bogati, Pane dobrożcie ?

DUKACZ.

Bardzo.

KURYGONI.

To nam pszyjemne, i mami nażeje.

DUKACZ.

Dla czegoż to?

KURYGONI.

Tu jeden jest intres króciutki.

DUKACZ..

No, cożto, powiedz Asan?

KURYGONI.

Bo to intres krótki;

Ten Pan Dukacz bogati, tak my wiadomieni,

Za jeden Pan Gapiełło, córka swoja żeni.

DUKACZ.

I coż ?

KURYGONI.

A ten Gapiełło winien barzo wiele

Kupcom, co pszyjekali na jego wesele.

DUKACZ.

Gapiełło winien kupcom?

KURYGONI.

Winien jak najwięsi,

Mi mami na nim dekret od czteri miesięsi.

I on mówił, że szwyckich tedi zaspokoi,

Jak mu posag Pan Dukacz da za córki swoi.

DUKACZ.

Hą! hą! po ślubie mówił pozapłaca długi ?

KURYGONI.

Tak jest; mi szwycki teraz wielki jego slugi,

I z wielki nabożeństwo czekac ten wesela.

DUKACZ

(na stronie).

O! niezłej mi prawdziwie przestrogi udziela.

(głośno).

Bądź zdrów Asan.

KURYGONI.

Żienkuję, że Pan zna Pan Dukacz.

DUKACZ.

Sługa twój.

KURYGONI.

I ja Pański i sluga i slukacz,

(sam, zrzuciwszy z siebie i ukrywszy ubiór kupiecki).

Nieźle idzie aż dotąd: wiwat chłopcze złoty !

Teraz ci się brać trzeba na inne obroty:

Między teściem i zięciem siać niesnaski śmiało,

By się to urojone małżeństwo urwało.

Obu można na wędkę połapać jak linki,

A my, pierwsi oszuści, niepuścim źwierzynki.

Scena IV.

PAN GAPIEŁŁO

(nie widząc Kurygoniegoj);

A to co? a to co ?

Weź Pan to, weź Pan to...

Do tysiąc kroć....

(postrzega Kurygoniego).

KURYGONI.

A coż to, ta na czole chmura?

PAN GAPIEŁŁO.

Wszystko mi wraz co widzę, zdaje się mixtura.

KURYGONI.

Jakto?

Molier T. VI. .

PAN GAPIEŁŁO.

Czy się los na mnie do licha usadził?

Nie wiesz, com miał w tym domu, gdzieś mnie zaprowadził?

KURYGONI.

Nie, dalibóg, że nie wiem: cóżto, z łaski swoi... ?

PAN GAPIEŁŁO.

Jam myślał, że przyjęty będę jak przystoi.

KURYGONI.

No, jakże ?

PAN GAPIEŁŁO.

Przyjechałem niedawno z podróży:

"Z tym Panem zabawisz się godzinkę, nie dłużej: "

Dwóch doktorów. Na krzesłach. Czy dobrze Pan jada.

Dobry dzień. Biorą pulsa, Ta, ra, da, da, da, da.

Aptekarz, Proszki, Flaszki, Małe lekarstwiczko.

Weź Pan weź! Do przemycia. To słodkie jak mleczko.

Tabaczki. Nie słyszałem tyle głupstw jak żyję.

KURYGONI.

Cóż to przecie ma znaczyć ? niech mi Pan odkryje?

PAN GAPIEŁŁO.

To znaczy, że ten panicz ze swemi uściski,

Jest to oszust, co na mnie jakieś uknuł spiski,

I tam ze mnie w tym domu zadrwili nie lada.

KURYGONI.

Co to jest ? czy być może ? co mi Pan powiada ?

PAN GAPIEŁŁO.

Ich było ze dwunastu; słuchałem andronów,

I na siłę żem jakoś wyrwał się z ich szponów.

KURYGONI.

Jak mili powierzchowność ! widzę, to raz pierwszy!

Sądziłem, że to Pański przyjaciel najszczerszy,

To mi nawet nie może pomieścić się w głowie,

Że mogą być oszusty, nawet i panowie.

PAN GAPIEŁŁO.

Czy nie słychać odemnie, proszę cię apteki?

KURYGONI.

Coś trochę nakształt tego. Ale to żart dziki!

PAN GAPIEŁŁO.

Węch mój i myśl, jej pełna; i mnie się wydaje,

Ze mnie wraz obskoczyły aptekarzów zgraje.

KURYGONI.

Co za wielka złośliwość, niech to Pan Bóg skarze!

Jakto ludzie bywają zdrajce i zbrodniarze!

PAN GAPIEŁŁO.

Pokaż mi proszę ciebie dóm Pana Dukacza,

Mam do niego interes.

KURYGONI.

Do tego bogacza?

Aha! znam ten interes, zgaduję troszeczkę;

Pan słyszał, że ten Dukacz ma ładną córeczkę.

PAN GAPIEŁŁO.

A wiem; mam się z nią żenić, potom tu zawitał.

KURYGONI.

(niby zadziwiony).

Z nią że... żenić się.. ?

PAN GAPIEŁŁO.

Aha.

KURYGONI.

I ślub wziąść?

PAN GAPIEŁŁO.

Ot spytał!

A jakże wraz inaczej?

KURYGONI.

A, to co innego.

PAN GAPIEŁŁO.

Albo co?

KURYGONI.

Daruj mi Pan.

PAN GAPIEŁŁO.

Przecie, coż takiego ?

KURYGONI.

Nic, Panie.

PAN GAPIEŁŁO.

Powiedz, powiedz.

KURYGONI.

Nie, nie powiem Panie.

PAN GAPIEŁŁO.

Wraz dla czego nie powiesz ?

KURYGONI.

Niech to tak zostanie.

PAN GAPIEŁŁO.

Cóż ci szkodzi powiedzieć ? bądźże przecie grzeczny.

No, jesteś mój przyjaciel?

KURYGONI.

O Panie! serdeczny.

PAN GAPIEŁŁO.

Więc nic nie kryj przedemną.

KURYGONI.

Jakiż Pan Dobrodzi!

Powiedziałbym, lecz tu mi o bliźniego chodzi.

PAN GAPIEŁŁO.

Abym cię zobowiązał, byś mówił wyraźniej,

Masz len pierścień; chowaj go dla mojej przyjaźni.

KURYGONI.

Pozwól Pan, niech się swego poradzę sumienia.

(oddala się trochę).

Ten człowiek córki swojej szuka wzbogacenia,

Nie dziw, każdy chce tego, kto chce kęska chleba,

Nikomu zaś na świecie szkodzić nie potrzeba:

I jeżeli odkryję tę jego łapczywość,

Zgorszę bliźnich, a tego zabrania uczciwość.

Lecz widzę, jak ukradkiem nieznanego człeka,

Dla zaplątania w siatkę ściągają zdaleka,

Aby go jak ożenić, ciągnąć jak za szyję,

Z panienką, której nigdy nie widział jak żyje:

Człowieka z poczciwością i otwartem czołem,

Dla którego ja skłonność wewnętrzną powziąłem;

Który wiele honoru i łask mi udziela,

Ze mnie chudopachołka ma za przyjaciela;

Który we mnie zaufał, w lichego furgalca,

I dla swojej przyjaźni dał mi pierścień z palca.

(do Pana Gapiełły).

Tak jest, odkryję Panu co się Pana tycze,

Odkryję, i sumienia mego nie skaliczę,

Lecz nie czerniąc nikogo, powiem całkowicie.

Powiedzieć, że ta panna złe prowadzi życie,

Toby było za mocno: lub, że umizgliwa,

To słowa nie tak jeszcze duszę jej odkrywa;

Lecz, że dobra kokietka, i cokolwiek zdrożna,

Tem ją słowem uczciwie odmalować można.

PAN GAPIEŁŁO.

Wraz mnie chcą. wziąść za dudka? i jara przybył po to?

KURYGONI.

Może tak nie jest w rzeczy, jak tu ludzie plotą;

Lecz są tacy, co z krytyk żartują przed światem,

I myślą, że ich honor nie zależy na tem....

PAN GAPIEŁŁO.

Nie Mospanie; ja nie chcę za męża przystawać;

I wszyscy Gapiełłowie nie zwykli udawać

Jeśli tak, ja natychmiast wszystkiego się zrzekam

KURYGONI.

Oto ojciec.

PAN GAPIEŁŁO.

Ten staruch?

KURYGONI.

Ten sam. Ja uciekam.

Scena V.

DUKACZ, PAN GAPIEŁŁO.

PAN GAPIEŁŁO.

Jak się Pan ma! dobry dzień.

DUKACZ.

Upadam do nóżek.

PAN GAPIEŁŁO.

Czy Pan jesteś Pan Dukacz ?

DUKACZ.

Ja, Pański podnóżek.

A ja wraz Pan Gapiełło.

DUKACZ.

Cieszę się ogromnie.

PAN GAPIEŁŁO.

Wraz Pan o mnie jak myślisz ?

DUKACZ.

Tak, jakby Pan o mnie.

PAN GAPIEŁŁO.

Czy sądzi wraz Pan Dukacz, że w Kiejdanach rury ?

DUKACZ.

Czy sądzi Pan Gapiełło, że w Warszawie gbury?

PAN GAPIEŁŁO.

Wraz rozumie Pan Dukacz w myślach niejeżony,

Że taki jak ja człowiek, głodny jest na żony ?

DUKACZ.

Rozumie Pan Gapielło przez tę myśl niegodną,

Że panna, moja córka jest na mężów głodną ?

Scena VI.

DUKACZ, JULIA, PAN GAPIELŁO.

JULIA.

Ach ojcze mój kochany, słyszałam od ludzi,

Że niby Pan Gapiełło przyjechał ze Żmudzi.

Ach oto on zapewne! serce mi to wróży.

Jak miły i przystojny! jak mu cera służy!

Jakże będę szczęśliwą, jak wstąpię z nim w śluby!

Niechże ja mu oświadczę, pozwól ojcze luby....

DUKACZ.

Powoli, moja córko.

PAN GAPIEŁŁO.

(na stronie).

Wa! la ! co za żywa !

Jak się wraz na wejrzenie w miłości rozpływa!

DUKACZ.

Dziwno mi, chciałbym wiedzieć Mosanie Gapiełło,

Jakim prawem i czołem, i skąd ci się wzięło.....

JULIA (zbliża się do Pana Gapiełły, patrzy na niego

omdlałym wzrokiem, i chce go wziąść za rękę).

Jak mi miło, dalibóg, że poznaję Pana....

DUKACZ

(do Julii).

Idź powiadam.

PAN GAPIEŁŁO.

(na stronie).

Dla Boga! czy wraz opętana!

DUKACZ.

(do Pana Gapiełły).

Chciałbym wiedzieć jak mówię, skąd Pan masz zuchwałość.....

(Julia znowu zbliża się do Pana Gapiełły i chce go wziąść za rękę).

PAN GAPIEŁŁO

(na stronie).

Dla Boga ! jak się wdzięczy !

DUKACZ.

(do Julii).

Jeszcze! co za śmiałość!

JULIA.

Czy mi tego za dobre, ojcze, nie uznajesz,

Bym się pieściła z mężem, którego mi dajesz ?

DUKACZ.

Nie! ruszaj.

JULIA.

Niech go widzę; niech ta chwilka mała...

DUKACZ.

Idź mówię do pokoju.

JULIA.

Ja tu będę stała.

DUKACZ.

Ja nie chcę: idź mi zaraz.

JULIA.

Dobrze; to ja idę.

DUKACZ.

Co to się tobie stało ? a to mi na biedę... !

PAN GAPIEŁŁO.

My się jej podobali.

DUKACZ.

(do Julii, która zatrzymuje się).

Co ? ty jeszcze swoje?

JULIA.

Kiedy my się mój ojcze pobierzem oboje ?

DUKACZ.

Nigdy; on nie dla ciebie.

Dla mnie, boś dał słowo.

DUKACZ.

Jeślim dał, to odbieram.

PAN GAPIEŁŁO.

(na stronie).

Ona wraz gotową.

JULIA.

Darmo, darmo; ja na złość będę jego żoną.

DUKACZ.

Nie, nic z tego nie będzie, skąd ta nagłość!.. no! no.....

Scena VII.

DUKACZ, PAN GAPIEŁŁO.

PAN GAPIEŁŁO.

Mój Panie niby teściu, nie czupurz się tyle,

Ja porwać jego córkę zgoła się nie siłę,

I Pańskie bandulenia nie tu nie dokażą.

DUKACZ.

I Aspana podobnie nie bardzo tu ważą.

PAN GAPIEŁŁO.

I Pan sobie uroił, Mości Dobrodzieju,

Aby Dydak Gapiełło lak nie miał oleju,

By nie miał piątej klepki, i wraz był tak głupi,

Że oślep, niewidziawszy, kota w worku kupi?

Że pienia w zaradzeniu rozumu nad lata,

Ze się nic nie nauczył w historyjach świata ?

I że się da ożenić, i to bez oporu,

Nie widząc bezpieczeństwa swojego honoru ?

DUKACZ.

Ja nie wiem, co w Asana ukrywa się mowie:

Ale Asan bezczelnie uroiłeś w głowie,

Aby sześćdziesiątemi starzec osiwiały,

Tak był mało o własną swoję córkę dbały,

By ją wydał za człeka bez czoła, sumienia,

Który był doktorowi dany do leczenia?

PAN GAPIEŁŁO.

To figiel; ja zdrów jestem, dość czuje się w sobie.

DUKACZ.

Doktor mi sam powiedział, żeś Asan w chorobie.

PAN GAPIEŁŁO.

Doktor kłamie; ja szlachcic; gniew go mój dogoni,

I ja go będę szukał z pistoletem w dłoni.

DUKACZ.

Ja wiem, co wiem; pistolet to facecja stara;

Znam ja długi Asana, których masz nie miara,

Które chciałeś posagiem mej córki pospychać.

PAN GAPIEŁŁO.

Jakie długi?

DUKACZ.

Nie; tu się nie trzeba uśmiechać;

Był tu kupiec wileński i z nim innych więcej,

Mając dekret na tobie od czterech miesięcy.

PAN GAPIEŁŁO.

Jaki kupiec wileński? jacy inni kupcy?

Jaki wraz dekret na mnie?

DUKACZ.

My starzy nie głupcy.

Scena VIII.

DUKACZ, PAN GAPIEŁŁO, BAŚKA

(udając zakutąmazurkę z wielkim krzykiem do Pana Gupiełły).

BAŚKA.

Aha ! a tuś mi piasku ! znalazłam cię psecie;

Gdzieześ to się surpieto włucyłeś po świecie.

Możeś mi pacać w ocy ? mozes niewdziencnieku ?

PAN GAPIEŁŁO.

Czego chce ta kobieta?

BAŚKA.

Czego chce, niecnieku ?

Udajes, że urnie nie znas; i cy się nie wstydzis,

I nie wstydzis urwiesiu; ze mnie tutaj widzis?

(do Dukacza).

Cy to z Waseci dziewką ten się wisus zeni,

Bodajby go ze wsyćkim wsyćki kaci wzieni!

A ja mówię waseci, niech nie widzę słonka,

Ze ón jest mąz mój własny, a ja jego zonka,

Temu będzie lat ze seść, ja była dziewcyna,

Na kiermasu w Łęcycy jam go polubina,

A on mnie zacon kochać, i jak wzion mnie prosić,

Jak wzion mego tatula, matulę, komosić,

I ja posła za niego.

DUKACZ.

Co słyszę? o nieba !

PAN GAPIEŁŁO.

Wraz do kata... !

BAŚKA.

Juz łotra większego nie ceba;

Potem mnie niegodziwiec pozucił w tsy lata,

I gdzieś posed jak woda, az na koniec świata.

Ani podumał o mnie, ze ja niescęślewa;

Az mi teraz doniosła Dorochna pościewa

Ze zased do Warsęgi i chcę wziąć panionkę,

Nie myśląc, ze zostawił w domu pirsą żonkę.

Ja tu zaraz psybiegna, wsystko pozucena,

Aby jak to małzeństwo drugie pseskodziena,

I głośno zawstydziena najgorsego cłeka.

PAN GAPIEŁŁO.

Co za podła bezczelna!

BAŚKA.

I jesce wyzeka!

Cy ty nie mas sumienia cłowieku złoslewy!

PAN GAPIEŁŁO.

Ja twój mąż?

BAŚKA.

Śmies się jesce zapseć niegodziewy?

Haj ty wies, ze to prawda; jaz cię nie poznała ?

Dałby to Bóg łaskawy, bym cię nie widziana!

Jabym dotąd scęslewe pędzina godzieny,

Gdyby mnie twe krętostwa zdrajco nie złudzieny!

Byłabym najscęślewsa, nie miałabym męza,

Co cichotę i scęście moje nadwyręza,

Co psezuca mą miłość, a ja wieki płacę,

Widząc jego włócęgi i cyny łajdace.

DUKACZ.

Nie wstrzymam łez

(do Pana Gapiełły).

Idź Asan: niegodnyś, i kwita.

PAN GAPIEŁŁO.

Ja nie wiem co to znaczy co to za kobieta !

Scena IX.

CI SAMI, I FROZYNA

(udając drugą krzykliwą mazurkę wbiega prędko).

FROZYNA.

(do Pana Gapielły).

La Boga! ledwo dysę. Aha Salomonie!

Ja za tobą biegana, w jakiej ty był stronie?

Juz ty mi nie wucieces, ręce na pościewość

(chwyta go za rękę).

Gwałtu ! gwałtu ! la Boga ! gwałtu ! sprawiedlewość !

Nie dopuscę małżeństwa, nie pozwolę na niec

(do Dukacza).

Wzdyć to mąz mój, Jegomość; o ten obsarpaniec;

I ja kaze powiesić tego urwisnurka.

PAN GAPIEŁŁO.

Jeszcze !

DUKACZ

(na stronie).

Otoby dobrze wyszła moja córka!

BAŚKA.

A Andzika tu cego chces się takze miesać ?

Cego chces nie dopuscać, i jego powiesać ?

A cy to mąz Andziki ?

FROZYNA.

Wzdyć ja jego żona.

BAŚKA.

Ja to zona; ja jemu ślubem poślubiona:

Jak go ceba cerkiesić, ja go wocerkiesę,

A jak ceba powiesić, to ja go powiesę.

FROZYNA.

Ja jeno nie rozumiem te wsyćkie gawędę.

BAŚKA.

Ja jestem jego zonka, i psysięgnąć będę.

FROZYNA.

Jego zonka?

BAŚKA.

A zonka.

FROZYNA.

Ja wzdyć jego zonka.

A jak mi nie wiezycie, pokaze pierścionka.

BAŚKA.

Ja mówię, ze ja zonka.

FROZYNA.

A ja mówię ze ja.

BAŚKA.

Juz seść lat jakem posła za tego złodzieja.

FROZYNA.

Juz tsy lat, jak ten wisus wozenił się ze mną.

BAŚKA.

Ja mam świadków.

FROZYNA.

I ja mam, bo to nie tajemno.

BAŚKA.

Wsyćki ślub nas widzieni u całej Łęcycy.

FROZYNA.

Wsyćki ślub nas widzieni w całej Zarwanicy.

BAŚKA.

To on ma az dwie żonki!

FROZYNA.

La Boga! dwie zonki!

BAŚKA.

Ja go kaze powiesić na ctyry postronki!

FROZYNA.

(do Pana Gapiełły).

Coz powies ladacyno bzydki niegodziewy ?

BAŚKA.

(do Pana Gapiełły).

Jak ty się tu wykręcis cłowieku złoślewy ?

PAN GAPIEŁŁO.

Prawda jedno jak drugie.

BAŚKA.

(z wielkim krzykiem).

Pacaj! co za drwinki !

Co ? ty juz zapomniałeś biednej Magdalinki,

I biednego Jonecka, coś w domu pozucił?

FROZYNA.

(z krzykiem).

Pacajcie jak się furfant ogonem wobrucił!

Cy ci wysła z pamięci biednuchna Kachnecka ?

Nie chces znać swiscypałko wzdyć własnego dziecka.

Coś mi w domu jak posed, zostawił az troje ?

PAN GAPIEŁŁO.

Coż to za bezwstydnice!

Molier T. VI.

BAŚKA.

Chodźcie dzieci moje!

Chodź Jonecku, chodź Magdziu, choć w jednej kosuli,

Obaccie twarde serce wasego tatuli,

FROZYNA.

Chodź Kachnecko, Bartecku, chodźcie gołąbecki,

Zawstydźcie bezwstydlewość wasego tatecki.

Scena X.

CI SAMI I KILKORO DZIECI.

DZIECI

(otaczając Pana Gapiełłę).

Aj talulu ! tatulu ! tatu! tatu! tatu!

PAN GAPIEŁŁO.

Aj do kata z bębnami!Śmiech powiedzieć światu!

Nie wstydzis się urwiesiu ot psy tym Waseci,

Być ojcem tak niecałym dla tych biednych dzieci ?

Juz ty mi się nie wyrwies, obacys co będzie,

Ja cię będę goniena i łowiena wsędzie,

Az się zemscę za twoje zbrodnie i włócęgi,

I kaze cię powiesić tutaj wśród Warsęgi.

FROZYNA.

Nie mas wstydu w psich ocach, ze się mnie wypieras?

I piescot od tych biednych dzieciąt nie odbieras ?

Nie, ja cię z moich sponów nie puscę, nie puscę,

I na złość twoim ząbkom ja wsytko wyłuscę,

Dowiodę, że ja twoja zona, zona, zona,

I kazę cię powiesić, kiedym się uwziona.

DZIECI.

Aj tatulu! tatulu!

PAN GAPIEŁŁO.

(wyrywając się).

Gwałtu! gdzie się skryję!

Gdzie się schowam ! dla Boga! przebóg ! ledwo żyję!

DUKACZ.

Idźcie biedne kobiety, stańcie w sądownicy,

I każcie go powiesić bo wart szubienicy.

Scena XI.

KURYGONI.

(sam).

Ja z boku wszystko widzę, i nie źle się dzieje,

Żmudziak nasz jak uważam dalej oszaleje.

My go tak uchodzimy przez usnute drogi,

Ze koniecznie, dalibóg, musi drapnąć w nogi.

Scena XII.

PAN GAPIEŁŁO, KURYGONI.

PAN GAPIEŁŁO.

Zamordowany jestem! w jakież wpadłem strony!

Co za przeklęte miasto ! Zewsząd umęczony !

KURYGONI.

Co to Papie takiego? co się stało jeszcze?

PAN GAPIEŁŁO.

Dla Boga! u was kobiet, proszków, mistur deszcze.

KURYGONI.

Jakto?

PAN GAPIEŁŁO.

Dwie bełkotnice uroiły sobie,

Żem ja je Bóg wie kiedy wraz poślubił obie;

Już mnie wraz oskarzyły, i grożą mi sądem.

KURYGONI.

O Boże ! to źle strasznie: a pod naszym rządem

Na podobne występki straszne są ustawy.

PAN GAPIEŁŁO.

Dobrze; lecz kiedy będzie wniesienie mej sprawy,

Sąd, dekret przez zaoczność na mnie otrzymany,

Mogę przez apellacyą chcieć sądu odmiany,

Wyrok uznać za żaden, i termin naznaczyć!

KURYGONI.

Ot język jurystowski; i Pan umie haczyć.

PAN GAPIEŁŁO.

Ja ? nie; ja obywatel, nie żyję frantostwem.

KURYGONI.

Musiałeś się Pan jednak bawić jurystostwem.

PAN GAPIEŁŁO.

Nie, myśl prosta mi mówi, że w sądzie zaczętym

Mój odpozew na pozew musi być przyjętym,

I samego prostego zażalenia drogą

Mnie przez kontumacją potępiać nie mogą,

Nie konfrontując ze mną powodowej strony.

KURYGONI.

O ! tu jeszcze ten język bardziej wyjaśniony.

Pan jak widzę jurysta.

PAN GAPIEŁŁO.

O nie! chowaj Boże!

KURYGONI.

Zdaje się, że myśl prosta obejmować może

To tylko, co się tycze słuszności i prawa,

Ale na jurystostwo nie wiem czy zakrawa.

PAN GAPIEŁŁO.

Wraz nie: abym ci dowiódł; że pieniac nie umiem,

I że nic jurystostwa i krzly nie rozumiem,

Proszę cię, do jakiego prowadź mnie jurysty,

Ja wraz mu sam przełożę mój interes czysty.

KURYGONI.

Bardzo dobrze; Ja Pana zawiodę z ochotą

Do dwóch jurystów sławnych i głową i cnotą.

Jako ja ich znam dobrze, więc ostrzegam Pana,

Że ich mowa jest jakaś dziwna, przeciągana,

Aż człowieka, słuchając wszystkie biorą gniewy,

Bo co mówią, zdaje się, że wywodzą śpiewy.

PAN GAPIEŁŁO.

Co mi tam jak gadają, wraz ja w to nic wglądam,

Byle mi powiedzieli, co ja wiedzieć żądam.

Scena XIII.

PAN GAPIEŁŁO, KURYGONI, DWÓCH JURYSTÓW, DWÓCH WOŹNYCH.

PIERWSZY JURYSTA

(przewlekle bardzo, niby śpiewając).

Za wielożeństwo

Pachnie szubienica.

DRUGI JURYSTA

(bardzo prędko i bełkocąc).

Twoję szaleństwo

Jasne jak świeca,

W naszych prawach

I ustawach,

Taką zbrodnię,

Jedno słowo

Karze godnie

I surowo.

Poradź się różnych autorów,

Prawodawców, Glossatorów,

Kazimierza, Władysława,

Alexandra, Stanisława,

Zygmunta, Tryboniana,

Justyniana, Papiniana,

Pawła Kastra i Bartola,

Abyata i Imola,

Twoje szaleństwo

Jasne jak świeca,

Za wielożeństwo

Pachnie szubienica.

BALLET.

(Taniec dwóch woźnych, obtykanych naokoło papierami),

DROGI JURYSTA

(śpiewając bardzo prędko i bełkocąc, w takt tańcującym woźnym}.

Wszystkie kraje oświecone,

I rozumne i uczone,

Francuzi. Niemcy, Hiszpanie,

Polacy, Czechy, Słowianie,

Anglicy, Włosi, Duńczyki,

Et caetera et caetera,

Przez wszystkie onych języki

W takim względzie

I to wszędzie,

Prawo się jedno zawiera.

Za wielożeństwo.

Pachnie szubienica.

PIERWSZY JURYSTA.

Twoje szaleństwo

Jasne jak świeca;

Za wielożeństwo

Pachnie szubienica.

(Pan Gapiełło ucieka).

Koniec Aktu drugiego.

AKT TRZECI.

Scena I.

(na ulicy).

WACŁAW, KURYGONI.

KURYGONI.

Jakeśmy nastroili, tak nam grają strony,

A jako umysł jego nie zbyt rozgarniony,

Umiałem go dość zręcznie taką przejąć trwogą,

Malując mu praw naszych sprawiedliwość srogą,

I śmierć jego niechybną, która go tu capnie,

Że umyślił uciekać, i dziś w nogi drapnie.

By zaś uniknął śpiegów zastawionych siatek,

Co go jak mu mówiłem, schwycą u rogatek,

Klnąc Warszawę, klistery, losy nieużyte,

Postanowił się przebrać, i to za kobietę.

WACŁAW.

Ciekawym, jak się w czypku wyda Pan Gapiełło,

KURYGONI.

A Pan ze swojej strony myśl jak skończyć dzieło;

Jak ujrzysz, ze z nim będę dogrywał swą rolę,

To idź....

(szepcze mu do ucha).

Dobrze ?

WACŁAW.

Wybornie.

KURYGONI.

Wywiedziem go w pole.

A jak ujmę żołnierzy....

(szepcze mu znowu do ucha).

WACŁAW.

Dobrze, moje życie,

KURYGONI.

A jak doniosę ojcu....

(szepcze mu jeszcze do ucha).

WACŁAW.

Pójdzie wyśmienicie.

KURYGONI.

Otoż nasza panienka. Niech się Pan oddali,

By nas czasem nie postrzegł, żeśmy rozmawiali.

SCENA II.

PAN GAPIEŁŁO (przebrany za kobietę), KURYGONI.

KURYGONI.

W tej godzinie, a zwłaszcza przy wieczornej porze;

Trudno Pana, dalibóg, poznać w tym ubiorze.

Molier T. VI.

Wyglądasz jak hrabina.

PAN GAPIEŁŁO.

Ale co mnie dziwi,

Że u was tu sędziowie nie bardzo uczciwi.

KURYGONI.

Ja już Panu mówiłem, że oni w tym błądzą,

Że wprzód człeka wieszają, a potem go sądzą.

PAN GAPIEŁŁO.

Otóż wraz sprawiedliwość dość niesprawiedliwa.

KURYGONI.

Ona Panie jak djabeł i sroga i mściwa,

Czyn zaś laki największą jest u niej niecnotą,

PAN GAPIEŁŁO.

A jeśli kto niewinny ?

KURYGONI.

Nie pytają o to:

I nie wiem skąd u naszych wzięło się Polaków,

Że bij zabij szczególnie na Pańskich rodaków:

U nich największa roskosz powiesić Żmudzina.

PAN GAPIEŁŁO.

Coż im Żmudzin uczynił? jaka jego wina?

KURYGONI.

Ja nie wiem; bo tu pełno gburów i buhajów,

I śmiesznych nieprzyjaciół zalet innych krajów.

Co do mnie, ja o Pana okrutnie się boję;

Wiecznebym cierpiał smutki, wieczne niepokoje,

Gdyby, o myśli straszna! Pana powiesili.

PAN GAPIEŁŁO.

Nie tak ja owej śmierci boję się w tej chwili,

Jak wraz moje zmartwienie przechodzi granicę,

Że ma szlachcic, dla Boga! pójść na szubienicę,

A to wielka zniewaga szlacheckiego stanu.

KUKYGONI.

Prawda, potem Ciwunem nie można być Panu.

No, ucz się Pan tymczasem chodzić jak kobieta,

Ja go wezmę pod rękę; i jak się kto spyta,

Naśladuj głos kobiecy, krok i ułożenie:

Mów Pan co; obaczymy, jakie będzie brzmienie.

PAN GAPIEŁŁO.

Nie bój się, ja widziałem panie wielkiej mody,

To mi tylko zawadza, że mam trochę brody.

KURYGONI.

To nic; i kobiet także z brodami nie mało.

Przejdź się Pan jak kobieta; tylko śmiało, śmiało.

(Pan Gapiełło naśladuje chód znacznej kobiety).

Dobrze.

PAN GAPIEŁŁO.

(głosem cienkim kobiecym).

Hej ludzie moi ? gdzie moja kareta ?

Jak ja wraz z tymi ludźmi nieszczęsna kobieta!

Czy ja będę dzień cały czekać na ulicy?

Gdzie wraz moja kareta?

KURYGONI.

Ślicznie ! głos kobiecy.

PAN GAPIEŁŁO.

Hola! mały lokajku! ach mały lokajku!

Ja cię wraz każę dobrze wytrzepać hultajku!

Niema tego chłopczyka ? gdzie się podział przecie ?

Gdzie on? czy niema mego lokaja na świecie?

KURYGONI.

Wybornie; głos przedziwny, i przedziwne kroki.

Lecz widzę, że ten czypek za nadto szeroki.

Ja poszukam innego coby zakrył oczy,

Jeżeli kto przypadkiem Pana tu zaskoczy.

PAN GAPIEŁŁO.

Jakże ja sam zostanę ?

KURYGONI.

Pan tu na mnie czekaj,.

Chodź sobie, lecz bezemnie jeszcze nie uciekaj.

(odchodzi).

(Pan Gapiełło czyni różne kroki kobiece na teatrze).

Scena III.

PAN GAPIEŁŁO, DWÓCH WŁÓCZĘGÓW.

PIERWSZY WŁÓCZĘGA

(nie widząc Pana Gapiełły).

Wzdyć za Wolskie rogatki śpieswa bracie dalej,

Gdzie będąm tego Pana Gapielłę wiesali.

Obacym jak oprawca w guze go ucepi.

DRUGI WŁÓCZĘGA

(nie widząc Pana Gapiełły).

Wyleziewa na dzewo aby widzieć lepi.

PIERWSZY WŁOCZĘGA.

Mówiąm, ze subienicę postawini nowę,

Gdzie chcą tego Gapiełłę uwiesić za głowę.

DRUGI WŁÓCZĘGA.

Dalibóg, ze to dla nas roskos będzie taka,

Widzić na subienicy tegoto Zmudziaka !

PIERWSZY WŁÓCZĘGA.

Prawda, ze duza roskos, jak między słupami

Będzie psed całym światem drygać nuzeckami.

DRUGI WŁÓCZĘGA.

Śmisny człowiek! sam sobie carne piwo wazy;

Mówiąm, ze swiscypałka zenił się tsy razy.

PIERWSZY WŁÓCZĘGA.

Tsy żony dla jednego! i wsyćkie brał z cicha !

Nie dosyć z niego jednej, do ciężkiego licha !

DRUGI WŁÓCZĘGA.

(Postrzegłszy Pana Gapiełłę).

A ! dobry wiecór Jemość.

PIERWSZY WŁÓCZĘGA.

A Jemość tu sama ?

PAN GAPIEŁŁO.

Czekam na moich ludzi.

DRUGI WŁÓCZĘGA.

Wzdyć nicego dama.

PAN GAPIEŁŁO.

Powoli Waćpanowie.

PIERWSZY WŁÓCZĘGA.

Jaki cypek gładki!

A Jemość pójdzie z nami za wolskie rogatki ?

Tam się slicnie uciesy; mamy slicną gzankę,

Pokazemy Jemości ładną powiesankę.

PAN GAPIEŁŁO.

Dziękuję.

DRUGI WŁÓCZĘGA.

Wzdyć to Zmudziak, co psybył w te strony,

Na wielkiej subienicy będzie zacepiony.

PAN GAPIEŁŁO.

Nie ciekawam.

PIERWSZY WŁÓCZĘGA.

A ładny ma Jemość kontusik.

PAN GAPIEŁŁO.

No, No !

PIERWSZY WŁÓCZĘGA.

Ja dam Jemości malutki całusik.

PAN GAPIEŁŁO.

To nadto, Aspanowie; bądźcie trochę skromnie:

Wraz takie bezeceństwa nie mówią się do mnie.

DRUGI WŁÓCZĘGA.

Ja Jemość pocałuję.

PIERWSZY WŁÓCZĘGA.

Jutro o tym casie.

DRUGI WŁÓCZĘGA.

Pójdźta prec drapichruście.

(szarpają pomiędzy siebie Pana Gapiełłę).

PIERWSZY WŁÓCZĘGA.

Pójdźta prec drymbasie.

DRUGI WŁÓCZĘGA.

Wzdyćz ja nie dam !

PIERWSZY WŁÓCZĘGA.

Ja nie dam!

PAN GAPIEŁŁO.

Co to jest ? dla Boga!

Scena IV.

PAN GAPIEŁŁO, DWÓCH WŁÓCZĘGÓW, SIERŻANT, DWÓCH ŻOŁNIERZY.

SIERŻANT

Hola ! co to ? skąd ten gwałt ? co to jest za trwoga ?

Czy powinny po mieście dziać się takie zgrozy ?

Czego chcecie od Pani ? precz mi ! bo do kozy.

PIERWSZY WŁÓCZĘGA.

Dostalista od kosa.

DRUGI WŁÓCZĘGA.

Dostalista figę.

Scena V.

PAN GAPIEŁŁO, SIERŻANT, DWÓCH ŻOŁNIERZY.

PAN GAPIEŁŁO.

Bardzo Panu dziękuję, za jego fatygę.

SIERŻANT.

Aj! coś ta twarz podobna do tej, którą rano

Ze wszystkiemi znakami dziś mi opisano.

PAN GAPIEŁŁO.

To nie ja; ja upewniam.

SIERŻANT.

Ach! Ach ! co to znaczy ?

PAN GAPIEŁŁO.

Nie wiem.

SIERŻANT.

Cóż Pani mówisz ?

PAN GAPIEŁŁO.

Wraz myślałam raczej....

SIERŻANT.

Coś to znaczy ta mowa i ta twarz zmieszana.

Ja Panią aresztuję.

PAN GAPIEŁŁO.

Ach proszę ja Pana...

SIERŻANT.

Nie; twarz Pani i słowo co się jej wymknęło,

Daje poznać, że jesteś tym Panem Gapiełłą,

Co się przebrał za damę, aby drapnąć w nogi.

Proszę z sobą na odwach.

PAN GAPIEŁŁO.

Mój... mój Panie drogi...

Scena VI.

PAN GAPIEŁŁO, SIERŻANT, DWÓCH ŻOŁNIERZY, KURYGONI ({z czypkiem w ręku).

KURYGONI.

Co to jest ? co to znaczy ?

PAN GAPIEŁŁO.

Wraz jestem poznany!

SIERŻANT.

Tak jest; cieszę się bardzo.

KURYGONI.

(do Sierżanta).

Mój Panie kochany,

Puść go na moje prośby, i nie czyń hałasu;

Wszak my z sobą w przyjaźni z tak dawnego czasu !

SIERŻANT.

Nie mogę żadną miarą.

KURYGONI.

Pan pogadasz z nami.

Nie możnaż tego zatrzeć kilką talarkami ?

SIERŻANT.

(do żołnierzy).

Oddalcie się na chwilę.

Molier T. VI.

Scena VII.

PAN GAPIEŁLO, SIERŻANT, KURYGONI.

KURYGONI.

(do Pana Gapielły).

Daj mi Pan pieniędzy,

Aby Pana wypuścił, tylko niech Pan prędzej...

PAN GAPIEŁLO.

(dając pieniądze Kurygoniemu).

Ach wraz przeklęte miasto!

KURYGONI.

(do sierżanta).

Oto Pan ma.

SIERŻANT.

He?

KURYGONI.

Jeden, dwa, cztery, osiem, dziewięć, dziesięć; tyle.

SIERŻANT.

Nie, mój rozkaz wyraźny.

KURYGONI.

(do sierżanta, ktory chce iść).

Zaczekaj! mój Boże!

(do Pana Gapiełły).

Daj mu Pan drugie tyle: prędzej!

PAN GAPIEŁŁO.

Ale może....

KURYGONI.

Ach prędzej! czas ucieka! żołnierze się śpieszą,

Panu będzie przyjemnie jak Pana powieszą!

PAN GAPIEŁŁO.

(dając Kurygoniemu pieniądze).

Ach ! aj!

KURYGONI.

(dając pieniądze sierżantowi).

Masz Panie więcej; nie chciejże tu zwlekać.

SIERŻANT.

To i ja jak uważam, muszę z nim uciekać,

Bo mnie złowią za niego, czego niech Bóg broni,

Trzeba się więc wynosić. Zostań Kurygoni.

KURYGONI.

Więc go polecam Panu, ochroń jego życie.

SIERŻANT.

Wywiodę go, przyrzekam, z miasta całkowicie.

PAN GAPIEŁŁO.

Ach dziękuję wam obu

(do Kurygoniego).

Bądź wraz zdrów nareście.

Jednego poczciwego znalazłem w tem mieście.

KURYGONI.

Zmykaj Pan, jesteś pewny pod jego opieką;

Tak cię kocham, że chciałbym byś już był daleko.

(sam).

Niech cię Pan Bóg prowadzi, i twoje talary !

Dalibóg, wielki dudek. Ale otóż stary...

Scena VIII.

DUKACZ, KURYGONI.

KURYGONI.

(udając, że nie widzi Dukacza).

Co za smutne zdarzenie! o straszna godzina!

Jak sroga i okropna dla ojca nowina!

Biedny Panie Dukaczu! jakże mi żal ciebie!

Co powiesz ? ta cię boleść w mogile zagrzebie!

DUKACZ.

Co to ? jakie nieszczęście on mi przepowiada ?

KURYGONI.

Ach nie małe nieszczęście! biada Panu biada!

Ten podły Pan Gapiełło, ta dusza złośliwa,

Porywa Panu córkę!

DUKACZ.

Córkę mi porywa ?

KURYGONI.

Ach! ona w tym Zmudzinie tak się zakochała,

Że nie myśląc o ojcu, wykraść mu się

On, mówią, pociąg jakiś ma w sobie ukryty,

Taki, że za nim wszystkie szaleją kobiety.

DUKACZ.

Aj co mówisz? o Boże! daleko? gdzie oni?

Policya! żołnierze ! prędzej! do pogoni!

SCENA IX.

DUKACZ, JULIA, WACŁAW, KURYGONI.

WACŁAW.

(do Julii)

O nie, Pani; choć nie chcesz, musisz go porzucić,

I rada czy nie rada, w dom ojcowki wróć.

(do Dukacza).

Oto ma Pan Dobrodziej córkę, którą siła,

Niebo mi z rąk czlowieka wyrwać dozwoliło,

Z którym już uciekła; wyrwałem ją Panie,

Nie zaś przez miłość dla niej lecz przez przywiązanie,

I szacunek dla Pana; bom po jej czynnośći

Powinien się jej wszelkiej wyleczyć miłości.

WACŁAW.

(do Julii).

I szacunek dla Pana; bom po jej czynności

Powinien się z jej wszelkiej wyleczyć miłości.

DUKACZ.

(do Julii).

Niewdzięczna!

WACŁAW.

Takiejżem doczekał nagrody

Ja wszelkie najnaczulszej przyjaźni dowody ?

Ja nieśmiem Panią ganić, choć i to mnie boli

Że się poddała ojca Dobrodzieja woli;

Bo wszystko to co czyni rozumnie.

Za chybienie w słowie nie winię go wcale,

I że mnie chciał odrzucić, o to się nie żalę:

Mówiono mi, że odemnie ma więcej

O dwadzieścia, lub z górą trzydzieści tysięcy

A ta niemała kwota, a zwłaszcza gotowa,

Warta jest, aby dla niej nie dotrzymać słowa.

Ale zapomnieć w chwili, że Panią kochałem,

Do nowego przybylca przylgnąć z tym zapałem,

I wiedząc, jak świat mówi, różne jego zbrodnie,

Bez zezwolenia ojca iść za nim niegodnie

Jestto płochy postępek, który każdy zgania;

Za, który serce moje nie przebaczy Pani.

JULIA.

Dobrze; on mnie pokochał, skoro mnie zobaczył,

Chciałam iść z nim, bo ojciec dla mnie go przeznaczył.

Niech Pan co chce powiada, to człowiek poczciwy,

I te zbrodnie, język mu zarzuca złośliwy.

DUKACZ.

Milczeć mi, ja wiem lepiej; chcę dawać nauki!

Patrzaj ją !

JULIA.

(pokazuje na Wacława).

To zapewne tego Pana sztuki,

Co cię ojcze od niego tym podstępem zraził.

WACŁAW.

Co? jabym tą niecnością sumienie me skaził?

JULIA.

A zapewne.

DUKACZ.

Milcz mówię; jak cię on obchodzi ?

WACŁAW.

Nie Panie Dobrodzieju; nie myśl Pan Dobrodzi

Abym miał chęć przeszkadzać związkom jego z Panią,

I że mnie miłość moja teraz wiodła za nią;

Wzgląd na Pana, jak mówię, był mi w tem pobudką;

Bo ja cierpić nie mogę, mówiąc Panu krótko,

Aby człowiek uczciwy słuchał ludzkiej wrzawy,

Pochodzącej z jej czynu pełnego niesławy.

DUKACZ.

Mocnom obowiązany; kłaniam uniżenie.

WACŁAW.

Żegnam Pana; wejść w Pańskie chciałem połączenie,

Dobijałem się oto; lecz mój los tak zrządził,

Żeś mnie Pan takiej chluby godnym być nie sądził.

Lecz to nic nie przeszkodzi, abym nie czuł w sobie

Winnej czci i szacunku ku jego osobie;

I jeśli mi być zięciem, chybiła nadzieja,

Będę dozgonnym sługą Pana Dobrodzieja.

DUKACZ.

Stój, stój, Panie Wacławie, ja cię zaspokoję,

Twój czyn mnie zobowiązał, masz Julię moję.

JULIA.

Ja chcę Pana Gapiełłę.

DUKACZ.

Co to za zabawa?

A ja chcę abyś poszła za Pana Wacława.

Daj mu rękę.

JULIA.

Ja nie chcę.

DUKACZ.

Ejże ! co się staje.. ?

WACŁAW.

Ach! niech jej Pan Dobrodziej gwałtu nie zadaje.

DUKACZ.

Ona mnie słuchać musi; niech nie będzie płocha.

WACŁAW.

Nie widzisz Pan Dobrodziej, że tamtego kocha?

Chcesz Pan bym posiadł ciało, a serce kto inny ?

DUKACZ.

Jej uczucia mej woli ulegać powinny:

Obaczysz, że inaczej ona potem powi.

(do Julii).

No, daj rękę natychmiast Panu Wacławowi.

Ja nie...

DUKACZ.

Ile gawędy! jaką sprawia mękę !

(Julia dając rękę Wacławowi).

WACŁAW.

(do Julii).

Nie sądź Pani, bym z serca dawał jej mą rękę:

Ja kocham ojca Pani, i z nimto się żenię.

DUKACZ.

Ach wdzięczny ci Wacławie jestem nieskończenie,

I jeszcze jej podwajam posag o połowę.

Chodźmy, i zaraz ślubną ułóżmy umowę.

WACŁAW.

(do Julii).

Tak Pani, trzeba zawsze słuchać ojca woli.

(do Dukacza).

Tymczasem Pan Dobrodziej maskom wejść pozwoli,

Co tu wieścią swych ślubów ściągną Pan Gapiełło,

A lak się zabawimy i skończymy dzieło.

Scena X.

DUKACŻ, WACŁAW, JULIA, KURYGON, RÓŻNE MASKI.

(Śpiewające i tańcujące).

MASKA ŻEŃSKA.

(śpiewając).

Wyjdźcie, wyjdźcie stąd kłopoty,

Smutki, udręczenia, łzy.

Spieszcie, śpieszcie tu pieszczoty,

Miłość, roskosz, śmiech i gry.

Spędźmy troski z naszych lic,

Roskosz wszystko, reszta nic.

WSZYSTKIE MASKI.

Spędźmy troski z naszych lic,

Roskosz reszta nic.

MASKA ŻEŃSKA.

Gońcie mnie, gdy wiek młodzieńczy

I zapały w sercach wrą:

Słodka miłość was uwieńczy

Najpieszczeńszą dłonią swą.

Molier T. VI.

Dla miłości kto chce żyć,

Ten szczęśliwym może być.

MASKA MĘŻKA.

Więc w kochaniu bądźmy stali,

Rozum nam przodkuje w tem:

Ach! gdybyśmy nie kochali,

Czemby było życie, czem?

Lepiej nie chcieć, nie chcieć żyć,

Niż bez czucia w świecie gnić.

INNA MASKA MĘŻKA.

Wielkość,

INNA MASKA ŻEŃSKA.

Sława,

MĘŻKA.

Mnogie włości,

ŻEŃSKA.

Berła, którym zajrzy świat,

MĘŻKA.

Niczem, niczem bez miłości,

ŻEŃSKA.

Bez niej więdnie życia kwiat.

RAZEM.

Dla miłości kto chce żyć,

Ten szczęśliwym może być.

WSZYSTKIE.

Więc z miłością i nadzieją

W śpiewach, skaczmy póki czas.

MASKA ŚMIESZNA.

Gdzie się cieszą, gdzie się śmieją,

Warjat jest najmędrszy z nas.

WSZYSTKIE RAZEM.

Spędźmy troski z naszych lic,

Roskosz wszystko, reszta nic.

PIERWSZY BALET.

DRUGI BALET.

KONIEC.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Z jednostkami za pan brat
pan astronom mowi sloncu
Pan buduje swe nowe Jeruzalem
cwiczenia nr 5 Pan Pietrasinski Nieznany
Pan Samochodzik i Diable Wiano
Conan 51 Conan Pan czarnej rzeki
krawczuk pan i jego filozof bj7yjoad2cnf6i7hmt2i7lm5bllw2ouoaezofxa BJ7YJOAD2CNF6I7HMT2I7LM5BLLW2OU
71 Pan Samochodzik i Włamywacze
85 Pan Samochodzik i Wyspa Sobieszewska
52 Pan Samochodzik i Szaman
2 INDYWIDUALIZACJA Ellbieta Pan Nieznany (2)
69 Pan Samochodzik i Strachowisko
Pan Tutka
Idzie mój Pan
K Kałużna, Pan Cogito spotyka Gombrowicza
molier suvamp39

więcej podobnych podstron