background image

JOSE CARLOS SOMOZA

Szkatułka z kości słoniowej

Tytuł oryginału: La caja de marfil

(tłum. Bogumiła Wyrzykowska)

(c) Jose Carlos Somoza, 2004

2005

background image

Mojemu ojcu i Marii Jose 

background image

Tu, czytelniku, zważ jeno dokładnie bo prawdę kryje zasłona tak lekka, iż ją twe oko  

przebić może snadnie.

DANTE, Czyściec VIII, 22-24 (przeł. Alina Świderska)

background image

Quiros 

Morze miało kolor oczu dziewczyny,  miasteczko miękkie kształty jej ciała. Quiros 

widział  już takie  miasteczka,  dziewczynę  znał  tylko  z fotografii.  Nie wiedział,  jak długo 

będzie jej szukał, o ile w ogóle ją znajdzie, ale kiedy z szosy dojrzał rozpościerający się przed 

nim krajobraz, pomyślał, że dotarł do miejsca, z którego powinien rozpocząć poszukiwania.

Tak   przynajmniej   przypuszczał,   ponieważ   jakiś   odmóżdżony   ćwok   zamazał 

aerozolowymi swastykami nazwę miejscowości na tablicy. Na domiar złego, przy wjeździe, 

zawieszano pomiędzy latarniami świetlne girlandy,  pewnie w związku z jakimś lokalnym 

świętem, i policjant zmusił  Quirosa do skrętu w boczną uliczkę.  Wiła się stromo w dół, 

pomiędzy   domami,   i   prowadziła   na   pokryte   wydmami   pustkowie.   Quiros   postanowił 

zaparkować przy płocie i dalej pójść piechotą. Na szczęście znalazł pensjonat od razu, zaraz 

za rogiem pierwszej przecznicy. Pomalowano go na jasnoniebieski kolor; świeży półmrok 

pachniał sardelami.

- Jakaś kobieta pytała o pana - poinformowała go recepcjonistka, okrągła jak żółwi 

krótkowzroczna jak kret, w okularach niczym  denka od butelek. Mówiła z południowym 

akcentem,   który   spowijał   wypowiadane   słowa   gęstym   welonem.   -   Zatrzymała   się   u   nas. 

Kazała mi to panu przekazać.

Quiros rozłożył  kartkę.  Czytał  powoli,  ponieważ  prawie  nigdy nie  czytał,  a  także 

dlatego, że drobne pismo zmuszało do mrużenia oczu. „Czy możemy spotkać się dzisiaj o 

szóstej po południu na tarasie hotelowej restauracji? Z góry dziękuję”. Quiros również był jej 

wdzięczny: dzięki temu będzie mógł odbyć sjestę.

Pokój   pachniał   tym,   czym   żaden   pokój   pachnieć   nie   powinien:   pokojem.   Był 

mikroskopijny i nie wychodził ani na morze, ani na góry ciągnące się na północy, tylko na 

chałupy po przeciwnej stronie. Okno było zaklinowane, kiedy próbował je otworzyć, urwała 

się klamka, ale Quiros spał już w dużo gorszych miejscach.

Odświeżył się w łazience i zajął bagażem, który składał się z kapelusza i plastikowej 

torby. Kapelusz był biały, pilśniowy, z niskim denkiem i szerokim rondem, przyozdobiony 

czarną wstążką. Wydobył z torby kremową marynarkę pasującą do spodni. Położył ją obok 

kapelusza,   upewniając   się,   czy   w   wewnętrznej   kieszeni   znajduje   się   etui   z 

przeciwsłonecznymi   okularami   o   małych,   okrągłych   szkłach,   pozbawionych   oprawek. 

Wszystko to składało się na jego robocze ubranie. Używał go od lat: przynosiło mu szczęście.

Następnie   usiadł   na   łóżku,   zastanawiając   się,   co   jeszcze   mógłby   zrobić.   Dla 

background image

zobrazowania swoich rozważań wyjął z torby szarą kopertę i ponownie przejrzał zdjęcia.

Przedstawiały dziewczynę w szkolnym mundurku, to znów w koszulce i dżinsach, 

samą lub z koleżankami, w ogrodzie lub w pokoju, przy grillu albo nad urodzinowym tortem, 

en face albo z profilu. Miękkie kształty, krągłości nastolatki, pszeniczne włosy, owal nigdy 

nieuśmiechniętej twarzy i oczy, które naprawdę miały kolor morza.

- Moja córka nie żyje - oznajmił Julian Olmos. - Chcę ją odnaleźć. Nie pierwszy raz w 

swoim życiu umiera. Kiedy jej matka pożegnała się z życiem,  dziesięć lat temu, umarła, 

ponieważ przestała być dziewczynką, jaką znałem. I w zeszłym roku, kiedy opuściła dom po 

raz pierwszy. Wtedy pretekstem była chęć zmiany szkoły. Nie widziałem ku temu powodów: 

Valdelosa   jest   liberalną   placówką,   właściwie   laicką,   a   nauczyciele   byli   z   niej   bardzo 

zadowoleni. Pokłóciliśmy się oczywiście. A raczej ona się kłóciła, ponieważ ja, jak dobrze 

wiesz, Quirosie, nie mam zwyczaju tego robić. Więc złapała plecak i zabrała się. Wynajęci 

przeze mnie ludzie znaleźli ją dwa tygodnie później w małym miasteczku w schronisku w 

rejonie   Gerony.   Tego   lata   najwyraźniej   wybrała   któreś   na   południu.   Możesz   podać   mi 

szklankę wody, Pedro?

Gabinet mieścił się na mansardzie i był rozległy jak samotność tyrana. Żaluzje zostały 

opuszczone i jedynie osoba siedząca przy biurku mogła się cieszyć darem zenitalnego światła. 

Osobą tą był don Julian Olmos Catón de Utica. Reszta tonęła w półmroku: sekretera, portrety 

papieża i króla, krzyże i flagi, olejny portret ojca Olmosa, chuderlawy sekretarz Pedro Correa, 

który właśnie pochylał nad szklanką fajansowy dzban, i Quiros. Ten ostatni z zaskoczeniem 

przyjął fakt, że don Julian umówił się właśnie tutaj, ale później doszedł do wniosku, że w 

sierpniu właściwie każde miejsce w Madrycie gwarantowało dyskrecję.

Opróżniwszy drugą szklankę, Olmos zamilkł, jakby jego głos ulotnił się gdzieś wraz z 

uczuciem pragnienia. Minęło kilka minut. Quirosowi to nie przeszkadzało, wydawało mu się 

nawet stosowne. Milczenie, podobnie jak ubranie, zdobi bogaczy, biedaków zaś prawie nigdy, 

i trzeba przyznać, że don Julianowi, właścicielowi śnieżnobiałych włosów i czterech medali 

za zasługi biznesowe i religijne, błyszczących w klapie marynarki, z milczeniem było do 

twarzy.   Wielkim   panom   potrzebne   są   długie   pauzy;   praca   dla   nich   sprawiała   Quirosowi 

przyjemność.

- Czasem się zastanawiam, dlaczego mnie tak bardzo nienawidzi - powiedział nagle 

Olmos. - Znajduję po temu niejedną przyczynę, oczywiście. Jeśli w życiu nam czegoś nie 

brakuje, to właśnie powodów do nienawiści. Być może zaczęło się to wtedy, kiedy zabiłem jej 

kota. Uczyniłem to w obronie własnej, zaznaczam. Mój wspólnik, który żył otoczony kotami, 

zaprosił  mnie  pewnego dnia na kolację i zaraziłem  się toksoplazmozą.  Wtedy stałem się 

background image

czymś w rodzaju kociego Heroda. Na moim terenie ani jeden nie zachował głowy, w końcu 

przyszła kolej na Szafira. Nigdy mi tego nie wybaczyła. Choć wierz mi, charakterek miała od 

zawsze. Nie udała mi się córka. Dzieci mogą się udać lub nie, jak interesy. Przyznaję, nie 

byłem dobrym ojcem, nie mogłem też oczywiście zastąpić jej matki, którą straciła, ale sądzę, 

że byłem wielkim ojcem. Nikt nie może być jednocześnie i wielkim, i dobrym. - Po krótkim 

namyśle Olmos dorzucił: - Być może ona też jest wielką córką.

- Jeśli wolno mi coś powiedzieć, don Julianie... - Correa przerwał kolejną ciszę - pana 

córka ma pewne zalety.

- Uśmiechnął się, jakby nie wiedział, co jeszcze dodać.

Spojrzał na Quirosa. - Lubi pisać.

- Owszem.  Lubi pisać - powtórzył  Olmos, wypluwając słowa. - Jest prawdziwym 

diabłem.

- Jest pisarką - powiedział Correa niemal unisono.

- Jest demonem - stwierdził Olmos. - Tym razem zostawiła mi wiadomość: „Nigdy nie 

wrócę, a  jeśli  będziesz  mnie  szukał,  odnajdziesz martwą”.  Przypomina  to  paradoks kota. 

Znasz się na fizyce kwantowej, Quirosie? Nie martw się, ja też się nie znam. To mój starszy 

syn, fizyk, rozmawia ze mną na takie tematy. Podobno nauka udowodniła, że jeśli zamkniesz 

kota w pudełku i strzelisz do niego, zdechnie dopiero wtedy, kiedy je otworzysz i spojrzysz na 

niego. Dopóki to nie nastąpi, nie będzie ani żywy, ani martwy, a raczej będzie i taki, i taki 

jednocześnie.   Chodzi   tu,   naturalnie,   o   swego   rodzaju   metaforę,   mającą   wyjaśnić 

funkcjonowanie   jakichś   tam   cząsteczek.   W   prawdziwym   życiu   to   się   nie   zdarza.   Szafira 

uśpiłem w pudełku jednym śmiercionośnym zastrzykiem i zapewniam cię, że zawinął się w 

kilka sekund. Być może to przez to, że... Dlaczego ja właściwie o tym opowiadam?

- W związku z wiadomością, jaką zostawiła - podsunął Correa skwapliwie.

- Otóż to! „Jeśli będziesz mnie szukał, odnajdziesz martwą”. To jak ten paradoks kota, 

myślę sobie. Znajdę ją martwą tylko wtedy, jeśli zajrzę do pudełka. A znam ją wystarczająco 

dobrze, żeby wiedzieć, że nie przesadza. A ty byś zajrzał, Quirosie? Innymi słowy: wolałbyś 

ją uznać za zaginioną, lecz żywą, czy za odnalezioną, ale martwą?

Quiros,   który   nie   spodziewał   się,   że   będzie   musiał   cokolwiek   mówić,   ani   w   tym 

momencie, ani w żadnym innym, zaczął się plątać.

- Stawia mnie pan w kłopotliwej sytuacji, don Julianie - powiedział w końcu.

- Daj spokój, powiedz. Nie obrażę się.

- Jeśli mam być... Jeśli mogę być całkiem szczery...

- Zaginioną, lecz żywą - uciął Olmos, kwitując swoje słowa głębokimi, rytmicznymi 

background image

ruchami głowy. - Wiedziałem, nie musisz mi tego mówić. W tym właśnie tkwi sedno sprawy, 

prawdziwy węzeł gordyjski. Nie jesteś ojcem, dlatego tak myślisz. Ale dla mnie „zaginiona” 

znaczy to samo co „martwa”. Mój dylemat polega nie na wyborze między życiem a śmiercią, 

tylko na tym, czy robić coś, czy nie, a ja nie znam ani jednego ojca godnego tego miana, który 

by czegoś nie zrobił. Tak więc, chcę ją odnaleźć. Ma dopiero piętnaście lat, jest nieletnią, 

pewną siebie smarkulą. Kiedy będzie starsza, może sobie odejść, jeśli zechce, ale dopóki to 

nie nastąpi, będzie mnie nienawidzić w domu, w milczeniu, jak wszyscy w naszej rodzinie: w 

domu i w milczeniu. Pojedziesz jutro do tego miasteczka i sprowadzisz ją z powrotem, ale 

dyskretnie. Nie chcę mieszać w to policji ani sycić dziennikarzy wybrykami tej szelmy. - 

Spojrzenie Olmosa miało twardość wyrzutów sumienia. - Pewnie się zastanawiasz, dlaczego 

wezwałem cię w tej sprawie. - Chwila ciszy. - Właśnie ciebie.

- Dłuższa cisza. - Ciebie, Quirosie.

Quiros milczał. Siedział nadal pochylony do przodu, wsparłszy łokcie na udach, z 

kapeluszem   w   dłoniach,   oddychając   przez   otwarte   usta.   Lepiej,   żeby   niektóre   pytania 

zadawali ci, którzy potrafią na nie odpowiedzieć, myślał.

- Wiem, że nie jesteś człowiekiem, który mógłby się komukolwiek skojarzyć z tego 

typu robotą - dodał Olmos - ale rzecz w tym, że pojawił się dodatkowy problem...

Przed obiadem postanowił  się trochę przejść. Zdecydował  się na robocze ubranie. 

Wychodząc z pensjonatu, pomyślał, że lepiej poznać centrum, niż pójść w kierunku plaży.

Trudno powiedzieć, żeby Quiros poruszał się z dużą zręcznością: miał swoje lata, a 

nogi niosące cielsko, do którego dźwigania zostały zmuszone, utykały lekko. Jakby tego było 

mało, ulice miasteczka najwyraźniej sprzysięgły się przeciw niemu i wszystkie pięły się pod 

górę w kierunku, w jakim się udawał. Zaczął się pocić po dwóch wzniesieniach, ale mimo to 

nie zamierzał zdjąć ani marynarki, ani kapelusza. Chodziło przecież o wizerunek, a Quiros 

bardzo dbał o swój wizerunek. Marynarka zdradzała masywną budowę klatki piersiowej, a 

kapelusz wieńczy! kamienną twarz o mięsistych wargach, usianą drobnymi żyłkami na nosie i 

policzkach,   uwydatnioną   dodatkowo   przez   ciemne   okulary   i   wąsik,   jakby   wykreślony 

grafionem. A poniżej tego maszkaronu zwalista postać o ramionach, z których zwisały łapy 

jak rycerskie rękawice i stopach uwięzionych w butach o kwadratowych noskach. Taki był 

Quiros. Żył w tym ciele pięćdziesiąt osiem lat, dwadzieścia z nich z tą samą aparycją; zdążył 

się przyzwyczaić. Wiedział, że jego wygląd budzi pewien lęk, ale zarabiał na życie właśnie 

tym, że go wzbudzał.

Teraz   stwierdził   jednak,   że   w   nielicznych   stworzeniach,   jakie   spotkał   w   czasie 

przechadzki - dwoje dzieci, jakieś staruszki, szczekający pies - jego obecność nie budzi już 

background image

strachu,   a   co   najwyżej   ciekawość.   W   ostatnich   latach   przytrafiało   mu   się   to   wszędzie. 

Wiedział, że powodem tego stanu rzeczy jest wiek, który ograniczał w znacznym stopniu 

zdolność   przyprawiania   innych   o   drżenie.   Sfatygowany   strach   na   wróble   nie   odstrasza 

ptaków, powiedział mu kiedyś były wspólnik. Z tego też powodu dostawał ostatnio same 

bezsensowne zlecenia. W swoim życiu Quiros imał się niejednego zajęcia i walczył z różnego 

rodzaju ludźmi, dlaczego więc teraz robił sobie jakiekolwiek nadzieje? Teraz, kiedy przyszło 

mu się zmierzyć z nauczycielką i jej krnąbrną uczennicą.

Nie   wiedział,   którędy   pójść.   Przez   jakiś   czas   podążał   posłusznie   w   kierunku 

wskazywanym   przez   tabliczki   z   napisem   „Stare   Miasto”,   ale   straciwszy   orientację   w 

labiryncie   krętych   uliczek,   pagórkowatych   stromizn,   brązowych   okiennic   i   domów 

przypominających małe, białe pudełka, zniechęcił się i zawrócił. Było jasne, że centrum tego 

miasteczka   pozostanie  dla  niego  tajemnicą.  W  hotelowej   restauracyjce  zamówił   na obiad 

barweny, które podała mu młoda, ciemnowłosa kelnerka, wysoka jak trzcina, z bransoletką na 

kostce   w   postaci   połączonych   ze   sobą,   złoconych   kluczyków.   Bardziej   niż   bransoletka 

zainteresowała   Quirosa   jej   bluzka   (zwykła   koszulka   niezasłaniająca   nawet   pępka),   dzięki 

której,  po raz  pierwszy,   od kiedy natknął  się  na  zabazgrany drogowskaz,  mógł   odczytać 

nazwę miasteczka we wszystkich kolorach tęczy.

„Roquedal”, pojawiające się i znikające mu sprzed oczu, nachylające się, unoszące 

nad nim, tak bliskie i tak niedostępne.

W ubiegłym  roku rodzina Fuentes Waksamanow zatrudniła go, żeby odnalazł psa. 

Quiros uznał zadanie za poniżające, ale przyjął je, ponieważ ostatnimi czasy nikt nie dzwonił 

do niego z dużymi zleceniami.

Dom Fuentes Waksamanow zajmował całą przestrzeń między dwiema przecznicami w 

pobliżu parku Retiro; na tyłach był rozległy ogród. W drzwiach przyjęła Quirosa pokojówka. 

Miała smutną twarz, podkrążone oczy, a jej fartuszek przypominał żałobny strój. Zostawiła go 

pod   opieką   kamerdynera,   który   z   kolei   wprowadził   go   do   salonu,   gdzie   oczekiwał 

wymuskany   rzecznik   rodziny,   z   uśmiechem   w   samym   środku   koła   wyznaczonego   przez 

szpakowate włosy i brodę. Pierwszą rzeczą, jaką mu powiedział, było to, że nie musi szukać 

żadnego psa.

Oświadczenie to nie zaskoczyło Quirosa. Od ponad dwóch dziesięcioleci pracował dla 

bogaczy i wiedział, że w ich świecie zdarzają się sprzeczności nie do opisania, nieznane 

większości śmiertelników. Świat bogaczy jest światem odwróconych znaków, w którym białe 

bywa czarne i w którym ktoś może zostać wynajęty do szukania psa pod warunkiem, że go 

nigdy nie znajdzie. Trudno jest pracować dla bogaczy, nie każdy się do tego nadaje.

background image

Trzeba być wyzutym z wyobraźni i ciekawości, twardym, niejednokrotnie bardziej niż 

skała, i mieć stalowe serce.

Quiros był odpowiednim człowiekiem; bogacze uwielbiali korzystać z jego usług.

Sprawa   sprowadzała   się   do   uspokojenia   Aitany   Fuentes   Waksman,   najmłodszego 

członka   rodziny,   pod którego   opieką  znajdowało  się  zwierzę   w  dniu  swojego zaginięcia. 

Rodzice spodziewali się, że obecność Quirosa i kilka niezobowiązujących obietnic przywrócą 

jej radość.

Pies, jak wyjaśnił rzecznik rodziny, nie liczył się w najmniejszym stopniu. Chodziło o 

kundla, dość głupiego, niezdolnego dosiąść suki ani przekazać genów czystym, zdolnym do 

przeżycia   szczeniakom.   Pokazał   mu   zdjęcia:   duży,   kudłaty   z   zadartym,   rozczochranym 

ogonem.

Quirosowi spodobała się jego biała sierść. Pasowała do imienia: Sen. Sam Sen mógł 

przepaść na zawsze, byłoby nawet lepiej, gdyby tak się stało. Quiros nie powinien się starać 

go odnaleźć: już za samo przyjście i rozmowę z Aitaną dostanie niezłą sumkę.

Wprowadzono   dziewczynkę,   która   weszła   w   towarzystwie   koleżanki   i   pokojówki. 

Miała   żywą   twarz   i   jeszcze   niezarysowane,   dziecinne   kształty.   Nie   wyglądała   na   aż   tak 

smutną, jak się spodziewał. Wdrapała się na sofę i przemówiła z niej jak z mównicy. „Chcę, 

żebyś odnalazł mojego psa”. Przyznała, że ponosi za wszystko odpowiedzialność, ponieważ 

puściła go wolno, zabrawszy tamtego mglistego popołudnia na spacer. Kiedy opowiadała o 

swojej tragedii, błyszczały jej źrenice, ale światło nie wypłynęło łzami. Jej jasnowłosa i nieco 

przyciężka przyjaciółka (bez wątpienia to Aitana rządziła w tym duecie, pomyślał Quiros) i 

smutna pokojówka z podkrążonymi oczyma tworzyły chór potakujących gestów.

Kiedy dziewczynka skończyła mówić, Quiros nie wiedział właściwie, co powiedzieć, 

choć po to przecież został wynajęty. Wykrztusił kilka niezręcznych zdań i wyszedł.

Na ulicy było już ciemno, pojawiły się gwiazdy. Nagle zdarzyło się coś, co zdarzało 

mu się niezmiernie rzadko: zatrzymał się, żeby zadać sobie pytanie.

To znaczy, próbował je sobie zadać. Chodziło bowiem o pytanie niekonkretne, mające 

związek  zarówno z gwiazdami,  jak i z dziewczynką,  białym  psem,  a nawet ze zbolałym 

wyglądem pokojówki.

Przez moment walczył, żeby nadać mu jakąś formę.

Jednak czas minął: Quiros wiązał to z wiekiem. Kiedy człowiek się starzeje, pragnie 

czasem zrozumieć życie.

Jemu musiało się przytrafić coś podobnego: zapragnął je zrozumieć. Zastanowiło go, 

że nigdy nie pragnął zrozumieć życia, a jedynie na nie zarobić, zatem i ta chwila przerodziła 

background image

się w tchnienie, niedorzeczność, w coś, co może unosić się na powierzchni, wcale jej do tego 

nie potrzebując.

Wiedział   już   jednak,   co   zrobi.   Następne   tygodnie   poświęcił   niezmordowanym 

działaniom. Odwiedzał schroniska, pensjonaty dla psów, towarzystwa opieki, prosektoria i 

laboratoria,   w   których   jedne   czworonogi   poświęcano,   by   ratować   inne.   Przeprowadzał 

rozmowy z domniemanymi świadkami, przemierzał ulice i publiczne parki.

Mglistymi   popołudniami   patrolował   okolice   domu   Fuentes   Waksamanow, 

przypuszczając, że pies, podobnie jak przestępca, może wrócić na miejsce zbrodni. Sporządził 

listę właścicieli białych psów w Madrycie. Dziesiątki ogłoszeń rozkleił, przejrzał znacznie 

więcej. W końcu, po czterech miesiącach bezowocnych poszukiwań, musiał przyznać, że jego 

wysiłki najprawdopodobniej nie zostaną uwieńczone sukcesem. Sen znikł na zawsze. Sen 

nigdy już nie powróci. Sen poszedł do psiego nieba. Mimo to odnosił niekiedy wrażenie, że 

śledztwo   właściwie   dopiero   się   zaczęło.   Co   jakiś   czas   dzwonił   do   rzecznika   Fuentes 

Waksamanow, zapewniając, że nie zrezygnował. W ostatnim czasie odkładano słuchawkę. 

Nadal jednak szukał, nadal dzwonił.

Potem pojawiły się sny. Śniło mu się, że śledzi białego psa. Widział go to stojącego 

nieruchomo w głębi jakiegoś zaułka, to na szczycie góry (przypominał śnieg, ale był to pies), 

a nawet nad brzegiem morza. Quiros ruszał ku temu miejscu, mówiąc sobie: „Tym razem cię 

dopadnę”.

A pies, oślepiająco biały, świetlisty jak anioł, czekał do ostatniej chwili, jakby chciał 

mu powiedzieć: „Tym razem pozwolę ci się złapać”. Ale kiedy Quiros rzucał się na niego, 

zwierzę znikało. Przypominało to próbę dotknięcia tęczy.  Ta sama drwina powtarzała się 

następnej nocy, z dokładnością ruchu planety po orbicie. Nie rozumiał, dlaczego budzi się z 

tych snów, wstrząsany dreszczami.

Ale wiedział, że świat snów był niczym innym jak światem bogaczy dla biednych. Nie 

przywiązywał zbytniej wagi do sprzeczności i tajemnic obu światów: ograniczał się do tego, 

że pracował dla jednego, a śnił o drugim.

Tego   popołudnia,   w   czasie   sjesty,   Sen   błysnął   na   horyzoncie.   Quiros   podbiegł, 

wyciągnął rękę, pies rozpłynął  się jak wzlatujące stado gołębi. Obudził się w nieznanym 

pokoju. Pocił się, było gorąco; ciągle jeszcze nie odblokował zaklinowanego okna.

Na tarasie nie czekała na niego żadna kobieta. Usiadł przy jedynym wolnym stoliku, 

który miał parasol.

Taras wychodził  na róg, przy stromej  uliczce  prowadzącej  na plażę.  Siedząc  przy 

stoliku, Quiros mógł dostrzec fale na morzu, a nawet białą żaglówkę, która zmagała się z 

background image

wiatrem. Pod górę, prawie nadzy lub owinięci w ręczniki, wchodzili ci, którzy zrezygnowali 

już z plażowania. Szli powolnym krokiem, z bezmyślnym wyrazem twarzy. Niektórzy mieli 

skaleczenia, jak choćby dziewczynka, która kuśtykała z rozkwaszonym kolanem, krzywiąc 

twarz, jakby ssała cytrynę. Przy sąsiednich stołach siedzieli na tarasie turyści. Trio rudych 

kobiet i mężczyzna o szpakowatej brodzie grali w karty, choć większą uwagę zwracali na 

ulicznego gitarzystę z postawionymi na jeża włosami. Jakaś smukła dziewczyna o nordyckiej 

urodzie   stała   jak   zauroczona.   Grubasek   w   bermudach   robił   zdjęcia.   Kobieta   z   recepcji 

wystawiała   głowę   przez   drzwi   jadalni,   krzywiła   się,   po   czym   znikała   ponownie.   Stoliki 

obsługiwał chłopak o słomianych włosach i twarzy usianej pryszczami. Quiros zatęsknił do 

ciemnowłosej kelnerki z przedpołudnia.

Nagle brodacz podniósł się i zaczął podrygiwać, co wywołało salwy śmiechu jego 

najmłodszej rudej towarzyszki. Quiros zastanawiał się, czy to jego żona i córki, ale jak na 

rodzinę śmiały się stanowczo za głośno. Z twarzy brodacz przypominał mu jednego z ludzi, 

których zabił: tamten człowiek miał na nazwisko Casella.

Casella (któż by się tego spodziewał!) miał dwie córki, trzy kobiety, licząc żonę, ale 

nie były rude. Zajmował się eksportem, między innymi filmów snuff, choć jego prawdziwa 

zbrodnia   polegała   na   zaciągnięciu   długu   u   kogoś,   u   kogo   nie   powinien   go   zaciągać,   i 

przekazaniu   pieniędzy   komuś,   komu   tym   bardziej   nie   powinien   ich   dawać.   Na   koniec 

wszystkim był coś dłużny. Został „ekskomunikowany”. Quirosowi kazali zrobić to tak, żeby 

Casella   wiedział,   co   mu   robią.   Casella   zaszył   się   w   kryjówce   w   górach,   ale   codziennie 

wychodził łowić ryby. Quiros zaskoczył go przy rzece i użył stalowego pręta. Sugerowali 

trzydzieści uderzeń, dokładnie tyle, ile w pesetach wynosił (z kilkoma zerami) jego dług, ale 

po   dwóch   uderzeniach,   kiedy   Casella   skręcał   się   z   poprzetrącanymi   rękoma,   odstąpił   od 

zamiaru   dalszego   przedłużania   wyroku,   bardziej   ze   zmęczenia   niż   z   innego   powodu,   i 

wymierzył mu trzeci cios w głowę. Casella zjadł własną brodę. Klient nieźle się ubawił, kiedy 

Quiros mu to opowiadał: od ciosu broda zapadła się Caselli w usta.

To były jednak inne czasy. Jego obecne zlecenia, o ile w ogóle je dostawał, dotyczyły 

spraw żałosnych, pewnie dlatego, że się zestarzał. Pół roku temu miał atak duszności i lekarz 

kazał   odstawić   mu   kawę,   alkohol   i   papierosy,   wszystko   naraz,   zalecając   jednocześnie 

ograniczenie seksu. Seksu, pomyślał Quiros. Przypomniał sobie, jak Pilar zaczerwieniła się, 

kiedy powtórzył jej ostatnią radę lekarza.

Brodacz i jego rude towarzyszki zaczęli taniec, do którego zagrzewał gitarzysta. Scena 

nie   była   szczególnie   interesująca,   ale   Quiros   chętnie   przyjrzałby   się   dokładniej   nogom 

najmłodszej dziewczyny i jej wypiętemu tyłeczkowi, gdyby nie to, że w tym momencie, nie 

background image

wiadomo dlaczego, kelner złożył parasole, przez co słońce, wściekłe letnie słońce, wtargnęło 

w zaułki, oślepiając go pomimo włożonych okularów.

- Pan Quiros? - usłyszał w ciemnościach., Kobieta była spowita światłem.

- Przepraszam za spóźnienie. Zaspałam.

- Nic nie szkodzi.

Była drobna. Nawet nie tyle niskiego wzrostu, co zredukowana do rozmiarów, które 

sugerowały, że jest to replika znajdującego się gdzieś indziej oryginału kobiety, wykonana w 

mniejszej skali. Jasnoblond włosy zostały starannie ułożone. Jej twarz nie była piękna, raczej 

dziwna, o szczupłych policzkach i wielkich, błękitnych oczach, uwydatnionych przez cienie 

bezsenności.  Nie miała  na sobie plażowego  stroju, tylko  dyskretny kostium  w perłowym 

kolorze.   Quiros   poczuł   się   niezręcznie.   Powiedziano   mu,   że   jest   nauczycielką,   więc 

spodziewał   się   starszej,   skostniałej   damy,   a   nie   młodej,   eleganckiej   kobiety   o   głosie 

spowiednika.

-   Nawet   pan   nie   wie,   jak   bardzo   się   cieszę,   że   pan   przyjechał.   Jestem   trochę 

zdenerwowana. I przestraszona. Mimo to postaram się opowiedzieć wszystko po kolei. Jeśli 

będzie pan miał jakieś pytania, proszę mi przerwać. - Bawiła się zamknięciem od torebki. - 

Nazywam  się Nieves Aguilar, jestem nauczycielką w szkole średniej w Valdelosie. Uczę 

hiszpańskiego i historii literatury.  Poznałam Soledad Olmos dzięki jednemu z napisanych 

przez nią opowiadań. Już wcześniej mi o niej wspominano: wiedziałam, że jest uczennicą 

niezwykle   inteligentną,   wyjątkowo   zdolną   i   bardzo   nieśmiałą.   Niemniej   wątpię,   czy 

nawiązałybyśmy   jakąkolwiek   znajomość,   gdyby   nie   to   opowiadanie.   Zwykle   zadaję 

uczennicom   wypracowania.   W   Valdelosie   przywiązujemy   wagę   do   praktycznego 

zastosowania   zdobywanej   wiedzy,   aczkolwiek   muszę   przyznać,   że   staram   się   również 

zapewnić   im   dobrą   zabawę.   Mam   świadomość,   że   nie   uważają   mojego   przedmiotu   za 

najważniejszy, próbuję się więc nie naprzykrzać. Nie znoszę tego... Jeśli będę to robić, proszę 

mi powiedzieć. Przygotowałam tę opowieść, żeby nie pominąć żadnego szczegółu, ale jeśli 

pan uzna, że pana męczę, niech mi pan przerwie. Jak wspomniałam, poprosiłam uczennice, by 

coś napisały. Prawie wszystkie mówiły na ten sam temat: opisywały swoje życie, to, co im się 

przytrafiło...  Niewiele osób jest w stanie cokolwiek wymyślić.  Wtedy wpadło mi  w ręce 

opowiadanie Soledad. Nosiło tytuł Światło nocy. To było pierwsze jej opowiadanie, jakie 

przeczytałam. Streszczę je, jeśli pan pozwoli, ponieważ jest, moim zdaniem, fascynujące... 

Och, dziękuję. Zaschło mi w gardle... Nie jest bardzo zimny, na szczęście.

Przyniesiono zamówiony przez nią tonik. Kiedy podniosła szklankę, Quiros przyjrzał 

się   jej   dłoniom,   delikatnym,   białym,   pozbawionych   niemal   żył,   jakby   nosiła   jedwabne 

background image

rękawiczki. Na jednym z palców błyszczał zaręczynowy pierścionek.

- Bohaterką opowiadania - kontynuowała kobieta, pociągnąwszy głęboki łyk - jest 

dziewczynka, Adriana, która po śmierci matki nie może spać i nie zasypia już nigdy. Dzięki 

temu odkrywa, że noc nie jest pozbawiona światła, aczkolwiek różni się ono od dziennego. 

Światło nocy jest bardziej  białe,  gęste, niemal  stałe.  Nikt o tym  nie wie oprócz niej, bo 

wszyscy oczywiście śpią. Ona może tego światła dotknąć, nawet po nim chodzić, jak po 

zaśnieżonym zboczu. Wychodzi więc na spacer po świetle. Wtedy spada deszcz kotów. Otóż 

to, deszcz kotów, to niewiarygodne. Jeden z fragmentów jest wyjątkowo piękny, nauczyłam 

się go na pamięć: „Spadały grzbietami w dół, ale obracały się, zanim doleciały do ziemi, i 

nigdy nie robiły sobie krzywdy.  Niektóre lądowały na dachach lub zawisały na antenach 

telewizyjnych, inne lądowały na balkonach, a jeszcze inne na chodniku. Ulice wypełniły się 

spadającymi z nieba kotami, które nie czyniły najmniejszego hałasu; tylko Adriana mogła je 

widzieć, ponieważ tylko ona widziała światło nocy”. Ładne, prawda?

Quiros nie odpowiedział. Siedział bez ruchu, z otwartymi ustami, we wciśniętym na 

oczy kapeluszu   i ciemnych  okularach.   Panowała  głęboka  cisza.  Gitarzysta  już odszedł,  a 

razem   z   nim   odeszło   wiele   dźwięków.   Nawet   harmider   z   plaży   docierał   do   nich   nieco 

przytłumiony.

- Moim zdaniem jest cudowne - powiedziała kobieta, zapewne rozczarowana brakiem 

odpowiedzi. - Nawiasem mówiąc, we wszystkich jej historiach pojawiają się koty. Soledad 

bardzo je lubi. Miała kiedyś kota, ale jej zdechł. - Kobieta stłumiła dłonią lekki kaszel. - 

Opowiadanie kończy się na dniu, w którym  ojciec idzie obudzić Adrianę i stwierdza, że 

dziewczynka leży z szeroko otwartymi, błyszczącymi oczyma. Nie mogłam uwierzyć, że tak 

młoda osoba jest zdolna napisać coś podobnego. Chciałam ją poznać, więc zatrzymałam ją po 

lekcji   w   klasie.   Robiła   wrażenie   nieśmiałej,   nie   patrzyła   prosto   w   oczy,   odpowiadała 

monosylabami... Potem jednak zrozumiałam, że nie była nieśmiała, tylko nieufna. Nie miała 

przyjaciół,   przyzwyczaiła   się   radzić   sobie   w   życiu,   zwłaszcza   jeśli   chodzi   o   sprawy 

uczuciowe. Niemniej nawiązałyśmy kontakt. Tak jest z wieloma nastolatkami, zapewniam 

pana: dużo czasu mija, zanim obdarzą kogoś zaufaniem, ale kiedy to uczynią, nie znajdzie pan 

bardziej   oddanego   i   szczerego   przyjaciela.   Kiedy   zakończył   się   rok   szkolny,   straciłyśmy 

siebie z oczu. Aż do chwili, kiedy dwa tygodnie temu znowu do mnie zadzwoniła.

Kobieta   zdjęła   żakiet,   odkrywając   kościste   ramiona,   na   których   gasnące   słońce 

zapalało błyski. Nagle jednak włożyła go ponownie, chociaż panującej temperatury w żaden 

sposób nie dałoby się nazwać niską.

- To był bardzo dziwny telefon. Zadzwoniła wieczorem, na komórkę. Byłam już na 

background image

urlopie,   w   apartamencie,   który   mamy   z   mężem   na   Ribera   de   la   Almadraba.   Odebrałam, 

myśląc, że to mąż, który ze względu na pracę musiał zostać w Madrycie. Była to jednak 

Soledad.   Chciała   się   ze   mną   zobaczyć.   Mieszkała   w   schronisku   młodzieżowym   w   tym 

miasteczku i chciała spędzić ze mną kilka dni. Uderzył mnie w jej głosie ton, jakiego nigdy 

wcześniej nie słyszałam, jakby była... Nie wiem, zdenerwowana... Powiedziała, że pokłóciła 

się z ojcem i znowu uciekła z domu. Wiedziałam ojej ubiegłorocznej wyprawie do Gerony, 

choć   tym   razem   wyglądało   to   dużo   poważniej.   Zmartwiłam   się,   chciałam,   żeby   to 

przemyślała, ale zdałam sobie sprawę, że nie oczekuje moich rad. Przecież nie dzwoniła do 

mnie tylko w tym celu, tylko po to, żeby mnie zaprosić.

Jej   głos   nie   przestawał   mnie   niepokoić.   Robiła   wrażenie   bardzo   przestraszonej... 

Spytałam,  czy poza tym  ma  jakieś kłopoty.  Wybuchnęła śmiechem.  Ale śmiała się jakoś 

dziwnie, zapewniam pana... Tę część historii najtrudniej mi wyjaśnić... Jakby była przerażona, 

ale próbowała to tuszować. I to nie z powodu ojca... - Zniżyła głos i rozejrzała się wokół. - 

Powiem panu, jak to wtedy odebrałam, choć ryzykuję, że mnie pan źle oceni: odniosłam 

wrażenie,   że   przytrafiło   się   jej   coś   tutaj,   w   tym   miasteczku.   Poprosiłam   o   czas   do 

zastanowienia i zadzwoniłam do męża. Jest dziennikarzem, nazywa się Pablo Barrera...

Quiros pokiwał głową. W opowiadanej przez kobietę historii był to jedyny szczegół, 

który uważał za ważny. W końcu to właśnie ten fakt najbardziej martwił don Juliana.

- Miał jeszcze jakieś sprawy do załatwienia w Madrycie, zmiana planów była  dla 

niego bez znaczenia. Uznałam ten pomysł za dobry, przyjąwszy, że Soledad mnie potrzebuje. 

Umówiłyśmy  się na spotkanie cztery dni później. Nie mam  prawa jazdy,  więc musiałam 

zaplanować podróż. Przyjechałam w wyznaczonym dniu, lecz w schronisku powiedziano mi, 

że Soledad wyjechała  dwa dni temu.  Nazajutrz po telefonie!  Zaniemówiłam. Nie miałam 

nagranej   żadnej  wiadomości.   Mój  mąż   również.   Nie mogłam  do  niej  zadzwonić,   nie  ma 

komórki. Przez całą pierwszą noc, jak łatwo się domyślić, zastanawiałam się, jak mogła mi 

coś   takiego   zrobić.   Ale   następnego   dnia   powiedziałam   sobie:   „Nie,   nie   wyjechała.   Nie 

wyjechałaby bez uprzedzenia. Musiało się stać coś złego”. Zadzwoniłam do jej ojca, telefon 

odebrał sekretarz. Upierałam się, że chcę rozmawiać z panem Olmosem; w końcu podszedł do 

telefonu. Nie dopuścił mnie jednak do głosu: nieprzyjemnym tonem oznajmił, że wie już, iż 

córka uciekła z domu.

Poniosło mnie, przyznaję. Oświadczyłam, że jeśli nie zgłosi jej zaginięcia, zrobię to 

sama. I porozmawiam z mężem, żeby wiadomość ukazała się w prasie. Wtedy zmienił ton. 

„Lepiej nie mieszać  do tego policji - powiedział.  - Proszę pozostać tam, gdzie pani jest, 

przyślę kogoś do zbadania sprawy”. Tak właśnie zrobiłam: czekałam na pana. - Przerwała. 

background image

Machnęła swoimi drobnymi dłońmi. - To wszystko.

-   Nie   ma   pani   nic   przeciwko   temu,   żebyśmy   zamówili   kolację?   -   spytał   Quiros 

niespodziewanie. - Wcześnie jadłem obiad i...

- Jak najbardziej.

Quiros zamówił zupę z owoców morza i rybę miecz. Za wszystko płacił don Julian, 

mógł więc sobie pozwolić na mały luksus. Kobieta poprosiła jedynie o drugi tonik.

Kiedy kelner się oddalił, Quiros zsunął okulary i spojrzał sponad szkieł na kobietę.

-   Doskonale,   proszę   pani...   Eee...   Jestem   wdzięczny...   że   mi   pani   to   wszystko 

opowiedziała. Będę jej szukał. Proszę zostawić tę sprawę mnie i wracać do domu... a raczej 

do apartamentu nad morzem...

Kobieta potrząsnęła głową.

-   Wolę   zostać.   W   Ribera   tylko   bym   się   zamartwiała.   Kiedy   jestem   tutaj,   mam 

wrażenie, że ona... Po prostu, że może wrócić w każdej chwili.

- Nie musi pani...

- Wiem, ale wolę zostać, dziękuję.

Quiros spojrzał na kobietę.

- Wspominała pani komuś o tym?

- Tylko mężowi. Prosiłam go naturalnie o dyskrecję.

Ale   uprzedzam,   że   jeśli   do   końca   tygodnia   nie   dostanę   żadnych   wiadomości   o 

Soledad, zadzwonię na policję, niezależnie od tego, co powie pan Olmos. Bardzo mnie to 

martwi - dodała z wyrazem przygnębienia na twarzy.

- Nie ma powodu. Dziś młodzi mówią jedno, a jutro...

- Nieprawda - zaprzeczyła kobieta, jej głos stał się twardszy. - Znam swoje uczennice, 

zwłaszcza Soledad. Nigdy by mi czegoś takiego nie zrobiła.

- Może zadzwoni do pani dzisiaj lub...

- Minął już prawie tydzień. Po co miałaby prosić, żebym przyjechała, a zaraz potem 

wyjeżdżać?

Quiros postanowił nie odpowiadać. Poza tym podano już zupę.

- Co pan zamierza?

- Jutro popytam w schronisku.

- Mogę pójść z panem? Byłam tam już, może się na coś przydam...

- Nie, proszę pani. - Quiros odłamał kawałek chleba.

- Dziękuję.

- Zapewniam, że nie będę przeszkadzać. Prawdę mówiąc, chciałabym...

background image

- Proszę pani. - Quiros nie krzyczał, podniósł tylko nieco głos, ale to wystarczyło, 

żeby kobieta skamieniała, a brodacz i jego rudowłose towarzyszki, którzy na powrót zatopili 

się w grze w karty, odwrócili głowy. - Powiedziałem: nie. - Natychmiast jednak pomyślał, że 

zachowując   się   opryskliwie,   nie   postępuje   prawidłowo.   Nie   powinien   tracić   cierpliwości, 

przynajmniej na początku. Wpatrywał się w dymiący talerz, szukając słów, które mogłyby 

złagodzić jego wybuch. - Powtarzam, niech pani to zostawi w moich rękach.

Podniósł wzrok znad talerza i znieruchomiał.

Po lewym policzku kobiety toczyła się wolno łza.

- Proszę mi wybaczyć, ale... od zbyt wielu dni... czekam w tym mieście na to, że ona... 

- Próbowała  się uśmiechnąć,  osuszając  twarz papierową  serwetką. - Przepraszam.  Jestem 

bardzo zdenerwowana. Ma pan rację: tylko bym przeszkadzała. To miło z pana strony, że 

mnie pan wysłuchał. Zostawię pana, żeby pan mógł spokojnie zjeść. - Podniosła się i weszła 

do pensjonatu.

Quiros się nie poruszył.

Rozległ się krótki grzmot. Potem zaległa absolutna cisza.

Kiedy kobieta zeszła na śniadanie, zastała Quirosa przy tym samym stoliku i w tej 

samej pozycji. Jedynie nowa koszula wskazywała na to, że musiał zajrzeć do swojego pokoju. 

Przed nim stała pusta filiżanka i wylizany do czysta talerz.

-   Miałem   do   pani   dzwonić   -   powiedział   Quiros   bez   cienia   uśmiechu.   -   Proszę 

spokojnie zjeść śniadanie. Poczekam na panią w recepcji.

- Poczeka pan...?

- Pojedziemy do schroniska.

- Przecież powiedział pan, że...

- Czekam w recepcji - powtórzył Quiros.

W   porannym   powietrzu   unosił   się   jakiś,   zalatujący   spalenizną,   mineralny   zapach. 

Piasek miał miedziany kolor odartego z izolacji kabla. Najwcześniej wstający wczasowicze 

usadowili   się   już   na   plaży:   jedno   ciało,   drugie;   na   brzuchu,   na   boku,   na   plecach;   pod 

parasolami, na ręcznikach.

- Wyglądają jak martwi - skomentowała Nieves Aguilar.

Quiros nie potwierdził. Widział śmierć niejednokrotnie i nie tak ona wyglądała. Nie 

potrafił jednak określić różnicy, między innymi dlatego, że nie zależało mu na tym, żeby ją 

nazwać.

Tym  razem  kobieta  miała  na sobie ciemnoniebieski  kostium z wyhaftowanymi  na 

klapie żakietu owieczkami.

background image

Włosy zebrała gumką. Od czasu do czasu dobiegał Quirosa jej głos.

- Słyszał pan eksplozję? Nigdzie nie ma światła. Właścicielka pensjonatu twierdzi, że 

to z powodu przeciążenia przy próbnym włączeniu żarówek... Mam na myśli te, które zwisają 

z latarni... W sobotę jest festyn. Mogły przepalić się wszystkie naraz!

Szli wyłożoną płytkami promenadą. Po jednej stronie stłoczyły się błękitne domki, po 

drugiej piasek i fale. Na horyzoncie kołysała się żaglówka. Przez jedną, osobliwą chwilę 

Quiros   odniósł   wrażenie,   że   to   ta   sama   żaglówka,   którą   widział   poprzedniego   dnia,   w 

niewiarygodny   sposób   uwięziona   przez   morze.   Plażowicze   także   robili   wrażenie 

uwięzionych. Przez piasek. Nic się nie poruszało.

Jedynie   jakiś   pies   biegał   po   brzegu.   Był   biały,   ale   nie   był   to   Sen,   nawet   go   nie 

przypominał.

Quiros odsunął kopniakiem jakąś puszkę po napoju.

Uderzyła o balustradę i wróciła potulnie, pobrzękując jak łańcuszek. Quiros kopnął ją 

w drugą stronę. Kobieta, idąc, patrzyła w górę. Quiros w dół.

- To miasteczko jest żałosne... Ma urokliwe miejsca, jak falochron czy tamta wieża, 

bardzo stara, z arabskich czasów. Ale reszta zrobiona jest pod turystów... Proszę spojrzeć na 

domy, które się tu buduje. Czysta spekulacja! Przypomina zwierzę, z którego zdarliśmy skórę, 

żeby uszyć sobie futra. A te łodzie na piasku to tylko dekoracja. Najwyraźniej nie łowiono tu 

od czasów świętego Piotra. Cóż, pragną nadać mu splendor wielkiego miasta, zachowując 

charakter   wioski.   Choćby   to,   co   się   stało   z   żarówkami:   mnóstwo   świateł,   ale   w   środku 

wszystko fałszywe.

Doszli do skał, które kobieta nazwała „falochronem”. Wbijały się w morze jak kadłub 

przycumowanego   statku.   Mała   dłoń,   makieta   dłoni   właściwie,   zatrzepotała   przed   oczami 

Quirosa.

- Schronisko znajduje się w tamtym domu. Trzeba podejść pod górę.

Kiedy kobieta milkła, zapadała niemal całkowita cisza. Quiros mógłby przysiąc, że nie 

szumiało nawet morze.

- Proszę wybaczyć ciekawość. Jest pan prywatnym detektywem?

- Tak - westchnął Quiros.

-   Właściwie   chciałam   panu   podziękować.   Za   to,   że   pozwolił   mi   pan   sobie 

towarzyszyć. Mam nadzieję, że nie zrobił pan tego z powodu mojego wczorajszego popisu... 

Zachowałam się głupio, przykro mi.

Quirosowi przeszło nagle przez myśl, że minie wieczność, zanim dotrą do schroniska. 

I to nie dlatego, że towarzystwo kobiety okazało się męczące; wręcz przeciwnie.

background image

Chodziło   raczej   o   jego   wagę   i   wiek,   o   jakieś   nieokreślone   bliżej   prawo   fizyczne 

spowalniające jego kroki.

Schronisko nie mogło się poszczycić żadnym szyldem. Jego fasada była jedną wielką 

eksplozją aerozolowych rysunków. Młodzi ludzie płci obojga leżeli na trawniku lub siedzieli 

na schodach przed wejściem.

Wewnątrz   było   gorąco,   mimo   że   tylne   drzwi   były   otwarte;   pachniało   spalenizną. 

Ściany   były   brudne,   ale   ozdobiono   je   portretami   sennie   wyglądających   postaci   i 

harmonijnymi zdjęciami młodych ludzi, prawdopodobnie byłych gości.

- Michigan! - Dziewczyna,  która wyłoniła  się z bocznych  drzwi lub zza kontuaru 

(Quiros   nie   zauważył,   kiedy   się   zjawiła)   miała   niski,   męski   głos.   Zwarta,   szara   kula 

przeciągnęła   się   miękko   w   kącie   i   otworzyła   radioaktywne   kamienie   oczu,   mrucząc 

jednocześnie. - Niedobry Michi, niedobry.

- Szukam kogoś - powiedział Quiros i pokazał zdjęcie.

Dziewczyna nie odpowiedziała. Nawet nie spojrzała. Wyszła zza kontuaru, podnosząc 

blat i przeszła przez hall. Gdy się pochyliła, jej bardzo długie, kasztanowe włosy zasłoniły 

całą postać, ale kiedy się wyprostowała, dźwigała jeszcze więcej włosów w postaci szarego, 

miękkiego frędzla, który tuliła do twarzy. Kot otworzył trójkątny pyszczek i ziewnął.

- Michi, Michi - zaszczebiotała Nieves Aguilar, kierując się ku nim. - Ależ on jest 

gruby!

- Przytył. Wykastrowaliśmy go. Musieliśmy. - W każdym razie tak zrozumiał Quiros. 

Dziewczyna odzywała się niechętnie. Jej koszulka była  biała jak mydlana piana. A stopy 

bose. Znikła za drzwiami i wróciła bez kota. - Nie ma światła - powiedziała. - Boi się.

- Nic dziwnego. Biedactwo - stwierdziła kobieta.

Quiros ponowił próbę. Pokazał zdjęcie. Czekał.

- To Marisol - powiedziała dziewczyna, odsuwając ciężką zasłonę włosów. Quiros 

skorygował. - Soledad? Czy ja wiem? - zachichotała. - Ja nazywałam ją Marisol.

- Kiedy wyjechała?

- Jakiś... tydzień temu. Nie wiem, nie zapisujemy. Tak to funkcjonuje. Przyjeżdżają, 

płacą za czas pobytu, ale niedokładnie. I wyjeżdżają tak jakoś mniej więcej.

Quiros   nie   potrafił   wypełnić   luk   tej   ezoterycznej   wypowiedzi.   Kobieta   jednak 

wydawała   się   rozumieć   ją   doskonale,   coraz   to   kiwała   bowiem   głową,   a   nawet   wtrącała 

komentarze:

- Wyjaśnił mi już to wszystko twój kolega, kiedy byłam tu poprzednio. - Dziewczyna 

wydała   dźwięk   przypominający   solidne   charknięcie,   jakby   zaraz   miała   splunąć,   Quiros 

background image

wydedukował jednak, że musiało to być jakieś imię, ponieważ kobieta dodała: - Tak, Igg.

- A więc - spróbował podsumować Quiros - ludzie wyjeżdżają stąd bez uprzedzenia. A 

skąd wiecie, że wyjeżdżają?

- Zawiadamiają. Zostawiają klucze.

- A jak było z Soledad? Czy też Marisol?

- Nie wiem. To nie ja. Mnie wtedy nie było. Był... - Ponownie próbowała splunąć.

- Igg widział, jak wyjeżdżała - powiedziała kobieta.

- A kto to jest ten...? - Quiros postarał się zacharczeć jak one.

- Mój chłopak - wyjaśniła dziewczyna. - Założył to.

- Właściciel?

- Nie. Tu nie ma właścicieli. Jest wszystkich.

Quiros wyczuwał, że dziewczyna nim gardzi. A może tylko odwzajemniała pogardę, 

jaką on odczuwał w stosunku do niej.

- Tak więc twój chłopak widział, jak wyjeżdża. Nie powiedziała, oczywiście, dokąd 

się udaje... Mógłbym z nim porozmawiać?

- Teraz nie. Śpi. Zawsze o tej porze. Nie może pan.

- Tylko minutkę - nalegał Quiros.

- Nie i już.

Przez chwilę patrzyli na siebie. Dziewczyna ujęła się pod boki, stojąc zapewne na 

szeroko rozstawionych nogach, czego zza kontuaru nie mógł dojrzeć. Na jej twarzy, od oczu 

w dół, rozciągała się czerwonawa maseczka, najprawdopodobniej skutek alergii na słońce. 

Miała ostre rysy, trójkątną brodę i złamany nos, jakby nawykły do otrzymywania ciosów.

- Są śliczne. - Głos Nieves Aguilar, który dobiegał gdzieś zza pleców Quirosa, miał 

dar ujarzmiania ciszy. - Obrazy.

- Mojego brata, Luisa. Ja nazywam się Belen Blasco.

- Bardzo mi miło - powiedziała Nieves Aguilar. - Twój brat jest malarzem?

- Był. Zginął. Na motorze, ftj’;.?.<;’:L > o

- Przykro mi.

- Dawno temu.

Za plecami dziewczyny wisiała krzywo skrzyneczka na klucze. Do kluczy, zamiast 

zawieszek, przymocowano pluszowe zwierzątka.

Było to mikroskopijne pomieszczenie. Na poddaszu.

Jedyne,   jakie   znajdowało   się   na   poddaszu.   Prawie   nikt   go   nie   brał,   powiedziała 

dziewczyna,   ponieważ   w   schronisku   większym   powodzeniem   cieszyły   się   pokoje 

background image

wieloosobowe,   ale   Soledad   poprosiła   wyraźnie   o   jedynkę.   Od   jej   wyjazdu   nikt   tu   nie 

mieszkał, więc dziewczyna zgodziła się, żeby Quiros go obejrzał. Quiros ograniczył się do 

rzucenia okiem pod łóżko i pod materac, oraz do otwarcia drzwi maleńkiej szafy i szuflady 

nocnej szafki, na której stał brudny plastikowy kwiat. Niewiele znalazł poza kurzem. Tapeta 

poodrywana była od przypodłogowych listew. Na ścianach widniały wydrapane daty i imiona. 

Nic nie miało związku z dziewczyną.

Przyjrzał się łóżku. Było małe, z wygniecionym materacem, który wyglądał, jakby 

krył w sobie zdeformowane ciało, krył jednak tylko zdeformowane druty.

Przyszedł   mu   na   myśl   człowiek,   którego   zabił   w   podobnym   łóżku.   Nazywał   się 

Bronconte. Facet miał zwyczaj ubierać się w damskie łaszki, bo, jak twierdził, tylko w ten 

sposób mógł go posiąść duch matki. Ale to dziwactwo mu nie wystarczyło: pieprzył się też z 

inną kobietą,  mniej  fantasmagoryczną,  stanowiącą  wyłączną  własność jednego z wielkich 

panów Quirosa. Bronconte ukrywał się w jednym z obskurnych moteli na prowincji. Quiros 

wszedł do pokoju, kiedy tamten spał. Zadanie nie było trudne: Bronconte chrapał, Quirosowi 

wystarczyło   uciszyć   jego   pochrapywania   majtkami   kobiety   swojego   klienta,   zgodnie   z 

życzeniem tego ostatniego. Pamiętał doskonale wąskie łóżko, a nawet plastikowy kwiat na 

nocnym stoliku: łudząco przypominały wystrój tego pokoju.

Kobieta   i   dziewczyna   sprawiały   wrażenie,   jakby   przyjaźniły   się   przez   całe   życie. 

Kiedy Quiros przeszukiwał pokój, nie przerywały rozmowy. Kobieta spytała:

- Nie skończył pan jeszcze? Poczekam na dole.

Quiros   poszedł   za   nią,   ale   zatrzymał   się   na   drugim   piętrze.   Powiedziano   mu,   że 

łazienka jest wspólna; postanowił ją zobaczyć. Ruszył okaleczonym napisami i rysunkami 

ciemnym korytarzem. Może nie do końca ciemnym: niektóre półotwarte drzwi cięły mrok jak 

laserowe promienie w filmach, jakich Quiros nie oglądał już od dawna. Przez szpary widział 

gołe stopy,  nogi, uda, suszące się bikini.  Słyszał  chrapanie. Tutaj  wstawano późno, były 

wakacje, oni byli młodzi; mogli spać, ile dusza zapragnie.

Ten   świat   przypomina   świat   bogaczy,   pomyślał   Quiros:   należy   do   ich   dzieci,   ale 

istnieją w nim te same sprzeczności i tajemnice. Przyjeżdżają tu, żeby... Żeby co? Żeby spać 

na   powygniatanych   materacach   o   poskręcanych   drutach.   Żeby   oddychać   siarką.   Doznać 

spustoszeń spowodowanych upałem i kontaktami fizycznymi. Dzieci bogaczy żyją w tym, 

finansowanym przez rodziców podziemiu, utylizując ojcowskie odpady do czasu, aż wiek 

pozwoli im samodzielnie latać i zamieszkać w klimatyzowanych, luksusowych mansardach.

Drzwi do łazienki były zaklinowane, ale pokonał je jednym pchnięciem. Zastał w niej 

Chrystusa w koronie cierniowej, palącego skręta. Kolejny plakat przedstawiał jakieś martwe 

background image

stworzenie, być może łasicę, i kogoś, kto szykował się do zdarcia z niej skóry. „Do czego 

mogą nas doprowadzić atomy”, głosił napis na innym, który prezentował zwykłe rysunki: 

puszki   dwukolorowych   kiełbasek,   zmutowane   zwierzęta,   ludzi   z   zielonymi   antenkami   na 

głowach. Światła nie było, ale przez matowe szyby okna docierała naturalna poświata. Poza 

tym była to dość czysta łazienka, wyposażona w maleńki prysznic.

Wrócił   na   schody.   Na   półpiętrze   wychylił   się   przez   okno   i   przyjrzał   konturom 

miasteczka, ciemnym górom, motocyklom zaparkowanym przy schronisku i grupie młodych 

ludzi   na   patio   na   tyłach   domu,   siedzących   naprzeciw   siebie   na   dwóch   niskich   murkach. 

Zsunął ciemne okulary,  zszedł po ostatnich  schodkach i wyszedł  drzwiami  od podwórka. 

Młodzi nie poruszyli się.

- Szukam tej dziewczyny. Zatrzymała się tutaj. Czy ktoś ją pamięta? Znaliście ją? - 

Najpierw przesunął zdjęcie pod spojrzeniami grupy siedzącej po prawej stronie, potem tej z 

lewej. Młodzi ludzie byli bladzi i milczący.

Palili. Quiros zauważył, że próbują zamaskować swój młody wiek za pomocą różnych 

akcesoriów: skórzanych naszyjników, łańcuchów, glanów i tatuaży. Podejrzewał, że znajduje 

się wśród nich półgłówek, który zamazał swastykami tablicę przy szosie, ale wolał pominąć 

ten szczegół. - Nikt jej nie zna? Nikt jej nie widział?

- Była tutaj - powiedział jeden.

- I wyjechała - dodał inny.

- Ktoś z nią rozmawiał? - nalegał Quiros.

Wydawało się, że właścicielka pomarańczowych włosów chce coś powiedzieć, ale 

zamiast tego pokazała jedynie przebity ćwiekiem język.

Fotografia została przesunięta przed dziewczyną o niespotykanej urodzie i zatrzymała 

przed chłopakiem o zmierzwionych, ciemnych włosach. Zajmował ostatnie miejsce po lewej 

stronie, na nim wyczerpywały się możliwości.

Wyglądał   na   najmłodszego   z   całej   paczki.   Wziął   zdjęcie,   ale   nie   spojrzał   na   nie. 

Patrzył na Quirosa. Uśmiechnął się.

- Ależ ty wyglądasz, chłopie! Jesteś gliną?

- Jest żołnierzem, Borja - rzucił jakiś łysy. - Jak twój ojciec.

- Spadaj, Chester.

- Ta dziewczyna  zaginęła  - powiedział  Quiros, zabierając  zdjęcie. - Poszukuje jej 

rodzina. - Usłyszał, jak ktoś pyta o nagrodę. Mówił dalej, ignorując śmiech. - Jeśli ktoś ją 

pamięta... I zechce mi o tym opowiedzieć... Mieszkam w pensjonacie przy plaży. Nazywam 

się Quiros.

background image

- Pożyczysz mi na chwilę kapelusz, Quiros? - spytał Borja.

- Nie - odpowiedział.

Chłopak stał, opierając się o murek łokciami, co wcale mu nie przeszkadzało sięgać 

ręką   do   uda   Najpiękniejszej   Dziewczyny   Świata.   Quirosowi   przyszła   do   głowy   myśl,   że 

specjalnie   kupił   o   dwa   numery   za   małą   kamizelkę,   żeby   widać   było   jego   bicepsy. 

Przypuszczał, że jest swego rodzaju liderem, a dziewczyna stanowi jego łup.

- No, pożycz...

- Nie.

-   Cholera,   tylko   spójrzcie!   -   Obrócił   się,   kiwając.   Próbował   włożyć   kapelusz 

chłopakowi, który wspomniał o jego ojcu. - Wiesz co, chłopie? Nie powiedziałbyś nam, co 

jadasz?   Wtedy   Chester   mógłby   jeść   to   samo,   żeby   urosła   mu   głowa.   -   Chłopak   jednym 

ruchem zrzucił nakrycie głowy. Quiros uśmiechnął się pobłażliwie. Nie lubił, kiedy dotykano 

jego kapelusza, ale lubił, kiedy młodzi się śmiali.  Jeszcze chwilę temu wydawali mu się 

martwi, teraz tryskali energią. Quiros bardziej lubił życie niż śmierć. Taki był Quiros.

Chłopak   odzyskał   kapelusz   i   próbował   ukoronować   nim   swoją   dziewczynę,   która 

podniosła się na tę okazję.

Broniła się. „Uspokój się, Borja. Odczep się, głupku”.

W końcu został z kapeluszem w ręce. Przyglądał mu się jak czemuś odrażającemu i 

przyjemnemu jednocześnie, szkodliwemu i zarazem niegroźnemu.

- Po co ci kapelusz? Już się ich nie nosi.

Rzucił   nim   w   powietrze,   jak   monetą.   Quiros   zobaczył,   jak   kapelusz   spada   kilka 

metrów dalej. Kiedy pochylał się, żeby go podnieść, jakiś inny głos dobiegł go od strony 

drzwi:

- Szukałam pana. Skończył pan? Idziemy?

Kiedy się oddalali, chłopak odezwał się raz jeszcze.

Tym razem było to coś, co dotyczyło kobiety, jakaś sugestia, że pewnie są parą, a on 

przygniata ją swoją masą, kiedy idą do łóżka. Quiros zatrzymał się, wrócił na podwórko i 

podszedł do chłopaka.

- Nie zaczepiaj kobiet, Borja - poradził mu.

Potem dołączył do kobiety, która czekała w schronisku.

- Po co pan to zrobił? - spytała z nutką niedowierzania.

- Co?

- Dlaczego go pan uderzył? Tego chłopca. W kamizelce.

Quiros nie odpowiedział. Zeszli powoli zboczem w kierunku połyskującego morza. 

background image

Kobieta patrzyła na Quirosa. Kiedy szli wzdłuż plaży, wiatr smagał ją po policzkach, ale ona 

nadal odwracała twarz w jego stronę.

- Uderzył go pan w brzuch!

- Dałem mu prztyczka. - Wskazującym palcem i kciukiem pstryknął w powietrzu. - 

Takie prztyczki dostawałem w dzieciństwie za to, że nie powiedziałem „dzień dobry”.

Kobieta poczerwieniała. Spokój Quirosa najwyraźniej ją rozdrażnił.

- To tylko chłopiec. Żartował... Jest pan potworem!

Za sprawą nieznanej siły żarówki zwisające z latarni zapłonęły światłem. W górze 

zakwiliły mewy. Kobieta na nie spojrzała, Quiros nie.

O  morzu   mówi   się  wiele   głupstw.  Mówi   się,  na  przykład,   że  udziela   schronienia 

karawelom   o   cienkich   wręgach   (z   nieczytelną   nazwą   na   burcie,   figurą   nimfy   o 

pomarańczowych   włosach   i   kajutami,   w   których   tkwią   pochylone   szkielety,   odmłodzone 

przez wieczność), posągom bogiń, białych dziewic bez ramion i oczu, które czasem zostają 

uratowane   od   zapomnienia,   a   także   złowrogim,   jednookim   potworom.   Mówi   się,   że   pod 

dachem   z   fal,   planktonu,   alg   i   ropy   naftowej,   w   głębinie,   w   którą   opaść   mogą   jedynie 

najcięższe z ciał i gdzie oddychać potrafią tylko duchy ryb, tam, dokąd światło dociera już 

postarzałe, jakby przedarło się tu przez ruchomy, modry świetlik, spoczywają sekrety, które 

mogłyby   zrewolucjonizować   ludzką   wiedzę.   Kto   wie...   Czy   ktokolwiek   zajrzał   do   tych 

otchłani lub otarł się o nie choćby w wyobraźni?

Żadne oko nie ujrzy nigdy tych głębi, bardziej odległych niż gwiazdy, w których być 

może pląsają jedynie syreny o miedzianych włosach.

W   syreny   Quiros   wierzył,   i   owszem.   Właśnie   przed   chwilą   widział   trzy   z   nich 

wychodzące z wody. Najstarsza rudowłosa syrena niosła maskę do nurkowania, średnia rurkę 

do   oddychania,   najmłodsza   -   niebieskie   płetwy.   Za   nimi   podążał   brodacz,   zadowolony, 

opalony,   jakby   tylko   on   potrzebował   tych   przedmiotów,   a   one   nurkowały   bez   niczego, 

przyobleczone jedynie w bąbelki, z czerwonymi włosami falującymi wśród ciemnego błękitu. 

Swoim   pojawieniem   się   na   tarasie   wywołali   sporo   zamieszania,   brodacz   wykrzyknął 

niezrozumiale: „sangria!”, gdy tymczasem najstarsza rudowłosa kobieta wysypywała na stolik 

łup złożony z muszli, alg i mięczaków. Zaraz potem przystąpili do gry w karty, zastępując 

żetony muszlami i rzucając odżywki w języku przypominającym niemiecki.

Quiros   obserwował   ich,   jedząc   krewetki.   Obierał   je   grupami,   po   trzy,   dwie 

przytrzymując   w   dłoni,   podczas   gdy   wyłuskiwał   trzecią.   Krewetki   czekały   w   rzędzie   na 

talerzu, zahaczone o siebie nawzajem - gładkie ciałka pod mizernymi pancerzykami. Quiros 

nie wykazywał się zbytnią zręcznością, może z braku wprawy, a może dlatego, że właśnie w 

background image

tym momencie dzwonił do Pilar, ramieniem przyciskając do ucha telefon.

Nikt nie odbierał. Postanowił zostawić wiadomość.

- Wyobraź sobie, Pili... Siedzę na tarasie restauracji, w słońcu i patrząc na morze, jem 

najlepsze krewetki w życiu. Mam nadzieję, że w Madrycie nie jest zbyt gorąco...

Zresztą,   w   twoim   domu   zawsze   jest   chłodno,   bo   zamykasz   żaluzje...   Gdzie   się 

podziewasz? Pewnie jedno z dzieci zabrało cię na weekend do siebie. Cieszę się.

Wbił zęby w gładki, mięsisty półksiężyc. Rogaty i różowy. Nie znał się na łowieniu, 

ale o ile sobie przypominał, krewetki mogą również służyć jako przynęta. Kiedy zamordował 

Casellę na brzegu rzeki, zwrócił uwagę na koszyk pełen krewetek.

-   Nie   wiem,   kiedy   wrócę.   Mam   jeszcze   kilka   spraw   do   załatwienia.   Zostawiam 

wiadomość, żebyś się nie martwiła. Zawsze się zamartwiasz. Czuję się bosko, naprawdę...

Nareszcie znów ją zobaczył. Ciemnowłosą kelnerkę.

Koszulkę z napisem „Roquedal” zmieniła na inną, pomarańczową, ale nadal miała na 

sobie króciutkie dżinsy i maleńkie kluczyki, które podzwaniały jej wokół kostki.

Kręciła się tu i tam, obsługując taras zaniedbany przez pryszczatego wyrostka, który 

przyłączył   się   do   kręgu   gapiów   obserwujących   graczy.   Kibicowali   brodaczowi,   który 

najwyraźniej  wygrywał. Starsza rudowłosa roześmiała  się w głos, kiedy pokazała kolejną 

kartę. W jej brodzie lśnił piercing.

Piskliwy   sygnał   uświadomił   Quirosowi,   że   skończyła   się   taśma.   Wyłączył   się   i 

zadzwonił ponownie. Zjadł kolejną krewetkę.

- Zapomniałem ci powiedzieć, Pili... Miałbym ochotę wyłuskać cię jak te krewetki. 

Pomiętosić tak, jak lubisz. A ja wiem, co lubisz... - Najmłodsza z rudowłosych kobiet wstała. 

Quiros patrzył, jak kupuje papierosy w automacie przy drzwiach pensjonatu. Kiedy nachyliła 

się, żeby wyjąć paczkę, majteczki od bikini naciągnęły się, a na pośladkach pokazała się 

odciśnięta różowa siateczka wiklinowego krzesła. - Twoje pulchne ciało... Miałbym ochotę... 

- Nagle wyczerpały mu się pomysły. Postanowił się rozłączyć. Ruda dziewczyna wróciła na 

miejsce i sprawdzała swoje karty. Jej włosy przypominały szopę z czerwonej gliny, na którą 

spadła rzęsista ulewa. Niezłą minę zrobi Pilar, kiedy odsłucha ostatnią wiadomość, pomyślał 

Quiros.

Pilar była pięćdziesięcioletnią wdową, która mieszkała w sąsiedztwie. Od prawie roku 

byli   ze   sobą.   Quirosowi   podobały   się   jej   otwarte   jak   wrota   oczy   i   pełne   ciało,   już   nie 

umięśnione, ale jeszcze nie kościste, nadal miłe w dotyku, dające ustom wygodną pieszczotę. 

Lubił   zwłaszcza  sposób, w jaki  miękła   w odpowiedzi  na  jego pożądanie,  kiedy jej   oczy 

przymykały się jak muszle, a policzki pąsowiały, jakby coś w niej pękało i rozlewało się w 

background image

środku.

Uwielbiała  świętych  i msze, ale Quirosa również. A to już mówi samo za siebie, 

zważywszy, że Quiros, świadom, że nie grzeszy urodą ani nie śmierdzi groszem, uznał niemal 

za cud, że jakaś kobieta zgodziła się dzielić z nim życie. Pilar twierdziła, że to, co robią 

razem, jest złe i odpokutują za to w czyśćcu. Taka ewentualność wcale go nie martwiła: 

przywykł płacić za swoje grzechy, nie musiał od razu umierać. A Pilar nadal mu się podobała. 

Na miarę jego możliwości, a w tym wieku były one raczej skromne. To znaczy, nie szalał z 

namiętności, choć podejrzewał, że ona dawała się jej porwać. A może też nie.

Miłość, jak powiedział mu kiedyś jeden z wielkich panów, w miarę upływu lat gości 

w coraz to innych  pokojach: zaczyna  od sypialni,  przechodzi do jadalni i prawie zawsze 

kończy w łazience. Ich miłość zadomowiła się w jadalni. Pilar przede wszystkim potrafiła 

wspaniale gotować. W szyciu też by jej nikt nie dorównał, może poza niektórymi staruszkami 

i kilkoma mężczyznami. Przy niej Quiros odczuwał coś, co przypominało lustrzane odbicie 

szczęścia.

Resztą była Marta, ale o Marcie nie chciał myśleć.

Niezłą minę zrobi, pomyślał. Lubił ją zawstydzać.

Rozłożono parasole, pomarańczowe berety rysujące na ziemi błękitne kręgi; brodacz i 

rude   kobiety   nadal   przebijali   się   kartami   i   wybuchami   śmiechu.   Quiros   obrał   ostatnią 

krewetkę, i podczas gdy przeżuwał, zdecydował, że zje obiad w środku, na tarasie zaczynało 

bowiem powoli prażyć słońce.

Kobieta zjawiła się, kiedy kończył ryż. Przebrała się: miała teraz różowy grzebień we 

włosach i zapinaną białą bluzkę bez rękawów.

- Ładnie wygląda ta paella.

- Całkiem niezła. Mogę pani zamówić...

- Dziękuję. - Kobieta przybrała surowy wyraz twarzy, jakby chciała podkreślić, że 

zamierza poruszyć dużo ważniejszy temat. Na jej szyi błyszczał mały, pozłacany krzyżyk. - 

Przede wszystkim, chciałam przeprosić za to, że obraziłam pana dziś rano. Nie powinnam 

tego robić, to było niegrzeczne. Proszę mnie jednak źle nie zrozumieć: nie zmieniłam zdania. 

Uważam, że to, co pan zrobił, było barbarzyństwem, a przede wszystkim błędem. Stosując 

przemoc   wobec   młodszych   ludzi,   dajemy   im   jedynie   kolejny   powód   do   takiego   samego 

zachowania. To było barbarzyństwo, okrucieństwo i głupota.

- Chyba wolę, żeby się pani nie usprawiedliwiała - powiedział Quiros.

Kobieta   nie   roześmiała   się,   ale   wykrzywiła   wargi   w   geście   dobrej   woli.   Quiros 

odnotował błysk jej drobnych zębów i białej jak rękawiczka do pierwszej komunii dłoni, 

background image

która je natychmiast przysłoniła.

- Ma pan rację, nie będę pana więcej ganić. Chciałam tylko w jasny sposób określić 

swoje stanowisko. Przed chwilą, kiedy myślałam,  co panu powiedzieć,  postanowiłam nie 

prawić panu żadnych diatryb.

- Czego?

- Chodzi o to, że nie chcę pana dłużej krytykować za to, co się stało - powtórzyła 

kobieta mentorskim tonem.

- Wie pan, w czym rzecz? Mam z nimi stały kontakt.

Z młodymi. To mój zawód. Uczę, co prawda, w żeńskiej szkole, ale czytałam dużo na 

temat psychologii, a w Valdelosie robiłam różne kursy przygotowania zawodowego i wydaje 

mi się, że znam problemy, z jakimi ogólnie boryka się młodzież... Świat, w jakim żyją, jest 

straszny, izoluje ich, a oni poszukują własnej tożsamości. Grupy fanatyków oferują im ją pod 

różnymi postaciami. Choćby ci łysi ze schroniska. Przyjmują taki styl, żeby uwierzyć, że są 

ważni. Muszą się potwierdzić, zwrócić na siebie uwagę. Stosują przemoc, ponieważ chcą 

sobie wszystko szybko zrekompensować. Jednak świat, który ich wcześniej odrzucił, karze 

ich za tę przemoc. A oni odpowiadają, jeszcze gwałtowniej szukając samoakceptacji i tym 

większą stosując przemoc: błędne koło. Mój mąż twierdzi, że za bardzo się martwię czymś, 

czemu nie potrafię zaradzić. „Jesteś tylko nauczycielką w szkole średniej, nie ministrem”, 

mówi. I dodaje, że dziewczęta, z którymi  prowadzę lekcje, nie są reprezentatywną grupą 

młodzieży, ponieważ pochodzą z konserwatywnych, katolickich rodzin o określonym statusie 

społecznym. Ma rację, oczywiście. Bez względu jednak na to, jak ograniczony jest mój świat, 

chcę  coś  zrobić.   Dlatego   przypadki  takie   jak  Soledad   bardzo  mnie  interesują.   Przed   laty 

byłam   przekonana,   że   wystarczy   im   wpoić   wartości   religijne.   Teraz   nie   jestem   już   tego 

pewna. Nadal wierzę, że religia jest dla nich bardzo ważna, ale... nic już nie wiem. - Jej palec 

wskazujący i kciuk bawiły się krzyżykiem. Powtórzyła:

- Nic już nie wiem.

- Wystygnie pani paella - powiedział Quiros.

- Ma pan rację. - Kobieta zagłębiła widelec w potrawie i podniosła do ust odrobinę 

ryżu. Przełknęła i dopiero zaczęła mówić. - Jeśli chodzi o młodzież, wszyscy poruszamy się 

po omacku, ale ten temat mnie pasjonuje. To chyba widać.

Głos pulchnej matrony w okularach, bez wątpienia właścicielki pensjonatu, drażnił 

Quirosa.   Brodacz   wysłuchiwał   jej   wyjaśnień.   Towarzyszyła   im   smukła   dziewczyna   o 

nordyckiej   urodzie,   najwyraźniej   zauroczona.   Matrona   o   nazwisku   Ripio   („Nazywam   się 

Margarita Ripio.

background image

Mar-ga-ri-ta. Pensjonat należał kiedyś do Paki Cruz...”)

wyciągnęła rękę w kierunku wielkiego, drewnianego steru z barometrem w środku. 

„To należało do niej, podarowali jej go jacyś goście. A to - pokazała wiosło - dostała od 

syna”. Na ścianach wisiało więcej podobnych gratów.

Wszystko wskazywało na to, że ani brodacz, ani smukła dziewczyna o nordyckiej 

urodzie nie mówią po hiszpańsku, ale matrona, chcąc, żeby ją zrozumieli, podnosiła coraz 

bardziej głos, jakby zwracała się do głuchych, a nie do obcokrajowców. Do grona słuchaczy 

dołączył   również   pryszczaty   chłopak.   Kobieta   przysłuchiwała   się   przez   chwilę,   po   czym 

odwróciła się w stronę Quirosa.

- Znalazł pan coś w schronisku?

- Nikt nic nie wie... Chyba nie nawiązała wielu przyjaźni.

- Co pan teraz zamierza?

- Dziś po południu spróbuję porozmawiać z tamtym...

Tym, który widział, jak wyjeżdżała.

- Iggiem - podpowiedziała kobieta. - Jest Duńczykiem, kimś w rodzaju hippisa. Zrobił 

na mnie dobre wrażenie. Przyjaźnił się z tym nieżyjącym malarzem. Mieszkali kiedyś razem 

w tamtym domu. Kiedy Blasco zmarł, Igg postanowił zaadaptować budynek na schronisko. 

Część robót wykonał sam z przyjaciółmi. Belen opowiedziała mi całą historię. Twierdzi, że 

Igg jest zbyt tolerancyjny: przed nikim nie zamyka drzwi, nawet przed skinami. Zauważyłam 

jednak, że nie podobają jej się ci chłopcy... - Widelec ponownie oderwał się od warg, a 

kobieta, zasłaniając się serwetką, odczekała, aż ciemne wnętrze jej drobnych ust rozpocznie 

formowanie kęsa, by przystosować go do maleńkiego gardła. - A co pan zrobi potem?

- Będę jej szukał w pobliskich miasteczkach.

Opuściła wzrok na talerz.

- Nadal pan myśli, że nie wróci, prawda?

- Ma pani ochotę na deser? - spytał Quiros. Kobieta zaprzeczyła. Quiros zamówił coś 

o intrygującej nazwie: „Lody morskie”.

- Tak więc, zdaniem pana - z uporem ciągnęła kobieta, kiedy kelnerka się oddaliła - 

nie ma nic dziwnego w tym, że Soledad do mnie dzwoniła?

- Nie.

Kelnerka wróciła niemal natychmiast i z sennym wyrazem twarzy postawiła na stole 

pucharek. Lody morskie, pomyślał Quiros. Nie był to wyrób własny, tylko gotowy produkt, 

błękitny krem z czekoladkami w kształcie ryb.

Spróbował   odrobinę.   Smakowało   jak   ekskrementy.   Jak   ciasteczko   posmarowane 

background image

gównem.

Kobieta robiła wrażenie poirytowanej.

- W związku z tym uważa pan, że nie należy zawiadamiać policji...

- Chce pani trochę lodów? - zaproponował Quiros bez złych intencji.

- Nie, dziękuję. I niech pan nie zmienia tematu, proszę. Nie sądzi pan, że powinniśmy 

coś zrobić?

- Ja już robię, proszę pani. Szukam jej.

- A nie uważa pan, że powinno nas zaniepokoić to, że się ze mną nie skontaktowała? - 

Quiros potrząsnął głową wyskrobując dno pucharka. - Dlaczego?

- Mówiłem już pani: po prostu nie uważam.

- A ja pana pytam, dlaczego pan tak nie uważa.

Po co dawał się wciągnąć w ten pokrętny dialog? Jest nauczycielką, pomyślał, trzeba 

umieć z nią rozmawiać.

Skończył lody i odsunął pucharek na bok. Kiedy podniósł wzrok, ujrzał pustą plażę, 

tropikalną wyspę, przepiękny ocean i nagą dziewczynę, porzuconą przez chłopaka. Telewizor, 

zamontowany na ścianie w głębi, emitował przyciągające wzrok reklamy. Gdy wycierał wąsy 

serwetką, próbując zatuszować beknięcie i brak odpowiedzi, nie mógł się powstrzymać, by 

nie zerkać na nie ponad jasnowłosą głową kobiety.

- Proszę pani, cenię sobie pani opinię... Te wszystkie teorie na temat młodzieży... Ale, 

cóż mam powiedzieć... Młodzi zawsze chcą zgarniać wszystkie lewy. Tak było i będzie, teraz 

bardziej niż kiedykolwiek...

- Teraz ja nie rozumiem, przepraszam.

- Rzecz w tym, że... - Zaczął się film. Jakaś nastolatka kładła się na łóżku bez pościeli, 

na gołym materacu.

Quiros   lubił   filmy.   Miał   ochotę   go   obejrzeć,   ale   nie   mógł:   musiał   odpowiedzieć, 

kobieta czekała. Udał, że popada w głębokie zamyślenie. - Sądzę, że... Soledad umówiła się z 

panią, po czym wyjechała, a co z oczu, to i z serca...

- Nie uprzedziła mnie.

- Nikogo nie uprzedziła.

Na twarzy kobiety odmalowała się złość. Nagle Quiros zapragnął odejść od stołu i 

zamknąć  się w pokoju. Był  to  nagły impuls,  paroksyzm  woli.  Minął równie szybko,  jak 

nadszedł.

-   Nie   będę   owijać   w   bawełnę,   panie   Quiros.   Wiem   doskonale,   co   pan   myśli   o 

młodzieży, i wcale mnie to nie dziwi. Sądzę natomiast, że pana zdziwi to, co powiem.

background image

- Powaga kobiety przeszła w uśmiech. - Mnie udało się coś ustalić. Twierdzi pan, że 

Soledad nie miała w schronisku przyjaciół. Myli się pan. Przedstawiam panu jednego z nich.

Wziął książkę, trzymaną w wyciągniętej ręce. Była mocno sfatygowana. Tytuł nie 

wzbudził   jego   zainteresowania.   Nie   wiedział,   co   z   nią   zrobić,   zwrócił   ją   więc   kobiecie. 

Dzierżyła ją triumfalnie.

- Są dobrze zorganizowani, jeśli chce pan wiedzieć. Belen wszystko mi opowiedziała: 

pomagają gościom w różnych pracach, sprzątają, gotują, koszą trawniki... Są jak jedna wielka 

rodzina... I mają nawet małą bibliotekę z książkami, podarowanymi im przez urząd miasta. 

Kiedy o niej wspomniała, od razu chciałam ją zobaczyć. Wiedziałam, że Soledad musiała z 

niej korzystać. I nie pomyliłam się. Szukałam książek, które mogły ją zaciekawić. Znalazłam 

tę. Belen mi ją pożyczyła. Opowiada o ludziach, którzy po miasteczkach spisują legendy. 

Podkreślenia pochodzą od Soledad. - Wskazała jedną ze stron.

-   Widzi   pan?   Znam   sposób,   w  jaki   zakreśla:   zawsze   ołówkiem,   z   krzyżykiem   na 

początku i końcu każdego zdania...

- To tylko książka, proszę pani - powiedział Quiros.

- Przeglądałam ją w schronisku - kontynuowała kobieta, nie zwracając na niego uwagi 

- i odkryłam to nazwisko: „Manuel Guerin, poeta, nowelista, zbieracz opowieści, urodzony w 

Roquedal...”.   Soledad   podkreśliła   jego   nazwisko   kilka   razy,   proszę   spojrzeć...   Szukałam 

książek Guerina w bibliotece, ale nie znalazłam żadnej... Pytałam Belen: twierdzi, że pisarz 

jest już stary i mieszka w miasteczku, ale nic więcej nie wie.

- I jak pani przeczyta książkę, to odnajdzie dziewczynę? - spytał Quiros bez ironii.

- Myślę, że ją zrozumiem, a to już pierwszy krok.

- Przepraszam. - Pryszczaty chłopak patrzył na Quirosa. - Ktoś o pana pyta.

Dziewczyna   pachniała   morzem   i   była   nim   spowita.   Morzem   z   jego   niezbadaną, 

nieprzeniknioną   głębią.   Na   szyi   i   w   uszach   miała   muszle   stożków   i   srebrzystych 

perłopławów. Była biała jak odkopana figurka z alabastru, przebywająca pod ziemią przez 

kilka wieków. Woda spływała jej po skroniach i sklejała włosy, szyję oplatał wąż. Dopiero 

kiedy   się   poruszyła,   pod   tymi   skamieniałymi   kształtami   dostrzegł   żywe   ciało.   Jej 

szmaragdowe oczy otwierały się, jakby po raz pierwszy ujrzały świat.

Przerwijmy lekturę.

Mężczyzna całe przedpołudnie spędził na czytaniu. To, co czyta, budzi w nim wiele 

wątpliwości.   Wątpliwości,   które   chciałby   rozwiać.   Przede   wszystkim   jednak   pragnie 

kontynuować, dotrzeć do jądra, do samego epicentrum, do czarnej dziury, która kryje w sobie 

nieprzeniknione cienie, przedrzeć się do tego jedynego, nieznanego dna. Ale czyż  istnieje 

background image

jakiekolwiek dno? Może mamy tu do czynienia z bezkresną przepaścią? Mężczyzna chce 

zapuścić wzrok w jej głąb, odkryć ją. Mimo wszystko odpoczynek to skuteczna metoda, żeby 

łatwiej przyswajać wiadomości.

Jakiś trzmiel, brzęczący puszek, mała, najeżona drobinka słońca, drży przy framudze 

okna. Mężczyzna nie zwraca na niego uwagi. Trzmiel waha się, buczy, tańczy w powietrzu, 

odlatuje. Na ekranie telewizora przesuwają się nieme obrazy. Salon jest esencją ciszy.

Cisza   spoczęła   na   kanapie,   tuż   przy   mężczyźnie,   i   ma   twarz   anioła.   Słychać 

szczekanie (hau, hau), jednak nigdy jeszcze żaden pies nie zakłócił ciszy anioła.

Anioł trzyma szkatułkę z kości słoniowej.

Dobrze jest to sprawdzić.

Nie chodzi o to, że mężczyzna ma wątpliwości, ale pewność daje uczucie spokoju.

-   Dlaczego   nic   nie   powiedziałaś,   kiedy   zobaczyłaś   zdjęcie?   -   spytał   niegrzecznie 

Quiros.

Dziewczyna   o   pomarańczowych   włosach   wzruszyła   ramionami.   Czyniła   to   przy 

każdym zdaniu, jakby je z siebie wypychała.

-   Nie   pamiętałam   dokładnie.   -   Wycierała   się   nadal   ręcznikiem,   nie   okazując 

absolutnie, że boi się Quirosa.

Przez chwilę Quiros próbował rozszyfrować  jej wygląd, tak jak się rozszyfrowuje 

hieroglif.   Włosy   obcięte   prawie   do   gołej   skóry,   z   końcówkami   ufarbowanymi   na 

pomarańczowo.   Metal   dziurawiący   uszy,   z   których   zwisało   coś   poskręcanego,   co 

przypominało   małże.   Ćwieki   powbijane   w   skrzydełko   nosa,   język   i   brodę.   Naszyjnik   z 

muszli. Zielony wąż wytatuowany u nasady szyi. Mleczny odcień skóry, który wydawał się 

raczej brakiem koloru niż bielą.

Czarne bikini. Była lekko przygarbiona i nieco zbyt pulchna. Z trudem utrzymywała 

równowagę w butach na platformie. Spływały z niej strugi wody (przed przyjściem pewnie 

skakała  na główkę do morza,  pachniała  solą), na ramiona  miała  narzucony ręcznik,  a na 

stopach sięgające kostek skarpetki z piasku. Z przewiązanej na biodrach saszetki wystawały 

jakieś kable i paczka papierosów. Nie mogła mieć więcej niż piętnaście lat.

-   Nieważne.   -   Nieves   Aguilar   spojrzała   na   Quirosa,   kładąc   dłoń   na   ramionach 

dziewczyny. - Liczy się to, że przyszłaś, Tino. Mówiłaś, że masz na imię Tina, prawda?

- Tina Serrano.

- Zjadłaś już obiad? Przejdziemy się?

Wyszli  z pensjonatu, zeszli na plażę.  Dziewczyna  i kobieta  szły przodem.  Quiros 

wlókł   się   z   tyłu,   wszystko   wokół   niego   zaczęło   bowiem   nagle   wirować.   Tina   Serrano, 

background image

pomyślał. Dziewczyna patrzyła wcześniej na niego jak na nadymający się tyłek. Bo kimże on 

był dla takiej panny, naszpikowanej żelastwem? A kim ona dla niego? Jakim to dziwacznym i 

pokrętnym była stworzeniem? Tina Serrano, pomyślał znów.

Plaża dusiła się od gęstwiny ciał, ale w skromnym cieniu, rzucanym przez błękitne 

domki, utrzymywało się coś na kształt zaspanego powietrza. Nieves Aguilar wybrała właśnie 

tę stronę plaży. Wciąż obejmowała dziewczynę ramieniem. Quirosowi plątały się nogi, pocił 

się w marynarce i kapeluszu. Poza tym zachciało mu się sikać. Zawsze mu się chciało po 

jedzeniu.   Od  nagromadzonego   w  pęcherzu   płynu   robiło   mu   się  gorąco,   powinien   go  jak 

najszybciej wydalić, prostata zaczynała dawać o sobie znać. Miał również ochotę na sjestę. 

Ale nie był to dogodny moment na żadną z tych czynności.

Ograniczył się więc do patrzenia na idącą dziewczynę.

Pogrążył  się w kontemplacji,  jakby była  jakąś cudowną zjawą, która pojawiła  się 

niespodziewanie w powietrzu lub wodzie.

- Codziennie rano spotykałyśmy się tam, na końcu skał - powiedziała Tina.

- Na falochronie? - spytała Nieves Aguilar.

- Tak. Ja też tam chodziłam, nadal zresztą chodzę.

- Żeby popatrzeć na morze?

-   Tak.   To   znaczy,   ja   słucham   muzyki.   Ona   zawsze   przynosiła   papier   i   ołówek. 

Spytałam kiedyś, co studiuje.

Powiedziała, że pisze opowiadania. - W tonie dziewczyny słychać było kpinę.

- Zaprzyjaźniłyście się?

- W życiu! Była dość... mało komunikatywna. Nie lubiłyśmy się. Miała intensywnie 

zielone oczy.

- Takie jak ty. 

- Aha. Nawet bardziej.

- O czym jeszcze rozmawiałyście?

- Pytała, czego słucham. Powiedziałam, że D.R. i że kręci mnie także Tribu Rombo. 

Twierdziła, że poznała D.R. osobiście, w czasie jakiegoś przyjęcia, na które zaproszono jej 

ojca... Zatkało mnie, naprawdę. Powiedziała, że D.R. ma oczy bardziej zielone niż jej i moje 

razem wzięte. Potem powiedziała... To znaczy, ja jej powiedziałam... Ach, tak! Powiedziałam, 

że ma ładny wisiorek, taki w kształcie gwiazdy...

Kobieta zatrzymała się.

- Szmaragdowy? Znam ten wisiorek. Podarowałam go jej na urodziny.

- To pani jest tą nauczycielką, z którą się przyjaźniła?

background image

- Mów mi ty, proszę - zaproponowała kobieta.

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

- Miło panią... cię wspominała. Twierdziła, że jesteś jej przyjaciółką i że nie rzuciła 

szkoły tylko ze względu na ciebie... Przepraszam, że to mówię, ale o szkole mówiła same 

okropne rzeczy.

- Mianowicie? - Dziewczyna uniosła w odpowiedzi ramiona. Nieves Aguilar nalegała: 

- Nieważne, powiedz.

- Mówiła, że przydzielono jej tam opiekuna, czy kogoś takiego, i miała go dosyć...

- Mnie też o tym wspominała.

- Twierdziła, że prawie wszyscy nauczyciele i zakonnice to schizole. - Tina spojrzała 

na kobietę. - Przykro mi, tak to właśnie określiła. Rozumiałam ją. Nie wszyscy są tacy sami, 

oczywiście. Mam na myśli nauczycieli i zakonnice.

Jakieś małżeństwo, całe w piasku, pchało w przeciwnym kierunku dziecięcy wózek. 

Kobieta, dziewczyna i Quiros odsunęli się na bok.

- Rozmawiałyście o czymś jeszcze?

-   Wówczas   nie.   W   kolejne   dni   również.   Nie   zawsze   przychodziła   na   skały.   A 

ponieważ wszędzie dźwigała ze sobą stosy książek...

- Zwróciłaś na nie uwagę? Co to były za książki?

- Bo ja wiem? Brała je ze schroniska. Z biblioteki. Tak przynajmniej twierdziła.

- Słyszałaś o Manuelu Guerinie?

Dziewczyna   ponownie   uniosła   ramiona,   ale   zaraz   potem   wykonała   ruch   w 

przeciwnym   kierunku,   jakby   chciała   je   opuścić   poniżej   poziomu,   do   jakiego   normalnie 

opadały.

- Chyba widziałam to nazwisko na jednej z książek...

Na   chodniku,   przy   falochronie,   jakiś   chłopak   z   włosami   najeżonymi   jak   u   punka 

pastwił się nad gitarą. Udało mu się nawet skupić wokół siebie niewielką publiczność, która 

na  dodatek podążała  za nim  w kierunku skał. Dziewczyna,  wyglądająca  do niedawna  na 

znudzoną, przeszła na drugą stronę ulicy i zaczęła tańczyć.

- Pamiętasz coś więcej, Tino? - spytała kobieta, kiedy do niej dołączyła.

-   Zadano   ci   pytanie   -   odezwał   się   Quiros.   Tina   wymruczała   jakąś   niezrozumiałą 

sylabę, wzruszyła ramionami i tańczyła dalej. Quiros stanął pomiędzy nią a muzyką.

- To nie jest odpowiedź...

- Nic więcej nie wiem, jasne? - wykrzyknęła dziewczyna, nie przestając tańczyć  i 

wyciągnęła paczkę papierosów. Quiros pozbawił ją ich jednym szarpnięciem. - Co robisz, do 

background image

cholery?!

Quiros skierował się do kosza na śmieci, przepełnionego opakowaniami po lodach, i 

wcisnął paczkę pomiędzy odpadki. Dziewczyna dogoniła go, wykrzykując obraźliwe słowa.

- Tino... - powiedziała kobieta. - Pan Quiros...

Quiros patrzył. Tina krzyczała załamującym się chwilami głosem.

- O co ci chodzi, ty gówniany alfonsie w kapeluszu? Nie boję się ciebie! Słyszysz?! 

Zapłacisz mi za te papierosy! Paczka była nowa!

Quiros   nie   odrywał   wzroku   od   jej   zaczerwienionej   twarzy,   upstrzonej   ćwiekami, 

pękającej niemal pod ich naporem, i od jej oczu, lśniących jak kolejne gwoździe.

- Gdyby rodzice cię teraz widzieli... - wyszeptał.

- No i co by mi zrobili?! Poza tym  ja nie mam rodziców! Rozumiesz, palancie?! 

Wykitowali...!

- Bardzo nam przykro - powiedziała kobieta. - Kiedy to się stało?

- Zaraz po moim urodzeniu. Wypadek. - Dziewczyna usiłowała pozbierać papierosy, 

które Quiros zdążył połamać. W końcu poddała się, przeklinając pod nosem.

- U kogo mieszkasz, Tino? - zapytała kobieta, unosząc brwi.

- U wujostwa. Mój wuj jest archeologiem. Wyciąga z morza posągi i statki. - Mówiąc 

to, dziewczyna zapatrzyła się w wodę.

To, co Quiros czuł, nie miało nic wspólnego z tym,  co go otaczało. Przebywał w 

innym   świecie   i   nie   był   to   świat   nagrzanego   piasku,  zapachu   kremu   do  opalania,   dzieci 

biegających w kamizelkach ratunkowych i śnieżnych, znieruchomiałych na błękitnym niebie 

chmur. Zdał sobie sprawę, że jest wściekły, chociaż nie bardzo wiedział na kogo. Z trudem 

wykrztusił słowa:

- Czy oni wiedzą... że w czasie wakacji przyłączasz się... do tych skinów?

Kobieta chciała coś powiedzieć, ale dziewczyna jej przerwała. Jej gniew był równie 

bezgraniczny, ale w przeciwieństwie do Quirosa wylewała go, wyładowywała w słowach.

- Przyłączam się, do kogo mi się chce! A ty dostaniesz za swoje, za to, że uderzyłeś 

Borję! Jego przyjaciele cię...

- Co mi zrobią? - spytał Quiros.

- Tino - wtrąciła się kobieta.

Płacz.   Przerwa.   Jakieś   maleńkie   pośladki   na   plaży   zaczerwieniły   się   pod   dorosłą 

dłonią. Okazało się, że przewinieniem był waniliowy lód, niewątpliwie wypuszczony przez 

dziecko, który opryskał zarówno je samo, jak i karcącą matkę. Wymierzywszy karę, kobieta 

szarpnęła malcem. Quiros miał ochotę przyłożyć jej porządnie.

background image

- Tino, proszę... - mówiła Nieves Aguilar. - Żadnych pogróżek, zgoda? A pan niech 

się uspokoi... Oboje się uspokójcie.

Quiros, który zawarł ze swoim pęcherzem faustowski pakt (daj mi czas, a potem będę 

twój), patrzył na morze.

Morze   też   było   czerwone.   Spojrzał   na   chodnik.   Było   gorąco.   Kobieta   mówiła 

nerwowo.   Lekcje   psychologii   dla   grzecznych   dziewczynek.   Gitarzysta   oddalił   się   na 

odległość   wystarczającą   dla   jego   uszu,   ale   nie   na   tak   dużą   jednak,   jakby   sobie   życzył. 

Podobnie inni.

- ... to ważne, zrozum, proszę. Ta dziewczyna zaginęła, nie wiemy, gdzie jest. Dlatego 

chcemy, żebyś nam powiedziała, co pamiętasz.

- Po to przyszłam.

- Wiem, i jesteśmy ci bardzo wdzięczni. - Kobieta zerkała na Quirosa błagalnie. - 

Teraz,   kiedy   wszyscy   jesteśmy   spokojniejsi,   chciałabym   kontynuować.   Pamiętasz   coś 

jeszcze?

- Przestała przychodzić  na skały,  nie widziałyśmy  się więcej... To znaczy,  kiedyś 

wypadło na nas zmywanie naczyń, spytałam, gdzie się podziewa. Nigdy nie przychodziła na 

zabawy na plaży ani do pubu Syrena... Twierdziła, że nie lubi tych rzeczy: tańca, zabawy... 

Najpierw myślałam, że ma coś przeciwko skinom. Ludzie mają o nich mylne wyobrażenie. 

Tłumaczyłam jej, że prawdziwi skini to nie rasiści, którzy szukają okazji, żeby dać wycisk 

czarnuchom. Tamci to boneheads. Prawdziwi skini wywodzą się z angielskich imigrantów z 

Jamajki...

Quiros nabrał powietrza i oddalił się od nich. Zaczął rozglądać się po okolicy. Nie 

znał żadnej piosenki, nie mógł nic zanucić. Słowa zastąpił więc obrazami. W górze ulicy 

widać   było   schronisko.   Przyjrzał   się   przechodzącym   w   jedną   i   drugą   stronę   ludziom: 

staruszkowi  z  nieruchomą   twarzą,  dziewczynie   w czerwonym  kostiumie  i  Murzynowi  na 

chodniku. Murzyn przykucnął z boku. Quiros widział już w miasteczku Murzynów, Arabów 

również. Ten miał na sobie tylko krótkie spodnie i sprzedawał figurki rozłożone na zielonym 

dywanie. Figurki tworzyły nieliczne, niezdyscyplinowane wojsko królów. Wywodziły się być 

może   z   jednego   z   tych   filmów,   jakich   Quiros   już   nie   oglądał.   Schylił   się,   żeby   im   się 

przyjrzeć. Nie przypominały królów, ale z pewnością przedstawiały wysoko urodzone osoby, 

jeśli   sądzić   po   pelerynach,   nakryciach   głowy,   szpadach   przy   boku   i   klejnotach.   Stały,   z 

całkowitą obojętnością plastiku, jakby kipiąca wokół wrzawa nie miała z nimi nic wspólnego. 

Murzyn   chciał   coś powiedzieć,   ale  przeszkodziło  mu   kliknięcie.  Ktoś  robił  zdjęcia,   jakiś 

grubasek w kolorowych bermudach. Quirosowi wydawał się znajomy. Przypomniał sobie: to 

background image

był ten sam facet, który poprzedniego dnia fotografował gitarzystę.

Kobieta z dziewczyną podeszły bliżej. Quiros znowu je usłyszał.

- ... nie są rasistami. Niektórzy są nawet sharp, są przeciwni rasizmowi... Nie jestem 

skinem, ale gdybym nim została, byłabym sharp. Borja też nie zamierza zostać skinem, ale 

lato chce spędzić z nimi. Mnie to nie kręci...

- To dlaczego trzymasz z nimi? - zapytała kobieta.

- Należę do ich paczki - oświadczyła Tina, jakby to była najbardziej oczywista rzecz 

na świecie. Potem wzruszyła ramionami. - Poza tym, on ma trochę racji. Plaże zamieniły się 

w... - Zniżyła głos. - Są pełne nielegalnych imigrantów.. Mówi to pewnie ze względu na 

Murzyna, pomyślał Quiros, a może dlatego, że właśnie wychodziły ze schroniska wszystkie 

ogolone głowy, łącznie z Wielkim Borją (jedynym, który miał prawo zachować włosy) i jego 

Dziewczyną Najpiękniejszą na Świecie. Quiros, nie chcąc odwzajemniać im wyzywającego 

spojrzenia, odwrócił się w stronę morza.

Potem znowu na nich spojrzał. Maszerowali gęsiego, na wschód, poza falochron, ze 

słońcem na plecach. Dziewczyna Borji miała na sobie rozpięte bolerko; poniżej kołysały się 

dwa grejpfruty, perfekcyjnie przecięte czarnymi stringami.

- Powinnam już iść - powiedziała Tina. - Po południu mam zajęcia...

Znam ja te twoje zajęcia, pomyślał  Quiros, widząc  jej  gotowość do podążenia  za 

grupą.

- Jeszcze jedno - zatrzymała ją kobieta. - Kiedy po raz ostatni widziałaś Soledad?

- Nie pamiętam. Zaraz, zaraz... Kiedyś przyszłam rano i zobaczyłam, jak siedzi na 

skale, na samym brzegu. Nie czytała ani nie pisała.

- Co zatem robiła?

- Nic. Patrzyła na morze. Przestraszyłam ją. Pomyślałam, że... Głupstwo...

-   Co   pomyślałaś?,   -   Pomyślałam,   że   się   boi,   czy   coś   takiego.   Była   jakaś   blada. 

Spytałam, co się stało. Powiedziała, że nic. Po dwóch czy trzech dniach dowiedziałam się, że 

wyjechała. To wszystko, co wiem.

- Dziękuję, Tino - powiedziała kobieta. - i dziękuję, że przyszłaś żeby z nami o tym 

porozmawiać.

Ponowne wzruszenie ramion. Zielone oczy przesunęły się z Quirosa na kobietę.

- Nie ma za co. Chciałam pomóc. Myśli pani, że stało jej się coś złego?

- Nie sądzę. - W tonie kobiety było coś, co zadawało kłam jej słowom. Dziewczyna 

oddaliła się w stronę skał.

Quiros także się oddalił, tyle że w kierunku schroniska.

background image

- Dokąd pan idzie? - spytała kobieta, ale nie otrzymała odpowiedzi.

Kiedy wracał, poczuł kłucie w brzuchu. Uznał, że może to być zarówno głód, jak 

wątroba: w jego wieku pragnienia i choroby upodabniały się do siebie.

Kobietę,   po   bezskutecznych   poszukiwaniach   w   hotelowej   restauracji,   odnalazł   na 

plaży. Jej ciało lśniło blaskiem zachodzącego słońca.

- Wybrałam się na spacer - wyjaśniła. - O tej porze, kiedy prawie nie ma już ludzi, 

morze działa uspokajająco. - Miała na sobie tę samą bluzkę co w południe (dziwne, jak na nią, 

pomyślał   Quiros)   i   zdjęła   buty,   żeby   chodzić   boso   po   piasku.   Wskazała   na   słońce, 

przysłaniając oczy dłonią.

-   To   ta   wieża,   o   której   panu   mówiłam,   arabska.   Kiedyś   wyznaczała   granice 

miasteczka,   ale   teraz   budują   nawet   po   tamtej   stronie.   Oczywiście   muszą   tamtą   część 

zaśmiecić   tak   samo   jak   tę.   -   Opuściła   wzrok   na   papierosy   i   papierowe   kubki,   na   wpół 

zagrzebane u jej stóp. W jej głosie zabrzmiał smutek. Kobiety o zmierzchu zaczynają mówić 

ze smutkiem, pomyślał Quiros. Pilar również się to zdarzało. I Marcie. - Gdzie pan był?

Nie odpowiedział od razu. Robił różne rzeczy. Przede wszystkim musiał się przejść, 

żeby się uspokoić, co mu się prawie udało. Postanowił powiedzieć jej tyle, ile mógł.

- Rozmawiałem w końcu z tym kolesiem ze schroniska - powiedział.

Igg zrobił na nim odpychające wrażenie. Był kościsty, trochę starszy, niż Quiros się 

spodziewał, same oczy i włosy, pierwsze szkliste, drugie długie, wszystko w identycznym, 

kasztanowym   kolorze.   Paczka   łakoci   dla   narkomanów,   zawyrokował   Quiros:   heroinowe 

kończyny, kokainowy nos, płuca ze skrętów, spojrzenie z extasy. Miał zwyczaj przywdziewać 

maskę   uniwersalnego   powitania   i   jednocześnie   podnosić   dłoń   z   rozsuniętymi   palcami, 

wewnętrzną   stroną,   jakby   chciał   kogoś   pozdrowić,   pożegnać   albo   coś   powstrzymać. 

Wprowadził Quirosa do maleńkiego pokoju z dwoma kanapami pokrytymi syntetyczną skórą, 

zasłanymi ezoterycznymi pismami i szarością kota Michigana. Usiadł z podkulonymi nogami, 

jak konik polny i wyjaśnił mu, że pochodzi z Danii, ale od młodzieńczych lat mieszka w 

Hiszpanii,   a dziewięć  lat   temu  założył   to  schronisko. „Nie  będę  z  tobą  współpracował   - 

uprzedził i podniósł dłoń - ale nie będę też przeszkadzał. Nie mam zwyczaju mieszać się do 

czegokolwiek:  pozwalam,  żeby świat się kręcił  swoim rytmem”  Quiros wyraził  aprobatę. 

Wykorzystał przemówienie i smród pokoju - albo Igga - żeby puścić bezgłośnego bąka, efekt 

złego trawienia paelli spowodowanego z kolei brakiem sjesty.

- Powiedział mi jedynie, że koło piątej nad ranem widział, jak szła w kierunku szosy 

prowadzącej na północ.

Nie rozmawiał z nią. Kiedy wyszedłem od niego, ruszyłem tą samą drogą. Natknąłem 

background image

się na warsztat samochodowy... Mają czynne od rana. Pomyślałem, że mogli widzieć, jak 

przechodziła.

Mężczyzna  w kombinezonie poplamionym  olejem w trakcie rozmowy z Quirosem 

przyznał,   że   przypomina   sobie   dziewczynę   ze   zdjęcia.   Tamtego   poranka   naprawiał 

ogrzewanie starego samochodu z podrasowanym silnikiem. Tak, tak: ogrzewanie, powtórzył. 

Pojazd należał do Niemców, którzy wkrótce mieli wyjechać na północ Europy: brodacza i 

trzech rudowłosych kobiet. Dla nich lato już się kończyło. Mężczyzna pamiętał, że kiedy w 

pewnej   chwili   uniósł   głowę   znad   silnika,   zobaczył   dziewczynę   mijającą   warsztat.   Szła 

poważna, milcząca, z plecakiem na ramionach. Dziewczyna spojrzała na niego i powiedziała 

„dzień dobry”.

- Może pojechała autobusem... - podsunęła kobieta.

- Nie ma autobusów o tej porze.

- Musiała wybierać się gdzieś niedaleko.

- Albo skorzystać z autostopu.

- To nie w jej stylu. Chodziło z pewnością o miejsce, do którego można się dostać 

piechotą. Pewnie zamierzała wrócić tego samego dnia, dlatego mnie nie uprzedziła...

- W takim razie dlaczego opuściła schronisko?

- Może po powrocie - powiedziała kobieta po krótkim namyśle - chciała zamieszkać 

razem ze mną, w pensjonacie.

Quiros machnął ręką, jakby mówił: to tylko przypuszczenia. Potem podniósł płaski 

kamyczek,   który   wypatrzył   u   swoich   stóp.   Kamyczek   podskoczył   czterokrotnie   na 

spokojnych falach. W dobrych czasach dochodził do siedmiu razy, pomyślał.

- Musiało się jej stać coś złego. Nawet Tina odniosła wrażenie, że ona się czegoś bała. 

- A skoro ta marchewa ze składem żelastwa w ciele tak twierdzi - Quiros przeżuwał myśl, 

szukając kolejnego kamienia - musimy jej wierzyć.

- Nawiasem mówiąc, był pan bardzo agresywny w stosunku do tej dziewczyny. Nie 

chcę wracać do tematu, ale...

- Brak dobrych manier wyprowadza mnie z równowagi.

- Uważa pan, że najlepszą metodą wychowania jest przemoc?

W odpowiedzi Quiros cisnął kolejny pocisk. Tym razem uzyskał tylko dwa podskoki. 

Postanowił dać spokój.

- Cóż, w końcu to pana sprawa - kobieta również skapitulowała. - Ale jest jeszcze coś: 

Soledad   zabrała   książki   Manuela   Guerina   z   biblioteki   ze   schroniska,   dlatego   żadnej   nie 

znalazłam. Powinniśmy się czegoś dowiedzieć o autorze. Jeśli ją tak bardzo interesował, to 

background image

może... Co pan teraz zamierza? - spytała nagle, jakby nie potrafiła skonkretyzować swoich 

myśli.

- Jutro przespaceruję się wzdłuż szosy, może coś znajdę. - Stali tuż nad wodą. Jego 

buty zagłębiały się w piasek, połyskujący jak kwarcowy pył. Jakieś dzieci grały w piłkę z 

lekkością aniołów, którym obce jest wieczorne strudzenie. Okulary i kapelusz zabezpieczały 

go przed promieniami słońca, więc zaczął się im przyglądać. - Może pani ze mną pójść, jeśli 

pani chce - dodał po chwili i uśmiechnął się, widząc, jak jeden ze sprytniejszych graczy 

przetacza piłkę pomiędzy rozstawionymi nogami drugiego chłopca. Kobieta wybąkała jakieś 

podziękowanie.

Quiros powiedział: 

- Nie ma za co. Twierdzi pani, że dziewczyna szła piechotą... Sprawdzimy, dokąd 

mogła dojść...

- Jestem wdzięczna, że pozwala mi pan sobie towarzyszyć - sprecyzowała.

Jakiś przedmiot potoczył się im pod nogi. Zaraz za nim, jakby uwiązany do niego 

niewidzialną nitką, biegł chłopiec. Quiros zatrzymał piłkę, nie oddał mu jej jednak: kopnął ją 

w   górę,   a   potem   spróbował   odbić   kolanem.   Kiedy   na   koniec   chciał   uderzyć   z   główki, 

kapelusz niemal spadł mu z głowy, co wywołało wesołość graczy. W ciągu sekundy otoczyły 

go zagrzewające do walki krzyki, wybuchy śmiechu i zwinne ciała. Poddał się, kiedy zabrakło 

mu tchu. Machnął chłopcom na pożegnanie i dzierżąc w jednej ręce kapelusz, a w drugiej 

okulary, wrócił do kobiety. Z trudem łapał powietrze.

- Nareszcie zobaczyłam, jak coś sprawia panu przyjemność - stwierdziła pogodnie.

- Słucham?

- Nareszcie widziałam pana szczęśliwego.

Quiros nie odpowiedział.

Z  wszystkiego,   co  kobieta  powiedziała  do  tej  pory,   ze  wszystkich  uwłaczających, 

banalnych lub miłych słów, ten właśnie komentarz był jedynym, który naprawdę go dotknął.

Ale kobieta nigdy się tego nie dowiedziała.

background image

Kobieta 

Jako dziecko marzyła, żeby być księżniczką z arabskiej bajki, albo lepiej odaliską, 

mieć   na   imię   Aziza,   Latifa,   Najwa,   Sulaima   lub   Yasmina,   przystrajać   się   wisiorkami   i 

szarfami, ozdabiać nadgarstki i kostki bransoletkami wysadzanymi szafirami, turmalinami, 

granatami, obłymi heliotropami, agatami, chryzoprazami, spowijać się siedmioma welonami 

przesyconymi wonią kadzideł z omańskich drzew i w podstępnym rytmie fletów kołysać się 

płynnymi,  odwiecznymi  ruchami: falowanie ramion, dłonie jak skrzydła  ptaków, wężowy 

ruch bioder.

Ale to nie było poważne. Tak więc kiedy podrosła (dwanaście lat), chciała zostać 

zakonnicą. Poczuła powołanie.

Nie mogła go zlekceważyć.

- Istnieje słowo „zlekceważyć”, siostro?

- Zajrzyj do słownika, Nieves.

Powiedziała o tym ojcu, który jej nie zlekceważył. Był wspaniałym człowiekiem, ze 

wszystkiego   mogła   mu   się   zwierzyć.   Inni   ojcowie   krzyczeli   lub   odmawiali   bez   żadnego 

konkretnego   powodu,   ale   jej   ojciec   zawsze   się   uśmiechał   i   zwracał   do   niej   z   czułością. 

„Uważasz, że to dobry pomysł, tatusiu?”, spytała, widząc, że daleki od tego, by ją karcić czy 

się na nią gniewać, podchodzi do tego pogodnie. Oczywiście, że dobry: wszystko, co może ją 

uszczęśliwić,   zawsze   uzna   za   dobre.   Niemniej   zanim   córka   podejmie   ostateczny   krok, 

powinna się dobrze zastanowić, czy naprawdę tego chce. Pan puka bowiem do wszystkich 

drzwi,   ale   każdy   powinien   mu   służyć   na   swój   sposób.   Nie   trzeba   zostać   zakonnicą   czy 

księdzem, żeby spodobać się Panu Bogu. On sam, na przykład, miał pracownię jubilerską, 

rodzinny   interes,   pełen   szafirów,   turmalinów,   granatów,   obłych   heliotropów,   agatów   i 

chryzoprazów. Pracownia jubilerska Aguilar to również jeden ze sposobów, w jaki można 

służyć Bogu. Przemyśl to, Nieves, chodzi o twoje szczęście. Nie powinnaś spieszyć się z 

decyzją, znam cię nie od dziś.

Pewnie, że ją znał. Kilka miesięcy temu rozstroiły ją zupełnie pokazane w telewizji 

zdjęcia z trzęsienia ziemi w Jemenie Północnym.  Ofiary liczono w tysiącach, organizacje 

humanitarne odwoływały się do ludzkiego współczucia.

„Dlaczego   im   nie   pomożemy?”.   Rzuciła   to   pytanie,   kiedy   przy   obiedzie   oglądali 

telewizję. „Wysłaliśmy już datek”, odparła matka. Ale ona nie to miała na myśli. „Dlaczego 

nie damy więcej? Jesteś jubilerem, tato. Możesz sprzedać część pracowni i wysłać pomoc. W 

background image

końcu to tylko klejnoty. Dlaczego tak nie robimy? Dlaczego nikt nic nie robi? Dlaczego żaden 

chrześcijanin nic nie robi?”. „Klejnoty nie są własnością ojca”, zaczęła mówić matka, ale 

ojciec przerwał jej i uśmiechnął się. „Zgadzam się, oddajmy im wszystko. Ja oddam klejnoty, 

mama swoje stroje, a ty dasz wszystkie książki z baj kami, łącznie z ulubionymi Baśniami z 

tysiąca i jednej nocy. I twoje wyjścia do kina, i wakacje...”.

- Chodziło przecież o to, żeby oddać wszystko. Wyzbyć  się wszystkiego. Jednego 

welonu   po   drugim...   Naszyjników,   bransoletek,   wisiorków...   Pozostać   całkowicie   nagim, 

podczas   gdy   ramiona   falują,   dłonie   układają   się   jak   skrzydła   ptaków,   a   biodra   kołyszą 

wężowym ruchem.

Ale to nie było poważne. Więc kiedy podrosła jeszcze bardziej (siedemnaście lat), 

zaczęła chodzić z chłopakiem. Poznała Pabla na kursach przygotowawczych na uniwersytet. 

Oboje pociągał świat nauk humanistycznych: ona chciała pisać opowiadania, on powieści; 

ona   skończyła  na   studiach  pedagogicznych,   on  na  dziennikarstwie,   ale   nadal   byli  razem. 

Ambitny chłopak, powiedział ojciec owego wieczoru, kiedy Pablo poprosił oficjalnie o jej 

rękę (z klejnotem zaaprobowanym przez pracownię jubilerską Aguilar). I bardzo inteligentny. 

Ma przed sobą dziennikarską przyszłość, przekonasz się.

A ja?  - dopominała  się  pytającym  wzrokiem.  Nie zostaniesz  w tyle,  odpowiadały 

błyszczące oczy jej ojca. I błyszczały tak samo, kiedy oznajmiła mu, że zaproponowano jej 

upragnione   stanowisko  w  Valdelosie.   Sonsoles,   dyrektorka,   złożyła   jej   gratulacje.   Siostra 

Natividad, odpowiedzialna za rozwój duchowy, nadmieniła, że chociaż Valdelosa nie jest 

szkołą religijną, stosowano w niej swoistą metodę wychowawczą. Nie zmuszano nikogo, by 

szedł za głosem powołania, ale dbano, żeby żadna z dziewcząt nie ważyła go sobie lekce... 

Nie lekceważyła, pomogła jej z uśmiechem. Siostra Natividad zmarszczyła brwi.

- Można powiedzieć „lekceważyła”?

- Tak, siostro.

Nadal śniła o welonach, ale już nie o tańcu. Tylko o welonach. A raczej: o jednym, 

białym, świetlistym welonie.

Widziała, jak faluje na czarnym tle, unosi się nieskazitelny, lekki w pustej przestrzeni. 

Nigdy nie mogła go schwytać, choć próbowała raz po raz. Wiązała te sny ze zbliżającą się 

datą ślubu. Ślubu w białej sukni z welonem i klejnotami.

Zachowała w pamięci obrazy z tego doniosłego aktu połączenia: matka w brokacie, 

teściowa w cekinach. Miesiąc miodowy w Fezie i w Kairze. Czuła kadzidła ze starych drzew 

Omanu. Tancerek jednak nie było. Odkryła, że jest bardzo zazdrosna.

Później, dużo później, matka zapytała o coś, co ojciec również chciał wiedzieć. W 

background image

rzeczywistości   naprawdę   wszyscy   chcieli   wiedzieć,   wszystkich   to   martwiło.   Matka   była 

rzecznikiem   rodziny,   jej   usta   przemawiały   zgodnym   chórem   głosów,   których   nie   mogła 

zlekceważyć. Doskonale pamiętała rozmowę: w kuchni, przy otwartych drzwiach lodówki, w 

dniu sześćdziesiątych urodzin ojca. Były tak zdenerwowane, tak skupione na tym, żeby ich 

nikt nie usłyszał, że żadna nie pamiętała o zamknięciu drzwi lodówki, i zanim się spostrzegły, 

zdrętwiały od zimnego powietrza. To nie tak, jak myślisz, mamo, powiedziała. Nie stosują z 

Pablem środków wymierzonych przeciw życiu.

Byli u lekarza, czekali na stosowną okazję, żeby im to powiedzieć. Problem tkwił w 

niej. Jej komórki nie były płodne. Nie mogła. Nigdy nie będą mogli. Trzęsła się z zimna. 

Matka   przytuliła   ją.   Uspokój   się,   Nieves,   uspokój,   malutka,   w   dzisiejszych   czasach   na 

wszystko znajdzie się jakiś sposób... Możecie przecież zaadoptować.

Pablo nie chce, powiedziała.

Pochyl z pokorą głowę, nakazało życie, klęknij i pochyl głowę. Nie zmusiło jej jednak 

do uległości, do poddania się, do rezygnacji z wyznaczonych celów. Mogła jeszcze podnieść 

oczy. Choćby tworzone w Valdelosie przez nauczycieli, rodziców i uczennice wolontariaty, 

które   podejmowały   społeczne   działania   mające   na   celu   walkę   z   narkomanią   oraz   pomoc 

starcom i dzieciom z problemami.

Praca ta pochłaniała jej większość wolnego czasu, ale nie miało to dla niej znaczenia. 

Czasu miała aż nadto: Pablo, od kiedy pracował w tym swoim ważnym piśmie, ciągle miał 

mnóstwo spraw do załatwienia. Czasem wracał do domu nad ranem, czasem nie było go przez 

cały weekend. Swoją samotność mogła więc zainwestować w coś pożytecznego.

To właśnie wtedy poznała światło nocy, a koty spadały deszczem na dach.

Pierwsze,  co   zrobiła   po  przeczytaniu   opowiadania,   to  umówiła  się  na   rozmowę  z 

profesorem Cevałlosem, opiekunem dziewczynki. W Valdelosie nauczyciele o najdłuższym 

stażu dzielili między siebie obowiązki wychowawców. Każdy uczeń miał własnego opiekuna, 

profesorowie   zaś   mogli   mieć   kilkoro   podopiecznych.   Kontrolowali   ich   postępy  w  nauce, 

obserwowali,   jak   gałąź   rośnie,   i   korygowali   jej   krzywizny.   Cevallos,   matematyk   z 

wykształcenia,   był   wyraźnie   zaniepokojony   -   żeby   nie   powiedzieć   oszołomiony   czy 

wstrząśnięty. Chodzi o wyjątkową uczennicę, wyjaśnił, najlepszą w klasie, może nawet w 

całej szkole, jedyny w swoim rodzaju przypadek. Bardzo cicha, wręcz za bardzo, choć to nie 

było  jeszcze   takie   złe.  Zła  była  jej   fantazja,  jej  obsesja  na  punkcie  opowiadań.  Cevallos 

przeczytał   jedno   z   nich;   wywarło   na   nim   niesamowite   wrażenie.   Były   bardzo   dziwne. 

Próbował, najpierw na zebraniach  omawiających  szkolny regulamin,  potem  na godzinach 

wychowawczych, a na koniec na konsultacjach, przekonać ją, żeby się tym nie zajmowała. 

background image

Dziewczyna nigdy nie mówiła nie, ale podejrzewał, że nie zwracała uwagi na jego zalecenia. 

Cevallos   był   uprzejmym,   łysym,   roztrzęsionym   człowiekiem.   Dobrym,   ale   nieco 

egzaltowanym. Może problem, który, jak mniemał, dojrzał w swojej uczennicy, był niczym 

innym jak ekspresją zdumiewającego, ukrytego talentu. Kobieta zapragnęła poznać ją bliżej.

Kiedyś,   po   lekcji,   zawołała   ją   do   siebie.   Dziewczyna   podeszła,   krzywiąc   twarz   z 

powątpiewaniem. Była szczupła, miała ciemną karnację, oliwkową cerę i długie, pszeniczne 

włosy,   rozdzielone   równym   przedziałkiem   pośrodku   głowy.   Jej   owalna   twarz   ukazywała 

światu zielone, kocie oczy i niezmienny grymas dolnej wargi, jakby uważała, że nie warto się 

uśmiechać.   Nawet   skryta   za   nieskalanym   fartuszkiem,   zapowiadała   się   na   atrakcyjną 

dziewczynę. Nieves doskonale pamiętała książki, jakie Soledad dźwigała pod pachą: Piękna i 

bestia madame Leprince de Beaumont i młodzieżowe wydanie Dzwonnika z Notre Damę.

Pogratulowała jej opowiadania i zapewniła, że ma talent.

-  Czy  rodzice   są  świadomi,  że   tak  dobrze   piszesz?  -  zapytała.  Kiedy dziewczyna 

odparła, że jej matka nie żyje, dodała pospiesznie: - Przykro mi, nie wiedziałam...

- Wiedziała, oczywiście. Wiedziała o niej bardzo dużo. Ale wiedziała również (co za 

przebiegłość, choć prawdę mówiąc czytała o tym w podręcznikach do psychologii), że jeśli 

się chce zbudować pozytywne relacje między obcymi osobami, najlepiej popełnić gafę na 

początku znajomości.

A postanowiła zbudować pozytywne relacje.

Od tamtej pory widywała ją częściej. Zawsze jednak w cieniu. W klasie dziewczyna 

siadała na końcu, w ostatniej ławce, dokąd światło z okien docierało już nieco przytłumione, a 

w pobliskiej kawiarni, do której miały potem zwyczaj chodzić, zawsze było ciemno. Poza 

tym, czesała się tak, że włosy zasłaniały jej część twarzy. Tak ją nawet zapamiętała: twarz 

poprzecinana czernią, skryta za wierzejami włosów, oświetlona jak księżyc w kwarcie, jakby 

w jednej ręce trzymała kandelabr.

„Masz więcej opowiadań?”, spytała. Miała, oczywiście.

Co   piątek   Soledad   Olmos   wręczała   jej   kolejną   historię,   starannie   przepisaną   na 

komputerze.   Kobieta   czytała   je   w   weekend,   a   w   poniedziałek   przynosiła   z   powrotem   i 

omawiała   z   dziewczyną.   W   ten   sposób   zdobyła   jej   zaufanie.   Przeczytała   wszystkie   jej 

opowiadania. A raczej prawie wszystkie. Kilka, wyznała jej dziewczyna któregoś mrocznego 

popołudnia, wrzuciła w domu do kominka i klęcząc, czekała, aż pochłoną je płomienie, a ich 

żar rozpalał jej policzki. Dlaczego to zrobiła? Nie podobały się jej? Nie, to nie to: czasem je 

niszczyła, ponieważ podobały się jej za bardzo. Co chciała przekazać tym enigmatycznym 

stwierdzeniem?   Nie   wyjaśniała.   Było   w   tej   dziewczynie   coś,   czego   nie   mogła   pojąć. 

background image

Przypuszczała, że skrzynia jej tajemnic w końcu się kiedyś otworzy.

A   w   czasie   nostalgicznych   godzin   wieczornych,   kiedy   zagania   się   stada,   dusze 

śpiewają Te lucis ante, a anioły zstępują, by otoczyć opieką stworzenia Boże, Nieves Aguilar 

siadała   w   kawiarni   i   pijąc   z   dziewczyną   gazowany   napój   (na   rachunek   pani   Nieves), 

rozmawiała o opowiadaniach, pisarzach, literaturze, a czasami, z rzadka, o życiu.

Każda nowa przyjaźń jest jak kwiat, powiedział jej kiedyś ojciec, zamyka swoje płatki 

pod najmniejszym dotknięciem. Starała się być ostrożna. Nie szkodzi, że zatrzymywała się na 

powierzchni; w ten sposób czuła się nawet spokojniejsza. Obawiałaby się rozmów o sprawach 

bardziej   intymnych   od   opowiadań.   Niemniej   dotknięcia   się   zdarzały.   Przypomniała   sobie 

pewien poniedziałek, kiedy po przeczytaniu jednej z historii powiedziała jej:

-   Nadal   uważam,   że   piszesz   bardzo   dobrze,   ale...   -   Było   jakieś   „ale”.   Niektóre   z 

opowiadań,   zresztą   znakomitych,   wydawały   się   jej   czasem   zbyt   ekspresyjne.   A   może 

bezczelne? Anarchistyczne? Śmiałe? Jakie słowo mogłoby je trafniej określić? Uważała, że w 

pewnym sensie Cevallos się nie mylił: należało kontrolować to trzęsienie ziemi, z epicentrum 

zlokalizowanym w otchłani mózgu dziewczyny.

W przeciwnym razie geniusz mógł się obrócić w katastrofę.

-   Nie   myśl,   że   ostatnie   mi   się   nie   podobało...   Dekorator   jest   wspaniałym 

opowiadaniem, podobnie jak wcześniejsze...

- Dekoracja - poprawiła dziewczyna.

- Przepraszam, jestem beznadziejna, jeśli chodzi o tytuły... Przyjęcie, na które udaje 

się bohater, jest zabawne  i bardzo dobrze opisane... Ale jest jednocześnie... - Na próżno 

czekała, aż dziewczyna odwzajemni jej uśmiech.

- Cóż, dość osobliwe, nie sądzisz? Skąd ci przychodzą do głowy takie pomysły? Nie 

uważasz, że są dziwaczne? Sądzę, że powinnaś zejść na ziemię.

- Co masz na myśli?

-   No   cóż...   -   W   rzeczywistości   jej   wahanie   nie   było   do   końca   szczere.   Z   góry 

wiedziała, co powie, ale chciała nadać rozmowie charakter improwizacji. - Bóg nie obdarza 

nas talentem po to, byśmy go bezsensownie trwonili, tylko po to, żeby pomóc innym odnaleźć 

szczęście.   Tak   właśnie   jest   z   literaturą.   Kiedy   czytam   dobrą   książkę,   mam   wrażenie,   że 

pomaga mi odnaleźć szczęście, właściwą drogę. To, co piszesz, jest bardzo dobre, ale nie ma 

w tym  nic więcej. Nie rozstrzyga  niczego,  nie wskazuje drogi, nie pomaga  być  lepszym 

człowiekiem. A jeśli pisanie nie służy temu, żebyśmy byli lepsi, czemu w takim razie ma 

służyć?   Lepiej   byłoby   dla   nas,   gdybyśmy   się   zajęli   bardziej   pożytecznymi,   sensownymi 

sprawami, jak robienie mebli czy uprawa roślin. Przydałyby ci się jakieś wytyczne, jakieś... 

background image

ukierunkowanie. - Nagle, kiedy spojrzała na dziewczynę, niemal zobaczyła, jak zamykają się, 

jeden po drugim, wszystkie płatki. - Nie zrozum mnie źle: opowiadanie mi się podobało... Ale 

poza przyjemnością, jakiej mi dostarczyło, nie doszukałam się w nim nic innego. Nie chcę 

przez to powiedzieć, że przyjemność to coś złego, ale w twoich opowiadaniach powinno być 

coś więcej... - Na przykład? - wyobraziła sobie pytającą chłodno dziewczynę. Postanowiła 

odpowiedzieć   na   niezadane   pytanie   kolejnym   pytaniem.   -   Wiesz,   co,   moim   zdaniem, 

powinnyśmy zrobić? Spotkać się z twoim opiekunem i porozmawiać o tym.

- Mój opiekun to głupek.

- Nie mów tak - skarciła ją. - Po pierwsze to niegrzeczne. Po drugie profesor Cevallos 

nie zasłużył sobie na to, żebyś go obrażała. To prawy człowiek i bardzo się o ciebie martwi...

- Chce, żebym przestała pisać.

- Ponieważ cię nie rozumie. Powinnyśmy się z nim spotkać. I z twoim ojcem. Ojciec 

też powinien wiedzieć, co piszesz, co jest w tobie, w środku...

- Gówno go to obchodzi.

- Soledad - ucięła. - Jeśli nadal będziesz używać takiego języka, przestanie mi na tobie 

zależeć.

Czoło dziewczyny pochyliło się, cienie się zamknęły.

Coś błysnęło, spadło na stół, rozprysło się.

- Nie chcę, żebyś mnie zostawiła, Nieves...

- Nie zostawię cię. Mówię tylko...

-   Latem   zeszłego   roku   uciekłam   z   domu.   Nikt   o   tym   nie   wie,   tylko   mój   ojciec. 

Nikomu o tym nie mów, proszę.

- Łzy płynęły nadal.

Tak poznała jej tragedię, a raczej wydawało się jej, że ją poznała. W gruncie rzeczy 

była jedyną prawdziwą przyjaciółką, jaką miała dziewczyna. Soledad straciła matkę w wieku 

pięciu lat, nie nawiązała bliższych więzi ze szkolnymi koleżankami, jej wychowawca chciał 

jej odebrać pół życia, a ojciec, wypełniający sobą drugą połowę, dbał tylko o interesy i o to, 

żeby   zachować   twarz   przed   rodziną.   Don   Julian   Olmos   Catón   de   Utica   brzydził   się 

skandalami, nawet drobniejszymi. Choćby ta sprawa związana z jego chorobą, przywleczoną 

rzekomo przez koty, które kazał wybić, żeby rodzina nie myślała, że mieszka w otoczeniu 

parszywych stworzeń. A od kiedy jej bracia wyjechali do pracy i na studia za granicę, było 

jeszcze gorzej. Mieszkając z ojcem, coraz bardziej się dusiła. Cóż więc dziwnego w tym, że 

zapragnęła uciec?

Powstrzymywało ją tylko jedno. Powiedziała jej o tym w czasie kolejnej „poufnej” 

background image

rozmowy.

- Chcę wyjechać, ale zawsze wracam. To jak w tym śnie o gwieździe. Wspominałam 

ci o nim?

- Nie jestem pewna. Opowiedz.

- Śni mi się, że gonię gwiazdę. Jest mała, bardzo biała, okolona aureolą. Oddala się, 

ale wiem, że mogę jej dosięgnąć. Biegnę, sięgam do niej, ale kiedy już mam jej dotknąć, 

budzę się. I bardzo się boję.

- Czego? - spytała, przypominając sobie swój sen o białym welonie niebudzący w niej 

lęku. - To piękny sen.

Dziewczyna   sprawiała   wrażenie,   jakby   szukała   odpowiedzi,   ale   tylko   powtórzyła: 

„Boję   się”.   Ona   zaś,   w   obawie,   że   płatki   się   zamkną,   wolała   nie   wypytywać.   Ale 

przypomniała sobie te słowa później i podczas ich ostatniego, jak się okazało, spotkania, pod 

koniec roku, w dzień urodzin dziewczyny, dała jej maleńką paczuszkę, owiniętą w ozdobny 

papier.

- Nie było białych - powiedziała. - Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko zielonej.

- Jest śliczna. - Soledad uniosła do góry wisiorek z zieloną jak szmaragd gwiazdą 

(bagatelka   dla   pracowni  jubilerskiej   Aguilar).  W   pierwszej  chwili  Nieves   wcale  nie   była 

pewna, czy prezent jej się spodobał. - Dlaczego to zrobiłaś?

- Nie powinnaś się bać śnić o pięknych rzeczach. - Położyła dłoń na chłodnej ręce 

dziewczyny. - Na mnie możesz liczyć zawsze, pamiętaj. Pomogę ci.

- Pomogę jej. Pomogę.

Wyszła   z   wanny   i   owinąwszy   się   ręcznikiem,   patrzyła,   jak   jej   ciało   rodzi   się   w 

zaparowanym lustrze. Potem skierowała się do sypialni i odszukała w bagażu ostatnią już, 

czystą   piżamę.   Jeśli   zostanie   w   miasteczku,   będzie   musiała   oddać   garderobę   do   prania. 

Przesunęła suszarką po krótkich, jasnych włosach. Włożyła brudne rzeczy do jednej z toreb, 

wyszczotkowała   białe  zęby równie  białą   szczoteczką  i  posprzątała   w  łazience.  Nie  przez 

próżność była dumna ze swego zamiłowania do porządku; posiadała zdolność samooceny, 

potrafiła przyznać się do swoich wad i zalet.

Nacisnęła klawisz telefonu. Czekała. Rozłączyła się.

Tej nocy będzie spała jak zabita. Była bardzo zmęczona.

Choć   również   usatysfakcjonowana:   dobrze   wykorzystała   czas,   wykonując   kilka 

posunięć we właściwym kierunku.

Na przykład nazwisko podkreślone przez dziewczynę, Manuel Guerin. Postawiła sobie 

za cel odszukanie informacji na jego temat. Bez względu na opinię Quirosa ona...

background image

Siedziała na łóżku, zapatrzona w noc. Białawą noc, pożółkłą od latarni. Przypomniała 

sobie, że kiedy była mała, matka mówiła jej, że co noc schodzą na ziemię dwaj aniołowie z 

mieczami w dłoniach; jeden siada przy wezgłowiu, drugi u stóp łóżka.

Zadzwoniła jeszcze raz. Rozłączyła się.

Otworzyły się drzwi. Wchodzący anioł miał nieubłagany wzrok, którym zmusił ją do 

spokoju i uległości; rozebrał ją, zawiesił jej na szyi  cieniutki  naszyjnik,  przepasał biodra 

pasem i nakazał jej być dobrą, umyć się, wypachnić i przygotować na to, co nadejdzie. A co 

nadejdzie?

Tego nie wiedział nawet anioł.

Wszystko mogło się zdarzyć. Może nie akurat to, ale cokolwiek innego. Wszystkie 

noce napawają lękiem.

Wybierając numer, myślała o panu Quirosie. Pan Quiros bardzo ją intrygował. Nie 

znała prywatnego detektywa, który by go przypominał. To znaczy, prawdę mówiąc, nigdy nie 

znała żadnego prywatnego detektywa. Najwyższa pora, żeby jakiegoś poznać.

Rozłączyła  się. Spojrzała na mały,  cyfrowy budzik i pomyślała, że jeszcze jest za 

wcześnie. Spróbuje później.

- Problem w tym, proszę pani - powiedział Quiros tamtego wieczoru podczas kolacji - 

że jest pani optymistką.

Spierali się o młodych, jak zawsze. Quiros uważał, że nie należało wierzyć w to, co 

powiedziała   Tina   o   widocznym   strachu   Soledad.   Innymi   słowy:   zdaniem   pana   Quirosa 

osobom takim jak Tina, Igg czy Soledad w ogóle nie należało wierzyć. Ona nazwała go, nie 

bez racji, staroświeckim, on kontratakował, wytykając jej optymizm. Optymizm! Co mógł 

mieć na myśli? Na samo wspomnienie ciągle jeszcze chciało jej się śmiać.

- Nie mówię tego, żeby panią krytykować, zapewniam... Ja... To kwestia warunków. 

Pani jest nauczycielką w prywatnej szkole, żyje pani w pięknych czasach...

- W tych czasach nie ma nic pięknego.

- Szkoda, że nie poznała pani moich... To był okres zimnego chowu, jak mawiał mój 

ojciec. W wieku, w którym zacząłem pracować, dzisiejsi chłopcy nie potrafią nawet pościelić 

łóżka...

- A co pan potrafił?

- Byłem pomocnikiem hydraulika.

- Aha.

- Wiem, może się to wydawać... prymitywne...

- Tego nie powiedziałam.

background image

-   Pomagałem   ojcu.   Był   hydraulikiem.   -   Quiros   walczył   z   białym   szparagiem. 

Bezskutecznie próbował nadziać go na widelec, a ją ogarniał śmiech, kiedy obserwowała, jak 

I   wymierza   ciosy   w   talerz.   -   Naturalnie,   na   początku...   moja   rola   ograniczała   się   do 

dewastowania rur. Ale przynajmniej próbowałem. Wiedziałem, do czego służą ręce...

- W końcu zrezygnował z nabicia na widelec i wziął szparag w palce. Nic dziwnego, 

on wiedział, do czego służą ręce, pomyślała. - Teraz młodzi myślą tylko o sobie...

- Jedno pytanie, panie Quiros. Tak z ciekawości. Ma pan dzieci?

- Nie, proszę pani. Ale... nie muszę ich mieć, żeby to zaobserwować... Przeżyłem... 

wystarczająco dużo. Problem w tym, że pani...

- Jestem optymistką, wiem.

- Na dodatek młodą. Proszę tak na mnie nie patrzeć - dodał ustami zniekształconymi 

przez szparag, niewłaściwie interpretując jej minę. - Powiedziałem tylko, że jest pani młoda.

- W pana ustach to obraza - zażartowała, ale szorstka powaga Quirosa świadczyła o 

tym, że ironia nie mogła zagościć w jego głowie na dłużej. Uśmiechnęła się pospiesznie, 

dając mu do zrozumienia, że nie mówi poważnie.

- Może nie ma pan dzieci, ale mówi pan jak typowy ojciec.

Od tej chwili otchłań ciszy.

Jest późno. Chyba zaśnie. Chciała zapaść w szybki, pewny sen, hermetyczny jak kciuk 

w ustach dziecka.  Odsunęła na bok pościel. Wolała nie otwierać okna i położyć  się pod 

kołdrą, chociaż było gorąco. Zawsze tak spała, łatwo marzła, Poczyta trochę, zgasi światło, 

pomodli się i zaśnie.

Telefon aż podskoczył do góry.

- Cześć - powiedział. - Wyświetliły mi się co najmniej cztery nieodebrane połączenia 

z twojego numeru.

- Próbowałam się dodzwonić, do domu i na komórkę.

- Przykro mi, spałem. - Usłyszała jego śmiech, wyraźny jak wystrzał. - Miałem ciężki 

dzień, kiedy więc wróciłem do domu, wyłączyłem wszystko, co wiąże mnie ze światem. My, 

roboty, też musimy czasem odpocząć. Jak ci idzie?

Poinformowała go, że jej uczennica nadal nie daje znaku życia. Niemniej (uwaga: 

bicie werbli) przyjechał już detektyw  z Madrytu, zawodowiec, z dużym doświadczeniem, 

którego obiecał wysłać Olmos. Jutro rano będą szukać przy szosie, którą przypuszczalnie 

odjechała dziewczyna. Powiedziawszy to, zamknęła usta, otworzyła oczy, zarzuciła nogi na 

łóżko i odgarnęła włosy.

-   Będę   zadowolony,   jeśli   wszystko   skończy   się   pomyślnie   -   powiedział   Pablo   - 

background image

chociaż, z drugiej strony, byłoby nieźle, gdyby sprawy trochę się skomplikowały...

-   Śmiech.   -   Sama   wiesz,   latem   ten   kraj   ogarnia   marazm:   zero   wiadomości 

politycznych,  niemal żadnych  sportowych... A ona jest córką Olmosa, do diaska. Ale nie 

traktuj mnie zbyt poważnie, Nieves. Jestem zestresowany.

- Nie traktuję cię poważnie - odpowiedziała. Zmiana pozycji. Zgięła nogę w kolanie, 

wsunęła stopę pod drugą nogę.

Kontynuowali rozmowę na zmianę: jedno ogniwo, drugie, ciąg liniowy prosty, sznur 

kółeczek, nawet niebłyskotliwy.

W pewnym momencie dodała bez żadnego nacisku w głosie:

- Wiesz, po południu dzwoniłam do redakcji, powiedziano mi, że wyszedłeś. Potem 

cały czas miałeś wyłączoną komórkę.

- Byłem u Joaquina. Przypominam, że baterie w tym cholernym telefonie wyczerpują 

się, podobnie jak moje.

- Byłeś u Joaquina Hinojosy do tej pory? - Przebiegła boso przez pokój i wróciła do 

łóżka z kartką i długopisem.

- Tak. On też jest słomianym wdowcem. Wypiłem dwa... nie: trzy piwa... Kontrolujesz 

mnie?

- Nie. Ufam ci. - Postarała się, żeby jej śmiech nie okazał się bezgłośny. Położyła 

kartkę na stoliku i napisała: „Spytać Joaquina Hinojosę”. Zapisała datę, podkreśliła imię. - 

Korzystając z nieobecności żon, szalejecie jak pijane zające...

- Opuszczeni mężowie mają prawo trochę powierzgaćTęsknisz za mną?

- Nie.

- A ja tak. Jesteś niedobra. I jeszcze sobie kpisz. Lepiej zasłoń słuchawkę, bo teraz 

opowiem ci jeden z najbardziej świńskich kawałów, jakie słyszałem w życiu. Kolejny dowcip 

Joaquina. - Zgoda, przytaknęła. Ostatnio lubił ją obsypywać obscenicznymi historyjkami i 

patrzeć, jak chwyta je otwartymi  ustami, szczerzy zęby i kwituje rumieńcem i śmiechem 

jednocześnie. - Dziewczyna wchodzi do sklepu zoologicznego i chce kupić psa o imieniu 

Fucky.   Sprzedawca   mówi,   że   nie   mają   takiego   psa.   Wtedy   dziewczyna   wskazuje   na 

wielkiego, brązowego samca o krótkim ogonie...

Podkreśliła   kilkakrotnie   imię.   Zbudowała   mu   prawdziwy   piedestał   z   niebieskich, 

atramentowych kresek. Dowcip nie wydał jej się zabawny, ale i tak się roześmiałaKiedy się 

już żegnali, przyszła jej do głowy pewna myśl.

- Mógłbyś mi wyświadczyć przysługę, Pablo?

- Do usług szanownej pani.

background image

- Ten detektyw, którego wynajął Olmos... Nie chodzi o to, że mu nie ufam... Jak 

mówiłam, robi wrażenie profesjonalisty...

Wiedziała, że nie musi się tłumaczyć. Pablo Barrera uwielbiał grzebać w szczegółach 

dotyczących innych ludzi, nawet jeśli te szczegóły były mało ważne i jeśli ci inni byli mało 

ważni. Usłyszała ponownie wybuch jego śmiechu.

- Dowiem się o tym typku wszystkiego, co się da - odparł. - Kocham cię.

- Ja też cię kocham.

Kiedy się rozłączyła, zastanowiła się, dlaczego to zrobiła.

Tego rodzaju działania  za plecami  Quirosa wydały się jej  niemal  zdradą. I po co 

wciągnęła   w   to   Pabla?   Potem   doszła   do   wniosku,   że   nie   robi   nic   złego.   Chciała   tylko 

wiedzieć, po jakim terenie się porusza, jeśli chodzi o detektywa.

A kiedy składała i chowała w bezpieczne miejsce kartkę, jej wina, w porównaniu z 

hipotetyczną winą innych, wydała się jej znikoma.

Nastawiła budzik na wczesną godzinę, zgasiła światło, pomodliła się, żeby oświeciły 

ją gwiazdy wiary, nadziei i miłosierdzia, położyła się do łóżka, otuliła welonem pościeli i 

postanowiła   nie   otwierać   oczu,   nie   myśleć   o   dziwnym   pokoju,   w   którym   leżała,   ani   o 

ciemnościach, które otaczały ją, jakby unosiła się na powierzchni morza.

- Przepiękny dzień - powiedziała Nieves Aguilar.

Wyszli   w   porze   ciekawskich   spojrzeń.   Przyglądali   się   im   starcy   siedzący   przy 

drzwiach,   senni   kelnerzy,   kobiety   z   siatkami   najeżonymi   bagietkami,   mężczyźni   z 

wiklinowymi koszami. Quirosowi chłopcy w krótkich spodenkach i staruszki przypominały 

dzieciństwo  w rodzinnym  miasteczku;  sklepy,  plakaty i świąteczne  żarówki kojarzyły  się 

Nieves Aguilar z nowoczesną stolicą.

- Przepiękny dzień - powtórzyła. Zatrzymała się, żeby rozprowadzić na ramionach i 

nogach warstwę ochronnego kremu, który przydał im blasku. - Powietrze pachnie kwiatami.

Quiros nie czuł żadnego konkretnego zapachu. Szedł wolno, ale niestrudzenie, patrząc 

w dół. Widział swoje buty depczące po płytkach i suchych ekskrementach (przestrzegł przed 

nimi kobietę), swój własny cień z boku i cień kobiety, niemal mikroskopijny, jakby przywarty 

do niego. Słońce, wznoszące się nad dachami, widziało Quirosa.

Początkowo zamierzali pójść przez centrum miasteczka. Jednak uliczki całkiem się 

pogmatwały.   Drogowskaz   z   napisem   „Stare   Miasto”,   umieszczony   na   wzniesieniu, 

wskazywał przecznicę za rogiem, kiedy w nią jednak skręcali, identyczny drogowskaz kazał 

im udać się za kolejny, budzący nadzieję róg. Quiros postanowił więc pójść naokoło, wzdłuż 

granic miasta. Doszli do warsztatu samochodowego, przeszli przez pasy i ruszyli dalej lewym 

background image

poboczem.   Domy   ustąpiły   pojedynczym   fragmentom   murów,   te   z   kolei   polom,   ale 

miasteczko, na kształt ciała, leżącego z rozpostartymi kończynami, nie znikło zupełnie: za 

nimi  pozostawał  tors i nogi, przed nimi  ciągnęły się ramiona  ornych  pól i palce  małych 

gospodarstw. Od czasu do czasu słońce rozpalało przednie szyby samochodów oślepiającymi 

błyskami. Quiros wyjął z etui swoje małe okulary i włożył je na nos. Nieves Aguilar podążała 

za nim jak cień. Nagle powiedziała:

- Powinien pan pójść na policję.

- Bez przesady, proszę pani. - Wąsiki Quirosa uniosły się do góry. - To tylko banda 

cwaniaczków... Poza tym, nie podchodzą do tego poważnie.

- Nie podchodzą poważnie? Wysłali panu anonim z pogróżkami. A co pan nazywa 

poważnym podejściem?

Quiros pomyślał, nie po raz pierwszy zresztą, że nie powinien był jej o tym mówić. 

Zdaniem pryszczatego chłopaka, kartka pojawiła się na kontuarze recepcji z samego rana. Na 

jej zewnętrznej stronie widniało nazwisko Quirosa. Kiedy ją rozłożył, rzuciła mu się w oczy 

ordynarna,   porażająca,   otoczona   swastykami   groźba.   Nie   zdziwiła   go,   był   na   nią 

przygotowany. Sprawa nie niepokoiła go ani trochę, miała w sobie nawet coś z żartu. Nie 

powinienem był jej jednak o tym mówić, pomyślał.

- Powinien pan złożyć doniesienie.

-   Wczoraj   uważała   pani,   że   z   młodymi   trzeba   rozmawiać,   dzisiaj   chce   ich   pani 

oskarżać...

- To co innego - odparła. - Pogróżek nie wolno tolerować. Należy nauczyć ich...

Bla, bla, bla... Psychologia, pomyślał Quiros. Słuchanie kobiety sprawiało mu jednak 

przyjemność. Mówiła bardzo ładnie. Nie patrzył na nią, ale z łatwością mógł sobie wyobrazić, 

jak wygląda. Jakby jej sposób mówienia był zwierciadłem, dzięki któremu mógł ją podglądać.

Sprawiało mu przyjemność jej zaniepokojenie, nawet jeśli sam je wywołał. Kobieta 

(na przyszłość musi o tym pamiętać) wywodziła się z kruchego, współczesnego świata, gdzie 

groźby stają się czymś niewyobrażalnym, a wyzwiska są jak ciosy, które mogą coś zniszczyć.

- Dobrze, proszę pani... Wracając, zajrzę na posterunek żandarmerii. Teraz proszę mi 

pozwolić pomyśleć.

Tak naprawdę wcale nie chciał myśleć. Nie zamierzał też niczego zgłaszać, a tym 

bardziej wdawać się w dyskusje. Chciał tylko iść. Sprawiało mu przyjemność posuwanie się 

brzegiem asfaltu, nierozgrzanego jeszcze przez słońce w zenicie.

Wąskie dróżki przecinały pomarszczoną, ciemną, jakby spaloną ziemię. Szosa pięła 

się,   zmieniając   stopień   nachylenia,   w   kierunku   głębokiego   cienia   rzucanego   przez   góry. 

background image

Dostrzegł na niej jakiś punkt, przedmiot, ciało rozciągnięte na białych, płaskich kamieniach 

skrzyżowania.

Był to kot, wydawało się, jakby się wygrzewał, ale Quiros pierwszy zauważył jego 

roztrzaskany łepek.

- Biedactwo - wyszeptała kobieta.

Na poboczu, po drugiej stronie, nabity na słup, tkwił kolejny drogowskaz. Quiros 

przystanął.

-   Ollero   leży   w   górach,   należy   skręcić   tutaj.   Do   Amargo   trzeba   iść   prosto...   To 

najbliższe osady. Musimy wybrać.

Ocenili sytuację. Kobieta uniosła maleńką dłoń, posmarowaną ochronnym kremem, 

wskazując nią mur po prawej stronie.

- A gdybyśmy poszli tędy?

- Po co?

- Nie wiem. Może ona tak zrobiła...

Biały,   jakby   ulepiony   z   gipsu   mur   ciągnął   się   tuż   przed   skrętem   w   stronę   gór. 

Wznosiły się nad nim cyprysy - jakby spadły z nieba i wbiły się w ziemię jak sztylety.

- Możemy rzucić okiem, jeśli pani chce... - Quiros wlókł się ulegle szosą. Kobieta 

podążała za nim, nie przestając mówić; jej głos docierał do Quirosa z tej samej strony, co 

słońce.

- Ciekawe, dziś w nocy śniło mi się, że jestem na cmentarzu. Wszystko zalane było 

bardzo intensywnym światłem. Nie było grobów, tylko szczere pole przypominające pustynię. 

Przemierzałam ją, ale nie szłam. Leciałam.

Quiros, omiatający wzrokiem przydrożny rów, kopnął jakieś pudełko po papierosach.

- Nic tu nie ma.

Wiedział, że to nieprawda. Byli tam zmarli. Przywykł do nich, potrafił wyczuć ich 

obecność. Rzecz w tym,  że zmarli nie hałasują. Nie mają też żadnego powodu, żeby się 

skarżyć, ponieważ żywi zbudowali im piękne, ciche domy o ukwieconych dachach. Quiros 

sądził   nawet,   że   muszą   być   dumni   z   tego,   że   tam   leżą   i   na   wzór   pracowitych   mrówek 

dźwigają   na   barkach   kamienne   płyty   ze   swoim   imieniem.   Zazdrościł   im   ich   sekretnych, 

milczących istnień. Taki był Quiros.

- Nic tu nie ma - powtórzył.

Nieves Aguilar nie słyszała go. Przyklękała przed aniołem przy jednym z grobów, w 

pewnej odległości od niego, anioł zaś przyklękał przed nią. Słońce nadawało połowie jej ciała 

właściwą barwę, druga pogrążona była w cieniu.

background image

Jedną dłoń uniosła ku szyi, jakby czegoś dotykała, być może łańcuszka, na którym 

wisiał srebrny krzyżyk.

W tym momencie nie wydawała się Quirosowi tak bardzo chuda - otoczona grobami, 

nabrała ciała.

- Nie żyje - powiedziała i wzdrygnęła się bezbronna, jakby jakieś piórko połaskotało 

ją pod pachą. - Proszę spojrzeć.

Quiros zbliżył się do niej. U jego stóp widniało nazwisko Manuela Guerina.

- Niech pan zwróci uwagę na datę. Zmarł rok temu.

Soledad nie poznała go, czytała tylko jego utwory. Muszę zdobyć te książki.

Jakaś staruszka stojąca przed niszami upuściła coś czarnego, może mszał, i rozpoczęła 

powolny proces pochylania pleców.

Podczas gdy kobieta stała pogrążona w myślach, Quiros zaczął liczyć grobowe nisze. 

Okazało się, że jest ich dokładnie tyle, ile osób, które zabił w całym swoim życiu.

Nagle jego uwagę przykuło wyryte u stóp anioła requiem.

Przypomniało   mu   Humberta   Aldobranda,   przyjaciela   brodatego   Caselli.   To   był 

kolejny zbieg okoliczności, ale jeśli sądzić po tych, jakie mu się przytrafiały, odkąd znalazł 

się w tym miasteczku, można by założyć, że zbieg okoliczności, jak każda loteria, zależy od 

liczby kupionych losów, a on, z racji swojego wieku, kupił ich już wiele.

Aldobrando był przystojnym, ryżawym mężczyzną, rozwodnikiem, który miał małą 

córeczkę i bardzo młodą kochankę imieniem Luli, noszącą szkockie spódniczki i tak krótkie 

bluzki, że z tyłu widać jej było dołeczki nad pośladkami. Mówiło się, że Aldobrando zmusił 

ją, żeby była jego kurwą, porywając jej matkę. Niezależnie od tego, czy było to prawdą czy 

nie,   nie   ulegało   wątpliwości,   że   dziewczyna   zagrała   w   wielu   filmach,   stanowiących 

najbardziej dochodowy interes Aldobranda i Caselli. Aldobrando był „snupim”. Quirosowi 

termin ten kojarzył się z postacią z kreskówek, ale wiedział, co oznacza w slangu półświatka, 

wśród   facetów,   którzy   montowali   filmy   snuff,   gdzie,   ku   rozkoszy   kamery,   torturowano 

młodych   ludzi   płci   obojga.   Casella   ograniczał   się   do   roli   handlowca.   Aldobrando   kręcił 

materiał, jego wspólnik sprzedawał, Luli grała drugoplanowe role, a głównego bohatera za 

każdym razem grał ktoś inny.

Na   Humbercie   Aldobrandzie   Quiros   wykonał   wyrok   w   jego   własnym   domu, 

przyciskiem do papieru, który miał nienaganne kształty anioła. Na podstawce figurki wyryty 

był napis „RIP”, a Quiros roztrzaskał skazanemu czaszkę stroną zawierającą „P”. Zadał mu 

tylko jeden cios, zwarty, zdecydowany, tuż nad karkiem, po którym ów zwalił się na biurko i 

przypieczętował własną śmiercią pisany przez siebie poemat. Znajdował się w pełnej fazie 

background image

uniesienia twórczego, dlatego nie słyszał kroków Quirosa w gabinecie.

Quirosowi   mówiono,   że   w   głębi   serca   Aldobrando   pragnął   być   poetą,   nie   katem 

młodych dziewcząt. To było jego prawdziwe powołanie. Twierdził, że chce dokonać czegoś, 

czego nikt nigdy nie dokonał: spisać to, co kryło się w nim, w środku, wydobyć z głębi swego 

jestestwa natchnienie i przelać je na papier. Quiros, widząc rozpryśnięte resztki jego szarej 

masy, pomyślał, że pomógł mu spełnić marzenie. Następnie odłożył na biurko przycisk do 

papieru   i   wyszedł.   Luli,   zamknięta   w   piwnicy,   nie   zorientowała   się   nawet,   co   się   stało. 

Dziecko było na szczęście z nianią w parku.

Oderwał wzrok od anioła. Każdy zbieg okoliczności przypominał mu Martę. Ale o 

Marcie nie chciał myśleć, zwłaszcza na cmentarzu.

Strażnik, który otworzył  im wcześniej cmentarną furtę, podlewał grządki tworzące 

trzy różnokolorowe stopnie i co chwila rzucał okiem to na staruszkę, to na Quirosa i kobietę, 

w tej kolejności lub odwrotnie, uważając, by przypadkiem nie przydzielić jednym kwiatom 

więcej wody niż pozostałym. Był zezowaty. Quiros nie lubił zezowatych. Ale skoro widzi 

podwójnie, może być dobrym świadkiem, pomyślał.

Podszedł do niego i pokazał mu jedno ze zdjęć. Strażnik nie rozumiał go, a może nie 

chciał zrozumieć. Ograniczył się do przełożenia węża ogrodowego z ręki do ręki.

Następnie   otworzył   usta   i   wydobył   z   siebie   serię   gardłowych   dźwięków.   Robił 

wrażenie,   jakby   się   dusił,   jego   oddech   zionął   zatęchłym   smrodem,   brakowało   mu   kilku 

zębów. Wskazał  na grządkę czerwonych  róż. Teraz  z kolei nie zrozumiał  go Quiros, ale 

wiedział już, że poza jedną sprawą nie ma tu nic do rozumienia.

-   Jesteś   głuchoniemy.   -   Westchnął.   Ani   głuchoniemi,   ani   zezowaci   nie   budzili 

sympatii Quirosa. - Może przynajmniej potrafisz czytać z ust... - Strażnik uśmiechnął się i 

przytaknął;   ogrodowy   wąż   jedynie   przytaknął.   -   Widziałeś   tę   dziewczynę?   Tutaj?   Spójrz 

chociaż na zdjęcie, człowieku! - Trudno było odgadnąć, na co patrzył głuchoniemy, ponieważ 

był zezowaty. Niemniej chociaż się uśmiechał i potakiwał, Quiros był niemal pewny, że nie 

rozpoznał dziewczyny.

Nagle, co zdarza się wszystkim ludziom, którzy nie potrafią mówić, strażnika ogarnęła 

niepohamowana   potrzeba   nawiązania   kontaktu.   Pięć   minut   później   Quiros   znał   całe   jego 

życie:   pracował   na   cmentarzu   w   dni   robocze   przed   południem,   mieszkał   w   chałupie   o 

cynkowym dachu przy szosie do Amargo, nazywali go Teo, ale nie było to zdrobnienie od 

Teofila, tylko od Teologalesa, co udowodnił, okazując dowód osobisty. Quiros podziękował 

mu i oddalił się.

- Idziemy? - zapytał.

background image

Na   zewnątrz   osaczyły   ich   obsceniczne   rysunki.   A   także   języki   sadzy   i   zapach 

zdechłego   zwierzęcia,   jakby   zamiast   wyjść,   weszli   do   jednego   z   grobów.   Teologales 

pomachał na pożegnanie.

- Jest głuchoniemy - powiedział Quiros. - Tak czy inaczej, nie sądzę, żeby widział 

Soledad.

- Co teraz robimy? - spytała kobieta.

- Rozdroże. Skręcamy do Ollero czy idziemy dalej do Amargo?

Jakiś biały samochód zjeżdżał szosą z gór. Quiros zauważył, jak z jednego z okien 

wyfruwa motyl, a może biała kartka papieru: zafurkotała, błysnęła, znikła. Samochód był 

stary, ale podrasowano mu silnik i warczał jak motocykl. Minął skrzyżowanie i skierował się 

w stronę miasteczka. Kiedy ich mijał, Quiros dojrzał błyszczące od olejku udo i usłyszał 

zgrzytnięcie   spowodowane   niezdarnie   przerzucanymi   biegami.   Do   tylnego   zderzaka 

przywiązany   był   jakiś   przedmiot,   pluszowa   maskotka,   chyba   pies.   Fruwał,   podskakiwał, 

uderzał o asfalt. Młodsza rudowłosa dziewczyna odwróciła głowę i spojrzała przez szybę, 

może żeby ich pozdrowić lub też, co bardziej prawdopodobne, sprawdzić, czy maskotka nadal 

wisi, uczepiona za jedną z poszarpanych i brudnych kończyn. Brodacz prowadził, samochód 

jechał zygzakiem. Przez chwilę Quiros pomyślał, że się zatrzymają, ale po kolejnym zgrzycie 

ujrzał, jak znikają za następnym zboczem.

- Zabawni ludzie - skonstatowała Nieves Aguilar.

Quiros już miał powiedzieć, że mieszkają w pensjonacie, ale się powstrzymał. Za to 

przyszło mu do głowy, że decyzja co do wyboru drogi właśnie zapadła: skręcą w stronę gór.

Słońce nagrzewało  powietrze jak reflektory w studiu filmowym.  I to ono właśnie 

pomogło mu znaleźć to, czegoszukał.

Była to niewielka karteczka, zdjęcie z polaroidu. Upadło odwrotnie, czarną stroną do 

góry. Musiało być właśnie tym, co wyrzucili przez okno; nie było jeszcze nawet pobrudzone. 

Quiros odwrócił je.

- Pff - powiedział.

- Co pan miał nadzieję znaleźć?

Wymalowaną   rudowłosą   dziewczynę   z   otwartymi   ustami,   pomyślał   zły.   Albo 

brodatego transwestytę. Ale powtórzył jedynie „pff. Rzucił zdjęcie w krzaki i ruszył dalej, w 

stronę gór. Pochowane świerszcze protestowały przeciwko spiekocie. Quiros, wachlując się 

kapeluszem, słuchał kobiety.

- Wie pan co? To zdjęcie przypomniało mi kolejne opowiadanie Soledad. Nosi ono 

tytuł Jennifer Budoski. Opowiada o młodym człowieku, który, wracając z pola do domu, 

background image

znajduje na drodze kawałek papieru. Zaintrygowany, odwraca go. Okazuje się, że to zdjęcie. 

Zaniepokojony przedłużającym się powrotem syna, ojciec wyrusza na poszukiwania. Wkrótce 

potem znajduje chłopaka nieprzytomnego. Wzywają lekarza, który go bada i dochodzi do 

wniosku,  że   zemdlał   z  przegrzania.   Ale  młodsza   siostra   widziała,   jak  ukradkiem   oglądał 

zdjęcie trzymane w kieszeni. Chłopak nie chce go pokazać, twierdzi, że to hollywoodzka 

gwiazda.   Na   pytanie   -   jaka,   odpowiada   „Jennifer   Budoski”.   Mieszkańcy   miasteczka 

przyznają, że może istnieć aktorka o takim nazwisku, chociaż nikt o niej nigdy nie słyszał. 

Fragment, w którym chłopak wyznaje miłość, jest prześliczny. Nauczyłam się go na pamięć. 

„Nawet   gdyby   miał   nastąpić   koniec   świata   -   mówi   -   nie   przestanę   należeć   do   Jennifer 

Budoski. Cały jestem jej, ciałem i duszą. Na zawsze, na wieki. Porzucam swój świat, rodzinę, 

którą kocham,  narzeczoną,  którą darzę miłością,  porzucam swoją wolność, oddaję się jej 

bezgranicznie”. A jaka była Jennifer Budoski? Nigdy tego nie powiedział i nigdy nie pokazał 

zdjęcia.

Szosa, pusta i błyszcząca, sprawiała wrażenie prywatnej drogi. Wciskała się w górę 

jak sznurek opasujący wypięty, opalony tyłeczek, odznaczając się w niektórych miejscach 

jaśniejszym   paskiem,   który   wyglądał   jak   ślad   pozostawiony   przez   bieliznę.   Quirosowi 

przypominała   ciało   mężczyzny,   którego   kiedyś   torturował.   Nadal,   acz   niechętnie,   słuchał 

kobiety.

-   Pewnego   wieczoru   usłyszano   szczekanie   psa.   Chłopak   oznajmił,   że   to   Jennifer 

Budoski wzywa go do siebie. Mówił jeszcze bardziej zaskakujące rzeczy: że Jennifer Budoski 

mieszka na polu pełnym figur, zalanym oślepiającym  światłem, że jej oczy przypominają 

białe perły, jakby były z kwarcu, że są tam psy i... Tego fragmentu opowiadania nie pamiętam 

zbyt dobrze. Soledad pisała czasem w bardzo dziwny sposób. Psy, o ile pamiętam, nosiły 

klejnoty   na   szyjach,   sztuczne   szczęki   i   chodziły   na   dwóch   łapach,   chociaż   nie   wiem 

dlaczego...   Nie   pamiętam   tej   części.   Następnego   dnia   rodzina   odkryła,   że   chłopak   znikł. 

Pomyśleli, że pojechał do Hollywood spotkać się z Jennifer Budoski.

Musiał   też  zabrać  zdjęcie,  ponieważ   go  nie  znaleźli.  Zostawił  jednak  wiadomość: 

„Wyjeżdżam, żeby was uratować”.

Na tym opowiadanie się kończy.

Szli przez chwilę pod okiem słońca.

- Co pan na to? - spytała kobieta.

Quiros właśnie miał coś powiedzieć, kiedy kobieta krzyknęła.

Potem, nie tego dnia, tylko kilka dni później, Quiros zastanawiał się, czy ten krzyk w 

jakiś   sposób   nie   był   początkiem   końca,   jakąś   zmianą,   pewnego   rodzaju   ostrzeżeniem, 

background image

ponieważ aż do tej chwili sprawy toczyły się prosto i leniwie, jak szosa, po której podążał. 

Zastanawiał się, czy krzyk był granicą pomiędzy tym, co się wydarzyło do owej chwili, a tym, 

co się zdarzy potem. Ale wszystkie te myśli pojawiły się znacznie później, kiedy prawdziwa 

historia zaczęła zmieniać się w siebie samą.

Wówczas ograniczył się tylko do machnięcia ręką w powietrzu.

- Odleciał? Poleciał sobie? - Kobieta podniosła głowę.

Drżała.

- To tylko trzmiel, proszę pani...

- Przepraszam. - Nieves Aguilar uśmiechała się przez łzy. - Zawsze się ich bałam, nie 

wiem nawet dlaczego... Mąż śmieje się ze mnie...

- Zle robi - skonstatował Quiros. - Już pani lepiej?

- Tak, dziękuję. Odleciał, prawda? Co się stało? O co chodzi?

Quiros pochylił się przy krzakach porastających przydrożny rów. Kiedy się podniósł, 

trzymał w ręku rozłożoną chustkę.

Na chustce wisiorek w postaci gwiazdy, w szmaragdowym kolorze.

Chciałabym   umrzeć,   pomyślała   wesoło   Tina,   idąc   w   kierunku   Niebytu.   Igiełki 

południowego słońca zszywały jej powieki złotymi drucikami, muzyka dziurawiła bębenki.

Był  to jeden z tych  szczęśliwych  dni, kiedy nie zdarzyło  się nic naprawdę złego. 

Obudziła się z bólem głowy, ponieważ przez całą noc śniło jej się, że tkwi zamknięta w szafie 

na   ubrania;   pamiętała   nawet   zapach   wiszącej   nad   nią   wilgotnej   kurtki   z   goreteksu.   W 

drzwiach była biała szczelina, przez którą mogła się wydostać, ale kiedy wyciągała w jej 

kierunku rękę, szczelina znikała. Był to jeden z tych snów bez znaczenia; zdążyła się już do 

nich przyzwyczaić. Rzeczywistość okazała się lepsza: dziś rano przypadał jej dyżur sprzątania 

na pierwszym piętrze, ale Fernanda, koleżanka z pokoju, zaproponowała, że ją zastąpi, pod 

warunkiem,   że   ona   zrobi   to   następnego   dnia,   w   sobotę,   w   dzień   festynu.   Umowa   stoi, 

powiedziała. W ten sposób będzie mogła wybrać się do Niebytu, gdzie będą już pozostali.

Minęła molo i odnalazła drogę wśród skał. Był piękny, promienny dzień. W takie dni 

Tina chciała umrzeć. Czuła to już w dzieciństwie; to była przyjemność tak odwieczna, jak 

wzajemna kąśliwość ojca i macochy, jedzenie czekolady czy powstrzymywanie się od pójścia 

do ubikacji. Tyle  J że trudniejsza do wyjaśnienia. To nie pragnienie bycia martwą, tylko 

umierania: rozpłynięcia się w nordyckiej, białej grzywie morza. Kto by cię tam zrozumiał... 

mówiła   zwykle   ciotka.   Nic   dziwnego,   że   jej   nie   rozumieli.   Ona   sama   czasem   się   nie 

rozumiała.

background image

Dostrzegła zarysy skał Niebytu i stanęła pewnie na nogach, gotowa do wspinaczki. W 

górze krzyczały mewy.

Jeśli nie mewy - Tina nie miała pieprzonego pojęcia, co by to mogły być za ptaki. 

Słońce sprawiało, że jej cień podążał nieustannie przed nią. Dlaczego nazywano Niebytem tę 

grupę skał? Nie wiedziała. Była to jedna z tych nazw, do których człowiek się przyzwyczaja, 

tak jak mówi „morze” czy „schronisko”. Może dlatego, że nikt tam nie chodził, poza Borją i 

jego paczką. Żaden kąpielowicz, gość ani przedstawiciel władz.

Słuchawki zamilkły pod koniec jednego z utworów.

W powstałym kraterze ciszy usłyszała:

- Jeśli drgnie ci choć jeden włos, obetnę ci jaja. Słyszysz? Nie oddychaj. Nie trzęś 

się... Poruszyłeś się! Ruszasz się, palancie!

Nieco bardziej śliska skała zmusiła ją do oparcia rąk.

Dotarła na szczyt,  rozstawiając nogi jak cyrkiel,  na ile pozwalała jej młodość  (na 

dużo) i zręczność (na mniej). Wiał wiatr i było dość zimno. Dobrze przynajmniej, że włożyła 

na kostium koszulkę i dżinsy. Mogła ich już dojrzeć, byli tam wszyscy. Paz, śmiejąca się 

najwięcej,  była   jedyną  osobą,  która   stała.   Obok  niej  Chester.   To  oni  pierwsi   zdali   sobie 

sprawę   z   jej   obecności.   Znieruchomiała   z   szeroko   otwartymi   oczyma,   z   piercingami, 

naszyjnikami, kółeczkami i włosami gorejącymi w słońcu, jakby to ją zaskoczono, jakby to 

oni wtargnęli bez pukania w chwili, kiedy ona właśnie namydla sobie pod prysznicem piersi.

- To Tina - powiedział Goyo.

Jej imię było kluczem umożliwiającym wejście do Niebytu. Reszta odchyliła głowy, 

jak skrzydła bramy. Borja nie odwrócił się. Zrobił to chwilę potem, przelotnie, i nawet nie 

spojrzał jej w oczy, chociaż wiedziała, że jej oczy były tego warte, a przynajmniej godne tego, 

żeby w nie spojrzał. Mimo wszystko panował między nimi pokój: on nie patrzył na nią, ona 

się do niego nie odzywała. Ona była tam dla niego, on był dla Paz.

- Cześć, Tina - powiedział Borja...:, iv *

- Cześć.

Miała wrażenie, że mogła powiedzieć cokolwiek, coś absurdalnego, jak na przykład 

„zszyte powieki” i nikt, a już na pewno nie Borja, nie spytałby, co ma na myśli. Jej obecność 

nie przeszkadzała im, ale ich też nie obchodziła.

Chwilę później znowu byli pochłonięci swoimi sprawami.

Losują, skonstatowała. Zobaczyła, jak Nuńo potrząsa małym woreczkiem z kulkami z 

liczydła i wsuwa dłoń aż po skórzaną opaskę na nadgarstku. Tina zagapiła się na tę opaskę.

- Poruszyłeś się, draniu - powtórzył Chester. Stał w niewielkim oddaleniu od grupy, 

background image

mocno pochylony, jakby wpatrywał się we własny pępek. - Kurna, gdzie ten krab ma jaja?!

- Ależ  z ciebie  kutafon,  Chester  - stwierdziła  okularnica  Elisa,  zwana  Belferką.  - 

Zostaw w spokoju tego pieprzonego kraba!

- Mnie to kręci. - Paz podniosła długą jak u flaminga nogę i oparła stopę na Belferce. 

Paz Huertas, córka rybaka, pomyślała Tina, jedyna miejscowa. Paz Zachłanne Usta. Zdaniem 

Tiny nie była aż tak boska, jak wszyscy twierdzili: to prawda, że jej wysoka, kształtna postać 

miała w sobie jakiś magnetyzm,  przyciągający nawet dziewczyny,  ale jej twarz była zbyt 

pospolita. Czy nikt nie zdawał sobie z tego sprawy? Cechy boskości nadawał jej fakt, że 

należała do Borji. Ci, którzy są bliscy doskonałości, udoskonalą się całkowicie. Miejcie, a 

będzie wam dane.

Nuńo   wyciągnął   czerwoną   kulkę.   Teraz,   umieściwszy   skręta   w   kąciku   ust,   po 

woreczek  sięgnął   Borja.  Chester  cisnął  w powietrze   coś, co  przypominało  monetę:  dużą, 

płaską, czerwonawą. Wylądowała na Belferce, która zapiszczała i rzuciła się do ucieczki, 

okładając się po plecach, jakby rzucono w nią skorpionem. Był to jednak tylko krab.

Borja   wyciągnął   czarną.   Tina   czuła   nieomal,   jak   wszyscy   mu   zazdroszczą.   Co 

zamierzają   tym   razem?   -   zastanawiała   się   z   pewnym   niepokojem.   W   ubiegłych   latach 

ograniczyli się do graffiti i „upominków”, wiedziała, że nigdy nie posunęli się dalej. Ale w te 

wakacje, zwłaszcza od kiedy przyłączyli się do nich nowi przyjaciele z Sieg Heil, sprawy 

przyjęły inny obrót. Rozsyłali anonimy po całym miasteczku. Coś się święciło.

-   Pamiętacie   tę   gorącą   Szwedkę   z   ubiegłego   roku?   -   spytał   Chester,   przejmując 

woreczek i skręta.

- Tę, którą chciałeś przelecieć, draniu? - Goyo klepnął go po udzie. Tina pamiętała ją 

dobrze: na imię miała Anja, ale nazywali ją „Bania”. Była niezła, ale niska i dość masywna. 

Typowa sportsmenka czy dziewczyna nawykła do noszenia plecaka.

- Twierdziła, że stosując jedną z formuł swojego ojca, nauczyciela matmy,  potrafi 

przewidzieć, jaką kulę wylosuje.

- Teraz wylosujesz czerwoną - powiedział Goyo z zamkniętymi oczyma.

- Bo wierzysz w banialuki - dodała Paz.

Najdziwniejsze   jest   to,   pomyślała   Tina,   że   pewnego   dnia   Bania   odeszła   bez 

uprzedzenia, równie nagle jak Soledad.

Nieves Aguilar weszła do środka i od razu poczuła się lepiej. Nie dlatego, że budynek 

jej się podobał: była to nowoczesna konstrukcja o surowych  ścianach, pozbawiona uroku 

pomimo   niszy   w   turkusowym   kolorze,   w   której   kryła   się   figurka   Matki   Bożej   i   duży 

drewniany krzyż nad ołtarzem. Mimo wszystko wnętrze zrobiło na niej przytulne wrażenie. 

background image

Poczuła się tak, jakby znalazła się w kościele, do którego chodziła w dzieciństwie. Kościoły 

przechowują bowiem wspomnienia  w zamkniętych  pudełkach:  te same  palące się świece, 

identyczne kolory, ponadczasowe figury.

Wybrała   ławkę   w   głębi   i   nakreśliła   znak   krzyża,   pozwalając   kolanom   opaść   na 

drewno. Jakiś cień, w tajemniczej symetrii, podniósł się, zostawiając wolne miejsce z boku 

konfesjonału. Nikt go nie zajął. Zastanowiła się chwilę, po czym skierowała w jego stronę.

Zanim  nawiązała  kontakt   z uchem  w  ciemnościach,  wygładziła  kołnierzyk   bluzki, 

brzegi spodni w kolorze khaki i podciągnęła skarpetki. Następnie upewniła się, czy włosy 

nadal związane są gumką. Spociła się w czasie drogi, musiała doprowadzić się do porządku. 

Na domiar złego była bardzo zdenerwowana. Quiros zostawił ją, żeby udać się z wisiorkiem 

na   posterunek   żandarmerii.   Nie   czuła   się   na   siłach,   żeby   wrócić   do   pensjonatu,   więc 

postanowiła się przejść i trafiła na ten kościółek. Potrzebowała zwierzyć się komuś ze swoich 

obaw.

Ugięła kolana, zbliżyła wargi do kraty.

Nauczyła   się   porządkować   grzechy,   oddzielać   ziarno   od   plew,   ustalać   priorytety. 

Zmuszała się do wyznania tego, co uważała za niemożliwe do wyznania, ponieważ właśnie 

to, czego nie jest się w stanie wyznać, powinno się wyznawać najpierw. I należy to robić bez 

znieczulenia, wyrzucając z siebie dosłownie wszystko. Nieważne, kto jest za kratą, jaki głos 

jej wysłucha. Każdy, kto jej nie zlekceważy, będzie mógł ją rozgrzeszyć.

Poprawiła się, na granicy ciemności, i otworzyła usta.

- Ojcze...

Pokajała się za złe myśli o swoim mężu. To wyznała najpierw. Natychmiast jednak 

powzięła podejrzenie, że robi to, bo chce, żeby przynajmniej ktoś wiedział, że mąż ją zdradza.

- Sądzę, że jest w tym trochę zawiści - oświadczyła.

-   Zazdroszczę   mu,   że   odniósł   sukces.   Pracuje   na   stanowisku   redaktora   w   ważnej 

gazecie. A ja jestem nauczycielką. Osobą zawistną, zazdrosną i przeciętną. I nie jestem nawet 

dobrym pedagogiem. W zeszłym roku jedna z moich nastoletnich uczennic poprosiła mnie o 

pomoc.

Mam   same   uczennice;   jedna   z   nich   myślała,   że   znalazła   we   mnie   przyjaciółkę... 

Poprosiła, żebym  się z nią spotkała tutaj, w miasteczku.  Zgodziłam  się, ale nie chcę się 

chwalić, że podjęłam taką właśnie decyzję...

Cienie za kratką poruszały się. Miała wrażenie, jakby została zamknięta w szafie na 

ubrania: nieznaczne ruchy wiszących, pociemniałych ubrań.

- W rzeczywistości  nie przyjechałam,  żeby jej pomóc. Przyjechałam,  żeby się nie 

background image

nudzić, ponieważ mój mąż został w Madrycie i nie miałam nic do roboty. Przyjechałam z 

egoistycznych pobudek, choć ona potrzebowała pomocy. Teraz zaginęła. Nikt nie wie, gdzie 

jest, choć istnieją pewne poszlaki... Znaleziono przedmioty, które... każą przypuszczać, że 

przytrafiło jej się coś złego... Uważam, że ją zawiodłam. Proszę o rozgrzeszenie, ponieważ 

uważam, że ją zawiodłam...

Oczka tworzące kratkę przypominały przetak. Nie wszystkie były tego samego koloru: 

jedne były czarne, inne zaskakująco czerwone.

Zakrystia  okazała  się przestronna. Mebli było  niewiele,  miejsca zaś wystarczająco 

dużo, żeby można było w niej uklęknąć, poruszać się na czworakach czy też leżeć z szeroko 

rozłożonymi rękami i rozstawionymi nogami. Uwagę, poza portretem papieża, obrazem Matki 

Boskiej w ramie wysadzanej okrągłymi kamyczkami oraz krzyżem, przyciągała biblioteczka z 

książkami z dziedziny botaniki. Należały do tej samej serii, ale każda opisywała inny świat: 

świat gwiazdnic pospolitych, goździków, firletek, nenufarów, kaczeńców, jaskrów, maków, 

skalnic,   róż,   stokrotek,   malw,   prymulek,   niezapominajek,   krwawników,   orchidei,   babek 

lancetowatych, dzwonków, psianki, hiacyntów, geranium, wiązówki błotnej... Po szybie drzwi 

wychodzących na patio ślizgało się słońce. Wewnątrz nie było gorąco, ale z wdzięcznością 

przyjmowało   się   obecność   wentylatora,   który   przydzielał   powietrze   obsesyjnym   ruchem 

głowy obserwatora meczu tenisowego. Kiedy przypadała kolej ojca Sebastiana Toro, falowały 

włosy na jego lewej skroni. Kiedy skupiał się na niej, wraz z orzeźwiającą bryzą docierał do 

niej zapach naftaliny.

- Powiem, ponieważ w tym przypadku nie obowiązuje mnie tajemnica spowiedzi i 

ponieważ   sądzę,   że   mogę   pomóc.   -   Lewa   dłoń   ojca   Sebastiana   Toro   gładziła   krzywiznę 

poręczy bujanego fotela. Palce były krótkie, owłosione. - Przyszła w południe, tak jak pani, ze 

dwa tygodnie temu. Pamiętam ją bardzo dobrze, niezwykle bystra panienka. Spytałem, czy 

chce się wyspowiadać, a ona odparła: „Nie, tylko z ojcem porozmawiać”. - Uniósł brwi, jakby 

prosił, żeby podzieliła jego zaskoczenie, ale również - jak rozumiała Nieves Aguilar - był to 

swego rodzaju znak. Niech ci tylko nie przyjdzie do głowy, mówił jej przez to, że pierwszy ją 

zagadnąłem.  Tym gestem ojciec Sebastian Toro próbował się zabezpieczyć.  Podobnie jak 

kilka minut wcześniej w konfesjonale, kiedy powiedział: „Proszę nie brać mi tego za złe, ale 

chyba poznałem tę dziewczynę”. - Chciała zadać mi kilka pytań na temat Manuela Guerina. 

Jego utwory bardzo jej się podobały.

Trafiła na nie w schronisku Duńczyka. Przeczytała, że byłem bliskim przyjacielem 

pisarza, dlatego przyszła się ze mną zobaczyć. Była nieprawdopodobnie bystra, pamiętam ją. 

A jaką minę zrobiła, kiedy powiedziałem: „Przykro mi, pomyliłaś się, dziecko. Nie jestem 

background image

tym księdzem, którego szukasz. Chodzi ci o don Francisca, niech spoczywa w pokoju. Zmarł 

dwa lata temu”. Mimo wszystko, ponieważ znałem trochę Manola Guerina, przystałem na 

rozmowę.

- O co pytała, ojcze?

-   O   nic.   Poprosiła,   żebym   jej   opowiedział   o   Manolu.   To   ja   zadawałem   pytania. 

Powiedziała,   że   mieszka   w   Madrycie,   że   spędza   tu   wakacje   razem   z   koleżankami,   że 

najbardziej lubi czytać i bardzo ucieszyło ją odkrycie pisarza, o którym w szkole nie słyszała 

od nikogo, nawet od pani. To właśnie wtedy o pani wspomniała. Dlatego, słuchając przed 

chwilą pani spowiedzi, zrozumiałem, że może być pani tą nauczycielką, o której mówiła. 

Twierdziła, że jest pani jej przyjaciółką. Musiałem ją długo wypytywać, zanim mi wszystko 

wyznała.   Robiła   wrażenie   nieśmiałej.   A   jednocześnie   bardzo   pewnej   siebie.   Pamiętam, 

pomyślałem, sam nie wiem dlaczego, że jej rodzice muszą być bogaci.

- Opowiedział jej ojciec o Manuelu Guerinie?

- Tak.

- Co mianowicie?

Ojciec Sebastian Toro popadł nagle w zadumę, jakby dostrzegł w pokoju coś niezbyt 

miłego, co znalazło się w zasięgu jego wzroku i czemu zaczął się uważnie przyglądać.

- Niewiele, córko. Powiedziałem jej, że poznaliśmy się w ostatnim roku jego życia. 

Bardzo się już wtedy postarzał. Miał niewiele ponad sześćdziesiątkę, ale wyglądał na więcej. 

Nigdy nie był głęboko wierzący, ale przyjaźnił się z don Franciskiem; w pewnym sensie stał 

się   i   moim   przyjacielem.   Lubił   księży,   jak   „wszyscy   porządni   ateiści”,   mawiał. 

Zafascynowanie literaturą było u niego rodzinne: jego cioteczny dziadek, Aleksander, był 

poetą i, przyznajmy to, podobnie jak on amatorem alkoholu...

Ani  jego  wuj, ani  on  sam  nigdy  nie  zostali  sławnymi  pisarzami,  ale   w  Roquedal 

bardzo się ich ceni. Guerin kochał swoje miasteczko. Nie jest tu za gorąco? Niczego pani nie 

brakuje?

- Nie, ojcze. Dziękuję.

- Powtarzam, jeśli ma pani ochotę na kawę, jakieś ciasteczka albo...

- Nie, naprawdę. Zaraz idę na obiad.

Ksiądz odwrócił wzrok w kierunku jasnej plamy na szybie drzwi. Był grubym, łysym 

mężczyzną o ciemnej karnacji. Brzuch uwypuklał mu sutannę.

-   Manolo   Guerin   był   pustelnikiem.   Mieszkał   w   domu,   który   zbudował   własnymi 

rękoma,  wykorzystując  stary magazyn  rybaków,  daleko za arabską wieżą. Teraz  chcą go 

zburzyć.   Zawsze   był   niezłomny.   Zarabiał   na   życie   w   różnoraki   sposób,   między   innymi 

background image

pracował   w   pensjonacie,   należącym   kiedyś   do   dońi   Paki,   a   teraz   do   pani   Ripio.   Miał 

niedorozwiniętą siostrę, którą kochał do szaleństwa. Znany był z romansów, ale o żadnym nie 

mówiło się tyle, ile o jego związku z Carmelą Cruz, siostrą Paki. Mówi się, że nie mogli bez 

siebie   żyć,   co   potwierdził   Guerin,   ponieważ   kiedy   Carmela   umarła   na   raka,   stoczył   się 

całkowicie. Już wcześniej nie stronił od kieliszka, ale od tamtej pory pił na umór, do świtu, aż 

padał nieprzytomny na plaży. Pod koniec życia pracował jako przewodnik turystyczny dla 

urzędu miejskiego i publikował zbiorki opowiadań i legendy związane z miasteczkiem. Lubił 

autentyzm.   Jego   obsesją   była   prawdziwa   natura   rzeczy.   Uważał,   że   jego   miasteczko,   że 

wszystkie   miasteczka,   są   zafałszowane.   „Spójrzcie,   co   zrobili   z   Roquedal”,   mawiał. 

Rozpaczał,   że   najgłębsze   tradycje,   najbardziej   pierwotne   rytuały   zostały   sprowadzone   do 

hipokryzji, sztuczności... Nie trzeba szukać zbyt daleko: jutro mają miejsce obchody Dnia 

Solidarności... Absurdalne święto. Kolejny wymysł urzędu, żeby chłopcy jak ci ze schroniska 

od Duńczyka mogli sobie pofolgować, upić się i wymiotować na plaży. Dziś wszystko jest 

takie   samo.   Kampanie   uświadamiające   poparcie   dla   imigrantów,   obrona   przed...   Dobra   i 

szlachetna   w   tym   wszystkim   jest   jedynie   nazwa.   Wystarczy   się   przyjrzeć   okolicznym 

gminom: bydlaki od narkotyków sprzedają truciznę w dyskotekach, spekulanci, gorsi niż psy, 

usiłują przejąć tereny, młode byczki, z jednej i drugiej bandy, prą do konfrontacji... Takie są 

nasze miasteczka... - Przerwał mu niespodziewany jęk dochodzący z rur, kurków czy też 

prysznica. - O czym to ja mówiłem?

- O Manuelu Guerinie. O swojej rozmowie z Soledad.

- Jesteśmy martwymi rozmawiającymi o innych martwych.

Po tym zdaniu ksiądz Sebastian Toro pogrążył się w długim milczeniu. Nagle szafa 

otworzyła się samoistnie, z ekshumacyjnym trzaskiem. Nic takiego, stare meble mają czasem 

ochotę postraszyć. Jednak Nieves Aguilar, której nerwy napięte były do ostateczności, ledwo 

się powstrzymała, żeby nie podskoczyć.

- Jest jeden rodzaj zła - powiedział łagodnie ojciec Toro, głosem tak słodkim, że nie 

była pewna, czy go dobrze zrozumiała. - Jest ich wiele, ale ten jeden jest gorszy, niż jesteśmy 

zdolni sobie wyobrazić. To zło zagnieździło się u nas, w miasteczku, pośród zawiłości spraw, 

pozornie niewielkie, prawie niewidoczne...

- Co to takiego, ojcze? - spytała, niemal bez tchu.

- Bóg jeden wie. A może diabeł. Nie wiem. Wiem tylko, że za każdym razem, kiedy je 

zauważam, kiedy je wyczuwam, dostaję gęsiej skórki, jakbym miał gorączkę...

- W szafie widać było szaty liturgiczne. Wentylator tchnął w nie życie. Zwisając z 

wieszaków poruszały się, falowały. Nagle coś opadło z sił, zakończyło się. Nieves Aguilar 

background image

wpatrywała   się   w   nieruchomy   wentylator.   -   Światło   -   powiedział   ojciec   Toro.   -   Znowu 

wysiadło. Ten jutrzejszy festyn pożera wszystko. Naprawdę jesteś z Madrytu, córko? Masz 

taką jasną karnację... Nordycką urodę. Tutaj przyjeżdża wielu Skandynawów...

-   Pochodzę   z   Madrytu.   -   Brak   monotonnego   pocieszenia   ze   strony   wentylatora 

wprawił Nieves Aguilar w stan bliski desperacji. - Czy ojciec powiedział Soledad coś jeszcze, 

co...

- Pożyczyłem jej książki.

- Jakie książki?

- Podejrzewam, że te z dorobku Manola, których jej brakowało. Przejrzała kartonowe 

pudło,   w   którym   Francisco   przechowywał   wszystkie   książki,   jakie   zostawił   mu   Guerin. 

Zrobiło mi się żal małej, więc pozwoliłem jej zabrać, które zechce, pod warunkiem, że je 

odda... Nie wiem, dlaczego pomyślałem, że jest bogata. Dlatego chciałem jej coś pożyczyć. 

Wszyscy bogacze są, moim zdaniem, biedakami.

- Mogłabym rzucić okiem na to pudło, ojcze?

- Jest puste. Zabrała prawie wszystkie. Te, które zostały, postawiłem na półkach. Nie 

lubię   literatury,   czytam   tylko   to,   co   dotyczy   przyrody,   zwłaszcza   kwiatów...   Przyroda 

interesuje   mnie   bardziej   niż   cokolwiek.   Człowiek,   jak   plastik,   jest   nowoczesnym 

wynalazkiem... Chwileczkę...

-   Ojciec   Sebastian   Toro   podniósł   się,   wyszedł   z   pokoju,   po   czym   wrócił   z   jakąś 

książką, którą jej wręczył. - Znalazłem jedną. To wiersze. Jeśli chce ją pani wziąć, pozwoli 

pani, że zanotuję. Zawsze zapisuję daty, kiedy coś pożyczam.

Nieves Aguilar podziękowała, a kiedy wkładała książkę do torebki, przyszło jej do 

głowy, żeby zadać pytanie, które uważała za oczywiste.

-   Jak   najbardziej,   tę   także   zapisałem.   -   Ojciec   Toro   wyszedł   ponownie,   wrócił, 

przerzucając kartki zeszytu, i przeczytał na głos datę. Soledad odwiedziła go na cztery dni 

przed telefonem do niej.

- Jeśli pamięta ksiądz - wyszeptała z drżeniem - tytuły pożyczonych jej książek...

- To były chyba opowiadania... Jakaś publikacja finansowana przez urząd miejski, a 

może   taka   prywatna,   którą   każdy   może   zlecić...   Guerin   nie   wydał   zbyt   wiele.   Niemniej 

przejrzę to spokojnie. W poniedziałek, o ile mi się uda, zadzwonię do członka rady miejskiej, 

żeby   zdobyli   dla   pani   egzemplarze...   Mówi   pani,   że   jakiś   detektyw   bada   sprawę   jej 

zaginięcia?

Nagle Nieves Aguilar wybuchła nieutulonym płaczem.

Miała   wrażenie,   że   płakała   tak   długo,   z   głową   pochyloną   do   przodu   i   dłońmi 

background image

zaciśniętymi na torebce. I nikt jej nie pocieszał.

Sen pojawił się wysoko na wzgórzu, odległy, świetlisty.

Quiros wspinał się w pośpiechu, podczas gdy pies przyglądał mu się z politowaniem 

niebieskimi   oczyma.   Był   to   dziwny   wzrok,   który   bez   wątpienia   mówił:   Nigdy   mnie   nie 

złapiesz.   Albo   jeszcze   dziwniejszy:   Lepiej   by   było   dla   ciebie,   gdybyś   mnie   nie   złapał. 

Obudził się, ściskając powłoczkę. Była sobota. Zegarek stanął, ale sądząc po intensywności 

światła, nie było jeszcze ósmej. Okno nadal było zaklinowane. Umocował klamkę, szarpał się 

z   nią  przez   chwilę,   po  czym   zostawił  w  spokoju.  Był  przygnębiony,  pewnie   miał   niskie 

ciśnienie.

Na tarasie chłopak, ziewając, ustawił trzy czy cztery stoły. Quiros zjadł śniadanie w 

samotności,   napełniając   płuca   morskim   powietrzem.   Następnie   wyjął   telefon   i   wystukał 

numer. Poinformowano go, kiedy ma dzwonić, żeby otrzymać odpowiedź.

- Po śmierci matki przez jakiś czas dręczyły ją koszmary - powiedział don Julian. - 

Budziły mnie jej krzyki, a kiedy wchodziłem do sypialni, leżała odwrócona twarzą do ściany, 

jakby ściana mogła ją chronić lepiej niż ja. Przytulałem ją, a jej serce uderzało o moją pierś: 

bum, bum, bum... Odnosiłem wrażenie, jakbym miał dwa serca. Zwierzała mi się wówczas, że 

wszystko budzi w niej strach: lampa w kształcie łabędzia, ubranie złożone na krześle, lalka... 

Wyobrażała sobie, że skrzypienie mebli jest wynikiem funkcjonowania jakiegoś mechanizmu 

bloczkowego. Przytulałem ją, dopóki nie zasnęła, a przynajmniej się nie uspokoiła. Teraz 

wspominam te chwile. Mój syn, fizyk, mówi, że światło niektórych gwiazd dociera do nas, 

kiedy one już nie istnieją. Wyobraź to sobie, Quiros: światło z przeszłości. Teraz to światło 

pada na mnie. I zastanawiam się, czy moje światło dotrze kiedyś do niej. Mój brat, biskup, 

twierdzi, że miłość Boża jest lustrzaną taflą, odbijającą się w podobnej tafli. Słuchasz mnie, 

Quiros?

- Tak, proszę pana.

-   Pamiętam   nawet   nazwisko   lekarki,   która   robiła   jej   testy   psychologiczne:   doktor 

Reuben,  z Valdelosy.  Powiedziała,  że jest wyjątkowo  inteligentna,  ale  ma  zbyt  wybujałą 

fantazję.   Cevallos,   jej   wychowawca,   był   tego   samego   zdania.   Wykryto   u   niej   niedobór 

magnezu, podobnie jak u matki. To dziedziczne: jej matka miewała skurcze, sztywniała. Poza 

mną nikt o tym nie wiedział. Jej się to na szczęście nie zdarza. Niemniej zawsze była trudnym 

dzieckiem. Mówię ci o tym, ponieważ komuś muszę się zwierzyć, a wiem, że tobie mogę 

powiedzieć wszystko.

- Tak, don Julianie.

background image

Zakłócenia były jak dym: chwilami Quiros nie widział wyraźnie słów don Juliana, 

chwilami tracił je z oczu całkowicie.

-   Z   drugiej   strony...   Czekam,   aż   zadzwoni   do   mnie   Correa.   Znaleźliśmy   chyba 

odpowiedniego człowieka, który zajmie się wszystkim. Jest inspektorem w wydziale do spraw 

osób zaginionych, to człowiek godny zaufania. W ministerstwie powiedziano mi, że pracuje 

w sposób dyskretny, a o to przecież chodzi. Masz jeszcze ten wisiorek, prawda?

- Tak, proszę pana.

- W takim razie oddasz mu go, wyłącznie jemu. Zawiadomię cię, kiedy przyjedzie do 

miasteczka.   -   Quiros   poczuł,   że   chłodno   mu   w   głowę.   Korzystając   z   przerwy,   włożył 

kapelusz. - Mów, Quiros. Nie ukrywaj przede mną niczego. Mów.

Quiros   niczego   nie   ukrywał.   Wpatrywał   się   w   wystawę   sklepiku   dla   turystów 

mieszczącego   się   naprzeciw   pensjonatu,   przy   uliczce   prowadzącej   w   dół   nad   morze. 

Ramiączko od stanika jednego z kostiumów spadło z wieszaka, a jego ogarnęła nagła chęć, 

żeby rozbić szybę i umieścić je na właściwym miejscu.

- Jeśli mam być całkiem szczery, don Julianie...

-   Nie   ma   mowy   o   drodze   oficjalnej,   jeśli   to   chcesz   powiedzieć   -   zadrżał   głos   w 

słuchawce. - Nie zamierzam zostawiać tej sprawy w rękach jakichś małomiasteczkowych 

przygłupów z żandarmerii. Nie chcę oglądać twarzy mojej córki porozwieszanej wszędzie, 

gdzie się da, i tubylców zgłaszających się na ochotnika, żeby jej szukać.

Nie   chcę,   żeby   gazety,   czasopisma   i   reality   show   bogaciły   się   kosztem   mojego 

dziecka. Nikt nie powinien się o tym dowiedzieć, zwłaszcza policja. Dlatego rozmawiałem z 

policją. - Quirosa nie zaskoczyła ta sprzeczność: była charakterystyczna dla świata bogatych. 

-   Znam   nawet   producenta,   który   mógłby   nakręcić   o   tym   film...   -   Brzęczenie,   słowa 

wyparowane - ... została poniżona.

- Źle pana słyszę, don Julianie.

- A teraz?

- Lepiej.

- Muszę ci zadać jedno pytanie, Quiros.

- Ja panu również. Proszę, pan pierwszy.

-  Chcę  poznać  twoją opinię   na temat  tego,  co  się  stało.  Niczego  przede  mną   nie 

ukrywaj.   Jestem   twoim   pracodawcą,   ale   teraz   chcę,   żebyś   się   poczuł   jak   mój   przyjaciel. 

Otwórz swoje serce.

Cisza.

-   Cóż...   Przychodzi   mi   do   głowy   wiele   powodów,   dla   których   piętnastoletnia 

background image

dziewczyna mogła zgubić wisiorek, don Julianie...

- Ale?

- Łańcuszek jest zerwany.

- Aha.

Cisza.

- Jestem przygotowany na wszystko, Quirosie, nawet na to, że zadzwoni telefon i ktoś 

zażąda pieniędzy. Na wszystko, nawet na najgorsze. „Jeśli będziesz mnie szukał, odnajdziesz 

mnie martwą”. Pamiętaj o zostawionej przez nią wiadomości... Jednak nie, wycofuję się, nie 

na wszystko: nie jestem przygotowany na to, by komukolwiek o tym mówić. Teraz twoje 

pytanie. - Quiros chciał tylko wiedzieć, czy może już rzucić tę robotę. Pragnął wrócić do 

Madrytu. Ale sprzeciw dotarł do niego szybciej niż słowa.

- Nawet o tym  nie marz. Jesteś tam potrzebny bardziej niż kiedykolwiek.  Musisz 

zostać   przy   nauczycielce.   Nie   zatrudniłem   cię   tylko   po   to,   żebyś   szukał   mojej   córki, 

pamiętasz?   Masz   także   nie   dopuścić,   by   ta   kobieta   rozpowiadała   dookoła   to,   czego   nie 

powinna. Jeśli znikniesz, będzie się denerwować i zacznie działać na własną rękę.

- To dyskretna osoba. Martwi mnie raczej jej mąż...

-   Akurat   to   powinno   martwić   cię   najmniej.   Pilnuje   go   kilku   moich   ludzi.   Jeśli 

przyjdzie   mu   do   głowy   cokolwiek   opublikować,   zostanie   wyeliminowany.   Mój   ojciec 

twierdził,   że   nawet   anioł   miłosierdzia   bywa   bezlitosny   wobec   tych,   którzy   wywołują 

skandale. A jeśli chodzi o nią... Co jej powiedziałeś?

- Że zgłosiłem zaginięcie w żandarmerii.

- Zapewnij ją, że policja już nad tym pracuje, i poproś o dyskrecję.

- Ona jest dyskretna, don Julianie. Jest...

- Postaraj się, żeby to się nie zmieniło.

Kiedy się rozłączył, taras nadal był pusty. Wszedł do pensjonatu. Pryszczaty chłopak 

wręczył mu jakąś kartkę. Przed chwilą przekazali mu ją jacyś dwaj chłopcy, powiedział. Nie 

musiał nawet czytać: nic nadzwyczajnego. Quiros nie przejął się groźbą; zarabiał na życie, 

sprzedając   je  za   grosze.   Szczerze  mówiąc,   bardziej  interesowało  go  to,   żeby  kobieta  nie 

dowiedziała się o drugim anonimie. Taki był Quiros. Podarł kartkę na kawałki i wyszedł na 

ulicę. Było jeszcze za wcześnie, żeby zadzwonić do Pilar. I za wcześnie, żeby kobieta zeszła 

na   dół.   Nie   było   jednak   za   wcześnie   na   morze.   Choć   szare   i   brudne   jak   stary   dziad, 

pozostawało przecież tam gdzie zawsze. Postanowił przejść się chwilę jego brzegiem.

Promenada była pusta. Na plaży jacyś ludzie w roboczych kombinezonach czyścili 

piasek   specjalnymi   odkurzaczami.   W   oddali   kołysał   się   statek.   Tym   razem   nie   była   to 

background image

żaglówka, tylko prawdziwy statek; Quiros z łatwością mógł dojrzeć halsliny. Z latarni zwisały 

afisze zapowiadające, że dziś dzień festynu. Quiros wciąż odczuwał przygnębienie. Poranna 

szaruga przywodziła mu na myśl wspomnienia z dzieciństwa. A przecież był to szczęśliwy 

okres,   w   każdym   razie   nie   całkiem   nieszczęśliwy:   pomagał   ojcu   przy   kanalizacji   i 

rezerwuarach, grał w piłkę z chłopakami z dzielnicy, palił po kryjomu w pokoju; kuzynka z 

Asturii,   starsza   od   niego,   zaproponowała   mu   kiedyś,   że   może   jej   dotknąć,   jeśli   chce.   I, 

oczywiście, dotknął.

Na   murze   wzdłuż   promenady,   wśród   płaskich   patyczków   od   lodów,   zobaczył 

plastikowy kubełek i łopatkę.

Przystanął, przyglądając się tym przedmiotom, przypomniał sobie bowiem, że widział 

podobne w sypialni dwojga zamordowanych przez siebie dzieci. Byli to synowie sędziego, 

jakiegoś   tam   Conrado   czy   Currado.   Sędzia   uniewinnił   kogoś,   kogo   nie   powinien   był 

uniewinniać,   i   skazał   kogoś,   kogo   tym   bardziej   nie   powinien   był   skazywać.   Quirosowi 

powiedziano, że nie może stosować specjalnej taryfy ani wobec jego żony, ani maluchów. 

Pewnej nocy wszedł do domu sędziego i upewnił się, że rodzice śpią.

Potem zajrzał do pokoju chłopców. Byli mali, starszy nie mógł mieć więcej niż osiem 

lat   i   spał   przytulony   do   misia.   Drugi   do   plastikowego   pistoletu.   Leżeli   z   rozrzuconymi 

szeroko nogami. Starszy wzdłuż łóżka, młodszy w poprzek.

Obok   łóżka   młodszego   stał   kubełek   z   łopatką.   Quiros   zapamiętał   to,   ponieważ 

zdziwiła go obecność takich przedmiotów w miejscu, które nie znajdowało się nad morzem, 

tylko w północno-wschodniej części Madrytu. Dzieci spały głęboko. Quiros zamknął cicho 

drzwi, wziął puszkę benzyny i rozlał ją po schodach przed domem. Czekał dwie ulice dalej, 

żeby upewnić się, że nikt nie ujdzie z życiem. Buchnęły płomienie, strażakom udało się je 

stłumić dwie godziny później. Dym przetrwał nieco dłużej.

Quiros wziął kubełek i łopatkę, po czym rozejrzał się wokół, nie dostrzegł jednak 

potencjalnego właściciela. Odstawił je z powrotem na murek i poszedł dalej. Wiatr szarpał go 

za marynarkę jak dobrotliwy pies. Plątały mu się trochę nogi i chociaż nie było gorąco, zaczął 

się pocić. Brakowało mu też tchu, co zmuszało go do oddychania otwartymi ustami, jakby w 

jego   piersiach   tkwił   kłąb   dymu.   Pozbierał   do   kupy   wszystkie   te   odczucia   i   doszedł   do 

wniosku, że oznaczają śmierć. Nie umiera się, kiedy się umiera; zaczyna się umierać dużo 

wcześniej.   Pełna   śmierć   czatowała   na   Quirosa   wysoko,   dlatego   wspinając   się,   musiał 

przystawać, ponieważ nawet śmierć kosztowała go sporo wysiłku. Chętnie wspinałby się w 

czyimś towarzystwie, ale czyim? Jego uczucia do Pilar były zaledwie letnie, a dawno już 

zapomniał o innych kobietach. Jeśli zaś chodzi o Martę...

background image

Nie. O Marcie nie chciał myśleć. A już zwłaszcza nad morzem.

Odwrócił się. Słońce nie mogło się zdecydować, czy wyjrzeć na pozbawione wdzięku 

niebo.

Po powrocie stwierdził, że kobieta jeszcze nie zeszła.

Czekał na nią, oglądając telewizję. Puszczano właśnie telenowelę, Pilar je lubiła. Tej 

akurat   nie   znał.   Poza   tym   dawno   już   musiała   się   zacząć.   Na   ekranie   widać   było 

ciemnowłosego,   młodego   jeszcze   mężczyznę   w   spodenkach   kąpielowych,   którego   jakaś 

dziewczyna   i   chłopak   ciągnęli   na   siłę   nad   basen   i   któremu   następnie   pokazywali   coś 

pływającego w wodzie - ciało kobiety - śmiejąc się z bólu, jaki wywołali tym widokiem. 

Podkład muzyczny stanowiły werble.

- Powiedz, Carlosie Escorial - mówiła dziewczyna.

- Podoba ci się twoja sekretarka?

Potem   było   przyjęcie,   w   tym   samym   domu   pełnym   gości:   kieliszki   szampana, 

kelnerzy, dziewczyna o długich, słomianych włosach. W pewnej chwili przed kamerą pojawił 

się Carlos Escorial. Cały mokry, jakby jego również wrzucono do basenu.

- Pragnę państwa poinformować - stwierdził drżąc - o ile państwo nas oglądają, że to 

wszystko dzieje się naprawdę... a ja, Carlos Escorial... jestem człowiekiem z krwi i kości, a 

nie postacią z filmu, i chociaż myślą państwo, że słowa te napisane zostały specjalnie dla 

mnie, prawda jest...

W   tym   momencie   ciemnowłosa   kelnerka   zmieniła   kanał.   Quiros   był   jej   za   to 

wdzięczny. Brodacz, siedzący przy sąsiednim stoliku, tym razem bez rudowłosych kobiet, 

zaprotestował. Kelnerka przeprosiła i włączyła ponownie telenowelę, ale ta zdążyła się już 

skończyć. Zamiast niej nadawano przegląd sportowy.

Kobieta   nie  pojawiła  się  przez  cały  ranek,  po południu  również.  W  końcu,  kiedy 

zszedł na kolację, zastał ją przy jednym ze stolików na tarasie, pijącą jakiś przezroczysty 

płyn. Ubrana była w cienki, czarny kostium z żakietem z krótkimi rękawami i białą bluzkę. 

Wyglądała elegancko i ślicznie. Kiedy przechylała szklankę, cytryna  uderzała lekko o jej 

wargi. Quiros był zachwycony, że ją widzi, ale jej tego nie powiedział. Nie przejawił też 

większej radości niż poprzednio, a kiedy usiadł naprzeciw niej, nawet się nie uśmiechnął. 

Kobieta natomiast wydawała się szczęśliwa, choć trochę zdenerwowana. Bawiła się obrączką, 

zsuwając   ją   ze   szczupłego   białego   palca,   i   co   chwila   rzucała   ukradkowe   spojrzenia   w 

kierunku leżącego na stole telefonu komórkowego.

- Proszę tylko o dobre wiadomości - powiedziała. Jej oddech pachniał alkoholem.

-  Żandarmeria  bada  sprawę.  Wie  pani,  będą...  To  znaczy,  przeszukują  miejsce,   w 

background image

którym   znaleźliśmy   wisiorek.   Uważają,   że   mógł   się   jej   po   prostu   zerwać.   Czekają   na 

ekspertów i techników.

- Ekspertów i techników?

- Tak, z Madrytu. Sprawa jest w dobrych rękach, niech się pani nie martwi... Proszono 

nas, oczywiście, o dyskrecję. Pełną dyskrecję. Nie chcą... Nie chcą na razie tego upubliczniać, 

ponieważ mogą się mylić. Rozumie pani...

- Rozumiem.

- A pani mąż? Rozmawiała z nim pani?

Nieves   Aguilar   ułożyła   usta   w   rozlewający   się   szeroko,   pełny,   nieco   przesadny 

uśmiech.

- Czekam na jego telefon.

- Niech pani zachowa rozwagę. On też.

- Proszę się nie martwić. - Zniżyła głos. - Nie przykabluje.

Czterech mężczyzn grających w domino wybuchnęło śmiechem, jakby w odpowiedzi 

na jej komentarz, choć w rzeczywistości nagrodzili nim dowcip o dziewczynie siedzącej na 

łóżku, którego Quirosowi nie udało się wysłuchać w całości.

- A pani? Nie widziałem pani przez cały dzień...

- Załatwiałam różne sprawy. - Kobieta bawiła się przez chwilę ciszą. - Opowiem o 

tym panu pod jednym warunkiem: pójdzie pan ze mną na spacer. Chciałabym zobaczyć festyn 

i sztuczne ognie. Może zjedlibyśmy tam kolację...

Quirosowi nie spodobał się ten pomysł, ale wyraził zgodę. Na ulicy wszystko tonęło w 

mroku, poza kwiatami w doniczkach. W oddali wybuchały pióropusze dźwięków.

Ruszył w ich kierunku jak ktoś posłuszny wezwaniu. Kobieta mówiła, dostosowując 

się do jego kroku.

-   Miałam   wczoraj   bezsenną   noc,   ale   dzisiaj   spojrzałam   na   sprawy  inaczej.   Kiedy 

wstałam,   doznałam...   objawienia.   Niech   się   pan   ze   mnie   nie   śmieje.   -   Nie   śmieję   się, 

zamierzał   powiedzieć   Quiros,   ale   kobieta   nie   przerywała.   -   To   całkiem   rozsądna   teoria. 

Soledad przyjeżdża do miasteczka i czyta książki Guerina, na które natyka się w schronisku. 

Podobają się jej, postanawia je zatrzymać. Później zamierza zwrócić, ale na razie chce mieć w 

zasięgu ręki. To jedyne egzemplarze: Guerin wydawał tylko rzeczy, które sam finansował. 

Pragnie poznać lepiej ich autora. Ale niestety pisarz już nie żyje. Dowiaduje się, że przyjaźnił 

się z księdzem. Ale niestety ksiądz również nie żyje. Teraz jest tu już inny ksiądz. Znał trochę 

Guerina,   jest   bardzo   miłym   człowiekiem,   a   nie   mogąc   jej   służyć   informacjami,   pożycza 

książki, których nie czytała. I wtedy, w jednej z ostatnich pozycji, Soledad natyka się na coś, 

background image

co... jak by to powiedzieć, wprawia ją w osłupienie: nie wie, co robić. Może to tylko legenda, 

ale zaciekawia ją jak żadna inna. Istnieje miejsce, w które musi pójść, żeby wyjaśnić zagadkę 

-   książka   z   pewnością   je   wymienia.   Miejsce   położone   poza   miasteczkiem,   ale   gdzieś   w 

pobliżu,   wystarczająco   blisko,   by   mogła   się   tam   dostać   piechotą.   Planuje   wszystko   i 

postanawia o tym komuś opowiedzieć. Komu? Swojej nauczycielce i przyjaciółce. Do usług. 

„Powiem jej, myśli. A może lepiej nie? Jeszcze mi nie uwierzy. Musi przyjechać i zobaczyć”. 

Dzwoni do mnie i zaprasza, nie wspominając o niczym, może dlatego, że dla niej samej nie 

jest to do końca jasne. Zdradza ją jednak ton głosu: jest zdenerwowana... Następnego dnia 

wyrusza   na   wycieczkę.   Zamierza   wrócić   przed   moim   przyjazdem.   Wyjeżdża   bardzo 

wcześnie.   -   Kobieta   zatrzymała   się   w   połowie   wymarłej   uliczki   i   odwróciła   w   kierunku 

Quirosa,   odrzucając   głowę   do   tyłu,   jakby   chciała   nabrać   powietrza.   Jej   alkoholowy, 

niewidzialny   oddech,   podkreślał   każde   wypowiedziane   słowo.   -   I   nie...   wra...   ca...   - 

Wypowiedziawszy te słowa, podjęła na nowo marsz. - Ale jestem optymistką: zapewne zajęło 

jej to więcej czasu, niż przewidywała, a nie mogła stamtąd do mnie zadzwonić. I pewnie 

zgubiła wisiorek, ale jest cała i zdrowa. To tylko teoria - dodała śpiewnym tonem. - Moja 

teoria.

Quiros skręcił za róg i ruszył stromą ulicą, zerkając kątem oka, czy kobieta idzie za 

nim, jakby chciał jej tym samym powiedzieć: „Tędy idzie się pod górę”. Torebka zsunęła się 

jej z ramienia, poprawiła ją zdecydowanym gestem.

- Jestem pewna, że w jednej z tych książek znajdę miejsce, do którego chciała... do 

którego... do którego miała zamiar się udać. Nic więcej nie wiem, na razie. Książka, którą 

pożyczył   mi   ksiądz,   to   zbiór   ładnych   wierszy,   nic   więcej.   Czytając   je,   pomyślałam   o 

odwiedzeniu domu Guerina. Kiedyś musiał być śliczny, z pomalowanymi na biało deskami i 

oknami   w   kształcie   bulajów,   położony   tak   blisko   morza,   że   sprawia   wrażenie,   iż 

wystarczyłoby   go   lekko   popchnąć,   żeby   popłynął   w   dal.   Jest   jednak   bardzo   zniszczony. 

Szkoda. I nie mogłam do niego wejść, założono kłódkę. Przyglądałam mu się i myślałam o 

życiu tego człowieka, tego biednego pijaka poety... Wspominałam panu, że przyjaźnił się z 

Paką Cruz, poprzednią właścicielką pensjonatu? Do diaska, ależ niesamowita atmosfera!

Nagle, sami nie wiedząc kiedy, jakby znaleźli się w zatłoczonym tunelu. Sklepienie 

tworzyły kolorowe żarówki, nawierzchnię - tysiące butów. Z góry dobiegał jazgot trąbek.

- Festyn - powiedział Quiros.

Z gromadkami dzieci, babciami, dziadkami i balonikami wszystkie rodziny sprawiały 

wrażenie wielodzietnych. Nie brakowało również turystów o jasnej karnacji, ciemnoskórych 

imigrantów i ludzi, którzy żebrali lub oferowali coś, zamiast żebrać. Oboje przedostali się z 

background image

trudem na drugą stronę ulicy, Quiros torował jej drogę. Drzwi barów płonęły ogniem głosów. 

Nieves Aguilar zaproponowała drinka. Quiros powiedział: „Zgoda”. Weszli do zamglonego 

papierosowym dymem lokalu, ona zamówiła jerez. Quiros wydał polecenie co do gatunku, 

butelki oraz sposobu podania trunku; gruby wskazujący palec pokazywał wszystko po kolei.

- Co pan na to?

- Na co?

- Na moją teorię.

- Niezła.

Kobieta pochyliła - Pan nie pije?

- Nie - powiedział Quiros.

- Niech pan nie robi z siebie abstynenta. Wiedzę w tym zakresie posiadł pan już jakiś 

czas temu.

Niedługo po tym, jak opróżniła drugi kieliszek, Quiros zauważył, że kobieta śmieje się 

z byle czego i robi cielęcą, głupawą minę, kiedy na coś patrzy. Nagle otworzyła torebkę, 

wyjęła telefon i oddaliła się; wróciła prawie natychmiast.

- To nic, jestem dziś słomianą wdową... Przez pół dnia próbuję się dodzwonić do 

męża...   Czy   to   możliwe,   żeby   ten   nicpoń...   Nic   tylko   te   zebrania...   Zaległe   prace,   prace 

nieprzewidziane...

Drzwi do lokalu otworzyły się, uderzając go w pośladki.

Quiros zwrócił uwagę wchodzącemu mężczyźnie, ten zaś przeprosił go natychmiast. 

Nieves Aguilar rozśmieszył ten incydent. „Ależ zrobił minę, biedak! - powiedziała.

- Nieźle go pan przestraszył,  nie ma  co mówić”.  Wybuchła  śmiechem.  Zamówiła 

kolejne wino. Nagle, jakby w odpowiedzi na czyjeś wołanie, odwróciła się do baru i oparła 

nos na szybie, za którą przycupnęły przekąski.

- Muszę coś jeść, kiedy piję. To nie-zbęd-ny wymóg...

Zdecydowała się na sałatkę wielowarzywną. Quiros nie chciał spróbować. „W takim 

razie   wszystko   dla   mnie”,   powiedziała.   Zjadła   w  pośpiechu,   pomiędzy   jednym   a   drugim 

łykiem wina i przerwami na papierową serwetkę.

Wycierała chlebem talerz, kiedy rozległy się eksplozje.

- Fajerwerki!

Wychodząc,   niemal   strąciła   talerz.   Quiros   uregulował   rachunek,   dogonił   ją   na 

chodniku i wyprzedził. Ulica wrzała pod anemonowym niebem.

- Tędy! - rzuciła Nieves Aguilar, ale szła posłusznie za Quirosem.

background image

Niemożliwością było się jednak przedrzeć. Tłum korkował drogę. Quiros dostrzegł 

znak   „Stare   Miasto”   i   odniósł   wrażenie,   że   tym   razem   bez   wątpienia   zdoła   dotrzeć   do 

centrum. Musieli być blisko, ponieważ petardy z pewnością odpalono na placu, rozdzierający 

powietrze huk słychać było za rogiem. Gdyby nie ludzie, myślał Quiros, tym razem na pewno 

by doszedł - Nie był jednak zły,  przeciwnie: cieszyła  go ta powszechna radość. Taki był 

Quiros.   W   końcu   postanowił   skapitulować,   przede   wszystkim   ze   względu   na   kobietę, 

ponieważ stąd nie mogła wygodnie oglądać widowiska. Wyszukał wolne przejście, wskazał je 

kobiecie. Dotarli do pustej przestrzeni. Brak ścian i ludzi ofiarowywał im noc.

Nieves Aguilar stała spokojnie, obejmując się ramionami, z rozanielonym uśmiechem 

wpatrując się w salamandrę, która rozpływała się po niebie. W przerwie między wybuchami 

spytała:

- Pan nie ogląda?

- Owszem - odpowiedział. I nadal patrzył na nią.

Kiedy na niebie pozostały już tylko obłoki prochu wywołujące obstrukcję powietrza, 

Nieves Aguilar ruszyła dalej.

Z jakiegoś powodu Quiros włożył zdjęty wcześniej kapelusz ruchem kogoś, kto składa 

pokłon przed świętym obrazem.

Okrążyli  pusty plac, pozostawiając po jednej stronie rozbłyskujące, wesołe miasto. 

Cisza przypominała łoskot, ciemność oślepiała. Zatrzymał ich jakiś płot, ale kobieta znalazła 

przejście. Za nim - nieskończoność. Grunt był piaszczysty.

Zdjęła buty i niepewnie posuwała się naprzód. Quiros nie widział już jej postaci w 

czarnym kostiumie, tylko włosy - złota, drżąca plama odcinała się jak dzwon na tle nocy.

- Zauważył  pan, jaki piękny wieczór? - spytała Nieves Aguilar i uniosła ramiona, 

jakby słowo „piękny” przelatywało obok, a ona próbowała je pochwycić.

Nie wiedzieć czemu, podążanie za niepewnymi krokami kobiety napawało Quirosa 

szczęściem,   choć   zaledwie   sobie   to   uświadamiał.   Przypomniał   sobie,   jak   krzyczała 

poprzedniego dnia. Było w tym coś, co bardzo mu się podobało, a także coś, co nie podobało 

mu się wcale, ale nie potrafił określić, co to było. Wiedział jedynie, że mógłby tak iść za nią 

przez wszystkie noce swojego życia.

Zobaczył, jak kobieta zatrzymuje się tuż przed falami.

Usłyszał, jak mówi głosem przyćmionym od alkoholu.

- Czytał  pan Marca Lombarda? Nie, na pewno go pan nie czytał,  też pomysł. To 

teoretyk wychowania. Twierdzi, że szczęście zależy od tego, co nazywa „przywiązaniem do 

krzesła”. Ja jestem przywiązana do swojego krzesła. To znaczy, nie tylko ja, pan również. - 

background image

Roześmiała się.

- Wszyscy,  nawet pan... Jesteśmy przywiązani i musimy tak żyć,  to nieuniknione, 

obligatoryjne, właściwe naszej kondycji. Ale najważniejsze jest to, co dzieje się w tym czasie. 

Jeśli   szarpiemy   się,   próbując   się   uwolnić,   stajemy   się   coraz   bardziej   nieszczęśliwi. 

Rozwiązanie sprowadza się więc do tego, by... żyć na tyle, na ile pozwalają nam nasze więzy 

i nasze miejsce, znaleźć najlepszą pozycję, najwygodniejszą, pozostając w więzach do końca. 

Tego właśnie nie potrafią zrozumieć dziewczęta pokroju Soledad. Kiedy się jest młodym, 

łatwo wierzyć, że możemy zerwać więzy i uciec... Wie pan jednak, co na tym zyskujemy? 

Wyrządzamy sobie tylko większą krzywdę. Chociaż... Nie, Lombardo chce powiedzieć co 

innego... Zresztą, nie wiem, po co to mówię... Pewnie dlatego, że trochę wypiłam... O czym 

pan myśli?

Quiros,   który   właśnie   sobie   przypomniał,   jak   przywiązał   pewnego   mężczyznę   do 

krzesła głową w dół i wsadził mu w tyłek kij od szczotki, zawahał się.

-  Proszę  posłuchać  -  ciągnęła  Nieves  Aguilar,   chociaż   na przekór  swoim  słowom 

właśnie wtedy zniżyła głos do szeptu. A może właśnie dlatego to powiedziała. - Ufam panu.

Quiros patrzył  na nią.  Oczy kobiety błyszczały pośród nocy jak dwa oszlifowane 

drogie kamienie.

- Mam do pana ogromne zaufanie - powtórzyła. - Większe niż do policji, większe niż 

do   kogokolwiek.   Napawa   mnie   pan...   spokojem...   poczuciem   bezpieczeństwa.   To   pan 

przywiązuje mnie do krzesła. - Uśmiechnęła się.

- Chcę przez to powiedzieć, że jest pan dobrym człowiekiem. I wiem, że potrafi ją pan 

odnaleźć. Znajdzie pan Soledad, uratuje ją... Mam takie przeczucie. - Głos jej zwilgotniał, 

jakby przeniknęła go morska bryza. - Przeczucia nigdy mnie nie mylą...

Przez chwilę Quiros nie odrywał od niej wzroku. Potem pomyślał sobie, że sprawy 

mogłyby   się   potoczyć   inaczej,   gdyby   mogli   tak   trwać,   odwzajemniając   sobie   wzrokiem 

zainteresowanie. A może wcale nie, nigdy się bowiem nie wie, jakie drogi obierze życie dla 

mających nastąpić wydarzeń. Pewne jest jedynie to, że (w połowie tego nawiasu spojrzeń) 

zdecydował się odwrócić wzrok i usłyszał, jak prosi go, żeby wracali. Wydało mu się wtedy, 

że świat zawirował. Wirował i wirował. I nigdy już, przenigdy, nie miał przestać, zawsze w 

tym samym kierunku.

Weszli   do  miasteczka,   przemierzali   puste   ulice.   Proszę   pani,   pomyślał   Quiros.  W 

piersiach czuł ciężar, duszę przenikał mu chłód. Proszę pani, myślał. Chciałby móc jej to 

powiedzieć,   niewiele   brakowało,   żeby   to   zrobił.   Proszę   pani,   nie   chciałbym,   żeby   pani 

pomyślała... Otworzył usta formułując słowa. Proszę pani, nie chciałbym,  żeby pomyślała 

background image

pani, że...

Nagle jednak coś innego nabrało większego znaczenia.

Odwrócił   głowę,   żeby   się   upewnić.   Stanął   pośrodku   stromej   uliczki.   Światło 

stłuczonej lampy mrugało do nich przekornie.

- Muszę gdzieś pójść - powiedział pospiesznie. - Pani... niech idzie dalej prosto tą 

ulicą... Dojdzie pani do pensjonatu, na pewno się pani nie zgubi...

Skręcił   w   jakiś   zaułek   i   przyspieszył   kroku,   zdejmując   kapelusz   i   rzucając   go   w 

ciemność. Pozbył się także okularów, wsuwając je razem z etui do śmietnika, z którego łatwo 

mu  je potem będzie wyciągnąć.  Obejrzał się za siebie i dostrzegł  w głębi postać bladej, 

nieruchomej, bez wątpienia zaskoczonej kobiety. Machnął jej ręką na pożegnanie, skręcił za 

róg i wtedy wszystko się dokonało.

Miał nadzieję, że tylko on ich interesował. Miał też nadzieję, że kobieta go posłucha. 

Postanowił się nie bronić.

Wymierzali   mu   silne   ciosy   i   kopniaki,   ale   niezbyt   fachowo,   brakowało   im 

doświadczenia;  te w żołądek bolały najbardziej. Jeden nie robił nic, tylko  mówił.  Quiros 

dojrzał go przez las pięści: był to chłopak ze zmierzwionymi  włosami, wielki Borja. Nie 

krzyczał: mówił. Jednak to, co mówił, bez wątpienia bardzo ważne dla niego, Quirosa nie 

obchodziło wcale.

Mężczyznę tak naprawdę interesuje, między innymi, obserwowanie asteroid średniej 

wielkości,   komet,   gromad   kulistych   i   mgławic   za   pomocą   teleskopu   o   horyzontalno-

wertykalnej   konstrukcji;   badanie   ponad   stu   rodzin   chrząszczy   żyjących   na   Półwyspie 

Iberyjskim,   do   których   zaliczają   się   Silphidae,   czyli   padlinożerne,   i   Scarabaeidae,   czyli 

żywiące się ekskrementami  (inaczej  żuki gównozjady);  klasyfikowanie  różnych  gatunków 

wilg, takich jak wilga brunatna o szarym kołnierzu, czarnych plamkach po bokach głowy i 

ciemnym   podgardlu;   pewna   teoria   o   pochodzeniu   boksytów,   którą   przyjmuje   nie   bez 

zastrzeżeń; nowa metoda rozwiązywania równań różniczkowych drugiego stopnia; uprawa 

hydroponiczna   w   piankowych   kostkach;   cyfrowa   optymalizacja   filmów   za   pomocą 

mikrokamery   z   wymiennymi   soczewkami;   ostatnia   powieść   Carmen   del   Mar   Poveda; 

Mistrzostwo języka Cesara Saucedy; biografia Alice Tomlinson. Ignorancja tak wielka, że aż 

boli, myśli.

Każdemu   z   wymienionych   obszarów   wiedzy   mężczyzna   poświęca   proporcjonalną 

ilość czasu. Nie spieszy się, wszystko ma pod kontrolą, jest uporządkowany, precyzyjny. Ma 

do dyspozycji całe dnie i noce, nie musi spać.

Potrafi wytrzymać bez snu tydzień, w pełnej gotowości.

background image

Udowodniono   to   naukowo.   Istnieją   ludzie,   którzy   potrafią   egzystować   bez   snu, 

ponieważ jawę tworzą swoistego rodzaju kręgi czy uskoki i można wypoczywać, nie tracąc 

świadomości, w stanie nieprzerwanego czyśćca.

Świta. Mężczyzna czyta, założywszy nogi na stół. Telewizor jest włączony, wokół 

leżą sterty książek, a u jego nóg pies; w oddali pieje kogut. Poza tym cisza. Ma rozchylony 

szlafrok, jego wacek spoczywa między udami, na wpół miękki, na wpół twardy, W zależności 

od   tego,   ile   optymizmu   czy  pesymizmu   wykażemy.   Lampa   z   przekrzywionym   abażurem 

oświetla kontury jego twarzy.

Czytał przez całą noc. Nowe opowieści są jeszcze ciekawsze niż poprzednie. Czyni 

postępy, myśli. Trudno uwierzyć, ale dostarczają mu po prostu ogromu wrażeń i okazji do 

rozwiązywania łamigłówek. Właśnie kończy kolejną historię. To niewiarygodne.

Przerywa na chwilę. Nie po to, żeby odpocząć, tylko żeby przemyśleć pewne sprawy. 

Godziny   bliskie   świtu,   kiedy   świadomość   świata   pogrążona   jest   w   głębokim   śnie,   są 

odpowiednie   dla   zagadek.   Opowieści   drażnią   jego   rozsądek,   rozbudzone   na   nowo 

wątpliwości rzucają wyzwanie rozumowi. Mężczyzna już kilka dni temu wyciągnął ważny 

wniosek: nie trzeba postradać zmysłów, żeby zaspokajać pragnienia. Zrozumienie tego faktu 

osłabiło jego czujność; postanowił pozostawić ślady, obwieścić światu swoje odkrycie. Żałuje 

jednak. Na przyswojenie sobie nowych lektur potrzebuje czasu, a nie będzie go miał, jeśli 

ujawni prawdę zbyt wcześnie. Musi się wstrzymać.

Pojawiają się też inne pytania - Czy jesteśmy odpowiedzialni za to, że pragniemy 

dobra lub zła? Albo za to, że urzeczywistniamy dobre lub złe pragnienia?

Próbując   rozstrzygnąć   tak   palące   kwestie,   wstaje   i   przechadza   się   z   rękoma   w 

kieszeniach rozpiętego szlafroka.

Zastanówmy   się,   mówi.   Zastosujmy   majeutyczną   metodę   Sokratesa.   Pierwszą, 

niekwestionowaną konkluzją jest to, że wszystko, czego pragniemy, tkwi w naszej fantazji.

Po   drugie,   fantazja   istnieje,   podobnie   jak   pragnienie,   co   jest   drugą,   oczywistą 

konkluzją.   Ale   postawmy   sobie   pytanie:   czy   fantazja   jest   świadoma,   czy   podświadoma? 

Jesteśmy   w   stanie   decydować   o   naszych   fantazjach,   zaplanować   je   z   wyprzedzeniem, 

dokonać wyboru tematu naszych marzeń? Bierze w tym udział nasza wolna wola?

Zdecydowanie nie. Nie wiemy, dlaczego wyobrażamy sobie to, co sobie wyobrażamy, 

nie możemy określić źródła ani granic naszej wyobraźni. Jest to działanie w dużym stopniu 

niezależne od naszej woli, jak sny.

Kolejne   pytanie:   czy   fantazja   jest   rzeczywistością?   Spróbujmy   odpowiedzieć, 

korzystając ze znanych nam już odpowiedzi. Gdyby tak nie było, nie mogłaby istnieć. A 

background image

przecież zdecydowaliśmy, że istnieje. Dlatego też, drogą niezbyt prostego rozumowania, a 

może   nawet   na   tyle   zawiłego,   że   jedynie   otwarty   umysł   może   ogarnąć   je   w   całości, 

dochodzimy do wniosku, że fantazja należy do rzeczywistości.

Podsumowując: fantazja i pragnienia istnieją, są nieuświadomione, ale rzeczywiste. Z 

tego wniosek: 1) Nie ponosimy odpowiedzialności za to, że mamy pragnienia, ponieważ nie 

zależą one od naszej woli i 2) Urzeczywistnianie ich to oczywistość, ponieważ one już są 

realne.

Dlatego też realizowanie naszych fantazji, spełnianie naszych pragnień to truizm. Z 

samego faktu, że istnieją, płynie satysfakcja. Pragnę, więc zdobywam. Bez poczucia winy. 

Bez poczucia odpowiedzialności.

Mężczyzna   dochodzi   oto   do   wniosku   wyjątkowej   wagi,   który   znosi  obowiązujące 

aktualnie, a także w przeszłości prawa, statuty, kodeksy, kary, religie i etyki. I stało się to tak 

po prostu, nagle, o piątej pięć w tę sierpniową niedzielę.

Teraz wychodzi na chwilę. Idzie do łazienki, żeby się wysikać. Nawet ktoś taki jak on 

musi się od czasu do czasu oddać tej czynności. Następnie zastanawia się, czy nie zajrzeć do 

szopy, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Jest trochę niespokojny. Decyduje jednak, 

że właśnie dlatego przełoży odwiedziny:  niepokój sprawia mu przyjemność. Do pewnego 

stopnia, oczywiście.

Po powrocie do salonu upewnia się, czy anioł na sofie nadal trzyma szkatułkę z kości 

słoniowej.

Był taki moment, w którym pomyślała, że zachowała się odpowiednio, ale to dlatego, 

że zawiodła ją pamięć.

Żeby   mieć   poczucie   winy,   trzeba   mieć   wspomnienia,   powiedziała   sobie   potem. 

Wspomnienia przybierały formę dźwiękowych obrazów. Widziała, jak wyciąga ręce i krzyczy 

głosem, który nie wydawał się należeć do niej: „Na Boga, proszę na siebie spojrzeć, ma pan 

krew na marynarce! Nie zamierza pan nic zrobić?!”. I widziała go, jak odwraca się do niej 

plecami, zatacza po wyludnionej ulicy (wszyscy na tym cholernym festynie, oczywiście) i 

pyta z maniackim uporem: „Widziała pani, gdzie upadł?”.

„Niech pan da spokój z tym kapeluszem!”, błagała. Ta absurdalna scena powtórzyła 

się raz i drugi. Nagle powiedział: „Jest tutaj”. A kiedy się podniósł, wyglądał, jakby trzymał 

kawałek tortu, od którego rosła Alicja.

Nagle - w zupełnie niewiadomy sposób - wyłoniła się przed nią ściana. A dokładniej - 

cztery. Nie pamiętała, żeby wkroczyła w nie na własnych nogach. Być może ktoś ją wniósł na 

rękach, z taką samą łatwością, z jaką kiedyś matka nosiła ją przy piersi. Siedziała na miękkiej 

background image

krawędzi, zasłaniając dłonią wzgórek łonowy i uśmiechała się do cyfrowego zegara. Całkiem 

goła, nawiasem mówiąc.

Wszystko ją zawstydzało: nagie ciało i ubranie na podłodze. Na szczęście była już 

trzeźwa. Postanowiła wstać.

Ale wtedy okazało się, że wiszę głową w dół, wszystko widzę do góry nogami  i 

unoszę   się   nad   naczyniem,   okrągłym   jak   księżyc,   do   którego   zaczynam   się   wywnętrzać, 

toczyć ślinę, wydalać kwas, relacjonowała potem samej sobie. Przypomniała sobie wątłusza, 

którego jadła z Pablem i który tak bardzo jej zaszkodził. Ale nie to było najgorsze, ponieważ 

jej żołądek przeszył nagle ostry ból, a ona, udomowione skądinąd zwierzę, ledwo zdążyła 

usiąść na muszli  klozetowej. Potem zrobiło jej się zimno,  skuliła  się pod pościelą, a pot 

otoczył ją kokonem.

Umarła.

Usłyszała pukanie. Światło raziło ją w oczy.

- To ja, Quiros - powiedziały drzwi.

- Muszę się podnieść - wyszeptała.

- To ja, Quiros - powtórzyły drzwi. Wiem, proszę pana, odpowiedziała ciszą. Oczy 

miała otwarte, ale rozróżniała jedynie słoje drewna na nocnym stoliku. Tkwiła zanurzona w 

tych słojach jak wygłodniały termit. - Halo...!

- Tak, proszę mi dać... Duży, bardzo duży, nieważne...

Postaram się wygrać, naprawdę. Postaram się wygrać.

- Dobrze się pani czuje?

- Nie najlepiej.

Potem  zrozumiała,   że  takie   stwierdzenie  nic   nie  oznacza  i  że  powinna  dodać  coś 

więcej, jeśli chce, żeby zrozumiano ją właściwie. Nędznie, na przykład. Widziała przecież, 

jak przeprowadzano casting do musicalu Nędznicy. Zaprowadził ją tam Pablo, który miał o 

tym pisać.

Drzwi oddychały.

- Coś mi wczoraj zaszkodziło, przepraszam - powiedziała, kiedy dotarło do niej, że 

rzeczywistość to nie czarny fotel, z którego przygląda się próbom.

Zamknęła oczy i ponownie zobaczyła welon. Tym razem najwyraźniej coś skrywał. 

Nie tańczył: wił się niespiesznie na podwyższeniu w klasie, wąskiej przestrzeni zbudowanej z 

desek   w   pomarańczowym   odcieniu.   Nagle   welon   opadł,   ukazując   postać   dziewczyny. 

Siedziała tyłem i wpatrywała się w podium. A raczej pisała. Postanowiła podejść, zajrzeć w 

jej notatki, ale dziewczyna podniosła się nieoczekiwanie, zeszła z katedry i uciekła.

background image

Poczekaj, zawołała.

Biegła zapchanymi korytarzami razem z innymi ludźmi. Szybko, szybko! Wydostała 

się na zewnątrz, było ciemno. Dziewczyna znacznie ją wyprzedziła. Na sobie nie miała nic, 

poza wisiorkiem w kształcie gwiazdy. Ale nie jest to wcale obsceniczne, pomyślała, w końcu 

to jeszcze dziecko: ledwie zarysowane piersi, nieporośnięty włosami wzgórek łonowy, białe 

łono, niezdolne do zapłodnienia. Biegła za dziewczyną przez las. Na szczęście welon pomagał 

nie   tracić   jej   z  oczu.   W   lesie   stały   krzesła,   skórzane   kanapy,   sofy  i   łóżka.   Nieruchome, 

zapraszające do odpoczynku pod nocnym niebem. Były też kamery. Aktorką była ona. A 

może obie: Alicja, córka bezlitosnego biznesmena, i ona, której na imię dano Hedera.

Dziewczynka biegła w pogoni za prowadzącą ją gwiazdą.

Nigdy nie łączyły ich stosunki intymne, przysięga na Biblię.

Welon i gwiazda zgasły.

Usłyszała   jakieś   słowa,   zobaczyła   ogromną   dłoń,   która   położyła   na   jej   głowie 

plastikową torbę. Nie, nie na głowie, na nocnym stoliku.

-   Przyniosłem   to   z   apteki.   Nie   mogłem   przyjść   wcześniej...   Musiałem   znaleźć 

dyżurującą... Dziś niedziela...

Wstyd to zupełnie inna sprawa, on nigdy nie chorował.

Pomyślała   o   tych   częściach   ciała,   które   mogły   zostać   odkryte,   i   usiłowała   je 

przysłonić. Była strzępem człowieka, ale nadal pozostawała strzępem moralnym.

- Proszę to wypić. W aptece powiedziano, że to jedyny sposób. Byle nie woda. I 

proszę nic nie jeść.

- Jabłka - wyszeptała. - Ryż.

- Nic. - Głos był nieugięty. - Przez cały dzień.

Czuła pieczenie... zwieracza - tak się właśnie nazywał.

Położyła   się   na   brzuchu.   Odkryła,   że   to   bardzo   niewygodna   pozycja.   Nie   mogła 

myśleć o jedzeniu. Odrzucała ją sama myśl o sałatce wielowarzywnej. Czy umrze? Miała 

mgliste   przeświadczenie,   że   niektóre   zatrucia   pokarmowe   bywają   bardzo   niebezpieczne. 

Chciała   pójść   do   łazienki,   ale   musiała   poczekać,   aż   on   wyjdzie.   Nie,   nie   mogła   czekać. 

Otworzyła oczy. Była sama.

Kiedy wróciła z toalety, przypomniała sobie jak przez mgłę, że Quiros nie żyje.

Przez chwilę, kiedy leżała już w łóżku, dręczyła ją nie tylko ta, ale i inne możliwości. 

Na przykład, że to ona, poprzez Quirosa, przyjęła na siebie tamte ciosy. Nie zamiast, tylko 

poprzez, jakby Quiros był bryłą lodu, która zmroziła ją przy pierwszym kontakcie. Albo że 

ten pokój jest czyśćcem (nie zasługiwała przecież na piekło). On został skazany na pomaganie 

background image

jej, ona zaś na tolerowanie jego znikania i powrotów. Albo że tylko on jest martwy i nawiedza 

ją, podobnie jak sny nawiedzają tych, co mają nieczyste sumienie.

Zapadał zmierzch. Było jej gorąco. Błękit słońca wpadał przez okno (słońce chorych 

zawsze jest błękitne, myślała sobie). Odkryła się. Zaraz potem usłyszała stuknięcie drzwi, 

więc zasłoniła się znowu. Quiros wchodził bokiem, w przekrzywionym kapeluszu. Z jego 

olbrzymich rąk zwisało kilka toreb.

- Pani Ripio dała mi zapasowe klucze... Żeby pani...

Mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko temu.

- Wręcz przeciwnie - wyszeptała. Jego obecność przerażała ją. Po co tu przyszedł? 

Jakie są jego zamiary? Przykryła głowę prześcieradłem.

- Jak się pani czuje?

- Lepiej.

-  Znalazłem   otwarty  sklep...  Przyniosłem   pani  coś do  jedzenia.  Na jutro.  Szynka, 

jabłka i jogurty. Zostawię pani dwa jogurty, resztę przechowa pani Ripio w lodówce...

Wychyliła się nieśmiało spod prześcieradła i zobaczyła pochylonego Quirosa, który 

szperał w czymś zawzięcie.

Jego marynarka była rozpruta pod pachą.

- Czasopisma z ploteczkami... Nie wiem, czy pani...

Tak czy inaczej, przyniosłem. Książki to już inny problem. Nie ma w miasteczku ani 

jednej   biblioteki,   a   w   niedzielę...   Sama   pani   rozumie.   Pani   Ripio   pożyczyła   mi   jedną. 

Zatytułowana: Opat...

- Opat z San Zeno - przeczytała z łóżka.

- Cóż, kładę ją tutaj. Pani zna się na tym lepiej.

- Dziękuję, nie trzeba się było fatygować... - Była zafascynowana jego potężnymi 

plecami. Quiros pachniał tanią wodą toaletową, ona (i pościel) - potem.

-   Żadna   fatyga.   Za   jakiś   czas   przyjdzie   pokojówka   sprawdzić,   czy   nic   pani   nie 

potrzeba... A pani Ripio ugotuje rano kleik z ryżu. Ja przyjdę w południe...

- Chwileczkę.

Musiała go o to zapytać, choć nie wiedziała, jak to zrobić.

Opanowało ją wrażenie całkowitej irracjonalności, jakby uczestniczyła w castingu do 

jakiejś roli. Scenariusz zmuszał ją do postawienia absurdalnego pytania: Czy pan nie żyje? A 

przecież   niektóre   szczegóły   pamiętała   wyraźnie,   choćby   pięści,   a   może   nawet   noże, 

zagłębiające się w ciele Quirosa. To prawda, że wszystko wydarzyło się bardzo szybko, a ona 

była pijana, ale nie miała najmniejszych wątpliwości, że to widziała. Teraz, na domiar złego, 

background image

zdała sobie sprawę z kolejnego podejrzanego faktu: nie miał na sobie kremowej marynarki, 

którą zawsze nosił, tylko inną, niebieską, dużo bardziej sfatygowaną.

- Proszę mi się pokazać - zażądała.

Wstał. Odwrócił się do niej.

- Proszę pani...

- Niech pan zdejmie kapelusz i okulary.

- Nic mi się nie stało...

- Proszę je zdjąć.

Przeszła   jej   przez   głowę   dziwna   myśl:   Skąpiec,   chce   zahować   cały  ból   tylko   dla 

siebie...

-   Nic   mi   nie   zrobili   -   upierał   się   Quiros.   Zdjął   okulary.   Kapelusza   nie.   -   Parę 

siniaków... To prawie dzieci... Niech pani nie płacze... Niech pani nie płacze, do licha! - 

Machnął gwałtownie ręką, wyszedł.

Wrócił o zmroku. Była dużo spokojniejsza. Myślała, że przyzwyczaiła się już do blizn 

i   fioletowych   strupów,   cętkujących   twarz   Quirosa.   Myliła   się.   Znowu   rozpłakała   się 

ukradkiem. Pomyślała o symbolu, który w dzieciństwie zakonnice pokazywały jej w szkole: 

lubieżność, poskręcana, sparaliżowana, jąkająca się, kolorowa jak syrena w oczach tego, kto 

ulega pokusie.

- Był pan na policji?

- Nie musiałem nawet jechać do kliniki na założenie szwów - powiedział Quiros. - 

Bardzo panią proszę...

- Zadali panu ciosy nożem...

- Ależ skąd.

Kłamie, pomyślała. Niech pan zdejmie marynarkę, miała ochotę rozkazać. Jest pan 

martwy, powie. Niech pan spojrzy na te otwarte rany, na krew! Ale powiedziała tylko:

- Powinnam była panu pomóc.

- Na Boga! Co niby miała pani zrobić? Nie dałaby pani rady...

- Byłam pijana...

- Niech pani tak nie mówi... Zresztą, pomogła mi pani. Nawet jeśli się pani wydaje, że 

jest   inaczej...   Kiedy   się   pani   zjawiła,   ci   tchórze   od   razu   dali   nogę,   nie   pamięta   pani?   - 

Potrząsnęła głową. Nie pamiętała nic oprócz snów. - Niech się pani dłużej nie zamartwia. 

Zresztą przynoszę dobrą wiadomość. Jutro, w poniedziałek, przyjeżdża specjalista...

- Nie potrzebuję specjalisty.

-   Ależ   nie.   Mam   na   myśli...   Wie   pani,   tę   sprawę   Soledad.   To   inspektor   policji, 

background image

doświadczony profesjonalista... Zajmie się poszukiwaniami. Na pewno w niedługim czasie...

Patrzyła na niego w milczeniu.

Potem usłyszała morze i domyśliła się, że Quiros wyszedł. Pragnienie paliło ogniem, 

ale wypiła tylko kilka łyków glukozy. Płyn miał słodkawy smak gęstego syropu, do którego 

nie   mogła   się   przekonać.   Wstała   i   poszła   do   łazienki.   W   lustrze   przyjrzała   się   swoim 

wyostrzonym   przez   chudość   rysom,   oczom   jak   paciorki   zerwanych   korali   i   masce   potu. 

Poczuła się chora i samotna, jakby ktoś zrzucił ją do tej hotelowej nory z wielokilometrowej 

wysokości. Wróciła do łóżka, wzięła telefon. Proszę cię, nigdy o to nie błagałam, pomyślała. 

Nigdy   nie   potrzebowałam   tego   tak   bardzo,   jak   w   tej   chwili.   Na   wszystko,   co   kochasz 

najbardziej, nawet jeśli tym, co kochasz najbardziej, nie jestem ja.

Dwa sygnały, trzy. Jego głos, nagrany na automatycznej sekretarce. Postanowiła nie 

zostawiać   żadnej   wiadomości.   Nie   chciała   kilkoma   płaczliwymi   słowami   dostarczać   mu 

dodatkowej rozrywki.

Prawda, przerażająca, oczyszczająca.

Nieznajoma   w   czerwonym   szalu,   która   na   tamtej   wystawie   (Arnolda   Bocklina?) 

cofnęła dłoń z jego ramienia, kiedy do nich podeszła; głęboka cisza, z jaką się kilkakrotnie 

zetknęła, odbierając telefon; nieprzewidziane weekendowe wyjazdy;  późne zebrania, które 

przeciągały się do świtu... Wszystko to było prawdą.

Tak jest lepiej, powiedziała sobie. Teraz cię znam, nareszcie cię znam, już wiem, jaki 

jesteś.

Zaraz jednak pożałowała tych myśli. Może coś mu się stało. Może on również jest 

chory...

Usnęła, płacząc. Przyśnił jej się jakiś nieznajomy mężczyzna.

Mężczyzna jest bogiem. W pewnym sensie, oczywiście.

Podobnie jak Bóg jest mężczyzną. To znaczy, jego wyobrażeniem i podobieństwem. 

Nie odwzorowaniem - podobieństwem. Ponieważ mężczyzna zna swoje ograniczenia i twardo 

stoi nogami  na ziemi.  Ktoś, kto próbuje doszukać się u niego jednego z tych  dziwactw, 

przypisywanych   powszechnie   szaleńcom,   traci   czas.   Niemniej,   zgodnie   z   prawem 

przemienności,   skoro   mężczyzna   jest   wyobrażeniem   Boga,   Bóg   jest   wyobrażeniem 

mężczyzny.   Przejrzyste,   myśli.   W   takim   rozumowaniu   nie   można   się   doszukać   żadnych 

mankamentów.

W przeciwieństwie do szosy, która ma ich wiele.

Mężczyzna   idzie   prawym   poboczem.   Nie   przez   pomyłkę:   po   drugiej   stronie   jest 

wąwóz. I choć nie napawa go to strachem, lepiej być przezornym. Kiedy chodzi górskimi 

background image

drogami,   tak  jak  teraz,  posuwa  się zazwyczaj  skrajem  biegnącym   wzdłuż   skalnej   ściany, 

nawet jeśli akurat jest to pobocze zakazane dla ruchu pieszych. Teraz jednak, o brzasku, nie 

ma samochodów. To zaleta wczesnych, porannych spacerów. Ich wadą jest panująca jeszcze 

ciemność, ale mężczyźnie to nie przeszkadza, pracuje przecież w ciemnościach. W nich czuje 

się bezpiecznie.

Czuje się bezpiecznie - zażył odpowiednie lekarstwa.

Bardzo mu potrzebne, również dlatego, że w ubiegłym tygodniu popełnił poważny 

błąd,  sądząc,  że może  wyjawić  to,  czego się  nauczył.  Teraz  żałuje, choć  błąd został  już 

naprawiony. Sporą część nocy spędził, jeżdżąc terenówką w tę i z powrotem po szosie na 

północ. Najtrudniej było znaleźć szopę z dachem z ocynkowanej blachy, najłatwiej do niej 

wtargnąć.   Teraz   czuje   zmęczenie,   chyba   po   raz   pierwszy   w   życiu   potrzebuje   snu,   ale 

satysfakcja jest tak wielka, że postanowił to uczcić przechadzką o świcie.

Zabrał psa na spacer, żeby sobie pomerdał trochę ogonem. Fuc, fuc, podpuszcza go. 

Wilgotny, brzydki pysk szoruje po trawie. Nie, tutaj nie wolno, przecież cię uczyłem, fuc, fuc. 

Jest ostatni poniedziałek sierpnia, przez ubiegły weekend pies zachowywał się dość nerwowo.

Mężczyzna wiąże to ze zmianą pogody. Dni stają się coraz krótsze, powietrze skażone 

jest zimnem, może padać. Psy wyczuwają to szybciej niż meteorolodzy. A ilu z tych ostatnich 

potrafi gryźć gości i sikać z podniesioną nogą?

No dobra, to tylko taki żart, jakby kto pytał. Głupi dowcip, jasne? Mężczyzna nie ma 

zwyczaju   ich   opowiadać,   ale   czasem   go   bawią.   Nigdy   nie   śmieje   się   z   nikogo   bez 

konkretnego powodu, a kiedy już to robi, śmieje się inteligentnie. Śmiech trzeba traktować 

poważnie.

To przypomina mu jedną z przeczytanych kiedyś historii. Pewien ksiądz odwiedza w 

więzieniu faceta skazanego na śmierć za zamordowanie kilkorga dzieci. Kiedy przestępca już 

ma się spowiadać, następuje swego rodzaju cud: jakieś oślepiające światło umożliwia mu 

ucieczkę.

Ksiądz   podąża   za   nim.   Trafiają   na   tropikalną,   bajeczną   wyspę,   z   koronką   roślin, 

ozdobioną   niestrudzonym   lotem   ważek   i   kolibrów.   Spostrzegają   zwierciadło   jeziora   oraz 

marmurowy pałac z szerokimi schodami i satelitarną anteną, przypominającą „świętą hostię”. 

Wszystko błyszczy jak nowe, konstatuje ksiądz. Słychać dźwięki salsy a kilka dziewcząt w 

stringach tańczy na stopniach. Skazaniec najwyraźniej wie, gdzie się znajduje, ale ksiądz jest 

zdezonentowany. W środku, w otoczeniu kotów, czeka na nich dziewczyna o pszenicznych 

włosach, śniadej cerze i zielonych oczach, która oświadcza, że na imię ma Suzej I dodaje, że 

jej największy wróg nazywa się tak samo tylko czyta się od końca. Ksiądz domyśla się, kim 

background image

naprawdę jest dziewczyna, i myśli: Zawsze mi się wydawało że jest mężczyzną. Korzystając z 

tego, że stoi naprzeciw zła, pyta o jego istnienie. Ale Suzej chce tylko tańczyć Skazaniec już 

pląsa,   podobnie  jak  pozostali.  Ksiądz  uświadamia  sobie,   że  jego  pierwsze  wrażenie  było 

mylnepałac nie jest nowy, meble są już dość zniszczone Ten szczegół, właśnie ten szczegół, 

napełnia go przerażeniem Mimo wszystko przyłącza się do tańca. Koniec Co może znaczyć ta 

historia?   Mózg   mężczyzny   puchnie,   szukając   właściwej   interpretacji.   Kiedyś   się   tyle   nie 

zastanawiał, nie stawiał sobie tylu pytań. Teraz tak chyba nawet w nadmiarze. Winę za to 

ponoszą  opowieści  które  otworzyły  w nim,  w  środku,  drzwi  do zagadek   Mężczyzna  jest 

paliwem; opowieści ogniem. A najgorsze że są mu potrzebne jak narkotyki. Próbuje sobie 

przypomnieć, czy skończył ostatnią z nich, i przyspiesza kroku Pragnie znaleźć się w domu, 

żeby to sprawdzić Wstaje świt: góry są błękitne. Jasność nadchodzi z prawej strony, dlatego 

ta strona gór wciąż pozostaje w cieniu Na horyzoncie morze łaskawie pozwala się obudzić 

Mężczyznę zaczynają nachodzić wspomnienia, a to nieomylny znak, że opowieści rozstrajają 

go   wewnętrznie   Urodził   się   w   konkretnym   miejscu,   potem   przeprowadził   do   innego 

konkretnego miejsca, ponieważ ojciec rozwiódł się z matką, a matka otrzymywała żałosne 

alimenty,   które   nie   starczały   na   ich   utrzymanie   i   mieszkanie   w   pierwszym   konkretnym 

miejscu. A także dlatego, że zdecydowała się zamieszkać znów ze swoimi rodzicami. Tak 

więc mężczyzna spędził dzieciństwo z matką i dziadkami ze strony matki. Matka nazywała go 

Cico,   Bóg   jeden   wie   dlaczego,   nie   tak   bowiem   brzmiało   jego   imię;   nie   było   to   nawet 

pieszczotliwe zdrobnienie. Niemniej faktem jest, że tak do niego mówiła. Był jedynakiem, a 

tym samym jedynaczką, mężczyzna bowiem doskonale wie, że jedynacy są androgeniczni i 

każde z rodziców wykorzystuje ten aspekt ich płci, który im akurat pasuje lub na który mają 

ochotę, bez szkody dla tego przeciwnego. Cico czy Cica, syn  czy córka, pomagał matce 

gotować jajka na twardo, a dziadkowi zabijać karaluchy.

To   już   niedaleko,   zbocze   staje   się   łagodniejsze,   może   nawet   dojrzeć   piaszczystą 

drogę...   Przez   chwilę   stracił   poczucie   czasu   i   przestrzeni,   tak   duża   jest   siła   wspomnień. 

Otwiera furtkę, wchodzi na ganek. Błysk w dłoniach, breloczek od kluczy - Myje się raz dwa, 

daje jeść psu, sprawdza dokładnie każdy pokój, upewnia się, czy wszystko jest na swoim 

miejscu (szkatułka z kości słoniowej). Następnie nastawia ekspres do kawy, bierze dwa czyste 

wiadra z kuchni, napełnia jedno z nich wodą i ponownie wychodzi.

- W szkole podstawowej zgwałcił mnie jeden chłopak, podczas przerwy. Był jasnym 

blondynem, miał bardzo długie włosy. Nie mogłam nic zrobić, byłam młodsza i słabsza od 

niego. Poza tym jego rodzina miała więcej pieniędzy. Rodzice go oskarżyli, ale policja nie 

przeprowadziła śledztwa, a dyrektor szkoły nie zrobił nic...

background image

Miały   pozamiatać   parter,   ale   usiadły   w   saloniku,   żeby   obejrzeć   telenowelę.   W 

kulminacyjnym punkcie - kiedy Floriana dokonywała tego strasznego wyznania - usłyszały za 

plecami jakieś odgłosy. Za nimi stali dwaj żandarmi, w zielonych koszulach i czapkach. Mieli 

notes,   wymienili   ich   nazwiska,   postawili   przy   nich   krzyżyk.   „Spokojnie   -   powiedzieli   - 

chcemy wam tylko zadać kilka pytań”.

Wzywano wszystkich mieszkańców schroniska w związku z wydarzeniami z sobotniej 

nocy. Dla wygody przesłuchania odbywały się w ratuszu, w siedzibie urzędu miejskiego. Był 

już Mario, Juanina, Mónica i Esteban; a także Igg i Belen, jak również członkowie paczki, 

którą kierował Borja. Poza nią jedną.

Dziś poniedziałek, dzień księżyca, powiedziała Fernanda, a to przynosi pecha. Ale 

Fernanda   wierzyła   w   horoskopy,   duchy   i   telenowelę,   a   ona   nie.   Dla   niej   poniedziałki 

oznaczały jedynie gorączkowy pośpiech, żeby zdążyć przed innymi pod prysznic i nacieszyć 

się plażą.

- Nie wiem, co my tu, do diabła, robimy... - Fernanda owijała słowa gumą do żucia i 

wypluwała je w powietrze.

- Mamy cierpieć za tych drani? Ty, to jeszcze rozumiem, w końcu z nimi przestajesz... 

Nie mówię, że podoba ci się to, co robią, ale się z nimi zadajesz...

Tina   wyłączyła   discmana,   żeby   ją   słyszeć.   A   także   żeby   ją   widzieć;   czasem   do 

patrzenia  potrzebne jej były również uszy.  Fernanda i jej czarne loczki,  lśniące teraz jak 

smoła po niedawno wziętym prysznicu. Fernanda i jej figura z nadmiarem tłuszczu, podobnie 

jak u niej, tyle że lepiej rozłożonym.

- - Mam powyżej dziurek od nosa tych faszystowskich kretynów... Uważają się za Bóg 

wie kogo, tylko dlatego, że ich starzy mają kasę. Chester twierdzi, że jego ojciec pochodzi z 

dynastii jakichś francuskich królów. Cóż, błękitna krew...!

W korytarzu, w którym czekały, ustawione były naprzeciw siebie dwie kanapy. Na 

jednej   siedziała   Fernanda,   na   drugiej   Juanina   i   ona.   Pozostała   ich   tylko   trójka,   właśnie 

przesłuchiwano Maria. Zaraz przyjdzie kolej na nią, ale nie denerwowała się już tak bardzo 

jak na początku. Mónica i Esteban wyszli niemal szczęśliwi. Było jak na egzaminie: kilka 

pytań i do domu. Oczywiście ani Mónica, ani Esteban nie należeli do paczki. Ona tak.

-   Nie   rozumiem   tylko   -   powiedziała   Fernanda   -   po   co   z   nimi   łazisz,   skoro   nie 

popierasz tego, co robią. Wybacz, ale nie rozumiem...

Wzruszyła ramionami.

Drzwi do pokoju przesłuchań były wciąż zamknięte.

Nic  nie  powie,  co  do tego  nie  miała  najmniejszych   wątpliwości.  Nawet  gdyby  ją 

background image

torturowali albo zmusili do powrotu do domu, by wysłuchiwała tam zrzędzenia ciotki i wcale 

nie  mniej  marudnego  wuja archeologa  -  który przebywał   gdzieś  na Adriatyku,  marząc  o 

wydobyciu statku pełnego złota - a może nawet Rażącego, nauczyciela ze szkoły, który nosił 

ten przydomek z powodu swojego ulubionego powiedzonka: „Rażący błąd - mawiał - rażący, 

panienko Serrano”.

Nie zdradzi  ich, wolałaby umrzeć.  Chociaż przyznaje,  że w tym  roku przesadzili. 

Chester, Nuńo i Bravo siedzieli w areszcie za zranienie kilku Afrykańczyków. Belferka i 

Goyo uciekli. Nikt nie wiedział, gdzie są Borja i Paz, ale, według wiarygodnych pogłosek, 

przesłuchiwano ich w innym miejscu. Choćby byli nie wiem jak niepełnoletni, przyszłość nie 

rysowała się przed nimi w różowych barwach.

Musiała im udowodnić, że można jej ufać. Zwłaszcza udowodnić to j e m u. A to było 

coś, co wymagało działania, nie gadania. Każdy uczeń zna rytuał zaufania: polega on na tym, 

żeby w danej chwili robić to, co się robić powinno. Tylko wtedy zostaje wydany werdykt: 

Można ci ufać. Zaufania nie zdobywa się słowem. Nawet gdyby setki razy zapewniła ich, że 

nie zamierza mówić, nic to nie da; musi to zrobić. Musi nie mówić. Każda inna opcja będzie 

rażącym błędem. Wyjątkowo rażącym.

Drzwi   Przeznaczenia   otwarły   się,   zatrzęsły   się   kazamaty   pałacu,   wyszedł   Mario, 

zezując,   już   wolny,   a   jego   wyraz   twarzy   przywodził   na   myśl   duszę,   która,   spowita 

światłością, unosi się prosto do nieba.

- Wszystko w porządku, spoko - powiedział, korzystając z tego, że z dyżurującym 

strażnikiem wchodził właśnie Juanina. - Nie przesłuchuje żandarmeria, tylko jakiś facet w 

cywilu, bardzo chudy...

- Nie nawijaj - przerwała Fernanda. - Powiedz lepiej, o co cię pytali...

- To dziwne, ponieważ...

Ale dozorca więzienny w zielonej czapce już się zbliżał. Fernanda udała, że żegna się 

z Mariem, jakby już nigdy więcej miała go nie zobaczyć. Tina zrozumiała podstęp.

- Mówi, że pytają o jakąś dziewczynę, która mieszkała w schronisku... - wyszeptała jej 

do ucha Fernanda, kiedy Mario się oddalił. - Tę, która podobno zaginęła... W głowie się nie 

mieści! Co my możemy mieć z tym wspólnego?

Absolutnie nic, przyznała Tina. I ogarnął ją spokój.

Udzielenie odpowiedzi na ten temat nie nastręczało trudności. Spodziewała się go, a 

poza tym nie miała w tym względzie żadnych zobowiązań, nie tak jak w tej drugiej sprawie. 

Co   się   stało   z   Soledad?   -   wyobraziła   sobie   przesłuchanie.   Skąd   mam   wiedzieć?   Nie 

zaprzyjaźniłyśmy się. Bardziej ją ciągnęło do pisania niż do zabawy. Była jak ufołudek. Nie 

background image

mam pojęcia, dokąd mogła wyjechać, może wróciła na swoją planetę...

Fernanda, korzystając z tego, że zostały same, wyciągnęła nogi na kanapie. Żuła gumę 

w taki sposób, jakby chciała pożreć kogoś, kogo nienawidziła.

W   poniedziałek   rano  Quiros  kolejny  raz   poszedł   do  sklepu.   Sprzedawca   pytał   go 

wcześniej kilkakrotnie, co mu się stało w twarz, więc tym razem już tego nie zrobił.

Quiros kupił jogurty, bagietkę, ćwierć szynki i paczkę herbaty z kwiatu pomarańczy w 

saszetkach. Zaopatrzył się też w gazety i jakieś powieści w odcinkach (spodoba jej się samo 

to, że ma coś do czytania). Przytaknął krótko sprzedawcy, który komentował wydarzenia z 

sobotniego   wieczoru   („Trzeba   by   pozamykać   te   wszystkie   faszystowskie   świnie”)   i 

obładowany torbami opuścił sklep. Zostawił je u kelnerki w pensjonacie i wyszedł ponownie: 

czekało   go   spotkanie   w   ratuszu   z   przysłanym   przez   Olmosa   ekspertem,   powinien   się 

pospieszyć.

Nie mógł się jednak spieszyć. Zadyszka uniemożliwiała mu szybszą wspinaczkę po 

stromiznach, których nie dało się uniknąć. A ponieważ przez całą noc nie zmrużył oka, bo jak 

tylko się kładł, zaczynało mu brakować powietrza, zasypiał teraz na stojąco. Zastanawiał się, 

czy   to   skutek   pobicia.   Mężczyzna,   który   nie   potrafi   przetrzymać   porządnego   łomotu,   do 

niczego już nie jest zdatny: słyszał kiedyś te słowa, nie pamiętał co prawda od kogo, ale 

wierzył w nie niezbicie. Taki był Quiros.

W dawnych dobrych czasach po czymś takim jak to w sobotę nawet by nie mrugnął. 

Mógł zostać poturbowany, ale tylko z zewnątrz, w środku trwał niewzruszenie.

Żartował   sobie   nawet.   Miał   zwyczaj   przechwalać   się,   że   tego   rodzaju   zajścia 

pozwalają odkurzyć  garnitur, teraz jednak tylko mu go poplamiły.  Ubolewał bardziej nad 

opłakanym stanem marynarki niż twarzy. A wszystko przez ten gwałtowny krwotok z nosa. 

Zawsze woził jedną na zmianę (marynarkę, oczywiście, nie twarz), ale to już nie to samo: 

była   stara,   za   ciasna   (Pilar   łatała   ją   już   kilkakrotnie),   a   jej   niebieski   kolor   gryzł   się   ze 

służbowym   uniformem.   Przynajmniej,   dzięki   jego   zapobiegliwości,   kapelusz   i   okulary 

pozostawały nietknięte.

Przypomniał sobie inne zdarzenie, w którego trakcie również poplamił marynarkę. 

Wtedy była to krew tego drugiego: Humberta Aldobrando, kandydata na poetę.

Kiedy zmiażdżył mu kark przyciskiem do papieru w kształcie anioła, pobrudził sobie 

prawy rękaw.

Aldobrando i Casella, dwa dobre psy. Casella miał żonę i dwie córki, był brodaty i 

gruby,   Quiros  zamordował   go na  brzegu  rzeki.  Aldobrando  był   ślicznym  blondynkiem  o 

głosie kastrata, typowym  „snupim”, rozwodnikiem z małą córeczką. Lubił pisać wiersze i 

background image

torturować dziewczynki. Wszyscy „snupi” są tacy sami: chcą być oczytani, wykształceni i 

bardzo artystyczni. Aldobrando torturował i filmował, Casella sprzedawał filmy, a jego brat 

bliźniak,   który   mieszkał   w   Niemczech,   służył   jako   kontakt   w   Europie.   Kiedy   oszukali 

wspólników, ci   ostatni   najęli  Quirosa, żeby ich  zlikwidował.  Bliźniaka  nie  udało   mu  się 

dopaść, ale Casellę i Aldobranda owszem. Na swoje nieszczęście oszukali niewłaściwe osoby.

Nigdy by nie przypuszczał, że mózg kogoś takiego jak Aldobrando może zawierać 

jakąkolwiek materię, zwłaszcza tak obfitą, a przecież upaprał się cały, pozostawiając ślady 

nawet na suficie, jak opuszczone  dziecko,  które rozmazuje  własną kupę po ścianach. Na 

szczęście policyjne śledztwo poprowadził Gaos. Gdyby przyjechał ktoś inny, Quiros mógłby 

mieć nie lada kłopoty. Ale Gaos był jednym z policjantów, którzy pracowali dla tych samych 

wielkich panów. Za sprawą Quirosa krew bryzgała  wokół, a Gaos przyjeżdżał i sprzątał. 

Dzięki Bogu, Quiros nie miał bowiem zwyczaju przedsiębrać środków ostrożności.

Zabijanie jest jak pieprzenie, powiedział kiedyś Hurtado, jego były wspólnik: jeśli nie 

chcesz do końca życia ponosić konsekwencji, stosuj lateks. Quiros miał tę świadomość, ale 

subtelności   nie   były   jego   mocną   stroną,   nie   tylko   dlatego,   że   był   nieokrzesany,   również 

dlatego, że zabijając, nie tyle zabijał, co zmiatał z powierzchni ziemi.

Potrzebni   mu   więc   byli   tacy   policjanci.   Prawdę   mówiąc,   Gaos   udawał   mądralę   i 

pokpiwał sobie z niego, nazywając go dupkiem”. Twierdził, że różnica między nimi dwoma 

sprowadza się do tego, że Quiros jest mrówką, a on wężem - „Ty drepczesz i drepczesz, 

idziesz i idziesz, zawsze w linii prostej, a ja pełzam zygzakiem”, mawiał.

Teraz   Quiros   pełzał   zygzakiem.   Pobłądził   wśród   stromych   wertepów   miasteczka. 

Spytał jakiegoś staruszka, który wskazał do góry. „Ratusz? Jest tam, dokładnie tam”. Wspinał 

się dalej.

Powłóczył nogami, ciągnąc za sobą ołowianą kulę. Otwierał usta, żeby skraść nieco 

więcej powietrza. Czuł kij wetknięty w odbytnicę (hemoroidy). Pocił się jak koń. Zatrzymał 

się przy fontannie, żeby odświeżyć twarz. Fontannę zdobiła dość realistyczna bujna jabłoń, 

wykonana z kamienia. Quiros zapragnął zjeść jedno z jabłek. Pomyślał że gdyby udało mu 

sieje zerwać, pogryzienie go nie stanowiłoby już żadnego problemu. Jednak nie spróbował. 

Wspinał się dalej.

Żoną Aldobranda była Marta.

Po   rozwodzie   przeprowadziła   się   do   małego   domku   nad   morzem,   wysoko,   nad 

urwiskiem. Tam właśnie odwiedził I ją Quiros na polecenie Aldobranda, ponieważ w owym 

czasie, lata przed tym, zanim go zlikwidował, pracował dla niego.

Otworzyła mu drzwi osobiście. Była drobną, ładnie zbudowaną, jasnowłosą kobietą o 

background image

niebieskich oczach. Miała na sobie coś w rodzaju wieczorowego spodniumu, odkrywającego 

plecy. Wyglądała na lekko zamroczoną. Quiros zdjął kapelusz. Oświadczył, że przysyła go 

były mąż z dość szczególnym zadaniem: ma zabrać wszystko, co należy do niego. Podział 

majątku, jednym słowem. Marta czekała na niego, wpuściła go.

- Proszę - powiedziała. - Właśnie świętuję fakt, że zostałam sama, a świętowanie w 

samotności nie jest zbyt przyjemne.

Z salonu dochodziły dźwięki samby. Ma pan ochotę na jedną? Jedną co? Caipińnha. 

Piła caipińnha. Ale w pracy nie mógł sobie na to pozwolić. Miał ze sobą listę. Zaczął od 

parteru. Odkładał wyszczególnione przedmioty, w miarę jak je identyfikował: popielniczkę, 

dwa portrety dziewcząt  z zamkniętymi  oczyma,  płyty,  książki. Niech pan zabierze też to 

gówno, Marta wskazała na oprawiony w ramy rysunek ciała ludzkiego, podzielonego, jak 

jakaś sztuka mięsa, na ponumerowane pola. „Gdzie można uderzać bezpiecznie”, głosił tytuł. 

Pośladki nosiły numer jeden.

Quiros   pominął   go   jednak,   ponieważ   rysunek   nie   figurował   na   liście.   Zwrócił 

natomiast uwagę na przycisk do papieru w formie anioła. Wiele lat później miał użyć go do 

zamordowania   Aldobranda,   ale   w   owej   chwili   ograniczył   się   do   odstawienia   go   na   bok. 

Aldobrando miał do niego szczególną słabość. Wszyscy „snupi” są tacy sami: ekscytują się 

śmiesznymi przedmiotami. Kiedy dołączał anioła do pozostałych przedmiotów, usłyszał za 

plecami płacz.

Nie. Nie powinien wspominać Marty.

Marta była jedną z tych czystych rzeczy w życiu, które pamięć mogła jedynie zbrukać. 

Musiał usunąć ją ze swoich myśli. Wiedział, że będzie to trudne, bo oto natknął się właśnie na 

mur wskrzeszonych wspomnień. Powinien jednak spróbować.

Ulica, na której się znalazł, była bardzo szeroka. Jakiś pies umknął za róg. Miał sierść 

białą jak prześcieradło, ale nie był to Sen, nie mógł nim być. W głębi, w jednej ze ścian 

zobaczył   zamknięte   drzwi   i   wywieszkę   z   godzinami   urzędowania.   Dotarł.   Było   to   tylne 

wejście do ratusza, gdzie kazano mu się stawić. Miał wrażenie, że dobrnięcie do tych drzwi 

zajęło mu całą wieczność. Otworzył  je, wszedł do ciemnego korytarza, z jakiegoś pokoju 

dobiegł go głos:

- Do kurwy nędzy, toż to nikt inny jak ten dupek Quiros!

- Wiedział, kto to jest, jeszcze zanim się odwrócił.

Nieves   Aguilar   była   głodna.   Pochłonęła   już   prawie   całą   szynkę.   Właśnie   zjadała 

ostatni plasterek; żołądek podziękował jej za to delikatnym pomrukiem. Głód oznaczał, że 

była w dobrej formie. Zdrowie idzie w parze z apetytem. Jesteśmy zdrowi, kiedy zaczynamy 

background image

myśleć, że czegoś nam brakuje, pomyślała sobie.

- Przypomniało się jej jedno z opowiadań Soledad. Pewna dziewczyna bierze udział w 

przyjęciu, wydanym przez jej ojca dla prominentów firmy, w której on sam jest zresztą nikim 

innym, jak kolejnym prominentem. Pomarańczowe refleksy wydobywają z mroku dekolty, 

czarne garnitury, kelnerów w muszkach, bufet, orkiestrę grającą walce. Na pierwszy rzut oka 

przyjęcie, jakich wiele.

Ale niektóre szczegóły są dość dziwne. Na przykład charakterystyczne zestawienie 

przystawek.   Kółeczka   czerwonego   i   czarnego   kawioru   zostały   ułożone   jak   pionki   w 

warcabach,  kanapki tworzą nazwisko prezesa firmy (pana Astana), a krokieciki  z łososia 

kreślą niezrozumiałe znaki. Wszystkie kobiety są chude, a mężczyźni grubi i spoceni. Matka 

krąży po całym  domu, rzucając polecenia  kelnerom,  a jej wątła postać (ona również jest 

szczupła) odbija się w szerokich oknach wielokątnego salonu.

Nagle   następuje   długo   oczekiwana   chwila:   zjawia   się   prezes,   mężczyzna   o 

niewątpliwym magnetyzmie, i wygłasza przemówienie lapidarnym stylem: „Nie ma wielkich 

ludzi bez wielkich okazji. Nie jesteśmy już opcją przeciwną, jesteśmy jednością”. Otrzymuje 

brawa.  W  tym   momencie  środek  ciężkości  przesuwa  się  na matkę,  która  wspomina   inne 

przyjęcie,   dzień   swojego   ślubu   z   kimś,   kto   w   owym   czasie   był   zaledwie   oddanym 

pracownikiem biurowym. Przypominają się jej oderwane szczegóły: słowa kapłana, plama 

tortu, rozpłatany na pół baran, którego nawet nie tknęła. Opowiadanie kończy się na opisie 

baranka. Nosi tytuł „Ślub pani Boj”.

To głód przypomniał jej tamto opowiadanie. Pamiętała też czwartkowe popołudnie, 

kiedy omawiały je w kawiarni. Dziewczyna była przeziębiona, ponieważ, jak wyjaśniła, po 

umyciu włosów nie wysuszyła ich suszarką. Potem dodała:

- Ale nie o tym chcę pisać. Czasem myślę, że nie chcę być pisarką.

- Jesteś w podłym nastroju przez ten katar.

- Mówię poważnie... Ja chcę tego, czego nie chce nikt. Chcę pisać o tym, co tkwi we 

mnie.

- Wszyscy tego pragną.

Po chwili namysłu dziewczyna uściśliła:

- O tym, jaka jestem w środku. A w środku nie jestem taka, jak ci się wydaje. Nawet 

nie taka, jak się wydaje mnie samej. - Była głodna. Zamówiła dwa pączki.

A ona pamiętała nawet wąsik z cukru, jaki utworzył się dziewczynie wokół ust, kiedy 

je pochłaniała.

Nie zaskoczyły jej te słowa: przywykła do jej dojrzałych wypowiedzi.

background image

- Rozumiem cię - powiedziała. - Masz na myśli swój intymny świat.

- Wiesz, ile razy pisałam tę historię o przyjęciu? - spytała w odpowiedzi Soledad, nie 

przerywając jedzenia.

-   Więcej   niż   piętnaście.   Nie   wiem,   dlaczego   to   zrobiłam,   podobało   mi   się   od 

początku... Jednak miałam wrażenie, że za każdym kolejnym razem docieram nieco głębiej... 

Mam na myśli siebie samą. Potem podarłam wszystko i pozostałam przy pierwszej wersji.

- Jesteś perfekcjonistką.

- Nie - zaprotestowała. - Pozostałych nie dało się czytać! Pamiętam takie opowiadanie 

o dziewczynie, która przez całe życie nie ruszała się z łóżka, bez jedzenia i picia. Pisałam je 

chyba ze sto razy... Wtedy również podarłam wszystkie wersje, oprócz pierwszej...

Nieves Aguilar zamyśliła się. Dziewczyna najwyraźniej potrzebowała dobrej rady.

- Wewnątrz nie różnimy się aż tak bardzo, jak twierdzisz, Soledad. Jesteśmy ludzkimi 

istotami, nie mamy tylu tajemnic. W twoim wieku może się wydawać inaczej, ale później, 

kiedy   dorastasz,   odkrywasz,   że   życie   jest   dość...   Cóż,   dość   nudne.   -   Dziewczyna   nie 

uśmiechnęła się. - Kiedy oddychała, w jej zatkanym nosie słychać było świsty.

- Ukrywamy oczywiście różne rzeczy, kłamiemy, oszukujemy... Oszukujemy często, 

owszem, bardzo często... Wiemy jednak, że to robimy. Gryzą nas wyrzuty sumienia.

- Ale ja nie chcę pisać kłamstw!

W owej chwili słuchała jej zaabsorbowana własnymi zmartwieniami i nie przywiązała 

zbytniej wagi do tych stwierdzeń. Teraz zastanawiała się, co dziewczyna chciała przez to 

powiedzieć. „Chce pisać prawdę”. Dlaczego nigdy nie wypytała jej dokładniej? Dlaczego, 

kiedy jej nie rozumiała, odwracała się tyłem i kazała brnąć dalej samotnie?

Przerwało   jej   pukanie   do   drzwi.   Pomyślała   o   Quirosie,   ale   od   otwartych   drzwi 

popłynął znacznie słodszy głos.

- Można? Przyniosłam herbatę, proszę pani.

To   była   kelnerka.   Rozmawiała   z   nią   już   wcześniej.  Wyjątkowo   miła   dziewczyna. 

Mieszkała w stolicy, a latem pracowała w pensjonacie pani Ripio. Była zaradna i zręczna.

Był   z   niej   większy   pożytek,   bowiem   Jacinto,   jedyny   syn   pani   Ripio,   chłopak   z 

pryszczami na twarzy, który pomagał jej w restauracji, robił wrażenie zbyt leniwego, głupiego 

lub przebiegłego, żeby wypełniać swoje obowiązki, więc ona musiała robić wszystko. Na 

imię miała Safiva. Nie była jednak Arabką ani nikim takim, wyjaśniła jej, tylko rodowitą 

mieszkanką Roquedal, podobnie jak jej matka, aczkolwiek jej ciemna skóra, rytmiczny chód i 

bransoletka na kostce Nieves Aguilar przywodziły na myśl odaliskę.

- Pan Quiros prosił, żebym przyniosła pani na górę te gazetki... Co za uprzejmość ze 

background image

strony pana Quirosa! Gdzie on teraz może być? Z ekspertami z Madrytu? Dziękuję, połóż je 

tutaj, Safivo. I przynieś mi obiad, najszybciej jak będziesz mogła. Umieram z głodu. 

- To znak, że czuje się pani lepiej. Opuścić żaluzje, żeby było trochę ciemniej? Tak, 

dziękuję. Błogosławiona niech będzie ciemność!

- Cha, cha, cha! Ot i mamy Quirosa! Nieźle cię chłopcy przećwiczyli! Dzisiaj młodzi 

są bardziej  niebezpieczni niż dorośli. Świat się zmienia, ukazują się różne dziwne znaki: 

mnożą się sekty i inne takie... Niedawno, razem z Centeno, złapaliśmy kilku gości, którzy 

narkotyzowali się głodem. Dokładnie tak, jak mówię. Związek Anorektyków S.A. Mieszkali 

na opuszczonym złomowisku, wyglądali jak trupy. Masz, zjedz trochę. - Quiros zjadł szynkę. 

- Spróbuj sera. - Quiros zjadł ser. - Centeno, przynieś drugą butelkę! Może być rioja. To 

prawda, że już nie pijesz, Quiros? Nie uwierzę, póki nie zobaczę. Do tej pory pamiętam, jak 

pochlaliśmy   z   Hurtadem   i   jak   trzymaliśmy   się   latarni,   a   Hurtado   mówił:   „Quiros   mi 

przypierdolił, wezwij policję”.

- A ty odpowiedziałeś: „To ja jestem policja”.

Zaśmiali się.

- Nie pracujesz już z Hurtadem?

- Nie.

- I nie pijesz ani nie palisz... Kto by cię nie znał, toby cię kupił... Dziękuję, Centeno. 

Rioja jest doskonała... Nie myśl, że tylko tobie coś dolega... Po winie robi mi się coś takiego 

we łbie, jakbym suszył włosy suszarką: czuję gorący podmuch, słyszę brzęczenie, bruuum, 

bruuum... Nawet teraz... I nie tylko po winie. Nie wiem, co to może być, chyba wiek. Cóż, jak 

się pomyśli, jacy byliśmy kiedyś... 

Nie zmieniliśmy się aż tak bardzo, pomyślał Quiros.

Gaos w dalszym ciągu wyglądał jak ogryziona kość albo łodyga na moczarach, chudy 

i zielonkawy. Skóra okrywająca jego czaszkę nadal się napinała, kiedy się śmiał, a ścięgna na 

szyi,   widoczne   aż   po   mostek   dzięki   rozpiętej   koszuli   i   luźno   związanemu   krawatowi, 

pęczniały w ten sam sposób. Może trochę bardziej wyłysiał. Ale palił jak zawsze: palce miał 

żółte, a z jego popielniczki, jak w jakimś triku fakira, unosiła się smużka dymu.

-   Widzisz,   jak   nas   traktuje   burmistrz?   Oddał   nam   do   dyspozycji   posiadłość   pod 

miastem. Robi to, żeby pozbyć się kłopotu, to oczywiste. Nie jest zainteresowany tym, żeby 

ktoś brukał imię jego kochanego miasteczka, dlatego nie rozdmuchano tej sobotniej sprawy. 

„Mamy  neonazistów,   to prawda,  nie  ma  na  to  rady.   Oby  tylko   nikt  się  nie  dowiedział”. 

Przemysł turystyczny, chłopie. Nie chce stracić dochodów. Zbladł, kiedy się dowiedział, że 

background image

przyjechaliśmy   przeprowadzić   śledztwo   w   sprawie   zaginięcia   dziewczyny,   która   wedle 

wszelkich znaków na niebie i ziemi została porwana. „Szukali panowie w górach?”, spytał. 

Można   by  sądzić,   że   tam   się   ukrywają   dziewczyny.   Już   widzę,   jak   skaczą   z   miejsca   na 

miejsce i śpią na gałęziach drzew, nagie, jak je pan Bóg stworzył, co, Centeno?

Quiros czuł się źle, ale jadł. Gaos czuł się dobrze i jadł.

Pokój był mały i ciemny, poza kręgiem światła pod lampką, która oświetlała mapę 

leżącą na biurku w otoczeniu serwetek, papierowych kubków i talerzy. Gaos uwielbiał jeść. 

Zawsze jadł. Quiros podejrzewał, że był chudy właśnie dlatego, że nie przestawał jeść, a takie 

ilości pokarmu spożywane na raz uniemożliwiały mu jego przetrawienie. „Tyjemy nie wtedy, 

kiedy jemy - miał zwyczaj mawiać Gaos - tylko w przerwach między jednym posiłkiem a 

drugim”.

- Pieprzony dupek Quiros! - Gaos klepnął  go po kolanie.  - Nieźle  cię urządzili... 

Wiedzieli, jak bić, prawda?

- Nie za bardzo - powiedział Quiros.

- I pozwoliłeś przefasonować sobie twarz, nie odpłacając im pięknym za nadobne. Jak 

mówiłem: kto cię nie zna...

- Od dawna się tym nie zajmuję. I nie zamierzam do tego wracać w moim wieku, 

zwłaszcza z takimi dzieciakami... - Quiros usiłował obrać plasterek chorizo. W końcu zjadł go 

ze skórką. - Nigdy bym  nie pomyślał,  że awansują cię na inspektora, Gaos - powiedział 

przeżuwając.

- Sądziłem, że w policji zostają przyzwoici ludzie...

-   To   przez   Nelę   -   powiedział   Gaos.   -   Kazała   mi   wybierać   między   rozwodem   a 

awansem.   Wybrałem   awans.   W   moim   wieku   nie   znajdę   lepszej   połowicy...   Ty   się   nie 

ożeniłeś, prawda? - Quiros zaprzeczył. Przez chwilę jedli w milczeniu. Przerwał je Gaos, nie 

przestając oblizywać palców. - Boże, jakie to wszystko dobre... Wiejskie jedzenie. Przydałoby 

się jeszcze kilka dziwek, nie, Centeno? A skoro już o nich mowa... Zwróciłeś uwagę na tę 

czarnulkę? Tę przesłuchiwaną na końcu? Jak ona się nazywa...? Fernanda Guzman?

- Pomar - powiedział Centeno.

- Niezła lala! Chociaż dziewczyna tego Borjy, Paz jakaś tam („Huertas”, powiedział 

Centeno),   to   dopiero   palce   lizać...   Po   prostu   boska!   Teraz   dziewczyny   albo   są 

anorektyczkami, albo grubaskami. Trudno dziś o kawał porządnej baby, jak to bywało za 

naszych czasów. Chyba wezwę pannę Paz na ponowne przesłuchanie...

- Powiedzieli coś? - spytał Quiros.

- Nie wiedzą, nie odpowiadają. Podejrzewam, że twoja przyjaciółka, ta grubaska z 

background image

piercingami, próbuje chronić grupę, bo niejaki Borja wpadł jej w oko. Jestem jednak pewien, 

że nie tknęli córki Olmosa. Poczekamy jeszcze, co nam powie Borja... Przesłuchali go już na 

komisariacie. Kiedy przywiozą go do mnie, będzie wściekły, ale zapewniam cię, że przykręcę 

mu śrubkę. Jest synem wojskowego, a ja nienawidzę tej kasty. Jeden sierżant nieźle dawał mi 

w kość, kiedy byłem rekrutem. Poza tym chętnie postraszę tego samca alfę - wiesz, jak to jest: 

łysi go szanują, wyrwał najładniejszą laskę... Idę o zakład o ten talerz serów, że nie ma nic 

wspólnego ze sprawą córki Olmosa, ale pośmieję się trochę jego kosztem...

- Możesz mu coś powiedzieć, kiedy go będziesz przesłuchiwał? - zapytał Quiros.

Dziewczyna   była   tak   miła,   że   nie   zapaliła   światła.   Pokój,   z   półprzymkniętymi 

żaluzjami, tonął w mroku.

- Można? Ojej, obudziłam panią?

- Nie, nie spałam. Wejdź, Safivo.

- Jakiś chłopak przyniósł to dla pani. Mówi, że to od księdza.

Nieves Aguilar uniosła się na łóżku i spojrzała na reklamówkę. Zawierała kartonowe 

pudełko. Jego ciężar nadawał torbie kształt piramidy lub gruszki, którą dziewczyna trzymała 

za czubek. Po obu stronach stożka wystawały jej gołe nogi.

- Dziękuję - powiedziała Nieves Aguilar cicho, prawie do siebie.

- Zostawię ją tutaj. Podniosę trochę żaluzje, dobrze? Słońce już nie świeci.

Kiedy dziewczyna wyszła, Nieves wyjęła z kartonu jedną z książek, otworzyła ją na 

chybił trafił i przeczytała: „Należę do tych, którzy piszą inspirowani Miłością, dlatego też...”.

Na innej zaś stronie: „Myślę, że wszyscy pisarze kłamią”.

Te ostatnie słowa bardzo ją zaintrygowały.

-   A   tak   przy   okazji,   jedno   pytanie.   Można   wiedzieć,   czemu   jego   świątobliwość 

wynajął cię do szukania swojego klejnotu? Czyżby nie chciał go odzyskać? Cha, cha, cha... 

To żart, nie obrażaj się.

- Wynajął mnie, żebym uspokoił nauczycielkę - powiedział Quiros.

Gaos roześmiał się ponownie. Nie brzmiało to jak: cha, cha, cha. Quiros nie znał 

nikogo, kto śmiałby się w ten sposób. Śmiech Gaosa kierował się w głąb, jakby człowiek 

chory na rozedmę płuc dostał ataku kaszlu. Albo jakby jakiś pies wyszczekiwał w agonii 

ostatnią wolę.

- Przy tobie kobiety zawsze się denerwowały! W końcu wyszedł z ciebie dupek! I co, 

uspokoiła się?

- Tak. To dobra kobieta.

background image

-   A   skoro   już   mowa   o   dupkach...   nieźle   dałeś   dupy   z   tym   wisiorkiem,   wiesz? 

Przelecieliśmy go proszkiem, prawda, Centeno? Z braku laku przelatujemy wisiorki... Nie ma 

ani jednego odcisku, nawet dziewczyny! Raz w życiu powinieneś zostawić ślady, a robisz 

wszystko, żeby je zatrzeć...!

Centeno, siedzący przed laptopem głaz w garniturze i krawacie, głaz, który nie pocił 

się ani nie odzywał, tym razem po raz pierwszy zawtórował Gaosowi śmiechem.

- Przecież... podniosłem go przez chustkę, bardzo ostrożnie... - bronił się Quiros. Gaos 

skręcał się ze śmiechu. Centeno poczerwieniał. - Nie zatarłem ich, Gaos, do diabła... Skoro 

nie ma śladów, to... po prostu ich nie ma!

-   Po   co   te   nerwy,   stary,   to   tylko   żart.   -   Gaos   wycierał   oczy.   -   Tak   czy   inaczej, 

poczekamy, co powiedzą w laboratorium, ale wisiorek jest sterylny jak twój mózg.

- To źle - powiedział Quiros.

- Bardzo źle - zgodził się Gaos. Podniósł się i oparł łokciami na mapie, przełykając 

oliwkę. Wypluł pestkę na jedną dłoń, drugą unosząc do skroni. - Bruum, bruuum, suszarka 

znowu się włączyła. Nikt jej nie słyszy? Przecież wiem, że nie. To wino. - Wskazał na jakiś 

punkt na mapie. - Jutro sprowadzimy psy i helikoptery. Musimy kogoś zamknąć, wtedy jego 

świątobliwość będzie usatysfakcjonowany, prawda, Centeno? Dziewczyna może się odnaleźć 

później. Szast-prast, jeden w ciupie i po zupie. A propos, od dawna podejrzewamy, że w 

okolicy pracuje „snupi”, wiedziałeś o tym?

Quiros wpatrywał się w niego nieruchomo.

- Jesteś pewien?

- Szefostwo tak twierdzi; pewnie wiedzą, co mówią.

Zresztą wszystko wskazuje na to, że mają rację. Jest dość dobry, jeśli oceniać po 

klienteli, i dość szalony, jeśli oceniać po materiale, jaki oglądaliśmy...

Quiros   poczuł   coś   jakby   strach.   Nie   myślał   o   dziewczynie,   tylko   o   kobiecie: 

przypomniał sobie, jak zapewniał, że odnajdą uczennicę, że wszystko będzie dobrze. Jeśli 

jednak   to,   co   sugerował   Gaos,   jest   prawdą,   nie   ma   najmniejszej   szansy,   żeby   sprawy 

potoczyły się pomyślnie.

- Czy don Juan wie?

- Po co przekazywać mu takie wiadomości? - Gaos wypluł kolejną pestkę. - Chcesz, 

żeby   zabił   posłańca?   A   to   jeszcze   nie   wszystko.   Twoja   kochana   Tina,   ta   grubaska   od 

piercingów, twierdzi, że w zeszłym roku również zaginęła turystka, Szwedka, która, podobnie 

jak Soledad, zatrzymała się w schronisku. Nazywała się Bania.

- Anja, żadna bania - poprawił Centeno.

background image

- Przeprowadzimy „prospekcję wsteczną”, strona sto siedemdziesiąt sześć podręcznika 

inspektorów brygady.

Zaczniemy od Bani i będziemy posuwać się do tyłu; przekonamy się, dokąd nas to 

zaprowadzi. Tylko dyskretnie, pamiętaj: „snupi” plus zaginione nastolatki równa się czyste 

gówno. Na sto procent.

Quiros z trudem przełknął przeżuwany kęs.

- Myślałem, że nikt już nie zajmuje się filmami, od kiedy...

- Od kiedy zlikwidowałeś Casellę i Aldobranda? Ależ z ciebie dupek! Filmy snuff to 

jeden z najbardziej kwitnących biznesów, obudź się wreszcie! Siedzi w tym wiele grubych 

ryb:   polityków,   policjantów,   reżyserów   filmowych,   fotografów,   agentów   artystycznych, 

producentów telewizyjnych... Albo sami są „snupi”, albo kupują robione przez nich filmy, 

dlatego  wszyscy wolą milczeć.  Wiesz, jaki ostatnio stosują system  porozumiewania?  Ani 

bezpieczne linie, ani wyszukane komputery... Wtrącają zdania w telenowelach. Nie mają z 

tym   problemu,   wiem,   co   mówię,   pracuje   dla   nich   wielu   scenarzystów,   a   ponieważ   to 

telenowele, mogą w nie wkleić dowolną wypowiedź aktora i nikogo to nie dziwi. Włączają 

telewizor i oglądają.

Jakaś   postać   przekazuje   szyfrem   dowolną   wiadomość:   o   nowym   „snupim”, 

oferującym filmy wysokiej jakości, albo o innym, którego właśnie aresztowano. Może to być 

także informacja skierowana do jednego ze „snupich”, któremu policja depcze po piętach... 

Zdania są dziwne, rozumieją je tylko oni...

Carlos Escorial, przypomniał sobie nagle Quiros.

Telefon brutalnie rozdarł ciszę w chwili, kiedy zabierała się za czytanie pierwszej 

książki.

- Cześć - zaśpiewał głos. - Dzwoniłem do ciebie rano, ale miałaś wyłączony telefon.

Stało się coś dziwnego: godzinami wyobrażała sobie tę rozmowę, każdą minutę, każde 

słowo, każdą monosylabę.

Rzeczywistość okazała się jednak inna.

Usłyszała siebie samą, jak odpowiada głupio, z książką otwartą ciągle na kolanach: 

„Chciałam trochę pospać”. W jej ustach, jak bańka, pęczniały słowa przeprosin. Przeprosin!

- Patrzcie, patrzcie! - powiedział  Pablo. - Mąż dusi się w skwarnym  Madrycie,  a 

paniusia pozwala sobie na luksus wylegiwania się w łóżku do dwunastej w południe. I na 

plaży...

- Owszem.

- Coś ci jest?

background image

Nareszcie  zauważył.  Na którym  etapie  drogi, zastanawiała  się. Po ilu uderzeniach 

serca? Czy to możliwe, żeby takie szczegóły były miarą miłości? A najgorsze, że zdała sobie 

sprawę, iż mimo wszystko to pełne hipokryzji pytanie sprawiło jej przyjemność.

- To nie był najbardziej udany weekend, Pablo - powiedziała w końcu. - Opowiedziała 

mu o gorączce, wyczerpaniu i telefonach.

Wiedziała, że czyniąc to, oddawała mu coś bardzo cennego - swoją dumę - ale nie 

miała już ochoty go karać.

Kiedy skończyła, czekała na jego reakcję. Z zaskoczeniem stwierdziła, że to on się 

obraził.

- A więc dzwoniłaś kilkakrotnie...? Można wiedzieć, dlaczego nie zostawiłaś żadnej 

wiadomości? Natychmiast bym oddzwonił. Chcesz mnie kontrolować na odległość, Nieves? 

Chcesz, żebym spełniał twoje życzenia, choć nawet mi o nich nie mówisz? Czy ja jestem 

jasnowidzem, żeby wiedzieć, kiedy jesteś chora i kiedy chcesz ze mną rozmawiać? - Nie 

odzywała się. Tylko słuchała. Mówił dalej, zmieniwszy ton.

- Wyłączyłem telefon na cały weekend, żeby nie zawracali mi głowy z redakcji, wiesz, 

jacy oni są. Tegoroczny dolce stil nuovo polega na tym, że dzwonią o każdej porze i wciskają 

zlecenia. W sierpniu zostało zaledwie kilku frajerowi musimy pracować za wszystkich. Nie 

odbierałem, oczywiście. Również w domu. Mówiąc szczerze, pojechałem na wieś.

Powtórzyła:

- Na wieś...

- Owszem, chciałem pomyśleć. Odprężyć  się i pomyśleć. W sobotę poszedłem na 

spacer, w niedzielę także. To nie to samo co plaża, wiem, ale pomaga. - Dostrzegła podtekst. 

Zagryzła zęby, żeby się powstrzymać od komentarzy. - Ptaszki, strumyk, drzewa, pachnące 

zioła... - Nagły śmiech, jak smagnięcie. - Jednak w niedzielę musiałem pędem wracać do 

domu.   Wiesz,   dlaczego?   Przytrafiło   mi   się   dokładnie   to   samo   co   tobie:   coś   mi   musiało 

zaszkodzić... Zawsze przytrafia nam się to samo. Jak widzisz, obydwoje spędziliśmy weekend 

w łóżku.

- Owszem. - Różnica polega na tym, że ja byłam w nim sama, pomyślała.

- Nieves, czy godzi się pani na remis?

Wściekłość odebrała jej głos.

Rozumiała   naturalnie,   że   miał   rację.   Jego   logika   była   miażdżąca:   skoro   nie   było 

komunikacji, nie było winy.

Powinna  była   zostawić  mu   wiadomość.   Nie  proszę  cię   jednak  o  twoją  miażdżącą 

logikę, pomyślała. Na nic mi twoja... miażdżąca logika.

background image

- ... brakowało, kiedy spacerowałem - mówił - i prawie cię widziałem, przysięgam, 

niemal mogłem cię zobaczyć. Byłaś przy mnie, na wsi, i mówiłaś mi... czy też nakazywałaś...

Ma talent krasomówczy, myślała. Lubię jego opowieści.

On opowiadał, a ona słuchała jego historii. Nie jesteśmy już opcją przeciwną, jesteśmy 

jednością. Jednym ciałem, jednym rozpłatanym na wpół baranem.

Odłożyła książki Guerina na bok i wstała. W łazience zagasiła tlący się jeszcze żar łez.

- ... ponieważ naprawdę cię kocham.

- Ja ciebie również - powiedziała do lustra.

Kiedy zadał jej pytanie, postanowiła nie mówić nic o dziewczynie. Quiros prosił ją o 

dyskrecję. Tak właśnie zrobi. Nie dlatego, że nie wierzyła Pablowi, ale dlatego, że zatajenia 

przed nim pewnych spraw wymagała swego rodzaju sprawiedliwość.

Przypomniał   jej   się   Quiros.   Chciałabym   go   zobaczyć,   powiedziała   do   siebie. 

Przydałaby   się   jej   jego   uspokajająca,   stanowcza   obecność.   Logika   Quirosa   nie   była 

miażdżąca, nie przedstawiał toku rozumowania, nawet niezbyt ładnie się wysławiał (prawdę 

mówiąc, w ogóle niewiele mówił). Tęskniła jednak za jego szczerością, rozwagą, a nawet za 

jego   nieokrzesaną   szarmanckością...   Potrzebowała   tego   wszystkiego   bardziej   niż 

kiedykolwiek.

- Mam dla ciebie informacje, o które prosiłaś - powiedział Pablo. - Na temat tego 

domniemanego detektywa...

Poczuła   niewytłumaczalną   chęć,   żeby   go   powstrzymać,   ale   zanim   się   nad   tym 

zastanowiła, usłyszała, jak mówi.

Posłuchaj mnie, pedale! Myślisz, że to, co czytasz, to nie rzeczywistość, że to się 

wcale nie dzieje? I tylko dlatego, że tak sądzisz, tak ma być? Jak śmiesz przypisywać sobie 

takie przywileje? Niby dlaczego masz być ważniejszy niż ja, kretynie? Do ciebie mówię! 

Żaden czytelnik z ciebie! Po prostu zwykły bękart! Ograniczony, gówniany osioł, głupiec, 

głupiec, więcej niż głupiec!

Mężczyzna przestaje krzyczeć do lustra, między innymi dlatego, że jest całe oplute. 

Ale nie poprzestaje na tym: szarpie kartki, przeżuwa strzępy, rzuca się z kopniakami na psa, 

wywraca stół; ogarnia go diabelska furia.

Opowieści! - krzyczy. Przeklęte opowieści!

Uspokaja się, siada, smaruje grzankę margaryną. Zawsze je na śniadanie grzanki i 

płatki   z   mlekiem:   to   bardzo   zdrowe.   Psu   zostawia   resztki.   Powiem   wam   prawdę,   myśli: 

trafiliśmy do tej samej opowieści, ty, ja, wy, wszyscy. Nie możemy z niej wyjść, ponieważ ta 

opowieść   obejmuje   wszystko.   Mogę   to   udowodnić.   Doszliśmy   do   wniosku,   że 

background image

urzeczywistnianie pragnień jest nieuświadomionym  truizmem.  A zatem rzeczywistość jest 

pragnieniem,   a   pragnienie   rzeczywistością.   Wymieniajcie   te   terminy   dowolnie,   wedle 

życzenia. Jeśli nadal sądzisz, I że to nie jest rzeczywistość, pragnę, żebyś zniknął.

Niech zostaną tylko ci, którzy uważają, że to rzeczywistość. Koniec, kropka.

Pies także zostaje, pragnę dodać.

Świat jest niewysłowioną tajemnicą. Nic nie wiemy, niczego nie możemy pojąć. Przed 

oczami mamy zamgloną szybę i nie dostrzegamy tego, co jest za nią. Dzieje się tak, ponieważ 

nasze myśli są ludzkie, a istotom ludzkim nikt nie gwarantuje żadnych odpowiedzi. Niemniej 

jedno jesteśmy zdolni pojąć: oszukujemy się, wierząc w znajomość życia. Jesteśmy obcymi, 

którzy budzą się wśród obcych, w obcym miejscu, a po pewnym okresie zamętu i poszukiwań 

powracają do przerwanego snu. Tym jest egzystencja.

A teraz gra słów. Wymaż ze słowa EXISTENCIA słowo ESENCIA. Co zostaje? XIT, 

co brzmi podobnie jak angielskie „gówno”. IT, w tymże języku, oznacza „to”, więc także się 

go pozbędziemy. Co pozostaje? X, niewiadoma.

Czasem mężczyzna ma ochotę...! Szlocha rozpaczliwie.

Chce ci zrobić ogromną krzywdę, dużo większą, niż robił do tej pory. Chce obedrzeć 

cię ze skóry. Mężczyzna wstaje, kopie w krzesła, kopie psa, ściąga z wieszaka Posrebrzaną, 

idzie po amunicję, wraca bez niej, zapina szlafrok, uspokaja się.

Słyszy hałas: warkot silnika w powietrzu. Helikoptery.

Pies podnosi głowę. Dalekie szczekanie. Odsuwa firankę i patrzy: nic.

Mężczyzna nie jest bogiem, nie jest nawet jego podobieństwem, teraz to wie. Jest 

raczej   owym   małym   grubasem,   który  mieszkał   z   matką   i  dziadkami,   i  tęsknił   za   ojcem. 

Ojcem, który miał się nigdy nie zjawić z jednej prostej przyczyny: ponieważ to był on sam. 

Mężczyzna wie, że kiedy rodzi się chłopiec bez ojca, sam chłopiec staje się ojcem, korona 

przechodzi na jego głowę. Bocianie pisklę również jest bocianem, dziedziczy się penisa i 

ojcostwo. Więc mężczyzna, będąc i ojcem, i dzieckiem jednocześnie, był mężem i synem 

swojej matki. Nie był jednak bogiem w swoim domu ani w państwowej szkole, do której 

uczęszczał,   a   gdzie   wszystkie   dziewczyny   patrzyły   na   niego   tak,   jak   tylko   dziewczyny 

potrafią patrzeć na grubasa. Choć po prawdzie trudno jest być bogiem w państwowej szkole, 

umożliwia to jedynie prywatyzacja.

Wszechświat jest również prywatną firmą, przynajmniej dla wierzących. Wszechświat 

jest własnością jednej jedynej istoty,  inni muszą płacić, żeby się nim nacieszyć.  Tak czy 

inaczej, prawda jest jedna: mężczyzna nie był bogiem, był małym grubasem.

Trzeba mówić prawdę, nawet jeśli boli.

background image

Nie   zachował   się   również   jak   bóg,   kiedy   po   śmierci   dziadków   matka   zaczęła 

przyjmować w domu mężczyzn.

Byli wysocy jak wieże i krzywiąc twarz w przewrotny sposób, pochylali się, żeby mu 

się   przyjrzeć.   I   choć   było   ich   wielu,   przychodzili   pojedynczo.   Matka   prowadziła   ich   do 

sypialni, a on zostawał na zewnątrz. Idź do swojego pokoju, Cico. Stosował się do polecenia, 

płacząc.

Dobrze, że przynajmniej miał już wtedy swoją szkatułkę z kości słoniowej.

I kino. Kino wzruszało go od małego. Uwielbiał Psa andaluzyjskiego, chciał zostać 

reżyserem,  mieć  swoją gwiazdę  w Alei Gwiazd, stać się kamieniem  milowym  w historii 

celuloidu... Nie osiągnął żadnego z tych celów.

Pozostawia brudne talerze w kuchni (nie nauczył jeszcze psa zmywać), wchodzi do 

łazienki,   gdzie   nadal   unosi   się   mgiełka   po   niedawnym   prysznicu,   napełnia   jedno   wiadro 

wodą, drugie czyste bierze ze sobą. Nie może niczego brakować, myśli. Wychodzi tylnymi 

drzwiami i kieruje się do szopy.

Wtorkowy   poranek   jest   jasny,   bardzo   czysty,   ale   mężczyzna   zna   już   najbliższą 

prognozę: za dwa, trzy dni ośrodek niżowy, burzowe pożegnanie lata, monstrualne chmury 

otaczające olbrzymie oko, niebiańską tarczę strzelniczą, odpływ boskiego WC. Ostatnie dni 

sierpnia:   pora   spakować   walizki,   zamknąć   interes   i   ulotnić   się   stąd   do   przyszłego   roku, 

naprawdę mężczyzna mieszka bowiem w stolicy, nie w tej odrażającej zagrodzie, do której 

zjeżdża tylko  na lato. Tym  razem się opóźnił, za co obwinia różne okoliczności:  drobne 

naprawy dachu szopy, nieprzewidziane zakupy, może nawet...

Ależ tak, opowieści, które poruszyły liczne warstwy błota, szlamu, pozostawiając po 

sobie nieunikniony osad niepokoju!

Jak to możliwe,  że skoro nie jesteśmy niczym  innym  niż słowem pisanym,  nasza 

historia jest rzeczywista? - zastanawia się, podczas gdy jego postać, jak pochodnia w ogniu, 

czernieje, wypala się, traci formę, zamienia się w popiół, w ciemność...

Tego poranka Quiros wyszedł wcześnie. Na wyludnionych ulicach wzbierało wściekłe 

ujadanie. Podążył za nim na szczyt wzniesienia, gdzie stała furgonetka. Dwaj policjanci w 

odblaskowych   kamizelkach   pili   kawę   oparci   o   karoserię.   Zajrzał   przez   tylne   okienko   i 

zobaczył psy.

- Podobają się panu? - spytał jeden z policjantów, bardzo młody, niemal dziecko. - Są 

najlepsze. Czysta rasa. Szkolone od szczeniaków. Mają taki węch, że potrafią wyczuć zapach 

skarpetki w czasie i przestrzeni. I są bardzo przebiegłe. Zdolne kontaktować się z ludzką 

istotą   prostym   językiem   symboli.   Posłuszne,   wierne,   niezmordowane...   Ulepszona   wersja 

background image

owczarka alzackiego.

Ujadające psy wspinały się na tylne łapy, przednie opierając o kratę. Okno nie było 

duże, więc Quiros mógł dostrzec tylko najbliższe z nich. Te, które były za nimi, skakały, 

ukazując jedynie kawałek pyska, a w głębi rozróżniał już tylko ciemne kształty. Był jednak 

niemal pewny, że żaden z nich nie był biały.

- Naprawdę nie pracuję w policji - powiedział młody.

Zdjął czapkę, a wtedy Quiros zdał sobie sprawę, że nie był również mężczyzną, tylko 

krótkowłosą   dziewczyną   o   twarzy   usianej   pryszczami   i   ze   śladami   zmęczenia.   Na 

identyfikatorze   przypiętym   do   kamizelki   przeczytał:   „M.C.   Carnicero”.   -   Jestem   na 

praktykach. To moje pierwsze prawdziwe ćwiczenie w terenie.

- Bardzo dobrze - skonstatował Quiros, żeby cokolwiek powiedzieć.

Drugi   policjant   wszedł   do   baru.   Dziewczyna   podeszła   do   psów,   wydając   odgłos 

przypominający szczękanie zębów.

Ujadanie przycichło. Wtedy M.C. Carnicero oznajmiła:

- Czekamy,  aż pierwsza grupa wróci z gór. Suki pierwiastki zawsze idą przodem. 

Musimy zaczekać. Gdybyśmy połączyli je z samcami, mogłoby nieźle zaiskrzyć.

- Jasne - powiedział Quiros, choć uważał, że psy i tak zachowują się nerwowo.

- Są podenerwowane, bo rano coś znalazły - wyglądało na to, że M.C. Carnicero ma 

zdolności telepatyczne, podobnie jak jej psy.

- Co mianowicie?

- Nie mam pojęcia. Właściwie nie wiem nawet, czego szukamy.  Do moich  zadań 

należy jedynie opieka nad nimi, karmienie ich i przewożenie. Ale to musi być coś ważnego. 

Zauważył pan helikoptery i furgonetki, które zjechały do miasteczka?

Quiros właśnie miał odpowiedzieć, kiedy spostrzegł przechodzących obok brodacza i 

rude dziewczyny. Pożegnał się z M.C. Carnicero (sprawiała wrażenie niezadowolonej, że nie 

będzie miała z kim rozmawiać o swoich psach) i poszedł za nimi.

Szli   szybko,   wiedzieli,   dokąd   się   kierują.   Quiros   musiał   zachować   odpowiednie 

tempo, żeby ich nie zgubić. Nagle zaczęli biec, Quiros również. Niemal zderzył się z kimś, 

kto biegł w przeciwnym kierunku, z jakąś kobietą, która dmuchnięciem odsunęła końcówki 

włosów,   po   czym   spojrzała   na   niego   z   nienawiścią   i   pobiegła   dalej.   Kiedy   dotarł   do 

promenady, ujrzał rude dziewczyny na piasku. Szły w stronę falochronu. Niosły sprzęt do 

nurkowania. Brodacz podążał za nimi z miną wyrażającą satysfakcję.

Helikoptery pruły powietrze. Morzu to najwyraźniej nie przeszkadzało: było spokojne 

pod leniwymi falami i delikatną jak papierowa suknia pianą.

background image

- Piję za wolność. - Marta wzniosła kieliszek. - To ja zażądałam separacji. I nie żałuję.

Nie miał właściwie ochoty na nic, nie jadał podczas pracy, ale nie chciał jej urazić, 

więc przełknął kilka kęsów.

Postanowił skorzystać z zaproszenia i teraz nie mógł się już wycofać.

Godzinę temu, kiedy zabierał przycisk do papieru w kształcie anioła, usłyszał, jak 

płacze (zrozumiał, że była trochę wstawiona - caipińnhas). Wyjaśniła mu, że chociaż cieszy 

się z zerwania z Aldobrandem, nie potrafi pozbyć się uczucia samotności. Może zostanie z nią 

na kolacji? Przyglądał się, jak smaży kotlety, kładzie obrus, zapala świece i nalewa wino. 

Była prawie dwunasta w nocy. Dawno już powinien wykonać zlecenie, a nadal tkwił w domu 

na urwisku, razem z tą kobietą, słuchając morza i tego, co mówi.

-   Zakochałam   się   w   Humbercie,   ponieważ   podobały   mi   się   jego   wiersze.   Byłam 

młoda, niewinna i trochę głupia. Virum non conosco. - Robiła wrażenie, jakby mówiła do 

kieliszka, a kieliszek (pomyślał Quiros) na pewno rozumiał więcej niż on. - On był bogaty i 

przystojny. I był poetą. Może nie uwierzysz, ale to właśnie pociągało mnie najbardziej. Fakt, 

że był poetą, zmieniał go w moich oczach w księcia z bajki. Poza tym bił od niego entuzjazm. 

Mówił, że chce pisać o tym, co naprawdę tkwi w nim, w środku.

W środku jestem inny. I miał rację. Nigdy nie pozwalał mi jechać do tamtego domu na 

wsi. Pewnego dnia, kiedy go nie było, ogarnęła mnie ciekawość. Znalazłam piwnicę.

Zobaczyłam kamery, soczewki, scenę, poplamioną podłogę... Potem odkryłam kasety 

wideo.   Po   wyjściu   zadzwoniłam   do   adwokata   i   zażądałam   rozwodu.   -   Piła   i   płakała 

równocześnie, a Quiros miał wrażenie, że łzy spadają jej do kieliszka, by powrócić do oczu tą 

samą  drogą,  bez  żadnej   widocznej  przerwy.   - Skurwysyn.   Były   tam  nie  tylko  nastolatki, 

czasem nawet kilkuletnie dzieci... To właśnie tkwiło w nim, w środku. - Spojrzała na Quirosa. 

- Dlaczego pan dla niego pracuje? Dlaczego pracuje pan dla takich ludzi? Wygląda pan na 

dobrego człowieka. Z pana wzroku emanuje dobroduszny autorytet. Dlaczego pracuje pan dla 

takich degeneratów jak Aldobrando?

Quiros, zaskoczony tym, że musi się odezwać, zaczął się plątać.

- Jeśli mam być szczery...

- Płacą panu za to, wiem - przerwała - ale czy nigdy nie zrobił pan niczego za darmo, 

panie Quiros? Przepraszam za tę impertynencję, chyba zaszkodził mi alkohol. Ma pan ochotę 

na deser? - Quiros nie miał. Marta spojrzała na niego z uśmiechem. - Zamknął już pan listę 

przedmiotów należących do tego drania, mojego byłego męża? Brakuje czegoś?

- Jednej rzeczy - powiedział Quiros - ale to może zaczekać.

Starał się nie wspominać, próbował zablokować jakieś drzwi, ale w głowie nie miał 

background image

żadnych drzwi. A może wszystkie otworzyły się naraz i przeszłość, jak wiatr, przeszywała go 

na wskroś.

Najmłodsza z rudych kobiet, stojąca na skraju falochronu, ściągnęła ubranie; nie tylko 

bluzkę   i   szorty:   była   naga,   można   było   dojrzeć   zarys   jej   pośladków.   Wyciągała   w   górę 

ramiona, podczas gdy brodacz pokazywał ją kijkiem, być może snorkelem. Dwie pozostałe 

przygotowywały coś, co mogło być kombinezonem do nurkowania.

Pomyślał:   trzeba   poczekać,   aż   będzie   sam.   Odwrócił   się   i   skierował   w   stronę 

pensjonatu. Słychać było syreny, śmigła helikopterów, policyjne samochody z migającymi 

światłami. Po drodze odezwał się telefon.

Ciemnowłosa   kelnerka   była   w   recepcji.   Quiros   skorzystał   z   okazji,   żeby   dać   jej 

jeszcze trochę pieniędzy. Dziewczyna wzbraniała się przed ich przyjęciem. „Jestem ci winien 

za opiekę, jaką ją otaczasz”, nalegał. Spytał, jak ona się czuje.

- Bardzo dobrze. Cały ranek spędziła na czytaniu nowych książek. Wejdzie pan na 

górę? Będzie jej miło.

-   Mam   dziwne   wrażenie,   jakbym   ukrywał   coś   strasznego.   Czasem   ogarnia   mnie 

ochota, żeby o tym pisać, ale nie mogę sobie na to pozwolić. Nikt nie może. Gdyby ktoś 

opisał,   kim   naprawdę  jest   i  co  naprawdę   ukrywa,  stworzyłby   historię   nienadającą   się  do 

druku. A jak wniknąć w siebie, jak obnażyć duszę, żeby pisać całkowicie szczerze? Nie warto 

marnować papieru, jeśli nie zamierza się zstąpić w głąb tej mrocznej otchłani. Myślę, że 

wszyscy pisarze kłamią. Są tacy, którzy opisują swoje trudne doświadczenia, i tacy, którzy je 

zmyślają, tacy, którzy próbują opowiadać wszystko tak, Jak się wydarzyło”, i tacy, którzy 

optują za wyobraźnią, ale czy jest ktoś, kto opisuje to, co nosi w sercu? Byłoby to straszne, 

naprawdę. Tylko  Bóg wie, co zalęgło  się w moim.  Niemniej  czasem pragnę, nawet jeśli 

tysiąckrotnie miałbym tego żałować, zagłębić pióro we własnej piersi, zamoczyć je w tym, co 

tam napotkam...

Litery skapywały jej z oczu. Przestała czytać: zamyśliła się.

Spoglądając   z   niewyraźnego   zdjęcia   na   skrzydełku   okładki   Granatu   Prozerpiny, 

Manuel Guerin wydawał się czytać w niej jak w książce. Sądząc po fotografii, musiał być 

brzydki, o przerzedzonych, siwych włosach, nosie jak bakłażan i oczach ukrytych pod gęstym 

okapem brwi. Jako pisarz nie był bardziej atrakcyjny. Chociaż buty mu nie brakowało. Krótki 

okres pobytu w Paryżu, pewna przewaga umysłowa nad krajanami i siła napędowa, jaką była 

jego miłość do Carmeli Cruz (wszystkie książki dedykowane były właśnie jej), sprawiły, że 

marzył o literackiej nieśmiertelności; to było widać. Nie osiągnął jej jednak. Był przeciętny. 

Dziewczynie mogły się podobać opowiadania o złej konstrukcji i absurdalnym zakończeniu, 

background image

ale była nastolatką. Ona zaś posiadała wiedzę i odpowiedni wiek, dlatego oceniała je jako 

fantazje starego marzyciela i żal za przeszłością, która nie powróci.

I co gorsza, przeczytała wszystkie książki Guerina, które przysłał jej ojciec Toro (były 

w bardzo złym stanie, niektóre miały powyrywane strony, inne miały niewyraźny druk), lecz 

nie znalazła ani jednej wskazówki na temat miejsca, do którego owego ranka dziewczyna 

mogła się udać.

„Nie  wiem,   czy  to   wszystkie,   jakie   znajdowały  się   w  kartonie   -  skreślił   drżącym 

pismem ojciec Toro w dołączonym liście - może czegoś brakuje, ale tylko tyle udało mi się 

zdobyć.  Niech Bóg cię błogosławi, córko, nie omieszkaj  Mu codziennie rano dziękować, 

ponieważ to On sprawia, że wschodzi słońce, rosną rośliny, a życie trwa”.

Brakuje jednej, pomyślała. Tej najważniejszej, która wstrząsnęła Soledad. Tej, która 

sprawiła, że wyjechała o świcie, zaraz po tym, jak do mnie zadzwoniła.

Podrapała się w głowę, powinna ją umyć, nie robiła tego od czasu choroby, a jej włosy 

były   dość   niewdzięczne   i   natychmiast   uwidaczniały   najmniejsze   przejawy   niedbalstwa. 

Związała je w niewielki koczek. W przeciwieństwie do nich pokój wyglądał dobrze: panował 

w nim porządek. Safiva zmieniła pościel, pachniało czystością i było jasno. Jaki dziś dzień? 

Chyba wtorek. Jak tylko będzie mogła, ubierze się, wykąpie i złoży kolejną wizytę ojcu Toro. 

Musi zdobyć książkę, która...

Zapukano do drzwi.

- Wejdź, Safivo - powiedziała.

Wszedł Quiros.

W  pierwszej  chwili  znieruchomiała,  ale  szybko  znalazła  schronienie  pod pościelą. 

Quiros wyglądał jak szafa na walcowatych nogach, subtelny autobus, stojący na środku jej 

ślicznej sypialni.

- Chciałem zobaczyć, jak się pani dziś czuje.

- Dobrze - odpowiedziała chłodno. - Co to były za syreny?

- Pożar - wyjaśnił Quiros po krótkiej chwili.

- To straszne! Są jacyś ranni?

- Nie.

- Słyszałam też... jakieś szczekanie. Ujadanie, niemal wycie...

- To policyjne psy. Sprowadzili je dziś rano.

- Dostałam od tego gęsiej skórki. Myślałam, że ktoś je morduje. Nie było słychać nic 

innego, tylko to.

- Sprowadzili też helikoptery... Stoją na lądowisku... Pracują w pośpiechu, ponieważ 

background image

zapowiedziano deszcze...

- Znaleźli coś?

- Jeszcze za wcześnie, ale na pewno... - Quiros wpatrywał się w swój, zdjęty przed 

chwilą,   kapelusz.   -   Cokolwiek   się   stanie...   nic   więcej   nie   może   pani   zrobić...   Proszę   to 

przemyśleć... Dużo pani pomogła. Ona na pewno to docenia...

Nieves Aguilar patrzyła na niego, mrugając, wsparta na ciepłych poduszkach.

- Nie za dobrze rozumiem.

- Wszystko  jedno - powiedział Quiros cicho. - Dostanie pani koktajl z owoców... 

Przyjdę później.

- Proszę poczekać.

Przerwanie tej bezbrzeżnej ciszy wydało jej się nagle bardzo ważne. Przyszło jej to do 

głowy   zaledwie   sekundę   wcześniej   i   postanowiła   zrobić   coś   nieoczekiwanego:   odsunęła 

książki, potem pościel, usiadła z odkrytymi nogami, z nogawkami od spodni podciągniętymi 

do kolan.

- Proszę usiąść - poprosiła. Quiros rozejrzał się za krzesłem. - Nie. - Wskazała na białą 

przestrzeń obok siebie. - Tutaj, na łóżku.

Zanim się poruszył,  minęła cała wieczność. Kiedy wykonał polecenie, jego ciężar 

sprawił, że pochyliła się do przodu. Zapadła cisza. Nagle powiedział:

- Już prawie znikły. - Zdjął ciemne okulary. - Widzi pani? Nawet nie boli... Zresztą, 

nie   ma   potrzeby   składać   skargi...   Aresztowano   ich   pod   zarzutem   napaści   na   jakichś 

imigrantów...

Zastanawiała się, do jakiego stopnia myli się co do jej intencji.

- Cieszę się - powiedziała - ale pragnę zapytać o coś innego i chciałabym, żeby mi pan 

odpowiedział zupełnie szczerze. - Sposób, w jaki Quiros trzymał okulary, sprawiał, że jej 

figura odbijała się w ich małych  szkłach: blada postać z zebranymi  włosami,  jasnowłosy 

chłopczyk siedzący na łóżku obok ogromnego, sapiącego mężczyzny. - Zawrzyjmy układ: 

będę z panem szczera, a potem pan odpłaci mi tym samym. Zgoda? - Zobaczyła, jak pochyla 

głowę. Kontynuowała, z powodzeniem łagodząc swój, i tak zawsze powściągliwy, ton głosu. - 

Postanowiłam   dowiedzieć   się   czegoś   o   panu.   Poprosiłam   o   to   męża.   Zachowałam   się 

obłudnie, wiem. Nie mam usprawiedliwienia, nie zamierzam się też usprawiedliwiać. Chodzi 

o   to,   żeby   pan   wiedział.   Byłam   ciekawa   pańskich   referencji.   Ponieważ   pan...   Cóż, 

zaintrygował mnie pan. Innymi słowy... Byłam zdezorientowana.

Helikoptery przecięły ciszę. Nieves Aguilar i Quiros nie usłyszeli ich.

- Oto moja spowiedź - dodała. - Teraz chciałabym usłyszeć pańską. - Przerwała. - Kim 

background image

pan jest?

Quiros nie odezwał się, mimo że czas, jaki upłynął, zanim odezwała się ponownie, 

wskazywał najwyraźniej, że na jego odpowiedź przeznaczyła całą wieczność.

- Nie jest pan detektywem, nie figuruje pan w żadnym oficjalnym rejestrze, nie ma 

żadnej kartoteki dotyczącej pana przeszłości, żadnych papierów ani dokumentów... Mój mąż 

jednak znalazł kogoś, kto przyznał, że z panem pracował. Nazywa się Hurtado. Twierdził, 

że... - słowa zawisły na jej wargach. Spróbowała ponownie. - Twierdził, że wykonuje pan... 

„specjalne” zlecenia dla tych, którzy panu płacą. Że nie szuka pan żadnych osób, nie pomaga 

policji.   Nie   chciał   więcej   powiedzieć.   Żądał   pieniędzy,   mąż   mu   ich   nie   dał   i   tak   to   się 

skończyło. - Przerwała, zamknęła oczy, nabrała powietrza. - Chcę, żeby mi pan odpowiedział. 

To dla mnie bardzo ważne. Obdarzyłam pana wielkim zaufaniem i nadal chcę to robić... 

Nieważne, co pan powie, pod warunkiem że będzie to prawda... Kim pan jest? - Otworzyła 

oczy i popatrzyła na niego.

I nagle odniosła wrażenie, że stało się coś przerażającego: jakby ta poturbowana twarz 

o oczach jak szparki, które patrzyły na nią bez jednego mrugnięcia, twarz dobrodusznego 

pana Quirosa, spłynęła bezszelestnie, ukazując zupełnie inne rysy. Poczuła niekontrolowany 

strach.

- Kim pan jest? - spytała ponownie, ale już bezsilnie, nie pragnąc wcale otrzymać 

odpowiedzi.

Quiros nabrał powietrza. I powiedział:

- Znaleziono jej plecak.

- Słucham?

-   Ukryty   pod   drzewem,   przy   szosie   do   Amargo...   Nie   w   górach...   Przy   szosie... 

Dzwonili do mnie przed chwilą... Stąd to szczekanie... i helikoptery.

- Dlaczego mi pan nie powiedział? - Wnętrzności Nieves Aguilar zmroził lód.

-  Nie  chciałem  pani  martwić...   Jest  niemal  pewne,  że...  że  ktoś ją przetrzymuje... 

Została porwana...

Uniosła   dłoń   do   ust.   Quiros   wstał,   włożył   kapelusz   i   wyszedł,   nie   czyniąc 

najmniejszego hałasu.

Tutaj,  pod  cyklopowym   okiem  słońca,  złożysz  świętą  przysięgę.   On  będzie  twoją 

miłością i będziesz mu wierna po grób. Będziesz go nazywać miłością, bo czyż zasługuje na 

inne miano? Będziesz żyć dla niego i przez niego, będziesz czynić dobro, a może nawet zło, 

jeśli tego zażąda.

Podporządkujesz swoje życie jego wizerunkowi i wspomnieniom. Możliwość ujrzenia 

background image

go w przyszłym roku będzie dla ciebie pocieszeniem. Amen.

Minuta ciszy upłynęła jej właśnie na tym, na podziwianiu go. Stojąc na błyszczącym 

piasku, po jego lewej stronie, widziała go jak przez szklaną ścianę. Z rozkoszą wpatrywała się 

w   jego   gołe   plecy   o   zaczerwienionych   ramionach.   Czuła   smutek,   ponieważ   nie   potrafiła 

kochać go bardziej.

Zostało zapisane, wypalone ogniem, słowami, którymi o tym myślisz.

Bogowie istnieją i łatwo można ich spotkać, myślała Tina. Jej wuj, archeolog, szukał 

ich pod postacią pogrążonych w morzu posągów, ale bogowie żyli na ziemi. Byli ciałami jak 

to, któremu się właśnie przyglądała, i pożytecznymi nawet umysłami. Lub też wspaniałymi 

ciałami, a umysłami - jak Bóg da. Potem można było dodać imiona: Borja i Luz. Nieważne, i 

tak mieli być adorowani.

- Koniec... - powiedział Igg i cisza się rozpadła. Michigan zamiauczał w ramionach 

Belen,   jakby   chciał   poinformować   o   tym   swoich   krewniaków;   odezwały   się   pojedyncze 

wybuchy   śmiechu.   Tina   nie   zaśmiała   się,  ale   przyglądała   się   kotu   ze   swojego   ludzkiego 

piedestału,   zastanawiając   się   przez   chwilę,   co   też   zwierzę   może   sobie   myśleć.   W   jej 

spojrzeniu było coś więcej niż ciekawość: była w nim również pewnego rodzaju triumfalna 

nienawiść.

Dziennikarze   podsunęli   wygłodzone   dyktafony.   Pracują   dla   lokalnych   ośrodków 

informacyjnych, wyjaśnił Mario. Otoczyli Igga, unosząc wysoko ręce pełne szumów.

-  Gestem  tym   pragniemy   jednoznacznie  wyrazić   nasze  stanowisko...  - Igg  szarpał 

brodę, przez którą sączyła się jego obco brzmiąca hiszpańszczyzna. - Młodzież z Roquedal 

jest   przeciwko   przemocy,   wszelkiego   rodzaju   przemocy...   -   Uniósł   dłoń.   -   Nie   tylko 

przeciwko   temu,   do   czego   doszło   w   miasteczku   w   sobotę,   ale   także   przeciwko   temu 

wszystkiemu, co się dzieje... w innych miejscach i w innym czasie... Zamilkliśmy w proteście, 

ponieważ cisza jest najlepszą formą wyrażenia sprzeciwu.

Tina podzielała tę opinię, ale była wdzięczna, że rytuał dobiegł końca. Słyszała, że 

Borja wyjeżdża dziś rano autobusem kursowym, i chciała się z nim pożegnać. Nie widzieli się 

od przesłuchań, między innymi dlatego, że Borja aż do ogłoszonej przez Igga minuty ciszy na 

plaży nie dawał znaku życia. Pojawił się dopiero teraz, żeby wziąć w niej udział, bardzo 

dostojnie, razem z Paz. Nie była tym zresztą zaskoczona: sama również chciała manifestować 

przeciwko   przemocy.   A   zaciągnięcie   kogoś   do   pokoju,   żeby   go   przesłuchiwać,   było 

przemocą. Mogła przeciw temu protestować.

Samo przesłuchanie poszło jej zresztą dobrze. Co prawda Mario dość oględnie opisał 

chudość tamtego osobnika, który wyglądał jak siedzący na krześle, odchylony do tyłu trup. 

background image

„Nazywam się Gaos - powiedział - i chcę ci zadać kilka pytań”. Spodziewała się ich: chciał 

wiedzieć, co robiła grupa i kto wykonywał zadania. Znał doskonale zwyczaje i reguły, widział 

nawet, że losowali gałki z liczydła, żeby wiedzieć, kto będzie działać, kto namaluje graffiti, a 

kto doręczy anonimy, kto będzie demolował, a kto bił.

Przede wszystkim próbował się dowiedzieć, czy mogli wyrządzić krzywdę Soledad. I 

chociaż  był   przebiegły,   przejrzała  jego intencje   i broniła   zaciekle  Borji. Oświadczyła,   że 

nigdy nie widziała go w towarzystwie skinów, że chłopak cały sobotni wieczór spędził razem 

z nią w La Sirena. Jej nieustępliwe  spojrzenie  zapewniło go o tym  sto razy.  Chudzielec 

wyglądał na usatysfakcjonowanego, a ona wyszła dumna, w przeświadczeniu, że milczenie 

jest tym, co potrafi robić najlepiej, że w życiu niczego już lepiej nie zrobi. Dlatego zgadzała 

się z Iggiem: cisza jest najlepszą formą załatwiania spraw.

Już miała podejść do Borji, kiedy usłyszała:

- Zaczekajcie. - To była Belen. Nadal trzymała na rękach Michigana. - Niech nikt nie 

odchodzi. Pożegnalne zdjęcie.

Taki był zwyczaj w schronisku. Potem oprawiali je i wieszali na ścianie w hallu, jak 

pamiątkowe zdjęcie studentów z jednego roku. Ponownie zbili się w grupkę na piasku, tym 

razem nieco bardziej zwartą. Znowu przypadło jej miejsce obok Fernandy i Moniki. (To nic, 

twój ukochany jest blisko, przejdziecie do potomności).

„Do   następnych   wakacji!”,   krzyknął   ktoś.   „Niech   żyją   narzeczeni!”,   zażartował 

grubasek w bermudach, fotograf, któremu Igg zlecał zwykle tego rodzaju prace, i skierował 

na nich obiektyw. „Powiedzcie cheese wszyscy razem”.

Brakuje jeszcze czegoś? - pomyślała prawie ze złością, kiedy skończyły się zdjęcia. 

Jakiś wywiad do gazety?

Przesłuchanie? Ktoś powinien udowodnić swoją niewinność? Plaża kłuła w oczy jak 

źdźbło trawy. Grupa znów się rozeszła, a ona pobiegła za Borją.

- Podobno dziś wyjeżdżasz, chciałam się pożegnać...

Wiele   lat   później,   kiedy   była   już   starsza,   zaczęła   wspominać   tę   chwilę   jako   coś 

ostatecznego, metę, wyrok.

Nie   odpowiedział.   A   raczej   uczynił   to   wzrokiem:   spojrzał   na   nią   jak   na   insekta 

próbującego skoczyć z trawy na jego but. Następnie poszedł w kierunku schroniska, oplatając 

ramieniem wiotką kibić Paz.

- Borja...

Patrzyła, jak znikał na schodach. Co mu jest? Przez chwilę stała nieruchomo. Zawsze 

nieruchomiała   i   milkła,   taki   był   jej   sposób   reagowania   na   wydarzenia.   Wtedy   jednak 

background image

postanowiła działać: weszła do schroniska, dotarła na pierwsze piętro, zatrzymała się przed 

jego pokojem. Dzielą was tylko te drzwi, pomyślała.

Otworzyli, jak tylko zapukała. „Chciałam się pożegnać z Borją”, powiedziała. Skośne 

oczy Paz obserwowały ją ze swojej doskonałej wysokości; królowało w nich coś więcej niż 

pogarda,   królował   w   nich   gniew   bogów.   Następnie   Paz   odsunęła   się   i   zapięła   do   końca 

dżinsy. „Czekam na dole, Borja”, oświadczyła.

Świat walił się jej na głowę.

- Borja...

Odwrócony tyłem, pakował do torby swoje rzeczy. Jego obojętność była gorsza niż 

wszystko inne. Znienawidź mnie przynajmniej, myślała.

Nagle odwrócił się i spełnił jej życzenie.

- Jak się teraz czujesz? To znaczy, po tym, jak mnie zdradziłaś. - Nie dał jej czasu na 

odpowiedź:   obsypał   ją   stekiem   wyzwisk.   Ją,   jej   rodziców   i   wszystkich   tych,   którzy 

kiedykolwiek, w wyobraźni lub pragnieniach, przyczynili się w jakikolwiek sposób do jej 

poczęcia lub istnienia. - Powiedziałaś, że brałem udział w losowaniu, że poszedłem tamtego 

wieczoru   z   Nuńem   i   pozostałymi!   Powiedziałaś   to   temu   łysemu   policjantowi!   -   „Nie”, 

zaprzeczyła. - Wiesz, czym mi groził? Wiesz?! - wykrzykiwał. Jego nienawiść porażała. - 

Wpisze mnie na listę wichrzycieli i wyśle ją mojemu ojcu! Mojemu ojcu! - Niemal płakał, 

tłumiony szloch rwał mu oddech. - Stara kurwa! Gówniana klucha!

Po   tym   gwałtownym   wybuchu   uspokoił   się   niespodziewanie.   Ona   również 

wykazywała  względny spokój, na tyle,  na ile pozwalały na to okoliczności.  Czuła chłód, 

przerażające zimno, ale to było normalne.

- Nic nie powiedziałam - zaprzeczyła. - Nic im nie mówiłam.

- Wynoś się. Na zawsze. Nie chcę cię nigdy więcej widzieć. Nie należysz  już do 

naszej paczki.

- Nic nie powiedziałam.

- Wynoś się.

- Nic im nie powiedziałam.

Zdała sobie sprawę, że to nie ona schodzi po schodach, tylko jej stopy, a raczej jej 

buty na platformie, nienależące do niej. W hallu Igg i Belen rozmawiali z fotografem.

Belen odwróciła głowę i spojrzała na nią przez ramię.

Musiała się odsunąć, żeby Mario i Esteban mogli przejść z transparentem przez drzwi. 

Transparent głosił: PRZEMOCY MÓWIMY NIE. Kiedy wyszła, spojrzał na morze, ciągnące 

się   jak   łany   zboża   uczesanego   przez   wiatr.   Włączyła   uszom   muzykę   i   drogą   wzdłuż 

background image

falochronu poszła w kierunku tego błękitnego pola, pragnąc jedynie rozciągnąć się na kłosach 

i pozwolić im się ukołysać.

W środę Nieves Aguilar postanowiła zmartwychwstać.

Wzięła prysznic, umyła włosy, włożyła bluzkę bez rękawów i cienkie, białe spodnie. 

Wychodząc z pokoju, poczuła zawrót głowy, ale nie trwał długo. W recepcji zastała Jacinta, 

syna pani Ripio. Jego głupawy wyraz twarzy nie zmienił się prawie na jej widok. Ją zaś dużo 

bardziej   ucieszył   dotyk   słońca   i   powiew   wiatru.   Przystanęła   jedynie   na   chwilę,   żeby 

rozsmarować warstwę kremu ochronnego i włożyć ciemne okulary. Gdzieś z góry dobiegło ją 

odległe szczekanie psów i dzwony. Zdążyła na mszę, pomodliła się w intencji dziewczyny, 

przyjęła ciało Chrystusa, nie czując żadnego smaku, a po mszy odczekała chwilę i weszła do 

zakrystii.   Ojca   Sebastiana   Toro   znalazła   na   patio,   gdzie   w   koszuli   z   krótkim   rękawem 

podlewał kwiaty w doniczkach.

- Musi być jeszcze jedna - powiedziała. - Nie dostałam wszystkich, ojcze. Soledad 

musiała   przeczytać   jakąś   książkę,   która   wywarła   na   niej   takie   wrażenie,   że   postanowiła 

wyjechać. Książka była w kartonie, ale nie ma jej wśród tych, które mi ojciec przysłał.

- Dlaczego musi to być akurat książka? - spytał ojciec Toro, nie przerywając swojego 

zajęcia.

- Ponieważ ważniejsze dla niej były książki niż ludzie.

Teraz koniecznie trzeba odnaleźć tę książkę. Wczoraj powiedziano mi... - Przerwała. 

Przyglądała się kwiatom, ociekającym wodą. - Powiedziano mi, że znaleziono jej plecak w 

trawie...

- Plecak - powtórzył ksiądz. - W trawie...

- W środku były wszystkie jej rzeczy, ale żadnej książki, żadnego zeszytu... - Pytała o 

ten szczegół Quirosa, a jemu wystarczył jeden telefon, żeby to sprawdzić. - Bez zeszytów 

nigdzie się nie ruszała... Proszę mi pomóc, ojcze. Pogubiłam się... Nie wiem, co robić... Nigdy 

nie   przeżyłam   nic   podobnego...   Myślę   o   niej,   nie   mogę   się   skupić   na   niczym   innym, 

pamiętam jej głos, kiedy do mnie zadzwoniła... Mam wrażenie, że to wszystko moja wina... - 

Czuła wzbierający szloch. Tylko się nie rozpłacz, nakazała sobie samej przed wejściem do 

zakrystii, ale nie mogła temu zapobiec.

Niemniej   coś   ją   powstrzymało.   Na   czubku   jednego   z   kwiatów   wił   się   najeżony, 

kosmaty   kształt.   Strach,   jak   mikroskop,   przybliżył   jej   przerażające   szczegóły:   śluzowate, 

kaprawe oczy, trąbkę rozpruwającą miękkość płatków, przenikliwy chrzęst. Zdusiła w sobie 

jęk. Ojciec Toro machnął dłonią. Owad odleciał z cichym brzęczeniem.

- Spójrz - powiedział.

background image

Nie   chciała   patrzeć,   chciała   uciekać.   Wiedziała   jednak,   że   jeśli   zrezygnuje,   jeśli 

zmarnuje tę ostatnią możliwość przyjścia dziewczynie z pomocą i da się opanować strachowi, 

wszystko, co do tej pory zrobiła w tym miasteczku, nawet decyzja, żeby tu przyjechać, nie na 

wiele się zda.

Straci Soledad na zawsze.

Podeszła, starając się, żeby ojciec Toro nie zauważył ogarniającego ją, paraliżującego 

obrzydzenia. W powietrzu unosiły się delikatne szepty, jak trzepotanie jedwabiu.

- Spójrz - powtórzył ksiądz. Nachyliła się ponad jego ramieniem. W ziemi, w jednej z 

doniczek, odkryła coś niewiarygodnego: biały korpus wielkości połowy jej małego palca, z 

odrostkami   przypominającymi   niewielkie   kończyny.   Wyglądał   jak   maleńki   człowiek, 

rozebrany, ołowiany żołnierzyk, porzucony przez jakieś dziecko.

Skręcał się pod łodygami, jakby ktoś tchnął w niego życie. - Saxagenia Lia. Niekiedy 

to prawdziwa epidemia: przenosi się z jednej rośliny na drugą. Istnieje też bliźniacza larwa, 

Rachelia,   znacznie   bardziej   pasywna.   Lia   i   Rachelia.   Starożytni   wierzyli,   że   wywołują 

prorocze sny. 

Pszczoły   przenoszą   je   z   jednego   miejsca   na   drugie,   a   one   wpełzają   w   kwiaty   i 

pozostając w nich, rosną i rozmnażają się. - Ojciec Toro wyprostował się. Już dawno opróżnił 

konewkę, ale nadal pochylał ją, jakby chciał wykorzystać wszystko, do ostatniej kropli. - 

Dziwny   jest   ten   świat.   Lubię   naturę,   ale   sam   muszę   przyznać,   że   nawet   raj   ma   swoje 

tajemnice, skrywane sekrety. Jak już mówiłem: w tym miasteczku dzieje się coś złego... Na 

pozór nic takiego, ale w rzeczywistości to prawdziwa epidemia...

Nieves Aguilar zdała sobie sprawę, że wypowiadający te słowa ksiądz przygląda się 

jej nieruchomo przez ramię.

W jakimś sensie bezruchem przypominał gekona połyskującego srebrzyście na ścianie 

patio.

- Powiem ci coś o Manolu Guerinie. Kiedyś odwiedziłem go w domu, który zbudował 

nad morzem. Był już bardzo chory. Rozmawialiśmy o wszystkim, o czym rozmawiają dwaj 

samotni  mężczyźni,  zapewniam cię. Zdjąłem  koloratkę i oświadczyłem:  „Dziś nie jestem 

księdzem, Manolo. Pogadajmy”. Zasiedziałem się do późna.

W oczach miał śmierć. Przeżywał alkoholowe piekło: im więcej pił, tym gorzej się 

czuł,   co sprawiało,  że  pił   jeszcze  więcej.  Powiedział,   że  błądzi  po  labiryncie,   który  sam 

buduje, poruszając się po nim. Jeśli nie będzie posuwał się naprzód, nigdy nie dotrze do 

wyjścia, ponieważ nie będzie ono istnieć; jeśli się wycofa, natknie się na labirynt, który sam 

zbudował. Ale wyjścia nie było, ponieważ jedyną rzeczą, jaką robił, posuwając się do przodu, 

background image

było   budowanie   coraz   dłuższego   labiryntu.   „Jeśli   tak   na   to   spojrzeć   -   powiedziałem   - 

najlepsze, co możemy uczynić, to pozostać w bezruchu i mieć ufność w Bogu, Manolo”. 

Odpowiedział: „Tak właśnie postępują rośliny, które ci się tak bardzo podobają: pozostają w 

bezruchu. Ale ludzie szukają wyjścia”. - Zajrzał do konewki i odwrócił ją dnem do góry, 

jakby liczył na to, że zostało w niej jeszcze trochę góry, jakby liczył na to, że zostało w niej 

jeszcze trochę wody. Potem spojrzał na Nieves Aguilar. - Postaram się...

- Nagle, jakby zapomniał, co chce powiedzieć. Wyszeptał:

- Ba, ba, ba... - Pewnie nuci jakąś piosenkę, pomyślała Nieves Aguilar. - Postaram się 

sprawdzić...

Kiwnęła głową w milczeniu, ale wiedziała, że ojciec Toro nigdy niczego nie sprawdzi.

Quiros miał swoją metodę osiągania celu: nie przestawał o nim myśleć, dopóki go nie 

osiągnął. Taki był Quiros.

Nie planował niczego  z wyprzedzeniem,  nie zastanawiał  się nad konsekwencjami. 

Czekał na okazję. Po prostu.

Okazja nadarzyła się w środę.

Zszedł wcześnie. Kiedy jadł śniadanie na tarasie, zobaczył  przechodzące obok trio 

rudych dziewcząt. Nie spojrzały na niego: szły w kierunku plaży, obładowane ręcznikami, 

torbami i białym parasolem z czubkiem czerwonym jak nos klowna. Czekał. Brodacz się nie 

pojawiał. Czy to możliwe? - zastanawiał się.

Nie skończył śniadania, wszedł do pensjonatu, poprosił o klucz i ruszył po schodach, 

jakby kierował się do swojego pokoju, ale zamiast tego dostał się na kolejne piętro.

Znał numer, dowiedział się od kelnerki. Za drzwiami słychać było stukanie młotka. 

Przekręcił klamkę. Pokój był otwarty.

To było możliwe.

- Wer? - spytał brodacz. Stał przed biurkiem w spodenkach kąpielowych, z młotkiem 

w prawym ręku i drewnianym pudełkiem w lewej.

Quiros pomyślał, że ma dużo czasu, a odgłos stukania młotka mógł się okazać bardzo 

pomocny. Zamknął drzwi, złapał brodacza za twarz i trzasnął jego głową o ścianę.

Brodacz usiłował wybełkotać coś w jakimś niezrozumiałym języku.

- Mów, jak Pan Bóg przykazał, Casella - powiedział Quiros.

Musiał potrząsać nim przez chwilę, zanim brodacz zareagował.

- Kim jesteś?

- Nazywam się Quiros.

Ponownie cisnął nim o ścianę i tym razem zobaczył, jak oczy zachodzą mu bielmem.

background image

Podtrzymał  go pod owłosione pachy, pachnące francuskimi, męskimi perfumami z 

lekką damską nutką, i zaciągnął go na krzesło. Rozejrzał się za czymś, co miałoby formę 

sznura albo przynajmniej go przypominało. Dostrzegł tasiemkę przy spodenkach kąpielowych 

Caselli.

Kiedy związał mu nadgarstki, rozejrzał się po pokoju: był większy od jego pokoju i od 

pokoju kobiety, wszędzie leżały porozrzucane ubrania, małżeńskie łoże było rozgrzebane, po 

podłodze walały się ręczniki.  Na ręcznikach jakieś rzemienie.  To tu śpią jego kobiety?  - 

zastanawiał się.

Na podłodze, jak suki? Miał ochotę go zabić, ale odłożył to na później. Zamknął okno. 

Zobaczył butelkę importowanej whisky, wypił łyk. Alkohol pomagał mu sprawniej myśleć i 

łatwiej się wypowiadać.

Brodacz się ocknął.

-  Osobiście  nigdy cię   nie  poznałem.   - Jego  akcent  miał   naleciałości,   ale  zdradzał 

rodowitą hiszpańszczyznę.

- Myślałem, że nie żyjesz. Nikt już o tobie nie mówi.

- Jestem bardziej żywy niż ty,  Casella - powiedział Quiros, poprawiając okulary i 

kapelusz.

- W jaki sposób się... dowiedziałeś...?

-   Zlikwidowany   przeze   mnie   Casella   miał   brata   bliźniaka   w   Niemczech.   Moim 

klientom nigdy nie udało się go złapać. Jesteś podobny do brata. Nie powinieneś zapuszczać 

takiej samej brody.

- Przyjechałem ponurkować! - zaprotestował brodacz.

- Razem z żoną i córkami szukamy mięczaków w okolicach falochronu... Płaci nam za 

nie pewien kolekcjoner.

- I przechowujesz je w robionych przez siebie pudełkach o podwójnym dnie. - Quiros 

odwrócił jedno z nich do góry nogami. Dwie warstwy sklejki spadły na podłogę.

- Daj spokój, wiem wszystko. Widziałem, jak się wściekłeś, kiedy zmienili kanał i nie 

mogłeś oglądać telenoweli... Chodziło o informację, prawda? Przyjechałeś zawrzeć układ ze 

„snupim”.   Chcę   wiedzieć,   kto   to   jest.   I   uprzedzam,   nie   mam   do   dyspozycji   całego 

przedpołudnia. Co pomyślą twoje rudowłose panny, kiedy zrobię z tobą to samo, co zrobiłem 

z twoim bratem...

Casella przyglądał mu się z ogromnym zaniepokojeniem. Następnie pochylił głowę, 

jakby płakał.

- Wiesz, na czym polega problem, Quiros? Trzydzieści lat temu erotyzm był częścią 

background image

historii... Tacy reżyserzy jak Pasolini, Borowczyk, Buńuel czy Berlanga... Ale teraz?

Społeczeństwo stało się purytańskie, choćby tylko z nazwy, a seks został zepchnięty 

do zupełnie przeciętnych produkcji, przy których widzowi nie stanie, choćby nawet użyto 

dźwigu.   Żyjemy   w   epoce   bezprecedensowej   recesji   erotycznej.   Na   pokaz   produkujemy, 

kupujemy i oglądamy filmy aseksualne, pozbawione niepokojących treści, ale w środku aż w 

nas kipi...

Quiros nie słuchał. Gdzie ukrył filmy? Zastanawiał się. Otworzył szuflady komody, 

podniósł materac, zajrzał pod łóżko.

- Wracamy do lat pięćdziesiątych - perorował Casella - do: „A ten masz? Zamienisz 

się?”. Zapodziała się gdzieś szczerość, uczciwość i godność... Gdybyś zobaczył, co się teraz 

robi, co się udaje zrobić tak, żeby ludzie nie wiedzieli! - Jego szeroka, opuchnięta twarz 

poruszała się jak słonecznik w rytm kroków Quirosa. - Mogę ci zaproponować jeden, na 

którym dziewczyna oblewa benzyną domokrążcę, podpala, a potem...

- Casella - przerwał Quiros, łapiąc go za gardło. Ścisnął. - Powiedz, kim jest „snupi”. 

Liczę do trzech, a jeśli nie powiesz... - Nagle zdał sobie sprawę, że Casella w tym stanie nie 

bardzo może mówić. Cofnął rękę z jego gardła i wsunął mu ją pod spodenki kąpielowe. 

Złapał u nasady jąder i pociągnął. - Jeśli mi nie powiesz...

- Nie wiem, kim on jest, do cholery! Nigdy go nie widziałem! Porywa je i filmuje, ja 

dostaję instrukcje przez telewizję i czekam, aż zadzwoni na komórkę. Kiedy odbieram, muszę 

powiedzieć: „Szkatułka z kości słoniowej”.

- A co to takiego?

- Bo ja wiem? - Casella poczerwieniał, mówił piskliwym głosem. - To hasło, którego 

żąda, nie wiem, co oznacza... Jeśli tego nie powiem, odkłada...

- A potem?

- Potem jadę w góry, żeby odebrać filmy i zdjęcia. Mamy trzy różne miejsca: jaskinię, 

studnię i sosnę... Ostatnim razem wypadło na sosnę; kiedy zadzwoni ponownie, będzie to 

jaskinia. Błagam!

Musieli zjeżdżać z gór, kiedy ich wtedy widziałem, pomyślał Quiros.

- Ten „snupi” to wielki gość - pocił się Casella. - Chyba najlepszy. Niełatwo ci go 

będzie wyeliminować. Wszyscy go chronią, nawet policja... Materiał jest niewiarygodny. To 

zupełny świr, mówię ci. Od tych filmów włos się jeży na głowie, nawet mnie samemu...

- Kiedy spodziewasz się telefonu?

- Niedługo. Czekam na dostawę. Podobno ma nowy materiał.

Nowy materiał, pomyślał Quiros. Córka Olmosa.

background image

- Gdzie są filmy i zdjęcia, które kupiłeś?

-   W   szafie   -   zajęczał   Casella.   Quiros   puścił   jego   jaja   i   poszedł   we   wskazanym 

kierunku. Kiedy otworzył drzwi, ujrzał pluszowego psa, brudnego i podartego, ze sznurkiem 

obwiązanym   wokół   szyi.   Usłyszał   hałas.   Oswobodzony   Casella   zamierzał   się   na   niego 

młotkiem jak siekierą. - Uwolniłem się, ty ćwoku! Nie potrafisz nawet porządnie związać, 

bydlaku!

Quiros   pozwolił   mu   się   zbliżyć,   ponownie   złapał   go   za   szczękę,   zmusił   do 

wypuszczenia młotka i trzasnął jego głową o ścianę. Casella uśmiechał się w ekstazie, jak 

fanatyk przed obliczem prawdy lub święty w raju.

- Drań - wymamrotał.

- Gdzie  jest ta  jaskinia?  - spytał  Quiros. Casella  odpowiedział.  Quiros poprosił  o 

komórkę. Casella mu ją oddał.

Potem Quiros postanowił go zabić. Zaczął go dusić, ale o dziwo, mimo że ściskał 

coraz mocniej, Casella nie wydawał ostatniego tchnienia: nadal skręcał się w konwulsjach, 

krztusił śliną, bełkotał. Wtedy rzucił nim o podłogę I rozejrzał się za jakimś przedmiotem. 

Spostrzegł młotek.

Pierwszy cios zmiażdżył  całkowicie czoło Caselli z prawej strony, drugi rozbił na 

miazgę oczodół wraz z okiem. Po trzecim trzonek został mu w dłoni. Z brwi Caselli sterczał 

metalowy klin. Przeklinając pod nosem, złapał obuch młotka palcami i pociągnął. Jednak 

krew sprawiała, że się wyślizgiwał. W końcu udało mu się go wyciągnąć, choć pobrudził 

sobie rękawy niebieskiej marynarki. Nie miał już więcej marynarek.

Lecz Casella wciąż żył. Życiem niewiele różniącym się od życia larw, ale jednak żył. 

Uporczywie   otwierał   i   zamykał   usta,   jak   dziecko   dopominające   się   piersi.   Quiros   wziął 

butelkę   whisky   i   rozbił   mu   ją   na   łbie.   Rzucił   w   niego   palącą   się   zapałkę.   Zdusił   ogień 

ręcznikami.

Zwęglona głowa Caselli przestała się poruszać. Maleńkie odłamki szkła koronowały ją 

jak mitra afrykańskiego imperatora.

Quiros przerwał na chwilę. W piersiach czuł przytłaczający ciężar. Ależ jestem stary, 

pomyślał. Wszedł do łazienki, umył się, wyjął z marynarki telefon.

- Przyjdź posprzątać - powiedział, kiedy Gaos odebrał.

Migoczą gwiazdy, księżyc lśni. Gwiazdy migoczą, księżyc się mieni. Trzepocze moje 

serce, napiję się lipy. Miniają gwialule i migoli ksielula. Och, kwiatuszki z niebiańskiego 

ogrodu, och rajskie świerszczyki, tracę przez was zmysły w tę letnią noc...

background image

Mężczyzna chciałby umieć pisać tak jak autorka opowieści, które zmieniły jego życie. 

Jednak - przyznajmy - nie umie. Jest to jedna z niewielu rzeczy, jakich nie umie, nawet jeśli 

założymy,   że   jest   to   niewiedza   zasadnicza,   mówi,   leżąc   na  plecach   na   ziemi   w  sadzie   i 

kontemplując winnice konstelacji: Wóz, Gryf, Siedem Świeczników, Dwudziestu Czterech 

Starców, Nierządnica z Babilonu. Gwiazdy wśród spokojnej nocy kipią czymś  więcej niż 

światłem, kipią doskonałością. Nic dziwnego, że właśnie na nieboskłonie ludzie ulokowali 

swoją   wieczną   szczęśliwość.   To   naturalne,   mówi   mu.   Nigdy   by   nie   potrafił   -   trzeba   to 

przyznać - rozmieścić w ten sposób gwiazd. Nie mówiąc już o stworzeniu planet i życia. 

Mężczyzna nie ma pojęcia o astronomii, geologii, botanice, zoologii, matematyce, fotografii, 

elektronice   czy   fizyce.   Wykazuje   niezdarność   w   domowych   pracach,   jest   ignorantem   w 

zakresie najbardziej podstawowych zasad majsterkowania. Nie umie gotować, zmywać, słać 

łóżka, utrzymywać domu w czystości ani nawet w jakim takim porządku. Zaledwie potrafi się 

umyć i zjeść. Jest typowym produktem swoich czasów, mówi mu: wulgarnym, przeciętnym, 

uzależnionym od innych ignorantem.

Gdyby chociaż potrafił się dobrze masturbować. Ale nawet to mu nie wychodzi, mówi 

mu. Robisz to ty, mówi.

Leżąc na ziemi, z rozchylonym szlafrokiem, pozwala psu lizać swojego wacka, fuc, 

fuc, tak, jak cię uczyłem.

A ja co potrafię robić? Nic. Tylko jedną rzecz. Tylko tę jedyną, przeklętą rzecz.

Pora ją zrobić, mówi mu. I spogląda w stronę pozbawionej okien szopy.

Poderwała się przestraszona i zamachała rękoma, jakby chciała odgonić coś od siebie. 

Nie pamiętała, co jej się śniło: chyba Quiros, a także jakaś gruba kobieta o okrągłej, białej 

twarzy i czerwonych ustach, przypominająca księżyc namalowany przez dziecko, i pszczoła o 

wilgotnym żądle. I słychać było wiatr, i było jej zimno. Reszta tonęła w mroku. To tylko sen, 

powiedziała sobie.

Pokój tonął w mroku, poza linią światła pod drzwiami.

Wentylator   umieszczony   pod   oknem   (Safiya   przyniosła   go,   żeby   złagodzić 

popołudniowy   skwar)   rzucał   cień   krzyża   na   nieposłane   łóżko.   Na   tarczy   budzika   mogła 

odczytać: trzecia pięćdziesiąt pięć. Postanowiła wstać i pójść do łazienki po wodę. Potem 

spróbuje jeszcze nadrobić stracony sen.

W tym momencie smuga światła poruszyła się.

- Kto tam? - spytała z drżeniem.

Drzwi  uchyliły  się   trochę.   Odrobinę,   wystarczająco  jednak,  żeby  poszerzyć  strach 

Nieves Aguilar. Powtórzyła  pytanie, gdy tymczasem trójkątna, sina ciemność, sączyła  się 

background image

przez powstały otwór (ktoś zgasił światło na korytarzu). Zajrzały jakieś oczy.

- To ja, proszę pani. Śpię na dole i usłyszałam jęki. Weszłam na górę, żeby sprawdzić, 

czy wszystko w porządku.

Ulga, jaką odczuła, odebrała jej na chwilę głos.

- Śniły mi się koszmary, dziękuję.

-  Nie  ma   za  co. -  Głowa Safii,  okolona   obfitymi,  czarnymi  jak węgiel   loczkami, 

zaglądała do środka. Oświetlał je brzeżek księżyca. - Potrzebuje pani czegoś?

Nagle Nieves Aguilar poczuła się samotna.

- Wejdź. Nie stój tak.

Oczy zawahały się, drzwi otworzyły się na ościeżNieves Aguilar zrozumiała powód 

jej niezdecydowania i wiedziała już, że powinna kazać jej odejść. Nie ulegało wątpliwości, że 

Safiya  sypia nago, w czymś, co przypomina delikatny jak welon peniuar. Wydało jej się 

czymś niestosownym patrzeć na nią, więc odwróciła twarz. Nagle odniosła wrażenie, jakby 

jakiś zimny gad owinął się jej wokół ramion,  i poczuła kwiatowy zapach nieznanych  jej 

perfum.

- Dziękuję - powiedziała, choć kontakt z tą ręką przyprawił ją o dreszcz.

- Co się z panią dzieje? - Dziewczyna usiadła na łóżku, obejmując ją, jakby ją chciała 

pocieszyć.   Musiała   też   mylnie   ocenić   jej   reakcję,   ponieważ   przysuwała   się   coraz   bliżej. 

Nieves Aguilar czuła na uchu jej oddech, jak dotyk dziecięcej dłoni. Pod cienką koszulką 

dostrzegła kątem oka błysk ozdoby na brzuchu, może łańcuszek (co za absurd!), a może 

brylant w pępku albo odblask księżyca.

- Pani drży. Zimno pani? Nocą robi się już chłodno, nadchodzi jesień, wieje porywisty 

wiatr... - Safiya  przerwała, zanim dodała coś, co - przypuszczała Nieves Aguilar - miało 

Nieves   trochę   rozerwać.   -   Kiedy   byłam   dzieckiem,   myślałam,   że   wiatr   jest   kobietą... 

Zwłaszcza   zimny   wiatr...   Wyobrażałam   go   sobie   jako   kobietę   w   bieli,   która   mówiąc, 

wydmuchuje ustami lodowate powietrze... W stolicy mieszkamy na wysokim piętrze, wieje 

silny wiatr, ale czasem odkrywam się, żeby go lepiej poczuć... Pani nie lubi zimna...

- Nie - przyznała Nieves Aguilar, czując się niefortunnie pod ciężarem jej ramienia. - 

Jestem strasznym zmarzluchem.

- Biedulka... Przynieść pani koc?

- To był tylko zły sen - wyszeptała. I pomyślała: Nadal śnię.

Koncentrowała  się na ciężarze  ramienia  Safii, spoczywającym  na jej plecach.  Nie 

chciała powiedzieć tej biednej dziewczynie, żeby się odsunęła (nie powiedziałaby jej tego 

nigdy),   ale   czuła   się   niezręcznie.   Zrobiła   coś   innego:   wyciągnęła   rękę   i   zacisnęła   ją   na 

background image

poręczy przy wezgłowiu łóżka, jakby chciała zrównoważyć jeden dotyk drugim.

Metal był lodowaty.

Kiedy się poruszyła, opalone, młodzieńcze udo Safii, otarło się o jej piżamę.

-   Koszmary   rodzą   się   ze   zmartwień...   Ja   też   je   czasem   miewam...   Śni   mi   się 

właścicielka. Niekiedy pojawia się w nich Jacinto... - Nieves Aguilar wiedziała, że ma na 

myśli   panią   Ripio   i   jej   syna.   To   nieoczekiwane   wyznanie   sprawiło,   że   odwróciła   się   i 

spojrzała   na   dziewczynę.   Odniosła   wrażenie,   że   jej   oczy   (teraz   tuż   obok)   błyszczą   jak 

gwiazdy. Zobaczyła, jak na jej twarz wypływa uśmiech.

- Proszę mi powiedzieć, co panią martwi... Cokolwiek to jest. Lubię panią. Była pani 

dla mnie bardzo miła. Chcę pomóc.

Słowa dziewczyny były tak blisko, że nabierały niemal realnych kształtów. Jest bardzo 

młoda, pomyślała Nieves Aguilar; mogłaby być moją uczennicą. W jakiś sposób jednak owo 

zbliżenie się ich oddechów zacierało wszelkie różnice. Wydawało się jej po prostu, że siedzi 

przy kimś, kto chce jej wysłuchać, kto jej nie zlekceważy. Spojrzenie dziewczyny może i było 

naiwne, ale ona potrzebowała tej naiwności.

Reszta była łatwiejsza: nie przyszło jej z trudem ani otwarcie ust, ani uporządkowanie 

słów   w   ciemnościach;   wystarczyło   tylko   przymknąć   oczy.   „Chodzi   o   książki   Guerina   - 

powiedziała   -   miejscowego   pisarza.   Jestem   pewna,   że   nie   przeczytałam   jeszcze   tej 

najważniejszej, a muszę to zrobić. To nie obsesja, tylko jedyny sposób, w jaki mogę komuś 

pomóc, pewnej dziewczynie w twoim wieku...”.

Kiedy skończyła mówić, uniosła głowę. Piersi Safii przylgnęły do jej piersi i czuła 

niemal, jak serca ich obu biją we wspólnym rytmie. Spojrzały na siebie, jakby czekały, aż coś 

się wydarzy. Krzyż wentylatora przekreślał ich cienie na ścianie. Dziewczyna powiedziała:

- Znam jedną książkę Manuela Guerina. Może to ta, której pani szuka.

Nieves Aguilar patrzyła  bez ruchu, jak dziewczyna  podnosi się i kieruje w stronę 

drzwi, a następnie daje znak, żeby w ciszy udała się za nią. W takim stanie? Nawet się nie 

ubierając? - pomyślała. Ale Safiya już wychodziła, nie dała jej czasu. Zresztą, to Safiya nie 

miała praktycznie nic na sobie, ją osłaniała piżama.

Wyszły z pokoju, Safiya przodem, i ruszyły korytarzem w powolnym tempie procesji. 

Przy schodach Safiya odwróciła się.

- Przede wszystkim nie możemy obudzić mojej pani.

Od   kiedy   zjawiła   się   policja   w   związku   ze   śmiercią   tego   Niemca,   jest   bardzo 

podenerwowana... - Nieves Aguilar kiwnęła głową. Dowiedziała się o tym po powrocie z 

kościoła: niewielki pożar w pokoju, ktoś wezwał policję.

background image

Wyjaśnili,   że   mężczyzna   zginął   we   śnie,   w   łóżku,   w   którym   palił   papierosa.   Na 

szczęście ogień się nie rozprzestrzenił.

Zeszły po schodach. Dochodziły ich jedynie niepewne pochrapywania i trzeszczenie 

mebli,   a   może   ciał   walczących   ze   snem.   A   także   delikatne   pobrzękiwanie   łańcuszka   z 

maleńkimi kluczykami, który - jak Nieves Aguilar zdołała się teraz zorientować - dziewczyna 

nosiła na lewej kostce.

Hol tonął w ciemnościach. Safiya otworzyła podwójne drzwi do jadalni i stąpając na 

czubkach palców, wśliznęła się do środka tanecznym krokiem. Nieves Aguilar poszła w ślad 

za nią, ale kiedy drzwi się zamknęły, zatrzymała się. Pomyślała, że równie dobrze mogłaby 

oślepnąć.

Drzwi   wychodzące   na   taras   były   również   zamknięte,   co   pogłębiało   panujące 

ciemności.   Zakładała,   że   dziewczyna   nie   chce   zapalać   światła,   w   obawie,   że   pani   Ripio 

mogłaby ją przyłapać.

- Proszę dalej - usłyszała.

Wyciągnęła dłoń, ale Safii już nie było. Zrobiła kilka kroków i w końcu dostrzegła 

koszulkę   dziewczyny,   rysującą   się   niewyraźną   plamą   w   powietrzu.   Prowadzona   tym 

swoistym   welonem,   mogła   odnaleźć   drogę   pomiędzy   stołami   i   krzesłami,   które   stały 

nieruchomo, gotowe udzielić gościny, a jednocześnie stanowiły pewne zagrożenie. Musiała 

pomagać sobie dłońmi, które wymacywały brzegi i krawędzie. Róg jednego ze stołów łatwo 

mógł się wbić w ciało (zdarzało się jej to czasem, nawet we własnym domu, kiedy wstawała 

w   nocy).   Ubrana   jedynie   w   cienką   piżamę,   czuła   się   bezbronna   wobec   czyhających 

niebezpieczeństw. Pomyślała, że kelnerka musi być przyzwyczajona do obecnego ustawienia 

mebli, choć wystawiała się na jeszcze większe ryzyko.

Welon odbijał się w lustrach sali, co zamiast jej pomagać, myliło ją tylko dodatkowo. 

Na szczęście pomieszczenie nie było duże i szybko dotarły do miejsca, do którego zmierzała 

dziewczyna.

-   Ster   -   usłyszała   jej   szept.   Wiedziała,   co   ma   na   myśli:   podeszła   do   ściany, 

przypominając sobie ów dzień, kiedy pani Ripio pokazywała gościom ozdoby. Teraz mogła 

już zobaczyć Safiyę: przeciągała ręką po przedmiotach, wymieniając każdy z nich po kolei. - 

Podarowano je poprzedniej właścicielce pensjonatu... Wiosła z barki... Głowę byka... Lustro... 

Kandelabr,   portrety   świętego   Pawła   i   świętego   Jakuba...   -   Nieves   Aguilar   czuła,   że 

dziewczyna drży. Może z powodu chłodu, gdyż w jadalni było jeszcze zimniej. - Pani Ripio 

chętnie je przechowuje, choć nie są to jej osobiste pamiątki... Mówi, że to nie ma znaczenia... 

Lubi mieć coś, co należy do innych. A tutaj... - Kiedy wyciągnęła dłoń w kierunku małej 

background image

przeszklonej szafy, zderzyła się z Nieves Aguilar. Kobieta odsunęła się.

Dziewczyna   otworzyła   witrynę,   wsunęła   ręce   do   środka   i   wyjęła   jakiś   czarny 

przedmiot. - Tutaj trzyma kilka pamiątek, które pan Guerin podarował mojej babce.

- Twojej babce... - powtórzyła kobieta.

- Carmeli Cruz.

Jej oczy przyzwyczajały się stopniowo do ciemności, mogła więc zobaczyć, jak Safiya 

kładzie przedmiot na stole i odstawia krzesła, żeby obie mogły do niego podejść. Było to 

prostokątne pudełko w czarnym kolorze.

Od kontaktu z zimną podłogą drętwiały jej nogi. Poruszyła palcami.

- To smutna, ale piękna historia - powiedziała Safiya.

- Czasem proszę matkę, żeby mi ją opowiedziała. Wiem, że lubi o tym mówić. Guerin 

i   moja   babcia   poznali   się   w   młodzieńczych   latach.   I   pokochali   się.   Ale   on   wyjechał   z 

miasteczka, podobnie jak jego wuj i kuzyn, Cesar, ponieważ uważał, że musi poznać świat. 

Zamieszkał we Francji... Wrócił po wielu latach, ale... niektóre rzeczy zostają gdzieś tam, w 

środku, na zawsze, prawda? Takie jak zemsta i pierwsza miłość. Mama mówi, że czasem te 

dwa uczucia tkwią w człowieku, choćby minęło wiele lat. Babcia zdążyła już wyjść za mąż i 

urodzić   moją   matkę.   Pracowała   w   pensjonacie   swojej   siostry,   Paki,   która   była   wdową. 

Postarzeli   się,   Guerin   również   oczywiście,   ale   kochali   się   nadal.   Guerin   zatrudnił   się   w 

pensjonacie, żeby móc ją widywać. W tamtych czasach nie było tak jak teraz. Nikt by nie 

zrozumiał,   że   jakaś   kobieta   z   dziećmi   opuszcza   męża   dla   innego   mężczyzny.   Babcia 

naprawdę go kochała, ale Guerin znosił to gorzej... To znaczy, było mu trudniej. Widywali się 

codziennie. Chcieli o sobie zapomnieć i jednocześnie... nigdy nie zapomnieć... Kiedy matka 

mi o tym opowiadała, płakałam...

Dziewczyna uniosła jedną nogę i oparła stopę na stole.

Nieves   Aguilar   zdała   sobie   sprawę,   że   to   ta,   na   której   nosiła   łańcuszek.   Niemal 

dostrzegała kluczyki zwisające z ozdoby.

Nagle,   bez   wyraźnego   powodu,   poczuła   strach.   Pomyślała,   że   może   Safiya   ją 

oszukuje, że ta historia wiecznej miłości jest nieprawdziwa, że opowiada ją tylko po to, żeby 

wyrządzić   jej   krzywdę.   Nie   wydarzyło   się   nic,   co   by   na   to   wskazywało,   ale   odczuwała 

zażenowanie,   że   znalazła   się   tu,   w   tych   niemal   absolutnych   ciemnościach,   razem   z 

nieznajomą dziewczyną, podobnie jak ona skąpo przyodzianą, w sytuacji, która (nie chciała 

nawet   o   tym   myśleć)   mogła   się   okazać   poniżająca,   gdyby   z   jakiegoś   powodu   zostały 

przyłapane przez panią Ripio lub jej syna.

- Potem przyszła choroba - ciągnęła Safiya. - Rak. Moja babcia zmarła po długich 

background image

cierpieniach. Pan Guerin załamał się i zapił na śmierć. - Rozległ się trzask. Nieves Aguilar 

domyśliła się, że dziewczyna, opowiadając, majstrowała przy czymś zawzięcie; stąd zmiana 

tonu jej głosu.

Zaraz potem oślepiło ją magiczne światło. Safiya odpięła maleńki kluczyk i postawiła 

stopę na ziemi. Jej ciało, oświetlone delikatnym blaskiem, prezentowało się teraz w pełni, 

dokładnie, bez tajemnic. Nieves Aguilar przyprawiłoby o rumieniec wstydu, ale nie patrzyła 

na nie, patrzyła w kierunku światła.

- Żeby tylko moja pani się nie zorientowała... - Dziewczyna wyraźnie drżała. - Ma 

lekki sen i nie lubi, kiedy grzebię wjej rzeczach... Gdyby się dowiedziała... nie chcę nawet o 

tym myśleć... A muszę dla niej pracować. Moja rodzina wiele jej zawdzięcza. Pomogła nam, 

kupując ten, prawie całkiem zrujnowany, lokal... I w głębi serca kocha mnie. Ufa mi, wierzy, 

że przechowam jej własność, dlatego zrobiła mi ten łańcuszek. Panicznie boi się złodziei...

- Co to jest?

- To, co pan Guerin pozostawił w spadku pensjonatowi. Pudełko kupił za granicą... 

Wykonano   je  z   jakiegoś  ciemnego   drewna,  może   z  hebanu.   Otwarte  wieko,  w  pionowej 

pozycji,   ukazywało   na   wewnętrznej   stronie   wyhaftowaną   na   materiale   postać:   czarnego, 

inkrustowanego   kota,   z   kamyczkami   w   miejscu   oczu.   Światło,   w   postaci   drobniutkich, 

fluorescencyjnych smużek, wydobywało się z wewnętrznych ścianek i z brzegów wieczka, 

rzucając dziwny blask na haft. Był to najpiękniejszy przedmiot, jaki Nieves Aguilar widziała 

w swoim życiu. Zastanowiła się przez chwilę, co by powiedział jej ojciec, gdyby mógł go 

zobaczyć,  jaką opinię wydałby na temat jego wartości ekspert złotnik. Pudełko zawierało 

jakieś fotografie i papiery. A także drugie, płaskie, czarne pudełko. Safiya wzięła je do ręki.

-   Pani   Ripio   mówi,   że   don   Francisco,   poprzedni   ksiądz,   który   przyjaźnił   się   z 

Guerinem, ma drugi taki egzemplarz... To książka, którą Guerin napisał po śmierci mojej 

babci. Nigdy nie chciał jej wydać...

- Dlaczego?

- Nie wiem - odpowiedziała Safiya i wręczyła jej książkę. - Nie czytałam jej. Ale pani 

Rupio czytała i twierdzi, że lepiej, żeby nikt więcej tego nie robił. 

W   czwartek   rano   ciemne,   niemal   gradowe   chmury,   unoszące   się   nad   górami   z 

wyraźnym zamiarem przemieszczenia się nad miasteczko, kazały Quirosowi przypuszczać, że 

burza   jest   blisko.   Niewiele   razy   widział   równie   posępne,   skłębione   i   czarne   chmury, 

kontrastujące   w   niesamowity   sposób   z   otaczającym   je   letnim,   nadal   świetlistym,   niemal 

złotym niebem.

Idąc w kierunku ratusza, wyjął komórkę Caselli i sprawdził wiadomości. Nie było 

background image

żadnych. Przez cały dzień telefon nie zadzwonił ani razu, Quiros był tego pewny, ponieważ 

go nie wyłączał. Jego telefon także nie dawał oznak życia: to podwójne milczenie wcale mu 

się nie podobało.

Jeszcze mniej podobał mu się widok mundurów kręcących się po okolicy. Ciemne 

furgonetki  tłoczyły  się przy tylnych,  otwartych  drzwiach ratusza, przez  które bezustannie 

wchodzili i wychodzili gwardziści, policjanci z komendy głównej i rejonowej, a nawet jacyś 

wojskowi.

Wszyscy robili wrażenie  podenerwowanych  i pogodnych  jednocześnie, a mimo  to 

niezbyt skorych do rozmowy, jakby dzielili jakąś skrywaną radość - przygotowywali komuś 

przyjęcie  niespodziankę,  o którym  Quiros nie powinien  się dowiedzieć.  Ten  powszechny 

niepokój sprawił jednak, że udało mu się wejść, zanim zażądano od niego jakichkolwiek 

wyjaśnień. Gaosa znalazł w jednym z pokoi: siedział szczelnie opatulony serwetką. Na stole, 

rozciągnięty na posrebrzanym półmisku, leżał kurczak.

- Jak to się mówi? - spytał Gaos retorycznie. - „Skonfiskowaliśmy”, prawda, Centeno? 

Skonfiskowaliśmy dwa tuziny filmów i ponad trzy setki zdjęć z polaroidu. Bliźniak Caselli 

miał całkiem niezły materiał! Poplamiłeś marynarkę...

Quiros przyjrzał się rękawom swojej niebieskiej marynarki.

- Nie mam innej - powiedział. - A rude dziewczyny? - spytał zmieniając temat.

- Hmmm, je też mieliśmy ochotę skonfiskować, prawda, Centeno? Ale musieliśmy 

odesłać je furgonetką do Madrytu pod zarzutem dokonania czegoś, co w podręcznikach prawa 

nazywa   się   jakoś   inaczej,   ale   co   ja   określam   mianem   „współudziału   kretyna”.   Casella 

wyciskał z nich siódme poty, a pieniądze, które im płacił, nie były tego warte... Tak czy 

inaczej, dziękuję, że nas uprzedziłeś...

- Zanurz udko w sosie i powiedz, jak ci smakuje...

Przy   drugim   stole   technik   Arcedo,   niedawno   przybyły   z   Madrytu,   klasyfikował 

pudełka z płytami DVD i grupy zdjęć, przekładając je dłońmi w lateksowych rękawiczkach. 

Fotografie traktował, jakby były przebitkami w decydującej rozgrywce w krytego pokera: 

oglądał je i kładł jedną po drugiej, do góry nogami, na trzy różne kupki.

Arcedo   miał   wydatne   policzki   i   spłaszczoną   jak  ciało   turbota   łysinę.   W   kącie,   w 

koszuli z krótkim rękawem, stał Centeno, wpatrując się w ekran laptopa.

- Co znaleźliście? - spytał Quiros, podkradając udko kurczaka i maczając je w sosie.

- Tę Skandynawkę, „Banię” - „Anję, nie Banię”, poprawił Centeno. - I jeszcze jedną, z 

ubiegłego roku, śliczną Ukrainkę. - „Katię Kałasznikow”, podpowiedział Centeno. - Obie 

podróżowały same, zatrzymały się w schronisku i znikły, jakby je ziemia pochłonęła. Ale 

background image

okazuje się, że tą ziemią był nasz „snupi”. Powiedz mu, Jaime.

- Chłopak ma wyobraźnię - stwierdził Arcedo. Jak wielu brzydkich facetów Arcedo 

był nader podejrzliwy: kiedy usłyszał śmiech Gaosa, rzucił w jego stronę nieufne spojrzenie. - 

Chętnie spróbuję kurczaka, jeśli pozwolisz.

- Powiedz mu w końcu!

- Niech obejrzy zdjęcia. Mówią same za siebie.

Quiros nawet nie spojrzał. Zamiast tego rozejrzał się za serwetką, gdyż sos ściekał mu 

po brodzie.

-   To   nie   wszystko   -   powiedział   Gaos.   -   Nasza   „wsteczna   prospekcja”   przyniosła 

skutek. Powiedz mu, Centeno.

- Jeszcze pięć dziewcząt, w wieku od piętnastu do dwudziestu lat, w ostatnim okresie 

znikło w tej okolicy.

- Prawdziwy rarytas, nie? - uśmiechnął się Gaos, wycierając palce. - Mam na myśli 

kurczaka.

- Niezły - powiedział Quiros.

Jak wielu podejrzliwych mężczyzn Arcedo był również skłonny do ironii. Powiedział:

-   Tamtemu   i   tak   nie   dorówna.   -   Wskazał   w   nieokreślonym   kierunku.   Quiros   nie 

zrozumiał ani jego gestu, ani żartu, który Gaos i Centeno nagrodzili wybuchem śmiechu.

Nagle Gaos spoważniał.

-   Koledzy,   możecie   mnie   potępić,   jeśli   chcecie,   ale   zapewniam   was,   że   kiedy 

zobaczyłem   zdjęcia   Ukrainki,   zwłaszcza   tej   Ukrainki,   przywiązanej   do   łóżka   czarnymi 

sznurami, z rozłożonymi nogami...

Coś   mu   przerwało.   Drzwi,   przez   które   wcześniej   wszedł   Quiros,   otworzyły   się 

gwałtownie   i   dwóch   policjantów   wdało   się   w   pośpieszną   rozmowę   z   Gaosem,   który 

zakończył ją kilkoma monosylabami. Kiedy odeszli, Quiros spytał:

- Dlaczego jest tylu policjantów? - Formułując pytanie, skierował się w stronę pokoju 

przesłuchań, ale Centeno zagrodził mu drogę.

-   Zdradzimy   mu   główne   danie,   Centeno?   -   Gaos   uśmiechnął   się   szeroko.   - 

Aresztowaliśmy go dziś rano. „Snupiego”. Powinienem powiedzieć „domniemanego”, ale ty 

mnie zrozumiesz. Poważnie, nie rób takiej miny. Opowiedz mu, Centeno.

-   Psy   wytropiły   jej   ubranie   o   świcie.   Zwinięte   w   węzełek.   Było   w   wiadrze   na 

podwórku jego domu.

- Ubranie, które miała na sobie córka Olmosa. Sprawdziliśmy to - powiedział Gaos. - 

Było   wszystko,   nawet   majteczki   i   cieniutki   paseczek,   bardzo   delikatny.   Do   tej   pory   się 

background image

zastanawiam, do czego jej służył... W domu szanownego pana Teobalda. - „Teologalesa”, 

powiedział Centeno. - Nie wiemy jeszcze, gdzie ukrył ciało. Centeno przemaglował go już 

porządnie,   chyba   za   bardzo,   nawet   jeśli   założymy,   że   naprawdę   jest   głuchoniemy...   Ale 

zacznie śpiewać, zapewniam cię.

Quiros zajrzał przez drzwi. Głuchoniemy z cmentarza siedział na krześle, rozebrany 

od pasa w górę. Nadal był zezowaty. Krwawił. Oddychając, chrobotał jak czubek noża po 

papierze  ściernym.  Usta miał pełne świeżych, czerwonych  róż. Przypominał przechylony, 

gliniany wazon.

- Rany zadał sobie sam - powiedział Gaos. - Lubi się sam okaleczać, jak narzeczona 

Bukowskiego w tym starym filmie pod tytułem... Zapomniałem... - „Co było a nie jest, nie 

pisze się w rejestr”, zażartował Arcedo.

Gaos nie skomentował  jego głupiego dowcipu. - Jeśli zaś chodzi o róże, sąsiedzi 

zdradzili nam, że za każdym razem, kiedy je wącha, dostaje ataku astmy. Dlatego daliśmy mu 

kilka do spróbowania. Po co brudzić sobie ręce, skoro można wykorzystać czyjąś ułomność.

- To cmentarny stróż i naprawdę jest głuchoniemy - powiedział Quiros. - Jeśli liczysz 

na to, że zacznie mówić, jesteś głupszy ode mnie.

Gaos zachichotał pod nosem.

- Ale z ciebie dupek... Przecież ci mówię: znaleźliśmy ubranie dziewczyny w jego 

domu. Zresztą, nie tylko to. Powiedz mu, Jaime.

- Również kilka filmów - powiedział Arcedo.

- Ktoś mu je podrzucił, żeby was zmylić - powiedział Quiros. - Casełla twierdził, że 

„snupiego” kryje wiele osób.

- Quiros. - Gaos spojrzał na niego ze spokojem. - Jesteś kawałkiem suchego gówna. 

Wiesz o tym? Suchego i starego.

Quiros zaczął się wkurzać. Gaos zawsze tak na niego działał. I chociaż wiedział, że o 

to mu właśnie chodziło, nie mógł opanować poirytowania. Przypomniał sobie, że w jego 

wydziale przezywali Gaosa „Chaosem”.

- Może jeszcze żyje... A ty tracisz czas na głuchoniemego.

- Żyje? - Gaos rozejrzał się wokół, jakby nie znał znaczenia tego słowa. - Żyje!

Wyrzuciwszy   resztki   kurczaka   do   kubła,   Arcedo   rozerwał   kolejne   opakowanie 

lateksowych rękawiczek. Uśmiechnął się przy tym, lecz zabrzmiało to jak rozdarcie.

- Eh, Quiros, Quiros... - jęknął Gaos. - Mówimy o „snupim”. Porwał córkę Olmosa 

ponad dwa tygodnie temu. Znaleźliśmy jej plecak i ubranie... Myślisz, że grają z nami w 

oszukańca?

background image

- Powinieneś zobaczyć filmy - powiedział Arceda. - Lepiej, żeby nie żyła.

- Tales ofordinary madness - powiedział Centeno. - To ten film o Bukowskim.

-   Rzeczywiście   -   powiedział   Gaos,   wgryzając   się   w   pierś   kurczaka.   -   Dziękuję, 

Centeno.

- Gaos. - Quiros stanął na wprost niego. - Dałeś się wpuścić w maliny. To nie on.

- Mamy dowody. Jesteśmy policjantami, nie zapominaj o tym. Nie zagłębiamy się. 

Przeczesujemy  powierzchnię,  a  kiedy coś znajdujemy,   przyjmujemy  to  za  fakt,  chyba   że 

dokonamy kolejnego odkrycia, które wpłynie na zmianę naszej decyzji. Nie drążymy dalej. 

Nie   obchodzi   nas   to,   co   kryje   się   w   głębi,   o   ile   cokolwiek   się   kryje.   Jesteśmy 

funkcjonariuszami   i   zadowala   nas   samo   funkcjonowanie.   A   skoro   już   mowa   o 

funkcjonowaniu: czy ktoś mógłby to wyłączyć?

Dzwonił telefon. Ale nie telefon Caselli, jak na początku pomyślał Quiros, sięgając 

dłonią do marynarki. Odebrał Centeno, który oddał słuchawkę Quirosowi.

-   Do   mnie?   -   Centeno   kiwnął   twierdząco.   Przez   chwilę,   nie   wiedzieć   czemu, 

Quirosowi przyszła do głowy absurdalna myśl, że może to być Pilar.

- Quiros? - Płaczliwy głos. - To ty, Quiros?

- Tak, don Julianie.

W słuchawce zaległa typowa dla Olmosa, miękka jak dywan cisza. Quiros widział go 

niemal,   jak   siedzi   w   gabinecie,   pod   lampą,   która   rzuca   światło   tylko   na   niego,   na   jego 

śnieżnobiałe włosy i cztery ordery błyszczące w klapie marynarki. Cisza została przerwana, 

ale osobą, która teraz mówiła, był sekretarz Pedro Correa.

- Pan Olmos prosi, żebym to ja ci o tym powiedział, bowiem wobec tego, co się stało, 

nie   znajduje   w   sobie   dość   sił.   Przystępuję   do   odczytania   słów   pana   Olmosa.   -   Correa 

poprzedził  je długim wstępem: chrząkał, mlaskał  językiem,  wykonywał  głębokie wdechy. 

Modulacja  jego  głosu  niewiele  jednak  na  tym  zyskała.   Głos  wydobywał  się   wciąż  jak  z 

maszyny. - „Jeśli będziesz mnie szukał, odnajdziesz martwą. Pamiętasz, Quiros? Wygląda na 

to,   że   wszystko   się   spełniło.   Otwarto   już   pudełko,   znaleziono   jej   ubranie   i   aresztowano 

podejrzanego. Nigdy, przenigdy byś nie uwierzył, gdybym opisał ci ogrom mojego bólu - jak 

głęboko sięga i jak jest rozległy. - Słuchając, Quiros opuścił wzrok i patrzył, jak Gaos wstaje i 

siada ponownie z plikiem zdjęć z polaroidu w obleczonej rękawiczką ręce.

Zaczął   je   przerzucać.   Quiros   spodziewał   się   zobaczyć   jakieś   sceny   typowe   dla 

„snupich”, ale z zaskoczeniem stwierdził, że były to tylko fotografie blondynki, siedzącej 

przy   oknie   na   jaskrawożółtej   sofie.   Dziewczyna   ubrana   była   na   czarno.   Jego   uwagę 

przyciągnęła przede wszystkim sofa, ze względu na swój kolor. - Zajrzeli już do pudełka, 

background image

Quirosie.   Zajrzeli   i  zobaczyli   to,  co  było   do  zobaczenia.  Jak  już  mówiłem,  byłem  na  to 

przygotowany.

Uspokaja mnie świadomość, że wszystko się skończyło bez dodatkowych komplikacji. 

Możesz zostawić już tę robotę, tak jak chciałeś. Wyślę ci czek. Liczę tylko, że szybko ją 

znajdą. Chcę opłakiwać ją w pamięci”. Na tym kończą się słowa pana Olmosa.

- Doskonale - powiedział Quiros.

- Zrozumiał pan? Mam powtórzyć jakiś fragment?

Na   zdjęciach   nagle   wszystko   się   zmieniło:   czerwona   sceneria,   leżące   ciała,   nic 

niewidzące oczy. Fotografie rozdawał Gaos. Arcedo i Centeno brali je kolejno. Wyglądali, 

jakby grali w karty. Quiros zaprzeczył i wyłączył telefon.

- Koniec - westchnął. Gaos podniósł wzrok znad zdjęć i spojrzał na niego pytająco. - 

Robota wykonana. Mogę to już zostawić.

- Odprawili cię? Ciesz się więc emeryturą, dupku, i zostaw w spokoju tych, co muszą 

nadal zapieprzać.

Wyszedł   w  milczeniu,   nie   patrząc   na   trzech   mężczyzn,   rozkładających   zdjęcia   na 

stole. Skierował się w dół zbocza, w stronę pensjonatu, wzdychając co chwila. Miał wrażenie, 

że zanim dotarł do tego miejsca, zrobił solidny kawał drogi. Zatrzymał się i przez chwilę stał 

bez ruchu.

Zobaczył bar i postanowił się czegoś napić. Właśnie miał zamówić kieliszek wina, 

kiedy zadzwonił telefon. Nie jego telefon, telefon Caselli. Zapomniał go oddać Gaosowi.

Zapomniał też, co ma powiedzieć. Wyjąkał niezdarnie:

- Szka... Szkatułka z kości słoniowej.

Nikt nie odpowiedział, ale nie przerwał połączenia. Kurwa mać, pomyślał Quiros, nie 

powiedziałem  tego dobrze, wywąchał  coś. Wyszedł  z baru z telefonem w ręku. Usłyszał 

ciężki oddech, a potem piskliwy głos:

- Kim jesteś?

Quiros nie odpowiedział. Przeszły dwie staruszki, które przyjrzały mu się z uwagą. 

Rozmówca rozłączył się. Quiros podjął marsz, tocząc wewnętrzną walkę. Co zyskam, mówiąc 

o tym Gaosowi? - myślał. Powinienem pójść do tej jaskini. W końcu facet czuje się teraz 

bezpiecznie, gdyż jego kumplom udało się zrzucić wszystko na tego nieszczęśnika... Może 

nawet na tyle bezpiecznie, że zaryzykuje i przyniesie materiał? Mógłbyś przynajmniej złapać 

tego drania. A może i... Kto wie? Nie zajrzałeś do pudełka. Nie zajrzałeś jeszcze do pudełka.

Tak  myślała  jedna połowa  Quirosa.  Druga  kiwała  głową:  zrobiłeś   swoje, mówiła. 

Wróć do Pilar i zapomnij o sprawie. Postanowił posłuchać tej drugiej połowy, jego zdaniem 

background image

dużo bardziej rozsądnej.

Syna   pani   Ripio,   dyżurującego   w   recepcji,   poprosił   o   klucz   i   kazał   przygotować 

rachunek. Miał zamiar wyjechać po obiedzie. Chłopak spojrzał na niego z nieprzytomnym 

wyrazem   twarzy   i   wycelował   palcem   w   kierunku   tarasu.   Quiros   zobaczył   siedzącą   przy 

stoliku kobietę.

Ucieszył się, ale kiedy podszedł, zauważył jej zdenerwowanie.

- Czekałam na pana - powiedziała. - Chcę, żeby po południu towarzyszył mi pan do 

pewnej jaskini w górach. To tam udała się Soledad, zanim zaginęła. - Quiros spojrzał na nią 

uważnie. - Jeśli to konieczne, zapłacę.

Zobaczył Martę siedzącą naprzeciwko, za dzielącym ich stołem, niemal w tej samej 

pozycji co kobieta. Nigdy nie robi pan nic za darmo?

Owszem. Mogę zajrzeć do szkatułki.

Obdarowała go krystalicznym śmiechem, kiedy stwierdził, że jeśli chodzi o urodę, 

wdała się w matkę.

Nadszedł   ten   moment   wieczoru,   w   którym   biesiadnicy   pokazują,   że   kolacja   była 

zwykłą wymówką. Ona opowiedziała mu całe swoje życie. On, początkowo oporny, zaczął 

opowiadać  swoje. Zbliżała  się niebezpieczna  cisza: cisza, jaka zapada,  kiedy dwie osoby 

czują się sobie bliskie bez konieczności patrzenia na siebie czy rozmawiania ze sobą i kiedy 

trzeba podjąć decyzje. Na razie nic jej jednak nie zapowiadało: ona nastawiła muzykę, jakiś 

bard powtarzał ciągle tę samą zwrotkę (Ven, esposa, del Libano), a w przerwach słychać było 

już tylko morze. Jego szum wznosił się nad urwiskiem i wdzierał przez posrebrzone okno 

tarasu.

- Myślałem o wstąpieniu do wojska, albo do policji, ale zabrakło mi chęci do nauki.

- A w końcu? - spytała rozbawiona Marta.

- Zacząłem robić to samo co ojciec - powiedział Quiros.

- Psuł pan instalacje?

Gdy roześmiała się ponownie, zawtórował jej. I ten ich wspólny śmiech sprawił, że 

poczuł się nagle tak, jakby wzięli się za ręce i przez chwilę szli razem we dwoje.

Powiedziała: „Przypuszczam, że nie ma pan rodziny na utrzymaniu, w przeciwnym 

razie pańska żona nic tylko by narzekała”. „Mieszkam sam”, odpowiedział. I znowu odzyskali 

powagę. Quirosowi czas leciał szybko. Nie chciał patrzeć na zegarek, ale wiedział, że północ 

minęła już dawno. Nigdy by się tego nie spodziewał. Co on tu robił, na kolacji z tą elegancką, 

wykształconą   kobietą   na   lekkim   rauszu?   Poczucie   obowiązku   nakładało   mu   chwilami   na 

twarz maskę.

background image

- Nie zabrał pan chyba jeszcze wszystkich rzeczy mojego męża? - powiedziała cicho, 

kiedy koniec płyty odebrał im alibi mogące usprawiedliwić ciszę.

- Nie - odpowiedział Quiros - ale poczekam.

Uśmiechnęli się do siebie. Potem podniosła się, żeby zdjąć płytę. Jej kroki szeleściły 

jak kwiaty rzucane na podłogę.

- Może pan to zrobić teraz, jeśli pan chce. Może pan zabrać wszystko, nawet dom. Nie 

chcę nic od tego potwora.

-   Poczekam   -   powtórzył   Quiros.   Patrzył   na   jej   ciemny   kostium,   a   raczej   plecy 

maźnięte pędzlem jasnych włosów. Nagle odwróciła się, a jego przeraziła widniejąca na jej 

twarzy śmiertelna powaga.

- Nie chcę spędzić tej nocy w samotności.

Wydawało mu się potem, że wtedy przyszła mu do głowy myśl, iż w końcu Marta nie 

jest już żoną Aldobranda, więc nie popełnia żadnego błędu, przystając na jej propozycję. 

Właściwie mógł, w ramach napiwku, zakończyć to zlecenie chwilą przyjemności. Mylił się 

jednak.   A   może   oszukiwał   sam   siebie,   żeby   pokryć   patyną   obojętności   to,   co   się   stało. 

Wówczas bowiem wcale o tym nie myślał.

Właściwie   nie   myślał   o   niczym.   Patrzył   na   stojącą   w   głębi   Martę,   podniósł   się, 

podszedł do niej i pocałował ją.

A   najbardziej   niewiarygodne   było   to   -   o   czym   też   pomyślał   później   -   że   ona 

najwyraźniej   na   to   czekała,   nie   poruszyła   się,   kiedy   się   zbliżał,   rozchyliła   nawet   usta, 

przyjmując pocałunek. Gdyby zastanowił się choć przez chwilę nad konsekwencjami, nigdy 

by  tego  nie  zrobił.  Ale  wtedy  nie  był   w  stanie  myśleć,   a tym   bardziej  wyobrażać   sobie 

czegokolwiek.

Na przykład tego, że dziewczynka śpi z matką w tym samym pokoju.

- Nie będzie przeszkadzać, zapewniam cię - powiedziała Marta. - Ma głęboki sen, 

nakarmiłam ją tuż przed twoim przyjściem. Nie chcę jej przenosić do innego pokoju, może się 

obudzić. - Quiros zobaczył, jak pochyla się nad łóżeczkiem i przygląda dziecku, trzepocząc 

rzęsami. - To jedyna dobra rzecz, jaką mi ten drań zostawił.

Nie  przeszkadzała,  tak  jak zapewniła  matka.  Tylko  raz w ciągu  całej  nocy Marta 

wysunęła   się   z   pościeli,   żeby   uwolnić   ją   od   przelotnego,   złego   snu.   Była   dzieckiem 

czyściutkim i spokojnym jak sumienie anioła. Quiros uznał, że w gruncie rzeczy dziewczynka 

miała szczęście: aż do owej chwili mogła cieszyć się delikatnymi piersiami, jędrnym ciałem, 

wargami i pieszczotami Marty.

- Rozumiesz, prawda? - Przeprosiła za obecność córki.

background image

- Tak.

Zrozumiał   tej   nocy  wiele   spraw.   Najważniejszą   z   nich   było   chyba   to,   że   miłości 

można doświadczyć przez jedną chwilę, a potem wszystko się zmienia. Miłość jest jak szczyt 

wznoszący się pośrodku prostej drogi; odosobniony, samotny, świetlisty. Życiowa meta nie 

musi znajdować się na końcu, można napotkać ją w połowie trasy.

Potem wyścig toczy się dalej, tyle że w przeciwnym kierunku.

Od tego momentu jego wspomnienia rozsypują się na kawałki: widział chyba, jak 

Marta uśmiecha się do niego, kręcąc się po sypialni, żeby zebrać to, co będzie jej potrzebne 

pod   prysznicem.   Pamięta   również   moment,   w   którym   wróciła   otulona   długim,   białym 

ręcznikiem, spływającym jej aż do stóp z taką samą wilgotną nonszalancją, z jaką czyniły to 

jej jasne, świeżo umyte włosy. Nie potrafi przypomnieć sobie jednak, co wówczas mówiła. 

Pamięta za to dokładnie zaskoczenie, jakie odbiło się na jej twarzy, kiedy zobaczyła, że stoi 

już   całkowicie   ubrany,   z   kapeluszem   na   głowie   oraz   paczką   pieluch   i   higienicznych 

chusteczek w ręku.

- Co robisz? - Nagły horror zrozumienia, odzierający jej twarz z kolorytu. - Nie - 

jęknęła, a może nawet nie zdołała wypowiedzieć tego słowa i tylko oddech wypłynął z niej z 

taką samą przerażającą prostotą, z jaką wypływa spojrzenie. - Tylko nie ona.

- Ojciec ją chce - powiedział Quiros, chowając wszystko do płóciennej torby, którą 

znalazł przy łóżeczku.

Za oknem sypał kwietny śnieg. To kolejne wspomnienie Quirosa: światło igrało na 

wiosennych   puszkach,   przygnanych   z   pobliskiego   lasu.   „Nie   może   jej   pan   zabrać   - 

powiedziała   cicho.   -   Dostałam...”.   I   nagle   utknęła   na   słowach,   które   nie   zdążyły   się 

ukształtować:   prawo   do   opieki.   W   sekundę   później   sama   wybuchnęła   śmiechem,   w 

odpowiedzi na echo tego bezsensownego stwierdzenia. Pewnie, że mógł! Prawo nigdy nie 

stanowiło dla Aldobranda żadnej przeszkody. „Na miłość boską - wyszeptała sparaliżowana.

- Na miłość boską”.

- Jest jej ojcem - powiedział Quiros.

- Jest potworem. Nie możesz... Nie oddasz mu jej.

Pamiętał również furię, z jaką zacisnęła pięści, w niczym nieprzypominającą słodyczy, 

jaką obdarzyła go w nocy. Popychała go, biła po piersiach, krzyczała: „Nie zabierzesz jej! 

Będziesz  musiał  mnie  zabić!”. W tym  momencie  osiągnęła  wyższe  stadium zrozumienia, 

które I zmusiło ją do zatrzymania się, jakby na jej uderzenia Quiros odpowiedział ciosem 

noża. Quiros jednak tylko na nią patrzył.

- Jasne - powiedziała. - Wszystko jasne - powtórzyła.

background image

Musiała   zobaczyć   w   jego   wzroku   coś,   czego   nie   dostrzegła   nawet   w   owych 

intensywnych chwilach, gdy ich oczy ocierały się o siebie pośród nocy. Quiros pamięta, że 

już miał ją zapytać: Co widzisz w moim spojrzeniu?

Chciał zadać to pytanie, żeby poznać lepiej samego siebie. Możliwe, że dostrzegła w 

nim pewność, zdecydowanie strażnika, który stojąc na warcie, pod łukiem wieży, wpuszcza 

do niej jedynie wybrańców, poddanych dokładnej i bezwzględnej rewizji, obojętnego wobec 

faktu, kto zostaje odrzucony lub zaakceptowany. Możliwe też, że domyśliła się jego lojalności 

wobec   wielkich   panów,   jego   ślepego   posłuszeństwa.   Cokolwiek   to   było,   poczuła   się 

bezbronna. Od tej chwili już niczego nie żądała, błagała tylko.

To zlecenie, niewątpliwie, nie miało należeć do łatwych.

- Nie słucha mnie pan.

- Proszę?

- Pytałam, czy pana zdaniem zacznie padać, zanim dotrzemy na miejsce.

- Zależy, jak to daleko... Chociaż te chmury nie wyglądają najlepiej.

Kłamał.   A   raczej   nie   mówił   całej   prawdy.   Był   pewny,   że   zanim   się   ściemni, 

przemokną do suchej nitki. Nie chciał jednak, żeby kobieta myślała, że żałuje, iż przystał na 

jej   prośbę.   To   akurat   było   stuprocentową   prawdą.   Pożałował   natychmiast,   jak   tylko 

zaakceptował jej propozycję, ale nie miał wyjścia, ponieważ zagroziła, że pójdzie sama.

A znał ją wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że to uczyni.

Kobieta   była   spięta.   Quiros   obserwował   ukradkiem,   jak   ściska   torebkę   swoimi 

drobnymi  dłońmi, które nie mogły już być  bardziej białe. A wszystko z powodu książki, 

ofiarowanej przez kelnerkę w nocy. Zdaniem Quirosa ta obsesja pozbawiona była podstaw, 

książka bowiem, jak sama twierdziła, nie zawierała nic szczególnego.

- W pudełku był skoroszyt - wyjaśniła. - Wyrwano z niego wszystkie strony, poza 

jedną jedyną. Safiya, która o niczym nie wiedziała, podejrzewała, że zniszczyła je pani Ripio, 

ale   nie   miała   odwagi   jej   o   to   zapytać,   żeby   pracodawczyni   nie   domyśliła   się,   że   mi   ją 

pokazała. Biedna dziewczyna żyje w ciągłym strachu. Wygląda to, jakby właścicielka kupiła 

ją   razem   z   pensjonatem.   Miałam   dosyć   i   dzisiaj   rano   rozmawiałam   z   panią   Ripio.   Nie 

wspomniałam o Soledad, proszę się nie martwić. - Machnęła uspokajająco ręką w stronę 

Quirosa. - Powiedziałam, że uczę literatury hiszpańskiej, że piszę pracę na temat Guerina i 

potrzebuję danych. Naciskałam, dopóki mi się nie zwierzyła. Kiedy odziedziczyła pamiątki 

po poprzedniej właścicielce, sądziła, że zdoła je uporządkować. Znalazła te kartki, zaczęła je 

czytać i, jak sama twierdzi, poczuła się tak zażenowana, że wrzuciła je do ognia. Wyobraża 

pan to sobie? Co za barbarzyństwo! Zapewnia, że była to czysta pornografia. Sam Guerin 

background image

zniszczył  wszystkie   kopie,  jakie   posiadał,   poza  tą,  którą  podarował  don  Franciscowi.   Na 

jedynej kartce, jaka pozostała, znalazłam odręczną notatkę Guerina. Przepisałam ją.

Przeczytała   mu   jej   treść,   ale   ta   Quirosa   wcale   nie   zainteresowała;   nawet   jej   nie 

zrozumiał. Zaciekawiła go jedynie wzmianka o jaskini w górach. Musiało to być to samo 

miejsce, o którym mówił Casella.

Uznał, że najlepsze, co może zrobić, to dotrzymać jej towarzystwa.

I oto był tam i, piłując silnik, podjeżdżał z trudem pod górę krętą asfaltową drogą, 

która zwężała  się coraz  bardziej. A szczytem  absurdu było  to, że wcale nie był  smutny: 

odczuwał nawet pewnego rodzaju podekscytowanie w oczekiwaniu na tajemniczą radość, jak 

dziecko, któremu obiecano, że po raz pierwszy zobaczy morze. Taki był Quiros.

- O czym pan myślał?

- O niczym. O szosie.

- Tam jest jakaś tablica - powiedziała. - To musi być ta droga.

Tablica wskazywała liczbę kilometrów, jakie dzieliły ich od Ollero. Droga zaczynała 

się przy poboczu i ginęła w górach. Quiros wjechał w nią. Zaczęli podskakiwać. Po obu 

stronach rosły drzewa. Ich gładkie pnie były prawie tak proste jak rura, przy której tańczą 

panienki   w   „rozbieranych”   klubach,   jak   ten,   do   którego   Quiros   trafił   kiedyś,   żeby   zabić 

jednego faceta. Dotarli do rozwidlenia. Odchodziła od niego kolejna odnoga, prowadząca do 

jakiegoś   gospodarstwa,   ale   nie   zboczyli   z   trasy.   Zauważyli   ścieżkę,   Quiros   zatrzymał 

samochód. Dalej będą musieli iść pieszo.

Powietrze   zdawało   się   naładowane   czujnością.   Nie   podobało   mu   się   to   wrażenie. 

Siekące   podmuchy   wiatru   zagrażały   jego  kapeluszowi   i   szarpały   jasnymi,   związanymi   w 

kucyk, włosami kobiety. Drzewa uginały się pod brukiem chmur. Było parno, jak zawsze w 

chwilach poprzedzających istotne dla ludzkich istot wydarzenia.

Quiros   wyprzedził   idącą   przodem   kobietę.   Lepiej   być   przezornym,   pomyślał. 

Najprawdopodobniej „snupi” nie da znaku życia, ale mimo to, zwłaszcza że jest z nią, musi 

wykazać dużą ostrożność.

Przez   chwilę   posuwali   się   w   milczeniu.   Drzewa   maszerowały   rzędem,   kolumny 

mrówek wydawały się nieruchome: Quiros starał się ich nie zdeptać. Przytrzymywał jedną 

dłonią   rondo   kapelusza   i   patrzył   w   dół.   Kobieta   patrzyła   do   góry.   Od   czasu   do   czasu 

przystawał, jakby na nią czekał, co nie było konieczne, ponieważ szła dużo szybciej i była 

dużo   zwinniejsza,   ale   Quiros   uważał,   że   tak   właśnie   powinien   postępować.   Dotarli   do 

płaskowyżu otoczonego drzewami. Droga prowadziła dalej. Dobiegła ich słaba zapowiedź 

burzy.

background image

Nagle kobieta krzyknęła.

Kiedy się odwracał, przypomniał sobie podobną scenę, na innej drodze, kilka dni temu 

i odniósł wrażenie, że te dwa krzyki coś ze sobą łączy, jakiś dziwny, mroczny trakt. Była to 

jednak ulotna myśl, trwała krócej niż czas potrzebny jego dłoni na wykonanie ruchu.

- Proszę się uspokoić, już odleciał...

- Przykro mi. Był ogromny. Usiadł na moim ramieniu.

- Już odleciał. - Quiros drżał lekko, jakby udzielił mu się jej strach.

- Jestem głupia. Do licha! Ależ ja jestem głupia!

- Strach to nic głupiego - powiedział Quiros. - Ani to. - dodał. Było tak, jakby chmury 

zbudowane zostały z kamieni, które zaraz runą na dół. - Musimy się pospieszyć, burza wisi w 

powietrzu... Lepiej pani? W takim razie chodźmy, to musi być już niedaleko...

Podczas   gdy   kobieta   odzyskiwała   spokój,   Quiros   spojrzał   w   kierunku   drzew   i 

zobaczył dom. Było to zwyczajne gospodarstwo, z drewnianym płotem, rozpadającym się 

gankiem   i   wiatą   na   samochód,   pokrytą   słomianym   dachem.   Jedno   okno   było   zasłonięte, 

drugie nie. Gdzieś szczekał pies.

Wtedy jeszcze ów dom nie przykuł jego uwagi.

W głębi szosa, którą niedawno opuścili, kontynuowała swój bieg, jedna z bocznych 

ścieżek prowadziła do niej.

Quiros wybrał inną, wąską i stromą, zaopatrzoną w kamienne stopnie, które zachęcały 

do wspinaczki, nie czyniły jej jednak łatwiejszą. Przystanął kilkakrotnie, żeby złapać oddech. 

Wiatr rozpanoszył się na dobre. Miało to też swoje dobre strony: spływający po czole pot 

szybko wysychał. Wspiąwszy się na kolejne wzniesienie, kobieta powiedziała:

- Proszę poczekać. - Wskazywała na horyzont, w stronę morza, ale jej palec kierował 

się ku mniej rozległemu miejscu.

Quiros wychylił się, żeby na nie spojrzeć: dzwonnica, białe domy, wieża wznosząca 

się   nad  wybrzeżem   i  falochron   po  przeciwnej  stronie.   Za  sprawą  przypadku   albo  jakiejś 

nadprzyrodzonej, nieznanej siły popołudnie zrobiło w chmurach wyłom (krótkie zawieszenie 

broni, sądząc po zbliżających się grzmotach) i słońce runęło ukośnie na centrum miasta. Oto i 

„Stare Miasto”, pomyślał Quiros.

Nareszcie.

- Piękne, prawda?

- Bardzo - odpowiedział Quiros patrząc na kobietę.

Jedno spojrzenie potrafi zmienić wszystko, i to zupełnie znienacka.

Stało   się   to   być   może   wtedy,   kiedy   Marta   podniosła   zaczerwienioną   twarz,   a   on 

background image

zobaczył   jej   łzy.   Ona   musiała   spostrzec   zmianę,   w   pewnym   stopniu   odzyskała   nawet 

równowagę. „Uspokójmy się”, powiedziała. Jakby zapraszała go, żeby usiadł i omówił z nią 

jakąś ważną kwestię.

Quiros patrzył jednak na nią bez wyrazu. Ręcznik poluźnił się od jej gwałtownych 

gestów, nie chciała go jednak puścić. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Być może na koniec to 

zrobi. Ociągając się, podejdzie do niego zupełnie bezbronna. Zrobi coś strasznego lub coś bez 

znaczenia.

Na razie przyciskała  go do piersi, jakby to była  ostatnia  rzecz, jaka jej została,  i 

unosiła wyzywająco twarz. Stali naprzeciw siebie, dzieliło ich tylko łóżeczko. W miarę jak 

wstawał świt, spośród batystów coraz częściej dobywało się kwilenie. Tkwili nieruchomo, nie 

spuszczając z siebie wzroku. Poruszał się tylko jej głos.

- Właśnie przyszło mi coś do głowy... Zabierz ją do domu mojego brata, zaadoptuje ją, 

będzie się nią opiekował... Temu kanalii, jej ojcu, możesz powiedzieć po prostu, że zamiast 

mu ją oddać, wolałam ją zabić. Wypełnisz swoje zadanie, a Aldobrando nigdy się nie dowie...

- Nie mogę tego... - zaczął.

- Możesz! Jest w tobie coś dobrego. Nieważne, co zrobiłeś ani dla kogo pracujesz... To 

tylko powłoka... Zdałam sobie z tego sprawę, kiedy byliśmy razem dziś w nocy... Człowiek, 

którego nosisz w sobie, jest dobry... Zrób to, o co proszę, błagam. Zrób to dla tego człowieka, 

który jest w tobie. Jeśli tego nie zrobisz, nigdy sobie nie wybaczysz. - Quiros postąpił krok w 

jej kierunku. Cofnęła się, odwróciła do niego plecami (naga z tyłu, ciągle przytrzymywała 

ręcznik), poszukała czegoś w jednej z szuflad. Wizytówka. Wyciągnęła ją w jego kierunku. - 

To adres brata... Weź, proszę. Zrozumie. Zna moją sytuację...

Wie, że biorąc ślub z Aldobrandem, podpisałam na siebie wyrok... Przyjmie moją 

córkę, on i jego żona są sami...

Proszę...

Quiros nie spuszczał z niej oka. Wizytówka drżała.

Nagle popełniła swój jedyny błąd. Nie miał do niej o to pretensji: któż byłby w stanie 

trwać twardo, niewzruszenie jak skała, wobec takiej kolosalnej groźby? Dlatego też kiedy 

krzyknęła: „Zapłacę ci!”, nie znienawidził jej.

A jednak, mimo wszystko, był to błąd. Ponieważ, niezależnie od tego, co myślała na 

jego temat, robił wiele rzeczy za darmo. Właściwie wszystko. Bo czyż ktoś mógł kupić jego 

poddaństwo, jego poniżenie? Nic i nikt nie był zdolny przekupić strażnika, i ona powinna o 

tym wiedzieć.

Wciąż wyciągała ku niemu wizytówkę. Quiros ujął ją lewą ręką, prawą unosząc do 

background image

gardła kobiety. „Nie mogę tego zrobić”, powiedział.

Kiedy ścisnął, ręcznik wysunął  się jej z rąk i opadł do stóp. Quiros przywykł  do 

bardziej   upartych   istnień,   życie   Marty   zgasło   w   jednej   chwili.   Umarła,   patrząc   na   niego 

niemal ze zdziwieniem. Nie odwrócił wzroku. Następnie dźwignął ciało, wyszedł z domu i 

skierował się ku urwisku. Aldobrando wydał mu ścisłe instrukcje: miał wrzucić ją do morza, 

morza, o którym opowiada się tyle głupstw, ale nikt jeszcze nigdy, przenigdy nie widział, 

żeby powrócił stamtąd jakikolwiek topielec.

Patrzył, jak fale przyjmują Martę. Spojrzał na wizytówkę, którą nadal trzymał w dłoni: 

„Ernesto Serrano”, przeczytał. Upuścił ją do morza.

W drodze powrotnej, kiedy wiózł dziewczynkę do domu Aldobranda, przypomniał 

sobie odpowiedź Marty, kiedy zapytał ją, jak się nazywa dziecko.

- Nie chciałam, żeby nosiła nazwisko tego kryminalisty. Nazywa się Tina Serrano.

Zastanawiała się, kto rzucił na nią tę potworną kalumnię, kto tak haniebnie okłamał 

policję. Fernanda? Nie.

Niewiele wiedziała o paczce. Mario i Mónica nie wchodzili w rachubę z tego samego 

powodu. Może Belferka albo śliczna Paz, wszechwładna Paz, która w ten sposób odpłacała jej 

za spojrzenia, jakimi obdarzała Borję, każdy ma bowiem swój własny sposób, by zemścić się 

na kimś, kto daje powód do zazdrości.

Zagadka dręczyła ją przez cały wczorajszy dzień. Tego popołudnia, mając za sobą 

długą,   spokojną   noc,   postanowiła   zmienić   kierunek   swoich   kroków.   Zamiast   pójść   do 

Niebytu, który teraz był już naprawdę niczym, udała się w stronę arabskiej wieży. Zbliżając 

się do kamiennej ściany wzniesionej na piasku, pierwszy raz poczuła się panią sytuacji.

To nie była łatwa droga. Najpierw wszystko wyleciało w powietrze, a w ruinach siebie 

samej z trudem zdołała odnaleźć resztki, żeby móc iść dalej. Ponieważ życie to ciągły trud, i 

nie miało znaczenia, że była „młoda”, jak mawiali wuj z ciotką. Życie jest jak żołnierz, który 

stoi na straży w budce, albo wachmistrz lustrujący morze na okręcie: kiedy traci się siły, 

ponosi   się   klęskę.   A   zmęczenie   ogarnęło   ją   do   tego   stopnia,   że   kiedy   zdecydowała   się 

wyjechać pierwszym piątkowym autobusem, czuła, jakby całe podpierające ją rusztowanie 

runęło gwałtownie w jednej chwili. Chciała, w odróżnieniu od innych szczęśliwych chwil, 

być martwa. Nie umierać, umrzeć.

Ale to było w środę. Teraz, w to czwartkowe popołudnie, głównie dzięki przechadzce 

do wieży, widziała wszystko w innych barwach.

Stanęła w cieniu i zapatrzyła się w morze. Daleko, na horyzoncie, nie można go było 

odróżnić  od nieba,  i jedno, i drugie  szare, wzburzone.  Tina  długo wpatrywała  się w ten 

background image

nieokreślony punkt.

Analizowała   swoje   życie,   zwłaszcza   mroczne   dzieciństwo:   przedwczesną   śmierć 

matki,   której   nigdy   nie   poznała,   pierwsze   lata   z   ojcem,   po   którym   pozostały   jej   jedynie 

klaustrofobiczne   koszmary,   oraz   jego   równie   nieoczekiwany   koniec...   Miała   niejasne,   ale 

coraz bardziej niezłomne przekonanie, że za wyjaśnieniami dotyczącymi tych wypadków i 

zbrodniczych   czynów,   które  przedstawiali  jej   wuj   z  ciotką,  kryją   się  rodzinne  tajemnice, 

jakich nie udało jej się jeszcze zgłębić. Nie zależało jej na tym jednak: martwa przeszłość 

pomagała jej czuć się żywą.

Potem   pomyślała   o   Soledad.   Robiła   to   nie   po   raz   pierwszy,   ale   tym   razem   było 

inaczej.   Widziała   ją,   siedzącą   na   skałach   falochronu,   w  towarzystwie   wszystkiego,   co   ją 

otaczało, i siebie samej. I pozazdrościła jej. Nie dlatego, że chciała być taka jak ona, ale 

dlatego, że wiedziała, że gdyby dziewczyna znalazła się na jej miejscu, na pewno by jej nie 

zazdrościła.   Zazdrościła   jej   braku   zazdrości.   Co   przeszkadzało   jej   ją   naśladować?   - 

zastanawiała się.

Dobiegał   ją   narastający   krzyk   mew,   popołudnie   gasło   powoli,   gęstniał   huk 

uderzających fal. Dziś jest pierwszy dzień mojego życia, pomyślała, siedząc tuż przy wieży, 

wychylając się ku morzu jak przez okno. Jutro rano pojedzie do Madrytu. Wuj wróci jesienią, 

teraz pływa gdzieś po Morzu Śródziemnym, poszukując kolejnego zatopionego galeonu. Dziś 

jest pierwszy dzień mojego życia, pomyślała znowu, patrząc w głąb siebie, skąd uśmiechała 

się do niej twarz wuja, ekshumującego okręt w tęczowych barwach, z galionem w postaci 

androgenicznej   figury   przyozdobionej   winoroślą,   oraz   takielunkiem   przypominającym 

choinkowe girlandy z łakoci.

Jesteśmy inni. Pewnie liczni, nieskończenie liczni. Jednak przede wszystkim jesteśmy 

tym   jednym,   odmiennym   od   reszty,   niezrozumiałym   dla   naszego   powierzchownego   Ja”. 

Jedynym prawdziwym „ja”, które osiągamy tylko wtedy, kiedy zdarza nam się coś strasznego, 

kiedy życie pogrąża nas tak, że sięgamy dna. Jak ja, po twojej śmierci.

Nie spodziewam się, że strony te zostaną uznane za wielką literaturę, wiem, że nie 

jestem dobrym pisarzem, a to, co piszę na nich dalej, nie jest nawet fikcją, tylko tym, czym 

naprawdę   jestem.   Oto   one.   Spisałem   je   w   jaskini   w   górach,   dokąd   zwykliśmy   chodzić, 

Carmelo, by wspominać nasze dzieciństwo.

Wzniosłem się tam, gdzie ty. Z tą tylko różnicą, że ja nadal żyję. Kocham Cię.

Nieves Aguilar przypominała sobie ten spisany odręcznie fragment, kiedy próbowała 

przeniknąć panujące ciemności.

- Soledad przeczytała te strony i od razu zrozumiała, że jest to dokładnie to, co sama 

background image

chciała napisać... Wyobrażam sobie, jak bardzo musiała się denerwować... Jak bardzo musiała 

się bać, kiedy zobaczyła, że jej pragnienie realizuje się w kimś innym, w kimś, kto przeżył 

koszmar... Zadzwoniła do mnie, ale nic nie powiedziała.

Bo cóż mogłaby mi powiedzieć? Tylko tyle, żebym przyjechała się z nią spotkać. Z 

pewnością zamierzała pokazać mi książkę. Ale najpierw chciała zobaczyć jaskinię, która go 

zainspirowała. Pragnęła podążać jego śladem.

Może... Teraz myślę, że gdzieś w głębi serca być może pragnęła, żeby przytrafiło się 

jej   coś   podobnego...   Coś   strasznego...   I   tym   sposobem   zdołałaby,   podobnie   jak   Guerin, 

napisać prawdę... Wyjechała i nie wróciła... Ale była tu...

- Tu nic nie ma - powiedział Quiros.

Wiedział, że to nieprawda. Było ciemno, ale nie przesadnie. Na szczęście miał ze sobą 

kieszonkową latarkę.

Szykowny strój kobiety ożył w jej świetle: komplet w kolorze khaki, zielony pasek, 

czerwona torebka, białe skarpetki.

W gruncie rzeczy była to nad wyraz cywilizowana jaskinia. Nawet nie zasługiwała na 

swoją nazwę: była  raczej grotą o wysokim sklepieniu.  Na ścianach  widniały aerozolowe, 

obraźliwe słowa i romantyczne daty, wyryte czubkiem noża; przy wejściu walały się puste 

butelki   po   piwie.   Jedynym   jej   atrybutem   był   widok   na   bezkresne   morze.   Jednak   deszcz 

pozbawił ich możliwości rozkoszowania się tą spokojną przyjemnością. Spadł gwałtownie, 

gęstą ulewą, jeszcze kiedy się pięli ścieżką do góry, i zmusił ich do pokonania ostatniego 

kawałka   drogi   biegiem.   Kapelusz   Quirosa   zdeformował   się   od   wilgoci.   Kobieta   zdjęła   z 

włosów gumkę i roztrzepywała je, usiłując osuszyć.

- Nic tu nie ma - powtórzył.

- Tego jeszcze nie wiemy... Nie wiemy!

Quiros wiedział. Cieszył się, że wziął przynajmniej latarkę.

-   Proszę   spojrzeć   -   powiedziała.   Skierowała   się   w   głąb,   schylając   się   mimo 

wystarczająco wysokiego sklepienia.

Quiros, który wcześniej wszedł do środka, żeby upewnić się, że kobieta nie natknie się 

na nic dziwnego, oglądał już tę część, ale podszedł i spojrzał.

Jaskinia kończyła się, tworząc rodzaj komnaty. Nieves Aguilar wskazywała ręką w 

kierunku sklepienia, latarka Quirosa omiotła je, wydobywając mineralne refleksy.

W   załomach   ściany   wykrzywiały   się   pod   zupełnie   nienaturalnym   kątem.   Deszcz 

docierał do środka, jakby wydobywał się z wnętrza rezonansowego pudła.

- Widział pan? - pytała kobieta - Widział pan?

background image

- Tak - odpowiedział Quiros.

Ich   spojrzenia   skrzyżowały   się.   Kobieta   wydawała   się   oszołomiona,   jakby   nagle 

zrozumiała, że nie ma tu nic do oglądania. Quiros podejrzewał, że to skutek wyczerpania. 

Latarka wydobywała z jej niebieskich oczu błyski wściekłości.

- Na co pan patrzy?!  - Dyszała. - Próbuję ją odnaleźć! Chcę zrobić wszystko, co 

możliwe!   Po   to   przyjechałam   do   tego   miasteczka!   Chcę   jej   pomóc!   A   pan   jak   zwykle: 

spokojny i bezczynny! Zawsze taki spokojny i... milczący! - Jej krzykowi nie towarzyszyło 

echo. Był zdławiony, jakby tonął w przelewającym się na zewnątrz morzu. Jej płaczu prawie 

nie było słychać. - I ukrywa pan przede mną fakty, oszukuje mnie!

- Proszę się uspokoić...

-   Nie   wiem,   na   co   pan   patrzy!   Nie   wiem,   czego   pan   chce   ani   co   ma   dla   pana 

znaczenie! I proszę przestać na mnie świecić!

Nagle wytrąciła mu latarkę.

Ten płacz w ciemnościach  sprawił, że Quiros poczuł się bezbronny.  Kobieta  była 

małym, trzęsącym się, niekontrolowanym cieniem. Quiros chwycił ją za ramię i poszukał jej 

ust. Jęknęła, ale pytanie zostało osaczone.

Stali   objęci.   Czuł   słaby,   drżący   napór   ciała   kobiety.   Nie   płakała   już,   oddychała 

głęboko, wtulona w niego. Światło kręciło się na ziemi jak oszalałe.

Nieves ponownie uniosła usta. Nie chciała myśleć, chciała tylko czuć. Nie chciała też 

pamiętać: trzeba mieć wspomnienia, żeby mieć poczucie winy. Chciała nie pamiętać, żeby 

czuć. Zrozumiała, że swoimi wargami przekazuje mu siłę i moc. On był jedynie ogromny, ona 

była silna. Nagle ogarnęła ją tak przemożna litość dla niego, że wiedziała już, iż w tym, co 

robi,   nie   ma   nic   złego.   Natychmiast   (przeświadczenie   to   wypłynęło   z   samej   głębi   jej 

jestestwa)   zrozumiała,   że   to,   co   robi,   jest   jedynym   odpowiedzialnym   czynem,   jedynym 

właściwym i odpowiedzialnym czynem, jakiego mogła dokonać.

Stali bez ruchu, przytuleni, wsłuchując się w rzeczywistość deszczu.

- Ona tu była... - wyszeptała Nieves Aguilar.

- Może nie dotarła - powiedział Quiros.

Myślał o czymś. Coś sobie przypominał. Drobny szczegół, który w tym momencie 

zaatakował jego pamięć całą siłą swojego obrazu.

- Dokąd pan idzie?

Quiros wyszedł z jaskini. Pod strugami deszczu odwrócił się do kobiety.

- Proszę pójść za mną - powiedział. - Szybko.

- Nie jest bogiem, to oczywiste. Nie jest też nawet człowiekiem.

background image

Padający deszcz nie tylko może go przemoczyć; sprawia również, że zaczyna kichać. 

Leje z siłą pękniętej cysterny. Leje, jakby mężczyzna pływał w muszli klozetowej, a teraz 

nadszedł smutny moment, kiedy trzeba zniknąć w rurze kanalizacyjnej. Mężczyzna chroni 

Posrebrzaną pod nieprzemakalnym płaszczem - dotyk metalu na udzie, zwłaszcza na wacku, 

kontakt metalu z ciałem, jeszcze zanim wymienią się ciepłem, sprawia mu rozkosz.

Nic przyjemniejszego od zimnej lufy, myśli (a pies, śliniąc się, przytakuje), poza lufą 

gorącą.

Martwi go jednak, że jest tak słaby, tak nieświadomy.

Jeśli bowiem rzeczywiście jestem wątły, myśli, wszystko, co mnie otacza, również jest 

wątłe: drzewa, deszcz i pies, którego przywiązuję teraz sznurem do pnia, nakazując mu, żeby 

siedział cicho, fuc, żadnego hałasu, fuc, i czytelnik, który to czyta.

Należy mówić prawdę, nawet jeśli miałaby zaboleć.

Z miejsca, w którym stoi, poprzez ścianę deszczu, dostrzega ścieżkę i ściany swojego 

domu. Życie zmieniło się w starą taśmę wideo. Kichając, mężczyzna myśli: nie, bogiem nie.

Wręcz przeciwnie. Ani człowiekiem. Już prędzej robakiem.

Wciąż  ma  jednak  szkatułkę  z  kości  słoniowej.  Szkatułka  pomaga   mu   od dziecka: 

przyciskał ją do siebie z całych sił, kiedy matka obcowała z mężczyznami; przyciskał ją w 

szkole, kiedy śmiech skazywał go na samotność; przyciskał, kiedy patrzył na konającą matkę 

w tym smutnym domu starców o białych schodach, ściskał ją, kiedy w końcu powiedziano 

mu, że może pracować w studiu filmowym (jego marzenie) i kiedy sprzedał swoje pierwsze 

zdjęcia.

Szkatułka z kości słoniowej to wszystko, co mu zostało, jedyne, co mu pomaga i 

chroni, najbardziej intymna sfera jego najskrytszej prywatności, to, co naprawdę tkwi w nim, 

w środku. Nawet anioł, który ją trzyma, nie przydaje się do niczego. Reszta to opowieści. Ale 

opowieści go upokorzyły, ponieważ mówią prawdę i zmieniły go w to, czym jest, w to, czym 

był od samego początku, czym był zawsze.

Robak czeka dalej obok psa.

- Właśnie mi się przypomniało, że w tym  domu mieszka świadek, którego policja 

przesłuchiwała - powiedział Quiros. - Zadam mu kilka pytań... może się czegoś dowiem. 

Lepiej, żeby pani ze mną nie szła: może pomyśleć, że nie jestem policjantem, i nie otworzy 

drzwi. Prowadzi pani?

- Mam prawo jazdy, ale od dawna nie jeździłam.

- Z trudem przekrzykiwała deszcz, osłaniając się marynarką Quirosa.

- Tego się nie zapomina. Proszę wziąć kluczyki i wrócić do miasteczka.

background image

- Mogę poczekać na pana w samochodzie!

- Nie wiem, ile czasu mi to zajmie. Niech pani jedzie do pensjonatu. Jeśli nie złapię 

okazji, wrócę piechotą.

Ten deszcz nie potrwa długo.

- Ale...

- Niech pani choć raz zrobi, co mówię! - zażądał Quiros.

Nieves   Aguilar   uśmiechnęła   się,   wyciągnęła   do   niego   rękę.   Quiros   zamknął   ją   w 

swojej dłoni, jakby zgarnął garść śniegu. Potem patrzył, jak oddala się w stronę zakrętu i 

skacząc, usiłuje ominąć kałuże. Z marynarką uniesioną nad głową przypominała zakonnicę 

uciekającą przed klasztornym życiem. Kiedy znikła mu z oczu, otworzył drewnianą furtkę i 

wszedł na teren posesji.

Musiał oszukać ją raz jeszcze, ale nie chciał jej ciągnąć w paszczę lwa. A to była 

paszcza lwa. Nie miał wątpliwości.

Nim   poszedł   dalej,   sprawdził:   sofa   w   groteskowym,   żółtym   kolorze   obok   okna 

pozbawionego zasłon. Zwrócił na nią uwagę, kiedy zatrzymał się, żeby pomóc kobiecie, ale 

dopiero w jaskini skojarzył ją ze zdjęciami z polaroidu, które oglądał Gaos.

Nagle   dom   wydał   mu   się   bardzo   duży,   pełen   cieni,   zarysów   postaci   i   szkła. 

Pozbawiona proporcji budowla.

Jego kapelusz był całkiem przemoczony (z ronda spływała woda), koszula z krótkimi 

rękawami również. Odbije się to na nim w dwójnasób, ponieważ wilgoć przyprawiała go o 

reumatyzm i nasilała duszności, ale w owym momencie nie to martwiło go najbardziej.

Musiał ją odnaleźć.

W innych okolicznościach nigdy by tego nie zrobił. Jego zlecenie dobiegło końca: 

pozostawało jedynie wyjechać i zainkasować należność. Ale teraz było inaczej. Winny był to 

kobiecie. A także Marcie i małej Tinie. Był pewny, że jest już za późno, ale nawet jeśli tak 

było, chciał spróbować.

Szedł w stronę ganku, nie wiedząc konkretnie, co zamierza zrobić. Pod trzcinowym 

dachem,   pełnym   dziur,   stała   zaparkowana   terenówka   i   samochód   osobowy.   Musi   być   w 

środku, pomyślał. Postanowił poszukać tylnych drzwi. Wszedł na ganek i szedł, kryjąc się 

pod okapem.

Nie bał się. Wręcz przeciwnie: czuł, że nie ma rzeczy, której nie byłby zdolny zrobić. 

Jak   przez   sen   przypominał   sobie   chwile   spędzone   w   jaskini   z   kobietą.   Zrozumiał   nawet 

przyczynę   tych   wszystkich   nieprawdopodobnych   zbiegów   okoliczności:   miał   odnaleźć 

dorastającą córkę Marty. W ten sposób dostał szansę na przynajmniej częściowe rozliczenie 

background image

długu, jaki zaciągnął u jej matki. Nie był pewny, czy postąpił słusznie, prosząc Gaosa, żeby 

obarczył całą winą Tinę, i jednocześnie przestrzegł chłopaka, żeby nie ważył się jej tknąć. 

Chyba tak. Zresztą nie wpadł mu do głowy żaden lepszy sposób, który umożliwiłby przyjście 

jej z pomocą i nie zdemaskował go jednocześnie. Liczył na to, że wykluczą ją z paczki, a Tina 

będzie w stanie dostrzec dobre strony swojej nowej sytuacji.

Teraz musiał odnaleźć dziewczynę. Był to winny Nieves, ufała mu. I winny był to 

Marcie. Dla niego samego nic już nie miało znaczenia. Największy strach przeżył w jaskini, 

kiedy   kobieta   rozpłakała   się   w   ciemnościach.   Była   to   jednocześnie   chwila   największego 

szczęścia. Taki był Quiros.

Dotarł na tyły domu. Starał się posuwać bezszelestnie, choć i tak deszcz głuszył każdy 

hałas. Zobaczył warzywniak zamieniony w mokradła, chore drzewka cytrynowe, zardzewiałą 

huśtawkę, teleskop przykryty plastikiem i osłonięty daszkiem, i drewnianą szopę bez okien w 

odcieniu   pomarańczowym.   Drzwi   szopy   zaopatrzone   były   w   ciężką,   błyszczącą   kłódkę. 

Posuwał się dalej gankiem, aż znalazł drugie drzwi. Otworzył je. Odór zepsutego jedzenia, 

zmieszany z zapachem kawy, kazał mu się na chwilę zatrzymać. W polu widzenia nikogo 

jednak   nie   było.   Wszedł,   zamknął   drzwi.   Deszcz   pozostał   na   zewnątrz,   ciągnąc   swoją 

nieprzerwaną opowieść.

Znalazł  się w kuchni.  W zlewozmywaku  wznosiła  się  piramida  brudnych  naczyń. 

Agregat lodówki warczał jak silnik samochodu pokonującego wzniesienie. Korytarz w głębi 

prowadził  do salonu, miejsca,  gdzie  pewnie stała  żółta  sofa. Wszędzie  widać  było  sterty 

książek, w kuchni i w korytarzu, ułożonych w wysokie stosy lub leżących na podłodze jak 

warstwa kurzu, który je pokrywał. Wszyscy „snupi” byli wykształceni i uwielbiali czytać.

I wszyscy, bez wyjątku, byli szaleni.

Dotarł do rozwidlenia, ujrzał rząd drzwi. Dom był jednopiętrowy, drzwi musiały więc 

prowadzić „na pokoje”, jak mawiali lokaje służący u wielkich panów, dla których pracował 

Quiros.   Otworzył   jedne   z   nich   i   zajrzał.   Ciemność.   Poszukał   kontaktu.   Goła   żarówka 

rozbłysła światłem. Wystrój: cztery reflektory ze studia fotograficznego, telewizor z wideo, 

taśmy, prycza na podłodze, czarny ekran służący za tło, stół z akcesoriami używanymi przez 

„snupich”. Żadnych okien. Zbliżył się do stołu i wziął jeden z batów, dmuchnął, wzbijając 

kurz w powietrze. Pozostała część sprzętu również sprawiała wrażenie nieużywanego. To 

jednak   nic   nie   znaczyło,   „snupi”   lubili   improwizować,   ale   był   na   tyle   optymistą,   że   ten 

szczegół przywrócił mu nadzieję.

Sięgnął   po   pilota   od   telewizora,   wykasował   dźwięk,   włączył.   Spodziewał   się 

wszystkiego   poza   filmem   dokumentalnym   o   zwierzętach.   Orzeł   pikujący   w   dół.   Lis 

background image

przyczajony pod drzewem. Siedem rogatych bestii, być może młodych nosorożców. Jakiś 

pająk   z   okiem   na   brzuchu,   pełzający   po   filigranowej   pajęczynie.   Pod   nim   dziewczyna, 

patrząca   z   pełną   obrzydzenia   miną,   ale   nie   był   to   nikt,   kogo   Quiros   znał.   W   rogu   logo 

National Geographic. Wyłączył telewizor i wyjął kasetę. Było ich więcej, ułożonych w stos 

na kratce pod spodem, ale nie miał ochoty ich oglądać. Nosiły następujące tytuły: Mgławica 

Gwiazdozbioru Węża, Asteroidy Obłoku Oorta, Skarabeusze z półwyspu.

Wszyscy „snupi”, z samej definicji, są maniakami.

Gdzie może ją trzymać? Najprawdopodobniej w szopie.

Ale zanim tam wejdzie, musi się upewnić, czy nikogo nie ma w domu. A jeśli nawet 

ktoś w nim jest, niedługo przestanie być.

Właśnie szykował się do opuszczenia pokoju „zabawek”, kiedy usłyszał jakiś hałas. 

Uchylił drzwi na kilka milimetrów. Na pozór nic się nie zmieniło. Zgasił światło, wyszedł i 

wrócił na korytarz. Spojrzał w stronę kuchni.

Nie zauważył  żadnej zmiany.  A jednak był  pewny, że coś jest nie tak. Zajrzał do 

salonu.

Nieves   Aguilar   stała   pośrodku,   patrząc   na   niego.   Nadal   miała   na   ramionach   jego 

marynarkę,   ociekające   wodą   włosy   przylgnęły   jej   do   głowy.   Quiros   wpatrywał   się   w   tę 

nieoczekiwaną zjawę. Ona wpatrywała się w niego.

-   Nie   ruszaj   się   -   powiedziała   Nieves   Aguilar   nieswoim   głosem,   nie   poruszając 

wargami.

Ale to nie ona mówiła. Mówił mężczyzna, który stał za nią.

Po   pierwsze,   nie   podobał   jej   się   ten   stół   na  środku.   Wyrzuciłaby   go  przez   okno, 

wściekłaby   się   na   Pabla,   gdyby   przyniósł   do   domu   coś   takiego,   taką   tandetną   podróbkę 

szlachetnego drewna. Na domiar złego cały pokryty był kurzem. Niemniej kiedy usiadła na 

żółtej sofie (co za brak gustu, Boże mój!), wykonując polecenie Nieprzemakalnego Płaszcza, 

zrobiła wszystko, żeby znaleźć się w pobliżu stołu. Raz i drugi przesunęła po nim wzrokiem, 

niemal pieszczotliwie. Był jej pomostem z codziennością, normalnością, która nie miała nic 

wspólnego   z   tym,   co   przeżywała.   Na   tym   stole   jej   świadomość   mogła   się   rozciągnąć   i 

odpocząć.

Reszta rzeczywistości rozsypała się na kawałki.

Czarny   nieprzemakalny   płaszcz   z   kapturem,   spod   którego   wystawała   srebrzysta 

dwururka (puste, ciemne tunele), wyskoczył z lasu, zanim zdążyła wejść do samochodu, i 

nakazał jej, żeby wróciła tą samą drogą do domu.

Tak też zrobiła. A kiedy weszła, natknęła się na Quirosa.

background image

I tyle.

Poza tym czuła się, jakby pochwyciła ją ręka giganta, ale nie na tyle mocno, żeby nie 

mogła  się modlić  do Boga Ojca Wszechmogącego,  stwórcy otchłani  i szczytów.  Tak też 

zrobiła. Była to tandetna imitacja modlitwy, ale nic innego nie przychodziło jej do głowy: 

modliła się, żeby Bóg pozwolił jej mówić, nie, żeby jej wysłuchał.

- Widziałem was przedtem - mówił Nieprzemakalny Płaszcz. - Siedziałem na tym 

krześle. - Wskazywał dwururką na krzesło, równie tandetne jak stół, o wyblakłej tapicerce i 

powyginanych nogach. - Czekałem na ciebie, Quiros, od chwili kiedy odebrałeś mój telefon.

Zna nas, pomyślała, przerywając modlitwę. A może tylko Quirosa. Co znaczyło, że 

może nie zna jej, bo ona właściwie nie znała Quirosa. Nieprzemakalny Płaszcz miał żałosny, 

niemal bezdźwięczny głos, jakby zużyty od ciągłego pisku i ochrypły wskutek przeziębienia. 

Czego innego można się jednak spodziewać po takiej  karłowatej  postaci, skrytej  jak pod 

namiotem pod czarnym, spływającym wodą plastikiem.

- Mam o was informacje - powiedział Nieprzemakalny Płaszcz.

- A ja o tobie - odparował Quiros, który nie poruszył się od chwili, kiedy ujrzała go po 

wejściu do domu.

Nagle   Nieprzemakalny   Płaszcz   zdjął   kaptur.   Wyjrzała   spod   niego   (niespodzianka) 

okrągła, pyzata twarz o czerwonych wargach.

- Fotograf - powiedział Quiros. - Grubas w bermudach.

- Gwoli wyjaśnienia:  nazywam  się Juan Guante,  Jan Rękawiczka.  Moje nazwisko 

czytane od końca, brzmi tak samo: Naug Nauj. Zbywa „et”, ale to spójnik, który może, a 

nawet powinien, być usunięty bez żadnej szkody dla całości. Tak czy inaczej, rękawiczka 

wywrócona zostaje na drugą stronę.

Teraz,   kiedy   mogła   widzieć   jego   rysy,   a   raczej   kiedy   mogła   nadać   rysy   słowom 

Nieprzemakalnego Płaszcza, dostrzegała całą resztę: był niskim, grubym mężczyzną (choć to 

nie jego wina), pod płaszczem nie skrywał  zbyt  wiele, a to, co ściskał w ręku, nie było 

dwiema   posrebrzanymi   rurkami.   Jak   mogło   przyjść   jej   do   głowy   coś   równie   głupiego? 

Właśnie   jej! Taka   jest  rzeczywistość,  powiedziała  do  siebie,  i  słowa te  przyprawiły  ją  o 

zawrót głowy.

Pomiędzy grzmoty wplatały się odległe protesty. Ujadanie.

- To mój pies - powiedział pan Guante. - Wabi się Fuc.

- Pozwolił, by imię zawisło na chwilę w powietrzu, aby Quiros i ona przyswoili je 

sobie, każde na swój sposób.

- Uwiązałem go w deszczu przy drzewie, nic dziwnego, że się denerwuje...

background image

Wtedy   to   się   stało,   chociaż   nie   do   końca   rozumiała,   dlaczego   właśnie   teraz.   W 

prehistorycznych czasach, kiedy była nastolatką, zdarzało się jej to na karuzelach w wesołym 

miasteczku.  Ale tu, w tym  domu, kiedy siedziała na sofie? Może z powodu zimna:  była 

przemoknięta, olbrzymia marynarka Quirosa ciążyła jej na ramionach jak nasączona gąbka. 

Zdała sobie sprawę, że Quiros i Nieprzemakalny Płaszcz odwracają się jednocześnie w jej 

kierunku i patrzą na nią w ten sam sposób, w jaki rodzice mieli zwyczaj mierzyć ją wzrokiem, 

kiedy przeziębienie  nie pozwalało  jej pójść do szkoły i skazywało  na łóżko,  skąd mogła 

napawać się do woli deszczowymi,  szarymi  dniami. Może zauważyli, że pochyliła się na 

sofie,   ale   musiała   to   zrobić,   żeby   krew   napłynęła   jej   z   powrotem   do   głowy.   Głowa 

pozbawiona krwi jest niebezpieczna.

- Źle się pani czuje? - spytał uprzejmie pan Guante.

- Wypuść ją. - Quiros zbliżył się o kilka kroków.

- Nie ma mowy...

- Nikomu nic nie powie, zapewniam.

Powiedzieć?   O   czym?   -   zastanawiała   się.   O   tym,   co   się   zdarzyło   w   jaskini? 

Oczywiście, że nie powie, zwłaszcza jeśli on nie będzie chciał. Zrobi wszystko, co jej każe 

Quiros.

Ten aspekt jej życia nie budził już w niej wątpliwości.

- Źle się czuje! - złościł się Quiros. - Nie widzisz?! ¦

- Nie, naprawdę - zapewniła z uśmiechem.

- Nie czuje się źle - podchwycił pan Guante. - Zresztą, przyszliście tu oboje, oboje 

więc zostaniecie - dodał, a jego słowa zostały przypieczętowane dwoma szczęknięciami.

Naprawdę   nie   czuła   się   źle:   po   prostu   odpłynęła.   Wsłuchiwała   się   w   deszcz, 

dobiegający   z   niezgłębionej   nieskończoności,   która   bardziej   niż   odległość   przypominała 

obojętność. Chcecie wiedzieć, jak wygląda rzeczywistość? - miała zamiar zapytać uczennice z 

Valdelosy, jak tylko znajdzie ku temu okazję. A wpatrzone w nią dziewczęta, ubrane w czyste 

mundurki, będą słuchały, siedząc w swoich ławkach. Posłuchajcie. Tak to wygląda, kiedy się 

w  końcu  zdarzy:  ten   dom,  te   okna,  o  które   tłucze  deszcz,   ta  żółta  sofa,  ten   łysy,   gruby 

człowiek w górskich butach, pachnący wilgotnym, nieprzemakalnym płaszczem... Czyż, w 

pewnym sensie, nie jest przywilejem oglądać rzeczywistość z fotela w pierwszym rzędzie?

Udało jej się ich przekonać. Przestali zwracać na nią uwagę. Rozmawiali ze sobą. O 

czym?  Oparła łokcie  na kolanach,  ujmując głowę w dłonie, jak wtedy,  kiedy się uczyła. 

Spróbowała się skoncentrować.

- Zrobiłeś dziewczynie krzywdę? - spytał Quiros. To pytanie zrozumiała. Zatrwożyła 

background image

się.

-   Nie   tknąłem   jej   jeszcze,   ale   już   pora...   Zbyt   dużo   czasu   straciłem.   Ponad   dwa 

tygodnie. Zjawiła się w poniedziałek o świcie. Siedziałem na krześle, kiedy ją zobaczyłem. 

Nie śpię nigdy. Zwróciłem na nią uwagę już wcześniej. Robię zdjęcia w schronisku Igga, w 

ten sposób dokonuję wyboru. Po raz pierwszy jednak materiał przyszedł do mnie. Mahomet, 

góra... no wiesz. W pewnym sensie, oczywiście. Inne potrzebowały pretekstu, sesja zdjęciowa 

czy   coś   takiego.   W   tym   wypadku   wystarczyło   tylko   wyjść,   zrobić   kilka   kroków   i 

przyprowadzić ją tutaj.

- Jej wisiorek znaleziono wiele kilometrów stąd - powiedział Quiros.

- Podrzuciłem go - powiedział pan Guante. - Chciałem, żeby mnie aresztowano.

- Dobry pomysł, debilu - stwierdził Quiros - zapomniałeś jednak zostawić odciski 

palców.

- Chciałem, żeby się troszkę potrudzili - skonkretyzował pan Guante, wcale się nie 

obrażając. - Potem żałowałem.

- Więc podrzuciłeś plecak przy szosie, a ubranie w domu głuchoniemego.

- Takie dostałem instrukcje. Kiedy ją tu sprowadziłem, nie wiedziałem, że to córka 

Juliana Olmosa. Popełniłem błąd. Chronią mnie jednak, czasem nawet za bardzo. Nie chcą 

mnie  stracić,  ponieważ  nie   mają   następcy.   Powiedzieli  mi,   jak  mam  zatuszować  sprawę, 

żebym   mógł   się   zająć   swoimi   sprawami.   Tymi   co   zawsze.   Zgodziłem   się,   ale   z   innych 

powodów. Oni chcieli filmów, ja chciałem opowieści.

- Jakich opowieści? - spytała.

Ponownie   na   nią   spojrzeli,   a   to,   co   zobaczyła   w   ich   oczach,   wcale   jej   się   nie 

spodobało: jakby nie rozumieli, dlaczego wtrąca się w męskie sprawy. To dodało jej sił.

Wszystko w tym domu wydawało się jej niezrozumiałe, od stołu na środku pokoju 

począwszy, a na tej rzeczy (tak, tak na strzelbie) trzymanej przez pana Guante skończywszy. 

Wszystko, poza męską dominacją. To był znany jej teren, miała doświadczenie z Pablem, nie 

przerażał jej.

- Tych pisanych przez nią, prawda? - drążyła, wpatrując się uważnie w pana Guante.

- Znalazłem zeszyty, kiedy przeszukiwałem plecak - powiedział człowieczek. - Były 

tam również książki Guerina, ale mnie zainteresowały zeszyty... Jest pani jej nauczycielką, 

prawda? Wspominała o pani... - Zachichotał bezgłośnie.

- Dawała pani, co chciała... Ocenzurowane wersje. - Przerwał. Drżały mu wargi. - Pani 

jej nie zna! Nie wie pani, do czego jest zdolna! Nie wie tego pani, nie może wiedzieć!

- Domyślam się.

background image

-   Nie   domyśla   się   pani!   -   Pan   Guante   robił   wrażenie,   jakby   rozmawiał   z   nią   w 

odosobnionym miejscu, zakazanym dla Quirosa i reszty świata: hermetycznym wnętrzu, do 

którego tylko  ona miała dostęp. - Nigdy by się pani nie domyśliła... Kiedy przeczytałem 

opowiadania, poczułem się zafascynowany. Rozmawiałem z nią. Obiecałem, że nie zrobię jej 

krzywdy,   dopóki   będzie   dla   mnie   pisała.   Na   początku   okazywała   strach,   podobnie   jak 

pozostałe dziewczęta, ale kiedy to powiedziałem, zmieniła się. Jakby pragnęła przeżyć coś 

takiego... A wtedy poczułem coś, jakby... Strachem bym tego nie nazwał, ale na pewno była 

to pewna obawa. Poczułem brzemię odpowiedzialności. Wysuwając taką propozycję, brałem 

na siebie odpowiedzialność za jej eksplozję. I nie myliłem się: zaczęła pisać nowe rzeczy. Nie 

były   to   jednak   fantazje,   jak   ta   o   księdzu   i   diable,   czy   ta   o   stałym   świetle   czy   deszczu 

spadających kotów, tylko prawdziwe historie. Najpierw wspomnienia.

Przede wszystkim o ojcu i o niej samej. Opisywała jego milczenie, pieszczoty, myśli, 

jakie przychodziły jej do głowy, kiedy ojciec na nią patrzył. I swoją obecną sytuację, a więc 

również i mnie, to, co otaczało ją i co otacza mnie...

Było   to   jak   wymioty.   Wyrzucała   z   siebie   wszystko...   całą   prawdę...   -   „Prawdę”, 

powtórzyła kobieta. - Wiem, jaką przyjemność i cierpienie przynosi jej pisanie... Ale ona nie 

wie, co się dzieje ze mną, kiedy to czytam! Czytanie prawdy to koszmar!... Można od tego 

oszaleć! Dlatego chciałem, żeby mnie aresztowano! Nie ma nic gorszego na tym świecie ani 

na żadnym innym! - Nagle zmienił ton. Podniósł strzelbę. - Quiros! Nie próbuj się zbliżać, 

tylko dlatego, że zachowuję się jak wariat. Jeśli zrobisz kolejny krok, zastrzelę nauczycielkę.

-   Proszę   nie   zwracać   na   niego   uwagi.   -   Quiros,   który   rzeczywiście   się   poruszył, 

spojrzał na nią. - Słyszała pani.

Sam to powiedział. Jest stuknięty.

-   Ma   rację,   proszę   nie   zwracać   na   mnie   uwagi,   jestem   stuknięty   -   zgodził   się 

mężczyzna. - A to jest historia szaleńca. Moja historia. - Przeszedł przez salon, nie przestając 

mierzyć do Quirosa, zatrzymał się przed telewizorem, włączył go. - To zaś jest moja praca.

Ekran zawirował, po czym się zapalił. Pojawił się skrót: DVX a może DXV. Zaraz 

jednak   ustąpił   miejsca   obrazom.   Pokój   był   mały,   bez   okien.   Wyglądał   jak   wnętrze 

drewnianego pudełka o pomarańczowych ścianach.

Dziewczyna   siedziała   otulona   w   koc,   przy   biurku,   plecami   do   kamery.   Wisząca 

żarówka rzucała na nią światło.

Na biurku leżały jakieś papiery. Dziewczyna pochylała się nad nimi.

- Widzi pani? - spytał pan Guante. - Pisze. Zawsze to robi o tej porze. Nic jej nie jest, 

może to pani stwierdzić. Opiekuję się nią dobrze: zanoszę jej jedzenie, pozwalam się umyć... 

background image

A ona pisze. Jutro wszystko się skończy. Tak zdecydowałem, nie mogę dłużej czekać. Chodzi 

o moją pracę. Zarabiam nią na życie, chociaż jej nienawidzę. Każdy przez to przechodzi. Ja 

lubię  czytać.  To znaczy,  lubiłem.  Przestałem,  odkąd czytam  to, co ona pisze...  Mam też 

zainteresowania naukowe... - Przerwał, otworzył usta. Quiros właśnie miał coś powiedzieć, 

kiedy pan Guante najwyraźniej  odzyskał mowę. - Jest wielki, o horyzontalno-wertykalnej 

konstrukcji, chciałbym  go pani pokazać... - Zachichotał. - Przepraszam. Miałem na myśli 

swój teleskop.

- Nic jej nie jest - powiedział Quiros do Nieves Aguilar, jakby chciał jej dodać otuchy.

- Nie może jej pan wypuścić? - zaszlochała.

Pan Guante spojrzał na nią ze śmiertelną powagą.

- Jest bardziej niebezpieczna ode mnie - warknął. - Wyświadczam światu przysługę, 

proszę mi wierzyć. Muszę ją zniszczyć, podobnie jak niszczę wszystko, co pisze... Ta historia, 

twoja i moja, musi zostać zniszczona... Czytać i niszczyć. Jestem jej więźniem. Wszyscy nimi 

jesteśmy.   Ona   nas  uwięziła.   -   Pan  Guante,   pan   Naug   Nauj,  przeszedł   dwa   kroki,   a   dwa 

towarzyszące  im grzmoty sprawiły,  że wydawało  się, jakby chodził w stalowych  butach. 

Spojrzał na nią swoimi małymi oczkami, ustawionymi jak strzelcy wyborowi w głębi tuneli. - 

Słyszała pani o fizyku nazwiskiem Feynman, który twierdzi, że na rzeczywistość składa się 

wiele różnych historii? Czy rzeczy i ludzie nie stają się na koniec tym samym? Opowieściami, 

które   są   nam   przekazywane,   które   sobie   wyobrażamy,   które   pamiętamy...   „Teoria 

cząstkowych opowieści” - wiele ukrytych historii, wszystkie razem, jeśli dobrze poszukać, to 

się   je   znajdzie,   jeśli   je   przeczytać   z   uwagą,   to   sieje   odkryje,   wszystkie   tutaj,   wszystkie 

razem... Proszę przeczytać i spróbować je znaleźć. To taki quiz.

Wypowiadając ostatnie zdanie, mężczyzna odwrócił wzrok i zapatrzył się w coś, co 

leżało na sofie, obok niej. Była to poduszka z wyhaftowanym aniołem. Na poduszce leżał 

jakiś przedmiot, podłużne pudełko w kremowym kolorze. Nie odrywając od niego wzroku, 

pan Guante powiedział:

- Niczego nie próbuj, Quiros, mam oczy z tyłu głowy. To udowodnione naukowo, 

nazywają to czwartym okiem. Niektóre pająki posiadają jedno na brzuchu, a moje tkwi w 

karku. Mogłem mieć ich dużo więcej, ale to recesywny gen autosomalny, więc urodziłem się 

heterozygotyczny... Niemniej, widzę wszystko, z tyłu, po bokach, w dole i w górze. Jeśli 

zrobisz jeszcze jeden krok, zastrzelę nauczycielkę.

- Proszę go nie słuchać - powiedział Quiros - jest...

- Już to mówiłeś, jestem stuknięty.

- Jakie to ładne... - powiedziała Nieves Aguilar, wyciągając rękę w kierunku pudełka. 

background image

Zrobiła to, żeby uspokoić mężczyznę, ale jego reakcja była zaskakująca.

- Proszę jej nie dotykać! - wyszczekał pan Naug Nauj.

Natychmiast   jednak   dodał,   odzyskując   nad   sobą   kontrolę:   -   To   szkatułka   z   kości 

słoniowej. - Te ostatnie słowa wypowiedział cichym głosem, w związku z czym odniosła 

wrażenie,  że mężczyzna  wszelkimi  środkami  próbuje odwrócić jej uwagę od przedmiotu, 

który   był   niewątpliwie   ważniejszy   od   wszystkiego.   W   przeciwnym   bowiem   razie,   czyż 

umieściłby go tutaj, na poduszce, na sofie?

A przecież nie robił wrażenia cennego. W końcu dobrze wiedziała, co to jest: wiele 

razy widziała takie w pracy.

- To piórnik - powiedziała. - Szkolny piórnik z plastiku.

Wargi człowieczka drżały. Jego oczy nadal utkwione były w pudełku.

-   Gdzie   ją   trzymasz?   -   spytał   nagle   Quiros.   Wyłączył   telewizor.   Przemoknięty 

kapelusz nadawał mu żałosny wygląd. - W szopie, prawda?

- Nie zbliżaj się...

- Na drzwiach wisi kłódka. Klucze masz w kieszeni. Słyszę, jak dzwonią...

- Możesz się zamknąć i pozwolić mi...

- A pozostałe dziewczyny? Gdzie są ich ciała?

- Proszę o głos...?

- W sadzie, pod cytrynowymi drzewami?

-   Na  litość   bo...  -   Pan  Guante   uniósł   strzelbę.   Nieves  Aguilar   krzyknęła,   ale   pan 

Guante wystrzelił jedynie głosem. - Zamknij się natychmiast prostaku, ty dupku żołędny, 

czworonogi bydlaku, chamie, głupku, stuprocentowy idioto... Usiłuję rozmawiać z...!

W czasie tego dziwnego, fascynującego dialogu Quiros patrzył na nią. Jego spojrzenie 

było sekretnym przesłaniem. Jak u graczy z tej samej drużyny, którzy gestami przekazują 

sobie zakodowane informacje: niech pani zwróci uwagę, mówił nimi Quiros, szopa, klucze...

Krzyk odebrał panu Guante głos. Chrząknął, ale bez rezultatu. Wyglądało na to, że 

osiągnął szczyty irytacji.

- Czy wie pani... że ten bydlak, który stoi przed panią, ten groteskowy fantom w 

kapeluszu,   który   pasuje   jak   ulał   do   jego   pospolitego   nazwiska,   jest   mordercą?   Płatnym 

zabójcą! Dużo gorszym ode mnie, bo ja jestem niezależny, freelance... A to bydlę pracuje dla 

innych!

-   Chciała   przekazać   Quirosowi   wzrokiem,   żeby   się   nie   przejmował,   że   nic,   co 

ktokolwiek mógłby powiedzieć przeciw niemu, nie może mu w jej oczach zaszkodzić, bo ona 

wierzyła tylko jemu, była sama na świecie i zależała tylko od niego. Ale Quiros nie patrzył na 

background image

nią   i   nie   mogła   tego   zrobić.   Quiros   patrzył   na   pana   Guante.   -   Nie   wiedziała   pani?   Nie 

powiedział pani również, że Olmos wynajął go, żeby panią zlikwidował?

- To nieprawda - powiedział Quiros.

- Takie miał instrukcje, przysięgam. Gdyby zgłosiła pani zaginięcie dziewczyny, ta 

bestia... Ciach! - Mężczyzna zgilotynował się jednym gestem. - Wielcy ludzie strzegą swoich 

wielkich nazwisk, niby-ludzie dbają o swoje niby-nazwiska.

- Kłamiesz! - krzyknął Quiros, podnosząc głos po raz pierwszy, odkąd go znała.

To   właśnie   wtedy   zdała   sobie   sprawę,   że   ogląda   spektakl   teatralny,   farsę, 

zaimprowizowane przedstawienie z jakiejś odświętnej okazji, a teraz miała nastąpić przerwa, 

kurtyna   opadała,   aktorzy   mogli   odejść.   Quiros   bowiem,   nieoczekiwanie,   ruszył   prosto   w 

kierunku pana Guante, który cofnął się i wycelował w niego. Rozległ się ogłuszający huk, 

jakby ktoś ją pchnął i zmusił do powrotu do rzeczywistości.

Krzyknęła   i   zasłoniła   się   rękoma,   a   kiedy   spojrzała   ponownie,   stwierdziła,   że   to 

kolejny   trik   w   tej   samej   sztuce:   błękitna,   mokra   koszula   Quirosa   poczerwieniała,   gęstą 

czerwienią, która rozlewała się we wszystkich kierunkach.

A jednak Quiros szedł dalej, co potwierdzało, że był to trik.

Może   trochę   wolniej,   trochę   bardziej   niezgrabnie,   ale   z   tym   samym   uporem   co 

zawsze,   prosto   przed   siebie.   Pan   Guante   również   był   pod   wrażeniem   jego   gry:   opuścił 

strzelbę,   otworzył   usta.   Quiros   podszedł   do   niego,   odebrał   mu   broń,   uniósł   ją   do   góry, 

trzymając za kolbę, i opuścił: raz, dwa razy.

Zmiana   sceny:   pan   Guante   leży   przy   niej   na   sofie,   w   nieprzemakalnym   płaszczu 

odsłaniającym białawy tors, z rozłożonymi nogami i posiekaną na strzępy twarzą, jakby się 

przeglądał w rozbitym lustrze. W tym momencie Quiros, ciągle utrzymujący się na nogach, 

upuszcza strzelbę i osuwa się na podłogę. Nie gwałtownie: klęka, opiera głowę (i kapelusz) na 

stole,   wyciąga   nogi.   Miała   wrażenie,   jakby   szukał   miejsca,   gdzie   można   się   wygodnie 

położyć.

Nie powinnam go dotykać,  pomyślała, powstrzymując pierwszy impuls. Mogę mu 

zrobić krzywdę, nie powinnam go dotykać. Najważniejsze to wezwać lekarza. Ale Quiros 

patrzył na nią i poruszał głową. Nachyliła się do jego warg.

- Dziewczyna...  Chce  pan, żebym  poszła  po dziewczynę...  - Quiros potwierdził.  - 

Klucz... Szopa...

Łzy przysłoniły jej oczy przepaską, dławiły jak knebel.

Zaskoczyło   ją,   że   nie   czuła   wilgoci   na   policzkach.   Ale   czuła   ją   w   gardle   i   pod 

powiekami. Po raz pierwszy płakała w ten sposób. Wydawało się jej, że płacze naprawdę. 

background image

Nadszedł moment, by robić i mówić prawdę.

Pochyliła się nad Quirosem i pocałowała go w czoło.

Poczuła siłę, dużo większą niż w jaskini, poczuła się inna.

Zobaczyła, że Quiros porusza ustami.

- Dobrze - powiedziała.

Odwróciła się do pana Guante, który nadal wystawiał na pokaz swój tors i brzuch, i 

uśmiechał się, jakby ujrzał coś, o czym  marzył  przez całe życie. Był martwy,  tak jej się 

przynajmniej wydawało, a w obu rękach ściskał szkatułkę, po którą udało mu się jakimś 

cudem sięgnąć.

Uspokój się, powiedziała sobie, jest martwy, uspokój się.

Przeszukaj jego kieszenie.

Znalazła różne klucze, zabrała wszystkie. Kilka z nich spadło pod nogi pana Guante, 

pozbierała je więc ponownie. Uspokój się, najważniejsza jest dziewczyna.

Coś drapało w wejściowe drzwi, hałas doprowadzał ją do szału. Podbiegła, otworzyła i 

ujrzała ociekającego wodą psa, ze sznurem obwiązanym wokół szyi. I chociaż był bardzo 

brudny, mogła się domyślić koloru jego sierści: był biały.

Zwierzę ominęło ją i wbiegło do domu, szczekając.

Quiros otworzył oczy pośród morza bólu i zobaczył psa, tym razem bardzo blisko. 

Wyciągnął do niego rękę, myśląc, że ucieknie, ale tak się nie stało, stało się natomiast coś 

dużo lepszego: kiedy położył na nim dłoń, zniknął nie on, tylko ból.

Pies   odwzajemniał   mu   spojrzenie,   wpatrując   się   w   niego   ze   spokojem,   a   Quiros 

głaskał go, patrząc na niego w ten sam sposób. Pies miał na szyi sznur. Biedne zwierzę. Kto 

mu go zawiązał? Zresztą to nie miało znaczenia.

Sznur   i   tak   był   zerwany,   a   on   nareszcie   wykonał   swoją   pracę.   Pomógł   Marcie, 

odnalazł dziewczynę, a teraz mógł też powiedzieć małej Aitanie, że Sen był przy nim. Sen 

pozostanie już przy nim na zawsze.

Mimo to jego radość nie była pełna. Kiedy przytrafiało mu się tyle dobrych rzeczy 

naraz,   zawsze   się   bał,   że   zepsuje   jedną   z   nich,   a   może   kilka   jednocześnie,   i   jego 

niezadowolenie   będzie   jeszcze   większe.   Dlatego   też,   choć   czuł   się   szczęśliwy,   starał   się 

stłumić to uczucie.

Taki był Quiros.

Dziewczyna kończy pisać. Słyszy hałas przy drzwiach szopy, a następnie przy skoblu 

na klapie. Już jest, myśli.

background image

Znowu tu jest. Pospiesznie stawia ostatnie słowa i przypieczętowuje kropką dokładnie 

w chwili, kiedy drzwi się otwierają i słychać kroki na schodach. Zresztą  to bez różnicy, 

właśnie skończyła nową opowieść, ostatnią, więc czeka, uśmiechając się, z ołówkiem w ręku, 

przygotowana na rozpoczęcie kolejnej.


Document Outline