background image

 
 
 
 

DAY LECLAIRE 

 

Królewski prezent 

background image

PROLOG 
Pa

łac  króla  Hakema  bin  Abdul  Haidara,  królestwo 

Rahmanu 

 - Zara, jak mi

ło cię widzieć! Bardzo się cieszę, naprawdę 

ogromnie  się  cieszę,  że  już  teraz  do  nas  przyjechałaś!  - 

wykrzyknęła Rasha. 

Po czym, mimo ju

ż bardzo mocno zaawansowanej ciąży, 

dość  szybkim,  energicznym  krokiem  podeszła  do  przybyłej i 

wyciągnęła na powitanie obydwie ręce. 

 -  Wcale nie byli

śmy  z  mężem  pewni,  czy  twój  ojciec 

pozwoli  ci  przyjechać  do  pałacu  jeszcze  przed  ceremonią 

zaślubin - dodała z ujmującym uśmiechem. 

Zara usilnie stara

ła się opanować emocje, tak właśnie, jak 

uczono  ją  w  domu  od  dziecka.  Powinna  reagować 

powściągliwie, jak najspokojniej. 

 - A ja nie mia

łam pewności, czy będę tu, w pałacu, mile 

widziana... tak wcześnie - powiedziała cichym głosem. 

 - Król Hakem, mój 

mąż... - Rasha przerwała w pół zdania, 

ponieważ  wargi  zaczęły  jej  nagle  drżeć  ze  zdenerwowania  i 

głos zaczął się załamywać. 

 -  Tak?  -  rzuci

ła  dla  zachęty  Zara,  chcąc  jednak  poznać 

opinię monarchy. 

 -  M

ój  mąż,  król  Hakem  bin  Abdul Haidar... i ja, 

oczywiście również... - odezwała się Rasha po dłuższej chwili 

pełnego napięcia milczenia, kiedy już opanowała się na tyle, 

by  kontynuować  -  jesteśmy  naprawdę  zadowoleni,  że  już 

przyjechałaś. 

 -  Dzi

ękuję.  Najserdeczniej  dziękuję.  To  z  waszej strony 

bardzo  miłe...  -  stwierdziła  Zara  i  dyplomatycznie  zawiesiła 

głos. Po czym dokończyła rozpoczęte zdanie, ale już tylko w 

myślach,  na  własny  użytek:  Chociaż,  według  mnie,  raczej 

mało prawdopodobne. 

background image

 -  Kr

ól  Hakem,  mój  mąż,  chciałby  cię  teraz  zobaczyć  - 

oznajmiła Rasha. 

 - Jestem gotowa. 
Zara wypowiedzia

ła te słowa, szczerze dziwiąc się sobie, 

że  aż  tak  zręcznie  potrafi  kłamać.  Wcale  bowiem  nie  była 

gotowa na to spotkanie, nie chciała go, niczego nie pragnęła 
bardziej, jak tego, by nigdy do nieg

o nie doszło! 

Nie mia

ła jednak wyboru. 

Nie mog

ła, nie miała prawa sprzeciwić się żądaniu króla 

Hakema  bin  Abdul  Haidara.  Nikt  w  Rahmanie  nie  miał 

takiego  prawa,  a  już  zwłaszcza  młoda,  dwudziestoletnia 
kobieta w jej sytuacji  - 

zupełnie  pozbawiona  możliwości 

decydowania o swoim losie. Dlatego, nawet wbrew sobie, 

musiała wyrazić gotowość. 

 -  Chod

źmy  więc,  nie  zwlekajmy  już  dłużej,  zaprowadzę 

cię do komnaty króla - cicho rzekła Rasha. 

Opu

ściły  pomieszczenie  rozświetlone  przez  promienie 

słońca,  swobodnie  wpadające  przez  szereg  przesłoniętych 

jedynie muślinowymi firankami okien, i ruszyły długim, dość 

mrocznym korytarzem w głąb pałacu. 

Sz

ły raczej wolno, pewnie ze względu na zaawansowaną 

ciążę królewskiej małżonki, a być może i dlatego, by zyskać 
na czasie i maksy

malnie  opóźnić  nieunikniony  moment 

spotkania nowo przybyłej z oczekującym na nią Hakemem bin 
Abdul Haidarem. 

 - Jak

że się miewa ostatnio twoja rodzina? - spytała Rasha 

po drodze. 

 -  Dzi

ękuję, mój ojciec i moi bracia miewają się ostatnio 

całkiem  dobrze  -  odpowiedziała  Zara,  posługując  się 

zdawkową, grzecznościową formułką. 

 -  By

ło nam ogromnie przykro usłyszeć o przedwczesnej 

śmierci  twojej  matki  -  stwierdziła  Rasha  z  głębokim 
westchnieniem. 

background image

Nawet w to nie w

ątpię,  pomyślała  z  goryczą  i  bolesną 

rezygnacją  Zara.  Gdyby  mama  żyła,  wszystko  z  pewnością 

potoczyłoby  się  inaczej,  zupełnie  inaczej,  bo  przecież  mama 

na pewno powstrzymałaby mojego ojczyma przed podjęciem 

tej bezsensownej decyzji. A tak, po jej śmierci, ojczym, Kadar 

bin  Abu Salman,  zdecydował  się  złożyć  mnie  jako  ofiarę  na 

ołtarzu swoich politycznych ambicji. 

 -  By

ło  nam  niesamowicie  przykro.  Naprawdę!  - 

powtórzyła  Rasha,  przerywając  przedłużające  się  kłopotliwe 
milczenie. 

 -  Bardzo  mi mojej mamy brakuje  -  odezwa

ła  się 

zdławionym  głosem  Zara.  -  Odkąd  moja  najbliższa  rodzina 

jest niepełna... 

 -  Teraz ju

ż my, to znaczy mój mąż i ja, będziemy twoją 

najbliższą  rodziną  -  stwierdziła  zdecydowanie  Rasha,  nie 

pozwalając jej dokończyć zdania. 

Nie bardzo wiedz

ąc,  co  powiedzieć  na  te  kategoryczne 

słowa  królewskiej  małżonki,  Zara  na  wszelki  wypadek 

zachowała  milczenie  i  nie  wyraziła  opinii  na  temat  swojego 

przymusowego  wejścia  w  koligacje  z  rodziną  Hakema  bin 

Abdul  Haidara.  Spojrzała  tylko  z  ukosa  na  idącą  obok  niej 

Rashę. 

Oto kobieta prawdziwie pi

ęk na  i  w  p ełnym  teg o  słowa 

znaczeniu  ponętna!  -  pomyślała.  Zmysłowe  wydatne  usta, 

duże  migdałowe  oczy,  kruczoczarne  gęste  włosy,  cudowna 

złotooliwkowa  karnacja  i  kuszące,  zaokrąglone  kształty, 

jakich ja nie mam i nigdy w życiu nie będę miała. 

Z faktu, 

że jej typ urody zdecydowanie odbiega od ideału 

uznawanego  w  Rahmanie,  zdała  sobie  sprawę  już  w  wieku 

dwunastu  lat.  Wtedy  była  smukłą,  zielonooką  i  złotowłosą 

dziewczynką. Nie przejmowała się tym jednak dotychczas ani 

trochę,  bo  ze  swego  wyglądu  miała  ten  jeden  przynajmniej 

background image

pożytek,  że  nie  odpowiadała  kolejnym  mężczyznom,  którym 

ojczym, Kadar bin Abu Salman, był skłonny oddać ją za żonę. 

My

ślała, że już zawsze tak będzie. 

Uwa

żała, że na jej szczęście nigdy nie będzie odpowiadała 

żadnemu rahmańskiemu mężczyźnie, za którego ojciec zechce 
j

ą wydać, a którego ona nie ma najmniejszej ochoty poślubić! 

Aż do chwili gdy... 

 - M

ój mąż, król Hakem bin Abdul Haidar, czeka na nas w 

swoich apartamentach  - 

odezwała  się  Rasha,  przerywając 

milczenie. - 

Wybieramy właśnie prezent urodzinowy dla jego 

kuzyna, szejka. 

 -  Prezent dla szejka  -  powt

órzyła  machinalnie  Zara, 

wyrwana  przez  królewską  małżonkę  z  dość  głębokiego 

zamyślenia. 

 -  Tak, dla szejka Malika Haidara, bliskiego kuzyna 

mojego m

ęża.  Ty  go  chyba  nie  pamiętasz  z  dawnych  lat, 

prawda? - 

zapytała Rasha. 

Zara w istocie nie pami

ętała  szejka  Malika,  niemniej 

jednak doskonałe wiedziała o jego istnieniu. Często słyszała w 

swoim  rodzinnym  domu,  jak  mówiono  o  nim,  że  jest 

pozbawionym honoru człowiekiem, złym księciem, który chce 

zniszczyć królestwo Rahmanu, a także zrujnować jej ojczyma 

Kadara bin Abu Salmana i wszystkie jego dzieci, cały ród. Z 

powtarzanych  konspiracyjnym  szeptem  opowieści  wiedziała, 

że  jest  bezwzględnym,  cynicznym  mordercą  i  w  ogóle 

prawdziwym nieszczęściem całego królestwa. 

 -  Szejk Malik Haidar, kuzyn kr

óla  Hakema,  był  chyba 

niegdyś  pretendentem  do  rahmańskiego  tronu,  czy  tak?  - 

rzuciła  ostrożnie,  nie  chcąc  niepotrzebnie  ujawniać  niczego 

więcej ze swej wiedzy o szejku Maliku. 

 -  Owszem. Jako ksi

ążę  krwi,  pierworodny  syn  i  jedyny 

męski  potomek  poprzedniego  króla,  był  po  przedwczesnej 

śmierci swego ojca pierwszym w kolejności pretendentem 

background image

 -  u

ściśliła  Rasha.  -  Na  szczęście  jednak  dobrowolnie 

zrezygnował z ubiegania się o tron. 

 -  Na szcz

ęście  zrezygnował.  -  Zara znowu machinalnie 

powtórz

yła słowa swojej rozmówczyni. 

 -  Tak, na szcz

ęście dla mnie, bo gdyby nie zrezygnował, 

to  byłabym  teraz  jego  żoną,  a  nie  żoną  Hakema  -  wyjaśniła 
Rasha.  - 

A  zupełnie  nie  potrafię  sobie  wyobrazić,  że 

mogłabym  być  żoną  kogokolwiek  innego  niż  Hakem. 
Jakiegokol

wiek innego mężczyzny - dodała. 

Szcz

ęśliwa  z  niej  kobieta,  skoro  prawdziwie  kocha 

mężczyznę, za którego wydano ją za mąż, a nawet wręcz go 
uwielbia! - 

pomyślała Zara z odrobiną rozżalenia i trudnej do 

stłumienia  zazdrości.  Po  czym,  przypomniawszy  sobie  raz 

jeszcze  wszystkie  straszliwe  opowieści  o  złym  szejku, 

zasłyszane  w  rodzinnym  domu,  zapytała  tyleż  zdziwiona,  co 

strwożona: 

 -  Dlaczego tw

ój  mąż  wysyła  Malikowi  prezenty?  Rasha 

uśmiechnęła się pobłażliwie. 

 -  Nie powinna

ś  bezkrytycznie  wierzyć  we  wszystko,  co 

być może mówiono ci na jego temat - stwierdziła. 

 -  Nie zapominaj, 

że  król  Hakem  i  szejk  Malik,  jako 

najbliżsi kuzyni, pozostają w dobrych, prawdziwie braterskich 
stosunkach. 

 - My

ślałam, że szejk Malik wyemigrował za granicę i na 

zawsze opuścił kraj - odezwała się Zara. 

 -  Owszem. 

Żeby  zapewnić  krajowi  pokój,  a  ludziom 

bezpieczeństwo  i  pomyślność,  szejk  Malik  dobrowolnie 
zrezygnowa

ł z królewskiego tronu i przeniósł się na stałe do 

Stanów  Zjednoczonych.  Król  Hakem  dość  często  go  tam 
odwiedza. 

 - Doprawdy? - rzuci

ła ze zdziwieniem Zara. 

Nie zdo

łała  jednak  powiedzieć  już  nic  więcej,  ponieważ 

akurat  w  tym  momencie  znalazły  się  przed  masywnymi 

background image

ozdobnymi  drzwiami.  Rasha  gestem  dłoni,  pełnym 

prawdziwie królewskiej godności, nakazała jej otworzyć. Zara 

posłusznie  nacisnęła  złotą,  misternie  rzeźbioną  klamkę. 

Nieśmiało,  ostrożnie  uchyliwszy  odrzwia,  przepuściła  Rashę 

przodem, po czym wsunęła się za nią do środka. 

Znalaz

ły  się  w  obszernej  pałacowej  komnacie,  bez 

porównania większej niż ta, w której się wcześniej spotkały, 

ale równie jasnej, przesyconej słońcem. 

Kr

ól Hakem bin Abdul Haidar siedział w ustawionym na 

środku  komnaty  fotelu  i  w  skupieniu  przyglądał  się  sześciu 

młodym,  urodziwym  kobietom,  stojącym  przed  nim  w 
karnym, nieruchomym szeregu. 

Rasha podesz

ła do niego i odezwała się półgłosem: 

 - Ona ju

ż tu jest. 

Zara zatrzyma

ła się tuż przy drzwiach i tak, jak ją uczono 

w  domu,  natychmiast  uklękła  z  pochyloną  nisko  głową  i 

wzrokiem  wbitym  w  marmurową  posadzkę.  Nie  widziała 

więc,  tylko  po  trosze  słyszała,  a  po  trosze  domyślała  się,  że 

król  Hakem  bin  Abdul  Haidar  wstaje  z  fotela  i  krocząc  bez 

pośpiechu,  z  prawdziwie  monarszą  godnością,  podchodzi  do 
niej. 

 -  Powsta

ń,  Zaro!  -  rozkazał,  zatrzymawszy  się  w 

niewielkiej odleg

łości,  na  tyle  blisko,  że  widziała  już  czubki 

jego butów. 

Pos

łusznie podniosła się z klęczek. 

 -  Ods

łoń  oblicze!  -  polecił.  -  Czy nie powiadomiono jej 

jeszcze do tej pory - 

zwrócił się z zapytaniem do żony - że nie 

wymagam od kobiet noszenia kwefu i zasłaniania twarzy tu, w 

murach mojego pałacu? 

 -  Ona  nosi kwef, bo Kadar bin Abu Salman, jej ojciec, 

tego od niej wymaga - wyja

śniła Rasha. - Jest bardzo surowy i 

rygorystycznie przestrzega tradycji - 

dodała. 

background image

 -  Rozumiem  -  mrukn

ął  Hakem,  kiwając  głową.  I  zaczął 

uważnie  przyglądać  się  Zarze,  która  zdążyła  już  odrzucić  do 

tyłu  gęsty  czarny  woal,  jeszcze  przed  chwilą  całkowicie 

przesłaniający jej twarz. 

Mia

ła jasną, a nawet bardzo jasną, alabastrową cerę, duże 

zielone  oczy  i  dość  długie,  lekko  kręcone  złociste  włosy. 

Ponieważ  w  pustynnym  królestwie  Rahmanu  panował 

zastarzały przesąd, że wszystkie blondynki są z natury skłonne 

do  niezbyt  moralnego  prowadzenia  się,  te  złociste  pukle  w 

większym  jeszcze  stopniu  niż  smukła,  dziewczęco  wiotka 

sylwetka,  chroniły  ją  przed  niechcianym  zamążpójściem.  To 
znaczy - do tej po

ry ją chroniły. 

 -  Zara, czy ty zgodzi

łaś się na to małżeństwo? - zapytał 

król. 

 -  Czcigodny panie! M

ój  ojczym  wyjaśnił  mi,  że 

powinnam  się  zgodzić  z  radością  i  wdzięcznością  -  odparta 
dyplomatycznie. 

 - A co do twoich pragnie

ń? 

 -  Moi najbli

żsi,  ojczym  i  przyrodni  bracia,  pragną  dla 

mnie  prawdziwego  szczęścia,  czcigodny  panie.  Mam  już 

skończone dwadzieścia lat, moja matka nie żyje od roku. To 

małżeństwo  jest  dla  mnie  uśmiechem  losu  i  zaszczytem, 

jakiego absolutnie nie wolno mi odrzucić. Jest to pogląd całej 

mojej rodziny, to znaczy ojczyma i pięciu przyrodnich braci - 

dodała gwoli uściślenia. 

Kr

ól Hakem ponownie pokiwał głową. 

 -  A co dzieje si

ę  z  twoją  amerykańską  rodziną,  Zaro?  - 

zainteresował  się  nieoczekiwanie.  -  Kogo masz w Stanach 
Zjednoczonych ze str

ony zmarłego ojca? 

 -  Z tego, co wiem od mojej zmar

łej  matki,  czcigodny 

panie, mam tam tylko jego ciotkę, która zresztą być może już 

nie żyje - odpowiedziała. 

 - A ze strony matki? 

background image

 -  Mam babk

ę,  która  nie  chciała  znać  mojej  matki  od 

chwili jej ślubu z Kadarem i zerwała z nią wszelkie kontakty. 

Kr

ól Hakem w zamyśleniu pokiwał głową po raz trzeci. 

 -  Co b

ędzie,  jeżeli  ją  odeślę?  -  zwrócił  się  po  chwili 

milczenia z pytaniem do żony. 

 -  Kadar bin Abu Salman poczyta to sobie za 

śmiertelną 

obrazę - odparła bez zastanowienia Rasha. 

 -  I ze z

łości  wyda  mnie  za  swojego  owdowiałego  wuja, 

czcigodny panie - 

wtrąciła Zara, nie zdoławszy się opanować i 

zachować  milczenia.  -  Za  swego  owdowiałego 

siedemdziesięcioletniego wuja! 

Kr

ól Hakem bin Abdul Haidar pokiwał ze zrozumieniem 

głową i uśmiechnął się dobrotliwie. 

 - A ty nie chcesz by

ć żoną starca? - zapytał. 

 - Nie chc

ę, czcigodny panie - odpowiedziała Zara. 

 -  Ju

ż wolisz być drugą żoną króla, chociaż on wcale jej 

nie potrzebuje, bo z całego serca kocha swoją pierwszą żonę? 

Hakem  postawił  kolejne  pytanie,  spoglądając  przy  tym  z 

ogromną czułością i bezgraniczną miłością na Rashę. 

 - Z dwojga z

łego już wolę! - szepnęła Zara. 

I uzmys

łowiwszy  sobie,  niestety  poniewczasie,  że 

popełniła  niewybaczalną  gafę,  padła  znowu  na  kolana,  aby 

pokorną  postawą  złagodzić,  na  ile  tylko  to  będzie  możliwe, 

słuszny królewski gniew. 

W pe

łnej  napięcia  ciszy,  jaka  zapanowała  w  komnacie, 

poszczególne  sekundy  zdawały  się  ciągnąć  niczym  godziny. 

Nieskończenie długo czekała więc wylękniona Zara na reakcję 

króla  Hakema,  spodziewając  się,  że  na  jej  pochyloną  nisko 

głowę  spadną  lada  moment  prawdziwe  gromy.  Ostatecznie 

doczekała się jednak tylko... gromkiego śmiechu! 

 -  Jak widz

ę  i  słyszę,  niesamowicie  rezolutna  z  ciebie 

dziewczyna!  Umiesz  dokonać  właściwego  wyboru z dwu 

background image

możliwości  -  stwierdził  rozbawiony  król.  -  Dlatego  wstań 
teraz... 

Zara pos

łusznie podniosła się z klęczek. 

 -  ...i spr

óbuj  rozwiązać  nieco  trudniejsze  zadanie, 

dokonując właściwego wyboru spośród aż sześciu możliwości 

dokończył przerwane zdanie Hakem. 

 -  To znaczy, czcigodny panie?  -  Speszona Zara, mimo 

wrodzonej bystro

ści  umysłu,  nie  zdołała  samodzielnie 

rozszyfrować królewskich oczekiwań. 

 - To znaczy pom

óż mi wyszukać pośród zgromadzonych 

tu  sześciu  kobiet  -  król  wskazał  na  nieruchomy  szereg 

orientalnych  piękności  -  tę  najodpowiedniejszą  dla  mego 
kuzyna, szejka Malika Haidara, jako prezent z okazji jego 

przypadających  już  niebawem  okrągłych  trzydziestych 
urodzin. 

 -  Zamierzasz wys

łać  swemu  kuzynowi  w  urodzinowym 

prezencie kobietę, czcigodny panie? - zdumiała się Zara. 

 - Z innych d

óbr tego świata ma on już chyba wszystko - 

rzekł  filozoficznym  tonem  król  Hakem.  -  A  że  tam,  na 

obczyźnie,  w  dalekiej  Ameryce,  w  Kalifornii,  z  pewnością 

czuje się trochę samotny, powinien się ucieszyć z towarzystwa 

urodziwej kobiety, pochodzącej na dodatek z jego rodzinnego 

kraju  i  posługującej  się  jego  ojczystą  mową,  a  nie  tylko 

językiem angielskim. 

 -  Ale czy ona, czcigodny panie... ta kobieta, kt

órą 

ewentualnie wybiorę... czy ona również będzie się cieszyła z 
wyjazdu z rodzinnego kraju do dalekiej i obcej Ameryki? I jak 

ona będzie się czuła w roli prezentu dla szejka, którego nawet 
nie zna? - 

Zara wciąż była pełna wątpliwości. 

 -  Wszystkie te pi

ękne  i  mimo  młodego  wieku  już 

doświadczone  w  miłosnym  kunszcie  kobiety  zgło siły  się  d o 

pałacu  dobrowolnie,  odpowiadając  na  mój  apel.  Sądzę,  że 

poczytują  sobie  za  honor  możliwość  ukojenia  tęsknoty 

background image

królewskiego kuzyna  - 

wyjaśnił  Hakem.  -  Szejka Malika 

wprawdzie nie znają i nigdy nie widziały go na oczy, niemniej 

jednak  wiedzą  doskonale  ze  słyszenia,  że  jest  on  wyjątkowo 

przystojnym mężczyzną. 

 -  A ja s

łyszałam...  -  nieopatrznie  odezwała  się  Zara, 

natychmiast jednak speszona umilkła. 

Kr

ól  Hakem  bin  Abdul  Haidar  zmarszczył  czoło, 

nastroszył  groźnie  brwi  i  zmierzył  ją  przenikliwym 
spojrzeniem czarnych, roziskrzonych oczu. 

 - Domy

ślam się, Zaro, co mogłaś słyszeć w domu swego 

ojczyma Kadara bin Abu Salmana na temat szejka Malika 

Haidara, mojego najbliższego kuzyna - stwierdził. 

 - Tutaj, w pa

łacu Haidar, gdzie jako książę krwi przyszedł 

na świat i mieszkał przez pierwszych dwadzieścia lat swojego 

życia,  aż  do  chwili  wyjazdu  do  Ameryki,  radzę  ci  jednak 

zapomnieć  o  wszystkich  tych  złośliwych  pomówieniach  i 

wierutnych kłamstwach. Czy wyraziłem się dość jasno? 

 - Tak, czcigodny panie - potwierdzi

ła skwapliwie. 

 -  No wi

ęc  nie  ociągaj  się  już  dłużej,  tylko  wybieraj!  - 

rozkaza

ł król. - Jedną z tych sześciu urodziwych niewiast, jako 

prezent dla szejka! 

Zara post

ąpiła  kilkanaście  kroków  i  stanęła  naprzeciwko 

szeregu  atrakcyjnych  rahmańskich  kobiet,  oczekujących  w 

bezruchu  na  jej  decyzję.  Król  Hakem  bin  Abdul  Haidar 

wymienił  kolejno  ich  imiona,  a  ona  po  krótkim  namyśle 

wskazała  -  rozmyślnie  wskazała  -  na  tę  najmłodszą  i 

najszczuplejszą,  imieniem  Matana.  Wskazała  na  tę  kobietę 
zatem, która najba

rdziej  była  do  niej  podobna,  przynajmniej 

jeżeli chodzi o sylwetkę. 

Niespodziewanie przysz

ło jej bowiem do głowy, że z dwu 

możliwości można niekiedy wybrać... tę trzecią! A z sześciu 

kobiet,  gotowych  odegrać  rolę  urodzinowego  prezentu  dla 
szejka - 

tę siódmą. 

background image

ROZDZIA

Ł PIERWSZY 

San Francisco, Kalifornia 
 -  Dzi

ękujemy  ci,  że  zechciałeś  nas  przyjąć,  czcigodny 

książę. 

Dwaj smagli, czarnoocy i czarnow

łosi mężczyźni, ubrani 

w tradycyjne szaty królestwa Rahmanu - 

długie do ziemi luźne 

białe  koszule  i  białe  turbany,  haftowane  złotem  na  znak,  że 

noszący je przynależą do królewskiego dworu - wsunęli się do 

gabinetu i zatrzymawszy się tuż przy drzwiach, równocześnie, 

jak na dany znak, pokłonili się w pas. 

 - B

ądź pozdrowiony, czcigodny książę - wypowiedział w 

rahmańskim języku powitalną formułę pierwszy z nich, nieco 

wyższy i tęższy 

A drugi, drobniejszy i s

ądząc z powierzchowności, trochę 

młodszy, uzupełnił powitanie prezentacją: 

 - Ja jestem Ali, a to D

żamil, do twoich usług, czcigodny 

książę. Jesteśmy wysłannikami króla Hakema. 

Szejk Malik Haidar, przystojny m

ężczyzna  o  typowo 

orientalnej urodzie, a zatem, podobnie jak obydwaj przybysze, 

smagły,  czarnowłosy  i  czarnooki  -  ubrany jednak  nie w 
rahma

ńską szatę, tylko w klasyczny garnitur amerykańskiego 

biznesmena  - 

skinął  głową  w  odpowiedzi  na  ich  głęboki 

ukłon.  Po  czym  uniósł  się  zza  biurka  i  odezwał  się 

uprzejmym,  ale  naznaczonym  pewną  rezerwą  tonem,  jakim 

zapewne zazwyczaj prowadził wstępne rozmowy o interesach: 

 -  Mi

ło  was  widzieć,  Ali  i  Dżamilu.  Z  czym  do  mnie 

przybywacie? 

 -  Ze specjaln

ą  przesyłką  od  jego  królewskiej  wysokości 

Hakema bin Abdul Haidara - 

odpowiedział Ali. 

 -  To znaczy z prezentem urodzinowym dla ciebie, 

czcigodny ksi

ążę, od króla Rahmanu - uściślił Dżamil. 

Szejk Malik u

śmiechnął się z zadumą. 

background image

Kuzyn Hakem, na rzecz kt

órego  przed  dziesięciu  laty 

dobrowolnie  zrzekł  się  tronu,  przysyłał  mu  corocznie  w 

dowód wdzięcznej pamięci o tym wielkodusznym geście jakiś 

cenny,  ale  całkowicie  nieprzydatny  podarunek.  Na  przykład 
kosztowny klejnot, którym jako pan Haidar, 

amerykański 

biznesmen,  nigdy  potem  nie  miał  okazji  się  przyozdabiać. 

Albo  orientalne  dzieło  sztuki,  którego  nigdy  potem  nie 

eksponował  ani  w  swoim  śródmiejskim  biurze,  ani  w 

położonej  na  przedmieściach  San  Francisco  prywatnej 

rezydencji. Nie chciał, by budziło w nim bolesną tęsknotę za 

utraconą bezpowrotnie ojczyzną. 

 -  Jaki

ż  to  prezent?  -  zapytał,  nie  tyle  z  zaciekawienia 

przesyłką,  ile  przez  kurtuazję  dla  ofiarodawcy  i  jego 

niezwykle  przejętych  swoją  rolą  wysłanników,  przybyłych  z 
urodzinowym podarunkiem 

z drugiego końca świata. 

 -  Je

śli  pozwolisz,  czcigodny  książę,  to  zamiast 

odpowiadać  na to  pytanie,  za  chwilę  go  tutaj  przyniesiemy i 

zaprezentujemy 

jako 

niespodziankę, 

zgodnie 

ze 

szczegółowymi  instrukcjami  przekazanymi  nam  przez  jego 

królewską wysokość Hakema bin Abdul Haidara - odezwał się 
Ali. 

 -  Prezent jest do

ść  pokaźny,  czcigodny  książę,  więc  nie 

chcieliśmy wchodzić z nim do biura bez twojego uprzedniego 

zezwolenia  i  zostawiliśmy  go  w  wynajętym  samochodzie 

bagażowym, który stoi na parkingu przed budynkiem - dodał 

gwoli dokładniejszego wyjaśnienia Dżamil. 

Szejk Malik roze

śmiał się. 

 -  Gdybym nawet wcze

śniej  nie  był  zainteresowany  tym 

królewskim  prezentem,  to  w  tej  chwili  już  na  pewno  nie 

zdołałbym poskromić ciekawości - stwierdził. - Dlatego idźcie 
i ja

k najprędzej wracajcie! 

Ali i D

żamil  ponownie  się  pokłonili,  po  czym  wyszli,  a 

właściwie  wybiegli  z  gabinetu  pośpiesznym  truchcikiem. 

background image

Szejk Malik ruszył za nimi, dotarł jednak tylko do otwartych 

drzwi,  w  których  się  zatrzymał,  by  polecić  urzędującej  w 
przy

ległym frontowym pokoju sekretarce: 

 - Prosz

ę nie przełączać do mnie przez najbliższą godzinę 

żadnych  telefonów,  Alice.  A  kiedy  znów  zjawią  się  ci  dwaj 

dżentelmeni  z  Rahmanu,  proszę  podać  do  mojego  gabinetu 
trzy kawy. 

D

żentelmeni zjawili się niebawem, z wyraźnie widocznym 

wysiłkiem  dźwigając  na  ramionach  zwinięty  luźno  w gruby 
rulon dywan. Z komicznie tajemniczymi minami po

łożyli go 

na podłodze pośrodku gabinetu i powoli zaczęli rozwijać. 

Oczom ksi

ęcia  najpierw  ukazał  się  misterny  orientalny 

wzór wielobarwnego kobierca, pracowicie utkany przez 

najznakomitszych  rahmańskich  mistrzów,  a  na  koniec... 

rahmańska  kobieta  spowita  w  powłóczystą  szatę,  osłaniającą 

ją od stóp po sam czubek głowy, łącznie z twarzą! 

Uwolniona z rulonu kobieta natychmiast zerwa

ła  się  na 

równe nogi. 

 -  Ci dwaj dranie nie uprzedzili mnie, 

że  będę  tak 

zapakowana!  - 

jęknęła.  -  O  mało  się  n ie  u d usiłam  w  tym 

nagrzanym samochodzie, zawinięta w tę przeklętą wełnę! 

Otrz

ąsnęła się, chcąc jakoś uporządkować na sobie zmiętą 

w czasie nietypowego transp

ortu  szatę  z  cieniutkiej 

bawełnianej  tkaniny.  Tkanina  owa  -  rodzaj  muślinu  -  była 

czarna  i  całkiem  przezroczysta.  Osłaniała  więc  ciało  kobiety 

na  tyle  tylko,  by  jeszcze  bardziej  pobudzić  pożądliwe 

zainteresowanie każdego patrzącego na nią mężczyzny. 

Zaskoczony niezwyk

łym  prezentem  szejk  Malik  musiał 

zrobić z wrażenia trudną do jednoznacznego zinterpretowania 

minę,  bo  Ali,  zerknąwszy  ostrożnie  w  jego  stronę,  spytał  z 

obawą: 

background image

 -  Czy

żbyś  nie  był,  czcigodny  książę,  zadowolony  z 

urodzinowego podarunku od jego kró

lewskiej  wysokości 

Hakema bin Abdul Haidara? 

A D

żamil, nie czekając na odpowiedź, dodał szybko: 

 -  Je

śliby  tak  było,  czcigodny  książę,  to  zostaliśmy 

upowa

żnieni  przez  króla  Hakema  do  odwiezienia  tego 

podarunku...  to  znaczy  tej  kobiety,  oczywiście  już  bez 
kobierca... z powrotem do Rahmanu. 

 -  Ale

ż,  nie  ma  mowy!  -  wykrzyknął  energicznie  szejk, 

opanowawszy  się  błyskawicznie  i  odzyskawszy  dawny 
kontenans.  - 

Złóżcie  królowi  Hakemowi  moje  stokrotne 

podziękowanie  za  jego  niezwykłą  hojność,  a  prezent 
zostawcie w spokoju. 

Ali i D

żamil skłonili się, potwierdzając w ten sposób bez 

słów,  że  książęca  wola  zostanie  przez  nich  w  całej 

rozciągłości spełniona. 

Kobieta w czerni r

ównież pochyliła się w ukłonie. I akurat 

w momencie, gdy cała egzotyczna trójka gięła się czołobitnie 

przed szejkiem, do gabinetu wkroczyła sekretarka z kawą. Nie 

bardzo  pojmując,  w  jaki  to  magiczny  sposób  z  trzech 

obecnych  dotychczas  w  gabinecie  osób  zrobiły  się  nagle 

cztery, w tym jedna płci żeńskiej, wykrztusiła: 

 -  Czy mam... poda

ć...  jeszcze  jedną...  dodatkową 

filiżankę, panie Haidar? 

 -  Dzi

ękuję,  Alice,  nie  trzeba  -  odparł  łagodnym  tonem 

szejk Malik.  - 

Proszę  raczej  zaprowadzić  tych  dwu 

dżentelmenów  -  wskazał  na  Alego  i  Dżamila  -  do sali 

konferencyjnej i tam w moim zastępstwie wypić z nimi kawę, 
k

tórą pani przygotowała. 

 - Rozumiem, panie Haidar. 
 -  A mnie prosz

ę zostawić sam na sam z tą młodą osobą, 

która przybyła z Rahmanu w tym oto „latającym dywanie". - 
Wskaza

ł  z  lekkim  uśmiechem  na  efektowny  wielobarwny 

background image

kobierzec. - 

Ta młoda kobieta przybyła do San Francisco aż z 

Rahmanu jako mój prezent urodzinowy od mego kuzyna, 
króla Hakema bin Abdul Haidara - 

dodał gwoli wyjaśnienia. 

 -  Rozumiem, panie Haidar  -  powt

órzyła  sekretarka, 

kobieta dobrze już po pięćdziesiątce. - Wszystko rozumiem. 

Wyraz jej twarzy 

świadczył jednak o tym, że w istocie nie 

rozumiała  niczego,  a  co  najwyżej  przyznawała  w  duchu 
swemu pracodawcy prawo do egzotycznych obyczajów. Tak 

czy  inaczej,  zachowując  profesjonalną  powściągliwość,  nie 

próbowała jednak dowiedzieć się niczego poza tym, co szejk 

sam  zdecydował  się  jej  wyjawić.  I  zgodnie  z  poleceniem 

wyprowadziła  z  gabinetu  Alego  i  Dżamila,  zabierając  tacę  z 

filiżankami i kawą i dokładnie zamykając za sobą drzwi. 

Szejk Malik Haidar pozosta

ł  sam  n a  sam  ze  sp o witą  w 

czerń kobietą. 

 -  Podejd

ź  bliżej  -  polecił  jej,  najpierw  po  angielsku,  a 

potem,  na  wypadek  gdyby  nie  rozumiała  tego  języka,  w 
rodzimej mowie królestwa Rahmanu. 

Pos

łusznie  postąpiła  kilka  drobnych,  trochę  niepewnych 

kroków w jego stronę. 

 - Ods

łoń twarz. 

Kobieta westchn

ęła głęboko, jakby w obawie, że widok jej 

oblicza może szejka zaskoczyć, a nawet wręcz zdeprymować, 
po czym energicznym, po trosze desperackim gestem zrzuci

ła 

gęsty  czarny  welon,  osłaniający  ją  od  czubka  głowy  po 
ramiona. 

Mia

ła  świetliste  zielone  oczy  i  kruczoczarne  włosy, 

dziwnie  kontrastujące  z  jasną,  a  nawet  bardzo  jasną, 

alabastrową karnacją. 

 - Pochodzisz z Rahmanu? - zapyta

ł szejk, spoglądając na 

nią przenikliwie spod lekko zmarszczonych brwi. 

background image

 -  Tak, czcigodny ksi

ążę,  z  Rahmanu.  A  dokładnie,  z 

południowej 

prowincji 

odpowiedziała, 

wyraźnie 

zdenerwowana. 

 -  To znaczy stamt

ąd, gdzie wszechwładnie rządzi niejaki 

Kadar bin Abu Salman? 

Kiedy kobieta pochyli

ła się w niskim ukłonie, udzielając 

w ten sposób bez słów potwierdzającej odpowiedzi na zadane 
jej pytanie, sp

ostrzegawczy  szejk  zauważył,  że  jej 

kruczoczarne  pukle  to...  najzwyklejsza  i  to  dość  tandetna 
peruka! 

 -  Dlaczego kryjesz przede mn

ą swoje prawdziwe włosy, 

kobieto? - 

rzucił dość ostro. 

 -  Bo moje prawdziwe w

łosy  są  jasnoblond,  czcigodny 

książę! - jęknęła zakłopotana, zrywając z głowy perukę. 

W z

łocistym  obramowaniu  włosów  subtelna  uroda  jej 

twarzy 

zajaśniała 

naturalnym, 

pełnym, 

wspaniale 

harmonijnym blaskiem. 

 -  Jeste

ś  niezwykle  piękna  -  stwierdził  szejk.  Kobieta 

zarumieniła 

się, 

zawstydzona 

nieoczekiwanym 

komplementem. 

 -  I jak widz

ę, bardzo młoda - dodał Malik. W milczeniu 

skłoniła się po raz kolejny. 

 - Ale wygl

ądasz raczej na Amerykankę niż na mieszkankę 

orientalnego Rahmanu. 

Na te s

łowa  delikatny  rumieniec  na  twarzy  kobiety 

przeszedł,  najwyraźniej  pod  wpływem  zdenerwowania,  w 

ognisty pąs. 

 -  Jestem dziewczyn

ą  z  Rahmanu,  czcigodny  książę,  z 

południowej  prowincji!  -  zdławionym  głosem  zapewniła 
szejka.  - 

Na  imię  mam  Zara.  Król  Hakem  bin  Abdul  Haidar 

przysłał  mnie  tu  do  ciebie  do  Ameryki  jako  urodzinowy 
prezent. 

background image

 -  No dobrze ju

ż,  dobrze...  -  mruknął  pojednawczym 

tonem Malik. - Znasz angielski? 

Zara skin

ęła głową. 

 -  Wi

ęc powtórz w tym języku to samo, co powiedziałaś 

przed chwilą. 

Angielszczyzna Zary okaza

ła  się  bezbłędna,  wręcz 

doskonała, nieznacznie tylko zabarwiona obcym akcentem. 

 - Zadziwiasz mnie - stwierdzi

ł szejk. 

 -  Staram si

ę,  panie  -  odezwała  się  rezolutnie.  - 

Urodzinowy  królewski  prezent  powinien  przecież  być 

zadziwiający! 

 - C

óż, racja - przyznał. 

Zmierzy

ł Zarę raz jeszcze przenikliwym wzrokiem. 

Nie by

ł  tego  do  końca  pewien,  ale  odniósł  wrażenie,  że 

poza  egzotyczną  czarną  szatą  z  leciutkiej  niczym  mgiełka 

bawełny  nie  ma  na  sobie  niczego  więcej,  żadnych 

dodatkowych  osłon,  kryjących  łono,  pośladki  i  biust,  żadnej 

bielizny. Z całą pewnością nie miała też butów na nogach. 

 -  Jak na pobyt w Ameryce, nie jeste

ś  najlepiej 

wyposażona  -  zauważył  z  lekka  ironicznie,  starając  się 

zachować  dystans,  utrzymać  temperament  na  wodzy  i  nie 

poddać  się  zbyt  wcześnie  zmysłowej  gorączce.  -  Dywan, 

peruka,  welon  i  ta  półprzezroczysta orientalna kreacja to 

trochę  za  mało.  Trzeba  ci  będzie  sprawić  jakąś  garderobę, 

żebyś nie wzbudzała niepotrzebnej sensacji w San Francisco. 

 - Och, czcigodny ksi

ążę! - wykrzyknęła Zara, uradowana 

faktem, że  Malik  najwyraźniej akceptuje  ją  jako urodzinowy 

prezent i decyduje się zatrzymać ją w Stanach Zjednoczonych 

na  dłużej.  -  Jesteś  po  prostu  cudowny  w  swojej 

wspaniałomyślności! 

 - Wi

ęc mnie pocałuj - zarządził szejk. Posłusznie ruszyła 

w  jego  stronę,  ale  nagle  zatrzymała  się  i  wyraźnie 
zawstydz

ona, nie wiedziała, co powinna zrobić. 

background image

 - Nie udawaj, 

że nie potrafisz - mruknął zniecierpliwiony 

Malik.  - 

Przecież  król  Hakem  nie  przysłałby  mi  z  drugiego 

końca  świata  w  urodzinowym  prezencie  kobiety,  która  nie 

byłaby odpowiednio doświadczona w miłosnym kunszcie. 

Zara zarumieni

ła  się,  po  czym  głęboko  westchnęła  i  na 

chwiejnych nogach podeszła blisko do szejka Malika. 

Pokonawszy dystans, jaki j

ą  dzielił  od  mężczyzny, 

któremu  została  ofiarowana  w  urodzinowym  prezencie, 

musiała  jeszcze  pokonać  własne  skrępowanie.  Nie  mając 

innego wyjścia, zdobyła się jednak i na to. Przymknęła oczy, 

zarzuciła  szejkowi  ręce  na  szyję,  przywarła  do  niego  całym 

ciałem i z prawdziwie straceńczą brawurą wpiła się wargami 

w jego gorące usta. 

W pierwszym momencie powodowa

ł  nią  tylko  strach. 

Bała się, że jeśli nie zadowoli Malika, nie spełni jego żądania i 

wszystkich  jego  oczekiwań,  to  odeśle  ją  z  powrotem  pod 

kuratelą  Alego  i  Dżamila  tam,  skąd  przybyła,  czyli  do 
królestwa Rahmanu, na monarszy dwór swego kuzyna 
Hakema bin Abdul Haidara. 

Hakem za

ś, najsłuszniej rozgniewany tym, że potajemnie 

zastąpiła  Matanę  w  roli  prezentu  urodzinowego  dla  szejka  i 

bez  jego  królewskiej  zgody  opuściła  pałac,  udając  się  do 

dalekiej  Ameryki,  nie  zechce  jej  już  za  drugą  po  Rashy 

małżonkę, tylko natychmiast odeśle ją do ojczyma, Kadara bin 
Abu Salmana. 

A rozgniewany Kadar natychmiast za kar

ę  wyda  ją  za 

lubieżnego  i  pokracznego  starca  z  pustynnej  osady,  swego 

owdowiałego siedemdziesięcioletniego wuja. I wobec takiego 

obrotu  spraw  jej  pielęgnowane  już  od  wielu  lat dwa wielkie 
marzenia - 

o zaznaniu prawdziwej miłości oraz o odwiedzeniu 

Stanów  Zjednoczonych,  rodzinnego  kraju  zmarłej  matki  i 

odnalezieniu nieznanych amerykańskich krewnych - nigdy się 

już nie spełnią! 

background image

W obawie przed tak fatalnym zako

ńczeniem  ryzykownej 

eskapady  Zara  zdecydowała  się  na  mniejsze  zło,  czyli  na 

pocałunek z szejkiem. Wprawdzie pod wpływem zasłyszanych 

w dzieciństwie pełnych grozy opowieści szejk Malik budził w 

niej lęk, był jednak naprawdę przystojnym mężczyzną i miał 

zaledwie trzydzieści lat. 

Chc

ąc odegrać jak najlepiej rolę kobiety doświadczonej w 

sztuce  miłości,  przywarła  do  niego  całym  ciałem,  wpiła  się 

wargami  w  jego  usta...  i  wtedy  poczuła  nagle,  ku  własnemu 

zdumieniu, że zaczyna dziać się z nią coś dziwnego. Opuszcza 

ją dotychczasowa niepewność! To, co uważała jeszcze przed 

chwilą jedynie za przykry obowiązek, staje się dla niej coraz 

intensywniejszą  przyjemnością,  a  jej  dotychczasowe 

skrępowanie, onieśmielenie i zawstydzenie przeradza się nagle 

w  gwałtowną,  niepohamowaną  namiętność,  w  zmysłową 
rozkosz! 

Szejk, zorientowawszy si

ę  bez  trudu,  że  nie  jest  mu 

niechętna,  objął  ją  ramionami  i  przycisnął  do  siebie  jeszcze 

mocniej.  A  po  chwili,  ciągle  złączony  z  nią  w  gorącym 

pocałunku,  zaczął  wędrować  wprawnymi  dłońmi  po  jej 
gibkim ciele, szuka

jąc  miejsc  szczególnie  wrażliwych  na 

dotyk i odnajdując je z zadziwiającą łatwością. 

Szlak jego pieszczot bieg

ł  z  początku  w  dół,  od  ramion 

Zary,  poprzez  jej  plecy,  ku  wypukłościom  pośladków. 

Następnie zmienił kierunek, aby minąwszy biodra, skierować 

się  w  górę,  ku  raczej  drobnym,  ale  cudownie  osadzonym  i 

zadziwiająco  jędrnym  piersiom.  A  później  znowu  zszedł  w 

dół,  dążąc,  przez  płaski  brzuch  i  kształtny  pępek,  prosto  ku 

miejscu, w którym czuła najsilniejszy, najintensywniejszy, ale 

zarazem  najsłodszy  i  najbardziej  obezwładniający  napór 

namiętności. . 

Dr

żała  z  przejęcia  niczym  z  zimna,  choć  jednocześnie 

czuła,  jak  całe  jej  ciało  wypełnia  gwałtowny,  rozbuchany 

background image

ogień.  Brakowało  jej  tchu,  a  serce  biło  w  jej  piersi  z  siłą  i 
cz

ęstotliwością  werbla.  Poddając  się  woli  mężczyzny,  który 

trzymał  ją  w  ramionach  i  doprowadzał  śmiałymi, 

wyrafinowanymi  pieszczotami  na  skraj  ekstazy,  na  granicę 

miłosnego  szaleństwa,  traciła  coraz  bardziej  zdolność 

kontrolowania sytuacji i panowania nad sobą. 

I w

łaśnie obawa, że już za chwilę pogrąży się całkowicie 

w  otchłani  namiętności,  podda  się  zmysłom  i  nie  będzie 

zdolna  do  jakichkolwiek  rozsądnych  poczynań  -  a w ten 

sposób być może zaprzepaści szansę uzyskania pomocy szejka 

w realizacji jej amerykańskich planów - otóż ta właśnie obawa 
na

kazała jej pohamować się resztkami sił i podjąć rozpaczliwą 

próbę  powstrzymania  mężczyzny  przed  ostatecznym 

szturmem  i  dokonaniem  łatwego,  nazbyt  łatwego,  miłosnego 
podboju. 

 -  Czcigodny ksi

ążę,  proszę  cię,  przestań!  -  szepnęła 

nieśmiało. 

O dziwo, pro

śba została spełniona! 

Szejk Malik Haidar oderwa

ł gorące usta od jej warg i zdjął 

rozpaloną dłoń z jej łona. 

A po chwili odsun

ął  ją  od  siebie  na  odległość 

wyciągniętych  ramion  i  spojrzawszy  jej  głęboko  w  oczy,  z 
lekkim, melancholijnym nieco westchnieniem stwier

dził: 

 -  Masz racj

ę,  niezwykła  dziewczyno.  Dochodząc 

przedwcześnie  do  punktu,  w  którym  nie  będziemy  się  mogli 

już  powstrzymać,  uchybimy  dobrym  obyczajom  i... 

pozbawimy  się  niewątpliwej  przyjemności  oczekiwania  na 

najwyższą  rozkosz.  A  zatem  uchybimy  również  regułom 

sztuki miłości! 

background image

ROZDZIA

Ł DRUGI 

Bez wzgl

ędu na to, jakimi pobudkami kierował się szejk, 

Zara  była  mu  głęboko  wdzięczna.  Nie  ukrywała  tego. 

Cofnąwszy  się  o  pół  kroku,  wciąż  jeszcze  podniecona, 

rozgorączkowana, 

równocześnie 

zaskoczona 

skonsterno

wana  niespodziewaną  gwałtownością  własnej 

reakcji na jego pieszczoty, skłoniła się i szepnęła: 

 - Dzi

ękuję ci, czcigodny... 

 -  Mów mi po prostu Malik  - 

zaproponował, przerywając 

jej.  - 

Albo pan Haidar, jeśli tak wolisz. Jesteśmy przecież w 

demokratycznej Ameryce, a nie w naszym królestwie. Tu nie 

obowiązują  rahmańskie  formułki  grzecznościowe  i  książęce 

tytuły.  Tu  wszystko  jest  znacznie  łatwiejsze  i  prostsze. 

Przekonasz się, gdy poznasz ten kraj. 

 -  A b

ędę  mogła...  Malik?  -  spytała  Zara,  chcąc  się 

upewnić co do jego intencji. - Będę mogła choć trochę poznać 

Amerykę? 

 -  Skoro ju

ż  tutaj  jesteś,  to  moim  zdaniem  nawet 

powinnaś,  bo  Ameryka  to  naprawdę  ciekawy  kraj  - 

odpowiedział.  -  Spróbuję  ci  w  tym  pomóc.  Czy  jest  coś,  co 

szczególnie chciałabyś zobaczyć w San Francisco albo gdzieś 

indziej  w  Kalifornii?  A  może  chciałabyś  pojechać  również 
dalej, poza granice stanu? 

 -  Och, Malik! Ja chcia

łabym  zobaczyć  wszystko  i 

pojechać wszędzie! - wykrzyknęła. 

Szejk roze

śmiał się i żartobliwie pogroziwszy jej palcem, 

powiedział z leciutką przyganą w głosie: 

 - Ej

że, Zara! Ty chyba tylko dlatego zdecydowałaś się tu 

do  mnie  przyjechać  jako  urodzinowy  prezent,  że  byłaś 
ciekawa Ameryki. 

 -  Nie, nie, Malik!  -  zaprzeczy

ła  energicznie.  -  Ameryka 

intrygowała  mnie,  to  prawda.  Ale  ty  również.  Ty  przede 
wszystkim! 

background image

 - Chcia

łaś mnie poznać? - zapytał szejk. 

 - Oczywi

ście! 

 -  A s

łyszałaś  coś  o  mnie  tam,  w  królestwie  Rahmanu? 

Speszona Zara milczała przez chwilę, nie bardzo wiedząc, 

jak w dyplomatyczny spos

ób powinna odpowiedzieć. 

Nie mog

ła przecież wyjawić Malikowi, że od dzieciństwa 

słuchała pełnych grozy opowieści o nim, jako o złym księciu, 

który  chciał  zniszczyć  całe  królestwo  Rahmanu,  a  zwłaszcza 

jego południową prowincję, zarządzaną przez Kadara bin Abu 

Salmana.  Nie  mogła  wyjawić  mu,  że  w  domu jej ojczyma 

nazywano  go  nieszczęściem  Rahmanu  i  konspiracyjnym 

szeptem  oskarżano  o  morderstwo  Dżeba,  szóstego  z  jej 
przyrodnich braci, który  - 

wedle oficjalnej wersji wydarzeń - 

zginął  przed  laty  w  tragicznym  wypadku  samochodowym, 
spowodowanym przez nie

znanego sprawcę.  

 - S

łyszałam - odezwała się w końcu, starannie, niezwykle 

ostrożnie  dobierając  słowa  -  że  mogłeś  zostać  królem 

Rahmanu, ale ustąpiłeś tron Hakemowi. 

 - A wiesz mo

że, dlaczego? 

 - Pono

ć dlatego, że chciałeś zapewnić krajowi pokój 

 - odpowiedzia

ła. 

Szejk z powag

ą skinął głową. 

 -  Zgadza si

ę!  Masz  o  mnie  właściwe  informacje  - 

potwierdził.  Po  czym  zapytał:  -  I  pewnie  ciekawa  byłaś,  jak 

żyję  tu  w  Ameryce,  już  nie  jako  książę  krwi,  tylko  jako 
zwyczajny biznesmen, prawda? 

 - Raczej by

łam ciekawa, jaki jesteś jako mężczyzna 

 - odpowiedzia

ła Zara. - Czy naprawdę aż tak przystojny, 

jak mówiono o tobie w Rahmanie  - 

dodała  z  nieśmiałym 

uśmiechem. 

 - I co? - wyra

źnie zainteresował się szejk. - Jak wypadła 

konfrontacja opowieści z rzeczywistością? 

background image

 - 

W rzeczywisto

ści 

jesteś 

chyba... 

jeszcze 

przystojniejszy... niż sobie wyobrażałam - wykrztusiła. 

 -  A ty, Zaro, jeste

ś  chyba  jeszcze  sympatyczniejsza,  niż 

mogłem  sobie  to  wyobrazić,  w  chwili  kiedy  wyskoczyłaś  z 
dywanu - 

stwierdził ukontentowany jej słowami. 

Mimo za

żenowania  komplementem,  zdobyła  się  na 

uśmiech. 

 -  Wi

ęc  zatrzymujesz  mnie  na  dłużej?  -  zapytała,  wciąż 

niepewna swego dalszego losu i pełna najrozmaitszych obaw. 

 - Oczywi

ście! 

 - A na jak d

ługo? 

Zara zada

ła  to  pytanie,  ponieważ  chciała  się  z  góry 

up

ewnić,  czy  będzie  miała  dość  czasu,  by  przygotować 

ucieczkę  z  książęcego  domu,  jaką  od  początku  planowała. 

Pragnęła  odnaleźć  amerykańskich  krewnych,  podjąć  jakąś 

pracę i pozostać w Stanach Zjednoczonych na stałe. Pytanie to 

zadała  jednak  chyba  niepotrzebnie, bo szejk, zmarszczywszy 

gniewnie brwi, rzucił oschle: 

 - Jak ci

ę zapewne uprzedzano, mam prawo zatrzymać cię 

na tak długo, jak zechcę. 

 -  Tak, tak, oczywi

ście  -  wtrąciła  skwapliwie,  chcąc 

zatrzeć popełnioną mimowolnie niezręczność. 

 -  Nie b

ędę cię jednak zatrzymywał siłą - dodał Malik. - 

Drogę powrotu do Rahmanu masz w każdej chwili otwartą. 

S

łowa,  którymi  chciał  ją  uspokoić,  w  jej  uszach 

zabrzmiały niczym najstraszliwsza groźba. 

 - Dzi

ękuję - wykrztusiła jednak, by przypadkiem nie dać 

po  sobie  poznać,  że  ma  zupełnie  inne  plany  niż  powrót  do 
pustynnego królestwa. 

 -  Nie b

ędę  cię  też  siłą  ciągnął  do  łóżka  -  powiedział  z 

absolutną otwartością szejk. - Co jednak nie znaczy - uściślił - 

że  nie  będę  próbował  cię  uwieść.  Czy  zasady  gry,  jakie 

proponuję, są dla ciebie jasne? 

background image

Skin

ęła głową. 

 - I zgadzasz si

ę na nie? 

 - Tak - szepn

ęła. 

 -  Ciesz

ę  się,  że  się  rozumiemy  -  podsumował.  –  Pójdę 

teraz pogada

ć  z  Alim  i  Dżamilem,  a  tobie  przyślę  tu  moją 

sekretarkę,  Alice,  żeby  ci  pomogła  zaopatrzyć  się  we 
wszystko, co niezb

ędne, przede wszystkim w garderobę. Zara 

zarumieniła się już po raz któryś tam z rzędu podczas nie tak 

znowu długiego pobytu w gabinecie szejka. 

 -  Kategorycznie nakazano mi tak w

łaśnie  się  ubrać  tuż 

przed zapakowaniem w dywan i przyniesieniem mnie tutaj  - 

wyjaśniła. - Ale mam jeszcze inne rzeczy w walizce, którą Ali 

i Dżamil... 

 -  Niewa

żne  -  szejk  przerwał  jej  w  pół  zdania.  -  Moja 

nieoceniona sekretarka, Alice, zorganizuje ci wszystko, co 

trzeba. Tylko spokojnie tu na nią zaczekaj. 

Wyszed

ł, zostawiając ją samą. 

Przysiad

ła w fotelu i spróbowała podsumować w myślach 

wszystko, co wydarzyło się w jej życiu w ciągu ostatnich kilku 

dni. A było tych wydarzeń sporo, tak wiele, jak chyba nigdy, 

od czasu gdy jako pięcioletnia dziewczynka znalazła się wraz 

z  matką,  Amerykanką  ze  Wschodniego  Wybrzeża,  w 
egzotycznym i pustynnym Rahmanie. 

Po pierwsze, wyjazd z domu ojczyma do pa

łacu Hakema, 

gdzie miała pozostać na stałe jako druga po Rashy królewska 

małżonka. 

Po wt

óre, potajemna ucieczka z pałacu, dzięki zręcznemu 

podstępowi, który polegał na zamianie ról z Mataną, wybraną 
przez króla na prezent urodzinowy dla kuzyna. 

Po trzecie, wymarzona podr

óż  samolotem  do  Ameryki, 

niestety  w  nieodłącznym  towarzystwie  dwu  bezwzględnych 

cerberów, Alego i Dżamila. 

background image

I wreszcie po czwarte - spotkanie z szejkiem w jego biurze 

w San Francisco! A szejk okaza

ł  się  nie  tylko  przystojnym 

mężczyzną,  ale  również  szlachetnym  człowiekiem,  w  istocie 

kimś zupełnie innym niż „nieszczęście Rahmanu" czy też zły 

książę,  o  jakim  ojczym  i  przyrodni  bracia  opowiadali jej w 
rodzinnym domu. 

No i ten pierwszy poca

łunek,  na  wspomnienie  którego 

jeszcze w tej chwili przechodził ją słodki dreszcz rozkoszy. 

 - Czy mo

żna? 

Retoryczne pytanie, zadane przez uchylone drzwi 

profesjonalnie grzecznym, cho

ć  równocześnie  dość 

sta

nowczym tonem przez Alice, wytrąciło Zarę z zamyślenia. 

 -  Tak, oczywi

ście,  proszę  wejść  -  odpowiedziała.  - 

Malik.., to znaczy pan Haidar  - 

poprawiła  się  pośpiesznie  - 

polecił mi tu czekać na panią. 

 - Mam nadziej

ę, że czas oczekiwania nie dłużył się pani - 

rzuciła Alice, wkraczając do gabinetu z pokaźnym notesem w 

ręku i starannie zamykając za sobą drzwi. 

 - Nie, nie, absolutnie nie! 
 -  To 

świetnie.  Przystąpmy  zatem  do  rzeczy,  czyli  do 

kwestii wprowadzenia zmian w pani garderobie.  -  Sekretarka 

obrzuciła  krytycznym  spojrzeniem  zwiewną  czarną  szatę  z 

przezroczystego muślinu, jaką Zara miała na sobie, taktownie 

powstrzymując się jednak od jakichkolwiek uwag na jej temat. 

Czy ma pani jakieś ulubione kolory? 

 -  W zasadzie... nie...  -  wykrztusi

ła  Zara,  przywykła do 

konwencjonalnej czerni i bieli, kolorów typowych dla 

rahmańskich strojów. 

Alice poczyni

ła stosowny zapisek w notesie. 

 - A ulubione fasony? - zapyta

ła. 

 - Te

ż chyba... 

Adnotacja zosta

ła dokonana błyskawicznie, zanim jeszcze 

Zara zdążyła dokończyć zdanie. 

background image

 -  Pan Haidar uprzedzi

ł  mnie  -  wyjaśniała  sekretarka, 

zamknąwszy  notatnik  -  że  raczej  trudno  będzie  pani  podjąć 

decyzję odnośnie doboru strojów, odpowiednich do noszenia 
tu, w Ameryce. 

 - Czy moja bezradno

ść w tej dziedzinie, moja kompletna 

nieznajomość  najnowszych  trendów  amerykańskiej  mody,  to 

dla pani duży kłopot? - z troską w głosie spytała Zara. 

 - Sk

ądże znowu, żaden - zaprzeczyła Alice. - Pan Haidar 

podyktował  mi  dość  dokładną  listę  zakupów,  jakie  mam 

zrobić dla pani... 

 - 

Naprawd

ę?!  -  wykrzyknęła Zara, zdumiona 

przezornością szejka. 

 - ...ale poleci

ł mi też nie mówić pani z góry, co się na tej 

liście  znajduje  -  dokończyła  sekretarka.  -  To  ma  być 
niespodzianka. 

 - Naprawd

ę? - powtórzyła Zara. 

Alice u

śmiechnęła się dobrodusznie i pokiwała potakująco 

głową. 

 -  Jestem pewna, 

że  niespodzianka  okaże  się  przyjemna, 

bo  pan  Haidar  jest  mężczyzną  obdarzonym  doskonałym 
gustem - 

stwierdziła. 

 - Och, nie w

ątpię. 

 -  I s

łusznie!  Proszę  nadal  spokojnie  czekać  tutaj  w 

gabinecie - 

poleciła sekretarka, kierując się ku drzwiom. 

 -  Niedaleko, w najbli

ższej  okolicy,  jest  kilka  dobrych 

butików  z  elegancką  damską  odzieżą,  więc  zakupy  nie 

powinny  potrwać  zbyt  długo.  Na  pewno  dostanie  pani  nowe 

rzeczy, zanim wróci pan Haidar, który w tej chwili musiał na 

pewien czas opuścić biuro. 

 - Na d

ługi czas? - zaniepokoiła się Zara. 

 -  Nie, nie  -  zaprzeczy

ła  pośpiesznie  sekretarka.  -  Na 

krótki. 

 - To znaczy? 

background image

 -  Mniej wi

ęcej  na  godzinę,  a  najwyżej  na  dwie.  Proszę 

spokojnie czekać - powtórzyła Alice. - Czy może podać pani 

tymczasem coś do zjedzenia albo do picia? 

 - Nie, dzi

ękuję - odmówiła Zara. 

By

ła  wprawdzie  spragniona  i  dość  głodna  po 

wielogodzinnej podróży, miała jednak nieodparte wrażenie, że 

wciąż  jest  nazbyt  zdenerwowana,  by  zaryzykować 

konsumpcję czegokolwiek. 

 - Prosz

ę więc czekać. Ja wkrótce tutaj do pani wrócę 

 -  zapewni

ła  Alice.  -  Pan  Haidar  również,  jak  się 

spodziewam - 

dodała już od drzwi. Po czym wyszła. 

Zara podnios

ła  się  z  fotela  i  kilkakrotnie  przemierzyła 

obszerne biurowe pomieszczenie tam i z powrotem. Uspokoiło 

ją  to  na  tyle,  że  poczuła,  jak  bardzo  jest  zmęczona.  A 

ponieważ  w  gabinecie  szejka  stały  nie  tylko  wygodne 

rozłożyste fotele, ale i dość obszerna sofa, postanowiła, że dla 

odprężenia, bodaj na krótką chwilę, położy się na niej. 

Chcia

ła  sobie  w  wygodnej  pozycji  to  i  owo  rozważyć, 

zaplanować. 

Nim jednak zd

ążyła  zebrać  myśli,  znużona,  po  prostu 

usnęła,  zapominając  w  ten  sposób  nie  tylko  o  wszystkich 

swoich projektach, ale w ogóle o całym realnym świecie. 

Gdy szejk Malik wr

ócił  do  swego  gabinetu,  w  pierwszej 

chwili 

nie  zauważył  śpiącej  Zary.  Nabrał  więc  natychmiast 

podejrzeń, że zniknęła. Zirytowany, już zaczaj sobie w duchu 

czynić  wyrzuty,  że  zostawił  ją  samą  w  swoim  biurze,  a 

sekretarkę  Alice  wysłał  w  tym  czasie  po  zakupy,  zamiast 

zlecić  jej  pilnowanie  dziewczyny,  gdy  nagle  dojrzał  złocisty 

pukiel,  wysuwający  się  zza  wysokiego  narożnika  rozłożystej 
sofy. 

Podszed

ł troszeczkę bliżej i przystanął. 

W spokojnym i g

łębokim  śnie,  jaki  ją  ogarnął,  Zara 

wyglądała  niesamowicie  kusząco.  Leżała  bowiem  w  dość 

background image

niedbałej  pozie,  odprężona  i  swobodna,  a  jedynym  jej 

okryciem była przezroczysta mgiełka muślinowego stroju, pod 

którym nie miała bielizny. 

Szejk przykl

ąkł  przy  niej  i  leciutko  pogładził  ją  po 

złocistych  włosach.  Ich  niezwykła  -  jak  na  kobietę  orientu  - 

barwa  elektryzowała  go  w  stopniu  niewiele  mniejszym  niż 

powabne  kształty  jej  smukłego  ciała.  I  nie  wiadomo,  co 

zrobiłby dalej ze swoim wspaniałym urodzinowym prezentem, 

porwany gwałtownie narastającą falą zmysłowej namiętności, 

gdyby  w  tym  akurat  momencie  nie  rozległo  się  lekkie, ale 
zdecydowane pukanie do drzwi. 

Na jego odg

łos  szejk  zerwał  się  na  równe  nogi  i  szybko 

oddalił na dość dużą odległość od sofy. 

 -  Prosz

ę - rzucił ściszonym głosem, by przypadkiem nie 

zbudzić śpiącej Zary. 

Do gabinetu wsun

ęła się sekretarka. 

 -  Panie  Haidar, mam ju

ż  garderobę  dla  pańskiego 

uroczego gościa - poinformowała szejka półgłosem. 

 -  To 

świetnie,  Alice,  dziękuję.  Proszę  wszystko  tutaj 

przynieść i zostawić, mój gość tymczasem śpi po podróży. 

Sekretarka cofn

ęła  się  i  po  chwili  wróciła  z  kilkoma 

p

okaźnymi,  eleganckimi  reklamówkami,  które  ulokowała, 

jedną przy drugiej, na podłodze pod ścianą. 

 -  Wci

ąż  śpi,  biedactwo  -  szepnęła  ze  współczuciem, 

zerkając  na  Zarę.  -  Musiała  być  bardzo  zmęczona.  Panie 

Haidar, czy może mam poszukać dla tej młodej damy jakiegoś 

wygodnego  hotelu,  żeby  mogła  sobie  spokojnie  odpocząć?  - 

zwróciła się z pytaniem do szejka. 

 -  Nie, nie, Alice, dzi

ękuję.  Ta  młoda  dama  zamieszka 

tymczasem u mnie, w moim domu. 

 - Rozumiem, zamieszka tymczasem u pana... - powt

órzyła 

sekretarka z lek

kim przekąsem. 

background image

 -  Ta dziewczyna przyby

ła  z  dalekiego  kraju  o  zupełnie 

innej  niż  tutejsza  kulturze,  o  innych  obyczajach,  więc  w 

amerykańskim  hotelu  z  całą  pewnością  nie  czułaby  się 
bezpieczna - 

wyjaśnił. 

 -  Rozumiem, a pan jej to poczucie bezpiecze

ństwa 

zapewni. 

 -  Oczywi

ście!  -  syknął,  trochę  zirytowany  wyraźnie 

ironicznym tonem głosu Alice. 

Sekretarka w zadumie pokiwa

ła głową. 

 - Czy b

ędę panu jeszcze dzisiaj potrzebna? - spytała. 

 - Nie, Alice, prosz

ę już jechać do domu. Spotkamy się w 

biurze jutro rano, jak zwykle. 

 - Zatem, do jutra, panie Haidar. 
 - Do jutra, Alice. Do widzenia. 
Sekretarka wysz

ła, starannie zamykając za sobą drzwi. 

Malik zerkn

ął na śpiącą Zarę, jednak nie podszedł już do 

niej,  tylko  zasiadł  za  swoim  biurkiem  i  westchnąwszy  kilka 

razy głęboko, zaczął w skupieniu studiować jakieś papiery. 

Min

ęły  pełne  dwie  godziny,  nim  Zara  wreszcie  ocknęła 

się, usiadła na sofie i zakłopotana wykrztusiła: 

 - Przepraszam. 
 - Ale

ż ja się wcale nie gniewam - rzucił szejk pół żartem, 

pół serio. 

 - Zdrzemn

ęłam się. 

 -  Nic nie szkodzi  -  powiedzia

ł,  unosząc  głowę  znad 

rozłożonych na blacie dokumentów. 

 - D

ługo spałam? - spytała Zara. 

 - Przy mnie pe

łne dwie godziny. 

 -  Nagle, w pewnym momencie poczu

łam  się  bardzo 

zmęczona - wyjaśniła. 

 -  Zm

ęczenie  to  normalny  objaw  po  długiej  podróży.  A 

teraz pewnie jesteś głodna? 

 - Prawd

ę mówiąc, niesamowicie - przyznała. 

background image

 -  Ja zjad

łem  już  lunch  z  Alim  i  Dżamilem,  zanim 

wyekspediowa

łem  ich  na  lotnisko,  by  mogli  jak  najprędzej 

wrócić do Rahmanu - wyjaśnił szejk. 

 - A ja? 
 -  Ty mo

żesz  tymczasem  coś  przekąsić  tutaj,  w  biurze. 

Moja nieoceniona Alice zawsze ma w lodówce, tak na wszelki 

wypadek,  jakieś  specjały.  A  później,  jak  już  się  trochę 

pokrzepisz, pojedziemy do domu na kolację. 

 - Do czyjego domu? - zapyta

ła Zara, wyraźnie spłoszona. 

 -  Do mojego, oczywi

ście!  -  odparł.  -  Gdzie  miałbym 

ulokować  swój  prezent  urodzinowy,  jeżeli  nie  we  własnym 
domu? No, sama powiedz? 

Zak

łopotana Zara nie powiedziała nic, tylko w milczeniu 

pokiwała głową. 

Szejk uni

ósł się zza biurka. 

 - P

ójdę i przyniosę ci coś do zjedzenia - oświadczył. - W 

tych  torbach  są  twoje  nowe  rzeczy  -  dodał,  wskazując  na 

szereg  ustawionych  pod  ścianą  pękatych  reklamówek.  - 

Przebierz się tymczasem! 

 - A zd

ążę? - rzuciła niepewnie Zara. 

 -  Nie b

ędę się przesadnie śpieszył. Dam ci trochę czasu. 

Szejk  wyszedł,  a  Zara  zaczęła  z  zaciekawieniem  przeglądać 

zawartość toreb z zakupami. 

Znalaz

ła  białe  koronkowe  majteczki  i  natychmiast  je 

wciągnęła,  a  następnie  jednym  energicznym  ruchem  zrzuciła 

przez  głowę  swą  orientalną  szatę  z  muślinu  i  czym  prędzej 

włożyła  biały  koronkowy  biustonosz,  na  który  również 

natrafiła w reklamówce z bielizną. 

Odetchn

ąwszy z ulgą, że nie wygląda już jak egzotyczna 

odaliska  z  haremu,  tylko  jak  normalna  amerykańska 

dziewczyna w białej koronkowej bieliźnie, spokojniej już, bez 

dotychczasowego pośpiechu, ubrała się w długą do pół łydki 

bawełnianą  spódnicę  w  kolorze  kości  słoniowej  i  w 

background image

zharmonizowaną  z  nią  kolorystycznie  jedwabną  koszulową 

bluzkę. Przeglądając resztę zakupionej przez Alice odzieży, w 
jednej z toreb natk

nęła  się  również  na  grzebień  i  spinkę  do 

włosów.  Uczesała  więc  swoje  rozpuszczone  i  mocno 

potargane  jasne  pukle  i  zebrała  je  w  luźny  węzeł  na  czubku 

głowy. 

Ledwie zd

ążyła  się  uporać  z  porządkowaniem  fryzury, 

gdy  wrócił  szejk,  niosąc  duży  talerz  osłonięty  porcelanową 

pokrywą. 

 -  Widz

ę,  że  Alice  spisała  się  znakomicie  -  ocenił 

pozytywnie nowy, w stu procentach amerykański ubiór Zary. 

 - Zapomnia

ła tylko o butach. 

 - Naprawd

ę? A ty nie miałaś żadnego obuwia? 

 -  Mia

łam  sandały  -  odparła  -  ale przed zapakowaniem 

mnie w dywan, kazali mi je zdjąć i schować do walizki. Czy 

Ali i Dżamil nie zostawili ci mojej walizki? 

 -  Ano, nie! W po

śpiechu widocznie zabrali ją ze sobą z 

powrotem do Rahmanu. Ale to nic!  - 

Szejk  lekceważąco 

machnął ręką. - Dokupimy później wszystko, czego ci będzie 

brakowało,  buty  również,  a  na  razie  jakoś  sobie  bez  nich 

poradzimy. Tymczasem usiądź przy biurku i zjedz co nieco. 

Postawi

ł  trzymany  w  ręku  talerz  na  skraju  blatu  i 

przysunął Zarze jeden z foteli. A sam usiadł po drugiej stronie 
poka

źnego  biurka  i  zaczaj  porządkować  porozkładane  dość 

niedbale papiery. 

Podnios

ła  pokrywę.  Na  talerzu  stał  kubek  z  jogurtem,  a 

obok  leżały  apetyczne  małe  kanapki,  świeże  truskawki  i 

dojrzałe winogrona. 

 - To wszystko dla mnie? - zapyta

ła. 

 - Tak - potwierdzi

ł. - Zjedz to, co ci przyniosłem, a potem 

napijemy się kawy. 

background image

Zara jad

ła  z  dużym  apetytem  i  w  niedługim  czasie 

opróżniła  talerz  do  czysta,  a  zaparzoną  przez  szejka  w 

ekspresie aromatyczną kawę wypiła z prawdziwą rozkoszą. 

 -  Mo

że  już  teraz  pojedziemy?  -  zagadnęła,  odstawiając 

pustą filiżankę. 

 - Tak ci si

ę śpieszy? - rzucił z filuternym uśmiechem. 

 - Ciekawa jestem, gdzie i jak mieszkasz. 
 - Jed

źmy więc! 

Wsta

ł zza biurka i nim Zara zorientowała się, co zamierza 

zrobić, podszedł do niej i... porwał ją na ręce. 

 -  Chcesz mnie zanie

ść  do  swojego  domu?  -  zapytała 

zdziwiona. 

 - Co to, to nie! Tylko do samochodu, kt

óry przewidująco 

zaparkowałem  tuż  przed  moim  biurem  -  odpowiedział  ze 

śmiechem. 

background image

ROZDZIA

Ł TRZECI 

Po mniej wi

ęcej  trzydziestu  minutach  jazdy  luksusowym 

książęcym autem - najnowszym modelem jaguara - dotarli do 

ekskluzywnej  dzielnicy  willowej,  położonej  zdecydowanie 

wyżej niż handlowo - biznesowe centrum San Francisco. 

 - Jeste

śmy na miejscu - oświadczył szejk, zatrzymując się 

w jednej z malowniczych bocznych uliczek. 

Po czym otworzy

ł pilotem bramę, wjechał na dziedziniec, 

zaparkował  samochód  i  wprowadził  zaciekawioną  Zarę  do 

domu,  który  wyróżniał  się  wśród  okolicznych  rezydencji 

nowoczesną,  szczególnie  wyrafinowaną  prostotą  formy 

architektonicznej. A kiedy znaleźli się już w środku, pozwolił 

jej swobodnie pozwiedzać wnętrze, nie komentując niczego, a 

tylko pilnie obserwując jej reakcję. 

Zara przechodzi

ła  z  pomieszczenia  do  pomieszczenia, 

rozglądała  się  uważnie  dookoła  i  coraz  mocniej  marszczyła 
brwi w grymasie... 

rozczarowania? A może raczej zdziwienia? 

 -  Czy co

ś nie tak? - zapytał w końcu szejk, nie będąc w 

stanie jednoznacznie zinterpretować wyrazu jej twarzy. 

 - To nie jest to, czego si

ę spodziewałam - odparła. 

 - Czy to znaczy, 

że spodziewałaś się czegoś ciekawszego? 

 - Nie, nie! - zaprzeczy

ła. - Ale, hm... - Zawahała się. 

 - Tak? 
 - Spodziewa

łam się zupełnie czegoś innego - przyznała po 

chwili. 

 - A konkretnie... czego? 
 -  Po prostu czego

ś  zupełnie  innego.  - Zara  najwyraźniej 

miała  kłopoty  ze  skonkretyzowaniem  swojej opinii na temat 
kalifornijskiej rezydencji Malika. - Bo tutaj wszystko jest takie 

jakieś... - Znów zawiesiła głos, nie znajdując odpowiedniego 

określenia. 

 -  Ascetyczne?  -  podpowiedzia

ł  jej  szejk.  -  Istotnie, 

starałem  się,  żeby  mój  dom  nie  był  niepotrzebnie 

background image

przeładowany  meblami  czy  ozdobami.  Urządzając  go, 

świadomie dążyłem do maksymalnej prostoty... 

 -  Prostota wcale mi nie przeszkadza ani te

ż  mnie  nie 

dziwi - 

weszła mu w słowo Zara. 

 - Co w takim razie budzi twoje zdziwienie? - spyta

ł. Zara 

spojrz

ała  na  niego  przelotnie,  trochę  z  ukosa,  po  czym, 

opu

ściwszy  w  lekkim  zakłopotaniu  głowę,  odpowiedziała  po 

namyśle: 

 - Dziwi mnie, 

że nie ma tu, w tych wnętrzach, absolutnie 

niczego,  co  mogłoby  się  kojarzyć  z  twoją  ojczyzną,  z 
królestwem Rahmanu. 

 - Nie ma, to prawda - przytakn

ął szejk. 

 - Z za

łożenia? 

 - Tak. 
 -  Ale

ż,  Malik.  -  Zara  znów  popatrzyła  na  szejka,  tym 

razem zdecydowanie śmielej, wytrzymując przenikliwość jego 
wzroku. - Dlaczego? 

 -  Bo nie potrzebuj

ę  wokół  siebie  niczego,  co 

przypominałoby  mi  świat,  który  przed  dziesięciu  laty 

bezpowrotnie porzuciłem, z którym na zawsze się pożegnałem 

wyjaśnił. 

 - 

Naprawd

ę  nie  potrzebujesz?  -  spytała  z 

niedowierzaniem. 

 -  Naprawd

ę  -  potwierdził  bez  wahania.  -  Z moim 

królestwem rozstałem się definitywnie. 

 - Bez 

żalu? 

 - 

Żal, jeśli nawet był, to po latach zniknął bez śladu. 

 -  A mo

że  raczej  został  siłą  zdławiony?  -  zasugerowała 

ostrożnie  Zara.  -  I  właśnie  dlatego  zniknęło  z  twojego 

otoczenia wszystko, co mogłoby ci przypominać ojczyznę? 

 -  Daj spokój!  -  Szejk najw

yraźniej  nie  miał  ochoty 

rozmawiać  o  przeszłości.  -  Chodź,  obejrzysz  teraz  pokój 

gościnny, który tymczasem będzie twoim królestwem. 

background image

 - Królestwo Rahmanu... - 

Zara nie dawała za wygraną. 

 - Kr

ólestwo Rahmanu leży na drugim końcu świata, a my 

jesteśmy w Ameryce, w Kalifornii, w San Francisco! 

 -  Ale jaka

ś  cząstka  Rahmanu  tkwi  mimo  wszystko  w 

naszych sercach, w naszych duszach! - 

obstawała przy swoim 

Zara. 

 - Daj spokój - 

mruknął posępnie szejk. - Nie przyjechałaś 

tu po to, żeby się troszczyć o moje serce czy duszę. 

Powinna

ś ofiarować mi zmysłową rozkosz i miły relaks, a 

nie  zamęczać  mnie  uwagami  godnymi  amerykańskiego 
psychoanalityka. 

 -  Chcia

łabym ofiarować ci prezent, Malik - oświadczyła 

Zara,  rozmyślnie  ignorując  jego  ostatnie  uszczypliwe 
stwierdzenie. 

 -  Przecie

ż to ty jesteś moim prezentem! - obruszył się. - 

Dostałem cię na trzydzieste urodziny od króla Hakema. 

 -  Od kr

óla  dostałeś  mnie,  ale  ode  mnie  nie  dostałeś 

jeszcze nic. 

 -  To prawda  -  przytakn

ął  zniecierpliwiony.  -  A 

powinienem dostać. 

 - Trzy dni, Malik! Daj mi trzy dni - odwa

żyła się zażądać 

Zara,  nie  bacząc  na  jego  narastające  zdenerwowanie.  -  I 

pozwól mi w tym czasie ofiarowywać ci takie prezenty, jakie 

sama dla ciebie wybiorę i przygotuję. 

 - Ofiaruj mi je zaraz, teraz, zamiast niepotrzebnie czeka

ć - 

zaproponował,  starając  się  nie  wpaść  w  gniew  i  próbując 

obrócić wszystko w żart. 

 -  Nie mog

ę - wyjaśniła całkowicie serio. - Nie mam ich 

przecież, nie mam niczego, muszę wszystko dopiero zdobyć, 

zaaranżować. 

Szejk ci

ężko  westchnął,  najwyraźniej  kapitulując  wobec 

jej nieustępliwego uporu. 

background image

 -  Potrzebujesz trzech dni, tak?  -  upewni

ł się. Skinęła na 

potwierdzenie głową. 

 -  Dok

ładnie  za  trzy  dni  wypadają  moje  trzydzieste 

urodziny - 

zauważył. 

 - Och, Malik, to 

świetnie! - ucieszyła się Zara. 

 -  Czy chcesz przez to powiedzie

ć,  że  do  tego  czasu 

skończysz  z  eksperymentowaniem  i  dasz  mi  w  końcu  to,  co 

powinnaś mi dać, czyli własne wspaniałe ciało? 

 - Je

śli zechcesz - szepnęła. 

 -  Ba! Je

śli  nie  zamęczysz  mnie  wcześniej  nadmiarem 

żądań. 

 -  B

ędzie jeszcze tylko jedno, Malik - zastrzegła. - Tylko 

jedno. 

 - Doprawdy? Jeszcze tylko jedno? - zakpi

ł. - A jakie? 

 -  Chcia

łabym,  żebyś  oddelegował  mi  do  pomocy  swoją 

sekretarkę. 

 -  Moj

ą  nieocenioną  Alice?  Na  całe  trzy  dni?  -  obruszył 

się. 

 -  Nie, nie, ka

żdego  dnia  najwyżej  na  kilka godzin, a 

nawet mniej, na godzinę, może dwie. 

 - Czy to ju

ż wszystko? 

 -  No... prawie  -  wykrztusi

ła,  w pełni  świadoma  tego, że 

wystawia  cierpliwość  i  opanowanie  szejka  na  bardzo  ciężką 

próbę. 

 - A jaki jeszcze masz problem? 
Zara zarumieni

ła się, zawstydzona, nim odpowiedziała: 

 - Problem wydatk

ów. Malik wybuchnął śmiechem. 

 -  A to dobre!  -  wykrzykn

ął.  -  Więc  to  ja  sam  mam  ci 

zapewnić środki na prezenty przeznaczone dla mnie? 

 - Skoro kr

ól Hakem tego nie uczynił... 

 -  Widocznie nie przewidzia

ł,  co  zaczniesz  wymyślać  po 

przyje

ździe do Ameryki - mruknął szejk, ni to do Zary, ni to 

do siebie. - No, ale trudno - 

dodał, z rezygnacją machnąwszy 

background image

ręką.  -  Niech  już  będzie!  Upoważnię  Alice  do  pokrycia 

wszystkich  twoich  wydatków  z  mojego  konta.  Tylko  bądź 

rozsądna. 

 - Obiecuj

ę! 

U

śmiechnął się i podszedł bliżej do Zary. 

 - Obiecaj mi jeszcze - za

żądał - że po tych trzech dniach 

eksperymentowania  nieodwołalnie  zaczniesz  robić  to,  co 

powinnaś, czyli dzielić ze mną łóżko. 

Zblad

ła  lekko  z  przejęcia,  ale  odważnie  odwróciła  się  w 

jego stronę i stanąwszy z nim twarzą w twarz, powiedziała z 

powagą: 

 - Masz moje s

łowo. 

Malik uj

ął  ją  za  rękę.  Przez  chwilę  miała  wrażenie,  że 

zerwie  umowę  i  pociągnie  ją  prosto  do  swej  sypialni,  nie 

czekając, aż upłyną trzy obiecane dni - tak bardzo gorącą miał 

dłoń i tak bardzo wydawał się spragniony miłości. On jednak 

zaprowadził  ją  tylko  do  przeznaczonego  dla  niej  gościnnego 
pokoju. 

 -  Wystawiasz mnie na nies

łychanie  ciężką  próbę, 

dziewczyno  - 

wyznał.  -  Ale  cóż,  słowo  się  rzekło,  więc 

zostawiam 

cię samą do rana. Moja gospodyni, pani Parker, za 

chwilę przyniesie ci twoje bagaże, a potem poda jakąś kolację. 

Rozgość się, wypocznij. Do jutra! 

 - Do jutra, Malik. Do zobaczenia - odpowiedzia

ła Zara. - 

Śpij dobrze. 

 - Nie drwij! 
 - Przecie

ż nie śmiałabym nawet. Dobranoc. 

 -  Dobranoc,  Zaro. Mi

łych snów! - I szejk wyszedł. Nim 

Zara 

zdążyła trochę dokładniej rozejrzeć się po swoim lokum, 

kt

óre  w  istocie  nie  było  pojedynczym  gościnnym  pokojem, 

tylko  dużym  apartamentem,  składającym  się  z  trzech 

pomieszczeń  -  saloniku,  sypialni  i  łazienki,  ktoś  zastukał  do 

drzwi. Był to Benjamin, nieśmiały nastoletni wnuk gospodyni 

background image

szejka.  Przyniósł  bagaże.  Po  chwili  zjawiła  się  sama  pani 
Parker  - 

dość  korpulentna  starsza  kobieta  -  z  ciepłym 

posiłkiem na tacy. 

 - 

Życzę  smacznego  -  "  rzuciła,  nie  wdając  się  w  żadną 

dłuższą konwersację. 

 - Dzi

ękuję - odpowiedziała Zara. 

Zjad

ła  kolację  z  apetytem  i  poczekała,  aż  pani  Parker 

wróci  i  zabierze  tacę.  Po  czym  najpierw  rozpakowała 

wszystkie  swoje  rzeczy,  lokując  odzież  w  szafie,  bieliznę  w 

komodzie,  a  drobiazgi  kosmetyczne  w  łazience,  a  potem 

wzięła prysznic i ubrała się w nocną koszulę. 

By

ła  zmęczona  i  zamierzała  od  razu  położyć  się  spać. 

Zanim doszła do łóżka, zatrzymała się jednak na moment przy 
oknie. Na granatowym nocnym niebie sreb

rzył  się  księżyc  i 

połyskiwały gwiazdy. A na ziemi, jak okiem sięgnąć, jarzyły 

się liczniejsze od gwiazd światła nocnego San Francisco. 

 -  Wi

ęc  tak  pięknie  wygląda  Ameryka?!  -  szepnęła  z 

podziwem.  - 

Tak  pięknie  wygląda  mój  rodzinny  kraj,  do 

którego cudem u

dało mi się powrócić! 

Od wielu lat, 

żyjąc w pustynnym orientalnym królestwie 

Rahmanu, marzy

ła o podróży do Stanów Zjednoczonych. Jej 

ojczym, Kadar bin Abu Salman, nie chciał jednak nawet o tym 

słyszeć. Obawiał się, że jeśli Zara wyjedzie do Ameryki, to już 

nigdy z niej nie powróci na pustynię. 

I s

łusznie  się  obawiał!  -  pomyślała,  wciąż  stojąc  przy 

oknie  i  zachłannie  kontemplując  efektowną  nocną  panoramę 

kalifornijskiej metropolii. W Rahmanie musiałaby zostać albo 

drugą  żoną  króla,  nie  kochaną  przez  niego  i  poślubioną 

wyłącznie  z  politycznych  względów,  albo  żoną 

siedemdziesięcioletniego  starca.  A  tutaj,  w  Stanach,  będzie 

nowoczesną kobietą i całkowicie wolnym człowiekiem! 

Droga do wolno

ści  miała  wprawdzie  prowadzić  przez 

sypialnię  szejka  Malika,  ale  taka  perspektywa  jakoś  nie 

background image

wydawała  się  Zarze  zbytnio  przykra.  Trochę  się  bała,  to 

prawda, tym bardziej że była jeszcze dziewicą i o miłosnym 

kunszcie wiedziała tyle, co nic, ale wspomnienie cudownego, 

namiętnego,  elektryzującego  pocałunku,  jakim  obdarzył  ją 
szejk, 

dodawało jej odwagi i stwarzało nadzieję na przeżycie 

niezapomnianych  chwil.  A  może  nawet  na  przeżycie 

prawdziwej miłości, o której marzyła i za którą tęskniła od lat, 

równie mocno jak za Ameryką. 

background image

ROZDZIA

Ł CZWARTY 

Zara przespa

ła noc, śniąc słodko przez większą jej część, 

że  oczekuje  w  swojej  sypialni  na  przybycie  Malika.  Sen 

spełnił się rano, zaraz po przebudzeniu. Ledwie wstała z łóżka 

i zdążyła się umyć i ubrać, gdy szejk osobiście pojawił się w 
drzwiach jej pokoju. 

 -  Dzie

ń  dobry,  Zaro!  -  rzucił  z  lekkim, ale bardzo 

sympatycznym,  ciepłym  uśmiechem.  -  Jak  się  czujesz  po 

pierwszej nocy spędzonej w moim domu? 

 -  Wspaniale!  -  odpowiedzia

ła.  -  Spałam  wyjątkowo 

dobrze,  noc  minęła  mi  spokojnie,  doskonale  wypoczęłam  po 

wczorajszym naprawdę ciężkim dniu. 

 - I jeste

ś już gotowa, żeby zejść na śniadanie? - zapytał. 

Zara, ubrana w lekki, doskonale skrojony bladozielony 

kostiumik z naturalnego jedwabiu prezentowa

ła się naprawdę 

elegancko,  ale...  nie  miała,  niestety,  do  kompletu  żadnych 
butów. 

Dlatego mrukn

ęła: 

 - Je

żeli mogę zejść na śniadanie boso. 

 -  Mog

łabyś,  ale  nie  będziesz  musiała!  -  rzucił  szejk 

Malik. 

Po czym podszed

ł do niej i wziął ją w objęcia. 

Czuj

ąc,  że  za  chwilę  może  jej  być  już  zbyt  trudno 

powstrzymać  falę  błyskawicznie  narastającego  zmysłowego 
podniece

nia, Zara szepnęła w odruchu samoobrony: 

 - Obieca

łeś... trzy dni. 

 -  Wszystko si

ę  zgadza,  obiecałem  ci  trzy  dni  bez 

wspólnego łoża i świetnie o tym pamiętam - potwierdził szejk. 

Ale nie obiecywałem przecież, że nie będę cię w tym czasie 

całował! 

Poca

łunek  był  równie  porywający,  zniewalający, 

obezwładniający, 

elektryzujący, 

słowem 

równie 

nadzwyczajny, jak ten poprzedni. Zara całkowicie poddała się 

background image

cudownej  pieszczocie  warg  trzymającego  ją  w  ramionach 

mężczyzny.  I  całkowicie  poddała  się  własnym  zmysłom, 

własnej  burzliwej  namiętności,  niemal  natychmiast  tracąc 

kontrolę nad sobą i zapominając o wszelkich postanowieniach. 

Szejk  panował  jednak  nad  sytuacją  i  w  pewnym  momencie 

oderwał usta od jej warg. 

 -  Przesta

łeś...  -  rzuciła  tonem  ni  to  wdzięczności,  ni  to 

rozczarowania. 

 - Zara, zmusi

łem się najwyższą siłą woli, żeby przestać.. . 

a raczej, żeby poprzestać na pocałunku - wyjaśnił. - Dałem ci 

przecież  słowo honoru,  że  nie przekroczę  pewnych  granic  w 

ciągu najbliższych trzech dni. 

 - Da

łeś mi słowo... - powtórzyła z zadumą. 

 -  A danego s

łowa  zawsze  należy  dotrzymać!  -  dodał 

dobitnie. 

 - Czy to twoja niewzruszona zasada? 
 - Tak - potwierdzi

ł bez wahania. - Nie wierzysz? 

 - Nie mam 

żadnych podstaw, żeby ci nie wierzyć, ale... - 

Zawahała się i nagle umilkła. 

 - Ale co? No m

ów, nie bój się! - zachęcił ją do szczerości. 

 -  Nie spodziewa

łam  się  tego  -  wyjaśniła  dość 

enigmatycznie. 

 -  Czego, Zaro? Czego si

ę  nie  spodziewałaś?  -  zaczął 

niecierpliwie wypytywać. 

 -  Hm...  -  Nie bardzo wiedzia

ła, jak powinna wyrazić to, 

co 

miała  na  myśli.  -  Nie  spodziewałam  się...  to  znaczy  nie 

sądziłam...  że  jesteś  mężczyzną...  z  takimi  niewzruszonymi 
zasadami - 

wykrztusiła w końcu, mocno speszona. 

 - Doprawdy? - zdziwi

ł się szejk. - W takim razie musiałaś 

słyszeć o mnie coś niezbyt miłego. 

 - S

łyszałam różne rzeczy - rzuciła wymijająco. 

 -  Zapewne r

óżne niestworzone rzeczy! - uściślił. Mocno 

zakłopotana  wzruszyła  bezradnie  ramionami  i  nie 

background image

wypowiedziawszy ani jednego s

łowa,  głęboko  westchnęła. 

Zmierzył ją przenikliwym wzrokiem i zapytał: 

 -  Nie ba

łaś się mnie po tym wszystkim, co usłyszałaś w 

Rahmanie na mój temat? 

 - Ba

łam się... trochę się bałam - przyznała. 

 -  Wi

ęc  jesteś  bardzo  odważna,  skoro  mimo  to 

zdecydowałaś  się  tu  do  mnie  przyjechać!  -  stwierdził  z 
podziwem.  - 

Bo przecież król Hakem, mój kuzyn, chyba cię 

do tego nie zmusił, prawda? 

 -  Nie, nie!  -  zaprzeczy

ła  energicznie.  -  Przybyłam  do 

Stanów Zjednoczonych... to znaczy... do ciebie - 

poprawiła się 

wyłącznie  z  własnej  woli,  z  własnej  chęci.  Chciałam  cię 

osobiście poznać, chciałam skonfrontować zasłyszane w domu 

opowieści z rzeczywistością. 

 - I jak wypad

ła konfrontacja? - spytał z uśmiechem. 

 -  Jak na razie, jestem bardzo mile zaskoczona!  - 

odpowiedzia

ła. 

 - 

Świetnie! - ucieszył się. - Mam nadzieję, że twoja opinia 

o mnie nigdy się nie zmieni. 

 - Czas poka

że - rzuciła filozoficznie. 

 - Jasne -  przytakn

ął szejk. - Ale zanim pokaże, chodźmy 

na dół na śniadanie. Bez butów! - dodał. 

Po czym, nie uprzedzaj

ąc, co zamierza zrobić, wziął Zarę 

na ręce, żeby ją zanieść do pokoju jadalnego. 

Z ufno

ścią  objęła  go  za  szyję.  Przekonała  się  przecież 

przed  chwilą,  że  w  większym  stopniu  może  polegać  na  nim 

niż na sobie. 

Po 

śniadaniu,  kiedy  szejk  wyjechał  już  do  swego  biura, 

zapowiadając  powrót  z  pracy  dopiero  późnym  popołudniem, 

Zara  niezwłocznie  skierowała  się  do  królestwa  pani  Parker, 
czyli do kuchni. 

 -  Chcia

łabym  dzisiaj  trochę  tutaj  popracować  - 

oświadczyła. 

background image

 -  Tutaj, panienko? W mojej kuchni?  -  zdumia

ła  się 

gospodyni. 

 - Prosz

ę mówić mi Zara. 

 -  Czemu nie, bardzo ch

ętnie - zgodziła się z uśmiechem 

pani Parker.  - 

A  właściwie,  co  ty  chcesz  tutaj  robić,  moje 

drogie dziecko? 

 -  Chcia

łabym  przygotować  urodzinowy  upominek  dla 

Malika. 

 - Ju

ż dzisiaj, w środę? - zdziwiła się gospodyni. - Przecież 

pan Haidar ma urodziny dopiero pojutrze, w piątek! Nie wiesz 
o tym, moje drogie dziecko? 

 - Wiem, oczywi

ście, że wiem! - obruszyła się Zara. 

 -  Ale ja chcia

łabym  mu  sprawić  jakąś  urodzinową 

niespodziankę każdego z trzech nadchodzących dni. 

 - Za ka

żdym razem w kuchni? 

 - Nie, nie! W kuchni tylko dzisiaj. 
 - No c

óż, skoro już tak to sobie umyśliłaś... - Pani Parker, 

nie kończąc zdania, wzruszyła ramionami na znak niechętnego 
przyzwolenia.  - 

Muszę  ci  jednak  powiedzieć  w  zaufaniu,  że 

pan  Haidar  w  ogóle  nie  przepada  za  świętowaniem  swoich 

urodzin.  Odkąd  u  niego  jestem,  a  we  wrześniu  tego  roku 

będzie  już  pełnych  dziewięć  lat,  nigdy  nie  urządzał  żadnego 

urodzinowego przyjęcia, nigdy nikogo do domu nie zapraszał. 

Jeśli się w ogóle z kimś ze znajomych z tej okazji spotykał, to 

najwyżej gdzieś na mieście, w lokalu. A życzenia i upominki 

dostawał tylko od tego swojego kuzyna z dalekich stron! 

 -  Od króla Hakema bin Abdul Haidara z Rahmanu  - 

wtr

ąciła Zara. 

 -  Tak, tak, pono

ć  od  jakiegoś  tam  zamorskiego  króla  o 

strasznie  długim  i  wyjątkowo  dziwnym  nazwisku,  którego 
nigdy nie mog

łam zapamiętać. Znasz go może, tego króla? - 

zaciekawiła się pani Parker. 

background image

 -  Znam  -  potwierdzi

ła  Zara.  -  Właśnie  król  Hakem 

przysłał mnie tutaj, do szejka. 

 - W jakim celu? 
 -  Jako urodzinowy prezent. To znaczy  -  poprawi

ła  się 

pośpiesznie,  nie  chcąc  niepotrzebnie  szokować  starszej 

kobiety, kompletnie nie znającej rahmańskich obyczajów 

 -  przys

łał  mnie,  żebym  przygotowała  dla  szejka  Malika 

jakiś urodzinowy prezent... a właściwie kilka prezentów... tu, 
w San Francisco, na miejscu. 

 -  To ten wasz zamorski król n

ie mógł postarać się o coś 

gotowego  tam,  u  siebie,  jak  to  zawsze  robił  do  tej  pory?  - 
wypytywa

ła zaintrygowana gospodyni. 

 -  M

ógł,  oczywiście,  że  mógł,  ale  tym  razem  chciał 

wprowadzić  troszeczkę  urozmaicenia  i  zrobić  kuzynowi 

niespodziankę.  I  dlatego  właśnie jestem tu od wczoraj  - 

wyjaśniła Zara. 

 - Zna

łaś wcześniej pana Haidara? 

 - Nie. 
Pani Parker westchn

ęła  i  pokręciła  głową  na  znak 

dezaprobaty. 

 - Jak na m

ój gust, to trochę dziwne macie zwyczaje w tym 

swoim kraju - 

stwierdziła. - Żeby wysyłać młodą dziewczynę 

na drugi koniec świata, do obcego samotnego mężczyzny, na 
dodatek jeszcze bez butów? 

 - Mia

łam sandały, ale zginęły mi w czasie podróży. 

 - Mniejsza z tym - machn

ęła ręką pani Parker. – Tak czy 

inaczej, ten wasz kr

ól  wysłał  cię  samą  do  zupełnie  obcego 

faceta! A co na to twoja matka? 

 -  Moja matka nie 

żyje  już  od  roku  -  odpowiedziała  ze 

smutkiem Zara. 

 -  Moje biedactwo!  -  szczerze wzruszy

ła  się  gospodyni  i 

przytuliła ją ze współczuciem. - Więc jesteś sierotą. 

background image

 -  Tak  -  potwierdzi

ła  Zara  -  bo mój ojciec  zmarł,  kiedy 

byłam jeszcze całkiem malutka. Mam teraz tylko ojczyma. 

 -  Tylko ojczyma, rozumiem.  -  Gospodyni z powag

ą 

pokiwała głową. - No, ale powiedz mi tak całkiem szczerze, 

czy  gdyby  twoja  matka  żyła,  to  zgodziłaby  się  na  tę 

amerykańską eskapadę? 

 - Chyba nie - odpar

ła z lekkim zakłopotaniem Zara. 

 -  Rozumiem  -  powt

órzyła z zadumą pani Parker. - Więc 

jesteś dobrze wychowana, tylko troszeczkę postrzelona. 

 - Tak pani my

śli? 

 -  Ja nie my

ślę,  moje  dziecko,  ja  to  wiem!  -  stwierdziła 

autorytatywnie gospodyni. - I dlatego - 

dodała - pozwalam ci 

dzisiaj  popracować  w  mojej  kuchni,  chociaż,  szczerze 

mówiąc, nie lubię, żeby ktokolwiek mi się tutaj kręcił. 

 - Zara? 
Szejk Malik, zamkn

ąwszy  za  sobą  drzwi  wejściowe, 

rozglądał  się  po  mrocznym  holu  i  nawoływał,  mając 
n

ieodparte  wrażenie,  że  czyni  to  zupełnie  niepotrzebnie, 

ponieważ  w  domu  nie  ma  absolutnie  nikogo.  Wokół  było 
cicho i ciemno. 

 - Zara? - powt

órzył. - Pani Parker? 

Milczenie. 

Żadnej odpowiedzi. 

Nagle w g

łębi  obszernego  domu  zabrzęczały  garnki. 

Najwyraźniej ktoś jednak był i urzędował w kuchni. 

Ruszy

ł przez hol w kierunku, z którego dobiegały odgłosy. 

Idąc,  wyczuł  w  pewnym  momencie  zapamiętany  z  lat 

dzieciństwa  zapach  jednej  z  najbardziej  popularnych 

rahmańskich  potraw,  pomieszany,  niestety,  z  nieprzyjemnym 
sw

ędem  spalenizny.  Ponieważ  pani  Parker  nigdy  nie 

próbowała  przyrządzać  czegokolwiek  orientalnego  ani  też 

nigdy  niczego  nie  przypalała,  szejk  zaczął  się  domyślać,  że 

niefortunną, choć pełną najlepszych chęci kucharką jest Zara. 

Nie pomyli

ł się. 

background image

Gdy wszed

ł  do  kuchni,  ujrzał  ją  stojącą  przy  garnkach  i 

rondlach,  ustrojoną  w  zdecydowanie  zbyt  obszerny  fartuch 

gospodyni  i  najwyraźniej  mocno  zdenerwowaną.  Policzki 

miała zaczerwienione, a oczy załzawione. Całe pomieszczenie 

wypełnione było szarym dymem o ostrym zapachu spalenizny. 

 - To ty ju

ż jesteś? - rzuciła spłoszona na widok szejka. 

 - By

łbym nawet wcześniej, gdyby mnie w ostatniej chwili 

nie zatrzymał w biurze niespodziewany telefon od jednego z 
klientów - 

odpowiedział. 

 - Bo

że, ty już jesteś, a tu wszędzie taki straszny bałagan! - 

jęknęła Zara.  - Nie  gniewaj  się,  ale  jakoś  nie  mogę  sobie ze 

wszystkim poradzić - poskarżyła się. 

 - A gdzie jest pani Parker? - zainteresowa

ł się szejk. 

 - Ma dzi

ś wychodne, wolny dzień. Wybrała się ze swoim 

wnukiem Benjaminem w odwiedziny do jakich

ś  krewnych  i 

wróci dopiero późnym wieczorem. 

 - A ty... co ty robisz w kuchni? 
 - Gotuj

ę dla nas dwojga obiad. To znaczy... właściwie. .. 

przypalam go  - 

wykrztusiła  Zara,  spostrzegłszy,  że  z 

elektrycznego piekarnika znowu wydobywa się pokaźny kłąb 
dymu. 

 - Nie umiesz gotowa

ć? - spytał Malik. 

 -  Umiem gotowa

ć...  ale...  na  ognisku  -  odpowiedziała 

speszona.  - 

Ta tutejsza nowocześnie wyposażona kuchnia ani 

troszeczkę nie chce mnie słuchać - dodała gwoli wyjaśnienia 
tonem skargi.  - 

Wszystkie  urządzenia  uparcie  robią  mi  na 

złość.  Twoja  gospodyni  to  chyba  mnie  zabije,  kiedy  wróci  i 

zobaczy,  jakiego  strasznego  bałaganu  narobiłam!  Chyba  że 

wcześniej ty mnie zabijesz, jak skosztujesz moich nieudanych 
potraw. 

Szejk u

śmiechnął się dobrodusznie i przytulił zrozpaczoną 

Zarę do siebie. 

background image

 -  Nic si

ę nie przejmuj - szepnął, całując jej przesiąknięte 

kuchennymi  zapachami  włosy.  -  Zaraz  zrobimy  tu  trochę 

porządku,  a  potem  zjemy,  co  się  da.  Mam  nadzieję,  że 

przyrządzasz coś orientalnego. 

 -  Tak  -  potwierdzi

ła.  -  Jagnięcinę  z  ryżem  i  różnymi 

dodatkami. 

 -  Czy

żby  pani  Parker  miała  w  spiżarni  wszystko,  co 

trzeba dodać do mięsa i ryżu, żeby zapach był dokładnie taki, 

jak  ten,  jaki  pamiętam  z  dawnych  lat  i  który  teraz  czuję?  - 

zdziwił się szejk. 

 -  Nie, nie  -  zaprzeczy

ła  Zara.  -  Nie  miała  niczego  z 

potrzebnych  mi  rzeczy.  Musiałam  zrobić  przed  południem 

zakupy w takim specjalnym sklepie z żywnością dla chorych... 
nie, inaczej... dla zdrowych...  - 

zaczęła  się  plątać  w  nie 

znanym jej amerykańskim nazewnictwie. 

 - Mówisz chyb

a o sklepie ze zdrową żywnością, prawda? 

poprawił ją szejk. 

 -  O, w

łaśnie! - potwierdziła. - Nawet nie wiedziałam, że 

w  Ameryce  takie  sklepy  istnieją,  matka  nigdy  mi  o  nich  nie 
opowia... - 

Zara przerwała nagle w pół słowa, zorientowawszy 

się, trochę za późno, że i tak z rozpędu powiedziała już zbyt 
wiele. 

Oho, wygl

ąda na to, że jej zmarła matka znała Amerykę! - 

wydedukował  w  myślach  szejk.  Może  nawet  była  rodowitą 

Amerykanką? 

Przemilcza

ł  jednak  tę  kwestię  i  udał,  że  niczego 

niezwykłego nie usłyszał. Zdecydował się bowiem dyskretnie 

sprawdzić  w  stosownym  momencie,  kim  tak  naprawdę  jest 

podarowana  mu  przez  króla  Hakema  rahmańska  kobieta  o 

blond włosach, zielonych oczach i jasnej karnacji. Nie chciał 

otwarcie pytać ją o to, budząc jej czujność i dając okazję do 

wymyślenia  naprędce  na  jego  użytek  jakiegoś  niewinnego 

kłamstewka. 

background image

 -  Wi

ęc  powiadasz  -  zmienił  temat  -  że  umiesz  gotować 

tylko na ognisku? 

 - Tak - szepn

ęła. 

 - No, to trzeba by

ło rozpalić ogień na kominku w salonie i 

tam robić obiad! 

Zara wybuchn

ęła śmiechem. 

Szejk, zadowolony, 

że  żart  mu  się  udał,  pocałował  ją  w 

czubek  głowy  i  uwolnił  z  objęć.  Po  czym  zdjął  marynarkę, 

rozluźnił  krawat,  zakasał  rękawy  koszuli  i  zaproponował 

pomoc przy uporządkowaniu kuchni i wspólne zjedzenie tego, 

co okaże się jadalne. 

Zara, nie maj

ąc w gruncie rzeczy żadnego innego wyjścia, 

skwapliwie przystała na taki plan. 

 - Orientalna sa

łatka z warzyw i owoców na pewno będzie 

dobra - 

zapewniła. - Przynajmniej ona mi się nie przypaliła. 

U

śmiechnął  się  i  załadował  do  zmywarki  wszystkie 

naczynia,  łyżki  i  noże,  których  Zara  używała  podczas 

przygotowywania  potraw.  Ona  z  kolei  dokładnie  wytarła 

pobrudzony  mąką,  solą,  cukrem  i  przyprawami  blat 

kuchennego  stołu  i  zaczęła  wykładać  po  kolei  na  talerze  i 

półmiski wszystko, co przyrządziła. 

Jagni

ęca  pieczeń  była  wprawdzie  z  jednej  strony  ciut 

zwęglona, z drugiej jednak - zupełnie dobra. Ryż na szczęście 

w ogóle się nie przypalił. Wyjęte z elektrycznego piekarnika 

pszenne placuszki okazały się takie, jak trzeba, a pikantny sos, 

w którym należało je zamaczać - wprost wyborny! W sumie, 
obiad by

ł  wystarczająco  obfity,  jak  dla  dwojga.  I  naprawdę 

smaczny! 

Kiedy go zjedli, szejk wsta

ł od stołu, podszedł do Zary i 

pocałował ją. 

 -  Poobiedni poca

łunek  to  taka  amerykańska  tradycja  - 

wyja

śnił,  spostrzegłszy  jej  zaskoczoną  minę.  -  Tak samo  - 

background image

zacz

ął  wyliczać  -  jak  pocałunek  na  dobry  wieczór,  na 

dobranoc, na dzień dobry. 

 - A

ż tyle tu takich tradycyjnych pocałunków? - zdumiała 

się jeszcze bardziej niż przed chwilą. 

 - Mnóstwo - 

przytaknął ze śmiechem. - Chyba więcej niż 

gdziekolwiek indziej na świecie. Jest również taka tradycja, że 

po  obiedzie  rozmawia  się  w  domu  o  tym,  jak  każdemu  z 

domowników minął dzień. 

 - Mnie min

ął na gotowaniu - stwierdziła. - A tobie? 

 - Jak zwykle, na prowadzeniu interesów. 
 - A jakie w

łaściwie to są interesy? - zaciekawiła się Zara. 

Ali i Dżamil nie chcieli mi o nich absolutnie nic powiedzieć. 

Wzruszy

ł ramionami. 

 -  Nie chcieli, m

ądrale  -  mruknął  lekceważącym  tonem  - 

bo nie mieli o nich zielonego poj

ęcia.  Musiałabyś  zapytać 

Alice, mo

ją  sekretarkę,  ona  jest  dokładnie  zorientowana  w 

specyfice biznesu, jakim się tutaj zajmuję. 

 -  Czy to jaki

ś  tajemniczy  biznes,  powiązany  może  z 

międzynarodową polityką? 

 -  Ani troch

ę  -  zaprzeczył  szejk.  -  Najnormalniejsza w 

świecie  działalność  finansowo  -  inwestycyjna. Jestem 

amerykańskim  finansistą.  Staram  się  inwestować  pieniądze 

tak, by je pomnożyć. 

 - Swoje pieni

ądze? 

 -  W przewa

żającej  mierze  cudze,  które  inwestuję  w 

ramach  świadczonych  przez  moje  biuro  usług.  Choć, 

oczywiście, własne też. 

 - Dobrze ci idzie z tym inwestowaniem i pomna

żaniem? 

 - Nie najgorzej. 
 -  Uczy

łeś  się  tego  kiedyś,  jeszcze  w  Rahmanie?  Szejk 

Malik Haidar pokręcił przecząco głową. 

 - W Rahmanie uczy

łem się tylko rządzenia królestwem - 

wyjaśnił.  -  Ale  reguły  zarządzania  państwem  można,  jak  się 

background image

okazuje, z powodzeniem zastosować do zarządzania firmą. A 

ty, czego się uczyłaś, poza gotowaniem na ognisku? - zapytał. 

 -  Jak wszystkie kobiety w Rahmanie, w

łaściwie niczego 

szczególnie ciekawego  - 

odpowiedziała  Zara,  wzruszając 

ramionami.  -  U

czono  mnie  przede  wszystkim  posłuszeństwa 

wobec  mężczyzn.  A  moimi  nauczycielami  byli  wyłącznie 

mężczyźni. 

 - Wielu ich by

ło? 

 - Kilku. Ojciec, starsi bracia... 
 -  Ach, tak!  -  szejk wyra

źnie  ucieszył  się,  że  Zara  nie 

wylicza mu byłych mężów czy, o zgrozo, kochanków. - I co, 

nauczyli cię posłuszeństwa? 

 -  Do pewnego stopnia...  -  odpowiedzia

ła  wymijająco  i 

dość mocno się zarumieniła. 

 -  Skoro tak m

ówisz i tak się czerwienisz - odpowiedział 

na  to  szejk,  patrząc  przenikliwie  prosto  w  jej  oczy  -  to 

domyślam  się,  że  twój  przyjazd  do  mnie  nastąpił  bez  ich 
aprobaty. Prawda? 

Zara g

łęboko  westchnęła  i  po  chwili  wahania 

przyświadczyła: 

 - Ano prawda, bez. Nie by

ło sensu prosić ich o zgodę na 

mój wyjazd, bo z całą pewnością by jej nie udzielili. Oni są 
strasznie konserwa

tywni,  niesamowicie  staroświeccy.  Nigdy 

by się nie zgodzili na tę moją eskapadę do Ameryki. 

 -  C

óż,  ważne,  że  uzyskałaś  zgodę  króla  -  rzucił  szejk 

rozmyślnie obojętnym tonem, starając się zasugerować jej, że 

kompletnie lekceważy całą sprawę. 

W duchu jednak  postanowi

ł jak najprędzej zadzwonić do 

Hakema,  aby  dowiedzieć  się  o  niej  i  jej  konserwatywnej 

rodzinie czegoś więcej. 

Kiedy wi

ęc  tylko  do  końca  uporządkowali  kuchnię  po 

obiedzie, zaproponował Zarze, by zaparzyła kawę, a sam, pod 

background image

pretekstem zmiany ubrania 

z biurowego na domowe, wymknął 

się do swego pokoju, gdzie znajdował się aparat telefoniczny. 

background image

ROZDZIA

Ł PIĄTY 

Po po

śpiesznym  wykręceniu  wielocyfrowego  numeru, 

szejk  ku  swemu  zdziwieniu  rozpoznał  w  słuchawce  głos 
samego Hakema bin Abdul Haidara, a nie któreg

oś z licznych 

królewskich adiutantów, sekretarzy czy doradców. 

 -  Czy to naprawd

ę  ty,  kuzynie,  we  własnej  osobie?  - 

upewni

ł się. 

 - We w

łasnej osobie - mruknął naburmuszony król. 

 -  Czy ty wiesz, Malik, która jest teraz tu u nas, w 

Rahmanie, godzina? 

 - Szczerze m

ówiąc, nie mam pojęcia - przyznał szejk. 

 - Ci

ągle gubię się w przeliczeniach stref czasowych. 

 -  Bardzo p

óźna! A właściwie to jest sam środek nocy! - 

dobitnie stwierdzi

ł król. - Ale mniejsza z tym. Czy ty wiesz, 

jakie ja mam tu teraz kłopoty? 

 - Z czym? 
 - Zapytaj raczej... z kim! 
 - Zatem, z kim masz k

łopoty, kuzynie? 

 -  Nietrudno chyba si

ę domyślić, że ciągle z tym samym 

człowiekiem! Z Kadarem bin Abu Salmanem! 

 -  A co takiego zn

ów  wymyślił  ten  stary  intrygant?  - 

zainteresowa

ł się szejk. 

 - Wyobra

ź sobie, że przysłał mi tu do pałacu swoją córkę 

wyjaśnił król. 

 - C

órkę? Do pałacu? A po co? 

 - 

Żebym  ją  zgodnie  z  tradycją  zaślubił  jako  moją  drugą 

żonę! 

Szejk, mimo wieloletniego pobytu poza rodzinnym 

krajem, by

ł  nadal  nieźle  zorientowany  w  najważniejszych 

sprawach  Rahmanu,  wiedział  więc,  że  pierwsza  małżonka 

króla Hakema bin Abdul Haidara, Rasha, wydała jak dotąd na 

świat trzy córki. Jeśliby więc ta druga żona urodziła królowi 

upragnionego  syna,  to  właśnie  on  zostałby  następcą  tronu,  a 

background image

jego dziadek, 

Kadar  bin  Abu  Salman,  zyskałby  tym  samym 

wyjątkowe wpływy na królewskim dworze. 

Dlatego szejk, zbulwersowany us

łyszaną  wiadomością, 

wykrzyknął: 

 - A to historia! 
 - Prawda? - rzuci

ł w słuchawkę król. - Niesamowita. 

 -  Kuzynie, a czy ty nie mog

łeś  odmówić  Kadarowi 

przyjęcia tej jego córki na swój dwór? - zapytał Malik. 

 -  Odm

ówić  mu,  znaczyłoby  to  samo,  co  świadomie  go 

obrazić - wyjaśnił Hakem - a tym samym sprowokować go do 
wszystkiego, co najgorsze... do intryg, spisku, a nawet buntu. I 

wtedy naraziłbym na szwank ten błogosławiony pokój, który z 

takim  trudem  i  poświęceniem,  przede  wszystkim  z  twojej 

strony,  Malik,  zapewniliśmy  naszemu  krajowi  przed 

dziesięciu laty. 

 - No tak - przyzna

ł szejk. - Ale... 

 - Ale co, Malik? 
Szejk waha

ł  się  przez  moment  i  milczał, ostatecznie 

jednak  zdecydował  się  zadać  królowi  to  dość  drażliwe 
pytanie: 

 - Ale jak Rasha to wszystko przyjmuje, kuzynie? 
 -  Rasha bardzo si

ę  stara  przyjąć  to  wszystko  jak 

najspokojniej  - 

odparł  Hakem.  -  Choć  bynajmniej  nie 

przychodzi jej to łatwo, zwłaszcza że jest w odmiennym stanie 

i oczekuje rychłego rozwiązania - dodał. 

 -  Wi

ęc  może  zaczekałbyś  trochę  z  tymi  drugimi 

zaślubinami,  kuzynie,  przynajmniej  do  momentu,  aż  twoja 

pierwsza żona wyda na świat czwarte dziecko? - zasugerował 
szejk. 

 - C

óż, mój drogi kuzynie, w tej chwili wszystko wskazuje 

na  to,  że  nawet  będę  musiał  zaczekać  -  powiedział  król, 

wyraźnie zafrasowany. 

 - Dlaczego? 

background image

 - Bo moja narzeczona niespodziewanie znikn

ęła z pałacu! 

Szejk nie zdo

łał się opanować i wybuchnął śmiechem. 

 - 

Żartujesz, kuzynie? - rzucił. 

 -  Ech, chcia

łbym...  -  westchnął  król  Hakem.  -  Ale to, 

niestety,  najprawdziwsza  prawda,  a  nie  żarty.  Dziewczyna 

zniknęła  z  mojego  pałacu,  przepadła  jak  kamień  w  wodę!  I 

teraz jej bliżsi i dalsi krewni zjeżdżają się tu, grożąc, że jeśli w 

najbliższym czasie jej nie odnajdę, to wtedy oni sami zaczną 

szukać. 

 - Daj

ą ci w ten sposób do zrozumienia, że pewnie celowo 

gdzieś ją ukryłeś, chcąc w ten sposób uniknąć małżeństwa? 

 - Ot

óż to, Malik! - potwierdził król. - Moja sytuacja staje 

się w związku z tym dość niezręczna, z każdym dniem coraz 

bardziej kłopotliwa. 

 - A co naprawd

ę stało się z tą dziewczyną? - wtrącił szejk, 

przerywając kuzynowi jego narzekania. - Jak sądzisz? 

 -  S

ądzę,  że  podobnie  jak  ja,  też  nie  chciała  tego 

bezsensownego  małżeństwa,  w  jakie  wplątał  ją  ojciec.  I  po 

prostu uciekła. 

 - Z w

łasnej inicjatywy? 

 - Tak. 
 -  Mia

ła  odwagę  sprzeciwić  się  Kadarowi?  -  zdziwił  się 

szejk. 

 - Na to wygl

ąda - potwierdził król. - Bo widzisz, kuzynie, 

ona jest... hm...  - 

Zawahał  się,  poszukując  w  myślach 

najodpowiedniejszego określenia. 

 - Krn

ąbrna? Nieposłuszna? 

 -  Nie, nie! Powiedzia

łbym  raczej:  niezwykła...  całkiem 

nietypowa jak na rahmańską kobietę. 

 - Doprawdy? To zupe

łnie tak samo, jak dziewczyna, którą 

przysłałeś mi na urodziny - stwierdził szejk. - Wielkie dzięki 

za ten wspaniały prezent, kuzynie! 

background image

 - Wyobra

ź sobie, że to właśnie córka Kadara wybrała ci tę 

dziewczynę, a zaraz potem zniknęła. 

 - Jak to? 
 - Po prostu. Wybra

ła ci jedną kobietę spośród sześciu, bo 

osobiście ją o to poprosiłem - wyjaśnił król. 

 -  Niesamowite! Wybra

ła prezent dla mnie i zaraz potem 

uciekła? 

 - W

łaśnie! 

 - Mo

że z kochankiem? - zasugerował szejk. 

 - Oby tak by

ło! - westchnął król. - Kadar bin Abu Salman 

nie  mógłby  wówczas  proponować  mi  jej  za  żonę,  gdyby  się 

okazało, że ma kochanka i nie jest już dziewicą. 

 -  Z ca

łego  serca  życzę  ci  takiego  właśnie  obrotu  spraw, 

kuzynie! 

 -  A ja 

życzę  ci  wszystkiego  najlepszego  z  okazji 

trzydziestych urodzin! 

 - Dzi

ękuję. 

 - Ja tobie r

ównież, Malik. I do ponownego usłyszenia! 

 -  Do us

łyszenia, kuzynie! Spokojnych snów. Obydwaj  - 

król w swoim pałacu w Rahmanie i szejk w swojej rezydencji 
w Ameryce - jednocze

śnie odłożyli słuchawki. 

Malik mia

ł  wprawdzie  chęć  zadać  Hakemowi  jeszcze 

kilka  pytań  na  temat  Zary,  zrezygnował  jednak,  nie  chcąc 
d

łużej  zakłócać  nocnego  wypoczynku  rahmańskiemu 

monarsze. 

C

óż,  nie  mam  tu,  w  Kalifornii,  pałacu  i  tronu,  tylko 

gabinet biznesmena i zwykły fotel za biurkiem, ale nie mam 

też tych rozlicznych kłopotów, z jakimi musi się dzień w dzień 

borykać mój kuzyn, pomyślał szejk Malik nie bez satysfakcji. 

Jako  zwyczajny  pan  Haidar,  amerykański  finansista,  mogę 

robić,  co  chcę,  nie  oglądając  się  ani  na  tradycję,  ani  na 

powiązania polityczne, ani na rację stanu. Jestem wolny! 

background image

 - A skoro tak, to mog

ę w dżinsach i podkoszulku wrócić 

do Zary na kawę - mruknął półgłosem do siebie. 

Po czym przebra

ł  się  szybko  i  zbiegł  do  kuchni, 

stęskniony za swym niezwykłym „urodzinowym prezentem". 

 -  Ju

ż  jedzie!  Wszyscy  na  miejsca!  -  zawołała  Zara, 

klasnąwszy głośno w dłonie. 

 - Jest ma

ły problem, proszę pani! - odkrzyknął jej z głębi 

domu Benjamin, wnuk pani Parker. 

 - Babcia sama nie da sobie z nim rady? 
 - Nie, potrzebujemy pani pomocy! 
 -  Ale pan Haidar ju

ż  przyjechał,  właśnie  wysiada  z 

samochodu. 

Zara obserwowa

ła ulicę przed domem i dziedziniec przez 

półprzezroczyste  bladoróżowe  szyby  umieszczone  we 

frontowych drzwiach. Obraz miała lekko zniekształcony, była 

jednak  w  stanie  się  zorientować,  że  szejk  Malik  podjeżdża, 

zatrzymuje samochód, wysiada, rozgląda się uważnie dookoła. 

 - Panno Zaro, jest problem! - raz jeszcze zawo

łał z głębi 

domu Benjamin. 

 -  P

óźniej,  bo  pan  Haidar  już  idzie!  -  odkrzyknęła  i 

otworzyła szejkowi drzwi. 

Wszed

ł  do  środka,  znów  rozejrzał  się  dookoła,  zupełnie 

jakby pierwszy raz widział wnętrze, w którym się znalazł. 

 - Zara, co ty zrobi

łaś z moim domem? - zapytał. 

Z tonu jego g

łosu  nie  potrafiła  wywnioskować,  czy  jest 

tylko zadziwiony, czy mo

że  zdegustowany  przygotowaną 

przez nią niespodzianką. 

 -  To wszystko wynaj

ęte,  wypożyczone,  ale  tylko  na 

dzisiaj, na jeden dzień - odpowiedziała pośpiesznie. - Już jutro 

twój dom znowu będzie wyglądał tak, jak zwykle. 

 - Ale teraz wygl

ąda jak... - Zawahał się i umilkł. 

 -  Teraz wygl

ąda  jak  twój  pałac  w  Rahmanie!  - 

dokończyła za niego Zara. 

background image

Bardzo si

ę starała, żeby odtworzyć w kalifornijskim domu 

szejka  jak  najwięcej  elementów  orientalnego  wnętrza 

królewskiej  rezydencji.  Sprowadziła  więc  z  kilku  kwiaciarni 

całą  masę  bujnych  egzotycznych  roślin  w  pokaźnych 

donicach, żeby zrobić z nich zielony szpaler przed wejściem. 

Postarała się o dwa ogromne złociste leopardy, z cętkami ze 
sztucznych onyksów i oczami ze sztucznych szmaragdów, 

ponieważ  takie  same  -  tyle  że  przyozdobione  autentycznymi 

kamieniami szlachetnymi ogromnej wartości - strzegły odrzwi 

królewskiej  siedziby  w  Rahmanie.  Hol  przyozdobiła 

mosiężnymi  wazami  i  wyłożyła  wielobarwnymi,  ręcznie 

tkanymi  kobiercami.  Ze  sklepu  zoologicznego  wypożyczyła 

dużą błękitno - zieloną papugę, ponieważ taka sama, imieniem 
Cash - 

Cash, witała gości w pałacu. 

 -  Nie do wiary, jest tu teraz ca

łkiem tak samo, jak tam - 

stłumionym głosem odezwał się szejk. 

 - Stara

łam się, żeby... 

Zara nie doko

ńczyła  zdania,  ponieważ  jej  słowa 

całkowicie zagłuszył przeraźliwy ptasi krzyk. Do holu dumnie 
wkroczy

ł  paw,  prowadząc  za  sobą  cały  harem  pawic  i... 

Benjamina, który bezsk

utecznie usiłował przepłoszyć ptaki. 

 - Sprowadzi

łaś nawet pawie?! - wykrzyknął szejk. 

 - Tak, ale mia

ły przebywać w ogrodzie - wyjaśniła Zara. 

 -  Kocur s

ąsiadów...  zanadto  się  nimi  interesował,  panie 

Haidar, więc zapędziłem je do pralni, żeby były bezpieczne - 

wtrącił się zasapany i zakłopotany Benjamin, biegając po holu 
za ptaszyskami. - 

Ale babcia niepotrzebnie otworzyła drzwi i 

wypuściła  te  pawie...  i  one  wybiegły  z  pralni  i  wpadły  do 
domu, na pokoje. 

Przy wsp

ółudziale  Zary  i  szejka,  po  kilku  minutach 

b

ieganiny, chłopak zdołał ponownie zamknąć hałaśliwe ptaki 

w pomieszczeniu gospodarczym. 

background image

 - Benjamin, natychmiast zadzwo

ń do właściciela, żeby je 

sobie zabrał - polecił Malik. 

 -  Oczywi

ście,  panie  Haidar.  Babcia  się  ucieszy,  bo  te 

pawie tak ją przestraszyły, jak wyskoczyły prosto na nią z tej 

pralni, że... 

 -  Przejd

źmy  może  dalej  -  zaproponowała  Zara, 

przerywając  Benjaminowi  wywód  z  obawy,  by  nie  ujawnił 

szejkowi 

jakichś 

kłopotliwych, 

kompromitujących 

szczegółów. 

 -  Czy mam si

ę  spodziewać  dalszych  niespodzianek?  - 

zapytał Malik. 

 - Tylko kilku. 
 - C

óż, dobrze, że wiem. O, papuga! - Szejk zwrócił uwagę 

na ptaka, umieszczonego w klatce zawieszonej pod sufitem, w 

głębi holu. 

Papuga, jak na komend

ę,  wyrzuciła  z  siebie  w  tym 

momencie  głośną  serię  najohydniejszych  amerykańskich 

przekleństw. 

 -  Ona co

ś mówi! - ucieszyła się Zara. - Tylko jakoś nie 

bardzo rozumiem, co. 

 - Na szcz

ęście - mruknął Malik. 

 - Dlaczego? - zdziwi

ła się. 

 - Bo ona klnie, na czym 

świat stoi! 

 -  Niestety, nie znam ameryka

ńskich  przekleństw,  tylko 

rahmańskie - przyznała z niejakim zakłopotaniem Zara. 

 - Na szcz

ęście - powtórzył szejk. - Zostawmy w spokoju 

tę  źle  wychowaną  papugę  i  wejdźmy  do  salonu  - 

zaproponował,  po  czym,  nie  czekając  na  odpowiedź  Zary, 

chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą. 

W  salonie ca

łą  wolną  przestrzeń  wypełniały  większe  i 

mniejsze  klatki  z  ptakami.  Były  tu  zięby,  papużki  faliste, 

kanarki. Cała ptaszarnia! 

background image

 - Moja matka uwielbia

ła ptaki i hodowała ich mnóstwo w 

pałacu - odezwał się półgłosem Malik, ni to do Zary, ni to sam 
do siebie. 

 - Wiem, Rasha mi opowiada

ła. 

 - Pozna

łaś Rashę, przebywając w pałacu? - zainteresował 

się szejk. 

 -  Tak, pozna

łam  ją  -  potwierdziła  Zara.  -  To cudowna, 

wspaniała kobieta, urodziwa, dobra i mądra. 

 -  Ta kobieta najprawdopodobniej by

łaby  w  tej  chwili 

moj

ą  żoną,  gdyby  polityczne  sprawy  w  Rahmanie  potoczyły 

się inaczej - zauważył szejk. - A tak, jest żoną mojego kuzyna 
Hakema. 

 - 

Żałujesz? 

 - Nie. 
 -  To dobrze!  -  ucieszy

ła  się  Zara.  -  Mogłam  wprawdzie 

zamienić twój dom w królewski pałac, ale nie dałabym rady 

sama zamienić się w Rashę. 

 - Fakt - potwierdzi

ł Malik i uśmiechnął się. - Zupełnie nie 

jesteś  podobna  do  Rashy,  przypominasz  raczej  moją  matkę. 

No, może nie z wyglądu, ale na pewno z usposobienia - dodał. 

Podobno  była  niezwykłą  kobietą,  inteligentną,  trochę 

ekscentryczną. 

 - De mia

łeś lat, kiedy zmarła? - spytała Zara. 

 - Pi

ęć. 

 - A ja mia

łam cztery, kiedy umarł mój ojciec. 

 -  To strasznie przykre, traci

ć  rodziców  tak  wcześnie  - 

zauwa

żył szejk. 

 - Fakt. 
 -  Chwileczk

ę!  Ale  ty  przecież  mówiłaś  mi  wczoraj,  że 

ojciec uczył cię posłuszeństwa wobec mężczyzn, prawda? 

 -  Malik, spostrzeg

łszy  pewną  wyraźną  sprzeczność  w 

zwierzeniach  Zary,  nawiązał  nieoczekiwanie  do  rozmowy  z 
poprzedniego dnia. 

background image

 - No... tak... - wykrztusi

ła speszona. 

 -  Uczy

ł  cię,  zanim  skończyłaś  cztery  lata?  I  ty  to 

pamiętasz? - zdziwił się. 

Zara zaczerwieni

ła się gwałtownie. 

Nieopatrznie powiedzia

ła o sobie zbyt wiele i zupełnie nie 

miała  teraz  pojęcia,  jak  wybrnąć  z  kłopotliwej  sytuacji.  Nie 

wiedziała, co powinna potwierdzić, a czemu zaprzeczyć, aby 

jej  wyjaśnienie  zachowało  bodaj  pozory  konsekwencji  i 

prawdopodobieństwa,  i  aby  nie  wzbudziło  jakichś 

niepotrzebnych podejrzeń ze strony szejka. 

Po d

łuższej  chwili  wahania  i  rozterki  ostatecznie 

zdecydowała się na... szczerość! 

 -  Moi rodzice  byli Amerykanami  -  wyzna

ła.  -  Kiedy 

miałam  cztery  lata,  mój  ojciec  zmarł,  a  w  rok  później  moja 

matka wyszła ponownie za mąż za przebywającego czasowo 

w  Stanach  Zjednoczonych  mężczyznę  z  Rahmanu.  I 

przeniosła  się  tam  razem  z  nim  i  ze  mną  na  stałe.  Odkąd 
sk

ończyłam  pięć  lat  i  opuściłam  Stany  Zjednoczone, 

mieszkałam  w  Rahmanie,  w  południowej  prowincji  i 

wychowywałam  się  w  domu  ojczyma.  I  to  właśnie  on  uczył 

mnie posłuszeństwa. 

 - A wi

ęc to tak! - wybuchnął szejk. - Jak widzę, nie byłaś 

ze mną szczera - zauważył cierpko. 

 - Malik, przecie

ż cię nie okłamywałam! - broniła się Zara. 

Przemilczałam  tylko  kilka  faktów  z  mojego  życiorysu  i  to 

wszystko. Do tego się sprowadza całe moje przewinienie. 

Szejk zmarszczy

ł  brwi,  przymrużył  oczy  i  zamyślił  się, 

najwyraźniej  analizując  jej  i  swoje  racje.  Wreszcie,  nie 

ujawniając, czy uważa Zarę za godną potępienia kłamczuchę, 

czy też nie, zapytał ją: 

 - Masz tu w Ameryce jak

ąś rodzinę? 

background image

 -  Prawdopodobnie mam babci

ę,  matkę  mojej  matki  - 

odpowiedzia

ła. - No i z pewnością mam jakieś ciotki, wujów, 

bliższych i dalszych kuzynów. 

 -  Chcia

łabyś  pewnie  ich  odnaleźć.  A  z  kim  konkretnie 

chciałabyś  się  spotkać  spośród  twoich  amerykańskich 
krewnych? 

 - Tak, bardzo bym chcia

ła się spotkać z moimi kuzynami, 

najchętniej ze wszystkimi! - przyświadczyła z nie ukrywanym 
entuzjazmem. - 

Bardzo bym chciała ich poznać! 

 -  I tylko dlatego zdecydowa

łaś się na wyjazd do Stanów 

Zjednoczonych w roli mojego prezentu urodzinowego, 
prawda? - 

zasugerował szejk. 

Po kr

ótkiej chwili wahania Zara potwierdziła: 

 - Owszem, pocz

ątkowo myślałam tylko o tym... ale kiedy 

cię  poznałam  -  dodała  -  sprawa odnalezienia mojej 

amerykańskiej  rodziny  straciła  dla  mnie  na  znaczeniu, 

przestała aż tak bardzo się liczyć. 

 - Na rzecz...? - rzuci

ł i znacząco zawiesił głos. 

 -  Na rzecz tego, co rozgrywa si

ę w tej chwili pomiędzy 

nami! - 

Zara dokończyła rozpoczęte przez niego zdanie. 

 - A co si

ę teraz pomiędzy nami rozgrywa, według ciebie? 

Szejk nie ustawał w indagacjach. 

 - A czy musimy to w tej chwili nazywa

ć po imieniu? 

 - odpowiedzia

ła pytaniem na pytanie. - Proszę cię, Malik 

 -  z emocji podnios

ła  lekko  głos  -  pozwólmy sprawom 

toczyć  się  dotychczasowym  torem!  Kontynuujmy  to,  co 
rozpocz

ęliśmy,  zgodnie  ze  wspólnie  ustalonym  planem! 

Dzisiaj  jest  drugi  z  trzech  dni,  jakie  ofiarowałeś  mi  na 
przygotowanie dla ciebie urodzinowych niespodzianek. Jutro 

nastąpi dzień trzeci i ostatni. 

 - I noc, kt

órą spędzisz w moim łóżku! Pamiętasz o tym? - 

spytał cicho. 

 - Tak, pami

ętam - odpowiedziała lakonicznie. 

background image

 - A co nast

ąpi potem? Rozstanie? 

 -  Niekoniecznie od razu  -  stwierdzi

ła  łagodnym,  nieco 

melancholijnym tonem.  - 

Chociaż...  -  dodała  z  pewnym 

wahaniem po krótkiej chwili.  - 

Widzisz,  jeżeli  zechcę 

odnaleźć moich amerykańskich krewnych i poznać trochę całe 

Stany  Zjednoczone,  nie  ograniczając  się  do  Kalifornii, to w 

końcu będę musiała opuścić tę złotą klatkę, jaką jest dla mnie 
twoja rezydencja w San Francisco. 

 - No c

óż, pomogę ci odnaleźć twoją amerykańską rodzinę 

zadeklarował szejk. 

 - Nie musisz. 
 - A jednak ci pomog

ę! - obstawał przy swoim. - I pozwolę 

ci odejść z mojego domu dopiero wtedy, kiedy się przekonam, 

że jesteś w tej rodzinie mile widziana, że masz w niej jakieś 
oparcie. 

Zara milcza

ła, nie próbując odbierać Malikowi ostatniego 

słowa w tej sprawie. 

Perspektywa rozstania nape

łniała  ją  smutkiem.  Ponieważ 

jednak  uważała,  że  jest  ono  w  ich  sytuacji  czymś 

nieuchronnym,  cieszyła  się  przynajmniej  z  tego,  że  szejk 

rozumie jej chęć poznania kraju, w którym przyszła na świat, i 

nie  grozi  jej  odesłaniem  do  Rahmanu  natychmiast  po 
zaspoko

jeniu własnych żądz. 

To z pewno

ścią dobry, uczciwy, wielkoduszny człowiek, 

przyznawała  w  myślach,  stojąc  przed  nim  i  wpatrując  się  w 

jego czarne, pałające oczy. Opowieści, jakie o nim słyszała w 

domu  ojczyma,  musiały  być  kłamliwe.  To  wspaniały 

człowiek! Ktoś, kogo można polubić, ktoś, w kim można się 

nawet zakochać. 

 - Zara, dlaczego milczysz? - zapyta

ł szejk, podchodząc do 

niej i ujmując ją lekko za ramiona. 

 -  Milcz

ę,  bo  rozmyślam  -  odpowiedziała  zgodnie  z 

prawdą. 

background image

 - A o czym? 
 - O naszej jutrzejszej nocy. 
 - Boisz si

ę jej? 

 - Ju

ż teraz nie - szepnęła. 

I oczywi

ście nie protestowała, kiedy wziął ją w ramiona i 

zaczął namiętnie całować. 

 - Pani Parker, co to ma znaczy

ć, że jej nie ma? Co to ma 

znaczyć, pani Parker? - powtarzał podniesionym głosem szejk 
Malik 

Haidar  następnego  dnia,  gdy  po  powrocie  z  biura  nie 

zastał Zary w swoim domu. 

 - To ma znaczy

ć, że wyjechała, panie Haidar - ze stoickim 

spokojem wyjaśniła wzburzonemu pracodawcy gospodyni. 

 - Jak to, wyjecha

ła? - zdziwił się. - Tak po prostu? 

 - Po prostu - potwierdzi

ła pani Parker. – Wyjechała i już! 

Nie  jest  przecież  pańskim  więźniem,  a  ja  nie  jestem 

więziennym  strażnikiem,  żebym  ją  miała  siłą  trzymać,  kiedy 

chciała  wyjechać.  Ale  przed  wyjazdem  napisała  do  pana  ten 
list - 

dodała, podając szejkowi zaklejoną kopertę. 

Zdenerwowany wzi

ął ją bez słowa i czym prędzej udał się 

do swojego gabinetu. 

Nie chcia

ł w obecności pani Parker czytać listu, w którym 

spodziewał  się  odnaleźć  tylko  słowa  pożegnania,  wolał 

uczynić  to  na  osobności.  Obawiał  się  bowiem,  że  nie  zdoła 

zareagować  odpowiednio  powściągliwie  na  wiadomość  o 

ucieczce  Zary.  A  niestety,  takiej  właśnie,  a  nie  innej 

wiadomości spodziewał się w tym momencie. 

Zamkn

ąwszy  za  sobą  drzwi,  drżącymi  rękoma  rozerwał 

kopertę. Wydobył z niej pojedynczą kartkę białego listowego 

papieru, zapisaną mniej więcej do połowy, i zaczął czytać. 

I niemal natychmiast wybuchn

ął głośnym śmiechem. 

Śmiał  się  z  samego siebie,  z  własnych  nieuzasadnionych 

obaw, bo Zara bynajmniej nie żegnała się z nim w liście ani 

background image

też  nie  tłumaczyła,  dlaczego  zniknęła.  Podawała  natomiast 

wskazówki, jak ma ją odnaleźć! 

Szejk wybieg

ł z gabinetu i wpadł do kuchni. 

 - Wyje

żdżam, pani Parker - oświadczył gospodyni. 

 - Pan te

ż? - zdziwiła się. 

 - Jad

ę do Zary! 

 - To ju

ż pan wie, gdzie ona jest? 

 -  Dowiedzia

łem się z listu. Jadę do niej i wrócę dopiero 

razem z nią, pani Parker. Nie wcześniej niż jutro! 

 - W takim razie 

życzę panu szerokiej drogi, panie Haidar 

powiedziała  z  dobrodusznym  uśmiechem  gospodyni.  -  I 

życzę panu wszystkiego najlepszego w dniu urodzin! - dodała. 

Dużo szczęścia! 

 -  Dzi

ękuję,  pani  Parker!  -  odkrzyknął  już  z  holu, 

zdążywszy wypaść w pośpiechu z kuchni. 

 -  Panie Haidar, chwileczk

ę!  -  zawołała  gospodyni  i 

wybiegła  za  nim,  przypomniawszy  sobie  o  czymś,  co  miała 

mu  przekazać,  kiedy  wróci  po  pracy do domu.  -  Ten  pański 

kuzyn, król Hakem, telefonował i mówił, że ma do pana jakąś 

ważną sprawę. 

 -  Zadzwoni

ę  do  niego  jutro,  pani  Parker!  -  rzucił  przez 

ramię szejk, stojąc już w otwartych drzwiach. 

 -  Ale on m

ówił,  że  to  pilne!  -  krzyknęła  z  głębi  holu 

gospodyni. 

Szejk wybieg

ł  jednak  z  domu  i  wsiadł  do  samochodu 

nazbyt szybko, by mógł to ostatnie zdanie usłyszeć. 

 -  A mo

że to i lepiej, że nie usłyszał i pojechał do Zary, 

zamiast wydzwaniać do tego zamorskiego kuzyna w koronie 

na głowie - mruknęła pół żartem, pół serio, machnąwszy ręką. 

No, bo jakie tam kr

ólewskie sprawy mogą być ważniejsze 

i  pilniejsze  niż  zew  prawdziwej  miłości?  -  dodała  już  w 

myślach. 

background image

ROZDZIA

Ł SZÓSTY 

„Zew miłości" kazał szejkowi wciskać niemalże do oporu 

pedał  gazu  jaguara  i  pędzić  w  szaleńczym  tempie  nad 

niewielkie  górskie  jeziorko  położone  w  ustronnej  dolinie 

oddalonej  mniej  więcej  o  godzinę  szybkiej  jazdy  od  San 

Francisco.  Tam,  wedle  wskazówek  zawartych  w  liście,  miał 

odnaleźć Zarę. 

Istotnie odnalaz

ł ją... w obozie Beduinów! 

Najpierw, z daleka, jeszcze z samochodu, spostrzeg

ł 

beduińskie  namioty,  rozstawione  nad  brzegiem  jeziorka,  na 

piaszczystej  plaży,  z  całą  pewnością  sporządzonej  sztucznie 

tylko  po  to,  by  nadać  scenerii  pewne  podobieństwo  do  tej 
oryginalnej, tworzonej przez piaski pustyni. 

A potem, kiedy podjecha

ł  już  bliżej,  zaparkował  wóz  i 

wysiadł,  zauważył,  że  przed  każdym  z  namiotów  pali  się 

ognisko  i  krzątają  się  ludzie  -  mężczyźni,  kobiety  i  dzieci  - 

wszyscy bez wyjątku ubrani w oryginalne beduińskie stroje. 

Bedui

ński  obóz  -  zaaranżowany  w  Kalifornii  -  wyglądał 

zupełnie jak prawdziwy, nieopodal pasło się nawet stadko kóz. 

Jeśli  iluzja  nie  była  stuprocentowa,  to  jedynie  dlatego,  że 

brakowało wielbłądów. 

Szejk nie zastanawia

ł się jednak nad tym, bo przecież nie 

wielbłądów  szukał,  tylko  Zary.  A  ponieważ  nie  dojrzał  jej 

nigdzie  na  zewnątrz,  ruszył  szybkim  krokiem  w  kierunku 

największego i najpiękniejszego z namiotów, ustawionego na 

uboczu, dość daleko od innych i oznakowanego królewskimi 
emblematami. 

Skoro ja wywodz

ę się z królewskiego rodu - rozumował - 

to  ten  namiot  jest  z  pewnością  przeznaczony  dla  mnie.  A 

skoro Zara również została dla mnie przeznaczona, to powinna 

w nim na mnie czekać. 

background image

W namiocie nie by

ło jednak nikogo. Na szejka czekał tam 

tylko oryginalny męski strój noszony w Rahmanie: długa do 

ziemi, luźna biała koszula i haftowany złotem biały turban. 

Mia

łbym to teraz włożyć, tak ni stąd, ni zowąd? - zamyślił 

się  szejk  Malik.  Przecież  od  dziesięciu  lat  ubierał  się  jak 

typowy Amerykanin; w pracy nosił garnitur, w domu dżinsy i 

sportowy  podkoszulek.  Owszem,  umiał  na  kilka  sposobów 

wiązać krawat, ale już chyba nawet nie pamiętał, jak wiąże się 

turban,  żeby  wyglądał  tak,  jak  trzeba  i  żeby  nie  spadł  przy 

pierwszym gwałtowniejszym ruchu głowy. 

Po d

łuższej  chwili  wahania  zaryzykował  jednak.  Zdjął 

ubranie  i  przebrał  się  w  tradycyjny  strój  pustynnego 

koczownika.  A  raczej,  mówiąc  ściśle,  w  strój  władcy 

pustynnych  koczowników,  wkładając  na  głowę  turban,  na 

którym  złotą  nicią  były  wyszyte  emblematy  królewskiego 
rodu Haidarów! 

Gdy by

ł  już  gotów  i  prezentował  się  jak  prawdziwy 

egzotyczny szejk, a nie jak amerykański biznesmen, usłyszał, 

że  przed  namiotem  ktoś  się  krząta,  najprawdopodobniej 

rozpalając  ognisko.  Natychmiast  wyszedł  na  zewnątrz.  ..  i 

ujrzał Zarę. 

Mia

ła  na  sobie  kuszący,  muślinowy strój, podobny do 

tego, w którym została przywieziona w zrolowanym dywanie, 

z  tą  różnicą,  że  nie  był  czarny,  lecz  szmaragdowozielony, 

haftowany w złociste ptaki. I podobnie jak wtedy nie miała na 

sobie żadnych dodatkowych osłon, żadnej bielizny. 

 - Jeste

ś! - wykrzyknął uradowany na jej widok. 

 -  Jestem, m

ój  władco  -  odezwała  się  z  figlarnym 

uśmiechem,  jednocześnie  składając  mu  przesadnie  niski 

ukłon.  -  Czekam na ciebie w pustynnym obozie Beduinów, 

dokładnie takim samym, jak prawdziwy, chociaż niestety bez 

wielbłądów.  Chciałam  je  tu  sprowadzić,  ale  Alice  doszła  do 

wniosku, że koszty byłyby niebotycznie wysokie, zupełnie jak 

background image

te  góry  dookoła.  -  Wskazała  na  otaczające  dolinę  strzeliste 

wierzchołki. 

Szejk u

śmiechnął się. 

 -  Dla kogo

ś,  k to  jak  ja  n ie  był  w  p u stynnym obozie od 

przeszło  dziesięciu  lat,  ta  dekoracja,  jaką  tu  stworzyłaś,  jest 

wystarczająco sugestywna, nawet bez wielbłądów - stwierdził. 
-  A najbardziej sugestywny ze wszystkiego jest twój strój  - 

dodał,  wpatrując  się  w  przejrzysty  niczym  klarowna  morska 

woda  szmaragdowy  muślin,  pod  którym  rysowały  się 

wdzięcznie kształty jej zgrabnego, smukłego ciała. 

 -  To str

ój  nałożnicy  z  królewskiego  haremu  -  wyznała, 

lekko się rumieniąc. 

 -  W

łaśnie!  Skoro  już  się  tak  ubrałaś,  to  teraz  pójdź  w 

moje ramiona  - 

zażądał.  -  I  całuj  mnie,  Zaro,  całuj,  całuj, 

całuj! 

 - Z przyjemno

ścią, mój niecierpliwy władco. - Podbiegła 

do niego i zarzuciła mu ręce na szyję. 

Obj

ął ją wpół i przyciągnął mocno do siebie. Złączyli się 

wargami  w  namiętnym,  gorącym  pocałunku  i  trwali  w  tym 
ze

spoleniu długo, bardzo długo. Aż w końcu oderwał usta od 

jej warg i rozgorączkowany wyszeptał: 

 -  Przejd

źmy  teraz  do  naszego  namiotu.  Tam  będziemy 

mogli pozwolić sobie na więcej, na znacznie więcej niż tutaj, 
na oczach ludzi. 

 -  Najpierw zjedzmy posi

łek  -  zaproponowała  i 

poprowadziła go do ogniska. 

Zasiedli przy ognisku, na rozes

łanym  bezpośrednio  na 

pustynnym piasku wielobarwnym dywanie. Zaczęli posilać się 

egzotycznymi  owocami  i  upieczonymi  na  rożnie  soczystymi 

kawałkami  mięsa,  wybierając  dla  siebie  nawzajem 

najsmaczniejsze  kąski.  Płonące  żywiczne  polana  rytmicznie 

trzaskały  i  pachniały  niczym  balsam,  a  płomienie  ogniska 

background image

rozświetlały  purpurowym  blaskiem  coraz  głębszą  ciemność 

zapadającej stopniowo nocy. 

W kt

órymś  momencie  z  oddali,  z  głębi  obozowiska, 

zacz

ęła dobiegać zmysłowa orientalna muzyka, wykonywana 

na egzotycznych instrumentach przez specjalnie sprowadzony 

na ten wieczór zespół. 

 - Cudownie graj

ą - zauważył szejk. 

 -  S

ą też niezwykle atrakcyjne tancerki, potrafią wykonać 

perfekcyjny taniec brzucha. 

Chcesz je zobaczyć? - zapytała go 

Zara. 

Pokr

ęcił przecząco głową. 

 - Chc

ę zobaczyć tylko ciebie... całkiem nagą... w naszym 

namiocie  - 

szepnął.  -  I  chcę  cię  wreszcie  posiąść  po  tych 

trzech  nieskończenie  długich  dniach  i  jeszcze  dłuższych 
samotnych nocach wyczekiwania. 

Szejk zapali

ł nastrojową oliwną lampę i wprowadził Zarę 

do  namiotu.  Stanęła  pośrodku,  w  migotliwym  świetle 

niewielkiego  płomienia,  wyraźnie  zawstydzona,  zakłopotana, 

spłoszona. 

 - Boisz si

ę? - spytał ją szejk. 

 - Tak. Nawet bardzo - szepn

ęła. 

 - Dlaczego, Zaro? - zdziwi

ł się. 

 -  Bo ta noc,.. Ta dzisiejsza noc mo

że  wiele  pomiędzy 

nami zmienić. Bardzo wiele - wyjaśniła po chwili wahania. 

 - Dlaczego, Zaro? - powt

órzył. 

 - Bo dotychczas byli

śmy obydwoje wolni, niezależni, a ta 

noc w pewien sposób 

nas  połączy.  Tego,  co  się  pomiędzy 

nami  stanie,  nie  będzie  można  już  potem  ani  cofnąć,  ani 

wymazać.  To  będzie  taki...  nieodwracalny...  akt  zespolenia  - 

wykrztusiła. 

 -  Obawiasz si

ę mnie? - zapytał szejk. - Może z powodu 

tych mrożących krew w żyłach historii, jakie słyszałaś o mnie 
w domu swego ojczyma, w Rahmanie? 

background image

 -  Tak  -  potwierdzi

ła  Zara,  nie  chcąc  nadal  kłamać.  -  W 

domu  ojczyma  od  dziecka  słyszałam,  że  jesteś 

niebezpiecznym  człowiekiem,  zbrodniarzem,  zabójcą,  który 

uciekł z kraju w niesławie. 

 -  Nikogo  nie zabi

łem  -  zapewnił  z  powagą.  -  Mogę 

przysiąc! 

Spojrza

ła  przenikliwie  w  jego  czarne  oczy.  Nie  opuścił 

pałającego  wzroku,  patrzył  jej  prosto  w  twarz,  odważnie, 
dumnie, szczerze. 

 - Nie musisz przysi

ęgać, wierzę ci - szepnęła. 

 - Dzi

ęki! 

 - Nie musisz mi te

ż dziękować. 

 - A mog

ę ci zadać pytanie? 

 - Jedno pytanie? - pr

óbowała się upewnić, ogarnięta nagłą 

falą  niepokoju,  że  szejk,  zamiast  gry  miłosnej,  podejmie 

indagacje i zmusi ją do powiedzenia o sobie całej prawdy, a 

zatem również tego wszystkiego, co jednak chciała przed nim 

ukryć. 

 - Na pocz

ątek jedno - odpowiedział wymijająco. 

 - Prosz

ę, pytaj - zgodziła się w obawie, że sprzeciw z jej 

strony  tylko  pobudzi  jego  dociekliwość.  -  Pytaj, o co tylko 
chcesz. 

 - Jak to si

ę stało, że znalazłaś się w pałacu króla Hakema? 

 - M

ój ojczym mnie tam wysłał - odparła. 

 -  Po co? Chcia

ł,  żebyś  została  moim  urodzinowym 

prezentem? 

 -  Nie  -  zaprzeczy

ła  Zara.  -  Chciał,  żebym  została  drugą 

żoną króla. 

Us

łyszawszy  te  słowa,  szejk  Malik  zmarszczył  brwi. 

Przypomniał sobie telefoniczną rozmowę z kuzynem i zaczął 

kojarzyć  w  myślach  pewne  fakty.  Jednakże,  starając  się  nie 

formułować  przedwcześnie  wniosków  idących  zbyt  daleko, 

stwierdził tylko: 

background image

 - Hakem zbyt kocha Rash

ę, żeby brać ślub z jakąkolwiek 

inną kobietą. 

 -  Bardzo j

ą  kocha,  wiem  -  przytaknęła  Zara.  -  Mimo to 

jego  ślub  z  inną  kobietą  jest  możliwy...  w  pewnych 

okolicznościach. 

 - W jakich? 
 - Pod przymusem. 
 - Pod przymusem, powiadasz? - rzuci

ł szejk, mrużąc oczy 

i wpatrując się podejrzliwie w jej zarumienioną pod wpływem 

zakłopotania twarz.  -  A  któż  w  Rahmanie  mógłby,  twoim 

zdaniem,  zmusić  do  czegokolwiek  króla  Hakema  bin  Abdul 
Haidara? 

Zara wzi

ęła głęboki oddech. 

 -  Kadar bin Abu Salman  -  odpowiedzia

ła  lakonicznie.  - 

Zarządca południowej prowincji. 

Szejk Malik podszed

ł do niej i ujął ją lekko za ramiona. 

 - Jeste

ś jego córką? - zapytał. 

 - Jestem jego pasierbic

ą. 

 - Uciek

łaś z pałacu Hakema? 

 - Tak, do ciebie, do Ameryki. 
 - W jaki sposób? 
 - Podst

ępem. 

 - Dlaczego? 
 - 

Żeby nie sprawiać bólu Rashy, a satysfakcji Radarowi - 

wyja

śniła.  -  I  żeby  nie  pozwolić  mojemu  ojczymowi  na 

zdobycie  zbyt  wielkich  wpływów  na  dworze  króla  Hakema. 

Kadar  przy  swoich  nadmiernie  wybujałych  politycznych 

ambicjach  na  pewno  nie  wykorzystałby  ich  dla  dobra  kraju, 

tylko  dla  zaspokojenia  własnej  niepohamowanej  żądzy 

władzy. 

 - Wi

ęc poświęciłaś się dla Rahmanu? 

 - W jakim

ś sensie, podobnie, jak niegdyś ty. 

 - I po

święcasz się dla Rahmanu również teraz? 

background image

 - Teraz ju

ż nie - odparła całkiem szczerze. - W ciągu tych 

trzech dni, które spędziliśmy razem, obudziłeś we mnie... 

 -  Po

żądanie?  -  podpowiedział  jej,  ponieważ  nagle 

umilkła. 

 -  W

łaśnie!  -  przytaknęła  skwapliwie,  by  nie  mówić 

przedwcześnie  o  uczuciach  i  nie  ujawniać  szejkowi  od  razu 
wszystkich tajemnic swojego serca. - 

Teraz nie muszę już się 

poświęcać, bo naprawdę cię pragnę. 

 - Jeste

ś tego w stu procentach pewna? - zapytał. - Bo jeśli 

nie,  to  gotów  jestem  pohamować  własną  namiętność  i 

zrezygnować... 

 -  Nie, Malik!  -  Nie pozwoli

ła  mu  nawet  dokończyć.  - 

Jestem  stuprocentowo  pewna,  że  cię  pragnę!  -  krzyknęła  w 
uniesieniu.  - 

Weź  mnie  w  ramiona!  Jestem  twoja!  Tylko...  - 

zawahała się.  

 -  Jaki jeszcze masz problem, najmilsza?  -  zapyta

ł, 

obejmując ją. - Co cię trapi? 

Opar

ła  głowę  na  jego  ramieniu,  by  w  ten  sposób  ukryć 

mocny rumieniec zawstydzenia, który parzył jej twarz. 

 -  Boj

ę  się,  Malik  -  wykrztusiła  zdławionym  ze 

zdenerwowania  głosem  -  że  będziesz  rozczarowany  moją... 

kompletną...  nieporadnością  w  miłosnym  kunszcie.  Bo 

widzisz, ja... jeszcze nigdy... nie byłam... nie spędziłam nocy... 

z mężczyzną. Ja jestem jeszcze dziewicą! - wyznała. 

 -  Kr

ól  Hakem  bin  Abdul  Haidar  wysłał  do  mnie 

dziewicę?  -  zdumiał  się  szejk.  -  To  przecież  wbrew 

rahmańskim obyczajom! Nie daje się w prezencie dziewic! 

 -  Malik  -  zacz

ęła  wyjaśniać  -  król Hakem nic nie 

wiedział. Ja podstępem zamieniłam się rolami z inną kobietą, 

młodziutką wdową, która miała na imię Matana. 

 -  Aha! Wi

ęc  to  tak  się  odbyło?!  -  Nareszcie wszystko 

zaczęło  mu  się  układać  w  logiczną  całość.  -  Cóż,  więc  raz 

background image

jeszcze  cię  zapytam,  moja  ty  odważna  dziewico.  Czy 

naprawdę chcesz spędzić ze mną tę noc? 

 -  Tak, Malik, tak! Bardzo chc

ę!  -  wyszeptała. I  poddała 

się jego namiętnym pieszczotom. 

Po cudownie upojnej mi

łosnej  nocy  obudził  ją  o  świcie 

kuszący  zapach  kawy.  Wstała  naga  z  posłania  i  wyjrzała 

ostrożnie  z  namiotu.  Malik  przyrządzał  przy  ognisku 

aromatyczny  napar.  Poza  nim  nigdzie  w  pobliżu  nie  było 
nikogo, poniewa

ż  statyści  z  San  Francisco,  którzy  udawali 

koczujących  Beduinów,  zostali  zaangażowani  tylko  na  jeden 

dzień  i  późnym  wieczorem  opuścili  sztuczną  plażę  nad 
jeziorem, zab

ierając wszystkie rekwizyty, łącznie z namiotami 

i kozami. 

 -  Sp

ójrz, jesteśmy zupełnie sami - odezwała się cicho. - 

Tylko we dwoje. 

Szejk u

śmiechnął się do niej. 

 - To wspaniale, najmilsza. W spokoju napijemy si

ę kawy, 

a potem... - 

Znacząco zawiesił głos. 

 - Co potem? - rzuci

ła kokieteryjnie. 

Podszed

ł  do  niej  i  wziął  ją  -  taką  całkiem  nagą  -  w 

ramiona. 

 -  Potem b

ędziemy  się  kochać...  -  zaczął  jej  szeptać 

pomiędzy jednym a drugim pocałunkiem. 

 - I co jeszcze? 
 - I kocha

ć. 

 - I jeszcze. 
 - Kocha

ć. 

 - To wiesz co, Malik? 
 - S

łucham? 

 - Darujmy sobie t

ę kawę - zaproponowała. 

 - Zgoda! - przysta

ł z ochotą. 

I w tym momencie, nim zd

ążyli  skryć  się  w  namiocie  i 

rozpocząć  miłosne  igraszki,  panującą  wokół  ciszę  zakłócił 

background image

warkot samochodowego silnika, z początku stłumiony, lecz z 

każdą chwilą coraz wyraźniej narastający. 

 - Kto

ś tu jedzie - szepnęła Zara. 

 -  Czy to mo

że  ma  być  jakaś  twoja  kolejna  urodzinowa 

niespodzianka dla mnie? - 

zapytał żartobliwym tonem szejk. 

 -  Nie, Malik  -  zaprzeczy

ła  z  powagą.  -  Z  nikim  się  nie 

umawiałam  na  dzisiaj  i  nikogo  tu  do  nas  nad  jezioro  nie 

zapraszałam. 

 - W takim razie wejd

ź do namiotu i na wszelki wypadek 

ubierz  się  -  zarządził  -  a  ja  zaczekam  na  zewnątrz  na 

nieproszonych  gości  i  postaram  się  odprawić  ich  stąd  jak 

najprędzej. 

Ogarni

ęta dziwnym niepokojem Zara bez słowa weszła do 

namiotu i w pośpiechu zaczęła wkładać na siebie wszystko, w 

czym  poprzedniego  dnia  przyjechała  nad  jezioro:  bieliznę, 

spódnicę, bluzkę, sportowe buty. 

Nim zd

ążyła  je  do  końca  zasznurować,  nadjeżdżający 

samochód 

zatrzymał się z piskiem opon gdzieś bardzo blisko 

namiotu.  Po  chwili  ktoś  z  niego  wysiadł,  trzasnąwszy 

drzwiami  i  zaczął  wykrzykiwać  coś  do  Malika...  po 

rahmańsku! 

Przera

żona  Zara  natychmiast  rozpoznała  ten  podniesiony 

męski głos. Był to charakterystyczny, lekko schrypnięty głos 
Kadara bin Abu Salmana, jej ojczyma. 

 - Gdzie ona jest? Mów, niegodziwcze! Mów zaraz, gdzie 

ona jest?! - 

wrzeszczał rozwścieczony Kadar. 

Boj

ąc się, że w napadzie złości może zrobić Malikowi coś 

złego,  wyszła  natychmiast  przed  namiot,  gotowa  bronić 

szejka. 

Ujrzała 

zaparkowaną 

nieopodal 

limuzynę, 

rozgniewanego ojczyma, a także... swoich pięciu przyrodnich 

braci, z obnażonymi sztyletami z rękach. 

 -  Oddaj mi moj

ą córkę, niegodziwcze! - zażądał groźnie 

Kadar. 

background image

 - Twoj

ą córkę? - rzucił dosyć prowokacyjnie Malik. 

 - Nie udawaj, 

że nie wiedziałeś, kim ona jest! 

 - Zara jest tylko twoj

ą pasierbicą. 

 -  C

óż  z  tego,  skoro  ją  kocham  jak  rodzone  dziecko!  - 

obruszył się Kadar. - I pragnę dla niej tylko samego dobra! To 

dlatego oddałem ją królowi Hakemowi za małżonkę! 

 - A kr

ól Hakem, mój kuzyn, oddał ją mnie i ona teraz do 

mnie należy - stwierdził ze stoickim spokojem Malik. 

 -  Niedoczekanie twoje! Pr

ędzej  ty  stracisz  życie,  niż  ja 

stracę moją ukochaną córkę! - wykrzyknął Kadar i skinął na 
uzbrojonych w sztylety synów. 

Otoczyli bezbronnego Malika ciasnym kr

ęgiem, 

uniemożliwiając mu jakikolwiek ruch, jakiekolwiek działanie. 

A Kadar chwycił Zarę za rękę i siłą pociągnął do samochodu. 

 -  Nawet nie pr

óbuj  się  wyrywać,  bo  ten  niegodziwiec 

natychmiast zgin

ie,  przebity  pięcioma  ostrzami  -  przestrzegł 

ją. 

 - Nie róbcie mu krzywdy, ja go kocham - 

jęknęła. 

 -  Straci

łaś  rozum,  dziewczyno?  -  syknął  ojczym, 

wpychając  ją  do  limuzyny  i  blokując  jej  drogę  ucieczki 

własnym ciałem. - Zadurzyłaś się w mordercy? 

 - Malik nie jest morderc

ą, ojcze, to nieprawda. 

 -  Prawda, bez wzgl

ędu  na  to,  co  ci  próbował  wmawiać 

podczas tej kilkudniowej znajomości! On jest mordercą, Zara, 
jest morderc

ą  twojego  brata  Dżeba!  -  Wypowiedziawszy te 

złowrogie słowa, Kadar dał synom znak do odwrotu. 

Nie opuszczaj

ąc noży, posłusznie cofnęli się i wsiedli do 

obszernej  limuzyny.  Zatrzasnęli  za  sobą  drzwi.  Paz, 

najmłodszy  z  braci,  usiadł  za  kierownicą  i  uruchomił  silnik. 

Samochód ruszył i pomknął w stronę San Francisco, uwożąc 

zapłakaną Zarę. 

A bezradny szejk Malik pozosta

ł  sam  nad  jeziorem, 

zupełnie  nieoczekiwanie  pozbawiony  towarzystwa  pięknej 

background image

Zary,  która  była  prawdziwie  królewskim  prezentem 
urodzinowym. 

background image

ROZDZIA

Ł SIÓDMY 

Pa

łac  króla  Hakema  bin  Abdul  Haidara,  królestwo 

Rahmanu 

 -  Ona nale

ży  do  mnie,  więc  chcę  ją  jak  najszybciej 

odzyskać!  -  oświadczył  kategorycznym  tonem  szejk  Malik, 

stanąwszy naprzeciwko królewskiego tronu. 

Hakem bin Abdul Haidar zmierzy

ł  go  ironicznym 

spojrzeniem. 

 - W dosy

ć oryginalny sposób witasz swojego króla, Malik 

stwierdził  z  przekąsem.  -  Ech, to chyba przez te 

amerykańskie  demokratyczne  obyczaje,  którymi  zdążyłeś 

nasiąknąć  przez  te  dziesięć  lat!  -  dodał  z  westchnieniem, 

kręcąc głową na znak dezaprobaty. 

 -  Wybacz, kuzynie  -  zreflektowa

ł  się  szejk  i  złożył 

Hakemowi należny mu niski ukłon. - Bądź pozdrowiony! 

Kr

ól z ukontentowaniem skinął głową. 

 - Mimo wszystko, mi

ło cię widzieć, Malik - powiedział. - 

Pozwól  ze  mną,  pójdziemy  tam,  gdzie  będziemy  mogli 

spokojnie  porozmawiać.  -  Wstał  i  wyprowadził  szejka  z 
przeznaczonego do oficjalnych audiencji salonu tronowego, w 
którym 

się  spotkali  natychmiast  po  przyjeździe  Malika  z 

lotniska. Król poprowadził szejka w głąb swoich prywatnych 
apartamentów. 

Pokoje, przez kt

óre kolejno przechodzili, należały niegdyś 

do  ojca  Malika  i  teraz  należałyby do niego, gdyby nie 

zrezygnował  przed  dziesięciu  laty  z  sukcesji  tronu  i  nie 

opuścił  królestwa  Rahmanu.  Zdawał  sobie  z  tego  sprawę,  a 

jednak nie odczuwał już ani żalu, ani gniewu. 

Czy

żby  to  czas  uleczył  moje  rany?  -  pytał  siebie  w 

myślach, idąc za królem doskonale zapamiętaną z dzieciństwa 

i  wczesnej  młodości  amfiladą  komnat.  Czy  raczej  pewna 

jasnowłosa,  zielonooka  dziewczyna  o  złotym  sercu  i 

przenikliwym umyśle? 

background image

 - Usi

ądźmy tutaj - zadecydował Hakem, kiedy znaleźli się 

w niewielkim, ustronnym gabinecie

,  tworzącym  wraz  z 

salonikiem i sypialnią jego najbardziej osobiste królestwo. 

Zaj

ęli  miejsca  w  głębokich  skórzanych  fotelach, 

ustawionych  po  przeciwnych  stronach  okrągłego  niskiego 

stolika  o  bogato  rzeźbionych  nogach  i  blacie  misternie 
intarsjowanym orien

talną  mozaiką  z  najszlachetniejszych 

gatunków drewna. 

 - Odmieni

ła cię ta Ameryka, Malik, nie sposób tego ukryć 

odezwał się król. 

 -  Moje przystosowanie si

ę  do  tamtejszych  obyczajów 

było konieczne, kuzynie, skoro musiałem opuścić własny kraj 

stwierdził szejk. 

 - Nie tyle musia

łeś, ile chciałeś. 

 -  Raczej: zdecydowa

łem  się  -  uściślił  Malik.  - 

Zdecydowa

łem się wyjechać, jak pamiętasz, pragnąc uchronić 

kraj  przed  sporami  i  waśniami,  a  może  nawet  przed 

bratobójczą walką. Pozostawiłem ci tron Rahmanu, kuzynie. 

 - I wszystkie tutejsze problemy! - wtr

ącił król. - Owszem, 

straciłeś koronę, to prawda, ale w zamian zyskałeś w Stanach 

Zjednoczonych osobistą niezależność i święty spokój - dodał z 

leciutką, niemniej jednak wyraźnie słyszalną nutą zazdrości w 

głosie. 

 - Zyska

łem spokój, powiadasz. A cóż to, twoim zdaniem, 

znaczy? - 

spytał szejk. 

 - A cho

ćby to, Malik, że nie musiałeś przez te wszystkie 

lata myśleć o Kadarze bin Abu Salmanie, o jego niezdrowych 
ambicjach i niecnych intrygach. 

 - Ale teraz musz

ę! - żachnął się szejk. 

 - Fakt - przyzna

ł Hakem. - Jeśli w istocie chcesz odzyskać 

tę jasnowłosą dziewczynę... 

 -  Ja j

ą  muszę  odzyskać,  kuzynie!  -  wykrzyknął  Malik, 

ośmielając się przerwać królowi. 

background image

 - Musisz? - rzuci

ł Hakem. 

 -  Zrozum, 

że ja po prostu nie mogę bez niej żyć! Jeżeli 

Kadar  nie  odda  mi  jej  po  dobroci,  to  osobiście  wyruszę  na 

południe i odbiorę mu ją podstępem albo siłą. 

Kr

ól w zadumie pokiwał głową. 

 -  Strasznie porywczy jeste

ś,  Malik,  niesamowicie 

popędliwy  -  stwierdził.  -  Gdybyś  teraz,  kiedy  już 
dopro

wadziłeś Kadara do wściekłości, pojawił się na południu 

Rahmanu,  czyli  tam,  gdzie  on  ma  władzę  i  setki 

popleczników,  to  pewnie  natychmiast  zniknąłbyś  bez  śladu  i 
tyle! Wedle oficjalnej wersji zarz

ądcy prowincji zaginąłbyś na 

przykład na pustyni albo coś w tym rodzaju. Więc lepiej się 

tak nie śpiesz z wyprawą w tamte strony! 

 - To co w takim razie mam robi

ć? 

 -  Przede wszystkim napij si

ę  ze  mną  kawy,  Malik, 

prawdziwie orientalnej, zaprawionej kardamonem i innymi 

korzeniami,  takiej,  jakiej  z  całą  pewnością  nie dostaniesz 
nigdzie w Ameryce  - 

zaproponował  z  trochę  tajemniczym 

uśmiechem król Hakem. 

 - A potem? 
 -  A potem, gdy ju

ż  ta  wspaniała  kawa  odpowiednio 

rozjaśni  nam  obydwu  umysły,  porozmawiamy  i  może  coś 
wspólnie zaplanujemy. 

Kr

ól nie musiał dzwonić na służbę, bowiem aromatyczny 

mocny  napar  stał  już  zawczasu  przygotowany  w  wysokim 

srebrnym dzbanie. Osobiście nalał Malikowi i sobie kawy do 

filiżanek. 

 -  Dobra, prawda?  -  rzuci

ł  z  uśmiechem,  kiedy  obydwaj 

wypili już po pierwszym łyku. 

 -  Doskona

ła  -  przytaknął  szejk,  delektując  się 

wyśmienitym, niepowtarzalnym smakiem rahmańskiej kawy. 

background image

Przez d

łuższą chwilę pili kawę w milczeniu, popatrując na 

siebie od czasu do czasu. Aż w końcu król Hakem bin Abdul 

Haidar powrócił do przerwanej rozmowy. 

 -  Co do Kadara i jego jasnow

łosej  pasierbicy  imieniem 

Zara...  - 

odezwał  się.  -  Nawiązując  do  naszej  rozmowy 

telefonicznej sprzed kilku dni, winien ci jestem kilka 

wyjaśnień.  Otóż,  Kadar  bin  Abu  Salman  ofiarował  mi Zarę 

jako drugą żonę w związku z faktem, że moja pierwsza żona, 
R

asha, wydała jak dotychczas na świat tylko trzy córki i nie 

dała mi, niestety, męskiego potomka. 

 - Kadar da

ł ci swoją pasierbicę, żeby urodziła ci syna, czy 

tak? - 

upewnił się szejk. 

 -  W

łaśnie!  -  przyświadczył  król.  -  Mnie syna, a jemu 

wnuka, który w prz

yszłości przejąłby po mnie tron Rahmanu. 

 -  Kadar bin Abu Salman, jako dziadek nast

ępcy  tronu, 

zyskałby ogromne polityczne wpływy w królestwie Rahmanu 

zauważył szejk. 

 -  Ma si

ę  rozumieć!  -  przytaknął  król  Hakem.  -  Na to 

właśnie  liczył  i  dlatego  tak  bardzo  nalegał,  żeby  mój  ślub  z 

Zarą  odbył  się jak  najprędzej,  zanim  jeszcze  Rasha  wyda  na 

świat nasze czwarte dziecko. 

 - Ale przeliczy

ł się, stary intrygant! 

 -  Ot

óż  to!  Kadar  przeliczył  się,  ponieważ  Zara,  zanim 

jeszcze  doszło  do  zaślubin,  zniknęła  bez  śladu  z mojego 

królewskiego pałacu. 

 -  Naprawd

ę zniknęła z pałacu bez twojego królewskiego 

udziału,  kuzynie?  -  zapytał  z  odrobiną  niedowierzania w 

głosie szejk.  

 -  Naprawd

ę,  Malik,  wyłącznie  z  własnej  inicjatywy  - 

potwierdził  z  powagą  król  Hakem.  -  Sama,  w  całkowitej 

tajemnicy, nakłoniła pewną kobietę imieniem Matana, młodą 

wdowę,  która  miała  być  urodzinowym  podarunkiem  dla 

ciebie,  by  ta  zrzekła  się  swojej  roli  na  jej  korzyść.  I  jako 

background image

„prezent dla szejka" wyjechała do Ameryki pod eskortą moich 
dworzan. 

 - I mia

ła zamiar pozostać w Ameryce na dłużej, kuzynie, 

być może nawet na zawsze, ale porwano ją i pod przymusem 
sprowadzono z powrotem do Rahmanu!  -  wszed

ł  królowi  w 

słowo zbulwersowany szejk Malik. 

 - Uczyni

ł to jej ojczym wraz ze swoimi pięcioma synami! 

Król Ha

kem bin Abdul Haidar pokiwał głową. 

 -  C

óż,  Kadar  miał  prawo  to  uczynić,  skoro  okazała  mu 

nieposłuszeństwo  i  wbrew  jego  woli  udała  się  w  zamorską 

podróż,  na  domiar  złego  na  spotkanie  z  obcym  mężczyzną  - 
rzuci

ł. 

 -  W Ameryce to, co Kadar uczyni

ł,  jest  karygodnym 

bezprawiem! - 

wykrzyknął z oburzeniem szejk. 

Kr

ól machnął lekceważąco ręką. 

 - Ale w my

śl naszych rahmańskich praw Zara nie została 

skrzywdzona - 

stwierdził. - Tak czy inaczej, po tym, co zaszło, 

raczej nie kwalifikuje się już na królewską małżonkę. 

 -  Martwi ci

ę  to,  kuzynie?  Hakem  uśmiechnął  się  i 

zaprzeczył. 

 - Raczej nie, Malik. A ciebie? Szejk wzruszy

ł ramionami 

i odparł: 

 - Mnie r

ównież nie, skoro pragnę Zary dla siebie! 

 -  A zatem problem konfliktu pomi

ędzy nami dwoma nie 

wchodzi  w  grę  -  zauważył  z  nie  ukrywanym  zadowoleniem 
król Hakem. 

 -  Na szcz

ęście nie  ma  mowy  o  konflikcie  między  nami, 

kuzynie  - 

potwierdził,  również  nie  kryjąc  zadowolenia  szejk 

Malik. 

 -  Pozostaje nam zatem do rozwi

ązania  jedynie  problem 

uwolnienia Zary z rąk Kadara - przypomniał król. 

Szejk wypi

ł  resztkę  kawy,  odstawił  filiżankę  i  z 

rozmachem palnął się dłonią w czoło. 

background image

 -  Kuzynie!  -  wykrzykn

ął  z  entuzjazmem.  -  Mam chyba 

pomysł! 

 - Mów szybko, jaki?! - 

żywo zainteresował się król. 

 - A ja ca

ły zamieniam się w słuch. 

 -  Czy naprawd

ę  słuch  mnie  nie  myli?!  -  wykrzyknęła 

zdumiona Zara do najmłodszego ze swoich przyrodnich braci, 

Paza,  gdy  ten  przekazał  jej  najświeższą  wiadomość  z 

królewskiego pałacu. 

Paz pokr

ęcił przecząco głową. 

 - Wiem, 

że trudno ci w to uwierzyć - stwierdził - tak samo 

zresztą,  jak  mnie.  Jednak  król  Hakem  bin  Abdul  Haidar 

naprawdę  żąda,  abyś  niezwłocznie  stawiła  się  przed  jego 
obliczem. 

 -  Ale po co?  -  dziwi

ła  się  Zara.  -  W jakim celu mam 

stanąć przed królem? 

 -  Zdaniem naszego czcigodnego ojca, król Hakem albo 

c

hce,  żebyś  osobiście  mu  się  wytłumaczyła  ze  swego 

karygodnego wybryku i poprosiła o przebaczenie, albo... 

 - Paz zawiesi

ł znacząco głos. 

 -  Albo co?  -  rzuci

ła  niecierpliwie  Zara,  obawiając  się 

czegoś znacznie gorszego niż kajanie się przed królem, bodaj 
na 

klęczkach. 

 - Albo zamierza mimo wszystko doprowadzi

ć do swoich 

za

ślubin z tobą, jako dragą po Rashy królewską małżonką. 

 -  Nie, nie, to niemo

żliwe!  -  wykrzyknęła  Zara.  - 

Królewskie zaślubiny są już absolutnie niemożliwe po tym, co 

zaszło między mną a szejkiem w Ameryce! 

 - Wi

ęc jednak byliście kochankami? - spytał Paz. 

 -  Mia

łeś  w  tej  kwestii  jakiekolwiek  wątpliwości?  - 

odpowiedziała pytaniem na pytanie. 

Paz ci

ężko westchnął i bezradnie wzruszył ramionami. 

 - Ja z tego prawie nic nie rozumiem, Zaro - przyzna

ł. 

background image

 -  Czy ty kompletnie straci

łaś  zdolność  odróżniania 

dobrych  uczynków  od  złych?  Czy  ty  zupełnie  straciłaś 

poczucie  honoru  i  poczucie  obowiązku  wobec  rodziny? 

Oddałaś się temu mężczyźnie, żeby... 

 - 

Żeby  uniemożliwić  ojcu  zmuszenie  mnie  do 

niechcianego 

małżeństwa z królem Hakemem! - weszła mu w 

słowo. 

 - Do ma

łżeństwa, którego król Hakem również nie chciał! 

 - Jeste

ś tego pewna? 

 - Tak - potwierdzi

ła Zara z przekonaniem. - Tak samo, jak 

jestem pewna, że szejk Malik Haidar nie zabił naszego brata 

Dżeba. 

Paz spojrza

ł na nią z ukosa. 

 - Zabi

ł go - mruknął, pośpiesznie opuściwszy głowę. 

 - Nie wierz

ę! - wykrzyknęła. - Jak to się stało? Jak doszło 

do tego wypadku? Opowiedz mi!  - 

domagała  się  od  brata 

dokładniejszych wyjaśnień. 

 -  Nie pami

ętam  -  odparł  wymijająco  Paz,  -  Byłem 

wówczas jeszcze mały, nie pamiętam szczegółów. 

 - Pami

ętasz, Paz, tylko nie chcesz mówić. Dlaczego? 

 -  Twoja matka... nigdy nie chcia

ła...  żeby  ci  o  tym 

opowiadać... - wykrztusił. 

 -  Moja matka ju

ż  nie  żyje,  więc  mów!  -  zażądała.  Paz, 

dziw

nie  zdeprymowany  i  najwyraźniej  niezdolny  w tym 

momencie do przeciwstawienia si

ę przyrodniej siostrze, zaczaj 

niechętnie wspominać: 

 -  To by

ło  przeszło  dziesięć  lat  temu.  Szejk  Malik 

przyjechał  w  odwiedziny  do  naszego  brata  Asima,  z  którym 

się wówczas blisko przyjaźnił i... 

 - Tak? 
 -  .. .i pok

łócił  się  z  nim  o  coś  -  dokończył  po  chwili 

wahania Paz. 

 - O co si

ę pokłócili? - spytała Zara. 

background image

 -  Nie pami

ętam.  Może  chodziło  o  jakieś  sprawy 

polityczne? A może o kobietę? Nie mam pojęcia. Wiem tylko, 

że to była bardzo gwałtowna kłótnia. 

 - Czym si

ę skończyła? 

 -  Tym, 

że  szejk  Malik  wpadł  we  wściekłość.  W 

prawdziwą furię! 

 - I co robi

ł? 

 -  Krzycza

ł!  Przeklinał!  Odgrażał  się,  że  zniszczy  dom 

naszego  ojca!  I  cały  jego  ród!  W  końcu,  trzasnąwszy 

drzwiami,  wypadł  na  dziedziniec naszego domu. A na 

dziedzińcu bawił się pod drzewem nasz mały Dżeb. 

 -  Nie wierz

ę,  że  Malik  mógłby  go  zabić,  nawet  w 

największej  złości!  Nie  wierzę,  że  mógłby  zabić  niewinne 
dziecko! - 

wykrzyknęła Zara. 

 -  D

żeb  bawił  się  wtedy  pod  drzewem,  w  jego  cieniu  - 

kontynuował Paz, ignorując ją całkowicie. - Kiedy nasz ojciec 

wybiegł  na  dziedziniec,  ujrzał  swojego  małego  synka 
przygniecionego do pnia przez terenowy wóz szejka Malika. 

Mały Dżeb umierał, a szejk stał obok i spokojnie przyglądał 

się temu. 

Zara rozp

łakała się. 

 -  To nie mog

ło być tak, jak ty mówisz! Musi być jakieś 

inne wyjaśnienie! To na pewno nie Malik zabił Dżeba! To na 
pewno nie on! - 

powtarzała z uporem przez łzy. 

 -  Do

ść!  -  wrzasnął  zniecierpliwiony  Paz.  -  Przyjmij do 

wiadomości to, co ci powiedziałem i nie próbuj z nikim innym 

o  tym  rozmawiać,  a  zwłaszcza  z  naszym  ojcem!  Chyba  że 

chcesz  sprowadzić  na  siebie  jeszcze  większy  niż  dotąd  jego 

gniew!  Bądź  chociaż  raz  rozsądna,  Zaro.  Nie  drażnij  ojca. 

Poproś go o przebaczenie. 

Wci

ąż pochlipując, Zara przecząco pokręciła głową. 

 -  To Malika powinnam poprosi

ć,  by  mi  wybaczył  - 

stwierdziła. 

background image

 - On mia

łby ci coś wybaczyć? - zdumiał się Paz. - A cóż 

takiego? 

Zara otar

ła  łzy  i  patrząc  mu  śmiało  prosto  w  oczy, 

odpowiedziała: 

 -  To, 

że podstępem wdarłam się do jego domu - zaczęła 

wyliczać. - To, że nie powiedziałam mu, kim jestem. To, że go 

naraziłam na brutalną agresję ze strony ojca i was wszystkich, 

moich przyrodnich braci... nożowników! 

 -  Przecie

ż  nie  uczyniliśmy  mu  żadnej  krzywdy  tymi 

sztyletami. 

 -  Na szcz

ęście!  -  wykrzyknęła  Zara.  -  Bo  jeślibyście  to 

zrobili, gdyby szejk Malik zginął z ręki któregoś z was, to ja 

też bym się zabiła z rozpaczy. 

 - Kochasz go? - spyta

ł Paz. 

 - Tak, kocham - potwierdzi

ła Zara. 

 - Wi

ęc musisz zdławić to uczucie w swoim sercu, musisz 

wyrzec się go jak najszybciej raz na zawsze. 

 - Dlaczego? 
 -  Bo ojciec nigdy ci na to pozwoli. On, Kadar bin Abu 

Salman, nigdy nie pozwoli ci kocha

ć  człowieka,  który  zabił 

mu syna, nigdy nie pozwoli ci do niego odejść, choćby miał 

cię tu więzić do końca życia. 

 - Sprzeciwi

ę się mu! - wybuchnęła Zara. - Ucieknę! 

 -  Ju

ż  raz  przecież  uciekłaś,  no  i  co  z  tego?  -  rzucił 

drwiącym  tonem  Paz.  -  Ojciec  cię  znalazł,  nawet  na  drugim 

końcu  świata,  w  Kalifornii,  w  Stanach  Zjednoczonych. 

Odnalazł cię i sprowadził z powrotem. Jest zbyt potężny, byś 

mogła mu się skutecznie sprzeciwić. Zbyt wiele może. Pomyśl 

tylko,  co  zrobił  kiedyś  z  Malikiem,  prawowitym  następcą 

rahmańskiego  tronu!  Wygnał  go  z  kraju  i  nie  pozwolił  mu 

zostać  królem!  Z  tobą  tym  bardziej  może  zrobić,  co tylko 
zechce. 

background image

 -  A jednak, mimo nacisk

ów,  nie  zdołał  mnie  zmusić, 

żebym  została  drugą  żoną  króla  Hakema  -  zauważyła  z 

przekąsem Zara. 

 -  Tak my

ślisz?  A  jeśli  król  Hakem  wzywa  cię  teraz 

właśnie po to, aby wziąć z tobą ślub? 

 -  To po raz drugi znajd

ę sposób, żeby do tego ślubu nie 

doszło! 

 - Ech, Zara! - westchn

ął Paz i lekceważąco machnął ręką. 

Każdy cud ma to do siebie, że zdarza się tylko jeden raz. A 

nasz  ojciec,  Kadar  bin  Abu  Salman,  jest  już  takim 

człowiekiem, że zawsze, prędzej czy później, osiąga cel, który 

sobie wyznaczył. 

 - Narobi

łaś sporego galimatiasu, dziewczyno! - stwierdził 

król Hakem bin Abdul Haidar, gdy zalękniona Zara stanęła w 

milczeniu przed jego obliczem w sali tronowej pałacu. - I teraz 

trzeba znaleźć jakiś sensowny sposób na jego uporządkowanie 

dodał z powagą. - Wciąż jeszcze się zastanawiam, co zrobić, 

ale  myślę  ostatnio  coraz  częściej,  że  sposobem  najlepszym  i 

najrozsądniejszym ze wszystkich możliwych byłby ślub. 

 -  Czy... nasz 

ślub...  czcigodny  panie?  -  wykrztusiła 

zbulwersowana. 

 -  Wci

ąż  jeszcze  się  zastanawiam,  wciąż  jeszcze  myślę  - 

powtórzył enigmatycznie król, - I wkrótce zapewne podejmę 

ostateczną  decyzję  -  dodał  po  chwili.  -  A tymczasem 

postanowiłem,  że  nie  wrócisz  już  na  południe,  do  domu 
swojego ojca, Kadara bin Abu Salmana, tylko pozostaniesz 

tutaj, w moim pałacu. 

 - Czy m

ój ojciec się na to zgodził? - odważyła się zapytać 

Zara. 

Kr

ól Hakem wzruszył ramionami i odparł: 

 -  Tw

ój ojciec musiał się zgodzić, skoro taka właśnie jest 

moja wola, a ja jestem jego królem! A zatem... 

background image

W tym momencie do tronowej komnaty wsun

ął  się 

dyskretnie  ktoś  z  pałacowej  służby  i  szeptem  przekazał 

Hakemowi jakąś wiadomość. 

 - Pilne sprawy mnie wzywaj

ą, a zatem musimy przerwać 

naszą rozmowę - oznajmił monarcha, podnosząc się z tronu i 

nie  kończąc  poprzedniego zdania  -  Pospaceruj sobie 

tymczasem po ogrodzie, być może wezwę cię nieco później. 

Zara sk

łoniła  się  w  milczeniu  i  pośpiesznie  opuściła 

królewską komnatę. 

Poczu

ła  ulgę,  znalazłszy  się  w  ogrodzie,  poza  murami 

pałacu,  wśród  bujnej,  wypielęgnowanej  roślinności.  Zieleń 

koiła  jej  wzrok,  śpiew  ptaków  zachwycał  słuch,  zapach 

kwiatów odurzał ją i wprawiał w stan rozmarzenia. 

Zacz

ęła  sobie  wyobrażać,  że  oto  w  królewskim  ogrodzie 

spotyka  nieoczekiwanie  ukochanego  mężczyznę.  Zaczęła 

sobie wyobrażać, że oto szejk Malik Haidar wyłania się nagle 

zza jakiejś zielonej ściany, idzie w jej stronę alejką, zbliża się 

coraz  bardziej  i  w  końcu,  stanąwszy  naprzeciwko,  w 

odległości  zaledwie  dwu  lub  trzech  kroków,  mówi  do  niej 

łagodnym tonem: 

 -  Witaj, najmilsza! To wspaniale, 

że  znowu  się 

spotykamy! 

background image

ROZDZIA

Ł ÓSMY 

Wyobra

żenie  było  tak  wyraziste,  tak  plastyczne,  tak 

namacalne,  że  usłyszawszy  słowa  szejka,  Zara  zaczęła  się 

gorączkowo  zastanawiać,  czy  wytwór  jej  imaginacji  nie 

urzeczywistnił się w zupełnie nieoczekiwany sposób. 

 -  Czy to naprawd

ę  ty?  -  szepnęła  oszołomiona,  kiedy 

szejk Malik podszedł do niej jeszcze bliżej i ujął ją delikatnie 
za ramiona. - 

Czy może jednak tylko jakaś nierealna postać z 

moich marzeń? 

 -  To ja, moja najmilsza, jak najbardziej ja, we w

łasnej 

najprawdziwszej osobie  - 

zapewnił  ją.  -  Przyjechałem 

specjalnie do ciebie, a właściwie to... po ciebie - poprawił się. 

 - Czy król Hakem bin Abdul Haidar o tym wie? - 

spytała 

pośpiesznie,  zaniepokojona  w  najwyższym  stopniu  o  jego 

osobiste bezpieczeństwo. 

 - Oczywi

ście! - odparł z uśmiechem szejk. - Jest przecież 

tutaj gospodarzem. 

 -  A ty przypadkiem nie jeste

ś  nieproszonym  gościem  w 

Rahmanie? Nie jesteś kimś, kto mógłby zostać uznany przez 

króla na przykład za politycznego intryganta albo, co gorsza, 
za niebezpiecznego spiskowca? - pr

óbowała się upewnić. 

 -  Nie jestem, z ca

łą  pewnością  nie  jestem  -  uspokoił  ją 

szejk.  - 

Przebywam  w  królewskim  pałacu  za  zgodą  mojego 

kuzyna Hakema. 

 -  Chcesz powiedzie

ć,  że  król  Hakem  cię  zaprosił?  - 

rzuciła z niedowierzaniem Zara. 

Malik u

śmiechnął się ponownie. 

 - M

ój kuzyn, król Hakem bin Abdul Haidar, nie zapraszał 

mnie  wprawdzie  do  Rahmanu,  ale  też  nie  zabronił  mi 
przyjazdu - 

wyjaśnił. - Najwyraźniej nie ma do mnie żadnych 

pretensji o to, co zaszło w Ameryce pomiędzy tobą a mną. 

 -  Troch

ę  to  dziwne,  ale  do  mnie  też  chyba  nie  żywi 

szczególnej urazy o to, że podstępem wydostałam się z pałacu 

background image

i  poleciałam  do  Stanów  Zjednoczonych,  do  ciebie,  jako 
urodzinowy prezent  - 

powiedziała  z  lekką  zadumą  Zara.  - 

Rozmawiał  dzisiaj  ze  mną  całkiem  spokojnie,  wspominał 

nawet o ślubie. 

 -  Chcia

łabyś  zostać  jego  drugą  żoną?  -  spytał  szejk,  z 

wyraźną nutą niepokoju w głosie. 

 -  Nie, Malik!  -  zaprzeczy

ła  energicznie  Zara.  -  Przecież 

wiesz  doskonale,  że  nie!  Chcę  tylko  ciebie!  -  zapewniła  ze 

łzami wzruszenia w oczach. 

 -  Wi

ęc  broń  się  przed  królewskim  małżeństwem  - 

stwierdził szejk. 

 -  Tylko jak?  -  zafrasowa

ła  się.  -  Skoro król Hakem nie 

pogniewał się na mnie nawet o to, że uciekłam z Rahmanu i 

zostałam w Ameryce twoją kochanką... 

 - ...to powiedz mu, 

że nosisz moje dziecko - zasugerował 

Malik, wchodząc jej w słowo. 

Spojrza

ła  na  niego  z  ukosa  spod  zmarszczonych  brwi, 

najwyraźniej mocno zaskoczona tym, co usłyszała. 

 -  Przecie

ż  nie  mogłabym  wiedzieć  już  w  tej  chwili,  że 

jestem  z  tobą  w  ciąży!  -  żachnęła  się.  -  Nie  mogłabym  już 

teraz mieć pewności... 

 -  Powiedz, 

że to przeczucie - przerwał jej znowu. - I że 

trzeba poczekać, czy się sprawdzi, czy nie. 

 - A je

śli nie? 

Szejk przyci

ągnął  ją  do  siebie, objął  mocno  ramionami  i 

szepnął jej czule do ucha: 

 - Nic si

ę nie bój, najmilsza. Po to właśnie tu jestem, żeby 

się  sprawdziło.  Będę  odwiedzał  cię  każdej  nocy  w  twoim 
pokoju. 

 - Ale to przecie

ż może być niebezpieczne dla ciebie i dla 

mnie! - 

Na samą myśl o takich nocnych spotkaniach w jaskini 

lwa, czyli w pałacu króla Hakema, Zara przelękła się do tego 

stopnia, że aż zadrżała w objęciach szejka. 

background image

 -  Dlatego niech to b

ędzie  nasza  słodka  tajemnica  - 

powiedział Malik ze stoickim spokojem. 

Po czym, z

łożywszy  na  ustach  Zary  namiętny,  gorący 

pocałunek,  zniknął  wśród  zielonego  ogrodowego  gąszczu 

równie niespodziewanie, jak się pojawił. 

 -  Wiedzia

łaś  od  króla  Hakema,  że  szejk  Malik  jest  w 

Rahmanie?  - 

spytała Zara pierwszą królewską małżonkę, gdy 

nieco  później  tego  samego  dnia  odwiedziła  ją  w  jej 
apartamencie. 

 - Owszem, wiedzia

łam - przyznała Rasha. 

 - Zatem wygl

ąda na to, że ja dowiedziałam się ostatnia 

 - stwierdzi

ła Zara z nutką lekkiej pretensji w głosie. 

Rasha u

śmiechnęła się i przecząco pokręciła głową. 

 - Ostatni dowie si

ę Kadar bin Abu Salman, twój ojczym - 

wyjaśniła. - Takie przynajmniej są intencje króla. 

 - S

łuszne intencje, bardzo słuszne! - ucieszyła się Zara. - 

Kadar  jest  wściekły,  mógłby  znowu  zrobić  Malikowi  jakąś 

krzywdę. 

 - Na pewno nie pod naszym dachem - uspokoi

ła ją Rasha. 

Tutaj szejk jest całkowicie bezpieczny! A zresztą 

 -  odezwa

ła  się  po  chwili  milczenia  -  czy  ty  naprawdę 

uważasz, że Kadar skrzywdził Malika? 

 - No, przecie

ż pozbawił go tronu. 

 -  Fakt, tronu go pozbawi

ł. Równocześnie jednak uwolnił 

go  od  wszelkich  politycznych  kłopotów,  jakie  się 
nieroz

erwalnie wiążą ze sprawowaniem najwyższej władzy w 

państwie!  -  podkreśliła  Rasha.  -  Teraz szejk Malik nie ma 
wprawdzie korony Rahmanu, ale ma w Stanach 

Zjednoczonych firmę wartą wiele milionów dolarów, autorytet 

w  świecie  międzynarodowego  biznesu  i  stuprocentową 

osobistą  wolność.  W  odróżnieniu  od  Hakema  i  wszystkich 

innych  monarchów,  władców  i  prezydentów,  może  robić,  co 

chce. I może przebywać, gdzie chce! 

background image

 - Z wyj

ątkiem Rahmanu - wtrąciła nieśmiało Zara. 

 - A kt

óż ci to powiedział? 

 - My

ślałam... 

 -  W takim razie by

łaś w błędzie - przerwała jej Rasha. - 

Szejk  Malik  nie  jest  politycznym  banitą,  wygnańcem,  który 

miałby  raz  na  zawsze  odciętą  drogę  powrotu  do  ojczyzny. 

Wyjechał  kiedyś  z  kraju,  bo  sam  tego  chciał,  a  skoro  teraz 

zechciał wrócić, to, jak wiesz, wrócił. 

 - My

ślisz, że istotnie z mojego powodu? 

 -  Nie mam poj

ęcia  -  odparła  dyplomatycznie  Rasha.  - 

Najlepiej sama go o to zapytaj. 

 -  A kog

óż  to  Zara  ma  pytać  i  o  co?  -  odezwał  się  król 

Hakem,  który  akurat  w  tym  momencie  stanął  w  progu 
komnaty. 

 - Twego kuzyna, szejka Malika, o powody jego przyjazdu 

do Rahmanu - wyja

śniła małżonkowi Rasha. 

 -  Rahman jest jego ojczyzn

ą, więc może przyjeżdżać tu, 

kiedy zechce, bez żadnych konkretnych powodów - stwierdził 

z powagą król Hakem. - Widziałaś się już z nim tu w pałacu? - 

zwrócił się z zapytaniem do Zary. 

 -  Z szejkiem Malikiem? Tak, czcigodny panie... 

widzia

łam  się  przypadkowo...  w  pałacowym  ogrodzie  - 

wykrztusiła zmieszana. 

 - Co robili

ście? - zaciekawił się król. 

 - Rozmawiali

śmy przez krótką chwilę. 

 - Czy powiedzia

łaś mu, że niedługo wychodzisz za mąż? I 

co on na to? Gratulował ci? 

 - Wi

ęc już zdecydowałeś, czcigodny panie? - pytaniem na 

pytanie odpowiedziała Zara. 

 - Na razie zdecydowa

łem, że powinnaś wyjść za mąż. I to 

jak  najprędzej  -  odparł  król.  -  Nie  podjąłem  jeszcze  tylko 
decyzji, za kogo. - 

Wypowiedziawszy te wieloznaczne słowa, 

background image

król Hakem dał gestem znak, że chciałby teraz zostać sam na 

sam z małżonką. 

Po

śpiesznie wyszła więc i zamknęła za sobą drzwi. Jednak 

zamiast udać się do swego pokoju, zatrzymała się w korytarzu, 

mając  nadzieję,  że  kiedy  król  Hakem  zakończy  wizytę  u 

Rashy  i  wyjdzie  z  jej  komnaty,  to  może  zechce  z  nią 

porozmawiać  i  powie  coś  więcej  na  temat  jej  przyszłych 
losów. 

Czeka

ła  dość  długo,  pełna  męczącego  niepokoju  i 

napięcia.  Udręczona  niepewnością,  zdenerwowana  i 

zalękniona, musiała wyglądać wyjątkowo mizernie, bo kiedy 

król  wyszedł  z  komnat  małżonki  i  zauważył  ją  w 

korytarzowym wykuszu, zapytał: 

 -  Czy wszystko z tob

ą  w  porządku,  Zaro?  Dobrze  się 

czujesz? 

 - Tak, czcigodny panie, czuj

ę się dobrze, nic mi nie jest - 

odpowiedziała,  pośpiesznie  ocierając  łzy,  jakie  z  przejęcia 

zakręciły się jej w oczach. - Czy Rasha mnie potrzebuje? 

 -  Rasha w tej chwili odpoczywa, wi

ęc potrzebuje przede 

wszystkim spokoju  - 

stwierdził  król  Hakem.  -  Natomiast ja 

miałbym do ciebie prośbę. 

 - Tak, czcigodny panie? 
 -  Zwr

óć na nią baczną uwagę. Bo widzisz, ona nie chce 

mnie kłopotać swoimi sprawami, uważa je za nie dość ważne, 

bym  miał  się  nimi  zajmować  -  wyjaśnił.  -  Tymczasem...  - 

Zawiesił  na  moment  głos,  jakby  chciał  zastanowić  się  nad 

doborem dalszych słów. - Cóż, wszystko, co jej dotyczy, jest 

dla  mnie  niezwykle  ważne  w  tej  chwili...  oczywiście  ze 

względu  na  jej  odmienny  stan  i  na  bardzo  już  bliskie 

rozwiązanie - dokończył. - Dlatego, proszę cię, Zaro, obserwuj 

Rashę uważnie i informuj mnie na bieżąco o wszystkim, co się 

z nią dzieje. 

background image

 - Mo

żesz na mnie liczyć, czcigodny panie! - zgodziła się 

skwapliwie i złożyła Hakemowi niski ukłon. 

 - B

ędę więc czekał na wiadomości od ciebie - powiedział 

król i ruszył korytarzem w kierunku swoich apartamentów. 

 -  Czcigodny panie, ja te

ż  mam  prośbę!  Chciałabym 

dokończyć  naszą  wcześniejszą  rozmowę  -  odważyła  się 

zaproponować  Zara,  stawiając  wszystko  na  jedną  kartę  i  z 

rozmysłem biorąc na siebie ryzyko wzbudzenia królewskiego 
gniewu. 

Zaskoczony jej zuchwa

łą  śmiałością  król  Hakem 

zatrzymał się. 

 -  A co chcia

łabyś  mi  jeszcze  powiedzieć?  -  zapytał, 

odwróciwszy się w jej stronę. 

Podesz

ła do niego bliżej. 

 - Czcigodny panie... - wykrztusi

ła zdławionym głosem. - 

Czy wiesz... czy jesteś świadom faktu... że szejk Malik i ja... 

że doszło pomiędzy nami... 

 - Chcesz mi powiedzie

ć, że zostaliście kochankami, tak? - 

Król  najwyraźniej  zniecierpliwił  się  jej  nieskładną  próbą 

owijania w bawełnę prostego faktu. 

 - W

łaśnie! - potwierdziła. 

 - C

óż, brałem to pod uwagę. 

 -  Samo mi

łosne  zbliżenie  to  jeszcze  nie  wszystko, 

czcigodny panie! - 

Zara zdołała się jakoś opanować i zaczęła 

mówić  konkretniej,  bardziej  zdecydowanym  tonem.  -  W  grę 

mogą  przecież  wchodzić  również  konsekwencje  tego 

zbliżenia. 

 - To znaczy? - Kr

ól Hakem domagał się nazwania rzeczy 

po imieniu. 

 -  To znaczy, 

że  ja  mogę  być  teraz  w  ciąży,  czcigodny 

panie! 

background image

 -  C

óż,  brałem  to  pod  uwagę.  -  Król z lekkim 

westchnieniem  powtórzył  wypowiedziane  już  przed  chwilą 

słowa. - To też! - podkreślił. 

 - I co? - spyta

ła Zara lakonicznie i nie całkiem zgodnie z 

dworskim protokołem. 

Kr

ól Hakem bin Abdul Haidar zmierzył ją przenikliwym 

wzrokiem. 

 - Tak szczerze m

ówiąc, dziewczyno - stwierdził z powagą 

to  miałem  wyrzuty  sumienia,  że  nie  zdołałem  cię  ochronić 

prz

ed  czymś,  co  może  teraz  przesądzić  o  całym  twoim 

dalszym życiu, o całej twojej przyszłości. 

 -  Czcigodny panie, nie powiniene

ś  czuć  się  niczemu 

winny!  - 

wykrzyknęła.  -  Ja  przecież  wyjechałam  do  szejka 

Malika bez twojej wiedzy! 

 -  Wyjecha

łaś  jednak  z  mojego  domu,  w  którym  miałem 

otoczyć cię opieką. 

 -  Ale wyjecha

łam  z  własnej  woli,  czcigodny  panie!  I 

również z własnej woli oddałam się szejkowi! 

 - 

Żeby  uniknąć  niechcianego  małżeństwa  ze  mną?  Zara 

zarumieniła się i głęboko westchnęła. 

 -  Taki by

ł  mój  pierwotny plan, czcigodny panie  - 

przyznała.  -  Jednak  później,  już  po  przyjeździe  do  Stanów 
Zjednoczonych... - 

Zawahała się. 

 - Tak? - Hakem zach

ęcił ją do dalszych zwierzeń. 

 - P

óźniej pokochałam szejka Malika - szepnęła i opuściła 

nisko głowę, kryjąc w ten sposób intensywny rumieniec, jaki 

wystąpił nagle jej na twarz. 

 -  Pokocha

łaś  szejka.  I  wstydzisz  się  tego  uczucia?  - 

zapytał król. 

 -  Nie, panie, nie wstydz

ę  się  -  odpowiedziała.  -  Ale nie 

jestem całkowicie pewna, czy mam do niego prawo - dodała. 

background image

 -  C

óż,  prawo  do  miłości  mają  wszyscy  na  tym  świecie, 

nawet królowie 

powiedział  łagodnym,  z  lekka 

autoironicznym tonem. 

 -  Ale czy ma takie prawo rahma

ńska  kobieta,  która 

zgodnie  ze  starym  rahmańskim  obyczajem  została 

podarowana  mężczyźnie  w  prezencie  i  w  związku  z  tym 

zobowiązana  sprawiać  mu  zmysłową  przyjemność,  a  nie 

uczuciowe kłopoty? 

Zak

łopotany  król  wzruszył  bezradnie  ramionami  na  te 

przesycone goryczą słowa. 

 - C

óż, nigdy nie zastanawiałem się nad tym problemem - 

przyznał szczerze. - Ale, ale, jeśli mówimy już o prezentach! - 

Wykorzystując  chwilowe  milczenie  Zary,  dyplomatycznie 

zmienił  temat.  -  Szejk  Malik  wyznał  mi  natychmiast  po 

przyjeździe  do  Rahmanu,  że  tam,  w  Ameryce,  otrzymał  od 

ciebie  jakieś  wspaniałe  podarunki  i  teraz  chciałby  się 

zrewanżować. No więc ja... - Zawiesił na moment głos. 

 - Tak, czcigodny panie? 
 - Zgodzi

łem się! - stwierdził król. - Dałem mu na to trzy 

dni, o które mnie prosił. Ten czas, który liczy się już od jutra, 
jest dla was, Zaro, tylko dla was, dla ciebie i szejka Malika, na 

uporządkowanie waszych spraw! Czy wyraziłem się jasno? 

 - Tak, czcigodny panie! - przy

świadczyła Zara i pochyliła 

się w niskim ukłonie. 

Hakem bin Abdul Haidar nie powiedzia

ł  już  nic  więcej, 

tylko  skinął  jej  lekko  głową  i  odszedł  korytarzem  w  głąb 

pałacu, do swoich królewskich komnat i swoich królewskich 
problemów. 

Zara zosta

ła  sama,  wciąż,  tak  samo  jak  przedtem, 

niepewna  swoich  dalszych  losów.  Uradowana,  że  przez 

najbliższe trzy dni będzie mogła - za zgodą króla - przebywać 

w  towarzystwie  ukochanego  mężczyzny,  a  równocześnie 

background image

zasmucona  i  zaniepokojona  myślą  o  tym,  że  kiedy  te  trzy 

darowane dni miną, czeka ją wielka niewiadoma! 

background image

ROZDZIA

Ł DZIEWIĄTY 

Reszta dnia min

ęła  Zarze  jak  we  śnie.  Cały  czas  była 

rozgorączkowana, 

półprzytomna 

emocji, 

pełna 

najrozmaitszych  -  dobryc

h  i  złych  -  oczekiwań.  Natomiast 

kiedy nadeszła noc, sen całkowicie ją odszedł, toteż przeleżała 

na posłaniu, nie zmrużywszy oka niemal do świtu, pogrążona 

w  męczących,  denerwujących  rozmyślaniach.  A  kiedy  nad 

ranem,  znużona  wielogodzinnym  czuwaniem,  zapadła 

wreszcie w kojącą drzemkę, niemal natychmiast została z niej 

obudzona  przez  służącą,  która  wkroczyła  do  jej  pokoju  i 

oznajmiła: 

 -  Ksi

ążę Haidar panią wzywa! Proszę się ubierać, proszę 

się pośpieszyć! 

 - Malik mnie wzywa do siebie? Szejk Malik? - upewni

ła 

się Zara. 

 - Tak, szejk Malik Haidar, kuzyn naszego króla. Czeka na 

panią w gościnnym apartamencie - usłyszała w odpowiedzi. 

Podekscytowana zerwa

ła się z posłania. 

 -  Prosz

ę  powiedzieć  księciu,  że  przyjdę  do  niego  tak 

szybko, jak będę mogła - rzuciła. 

S

łużąca  wyszła,  a  ona  zaczęła pośpiesznie  robić  poranną 

toaletę. Najpierw wzięła prysznic, rozczesała włosy i związała 

je  w  luźny  węzeł  na  czubku  głowy.  Następnie  włożyła  białą 

koronkową bieliznę, długą spódnicę z naturalnego jedwabiu w 

kolorze  kości  słoniowej  i  koronkową  białą  bluzkę  w 

wiktoriańskim  stylu.  Po  czym  wybiegła  ze  swego  pokoju, 

kierując się w stronę komnaty szejka. 

Przy drzwiach apartamentu Malika zatrzyma

ła  się  na 

chwilę,  chcąc  odczekać,  aż  uspokoi  się  gwałtowne, 
intensywne bicie jej serca. Pon

ieważ  jednak  z  każdą 

upływającą sekundą stawało się ono coraz szybsze, machnęła 

ręką i zdecydowała się wejść. 

background image

Uchyli

ła drzwi i wsunęła się do środka. W pokoju, który 

okazał  się  sypialnią,  dominowało  ogromne,  staroświeckie, 

bogato rzeźbione łoże z ozdobnym baldachimem ze złocistego 
jedwabiu. 

By

ł  tam  również  kominek,  a  na  tym  kominku  płonął 

ogień!  Równocześnie  działał  na  najwyższych  obrotach 

klimatyzator,  ponieważ  w  pustynnym  Rahmanie,  w  połowie 

lipca,  w  rozkwicie  lata,  nie  tylko  nie  trzeba  ogrzewać 
pomieszcz

eń,  lecz  wręcz  przeciwnie,  należy  je  w  miarę 

możliwości chłodzić. 

 -  No i co o tym s

ądzisz,  Zaro?  -  spytał  szejk  Malik, 

wyłaniając się z głębi apartamentu. 

 -  Dlaczego ty tak... jednocze

śnie  ogrzewasz  i  chłodzisz 

ten pokój? - 

wykrztusiła zdumiona, odpowiadając pytaniem na 

pytanie. 

 -  W tym pozornym szale

ństwie  jest  mimo  wszystko 

pewien sens, pewna metoda - 

stwierdził dość tajemniczo. 

Po czym wr

ęczył jej trzymaną w ręku paczkę, owiniętą w 

pergamin i przewiązaną na krzyż kolorową wstążką. 

 - Co to jest? - zainteresowa

ła się Zara. 

 - Co

ś dla ciebie... do przebrania się - odparł. - Bo widzisz 

dodał  gwoli  wyjaśnienia  -  twój obecny strój nie jest 

odpowiedni  do  tego,  co  zaplanowałem  jako  pierwszą 

niespodziankę dla ciebie. 

 -  Czy... tutaj mam si

ę...  przebierać?  -  wyszeptała  tak 

zawstydzona, jakby zupełnie nie pamiętała w tym momencie, 

że przecież szejk Malik widział ją już nie tylko ubraną bardzo 

skąpo, w przezroczystą muślinową szatę, ale nawet całkowicie 

roznegliżowaną. 

 - Mo

żesz wejść do łazienki. - Wskazał na boczne drzwi. 

Zara z ulg

ą  ukryła  się  za  nimi  i  drżącymi  ze 

zdenerwowania rękoma otworzyła paczkę. W środku znalazła 

background image

bawełnianą  nocną  koszulę  z  krótkimi  rękawami,  ozdobioną 

dużym, wielobarwnym wizerunkiem myszki Miki. 

Roze

śmiała  się  na  widok  tej  komicznej  kreacji rodem z 

supermarketu, absolutnie odmiennej od eleganckiej nocnej 

bielizny  z  ekskluzywnych  butików,  do  jakiej  była 
przyzwyczajona. 

Dlaczego szejk chce, 

żebym  włożyła  na  siebie  coś 

takiego?  - 

zachodziła  w  głowę,  zdejmując  kolejno  bluzkę, 

spódnicę,  biustonosz,  majteczki  i  na  koniec  wciągając  przez 

głowę tandetny nocny strój. 

Nie znalaz

łszy odpowiedzi na to pytanie, wyszła w końcu 

z łazienki. 

Malik te

ż  nie  miał  już  na  sobie  tradycyjnego 

rahmańskiego ubioru, w jakim powitał ją przed chwilą, tylko... 
koloro

we bawełniane bokserki w zabawny wzorek. 

Na jego widok mimo woli roze

śmiała się znowu, jak przed 

chwilą. 

 - No i z czego si

ę tak cieszysz, kobieto? - mruknął z nie 

całkiem autentyczną irytacją. - Wskakuj do łóżka! - polecił jej, 

wskazując  ręką  na  olbrzymi,  rozłożysty  mebel  z  jedwabnym 
baldachimem. 

 - Do 

łóżka? Ale po co? - jęknęła przerażona. - Proszę cię, 

Malik,  nie  róbmy  tego  teraz,  przecież  król  Hakem  dał  nam 

trzy  dni  na  uporządkowanie,  a  nie  na  dodatkowe 
skomplikowanie naszych spraw  - 

próbowała  argumentować, 

broniąc  się  przed  niepokojącą  perspektywą  sam  na  sam  z 
szejkiem. 

 - M

ój kuzyn Hakem dał mi trzy dni na przygotowanie dla 

ciebie  takich  niespodzianek,  jakie  tylko  zechcę.  Jestem 

pewien,  że  w  związku z  tym  nie  będzie  wnikał  w  szczegóły 
tego, co robimy - 

wyjaśnił Malik. - Dlatego nie ociągaj się już 

dłużej i nie wyszukuj przeszkód, tylko grzecznie wskakuj do 

łóżka! 

background image

Zara pos

łusznie wsunęła się pod koc. 

 -  Troch

ę  się  posuń,  żebym  i  ja  się  zmieścił  -  wesoło 

zadysponował szejk. 

Zrobi

ła  mu  miejsce  u  sweg o  bo ku, a on natychmiast je 

zajął. 

 -  Czego ode mnie teraz oczekujesz?  -  odwa

żyła  się 

zapytać. 

 -  Absolutnie niczego  -  odpar

ł.  -  To  ty  masz  przecież 

zostać obdarowana, a nie ja. 

 -  A co b

ędzie  tym  podarunkiem  dla  mnie,  poza  nocną 

koszulą z myszką Miki? - zaciekawiła się Zara. 

 - 

Śniadanie! - Jakiś obcy mężczyzna, chyba ktoś ze służby 

księcia, otworzył drzwi i pchając przed sobą barek na kółkach, 

przystanął w progu komnaty. 

Zaskoczona i lekko przestraszona Zara da

ła nura pod koc, 

kryjąc się pod nim wraz z głową. 

 - Prosz

ę zostawić - polecił służącemu Malik. 

A kiedy drzwi si

ę  zamknęły,  szepnął  wyraźnie 

rozbawiony: 

 -  Jeste

śmy  znowu  sami,  możesz  wyjść  z  kryjówki.  Zara 

ostrożnie wysunęła głowę spod koca. 

 - Nie widzia

ł mnie? - zapytała. 

 -  Nie mam poj

ęcia  -  niefrasobliwie  odpowiedział  szejk, 

wyraźnie drocząc się z nią. - Może tak, a może nie. 

 -  Bo

że!  -  jęknęła  Zara.  -  Przecież  jeśli  ten  człowiek 

widział  nas  razem  w  łóżku  i  doniesie  o  tym  królowi 

Hakemowi, to król nas zabije! A jeśli na dodatek poinformuje 
mojego ojcz

yma, to Kadar też nas zabije. 

 -  Drugi raz, tak?  -  wszed

ł  jej  w  słowo  szejk  Malik  i 

wybuchnął głośnym śmiechem. 

 -  No... nie  -  wykrztusi

ła,  zorientowawszy  się,  że  ze 

zdenerwowania  plecie  głupstwa.  -  To  byłoby  raczej 

niemożliwe. 

background image

 -  A widzisz! Wi

ęc ani trochę się nie przejmuj - uspokoił 

ją - tylko śmiało korzystaj z mojego prezentu. 

 - A gdzie jest ten prezent? 
Malik wyskoczy

ł z łóżka i przyciągnął ruchomy barek, na 

którym,  na  dużej  tacy,  znajdowało  się  trochę  rozmaitych 

wiktuałów i gazeta. 

 -  Prosz

ę,  oto  klasyczne  amerykańskie  śniadanie 

najczęściej  spożywane  w  niedzielny  poranek  -  wyjaśnił, 

wróciwszy na posłanie. 

 - To znaczy? 
 -  Nale

śniki  z  syropem  klonowym,  owoce...  -  zaczął 

wyliczać. 

 - I b

ędziemy jedli to śniadanie w łóżku? - przerwała mu, 

nadal bardzo zdziwiona. 

 -  Owszem  -  potwierdzi

ł  szejk.  -  Tak,  jak  to  robią 

wszystkie  amerykańskie  małżeństwa,  jeśli  już  nawet  nie  w 

każdą  niedzielę,  to  przynajmniej  raz  w  miesiącu.  Będziemy 

jedli w łóżku niedzielne śniadanie i czytali na głos niedzielne 
wydanie gazety, n

a zmianę, trochę ty mnie, trochę ja tobie. 

 - Twój pierwszy prezent dla mnie bardzo przypomina ten, 

który  ja  przygotowałam  tobie  zaraz  na  początku  naszej 

znajomości w San Francisco - zauważyła Zara. - Z tą różnicą, 

że wtedy nie jedliśmy śniadania, tylko obiad, a nasze menu nie 

było amerykańskie, tylko rahmańskie. 

 - No i nie czytali

śmy w łóżku żadnej gazety! - dokończył 

ze śmiechem, wchodząc jej w słowo. 

Nast

ępnego  dnia  szejk  Malik  przypomniał  sobie  o 

zniecierpliwionej  długim  wyczekiwaniem Zarze dopiero 
wieczorem, gdy zasz

ło słońce, wzeszedł księżyc, a niebo nad 

Rahmanem  zrobiło  się  już  całkiem  ciemne.  Wtedy  to  w  jej 

pokoju zjawiła się służąca i wypowiedziała niemal dokładnie 

te same słowa, co poprzedniego dnia; 

 - Ksi

ążę Haidar panią wzywa! Proszę się pośpieszyć! 

background image

 - Czy m

ówił coś na temat ubioru? 

 -  Ksi

ążę  wspomniał,  że  pani  wczorajszy  strój  byłby 

najstosowniejszy  na  dzisiejszą  okazję  -  stwierdziła  służąca  i 

skłoniwszy się, wyszła. 

Nie chodzi

ło mu chyba o nocną koszulę z myszką Miki, 

tylko o to, w co sama si

ę ubrałam, pomyślała Zara, wkładając 

jedwabną spódnicę i koronkową bluzkę. 

Szejk Malik potwierdzi

ł słuszność jej przypuszczeń. 

 -  Tak, w

łaśnie  o  to  mi  chodziło!  -  wykrzyknął  na  jej 

widok. - 

Ten strój będzie najlepszy na dzisiejszy wieczór. 

 - Czy sp

ędzimy ten wieczór we dwoje? - spytała. 

 - I tak, i nie - odpar

ł enigmatycznie. 

 - Nie rozumiem. 
 - Nie szkodzi. Zrozumiesz p

óźniej, kiedy już dotrzemy na 

miejsce. 

 - Czy to znaczy, 

że będziemy gdzieś wyjeżdżali? 

 - Owszem - przytakn

ął. - Zapraszam cię do samochodu. 

Uj

ął  Zarę  za  rękę  i  wyprowadził  ją  z  pałacu  na 

dziedziniec,  gdzie  zaparkowana  była  elegancka  biała 

limuzyna.  Pomógł  jej  wsiąść  do  auta,  sam  zajął  miejsce  za 

kierownicą.  Uruchomił  pojazd  i  skierował  go  dość  wąską 

wewnętrzną drogą w odległy kraniec pałacowych włości króla 
Hakema bin Abdul Haidara. 

W miejscu, w kt

órym się znaleźli, wysoki kamienny mur 

oddzielał  i  osłaniał  królewską  posiadłość  od  napierającej  z 

zewnątrz  pustyni.  Naprzeciwko  tego  muru  stało  kilkanaście 

jeepów.  Wśród  nich,  pośrodku,  było  jeszcze jedno wolne 

miejsce  i  szejk  wprowadził  tam  swoją  białą  limuzynę. 

Zatrzymawszy  samochód,  wyłączył  silnik  i  zgasił  przednie 

światła. 

 -  Ju

ż  zrozumiałam,  co  miałeś  na  myśli,  mówiąc,  że 

równocześnie  będziemy  i  nie  będziemy  sami  -  stwierdziła 
Zara.  -  W tych 

wszystkich  samochodach  są  przecież  jacyś 

background image

ludzie, ale ani my nie widzimy ich w tych ciemnościach, ani 
oni nas. 

 - W

łaśnie! - potwierdził Malik. 

 -  Ale po co znale

źliśmy  się  pod  tym  murem...  tak  po 

ciemku, my i oni? - 

spytała. 

 -  Poczekaj cierpliwie, zaraz zobaczysz. O, ju

ż!  Ciemny 

mur rozjaśniło nagle coś w rodzaju silnego 

reflektora, wyrysowuj

ąc  na  nim  światłem  spory  poziomy 

prostokąt.  Z  ukrytych  gdzieś  w  pobliżu  głośników  buchnęła 

dość głośna muzyka. 

 - Co to b

ędzie, Malik?! - wykrzyknęła zdumiona Zara. 

 - Kino - wyja

śnił szejk. 

 -  Kino, w kt

órym  widzowie  oglądają  film  na  wolnym 

powietrzu? 

 -  Owszem  -  przytakn

ął.  -  Ogląda  się  film,  siedząc  we 

własnym  samochodzie.  To  taka  amerykańska  tradycja,  kino 

dla  zmotoryzowanych.  Czyli  dla  wszystkich,  bo  przecież  w 
St

anach każdy ma jakiś tam wóz. 

 -  Amerykanie lubi

ą filmy? - zaciekawiła się Zara. Malik 

roześmiał się. 

 - Lubi

ą kino, to pewne! - stwierdził rozbawiony. 

 - A przecie

ż w kinie ogląda się filmy. 

 - Niekoniecznie. 
 - A co jeszcze mo

żna robić? 

Nie odpowiedzia

ł, tylko opuścił boczną szybę i odebrał od 

kogoś,  kto  krążył  pomiędzy  zaparkowanymi  samochodami, 
dwie spore torby z kolorowego papieru i dwie plastykowe 
butelki. 

 -  To pra

żona  kukurydza,  czyli popcorn,  a  do  tego  woda 

sodowa  - 

wyjaśnił  Zarze,  podając  jej  torbę  i  butelkę.  -  Jak 

widzisz  - 

nawiązał  do  postawionego  przez  nią  pytania  -  w 

amerykańskim  kinie  dla  zmotoryzowanych  można  poza 

background image

oglądaniem filmu także jeść i pić. A także... - Zawiesił głos, 

bo właśnie rozpoczął się film. 

 - Tak

że co? - dopytywała się, zaciekawiona. Malik jednak 

nic nie odpowiedział, tylko objął ją 

i przytuli

ł. 

Film mia

ł  smutne  zakończenie  i  wzruszył  Zarę  do  łez. 

Jego  bohaterowie  kochali  się,  ale  zmuszeni  byli  rozstać  się 

wbrew  własnej  woli,  co  oczywiście  przypomniało  jej,  iż 

pozostał  im  jeszcze  tylko  jeden  wspólny  dzień, 

zagwarantowany wspaniałomyślnie przez króla Hakema. 

A potem najprawdopodobniej zostaniemy na zawsze 

rozdzieleni, pomy

ślała  przybita  i  zatroskana.  On  wróci  do 

Kalifornii, do swego domu w San Francisco, a ja zostanę tutaj, 
w Rahmanie, w królewskim haremie Hakema bin  Abdul 
Haidara. Dosz

ła  jednak  do  wniosku,  że  zanim  to  nastąpi, 

powinni przynajmniej wyjaśnić sobie wszystko, co ważne, tak 

by mogli rozstać się bez niedomówień. I zapytała: 

 - Opowiesz mi o D

żebie? 

Na d

źwięk  imienia,  które  wypowiedziała,  szejk 

odruchowo odsunął się od niej i spojrzawszy na nią z ukosa, 

rzucił: 

 - A co chcia

łabyś usłyszeć? 

 - Chcia

łabym usłyszeć historię inną niż ta, którą ostatnio 

opowiedział mi Paz - stwierdziła. 

 - A co ci m

ówił? 

 - 

Że  tamtego  strasznego  dnia  pokłóciłeś  się  z  Asimem, 

wpadłeś  w  gniew,  miotałeś  groźby  pod  adresem  wszystkich 
synów Kadara, a potem...  - 

Zara  umilkła,  nie  mając  odwagi 

dokończyć. 

 - A potem, co? 
 - 

A potem... rozjecha

łeś  swoim  terenowym 

samochodem... swoim jeepem... najmłodszego z nich, Dżeba. - 

wykrztusiła. 

background image

Szejk wzi

ął  głęboki  oddech.  Widać  było  po  nim,  że  z 

najwyższym  trudem  opanowuje  się,  by  nie  wybuchnąć,  nie 

wykrzyczeć Zarze prosto w twarz swoich racji, nie wyładować 

na niej swojej złości. Zacisnął zęby, przygryzł wargi, odczekał 

w  najwyższym  napięciu  dłuższą  chwilę  i  wreszcie 

zdławionym,  lekko  schrypniętym  z  nadmiaru  emocji  głosem 

wyrzekł dwa słowa: 

 - To k

łamstwo! 

 - To dobrze - szepn

ęła Zara i odetchnęła z ulgą. 

 - Dlaczego dobrze? - zdziwi

ł się. 

 -  Bo wol

ę,  żeby  to  Paz  był  kłamcą,  niż  żebyś  ty  miał 

być... - Zawiesiła głos. 

 -  .. .morderc

ą - dokończył rozgorączkowany. - Czy tak? 

To straszne słowo miałaś zamiar wypowiedzieć, prawda? 

Skin

ęła potakująco głową. 

 - Jak ju

ż ci kiedyś mówiłem, Zaro, nie jestem mordercą - 

zapew

nił.  -  Jeżeli  chcesz,  to  opowiem  ci  wszystko,  co  sam 

wiem na temat wydarzeń tamtego strasznego dnia, w którym 

zginaj twój przyrodni brat Dżeb... 

 - Nie chc

ę, Malik - przerwała mu. 

 - Dlaczego? 
 - Bo ci wierz

ę! Jeśli chcesz mówić, to opowiedz mi raczej 

coś innego - dodała. 

 - A mianowicie? 
 -  W jaki sposób mój ojczym, Kadar bin Abu Salman, 

zdołał zmusić cię do abdykacji przed dziesięciu laty. 

Szejk westchn

ął. 

 - No c

óż.;. - zaczął. - Mój ojciec, znękany długą i ciężką 

chorobą,  zmarł  w  tym  samym  tygodniu,  w  którym zginaj 

tragicznie  twój  przyrodni  brat  Dżeb.  A  ja  miałem  wtedy 

zaledwie  dwadzieścia  lat  i  zupełnie  brakowało  mi 

politycznego  doświadczenia.  Nie  potrafiłem  się  skutecznie 

bronić  przed  pomówieniami  Kadara.  Dlatego  on  bez 

background image

szczególnego  trudu  zdołał  przekonać  przedstawicieli 

większości  najbardziej  wpływowych  rahmańskich  rodów,  że 

nie  jestem  człowiekiem  honoru  i  nie  nadaję  się  na  króla 
Rahmanu. 

 -  Czy nikt nie sprzeciwi

ł  się  wówczas  mojemu 

ojczymowi? - 

spytała Zara. - Nikt nie stanął w twojej obronie? 

 -  Tylko Hakem bin Abdul Haidar, mój kuzyn  - 

rzekł 

melancholijnie szejk. 

Dlatego  zdecydowałem  się 

dobrowolnie oddać mu koronę. 

 - Jako jedynemu sprawiedliwemu? 
 - Ot

óż to! 

 - I Kadar si

ę zgodził na Hakema? 

 - Owszem - przytakn

ął Malik. - Miał wobec niego pewien 

dług  wdzięczności,  mój  kuzyn  uratował  kiedyś  na  pustyni 

życie jego synowi. 

 - Któremu? 
 -  Pazowi w

łaśnie,  czyli  temu,  który  tyle  ci  o  mnie 

nakłamał.  Nieważne  zresztą.  -  Szejk  machnął  ręką.  -  W 

każdym  razie  Kadar  się  zgodził,  a  wraz  z  nim  cała  rodowa 
star

szyzna  Rahmanu.  Hakem  również  się  zgodził  i  w  ten 

sposób  zasiadł  na  tronie  i  został  królem.  A  ja  zasiadłem  za 

biurkiem i zostałem biznesmenem. I rozpocząłem wszystko od 

nowa na obczyźnie, w Ameryce. I żyłem tam sobie w miarę 

spokojnie przez dziesięć lat, aż w moim życiu pojawiłaś się ty! 

 - Pojawi

łam się w twoim życiu, żeby zniknąć, i to niestety 

już pojutrze - odezwała się Zara ze smutkiem. 

Malik ponownie obj

ął ją i przytulił. 

 -  Nie my

śl  o  tym,  co  może  być  pojutrze  -  szepnął.  - 

Pomyśl  raczej,  że  mamy  dla  siebie  jeszcze  cały  jutrzejszy 

dzień, zagwarantowany nam przez króla Hakema. 

 -  Na pewno dobrze si

ę  czujesz?  -  z  troską  w  głosie 

zapytała  Zara,  gdy  następnego  dnia  wczesnym  popołudniem 

background image

odwiedziła  brzemienną  małżonkę  króla  Hakema  w  jej 
apartamentach. 

 -  Tak. Wszystko ze mn

ą w najzupełniejszym porządku - 

odpowiedziała Rasha,  która  odpoczywała  akurat,  półleżąc  na 

rozłożystej, wygodnej otomanie. - Nie przejmuj się ani trochę 

moim  stanem,  jest  przecież  całkowicie  naturalny.  Lepiej  mi 

coś opowiedz o wczorajszym podarunku szejka. 

 - Byli

śmy w kinie - bąknęła Zara. 

 - W prawdziwym kinie? Tu, w Rahmanie? 
 -  Nie, nie  -  zaprzeczy

ła  Zara.  -  W takim specjalnie 

urządzonym przez Malika... w typowo amerykańskim stylu. W 
kinie dla zmotoryzowanych, na wolnym powietrzu. 
Siedzi

eliśmy w limuzynie szejka, oglądaliśmy film... 

 -  Naprawd

ę  oglądaliście  film?  -  wtrąciła  ze  śmiechem 

Rasha, przerywając Zarze opowieść. - Czy może raczej... 

Rozbawiona ma

łżonka  króla  Hakema  nie  zdążyła 

sformułować do końca drugiego pytania, bo w komnacie nagle 

pojawiła się służąca z wiadomością, że książę Haidar wzywa 

Zarę do siebie. 

 -  Id

ź więc, idź, moja droga, skoro szejk czeka, nie będę 

cię zatrzymywała ani chwili! - śmiała się Rasha. 

 - A mo

że jednak powinnam zostać z tobą? - Zara nie była 

pewna, czy m

a prawo opuścić królewską małżonkę w sytuacji, 

kiedy  dosłownie  w  każdej  chwili  mógł  się  u  niej  rozpocząć 
poród. 

 -  W 

żadnym  wypadku!  -  kategorycznie  sprzeciwiła  się 

Rasha.  - 

W pałacu jest mnóstwo ludzi, którzy będą mogli mi 

pomóc  w  razie  potrzeby,  jest  służba,  są  dworzanie,  jest  też 

lekarz. A ty masz dziś trzecią i ostatnią okazję otrzymania od 

Malika  specjalnego  prezentu  i  nie  powinnaś  tej 

niepowtarzalnej  okazji  zmarnować.  Zwłaszcza  -  dodała  po 
krótkiej chwili milczenia - 

że nie wiadomo przecież, co będzie 

z wami dalej. 

background image

 -  Fakt, nie wiadomo  -  potwierdzi

ła  z  zadumą  Zara.  - 

Wszystko zależy od jutrzejszej decyzji króla Hakema. 

 - Wszystko, moja droga, zale

ży od wyroków losu, którym 

podlegają nawet królowie - uściśliła z lekkim, ale nad wyraz 

ciepłym i życzliwym uśmiechem Rasha. - Nie martw się więc 

zawczasu  o  jutro,  które  dopiero  nadejdzie,  tylko  raduj  się 
dniem dzisiejszym, który jest ci w tej chwili dany  - 

dodała 

filozoficznie. - A teraz biegnij na spotkanie z Malikiem! 

Zara sk

łoniła  się  królewskiej  małżonce  i  wyszła  z 

apartamentu  na  korytarz,  kierując  się  szybkim  krokiem  w 

stronę swojego pokoju. Służąca wybiegła za nią i dogoniła ją 

tuż przed drzwiami. 

 - Czy co

ś się stało? - przestraszyła się Zara. 

 -  Nie, nie! Zapomnia

łam  tylko  powiedzieć,  że  książę 

Haidar 

życzył sobie, żeby ubrała się pani w sportowy strój, jak 

na wycieczkę. 

 - Rozumiem - mrukn

ęła Zara, chociaż w istocie nie miała 

pojęcia, dokąd szejk tym razem zechce ją zabrać. 

Kiedy ju

ż  weszła  do  pokoju  i  zaczęła  się  w  pośpiechu 

przebiera

ć  w  dżinsy  i  koszulową  bluzkę,  pomyślała  w 

pewnym  momencie,  że  być  może  szejk  chce  ją  po  prostu 

porwać  z  pałacu  i  wywieźć  potajemnie  z  Rahmanu. 

Ostatecznie  odrzuciła  jednak  taką  ewentualność,  uznała 

bowiem,  że  szejk  jest  nazbyt  lojalny  wobec  swego 
królewskiego kuzyna, by t

ak uczynić. Honor by mu na to nie 

pozwolił. Więc może również ten sam honor nie pozwoli mu 

zostawić  mnie  na  pastwę  losu?  -  pomyślała  z  nadzieją, 

wychodząc z pokoju. 

Szejk czeka

ł na nią w saloniku swego apartamentu. 

 - Wygl

ądasz właśnie tak, jak oczekiwałem - stwierdził na 

jej widok. 

 - A czego ja mam oczekiwa

ć? - zapytała. 

background image

 -  Wiadomo: trzeciej niespodzianki!  -  odpar

ł  z 

tajemniczym uśmiechem. 

 - Podobnej do dwu poprzednich? 
 -  Sama wkrótce ocenisz  - 

wyjaśnił.  -  Musimy tylko 

dotrzeć tam, gdzie ta dzisiejsza niespodzianka na ciebie czeka. 

 - Pojedziemy samochodem? - zainteresowa

ła się. 

 - Tak. 
 - Tym, co wczoraj? 
 - Nie, innym. 
 - A jakim? 
 - Terenowym jeepem. 
 - Czy to znaczy, 

że pojedziemy gdzieś dalej? 

 -  Troch

ę  dalej  -  wyjaśnił  z  lekka  zniecierpliwiony 

indagacjami szejk. 

 - A dok

ąd? - niestrudzenie wypytywała Zara. 

 -  Sama zobaczysz  -  uci

ął dyskusję. - Chodźmy już! Ujął 

ją za rękę i pociągnął za sobą. Wyszli z pałacu na wewnętrzny 
dziedziniec i wsiedli do zaparkowanego tam terenowego 

jeepa. Szejk uruchomił silnik i przez jedną z bocznych bram 

wyprowadził  samochód  poza  teren  królewskich  posiadłości, 

na otaczające pałac półpustynne bezdroże. 

 -  Sama widzisz  -  odezwa

ł  się  do  Zary  -  że  limuzyną,  z 

której  korzystaliśmy  wczoraj,  udając  się  do  kina,  nie 

zajechalibyśmy tędy daleko. 

 -  A d

ługo  będziemy  jechali?  -  zapytała,  chcąc  z 

odpowiedzi  szejka  wywnioskować  cokolwiek  na  temat 

ostatecznego celu podróży. 

 - Mniej wi

ęcej godzinę - stwierdził lakonicznie. 

W takim razie wygl

ąda  na  to,  że  jedziemy  do  oazy 

Habbah,  pomyślała  Zara,  przypominając  sobie  niezwykłe 

miejsce, w którym była kilkakrotnie w dzieciństwie: otoczoną 

dość  wysokimi  skałkami  pustynną  enklawę,  pełną  zieleni  i 

background image

życia dzięki tryskającemu z głębi ziemi niezwykle wydajnemu 

źródłu krystalicznie czystej wody. 

W istocie, po pi

ęćdziesięciu kilku minutach szybkiej jazdy 

po  bezdrożach  przekonała  się,  że  jej  przypuszczenia  były 

słuszne.  W  oddali  zarysowały  się  bowiem  na  monotonnej 

płaszczyźnie skałki i sylwetki palm. 

 - To miejsce nazywa si

ę Habbah, prawda? - rzuciła, by się 

ostatecznie upewnić. 

 - Tak - potwierdzi

ł szejk i jeszcze mocniej docisnął pedał 

gazu. 

Z ka

żdą chwilą byli coraz bliżej, poza wysokimi palmami 

mogli już dostrzec przez przednią szybę samochodu również 

niższe,  ale  niezmiernie  bujne  krzewy,  a  także  ukryte  wśród 

nich niewielkie białe chaty. 

 - A gdzie s

ą ludzie? Zniknęli? - zapytała ze zdziwieniem, 

kiedy dotarli już na miejsce i szejk zatrzymał wóz na skraju 

wyraźnie opustoszałej oazy. - Nikt nas nie wita, nikt na nas nie 

zwraca uwagi, a przecież tutejsi mieszkańcy chyba nieczęsto 

widują przyjezdnych! 

 -  Nie denerwuj si

ę,  wszyscy  mieszkańcy  Habbah  są  na 

pikniku  nad  jeziorkiem,  tam,  za  tymi  skałkami  -  uspokoił  ją 

szejk  i  wskazał  na  szereg  kamiennych  stożków,  pomiędzy 

którymi  przebiegała  wąska  ścieżka.  -  Na  typowo 

amerykańskim pikniku - dodał. - Takim, na którym wszyscy 

wspólnie grillują, grają w baseball i w ogóle. Sama zobaczysz! 

Chodź! 

Wysiedli z samochodu i ruszyli w stron

ę  niewielkiego 

wodnego zbiornika, nazywanego jeziorkiem trochę na wyrost. 

 - Po co w

łaściwie Amerykanie urządzają takie pikniki? - 

spytała Zara. 

 - 

Żeby  się  lepiej  poznać  -  odparł  Malik.  -  Na piknikach 

spotykają się sąsiedzi z tego samego osiedla albo pracownicy 

background image

tej  samej  firmy.  Wspólnie  wypoczywając,  mają  okazję  do 

lepszego poznania się, a nawet do nawiązania przyjaźni. 

 - Pi

ęknie to brzmi - zauważyła Zara. 

 - Bo to jest pi

ękne - stwierdził szejk. 

Kiedy min

ęli  przesłaniające  widok  skałki,  ujrzeli 

niewielki,  ale  bardzo  malowniczy  zbiornik  wodny,  wokół 

którego  biwakowały  całymi  rodzinami  mieszkańcy  Habbah. 

Dorośli  byli  zajęci  grillowaniem  i  rozmowami,  a  dzieci 

wspólną zabawą. 

 - Do

łączymy do nich? - spytała Zara. 

 -  Nie, nie, jeszcze nie teraz  -  powiedzia

ł  lekko 

zniecierpliwionym  tonem  i  szybko  poprowadził  ją  na 

przeciwległy brzeg jeziorka. 

Nie by

ło tam nikogo poza jedną jedyną starszą kobietą w 

słomkowym  kapeluszu,  która  siedziała  nad  wodą  z  wędką  w 

ręku. 

 -  S

ą  tutaj  jakieś  ryby?  Można  wędkować?  Można 

cokolwiek złowić? - zaciekawiła się Zara. 

 -  Najlepiej zapytaj t

ę panią - doradził jej szejk. Podeszli 

bliżej do kobiety z wędką. 

 -  Dzie

ń dobry. Czy pani już coś złowiła? - odezwała się 

Zara. 

 -  Przepraszam, ale nie rozumiem tutejszego j

ęzyka. 

Jestem Amerykanką - odpowiedziała po angielsku i spojrzała 

na Zarę spod szerokiego słomkowego ronda tak jakoś dziwnie 

miękko, czule, tkliwie, jakby przez łzy. 

Ameryka

ńska  turystka  z  wędką  tutaj,  w  Rahmanie,  w 

oazie Habbah, w samym środku pustyni, akurat teraz, kiedy i 

ja tu jestem? Co za niezwykły zbieg okoliczności! - zdumiała 

się w duchu Zara. 

I zapyta

ła: 

 - Jak pani tutaj trafi

ła? 

background image

A wtedy starsza pani, nie b

ędąc  w  stanie  już  dłużej 

panować nad emocjami, rozpłakała się i przez łzy wykrztusiła: 

 - Przyjecha

łam do ciebie... Sarah. 

Zara potrzebowa

ła  tylko  kilku  sekund,  żeby  skojarzyć 

prawidłowo  wszystkie  fakty  i  zrozumieć,  że  siwowłosa 

Amerykanka,  wędkująca  nad  jeziorkiem  w  pustynnej  oazie 

Habbah,  to  jej  własna  babcia,  odnaleziona  jakimś  cudem  w 
Stanach Zjednoczonych przez szejka Malika i specjalnie na 

dzisiejszą okazję zaproszona do Rahmanu. I to była ta trzecia 
najwspanialsza niespodzianka! 

background image

ROZDZIA

Ł DZIESIĄTY 

W ci

ągu następnych kilku sekund Zara również rozpłakała 

się ze wzruszenia. 

Po czym rzuci

ła  się  w  szeroko  otwarte  ramiona  starszej 

damy  i  odwzajemniając  jej  serdeczne  uściski,  zaczęła 

powtarzać raz po raz: 

 - Babcia, babcia, moja babcia. 
 - Tak, jestem twoj

ą babcią, moje dziecko, rodzoną matką 

twojej matki  - 

potwierdziła starsza pani, cofnąwszy się o pół 

kroku,  na  odległość  wyciągniętych  ramion,  żeby  się  lepiej 

przyjrzeć cudownie odnalezionej wnuczce. - Masz właśnie po 

mnie  te  zielone  oczy,  bo  twoja  mama  miała  niebieskie,  a 

ojciec piwne. I te jasnoblond włosy też masz po mnie, bo twoi 
obydwoje rodzice byli ciemnymi blondynami, Sarah. 

 - To ja mam na imi

ę Sarah, a nie Zara? 

 -  Oczywi

ście,  moje  dziecko  -  odpowiedziała  na  pytanie 

wnuczki starsza dama.  - 

Przynajmniej  w  Ameryce  miałaś  na 

imię  Sarah,  zanim  cię  tutaj  na  tej  pustyni  przechrzcili  po 
swojemu - 

dodała żartobliwym tonem. 

 - A ty, babciu, jak masz na imi

ę? 

 -  W dokumentach zapisali mi Caroline, ale wszyscy moi 

bliscy nazywaj

ą  mnie  Lottie.  Więc  także  dla  ciebie,  moje 

dziecko, mam na imię Lottie. 

 -  Babcia Lottie. Moja babcia Lottie  -  powt

órzyła  z 

radosnym  uśmiechem  Zara,  ciesząc  się,  wręcz  delektując 

każdym wypowiadanym słowem. 

Zerkn

ęła na szejka Malika. Wycofał się dyskretnie i stał w 

pewnym oddaleniu, by nie przeszkadzać. Zara miała ogromną 

ochotę podzielić się z nim swoją radością, powiedzieć mu, jak 

bardzo  jest  szczęśliwa  i  jak  ogromnie  mu  wdzięczna  za 

odszukanie bliskiej krewnej, z którą nie utrzymywała żadnych 

kontaktów  i  której  nawet  nie  pamiętała  z  dzieciństwa.  Nie 

background image

chcąc  jednak  zostawiać,  choćby  na  moment,  cudownie 

odnalezionej babci Lottie, przesłała mu tylko uśmiech. 

Starsza pani spostrzeg

ła  ten  uśmiech  i  oczywiście  nie 

omieszkała zauważyć: 

 -  Ten tw

ój Malik Haidar, to świetny chłopak, Sarah. To 

znaczy wspaniały mężczyzna - poprawiła się. 

 - O, tak! - potwierdzi

ła bez wahania Zara. 

 -  Ogromnie si

ę  cieszę,  moje  dziecko,  że  sobie  kogoś 

takiego  znalazłaś.  Bo,  szczerze  mówiąc,  ilekroć  o  tobie 

myślałam,  zawsze  się  bałam,  że  zostaniesz  zmuszona  do 

jakiegoś niechcianego małżeństwa - wyznała. 

Zara nie podj

ęła  tego  tematu  i  nie  nawiązała  do  swego 

ewentualnego  mariażu.  Nie  chciała  przerażać  starszej  pani 

opowieścią  o  tym,  że  zależnie  od  decyzji,  jaką  podejmie w 

najbliższym  czasie  król  Hakem,  może  wkrótce  zostać  albo 
drug

ą 

królewską 

małżonką, 

albo 

żoną 

siedemdziesięcioletniego  wuja  swego  ojczyma,  albo  -  w 
najlepszym razie  - 

kochanką  szejka  Malika.  Wolała  więc 

zapytać o swą amerykańską rodzinę. 

 -  Czy mam w Stanach Zjednoczonych jeszcze kogo

ś 

bliskiego  poza  tobą,  babciu  Lottie?  Jakieś  ciocie,  wujków, 
kuzynów? 

 -  Oczywi

ście,  że  masz,  moje  dziecko  -  odpowiedziała 

starsza pani.  - 

Przywiozłam  ze  sobą  rodzinny  album  ze 

zdjęciami, więc zaraz ci ich wszystkich pokażę. Pomyślałam, 

że na pewno chętnie obejrzysz ich fotografie, zanim będziesz 

miała  okazję  poznać  swoich  amerykańskich  krewniaków 

osobiście! 

 -  A czy oni... zaakceptowaliby mnie, przyj

ęliby mnie do 

rodziny?  - 

zapytała  Zara  trochę  niepewnie,  z  wyraźnym 

wahaniem. 

 - Ma si

ę rozumieć, moje dziecko, z otwartymi ramionami! 

wykrzyknęła podekscytowana starsza pani. 

background image

 - Tak samo, jak ja! Bo ja przez te wszystkie lata to wprost 

nie mog

łam  sobie  darować  -  wyznała  -  że  poróżniłam  się  z 

twoją  mamą  z  zupełnie  bezsensownych  powodów i przez to 

straciłam  z  nią  kontakt,  niestety,  już  do  końca  jej  życia.  A 

przez to straciłam również kontakt z tobą. 

 - Na szcz

ęście spotkałyśmy się w końcu, babciu Lottie 

 -  szepn

ęła Zara, z najwyższym trudem tłumiąc łzy, które 

napłynęły  jej  do  oczu  na  myśl  o  straconych  latach  i 

przedwcześnie zmarłej matce. 

 -  Na szcz

ęście - szepnęła starsza pani i ponownie wzięła 

wnuczkę w ramiona. 

Kiedy si

ę  już  do  woli  wyściskały,  przez  dobrą  godzinę 

oglądały rodzinne zdjęcia. 

W tym czasie Malik zarz

ądził  dla  całej  trójki  kolację. 

Zjedli  ją  na  wolnym  powietrzu,  przy  świetle  pochodni, 

ponieważ właśnie zapadał już zmierzch i nagle całkowicie się 

ściemniło. 

 - Niestety, robi si

ę późno, muszę się chyba powoli z wami 

żegnać,  moi  drodzy  -  stwierdziła  po  posiłku  starsza  pani, 
spojrzawszy na zegarek.  -  Panie Haidar  - 

zwróciła  się  do 

szejka Malika  - 

bardzo  panu  dziękuję  za  to  wspaniałe 

spotkanie!  A  przede  wszystkim  za  to,  że  pomógł  mi  pan 

odzyskać wnuczkę. 

 - Ca

ła przyjemność po mojej stronie - odpowiedział szejk 

i szarmancko 

pocałował babcię Lottie w rękę. Po czym dodał: 

Proszę nie sądzić, że żegna się pani z nami na długo. Gdy 

tylko  wrócimy,  podam  memu  kuzynowi  Hakemowi  nazwę 

pani hotelu i poproszę go, by umożliwił pani dłuższy pobyt w 

pałacu, gdzie w tej chwili przebywamy obydwoje z Zarą. 

 -  To by

łoby  cudownie!  -  ucieszyła  się  starsza  pani. 

Uścisnąwszy  kordialnie  dłoń  Malikowi,  podeszła  z kolei  do 
wnuczki, by na po

żegnanie wziąć ją w objęcia. 

background image

 - To dobry cz

łowiek - szepnęła jej do ucha. - Koniecznie 

trzymajcie się razem, moje dziecko! 

 -  Przecie

ż  to  nie  zależy  tylko  ode mnie, babciu  -  rzekła 

półgłosem Zara. - Niestety, to w ogóle nie zależy ode mnie. 

 - Aha, wi

ęc on jeszcze ci się nie oświadczył, nie poprosił 

cię o rękę? - trafnie wywnioskowała starsza pani. 

 -  Nie przejmuj  si

ę  tym,  moje  dziecko  -  pocieszyła 

wnuczkę.  -  Poprosi,  na  pewno  poprosi!  Przecież  z  daleka 

widać, jak bardzo mu na tobie zależy. 

 - Babciu, to ja jutro zadzwoni

ę do ciebie, do hotelu! 

 -  Zara szybko zmieni

ła  temat,  obawiając  się,  że  Malik 

może usłyszeć ich rozmowę. 

 - B

ędę czekała na telefon. 

 -  A ja teraz odprowadz

ę  panią  do  samochodu  - 

zaofiarował się Malik. 

Poda

ł  starszej  pani  ramię  i  odszedł  z  nią  w  kierunku 

zabudowań oazy. 

Kiedy po kilkunastu minutach wr

ócił nad jezioro, miał ze 

sobą koc, który przyniósł z samochodu. 

 -  To dla nas, 

żebyśmy  -  mogli  wygodnie  przysiąść, 

patrząc na fajerwerki - poinformował. 

 -  To b

ędą jeszcze fajerwerki dziś wieczorem? - zdziwiła 

się Zara. 

 -  Na zako

ńczenie  prawdziwego  amerykańskiego  pikniku 

muszą być. Koniecznie! 

 - Czy tutaj b

ędziemy je oglądali? 

 -  Nie, na skraju osady, troch

ę  dalej  od  zabudowań  i 

ogrodów. Uznałem, że to będzie najlepsze, najbezpieczniejsze 
miejsce na pokaz sztucznych ogni - 

wyjaśnił szejk. 

 - Chod

ź! 

Wzi

ął  ją  za  rękę  i  zaprowadził  w  miejsce,  gdzie  zielona 

oaza  Habbah  graniczyła  z  otaczającą  ją  ze  wszystkich  stron 

pustynią. Tam rozłożyli koc i usiedli na nim. 

background image

 -  Zaraz si

ę  zacznie  -  oznajmił  Malik,  obejmując  Zarę 

ramieniem. 

Przytuli

ła się mocno do niego i szepnęła: 

 - Chcia

łabym, żeby się nigdy nie skończyło. 

 - Masz na my

śli fajerwerki? 

 -  Mam na my

śli  wszystko  -  stwierdziła  z  zadumą.  Po 

czym  dodała  pośpiesznie:  -  Ogromnie ci za to wszystko 

dziękuję,  Malik,  za  piękne  trzy  niespodzianki  w 

amerykańskim stylu, a zwłaszcza za odnalezienie mojej babci 
Lottie. 

 -  W

łaściwie  to  Alice,  moja  nieoceniona  sekretarka, 

odnalazła twoją babcię, to znaczy zdobyła jej adres - uściślił 
szejk. - 

Ja jej tylko złożyłem wizytę w Ameryce, opowie -  

dzia

łem o tobie i o sobie. No i zaprosiłem ją do Rahmanu. 

Pozostało tylko telefonicznie uzgodnić dzień jej przybycia. 

 -  Zrobi

łeś dla mnie tak wiele, Malik - - szepnęła Zara. - 

Tak wiele! 

 -  Ty dla mnie te

ż.  Tamte  trzy  dni,  które  spędziliśmy 

razem w Kalifornii, były wspaniałe! 

 -  Te te

ż  są  wspaniałe,  Malik.  I  kończą  się  czymś  tak 

niezwyk

łym. Popatrz! 

Na ciemnogranatowym niebie rozb

łysły  nagle  kaskadą 

wielobarwnych  świateł  fajerwerki.  Pokaz  trwał  długo, 

kilkanaście minut. Zara była nim zachwycona. Jeszcze nigdy 

życiu  czegoś  takiego  nie  widziała.  Kalejdoskopowo 

zmieniające się formy, rysowane na ekranie nieba za pomocą 

koloru  i  ognia,  wydawały  się  jej  tak  fantastyczne,  tak 

niezwykłe, tak wspaniałe, jak obrazy z najpiękniejszego snu. 

A  kiedy  światła  zgasły  i  niebo  znów  pociemniało,  cudowny 

sen  bynajmniej  się  nie  skończył,  bo  oto  Malik  wziął  ją  w 

ramiona i zaczął namiętnie całować. 

Tak mog

łoby już być do końca świata, myślała, poddając 

się  ulegle  pieszczocie  jego  ust  i  odwzajemniając  ją  w 

background image

potęgującym się gwałtownie z każdą chwilą podnieceniu. Tak 

mogłoby już pozostać na zawsze, aż po kres jej życia, aż po 
kres! 

Spleceni w u

ścisku, zapomnieli o wszystkich problemach, 

o  upływającym  czasie,  o  królewskiej  decyzji,  która  miała 

zapaść nazajutrz. I nagle... 

Nagle wok

ół znowu rozbłysły ostre światła! 

Tu

ż obok nich zatrzymał się z piskiem opon samochód i 

wyskoczył z niego Kadar bin Abu Salman. 

 -  Precz z r

ękoma  od  mojej  córki,  niegodziwcze!  - 

wrzasnął. 

Malik uwolni

ł Zarę z objęć i wstał. Ona również zerwała 

się na równe nogi. 

 -  Zostaw j

ą,  niegodziwcze,  bo  pożałujesz!  -  zagroził 

szejkowi Kadar. 

Malik os

łonił  roztrzęsioną  Zarę  własnym  ciałem  i 

odpowiedział: 

 - Nigdy jej nie zostawi

ę, bo jest moja. I nikt mi jej już nie 

odbierze, nawet ty. 

 -  Mylisz si

ę,  głupcze  -  warknął  Kadar.  -  My  ci  ją 

odbierzemy, ja i moi synowie. - 

Wskazał na asystujących mu 

pięciu  młodych  mężczyzn.  -  Odbierzemy  ci  ją  i  oddamy 

królowi Hakemowi, któremu została przyrzeczona jako druga 

małżonka.  Ciebie  też  odwieziemy  do  pałacu,  niegodziwcze, 

żeby król mógł cię osobiście odesłać do wszystkich diabłów, 
czyli do tej twojej Ameryki! 

 -  Ojcze, nie kompromituj si

ę  zachowaniem  godnym 

rozbójnika - 

wybuchnęła Zara. - My sami wrócimy do pałacu. 

I  sami  podporządkujemy  się  decyzji  króla  Hakema,  bez 

nacisków  z  twojej  strony.  Ale  pamiętaj,  że  tylko  król  ma 

prawo stanowić o naszym przyszłym losie, nikt inny. A już na 
pewno nie ty! 

background image

Kadar bin Abu Salman, pora

żony  trafnością  słów  swojej 

krnąbrnej pasierbicy, spuścił nieco z tonu. 

 -  Nie dzia

łam  wbrew  królowi,  tylko  w  jego  imieniu  - 

rzucił. 

 -  A mo

że  jednak  pozwolilibyśmy  królowi  działać 

samodzielnie we własnym imieniu? - odezwał się na to szejk. 

 - A konkretnie, co proponujesz? - spyta

ł Kadar. 

 -  Sta

ńmy  przed  jego  obliczem  i  wysłuchajmy  jego 

decyzji. 

 - Zgoda - przysta

ł Kadar. - Tylko nie próbuj przypadkiem 

żadnych niecnych sztuczek w drodze do pałacu! 

 -  Po pierwsze  -  wyja

śnił  szejk  -  już  wcześniej  dałem 

słowo Hakemowi, że dziś wieczorem wrócę z Zarą do pałacu, 

więc danego słowa nie złamię, a po drugie... Cóż, sam wiesz, 

że droga stąd, z oazy Habbah do królewskiej stolicy prowadzi 
przez pustyni

ę,  a  ucieczka  na  pustynię  może  oznaczać  tylko 

jedno... śmierć. Więc nie będziemy próbowali uciekać. 

 -  Zw

łaszcza  że  i  tak  nie  sposób  uciec  przed  wyrokami 

losu - 

dodała Zara, przypomniawszy sobie mądre słowa, jakie 

wcześniej usłyszała od Rashy. 

 -  Jed

źmy więc, zamiast tu stać i gadać - mruknął Kadar 

bin Abu Salman. 

 - Jed

źmy - zgodził się szejk. 

Uj

ął Zarę za rękę. W asyście Kadara i jego synów wrócili 

piechotą do oazy, gdzie zostawili swój samochód. Wsiedli do 

niego i ruszyli w drogę, a ojczym Zary i jej przyrodni bracia 

pojechali  za  nimi  własnym  jeepem,  prowadzonym  przez 

pełniącego rolę kierowcy Paza. 

Do kr

ólewskiego pałacu dojechali równocześnie. 

I r

ównocześnie,  całą  ośmioosobową  gromadą,  stanęli 

przed królewskim obliczem w sali tronowej. 

background image

 -  Dobrze, 

że wszyscy tu jesteście - stwierdził z trudnym 

do ukrycia zadowoleniem Hakem bin Abdul Haidar.  -  Mam 
wam co nieco do zakomunikowania. 

 -  Zamieniamy si

ę  w  słuch,  czcigodny  panie  -  rzucił 

Kadar. 

 - S

łuchamy cię z najwyższą uwagą, kuzynie - rzekł Malik. 

 - Po pierwsze - rozpocz

ął król - muszę powiedzieć wam, 

że  moja  najukochańsza  małżonka  Rasha  przed  dwiema 

godzinami  szczęśliwie  powiła  dziecko  płci  męskiej,  mam 
zatem ju

ż  męskiego  potomka,  następcę  królewskiego  tronu  i 

nie muszę żenić się po raz drugi. 

 -  To wspaniale!  -  wykrzykn

ęła  Zara,  nie  zdoławszy  się 

opanować  przed  szczerym  wypowiedzeniem  tego,  co 

naprawdę myślała. 

Kr

ól Hakem bin Abdul Haidar uśmiechnął się dobrotliwie. 

 -  Tak si

ę  składa,  że  ja  też  nie  marzyłem  o  tym 

małżeństwie,  tylko  raczej  czułem  się  do  niego  zobligowany 
p

rzez  okoliczności  i  poniekąd  przymuszony  przez 

dyplomatyczne zabiegi twojego ojczyma - 

przyznał. 

 -  Czcigodny panie, przecie

ż  ty  unieszczęśliwiasz  moją 

córkę,  nie  chcąc  jej  -  odezwał  się  Kadar,  rozzłoszczony 

faktem, że sprawy przestały układać się po jego myśli. 

 -  Unieszcz

ęśliwiłbym  ją  -  odparował  król  -  pozwalając 

tobie  stanowić  o  jej  losie,  bo  wiem,  że  jej  groziłeś 

małżeństwem  z  siedemdziesięcioletnim  starcem,  własnym 

owdowiałym  wujem.  Dlatego  postanowiłem  skorzystać  z 
królewskiego przywileju, który pozwala mi, jako ojcu 

wszystkich  moich  poddanych,  zastąpić  każdego  ojca  rodziny 

w podejmowaniu ważnych decyzji - oznajmił. - I korzystając z 

tego  przywileju,  postanowiłem  obecną  tutaj  Zarę  oddać  za 

małżonkę  również  tu  obecnemu  szejkowi  Malikowi 
Haidarowi, moje

mu  najbliższemu  kuzynowi,  księciu  krwi  i 

amerykańskiemu finansiście w jednej osobie. 

background image

 -  I jeszcze do tego mordercy!  -  wykrzykn

ął  Kadar,  nie 

maj

ąc już w zanadrzu żadnego innego argumentu, jaki mógłby 

wykorzystać dla storpedowania królewskiego postanowienia. - 

Mordercy przyrodniego brata swojej przyszłej żony! 

 -  Ojcze, szejk Malik nie jest morderc

ą  Dżeba!  - 

zaprotestowała z przekonaniem Zara. - Na pewno nie! 

 - Kt

óż więc mógłby nim być? - obruszył się Kadar. 

 - Przecie

ż to jego samochód zabił mojego syna, wszyscy 

widzieli. 

 - Samochód tak, ale nie ja - 

odezwał się na to Malik. 

 -  Nie zaprzeczam, 

że  to  mój  wóz  spowodował  ten 

nieszczęśliwy wypadek, w którym zginął Dżeb. Ale to nie ja 

siedziałem wtedy za jego kierownicą. 

 - A kto? - warkn

ął Kadar. 

 - Tego nie wiem - odpowiedzia

ł szejk. - Kiedy po kłótni z 

Asimem  wybiegłem  wówczas  z  waszego  domu,  było  już  po 

wszystkim.  Dżeb  konał,  a  sprawca  wypadku  przepadł  bez 

śladu. Kto nim był, tego niestety nie wiem - powtórzył. 

 -  A kt

óż  to  wie?  -  rzucił  Kadar.  Szejk  wzruszył 

ramionami. 

 - By

ć może któryś z twoich synów widział i wie. 

 - Je

żeli któryś z moich synów wie na temat śmierci Dżeba 

coś,  czego  ja  nie  wiem,  a  nie  wyjawi  nam  tego  teraz  w 

obecności  króla  -  odezwał  się  na  to  Kadar  bin  Abu  Salman, 

czerwieniejąc  na  twarzy  z  oburzenia i gniewu  -  to niechaj 

będzie  po  stokroć  przeklęty,  a  mnie  i  cały  mój  ród  niechaj 

piekło pochłonie! 

Po tych s

łowach, wypowiedzianych przez ojczyma Zary z 

najwyższą  powagą,  bardzo  groźnym,  a  równocześnie 
niezwykle uroczystym tonem, w sali tronowej 

pałacu  króla 

Hakema  zapadła  absolutna  cisza.  Nikt  nie  ośmielił  się  jej 

przerwać,  nawet  monarcha.  Wszyscy  czekali  w  napięciu  na 

reakcję  synów  Kadara,  świadomi  faktu,  że  żyjąc  w  kraju, 

background image

gdzie w myśl uświęconego przez tradycję prawa wola ojca jest 

wolą najwyższą, żaden z nich nie ośmieliłby się zlekceważyć 

ojcowskiej klątwy. 

Milczenie trwa

ło  kilka  minut,  które  w  sytuacji 

niecierpliwego  oczekiwania  i  gorączkowego  podniecenia 

wydawały się wszystkim zgromadzonym długie niczym lata, a 

nawet  stulecia.  Aż  w  końcu  przerwał  je  zdławiony,  jękliwy 
okrzyk: 

 - 

Ojcze, wybacz! Ojcze, nie przeklinaj mnie, 

nieszcz

ęsnego! 

Spojrzenia wszystkich zgromadzonych natychmiast 

zwr

óciły  się  w  kierunku  Paza,  bo  to  właśnie  on,  pobladły  z 

przestrachu  i  przejęcia  tak  bardzo,  jakby  mu  cała  krew z 

twarzy odpłynęła, wyrzucił z siebie te dramatyczne słowa. 

 -  Zamiast podnosi

ć  lament,  mów  zaraz,  synu,  co  jest  ci 

wiadome - 

rozkazał Kadar. 

 -  Wiem, ojcze... 

że to nie Malik... zabił małego Dżeba - 

wykrztusił Paz. 

 - Wi

ęc któż to uczynił? 

 - Ja. 
Tym razem Kadar bin Abu Salman zrobi

ł się na twarzy tak 

blady jak bia

łe  płótno,  z  którego  uszyta  była  jego  szata  i 

turban. 

 - Jak to... ty... synu? - odezwa

ł się, mówiąc z najwyższym 

trudem  i  niemal  po  każdym  wypowiedzianym  słowie  biorąc 

głęboki  oddech.  -  Przecież  ty...  byłeś  wówczas...  jeszcze 

dzieckiem... małym chłopcem. 

 -  I jak wszyscy mali ch

łopcy,  ojcze,  lubiłem  się  bawić 

samochodami  - 

grobowym  głosem  wyznał  Paz.  -  Malik 

zostawił  wtedy  kluczyki  w  stacyjce  swojego  jeepa. 

Postanowiłem więc skorzystać z okazji... chciałem uruchomić 

go i trochę pojeździć sobie nim dla zabawy po dziedzińcu. 

 - I co? - j

ęknął Kadar. 

background image

 -  I na moje nieszcz

ęście zdołałem wprawić auto w ruch, 

ale nie zdołałem go potem zatrzymać - odparł Paz, opuściwszy 

nisko  głowę.  -  Najechałem  rozpędzonym  jeepem  na  Dżeba, 

który  bawił  się  pod  drzewem.  A  kiedy  już  to  się  stało, 

wpadłem  w  panikę  i  uciekłem,  zanim  Malik  po  kłótni  z 

Asimem  wybiegł  z  domu  na  dziedziniec.  Uciekłem  nie 

zauważony  przez  nikogo.  A  podejrzenie  o  spowodowanie 

wypadku  padło  na  Malika,  który  w  istocie  był  całkowicie 
niewinny! 

 - Synu, dlaczego przez tyle lat nic mi nie powiedzia

łeś?! - 

zapytał podniesionym głosem Kadar. 

 -  Wybacz, 

że  tego  nie  uczyniłem,  ojcze,  ale  śmiertelnie 

lękałem się twojego gniewu - szepnął Paz i padł przed ojcem 
na kolana. 

Ponownie zapad

ła cisza. 

Kadar bin Abu Salman najwyra

źniej  nie  wiedział,  jak 

zareagować  na  synowski  akt  skruchy.  W  widoczny  sposób 

wahał  się,  czy  ma  ukarać  nieszczęsnego  Paza,  czy  raczej 

wybaczyć  mu  popełnioną  w  dzieciństwie  winę,  w  sytuacji, 
gdy nawet najstraszliwsza kara dla sprawcy wypadku i tak nie 

byłaby w stanie przywrócić życia jego ofierze. Milczał więc. I 

wszyscy  w  komnacie  milczeli.  Aż  w  końcu  król  Hakem  bin 

Abdul  Haidar  zdecydował  się  skorzystać  ze  swoich 

monarszych uprawnień do rozstrzygania sporów i wydawania 
wyroków. 

Zabra

ł więc głos, stwierdzając: 

 -  Wybacz synowi jego czyn, Kadarze, bo kiedy go 

pope

łnił, był dzieckiem, a skazując się na dożywotnie wyrzuty 

sumienia, sam się ukarał najstraszliwszą pokutą. 

 -  Niech stanie si

ę właśnie tak, jak nakazujesz, czcigodny 

panie  - 

skwapliwie  podporządkował  się  królewskiej  woli 

Kadar bin Abu Salman.  -  Synu!  - 

zwrócił  się  do  Paza.  - 

Wybaczam ci, wstań z kolan! 

background image

Paz pos

łusznie  wstał  i  natychmiast,  trawiony  wstydem, 

ukrył się za plecami stojących w szeregu, jeden przy drugim, 

pozostałych czterech braci. 

 - Skoro spe

łniłeś już swoją ojcowską powinność, Kadarze 

ponownie  odezwał  się  król  -  to  teraz  błagaj  o  wybaczenie 

mego kuzyna, szejka Malika Haidara. Przez tyle lat 

niesłusznie oskarżałeś go o zbrodnię, której nie popełnił. 

 -  Niech stanie si

ę właśnie tak, jak nakazujesz, czcigodny 

panie. - 

Dumny wielmoża, rad nierad, zgodził się po raz drugi 

z postanowieniem monarchy.  -  Ksi

ążę!  -  zwrócił  się  do 

Malika,  padając  przed  nim  na  kolana.  -  Zechciej w swojej 

dobroci mi wybaczyć! 

 - Wybaczam ci - rzek

ł Malik. - Wstań. 

Kadar d

źwignął się i zaczął się cofać, najwyraźniej mając 

ochotę,  tak  jak  Paz,  czym  prędzej  schować  się  za  plecami 
synów. 

Jednak kr

ól Hakem powstrzymał go słowami: 

 - Jeszcze nie koniec, zaczekaj! Skoro wszystkie sprawy z 

przesz

łości  zostały  wyjaśnione,  nadeszła  pora,  byśmy  zajęli 

się  tym,  co  przyniesie  jutro.  O  przyszłość  Rahmanu  nie 

musimy  się  już  martwić,  skoro  mam  syna  i  następcę  tronu  - 

podkreślił.  -  Zatroszczmy  się  jednak  o  przyszłość  dwojga 

młodych ludzi, których połączył najpierw zwykły przypadek, 

a  potem  uczucie  tak  silne,  że  wszyscy  inni  zakochani  w 

naszym  królestwie  i  na  całym  świecie  mogliby  im 

pozazdrościć.  Podejdź  tu  do  mnie,  Kadarze  -  polecił  -  i 

pobłogosławmy  obydwaj  Malikowi  i  Zarze,  zanim  zostaną 

mężem i żoną. Ty będziesz błogosławił w zastępstwie jej ojca, 

który  od  dawna  nie  żyje,  a  ja  w  zastępstwie  ojca  szejka 

Malika, poprzedniego króla Rahmanu, który również odszedł 

ze świata już przed laty. 

Kr

ól  podniósł  się  z  tronu,  a  Kadar  bin Abu Salman 

posłusznie podszedł do niego i stanął obok. 

background image

Malik i Zara ukl

ęknęli  przed  nimi,  pozwalając  obydwu 

wykonać  nad  ich  głowami  uświęcone  tradycją  znaki 

ojcowskiego błogosławieństwa. 

Gdy ceremonia zosta

ła  dokonana,  król  Hakem  nakazał 

narzeczonym p

owstać, po czym rzekł: 

 - Skoro uczynili

śmy już wszystko, co było konieczne, by 

naszym rodom i całemu krajowi zapewnić szczęście i spokój, 

nadszedł  czas,  byśmy  zajęli  się  swoimi  sprawami.  Ty, 

Kadarze,  jedź  z  synami  na  południe,  do  swego  domu,  po 
stosowny p

osag dla Zary. Wiesz przecież, że należą się jej po 

matce klejnoty i różne piękne ozdoby. 

 -  Tak, czcigodny panie  -  rzuci

ł  krótko  Kadar  bin  Abu 

Salman i skinąwszy na synów, bez zwłoki wycofał się wraz z 
nimi z tronowej komnaty. 

 - Ja natomiast, moi drodzy - zwr

ócił się król do Malika i 

Zary  - 

pójdę teraz do mojej najukochańszej małżonki Rashy, 

która odpoczywa po porodzie, i do mojego umiłowanego syna, 

któremu  w  szczęściu  i  zdrowiu  upływają  jedna  po  drugiej 

pierwsze godziny życia. . 

 -  Tak, czcigodny panie  -  odezwali si

ę  Malik  i  Zara  w 

zgodnym  dwugłosie.  -  A  my  do k ąd  mamy  iść  i  co  mamy 

robić? 

 - A wy id

źcie sobie, gdzie chcecie i róbcie, co chcecie! - 

rzucił Hakem już od drzwi i wyszedł. 

Szejk Malik uj

ął Zarę za obydwie dłonie. 

 - Dok

ąd będziemy chcieli pójść, najmilsza? - zapytał. 

 -  Wiadomo, do twojej sypialni  -  odpowiedzia

ła  z 

uśmiechem bez chwili wahania. 

 - A c

óż będziemy chcieli tam robić? 

 -  Wiadomo, najdro

ższy  -  szepnęła  lekko  zawstydzona.  - 

Będziemy się kochać. 

background image

 - Tak, a

ż do rana! - potwierdził z entuzjazmem szejk. - I 

potem każdej nocy aż do dnia ślubu! I po ślubie każdej nocy 

aż do końca życia! 

 -  A na pewno b

ędziemy  żyli  długo  i  szczęśliwie  - 

podsumowała Zara i rzuciła się Malikowi na szyję.