background image

VICTORIA PADE 

Romans 

z szefem 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

- Oczywiście, że przydadzą mi się pieniądze. Sporo 

mnie kosztowała przeprowadzka, teraz wydaję majątek 

na znaczki i reklamę. W dodatku nie wiadomo, kiedy 

uda mi się rozkręcić interes, ale... 

- Żadne ale. Po pierwsze, praca jest tymczasowa, 

dopóki Rand nie znajdzie kogoś na stałe. Po drugie, 

będziesz miała okazję lepiej poznać miasto, a po trze­

cie, pracując u jednego prawnika, na pewno zdołasz 

nawiązać kontakt z innymi. A o to ci przecież chodzi, 

prawda? Chcesz otrzymywać zlecenia, które mogłabyś 

wykonywać w domu? 

Lucy Lowry wiedziała, że jej ciotka, Sadie Meeks, 

ma rację. Zaledwie kilka tygodni temu przeniosła się 

z synem, czteroletnim Maksem, z Kalifornii do Wa­

szyngtonu. Zamieszkała w Georgetown, w szerego­

wym domu, jednym z czterech należących do Sadie. 

Przeprowadzka była dość kosztowna, dlatego chciała 

jak najprędzej zacząć zarabiać. 

Interesowała się prawem, głównie więc zależało jej 

na zleceniach od prawników; mogłaby wyszukiwać im 

informacje w Internecie, przygotowywać opinie i pis­

ma procesowe. Pracując w domu, przy komputerze, 

czasem w bibliotece, mogłaby mieć na oku Maksa. 

background image

YICTORIA PADE 

Miała jednak świadomość, że zanim rozkręci interes, 

będzie musiała zatrudnić się gdzieś jako sekretarka. 

I właśnie taką pracę proponowała jej ciotka; posadę 

sekretarki i asystentki w kancelarii niejakiego Randa 

Coltona. 

- Zgadza się. Ale praca u Coltona wiązałaby się 

z koniecznością wielogodzinnego przebywania poza 

domem. 

Sadie machnęła lekceważąco ręką. 

- Ale byłoby to zajęcie tymczasowe. Poza tym, jak 

ci już mówiłam, rozmawiałam z kierowniczką przed­

szkola. To moja dawna znajoma ze studiów. Obiecała 

przyjąć Maksa. Przedszkole, które prowadzi, jest jedną 

z najlepszych tego typu placówek w Waszyngtonie. 

Niełatwo się do niego dostać. Ludzie zapisują dzieci 

z rocznym wyprzedzeniem. W każdym razie Maks bę­

dzie miał towarzystwo, a dla urozmaicenia może od 

czasu do czasu przychodzić do mnie. 

Sadie na moment zamilkła, po czym zmieniła ta­

ktykę. 

- Proszę cię, słoneczko, zrób to dla mnie. Spodo­

bało mi się życie emerytki i mimo ogromnej sympatii, 

jaką darzę Randa, nie bardzo mam ochotę wracać do 

pracy. Ale żal mi biedaka; kompletnie nie daje sobie 

rady... 

Lucy znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Mieszkała 

za darmo w jednym z czterech domów, jakie jej uko­

chana ciotka kupiła niedawno w Georgetown. Drugi 

dom Sadie przeznaczyła dla siebie, a trzeci i czwarty 

wynajmowała. Twierdziła, że pieniądze z wynajmu po-

background image

ROMANS Z SZEFEM 7 

krywają wszelkie koszty, jakie musi ponosić z tytułu 

własności. 

Zresztą sama namawiała Lucy na przyjazd do Wa­

szyngtonu. Sporo podróżowała i chciała, aby w czasie 

jej nieobecności ktoś zaufany sprawował nad wszyst­

kim nadzór. 

Lucy chętnie skorzystała z oferty; dzięki Sadie 

mogła pracować w domu i spędzać czas z synem, za­

miast siedzieć w biurze od dziewiątej do piątej. Dla­

tego nie bardzo wypadało jej odmówić ciotce, gdy ta 

prosiła ją o przysługę. 

- Błagam cię, idź na rozmowę. Kto wie, może wca­

le się nie nadajesz. Może Rand wcale cię nie przyjmie. 

Poza tym to nie jest praca na zawsze. Głównie chodzi 

o zaprowadzenie porządku, o uporanie się z koszmar­

nym bałaganem, jakiego po moim odejściu narobiły 

niekompetentne sekretarki. W tym czasie Rand dalej 

będzie szukał fachowej siły. Może znajdzie ją za trzy 

dni, może za dwa tygodnie. Woli jednak już więcej 

nie korzystać z agencji pośrednictwa pracy; zbyt wiele 

razy się na niej sparzył. 

- Zupełnie tego nie rozumiem. W końcu wcale nie 

tak trudno o dobrą sekretarkę. 

- Nie będę cię okłamywać, złotko. Rand nie należy 

do najłatwiejszych szefów pod słońcem. Akurat mnie 

się świetnie z nim pracowało, bo wiedziałam, że pod 

szorstką powłoką kryje się człowiek o gołębim sercu. 

Ale na pierwszy rzut oka tego nie widać. Oczywiście 

jest też niezwykle wymagający. I, jak każdy mężczy­

zna, lubi, aby go słuchano i chwalono. 

background image

8 YICTORIAPADE 

- Twój opis pasuje do dziecka. Do dużego, rozpie­

szczonego dziecka - powiedziała ze śmiechem Lucy. 

- O nie! Zaręczam ci, że to facet z krwi i kości 

- odparła ciotka. - Niesamowicie męski. Władczy. 

Pracowity, ale również towarzyski. Wymagający. Po­

trafi harować od rana do późnej nocy, potem do świtu 

bawić się z przyjaciółmi, a o dziewiątej pojawić się 

w sądzie i wygrać sprawę. Niestety nie rozumie, że 

zwykli śmiertelnicy funkcjonują na wolniejszych ob­

rotach i mało kto jest w stanie dotrzymać mu tempa. 

Poza tym należy do ludzi szczerych, ceniących prawdę; 

nigdy niczego nie owija w bawełnę. Z tego powodu 

niektórzy uważają, że jest zarozumiały. No i nie cierpi 

głupców. Ale nie namawiałabym cię na spotkanie 

z nim, gdybym nie wierzyła, że ze wszystkim sobie 

doskonale poradzisz. Aha, jeszcze jedno... Rand 

Colton to jeden z najprzystojniejszych mężczyzn, ja­

kich w życiu widziałam. Więc gdyby za bardzo działał 

ci na nerwy, mogłabyś po prostu wyłączyć się i po­

dziwiać widoki. 

Hm. Trudny, wymagający szef. Szorstki i oschły. 

Stanowczy i władczy. Szczery aż do bólu, niczego nie 

owijający w bawełnę. Zarozumiały. 

To wszystko mówi kobieta, która jest największą 

wielbicielką Randa Coltona. Ciekawe... 

- Proszę cię, kochanie. Wszystkie stroje służbowe 

oddałam pewnej instytucji charytatywnej. Przyzwy­

czaiłam się do późnego wstawania, do tego, że nigdzie 

nie trzeba się spieszyć, że pół dnia można krzątać się 

po domu w szlafroku. Nie chcę wracać do pracy. Ale 

background image

ROMANS Z SZEFEM 9 

Rand ma nóż na gardle; potrzebuje kogoś kompeten­

tnego do pomocy. 

Lucy zmrużyła oczy. 

- I tylko to tobą kieruje? Chęć ulżenia swojemu 

szefowi? Nie masz żadnych ukrytych celów? 

Sadie pokręciła głową. Obie kobiety miały tyle sa­

mo wzrostu, metr sześćdziesiąt pięć, różniły się jednak 

wagą; w przeciwieństwie do Lucy, która była wiotka 

jak trzcina, ciało ciotki pokrywała warstwa tłuszczyku. 

- Żadnych. - Sadie uśmiechnęła się; jej pulchne 

policzki zaokrągliły się jeszcze bardziej. - Przecież 

wiem, że wyrzekłaś się mężczyzn. 

- Niczego się nie wyrzekłam - obruszyła się Lucy. 

- Po prostu uznałam, że... 

- Wiem, wiem. Wolisz poświęcić czas synowi. Mó­

wiłaś mi to setki razy. Swoją drogą, po tym, jak się 

zachował ojciec Maksa, wcale się nie dziwię, że stra­

ciłaś zainteresowanie facetami. I wierz mi, jestem 

ostatnią osobą, która próbowałaby swatać własną sio­

strzenicę z takim playboyem jak Rand. Moja prośba 

wynika z pobudek czysto egoistycznych. Nie chcę wra­

cać do pracy, a bardzo chciałabym pomóc Randowi. 

To wszystko. 

Przez chwilę Lucy milczała - wyłącznie po to, by 

potrzymać ciotkę w niepewności. 

- No dobrze - rzekła wreszcie. - Możesz umówić 

mnie na rozmowę. 

- Już to zrobiłam! Rand będzie na ciebie czekał 

o trzeciej po południu. Podwiozę cię na miejsce, a po­

tem zabiorę Maksa na lody. 

background image

10 YICTORIAPADE 

Lucy wybuchnęła śmiechem. 

- Wiedziałaś, że się zgodzę? 

- Liczyłam na to. Zobaczysz, nie pożałujesz. A te­

raz szybko! Leć się przebrać. Musisz sprawiać wraże­

nie osoby zadbanej i kompetentnej. Rand nie toleruje 

przychodzenia do pracy w sportowym stroju. 

- Czyli jest również nietolerancyjny? - spytała Lu­

cy, dodając brak tolerancji do długiej listy wad Randa 

Coltona. 

- Och, nie przesadzaj - zganiła ją Sadie. - Lepiej 

pomyśl o tych wszystkich prawnikach, których dzięki 

niemu poznasz i którym wręczysz swoją wizytówkę. 

No, leć. Czasu jest niewiele. A niepunktualności Rand 

także nie cierpi. 

- Wiesz, mamusiu, chyba zamówię sobie dwie duże 

kulki, bo kiedy wychodzisz gdzieś ubrana tak jak teraz, 

to kolację zwykle jemy później. Czyli do wieczora mo­

gę zgłodnieć. 

Obróciwszy się, Lucy popatrzyła na syna, który sie­

dział zapięty pasami na tylnym siedzeniu. 

Jak na swój wiek Maks był drobnym dzieckiem, 

ale inteligencją przewyższał' rówieśników. Słuchając 

go, czasem Lucy gotowa była przysiąc, że chłopiec 

ma nie cztery lata, lecz czterdzieści cztery. 

- Nie zgłodniejesz. Nie idę do pracy, ale na roz­

mowę w sprawie pracy. Więc kolację zjemy o tej samej 

porze, co zawsze. 

Maks wyszczerzył w uśmiechu ząbki. 

Nawet gdybym nie była jego matką, pomyślała Lu-

background image

ROMANS Z SZEFEM 11 

cy, uważałabym, że jest uroczym dzieciakiem. Miał 

śmieszne pucołowate policzki, ogromne niebieskie śle­

pia patrzące zza okrągłych okularów, przystrzyżone na 

jeża ciemnoblond włosy. 

- Ale mogę wziąć dwie kulki? - spytał z nadzieją 

w głosie. 

- Nie, kolego. Wystarczy jedna. 

- A jeżeli będą mieli karmelowe i landrynkowe? 

Gdybyś zgodziła się na dwie kulki, wtedy jutro na pew­

no zjadłbym całą kolację bez grymaszenia. 

- Jeżeli będą mieli oba smaki, to karmelową kulkę 

zjesz na miejscu, a landrynkową kupimy na wynos 

i zjesz ją jutro. 

W oczach Maksa pojawił się błysk triumfu, jakby 

chłopiec od początku dążył właśnie do takiego roz­

wiązania. 

Lucy miała ochotę chwycić syna w ramiona i przy­

tulić go z całej siły. Trudno było mu się oprzeć, zwła­

szcza kiedy się uśmiechał - wtedy w jego policzkach 

pojawiały się dwa zabawne dołeczki. 

- A jeśli będą mieli moje trzy ulubione smaki? 

- Oj, nie przeciągaj struny! 

Zatrzymawszy się na czerwonym świetle, Sadie 

wskazała głową stojący przy następnym skrzyżowaniu 

nowoczesny wieżowiec. 

- Tam się mieści biuro Randa. Podrzucę cię pod 

drzwi. A lodziarnia jest dwie przecznice dalej, w bu­

dynku z czerwonej cegły. Samochód zostawię na pod­

ziemnym parkingu. Przyjdziesz do nas po rozmowie, 

prawda? 

background image

12 VICTORIA PADE 

- Nie chcesz wejść ze mną i przywitać się ze swo­

im byłym szefem? 

- Rozmawiałam z nim dzisiaj przez telefon. Jest 

bardzo zajętym człowiekiem. Nie chcę mu przeszka­

dzać. 

Kiedy zmieniło się światło, Sadie przejechała przez 

skrzyżowanie, następnie włączyła prawy kierunko­

wskaz. Stanęła przy krawężniku, kilka metrów od wej­

ścia do budynku Randa. 

- Dwudzieste trzecie piętro. Pokój dwa-trzy-zero-

zero. Powodzenia. 

- Dzięki. - Lucy ponownie zerknęła przez ramię. 

- Bądź grzeczny, niedźwiadku. 

- Wyskakuj - ponagliła ją Sadie. 

Lucy wysiadła pośpiesznie, słysząc, że kierowca za 

nimi trąbi niecierpliwie. Wchodząc do imponującego 

gmachu ze stali i szkła, spojrzała na zegarek. Była 

dwadzieścia minut przed czasem, a nie chciała spra­

wiać wrażenia osoby nadgorliwej. Udała się do znaj­

dującej się na dole w holu toalety. 

Miała na sobie spodnie o prostych, wąskich nogaw­

kach oraz granatowy, wcięty w pasie żakiet. Niektórzy 

uważali, że najbardziej odpowiednim strojem do pracy 

jest dla kobiety spódnica z żakietem, ale Lucy nie 

podzielała tej opinii. Wolała spodnie, częściowo dla­

tego, że czuła się w nich wygodniej, a częściowo 

dlatego, że w dniu swoich osiemnastych urodzin pod­

jęła wyzwanie rzucone przez przyjaciółkę i zrobiła so­

bie tatuaż na nodze. Pięknie wykonana delikatna róża 

długości trzech centymetrów zdobiła wewnętrzną stró-

background image

ROMANS Z SZEFEM 

13 

nę jej prawej kostki. Była prawie niewidoczna, ale 

mogła przesądzić o wyniku spotkania - wszystko za­

leży od tego, jak bardzo konserwatywny jest Rand Col-

ton. 

Lucy pociągnęła usta szminką. Nie lubiła się ma­

lować; cały jej makijaż składał się z jasnej pomadki, 

odrobiny tuszu na rzęsach i różu na policzkach. 

Odetchnęła z ulgą, widząc, że spowodowane uczu­

leniem lekkie zaczerwienienie oczu minęło bez śladu. 

Ale wciąż czuła pieczenie. Nic dziwnego - od rana 

sprzątała zakurzony strych. Na moment przymknęła 

powieki. 

Zazwyczaj nosiła rozpuszczone włosy, ale na ofi­

cjalne spotkania czesała je w kok. Uważała, że burza 

mahoniowych loków wygląda mało poważnie. Kobie­

co? Owszem. Kusząco? Też. Ale nie o to Lucy cho­

dziło. Nie chciała nikogo kusić ani prowokować. 

Kiedy ponownie spojrzała na zegarek, była za dzie­

sięć trzecia. Najwyższy czas udać się na górę. 

Weszła do windy i wcisnęła przycisk oznaczony nu­

merem 23. Jak zawsze przed rozmową w sprawie pra­

cy czuła się potwornie spięta. Próbowała opanować 

nerwy, powtarzając sobie, że to tylko tymczasowe za­

jęcie. Oczywiście pozwoliłoby jej nawiązać kontakty 

z innymi prawnikami, ale nawet gdyby nic z niego nie 

wyszło... Zresztą dlaczego miałoby nie wyjść? Prze­

cież jest polecona przez Sadie Meeks, której zdanie 

Rand cenił. 

Mimo to była okropnie zdenerwowana. Może dla­

tego, że wiedziała, jak trudnym we współpracy czło-

background image

14 yiCTORIA PADE 

wiekiem jest Rand Colton? Wzięła kilka głębokich od­
dechów, kiedy drzwi rozsunęły się z cichym sykiem. 

Pokój Randa znajdował się na końcu korytarza. Pro­

wadziły do niego dwuskrzydłowe dębowe drzwi, na 
których wisiała złota tabliczka z imieniem i nazwi­
skiem. 

Lucy nacisnęła fantazyjną złotą klamkę. Z głębi do­

biegł ją szloch kobiety i podniesiony męski głos. 

- To było proste zadanie! Prosiłem o odwołanie 

spotkania, a pani tego nie zrobiła. Przez panią niepo­

trzebnie fatygował się do mnie prezes dużej firmy, czło­

wiek niezwykle zajęty. A przecież wystarczyło go 

uprzedzić, że muszę dzisiaj być w sądzie! Chyba panią 

uczono, że kiedy szef każe zadzwonić do klienta i od­

wołać spotkanie, powinna pani natychmiast wykonać 

polecenie? 

- Zapomniałam. 

- Zapomniała pani?! 

Lucy podskoczyła, zupełnie jakby mężczyzna 

krzyknął jej prosto do ucha, a przecież znajdował się 

w drugim pokoju. 

- No tak. Pan jednym tchem wydał z dziesięć po­

leceń. Nie zdążyłam ich zapisać. A potem pan wyszedł, 
a ja starałam się..-

- Nie wystarczy się starać! Czy wie pani, jak cenny 

jest czas tego człowieka? 

Najwyraźniej nie wiedziała. Zamiast dalej próbować 

się bronić czy usfrawiedliwiać, wybiegła z gabinetu, 

z szuflady biurka wyciągnęła torebkę i minąwszy Lu­

cy, wypadła z płaczem na korytarz. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 15 

No tak. Rand faktycznie walił prosto z mostu. Jeśli 

oczywiście człowiek mówiący podniesionym głosem 

był Randem Coltonem. 

- Niekompetencja, bezmyślność, lekceważący sto­

sunek do pracy. Skąd te agencje biorą takich ludzi? 

Ostatnie zdanie wypowiedziane było znużonym 

tonem. 

Gdyby nie to, że była za minutę trzecia, Lucy wy­

mknęłaby się na zewnątrz i dała Coltonowi czas, by 

ochłonął. Zanim jednak zdążyła cokolwiek postanowić, 

drzwi gabinetu się otworzyły i Rand wmaszerował do 

pomieszczenia, w którym czekała. Nie patrząc na nią, 

podszedł do biurka i zaczął coś pisać na komputerze. 

Sprawiał wrażenie, jakby jej nie widział. Nagle, 

z wzrokiem utkwionym w monitor, spytał: 

- Kim pani jest? 

Spokojnie, nie denerwuj się, powiedziała do siebie. 

- Nazywam się Lucy Lowry. Jestem siostrzenicą 

Sadie Meeks. Byliśmy umówieni na trzecią. 

- Psiakrew! - warknął, nie odrywając palców od 

klawiatury. - Już jest tak późno? 

- Obawiam się, że tak. 
- Niestety, w tym momencie nie mogę pani poświę­

cić ani chwili. Mam kilka pilnych spraw na głowie. 

Proszę usiąść i czekać. 

- Słucham? 

Nie zamierzała powiedzieć tego tonem tak wynio­

słym i pełnym oburzenia. Po prostu samo tak wyszło. 

Ale nie żałowała. Jakim prawem ten facet jej cokolwiek 

nakazuje? 

background image

16 

YICTORIA PADE 

Rand Colton przerwał pracę. Wstał od biurka i po­

patrzył na Lucy swoimi jasnoniebieskimi oczami. Oso­

ba mniej pewna siebie skuliłaby się ze strachu. 

Lucy Lowry nawet nie drgnęła. 

Zacisnął mocno zęby. Po chwili, zrozumiawszy 

swój błąd, zwrócił się do niej znacznie uprzejmiejszym 

tonem. 

- Gdyby pani zechciała poczekać kilka minut... 

Muszę gdzieś pilnie zadzwonić. Potem będę do pani 

dyspozycji. 

- Oczywiście - odrzekła Lucy. 

Usiadła na jednym z sześciu foteli stojących pod 

ścianą, na której wisiały obrazy kilku znanych malarzy. 

Znalazłszy to, czego szukał w komputerze - przy­

puszczalnie był to numer telefonu - Rand sięgnął po 

słuchawkę. 

Chcąc nie chcąc, Lucy przysłuchiwała się roz­

mowie. 

Musiała przyznać, że Rand zachował się jak dżen­

telmen. Przeprosił klienta za to, że ten fatygował się 

niepotrzebnie, ale uczynił to w sposób kulturalny, dys­

tyngowany; nie płaszczył się przed nim, nie starał się 

mu przypochlebić, nie obwiniał też sekretarki, po pro­

stu wyjaśnił, że zlecił jej zbyt wiele spraw naraz. 

Lucy była pod wrażeniem. 

Miała również okazję przyjrzeć mu się dokładnie. 

To, że jest wysoki i dobrze zbudowany, zauważyła 

wcześniej, kiedy wparował wściekły do recepcji. Teraz, 

kiedy umawiał się ze swym rozmówcą na kolację, zo­

baczyła, że ma wydatną szczękę, niebieskie oczy, wło-

background image

ROMANS Z SZEFEM 

17 

sy w kolorze kawy, gęste krzaczaste brwi, orli nos oraz 

intrygujące usta o dolnej wardze znacznie pełniejszej 

od górnej. 

Ciotka nie przesadziła, mówiąc, że jest przystojny. 

Lucy nie mogła oderwać od niego oczu. W dodatku 

ubrany był w doskonale skrojony szary garnitur od Ar-

maniego, popielatoszarą koszulę, która wyglądała tak, 

jakby przed chwilą ktoś ją uprasował, oraz jedwabny 

krawat, który prawdopodobnie kosztował tyle, co cały 

jej strój z butami i zegarkiem włącznie. 

Przyglądała mu się z zafascynowaniem, ale tak jak 

się ogląda ładny eksponat w muzeum. Bo przecież nie 

interesują jej mężczyźni. Nawet ci najprzystojniejsi. Po 

pierwsze, nie zamierza wdawać się w żadne romanse 

ani z nikim się wiązać, dopóki nie wychowa syna. A po 

drugie, na pewno nie wdałaby się w romans z takim 

człowiekiem jak Colton. 

Ale widoki z przyjemnością może podziwiać. Pod 

tym względem ciotka też miała rację. 

Jedynie nie była pewna, co by było, gdyby to na 

nią podniósł głos. Czy umiałaby pokornie znosić jego 

tyrady i wybuchy złości, byleby tylko móc codziennie 

oglądać jego przystojną twarz? 

Zakończywszy rozmowę z klientem, Rand rozłączył 

się, po czym, nie odkładając słuchawki, wykręcił nu-

mer modnej restauracji, o której parę dni temu mó­

wiono w telewizji, i zarezerwował stolik na wieczór. 

Według relacji dziennikarzy był to jeden z najlepszych 

lokali w stolicy, ale nie sposób było się do niego do-

stać. Ludzie robili rezerwacje pół roku naprzód. 

background image

18 

VICTORIA PADE 

A Rand? Wystarczyło, że się przedstawił i poprosił 

o stolik na cztery osoby na ósmą wieczór. 

Odłożył słuchawkę na widełki. Po chwili wstał 

z krzesła, obszedł biurko i skupił uwagę na Lucy. 

- A zatem jest pani siostrzenicą Sadie? Aż do wczo­

raj nie wiedziałem o pani istnieniu. 

- Tak, nazywam się Lucy Lowry - przedstawiła się 

ponownie, gdyż nie była pewna, czy za pierwszym ra­

zem zapamiętał jej imię i nazwisko. - Pan natomiast 

jest Randem Coltonem. Słyszałam, jak pan podawał 

swoje nazwisko przez telefon. 

- Tak. Proszę mi wybaczyć, że się nie przedsta­

wiłem. 

Zapadła cisza. Rand nie spuszczał oczu z Lucy. 

Czuła się tak, jakby przewiercał ją wzrokiem na wylot, 

ale nie dała nic po sobie poznać. 

- Sadie twierdzi, że była pani sekretarką człowieka 

piastującego wysokie stanowisko, że potrafi pani znaj­

dować w bibliotekach i archiwach potrzebne materia-

ły, że chce się pani specjalizować w prowadzeniu kwe­

rend dla prawników, ale gotowa byłaby poświęcić mi 

trochę czasu, dopóki nie znajdę kogoś na stałe. 

- Wygląda na to, że ciotka wszystko panu o mnie 

opowiedziała. 

- Zaklina się też, że jest pani równie dobra, jak 

ona. 

- Jestem bardzo dobra. Ale nie wiem, czy dorów­

nuję ciotce, bo nigdy razem nie pracowałyśmy. 

Uśmiechnął się pod nosem, jakby rozbawiła go jej 

pewność siebie. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 19 

Lucy wyprostowała plecy. Spodziewała się jakiejś 

kąśliwej uwagi; nie doczekała się żadnej. Zdumiała ją 

natomiast własna reakcja na uśmiech Randa. Ciarki, 

które przebiegły jej po krzyżu, były całkiem nie na 

miejscu. 

- Czy Sadie uprzedzała panią, czego wymagam od 

sekretarki? 

- Nie. Ale wspomniała, że jest pan oschły, władczy 

i surowy. 

Tubalny śmiech, który wypełnił pokój, oczyścił at­

mosferę. 

- Cenię sobie szczerość. A czy ciotka mówiła pani, 

jakiego rodzaju pracę wykonuje moja sekretarko-asy-

stentka i w jakich godzinach musi przebywać w biu­

rze? 

- Ja mogę przebywać do siedemnastej i ani minuty 

dłużej. 

Zmarszczył czoło. 

- No dobrze. Ponieważ jest pani siostrzenicą Sadie, 

coś pani zdradzę. Nie daję sobie rady z prowadzeniem 

kancelarii. Na gwałt szukam kogoś do pomocy. Ale 

nie chcę zatrudniać kolejnej samotnej matki. W ciągu 

ostatnich dwóch miesięcy miałem ich aż nadto. Bez 

przerwy martwiły się o dzieci, rozmawiały z nimi 

przez telefon, zwalniały się wcześniej, żeby gdzieś je 

zawieźć. Nie chcę pytać pani o jej życie osobiste, ale 

jeżeli ma pani dzieci, myślę, że lepiej będzie nie prze­

dłużać tej rozmowy. 

Nigdy się Maksa nie wypierała; już chciała się przy­

znać, że ona też jest samotną matką, ale w ostatniej 

background image

20 

YICTORIA PADE 

chwili ugryzła się w język. W końcu to, czy pracow­

nica ma dzieci, nie powinno Randa obchodzić. Inte­

resować go powinno wyłącznie to, czy i jak wywiązuje 

się z powierzonych jej obowiązków. 

Postanowiła przemilczeć fakt posiadania dziecka. 

- Mogę pana zapewnić, że moje życie osobiste 

w żaden sposób nie wpłynie negatywnie na wykony­

waną przeze mnie pracę. Do godziny piątej będę wy­

łącznie do pana dyspozycji. 

- Na ogół pracuję dłużej. 

- A ja nie. 

Patrzyli sobie w oczy niczym dwaj rewolwerowcy. 
Ponieważ praca w kancelarii faktycznie pozwoliła­

by jej nawiązać kontakty w środowisku prawniczym, 

które później mogłyby się jej przydać, Lucy zależało, 

aby Rand zatrudnił ją u siebie. Jednakże bardziej od 

pracy zależało jej na Maksie; nie zamierzała go zanie­

dbywać. 

Rand pierwszy oderwał od niej wzrok. 

- Doskonale pani wie, że mam nóż na gardle. 

W bibliotece... - wskazał głową za siebie, w stronę 

korytarza - panuje istny chaos. Wszędzie leżą stosy 

akt, które trzeba uaktualnić, posortować i pochować 

na miejsce. Nie rozumiem, jak można zgłaszać się do 

pracy i w dodatku mieć o sobie wysokie mniemanie, 

jeżeli nawet nie zna się alfabetu. W chwili obecnej pra­

cuję nad kilkoma ważnymi sprawami i, jak się pewnie 

zdążyła pani zorientować, wszystko wali mi się na gło­

wę. Terminarz spotkań zawiera mnóstwo błędów... 

- Mogę się tym zająć. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 21 

- Ale nie po piątej? 

- No dobrze, pierwszego dnia mogłabym zostać do 

wieczora, aby zaprowadzić jako taki porządek. Ale 

później musiałabym wychodzić o piątej. Niezależnie 

od tego, co by się działo. 

- Ma pani męża albo narzeczonego, który nie umie 

sobie sam przyrządzić kolacji? 

- Przepraszam, ale jakie to ma znaczenie? 

Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów; w jego 

spojrzeniu było więcej rozbawienia niż irytacji. 

- Innymi słowy, mogę panią przyjąć lub nie, lecz 

nie mam prawa interesować się pani życiem prywat­

nym, tak? 

- To tylko praca tymczasowa - przypomniała mu 

- dopóki nie znajdzie pan kogoś na stałe. A więc to, 

z kim spędzam wieczory, nie powinno mieć najmniej­

szego wpływu na pańską decyzję. 

Jeszcze przez chwilę się w nią wpatrywał. Miała 

wrażenie, że z każdą sekundą jego oczy przybierają 

coraz bardziej błękitny odcień. 

- W porządku - oznajmił wreszcie. - Wierzę, że 

Sadie nie wprowadziłaby mnie w błąd, wychwalając 

panią pod niebiosa. A więc kończy pani pracę o piątej. 

Oby tylko okazałą się pani tak świetną sekretarką, jak 

twierdzi ciotka. 

- To znaczy, że zatrudnia mnie pan? 

- Zatrudniam. Może pani zacząć jutro? 
- W piątek? - spytała. 

Skinął głową. 

- Tak. I zostać do wieczora? 

background image

22 

VICTORIA PADE 

No, no, pomyślała. Znany playboy, Rand Colton, 

zamierza piątkowy wieczór spędzić w pracy, a nie 

w towarzystwie jakieś długonogiej piękności? 

- Dobrze - zgodziła się. Bądź co bądź, nie poczy­

niła na jutrzejszy wieczór żadnych planów. - Zjawię 

się punktualnie o ósmej. 

- Sadie pani nie mówiła? 

O czym, na miłość boską? Prawdę rzekłszy, ciotka 

w ogóle niewiele jej opowiadała o swoim pracodawcy, 

podobnie jak jemu niewiele opowiadała o swojej sio­

strzenicy. 

- Nie bardzo wiem, co pan ma na myśli. Wiem, 

że jest pan wybitnym prawnikiem i że pana rodzina 

pochodzi z Kalifornii. Ale to wszystko, co mi Sadie 

o panu mówiła. 

- I jeszcze to, że jestem oschły, władczy i surowy 

- przypomniał jej z błyskiem rozbawienia w niebie­

skich oczach. 

- Istotnie - przyznała Lucy. - Lecz słowem nie 

wspomniała, dlaczego miałabym się nie pojawić o ós­

mej. 

- Chodzi o to, że ja też mieszkam w Georgetown. 

Wstąpię po panią o siódmej trzydzieści. W drodze! do 

pracy można omówić w samochodzie sprawy organi­

zacyjne i nie tracić na nie czasu w biurze. A zatem 

o siódmej trzydzieści - powtórzył. - Punktualnie. Nie 

lubię czekać. 

Spotkanie dobiegło końca. Lucy podniosła się z fo­

tela. 

- Będę gotowa. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 23 

- I będzie pani moja do późnych godzin wieczor­

nych? - upewnił się. 

Zabrzmiało to nieco dwuznacznie. Ale może tylko 

jej się wydawało? Zignorowała dreszczyk podniecenia, 

który przebiegł jej po krzyżu. 

- Tak. Nawet wezmę z sobą drugą parę butów. Na 

po pracy. 

- Świetnie. Czyli jesteśmy umówieni. 
- W międzyczasie jednak będzie pan szukał kogoś 

na stałe, prawda? - zapytała. - Bo chciałabym jak naj­

szybciej rozkręcić własny interes. 

- Oczywiście. Szukaniem odpowiedniej kandydatki 

zajmuje się agencja pośrednictwa pracy, do której się 

zgłosiłem. 

- To dobrze. 
- Proszę pozdrowić ode mnie Sadie. 

- Nie zapomnę. 
- Jeśli jest pani w połowie tak sprawną sekretarką 

jak ona, będę usatysfakcjonowany. 

- Na pewno pana nie zawiodę. 
Rand Colton rozciągnął usta w uśmiechu, pokazu­

jąc rząd równych, lśniących bielą zębów. Wcale się 

nie dziwię, pomyślała Lucy, że kobiety tracą dla niego 

głowę. 

Przeszedł przez recepcję i otworzył drzwi. 

- Do jutra. 

Starając się zapanować nad rumieńcem, który za­

kwitał na jej policzkach, Lucy czym prędzej skierowała 

się do wyjścia. Kiedy mijała Randa, odruchowo wciąg­

nęła w nozdrza zapach jego wody kolońskiej. 

background image

24 VICTORIA PADE 

- Przekażę Sadie pozdrowienia - obiecała, opusz­

czając kancelarię. 

Rand Colton nie cofnął się do swojego gabinetu. 

Stał w progu, odprowadzając ją wzrokiem do windy. 

Kiedy zerknęła przez ramię, zanim wsiadła do kabiny, 

zobaczyła, że nadal się jej przygląda. 

Dopiero kiedy drzwi windy zasunęły się, wypuściła' 

z płuc powietrze; nawet nie zdawała sobie sprawy, że 

od wyjścia z kancelarii wstrzymuje oddech. W drodze 

z dwudziestego trzeciego piętra na parter zrozumiała, 

że praca dla Randa Coltona będzie od niej wymagała 

ogromnego wysiłku. 

Zawsze wiedziała, że poradzi sobie z bezkom­

promisowym szefem o trudnym charakterze. Nie wie­

działa natomiast, czy poradzi sobie z bezkompromiso­

wym szefem o pięknych niebieskich oczach, wspaniale 

umięśnionej sylwetce, obdarzonym charyzmą, dowci­

pem i inteligencją, który sprawiał, że raz po raz czuła 

dziwne kłucie w sercu. 

O tym dopiero miała się przekonać. 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI 

Nigdy nie potrzebował dużo snu. Nazajutrz rano 

obudził się, zanim wzeszło listopadowe słońce. Zazwy­

czaj po przebudzeniu robił sobie kawę i ze świeżo do­

starczonym pod drzwi „Washington Post" wracał do 

łóżka. Dopiero po lekturze gazety brał prysznic. 

Tego ranka jednak żadne wydarzenia z kraju czy 

ze świata nie były w stanie przykuć jego uwagi. Co 

chwila spoglądał na budzik stojący na szafce nocnej, 

jakby wzrokiem chciał ponaglić wskazówki. 

Nie potrafił zrozumieć, dlaczego mu było tak spie­

szno do pracy. Dawno nie czuł takiego podekscyto­

wania. Prawdę mówiąc, od dłuższego czasu właściwie 

nic go nie podniecało. 

Wmawiał w siebie, że wpływ na to mają kłopoty, 

jakie nękają jego najbliższych. W Prosperino w Kali­

fornii, gdzie mieszkali jego rodzice, riie działo się naj­

lepiej. Ale w głębi duszy wiedział, że się oszukuje: 

nie chodziło o rodziców czy rodzeństwo, lecz o niego 

- Randa. 

Nie umiał tego wytłumaczyć. W ciągu ostatnich kil­

ku miesięcy stracił zapał do wszystkiego. Nie bawiły 

go rzeczy, które niedawno sprawiały mu przyjemność. 

Nużyła go praca, nużyło życie. 

background image

26 VICTORIA PADE 

Cały czas parł naprzód: wciąż pragnął zwyciężać, 

wciąż dążył do celu, z poświęceniem walczył w sądzie, 

dowodził niewinności swoich klientów. To się nie 

zmieniło. 

Od urodzenia odznaczał się ambicją - może dlate­

go, że był pierworodnym dzieckiem. Natomiast robił 

to wszystko jakby z rozpędu, z przyzwyczajenia. Nie 

wyskakiwał raźno z łóżka, nie gnał do pracy na zła­

manie karku. Odeszła mu również ochota do różnych 

zajęć po pracy. Nie kusiła go kolacja ze znaną modelką, 

która przyjechała do miasta na sesję fotograficzną, ani 

weekend na wsi z piękną kobietą; na przyjęcie w Bia­

łym Domu szedł z poczucia obowiązku, podobnie jak 

na imprezę charytatywną, z której dochód przeznaczo­

ny był na cele bliskie jego sercu. 

Nic go nie interesowało. To było tak, jakby nie po­

trafił odnaleźć sensu życia. 

A jednak tego ranka, od momentu gdy otworzył 

oczy, rwał się do działania. Dlaczego? 

Wiedział, że diień niczym nie będzie różnił się od 

poprzednich. Tak jak wczoraj i przedwczoraj, musi 

wykonać mnóstwo telefonów, odbyć parę spotkań 

z klientami, napisać kilka pism procesowych, kilka od­

wołań, pojawić się w sądzie. I tak do wieczora. A wie­

czorem dalsza praca: porządkowanie bałaganu, jaki po 

sobie zostawiły nierzetelne, niekompetentne sekretarki. 

Na szczęście w walce z bałaganem miała mu po­

magać Lucy. 

Lucy Lowry. 

Na myśl o niej poczuł jeszcze większe ożywienie. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 

27 

Czyżby nowy zapał, jaki w niego wstąpił, był zasługą 

siostrzenicy Sadie Meeks? To absurd! 

A jednak świadomość, że znów ją dziś ujrzy, spra­

wiała, że uśmiechał się od ucha do ucha. 

Dziwne. Po rozmowie z Lucy miał wrażenie, jakby 

to ona była szefem, a on kandydatem ubiegającym się 

o posadę. Ona dyktowała warunki i podejmowała de­

cyzje, on na wszystko się godził. Ona ustalała reguły, 

on je akceptował. A przecież powinno być odwrotnie. 

Mówiła, co chce, czego oczekuje, na co nie przystanie. 

Była wygadana, stanowcza, odważna. 

Nie przepadał za tymi cechami. Więc dlaczego nie 

mógł się doczekać, aby ponownie znaleźć się w jej to­

warzystwie? 

Z kilku conajmniej powodów. Miała niesamowitą 

figurę. Uwielbiał kobiety szczupłe, lecz kształtne, 

o wyraźnie zaokrąglonych piersiach. Gładka mleczna 

cera też robiła na nim wrażenie, jak również rude loki, 

które upięła w kok, żeby wyglądać nieco poważniej 

i dostojniej. 

Podobał mu się także jej nosek - mały, lekko za­

darty. Na ogół na ten szczegół twarzy nie zwracał wię­

kszej uwagi, ale nosek Lucy pamiętał tak dokładnie, 

jakby go sam wymodelował. 

No i oczy - duże, lśniące, szeroko rozstawione, błę­

kitne jak woda! w krystalicznie czystym górskim sta­

wie. Widział w nich radość życia, energię, witalność, 

tupet. 

Kiedy tak leżał w łóżku, obserwując przez okno sy­

pialni wschód słońca, przyszło mu do głowy, że Lucy 

background image

28 

VICTORIA PADE 

Lowry przypomina postaci, jakie Katherine Hepburn 

grywała w filmach ze Spencerem Tracy - kobiety 

piękne, pełne temperamentu, inteligentne, nie dające 

sobie w kaszę dmuchać, potrafiące dotrzymać kroku 

mężczyźnie. 

Taka też była siostrzenica Sadie Meeks - piękna, 

bystra, uparta, ekscytująca. 

Nie potrafił o niej zapomnieć. Nie potrafił też spo-

- wolnić bicia serca, które natychmiast zaczynało łomo­

tać, gdy tylko oddawał się rozmyślaniom. 

Co to wszystko znaczy? Że po kwadransie rozmowy 

zadurzył się w swojej nowej sekretarce? 

To śmieszne. 
Rand nie zakochiwał się od pierwszego wejrzenia. 

Ostatni raz zdarzyło mu się to na samym początku stu­

diów. Od drugiego czy trzeciego wejrzenia też od daw­

na w nikim się nie zakochał. Lubił kobiety, uwielbiał 

spędzać z nimi wolny czas, ale dla żadnej od lat nie 

stracił głowy. 

Z Lucy jednak sprawa wyglądała całkiem inaczej. 

Był podniecony, przejęty jak uczniak idący na pierwszą 

randkę. Chyba to o czymś świadczy? 

A może nie. Może po prostu przepełnia go radość 

na myśl, że wreszcie będzie miał do pomocy osobę 

kompetentną. Że wreszcie ktoś zaprowadzi mu w biu­

rze porządek. 

Zaczął szukać dziury w całym. I znalazł. Denerwo­

wało go, że Lucy uparła się, iż o piątej kończy pracę. 

Od tego uzależniła swoją zgodę. Ciekawe, dlaczego 

była taka nieustępliwa. Cóś musi się za tym kryć. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 

29 

Mężczyzna. Tak, na pewno mężczyzna. Chce mieć 

wolne wieczory, by móc spotykać się z przyjacielem 

czy narzeczonym. Na myśl o tym ogarnęła Randa 

złość. Zdumiała go własna reakcja. 

Po chwili zrozumiał - a przynajmniej tak mu się 

zdawało - skąd się bierze jego niezadowolenie. Ciężko 

pracował, nie nadążał z robotą administracyjną, a oso­

ba, którą przyjął na stanowisko sekretarki, stwierdziła, 

że bez względu na wszystko ona wychodzi z biura 

punktualnie o piątej. 

Nie było z nią dyskusji. Po prostu oświadczyła, że 

tak ma być i już. Albo on przystaje na jej warunki, 

albo ona poszuka sobie innej pracy. Patrzył w te jej 

duże niebieskie oczy i miał ochotę ją udusić. 

Podobna ochota nachodziła go, gdy wyobrażał so­

bie, jak po pracy Lucy szykuje się na randkę z uko­

chanym. 

O psiakrew! 
Co go obchodzi jej ukochany? Przecież nic ich nie 

łączy! Widzieli się dotąd jeden jedyny raz. 

- Stanowczo za dużo pracuję - mruknął, zdegusto­

wany samym sobą. 

No dobrze, stary! Weź się w garść! Lucy Lowry to 

jedna z wielu kobiet, jakie przewinęły się przez kance­

larię, odkąd Sadle przeszła na emeryturę. Przed nią było 

z dziesięć sekretarek, po niej będzie kolejnych dziesięć. 

To, co robi po pracy, z kim się spotyka, gdzie chodzi, 

nie powinno cię w najmniejszym stopniu interesować. 

Więc dlaczego na myśl o tym, że za parę godzin 

podjedzie pod jej dom, serce biło mu szybciej? 

background image

30 YICTORIAPADE 

Dlatego że... 

Nie, nie wiedział. Ale na pewno nie dlatego, że się 

w niej zadurzył. 

Cisnął na bok nie przeczytaną gazetę, odstawił na 

szafkę kubek i wstał z łóżka, bardziej zły niż podnie­

cony. 

Jakim prawem Lucy Lowry narzuca mu warunki? 

Zazwyczaj jak ognia unikał kobiet upartych, pewnych 

siebie, które wysuwają kategoryczne żądania. Tylko 

dlatego nie wskazał Lucy drzwi, ponieważ bardzo po­

trzebował kogoś do pracy w kancelarii, a Sadie zapew­

niała go, że lepszej sekretarki niż jej siostrzenica nig­

dzie nie znajdzie. 

Idąc pod prysznic, przyłapał się na tym, że znów 

rozmyśla o Lucy. Wcale nie zastanawiał się, jakie 

dziewczyna ma kwalifikacje i czy się na niej nie za­

wiedzie, przeciwnie, usiłował sobie wyobrazić, jak wy­

gląda z rozpuszczonymi włosami, kiedy rude loki wiją 

się jej wokół twarzy. 

Miał nadzieję, że może dziś nie upnie ich w kok. 

Dźwięk dzwonka u drzwi rozległ się punktualnie 

o siódmej dwadzieścia dziewięć. 

Lucy nacisnęła klamkę, spodziewając się zastać 

na progu Randa Coltona; zamiast niego zobaczyła 

krępego, łysiejącego mężczyznę w mundurze szofe­

ra. 

Spoglądając ponad jego ramieniem, ujrzała zapar­

kowany przy krawężniku czarny samochód. Domyśliła 

się, że Rand czeka w środku. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 31 

- Jeszcze chwila - powiedziała i zamknęła drzwi. 

Wróciła do salonu. Maks siedział w piżamie na ko­

lanach Sadie, tuląc do siebie pluszowego misia. 

- No, syneczku, muszę już iść. Pamiętasz, co ci 

wczoraj mówiłam? Ciocia Sadie zabierze cię do swo­

jego domku. Przygotowała dla ciebie pyszne śniadan­

ko, a ja zapakowałam ci do plecaka kasetę z filmem 

o dinozaurach. Możesz go sobie obejrzeć, chyba że bę­

dziesz wolał kreskówki. Potem pójdziesz z ciocią do 

przedszkola. Ciocia chodzi tam czytać dzieciom bajki. 

A po południu znów wrócisz do domu cioci. Ja muszę 

zostać w pracy do bardzo późna, ale tylko ten jeden 

raz. Zadzwonię do ciebie w ciągu dnia, a potem wie­

czorem. Dobrze? 

Maks skinął z powagą głową. Był bardzo śpiący; 

rozstanie z matką nie robiło na nim większego wra­

żenia. 

- Będę za tobą tęsknić, niedźwiadku. 

- Ja za tobą też, mamusiu. 
- Słuchaj się cioci. 
Chłopiec ponownie skinął głową. 

Lucy wiedziała, że Sadie zapewni Maksowi dosko­

nałą opiekę. Wiedziała też, że mały ucieszy się z to­

warzystwa innych dzieci. Łatwo się zaprzyjaźniał, chęt­

nie dzieli! swoimi zabawkami. Mimo to miała wyrzuty 

sumienia, że rozstaje się z nim na tyle godzin. 

Tylko ten jeden raz, tylko dziś, powtarzała w my­

ślach. 

Będzie z dala od syna, ale za to blisko Randa. Na 

samą tę myśl poczuła się raźniej. I znów ją ogarnęły 

background image

32

 VICTORIA PADE 

wyrzuty sumienia. Raźniej? Przecież zaledwie wczoraj 

go poznała. Wolała jednak nie analizować swoich 

uczuć. 

- Daj buziaka - poprosiła syna. 

Chłopczyk rozciągnął usta w szelmowskim uśmie­

chu, po czym z całej siły cmoknął ją w policzek. Po 

chwili nadstawił własny do pocałunku. 

- Wezmę do przedszkola triceratopsa. 

- Dobrze. Tylko pamiętaj: musisz się nim dzielić 

z innymi dziećmi. 

- W takim razie może wezmę również tyranozaura 

- oznajmił chłopiec. 

- Baw się dobrze, niedźwiadku. 

Potargawszy syna po włosach, uśmiechnęła się do 

Sadie i skierowała do wyjścia. 

- Ty również! - zawołała za nią ciotka. 

Czekający przed domem duży czarny lincoln miał 

przydymione szyby. Chociaż nic przez nie nie widziała, 

czuła, jak z każdym krokiem serce łomocze jej coraz 

mocniej. Próbowała wmówić w siebie, że to ze zde­

nerwowania, ale wiedziała, że się oszukuje. Przyśpie­

szone bicie serca nie miało nic wspólnego z pracą ra­

czej z pracodawcą. 

Nie potrafiła tego zrozumieć. Wczorajsza krótka 

rozmowa sprawiła, że bez przerwy o nim myślała. Za­

sypiając, widziała przed oczami jego wysoką sylwetkę, 

umięśnione ciało, regularne rysy twarzy, duże dłonie. 

Widziała je w nocy, a także rano, kiedy się ocknęła. 

Obudziła się znacznie wcześniej, niż to było ko­

nieczne. I natychmiast zaczęła się zastanawiać, jak ma 

background image

ROMANS Z SZEFEM 33 

się ubrać. Po długim namyśle zdecydowała się na swój 

najlepszy kostium z jasnoniebieskiego kaszmiru. Był 

to prezent od Sadie, a ponieważ kosztował majątek, 

wkładała go od wielkiego święta. 

Najgorsze było to, że po wczorajszej rozmowie 

z Randem czekała na dzisiejszy dzień z takim przeję­

ciem, z jakim dziecko czeka na pierwszy śnieg lub po­

darki od świętego Mikołaja. To twój szef, nie zapomi­

naj o tym, powtarzała sobie raz po raz. Zarozumiały, 

łatwo wpadający w złość - a tacy w ogóle jej nie inte­

resowali. Prawdę mówiąc, żadni mężczyźni jej nie inte­

resowali. 

Kiedy od samochodu dzieliło ją tylko parę kroków, 

szofer wysiadł pośpiesznie, aby otworzyć jej drzwi. Na 

myśl o tym, że za moment zobaczy Randa Coltona, 

poczuła dreszczyk emocji. Na nic zdały się wyrzuty, 

jakie sobie czyniła, na nic próby zbagatelizowania całej 

sytuacji. 

I wreszcie przez otwarte drzwi ujrzała Randa, a ra­

czej jego profil. I poczuła zapach jego wody koloń-

skiej. 

Był starannie uczesany, dokładnie ogolony. Miał na 

sobie elegancki garnitur z dobrej gatunkowo wełny, 

ciemniejszą marynarkę, nieco jaśniejsze spodnie; do te­

go śnieżnobiałą koszulę ze złotymi spinkami oraz cie-

mnofioletowy krawat z jedwabiu. Przemknęło jej przez 

myśl, że to nieprzyzwoite, aby mężczyzna był tak przy­

stojny już z samego rana. 

Podziękowawszy szoferowi, wsiadła do środka. 

Rand siedział z nogą założoną na nogę. Uniesione ko-

background image

34 

YICTORIA PADE 

lano służyło mu za podkładkę. Opierał na nim skórzany 

notes, w którym coś zapisywał. 

Nie spojrzał na nią, kiedy wsiadła. Nawet się nie 

przywitał. Ona też nie powiedziała „dzień dobry"; za­

miast tego wyraziła zdziwienie: 

- Pochodzi pan z Kalifornii i nie umie prowadzić 

samochodu? 

- Oczywiście, że umiem - odparł, nie podnosząc 

wzroku znad notatek. - Ale odpowiada mi mieszkanie 

w Georgetown, a nie cierpię jeździć zatłoczonymi au­

tobusami czy metrem. 

No tak, powinna się była domyślić. Ktoś taki jak 

on nie korzysta ze środków komunikacji miejskiej. 

- Poza tym - kontynuował - jeżeli nie siedzi się 

za kierownicą, można w tym czasie wykonać całkiem 

sporo pracy. Wracając więc do pani pytania... mam 

samochód i potrafię prowadzić, wolę jednak korzystać 

z usług szofera. 

Mówiąc to, nie przerywał pisania. Nie zamierzał 

wdawać się w przyjacielskie pogawędki. 

- W kieszeni na wprost siebie znajdzie pani papier 

i długopis. Chciałbym podyktować list. 

I tak zaczął się jej pierwszy dzień w nowej firmie. 

Od tej chwili Lucy nawet nie miała czasu pomyśleć 

o Randzie jako o przystojnym mężczyźnie. Miała wra­

żenie, jakby pracowała z niezwykle mądrym i spraw­

nym robotem. Była maksymalnie skoncentrowana, nie 

pozwalała sobie na sekundę wytchnienia. Notowała 

uwagi, które należało później uwzględnić przy sporzą­

dzaniu pisma procesowego, odpisywała na listy, pa-

background image

ROMANS Z SZEFEM 

35 

rzyła kawę, łączyła rozmowy telefoniczne, przynosiła 

i odnosiła akta. 

Rand myślał - i mówił - z szybkością karabinu ma­

szynowego. Nic dziwnego, że kolejne sekretarki przy­

syłane przez agencje nie wytrzymywały takiego tempa. 

Facet miał wprost nieludzkie zasoby energii i właści­

wie potrzebował dwóch lub trzech sekretarek, a nie 

jednej. 

Lucy jednak nadążała. Zawsze lubiła wyzwania 

i właśnie tak traktowała tempo, jakie Rand narzucał, 

i polecenia, które wydawał. Kilka razy udało jej się 

nawet przewidzieć, o co ją poprosi, zanim sam otwo­

rzył usta. Czuła wtedy ogromną satysfakcję. Chociaż 

na pewno nie chciałaby wykonywać takiej pracy w tak 

szaleńczym tempie do końca życia, na razie wszystko 

się jej podobało. A najbardziej podobał się jej sam 

Rand Colton. 

Po południu, kiedy wyszedł do sądu, znalazła chwi­

lę, żeby zadzwonić do Maksa i dowiedzieć się, co syn 

porabia, ale przez resztę czasu wykonywała swoje obo­

wiązki. Dzień zleciał błyskawicznie. Zanim się obej­

rzała, na dworze zaczęło się ściemniać. 

O szóstej zakończyli sprawy bieżące i przeszli do 

biblioteki, żeby uporządkować stosy teczek i doku­

mentów, które poprzednie sekretarki odkładały na bok 

i którymi fizycznie nie miały kiedy się zająć. 

- Wyciągnij te wygodne buty, które obiecałaś przy­

nieść - poradził jej. 

Nawet nie zauważyli, kiedy przeszli z sobą na ty. 
Wieczorna praca W bibliotece stanowiła miłą od-

background image

36 

VICTORIA PADE 

mianę po wcześniejszej nerwowej harówce. Randa, 

który w ciągu dnia nie potrafił się na moment odprę­

żyć, opuściło napięcie. Zdjął marynarkę, potem ściąg­

nął krawat i powiesił go na oparciu fotela. Następnie 

rozpiął dwa guziki pod szyją i podwinął rękawy ko­

szuli, ukazując umięśnione przedramiona, których 

mógłby mu pozazdrościć niejeden robotnik. 

Przeglądali kolejno wszystkie dokumenty. Stosy 

papierów powoli topniały. Najpierw Rand spraw­

dzał, czego dotyczy dane pismo, następnie przekazy­

wał je Lucy, mówiąc, do której sprawy trzeba je pod­

łączyć. 

Było to dość żmudne zajęcie, nie bardzo sprzyjające 

rozmowie. 

Rand pracował w skupieniu, Lucy zaś przyłapała 

się na tym, że z zapartym tchem czeka, aby panującą 

w bibliotece ciszę przerwał jego gruby niski głos. Po­

dobny do głosu śpiewaka jazzowego w zadymionym 

nowoorleańskim barze. 

Kiedy wszystkie dokumenty zostały wpięte do wła­

ściwych teczek, Lucy - przeprosiwszy na moment 

Randa - wyszła do toalety. Stamtąd zadzwoniła z te­

lefonu komórkowego do Maksa, by powiedzieć mu do­

branoc. Gdy po paru minutach wróciła do biblioteki, 

okazało się, że Rand przeniósł teczki do pomieszczenia 

zwanego szumnie „archiwum". Spędzili w nim resztę 

wieczoru, układając wszystko w specjalnych segrega­

torach. 

Była zdziwiona, że Rand jej pomaga. O ile wcześ­

niej jego obecność była niezbędna, bo tylko on wie-

background image

ROMANS Z SZEFEM 37 

dział, które dokumenty dotyczą jakiej sprawy, to teraz 

śmiało mógł zająć się czym innym. A jednak pozostał 

z nią w archiwum i pracował w pocie czoła. 

To miło, pomyślała. Miło, że się nie wywyższa, nie 

zadziera nosa. Najwyraźniej uważa, że żadna praca nie 

hańbi. Może i jest wymagającym szefem, ale równie 

wiele wymaga od siebie, co od innych. To zaś czyni 

go bardziej ludzkim i przystępnym. 

O dziesiątej wieczorem Lucy padała na nos ze zmę­

czenia, więc ucieszyła się, kiedy wreszcie wszystko 

skończyli. 

Rand uniósł ręce nad głowę, jakby chciał sięgnąć 

do sufitu. Sprawiał wrażenie nie mniej wyczerpanego 

od niej. 

- No dobra, basta - oznajmił, strzykając palcami. 

- Jestem ledwo żywy. 

- Ja też. - Lucy potarła szyję. 

- Nawet nie miałaś przerwy na kolację. 
- Ty też nie - rzekła, śmiejąc się cicho. 
- Słuchaj, tuż za rogiem jest taka sympatyczna 

knajpka. Może wstąpilibyśmy tam? Ja stawiam. W ra­

mach podziękowania za pracę. 

Randka z szefem zawsze wydawała się jej czymś 

moralnie nagannym. Ale Colton proponował niewinną 

kolację po całyrn dniu ciężkiej pracy. Harowała czter­

naście godzin bez wytchnienia. Chciał się odwdzię­

czyć, powiedzieć, że docenia jej poświęcenie. Nic wię­

cej się za tym nie kryło. 

Czuła, że powinna odmówić. Wprawdzie nie miała 

powodu spieszyć się do domu, bo Sadie już dawno 

background image

38 

YICTORIA PADE 

położyła Maksa spać, wiedziała jednak, że powinna 

odmówić. 

Z drugiej strony, głód skręcał jej kiszki. 

Tak, jest głodna, a śpiącemu Maksowi nie robi róż­

nicy, czy mama wróci godzinę wcześniej czy później. 

- No jak? - spytał Rand. 

- Za rogiem, tak? - upewniła się, chociaż jeszcze 

przed chwilą wyliczała w myślach powody, dlaczego 

nie należy zaprzyjaźniać się z szefem. 

- Tak, dosłownie parę kroków stąd. Możemy 

przejść tam na piechotę, zjeść kolację i dopiero wte­

dy zadzwonić po Franka. Szkoda go wcześniej fa­

tygować. Po co ma biedak siedzieć na zewnątrz i na 

nas czekać? 

Frank, szofer Randa, najwyraźniej czekał na wez­

wanie pod telefonem, a nie pod budynkiem. Większość 

ludzi na wysokich stanowiskach wychodzi z założenia, 

że skoro płaci, to ma prawo wymagać, ale nie Rand. 

Lucy zdziwiło jego podejście. 

Na ogół nie lubiła chodzić wieczorami po centrum 

miasta, uważała, że to zbyt niebezpieczne, ale spoj­

rzawszy na Randa, na jego wysoką sylwetkę, zrozu­

miała, że nie ma się czego obawiać. 

- Dobrze - zgodziła się. - Mam ochotę odetchnąć 

świeżym powietrzem. 

- To chodźmy. 

Pięć minut później zjechali na dół windą i wyszli 

z budynku. 

- Tędy. - Rand skinął głową w prawo, po czym 

włożył skórzane rękawiczki w identycznym czarnym 

background image

ROMANS Z SZEFEM 

39 

kolorze co płaszcz z wielbłądziej wełny, który miał na 

sobie. 

Lucy również wyjęła z kieszeni płaszcza rękawicz­

ki. Mimo późnej pory miasto tętniło życiem. Ruch uli­

czny był niewiele mniejszy niż za dnia, przechodniów 

też było sporo. 

Drogę do skrzyżowania odbyli w milczeniu. Lucy 

czuła, jak spływa z niej zmęczenie. Podejrzewała, że 

Randa też opuszcza napięcie. 

Knajpka faktycznie znajdowała się tuż za rogiem, 

na parterze sąsiedniego budynku. Na wprost wejścia 

mieściła się wysoka lada ze stołkami barowymi, resztę 

pomieszczenia zajmowały stoliki, każdy za przepierze­

niem. Mniej więcej połowa z nich była zajęta. 

Biorąc Lucy pod rękę, Rand skierował się do pu­

stego boksu pod oknem. 

- Do późna pan dziś pracował, mecenasie! - za­

wołała stojąca za ladą kelnerka, która po chwili ruszyła 

w ich stronę. 

Była to kobieta w średnim wieku, o włosach przy­

strzyżonych na jeża i z dużym czarnym pieprzykiem 

pod lewym okiem. Miała na sobie zieloną, zapinaną 

na guziki sukienkę, biały fartuszek i białe buty. 

Rand odpowiedział na jej pozdrowienie przyjaznym 

tonem, jakby znali się od wielu lat, po czym nawet 

nie pytając Lucy, na co ma apetyt, zamówił dwa Nie­

bieskie Specjały. 

- Na Niebieski Specjał składa się pieczeń, frytki, 

sałatka i bułka - wyjaśnił po odejściu kelnerki. - O tej 

porze nie wolno zamawiać niczego z grilla. Ruszt czy-

background image

40 

YICTORIAPADE 

szczony jest raz dziennie, z samego rana, więc do wie­

czora... słowem, lepiej nie ryzykować. Zapomniałem 

cię uprzedzić przed wejściem, a w obecności Gail nie 

bardzo mi wypadało. Jest współwłaścicielką lokalu 

i poczułaby się urażona. 

Lucy, która była zła na Randa, że podejmuje za nią 

decyzję, skinęła ze zrozumieniem głową. Złość minęła 

jak ręką odjął. Trudno bowiem mieć do kogoś pretensję 

o to, że jest miły i nie chce sprawić innym przykrości. 

Po chwili Gail wróciła z dzbankiem wody i spytała, 

czy podać im kawę. 

Tym razem Rand popatrzył na Lucy, czekając, by 

sama udzieliła odpowiedzi. 

- Nie, poproszę herbatę jaśminową - zdecydowała. 

- A ja mrożoną. 

Wierzchnie okrycia położyli obok na pustym krze­

śle. 

Siedzieli naprzeciwko siebie. Wprawdzie cały dzień 

spędzili razem, ale wcześniej mieli dzidsiątki spraw na 

głowie, a teraz... Teraz dzieliła ich tylko szerokość sto­

lika. 

Widok w dalszym ciągu podobał się Lucy - Sadie 

nic nie przesadziła, mówiąc, że Rand jest przystojny 

- ale sama chętnie schowałaby się przed natarczywym 

spojrzeniem jego niebieskich oczu. Czuła się niemal 

jak eksponat w muzeum. 

- Skoro dorastałeś w Kalifornii, to dlaczego posta­

nowiłeś przenieść się do Waszyngtonu? - spytała, prze­

rywając ciszę. 

- Jako dziecko przyjeżdżałem tu z mamą w odwie-

background image

ROMANS Z SZEFEM 41 

dżiny do ojca. W owym czasie tata piastował urząd 

senatora. Waszyngton wywarł na mnie ogromne wra­

żenie. Potem, po pierwszym roku studiów prawni­

czych, spędziłem tu letnie wakacje. Na stażu. Haro­

wałem dwanaście godzin dziennie, sześć dni w tygo­

dniu. Pracy miałem dużo, ale miasto wciąż mi się po­

dobało. Po zakończeniu studiów uznałem, że właśnie 

tu chcę otworzyć kancelarię. 

- Twoja rodzina nadal mieszka w Kalifornii? 

Zauważyła, że z jego twarzy zniknął wieczorny za­

rost. Widocznie w tym czasie, kiedy ona dzwoniła z ła­

zienki do domu, Rand zdążył się ogolić. 

- Hacienda del Alegria. Tak się nazywa nasz dom 

w Prosperino. Mieszkają tam rodzice, część rodzeń­

stwa i prawie rodzeństwa. 

- Rodzeństwa i prawie rodzeństwa? 

- Moi rodzice są dość wyjątkowi, jeśli chodzi o po­

tomstwo. Mają sześcioro własnych dzieci i niemal dru­

gie tyle adoptowanych lub przybranych. 

- Naprawdę? -zdziwiła się. 

Po tym, co mówił na temat samotnych matek pra­

cujących w charakterze sekretarek, uznała, że nie prze­

pada za dziećmi. 

- Nie miałeś tego rodzicom za złe? Że biorą pod 

swój dach obce dzieci i zapewniają im opiekę? 

Kelnerka postawiła na stoliku zamówione dania. 
- Czy miałem im za złe? - Posolił frytki. - Dla­

czego miałbym mieć za złe? Skąd ci to w ogóle przy­

szło do głowy? 

Lucy skosztowała kawałek pieczeni. 

background image

42 

YICTORIA PADE 

- Bo z takim żarem wypowiadałeś się przeciwko 

przyjmowaniu do pracy samotnych matek... 

- Tylko dlatego, że dzieci przeszkadzają im w pra­

cy. Ale przeciwko dzieciom nic nie mam. Lubię je. 

A z przybranym rodzeństwem łączą mnie doskonałe 

stosunki. 

- Jak to się zaczęło? Czy rodzice najpierw wzięli 

cudze dziecko, potem mieli własne i tak na zmianę to 

rodziło im się własne, to przyjmowali kolejne sieroty 

pod swój dach? Czy może najpierw mieli własne dzie­

ci, ale chcieli powiększyć rodzinę? 

- Najpierw było nas siedmioro. Ojciec, matka, ja, 

Sophie, Amber i bliźniacy Michael i Drake. Kiedy 

miałem trzynaście lat, jadącego rowerem Michaela po­

trącił pijany kierowca. Michael zginął. Nasz świat legł 

w gruzach. Ojciec wpadł w depresję. Długo nie mógł 

się pozbierać. Któregoś dnia opowiedział mamie 

o pewnych: sprawach ze swojego dzieciństwa. Pod 

wpływem jego opowieści mama spytała, czy nie mo­

gliby zaadoptować jakiegoś biednego dziecka. Ojciec 

zgodził się. To go odmieniło. Zrozumiał, że najważ­

niejszą rzeczą w życiu jest rodzina. Dla niej zrezyg­

nował z polityki. Od tamtej pory rodzina zaczęła nam 

się rozrastać. Ojciec z matką stali się znani z tego, że 

roztaczają opiekę nad sierotami, że niektóre przyjmują 

pod swój dach. W dziewięćdziesiątym pierwszym roku 

ktoś nawet zostawił im niemowlę na słomiance przed 

drzwiami. 

- O rany! Muszą być wspaniałymi rodzicami. 

- E tam. Są całkiem normalni. I jak normalni lu-

background image

ROMANS Z SZEFEM 

43 

dzie mają zalety i wady. Ale nie narzekam. Moje dzie­

ciństwo należało do wyjątkowo szczęśliwych. Cierpia­

łem tylko z jednego powodu: że mieszkaliśmy z mamą 

w Kalifornii, a ojciec większość czasu spędzał w Wa­

szyngtonie. Był ciągle nieobecny. Może dlatego nie 

kwapię się do zatrudniania samotnych matek. Kiedy 

ma się dzieci, powinno się z nimi jak najwięcej prze­

bywać. A ja od swoich sekretarek wymagam, żeby by­

ły dyspozycyjne. Pracuję do późnych godzin. Dlatego 

sam nie mam dzieci. Nie można w równym stopniu 

poświęcić się pracy i wychowaniu potomstwa. Kiedy 

jest się rodzicem, dzieci są najważniejsze. 

- Czyli na pracę u ciebie może liczyć wyłącznie 

osoba bezdzietna? 

- Tak. Mnóstwo czasu spędzam w biurze i potrze­

buję sekretarki, która... 

- Byłaby na każde twoje wezwanie. 

- Zamierzałem powiedzieć: która traktowałaby pra­

cę równie poważnie, jak ja. 

- I gotowa byłaby dla niej zrezygnować z życia 

osobistego. 

Roześmiał się. 

- Jesteś bezlitosna. 

- Ja? Raczej ty w swoich żądaniach. 

Popatrzył na nią z rozbawieniem, ale i irytacją 

w oczach. 

Ponieważ oboje skończyli kolację, wyjął z kieszeni 

telefon komórkowy i podał szoferowi adres, pod któ­

rym może ich odebrać. 

- Uważam, że należy jasno ustalić priorytety - oz-

background image

44 VICTORIAPADE 

najmił, rozłączywszy się. - Jeżeli człowiek ma dzieci, 

powinien poszukać sobie pracy, która nie kolidowałaby 

z jego obowiązkami rodzicielskimi. Jeżeli natomiast 

ma pracę wymagającą poświęcenia... 

- Lub wymagającego szefa. 

- ...lub wymagającego szefa, wtedy nie powinien 

decydować się na dzieci, ponieważ byłoby to wobec 

nich nie fair. 

- Wszystko jest dla ciebie czarne lub białe? 

- Nie wszystko. Ale to tak. 
- Czyli bezdzietny szef i bezdzietna sekretarka? 

- Owszem. 
- Zawsze tak będzie? 
Nie czekając na rachunek, Rand położył na stoliku 

dwa banknoty dwudziestodolarowe. 

- Nie wiem. Nie mam pewności, czy nadaję się na 

ojca. Może kiedyś zmienię zdanie. Na przykład, kiedy 

przejdę na emeryturę. 

- Co? - Lucy parsknęła śmiechem. - Chcesz mieć 

dzieci na starość? 

Oboje sięgnęli po płaszcze. 
- Na żadną starość. Zamierzam być młodym eme­

rytem. 

- Nie wierzę. 
- W co? 
- Że za kilka lub kilkanaście lat zrezygnujesz z pra­

cy. Jesteś pracoholikiem. Tacy jak ty nie przechodzą 

wcześnie na emeryturę. 

- W takim razie nie będę miał dzieci. 

- Szkoda. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 

45 

Akurat gdy wyszli z lokalu, czarny lincoln zatrzy­

mał się przy krawężniku. 

- Dlaczego tak uważasz? 

- Bo słuchając cię, odnoszę wrażenie, że rodzina 

jest dla ciebie ważna. 

- To prawda. Jest ważna. Od początku próbuję ci 

to wyjaśnić. Kiedy ma się żonę i dzieci, powinno się 

je stawiać na pierwszym miejscu. 

- Ciebie jednak zadowala praca. 
- Tak. 

- Ale praca nie usiądzie ci na kolanach, nie przytuli 

się, nie uśmiechnie, nie poprosi cię o przeczytanie baj­

ki i nie zawiąże ci sznurowadła, kiedy będziesz za sta­

ry, aby się schylić. 

- Lubię swoją pracę. 
- Na tyle, żeby wszystko dla niej poświęcić? 

Rozciągnął usta w szelmowskim uśmiechu. 

- Nie wszystko - odparł. - Tylko dzieci. Z nicze­

go więcej nie rezygnuję. 

Lucy wywróciła oczami. 
- Poddaję się - rzekła, czując dreszczyk podnie­

cenia. 

Bała się kontynuować rozmowę. Z tego, co Sadie 

mówiła, Rand cieszył się powodzeniem wśród pań. 

Czyli z towarzystwa płci pięknej nie rezygnował. 

- A tak dobrze ci szło! - stwierdził, nie kryjąc za­

wodu. Lubił wyzwania, potyczki słowne, ciekawą wy­

mianę zdań. 

Wsiadłszy do samochodu, Lucy nie przesunęła się 

na sam koniec siedzenia, Rand zaś przysunął się bar-

background image

46 

VICTORIA PADE 

dziej na środek, niż musiał. W pierwszej chwili nie 

zwróciła na to uwagi, ale potem spostrzegła, że ich 

kolana dzieli najwyżej dwadzieścia centymetrów. 

W dodatku Rand trzymał rękę na oparciu siedzenia. 

Gdyby odchyliła do tyłu głowę... 

Nie! Wiedziała, że musi się wziąć w garść. Opanuj 

się, Lucy. Zaczęła liczyć w myślach do dziesięciu. 

- Podziękuj ode mnie ciotce. 
- Za co? Że podesłała ci partnera sparingowego? 

Wyszczerzył zęby w uśmiechu. 

- Za to również. Ale głównie za to, że przysłała 

mi najlepszą sekretarkę, jaką miałem od czasu, kiedy 

mnie porzuciła. 

Wcale mnie nie miałeś... 

W ostatniej chwili Lucy ugryzła się w język. 

Boże, co mi odbiło? - zastanawiała się nerwowo. 

Sama siebie nie poznawała. Niewiele brakowało, by 

zaczęła flirtować z Randem. Jeden dzień w pracy, jed­

na kolacja i już? Sądziła, że jest bardziej odporna na 

męskie wdzięki. 

Ale jej opór malał z każdą sekundą. Siedzieli tak 

blisko siebie, a on był taki przystojny, taki seksowny, 

taki czarujący, taki... 

Przestań! - zganiła się w myślach. 
Nie pomogło. Tym bardziej że Rand wpatrywał się 

w nią z takim wyrazem, jakby dokonał ważnego od­

krycia. W jego spojrzeniu dostrzegła podziw - nie dla 

jej zdolności jako sekretarki, lecz dla jej urody jako 

kobiety. Podziw, zdumienie i... tak, chyba zachwyt. 

A potem utkwił wzrok w jej źrenicach. Poczuła żar, 

background image

ROMANS Z SZEFEM 

47 

jakby cała płonęła. Oczami wyobraźni zobaczyła, jak 

się całują. Rand pochyla głowę, przywiera ustami do 

jej warg. Ona gorliwie odwzajemnia pocałunek... 

Nie, to byłby błąd, duży błąd. Nie powinna za­

dawać się ze swoim szefem. Zaschło jej w gardle. 

Nie umiała powstrzymać biegu myśli. Ciekawa była 

smaku jego warg, tego, czy są miękkie, czy twarde, 

natarczywe czy uległe, zastanawiała się, czy pier­

wszy pocałunek odznaczałby się delikatnością czy pi­

kanterią, czy usta i język Randa byłyby równie nie­

strudzone, jak on sam? 

A ręce? Te duże silne dłonie, które cały dzień ob­

serwowała z fascynacją? Czy byłyby ciepłe i czułe, 

czy może nerwowe i niespokojne? Czy ich dotyk wy­

starczyłby, aby zapomniała o wszystkich obawach i lę­

kach? Aby oddała się rozkoszy, jakiej dawno nie za­

znała? 

Czy byłaby to tylko chwila, kilka cudownych sza­

lonych sekund? A może pocałunek trwałby długo, do­

póki usta by jej nie zdrętwiały, a ciała nie rozpalił 

ogień? 

Nagle zdała sobie sprawę, że pochyla się do przodu. 

Nieznacznie, prawie niezauważalnie. Wystraszyła się. 

Nie chciała niczego zdradzić, to, o czym myślała, mu­

si pozostać jej tajemnicą. 

Czym prędzej wyprostowała się. 

- To o której mam być gotowa w poniedziałek? -

spytała ni stąd, ni zowąd. 

Zabrzmiało to dość obcesowo, a przecież chciała 

tylko pokryć własne speszenie. 

background image

48

 VICTORIA PADE 

Rand uśmiechnął się pod nosem. Jakby odgadł jej 

najskrytsze pragnienia. Jakby wszystkiego się domy­

ślił. 

- Myślę, że zasłużyliśmy na późniejszy start. 

Wpadnę po ciebie o ósmej. 

Samochód zatrzymał się przed jej domem. Lucy 

odetchnęła z ulgą. Przynajmniej dziś się nie zbłaźni. 

Otworzyła szybko drzwi, zanim szofer zdążył wy­

siąść. 

- A więc widzimy się w poniedziałek o ósmej -

powiedziała, siląc się na rześki, wesoły ton. 

- Lucy... 
Niczego od niej nie chciał. Tylko tego, aby została 

chwilę dłużej. 

- Słucham? - spytała przez ramię. 

Jedną nogą stała już na chodniku. 
- Jeszcze raz dziękuję. Gdybyś zdecydowała się na 

tę pracę, chętnie przyjąłbym cię na stałe. 

Praca. Na stałe. A zatem cały czas pamiętał, kim 

są: szefem i podwładną. Twardo stąpa po ziemi. 

W przeciwieństwie do niej, która zaczęła bujać w ob­

łokach. 

- Na pewno się nie zdecyduję - oznajmiła chłodno. 

- Ale w poniedziałek z samego rana ponaglę kierow­

nika agencji, której zleciłeś poszukiwanie pracownicy. 

Mogę nawet przeprowadzić wstępną selekcję... - Na 

moment zamilkła. - Dobranoc, Rand. - Wysunęła dru­

gą nogę z samochodu. - Dzięki za kolację. 

Skinął na pożegnanie głową. 

- Do poniedziałku, Lucy. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 

49 

Zostawiając otwarte drzwi - Frank przytrzymywał 

je ręką - energicznym krokiem ruszyła w stronę domu. 

Tak, do poniedziałku. 

Czyżby słyszała w jego głosie nutę żalu? Nie, pew­

nie znów wyobraźnia płata jej figla. 

Przekręcając klucz w zamku, zastanawiała się, co 

jest groźniejsze: zbyt bujna fantazja, o którą nigdy do­

tąd się nie podejrzewała, a którą natura ją widocznie 

obdarzyła, czy urok, jaki roztaczał wokół siebie Rand 

Colton? 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 

Nie odstępował jej na krok. Towarzyszył jej w pią­

tek wieczorem, kiedy kładła się spać, towarzyszył w so­

botę rano, kiedy się obudziła, był przy niej przez cały 

weekend oraz w poniedziałek rano, kiedy leżała w łóż­

ku, czekając, aż zadzwoni budzik. 

Była tym faktem mocno zaniepokojona. 

Nie tylko nie umiała przestać myśleć o Randzie, 

ale w dodatku jej myśli obracały się ciągle wokół 

spraw męsko-damskich. Chyba całkiem oszalała! Snuła 

rojenia o pieszczotach i pocałunkach. Przed oczami 

stawał jej obraz Randa, który bierze ją w ramiona, 

a ona mu ulega. 

Wiedziała, że powinna się otrząsnąć. Na miłość bo­

ską, przecież jest jej szefem! Człowiekiem ambitnym, 

bez reszty oddanym pracy, który jak ognia wystrzega 

się samotnych matek; nie chce ich ani w firmie, a tym 

bardziej w życiu. Powinna to sobie stale powtarzać. 

Tylko dlatego, że facet jest fascynujący, nie można tra­

cić dla niego głowy. 

A że Rand jest fascynujący, nie ulega najmniejszej 

wątpliwości. Fascynujący, inteligentny, przystojny. 

W dodatku jest doskonałym prawnikiem, takim, jakim 

sama chciała być, zanim los postanowił inaczej. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 51 

Rand Colton... człowiek o zdecydowanych poglą­

dach, wierzący w sens swojej pracy, czarujący, elegan­

cki, odznaczający się charyzmą i poczuciem humoru. 

Stop! Opanuj się! - skarciła się w duchu. Miała 

świadomość, że zachowuje się jak największa wielbi­

cielka Randa. Może, przyszło jej do głowy, powinien 

był ją przyjąć na stanowisko swojego rzecznika pra­

sowego, a nie sekretarki czy asystentki. 

Oj, źle się z nią dzieje. Bardzo źle. 

Poznali się w czwartek, w piątek przepracowali ra­

zem cały dzień, właściwie nic o nim nie wiedziała, 

a wychwala go pod niebiosa. Stanowczo powinna coś 

z tym zrobić. 

Ale czuła się totalnie bezradna. 

Powtarzała sobie, że jest dorosła i odpowiedzialna. 

Dość ma problemów na głowie. Musi się skupić na 

wychowaniu syna i zapewnieniu im obojgu środków 

do życia. Nie ma czasu bujać w obłokach i oddawać 

się marzeniom, tak jak to czyniła przez cały weekend. 

A tym bardziej nie ma czasu na flirty czy romanse. 

Bo oczywiście, w wypadku Randa, o żadnym poważ­

niejszym związku nie może być mowy. 

Skoro to wie, dlaczego nie potrafi przestać o nim 

myśleć? Może dlatego, że zbyt długo żyła samotnie? 

Ze zbyt długo wszystkiego sobie odmawiała? Jest mło­

dą, atrakcyjną kobietą, która ostatni raz umówiła się 

na randkę prawie pięć lat temu. Nie tylko nie widywała 

się z mężczyznami, ale większość czasu spędzała 

z dzieckiem. Odkąd miesiąc temu zrezygnowała z pra­

cy w bibliotece prawniczej w Kalifornii, by przenieść 

background image

52

 VICTORIA PADE 

się do Waszyngtonu, zdarzało jej się całymi dniami nie 

rozmawiać z osobą dorosłą. 

A więc może o to chodzi? Że jest spragniona nic 

tylko towarzystwa mężczyzn, ale w ogóle świata lud/i 

dorosłych? 

Jeśli tak, to nic dziwnego, że po paru godzinach 

z Randem Coltonem zakręciło się jej w głowie. 

A więc nie powinna się martwić. Jest to najnormal­

niejsza reakcja pod słońcem. Po latach opuściła swoją 

pustelnię i zachłysnęła się kolorem, gwarem, życiem. 

Ponieważ zaś w wędrówce po świecie dorosłych to­

warzyszył jej ktoś taki jak Rand Colton, któremu nie­

wiele kobiet umiałoby się oprzeć, czuła dreszczyk pod­

niecenia. Oczywiście jej myśli odbywały własną wę­

drówkę, zapuszczały się w tereny dzikie, nieznane. 

W świat fantazji. 

Ale fantazjować wolno, uznała. Marzenia nikomu 

nie wyrządzają krzywdy. Musi się tylko pilnować, aby 

na marzeniach się skończyło. 

I żeby Rand nie zorientował się, co się jego sekre­

tarce roi w głowie. Chyba się nie domyśla? 

Przypomniała sobie, jak wracali w piątek do domu. 

Oczami wyobraźni widziała, jak Rand bierze ją w ra­

miona i przywiera ustami do jej warg. Kiedy po chwili 

ocknęła się z zadumy, Rand spoglądał na nią z taje­

mniczym uśmiechem, jakby czytał w jej myślach. 

Nie, to śmieszne. Mógł mieć dziesiątki powodów, 

aby się uśmiechać. Co nie zmienia faktu, że siedział 

z wzrokiem utkwionym w jej twarz. Czyli uśmiech 

mógł oznaczać, że podoba mu się to, co widzi. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 

53 

Przeraziła się. A jednocześnie była zła, że nie po­

trafi okiełznać myśli. 

Co innego ona, a co innego on. Wolałaby nie wzbu­

dzać w nim takich emocji, jakie on wzbudzał w niej. 
To by tylko niepotrzebnie skomplikowało całą sytu­
ację. 

Każda kobieta lubi być dowartościowana i podzi­

wiana, ale Lucy dobrze wiedziała, czym to może gro­

zić. Na przykład urodzeniem Maksa, którego wycho­

wywała samotnie. 

Tyle że tym razem nie mogłaby twierdzić, że została 

oszukana czy wprowadzona w błąd. Rand Colton od 

początku stawia sprawę jasno. Nie życzy sobie mieć 

dzieci. 

- Skup się na czymś innym - szepnęła, leżąc 

w półmroku, jakby słowa wypowiedziane na głos mia­

ły większą siłę oddziaływania. 

Powinna przestać myśleć o tym, jak miło się jej 

z Randem pracowało, o kolacji, na którą ją zaprosił, 

o rozmowie, jaką prowadzili, a przede wszystkim o je­

go cudownych niebieskich oczach, o szerokich ramio­

nach, o silnych dłoniach, które... 

- Starczy już! Basta! Przestań! - zawołała z wście­

kłością. 

Nie udawała. Autentycznie pragnęła skierować my­

śli na inne tory. Nie chciała, aby jakikolwiek mężczy­

zna ją pociągał. Sama też nie chciała być obiektem 

niczyjego zainteresowania. Musiała zachować siłę 

i niezależność. 

Chwila słabości, jakiej uległa przed laty, zakończyła 

background image

54 

YICTORIA PADE 

się ciążą. Lucy nie żałowała tego, co się stało. Kochała 

syna. Za nic w świecie nie cofnęłaby czasu. 

Ale nie zamierzała pozwolić, aby sytuacja jeszcze 

kiedykolwiek się powtórzyła. Nie poradziłaby sobie ani 

finansowo, ani emocjonalnie. 

Ojciec Maksa bardzo ją skrzywdził. Wylała przez 

niego morze łez. Teraz też zbierało jej się na płacz, 

ilekroć Maks pytał, dlaczego nie ma tatusia, tak jak 

jego koledzy. 

Po urodzeniu syna powzięła silne postanowienie, że 

zrobi wszystko, aby nigdy więcej nie narazić siebie 

i dziecka na ból, jaki sprawił jej mężczyzna, w którym 

zakochała się przed laty. Mężczyzna, który nie miał 

zamiaru ani ochoty zbaczać z obranej drogi tylko dla­

tego, że jego młoda przyjaciółka zaszła w ciążę. 

- Otrzeźwiej, Lucy. Przestań bujać w obłokach -

powiedziała do siebie, akurat gdy zadzwonił budzik. 

Wystarczy, że raz miała do czynienia z takim fa­

cetem jak Rand Colton. Bo pod wieloma względami 

ojciec Maksa był do niego podobny. 

Tak, jeden raz w zupełności wystarczy. 

Kwadrans przed ósmą pojawiła się Sadie, która naj­

pierw zamierzała pobawić się z Maksem w domu, 

a potem, około dziesiątej, odprowadzić go do przed­

szkola. 

Lucy pożegnała się z synem wcześniej, tak żeby być 

gotowa do wyjścia, kiedy tylko szofer zadzwoni do 

drzwi. Niemal stratowała biednego Franka, tak bardzo 

się spieszyła. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 

55 

Ale kiedy otworzył tylne drzwi lincolna, jej oczom 

ukazało się puste siedzenie. 

Popatrzyła na niego pytająco, po czym ponownie 

utkwiła wzrok w pustym wnętrzu wozu. 

- Pan Colton umówił się na śniadanie z klientem 

- wyjaśnił szofer. - Właśnie podrzuciłem go do cen­

trum. Pani też mam nie odwozić bezpośrednio do biura. 

W kieszeni za fotelem pasażera pan Colton zostawił 

dla pani listę rzeczy do zrobienia. 

- Nic mi nie mówił o tym, że... - zaczęła Lucy, 

ale szybko ugryzła się w język. 

Zdenerwował ją własny skomlący ton. Zachowuje 

się tak, jakby ona i Rand mieli wspólne plany na dzi­

siejszy dzień, plany, które Rand samowolnie zmienił 

i nawet nie raczył jej o tym osobiście powiadomić. 

Ale po pierwsze, nie mieli żadnych wspólnych pla­

nów, a po drugie, nie musiał się jej z niczego tłuma­

czyć. I tak powinna być mu wdzięczna, że przysłał po 

nią szofera. 

- Doskonale - poprawiła się. 

Miała nadzieję, że Frank nie wyczuł nuty zawodu 

w jej głosie. Wsiadła do samochodu z taką miną, jakby 

całe życie jeździła do pracy elegancką limuzyną i nie 

czekając, aż Frank zamknie drzwi, sięgnęła do kieszeni 

po list, który zostawił jej Rand. 

Rozłożyła kartkę. Właściwie nie był to list, raczej 

lista spraw do załatwienia. W punktach. Napisana su­

chym, bezosobowym tonem. Nie było żadnego: „Dzień 

dobry". Żadnego: „Czy mogłabyś zająć się tymi spra­

wami? Zapomniałem ci o nich wspomnieć w piątek". 

background image

56 YICTORIAPADE 

Ani: „Mogłem cię uprzedzić, że dziś będziesz sama, 

ale zupełnie wyleciało mi to z głowy!". Były tylko po­

lecenia. 

Nie musi z tobą uprawiać korespondencji, jesteś je­

go sekretarką, nie narzeczoną! - przywołała się do po­

rządku. 

Zaczęła czytać: 

1. Odbierz rzeczy z pralni chemicznej. 

2. Załóż lokatę według załączonej instrukcji. 

3. Kup w kwiaciarni trzy bukiety, do każdego z nich 

dołącz karteczkę. Na pierwszej napisz: „Sto lat, Deidre. 

Rand". Na drugiej: „Gratuluję awansu, Bunny. Cieszę się, 

że mogliśmy go razem uczcić. Rand". Na trzeciej: „Ve-

ronico, dzięki za wspaniały wieczór. Rand". 

Lista zawierała więcej punktów, ale Lucy jedynie 

rzuciła na nie okiem. Była zbyt oszołomiona, aby 

się na nich skupić. Przeczytała ponownie pierwsze 

trzy polecenia, trzecie przeczytała z pięć razy, za 

każdym razem czując, jak ogarnia ją coraz większa 

wściekłość. 

Do diabła, co on sobie wyobraża? Że jest jego słu­

żącą? Przynieś, załatw, kup. Wstąp do pralni, do banku 

i kwiaciarni po bukiety dla przyjaciółek. Nawet nie dla 

jednej przyjaciółki, ale dla trzech! Dla Deidre, Bunny 

i Veroniki. 

Despota, psiakrew! Pan i władca. Lowelas przeklę­

ty! Nie prosi, tylko rozkazuje. Zrób to, zrób tamto. 

Niczym kochająca żona ma odbierać jego pranie, cho-

background image

ROMANS Z SZEFEM 57 

dzić do banku, a jednocześnie pisać za niego liściki 

miłosne! 

Co za tupet! Co za bezczelność! Jakim prawem... 

Pohamowała furię, wzięła kilka głębokich odde­

chów. Dlaczego się złościsz? - spytała samą siebie. 

Przecież nic was nie łączy. Jesteś tylko sekretarką. 

Wprawdzie zgłaszając się do pracy, nie sądziła, że 

załatwianie prywatnych spraw szefa będzie należało do 

jej obowiązków. Nikt jej o tym nie uprzedził, a gdyby 

uprzedził, stanowczo by się temu sprzeciwiła. Podej­

ście Randa rozgniewało ją. Najbardziej oczywiście zi­

rytował ją punkt trzeci. Ilekroć patrzyła na kartkę i wi­

działa imiona kobiet, dla których miała kupić kwiaty, 

wszystko się w niej gotowało. Ale dlaczego? 

Znała odpowiedź na to pytanie. Bo jest zazdrosna. 
Wzdrygnęła się na samą myśl. 

Tak, zżerała ją zazdrość. Bezpodstawna, niczym nie­

usprawiedliwiona zazdrość. Zazdrość, której nie miała 

prawa czuć. Jest w końcu tylko sekretarką Randa! 

Sadie wspomniała jej, że Rand ma duże powodzenie 

u kobiet. Puściła to mimo uszu. W końcu co ją to ob­

chodzi? Jego życie prywatne zupełnie jej nie dotyczy. 

Ale po jednym dniu pracy nagle zaczęto dotyczyć. 

Wszystko się zmieniło. 

Chyba zwariowała! Bez względu na to, jak dotąd 

żyła, bez względu na swoją samotność, tęsknoty, pra­

gnienia, powinna mieć więcej oleju w głowie. 

Może dobrze się stało, pomyślała, starając się otrząs­

nąć, uwolnić od fascynacji Randem, że zostawił jej tę 

kartkę z poleceniem kupna kwiatów dla przyjaciółek. 

background image

58

 VICTORIA PADE 

Przynajmniej wie, czego się spodziewać. Ma przed 

oczami niezbity dowód na to, jakim jest człowiekiem. 

Dowód na to, że nie powinna opuszczać gardy i ulegać 

wdziękom playboya. 

Z kartki, którą trzymała w dłoni, jasno bowiem wy­

nika, że Rand nie spełni jej oczekiwań. Ten facet prze­

biera w kobietach jak w ulęgałkach, traktuje je przed­

miotowo, a do dzieci podchodzi z dystansem. 

Nic ci do tego, Lucy, tłumaczyła sobie. Jesteś jego 

podwładną, niczym więcej. Będziesz u niego praco­

wać, dopóki nie znajdzie sobie kogoś na stałe, i ani 

dnia dłużej. 

Samochód zatrzymał się przed pralnią chemiczną. 

Punkt pierwszy na liście. 

Wysiadając z auta, czuła bolesny ucisk w gardle. 

Jakoś nie mogła pogodzić się z faktem, że ona i Rand 

mają tak odmienne cele. Są jak dwa pociągi jadące 

w przeciwnych kierunkach. 

Jej celem jest wychowanie syna, zapewnienie mu 

opieki i tego wszystkiego, czego może potrzebować 

w życiu. 

Celem Randa jest życie lekkie, przyjemne i bez zo­

bowiązań, najlepiej w towarzystwie Deidre, Bunny 

i Veroniki. 

- No i co, Maks? Powiedziałeś mamusi, kim 

chcesz być, jak dorośniesz? 

Sadie zaprosiła Maksa i Lucy do siebie na kolację. 

Podczas gdy obie z Lucy szykowały w kuchni sałatkę, 

background image

ROMANS Z SZEFEM 59 

chłopiec siedział przy stole, kolorując obrazki w swo­

jej nowej książeczce do malowania. 

- Jeszcze nie. 

- Bajka, którą czytałam dziś dzieciom w przed­

szkolu, była o ludziach wykonujących różne zawody 

- wyjaśniła Sadie, widząc zdziwione spojrzenie Lucy. 
- Potem długo dyskutowaliśmy na ten temat. 

- Ostatnio Maks chciał być pilotem bombowca al­

bo policjantem. 

- Ale już nie chcę - stwierdził rzeczowo chłopiec, 

nie podnosząc wzroku znad rysunku. - Teraz chcę zo­

stać palantologiem. To taki człowiek, który pracuje 

w muzeum i składa kości dinozaurów. Poza tym chcę 

grać na gitarze i śpiewać. 

- Czyli będę mamą paleontologa i muzyka rocko­

wego, tak? - spytała Lucy. 

- Dzisiaj w przedszkolu Maks zademonstrował 

wszystkim swoje talenty muzyczne - oznajmiła Sadie, 

po czym z trudem powstrzymując wesołość, dodała: 
- Może namówimy go, aby wystąpił dla nas po kolacji. 

Warto to zobaczyć. 

- W zeszłą sobotę nie mogłam go oderwać od te­

lewizora. Siedział jak zahipnotyzowany, oglądając sta­

ry film z Elvisem Presleyem. Tylko mi nie mów, że 

mój syna wyrasta na drugiego Elvisa! 

- Dam ci dobrą radę. Zamiast oszczędzać na jego 

studia, zacznij zbierać pieniądze na wyszywane ceki­

nami lśniące garnitury, paski z wielkimi klamrami 

i peruki z baczkami. Maks odśpiewał „Niebieskie za-

mszaki" jak zawodowiec. Wszyscy poderwali się do 

background image

60 VICTORIAPADE 

tańca. Jeśli myślisz, moja droga, że twój syn jest nie­

śmiały, to się grubo mylisz. 

Nie przerywając kolorowania, Maks z szerokim 

uśmiechem na twarzy przysłuchiwał się rozmowie. 

Lucy zamierzała poprosić syna, żeby zaśpiewał pio­

senkę Elvisa już teraz, a nie po kolacji, kiedy nagle 

rozległ się dzwonek do drzwi. 

- Mój drugi, a właściwie to trzeci gość - rzekła 

Sadie. 

Wytarła ściereczką ręce i ruszyła do holu. 
- Nie wiedziałam, że poza nami ciocia jeszcze ko­

goś zaprosiła - powiedziała Lucy. - A ty wiedziałeś? 

Maks skinął głową. 
- Pomagałem nakryć do stołu. 

Oczywiście Lucy wcale nie przeszkadzało, że 

w większym gronie zasiądą do kolacji. Lubiła pozna­

wać nowe osoby, zwłaszcza odkąd przeniosła się do 

Waszyngtonu. W Kalifornii miała przyjaciół, a tu pra­

wie z nikim się nie widywała. 

Raptem doleciał ją z holu niski męski głos. 

Zamarła. Był to bowiem głos Randa. 
Radość, którą poczuła na myśl, że pozna jakąś miłą 

osobę, znikła. Ogarnęła ją panika. 

Nie wspomniała ciotce o jednym z warunków, jakie 

musi spełniać sekretarka Randa: nie może mieć dzieci. 

Nie wspomniała też o tym, że nie przyznała się Ran-

dowi do Maksa. Jakoś nie było ku temu okazji. 

Nie, nieprawda. Nie wspomniała dlatego, że było 

jej wstyd. Nigdy dotąd nie ukrywała faktu, że ma syna. 

Ale ponieważ pracowała u Randa tylko czasowo, uz-

background image

ROMANS Z SZEFEM 

61 

nała, że swoje małe kłamstewko zachowa przed ciotką 

w tajemnicy. 

Rodzice ją uczyli, że kłamstwo ma krótkie nogi. 

I faktycznie. Nie przyszło jej do głowy, że Sadie za­

prosi Randa na wspólną kolację. 

- A oto i oni - rzekła Sadie, prowadząc Randa do 

ciepłej kuchni, którą wypełniał zapach obracającego się 

na rożnie kurczaka. - Moje dwa największe skarby: 

Lucy i jej syn Maks. Nie miałeś jeszcze przyjemności 

poznać Maksa, prawda, Rand? 

Lucy najchętniej by stąd uciekła, ale było za późno. 

Gdyby zawczasu wiedziała, kogo Sadie zamierza za­

prosić, wymówiłaby się od przyjścia albo chociaż wy­

dumałaby, co powiedzieć Randowi. Podniósłszy głowę 

znad sosu winegret, zobaczyła swojego szefa, który ze 

skonfundowaną miną spoglądał na Maksa. 

Przeniosła wzrok na Maksa i przeraziła się. Chło­

piec sprawiał wrażenie, jakby zakochał się w Randzie 

od pierwszego wejrzenia. Oczy lśniły mu z przejęcia, 

twarz rozjaśniał wielki, promienny uśmiech. 

- Maluję tyranozaura. Tyranozaury to te, które zjad­

ły resztę dinozaurów. 

- Naprawdę? Nie wiedziałem - oznajmił całkiem 

przyjaznym tonem Rand, po czym, z zachmurzonym 

już czołem, popatrzył na Lucy. - Ale najwyraźniej jest 

wiele rzeczy, o których nie wiem. 

Sadie wyczuła napięcie między siostrzenicą a by­

łym szefem, lecz udawała, że niczego nie dostrzega. 

- Kolacja jest już prawie gotowa. Można ci nalać 

kieliszek wina, Rand? Właśnie otworzyłam butelkę... 

background image

62

 VICTORIA PADE 

- Doskonały pomysł. Przekonamy się, czy prawdą 

jest to, co ludzie mówią: że wino ma działanie uspo­

kajające. - Świdrował Lucy wzrokiem, jakby chciał ją 

przewiercić na wylot. 

Odruchowo wyprostowała plecy i uniosła wyżej 

głowę. Nic mu do jej prywatnych spraw! Ona nie wtrą­

ca się do jego życia. Nie zamierza się tłumaczyć, prze­

praszać, wyjaśniać, że zaszło nieporozumienie. Bo nie 

zaszło. Maks jest jej synem. Synem, którego kocha 

bezgranicznie i z którego zawsze była szalenie dumna. 

- Idź umyj rączki, niedźwiadku - powiedziała ła­

godnie do chłopca, po czym odwzajemniła gniewne 

spojrzenie Randa. 

Jej oczy zdawały się mówić: myśl sobie, co chcesz; 

nie robi mi to żadnej różnicy. 

Sadie nalała Randowi kieliszek wina; zadawała mu 

jakieś pytania, na które on odpowiadał, nie spuszczając 

jednakże wzroku z Lucy. Potem Maks wrócił z łazien­

ki i wziął Randa za rękę, jakby to robił tysiące razy 

w życiu. 

- Chodź. Pokażę ci, gdzie będziemy jedli. Jak 

chcesz, możesz usiąść koło mnie. 

- Dziękuję - odparł Rand, przyjmując od Sadie 

kieliszek i pozwalając dziecku zaprowadzić się do ja­

dalni. 

Swoją postawą wiele zyskał w oczach Lucy. Bez 

względu na to, jak bardzo był na nią zły, nie dał tego 

odczuć Maksowi; nie wyrwał ręki, nie skrzywił się, 

tylko posłusznie, z uśmiechem na twarzy powędrował 

za nim do jadalni. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 63 

Kiedy Maks z Randem znaleźli się poza zasięgiem 

słuchu, Sadie spytała szeptem: 

- Nie mówiłaś mu o Maksie? 

- To był warunek przyjęcia mnie do pracy - wy­

jaśniła Lucy. - Niemal w pierwszych słowach oznaj­

mił, że nigdy więcej nie zatrudni samotnej matki, bo 

ma dość wynikających z tego komplikacji. Dzieci, 

stwierdził, przeszkadzają kobiecie dobrze wypełniać 

obowiązki. Z góry założył, że jestem bezdzietna, a ja 

go po prostu nie wyprowadziłam z błędu. 

- O mój Boże - zmartwiła się Sadie. 
- Nic się nie stało - pocieszyła ją Lucy. - Byleby 

był miły dla Maksa, jutro może mnie zwolnić. 

Zerknęła w stronę jadalni, skąd dochodził głos jej 

syna opowiadającego Randowi o swoich planach na 

przyszłość. 

Rand był bardzo miły dla Maksa. Świetnie się z nim 

dogadywał i przez cały wieczór traktował go jak ulu­

bionego bratanka. Chłopiec z kolei wpatrywał się 

w Randa jak w obrazek. Zachowywał się tak, jakby 

miał jeden cel w życiu: oczarować swojego nowego 

przyjaciela. 

Lucy całkiem świadomie nie zwracała synowi uwa­

gi. Normalnie starałaby się go trochę uciszyć, żeby nie 

monopolizował rozmowy i pozwolił dorosłym zamie­

nić kilka słów, ale dziś tego nie robiła. Chciała pokazać 

Randowi, że kocha Maksa i absolutnie się go nie 

wstydzi. 

W rezultacie Maks był gwiazdą wieczoru. Trajkotał 

o dinozaurach, tłurnaczył, które były roślinożerne, 

background image

64

 VICTORIA PADE 

a które mięsożerne, opowiedział wszystkie dowcipy, 

jakie znał, a na końcu zaśpiewał „Niebieskie zamsza-

ki". Do perfekcji naśladował Elvisa: kręcił biodrami, 

wymachiwał gitarą, wykrzywiał wargę. 

Randowi zdawało się nie przeszkadzać, że chło­

piec absorbuje dorosłych swą osobą. Podtrzymywał 

z nim rozmowę i zadawał pytania na temat dinozau­

rów, jakby Maks był w tej dziedzinie ekspertem. Bo 

i był. 

Sam też uraczył towarzystwo kilkoma dowcipami, 

a po wysłuchaniu „Niebieskich zamszakow" bił brawo 

równie szczerze i entuzjastycznie, jak obie kobiety. 

Lucy była mu wdzięczna. Wiedziała, że Rand jest 

na nią zły, że jutro czeka ją trudna rozmowa, ale przy­

najmniej nie mścił się na jej synu. 

Kiedy o ósmej Maks, zmęczony nadmiarem wra­

żeń, zaczął marudzić, Lucy uznała, że pora wracać do 

domu. 

Chłopiec zaprotestował, ale po chwili, widząc nie­

wzruszoną minę matki, wstał od stołu, podszedł do 

Randa i wyciągnął na pożegnanie dłoń. 

- Cieszę się, że cię poznałem - powiedział tonem 

bywałego w świecie biznesmena. 

Rand uścisnął ją z powagą. 

- A ja, że poznałem ciebie - rzekł. 
Maks uśmiechnął się radośnie, jakby usłyszał naj­

wspanialszy komplement na świecie, po czym podbiegł 

do matki, która czekała na niego przy drzwiach. 

Lucy wiedziała jednak, że nie może wyjść, nie uzy­

skawszy odpowiedzi na jedno pytanie. Po raz pierwszy 

background image

ROMANS Z SZEFEM 65 

w ciągu całego wieczoru zwróciła się bezpośrednio do 

Randa: 

- Czy mam jutro przyjść do biura? 

- Frank przyjedzie po ciebie o wpół do ósmej -

odparł. 

Nie była pewna, co to oznacza: może najpierw chce 

jej dać reprymendę, a dopiero potem wywalić z pracy? 

- Będę gotowa. 
Podziękowała Sadie za kolację, upomniała Maksa, 

żeby również ciotce podziękował, po czym wyszła, za­

mykając za sobą drzwi. 

Znalazłszy się na zewnątrz, wciągnęła w płuca 

chłodne powietrze. Od domu dzieliło ją zaledwie kilka 

kroków. Powoli napięcie zaczęło z niej opadać. Myliła 

się jednak, sądząc, że to już koniec wrażeń na dziś. 

Godzinę później, ułożywszy syna do snu i poczy­

tawszy mu na dobranoc, schodziła na dół do kuchni, 

kiedy usłyszała pukanie. Wiedziała, że nie wróży to 

nic dobrego. 

Biorąc głęboki oddech, ruszyła do drzwi. W po­

rządku, pomyślała; jeżeli Rand zmienił zdanie i posta­

nowił zwolnić ją dziś, tym lepiej. 

Nacisnęła klamkę. Stał oparty o ścianę, jakby znu­

żony czekaniem. Ręce miał skrzyżowane na piersi. 

Wcześniej nie zwróciła uwagi, w co był ubrany. 

Dopiero teraz zauważyła beżowe spodnie, rozpiętą pod 

szyją jasnokremową koszulę, granatowy sweter z wy­

cięciem w serek, granatową marynarkę. Mimo że 

świetnie prezentował się w drogich eleganckich garni­

turach, jeszcze lepiej wyglądał w stroju sportowym. 

background image

66 YICTORIAPADE 

Na jego twarzy wciąż malował się wyraz wściek­

łości. 

- Zmiana decyzji? - spytała Lucy. 

- Uznałem, że wstąpię dowiedzieć się, dlaczego 

mnie okłamałaś. 

Mówił cicho, nie było więc obawy, że zbudzi Ma­

ksa. W jego głosie pobrzmiewała jednak nuta deter­

minacji; zamierzał otrzymać odpowiedź. 

Chcąc nie chcąc, Lucy odsunęła się na bok i ruchem 

ręki zaprosiła Randa do środka. Przecież nie będą roz­

mawiali na schodach przed domem. 

Zamknąwszy drzwi, skierowała się do salonu. Był 

to jedyny pokój w całym domu, w którym meble stały 

tam, gdzie miały stać, a pod ścianą nie tkwił stos nie 

rozpakowanych pudeł. Podeszła do lampy zdobiącej 

stary dębowy stolik ustawiony na wprost dużej, wy­

godnej kanapy. Po chwili strumień światła przebił 

mrok. 

- Usiądziesz? - zapytała. 
Kiedy odwróciła się, zobaczyła, że Rand stoi 

w przejściu do salonu w takiej samej pozie, w jakiej 

stał na zewnątrz: z rękami skrzyżowanymi na piersi, 

wsparty ramieniem o framugę. Patrzył wyczekująco, 

jakby nie zamierzał ruszyć się z miejsca, dopóki nie 

uzyska odpowiedzi. 

W porządku, skoro nie chce usiąść, nie zaproponuje 

mu również nic do picia. 

- Nie okłamałam cię - rzekła, ustawiając się za fo­

telem obitym identyczną tkaniną co kanapa. - Po pro­

stu nie powiedziałam ci o Maksie. Dopóki macierzyń-

background image

ROMANS Z SZEFEM 67 

stwo nie przeszkadza mi w wykonywaniu pracy, do­

póty moje sprawy osobiste nie powinny cię obchodzić. 

A ponieważ nie zgłaszałeś dotąd żadnych zastrzeżeń, 

to, że posiadam dziecko, nie stanowi chyba problemu, 

prawda? 

Rand zignorował jej wyzywający ton. Zignorował 

wszystko, co mówiła. 

- Nie lubię, jak się mnie okłamuje. 

- Nikt nie lubi. Ale przypomnij sobie naszą pierw­

szą rozmowę. Ani razu nie spytałeś wprost, czy 

mam dzieci. A ja postanowiłam zataić ten fakt. Prze­

milczeć. 

- Zatajenie to to samo, co kłamstwo. 
- Zatajenie to zatajenie. Gdyby nie dzisiejsza ko­

lacja u Sadie, nigdy byś się nie dowiedział, że mam 

syna. To, że jestem matką, w żaden sposób nie rzutuje 

na moją pracę. 

- Potrzebuję sekretarki dłużej niż do piątej, ty zaś 

o piątej wychodzisz z biura, żeby resztę dnia spędzić 

z dzieckiem. A więc...? 

- A więc od siódmej trzydzieści do piątej po po­

łudniu jestem do twojej dyspozycji, to powinno wy­

starczyć. 

- Ale nie wystarcza. Czasem chcę cię mieć dłużej. 

Czyżby w jego wypowiedzi kryła się dwuznacz­

ność? Nie, chyba znów ją ponosi fantazja. 

- Nie zapominaj, że pracuję u ciebie tymczasowo. 

Jak znajdziesz kogoś na stałe, będziesz mógł dyktować 

warunki, natomiast ja uprzedzałam cię, że mój dzień 

pracy kończy się o piątej. Jeżeli chcesz, żebym jutro 

background image

68

 VICTORIA PADE 

przyszła, to przyjdę. Jeśli nie, to zwróć się agencji. 

Do południa na pewno ci kogoś przyślą. 

Mierzyli się wzrokiem. 

Korciło Randa, by powiedzieć, że świetnie, rezyg­

nuje z jej pomocy i z samego rana zadzwoni do agen­

cji. Lucy widziała to w jego spojrzeniu. Była zdziwio­

na, jak bardzo nie chce tego usłyszeć. Przerażała ją 

myśl, że za parę minut Rand odwróci się na pięcie 

i wyjdzie, a ona już nigdy go nie zobaczy. 

Mimo to nie zamierzała ustępować. Zbyt mocno ko­

chała syna, aby tych kilka popołudniowych godzin 

przeznaczonych na wspólną zabawę i kolację poświęcić 

pracy i Randowi. 

Rand odepchnął się ramieniem od ściany i wszedł 

do pokoju. Usiadł w fotelu bujanym naprzeciwko fo­

tela, przy którym stała Lucy. 

- Dobrze wiesz, że chciałbym cię zatrzymać jak 

najdłużej. Drugiej takiej sekretarki- ze świecą musiał­

bym szukać. - Rozejrzał się po salonie. - Niczego wię­

cej przede mną nie ukrywasz? 

- Niczego, o czym powinieneś wiedzieć. 

- Sądziłem, że pędzisz po pracy do narzeczonego. 
Ciekawa była, czy obecność narzeczonego w jej ży­

ciu przeszkadzałaby mu tak, jak jej przeszkadzała obe­

cność Deidre, Bunny i Veroniki w jego życiu. Ale nic 

nie dała po sobie poznać. W odpowiedzi jedynie unios­

ła brwi. 

Uśmiechnął się pod nosem, zaintrygowany jej nie­

chęcią do udzielania jakichkolwiek wyjaśnień. Ale nie 

naciskał. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 69 

- A zatem, skoro już wiem o istnieniu Maksa, to 

może, gdybym cię potrzebował dłużej niż do piątej, 

przenieślibyśmy się z pracą tutaj? 

- Tutaj? - powtórzyła zaskoczona. 

- No tak. Nie byłoby to codziennie, ale... Na przy­

kład dzisiaj cały dzień spędziłem poza biurem, toteż 

wiele spraw pozostało nietkniętych. Będziemy się nimi 

zajmować jutro od rana, co znaczy, że jutrzejsze spra­

wy spadną na popołudnie. Gdybyś zaś zgodziła się na 

pracę w domu... Mieszkam niedaleko, więc mógłbym 

wpaść wieczorem i... no wiesz. - Zawiesił głos. 

Nie była pewna, czy znów ponosi ją fantazja, czy 

może słusznie dopatruje się w jego wypowiedzi jakie­

goś ukrytego sensu. 

- Lubię spędzać wieczory z Maksem - oznajmiła. 

- I spędzałabyś. A ja razem z wami. Łączylibyśmy 

zabawę z pracą. Wydaje mi się, że Maks mnie zaakcep­

tował, więc chybaby mu to nie przeszkadzało. Nie czuł­

by się odsunięty, a my moglibyśmy nadrabiać zaległo­

ści. 

Podejrzewała, że syn byłby zachwycony z takiego 

obrotu rzeczy. Od przyjścia do domu niemal przez cały 

czas rozmawiał o Randzie. 

- Dobrze, ale musisz pamiętać, że po piątej Maks 

ma pierwszeństwo. Wolno mu hałasować, zadawać py­

tania, domagać się uwagi. 

- Oczywiście. To zrozumiałe samo przez się. 
Zdumiała się, widząc zmianę, jaka w nim zaszła. 

Znikła wściekłość, która wyzierała mu z oczu, znikł 

naburmuszony wyraz twarzy. Miejsce zagniewanego 

background image

70

 VICTORIA PADE 

ponuraka zajął opanowany, rozsądny negocjator. Nic 

dziwnego, że jako prawnik cieszył się poważaniem. 

- To co? Umowa stoi? - spytał przyjaznym tonem. 

- Chyba tak. Chociaż nie. Jest jeszcze jedna rzecz, 

którą musimy sobie wyjaśnić. Nie podobała mi się lista 

ze sprawami do załatwienia, którą zostawiłeś dla mnie 

rano w samochodzie. Nie jestem twoją służącą ani lo­

kajem. Zatrudnij posłańca, jeśli chcesz, żeby ktoś od­

bierał twoje pranie, chodził za ciebie do banku i wy­

syłał bukiety do narzeczonych. 

Tym razem Rand uniósł brwi. 
- Sadie zawsze zajmowała się takimi rzeczami. 
- Może. Ale ja nie jestem Sadie. 
Przyjrzał się jej uważnie, jakby wahając się, co ro­

bić. Lucy odwzajemniła jego spojrzenie. Nie zamie­

rzała ustąpić. 

Westchnął głęboko. 

- No dobrze - powiedział w końcu. - Potrafisz 

walczyć o swoje. Nie wiem, dlaczego na wszystko się 

zgadzam. 

- Bo jestem tego warta. 
Roześmiał się, jakby te potyczki słowne sprawiały 

mu autentyczną przyjemność. 

- Skoro doszliśmy do porozumienia i skoro tu je­

steś, to może chcesz dziś trochę popracować? - spytała. 

Potrząsnął głową, jakby to była ostatnia rzecz, na 

jaką ma ochotę. 

- Nie wziąłem z sobą żadnych dokumentów. Ale 

może jutro? - Nie czekając na odpowiedź, rozejrzał 

się po salonie. - Wynajmujesz ten dom od Sadie? -

background image

ROMANS Z SZEFEM 71 

spytał, z negocjatora przeistaczając się w czarującego 

gościa. 

- Tak jakby. 

- Jeśli się nie mylę, kolejne dwa też należą do 

niej? 

- Zgadza się. 
- To dobra inwestycja. 

- Chyba tak - przyznała Lucy. Nie potrafiła tak ła­

two jak on wcielać się w kolejne role. Ale postanowiła 

spróbować. - Napijesz się czegoś? - spytała, jak przy­

stało na gospodynię. 

- Nie, dziękuję. 

Obeszła fotel, w którego oparcie wbijała paznokcie, 

i usiadła. 

- Gdzie się podziewa tatuś Maksa? 

Natychmiast się spięła. 

- Nie wiem. Nie utrzymujemy z sobą kontaktu. 

- Dlaczego? 
- Nie utrzymujemy kontaktu - powtórzyła ostro. 
- W porządku. Rozumiem, że to drażliwy temat. 

Przez chwilę panowało milczenie. 

- Maks jest naprawdę świetnym dzieciakiem. 
- Owszem - rzekła. 

- Robiłaś mu kiedyś test na inteligencję? Jeszcze 

nigdy nie spotkałem tak bystrego czterolatka. 

Pokręciła głową. 
- Nie, nie robiłam. Uznałam, że będzie na to czas, 

kiedy zacznie naukę. 

- Poświęcasz mu wiele czasu i uwagi, prawda? 

- Staram się. 

background image

72 VICTORIA PADE 

- I dlatego chcesz pracować w domu? Żeby jak 

najwięcej przebywać z Maksem? 

- No właśnie. 

- A kiedy Maks pójdzie do szkoły? Zatrudnisz się 

w jakimś biurze? 

- Nie. Pozostanę przy zleceniach. Tak sobie zor­

ganizuję czas, żeby popołudnia mieć wolne. 

Uśmiechnął się bezradnie. 

- Cóż, pomyślałem, że nie zaszkodzi spytać. 

Najwyraźniej liczył na to, że jeśli nie teraz, to przy­

najmniej kiedyś w przyszłości uda mu się zatrudnić ją 

na stałe. 

Nie wytrzymała i odwzajemniła uśmiech. 
Cieszyła się, że Rand docenił jej zdolności zawo­

dowe, chociaż w głębi duszy miała nadzieję, że kryło 

się za tym coś więcej. Że podoba mu się również jako 

kobieta. 

- Biedna Sadie - powiedział. - Strasznie mi było 

jej żal. Chyba po raz pierwszy w życiu widziałem ją 

tak roztrzęsioną. Zawsze kojarzyła mi się jako osoba 

silna. 

- Bo zwykle taka jest. Silna i opanowana. 

- Nie wiedziała, że zataiłaś przede mną Maksa? 

- Nie, nie przyznałam się. Było mi głupio. Zawsze 

z dumą opowiadam wszystkim o synu. 

Zmrużywszy oczy, wyciągnął palec wskazujący 

i zawołał triumfalnie: 

- Mam cię! Czyli jednak to było kłamstwo, 

a nie zatajenie. No bo skoro zawsze o nim opo­

wiadasz... 

background image

ROMANS Z SZEFEM 73 

- To kwestia semantyki - rzekła, wciąż obstając 

przy swoim. 

Rand wybuchnął śmiechem. 

- Niech ci będzie. Wiem, po kim Maks odziedzi­

czył inteligencję, ale mam nadzieję, że jest trochę mniej 

uparty niż jego mamusia. 

- Wypraszam sobie! - zawołała, udając obrażoną, 

nie zdołała jednak zachować powagi. 

Reszta napięcia wyparowała. Siedzieli odprężeni -

dwaj godni siebie przeciwnicy. 

Po chwili Rand wstał z bujaka. 
- Odpocznij sobie. Jutro czeka nas pracowity dzień. 
- Zobaczymy się w biurze? Czy tak jak dziś, cały 

dzień spędzisz w mieście? - spytała, odprowadzając 

go do drzwi. 

Modliła się w duchu, by odpowiedział: tak, na pew­

no się zobaczymy. Bez niego czas się jej dłużył, a dzień 

wydawał się pusty. 

- Po południu mam kilka spraw w sądzie, ale cały 

ranek będziemy razem pracować. No i jeszcze w sa­

mochodzie, a potem wieczorem u ciebie w domu. Tyl­

ko błagam, nie zapomnij. 

Powiedział to takim tonem, jakby przypominał jej 

o randce. Tym razem na pewno wyobraźnia nie płatała 

jej figla. 

- Nie zapomnę - obiecała. 
Zacisnął dłoń na klamce, ale nie otworzył drzwi. 

Stał, w milczeniu wpatrując się w jej twarz. Z jego 

oczu bił żar. 

- Jeśli chcesz wiedzieć, ktokolwiek inny dawno by 

background image

74 VICTORIA PADE 

mnie wyprowadził z równowagi - oznajmił żartob­

liwie. 

Po plecach przebiegł jej dreszcz. 

- Jeśli chcesz wiedzieć, mnie też. 

Pokręcił ze śmiechem głową, jakby zawsze mówiła 

coś całkiem nieoczekiwanego. 

Oczami wyobraźni Lucy ponownie ujrzała, jak 

Rand ją całuje. Zadrżała. A on przesunął wzrok niżej, 

zatrzymując go na jej ustach. Następnie pochylił się 

i położył rękę na jej ramieniu. Serce waliło jej mło­

tem... 

- To co? Żadnych więcej zatajeń? Od dziś mówimy 

sobie prawdę, całą prawdę i tylko prawdę, dobrze? 

Nie była w stanie wydobyć głosu. W odpowiedzi 

uniosła lekko brodę. A może uniosła ją dlatego, że 

wciąż liczyła na pocałunek? Może spodziewała się, że 

Rand odczyta jej pragnienia? 

Tak się jednak nie stało. 

- Do zobaczenia rano - powiedział i po chwili już 

go nie było. 

Oparła się plecami o drzwi i westchnęła ciężko. 

Dobrze się stało, przekonywała samą siebie, że do ni­

czego nie doszło. Pocałunek byłby całkiem nie na miej­

scu. 

Ale w głębi duszy żałowała, że jej marzenie się nie 

spełniło. 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY 

Kiedy nazajutrz o siódmej rano zadzwonił telefon, 

Rand był umyty, ogolony, ubrany i gotów do wyjścia. 

Chowając do teczki dokumenty, usiłował skoncentro­

wać się na czekających go dziś zadaniach. 

Usiłował - ale zupełnie mu to nie wychodziło. 
Wszystkie jego myśli krążyły wokół Lucy. 
Nigdy nie odbierał telefonu po pierwszym czy dru­

gim dzwonku; odbierał po czwartym, gdy włączała się 

sekretarka automatyczna i dzwoniący się przedstawiał. 

Wstrzymał oddech. Może to Lucy dzwoni? Wczoraj 

wieczorem o mało jej nie pocałował; powstrzymał się 

w ostatniej chwili. Przypuszczalnie odgadła, co zamie­

rzał zrobić, przemyślała sobie sytuację i doszedłszy do 

wniosku, że romans z szefem nie leży w sferze jej 

zainteresowań, dzwoniła, aby zawiadomić go, iż jednak 

rezygnuje z pracy. 

Miałby nauczkę! Co mu, psiakrew, strzeliło do gło­

wy? Lucy jest jego pracownicą, jego sekretarką! W do­

datku samotnie wychowującą dziecko. On zaś zawsze 

starał się oddzielać życie prywatne od zawodowego. 

Nie potrzebuje komplikacji, jakie pociąga za sobą 

związek z kobietą obarczoną dzieckiem. 

Ale wczoraj, kiedy już wyjaśnili sobie wszystkie 

background image

76 

VICTORIA PADE 

nieporozumienia i stali w holu, Lucy... Po prostu wy­

glądała fantastycznie. Ponętnie. Tak bardzo go kusiło, 

żeby wziąć ją w ramiona! 

Po czwartym dzwonku włączyła się sekretarka auto­

matyczna. Chwilę później rozległ się kobiecy głos, nie 

należał jednak do Lucy, lecz do adoptowanej siostry 

Randa, Emily Blair Colton. 

Rand, zaskoczony, zamarł bez ruchu, po czym rzucił 

się w stronę aparatu, jakby od tego zależało jego życie. 

I może zależało - nie jego, ale Emily, która pod koniec 

września została uprowadzona z domu. 

- Emily?! - wrzasnął do słuchawki. - To ty? 
- Tak. Cześć. 

- Gdzie jesteś? Jak się czujesz? 
- Dobrze, Rand. - Sądząc po głosie, chyba fak­

tycznie nic jej nie dolegało. - Wszyscy myślą, że mnie 

porwano, ale to nieprawda. 

Słowa te zaskoczyły Randa nie mniej niż sam te­

lefon. 

- Jak to? Nie rozumiem! Co się dzieje, Em? 

- Ktoś usiłował mnie zabić - rzekła, jakby dłużej 

nie potrafiła utrzymać tego w tajemnicy. - Tamtego 

wieczoru, kiedy zniknęłam. Ten facet był w mojej sy­

pialni. Ledwo zdołałarri mu się wyrwać. Właśnie wtedy 

zdałam sobie sprawę, że na farmie grozi mi niebez­

pieczeństwo. Że muszę trzymać się z dala od farmy, 

z dala od tej kobiety, która twierdzi, że jest naszą 

matką. 

- Och, Em. - Rand westchnął. Czuł, jak opuszcza 

go napięcie. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 77 

Wiedział, o czym siostra mówi. Kiedy miała jede­

naście lat, jechała z matką w odwiedziny do babki. Po 

drodze zdarzył się wypadek. Od tego czasu Emily upie­

rała się, że ich matka została podmieniona. Że na miej­

scu wypadku były dwie mamusie, „dobra mamusia" 

i „zła mamusia", i właśnie ta „zła mamusia" wróciła 

z nią później na farmę. Mimo upływu lat Emily nadal 

obstawała przy swej wersji. Wszyscy uważali, że coś 

musiało się biedaczce poprzestawiać w głowie. 

- Gdzie jesteś, Em? 

- Wolałabym ci nie zdradzać swojego miejsca po­

bytu - odparła. - Ale naprawdę możesz się o mnie nie 

martwić. Jestem w kontakcie z Lizą... 

- Liza wie, gdzie przebywasz? Że cię nie porwano? 

Liza Colton była siostrą stryjeczną Randa, kolejnym 

dzieckiem, które wychowali jego rodzice. Przypusz­

czalnie więcej czasu spędziła w ich domu, pod ich 

opieką i ich czujnym okiem, niż z własnymi rodzica­

mi. Łączyły ją z Emily szczególnie bliskie więzi. 

- Musiałam do niej zadzwonić - wyjaśniła Emily. 

- Ostrzec ją. Podobnie jak ja, Liza wierzy, że ta kobieto 

jest oszustką. Bałam się, że może grozić jej to samo 

niebezpieczeństwo, co mnie. Że ta kobieta będzie 

chciała się również pozbyć Lizy. Wtedy byłaby bez­

karna; nikt by nie kwestionował jej tożsamości. 

- No dobrze, i co z Lizą? 

- Na razie wszystko w porządku. To ona kazała 

mi zadzwonić do ciebie; wahałam się, ale w końcu uz­

nałam, że ma rację. Zdaniem Lizy, ty jeden możesz 

nam pomóc udowodnić, że ta kobieta to oszustka. 

background image

78

 VICTORIA PADE 

Mówiła z tak głębokim przekonaniem w głosie, że 

Rand nie miał serca wyjawić jej, co naprawdę myśli. 

Że ona, Emily, popełnia błąd. Że kobieta, którą uważa 

za oszustkę, nie jest żadną oszustką. 

- Powiedz mi, gdzie się teraz ukrywasz, Em - po­

prosił. 

- Nazwy miasta ci nie zdradzę; podam ci nazwę 

stanu, jeśli obiecasz, że zatrzymasz tę wiadomość dla 

siebie. Ta kobieta, podejrzewając, że prędzej czy 

później zadzwonię do ciebie, mogła zlecić komuś, aby 

założył podsłuch w twoim telefonie. Jeśli dowie się, 

gdzie mieszkam, może znów wysłać za mną tego mor­

dercę. 

Danie siostrze obietnicy nie było sprawą łatwą. 

Rand wiedział, że ojciec odchodzi od zmysłów ze zde­

nerwowania. On sam też spędził wiele bezsennych no­

cy, odkąd Emily zniknęła. Wyobrażał sobie najczar­

niejsze scenariusze. 

Lecz wiedział, że jeśli nie przyrzeknie zachować 

tajemnicy, Emily prawdopodobnie odłoży słuchawkę. 

A nie chciał tracić z nią kontaktu. 

- Dobrze, Em. Obiecuję - rzekł, pokonując we­

wnętrzne opory. 

- Dotarłam tu autostopem - zaczęła, po czym kon­

tynuowała szybko, zanim Rand zdążył śię oburzyć: -

Wiem, że to nierozsądne. Że głupio postąpiłam. Ale 

nie miałam wyboru. Musiałam uciekać. A skoro we 

własnymi domu groziło mi śmiertelne niebezpieczeń­

stwo, cóż gorszego mogło mnie spotkać w drodze? 

Zresztą facet, który się zatrzymał, kierowca ciężarówki, 

background image

ROMANS Z SZEFEM 

79 

był naprawdę porządnym gościem. Zrobił mi długi wy­

kład o tym, że nie powinnam podróżować stopem, bo 

może mi się stać coś złego. Okazało się, że jedzie do 

Wyoming. Do Wyoming, Rand! Tam, gdzie tata dora­

stał. Potraktowałam to jako znak, że ktoś nade mną 

czuwa. 

Rand zacisnął powieki. Jakże czasem naiwna by­

wała jego siostra! Ale miał świadomość, że nie jest to 

odpowiedni moment na czynienie wymówek. 

- I na pewno nic ci nie jest? - spytał jeszcze raz. 

- Na pewno. Słowo honoru. Pomożesz nam? 

- To znaczy znaleźć dowody na to, że kobieta na 

farmie nie jest naszą mamą, tylko oszustką? 

- Tak. Pomożesz? 
- Posłuchaj, Em. Wierzę, że ktoś usiłował wyrzą­

dzić ci krzywdę. Ale przecież mógł to być jakiś zwykły 

bandzior, który włamał się do domu i chciał cię porwać 

dla okupu. Skąd wiesz, że... 

- Po prostu wiem, Rand. On nie chciał mnie po­

rwać, chciał mnie zabić - powiedziała z naciskiem. -

Mnie, Emily. Bo wiem, że ta kobieta nie jest naszą 

matką. Że jedynie się pod nią podszywa. 

- Przysłano list z żądaniem okupu. 

- Co z tego? Zrozum, Rand. To nie była próba po­

rwania. A ta kobieta... ona jest wcieleniem zła. Bła­

gam cię, pomóż mi udowodnić, że to wredna uzurpa-

torka. 

Chociaż nie wierzył w teorię spiskową, do której 

Emily usiłowała go przekonać, nie mógł zignorować 

desperacji w jej głosie. Ale co miał robić? Szpiegować 

background image

80

 VICTORIA PADE 

własną matkę? Starać się zebrać o niej jak najwięcej 

informacji? 

Hm. Na moment pogrążył się w zadumie. To nie 

było takie głupie. Tylko w ten sposób mógłby udo­

wodnić Emily, że się myli. Że „ta kobieta", jak ją na­

zywała, naprawdę jest ich matką, a „dwie mamusie", 

które widziała przed laty na miejscu wypadku, były 

tworem jej wyobraźni, wynikiem przebytego urazu. 

- Zrobię, co będzie w mojej mocy - oznajmił 

w końcu. 

- Och, dziękuję, Rand! - zawołała jego siostra, 

głośno wzdychając z ulgą. - Liza ma rację. Jeśli kto­

kolwiek może dotrzeć do prawdy, to tylko ty. 

- Emily, a może byś przyjechała do Waszyngtonu, 

co? Zamieszkałabyś u mnie... 

- Nie! - odparła bez chwili namysłu. - Wtedy to­

bie też groziłoby niebezpieczeństwo. Podobnie jak 

Lizie. 

Słyszał strach - nie, przerażenie - w jej głosie, więc 

nie nalegał. 

- Masz z czego żyć? - spytał. - Nie potrzebujesz 

pieniędzy? 

- Potrzebuję jedynie twojej pomocy. Żebyś dotarł 

do prawdy i zapobiegł katastrofie. 

- Może przynajmniej zostawisz mi swój numer te­

lefonu? 

- Nie. Dzwonię z budki. Za jakiś czak znów się do 

ciebie odezwę. 

- Słuchaj, Em. W zamian za to, że zgodziłem się 

ci pomóc, chcę, żebyś ty też mi coś obiecała. Że jeżeli 

background image

ROMANS Z SZEFEM 81 

nic nie znajdę i nic nie wzbudzi moich podejrzeń, wró­

cisz do domu. 

Na drugim końcu linii zapadła cisza. 

- Znajdziesz, Rand - rzekła w końcu dziewczyna. 

- Wiem, że znajdziesz. 

- A jeżeli nie? 

- Jeżeli udowodnisz ponad wszelką wątpliwość, że 

ta kobieta naprawdę cię urodziła, wtedy wrócę - obie­

cała, ale wyraźnie nie wierzyła, że do tego dojdzie. 

- Daj znać, gdybyś czegokolwiek potrzebowała -

poprosił, choć zabrzmiało to bardziej jak rozkaz niż 

prośba. - I pamiętaj, wystarczy jedno twoje słowo, 

a rzucam wszystko i łapię pierwszy lot do Wyoming. 

Żeby pobyć z tobą, żeby towarzyszyć ci w drodze do 

domu, żeby przywieźć cię do Waszyngtonu. Bez róż­

nicy. 

- Dzięki. Ale nie chcę cię narażać. Boję się, czy 

już tego nie zrobiłam. Jeżeli masz telefon na podsłuchu 

i ona dowie się, że zgodziłeś się mi pomóc... 

- Po prostu uważaj na siebie, a o mnie się nie 

martw. 

- Rand, weźmiesz się do tego od razu, co? 

- Jak tylko wymyślę, od czego zacząć - przyrzekł. 

- Wierz mi, Em, ja również chciałbym, żeby ten ko­

szmar zakończył się jak najszybciej i żebyś mogła wró­

cić na farmę. 

- Kocham cię - oznajmiła, a jemu przypomniała 

się mała dziewczynka, która przed wieloma laty dołą­

czyła do rodziny Coltonów. - Muszę kończyć. Ktoś 

czeka, żeby skorzystać z telefonu. 

background image

82 

VICTORIA PADE 

- Uważaj na siebie - powtórzył. 

Nie chciał odkładać słuchawki. Bał się, że Emily 

może więcej do niego nie zadzwonić. Ale nie było rady. 

- Ty też na siebie uważaj - powiedziała. 

Po chwili w słuchawce rozległ się ciągły sygnał. 

- Brachiozaur to taka żyrafa wśród dinozaurów. 

Miał około dziesięciu metrów wzrostu, prawie trzy­

dzieści metrów długości, bardzo, bardzo długą szyję 

i bardzo małą głowę. Największe ważyły pięćdziesiąt 

ton. 

- Co? Głowy brachiozaurów ważyły pięćdziesiąt 

ton? - spytał Rand, mrugając porozumiewawczo do 

Lucy. 

Dochodziła ósma wieczorem. Rand ani razu nie 

stracił cierpliwości. Wiedział, że Maks ma prawo prze­

rywać im pracę. 

- Nie, nie głowy! - zaprotestował ze śmiechem 

chłopiec. - Wszystko razem: ciało, nogi, szyja, ogon. 

Wiesz, co jeszcze? Miały nos przesunięty na tył głowy, 

a w nim dwie ogromne dziury... 

- Nozdrza - poprawiła Lucy. 

- Dzięki którym było im latem chłodniej. 

- Kiedy żyły? 
- Pod koniec wieku jurajskiego. 
- Okresu jurajskiego - wtrąciła Lucy. 
- Nozdrza pod koniec okresu jurajskiego - powtó­

rzył chłopiec, chcąc pokazać, że nie puścił uwag matki 

mimo uszu. 

- I na tym kończymy dzisiejszy wykład o dinozau-

background image

ROMANS Z SZEFEM 83 

rach - powiedziała Lucy, zanim syn zdążył poruszyć 

kolejny wątek. - Pora spać, profesorze. 

Maks zaprotestował, niezadowolony z takiego ob­

rotu spraw, ale po chwili pogodził się z decyzją matki. 

Na dobranoc Rand potargał chłopca po czuprynie. 

Maks uśmiechnął się promiennie, zupełnie jakby z rąk 

swojego idola dostał medal za bohaterstwo. 

- Niedługo wrócę - rzekła Lucy. 

Była wdzięczna Randowi za sposób, w jaki trakto­

wał Maksa. Dziś również przez cały wieczór chłopiec 

wpatrywał się w niego jak w obrazek. 

Na górze przypilnowała syna, żeby umył zęby -

piżamę włożył znacznie wcześniej - potem przeczytała 

mu bajkę na dobranoc i otuliła kołdrą. 

- Czy jutro Rand też przyjdzie? - spytał z nadzieją 

w głosie Maks. 

- Zależy, czy uda nam się dziś nadrobić wszystkie 

zaległości. 

- Jeśli skończycie pracę, mógłby po prostu przyjść 

się pobawić ze mną. 

- No nie wiem. Zobaczymy. - Nie chciała nic sy­

nowi obiecywać, choć jej samej pomysł zaproszenia 

Randa całkiem przypadł do gustu. - Na razie myśl 

o tym, co ma ci się przyśnić. 

- Dobranoc, mamusiu. - Przewróciwszy się na 

bok, przytulił do siebie pluszowego misia. - Bart też 

mówi dobranoc. 

- Dobranoc, Bart. - Lucy pocałowała w czoło naj­

pierw syna, potem misia. - Miłych snów, Maks. Ka-

raluszki do poduszki. Kocham cię. 

background image

84

 VICTORIA PADE 

Jak zwykle, zanim doszła do drzwi i zgasiła światło, 

chłopiec miał już zamknięte oczy. 

Jak zwykle, przystanęła w progu, odwróciła się 

i przez chwilę z czułością wpatrywała w syna, który 

powoli pogrążał się we śnie. 

Zostawiwszy drzwi lekko uchylone, skierowała się 

do schodów. 

Mijając łazienkę, zawahała się. Kusiło ją, aby wejść 

do środka i zerknąć do lustra. Wiedziała, że nie po­

winna. Nie miała randki. Na dole czeka na nią szef 

i stos papierów. 

Nie umiała się pohamować. Nim zdążyła zbesztać 

się w myślach, stała przed lustrem i krytycznym wzro­

kiem przyglądała się swojemu odbiciu. Na czubku gło­

wy miała kaskadę loków przytrzymywanych klamrami. 

Po całym dniu fryzura była trochę oklapnięta. Wsunęła 

palce we włosy i paroma sprawnymi ruchami nadała 

im puszystości. 

Policzki wciąż barwił lekki rumieniec, podejrzewała 

jednak, że odrobina różu, którą przed wyjściem do pra­

cy nałożyła na kości policzkowe, już dawno się starła, 

a obecny kolor jest wynikiem jej stanu emocjonalnego. 

Usta jednak należało poprawić; były całkiem wy­

schnięte. 

Szminka czy balsam? Wystarczyłby bezbarwny bal­

sam. Ale otworzywszy szafkę, chwyciła szminkę. 

Próbowała wmówić w siebie, że fakt, iż Rand był 

tak atrakcyjnym mężczyzną, nie ma najmniejszego 

wpływu na jej wybór. Lecz w głębi duszy wiedziała, 

że się oszukuje. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 85 

Umalowawszy usta, cofnęła się dwa kroki, żeby le­

piej widzieć całość. Granatowe spodnie i granatowy 

sweter, które włożyła po przyjściu z pracy, wyglądały 

zupełnie nieźle. Oczywiście nie miała zamiaru się prze­

bierać, nawet gdyby ubranie okazało się wymięte. Ale 

była zadowolona, że przynajmniej nie ubabrała się pod­

czas kolacji. 

Kątem oka dostrzegła swój ulubiony flakonik per­

fum stojący na półce obok umywalki. 

Tego tylko brakowało! Na szczęście jeszcze nie 

oszalała! 

Wyciągnęła rękę po perfumy. 
Czuła, że głupio postępuje. Tłumaczyła sobie, że 

nie wypada, że powinna mieć więcej rozumu. 

Nagle co innego przyszło jej do głowy: a jeżeli 

Rand zauważy, że się umalowała i wyperfumowała? 

Co sobie pomyśli? 

To ją otrzeźwiło. Natychmiast odstawiła flakonik na 

półkę. Boże, jeszcze gotów jest uznać, że ona, Lucy, 

próbuje go uwieść. A to nieprawda. Wcale tego nie 

chciała. 

No dobrze, więc wracaj na dół, dokończ pracę i po­

żegnaj się z Randem do jutra. 

Pożegnać się? Do jutra? Ta myśl bardzo się jej nie 

spodobała. Może niekoniecznie chciała go uwieść, ale 

na pewno nie chciała się z nim rozstawać. 

Chociaż sama przed sobą się do tego nie przyzna­

wała, z niecierpliwością czekała na chwilę, kiedy Maks 

uda się na górę do sypialni, a ona z Randem zostaną 

we dwoje. 

background image

86

 VICTORIA PADE 

- Dziewczyno, opamiętaj się! - szepnęła do swo­

jego odbicia w lustrze. 

Była zła na siebie. Co innego być spragnionym to­

warzystwa osoby dorosłej i cieszyć się z możliwości 

porozmawiania z przystojnym, inteligentnym mężczy­

zną, a co innego upiększać się i snuć nie wiadomo ja­

kie fantazje. Rozmowa była dozwolona, fantazje wy­

kluczone. 

Zeszła na dół. Rand siedział przy dużym, dębowym 

stole, na którym leżały stosy papierów, i wpatrywał 

się w jakiś niewidoczny punkt na ścianie. Parę razy 

w ciągu dnia nakryła go na tym, jak błądzi gdzieś my­

ślami. 

Skoncentrowany na czym innym, nawet jej nie za­

uważył. 

Przez chwilę stała w drzwiach, przyglądając mu się 

uważnie. Wyglądał wspaniale w spodniach koloru kha­

ki i prostej beżowej koszuli. Włosy miał lekko potar­

gane na skutek zabawy z Maksem, ale to mu jedynie 

dodawało chłopięcego uroku. 

Na jego twarzy malował się jednak wyraz zatro­

skania. Ciekawa była, co go może powodować. Wcześ­

niej w ciągu dnia, kiedy opuszczała gabinet, a po kilku 

minutach wracała, też widziała w oczach Randa jakąś 

dziwną zadumę. 

W pracy parę razy przyłapała go na błędach. Jakby 

tego było mało, zdarzyło się, że dwa lub trzy razy prosił 

ją o zrobienie czegoś, co już dawno zrobiła. Nie pa­

miętał, że wcześniej zwracał się do niej z identyczną 

prośbą. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 87 

Takie zachowanie było zupełnie nie w jego stylu. 

Czuła, że dzieje się coś niedobrego, że coś nie daje 

mu spokoju, nie pozwala skupić się na pracy. Gdyby 

wiedziała, co się za tym kryje, może zdołałaby mu po­

móc? 

- Pewnie usiłujesz wykombinować, jak briachozau-

ry uprawiały seks - powiedziała żartobliwym tonem, 

próbując wyrwać go z zadumy. 

Przeniósł na nią spojrzenie i uśmiechnął się, ale nie 

był to uśmiech rozbrajający. 

- Przepraszam. Zamiast pracować, siedzę i gapię 

się w przestrzeń. 

To miło, pomyślała, że jest samokrytyczny. Każdy 

miewa lepsze lub gorsze dni, ale nie każdy potrafi się 

do tego przyznać. 

- Mam wrażenie, że od samego rana coś cię gry­

zie... 

Zajęła miejsce po jego prawej ręce. 
- Problemy rodzinne - wyznał. 
Nawet nie musiała ciągnąć go za język. Tego się 

nie spodziewała. Skoro jednak sam z siebie uczynił ta­

kie wyznanie, oznacza to, że bardzo się nimi martwi. 

Nie była pewna, jak powinna się zachować. Przyjąć 

wyjaśnienie do wiadomości i nie drążyć dalej tematu, 

czy dać Randowi do zrozumienia, że jeżeli chce jej 

opowiedzieć o tym, co go dręczy, chętnie go wy­

słucha? 

- Jeśli nie czujesz się na siłach, to nie musimy dłu­

żej pracować - powiedziała łagodnie. - Resztę mogę 

dokończyć jutro, kiedy będziesz w sądzie. 

• 

background image

88

 VICTORIA PADE 

Zerknął na stosy papierów i błyskawicznie podjął 

decyzję. 

- Dobrze. Zresztą beze mnie poradzisz sobie zna­

cznie lepiej. Ja cię tylko spowalniam. 

Wystraszyła się. Czyżby zamierzał teraz wstać 

i wyjść? 

Bez sensu. Przecież nie o to jej chodziło. 

- Zostań jeszcze - poprosiła. - A może masz ocho­

tę na kawałek ciasta? Nie zjedliśmy całego. - Na mo­

ment zamilkła. - Czasem opowiedzenie komuś o swo­

ich kłopotach przynosi ulgę, a ja podobno umiem słu­

chać... 

Przez chwilę nic nie mówił; rozważał plusy i mi­

nusy jej oferty. Lucy zaś czekała zdenerwowana; bała 

się, że odgadł jej najskrytsze marzenia. Owszem, była 

dobrą słuchaczką i owszem, chciała mu pomóc, ale 

również chciała jak najdłużej cieszyć się jego obecno­

ścią. 

- Wiesz, nawet bym zjadł - oznajmił nagle. - Ty 

idź do kuchni, ja tu posprzątam, i spotkajmy się w sa­

lonie. 

Sprawiał wrażenie zadowolonego. 
Lucy poczuła, jak serce bije jej szybciej. Uspokój 

się, nakazała sobie w myślach. Nie wyciągaj pochop­

nych wniosków. Pewnie był głodny i wystarczył sam 

pomysł zjedzenia czegoś, aby od razu poprawił mu się 

humor. 

Nie traciła czasu. Wstała od stołu, wzięła z kuchni 

co trzeba i dwie minuty później dołączyła do Randa 

w salonie. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 89 

Siedział na kanapie. Postawiwszy naczynia na stole, 

ukroiła spory kawałek pysznego ciasta cytrynowego 

i podała Randowi. Sobie ukroiła znacznie mniejszy ka­

wałek. Zawahała się, czy usiąść na fotelu, ale uznała, 

że to za daleko i usiadła obok na kanapie. 

- Czy od wczorajszego wieczoru do dzisiejszego 

ranka coś się stało? Czy miałeś jakieś złe wieści z domu 

w Kalifornii? - spytała, chcąc pokazać, że nie rzuca 

słów na wiatr i naprawdę chętnie wysłucha jego pro­

blemów, jeżeli mówienie o nich mogłoby mu przynieść 

ulgę. 

- To długa opowieść - ostrzegł ją. 
- Jest wczesna pora, a ja nie mam innych planów. 

- No dobrze. Wszystko zaczęło się w tysiąc dzie­

więćset dziewięćdziesiątym drugim roku. 

- To chyba faktycznie długa opowieść - przyznała 

ze śmiechem Lucy. 

Wtuliła się w róg kanapy i oparła wygodnie. Starała 

się patrzeć na twarz Randa, a nie na jego duże, silne 

ręce, które niemal całkiem zasłaniały talerzyk z wi­

delcem. Bo patrząc na ręce, natychmiast zaczynała się 

zastanawiać, jakie są w dotyku, gładkie czy szorstkie, 

ciepłe czy chłodne... 

- Na pewno chcesz ją usłyszeć? 

- Na sto procent - odparła zdecydowanym tonem, 

po czym zdjęła buty i podwinęła pod siebie nogi. 

- W porządku. No więc w dziewięćdziesiątym dru­

gim roku zdarzył się wypadek samochodowy, w któ­

rym uczestniczyła moja mama i adoptowana siostra 

Emily. Emily miała wówczas jedenaście lat. Na szczę-

background image

90 

VICTORIA PADE 

ście nikt nie odniósł poważniejszych obrażeń, groźne 

natomiast okazały się następstwa psychiczne. 

Opowiedział jej o tym, jak Emily upierała się, że 

na miejscu wypadku były dwie matki. Do dziś siostra 

twierdzi, że kobieta, którą reszta rodzeństwa bierze za 

swoją matkę, jest oszustką i podszywa się pod Mere-

dith Colton. Pod koniec września Emily zniknęła bez 

słowa. Odezwała się dopiero dziś rano, zanim wyszedł 

do pracy. 

- Nigdy nie pomyślałeś o tym, że może ona ma 

rację? - spytała Lucy, kiedy Rand skończył. - To zna­

czy, w sprawie waszej matki? Bo trochę to dziwne, że 

przez tyle lat nie zmieniła zdania. Może ma jakieś pod­

stawy, aby wierzyć w to, co mówi? 

- Bo ja wiem? Mama rzeczywiście zachowuje się 

zupełnie inaczej niż przed wypadkiem. Jakby wypadek 

ją odmienił. Wszyscy to widzimy. Pod wieloma wzglę­

dami jest całkiem inna. 

- To znaczy? 

- Przed wypadkiem była najcudowniejszą istotą 

pod słońcem. Dobrą, troskliwą, wielkoduszną, zawsze 

myślącą o innych, nigdy o sobie. Potem stała się... nie 

wiem, jak to określić... bardziej nerwowa, niecierpli­

wa. Zaczęła przywiązywać wagę do rzeczy material­

nych, myśleć prawie wyłącznie o sobie. Nie ulega wąt­

pliwości, że od czasu wypadku zmieniła się jej psy­

chika, osobowość. Wszyscy to oczywiście czujemy, ale 

Emily, która wtedy po wypadku miała jakieś majaki, 

jakieś rozdwojone widzenie, nadal upiera się, że po­

przednia dobra mama i obecna zła mama to dwie różne 

background image

ROMANS Z SZEFEM 91 

osoby i że w jakiś tajemniczy sposób zła zastąpiła do­

brą. 

- Więc uważasz, że zmianę osobowości, jakiej 

uległa twoja mama, Emily potraktowała zbyt dosłow­

nie? 

- Tak. Zdaję sobie sprawę, że wypadek był dla niej 

traumatycznym przeżyciem. Że mimo upływu lat wciąż 

nie może się po nim otrząsnąć. Ale nie wierzę, że mama 

świadomie próbowałaby narazić je na niebezpieczeń­

stwo. W każdym razie teraz będę musiał znaleźć jakieś 

dowody, aby udowodnić siostrze, że się myli. 

- Dowody? Jakie? 
- Nie wiem. Na początek postaram się dowiedzieć 

czegoś o przeszłości mamy, o jej rodzinie. Właściwie 

nigdy nie lubiła o sobie opowiadać. Prawdę mówiąc, 

nie mam pojęcia, czego Emily ode mnie oczekuje. 

- W Internecie muszą być jakieś informacje - po­

wiedziała Lucy, myśląc na głos. - Może mogłabym ci 

pomóc. 

Ręka z cytrynowym ciastem zawisła bez ruchu nad 

talerzykiem. 

- Naprawdę? Mogłabyś? - spytał Rand. 

- Jestem niezła w wyszukiwaniu informacji. Nie 

tylko prawniczych. Także dotyczących osób. Przed pa­

roma laty pomagałam mojej kuzynce. Jest dzieckiem 

adoptowanym. Adopcyjni rodzice wiedzieli, kim są jej 

rodzice biologiczni, ale od lat nie mieli z nimi konta­

ktu. Z powodów zdrowotnych kuzynka chciała spraw­

dzić, do jakich chorób może być predysponowana ge­

netycznie. Pogrzebałam w Internecie i po pewnym 

background image

92

 VICTORIA PADE 

czasie nie tylko zdobyłam dla niej informacje, których 

potrzebowała, ale również odnalazłam miejsce pobytu 

jej rodziców. Myślę, że w ten sam spbsób mogłabym 

dowiedzieć się czegoś o przeszłości twojej matki. 

- Zrobiłabyś to dla mnie? 

- Pewnie. Zresztą to całkiem ciekawe zajęcie. Czło­

wiek dowiaduje się masę fascynujących rzeczy. 

Rand roześmiał się z ulgą; czuł się tak, jakby Lucy 

zdjęła z jego ramion olbrzymi ciężar. 

- Wspaniała sekretarka i internetowy detektyw 

w jednym. Czy istnieją jakiekolwiek problemy, któ­

rych nie potrafisz rozwiązać? 

Owszem, pomyślała. Na przykład nie potrafiła prze­

stać wodzić wzrokiem po ciele Randa. Nie potrafiła 

zapanować nad własną wyobraźnią. Nie potrafiła opa­

nować pragnienia, aby przysunąć się bliżej, zarzucić 

ręce wokół szyi Randa, przytulić się do jego szerokiej 

piersi... 

Nie odpowiedziała na pytanie. 
Nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł. 

- Wspomniałeś, że chciałbyś uspokoić rodzinę, za­

wiadomić ojca, że Emily nic nie grozi. Ale obiecałeś 

siostrze, że ze względów bezpieczeństwa nikomu nic 

nie powiesz. Pomyślałam sobie... 

- No, mów - ponaglił ją. 
- Moglibyśmy napisać anonimowy list, że Emily 

nie została porwana, że jest cała, zdrowa, i niedługo 

wróci do domu. Włożylibyśmy list do koperty, kopertę 

zaadresowali do twojego ojca, po czym włożylibyśmy 

ją do drugiej koperty i wysłali do mojej przyjaciółki 

background image

ROMANS Z SZEFEM 93 

w Kolorado. Ja bym ją uprzedziła telefonicznie o prze­

syłce i poprosiła, żeby list adresowany do twojego ojca 

wrzuciła do skrzynki. W ten sposób na kopercie, która 

dotrze do Kalifornii, będzie stempel z Kolorado, a nie 

z Waszyngtonu; żaden ślad nie będzie prowadził do 

ciebie czy Emily. 

- Sprytnie - pochwalił ją Rand. 

- Prędzej czy później sam też byś wpadł na taki 

lub podobny pomysł. 

- Chyba jednak nie - przyznał, przyglądając się jej 

tak, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. - Wiesz 

- powiedział po chwili. - To, że przyjąłem cię do pra­

cy, to była jedna z najmądrzejszych decyzji w moim 

życiu. Mam wrażenie, jakbym trafił na żyłę złota. Sadie 

była świetna. Wydawało mi się, że nikogo lepszego 

od niej nie znajdę, ale się myliłem. 

Lucy poczuła się jak przekłuty balon. Chociaż roz­

mowa dotyczyła spraw prywatnych, najwyraźniej Rand 

cały czas pamiętał, że łączą ich jedynie relacje zawo­

dowe. 

Starała się niczego po sobie nie okazywać. Bądź 

co bądź, po to się przecież umówili: żeby pracować. 

A to, czy praca polega na rozwiązywaniu problemów 

rodzinnych Randa, czy na porządkowaniu jego papie­

rów służbowych, niczego nie zmienia. Ona, Lucy Low-

ry, jest tylko sekretarką. 

- Lepiej ci? - spytała tonem osoby, która wie, że 

dobrze wywiązała się ze swojego zadania. 

- Dawno się tak dobrze nie czułem - zapewnił ją 

niskim, lekko ochrypłym głosem. 

background image

94

 VICTORIA PADE 

Kiedy spojrzał jej głęboko w oczy, przeszył ją 

dreszcz. Czy tak powinien patrzeć szef na sekretarkę? 

A może znów za bardzo puściła wodze wyobraźni? 

Chyba tak. Bo gdy zaczęła się zastanawiać, co z te­

go wyniknie i czego najbardziej by chciała, Rand od­

stawił pusty talerzyk na stół i dźwignął się z kanapy. 

- Pójdę już. W końcu należy ci się chwila odpo­

czynku. 

Co miała powiedzieć? Nie, nie odchodź. Zostań. 

Oczywiście, że nie. 

Więc również wstała, tłumacząc sobie, że lepiej, aby 

poszedł, zanim ona całkiem straci nad sobą kontrolę. 

Wyjmując z szafy płaszcz, wciągnęła w nozdrza za-

.pach wody kolońskiej. 

- Jutro rano przyślę po ciebie Franka - powiedział 

Rand, wyciągając rękę. 

Patrzyła, jak się ubiera. Z trudem powstrzymywała 

się, aby nie wygładzić materiału na jego ramionach. 

- Ja muszę być w biurze sporo wcześniej - dodał. 

- O świcie mam telekonferencję z Londynem. 

- W takim razie w samochodzie dokończę to, co 

nam dziś zostało. 

Rand ruszył do drzwi. Doszedłszy do nich, nie na­

cisnął klamki. Zamiast tego odwrócił się i ponownie 

wbił w nią swe niebieskie oczy. Zrobiło się jej gorąco, 

jakby leżała pod elektrycznym kocem. 

- Nawet nie wiem, jak ci dziękować za to, co dziś 

dla mnie zrobiłaś - rzekł. - Za twoje rady, za mądre 

sugestie, za propozycję udzielenia pomocy. Właściwie 

nigdy dotąd z nikim nie rozmawiałem o problemach 

background image

ROMANS Z SZEFEM 

95 

rodziny. Czuję się dużo lepiej. Jakby spadł mi ciężar 

z serca. 

- Cieszę się, że mogłam pomóc. 

Przez moment przyglądał się jej w milczeniu. Po­

dziwiała jego męską urodę: wystające kości policzko­

we, prosty nos, wysokie czoło, zmysłowe usta... 

Nagle ją pocałował. Ni stąd, ni zowąd pochylił się 

i przytknął wargi do jej ust. 

Był to niewinny, lekki pocałunek. Jak między przy­

jaciółmi. Skromny, cnotliwy. Ot, muśnięcie. Skończył 

się, zanim mogła go odwzajemnić. 

Jeszcze raz! Zbliż usta jeszcze raz! Ale tym razem 

na dłużej, błagała w myślach Lucy. 

Ale tylko w myślach. Na głos nie powiedziała nic. 

- Dziękuję - szepnął Rand takim głosem, jakby 

przed chwilą się zbudził. 

Skinęła głową. Tak intensywnie myślała o pocałun­

ku, że nie była w stanie wydobyć z siebie słowa. 

- Do zobaczenia jutro - dodał, otwierając drzwi. 
- Tak, do jutra. 

Odprowadziła go wzrokiem do srebrnego dwu-

drzwiowego jaguara zaparkowanego przed domem. 

Po chwili wsiadł do samochodu i odjechał, a ona 

wciąż stała w otwartych drzwiach, spoglądając tęsknie 

tam, gdzie zniknął. 

Zastanawiała się, co się kryło za pocałunkiem. Czy 

tylko wdzięczność? 

Oby tak, mówił jej rozum. 
Oby nie, pragnęło jej serce. 

Chodnikiem szedł jakiś człowiek z psem na smyczy. 

background image

96 YICTORIA PADE 

Mijając dom Lucy, popatrzył na nią z zaciekawieniem. 

Zrozumiała, że staniem w progu niczego nie osiągnie; 

nie sprawi, aby Rand wrócił. 

Gdyby wierzyła, że to cokolwiek da, stałaby tak 

do rana. Bo pragnęła, aby wrócił. Pragnęła, aby ją znów 

pocałował. Nic dziwnego. 

Ten pierwszy niewinny pocałunek rozpalił w niej 

płomień żądzy. 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 

Kiedy nazajutrz rano wysiadła z windy i zbliżyła 

się do solidnych dębowych drzwi, usłyszała dzwoniący 

w recepcji telefon. 

Nacisnęła klamkę. Drzwi były zamknięte. Czym 

prędzej wyciągnęła z torebki klucz. Mniej więcej trzy 

dzwonki później wbiegła do środka. Była zdziwiona, 

że Rand nie podniósł słuchawki. Nie należał do szefów, 

którzy uważają, że odebranie telefonu jest poniżej ich 

godności. 

Wiedziała, że jest u siebie w gabinecie. Po pierw­

sze, sam jej wczoraj powiedział, że dziś o świcie od­

bywa ważną telekonferencję, po drugie, w drodze do 

pracy Frank wspomniał, że właśnie podrzucił szefa do 

biura, a po trzecie, w gabinecie włączony był telewizor 

- głos spikera podawał najnowsze informacje gieł­

dowe. 

- Kancelaria Randa Coltona - powiedziała do słu­

chawki. 

Dzwonił klient, który chciał się urriówić na spotka­

nie z panem mecenasem. Lucy podała mu najbliższy 

wolny termin. Kiedy rozłączyła się, usłyszała, jak ktoś 

woła jej imię. Głos, podobny do głosu Randa, choć 

bardziej napięty, docierał gdzieś z daleka. 

background image

98 

YICTORIA PADE 

Zdjęła płaszcz, powiesiła go na oparciu krzesła i ru­

szyła na poszukiwanie swojego szefa. 

Nie było go w gabinecie, nie było w sali konfe­

rencyjnej ani w pomieszczeniu, w którym znajdowała 

się kopiarka i ekspres do kawy. 

- Rand? - zawołała, kierując się w stronę biblio­

teki na końcu korytarza. 

Odpowiedział jej dziwny pomruk, ni to jęk, ni to 

rzężenie. 

Uchyliła drzwi biblioteki i wsunęła głowę, ale ni­

kogo nie dojrzała. 

- Rand?! - powtórzyła. 
- Leżę na podłodze, za stołem. - Mówił z trudem, 

jakby zaciskał mocno zęby. 

Obeszła owalny stół. Faktycznie, Rand leżał na 

wznak, całkiem bez ruchu, zupełnie jakby był sparali­

żowany. 

- Boże, co tu robisz? - spytała. 

- Uznałem, że się zdrzemnę - odparł, siląc się na 

żart. 

Zobaczyła, że naprawdę mówi przez zaciśnięte zęby. 
- Złe postawiłem nogę i zwaliłem się z tej choler­

nej drabiny - kontynuował. - W czasach studenckich 

grałem w drużynie rugby, dopóki nie wypadł mi dysk. 

Teraz chyba znów wypadł. Nie mogę się ruszyć. 

- O rany! - przestraszyła się. - Jak ci mogę po­

móc? Masz jakieś leki przeciwbólowe? A może chcesz, 

żebym... 

- Nie dotykaj mnie! - krzyknął, chociaż nawet nie 

wykonała kroku w jego stronę. - Wezwij pogotowie. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 99 

Powiedz, że mają mnie zawieźć do szpitala. W kom­

puterze znajdziesz numer mojego ortopedy. Zadzwoń 

do niego i poproś, żeby przyjechał do szpitala D.C. 

General. 

- Mam cię zostawić? Samego na podłodze? 

- Musisz. Jeśli wypadł mi dysk, lepiej żebym nie 

próbował wstawać. Tylko się pospiesz - dodał, obolały 

i nieszczęśliwy. 

Nie tracąc czasu, wybiegła z biblioteki i pognała 

z powrotem do recepcji. Zadzwoniła po pogotowie, 

potem do ortopedy Randa. 

- Pomoc jest już w drodze! - zawołała, odkładając 

słuchawkę. 

- Laptop i telefon komórkowy! - doleciał ją głos 

z biblioteki. - Zapakuj je i weź z sobą! Aha, i konie­

cznie załatw za mnie zastępstwo w sądzie. Spróbuj 

Spencera albo White'a. Powiedz, żeby wystąpili o od­

roczenie. 

Lucy odnalazła numer Spencera. Dziesięć minut 

później, kiedy odłożyła słuchawkę, z windy wyłonili 

się pracownicy pogotowia. Zbadawszy Randa, przenie­

śli go ostrożnie na nosze. Randowi usta się nie zamy­

kały. Wydawał Lucy jedno polecenie za drugim. Kon­

tynuował w karetce, kiedy pędzili na sygnale do szpi­

tala. 

Ortopeda czekał na nich w izbie przyjęć. Natych­

miast zawiózł Randa na prześwietlenie. Lucy, która zo­

stała w poczekalni, przystąpiła do pracy. 

Mniej więcej w ten sam sposób spędzili resztę dnia. 

Praca; rentgen; praca; konsultacje medyczne; praca; 

background image

100 

VICTORIA PADE 

wizyta fizykoterapeuty; i znów praca. Na szczęście 

okazało się, że dysk jedynie się lekko wysunął. 

Lucy siedziała przy łóżku, wypełniając polecenia 

Randa. Dzwoniła do różnych ludzi, jedne spotkania od­

woływała, terminy innych przekładała na później, sło­

wem zajmowała się wszystkimi najpilniejszymi spra­

wami. 

Po południu, kiedy podano Randowi kolejną porcję 

leków przeciwbólowych i zwiotczających mięśnie, 

zwolnili wreszcie tempo. 

- Apelację Clifta rozpatrzono pozytywnie, inne 

sprawy odroczono, tak jak tego chciałeś - powiedziała 

Lucy, podsumowując najważniejsze wydarzenia dnia. 

- Akta Murphy'ego są gotowe, można je drukować, 

skarga Kelloga i Stanislova została wniesiona, wezwa­

nie dla Harrisa będzie doręczone jutro. Najbliższych 

kilka dni masz wolnych, bez żadnych obowiązków, bez 

konieczności przychodzenia do biuri Do końca tygo­

dnia odwołałam wszystkie zaplanowane wizyty i spot­

kania. Aha, no i lekarz powiedział, że już niedługo mo­

gę zabrać cię do domu, musimy tylko poczekać na 

wypis. 

- Zabierasz mnie z sobą do domu? - zapytał Rand 

z figlarnym błyskiem w oku. 

- Zabieram cię do twojego domu - uściśliła Lucy. 

- Czy ze wszystkiego, co mówiłam, to jedyna rzecz, 

jaka zapadła ci w pamięć? 

- Nie. Jeszcze to, że jesteś genialna. 

Stłumiła śmiech. 

Rand wyglądał zabawnie, kiedy leżał na łóżku 

background image

ROMANS Z SZEFEM 

101 

z błogim, zadowolonym wyrazem twarzy. Środki prze­

ciwbólowe sprawiły, że był odprężony i lekko oszo­

łomiony. 

- Ja jestem genialna, a ty jesteś na haju. 

- Ale nic mnie nie boli. 

- Całe szczęście. 
- Więc zabierzesz mnie do mojego domu? 

- Pomyślałam, że zadzwonię po Franka, aby cię od­

wiózł i pomógł ci się rozebrać. Chyba że wolisz, aby 

ktoś inny się tobą zaopiekował. 

- Ktoś inny? A kto? - spytał. 
- Któraś z twoich bogdanek. 
- Bogdanek? - zaśmiał się. - To słowo bywa je­

szcze w użyciu? - Po chwili spoważniał. - Nie mam 

żadnych bogdanek, Mam tylko ciebie. Ale co z Ma­

ksem? 

Mówiąc „tylko ciebie", patrzył na nią wyjątkowo 

czule, Lucy jednak przypisała jego romantyczny na­

strój otępiającemu działaniu środków przeciwbólo­

wych. 

- Dzwoniłam do Sadie. Zajmie się Maksem, póki 

się po niego nie zjawię. A tak w ogóle, to prosiła, żeby 

przekazać ci pozdrowienia i powiedzieć, że nie powi­

nieneś był wchodzić na tę drabinę. 

- Potrzebowałem książki - wyjaśnił. - Nie chciałem 

czekać, aż przyjdziesz. Myślałem, że jestem ostrożny. 

Bardzo, bardzo ostrożny. 

Też powinnam być ostrożna, pomyślała Lucy. Zwła­

szcza że Rand, lekko otumaniony lekami, był taki śmie­

szny, taki dziecięco bezradny, a zarazem ujmująco 

background image

102

 VICTORIA PADE 

szczery. Czuła, że z coraz większym trudem opiera się 

jego wdziękowi. 

Do pokoju zajrzał pielęgniarz z kartą wypisu. Lucy 

wyszła na korytarz, żeby Rand mógł się ubrać. 

Zamknąwszy za sobą drzwi, od razu zadzwoniła po 

Franka, który obiecał natychmiast ruszać w drogę. 

Czekał przed szpitalem, kiedy wyłonili się ze środka 

- Rand na wózku pchanym przez pielęgniarza. 

Frank z pielęgniarzem trochę się nagimnastykowali, 

ale po chwili udało im się przenieść Randa z wózka 

do samochodu. Ledwo Rand oparł głowę o siedzenie, 

zamknął oczy i zapadł w sen. 

Lucy czuła się rozdarta. Zostało jeszcze sporo pracy, 

którą mogłaby dokończyć, ale nie bardzo jej się chcia­

ło. Wolała patrzeć na śpiącego szefa. 

Prawdę mówiąc, nie mogła oderwać od niego oczu. 
Włosy miał potargane - pewnie tak wyglądał 

w dzieciństwie, pomyślała - rzęsy zaś tak gęste i dłu­

gie, że pewnie niejedna kobieta mu ich zazdrościła. 

Aż dziw, że wcześniej nie zwróciła na nie uwagi. 

Policzki i brodę ocieniał zarost, który nadawał jego 

twarzy nieco ostrzejsze rysy. Z zarostem Rand wyglą­

dał jeszcze bardziej męsko niż zazwyczaj. Lucy wy­

obraziła sobie, jak przysuwa się, wyciąga rękę, gładzi 

go delikatnie po szyi, leciutko zaciska wargi na jego 

uchu, potem... 

Na ziemię sprowadził ją Frank. 

- Dojechaliśmy - powiedział przez małe okienko 

w szybie oddzielającej przednie siedzenie od reszty sa­

mochodu. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 103 

Lucy podskoczyła jak oparzona. 

Rand otworzył jedno oko i wyszczerzył zęby w ło­

buzerskim uśmiechu. Przestraszyła się. Może wcale nie 

spał? Może obserwował ją przez przymknięte powieki 

i wiedział, że mu się przygląda? 

- Jesteśmy u mnie? - upewnił się. 
- U ciebie - potwierdziła. 
Wysiadła pośpiesznie i okrążyła samochód od tyłu. 

Frank obszedł wóz od przodu. Spotkali się przy tylnych 

drzwiach od strony krawężnika. 

Kiedy Frank otworzył drzwi, Rand rzucił Lucy klu­

czyki. 

- Mieszkam na ósmym piętrze - powiedział. - Idź 

pierwsza, rozejrzyj się trochę. No, śmiało - dodał, wi­

dząc, że się waha. - Frank pomoże mi wysiąść. Poza 

tym chcę zamienić słowo z portierem. 

Lucy odwróciła się i popatrzyła na dom, przed któ­

rym się zatrzymali. 

Był to elegancki ośmiopiętrowy budynek z pia­

skowca i granitu, przypuszczalnie zbudowany na prze­

łomie wieku. 

Ruszyła przed siebie. Nie pytając jej o tożsamość, 

mężczyzna w stroju portiera zerknął ponad jej ramie­

niem na Randa, po czym otworzył szklane drzwi. 

Parter, obity czereśniową boazerią, bardziej przy­

pominał wnętrze elitarnego klubu dla mężczyzn niż hol 

budynku mieszkalnego. 

Lucy skierowała się prosto do windy. Wcisnęła 

przycisk z numerem 8. Na ósmym piętrze ujrzała krót­

ki korytarz z jedną parą dwuskrzydłowych drzwi. 

background image

104

 VICTORIA PADE 

Najwyraźniej nikt inny tu nie mieszkał; całe piętro na­

leżało do Randa. 

Przekręciwszy klucz w zamku, weszła do środka, 

zostawiając drzwi otwarte na oścież. Mieszkanie urzą­

dzone było w stylu minimalistycznym: prosto, ele­

gancko, oszczędnie. Albo Rand miał dobry gust, albo 

świetnym gustem odznaczał się wynajęty przez niego 

dekorator wnętrz. 

W przedpokoju uwagę zwracała rzeźba, półtorame­

trowej wysokości, szaro-czarna abstrakcja zawieszona 

między dwoma kawałkami czarnego marmuru, która 

przy najlżejszym dotyku kołysała się niczym wahadło. 

Na lewo od wejścia znajdował się salon. Wsuwając 

głowę przez uchylone drzwi, Lucy ujrzała trzy kanapy 

z czarnej skóry oraz dwa stalowo-skórzane fotele sto­

jące wokół stołu, na który składały się dwa kamienne 

sześciany przykryte wielkim szklanym blatem. Na ścia­

nach wisiały obrazy i grafiki, gdzieniegdzie stały 

rzeźby, mniejsze od tej w przedpokoju. W rogu mieścił 

się doskonale zaopatrzony bar. 

Przeszła dalej, do jadalni. Tu z kolei dominowały 

spokojne kolory: brązy, kawa z mlekiem, złociste beże. 

Na środku stał ogromny owalny w kształcie stół oraz 

dwanaście krzeseł. Ściany zdobiły grafiki przedstawia­

jące dzikie zwierzęta. Tak sobie Lucy wyobrażała miej­

sce, w którym zbierają się na kolacje miłośnicy safari. 

Jadalnia łączyła się z kuchnią, bogato wyposażoną 

we wszystkie najnowsze urządzenia potrzebne do wy­

godnego życia. Blask kafelków na podłodze niemal ra­

ził w oczy. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 105 

Lucy wróciła tą samą drogą, którą przyszła, i udała 

się na zwiedzanie części mieszkania znajdującej się na 

prawo od wejścia. Pierwszym pokojem był gabinet 

Randa, duże, przestronne pomieszczenie, w którym -

jak wcześniej w salonie - biel współgrała z czernią, 

stal ze szkłem. Stały tu dwa komputery, drukarka, faks, 

niszczarka do dokumentów, kserokopiarka, wielofun­

kcyjny telefon, segregatory. 

Za gabinetem mieściła się sypialnia. Ponieważ Rand 

jeszcze nie wjechał na górę, pchnęła drzwi i weszła 

do środka bez pukania. Było tu znacznie przytulniej 

niż w pokojach, które zdążyła już zwiedzić. Podobało 

się jej wielkie szerokie łóżko oraz czarny perski dywan, 

podobały się dwie komody i zajmujące niemal całą 

ścianę akwarium z rybami tropikalnymi, a także dwa 

skórzane fotele oraz ogromny telewizor. 

Rand wszedł do pokoju, akurat gdy ściągała kapę 

z łóżka. 

- W łazience, w szafce na leki, leży maszynka do 

golenia. Mogłabyś mi ją przynieść? - poprosił, zdej­

mując płaszcz. - Coś mi się zdaje, że dalej niż do łóżka 

nie zdołam dziś doczłapać. 

Podróż ze szpitala do domu najwyraźniej go zmę­

czyła. Ale dlaczego nie poprosił Franka, aby wszedł 

z nim na górę i pomógł mu się rozebrać? Lucy miała 

nadzieję, że nie oczekiwał od niej tak daleko idącej 

pomocy. 

- Uznałem, że co jak co, ale z przebraniem się 

w piżamę sam sobie poradzę - rzekł, jakby czytając 

w jej myślach - więc wysłałem Franka po coś do je-

background image

106 

VICTORIA PADE 

dzenia. Nie wiem, jak ty, ale ja jestem straszliwie głod­

ny. Lubisz chinszczyznę? Potem Frank zaczeka na dole 

i odwiezie cię do domu. 

- Owszem, lubię chinszczyznę, ale czy Frank nie 

mógłby przyjść na górę i zjeść z nami? Głupio bym 

się czuła, gdyby siedział sam na dole. 

- Zapraszałem go, ale podziękował. Zamierza po­

silić się razem z portierem, a potem chcą pograć 

w karty. 

Lucy pokiwała głową. 

- A to co innego - powiedziała. - No dobrze, a te­

raz maszynka. 

Cieszyła się z możliwości udania się do łazienki, 

bo to, co wcześniej zobaczyła przez szparę w drzwiach, 

wywarło na niej duże wrażenie. I rzeczywiście, łazien­

ka zapierała dech. Duża, z białego i szarego marmuru, 

z ogromnym prysznicem i wielką umywalką, ze świet­

likiem w suficie i wpuszczaną w podłogę wanną, którą 

z dwóch stron otaczały przepiękne okna witrażowe. 

Szafka na leki wisiała nad umywalką. Lucy bez tru­

du odnalazła maszynkę do golenia. Z maszynką w dło­

ni skierowała się z powrotem do sypialni. Rand, krzy­

wiąc się z bólu, usiłował zdjąć koszulę. Ujrzawszy Lu­

cy, natychmiast przybrał kamienny wyraz twarzy. 

Nie zdążył. Widziała, jak bardzo cierpi i nie zamie­

rzała udawać, że niczego nie zauważyła. Nie mogła 

też nie zaoferować pomocy. 

No trudno, pomyślała; jak trzeba, to go rozbiorę. 

- Pomogę ci - rzekła, odkładając maszynkę do go­

lenia na czarny stolik nocny. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 107 

- Dziękuję. 

Stanąwszy za nim, zsunęła mu z ramion koszulę; 

starała się nie wpatrywać lubieżnym wzrokiem w jego 

wspaniale umięśnione plecy, jedwabistą skórę. Ale nie 

było to łatwe. 

Kusiło ją, by przytulić twarz do tych pleców, 

a przynajmniej przyłożyć do nich dłoń, sprawdzić, czy 

naprawdę są tak idealnie gładkie, tak atłasowe w do­

tyku, jak jej się wydaje. 

- Mógłbym cię prosić o posmarowanie mi pleców? 

- spytał, nieświadom tego, co Lucy czuje. - Lekarz 

dał mi specjalną maść przeciwbólową, ale sam sobie 

nie poradzę. 

- Oczywiście. Może jednak zrobię to przed samym 

wyjściem...? 

Nie mogła mu odmówić, lecz bała się własnej re­

akcji. Miała nadzieję, że w ciągu kilku minut zdoła 

się na tyle wziąć w garść, aby spełnienie prośby Randa 

nie sprawiło jej najmniejszych trudności. 

- Dobry pomysł - przyznał. - Jeśli faktycznie ma 

działanie znieczulające, może przynajmniej uda mi się 

zasnąć. 

- No właśnie. - Lucy pokiwała głową, jakby od 

początku o to jej chodziło. - Pójdę do kuchni i przy­

niosę ci coś do picia. 

Wyszła pośpiesznie z sypialni. Wiedziała, że to, co 

czuje do swojego szefa, jest całkiem nie na miejscu. 

Zamknąwszy za sobą drzwi, wzięła kilka głębokich 

oddechów, jakby chciała pozbyć się zdrożnych myśli. 

Przyjechałaś tu wyłącznie w jednym celu, powiedziała 

background image

108

 VICTORIA PADE 

sama do siebie; żeby służyć Randowi pomocą. Lepiej 

o tym nie zapominaj. Lepiej o tym nie zapominaj. 

Powtarzając to niczym litanię, zdecydowanym kro­

kiem pomaszerowała do kuchni. Zajrzała do kilku sza­

fek, dopóki nie znalazła tacy, dzbanka na wodę i szkla­

nek. 

Frank przybył z jedzeniem, akurat gdy zmierzała 

z powrotem do sypialni. Cofnęła się więc do kuchni, 

przesunęła szklanki i dzbanek na bok, obok postawiła 

pojemniki z chińszczyzną i ponownie ruszyła koryta­

rzem do sypialni. 

Zastukała do drzwi. Dopiero gdy usłyszała głośne 

„Proszę!", nacisnęła klamkę. 

Podczas jej krótkiej nieobecności Rand zdążył się 

ogolić i przebrać w szare spodnie od dresu i jedwabny 

szlafrok, który niemal całkiem zasłaniał jego nagi tors. 

Siedział na łóżku, wsparty o lśniące czarne wezgłowie. 

Sprawiał wrażenie, jakby ponownie zapadł w sen, choć 

Lucy podejrzewała, że raczej zaciskał powieki z bólu. 

Na odgłos jej kroków otworzył oczy i rozciągnął 

usta w ciepłym, przyjaznym uśmiechu. 

- Kolacja gotowa - oznajmiła lekkim tonem. -

Dzbanek z wodą stawiam na szafce, żebyś miał czym 

w nocy popić leki. 

- Jesteś aniołem. Nie ma rzeczy, o której byś nie 

pomyślała. 

- I tu się mylisz. Nie wzięłam talerzy! 

- Nie szkodzi - pocieszył ją. - Możemy jeść pro­

sto z firmowych pojemników. 

Najwyraźniej nie chciał zostać sarn. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 

109 

Przyciągnęła krzesło do łóżka i usiadła. Obejrza­

wszy zawartość pojemników, zaczęli jeść. 

- Jak się czujesz? - spytała. 

- Trochę gorzej niż w szpitalu, ale w sumie nieźle. 

Pod warunkiem, że się za bardzo nie ruszam. 

- Poradzisz sobie w nocy? 

- Tak. Jeśli będzie mi potrzebna pomoc, zawsze 

mogę wezwać portiera. Właśnie o tym z nim rozma­

wiałem... - Na jego ustach pojawił się szelmowski 

uśmiech. - Jeśli jednak zamierzałaś zaproponować mi 

swoje towarzystwo... 

- Nie zamierzałam. Po kolacji wyrzucę brudne po­

jemniki, podam ci książkę czy gazetę i wracam do 

siebie. 

- Szkoda. Miałem nadzieję, że ci się tu spodoba. 
- Podoba się. 
- To doskonale. Bo dopóki nie zacznę normalnie 

funkcjonować, będziemy musieli przenieść się tutaj 

z pracą. 

- Nie widzę problemu. Gabinet masz doskonale 

wyposażony. 

- Tak, a komputery połączone są z komputerami 

w biurze, więc bez trudu można będzie ściągnąć po­

trzebne dokumenty. 

- Dobrze. Ale ty nie powinieneś się przemęczać. 

Wystarczy, jak mi powiesz, co mam zrobić i sama się 

wszystkim zajmę. 

- Chybabym zwariował, leżąc bezczynnie. 

Nie wątpiła w prawdziwość jego słów. Dla takiego 

człowieka jak Rand, który z zapałem i energią pod-

• 

background image

110

 VICTORIA PADE 

chodził do pracy, bezczynność była najgorszą rzeczą, 

jaką można sobie wyobrazić. 

- A pierwszy raz, kiedy wypadł ci dysk... jak to 

się stało? - spytała, zamieniając się z nim na pojem­

niki. 

- Podczas meczu - odparł. - Przeciwnicy grali wy­

jątkowo brutalnie. Spędziłem trzy tygodnie na wycią­

gu. Na szczęście udało mi się uniknąć operacji. Od 

tamtej pory staram się na siebie uważać, ale czasem 

robię coś głupiego, na przykład wchodzę na drabinę, 

która ma za słabą konstrukcję, by utrzymać mój ciężar, 

a potem cierpię. 

Odstawiwszy pojemnik z wołowiną, spytał, czy zo­

stało jeszcze trochę ryżu z warzywami. Lucy zajrzała 

do paru kartoników na tacy i po chwili wręczyła Ran­

dowi właściwy. 

- A teraz ty opowiedz mi coś o sobie - poprosił. 

- Wiem, że przeprowadziłaś się tu z Kalifornii, ale na­

wet nie wiem, gdzie w Kalifornii mieszkałaś. 

- W Sonoma Valley. Tam się urodziłam i dorasta­

łam. 

- Rodzice nadal tam mieszkają? 

- Nie. Mama zmarła w zeszłym roku, a ojciec po­

rzucił nas, kiedy miałam siedem lat. Od tamtej pory 

ani razu nie widziałam go na oczy. 

- Musiało być wam ciężko. 

- Łatwo nie było - przyznała. 

- Masz braci lub siostry? 

- Nie. Całe szczęście. Jedno dziecko w zupełności 

wystarczyło mojej mamie. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 111 

Pokręcił z uśmiechem głową. 

- Chcesz powiedzieć, że nieźle rozrabiałaś? 

- Nie - odparła zdziwiona, jakby sam pomysł wy­

dał się jej niedorzeczny. - Może nie zawsze byłam naj­

grzeczniejsza, ale na pewno nie przysparzałam mamie 

większych kłopotów. Po prostu moja mama... Chodzi 

o to, że nie bardzo potrafiła sobie radzić ze sobą, 

a dzieci... Trudno zajmować się dzieckiem, jak się ma 

problemy emocjonalne. 

- Problemy emocjonalne? - powtórzył Rand, pró­

bując zachęcić Lucy do kontynuowania. 

- Po odejściu ojca mama miewała długie okresy 

depresji. Wówczas całymi tygodniami nie wstawała 

z łóżka. 

- Kto się wtedy tobą opiekował? 
- Nikt. Ciocia Sadie mieszkała w Waszyngtonie. 

Poza nią nie miałyśmy żadnej rodziny. A mama nie 

żyła w przyjaźni z sąsiadami. 

- Co robiłaś w czasie tych depresji mamy? 
- Wszystko. Sprzątałam w domu, gotowałam po­

siłki, prałam. Starałam się poprawić mamie humor. Że­

by ją rozweselić, chowałam się w nogach łóżka i urzą­

dzałam przedstawienia kukiełkowe. Śpiewałam, tań­

czyłam, opowiadałam jej bajki. 

Tym razem uśmiech na twarzy Randa był smutny. 
- I co? Pomagało? . 

- Nie bardzo - przyznała. - Ale nie poddawałam 

się. Potem kiedy mama znów zaczynała jako tako funk­

cjonować, łudziłam się, że może choć trochę jej po-

mogłam. 

background image

112 

VICTORIA PADE 

- Innymi słowy, w bardzo młodym wieku nauczy­

łaś się zajmować domem i sobą - podsumował Rand. 

- Tak, zdobyłam doświadczenie, które teraz bardzo 

mi się przydaje. Poza tym nauczyłam się cenić własne 

dziecko. Nigdy nie dopuszczę do tego, aby Maks mu­

siał się o mnie troszczyć. Nigdy nie będę dla niego 

ciężarem. 

- Czyli słabości własnej mamy sprawiły, że sama 

stałaś się lepszym rodzicem. 

- Chyba tak. Uważam, że nawet na smutne do­

świadczenia można starać się patrzeć od innej strony, 

próbować wyciągnąć z nich jakieś wnioski, korzyści. 

Ale moja mama tego tak nie postrzegała. Owszem, oj­

ciec postąpił brzydko; odszedł z dnia na dzień, zosta­

wił ją bez środków do życia, nie płacił alimentów. To 

mogłoby nas do siebie zbliżyć, mnie i mamę; mogłaby 

wytworzyć się między nami szczególna więź. Niestety, 

zamiast więzi wytworzył się dystans. Mama wolała od­

sunąć się ode mnie i od życia, pogrążyć się w rozpa­

czy, nie wstawać z łóżka... 

Nagle Lucy spostrzegła budzik stojący na szafce 

nocnej. Nie zdawała sobie sprawy, że zrobiło się tak 

późno. 

- Skoro o łóżku mowa, powinnam wrócić do do­

mu, żebyś mógł odpocząć. 

- Przecież odpoczywam. Leżę sobie, patrzę na cie­

bie... 

- Mimo to powinnam już iść. 

Zebrała z łóżka puste pojemniki po jedzeniu i wy­

szła do kuchni, żeby wyrzucić je do kosza na śmieci. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 113 

W kuchni zaś przypomniała sobie, że obiecała po­

smarować Randowi plecy. Na samą tę myśl zaschło 

jej w gardle. Serce zaczęło walić jej młotem, a pot wy­

stąpił na czoło. 

Co ma zrobić? Modlić się w duchu, aby zapomniał 

o maści? Wymknąć się, udając, że jej również wyle­

ciało to z głowy? Zachować się nieodpowiedzialnie, 

tchórzliwie? 

Nie, gryzłyby ją straszliwe wyrzuty sumienia. 
A zatem musi stawić czoło wyzwaniu: dotknąć Ran­

da i nie dać niczego po sobie poznać. 

Zdobywszy się odwagę, wróciła do sypialni. 
Rand siedział na brzegu łóżka, ze stopami wspar­

tymi o podłogę. Patrząc na niego, uzmysłowiła sobie, 

że specjalnie zmienił pozycję wtedy, gdy nie było jej 

w pobliżu; nie chciał, aby widziała, jak niezdarnie się 

rusza, jak bardzo się męczy i krzywi z bólu. 

Doceniała to, że nie rozczulał się nad sobą i nie 

próbował wzbudzić w niej litości. 

- Maść leży tam - powiedział, wskazując brodą na 

komodę stojącą bliżej drzwi. 

Czyli jednak nie zapomniał. 

Lucy wzięła tubkę. 
- Tylko nie wstawaj - powiedziała, widząc, że 

Rand chce się podnieść. - Uklęknę za tobą. 

- W porządku. Ty tu rządzisz. 

Weszła na łóżko, ostrożnie zajmując pozycję. Sta­

rała się nie wykonywać żadnych gwałtowniejszych ru­

chów, żeby nie sprawić Randowi jeszcze większego 

bólu. 

background image

114

 VICTORIA PADE 

- Odwiąż pasek szlafroka, a ja zajmę się resztą. 

Musiało to zabrzmieć dość sugestywnie i dwuzna­

cznie, bo usłyszała niski, gardłowy śmiech. Dopiero 

po chwili Rand wykonał polecenie. Zsunęła mu z ra­

mion szlafrok, tak jak wcześniej koszulę. 

Smaruj i nie podniecaj się, nakazała sobie w my­

ślach. Otworzywszy tubkę, wycisnęła na dłoń odrobinę 

maści. 

- Możesz poczuć chłód - ostrzegła Randa. Głos 

miała lekko ochrypły i zasapany. - Gdzie smarować? 

- Mniej więcej na wysokości łopatek. 

Potarła dłonie, żeby rozprowadzić maść, po czym 

przytknęła je do pleców. Nie myliła się. Miał twarde 

umięśnione ciało pokryte gładką jak aksamit skórą. 

- Uprzedź, gdyby cię bolało - powiedziała, starając 

się oczyścić umysł z wszelkich niepożądanych myśli 

i skupić wyłącznie na medycznej stronie masażu. 

- Nie będzie - zapewnił ją. - Masz delikatny do­

tyk. 

Nie było po nim widać najmniejszych oznak bólu. 

Siedział prosto, cierpliwie poddając się kolistym ru­

chom jej dłoni. Jeśli ktokolwiek cierpiał, to raczej Lu­

cy. Podziwiała ż bliska każdy centymetr jegjo pleców, 

dotykała je, masowała, a jednocześnie musiała udawać, 

że nic się nie dzieje. Z trudem wciągała powietrze, ser­

ce waliło jej mocno, jakby głośnym biciem chciało 

przekazać światu jakąś wiadomość, krew pulsowała jej 

w skroniach. 

Choć rozprowadziła już całą maść, gładziła dalej 

plecy Randa, podziwiając ich piękny kształt! W końcu 

background image

ROMANS z SZEFEM 115 

uświadomiła sobie, że to, co robi, nie ma nic wspólnego 

z udzielaniem pomocy choremu, natomiast ma wiele 

wspólnego z własną przyjemnością. 

- No dobrze - oznajmiła, pokonując instynkt, który 

mówił jej, aby się nie przejmowała, aby kontynuowała 

masaż, gładziła silne mięśnie, kark... - Chyba starczy. 

Zmusiła się, aby otrząsnąć się z marzeń i wrócić 

do rzeczywistości. 

- Dziękuję. 
Czy jej się wydawało, czy głos Randa naprawdę 

brzmiał inaczej, bardziej ochryple? Ale może to kwe­

stia pozycji siedzącej? Może sprawiała Randowi do­

datkowy ból? 

Lucy zsunęła się z łóżka i podeszła do szafki noc­

nej, udając, że chce zobaczyć, czy Rand ma wszystko, 

czego może potrzebować, a w rzeczywistości usiłując 

zapanować nad własnymi emocjami. 

- Lekarstwa masz, wodę do popicia też. Telefon 

stoi obok; w razie czego możesz dzwonić, nie wstając 

z łóżka. Przynieść ci coś z kuchni, zanim wyjdę? 

Przez chwilę milczał. Czuła jednak, jak świdruje ją 

wzrokiem. 

- Nie, niczego więcej nie potrzebuję - rzekł wre­

szcie. 

Tak, jego głos zdecydowanie brzmiał inaczej. 

Nagle Rand zacisnął ręce na jej ramieniu, jakby 

chciał ją powstrzymać przed wyjściem. 

- Dzięki, Lucy. Za wszystko. 
- Drobiazg - odparła, odwracając się. Nie mogła 

dłużej unikać jego spojrzenia. 

background image

116 

VICTORIA PADE 

Oczy Randa odzwierciedlały jego inteligencję i siłę. 

Ale było w nich coś jeszcze. Coś, do czego ona przy­

czyniła się swoim masażem. 

Wtem przesunął rękę wyżej, objął Lucy za szyję, 

po czym delikatnym, lecz stanowczym ruchem przy­

ciągnął ją do siebie i przywarł ustami do jej ust. 

Dzisiejszy pocałunek nie był lekkim muśnięciem, 

z całą pewnością nie był też wyrazem wdzięczności 

ani podziękowania. Był prawdziwym pocałunkiem. 

Gorącym, namiętnym, zmysłowym. Lucy zakręciło się 

w głowie, po krzyżu przebiegł ją dreszcz. Była gotowa 

zapomnieć o otaczającym świecie, pogrążyć się w roz­

koszy. 

Wreszcie Rand odsunął się i popatrzył jej głęboko 

w oczy. 

- Jesteś niezwykłą kobietą - rzekł cicho. 
- Muszę już iść. 

Jak trudno było jej wypowiedzieć te słowa! Wal­

czyła sama z sobą; rozum kazał jej natychmiast skie­

rować się do drzwi, a serce domagało się więcej po­

całunków. Więcej pieszczot. Więcej wszystkiego. 

Rand skinął potakująco głową. Wciąż spoglądając 

Lucy w oczy, bawił się kosmykami włosów, które opa­

dały jej na szyję. Dopiero po dłuższej chwili zabrał 

rękę, a raczej zaczął ją przesuwać, wolnym, leniwym 

ruchem, aż doszedł do nadgarstka. 

- Frank czeka na dole - oznajmił z nutą żalu 

w głosie. 

- O której chcesz mnie jutro? 

Niezbyt fortunriy dobór słów. Lucy uświadomiła to 

background image

ROMANS Z SZEFEM 

117 

sobie, kiedy zobaczyła ten sam co przedtem łobuzerski 

uśmiech na twarzy Randa. 

- Dla własnego bezpieczeństwa lepiej, abyś nieco 

inaczej formułowała takie pytania - zażartował, ale za­

raz spoważniał. - Może o dziewiątej? Nie mam poję­

cia, w jakim będę rano stanie ani ile czasu zajmie mi 

poranna toaleta. Na wszelki wypadek weź klucze 

i otwórz sobie drzwi, gdybym długo nie reagował na 

dzwonek. 

- W porządku. Będę o dziewiątej. 

- Pozdrów ode mnie Maksa. I przeproś go, że tak 

długo cię dziś trzymałem. 

- Pozdrowię. Mam nadzieję, że zdołasz zasnąć. 
- Ja też. 

Nie ruszyła się z miejsca. Nie potrafiła. Chociaż raz 

po raz powtarzała sobie w myślach, że powinna, zanim 

będzie za późno. Zanim straci resztki samokontroli 

i zrobi coś, czego będzie później żałować. 

- No, leć - powiedział Rand, jakby czytał w jej 

myślach i chciał ją uratować przed popełnieniem głup­

stwa. - Może jeszcze zdążysz przeczytać Maksowi baj­

kę na dobranoc. 

Sukces. Wreszcie udało jej się przerwać kontakt 

wzrokowy. Uśmiechnąwszy się na pożegnanie, wybieg­

ła z sypialni. 

Z salonu zabrała swój płaszcz, torebkę i klucze do 

mieszkania Randa. Jadąc na dół windą, znów wróciła 

myślami do sypialni i pocałunku, który rozbudził 

w niej tyle emocji i głęboko skrywanych pragnień. 

Kiedy drzwi się rozsunęły, jedno wiedziała ponad 

background image

118 

VICTORIA PADE 

wszelką wątpliwość: gdyby nie wypadnięty dysk i ból, 

który dokuczał Randowi przy każdym ruchu, prawdo-

podobnie doszłoby dziś do czegoś więccej. 

Twierdziła, że nie chce się z nikim wiązać, że 

mężczyźni jej nie interesują. Ale sądząąc po tym, co 

dziś czuła, chyba nie miałaby siły upierać się przy swo­

ich wcześniejszych przekonaniach. 

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

Powiedziała Frankowi, żeby się rano po nią nie fa­

tygował. Mieszkali z Randem w tej samej dzielnicy, 

ich domy dzieliła odległość trzech, najwyżej czterech 

kilometrów. W tej sytuacji pojedzie własnym samo­

chodem. A przy okazji podrzuci Maksa do przedsz­

kola. 

Ucieszyła się, widząc, że to, co Sadie mówiła, jest 

prawdą - w ciągu zaledwie paru dni jej syn 

zaprzyjaźnił się z wieloma dziećmi. Ledwo dojechali 

na miejsce, dwóch chłopców podbiegło przywitać się 

z Maksem. W trójkę ruszyli raźno przed siebie, Lucy 

za nimi. 

- Przyjadę po ciebie kilka minut po piątej! - za­

wołała za synem. 

Maks obejrzał się przez ramię i pomachawszy matce 

na pożegnanie, znikł w sali gimnastycznej, Lucy zaś 

weszła do biura, żeby wpisać syna do zeszytu, w któ­

rym każdego dnia notowano obecność dzieci. 

Kiedy parę minut przed dziewiąta Lucy zajechała 

przed budynek Randa, portier już na nią czekał. Otwo­

rzył szeroko drzwi, zanim do nich doszła, i serdecznie 

ją powitał. 

Wszystko było dobrze, dopóki nie wsiadła do win-

background image

120 VICTORIA PADE 

dy. Wówczas spokój, jaki od rana starała się zachować, 

prysł. 

Odkąd opuściła mieszkanie Randa, bez przerwy du­

mała nad ich wczorajszym pocałunkiem. Nie wiedziała, 

co go mogło sprowokować. Bo z poprzednim poca­

łunkiem sprawa była stosunkowo prosta. W ten sposób 

Rand chciał wyrazić swoją wdzięczność za pomoc, jaką 

mu okazała. Ale wczoraj... 

Wczorajszy pocałunek nie wyrażał wdzięczności. 

Wyrażał pożądanie. Dlatego Lucy nie była pewna, jak 

się dziś zachować. Wiedziała, że nie powinno było do 

niego dojść. Że ona, Lucy, nie powinna była do niego 

dopuścić. I co jak co, ale nie powinna go ciągle od­

twarzać w pamięci, przeżywać na nowo niczym na­

stolatka, której marzenie się spełniło. 

Bo przecież nie marzyła o pocałunku. Nie marzyła 

o tym, aby jakiś atrakcyjny, elegancki mężczyzna za­

wrócił jej w głowie. Była realistką, zawsze twardo stą­

pała po ziemi. Jeśli miała marzenia, głównie dotyczyły 

one Maksa: pragnęła być dobrą matką, wychować syna 

na mądrego, uczciwego człowieka, który osiągnie 

w życiu wiele sukcesów. Chciała również mieć liczne 

grono przyjaciół, na których zawsze można liczyć. 
I chciała podróżować: z Maksem, z Sadie, z grupą 

przyjaciół. 

A miłość? Tak, miłość też była czymś, czego prag­

nęła, ale nie teraz. Później. Kiedy Maks się usamo­

dzielni i wyfrunie z domu. Wtedy, owszem, chciałaby 

poznać dojrzałego, inteligentnego mężczyznę, człowie­

ka odpowiedzialnego, rozważnego, który w młodości 

background image

ROMANS Z SZEFEM 121 

się wyszumiał i teraz pragnął ustatkować. Nie marzyła 

o szalonej miłości pełnej wzlotów i upadków; raczej 

o ciepłym, spokojnym związku. Wolałaby, aby ją i jej 

partnera łączyły wspólne zainteresowania, podobne 

wartości i światopogląd; wolałaby, aby obojgu odpo­

wiadał ten sam styl życia, aby cenili te same rzeczy 

- spokój, bezpieczeństwo, przyjaźń. Właśnie tak to so­

bie wyobrażała. 

Ani razu nie widziała siebie w roli zapracowanej 

samotnej matki, która bez zastanowienia, pod wpły­

wem impulsu, rzuca się w ramiona takiego mężczyzny 

jak Rand Colton. Mężczyzny, który nigdy nie narzekał 

na brak damskiego towarzystwa i który wyraźnie dał 

jej do zrozumienia, że w jego życiu nie ma miejsca 

na kobietę z dzieckiem. 

Mimo to wczoraj się z nim całowała. 
A dziś nie ma pojęcia, jak się zachować. 

Czy powiedzieć mu, że popełnili wczoraj błąd? Że 

nie chce, aby taka sytuacja kiedykolwiek się powtó­

rzyła? Że jeżeli on jeszcze raz ją pocałuje, wówczas 

ona będzie zmuszona zrezygnować z prący w kance­

larii? I już nigdy więcej się nie zobaczą? 

Czy jednak nie byłoby to zbyt dramatyczne? Może 

Rand popatrzy na nią, jakby spadła z księżyca? Może 

zdziwi się, powie, że przecież nic się nie stało, najlepiej 

o wszystkim zapomnieć? 

Zapomnieć? Nie umiałaby zapomnieć ani o tak na­

miętnym pocałunku, ani o tak wspaniałym mężczyź­

nie. Wystarczyło kilka sekund w jego ramionach, aby 

nogi miała jak z waty i płonęła żądzą. 

background image

122 VICTORIA PADE 

Pragnęła go jak nikogo dotąd. 

Najlepiej zapomnieć? Łatwo powiedzieć. 

Z drugiej strony, przemknęło Lucy przez myśl, kie­

dy winda zatrzymała się na ósmym piętrze, Rand dostał 

wczoraj mnóstwo najprzeróżniejszych leków. Może 

dlatego ją pocałował? Może będąc pod wpływem pro­

szków, nie bardzo kontrolował to, co robi? Może po­

całunek absolutnie nic nie znaczył? Może Rand nawet 

o niczym nie będzie dziś pamiętał? 

Ta wersja najbardziej przypadła jej do gustu. Jeśli 

nie pamiętał pocałunku, po co miała mu go przypo­

minać? Rozsądniej będzie całą sprawę pominąć mil­

czeniem. 

Wiedziała, że wybiera najmniej bolesną opcję. Aby 

jakoś zrekompensować własne tchórzostwo, obiecała 

sobie, że nigdy więcej nie pocałuje Randa. Bez wzglę­

du na to, jak strasznie by tego chciała. 

W końcu wiele było takich rzeczy, których sobie 

odmawiała. Na śniadanie, na przykład, nie jadła lodów 

śmietankowych posypanych wiórkami czekoladowymi, 

choć często miała na nie ochotę, w środku nocy nie 

chrupała batonów orzechowych, a na urodziny nie ku­

powała sobie butów za pięćset dolarów. 

Unikała też mężczyzn, którzy chcieli zburzyć ład, 

jaki wreszcie zaprowadziła w swoim życiu, oraz od­

sunąć ją od syna, a tym samym wyrządzić im obojgu 

krzywdę. 

Postanowiła więc, że nie będzie żadnych więcej po­

całunków z Randem Coltonem. Nie i już. 

Wsuwając klucz do zamka, modliła się w duchu, 

background image

ROMANS Z SZEFEM 

123 

aby wczorajszy wieczór okazał się dla Randa jedynie 

mglistym wspomnieniem. 

- To ja! - zawołała, wchodząc do mieszkania. 

Spodziewała się usłyszeć ciszę lub słabe „Dzień do­

bry" z sypialni. Zamiast tego dobiegł ją normalny, 

rześki głos: 

- Jestem w kuchni! 

Zdjęła płaszcz i powiesiła go wraz z torebką na wy­

konanym w stylu art deco wieszaku z kutego żelaza, 

który stał w holu. Następnie obciągnęła sweter. 

Miała na sobie czarne spodnie i czerwony golf. Nie 

była pewna, jak się ubrać, ale doszła do wniosku, że 

może dziś zrezygnować z kostiumików, jakie normal­

nie wkładała do pracy. Co innego praca w biurze, a co 

innego w domu. Zdecydowała się na strój sportowy. 

Ale kiedy zajrzała do kuchni i zobaczyła Randa 

w spodniach od piżamy oraz rozpiętym szlafroku, po­

czuła, że wciąż jest zbyt wystrojona. 

Stał przy zlewie, napełniając wodą dzbanek od ka­

wy. Potem wolno się obrócił. Lucy z wrażenia zaschło 

w gardle. 

Wykonał bowiem obrót całym ciałem, wyraźnie uni­

kając nawet najmniejszego skrętu tułowia. Jej oczom 

ukazał się płaski brzuch oraz szeroka, lekko owłosiona 

klatka piersiowa przechodząca w silne ramiona. Jakby 

tego było mało, twarz Randa ocieniał poranny zarost, 

a włosy miał rozczochrane, jakby przez całą noc upra­

wiał seks. 

Żaden szef, pomyślała Lucy, nie powinien narażać 

swojej sekretarki na takie widoki, a potem oczekiwać, 

background image

124

 VICTORIA PADE 

że będzie zdolna skupić się na pracy. Praca bowiem 

była ostatnią rzeczą, jakiej chciała się teraz poświęcić. 

Lucy instynktownie czuła, że najwięcej wysiłku bę­

dzie ją dziś kosztowało dotrzymanie obietnicy, którą 

dała sama sobie. Bo najbardziej w świecie pragnęła po­

dejść do Randa, zarzucić mu ręce na szyję i konty­

nuować to, co wczoraj przerwali. 

Z trudem się pohamowała. 

- Dzień dobry. 
- Dzień dobry, Lucy. 

Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Miała wra­

żenie, że w jego oczach widzi uznanie, może nawet 

pochwałę. Ale kiedy podniósł rękę do jej upiętych 

w kok włosów i błysnął zębami w uśmiechu, pomy­

ślała sobie, że chyba nie podoba mu się jej fryzura. 

Nie wiedziała dlaczego. Bądź co bądź, czesała się 

dokładnie tak samo od pierwszego dnia, kiedy go po­

znała. Jednakże widząc oznakę niezadowolenia na twa­

rzy Randa, miała ochotę wyciągnąć klamrę i potrząs­

nąć głową, tak by włosy mogły swobodnie opaść jej 

na ramiona. 

Powstrzymała ten odruch. 

- Jak się czujesz? - spytała. 
- Jako tako. Środki przeciwbólowe za bardzo otę­

piają mi umysł, więc biorę połowę dawki. Tyle, żeby 

nie chodzić z bólu po ścianach. 

Nie chciał jednak dłużej rozmawiać o swoim sa­

mopoczuciu, bo na moment zamilkł, po czym zmienił 

temat. 

- Podyktowałem do magnetofonu kilka listów. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 125 

Trzeba je przepisać na komputerze, wydrukować i wy­

słać. Ale najważniejszy jest ten anonimowy list do mo­

jej rodziny w sprawie Emily. Boję się, że gdybym sam 

go napisał, nieopatrznie mógłbym się czymś zdradzić, 

więc lepiej będzie, jeśli ty to zrobisz. Czyli zacznij od 

tego, a ja w tym czasie wezmę prysznic, a potem przy­

gotuję pozwy do sądu. Później poproszę cię, abyś je 

również przepisała i wydrukowała. Nie wiem, czy uda 

nam się skończyć do południa, ale popołudnie chciał­

bym poświęcić na szukanie w Internecie informacji 

o przeszłości mojej matki. Kiedy Emily ponownie za­

dzwoni, wolałbym móc jej coś powiedzieć. Oczywiście 

za tę dodatkową pracę dodatkowo cię wynagrodzę. 

A resztą dzisiejszych spraw zajmiemy się jutro. 

- Dobrze - zgodziła się Lucy. 

Miała nadzieję, że dzięki pracy uda jej się skierować 

myśli na inne tory. 

- Nie obrazisz się, że będę pracował na leżąco? 

W gabinecie, ale wyciągnięty na kanapie? Niestety, 

moje plecy wciąż bardzo nie lubią pozycji siedzącej. 

- Nie przejmuj się mną... Przygotować ci śniada­

nie, kiedy będziesz brał prysznic? 

- Dzięki, ale zjadłem kilka grzanek, żeby nie łykać 

leków na pusty żołądek - odparł. - Po prostu nalej 

nam po kubku kawy. 

Po tych słowach znikł w łazience. 
Lucy przeszła do gabinetu, próbując pohamować 

wyobraźnię. Starała się nie myśleć o tym, jak Rand 

zrzuca szlafrok, zdejmuje spodnie od piżamy, staje nagi 

pod strumieniem wody, a dzieli ich zaledwie ściana. 

background image

126 

VICTORIA PADE 

Starała się, ale... Ale widziała przed oczami jego po­

stać... 

O rany, westchnęła; czekał ją bardzo ciężki dzień. 

Wykazując maksimum silnej woli, skupiła się na 

czymś innym. Włączyła jeden z dwóch komputerów, 

zaczęła planować zajęcia na najbliższe godziny i roz­

myślać o tym, co naprawdę jest dla niej ważne - na 

przykład Maks. 

Pomogło. Kiedy Rand wrócił do gabinetu, ogolony, 

uczesany, ubrany w spodnie od dresu i bawełnianą 

bluzę z napisem „Harvard", w której wyglądał równie 

znakomicie, jak w eleganckim garniturze, kubek z ka­

wą stał na stoliku przed kanapą. Obok kubka leżał krót­

ki list do Coltonów informujący ich o tym, że Emily 

nie została porwana; czuje się dobrze, nie grozi jej żad­

ne niebezpieczeństwo i wróci do domu najszybciej, jak 

to będzie możliwe. 

- Doskonale - oznajmił Rand po przeczytaniu li­

stu. 

- Zadzwoniłam do przyjaciółki i wyjaśniłam jej, co 

ma zrobić, kiedy dostanie przesyłkę. Zadzwoniłam 

również do poczty kurierskiej, żeby przysłali kogoś po 

odbiór listu. Uznałam, że tak będzie szybciej niż zwy­

kłą pocztą, a tobie chyba zależy na czasie...? 

- Jesteś jasnowidzem, Lucy - rzekł. 
Ostrożnie wyciągnął się na kanapie, opierając głowę 

o niewielką podpórkę, tak by mógł popijać kawę i wi­

dzieć, co zapisuje w notesie. 

Zabrali się do pracy. W ciszy i skupieniu wykony­

wali najpilniejsze obowiązki. Pisanie listów było nud-

background image

ROMANS Z SZEFEM 127 

nym zajęciem, o wiele ciekawszym okazało się to, do 

czego przystąpili po południu: zbieranie informacji 

o przeszłości Meredith Colton, z domu Portman. 

- Większość dokumentów jest jawna - wyjaśniła 

Lucy. Siedziała przy biurku, twarzą do komputera, 

Rand zaś wciąż leżał. - Oczywiście nie znaczy to, że 

sama mogę połączyć się z systemem informacyjnym 

danej instytucji i uzyskać potrzebne wiadomości. Wy­

starczy jednak zwrócić się z prośbą o informacje; na 

ogół nie czeka się długo. Właśnie z prośbą o informa­

cje na temat twojej mamy zwróciłam się w poniedzia­

łek wieczorem, po naszej rozmowie, do kilku urzędów. 

Wczoraj po przyjściu do domu sprawdziłam, czy nie 

nadeszła odpowiedź. Kiedy w nadesłanym akcie uro­

dzenia zobaczyłam, że twoja mama ma siostrę 

bliźniaczkę, poprosiłam również o wszystkie informa­

cje dotyczące jej siostry. Nie masz mi tego za złe, co? 

Bo wiesz, pomyślałam sobie, że skoro Emily upiera 

się, że widziała dwie.... 

- Poczekaj - przerwał jej Rand. - O czym ty mó­

wisz? O jakiej bliźniaczce? 

- Z dokumentów wynika, że twoja babka powiła 

w odstępie paru minut dwie dziewczynki. Nie wiedzia­

łeś? 

- Pierwsze słyszę. Nikt mi nigdy o tym nie wspo­

minał. Jesteś pewna? 

Lucy wydrukowała odpowiedź, którą otrzymała 

z urzędu stanu cywilnego, i podała ją Randowi. 

Oprócz daty urodzin Meredith Portman figurowała tam 

informacja o Patsy Portman, która urodziła się tym sa-

background image

128 VICTORIA PADE 

myrn rodzicom co Meredith, tego samego dnia i w tym 

samym szpitalu. Meredith była starsza od siostry o pięć 

minut. 

- Dlaczego od razu mi o tym nie powiedziałaś? -

zdziwił się Rand. 

- Bo wydawało mi się, że wiesz. Twoja matka na­

prawdę nigdy nie mówiła, że ma siostrę bliźniaczkę? 

- Nigdy. A może ta siostra nie żyje? Może zmarła 

wkrótce po urodzeniu? Albo została oddana do adop­

cji? Może Meredith sama o niej nie słyszała? 

- Poprosiłam o wszystkie dostępne informacje do­

tyczące Meredith i Patsy Portman - odparła Lucy. -

Obie w wieku szesnastu lat otrzymały prawo jazdy. Na 

obu prawach jazdy widniał ten sam adres. Z tego wnio­

sek, że mieszkały w jednym domu. Twoja matka, 

Rand, nie mogła nie wiedzieć o istnieniu siostry. 

- Ale co się z nią stało? Z tą Patsy? 
Nie spodziewała się, że to ona będzie musiała udzie­

lić mu tej odpowiedzi. Sądziła, że Rand dokładnie zna 

historię Patsy i po prostu woli o niej nie mówić. 

- Patsy Portman ma przeszłość kryminalną - rzek­

ła Lucy. - Byłam pewna, że o wszystkim wiesz. Że 

nie wspomniałeś o siostrze swojej mamy, bo rodzina 

się jej wstydzi i... 

- Rany boskie! Przeszłość kryminalną? Dlaczego 

nigdy nie... Co ma na sumieniu? 

Lucy czuła się jak posłaniec, który przynosi niedo­

bre wieści. 

- W wieku osiemnastu lat zamordowała niejakiego 

Ellisa Mayfaira. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 129 

- Chcę wiedzieć wszystko na ten temat! Gdzie 

można by zdobyć jakieś informacje? 

- W gazetach z tamtego okresu. Gazety powinny 

być dostępne na mikrofilmie. Może uda mi się namó­

wić kogoś w bibliotece, żeby przefaksował nam kopie. 

- Spróbuj. 

Następną godzinę Lucy poświęciła na rozmowę 

z bibliotekarką z Kalifornii. Na szczęście trafiła na 

osobę niezwykle uczynną, która obiecała wyszukać 

wszystkie artykuły na temat zabójstwa sprzed ponad 

trzydziestu lat. 

Rand zasnął. Kiedy faksy zaczęły nadchodzić, wciąż 

spał. Ponieważ szum maszyny go nie obudził, Lucy 

pierwsza przeczytała materiały dotyczące siostry 

bliźniaczki Meredith Colton. 

Z otrzymanych informacji wynikało, że jako młoda 

dziewczyna Patsy Portman była niezrównoważona psy­

chicznie, cierpiała na depresje, miewała huśtawki na­

stroju. Jej matka., zaniepokojona zachowaniem córki, 

usiłowała jej pomóc. Bezskutecznie. Patsy rzuciła 

szkołę - nauka zupełnie jej nie interesowała; kilka też 

razy uciekała z domu. 

Podobno w 1967 roku zaszła w ciążę z Ellisem 

Mayfairem, mężczyzną żonatym i sporo od niej star­

szym. 

Mayfair nalegał na aborcję. Patsy odmówiła; ukry­

wała ciążę przed wszystkimi, nawet własną rodziną. 

Kiedy nadszedł czas rozwiązania, wynajęła pokój 

w motelu. Tam urodziła córkę, której dała na imię Je-

well. Mayfair pomagał jej przy porodzie. Kiedy Patsy 

background image

130 

VICTORIA PADE 

zasnęła, zmęczona wysiłkiem, Mayfair zabrał gdzieś 

dziecko i je ukrył. 

Po przebudzeniu młoda matka poprosiła kochanka, 

by podał jej córkę. Wtedy Mayfair oznajmił, że nie­

mowlę zmarło. Patsy nie uwierzyła. Wierciła mu dziurę 

w brzuchu tak długo, aż w końcu przyznał, że sprzedał 

dziecko jakiemuś lekarzowi, który pośredniczył w taj­

nych adopcjach. 

Patsy wpadła w furię i zaatakowała go. Najpierw 

roztrzaskała mu na głowie lampę, potem raz po raz 

wbijała mu w pierś nożyczki, którymi wcześniej prze­

cięła pępowinę. Zadźgała go na śmierć. 

Niedługo później na miejsce zbrodni przybyła Me-

redith. Ale ponieważ zjawiła się w motelu kilka minut 

przed policją, Patsy postanowiła to wykorzystać. Ze­

znała w sądzie, że Meredith wpadła do pokoju w trak­

cie jej awantury z Mayfairem, i że to ona go zabiła. 

Zabiła, zanim Mayfair zdołał zabić ją, Patsy. 

Meredith wszystkiemu zaprzeczyła. Żadne też ślady 

czy dowody nie wskazywały na jej winę. W tej sytuacji 

sąd uznał, że winną spowodowania śmierci Mayfaira 

jest Patsy Portman i skazał ją na karę dwudziestu pię­

ciu lat w więzieniu stanowym w Kalifornii. 

Lucy podniosła wzrok znad kartek, sprawdzając, 

czy Rand się nie obudził. Ponieważ wciąż drzemał, 

zaczęła czytać artykuł napisany w rocznicę śmierci 

Mayfaira. 

Artykuł zaczynał się od krótkiego wywiadu z od­

siadującą wyrok Patsy, która nie mogła przeboleć utra­

ty dziecka. Dziennikarz przeprowadzający wywiad 

background image

ROMANS Z SZEFEM 

131 

uważał, że miała wręcz obsesję na tym punkcie i że 

ta obsesja doprowadziła ją na skraj szaleństwa. Patsy 

nie posiadała się z wściekłości, że siostra nie wzięła 

winy na siebie. Gdyby Meredith - dobra studentka 

i wzorowy obywatel - powiedziała w sądzie, że zabiła 

Ellisa Mayfaira nieumyślnie, próbując ratować swoją 

siostrę bliźniaczkę, wówczas żadna z nich nie trafiłaby 

za kratki. Ale nie! Porządna, prawdomówna Meredith 

odmówiła! Nie poszła siostrze na rękę. 

Patsy była również zła na matkę, Ednę Portman, 

że nie wywarła presji na Meredith. 

„Ale oczywiście ona by tego nigdy nie zrobiła. Moja 

kochana mamuśka nie chciała ryzykować; jeszcze by 

jakaś krzywda spotkała jej najpiękniejszą, najcudow­

niejszą córunię. Mną się nie przejmowała; druga córka 

niech gnije w więzieniu". 

Dziennikarz najwyraźniej nie bardzo wierzył w ucz­

ciwość i prawdomówność Patsy, gdyż postanowił prze­

prowadzić własne dochodzenie. 

Ustalił, że Meredith przybyła na miejsce zbrodni, 

gdy było już po wszystkim. Przekonał się również, że 

pani Portman robiła absolutnie wszystko, by pomóc 

swojej córce. Niemal sama siebie doprowadziła do ban­

kructwa. 

Oprócz tego dowiedział się, że - na prośbę Patsy 

- Meredith z Edną, która została prawie całkiem bez 

pieniędzy, dosłownie stawały na głowie, by odnaleźć 

małą Jewell. Od strażników w więzieniu usłyszał, że 

kiedy siostra z matką poinformowały Patsy o swoim 

niepowodzeniu, Patsy znów wpadła w szał; obrzuciła 

background image

132 

VICTORIA PADE 

je stekiem wyzwisk i oznajmiła, że nie chce ich więcej 

oglądać na oczy. 

Od tego czasu konsekwentne odmawiała podejścia 

do telefonu, kiedy do niej dzwoniły, nie pojawiała się 

w sali widzeń, kiedy przyjeżdżały do więzienia, kazała 

odsyłać z powrotem ich listy; słowem, odcięła się od 

rodziny. 

Kiedy dziennikarz spytał o to podczas kolejnego 

wywiadu, Patsy oznajmiła: „To prawda; wyrzekłam się 

matki i siostry. Myślę wyłącznie o mojej kochanej Je-

well; na niczym innym nie potrafię się skupić. Wierzę, 

że moja mała kruszynka żyje. Mam jedynie nadzieję, 

że trafiła do dobrych ludzi. W głębi serca ona na pew­

no wie, że ją kocham i czekam niecierpliwie na dzień, 

kiedy mnie stąd wypuszczą, abym mogła ją odnaleźć". 

Na zakończenie artykułu dziennikarz zacytował 

swoją rozmowę z Edną Portman. 

Matka osadzonej stwierdziła, że jest zrozpaczona 

z powodu tego, co się wydarzyło i bardzo martwi się 

o Patsy, ale martwi się również o to, w jaki sppsób 

ten skandal wpłynie na życie Meredith. Dała dzienni­

karzowi do zrozumienia, że właśnie z powodu troski 

o Meredith nie będzie udzielać więcej wywiadów na 

temat morderstwa. 

Zanim jeszcze artykuł ukazał się w druku, pani Po­

rtman i Meredith wyjechały z miasta; przypuszczalnie 

przeprowadziły się gdzieś, gdzie nikt ich nie znał, aby 

tam rozpocząć nowe życie. Bez Patsy. 

- Założę się, że dlatego babka z mamą zamieszkały 

w Sacramento - powiedział Rand, kiedy obudził się 

background image

ROMANS Z SZEFEM 133 

i przeczytał nadesłane faksem materiały. - Nie chodzi­

ło wyłącznie o studia mamy. I założę się, że babka 

przekonała mamę, aby nikomu nie mówiła o Mayfai-

rze. Bo ściągną na siebie odium, którego nigdy się 

później nie pozbędą. Dlatego nikt z nas nawet nie sły­

szał o ciotce Patsy. 

- Pewnie masz rację - przyznała Lucy. - Ale trud­

no się im dziwić. Zwłaszcza jeśli faktycznie zrobiły 

wszystko, aby pomóc Patsy, a ona uznała, że nie chce 

mieć z nimi nic wspólnego. To nie one się od niej od­

wróciły. To ona się ich wyrzekła. W tej sytuacji mądrze 

postąpiły, decydując się na wyjazd, na zmianę środo­

wiska. Musiały zamknąć jeden etap swojego życia, aby 

rozpocząć nowy. Nie było sensu opowiadać wszem wo­

bec o tym, co się wydarzyło. 

- No dobrze, ale pozostaje pytanie, czy i jaki to 

ma związek z teraźniejszością. Z tym, co się obecnie 

dzieje w mojej rodzinie. 

- Dziennikarz kilka razy wspomina, że Meredith 

i Patsy to bliźniaczki jednojajowe. Pisze, że gdyby Pa­

tsy miała na sobie normalne ubranie, a nie więzienny 

strój, nikt by ich nie odróżnił. 

- Zgoda. Ale pomiędzy ostatnim artykułem w ga­

zecie a wypadkiem samochodowym z udziałem mamy 

i Emily minęło wiele lat. Mam uwierzyć, że Patsy ja­

kimś cudem odnalazła Meredith, po czym spowodo­

wała wypadek i podstępnie zamieniła się z nią na ży­

cie? Gdzie tu logika? 

- Nie wydaje mi się, aby Patsy kiedykolwiek kie­

rowała się logiką czy rozumem - zauważyła Lucy. 

background image

134

 VICTORIA PADE 

- Fakt - przyznał Rand. - Ale nawet jeśli podszyła 

się lub nadal podszywa pod moją mamę, prędzej czy 

później ktoś by się zorientował. Przecież to niedorze­

czne. Takie rzeczy zdarzają się tylko na kiepskich fil­

mach. 

- Na ogół widzimy to, co chcemy widzieć. To, w co 

wierzymy. Jeżeli Patsy spowodowała wypadek i zajęła 

miejsce twojej mamy, a nikt się nie zorientował, to zna­

czy, że wciąż są podobne jak dwie krople wody. Jednak 

sam przyznałeś, że od czasu wypadku charakter Me-

redith bardzo się zmienił. Może to wcale nie charakter 

się zmienił? Może to ją podmieniono? Może Emily 

ma rację, upierając się, że ktoś obcy wcielił się w po­

stać Meredith? 

- To jakaś totalna bzdura... Ale dobrze, przyjmijmy 

tę wersję. W takim razie gdzie jest moja mama? Co 

Patsy z nią zrobiła? 

Lucy wolała nie udzielać odpowiedzi, bała się bo­

wiem, że matkę Randa spotkało to najgorsze. 

Jeśli Patsy Portman nie zawahała się przed spowo­

dowaniem wypadku, jeśli posunęła się tak daleko, aby 

zamienić się z siostrą na życie, jeśli wcześniej popeł­

niła już jedno morderstwo... co by ją powstrzymało 

przed popełnieniem kolejnego? Meredith Portman Col-

ton powinna była zginąć razem z Emily w wypadku; 

skoro jednak nie zginęła, czy nie należało jej uśmiercić 

zaraz po nim? 

To było jedyne sensowne wytłumaczenie, ale Lucy 

nie chciała tego mówić Randowi. Ile razy można być 

posłańcem przynoszącym złe wieści? 

background image

ROMANS Z SZEFEM 135 

Rand, dumając nad artykułem, nawet nie zwrócił 

uwagi na to, że Lucy milczy. 

- Masz słuszność - powiedział po chwili. - Jeśli 

Patsy odnalazła swoją siostrę, jeśli doprowadziła do 

wypadku na drodze, jeżeli postanowiła zamienić się 

z Meredith na życie, to by tłumaczyło, dlaczego Emily 

upiera się, że widziała „dwie mamusie". - Zmarszczył 

czoło. Po chwili kontynuował: - Ale to by również 

znaczyło, że osoba, którą latami uważałem za moją 

mamę, wcale nią nie jest. 

- I że Emily ma rację, obawiając się o swoje życie 

- podsumowała cicho Lucy. - Jest jedynym świadkiem 

„podmiany". 

To właśnie najbardziej Randa niepokoiło. Chmurząc 

czoło, ostrożnie wstał z kanapy i zaczął przemierzać 

salon. 

- A zatem ktoś naprawdę mógł próbować zabić 

Emily. 

- Przerażająca myśl. 
- Owszem, ale równie przerażające jest to, że przez 

cały ten czas Emily znała prawdę, a nikt z nas jej nie 

wierzył. Jak również to, że nie wiemy, co się stało 

z naszą matką i czy w ogóle żyje. - Z jego głosu prze­

bijał strach. 

Lucy widziała, z jak wielkim trudem Rand usiłuje 

zachować spokój. Cała ta historia mocno nim wstrząs­

nęła. 

- Co zrobisz? - spytała. 

Stanął i popatrzył jej w twarz. 

- Dobre pytanie. Nie spodziewałem się, że coś znaj-

background image

136

 VICTORIA PADE 

dziemy. Kiedy Emily powiedziała mi, że ktoś wdarł 

się w nocy do jej sypialni i chciał ją zabić, myślałem, 

że przesadza. Sądziłem, że to był zwykły złodziej, któ­

ry włamał się po łup, a nie wynajęty morderca. Nie 

przyszło mi do głowy, że badając przeszłość Meredith, 

na cokolwiek trafimy. - Przeczesał ręką włosy. - My­

ślałem, że kiedy Emily znów zadzwoni, będę mógł jej 

powiedzieć, że wszystko sprawdziłem, uspokoić ją, 

przekonać, żeby wróciła do domu, bo nikt nie czyha 

na jej życie. Wyjaśnić jej, że wtedy, przed laty, przeżyła 

szok, miała jakieś dziwne przywidzenia. Ale teraz... 

Znów zaczął krążyć po pokoju, od okna do drzwi 

i z powrotem do okna, jakby chciał wydeptać w pod­

łodze ścieżkę. 

- Informacje, które zdobyliśmy, rzucają na wszyst­

ko nowe światło. I zdają się potwierdzać wersję Emily. 

Myślę, że to nas przerasta. Że żadnych odpowiedzi na 

nasze pytania czy wątpliwości nie znajdziemy w In­

ternecie. Trzeba zwrócić się do fachowca. 

- Tak będzie najlepiej - przyznała Lucy. 

- Do kogoś, kto zbada całą sprawę dyskretnie, ale 

szczegółowo. Chodzi o to, aby nie wzbudzić niczyich 

podejrzeń. Niech czujność złoczyńców pozostanie 

uśpiona. 

- Słusznie - poparła go Lucy. 

Ku jej radości, Umysł Randa znów funkcjonował 

sprawnie. 

- Mam przyszywanego kuzyna... - Rand zatrzy­

mał się przy oknie i spojrzał na dziedziniec za budyn­

kiem] - Austin McGrath był gliniarzem w Portland; 

background image

ROMANS Z SZEFEM 

137 

odszedł z policji, żeby założyć własną agencję dete­

ktywistyczną. Myślę, że warto się z nim skontaktować. 

Niech postara się dowiedzieć, gdzie obecnie przebywa 

Patsy Portman. Może wcale nie mieszka w domu mo­

jego ojca, udając jego żonę, a moją matkę. Może wy­

szła za mąż i wiedzie szczęśliwe życie, na przykład 

gdzieś w Cleveland. 

Wyrażał na głos swoje pragnienia, ale to byłoby za 

piękne, pomyślała posępnie Lucy. 

- Austin świetnie się do tego nadaje - ciągnął 

Rand. - Zna się na swojej robocie. Poza tym można 

liczyć na jego dyskrecję. Tak, poczuję się znacznie le­

piej, wiedząc, że sprawa jest w rękach fachowca. 

- Chcesz, żebym wykręciła jego numer? - spytała 

Lucy. 

Odwróciwszy się od okna, Rand spojrzał na zegar 

ścienny. Było parę minut po czwartej. 

- Nie, złapię go wieczorem w domu. Już dość się 

dziś napracowałaś. 

Skoro nie ma dla niej żadnych więcej zleceń, ani 

natury zawodowej, ani prywatnej, to pewnie zaraz po­

wie, że jest wolna i może wracać do domu. Ale nie. 

- Wyłącz komputer i chodź ze mną na spacer -

poprosił. - Przyda rhi się łyk świeżego powietrza. 

- Na pewno czujesz się na siłach? 
- Bardziej mnie męczy siedzenie niż chodzenie. 

Zresztą nie udamy się daleko. 

Podejrzewała, że jeszcze bardziej od siedzenia mę­

czy go odkrycie, jakiego dziś dokonali. Jednakże nie 

powiedziała tego na głos. 

background image

138

 VICTORIA PADE 

- Dobrze. Mnie też się przyda łyk świeżego po­

wietrza. 

Wciągnęła płaszcz. Rand wyjął swój z szafy. 

- Pomóc ci? 

- Ubrać się? Dzięki, ale chyba sobie poradzę. 

Kosztowało go to wiele wysiłku, ale nie poddawał 

się; znany był z uporu i determinacji, która pozwalała 

mu wygrywać w sądzie. 

Lucy starała się nie łypać na niego pożądliwym 

wzrokiem. Bo cóż może być seksownego w tym, że 

mężczyzna w dresach wkłada ciepłą kurtkę? 

Nic. I przypuszczalnie żaden inny mężczyzna 

w dresach wkładający kurtkę nie wzbudziłby zaintere­

sowania Lucy. Ale Rand... otaczała go jakaś aura zmy­

słowości. 

Kiedy w końcu się ubrał, Lucy musiała wyjść nie 

tylko po to, by zaczerpnąć świeżego powietrza, ale 

również po to, by ochłonąć. 

Naprzeciwko budynku znajdował się park i właśnie 

tam się skierowali. Gdzieniegdzie pojedyncze liście wi­

siały na gałęziach starych wiązów, dębów i klonów, 

reszta liści leżała na ziemi, tworząc gruby, złocisto-

czerwony dywan. 

Powietrze było chłodne, rześkie. Słońce już zaszło. 

Zmierzch, jak to w listopadzie, zapadał wcześnie. O tej 

porze latem krążyłoby po parku mnóstwo ludzi, teraz 

alejki były puste, jeśli nie liczyć pojedynczych osób, 

które wyszły z psem na spacer. 

Rozgarniając opadłe z drzew liście, Lucy pomyślała 

sobie, że miło by było codziennie po pracy wybrać 

background image

ROMANS Z SZEFEM 139 

się na przechadzkę po parku; człowiek odpocząłby, po­

zbył się stresu... 

- Jak się poznali twoi rodzice? - spytała Randa, 

nie potrafiąc uwolnić się od rozważań na temat Col-

tonów. 

- Na szosie, przy zepsutym samochodzie. - Roze­

śmiał się cicho; była to jedna z jego ulubionych opo­

wieści. - Ojciec i stryj Graham jechali do Sacramento 

załatwić jakieś sprawy służbowe. Po drodze zobaczyli 

stojący na poboczu zepsuty samochód. Należał do mo­

jej mamy. 

- Czyli twój tata niczym dzielny rycerz wybawił 

z opresji piękną damę i zakochał się w niej od pierw­

szego wejrzenia? 

- Ojciec, owszem, zakochał się od pierwszego wej­

rzenia, ale mama umówiła się na randkę z moim stry­

jem. 

- Serio? 

- Tak. A ten wystawił ją do wiatru. 
- I wtedy twój ojciec... 

- Postanowił wykorzystać okazję, jaka się nada­

rzyła. 

- Spotkał się z twoją mamą i oczarował ją swoim 

wdziękiem - powiedziała Lucy, myśląc bardziej o sy­

nu niż o ojcu, którego przecież nie znała. 

- Mniej więcej tak to się odbyło. A twoi rodzice? 

- spytał Rand. - Jak się poznali? 

- Na balu tuż przed świętami Bożego Narodzenia. 

Mama lubiła powtarzać, że tata zawrócił jej w głowie 

już przy pierwszym tańcu. Dosłownie i W przenośni. 

background image

140 

VICTORIA PADE 

- I wygląda na to, że ani jedni, ani drudzy nie żyli 

z sobą długo i szczęśliwie - dokończył smętnie Rand. 

Żałowała, że zaczęła tę rozmowę. Temat rodziny 

wyraźnie go przygnębiał. Czym prędzej zaczęła mówić 

o czymś innym. 

- Co mamy jutro w planie? 

- Dokończenie dzisiejszych spraw i, jak codzien­

nie, sprawy bieżące. 

- W biurze czy u ciebie w domu? 
Przez chwilę milczał, jakby zastanawiał się nad od­

powiedzią. 

- W domu - odparł wreszcie. - Na biuro chyba 

jest dla mnie jeszcze za wcześnie. 

- Dobrze. 

- Wiesz, co sobie uświadomiłem? Że dziś, po raz 

pierwszy w tym tygodniu, nie spędzimy razem wie­

czoru. 

Powiedział to takim tonem, jakby codziennie robili 

wieczorami różne fascynujące rzeczy, a przecież jeden 

wieczór spędzili na kolacji u Sadie, a reszta minęła im 

na pracy. 

- To prawda - przyznała Lucy. - Poradzisz sobie? 

- A jak powiem, że nie, to zostaniesz dłużej? -

spytał z nadzieją w głosie. 

- Nie. Wtedy zadzwonię do Franka. Wspomniał 

wczoraj, że gdybyś potrzebował towarzystwa, może 

z tobą posiedzieć. 

- A ty jakie masz plany na wieczór? Randkę z uko­

chanym? 

u

 Randkę z ukochanym - potwierdziła. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 141 

- A ten ukochany ma powyżej metra wzrostu? 

- Wzrost się nie liczy - odparła. - Liczy się to, co 

jest w środku. Charakter, upodobania... 

- Do kanapek z masłem orzechowym i dżemem? 

Zastanawiała się, czy Rand przekomarza się z nią 

bez powodu, czy jednak coś więcej się za tym kryje. 

Czy ot, tak wypytuje ją o plany na wieczór, czy na­

prawdę go ciekawi, jak spędza czas po pracy. Kusiło 

ją, by skłamać, powiedzieć mu, że spieszy się nie do 

syna, lecz do przystojnego bruneta, i zobaczyć, jak za­

reaguje na taką wiadomość. Ale powstrzymała się. 

- Mój ukochany nie tylko uwielbia kanapki z ma­

słem orzechowym i dżemem - rzekła. - Ale z dże­

mem polanym keczupem. 

Rand skrzywił się. 

- Masło orzechowe, dżem, a na to keczup? - spy­

tał z niedowierzaniem. 

- Wyłącznie. Inaczej mu nie smakuje - odparła. 

Nie umiała pohamować ciekawości. - A ty? Naprawdę 

zamierzasz spędzić wieczór sam w łóżku? 

- Dlaczego to ci się wydaje takie dziwne? 

Może dlatego, że widziała jego gęsto zapisany ka­

lendarzyk z numerami telefonów. 

Wzruszyła ramionami. 
- Po prostu nie wyglądasz na osobę, która potrafi 

cieszyć się własnym towarzystwem. 

- Ja wszystko potrafię! - oznajmił tonem pełnym 

oburzenia. 

- Och, najmocniej przepraszam! - roześmiała się. 
- Prawdę mówiąc, nawet przyszło mi do głowy, że-

background image

142

 VICTORIA PADE 

by kogoś zaprosić - przyznał się po chwili. - Ale jeśli 

chodzi o płeć piękną, ostatnio mam z nią pewne pro­

blemy. 

- Oj, innym możesz mydlić oczy, ale nie mnie, 

Rand. Jestem twoją sekretarką, odbieram twoje tele­

fony. Zaledwie wczoraj dzwoniły cztery kobiety, i to 

bynajmniej nie w sprawach służbowych. Swoją drogą, 

powinieneś do nich oddzwonić. Przypuszczam, że każ­

da z nich chętnie by się tobą zaopiekowała. One tylko 

czekają na... 

- Źle mnie zrozumiałaś. Problemem nie jest zna­

lezienie damskiego towarzystwa. Problemem jest to, 

że straciłem zainteresowanie innymi kobietami. 

Czyżby to była jakaś aluzja? Czy w ten sposób usi­

łował dać jej coś do zrozumienia? 

- Naprawdę? Od kiedy to? - spytała, zanim po­

myślała, co robi. Nie powinna była podtrzymywać tego 

wątku. Flirtowanie nie leży w jej naturze. 

- Hm... - Zmrużył oczy i zmarszczył czoło, jakby 

liczył w myślach dni. - Odkąd przekroczyłaś próg 

kancelarii. 

Powiedział to lekkim tonem, jakby sobie z niej żar­

tował. Ponieważ nie umiała odgadnąć, czy mówi pra­

wdę, czy faktycznie żartuje, postanowiła potraktować 

to jak zabawę. 

- Nie martw się. Oddziałuję tak na wszystkich męż­

czyzn. Nic na to nie poradzę. Po prostu mam taką dziw­

ną moc. Staram się ją powściągnąć, ale nie zawsze mi 

się udaje. 

- Co? Tobie się czasem coś nie udaje? Nie wierzę. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 143 

- Ta moc jest przekleństwem, z którym niestety 

muszę żyć. 

Doszli do granic parku i zawrócili. Wkrótce stanęli 

z powrotem przed budynkiem Randa. Samochód Lucy 

stał zaparkowany nieopodal klatki schodowej. 

- Pewnie zaraz mi powiesz, że to już koniec na 

dziś i zobaczymy się jutro, prawda? - spytał, spoglą­

dając na jej kombi. 

- No cóż, jest piąta. 

- Chcesz mnie porzucić dla innego mężczyzny -

rzekł z wyrzutem w głosie. 

- On się zna na dinozaurach, a ty nie. Przegrałbyś, 

gdybyś stanął z nim w szranki. 

- Nie dobijaj mnie. 

Roześmiała się dobrodusznie, ale nagle przypomnia­

ło się jej ich wczorajsze rozstanie, a właściwie chwila 

przed rozstaniem. Smarowała mu plecy, a potem on 

ją pocałował... 

Otrząsnęła się. To była pomyłka, nieporozumienie. 
Rozejrzała się w prawo i lewo, sprawdzając, czy nic 

nie jedzie. Rand zaś nie odrywał oczu od jej twarzy. 

Przeszli przez jezdnię. 

- Jestem ci ogromnie wdzięczny za pomoc - po­

wiedział, po czym uśmiechając się pod nosem, pokręcił 

głową. - Codziennie ci dziękuję. Zaczynam się czuć 

jak zdarta płyta. 

- Miło być docenianym. 
Wsunęła kluczyk do zamka i po chwili otworzyła 

drzwi. Oparła nogę o próg, ale nie wsiadła do samo­

chodu. 

background image

144

 VICTORIA PADE 

Rand stał po drugiej stronie drzwi. 

- Czy zanim odjedziesz, mógłbym coś zrobić? -

spytał. 

W jego niebieskich oczach dojrzała figlarny błysk, 

ale była zbyt zaintrygowana - i chyba miała nadzieję, 

że chodzi mu o pocałunek - żeby odmówić. 

- Co masz na myśli? 
- To. 

Podniósł rękę do jej upiętych w kok włosów i wy­

ciągnął podtrzymującą je klamrę. Reszty dopełnił po­

ryw wiatru. Kaskada loków opadła jej w nieładzie na 

ramiona. 

- Marzyłem o tym od pierwszej chwili - przyznał. 

- Bardzo byłem ciekaw, jak wyglądają rozpuszczone. 

- 1 co? - spytała, zła na siebie, że tak bardzo zależy 

jej na jego aprobacie. 

- Są tak piękne, jak sobie wyobrażałem - oznajmił 

cicho, pieszcząc je wzrokiem. 

- Powinnam jechać do domu - szepnęła. 

Czuła, że znów przekroczyli tę niewidoczną granicę 

oddzielającą świat pracy od życia osobistego. 

Rand zignorował jej słowa. 
Wpatrywał się w oczy Lucy, długo, uważnie, po 

czym ponownie uniósł rękę. Tym razem niczego nie 

wyciągał z jej włosów, żadnych spinek czy klamerek. 

Tym razem przysunął Lucy do siebie i przywarł ustami 

do jej ust. 

Całował ją, nie przejmując się, że stoją na widoku. 

Jeżeli nawet ktoś przeszedł obok, jeżeli się im przy­

glądał, Lucy tego nie zauważyła. Rozkoszowała się bli-

background image

ROMANS Z SZEFEM 

145 

skością Randa, dotykiem jego warg, pocałunkiem, 

o którym podświadomie marzyła, odkąd rozstali się 

wczoraj wieczorem. 

Ale pragnęła czegoś więcej. Chciała, by ręce Randa 

gładziły nie tylko jej włosy, ale również i ciało. By 

dotykały jej ramion, pleców, piersi, brzucha. Chciała 

pozbyć się płaszcza, ubrania, ściągnąć kurtkę i dres 

z Randa. Chciała pieścić i być pieszczona, dotykać 

i być dotykana, całować i być całowana. 

Nagle usłyszała głos, który powtarzał raz po raz: 

Zadzwoń. Wystarczy jeden telefon. Dlaczego się wa­

hasz? Sadie odbierze Maksa z przedszkola. Wróć na 

górę i zadzwoń. Co ci szkodzi? No idź. Idź. Telefon 

jest na górze. W jego mieszkaniu. W sypialni. Na szaf­

ce koło łóżka. Idź, zadzwoń... 

- Rand? To ty? 

Przez chwilę sądziła, że to wciąż mówi ten sam głos, 

który namawiał ją do pozostania. 

Ale głos podniósł się o ton i ponownie spytał: 
- To ty, Rand? 
I wtedy Lucy poczuła się tak, jakby ktoś wylał na 

nią wiadro lodowatej wody. 

Oderwali od siebie usta i spojrzeli w stronę chod­

nika. Kilka metro w dalej stała zachwycająco piękna 

kobieta o niebywale zgrabnej figurze. 

- Shelley? 
Głos Randa był ochrypły, on sam zaś sprawiał wra­

żenie lekko zdezorientowanego. Wyprostowawszy się, 

cofnął rękę, którą jeszcze przed chwilą obejmował 

Lucy za szyję. 

background image

146

 VICTORIA PADE 

Po chwili przedstawił ją wysokiej, szczupłej blon­

dynce, której twarz często gościła na okładkach cza­

sopism oraz w reklamach kosmetyków. 

Upłynęło kilka sekund, zanim Lucy otrząsnęła się 

na tyle, by skinąć na powitanie głową. 

Blondynka nawet tego nie zauważyła. Prawdę mó­

wiąc, zdawała się w ogóle Lucy nie widzieć. Po prostu 

nie spuszczała oczu z Randa. 

Lucy poczuła się obco. Jak piąte koło u wozu. Stała 

zarumieniona, speszona, jakby przyłapano ją na grze­

sznym uczynku. 

- Na mnie już czas - oznajmiła. Trochę zbyt 

głośno. 

Wsiadła do samochodu, nie czekając na reakcję 

Randa, i zatrzasnęła drzwi. 

Przekręciła kluczyk w stacyjce. Kątem oka widzia­

ła, jak Rand - mimo bólu pleców - pochyla się i usi­

łuje coś do niej powiedzieć. Udała jednak, że tego nie 

widzi. Nacisnęła nogą pedał gazu i odjechała, nawet 

nie machając na pożegnanie. 

O czym myślałaś, kretynko? - skarciła się w my­

ślach. Czy naprawdę chciała zadzwonić doSadie i pro­

sić ją o opiekę nad Maksem? Gdyby nie pojawiła się 

długonoga blondynka, czy naprawdę poszłabyś z Ran­

dem na górę? 

- O Boże - jęknęła cicho. 
Tak niewiele brakowało, aby uległa pokusie. Aby 

zapomniała o obietnicy, którą złożyła sama sobie za­

ledwie dzisiejszego ranka. Dlaczego? Czy jest tak sła­

ba? Czy Rand ma nad nią aż taką władzę? 

background image

ROMANS Z SZEFEM 147 

A gdyby nie przeszkodziła im jego znajoma? Gdzie 

by teraz była? Wzdrygnęła się. Wolała o tym nie my­

śleć. 

Ale potoku myśli nie umiała zatrzymać. 

- Byłabyś tam, gdzie teraz jest ona - powiedziała 

na głos. 

Zazdrość, dzika, paląca zazdrość ścisnęła Lucy za 

serce. Weź się w garść, nakazała sobie. Przecież wiesz, 

że świat Randa Coltona pełen jest takich blondynek 

i brunetek. Nie zapomnij o tym i przestań żyć marze­

niami. 

Może więc dobrze się stało, że piękna Shelley, której 

nazwiska nie dosłyszała, pojawiła się akurat w tym 

momencie. Może los ją zesłał i tylko należało się z te­

go cieszyć. 

Cieszyć? Tak, cieszyć. Bo dzięki niej Lucy oszczę­

dziła sobie kłopotów i rozczarowań. I uzmysłowiła so­

bie, że żyją z Randem w dwóch różnych, nieprzysta­

jących do siebie światach. Podczas gdy ona jedzie do 

przedszkola po syna, czteroletniego chłopca, który ma­

rzy o przyziemnych rzeczach, takich jak obejrzenie fil­

mu o dinozaurach i zjedzenie na kolację makaronu 

z serem i plastrami kiełbasy, Rand przypuszczalnie je­

dzie windą na górę, do swojego eleganckiego miesz­

kania, trzymając pod rękę modelkę o zapierającej dech 

w piersiach urodzie. 

Chociaż Lucy bolało, że jest jedną z wielu kobiet, 

które uległy czarowi Randa, chociaż bolało ją, że ona 

i Rand żyją w dwóch różnych światach, które nie mają 

szansy stać się jednym, to jednak wiedziała, że jej ból 

background image

148 

VICTORIA PADE 

i cierpienie byłyby bez porównania większe, gdyby 

zrobiła to, co ją tak bardzo kusiło, kiedy całowali się 

na ulicy. 

- Więc dzięki ci, piękna Shelley, że uratowałaś 

mnie przed samą sobą - powiedziała, skręcając na par­

king przed przedszkolem. 

Ale jakoś nie odczuwała wobec niej wdzięczności. 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

Nazajutrz rano Rand wszedł do łazienki. Nie było 

mu łatwo spojrzeć sobie w oczy. Miał wrażenie, jakby 

symulował chorobę. Ogarnęły go wyrzuty sumienia. 

Ból w plecach minął już bez śladu. Rand nie musiał 

spotykać się z Lucy w domu; śmiało mógł pofatygo­

wać się do kancelarii. Ale czy zadzwonił do Lucy? 

Czy powiedział jej, że już nic mu nie dolega? Że przy­

śle po nią kierowcę i o ósmej zobaczą się w pracy? 

Nie. 

Dlatego, że w domu panuje bardziej kameralny na­

strój niż w biurze. Lubił pracować z Lucy w biurze, 

ale do biura w każdej chwili ktoś mógł przyjść, a w do­

mu miał ją tylko dla siebie. Nikt im nie zakłócał spo­

koju. Nie chciał z tego jeszcze rezygnować. Warto było 

spaść z drabiny i zaciskać zęby z bólu, żeby przez parę 

dni cieszyć się towarzystwem Lucy we własnych czte­

rech ścianach. 

Skrzywił usta w grymasie niechęci. Żałosny jesteś, 

pomyślał, rozprowadzając po twarzy krem do golenia. 

Po raz pierwszy zdarzyło mu się udawać chorego po 

to, aby ściągnąć do mieszkania kobietę. 

Ale Lucy nie była zwyczajną kobietą. Zwyczajna 

kobieta chętnie sama przyszłaby na górę, nie czekając 

background image

150

 VICTORIA PADE 

na zaproszenie. Tak jak wczoraj Shelley. Nie chciała 

przyjąć „nie" do wiadomości. Musiał być wobec niej 

niegrzeczny, by zrozumiała, iż nie życzy sobie jej to­

warzystwa. 

Tak, zależało mu na Lucy. Wyłącznie na niej. Inne 

kobiety, choćby najpiękniejsze, w najmniejszym stop­

niu go nie pociągały. Tak jak jej wczoraj powiedział: 

stracił zainteresowanie płcią piękną. Trochę go to prze­

rażało. Bo, rany boskie, do czego to doszło, że udaje 

kalekę, aby tylko zwabić Lucy do siebie do domu?! 

Dlaczego? Dlaczego to robi? 

Owszem, jest atrakcyjną kobietą. Zwłaszcza z roz­

puszczonymi włosami. Podobały mu się te ciemnorude 

loki opadające na ramiona. Ma też wspaniałą brzosk­

winiową cerę, gładką skórę, wielkie niebieskie oczy, 

długie nogi, krągłe piersi. Ale znał dziesiątki równie 

pięknych kobiet i jakoś żadna z nich nie potrafiła roz­

palić w nim ognia. 

Lucy nie tylko odznaczała się wielką urodą, ale tak­

że inteligencją. Oraz poczuciem humoru. I jeszcze ser­

decznością, wielkim sercem, umiejętnością zrozumie­

nia drugiego człowieka i wczucia się w jego sytuację. 

Lecz kobiet obdarzonych tymi cechami znał co naj­

mniej kilka. 

One jednak... one po prostu nie były nią. Tylko 

Lucy sprawiała, że serce biło mu szybciej, że miał 

ochotę się śmiać z byle głupstwa, że czuł mrowie, kie­

dy go dotykała, nawet gdy to był najbardziej niewinny 

dotyk pod słońcem. Tylko przy niej największe pro­

blemy okazywały się mniej skomplikowane, powietrze 

background image

ROMANS Z SZEFEM 

151 

wydawało się bardziej rześkie, jedzenie smaczniejsze, 

muzyka piękniejsza, życie bardziej kolorowe i intere­

sujące. 

- Zadurzyłeś się, kolego - mruknął pod nosem, po 

czym uniósł głowę, żeby móc ogolić podbródek. 

Rzeczywiście się zadurzył. Ale w niewłaściwej ko­

biecie. Musiał teraz wszystko przemyśleć, zastanowić 

się, co dalej robić z tym fantem. 

Pracuje u niego tymczasowo, więc nawet nie chodzi 

mu o zasadę, której zawsze starał się przestrzegać, aby 

nigdy nie mieszać życia zawodowego z prywatnym. 

Chodzi mu raczej o coś innego: o to, że samotnie wy­

chowuje syna. 

I w tym tkwi szkopuł! To, że piękna, mądra, wspa­

niałomyślna Lucy jest matką, stanowi wystarczający 

powód, dlaczego nie powinien dopuścić, aby powstała 

między nimi jakakolwiek bliższa zażyłość. 

Uwielbiał jej syna. Absolutnie nie miał nic prze­

ciwko niemu. Maks był świetnym dzieciakiem. Ser­

decznym, zabawnym, bystrym. Ale... no właśnie, był 

dzieckiem. A dziecko potrzebuje matki. Dziecko po­

winno zajmować najważniejsze miejsce nie tylko w jej 

życiu, ale również w życiu mężczyzny, którego ona 

pokocha. Dziecko nie może widywać ojca w przelocie, 

przez kilka minut dziennie, bo on pracuje czternaście 

godzin na dobę, wieczorami jada z klientami kolację, 

wyjeżdża w podróże służbowe, a czasem całą noc ślę­

czy w biurze, przygotowując materiały procesowe. 

Dziecko nie może być traktowane jak przeszkoda, któ­

rą się omija, jak piesek, który pałęta się pod nogami, 

background image

152

 VICTORIA PADE 

jak coś, co jest na marginesie wypełnionego pracą oraz 

obowiązkami życia. 

A dla Randa nie ulegało wątpliwości, że tak by się 

stało, gdyby związał się z Lucy. 

Nie byłoby to fair wobec Maksa. 

- Więc zadzwoń do Franka - powiedział do swo­

jego odbicia w lustrze. - Poproś go, żeby przyjechał 

po ciebie, potem odebrał Lucy i zawiózł was do biura. 

Pamiętaj o Maksie, o tym, że są granice, których nie 

wolno ci przekroczyć. 

Ale kiedy opłukał twarz, nie poszedł do telefonu 

i nie zadzwonił do Franka. Nie potrafił się do tego 

zmusić. Tak jak wczoraj po skończonej pracy nie po­

trafił puścić Lucy do domu. Żadnej innej sekretarki, 

która tyle czasu spędzałaby w biurze, nie zatrzymy­

wałby dłużej, niż to by było konieczne. 

A z Lucy... robił wszystko, żeby poświęciła mu je­

szcze godzinę. Wymyślił spacer po parku, żeby chwilę 

dłużej cieszyć się jej obecnością. Żeby móc ją ponow­

nie pocałować. 

Żeby pocałować mamę Maksa... 
Ale kiedy przywierał ustami do jej ust, nie pamiętał, 

że Lucy jest czyjąś mamą. Po prostu była kobietą. Cu­

downą kobietą, która pachniała jak lekki wiosenny wie­

trzyk, wyglądała jak anioł, a na wargach miała smak 

raju. 

- Już jestem! 
Jej głos stanowił jakby przedłużenie jego myśli 

i marzeń. Chwilę trwało, zanim uświadomił sobie, że 

tó nie Lucy z jego rojeń woła, że już jest, tylko pra-

background image

ROMANS Z SZEFEM 153 

wdziwa Lucy z krwi i kości, która otworzywszy klu­

czem drzwi, weszła do mieszkania i zawiadamiała go 

o swojej obecności. 

- Zaraz wyjdę! - zawołał, domykając drzwi. 

Wciągnął na siebie koszulę w kratkę, którą zwykle 

nosił na rodzinnej farmie w Kalifornii, oraz dżinsy, 

które też zazwyczaj trzymał na tę okazję. 

To, że Lucy przyjechała do niego do domu, jeszcze 

niczego nie przesądza. Przecież mógł wyjść z łazienki 

i oznajmić, że jednak przenoszą się z pracą do kance­

larii. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby włożył garnitur, 

po czym powiedział Lucy, by wróciła się przebrać -

jeśli, oczywiście, zachodzi taka potrzeba - i że on 

z Frankiem przyjadą po nią za pół godziny. W biurze, 

gdzie siłą rzeczy panuje bardziej urzędowa atmosfera, 

łatwiej mu będzie skupić się na pracy i obowiązkach. 

Ale czy przebrał się? Czy powiedział, że pojadą do 

biura? Nie. Pozostał w koszuli w kratkę i dżinsach. 

Tak ubrany ruszył na poszukiwanie Lucy. 

Znalazł ją w kuchni. Przystanął w progu, ciesząc 

się jej widokiem. Też miała na sobie dżinsy, ale inne 

niż on, obcisłe, podkreślające kształt pośladków, oraz 

krótki sweterek. Włosy, przytrzymywane opaską, aby 

nie wpadały do oczu - zwisały jej swobodnie, okry­

wając ramiona i plecy. 

Miał ochotę odgarnąć je, przywrzeć ustami do jej 

szyi... 

Nie, nie potrafi odmówić sobie jeszcze jednego dnia 

w zaciszu domowym. 

- Jak plecy? - spytała, spostrzegłszy go w drzwiach. 

background image

154

 VICTORIA PADE 

- Lepiej. Znacznie lepiej. Już prawie nic mi nie 

dolega - przyznał, bo nie chciał jej okłamywać. - Ma­

my dziś mnóstwo pracy. Bierzmy się do roboty - dodał 

bardziej opryskliwym tonem, niż zamierzał. 

Podświadomie chciał w ten sposób zagłuszyć nie­

przyzwoite myśli, jakie chodziły mu po głowie. 

Wyprostowała ramiona, uniosła lekko brodę. Ob­

serwując ją, zdał sobie sprawę, że poczuła się urażona 

jego obcesowością. 

- Oczywiście - oznajmiła chłodno. 

Po czym opuściła kuchnię i skierowała się prosto 

do gabinetu. 

Ładny początek dnia, pomyślał Rand. Miał ochotę 

sam sobie rozkwasić nos. 

Ale jakie miał wyjście? Nie mógł pozwolić, aby 

wytworzyła się bardziej serdeczna, przyjacielska atmo­

sfera. Było to zbyt ryzykowne. Szef i sekretarka. Właś­

nie takie łączyły ich relacje. Powinien o tym pamiętać. 

A także o tym, że bez względu na to, gdzie pracują, 

w domu czy w biurze, Lucy Lowry jest matką Maksa, 

a on z matkami się nie zadaje. 

Zdaniem Lucy, istniało tylko jedno wytłumaczenie, 

dlaczego Rand stał się tak zimny, aroganckimi nieprzy­

jemny: cały wczorajszy wieczór, może nawet i noc, 

spędził ze zjawiskowo piękną Shelley, to zaś sprawiło, 

że postanowił trzymać się na odległość od swojej tym­

czasowej sekretarki i puścić w niepamięć ich poca­

łunki. 

W porządku. Bardzo jej to odpowiada. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 155 

Wiedziała, że nie powinna się z nim wczoraj cało­

wać, a jednak się całowała. 

Wiedziała, że nie powinna rozmyślać o tym poca­

łunku, odtwarzać go w wyobraźni, przeżywać na no­

wo, bo im dłużej o nim myślała, tym większe ogarniało 

ją pożądanie. Nie powinna, a jednak rozmyślała. 

Wiedziała, że nie powinna była spędzać dziś rano 

tyle czasu przed lustrem, wkładać najciaśniejszych 

dżinsów i krótkiego sweterka, który odsłaniał talię. Nie 

powinna była zostawiać włosów rozpuszczonych tylko 

po to, by przypodobać się Randowi, próbować odciąg­

nąć go od Shelley i zwabić do siebie. Nie powinna, 

a jednak ubrała się ponętnie i uczesała tak, jak on lubi. 

Wiedziała również, że nie powinna strzelać oczami 

do Randa czy jakiegokolwiek innego mężczyzny, do­

póki nie odchowa syna, zwłaszcza że sama to sobie 

obiecała. Nie powinna, a jednak strzelała. 

Ale dobrze. Skoro Rand postanowił odnosić się do 

niej w sposób chłodny i urzędowy, nie pozostanie mu 

dłużna. Będzie poważna, rzeczowa, skoncentrowana na 

pracy. Może dzięki temu przestanie robić rzeczy, któ­

rych nie powinna, a które mimo to robiła. 

Tak minął irn dzień. Atmosfera była zimna, oni zaś 

zachowywali się poprawnie, to znaczy Rand ani razu 

nie wyszedł z roli szefa, a Lucy ani na chwilę nie za­

pomniała, że jest sekretarką. Ściśle trzymali się wy­

znaczonych ról. 

Za piętnaście piąta, kiedy Rand ogłosił, że skoń­

czyli, Lucy wyłączyła komputer. Bez przerwy spoglą­

dała na zegar. Zamierzała wyjść punktualnie o piątej; 

background image

156

 VICTORIA PADE 

żaden spacer po parku absolutnie nie wchodzi w grę. 

Cieszyła się na myśl o weekendzie, o dwóch pełnych 

dniach bez Randa. Miała nadzieję, że zdoła w tym cza­

sie uporządkować myśli i emocje. Zresztą nie musi 

czekać do soboty; może zacząć terapię już dziś, z wy­

biciem piątej. 

Jej rozmyślania przerwał portier, który zadzwonił 

z dołu z informacją, że przybył jakiś posłaniec. 

Lucy poprosiła, by wpuścił go na górę. Zważywszy 

na to, że było późne piątkowe popołudnie, sądziła, że 

cokolwiek ów człowiek dostarcza, nie może dotyczyć 

spraw służbowych. 

Pomyliła się. 

Rand pokwitował odbiór przesyłki. Po chwili, prze­

czytawszy list, cisnął go z wściekłością na biurko. 

- Cholera jasna! Co za sukin... 

- O co chodzi? - spytała Lucy, zanim dokończył 

przekleństwo. 

- Sprawa Turnenbillów. 
- Na nic takiego nie trafiłam w tym tygodniu. 

- Miałaś szczęście. Psiakrew, poświęciłem jej wię­

cej czasu i wysiłku niż jakiejkolwiek innej sprawie. 

- Wykonujesz ją pro publico bono? 

- Dlaczego się tak dziwisz? 

Nie dziwiła się, po prostu wolała, żeby tego nie 

robił. To, iż czasem przyjmował sprawy, za które nie 

brał honorarium, czyniło go jeszcze bardziej atrakcyj­

nym w jej oczach. 

- Co to za sprawa? - spytała. 
- Liz Turnenbill, lat trzydzieści osiem, wdowa 

background image

ROMANS Z SZEFEM 157 

z trójką małych dzieci. Cierpi na artretyzm, jest nie­

zdolna do pracy. Była żoną Toma Tumenbilla, którego 

rodzina zbiła fortunę na ropie. Pół roku temu Tom zgi­

nął w wypadku samochodowym. Od lat Tom i Liz 

utrzymywali się z dywidend z funduszu powiernicze­

go, który ustanowili dla swojego syna starzy Turnen-

billowie i którego nie unieważnili, kiedy Tom wstąpił 

w związek małżeński. 

- Domyślam się, że nie przepadali za synową? 
- Zgadłaś. Nie była bogatą, dobrze wychowaną pa­

nienką z dobrego domu, jaką wymarzyli sobie dla sy­

na. Powiedzieli mu, że nigdy jej nie zaakceptują i do­

trzymali słowa. Ani razu nie widzieli własnych wnu­

ków. 

- Niesamowite. 
- To jeszcze nie wszystko. Tom zostawił testament. 

Wpływy z funduszu powierniczego oraz to, co w przy­

szłości miał odziedziczyć, zapisał w spadku Liz i dzie­

ciom. Po jego śmierci rodzice anulowali ustanowiony 

dla syna fundusz powierniczy. Liz z dziećmi została 

bez grosza. 

- No i oczywiście sporządzili nowe testamenty, 

wykluczając z nich Toma, a tym samym jego żonę 

i dzieci. 

- Właśnie. 

- A ponieważ ona jest niezdolna do pracy z po­

wodu artretyzmu... 

- Żyje z dziećmi w skrajnej nędzy. Do niedawna 

mieszkała w domu, który kiedyś należał do babki To­

ma, ale Turnenbillowie kazali ją stamtąd usunąć. To... 

background image

158

 VICTORIA PADE 

- skinął głową na przesyłkę, którą przed chwilą do­

starczono - jest odpowiedź na moje ostatnie pismo. 

Oczywiście wolno im zmienić testament, tak by Liz 

z dziećmi niczego po nich nie odziedziczyła; temu aku­

rat nie mogę przeszkodzić. Walczę jednak o to, aby 

sąd nie pozwolił im na unieważnienie funduszu po­

wierniczego. Pieniądze z funduszu starczyłyby Liz na 

jedzenie, czynsz, a w przyszłości na edukację dzieci. 

- Gra wydaje się warta świeczki. 
- Problem w tym, że muszę przejrzeć tony mate­

riałów, aby przygotować się do rozprawy, która została 

wyznaczona, podejrzewam, że nieprzypadkowo, na po­

niedziałek rano, w przeciwnym razie przegram sprawę. 

A jeśli przegram, Liz z dzieciakami nigdy nie dostanie 

tego, co jej się należy. 

- Więc chciałbyś, żebym została dziś dłużej w pra­

cy i ci pomogła? 

Rand uśmiechnął się - po raz pierwszy w ciągu dzi­

siejszego dnia. 

- Nie planowałem tego. Ale jeżeli się zgodzisz, je­

żeli przekopiemy się przez stosy ksiąg; i różnych akt, 

w trakcie weekendu zdążę się przygotować do roz­

prawy. 

Rand podniósł rękę, jakby chciał powstrzymać jej 

sprzeciw, a przecież jeszcze nic nie powiedziała, nawet 

nie otworzyła ust. 

- Wiem. Chodzi ci o Maksa. Może więc zadzwo­

nimy do Sadie, poprosimy ją, żeby odebrała małego 

z przedszkola i przyjechała z nim tutaj? Zamówimy 

ulubioną potrawę Maksa, bez względu na to, co by 

background image

ROMANS Z SZEFEM 159 

nią było, i zjemy w czwórkę kolację. Pobawisz się 

z synem, potem Sadie zabierze go do domu i położy 

spać, a my dokończymy pracę. 

- Na normalne godziny urzędowania człowiek nie 

ma co tu liczyć, prawda? Nic dziwnego, że moja ciotka 

nie chciała wrócić do pracy, nawet tymczasowo. 

Rand wzruszył ramionami. 

- Co ja na to poradzę? Na tym polega metoda dzia­

łania Turnenbillow czy raczej ich prawników: próbują 

złapać mnie z ręką w nocniku. Ale nie uda im się ta 

sztuczka. Nie pozwolę im wygrać. Liz i dzieci mają 

prawo do pieniędzy po Tomie. 

To ostatecznie przekonało Lucy. Wiedziała, że ko­

lejny wieczór spędzony w towarzystwie Randa byłby 

dla niej bardzo niewskazany, z drugiej strony wiedzia­

ła, że mu nie odmówi. 

- Myślisz, że to dobry pomysł? - spytała. - To 

znaczy zaproszenie tu Maksa? On jest jak słoń w skła­

dzie porcelany, może coś stłuc, poplamić... 

- I co z tego? Dziecko to dziecko, ma swoje prawa. 

Popatrzyła na niego z powątpiewaniem, jakby nie 

dowierzała temu, co mówi, ale w końcu skinęła głową. 

- No dobrze, jednakże sam musisz zadzwonić do 

Sadie. Ja nie mam odwagi znów ją prosić o przysługę. 

- W porządku. Ona mnie kocha - oznajmił tonem 

człowieka, który świadom jest swego uroku i jego mo­

cy oddziaływania. -A ty w tym czasie poszperaj w... 

Nie, sprawdź w Internecie. Jeżeli nie uda nam się 

znaleźć nic przydatnego, po wyjściu Sadie i Maksa po­

jedziemy do biura. Interesują nas orzeczenia sądu do-

background image

160

 VICTORIA PADE 

tyczące spadków i funduszy powierniczych, najlepiej 

wydane po sześćdziesiątym drugim roku. Musimy 

znaleźć jakiś precedens. 

- Tak jest, szefie. - Zasalutowała jak żołnierz na 

służbie i ponownie uruchomiła komputer. 

Miała nadzieję, że wieczorem i w nocy ich wza­

jemne relacje pozostaną takie same jak za dnia: chłodne 

i oficjalne. 

- Jesteś pewna, że nie mogę się na tym pohuśtać? 

- spytał Maks, wskazując na dużą rzeźbę w przedpo­

koju, która kołysała się niczym wahadło. 

- Absolutnie pewna. Nie możesz i już - odpowie­

działa Lucy, chyba po raz setny od przyjścia syna. 

Zagoniła chłopca z powrotem do salonu, w którym 

Sadie z Randem siedzieli przy stole, pijąc kawę. 

Nagle chłopiec wbił oczy w wiszący na ścianie ob­

raz abstrakcyjny. 

- Kiedy ja tak maluję w przedszkolu, panna Va-

nessa daje mi czystą kartkę i mówi, żebym zaczął od 

nowa. Bo rysunek musi coś przedstawiać, nie może 

być bohomazem. 

- Następnym razem, jak ci tak powie, poproś ją, 

żeby nie tłumiła twojej weny twórczej - poradził mu 

Rand. 

- Ona mnie nie bije - zaprotestował chłopiec, który 

albo źle coś usłyszał, albo nie znał słowa „tłumić" i zin­

terpretował je po swojemu. 

Rand z Sadie wybuchnęli śmiechem. 

- Tłumić i tłuc to nie to samo, niedźwiadku - wy-

background image

ROMANS Z SZEFEM 161 

jaśniła Lucy. - Tłumić to znaczy hamować, powstrzy­

mywać. 

Maks przeszedł do następnego dzieła sztuki - do 

stojącej w rogu rzeźby, niby abstrakcyjnej, a jednak 

przywodzącej na myśl nagi kobiecy tors. 

- Dlaczego ta pani nie ma ubrania? 

Najwyraźniej rzeźba była mniej abstrakcyjna, niż 

im się wydawało. 

- Chcesz zobaczyć rybki, Maks? - Rand usiłował 

zająć uwagę chłopca czymś innym. - A przy okazji... 

znalazłem coś, co może ci się spodobać. Chodźmy do 

sypialni. Ty sobie obejrzysz akwarium, a ja wydobędę 

z szafy niespodziankę, którą mam dla ciebie. 

Nie trzeba było chłopca prosić dwa razy. 
- A gdzie jest sypialnia? 
Wybiegł z salonu; po drodze lekko trącił zawieszo­

ną w przedpokoju rzeźbę, żeby wprawić ją w ruch. 

- Boże, jestem kłębkiem nerwów, kiedy patrzę, jak 

on gania po takim mieszkaniu - powiedziała Lucy, gdy 

Maks z Randem byli poza zasięgiem słuchu. - Boję 

się, że zaraz coś stłucze. 

- Rand nie sprawia wrażenia zaniepokojonego, 

więc ty tyrn bardziej się nie przejmuj - odparła Sadie, 

po czym zerknęła na drzwi, za którymi znikli panowie. 

- Świetnie dogaduje się z Maksem. 

- Wiem. 

- Chyba go autentycznie lubi. 
- Całe szczęście, bo Maks za nim przepada. 

- Mamusia Maksa też, prawda? 
- Bez przesady. To miły, porządny facet, ale na-

background image

162 

VICTORIA PADE 

prawdę nic nas nie łączy. Zostaję dłużej, żeby mu po­

móc, bo sprawa, którą się zajmuje, jest tego warta. Cho­

dzi o Turnenbillów. 

Sadie pokiwała głową. 

- Zgodził się reprezentować wdowę wkrótce przed 

moim odejściem z firmy. Za darmo - dodała, jakby 

Lucy nie miała o tym pojęcia. - Często to robi, bez­

interesownie poświęca swój czas, dzieli się swoim do­

świadczeniem i wiedzą. Wierz mi, złotko, można trafić 

dużo gorzej. 

- Wierzę, ale ty też mi uwierz, że łączą nas wy­

łącznie stosunki służbowe. Zbyt się od siebie różnimy, 

aby nasza znajomość mogła przerodzić się w cokol­

wiek innego. 

Sadie posłała jej długie, sondujące spojrzenie, po 

czym bez słowa zebrała filiżanki i przeszła do ku­

chni. 

- Mamusiu, zobacz! - Maks, podekscytowany, 

wrócił biegiem do salonu. - Żołnierze! Będą mogli 

walczyć z dinozaurami! 

Lucy zajrzała do pudełka, które syn podtykał jej 

pod nos. Było w nim pełno plastikowych żołnierzyków 

i czołgów. 

- Rand powiedział, że należały do niego, kiedy był 

mały, ale już się nimi nie bawi, więc może mi je dać. 

Jeżeli ty się zgodzisz. Zgodzisz się, mamusiu? 

Lucy popatrzyła na Randa, który pojawił się w sa­

lonie chwilę po chłopcu. 

- Nie chcesz ich zatrzymać dla własnego syna, któ­

rego kiedyś pewnie się doczekasz? 

background image

ROMANS Z SZEFEM 163 

- Doczekam się albo i nie - odparł takim tonem, 

jakby posiadanie potomstwa w ogóle go nie intereso­

wało. 

Po rozmowie z Sadie na temat stosunku Randa do 

Maksa, jego słowa nabrały dodatkowego znaczenia. 

Lucy miała niemal wrażenie, jakby Rand dawał jej do 

zrozumienia, że chociaż lubi Maksa, to jednak ojco­

stwo nie stanowi dla niego pokusy. Pamiętaj o tym, 

przykazała sobie w myślach. 

Do salonu wróciła Sadie, niosąc swój płaszcz i dzie­

cięcą kurtkę. 

- No, w drogę, niedźwiedziu. Mamusia i Rand 

muszą się wziąć do pracy. 

- Jeszcze nie! - sprzeciwił się chłopiec. 
- Już powinieneś być w łóżku - zauważyła Lucy. 

- Wiesz co? Połóż się grzecznie spać, a jutro spędzimy 

razem cały dzień. 

- Z Randem? 
- Nie, nie z Randem. We dwoje, tylko ty i ja — 

rzekła, pomagając synowi się ubrać. - Podziękowałeś 

za żołnierzy? 

- Dziękuję za żołnierzy - powtórzył za nią chło­

piec. 

- Dziękuję również za pyszną kolację - podpowie­

działa mu Lucy. 

- Dziękuję również za pyszną kolację. Podobały mi 

się twoje rybki, Rand, ale wciąż uważam, że ta naga 

pani powinna mieć coś na sobie. - Jego wesoły chichot 

świadczył o tym, że dorosłym nie udała się sztuczka 

ze zmianą tematu. 

background image

164 

VICTORIA PADE 

- A ja dziękuję, że mnie odwiedziłeś - powiedział 

ze śmiechem Rand. 

Przeszli w czwórkę do przedpokoju. Lucy pocało­

wała syna na dobranoc. Wkrótce znów zostali tylko 

we dwoje. 

- Jak myślisz? - spytał Rand, ledwo się drzwi 

zamknęły za Sadie i Maksem. - Znajdziemy informa­

cje w komputerze czy powinniśmy pojechać do biura? 

Lucy zrobiło się przykro. Ani słowa nie powiedział 

na temat kolacji; natychmiast po wyjściu gości prze­

stawił się z powrotem na tryb służbowy. Ale może to 

i lepiej, pomyślała, niczego po sobie nie okazując. 

- Muszę sprawdzić kilka rzeczy w tym programie 

dla prawników - odparła. - Zobaczymy, czego zdołam 

się dowiedzieć. Na razie wygląda to dość obiecująco. 

Może wcale nie trzeba będzie się stąd ruszać. 

- Doskonale! - ucieszył się. 

I faktycznie, riie musieli jechać do biura, tyle że 

zebranie wszystkich potrzebnych materiałów zajęło 

Lucy czas niemal do północy. Potem chwilę trwało, 

zanim zdołała przekonać Randa, aby zaakceptował jej 

punkt widzenia. 

- Zastanów się. Jeżeli przedstawisz to w ten spo­

sób, argumentacja będzie bardziej przekonująca -

rzekła, podając mu swoją interpretację decyzji wydanej 

przez Sąd Najwyższy w 1971 roku. 

Kiedy skończyła, Rand zerwał się z krzesła, na któ­

rym siedział, i w dwóch susach znalazł się przy jej 

biurku. Na własne oczy chciał zobaczyć tekst, na który 

się powoływała. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 

165 

- O rany, ból w plecach chyba całkiem ci minął! 

- zawołała, zaskoczona szybkością jego ruchów. 

- Tak, minął. - Uśmiechnął się lekko speszony, 

jakby został przyłapany na kłamstwie. 

Ale nie wyjaśnił, dlaczego nic wcześniej na ten te­

mat nie powiedział. W milczeniu pochylił się nad ra­

mieniem Lucy i zaczął czytać decyzję sądu. 

- Wiesz, że chyba masz rację - przyznał po na­

myśle. 

W tym momencie jednak Lucy była bardziej sku­

piona na zapachu jego wody kolonskiej niż na jakichś 

precedensach sądowych. Chcąc nie chcąc, wróciła my­

ślami do rzeczywistości. 

- Prawdę mówiąc, świetnie to wymyśliłaś - kon­

tynuował Rand. - Jeżeli zastosuję twoją argumentację, 

przypuszczalnie Liz otrzyma należne jej pieniądze. No 

dobra, wydrukuj tekst. Myślę, że trzeba to uczcić. 

- Uczcić? Czyli co? Zakończyć na dziś pracę? -

spytała z nadzieją w głosie. 

- Nie, uczcić to uczcić. Otworzyć butelkę wina. 
Była to nęcąca propozycja. Ale ich wczorajsze roz­

stanie - kiedy odjechała do domu, zostawiając Randa 

z piękną Shelley - oraz jego dzisiejsze zachowanie -

pełne chłodu i rezefwy - pozwoliły Lucy powstrzy­

mać entuzjazm. 

- Nie wolno mieszać alkoholu ze środkami prze­

ciwbólowymi i lekami zwiotczającymi mięśnie. To po 

pierwsze. A po drugie, zamierzam wrócić do domu sa­

mochodem. 

- No to otworzę butelkę soku grejpfrutowego. Za-

background image

166 

VICTORIA PADE 

służyliśmy na nagrodę. A raczej ty zasłużyłaś. -

Wyraźnie nie chciał przyjąć odmowy do wiadomości. 

Wyszedł do kuchni. W tym czasie Lucy wydruko­

wała postanowienie sądu i po raz kolejny wyłączyła 

komputer. 

Wróciwszy, zapraszającym gestem wskazał kanapę, 

na której spędził cały wczorajszy dzień. Kiedy Lucy 

zajęła miejsce, podał jej sok. Po chwili usiadł obok. 

- Za twoją dzisiejszą ciężką pracę - powiedział, 

stukając się z nią szklanką. - Dziękuję. 

- I za twoją. Obyś się zdążył przygotować do po­

niedziałkowej rozprawy. 

- Zdążę. Wszystko dzięki tobie. 

Wypili po łyku. 
- Czy ktoś ci kiedyś mówił, że masz zadatki na 

znakomitego prawnika? - spytał Rand. 

- Owszem, kilka osób - odparła. 

Wyraz jego twarzy jednoznacznie świadczył o tym, 

że nie spodziewał się takiej odpowiedzi. 

- Studiowałam prawo - wyjaśniła. - Przez rok. 

Odkąd skończyłam trzynaście lat, marzyłam o tym, że­

by zostać prawnikiem. 

- Dlaczego zrezygnowałaś? 
Przedtem, kiedy spytał o ojca Maksa, wykręciła się 

od odpowiedzi, tym razem postanowiła zdradzić Ran­

dowi prawdę. Może dlatego, że było późno i była po­

twornie zmęczona. A może dlatego, że przez ostatni 

tydzień poznała go lepiej. 

- Zaszłam w ciążę - odparła. - Z jednym z moich 

profesorów. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 167 

- Z ojcem Maksa? 

- Zgadza się. Był sporo ode mnie starszy, bardzo 

przystojny, bardzo mądry. I właśnie ten wybitny praw­

nik wielokrotnie mi powtarzał, że jestem nie tylko 

piękna, ale równie inteligentna jak on, że pobudzam 

nie tylko jego ciało, ale i umysł... 

- Pewnie nawet mówił prawdę - rzekł Rand, sły­

sząc jej lekceważący ton. 

- Może. Nie wiem. W każdym razie ja w to uwie­

rzyłam. 

- Byłaś młoda. 

- Młoda, wrażliwa, łatwowierna i głupia. 
- No i zaszłaś w ciążę. 
- Tak, zaszłam w ciążę. Byłam tak naiwna i tak 

głupia, że myślałam, iż wszystko się dobrze ułoży. Że 

kiedy powiem Marshallowi o dziecku, on się oświad­

czy i będziemy żyli długo i szczęśliwie. Pani mecenas, 

czyli ja, pan profesor, czyli on, i owoc naszej miłości, 

czyli Maks. 

- A profesor miał inne wyobrażenie o szczęściu? 

- Całkowicie inne. Był przerażony moją ciążą 

i zdumiony niepomiernie, że mogłam żywić jakąkol­

wiek nadzieję o wspólnym życiu. Oznajmił wprost, że 

żona i dzieci stanowią kulę u nogi, nie pozwalają się 

rozwijać, osiągać sukcesów. On zaś jest naukowcem, 

a nie materiałem na męża czy ojca. W jego życiu nie 

ma miejsca na coś tak niszczącego potencjał twórczy 

jak rodzina. Zażądał usunięcia ciąży - dokończyła 

cicho. 

- A ty odmówiłaś. 

background image

168 VICTORIA PADE 

- Tak. Wtedy z człowieka, którego szanowałam 

i kochałam, przemienił się w zimnego, bezdusznego 

drania. Powiedział, że nie chce mieć nic wspólnego 

z moim bękartem... właśnie tego słowa użył. Bękart. 

Że wyprze się ojcostwa, a jeśli ja sądownie będę do­

chodzić swoich praw, to i tak nic nie wskóram. Nie 

zamierza łożyć na dziecko; prędzej ucieknie za granicę, 

byleby tylko nie płacić mi alimentów. Jakby tego było 

mało, zaczął rozpowiadać innym wykładowcom, że za­

stawiłam na niego sidła; uwiodłam go, żeby dostać 

lepsze stopnie, których inaczej nigdy bym nie dostała. 

Sprawił, że cofnięto mi stypendium naukowe. Nie mia­

łam pieniędzy nie tylko na mieszkanie i jedzenie, ale 

głównie na opłacenie studiów. Z kolei doszły mi wy­

datki związane z dzieckiem, badania, wizyty u le­

karzy... 

- Innymi słowy, zrezygnowałaś ze swoich marzeń. 

- Straciłam złudzenia, ale za to zyskałam wspania­

łego syna. 

- Zwróciłaś się do sądu o ustalenie ojcostwa 

i przyznanie alimentów? 

Odstawiła na stół szklankę z niedopitym sokiem. 

- Nie. Po tym, jak się Marshall zachował, nie chcia­

łam mieć z nim więcej do czynienia. Dość się przez 

niego wycierpiałam. 

- A jak Maks pyta o ojca, co mu mówisz? 

- Że tatuś prowadził zupełnie inny tryb życia niż 

my prowadzimy i dlatego musieliśmy się rozstać. Na 

razie to mu wystarcza, ale wiem, że później będzie 

chciał znać więcej szczegółów. Czasem zastanawia się, 

background image

ROMANS Z SZEFEM 169 

dlaczego tatuś dokonał takiego, a nie innego wyboru, 

dlaczego wolał pracę od syna, ale na ogół nie myśli 

o tych sprawach. Jest szczęśliwym dzieckiem, nie 

przysparzającym większych kłopotów. 

- A ty jesteś bardzo troskliwą mamą, która zawsze 

stawia syna na pierwszym miejscu. 

- Oczywiście. - Roześmiała się. - Muszę chronić 

Maksa, pilnować, aby nie stało mu się nic złego. 

Rand postawił swoją szklankę koło jej szklanki, po 

czym usiadł wygodniej, kładąc rękę na oparciu kanapy. 

Kanapa nie była duża. Lucy, która siedziała na jej 

drugim końcu, wiedziała, że dzieli ich niewielki dys­

tans. Teraz jednak miała wrażenie, że ten dystans je­

szcze bardziej się zmniejszył. 

- Wiesz... - Rand posłał jej szelmowski uśmiech 

- wczoraj mnie też przydałaby się twoja ochrona. 

- Moja ochrona? - spytała skonfundowana. 

- Tak. Zostawiłaś mnie na pastwę Shelley Whitson. 

To tak jak rzucić dziecko na pożarcie wilkom. 

- No jasne. Trzeba chronić mężczyzn przed kobie­

tami o urodzie modelek. 

- Może nie wszystkich mężczyzn i nie przed wszy­

stkimi kobietami, ale mnie przed Shelley na pewno. 

A ty co zrobiłaś? Opuściłaś mnie w potrzebie. Czło­

wieka osłabionego, z obolałym kręgosłupem. Mam 

szczęście, że przeżyłem. Że mnie wilki nie pożarły. 

Usiłował ją rozweselić, wprowadzić lżejszy nastrój, 

widział bowiem, że opowieść o profesorze wyraźnie 

ją przygnębiła. Udało mu się. 

Lucy uśmiechnęła się szeroko. Na myśl o tym, że 

background image

170 YICTORIAPADE 

widok Shelley nie ucieszył Randa, poczuła, jak prze­

pełnia ją radość. 

- A jak tego dokonałeś? - spytała żartobliwym to­

nem. - Czemu zawdzięczasz ocalenie? 

- Przytomności umysłu. Ale nie było łatwo. Chcia­

ła wprosić się do mnie na górę, a kiedy zacząłem się 

wykręcać, tłumacząc, że wypadł mi dysk i jestem obo­

lały, zaproponowała, że się mną zaopiekuje jak naj­

czulsza pielęgniarka. 

- Nie skusiła cię jej oferta? 

- Też coś! - oburzył się, jakby pomysł wydał mu 

się totalnie niedorzeczny. - Pragnąłem towarzystwa 

wyłącznie jednej osoby, a ta osoba wskoczyła do swo­

jego samochodu, zatrzasnęła drzwiczki i odjechała 

z piskiem opon, jakby uciekała przed groźnym ban­

dytą. 

- I dlatego byłeś na mnie zły - powiedziała Lucy, 

bardziej do siebie niż do niego. 

Pokiwała głową. Tał, to by tłumaczyło jego dzi­

siejszy nastrój. 

- Nie tyle byłem zły, co zirytowany. Ale nie potrafię 

długo się na ciebie gniewać czy irytować. - Patrzył 

jej prosto w oczy. Głos miał niski, ochrypły. - Nie po­

trafię też zachowywać się tak, jak powinienem. 

Nie wiedziała, o co mu chodzi, ale kiedy ujął w pal­

ce kosmyk jej włosów, przestała się nad tym zastana­

wiać. 

- Dzieje się ze mną coś, czego nie rozumiem -

przyznał. - Nigdy dotąd się tak nie czułem, Lucy. Wy­

wołujesz we mnie emocje, jakie doświadczam pó raz 

background image

ROMANS Z SZEFEM 171 

pierwszy w życiu. Jeszcze żadna inna kobieta tak mną 

nie zawładnęła. 

- Ale ja nic nie robię - powiedziała lekko zdysza­

nym głosem. - Po prostu siedzę i... 

- I to wystarczy. Wystarczy sama twoja obecność. 

Próbowała sobie przypomnieć, dlaczego chciała 

trzymać się od niego z daleka. Nie potrafiła. Miała 

mętlik w głowie. 

- Usiłuję z tym walczyć - ciągnął. - Ale nie 

umiem. Walkę przegrywam. 

Ona też walczyła i przegrywała. 

- Wiem, jak to jest - wyszeptała. - Mnie również 

się nie udaje. 

- Może więc powinniśmy przestać walczyć? 
- Boję się konsekwencji - przyznała. - Nie wiem, 

do czego może to doprowadzić. 

- Też nie wiem. Musielibyśmy mieć się na bacz­

ności. Nie skakać na głęboką wodę, tylko postępować 

ostrożnie. To jak praca w bibliotece; człowiek szpera, 

coś znajduje, potem dalej szuka. 

Odwzajemniła jego uśmiech. 
- Hm, jak praca w bibliotece? 

Wydało się jej to mało romantyczne. 

Parsknął śmiechem, po czym pochylił się i cmoknął 

ją lekko w policzek. 

- No dobrze, a ty jak byś to nazwała? 
- Igraniem z ogniem - odparła bez namysłu. 

- Ale igrając z ogniem, prędzej czy później czło­

wiek się parzy. A pracując w bibliotece, zdobywa wie­

dzę i pełniejsze zrozumienie. 

background image

172 VICTORIA PADE 

- Tego właśnie chcesz? Posiąść wiedzę i lepsze 

zrozumienie? 

Ponownie ją pocałował, tym razem w usta. 

- Owszem, chciałbym zrozumieć, co się dzieje. Czy 

to źle? 

Siedzieli koło siebie na miękkiej, skórzanej kanapie. 

Jedną rękę Rand trzymał na ramieniu Lucy, drugą ręką 

bawił się jej włosami, od czasu do czasu pochylał gło­

wę i przywierał ustami do jej ust. Czy to źle, powtó­

rzyła w myślach jego pytanie. Nie, wprost przeciwnie. 

Ale na głos powiedziała: 

- Sama nie wiem. 
- Więc się przekonajmy. 
- Ale czy to... - nie dokończyła. 
Ponownie zamknął jej usta pocałunkiem. Lecz tym 

razem nie był to niewinny całus - był to najprawdzi­

wszy pocałunek. 

Targały nią różne wątpliwości, wielu rzeczy nie była 

pewna, ale jedno wiedziała: że ten pocałunek się jej 

należy. Że go sobie wymodliła. Pragnęła czuć napór 

warg Randa, dotyk jego rąk, uścisk ramion. 

Zapomniała o bożym świecie i zatraciła się w ma­

rzeniach. Zamknąwszy oczy, odwzajemniała pocałunki 

i pieszczoty. O niczym nie myślała. O niczym prócz 

tego, co czuje. Rozbudził w niej pożądanie. 

Chciała być naga, wolna i nieskrępowana, chciała 

móc przytulić się do Randa całym ciałem, ocierać się 

o jego ciało, całować je, smakować... 

Musieli myśleć o tym samym, bo nie przerywając 

pocałunku, Rand przesunął rękę niżej i zacisnął na jej 

background image

ROMANS 2 SZEFEM 

173 

talii. Ciarki przebiegły Lucy po krzyżu. Odruchowo 
wygięła plecy w łuk i wciągnęła gwałtownie powie­
trze. 

Rand właściwie odczytywał wszystkie sygnały, ja­

kie wysyłało jej ciało. 

Jego ręka powoli wędrowała pod swetrem, wyżej, 

jeszcze wyżej, aż doszła do koronkowego stanika. Ale 

nawet cieniutka koronka wydawała się zbyt gruba. Po 

chwili ręka ominęła tę przeszkodę. Lucy nie zdołała 

powstrzymać jęku rozkoszy. 

Zaczęła odpinać guziki koszuli Randa, wyciągać po­

ły ze spodni. Miała wrażenie, że ubranie - zarówno 

jego, jak i jej - jest jak twarda żelazna zbroja, która 

okrywa ciało, broniąc do niego dostępu. Leżała na ka­

napie, ze swetrem i stanikiem pod szyją, a Rand pa­

trzył na to, co przed chwilą dotykał i co sobie jedynie 

wyobrażał. 

- Jakie śliczne - powiedział. 

I zrobił to, o czym marzyła: pochylił się i zacisnął 

usta na jej piersi. Przepełniona szczęściem, pomyślała 

sobie, jak dawno nie była z mężczyzną, a kiedy to po­

myślała, nagle stanął jej przed oczami ojciec Maksa. 

Przypomniała jej się tamta szalona miłość. To, jak jedna 

krótka chwila zapomnienia może odmienić czyjeś ży­

cie. To, że już raz kochała mężczyznę, który może nie 

zadawał się z pięknymi modelkami, ale zdecydowanie 

nie chciał wiązać się z kobietą ciężarną. Podobnie jak 

Rand... 

Opamiętaj się, zanim będzie za późno! - ostrzegł 

ją wewnętrzny głos. Ostrzegł raz, drugi i trzeci, aż wre-

background image

174

 VICTORIA PADE 

szcie przebił się przez warstwę emocji i pragnień. Wte­

dy go usłyszała. 

- Przestań! - zawołała cicho, jakby sama nie była 

pewna tego, czy słusznie robi. 

To jedno słowo wystarczyło. Rand podniósł głowę. 

- Lucy...? - spytał, spoglądając jej w oczy. 

- Mówiłeś, że powinniśmy postępować wolno 

i ostrożnie, nie skakać na głęboką wodę. A my... my 

skaczemy. - W jej głosie wyczuwało się napięcie. 

Rand pocałował ją w czubek nosa i usiadł. 
- Masz rację - przyznał z uśmiechem. - Przepra­

szam. 

Ona również usiadła i poprawiła ubranie. Starała się 

nie patrzeć na nagi tors Randa. 

- Zachowuję się przy tobie jak nastolatek, w któ­

rym buzują hormony. 

- Ja przy tobie też - rzekła. Usiłowała odzyskać 

równowagę emocjonalną, opanować wewnętrzne roze­

drganie. - Zrobiło się późno. Powinnam wracać do do­

mu. 

Przez dłuższą chwilę nic nie mówił. Pomyślała so­

bie, że pewnie też próbuje odzyskać samokontrolę. 

Wreszcie mu się udało. 

- Chciałbym cię przekonać, abyś zmieniła zdanie 

i została. Ale nie zrobię tego. Zachowam się jak przy­

stało na dżentelmena i odprowadzę cię do samochodu. 

- Nie! - zaprotestowała zbyt głośno, zbyt ner­

wowo. 

Bała się, że jeśli Rand zjedzie z nią na dół, pocałuje 

ją na pożegnanie. A wystarczy jeden lekki pocałunek, 

background image

ROMANS Z SZEFEM 175 

jedno małe muśnięcie, aby na nowo rozpalić ogień, 

który z takim trudem zdołała ugasić. 

- Lepiej sama pójdę. Stanowisz zbyt dużą pokusę 

- wyjaśniła. 

Wybuchnął niskim, gardłowym śmiechem. Coraz 

bardziej podobał się jej ten dźwięk. 

Tak, powinna czym prędzej wstać z kanapy, zwię­

kszyć dystans między sobą a Randem, bo inaczej... 

Wciąż stanowił zagrożenie. 
- A czy mogę cię przynajmniej odprowadzić do 

drzwi? - spytał, również wstając. 

- Nie. Zostań tutaj - poprosiła. - Znam drogę... 

Dobranoc, Rand. 

Ruszyła pośpiesznie do przedpokoju. Wolała nie ry­

zykować pożegnania ani na dole przy samochodzie, 

ani w mieszkaniu przy drzwiach. 

- Lucy? 

Stał w przejściu między gabinetem a korytarzem, 

wciąż bez koszuli, oparty o framugę, z rękami skrzy­

żowanymi na piersi. 

Lucy chwyciła płaszcz. 

- Błagam, tylko nic nie mów - rzekła. 

Zapinała guziki, czując, jak jej wola coraz bardziej 

słabnie. 

- Chciałem ci podziękować. 
- Nie ma za co. 
Zsunąwszy z wieszaka torebkę, wymknęła się 

z mieszkania. 

Dopiero w drodze do domu zaczęta się zastanawiać, 

za do Rand jej dziękował. 

background image

176

 VICTORIA PADE 

Za to, że została dłużej i pomogła mu znaleźć ma­

teriały do poniedziałkowej rozprawy? 

Za to, co robili na kanapie? Czy za to, że się opa­

miętała, zanim posunęli się za daleko? 

Była zbyt podniecona, zbyt przejęta, by zasnąć dzi­

siejszej nocy. Wiedziała, że jeżeli Rand też nie zdoła 

zmrużyć oka, raczej nie będzie z tego powodu szczę­

śliwy. 

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY 

Joe Colton siedział przy stole, jedząc śniadanie, kie­

dy doręczono mu list. Do Hacienda del Alegria prze­

syłki często przychodziły o różnych porach dnia i no­

cy, lecz ta wzbudziła jego niepokój. Nie znał nikogo 

w Kolorado; z nikim, kto tam mieszkał, nie prowadził 

żadnych interesów. 

Pierwsza myśl, jaka przyszła mu do głowy, to: Emi-

ly. List musi mieć coś wspólnego z Emily. 

Nic dziwnego. Odkąd córka zniknęła, cały czas 

o niej myślał. I ciągle miał nadzieję, że wkrótce otrzy­

ma od niej - lub o niej - jakąś wiadomość. 

- Co to? 

Rozrywał kopertę, kiedy do jadalni weszła Mere-

dith. 

- List - odparł. - Ze stemplem z Kolorado. Znamy 

kogoś w Kolorado? 

Zanim żona odpowiedziała, wyciągnął ze środka 

zwykłą białą kartkę papieru, na której widniało kilka 

zdań napisanych na komputerze. 

- Tu jest napisane, żeby się nie martwić o Emily. 

Że nic złego się jej nie stało - oznajmił wyraźnie ucie­

szony. 

- Od kogo to? Od niej? - spytała Meredith. 

background image

178

 VICTORIA PADE 

W jej głosie nie było słychać ulgi, jaka brzmiała 

w głosie jej męża. 

- Nie. Nie wiem. Może. Nie ma podpisu. Jest je­

dynie wiadomość, że Emily dobrze się czuje. Że nie 

została porwana. Że nic jej nie grozi i nie powinniśmy 

się o nią martwić. 

Meredith prychnęła pogardliwie. 

- To się nie trzyma kupy. 

Joe podniósł wzrok znad listu i popatrzył zdziwiony 

na żonę. 

- Dlaczego nie trzyma się kupy? - spytał. 
Ciekaw był, czy kiedykolwiek przywyknie do zmia­

ny, jaka nastąpiła w charakterze Meredith na skutek 

wypadku, do którego doszło przed tyloma laty. 

- Bo nie trzyma się i już. Ktoś musiał ją porwać. 

Po co miałaby wyjeżdżać w tajemnicy? I skąd by się 

wziął list z żądaniem okupu? 

- A po co ktoś przesyłałby nam wiadomość, że 

Emily jest cała i zdrowa, gdyby faktycznie ją porwa­

no? Nie, ten list musi być prawdziwy. 

- Nie zgadzam się - sprzeciwiła się Meredith. -

Moim zdaniem, ktoś nam robi głupi kawał. 

- Niech agenci z FBI to ocenią - rzekł Joe. - Prze­

każę im list i zobaczymy, co powiedzą. A jeśli chodzi 

o kawał, to nie rozumiem, dlaczego ktoś miałby się 

bawić naszym kosztem. Raczej wygląda to tak, jakby 

nadawca próbował nas pocieszyć. Uspokoić. 

- Wierz sobie, w co chcesz. - Meredith wzruszyła 

ramionami. - W każdym razie mnie to nie przekonuje. 

Poderwawszy się od stołu, energicznym krokiem 

background image

ROMANS Z SZEFEM 179 

opuściła jadalnię. Chciała pobyć sama, z dala od 

wścibskich oczu, aby swobodnie dać upust wściekłości. 

Na farmie nie było takiego miejsca; miała wrażenie, 

że wszyscy ją tu ciągle obserwują, uważnie śledzą każ­

de jej posunięcie. 

Wsiadła do samochodu. Gdy odjechała kilka kilo­

metrów, zatrzymała się przy budce telefonicznej na 

przydrożnym parkingu i z pamięci wykręciła numer. 

Usłyszawszy: „Halo?", nie przedstawiła się. 

- Ona żyje, ma się dobrze i prawdopodobnie prze­

bywa w Kolorado - oznajmiła. 

Odpowiedziała jej cisza. 

- Pani Colton? To pani? - spytał po chwili Silas 

Pikę, który usiłował dopasować głos do twarzy. 

Kobieta znana powszechnie jako Meredith Colton 

nie raczyła potwierdzić. 

- Wynajęłam cię, żebyś raz na zawsze pozbył się 

tej kretynki. Oczekuję, że wykonasz to zadanie. 

- Proszę mi tylko powiedzieć, gdzie ona teraz jest, 

a z przyjemnością spełnię pani życzenie. 

- Bałwan! Nie znam jej adresu. Wiem tylko, że 

nadszedł dziś anonimowy list z Kolorado z wiadomo­

ścią, że Emily ma się dobrze. Nie chcę, żeby miała 

się dobrze! Chcę, żeby przestała oddychać. Czy wy­

rażam się dostatecznie jasno? 

- Kolorado to nie wioska. Jak mam odnaleźć 

dziewczynę, skoro nie wiem, gdzie jej szukać? 

- To twój problem, nie mój. Zrób, co do ciebie 

należy, i tym razem nie schrzań roboty. 

background image

180

 VICTORIA PADE 

- Od pewnego czasu czułam się bardzo przygnę­

biona, ale nagle wczoraj przyśnił mi się cudowny sen. 

W tym czasie, gdy w Kalifornii Joe Colton udał 

się do FBI, by pokazać komuś kompetentnemu anoni­

mowy list z informacją na temat swojej córki, na dru­

gim krańcu Stanów, w Missisipi, Louise Smith spot­

kała się ze swoją przyjaciółką, a zarazem psychotera-

peutką, doktor Marthą Wilkes. 

- Opowiedz mi o nim - poprosiła lekarka. 

- Znajdowałam się w pięknym ogrodzie. Rosły tam 

barwne kwiaty i wysokie drzewa, w większości palmy. 

Przypominało to tropikalny raj. Był tam również męż­

czyzna, szatyn. Nie wiem, kto, bo nie widziałam jego 

twarzy. W pewnym momencie objął mnie. Trwało to 

dosłownie chwilę, ale przyniosło mi dziwne ukojenie. 

Kiedy dziś rano się obudziłam, ulotnił się mój ponury 

nastrój. Poczułam się znacznie silniejsza i teraz wiem, 

że dam radę, mimo że to jest takie trudne. 

- Trudne? Masz na myśli terapię? 
- Tak. - Trudna była zarówno terapia, jak i świa­

domość, że ona, Louise Smith, w rzeczywistości na­

zywa się Patsy Portman. - Ale nie tylko terapię. Rów­

nież fakt, że zabiłam człowieka, chociaż tego nie pa­

miętam. To, że jestem kryminalistką. Że siedziałam 

w więzieniu. 

- To musi być bardzo nieprzyjemne, kiedy czło­

wiek dowiaduje się o sobie rzeczy niemiłych, w do­

datku takich, których w ogóle nie pamięta. Ale to 

wszystko działo się dawno temu. Nie ma teraz naj­

mniejszego znaczenia. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 181 

- A jednak... Gdybyśmy nie dotarły do moich do­

kumentów więziennych, w których widnieje informa­

cja, że mam siostrę, nie wiedziałabym o jej istnieniu. 

- Wiesz, Louise, od czasu naszej ostatniej rozmowy 

sporo o tym myślałam. Może warto ją odszukać? Do­

brze by było, gdybyście się spotkały. 

Louise zawahała się. 

- Też o tym myślałam - przyznała po chwili. - Ale 

chyba wolę się jeszcze wstrzymać. 

- Dlaczego? 

- Wciąż usiłuję poznać samą siebie. Informacja, że 

zabiłam człowieka, wiele zmienia. Może moja siostra 

nie chce mieć nic wspólnego z morderczynią? Może 

nie mam prawa się jej narzucać? 

- Odsiedziałaś wyrok. 
- Nie szkodzi. Dopóki sama nie dowiem się, kim 

jestem, nie chcę spotykać się z siostrą, której nie pa­

miętam. Z siostrą, z którą od dawna nic mnie nie łączy. 

Nie ma żadnych adnotacji, że kiedykolwiek odwiedziła 

mnie w więzieniu, w moich rzeczach nie było ani jed­

nego listu od niej, nie próbowała się ze mną skonta­

ktować, odkąd przebywam ria wolności. Może kiedy 

odzyskam pamięć i w pełni wrócę do zdrowia... może 

wtedy postaram się ją odnaleźć. 

- Innymi słowy, twoja odmowa zobaczenia się 

z siostrą stanowi pewną formę pokuty, tak? 

Przez chwilę Louise zastanawiała się nad pytaniem 

przyjaciółki. 

- Bo ja wiem? Może to wcale nie jest pokuta? Mo­

że to bodziec do dalszej wytężonej pracy nad sobą? 

background image

182 

VICTORIA PADE 

Żeby siostra była ze mnie dumna, kiedy wreszcie się 

odnajdziemy. 

- Tak wygląda twoje życie, Lucy - powiedziała sa­

ma do siebie, otwierając drzwi zamrażarki. - Jest so­

bota wieczór, a ciebie czeka podgrzewana kolacja 

i sterta starych filmów z wypożyczalni. 

Maks spędzał noc u jednego z nowych kolegów 

z przedszkola, toteż była w domu zupełnie sama. 

Rzadko się jej to zdarzało. Mimo nuty frustracji, jaka 

pobrzmiewała w jej głosie, w sumie całkiem się z tego 

cieszyła. Kilka godzin słodkiego nieróbstwa, oglądanie 

filmów, które Maksa by potwornie nudziły, zajmowa­

nie się sobą, a nie dzieckiem... hm, kusząca perspe­

ktywa. 

Gdyby tylko nie wracała myślami do Randa, nie 

zastanawiała się, co - i z kim - on porabia. 

- No dobrze, niech będzie kurczak z warzywami 

- rzekła, usiłując skupić się na kolacji. 

Wyjęła pojemnik z zamrażarki i zdecydowanym ru­

chem pchnęła drzwi, jakby liczyła na to, że huk prze­

płoszy jej natrętne myśli. A sio! 

Zawahała się. W porządku. Wstawi kurczaka do 

piecyka; czekając, aż się rozmrozi, zrobi sobie pach­

nącą kąpiel z pianą, wetrze we włosy odżywkę, nałoży 

na twarz maseczkę błotną. Następnie wyciągnie się wy­

godnie przed telewizorem. Spałaszuje kurczaka, a po­

tem poleci do kuchni po deser - specjalnie kupiła ka-

wowo-karmelowe lody z kawałkami czekolady. Palce 

lizać. Tak, zabiegi kosmetyczne, pyszne jedzeniem, sta-

background image

ROMANS Z SZEFEM 

183 

re filmy, słodkie lenistwo. Po pracowitym tygodniu na­

leży się jej odpoczynek. 

Zdejmowała pokrywkę z pojemnika, kiedy rozległ 

się dzwonek do drzwi. Nikogo się nie spodziewała. Nie 

zapowiedziani goście raczej nie wchodzili w rachubę; 

prawie nikogo nie znała w Waszyngtonie. Mała szansa, 

aby w sobotni wieczór chodzili po domach akwizyto­

rzy. Nie mogła to być Sadie - mężczyzna, którego po­

znała przed tygodniem na jakiejś imprezie charytatyw­

nej, zaprosił ją dziś na kolację. 

Zbliżywszy się do drzwi, Lucy przytknęła oko do 

judasza. Wystarczył ułamek sekundy - i serce zaczęło 

jej bić szybciej. 

Na zewnątrz stał Rand. Był niezwykle elegancko 

ubrany. Za nim, przy krawężniku, czekała limuzyna. 

Lucy popatrzyła na swoje powypychane spodnie od 

dresu, przygładziła uczesane w koński ogon włosy i po 

chwili uznała, że nie otworzy drzwi; nie chciała się 

pokazywać w takim stanie. 

Ale dreszczyk emocji, jaki przebiegł jej po krzyżu, 

sprawił, że zmieniła decyzję. Zresztą ciekawość oka­

zała się silniejsza od próżności. 

Po drugim dzwonku odsunęła zasuwę. 

- Wiedziałem, że cię zastanę - oznajmił Rand. 
- Byłam właśnie w kuchni - rzekła, jakby chciała 

wyjaśnić, dlaczego otwiera drzwi dopiero po drugim 

dzwonku. 

W rzeczywistości wyglądał znacznie lepiej, niż 

oglądany przez judasza. Miał na sobie doskonale skro­

jony czarny garnitur, olśniewająco białą jedwabną ko-

background image

184 

VICTORIA PADE 

szulę oraz żółty krawat idealnie harmonizujący z chu­

steczką, której rożek wystawał z kieszeni na piersi. Był 

ogolony, pachnący i bardzo przystojny. 

- Zaprosisz mnie do środka czy mam stać na zew­

nątrz? - spytał, unosząc w prowokacyjnym uśmiechu 

kącik warg. 

Przyłapana na tym, jak się w niego wpatruje, Lucy 

zarumieniła się. 

- Oczywiście. Przepraszam. Po prostu zaskoczyłeś 

mnie. 

- I o to chodziło. - Wszedł pewnym siebie kro­

kiem, jakby to ona była gościem, a on właścicielem 

domu. - Z początku zamierzałem porwać gdzieś na ko­

lację i ciebie, i Maksa, żeby wynagrodzić wam te wie­

czory, kiedy siedziałaś do późna w biurze. Ale zadzwo­

niłem do Sadie, żeby spytać, czy nie macie własnych 

planów, i dowiedziałem się, że Maks nocuje u kolegi. 

W tej sytuacji porywam tylko ciebie. 

Lucy oparła się plecami o zamknięte drzwi. Starała 

się nie wybałuszać oczu, nie dyszeć z pożądania. 

- Porywasz mnie? - powtórzyła, lekko oszołomio­

na, nie bardzo rozumiejąc, co Rand mówi. 

- Tak. Dam ci godzinę na przygotowanie się, a po­

tem zabieram cię na kolację do „Aux Beaux Champs" 

- oznajmił, nazwę restauracji wybawiając z bezbłęd­

nym francuskim akcentem. 

Lucy zbyt krótko mieszkała w Waszyngtonie, aby 

znać wiele tutejszych lokali, ale o wytwornej, cztero-

gwiazdkowej restauracji mieszczącej się w hotelu Four 

Seasons oczywiście słyszała. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 

185 

- Nie wiem, czy zasłużyłam na tak wspaniałą na­

grodę - rzekła. 

Było to bowiem miejsce, do którego mężczyzna za­

praszał partnerkę, aby się jej oświadczyć lub uczcić 

jakąś wyjątkową okazję: awans, urodziny, rocznicę po­

znania się albo ślubu. 

- Zasłużyłaś. Cały tydzień harowałaś od rana do 

nocy. A ja, po dokładnym przestudiowaniu materiałów 

dotyczących sprawy Turnenbillów, doszedłem do 

wniosku, że jeśli wygram w sądzie, co wydaje mi się 

niemal pewne, w znacznej mierze będzie to twoja za­

sługa. Więc absolutnie należy ci się nagroda. - Na mo­

ment zamilkł. - To co? Dasz się zaprosić? 

Czy mogłaby odrzucić ofertę spędzenia sobotniego 

wieczoru w najlepszej restauracji w mieście, w dodat­

ku w towarzystwie mężczyzny, który pobudzał jej 

wyobraźnię i zmysły jak żaden dotąd? Zanim jednak 

zdołała otworzyć usta i przyjąć zaproszenie, Rand pod­

niósł rękę, nie dopuszczając jej do słowa. 

- Wiem, co mi odpowiesz. Że jesteś tylko moją 

sekretarką, a sekretarce nie wypada chodzić ze swoim 

szefem do restauracji. Ale błagam cię, choć na ten je­

den wieczór zapomnij o swoich niezłomnych zasa­

dach. Zapomnij, że dla mnie pracujesz. Bądźmy dwoj­

giem ludzi, którym należy się odpoczynek, którzy lubią 

się nawzajem i mają ochotę wybrać się razem na ko­

lacyjkę. 

Na kolacyjkę, która będzie kosztowała tyle, ile nor­

malny człpwiek płaci miesięcznie za czynsz, pomyślała 

Lucy. 

background image

186

 VICTORIA PADE 

Ale czy mogła się nie zgodzić? Zwłaszcza że pro­

ponował coś, o czym sama marzyła? Dlaczego miałaby 

nie zastosować się do jego rady i na ten jeden wieczór 

zapomnieć o łączących ich relacjach służbowych? 

Chyba jedna kolacja nie zburzy jej wewnętrznego ładu, 

nie sprowadzi jej na złą drogę, nie zniszczy jej zasad 

moralnych? 

Chyba nie. Choć potencjalnie mogłaby. 

Po prostu, uznała Lucy, muszę się mieć na baczno­

ści, i to wszystko. 

- No dobra - zgodziła się w końcu. 
- No dobra - powtórzył za nią Rand i odetchnął 

z ulgą, jakby spodziewał się większego oporu. - To 

leć się szykować, a ja w tym czasie pooglądam sobie 

telewizję. 

- Napijesz się czegoś? 
- Nie, dziękuję. W limuzynie chłodzi się szampan. 

Poczekam i razem się napijemy. 

Może spodziewał się większego oporu, ale na po­

rażkę się nie nastawiał. 

Lucy wskazała Randowi duży, wygodny fotel, wrę­

czyła mu pilota do telewizora, po czym udała-się po­

śpiesznie do kuchni, żeby schować kurczaka z powro­

tem do zamrażarki. Następnie wbiegła na górę do sy­

pialni. 

Zastanawiała się, czy mądrze postępuje. I doszła do 

wniosku, że nie. Ale zupełnie się tym nie przejmowała. 

Była podekscytowana, szczęśliwa, że Rand nie spędza 

wieczoru z jakąś długonogą pięknością. Że woli jej, 

Lucy, towarzystwo. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 187 

Po prostu bądź ostrożna, powiedziała sama do sie­

bie. Miej się na baczności. 

Pośpiesznie wydobyła z szafy swą najlepszą czarną 

suknię, ściągnęła osłaniającą ją przezroczystą folię 

i czym prędzej skierowała się do łazienki. Sukienka 

niedawno wróciła z pralni, ale w jednym miejscu ma­

teriał był lekko pomięty. Lucy miała nadzieję, że pod 

wpływem pary fałda się rozprostuje i zniknie. 

Z najwyższej półki, gdzie Maks nie mógł sięgnąć, 

zdjęła butelkę drogiego żelu i szamponu do włosów. 

Zazwyczaj brała kąpiel; dziś wskoczyła pod prysznic. 

Musi się spieszyć, jeśli chce zdążyć w godzinę. 

Wytarłszy się do sucha, użyła dezodorantu, wyper-

fumowała się, następnie wysuszyła włosy. Potem ma­

kijaż: odrobina koloru na policzkach, trochę tuszu na 

rzęsach, lekko rdzawy cień na powiekach. Potem wło­

żyła odziedziczone po niedawno zmarłej babce perłowe 

kolczyki. Chociaż nie było ich widać spod rozpusz­

czonych włosów, to jednak lubiła je nosić. Z kolczy­

kami w uszach czuła się bardziej wytwornie i eleganc­

ko. I o to chodziło, nie może przecież odstawać od 

Randa. 

Właśnie po to, żeby wyglądać równie atrakcyjnie 

jak on, wyciągnęła z szuflady koronkowy stanik, ma­

leńkie figi i cieniutkie rajstopy, w których nogi pre­

zentowały się jak po wakacjach w San Tropez. Na koń­

cu włożyła sięgającą do kolan sukienkę bez rękawów, 

z dekoltem w serek. Uszyta z cienkiego czarnego 

dżerseju, opinała ją jak druga skóra, niewiele pozosta­

wiając wyobraźni. 

background image

188

 VICTORIA PADE 

Jeszcze buty - czarne pantofelki na wysokim ob­

casie. 

I dopełnienie stroju - szminka w kolorze śliwki, 

zbyt ciemna na dzień, lecz idealna na eleganckie wie­

czorne wyjście. 

- Bardzo ładnie - powiedział z uznaniem Rand, 

oglądając się przez ramię. 

Minęło równo pięćdziesiąt pięć minut, odkąd Lucy 

udała się na górę. 

Zgasiwszy telewizor, wstał z fotela i zmierzył ją 

uważnie wzrokiem. Od stóp do głów. I to dwukrot­

nie. 

- Bardzo ładnie - powtórzył. 

Skinieniem głowy Lucy podziękowała za komple­

ment. 

- Wspomniałeś coś o zimnym szampanie...? 
- Tak, czeka w samochodzie. 

Podał jej płaszcz. Wsunęła ręce w rękawy. Myślała, 

że teraz Rand się cofnie, ale on wciąż stał tuż za nią. 

Nagle pochylił się; była pewna, że zamierza pocałować 

ją w ucho. Ale nie; jedynie wciągnął głęboko powie­

trze. 

- Pachniesz fantastycznie - powiedział. 
- Ty też - rzekła, wdychając znajomy zapach jego 

wody. 

Nad jej uchem rozległ się niski, zmysłowy śmiech 

Randa. 

- W takim razie ruszajmy na podbój świata. 

Nie miała ochoty podbijać świata. Chociaż wie­

czór zapowiadał się interesująco, to jednak bliskość 

background image

ROMANS Z SZEFEM 189 

Randa, jego głos, dotyk, zapach i wdzięk sprawiły, 

że wolałaby zostać w domu. Tylko ona i on. We 

dwoje... 

Uważaj, ostrzegł ją wewnętrzny głos. 

- Tak, ruszajmy - powiedziała po chwili, starając 

się stłumić niepożądane emocje. 

Rand cofnął się. Nacisnąwszy klamkę, przepuścił 

Lucy przodem. 

Frank czekał w samochodzie. Na widok wychodzą­

cej z domu elegancko ubranej pary wysiadł pośpiesz­

nie, żeby otworzyć tylne drzwi. Lucy zamieniła z nim 

kilka słów, po czym wsunęła się na siedzenie. Rand 

usiadł obok niej. 

- A gdzie poprzedni samochód? - spytała Lucy, 

podziwiając szare skórzane obicia, przyciemnioną szy­

bę dzielącą pasażerów od kierowcy oraz barek, gdzie 

w kryształowyrn kubełku chłodziła się butelka szam­

pana. 

- Firma, z której usług korzystam, ma mniejsze sa­

mochody do codziennego użytku oraz limuzyny na 

specjalne okazje. Ode mnie zależy, czym wolę jeździć. 

Uznałem, że dziś jest wyjątkowy wieczór, więc zamó­

wiłem limuzynę. 

Nalał szampana do kieliszków, jeden podał Lucy, 

drugi zatrzymał dla siebie. 

- Nie bałbyś się zaprosić Maksa do takiego wnę­

trza? - spytała ze śmiechem. - I siedzieć z nim przy 

jednym stoliku w „Aux Beaux Champs"? 

- Myślę, że potrafiłby się zachować. 
- Nie byłabym tego taka pewna. 

background image

190 

VICTORIA PADE 

- Wierzę, że tkwi w nim mały dżentelmen, tylko 

nie miał okazji się jeszcze ujawnić. 

- Może. Cóż, pomysł ci się chwali, ale prawdę 

rzekłszy, miło dla odmiany spędzić wieczór z kimś do­

rosłym. 

- Tak? Więc cieszę się, że akurat tak wyszło. A te 

wszystkie ciekawostki, które czytałem na temat dino­

zaurów, zachowam na inny raz. 

Lucy otworzyła szeroko oczy. 
- Co? Zbierałeś informacje o dinozaurach, żeby 

mieć o czym rozmawiać z Maksem? 

Rand otworzył schowek mieszczący się pod bar­

kiem i wyciągnął bogato ilustrowaną książkę. 

- Przyszło mi do głowy, że w najgorszym razie, 

gdyby się mały potwornie nudził, mógłby obejrzeć ob­

razki. Są naprawdę świetne. 

Jeżeli szukał drogi do jej serca, to ją znalazł; Lucy 

była wzruszona, że zadał sobie tyle trudu dla Maksa. 

- Jesteś niesamowity, Rand - wyszeptała. 

Nie odpowiedział. Odłożył książkę na miejsce i za­

trzasnął schowek. 

- No dobrze, skończyliśmy z dinozaurami... Chy­

ba że chcesz, abym w ramach uwodzenia cię przyto­

czył ci wymiary triceratopsa? 

- Uwodzisz mnie? 
Chłopięcy uśmiech rozjaśnił mu twarz. 

- Dyskretnie. Tak, abyś się nie zorientowała, że to 

robię. 

Dojechali na miejsce. Portier podszedł do samocho­

du i otworzył im drzwi, zanim Frank zdążyi się ruszyć 

background image

ROMANS Z SZEFEM 191 

Rand wysiadł pierwszy i podał Lucy rękę. Przyjęła ją, 

jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie. 

Rand już nie puścił jej dłoni - ku radości Lucy. 

Wiedziała, że nie powinna się tak cieszyć, ale nic 

na to nie mogła poradzić. 

Jakie to przyjemne uczucie, pomyślała - móc wejść 

do eleganckiej restauracji z przystojnym mężczyzną, 

który swoją postawą zdaje się mówić wszystkim: ona 

jest moja. 

Kierownik sali powitał Randa z nazwiska i zapro­

wadził ich do najlepszego stolika, na którym czekała 

w kubełku następna butelka szampana. Ledwo usiedli, 

jeden kelner wyjął z lodu butelkę i napełnił kieliszki 

złocistym płynem, drugi zaś przyniósł tacę pełną ma­

lutkich kanapek, z których część była z krabem, 

a część z kawiorem. 

Tak zaczął się ich wieczór we dwoje. 
Na stole zmieniały się dania - zupa, sałatka, soczy­

sty befsztyk, wykwintny tort czekoladowy - a Rand 

snuł opowieść, która kogoś innego może mogłaby znu­

żyć, lecz nie Lucy; Lucy słuchała ż zapartym tchem. 

Opowiadał o swoich studiach prawniczych, o stażu, 

jaki odbył pod okiem sędziego Sądu Najwyższego, 

o początkach swojej kariery, o najbardziej interesują­

cych sprawach, jakie prowadził. 

Lucy nie była biernym słuchaczem; zadawała inte­

ligentne pytania, a w dwóch sprawach, jakie przegrał, 

przedstawiła inną linię obrony, znacznie lepszą od tej, 

którą on zastosował. 

Zanim się spostrzegła, minęła jedenasta i Rand spy-

background image

192

 VICTORIA PADE 

tał, czy nie miałaby ochoty potańczyć w klubie, o któ­

rym słyszał same pochwały. Zgodziła się bez wahania. 

Kilka minut później weszli do ogromnej sali balo­

wej. Kilkuosobowa orkiestra grała utwory popularne 

w latach czterdziestych i pięćdziesiątych. 

Po rozmowie, jaką toczyli w „Aux Beaux Champs", 

Lucy z przyjemnością zmieniła rytm. Wtuliła się w ra­

miona Randa i prowadzona przez niego krążyła po par­

kiecie. Uważała, że w tańcu, tak jak i we wszystkim, 

Rand nie ma sobie równych. 

Prawie nie rozmawiali; wsłuchani w muzykę po­

zwalali, aby to ona kierowała ich ruchami. Tańczyli 

do późnych godzin nocnych, tak długo, póki grała or­

kiestra. 

Lucy, która zwykle o północy już dawno spała, za­

skoczyła samą siebie; uznała, że jest jeszcze wcześnie 

i szkoda kończyć wieczór. Głównie chodziło o to, że 

nie chciała się rozstawać z Randem. Kiedy więc limu­

zyna zajechała przed jej dom, zaprosiła Randa na górę 

na kieliszek wina. 

Chętnie przyjął zaproszenie, ale co do wina, to miał 

inną propozycję: czy nie lepiej pozostać przy szampa­

nie? Mogliby wnieść do środka butelkę i kieliszki 

z barku w limuzynie. 

Po przyćmionymi świetle w restauracji i romanty­

cznym półmroku panującym w sali balowej, ostry, ja­

skrawy blask za bardzo raziłby w oczy. Powiesiwszy 

płaszcze na poręczy schodów, Lucy weszła do salonu 

i zapaliła niedużą lampkę na stoliku pod ścianą. Wnę­

trze wypełnił ciepły, pomarańczowy blask. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 

193 

Rand nalał im obojgu szampana. Podał Lucy kie­

liszek, ale nim zdążyła zamoczyć usta, wziął ją w ra­

miona, przytulił do siebie, tak jak tulił na parkiecie, 

i zaczął się kołysać, jakby wkoło wciąż rozbrzmiewała 

muzyka. 

- To był cudowny, niezapomniany wieczór. 

- Mówisz tak, jakbyś prawie nigdy nie wychodził 

z domu - stwierdziła ze śmiechem Lucy. - A w to nie 

wierzę. 

- Wychodzić wychodzę, ale takie wieczory jak dzi­

siejszy nie zdarzają się często. 

- A czym się dzisiejszy różni od pozostałych? 
- Wszystkim. Rzadko mam okazję jeść tak wybor­

ną kolację, pić tak świetnego szampana, prowadzić tak 

pasjonującą rozmowę i tańczyć z kobietą, w którą mó­

głbym wpatrywać się w nieskończoność. 

- Całkiem nieźle. To twój wypróbowany sposób na 

poderwanie partnerki? - spytała żartobliwym tonem. 

Zmarszczywszy czoło, pogroził jej palcem. 
- Nie mam żadnych wypróbowanych sposobów -

oznajmił. - Poza tym to, co powiedziałem, jest szczerą 

prawdą. Przysięgam na Boga. 

- Hm, skoro złożyłeś przysięgę... 
- No właśnie. Skoro złożyłem przysięgę, możesz 

mnie pytać o cokolwiek. 

- Dobrze. Czy jesteś pijany? 
Wybuchnął tym swoim niskim zmysłowym śmie-

chem, który zawsze przyprawiał ją o dreszcz. 

- Nie, nie jestem pijany. - Odstawił kieliszek na 

półkę nad kominkiem. - Lecz abyś nie myślała, że 

background image

194

 VICTORIA PADE 

działam pod wpływem alkoholu, nie wypiję ani kropli 

więcej. 

Lucy również odstawiła kieliszek na bok - nie tylko 

dlatego, że nie miała ochoty na więcej alkoholu; głów­

nie dlatego, że chciała mieć wolne ręce, aby w tańcu 

oprzeć je na ramionach Randa. 

- W porządku, nie jesteś pijany. Jesteś tylko lekko 

wstawiony. 

- Może. - Roześmiał się. - Faktycznie kręci mi się 

w głowie. 

- A widzisz? 
- Ale nie z powodu szampana. 
- Przysięgłeś mówić prawdę - przypomniała mu. 
- Pamiętam. Prawdę i tylko prawdę. A więc kręci 

mi się w głowie przez ciebie. 

- Przeze mnie? A co ja takiego zrobiłam? 

- Niby nić. Ale wystarczy, że idziesz, kołysząc bio­

drami. Że wlepiasz we mnie te swoje wielkie niebieskie 

ślepia. Że pobudzasz mnie intelektualnie. Że uśmie­

chasz się, że marszczysz

1

 zabawnie brwi, kiedy próbu­

jesz się skupić. Po prostu wystarczy, że jesteś. 

- Że jestem? I co się wtedy dzieje? 

- Moje serce bije przyśpieszonym rytmem. Krew 

mocniej pulsuje mi w żyłach. Wszystkie zmysły mam 

wyostrzone; jestem świadom każdego

1

 dotyku, każdego 

zapachu. Podejrzewam, że codziennie rano wlewasz mi 

do kawy parę kropli magicznego afrodyzjaku. 

- No tak, odkryłeś moją tajemnicę! - oznajmiła ze 

śmiechem, starając się ukryć, że on wywołuje w niej 

identyczną reakcję. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 195 

Ich spojrzenia się zetknęły. Twarz Randa przybrała 

poważny wyraz. 

- Co ty ze mną wyprawiasz, Lucy? - spytał cicho. 

- To samo, co ty ze mną - odparła szeptem. 

- Tobie też się kręci w głowie? 

- Okropnie. 
- Odkąd cię poznałem, myślę o tobie bez przerwy. 
- Ja o tobie również. 

- Może powinniśmy coś z tym fantem zrobić -

szepnął jej do ucha. Oddech miał parzący. 

- Na przykład co? - spytała. 

W odpowiedzi posłał jej uśmiech, który zdawał się 

mówić: spróbuj mi zaufać. Ja także się boję. Na pewno 

nie wyrządzę ci krzywdy. Pocałował jej ramię, wgłę­

bienie przy obojczyku, szyję. Powoli zbliżał się do jej 

ust. 

Nie sprzeciwiła się. Najpierw przechyliła na bok 

głowę, rozkoszując się lekkimi muśnięciami jego warg, 

potem nadstawiła usta. Przytuleni, złączeni pocałun­

kiem, tańczyli do muzyki, która rozbrzmiewała jedynie 

w ich myślach. 

Wiedziała, do czego zmierza ten taniec. Dziś zu­

pełnie nie przejmowała się tym, że Rand może sprawić 

(jej ból, nie zastanawiała się nad ich odmiennymi celami 

w życiu. Dziś byli kobietą i mężczyzną, którzy bardzo 

siebie pragną. I tylko to się liczyło. 

- Obiecałam sobie, że będę się miała na baczności 

- wyznała między pocałunkami. 

- Czy to znaczy, że mam cię zostawić i wyjść, czy 

że mi zaufasz? - spytał skubiąc wargami jej ucho. 

background image

196

 VICTORIA PADE 

Och, nie! Wcale nie chciała, żeby wychodził. I po­

wiedziała to wprost. 

- Więc mi zaufaj - szepnął. 

W tym momencie instynkt wziął górę nad rozumem. 

Złączeni pocałunkiem, zaczęli zrywać z siebie ubra­

nie. Lucy ściągnęła Randowi krawat, wyciągnęła mu 

ze spodni poły koszuli, on rozpiął jej sukienkę. Oboje 

zrzucili buty. 

Zadowolona, że Maks nocuje u kolegi, zamierzała 

zaprowadzić Randa na górę, kiedy nagle coś sobie uz­

mysłowiła. 

- Frank! - krzyknęła. 
- Będąc z jednym mężczyzną, nigdy nie wołaj go 

imieniem drugiego. Naprawdę nie wypada - rzekł po­

ważnie Rand. 

- Czeka na ciebie w samochodzie. 

- Zgadza się. - Popatrzył jej w oczy. - Mam go 

odesłać do domu? 

Dawał jej jeszcze jedną szansę, żeby się wycofać. 

Ale Lucy znów z niej nie skorzystała. Podjęła decyzję, 
której nie zamierzała zmieniać. 

- Tak - odparła zdyszana. - Odeślij. 
Wziął ją za rękę i razem podeszli do telefonu sto­

jącego na biurku w rogu pokoju. Rand wystukał nu­

mer. 

- Jesteś wolny, Frank - oznajmił po chwili, po 

czym się rozłączył. 

Pierwszy krok został wykonany. Lucy gotowa była 

wykonać następny. 

Bez słowa poprowadziła Randa schodami do swojej 

background image

ROMANS Z SZEFEM 197 

sypialni. Oczywiście nie musiała nic mówić. A gdy do­

tarli na górę, to nawet gdyby chciała cokolwiek po­

wiedzieć, nie byłaby w stanie. Rand bowiem zgarnął 

ją w ramiona i przywarł ustami do jej ust. 

Strach, obawy, wahania, niepewność - wszystko to 

zniknęło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. 

Ich miejsce zajęła niczym nie skrępowana swoboda, 

odwaga, chęć przeżycia czegoś wspaniałego, pożą­

danie. 

Po chwili oboje byli nadzy. Pokój wypełniało głośne 

dyszenie, jęki rozkoszy. Rand nie mógł dłużej wytrzy­

mać. Wziął Lucy na ręce i przeniósł na łóżko. Sam 

położył się obok. Badał jej ciało dłońmi, językiem, zę­

bami, wzrokiem, węchem, a ona prężyła się rozpalona. 

Nie pozostawała mu dłużna: pieściła go, pobudzała. 

Razem doprowadzali się do szaleństwa. 

Wreszcie nastąpiła kulminacja. 
Mieli wrażenie, że fruną nad ziemią, że mkną po 

przestworzach na jakimś magicznym dywanie, że uno­

szą się wciąż wyżej i wyżej, a potem nagle zamierają 

bez ruchu przez jedną cudowną, trwającą w nieskoń­

czoność chwilę. 

Wolno opadali z powrotem na ziemię, zasapani, 

z trudem łapiąc oddech, lecz szczęśliwi. 

Po kilku minutach - ale nie wiedziała, po ilu, bo 

całkiem straciła rachubę czasu - Rand podparł się na 

łokciach i ponownie przysunął usta do jej ust. Świat 

znów zawirował jej przed oczami, jednakże tym razem 

pocałunek zakończył się, zanim doszło do czegokol­

wiek więcej. 

background image

198 

VICTORIA PADE 

Rand podniósł głowę i uważnie przyglądał się Lucy, 

jakby na zawsze chciał zapamiętać jej twarz. 

- Jak się czujesz? - zapytał. 

- Świetnie. Świetnie do kwadratu. 

Uśmiechnął się zadowolony. 

- To dobrze. Ja też. 
Wzdychając głośno, przewrócił się na wznak i przy­

ciągnął Lucy do siebie. Położyła głowę na jego piersi. 

- Jesteś wyjątkowa - mruknął i po chwili zapadł 

w sen. 

- Ty także, mój miły - odparła szeptem. 
Czując, jak nachodzi ją senność, pomyślała ze smut­

kiem, że jutro wszystko wróci do poprzedniego stanu. 

Całkiem świadomie na jedną noc postanowiła ulec 

swym żądzom, pozbyć się lęków i hamulców, cieszyć 

się bliskością Randa. 

Niestety, ta jedna noc wystarczyła, aby pękła tama. 
Lucy zalały tęsknoty i pragnienia. Tęsknota za mi­

łością, za Randem, za szczęściem, którego nie dane 

jej było dłużej z nim zaznać. 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

Jak zwykle, Rand obudził się przed świtem. Ale dzi­

siejszy dzień różnił się od innych. Dziś Rand nie leżał 

sam w łóżku; obok leżała Lucy. Czuł się jak w raju; 

nie miał najmniejszej ochoty zrywać się, pędzić pod 

prysznic, szykować się do wyjścia. Dziś jego pragnie­

nia skierowane były na co innego. Ale Lucy spała tak 

smacznie, że nie miał serca jej przeszkadzać. 

Jednakże nic nie stało na przeszkodzie, aby mógł 

się cieszyć jej widokiem. W nocy oswobodziła się z je­

go objęć i przeturlała na drugi bok. Leżała teraz zwró­

cona do niego plecami, z głową wspartą na jego wy­

ciągniętej ręce. 

Prześcieradło i pled, którymi się przykryła, zsunęły 

się, odsłaniając jej delikatną skórę, szczupłe ramiona 

i plecy aż po biodra. Korciło go, by się przytulić, lecz 

oparł się pokusie; nie chciał jej budzić. Zamiast tego 

podciągnął koc, żeby nie zmarzła. 

Popatrzył na burzę rudych loków' rozrzuconych po 

materacu. Woliną ręką zaczął się nimi bawić; gładził 

je, owijał wokół palców, starał się zapamiętać ich od­

cień, sprężystość, miękkość. 

Nie był pewien, ile czasu leżał bez ruchu, spoglą­

dając na Lucy. Tak czy inaczej, było to zupełnie nie 

background image

200

 VICTORIA PADE 

w jego stylu. Zawsze zrywał się po przebudzeniu. Nie 

zdarzyło mu się wylegiwać ani patrzeć z ukontento­

waniem, jak ktoś śpi obok. Ale dziś sprawiało mu to 

niekłamaną przyjemność. 

Zadumał się. Tak, sprawiało mu przyjemność, po­

nieważ osobą, która spała obok, była Lucy. 

Powinien zabrać rękę spod jej głowy, wstać, cichut­

ko podnieść z podłogi ubranie i wrócić do siebie. Ale 

nie mógł się do tego zmusić. 

Postaraj się, nakazał sobie w duchu. Jest niedziela. 

W niedzielę rano zawsze dzwonił na farmę, by poroz­

mawiać z rodziną. Ciekawiło go, czy ojciec dostał ano­

nimowy list w sprawie Emily. Ciekawiła go też reakcja 

matki - jeśli kobieta mieszkająca na farmie faktycznie 

nią jest... 

Ale nawet ciekawość i obowiązki wobec rodziny 

nie zdołały wygnać go z łóżka. Był zbyt szczęśliwy, 

leżąc bezczynnie i rozmyślając o tym, jak zazwyczaj 

wyglądają niedzielne poranki w domu Lucy Lowry. 

Maks chyba wcześnie wstaje, a potem zagląda do 

pokoju matki; pewnie też ma ochotę ją obudzić, choć 

oczywiście z całkiem innych powodów niż Rand. 

Oczami wyobraźni Rand widział, jak chłopiec włazi 

do matczynego łóżka, licząc na to, że uginający śię 

materac wytrąci ją ze snu. Albo jak bawi się dinozau­

rami i od czasu do czasu łypie spod oka, sprawdzając, 

czy matka wciąż ma przymknięte powieki. 

Kiedy w końcu dopinał swego, Lucy nie okazywała 

zniecierpliwienia czy złości. Tego Rand był pewien. 

Przypuszczalnie tuliła syna do piersi i mówiła mu ze 

background image

ROMANS Z SZEFEM 

201 

śmiechem, że jest potworem, bo nie daje się jej wyspać. 

Następnie schodziła na dół i szykowała śniadanie, któ­

re jedli razem w kuchni. 

A jak by wyglądał niedzielny poranek, gdyby on, 

Rand, mieszkał z Lucy? Hm, ponownie puścił wodze 

fantazji. Co by było, gdyby po wspólnie spędzonej no­

cy leżał z Lucy w objęciach, a Maks wszedłby do sy­

pialni? 

Czy staraliby się wspólnie dobudzić Lucy? Czy chi­

chocząc wesoło, naradzaliby się, co robić, aż w końcu 

Lucy otworzyłaby te swoje piękne niebieskie oczy 

i obdarzyła ich słodkim jak miód, wielkim, promien­

nym uśmiechem? Wtedy on z Maksem zbiegliby 

pierwsi na dół i nakryli do stołu, aby w trójkę mogli 

spożyć niedzielne śniadanie. 

Rand ze zdumieniem odkrył, że podoba mu się ta 

wersja. Czyli... 

Czyli wszystko jest jasne. Lucy zajmuje szczególne 

miejsce w jego sercu. 

Czy mógłby się z nią ożenić? Stworzyć z nią ro­

dzinę? Mógłby. A czy chciałby? Chyba tak. Jako se­

kretarka zatrudniła się u niego tymczasowo, ale to nie 

znaczy, że nie mogłaby na zawsze pozostać w jego 

życiu. 

Zaczął się nad tym zastanawiać. Widział siebie 

w domu Lucy, w jej łóżku, widział siebie baraszkują­

cego z Maksem w niedzielne poranki, potem zasia­

dającego wspólnie z mamą i synem do śniadania. Ale 

co z resztą tygodnia? Od poniedziałku do soboty zwy­

kle pracował do późna, a po powrocie z pracy rozmy-

background image

202 YICT0R1A PADE 

ślał o klientach, procesach sądowych, aktach i tym po­

dobnych sprawach. Gdzie tu czas na dom i rodzinę? 

Dlatego starał się nie wiązać na stałe z żadną ko­

bietą, a zwłaszcza z kobietą obarczoną potomstwem. 

Doskonale pamiętał, co czuł, kiedy ojciec przez jedną 

kadencję pełnił funkcję senatora i większość czasu 

przebywał z dala od domu. Obiecał sobie, że sam nig­

dy nie narazi swoich dzieci na podobne cierpienie. 

I co? Czyżby zmienił zdanie? 

Nie. Póki od rana do wieczora przesiadywał w pra­

cy, nie chciał się żenić. Uważał, że byłoby to niespra­

wiedliwe wobec rodziny. Nagle jednak doznał olśnie­

nia: mógłby wprowadzić do swojego życia pewne 

zmiany. 

Hm. Czy był na to gotów? 
Nękały go wątpliwości. A jeśli nie wprowadzi 

zmian... co wtedy? Wtedy straci Lucy. Ale kiedy tak 

leżał koło niej i patrzył na nią pożądliwym wzrokiem, 

wiedział, że za nic w świecie nie chce do tego dopu­

ścić. 

Dopiero dzisiejszego ranka uzmysłowił sobie, czego 

mu brakuje. Że dopóki nie poznał Lucy, wiódł puste, 

nijakie życie, które nie sprawiało mu żadnej radości. 

Owszem, pracował równie ciężko jak na początku 

kariery, ale o ile na początku praca dawała mil saty­

sfakcję, z czasem ta satysfakcja zaczęła maleć, aż cał­

kiem zniknęła. 

I raptem któregoś pięknego dnia w jego gabinecie 

pojawiła się ona - siostrzenica Sadie Meeks. Z miejsca 

oczarowała go swym urokiem, inteligencją, poczuciem 

background image

ROMANS Z SZEFEM 203 

humoru, witalnością. Poczuł się jak nowo narodzony. 

Odżył. I zapragnął jej. 

Na myśl, że mógłby ją stracić, zrobiło mu się słabo. 

A zatem jaki ma wybór? Taki, że albo wszystko 

wraca do poprzedniego stanu, czyli on dalej ciężko ha­

ruje i nie znajdując w pracy żadnej przyjemności, dąży 

do sukcesów, albo decyduje się wprowadzić zmianę 

w swoim życiu. Zasadniczą zmianę polegającą na 

ograniczeniu pracy i założeniu rodziny. 

Czy to możliwe, aby ktoś taki jak on, pracoholik 

skupiony wyłącznie na karierze, nagle po latach dojrzał 

do małżeństwa? Czyżby jednak rodzina stanowiła 

klucz do szczęścia? 

Po namyśle doszedł do wniosku, że tak. Ale nie 

rodzina jako taka. Jemu do szczęścia potrzebna była 

rodzina, w której skład wchodziłaby Lucy z Maksem. 

Dla takiej rodziny gotów był zmienić swój tryb życia. 

Lucy z Maksem stali się dla niego kimś bardzo waż­

nym, znacznie ważniejszym od pracy, pieniędzy, sławy 

czy władzy. Z nimi życie miało sens, bez nich wyda­

wało się puste i jałowe. Wolał wspólne śniadania i po­

rozrzucane po domu zabawki od sterylnie czystego 

mieszkania i sukcesów zawodowych. 

Zrozumiał, że musi zrobić wszystko, aby przekonać 

o tym śpiącą obok kobietę. 

Nic dziwnego, pomyślał nagle, że ojciec gotów był 

zrezygnować z senatu i kariery politycznej, aby nie 

mieszkać z dala od rodziny. Jako dziecko cieszył się, 

kiedy Joe wrócił z Waszyngtonu do Kalifornii, ale 

przyjął to jako rzecz oczywistą. Dopiero później, jako 

background image

204

 VICTORIA PADE 

człowiek dorosły, zastanawiał się nad decyzją ojca: tak 

wiele przecież poświęcił, swoje plany, ambicje, lata 

ciężkiej pracy. 

Ale dziś wszystko stało się dla niego jasne. Mgła 

opadła mu sprzed oczu, wątpliwości zniknęły. Wie­

dział, czego pragnie i co naprawdę liczy się w życiu. 

Rodzina, Lucy, Maks. 

Słońce powoli wschodziło. Wciąż było za wcześnie, 

żeby budzić Lucy, ale nie mógł dłużej wytrzymać. 

Przed chwilą dokonał wielkiego odkrycia i koniecznie 

chciał się nim podzielić. Chciał zacząć wprowadzać 

zmiany, burzyć dotychczasowy ład i porządek. 

Uznał, że wstanie cichutko z łóżka i zejdzie do ku­

chni. Może dolatujący z dołu zapach świeżo parzonej 

kawy przeniknie do świadomości Lucy? 

Uśmiechnął się lekko. Może spodoba się jej taka 

pobudka? 

Nigdy dotąd nie budził jej rozchodzący się po domu 

apach gorącej kawy, dlatego pierwsza myśl, jaka przy­

szła jej do głowy, to że Maks zrobił coś, czego nie 

powinien robić. 

Druga myśl, jaka przyszła jej do głowy, to że może 

z niespodziewaną wizytą wpadła Sadie. 

Dopiero trzecia myśl dotyczyła mężczyzny, z któ­

rym spędziła wczorajszą noc. 

Leżąc z zamkniętymi oczami, Lucy rozciągnęła 

usta w uśmiechu. 

- Dzień dobry - rzekł cicho Rand, wchodząc do 

pokoju. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 205 

- Chyba jest strasznie wcześnie - mruknęła sennie, 

nie otwierając oczu. 

- Jest strasznie wcześnie. 

- To co robisz na nogach? - spytała takim tonem, 

jakby rozmawiała z Maksem. 

- Obudziłem się i już nie mogłem zasnąć. 

Uniosła powieki, czując, jak Rand siada na brzegu 

łóżka. Jaki miły widok, pomyślała, patrząc na jego roz­

czochrane włosy, ciemny zarost i umięśniony tors. Był 

w spodniach, ale bez koszuli. Wyglądał niesamowicie 

seksownie; miała ochotę wciągnąć go z powrotem pod 

kołdrę. 

- Jak się czujesz? - spytał. 
Zasłaniając prześcieradłem piersi, oparła się o wez­

głowie. 

- Dostając kawę do łóżka? Świetnie - odparła. 

Wzięła od Randa filiżankę i wypiła łyk. - A ty? 

Postawiła filiżankę na szafce nocnej, by kawa nieco 

ostygła. 

- Ja? Doskonale. - Podobnie jak ona, opart się 

o wezgłowie. - Właśnie dokonałem wielkiego odkry­

cia i chciałem się nim z tobą podzielić. 

- Wielkiego odkrycia? - Uśmiechnęła się. - No to 

zamieniam się w słuch. 

Może nie powinna była tego słuchać, ani teraz, ani 

nigdy. Bo im dłużej mówił, tym większą odczuwała 

trwogę. A kiedy zaczął wyjaśniać, że dojrzał do zało­

żenia rodziny i pragnie, by on, ona i Maks zamieszkali 

razem, wpadła w panikę. 

- Nie! - zawołała, zanim doszedł do końca. 

background image

206

 VICTORIA PADE 

- Co nie? Przecież jeszcze o nic nie poprosiłem. 

- Błagam cię, zamilcz. Nie chcę tego słuchać. 

- Dlaczego? 

Była tak wzburzona, że nie mogła usiedzieć w miej­

scu. Odsunęła się na drugi koniec łóżka, po czym wsta­

ła, owijając się prześcieradłem. 

- Sam nie wiesz, co mówisz - rzekła. 
Od Randa tchnęło spokojem. Zresztą miał w tym 

względzie spore doświadczenie: nieraz w sądzie musiał 

zachowywać zimną krew, nie okazywać zdenerwowa­

nia. 

- Zawsze wiem, co mówię. 
- Pociągam cię na zasadzie nowej zabawki... 
- Zabawki? A kim ty jesteś? Nadmuchiwaną lalką? 

- Nie. Samotną matką. Pamiętasz? A ty takich ko­

biet unikasz. Nawet nie chcesz ich u siebie zatrudniać. 

- Lucy... 

- Nie! - przerwała mu, zanim mógł cokolwiek po­

wiedzieć. Nie chciała słuchać jego argumentów. - Sam 

mówiłeś, że pewnie nigdy nie zostaniesz ojcem, bo 

nie zdołasz poświęcić dziecku tyle czasu i uwagi, na 

ile ono zasługuje. Prowadzisz kawalerski tryb życia, 

w którym nie ma miejsca na rodzinę, zwłaszcza na 

dzieci. Dużo pracujesz, osiągasz sukcesy zawodowe. 

Spójrz na swoje mieszkanie, na swoje ubrania, nawet 

samochód masz mały, dwuosobowy. Może jesteś zafa­

scynowany mną i Maksem, ale fascynacja szybko mija. 

Codzienność zaś jest o wiele bardziej prozaiczna. 

- Uważasz, że tak dobrze mnie znasz? 
- Wiem, że mężczyzna, który nigdy dotąd nie mu-

background image

ROMANS Z SZEFEM 207 

siał zdobywać się na żadne poświęcenia czy wyrze­

czenia, nie będzie szczęśliwy, gdy z dnia na dzień zo­

stanie obarczony rodziną. Rodzina to nie dekoracja; 

ma swoje prawa. Mężczyzna skupiony na pracy, przy­

zwyczajony do życia w pojedynkę, długo nie wytrzy­

ma takiego obciążenia. Prędzej czy później zatęskni 

za dawnym uporządkowanym życiem; będzie próbował 

uwolnić się, uciec od hałasu, zabawek. 

- Chyba nie mówisz o mnie, co? Mówisz o pro­

fesorze prawa, z którym zaszłaś w ciążę i który wolał 

cię rzucić, niż zmienić przyzwyczajenia. 

- Pod wieloma względami jesteście do siebie po­

dobni. 

- Ale w przeciwieństwie do niego, ja umiem się 

przystosować do nowych warunków. Odkąd pracujemy 

razem, wprowadziłem kilka zmian... 

- Nieprawda. Zostały na tobie wymuszone, a ty się 

na nie zgodziłeś, bo miałeś nóż na gardle. Ale nie kry­

tykuję cię. Przychodząc do ciebie do pracy, wiedziałam, 

na co się decyduję. Jednakże co innego praca, w do­

datku tymczasowa, a co innego normalne życie. Odkąd 

cię poznałam, stanowczo za mało czasu spędzam z sy­

nem. Nie chcę, i nie będę mamą, która prawie nie wi­

duje swojego dziecka. Mam jasno wytyczony cel i jest 

nim wychowanie syna. Maks jest dla mnie najważniej­

szy. Nie pozwolę, aby ktokolwiek zepchnął go ria dal­

szy plan. 

- Ale ja wcale nie mam takiego zamiaru! - oburzył 

się Rand. - Nie chcę cię zabierać Maksowi. Po prostu 

chcę się do was przyłączyć. 

background image

208 

VICTORIA PADE 

- Po co? Żeby chłopiec się do ciebie przyzwyczaił, 

żeby wodził za tobą oczami, kochał cię jak ojca, a po­

tem cierpiał, kiedy tobie znudzi się życie na łonie ro­

dziny i zatęsknisz za dawnymi czasami, za pracą po 

nocach i karierą? 

- Poczekaj, za kogo ty mnie masz? Za jakąś pri-

madonnę, która dla kaprysu wkrada się w twoje łaski, 

próbuje odciągnąć cię od syna, a jednocześnie zaskar­

bić sobie jego względy i która odwróci się od was, 

jak tylko dziecko zapłacze w nocy albo dotknie brudną 

rączką oparcia kanapy? 

Chłodny, opanowany prawnik powoli zaczynał tra­

cić cierpliwość. Wstał z łóżka i wpatrywał się gniew­

nie w Lucy. A ona cały czas myślała: jakiż on przy­

stojny! 

- No nie, bez przesady - odpowiedziała, starając 

się nie wlepiać oczu w jego tors. - Jesteś porządnym 

facetem, Rand. I wspaniałym człowiekiem. Ale twoje 

życie tak bardzo różni się od mojego, jakbyśmy po­

chodzili z dwóch odmiennych planet. 

- Nie jestem kosmitą, Lucy. Wychowywałem się 

w domu pełnym ludzi. Dobrze wiem, jakie to pociąga 

za sobą obowiązki. I właśnie dlatego unikałem zało­

żenia rodziny. Nie chciałem, aby rodzina cierpiała, bo 

na pierwszym miejscu stawiam karierę. Alć zrobiłem 

karierę, o jakiej kiedyś marzyłem, i przekonałem się, 

że ona wcale nie daje mi zadowolenia. Że pragnę cze­

goś więcej. I wtedy w moim życiu pojawiłaś się ty. 

Nagle świat nabrał barw. Znów zacząłem odczuwać ra­

dość. Zrozumiałem, że wystarczająco dużo energii po-

background image

ROMANS Z SZEFEM 

209 

święciłem sprawom zawodowym i wreszcie nadszedł 

czas, abym skupił się na swoim życiu prywatnym. Nie 

boję się zmian, Lucy. Ja do nich dojrzałem. 

Chciała wierzyć w szczerość jego intencji, w to, że 

uda się Randowi odstawić pracę na boczny tor i wię­

kszość czasu spędzać z rodziną. Z drugiej strony wciąż 

nie mogła zapomnieć o tym, co ją spotkało przed laty, 

kiedy była studentką zakochaną w profesorze. Sądziła, 

że Marshall ucieszy się na wieść o ciąży, poprosi ją 

o rękę i nie opuści jej do grobowej deski. Stało się 

inaczej. 

Teraz była starsza i mądrzejsza. I choć bardzo 

chciała słuchać głosu serca, wiedziała, że nie może. 

Miała dziecko; nie mogła ryzykować. 

- Nie - powtórzyła. 

- Co nie? - spytał ponownie. 
- W tej chwili wierzysz w to, co mówisz. Jestem 

o tym głęboko przekonana. Ale czy to będzie trwała 

zmiana? Tego niestety nie mam jak sprawdzić. - Na 

moment zamilkła. - Muszę myśleć o Maksie, Rand. 

Nie pozwolę, aby ktokolwiek igrał jego uczuciami. On 

cię bardzo lubi i... 

- Nigdy bym go nie skrzywdził. Ani ciebie. 

- Wiem. Świadomie na pewno nie. Ale nawet gdy­

byś bardzo się starał ograniczyć pracę, myślę, że długo 

byś nie wytrzymał. Ciągle znajdowałbyś jakiś powód, 

żeby zostać w biurze po godzinach. A Maks by cier­

piał. Czekałby na ciebie z utęsknieniem i byłby nie­

pocieszony, ilekroć twój powrót do domu by się 

opóźniał. W końcu sam byś przyznał, że się pomyliłeś, 

background image

210

 VICTORIA PADE 

że nie jesteś w stanie mniej pracować, że tylko praca 

daje ci radość i satysfakcję. Maksowi z rozpaczy pę­

kłoby serce. 

Mnie też, pomyślała. Tak jak wtedy, gdy Marshall 

uznał, że woli pracę w skupieniu i ciszy od życia ze 

mną i dzieckiem. 

- Nie jestem nieobliczalnym młodzieniaszkiem, 

Lucy - oznajmił Rand z powagą. - Znam siebie. 

Wiem, na co mnie stać. Wiem, czego pragnę. Nie szu­

kam nowej zabawki, nie próbuję urozmaicić sobie ży­

cia. Chcę być z tobą. 

- Ale ja nie jestem sama. W tym tkwi problem. 
- Chcę być z tobą i z Maksem. 

Pokręciła głową, usiłując przełknąć łzy. 
- Nie wyjdzie nam. 
- Postaram się, żeby wyszło. 

To było takie kuszące! Pragnęła mu zaufać. Gdyby 

chodziło wyłącznie o nią, zaryzykowałaby. Odrzuciła­

by wahania i lęki. Faktycznie nie był nieobliczalnym 

młodzieniaszkiem, więc powinien wiedzieć, co chce 

dalej robić z życiem. 

Ale miała dziecko. Dziecko, które za bardzo ko­

chała, aby narażać je na smutek czy przykrości. 

- Nie - powtórzyła po raz trzeci. Podjęła nieod­

wołalną decyzję. 

- Nawet nie dasz nam szansy? 

- Nie mogę. 
Wierzchem dłoni otarła łzy. Tak bardzo chciała rzu­

cić mu się w ramiona. Nawet się nie domyślał, ile ją 

to wszystko kosztuje, ta walka z samą sobą. Bo 

background image

ROMANS Z SZEFEM 211 

w gruncie rzeczy wciąż była tą młodą naiwną dziew­

czyną, która wierzy w dozgonną miłość. 

- Lepiej już idź - szepnęła załamującym się gło­

sem. 

- Lucy... - Ruszył w jej stronę. 

- Nie. - Uniosła rękę, dając mu znak, aby się nie 

zbliżał. - Idź - poprosiła. 

Łzy ściskały ją za gardło. Ledwo była w stanie mó­

wić. 

Nagle ciszę przerwał dzwonek telefonu. 
Lucy przycisnęła rękę do ust, usiłując odzyskać nad 

sobą kontrolę. Zanim jej się udało, Rand podniósł słu­
chawkę. 

Jego ostry ton i krótkie, rzeczowe pytania uzmy­

słowiły jej, że coś się stało. Coś bardzo złego. Łzy 

znikły jak ręką odjął. Ogarnęło ją przerażenie. 

- Co się dzieje? - spytała, gdy tylko odłożył słu­

chawkę. 

- Maks jest ranny - odparł. Twarz miał trupiobla­

dą. - Spadł z piętrowego łóżka i uderzył głową 
w podłogę. Jest nieprzytomny. Właśnie przed chwilą 
karetka zabrała go do szpitala. 

Rand pojechał z Lucy do szpitala. Uparł się, że ją 

odwiezie, widział bowiem, iż jest zbyt zdenerwowana, 

aby prowadzić samochód. Nie chcąc tracić czasu, nie 

myli się, nie czesali. Wciągnęli pośpiesznie ubranie 

i dwadzieścia pięć minut później dotarli na miejsce. 

Maksa nie było już w izbie przyjęć; właśnie robiono 

mu tomografię komputerową. Lucy zaczęła się rozglą-

background image

212

 VICTORIA PADE 

dać za rodzicami chłopca, u którego Maks nocował, 

zanim ich jednak znalazła, na końcu korytarza otwo­

rzyły się drzwi i do izby wrócił lekarz, by poinformo­

wać Lucy o stanie zdrowia jej syna. 

W drodze do szpitala Maks odzyskał przytomność. 

Nic nie wskazywało na to, aby doznał wstrząśnienia 

mózgu; badanie tomograficzne na pewno to potwierdzi. 

Znacznie większy niepokój budzi lewe ramię chłopca;, 

paskudne złamanie trzeba nastawić chirurgicznie - po­

trzebna jest operacja. Oczywiście dzieciak nabił sobie 

kilka siniaków, ale poza tym czuje się dobrze i nie­

długo będzie mógł wrócić do domu. 

Groźnie brzmiące zastrzeżenia w formularzu, który 

musiała podpisać, aby operacja się odbyła, i niepokój 

o syna sprawiły, że Lucy omal nie wpadła w histerię. 

Dopiero Rand przemówił jej do rozsądku i wytłuma­

czył, że nie ma się czego obawiać. 

Po wyjściu lekarza zaprowadził ją do poczekalni, 

gdzie siedzieli nie mniej niż ona zdenerwowani rodzice 

kolegi Maksa. Jedno przez drugie zaczęli przepraszać 

Lucy za to, że nie dopilnowali chłopców, choć nie ule­

gało wątpliwości, że to dzieci, a nie oni ponoszą winę 

za wypadek. 

Okazało się, że chłopcy oglądali kiedyś w telewizji 

skoki do wody z wysokich przybrzeżnych skał. Posta­

nowili się w to zabawić. Skałą było górne łóżko, wodą 

zaś podłoga. Na podłodze rozłożyli poduszki, które 

miały zamortyzować upadek. Maks jako gość skakał 

pierwszy. 

Lucy zapewniła przejętych rodziców kolegi Maksa, 

background image

ROMANS Z SZEFEM 

213 

że wszystko rozumie i nie ma do nich pretensji, ale 

sama była zbyt roztrzęsiona, by jeszcze ich pocieszać. 

Była zadowolona z towarzystwa Randa, z jego wspar­

cia i pomocy. Była mu wdzięczna, kiedy przekonał ro­

dziców kolegi, aby wrócili do domu, bo ich obecność 

na nic się nie zda. 

Przez cały dzień nie odstępował jej na krok. Ona 

nerwy miała napięte, on swoją siłą i spokojem pomagał 

jej wytrwać. Przynosił jej kawę i raz po raz powtarzał, 

że Maksowi nic nie będzie. Mówił to z taką pewnością 

siebie, że Lucy mu wierzyła. Kiedy znów ogarniał ją 

strach i nachodziły wątpliwości, ponownie tłumaczył 

jej, że niepotrzebnie się denerwuje. 

Zmusił ją, aby coś przekąsiła. W tym czasie, kiedy 

byli w stołówce, ramię Maksa operował jeden z naj­

lepszych chirurgów dziecięcych, człowiek, którego 

Rand znał i osobiście prosił o pomoc. 

Rand trzymał Lucy za rękę, gładził po policzku. 

Ze dwa lub trzy razy nawet udało mu się sprowadzić 

uśmiech na jej twarz. Zadzwonił do Sadie, aby powia­

domić ją o nieszczęśliwym upadku Maksa, a kiedy Sa­

die przyjechała do szpitala, przywożąc rzeczy dla Lucy 

- grzebień, ręcznik, kilka najbardziej potrzebnych kos­

metyków - Rand otoczył ją równie troskliwą opieką, 

co jej siostrzenicę. 

Wieczorem Maks smacznie spał w jednoosobowym 

pokoju, który Rand dla niego załatwił. Chłopiec do­

skonale zniósł operację. Obudziwszy się, pokazał ma­

mie, że bez problemu może poruszać wszystkimi pię­

cioma palcami, po czym ponownie zapadł w sen. 

background image

214

 VICTORIA PADE 

Kiedy pora odwiedzin zbliżyła się do końca, Sadie 

pocałowała śpiące dziecko. Wyszli w trójkę na kory­

tarz. 

- Posłuchaj, kochanie; gdybyś czegokolwiek po­

trzebowała, masz do mnie natychmiast zadzwonić -

poleciła siostrzenicy, ściskając ją na pożegnanie. -

W przeciwnym razie zobaczymy się jutro rano, kiedy 

wrócisz z Maksem do domu. 

- Nie martw się o nas - powiedziała Lucy, wdzię­

czna ciotce za wsparcie. 

Po raz pierwszy od wypadku miała pewność, że Ma­

ksowi naprawdę nic nie grozi. 

Sadie skierowała się ku windzie, zostawiając Lucy 

z Randem. 

- Odprowadzę twój samochód pod dom - oznajmił 

ściszonym głosem Rand. Drzwi do pokoju Maksa były 

otwarte; nie chciał obudzić chłopca. - Frank mnie 

stamtąd zabierze. Poproszę go, aby rano przyjechał tu­

taj. Będzie na was czekał. 

- To nie ma sensu - sprzeciwiła się. Była zmęczo­

na, ale już nie roztrzęsiona. - Niech Frank przyjedzie 

po ciebie tu, a ja rano wrócę własnym samochodem. 

Pokręcił przecząco głową. 

- Nic z tego. Nie pozwolę ci prowadzić. I gdyby 

się okazało, że czegoś potrzebujesz, leków, jedzenia, 

nie krępuj się i poproś Franka. On wszystko kupi 

i przywiezie ci do domu. 

Nie miała siły protestować. 

- Dobrze. Dziękuję. Za wszystko. Nie wiem, jak 

bym sobie poradziła bez ciebie. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 

215 

- Bez przesady. Miło się na coś przydać. I miło 

móc się tobą zaopiekować. Gdybyś mi tylko pozwoliła, 

chętnie robiłbym to codziennie. 

Po raz pierwszy od przyjazdu do szpitala nawiązał 

do tego, o czym rozmawiali w domu, zanim zawiado­

miono ich o upadku Maksa. Lucy prawie już zapo­

mniała o kłótni, jaką toczyli, o tym, że chciała zerwać 

z Randem. 

Teraz wszystko odżyło w jej pamięci. Westchnęła 

smutno. 

- Nudne byłoby to życie w porównaniu z tym, ja­

kie dotąd wiodłeś - rzekła. 

- Byłoby wspaniałe. 

Potrząsnęła głową. 

- Nie zmieniłam zdania. 
- Zastanów się, Lucy - poprosił cicho. - Przemyśl 

sobie wszystko na spokojnie. Razem tworzymy świetny 

zespół. 

- Oddzielnie też - bąknęła. 
Wiedziała jednak, że dziś bez pomocy Randa cał­

kiem by się załamała. Potrzebowała go, ale nie chciała 

mówić tego na głos. Nawet sama przed sobą nie chciała 

się do tego przyznać. 

Już raz się sparzyła i to jej w zupełności wystar­

czyło. Zaufała człowiekowi, który pod wieloma wzglę­

dami przypominał Randa, człowiekowi, który zostawił 

ją na lodzie. 

- Co ci szkodzi, Lucy? Po prostu zastanów się, czy 

słusznie robisz, chcąc mnie odtrącić. 

Ponownie potrząsnęła głową. 

background image

216 

VICTORIA PADE 

- Nie muszę się zastanawiać, Rand. Wiem, co jest 

lepsze dla Maksa. Nie mogę narażać go na cierpienie. 

W pokoju obok chłopiec mruknął coś pod nosem. 

Lucy w dwóch susach znalazła się przy łóżku. Rand 

przystanął w drzwiach. 

Maks nie obudził się; przewrócił się z boku na bok 

i dalej spał w najlepsze. Ale Lucy pozostała przy nim. 

Zerknąwszy przez ramię, popatrzyła na Randa. 

- Dziękuję za wszystko - powiedziała jak do ob­

cego, który wyświadczył jej przysługę. 

Rand skinął głową i odszedł zrezygnowany. 

Lucy odprowadziła go wzrokiem do windy. Nie ro­

zumiała, dlaczego łzy wzbierają jej pod powiekami. 

Wiedziała jednak, że nie mają nic wspólnego z wy­

padkiem Maksa. 

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

W poniedziałek od samego rana świeciło w Kali­

fornii słońce. Kobieta znana wszystkim jako Meredith 

Colton odebrała telefon. Ucieszyła się, słysząc na dru­

gim końcu linii głos detektywa, którego wynajęła, by 

odszukał jej siostrę. Dwóch poprzednich nie wywiązało 

się z powierzonego im zadania. Ten był trzeci. 

Ku jej zadowoleniu, nikogo w domu poza nią nie 

było. Nie musiała się martwić, że ktoś podsłucha roz­

mowę. 

- I czego się pan dowiedział? - spytała po wstęp­

nych uprzejmościach. 

- Jestem w Monterey - oznajmił mężczyzna. -

Spędziłem tu cały weekend. Najpierw dałem w łapę 

jednej z pielęgniarek pracującej w St. James Clinic, 

a potem dokładnie sprawdziłem otrzymane informacje. 

- No i? 
- Niestety, tu się trop urywa. 

- Tyle to i ja wiem. Wynajęłam pana, żeby zdobył 

pan bardziej aktualne informacje. 

- Mogę pani powiedzieć, czego się dowiedziałem, 

ale nie jest tego wiele - zauważył. - Patsy Portman 

pojawiła się w klinice w tysiąc dziewięćset dziewięć­

dziesiątym drugim roku. Pojawiła się znikąd, brudna, 

background image

218 

VICTORIA PADE 

w porwanym ubraniu, zdezorientowana, mamrocząc 

coś o wypadku samochodowym. Wypuszczono ją pół 

roku później. W owym czasie wciąż cierpiała na amne­

zję. Ponieważ miewała niezwykle barwne sny i nie­

kiedy stawały jej przed oczami jakieś obrazy z prze­

szłości, lekarze wierzyli, że prędzej czy później odzy­

ska pamięć. Ale nie chcieli trzymać jej dłużej. Uważali, 

że ktoś taki jak ona, kto pokonał trwającą latami głę­

boką depresję, dręczący niepokój, gwałtowne zmiany 

nastroju i niechęć do ludzi, powinien mieszkać w mie­

ście, a do lekarzy regularnie przychodzić z wizytą. 

Kłopot w tym, że po wypisaniu ani razu nie pokazała 

się w klinice. Nikt też nie dysponuje jej aktualnym ad­

resem. 

- To wszystko? 

- Tak jak powiedziałem, ślad się urywa. Mogę kon­

tynuować poszukiwania, ale prawdę mówiąc, szkoda 

pani pieniędzy. Chorzy psychicznie, którzy w warun­

kach szpitalnych odzyskują zdrowie, po wyjściu ze 

szpitala znów zaczynają źle funkcjonować. Niektórzy 

bardzo źle. Powinni się dalej leczyć. Ci, którzy tego 

nie robią, często zostają bezdomni. Włóczą się bez celu, 

mieszkają pod gołym niebem. A ulice nie są zbyt bez­

piecznym miejscem. Wysoki procent takich chorych 

umiera. Ponieważ nie mają przy sobie dokumentów, 

chowa się ich w bezimiennych grobach. Oczywiście 

nie wiem, czy taki los spotkał pani siostrę, ale myślę, 

że to bardzo prawdopodobne. Przecież dałaby jakiś 

znak życia, a tu tyle lat minęło i nic... 

Jego słowa uspokoiły kobietę zwaną Meredith. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 219 

Uchwyciła się przedstawionego wyjaśnienia, zupełnie 

jakby detektyw podał jej konkretne dowody, a nie swo­

ją hipotezę. 

- Pewnie ma pan rację - powiedziała; cała złość 

z niej wyparowała. - I jeżeli jest tak, jak pan mówi, 

to faktycznie nie ma sensu dalej prowadzić poszu­

kiwań. 

- Byłyby to wyrzucone w błoto pieniądze. Moim 

zdaniem, Patsy Portman od dawna nie żyje. 

- No tak, szkoda forsy na szukanie martwej ko­

biety. A zatem dziękuję panu za pomoc i czekam na 

rachunek. 

Odłożywszy słuchawkę, uśmiechnęła się zadowolo­

na. Wreszcie po latach jest bezpieczna! Nie musiała 

żyć w stanie ciągłego zagrożenia, bać się, że ni stąd, 

ni zowąd na farmie pojawi się jej siostra i wszystko 

się wyda. 

Teraz mogła Skupić cały wysiłek na pozbyciu się 

tej wrednej małej Emily... 

Dochodziło południe, kiedy w końcu Lucy dotarła 

z Maksem do domu. 

Wprost nie mogła uwierzyć, jak szybko chłopiec 

doszedł do siebie po upadku i operacji. Był wesoły, 

pełen życia i tylko gips na ręku świadczył o jego wczo­

rajszych traumatycznych przeżyciach. 

Ona sama natomiast czuła się jak przepuszczona 

przez wyżymaczkę. A leżąca na stoliku duża paczka 

od Randa bynajmniej nie poprawiła jej nastroju. 

Z kuchni wyłoniła się Sadie. 

background image

220

 VICTORIA PADE 

- Dostarczono ją mniej więcej przed godziną -

rzekła, wskazując głową na stolik. 

Kiedy chłopiec zorientował się, że paczka przezna­

czona jest dla niego, czym prędzej zerwał kolorowe 

opakowanie. Zajrzawszy do środka, zapiszczał z rado­

ści; jego oczom ukazało się kilka filmów o dinozau­

rach, parę albumów, kilka książeczek do malowania 

i zestaw kredek. 

- Ojej! Widzicie?! - zawołał z przejęciem, patrząc 

na matkę i ciotkę. - Widzicie, co dostałem od Randa? 

Ciekawe, dlaczego mi to wszystko podarował? 

Maks ucieszyłby się z każdego prezentu, ale prezent 

od Randa, którego wprost ubóstwiał, miał dla niego 

szczególne znaczenie. Lucy poczuła ostre kłucie w ser­

cu: skoro jej syn darzył Randa tak wielkim uczuciem, 

to co będzie później, kiedy Rand przestanie ich od­

wiedzać? 

Starając się zapanować nad emocjami, wyjaśniła 

chłopcu, że po wyjściu ze szpitala ludzie często dostają 

prezenty. 

- To taki zwyczaj. Kiedy się jest chorym albo miało 

się wypadek, znajomi przysyłają nam prezenty. W ten 

sposób życzą nam szybkiego powrotu do zdrowia. 

- Super! - oznajmił Maks, używając słowa, jakie 

podłapał od Mikeya, chłopca, u którego nocował 

i z którym zamierzał uprawiać skoki do wody. - Mo­

żemy zadzwonić do Randa? Może by przyszedł i się 

ze mną pobawił? 

Z każdą sekundą kłucie w sercu stawało się coraz 

ostrzejsze. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 221 

- Nie możemy, niedźwiadku. Rand na pewno pra­

cuje. 

- A nie możemy go zaprosić na wieczór, kiedy już 

skończy pracę? 

- Nie, Maks. Przez pewien czas nie będziemy się 

z Randem widywać. W ramach podziękowania mo­

żesz mu wysłać pokolorowany przez siebie rysunek 

dinozaura. 

- Ale ja chcę się z nim zobaczyć i sam mu po­

dziękować. - Chłopiec był niepocieszony. - Dlaczego 

nie będziemy się z nim widywać? Czy Rand gdzieś 

wyjeżdża? 

Lucy nie odpowiedziała na pytanie; zamiast tego 

podeszła do stołu i chcąc odwrócić uwagę syna od 

Randa, pokazała mu, że w paczce oprócz dinozaurów 

jest też mnóstwo roślinności - cały las tropikalny. 

Kiedy chłopiec zajął się rozstawianiem drzew, Sa-

die, która uważnie się wszystkiemu przyglądała, wez­

wała Lucy do kuchni. 

- Powiesz mi, czy przyrządziłam galaretkę tak, jak 

Maks lubi. 

Maks lubił galaretkę bez niczego, bez śmietany, bez 

owoców, i ponieważ obie o tym doskonale wiedziały, 

Lucy domyśliła się, że galaretka jest tylko pretekstem. 

Ale nie miała wyboru; posłusznie podreptała za ciotką 

do kuchni. 

- Co się dzieje? - spytała Sadie. 

- Nic. Chciałabym wziąć prysznic, a potem się 

zdrzemnąć - odparła Lucy, udając, że nie wie, o co 

ciotce chodzi. 

background image

222

 VICTORIA PADE 

Sadie jednak nie zamierzała dać za wygraną. 

- Nie pytam o twoje plany na najbliższe godziny. 

Pytam o ciebie i Randa. Zauważyłam, że wczoraj 

w szpitalu ubrany był w to samo, co w sobotę wie­

czorem. Tak, tak, widziałam go, jak dzwonił do drzwi; 

akurat w tym czasie wychodziłam. Sama zaś wspo­

mniałaś, że przyjechaliście do szpitala o wpół do siód­

mej w niedzielę rano. Nie trzeba być geniuszem, żeby 

skojarzyć parę podstawowych faktów i wyciągnąć 

z nich wnioski. A wniosek jest taki, że Rand u ciebie 

nocował, co pochwalam, zważywszy że Maks był poza 

domem. Jednakże wczoraj, kiedy staliśmy na korytarzu 

przed pokojem Maksa, widziałam, że coś jest nie tak. 

Dziś mówisz Maksowi, że Rand nie będzie was więcej 

odwiedzał. Więc chciałabym wiedzieć, co się stało. 

Ciotka była tą osobą, której Lucy zawsze się zwie­

rzała, nawet jako mała dziewczynka, nic więc dziw­

nego, że teraz też to zrobiła. Wprawdzie z oporami, 

bo wolałaby o wszystkim zapomnieć, ale opowiedziała 

jej całą historię, od początku do końca. Skończywszy, 

czekała, by ciotka pocieszyła ją. Tak było w przesz­

łości. 

Ale zamiast wsparcia usłyszała co innego. 

- Popełniasz błąd, kochanie. Duży błąd. 

- Nie rozumiem - rzekła Lucy, zaskoczona i zmie­

szana. 

- Jeśli chodzi o Randa. Owszem, prowadzi zupeł­

nie inny tryb życia niż ty. Owszem, odkładał na później 

założenie rodziny, bo żona i dzieci przeszkadzałyby 

mu w pracy. Owszem, mieszka w czymś, co bardziej 

background image

ROMANS Z SZEFEM 

223 

przypomina muzeum sztuki współczesnej niż dom. 

I owszem, Maks w ciągu tygodnia zamieniłby jego 

mieszkanie w pobojowisko. Ale Rand jest człowiekiem 

twardo stąpającym po ziemi. Zna siebie. Nigdy niczego 

nie owija w bawełnę. I zawsze mówi prawdę. Jeżeli 

twierdzi, że dojrzał do tego, aby ożenić się i większość 

czasu poświęcać rodzinie, a nie pracy, to znaczy, że 

tak jest. 

- Będzie żałował - oznajmiła Lucy, przytaczając 

jeden ze swoich niezbitych argumentów. 

- Rand nie podejmuje nieprzemyślanych decyzji. 

I nie wycofuje się tylko dlatego, że coś jest trudniejsze, 

niż zakładał. Podejrzewam, kochanie, że mylisz go 

z Marshallem. 

- Rand to samo mi zarzucił. Ale oni są tacy do 

siebie podobni! 

- Tylko pozornie. O ile Marshall lubił wygodne ży­

cie bez komplikacji i nie zamierzał go zmieniać, o tyle 

Rand gotów jest na zmiany. Ba, pragnie ich. Ale ty 

nie chcesz mu dać szansy. Pozwalasz, aby doświad­

czenia z przeszłości rzutowały na teraźniejszość. 

- On nawet nie chciał zatrudnić sekretarki, która 

miałaby dziecko - przypomniała ciotce Lucy. 

- I pewnie nie zatrudni. Ale to nie znaczy, że nie 

chce mieć domu, żony, dziecka. Albo dzieci. - Sadie 

na moment zamilkła. - Zdaję sobie sprawę, że nie było 

ci łatwo, odkąd rozstałaś się z Marshallem. Wiem, że 

dla dobra Maksa musiałaś z wielu rzeczy zrezygnować. 

Nie sądzę jednak, abyś rezygnując z Randa, mogła 

przysłużyć się swojemu dziecku. Z Randem nareszcie 

background image

224 

VICTORIA PADE 

możesz stworzyć prawdziwą rodzinę. Nie jestem ślepa; 

widzę, że go pragniesz. Możesz mieć to, na co zasłu­

gujesz. To, na co Maks zasługuje. Zaufaj mi, Lucy. 

Zaufaj Randowi. Nie odrzucaj szczęścia. 

Zaufaj Randowi. 

O to samo ją poprosił w sobotę wieczorem. Zaufała 

mu. I nie żałowała. Czy mogła znów mu zaufać? Nie 

na jedną noc, ale na całe życie? 

Sadie wróciła do salonu z galaretką dla Maksa. Lu­

cy została w kuchni. Podeszła do okna nad zlewem 

i wyjrzała na zewnątrz. Ale nic nie widziała, ani ogród­

ków, w których o tej porze roku nie kwitły już żadne 

kwiaty, ani pozbawionych liści czereśni. Stała zadu­

mana, rozmyślając nad tym, co mówiła Sadie, nad tym, 

co mówił Rand, i nad tym, co sama czuła. 

Marshall oraz Rand... byli tacy podobni: powszech­

nie szanowani, ambitni, dążący do sukcesów. Praco-

holicy. Karierę stawiali ponad wszystko. Ludzie się 

z nimi liczyli, schodzili im z drogi, podziwiali ich. 

Obaj mieli wysokie wymagania, od podwładnych żą­

dali bezwzględnego posłuszeństwa. Twardzi, nieustę­

pliwi... 

Nie, nieprawda, pomyślała nagle. Twardy i nieustę­

pliwy był Marshall, ale nie Rand. Ogarnęły ją wyrzuty 

sumienia. Faktycznie przypisywała Randowi cechy 

człowieka, który odwrócił się od niej, kiedy go po­

trzebowała. 

Owszem, odkąd zaczęła pracować u Randa, musiała 

się dostosować do jego życzeń, zostawać w pracy dłu­

żej, niż zamierzała, ale... ale on też wielokrotnie szedł 

background image

ROMANS Z SZEFEM 225 

jej na rękę. Na przykład, kiedy pracowali u niego 

w domu, zaprosił Maksa, aby mogła zjeść z synem ko­

lację i chwilę z nim pobyć. 

Wprawdzie nie było to jakieś wielkie poświęcenie 

z jego strony, ale Marshall nigdy by nie wpadł na taki 

pomysł, a gdyby nawet wpadł, to natychmiast by go 

odrzucił. 

Po dłuższym namyśle doszła do wniosku, że jest 

jeszcze jedna różnica między obydwoma mężczyzna­

mi. W przeciwieństwie do Marshalla Rand nie był 

egoistą. Nie chciał jej mieć wyłącznie dla siebie; uwa­

żał, że Maks ma większe do niej prawo. Marshall na­

tomiast pragnął, żeby świat kobiety, z którą przebywa, 

obracał się wokół niego, a dziecko - jak oświadczył 

- wszystko by zepsuło. Randowi nie psuło; potrafił na­

wiązać świetny kontakt z Maksem. Zachowywał się 

wobec niego jak ojciec, a jednocześnie jak przyjaciel. 

Dlatego chłopiec go uwielbiał. 

Rand pochodził z licznej rodziny; wiedział, co to 

za sobą pociąga i jaką rolę powinien odgrywać ojciec. 

Jego własny zbyt mało czasu spędzał w domu. On sam 

wolał nie mieć dzieci, niż narażać je ha stres i tęsknotę. 

W niedzielę w szpitalu zachował się jak cudowny 

ojciec i idealny mąż. Nie myślał o sobie, o czekającej 

go w poniedziałek rozprawie w sądzie; całą uwagę 

skupił na niej i na Maksie. Chociaż tuż przed przy­

jazdem do szpitala odrzuciła jego... tak, właściwie to 

były oświadczyny... służył jej wsparciem, radą, pomo­

cą. Bezinteresownie i wielkodusznie. 

Innymi słowy, Rand zdał egzamin; udowodnił jej, 

background image

226

 VICTORIA PADE 

że ona i Maks zawsze mogą na niego liczyć. Marshall 

zaś egzamin oblał. 

Jednakże czy Rand będzie potrafił się przestawić, 

zmienić swoje życie, z pracoholika przeistoczyć się 

w domatora? 

Nie była pewna. 
Przypomniała sobie, co jej mówiła ciotka. Że po­

winna zaufać Randowi. Że jest to człowiek, który zna 

siebie, nie podejmuje pochopnych decyzji i dokładnie 

wie, czego chce. 

A Rand chciał stworzyć rodzinę. Z nią i Maksem. 

Gotów był ograniczyć pracę, aby mieć więcej czasu 

dla żony i dziecka. 

Powtórzyła to ze dwa razy. I nagle ogarnęła ją ra­

dość. 

Pragnął ją poślubić. 
Pragnął być ojcem dla Maksa. 

Zawahała się. Czy powinna zaryzykować? 
Chciała tego. O niczym bardziej nie marzyła. 

Chciała mieć Randa za męża, chciała założyć z nim 

rodzinę, chciała Maksowi dać ojca. Jeżeli jemu też na 

tym zależy... 

Raptem uzmysłowiła sobie, że tak naprawdę to nie 

do końca wie, o co mu chodziło. W sobotę przestra­

szyła się. Nie chciała go słuchać. A może Rand nie­

koniecznie myślał o małżeństwie? Może myślał o ży­

ciu na kocią łapę? 

Oczywiście, to zmienia postać rzeczy. 

Musi z nim porozmawiać. 

Na co czekasz? - spytała samą siebie. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 227 

Nie chciała jednak rozmawiać o tak ważnych spra­

wach przez telefon, a nie mogła wyjść - przecież le­

dwo przywiozła Maksa ze szpitala. 

- Dziś wieczorem - powiedziała szeptem. 

Tak, wieczorem, kiedy już położy Maksa spać, po­

prosi Sadie, aby go popilnowała, a sama podjedzie do 

Randa. 

Serce zaczęło jej walić ze zdenerwowania. A jeżeli 

w niedzielny poranek niewłaściwie odczytała intencje 

Randa? Jeżeli źle go zrozumiała? Co będzie, jeśli po­

jedzie do niego i zrobi z siebie idiotkę? 

Trudno. Postanowiła zaryzykować. 
Dziś wieczorem, obiecała sobie. Dziś wieczorem od­

będzie decydującą rozmowę. 

O ile wcześniej nie stchórzy. 

Portier rozpoznał Lucy, kiedy o dziewiątej wieczo­

rem weszła do apartamentowca Randa, ale nie pozwolił 

jej wjechać na górę; powiedział, że musi ją zapowie­

dzieć panu Coltonowi. 

Stała w holu, przestępując nerwowo z nogi na no­

gę. Różne głupie myśli krążyły jej po głowie, na przy­

kład, że Rand jest w łóżku z inną kobietą i polecił po­

rtierowi, aby mu nie przeszkadzano. 

Po chwili portier wskazał ręką na windę. Lucy 

wsiadła do kabiny, ale zdenerwowanie jej nie opusz­

czało. Bała się. Wczoraj odtrąciła Randa nie raz, lecz 

dwa razy. Nawet jeżeli wcześniej zależało mu na po­

ważnym związku, może zmienił zdanie. Miał dwadzie­

ścia cztery godziny do namysłu. Może zirytowany jej 

background image

228

 VICTORIA PADE 

zachowaniem wysłucha, co ma mu do powiedzenia, 

po czym najzwyczajniej w świecie wskaże jej drzwi. 

Trudno. Wtedy wróci do domu jak niepyszna. Ale 

najpierw dowie się, co dokładnie Rand miał na myśli, 

kiedy mówił o wspólnym zamieszkaniu. 

Mimo że kolana jej drżały, a serce waliło tak, jakby 

chciało wyskoczyć z piersi, wiedziała, że musi odbyć 

tę rozmowę. 

Kiedy winda zatrzymała się na ósmym piętrze, Rand 

czekał na nią w otwartych drzwiach. Na ucieczkę było 

za późno. Zmuszając nogi do posłuszeństwa, Lucy ru-

szyła w jego kierunku. 

- Czy coś się stało? Co z Maksem? - spytał z za-

troskaniem, przekonany, że musiało wydarzyć się nie-
szczęście 

- Wszystko w porządku - uspokoiła go. - Maks 

czuje się świetnie. 

Była wzruszona, że jego pierwsze pytanie dotyczyło 

syna. To ją przekonało, że słusznie postąpiła, decydując 

się na dzisiejszą wizytę. 

Z kieszeni płaszcza wyjęła kartkę wyrwaną z nowej 

książeczki do malowania i podała ją Randowi-. Przed 

pójściem spać Maks pomalował rysunek kredkami, po 

czym kazał sobie pokazać, jak się pisze słowo "dzię-

kuję". I dołu strony podpisał się swoim imieniem. 

- Prosił, żebym ci to dała - rzekła. - Chyba jesz-

cze nigdy nie widziałam go tak uradowanego jak dziś, 

kiedy zobaczył prezent od ciebie. To byłonaprawdę 

niepotrzebne. Już dość dla nas zrobiłeś. 

- Chciałem sprawić mu frajdę. - Rand popatrzył' 

background image

ROMANS Z SZEFEM 229 

na rysunek. - Nie musiałaś przynosić mi tego osobi­

ście. Zwłaszcza dzisiaj. 

Miał nieprzenikniony wyraz twarzy. Nie ułatwiało 

to Lucy zadania. Zupełnie nie wiedziała, co Rand czu­

je, tym bardziej że rozmawiali na korytarzu; nie za­

prosił jej do mieszkania. Oczywiście wyobraźnia znów 

zaczęła jej podsuwać różne obrazy. Na pewno nie jest 

sam; na pewno jest u niego kobieta, na pewno poma­

gała mu się rozebrać, miał bowiem wyciągniętą ze 

spodni, rozpiętą koszulę, spod której wystawał kawałek 

torsu. Przypuszczalnie zamierzali... 

Wzięła się w garść. 
- Przyszłam nie tylko po to, żeby dać ci rysunek 

- powiedziała. - Chciałam z tobą porozmawiać. Ale 

jeżeli masz gościa... 

- Jestem sam - rzekł ostrym tonem. 

Najwyraźniej domyślił się, co jej chodzi po głowie, 

i dał jej to odczuć. Po chwili jednak odsunął się na 

bok i wykonał ręką zapraszający gest. 

Z trudem przełykając ślinę, Lucy weszła do środka. 

Miała nadzieję, że starczy jej odwagi, że nie odwróci 

się i nie ucieknie. 

- Przysłali ci z agencji kolejną sekretarkę? - spy­

tała, ciekawa, jak sobie dziś radził w pracy. 

Stali w przedpokoju; jakoś Rand nie kwapił się z za­

proszeniem jej do salonu. 

- Tak. Sheilę. Okazała się całkiem niezła. Może za­

proponuję jej pracę na stałe. 

- Jaka jest? Młoda? Piękna? - Powinna była 

ugryźć się w język. Gdyby mogła cofnąć te słowa... 

background image

230 VICTORIA PADE 

- Ma mniej więcej pięćdziesiąt lat, jest dość pul­

chna i w sumie mało atrakcyjna. Ale za to wie, na 

czym polega praca sekretarki. 

- To świetnie - powiedziała zdławionym głosem 

Lucy. 

Rand źle zrozumiał jej intencje. 
- Sądziłem, że nie wrócisz do pracy - zaczął się 

tłumaczyć. - Że wolisz z Maksem... 

- No właśnie - przerwała mu. - Cieszę się, że ko­

goś znalazłeś. Maks faktycznie mnie teraz potrzebuje. 

Zaległa cisza. Lucy poczuła, jak jej odwaga coraz 

bardziej topnieje. Rand pierwszy się odezwał. 

- Powiedz mi, dlaczego tu przyszłaś? - W jego 

głosie nie było wrogości. 

Postanowiła dłużej nie zwlekać. 

- Sadie twierdzi, że się mylę - wyjaśniła. - Po za­

stanowieniu się doszłam do wniosku, że ma rację. 

- Mylisz się? W jakiej sprawie? 
- Jeśli chodzi o ciebie. - Wzięła głęboki oddech 

i zmusiła się., by kontynuować. - Przepraszam cię, 

Rand. Po prostu w niedzielę rano, kiedy zacząłeś mó­

wić o wprowadzaniu zmian do swojego życia, spani­

kowałam. Stanął mi przed oczami ojciec Maksa i... 

Popełniłam błąd. Jesteś inny niż on. Jeżeli mówisz, że 

chcesz coś zmienić, to znaczy, że naprawdę chcesz. 

I że zmienisz. I nie będziesz żałował tych zmian. Po­

trafisz osiągnąć każdy cel, jaki sobie stawiasz w życiu. 

- No dobrze, i co z tego wynika? Że mnie doce­

niasz, ale niekoniecznie chcesz brać udział w tych 

zmianach, o jakich mówiłem? 

background image

ROMANS Z SZEFEM 

231 

- Zależy, na czym mój udział miałby polegać - po­

wiedziała cicho. - W niedzielę rano nie dałam ci szan­

sy dokończyć. Nie wiem, jaką przewidziałeś dla mnie 

rolę... 

- Pierwszoplanową. 

- To znaczy konkubiny? Kochanki? 

- Wciąż mnie mylisz z Marshallem, Lucy. Chcia­

łem, żebyś została moją żoną. 

Ogarnęła ją niewysłowiona ulga i po raz pierwszy 

od przyjścia uśmiechnęła się. 

- Aha. 

- Aha? Tylko tyle masz mi do powiedzenia? 
- Czy... czy twoja oferta wciąż jest aktualna? 

Ujął ją za ręce i pokręcił głową, jakby zdumiało 

go jej pytanie. 

- Oczywiście, że tak, głuptasie. Przecież prosiłem, 

żebyś się zastanowiła. Żebyś sobie wszystko przemy­

ślała. Kocham cię, Lucy. Nie wiem, jak mogłaś tego 

nie zauważyć, ale... 

- Powtórz, proszę. 
- Że cię kocham? - Roześmiał się. - Kocham cię 

Lucy, kocham do szaleństwa. Kocham tak bardzo, że 

wszystko inne jest nieważne. Chcę, żebyś mnie poślu­

biła, żebym mógł być ojcem dla Maksa, żebyśmy ra­

zem stworzyli rodzinę. Jeśli się zgodzisz, przysięgam, 

że nigdy cię nie skrzywdzę. Uczynię wszystko, żebyś 

była szczęśliwa. Ty, Maks i inne dzieci, których kiedyś 

się wspólnie dorobimy. 

- Jesteś pewien, że tego chcesz? 

Wywrócił oczy do nieba. 

background image

232 VICTORIA PADE 

- Absolutnie. W stu procentach. Nie mam cienia 

wątpliwości. A czy ty... 

Teraz już ani chwili nie musiała się zastanawiać. 

- Tak! Chcę! 

Myślała, że zgarnie ją w ramiona i zacznie całować. 

Zamiast tego powiedział: 

- Jest jeden warunek. 
- Jaki? 

- Że nie będziesz pracować. Że pozwolisz mi utrzy­

mywać was, a sama wrócisz na studia. Póki Maks jest 

mały, możesz zapisać się na kilka kursów w semestrze. 

Masz chłonny umysł i wielki talent prawniczy. Szkoda 

by było go zmarnować. Później, jak zdasz wszystkie 

egzaminy, możemy być partnerami nie tylko w życiu, 

ale również w pracy. 

Lucy wybuchnęła radosnym śmiechem. Ostatnie 

słowa Randa do końca rozwiały jej wątpliwości. Rand 

nie ma w sobie źdźbła egoizmu. W przeciwieństwie 

do Marshalla, nie czuje się zagrożony jej ambicjami, 

popiera jej plany, chce spełnić jej marzenia. 

- Rozumiem; chcesz, żebym cię odciążyła? - za­

żartowała. 

- Chcę, żebyś była moją żoną, matką moich dzieci, 

moją kochanką, przyjaciółką i wspólniczką - odparł 

i wreszcie zrobił to, na co czekała: przytulił ją mocno 

i zaczął obsypywać pocałunkami. - Czy Sadie jest 

z Maksem? - spytał, nie przerywając pieszczot. 

- Tak. 
- A Maks śpi? 

- Tak. 

background image

ROMANS Z SZEFEM 

233 

- Więc jeśli wrócisz za godzinę i czy dwie, nic złego 

się nie stanie? 

- Nic. 

- Sadie nie będzie miała ci za złe, że... 

- Nie sądzę. Domyśliła się, że spędziliśmy razem 

sobotnią noc. I była z tego całkiem zadowolona. 

- To dobrze - szepnął, po c;zym pocałował ją 

w szyję, tuż za uchem. 

Lucy zadrżała z podniecenia. 

- A ty? Miałabyś ochotę zostać- trochę dłużej? 

- Hm, zależy, co byśmy robili.. . - Zamknęła oczy, 

rozkoszując się dotykiem jego warg. 

- Zaraz ci pokażę. 

Płaszcz Lucy wylądował na podłodze, po chwili 

ubranie też. Rand przywarł mocno ustami do jej ust, 

a ona zapomniała o bożym świecie. 

Przeniósł ją do sypialni i położył na puchowej koł­

drze. Kochali się czule, a zarazem namiętnie, jakby 

chcieli przypieczętować swoją miłość i wiarę w to, że 

będą razem po wieki. A kiedy było po wszystkim, kie­

dy leżeli objęci i szani, Lucy wypowiedziała słowa, 

których od zajścia w ciążę nie mówiła żadnemu 

mężczyźnie: 

- Kocham cię. 

Rand uśmiechnął się pod nosem. 

- Ciekaw byłem, czy kiedykolwiek to od ciebie 

usłyszę. 

- Szczypta niepewności tylko podgrzewa uczucie. 
- O to możesz się nie martwić. — Przytulił ją moc-

niej. - Kocham cię, Lucy. 

background image

234 VICTORIA PADE 

Wiedziała o tym, ale i tak zrobiło się jej ciepło na 

sercu. 

- Muszę wrócić do domu - szepnęła po chwili. 

- Oboje musimy wrócić do domu... 

Jeszcze przez kilka minut leżała bez ruchu, ciesząc 

się z bliskości Randa, z tego, że się odnaleźli, mimo 

iż ona straciła zaufanie do mężczyzn. 

Randowi zaufała. Pokochała go. Wierzyła, że jest 

idealnym partnerem dla niej i będzie cudownym ojcem 

dla Maksa. Dla Maksa, który przyjmie go z otwartymi 

ramionami. 

Tak, będą rodziną. Dobrą, kochającą się rodziną, 

o jakiej zawsze marzyła.