background image

ZA MIENIE S O C A"

Ć

Ł Ń

Na lekcji geografii powiedzia  nam pewnego dnia profesor,  e  w przysz ym tygodniu b dzie za mienie 

ł

ż

ł

ę

ć

s o ca. Przyj li my to do wiadomo ci bez specjalnego zainteresowania, tak jak i inne zarz dzenia 

ł ń

ę ś

ś

ą

porz dkowe w adz szkolnych. Profesor ostrzeg  nas,  e  ci, którzy zechc  obserwowa  za mienie 

ą

ł

ł

ż

ą

ć

ć

s o ca, powinni zaopatrzy  si  w zadymione szkie ka. Wróciwszy do domu przygotowa em nad 

ł ń

ć ę

ł

ł

kopc c   w iec  kilka takich szkie ek. Ogl da em przy ich pomocy zachód s o ca, potem zapomnia em 

ą ąś

ą

ł

ą ł

ł ń

ł

o szkie kach; zapomnia em tak e  o za mieniu s o ca.

ł

ł

ż

ć

ł ń

Którego  dnia wybrali my si  z moim przyjacielem, Mieczys awem, na ryby i zapu cili my si  daleko. 

ś

ś

ę

ł

ś ś

ę

Szli my wzd u  kr tej rzeczki, p yn cej w brzegach zaro ni tych wierzbami i tarnin .  Na zakr tach 

ś

ł ż ę

ł ą

ś ę

ą

ę

rzeczka tworzy a g bokie, spokojne be ty. Kiedy zbli ali my si  do tych miejsc, widzieli my stoj ce 

ł

łę

ł

ż ś

ę

ś

ą

nieruchomo, pod sam  powierzchni  wody, ogromne klenie. Schowani za pniem wierzby mogli my je 

ą

ą

ś

ogl da  z bliska: by y grube, spasione, mia y ciemne ogony i czerwone jak krew p etwy brzuszne. 

ą ć

ł

ł

ł

Oddycha y otwieraj c  g by i poruszaj c  skrzelami. Czasem robi y leniwy ruch i tr ca y ko cem pyska 

ł

ą

ę

ą

ł

ą ł

ń

opad  na powierzchni  wody muszk .  Widzieli my je tak dok adnie,  e  prawie mieli my je - ale kiedy 

łą

ę

ę

ś

ł

ż

ś

wysuwali my ostro nie spoza pnia nasze w dziska i próbowali my cz stowa  je robakami albo 

ś

ż

ę

ś

ę

ć

konikami polnymi, które mia y w  r odku haczyk - klenie oddala y si  i znika y w g binie. Wiedzieli my, 

ł

ś

ł

ę

ł

łę

ś

e  nic tu ju  nie wskóramy, brn li my wi c  dalej, do nast pnego be tu, w ród wysokich po pas 

ż

ż

ę ś

ę

ę

ł

ś

opianów, parzyli my sobie nogi o z o liwe, schowane pod li mi  opianów pokrzywy. Mieli my nadziej ,

ł

ś

ł ś

ść ł

ś

ę

e  w nast pnym miejscu z owimy wielkiego klenia, jakiego nie mieli my jeszcze nigdy w  y ciu. Pod 

ż

ę

ł

ś

ż

zwisaj cymi ga ziami drzew, w prze wietlonej strugami  w iat a s onecznego wodzie, widzieli my znów 

ą

łę

ś

ś

ł

ł

ś

opas e klenie, z wielkimi g owami, srebrn   usk  na bokach, z czerwonymi p etwami - i znów nie chcia y 

ł

ł

ął

ą

ł

ł

bra .  I tak by o za ka dym razem. Mia em w kieszeni paczk  papierosów; palili my z Mieczys awem 

ć

ł

ż

ł

ę

ś

ł

papierosy i rozmawiali my cicho,  e by nie sp oszy  ryb:

ś

ż

ł

ć

- Tu s  cholerne klenie.

ą

- No, cholerne. 

- Ale nie chc  bra .

ą

ć

- Bo s  najedzone.

ą

- Przyjdziemy tu jeszcze na te klenie.

- Tak, oczywi cie,  e  przyjdziemy.

ś

ż

- I zobaczysz - b d  nasze.

ę ą

Szli my coraz dalej. Rzeczka stawa a si  coraz p ytsza, be ty coraz mniejsze. Zobaczyli my zimorodka 

ś

ł

ę

ł

ł

ś

siedz cego nad wod ,  na uschni tej ga zi. By  tak przera liwie kolorowy, zielono-niebiesko-czerwony, 

ą

ą

ę

łę

ł

ź

e  a  k u o w oczy. Zerwa  si  nagle z g o nym krzykiem i polecia  nisko nad wod ,  zakr ci  w prawo, 

ż

ż ł ł

ł ę

ł ś

ł

ą

ę ł

potem w lewo, tak jak bieg a rzeczka. Potem przerwali my  owienie i przypatrywali my si  

ł

ś

ł

ś

ę

mysikrólikowi, który w g stym, mrocznym krzaku skaka  z ga zki na ga zk .   l edzili my go, a on nas; 

ę

ł

łą

łą ę Ś

ś

zwodzi  nas i kokietowa . Kiedy tracili my go z oczu, on odzywa  si  cicho, jakby nas wo a . Pó niej 

ł

ł

ś

ł ę

ł ł

ź

znale li my w kupie zesch ych li ci je a  i chcieli my go wzi

 do chustki, ale okaza o si ,   e  na jego 

ź ś

ł

ś

ż

ś

ąć

ł

ę ż

brzydkim, bladoniebieskim ciele, mi dzy kolcami,  a

 wielkie, obrzydliwe, czarne pch y. Potem 

ę

ł żą

ł

widzieli my zaskro ca p yn cego na drugi brzeg z g ow  wynurzon  nad wod ;  widzieli my rozwidlony 

ś

ń

ł ą

ł

ą

ą

ę

ś

background image

j zyczek, poruszaj cy si  w jego otwartym pyszczku. Zaskroniec wylaz  na brzeg i wspina  si  stromo 

ę

ą

ę

ł

ł ę

pod gór  z niebywa  zr czno ci ,  jakby w jego wn trzu pracowa  bez przerwy male ki, ale bardzo 

ę

łą ę

ś ą

ę

ł

ń

silny motorek.

Odpoczywali my i palili my znów papierosy, od których piek y nas wargi, a  l ina robi a si  gorzka jak 

ś

ś

ł

ś

ł

ę

pio un. Rzeczka by a ju  cienk ,  p ytk  strug ,  p yn c  w ród trawy i krzaków. Ryb by o ju  ma o; 

ł

ł

ż

ą ł

ą

ą ł ą ą ś

ł

ż

ł

czasem, w jakim  g bszym miejscu, spotykali my jeszcze klenia-samotnika, ale by  bardzo czujny, nie 

ś łę

ś

ł

pozwala  si  nawet zbli y  do siebie. Umyka  i chowa  si  w dziurach pod brzegami. Próbowali my go 

ł ę

ż ć

ł

ł ę

ś

owi  r kami; w azili my do wody i zapuszczali my r ce g boko mi dzy czerwone korzenie wierzby, w 

ł

ć ę

ł

ś

ś

ę

łę

ę

surow ,  zimn  jak w studni wod .  Natrafili my czasem ko cami palców na  l iskie cia o ryby, ale 

ą

ą

ę

ś

ń

ś

ł

umyka a nam, potem czuli my jeszcze jej uderzenia po nogach, ale coraz rzadziej, i kle  znika , jakby 

ł

ś

ń

ł

si  rozp ywa  w wodzie; pewnie znajdowa  sobie jak

 bardzo g bok  dziur ,  której nie mogli my ju  

ę

ł

ł

ł

ąś

łę

ą

ę

ś

ż

dosi gn

 r kami. By  to koniec rybo ówstwa; kiedy si  porzuca w dziska i bierze si  do  owienia ryb 

ę ąć ę

ł

ł

ę

ę

ę

ł

r kami - to ju  jest koniec. Co innego, jakby my zaczynali od tego. Wiedzieli my to, ale chcieli my 

ę

ż

ś

ś

ś

jeszcze mie  nadziej .

ć

ę

Potem nie by o ju  rzeczki ani nawet strugi, tylko mokra, poro ni ta wysok ,  ostr  traw   ka, a dalej, w

ł

ż

ś ę

ą

ą

ął ą

ma ym, brzozowym lesie, koryto wydr one z pnia, do którego  c ieka a po deseczce woda ze  r ód a. 

ł

ąż

ś

ł

ź

ł

Byli my u pocz tku rzeki, tu si  zaczyna a - dalej nie by o ju  nic. Odpoczywali my, jedli my karpiele 

ś

ą

ę

ł

ł

ż

ś

ś

skradzione z pola, pili my wod ,  myli my twarze, r ce i nogi, potem le eli my na skraju lasu na suchej,

ś

ę

ś

ę

ż ś

niskiej trawie i palili my papierosy. Mieczys aw powiedzia :

ś

ł

ł

- Cholerne klenie tu by y.

ł

- Ale nie chcia y bra .

ł

ć

- Czekaj, przyjdziemy tu jeszcze i b dziemy je mieli.

ę

Milczeli my i patrzyli my na pola. Widzieli my zielone pasy kartoflisk, przedzielone czarnymi smugami 

ś

ś

ś

podorywek. By o spokojnie, bez wiatru, niebo by o zaci gni te rzadkimi, nieruchomymi chmurami. 

ł

ł

ą ę

Brzozy o bia ych, szorstkich pniach sta y spokojnie, nie porusza  si  na nich ani jeden listek. Niedaleko 

ł

ł

ł ę

nas, na pniu brzozy, usiad  pstrokaty dzi cio  z czerwonym brzuchem. Obejrza  kor ,  ale nie stuka  

ł

ę ł

ł

ę

ł

dziobem, przelecia  na s siednie drzewo, potem znikn .  By o nam troch  smutno,  e  nie z owili my ani

ł

ą

ął

ł

ę

ż

ł

ś

jednej ryby, ale wiedzieli my,  e  jutro albo pojutrze przyjdziemy tu znów i powiedzie nam si  lepiej.

ś

ż

ę

Jeszcze dzisiaj wieczorem, o ósmej, mieli my i

 z rodzicami do cyrku. Na wielkich, kolorowych 

ś

ść

afiszach ogl dali my wczoraj lwy skacz ce przez p on ce obr cze, nied wiedzie je d

c e na 

ą

ś

ą

ł ą

ę

ź

ż żą

rowerach, ludzi, którzy jedli obiad i pili wino przy stole, ustawionym na linie rozpi tej wysoko ponad 

ę

aren .  Wieczorem z wielkiego, o wietlonego od wewn trz namiotu s ycha  by o muzyk ,  okrzyki, g os 

ą

ś

ą

ł

ć ł

ę

ł

b bna, oklaski i grzmi ce ryki dzikich zwierz t, od których ziemia si  trz s a. Wprawdzie rodzice nasi 

ę

ą

ą

ę

ę ł

mieli i

 z nami na przedstawienie, ale umówili my si  z Mieczys awem,  e  spotkamy si  wcze niej i 

ść

ś

ę

ł

ż

ę

ś

b dziemy podpatrywa   y cie cyrkowców, którzy mieszkali w kolorowych wozach, za bia ymi firankami, 

ę

ćż

ł

jak w pokojach lalek, rozmawiali dziwnym dialektem, który by  mieszanin  polskiego, niemieckiego, 

ł

ą

rosyjskiego, czeskiego i cyga skiego. Podobno  y li ze sob  bez  l ubu, pili bardzo du o  wódki, 

ń

ż

ą

ś

ż

przegrywali wszystkie zarobione pieni dze w karty i bili si  na no e. Tak wi c, mimo  e  nie powiod o si

ą

ę

ż

ę

ż

ł

ę

nam z rybami, mieli my jeszcze dzisiaj du o  ciekawych rzeczy przed sob .

ś

ż

ą

- Ciekawe, która te  godzina? - odezwa  si  nagle Mieczys aw.

ż

ł ę

ł

background image

- W a nie. Odeszli my daleko od domu - powiedzia em.

ł ś

ś

ł

S o ca nie by o wida ,  schowa o si  za chmury. By o jako  mroczno, troch  tak, jak czasem bywa przed

ł ń

ł

ć

ł

ę

ł

ś

ę

deszczem.

- Ja mam dalej do domu. Chod my - powiedzia  Mieczys aw i zacz  pr dko owija  sznurek doko a 

ź

ł

ł

ął

ę

ć

ł

w dziska.

ę

Wstali my i ruszyli my pod gór ,  skrajem lasu. Na szczycie wzgórza zatrzymali my si ,  aby zobaczy ,  

ś

ś

ę

ś

ę

ć

gdzie jeste my. Miasta st d  nie by o wida ,  le a o w kotlinie. By o ciep o i bardzo cicho. Mieczys aw sta

ś

ą

ł

ć

ż ł

ł

ł

ł

ł

ze zmarszczonym czo em i patrzy  w stron  miasta. Powiedzia :

ł

ł

ę

ł

- Ja pójd  na prze aj, miedzami. Cze !

ę

ł

ść

Zerwa  si  nagle i pu ci  si  biegiem. Mieszka  dalej jak ja i troch  w innym kierunku. Patrzy em na 

ł ę

ś ł ę

ł

ę

ł

niego, jak zbiega w dó , przeskakuje wielkim susem rów, skr ca i biegnie dalej w prawo, szerok  

ł

ę

ą

miedz .  Krzykn em:

ą

ął

- Przyjd !

ź

- Przyjd !  - odkrzykn  nie odwracaj c  si .  Mimo  e  mia em bli ej ni  on do domu, pu ci em si  tak e, 

ę

ął

ą

ę

ż

ł

ż

ż

ś ł

ę

ż

nie wiedzie  czemu, biegiem. Kiedy po chwili obejrza em si ,  Mieczys awa nie by o ju  wida ;  schowa  

ć

ł

ę

ł

ł

ż

ć

ł

si  w jarze zaro ni tym krzakami. Bieg em w sk ,  bia ,  kamienist   c ie k .  W prawo, w dolinie, 

ę

ś ę

ł

ą ą

łą

ąś

ż ą

p yn a  rzeka, w której  owili my ryby. Rzeka robi a g ste zakola, a razem z rzek  kr ci  si  tak e  

ł ęł

ł

ś

ł

ę

ą ę ł ę

ż

szpaler wierzb. Ja mia em przed sob  drog  prostsz  i krótsz  ni  rzeka. Widzia em ma y lasek 

ł

ą

ę

ą

ą ż

ł

ł

w ierkowy na szczycie s siedniego wzgórza; ko o lasku b dzie ma y mostek zrobiony z dwóch belek, 

ś

ą

ł

ę

ł

potem dwa na wpó  wyschni te stawki, kapliczka - i zobacz  ju  przed sob  miasto i drog  do domu. 

ł

ę

ę ż

ą

ę

Bieg em, rzeczy, które by y blisko mnie, mija y szybko - te dalsze i odleg e okr a y  mnie powoli z 

ł

ł

ł

ł

ąż ł

daleka, cofa y si  w ty  i otwiera y nowe, coraz bli sze domu.

ł

ę

ł

ł

ż

Nagle - zatrzyma em si .  Zatrzyma em si ,  poniewa  sta o si  co  dziwnego. Nie wiedzia em, czy to si

ł

ę

ł

ę

ż

ł

ę ś

ł

ę

sta o we mnie, w  r odku, czy na  w iecie. Jakbym zas ab , jakbym by  bardzo zgoniony albo mia  

ł

ś

ś

ł ł

ł

ł

gor czk .  Ale nic mnie nie bola o. Czu em si  zdrów, lekki i silny, tylko czego  przerazi em si .  

ą

ę

ł

ł

ę

ś

ł

ę

Poczu em bardzo wyra nie,  e  jestem sam. By em ju  bardzo blisko  w ierkowego lasku i drewnianego 

ł

ź

ż

ł

ż

ś

mostku. Teraz dopiero zobaczy em,  e  na  w iecie jest ciemno,  e  niebo jest szare i wszystko dooko a 

ł

ż

ś

ż

ł

tak e  szare, jakby przysypane popio em. Ale nie tak, jak przed burz ,  bo przed burz  wida  wszystko 

ż

ł

ą

ą

ć

bardzo kolorowo, a teraz nie by o  a dnych kolorów; jaka  si a odebra a  w iatu wszystkie barwy.  w ierki 

ł ż

ś ł

ł ś

Ś

by y szare i wielki zagon kwitn cej koniczyny by  tak e  szary. Nie by o s ycha   a dnych g osów ani 

ł

ą

ł

ż

ł

ł

ćż

ł

d wi ków, nie by o wida   a dnego ruchu;  e by przynajmniej zawia  wiatr - ale nawet powietrze by o 

ź ę

ł

ćż

ż

ł

ł

nieruchome.  w iat skamienia , zwierz ta umilk y i umar y. Tylko ja  y em. Popatrzy em na swoje r ce: 

Ś

ł

ę

ł

ł

ż ł

ł

ę

mia em brudnoszare palce, zako czone ja niejszymi paznokciami. Nawet sp awik przy mojej w dce, 

ł

ń

ś

ł

ę

któr  trzyma em w r ku - nie by  ju  czerwony. Spróbowa em i

 naprzód: szed em. Ale szed em tak, 

ą

ł

ę

ł ż

ł

ść

ł

ł

jakbym by  ostatnim cz owiekiem na ziemi. Zrobi em jeszcze kilka kroków, wszed em mi dzy drzewa, 

ł

ł

ł

ł

ę

usiad em i opar em si  plecami o pie .  Wiedzia em,  e  to jest za mienie s o ca. Nie by em ju  

ł

ł

ę

ń

ł

ż

ć

ł ń

ł

ż

dzieckiem i zdawa em sobie spraw ,   e  za pó  godziny ksi yc ods oni s o ce i b dzie znów jasno. 

ł

ę ż

ł

ęż

ł

ł ń

ę

Wiedzia em o tym - ale nie mia em zupe nej pewno ci,  e  tak b dzie.

ł

ł

ł

ś ż

ę

Nie my la em o nikim - ani o Mieczys awie, z którym si  przed chwil  rozsta em, ani o babce, ani o 

ś ł

ł

ę

ą

ł

matce, ani nawet o ojcu; mo e  przez sekund  chcia em,  e by ojciec tu by  ze mn .  Wszyscy byli mi 

ż

ę

ł

ż

ł

ą

background image

obcy. Pomy la em tylko o pewnej dziewczynie, któr  codziennie rano, id c  do szko y, spotyka em. 

ś ł

ą

ą

ł

ł

Zobaczy em na chwil  jej blad ,  okolon  d ugimi, ciemnymi w osami twarz i jej oczy patrz ce na mnie 

ł

ę

ą

ą ł

ł

ą

jakby z wyrzutem - ale i dziewczyna poszarza a i rozwia a si .  Zosta em sam i czeka em.

ł

ł

ę

ł

ł