background image

Kornel

Filipowicz

ROZSTANIE I SPOTKANIE

Opowiadania

ostatnie

 

Wojna musiała się skończyć najpóźniej kwadrans po szós tej, bo o szóstej 

przychodziła po Leszka jego siostra, Hanka, i mówiła: — Leszku, wstydź się, 

miałeś być w domu o

piątej. Ale jeśli wojna miała się skończyć o szóstej 

piętnaście, to przygotowania do niej musiały się rozpocząć znacznie 

wcześniej, bo wojna między państwami może wybuchnąć dopiero po pewnym

czasie. Państwa muszą najpierw powstać, a potem się rozwinąć. Trzeba 

zbudować miasta, drogi, linie kolejowe i porty. Między państwami muszą 

zostać wytyczone granice, potem trzeba nawiązać stosunki dyplomatyczne, 

handlowe i kuturalne, bo inaczej wojna nie miałaby sensu. Wojna jest 

przecież po to, aby zrywać, niszczyć i burzyć. Ale aby coś mogło być 

zburzone, to najpierw musi zostać zbudowane. To jasne.

O godzinie drugiej po południu Leszek był już po obiedzie, bo w domu u 

nich jadało się trochę wcześniej niż u nas. O drugiej więc, kiedy ja wypijałem

na stojąco wodę z kompotu, Leszek już czekał na mnie. Dziękował za 

kompot, siedział na krześle wyprostowany, wyraz twarzy miał poważny i 

skupiony, obserwował przy tym i na słuchiwał, co się u nas w domu dzieje. 

Czy przypadkiem nie zanosi się na coś, co mogłoby wojnie przeszkodzić? 

Czyli, jak to pisano w gazetach — zapobiec wojnie? Ale na szczęście nic 

takiego w domu się nie działo. Nie musiałem iść do przymiarki ubrania, nikt 

do nas dzisiaj nie przyjeż-

dżal, nie zanosiło się na to, aby w jadalni miało się coś odbywać, na przykład

background image

rozciąganie prześcieradeł. Z kuchni słychać było brzęk zmywanych talerzy i 

beznamiętną roz mowę, która wróżyła popołudnie w domu spokojne. W ko 

rytarzu trzasnęły drzwi, ktoś powoli schodził po schodach. Głosy dolatujące 

w tej chwili z głębi naszego mieszkania, a nawet z podwórza i z ulicy, 

należały do całkiem innego świata. Mógł sobie tam gdzieś istnieć, tak jak 

istnieje gdzieś wszechświat, ale nic a nic nas nie obchodził. Byle nam nie 

przeszkadzał.

Wielki dywan leżący na podłodze pośrodku pokoju i drugi, znacznie 

mniejszy, oddzielony od niego, leżący bliżej okna, były podstawą terytorialną 

naszych państw. Nie sądzę, aby istniało na świecie coś, co by się do tego 

celu bardziej nadawało. Dla nas, którzy znaliśmy się na tym, odpowiednie 

sfałdowanie dywanu i uformowanie z niego gór, wąwozów i dolin trwało parę 

minut. Prowizo ryczne wytyczanie granic (nieskomplikowane, gdyż biegły 

przeważnie grzbietami górskimi) i podzielenie wyspy na dwie równe części, 

zajęło nam też niewiele czasu. Z wielkim pośpiechem, ale doskonale 

organizując sobie pracę, przy stąpiliśmy do urządzania naszych krajów. 

Budowaliśmy miasta, rozpoczynając od stolicy, gdzie najokazalszym 

gmachem była siedziba rządu, w której mieszkał także prezydent, gdyż nasze

państwa były republikami. Potem wznosiliśmy kościoły, koszary i więzienia i 

budowaliśmy drogi, linie kolejowe, porty i lotniska. Stawialiśmy, tam gdzie to

było potrzebne, mosty i drążyliśmy tunele. Mimo że nam się śpieszyło, 

budowaliśmy wszystko solidnie, a nie które budynki ozdabialiśmy nawet 

figurkami z plasteliny. Zakładaliśmy parki, sadziliśmy drzewa. Stosunki 

między naszymi państwami były jednak ciągle napięte, na grani cach wciąż 

stały wojska. Byłem zdaje się pierwszym, który wyraził opinię, że najwyższy 

już czas, aby nawiązać sto sunki dyplomatyczne między naszymi państwami.

Gdybym nie ja wystąpił z tą inicjatywą, na pewno zrobiłby to Leszek. 

Propozycja moja została przyjęta i wkrótce odbyła

się konferencja pokojowa na wyspie, dokąd nasze delegacje udały się 

statkami eskortowanymi przez okręty wojenne. Statki płynęły w gali 

flagowej, a my czuliśmy, że zbliża się bardzo ważna w historii naszych 

państw chwila. Przecież nie tak dawno naszych państw nie było. Leżały tylko

na podłodze dywany, trochę na brzegach postrzępione i pra cowicie przez 

background image

Wikcię pocerowane, a klocki, żołnierze i ar maty spoczywały w pudle pod 

łóżkiem. Teraz mieliśmy państwa i za chwilę mieliśmy uroczyście potwierdzić

ich istnienie. Było to bardzo wzruszające.

W czasie obrad zjadaliśmy po dwa kruche ciastka, jeszcze ciepłe, które 

moja babka zwykle o tej porze przy nosiła i stawiała na stole na talerzyku do

dyspozycji uczestników konferencji. Zjadamy je, ale nie dziękujemy. 

Traktujemy te ciastka jako pokarm, który się nam należy w chwili, kiedy 

mamy ważniejsze sprawy na głowie. Roko wania toczą się na ogół pomyślnie,

choć nie są łatwe. Czasem ktoś z nas prosi o krótką przerwę i wybiega, aby 

zrobić siusiu. Ustalenie granic połączone jest z ustęp stwami, bo obie strony,

aby coś zyskać, muszą się czegoś wyrzec, to zrozumiałe. Obaj z Leszkiem 

wiemy, że czas nagli, bo właśnie zegar w kuchni wybił pół do trzeciej, ale 

zdajemy sobie także sprawę, że jeśli wojna ma wybuch nąć, to przedtem 

musi być pokój i wszystko musi być jak należy uporządkowane. 

Przeprowadzamy więc poprawki graniczne spierając się czasem o szczegóły, 

które omal nie doprowadzają do zerwania konferencji. Ale w końcu na 

wiązujemy szczęśliwie stosunki dyplomatyczne i wkrótce następuje wymiana

ambasadorów i uroczyste składanie listów uwierzytelniających. Chwila jest 

doprawdy podnios ła. Wygłaszamy jakieś mowy, kompanie honorowe prezen 

tują broń. Orkiestry grają hymny, pochylają się sztandary. (Mamy własne 

hymny, których melodia jest dosyć niewy raźna, dominującą za to rolę 

odgrywają trąbki i bębny, tra ta ta ta, bum bum bum). Po nawiązaniu 

normalnych stosunków dyplomatycznych wycofujemy nasze wojska do 

koszar, na granicy zostają tylko straże. Ruszają pierwsze

pociągi z towarami, przejeżdżają bez przeszkód udekoro wane flagami przez 

graniczne mosty. Kontrole i rewizje stają się czystą formalnością. 

Prowadzimy ożywioną wy mianę towarową, targujemy się, nasi 

przedstawiciele hand lowi mają pełne ręce roboty. Aby jeszcze bardziej 

zacieśnić przyjazne więzy i upiększyć nasze życie państwowe, urzą dzamy co 

pewien czas wizyty naszych mężów stanu. Więc znów hymny państwowe i 

kompanie honorowe. Goście przejeżdżają wzdłuż szpaleru wojskowego i 

udają się na rozmowy, które toczą się w atmosferze bardzo serdecznej i mają

przebieg bardzo pomyślny. (Zjadamy po jednym ciastku). Nic na razie nie 

background image

mąci naszych przyjaznych stosun ków. W czasie wizyt naszych prezydentów,

ministrów i ge nerałów dbamy bardzo o ich bezpieczeństwo, pamiętamy 

bowiem, że wojna światowa rozpoczęła się od zabójstwa austriackiego 

następcy tronu. Choć mniej lub więcej skry cie dążymy do wojny, gdyż wojna

jest naszym celem, nie życzymy sobie wojny przedwczesnej. Pozwalamy 

naszym mężom stanu rozprawiać o pokoju, a sami pilnie się zbroimy. 

Produkujemy coraz więcej armat, okrętów, samo lotów, doskonalimy naszą 

broń. W czasie wizyt, kiedy jest mowa o przyjaźni i wiecznym pokoju, 

podpatrujemy na wzajem swoje urządzenia wojskowe. Udając, że jesteśmy 

zajęci czym innym, kryjemy się za rogiem kredensu albo za wielką donicą z 

palmą i śledzimy stamtąd ruchy naszych wojsk, siedziby dowództw, budowę 

nowych lotnisk i for tyfikacji. Tak więc, prowadząc oficjalne i, jak już 

mówiłem, zawsze przyjazne rozmowy (odpowiadając przy tym na jakieś 

bezsensowne pytania babki albo matki, które prze chodzą od czasu do czasu

przez jadalnię), nie zanied bujemy równocześnie niczego, co może wzmocnić 

potęgę militarną naszych państw.

Czasem zdarzało się coś głupiego i zupełnie nieprzewi dzianego: do 

jadalni wpadał na przykład nasz wielki szary kot, który nie mając 

zrozumienia dla naszych spraw, usiłował wleźć pod dywan powodując coś w 

rodzaju trzę sienia ziemi. Musiałem kota łapać i wynosić na korytarz.

(Z naszym psem nie mieliśmy takich kłopotów, był po słuszny, wystarczyło 

powiedzieć: wynocha do kuchni - i już go nie było). Więc po wizycie kota 

musieliśmy ogłaszać stan klęski żywiołowej i z gorliwym pośpiechem, prze 

ścigając się we wzajemnej pomocy, odbudowywaliśmy zbu rzone domy i 

mosty i naprawialiśmy uszkodzone linie kolejowe. Z kuchni rozlegało się 

jedno krótkie uderzenie, co oznaczało, że jest kwadrans po trzeciej, i po 

chwili wkraczał mój ojciec. Leszek podnosił się z ziemi i mówił „dzień dobry”,

potem zaraz siadał znów na ziemi, a ja krzyczałem rozpaczliwie „uwaga!”, 

gdyż noga mojego ojca znalazła się właśnie w niebezpiecznej bliskości mojego

sztabu generalnego.

I Co, znowu będzie wojna? - mówił mój ojciec, a w jego głosie wyczuć 

można było brak entuzjazmu dla wydarzeń, które miały się tu wkrótce 

rozegrać.

background image

- Na razie jest pokój, bawimy się w państwa - mówiłem.

- Ale wojna jest niewykluczona, dlatego śpieszymy się, bo o szóstej 

przychodzi moja Nemezis - powiedział kiedyś Leszek.

Ojciec mój zatrzymał się i bardzo uważnie przyjrzał się Leszkowi, jakby 

się przestraszył, że Leszek nagle zwariował.

- Nemezis dziejowa, tak mówimy o siostrze Leszka, od czasu jak 

profesor Grudniewicz... - pośpieszyłem uspokoić ojca.

- Pfff - powiedział mój ojciec lub może zaśmiał się i zrobił wielki krok 

ponad moim sztabem generalnym.

- Grzecznie się bawią. Może zjesz obiad w małym pokoju? - proponowała

moja babka.

- Nie lubię jeść w małym pokoju, zjem w kuchni - od powiadał mój 

ojciec ku niezadowoleniu babki, która lubiła ceremonialność obiadową 

nawet w dni powszednie.

Mieliśmy około dwóch godzin spokoju, bo po obiedzie ojciec ucinał sobie 

drzemkę, a potem szedł z psem na spacer. Ale zjawienie się mojego ojca było 

jednak potwier dzeniem faktu, że czas mija nieubłaganie. Dwie godziny to 

niby dużo, ale równocześnie mało, bo coraz mniej. Poza

tym mieliśmy jeszcze nasz czas wewnętrzny, którego ist nienie i działanie 

czuliśmy bardzo wyraźnie, niezależnie od tego, który odmierzał zegar 

kuchenny. Nasz zegar wewnę trzny szedł prędzej od zegara kuchennego i 

kazał nam przyśpieszać nasze działania, jeśli spełnić się miało to, co było 

naszym dążeniem i celem. Niedługo więc po przyjściu ojca któryś z nas, 

obojętne kto, ja albo Leszek, uruchamiał samolot zwiadowczy i bzzz żżżż źźźź

leciał wzdłuż granicy, starając się, przynajmniej na razie, nie naruszać 

obszaru powietrznego sąsiada.

- Jak twój samolot naruszy granicę - będę strzelał!

- Moje samoloty zwiadowcze osiągają szybkość dwu stu pięćdziesięciu 

kilometrów na godzinę i wysokość dwa tysiące czterysta metrów.

- A moje ulepszone działa przeciwlotnicze biją celnie na odległość trzy 

tysiące metrów!

- Bźźź żżżż zzzz...

- Uwaga, było naruszenie granicy!

background image

- Nie, jeszcze nie było.

Zawracałem, lądowałem na lotnisku i szeptem przekazy wałem mojemu 

sztabowi generalnemu informacje dotyczą ce składów amunicji, które Leszek

wybudował w wąskich, głębokich jarach górskich. Zmartwiło mnie to bardzo,

bo nie miałem broni o stromym torze lotu pocisków. Musia łem się więc 

pilnie zająć produkcją haubic, moździerzy i ciężkich granatników. Loty 

samolotów zwiadowczych powtarzały się teraz częściej z obu stron i choć 

mogły już być zapowiedzią wojny, nie doprowadzały jednak do ot wartego 

konfliktu, gdyż unikaliśmy wyraźnego naruszenia granic. Jeszcze przez długi

czas nasze stosunki handlowe miały być zupełnie normalne, jeszcze długo 

nasze pociągi ciężko sapiąc fufufu wiozły w tę i tamtą stronę żywność i 

materiały budowlane, ale — żeby użyć słów z wczorajszej gazety - w 

atmosferze wyczuwało się już złowróżbne na pięcie, a horyzont polityczny się

zaciemniał. Ludzkość z niepokojem oczekiwała na rozwój wypadków zadając 

sobie pytanie: czyżby po siedmiu latach spokoju znów

groziła jej wojenna zawierucha? W ogóle, dzięki pilnej lekturze codziennej 

prasy, obaj z Leszkiem posiadaliśmy dużą wiedzę o tym, co się w Europie i 

na świecie działo. Byliśmy doskonale poinformowani o wszystkich wystąpie 

niach ministrów spraw zagranicznych w Lidze Narodów,

o konferencjach, w których uczestniczyli, traktatach, które podpisywali, 

znaliśmy także wyniki wyborów, wiedzieliśmy

o upadkach gabinetów i zmianach rządów, ale prawdę mówiąc 

przejmowaliśmy się tylko tym, co mogło znaleźć zastosowanie do naszych 

spraw. Na przykład traktat w Locarno, zawarty parę dni temu (mimo że 

słyszałem wczoraj, jak ojciec mój i pan Szejwel, przerwawszy grę w szachy, 

długo na temat tego Locarno debatowali), nie ziębił nas ani nie grzał, gdyż 

wydawał się nam absolutnie nieprzydatny w stosunkach między naszymi 

państwami. Bardziej in teresowały nas wydarzenia gwałtowne, rewolucje 

albo za machy stanu, ciągle się takie rzeczy na świecie działy, ale przeważnie

daleko od nas. Co nas mogły obchodzić na przykład powstanie Druzów w 

Syrii albo wojna domowa w Chinach? Co się zaś tyczy polityki wewnętrznej, 

spraw gospodarczych i ustrojowych, to nie zaprzątaliśmy sobie nimi głowy. 

Mieliśmy sporo żołnierzy ołowianych, ale nie mieliśmy ani chłopów 

background image

ołowianych, ani ołowianych robot ników. Nie było więc mowy o strajkach czy

rewolucjach^ które tyle kłopotów przysparzały rządom innych państw.

Więc prowadziliśmy dalej handel wymienny (sprzedawa liśmy ziarnka 

ryżu za ziarnka kukurydzy, orzechy laskowe za fasolę jasiek, landrynki za 

miętówki), ale trzeba powie dzieć, że stosunki między nami nacechowane 

były wzras tającą z każdą chwilą nieufnością i podejrzliwością, zupeł nie 

zresztą uzasadnioną, gdyż nasze zbrojenia osiągały coraz większe rozmiary, 

a towarzyszyły im wciąż nowe wynalazki i udoskonalenia. Informacje, jakie 

mieliśmy

o naszych zbrojeniach, pochodziły od naszych attachés wojskowych, z relacji

lotników, a także z podsłuchu na szych monologów, które zresztą 

prowadzone były po to tylko, aby były podsłuchiwane. Ale najcenniejsze jest 

prze-

cięż to, czego się nie da zobaczyć ani podsłuchać: to, co myślimy i co w 

ukryciu robimy albo zrobić zamierzamy. Aby jak najwięcej dowiedzieć się o 

naszych ukrytych pla nach, musieliśmy zorganizować służbę wywiadowczą. 

Nasi szpiedzy, przebrani za kolejarzy, turystów, dyplomatów, a nawet księży,

wciskali się wszędzie: do sztabów i gabine tów ministerialnych, włazili nawet 

pod łóżka prezydentów. Czego się nie robi, aby poznać zamiary wroga!

Zegar kuchenny wybił pół do piątej, a potem piątą. Czas naglił, czuliśmy 

nieuchronne zbliżanie się wydarzeń, któ rych uniknąć się nie dało. 

Wiedzieliśmy, że niedługo po piątej musi się coś stać - i rzeczywiście stało 

się. Mogłem rozpocząć ja, ale Leszek mnie uprzedził; usłyszałem jego 

ściszony glos: - „Prasa dzisiejsza doniosła o aresztowaniu ambasadora 

pewnego obcego mocarstwa pod zarzutem szpiegostwa. Wkrótce odbędzie się

rozprawa przed trybu nałem wojskowym”. Wiedziałem bardzo dobrze, że am 

basadorowie nie mogą być aresztowani, ale co najwyżej uznani jako persona 

non grata i grzecznie wypraszani (Leszek o tym także doskonale wiedział), bo

chroni ich tak zwany immunitet, dyplomatyczny - ale nie protestowałem. 

Sprawa była zbyt poważna, chodziło przecież o wojnę, która ukoronować 

miała nasze dzieło. Gdyby aresztowany został jakiś turysta, marynarz albo 

nawet niższy urzędnik ambasady, sprawa mogła się rozejść, jak to się mówi, 

po kościach, pokój można było jeszcze „ocalić”. Wstrzyma łem oddech i 

background image

nasłuchiwałem. Rozprawa była tajna, do moich uszu dochodziły tylko jakieś 

niezrozumiałe szepty; trwała zresztą bardzo krótko. Usłyszałem wyrok: kara 

śmierci. Brrr rrrr trzas trzas, mój ambasador został prze wieziony 

samochodem do więzienia i zamknięty w celi śmierci. Odchrząknąłem, bo mi

zaschło w gardle, i nie kwestionując wyroku oznajmiłem:

— Mój ambasador odwoła się do łaski prezydenta.

Ma prawo - odpowiedział Leszek.

Zapanowała denerwująca cisza, chwila oczekiwania przedłużała się. 

Wydałem rozkaz, aby trzy dywizje przesu 

nęły się w stronę granicy, a równocześnie dwom innym dywizjom wydałem 

rozkaz specjalny, ale szeptem, tak aby Leszek nie mógł usłyszeć. 

Zarządziłem ostre pogotowie w lotnictwie i marynarce, i zapowiedziałem 

mobilizację powszechną. To wszystko, co mogłem na razie zrobić. Ciągle 

jeszcze nie było odpowiedzi na prośbę o ułaskawie nie. Napięcie wzrastało. 

Wszystko zależało teraz od prezy denta. W kuchni zegar skrzypnął, a potem 

uderzył raz, było kwadrans po piątej, i znów nastała cisza. Jeśli wojna miała 

dzisiaj wybuchnąć, to był już ostatni czas. Ćwierkot wróbli za oknem ranił 

moje serce, inaczej tego nie umiem powiedzieć. Usłyszałem nareszcie gruby, 

urzędowo brzmią cy głos Leszka:

- Prezydent nie skorzystał z prawa łaski. Egzekucja będzie wykonana - i 

prawie natychmiast zobaczyłem, jak Leszek wyciąga mojego ambasadora z 

celi śmierci i stawia pod murem. Mój ambasador, w długiej granatowej 

bluzie, w białych spodniach, z szablą przy boku, w wysokiej rogatywce z 

czerwoną kitą na głowie (był jednym z ostat nich żołnierzy zdziesiątkowanego

w licznych bojach pułku piechoty z 1830 roku) stał dumnie wyprostowany 

naprze ciw trzech żołnierzy, którzy celowali do niego z karabinów.

- Pluton egzekucyjny ognia! Trach! - powiedział Leszek i palcem 

przewrócił mojego ambasadora. Z mojej piersi wyrwało się ciche 

westchnienie żalu - i ulgi zarazem.

Moja odpowiedź była natychmiastowa. Od śmierci am basadora do 

wybuchu wojny minęło dwie, najwyżej trzy sekundy. Moje samoloty bżżż żżżż

bum bum bum bombar dowały już siedzibę rządu, a równocześnie dwie 

dywizje przekraczały granicę w miejscu, gdzie spodziewałem się, że dość 

background image

łatwo uda mi się przeciąć linię kolejową prowadzącą do portu, ale zamiar 

mój nie powiódł się, gdyż nauczony doświadczeniem z poprzednich wojen 

nieprzyjaciel był przygotowany na taką ewentualność. Udał mi się za to atak 

(dzięki temu, że miałem haubice) w rejonach górskich. Zburzyłem tam 

kościół z czerwonych klocków i zlikwido wałem bardzo niebezpieczny 

posterunek obserwacyjny na

jego wieży. Zdobyłem też przy okazji ukryte w pobliżu kościoła składy 

amunicji artyleryjskiej (czyli między nami mówiąc dużych, specjalnie 

wybieranych ziaren żółtego gro chu). Walki rozgorzały wzdłuż całej granicy, a

także na wyspie, na lądzie, w powietrzu i na morzu. Toczyły się, jak to na 

wojnie bywa, ze zmiennym szczęściem. W kilku miejscach udało mi się 

przekroczyć granicę, gdzie indziej nieprzyjacielowi udało się wtargnąć na 

moje terytorium. Ale tak czy owak nie było już odwrotu, wojna musiała się 

toczyć dalej. Ogień artyleryjski pustoszył nasze ziemie, obracał w ruiny wsie 

i miasta, ginęli nasi żołnierze trafieni pociskami lub przywaleni gruzami. 

Dosyć łatwo jest zbu rzyć wielką budowlę, ale znacznie trudniej trafić w po 

jedynczego żołnierza. Trzeba było czasem kilka razy strze lać, a żołnierz stał i

stał, jakby się go kule nie imały. Mimo zniszczeń wojna przedłużała się, gdyż

była walką do ostat niego żołnierza.

W huku armat, wybuchach bomb i trajkocie karabinów maszynowych nie

usłyszeliśmy, kiedy zegar kuchenny wy bił szóstą. Nie słyszeliśmy też 

dzwonka ani otwierania drzwi i nie zauważyliśmy, kiedy weszła siostra 

Leszka. Nemezis zjawiła się więc nagle, stanęła w progu między 

przedpokojem a jadalnią, nie przekraczając granicy, poza którą szalała 

wojna, i powiedziała jak zwykle:

- Leszku, wstydź się, nie byłeś na podwieczorku. Chodź zaraz do domu.

Oparła się o framugę drzwi, rozplotła i z powrotem zaplotła koniec 

warkocza, potem zawiązała w kokardkę niebieską wstążkę.

- Zaraz idę - powiedział Leszek odrywając na chwilę oczy od armaty 

wycelowanej w jednego z ostatnich już moich żołnierzy. Miał zaczerwienioną 

od wysiłku twarz, nabrzmiałe na czole żyły.

Nie wiem, czy powodowana wrodzoną gościnnością babka moja zdawała 

sobie sprawę, jak bardzo wielkiej udziela nam pomocy zapraszając siostrę 

background image

Leszka do zjedze nia ciastka:

- A może zjesz kruche ciastko, chyba mi się dzisiaj udały?

- Dziękuję, jestem po podwieczorku - odpowiedziała Hanka.

- Och, takie ciasteczka to.można jeść przed i po pod wieczorku. Proszę 

cię bardzo!

Hance nie wypadało nie przyjąć z rąk babki talerzyka z ciastkiem. 

Dygnęła, powiedziała „dziękuję” i wzięła z rąk mojej babki talerzyk. 

Przełożyła warkocz na plecy i zajęła się ciastkiem, a my mieliśmy w ten 

sposób pięć, może nawet dziesięć minut czasu, tak nam potrzebnego, aby 

doprowadzić dzieło zniszczenia do końca. Mieliśmy już niewielu żołnierzy, 

reszta leżała pojedynczo lub całymi kupami na ziemi tam, gdzie padli w 

ataku lub obronie. Ocaleli tylko nieliczni, ukryci w załomkach murów i za 

głębieniach terenu. Było ich bardzo trudno trafić. Nasze miasta leżały co 

prawda w gruzach, ale wśród ruin ostały się pojedyncze domy, które cudem 

jakimś oparły się pocis kom, sterczały jeszcze tu i ówdzie narożniki domów i 

szczą tki fortyfikacji. Można się było spoza nich jeszcze długo bronić. 

Brudni, spoceni, zziajani czołgaliśmy się po pod łodze, schrypniętymi 

głosami wykrzykiwaliśmy rozkazy. (Miałem zatkany nos, ale nie było czasu, 

aby sięgnąć po chusteczkę. Któż w czasie wojny myśli o wycieraniu nosa!). 

Leszek zdjął buty i poruszał się w skarpetkach, mnie spadł z nogi i zapodział

się gdzieś jeden pantofel. W powietrzu unosił się bitewny kurz, krzyżowały 

się pociski, kuleczki grochu odbijały się od ścian, pieca i szyb okiennych i 

to czyły się po posadzce lub grzęzły w fałdach dywanu. Dwoiliśmy się i troili. 

Zaiste, wojna jest ciężką pracą, ale nie może się skończyć wcześniej, zanim 

nie legnie w gru zach ostatni dom i nie padnie ostatni żołnierz. Zerkałem 

ciągle z niepokojem na Hankę. Zjadła ciastko, strąciła nad talerzykiem jakiś 

okruch z palców, poprawiła swój biały, ślicznie odprasowany koronkowy 

kołnierzyk. Była starsza ode mnie o rok, od Leszka prawie dwa lata, była 

więc już pannicą co się zowie. Jakżeż jej nie lubiłem w tej chwili!

Brzydziłem się; czułem niemal wstręt do jej delikatnych, czysto wymytych 

rąk, jasnych, pachnących rumiankiem włosów, bladoróżowej sukienki, 

białych skarpetek, czer wonych sandałków. Jej ironiczny uśmieszek wyrażać

miał brak zainteresowania dla naszych spraw, ale jej oczy śledzi ły uważnie 

background image

każdy nasz ruch. Właśnie w tej chwili pocisk armatni odbił się od pieca i 

przeleciał jej koło nosa, na co Hanka odpowiedziała pogardliwym wydęciem 

warg. Prze łożyła z powrotem warkocz na piersi i zniknęła z pola mojego 

widzenia. Pewnie poszła do kuchni, bo usłyszałem głos mojej babki:

- Przepraszam cię, Haneczko, ale u nas nie jest jeszcze tak źle, żeby 

goście musieli myć po sobie talerze.

Rozległo się jedno, krótkie, uderzenie zegara, ale babka okazała się moim 

sprzymierzeńcem: spytała Hankę, kto jej uszył taką zgrabną sukienkę? 

Hance nie wypadało nie odpowiedzieć, dowiedzieliśmy się więc, kto jej uszył 

sukien kę, i usłyszeliśmy jeszcze, że Hanka nie wie, gdzie mama kupiła 

materiał. Potem babka spytała, czy u nich w domu już się pali w piecach, bo

u nas babka kazała dzisiaj Wikci przepalić na próbę. Hanka odpowiedziała, 

że jeszcze się nie pali, ale nie wie, chyba zacznie się palić od pierwszego. 

Moja babka próbowała jeszcze o coś spytać, ale Hanka odpowiedziała tak 

cicho, że nie dosłyszałem. Trzęsącymi się ze zdenerwowania rękami 

kierowałem armatą i po raz trzeci już chyba strzelałem bezskutecznie do 

dwóch pozos tałych przy życiu żołnierzy nieprzyjaciela, ukrytych za węgłem 

jakiegoś cudem ocalałego muru. Ja miałem już tylko jednego żołnierza, 

zanosiło się na moją klęskę. Siost ra Leszka wróciła z kuchni, stanęła w 

drzwiach, ale nie opierała się o framugę. Chwilę wyprawiała rękami w po 

wietrzu jakieś głupie ruchy, jakby oglądała z osobna każdy palec, potem 

jakby trzymała i podawała z ręki do ręki kwiatek albo piórko. Wreszcie 

spojrzała na mnie, zmarsz czyła brwi, obciągnęła sukienkę, poprawiła pasek 

i powie działa stanowczym głosem:

- Leszku, ja już idę. Co mam powiedzieć w domu?

Leszek podniósł głowę znad pobojowiska. Z zadrapania na czole sączyła 

mu się cienka strużka krwi. Spojrzał błagalnie na siostrę:

- Poczekaj chwileczkę, zaraz idę!

Dosyć długo i uważnie celował, potem strzelił. Mój ostatni żołnierz upadł 

na ziemię. Leszek wstał i zaczął rozglądać się za swoimi butami. Wojna 

skończyła się jego zwycięstwem. Była to niesprawiedliwość dziejowa 

straszna, bo przecież on tę wojnę zaczął. Ale fortuna kołem się toczy. 

Przegraną wojnę miałem już poza sobą, więc jutro lub pojutrze mogę wojnę 

background image

wygrać.

Silberstein nie zdążył

Pewnego wiosennego przedpołudnia na małej stacyjce wy siadł z pociągu 

człowiek, który okazał się moim ojcem. Twarz miał opaloną na kolor miedzi i 

okoloną wąskimi pasemkami siwiejącego zarostu, tworzącego u dołu krótką 

spiczastą bródkę. Ubrany był w kremową rubaszkę, ciem nozielone spodnie 

wpuszczone miał w wysokie czarne buty. W rękach trzymał pleciony koszyk i

ściągnięty paskami tobołek. Człowiek ten, który, jak mówiłem, okazał się 

moim ojcem, pod wpływem mojej matki szybko się zeuro peizował: zgolił 

brodę pozostawiając tylko wąsy, przestał chodzić w rubaszce (było mu się 

ciężko z nią rozstać: bój się Boga, przecież to prawdziwy surowy jedwab!); 

tylko buty wysokie jeszcze jakiś czas nosił, bo nie miał innych. Oboje z moją 

mamą (babka się do tego nie mieszała) postanowili dać sobie już spokój z 

tym wschodem i prze nieść się na zachód Polski, a o tym, co nam jeszcze 

zostało na wschodzie, pomyśleć później, jak życie się trochę unor muje. 

Zaczęliśmy znów życie tułacze, podobne trochę do tego, jakie wiedliśmy 

przed powrotem ojca. Z tym że teraz było nam lżej, bo ojciec przywiózł trochę

małych, złotych pieniążków, które bardzo łatwo było zamienić na pieniądze 

papierowe, za które potem kupowało się wszystko, co było do życia 

potrzebne. Życie tułacze bardzo mi odpowiadało. Przepadałem za jazdą 

pociągami i furkami, popasami w obcych miastach i cudzych domach. Ale 

pewnego dnia

ojciec mój stwierdził, że małych złotych pieniążków pozos tało już niewiele i 

że trzeba zacząć pracować i zarabiać w ten sposób pieniądze papierowe.

Zatrzymaliśmy się więc w jakimś miasteczku w pół drogi między 

wschodem Polski a zachodem, nad niedużą rzeką. Było to jeszcze daleko od 

miejsca, gdzie mieliśmy osiąść na dłużej, to był tylko, jak mówił mój ojciec, 

postój tym czasowy. Więc na razie byliśmy tu, jeszcze nie w mieście, ale w 

miasteczku, które ja zresztą zaakceptowałem, bo przypominało wieś. Były tu

szerokie piaszczyste ulice, parterowe domki, ogródki grodzone płotami z 

desek, spo za których wystawały tylko kiście kwitnących bzów i czu bki 

background image

drzew owocowych. Kilka domów było spalonych, z osmalonych ruin sterczały

poczerniałe kominy i zwęglone belki. Było także parę domów piętrowych - 

starostwo, więzienie, ratusz. Dwa kościoły, ale jeden prawie całkiem 

zburzony. Słońce przypiekało, wiatr podnosił z drogi kurz. Nad miasteczkiem

wyrastały czasem na niebie ogromne białe chmury i spoza tych chmur 

wysuwała się cienka i czarna niby język po zjedzeniu borówek chmura, 

potem zrywał się bardzo silny wiatr i skręcał trąbę powietrzną, która wirując

toczyła się po drodze zmiatając kurz, słomę i zeszłoroczne liście.

Mimo że miasto było małe, wszyscy się w nim okropnie śpieszyli. Pędziły 

na złamanie karku furmanki, woźnice strzelali z batów przynaglając konie 

do jeszcze szybszego biegu. Żydzi z rozwianymi brodami biegali nie wiadomo 

po co tam i z powrotem, we wszystkich kierunkach. Biegając tak spotykali 

się czasem z sobą, coś mówili do siebie, potem zaraz odskakiwali od siebie i 

pędzili dalej. Środkiem ulicy biegały także psy; tylko koty przebiegały drogę 

w poprzek, z jednej strony na drugą. Biegłem także i ja, zawsze środkiem 

drogi w najgłębszym piachu, starając się, bezskutecznie zresztą, 

spowodować jeszcze większy kurz niż ten, który wzniecały furmanki. 

Przeważnie bieg łem najpierw ulicą główną, potem skręcałem w prawo koło 

dwóch małych podobnych do siebie domków w stronę placu, przy którym 

stał dom piętrowy, wpadałem do biura ojca i pytałem, czy ojciec ma już 

pieniądze. Jeśli ojciec miał pieniądze, to biegłem znów szeroką ulicą na drugi

koniec miasta do sklepu Silbersteina. Z daleka widziałem cel, do którego 

dążyłem: niski, pokryty zardzewiałą blachą dom, długą kolejkę ludzi 

prowadzącą do zamkniętych jeszcze drzwi, jedno chude, zrudziale od upału 

drzewko akacjowe, dwa małe okienka do połowy zasłonięte białymi firanecz 

kami, róg domu, pustą, białą, bez okna boczną ścianę domu Silbersteina. 

Dom Silbersteina był przy tej ulicy domem ostatnim, więc w prawo od tej 

ściany było już tylko puste niebo. Poza domem, stąd jeszcze niewidoczne po 

dwórze urywało się nagle stromą skarpą pokrytą odłam kami cegieł, 

czerepami rozbitych garnków glinianych i róż nym dziwnym żelaziwem. 

Jeszcze bardziej w prawo, ale widoczne dopiero, jak się stanęło koło domu 

Silbersteina i spojrzało w dół, rozciągały się szerokie, płaskie, zielone łąki, a 

środkiem łąk płynęła, wiła się rzeka. Biegłem więc, a w miarę jak się 

background image

zbliżałem, coraz wyraźniej widziałem stojącą w kolejce moją mamę w 

jasnobrązowej sukience i w wielkim słomkowym kapeluszu. Byłem już 

blisko, dopadałem mamy, która pochylała się, a ja szeptałem jej do ucha, że 

ojciec pieniądze już ma. Stawałem w kolejce, a mama mówiła: stój tu, czekaj 

na mnie, póki nie wrócę,

i biegła do ojca po pieniądze. Starsi nie umieją naprawdę biegać, więc mama 

raczej podbiegała, potem szła, potem znów biegła parę kroków. Tak czy owak

jednak oddalała się dosyć szybko, a niedługo potem zajeżdżał furmanką 

Siiberstein, strzelając z bata i pokrzykując na konie, bo było trochę pod 

górkę. Ludzie z kolejki mówili: dzień dobry, panie Siiberstein! Dzień dobry, 

dzień dobry, komu dobry, temu dobry, a komu zły, temu zły - odpowiadał 

Siiberstein i najpierw dawał koniowi obroku i wody, a po tem zdejmował z 

wozu (czasem ktoś z kolejki mu pomagał, jak worek był ciężki) worki i 

ustawiał je pod ścianą. Potem z pomocą żony wynosił długi, pomalowany na 

brązowo stół, na stole ustawiał wagę i zabierał się do rozwiązywania

1 m iii'

worków. Dopiero wtedy można było zobaczyć, co było w workach. Przeważnie

fasola, groch, kasza i mąka. Silber- stein pisał kredą wielkimi literami na 

czarnej tabliczce z drążkiem cenę, na przykład: 15200000, i wbijał drążek z 

tabliczką w fasolę, i tak dalej po kolei. Ale jeszcze nie sprzedawał, najpierw 

wypijał wielką szklankę jakiegoś męt nego płynu, wycierał spoconą twarz 

chustką, poprawiał jarmułkę na głowie i dopiero zaczynał sprzedawać. Pa 

trzyłem na drogę, czy nie widać mojej mamy. Niecierp liwiłem się, bo 

chciałem lecieć na chwilę nad rzekę. Czasem wychodziłem z kolejki, żeby 

zobaczyć, jak Silberstein sprzedaje. Silberstein był nieduży, chudy, całą 

twarz miał zarośniętą czerwonobrązowymi włosami, ale śmiesznie, bo te 

włosy koło skóry były siwe. Szyję miał cienką i żylastą jak łodyga 

słonecznika i także zarośniętą włosami. Ciągle tą swoją chudą szyją kręcił, 

raz w prawo, raz w lewo. Patrzyłem, jak Silberstein zwijał z gazety torebkę i 

napeł niał ją kaszą, mąką albo fasolą, ważył, dosypywał, od- sypywał, brał 

pieniądze, sięgał do szuflady, grzebał w kupie banknotów, wydawał, i tak w 

kółko. Było to nudne. Ale Silberstein dosyć często przerywał sprzedawanie, 

bo wpa dał jakiś zziajany młody Żyd z cienkimi długimi pejsami, albo katolik

background image

w kaszkiecie, albo nawet jakaś gruba pani w kapeluszu, coś mu szeptali do 

ucha, i wtedy Silberstein mówił: na razie nie sprzedaje się, i wchodził na 

chwilę do domu, potem dosyć szybko wychodził, ścierał szmatką z tabliczek 

stare ceny i wypisywał nowe, na przykład fasola kosztowała teraz 16000000.

W kolejce mówiło się, że to parszywe Żydzisko znowu podbija ceny, ale jak 

ten, co to powiedział, docierał już do Silbersteina, to mówił dzień dobry, 

panie Silberstein, i kupował dwa kilo tej fasoli po 16 000 000. Moja mama 

wreszcie zastępowała mnie w kolej ce, a ja zjeżdżałem na butach po skarpie, 

biegłem nad rzekę

i mogłem popatrzeć, jak przeźroczysta woda przesuwa się powoli nad 

piaszczystym dnem, jak falują długie warkocze roślin wodnych, jak wśród 

roślin pływają leniwie małe rybki, a szczeżuja odbywa wędrówkę po dnie 

zostawiając

po sobie w piachu długą bruzdę, którą płynąca woda powołi zaciera. Czasem

zdejmowałem buty, wchodziłem do wody i próbowałem złapać rękami rybkę 

albo wyjmowa łem z wody szczeżuję i chciałem ją otworzyć, ale ona szybko 

wciągała swoją białą nogę do środka, zamykała się i robiła się twarda, ciężka

i niedostępna jak kamień. Kiedy wracałem do kolejki, mama moja była już 

blisko stołu i wkrótce szliśmy powoli do domu dźwigając za uszy wielką 

płócienną torbę, pełną fasoli, grochu, mąki i kaszy. Czasem mama mówiła: 

żeby go diabli wzięli, znowu pod niósł cenę na mąkę o milion. Ale ci, co stali 

w kolejce za nami, płacili jeszcze więcej.

W tym miasteczku przeżyliśmy coś dwa czy trzy miesią ce. Po niebie 

przepływały chmury i zasłaniały czasem słońce, wiały wiatry, które 

podnosiły z ulicy kurz, prze kwitły dawno bzy, pachniało sianem i końmi. A 

ja biega łem tam i z powrotem. Czasem drogę przebiegał mi kot, wtedy 

mówiłem do siebie tfu, tfu, albo napadało mnie jakieś psisko, leciało koło 

mnie i szczekało jak opętane, ale ja krzyczałem hajda do budy! i pies się ode 

mnie odczepiał. Żyd Silberstein podnosił ciągle ceny, był coraz chudszy, a 

jego bladoniebieskie oczy robiły się coraz bardziej mętne, maślane, jak 

mówiła moja mama. Coraz częściej go też nie bywało, bo podobno jeździł 

gdzieś daleko furmanką po towar, a sprzedawała jego żona, o wiele od niego 

sym patyczniejsza, pulchna, z różowymi policzkami, w jasnej, przekrzywionej

background image

na głowie peruce. Czasem ze swoich wy praw Silberstein wracał pustą furą, 

zeskakiwał i mówił:

- dzisiaj już nie sprzedajemy, może jutro będziemy sprze dawać — i zamykał 

drzwi na klucz. Były dni, kiedy Silber stein sprzedawał tylko kaszę albo 

tylko groch, bo nie miał mąki ani fasoli. A ja wciąż biegałem, zmieniałem 

mamę w kolejce, mama przynosiła od ojca z biura zaliczkę. A w ogóle, to 

pieniędzy było coraz więcej, były nowiutkie, szeleszczące i pachnące 

farbą, z orłem, Kościuszką i jakąś nieznajomą panią, ale ponieważ tych 

pieniędzy było coraz więcej, więc mama musiała sobie uszyć z szarego 

płótna

specjalną torebkę zapinaną na guziczek. Ojciec mój twier dził, że po żniwach

powinno być u Silbersteina trochę więcej kaszy i mąki, i rzeczywiście było 

więcej, ale ceny były jeszcze wyższe.

Pewnego dnia rano biegłem jak zwykle z wiadomością od ojca, że dostał 

zaliczkę, więc żeby mama zaraz przyszła po pieniądze. Dzień był trochę 

chłodnawy, wiał bardzo silny wiatr od strony rzeki, drobne cienie chmurki 

biegły szybko po niebie i coraz to zasłaniały i odsłaniały słońce. Ale mojej 

mamy w kolejce nie było. A nie było jej dlatego, że w ogóle nie było kolejki. 

Dom Silbersteina zamknięty był na cztery spusty, okna zasłonięte 

drewnianymi okien nicami, drzwi wejściowe, obite zardzewiałą i dziurawą 

blachą, zamknięte były na kłódkę. Oparty o ścianę domu stał jakiś chłop. 

Odstawił właśnie biczysko opierając je

o mur i skręcał papierosa. Nie wiedziałem, co zrobić, co powiedzieć, stałem i 

patrzyłem na chłopa. Chłop zapalił papierosa, potem spytał:

— Co tak stoisz i patrzysz?

— Czy pan Silberstein dzisiaj nie będzie sprzedawał?

— Silberstein nie będzie już nigdy sprzedawał, bo się powiesił — 

odpowiedział chłop i splunął.

— Aha, to znaczy, że ani jutro, ani pojutrze?

— Nigdy, bo się powiesił. Rozumiesz po polsku?

— Tak - odpowiedziałem.

Odwróciłem się i ruszyłem pędem do domu z wiadomoś cią, że Silberstein

nie będzie już sprzedawał, bo się powiesił, ale babka już wiedziała, a mama 

background image

wróciła dopiero za chwilę, bo szukała mnie. Okazało się, że wiedział już 

także ojciec. Kiedy ojciec przyszedł na obiad, siadł za stołem i wyjął z 

kieszeni gazetę, moja mama powiedziała:

— Ale właściwie dlaczego ten głupi Silberstein się powiesił?

— Nie zdążył — odpowiedział ojciec z nosem w gazecie.

— Co to znaczy nie zdążył? Nie rozumiem.

— Po prostu nie zdążył.

— Może byś odłożył gazetę, zaraz będzie obiad - powie działa moja babka 

i poszła do kuchni po zupę.

Ojciec opowiedział nam przy obiedzie, w jaki sposób doszło do tego, że 

Silberstein musiał się powiesić. Babka i mama moja zrozumiały, ale ja nie 

bardzo. Spróbujmy to jednak zrozumieć, więc tak: Silberstein jeździł na wieś 

furmanką i kupował u chłopów za dolary mąkę, kaszę, groch i fasolę, potem 

to sprzedawał nam za papierowe pieniądze, a później kupował za te 

pieniądze dolary u ta kich różnych, którzy się tym zajmują, znowu jechał na 

wieś, i tak w kółko. Chłopi nie chcieli już niczego sprzeda wać za pieniądze 

papierowe, tylko za dolary albo pieniążki złote, ale ponieważ dolar i złoto z 

godziny na godzinę drożały, a banknoty wartość traciły, więc Silberstein mu 

siał się bardzo śpieszyć, podnosić ceny i poganiać konia. No i właśnie 

wczoraj Silberstein nie zdążył, może zaspał czy coś, i został bez towaru i bez 

dolarów, tylko z kupą pieniędzy papierowych. Podobno porozrzucał te 

pieniądze po podłodze, wszędzie, po stołach, łóżkach, potem zaczął się 

okropnie śmiać, w końcu zwariował i powiesił się na strychu. Aha, i w 

dodatku jeszcze Silberstein pożyczył na weksle kupę pieniędzy, i te weksle 

miały właśnie dzisiaj czy jutro iść do protestu. Tego protestu to już całkiem 

nie rozumiałem, ale mniejsza z tym. Mój ojciec był zdania, że Silberstein 

przynajmniej uratował od zupełnej nędzy żonę i troje małych dzieci.

-

Skończmy już z tym tematem — powiedziała moja babka.

Na obiad była bardzo dobra zupa grochowa z grzan kami, na drugie też 

niezła kasza hreczana z sosem cebulo wym, potem kompot z jabłek, ale 

trochę kwaśny. Po obiedzie ojciec powiedział, że pojutrze na dwa dni wyjeż 

dża, bo trzeba się rozglądnąć za czymś lepszym i posunąć się znowu trochę 

na zachód. (Na zachód — mimo że jeszcze niedawno tak trudno mu było 

background image

rozstać się z jedwabną rubaszką). Babka wzruszyła ramionami i powiedziała,

że jej to właśnie jest wszystko jedno, bo miasto, w którym teraz jesteśmy, to 

ani wieś ani miasto, ani wschód ani zachód. Mnie było jednak trochę 

przykro, bo zdążyłem się już przyzwyczaić i żal mi było rzeki, ale z drugiej 

strony cieszyłem się, że będziemy ładować rzeczy na furmankę, potem 

pojedziemy pociągiem i zobaczę znów inne domy, inne ulice, nową rzekę.

Później zaczął padać deszcz, ojciec uciął sobie drzemkę, a ja przeglądałem

gazetę, ale nie chciało mi się czytać małych liter, więc czytałem tylko tytuły. 

Nie było nic o Silbersteinie, tylko sejm uchwalił rozpisanie wyborów na 

listopad. Potem myślałem jeszcze chwilę o Silbersteinie. Nie żeby mi go było 

żal, tylko ciągle nie mogłem dobrze zrozumieć, dlaczego nie zdążył. 

Wszyscyśmy przecież tak biegali i śpieszyli się. Ale widocznie dolary szły, co 

ja mówię - biegły w górę jeszcze szybciej niż my, nawet prędzej niż koń 

Silbersteina. Te dolary musiały pędzić w górę bez wytchnienia, bez przerwy, 

nawet wtedy, kiedy jedliśmy obiad, kiedy staliśmy w kolejce, a nawet w nocy,

kiedy spaliśmy. Potem chyba zasnąłem. Z nudów, bo na dworze padał coraz 

większy deszcz.

Genialne dziecko

Ignaś Fiszman miał wtedy lat dziesięć, ale wyglądał na sześć, najwyżej 

siedem. Kiedy rozległ się dzwonek, Ignaś bawił się właśnie na podłodze w 

sypialni żołnierzami. W domu nie było nikogo, bo państwo Łukowieccy z 

Rom kiem wyjechali na tydzień do krewnych do Kamionki, a służąca poszła 

najpierw do kościoła, a potem na zakupy. Ignaś wstał, poszedł do 

przedpokoju i spytał:

- Kto tam?

- Listonosz.

Ignaś zastanawiał się chwilę, ale tylko chwilę, potem powiedział: - Zaraz 

otwieram! - wspiął się na palce i z tru dem otworzył zamek u drzwi. Do 

przedpokoju weszło dwóch w mundurach i jeden w cywilu.

- Panowie do tatusia? - spytał Ignaś.

- Do tatusia, do tatusia - powiedział po polsku ten w cywilu, rozejrzał 

background image

się i szybko wszedł do kuchni, potem zaraz z kuchni wyszedł i poszedł do 

sypialni.

- Tatusia nie ma w domu, pojechał z mamusią do Chodorowa. Niech 

pan nie wchodzi w zabłoconych butach do pokoju, bo świeżo pastowane - 

powiedział Ignaś.

- Ty gówniarzu - powiedział cywil i trzasnął Ignasia w twarz. Ignaś 

upadł, potem uciekł na czworakach do jadalni i wlazł pod stół.

- Wy tu ukrywacie Żyda Fiszmana! - krzyknął cywil.

- To pan chyba sam jest Żyd, bo tu nie ma żadnego Żyda - odpowiedział 

Ignaś spod stołu.

- Wyłaź! Gdzie jest ten Żyd?!

Cywil i dwaj gestapowcy wkroczyli do sypialni.

- Może się gdzieś schował? - powiedział po chwili namysłu Ignaś.

- Gdzie się schował? - spytał dosyć łagodnie, ale stano wczo, cywil. 

Uznał widocznie, że Ignaś zaczyna puszczać farbę.

- Ja nie wiem, gdzie, ja mówię: może?

Ignacy Fiszman przerwał opowiadanie, ponieważ siedzą cy naprzeciw 

niego pan de Tonnelier zrobił taką minę, jakby mu się zbierało na plącz. Ale 

pan de Tonnelier wcale nie miał zamiaru się rozpłakać, przeciwnie, musiał 

czuć wewnętrzne rozbawienie, jego twarz rozjaśnił bowiem uśmiech. Spytał:

- No, no, i co było dalej?

Więc Ignaś Fiszman wytarł pięścią łzy, spojrzał na pana w cywilu i 

powiedział zupełnie poważnie:

- Może tu?

Położył się na podłodze i zajrzał pod wielkie podwójne łóżko małżeńskie 

państwa Łukowieckich. Parkiet z kraja był zamieciony i lśniący, w głębi, tam

gdzie nie sięgała szczotka, zakurzony. Pod łóżkiem było pusto, leżała tylko 

mała szklana kulka. Ignaś wyciągnął rękę i wziął kulkę. Zobaczył też po 

drugiej stronie łóżka dwie wielkie, zaczer wienione z wysiłku twarze 

gestapowców. Ignaś podniósł się z podłogi i stanął między łóżkiem a wielką 

trzydrzwiową szafą. Pochylił się nad swoimi żołnierzami, którymi przed 

chwilą się bawił. Żołnierze ustawieni byli w tyralierę, jakby bronili dostępu 

do szafy. Byli w zielonych mundurach, na głowach mieli rogatywki, w rękach

background image

trzymali karabiny z po malowanymi na srebrno bagnetami. Gestapowcy 

podnieśli się z podłogi, cywil powiedział coś do nich po niemiecku, wtedy 

jeden z gestapowców zrobił krok w stronę szafy, przygniatając butem dwóch 

żołnierzy.

- Nie! - krzyknął rozpaczliwie Ignaś.

- Was ist los? — spytał gestapowiec i popatrzył na Ignasia.

Ignaś pokazał palcem na but gestapowca, przygniatający żołnierzy. 

Gestapowiec kopnął żołnierzy pod szafę i szybko otworzył drzwi od niej. 

Wszyscy trzej zaczęli teraz grzebać w szafie, wyrzucali z niej futra, suknie, 

ubrania i kapelusze. W szafę Żyda Fiszmana nie było. Gestapowcy oddychali

ciężko, jeden, ten grubszy, sapał. Cywil wyjął z kieszeni czarny pistolet, 

przyłożył lufę do policzka Ignasia i powie dział, ale dosyć łagodnie:

- Gdzie on jest?

Ignaś czuł dotknięcie zimnej lufy na policzku.

- Ja nie wiem.

- Ja ciebie zastrzelę, jak nie powiesz!

Ignaś długo się zastanawiał, wreszcie powiedział:

- Ja naprawdę nie wiem, gdzie on jest. Może na strychu?

- Prowadź! - krzyknął cywil.

Ignaś poszedł więc do kuchni, a cywil zajrzał jeszcze raz do małego pokoiku 

koło kuchni. Stało tam tylko żelazne łóżko służącej przykryte niebieskim 

kocem, nad łóżkiem wisiał obrazek ze świętym Józefem, pod łóżkiem stał 

ple ciony z wikliny koszyk z rzeczami służącej. W rogu pokoju, na małej 

półeczce, stała figurka Matki Boskiej. Cywil rozrzucił łóżko, ale pod pierzyną 

były tylko białe majtki

i różowa koszula nocna służącej. W kuchni Ignaś pokazał palcem wiszące 

wysoko klucze od strychu, potem wszyscy poszli schodami na górę. Cywil 

otworzył obite blachą drzwi, ale na strychu było pusto. Na długim sznurze 

wisiało połatane prześcieradło i granatowe spodnie, z któ rych Romek 

Łukowiecki już dawno wyrósł, ale na Ignasia były w sam raz. Ignaś chciał 

zdjąć spodnie ze sznura, ale cywil krzyknął:

-

Nie ruszaj!

-

To są moje spodnie.

background image

- Nie będą ci już potrzebne, bo cię zastrzelę - powie dział cywil.

Kiedy schodzili ze strychu w dół, Ignaś zatrzymał się na schodach i 

powiedział:

-

Ja już nic nie wiem. Ale on może być w piwnicy.

- Gdzie?

- W piwnicy.

Cywil nie odezwał się, schodzili w milczeniu w dół, minęli mieszkanie 

Łukowieckich.

- Tu - powiedział Ignaś i pokazał ciemne schody w le wo, prowadzące do

piwnicy. Jeden z gestapowców za świecił latarkę elektryczną. Na pochyłym 

stropie ktoś wy kopcił płomieniem świecy wielki, czarny krzyż. Na dole było 

dosyć jasno, przez małe okienka wpadało światło z ulicy. Przejechał dudniąc 

po bruku wóz. Po obu stronach długiego korytarza, w lewo i w prawo, były 

małe kliteczki, ale ich wnętrza były dobrze widoczne, bo oddzielone tylko od 

korytarza drzwiami zbitymi z cienkich, rzadkich szta chetek. Prawie 

wszystkie drzwi były zresztą otwarte. Za mknięte na kłódkę były tylko te, 

poza którymi był węgiel albo ziemniaki. Ci dwaj w mundurach wyjęli 

pistolety i zaglądali po kolei do każdej klitki, ale wchodzili tylko do tych, 

gdzie były jakieś stare meble albo duże skrzynie. Kopali w nie butami, potem

wychodzili i szli dalej.

- Gdzie jest wasza piwnica? - spytał cywil.

- O, tu - powiedział Ignaś wskazując klitkę, której drzwi zamknięte były 

na kłódkę, ale przez sztachety było widać, że była pusta, na ziemi leżała 

tylko mała kupka ziemniaków, w kącie stały oparte krótkie dziecinne narty. 

Okienko było wybite, ktoś przeszedł trotuarem stukając butami. Cywil 

powiedział coś po niemiecku do tych w mundurach, jeden z nich coś 

odpowiedział. Korytarz się kończył murem pokrytym szarym brudnym 

tynkiem, pozo stały jeszcze tylko dwie klitki z lewej i dwie z prawej.

- Tu jest dużo rzeczy, ale to są rzeczy pana dozorcy

- powiedział Ignaś i uchylił drzwi do piwniczki pełnej skrzynek, butelek, 

dziurawych rondli, jakichś zardzewia łych obręczy. Jeden z gestapowców 

wszedł do środka i kopnął butem w kupę tego rupiecia. Rozległ się okropny 

grzechot i jazgot, i z kupy rupiecia wyleciał jak z procy wielki brudnobiały 

background image

kot, pobiegł do końca korytarza i zni knął w drzwiach lewej klitki, której 

drzwi były półotwarte.

Stąd nie było widać, ale Ignaś wiedział, że to nie były drzwi do ostatniej 

klitki, tylko prowadziły na podwórze; to było drugie wejście do piwnicy, ale 

strome, bez schodów, wyło żone tylko gołą wyślizganą cegłą. Zsypywano 

tamtędy węgiel i ziemniaki. Ci dwaj w mundurach śmiali się z kota, cywil 

stał dosyć blisko Ignasia, Ignaś widział go jednym okiem. I w tym momencie 

Ignaś zniknął, tak trzeba nazwać to, co się zdarzyło. Ignaś stał opierając rękę

o sztachety drzwi prowadzących do prawej klitki, jakby chciał je ot worzyć, 

żeby gestapowcy mogli i tam zajrzeć, i właśnie w tej chwili Ignaś zniknął. 

Rzucił się w lewo i był szybki

- jak co? Jak błyskawica, jak myśl? Szkoda słów. Ignaś rozwiał się po prostu

w powietrzu, i w tym samym momen cie patrzył już jednym okiem zza węgła:

dozorca w bardzo szerokich spodniach wpuszczonych do butów, w kamizel 

ce, w kapeluszu na głowie, stał w bramie, patrzył na ulicę. Gdzieś głęboko 

pod ziemią rozległ się strzał, potem jakby śmiech, i nic więcej. Potem ulicą, z

prawej strony w lewo, przejechał wielki samochód ciężarowy, napełnił cały 

kory tarz hukiem i spowodował, że dozorca odwrócił głowę w lewo i chwilę w 

tamtą stronę patrzył.

- Vous étiez un enfant du génie! - powiedział pan de Tonnelier, kiedy 

Fiszman zakończył opowiadanie.

- Pardon? - spytał Fiszman, jakby nie dosłyszał albo nie zrozumiał.

- Pan był genialnym dzieckiem! — powtórzył pan de Tonnelier.

Fiszman patrzył trochę nieprzytomnym wzrokiem na pana de Tonnelier.

- Ja byłem dzieckiem, ale walczyłem już o życie.

- Tak, ja rozumiem, ale robił pan to genialnie!

- On nic nie wie, nic nie rozumie — powiedział Fiszman

do siebie po polsku.

Pan de Tonnelier uśmiechał się i kiwał głową.

background image

Śmiechu warte

Jak się człowiek znajdzie w ciężkiej opresji i ledwie się jakoś trochę pozbiera 

i oprzytomnieje, to zaraz zaczyna się zastanawiać nad tym, kto mógł być 

sprawcą jego nieszczęś cia. Najpierw przypisuje winę złym ludziom, potem 

ma pretensje do losu, a dopiero na samym końcu przychodzi mu do głowy, 

że to może on sam za swoje złe uczynki ściągnął na siebie czyjś gniew i teraz 

musi odpokutować. Ale za co? Za jakie moje grzechy, za jakie winy? Co ja 

komu kiedy tak bardzo złego zrobiłam? Moja mama była osobą wierzącą, 

poza tym miała dosyć czasu, aby nad tym przemyśliwać. Wieczorem, pod 

zimnym i wilgotnym przy kryciem, które, aby pod nim zasnąć, trzeba było 

najpierw rozgrzać ciepłem własnego ciała. Rano, przed pobudką, kuląc się, 

aby utrzymać jeszcze trochę ciepła pod kocem przyprószonym śniegiem, 

którego nawiało przez nieszczel ne okno. Brnąc do pracy w śniegu po kolana.

Na budowie, chowając się za węgłem muru przed wiatrem, który zacinał 

śniegiem drobnym, ostrym, piekącym skórę jak iskry z og niska. W baraku, 

na zbiórce, w kolejce do lekarza. Ale szukając osób, które mogłaby 

podejrzewać, że byli spraw cami jej nieszczęścia - nie znajdowała ich. Była 

przeko nana, że nie ma wrogów, gdyż przez całe życie starała się ich nie 

mieć. Wykluczała przyczyny polityczne, bo polity ką, w ścisłym tego słowa 

znaczeniu, nigdy się nie zaj mowała. (Pomijała los, bo z wyrokami losu 

trzeba się pogodzić, są przecież nieodwołalne jak śmierć). Pozos tawała ona 

sama jako przyczyna własnego nieszczęścia. Robiła więc przegląd całego 

swojego życia, od dzieciństwa przez młodość, małżeństwo, aż do ostatnich 

czasów. (Nie, nie do ostatnich, tylko do wybuchu drugiej wojny). I mama 

jakoś nie bardzo mogła się doszukać winy w samej sobie, a rachunek 

sumienia zamieniał się niepostrzeżenie w stru mień kolorowych obrazów, 

niewinnych, szczęśliwych i bez troskich. W wyobraźni migały sielankowe 

widoczki, ogrody, łąki, drzewa, barwy, owiane zapachami. Ciepłe 

mieszkania, przytulne saloniki z fortepianem, na którym mama grywać 

mogła, co chciała. Pamięć zatrzymała się chwilkę na cichym ślubie i bardzo 

skromnym weselu, bo właściwie to mama była jeszcze w żałobie po śmierci 

background image

jej ojca, i na krótkim małżeństwie, bo półtora roku po ślubie jej mąż, czyli 

mój ojciec, w szaroniebieskim, pachnącym naftaliną mundurze wsiadł do 

pociągu na stacji w Podwołoczyskach - a wrócił po siedmiu latach. Po 

odjeździe ojca - huk dział, płomienie i dymy na widnokręgu. Łuny 

rozświetlające nocne nieba. Ucieczki w popłochu. Echa strzałów 

karabinowych wśród wysokich drzew. Ochrypłe głosy żołnierzy nawołujących

się po rosyjsku, niemiecku, ukraińsku. Nagle - oazy ciszy pośrodku wojny. 

Spokojne wieczory. Dźwięki fortepianu. Za oknami dalekie śpiewy. Jakieś 

krótkie romanse pod nieobecność ojca, och! raczej flirty niż romanse. Moja 

mama sama siebie z tego rozgrzesza, mój Boże, przecież siedem lat. Ileż to 

kobiet nie wytrzymało nawet roku!

Czyniąc tak przegląd swojego życia w poszukiwaniu winy, za którą 

pokutowała, coraz częściej zatrzymywała się nad przeżyciami, które nie 

miały z grzechem nic wspól nego. Bo w gruncie rzeczy, tu, gdzie była, 

potrzebowała tylko wspomnień dobrych. Miały dla niej wartość odżyw czą, 

karmiła nimi swoje ubogie tutaj życie duchowe — a kto wie nawet, czy ta 

niematerialna sprawa, te ulotne wspo mnienia chwil szczęscia, spokoju, 

sytości, nie pomagały jej w przetrwaniu ciężkich czasów, ogrzewając i żywiąc 

jej zmarznięte i wygłodzone ciało?

Bywało, że wspomnienia nawiedzały mamę niespodzie wanie, wskutek ich

jakiegoś szczególnego, ale raczej przy padkowego skojarzenia się z tym, co 

się właśnie w tej chwili działo. Czasem nawet dzięki powinowactwu z jakimś 

drobiazgiem, rzeczą, dźwiękiem, zapachem. I tak pewnego razu, kiedy stała 

w kolejce do ławoczki, zawiało nagle z kuchennego komina dymem, którym 

wiatr szarpał na wszystkie strony - i mama przypomniała sobie zapach 

wędzonej szynki. Jej pamięć, niby pies, który nagle coś poczuje, zerwała się, 

pobiegła tym tropem i zawiodła ją w miejsce, gdzie na środku długiego stołu 

przykrytego białym obrusem stał półmisek z cieniutko pokrajaną szyn ką. 

Półmisek ozdobiony był listkami rozmarynu i nacią z pietruszki, a każdy 

płatek szynki obwiedziony białym rąbkiem tłuszczu. Cała uwaga mamy 

skupiła się na tym półmisku i mama poczuła nagle ulgę, a potem wielką 

radość. Było to uczucie podobne do tego, jakie kiedyś w młodości przeżyła, 

znalazłszy po długim, gorączkowym, a wreszcie rozpaczliwym poszukiwaniu 

background image

zagubiony gdzieś w trawie pierścionek z czerwonym oczkiem, który dostała 

na imieniny od babki. Więc to było to, czego szukała. Ten pokój, stół, 

półmisek z szynką, to byli świadkowie jej grzechu, za który teraz 

pokutowała. Prawdę mówiąc, był to grzech niezbyt ciężki. Jak by to 

powiedzieć? Możliwy jeszcze do przyjęcia na siebie. Nie był ponad jej siły, 

dało się go jeszcze udźwignąć. Mama była już wtedy po pierw szej komunii, a

więc istotą odpowiedzialną za swoje po stępowanie, ale była jeszcze bardzo 

małym, głupim czło wieczkiem. Nigdy się potem z tego nie spowiadała. Nie 

uważała tego może za grzech, albo po prostu zapomniała. Poza tym mama 

miała jeszcze powód do pewnej małej satysfakcji: kara mianowicie, którą 

teraz przyszło jej od cierpieć, była niewspółmiernie duża w stosunku do 

przewi nienia. Jej sumienie zostało więc oczyszczone jakby z nad wyżką.

Jest przedpołudnie, zaraz po świętach wielkanocnych. Półmisek jest 

napoczęty, bo to już po drugim śniadaniu.

Niby jeszcze chłodno, a niby już gorąco. Oba okna są otwarte i zaczepione 

haczykami, żeby nimi wiatr nie szar pał i nie rozbił szyb. W tej chwili świeci 

słońce, ale gdzie to jest? Przecież to Bogdanówka! Mama już nieraz tu we 

wspomnieniach była, tylko nie trafiała nigdy na chwilę, kiedy na stole stał 

właśnie półmisek z szynką. Wiatr porusza rozsuniętymi firankami, tuż za 

oknem, o kilka kroków, rozpościera się bardzo szeroka ulica, to nie ulica, 

tylko jakby plac, nie plac, mówiło się przecież majdan. Po drugiej stronie 

majdanu widać niski kamienny murek i sze roko otwartą na podwórze 

bramę, z której wyjeżdża właś nie bryczką, sam powożąc, dzierżawca 

majątku - czyjego? Mama nie może sobie przypomnieć, więc dzierżawca, aby 

jej to ułatwić, cofa się do tyłu raz i drugi, jak w filmie, potem znów wyjeżdża 

z bramy. To był majątek wdowy, pani Rolickiej, Rolińskiej, a może zupełnie 

inaczej się nazywała, mniejsza z tym. Ale dzierżawca nazywa się Cynkier, 

zdaje się Abraham, jest w białym ubraniu, czar nych butach, na głowie ma 

czarną jarmułkę. Właścicielka majątku choruje na suchoty i siedzi pół roku 

w Zakopa nem, a pół roku w Szwajcarii. Pan Cynkier pojechał w pole, a jego 

córka, Ryfka, bawi się z mamą w ogrodzie piłką, potem zabawa im się 

zaczyna nudzić, zresztą są trochę zmęczone i zgrzane, więc zostawiają 

kolorową piłkę na trawie, idą do kuchni i dostają od cioci Kazi po filiżance 

background image

letniej wody z sokiem malinowym. Potem biegną do jadal ni, stają koło okna 

i patrzą na majdan. Świeci bardzo jasno słońce. Ojciec Ryfki w białym 

ubraniu już trzeci raz wyjeż dża z bramy żółtą bryczką zaprzęgniętą w siwego

konia. Nie słychać terkotu kół, koła toczą się miękko i bezgłośnie jak po 

mchu.

— Tatuś pojechał w pole zobaczyć, jak sadzą ziemniaki

- mówi Ryfka.

Ryfka ma proste, lśniące, granatowoczarne włosy z rów nym 

przedziałkiem pośrodku głowy i dwoma długimi war koczami, takimi, jakie 

noszą tutejsze dziewczęta wiej skie. Białą cerę, ciemnoniebieskie oczy. 

Ubrana jest w żółtą

sukienkę, trochę przepoconą pod pachami. Wachluje się chusteczką. Mama 

bierze palcami plasterek szynki, je, szynka jest bardzo smaczna, pachnąca 

dymem jałowca, smakuje mojej mamie, mimo że niedawno ją jadła. Jak się 

ukąsi razem z szynką kawałeczek słoninki, to razem tworzy cudowny smak.

- Skosztuj szyneczki. Moja siostra mówi, że bardzo się jej tego roku 

udała - mówi mama, bierze plasterek i podaje Ryfce.

- Ty przecież wiesz, nam nie wolno jeść szynki - mówi Ryfka. Ma trochę 

zawstydzoną minę, spuszcza oczy.

- Ja wiem, ale to głupie, skosztuj, zobaczysz, jaka pyszna!

- Nam nie wolno, tatuś by się gniewał i Pan Bóg by się bardzo gniewał. 

To byłby wielki grzech.

- A ja przecież jadłam u was szczupaka po żydowsku.

- Tobie wolno wszystko jeść, a nam nie wolno jeść wszystkiego.

- Och, tylko skosztuj, skosztować to jeszcze nie grzech. No, weź 

kawałeczek ode mnie...

Ryfka wyciąga białą rękę, jej oczy robią się coraz więk sze i coraz 

ciemniejsze, odrywa dwoma palcami kawałe czek, parę włókien różowej 

szynki, otwiera usta, wkłada szynkę między zęby. Jej oczy są teraz ogromne i

zupełnie czarne. Poruszyła się firanka, na parapet wskoczył kot.

- Kiziu-Miziu, masz! - powiedziała mama i dała kotu plasterek szynki. 

Kot złapał szynkę zębami, wyskoczył z powrotem na dwór i pognał gdzieś, 

pewnie do stodoły.

background image

- Kizia-Mizia ma młode, pięć małych kociątek. Pójdziemy, pokażę ci, są 

rozkoszne, bawią się, obgryzają mamie uszy i ogon, a ona nic, tylko czasem 

któreś pacnie łapą.

Mama widzi, że z bramy dworskiej wyszedł brat Ryfki, Mojżesz Cynkier. 

Jest w takim samym białym ubraniu jak ojciec, tylko nie nosi jarmułki i nie 

ma pejsów, ale mama wie, że jemu też nie wolno jeść szynki. Mojżesz jest o 

trzy lata starszy od Ryfki, chodzi już do czwartej gimnazjalnej i podobno jest 

najlepszym uczniem w klasie. Mojżesz idzie powoli środkiem majdanu.

-

Twój brat idzie, chyba szuka ciebie - mówi mama do Ryfki.

- Oj, niedobrze - mówi Ryfka.

-

Prędko, schowajmy się pod stół! - mówi moja mama. Napycha sobie usta 

szynką i bierze jeszcze dwa kawałki na zapas, na wypadek głodu. Siedzą na 

podłodze pod stołem, są dobrze ukryte, bo obrus zwisa prawie do ziemi. 

Panuje tajemniczy półmrok.

-

Jedz - mówi mama - bo nie wiadomo, jak długo tu posiedzimy.

Ryfka pachnie fiołkowym mydłem i troszkę wonią potu. Bierze znowu z rąk 

mamy odrobinę szynki i zjada. Ryfka nie ma już prawie twarzy, tylko dwoje 

wielkich, czarnych oczu. Nagle coś jakby cień na podłodze, jakby stuknięcie

o parapet. Potem głos Mojżesza:

- Przepraszam, czy jest tu moja siostra, Ryfka?

Mama przykłada palec do ust. Obie z Ryfką wstrzymują

oddech. Znowu jakby stuknięcie o parapet i głos Mojżesza:

- Ryfka, jesteś tam?

Okna są tak nisko, że Mojżesz nie musi się nawet wspinać na palce, żeby 

widzieć całe wnętrze jadalni, i widzi przecież, że nie ma tu nikogo. Po chwili, 

ale to bardzo długo trwa, rozlega się glos Mojżesza gdzieś z głębi miesz 

kania:

I

Dzień dobry, przepraszam, czy jest tu moja siostra, Ryfka? - Dzień 

dobry - odpowiada siostra mamy, czyli ciocia Kazia, która jest osobą już 

poważną, bo o siedem lat od mamy starszą, i od roku zamężną — były obie 

ze Staszką przed chwilą w ogrodzie.

- Uciekamy przez okno — mówi szeptem moja mama, podnosi ostrożnie 

obrus i patrzy, czy droga wolna. Gdzieś otworzono drzwi i przez całe 

background image

mieszkanie przeleciał prze ciąg, poderwał z podłogi małe, białe piórko. Z 

ogrodu, z drugiej strony domu, rozległo się wołanie cioci Kazi.

-

Staszka, Ryfka - gdzie jesteście?

-

Teraz! - woła moja mama. Obie z Ryfką wyskakują przez okno, 

przemykają się chyłkiem koło płotu, chowają

się za rogiem stodoły. Mama drapie się w poparzoną pokrzywą łydkę. Po 

chwili odzywa się grzecznie cieniutkim głosikiem:

- Tu jesteśmy, oglądałyśmy kocięta!

To było prawie pięćdziesiąt lat temu. Teraz jest już po wszystkim, po 

dwóch wojnach, po śniegach, mrozach, upałach, burzach śnieżnych i 

burzach piaskowych. Dwa dni temu mama wróciła do kraju. Ciocia Kazia 

siedzi naprzeciw mamy, słucha i myśli: co ta Stasia wygaduje, co ona plecie?

Jaka Ryfka? Zaraz, zaraz, a może jednak? Cynkier przecież miał dwoje 

dzieci, jego córka była akurat w wieku Stasi, tylko zapomniałam, jak miała 

na imię. Ciocia Kazia całkiem inaczej widzi to, co było. Jakby z innego 

miejsca, jakby z okna bardzo wysokiej kamienicy. Mruży oczy, bo w ten 

sposób może zobaczyć wyraźniej to, co było dawno i teraz jest daleko. 

Próbuje sobie przypom nieć, jak wyglądała ta Cynkierówna, a nawet 

wyobrazić sobie, czym mogło dla niej być zjedzenie kawałeczka szyn ki? 

Może czymś takim, jakby nas, chrześcijan, ktoś zmu szał do zjedzenia 

kawałka człowieka? Nie, co za bzdura mi do głowy przychodzi! Ale na 

przykład czegoś tak obrzyd liwego jak żaba albo dżdżownica. A w ogóle to 

wszystko, co mama opowiada, wydaje się cioci Kazi okropnie naiw ne, po 

prostu dziecinne. Wszystkie dzieci lubią fantazjować

i Staszka, jak była małą dziewczynką, też wymyślała nie stworzone historie. 

Wymyślała jakby tylko po to, aby z wielką powagą uwierzyć w nie. A teraz 

grzech sobie znalazła. Mały, otoczony miłymi wspomnieniami grzeszek. 

Śmiechu warte! Tyle ludzi zginęło. Miliony ludzi. A ile przepadło, nie 

wiadomo, gdzie są, gdzie się podziali. Nie widzi się ich już ani nie słyszy. 

Pewnie i Ryfka nie żyje. A tu mama mówi o plasterku szynki. Ciocia Kazia 

miałaby też coś do opowiedzenia, ale na razie milczy. Dopiero po chwili, 

odchrząknąwszy dwa razy, jakby chciała zatrzeć swoje myśli, mówi 

nieśmiało:

background image

- Ale Stasieńko, tobie się coś chyba pokręciło. To nie było w 

Bogdanówce, tylko w Wasylkowcach, bo pamię-

tam, że Józek, zawsze byl trochę wariat, chciał wydzier żawić czy nawet 

kupić od Cynkiera ten dom i na dodatek jeszcze kawałek lasu. A tej małej 

Cynkierównie to nie było na imię Ryfka, tylko Ifka.

-

Kaziuniu, przecież pamiętam, na pewno Ryfka!

-

Niech będzie, może zapomniałam. Ale już całkiem niepotrzebnie 1 chce 

powiedzieć: ubzdurałaś sobie, ale mówi: - nabiłaś sobie w głowę, że Pan Bóg 

cię pokarał za to, że zmuszałaś tę Ryfkę do jedzenia szynki.

-

Namawianie innych do grzechu jest ciężkim grzechem.

-

Ale Stasieńko...

-

Pan Bóg jest jeden, tylko religie są różne - mówi stanowczym głosem 

moja mama. Nie wypada się jej sprze ciwiać, bo mama jeszcze niedawno była

żołnierzem. Ma na sobie wojskową bluzę, bez odznak co prawda i dystynkcji,

ale z guzikami z orzełkiem. Zachowała także w ruchach

i

mówieniu pewność siebie i wojskowy sznyt. To budzi respekt. Tak, mama

już nie jest tą dziewczynką, która przyjechała do Wasylkowiec na wakacje. 

To tylko jej wspomnienia i jej wiara zachowały dziecinną świeżość

i

prostotę. Ciocia Kazia mówi ściszonym głosem, jakby się bała, że ktoś 

obcy mógłby usłyszeć:

-

Ale Stasieńko, to nie Pan Bóg i nie Ryfka. To mąż dozorczyni ciebie 

wpakował...

- Jakiej dozorczyni?

1 Z naszej kamienicy.

- To niemożliwe!

- Tak, Stasieńko, nie tylko ciebie. Pamiętasz, na drugim piętrze mieszkał 

taki starszy pan z siwą bródką, to był jakiś wyższy oficer, więc na niego też 

doniósł. Wszystko się później wydało. Ciebie to chyba z powodu tych 

herbatek proszonych i wygrywania na fortepianie „Jeszcze Pols ka...” i „Hej 

strzelcy wraz....”

Mama uderza się po kieszeniach. W jednej ma zapałki, w drugiej 

papierosy. Odpina guziki i wyjmuje papierosy

i

zapałki. Ten mąż dozorczyni, mały i trochę śmieszny, w czapce ze 

background image

zwisającymi nausznikami? Grzeczny, uśmiech-

38

nięty. Uczynny. Tyle razy coś tam załatwiał, coś naprawiał. Ciągle mówił 

„całuji ronczki pani dobrodzice” i zdejmował czapkę, a wcale nie musiał 

zdejmować, bo mróz był jak diabli.

- Tak, tak, Stasieńko - powtarza ciocia Kazia, bo spostrzega w twarzy 

mamy wyraz niedowierzania. - Wszy stko się wydało, to on donosił. 

Organizacja skazała go potem na śmierć. To było straszne. Pamiętam ten 

dzień. Było ponuro, zimno, padał mokry śnieg. Widziałam, jak leżał na progu

w koszuli tylko i w kalesonach, a spod niego ciekła krew i aż kapała po 

schodach. Wiesz, nigdy nie wyobrażałam sobie, że w człowieku może być tyle

krwi. A jego żona tak okropnie krzyczała, że zatykaliśmy sobie uszy.

Moja mama nie ma powodu, aby nie wierzyć swojej siostrze, ale nie chce 

przyjmować do wiadomości, że to ma jakiś związek z nią. Dosyć napatrzyła 

się w czasie ostatniej wojny rzeczom okropnym. Owszem, mama może nawet

i chciałaby zostać pomszczona za tę nadwyżkę jej cier pienia, ale nie w taki 

sposób. Woli więc wersję własną, bo jest prostsza, łagodniejsza, jakby 

bardziej swojska. Jest w niej pojęcie Boga, grzechu, jest strach, wina i kara, 

ale nie ma tej ohydy, tego świństwa, zdrady, zemsty, krwi. Mama zapala 

papierosa, gasi zapałkę machając nią kilka razy w powietrzu.

- Nie mówmy już o tym. Najważniejsze, że przeżyliśmy

i że jesteśmy znów razem.

Szklanka wody z sokiem

W upalny sierpniowy dzień przyjaciel mój S. zadzwonił do moich drzwi 

punktualnie o pół do pierwszej w południe. Miał za sobą pięć godzin jazdy w 

ciasnym, dusznym i klejącym się od brudu przedziale kolejowym. W 

plecaku, który zrzucił z siebie i postawił obok mojego w przed pokoju, było 

wszystko, co jest potrzebne do przeżycia paru szczęśliwych dni nad wodą w 

background image

ciszy i spokoju, z dala od buchającego żarem asfaltu, huków, zgrzytów i 

kurzu. Do piero nazajutrz rano mieliśmy jechać dalej, czasu było więc dosyć.

Krzyknąłem w stronę łazienki:

- Co byś zjadł?!

- Dziękuję, nic. Tylko pić!

- Herbatę, kawę, kielicha?

- Szklankę zimnej wody!

Nalałem soku malinowego i dopełniłem szklankę wodą z lodówki. 

Przyjaciel mój pił duszkiem w pozycji, w jakiej pije zawsze mężczyzna 

spragniony: na stojąco, z lewą ręką wspartą o bok.

- Repeta może być?

- Oj, tak!

Siedzieliśmy teraz naprzeciw siebie. S. pił drugą szklankę

wody małymi łykami. Patrzył na mnie w milczeniu. Skoń czywszy powiedział:

- Skąd masz taki pyszny sok?

- Dostałem od znajomych ze wsi.

- Mało kto już potrafi robić takie soki, wiesz, o tym cudownym smaku i 

aromacie świeżych malin, jakby ze rwanych co dopiero z krzaka. Ostatni raz 

piłem wodę z takim sokiem chyba w dzieciństwie. Przepraszam, piłem 

jeszcze potem wodę z takim sokiem. To było w czasie wojny - dodał S. po 

chwili.

Mechanizm pamięci jest dziwnym urządzeniem. Prze chowuje setki 

tysięcy obrazów, zdarzeń, rozmów, a nawet myśli i snów. Jest magazynem 

wspomnień, który zapewnia im bardzo długo trwałość, a nawet świeżość. Ale

urucho mienie wspomnień jest rzeczą czasem bardzo skompliko waną. Nie 

wystarczy bowiem wymienić tylko hasło, na przykład: „łąka nad Dniestrem”, 

„wielka ryba w balii”, „uciekamy z matką przez las”, „piszę zadanie 

maturycz- ne”, ,jest 1 września 1939”. Aby otworzyć szybko i bez błędnie tę 

właśnie przegródkę sejfu, której poszukujemy, potrzebna jest znajomość 

szyfru. Trzeba pamiętać jeszcze jakieś słowo, które jest, żeby tak to nazwać, 

„podłączone” do wspomnienia w sposób trwały, zabezpieczając je dodat kowo

przed zgubieniem czy zniszczeniem. Czasem jest to słowo w porównaniu z 

tematem głównym banalne, prawie nic nie znaczące, odnoszące się na 

background image

przykład do jakiegoś smaku, zapachu, koloru. Gdyby nie ta osobliwa właś 

ciwość pamięci, która otworzyła się dzięki smakowi wody z sokiem — nigdy 

bym tej opowieści o spotkaniu w leś niczówce od mojego przyjaciela nie 

usłyszał. Po piętnastu latach, w ciągu których nie widzieliśmy się, przewaliła

się nad nami góra czasu. Epizod w leśniczówce, w porównaniu z innymi 

wydarzeniami, był czymś błahym, nie wartym wspomnienia. Nie wydawał się

mieć żadnego związku z tym, co było, ani z tym, co się miało zdarzyć później.

Mnóstwo takich drobnych zdarzeń napełnia nasze życie, ale nie zmienia 

naszego losu, nie godne jest więc wspo mnienia.

Przyjaciel mój, porucznik S., prowadzący kompanię szkoły podoficerskiej, 

której był wykładowcą i komendan tem, zatrzymany został przez placówkę 

jakieś trzy kiiomet-

ry od kwatery pułkownika K. Placówka była mocna, kilkunastu ludzi z RKM-

em, a jej dowódca, niemłody już plutonowy w wyszarzałym mundurze 

pewnie jeszcze z września, mimo powolności ruchów okazał się bardzo 

stanowczy, wiedział, co należy do jego obowiązków. Kom panię porucznika S.

kazał odprowadzić kilometr w bok, na małą, otoczoną gęstym lasem polanę. 

Porucznik S., który rad był z tego, ze ludzie jego odpoczną, mieli bowiem w 

nogach blisko sześć godzin marszu, jechał dalej konno w asyście dwóch 

żołnierzy. Paręset metrów od kwatery pułkownika K. poproszono porucznika,

aby zsiadł z konia i prowadził go dalej za uzdę. S. pomyślał, że jeśli kwatera 

pułkownika K. osłonięta jest tak doskonale ze wszystkich stron, to mysz się 

do niej nie prześliźnie. Skądsiś wyłonił się młody kapral podchorąży, odesłał 

żołnierzy na placów kę i dalej już prowadził sam. Szli na przełaj wysokim 

lasem, aby nagle znaleźć się koło płotu, na tyłach jakichś przypo minających

leśniczówkę zabudowań. Na podwórzu kapral poprosił porucznika, aby oddał

konia w ręce żołnierza, który się nim zaopiekuje jak należy, poprowadził 

porucz nika dookoła budynku i usadowił na ławce, na werandzie 

przesłoniętej dzikim winem. Wszedł do środka i po chwili wrócił w 

towarzystwie podporucznika, zapewne adiutanta pułkownika, który 

przywitał się z S. i przeprosił go w imie niu pułkownika, który nie będzie go 

mógł przyjąć teraz, gdyż za chwilę spodziewa się wizyty kogoś wcześniej 

zapo wiedzianego. Wizyta nie powinna potrwać dłużej jak pół godziny.

background image

S. zapalił papierosa i czekał. Wewnątrz domu panowała taka cisza, jakby 

nikogo w nim nie było albo wszyscy jeszcze spali, a mijała już dziewiąta. 

Otaczający dom las, iskrzący się okruchami słońca, prześwietlony skośnymi 

smugami światła, wrzał od śpiewu ptaków. Był początek czerwca i pora dnia,

w której ptaki śpiewają głośno. Porucznik S. nie zmrużył dzisiaj oka. Paląc 

papierosa zapadał chwilami w drzemkę, a kiedy zamykał oczy, po trafił 

nawet zasnąć na dwie trzy sekundy, tak, jak to umie

każdy żołnierz, kiedy jest zmęczony, ale gotów jest natych miast ocknąć się 

przytomny i wypoczęty. Te krótkie drze mki nie były puste, były nasycone 

lekkim, delikatnym pokarmem, jakimiś ulotnymi wspomnieniami, łagodnym 

poczuciem szczęścia, bezpieczeństwa, i jeszcze czegoś nieo kreślonego, jakby

zadowolenia ze spełnionego obowiązku. S. spojrzał na zegarek, minęło 

dopiero pięć minut. Zgasił papierosa, oparł się wygodnie i przymknął oczy. 

Słychać było śpiew ptaków i monotonne, usypiające brzęczenie pszczół. S. 

już, już miał zapaść w nową drzemkę, gdy nagle usłyszał rozmowę i szelest 

kroków. Ktoś zbliżał się drogą w stronę głównej, frontowej bramy. Nie widział

ich, bo zasłonięci byli krzakami bzu, ale po chwili adiutant, idący przodem, 

otworzył furtkę - i S. zobaczył gości. Byli to trzej wojskowi, ale bardzo dziwni.

Ich osobliwość polegała na niezwykłości strojów: wszyscy trzej ubrani byli w 

czarne, skórzane, trzyćwierciowe kurtki, jakie nosili w 39 roku oficerowie 

broni pancernej. Na głowach mieli miękkie, polowe rogatywki z orzełkami, na

nogach wysokie, stylowe oficerki. Było to zdumiewające. Porucznikowi S. 

prze mknęły przez myśl kolorowe wzory umundurowania wiszą ce na 

ścianach u przedwojennych krawców wojskowych, a może jakaś ilustracja z 

encyklopedii, wreszcie podej rzenie, które wydało mu się najbardziej 

prawdopodobne, że gdzieś niedaleko stąd mógł wylądować oddział wojska 

polskiego z Anglii. Nie mieli żadnych dystynkcji, były schowane pod 

kurtkami, ale ten z jasnym wąsem, który szedł w środku, wydawał się 

oficerem wysokiej rangi, więc porucznik S. wstał, obciągnął odruchowo 

swoją drelichową bluzę i zasalutował. Gość z wąsem oddał mu ukłon, ale S. 

pomyślał, że nie jest to oficer zawodowy, bo salutując przechylił lekko głowę 

w prawo, na spotkanie palców. Prawdziwy oficer zawodowy trzyma głowę jak 

skamienia łą, tylko ręka ma prawo poruszać się energicznym ruchem do 

background image

daszka. Porucznik S. uśmiechnął się na wspomnienie kaprala, który 

wykładał w podchorążówce. Tymczasem goście weszli na ganek, dwaj młodsi

zostali i usiedli na

ławce, naprzeciw S , a ten starszy z wąsem w towarzystwie adiutanta wszedł 

do środka. Ci dwaj, którzy zostali, to byli bardzo młodzi ludzie, mieli po 

osiemnaście, najwyżej dwa dzieścia lat, ale ich oczy były jakby starsze, 

musiały już dużo widzieć. Byli na pewno bardzo czujni i szybcy. I dobrze 

uzbrojeni. Mieli na piersiach skośno wiszące niemieckie „empi”, na pasach 

polskie „visy” i ładownice z zapasowymi magazynkami do „empi”. Porucznik 

S. w ogóle lubił dobrą broń, a jako dowóca po prostu jej pożądał. Wpatrywał 

się więc szczególnie w „empi”; były prawie nowe, jakby co dopiero wyjęte ze 

skrzynek, od winięte z natłuszczonego szarego papieru i wytarte z towo- tu. 

Pachniały niemal smarem i oksydowanym żelazem. S. wpatrywał się tak 

uporczywie w ich broń, że jeden z tych młodych poczuł widocznie fizyczne 

niemal dotknięcie wzroku porucznika S., bo opuścił głowę i poprawił broń 

wiszącą na piersiach. Porucznik S. uśmiechnął się i spytał:

- W tej skórze to chyba gorąco?

Ku swojemu zdziwieniu, jakby spodziewał się, że ci dwaj mówią jakimś 

obcym językiem, usłyszał czystą polszczyznę, choć nie z tutejszym akcentem:

- Noce i ranki jeszcze zimne, a na dzień skórę można zdjąć - 

odpowiedział jeden z tych dwóch i także się uśmiechnął, potem spojrzał na 

swojego towarzysza.

Nieobecność oficera, który wszedł do środka, przedłu żała się, a rozmowa 

się nie kleiła. Poczęstowali się papiero sami, wymienili parę zdań na temat 

pogody i wyrazili nadzieję, że lato będzie też pogodne, bo jak jest tak ładnie 

na dworze, to i życie w lesie przyjemniejsze i wojna też jest lżejsza. S. spytał 

podstępnie, aby dowiedzieć się, skąd przyszli, czy w ich stronach słychać już

artylerię rosyjską? Goście w skórzanych kurtkach spojrzeli po sobie, potem 

jeden z nich powiedział, że czasem słychać głośniej, czasem słabiej, zależy od

wiatru. A drugi roześmiał się i powie dział, że w ogóle nie słychać, czasem 

tylko samoloty przelatują, i to wszystko. Czekanie przedłużało się, dopiero 

po jakichś trzech kwadransach oficer w skórzanej kurtce

pojawił się na werandzie. Obstawa poderwała się, S. także wstał i 

background image

zasalutował. Adiutant odprowadził gości do furtki, oddał ich pod opiekę 

dwóch żołnierzy, potem wrócił na ganek i powiedział, że za chwilę S. będzie 

się mógł zamel dować.

Porucznik S. wszedł, zatrzymał się, przyjął tak zwaną postawę zasadniczą, i 

zaczął od sakramentalnego zwrotu:

- Panie pułkowniku, porucznik S. melduje swoje przy bycie...

Zza stołu obciągniętego poplamionym papierem pod niósł się oficer dosyć 

młody, z małym ciemnym wąsikiem, ubrany w rozpiętą pod szyją bluzę bez 

dystynkcji. Porucz nik S. inaczej go sobie wyobrażał. Zobaczył kogoś, kto 

przypominał bardziej urzędnika bankowego albo nauczy ciela gimnazjalnego,

niż dowódcę wysokiej rangi, zrzutka, partyzanta. Tylko jego oczy. Było w 

nich coś bardzo czujnego i zdecydowanego, i była jakaś siła, która tkwiła w 

środku tego człowieka. Pułkownik przerwał poruczniko wi:

- Na razie, jeśli już, to dopiero pod...

- Przepraszam? - zapytał speszony trochę S.

- W najlepszym razie: podpułkowniku. A w ogóle skąd wy macie takie 

szybkie wiadomości?

- Jaskółki przyniosły... - ośmielił się zażartować S.

- Dobra, siadajcie, poruczniku. Przepraszam, że musiał pan czekać, ale 

miałem wizytę.

Porucznik S. mógł więc dokończyć meldunek o przyby ciu wraz z niepełną 

kompanią szkoły podoficerskiej, w składzie: on, S. jako dowódca, 1 sierżant 

szef kompanii,

5 plutonowych, 72 kaprali, 2 starszych strzelców, razem

- 81, z tym, że porucznik S. wraca i będzie do dyspozycji dowódcy okręgu.

- To jakieś łamagi ci dwaj, że tylko starsi strzelcy?

- Nie specjalnie, ale obaj dołączyli do zgrupowania

o miesiąc później. Jeden był ranny, leżał na melinie. Drugi, Żyd, uciekł 

niedawno z transportu do obozu. Znają go, służył w Grodnie.

-

Żyd? A w ogóle ma pan w kompanii ludzi innej narodowości? - spytał 

pułkownik i spojrzał bystro na porucznika S., który się trochę zacukał, bo 

nigdy się nad tym nie zastanawiał.

-

No więc jest dwóch Żydów, ten z Grodna, i jeszcze jeden, kapral 

background image

sanitariusz z Wilna.

-

Czy Żyd może być dobrym Polakiem? - pytanie puł kownika wydało się S.

podchwytliwe, więc odpowiedział dyplomatycznie:

-

Sądzę, panie pułkowniku, że może być dobrym żoł nierzem.

- Słusznie. A macie jakichś Rosjan albo Białorusinów?

-

Rosjan? Nie ma. Jest kilku, siedmiu, może ośmiu takich, których koledzy

nazywają żartobliwie „Białorusy”, i oni rzeczywiście mówią kiepsko po 

polsku, ale uważają się za Polaków.

Pułkownik spytał potem o uzbrojenie, i S. wyrecytował bez zająknienia, że 

na stanie jest 58 KB, 1 RKM i 9 pis toletów, zbieranina różnych kalibrów. 

Gorzej jest z amuni cją. Dwie skrzynki do KB i RKM, i kilkadziesiąt sztuk do 

pistoletów. Granatów nie ma. Pułkownik ucieszył się bar dzo z ilości 

karabinów, na temat braku amunicji nic nie powiedział. Schylił się, podniósł

z podłogi stary, poobijany telefon połowy i postawił go na stole. Zakręcił dwa 

razy korbką, podniósł słuchawkę do ucha. Czekał chwilę pa trząc na 

porucznika S., potem powiedział:

- Tak, tak, na wrzosy. Słucham? Oczywiście. Nie, jesz cze nie, 

zadzwonię.

Pułkownik odłożył słuchawkę i zakręcił raz korbką.

-

Jurek? Przynieś trochę wody z sokiem i dwie szklanki, dobrze?

Pułkownik postawił z powrotem telefon na podłodze i spytał:

- Napije się pan trochę wody z prawdziwym sokiem malinowym? To 

wszystko, czym mogę panu służyć. Wód ki, tak się akurat złożyło, nie ma. 

Zresztą w taki gorąc...

- Dziękuję, z wielką przyjemnością napiję się wody.

Nasz kucharz trochę przesolił wczoraj kolację, a ponieważ w naszych 

stronach zdarzyło się już kilka wypadków czerwonki, więc zabroniłem picia 

wody po drodze.

- U nas nie było wypadków dezynterii. Mamy dwie studnie, głębokie, 

dobrze zabezpieczone. Pańskim ludziom kazałem już podesłać zimnej kawy i 

coś do przegryzienia.

- Dziękuję za pamięć o nich.

- Są już pod moją komendą, więc muszę o nich dbać. Bardzo nam się 

background image

przydadzą, brakuje nam niższej kadry dowódczej. Na razie niech sobie dzień 

odpoczną, potem ich porozrzucam po oddziałach. Proszę powiedzieć, ale 

szcze rze, co oni umieją?

- Tyle, ile się dało nauczyć w ciągu trzech miesięcy, a więc w czasie 

sześć razy krótszym niż w okresie pokoju. Musztra - bardzo pobieżnie. 

Trochę więcej czasu poświę caliśmy nauce o broni, celowaniu, wyborze 

stanowisk. Strzelań z KB nie mogliśmy prowadzić, ze względów kon 

spiracyjnych. Ale strzelaliśmy kilka razy z KBK-es na 50 metrów. Może 

najwięcej uwagi i czasu poświęciliśmy umie jętności dowodzenia drużyną, a 

nawet plutonem, rozpoz naniu, zabezpieczeniu, patrolom, placówkom, 

czujkom, umiejętności czytania mapy i posługiwania się nią w tere nie. W 

ogóle robiliśmy dużo ćwiczeń w terenie.

Porucznikowi S. wydało się, że pułkownik słuchając go myśli o czym 

innym, bo patrzył w okno. Ale pułkownik powiedział:

- Myślę, że to był dobry program. A jak ocenia pan morale 

wychowanków szkoły?

- Oceniłbym jako bardzo wysokie, panie pułkowniku.

Rozległo się pukanie, wszedł adiutant z drewnianą tacą,

szklankami i dzbankiem wody. Woda, zabarwiona na różowo, była zimna, 

pewnie wprost ze studni, i miała ten cudowny smak i zapach dzieciństwa, 

domu rodzinnego, wakacji. S. nie mógł się pohamować, wypił duszkiem. 

Adiutant nalał mu drugą szklankę.

- A jak się układają u was stosunki z partyzantką sowiecką? - spytał 

pułkownik.

- Ja, ze względu na ścisłą konspirację szkoły, wystrzega łem się, i na 

szczęście nie miałem kontaktów z nimi. Ale słyszę od kolegów, że stosunki są

coraz gorsze.

- I będą się jeszcze pogarszały, w miarę zbliżania się ich armii. Od 

czasów Katynia i zerwania stosunków dy plomatycznych, Sowiety przestały 

uznawać nas za armię sprzymierzoną. Nie tylko, że wymordowali naszych 

ofice rów, ale jeszcze obrazili się na nas. To bardzo w ich stylu. Pierwsze 

wiadomości z południa, z Wołynia, są niepokoją ce. Zna pan ostatnie 

zalecenia Komendy Głównej?

background image

- Tak jest - powiedział porucznik S. Obaj wymienili w milczeniu 

spojrzenia, jakby się obawiali, że ktoś może ich podsłuchiwać.

Pułkownik popatrzył w okno, potem powiedział:

- Wie pan, przed godziną miałem wizytę pewnego, luź no z nami 

związanego dowódcy.

Ponieważ pułkownik zrobił znów dosyć długą przerwę, więc S. powiedział:

- Mam wrażenie, że ich widziałem. Ubrani i uzbrojeni, no - jak, jak — 

porucznik szukał porównania. — Tak pewnie wyobrażają sobie Amerykanie z

Hollywood polskich par tyzantów...

- Myśli pan o tych nowiutkich „szmajsersach”? Mają ich kilka sztuk. To 

pozory, fanfaronada. Jako oddział nie reprezentują żadnej siły.

- Przepraszam, panie pułkowniku, ale kto to był?

- Nie jest konieczne, aby pan to wiedział. To nawet nieważne. Krótko - 

był to dowódca, któremu się nie powiodło. Jakieś dwa lata temu, nie w tych 

stronach, ale dosyć blisko, wskutek złego chodzenia, niezręcznych decy zji i 

braku oparcia w terenie, wygubił dwie trzecie swojego oddziału. Po prostu 

pozwolił się Niemcom zmasakrować. To się może każdemu dowódcy zdarzyć, 

i nawet mu współczuję. Ale co gorsze, miałem z nim bardzo nieprzyje mną 

rozmowę. - Pułkownik mówiąc bawił się ołówkiem.

- Zna pan Clausewitza O wojnie?

-

Lektura obowiązkowa w Różanie.

I Więc jak się kończy polityka i dyplomacja, to się zaczyna wojna. Ten 

gość usiłował mnie przekonać, że wojna się kończy i zacznie się z powrotem 

polityka, że między wojną a pokojem będzie jeszcze gra. Namawiał mnie, 

abym wziął w tej zabawie udział. Ale wytłumaczyłem mu, że jestem 

żołnierzem, a nie politykiem. Na polityce znam się akurat tyle, ile żołnierzowi

to jest koniecznie potrzebne. Rozumie pan?

- Tak, rozumiem - odpowiedział S., ale prawdę mó wiąc, nie wiedział 

dobrze, o co pułkownikowi chodzi.

-Nie jestem żadnym graczem politycznym. Owszem, jestem graczem, ale 

jak siedzę przy stoliku brydżowym

- pułkownik uśmiechnął się. — Być może zbliżają się czasy, w których 

politycy będą mieli więcej do powiedzenia niż żołnierze. Ale zanim to nastąpi,

background image

my, żołnierze Rzeczpo spolitej Polskiej, będziemy musieli wypełnić nasz 

obowią zek do końca. Prawda?

- Tak jest, panie pułkowniku.

Pułkownik schylił głowę, wysunął szufladę i wyjął niebie ską kopertę.

- Mam do pana prośbę. O doręczenie tego pułkow nikowi P.

- Tak jest. Zrobię to jeszcze dzisiaj. To niedaleko, dwanaście kilometrów 

ode mnie.

- Wobec tego - dziękuję panu.

Pułkownik wstał, podał rękę porucznikowi i potrząsając jego dłonią dodał:

I Jeszcze raz dziękuję, i mam nadzieję, że spotkamy się wkrótce koło 

Wilna, prawda?

- Tak sądzę, panie pułkowniku! - powiedział S. i trzas nął obcasami.

Niedługo potem porucznik S., pożegnawszy się ze swoją kompanią, 

wracał samotnie piaszczystą drogą leśną do swojej kwatery. Koń szedł stępa,

ale S. nie ponaglał go do szybszego biegu. Wydostał się był z zasięgu 

placówek pułkownika K., ale do pierwszych czujek kwatery S. było jeszcze 

kilkanaście kilometrów kraju niczyjego. S. odpiął

guzik kabury pistoletu, zjechał w lewo, na wąski pas cienia. Słońce świeciło 

niemal prosto w oczy, S. przystawał więc od czasu do czasu, przesłaniał oczy

dłonią, patrzył i na słuchiwał. Panowała cisza, droga była pusta. Nie 

śpiewały ptaki, tylko znad przekwitających krzaków czeremchy sły chać było

delikatne brzęczenie pszczół. Ale cisza i spokój bywają czasem mylące, więc 

S. jechał dalej powoli, był czujny i ostrożny. Dopiero po jakiejś godzinie od 

skrzyżo wania drogi z przecinką leśną mógł puścić konia kłusem.

S. był już w zasięgu czujek, które osłaniały jego kwaterę. Przyjaciel mój 

sięgnął po papierosa i zapalił.

-

No i co, spotkaliście się pod Wilnem?

- Nie, nie spotkaliśmy się już nigdy. Pułkownik K. zginął półtora 

miesiąca później. Nie pozwolił się rozbroić.

-

Bronił się?

- Tak, bronił się, zresztą nie sam. Było z nim kilku dziesięciu takich jak 

on, którzy też uważali, że nie mają powodu oddawać broni tym, z którymi nie

prowadzą wojny. A ja dwa dni po ich śmierci, w innym miejscu, dostałem się

background image

do niewoli. Oddałem mojego kochanego „Wal tera” kaliber 7,65, ale bez 

naboi i wróciłem, jak wiesz, trzy miesiące temu, po dwunastu latach 

Workuty.

Opowieść się skończyła. Mój przyjaciel zamilkł. Pa trzyłem w jego jasne, 

jakby wyblakłe od długiego wpa trywania się w pustkę oczy. Po chwili 

spytałem:

1 A ten oficer „gracz” w skórzanej kurtce i żyje?

1 Nie wiem na pewno. Mówiono mi, że podobno żyje, i nieźle mu się powodzi.

Wiesz, doprawdy nie interesuję się tym.

- Przepraszam cię, ale muszę zająć się obiadem. A ty rób co chcesz - weź 

jakąś książkę, połóż się, prześpij się, albo chodź ze mną do kuchni.

Mój przyjaciel poszedł ze mną, usiadł i przypatrywał się, jak obieram 

ziemniaki, skrobię marchewkę i pietruszkę, kraję i wrzucam do rondla. 

Gadaliśmy o różnych rzeczach, ale nie miało to już nic wspólnego z tym, o 

czym była mowa przed chwilą w moim pokoju. Tamto, co opowiadał

S., oddaliło się od nas i wróciło tam, gdzie się zdarzyło. A wspomnienie o tym

skurczyło się, stało się tak maleńkie jak główka od szpilki, aż wreszcie 

znikło. Ukryło się z powrotem w przechowalni wspomnień, tam, skąd zostało

wydobyte. Tylko my pozostaliśmy jakby tymi samymi, którymi byliśmy 

trzydzieści kilka lat temu, kiedy poznaliś my się, i tymi samymi co przed 

godziną, i teraz, kiedy byliśmy tutaj, w kuchni. Przyjaciel mój spytał w 

pewnej chwili:

- A powiedz, jak tam jest, dokąd jedziemy?

Woda bardzo ładna, głęboka, prąd słaby, nurt odbija pod drugi brzeg, 

na którym rośnie wysoki sosnowy las. Ale na tym brzegu będziemy mieli 

trochę cienia, bo jest kilka starych topól. Trawa niewysoka, brzeg schodzi do

wody łagodnie. Nad samą wodą jest mała piaszczysta łacha, parę głazów, 

dwa stare, zmurszałe pale, bo tam kiedyś dawno, chyba jeszcze przed wojną,

był most. Dobre miejsce.

Mundur

background image

Pewnego dnia, było to latem 1942 roku, Maria powiedzia ła, że nazajutrz po 

południu na piątą jesteśmy proszeni do Hanki na herbatę, bo ma być 

przejazdem ktoś z Paryża. Z Paryża? Hanka nie powiedziała, kto to ma być, 

więc sprawa wyglądała tąjemiczo.

O czwartą Maria wyszła z pracy i tak jak umówiliśmy się, zatrzymała się 

koło okrągłego kiosku z ogłoszeniami. Przystanąłem, potem kiedy ona 

odeszła, ruszyłem za nią w odległości kilkunastu kroków. Kluczyliśmy 

ulicami za trzymując się koło wystaw, ale nie tracąc siebie z oczu. 

Staraliśmy się zachowywać jak obcy ludzie, którzy nas mijali i wyprzedzali. 

Mieliśmy w tym doświadczenie. Woj na trwała już dwa i pół roku.

Maria skręciła do bramy domu, w którym mieszkała Hanka, a po chwili, 

obejrzawszy się (ulica była pusta) wszedłem do bramy i ja. Hanka mieszkała 

wysoko, więc przystanęliśmy na drugim piętrze.

- Kto to może być, jak myślisz? - spytałem.

Maria popatrzyła na mnie i wzruszyła ramionami.

- Pojęcia nie mam.

- Nie domyślasz się?

- Nie.

Maria znów spojrzała na mnie, ale w jej oczach nie było lęku, może tylko 

lekki niepokój. Pomyśleliśmy chyba

o tym samym: że to nie może być nikt z naszej rodziny. Jej

obaj starsi bracia byli w wojsku, jeden na Bliskim Wscho dzie, drugi po 

kampanii francuskiej internowany został w Szwajcarii. Moja mama 

przebywała w obozie za Uralem. Więc skąd Francja?

Zatrzymaliśmy się przed drzwiami pomalowanymi w sztuczne słoje na 

brązowo, Maria przycisnęła guzik dzwonka. Po chwili rozległy się kroki w 

przedpokoju i głos Hanki; powiedziała do kogoś:

- Tak, to chyba oni.

Hanka otworzyła drzwi i znaleźliśmy się w ciemnym przedpokoju. 

Powiesiłem kaszkiet na haku, przeczesałem palcami włosy przed lustrem i 

opuściwszy oczy zobaczyłem leżącą na niskiej półce rzecz, która nagle, w 

jednej sekun dzie, odmieniła wszystko, co było we mnie i dookoła mnie, moje

background image

myśli i uczucia, nawet zmysły, przede wszystkim zmysły. W tej rzeczy było 

coś zdumiewającego i przeraża jącego zarazem, ale w inny sposób, niż 

gdybym nagle zobaczył na pustej polnej drodze I bo ja wiem - na przykład 

nowiutką maszynę do pisania. Albo raka peł zającego w moim pokoju po 

dywanie. Nie, to byłoby tylko zaskakujące, może trochę śmieszne. To co 

zobaczyłem

- było krew w żyłach mrożące: niemiecka wojskowa czap ka i leżące na niej 

zielone rękawiczki. Mówi się, że pod kimś ugięły się nogi ze strachu. Ze 

strachu? Na strach byłem już uodporniony. To był jakiś inny rodzaj uczucia.

Więc nie ugięły się pode mną nogi, ale czułem, jakbym stąpał na szczudłach.

Hanka wzięła Marię i mnie pod ramię i wprowadziła nas do pracowni. Z 

fotela podniósł się człowiek, którego znałem. Tak, znałem go dosyć dobrze, 

jeszcze przed trzema czy czterema laty, widywałem go siedzącego przy 

stoliku malarzy, w odległości kilku metrów od naszego stolika. Był 

malarzem, chyba niezłym, poza tym uchodził za bardzo przystojnego. 

Pochodził ze wscho du, miał urodę kresową. Był dosyć wysokim brunetem

o profilu twarzy jakby trochę greckim, jasnych oczach, pięknych zębach. 

Wtedy, kiedy go widywałem, nie za stanawiałem się, kim jest: Polakiem, 

Niemcem, Ukraińcem,

Żydem? W środowisku, w którym bywałem, obowiązywała silniejsza więź niż 

narodowość i pochodzenie społeczne a o randze artystycznej decydował 

talent, wrażliwość, pra ca. Być może istniały między nimi jakieś różnice, 

napięcia, niechęci, ale ja nie zdawałem sobie z tego sprawy. Byłem jeszcze 

bardzo młody.

Ale oto teraz na nasze przywitanie podniósł się człowiek, którego znałem, 

ale ubrany był w niemiecki mundur wojs kowy. Był chyba zwykłym 

szeregowcem, nie miał żadnych dystynkq'i, kołnierzyk jego munduru, 

zapięty ciasno pod brodą, ozdobiony był tylko wehrmachtowską drabinką. 

Czy przywitałem się z nim, czy tylko kiwnąłem głową? Nie pamiętam, bo 

kiedy usiedliśmy, między mną a nim i gos podynią zapadła nagle gruba, 

masywna przegroda, od dzielająca mnie szczelnie od nich. Ale rzecz dziwna: 

ta kurtyna mimo swej szczelności i masywności (była jakby z doskonale 

przeźroczystej stali) pozwalała wszystko wi dzieć i prawie wszystko słyszeć. 

background image

Mówię „prawie wszystko”, gdyż chwilami dźwięk niknął, jakby ktoś przerwał 

połącze nie, jakby nastąpiła jakaś krótka awaria, albo jakbym ogłuchł, ale to

mijało. Cały czas jednak widziałem wszyst ko doskonale, nic, co się działo 

poza przegrodą, nie ucho dziło mojej uwagi. Człowiek w niemieckim 

mundurze od wracał głowę, przy czym jego korpus obciągnięty w ciasno 

zapięty mundur także wykonywał lekki skręt w stronę osoby, z którą 

człowiek rozmawiał. Mówił oczywiście po polsku, z tą lekką intonacją 

wschodnią, która brzmiała także w głosie Marii, i była zapewne także 

słyszalna w moim sposobie mówienia. Człowiek w niemieckim mun durze 

mówił:

- Wystawy? Tak, prawie jak przed wojną. Tak, małe galeryjki przy rue de 

Seine, może z wyjątkiem kilku, których właścicielami byli Żydzi. Nawet pani 

Denise René przy rue la Boëtie funkcjonuje i wystawia obrazy niezbyt 

realistyczne. Galerie de France przy St. Honoré? Chyba tak. Czy ktoś kupuje

obrazy? Tak, kupują Francuzi, Hisz panie, Niemcy. (Kim on jest u diabła, 

jeśli mówi, że kupują

także Niemcy?). Ostatnio grupa plastyków francuskich z Despiau na czele 

odwiedziła pracownię Arno Brekera w Berlinie.

- Stary Despiau? Chyba zwariował - powiedziała Hanka.

Gość w niemieckim mundurze puścił jej uwagę mimo

uszu i ciągnął dalej:

-

Prawie wszystkie teatry funkcjonują. Tylko repertuar jakby mniej 

poważny. Raczej sztuki bulwarowe, komedie, muzikale. Śpiewa Maurice 

Chevalier, nawet specjalnie dla Wehrmachtu i SS. (Tu coś jakby lekki 

uśmieszek, ale chyba mi się przywidziało). Ostatnio wszyscy szaleją za Edith 

Piaf.

- Nie pamiętam jpj - Hanka potrząsnęła głową.

-

Bo za naszych czasów jeszcze nie istniała. Może śpie wała gdzieś na 

podwórkach albo w jakichś knajpach. Oczywiście nocne lokale i domy 

publiczne (tak elegancko nazwał po prostu burdele). Paryżanki jak zwykle 

ubrane gustownie, może tylko mniej umalowane, to już chyba niemodne. A 

w ogóle jak się chodzi po ulicach, to Paryż wydaje się dosyć wesoły.

-

A powiedz, ta mała restauracyjka przy ulicy, zapom niałam, bocznej od 

background image

Saint Germain, gdzie często jadaliśmy

- istnieje? Znano nas tam, bo zamawialiśmy najcieńsze sosisony i najtańsze 

wino...

-

Tak, wiem, istnieje, ale ja tam nie bardzo mogę wchodzić - powiedział 

gość w mundurze. Opuścił na se kundę oczy i spojrzał na rząd srebrnych 

guzików u swojej bluzy.

-

A to powietrze, te kolory, to niezwykłe niebo nad Paryżem?

-

Niebo nad Paryżem, tak, takie same. Tylko samolo tów więcej, ale 

przelatują wysoko.

- Malujesz trochę?

-

Właściwie to nie. Nie mam warunków. Czasem sobie notuję coś w 

szkicowniku albo maluję drobne akwarelki.

Gość w niemieckim mundurze zwrócił głowę w moją stronę i powiedział: - 

Poza tym we Francji produkuje się filmy, wychodzą książki...

Mówił coś dalej, aleja nic nie słyszałem. Widziałem, jak poruszał 

wargami, jak mrugał powiekami, jak odwrócił głowę i mówił coś do Marii, ale

głosu nie było słychać. Znowu nastąpiła jakaś awaria, jak to się czasem 

zdarza w rozmowie telefonicznej. Przerwa w dopływie czegoś, co niesie głos - 

zabrakło nagle powietrza, elektryczności? Potem zobaczyłem, że Maria mówi 

coś, bo porusza war gami, ale jej głosu także nie słyszałem. Widziałem, że 

pochylił się lekko w jej stronę, jakby mówiła zbyt cicho. Twarz miał 

nieruchomą, bez wyrazu, taką, jaką widuje się na zdjęciach do dowodów 

osobistych robionych przez pokątnego fotografa. Słuchał. Maria mówiła 

dosyć długo. Siedziała nieporuszona, wyprostowana. Hanka wstała i wyszła 

do kuchni. Wróciła po chwili z filiżankami herbaty na tacy. Wręczono i mnie 

herbatę, została bez przeszkód przesunięta w moją stronę, mimo istnienia 

tak zdawałoby się szczelnej przegrody. Ale spostrzegłem z przerażeniem, że 

palce mojej prawej ręki stały się bezwładne, że nie utrzymam w ręku 

filiżanki, więc pomagałem sobie lewą ręką. Czynność ta wymagała wielkiej 

ostrożności i opano wania. To, co od chwili przeżywałem, było jakąś zapaścią

psychiczną, nie tylko ogłuszającą, ale i obezwładniającą, czymś, czego nigdy 

przedtem, ani na wojnie, ani później, w więzieniu i obozie, nie przeżywałem. 

Tylko mój wzrok, jak to już mówiłem, pozostał nietknięty: widziałem wszyst 

background image

ko bardzo ostro i wyraźnie, każdy najdrobniejszy ruch, gest, zmianę wyrazu 

twarzy. Nagle przez jakąś szczelinę w przegrodzie usłyszałem głos Hanki:

- Mieszkacie razem?

- Nie, nie moglibyśmy, ja przecież mieszkam w kosza rach. Ona jest u 

rodziców w Strasburgu, a ja od czasu do czasu urywam się na sobotni 

wieczór i niedzielę. Wracam w poniedziałek rano o piątej trzydzieści, pół 

godziny przed pobudką. Tak wygląda nasze małżeństwo.

- Powinniście być bliżej siebie. Niemcy wojnę na pewno przegrają.

Gość w mundurze coś odpowiedział, ale nie usłyszałem.

1 Na pewno przegrają, zobaczysz. Teraz, kiedy Amery ka wypowiedziała 

Niemcom wojnę, wojna prędko się skoń czy, i wszystko minie.

*

Wojna się skończyła. Przedtem przeżyłem jeszcze różne paskudne 

przygody, ale to minęło. Nad tym, co minęło, co przeszło, zaczęła rosnąć 

wielka góra czasu. Nie tylko w kategoriach abstrakcyjnych. Była to piętrząca

się ciągle sterta nie tylko przeżyć, myśli, uczuć, ale także zupełnie 

materialnych przedmiotów, z wolna rozpadających się, butwiejących, 

rozpadających się. Czasem grzebiemy w tej stercie, aby znaleźć coś 

nadającego się do użytku albo wspomnienia. Kiedyś - było to już parę lat po 

śmierci Marii - przeglądałem u Hanki szufladę ze starymi zdjęcia mi w 

poszukiwaniu dawnych fotografii Marii. Wśród wielu zdjęć z różnych czasów 

i miejsc zobaczyłem dosyć dużego formatu zdjęcie z pracowni Pankiewicza 

przedstawiające grupę jego uczniów. Nie było tam oczywiście Marii, ale 

wszystkich ich znałem. To byli malarze wcześniejszej gene- raqi, ci, którzy w 

latach trzydziestych wrócili do kraju i usiłowali podnieść malarstwo polskie 

do poziomu europej skiego. Nie, to nie tylko o to chodziło. Na razie polegało 

tylko na rozpaczliwych próbach oczyszczenia sztuki pol skiej, oddzielenia 

tego, co w niej sztuką było, od tego, co było szmirą, fałszem, udawaniem. 

Maria była znacznie od nich młodsza, i jej wyobraźnię zaprzątały inne 

zagadnienia w sztuce. Ale w każdej artystycznej wizji świata może być 

prawda lub nieprawda, dobro i zło, szczerość i mistyfika cja. Była więc po 

ich stronie. Hanka wskazywała po kolei palcem i mówiła:

- P. jest w Londynie, C. w Paryżu. Brat Marii na południu Franq'i. A 

background image

tego pamiętasz?

— Tak. Widziałem go przecież ostatni raz u ciebie. Był wtedy w 

niemieckim mundurze.

- A ty byłeś wtedy okropny.

- Co to znaczy okropny?

-

Jakiś dziwny. Byłeś blady jak ściana. I nie wiem, czy pamiętasz - nie 

odezwałeś się przez cały czas ani słowem.

- Nie pamiętam. Byłem nieprzytomny.

-

Nieprzytomny? Ze strachu? To on miał więcej powo dów do strachu.

- Nie ze strachu. Byłem porażony nienawiścią.

Hanka popatrzyła na mnie i pokręciła głową.

-

To był naprawdę sympatyczny człowiek. Delikatny, wrażliwy. Dobry 

malarz.

- Dlaczego mówisz - był?

-

Bo nie wiem, gdzie teraz jest. Słyszałam tylko, że umarła mu żona. 

Strasznie cierpiała. A on szalał. Bo wiesz, to była wielka miłość.

-

Widziałem ją raz w kawiarni, jak przyjechała do Krakowa. Wydawała mi 

się bardzo ładna.

- Ładna? Była piękna.

- Miała chyba bardzo francuską urodę.

- Ale była Niemką z Alzacji.

- Ach tak? Nie wiedziałem.

Pomyślałem, że jeśli była Niemką, to on nie mógł zrobić nic innego, jak 

zostać Volksdeutschem. Wzięli go do wojs ka, a ponieważ znał dobrze 

francuski, więc odkomen derowano go do Paryża. Był pewnie tłumaczem, ale

chyba nie w gestapo, bo miał zwykły mundur. Siedział przy stoliku w jakiejś 

kancelarii i przekładał na niemiecki teskty, zakreślone czerwonym ołówkiem 

w gazetach francuskich. Gdzie podziała się ta pancerna szyba, która 

oddzielała mnie kiedyś od niego? Wyciszająca dźwięki i tłumiąca wszystkie 

uczucia, z wyjątkiem nienawiści? Hanka wyszła do kuchni i wróciła z 

dwiema filiżankami herbaty na tacy.

— Czy pamiętasz, Hanka, o czym wtedy Maria z nim rozmawiała?

— Nie pamiętam. Wychodziłam do kuchni. Ale wiesz, zdaje mi się, tak, na 

background image

pewno to pamiętam, że jak on spytał, jak nam się żyje, to Maria powiedziała 

coś o plakatach, na

których Niemcy ogłaszają nazwiska skazanych na śmierć. 2e te plakaty 

pojawiają się co parę dni, przyklejane są jedne na drugich. Setki, tysiące 

nazwisk. Jeszcze o czymś rozmawialiśmy, ale nie pamiętani, bój się Boga, 

tyle lat. Jak można wszystko pamiętać?

*

Parę lat później zdarzyło mi się spotkać na zachodzie Europy kogoś, kto 

dobrze znał i pamiętał środowisko artystyczne naszego miasta. 

Przegadaliśmy cały dzień i ka wał nocy. Rozmowa była chaotyczna, polegała 

na prze skakiwaniu z tematu na temat, ponad czasem i zdarzenia mi, na 

wypełnianiu w naszej pamięci pustych miejsc. W pewnej chwili zagadnąłem 

go o malarza, którego ostatni raz widziałem w niemieckim mundurze. Mój 

rozmówca wiedział o nim trochę więcej niż ja. Czy miał kłopoty, jak się wojna

skończyła? Nie, chyba nie, bo służył w Wehr machcie. Mieszkał po wojnie z 

żoną we Francji, oboje malowali na zamówienie portrety i robili ilustracje do 

książek, i jakoś nieźle nawet żyli. Ale parę lat temu jego żona nagle się 

rozchorowała i coś pół roku później umarła. Pod koniec choroby zrobiła się 

taka chuda i maleńka, że on nosił ją jak dziecko na rękach. Potem ona 

umarła, a on wyjechał do rodziny do Ameryki, i tam dostał ciężkiego zawału 

serca, był bliski śmierci, ale jakoś go wyciągnięto. Jest właściwie inwalidą. 

Robi parę kroków z łóżka do łazienki, z łazienki na fotel, z fotela na tapczan. 

Mój znajomy jego adresu nie znał, ale jeśli chcę, to może dowiedzieć się i 

zadzwonić jutro do mnie do hotelu. Potem wspominaliśmy jeszcze innych 

ludzi i miejsca, i trochę wypiliśmy.

Mój znajomy nie zapomniał. Nazajutrz wieczorem za dzwonił i podał mi 

adres. Człowiek, o którym była mowa, mieszkał w Stanach Zjednoczonych w 

jakiejś chyba niedu żej miejscowości w stanie Illinois. Usiadłem przy stoliku

i po chwili namysłu (ale byłem pewien, że to zrobię) zacząłem pisać list:

Szanowny Panie!

Nie wiem, czy pan mnie sobie przypomina? Ostatni raz widzieliśmy się 

ponad dwadzieścia lat temu w Krakowie. Byłem wtedy w towarzystwie mojej 

późniejszej nieżyjącej już żony u naszej wspólnej przyjaciółki, Hanki. 

background image

Dowiedzia łem się, że i Pana spotkało nieszczęście. Serdecznie Panu 

współczuję. Chciałem Pana przeprosić za moje zachowanie się wtedy, w 

Krakowie. Nie wiem, jak to zrobić, nie wiem, jak wytłumaczyć siebie z 

tamtych czasów? Trzeba być tak młodym, jak ja wtedy byłem, aby uczucie 

wrogości i obco ści przeżywać z taką siłą. Dzisiaj już nie byłbym zdolny do 

uczuć nienawiści tak żywiołowej, nieprzytomnej, obezwład niającej. I nie do 

Pana, ale do munduru, który Pan miał na sobie. Być może we Francji pański

mundur był tylko kostiumem zwycięzcy. Ale u nas był symbolem barbarzyń 

skiej przemocy, która wielu już z nas uśmierciła, a nam, mnie i mojej żonie, 

niewiele brakowało, byłaby odebrała resztę nadziei i ochoty do życia. Moje 

przekonania — byłem wtedy socjalistą - powinny były mnie ustrzec przed 

prymi tywnym szowinizmem. Ale to było silniejsze ode mnie. Było tak silne 

jak reakcja psa, który raz kopnięty przez policjanta, szczerzy potem kły do 

każdego człowieka w mundurze. Dziś jeszcze zdarza mi się przeżywać coś 

takiego (ale bez porównania słabiej) na widok rosyjskiego munduru. Ale to 

tylko niechęć — gdy wtedy powodowała mną jakaś niepohamowana, 

zwierzęca nienawiść. Chciał bym, żeby Pan spróbował mnie zrozumieć, i...

Przerwałem pisanie, zapaliłem papierosa i przeczytałem te kilka zdań. 

Wydały mi się bezsensowne. Jak mogłem coś takiego napisać? Podarłem 

papier na drobne kawałki, strzępy wrzuciłem do kosza. Potem oglądałem 

pocztówki kupione z zamiarem wysłania do kraju. Były na nich ulice miasta,

ratusz, pomnik Goethego, krajobrazy z widokiem na góry. Parę kartek z 

reprodukcjami malarstwa chciałem

zachować dla siebie. Wybrałem krajobraz z łąkami, rzeką, mostem i 

ośnieżonymi szczytami Alp w tle. Nad górami rozpościerało się lazurowe 

niebo. Fotografia była bardzo wyraźna, powierzchnia pokryta błyszczącą 

emalią. Zaad resowałem pocztówkę. Na tekst nie zostało wiele miejsca, 

mogłem go więc skrócić o połowę. Zakończyłem życzenia mi powrotu do 

zdrowia. Zapaliłem jeszcze jednego papie rosa i patrzyłem na krajobraz z 

rzeką, mostem i górami.

Przed chwilą krajobraz wydał mi się odpowiednim tema tem, nawet podobał 

mi się. Teraz był pusty. Nie było w nim nic prócz doskonałości technicznej, i 

moje palce, za moją oczywiście wiedzą, ale jakby trochę niechętnie wyko 

background image

nując rozkaz, przedarły pocztówkę na pół, potem jeszcze raz. Wyjąłem z 

kosza strzępy listu i wraz z podartą pocztówką wyniosłem do łazienki i 

spuściłem wodę. W ten sposób pozbyłem się śladów tego, co napisałem. 

Potem wybrałem pocztówkę z reprodukcją abstrakcyjnego obrazu Bena 

Nicholsona. Kompozyq'a była doskonała, czysta, spokojna. W gruncie rzeczy 

żadna sensacja, widziałem w Paryżu jego lepsze obrazy. Ale miała w sobie 

coś, czym odznaczają się wielkie dzieła sztuki: mogła powstać tylko raz, i nie

będzie nigdy powtórzona. Chciałem tę pocztówkę zachować dla siebie. Ale 

pamiętałem, gdzie ją kupiłem, i jutro będę ją mógł odzyskać.

Odwróciłem pocztówkę i przedzieliłem czysty prostokąt pionową linią tak, że 

na tekst zostało bardzo mało miejsca.

Zaadresowałem wyraźnie, dużymi literami, potem napisa łem kilka krótkich 

konwencjonalnych zdań, zakończonych życzeniami powrotu do zdrowia. 

Tekst zawierał informa- cję, kim była moja żona, i przypomnienie, że ostatni 

raz spotkaliśmy się w roku 1942 u naszej wspólnej przyjaciółki w Krakowie. 

Podpisałem się i umieściłem datę. Potem, jakby tylko dlatego, aby się nie 

rozmyślić, włożyłem mary narkę i wyszedłem z hotelu. Wielka żółta skrzynka

na listy i automat ze znaczkami były niedaleko, na rogu przeczni cy. 

Wrzuciłem kartkę do skrzynki, usłyszałem, jak stuknęła

o puste dno. Blaszki osłaniające szczelinę skrzynki i po-

61 flfTH if ¿'tii

zwalające na ruch listów tylko w jedną stronę, opadły i trzasnęły lekko. 

Pomyślałem, że powinienem był jednak napisać do tego człowieka list 

znacznie dłuższy niż ten, który zacząłem i podarłem. Ale było już za późno.

Nie miałem jeszcze ochoty wracać do hotelu, więc miną łem skrzyżowanie

i skręciłem w ulicę o jasno oświetlonych wystawach sklepowych. 

Przystawałem koło nich i patrzy łem na przedmioty, które w oślepiającym 

blasku żarzenio wych lamp widać było przeraźliwie wyraźnie. Mimo że 

przedmioty były doskonale uformowane, funkcjonalne, i umiałbym się nimi 

posługiwać, patrzyłem na nie bez namiętnie, bez chęci ich posiadania, bo 

było w nich coś niedorzecznego. Jakby nie należały ani do przeszłości, ani 

teraźniejszości, ale - to absurd - były eksponatami z epoki, która dopiero 

nadejdzie. Nie pragnąłem ich dotykać ani mieć. Niech sobie będą. A ja wrócę 

background image

do hotelu, będę może coś pisał, albo nie będę pisał, tylko położę się i będę 

myślał

omojej niejasnej, na pół barbarzyńskiej, dla mnie samego czasem nie bardzo 

zrozumiałej naturze. A jutro rano wra cam już do kraju.

Opowiadanie z epilogiem

Była pierwsza ciężka zima okupacji. Mieszkaliśmy w nie dokończonym, nie 

otynkowanym jeszcze domu na dalekich peryferiach miasta. Ja z Marią 

zajmowaliśmy pokój na górze, teściowa mieszkała na dole, obok niej, w 

małym pokoiku, Teresa. Autobusy nie kursowały, po zakupy szło się dwa 

kilometry piechotą, a potem jechało wlokącym się i rzadko kursującym 

tramwajem. Blisko nas był co prawda mały sklepik, ale jego właściciel, 

niejaki pan Piękosz, nie miał uprawnień przydziałowych. Handlował tylko 

kiszoną kapustą i ogórkami, miewał czasem jajka, fasolę, groch, a osoby 

zaufane mogły od czasu do czasu liczyć na dobywaną ukradkiem spod lady 

kiełbasę wiejską.

Żyliśmy więc we czwórkę w tym stojącym na odludziu domu i staraliśmy 

się, jak się tylko dało, bronić przed zimnem, głodem i ciemnością, która 

często zapadała na długie godziny, bo elektrownia wyłączała prąd. Jeszcze 

przed nastaniem mrozów nawiedziła nas plaga myszy. Te małe, szybkie, 

zwinne stworzenia uszczuplały nasze skro mne zapasy, wciskały się 

wszędzie, gnieździły się pod podłogą, w szafach, nawet w fortepianie 

teściowej. Prowa dziliśmy z nimi walkę beznadziejną. Wydawały się być 

znacznie lepiej przystosowane niż my do warunków życia, a poza tym Maria i

Teresa odmawiały uczestniczenia w walce z nimi. Teresa twierdziła, że widok

tego małego zwierzątka męczącego się w potrzasku przyprawia ją o bi-

de serca. Mówiła, że nie mogłaby zasnąć oczekując na trzask sprężyny 

miażdżącej żywe stworzenie. Maria była zdania, że z myszami można sobie 

życie zupełnie dobrze ułożyć. Przykładem miała być Boznańska, której 

przyjaźń z myszami (Maria odwiedziła Boznańską trzy lata temu w jej 

background image

pracowni w Paryżu i widziała, jak myszy stawały na tylnych łapkach i brały z

jej ręki herbatniki) wcale nie przeszkadzała w uprawianiu bardzo dobrego 

malarstwa. Po nocach słychać więc było u nas w domu chrobotanie ich 

pazurków i pisk ich mnożących się i głodnych wiecznie dzieci. My żyliśmy z 

przydziałów, które wydawały się nam głodowe (dopiero później miałem się 

przekonać, że można wegetować ze znacznie mniejszych racji), i ze 

skromnych zapasów, które teściowa zdołała zgromadzić w pośpiechu w 

przeddzień wybuchu wojny. Mieliśmy także kupkę ziem niaków okrytych 

słomą w piwnicy i parę kilogramów fasoli, marchwi i pietruszki zebranych w 

ogrodzie. Nigdy przedtem nie wyobrażałem sobie, że utrzymanie się przy 

życiu wymaga tyle pracy. Dawniej, w czasie studiów, nie miałem nigdy 

pieniędzy za wiele, ale nigdy tak mało, aby głodować. Na krótko przed wojną 

zacząłem trochę zara biać, ale to były nieduże pieniądze, zdobywane nie 

kosztem wielkiego wysiłku, ale dosyć lekkiej i przyjemnej pracy. Teraz 

jednak, aby żyć, trzeba było pracować. Wiosną miałem wyjechać na posadę 

w kamieniołomach, spodzie wałem się stałej pensji i większych przydziałów. 

Ale na razie byłem tu, z pieniędzmi było krucho. Nasza mała społeczność 

podzieliła się funkcjami (dokonało się to sa morzutnie, bez niczyjego nakazu)

i spełniała je dosyć sprawnie: Maria pracowała w stołówce plastyków, ja wy 

konywałem roboty cięższe, nosiłem węgiel z piwnicy i rą bałem drzewo, dwa 

razy w tygodniu wyprawiałem się do miasta z plecakiem po większe zakupy, 

po chleb przy działowy dla trzech osób, po mąkę, margarynę, marmola dę. 

Odgarniałem śnieg, uszczelniałem drzwi i okna. Próbo wałem z dosyć 

mizernym skutkiem uprawiać dla zdobycia pokarmu kłusownictwo: 

zarzucałem w pobliskiej rzece na

noc sznury z hakami. Rano wyciągając sznury znajdowa łem przeważnie 

jakiegoś mizernego okonia albo miętusa, raz tylko udało mi się złowić na 

małą rybkę trzy- czy czterokilowego łososia. Mieliśmy jedzenie na parę dni. 

Teresa chodziła do miasta także dwa razy w tygodniu po różne mniejsze 

sprawunki, pomagała również w kuchni i sprzątaniu domu. Teściowa 

gotowała obiady i chodziła czasem do pana Piękosza po jajka i kapustę. Jeśli

na mieście było spokojnie i wszyscy wrócili bezpiecznie do domu, grywała na

fortepianie, przeważnie Szopena, wie czorem często przy świecy albo nawet 

background image

po ciemku. Bardzoś- my to lubili. Poza tym czytaliśmy książki, ja Balzaca 

tom po tomie, kobiety z zapamiętaniem oddawały się lekturze Przeminęło z 

wiatrem. Maria czasem malowała. Popołud nia aż do wczesnego zmroku 

spędzaliśmy często bezczyn nie, między oknami a piecem. Dopóki było 

widno, wypa trywaliśmy tych, którzy mieli wrócić przed zmrokiem do domu. 

Przy oknie było zimno, więc jak zmarzliśmy, to cofaliśmy się w głąb pokoju i 

grzaliśmy przy piecu zzięb nięte plecy i skostniałe palce. Kładliśmy się do 

łóżek wcześnie, nakrywając się starymi kocami i płaszczami, czym się tylko 

dało. Zasypiając wsłuchiwaliśmy się w dale kie ujadanie psów i wszyscy 

myśleliśmy chyba mniej więcej to samo: dobrze, że wszyscy, którzy dzisiaj 

wyszli z domu, do domu wrócili, więc byle jakoś szczęśliwie przetrwać dzień 

jutrzejszy i następne dni, byle do wiosny, byle do lata.

Był dopiero początek okupacji, nie byliśmy jeszcze do niej przystosowani. 

Nie wiedzieliśmy jeszcze, czym ona będzie. Byliśmy wszyscy ogarnięci jakimś

dziwnym uczu ciem niepokoju, ktorego przedtem nie znaliśmy. Przynaj mniej

ja nie znałem. Uczucie to niewiele miało wspólnego ze strachem, który 

przeżywałem w czasie wojny. Bo wojna to wojna, wiadomo. Szedłem na nią 

ze świadomością, że mogę łatwo zginąć, ale także nadzieją, że może przeżyję. 

Miałem zresztą broń, nie byłem bezbronny. A teraz wszys cy byliśmy 

bezbronni, skazani na niewygody, zimno, głód, poniewierkę. Na wojnie 

przeżycia zredukowane były tylko

do ruchu, walki, ucieczki. Drzewo miało znaczenie tylko jako osłona, rów był

schronieniem, góra zasłoną. A teraz nie wiadomo było, jak długo będzie 

trwał ten stan ni to wojny (bo nie przez nas już prowadzonej), ni to pokoju, 

ze wszystkimi udrękami codzienności, to prawda, ale także ze wszystkimi 

pokusami, złudzeniami, nadziejami. Mijały przecież całe dni w spokoju. 

Nasze oczy mogły widzieć drzewa, które były tylko drzewami, las, który był 

lasem, a nie kryjówką. Na wzgórza można się było wspinać bezpiecznie. Rów 

był tylko zagłębieniem terenu, a nie osłoną przed kulami. Ulegaliśmy 

złudzeniu, że jeden dzień spokojny może się zmienić w spokojny tydzień i 

będzie można żyć spokojnie jeszcze miesiąc, rok, warto więc

o przyszłości myśleć, a nawet ją planować. Nie było prze cież słychać 

strzałów, pomruku samolotów, grzmotu ar tylerii. Można więc było sobie 

background image

pozwolić na nieśmiałe ma rzenia o wiośnie i lecie, o pójściu nad rzekę na 

ryby,

o spacerze do lasu na grzyby.

Tego dnia już od samego rana pogoda była paskudna. Wiał północno-

zachodni wiatr zacinając drobnym, suchym śniegiem, który chwilami 

gęstniał i zamieniał się w zadym kę. Wiatr obracał się i coraz częściej 

zawiewał od zachodu, napędzając czarne chmury, z których leciał teraz śnieg

gęsty wielkimi płatami. Raz po raz ściemniało się. Słychać było huczenie 

wiatru w kominie, a kiedy wiatr na chwilę ustawał, w powietrzu rozlegało się

jednostajne brzęczenie rozpiętych na słupach drutów elektrycznych. Maria i 

Tere sa, które poszły tego dnia do miasta, miały w tamtą stronę drogę 

lepszą, bo z wiatrem. Snułem się po domu trochę bez celu, w końcu teściowa

zawołała mnie, żebym spróbował rozpalić w piecu kuchennym, bo jej ciągle 

gaśnie. Kuchnia była pełna dymu, palenisko zawalone na pół zwęglonymi 

szczypkami i papierem gazetowym. Wywietrzyłem kuchnię, wygarnąłem z 

paleniska wszystkie niedopałki, oczyściłem ruszt i popielnik i zacząłem 

podpałkę od początku, ale bez powodzenia. Ogień gasł, kuchnia napełniała 

się piekącym

oczy dymem. W końcu jednak udało mi się podpalić, trochę nie fair, bo przy 

pomocy szmatki oblanej naftą, ale wszystko jedno, rozpaliłem. Potem 

przyniosłem z piwnicy ziemniaki i pomagałem je obierać.

-

Która u ciebie godzina, bo zapomniałam nakręcić

- spytała teściowa.

- Pół do drugiej - odpowiedziałem.

- Nie widać jakoś Teresy, miała wrócić przed pierwszą.

- Pod wiatr ciężko iść. A może tramwaj nawalił.

Teściowa pokrajała jarzynę do zupy, potem wróciła do

swojego pokoju. Po chwili usłyszałem jej głos:

- Zobacz, czy to Teresa wraca?

Poszedłem do pokoju teściowej i stanąłem koło okna. Drogą przeszły dwie 

kobiety zakutane w chustki, potem było pusto, ale teściowa miała rację: 

daleko, ledwo widocz na w zadymce, majaczyła jakaś postać. Była to 

niewątp liwie Teresa, poznałem ją po kolorze płaszcza, chociaż co chwilę 

background image

ogarniały ją gęste tumany śniegu i zacierały jej sylwetkę. Zatrzymała się, 

obróciła plecami do wiatru, po tem znowu ruszyła w naszą stronę.

-Tak, Teresa.

Teresa zeszła z drogi na chodnik prowadzący do naszego domu. Znowu 

zaczął wiać bardzo silny, porywisty wiatr, rzucał Teresą z jednego brzegu 

chodnika na drugi, wy glądało, jakby Teresa była pijana.

-

A zobacz ty, co ona ma na rękawie? - powiedziała teściowa, odwróciła się 

od okna i spojrzała na mnie.

Rzeczywiście. Prawy rękaw granatowego płaszcza Tere sy na wysokości 

łokcia wyglądał jak odcięty, a ponieważ dookoła Teresy było biało, więc 

reszta jej ramienia z toreb ką wyglądały, jakby wisiały w powietrzu.

- Nie wiem. Tak jakby miała opaskę na rękawie.

Teresa zniknęła nam z oczu, bo obchodziła dokoła dom,

ale po chwili rozległ się tupot otrzepywanych ze śniegu kapców, potem 

trzask klucza w zamku. Teściowa wyszła do przedpokoju, stała chwilę w 

milczeniu patrząc na Tere sę. Powiedziała spokojnym tonem:

- Czy pani zwariowała?

- Dlaczego? - spytała Teresa i spojrzała na swoje ramię.

- No właśnie! Proszę to zaraz zdjąć! - krzyknęła teściowa. Teresa postawiła 

torbę z zakupami na ziemi i zaczęła

powoli zgrabiałymi palcami ściągać z ramienia opaskę z gwiazdą, potem 

podała ją teściowej. Teściowa porwała opaskę, odwróciła się i skoczyła, jeśli 

tak można powie dzieć o kimś, kto miał wtedy sześćdziesiąt lat, więc skoczy 

ła do kuchni. Usłyszeliśmy trzask drzwiczek od pieca. Teresa zdjęła zaszłe 

parą okulary. Jej oczy były załzawione od mrozu i wiatru. Wycierała 

chusteczką szkła, potem włożyła okulary na nos i powiedziała:

- Wyszło rozporządzenie, jest w gazecie i są plakaty na mieście, że 

wszyscy Żydzi do trzeciego pokolenia wstecz mają się natychmiast 

zarejestrować. Dostaną specjalne dowody osobiste i będą się mogli legalnie 

zameldować, będą mogli pracować i pobierać kartki żywnościowe.

- Ale pani ma przecież metrykę chrztu, z której wynika, że pani jest 

Polką i katoliczką - powiedziałem, nie wiem po co, chyba żeby uspokoić 

gniew teściowej.

background image

- Tak, ale według Niemców jestem Żydówką i to z pier wszego pokolenia.

Poza tym, w rozporządzeniu jest powie dziane, że kto ukrywa Żydów, naraża 

się na surową karę aż do śmierci włącznie. Chciałam oszczędzić kłopotów 

państwu i sobie.

Teściowa dotknęła rękami skroni i powiedziała, ale już spokojnie:

-

Pani jest idiotką, przepraszam. Czy pani sobie zdaje sprawę, że dopiero 

teraz narobiła pani sobie i nam wielkich kłopotów?

Teresa nie odpowiedziała. Zdejmowała powoli ręka wiczki, potem oparła 

się o ścianę i dosyć długo szamotała się z ociekającymi wodą kapcami. 

Teściowa poszła do kuchni. Spytałem Teresę:

— Widziano panią, jak pani wracała?

- Ach, nie wiem, chyba nie. Szły jakieś dwie kobiety, ale w ogóle na mnie 

nie patrzyły.

- A w tramwaju?

- Było parę osób, ale nikogo znajomego.

Tego dnia przy kolacji, którą jedliśmy tylko we troje, bo Teresa 

powiedziała, że ją boli głowa i położyła się do łóżka, rozmawialiśmy o Teresie 

i jej bezdennej głupocie i za stanawialiśmy się, co z nią dalej robić? Jeszcze 

dzisiaj rano przed wyjściem do miasta była istotą wolną - teraz jej los zależny

był od wielu ludzi, między innymi od nas. Niebez pieczeństwo, które jej teraz 

groziło, objęło także nas. Maria była zdania, że w Teresie mogło się odezwać 

jakieś poczucie wspólnoty z Żydami i moralny nakaz dzielenia z nimi losu. 

Ale motywy jej działania były w tej chwili nieważne. Trzeba było coś 

postanowić. Nie wymyśliliśmy jednak, przynajmniej na razie, niczego 

mądrego. Zgodziliś my się tylko, że przez jakiś czas Teresa nie powinna 

jeździć do miasta. Zastanawialiśmy się też, czy powinna chodzić w niedzielę 

do kościoła? Zdania były podzielone. Maria była za tym, żeby nigdzie się nie 

pokazywała, my z teś ciową uważaliśmy, że powinna do kościoła chodzić, tak

jakby się nic nie stało. A co dalej? Trzeba czekać, co z tego wyniknie. Może 

Niemcy nie zechcą zbyt ostro swoich zarządzeń egzekwować? Może to 

wszystko, jak to się mówi, rozejdzie się po kościach? Życie jest przecież 

życiem, łagodzi wszystkie tyranie i czyni je w jakiś sposób moż liwymi do 

zniesienia. Później, wieczorem, rozmawialiśmy z Marią jeszcze długo na 

background image

temat Teresy, ale to już była trochę inna rozmowa. Teściowa wiedziała 

oczywiście, że Teresa jest wychrzczoną jeszcze w dzieciństwie Żydówką, ale 

my znaliśmy więcej szczegółów z jej życia. Wiedzieliś my, że pewnego bardzo 

mroźnego dnia w zimie na przeło mie roku 1921 na 1922, na warszawski 

dworzec wschodni zajechał pociąg ewakuacyjny z byłymi mieszkańcami tak 

zwanego Królestwa, którym traktat ryski nie mógł od mówić obywatelstwa 

Rzeczpospolitej. Na opóźniony po ciąg czekały już od dwóch dni kuchnie 

polowe z dymiącą zupą, przedstawiciele Czerwonego Krzyża, amerykańskiej 

YMCA i Żydowskiej Gminy Wyznaniową. W przyzwoitej

odległości stały trupiarki, których wnętrza wysypane były obficie wapnem, 

gdyż transport był zatyfusiony, i część obywateli byłego Królestwa lub, jak go

Rosjanie nazywali, Kraju Przywiślańskiego, wracała do kraju już w stanie 

martwym. Ktoś kiedyś powiedział, że dzieci są bardziej odporne na tyfus jak 

dorośli, nie wiem, czy to prawda, dość na tym, że na dworcu w Warszawie 

okazało się, że Teresa żyje. Wtedy miała inne imię. Żadnych dokumentów 

przy niej nie znaleziono, ale jakaś kobieta, która szczęśliwie ten transport 

przeżyła, przypomniała sobie kiedyś później, że ojciec Teresy był Żydem z 

długą czarną brodą, i jak już miał wielką gorączkę, to odpychał Teresę od 

siebie, krzy czał: Gaj weg Rut, bo się zarazisz, du musst leben, ludzie, weźcie

ją ode mnie! Ta kobieta powiedziała także, że ojciec Teresy nazywał się 

podobno Rosenson, ale tego nie była pewna, mówiła, że tak się jej wydaje. 

Więc rodziców Teresy wrzucono do trupiarki, a Teresa dostała się pod opiekę

zakonnic. Dlaczego wzięły ją zakonnice, a nie Gmina Izraelicka, pozostanie 

tajemnicą. Może po prostu wynikło z rachunku. Sierotom dawano do jednej 

ręki kubek z go rącą zupą, do drugiej kawałek chleba, a panie z Czer wonego

Krzyża, były to jakieś eleganckie damy z towarzys twa, a nawet z zagranicy, 

przejęte bardzo ważnością swojej misji, ale nie zaprzątając sobie głowy 

podziałem rasowym czy narodowym, wieszały każdemu dziecku na szyi 

sznurek z tekturką, na której chemicznym ołówkiem wypisany był kolejny 

numer. A tam, gdzie w grę wchodzą cyfry, działa też prawo przypadku. Więc 

zakonnice zaopiekowały się trzyletnią wtedy Teresą, wychowały ją, polubiły, 

potem ochrzciły. Za czyją zgodą - też nie wiadomo. Nauczyły Teresę czytania,

pisania, śpiewania i robótek ręcznych, posłały do gimnazjum. Wychowały ją 

background image

od samego początku po chrześcijańsku, nauczyły skromności, mówienia 

zawsze prawdy i świadczenia uczynków tylko dobrych. Zaprawiły ją być 

może odrobiną uszczypliwości i złośliwości, właś ciwą zakonnemu życiu, ale 

prawie zupełnie dla otoczenia nieszkodliwą. Wystarczającą jednak, aby było 

się z czego

spowiadać. I Teresa wyrosła na istotę dosyć szczęśliwą. Zakonnice wiedziały,

że Teresa jest Żydówką, i jak skoń czyła 14 lat, powiedziały jej o tym, ale to 

niczego w jej życiu nie zmieniło. Do dzisiaj. Wrodzone poczucie humoru i 

wpojone przez wychowanie zasady poprzestawania na małym i cieszenia się 

z byle czego, pozwoliły jej nie czuć się nieszczęśliwą, kiedy wszyscy dookoła 

narzekali na biedę, chociaż powodziło im się lepiej niż Teresie. Chodząc do 

gimnazjum zarobkowała już, korzystając z tego, czego jej nauczyły 

zakonnice. Robiła sztuczne kwiaty dla modnia- rek, wyszywała monogramy 

na bieliźnie, cerowała nawet pończochy i skarpetki. Dostawała pracę dzięki 

temu, że podejmowała się jej wykonania taniej niż inni, nie licząc się z 

czasem. W latach trzydziestych życie Teresy przypomina ło trochę losy 

owych szwaczek, których malownicze ubó stwo było ulubionym tematem 

literackim w prozie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Ale Teresa 

prowa dziła walkę o byt cichą, nikomu się nie skarżyła. Jej życie nie było 

heroiczne. Zresztą po maturze dostała pracę sekretarki w prywatnej szkole, 

zaczęła zarabiać dosyć przy zwoicie, myślała o wyższych studiach.

Rozmawiając z Marią o Teresie, zaczęliśmy ją nawet trochę obgadywać. 

Jej prostolinijność, sumienność i dro biazgowa uczciwość graniczyły czasem 

z absurdem i sta wały się nawet męczące dla otoczenia. W jakiejś chwili 

doszliśmy do wniosku, nieco ryzykownego, że być może ultrakatolickie 

wychowanie Teresy zabiło w niej instynkt samozachowawczy. Jeśli niektórzy 

ludzie utrzymują, że Żydzi wyróżniają się wśród innych narodów jakimś nie 

zwykłym sprytem życiowym, to Teresa była przykładem, że twierdzenie to 

jest fałszywe. Bo jeśli nawet coś takiego istnieje, to jest to cecha nabyta, a 

raczej wszczepiona przez środowisko w ciężkiej walce o byt. Teresa w 

dzieciństwie nie musiała o nic walczyć. Zakonnice, kobiety o nie wyży tych 

instynktach macierzyńskich, opiekowały się gromad ką dzieci, jakby to były 

ich własne dzieci. Myły je, czesały, zaplatały warkoczyki, szyły sukienki, 

background image

potem uczyły czytać,

pisać, śpiewać i deklamować wierszyki. Nie wiem, może dzieciństwo Teresy 

nie było aż tak sielankowe, ale było na pewno spokojne i bezpieczne.

0 Teresie mówiono tego dnia zapewne jeszcze w domach kilku osób, 

które widziały ją wracającą z miasta z opaską na ramieniu. Teresa była 

wprawdzie tematem ich rozmów, ale jej los był tym ludziom obojętny. Może 

tylko ktoś pomyślał, że nie chciałby się znaleźć w takiej sytuacji, jak ta 

kobieta z opaską na ramieniu, może jej nawet przez chwilę współczuł? Tylko 

tyle? To bardzo mało, ale Teresa nie miała tu przecież żadnych krewnych, a 

poza nami żadnych bliższych znajomych.

Dla całej reszty ludzi w mieście i kraju, nie mówiąc już

o świecie, Teresa w najlepszym razie była tylko bezosobo wym problemem 

zawartym w temacie: prześladowania Żydów w okupowanej przez Niemców 

Polsce. A Teresa tymczasem istniała, żyła, chciała żyć, myślała o tym, ukła 

dała sobie pewnie jakieś plany. Naiwne oczywiście, gdyż nie była 

przygotowana na spotkanie z tym, co ją oczekiwa ło. Wczesnego dzieciństwa 

nie pamiętała, a da w takiej postaci, z jaką się teraz miała zetknąć, nigdy w 

życiu nie zaznała.

Postanowiliśmy z Marią zająć się reedukacją Teresy. Miało to polegać na 

psuciu, na pogarszaniu jej charakteru dla jej własnego dobra. Trzeba było, 

aby Teresa nabrała nieufności do ludzi, aby stała się bardziej czujną i 

ostrożną w rozmowach i zachowaniu się, a przede wszystkim prze stała 

wierzyć w to, co ogłaszają w gazetach. Poza tym, jak już postanowiliśmy z 

teściową, Teresa będzie jakiś czas siedzieć w domu, zajmie się 

gospodarstwem, a my wyręczy my ją w drobnych zakupach dowiadując się 

przy okazji, co w mieście słychać, co myślą robić Żydzi. Zgodziliśmy się też, 

że nic nam innego nie pozostaje jak czekać, co z tego wyniknie. Tego dnia w 

nocy o jedenastej słuchaliśmy BBC

1 dowiedzieliśmy się, że generał Sikorski tworzy armię polską we Francji. 

Na zachodzie więc Europy, w nienaru szonej jeszcze jej części, coś jednak się

działo. U boku

potężnej francuskiej armii odżywała siła zbrojna wolnej Polski. Wiadomość 

ta dodała nam otuchy.

background image

Niestety, w dwa czy trzy dni później teściowa przyniosła od pana Piękosza

wiadomość bardzo niedobrą. Sklepikarz spytał najpierw, czym może służyć, 

a dowiedziawszy się, że teściowa potrzebuje sześć ładnych świeżych jaj i dwa

kiszo ne ogórki, poprosił ją, żeby poczekała, bo jajka ma w mie szkaniu, i 

najpierw długo nakładał kiszoną kapustę do rondla jakiejś zakutanej w 

chustkę baby. Dopiero jak baba wyszła ze sklepu, Piękosz otworzył drzwi do 

mieszkania, poprosił teściową, żeby usiadła, i powiedział, że on i w ogó le 

wszyscy teściową bardzo szanują i poważają, ale dopiero dzisiaj dowiedział 

się, że ta pani Teresa, która u nas mieszka, jest Żydówką. On sam przeciwko

Żydom nic nie ma i nigdy się tymi sprawami nie interesował. To, że pani 

Teresa była podobna do Żydówki, to jeszcze nic nie znaczyło, bo ktoś może 

być podobny do kogoś innego, ale wcale tym kimś innym nie być. Pani 

Teresa chodziła przecież do kościoła, wszyscy ją widzieli i tak ładnie 

śpiewała, umiała nawet takie pieśni, co to mało kto już zna. Bywało, że jak 

organista coś takiego zaintonował, to wtórowała mu tylko pani Więcławska i 

właśnie ta pani Teresa, która u nas mieszka. Ale teraz, jak już ludzie widzieli

panią Teresę z opaską na rękawie, i jak to się rozeszło, to on, Piękosz, radzi, 

dla dobra nas wszystkich, aby pani Teresa jak najprędzej stąd, przynajmniej

na jakiś czas, wyjechała.

- Co za świnie! - powiedziała Maria.

- Świnie nie świnie. Ludzie się boją. Nie rozumiecie tego? Ja też się boję.

Przeżyłam już pierwszą wojnę, Ros jan, Ukrainę, bolszewików, teraz tę drugą

wojnę. Nie wiem, co się dzieje z Józkiem, nie wiem nic o Władku, Romku i 

Olesiu. Nie mam już sił bać się o was - powie działa teściowa. — Musicie z 

Teresą pogadać i coś dla niej wymyślić — dodała i poszła do swojego pokoju.

Rezultat naszej rozmowy z Teresą był taki, że nazajutrz w południe 

odprowadziliśmy ją na stację, do pociągu,

który, wliczając nawet ewentualne opóźnienie, przyjeżdżał do Rzeszowa 

wystarczająco wcześnie, aby Teresa morfa zdążyć przed godziną policyjną do 

mieszkającej niedaleko dworca koleżanki. Teresa zdecydowała się szybko. 

Nie miała zresztą zbyt wiele możliwości do wyboru. Dom klasztorny na 

przedmieściach Warszawy, w którym się wychowała i gdzie mogłaby znaleźć 

najpewniejsze schro nienie, nie istniał. Spalił się w czasie oblężenia miasta, 

background image

zakonnice rozproszyły się gdzieś po Polsce. Więc ta kole żanka, mieszkająca 

teraz w Rzeszowie, była osobą, z którą Teresa była kiedyś, jeszcze w 

gimnazjum, bardzo zaprzyja źniona. Była też jedną z niewielu koleżanek, 

której adres znała i mogła przypuszczać, że w czasie wojny go nie zmieniła, 

bo na krótko przed wojną wyszła za mąż za notariusza, który miał w 

Rzeszowie kancelarię. A wiado mo, że notariusze nie lubią zmieniać miejsca 

pobytu. Była to wyprawa trochę w ciemno, ale Teresa była dobrej myśli.

Przed odjazdem pociągu odegraliśmy w przedziale małą scenkę 

pożegnalną, wycałowaliśmy się z Teresą i kilka razy powtórzyliśmy jej, kogo z

rodziny ma od nas pozdrowić. Przykazywaliśmy jej też, aby zaraz po 

przyjeździe napisała, jak się babcia czuje i czy nie potrzeba jej jakichś 

lekarstw? Maria wysiadła z wagonu, ja zatrzymałem się jeszcze chwilę i 

ściszonym głosem, tak, aby pasażerowie mogli udać, że nie słyszą, 

powiedziałem Teresie, że jakby Czesiek bił wieprzka, to niech o nas nie 

zapomina, jakoś się policzymy, do wójta nie pójdziemy. Była to scena 

naiwna, odegrana ze sztuczną emfazą, jak w prowincjonalnym teatrze 

amatorskim, czułem to, ale na nic lepszego, bardziej naturalnego, nie było 

mnie stać. Potem widzieliśmy jeszcze Teresę w oknie, niewyraźnie, bo szyby 

były zamglone. Kiwała ręką i coś mówiła, pewnie żebyśmy wracali do domu, 

bo zmarzniemy.

W dziewiętnastowiecznej prozie bardzo była łubiana końcowa formuła 

zwana epilogiem. Było w niej miejsce na wszystko, nie tylko na to, co pisarz 

zaniedbał zrobić, aby jego opowieść była utworem doskonałym. Epilog 

pozwalał

(tak jak prolog używany był czasem, aby połączyć opo wieść z tym, co było 

przedtem, i ułatwiał jej zrośnięcie się z przeszłością) - otóż epilog pozwalał 

wybiec poza współ czesność i umieścić rzecz tam, gdzie być powinna: między

tym, co było, a tym, co będzie. Dzisiaj ta formuła wydaje się być przez 

pisarzy zapomniana, a może i pogardzana jako niegodne naszego rzemiosła 

ułatwienie. Ale co tam literatura! Miejmy trochę litości dla czytelnika; on jest

przecież nie tylko czytelnikiem, ale chce być także bohate rem. Na przykład 

kimś, kto pomógł Teresie, coś dla niej zrobił dobrego lub choćby tylko nie 

uczynił niczego złego. Nie zrobić niczego złego - to wydaje się mieć pod wzglę 

background image

dem moralnym tak znikomą wartość. Ale przecież to, że ktoś nie uczynił 

czegoś złego - mogło właśnie przesądzić

o tym, że Teresa ocalała. Bo Teresa zmieniała potem jeszcze nieraz miejsce 

pobytu i miała wiele różnych przy gód, ale wojnę przeżyła. Umarła parę lat 

temu, tak jak wcześniej czy później umierają wszyscy ludzie. Ale zdążyła być 

po wojnie żoną i matką i przeżyła jeszcze ładny kawał czasu.

Ze wspomnień mojego przyjaciela Opowieść o kapitanie M.

To miejsce miało kształt nieregularnego kwadratu i po wstało wskutek 

wyrąbania wysokopiennego lasu. Ściana lasu wydawała się jeszcze świeża, 

pnie sosen miały jasno- miedzianą korę drzew niedawno oddzielonych od 

gęstwiny. Miejsce wycięte zostało w puszczy niedawno, zaledwie rok temu, 

po to, aby zbudować tam kilkanaście baraków i otoczyć je drutem 

kolczastym. Ogrodzenie nie było jed nak strzeżone, stanowiło tylko granicę 

między częścią zie mi, na której mieszkają ludzie, i puszczą, w której żyją 

zwierzęta. Wysoka ściana lasu przerwana była na południu szeroką 

przecinką, u której końca, jeśli dzień był pogodny, widać było skrawek 

dalekiego, zasnutego mgłą horyzontu. Tamtędy prowadziła jedyna droga w 

tak zwany świat. Tą drogą przyjechali ci, którzy tutaj żyją, tą drogą przywozi 

się dwa razy w tygodniu chleb, beczki z soloną rybą, kapustę i kaszę, w 

tamtą też stronę kierują się spojrzenia tych, którzy tu żyją, gdyż tylko 

stamtąd może przyjść odmiana ich losu. Ci, którzy mają pozostać tu na 

zawsze, odbędą tylko część drogi na południe. Pochowani zostaną dwa 

kilometry od obozu, na małej polance.

Skoro to miejsce oddzielone jest od wolności tak cienką, umowną niemal 

granicą, którą w każdej chwili można przekroczyć, to ucieczka wydaje się 

czymś prostym i łat wym. Ależ tak, jeśli ucieczka ma być tylko odejściem, 

oddaleniem się - to nic łatwiejszego. Ale ucieczka oznacza

I nie tylko opuszczenie miejsca, w którym się jest pozbawio- I nym wolności, 

ale także dotarcie tam, gdzie byłoby się I wolnym. Ta druga część ucieczki

background image

była jednak znacznie I trudniejsza. Było łatwo przekroczyć granicę nie 

strzeżoną, I potem brnąć jakiś czas wśród powalonych pni, omijając I 

wykroty i jamy, w śniegu po pas, oddalając się od miejsca, I z którego się 

uciekło. Ale nie docierało się nigdzie. Do- | okoła była bowiem przestrzeń,

której tylko jakąś małą, minimalną część dało się pokonać. Im dalej, tym 

przestrzeń stawała się coraz większa, droga ucieczki wydłużała się, 

kończyły się zapasy, ubywało sił, z człowieka uchodziło ciepło, mróz był 

coraz bliżej serca i mózgu. Człowiek umierał. Skąd my to wiemy? Bo z 

tego miejsca na połu dniowy zachód, w las, poszło już kiedyś trzech, 

wrócił jeden. Dowlókł się, doczołgał i znieruchomiał na drodze, pół 

kilometra od obozu. Odratowano go, potem wywiezio no do obozu 

specjalnego. Pięciu poszło na zachód, w stro nę rzeki. Z tych pięciu nie 

wrócił nikt, i słuch o nich zaginął. I dlatego granice obozu nie były 

pilnowane. Strze gło ich skutecznie to, co je otaczało: przestrzeń nie do 

pokonania, wertepy nie do przebycia, mróz, który przeni kał wszystko, 

zamieniał wodę, drewno i ludzkie ciało w kamień.

Ale ludzie, których pozbawiono wolności, nigdy nie przestają myśleć o jej 

odzyskaniu. (Zwłaszcza jeśli są Po lakami. To nie megalomania. To 

statystyka - jak ktoś powiedział. Być może jesteśmy bardziej prymitywni i za 

chowujemy się trochę jak zwierzęta: posługujemy się naj pierw instynktem, a

potem dopiero rozumem. Może to lepiej? Może chroni to nas przed pochopną

rezygnagą i rozpaczą? Ale mniejsza z tym). Gdy więc człowiek zosta nie 

uwięziony, to jego pierwszą czynnością jest obejście granic więzienia, 

dotknięcie muru, potem dokładne zbada nie, czy nie znajdzie się jakaś 

szczelina w spojeniach cegieł, jakieś luźne osadzenie kraty w zaprawie, 

obluzowany ka mień, nadłamana zasuwka — coś, co pozwoli wyśliznąć się 

na wolność, zaraz lub trochę później. A niektórzy ludzie,

aby odzyskać wolność, gotowi są ponieść ryzyko najwięk sze - nawet ryzyko 

śmierci. Wydaje im się, jakby śmierć na zewnątrz więzienia była jakąś 

śmiercią mniejszą lub niezu pełną. Więc niektórzy ludzie próbują uciekać z 

miejsc, z których wydaje się to absolutnie niemożliwe - ze skalis tych wysp 

oblanych morzem, z lochów podziemnych, bun krów otoczonych potrójną 

linią drutów pod napięciem. Zewsząd. A nawet, jeśli zawiodą ich wszystkie 

background image

realne nadzieje, to jednak nie rezygnują. Uciekają w marzeniach, płyną w 

łodziach podziemnymi rzekami, unoszą się w ba lonach ponad morzami i 

górami — w snach.

Był wśród więźniów żyjących w tym miejscu człowiek, który chociaż w 

poprzednich ucieczkach udziału nie brał, gdyż uważał je za bezsensowne i 

nie wróżył im powodzenia -nie przestał jednak myśleć o wolności. I to w 

kategoriach zupełnie, jak mu się zdawało, realnych. Opowieść o tym 

człowieku, taka jak ją słyszałem z ust mojego przyjaciela, zawierała zbyt 

dużo, moim zdaniem, niepotrzebnych szcze gółów. Wiele z nich pominąłem, 

zachowałem jednak dosyć dokładny opis wyglądu bohatera. Myślę, że 

przyjaciel mój poświęcił tak wiele uwagi temu opisowi chyba po to, abym 

lepiej mógł wyobrazić sobie jego postać i, co najważniejsze, abym nie wątpił 

w jego realne istnienie. Nazwisko bohatera tej opowieści nie jest ważne 

(zresztą nikt nie upoważnił mnie do ujawniania go, a mój przyjaciel już nie 

żyje), więc nazwijmy go kapitanem M. (istotnie, miał taką rangę). A oto jak 

kapitan M. wyglądał: był wzrostu nieco wyżej średniego, mocnej budowy, 

grubokostny raczej. Przed woj ną z powodu dosyć nieruchawego trybu życia 

w garnizo nie, gdzie pracował w szefostwie sztabu pułku, miał skłon ność do 

otyłości, ale równomiernie rozłożonej, z lekko tylko zaznaczonym brzuchem. 

Po powrocie z corocznych manewrów, wypociwszy się i wytłukłszy na koniu, 

mógł z powrotem docisnąć pas o dwie dziurki i zapiąć go dokładnie w tym 

samym co przed rokiem miejscu. Gdy ruszał na wojnę, miał lat 43 i wyglądał

bardzo młodo. Jego ciemnoblond włosy były tylko nieznacznie przyprószone

siwizną na skroniach. Miał bardzo dobry wzrok, jego piwne oczy patrzyły 

bystro, widziały wszystko wyraźnie i ostro. Okularów do czytania i pisania 

nie używał. Na odległość 30 centymetrów widział swoje kaligraficzne pis mo 

tak samo wyraźnie, jak tarczę na ostatnim, najwyższym wale strzelnicy, w 

odległości 80Ó metrów. Pochodził z do syć zamożnej, ale wielodzietnej 

rodziny chłopskiej z Lubel skiego. Tylko oprawa jego oczu, o lekko 

opadających w dół zewnętrznych kącikach powiek, zdradzała, że gdzieś tam 

wśród jego przodków mógł zaplątać się jakiś Ormianin albo Tatar. Ale to był 

szczegół ledwo, ledwo dostrzegalny. Kapitan M. mógł być chłopem znad 

Wisłoka, zawiadowcą staqi w Małkini, proboszczem w Środzie 

background image

Wielkopolskiej. Wszędzie byłby na swoim miejscu. Mógł równie dobrze 

uchodzić za mieszkańca ziem na zachód co na wschód od Polski. W roku 

1914, na rok przed maturą, wstąpił do Legionów i przeszedł z nimi cały szlak

bojowy. Typowy dla średniej kadry oficerskiej życiorys. Akurat w roku, o któ 

rym jest mowa w tym opowiadaniu, miał awansować na majora.

Więc kapitan M. był oficerem zawodowym, czyli kimś, z racji swojego 

rzemiosła, nawykłym do myślenia praktycz nego. Miał przy tym wyobraźnię, 

ale nie był fantastą. Jak na przykład ów profesor fizyki, o którym ktoś w 

obozie opowiadał, jak to siedząc w obozie jenieckim, jeszcze w czasach I 

wojny światowej, obliczał, ile wróbli trzeba powiązać za łapki, aby uniosły 

człowieka ponad drutami na wolność. Z rachunku miało podobno wynikać, 

że wy starczy wróbli około siedmiu tysięcy... Ale aby uciec stąd,

| tego miejsca otoczonego lasem i tundrą, trzeba by jakie goś ptaka 

ogromnego, cudownego orła z bajki o skrzyd łach gigantycznych, o 

niespożytej sile i wytrwałości lotu. Ale kapitan M. nie był fantastą. 

Przynajmniej nie miał się za fantastę. Przemyślał wszystko bardzo dokładnie 

i do szedł do wniosku, że aby ucieczka mogła się udać, trzeba odebrać 

przestrzeni, czasowi i zimnu, tym trzem wrogom głównym, ich straszną, 

zabijającą ludzi siłę. Najłatwiej

byłoby tego dokonać przy pomocy szybkości. Kapitan M., aby nie mieć sobie 

nic do wyrzucenia, przemyślał i tę ewentualność, ale musiał ją odrzucić, 

gdyż aby korzystać z szybkości, trzeba mieć środki - samochody, samoloty, 

niechby nawet w ostateczności konie. Ale kapitan M. nie mógł liczyć na 

konie, nie mówiąc już o samochodach i samolotach. (Chociaż, co się tyczy 

samochodów. Ale

o tym później). Przestrzeń należało zwyciężyć przy pomocy środków, którymi 

rozporządzał. I kapitan M. doszedł do wniosku, że dokonać tego można w 

jeden tylko sposób: dzieląc przestrzeń, rozbijając ją na kawałki i pokonując 

jeden kawałek po drugim. To był jedyny sposób.

Kapitan M. zaczął więc w wolnych od pracy chwilach, a nawet w czasie 

pracy w lesie przy wyrębie drzew, na zbiórce, na pryczy w baraku — 

wszędzie, gdzie tylko mógł

- zaczął myśleć, przemyśliwać, a potem i opracowywać zupełnie nowy, 

background image

oryginalny plan ucieczki. Podstawą tego planu było założenie, oparte o 

wcześniejsze wnioski, o któ rych już mówiliśmy, że walki z przestrzenią, 

czasem i mro zem nie należy rozpoczynać od uderzenia frontalnego, czyli na 

całość - ale rozegrać ją trzeba stopniowo, etapami. A oto jak ten plan miał 

wyglądać w szczegółach: ponieważ kapitan M. doszedł do wniosku, że 

ucieczka nie jest moż liwa w żadnym innym kierunku, jak tylko na południe,

z lekkim odchyleniem na zachód, więc musiała iść wzdłuż drogi, którą 

dowożono żywność. Była to droga najkrótsza i najpewniejsza. Ale poruszanie

się nią w dzień było niemo żliwe, gdyż przejeżdżały nią często samochody i co

pewien czas przelatywał wzdłuż niej nisko mały, powolny samolot patrolowy.

Do czego więc miała służyć droga? Do po ruszania się, ale w nocy.

Przygotowania do realizacji planu ucieczki kapitan M. rozpoczął od 

bardzo dokładnych studiów i obliczeń. Na długo przed rozpoczęciem działań 

postarał się o zgroma dzenie wszystkich możliwych danych terenowych i 

stworze nie na ich podstawie mapy, która mogła istnieć tylko w jednym 

egzemplarzu, i miała być przechowana w bardzo

bezpiecznym miejscu: w jego własnej głowie. Kapitan M. był dobrym 

kartografem i miał świetną pamięć przestrzen ną. Aby białą i pustą zrazu 

kartę zapełnić szczegółami, trzeba było najpierw zdobyć tysiące informacji 

dotyczą cych rzeźby terenu, a więc wysokości, odległości, rzek, potoków, 

dróg. Nanieść mosty, wieże triangulacyjne, zabu dowania, w końcu, już 

daleko na południu, także pojedyn cze osiedla. Mogłoby się wydawać, że 

zdobycie takich informacji w warunkach, w jakich tutaj więźniowie żyli, 

będzie rzeczą niemożliwą — ale kapitan M. był innego zdania, i miał rację. 

Wiedział bowiem, że każda całość składa się z drobnych części i wystarczy 

pozbierać te rozsypane elementy i w całość złożyć. W ciągu miesiąca kapitan 

M. i czterech najbardziej zaufanych kolegów, któ rzy mieli podjąć ucieczkę, 

odnalazło kilkaset fragmentów, które niby odłamki rozbitego naczynia 

glinianego, po składane, posłużyły kapitanowi M. do odtworzenia całości. 

Wystarczyło tylko słuchać cudzych opowiadań uważniej, niż się to zwykle 

robi. Nie trzeba było nawet zadawać pytań. Dość było tylko zręcznie na ten 

temat naprowadzić. W końcu wszyscy oni, ci którzy tutaj byli, jakoś się tutaj

dostali. Pierwsi przyjechali tu zimą lub na wiosnę rok temu, ale wielu 

background image

przybyło później, w lecie i jesieni. Każdy z nich zapamiętywał coś, co mógł w 

drodze zobaczyć. Wszyscy zachowali w pamięci jakieś szczegóły, a także 

mniej lub więcej uchwytne poczucie czasu i odległości. Niektórym udało się 

nawet widzieć wielką mapę wiszącą na ścianie za czyimś tam biurkiem i 

zapamiętać jakiś jej szczegół. Bardziej spostrzegawczy lub tacy, którzy 

zawsze lubią wiedzieć, dokąd ich diabli niosą, zapamiętywali na zwy 

miejscowości, rzek, a nawet podziałki. I tak z drob nych okruchów, czasem 

zupełnie bezkształtnych, porząd kując je i dopasowując, kapitan M. skleił 

bardzo szybko mapę, której dokładność dla jego celów była zupełnie 

wystarczająca.

Następną czynnością o wiele bardziej niebezpieczną, bo wkraczającą już w 

sferę realizacji, było przygotowanie

zapasów żywności. W tej fazie przygotowań połączone to było z koniecznością

rozszerzenia konspiracji. Wszystko zostało dokładnie obliczone: na tych 

pięciu, którzy mieli podjąć ucieczkę, pracować musiało co najmniej 

pięćdziesię ciu. Może nie tyle pracować. Coś jeszcze trudniejszego. Przez 

miesiąc każdy z tych pięćdziesięciu wyrzec się musiał codziennie około 

jednej czwartej chleba i jednej piątej cukru i tłuszczu. Tyle mniej więcej, jak 

wynikało z ob liczeń, zgromadzić trzeba było żywności, aby pięciu ludzi 

podjąć mogło trwającą około miesiąca wędrówkę na połu dnie, ku wolności. 

Będą mieli kilogram chleba dziennie, pięć dekagramów tłuszczu, mięsa, 

cukru. Stanowiło to dwukrotnie większą ilość żywności niż ta, którą 

otrzymy wali tu, w obozie, ale była konieczna, aby utrzymać przy życiu 

człowieka na mrozie (mimo przedwiośnia, trzeba się było liczyć ze spadkami 

temperatury nawet do minus 20 stopni) i umożliwić mu posuwanie się z 

szybkością około 15 kilometrów dziennie. Kapitan M. nie znał się na żywie 

niu, był oficerem liniowym, ale wśród zaufanych miał tu sierżanta, który 

długie lata pracował w intendenturze puł ku, i kapitan M. mógł polegać na 

jego doświadczeniu. Co się tyczy innych spraw, to przemyślał je drobiazgowo

sam

i był przekonany, że w jego rozumowaniu nie było żadnych błędów.

Jego koncepcja walki z przestrzenią polegać miała, jak to już 

powiedziano, na zwyciężaniu jej po kawałku, na raty. Organizatorzy dwóch 

background image

poprzednich ucieczek, choć nieźle przygotowanych, popełnili ten sam błąd 

generalny: chcieli pokonać przestrzeń, tego najgorszego, bo nieuch wytnego, 

wroga, jednym, długim uderzeniem. Uciekający wychodzili więc z obozu 

objuczeni zapasami, ciężarem, który zamiast żywić, zjadał ich siły. Robili 

parę kilometrów dziennie, po kilkudziesięciu kilometrach padali z utraty sił, 

a ich bezwartościowe, skreślone z rejestru żywych, uznane za zaginione ciała

znajdowały wilki i niedźwiedzie. Według planu kapitana M. pięciu zbiegów 

miało opuścić obóz tylko z jedzeniem na dwa dni, ukrytym po kieszeniach i 

za

pazuchą. W ciągu tych dwóch dni i nocy uciekinierzy będą już trzydzieści 

kilometrów od obozu. I co dalej? Po prostu: tam, w miejscu, które na mapie 

istniejącej w głowie kapi tana M. bardzo dokładnie było oznaczone - 

kilkadziesiąt metrów za mostkiem na szosie, po prawej stronie, w rowie, w 

śniegu głębokim na półtora metra - będzie czekała na nich skrzynka, w 

której będzie około dziesięciu kilogra mów podsuszonego chleba, dwa 

kilogramy tłuszczu, trochę solonej ryby i rzecz bardzo ważna: dwa kociołki 

do goto wania zupy i herbaty. Zawartość tej pierwszej bazy żyw nościowej 

rozłożona na pięciu będzie śmiesznym obciąże niem w porównaniu z 

bagażem, który dźwigali na sobie poprzedni zbiegowie. Będą potem szli 

nocami, szosą prostą niemal jak strzała, a ślady po nich będzie zacierał 

szybko wiatr. Na dzień schodzić będą w las. Będą tam odsypiać noc w igloo 

zrobionym ze śniegu (ludzie północy wiedzą, że to nie są bajki dla dzieci), 

będą odpoczywać, gotować posiłki na niskim ogniu podsycanym suszem, 

który daje płomień krótki, ostry, nie tworząc dymu, który już tylu ludzi 

uciekających przed pościgiem zdradził. Na następ nym etapie, koło 

skrzyżowania z linią elektryczną, tym razem po lewej stronie, będzie na nich 

oczekiwała następna partia żywności, pięć koców, trochę prymitywnych 

leków i środków opatrunkowych. Takich kolejnych baz miało być dziesięć, 

plus dwie zapasowe, na wszelki wypadek. Ucieczka miała ruszyć dopiero 

dwa lub trzy dni po za łożeniu bazy ostatniej. Ostrożność ta podyktowana 

była potrzebą sprawdzenia, czy wszystkie zapasy ulokowane zostały 

bezpiecznie w miejscach, w których według planu miały się znaleźć. Ale w 

jaki sposób miały tam dotrzeć? W bardzo prosty, o tym powiemy za chwilę. 

background image

Ale przedtem jeszcze pochwalmy pewien szczegół planu kapitana M. Otóż 

większość ucieczek, jak wiadomo, nie udaje się, a ci nieliczni, którzy 

docierają do wolności, osiągają ją w stanie krańcowego wycieńczenia, na pół 

żywi, jak ów maratoń czyk, który oznajmił zwycięstwo nad Persami i padł na 

ziemię martwy. Kapitan M. zadbał więc o to, aby bazy

ostatnie były najlepiej wyposażone. Miały zawierać więcej tłuszczu i cukru, a

nawet trochę mrożonego mięsa. Pięć kompletów świeżej, wypranej bielizny, 

kilka nowych ręka wic i dużą paczkę machorki. W ten sposób uciekinierzy 

każdy następny etap walki z przestrzenią rozpoczynać mieli od spotkania z 

czymś, co na nich czekało, co miało dodać im sił do dalszej walki. Kapitan 

M. obdarzony był nie tylko wyobraźnią, ale jako oficer trzech już wojen, miał 

duże doświadczenie z ludźmi i sobą samym. Wiedział, jak trudno jest iść 

naprzód, gdy się jest głodnym, niewyspa nym, zmarzniętym. Aby poderwać 

łudzi do działania, wy starczy czasem bardzo niewiele: świeża onuca, 

chustka do nosa, papieros, kostka cukru. Dowód czyjejś pamięci, troski, 

zainteresowania. Niestety, chociaż kapitan M. był człowiekiem wierzącym, 

wiedział, że sama obecność boska nie wystarczy. Człowiek walczy i ginie na 

oczach Boga

- ale sam. To smutne, ale tak jest.

Powiedzmy nareszcie, jak to miało być zorganizowane. Prościej, niż 

można to sobie wyobrazić. Co drugi dzień, czasem, jeśli droga była 

nieprzejezdna, rzadziej, wielki ciężarowy samochód zaopatrzeniowy odbywał 

prawie całą, blisko pięćsetkilometrową trasę na południe, tam i z po wrotem.

W tamtą stronę jechał lekko obładowany, bo tylko pustymi beczkami i 

skrzynkami, wracał z żywnością. W samochodzie jechało czterech więźniów 

do pomocy przy załadunku i wyładunku, szofer i dwóch konwojentów. Jeden

z konwojentów powinien był jechać w skrzyni, tam gdzie więźniowie, ale w 

skrzyni cholernie wiało i trzeba było tkwić zakutanym po nos w zawszonych 

kocach, więc wpychał się na trzeciego do szoferki, gdzie można było pogadać,

popalić i spokojnie wypić stakańczyka na roz grzewkę. Więźniów na trasie 

nie pilnowano, bo przecież tylko wariat wyskakiwałby w lekkiej fufajce 

pośrodku tundry. Parę kilometrów przed bazą, do której jechali, samochód 

zatrzymywał się, konwojenci sprawdzali, czy więźniowie tam, z tyłu, nie 

background image

zamarzli na śmierć, wyrzucali z kabiny butelki po wódce, obciągali szynele, 

poprawiali

czapki i w pełnej formie, regulaminowo i z poczuciem dobrze spełnionego 

obowiązku meldowali swój przyjazd do bazy. Więźniowie byli bardzo 

dokładnie obszukiwani, ale w drodze powrotnej, bo było czego szukać. 

Samochód wracał obładowany rzeczami, które warto było kraść. Ale w tamtą

stronę, kiedy jechał pusty? Cóż mogli wieźć więźniowie oprócz siebie 

samych? Listy od więźniów? Na wet gdyby się znalazły w cywilnej skrzynce 

na listy, to i tak nie trafiłyby do adresatów. Wśród pustych beczek, baniek

i skrzynek, telepiących się na zakrętach, będzie tam jechała jedna przesyłka 

nie różniąca się na pozór od próżnych opakowań, i koło mostka na szosie 

wysunie się spod uchylonego brezentu i wyląduje w rowie, w głębokim 

śniegu. Miejsce, w które wpadnie, to niewielkie zagłębienie, zasypie okiść 

strącona z gałęzi drzew, wyrówna tuman śniegu wlokący się za 

samochodem. I tak będzie się po wtarzać jeszcze dziewięć, a nawet dziesięć 

razy. Jak wiemy, przedostatnie dwie porq'e dla podniesienia ducha miały być

obfitsze od poprzednich. Gdy ostatnia porcja zapasów ugrzęźnie w śniegu, 

kapitan M. zamierzał odczekać trzy dni, posłuchać plotek, poobserwować, 

powęszyć, aby się przekonać, czy droga jest wolna - i potem dopiero ruszyć.

Trzeba przyznać, że kapitanowi M. w trakcie opracowy wania planów 

ucieczki sprzyjało szczęście. Okazało się mianowicie, że kapitan M. znał 

bardzo dobrze ojca jed nego z czterech młodych więźniów, którzy jeździli 

samo chodem po żywność do bazy. Widział go ostatni raz nie tak dawno 

temu, bo parę tygodni przed wybuchem wojny, jedzącego w towarzystwie 

ojca lody w malej prowincjonal nej cukierni. Sądzę jednak, że i bez tego 

szczęśliwego trafu kapitan M. umiałby sobie poradzić. Wymyśliłby po prostu 

jakiś inny wariant. Wróćmy więc do realizacji planów kapitana M.

Pierwsza faza konspirami, której zadaniem było zgroma dzenie zapasów, 

funkcjonowała sprawnie. W ciągu nieca łych trzech tygodni, a więc znacznie 

szybciej, niż planowa no, zebrano całą żywność. Nieco gorzej było z odzieżą,

kocami i tak ważnymi przedmiotami jak zapałki. Ale kapitan M. spodziewał 

się móc te braki uzupełnić. Miał obiecane dwie zapalniczki i zapas benzyny. 

Kiepsko było z tytoniem, więc kapitan M. postanowił własny skromny zapas 

background image

tytoniu dołączyć do ostatniej partii. Będzie mógł pewnego dnia powiedzieć 

swoim towarzyszom: tytoń się kończy, trudno, taka jest prawda. Ale przed 

nami, w od ległości dwudziestu ośmiu kilometrów czeka na nas duża paczka

prawdziwej grodzieńskiej machorki, więc naprzód, koledzy!

Przyszedł nareszcie dzień, w którym kapitan M. mógł wyekspediować na 

trasę pierwszą porcję zapasów. Oczeki wał z wielkim niepokojem na powrót 

samochodu. Ale niepotrzebnie się martwił. Wszyscy czterej więźniowie 

(młode, silne chłopaki, mieli jeszcze zdrowie, dostawali zresztą specjalny 

dodatek żywnościowy) byli wtajemnicze ni, ale trzech spośród nich nawet nie

zauważyło, kiedy paczka wyleciała za burtę samochodu. Leżeli zakutani w 

kocach i myśleli pewnie o tłustej, gorącej zupie, która czekała na nich w 

bazie. Dwie następne przesyłki wylądo wały w śnieżnych zaspach także bez 

przeszkód, w miejs cach przewidzianych, tylko przy czwartej trochę się zaga 

piono. Była śnieżyca, która utrudniała orientację,

i beczułka wylądowała jakieś pół kilometra dalej od miej sca, w którym miała

się znaleźć. Ale za to następna, przy ruinach smołami, trafiła w dziesiątkę. 

Rozmieszczanie za pasów przebiegało, przynajmniej na razie, zgodnie z pla 

nem. Zmieniła się trochę pogoda: po wiatrach północnych, niosących suchy, 

drobny śnieg, nastała cisza. Dziś na przykład było pogodnie i ciepło. W 

południe było tylko dwa stopnie mrozu, w nocy około dziesięciu. Zbliżała się 

wiosna, za jakieś trzy tygodnie, miesiąc, mogły się zacząć roztopy. Kapitan 

M. liczył, że za dziesięć, najpóźniej dwanaście dni, będą mogli ruszyć. Będą 

szli na spotkanie wiosny, zbliżającej się do nich od południa. Jeden z trzech 

głównych wrogów - mróz - będzie łatwiejszy do pokona nia. Byle się nie 

opóźnić i nie trafić na porę, w której całe

wielkie obszary lasu i tundry zamieniają się w grzęzawiska. Kapitan M. w 

trakcie przygotowań nie zaniedbał także studiów klimatycznych. Z rozmów z 

więźniami Rosjanami, znającymi dobrze ten kraj (z rozmów oczywiście nic 

nie znaczących, ot, takich: a jak tu u was, kiedy lody pusz czają, kiedy 

kwitną pierwsze kwiaty, bo u nas to już czasem w lutym kwitną bazie i takie,

jak one się nazywają, małe białe kwiatki), otóż z takich rozmów kapitan M. 

dowie dzieć się mógł bardzo wiele pożytecznych dla jego celu rzeczy. Zdawał 

sobie więc doskonale sprawę, że opóźnienie ucieczki mogło się skończyć 

background image

równie tragicznie, co zbytni pośpiech. Machina konspiracyjna została 

puszczona w ruch, działała doskonale, ale w każdej chwili narażona była na 

trudne do przewidzenia, przypadkowe wydarzenia. Kapitan M. z tego także 

zdawał sobie sprawę, mimo to coraz częściej pozwalał sobie na chwile 

marzenia o wolno ści, ku której się zbliżał. Nieodparta, niemal fizjologiczna 

potrzeba odzyskania wolności nie opuszczała go nigdy; teraz istniała w 

zasięgu zupełnie już realnych możliwości. Ci, którzy ich tutaj więzili, a także 

wielu więzionych, choć byli bądź co bądź bardzo bliskimi krewniakami 

kapitana M., bo byli Rosjanami, wydawali się nie mieć w sobie tej tak silnej 

potrzeby dążenia do odzyskania wolności. I nie byli, tak jak Polacy, 

zaprawieni w walce o nią. Kapitan M., kiedy myślał o ucieczce, gdy 

wyobrażał sobie, jak idzie, jak oddala się, z każdym krokiem czuł, jakby na 

samą myśl

0 tym spełniało się w nim coś bardzo starego, pierwotnego niby instynktowne

dążenie ryb wędrownych i ptaków po wracających. Z każdym przebytym 

kilometrem czuł, jak pozbywa się po kawałku ciężkiego balastu niewoli, 

zrzuca go z siebie, jest coraz lżejszy i mocniejszy. Reszty tego ciężaru 

pozbędzie się dopiero tam, u końca drogi. Kiedy

1gdzie? O tym kapitan M. nie myślał. Wiedział, źe stanie się to nieprędko i 

daleko stąd. Na pewno dopiero po wojnie.

Pewnego ranka, po śniadaniu, zaczynało właśnie świtać, na chwilę przed 

wyruszeniem do pracy (było to na począt 

ku kwietnia, cztery dni przed planowaną ucieczką), do baraku, w którym 

kapitan M. mieszkał, wszedł strażnik, rozglądał się chwilę, potem wywołał 

kapitana na wartow nię.

- W jakiej sprawie? - spytał kapitan M., kiedy szli w stronę wartowni.

- Nie moja rzecz — odpowiedział strażnik, ale tonem dosyć grzecznym.

W obozie zdarzało się często, że kogoś wzywano na wartownię, a potem do

budynku komendy. Przeważnie po to, aby jeszcze jeden, kolejny raz 

sprawdzić jego per sonalia. Trwało to nieraz godzinami. Oficer przerzucał 

papiery tam i z powrotem, czytał, porównywał coś, zada wał jakieś pytania, 

notował, czasem kazał podpisywać jakieś oświadczenie. Kapitan M. był tutaj 

już raz na takim przesłuchaniu, a wcześniej, gdzie indziej, niezliczoną ilość 

background image

razy. Zawsze i wszędzie przesłuchujący go oficerowie wy rażali podziw dla 

jego znajomości języka rosyjskiego (była to jeszcze jedna okoliczność 

przemawiająca za tym, że kpt. M. mógł być tak zwanym szpionem), ale 

kapitan M. za każdym razem odpowiadał to samo, zgodnie zresztą z pra wdą,

że umiejętność tę nabył w carskiej szkole, w której poziom nauczania języka 

rosyjskiego był wysoki. Prze słuchania zasadnicze kapitan M. miał już 

dawno za sobą. Owe nie kończące się rozmowy o różnych porach dnia

i nocy, w których być może chodziło o odkrycie jakiejś niezgodności między 

tym, co on zeznawał, a tym, co było naprawdę. O ciągłe sprawdzanie jego 

identyczności i praw domówności. A być może o nic nie chodziło. Może 

była to po prostu praca, zajęcie dla tych, którzy go przesłuchiwali, woali z

miejsca na miejsce - a w końcu może i dla niego, żeby się nie nudził? 

Może ta drobiazgowość była nie środkiem do osiągnięcia celu, ale celem 

samym w sobie?

Na wartowni czekało na kapitana M. dwóch oficerów NKWD. Obaj byli w 

szykownych, elegancko wciętych białych kożuszkach, pachnieli wodą 

kolońską. Wyglądało na to, że przyjechali z daleka, może nawet ze stolicy. 

Ale

chyba z nieba spadli, bo nie widać było w pobliżu żadnych samochodów. A 

może byli tu już od wczoraj, a nawet parę dni?

-

Kapitanie - można was tak tytułować? - spytał młod szy z nich, lejtnant.

- Proszę, taką miałem w wojsku rangę.

-

Towarzyszu Iwanie Iwanowiczu - powiedział starszy rangą i wiekiem 

oficer - ja nie mam do kapitana żadnych spraw. Idźcie się przejść, jest ładna 

pogoda, ja tu zostanę, mam coś do przejrzenia.

Kapitan M. nawykły do tego, że wszystko, każde ode zwanie coś tu znaczy 

(albo wydaje się, że nie znaczy nic, ale jednak czemuś służy), zastanawiał 

się, dlaczego młody oficer wychodzi z nim na spacer, a starszy zostaje, bo nie

ma do niego żadnych spraw. I w ogóle dlaczego kapitan M. jest prowadzony 

na spacer, skoro został wezwany do biura?

Oficer szedł obok kapitana, zamiatał walonkami śnieg, jak to robią dzieci na 

przechadzce w parku. Z tyłu szło dwóch strażników.

I

A wejdźmy tu, zobaczymy, jak wam się żyje - powie dział oficer NKWD i 

background image

na chybił trafił skręcił do trzeciego baraku z prawej strony. Obszedł dookoła 

prycze, zdawał się nie zauważać bałaganu, nierówno zasłanych dziurawy mi 

kocami legowisk. Zatrzymał się koło jakiejś pryczy, wziął do ręki grubą, 

postrzępioną książkę Tołstoja Wojna

i mir. Przerzucał kartki, zatrzymał się w jakimś miejscu

i kiwając lekko głową przeczytał całą stronę, odwrócił kartkę i przeczytał 

chyba jeszcze pół strony.

- Gazety do was dochodzą? - spytał zamykając książkę.

- Nieregularnie - odpowiedział wymijająco kapitan M.

-

No, z kiedy na przykład macie ostatnie wiadomości

o tym, co się dzieje na świecie?

- Może sprzed dwóch miesięcy, coś takiego.

-

Oo, od tego czasu wiele się zdarzyło. Niemcy zajęły Bułgarię, to chyba 

wiecie.

- Nie.

-

Tak, zajęły Bułgarię. A trzy dni temu zaatakowały Jugosławię i Grecję. 

Nieładnie, prawda?

Kapitan M. miał już na końcu języka uwagę dotyczącą pewnej analogii 

historycznej. Z trudem się powstrzymał od jej wypowiedzenia. Wzruszył tylko

ramionami.

- Słucham? - spytał oficer.

- Nic nie mówiłem.

- Zdawało mi się.

Kapitan M. bardzo intensywnie myślał i czekał na to, co oficer jeszcze powie, 

ale lejtnant nie wracał już do tematu wojny na Bałkanach. Kiedy wyszli z 

baraku, oficer NKWD przystanął, rozejrzał się po obozie, zasłuchał się w 

krótki, dźwięczny zaśpiew samotnej zięby.

1 Wiosna już idzie - powiedział.

-

O, jeszcze, towarzyszu lejtnancie, do wiosny daleko

- powiedział jeden ze strażników.

Oficer NKWD spojrzał na niego z niechętnym jakby wyrazem twarzy. Druga 

zięba odezwała się z lasu, ale zamilkła, bo oto gdzieś dosyć blisko rozległo się

skrzypie nie, potem trzask rozdzieranych i łamanych gałęzi, wreszcie huk 

background image

walącego się drzewa.

W następnym baraku, zakutany w koce, z nogami okry tymi zielonym 

wojskowym płaszczem, leżał więzień. Był obrócony twarzą do ściany.

- Chory? — spytał oficer NKWD.

- Tak jest, towarzyszu lejtnancie - powiedział strażnik. Kiedy znowu wyszli 

na plac, kapitan M. zauważył, że

w stronę wartowni w asyście trzech strażników zmierza grupa kilkunastu 

więźniów, ale jak mu się zdawało, nie było wśród nich nikogo z piątki, która 

za kilka dni miała podjąć ucieczkę. Więźniowie objuczeni byli plecakami, 

chlebakami albo uszytymi z worków torbami, w których nosi się i wozi cały 

dobytek osobisty. A więc szli w trans port. W tym czasie, kiedy lejtnant 

zabawiał rozmową kapitana M., najstarszego w obozie rangą i wiekiem więź 

nia, drugi oficer NKWD odbierał i wyprawiał w drogę tamtych. Kapitan M 

błyskawicznie przypomniał sobie

i porównał wszystkie swoje dotychczasowe kontakty z NKWD, poprzedzające

jakieś zmiany - i niczego nie udało mu się skojarzyć. W ich postępowaniu 

wydawało się nie być żadnej prawidłowości. Grzeczność, humory, dow cipy - 

nie zawsze zapowiadały zmianę na lepsze, a gniew, znudzenie, oburzenie, 

obojętność, wściekłość - nie zawsze wróżyły zmianę na gorsze. Lejtnant 

zapragnął jeszcze obej rzeć inne baraki. Posmutniał i zamilkł, kiedy w 

następnym baraku zobaczył aż trzech chorych. W pewnej chwili, spojrzawszy

na zegarek, stwierdził, że jest już późno, a tu jeszcze wypada odwiedzić 

barak, w którym mieszka kapitan M. Tutaj znalazł słowa uznania dla 

porządku w nim panu jącego, przypisując zasługę kapitanowi M. Nie ma to 

jak zawodowy oficer. On ma porządek, żeby tak powiedzieć, we krwi. 

Lejtnant, mimo że się śpieszył, poświęcił jeszcze sporo czasu barakowi, w 

którym mieszkał kapitan. Przerzucał uważnie kupkę książek, wśród których 

były dwie polskie, powieść Kraszewskiego i stary, bez okładek, kalendarz.

— To wasze książki, kapitanie? - spytał lejtnant.

— Nie, pożyczone.

— Taak. No, kapitanie, zbierajcie swoje manatki. Nie długo wyjeżdżamy - 

powiedział lejtnant odkładając ksią żki. Tego się kapitan M. nie spodziewał.

background image

— Dokąd? Jeśli wolno spytać?

— Żałuję, ale nie potrafię tego powiedzieć. W każdym razie na południe. 

Do cieplejszych krajów... - powiedział lejtnant uśmiechając się.

Godzinę później dwie furgonetki więzienne, poprzedzane przez samochód 

z oficerami NKWD, ruszyły drogą na południe. Czterdziestu więźniów (wśród 

nich, poza kapita nem M., był tylko jeden z tych pięciu, którzy mieli uciekać)

jechało teraz z szybkością około pięćdziesięciu kilometrów na godzinę trasą, 

którą kapitan M. w swoich pianach spodziewał się pokonywać w najlepszym 

razie z prędkością około dwóch i pół kilometra na godzinę. Małe, podłużne 

okienka były tak wysoko, że aby przez nie popatrzeć, trzeba było wstawać z 

ławki. Ale po co kapitan M. na

oczach strażników, jadących w samochodzie, miał patrzeć przez okno na 

ośnieżone drzewa, na słupy linii telefonicz nej, na podnoszące się i spadające

łuki drutów obwieszone soplami lodu? Kapitanowi M. wystarczyło tylko 

wiedzieć, że oto po niecałej godzinie jazdy samochody minęły miej sce, w 

którym po prawej stronie szosy, zagrzebana w głę bokim śniegu, leżała 

skrzynka z zapasami. Samochody przejechały to miejsce nie zatrzymując się 

i mijały nie zatrzymując się także następne. Gdyby ta podróż miała coś 

wspólnego z odkryciem przez NKWD planowanej ucie czki, to na pewno 

samochody stanęłyby, a oficerowie jadący osobowym samochodem 

wysiedliby i zapragnęli dowiedzieć się wielu szczegółów tej sprawy. Ale 

samochody jechały dalej nie zatrzymując się. Okna przesłaniał czasem 

tuman śnieżny strząsany z drzew lub podnoszący się spod kół samochodów 

jadących przodem. Czasem samochody zwalniały. Koła buksowały wtedy 

ciężko w zaspie, silniki wyły na pierwszym biegu, ale po chwili samochody 

wjeż dżały na twardy śnieg i posuwały się naprzód.

W której sferze konspiracji mogła mieć miejsce wsypa? Wśród tych pięciu,

którzy mieli uciekać? Raczej nie. Obec ność tutaj jednego z nich wydawała 

się przypadkowa. To byli przecież najzaufańsi z zaufanych. Po sto razy 

spraw dzani w rozmowach i zachowaniu się. Wiadomo było

o nich wszystko - skąd pochodzili, kim byli, gdzie służyli. Wśród wywożonych

nie było też ani jednego z tej czwórki, która rzucała skrzynki z zapasami. Ale 

kapitan M. był pewny ich wierności. Były to młode chłopaki, mieli najniż sze 

background image

wyroki, po pięć lat odsiadki za głupstwa (paradowanie w mundurze 

harcerskim, składanie w dniu 11 listopada kwiatów pod pomnikiem 

Mickiewicza, za jakieś takie małe zbrodnie). Mieli już rok poza sobą, nie 

opłaciłoby się świnić, bo i tak przed czasem by ich nie zwolnili. A w do datku

jeden z tych młodych ludzi nie był tym, za kogo go miano. Był synem 

pewnego wysokiej rangi oficera pol skiego przez NKWD nie łubianego i 

poszukiwanego. Ale tak się złożyło, że o tym wiedział tylko kapitan M. 

(Wspo 

minałem już o tym). Wydawało się więc - jeśli w ogóle to było przyczyną 

transportu - że wsypa nastąpiła raczej w szerokiej zmowie, która była 

podstawą całej operacji. Ale bez jej istnienia, działania, ofiarności wielu 

ludzi, ucieczka nie byłaby w ogóle możliwa. Kapitan zaczął

o nich myśleć, przyglądał się im z bliska, jakby spodziewał się w tym długim 

szeregu ludzi znaleźć ogniwo słabe, które puściło. Ale nie wszystkich znał. 

Było na przykład wśród nich kilku uchodzących za porządnych ludzi, ale nie

Po laków. Byli jacyś dwaj Ukraińcy, Rosjanin, dwóch Żydów. Był nawet 

pewien Gruzin z pochodzenia, kontraktowy oficer kawalerii, instruktor jazdy.

Ale dlaczego z góry zakładać, że zdrajcą nie mógł być Polak? Kapitan M. nie 

był szowinistą. Poprzestał więc na stwierdzeniu, że przy czyną wywózki 

mogło być coś, co się zdarzyło na obszarze dużej konspiracji, lub coś 

zupełnie innego. Jeszcze niewia domego. W ciągu prawie półtora roku 

pobytu w więzie niach i obozach odbył już kilka wędrówek i przyzwyczaił się 

do nich. Taki to już był system. Polegał na ustawicznym ruchu, niepokojeniu

więźniów, przesiewaniu ich, dzieleniu na coraz inne kategorie. Raz tylko, 

było to na początku kwietnia, akurat rok temu, na krótko przed transportem

z poprzedniego obozu kapitan M. przeżył chwilę trwogi. Poczuł bliskość 

jakiegoś wielkiego, ale nieokreślonego za grożenia. Gdy się ma poza sobą już 

trzy wojny i sto razy ocierało się o śmierć, czuje się jej bliskość niemal 

zmysłami. Ale wtedy, przed rokiem, on był wśród tych, którzy w osta tniej 

chwili zostali w obozie zatrzymani. Wywożono in nych. Kim byli ci, którzy 

teraz, wraz z kapitanem M. jechali na południe? Więźniów jadących w 

pierwszym sa mochodzie widział tylko z daleka. A ci, którzy jechali wraz z 

nim, byli przeważnie oficerami zawodowymi lub rezerwy, było także dwóch 

background image

czy trzech podchorążych.

Jeśli dzisiejszy transport nie był więc jednym z tych kolejnych, 

zwyczajowych, celowych lub bezcelowych ru chów i jeśli wykluczyć wsypę 

jako przyczynę - to czym był? Może na świecie zdarzyło się coś więcej niż to, 

co usłyszał

od lejtnanta, coś, na co kapitan M. czekał i czego się spodziewał - może 

Rosja została (nareszcie) wciągnięta do wojny i w tej chwili jej armie biją się 

gdzieś na dalekim wschodzie z Japończykami albo na zachodzie z 

Niemcami? (Wojna z Niemcami wydawała się kapitanowi M. mało 

prawdopodobna, przynajmniej w tej chwili, ale jednak niewykluczona). Był 

przekonany, że ta wojna aby mogła się skończyć, musi najpierw ogarnąć cały

świat. Że coś mogło się stać, świadczył nieco odmienny sposób zachowa nia 

się tych, którzy odebrali kapitanowi M. wolność. Byli znacznie bardziej 

uprzejmi niż zwykle, można powiedzieć, że nawet przyjacielscy. I to w sposób

bardziej naturalny. Oto przed chwilą jeden ze strażników poczęstował 

kapita na M. papierosem, usiłował nawet zagadywać, co było już zupełnie 

niezwykłe.

Po około trzech godzinach jazdy samochody zatrzymały się. Kapitan M. 

przeżył chwilę niepokoju, czy nie ma to czegoś wspólnego ze sprawą ucieczki,

ale okazało się, że oficerowie z samochodu osobowego chcieli się po prostu 

odsiusiać. Pozwolono także wysiąść na chwilę więźniom. Po kilku minutach 

samochody ruszyły dalej. A kapitan M. mógł powrócić do swoich myśli. Więc 

jeśli transport, w którym i on jechał, nie miał być zwykłym ruchem, jak to 

się mówiło „żeby się kasza nie przypaliła” i przy okazji jeszcze jednym 

potrząśnięciem sita, aby wyłapać jakiegoś szpiona czy dywersanta, jeśli to 

nie było to, ani jakieś inne wydarzenie, jeszcze nie znane - to nie ma się co 

dłużą nad tym zastanawiać. Pożywiom - uwidim, jak mówią Ros janie. I 

kapitan M. powrócił w myślach do swoich obsesyj nych rozważań na temat 

wolności. Cokolwiek będzie, co kolwiek się zdarzy i gdziekolwiek się znajdzie,

kapitan M. wie, że nie przestanie nigdy myśleć o tym, jak wolność odzyskać. 

Gdyby nawet miało się okazać, że obóz, do którego losy go zawiodą, leży 

pośrodku pustyni Kara- -Kum, to kapitan M. wie, że nazajutrz po przybyciu 

tam zacznie już przemyśliwać, jak by się stamtąd wydostać. Nazajutrz? Nie, 

background image

już wcześniej. Wieziony samochodem

94

w czterdziestostopniowym upale, w dławiącym gardło ku rzu, z wargami 

spieczonymi, na pół oślepłymi oczami będzie się wpatrywał w pustynię, 

której kresu nie widać, z nadzieją, że znajdzie na niej jakiś choćby 

najmniejszy punkt oparcia dla wzroku - pojedyncze drzewo, kępę zarośli, 

skałę. Coś, co pozwoliłoby mu później wymyślić jakiś sposób na to, aby się 

zmierzyć i pokonać buchającą żarem pustynię. Będzie to zupełnie inny 

rodzaj walki niż ten, który wymyślił tam, na północy, ale nie wątpił w to, że 

jakiś sposób na gorącą i suchą przestrzeń istnieć musi, podobnie jak istniał 

tam na przestrzeń porośniętą lasem, pokrytą śniegiem, skutą lodem. Na 

przykład w tej chwili przychodzi mu do głowy taki pomysł: jest noc, pięciu 

uciekinierów opuszcza obóz i zanurza się w czarną pustkę. Noc jest chłodna,

prawie mroźna w porównaniu z dniem. Nie mają kompasu, ale po co 

kompas, będą szli na północ, wciąż tylko na północ, a przewodniczką 

niezawodną im będzie Gwiazda Polarna. A co będą robić w dzień, w ten jasny

i gorący dzień na otwartej, pustej przestrzeni, gdzie każdy poruszający się 

przedmiot widać z samolotu, niby z lotu drapieżnego ptaka, na dziesiątki 

kilometrów? A, to bardzo proste: pod koniec nocy, na godzinę przed świtem, 

zagrzebią się w ostygłej w ciągu nocy ziemi, jak to czynią robaki i drobne 

ssaki pustynne, aby nie spalić się w słone cznym żarze dnia. Poranny wiatr 

siejący drobnym pias kiem zasypie ślady ich stóp i miejsce, w którym 

zniknęli pod ziemią. Będzie potrzebne jakieś proste urządzenie, jakaś 

przenośna konstrukqa z płachty i paru tyczek, żeby piasek nie walił im się 

na głowy. Ale to są już szczegóły. Przesiedzą więc skuleni we wnętrzu 

chłodnej ziemi, od dychając, a właśnie, czym? Powietrzem, które będzie do 

chodziło rurką. Nawet dwoma rurkami, dla wymiany po wietrza zużytego. 

Proste. Gdy powietrze dochodzące z góry zacznie się ochładzać, będzie to 

znak, że słońce zniża się i gaśnie żar. Wtedy będą mogli wyjść na 

powierzchnię, odetchnąć świeżym, chłodnym powietrzem nocy. Pożywić się. 

Potem ruszyć dalej na północ.

Pustynia, pustynia. Kapitan M. niewiele o niej wiedział ale zdawał sobie 

sprawę, że pustynia wysusza ciało człowie ka, wypija z niego wodę, krew w 

background image

nim gęstnieje, człowiek zasypia, umiera. A więc przede wszystkim woda. 

Około dwóch litrów wody dziennie, najmniej półtora. Jak zdobyć wodę? 

Zapas wody można wziąć z sobą na dwa — trzy dni, to wszystko. A co 

potem? Ano, trzeba będzie zbierać w nocy rosę na rozścielone płachty. Poza 

tym płynie tam przecież rzeka, jak jej tam, Syr-Daria czy Amu-Daria, więc 

gdy się do niej dotrze... Ten problem będzie wymagał jeszcze szczegółowych 

studiów, na miejscu. Ach, byłbym zapomniał o czymś bardzo ważnym: sól, 

sól! — pomyślał kapitan M. Nie mógł sobie przypomnieć, skąd to wie, chyba 

dowiedział się tego w poprzednim obozie w roz mowie z pewnym 

pułkownikiem rezerwy, w cywilu profe sorem medycyny tropikalnej, który 

wiele po świecie po dróżował. Otóż człowiek, pocąc się, traci nie tylko wodę, 

ale pozbywa się także soli mineralnych, koniecznie po trzebnych do tego, aby

mogło pracować serce i inne organy wewnętrzne. Ubytek wody można 

stosunkowo dosyć łatwo uzupełnić - ale sól, sól! W grę wchodzą 

prawdopodobnie jakieś niewielkie ilości, maleńka chyba szczypta soli dzien 

nie, trzeba to jeszcze ustalić. Ale jak to dobrze, że kapitan M. to sobie 

przypomniał!

Kapitan M. nie jest pewny, czy to, co w tej chwili wymyślił, będzie akurat 

tym najlepszym sposobem na to, aby pokonać pustą, buchającą żarem 

przestrzeń. W kon cepcji ucieczki przez pustynię było zbyt bliskie podobień 

stwo do tamtej, przez tundrę. Było to właściwie tylko odwrócenie jej 

kierunku. Może trzeba będzie wymyślić coś zupełnie innego? Zacząć 

rozumować innymi kategoriami? Na przykład: przejścia w jakiś inny stan. 

Przeistoczenie się z uciekającego i ściganego więźnia w kogoś całkiem 

innego, kogoś, czyje istnienie nie budziłoby żadnych podejrzeń? Pasterza 

owiec, poganiacza wielbłądów, przewoźnika przez rzekę. Przystosować się do 

krajobrazu, zniknąć w nim, stopić się z tłem tak doskonale, aby stać się 

prawie niewi 

dzialnym, jak potrafi być niewidzialną przycupnięta w bru ździe kuropatwa. 

Zamiast ucieczki - znieruchomienie

i przetrwanie jakiś czas do chwili, w której znów będzie można podjąć ruch. 

Tak, jak to czynią małe i słabe zwierzęta zagrożone atakiem bardzo 

niebezpiecznego, sil nego wroga. Nieruchomieją i trwają jeszcze długo po 

background image

oddaleniu się wroga w bezruchu. Kapitan był już bliski wymyślenia jakichś 

niedorzeczności, przeistoczenia się w mądre drzewa, myślące kamienie. Coś 

mu się zaczęło plątać po głowie z Odysei o towarzyszach przemyconych pod 

brzuchami baranów. A najlepsze byłyby czapki niewi dki. W tym miejscu 

kapitan M. poczuł się trochę za wstydzony tym, że zamiast trzymać się 

realiów, pozwolił swoim myślom zejść na manowce. Ale przypomniał sobie 

anegdotę, która wprawiała go zawsze w dobry humor, tę opowieść o 

pomylonym fizyku i siedmiu tysiącach wróbli

- i uśmiechnął się. Tak czy owak - pomyślał - jedno jest pewne: że tylko ciało

można skrępować, uwięzić, oddzielić od otaczającego świata. Myśl, póki 

człowiek żyje, pozos tanie zawsze wolna.

Samochód jechał teraz szybciej, miękko, bez wstrząsów. Widocznie minął 

miejsce, w którym droga przechodziła w szosę o twardej, równej nawierzchni.

Była to mniej więcej połowa drogi. Kapitan M. siedział z zamkniętymi oczami

i ci, którzy na niego patrzyli, mogli przypuszczać, że śpi. Przed chwilą jego 

wyraz twarzy był poważny, kapitan myślał pewnie o czymś niezbyt wesołym. 

A teraz znów jakby uśmiechał się. Mogło to znaczyć, że śni mu się coś 

bardzo miłego, na przykład rodzinny dom i okolica jego dzieciństwa. Mogło 

się wydawać, że kapitan widzi siebie, jak to często więźniom się zdarza, 

idącego lekkim krokiem, a właściwie jakby płynącego lub niesionego po 

wietrzem drogami i ścieżkami wśród drzew, przez otwiera jące się przed nim 

furtki i bramy, przenikającego bez przeszkód przez mury i ściany, aż do 

wnętrza domu, w którym nic się nie zmieniło od czasu, gdy go opuścił.

Więc tym, którzy na kapitana M. patrzyli, mogło się

wydawać, że kapitan M. zdrzemnął się. A tymczasem on wcale nie spał i 

niczego nie śnił. A jeśli nawet uśmiechał się, to pod wpływem swoich myśli. 

Bo myślenie, a nawet marzenie o wolności - to już jakby odzyskanie jakiejś 

jej małej, ale realnej części.

Wizyta w domu malarza Z.

background image

Odwiedzanie tej południowej republiki należy niemal do żelaznego kanonu 

programowego wycieczek do ZSRR. Republika jest wystarczająco atrakcyjna,

jej historia o pięć wieków starsza od imperium carów. Jej mieszkańcy byli 

już w IV wieku chrześcijanami, a epokę prymitywnego byto wania mieli 

dawno poza sobą. Gdy na północ od nich człowiek szukał człowieka 

wędrując po pustaciach - oni już żyli skupieni w miastach i osiedlach 

otoczonych murami, sadami, ogrodami. Trudnili się w razie potrzeby 

rzemios łem wojennym, i robili to na ogół z powodzeniem, ale w czas pokoju 

zajmowali się rolnictwem, hodowlą i hand lem. Mieli własną świetną 

literaturę i sztukę.

Pewnego razu zawędrowałem i ja do stolicy tej republiki,

i po zwiedzeniu muzeów i obejrzeniu budowli i pomników, w ramach 

wcześniej zapewne ustalonego programu, obej mującego także kontakty z 

interesującymi osobami, znala złem się w domu pewnego, jak nas 

zapewniono, wybitnego malarza. Jego dom okazał się jednak czymś więcej 

niż mieszkaniem tylko i pracownią - to było coś w rodzaju małej rezydencji. 

Bezstylowa co prawda, tuż sprzed I wojny światowej, ale bardzo solidnie 

zbudowana willa jakiegoś chyba dygnitarza czy bogatego kupca otoczona 

była wyso kimi, żelaznymi sztachetami i okolona sadem i ogrodem. Kończył 

się dzień, upał gasł, na ziemię kładły się już długie wieczorne cienie. Szliśmy

wśród drzew obwieszonych owo 

cami i kęp bardzo mocno pachnących, kolorowych kwia tów. Na progu domu

oczekiwali nas gospodarze - on, pan koło siedemdziesiątki, dosyć wysoki, 

masywny, o jasno- brązowych oczach i czarnych, ozdobionych kilkoma siwy 

mi pasemkami włosach. Ona, także brunetka, czarnooka,

0 kaukaskiej urodzie, znacznie chyba od niego młodsza. Kiedyś, jako młoda 

kobieta, musiała być bardzo piękna. Chwilę później, rozdając nam po kolei 

herbatę w filiżan kach, częstowała każdego z nas żywym, naturalnym uśmie 

chem, który chwilami przygasał (kiedy brała do ręki fili żankę), potem znów 

rozjaśnia! jej twarz (gdy podawała nam filiżankę i patrzyła na nas). 

Siedzieliśmy wokół długie go, czarnego stołu, który wydawał się ciężki jak 

blok skalny. Piliśmy niezbyt mocną, ale bardzo gorącą i aroma tyczną 

herbatę z kuźniecowskiej porcelany. Pośrodku stołu stały rządem stare 

background image

rosyjskie srebra, talerze, koszyczki, patery, pełne owoców. Zielonych i 

granatowych winogron pokrytych białym pyłkiem, jakby ich nie dotykały 

jeszcze ludzkie ręce. Brzoskwinie i morele były tak kolorowe

1

dorodne, że wyglądały nierealnie jak atrapy. Piliśmy więc herbatę i 

rozmawialiśmy. Najpierw spytano nas, czy mieliś my podróż wygodną, potem

gospodarze byli ciekawi na szych wrażeń. Ja nie byłem tu przedtem nigdy, 

więc mog łem powiedzieć, że jestem oczarowany starą architekturą, 

przyrodą, kolorem nieba, co było prawdą. Potem była mowa o literaturze 

rosyjskiej, o Czechowie i Dostojew skim, a tak się szczęśliwie dożyło, że jeden

z naszych kolegów pisał o Dostojewskim książkę. Ale po pewnym czasie 

rozmowa zaczęła utykać. My, goście, czuliśmy się trochę skrępowani. Oni, 

gospodarze, panowali towarzysko nad sytuacją, poddawali tematy, a nawet 

grali jakby jakieś role. Wszyscy zresztą uprawiamy jakieś aktorstwo, tylko że

ich gra, ludzi wschodu, należy do innej konwenqi, dlatego wydaje się nam 

trochę obca. Myślę, że nasz sposób bycia

i prowadzenia rozmowy, nasze miny i gesty mogą się także wydawać trochę 

kabotyńskie. Ale w każdym człowieku tkwi coś z niegrzecznego, nudzącego 

się przy stole dziecka.

Od chwili już nie brałem udziału w rozmowie. Korciło mnie, żeby coś zrobić -

nie wiem - powiedzieć coś głupie go, zacząć się przechadzać po pokoju? Stać 

mnie było tylko na wyciągnięcie ręki w stronę patery z owocami. Byłem 

pierwszym z gości, który to zrobił bez zaproszenia, popeł niłem więc chyba 

jakiś mały nietakt towarzyski, coś, o co mi chodziło. Ale nikt tego nie 

zauważył poza gospodynią, która uśmiechnęła się i zachęciła mnie 

mrugnięciem oczu. Oderwałem gałązkę winogron. Nie były atrapami. Były 

słodkie, pod naciskiem zębów pękały wylewając zimny, orzeźwiający sok. Mój

gest jednak poruszył coś w dotych czasowym porządku. Gospodarz 

zaproponował czerwone wino krymskie, potem wstał i zapalił światło. 

Wnętrze pokoju wypełniło się światłem i ukazało to, czego w mroku nie 

widzieliśmy: świetne, stare dywany leżące na podłodze

i wiszące na ścianach obrazy. Było ich mnóstwo, wisiały gęsto, niektóre 

stykały się ze sobą ramami. Panie skupiły się wokół gospodyni, która 

objaśniała stojące w oszk lonych szafkach przedmioty ze srebra i porcelany, 

background image

godne jak sądzę tego, aby ozdabiać carską kolekcję na Kremlu. Ale mnie 

interesowało raczej malarstwo. Wszystkie obrazy były pędzla gospodarza, nie

miałem co do tego wątpliwo ści, były wyraźnie, czytelnie podpisane. 

Gospodarz, wi dząc, że oglądam obrazy i zatrzymuję się koło niektórych 

dłużej, zbliżył się do mnie, podał mi kieliszek wina i spytał:

- Interesuje się pan malarstwem?

- Tak. Moja nieżyjąca żona była malarką. A w ogóle malarstwo zawsze 

mnie fascynowało.

Była to odpowiedź zdawkowa, a więc nie całkiem szcze ra, gdyż 

malarstwo było dla mnie zawsze czymś więcej niż fascynacją. Było potrzebą, 

pokarmem dla moich zmysłów

i wyobraźni, niezbędnym do życia, być może bardziej niż literatura i muzyka.

Gdybym to nawet chciał powiedzieć

1 to i tak wymagałoby dłuższej rozmowy, powiedzenia czegoś o sobie i 

ludziach mi bliskich. A ja, mimo wszystko, jestem człowiekiem zachodu, i 

nie umiem tak szybko skracać dystansu, jak ludzie wschodu. W czasie gdy 

żona

gospodarza wyjmowała z szafek dzbanuszki, filiżanki, figu rki, i obracając je 

delikatnie w palcach wskazywała jakieś kunsztowne szczegóły ich kształtów i

ozdób - my koń czyliśmy okrążanie pokoju i oglądanie obrazów. Nie po 

trafiłem sformułować żadnej, nawet zdawkowej myśli. Ob razy wydawały mi 

się poprawnie namalowane. Zaledwie. Nic więcej. Przedstawiały sceny 

zbiorowe, krajobrazy, było kilka portretów i martwych natur. Grupy 

żniwiarzy. Męż czyźni ostrzyli kosy, kobiety trzymały w rękach sierpy, jedna 

poprawiała chustkę, druga ocierała grzbietem dłoni pot z czoła, ale 

uśmiechała się. Na którymś z obrazów widać było płaski krajobraz obrzeżony

na horyzoncie nie bieskimi górami. Rozległe pole podzielone było skośnie na 

dwie nierówne części: żółte ściernisko i brązową podory- wkę. Na styku tych 

dwóch części dymił mały, czarny, ciągnący za sobą pług traktor, który był 

sprawcą tej zmiany koloru. I to był chyba obraz najlepszy z wiszących w 

jadalni. Ale wszystkim pozostałym obrazom brakowało czegoś - jak w tych 

kolorowych, całostronicowych re klamach w zagranicznych pismach, w 

których jest na pozór wszystko, czego wymaga reklama: są powabne kobiety,

background image

wytwornie ubrane lub roznegliżowane, mężczyźni o delika tnej urodzie synów

milionerów lub surowym wyglądzie trampów z dzikiego zachodu. Ubrani są 

we fraki, albo postrzępione kowbojskie stroje i marynarskie bluzy. Trzy mają

w rękach strzelby, wiosła, lejce. Towarzyszą im konie i psy. Dzieje się to na 

tle piasków pustyni, zielonych łąk, lasów, morza, skał, w luksusowych 

wnętrzach, w świetle kinkietów, w blaskach zachodzącego lub wschodzącego

słońca. Ale tym scenom reklamowym brakuje czegoś naj ważniejszego. 

Czego? Jak by to powiedzieć? Sensu ich zaistnienia akurat w tym miejscu i 

chwili. Ludzie, mimo że witają się z sobą, uśmiechają do siebie, częstują się 

papiero sami i koniakiem — są bardziej sobie obcy niż przechodnie na ulicy. 

Wydaje się ich nic nie łączyć, nawet przedmiot reklamy, butelka koniaku czy

paczka papierosów. Coś takiego było właśnie w obrazach, na które teraz 

patrzyłem.

102

/

Były reklamą, która ma przemawiać do wszystkich - ale nie przemawia do 

nikogo. Chcąc coś wyrazić - nie wyraża niczego. Przyszła mi jeszcze do głowy

dziwna myśl, że reklamy w zachodnich czasopismach i malarstwo, które 

uprawiał Z., łączy to, że jedne i drugie są bardzo kosztow ne, a zysk 

propagandowy z nich jest wątpliwy. Chyba, że w obu wypadkach nie o zysk 

chodzi. Ale w takim razie

o co?

Obszedłszy pokój zatrzymaliśmy się przy obrazie, od którego zaczęliśmy 

wędrówkę. Nie wiedziałem, co powie dzieć, ale gospodarz wybawił mnie z 

kłopotu:

- Jeśli pan interesuje się malarstwem, pokażę panu inne obrazy, 

dobrze?

- Z wielką przyjemnością.

Starałem się, aby gospodarz nie wyczuł w moim głosie fałszywego 

entuzjazmu. Zresztą nie wiedziałem, o co cho dzi. Spodziewałem się, że 

zaprowadzi mnie do pracowni, która mieściła się chyba na piętrze - ale nie. 

Wyszliśmy na korytarz i Z. otworzył przede mną drzwi do sypialni. Był to 

background image

pokój dosyć duży, ale znacznie mniejszy od jadalni, ciemny, bo okna 

zasłonięte były grubymi kotarami. Gos podarz zapalił górne światła, zrobił to

na dwie raty, dzięki czemu zobaczyłem najpierw to, co było w dole - dywany, 

meble, szerokie małżeńskie łóżko, a dopiero potem, w peł nym świetle — 

obrazy. Wisiały rzędem, wysoko, niemal pod sufitem, ale był to całkiem inny 

świat sztuki. Ale jednocześ nie - to dziwne — te obrazy były mi znacznie 

bliższe od tamtych, oglądanych przed chwilą w jadalni. Oto dwa portrety 

kobiece. Dwie różne, inne kobiety patrzyły na mnie, tylko na mnie. Ze swoją 

chwilowością istnienia, przelotnym uśmiechem, dziwnym skrętem szyi, 

niewygod nym, jakby przypadkowym układem rąk, były zjawiskiem 

niezwykłym, przykuwającym oczy, zmuszającym do pa trzenia. Jakby 

malarz, wskazując na mnie palcem, powie dział: to są obrazy, które 

namalowałem właśnie dJa ciebie.

- No, jak się panu podobają te obrazy? - w słowach gospodarza 

zabrzmiała ledwo wyczuwalna nutka ironii.

Należało coś powiedzieć, i to bez długiego zastanawiania się, po prostu: 

podobają mi się, czy nie. Myślałem więc rozpaczliwymi skrótami: ta 

świetlistość kolorów jak z rene sansu - ale duch już kubizmu, a nawet 

surrealizmu. Wy krój oczu jakby trochę bizantyjski, nie, raczej grecki, ale z 

Grecji do Italii blisko, do Hiszpanii i Francji też niedale ko. Obrazy nie były 

podpisane. Spytałem niepewnie:

- Modigliani, wczesny Picasso?

Gospodarz milczał chwilę uśmiechając się, potem powie dział:

- Nie, to ja...

- Piękne!

Gospodarz nie patrzył na swoje obrazy, stał bokiem, patrzył na mnie. Miał 

poważny, skupiony wyraz twarzy, ściągnięte brwi, zaciśnięte usta.

- Mika, Mika! - zawołała żona gospodarza.

- Słucham?!

- Samochody podjechały, goście chcą się żegnać!

- Już idziemy!

- Z jakich lat pochodzą te obrazy?

- 1922-1925...

background image

- Bardzo piękne — powtórzyłem.

-

Wtedy byłem jeszcze artystą — gospodarz powiedział to głosem tak 

cichym, że prawie niesłyszalnym. A ponie waż nie było świadków naszej 

rozmowy, więc słowa, które usłyszałem, nie zostały jakby w ogóle 

powiedziane. Nie wiedziałem, jak się zachować, milczeć czy odezwać się?

- A kim pan jest teraz?

Gospodarz wzruszył ramionami.

- Bo ja wiem? Chyba nikim.

-

Jest pan przecież malarzem, który zna swoje rzemios ło. To na pewno.

- Nie, proszę pana. Malarz, który zna swoje rzemiosło,

powinien być artystą. A ja artystą już nie jestem.

- Kiedy pan przestał nim być?

- Nie pamiętam. Zresztą nie stało się to z dnia na dzień.

- Mika!!

- Tak, idziemy!

To, co przed chwilą usłyszałem, było wyznaniem stra sznym. Nigdy czegoś

takiego z ust artysty nie słyszałem.

Towarzystwo podochocone winem było rozbawione. Ktoś kończył właśnie 

opowiadanie dowcipu o korzyściach, jakie daje posiadanie własnej 

awionetki, więc wszyscy wy buchli śmiechem. Potem usiedliśmy i tutejszym 

obyczajem zamilkliśmy na dwie minuty. Jest to bardzo mądry zwy czaj, 

nakazuje powagę i skupienie, pozwala przed roz staniem jeszcze raz 

przyjrzeć się sobie i zapamiętać nasze twarze, bo przecież nie wiadomo, czy i 

kiedy się jeszcze spotkamy? Patrząc chwilę na twarz gospodyni, doznałem 

nagle olśnienia: to ona była jedną z kobiet na tamtych dwóch portretach. 

Oczywiście sprzed wielu lat. A malarz, który ją wtedy malował, był, jak sam 

powiedział, jeszcze artystą. Podniosłem oczy i spojrzałem jeszcze raz na 

obrazy wiszące w jadalni. Były wśród nich i portrety, a między nimi trzy czy 

cztery młodych kobiet. Jedna z dziewcząt nawet uśmiechała się. Ale to nie 

był uśmiech, tylko skrzy wienie ust. Z jej twarzy nie promieniowało światło, 

jak z tamtych dwóch, które widziałem przed chwilą w sypialni gospodarzy. 

Portrety tych dziewcząt były jakieś płaskie, powierzchowne, jak kolorowane 

zdjęcia w witrynach pro wincjonalnych fotografów. Minęło te dwie czy trzy 

background image

minuty. Zaczęliśmy się żegnać z gospodarzami.

Drogę nazajutrz mieliśmy przed sobą daleką, ale mnie zdarzyło się jechać 

w towarzystwie osoby, którą znałem. Na tyle dobrze, aby móc z nią dosyć 

swobodnie roz mawiać, a tak się złożyło, że osoba ta znała sporo szczegó łów 

z życia malarza Z. Jechaliśmy drogą piękną, miejscami niebezpieczną, wijącą

się wśród skał i nad przepaściami. Chwilami przestawaliśmy rozmawiać, bo 

z jednej stony piętrzyły się pionowe kamienne ściany, z drugiej dzieliło nas 

czasem pół metra od brzegu przepaści. Widzieliśmy, jak spod kół jadącego 

przed nami samochodu pryskają kamienie i spadają w otchłań. W takich 

więc chwilach przerywaliśmy rozmowę, bo jednak nie czuliśmy się zbyt

pewni życia, ale to nie trwało długo. Mijaliśmy szczęśliwie skały i przepaście,

droga prostowała się, przed nami ot wierał się widok na łagodne, pokryte 

lasami stoki i na wysokie góry, ale jeszcze odległe. Nasza rozmowa mogła 

toczyć się dalej. Dowiedziałem się, że wybuch rewolucji październikowej 

zastał malarza Z. i jego, bardzo wtedy młodą, żonę we Francji. Nie żyli w 

nędzy, ale trzeba powiedzieć, że biedowali, trwała jeszcze wojna. W tamtych 

czasach biedowała większość młodych artystów. We Fran cji bytowało 

przecież kilkadziesiąt tysięcy malarzy! Pań stwo Z. przenieśli się więc na 

prowincję, gdzie było znacz nie taniej, a okolica przypominała im trochę 

ojczyznę: podobne do tamtych, rodzinnych, kamienne domy, od dzielone od 

siebie niskimi murkami, z których zwieszały się girlandy drobnych, 

kolorowych, odurzająco pachnących kwiatów. Poranki z pianiem kogutów, z 

niebem blado- błękitnym, chłodne wieczory z błyszczącym, granatowym 

niebem. Mogę sobie to wyobrazić. Mieszkając na prowin cji, wcale nie byli 

odcięci od tego, co się działo w Paryżu i na świecie. Duch sztuki wydawał się 

wszechobecny. Jeździli zresztą na wszystkie ważniejsze wystawy. Odwie dzali

ich koledzy z Paryża i ci, którzy tak jak oni, mieszkali na prowincji. Oglądali 

nawzajem swoje obrazy. Żyli jeszcze wielcy. Monet, Bonnard, Yuillard, 

Matisse. Impresjonizm był już sztuką dominującą w gustach powszechnych i

pa nującą nad rynkiem. Ci wielcy starzy mogli już mieszkać wygodnie i żyć 

dostatnio, doskonaląc spokojnie swoją uznaną wizję świata. Ale działali 

malarze, którym impre sjonizm już się sprzykrzył, poszukujący nowych 

środków wyrazu, gdyż duch sztuki jest duchem bardzo niespokoj nym. 

background image

Działali młodzi kubiści, surrealiści, abstrakcjoniści, fauviści, ekspresjoniści. 

W ogóle były to czasy jakiegoś niezwykłego pobudzenia i ożywienia myśli i 

uczuć, które mu towarzyszyło przekonanie, że istnieje wiele sposobów 

widzenia świata. Wszystkie te izmy kłębiły się głównie we Francji, także w 

pobliskich Niemczech i Włoszech, ale jednak głównie we Francji. Tak, wiemy 

to z historii sztuki.

Kłótnie, manifesty, skandale, nawet afery. Z. miał wtedy dobry okres, dużo 

malował. Przeżywał, nie tak znowu częste w życiu artysty chwile, kiedy bez 

wielkiego mozołu znajduje się to, czego się szuka, gdy intuicja pozwala 

bezbłędnie wiedzieć, czego się szuka. Są to chwile, kiedy myśl pozostaje 

prawie bezczynna, gdy wystarcza, że tylko oko kontroluje ruch ręki. 

Malarzowi Z. nie przeszkadzało wcale to, że dach pracowni trochę przeciekał 

(na szczęście w tej okolicy Francji deszcze latem rzadko padają), że na obiad 

jadało się byle co, chudy kawałek ryby, talerz sałaty, i popijało najtańszym 

winem. Że tylko od czasu do czasu ktoś - najczęściej z czyjejś cichej namowy

- kupował od Z. jakiś obraz, albo zamawiał portret. Wśród artystów malarz 

Z. uchodził za bardzo zdolnego - ale cóż, takich zdolnych we Francji było 

wielu. W samym Paryżu w owych czasach, ludzi, którzy w prefekturze policji 

podawali jako zawód „artysta malarz”, żyło podobno około 20000...

Pewnego dnia, było to w roku 1928 lub 1929, małżeńst wo Z. odwiedził 

gość niespodziewany. Przyjechał samo chodem, przemówił po rosyjsku, 

wszedł, i postawił na stole butelkę czerwonego, krymskiego wina. Z., który 

siedział na ławce w ogrodzie i malował, nie bardzo chciał z przyby szem 

rozmawiać, wrócił jednak do domu, jak się dowie dział, że gość chce kupić 

obraz. Był to urzędnik ambasady, przedstawił się jako początkujący 

kolekcjoner obrazów, zarabiający niewiele, i dlatego nie mógłby wiele 

zapłacić. Ale jakoś się dogadali. Wypili butelkę wina, które miało błyszczącą 

czamo-czerwono-złotą etykietę i było bardzo dobre. Gość rozglądał się po 

pracowni, mówił, że tak właśnie wyobrażał sobie życie artystów, którzy 

myślą tylko

o sztuce, nie dbając o pieniądze. Tak się to zaczęło. Osoba, która mi to 

opowiada, sądzi, że jednak głównym motorem powrotu do Rosji była żona Z. 

To bardzo prawdopodob ne. Mogła już być zmęczona wojną, biedą, 

background image

prymitywnym życiem, noszeniem wody ze studni, chodzeniem po zakupy, 

gotowaniem, zmywaniem. Poza tym - była jeszcze młoda, chciała się 

podobać, chciała się dobrze ubrać, bywać w te 

atrze i na koncertach. Nęcenie do powrotu odbywało się na raty, trwało 

chyba parę miesięcy, między wizytami były jak sądzę kilkutygodniowe 

przerwy, krótsze lub dłuższe, wsku tek czego Z. nie odczuwał żadnego 

nacisku i miał dosyć czasu na myślenie i narady z kolegami i znajomymi. 

Większość z nich odradzała powrót do Rosji, a niektórzy pukali się nawet w 

czoła. Wizyty gościa z ambasady powtarzały się w nieregularnych odstępach 

czasu, potem kiedyś przyjechał nawet sam konsul. Na razie jednak w 

rozmowach z gośćmi nie było mowy o powrocie. Och, tylko czasem, ale to Z. 

miewał i dawniej, ale ostatnio jakby częściej (być może pod wpływem jakichś

słówek niechcący rzucanych: ładnie tu, ale u nas silniej pachną kwiaty, 

głośniej śpiewają ptaki, niebo ma piękniejszy, głębszy ko lor, u nas to, u nas 

tamto) - coraz głośniej w malarzu Z. odzywała się tęsknota za krajem, z 

którego pochodził. Były to zrazu ulotne wspomnienia, krótkie błyski światła, 

stru żki zapachów, bełkot czystej, zimnej wody w potoku. Jakieś ulotne 

obrazy z wczesnego dzieciństwa, te były najsilniejsze: konie z rozwianymi 

grzywami na zielonym pastwisku, trzask a potem smak rozkrojonego arbuza 

w upalne południe. Słychać dźwięki fortepianu, wiatr po rusza firanką, w 

ogrodzie ojciec w białym ubraniu i słom kowym kapeluszu siedzi na 

wiklinowym fotelu, pali fajkę, pasemka niebieskiego dymu unoszą się nad 

jego głową. Ale koniec końcem chyba nie te wspomnienia i nie zachęty żony 

miały ostateczny wpływ na decyzję powrotu. Stało się coś okropnego: Z. 

zaczął być obiektem bojkotu towarzy skiego ze strony środowiska malarzy. 

Byli wśród nich nie tylko Rosjanie, ale i Ukraińcy, Ormianie, Gruzini, przy 

czynili się do bojkotu i Polacy, którzy mieli już własne państwo, więc co im 

mogło na tym zależeć? Wizyty z am basady, zakupy obrazów, butelki 

czerwonego krymskiego, nie mogły zostać przez środowisko nie zauważone. 

Ale sądzę, że i ambasada postarała się dyskretnie o to, aby rzecz nabrała 

rozgłosu. Zrazu nieufność, niechęć, unikanie malarza Z. przerodziły się po 

pewnym czasie w otwarty

bojkot. Z. został okrzyczany oportunistą, czy nawet komu nistą, już nie 

background image

wiadomo co gorsze, choć w jego naturze nie było nic z konformisty, a z 

przekonań politycznych nie był nawet socjalistą. Środowisko nie chciało 

mieć go w swoim gronie. Ale świat był szeroki. Z. mógł był wyjechać dokąd 

chciał - do Niemiec, Szwajcarii, do Ameryki, Australii. Był jednak bardzo do 

Francji przywiązany, Francja była jego drugą ojczyzną. Wizyty gości z 

ambasady na jakiś czas ustały, i Z. cieszył się z tego. Miał nadzieję, że 

wszystko się jakoś ułoży, że po pewnym czasie odzyska pozycję i przy jaciół.

Aż tu pewnego razu zjawia się sam konsul, tym razem bez butelki wina, i 

z miną trochę urzędową. Wyjmuje z teczki list w podłużnej kopercie i z 

poważnym, ale zakłopotanym wyrazem twarzy, jakby chciał powiedzieć: no i 

co ja mam z tym zrobić? - wręcza ją malarzowi Z. Z. przeprosił gościa, wyjął 

list z koperty i przeczytał. Akade mia, nie znając miejsca pobytu artysty 

malarza Z., prosi ambasadę o odszukanie go i doręczenie listu. Nadawcy 

chodzi mianowicie o nawiązanie kontatku z artystą mala rzem Z. i 

zaproponowanie mu objęcia katedry malarstwa w akademii. List podpisany 

był przez kolegę Z., teraz profesora. Studiowali razem w Petersburgu i w 

Ecole de Beaux Arts w Paryżu. Kolega ten był o dwa czy trzy lata od Z. 

starszy i tuż przed wybuchem wojny wrócił do Rosji. Z. spytał konsula, co 

jego zdaniem powinien z tym listem zrobić? Konsul rozłożył bezradnie ręce i 

powiedział, że jego zdaniem na listy odpowiadać wypada. Przez ambasadę? 

Ach, nie, raczej wprost. Adres jest chyba podany na kopercie? To jest 

przecież sprawa pana Z. osobista, i nie wymaga żadnego pośrednictwa. 

Konsul wychodząc rzucił jeszcze raz okiem na wnętrze mieszkania malarza 

Z., i po wiedział, że pensje w Rosji (tak nazwał Związek Radziec kie) nie są 

jeszcze zbyt wysokie, ale - dodał z uśmiechem

- mieszkanie i pracownia, jeśli państwo Z. zdecydują się na powrót, na 

pewno będą miały trochę wyższy standard...

Jakoś chyba pod koniec roku 1929 lub na początku 1930

malarz Z. wraz z żoną znaleźli się w kraju, który on opuścił przed około 

dwudziestu laty. (Ona, jako młoda dziew czyna, wyjechała stamtąd z 

rodzicami przed rewolucją). Nie ma sensu mówić o tym, co się od tego czasu 

zmieniło, a co pozostało takie, jakie było. Z. czuł się trochę tak, jakby rozstał

się z krajem przed kilkoma dniami, a kiedy indziej - przed kilkudziesięciu 

background image

laty. Mieszkanie zastali już przygotowane, to samo domostwo, które zajmują 

do dziś dnia. Z. przez długi czas zajęty był urządzaniem miesz kania i 

organizowaniem pracowni na akademii i poznawa niem środowiska, i nie 

wyczuwał delikatnych z początków nacisków ograniczających jego ruchy, 

działanie, a nawet myślenie. Ten proces rozłożony został na miesiące, nawet 

lata.

Samochód zaczął gwałtownie hamować, wjechaliśmy w zakręty między 

skałami i nad przepaściami. Było to znów trochę denerwujące, ale trwało 

tym razem krótko. Moja rozmówczyni nie bardzo wie, na czym polegał me 

chanizm wdrażania socrealizmu w malarstwie. Ale ja wiem, jak było u nas, 

więc mogę to sobie dosyć łatwo wyobrazić.

Z tym, że u nas trwało to krócej i miało gwałtowniejszy przebieg, bo trzeba 

było nadążyć za tym, co u nich się już dawno dokonało. Nie wchodźmy więc 

w szczegóły. Dość na tym, że po pewnym czasie malarz Z. poczuł się tak 

skutecznie osaczony ze wszystkich stron, że nawet to co malował sam dla 

siebie („Sam dla siebie” — co to znaczy? Żeby schować do szafy?) - zaczął 

malować jakby sam przeciwko sobie. Coraz częściej miewał chwile, w 

których zadawał sobie pytanie, którego artysta nie powinien sobie zadawać 

nigdy, czy istnieją jakieś sposoby, które, nie rezygnując z tego, co potocznie 

nazywamy artyzmem, pozwoliłyby przystosować malarstwo do wymogów po 

lityki? I to był początek degrengolady w jego malarstwie. Na jego obrazach 

zaczęły się pojawiać i rozrastać puste pola, jakby je ogarniała jakaś skórna 

choroba, rodzaj martwicy, którą Z. daremnie starał się ożywiać, przemalo- 

wując, zeskrobując, czasem nawet niszcząc płótna. Szamo 

tał się sam z sobą - bo artysta pomocy znikąd spodziewać się nie może. 

Zaczął nawet trochę chorować, miewał często bóle serca. Ale lekarz, do 

którego się udał, wyśmiał go. Powiedział, że serce nie może boleć, bo nie jest 

unerwione. Że to po prostu histeria. Zapisał jakieś proszki (nazajutrz po tych

proszkach, zażywanych przed snem, Z. czuł się tak, jakby go wypatroszono, 

napchano sianem, i z powrotem zaszyto - był dosonale nieczuły i otępiały). A 

gdyby bóle w okolicy serca powtarzały się, zaaplikował dwa, trzy razy 

dziennie kieliszek dobrego koniaku. Z. pił teraz w ogóle, już przed wizytą u 

lekarza, o wiele więcej i znacznie silniejsze trunki niż we Francji. I po 

background image

pewnym czasie serce Z. uspokoiło się. Zresztą, niby człowiek ranny w piersi, 

aby nie cierpieć, oddychał teraz tylko na pół oddechu. A w tym co robił, aby 

uniknąć cierpienia, nauczył się kompromisu. Być może, że na początku było 

w tym coś z udawania i były jakieś stany nerwicowe - ale skończyło się po 

prostu tym, czego od niego oczekiwano: jego obrazy stały się płaskie (nie w 

sensie faktury ani perspektywy, ale treści). Były teraz puste, pozbawione 

tego niespokojnego piękna i dziwności, które są istotą sztuki prawdziwej. Co 

ja mówię: sztuki prawdziwej? Nie ma przecież sztuki niepraw dziwej! Więc po

pewnym czasie Z. doszedł do tego, że zaczął uprawiać coś, co podobne było 

do lakierowania drzwi i okien. Jeśli nie było całkiem tym samym, to tylko 

dlatego, że Z. uprawiał wciąż malarstwo sztalugowe. W ro ku 1936 i 1937 

zapanował terror. Stalin rozprawiał się ze swoimi jawnymi, skrytymi, a w 

końcu chyba urojonymi przeciwnikami. Aresztowano miliony ludzi, setki 

tysięcy wyprawiano na tamten świat, w najlepszym razie do łag rów. Z. był 

chyba naiwnym fantastą w sprawach politycz nych, bo ogarnięty paniką, ale 

pamiętający ostatnią roz mowę w ambasadzie w Paryżu, gdzie go 

zapewniano, że w każdej chwili, kiedy tylko zechce, będzie mógł do Francji 

wrócić - udał się do wydziału paszportowego, aby złożyć wniosek na wyjazd 

wraz z żoną do Francji. Z. mógł się wtedy przekonać, że jego prawa 

obywatelskie są statusem

więźnia. Funkcjonariusz, który go przyjął, wyraził zdumie nie, że profesor 

akademii akurat w takiej chwili myśli

o opuszczeniu kraju. Zwrócił mu papiery z prywatną radą, że lepiej będzie, 

jeśli nie pozostanie po nich w tym urzędzie żaden ślad. Z. nie był całkiem 

pewien, ale chyba sios trzenica żony tego funkcjonariusza starała się o 

przyjęcie na akademię. Z. nie ponawiał już potem nigdy prób uzyskania 

paszportu. Zresztą w Europie zaczęło być nie spokojnie. A w kraju 

aresztowania rozszerzały się, roz lewały, ogarniały najdalsze zakątki kraju. 

(Represje nie ominęły także rodziny Z., na szczęście dalszej). Raz wyda wać 

się mogło, że wszyscy aresztowani należą do jakiegoś wielkiego spisku - 

potem znów, że nie łączy ich ze sobą nic, żadna zmowa, żadne wspólne 

działania, a nawet nie po glądy. Że to wszystko jest jakąś okropną komedią 

pomy łek, które zostaną wkrótce wyjaśnione, Z. jednak nie bardzo wierzył w 

background image

niewinność aresztowanych. Coś tam na rzeczy być musiało, czasem powody 

błahe, nawet śmieszne, ale coś zawsze było. Jakiś nieostrożny list, 

powiedzenie, słowo, dowcip. Niebawem zaczęły się procesy i okazało się, że 

wszystkich oskarżonych łączy udział w jednej, wielkiej zbrodni przeciwko 

państwu, partii, socjalizmowi, a wielu z nich działało na zlecenie 

zagranicznych ośrodków szpie gowskich. Większość oskarżonych 

przyznawała się do wi ny, bili się w piersi, prosili o najwyższy wymiar kary. 

Tylko bardzo nieliczni usiłowali bronić swoich przekonań. Z. przestał czytać 

gazety. Ale inni czytali i opowiadali. Była to jedna, gigantyczna powieść 

sensacyjno-szpiegowsko- -kryminalna w odcinkach. Niektórzy pasjonowali 

się tym. Z. i jego żona przycupnęli w domu, w którym było cicho, spokojnie, 

dostatnio. Rok akademicki jeszcze się nie roz począł. Z. mógł trochę 

malować, i w jakimś niejasnym nastroju oczekiwania na coś, nawet jakby w 

przeczuciu czegoś, co się zdarzy, zaczął podobno malować śmielej, w co 

zresztą nie bardzo wierzę. Może się mylę, ale sądzę, że szkody jakie powstały 

w jego osobowości twórczej, były już nie do naprawienia. Przynajmniej w tym

ustroju, w któ-

I

rym Z. teraz żył. A w dodatku Z. nie był już człowiekiem młodym.

Wkrótce w Europie wybuchła wojna, Niemcy najechały Polskę, armie 

radzieckie poszły na zachód i zajęły jej część. A półtora roku później Niemcy 

napadły na Rosję, i roz poczęła się wojna długa i krwawa, której 

towarzyszyło wszystko to, co każda wojna ze sobą niesie: śmierć, głód, 1 

poniewierka, masowe ruchy przesiedleńcze, ewakuacje, i to w wymiarach 

odpowiadających wielkości imperium i roz miarom niedołęstwa i bałaganu 

administracyjnego. Z. i je go żona przeżyli tę wojnę lepiej niż wielu innych. 

On był już za stary - przekroczył pięćdziesiątkę - aby iść na wojnę, miewał 

tylko dyżury w obronie przeciwlotniczej. Poza tym miał wiele pracy na 

akademii, gdzie wraz z uczniami projektował mnóstwo ilustraq‘i i afiszy 

propagandowych. Z. uważał tę wojnę za wojnę sprawiedliwą, więc robił to z 

przekonania i najlepiej jak umiał. Ale potem nadeszły lata, które w sztuce 

dobrze pamiętamy. I ostatnie przed śmiercią Stalina paroksyzmy tyranii. Z. 

malował coraz mniej. Zdawał sobie sprawę, że z jego obrazów uszła już 

background image

dusza. Oczywiście, nie stało się to nagle z dnia na dzień. Jego malarstwo 

umierało powoli, na przestrzeni wielu lat, śmiercią starego, chorego 

człowieka. I doszło wreszcie do tego, że Z. nie potrafił namalować obrazu 

nawet poprawnie, choć zapewne nie przestał wiedzieć, czym obraz być powi 

nien. Później miewał możliwości wyjazdu za granicę, nawet do Francji, ale 

nie skorzystał z nich. Nie powiedziano mi dlaczego, ale myślę że wiem: ze 

strachu. Z. bał się konfron tacji swojego malarstwa z tym, co się dokonało w 

sztuce na zachodzie. I z tym, co robili jego dawni przyjaciele.

Rozmowa na temat malarza Z. była w istocie znacznie krótsza niż to, co 

napisałem. Pozwoliłem ją sobie rozsze rzyć, gdyż osoba, z którą 

rozmawiałem, wiedziała wpraw dzie dosyć dużo o malarzu Z., ale chyba 

niewiele o ma larstwie. Nie zdawała sobie zapewne sprawy z tego, jak 

delikatną materią jest sztuka, jak łatwo ją uszkodzić, a nawet uśmiercić.

- Ale żyje jak udzielny książę. W dobrobycie, otoczony zbytkiem, 

pięknymi przedmiotami. To też coś w życiu warte... - powiedziałem po chwili.

- Przecież to wszystko nie jego! Nie domyśla się pan?

- Jak to nie jego?

- Obrazy - tak. Obrazy przez niego malowane są jego własnością. Ale 

cała reszta - dom, meble, dywany, srebro, porcelana - nie. On po prostu 

mieszka w muzeum. Rozu mie pan?

- Ach, tak? Rozumiem.

Próbowałem sobie wyobrazić, jak bym się czuł miesz kając całe długie 

lata wśród przedmiotów, o których wie działbym, że nie są i nigdy nie będą 

moją własnością? W końcu chyba bym się przyzwyczaił. W czasie studiów 

przecież mieszkałem wiele lat poza domem, w obcych pokojach. Potem (nie 

licząc więzienia i obozu) zdarzało mi się przemieszkiwać w pokojach 

hotelowych, albo w wyna jętych, cudzych domach. Czułem się w nich różnie,

praco wało mi się i myślało gorzej lub lepiej, ale nie traciłem nigdy poczucia 

własnej osobowości. Nie głupiałem ani nie mądrzałem w jakiś specjalnie 

odczuwalny dla mnie i wido czny dla otoczenia sposób. Co innego jednak, 

gdybym musiał żyć w tych nieswoich miejscach, i jeszcze pracować pod 

przymusem. Robić coś, do czego nie byłbym przeko nany. Nie umiem 

pracować na zamówienie, a cóż dopiero pod przymusem! Ilekroć mi się coś 

background image

takiego zdarzało, czu łem, że opuszczają mnie wszystkie siły, przestaje mi 

funk cjonować pamięć i wyobraźnia, że pustoszeję wewnętrznie, że odmawia 

mi posłuszeństwa nawet język, którego uży wam na co dzień i w którym 

piszę. Mogę liczyć tylko na umiejętności składania prostych zdań i 

znajomości orto grafii, nabyte w szkole podstawowej. Z największym więc 

trudem, z głową jak pusty garnek, rozglądając się wkoło siebie, daremnie 

szukając ratunku i natchnienia w widoku drzew za oknem - stać mnie tylko 

na napisanie jakiegoś najprostszego zdania, na przykład: „Jest piękny 

słoneczny poranek letni”. Ale co dalej? I co miało być przed tym i co

ma być potem? I w ogóle po co to napisałem? Przecież przede mną dokładnie

takie samo zdanie zostało już napi sane sto tysięcy razy!

- Zdaje mi się, że pod przymusem powstawać mogą tylko rzeczy oparte, 

w najlepszym razie, o to, co już dawno zostało zrobione — powiedziałem 

trochę bez związku z tym,

o czym mówiliśmy kwadrans temu, więc pomyślałem, że moja rozmówczyni 

nie będzie wiedziała, o co mi chodzi. Ale nie doceniłem jej. Po chwili 

odpowiedziała:

- Ma pan raq’ę.

Góry i przepaście oddaliły się od drogi, krajobraz ot worzył się. 

Jechaliśmy teraz wśród łąk usianych tu i ówdzie szarymi głazami i kępami 

niskich, żywo zielonych drzew. Z lewej strony, w drgającym powietrzu, 

majaczyły gdzieś daleko jeszcze zarysy wsi czy miasteczka.

- A co będzie z jego żoną, kiedy on umrze? Jest przecież znacznie od 

niego młodsza.

- Nie wiem. Może zostanie kustoszem. A jak ktoś inny tam zamieszka, to

przydzielą jej mieszkanie w nowym budownictwie. Pokój z kuchnią, a może 

nawet dwa poko- je?

Osiedle z lewej strony zbliżało się, rosło w oczach. Wiedziałem, że to nie 

jest jeszcze cel naszej podróży, ale wpatrywałem się w krajobraz z tą nieco 

sztuczną, czasem bezradną ciekawością, której niechcący podlegamy zwie 

dzając obce kraje. Widok miasteczka rozwijał się i zmie niał, opadał i 

podnosił, przesuwał z jednej strony drogi na drugą. Miasteczko składało się 

z dwóch, jakby zupełnie nie mających ze sobą związku, części. Nie było 

background image

między nimi żadnego przejścia, żadnego pokrewieństwa: trzy białe, wy sokie, 

wielopiętrowe drapacze chmur, osłonięte z jednej strony rzędem smukłych, 

obcych w tym krajobrazie włos kich topól - w bliskim sąsiedztwie gromady 

parterowych lub jednopiętrowych domów wśród niskich drzew o koro nach 

szerokich, pewnie oliwek, fig i orzechów. Domy kryjące się w cieniu niskich 

drzew były pradawne. Były mocno zrośnięte z ziemią i przyrodą, powstały z 

niej. A te

wielkie gmachy wydawały się zjawiskiem nie z tego świata, jakby 

przeniesione skądsiś i ustawione tu na siłę. A raczej na próbę.

To o czym myślałem, patrząc na przybliżające się osied le, nie miało nic 

wspólnego ani ze sztuką, ani historią, a tym bardziej z polityką. Polegało 

tylko na patrzeniu i widzeniu proporcji, wysokości i odległości.

IX. 87

Modlitwa niewierzącego

Pewnego poranku, przed wymarszem do pracy, do mojego przyjaciela, 

urzędującego już od godziny w izbie chorych, zgłosiło się kilku więźniów, 

między innymi człowiek nie młody, ale wyglądający znacznie starzej niż na te

49 lat, które - jak się okazało - miał. Był Rosjaninem „staro- wierem”, 

siedział za swoje dziwne przekonania religijne. Był nielubiany i gdzie się 

tylko dało - prześladowany przez administrację obozu, a jednocześnie 

otoczony czcią przez niektórych więźniów, Rosjan. Mój przyjaciel znał go z 

wi dzenia. Pamiętał jego twarz zawsze pogodną, nie, to złe określenie - raczej

jakby lekko uśmiechniętą, tym uśmie chem, który widuje się czasem u 

przewlekle chorych lub starych więźniów usiłujących schować pod 

grymasem we wnętrzną udrękę. Teraz wydał mu się jakiś gwałtownie 

odmieniony, wychudzony, pod pachą trzymał termometr, który mu włożył 

sanitariusz. Twarz starowiera była szara, skurczona i pomarszczona jak 

stare jabłko, siwa broda zmierzwiona, jak miotła, włosy mokre od potu. 

background image

Tempera turę miał niezbyt wysoką, tylko 38 stopni, ale wyglądał na 

ogarniętego przez jakąś chorobę.

- Co cię boli? - spytał Mieczysław.

Starowier wyprostował się z trudem i dotknął ręką brzucha w okolicy 

pępka.

Sanitariusze położyli starowiera na leżance i pomogli mu rozpiąć i 

opuścić spodnie. Mieczysław zaczął delikatnie

obmacywać jego zapadnięty brzuch. W okolicy woreczka żółciowego tkliwość 

była nieduża, ale wzrastała gwałtow nie od pępka w prawo, w dół. Okolica 

wyrostka robacz kowego była szczególnie tkliwa, widoczne było nawet lek kie

zaróżowienie skóry, ale to mogło nie mieć związku z bólem. Mój przyjaciel, 

jakby chcąc oddalić się od miej sca, które od początku wydawało mu się 

najbardziej podej rzane, obmacał żołądek, śledzionę, wątrobę, okrężnicę. W 

okrężnicy było trochę gazów, reszta była chyba w po rządku.

- Jadłeś śniadanie?

- Nie, bo mnie brało na wymioty.

- A wczoraj na kolaq‘ę jadłeś co?

- Nie, bo mnie mdliło i nawet wymiotowałem. Przyjaciel mój wrócił jeszcze 

raz do okolicy wyrostka

robaczkowego, ale nie chciał go bardzo uciskać. Mial teraz prawie 

stuprocentową pewność, popartą jeszcze jakby ja kimś wewnętrznym 

przekonaniem, może intuicją, że to jest zapalenie wyrostka. Ale czy nawet 

stary, doświadczony praktyk może mieć całkowitą pewność, że jego rozpoz 

nanie jest trafne? A tym bardziej on, który widział na zajęciach w klinice 

zaledwie dwa, najwyżej może trzy przypadki zapalenia wyrostka. A raz tylko 

profesor poka zał zmianę opatrunku pooperacyjnego z podgojoną już blizną. 

To wszystko. A jakąż pewność mógł mieć on, student trzeciego roku 

medycyny? Bez praktyki, bez rent gena, bez drugiego lekarza, którego 

mógłby spytać, co

o tym myśli? Kazał sanitariuszom pomóc ubrać się staro- wierowi i położyć 

go na łóżku w szpitaliku, a sam zasiadł przy stole i zajął się wypisywaniem 

zwolnień tym, którzy powinni zostać w barakach. Nie było ich na szczęście 

wielu. Dwóch ze złamaniem ręki, jeszcze niezupełnie wygo jonym, jeden z 

background image

podejrzeniem zapalenia płuc - i ten staro- wier. Sanitariusz Kaziuk czekaj na

papier, żeby pobiec z nim do komendanta.

- A co z tym starowierem? - spytał.

- Ślepa kiszka. Niech na razie leży.

-

Dać mu na przeczyszczenie, i dobre - powiedział Kaziuk.

Mieczysław podniósł pióro znad papieru i odwrócił się gwałtownie do 

sanitariusza.

-

Na miłość boską, tylko nie na przeczyszczenie! A mo- żeście już mu dali?!

-

Nawet jakby my chcieli, to nie było rycyny. Komandir wziął do 

smarowania butów, bo się wybiera w niedzielę na ochotu na dzikie kaczki - 

powiedział drugi sanitariusz, Mychajło.

Sanitariusz Kaziuk pobiegł z listą do komendanta i po chwili wrócił ze 

skreślonym nazwiskiem starowiera. Mie czysław zerwał się i tak jak stał, nie 

zdejmując kitla, poleciał na bramę. Formowały się tu już kolumny mar 

szowe do wyjścia na zonę. Komendant w otoczeniu ofice rów przyglądał się 

odprawie i wymarszowi pierwszej kolu mny. Mieczysław dopadł komendanta 

i zameldował, że prosi o dwa słowa rozmowy.

Komendant, duży, ciężki, z brzuchem wyhodowanym przy biurku, w szoferce

obok kierowcy i na specjalnym dodatku żywnościowym, odszedł trzy kroki 

na bok i po wiedział:

- Słucham?

-

Komendant skreślił z listy zwolnionych nazwisko Ry- bakowa.

- Zgadza się. Nie ma powyżej 38 stopni.

-

To przed dwiema godzinami. Teraz ma już 3 8,5 - skła mał Mieczysław. - 

Jak zjedzie do kopalni, to może umrzeć.

Komendant jeszcze miesiąc temu byłby krzyknął:

- A czort z nim! - teraz przeżuł te słowa, bezgłośnie poruszywszy tylko 

szczęką.

- Co mu jest?

-

Nie wiem jeszcze. Temperatura idzie w górę. Może być zapalenie płuc, a 

nawet zapalenie opon mózgowych 1 kłamał Mieczysław jak z nut. - Trudno 

powiedzieć, co się z tego może rozwinąć. Tak czy owak, w takim stanie nie 

nadaje się ani do pracy, ani do transportu do szpitala.

background image

Jestem odpowiedzialny wobec was, komendancie, za jego życie.

Komendant pomyślał, że i on, komendant, jest teraz odpowiedzialny za 

życie tego gnoja, starowiera. Stał chwilę w milczeniu, wpatrując się w oczy 

Mieczysława, jakby się namyślał, chociaż dobrze wiedział, co powie.

- Dobrze, trzymaj go u siebie. Jak mu do jutra tem peratura nie 

spadnie, to pojedzie do szpitala do bazy.

Mieczysław wrócił, usiadł za stołem i patrzył przez okno na maszerujące 

przez bramę kolumny. Myślał: jeśli to jest zapalenie wyrostka robaczkowego,

to jazda samochodem po wyboistej drodze, która w niższych, bagnistych 

miejs cach biegnie po dylach skaczących pod kołami jak klawisze

- to śmierć. Ale jeśli już było pęknięcie, albo nastąpi za parę godzin, to 

zapalenie otrzewnej oznacza także koniec. Mieczysław przestudiował już 

sposób użycia sulfatiazolu, który dostał z centrali, i zorientował się, że leku 

miał akurat tyle, aby wyprowadzić jednego człowieka z zapale nia płuc, a 

najwyżej dwóch z czerwonki. Ale z zapalenia otrzewnej? Myślenie, które musi

poprzedzić szybką decy zję, ma szczególny charakter: odbywa się skrótami, a

wszy stkie jego elementy są przezroczyste niby rysunki na szkle, dzięki 

czemu widzi się je nie po kolei, ale jednocześnie. To prawda, że decyzje tym 

sposobem podejmowane są niemal błyskawiczne, ale jakże często noszą 

znamiona obłędnych. Ich powodzenie zależy wtedy już tylko od szczęścia, 

czyli po prostu od przypadku. Mieczysław odwrócił się i zawołał:

-

Kaziu, Mychajło!

-

Tak?

-

Jak starowier?

-

Marny, stęka, bierze go na rzyganie.

-

Zmierzcie mu jeszcze raz temperaturę, i słuchajcie mnie uważnie: 

pokażecie mi wszystko, co macie z narzędzi chirurgicznych. Trzeba je będzie 

dokładnie wyjałowić.

-

Co takiego?

-

Wy-go-to-wać. Zrozumieliście? Gotować co najmniej

pól godziny. Zrozumiane?

- Tak.

- Następnie zagotujecie, ile się tylko da, wody do mycia rąk. No, co się 

background image

gapicie. Ruszajcie się!

Mieczysław otworzył kluczykiem szafkę, nowy nabytek sklecony przez 

łagrowego stolarza, i sprawdził, że jest jeszcze pół buteleczki eteru, trochę 

spirytusu, są igły i jest trochę nici chirurgicznych. No i coś, co uważał za 

skarb szczególnej wartości: catgut.

- Kaziu, gdzie te narzędzia?

Okazało się, że starowier miał temperaturę 38,7 - czyli podnosiła się. 

Sanitariusze zajęli się szukaniem narzędzi. Grzebali na półce, przesuwali 

słoiki i butelki. Mieczysław zobaczył wreszcie narzędzia ułożone przed sobą 

na białej ceracie: dwie pensety, łyżeczkę, skalpel, kilka agrafek. Niczego 

więcej się nie spodziewał. Ale Mieczysław zobaczył nagle rzecz straszną: 

skalpel, instrument najważniejszy, miał odłamany koniec i wyszczerbione 

jak piła ostrze. Poczuł nagle chrobotanie, rozdzieranie skóry i ból, jakby to 

on sam krajał własne ciało.

- Nie, ja zwariuję. Co to jest, co to jest, pytam?

- Nawiemo ktoś otwierał puszkę z tuszonką amerykań ską...

Mieczysław zastanowił się chwilę, potem sięgnął do kieszeni po swój 

scyzoryk w blaszanej oprawie. Zapłacił za niego dużo: ćwierć kilo 

zaoszczędzonego, uzbieranego w ciągu miesięcy cukru. Miał tylko jedno 

ostrze, ale jak brzytwa, bo Mieczysław lubił cienko zatemperowane ołó wki. 

Nie dalej jak wczoraj przeciągnął go na osełce, a po tem na pasku. Poślinił 

grzbiet dłoni i spróbował ostrze: goliło jak brzytwa. Odłożył szczerbaty 

skalpel na bok, do penset i agrafek dołączył swój scyzoryk.

- Gotować co najmniej pół godziny - rozkazał stanow czym tonem, ale 

bez gniewu. Gniew nic by już nie pomógł.

- Tak jest.

- Za godzinę operacja. Pół godziny przed operaqą i mycie rąk mydłem w 

gorącej wodzie, po łokcie. Myć dokładnie, zmieniać trzy razy wodę. 

Zrozumiane?

- Tak jest.

- Gdzie go doktor położy?

- Zestawicie dwa stoliki, przykryjecie czystym przeście radłem. Nogi 

powiążcie sznurkiem, żeby stoliki się nie rozsunęły. Jasne?

background image

- Tak.

I Aha! 1 zatrzymał ich jeszcze. - Ty, Mychajło (wyda wało mu się, że 

Białorusin czy Ukrainiec, w każdym razie nie Polak, będzie lepszy do tej 

misji niż Kaziuk) - biegnij do komendy i powiedz, że doktor bardzo prosi o 

silniejszą żarówkę, co najmniej setkę, tylko nie mów, po co nam potrzebna 

setka, powiedz, że przy 25 watach doktor nic nie widzi. Dobrze? No, biegnij!

- Tak jest - odpowiedział Mychajło, ale bez entuzjaz mu, i ruszył bez 

pośpiechu.

Godzinę później starowier Rybaków Iwan Wasiliewicz leżał na stole nagi, 

jak go Pan Bóg stworzył. Jego ciało było chude jak wiór, mięśnie obciągnięte 

cienką jak papier skórą, pod którą sterczały żebra. Wyglądał jak padły koń, 

do którego za chwilę dobiorą się wilki. Mieczysław przy krył ręcznikami jego 

nogi i piersi.

- Trzeba wyjąć z ciebie to świństwo i wyrzucić — powie dział do 

starowiera, myjąc spirytusem dolną, prawą ćwiar tkę brzucha.

- Rób co chcesz, byle przestało boleć.

- Nie powinno boleć, ale się nie ruszaj.

Mieczysław poczekał chwilę, skóra podeschła, potem wylał resztkę eteru 

na miejsce, w którym będzie robić cięcie. Musiało to trochę znieczulić skórę i

przynieść ulgę starowierowi, bo przestał stękać.

Mieczysław do religii miał stosunek dosyć powierzchow ny, rzec można - 

wojskowo-formalny: „Kompania - do modlitwy!” i „Kiedy ranne wstają zorze”, 

a potem wieczo rem znów „Do modlitwy” i „Pod Twą obronę...” Wyda wał więc

komendy i sam śpiewał wraz z innymi swoim mocnym, czystym barytonem. 

Na tym wyczerpywały się i spełniały jego obowiązki wobec Boga, w którego, 

prawdę

mówiąc, nie bardzo wierzył. Wierzył tylko w Polskę, jej historię i mądrość jej 

niektórych królów i przywódców. W szkole, w wojsku i w partyzantce nosił 

na srebrnym łańcuszku medalik z Matką Boską Częstochowską, który mu 

dała matka, kiedy miał siedem lat. Jak się mył albo kąpał, przypominał 

sobie o jego istnieniu, i uważał, żeby go nie zgubić. Ale to był tylko amulet, 

nic więcej. W wię zieniu medalionik mu, oczywiście, odebrano.

A teraz, za chwilę, czego nigdy dotąd nie robił, musiał dobrać się do 

background image

środka żywego człowieka, rozciąć skórę, otworzyć jego jamę brzuszną. 

Wszystko było przygotowa ne: na małym stoliczku, przykrytym ręcznikiem i 

przy stawionym do zaimprowizowanego stołu operacyjnego, leżały na talerzu 

wyjałowione narzędzia, na drugim - tam pony z ligniny. Na półce - 

rozpuszczone w szklance prze gotowanej wody - czekały dwie pastylki 

rivanolu. Mieczys ław bardzo wierzył w skuteczność tego żółtego płynu, znał 

z partyzantki jego cudowne działanie odkażające i osusza jące. Za minutę 

trzeba było zaczynać od rozcięcia skóry

- i w tej chwili nagle Mieczysława opuściły wszystkie siły. Popatrzył na 

sanitariuszy, mieli obaj głupie miny. Czekali. Ogarnął go strach, poczuł się 

samotny, bezradny. Zdawało mu się, że jego prawa ręka zdrętwiała mu jak 

po niewygod nym śnie, że jego palce utraciły władzę i czucie. I oto teraz, nie 

znajdując ani w sobie, ani dokoła siebie niczego, co mogłoby mu przyjść z 

pomocą, po raz pierwszy od czasów dzieciństwa zaczął się modlić. Słowami, 

które wychodziły gdzieś z głębi jego ciała, poruszały język i usta, ale były 

bezgłośne: Ojcze nasz, który jesteś w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź 

królestwo Twoje, bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi... Czy była to 

modlitwa? Nie wiedział tego i nie myślał o tym. Ale było to jedyne, co mógł w 

tej chwili zrobić dla siebie i dla tego człowieka leżącego na stole.

Uniósł dwoma palcami cienką, pozbawioną zupełnie podkładki 

tłuszczowej skórę, wbił ostrze nożyka płytko i prowadząc je tak jak się 

rozcina strony książki, zrobił

dwunastocentymetrowe cięcie, biegnące skośnie w dół ku prawej pachwinie. 

Nie krwawiło nawet bardzo.

- Gorzej, jakby tu pan komandir leżał - powiedział Kaziuk.

- Nie gadać, tylko trzymać pensetami skórę i tampono wać! - powiedział 

Mieczysław.

Gołymi rękami rozchylił wątłe, wiotkie mięśnie krzyżu jące się na 

otrzewnej. Podciął ją lekko w dwóch miejscach, i delikatnie, opanowując 

drżenie ręki, dotykał już palcami obłych, śliskich jelit. Były ciepłe, wydawało 

się, że się ruszają. Wnętrze tego człowieka żyło. Mieczysław poczuł jeszcze 

raz lęk, ale już nie tak obezwładniający jak przed chwilą, przed otwarciem 

jamy brzusznej. Tu jelito cienkie, a tu ślepe - a tu, co za szczęście, co za 

background image

szczęście! Jest wyrostek robaczkowy. Kształtu i wielkości małej śliwki, 

sinożółty - ale cały, nie pęknięty! Co za szczęście! Dopiero teraz poczuł, że 

drżą mu obie ręce.

- Catgut!

- Co takiego?

- Nici, te grube!

Kaziuk i Mychajło raczej domyślili się, niż zrozumieli,

o co mu chodzi. Opanował drżenie rąk i działał teraz jak w transie, 

wykonując czyjeś rozkazy. Jakby jakiś tajem niczy hipnotyzer podpowiadał 

mu, co ma robić, Mieczys ław słuchał go i wykonywał dokładnie jego 

polecenia.

- Tampony, tampony! Rzucać byle gdzie, na ziemię, byle szybko!

Podwiązał wyrostek w przewężeniu, potem drugi raz poniżej jelita ślepego - i 

między węzłami przeciął. Oddzielił w ten sposób rzecz chorą od reszty 

organizmu. Wydobył ją i położył ostrożnie na kawałku ligniny, jakby była 

jeszcze czymś żywym. Zresztą tak postępowali lekarze w lesie, kiedy 

wyciągali niemiecką kulę z ciała rannego. Nie wy rzucali jej, tylko kładli na 

kawałku papieru.

— Igła, nici do szycia. Unosić skórę troszkę do góry! Szył powoli, dosyć 

gęsto. Kiedy skończył, spojrzał na starowiera: miał twarz spokojną.

- Boli?

- Szczypie - odpowiedział starowier cicho.

Mieczysław umył ręce z krwi, osuszył je, potem zajął się

sercem pacjenta. Pracowało. Tętno było trochę przyspie szone, ale słabo 

napięte. Wodniste, bladoniebieskie oczy starowiera były załzawione. Na jego 

czole perliły się krople potu.

- Maładziec - powiedział Mieczysław. Zanurzył kawa łek gazy w szklance

z rivanolem, wycisnął gazę, żeby nie ciekła i nakrył nią zeszytą skórę. Położył

jeszcze dwie warstwy gazy i unieruchomił ją przylepcem, starając się nie 

uciskać jamy brzusznej. Ale z prawej strony mógł przy czepić mocno w 

miejscu, gdzie była kość biodrowa. Zrobił wszystko, na co go było stać.

- Skażitie, doktor, ja pamru? - spytał cicho starowier.

- Nie, będziesz żył - odpowiedział Mieczysław. Wytarł mu czoło 

background image

ręcznikiem. - Aha, na wszelki wypadek, nie dawajcie mu na razie nic do 

picia. Niech trochę pocierpi. Zrozumieliście?

- Tak jest.

Mieczysław usiadł na krześle, skręcił papierosa i zapalił.

Oczym teraz myślał? Że jak mu starowier umrze, to on, Mieczysław 

Władysławowicz, pójdzie z powrotem do ko palni, a może mu nawet dołożą 

jeszcze 10 lat, mimo że życie starowiera Rybakowa nie było dla nich nic 

warte. Ale może nie umrze? Trochę bakterii przedostało się, oczywiś cie, do 

jelit i do otrzewnej, na to nie ma siły. Ale organizm ludzki, nawet tak 

wyniszczony, ma ciągle do czynienia z bakteriami, z małą, oczywiście, ilością

bakterii i jakoś sobie daje radę. System obronny tego człowieka, mimo że 

starowier miał już poza sobą chyba z 15 lat pracy w kopal ni, jakoś go 

jednak dotąd chronił. Trzeba by mu pomóc, ale on, „doktor”, nie ma żadnych

środków nasercowych. Może znalazłoby się w obozie trochę kawy. Tak, kawa

by się znalazła, starowier ma tu swoich wyznawców, postarają się. Naparzyć 

i podawać mu co godzinę po pół łyzeczki. Ale co tam kofeina. To śmieszny 

lek. Tu trzeba by glukozy

w zastrzykach, digitalisu, choćby koraminy w kroplach. A on nie miał nic, 

nic, nic. Leczenie organu, który jest głównym motorem życia, w nowym 

rozporządzeniu nie było widocznie jeszcze przewidziane.

-

Co wam jest, doktor? - usłyszał czyjś głos, i ocknął się. Głowę miał 

gdzieś prawie na wysokości kolan, widział z bliska papierosa, który mu 

wypadł z palców i zgasł. Podłoga była zamieciona, nie było już na niej 

poplamio nych krwią tamponów. Został tylko niedopałek papierosa, który 

był zbyt cenny, aby go wyrzucać do śmieci. Wypros tował się i rozejrzał. 

Starowier, przykryty aż po szyję prześcieradłem, leżał na stole z przekręconą 

na bok głową i patrzył na niego. Jego oczy były jakby żywsze, bardziej 

niebieskie. Kazia nie było. Mychajło siedział na stołku, na tle oślepiająco 

białej ściany, i także patrzył na niego.

- W porządku. Zadrzemałem.

-

Wy, doktor, nie jedli śniadania. Stoi na piecu, będzie jeszcze ciepłe.

- A która to godzina?

- Za chwilę obiad - odpowiedział Mychajło.

background image

- Zawołaj Kazia, przeniesiemy starowiera ostrożnie na łóżko.

-

Kaziuk poszedł po obiad.

-

Dobra. To zaraz jak wróci.

Nazajutrz rano, przed wymarszem do pracy, Mieczysław mógł 

zameldować, że więzień Iwan Wasiliewicz Rybaków, numer taki a taki, nie 

będzie mógł wyjść za bramę, bo leży na izbie chorych.

-

Co mu jest? - spytał komendant.

-

Jest po operacji. Wraca do zdrowia.

-

Co? Po jakiej operacji?

-

Usunięcie wyrostka robaczkowego.

- Co?! - krzyknął komendant - operacji tutaj nie wolno robić. Pójdziecie 

pod sąd!

-

Obywatelu komendancie, była ostatnia chwila. W cza sie transportu 

nastąpiłoby pęknięcie i ropa wylałaby się do jamy brzusznej, i to byłby już 

koniec.

Komendant poczerwieniał. Nadął się, zdawało się, że zaraz trzaśnie pas 

na jego brzuchu. Ale komendant miał w sobie dwie dusze prawie jednakowej

wielkości, chociaż któraś z nich musiała być ciut mniejsza, bo jedna 

wchodzi ła w drugą, niby ruskie „baby”. Jedna dusza komendanta 

napełniona była strachem, druga - pychą. Tchórzostwo pozwalało mu 

kształtować w sposób właściwy stosunki z przełożonymi, pycha - z 

podwładnymi. Miał zapewne inne jeszcze duszyczki, coraz mniejsze i coraz 

głębiej scho wane, być może nawet i coś w rodzaju patriotyzmu, który był 

niczym innym, jak wielkorosyjskim szowinizmem. Mo żliwe, że na samym 

dnie kryła się jeszcze jedna, ale to już ostatnia i nigdy nie dochodząca do 

głosu duszyczka, w któ rej były jakieś ludzkie uczucia, powiedzmy - litość. 

Ale to wątpliwe. Bo jeśli nawet dobijał postrzeloną na polowaniu zwierzynę, 

to nie po to, aby oszczędzić jej cierpienia, ale po prostu, żeby przestała się 

ruszać. Jeszcze przed rokiem, ba, pół roku temu, to, co się stało, nie byłoby 

się mogło zdarzyć. W łagrze nie byłoby lekarza, ten starowier Ryba ków 

umarłby i poszedł spokojnie do ziemi, a on, komandir, nie miałby żadnych 

problemów. A teraz musiał coś po stanowić. Musiał wydać jakąś decygę. I 

mimo że życie tego starowiera było dla komendanta mniej warte niż mucha 

background image

na szybie, niż mrówka na ścieżce, pycha kazała mu zaryzyko wać. Bo 

przecież nie kto inny, tylko on, komendant, mianował wraczem tego 

sukinsyna Polaka, który w ostat niej chwili ocalił życie Rosjanina Rybakowa.

Że ów polski wracz postąpił nieformalnie? Nie zna dobrze rosyjskiego, mógł 

źle zrozumieć instrukcję. A w końcu, jaka jest różnica między operacją a 

„drobnym, koniecznym zabiegiem chi rurgicznym”, jak stało w instrukcji, 

czyli takim, jak na przykład przecięcie czyraka na tyłku? Komendant stał 

długo, nie odzywając się. Nie patrzył na Mieczysława, tylko gdzieś w prawo, 

w stronę baraków. Potem odwrócił powoli głowę i patrzył w stronę bramy, 

którą właśnie otwierano. Trwało to długo, bardzo długo, może dwie, a nawet 

trzy minuty. Zdawało się, że komendant myśli

całkiem o czym innym. Mieczysław usłyszał wreszcie jego głos: brzmiał 

urzędowo, ale w tonacji spokojnej, nawet obojętnie, jakby w ogóle nic się nie 

zdarzyło:

- To jak, jak mówicie, familia tego chorego?

1 Iwan Wasiliewicz Rybaków, numer 4878.

- Aha. To niech on tam u was poleży.

- Tak jest.

- A wy wracajcie do swojej pracy.

- Tak jest - odpowiedział Mieczysław.

Zrobił w tył zwrot i ruszył powoli w stronę izby chorych. Z bladego, 

szarego nieba sypał drobny śnieg, który zwias tował nadejście kolejnej zimy. 

I kto wie, ilu jeszcze lat. Mimo to przyjaciel miał powód, aby być dzisiaj w 

lepszym niż zwykle nastroju. Miał bowiem poczucie, że w imię czegoś 

dobrego udało mu się odnieść zwycięstwo nad złem. Jakie zwycięstwo nad 

złem? Co ja plotę? Nic tak wznios łego na pewno do głowy by mu nie 

przyszło. To byłaby literatura. Spełnił tylko swoją powinność najlepiej jak 

umiał, i mógł co najwyżej pomyśleć: udało mi się wygrać walkę o życie 

człowieka. Chyba nic więcej. Ale Mieczysław nie zdawał sobie sprawy, że to, 

czego dokonał, zawiera w sobie jakąś wartość bezinteresowną, o wiele 

czystszą, szlachetniejszą niż większość czynów dobrych, jakie ludzie 

świadczą ludziom, gdyż spełniony został bardzo daleko od kraju rodzinnego, 

domu, przyjaciół. Jakby na pokładzie zagubionego gdzieś pośrodku oceanu 

background image

statku, który być może skazany jest na to, że pójdzie wraz z całą załogą na 

dno. I pod wysokim niebem, o tysiące mil od brzegów nie ocaleje nikt, kto 

mógłby to opowiedzieć innym ludziom.

Zazdrość

Krystyna R. owdowiała przed trzydziestu trzema laty. Była wtedy jeszcze 

stosunkowo młodą kobietą, ale drugi raz za mąż nie wyszła. Nie tylko 

dlatego, że musiała zająć się synem, który miał dopiero cztery lata, ale 

Krystyna R. nie wyobrażała sobie związku z innym mężczyzną. Jej mąż 

umarł nagle, na ciężki zawał, nie chorując przedtem nigdy na serce. Upadł w

drodze do samochodu, który stał w od ległości kilkudziesięciu metrów od 

domu - i już się nie podniósł. Padł więc niby żołnierz od zabłąkanej kuli, nie 

spodziewając się śmierci, i chyba nie przeczuwając jej. Wskutek nagłości 

jego odejścia Krystyna nie miała uczu cia, że mąż opuścił ją na zawsze. A 

ponieważ była osobą w trochę dziwny sposób wierzącą, ta chwilowa 

nieobecność męża z wolna zamieniła się w przekonanie, że prędzej czy 

później spotkają się w miejscu i chwili, w której ich wspólne życie na ziemi 

zostało na krótko przerwane. Krys tyna R., mając teraz lat blisko 

siedemdziesiąt, nie robiła wrażenia zaniedbanej staruszki. Nie jadała zup 

podbitych śmietaną, nie obżerała się ciastkami, jak wiele jej rówieś niczek, 

wskutek czego zachowała figurę osoby znacznie młodszej. Ktoś, patrząc na 

nią z daleka, nie dałby jej więcej jak czterdzieści lat. Była nieco wyższa od 

męża, o jakieś trzy, może cztery centymetry, i dlatego nigdy nie chodziła na 

wysokich obcasach. Także teraz, nie chcąc być kimś innym, nosiła trzewiki 

na niskich obcasach. Trzymała się

zawsze prosto, ubierała się starannie. Dbała o cerę i włosy. Nie dopuszczała 

do tego, aby siwizna prześwitywała spod farby.

Być może, że sąsiadki (nikt nie żyje przecież w pustce), znajomi i dalsi 

krewni - bliskich nie miała - uważali ją za dziwaczkę. Ale ludzie zawsze będą 

uważali za dziwaków tych, którzy nie są do nich podobni. Przez kilka lat po 

background image

śmierci męża Krystyna była przedmiotem żywego zaintere sowania otoczenia 

i obiektem życzliwych porad: taka mło da kobieta, życie jeszcze przed panią, 

a jakby pani, nie daj Boże, zachorowała?, sama i to jeszcze z małym 

dzieckiem wymagającym opieki, to co wtedy? Tak nie można. Ileż to 

mężczyzn czeka na panią! Tu, może w sąsiedniej kamieni cy, może trochę 

dalej, w Tarnowie albo na Górnym Śląsku, wystarczy tylko podnieść głowę i 

rozejrzeć się dokoła. Ale ponieważ Krystyna trwała przy swoim wyniosłym 

wdo wieństwie, dano jej po pewnym czasie spokój. Przyzwycza jono się do jej 

samotnego istnienia.

Co niedzielę chodziła na sumę do kościoła, a po obiedzie jechała z 

synkiem na cmentarz, jak mawiała, odwiedzić męża i ojca. W te dni 

poświęcała nieco więcej niż zwykle uwagi swojemu wyglądowi. Przeciągała 

kredką brwi i ró żowiła lekko policzki - doprawdy, jakby się wybierała na 

randkę. Krystyna wychowywała więc syna i aby móc utrzymać swoje duże, 

piękne mieszkanie, wynajmowała jeden pokój lokatorom. Potem syn zaczął 

pracować, a do syć późno, bo mając już trzydzieści osiem lat, ożenił się. Ale, 

mimo że dziewczyna była znacznie od niego młodsza, bo dopiero dwa lata po 

studiach, małżeństwo wydawało się od początku dobre i Krystyna R. była o 

jego los spokojna. Syn od dzieciństwa miał dosyć wątłe zdrowie, ale jego 

żona okazała się istotą opiekuńczą. Mieszkali w starym miesz kaniu 

Krystyny R., prowadzili wspólne gospodarstwo, synowa bardzo dzielnie w 

domu pomagała. I tak było do niedawna. Ale pół roku temu syn otrzymał za 

pośrednict wem kolegi ze studiów bardzo korzystną propozycję od pewnej 

firmy współpracującej przy budowie warszawskie 

go metra. Pensja - prawie trzy razy wyższa, praca dla synowej zapewniona w 

tej samej firmie. Jedyną przeszkodą był brak mieszkania w Warszawie. 

Firma nie była w stanie go im zapewnić, przynajmniej na razie. Może dopiero

po dwóch latach. Pozostawało więc lokum w hotelu pracow niczym i 

ewentualne dojeżdżanie co pewien czas na sobotę i niedzielę do domu. 

Sytuację rozwiązałaby tylko zamiana mieszkania. Ale za trzy pokoje w 

Krakowie z trudem można było dostać dwa w Warszawie. Taka była cena 

awansu z prowincji do stolicy. Krystyna była gotowa ją zapłacić, dla dobra 

dzieci. Nie chciała komplikować życia ani im, ani sobie, i postanowiła zostać 

background image

w Krakowie. Dzięki pośrednikom i dwu-, a nawet trzystopniowym kombina 

cjom, i zaangażowaniu wszystkich rezerw pieniężnych, ja kie jej zostały po 

mężu, udało się wygospodarować dla niej pokój z małą kuchenką na 

dziesiątym piętrze wieżowca na osiedlu położonym osiem kilometrów od 

centrum - a syn i synowa mogli przenieść się do Warszawy, do dwupoko- 

jowego mieszkania. Transakcja doszła do skutku dosyć szybko. Komuś 

widocznie zależało na pięknym, dużym mieszkaniu w starym budownictwie, 

w centrum miasta, choć niezbyt, trzeba przyznać, komfortowym, bo z 

piecami węglowymi. Ale nowi właściciele byli ludźmi przedsiębior czymi i 

mieli chyba kupę pieniędzy, bo zabrali się natych miast do unowocześniania 

mieszkania. Krystyna podzieliła się z synem meblami w ten sposób, że sobie 

zostawiła tylko tapczan, mały okrągły stolik na jednej nóżce, dwa fotele i 

biurko, które mąż bardzo lubił, i oszkloną szafkę z książ kami. Postanowiła 

zatrzymać jedną szafę ubraniową. Po co jej było więcej mebli? Zresztą i tak 

by się nie zmieściły. Wiedeńską jadalnię z wielkim stołem, sześcioma 

solidnymi krzesłami, biedermajerowski salonik z czterema fotelikami i 

kanapką, ściankę z przedpokoju i lustro, i większość sprzętów z kuchni — 

oddała młodym. Popłakiwała trochę, jak wynoszono meble i ładowano do 

wielkiego żółtego samochodu warszawskiej firmy transportowej. Syn poje 

chał z meblami do Warszawy, synowa została jeszcze

dzień, aby pomóc teściowej urządzić się na nowym miesz kaniu. Było to 

niewesołe zajęcie. Krystyna R. opuszczała dom, w którym się urodziła i 

wychowała, i gdzie przeżyła blisko dziesięć lat szczęśliwego małżeństwa. 

Stary przesąd, znany jej z opowiadań matki, kazał jej zebrać na szufelkę 

trochę śmieci wygarniętych spod szafy, zawinąć w gazetę i rozsiać po nowym

mieszkaniu. W ten sposób przenosi się na nowe miejsce przynajmniej trochę 

szczęścia i pomyślno ści, których zaznało się na starych śmieciach. Synowa 

pomogła jej ustawić meble w taki sposób, że Krystyna R. budząc się widziała

przedmioty, które lubił jej mąż: stare masywne biurko, jeszcze po dziadku, z 

zielonym sukien nym, poplamionym trochę atramentem blatem, z galeryj 

kami i mnóstwem szufladek. Nad biurkiem wisiał obraz Fałata, w rogu 

pokoju stanęła oszklona szafka, w której umieściła przedwojenną 

encyklopedię Gutenberga, kilka niemieckich i francuskich podręczników 

background image

technicznych, a na górnej półce trochę starego szkła i porcelany. Krystyna 

otwierając oczy widziała przedmioty, które stanowiły część ich wspólnego 

życia, a więc czegoś, co nie tylko było, ale także pozostało i jest. Krystyna 

wyprawiła synową do Warszawy, aby pomagała synowi, a sama, mając czasu

pod dostatkiem, bez pośpiechu zajęła się urządzaniem swojego nowego, 

małego gospodarstwa. Szafę ubraniową kazała ustawić w przedpokoju, a w 

kuchni umieściła tylko stolik i półkę na naczynia.

Po prowizorycznym ustawieniu mebli zabrała się do czyszczenia ich i 

odświeżania. Rozpoczęła od obrazu Fała ta, potem odkurzyła książki. 

Przerywała chwilami pracę i czytała jakieś hasło w encyklopedii albo rzucała 

okiem na kolorową ilustrację, wreszcie zajęła się porcelaną i szkłem. Umyła 

je, wypłukała i bardzo ostrożnie wytarła do sucha. Wśród filiżanek były dwie 

niezbyt stare, ale bardzo przez męża łubiane. Popijali z nich codziennie kawę

po obiedzie. Na koniec zajęła się biurkiem. Wymagało odświeżenia, a nawet 

fachowego odnowienia. W dawnym, ciemnawym mieszkaniu jego starość nie 

była tak rażąco widoczna,

teraz, w bardzo jasnym wnętrzu, na tle białych ścian, wyglądało dosyć 

żałośnie. Zastanawiała się, czy porząd kowania wnętrza biurka nie odłożyć 

na później, a najpierw wezwać znajomego stolarza, który chodził po domach 

i przeprowadzał konserwację mebli na miejscu. Uprzytom niła sobie jednak, 

że prawdę mówiąc nie wie, gdzie tego stolarza szukać, że stolarz może już nie

żyć, bo od czasu, kiedy pracował u nich w domu, minęło już blisko czterdzie 

ści lat. Żyli przecież wtedy jeszcze rodzice. Na razie od kurzyła biurko 

powierzchownie i natarła białą pastą, i za jęła się jego wnętrzem, które, z 

wyjątkiem środkowej szuflady, pozostało w takim stanie, w jakim mąż wstał 

od niego i odszedł. W czasie przeprowadzki synowa radziła opróżnić szuflady

i zawartość przełożyć do pudełek, ale robotnicy powiedzieli, że nie ma 

potrzeby, że będą nieśli biurko pionowo. Kazali tylko pozamykać szuflady na 

kluczyki. Zapewnili, że w czasie transportu nawet naj mniejszy drobiazg nie 

zginie. Do dwóch szuflad nie było kluczyków, więc unieruchomili je klinami, 

i biurko z nie naruszoną zawartością znalazło się na nowym miejscu. Więc 

poza środkową szufladą, w której były zawsze ich wspólne pieniądze na 

bieżące wydatki, i po które musiała sięgnąć przed pogrzebem, i jedną z 

background image

górnych szuflad, do której po śmierci męża włożyła jakieś wyjęte ze 

służbowego biurka prospekty i listy firmowe, Krystyna R. nie narusza ła 

zawartości reszty biurka. Nie wiem, jak nazwać to, co ją przed tym 

powstrzymywało - jakieś tabu? Obawa przed świętokradztwem? Lęk przed 

wspomnieniami? Ale teraz, wysunąwszy lewą dolną szufladę, stwierdziła z 

przeraże niem, że jej wnętrze napełnione jest czymś, co w pomnięj- szeniu 

oczywiście, można by porównać z zawartością sto jącego na podwórzu 

pojemnika na śmieci. Szuflada napełniona była odpadkami i jakąś materią, 

która była produktem ich rozkładu. Magiczna przeszkoda, która do tąd 

powstrzymywała ją przed naruszeniem zawartości biur ka, przestała działać 

i Krystyna postanowiła przerwać niszczycielskie działanie czasu, ocalić, co 

się jeszcze da.

Wysypała zawartość szuflady na rozścieloną na podłodze gazetę i powoli 

zaczęła wyławiać z kurzu i śmieci to, czego jeszcze mole i korniki nie 

zniszczyły. Pogrążyła się w tej pracy z rozpaczliwym smutkiem, potem nawet 

z czymś w rodzaju ciekawości. Czego tam nie było! Jakieś stare, pożółkłe 

fotografie, wycinki z gazet, odznaki wojskowe ojca jej męża, epolety dziadka, 

prawie doszczętnie zjedzone przez mole, zaśniedziałe łuski po wystrzelonych 

nabojach, drobne, metalowe odłamki przedmiotów niewiadomego 

pochodzenia i przeznaczenia - i mnóstwo takich rzeczy, które mężczyźni nie 

wiadomo po co przechowują w szuf ladach. Potem umyła szufladę gąbką, 

wysuszyła ją na balkonie, i włożyła do niej z powrotem to, co jeszcze 

zasługiwało na nazwę rzeczy. Najwięcej pracy kosztowała ją szuflada 

środkowa, którą znała tylko z brzegu, dokład nie z lewego kąta, gdzie bywały

dawniej pieniądze. Reszta

- to był skład makulatury: rachunki za czynsze, elektrycz ność i gaz sprzed 

prawie czterdziestu lat. Krystyna, przeła mując wewnętrzny opór, wyrzuciła 

to wszystko do śmieci i zabrała się do lewej szuflady. Były w niej przybory 

kreślarskie męża, jeszcze z czasów akademickich, jakieś grafiony, cyrkle, 

linijki i krzywki, których nawet syn nie używał, gdyż uważał je za muzealne 

zabytki. Krystyna odczyściła je, jak umiała, i włożyła z powrotem do szuf 

lady. Dotykały ich przecież ręce męża.

Krystyna czuła się już tego dnia trochę zmęczona. Nie tyle fizycznie, co 

background image

psychicznie, bo przecież wszystko, czego dotykała, miało jakiś związek z ich 

wspólnym życiem, wspomnieniami, wiedzą o mężu, o jego rodzinie i po 

chodzeniu. Ale mimo zmęczenia postanowiła skończyć jednak dzisiaj 

porządkowanie biurka. Pozostały jej trzy ostatnie, małe, górne szufladki. W 

lewej znalazła kilkanaś cie przedwojennych monet srebrnych i trochę 

drobnego bilonu, przywożonego na pamiątkę z zagranicznych po dróży. W 

środkowej, też pustawej, wiedziała, co jest: leżała tam wspomniana już 

paczka znaleziona w jego biurku w „Mostostalu”, którą Krystyna otrzymała 

od dyrektora

biura w jakiś czas po śmierci męża. Paczka przewiązana była na krzyż 

papierową taśmą i wydawała się nie zawierać nic ważnego. Były tam jakieś 

prospekty zagranicznych firm budowlanych, obcojęzyczna korespondencja, 

katalogi. Krystyna zamierzała ją odkurzyć i włożyć z powrotem do szuflady, 

zawahała się nawet, czy nie wyrzucić jej do śmieci, niewiele przecież miała 

wspólnego z ich domem i życiem - ale papierowa taśma widocznie ze tlała, bo

paczka rozsypała się w rękach Krystyny. (Jak niewiele brakowało, aby rzecz 

skończyła się w tym miejscu i nie było powodu do pisania tej opowieści). AJe

jak powiedzia łem, paczka rozsypała się, a w środku, między dwoma 

warstwami druków, prospektów i zagranicznej korespon dencji, było coś, co 

obudziło w Krystynie ciekawość, której nie była w stanie opanować. Było to 

kilkanaście listów w różowych, podłużnych kopertach, adresowanych na 

biu ro męża, ale bez adresu nadawcy. Na odwrocie koperty widniały tylko 

inicjały: J.M. Krystyna, czując się jak świę tokradca, ale nie mogąc się 

powstrzymać - wyjęła list z koperty. Był to list miłosny, który każda kobieta 

nieo mylnie poznaje, nawet nie czytając. Pisany był równym, wyraźnym 

pismem, trochę infantylnym i kaligraficznym jak pismo pilnej licealistki. 

Wszystkie listy podpisane były „twoja Joanna”.

Krystyna R. nie czuła już zmęczenia. Siedziała przy biurku męża i czytała 

list po liście z umysłem jasnym, ale ogarnięta straszliwym uczuciem 

zazdrości. W listach, obok wiadomości, że śpiewają w ogrodzie słowiki, że 

zakwitły jaśminy, powtarzały się słowa „tęsknota”, „oczekiwanie”, „długie 

dni”, „puste noce”. Ani raz nie zostało powiedzia ne, kogo te słowa mają 

dotyczyć, ale Krystyna nie miała wątpliwości. Dzięki datom na niektórych 

background image

listach i piecząt kach pocztowych na kopertach dosyć łatwo umiejscowiła w 

czasie początek korespondencji: było to akurat wtedy, kiedy była w piątym 

miesiącu dąży. Jej mąż wyjeżdżał często na zjazdy, budowy, uroczystości 

otwarcia jakichś mostów i linii kolejowych. Jego nieobecności w domu,

z wyjątkiem wyjazdów zagranicznych, trwały zwykle krót ko, dwa, najwyżej 

trzy dni. Ale czegóż to mężczyzna nie potrafi dokonać w ciągu dwóch dni! 

Mąż Krystyny od 33 lat już nie żył, ale uczucie zazdrości było tak mocne, 

jakby nie zależało od istnienia człowieka, który był jej przed miotem. 

Dotyczyło przecież uczucia miłości do męża, które nigdy nie umarło. 

Krystyna bywała czasem zazdrosna

0 męża, ale były to krótkie, przelotne stany, trwały tyle co taniec męża z 

jakąś kobietą, jakiś podejrzany uśmiech, pochwała czyjejś urody. 

Powodowały tylko krótkie ukłucie serca, i mijały. Ale to, co było między 

mężem a tą jakąś I Joanną, trwało - sądząc po listach - dwa, a może i trzy 

lata. Krystyna, ogarnięta nieprzytomnym uczuciem za zdrości, okazała 

jednak niebywały spryt i zapał detektywis tyczny. Zazdrość jest ciężką 

chorobą ciała, organów we wnętrznych, serca, wątroby, żołądka, a nawet 

mięśni

1 skóry, ale rzecz dziwna, zdaje się nie naruszać funkcji mózgu. Głowa 

Krystyny pracowała niebywale jasno i logi cznie. Krystyna była gotowa 

podjąć natychmiast działania prowadzące do odkrycia strasznej prawdy. 

Uruchomić I wszystkie możliwe sposoby, rozpocząć poszukiwania, nie I 

licząc się z kosztami. Udać się do adwokata, wynająć I kogoś w roli 

detektywa, przedsiębrać nawet dalekie po- I dróże, jeśli to się okaże 

potrzebne. Ogłaszać w gazetach I podstępne inseraty, dotyczące na przykład 

jakichś fikcyj- I nych spraw spadkowych, obejmujących dalekich krewnych I

po kimś, zmarłym bezpotomnie w Ameryce. Nazwisko I spadkodawcy kryło 

się na razie pod literą „M”, ale Kryś- I tyna była przekonana, że je odkryje. A 

przede wszystkim I należało przypomnieć sobie, kogo widziała na pogrzebie I 

męża, choć nie bardzo była wtedy przytomna, poznawała I tylko najbliższą 

rodzinę i twarze kolegów i przyjaciół męża. I Instynkt mówił jej co prawda, 

lub gdzieś to słyszała, że kochanki mężów, jeśli w ogóle przychodzą na ich 

pogrze by, to trzymają się z dala i zbliżają się do grobu dopiero, jak rodzina 

background image

opuści cmentarz, ale miała nadzieję dotrzeć pod jakimś pozorem do tych, 

którzy byli wtedy na po 

grzebie, i pociągnąć ich za język: może ktoś z nich za uważył wtedy jakąś 

tajemniczą kobietę, a może ją nawet znał? Ten ostatni pomysł odrzuciła. 

Minęło przecież tyle lat. Krystyna była jednak przekonana, że, prędzej czy 

później, dzięki wielu drobnym informacjom uda jej się tę jakąś Joannę 

(Krystyna dopuszczała nawet możliwość, że imię mogło być tylko 

pseudonimem) w zastawioną sieć złowić.

Ale całe to, zakrojone na tak szeroką skalę przedsięw zięcie, które w 

miarę jak o nim myślała, coraz bardziej się rozrastało - okazało się zupełnie 

niepotrzebne. Wystar czyło bowiem tylko sięgnąć do małej, skórzanej teczki, 

którą jej oddano po daremnych próbach reanimacji męża w szpitalu, wraz z 

dokumentami osobistymi, prawem jazdy i portfelem. Mąż zabierał tę teczkę 

stale do biura i Krys tyna wiedziała, co w niej jest, ale nigdy się jej 

zawartością specjalnie nie interesowała. Wiedziała tylko, że wśród tabel 

kalkulacyjnych, staromodnego suwaka logarytmicznego, bieżących notatek i 

terminarza, był tam także nieduży, ściągnięty gumką notes z adresami i 

telefonami, chyba tylko służbowymi, bo druga, obszerna książka adresowa 

była zawsze w domu. Teczka od czasu śmierci męża leżała na dnie szafy z 

ubraniami. Krystyna wyjęła teczkę i otwo rzyła ją. W notesie, pod literą „M”, 

mąż zapisał adres: J.M., Łąkowa 57. Jakżeż mężczyźni bywają naiwni i 

nieostrożni.

Postanowiwszy ani chwili nie zwlekać, tego samego jeszcze popołudnia, 

dosyć starannie ubrana, uczesana, z włosami ułożonymi i skropionymi 

lakierem, z lekko ożywionymi różem policzkami, przysposobiona w ten spo 

sób do rozprawy z rywalką, uzbrojona nawet w parasolkę (zresztą pogoda 

była niepewna), jechała tramwajem dwa naście kilometrów, na drugi koniec 

miasta. Była tam kiedyś wieś, ale dosyć dawno została włączona już do 

miasta, i ulica na planie istniała. Krystyna od dzieciństwa nigdy w tej części 

miasta nie była. A teraz jechała brudnym zatłoczonym tramwajem, 

trzymając się kurczowo rączki zwisającej z sufitu, potrącana przez 

wsiadających i wysia 

dających, lekceważona przez młodszych od niej siedzących i nie 

background image

ustępujących jej miejsca. Nie miała o to do nich pretensji, nie myślała o tym.

Nie zdawała sobie też sprawy z tego, że ludzie jadący dokoła niej też mają 

swoje zmar twienia. Być może dziewczyna, siedząca na kolanach chło pca i 

udająca zakochaną, wiezie w torebce ulotki? Że student z twarzą smutną, 

jakby nawet tragiczną, ze skrzyp cami w futerale pod pachą, wraca ze szkoły

muzycznej w ciężkiej rozpaczy, bo dowiedział się, że nie będzie nigdy 

Konstantym Kulką, nie mówiąc już o Jaszy Hajfezie, bo instrument, na 

którym chce grać, jest bardzo czuły nawet na ćwierćtony, a jego słuch 

pozostawia niestety wiele do życzenia. Więc lepiej, żeby się zajął grą na 

akordeonie? A ten ponury facet, z pobrużdżoną twarzą — kim jest? 

Magazynierem, przeciwko któremu toczy się śledztwo z powodu braków w 

czasie inwentaryzacji? Czy wraca ze szpitala od śmiertelnie chorej żony? Czy 

te dwie milczące dziewczyny mają swoje radości i smutki już za sobą - czy to 

wszystko najgorsze i najlepsze jest jeszcze przed nimi? Ale to, co opanowało 

Krystynę, było nieporównywalne z niczym, co przeżywali inni ludzie. Było o 

wiele silniejsze niż ich ambicje życiowe, o wiele głębsze od ich zawodów, 

lęków, upokorzeń, gdyż dotyczyło jej samej, Krystyny, a nie tamtych ludzi. 

Cóż ją mogli obchodzić inni ludzie? Co mogli wiedzieć o jej nieszczęściu? 

Czuła się jak w obcym kraju, wśród ludzi innej wiary, języka, obyczajów.

Krystyna R. jechała tramwajem blisko trzy kwadranse i na przedostatnim

przystanku wysiadła. Tramwaj odje chał, zapanowała dookoła cisza. Na 

niebieskiej tabliczce, krzywo przymocowanej do siatkowego płotu, widniał 

biały napis: Łąkowa. Krystyna przeszła na prawą stronę ulicy i szła powoli 

wzdłuż numerów nieparzystych. Po obu stronach, w głębi ogródków stały 

domki, parterowe lub z pięterkami pod dachem, takie, jak to budowali na 

stare lata przedwojenni emeryci. Między domkami były tu i ów dzie puste 

parcele, w jednym miejscu stała świeżo wybudo wana luksusowa willa. W 

ogrodach odzywały się ptaki,

czasem zaszczekał pies. Ulica była dłuższa, niż Krystyna się spodziewała. 

Podnosiła się powoli w górę i wydawała się jakby urywać na brzegu rzeki lub

jeziora. Daleko, niby na drugim brzegu, widać było zasnute niebieską mgłą 

wzgó rza. Szła jeszcze chwilę, wreszcie dotarła. Na żelaznej bramce wisiała 

tabliczka: ul. Łąkowa 57. Obok, na słupku, przymocowane były dwa guziki 

background image

dzwonków z pożółkłymi wizytówkami lokatorów. Na górnej widniało 

nazwisko: mgr Joanna Markowska-Glas. Krystyna zatrzymała się chwilę, 

tyle ile potrzeba czasu na odczytanie nazwiska, i ruszyła dalej, w stronę 

niknącego w powietrzu końca ulicy, i uspokajając serce stanęła znów przed 

furtką z nu merem 57. Zanim przycisnęła guzik dzwonka, patrzyła chwilę i 

nasłuchiwała. Stojący w głębi ogrodu dom otoczo ny był drzewami 

owocowymi i krzakami bzu i jaśminu. Tak, to tu się spotykali. Tu było 

gniazdo ich miłości. Panował spokój, śpiewały ptaki. Wtedy, przed 

czterdziestu laty, było tu zapewne jeszcze spokojniej i bardziej zacisznie. Był 

wtedy akurat maj, kwitły drzewa, nocą śpiewały słowi ki. Sielanka miłosna. I

to było wtedy, gdy ona zasypiała samotnie, myśląc o mężu, który miał 

właśnie nocować w jakimś obskurnym hotelu robotniczym na budowie elek 

trowni wodnej. Krystyna czuła gorzki smak łez spływają cych jej do gardła. 

Rozglądnęła się, wyjęła chusteczkę z torebki i osuszyła oczy. Potem oparła 

rękę o słupek, blisko, bardzo blisko guzika, ale wciąż nie naciskała go. 

Wreszcie zrobił to jej palec, jakby niezależnie od jej woli. Dźwięk był bardzo 

słaby, ledwo słyszalny, rozległ się gdzieś bardzo daleko, i zapanowała znów 

cisza. Nikt nie otwierał drzwi, dom wydawał się pusty. Krystyna zadzwoniła 

jesz cze raz, dłużej. Znów ten sam odległy, stłumiony dźwięk.

I znowu cisza. Ale oto nagle, gdy zastanawiała się, czy zadzwonić trzeci raz, 

czy odejść - gdzieś z głębi ogrodu, spomiędzy drzew, dał się słyszeć głos 

jakiejś kobiety:

- Chwileczka!

Długo trwało, zanim Krystyna zobaczyła te dwie kobie ty. Przedtem usłyszała

chrobot żwiru i spoza domu wyłonił

się wózek inwalidzki. Na wózku siedziała stara kobieta wózek popychała 

dziewczyna. Zbliżała się powoli, skręciła wózkiem w boczną alejkę. Potem 

podeszła do furtki i nie otwierając jej spytała:

- Przepraszam, pani do kogo?

Krystyna spostrzegła teraz, z bliska, że była to kobieta dorosła, 

dwudziestokilkuletnia, tylko drobna i szczupła.

-

Do pani Joanny Markowskiej, jestem jej koleżanką szkolną z dawnych 

lat. Przejeżdżałam przez Kraków i po myślałam...

background image

-

Moja mama jest ciężko chora — powiedziała młoda kobieta i ruchem 

głowy wskazała starą kobietę na wózku, która siedziała nieporuszona, z 

głową opuszczoną na pier si. Siwe włosy sterczały koło jej głowy jak u 

stracha na wróble. Nie było widać jej oczu ani nosa, tylko otwarte usta, 

obwisły policzek i brodę. Ręce miała skrzyżowane na pledzie okrywającym jej

kolana.

- Tak? A co jej jest? - spytała Krystyna z udaną troską.

-

Sparaliżowana. Od dwóch lat. Nie porusza się, nie mówi, nie słyszy. 

Czasem coś do niej dociera, ale to bardzo rzadko.

- Nie ma żadnej poprawy?

-

Są dni, kiedy wydaje się, jakby było troszeczkę lepiej, jest żywsza, patrzy,

jakby chciała coś powiedzieć. Ale to są tylko chwile, potem wszystko wraca.

- Co za nieszczęście. A jaka jest opinia lekarzy?

Młoda kobieta nie odpowiedziała, zrobiła tylko ledwo

dostrzegalny, przeczący ruch głową.

-

Strasznie mi przykro. Była młodsza ode mnie chyba dwa lata, bo jak ja 

chodziłam do piątej...

- Tak, mamusia urodziła się w dwudziestym trzecim.

- Jak dajecie sobie radę, kto się nią opiekuje?

-

Przed południem nasza sąsiadka, koło południa przy chodzi siostra z 

Czerwonego Krzyża, ja wracam z biura po południu - jakoś sobie radzimy.

Rozmowa przy furtce odbywała się jakby na marginesie rzeczywistości, na 

granicy dwóch światów. Ulicą za pleca 

mi Krystyny przejechał samochód, gdzieś rozległo się za jadłe szczekanie 

psa. Krystyna milczała. Córka Joanny uchyliła furtkę i spytała:

- Może jednak pani wejdzie na chwilę?

- Raczej nie. Boję się, że mnie nie pozna.

- Nie, nie pozna pani. Czasem nie poznaje nawet naj bliższych.

Młoda kobieta popatrzyła na Krystynę jasnymi, niewin nymi oczami. W 

tej kobiecie nie było nic bohaterskiego. Tylko bezradna nijakość. Ani śladu 

urody. Krystyna po myślała, że jeśli ta młoda kobieta podobna jest do matki 

z tamtych lat... Spytała:

- A mąż Joanny?

background image

- Tatuś od dziesięciu lat jest za granicą.

Od strony wózka dał się słyszeć nagle jakiś dźwięk, dziwny, brzmiący w 

jednej tonacji, jakby pisk małego, słabego zwierzątka, zbyt cichy, aby być 

krzykiem.

- Przepraszam panią, ale moja mama mnie woła, może ją słońce razi, 

albo czegoś potrzebuje.

- Ja też przepraszam. Do widzenia pani.

- Do widzenia.

Krystyna schodziła ulicą w dół, w stronę przystanku tramwajowego. Nie 

czuła już zazdrości, ani upokorzenia, radości, ani satysfakcji. Żadnych 

takich uczuć. Była uczu ciowo pusta, obojętna. O mężu nie myślała. Jakby 

umarł po raz drugi, tym razem nieodwołalnie. Zazdrość, która jeszcze 

niedawno była w niej tak silna, że zdawała się przenikać każdą komórkę jej 

ciała, nawet jakby ożywiała ją i odmładzała - teraz opuściła ją. Znikła, jakby 

jej nigdy nie było. Uczucia pożarły się nawzajem. Czystą miłość do męża 

zniszczyła zazdrość, a zazdrość została unieszkod liwiona widokiem tej 

obrzydliwej, starej, sparaliżowanej kobiety na wózku, która miała być kiedyś 

rywalką Krys tyny. Czuła się opuszczona przez ludzi i wyzuta z uczuć. Nie 

bolała ją zraniona miłość własna, przestał nawet istnieć dla niej syn, którego

tak kochała, był przecież owocem jej wspólnego życia z mężem. Była teraz 

jakby kimś innym:

starą, spustoszoną wewnętrznie przez jakąś ciężką chorobę istotą, którą 

wszyscy bliscy odumarli i która już niczego innego jak śmierci spodziewać 

się nie może. Mimo że była wierzącą, nie pomyślała o Bogu. Chociaż, 

owszem, przez sekundę jakby pomyślała, ale to było tylko westchnienie. 

Głębsze zaczerpnięcie powietrza. Nie było w nim skargi ani wołania o 

ratunek, i Bóg jej nie odpowiedział. Bóg nie chciał mieć z tą sprawą nic 

wspólnego. Chociaż w dziwny sposób kierował losami człowieka, widocznie 

nie intereso wał się jego życiem uczuciowym. Krystyna schodziła po woli w 

dół, w stronę tramwaju, podpierając się parasolką.

background image

Poprow sie..

Los przedwojennych tajniaków niższej rangi nie był godny pozazdroszczenia. 

Śledząc przestępców kryminalnych, a zwłaszcza politycznych, z których ci 

drudzy mieli szcze gólne upodobanie do korzystania ze złych warunków at 

mosferycznych, przykrych pór roku i zbyt wczesnych lub późnych godzin 

dnia, tajniacy wystawieni byli na wszystkie niedogodności i plagi naszego 

klimatu, nie mówiąc już

o smutnej, beznadziejnej walce z upływającym czasem. Nie była to walka, ale

ciche szamotanie się z minutami i godzi nami. To wystawanie na rogach ulic,

niby w oczekiwaniu na kogoś, ale zezowanie przy tym w stronę bramy, w 

której mógł się pojawić inwigilowany komunista, Ukrainiec albo ONR-owiec. 

Przytupywanie na mrozie. Ruszanie nagle z miejsca, jakby pod wpływem 

zniecierpliwienia daremnym czekaniem. Poglądanie na zegarek. Opieranie 

nogi o mur celem poprawienia skarpetki, nie spuszczanie przy tym oka z 

rogu ulicy, na którym pojawić się miał lada chwila zmiennik. Ale trzeba było 

jeszcze przedtem wejść do bra my, obrócić się plecami do ulicy i zapisać w 

notesie,

0 której godzinie spod numeru 82 na Starowiślnej wyszedł ktoś podobny do 

poszukiwanego. Nareszcie jest zmiana, więc jeszcze tylko poskrobać się w 

brodę, w nos albo w ucho, zależy kto jest na zmianie. Bywało, że mieli 

trudniejsze zadania, które wymagały większej inteligencji

1znajomości środowiska, na przykład na otwarte, publicz 

ne zebranie jakiegoś związku zawodowego, na a kadmem wieczór 

artystyczny, z których nie tylko trzeba było skła dać sprawozdania, ale 

niekiedy i uczestniczyć w nich czyn nie, zabierać głos w dyskusji, i w 

zależności od instrukcji, a czasem tylko na wyczucie, wznosić okrzyki, 

łagodzące, dezorientujące lub zaostrzające napięcie.

Była to więc służba ciężka, odpowiedzialna, a czasem i niebezpieczna. Ileż

to razy, wskutek jakiegoś błędu lub niezręczności, rozpoznany jako 

„prowok”’, bywał nawet pobity i wykopany za drzwi. Bywało z nim gorzej, gdy

background image

usiłował sięgnąć po broń. O ileż łatwiejsza i bardziej bezpieczna jest służba 

dzisiejszej tajnej policji. Teleobiek tywy robią z ukrycia i odległości pół 

kilometra zdjęcia nawet w nocy. Czuły system podsłuchowy i precyzyjny, 

miniaturowy sprzęt do nagrywania rejestruje rozmowy

i przemówienia. Krótkofalówki zapewniają łączność, loka lizację i 

bezpieczeństwo. Komputer porządkuje te informa cje, identyfikuje je i 

dostarcza w gotowej formie na biurko odpowiedniego referenta. Czysta 

praca, bezpieczna, nie męcząca.

Między wiosną 1968 a wiosną 1970 (zresztą wcześniej w pewnych latach, 

i później też) nie zapraszano mnie na tak zwane spotkania autorskie. Nie 

martwiłem się tym zbytnio, bo uczestniczyłem w nich zawsze z największą 

niechęcią, a nawet z czymś w rodzaju odrazy do samego siebie. Było w nich 

zawsze coś mniej lub bardziej sztucz nego, wykluczającego obustronną 

szczerość. Ale wszyscy moi koledzy brali w tych imprezach udział, 

uczestniczyłem w nich także i ja. Niektórzy potrzebowali tego z przyczyn 

ambicjonalnych. A dla wszystkich były źródłem dodat kowych dochodów. A 

dlaczego przez dwa przeszło lata nie zapraszano mnie? Po prostu miał to być

rodzaj kary za moje sympatie dla Dawida, który pokonał Goliata. Nie kryłem 

się z tym, bo zawsze się przecież jest, lub powinno się być, za tym słabszym, 

który walczy z silniejszym. Wypiłem też chyba o jedną wódkę za dużo, i co 

gorsze I w miejscu niezbyt odpowiednim i w towarzystwie politycz- I

nie mieszanym, za zdrowie Izraelitów. Nie kryłem też sympatii dla studentów

w czasie wiosny praskiej i dezap robaty interwenqi militarnej w 

Czechosłowacji. Nie wy chodziłem co prawda z transparentem na ulicę, ale 

moje przekonania były, tym co trzeba, znane, i to wystarczyło. Były to 

zresztą czasy, w których nie ja jeden byłem przed miotem szykan, a których 

formy, przyznajmy to sprawied liwie, były dosyć łagodne. Miały tylko na celu 

zniechęcenie do nas czytelników, spowodowanie, aby o nas zapomnieli, 

abyśmy przestali być obecni i potrzebni. Robiono to w sposób dostatecznie 

wyraźny, abyśmy to odczuli, ale nie do tego stopnia, abyśmy umarli z głodu 

lub zginęli w wię zieniu. Nie chciano z nas robić bohaterów. To nie było w ich

interesie. Może liczyli na to, że się opamiętamy? Że przestaniemy pisać 

teksty dwuznaczne, które nie przynoszą nikomu pożytku, sieją tylko 

background image

zwątpienie i defetyzm. Nasze winy miały różne stopnie, a więc i wymiar kary 

bywał różny. Od stopniowego wyciszania nas i skazania na za pomnienie, po

unicestwienie zupełne, połączone z utratą literackich praw obywatelskich i 

publicznych. W najlżej szych wypadkach polegało to na wizytach panów w 

ciem nych garniturach, którzy obchodzili księgarnie (bo nasze książki jeszcze

się ukazywały) i w rozmowie z kierow nikami sklepów, posługując się 

pomiętą, wyjmowaną z bo cznej kieszeni surduta kartką, dyktowali nazwiska

pisarzy, których książek nie należy umieszczać na wystawie, takich, których 

książki wolno pokazywać wewnątrz, na stołach

- i tych, których książki powinny pozostać w półkach, lub nawet na zapleczu.

Najcięższe przypadki karane były usu nięciem tytułów z bibliotek 

publicznych i szkolnych. Ale nigdy nic na piśmie. Informacje, jak już 

mówiłem, po dawano ustnie. Kierownik księgami powinien był je za 

pamiętać i zastosować się do nich. W tamtych czasach byłem chyba 

uważany za przestępcę średniego kalibru. Moje książki były tylko skazywane

na usunięcie z widoku. Raz tylko miała miejsce interwencja biblioteczna. Ale

to było wcześniej.

Pewnego jednak dnia, było to wczesną wiosną 1970 roku, kiedy 

poszedłem zapłacić składki w biurze Związku Literatów Polskich, 

oznajmiono mi z radością, że nareszcie zostałem zaproszony na spotkanie 

autorskie w Domu Kultury w jakimś Zalesiu czy Podlesiu. Nie umiano mi 

dokładnie określić, gdzie to jest, tyle, że trzeba tam jechać z przesiadką, 

dwoma autobusami, ale gratulowano mi szczęśliwego zakończenia 

krzywdzących mnie nieporozu mień.

W połowie kwietnia aura u nas bywa kapryśna. Ale jak się ma w domu 

barometr, to wystarczy w niego stuknąć, aby wiedzieć, jaka będzie pogoda. 

Barometr spadał dosyć gwałtownie, więc na wszelki wypadek włożyłem do 

torby nieprzemakalny płaszcz. I dobrze zrobiłem, bo wprawdzie na dworze 

świeciło bardzo jaskrawo słońce, ale wiał chłod ny, północno-zachodni wiatr.

Słońce świeciło jeszcze ostro, kiedy jechałem do M., ale kiedy czekałem na 

połączenie do Zalesia, niebo nagle zgasło, a od zachodu zaczęła się zbliżać 

masywna chmura, obrzeżona niby koronką białymi lekkimi obłokami. 

Jechałem małym, lokalnym autobusem, chwiejącym się po wertepach polnej

background image

drogi, jechałem już w deszczu, który zamieniał się w ulewę. Wycieraczki nie 

zdążały zbierać wody ściekającej po szybie. Pociemniało

i musiało pozimnieć, bo okna pokryły się wewnątrz parą. Telepaliśmy się 

więc w strugach deszczu, za oknami nie było widać nic, i chyba tylko Pan 

Bóg i kierowca znali drogę i wiedzieli, dokąd jedziemy. Po jakiejś pół godzinie

autobus zatrzymał się, kierowca odwrócił się i powiedział:

Proszę jeszcze nie wysiadać! Cofnął autobus, zatrzymał wycieraczki i 

zgasił motor. Dodał: - Koniec trasy. Za dwadzieścia minut wracamy. Deszcz 

bębnił po dachu auto busu. Ludzie wysiadali, paru mężczyzn pobiegło w 

stronę szeroko otwartych, buchających parą drzwi gospody „Za- lesianka”. 

Spytałem kierowcę:

- Daleko stąd do Domu Kultury?

Kierowca zapalił papierosa i patrzył chwilę na mnie w milczeniu.

- Tu nie ma żadnego Domu Kultury.

- Ja mam skierowanie na, na wykład.

- To może w starej szkole w Podlesiu?

- A tu w Zalesiu nie ma Domu Kultury?

- Mówię panu, że nie ma.

- A daleko do tego Podlesia?

- Będzie niecałe dwa kilometry. Drogą prosto, potem koło figury na 

prawo.

Wyjąłem z torby nieprzemakalny płaszcz, założyłem ka ptur i wysiadłem z

autobusu. Deszcz siekł gęstymi struga mi. Wskutek kaptura moje pole 

widzenia zwęziło się. Za buchającą parą i gwarem gospodą drogi rozchodziły 

się w trzech kierunkach. Odwróciłem się i gestem pytającym wskazałem ręką

drogę na wprost. Zobaczyłem niewyraźną, zamazaną deszczem twarz 

kierowcy: kiwał potakującą gło wą. Poszedłem więc prosto, a potem od figury

Matki Boskiej, osłoniętej półkolistym blaszanym daszkiem, skrę ciłem w 

prawo. Nie patrzyłem na zegarek, bo rękawy mojego płaszcza ociekały wodą, 

ale chyba po jakichś 20 minutach zobaczyłem blisko siebie stojące dwa 

budynki: w lewo, za żelazną siatką długi, parterowy budynek, z du żymi 

oknami i płaskim dachem, typowy dla nowych szkół, a w prawo, przy samej 

drodze, stary dom kryty dachówką. Kiedy zbliżyłem się do niego, zobaczyłem 

background image

czerwoną tab liczkę z napisem: Wiejski Dom Kultury w Podlesiu, a na 

drzwiach przyszpilony pluskiewkami afisz zapowiadający spotkanie 

autorskie z redaktorem, który nosił wprawdzie moje nazwisko, ale imię było 

przekręcone, co mi zresztą nie sprawiło przykrości, bo nie lubię swojego 

imienia. Afisz był drukowany, moje nazwisko wpisane było czarną farbą.

Z liter ściekały smugi i zamazywały napis umieszczony niżej: godzina 13-ta, 

wstęp wolny! Zdjąłem w korytarzu płaszcz i czekałem chwilę, póki nie ociekł 

z wody, potem zapukałem do drzwi z napisem świetlica. Słychać było 

śmiechy i rozmowy. Zapukałem jeszcze raz, głośniej. Śmiech i rozmowy 

ucichły, potem rozległ się głos kobiecy: „Proszę!”

Miałem już poza sobą rozmowę przy kawie w szklan kach przykrytych 

spodeczkami (żeby aromat nie uciekł) z kierowniczką biblioteki i 

przekomarzanie się i ceregiele z kopertą, w której było 250 złotych minus 

podatek. W tej kwocie wliczone już były koszty przejazdu tam i z po wrotem. 

Ceremonie polegały na tym, że przecież nie wypa da brać pieniędzy za pracę 

jeszcze nie wykonaną. Ale będzie wykonana, bo jest frekwencja. Ale ja mogę 

na przykład umrzeć na serce, pod wpływem tej świetnej, mocnej kawy, przed

wygłoszeniem prelekcji, to co wtedy będzie? Siła wyższa, panie redaktorze, 

proszę się nie mart wić. Podpisałem więc w dwóch egzemplarzach rachunek 

za wykonaną pracę, na każdym egzemplarzu w dwóch miej scach, i podałem 

jeszcze numer legitymacji związku, która upoważnia do niższego podatku. 

Więc to miałem już poza sobą, a teraz siedziałem przy małym, kwadratowym,

kry tym białym laminatem stoliku i za chwilę miałem przemó wić. Takie 

same stoliki były na sali, ale większość stolików została przesunięta pod 

ścianę, a krzesła ustawione w trzech rzędach przede mną. W pierwszym 

rzędzie siedzia ły trzy staruszki i dwóch starszych panów, jeden w czar nym 

garniturze wyglądał, nie wiem dlaczego, na organistę. Reszta słuchaczy to 

było kilanaścioro dzieci w wieku od 10-12 lat. Patrzyły na mnie, albo nie 

patrzyły, tylko robiły do siebie jakieś miny, udawały, że im jest za ciasno i 

niewy godnie. Kierowniczka przedstawiła mnie przekręcając moje imię, ale 

nie miałem jej tego za złe, po czym oddała mi głos.

Nie wiem, jak to jest u innych, ale chwile, w których muszę wydobyć z siebie 

głos, należą do najgorszych w mo im życiu. Powiedziałem najpierw, że nie 

background image

jestem redaktorem, czym sprawiłem widoczny zawód słuchaczom, że nie pra 

cuję w żadnej gazecie, tylko jestem literatem, który zapisuje różne swoje 

przygody i cudze opowiadania i drukuje je potem w książkach. I 

zapowiedziałem, że przeczytam dwa opowiadania, oparte o moje własne 

przeżycia. Nie jestem pisarzem uprawiającym literaturę dla dzieci i 

młodzieży. To zbyt trudny dla mnie gatunek. Nie wiem zresztą. Może

w ogóle nie istnieje coś takiego jak literatura dla dzieci? Ale mam 

opowiadania, w których obok dorosłych występują talf-re dzieci i ludzie 

młodzi, tak jak to bywa w życiu. Odczekawszy chwilę, nie wiem po co, czy 

aby mieć czas do namysłu, czy był to jakiś rodzaj kabotyństwa, znalazłem w 

książce stare opowiadanie Ciemność i światło i zacząłem je czytać. Zacząłem 

od tego opowiadania, gdyż przekona łem się już dawniej, że jest nieźle 

rozumiane i odbierane przez słuchaczy. A co ważniejsze - był to tekst dosyć 

krótki. Czytałem powoli, co pozwalało mi ponad książką widzieć twarze 

słuchaczy, a chwilami nawet ściany, drzwi

i okna. Za oknami padał ulewny deszcz. A poza tym panowała atmosfera jak 

zwykle na takich spotkaniach: nieszczerej, udawanej za obustronną zgodą, 

sielanki. Na te dwadzieścia osób, tylko kilka, jak mi się zdawało, słuchało 

uważnie i podążało za tokiem opowiadania. Kierowniczka spytała mnie 

szeptem, czy może zapalić światło? Odpowie działem przeczącym kiwnięciem

głowy, i czytałem dalej. Kiedy skończyłem, spojrzałem na zegarek: minęło 

dwadzie ścia kilka minut. I zapadła, jak zwykle, chwila ciszy, pustki, nawet 

jakby obcości. Przede wszystkim zakłopota nia. Aby się jak najprędzej 

wydostać z tej nieprzyjemnej sytuacji, zapowiedziałem przeczytanie jeszcze 

jednego opo wiadania, niedawno napisanego, pod tytułem Mój ojciec milczy. 

Zacząłem je czytać, ale nie było mi dane spokojnie go dokończyć. Byłem 

dopiero na drugiej czy trzeciej stro nie, kiedy nagle rozległ się dziwny trzask, 

jakby ktoś usiłujący wejść nie wiedział, w którą stronę drzwi się otwierają, 

potem do sali wkroczyła dziwna postać. Był to mężczyzna w wieku około 60 

lat, może nawet starszy, ociekający wodą, w kapeluszu nakrytym dużego 

formatu gazetą. Papier jak wiadomo jest kiepskim zabezpieczeniem od 

deszczu, więc cała postać gościa ociekała wodą. Czło wiek zdjął z głowy 

gazetę i kapelusz, po czym zgrabnym ruchem zatoczył się i dosyć pewnie 

background image

usadowił przy jednym ze stolików w głębi sali. Kierowniczka zmarszczyła 

brwi, dzieci odwróciły głowy i zaczęły chichotać i trącać się

łokciami. Dzięki wejściu pijanego gościa uwolniły się spod przymusu 

siedzenia grzecznie. Niektóre z nich, mali obłud nicy, nie śmiali się, tylko 

udawali, że podzielają oburzenie kierowniczki. Ale większość dzieci znalazła 

pretekst do odzyskania swobody i skorzystała z niego, gdyż dążenie do 

wolności jest czymś żywiołowym i nieposkromionym. Tyl ko dwie stare 

kobiety i jeden z mężczyzn, obejrzawszy się, nie zwracali już potem uwagi na 

przybysza. Kierowniczka powiedziała głośno: - Proszę o spokój! Zapanowała 

cisza, czytałem dalej. Ale to już nie było to, co przed chwilą. Słuchacze 

uciszyli się, ale byli niespokojni. Oglądali się poza siebie, trącali się łokciami,

szeptali do siebie. Czło wiek umieścił mokrą gazetę na rogu stołu, kapelusz 

włożył na głowę, podparł głowę rękami, i chyba zasnął. Czytałem dalej, ale 

moje słowa nie wchodziły już do uszu słuchaczy. Odbijały się od ścian i 

wracały do mnie, czułem to. Gość w kapeluszu uznał pozycję za niewygodną 

do drzemki, zdjął kapelusz, położył go na stole, a na kapeluszu oparł swoją 

siwą, ociekającą wodą głowę, i chyba na dobre zasnął. Przestałem zerkać na 

niego i zająłem się swoim tekstem. Czytałem trochę głośniej, bo zbliżałem się

do miejsca dosyć ważnego, w którym będzie mowa o głupiej, dziecinnej 

demonstracji antysemickiej, w której narrator, czyli ja, ogarnięty 

barbarzyńską psychozą, bierze udział. Ale właśnie w tej chwili rozległo się 

dziwne klapnięcie, które znów odwróciło uwagę słuchaczy. Pijany gość po 

chylony nisko nad podłogą podnosił swoją rękę, która usunęła mu się na 

ziemię. Było to dosyć śmieszne, bo wyglądało, jakby mu ręka odpadła od 

tułowia. Gość schylił się, podniósł swoją rękę i położył ją na stole. 

Dokonawszy tej czynności popatrzył na mnie i powiedział głośno:

-

Poprow sie!

Buchnął śmiech. Kierowniczka zastukała długopisem

o blat stolika i zawołała:

— Proszę o spokój, albo o opuszczenie sali!

Gość rozglądnął się dookoła, potem przyłożył palec do ust, zamilkł i przestał 

się wygłupiać. Ale interwencja kiero-

wniczki nie na wiele się zdała. Dzieci śmiały się i zachęcały wzrokiem także 

background image

mnie do wspólnej zabawy. Nastąpił zupeł ny rozkład. Ja przestałem być 

ośrodkiem zainteresowania. Nie byłem już tym, z powodu którego odbywało 

się spot kanie. Byłem tylko jednym z nich, nikim więcej. Może nawet kimś 

mniej ważnym niż każdy z nich. Kończyłem czytanie, starałem się panować 

głosem nad szmerem i chi chotami. Wracaliśmy właśnie z meczu 

piłkarskiego i mój ojciec nie odzywał się do mnie. Dawał mi bolesną dla mnie

lekcję milczenia za moje głupie, dziecinne uczestnictwo w antysemickiej 

demonstracji. Ale za plecami słuchaczy działy się rzeczy ciekawsze niż to, co 

ja czytałem. Bohate rem ich był gość, który już nie spał, tylko urządzał 

mimicz ne przedstawienie: najpierw udawał, że mu chce odpaść głowa, więc 

łapał ją oburącz i osadzał z powrotem na szyi, potem poprawiał ją kilka razy,

żeby ją umocnić. Dokonaw szy tego, podpierał jeszcze głowę, na wszelki 

wypadek, palcem prawej ręki. W takiej pozycji trwał chwilę i zdawało się, że 

się wreszcie uspokoił. Ale nie. Jego lewa ręka, skorzystawszy z nieuwagi 

prawej, zaczęła uciekać i zbliżać się do krawędzi stolika. Została jednak 

złowiona w ostat niej chwili przez czujną prawą rękę i przywołana klapsem 

do porządku. Kończyłem czytać opowiadanie. Mój ojciec przemówił. 

Powiedział, że wszystkie najgorsze wydarzenia w historii zaczynały się od 

bicia Żydów. I to był koniec tekstu. Zamknąłem książkę i popatrzyłem na 

gościa. Wkła dał powoli na głowę kapelusz, który mu się był zsunął

i leżał na stole. Wstał i powiedział, ale już nie tak głośno:

- Poprow sie. Do widzenia!

Widocznie już wytrzeźwiał, albo nie był w ogóle pijany, bo trafił 

bezbłędnie do drzwi. Rozległy się oklaski. Kierow niczka podziękowała mi za 

interesujący referat, do stolika zbliżyły się trzy dziewczyny, jedna z 

czerwonym goździ kiem w celofanie, dwie z prośbą o autograf. Na dworze 

rozjaśniło się, deszcz przestał padać. Słońce jeszcze nie świeciło, ale widać 

było już skrawek nieba wolny od chmur. Połyskiwał czystym, świeżym 

błękitem. Dzieci nie

wychodziły jeszcze, patrzyły na mnie. Wypisywałem de dykacje w dwóch 

książkach, potem ktoś podał mi prepa- ratkę z prośbą o autograf. 

Kierowniczka wstała i powie działa:

- Dziękuję państwu za udział. Dzieci zapraszam za tydzień o tej samej 

background image

porze. Będzie bardzo ciekawa prelekcja

0 teatrze marionetkowym. Do widzenia.

Dzieci odpowiedziały chórem „do widzenia” i wychodzi ły szurając butami.

Zostało tylko kilka starszych osób w pierwszym rzędzie.

- Kto to był ten dziwny gość? - spytałem kierowniczkę.

- Nie wiem. Jakiś pijak albo włóczęga. My go tutaj nie znamy - 

odpowiedziała kierowniczka i zrobiła bezradny gest rękami.

Starszy pan w pierwszym rzędzie wpatrywał się we mnie przenikliwie. 

Towarzysząca mu pani, także niemłoda, któ ra wydawała się cały czas 

drzemać, otworzyła jedno oko

1

powiedziała:

- Pani go nie zna, bo pani jest za młoda. A my go dobrze pamiętamy z 

1948 roku. Prawda?

- Tak. Pajac, ale niebezpieczny - odpowiedział siedzący koło niej starszy 

pan.

Czekała mnie jeszcze jedna, ostatnia udręka: musiałem uskutecznić wpis

do tak zwanej „księgi pamiątkowej”. Jest to czynność, która wprawia mnie 

zawsze w największe zakłopotanie. Nie mam gotowych stereotypów. Nie mam

ich na nic, na żadne sytuacje życiowe, poza oczywiście podstawowymi, 

takimi jak „dzień dobry”, „dobry wie czór”, i paru tam jeszcze. Nie chciałbym 

się powtarzać, a improwizacja pod przymusem obezwładnia mnie, parali żuje

mi rękę i mózg. Ale jakoś uporałem się z tym i chcia łem już księgę zamknąć,

kiedy uprzytomniłem sobie, że wskutek zdenerwowania mogłem zrobić jakiś 

błąd orto graficzny, więc przeczytałem jeszcze raz zdanie, które wy dało mi 

się niezgrabne, bez tego kształtu i wdzięku, który każdy pisarz powinien 

nadawać swoim wypowiedziom, jeśli mają być nieśmiertelne. Ale błędów 

ortograficznych

nie było. Brakowało tylko dwóch kropek w moim podpisie. Uzupełniłem je i 

zamknąłem księgę.

Kiedy wracałem do autobusu, świeciło już słońce, ziemia dymiła i 

podsychała, niebo było czyste. Gruba, ciemna warstwa chmur oddalała się 

na wschód. Próbowałem sobie wyobrazić, jak wyglądała rozmowa 

komendanta posterun ku, który przeczytawszy nieco spóźnione pismo z 

background image

komendy wojewódzkiej, a nie mając się kim wyręczyć, bo dwóch 

mundurowych i jednego po cywilnemu wysłał samochodem na akcję 

likwidowania bimbrowni, kazał sprzątaczce lecieć do emerytowanego już od 

paru lat wywiadowcy, który czasem jeszcze wykonywał jakieś drobne prace 

zlecone, wyciągnąć go spod pierzyny i przyprowadzić na posteru nek. Więc 

dzisiaj o godzinie trzynastej w Domu Kultury w Podlesiu odbędzie się 

prelekqa jakiegoś literata z Kra kowa, i trzeba żebyś tam był.

- I co ja tam mam robić?

Komendant jeszcze raz przejrzał pismo z województwa. Instrukcja nie była 

zbyt jasna.

- Będziesz za słuchacza.

- Mam nagrywać?

- Nie ma tu nic o nagrywaniu. - Komendant wysunął szufladę, wyjął małe 

magneto, włączył je i wyłączył. Po wiedział: — Baterie nie działają. Nie ma 

zapasowych.

- To co ja właściwie mam robić?

- Posłuchasz, co on tam będzie mówił, i napiszesz krótki raport.

- Mam coś gadać?

- No, jakby wygłaszał jakieś artykuły przeciw rządowi, to możesz wziąć 

udział w dyskusji, albo powiedzieć coś dla hecy, ale wiesz, tak 

pedagogicznie.

- Jak?

- No tak wychowawczo, po ojcowsku. A w ogóle uda waj głupiego. Strzel 50 

gram na ducha, żeby wyglądało, że jesteś na bani.

Komendant włożył pismo do teczki, teczkę zamknął

i powiedział ciszej:

- Prawdę mówiąc, to jo som, kurwa, nie wiem, o co im chodzi.

Spojrzał na zegarek i dodał:

- No, jazda, za dziesięć minut mosz autobus.

Droga była pusta. Wesołego gościa nie było już widać, pewnie minął zakręt i 

zdążył wsiąść do autobusu, albo zatrzymał się w gospodzie. Szedłem powoli 

omijając kałuże

i prawdopodobnie uśmiechałem się sam do siebie. Byłem szczęśliwy, że mam

background image

to już poza sobą. Ale czy on, wy chodząc z Domu Kultury w Podlesiu, nie 

powiedział: do widzenia?

Świadek, który nie umiał mówić

Okolice wsi Młaki (dawniej Mlaken) w powiecie złotogór- skim są słabo 

zaludnione, ziemia kiepska. Wśród płaskich łąk płynie tam rzeka, tworząc 

liczne odnogi i kanały. Łąki otoczone są lasami, które ciągną się daleko. Gdy 

się stanie na podwyższeniu, na skarpie albo na mostku, i dzień jest 

pogodny, to przesłoniwszy ręką oczy zobaczyć można, a nawet policzyć 

pasące się krowy, dzieci bawiące się na łące albo wracające z lasu wzdłuż 

rzeki. Nad łąkami wysoko na niebie krążą jastrzębie, czasem któryś z nich 

spada znienacka na zdobycz, potem unosi ją w szponach

i odlatuje w stronę lasu. Wieś Młaki liczy tylko 38 domów, ale jest w niej 

kościółek, w czasie wojny zrujnowany, po wojnie przez nowych parafian 

odbudowany. Nie ma szko ły, dzieci dojeżdżają do odległej o 7 kilometrów 

wsi Buko wa, wsi dużej, z nowo postawionym budynkiem szkolnym, sklepem

gminnej spółdzielni i remizą strażacką zbudowaną w miejscu, gdzie dawniej 

był ewangelicki kościół, w czasie wojny zburzony. Z Młak dzieci więc jeżdżą 

do Bukowej, a mieszkańcy Bukowej przyjeżdżają do Młak w niedzielę do 

kościoła. Mieszkańcy obu wsi nie pochodzą z tych stron. Przybyli tu ze 

wschodu dawnej Polski, niektórzy nawet z tej samej wsi. Teraz byli o 

czterdzieści lat starsi, ich dzieci i wnuki urodziły się już na tej ziemi. Żenili 

się przeważnie między sobą. Dziewczęta z Młak wychodziły za chłopców z 

Bukowej, albo na odwrót, ale ponieważ ziemi

nie przybywało, więc część młodzieży wyjeżdżała do szkół w stolicy 

województwa, a nawet jeszcze dalej, zostawała tam, albo przywoziła sobie 

background image

żony i mężów z całkiem innych stron. Pierwsi, którzy tu prawie przed 

czterdziestu laty przyjechali, czuli się trochę jak w obcym kraju. Nie mieli 

jednak wiele czasu, aby o tym myśleć. Trzeba się było urządzać, żyć, 

mieszkać w tych zabudowaniach z czerwonej cegły, jakby jeszcze nie 

dokończonych, nie otynkowanych, a już postarzałych. Jakże wesoła była biel

domu na tle wiosennej zieleni i kwiatów, tam, w opuszczonej wsi - jak 

ponura wydawała się tutaj brudna czerwień ceglanego mu- ru. Starszym 

ludziom obca też wydawała się nowa szkoła w Bukowej, obsadzona chudymi 

topolami, bardziej podob na do jakiejś fabryki albo szpitala niż do szkoły. 

Ten parterowy sklep geesu smutny jak stacja kolejowa na pus tyni. Ten 

kiosk w Młakach, ciemny i zaniedbany, jak budka dróżnika, któremu 

umarła żona. Na początku wydawało się, że życie tutaj będzie tymczasowe, 

że za dwa, trzy lata wrócą do swoich wesołych, białych wsi, kościółków i 

cerkie wek wśród jasnej, bujnej zieleni lip i akacji. Ale mijały lata, nic się nie 

zmieniało i starzy musieli jakoś przywyknąć. A młodzi - urodzili się tu. Nie 

mieli innego wyboru. Przy zwyczaili się do tego, co zastali, co dokoła siebie 

pierwszy raz zobaczyli. Okolica była spokojna. Drzwi od domów na dzień, 

obyczajem wschodnim, nie zamykano. Czasem, ale to rzadko, bardzo rzadko,

ginęła komuś kura albo gęś, a i to nie wiadomo, czy sprawcą nie był jastrząb

albo lis. Raz chyba tylko się zdarzyło, że złodzieje wyprowadzili świnię z chle 

wa. Przyjechali zresztą samochodem, nie wiadomo skąd.

Wieczorami było cicho i spokojnie, droga przez wieś pustoszała. Skądsiś 

dolatywały dźwięki radia albo har monii, w oknie domu sołtysa migotało 

zielone fosfory zujące światło telewizora. Czasem, z daleka, rozlegał się nagle

jakiś krzyk albo śmiech. Pijany człowiek szedł środ kiem drogi zataczając się,

przystawał, coś pokrzykiwał albo zawodził jakąś smutną piosenkę znad 

Dniestru albo Zbrucza. Urywał nagle, milknął, zapadała znów cisza.

Pewnego późnego popołudnia, było to w drugiej połowie sierpnia, kiedy 

dni zaczynają być trochę krótsze, matka trojga dzieci, trzynastoletniego 

Józka, dziesięcioletniej Ani

i dwuletniego Bronka, wyszła z domu, aby zobaczyć, czy jej dzieci są na 

pastwisku i czy krowy pasąc się zbliżają się już powoli do żerdzi, którymi 

pastwisko ogrodzone było od strony drogi, i stwierdziła, że krowy są już 

background image

blisko miejsca, gdzie zwykle się o tej porze pasły. Ale dzieci nie było. Matka 

wyjrzała więc na drogę, popatrzyła w stronę kościoła i kiosku, ale i tam 

dzieci nie było. Nie widać ich było także na moście ani na drodze do wsi. 

Drogą przeje chał syn sąsiada na motorowerze, matka zawołała go, ale nie 

usłyszał, więc krzyknęła jeszcze raz, głośniej... Chłopak zawrócił i 

przystanął. Powiedział, że we wsi dzieci nie było. Matka wróciła na podwórze,

poszła do ogrodu, pochyliła się nad grządkami i smyknęła z ziemi parę 

marchewek

i pietruszek na jutro na zupę, potem wyjrzała jeszcze raz zza węgła obory. 

Słońce stało jeszcze dosyć wysoko, widać było wszystko jak na dłoni, 

pastwisko, dalej łąki, kępy wierzb nad rzeką i nad stawkami, aż po brzegi 

lasów. Z mokradeł podnosiły się wąskie, przezroczyste smugi mgły i snuły 

się po łąkach. Matka wpatrywała się długo w otwarty szeroko krajobraz, 

zatrzymywała wzrok na kępach zarośli, drzewach, kopkach siana, ale nie 

było widać nigdzie żadnego ruchu. Dzieci na łąkach nie było. Matka wróciła 

do domu, przeszła przez sień i zobaczyła swoich dwóch synów wracających 

drogą od strony koś cioła i mostu. Starszy niósł w ręku długie wędzisko i 

rybę, młodszy biegł koło niego. Matka poprawiła chustkę i spy tała:

- A gdzie Anusia?

Starszy chłopak wzruszył ramionami, oparł wędzisko

o ścianę, rybę położył na kamiennych schodkach.

- A toście nie byli razem?

- Anusia była z Bronkiem w łąkach, ja poszedłem nad rzekę.

Matka pochyliła się nad małym i spytała:

- Gdzie Anusia?

Mały popatrzył na matkę, skrzywił się i powiedział:

- Nie ma, tu tu...

- Co mówisz?

- On chce powiedzieć, że pojechała samochodem — po wiedział Józek.

- Co ty, durny, pleciesz, jakim samochodem?

Mały nie był wcale głupi. Po prostu umiał mówić tyle, ile umiał, tyle, ile 

mu było w jego wieku koniecznie potrzebne.

- Pić! - powiedział mały i rozpłakał się.

background image

1 Daj mu, Józek, mleka, ja muszę iść krowy puścić. Matka otworzyła 

wrota pastwiska, krowy poczłapały do obory. Zamknęła wrota na druciane 

koło, ale nie od chodziła jeszcze. Stała i patrzyła na łąki. Powoli ściemniało 

się, bo słońce zaszło za chmury, ale matka byłaby zobaczy ła córkę z daleka, 

bo miała na sobie białą spódniczkę

i czerwony sweterek. Kiedy matka Ani wróciła do domu, nie zastała jeszcze 

męża. Wrócił z młyna dopiero o dziewią tej, ale jak usłyszał, że Ani nie ma 

jeszcze w domu, to nie wyprzągł nawet konia, nie jadł kolacji, powiedział 

tylko: czekajcie, ja jej dupę zbiję, co ona se myśli, że jest dorosła, żeby 

chodzić po nocy? - i poleciał szukać córki na wieś. We wsi jest domów 38, a 

całkiem dokładnie trzydzieści siedem zamieszkanych, bo z jednego się 

wyprowadzili, ale ojciec Ani nie musiał chodzić po wszystkich domach. 

Obszedł tylko te, gdzie Ania miała koleżanki, potem siadł u sołtysa, a 

chłopaki na rowerach w ciągu 20 minut objechali całą wieś, zajrzeli nawet 

do księdza. Ani nigdzie nie było i nikt jej dzisiaj nie widział.

Ludzie mieszkający teraz we wsi Młaki, jak to już było powiedziane, nie 

pochodzą z tych stron, ich rodzice lub dziadkowie przed czterdziestu laty 

mieszkali na wschodzie, prawie wszyscy w jednym powiecie, więc jak się coś 

u nich teraz stanie, to tak jakby wydarzyło się w jednej rodzinie. Paru 

chłopów zebrało się u sołtysa i uradziło, że jak do północy Ania nie wróci, to 

pójdą ze światłami szukać

dziecka w łąkach. Było przecież parę dni deszczu, wody w rzece i w kanałach

trochę wezbrały, więc mogła gdzieś zabrnąć w bagno i teraz nie może wrócić.

Dwóch sąsiadów

i sołtys poszli do domu Ani, żeby się jeszcze czegoś od jej braci dowiedzieć, 

ale mały już spał, a starszy nic nowego nie powiedział. Mówił, że był nad 

rzeką i nie patrzył, bo łowił ryby. Nikogo obcego na łące nie było. Jakżeś nie 

patrzył, to skąd wiesz, że nikogo nie było? - spytał sołtys. Bo raz albo dwa 

popatrzył, Ania i Bronuś byli koło dębu, zbierali chyba żołędzie do zabawy, a

potem jak się drugi raz obejrzał, to już ich nie było. Gdzie mogli być? A skąd 

on może wiedzieć? Toś nie pilnował Ani? Skąd, Ania powiedziała, że będzie 

pilnować Bronka. Ania nie jest już dzieckiem. No i co było potem? Potem, ale

to było później, może godzinę albo dwie, usłyszał, jak Bronek woła: Józio, 

background image

Józio! i zobaczył, że mały biegnie, ale całkiem z innej strony, gdzieś od 

strony rzeki, ale z góry. Więc Józek się zdziwił i spytał, gdzie jest Ania, gdzie 

poszła Ania? A ten głupi mówi, że pojechała. Gdzie pojechała? To on macha 

ręką i pokazuje w tamtą stronę, w stronę lasu. Ale tam jest rzeka. Tak, jest 

rzeka, a most daleko i co potem było? Poszlimy z Bronkiem do domu. 

Dlaczego nie szukaliście Ani? Szukali my, wołali, ale nigdzie jej nie było. A 

drogą po drugiej stronie rzeki samochody jakieś jechały? Jechały, ale jak się 

łapie ryby, to nie widać, trzeba by podnosić głowę, zresztą jest daleko, to 

nawet źle widać. Jechały jakieś samochody, w jedną i drugą stronę, jechały 

też motocykle i ciągniki, przejechała także jakaś ciężarówka. Jakie 

samochody? Daleko jest, nie widać, mówiłem, że nie patrzyłem. Nie 

widziałeś, czy nie patrzyłeś? Dajcie mi spokój, nic więcej nie wiem. Dajcie 

mu spokój, on nic więcej nie wie. A mały Bronuś śpi w łóżeczku za kratkami,

pod łóżeczkiem stoi nocnik i stoją dwa samochody cięża rowe, czerwony i 

zielony, jeden załadowany szyszkami, drugi żołędziami. Mały coś zapewne 

widział, coś wie, ale nie umie jeszcze dobrze mówić, więc nie powie. Sołtys, 

który prowadził śledztwo i wypytywał Józka, i dwaj sąsie-

dzi wypili po kieliszku wódki, bo noc się zapowiadała chłodna, i poszli. 

Dołączyło do nich jeszcze kilku, razem było ich koło dziesięciu, wszyscy z 

latarkami. Sołtys miał taką z reflektorem, co z niej światło bije na sto 

metrów. Chłopakowi na motorowerze i dwóm chłopakom na rowe rach kazali

objechać drogi, które z daleka okrążają łąki. Wzięli nawet ze sobą dwa psy 

na smyczach, prowadzili je d, którzy mieli iść z prawej i z lewej strony 

tyraliery. Tak zarządził sołtys, który pod koniec okupacji był w partyzant ce. 

Noc była ciemna, bezksiężycowa, chłodna, tyle że mgły opadły. Chłopi kobiet

nie zabrali, nawet matce Ani iść zabronili. Stała na skarpie i widziała, jak 

oddalali się nawołując się i wołając Anusię: Ankaaa! Anusiaaa! Aniaaa! 

Światła malały, czasem nikły wśród krzaków. Naszczeki- wały psy. Światła 

zaczęły potem znów zbliżać się. Chłopi wrócili gdzieś koło drugiej, niczego 

nie znaleźli. Anki nigdzie nie było, więc ojciec i matka zgodzili się, żeby sołtys

zadzwonił na milicję. Ale mógł telefonować dopiero jutro, bo centralka w 

Bukowej łączyła od 9 rano.

Nazajutrz o siódmej matka Ani wygnała krowy na pastwisko, potem stała 

background image

chwilę koło żerdzi i patrzyła w pus te łąki, ale zrobiło się jej smutno i wróciła

do domu. Józek nie chdał wstawać, a miał pomagać ojcu rozrzucić siano, 

więc go wygnała z łóżka. Zrobiła śniadanie najmłodszemu, potem dała jeść 

mężowi i starszemu. Jak jedli, to Bronek biegał dokoła kuchni i ciągnął na 

sznurku swój samochód załadowany szyszkami.

- Chodź tu, Bronuś — powiedział ojciec do synka — i po wiedz ojcu, czy 

Ania pojechała takim samochodem jak ten twój?

Bronuś zatrzymał się, popatrzył na ojca, powiedział:

- Nie.

- Taksówką?

- Nie.

Ojciec powiedział do Józka:

- No widzisz, teraz mówi, że nie.

Józek nie odpowiedział, wzruszył ramionami.

-

A mówiłeś, że on powiedział, że Ania pojechała samo chodem.

- Bo on jak mówi „tu-tu”, to znaczy samochód.

-

Tu tu — powiedział Bronek, który stał koło stołu

i przysłuchiwał się.

- Dumyś - powiedział ojciec.

-

Nie ma Ani, tu tu - powtórzył Bronuś i rozpłakał się. Rozpłakała się też 

matka Ani, bo uprzytomniła sobie, że mąż najbardziej kocha Anię, bo Ania 

wdała się w niego, jest smukła, ma bardzo jasne włosy i niebieskie oczy, ma 

zdolności do rysunków i muzyki, tańczy i śpiewa w szkol nym zespole. 

Wzięła Bronka na kolana.

-

Znowu się zlałeś, ty brzydalu. -1 matka sobie przypo mniała, że Ania 

jeszcze pół roku temu, jak Bronuś słabo chodził, to bardzo lubiła go nosić na

rękach. Brała go zawsze na ręce, jak wracali z pastwiska.

- Jedźcie z Józkiem do tego siana - powiedziała.

-

Nigdzie nie jadę. Po dziewiątej może tu już być mili cja.

Ale milicja nie przyjechała tak prędko. Powiedzieli, żeby zadzwonić jeszcze 

raz po dwunastej, jakby dziewczynka nie wróciła. Sołtys dzwonił potem 

jeszcze dwa razy. Przyjechali dopiero po pierwszej. Najpierw radiowóz z 

dwoma ofice rami. Wysiedli koło sołtysa, posiedzieli u niego chwilę, potem 

background image

przyszli do rodziców Ani.

- Michał i Katarzyna Rodko?

- Tak.

- No, co tu u was się stało?

- Zaginęła nasza córka. Nie wróciła na noc.

- Wiemy. Może się z kim wybrała na wycieczkę?

- Panie kapitanie, przecież to dziecko. Ma dziewięć lat.

- W grudniu skończy dziesięć - poprawiła matka Ani.

- Kto ją ostatni widział?

- Ja - powiedziała matka Ani.

- Gdzie?

- Jak szła na łąkę z dwoma braćmi.

- Znaczy, nie pani, tylko bracia widzieli ją ostatni, tak?

- Starszy widział ją ostatni — powiedział ojciec Ani, wskazując na 

Józka. Józek był blady jak kreda, ale od powiedział przytomnie:

- Nie ja ją widziałem ostatni, tylko on ją widział ostatni.

- To dziecko? - spytał oficer, patrząc na Bronka.

- Tak, ale on nie umie jeszcze mówić, ma półtora roku, dopiero w 

listopadzie skończy dwa.

- Ale ty mówić umiesz, to chodź, opowiesz mi, co widziałeś - powiedział 

oficer i wziął Józka pod ramię.

- Nic nie widziałem. Gdzie mam iść?

- A tu, naprzeciwko, do sołtysa.

Kiedy Józek wrócił, był spłakany i czerwony jak ugoto wany rak. Oficer 

wsiadł do samochodu i długo rozmawiał przez radio. Pół godziny później 

przyjechały dwa samo chody pełne milicjantów, mieli ze sobą kilka psów. A 

wkrótce potem na środku łąki wylądował śmigłowiec. Na drogę wyległa 

połowa wsi. Koło skrzyżowania zrobił się zator. Droga była wąska, szerokie 

samochody milicyjne zatarasowały dwie trzecie jezdni. Na co dzień wieś jest 

spokojna. Leży przecież nie przy głównej szosie, tylko przy bocznej drodze. 

Autobusy tędy nie kursują, mały, szkolny autobus przyjeżdża za dwadzieścia

ósma, zatrzymuje się koło sołtysa, cofa na jego podwórze i w ten sposób 

zawraca. Czasem przejedzie samochód ciężarowy albo fur gonetka z towarem

background image

do kiosku, zabłądzi jakiś samochód osobowy, ciągnik z PGR albo 

nadleśnictwa, ale bywają dni, kiedy droga od rana do wieczora jest pusta, 

tylko od czasu do czasu przetoczy się furmanka, przejedzie ktoś na 

motocyklu albo rowerze. A teraz nagle, jak na dość, nabrało się skądsiś 

furmanek, stanęły dwa samochody ciężarowe wyładowane pustakami i 

jadący w przeciwną stronę ciągnik z przyczepą pełną worków z cementem. 

Dwa samochody milicyjne cofnęły się powoli tyłem na podwórze sołtysa, 

ruszył samochód z pustakami, ciągnik z przyczepą, potem furmanki. Zanim 

to jednak nastą piło, na drodze panowało jakieś zamieszanie, a mały Bro- 

nuś zdążył dostać od matki w skórę, bo omal nie wpadł

pod koła. Matka wyciągnęła go w ostatniej chwili krzyczą cego:

- Ania tu tu, Ania tu, Ania tu tu!

- Nie ma tu Ani, gówniarzu, jeszcze by tego brakowało, żebyś wpadł pod 

samochód!

Inne matki też powyganiały z drogi dzieci. Zresztą widowisko przeniosło 

się teraz na łąki. Milicjanci rozwinęli się w tyralierę i poszli ze swoimi psami i

aparatami radio wymi, z których sterczały w górę anteny, przez pastwisko w 

stronę łąk. Śmigłowiec podniósł się w górę i zaczął powoli krążyć nad 

łąkami. Leciał jakoś dziwnie, bokiem, jakby się zepsuł, albo jakby pilot się 

ciągle oglądał poza siebie. Milicjanci nie pozwolili nikomu ze sobą iść, zabrali

tylko na świadka sołtysa. Widać było, jak szli w odległości dziesięciu metrów 

jeden od drugiego. Ci, którzy prowadzili na długich smyczach psy, podbiegali

czasem, kiedy psy ciągnęły ich w stronę jakiegoś drzewa albo kępy krzaków. 

Ale chyba psy niczego nie znajdowały, bo tyraliera po suwała się dalej. Jakiś 

czas słychać było jeszcze z daleka naszczekiwanie psów, potem szczekanie 

umilkło. Tyraliera znikła wśród drzew i zarośli. Oddalił się także i zniknął za 

lasami śmigłowiec. Po prawie czterech godzinach wrócili z niczym. Niczego 

nie znaleźli. To znaczy, owszem, znale ziono jakieś rzeczy, widziano je potem 

leżące na papierze pakunkowym: czerwoną, podartą wstążkę, dwa grzebienie

do włosów z powyłamywanymi zębami, jedną zniszczoną tenisówkę, ale to 

nie były rzeczy Ani. Chociaż co do wstążki, to matka Ani powiedziała, że 

mogła to być jej wstążka, ale dawno zgubiona, może przed rokiem, bo teraz 

Ania nie nosiła już warkoczy, włosy miała krótko obcięte. Butelki po winie, 

background image

puszki od konserw, papiery i torby z folii też zebrano na kupę, ale nikt się 

nimi specjalnie nie interesował. Milicjanci wsiedli z psami do samochodów i 

odjechali. Dwaj oficerowie zatrzymali się jeszcze chwilę, rozmawiali z 

leśniczym, który wezwany telefonicznie zdą żył jeszcze przyjechać na 

motocyklu przed ich odjazdem. Droga opustoszała. Na skrzyżowaniu stało 

jeszcze kilku

chłopów, koło których zatrzymywały się furmanki albo rowerzyści, potem i 

chłopi się rozeszli. Z okolicznych domów patrzono w stronę domu rodziców 

Ani. Widziano, że matka Ani zamknęła furtkę od drogi, potem rodzice Ani 

chodzili po podwórzu, jak zwykle o tej porze. Słychać było odgłos sieczkarni, 

potem kwiczenie karmionych świń. Jesz cze później rozbłysło w ich domu 

światło. Mijał dzień w domu Rodków podobny do innych dni.

Nazajutrz rano paru młodych ludzi ze wsi zorganizowa ło wyprawę nad 

rzekę i kanały. Nieśli z sobą długie tyki. Uparli się, że jeśli nie znaleziono Ani

żywej, to znaczy, że mogła się utopić, i trzeba szukać jej ciała. Ojciec Ani nie 

poszedł, bo powiedział, że Ania nie mogła się utopić. To tak, jakby ktoś 

powiedział, że utopiła się kaczka. Ania umie lepiej pływać niż on, który 

urodził się nad dużą, głęboką rzeką. Jakżeż mogła się utopić Ania, która na 

obozie harcerskim skończyła kurs pływania najlepiej w kla sie? I to w 

dodatku w małej rzece, w której są tylko dwa czy trzy takie miejsca, w 

których człowieka kryje? Ale potem kiedyś ojciec Ani powiedział, że nie 

poszedł tylko dlatego, że nie chciał widzieć ciała Ani, jakby je znaleziono. 

Dwóch chłopaków wzięło nawet ze sobą sieć, którą kłuso wali ukradkiem za 

rybami. Ale teraz to nawet milicjant by im tej sieci nie odbierał. Ludzie 

wrócili z rzeki koło południa, ciała Ani nie znaleźli. Wywlekli na brzeg jakiś 

zardzewiały motocykl, pewnie jeszcze z czasów wojny, trochę desek, żelazną 

beczkę po benzynie i sterty pach nących mułem roślin wodnych. Potem 

jeszcze przez jakiś czas zaglądała do wsi milicja i zadawała coraz dziwniejsze

pytania. Ktoś dowiedział się od nich, że poszukiwania trwają dalej w 

sąsiednich powiatach, województwach, a na wet w całej Polsce.

Ludzie, jak ludzie, zapominają. Przyszła pora kopania ziemniaków i 

buraków. Życie musi się toczyć swoim po rządkiem. Rodzina, w której 

zdarzyło się nieszczęście, musiała też żyć dalej. Ale zaczęto się od niej trochę 

background image

odsuwać. Skoro nie wyjaśniono sprawy zniknięcia Ani - to

trochę tak, jakby winnymi byli w końcu ci, którzy nie szczęścia doznali. 

Józek dojeżdżał do szkoły autobusem. Zrobił się jeszcze bardziej milczący i 

zamknięty w sobie. Jego koledzy we wsi opowiadali, że był w szkole oficer 

milicji z panem w cywilu, podobno psychologiem, i obaj rozmawiali z 

Józkiem w pokoju nauczycielskim. O czym rozmawiali, nie było oczywiście 

wiadomo. Czyżby Józek miał coś do ukrycia, co mógł tylko niektórym 

ludziom powiedzieć? Nie wiadomo. Mały Bronek skończył dwa lata, rósł i 

coraz więcej znał słów. Potrafił już nazywać dużo różnych rzeczy, zaczął 

nawet wyrażać krótkimi zda niami swoje malutkie myśli i uczucia. Ojciec 

czasem wracał podpity, ale to mu się dawniej też zdarzało. Tylko matkę Ani 

widywano często popłakującą, jak sobie przypomniała Anię, albo jak ktoś 

obcy coś o niej powiedział. Matka Ani nie patrzyła teraz nigdy w stronę łąk. 

Nie zatrzymywała się na skarpie, nie osłaniała ręką oczu, aby lepiej widzieć. 

Nie spodziewała się już, aby córka stamtąd wróciła. Może bała się tej pustki 

ciągnącej się daleko i zamglonej, jakby w tej pustce i tej mgle czaił się 

nieuchwytny zwierz, który porwał jej córkę. Pilnowała, aby Bronuś nie 

chodził sam w łąki. Zbliżała się jesień, noce były coraz zimniejsze. Łąki i pola

zasnuwała mgła, która podnosiła się z rzeki i mokradeł i podchodziła aż pod 

sam dom. Odleciały jaskółki i bocia ny, nie słychać było śpiewu 

skowronków. Dzikie kaczki podrywały się z rzeki i kanałów i szybowały 

skrzypiąc skrzydłami, niby źle naoliwionymi zawiasami. Leciały w stronę 

lasów, potem wracały i znów zapadały nad rzeką. Pożółkły szuwary, trawy i 

liście drzew. Pozimniało jeszcze bardziej, ale zrobiła się pogoda. Po rannych 

mgłach wsta wało blade słońce, wędrowało nisko nad lasami po czystym 

niebie, chowało się w lasach. Od strony cichych łąk i lasów rozlegały się 

czasem strzały, rozpoczął się bowiem sezon polowań. Panowie ze strzelbami 

wysiadali z eleganckich samochodów, czasem nawet ze znakami 

zagranicznymi. Mieli z sobą psy, duże i małe, dla ludzi przyjazne, tylko 

bardzo zawzięte na zwierzynę. Jedne były podobno na

zające, bażanty, kuropatwy, inne na lisy, a jeszcze inne na wilki i dziki. Mały

Bronuś bardzo się interesował myś liwymi, a zwłaszcza ich samochodami i 

psami. Ponieważ umiał już odróżniać nie tylko samochody ciężarowe od 

background image

ciągników, ale nawet taksówki od samochodów prywat nych (ba, doszedł 

nawet do tego, że potrafił odróżnić fiata od mercedesa, którego nazywał 

„melcedeś”), mógł już prowadzić na ten temat rozmowy ze starszymi nawet 

od siebie chłopakami. Rozmowy te i oglądanie samochodów odbywało się na 

drodze, więc matka Bronusia nie spusz czała z niego oka, a po południu, po 

powrocie ze szkoły, opiekował się nim Józek.

W jeden z takich dni późnojesiennych, po paru już nocnych 

przymrozkach, rozeszła się we wsi pogłoska, że około dziesięciu kilometrów 

stąd myśliwi znaleźli w lesie ciało dziewczynki, które mogło być ciałem Ani. 

Wiado mość ta niebawem potwierdziła się, gdy do wsi przyjechał samochód 

milicyjny po rodziców Ani. Tak, była to Ania, poznali ją. Jej ciało wepchnięte 

było głową naprzód do wielkiej lisiej jamy, pod wiszarem. Prawie całe ciało 

scho wane było w tej jamie, tylko nogi przykryte były ziemią i kamieniami, 

strąconymi z nawisu. Gdyby nie psy, które węsząc za lisami obskoczyły 

jamę, zaczęły ujadać, skomleć i grzebać w ziemi, gdyby nie one, nigdy, a na 

pewno nieprędko, by się ciało Ani znalazło. Myśliwi ze strzelbami gotowymi 

do strzału obstawili lisowisko, bo spodziewali się, że z jakiejś bocznej nory 

wyskoczy nagle lis — a tu zobaczyli wyłaniającą się z ziemi ludzką nogę. 

Mówili potem, że szczekanie psów od razu im się wydało jakieś dziwne, nie 

takie jak na lisa. Więc rodzice Ani ciało rozpoznali, później zabrano je do 

medycyny sądowej, a po paru dniach odbył się pogrzeb Ani. Mały 

cmentarzyk niedaleko kościoła zarośnięty jest z lewej strony wysokimi 

chwastami, wśród których sterczą kamienie nagrobne daw nych 

mieszkańców wsi. Z prawej strony leżą pod nowymi krzyżami z pobielonego 

betonu ci, którzy przyjechali tu czterdzieści lat temu, z dalekich stron. Ania 

była pierwszą,

tu już urodzoną, która na tej ziemi spoczęła. Przemawiał dyrektor szkoły, 

była delegacja szkoły ze sztandarem. Było bardzo dużo ludzi z Młak, 

przyjechali specjalnie wynaję tym autobusem ludzie z Bukowej. Na pogrzeb 

przyjechało nawet dwóch redaktorów, jeden miał aparat fotograficzny. 

Rozmawiali po pogrzebie z ludźmi ze wsi i robili zdjęcia domu Ani i pustych 

łąk. Chcieli robić zdjęcie rodziców Ani, jej braci, jej zabawek, ale jak ojciec 

Ani dowiedział się, że są z gazety, to im powiedział, żeby się odpieprzyli. Na 

background image

pogrzebie może ktoś z milicji i był, bo widziano na po boczu drogi stojący 

samochód. Ale ofiq'alnie milicja przy jechała dopiero po trzech czy czterech 

dniach i bywała potem jeszcze w tej okolicy kilka razy. Rodzice Ani dowie 

dzieli się, że ich córka zmarła wskutek podduszenia („pod- duszenia”, tak to 

nazwali), a potem jeszcze dwukrotnego uderzenia jakimś żelaznym 

narzędziem w głowę. Przedtem została zgwałcona. Teraz, kiedy zostało 

znalezione ciało Ani i stwierdzono, że została zabita - sprawa nabrała innej 

wymowy. Śledztwo ożywiło się. Ojciec Ani nie mógł zro zumieć, na czym 

polegała różnica. Milicjant po cywilnemu, który z nim rozmawiał, próbował 

wytłumaczyć to w taki sposób: przedtem Ania była tylko tą, która zaginęła, 

znik ła, mogła zabłądzić, albo zostać uprowadzona. A teraz było już 

wiadome, że została zamordowana i że gdzieś musi istnieć, mieszkać, żyć 

sprawca tego, czyli zabójca. Trzeba go więc szukać i znaleźć. I milicja liczy 

na pomoc rodziny, sąsiadów i w ogóle ludzi. Jasne?

Tak, teraz było wszystko jasne. Przynajmniej dla rodzi ców Ani, dla 

sąsiadów, dla ludzi, którzy Anię i jej rodziców znali. Bo trzeba powiedzieć, że 

do tej pory dom Rodków otaczała atmosfera jakiejś niejasności. Nie, broń 

Boże, to było dalekie od podejrzeń, nikt nie posądzał ich o to, że zamordowali

własną córkę. Ale czego to ludzie nie potrafią wymyślić! Na przykład: ktoś 

powiedział, że taką ładną, zdolną dziewczynę to można sprzedać za granicę 

za ciężkie pieniądze. I dlatego śladu po niej nie ma... Ale teraz, kiedy trumnę

z ciałem Ani zakopano w ziemi, tutaj, na cmen 

tarzu koło kościoła - nie było już żadnych wątpliwości. Chyba tylko mały 

Bronuś, chociaż był na pogrzebie, nie kojarzył tej drewnianej skrzynki z 

osobą Ani. Jeśli ją jeszcze trochę pamiętał, to jako Anię żywą, której na 

razie, czy raczej w tej chwili, tutaj nie ma.

Funkq'onariusze milicji, którzy przyjeżdżali do Młak i rozmawiali z 

rodzicami i sąsiadami, niczego chyba nowe go się nie dowiedzieli. Może tylko 

Józek był teraz jakiś bardziej rozmowny. A był przecież przedostatnim, który 

widział Anię żywą, więc był świadkiem ważnym. (Z Bron- kiem nawet nie 

próbowano rozmawiać). Józek powinien był opiekować się młodszym 

rodzeństwem. Był chłopa kiem, który powinien był znać swoje obowiązki, 

choć mu ich wtedy, kiedy szedł z siostrą i bratem na łąki, nikt nie 

background image

przypominał: miał obowiązek patrzeć, gdzie są i co robią młodsi od niego, 

Ania i Bronek. I do tego jeszcze czyż nie powinien był od czasu do czasu 

odwrócić się i popatrzeć, gdzie są krowy? Czy nie zabmęły gdzie w moczary 

albo nie przeszły na drugą stronę rzeki? A tymczasem Józek patrzył jak 

sroka w kość na biały spławik z gęsiego pióra, który przesuwał się powoli po 

powierzchni wody, zatrzymywał się, dawał czasem nura i znów się wyłaniał. I

to trwało dosyć długo. Mogło nawet trwać dwie godziny. A w ciągu dwóch 

godzin może się dużo zdarzyć. Bo jak się łowi ryby, to się zapomina o bożym 

świecie. I to chyba cała wina Józka. Godzina to jest dużo czasu, a dwie 

godziny to bardzo dużo. Krowy skubią trawę powoli, ale ciągle prze suwają 

się i jak się na chwilę spuści z nich oko, to mogą zniknąć, jakby się pod 

ziemię zapadły. A Bronek i Ania? Czy słyszał przynajmniej coś? Tak, słyszał 

ich głosy, z po czątku blisko, jakby z lewej strony, potem dalej, z prawej. Czy

widział ich? Tak, z początku tak, ze dwa razy, jak się obejrzał, potem już ich 

nie widział, ani nie słyszał. A czy mogli przejść przez mostek na drugą stronę

rzeki, tak żeby ich nie widział? Józek po namyśle: tak, mogli, ale mostek jest

dosyć daleko, prawie dwa kilometry. Ale jak Józek nie patrzył półtorej 

godziny, może nawet dwie, to mogli dojść

do mostka i przejść na drugą stronę, tak czy nie? Tak

- odpowiada Józek - pewnie, że mogli. Za pól godziny doszli do mostka i 

przeszli na drugą stronę. A czy chodzili czasem na drugą stronę? Tak, 

często, no, może nie tak często, ale chodzili. Czasem, jak się im zachciało iść

do lasu na grzyby albo na poziomki. To zmienia postać rzeczy. Co pan mówi?

Mówię, że tam niedaleko jest już droga. Wpraw dzie nie główna, asfaltowana,

autobusy tam nie jeżdżą, bo droga jest kiepska, w jednym miejscu to nawet 

trudno jest przejechać, trzeba objeżdżać kawałek lasem. Tamtędy to jeździ 

tylko stale leśniczy na motocyklu, robotnicy jeżdżą na rowerach, jeżdżą 

furmanki, ciągniki, bo są silne i łatwo im przejechać. Ale samochody to 

rzadko jeżdżą. Myśliwi jeżdżą, wczasowicze, czasem jakaś stara syrenka albo

tra bant. Albo silne samochody, albo stare gruchoty, co to ich nie żal. A 

wtedy jeździły? Józek po długim namyśle: chyba jeździły. Widział? Nie, 

widzieć nie mógł, raz dlatego, że nie patrzył, a po wtóre, jak się jest nad 

wodą, to się jest nisko i drogi nie widać. Ale słyszał? Tak, słyszał, jeździły 

background image

jakieś samochody. No. A teraz jeszcze: Józek z Bronkiem wrócili do domu od 

strony kościoła. Dlaczego? Czyżby przeszli przez mostek i wracali tamtą 

stroną? Nie, wracali tą stroną. Krowy poszły powoli same do domu, a on z 

Bron kiem wracali nad rzeką, wołali Anię, potem przeszli już we wsi 

głównym mostem. Nie, nawet nie przeszli, zatrzymali się tylko na moście i 

chwilę patrzyli na rzekę i na drogę. Potem wrócili do domu koło kościoła. 

Tak było. Chwilecz ka: a czy tamtą drogą jechały albo wracały jakieś samo 

chody? Którą drogą? Bo tam jest niedaleko skrzyżowanie. Tą drogą, co idzie 

od lasu. Nie. Na pewno? Wtedy nie jechały, na pewno, bo my patrzyli. 

Dobrze. Aha, jeszcze jedno pytanie: czy Bronek mógł przejść z Anią przez 

mostek na tamtą stronę, a potem sam wrócić? Skąd wró cić? Nie wiem skąd.

Może właśnie poszli na grzyby? Albo na jagody? Pytam tylko, czy trafiłby 

sam z powrotem? Tak, trafiłby — powiedział bez namysłu Józek. On bardzo 

dobrze wie, którędy trzeba iść. Nie zabłądziłby. Pilnuje się go

tylko, żeby mu się co nie stało. Zresztą Ania czasem mówi: idź Bronuś sam 

do domu, Ania zobaczy, czy trafisz? Zostaje w tyle i patrzy, co robi Bronuś, i 

Bronuś zawsze potrafi wrócić. No więc wszystko jasne. Mały Bronek widział 

Anię ostatni, tylko że Bronek nie potrafi nic powiedzieć. A jak się nauczy 

dobrze mówić, to już nie będzie pamiętał.

Sprawa więc wróciła prawie do początku. O tyle nie do samego początku, 

że teraz było wiadome trochę więcej. Znaleziono przecież ciało Ani. 

Znaleziono je prawie trzy naście kilometrów od domu jej rodziców, a więc 

dosyć daleko, i w ciągu niechby nawet dwóch godzin, na które Józek stracił 

ją z oczu, nie zaszłaby tam sama. Zresztą - po co by tam szła? Ktoś musiał ją

tam zawieźć, żywą lub martwą. Miejsce, gdzie ją znaleziono, leżało już blisko 

autostrady i niedaleko zbiegały się różne drogi boczne i leśne dukty. Świat 

jest już tam otwarty na wszystkie strony. Ci z milicji może nie byli tacy 

najgłupsi i wszystko chyba przemyśleli, ale śledztwo nie posuwało się jakoś 

naprzód. Zajął się więc tym ojciec Ani. Kiedyś, niedługo po pogrzebie, paru 

ludzi to słyszało, powiedział, że zabije tego, który zabił Anię. Przykląkł, 

uderzył pięścią w ziemię, zaklął się, że choćby on, Rodko, miał siedzieć do 

końca swoich dni w więzieniu, to tamten żyć nie będzie. Jak człowieka 

ogarnia żal i wściekłość, to się gada różne rzeczy. Wiado mo. Ale ojciec Ani 

background image

zawziął się. Owinął w gazetę stary, zardzewiały klucz od maszyn rolniczych, 

coś takiego, czym prawdopodobnie zabita została Ania i woził go ze sobą na 

rowerze, w teczce przypiętej do ramy. Bywał teraz częściej u sołtysa, 

przynosił ze sobą kilka butelek piwa albo nawet pół litra. Sołtys był 

człowiekiem mądrym i wykształconym, bo jeszcze przed wojną zdążył 

skończyć jedną klasę liceal ną. Dobrze się z nim gadało - więc gadali 

godzinami. Zachodzili tam często inni ludzie, przejęci losem Ani Obiecywali 

pomoc i gadali z innymi ludźmi. Bywał stale leśniczy, który przyjeżdżał na 

motocyklu i wstępował na rozgrzewkę, zatrzymywali się choćby na chwilę 

(zwłaszcza

kiedy w kiosku bywało piwo) robotnicy leśni wracający na rowerach, 

kierowcy ciągników z okolicy, nawet szofer autobusu, który odwoził i 

przywoził dzieci do szkoły. Wszyscy oni, i inni, przygodni goście sołtysa, 

rozmawiali

o Ani i przynosili jakieś wiadomości, ale przeważnie nic nowego nie 

wnoszące. Jak na przykład ta, że kierowca ciągnika z tartaku, człowiek 

dosyć znany, bo kiedyś jeździł autobusem, przypomniał sobie, że w ten 

dzień, kiedy zaginęła Ania, a może dzień później, tego już sobie nie mógł 

przypomnieć, widział na autostradzie czarnego mer cedesa ze znakami 

zagranicznymi w pobliżu miejsca, gdzie znaleziono ciało Ani. W pobliżu? No, 

nie tak w pobliżu, może kilometr od tego miejsca. Stał na poboczu szosy, a 

jakiś gość szukał czegoś w bagażniku. Nie poznałby tego człowieka, bo go 

widział z daleka. Zresztą głowę miał opuszczoną. Leśniczy znów przywiózł 

kiedyś wiadomość, że pewna kobieta mieszkająca w domu pod lasem powie 

działa, że przypomina sobie dobrze, bo to było trzy dni po Matce Boskiej 

Zielnej, przyszło do niej po południu dwóch chłopaków, mieli może po 15-16 

lat, i prosili, żeby im sprzedać mleka. Mówili, że są turystami, że rozbili 

namiot koło rzeki, ale wyglądali podejrzanie, bo byli brudni i ob darci. Takie 

to różne wiadomości znosili ludzie do sołtysa, ale ojciec Ani nikomu nie 

wierzył. Nawet leśniczemu, który był człowiekiem spokojnym i poczciwym, 

nawet sołtysowi, bo wyrażał się zbyt górnolotnie. Mówił na przykład kiedyś

o zboczeńcach, którzy są chorzy psychicznie i miewają takie chwile, że jak 

coś na nich przyjdzie, to muszą kogoś poranić, pobić, zgwałcić, zabić. Rodko 

background image

nie ufał nawet zbytnio księdzu, chociaż pochodził także ze wschodu, z są 

siedniej wsi, bo ksiądz tylko milczał i rozkładał ręce.

Tymczasem zbliżała się zima, nocami zdarzały się przy mrozki. Potem 

upadł śnieg i chwycił mróz. Drogi były teraz nawet bardziej przejezdne jak w 

jesieni, ale kto miał do małej wioski Młaki przyjeżdżać? Czasem, ale rzadko, 

pojawiał się samochód z myśliwymi, którzy polowali teraz na grubego tylko 

zwierza, na dzika. Dzieci jeździły po

staremu autobusem do szkoły, chłopi furmankami do lasu, do Bukowej, do 

młyna, robotnicy rowerami do wyrębu lasu. Jechali rano przed siódmą, a 

wracali po trzeciej. Z początkiem grudnia zamarzła rzeka, wcześniej niż 

zwyk le, i dzieci zaczęły się uganiać na łyżwach. Nie było wśród nich Ani, 

która jeździła najlepiej, ale podrastały już inne dzieci. Łąki za domem 

Rodków wydawały się teraz jeszcze bardziej puste niż w lecie. Czasem znad 

lasów przylatywał jastrząb, krążył chwilę nad pustą, białą ziemią, potem do 

lasów wracał. Pustawo było także na drodze koło kiosku, chyba że 

przywieziono jakiś dobry towar. Pewnego razu, było to chyba w tak zwaną 

sobotę pracującą, może na tydzień przed świętami, przywieźli akurat do 

kiosku żarów ki, szklanki i biały lakier w puszkach, artykuły rzadko 

pojawiające się w sprzedaży, więc na drogę wyległa i usta wiła się w kolejce 

połowa wsi. Ale jeszcze nie sprzedawano. Kierowca wynosił z ciężarowego 

samochodu kartony z to warem, sklepowa towar odbierała, potem 

podpisywała przez kalkę kwity. Droga w tym miejscu jest wąska, zrobił się 

zator, bo przystanęły jeszcze dwa ciągniki, jeden nawet z ciężką przyczepą 

pełną okrąglaków. Kierowcy ciągników wysiedli, pewnie z zamiarem kupna 

papierosów, ale wi dząc, że sklepowa jest zajęta, zamierzali już odjechać

- i właśnie w tej chwili stało się coś, co nagle zbliżyło i połączyło ze sobą 

rzeczy, osoby i zdarzenia, które przed tem nie miały ze sobą związku, i 

sprawiło, że zbrodnia, która wydarzyła się pół roku temu — wyjaśnić się 

miała teraz bardzo szybko. Ojciec Ani stał wśród ludzi w kolejce, koło niego 

kręcił się Bronuś, bo spodziewał się, że ojciec mu coś w kiosku kupi. 

Chodziło zdaje się o kolorową plastelinę czy kredki, mniejsza z tym. Ale 

Bronuś się nudził, więc biegał z dziećmi dookoła, oddalał się i znów się do 

ojca zbliżał — gdy nagle ojciec Ani usłyszał bardzo głośny, chociaż tłumił go 

background image

trochę dźwięk pracujących moto rów, krzyk Bronka:

-

Ania tu tu! Ania tu tu!

Rodko obejrzał się i zobaczył, że mały Bronuś biegnie za

ruszającym ciągnikiem, czepia się szoferki. Uwiesił się klamki, krzyczy: Ania!

Ania! Ojciec Bronka widzi, jak drzwi szoferki otwierają się, a kierowca nogą 

spycha dziec ko na ziemię. Dobrze, że mały potoczył się jakoś tak 

szczęśliwie, że nie dostał się pod tylne koła. Ojciec biegnie, dopędza ciągnik, 

krzyczy:

- Ty skurwielu, kopać dziecko, nogą w twarz!?

Kierowca przystanął, uchylił drzwiczki, odkrzyknął:

- A co się gówniarz mnie czepia!?

Trzasnął drzwiczkami, ruszył i oddalił się.

Bronek pozbierał się z ziemi, nic mu się nie stało, tylko zgubił czapkę i 

twarz miał umazaną błotem. Ojciec wziął go za rękę. Bronuś już nic nie 

mówił, tylko popłakiwał i wtedy nagle ojcu Ani rozjaśniło się w głowie. Znał 

przecież dobrze kierowcę ciągnika, nazywał się Błeszka, jeździł kiedyś 

szkolnym autobusem. Przezywano go „Małe Piwo”. To był ten, który 

opowiadał, że widział w dniu śmierci Ani czarnego mercedesa na poboczu 

drogi.

Kierowca drugiego ciągnika, tego z przyczepą, nie mógł ruszyć, bo zrobiło 

się zbiegowisko, ludzie stali na środku drogi. Ojciec ścisnął rękę syna, 

poprowadził go do ciągnika z przyczepą, pochylił się nad synkiem i 

powiedział powoli, wyraźnie, żeby mały mógł zrozumieć:

- Bronuś, teraz uważaj dobrze, czy to jest ten traktor, co nim Ania 

pojechała?

- Nieee! - krzyknął Bronuś, odwrócił się i pokazał palcem w kierunku, w

którym oddalił się pierwszy ciągnik.

Za szybą drugiego ciągnika widać było twarz kierowcy, młodego człowieka

z wąsikiem. Kierowca dawał ludziom znaki, żeby się rozstąpili, bo chce 

przejechać. Zatrąbił kilka razy, potem powoli ruszył, wlokąc za sobą 

przyczepę. Ojciec pomyślał, że Bronuś chyba się nie pomylił, tamten ciągnik,

też duży ursus z wielką ze wszystkich stron oszklo ną kabiną, był w kolorze 

szarozielonym. A ten jest po marańczowy. Ale pochylił się jeszcze raz nad 

background image

synem i spy tał:

- Bronuś, gdzie pojechała Ania?

- Tam! - odpowiedział mały i pokazał palcem w kierun ku, w którym 

oddalił się pierwszy ciągnik.

- Rany boskie. Dobrze, chodź Bronuś, idziemy do do mu - powiedział 

ojciec do syna.

W domu Rodko powiedział do żony: - Trzymaj Bronka. Ja muszę 

wyskoczyć na chwilę. - Wyprowadził rower z sieni, powiesił na kierownicy 

swoją starą, połataną skó rzaną torbę i pojechał. Chwilę potem jego żona 

była już u sołtysa i powiedziała, że mąż był blady jak śmierć i gdzieś 

pojechał, ale nie powiedział, gdzie i po co. Sołtys widział zbiegowisko na 

drodze przez okno i coś niecoś zaczynał rozumieć. Ale połączenie telefoniczne

z posterunkiem mili cji było przerwane. Zadzwonił więc do sołtysa w 

Bukowej, ale nie zastał go w domu. Potem jednak przyszło mu szczęśliwie na

myśl, że w straży pożarnej ktoś zawsze powinien mieć służbę. Odezwał się 

dyżurny podoficer i żo na Rodki usłyszała, jak sołtys prosił go, żeby do 

domu, w którym mieszka kierowca ciągnika, niejaki Błeszka, posłał dwóch 

mocnych chłopaków, żeby nie dopuścili tam do jakiejś draki. I jeszcze sołtys 

prosił, żeby dyżurny próbował dodzwonić się do powiatowej komendy miliq'i, 

bo ta sprawa może mieć jakiś związek ze śmiercią uczen nicy Anny Rodko.

Tyle słyszała matka Ani u sołtysa. To, co się działo potem, wiadome było 

już z relacji żony kierowcy ciągnika. Jej mąż wrócił właśnie z lasu i zaraz 

zabrał się do jedzenia obiadu, bo był głodny. Która była godzina? Dokładnie 

nie wie. Pół do czwartej, czwarta? Było już mroczno i mąż zapalił do obiadu 

światło. Więc mąż siedział przy stole w pokoju i spokojnie jadł zupę, ona była

w kuchni z dzieć mi i smażyła kotlety. I wtedy właśnie wszedł wzmian 

kowany Rodko Michał. Drzwi wejściowe były otwarte? Tak, drzwi zamyka się 

tylko na noc. Czy Błeszkowa znała wcześniej Rodkę Michała? Nie, nie znała. 

Może go znała z widzenia? Tu się wszyscy w okolicy z widzenia znają. Więc 

co było dalej? Rodko Michał wszedł od razu do pokoju, do męża, stanął na 

środku pokoju i powiedział:

- Ty (taki owaki), powiedz, coś zrobił z moją córką?

Mąż podniósł się z krzesła. Jest wzrostu wysokiego,

background image

bardzo silny, dobrze zbudowany. (Choć z powodu siedze nia za kierownicą i 

tego piwa trochę zapasiony).

- Wynoś się stąd (ty taki owaki)!

Rodko Michał miał już w ręku kawałek żelaza. (Klucz żelazny od 

sieczkarni, długości 45,5 centymetra z głowicą do śrub o wymiarze 30 

milimetrów, dawno nie używany, zardzewiały).

- Wynoś się, ale to już!

Rodko Michał podniósł klucz do góry i powiedział:

- Czarny mercedes zagraniczny, oczy chciałeś ćmić. Mó wię ci, powiedz, 

coś zrobił z moją córką. Jak się przyznasz, to cię może nie zabiję.

Więc Błeszka skoczył i pchnął Rodkę z taką siłą, że ten poleciał aż na 

kredens. Posypało się szkło z rozbitych szklanek i kieliszków. Potem Błeszka 

chciał złapać Rodkę za kark i wyrzucić go z domu, ale Rodko, chociaż niższy 

i słabszy, jakoś mu się wywinął, okręcił dokoła siebie i uderzył męża w głowę

tym żelazem, które miał w ręku. Błeszka upadł twarzą do ziemi i już się nie 

podniósł. Wtedy właśnie wbiegło tych dwóch ze straży pożarnej i wszyscy 

zaczęli ratować Błeszkę. Położyli go na tapczanie, zlewali mu głowę wodą. 

Jeden ze strażaków wyskoczył, żeby jeszcze raz zadzwonić na milicję i 

pogotowie. A co robił Michał Rodko? Nic nie robił, stał chwilę i patrzył. Nikt 

się nim specjalnie nie interesował. Potem, przez nikogo nie zatrzymywany, 

wyszedł, wsiadł na rower i odjechał. Milicja przybyła pół godziny po drugim 

telefonie, a chwilę później przyjechała karetka pogotowia. Rodko został 

aresztowany godzinę potem, w domu, w Młakach.

Stan Błeszki był przez kilka dni krytyczny. Stwierdzono wylew krwi 

podczaszkowy w okolicy lewej skroni i złama nie także lewej kości 

policzkowej. Mówili potem lekarze, że to złamanie kości policzkowej osłabiło 

cios, i być może uratowało Błeszkę od śmierci. Po operacji w szpitalu woje 

wódzkim Błeszka odzyskał przytomność, ale przez dwa

tygodnie jeszcze nie mógł udzielać żadnych wyjaśnień. Rodko siedział w 

więzieniu, czekał na rozprawę. Mial odpowiadać za napad i ciężkie 

uszkodzenie ciała, które być może spowoduje nawet jakieś trwałe kalectwo. 

Tak po wiedział adwokat, do którego udała się żona Rodki. Po wiedział 

jeszcze, że za taki czyn grozi więzienie do 10 lat.

background image

- Jezus Maria! - wykrzyknęła żona Rodki - a ten, co zamordował i zgwałcił 

moje dziecko, ma dalej chodzić po świecie, gwałcić i mordować!? - To są dwie

osobne sprawy

- powiedział adwokat i więcej na ten temat powiedzieć nie chciał albo nie 

umiał. Ale śledztwo się toczyło. W kabinie kierowcy, mimo że była już kilka 

razy myta i czyszczona

- znaleziono jednak jakieś ślady krwi, która na pewno nie była krwią Błeszki.

I jeszcze coś znaleziono: kilka jasnych, prawie białych włosów, zupełnie 

podobnych do włosów Ani.

Skąd to było wiadome? Ano bo sołtys z Bukowej znał się dobrze z 

sołtysem ze wsi Młaki, bo przyjechali tu wtedy, gdy wsie nazywały się 

Buchenau i Mlaken. Więc sołtys z Bukowej miał dobrego znajomego w 

milicji. A znowu ksiądz miał kuzyna, który był lekarzem, i od niego dowia 

dywał się różnych rzeczy. Nikomu tego, poza organistą, nie powtarzał. Ale 

organista grywał w karty u sołtysa, a Rod- kowa często, zwłaszcza teraz, 

kiedy była w takiej biedzie, przychodziła do sołtysa, bo jego żona była jej 

matką chrzestną.

Czy Błeszka mógłby mieć coś wspólnego ze śmiercią Ani? Tym, co go 

znali, a znało go wielu, bo urodził się w Bukowej, na myśl by nie przyszło o 

coś takiego go posądzać. O wszystko inne, ale nie o to. Do dziewcząt był 

zawsze raczej nieśmiały. Jego żona, pochodząca także z Bukowej, dosyć 

brzydka, chuda, była od niego dwa albo trzy lata starsza. Mówiono, że do 

ołtarza zaciągnęła go na siłę. Znali się jako dzieci, ale potem on wyjechał do 

szkoły dla mechaników samochodowych aż gdzieś do Białej Pod laskiej, 

potem był w wojsku, a ona pracowała tu niedaleko w powiatowym szpitalu 

jako salowa. I tam się znowu

spotkali. Przywieźli go z dosyć paskudnie złamaną w wy padku 

motocyklowym nogą. Opiekowała się nim w tym szpitalu podobno jak matka

i jak po trzech tygodniach wychodził ze szpitala, to już byli umówieni na 

ślub. A tu w okolicy przezywano go „Małe Piwo”, od czasu jak milicja 

drogowa kazała mu dmuchnąć w balonik. Błeszka upierał się, że wypił tylko 

małe piwo, ale potem się okaza ło, że we krwi miał tyle alkoholu, co po 

pięciu dużych. Stracił wtedy na rok prawo jazdy i nie pozwolono mu już 

background image

nigdy prowadzić autobusu. Jeździł odtąd ciągnikiem w tar taku. Był bardzo 

uczynny, po godzinach pracy zawsze był gotów komuś pomóc i za to był 

łubiany. Duży, tęgi, zwalisty, z długimi włosami i wielkimi bakami był 

postacią prawie tak popularną jak listonosz albo mleczarz ze spół dzielni. 

Wieczorami, po pracy, można było go zastać w barze „Bukowianka” 

spokojnie pijącego swoje piwo i można się było wtedy z nim umówić na 

zaoranie pola albo przywiezienie czegoś. A pracować umiał solidnie. Tylko 

miewał humory. Potrafił powiedzieć: kochany, ty wiesz, jak ja ciebie lubię, 

mnie nie chodzi o pieniądze, ja ci to za darmo zrobię! A kiedy indziej na 

odmianę za głup stwo, za godzinę pracy żądał dwa razy tyle pieniędzy, ile 

robota była warta. Takie szusy miewał.

Ludzie, którzy go znali, załatwiali z nim jakieś interesy, potrzebowali go 

lub choćby pijali tylko z nim piwo, nie mogli tak łatwo zgodzić się, by 

Błeszka mógł być morder cą. Dopuszczając taką myśl, trzeba by się zgodzić 

na to, że każdy z nas może być zbrodniarzem. To byłoby nie do przyjęcia. 

Woleli więc Błeszkę bronić, a podejrzewać raczej, że sprawcą był ktoś z 

daleka. Zresztą w tej okolicy od lat czterdziestu nic takiego się nie zdarzyło. 

A najstarsi ludzie, którzy teraz mieli po siedemdziesiąt i więcej lat, nie przy 

pominali sobie, aby w stronach, skąd pochodzili, za ich pamięci coś takiego 

się zdarzyło. Byliby na pewno o tym wiedzieli i pamiętali, bo ten, kto by coś 

takiego zrobił, nie pożyłby długo. Leżałby na środku drogi z wystrzeloną z 

zardzewiałego karabinu rosyjskiego albo austriackiego

kulą w głowie. Leżałby, muchy by po nim łaziły, póki by nie przyjechał 

komisarz policji z Borszczowa. Ale skąd się ta ponura zbrodnia u nas wzięła?

Skoro nie było jej dawniej tam, skąd ludzie przyjechali, ani tu, gdzie się 

osiedlili? Z powietrza, ziemi, wody? Ziarno zła jest w nas samych - miał 

podobno powiedzieć kiedyś ksiądz z Młak. A ktoś inny, zdaje się kierownik 

szkoły z Bukowej, był zdania, że zbrodnia przychodzi nieuchronnie wtedy, 

kiedy wszystko jest już jako tako uporządkowane, kiedy już jest kościół i 

szkoła, kiedy świeci się światło elektryczne, dzia łają telefony i kursują 

autobusy - to wtedy przychodzi i zbrodnia. Jakby do kompletu, tylko jeszcze 

jej właśnie brakowało.

Jakoś chyba w połowie lutego rozeszła się wiadomość, że Błeszka jest już 

background image

prawie zdrów (tylko ma jeszcze trochę wykrzywioną gębę i na lewe oko gorzej

widzi, ale to mu chyba zostanie) i był dwa razy przesłuchiwany. Do niczego 

się nie przyznawał. Z początku mówił, że krew to była jego, ale jak mu 

powiedzieli, że nie jego, to on na to, że nie wie czyja. Mało to ludzi może 

wejść do szoferki, jak ciągnik stoi godzinami na placu albo w lesie? A te 

włosy jasne to czyje? Może barana, którego kiedyś komuś podwoził? A w 

ogóle to dajcie mi spokój, bo mi się w głowie kręci! Niedługo po tych 

przesłuchaniach miało miejsce wydarze nie, jak na małą wioskę, straszne: 

ekshumacja zwłok Ani, którą zarządził prokurator. Badano też krew całej 

rodzinie Rodków, z powodu, jak mówił sołtys, jakiejś grupy. Były to 

wydarzenia okropne, szczególnie ta ekshumacja, przy której nie pozwolono 

być nawet rodzinie, odpędzono też innych ludzi. Była tylko komisja, a jako 

świadkowie ksiądz i grabarz. Komisja pobrała jakieś próbki, kazała trumnę 

zakopać, i odjechała. I jakiś czas był znowu spokój, ale potem, gdzieś w 

drugiej połowie marca, akurat jak zaczyna się robota w polu, zaczęły 

przychodzić wezwania na prze słuchania świadków. Najpierw miała być 

sprawa Rodki

o pobicie, a dopiero później, nie wiadomo kiedy, sprawa Błeszki. Dzięki 

staraniom sołtysa podanie żony Rodki

0 zwolnienie męża warunkowo na okres prac wiosennych w polu zostało 

załatwione pozytywnie i Rodko wrócił do domu. Orał, siał spóźniony już 

jęczmień i owies, potem oboje z żoną sadzili ziemniaki. Pomagał im trochę 

Józek, ale dopiero po południu, jak wrócił ze szkoły. A Bronek to w ogóle 

ojca nie odstępował. Jak orali albo bronowali, to ojciec pozwalał mu nawet 

trzymać lejce. Koń się z począt ku oglądał, bo mu coś nie pasowało, ale 

szedł. Przyleciały skowronki, bociany, potem jaskółki. Dzikie kaczki nad 

latywały zza lasu, zapadały na rzece, buszowały i hałaso wały na 

mokradłach. Krowy się pasły, szły daleko w łąki, czasem ginęły z oczu wśród

zarośli, które okrywała już bujna zieleń, ale pod wieczór wracały.

Z początku maja odbyła się rozprawa Rodki, oskar żonego o ciężkie 

pobicie kierowcy ciągnika. Poszkodowany Błeszka wyszedł już ze szpitala, 

ale głowę miał jeszcze porośniętą krótkim włosem, a na skroni przylepiony 

szero ki, biały plaster. Nie nosił też baków. Ludzie mówili, że to adwokat 

background image

kazał mu się tak ustroić, żeby wzbudzić współ czucie sądu i publiczności. 

Błeszka powiedział przed są dem, że prawie nic nie pamięta. Zeznawała jego 

żona, która rozpoznała oskarżonego Rodkę i odpowiadała na pytania sądu. 

Składali też zeznania dwaj strażacy i mili cjanci, potem żona Rodki i dwóch 

ludzi ze wsi, którzy widzieli, jak Błeszka kopnął małego Bronusia i jak potem

Rodko poleciał do domu po rower. Rodko mówił o Bron- ku, że Bronek 

powiedział, że w dniu, kiedy zginęła jego córka, Ania, widział, jak Ania 

wsiadała do kabiny ciągnika prowadzonego przez tu obecnego Błeszkę 

Franciszka, ale sąd nie dał temu wiary. Dwuletnie dziecko, które nie umie 

mówić, nie może być świadkiem wiarygodnym. Nawet gdyby miał dwanaście 

lat, jego zeznania miałyby tylko wartość informacyjną. Na sali była żona 

Rodki z Józkiem

1Bronkiem, ale jak adwokat zapytał małego Bronka, wskazując na Błeszkę, 

czy zna tego pana, to Bronek powiedział, że nie. A może to byłem ja, tylko 

miałem długie włosy i baki? Bronuś nie zrozumiał pytania i rozpłakał się,

a sędzia zwrócił uwagę obrońcy, że dziecko nie jest świad kiem i że nie wolno

mu takich pytań zadawać. Adwokat rozłożył ręce, ukłonił się i usiadł.

No i tak było. Rodko za napaść i ciężkie uszkodzenie ciała Franciszka 

Błeszki dostał 18 miesięcy więzienia, z za liczeniem dotychczasowego aresztu

i z zawieszeniem, bo nie był nigdy karany i działał pod wpływem silnego 

wzru szenia, wywołanego posądzeniem. Bezpodstawnym, gdyż nie powinien 

był dać wiary temu, co usłyszał od dwulet niego dziecka. Wyrok był jeszcze 

nieprawomocny. Proku rator uważał, że jest za niski, adwokat spodziewał się

uniewinnienia, więc obaj zapowiedzieli apelację.

Rodkowie wrócili do domu. W polu była pilna robota, trzeba było dosadzić

resztę późnych ziemniaków, fasolę, pora też była na rozsadę kapusty. Matka 

Ani znalazła jednak czas, aby jeszcze raz uporządkować grób córki, usypać 

foremny, podłużny kopczyk i posadzić bratki. Nie minął nawet rok od 

śmierci Ani, a ludzie zaczęli już o niej zapominać. Obcy ludzie może tak, ale 

nie matka. Chociaż i matka Ani przestała ją widywać wszędzie dokoła siebie 

jak żywą. Ania zjawiała się teraz niespodziewanie, była coraz lżejsza i coraz 

mniej uchwytna. Była ubrana w jasną, lekką, powiewną sukienkę. Okręcała 

się niby w tańcu, często to dawniej robiła, w domu, na podwórzu, a czasem 

background image

nawet pośrodku pustej szosy. I znikała, nie dało się jej zatrzymać. Widocznie

jej dusza oddzieliła się na dobre od ciała i należała już do innego świata. Tak

przynajmniej myślała jej matka. Ojciec Ani nie wiadomo, co myślał. Był 

zapracowany, jak była pogoda to od rana w polu, po południu jeździł często 

do lasu po drzewo, dawno już w leśnictwie zapłacone, ale do tej pory nie 

zwiezione. Przypomniały mu się jakieś zaniedbane remonty, naprawa dachu 

nad stodołą, a jakby się pogoda pogorszyła i nie dało się jechać w pole, to 

zamierzał nawet pomalować mieszkanie i wysprzątać górę domu i strych. Na 

razie była pogoda, mijały dni spokojne, na wsi było cicho i pusto, jak to 

zwykle wiosną, kiedy wszyscy idą w pole.

Aż tu nagle pewnego dnia rano - grom z jasnego nieba! Przyjechali z 

województwa robić drugą ekshumację ciała Ani! A prawdę mówiąc, to już 

trzeci raz wyjmować jej ciało z ziemi. Tego już było trochę za wiele rodzicom 

Ani i mieszkańcom wsi Młaki. Wiadomość rozniosła się, ludzie wrócili z pola,

na cmentarzu zebrał się tłum. Ludzie z po czątku stali milczący, potem 

zaczęli szemrać i pokrzykiwać. Rodzice powiedzieli, że nie pozwolą 

rozkopywać grobu. Nie dość ją umęczył za życia zbrodniarz, jeszcze po 

śmierci będą jej ciało mordować, krajać i szarpać? Ksiądz gdzieś wyjechał, 

zawieruszył się też nie wiadomo gdzie grabarz. Był tylko kościelny i sołtys. 

Kościelny się nie odzywał, ale sołtys tłumaczył ludziom, że to dla dobra 

śledztwa, że to się robi po to, żeby wymierzyć sprawiedliwość. Ale nie dał 

sam rady. Więc wezwano milicję. Nie śpieszyli się, przyje chali dopiero za 

godzinę czy półtorej. Było trochę szar paniny, ale w końcu jakoś grób 

rozkopano i komisja pobrała próbki z ciała, które już było w stanie, który 

nas wszystkich, prędzej czy później, czeka. I znowu zaczęło się gadanie, 

plotki i wiadomości zaczęły jakieś napływać z miasta. Nie wszystkie 

prawdziwe, jak to zwykle bywa, kiedy przechodzą z ust do ust. Okazało się - 

podobno - że zagubiono gdzieś poprzednie próbki i dlatego robiono drugi raz 

ekshumację. Wyszło też na jaw, że przed trzynas tu laty Błeszka, wtedy 

jeszcze niepełnoletni, skazany został za udział w zbiorowym gwałcie w 

jakimś miasteczku na drugim końcu Polski. A w zarządzie tartaku, w którym

Błeszka pracował, znaleziono listę wyjazdów, z której wy nikało, że w dniach 

19 i 20 sierpnia Błeszka miał wyjazdy do lasu po drzewo. Kierowca drugiego 

background image

ciągnika, ale nie z tartaku, tylko z nadleśnictwa, przypomniał sobie, że w 

tym dniu, kiedy zaginęła Ania, a może dnia następnego, tego na pewno nie 

wiedział, był także w lesie w tamtym rewirze i minął się z ciągnikiem Błeszki.

Widział go, ale z daleka. Wzięto się więc i za tego drugiego kierowcę. 

Przeszukano dokładnie jego kabinę. Była dawno nie sprzą tana i śmieci w 

niej było pełno. Kawałków kory, trocin,

igliwia, opakowań z papierosów - i były także włosy i plamy krwi. Ale te 

włosy, jak się okazało, nie miały nic wspólnego z Anią, a krew była 

pochodzenia zwierzęcego. Kierowca przyznał się, że kilka razy woził pod 

siedzeniem zające postrzałki, znalezione po polowaniu. A co, miał je zostawić

lisom na pożarcie? Ale tego robić nie wolno, bo to pachnie kłusownictwem. 

To były zdaje się jedyne grze chy, jakie ten kierowca miał na sumieniu. Nie 

ma ludzi bez winy.

Śledztwo w sprawie zabójstwa Ani ożywiło się znów i rozlało się jak 

wiosenne wody. Na przesłuchania wzywa no ludzi daleko mieszkających i 

pozornie nie mających z tym nic wspólnego. Jakąś kobietę, która w lecie 

zeszłego roku pasała krowy po brzegach lasu, przesłuchiwano dzie ci, które 

chadzały do lasu na grzyby, wezwano nawet pewnego starego kłusownika, 

który już swoje 4 lata dawno odsiedział i teraz się tym nie trudnił, ale z 

przyzwyczajenia włóczył się po lasach. Znaleziono też jakiegoś chłopa, który 

w tym mniej więcej czasie, kiedy zniknęła Ania, był nad rzeką, bo brał piasek

na budowę, i miał podobno widzieć, jak dosyć daleko stąd, bo prawie 15 

kilometrów w górę rzeki, która tam jest płytka, Błeszka zajechał ciągnikiem 

do połowy wody i mył ciągnik. Potem na odmianę przesłuchiwano jeszcze raz

świadków zajścia na drodze, kiedy to mały Bronek krzyczał, że Ania jedzie 

na ciągniku Błeszki, i jak potem został przez Błeszkę kopnięty w twarz. 

Różnie ludzie sobie te przesłuchania tłumaczyli. Jedni byli zdania, że 

śledztwo ma się ku końcowi, inni, że rozchodzi się po kościach i będzie 

umorzone, bo morderca ma dobrych obrońców i wysokich protektorów. 

Jeszcze inni - że ten, kto Anię zabił, przyjechał z daleka i daleko odjechał - i 

szukaj wiatru w polu. Matka Ani posadziła nowe kwiaty na grobie córki. 

Józek tego roku nie chodził na ryby, bo dużo się uczył, miał zdawać do 

technikum rolniczego. Mały Bronek rósł, mówił coraz więcej. Potrafił 

background image

opowiadać już całymi zdaniami, a ponieważ świat jego zainteresowań także 

się rozszerzył, dostawał czasem w skó-

re, jak z chłopakami gdzieś poleciał i długo go nie było. Wydawało się, że 

Ania już dawno z domu odeszła. Na komodzie, oparta o flakon z 

nieśmiertelnikami, stała jej fotografia od pierwszej komunii. Była ubrana w 

biedą, długą sukienkę, na głowie miała wianuszek, jej długie, jasne włosy 

spływały na ramiona. Uśmiechała się jakby troszkę, ale jej oczy były 

poważne, wpatrywały się w coś, w co pewnie fotograf kazał jej w ostatniej 

chwili popatrzeć. Jej twarz więc była jeszcze trochę wesoła, ale już poważna, 

a nawet smutna.

Pewnego dnia, było to jakoś niedługo przed rozprawą, rozeszła się po wsi 

wiadomość, że włosy znalezione w kabi nie Błeszki były identyczne z włosami

Ani. To znaczy, jak powiedział sołtys, były niewątpliwie włosami Ani. Na roz 

prawę do powiatowego miasta przyjechał więc, kto tylko mógł, aby 

dowiedzieć się, jakie będzie zakończenie sprawy. Oskarżony, czy raczej, jak 

upierał się jego adwokat, tylko podejrzany miał ogolone włosy na zero i mimo

że rana mu już dawno zarosła, nad uchem miał przylepiony jak daw niej 

szeroki, biały plaster. Przed sądem przewijali się różni świadkowie, znani 

ludziom i nie znani, ci z obu wsi i z miasta, ale także jacyś naukowcy, 

lekarze z Warszawy, a nawet z Gdańska. Błeszka do niczego się nie 

przyznawał. Owszem, znał Anię, znał dużo dzieci i dzieci jego znały, bo dwa 

lata temu prowadził przecież autobus szkolny. A póź niej, kiedy już jeździł 

ciągnikiem, to też czasem zabierał dzieci do kabiny albo na przyczepę, jak 

miał pustą. Raz, a może nawet dwa razy, zabrał Anię i inne dzieci, jak się 

lekcje wcześniej skończyły i nie było jeszcze autobusu szkolnego. Nawet 

sołtys przyznał, że widział kiedyś, jak dzieci wysiadały z przyczepy. I tak się 

rozprawa toczyła, toczyła. Czasem była niezrozumiała, bo mówiono nie

o zbrodni, tylko o jakichś sprawach naukowych, a raz nawet wyproszono 

publiczność z sali na pół godziny. Sołtys w czasie przerwy powiedział, że to 

jest typowy proces poszlakowy, bo są tylko podejrzenia, ale nie ma dowodów,

i nie wiadomo, jak to się skończy. Dopiero pod

koniec, jak zaczął przemawiać prokurator, a potem obroń ca, atmosfera się 

ożywiła. A tak zwany rzecznik powództ wa cywilnego, czyli oskarżyciel 

background image

pomocniczy, który wy stępował w imieniu rodziny Ani, zresztą ten sam 

adwokat, który bronił kiedyś Rodki, zrobił dobry kawał: zwrócił się do 

małego Bronka, który siedział koło matki, i wskazując na oskarżonego 

Błeszkę, zapytał Bronka, czy zna tego pana? Bronek długo przypatrywał się 

Błeszce.

- Nie - odpowiedział cicho.

- Proszę dziecku nie zadawać takich pytań! - zgromił go sędzia.

- Przepraszam - powiedział rzecznik rodziny i ukłonił się sędziemu, ale 

zrobił jeszcze coś: pokazał Bronkowi jakąś fotografię i zapytał cicho:

- A tego pana znasz?

- Tak! On zabrał Anię na tlaktol! - wykrzyknął Bronek tak głośno, że 

było słychać na całej sali. Powstała wrzawa, sędzia musiał dzwonić, uciszać, 

groził, że każe usunąć publiczność z sali. Rzecznik podniósł zdjęcie i pokazał

sądowi i publiczności.

- To zdjęcie oskarżonego zostało zrobione piętnastego sierpnia w czasie 

dożynek, na cztery dni przed śmiercią Ani

- powiedział. Położył zdjęcie na stole sędziowskim, ukłonił się i wrócił na 

swoje miejsce. Sędzia nie wziął zdjęcia do ręki. Patrzył na nie z daleka. Było 

to duże powiększenie zrobione z małej, amatorskiej fotografii. Franciszek 

Błesz- ka stał oparty o traktor, którego przód i kabina ozdobione były 

zielenią i kwiatami. Był w koszuli z krótkimi rękawa mi, ręce miał założone 

na piersiach. Między koszulą a pas kiem widać było kawałek gołego brzucha.

Twarz miał roześmianą. Jego głowa ozdobiona była wielką chyrą ciem nych 

włosów, policzki zarośnięte puszystymi bakami.

Franciszek Błeszka dostał osiem lat, ale wyrok był nieprawomocny. 

Prokurator i obrońca zapowiedzieli od wołanie. Oskarżyciel był podobno 

zdania, że wyrok jest

o wiele za niski w stosunku do zbrodni, jaka została popełniona. Obrońca 

upierał się, że cały przewód sądowy

oparty był tylko na podejrzeniu i poszlakach, ze niczego nie udowodniono, 

bo oprócz zeznań dziecka, które nie mają żadnego prawnego znaczenia, nie 

było żadnych świa dków, którzy widzieliby, jak Ania wsiadała do kabiny 

ciągnika prowadzonego przez podejrzanego. Że włosy Ani znalezione w 

background image

szoferce mogły pochodzić z dawniejszych czasów, a krew nie została 

zidentyfikowana jako krew ofiary. Eksperci tylko nie wykluczyli tej 

możliwości, co dla praworządnego sądu nie może być żadnym dowodem. Że 

na koniec, mycie ciągnika w rzece podlega tylko karze administracyjnej, ale 

nie jest żadnym obciążającym dowo dem. A to, że ciągnik prowadzony przez 

podejrzanego Błeszkę widziany był rzekomo w pobliżu miejsca zbrodni

- to - proszę wysokiego sądu - ileż w tym dniu, w tej samej okolicy 

widzianych było różnych pojazdów: czarny mer cedes ze znakami obcymi i w 

ogóle kilka samochodów zagranicznych, dwa lub trzy duże polskie fiaty i 

mały czerwony fiat. Przejeżdżały samochody ciężarowe, ciągniki, maszyny 

rolnicze. Dlaczego więc sprawcą zbrodni miał być akurat Franciszek Błeszka,

a nie ktoś jeszcze nie znany z nazwiska, kto tylko miał szczęście, że nie na 

nim skupiły się podejrzenia i ktoś taki swobodnie teraz sobie jeździ po całym

kraju i może któregoś dnia dowiemy się, że gdzieś na drugim końcu Polski 

popełniona została odrażająca zbrodnia, podobna do tej, jakiej ofiarą padła 

świętej pa mięci Anna Rodko. I jeszcze jedno: udział w zbiorowym gwałcie, 

który rzucił cień na przeszłość podejrzanego. Bra ło w nim udział siedmiu 

takich jak on niepełnoletnich chłopców. Pięciu z nich - to teraz ludzie 

pracujący, dwóch jest na poważnych stanowiskach (adwokat trzymał w ręku

jakiś papier, ale jakby nie chciał z niego czytać) | a czyż sam podejrzany nie 

jest dziś wzorowym mężem i ojcem trojga już dzieci?

Obrońca był świetnym mówcą i tak wszystko zaplątał, zagmatwał, 

zamazał, że ci, którzy słyszeli jego przemówie nie, wracali do domu pełni 

wątpliwości co do winy Błeszki. Nawet ojciec Ani chodził po powrocie do 

domu jakiś

skołowany i bardziej jeszcze niż zwykle milczący. Na drugi dzień pojechał 

kosić siano. W ogóle roboty w polu było coraz więcej, okopywanie i pielenie 

ziemniaków, przerywka buraków. Matka Ani znajdywała jednak czas, zresztą

było to dwa kroki od domu, aby zajrzeć na cmentarz, na grób córki. 

Rozprawa apelacyjna miała być dopiero po waka cjach. A tymczasem zbliżały

się żniwa. Józek zdał do technikum rolniczego. Pomagał trochę ojcu w polu, 

a po tem w domu, bo Rodkowie wynajęli jakiemuś młodemu małżeństwu na 

dwa miesiące wakacji mały pokoik na strychu, z jednym oknem 

background image

wychodzącym na łąki. Młodym, którzy ten pokój oglądali, bardzo się widok 

łąki podobał.

Matka Ani umyła podłogę i powiesiła w oknie białą firankę, i trochę się 

przy tym popłakała, bo przypomniała sobie, że Ania powiedziała kiedyś, że 

jak pójdzie do liceum, to sobie ten pokoik wysprząta i urządzi, żeby miała 

gdzie w czasie wakacji mieszkać.

Niedługo potem zaczęły się żniwa i wszyscy we wsi byli tylko nimi zajęci. 

Nie mieli czasu na myślenie o innych sprawach. Na szczęście tego roku 

pogoda dopisała. Było upalnie, zawiewał tylko czasem lekki, północno-

wschodni wiatr, który orzeźwiał pracujących, osuszał ziemię, spra wiał, że 

zboża szybko dojrzewały.

Temat prawie bez komplikacji

Nazywa się Paweł Śniegoń (do jego wielu sympatycznych cnót, które mam 

właśnie zamiar opisać, jeszcze takie na zwisko!). Skończył trzy klasy 

gimnazjalne, potem średnią szkołę rolniczą. Był w 1939 roku na wojnie. 

Dostał Krzyż Walecznych, przyznany na polu walki, ale twierdzi, że nie 

dokonał niczego nadzwyczajnego, że robił tylko to, co do niego jako do 

żołnierza należało. Przedziurawiły go dwie niemieckie kule, ale szczęśliwie 

nie uszkodziły niczego ważnego w środku. Jest ewangelikiem, ale w kościele 

bywa rzadko, bo trzeba by dojeżdżać autobusem albo bryczką, a bryczka - 

jedyna, nie wiadomo dlaczego zaniedbana rzecz we wzorowym gospodarstwie

Śniegonia - stoi na pół już rozsypana za szopą. Na rozprutym bagnetami 

siedze niu wylegują się koty, a pod bryczką, jak jest deszcz, chowają się 

kury. Więc Śniegoń bywa w kościele tylko w największe święta, na Boże 

Narodzenie, w Wielki Piątek i na Pamiątkę Reformacji.

Gospodaruje na swojej ziemi od pięćdziesięciu lat, z przerwą w czasie 

background image

wojny, i nie licząc kilku bardzo ciężkich lat między rokiem 1950 a 1956. 

Niechętnie te czasy wspo mina, bo działy się wtedy rzeczy dziwne, których 

sensu nie mógł zrozumieć. Z tego, że jakiś tam kierownik, podobno, tak 

mówiono, tapicer z zawodu, usiłował pouczać Śniego nia, co, gdzie i kiedy 

ma siać i zbierać, to z tego można się było tylko pośmiać i swoje dalej robić. 

Ale działy się gorsze

rzeczy, wyglądało to tak, jakby ktoś, na złość komuś innemu, chciał chłopu 

odebrać ziemię, a robotnika za głodzić, upierając się jeszcze przy tym, że robi

to dla ich dobra. Ale to minęło i Śniegoń gospodaruje dalej na niecałych 

dziesięciu hektarach słabej, bo III i IV klasy, ziemi, ale osiąga bardzo dobre 

plony. Rok, w którym nie ma przynajmniej 35 kwintali żyta, owsa i 

jęczmienia z hek tara, uważa za zły. Sąsiedzi Śniegonia, którzy są też dob 

rymi gospodarzami, mówią o nim, że ma wyjątkowo szczę śliwą rękę do 

ziemi. Nie zdarza się, żeby mu zboże wyległo, zmarnowała się koniczyna, 

pogniły ziemniaki, nawet w mokre lato. Daje ziemi to i akurat tyle, ile jej 

trzeba, jakby z góry wiedział, jaki będzie rok, suchy czy mokry, zimny czy 

upalny. Ale to chyba nie sprawa szczęścia. Sniegoń po prostu wie lepiej niż 

inni, z czego składa się jego gospodarstwo i otaczający je świat, i potrafi z tej 

wiedzy robić właściwy użytek. To wszystko.

Ja, człowiek piszący, kiedy o Śniegoniu i jego życiu pomyślę, czuję się 

bezradny, bo nie wiem, co o nim napisać. Nie dlatego, aby Śniegoń nie był 

tego wart. Tylko

- jak by to wyrazić? - czuję się głupio i nieswojo. Będąc pisarzem, uprawiając

ten piękny (ale mający niekiedy coś paskudnego w sferze praktycznej) zawód

- nie mam się tu czym pożywić. Nie mogę sobie pozwolić na żadne eks 

perymenty formalne. Nie mam co komplikować, nie mam z czego ubić piany.

Nie mam czym manipulować, nie mam czego piętrzyć, komplikować, o czym 

fantazjować. Mój Boże, Paweł Śniegoń jest tak prostą osobowością. Może nie 

tyle prostą, bo kto może wiedzieć, co Śniegoń myśli, kiedy milczy i tylko 

patrzy? O czym z nim rozmawiać? Paweł Śniegoń nie ma przecież pojęcia, 

kim była na przy kład Sarah Bernhardt, nie czytał Prousta, nie wie nic

o impresjonizmie. U Śniegonia w pokoju jadalnym wisi co prawda ręcznie 

malowany obraz przedstawiający kwitnące jabłonie, ale nie wiadomo, kto go 

background image

namalował. Pewnie jakiś wędrowny pacykarz, których mnóstwo włóczyło sie 

po wsiach przed pierwszą wojną. Śniegoń poza Pismem Swię-

tym, które zna dosyć dobrze i które jeszcze teraz czasem, w niedzielę albo 

święto, zdejmuje z półki, przeczytał bardzo niewiele książek. Owszem, zna 

Pana Tadeusza, Trylogię i parę innych książek, które były lekturami 

obowiązkowy mi w szkole. Wie, kto namalował Bitwę pod Grunwaldem. 

Zdaje się, że wie nawet, kto to był Picasso, choćby od dzieci, które czasem 

odwiedza w ich pomalowanych jask rawo i ozdobionych reprodukq'ami 

nowoczesnych obra zów mieszkaniach. Śniegoń jest muzykalny, grywał 

kiedyś w młodości na skrzypcach. A teraz bardzo lubi posłuchać sobie przez 

radio muzyki tak zwanej poważnej, jakiejś symfonii albo koncertu. Słuchając

odczuwa wielką we wnętrzną radość z tego, że coś bardzo poważnego się 

zaczyna, rozwija, rośnie i spełnia, zupełnie jak w życiu. Sniegoń odwiedza 

więc czasem swoje dzieci, ale źle się czuje w ich kolorowych i napełnionych 

hałaśliwą muzyką do mach. Ma dwoje dzieci. Syna, który jest inżynierem 

elekt ronikiem, docentem na politechnice, i córkę po wyższej szkole 

ekonomicznej. Syn jest od dwudziestu lat żonaty, ma dorastającego już syna 

i córkę. Ten syn, czyli wnuk, na cześć dziadka ma na imię także Paweł, 

kończy technikum rolnicze i wiadomo, że za dwa lata obejmie gospodarstwo 

starego Sniegonia. Córka ma jedno dziecko, dziewczynkę, która dopiero 

zaczęła chodzić do liceum. Mąż córki jest dyrektorem małego tartaku, 

mieszkają dosyć daleko stąd, w sąsiednim województwie, w bardzo ładnej 

okolicy, ale są jeszcze na dorobku, nie mają własnego samochodu. Przy 

jeżdżają czasem na święta, ale Śniegoń rzadziej ich od wiedza. Od czasu jak 

dzieci dorosły i poszły w świat, Śniegoń przestał sobie nimi zaprzątać głowę. 

Niech sobie urządzają życie i radzą same, jak ptaki, które opuszczają 

gniazda rodzicielskie i zakładają swoje własne. Jakiś czas był trochę 

niespokojny o syna, który ożenił się z katolicz ką, pochodzącą na dodatek z 

innych stron, bo ze wschodu dawnej Polski. Nie aby był przeciwny 

małżeństwu z kato liczką, tylko martwiło go, czy ta delikatna i wychowana 

zbyt, jak mu się zdawało, modnie dziewczyna potrafi

sprostać obowiązkom żony i gospodyni, zwłaszcza po jakichś dość dziwnych 

studiach, architekturze wnętrz, czy czymś takim. Gdyby pochodziła z 

background image

rodziny ewangelickiej, to miałaby na pewno mocno w sobie ugruntowane 

podstawo we nakazy moralne, które pozwalają dobrze organizować życie 

sobie i innym. Że na przykład jak coś trzeba zrobić, to czy owo, w domu czy 

w ogóle w życiu, to to nie tylko jest obowiązek, ale konieczność, a nawet 

przymus. Ale Śniegoń niepotrzebnie się martwił. Małżeństwo syna okazało 

się dobre. Dom był zadbany, dzieci wychowane jak należy.

Ale jak mówiłem, Śniegoń, chociaż lubi dzieci odwie dzać, źle się w ich 

mieszkaniach czuje i jest szczęśliwy, kiedy syn późnym wieczorem odwozi go 

samochodem do domu na wsi. Gdy wie, że usłyszy szczekanie psa, stu 

knięcia kopyt w stajni, że za chwilę otworzy furtkę sposo bem znanym we 

wszystkich wsiach, wkładając rękę między sztachety. Żarówka nad bramą 

będzie się świeciła, drzwi będą otwarte. Śniegoń wejdzie, zgasi światło i 

zamknie drzwi od wewnątrz na klucz. Potem otworzy drzwi do kuchni, 

zobaczy czysto wymytą podłogę z sosnowych de sek, siedzącego pośrodku 

kuchni kota i drzemiącą przy stole żonę.

Śniegoń siedzi obok syna, uwiązany pasem bezpieczeńs twa. Nie lubi 

tego, czuje się spętany jak koń w uprzęży. Ale syn twierdzi, że tak jest 

bezpieczniej. Kiedy jechali auto stradą, trochę rozmawiali o różnych 

sprawach, teraz mil czą. Śniegoń wpatruje się w ciemny, prawie zupełnie 

czarny krajobraz, rozdzielony wzdłuż szosy na dwie części ostrym światłem 

reflektorów. Na lśniącej powierzchni asfaltu po jawia się czasem, na 

sekundę, zając albo drogę przebiegnie jakieś małe zwierzątko, tchórz lub 

łasica. Mimo że samo chód szybko jedzie, droga się jednak wlecze. Śniegoń 

nie może się doczekać, kiedy wreszcie zaczną migać znajome rosnące wzdłuż

drogi lipy, kiedy pojawi się kapliczka na skrzyżowaniu, kamienny mostek, 

remiza strażacka, dom sołtysa. To już będzie blisko. Samochód zwalnia. 

Śniegoń mówi do syna, żeby przystanął, po co ma zawracać, trzeba

by bramę otwierać. To przecież parę kroków. Nie ma też potrzeby wysiadać z 

wozu, ale syn wysiada, żeby się pożegnać z ojcem. Mówi, że przyjedzie z żoną

na Wszyst kich Świętych, na grób dziadków. Śniegoń idzie powoli w stronę 

domu odległego stąd o równe 40 metrów, czyli 53 kroki albo 130 stóp, jak 

wynika z pożółkłego planu kata stralnego przechowywanego w szufladzie 

wśród najważ niejszych papierów rodzinnych. Od tego czasu, to jest od roku 

background image

1876, cztery pokolenia Śniegoniów chodziły tą drogą tam i z powrotem. Wiele

się od tego czasu na świecie zmieniło, ale odległość 40 metrów pozostała 

dokładnie ta sama. Chyba że cały wszechświat od tego czasu o parę 

centymetrów się zmniejszył lub zwiększył, bo jest podobno taka teoria, syn 

kiedyś mówił. Ale nawet gdyby tak było, to przecież wszystko by się wtedy 

rozszerzyło lub skur czyło, także miara, którą się mierzy odległości. Syn był 

wtedy na drugim roku politechniki i bardzo się uśmiał, powiedział, że taty 

żadnym sposobem nie da się zagiąć.

Powietrze jest chłodne, niebo czyste i pełne gwiazd, które wydają się 

zielone, jakby na mróz. Śniegoń przystaje, dotyka ręką liści dzikiego bzu 

pokrytych zimną rosą. Odzywa się nagle pies, który już wie, że zbliża się jego

gospodarz. Szczeknięcia są krótkie, ściszone, przegrodzone skomleniem. 

Śniegoń pomyślał - ile to psów za jego pamięci było na gospodarstwie, pięć, 

sześć? Ten jest chyba siódmy. Krótki mają żywot. Mogły pożyć dłużej, ale 

jed nego zabił Niemiec w czasie wojny, a drugi zginął niedaw no, dwa lata 

temu, postrzelony przez jakiegoś obcego, zwariowanego myśliwego, który 

przyjechał tu jakby tylko po to, aby strzelić do jakiegoś żywego stworzenia. 

Pies leżał na polu, do domu nie było nawet stu kroków, ale nie miał już sił 

dowlec się. Żył jeszcze parę godzin, męczył się, tak okropnie patrzył, jeszcze 

w nim była resztka życia, a może i duszy. Śniegoń zaglądał do niego parę 

razy. Kiedy pies przestał oddychać, wziął go na ręce i przeniósł bliżej domu. 

Zakopał go na małej górce pod jesionem, skąd roztacza się szeroki widok na 

całe pole.

Ilekroć, będąc gdzieś daleko, Śniegoń pomyśli o swoim domu, nie widzi go

nigdy jako czegoś osobnego, zaczyna jącego się u progu, zamkniętego 

ścianami i nakrytego dachem, oddzielonego od reszty świata. Nawet gdyby 

jego dom zamknięty był na klucz od wewnątrz, będzie zawsze połączony z 

tym, co go otacza. Z podwórzem, pokrytym dywanem krótkiej, zbitej trawy, 

ze ścieżkami rozwidlający mi się w trzech kierunkach: w lewo w stronę 

szopy, na wprost do stodoły, w prawo do stajni i obory. Przez wrota stodoły 

można przejść na drugą stronę, do sadu, między stare śliwy, które jeszcze 

ojciec sadził. Potem jest pastwisko grodzone żerdziami, ta sama ziemia, tylko

że pokryta bujniejszą i zieleńszą trawą, choć między nią plenią się jeszcze 

background image

jak tam, na podwórzu i w sadzie, krwawnik i bab ka. A dalej ciągnie się w 

jednym kawałku te dwadzieścia morgów ziemi ornej, wąskimi zagonami 

dotykając lasu. Nad polem unosi się bladozielona mgiełka, to wschodzą już 

oziminy. Tylko część jednego zagonu, pod samym lasem, nie jest jeszcze 

uporządkowana. Pozostało do wyko pania kilka rzędów ziemniaków, trzy, 

może cztery, bo rozpadał się deszcz, ale to nic, wykopie się jutro. Potem się 

zaorze i zostawi w skibach do wiosny, niech się ziemia przemrozi. Urodzaj 

kartofli tego roku był dobry, ale Śnie- gonia niepokoił trochę wygląd roślin, 

których liście już od lata były jakieś niezdrowe, szare, poskręcane. Nie, to nie

z powodu stonki; Śniegoń w polu jej nie miał, to jakiś wirus się przyplątał z 

nową odmianą sadzeniaków, którą chciał wypróbować. Ale Śniegoń poradzi 

sobie z tym. Stać go na to, aby pozwolić temu jednemu zagonowi pół roku 

od począć. Nie będzie truł ziemi żadnymi pestycydami. Na wiosnę podsypie 

trochę wapna, ziemia się odkwasi, to jej dobrze zrobi. Nie będzie się śpieszył,

w maju posieje tam białą koniczynę, albo, jeszcze lepiej, esparcetę.

Śniegoń zbliżając się do swego wkracza w pewną nieuch wytną, trudną do

nazwania przestrzeń, której nie da się porównać z tą, która otacza życie w 

mieście. Tam, w mieś cie, życie zaczyna się i kończy u drzwi mieszkania. 

(Wycie 

raczka jest jedyną rzeczą, która „wystaje” na zewnątrz). Na drzwiach, 

zamkniętych na klucz, przyszpilona jest wizytówka: Doc. dr Władysław 

Śniegoń. Dzwonek. Drzwi otwierają się, zamykają. Jest się wewnątrz albo na 

ze wnątrz. A tu, na wsi, gdzie żyje stary Śniegoń, jego dom otoczony jest 

rozległą przestrzenią życiową. Im bliżej jej środka, czyli domu, w którym się 

je, odpoczywa, śpi, tym więcej jest rzeczy, które Śniegonia obchodzą. A im 

dalej

- tym mniej. Jakie to dziwne. Mimo że Śniegoń doskonale wie, z 

dokładnością niemal do centymetra, gdzie przebie gają granice jego 

zapisanej w księgach posesji, nie ma wyraźnych granic między tym, co jest 

na zewnątrz nich, a tym, co jest wewnątrz. Ale dajmy temu spokój. Widzę, że

nie potrafię wytłumaczyć, na czym to polega, lub może sam dobrze nie wiem.

Śniegoń otwiera furtkę, z ciemności wyłania się skomląc pies i opiera 

swoje twarde, trochę niezgrabne łapy na jego piersiach.

background image

- No, już, już, dobre psisko, dobre! - powiedział Śnie goń i poklepał psa 

po karku.

Żarówka nad drzwiami świeciła się, drzwi były otwarte. Taki był zwyczaj 

za rodziców i jeszcze za dziadków, jak ktoś miał wrócić późno, tylko wtedy 

stawiało się w oknie latarnię. Śniegoń pamięta, jak jego dziadek mawiał, że 

tak podobno robią żony rybaków, których mężowie wypłynęli w morze na 

nocny połów. Śniegoń zgasił światło nad wejściem i zamknął od środka drzwi

na klucz. Kiedy wszedł do kuchni, żona siedziała koło stołu z głową opartą 

na ręku. Drzemała, ale kiedy Śniegoń wszedł, podniosła głowę, poprawiła 

chustkę i powiedziała.

- Długo cie nie było. Nie słychać było auta.

- A bom szedł piechty — powiedział zamykając drzwi.

- Co prawisz?

- Szedłech od drogi, żeby se nogi rozprościć - powie dział trochę głośniej.

Ominął kota, który patrzył na niego, ale nie chciał się ruszyć z miejsca, 

które sobie obrał akurat pośrodku ku 

chni. Śniegoń nie miał mu tego za złe. Kot w tym domu miał dużo praw, a 

bardzo mało obowiązków, takie obycza je panowały. Kopnięcie czy nawet 

tylko odsunięcie butem kota wprawiłoby obie strony, kota i Śniegonia, nie 

tyle w przerażenie, co w zdumienie. Śniegoń usiadł za stołem i wyciągnął 

przed siebie nogi, które mu trochę ścierpły w małym samochodzie syna.

- Zgrzęjem ci polewkę, zrobiłach takom, co ty lubisz, ze skwarkami.

- Nie chce mi się jeść, nie bede nic jodł. Zrób mi herbaty.

Żona uklękła koło kuchni, otworzyła drzwiczki i przy tknęła zapałkę do 

chrustu. Buchnął płomień, w piecu zahuczało. Zamknęła drzwiczki i 

podniosła się z klęczek, przytrzymując się ręką mosiężnej galeryjki. 

Powiedziała:

- Pieknie się poli.

- Pochłódniało, bydzie przymrozek.

Ogień pod blachą buzuje, płomienie obejmują dno saga na, migają w 

szparach między blachami. Kot opuścił miejsce pośrodku kuchni, wskoczył 

na ławę i przybrał taką pozycję, jakby miał tu siedzieć do końca swojego 

życia. Jest cisza. Żona Śniegonia pomyślała coś, o czym z nią syn ostatnio, 

background image

jak byli sami na podwórzu, rozmawiał, ale nie powiedziała tego. Zaszczekał 

nagle krótko, dwa razy, pies. Kot podniósł głowę i popatrzył w stronę drzwi z 

takim niepokojem, jakby za chwilę miał w nich pojawić się jakiś straszny 

człowiek, potwór albo nawet sama śmierć. Jakby właśnie w tej chwili miało 

się stać coś bardzo złego. Przecież zawsze może się coś takiego zdarzyć, że 

powiedz my zapali się od krótkiego spięcia skrzynia z nasionami na strychu i

w jednej sekundzie dach cały stanie w ogniu. Co się może jeszcze złego 

przytrafić, nawet trudno wymyślić. Wściekły lis wyjdzie z lasu, zakradnie się 

na podwórze, pogryzie psa, wydusi kury. Albo jeszcze coś gorszego, jak na 

przykład to, co się zeszłego roku niedaleko stąd wyda rzyło: dwóch 

bandziorów przyjedzie w nocy gdzieś z dru giego końca Polski, spod 

Szczecina albo Jarosławia, psu

rzucą trutkę, potem wyłamią drzwi, przystawią Śniegonio- wi do głowy 

pistolet, a jego żonie nóż do gardła, będą mieli czarne pończochy na 

twarzach i będą mówić obcą, nietutej szą mową: no, gdzie macie te dulary, 

dawajcie, ale iuż, bo nam się cholernie śpieszy! Dolarów nie znajdą, bo 

Sniegoń ich nie ma, ale wezmą co popadnie, a starych zostawią 

nieprzytomnych leżących na podłodze we krwi, a potem wsiądą do 

samochodu i znikną jak kamień w wodzie. Nie, Śniegoń o niczym takim nie 

myśli, to tylko autor chciał jakoś określić ten niejasny, ale bardzo 

przejmujący stan niepokoju, który każdego człowieka od czasu do czasu 

nawiedza, zwłaszcza gdy w jego życiu dawno już nic złego się nie wydarzyło. I

teraz też nic złego się nie dzieje. Pies zamilkł. Kot opuścił głowę i przymknął 

oczy. Sniegoń jeszcze raz powiedział:

- Pochłódniało, isto w nocy bydzie przymrozek.

Śniegoń stara się rozmawiać z synem, a zwłaszcza z jego żoną i dziećmi, 

jak to się mówi, „czysto po polsku”, ale takie mówienie kosztuje go zawsze 

trochę wysiłku. Męczy go, coraz bardziej, w miarę jak się starzeje. Po takim 

dniu przegadanym czuje się jakby chory na gardło albo jakby mu coś w 

przełyku zawadzało. Umie za to ładnie po polsku pisać, nie robi błędów 

ortograficznych. Jak trzeba wykon- cypować jakieś podanie, to wszyscy ze 

wsi do niego cho dzą. Ale na co dzień Śniegoń mówi dialektem i z ulgą do 

niego wraca, bo jest to mowa nie tylko jego ojców i dzia dów, ale wszystkich i

background image

wszystkiego, co go zawsze, od dzie ciństwa, otaczało. Mowa ludzi, zwierząt, 

roślin, nawet kamieni. Ta mowa płynie przez gardło jak woda w potoku, jak 

płyną chmury po niebie, jak szumi las, łan zboża, listki na gruszy. One nie 

tylko do człowieka tym językiem przemawiają, ale wydają się nim gadać 

między sobą i wia domo zawsze, o co im chodzi. Sniegoń nie umiałby po 

wiedzieć, czy to o gwarze on sam wymyślił, czy przeczytał gdzieś, może w 

starym kalendarzu ewangelickim, ale mniej sza z tym. Woda w saganie 

zaczyna syczeć, ale nim zakipi, Śniegoń zdąży pokrótce opowiedzieć 

wszystko o synu, jego

żonie i dzieciach. Mieli trochę bałaganu, bo przerabiali łazienkę, zmieniali w 

kuchni posadzkę i całe mieszkanie malowali. Potem synowa i wnuczka 

chorowały na grypę, ale są już zdrowe. W domu jest porządek, jest teraz 

czysto i ładnie. Będą też mieli więcej miejsca, bo syn odkupił od sąsiada, 

który się ożenił i przeprowadził do żony, duży pokój z kuchnią z osobnym 

wejściem wprost z korytarza. Śniegoń opowiedział już wszystko. Nie 

wszystko, bo prze milczał jedną rzecz: rozmowę, jaką miał z synem po drodze

w samochodzie. O tej rozmowie Śniegoń nie mówi. Syn powiedział 

mianowicie, że ten pokój z małą kuchenką i osobnym wejściem został 

kupiony i urządzony dla nich, starych Śniegoniów, żeby mieli gdzie być, jak 

już im będzie ciężko i trudno pracować. Syn zapytał, czy ojciec nie sądzi, że 

ta chwila już właśnie nadchodzi, bo przecież niedługo kończy 75 lat? A co z 

ziemią? Ziemię na te dwa lata, póki nie wróci syn z praktyki, można 

wydzierżawić jakiemuś dobremu gospodarzowi, choćby sąsiadowi 

Legockiemu. Nie, tego Śniegoń żonie nie mógł powiedzieć. Kiedy żona naleje 

mu do wielkiego kubka herbatę, powie za to coś zupełnie innego, coś co jest 

naturalne i samo przez się zrozumiałe:

- Jutro od rana trzeba mi orać pod lasem, to już nejwyższy czas.

- Dyć tam som jeszcze zimioki.

- Wiem, ale mało co, dwa, trzy rządki. Pojademy razem, to mi pomożesz.

Za godzinę wykopiemy i zbieremy. A do połednia zaorom. Som, nie bede 

czakoł na traktor z kółka, bobych się mógł nie doczkać.

Od pieca kuchennego rozchodzi się ciepło. Kot znów przeniósł się, siedzi 

teraz blisko miejsca, gdzie na podłogę kładzie się prostokątny, ciepły odblask

background image

popielnika. Śniego- niowa wyjęła z kredensu cukiernicę i talerz z 

wczorajszym ciastem pokrojonym w wąskie, długie paski. Potem usiadła 

przy stole naprzeciw męża. Zdjęła z głowy chustkę, opuś ciła ją na ramiona i 

odgarnęła z uszu pasemka siwych włosów. Jest o pięć lat młodsza od męża, 

ma jeszcze dużo

sił, nigdy nie chorowała. Tylko ostatnio jakoś gorzej słyszy. I czasem, 

zwłaszcza na zmianę pogody, bardzo ją bolą nogi. Śniegoń posłodził herbatę, 

ręka mu lekko zadrżała, stuknął łyżeczką o brzeg cukiernicy. Milczą oboje. 

Ona nie mówi tego, co wczoraj usłyszała od syna, jak byli sami: że jakby 

mama przyjechała do nich na miesiąc albo dwa, to znajomi lekarze zajęliby 

się nią i na pewno coś mądrego wymyślili. Ale ponieważ Śniegoń nic nie 

powiedział o prze znaczeniu tego pokoju z kuchnią u syna, więc ona też nic 

nie powie o lekarzach. Zupełnie jakby istniała między nimi jakaś bardzo 

dawna, niepisana, ale obowiązująca jak przy sięga, umowa, że będą oboje 

pracować tak długo, jak długo im starczy sił. Do końca, do ostatniego tchu. 

Jak długo jeszcze? A kto to może wiedzieć i po co o tym myśleć, skoro ta 

chwila i tak nadejść musi. Wszystko jest na ten dzień przygotowane, ziemia i

budynki dokładnie pomierzone, inwentarz spisany. Podatki są zapłacone, 

na wozy wykupione i przywiezione, leżą pod dachem, przy kryte folią, żeby 

nie zawilgły. A to wszystko, co trzeba było zrobić dzisiaj, jest zrobione. Bydło 

nakarmione i napojone, kury i kaczki swoje dostały, pies i kot też nie są 

głodne. W polu zostały tylko te trzy rządki nie wykopanych ziemniaków. To 

nie wina Śniegoniów. Zaczęło padać, zrobiło się błoto. Ale wczoraj i dzisiaj 

była już pogoda, ziemia przeschła, więc jutro się wykopie. Na podwórzu 

zaszczekał znów pies, ale zamilkł.

Rozstępują się nagle ściany domu Śniegoniów, a oni oboje unoszą się w 

powietrze i lecą ponad ziemią, ale nie samolotem, tylko na skrzydłach 

jakiegoś ptaka o locie powolnym. Lecą od progu swojego domu ponad 

podwó rzem, sadem, pastwiskiem, nad zagonami równo zaorany mi i 

zabronowanymi, ponad żytem i jęczmieniem, aż po to ziemniaczysko, na 

którym panuje jeszcze nieporządek. Zni żają się, widzą ziemię powoli 

przesuwającą się pod nimi i coraz bliższą. Widzą wóz stojący z wykręconymi 

przed nimi kołami i tylnymi podpartymi grudą, bo pole schodzi w tym 

background image

miejscu dosyć stromo ku potokowi. Koć jest wy-

przęgnięty, stoi koło wozu, wyskubuje siano. Niech tam sobie skubie, to jego 

siano. Teraz podniósł głowę, obejrzał się, jakby chciał zobaczyć, gdzie są jego

gospodarze. Śnie- goniowie widzą siebie kończących już robotę. Rzucają 

ostatnie ziemniaki na pryzmę. Niebieski dym z palonych łęcin snuje się po 

ziemi, potem podnosi się i idzie wysoko w górę, aż ponad las.

Zapewne, w ich wieku nie ma się już tyle sił co wtedy, kiedy się było 

młodym. Ale kiedy się jest duchem, nie trzeba wiele sił. Nie trzeba w ogóle 

żadnej siły. Ich ciała poruszają się więc bez zmęczenia, ich ręce i nogi zginają

się bez bólu.

Spotkanie i rozstanie

Jan patrzył na wschód, w stronę, skąd Lena miała przyje chać. Krajobraz był

tam otwarty na pustą nadrzeczną dolinę. Środkiem doliny, wśród łąk, biegły 

tory, oddalały się, zataczały łuk, i dwiema cienkimi, połyskującymi linia mi 

wchodziły między porośnięte gęstym lasem i zamykają ce widok wzgórza. Z 

tej odległości, z której Jan patrzył, wzgórza wydawały się bliskie siebie i 

jednakowej wysoko ści. Ale Jan wiedział z mapy, że to jest złudzenie. W rze 

czywistości oddalone były od siebie około półtora kilomet ra i różniły się 

kształtem i wysokością. Linii kolejowej towarzyszyły słupy telefoniczne, w 

miarę oddalania się coraz niższe i gęściej stojące - zgodnie z perspektywą, 

która jak wiadomo jest rzeczywistością i złudzeniem jednocześ nie. Krajobraz

był nijaki. To miejsce mogło się znajdować wszędzie na świecie. Wydawało 

się tak ubogie i pospolite, że mogło się tu zdarzyć wszystko, nawet coś 

bardzo nie zwykłego. A mogło i przez długie lata nie zdarzyć się nic.

Jan przyjechał tu dwie godziny wcześniej i zdążył już wynająć mieszkanie 

w małym, świeżo wybudowanym par terowym domku, który ze swoim 

skośnym, jakby ułom nym dachem i ślepą ścianą był na razie tylko połową 

przyszłego, większego domu. Jego właściciel mieszkał wraz z rodziną w 

starej, walącej się już trochę, ale obszernej chacie, otoczonej zacisznym 

sadem. W rozmowie z Janem powiedział, że jak uzbierają pieniędzy i 

background image

rozbudują nowy

dom, to przeprowadzą się. Informacje tyczące się domu, i zresztą wiele 

innych, puszczał Jan mimo uszu, bo w istocie nic go nie obchodziły. 

Przyjechał tu przecież tylko po to, aby zobaczyć się z Leną. Ale nie sposób 

jest widzieć i słyszeć tylko to, co nam jest potrzebne. Odbieramy niechcący 

także masę innych wiadomości, słów i obrazów, które je okalają. Więc na 

razie gospodarz postanowił domek wynajmować letnikom, ale chętnych nie 

było. Mie szkanie było zbyt prymitywne. Składało się tylko z niedu żego 

pokoju i kuchenki. Ten nowy dom, a właściwie połowa domu, stał w 

odległości trzystu kroków od starego, ale bliżej rzeki, na pustym, 

piaszczystym kawałku ziemi ze śladami niedawnej budowy: korytem z resztą

wapna, stertą kamieni i kupą wiór i obrzynków desek. Jedyną ozdobą 

otoczenia domu miały być trzy, posadzone dopiero pewnie wiosną, bo bardzo

liche, jabłonki. W pokoju stały dwa łóżka, zbite przez miejscowego cieślę z 

surowych desek, przykryte szarymi kocami, pośrodku pokoju mały, kwad 

ratowy stół i dwa krzesła. W kuchni na zydlu stała po obijana i polutowana 

miednica, dzbanek i wiadro z pogię tej i zardzewiałej blachy. To było całe 

urządzenie mieszkania. Aha, w kuchni była jeszcze mała żelazna kuchenka, 

tak zwana kózka. Obok niej pod ścianą leżał na podłodze stos krótko 

narąbanego drzewa i szczypki na podpałkę. Takie mieszkanie Jan wynajął 

na tydzień, bo nic lepszego w tej małej i biednej wiosce nie dało się znaleźć. 

Dwie, położone zresztą daleko od stacji wille, zajęte były przez letników na 

całe wakacje. We wsi był tylko jeden nieprawdopodobnie ubogi żydowski 

sklepik, z gwoździa mi, kilkoma łańcuchami na krowy, beczką śledzi i 

najtań szymi papierosami. Nie było oczywiście szkoły ani koś cioła, ani 

remizy strażackiej. Bo to właściwie nie była żadna wieś, tylko parę chałup i 

przystanek kolejowy. W rozkładzie jazdy pociągi stąd odchodziły w tej samej 

minucie, o której przychodziły, czyli zatrzymywały się pół minuty. Dlaczego 

Jan wybrał właśnie to miejsce na spot kanie z Leną? To nie Jan wybrał. Po 

prostu miejscowość

tę znaleźli oboje na mapie. Leżała w połowie drogi i miała niezłe połączenia z 

dwoma stacjami węzłowymi.

Jan w tej chwili coś pomyślał, ale to nie była nawet myśl, tylko jakby 

background image

znak ostrzegający przed jakimś nieokreślonym niebezpieczeństwem. Aby się 

pozbyć tego nieprzyjemnego uczucia, spojrzał odruchowo na zegarek: było 

już prawie trzy minuty po czasie przyjazdu. Czyżby jego zegarek śpieszył? 

Nie działo się nic, co zapowiadałoby przyjazd pociągu. Rampa w czerwono-

białe pasy była podniesiona. Jej nasada obciążona była dwoma 

przywiązanymi drutem żelaznymi sztabami, i wydawała się tak ciężka, że 

żadna ludzka siła nie będzie jej w stanie oderwać od ziemi. Jan miał głupie 

uczucie, że powstała przerwa w czasie spowo dowana jakąś awarią w 

kosmosie, że w całym wszech- świecie nastąpiło zatrzymanie ruchu i dziania

się. Wy tworzyła się pustka, której to, co minęło, wypełnić już nie mogło - a 

to, co miało nadejść, zostało gdzieś daleko stąd nagle zahamowane, nie może

więc się zbliżyć. Nie sposób jest przewidzieć, czym przyszłość będzie, nic jej 

nie zapo wiada, nie widać nawet najmniejszego skrawka, który by ją 

zwiastował i pozwalał się domyślić, jaką będzie. A może ta próżnia powstała 

tylko tu, w miejscu gdzie Jan miał się spotkać z Leną? Ale wskazówki 

zegarka Jana poruszały się jednak. Może byłoby lepiej, żeby Lena nie 

przyjechała? Żeby zdarzyło się coś - byle jej nic złego się nie stało - co 

zatrzymało pociąg. Jakiś defekt lokomotywy, drobne uszkodzenie toru. 

Zresztą, niechby się nawet stało coś gorszego, byle Lena nie przestała go 

kochać. Niechby nawet umarła - byle nie przestała go kochać! Czy napraw 

dę Jan mógłby coś takiego pomyśleć, czy byłby zdolny aż do takiego 

egoizmu? Spojrzał jeszcze raz na zegarek: po ciąg miał już pięć czy sześć 

minut spóźnienia. I dalej trwała cisza. Nawet jakby jeszcze głębsza, bo 

słychać było ćwier kanie koników polnych dolatujące z łąk. Nagle, widocznie 

mechanizm został odblokowany, zaczęło się coś jednak dziać: wewnątrz 

budynku stacyjnego odezwał się dzwonek. Dźwięk ucichł, z drzwi wyszedł 

zawiadowca w białej koszu 

li i czerwonej rogatywce, i nie śpiesząc się poszedł w stronę przejazdu. 

Opuścił rampę z taką łatwością, jakby ważyła tyle co słomka, i wrócił na 

peron. Jan popatrzył w stronę, skąd miał nadjechać pociąg - i zobaczył dwa, 

w krótkich odstępach po sobie wytryskujące spomiędzy lasów obło czki pary.

Dopiero parę sekund później usłyszał dwa prze ciągłe gwizdy i zbliżający się 

terkot kół. Nie mógł jeszcze wiedzieć, czy Lena jedzie tym pociągiem, czy nie, 

background image

ale zdążył pomyśleć, że gdyby przyjechała, to będzie się bardzo źle czuła w 

tym pokracznym i prymitywnym domu, w tym jałowym, pustym krajobrazie, 

i że to miejsce może być grobem - cóż za słowo - ich miłości. Całkiem 

odpowiednia sceneria. Nie można było znaleźć lepszej. Bo czy puste może 

być piękne? Nawet nie chodzi o to, żeby było piękne, ale jakieś bardziej 

przyjazne uczuciom. Spomiędzy lasów wynurzył się pociąg i biegł szybko w 

stronę stacji. Zaczął gwałtownie hamować, zatrzymał się, jakby cofnął się 

jesz cze metr, znieruchomiał - i Jan zobaczył twarz Leny w oknie. Potem 

Lena znikła i po chwili stała z małą walizeczką w ręku na peronie.

- Proszę się przywitać ze mną - powiedziała, śmiejąc się. Jan pocałował 

Lenę w policzek pachnący pudrem czy

kremem i wziął z jej ręki neseser.

- Pociąg bardzo się spóźnił, bałem się, że coś się stało. Lena podniosła rękę

i spojrzała na zegarek.

- Przyjechał chyba punktualnie? Jest pół do dwunastej. Pociąg ruszył i 

odjechał. Lena rozejrzała się dookoła,

a Jan przeżył znów chwilę strachu. Widok, akurat z tego miejsca, skąd Lena 

patrzyła, można by porównać z krajob razem, przez który niedawno 

przeszedł huragan. Na doda tek jeszcze słońce zaszło za chmurę, po ziemi 

przesuwał się cień i ogarniał całą okolicę. Tylko gdzieś daleko, na obrze żu 

doliny, na południu i północy, wynurzały się z cienia skrawki bezleśnych 

wzgórz, pokrytych skośnymi, jaśniej szymi i ciemniejszymi pasami zagonów 

owsa i ziemniaków. Ale niebawem i one zgasły, poszarzały i zanurzyły się w 

mroku. Był to jeden z tych krajobrazów, który jadąc

pociągiem mija się bez śladu zainteresowania, bez naj mniejszej chęci 

zatrzymania się tu nawet na chwilę. Gdy się ma na kolanach książkę, 

powraca się do lektury.

| Niebrzydko tu - powiedziała Lena.

- Bałem się, że nie będzie ci się podobało.

- Wszędzie jest ładnie, gdzie my jesteśmy...

- Nie może być brzydko, tam gdzie jesteśmy?

- Może być tylko mniej ładnie albo bardziej ładnie

- powiedziała. Miał to być żart, gra słów, ale twarz Leny była poważna. Jan 

background image

pomyślał, że nie mówi prawdy albo myśli o czym innym. Nie wiedział, co 

powiedzieć. Szli wąską, wysypaną szarym żużlem ścieżką wzdłuż toru. Jan 

pomyślał, że teraz on i ta kobieta skazani są tylko na siebie. Będą tylko we 

dwoje, rano, w południe, wieczór i w nocy. Przez kilka dni, które mogą być 

bardzo trudne. Trudne? W ogóle niewyobrażalne.

- Daleko jeszcze?

1 Blisko, tylko drzewa zasłaniają.

Minęli kępę wierzb i olch. Nie były to drzewa ani piękne, ani wesołe. Stały

na zakręcie rzeki i musiały walczyć z nią. Ich pnie pokiereszowane były przez

powodzie, połowa ich obnażonych korzeni wisiała w powietrzu bezbronna 

nad urwiskiem. Kolejne powodzie podmyją resztę ich korzeni i drzewa runą 

do wody, rzeka je uniesie i osadzi gdzieś na mieliźnie. Będą straszyły 

odartymi z kory pniami i konara mi jak kości zwierząt na pustyni. A może 

właśnie będzie inaczej? Drzewa jednak się nie poddadzą, rzeka będzie je 

musiała ominąć, oddać im ziemię, którą im zabrała, a sama uderzy z furią 

na brzeg przeciwległy i będzie gdzie indziej szukać słabego miejsca, w którym

by mogła wyładować swoją niszczycielską siłę. To, co się stanie, będzie 

zależało od czegoś bardzo małego, jakiegoś głazu w korycie rzeki, a może 

kępy wikliny, gałęzi wiszącej nad wodą. I zdarzy się to nieprędko - za rok, za 

dziesięć lat, za sto. Ale co to ma wspólnego z tym, co się w tej chwili dzieje? I 

jaki ma związek z Janem i Leną?

- O czym tak uparcie myślisz? - spytała Lena.

-

O rzece.

-

Ach, o rzece...

- Także o czymś drobnym, co może spowodować nie przewidziane 

skutki. Na przykład, że jedno słowo może zmienić treść całego zdania.

-

A nie cieszysz się, że przyjechałam?

-

Cieszę się. Ale jak by to powiedzieć? Poważnie.

- Poważnie się cieszysz! To strasznie śmieszne — Lena roześmiała się, 

potem nagle zamilkła.

Kiedy Jan otwierał drzwi domku, chciał zażartować i przenieść Lenę przez

próg, ale nie zrobił tego, to był tylko zamiar, który trwał mgnienie oka i 

został natychmiast porzucony. Gospodarze pod nieobecność Jana 

background image

wprowadzi li do wnętrza mieszkania pewne udogodnienia i upięk szenia: w 

kuchni stało drugie, zupełnie nowe wiadro z czys tą wodą, na kuchence 

pojawił się aluminiowy sagan. Okno w pokoju udekorowano białą, kusą 

firanką, stół przykryto wykrochmaloną serwetą i ozdobiono bukietem 

kaczeńców w niebieskim garnuszku porcelanowym z odłamanym uszkiem. 

Była chwila, którą Jan kiedyś później w rozmowie z Leną nazwał 

zadomowieniem, chwila najtrudniejsza, gdyż wymagająca nawiązania 

kontaktu z nowymi przed miotami i dokonania pierwszych wyborów, którym 

musia ły przecież towarzyszyć, a nawet je poprzedzać, jakieś słowa, gesty, 

decyzje. Trzeba było ujawnić swoje upodoba nia i charaktery. Ale jakby 

mimo woli i wbrew swoim obawom, Jan usłyszał siebie mówiącego zwyczajne

słowa:

-

Proszę wybierać — lewe łóżko czy prawe?

Lena spojrzała w okno, za którym widać było czubek chudej jabłonki 

przywiązanej powrósłem do palika, a dalej, na horyzoncie, puste wzgórza 

okryte cieniem, i wskazała ręką na lewe łóżko.

- Łatwy wybór, bo wszystkiego jest tylko po dwa. Dwa łóżka, dwa 

krzesła, dwa talerzyki, dwie szklanki...

-

Nawet dwa kieliszki. Ale może najpierw zrobię her batę?

-

Oj tak, koniecznie, zrób herbatę. Mama przygotowała 204

mi kanapki, których nie jadłam w drodze - powiedziała Lena i otworzyła 

neseser.

Coś w mechanizmie zdarzeń nagle drgnęło i ruszyło z miejsca, jakby 

usunięto jakieś drobne zacięcie, i czas potoczył się już lekko i swobodnie. 

Kiedy później siedzieli naprzeciw siebie przy stole, pili herbatę, jedli i 

rozmawiali, czas mijał napełniony naturalnymi słowami i nieskrępowa nymi 

ruchami. Ich miłość do tej pory skazana była na ukradkowe istnienie. 

Oczywiście spotykali się i żyli już ze sobą dawniej, ale działo się to w 

mieszkaniach studenckich, w jakichś z góry ograniczonych porach, na 

przykład od 10-11.30 przed południem albo od 17.30-19 po południu. To 

była ciągła szarpanina z obcymi ludźmi, kolegami i koleżankami, unikanie 

kogoś, wymykanie się bocznymi drzwiami, nawet ukrywanie się. A teraz 

siedzieli naprzeciw siebie, wciąż jeszcze trochę onieśmieleni, jakby spotkali 

background image

się pierwszy raz w życiu. Nadeszła jednak chwila, na którą oboje czekali, i 

któreś z nich wyciągnęło rękę jakby sięgając po coś, po cukier czy sól, ich 

dłonie zbliżyły się do siebie i spotkały.

*

Jan biegł chwilę koło wagonu, trzymając Lenę za rękę, ale pociąg nabierał

szybkości i ich dłonie musiały się rozłączyć. Lena stała w otwartym oknie, 

Jan widział ją jeszcze chwilę, ale wskutek krzywizny torów jej twarz zwężała 

się i przestała być w końcu widoczna. Lena jakby przestała istnieć. Pociąg 

oddalał się, skracał i zmniejszał, jeszcze chwilę widać było ostatni wagon, ale

i on został wciągnięty między pokryte lasami wzgórza, i zniknął. Za 

wiadowca poszedł nie śpiesząc się w stronę przejazdu, podniósł rampę i 

przepuścił wóz naładowany drzewem. Jan usiadł na ławce, na której oboje z 

Leną przed chwilą siedzieli. Teraz na ławce leżał tylko plecak Jana, tak mu 

dobrze znany, który wydawał mu się, ze swoimi dziwnymi trokami i 

klamerkami, przedmiotem zapomnianym przez

kogoś obcego. Pociąg miał przyjść dopiero za pół godziny, z tamtej strony, w 

którą Lena odjechała. Było cicho. Minął dokładnie tydzień od chwili, kiedy 

Lena przyjechała. Sie dem dni, poranków, wieczorów, nocy. I minęło 

wszystko, co w nich było. Rozmowy, milczenie, patrzenie, myślenie. Zajęcia, 

spacery, zbliżanie się, oddalanie, oddzielanie od siebie. Jakieś głupie, 

przypadkowe odezwania się. Roz mowy, które mogły coś zepsuć, a nawet 

zniszczyć. Gra, która w każdej chwili, wskutek jakiejś niezręczności, za 

mienić się mogła z udawania w kłamstwo, a z kłamstwa...

I te lęki, aby dzień nie zniweczył nocy, a noc nie rzuciła cienia na dzień. Więc

to wszystko, czego Jan tak pragnął i jednocześnie się bał - może ona też? - 

minęło.

Rano chodzili myć się do rzeki, w wodzie, która po chłodnej nocy 

wydawała się lodowata. Potem jedli śniada nie, a po śniadaniu szli na 

spacer, przeważnie w górę rzeki. Czasem oddalali się od nurtu i szli 

trawiastym wzniesie niem porośniętym jałowcami, wtedy szum wody cichnął.

Potem zbliżali się znów do rzeki i brnęli nad wodą płaskim kamieńcem, a 

rzeka płynęła blisko, szumiała, huczała, zagłuszała słowa. Zakręcała 

gwałtownie po szypotach, zwężała koryto i szybkim, głębokim nurtem 

background image

uderzała na drugą stronę, darła wściekle przeciwległy brzeg. Po chwili znów 

uspokajała się i uciszała, i jakby zmęczona płynęła powoli korytem płytkim i 

szerokim. Mogli teraz rozma wiać, zatrzymywać się, oglądać kamienie i 

rośliny. Gdy rozmawiali, nie patrzyli na siebie. Widzieli siebie tylko w jakichś

ułamkach chwil, w gestach, skłonach, odwróce niu twarzy, uśmiechach. Nie 

było żadnej ciągłości ich istnienia, tylko fragmenty, jak w kalejdoskopie. I nie

było w nich żadnej świadomości, żadnej pamięci tego, co się działo między 

nimi w nocy. Żadnych obrazów, wspomnień. Nic. Nic? A jednak pozostało 

coś bardzo silnego: delikat na, ale bardzo przejmująca, choć nie wiadomo 

gdzie umiej scowiona, bo chyba nie w mózgu, pamięć mięśni obej mujących i

skóry dotykającej. Było to doznanie bardzo mocne i trwałe, dające ciągle 

znać o sobie - ale to dziwne,

jakby anonimowe. Jakby to nie o Jana i Lenę chodziło, tylko o cudze ciała. I 

co dziwniejsze: to wspomnienie, chociaż bezosobowe, wykluczało jednak 

inne, obce ciało.

Gdy zbliża się chwila rozstania, najsmutniejszy jest los tego, kto zostaje, 

choćby tylko na krótko. To on, Jan, zostawał sam, opuszczony, to wokół 

niego zrobiła się pustka, to on pozostał tylko z tym, co było, bezsilny i 

bezradny wobec tego, co będzie. Jan spojrzał na zegarek: przed nim było 

jeszcze 20 minut oczekiwania na pociąg. Znów oczekiwania w pustce, ciszy, 

znieruchomieniu, bez żadnego sygnału, że coś się zbliża, zupełnie jak wtedy, 

kiedy czekał na Lenę. Odwrócił głowę i popatrzył w stronę domu, w którym 

oboje z Leną mieszkali. Nie było go widać za drzewami. Kiedy dwa czy trzy 

dni temu Jan, bojąc się, że Lena zacznie się tu nudzić, spytał ją, czy nie 

chciałaby trochę pomalować, Lena roześmiała się i powie działa, że nie 

wzięła nawet ołówka, nie mówiąc już o pa pierze, farbach i pędzlach. Ale 

widziała, że Jan ma wieczne pióro — dlaczego nie pisze? Odpowiedział, że 

wystarczy mu, że patrzy i będzie pamiętał. Ja też patrzę, widzę, i będę 

pamiętała — powiedziała Lena. Kiedy byli razem i patrzyli na coś — obojętne

na co, na drzewo, kwiat, kamień - Jano wi wydawało się, że to, co widzi, jest 

bardziej kolorowe, plastyczne, ma w sobie więcej treści, że jest samo w sobie 

bogatsze i bardziej wartościowe niż widziane przez jedną osobę. Może 

dlatego, że każde z nich widziało trochę inaczej? Teraz krajobraz i wszystkie 

background image

rzeczy były takie, jakie były wtedy, gdy Jan tutaj przyjechał, kiedy był sam i 

czekał na Lenę. Wszystko wydawało się szare, jednowymiarowe, ubogie.

Jan usłyszał za plecami dźwięk dzwonka, potem krótką, beznamiętną 

rozmowę telefoniczną, i po chwili zobaczył zawiadowcę idącego w stronę 

rampy. Popatrzył na wschód, w stronę, skąd tydzień temu Lena przyjechała. 

I tak jak wtedy, spomiędzy lasów wytrysnęły dwa obłoczki pary, a kilka 

sekund później dały się słyszeć dwa przeciągłe gwizdy. Pociąg nadjeżdżał 

punktualnie. Rozkład jazdy

i prawa fizyki działały bezbłędnie. Coś takiego, Jan pomyś lał, i było to 

stwierdzenie obojętne. Na zakręcie pojawił się parowóz i wagony, biegły lekko

przechylone, pociąg zaczął gwałtownie hamować i zatrzymał się. Był to ten 

sam skład, co przed tygodniem, kursujący widocznie tam i z po wrotem, 

złożony ze staromodnego parowozu z wysokim, rozszerzającym się ku górze 

kominem, i trzech także sta rych, ale odmalowanych na zielono wagonów. 

Jan zarzucił plecak na ramię i wsiadł do pociągu, który prawie w tej samej 

chwili ruszył. Usiadł koło okna i patrzył na przesu wający się i prawie 

niedostrzegalnie przeistaczający krajob raz. To, co się zbliżało, nie było 

jeszcze tym, co za chwilę miało minąć i oddalić się. Ale to, co się działo za 

oknem, było tylko tłem, bo w tej chwili Jan myślał całkiem o czym innym. 

Właściwie nie było to myślenie, tylko pewien ciągły, złożony z wielu wzruszeń

stan emocjonalny, który, gdyby dało się go określić słowami, niestety w 

sposób daleki od doskonałości, gdyż uczucia są bardzo trudne do prze 

tłumaczenia na język mówiony, można by sprowadzić do jednego, 

dominującego nad innymi, uczucia smutku, że coś bardzo silnego i pięknego

- minęło bezpowrotnie.

Bo co się stanie z tym, co oboje z Leną przeżyli? Jeśli coś sprawi, że to, co

między nimi było, nie będzie miało dalszego ciągu, że to zniknie bez śladu 

jak kółko na wodzie, uniesione przez prąd, jak obłok zdmuchnięty przez 

wiatr? Jeśli to się stanie, to będzie dowodem, że nasze istnienie nie ma 

żadnego, ale to żadnego sensu! Nawet gdyby przyjąć, że jakaś cząstka tego, 

co przeżyli, w jakiś sposób, przynajmniej na krótko ocaleje — to co stanie się

z tym, co zostało zaniedbane? Ze słowami, które powinny były być 

powiedziane głośno, a nie tylko pomyślane? Gestami, dotknięciami, 

background image

pocałunkami, pieszczotami, które powstrzymała jakaś przelotna niechęć 

albo obawa, żeby czegoś nie zepsuć? Lęk, aby nadmiar nie pożarł zbyt 

szybko tego, co powinno wystarczyć na długo? Cóż to za uczucie, tak 

zdawałoby się piękne i mocne, które zamiast uszczęśliwiać - odbiera nam 

spokój i pozbawia nadziei!

Ale po chwili, jakby pod wpływem jakiejś wewnętrznej siły, która jednak 

w nas jest po to, aby nas chronić od pogrążenia się w ostatecznej rozpaczy, 

Jan pomyślał: a mo że jednak, może jednak, może jednak - to, co przeżyli 

oboje, przeistoczyło się w coś niematerialnego, jeszcze lżejszego niż powietrze

i bardziej zwiewnego niż oddech dziecka, co będzie trwało długo, całe życie, a

może całą nawet wieczność?

Pociąg zaczął hamować, krajobraz za oknem przepływał coraz wolniej, 

potem znieruchomiał. Trzasnęły drzwi, ktoś wsiadł do wagonu. Po chwili do 

przedziału wszedł kolejarz, powiedział „dzień dobry” i położył torbę i czapkę 

na półce. Usiadł w kącie przedziału, daleko od okna. Jan odpowie dział 

„dzień dobry” i spojrzał na zegarek. Czyżby od chwili, kiedy Jan wsiadł do 

pociągu, minęło dopiero dzie sięć minut? Spytał:

— Przepraszam, która u pana godzina, bo mój zegarek chyba spóźnia?

Kolejarz wyjął powoli z kieszeni wielki zegarek z dewiz ką, oddalił go 

prawie na długość wyciągniętej ręki i powie dział:

— W tej chwili jest dokładnie za czternaście dwunasta.

— Dziękuję — odpowiedział Jan. Czas zgadzał się co do minuty. Kolejarz 

schował zegarek do kieszeni, patrzył chwilę na Jana, potem oparł się 

wygodnie w kącie i za mknął oczy.

Za oknem krajobraz nabierał pędu. Wysnuwał sam | siebie coraz więcej 

nowych obrazów.

background image

Posłowie

Ostatnią książką Kornela Filipowicza, jednego przecież z najznakomitszych 

prozaików powojennych, był zbiór wierszy. Wydany w 1992 r., dwa lata po 

śmierci pisarza, tomik Powiedz to słowo okazał się niejako podsumowa niem 

całej jego twórczości oraz najważniejszym i artystycz nym, i etyczno-

filozoficznym przesłaniem. Wiersze te (jest ich 45) zaczął Filipowicz pisać tuż 

po stanie wojennym i pisał je właściwie do końca życia. Mało kto natomiast 

wie (w każdym razie żadne biograficzno-bibliograficzne kom pendia literackie

tego nie odnotowują), że tomikiem wier szy (pt. Mijani) była także pierwsza 

książka tego autora, odbita powielaczowo w krakowskim wydawnictwie kon 

spiracyjnym w 1943 r. Nawiasem mówiąc, początkowa (o blisko połowę 

szczuplejsza) wersja tomiku Powiedz to sło wo także ukazała się „pod ziemią”

(w 1984), odbita na sitodruku. To może coś więcej niż zbieg okoliczności. „To

słowo”, słowo najważniejsze, wypowiadane w najtrudniej szych momentach 

historii i życia pisarza, jest słowem języka poetyckiego. Warto przy okazji 

dodać, że debiutem Filipowicza (który przed wojną zajmował się głównie 

pub licystyką na łamach „Naszego Wyrazu”) był także wiersz („Gazeta 

Artystów”, 1934).

Poezja okala więc, otwiera i zamyka, „właściwą” twór czość autora 

Pamiętnika antybohatera, na którą składa się 25 tomów prozy wydanych w 

latach 1947-1989; gdyby zaś

uwzględnić reedycje i wybory, „biblioteka Filipowiczow- ska” liczyłaby pozycji

40. Kiedy jednak przyjrzymy się całej tej „bibliotece” uważnie, dojdziemy do 

wniosku, że poezja nie tylką ją „okala”. Ona ją przenika. W większości 

swoich utworów prozatorskich Filipowicz jest poetą. W każdym razie gdy 

chodzi o małe formy literackie, których jest nieprześcignionym mistrzem.

Nie znaczy to bynajmniej, że mamy do czynienia z tzw. „prozą poetycką”, 

znaną z tradycji romantycznej i młodo polskiej. Tutaj - odwrotnie niż tam - 

owa „poezja prozy” tchnie rzeczowością i obiektywizmem, mimo prawie bez- 

wyjątkowo pierwszoosobowych i, co więcej, ostentacyjnie autorskich 

narracji, mimo (zwłaszcza w utworach później szych) częstej przewagi takiej 

narracji nad wydarzeniami, mimo czasem (pozornej) pretekstowości faktów. 

background image

Powściąg liwość emocjonalna, dystans (i autodystans), niekiedy sub telna 

ironia (i autoironia) — to pierwsze tej prozy zasady. Co wszakże nie usuwa - 

jak by to określić? empatii wobec opowiadanego świata. Owa zdolność 

wczuwania się w rze czy, w sytuacje cudze, w świat zewnętrzny - w 

przedziwny sposób łączy się z uważnym, przenikliwym, bezlitosnym nieraz 

sposobem widzenia obiektów świata jakby pod mikroskopem, jakby w 

rentgenowskim prześwietleniu

- przez przyrodnika, którym zresztą Filipowicz był i z uni wersyteckiego 

wykształcenia, i z głębokiego zamiłowania.

Jądro poetyckie tej prozy tkwi natomiast w tym, iż potrafią przemówić - 

przemówić pełnym głosem i mówić

o sprawach zasadniczych - rzeczy, sytuacje i wydarzenia z pozoru 

marginalne, niekiedy banalne, które z potocznego punktu widzenia do 

powiedzenia mają bardzo niewiele lub wydają się zgoła nieme. W ujęciu 

Filipowicza „drobiazg” czy „banał” ma bowiem nie mniej „do powiedzenia” niż

tragedia życiowa albo nawet dziejowy kataklizm. Trzeba go tylko umieć 

wysłuchać, stworzyć takie warunki obser wacyjne, w których jego głos stanie

się nie tylko słyszalny, ale i niepowtarzalnie istotny. Każdy „temat prawie bez

komplikacji” może - w myśl artystycznej filozofii pisarza

- skrywać w sobie niebywałe zawiłości i nie podejrzewane w widzeniu 

potocznym uwikłania. W „niewinnych” szcze gółach tkwią tu, owszem, 

czasami i demony. Zawsze jed nak zakorzenione są w nich jakoś wielorako 

złożone cało ści, pojemne obszary świata, dostępne jako takie właśnie 

poprzez szczegóły, poprzez „tematy bez komplikacji”.

I w przeważającej liczbie wypadków także najbardziej dramatyczne 

wydarzenia, również historyczne, oglądane są jak gdyby „od dołu”, przez 

mikroskop, nie przez lunetę, od strony drobnych epizodów.

Skądinąd dramatycznych wydarzeń w prozie tej nie brak (wystarczy 

przypomnieć niesamowity Krajobraz, który przeżył śmierć). Jeśli zaś chodzi 

w ogóle o świadectwa dramatów historycznych, to drobne opowiadania 

Filipowi cza składają się mozaikowo a konsekwetnie na wielką epicką 

panoramę, obejmującą czasy od I wojny światowej do lat 80-tych; po części 

uwidacznia to np. niezwykle pieczołowicie skomponowany wybór Biały ptak i

background image

inne opo wiadania z 1973 roku.

*

Proza Kornela Filipowicza jest bezprzykładnie wręcz bogata i różnorodna. 

Znajdziemy tu i 4 duże powieści, układające się w dwie dylogie: Nauka o 

ziemi ojczystej (1950-1955) oraz Niepokój młodego serca (1955-1958); i 5 

mikropowieści, wydanych w latach 1960-1967, które z czasem złożyły się w 

zadziwiająco konsekwentną i jedno litą mimo wielotematyczności książkę 

Motywy (1973); i wreszcie wielką obfitość form małych, które autor najbar 

dziej sobie upodobał, tak iż ostatecznie od roku 1967 nimi się wyłącznie 

zajął, wydając w tym czasie, tj. do końca swego życia, 9 tego rodzaju 

zbiorów. Owa „mała proza” rozpoczyna zresztą jego drogę prozaika 

(Krajobraz nie wzruszony, 1947). W sumie mieści się ona w 16 szczupłych, 

ale wydawanych regularnie co 2-3 lata książkach.

Pod względem formalnym, gatunkowym, są to rzeczy bardzo różnorodne i 

termin „opowiadania” pozornie je tylko określa. Mamy tu więc do czynienia 

ze zgoła klasycz ną, wyraźnie nawiązującą do XIX-wiecznych wzorców, 

nowelą, opartą na zwięzłej, dynamicznej akcji i nośnej problemowo puencie; 

mamy stylizowane przypowieści, ze wnętrznym swoim wyglądem 

przypominające niekiedy po zytywistyczne nowele z tezą, niekiedy na wpół 

alegoryczne, wywodzące się ostatecznie z Biblii parabole; mamy - dalej

- serię spokrewnionych z XVII-wieczną tradycją (La Bru yère) „portretów” i 

„charakterów” (Profile moich przyja ciół, 1954 i 1958); a także zwodniczo 

naiwnie stylizowane opowiastki i wspomnienia, pełne skądinąd poetyckiego 

czaru (zwłaszcza np. Biały ptak, 1960). Spotykamy, acz stosunkowo rzadko, 

nieco symboliczne w swej wymowie, zapisy snów, poetyckie miniatury i 

etiudy. Częściej zdarza ją się groteski na pograniczu niemal fantastyki, choć 

w ob róbce i sposobie opowiadania całkiem „szczegółowo realis tyczne”. I 

jeszcze przepełnione dyskretnym żywiołem lirycznym eseje i „felietony” w 

rodzaju może Prób Motai- gne’a, może Causeries Sainte-Beuve’a? I jest cały 

cykl niezwykłych rybackich gawęd, przypominających chwilami dziecięce 

czytanki przyrodnicze, chwilami przywodzące na myśl Zapiski myśliwego 

Turgieniewa, chwilami Londona (Mój przyjaciel i ryby, 1963). Znajdziemy 

wiele wspomnień z dzieciństwa, gdzie wizja dziecka i dzisiejsza perspektywa 

background image

narratora tworzą nierozerwalny splot realistycznego szkicu i poetyckiej 

półbaśni. A obok tego prawie drapieżną satyrę społeczną, bywa, że 

przechylającą się w kierunku groteski (np. Czar Pewexu). Surowe miniatury 

uplasowujące się gdzieś w pobliżu Medalionów Nałkowskiej, a nawet Bo 

rowskiego. I opowieści o kryminalnej intrydze dziejące się na marginesie 

społecznym, jak w „czarnej prozie” Marka Nowakowskiego (Gdy przychodzi 

silniejszy). I tchnące du chem Dygasińskiego opowiadania, których 

bohaterami są zwierzęta (np. Kot »v mokrej trawie).

Są także, i to w znacznej ilości, utwory, których w ogóle

nie sposób zaklasyfikować, które „nie przypominają nicze go”, co zna 

tradycja literacka — jakieś „opowiedzenia”, „mówienia”, niby to swobodne, 

nieobowiązujące monologi w gronie przyjaciół, niby osobista korespondenta. 

„Opo wiedzenia” pozbawione na pozór wszelkiej konstrukcji, jedności 

tematycznej, prawie afabúlame; rozmaite przed- mioty-preteksty pojawiają 

się w nich na chwilę i nikną za gęstą tkaniną narracji, złożonej nieraz z 

samych dygresji. Akq’ę zastępuje tu sama czynność mówienia, proces obser-

waq'i, tok myśli autora. A przecież mowy nie ma o jakim kolwiek 

egocentryzmie, o przegadaniu, o delektowaniu się samym słowem.

Twórczość Filipowicza obejmuje więc niemal wszystkie gatunki literackie, 

jakie zna (nie tylko współczesna) proza. Obejmuje nawet więcej, skoro on 

sam wytworzył takie, których przed nim nie uprawiano. A przy tym 

twórczość ta nie dba o żadną klasyfikację, chociaż jest tak zdyscyp linowana 

i precyzyjna. Każdy utwór chce tutaj być in dywidualnością, chce pozostać 

niepowtarzalny, jednorazo wy, także w obrębie tego samego typu 

formalnego... (np. „portretu” czy gawędy). Filipowicz posiadł szczególną 

umiejętność tworzenia jak gdyby reguł gatunkowych na jednorazowy użytek,

wymyślania gatunków literackich re prezentowanych często przez jeden 

utwór.

Nawiązując wyraźnie, a nierzadko ostentacyjnie, do ty powych wzorców 

tradycji, traktuje je pisarz niemal jak „prefabrykaty”, wykorzystywane jak 

gdyby bez oglądania się na ich pierwotne przeznaczenie. Traktat o istocie 

sztuki literackiej „wmontowany” jest w opowieść o rywalizacji sportowej 

dwóch rybaków (Mój przyjaciel i ryby). Roz ważania nad istotą wolności 

background image

wypływają z dziecięcej opo wiastki (Formikarium). Pisarz sprawdza niejako 

nośność i wytrzymałość form tradyq’i. Przeciąża je, by tak rzec. Przede 

wszystkim jednak ta swoista przewrotność artys tyczna skierowana jest do 

potencjalnego czytelnika; jest to jakby nieznaczne przymrużenie oka, jakaś 

nuta cienkiej ironii wystawiającej na próbę jego wrażliwość, przenik 

liwość, czy po prostu poczucie humoru. Nuta kwestionują ca jego 

interpretatorską pewność siebie.

To między innymi sprawia, że utwory Filipowicza były w stanie sprostać 

najbardziej sprzecznym formułom inter pretacyjnym; że formuły te 

równocześnie znajdowały w te kstach rzeczywiste potwierdzenie i równie 

rzeczywiste za przeczenie. Proza ta różnym osobom mogła wydawać się 

naiwna albo wyrafinowana, staroświecka i nowoczesna, realistyczna i 

alegoryczna, nadmiernie ambitna i nadmier nie skromna, prostolinijna i 

przewrotna, deklaratywna i ironiczna. Wystarczy przejrzeć recenzje 

chociażby z takiej mikropowieści (wydanej pięciokrotnie, w latach 1960, 

1962, 1964, 1970, 1973), jak Romans prowincjonalny. Proza ta bowiem jest 

zarazem i taka, i taka. Pozwala się rzeczy wiście czytać na różne sposoby. 

Istota jej spoczywa wszak że w tym, że należy ją czytać równocześnie „na 

różne sposoby”.

Jedną z najbardziej znamiennych i ważnych jej cech jest jej niechęć do 

kreatywizmu fabularnego, do twórczego zmyślenia. Rzeczywistość swych 

utworów buduje Filipo wicz najczęściej z okruchów własnej biografii, swej 

rodziny, epizodów z życiorysów znajomych i przyjaciół, z ich wspomnień i 

opowieści. Nie znaczy to, że absolutnie nie „wymyśla” żadnych fabuł. Zawsze

wszelako postępuje tak, jakby nie wymyślał. A wówczas samo to ,jakby” jest 

artystycznie znaczące. Temu służy i wyolbrzymiana, zwła szcza w 

opowiadaniach późniejszych, wszechobecność pier wszoosobowego narratora

autorskiego, i autotematyzm, czyli komentowanie „na żywo” własnych 

„czynności twór czych”, a także obdarzanie narratora własnym nazwiskiem i 

profesją. Owe pozornie subiektywizujące zabiegi mają w istocie poświadczać 

autentyczność materiału twórczego i suwerenność prezentowanego świata.

Pozostają więc w gruncie rzeczy sprzeczne z tymi, jakie ustaliła tradycja. 

Podkreślają mianowicie zwykłość, nor malność aktu twórczego, który 

background image

właśnie nie chce uchodzić za żaden „akt twórczy”. Chce być po prostu 

„zajęciem”,

„pracą”, „obowiązkiem”. Autor-narrator ujawnia się czy telnikowi jako osoba 

przeciętna, bytująca na tej samej płaszczyźnie, co czytelnik, i tej samej, co 

opisywane sytua cje, rzeczy, postacie - jako , jedna z rzeczy wielu”; umiejs 

cowiona w ś r o d k u, nie ponad nimi. Prezentowane spra wy nie nie są mu 

podległe, a tylko (częściowo) dostępne. Zadanie pisarza nie polega 

mianowicie na wytwarza niu rzeczywistości, lecz jedynie na opisywaniu i po 

świadczaniu świata otaczającego, wśród którego zaj muje on pozycję wcale 

nie bardziej uprzywilejowaną (a czasem wręcz mniej uprzywilejowaną) niż 

jego bohate rowie, którzy czasem „wiedzą więcej”.

Świat przedstawiony nie jest zatem żadną wyemanowaną cząstką 

twórczego , ja” autora-narratora, żadną jego włas nością. Przeciwnie — stale 

jest czymś innym, czymś nie podległym, budzącym nieustanne zdziwienie, 

które z kolei każe pojmować zadanie pisarskie nie jako obowią zek twórczej 

modyfikacji, przekształcania i zawłaszczania rzeczywistości, lecz właśnie 

przeciwnie: obowiązek uszano wania jej inności; obowiązek opisu i wyrażenia

tych jej sensów, które zacierają się i zatracają w automatyzmach 

codzienności i tzw. życia praktycznego.

*

Po roku 1980 (kiedy to ukazał się tom Między snem a snem) Kornel 

Filipowicz opublikował w sumie zaledwie około 20 miniatur i opowiadań, w 

tym 16 w książce Rozmowy na schodach (WL 1989). Od lipca 1982 pisał 

systematycznie wiersze. Tłumaczył to przyjaciołom w ten sposób, że w 

dramatycznych i ponurych czasach historii pisarz powinien mówić z 

maksymalną zwięzłością, że jego słowa mają być jak nagłe, krótkie i bardzo 

jasne błyski reflektora wydobywające tylko najistotniejsze szczegóły z 

ciemności; jak „broń szybkiego rażenia”. Bo Filipowicz

- przy całej swej wewnętrznej, a i zewnętrznej, niezależno 

ści, przy całym niesłychanie silnym i upartym indywidualiz mie, przy całym 

cyzelatorskim mistrzostwie formalnym

- był zawsze w gruncie rzeczy człowiekiem i pisarzem głęboko społecznym. 

Stan wojenny i lata, które po nim nastąpiły, tę cechę znacznie spotęgowały. 

background image

Zmienił się też w tym czasie charakter jego prozy, stała się ona bardziej 

jednoznaczna, zaczęła kłaść bardziej bezpośredni nacisk na kwestie etyczne i

polityczne, chwilami bywała niemal de klaratywna. Niemniej pozostała nadal

różnorodna formal nie i tematycznie. Zachowała też wszystkie najważniejsze 

cechy artystyczne, o jakich wyżej pisałem.

Utwory składające się na niniejszy tom pochodzą z osta tnich 10 lat życia 

autora. Zamieszczono tu wszystkie za chowane w maszynopisach teksty (w 

większości publiko wane w czasopismach), a mianowicie: Szklanka wody z 

sokiem, Mundur, Spotkanie i rozstanie, Wizyta w domu malarza Z., 

Modlitwa niewierzącego, Zazdrość, Poprow sie... Prócz tego wybrano 8 

tekstów z tomu Rozmowy na schodach, który posiadał niebywale maty 

nakład, był źle kolportowany i pozostaje dziś rzeczą prawie nieznaną. W 

wyborze tekstów z tego tomu kierowano się w zasadzie ich fabulamośdą oraz

realistyczną oprawą; pominięto więc np. takie utwory, jak, z jednej strony, 

alegoryczno-symboliczną Nike, z drugiej - w zasadzie afabularne gawędy, jak

Noc nad wodą (rzecz powstała zresztą około roku 1977 i była wcześniej 

publikowana w „Zapisie”), czy Rozmowy na schodach.

W każdym bądź razie przekazujemy Czytelnikowi - Kor nela Filipowicza 

opowiadania ostatnie.

Stanisław Balbus