background image

 

 

 

J

ACK 

L

ONDON

 

 

 

 

 

 

 

D

EMETRIOS 

C

ONTOS

 

 

 

 

background image

 

Nie należy sądzić, że greccy rybacy byli z gruntu źli. Bynajmniej. Tyle tylko, że byli to 

ludzie nieokrzesani, którzy łączyli się w osobne skupiska i zdobywali utrzymanie w walce z 

żywiołem.  Żyli  z  daleka  od  prawa  i  jego  mechanizmów,  nie  rozumieli  go,  uważali  je  za 

tyranię.  Zwłaszcza ustawy  rybackie wydawały im  się tyrańskie.  I z tejże racji w ludziach z 

patrolu rybackiego upatrywali swych naturalnych wrogów. 

Stanowiliśmy  groźbę  dla  ich  życia  czy  utrzymania,  co  pod  wieloma  względami 

wychodziło  na  jedno.  Odbieraliśmy  im  zabronione  pułapki  i  sieci,  których  sporządzenie 

wymagało całych tygodni trudu, materiał zaś kosztował poważne sumy. Nie pozwalaliśmy im 

łowić  ryb  w  różnych  porach  roku,  co  było  równoznaczne  z  pozbawianiem  ich  dobrego 

zarobku,  który  mogliby  uzyskać,  gdyby  nie  my.  Kiedy  zaś  chwyciliśmy  ich,  szli  pod  sąd, 

który wymierzał im wysokie grzywny. Wszystko to sprawiło, że nienawidzili nas zajadle. Jak 

pies jest naturalnym wrogiem kota, a wąż człowieka, tak my  - patrol - byliśmy naturalnymi 

wrogami rybaków. Jednakże niniejsza historia o Demetriosie Contosie opowiedziana tu  jest 

po  to,  aby  wykazać,  że  potrafili  oni  zarówno  nienawidzić  zaciekle,  jak  postępować 

wspaniałomyślnie. 

Demetrios  Contos  mieszkał  w  Vallejo.  Obok  Dużego  Aleka  był  najroślejszym, 

najodważniejszym  i  najbardziej  wpływowym  człowiekiem  pośród  Greków.  Nie  zadzierał  z 

nami  i  wątpię,  czy  kiedykolwiek  byłby  to  uczynił,  gdyby  nie  fakt,  że  wykosztował  się  na 

nową łódź do połowu łososi. Stała się ona przyczyną całej awantury. Kazał ją sobie zbudować 

wedle  własnego  pomysłu,  przy  czym  zwykły  typ  tego  rodzaju  łodzi  uległ  tu  pewnym 

zmianom. 

Ku swojej wielkiej radości Demetrios stwierdził, że nowa łódź jest bardzo szybka - ściśle 

mówiąc  szybsza  od  wszystkich  innych  w  zatoce  czy  na  rzekach.  Od  razu  stał  się  pyszny  i 

chełpliwy, kiedy zaś nasza pogoń “Marią Rebeką” za rybakami łowiącymi łososie w niedzielę 

rzuciła na nich postrach, Demetrios przysłał nam do Benicji wyzwanie. Przyniósł je któryś z 

miejscowych  rybaków;  Demetrios  Contos  oświadczał,  że  najbliższej  niedzieli  wypłynie  z 

Vallejo,  zarzuci  na  wprost  Benicji  sieci  i  będzie  łowił  łososie  oraz  że  Charley  Le  Grant  z 

patrolu może go łapać, jeśli  potrafi. Oczywiście  Charley i  ja nie słyszeliśmy jeszcze o jego 

nowej  łodzi.  Nasza  własna  była  dość  szybka  i  nie  obawialiśmy  się  iść  w  zawody  z 

jakąkolwiek inną. 

Nadeszła  niedziela.  Wieść  o  wyzwaniu  była  już  głośna,  toteż  rybacy  i  marynarze  z 

Benicji  stawili  się  co  do  jednego,  tłumnie  zalegając  nabrzeże,  które  przypominało  wielką 

trybunę  na  meczu  piłki  nożnej.  Charley  i  ja  zrazu  nie  dowierzaliśmy,  lecz  widok  tłumu 

przekonał nas, że jednak coś jest w wyzwaniu Demetriosa. 

background image

 

Po  południu,  kiedy  powiała  silniejsza  morka,  ujrzano  jego  łódź  mknącą  z  wiatrem. 

Uczynił  zwrot  o  jakieś  dwadzieścia  stóp  od  nabrzeża,  teatralnie  pomachał  ręką,  zebrał  w 

zamian  serdeczne  oklaski  i  cofnął  się  o  paręset  jardów  w  cieśninę.  Potem  opuścił  żagiel  i 

dryfując bokiem na wietrze, począł zakładać sieć. Nie wyrzucił jej wiele - może z pięćdziesiąt 

stóp,  ale  obaj  z  Charleyem  byliśmy  jak  gromem  rażeni  widząc  podobne  zuchwalstwo. 

Wówczas  nie  wiedzieliśmy  jeszcze  (wyszło  to  na  jaw  później),  że  sieć  była  stara  i  nic 

niewarta. Mogła co prawda chwytać ryby, lecz większa zdobycz stargałaby ją na strzępy. 

Charley potrząsnął głową i powiedział: 

- Przyznam, że nic nie rozumiem. Cóż z tego, że wyrzucił ledwie pięćdziesiąt stóp? Nie 

zdążyłby wybrać sieci, gdybyśmy się za nim puścili. Ale w ogóle dlaczego on tu przypływa i 

pod  naszym  nosem  popisuje  się  łamaniem  prawa?  I  to  na  dobitkę  w  naszym  własnym 

mieście! 

W  głosie  Charleya  ozwała  się  nuta  skargi  i  jeszcze  przez  kilka  minut  mamrotał  coś 

gniewnie na temat czelności Demetriosa Contosa. 

Tymczasem tamten siedział bezczynnie na rufie swojej łodzi i obserwował pływaki sieci. 

Gdy  w  taką  sieć  uwikła  się  duża  ryba,  o  fakcie  tym  pływaki  oznajmiają  drganiem. 

Najwyraźniej stało się tak i tym razem, albowiem Demetrios wyciągnął około dwunastu stóp 

sieci  i  przytrzymał  ją  chwilę,  nim  cisnął  na  dno  łodzi  wielkiego,  lśniącego  łososia. 

Publiczność  zebrana  na  wybrzeżu  przyjęła  to  wybuchami  oklasków.  Tego  już  było 

Charleyowi za wiele. 

-  Chodź,  bracie!  -  zawołał  do  mnie.  Nie  tracąc  czasu  skoczyliśmy  do  naszej  łodzi  i 

wciągnęliśmy żagiel. 

Tłum krzykiem ostrzegł  Demetriosa;  odsądziwszy  się od nabrzeża ujrzeliśmy, jak  Grek 

długim nożem odcina swą bezwartościową sieć. Żagiel jego łodzi był gotów do wyciągnięcia, 

toteż  w  chwilę  później  zatrzepotał  w  słońcu.  Demetrios  poskoczył  na  rufę,  ściągnął  szkot  i 

łódź jęła szybko sunąć w stronę Contra Costa Hills. 

Tymczasem byliśmy już nie dalej niż o trzydzieści stóp od niego. Charley nie posiadał się 

z  radości.  Wiedział,  że  nasza  łódź  jest  szybka,  a  co  więcej,  świadom  był,  iż  w  sztuce 

żeglarskiej niewielu znalazłby sobie równych. Był pewien, że pochwycimy Demetriosa, a ja 

podzielałem tę pewność. Mimo to jednak najwyraźniej nie przybliżaliśmy się do ściganego. 

Wiała  piękna  bryza.  Mknęliśmy  gładko  po  wodzie,  ale  Demetrios  oddalał  się  z  wolna. 

Nie tylko  płynął  szybciej,  ale na dobitkę podszedł  do linii wiatru o ułamek rumba [Rumb  - 

1/32 obwodu horyzontu. ] bliżej od nas. Zdaliśmy sobie z tego dobitnie sprawę, kiedy skręcił 

pod Contra Costa Hills i zakosem wyminął nas w odległości dziewięćdziesięciu stóp. 

background image

 

- Fiuuu! - gwizdnął Charley - albo ta łódź to jakieś cudo, albo my mamy pięciogalonową 

beczkę oliwy uwiązaną do kilu! 

Nie ma co mówić - tak to wyglądało. W chwili kiedy Demetrios mijał Sonoma Hills po 

drugiej  stronie  cieśniny,  byliśmy  już  tak  beznadziejnie  zdystansowani,  że  Charley  kazał  mi 

poluzować żagiel i zawróciliśmy do Benicji. 

Kiedyśmy dopłynęli i przycumowali, rybacy zebrani na nabrzeżu zasypali nas docinkami. 

Wysiadłem wraz z Charleyem i obaj odeszliśmy dość zawstydzeni; bolesny to bowiem cios 

dla czyjejś dumy, gdy człowiek sądzi, że ma dobrą łódź i umie nią żeglować, a tu przychodzi 

inny i bije go na głowę. 

Charley  gryzł  się  tym  przez  parę  dni;  potem  dano  nam  ponownie  znać,  że  następnej 

niedzieli  Demetrios Contos  powtórzy swój wyczyn. Charley otrząsnął  się. Kazał  wyciągnąć 

naszą  łódź  na  brzeg,  oczyścił  i  pomalował  na  nowo  jej  dno,  poczynił  drobne  zmiany  przy 

mieczu,  obejrzał  części  ruchome  i  przesiedział  niemal  całą  sobotę  szyjąc  nowy,  o  wiele 

większy  żagiel.  Sporządził  tak  ogromny,  że  trzeba  było  dodać  balastu,  toteż  na  dno  łodzi 

załadowaliśmy prawie pięćset funtów starego żelastwa kolejowego. 

Przyszła  niedziela,  a  wraz  z  nią i  Demetrios  Contos,  by  w  biały  dzień  zuchwale  łamać 

prawo.  Znów  wiała  południowa  morka  i  znowu  Demetrios  odciął  jakieś  czterdzieści  czy 

więcej  Stóp  swojej  przegniłej  sieci  i  odżeglował  nam  sprzed  nosa.  Tym  razem  był 

przygotowany  na  atak  Charleya:  jego  żagiel  wisiał  wyżej  niż  przedtem  i  był  zwiększony  o 

cały dodatkowy kawał płótna. 

Nie lada to był wyścig ku Contra Costa Hills; zwycięstwo nie przechylało się na niczyją 

stronę.  Jednakże  robiąc  zwrot  ku  Sonoma  Hills zauważyliśmy,  że  choć  szybkość  nasza  jest 

mniej więcej równa, Demetrios znów bardziej się zbliżył do linii wiatru. A przecież Charley 

prowadził naszą łódź najwyborniej i najzręczniej, jak było można, wydobywając z niej więcej 

niż kiedykolwiek dotąd. 

Mógł  oczywiście  wyjąć  rewolwer  i  dać  ognia  do  Demetriosa,  jednakże  z  dawna  już 

stwierdziliśmy,  iż  jest  rzeczą  przeciwną  naszej  naturze  strzelać  do  uciekającego  człowieka, 

który popełnił zaledwie drobne wykroczenie. Jakoż coś w rodzaju nie pisanej umowy stanęło 

między ludźmi z patrolu a rybakami. Jeżeli nie strzelaliśmy do nich w czasie ucieczki, oni ze 

swej strony nie bronili się, kiedy już dostaliśmy ich w ręce. Toteż Demetrios Contos uciekał 

nam, my zaś jedynie robiliśmy, co w naszej mocy, żeby go dopędzić. Gdyby natomiast łódź 

nasza okazała się szybsza od jego łodzi, czy lepiej była kierowana, zwyciężony w wyścigu z 

pewnością nie stawiałby oporu. 

background image

 

Stwierdziliśmy, że z uwagi na wielkość naszego żagla oraz rzeźwą bryzę dmącą poprzez 

cieśninę  Carquinez  musimy  stale  baczyć,  by  łódź  się  nie  przewróciła,  toteż  podczas  gdy 

Charley  sterował,  ja  trzymałem  główny  szkot,  owinąwszy  linkę  raz  tylko  dokoła  drzewca, 

gotów do wypuszczenia jej w każdej chwili. Widzieliśmy, że Demetrios, prowadząc łódź w 

pojedynkę, ma pełne ręce roboty. 

Jednakże  wszelkie  nasze  próby  dognania  go  okazały  się  daremne.  Kierowany 

wewnętrznym wyczuciem zbudował sobie łódź lepszą od naszej. I chociaż Charley był równie 

dobrym, jeśli nie odrobinę lepszym żeglarzem, łódź jego nie dorównywała łodzi Greka. 

- Wypuść szkot - rozkazał mi Charley i w chwili gdy łódź odpadała od wiatru, doleciał 

naszych uszu szyderczy śmiech Demetriosa. 

Charley potrząsnął głową i rzekł: 

- Nie da rady. Jego łódź jest lepsza. Jeżeli raz jeszcze popróbuje tej sztuki, trzeba będzie 

obmyślić inny plan działania. 

Tym razem przyszła nam z pomocą moja wyobraźnia. 

- A co byś powiedział  - zapytałem  w następną środę  -  gdybym  tej niedzieli  pogonił za 

Demetriosem łodzią, podczas gdy ty będziesz na niego czekał na przystani w Vallejo? 

Charley zastanawiał się chwilę, po czym wykrzyknął: 

-  Dobra  myśl!  Zaczynasz  ruszać  tą  swoją  łepetyną.  Muszę  powiedzieć,  że  twemu 

nauczycielowi należy się za to uznanie. Tylko nie powinieneś zapędzać go zbyt daleko - dodał 

po chwili - bo wyjdzie na zatokę San Pablo, a ja będę tkwił na przystani jak kołek i próżno 

czekał na niego.  

We czwartek Charley wysunął zastrzeżenia co do mojego planu. 

-  Wszyscy  będą  wiedzieli,  że  pojechałem  do  Vallejo,  a  możesz  być  spokojny,  że  i 

Demetrios też będzie wiedział. Obawiam się, że trzeba porzucić ten pomysł. 

Zastrzeżenie  to  było  aż  nadto  słuszne  i  przez  resztę  dnia  trapiłem  się  moim 

rozczarowaniem.  Jednakże  tej  nocy  wydało  mi  się,  że  dostrzegam  nową  możliwość,  i  w 

zapale zbudziłem Charleya z twardego snu. 

- No? - zapytał. - Co się stało? Dom się pali? 

-  Dom  nie  -  odparłem  -  ale  moja  głowa.  Posłuchaj,  co  ci  powiem.  W  niedzielę  obaj 

będziemy  się  wałęsali  po  Benicji  aż  do  chwili,  gdy  ukaże  się  żagiel  Demetriosa.  To  uśpi 

wszelkie podejrzenia. A potem, kiedy już zobaczymy jego łódź, odejdziesz wolnym krokiem 

do miasta. Wszyscy rybacy pomyślą, że jesteś pobity i że zdajesz sobie z tego sprawę. 

- Jak dotąd, w porządku - zauważył Charley, kiedy przerwałem, aby zaczerpnąć tchu. 

background image

 

- I to najzupełniej - ciągnąłem z dumą. - Pójdziesz niedbale w stronę miasta, ale kiedy już 

znikniesz  im z  oczu,  pognasz  co  sił  w  nogach  do  Dana  Maloneya,  weźmiesz  jego  konika  i 

pogalopujesz traktem do Vallejo. Droga jest w dobrym stanie i zdołasz tam dotrzeć szybciej 

niż Demetrios, który musi żeglować pod wiatr. 

- Pierwsza rzecz, jaką zrobię z samego rana, to umówię się o konia - oświadczył Charley 

przyjmując bez wahania zmieniony plan. 

- Ale, ale... - ozwał się nieco później, tym razem budząc mnie z twardego snu. 

Dosłyszałem, że chichocze w ciemnościach. 

- Słuchaj, chłopie, czy to aby nie nowość dla rybackiego patrolu dosiadać konia? 

-  Przesada  -  odparłem.  -  Zawsze  powtarzasz,  że  należy  wyprzedzać  przeciwnika  w 

pomysłach, a będzie się miało zwycięstwo w kieszeni. 

-  Hi,  hi  -  zachichotał.  -  I  jeśli  ten  pomysł,  z  koniem  włącznie,  tym  razem  nie  zatka 

przeciwnika, to nie jestem twoim najniższym sługą, Charleyem Le Grant. 

- Ale czy ty sam jeden dasz sobie radę z łodzią? - zapytał mnie w piątek. - Pamiętaj, że 

mamy teraz duży żagiel na dodatek. 

Dowodziłem swojej biegłości w sposób tak przekonywający, iż Charley nie poruszał już 

tego  tematu  aż  do  soboty,  kiedy  to  zaproponował,  by  zmniejszyć  żagiel  o  cały  kawał. 

Przypuszczam, że rozczarowanie, jakie odmalowało się na mojej twarzy, kazało mu porzucić 

tę  myśl;  ja  bowiem  także  chlubiłem  się  swymi  żeglarskimi  zdolnościami  i  mało  nie 

wyszedłem ze skóry, aby wypłynąć samotnie pod wielkim żaglem i pruć cieśninę Carquinez 

w pościgu za uciekającym Grekiem. 

Niedziela i Demetrios Contos przyszli pospołu, jak zawsze. Rybacy przywykli już zbierać 

się na przystani, gdzie go witali i wyśmiewali się z naszej bezradności. O kilkaset jardów od 

nabrzeża Demetrios opuścił żagiel i zarzucił jak zwykle pięćdziesiąt stóp przegniłej sieci. 

- Pewnie te bzdury będą trwały, póki mu nie zabraknie starej sieci - burknął rozmyślnie 

Charley, tak że go dosłyszało paru Greków. 

- Wtedy dam mu swoją - ozwał się szybko i złośliwie jeden z nich. 

-  Proszę  bardzo  -  odpalił  Charley.  -  Sam  też  mam  starą  sieć;  może  ją  dostać,  jeżeli  do 

mnie przyjdzie i poprosi. 

Roześmiali się wszyscy, gdyż mogli sobie pozwolić na tę dobrotliwość wobec człowieka, 

którego tak paskudnie wystrychnięto na dudka. 

- No, bywaj zdrów, chłopie! - zawołał do mnie Charley w chwilę później. - Chyba pójdę 

do miasta odwiedzić Maloneya. 

- Pozwolisz mi wziąć łódź? - zapytałem. 

background image

 

- Jeżeli masz ochotę... - odpowiedział obracając się na pięcie i odchodząc z wolna. 

Demetrios  wydobył  z  sieci  dwa  duże  łososie,  a  ja  wskoczyłem  do  łodzi.  Rybacy 

nastrojeni żartobliwie jęli się cisnąć dokoła i kiedy począłem wciągać żagiel, zarzucili mnie 

mnóstwem  drwiących  rad.  Czynili  nawet  między  sobą  przesadne  zakłady,  że  schwytam 

Demetriosa,  a  dwaj  z  nich,  udając  komisję  sędziów,  poprosili  mnie  uroczyście,  bym  im 

zezwolił udać się z sobą i zobaczyć, jak tego dokonam. 

Mnie  jednak  nie  było  spieszno.  Czekałem,  ażeby  dać  Charleyowi  jak  najwięcej  czasu; 

udawałem przeto niezadowolenie z rozpiętości żagla, tu i ówdzie robiłem drobne poprawki. 

Dopiero  kiedy  byłem  pewny,  że  Charley  dotarł  do  Dana  Maloneya  i  dosiadł  już  konika, 

odbiłem od nabrzeża i nastawiłem wielki żagiel na wiatr. Gwałtowny podmuch wypełnił go 

nagle i przechylił łódź burtą tak silnie, że parę wiader wody nabrało się do środka. Podobny 

drobiazg  może  przydarzyć  się  najlepszym  nawet  żeglarzom,  a  jednak  chociaż  natychmiast 

wypuściłem  szkot  i  wyprostowałem  łódź,  zebrałem  ironiczne  brawa,  jak  gdybym  popełnił 

nadzwyczajną niezręczność. 

Kiedy  Demetrios  spostrzegł,  że  w  łodzi  patrolowej  jest  tylko  jeden  człowiek,  i  to  na 

dobitkę chłopak, zaczął ze mną igrać. Wykonał krótki zwrot, przy czym ja płynąłem niecałe 

trzydzieści  stóp  za  nim,  i  poluźniwszy  nieco  szkot,  zawrócił  ku  nabrzeżu.  Tu  dalej  robił 

krótkie zakosy, skręcał, kołował, wymykał się - ku wielkiej uciesze życzliwych mu widzów. 

Trzymałem się stale tuż za nim i śmiało robiłem wszystko to co i on, jakkolwiek niektóre jego 

sztuczki były dość niebezpieczne z takim żaglem i przy takim wietrze. 

Ufał,  że  zada  mi  klęskę  ostra  morka  wraz  z  silnym  przypływem,  które  wspólnie 

wzdymały morze. Ja jednak byłem u szczytu swojej formy i nigdy w życiu nie kierowałem 

łodzią  lepiej  niż  tego  dnia.  Mózg  pracował  gładko  i  szybko,  ręce  ni  razu  się  nie  zawahały, 

wydawało  się  niemal,  że  z  góry  odgaduję  tysiączne  drobiazgi,  które  żeglarz  winien  każdej 

sekundy mieć na uwadze. 

Klęska dotknęła nie mnie, lecz Demetriosa. Coś mu się popsuło w mieczu, który zaciął 

się  i  nie  chciał  opuścić  do  końca.  Zauważyłem,  że  Demetrios  w  chwili  wytchnienia,  którą 

uzyskał dzięki jakiejś przemyślnej sztuczce, szamocze się niecierpliwie z mieczem próbując 

wepchnąć go siłą. Nie zostawiłem mu wiele czasu, toteż zmuszony był szybko powrócić do 

rudla i szkotu. 

Miecz  nie  dawał  mu  spokoju.  Demetrios  zaprzestał  igraszek  ze  mną  i  ruszył  w  drogę 

powrotną  do  Vallejo.  Przy  pierwszym  długim  zakosie  stwierdziłem  ku  swojej  radości,  że 

mogę ustawić się na wiatr odrobinę lepiej  od niego. W tym  momencie przydałby mu  się w 

background image

 

łodzi  jeszcze  jeden  człowiek,  albowiem  mając  mnie  ledwie  o  parę  stóp  za  sobą,  nie  śmiał 

wypuścić rudla i powtórzyć próby wepchnięcia miecza. 

Nie  mogąc  trzymać  się  wiatru  tak  dobrze  jak  przedtem,  zaczął  trochę  luzować  szkot, 

ażeby  mi  się  wymknąć.  Pozwalałem  mu  na  to,  póki  nie  nabrałem  więcej  wiatru  w  żagle,  a 

wówczas skierowałem łódź prosto na niego. Kiedy się przybliżyłem, udał, że robi zwrot, co 

widząc  uczyniłem  to  samo,  by  go  wyprzedzić.  Był  to  jednakże  tylko  zręczny  podstęp; 

Demetrios trzymał się swego kursu, ja zaś musiałem co prędzej nadrobić straconą przewagę. 

Był  niewątpliwie  bieglejszy  ode  mnie  w  manewrowaniu.  Raz  po  raz  już  niemal  go 

dosięgałem, lecz zawsze zwodził mnie i uciekał. Prócz tego wiatr wzmagał się ustawicznie i 

każdy  z  nas  musiał  pracować  co  sił,  ażeby  uniknąć  przewrócenia  się  łodzi.  Moja  nie 

utrzymałaby się, gdyby nie owo dodatkowe obciążenie żelastwem. Siedziałem od nawietrznej, 

w jednej ręce trzymając rękojeść steru, a w drugiej szkot owinięty raz tylko dokoła drzewca; 

często musiałem go luzować, kiedy nadleciał ostrzejszy podmuch. Wskutek tego żagiel gubił 

wiatr,  co  było  równoznaczne  z  utratą  siły  napędowej,  toteż  oczywiście  zostawałem  w  tyle. 

Pociechą był mi fakt, że Demetriosowi zdarzało się to równie często. 

Silny przypływ napierający pod wiatr przez cieśninę sprawiał, że morze rozkolebało się 

nadzwyczaj złośliwie i fale ustawicznie chlustały do wnętrza łodzi. Ociekałem wodą, a nawet 

żagiel  był  do  połowy  zmoczony.  Raz  jeden  udało  mi  się  tak  wymanewrować,  że  dziobem 

uderzyłem w sam środek łodzi Demetriosa. Wtedy to właśnie byłby mi się przydał ktoś drugi. 

Nim bowiem zdążyłem dobiec naprzód i przeskoczyć do łodzi Greka, ten wiosłem odepchnął 

moją, śmiejąc mi się drwiąco w nos. 

Byliśmy  teraz  przy  ujściu  cieśniny,  na  bardzo  przykrej  połaci  wód.  W  tym  miejscu 

ścierały  się  bezpośrednio  nurty  cieśnin  Vallejo  i  Carquinez.  Przez  pierwszą  spływały  wody 

rzeki  Napa  i  wielkich  kanałów,  przez  drugą  -  zatoki  Suisun  i  rzek  Sacramento  oraz  San 

Joaquin. Tam zaś, gdzie zderzały się tak olbrzymie masy bystro płynącej wody, wytwarzał się 

wir straszliwy. Na domiar złego wiatr wył po zatoce San Pablo na przestrzeni piętnastu mil, 

gnając w tę stronę olbrzymie bałwany. 

Przeciwne  prądy  rwały  we  wszystkich  kierunkach,  zderzały  się,  tworzyły  wiry,  leje  i 

kipiele, chlustając wściekle w górę zaklęsłymi falami, które wwalały się do łodzi z obu stron. 

A  nad  tym  wszystkim  -  zmącone,  wprawione  w  obłęd  ruchu  -  huczały  ogromne,  dymiące 

kurzawą pian bałwany z zatoki San Pablo. 

Byłem równie dziko podniecony jak woda. Łódź zachowywała się wspaniale: skakała i 

gnała  wskroś  pian  niczym  koń  wyścigowy.  Nie  posiadałem  się  z  radości.  Ogromny  żagiel, 

wyjący wicher, rozpędzone bałwany, łódź nurkująca - i ja, który choć byłem ledwie drobiną 

background image

 

pośród tego wszystkiego, poskramiałem zmagania żywiołów, mknąłem wskroś nich i ponad 

nimi, triumfujący, zwycięski... 

I właśnie wtedy, w chwili gdy parłem naprzód niczym zdobywczy heros, łódź otrzymała 

potworny cios i w jednej chwili stanęła jak porażona. Wstrząs rzucił mnie do przodu, na jej 

dno.  Kiedy  zerwałem  się,  dostrzegłem  przelotnie  zielonawą,  okrytą  skorupiakami  bryłę  i 

natychmiast  rozpoznałem  w  niej  postrach  żeglarzy  -  zatopiony  kafar.  Nikt  nie  jest  w  stanie 

ustrzec się przed czymś podobnym. Wypełniony wodą unosił się tuż pod jej powierzchnią i w 

zmąconej toni nie sposób było dojrzeć go w porę i wyminąć. 

Cały dziób łodzi musiał zostać zmiażdżony, gdyż w parę sekund wypełniła się do połowy 

wodą.  Potem  kilka  fal  dokończyło  dzieła  i  poszła  prosto  na  dno,  ciągnięta  ciężkim 

brzemieniem żelaza. Stało się to tak szybko, że uwikłałem się w żagiel, który mnie wtłoczył 

pod wodę. Kiedy przedarłem się na powierzchnię - bez tchu, czując, że płuca mi pękają - nie 

mogłem  dostrzec  ni  śladu  wioseł.  Zapewne  zniosły  je  gwałtowne  prądy.  Ujrzałem 

Demetriosa, który spoglądał za siebie z łodzi, i dosłyszałem jego szyderczy głos, wznoszący 

okrzyk triumfu. Trzymał się nadal kursu pozostawiając mnie na pastwę losu. 

Nie  miałem  innej  rady,  jak  tylko  płynąć  co  sił,  lecz  wśród  owego  dzikiego  kotłowiska 

mogło  to  trwać  w  najlepszym  razie  tylko  parę  chwil.  Powstrzymałem  oddech  i  zagarniając 

wodę  rękami,  zdołałem  ściągnąć  ciężkie  buty  marynarskie  oraz  kurtę.  Jednakże  mogłem 

zaczerpnąć  i  utrzymać  w  płucach  bardzo  niewiele  powietrza  i  wnet  przekonałem  się,  że 

trudno jest nie tyle płynąć, co oddychać. 

Grzmociły  we  mnie  i  wtłaczały  pod  wodę  ogromne  bałwany  idące  z  zatoki  San  Pablo, 

dławiły fale wiru, które rzucały mi się w oczy, nozdrza i usta. A potem niesamowite, ssące 

leje  chwytały  mnie  za  nogi  i  ciągnęły  w  dół  po  to,  by  mnie  wyrzucić  jakimś  wściekłym 

chluśnięciem, gdy zaś wypływałem na powierzchnię, próbując pochwycić nieco tchu, wielka, 

białogrzywa fala waliła mi się na głowę. 

Niepodobieństwem  było  utrzymać  się  długo  przy  życiu.  Wdychałem  więcej  wody  niż 

powietrza,  tonąc  przez  cały  czas.  Przytomność  zaczęła  mnie  opuszczać,  doznałem  zawrotu 

głowy.  Instynktownie  walczyłem  nadal;  już  tracąc  świadomość  poczułem,  że  ktoś  chwyta 

mnie za ramiona i wciąga przez krawędź łodzi. 

Czas jakiś leżałem twarzą do dołu na ławce, na którą mnie rzucono, a woda wylewała mi 

się  z  ust.  Po  pewnej  chwili,  wciąż  jeszcze  osłabły  i  na  wpół  omdlały,  obróciłem  się,  by 

zobaczyć, kto jest moim wybawcą. I oto ujrzałem, że na rufie, ze Szkotem w jednej, a rudlem 

w  drugiej  ręce,  uśmiechając  się  i  kiwając  dobrotliwie  głową,  siedzi  Demetrios  Contos. 

background image

 

Zamierzał zostawić mnie i pozwolić, bym utonął - tak wyznał później, lecz lepsza cześć jego 

natury stanęła do walki, zwyciężyła i nakazała mu po mnie zawrócić. 

- Nic ci się nie stało? - zapytał. 

Zdołałem wykrztusić słowo: “nie”, aczkolwiek nie mogłem jeszcze przemówić. 

- Dobrze umiesz żeglować - powiedział. - Nie gorzej od dorosłego chłopa. 

Taki  komplement  z  ust  Demetriosa  Contosa  był  dowodem  rzetelnego  uznania,  toteż 

bardzo się ucieszyłem, choć mogłem zaledwie kiwnąć głową z podziękowaniem. 

Nie  mówiliśmy  więcej  do  siebie,  ja  bowiem  z  wolna  wracałem  do  przytomności,  a  on 

pochłonięty był kierowaniem łodzią. 

Zawinął  do  przystani  Vallejo,  przycumował  i  pomógł  mi  wysiąść.  I  właśnie  w  chwili 

kiedyśmy  obaj  stanęli  na  nabrzeżu,  wyszedł  zza  jakichś  sieci  Charley  i  położył  rękę  na 

ramieniu Demetriosa Contosa. 

- On mi uratował życie! - zaprotestowałem. - Uważam, że nie powinieneś go aresztować! 

Wyraz  zdumienia  pojawił  się  na  twarzy  Charleya,  lecz  zaraz  zniknął,  jak  to  zwykle 

bywało, kiedy Charley coś postanawiał. 

-  Nic  na  to  nie  poradzę,  mój  drogi  -  powiedział  łagodnie.  -  Nie  mogę  uchylać  się  od 

obowiązku, a moim obowiązkiem jest aresztować go. Mamy niedzielę; w jego łodzi są dwa 

łososie, które złowił dzisiaj. Czyż mogę postąpić inaczej? 

- Ależ on uratował mi życie! - nalegałem nie znajdując innych argumentów. 

Twarz Demetriosa Contosa pociemniała z gniewu, kiedy usłyszał decyzję Charleya. Miał 

poczucie,  że  potraktowano  go  niesprawiedliwie.  Lepsza  część  jego  natury  zatriumfowała, 

dokonał  wspaniałomyślnego  czynu  ratując  bezbronnego  wroga,  a  w  zamian  za  to  wróg 

prowadził go do więzienia. 

Wracając  do  Benicji  posprzeczaliśmy  się  z  Charleyem.  Ja  występowałem  w  obronie 

ducha  prawa,  natomiast  on  trzymał  się  jego  litery.  Nie  widział  żadnego  innego  wyjścia. 

Przepis  mówił  wyraźnie,  że  w  niedzielę  nie  wolno  łowić  łososia.  Charley  był  członkiem 

patrolu  i  miał  obowiązek  narzucić  poszanowanie  owego  prawa.  Nie  było  o  czym  gadać. 

Spełnił swój obowiązek i miał czyste sumienie. Mnie jednak wydawało się to niesprawiedliwe 

i było mi bardzo żal Demetriosa Contosa. 

W dwa dni później pojechaliśmy do Vallejo na rozprawę. Musiałem stanąć jako świadek 

i najobrzydliwszym zadaniem, jakie spełniłem w życiu, było złożenie zeznań, że widziałem, 

jak Demetrios łowił te dwa łososie, które Charley znalazł w jego łodzi. 

Demetrios wziął sobie adwokata, lecz sprawa była z góry przegrana. Przysięgli naradzali 

się  zaledwie  kwadrans,  po  czym  wydali  werdykt  uznający  Demetriosa  winnym  popełnienia 

background image

10 

 

przestępstwa. Sędzia skazał go na grzywnę w wysokości stu dolarów, z zamianą na piętnaście 

dni aresztu. 

Charley podszedł do sekretarza sądu. 

-  Chciałbym  zapłacić  tę  grzywnę  -  powiedział  kładąc  na  stole  pięć  złotych 

dwudziestodolarówek. - To... to jedyne wyjście, chłopie - wyjąkał obracając się ku mnie. 

Łzy napłynęły mi do oczu, chwyciłem go za rękę. 

- Ja chcę zapłacić... - zacząłem. 

- Swoją połowę? - przerwał mi. - No pewnie, że się tego po tobie spodziewam! 

Tymczasem adwokat zakomunikował Demetriosowi, że Charley uregulował także i jego 

honorarium. 

Demetrios  podszedł,  by  uściskać  dłoń  Charleya;  do  twarzy  napłynęła  mu  gorąca 

południowa  krew.  Potem,  nie  chcąc  dać  się  prześcignąć  we  wspaniałomyślności,  począł 

nalegać,  że  sam  zapłaci  grzywnę  oraz  honorarium  obrońcy,  i  niemal  wpadł  w  pasję,  gdy 

Charley odmówił. 

Wydaje mi się, że ów postępek Charleya ukazał rybakom głębszy sens prawa skuteczniej 

niż  cokolwiek  innego.  Prócz  tego  Charley  znacznie  urósł  w  ich  oczach,  a  i  mnie  przypadł 

niejaki udział w pochwałach jako chłopcu, który potrafi kierować łodzią żaglową. Demetrios 

Contos  nie  tylko  nie  łamał  już  więcej  przepisów,  ale  zaprzyjaźnił  się  z  nami  serdecznie  i 

nieraz przypływał do Benicji na wspólną pogawędkę.