background image

 

 

 

J

ACK 

L

ONDON

 

 

 

 

 

 

 

N

IEPOJĘTE I POTWORNE

 

 

 

 

background image

 

Nie  żałuj  pieniędzy  -  powiedziałem  Roscoemu.  -  Niech  wszystko  na  “Snarku”  będzie 

najlepsze.  I  nie  zawracaj  sobie  głowy  dekoracjami.  Zwyczajne  deski  sosnowe  to  moim 

zdaniem  stosowne  wykończenie.  Pieniądze  ładuj  w  konstrukcję.  Chcę,  żeby  “Snark”  był 

najpewniejszym  i  najmocniejszym  jachtem  na  morzach.  Nie  przejmuj  się  kosztami.  Pilnuj, 

żeby był pewny i mocny, a ja zacznę pisać i zdobywać pieniądze na wydatki. 

Dotrzymałem  obietnicy...  w  granicach  możliwości,  gdyż  “Snark”  zjadał  pieniądze 

szybciej, niż potrafiłem je zarabiać. Prawdę mówiąc, musiałem od czasu do czasu uzupełniać 

dochody pożyczkami. Raz był to tysiąc dolarów, raz dwa tysiące, raz pięć. A przez cały czas 

pracowałem  jak  dzień  długi  i  zarobki  topiłem  w  wielkim  przedsięwzięciu.  Harowałem  w 

niedziele,  nie  dawałem  sobie  wytchnienia,  ale  sądziłem,  że  gra  warta  świeczki.  Ilekroć 

pomyślałem o “Snarku”, uprzytamniałem to sobie. 

Weźmy  chociażby,  drogi  czytelniku,  solidność  jachtu.  Jego  długość  na  linii  wodnej 

wynosi czterdzieści pięć stóp. Pas przystępkowy ma trzy cale grubości, poszycie burt dwa i 

pół cala, pokładu dwa cale, a we wszystkim tym niepodobna znaleźć jednego sęka. Wiem, że 

tak  jest,  gdyż  drewno  zamówiłem  specjalnie  w  firmie  Puget  Sound.  Następnie  “Snark”  ma 

cztery wodoszczelne przedziały, czyli innymi słowy dzielą go w poprzek trzy wodoszczelne 

grodzie.  Wynika  stąd,  że  bez  względu  na  rozmiar  przecieku  zalany  może  być  tylko  jeden 

przedział. Trzy pozostałe utrzymają “Snarka” na powierzchni i ma się rozumieć pozwolą na 

usunięcie przecieku. Wspomniane cztery przedziały przynoszą dodatkową korzyść, bo ostatni 

z  nich,  na  samej  rufie,  mieści  sześć  zbiorników,  w  których  znajdzie  się  tysiąc  galonów 

benzyny. Otóż benzyna w pokaźnej ilości to ładunek bardzo niebezpieczny, szczególnie dla 

małego  statku,  zagubionego  na  bezkresach  oceanu.  Jeżeli  jednak  sześć  nie  przeciekających 

zbiorników mieści się w przedziale hermetycznie odgrodzonym od reszty statku, zagrożenie 

maleje do minimum. 

“Snark”  jest  jachtem  żaglowym  i  został  zbudowany  z  myślą  przede  wszystkim  o 

żeglowaniu. Ale na wszelki wypadek posiada również silnik o mocy siedemdziesięciu koni. 

To doskonały, niezawodny silnik. Już ja wiem. Zapłaciłem za niego, nie wspominając nawet o 

koszcie  dostawy  z  Nowego  Jorku.  Tuż  nad  silnikiem  znajduje  się  kabestan  -  wspaniałe 

urządzenie.  Waży  on  kilkaset  funtów  i  zajmuje  niemało  miejsca  na  pokładzie.  Jednakże 

zdajesz  sobie  sprawę,  drogi  czytelniku,  czystą  głupotą  byłoby  ręczne  podnoszenie  kotwicy 

statku wyposażonego w silnik o mocy siedemdziesięciu koni. Wobec tego postaraliśmy się o 

kabestan  uruchamiany  przez  silnik  za  pośrednictwem  przekładni  i  kół  trybowych,  które 

zamówiłem specjalnie w pewnych zakładach odlewniczych w San Francisco. 

background image

 

Jacht  budowano  z  myślą  o  wygodzie  i  w  tym  zakresie  nie  szczędzono  kosztów.  Na 

przykład  ma  on  łazienkę  -  ciasną  i  małą,  to  prawda,  wyposażoną  jednak  we  wszystkie 

urządzenia przyzwoitego pokoju kąpielowego na lądzie. Łazienka nasza to senne marzenie o 

zawiłym  systemie  dźwigni,  pomp,  kranów  i  zaworów  dennych.  Przyznam,  że  w  czasie  jej 

budowania nie sypiałem po nocach, medytując o tym cudzie. Oprócz łazienki mamy też łódź 

ratunkową  i  motorówkę.  Wywindowane  na  pokład  zajmą  szczupłą  przestrzeń  pozostawioną 

nam  dla  uprawiania  ćwiczeń  gimnastycznych.  Ale  to  przecież  coś  nierównie  lepszego  niż 

polisa  ubezpieczeniowa,  a  człowiek  przezorny  -  nawet  posiadacz  jachtu  tak  mocnego  i 

pewnego  jak  “Snark”  -  musi  pamiętać  o  solidnej  łodzi  ratunkowej.  Nasza  jest  rzeczywiście 

wspaniała.  Miała  kosztować  sto  pięćdziesiąt  dolarów,  gdy  jednak  przyszło  do  płacenia, 

okazało  się,  że  rachunek  wynosi  trzysta  dziewięćdziesiąt  pięć.  Już  samo  to  dowodzi,  jak 

wyborna musi być nasza szalupa. 

Mógłbym rozwodzić się szeroko o rozlicznych cnotach i zaletach “Snarka”, ale dam za 

wygraną.  Dość  go  wychwalałem  i  wychwalałem  celowo,  jak  się  okaże  przed  końcem 

opowieści.  Wspomnij,  czytelniku,  jej  tytuł:  “Niepojęte  i  potworne”.  Zgodnie  z 

przewidywaniami  “Snark”  miał  wyjść  w  morze  pierwszego  października  tysiąc  dziewięćset 

szóstego  roku.  Nie  wyszedł  i  to  właśnie  było  niepojęte  i  potworne.  Nie  wyszedł  bez 

uzasadnionej przyczyny - chyba tylko dlatego, że nie był gotów, a nie był gotów również bez 

uzasadnionej  przyczyny.  Obiecywano  nam  zakończyć  roboty  pierwszego  listopada,  później 

piętnastego, później pierwszego grudnia, lecz jacht wciąż nie był gotów. Pierwszego grudnia 

Charmian i  ja rozstaliśmy  się z uroczymi okolicami Sonomy, aby zamieszkać w dusznym  i 

zatłoczonym  mieście  -  oczywiście  nie  na  długo.,  bo  piętnastego  grudnia,  za  dwa  tygodnie, 

wyjdziemy  w  morze,  jak  dwa  razy  dwa  -  cztery.  Wierzyliśmy,  gdyż  mówił  tak  Roscoe,  za 

którego też radą przenieśliśmy się do San Francisco na owe dwa tygodnie. Niestety - upłynęły 

dwa  tygodnie,  cztery  tygodnie,  sześć,  osiem  -  a  data  wyjścia  w  morze  pozostawała  równie 

daleka jak dotąd. Któż to wytłumaczy? Ja? Nie potrafię. Nasze opóźnienie to  chyba jedyna 

klęska,  która  naprawdę  dała  mi  radę  w  życiu.  Nie  ma  wytłumaczenia,  bo  gdyby  było, 

mógłbym go przecież udzielić. Tymczasem ja - wytrawny rzemieślnik słowa - przyznaję, że 

nie  zdołam  wytłumaczyć,  czemu  “Snark”  nie  był  gotów  w  porę.  Jak  powiedziałem  już  i 

muszę powtórzyć, objawiło się niepojęte i potworne. 

Osiem tygodni urosło do szesnastu i na koniec pewnego dnia Roscoe dodał nam ducha 

słowami: 

- Jeżeli nie wyjdziemy w morze przed pierwszym kwietnia, zagracie w piłkę nożną moją 

głową. 

background image

 

W kilkanaście dni później napomknął: 

- Zaczynam trenować swoją głowę do meczu. 

- Drobiazg - powiedziała Charmian do mnie, a ja do Charmian.  - Wystarczy pomyśleć, 

jaki to będzie cudowny statek po wykończeniu. 

Następnie,  ku  wzajemnemu  pokrzepieniu,  zaczęliśmy  przepowiadać  sobie  rozliczne 

cnoty  i  zalety  “Snarka”.  Ponadto  zaciągnąłem  nową  pożyczkę,  twardziej  zasiadłem  przy 

biurku,  tym  gorliwiej  wziąłem  się  do  pisania  i  po  bohatersku  odrzuciłem  propozycję,  aby 

korzystając z niedzieli wybrać się z przyjaciółmi na wycieczkę w góry. Przecież buduję jacht 

i, na Boga, musi to być jacht pisany samymi dużymi literami: JACHT. Nie dbałem o koszty, 

nie obchodziły mnie pieniądze, chciałem w ostatecznym rezultacie otrzymać JACHT. 

Aha, jest jeszcze jedna zaleta “Snarka” - zaleta, którą muszę się pochwalić. Chodzi o jego 

dziób, którego nie zaleje nawet najwyższa fala. Ten dziób śmieje się z morza, rzuca wyzwanie 

morzu,  wzgardliwie  natrząsa  się  z  morza.  To  wspaniały  dziób  o  liniach  jak  gdyby 

wyczarowanych  w  marzeniu  sennym  i  stanowczo  śmiem  wątpić,  czy  jakikolwiek  statek 

szczycił się kiedykolwiek dziobem równie pięknym i  sprawnym  zarazem. Był  jak pięść dla 

huraganów,  a  dotknięcie  tego  dziobu  porównać  można  ze  złożeniem  dłoni  na  kosmicznym 

szczycie  wszechrzeczy.  Jedno  nań  spojrzenie  wystarczy,  by  uprzytomnić  sobie,  że  wydatki 

nie  odgrywają  najmniejszej  roli.  A  więc  ilekroć  wynikała  nowa  zwłoka  lub  koszty  rosły 

nadmiernie, wspominaliśmy ów cudowny dziób i byliśmy szczęśliwi. 

“Snark”  to  bardzo  niewielki  statek.  Gdy  koszt  jego  budowy  szacowałem  na  siedem 

tysięcy dolarów, byłem nie tylko hojny, lecz również uczciwy. Budowałem już szopy i domy, 

więc zdaję sobie sprawę, że w podobnych przypadkach działa osobliwa reguła przekraczania 

preliminowanych  wydatków.  Wiedziałem  o  tym  określając  przybliżony  koszt  budowy 

“Snarka”  na  siedem  tysięcy  dolarów.  Byłem  przygotowany.  Ale  cóż?  Jacht  pochłonął 

trzydzieści  tysięcy.  Nie  zadawaj  mi  pytań,  czytelniku.  To  szczera  prawda.  Własnoręcznie 

podpisywałem  czeki,  osobiście  zarabiałem  pieniądze.  Nie  istnieją  logiczne  uzasadnienia. 

Poczytuję to za niepojęte i potworne, a ty, czytelniku, bez wątpienia przyznasz mi rację przed 

zakończeniem opowieści. 

Należy  jeszcze  wrócić  do  kwestii  opóźnień.  Miałem  do  czynienia  z  czterdziestu 

siedmioma  rzemieślnikami  rozmaitych  specjalności  oraz  ze  stu  piętnastoma  różnorodnymi 

firmami.  Żaden  z  tych  rzemieślników,  żadna  z  tych  firm,  nikt  i  nigdy  nie  dostarczył  w 

uzgodnionym  terminie  chociażby  jednej  rzeczy.  W  porę  nie  odbywało  się  absolutnie  nic,  z 

wyjątkiem  naturalnie  pobierania  zaliczek  i  przedstawiania  rachunków  do  inkasa.  Ludzie 

przysięgali  na  zbawienie  nieśmiertelnej  duszy,  że  to  lub  owo  dostawią  w  takim  czy  innym 

background image

 

dniu określonego miesiąca, i po złożeniu podobnej przysięgi rzadko spóźniali się... więcej niż 

trzy  miesiące.  Tak  szło  jakoś,  a  Charmian  i  ja  pocieszaliśmy  się  wzajemnie  mówiąc,  że 

“Snark” to naprawdę wspaniały statek - taki mocny i pewny. Od czasu do czasu sadowiliśmy 

się  w  mniejszej  łodzi,  aby  wiosłując  dokoła  jachtu  podziwiać  jego  dziób  cudowny  i 

niewiarygodnie piękny. 

- Wyobraź sobie  - mówię do Charmian  - tajfun opodal  chińskich wybrzeży i  “Snarka”, 

który staje w dryf i tym swoim wspaniałym dziobem pruje zawieruchę. Przez taki dziób nie 

pryśnie  ani  kropla.  Jacht  jest  suchy  jak  pieprz,  a  my  wszyscy  siedzimy  w  kabinie  i  przy 

akompaniamencie sztormowego wichru spokojnie rżniemy w wista. 

Na to Charmian gorąco ściska moją rękę i wykrzykuje z zapałem: 

-  Wszystko  się  opłaciło!  Zwłoka,  wydatki,  kłopoty,  wszystko!  “Snark”  to  rzeczywiście 

cudowny jacht! 

Ilekroć  spojrzałem  na  dziób  “Snarka”  lub  pomyślałem  o  jego  wodoszczelnych 

przedziałach,  odzyskiwałem  wiarę  w  przyszłość.  Ale  byłem  osamotniony  w  swoim 

optymizmie.  Przyjaciele  i  znajomi  jęli  zakładać  się  ze  mną  kwestionując  kolejne  terminy 

wyjścia w morze. Pierwszy zainkasował wygraną pan Wiget, człowiek zostawiony na straży 

naszego  rancza  pod  Sonomą.  Otrzymał  pieniądze  w  sam  dzień  Nowego  Roku  tysiąc 

dziewięćset siódmego. Później zakłady posypały się jak z rękawa. Przyjaciele otaczali mnie 

niby  stado  hien,  podawali  w  wątpliwość  liczne  kolejne  daty,  jakie  wyznaczałem.  Byłem 

zawzięty  i  uparty.  Zakładałem  się,  zakładałem,  zakładałem  mimo  wszystko  i  nieustannie 

płaciłem. Ba! Nawet panie z mojego towarzystwa nabrały odwagi i nawet te, które uprzednio 

nie myślały o tym nigdy, zakładały się ze mną, ja zaś płaciłem im również. 

- Wszystko to fraszka - mówiła do mnie Charmian. - Pomyśl tylko o tym prześlicznym 

dziobie i dryfowaniu gdzieś na chińskich wodach. 

-  Widzicie  -  tłumaczyłem  przyjaciołom  regulując  należności  z  tytułu  ostatniej  serii 

zakładów  -  nie  żałujemy  starań  ani  kosztów,  aby  ze  “Snarka”  zrobić  najlepszy  z  jachtów, 

jakie od początku świata zostawiły za sobą Złote Wrota. Stąd wynika zwłoka. 

Tymczasem  redaktorzy  czasopism  i  wydawcy,  z  którymi  zawarłem  umowy,  poczęli 

nękać  mnie  żądając  wyjaśnień.  Ale  cóż  mogłem  im  wyjaśnić,  skoro  nie  byłem  w  stanie 

wyjaśnić nic sobie i nikt, nawet Roscoe, nie potrafił mi nic w tym pomóc? Gazety zaczęły ze 

mnie szydzić, a jedna zamieściła wierszyk traktujący uszczypliwie wyjście w morze “Snarka” 

i  opatrzony  refrenem:  “Jeszcze  nie,  ale  tuż,  prawie  już.”  Charmian  dodała  mi  ducha 

wspominając cudowny dziób “Snarka”, więc poszedłem do banku, by pożyczyć kolejne pięć 

tysięcy. Wszelako zwłoka opłaciła mi się pod jednym względem. Pewien przyjaciel, krytyk z 

background image

 

zawodu, wykpił bezlitośnie moją osobę oraz wszystko, co dotąd zdziałałem i mogę zdziałać w 

przyszłości;  to  co  napisał,  zamierzał  ogłosić  drukiem,  kiedy  będę  na  odległych  morzach. 

Byłem na lądzie, gdy ukazał się artykuł, więc biedak tłumaczył się gęsto. 

A czas płynął i płynął, jednego dowodząc niezbicie - że “Snarka” niepodobna wykończyć 

w San Francisco. Był w budowie tak długo, że występowały już objawy zniszczenia i zużycia. 

Otwarcie mówiąc, jacht osiągnął fazę, w której psucie się następuje prędzej, niż możliwe jest 

tempo  napraw.  Stał  się  tematem  żartów.  Nikt  nie  traktował  go  serio  -  a  zwłaszcza  ludzie 

zatrudnieni  przy  jego  budowie.  W  końcu  powiedziałem,  że  wyjdziemy  w  morze  na  takim 

statku, jaki mamy, a w Honolulu roboty zakończymy ostatecznie. Na nieszczęście objawił się 

przeciek,  który  nieodwołalnie  należało  usunąć  przed  rozpoczęciem  rejsu.  Skierowałem 

“Snarka” na slip, lecz nim tam dotarł, trafił między dwie ogromne barki i zderzył się z nimi 

potężnie.  Przystąpiliśmy  do  wyciągania  go  na  szyny  pochylni,  kiedy  jednak  był  w  połowie 

drogi, szyny się rozsunęły i jacht runął w błoto rufą do przodu. 

Wyniknął nie lada kłopot; było to już zadaniem nie dla szkutników, lecz specjalistów od 

rozbiórki  wraków.  W  ciągu  doby  następowały  dwa  przypływy,  toteż  przez  cały  tydzień,  za 

dnia i nocą, w porze wysokiej wody dwa holowniki parowe ciągnęły i popychały “Snarka”. 

Ten jednak wytrwale stał na rufie pomiędzy rozsuniętymi fatalnie szynami slipu. Następnie - 

wciąż  w  tej  samej  nieprzyjemnej  sytuacji  -  postanowiliśmy  wypróbować  obstalowane  w 

lokalnych  zakładach  odlewniczych  przekładnie  i  koła  trybowe,  które  miały  uruchamiać 

kabestan.  Pierwszy  raz  zamierzaliśmy  wykorzystać  to  urządzenie.  Niestety,  koła  trybowe 

miały  skazy  i  rozłączyły  się  niezwłocznie,  przekładnie  też  wysiadły.  Kabestan  przestał 

działać.  Z  kolei  silnik  o  mocy  siedemdziesięciu  koni  zawiódł  pokładane  w  nim  nadzieje. 

Wykonano  go  na  specjalne  zamówienie  w  Nowym  Jorku,  skąd  pochodziła  również  płyta 

fundamentowa.  Otóż  ta  płyta  miała  skazę,  miała  bardzo  dużo  skaz,  wobec  czego  silnik  o 

mocy siedemdziesięciu koni oderwał się od popękanej płyty, wyskoczył w powietrze, doznał 

licznych uszkodzeń i upadł na bok. No i “Snark” tkwił nadal między rozsuniętymi szynami 

pochylni i nadal dwa holowniki parowe szarpały - go wytrwale, lecz bezskutecznie. 

- Mniejsza z tym - odezwała się Charmian. - Pomyśl tylko, jaki to pewny i mocny jacht. 

- Aha - przyznałem. - Warto także pomyśleć o jego prześlicznym dziobie. 

Tak  pokrzepieni  zabraliśmy  się  do  roboty.  Nieczynny  silnik  stanął  znów  na  spękanej 

płycie  fundamentowej.  Zniszczone  koła  trybowe  i  przekładnie,  które  miały  uruchamiać 

kabestan,  zebraliśmy  i  zmagazynowali  pod  pokładem,  by  przewieźć  je  do  Honolulu  i  tam 

dokonać  niezbędnych  napraw  albo  zamówić  nowe  odlewy.  Niegdyś,  w  zamierzchłej 

przeszłości,  kadłub  “Snarka”  został  na  zewnątrz  pociągnięty  białą  farbą  i  w  sprzyjającym 

background image

 

oświetleniu kolor ten był jeszcze trochę widoczny. Malowania wnętrza jachtu nie doczekał się 

nigdy, a jego pokład zalegała  gruba na parę cali warstwa brudu i  sosu  z prymek, które żuli 

niezliczeni mozolący się tam rzemieślnicy. 

- Mniejsza z tym - mówiliśmy pogodnie. - Brud zeskrobie się później, gdy zawiniemy do 

Honolulu. No i “Snarka” będzie można malować równocześnie z przebudową. 

Wreszcie  wysiłkiem  własnych  rąk  i  kosztem  własnego  potu  wyciągnęliśmy  jacht  z 

uszkodzonej  pochylni  i  ustawili  przy  nabrzeżu  Oakland  City.  Dwukołowe  platformy  jęły 

przywozić  z  domu  wszystko,  co  należy:  książki,  pościel,  osobistą  garderobę.  Jednocześnie 

zalewał pokład istny strumień niosący bezładnie drewno i węgiel, wode i zbiorniki na wodę, 

świeże  jarzyny,  zapasy  prowiantu,  naftę,  łódź  ratunkową  i  motorówkę,  wszystkich  naszych 

znajomych,  znajomych  naszych  znajomych  i  takich,  co  podawali  się  za  ich  znajomych,  nie 

wspominając  nawet  o  kilkunastu  przyjaciołach  przyjaciół  przyjaciół  naszej  załogi.  Nie 

brakowało  także  reporterów,  fotografów,  ludzi  zupełnie  obcych,  rozmaitych  wydrwigroszy 

oraz ogarniających wszystko kłębów pyłu węglowego, które podnosiły się z nabrzeża. 

Było  sobotnie  popołudnie.  W  morze  zamierzaliśmy  wyjść  w  niedzielę  o  godzinie 

jedenastej.  Wzdłuż  nabrzeża  gęstniały  tłumy  i  kłęby  pyłu  węglowego.  W  jednej  kieszeni 

miałem  książeczkę  czekową,  wieczne  pióro,  datownik  oraz  podręczną  suszkę,  w  drugiej  - 

plusminus  dwa  tysiące  dolarów  w  banknotach  i  złocie.  Byłem  przygotowany  na  spotkanie 

wierzycieli:  gotówkę  przeznaczyłem  dla  drobnych,  czeki  dla  poważniejszych.  Wyglądałem 

tylko chwili, gdy Roscoe zjawi się z wykazem sald na rachunkach stu piętnastu firm, którym 

zawdzięczałem wiele miesięcy opóźnienia. Wtem... 

Wtem jeszcze raz dało znać o sobie niepojęte i potworne. Roscoego uprzedził ktoś inny - 

komornik w służbie rządu Stanów Zjednoczonych. Na smukłym maszcie “Snarka” przylepił 

papier w taki sposób, że wszyscy zgromadzeni wzdłuż nabrzeża mogli przeczytać z łatwością 

o zajęciu jachtu z przyczyny zadłużenia. Komornik pozostawił na straży drobnego człeczynę 

w  starszym  wieku,  sam  zaś  ulotnił  się  szybko.  Nie  miałem  już  wpływu  na  dalsze  losy 

“Snarka”  ani  jego  wspaniałego  dziobu.  Panem  i  władcą  statku  został  drobny  człeczyna  w 

starszym  wieku,  mnie  zaś  poinformowano,  że  będę  mu  płacił  trzy  dolary  dniówki  za 

sprawowanie  funkcji  pana  i  władcy.  Ponadto  dowiedziałem  się,  że  nazwisko  wierzyciela 

brzmi Sellers, a dług, który stał się powodem zajęcia jachtu, wynosi dwieście trzydzieści dwa 

dolary. 

Sellers? Któż to taki, u Boga Ojca? Zajrzałem do książeczki czekowej i zobaczyłem, że 

dwa tygodnie temu otrzymał czek na pięćset dolarów. Z poprzednich książeczek wynikało, że 

w  ciągu  długich  miesięcy  budowy  “Snarka”  wypłaciłem  panu  Sellersowi  kilka  tysięcy. 

background image

 

Czemu,  u  licha,  jak  prosta  przyzwoitość  nakazuje,  nie  zgłosił  się  do  mnie  po  nędzne  saldo 

swojego  rachunku?  Czemu  spowodował  zajęcie  jachtu?  Wsunąłem  dłonie  do  kieszeni;  w 

jednej  zmacałem  książeczkę  czekową,  pióro,  datownik  -  w  drugiej  szeleszczące  banknoty  i 

złote monety. Sto razy mogłem uregulować żebracze należności Sellersa! Czemu nie dał mi 

po temu okazji? Nie było wyjaśnienia. Napotkałem znów niepojęte i potworne. 

Na  domiar  złego  “Snark”  został  obłożony  sekwestrem  w  sobotę  pod  wieczór.  Na  całe 

Oakland  i  całe  San  Francisco  wypuściłem  prawników  i  agentów,  lecz  niepodobna  było 

odszukać  sędziego  ani  komornika,  ani  pana  Sellersa,  ani  adwokata  pana  Sellersa.  Wszyscy 

wyjechali z miasta na weekend, więc “Snark” nie wyszedł  w morze w niedzielę o godzinie 

jedenastej. “Nie wyjdzie!” Tak orzekł drobny człeczyna w starszym wieku, który sprawował 

funkcje pana i władcy statku. Charmian i ja spacerowaliśmy po nabrzeżu i szukali pociechy 

oglądając  cudowny  dziób  “Snarka”  i  rozmyślając  o  sztormach,  tajfunach  i  rzucanych  im 

dumnych wyzwaniach. 

-  Drobnomieszczański  kawał  -  mówiła  Charmian  pijąc  do  pana  Sellersa  i  sekwestru.  - 

Panika  małego  kupczyka.  Ale  to  fraszka!  Wszystkie  troski  miną,  kiedy  umkniemy  stąd  na 

bezkresy oceanu. 

Wreszcie  wyszliśmy  w  morze,  a  nastąpiło  to  z  rana  we  wtorek  dwudziestego  trzeciego 

kwietnia tysiąc dziewięćset siódmego roku. Przyznaję, że rejs rozpoczął się kulawo. Kotwicę 

musieliśmy  podnieść  ręcznie  z  racji  poważnych  defektów  transmisji  mechanicznych.  No  i 

pozostałości  silnika  o  mocy  siedemdziesięciu  koni  spoczywały  w  charakterze  balastu  pod 

pokładem, na samym dnie statku. Kto jednak dbałby o podobne drobiazgi? Wszelkie naprawy 

załatwi  się  gładko  w  Honolulu,  a  tymczasem  można  przecież  myśleć  o  doskonałości  reszty 

statku.  Co  prawda  silnik  motorówki  nie  działał,  a  łódź  ratunkowa  przeciekała  niby  sito. 

Jednakże to tylko akcesoria. Naprawdę liczą się wodoszczelne grodzie, solidne poszycie bez 

sęków,  przemyślne  urządzenia  łazienki  -  to  dopiero  jest  “Snark”.  No  i  najważniejszy  ze 

wszystkiego dostojny dziób, co dumnie szydzi z wichrów. 

Minęliśmy  Złote  Wrota  i  obrali  kurs  południowy,  ku  obszarom  Pacyfiku,  na  których 

należało  oczekiwać  północno-wschodnich  pasatów.  Wówczas  zaczęły  następować  dziwne 

wydarzenia. W swoim czasie sądziłem, że młodzież będzie najlepszą załogą w podróży takiej 

jak  rejs  “Snarka”,  więc  zaangażowałem  trzech  młodzieniaszków:  mechanika,  kucharza  i 

młodszego stewarda. Sąd mój był słuszny zaledwie w dwóch trzecich, gdyż nie uwzględniłem 

w  obliczeniach  młodzieniaszków  o  skłonnościach  do  choroby  morskiej  i  dwu  takich 

przyjąłem:  kucharza  i  stewarda.  Obydwaj  legli  niezwłocznie  na  kojach  i  przez  cały  tydzień 

byli  absolutnie  do  niczego.  Rzecz  zrozumiała,  że  na  ten  okres  zostaliśmy  pozbawieni 

background image

 

gorących  posiłków,  a  pod  pokładem  zapanował  brud  i  nieład.  Ostatecznie  nie  miało  to 

większego znaczenia, gdyż odkryliśmy niebawem, że pomarańcze w skrzynce są zmarznięte, 

jabłka mocno nadgniłe, że natychmiast trzeba wyrzucić za burtę kapustę dostarczoną nam już 

w  stanie  rozkładu,  że  marchew  cuchnie  naftą,  rzepa  jest  łykowata,  buraki  zepsute,  drewno 

opałowe spróchniałe, a węgiel załadowany w worki po zgniłych kartoflach rozsypuje się po 

całym pokładzie i jest spłukiwany do morza przez odpływniki. 

Nie  martwiliśmy  się  wcale.  Przecież  to  wszystko  tylko  akcesoria.  Sam  jacht  jest  bez 

zarzutu,  absolutnie  bez  zarzutu!  Ruszyłem  wzdłuż  pokładu  i  w  ciągu  minuty  naliczyłem 

czternaście sęków w pięknym poszyciu, zamówionym w firmie Puget Sound specjalnie po to, 

aby  nie  miało  sęków.  Stwierdziłem  również,  że  pokład  przecieka,  i  to  przecieka  fatalnie. 

Woda  wygnała  Roscoego  z  koi  i  uszkodziła  narzędzia  w  pomieszczeniu  silnika  -  nie 

wspominając nawet o zapasach żywności nadwerężonych w pentrze. Przeciekały także burty 

oraz dno kadłuba i dzień w dzień musieliśmy harować przy pompie, aby utrzymywać jacht na 

powierzchni.  Podłoga  pentry  leży  o  dwie  stopy  wyżej  od  wewnętrznego  poszycia  dna 

“Snarka”, kiedy jednak stanąłem na tej podłodze, aby przekąsić coś na zimno, nasiąkłem po 

kolana wodą przelewającą się tam i z powrotem, chociaż od ostatniego pompowania minęły 

ledwie cztery godziny. 

Ale  nie  na  tym  koniec.  Wspaniałe,  wodoszczelne  przedziały  pochłonęły  moc  czasu  i 

pieniędzy, lecz jak się rychło okazało, nie były wcale wodoszczelne. Woda przelewała się z 

jednego  do  drugiego  swobodnie  niczym  powietrze,  a  silny  odór  benzyny  dobywający  się  z 

rufowego przedziału zbudził we mnie podejrzenia, iż jeden albo więcej z sześciu zbiorników 

najprawdopodobniej przecieka także. Zbiorniki przeciekają  - pomyślałem - i bynajmniej nie 

są hermetycznie odgrodzone od reszty statku. Warto też wspomnieć o łazience z jej systemem 

dźwigni,  pomp,  kranów  i  kingstonów.  Wszystko  to  przestało  funkcjonować  przed  upływem 

pierwszych  dwudziestu  godzin  rejsu.  Grube  dźwignie  z  żelaza  rozpadały  się  w  rękach,  gdy 

ktoś  próbował  uruchomić  pompy,  i  łazienka,  pierwsza  wśród  wszystkich  części  “Snarka”, 

obróciła się w kompletną ruinę. 

Całe  żelazo  na  jachcie  okazało  się  gąbczaste,  bez  względu  na  fakt,  kto  i  skąd  je 

dostarczył.  Na  przykład  płyta  fundamentowa  silnika,  sprowadzona  z  Nowego  Jorku,  była 

gąbczasta,  nie  inaczej  niż  przekładnie  i  tryby  kabestanu  pochodzące,  jak  wiadomo,  z  San 

Francisco. Ponadto stal zgrzewna zastosowana do takielunku ustępowała na wszystkie strony 

przy pierwszym lepszym nacisku. Rozumiesz, czytelniku? Niby to stal zgrzewna, a kruszy się 

jak makaron włoski. 

background image

 

Szpona gafla grotżagla pękła bardzo szybko. Zastąpiliśmy ją szponą gafla traisla, ale i ta 

nie wytrzymała nawet piętnastu minut. A była to przecież szpona gafla żagla sztormowego, 

któremu  mieliśmy  zawierzyć  w  czasie  sztormu!  Obecnie  “Snark”  niesie  grotżagiel  niby 

złamane  skrzydło,  gdyż  zamiast  szpony  gafla  musieliśmy  posłużyć  się  rzemieniem. 

Przekonamy się, czy w Honolulu podobna zdobyć uczciwe żelazo. 

Człowiek zdradził nas, wyprawił w morze na sicie, jednakże Pan miłował nas widocznie, 

bo przy sprzyjającej pogodzie odkrywaliśmy, że dzień w dzień trzeba harować przy pompach, 

aby  jacht  utrzymywać  na  powierzchni,  a  wykałaczka  budzi  więcej  zaufania  niż  najgrubsza 

żelazna  belka  na  “Snarku”.  W  miarę  jak  wniwecz  obracała  się  pewność  i  moc  statku, 

Charmian  i  ja  pokładaliśmy  coraz  więcej  i  więcej  wiary  w  jego  cudownym  dziobie.  Nic 

innego  nie  pozostało  do  wierzenia.  Wciąż  objawiało  się  niepojęte  i  potworne  -  z  tego 

zdawaliśmy  sobie  sprawę  -  ale  przynajmniej  dziób  umieścił  się  w  granicach  zdrowego 

rozsądku. Wreszcie pewnego wieczora spróbowaliśmy stanąć w dryf. 

Jak  to  opisać?  Przede  wszystkim  ku  oświeceniu  żółtodziobów  muszę  wyjaśnić,  że 

dryfowanie  to  manewr,  który  przy  odpowiednio  zrefowanych  i  zrównoważonych  żaglach, 

zmusza statek do utrzymywania się dziobem w kierunku wiatru i fali. Kiedy wiatr jest zbyt 

silny  lub  fala  za  wysoka,  statek  rozmiarów  “Snarka”  z  łatwością  może  stanąć  w  dryf  i 

wówczas  nie  ma  nic  do  roboty  na  pokładzie.  Nie  potrzeba  sternika,  zbyteczny  staje  się 

człowiek na oku. Załoga może zejść do kabiny i spać albo grać w wista. 

Otóż dął niezbyt silny letni wiatr sztormowy, gdy oznajmiłem Roscoemu, że zaczniemy 

dryfować.  Zapadał  wieczór.  Sterowałem  przez  prawie  cały  dzień.  Załoga  na  pokładzie 

(Roscoe, Bert i Charmian) była strudzona. Załoga pod pokładem cierpiała z powodu choroby 

morskiej. Wzięliśmy już dwa refy na wielkim grotżaglu. Latacz i kliwer były spuszczone i ref 

wzięty  na  przednim  sztakslu.  Bezan  zdążyliśmy  też  spuścić.  Właśnie  stenga  bukszprytu 

zapadła pod powierzchnię i ułamała się krótko. Aby lec w dryf, począłem kłaść ster na burtę. 

“Snark”  szedł  wówczas  w  dolinie  fali.  Nadal  szedł  tak  uparcie,  chociaż  coraz  mocniej  i 

mocniej  cisnąłem  szprychy  koła  sterowego.  Dolina  fali  to,  miły  czytelniku, 

najniebezpieczniejsza  pośród  pozycji,  w  jakich  może  się  znaleźć  statek.  A  zatem  coraz 

mocniej  cisnąłem  szprychy  koła  sterowego  i  “Snark”  nadal  szedł  w  dolinie  fali.  Osiem 

rumbów w stosunku do wiatru - więcej wydusić nie zdołałem, Berta i Roscoego zapędziłem 

do szotów grotżagla. “Snark” szedł nadal w dolinie fali i z przechyłem to na jedną burtę, to na 

drugą. 

Jeszcze raz niepojęte i potworne unosiło zdradliwie siwą głowę. 

background image

10 

 

Działo  się  coś  groteskowego,  nieprawdopodobnego  -  coś,  w  co  nie  chciałem  uwierzyć. 

Pod grotem wziętym na dwa refy i sztakslem na jeden “Snark” odmawiał uparcie stanięcia w 

dryf.  Wybraliśmy  szoty  żagla  na  sztywno,  a  mimo  to  “Snark”  nie  zmienił  kursu  nawet  o 

dziesiątą  część  rumba.  Spuściliśmy  grotżagiel  -  również  bez  rezultatu.  Podnieśliśmy  żagiel 

sztormowy  na  bezanie  i  nic  się  nie  stało.  “Snark”  szedł  w  dolinie  fali,  a  jego  piękny  dziób 

stanowczo odmawiał przejścia linii wiatru. 

Ostatecznie ściągnęliśmy zrefowany sztaksel i, jako jedyny kawał płótna nad pokładem, 

został  tylko  sztormowy  żagiel  na  bezanie.  Jeżeli  w  takich  warunkach  dziób  nie  przejdzie 

przez linię wiatru, nigdy tego nie dokaże. Zapewne nie znajdę wiary, kiedy powiem, że nawet 

to  zawiodło.  Trudno!  Powiem,  że  zawiodło.  Powiem,  bo  nie  powoduje  mną  wiara,  lecz 

obserwacja  czegoś,  co  widziałem  na  własne  oczy.  Nie  wierzę.  Po  prostu  twierdzę,  że 

widziałem. 

Otóż, miły czytelniku, jak postąpiłbyś będąc na małym statku, który idzie w dolinie fali, a 

żagiel  sztormowy  na  bezanie  nie  może  obrócić  go  dziobem  w  kierunku  wiatru  i  fali? 

Oczywiście  wyrzuciłbyś  dryfkotwę.  Zgoda!  My  zrobiliśmy  to  samo.  Mieliśmy  model 

opatentowany, wykonany na obstalunek, z gwarancją, iż nie zatonie. Wyobraź sobie stalową 

obręcz, która rozwiera górny otwór dużego stożkowatego worka z brezentu, a ujrzysz naszą 

dryfkotwę.  Troskliwie  umocowaliśmy  linę  do  niej  oraz  do  dziobu  “Snarka”  i  dryfkotwę 

wyrzuciliśmy za burtę. W mgnieniu oka dała nura. Na szczęście była zaopatrzona w specjalną 

linkę  holowniczą  do  wyciągania,  więc  spiesznie  wydobyliśmy  ją  na  pokład,  uzupełnili 

drewnianym  pływakiem  i  ponownie  wyrzucili.  Tym  razem  utrzymała  się  na  powierzchni. 

Wyprężyła  się  lina  umocowana  do  dziobu  jachtu.  Żagiel  sztormowy  na  bezanie  zaczai 

przejawiać skłonność do zwrócenia dziobu w kierunku wiatru, lecz na przekór tej skłonności 

“Snark” wziął pod siebie dryfkotwę,  wyprzedził i  wlokąc za rufą szedł  dalej w dolinie fali. 

Ładna historia! Spuściliśmy nawet  żagiel sztormowy, na jego miejsce podnieśliśmy bezan i 

wybraliśmy szoty tego żagla na sztywno, a Snark sunął wciąż w dolinie fali holując dryfkotwę 

za  rufą.  Nie  wierzysz  mi,  prawda?  Ja  też  nie  wierzę.  Opisuję  tylko  coś,  co  widziałem  na 

własne oczy. 

Sam osądź sytuację, czytelniku. Kto słyszał kiedy o statku żaglowym, który uparcie nie 

chce stanąć w dryf? Nie chce stanąć w dryf nawet przy pomocy dryfkotwy? Ja nie słyszałem 

nigdy  w  czasie  mojej  niedługiej  znajomości  z  żaglowcami.  Stałem  więc  na  pokładzie  i 

patrzyłem w nie osłonięte niczym oblicze niepojętego i potwornego. 

Oglądałem  “Snarka”,  który  nie  chciał  stanąć  w  dryf.  Nastała  sztormowa  noc  ze 

zmiennymi  przebłyskami  księżycowej  poświaty,  powietrze  pachniało  wilgocią,  od 

background image

11 

 

nawietrznej  zapowiadały  się  deszczowe  szkwały.  Oglądałem  dolinę  fali  -  zimną i  groźną  w 

świetle  księżyca  -  a  w  niej  “Snarka”,  który  sunął  zadowolony  z  siebie.  Wreszcie 

wywindowaliśmy dryfkotwę, opuścili bezan, podnieśli zrefowany sztaksel i zawierzywszy mu 

losy “Snarka” zeszliśmy pod pokład. Nie zeszliśmy na gorącą kolację, która powinna czekać, 

lecz po to, by ślizgać się w błocie zalegającym podłogę kabiny, gdzie kucharz i steward leżeli 

niby  kłody  w  swoich  kojach.  Położyliśmy  się  w  kompletnym  ubraniu  i,  gotowi  na  alarm, 

słuchaliśmy chlupotania wody zęzowej, która do wysokości kolan przelewała się na podłodze 

pentry. 

W  klubie  Cyganeria  w  San  Francisco  nie  brak  wytrawnych  żeglarzy.  Wiem  o  tym,  bo 

niejednokrotnie  wysłuchiwałem  ich  sądów  w  epoce  budowy  “Snarka”.  Pod  jego  adresem 

zgłaszali  tylko  jeden  poważny  zarzut  i  w  tym  względzie  byli  absolutnie  zgodni.  Wszyscy 

utrzymywali, że nasz jacht nie będzie szedł. “Jego linie - tłumaczyli niezbyt przejrzyście - są 

błędne i w tym sedno sprawy. Nie będzie szedł. Nie uda się go do tego zmusić”. Szkoda, że 

tamtej nocy nie miałem na pokładzie “Snarka” kilku wytrawnych żeglarzy z klubu Cyganeria. 

Przekonaliby  się  naocznie,  że  ich  jednomyślny,  jednogłośny,  nieodwołalny  werdykt 

kompletnie  mija  się  z  prawdą.  Nie  będzie  szedł?  Właśnie  to  “Snark”  osiągnął  w  stopniu 

najdoskonalszym.  Nie  będzie  szedł?  Przecież  szedł  w  dolinie  fali  z  dryfkotwą  za  rufą  i 

zrefowanym  żaglem  sztormowym  na  bezanmaszcie.  Nie  będzie  szedł?  W  momencie  gdy 

piszę te słowa, idzie w północno-wschodnim pasacie z szybkością sześciu węzłów. Fala jest 

średnia.  Nie  ma  nikogo  przy  sterze  i  nie  zamocowano  nawet  koła  sterowego.  Aby  być 

ścisłym, wieje wiatr północno-wschodni, bezan jest zwinięty, grotżagiel przełożony na prawą 

burtę,  jego  szoty  naciągnięte,  a  “Snark”  idzie  kursem  południowo-południowo-zachodnim. 

Znam  ludzi,  którzy  przez  lat  czterdzieści  żeglowali  po  rozlicznych  morzach  i  zawsze  byli 

zdania, iż nie ma statku, który potrafiłby iść tak bez sterowania. Tacy nazwą mnie łgarzem, 

kiedy  to  przeczytają.  Łgarzem  nazywali  też  kapitana  Slocuma,  który  to  samo  opowiadał  o 

swoim “Sprayu”. 

Jeżeli chodzi o przyszłe losy “Snarka”, błądzę w nieprzeniknionym mroku. Nie wiem nic. 

Gdybym miał pieniądze albo kredyt, zbudowałbym nowego “Snarka”, który zechciałby stanąć 

w  dryf.  Ale  jestem  u  kresu  zasobów  finansowych,  muszę  zatem  poprzestać  na  obecnym 

“Snarku” lub zrezygnować z rejsu, a zrezygnować nie mogę. 

Chyba ostatecznie spróbuję zmusić jacht do dryfowania rufą ku przodowi. Chyba da się 

to  zrobić?  Kto  wie,  może  w  burzliwy  ranek,  gdzieś  na  Morzu  Chińskim  jakiś  siwobrody 

kapitan  wytrzeszczy  oczy,  przetrze  je  z  niedowierzaniem  i  znów  wytrzeszczy  na  upiorny 

background image

12 

 

widok małego jachtu, łudząco podobnego do “Snarka”, który dryfuje rufą ku przodowi i rzuca 

dumne wyzwanie sztormom. 

PS.  Kiedy  po  zakończeniu  rejsu  wróciłem  do  Kalifornii,  dowiedziałem  się,  że  długość 

“Snarka” na linii zanurzenia mierzy czterdzieści trzy stopy zamiast czterdziestu pięciu. O tej 

niedokładności  zadecydował  fakt,  że  szkutnik  nie  utrzymywał  stosunków  towarzyskich  z 

taśmą mierniczą ani calówką.