background image

 

 

 

J

ACK 

L

ONDON

 

 

 

 

 

 

 

N

A POKŁADZIE

 

 

 

background image

 

Czy może mężczyzna, dżentelmen, nazwać kobietę świnią?  

Mały człowiek rzucił to pytanie całemu towarzystwu, po czym osunął się z powrotem na 

krzesło  i  dalej  popijał  limoniadę  z  wyrazem  zdecydowanej  pewności  i  zaczepnego 

oczekiwania na twarzy. Nikt nie odpowiedział. Byli przyzwyczajeni do małego jegomościa, 

do jego wybuchów i egzaltacji. 

— Powtarzam: w mojej obecności wyraził się. o pewnej damie, której nikt z was nie zna, 

że jest świnią. Nie powiedział jakoś delikatniej, tylko tak grubiańsko: świnia. A ja utrzymuję, 

że  nie  podobna,  by  mężczyzna,  prawdziwy  mężczyzna,  mógł  w  ten  sposób  odezwać  się  o 

kobiecie. 

Doktor Dawson niewzruszenie pykał swą czarną fajkę. Matthews, podwinąwszy kolana i- 

objąwszy je ramionami, przyglądał się lecącej mewie. Sweet skończył swą whisky i wodził 

wzrokiem dokoła, w poszukiwaniu stewarda. 

— Zapytuję pana, panie Treloar, czy może mężczyzna nazwać kobietę świnią? 

Treloar, który siedział obok, zaskoczony tym nagłym natarciem usiłował się domyślić, z 

czego też mały jegomość wnosi, że właśnie on mógłby nazwać kobietę świnią. 

— Sądzę — zaczął niepewnie — że... hm... to zależy... hm... od kobiety. 

Tamtemu aż dech zaparło. 

— Chce pan powiedzieć...? — spytał drżącym głosem. 

— Że widziałem kobiety tak podłe jak świnie, a nawet gorsze. 

Zapanowało  długie,  przykre  milczenie.  Brutalność  odpowiedzi  jak  gdyby  przytłoczyła 

małego jegomościa. Na twarzy jego odmalowała się głęboka uraza i ból. 

— Mówił pan o mężczyźnie, który użył niezbyt pięknego słowa, i osądził go pan — rzekł 

Treloar zimno i spokojnie. — Teraz ja powiem o pewnej kobiecie — przepraszam — damie, a 

gdy skończę, poproszę, by z kolei ją pan osądził. Nazwę ją panną Caruthers, głównie dlatego, 

że to nie jej nazwisko. Rzecz działa się na jednym ze statków  towarzystwa P. i O. kilka lat 

temu. 

Panna  Caruthers  była  urocza.  Nie,  to  jeszcze  nie  jest  właściwe  określenie.  Była 

zadziwiająca.  Pochodziła  z  najlepszej  sfery.  Jej  ojciec  piastował  wysoki  urząd.  Gdybym 

wymienił  nazwisko,  wiedzielibyście!  natychmiast,  o  kim  mowa.  W  owym  czasie  panna 

odbywała  z  matką  i  dwoma  służącymi  podróż,  bo  miała  spotkać  się  z  ojcem  dajmy  na  to 

gdzieś na Wschodzie. 

Panna  Caruthers  —  darujcie,  że  się  powtarzam  —  była  zadziwiająca.  To  jedyne 

odpowiednie  słowo.  Najsłabsze  nawet  przymiotniki,  gdy  mowa  o  niej,  muszą  się  stać 

superlatywami.  Wszystko  umiała  lepiej  od  każdej  innej  kobiety  i  od  większości  mężczyzn. 

background image

 

Śpiewać,  grać  na  fortepianie  to  jeszcze  nic.  Jak  pewien  krasomówca  wyraził  się  kiedyś  o 

starym  Napoleonie,  nie  miała  sobie  równych.  Jak  ona  pływała!  Zdobyłaby  sławę  i  majątek 

jako zawodowa pływaczka. Należała do tych nielicznych kobiet, które bez strojnych sukni, w 

prostym kostiumie kąpielowym są jeszcze piękniejsze. A przecież ubierała się jak prawdziwa 

artystka. 

Wracam  do  jej  pływania.  Fizycznie  była  doskonałością.  Rozumiecie,  co  chcę  przez  to 

powiedzieć.  Nie  odznaczała  się  potężnymi  muskularni  akrobatki,  tylko  delikatnością  i 

kruchością, a zarazem  i  siłą. To, co robiła, było  istnym  cudem! Znacie ten dziw, jakim  jest 

kobiece ramię. Łagodnie przechodzi od zaokrąglonego bicepsa i lekko zaznaczonych mięśni 

przez drobny łokieć i jędrną wypukłość do pięści, małej, nieprawdopodobnie malej, a silnej i 

jak  gdyby  toczonej.  Takim  dziwem  było  jej  ramię.  A  kiedy  widziałem,  jak  pływa 

energicznym,  szybkim  stylem  angielskim,  no  to  choć  znam  się  na  anatomii,  atletyce  i 

podobnych sprawach, było dla mnie zagadką jak potrafi to robić. 

Umiała wytrzymać dwie minuty pod wodą. Sprawdzałem z zegarkiem. Żaden mężczyzna 

na  statku,  z  wyjątkiem  Dennitsona,  nie  potrafił  wyłowić  za  jednym  nurkiem  tylu  monet 

rzuconych  w  wodę,  co  ona.  W  przedniej  części  pokładu  zrobiono  obszerny  basen  z 

impregnowanego  płótna,  głęboki  na  sześć  stóp.  Ciskaliśmy  do  niego  drobne  monety. 

Widziałem,  jak  panna  Caruthers  dawała  nurka  z  pomostu  —  a  to  wcale  nie  taka  łatwa 

sztuczka  —  i  wyławiała  z  wody  ni  mniej  ni  więcej,  tylko  czterdzieści  siedem  monet, 

rozrzuconych  na  dnie  basenu.  Dennitson,  spokojny  młody  Anglik,  nigdy  jej  w  tym  nie 

zdystansował, choć zawsze starał się jej dorównać. 

Była  istną  syreną,  ale  zarazem  triumfowała  i  na  lądzie,  i  na  koniu,  i...  słowem,  była 

uniwersalna.  Kto  widział,  jak  ubrana  w  miękkie  tkaniny,  otoczona  przez  pół  tuzina 

podnieconych  mężczyzn,  niedbale  igrała  z  nimi  lub  olśniewała  dowcipem,  atakując  ich  ze 

wszech  stron,  mógł  sądzić,  że  do  tego  została  stworzona.  W  takich  momentach  musiałem 

przypominać sobie, jak wyławiała z basenu czterdzieści siedem monet. Ale taka już była ta 

wiecznie zadziwiająca kobieta, która wszystko robiła świetnie. 

Oczarowywała każdego mężczyznę. Ja również uległem jej czarowi, nie kryję się z tym, i 

chodziłem za nią jak wszyscy inni. Młodziutkie szczeniaki i stare, siwe brytany — ci, którzy 

powinni mieć więcej doświadczenia — służyli na dwóch łapkach, kręcili się koło fałdów jej 

sukni, skomląc i łasząc się, gdy gwizdnęła. Każdy postępował w ten sposób, począwszy od 

młodziutkiego  Ardmore,  różowego  dziewiętnastoletniego  cherubinka,  który  jechał  objąć 

posadę  w  służbie  konsularnej,  aż  do  starego  kapitana  Bentleya,  szpakowatego  wilka 

morsMego, z pozoru tak uczuciowego jak posąg chińskiego bożka. Miły jegomość w średnim 

background image

 

wieku, nazwiskiem zdaje się Perkins, zapomniał, że na statku była jego żona, dopóki panna 

Caruthers nie przypomniała mu o jego obowiązkach. 

Mężczyzna  był  w  jej  dłoniach  woskiem.  Wedle  życzenia  roztapiała  go,  modelowała 

delikatnie  lub  spalała.  Mimo  iż  była  wyniosła  i  nieprzystępna,  na  statku  nie  znalazłby  się 

steward, który zawahałby się spełnić jej kaprys, choćby miał samemu „staremu" wylać talerz 

zupy  na  głowę.  Każdy  z  was  musiał  widzieć  takie  kobiety,  pożądane  przez  wszystkich 

mężczyzn.  Jako  uwodzicielka  osiągnęła  doskonałość.  Była  biczem,  ukłuciem,  płomieniem, 

iskrą elektryczną. Och,  wierzcie mi, chwilami  błyskawice jej woli  przebijały przez powab i 

urodę i pogrążały ofiarę w stan otępienia i przerażenia. 

Zauważcie  też,  ze  względu  na  to,  o  czym  opowiem,  że  była  dumna.  Dumna  ze 

wszystkiego,  ze  swej  rasy,  ze  swej  kasty,  ze  swej  płci,  ze  swej  władzy,  dumna  w  sposób 

dziwny, kapryśny, straszny. 

Komenderowała  statkiem,  rejsem,  wszystkim,  nie  wyłączając  Dennitsona.  Najmniej 

nawet  domyślni  przyznawali,  że  Dennitson  nas  przegonił.  Niewątpliwie  panna  Caruthers 

lubiła go i uczucie to się potęgowało. Jestem przekonany, że patrzała na niego łaskawiej niż 

na dotychczas spotkanych mężczyzn. Nie przestawaliśmy jej uwielbiać i kręcić się koło niej, 

czyhając na każde skinienie, chociaż wiedzieliśmy, że Dennitson 

o wiele długości wyprzedza nas w tym wyścigu. 

Nigdy nie dowiemy się, do czego by doszło, gdyż dopłynęliśmy do Colombo i zdarzyło 

się coś zupełnie innego. 

Znacie Colombo i wiecie, jak chłopaki tamtejsze nurkują 

i wyławiają monety w rojącej się od rekinów zatoce. Oczywiście, ryzykują jedynie tam, 

gdzie pojawiają się rekiny nie atakujące ludzi. Jest doprawdy niepojęte, jak rozpoznają rekiny 

i  odgadują  obecność  prawdziwego  niebezpieczeństwa,  żarłacza  czy  „siwej  pielęgniarki", 

przybłąkanej  z  wód  australijskich.  Niech  się  tylko  taki  rekin  zbliży,  na  długo  zanim 

pasażerowie  odgadną  przyczynę,  wszyscy  malcy  uciekają  z  wody  ratując  się  w  dzikim 

popłochu. 

Było to po podwieczorku. Panna Caruthers stała na pokładzie pod płóciennym dachem, 

otoczona całą swą świtą. Stary kapitan  Bentley,  na którego właśnie skinęła, na jej życzenie 

zgodził się, po raz pierwszy... i ostatni, wpuścić tych chłopców na pomost. Rozumiecie, panna 

Caruthers  była  pływaczką  i  interesowała  się  nurkowaniem.  Zebrała  od  nas  całą  kolekcję 

drobnych  monet  i  sama  wrzucała  je  do  wody,  pojedynczo  i  garściami,  układała  warunki 

zawodów,  ganiła  chybienia,  rozdawała  nadprogramowe  nagrody  za  najzręczniejsze 

zwycięstwa, słowem, kierowała całym przedstawieniem. 

background image

 

Szczególnie zajmowały ją skoki do wody. Wiadomo, że przy skakaniu nogami naprzód z 

dużej  wysokości  trudno  jest  utrzymać  w  powietrzu  pozycję  pionową.  Punkt  ciężkości  ciała 

męskiego  leży  wysoko,  co  powoduje  tendencję  do  wywracania  kozłów.  Malcy  jednak 

posługiwali się metodą, której panna Caruthers nie znała i której chciała się nauczyć. Skacząc 

ze  szlupbelek,  rzucali  się  w  dół,  z  głową  i  ramionami  podanymi  naprzód,  patrząc  w  wodę. 

Dopiero w ostatniej chwili raptownie się prostowali i tak wchodzili w wodę. 

Śliczny  to  był  widok.  Nie  nurkowali  zbyt  dobrze,  z  wyjątkiem  jednego,  który  robił  to 

doskonale,  jak  zresztą  i  wszystkie  inne  sztuczki.  Musiał  uczyć  go  jakiś  Europejczyk,  bo 

chłopak  dawał  nurka  prawidłowo  „jaskółką"  i  tak  pięknie,  jak  mi  się  nigdy  nie  zdarzyło 

zobaczyć. Wiecie, głową naprzód, z wielkiej wysokości, trzeba wejść w wodę pod idealnym 

kątem. Chybić odrobinę — grozi co najmniej skrzywieniem kręgosłupa i kalectwem do końca 

życia. Niejeden nawet śmiercią przypłacił niezręczność. Ale ów malec potrafił tego dokonać. 

Skakał z omasztowania z siedemdziesięciu stóp. Z założonymi na piersiach rękami, z głową 

odrzuconą  w  tył,  mknął  jak  ptak  w  górę,  przed  siebie  i  w  dół,  równolegle  do  wody,  tak  że 

gdyby w tej pozycji uderzył o powierzchnię, rozcięłoby go na połowę. Lecz w momencie, gdy 

już  miał  dosięgnąć  wody,  spuszczał  głowę  i  osłaniał  ją  wyciągniętymi  ramionami,  ciało 

wdzięcznie przeginał ku dołowi i zanurzał się idealnie prosto. 

Chłopiec powtarzał  skoki raz po raz, zachwycając nas wszystkich, a szczególnie pannę 

Caruthers. Miał dwanaście, najwyżej trzynaście lat, ale wyglądał najbystrzej z całej gromady. 

Był ulubieńcem i przywódcą towarzyszów. Choć znajdowało się tam kilku znacznie od niego 

starszych,  wszyscy  uznawali  jego  wyższość.  Był  pięknym  chłopcem,  młodym  bożkiem  z 

ożywionego spiżu, o szeroko rozstawionych oczach, patrzących rozumnie i odważnie, bańką 

mydlaną, pyłkiem, wspaniałym płomieniem, iskrą życia. Widywaliście takie cudowne istoty 

wśród zwierząt, na przykład lamparty, ikonie, stworzenia niespokojne, zbyt żywe, by spocząć, 

o  mięśniach  jedwabistych,  których  każde  poruszenie  jest  pełne  wdzięku,  każda  czynność 

dzika i nieposkromiona, a skondensowana żywotność i blask życia przelewają się wkoło. Taki 

był ten chłopiec. Żywotność tryskała z niego jak fosforescencja, iskrzyła się na jego skórze, 

płonęła  w  źrenicach.  Przysiągłbym  nieomal,  iż  słyszałem  trzask  jej  iskier.  Patrząc  na  niego 

doznawało się wrażenia, że potężny wiew ozonu przenika do płuc, taki był świeży i młody, 

tak olśniewający zdrowiem, tak dziko dziki. 

Tak  wyglądał  ów  chłopiec.  On  to  właśnie  zaalarmował  towarzyszów  w  samej  pełni 

zabawy.  Rzucili  się  ku  pomostowi,  płynęli,  jak  mogli  najśpieszniej,  tłocząc  się  jeden  przez 

drugiego, cisnąc i bryzgając wodą. Z przerażeniem w oczach wdrapywali się i czepiali, gdzie 

się dało, podawali sobie ręce, aż wszyscy wydostali się na pomost i stanęli wpatrzeni w wodę. 

background image

 

— Co się stało? — spytała panna Caruthers. 

— Pewno rekin — odparł kapitan Bentley. — Szczęście, że nie złapał żadnego. 

— Czy oni boją się rekinów? 

—  A  pani  nie?  —  odpowiedział  pytaniem.  Zadrżała  lekko,  spojrzała  za  burtę  i  zrobiła 

grymas. 

— Za nic w świecie nie zaryzykowałabym kąpieli tam, gdzie mógłby być rekin —rzekła 

wzdrygnąwszy się ponownie.— Rekiny są straszne! Straszne! 

Chłopcy  zgromadzili  się  teraz  na  pomoście  spacerowym  i  stłoczeni  wzdłuż  poręczy 

patrzyli z uwielbieniem na damę, która ich tak hojnie obdarowała. Popis był skończony, więc 

kapitan Bentley kazał im odejść. Powstrzymała go panna Ćaruthers. 

—  Chwileczkę,  proszę,  panie  kapitanie.  Zawsze  słyszałam,  że  tubylcy  nie  boją  się 

rekinów. 

Kiwnęła  w  stronę  przywódcy  chłopców,  by  podszedł  bliżej,  i  na  migi  zachęcała  go  do 

ponownego  skoku.  Potrząsnął  głową  i  wraz  z  towarzyszami  zaczął  śmiać  się  jak  z  dobrego 

żartu. 

— Rekin — tłumaczył wskazując na wodę. 

— Nie — rzekła. — Nie ma tam rekina. 

On jednak pokiwał z przekonaniem głową i to samo zrobili stojący za nim chłopcy. 

— Nie, nie, nie! — zawołała panna Caruthers, po czym zwróciła się w naszą stronę: — 

Kto mi pożyczy półkoronówkę i suwerena? 

Natychmiast  wyciągnęło  się  ku  niej  pół  tuzina  rąk  z  półkoronówkami  i  suwerenami. 

Wzięła dwie monety od młodego Artmore. 

Trzymając wysoko półkoronówkę, pokazała ją chłopcom. Lecz tym razem nie rzucili się 

ku  poręczy,  co  zawsze  poprzedzało  skoki.  Stali  głupkowato  uśmiechnięci.  Ofiarowywała 

monetę każdemu po kolei, każdy jednak przestępował tylko z nogi na nogę, potrząsał głową i 

szczerzył  zęby.  Cisnęła  pieniądze  w  wodę.  Tęskne  i  żałosne  spojrzenia  powędrowały  za 

srebrzystym błyskiem spadającej monety, ale żaden z chłopców się nie ruszył. 

— Niech pani nie robi tego z suwerenem — szepnął Dennitson. 

Nie zważając na ostrzeżenie, podsunęła złoty pieniądz tuż przed oczy najlepszego nurka. 

—  Nie  czyń  tego,  pani!  —  rzekł  kapitan  Bentley.  —  Chorego  kota  nie  rzuciłbym  tam, 

gdzie jest rekin. 

Ale ona roześmiała się, zdecydowana wykonać swój pomysł, i w dalszym ciągu wabiła 

chłopca. 

— Nie kuś go, pani — nalegał Dennitson. — Dla niego to fortuna, gotów za nią skoczyć. 

background image

 

—  A  pan  by  nie  skoczył?  —  zapaliła  się.  —  Gdybym  to  ja  rzuciła?  —  Ostatnie  słowa 

wymówiła łagodniej. 

Dennitson potrząsnął głową. 

— Pan się wysoko ceni — zauważyła. — Za ile suwerenów by pan skoczył? 

— Nie wybito ich dosyć na ten cel — brzmiała odpowiedź. Spierali się przez chwilę. W 

potyczce słownej z Dennitso- 

nem zapomniała o chłopcu. 

— Dla mnie? — spytała bardzo łagodnie. 

— Aby uratować pani życie: tak, inaczej nie. 

Zwróciła  się  ponownie  do  chłopca.  Podsunęła  mu  monetę  przed  oczy,  oślepiając  go 

ogromem  jej  wartości.  Potem  udała,  że  ciska  ją  za  burtę.  Chłopiec  mimo  woli  zarobił  pół 

kroku w tym kierunku, lecz powstrzymały go ostre krzyki i napomnienia towarzyszów. Głosy 

ich brzmiały też gniewem. 

— Wiem, że to tylko żarty — rzekł Dennitson. — Niech pani żartuje, ile się pani podoba, 

lecz na miłość boską, proszę nie rzucać monety. 

Czy powodowała nią dziwna wrodzona skłonność do samowoli, czy może nie wierzyła, 

że  skusi  chłopaka,  niesposób  powiedzieć.  To,  co  zaszło,  było  dla  nas  wszystkich 

niespodzianką.  Spod  płóciennego  daszku  wyleciała,  lśniąc  w  blasku  słonecznym,  złota 

moneta i zakreśliwszy migotliwy łuk w powietrzu, zaczęła spadać. Nim czyjaś ręka zdążyła 

go  powstrzymać,  chłopiec  przeskoczył  poręcz  i  pięknie  poszybował  za  monetą.  Lecieli  w 

powietrzu równocześnie. Śliczny to  był  widok. Złoty pieniądz ostro werżnął  się w toń,  a w 

tym samym miejscu, prawię w tej samej chwili, niemal bez pluśnięcia, zanurzył się i chłopiec. 

Bystrzejsi od nas ciemnoskórzy chłopcy, którzy patrzyli w wodę, krzyknęli. Rzuciliśmy 

się wszyscy ku poręczy. Niech mi nikt nie wmawia, że rekin musi koniecznie przewrócić się 

na  wznak.  Tamten  tego  nie  zrobił.  Z  wysokości,  na  której  się  znajdowaliśmy,  w 

przezroczystej  wodzie  widać  było  wszystko.  Rekin,  olbrzymia  bestia,  od  jednego  chwytu 

przeciął chłopca na dwoje. 

Coś jakby szmer czy pomruk zabrzmiało wśród nas. Nie wiem, od kogo pochodził, być 

może ode mnie. Potem zapanowało milczenie. Panna Caruthers przemówiła pierwsza. Twarz 

miała trupiobladą. 

—  Ja...  ja  nigdy  nie  przypuszczałam  —  rzekła  i  zaniosła  się  urywanym,  histerycznym 

śmiechem. 

Usiłowała  przywołać  na  pomoc  wszystką  swą  dumę,  by  się  opanować.  Obróciła  się 

niepewnie ku Dennitsonowi, a potem kolejno ku każdemu z nas. W oczach malowała jej się 

background image

 

straszna słabość, wargi drżały. Zachowaliśmy się jak brutale, przyznaję dziś, gdy wspominam 

tę scenę. Ale nikt z nas nie drgnął. 

— Panie Dennitson — poprosiła — Tom, czy nie odprowadzisz mnie do kajuty? 

Patrzył wciąż w jednym kierunku, wzrokiem tak posępnym, jakiego nie zdarzyło mi się 

widzieć  u  mężczyzny,  i  nie  poruszył  nawet  powiekami.  Wyciągnął  papierosa  i  zapalił. 

Kapitan Bentley wydał jakiś nieprzyjemny dźwięk i splunął za burtę. To było wszystko. To 

— i cisza. 

Panna  Caruthers  odwróciła  się  i  ruszyła  pewnie  wzdłuż  pokładu,  lecz  po  dwudziestu 

krokach  zachwiała  się  i  wsparła  ręką  o    ścianę,  by  nie  upaść.  I  tak  odeszła  bardzo  powoli, 

opierając się o kabiny. 

Treloar  urwał,  zwrócił  głowę  w  stronę  małego  jegomościa  i  obrzucił  go  chłodnym, 

pytającym wejrzeniem. 

— Teraz — powiedział w końcu — niech pan ją osądzi. Mały człowieczek zakrztusił się 

i przełknął ślinę. 

— Nie mam nic do powiedzenia — odrzekł. — Nie mam absolutnie nic do powiedzenia.