background image

 

 

 

J

ACK 

L

ONDON

 

  

 

 

 

 

 

M

ARZENIE 

D

EBSA

 

 

 

 

background image

 

Obudziłem się o dobrą godzinę wcześniej niż zwykle. Było to zdarzenie samo przez się 

osobliwe,  zacząłem  więc  rozmyślać  nad  nim  leżąc  z  szeroko  otwartymi  oczyma.  Coś  się 

działo,  i  to  coś  niedobrego,  ale  co  —  nie  wiedziałem.  Ogarnęło  mnie  przeczucie  jakiejś 

okropności,  która  stała  się  albo  stanie  wkrótce.  Cóż  to  być  może?  Nie  szczędziłem  starań, 

żeby się jako tako zorientować. Przypomniałem sobie, iż po wielkim trzęsieniu ziemi w 1906 

roku wiele osób twierdziło, że ocknęło się na kilka minut przed pierwszym wstrząsem, a w 

okresie  oczekiwania  doświadczało  dziwnej,  niewytłumaczonej  obawy.  Czyżby  drugie 

trzęsienie ziemi miało nawiedzić San Francisco? 

Przez  minutę  leżałem  w  niemym,  trwożnym  oczekiwaniu,  lecz  ściany  nie  kołysały  się, 

nie  pękały,  nie  waliły.  Dokoła  panował  spokój.  O  to  właśnie  chodzi!  Ta  cisza!...  Nic 

dziwnego, że czułem się nieswojo. Brakowało mi szumu wielkiego, tętniącego życiem miasta. 

O tej porze dnia tramwaje przebiegały moją ulicą mniej więcej dwadzieścia razy na godzinę. 

A  w  przeciągu  ostatnich  dziesięciu  minut  nie  zaturkotał  ani  jeden!  Może  to  strajk 

tramwajarzy? Może jakieś uszkodzenie w elektrowni? Nie ma dopływu prądu? Takim torem 

biegły  moje  myśli.  Ale  nie!  Panowała  zbyt  głęboka  cisza.  Nic  słyszałem  zgrzytu  i  łoskotu 

wozów ciężarowych ani szczęku podkutych żelazem kopyt ślizgających się po kocich łbach. 

Nacisnąłem guzik nad łóżkiem i wytężyłem słuch, chociaż dobrze wiedziałem, że dźwięk 

dzwonka,  gdyby  się  nawet  odezwał,  nie  mógł  przeniknąć  aż  na  drugie  piętro.  Dzwonek 

działał  jednak,  bo  za  parę  minut  wszedł  do  sypialni  Brown  z  tacą  i  poranną  gazetą.  Twarz 

miał  jak  zwykle  bez  wyrazu,  lecz  w  oczach  służącego  zauważyłem  dziwne,  niespokojne 

błyski. Spostrzegłem również, że na tacy brak dzbanuszka ze śmietanką. 

— Mleczarnia nic dzisiaj nie dostarczyła — wyjaśnił Brown. — Tak samo piekarnia. 

Ponownie zerknąłem na tacę i stwierdziłem, że zamiast świeżych bułeczek dostałem na 

śniadanie  wczorajsze  czerstwe  kromki  grahama  —  chleba,  jak  na  mój  gust,  wyjątkowo 

niesmacznego. 

— Nikt, proszę pana, nie dostarczył nic dziś rano — zaczął się usprawiedliwiać Brown, 

ale przerwałem mu wpół słowa. 

— A gazeta? 

—  Tak,  proszę  pana.  Otrzymaliśmy  gazetę  —  tylko  gazetę,  i  to  ostatni  raz.  Jutro  nie 

będzie  nawet  gazet.  Tak  piszą.  Czy  mam  posłać  na  miasto  po  mleko  skondensowane  dla 

pana? 

Odmówiłem  ruchem  głowy  i  zadowoliwszy  się  czarną  kawą,  rozpostarłem  gazetę. 

Nagłówki  artykułów  wyjaśniały  wszystko,  a  prawdę  rzekłszy,  wyjaśniały  aż  nadto,  gdyż 

dziennikarski  pesymizm  graniczył  ze  śmiesznością.  W  całych  Stanach  Zjednoczonych 

background image

 

proklamowano  strajk  generalny!  Dziennik  donosząc  o  tym  wyrażał  pełną  obawy  troskę  o 

przyszłe zaopatrzenie wielkich miast. 

Czytałem  spiesznie,  po  łebkach,  opuszczając  wiele.  Przypominałem  sobie  dawniejsze 

kłopoty  z  ruchem  robotniczym.  Od  czasów  mojego  dzieciństwa  strajk  generalny  był 

marzeniem  zorganizowanego  świata  pracy  —  marzeniem  poczętym  w  głowie  Debsa, 

wybitnego  przywódcy  robotniczego,  który  działał  przed  trzydziestoma  laty.  Przypomniałem 

sobie nawet, że w studenckich czasach napisałem i umieściłem w pewnym tygodniku artykuł 

na  ten  temat,  zatytułowany:  „Marzenie  Debsa”.  Muszę  przyznać,  że  śmiało,  iście  po 

studencku potraktowałem całą kwestię — jako mrzonkę, i tylko mrzonkę. Upływał czas, świat 

się  toczył.  Przeminął  Gompers  ,  przeminęła  Amerykańska  Federacja  Pracy,  przeminął 

również Debs oraz jego szalone, rewolucyjne idee. Ale marzenie pozostało i oto realizuje się 

wreszcie. Czytając, śmiałem się serdecznie z żałosnych wróżb dziennika. Od lat przyglądałem 

się  licznym  zatargom,  w  których  przegrywali  zawsze  robotnicy.  Uporządkowanie  tej  nowej 

sprawy jest kwestią dni. To strajk  na skalę państwową, a więc złamanie go zajmie rządowi 

niewiele czasu. 

Odrzuciłem  gazetę  i  zacząłem  się  ubierać.  San  Francisco  będzie  niewątpliwie 

przedstawiało  ciekawy  widok.  —  miasto,  w  którym  nie  obraca  się  ani  jedno  koło,  a  cała 

ludność korzysta z przymusowych wakacji. 

— Bardzo pana przepraszam — odezwał się Brown podając mi pudełko z cygarami  — 

ale pan Harmmed chciałby zobaczyć się z panem, zanim pan wyjdzie na miasto. 

— Przyślij go zaraz — odpowiedziałem. 

Harmmed był moim kamerdynerem. Kiedy wszedł, spostrzegłem, że z trudem opanowuje 

wzburzenie. Bez wstępu przystąpił do sedna sprawy. 

—  Co  robić,  proszę  pana?  Przecie  nam  potrzeba  prowiantu,  a  kierowcy  dostawców 

strajkują. Nie ma też prądu. Przypuszczam, że i elektrownia zastrajkowała. 

— A sklepy otwarte? — zapytałem. 

— Tylko małe, proszę pana. Subiekci nie stawili się do pracy. Nie można było otworzyć 

dużych. W małych sklepikach pracują właściciele z rodzinami. 

— W takim razie — powiedziałem — weź samochód, objedź miasto i załatw sprawunki. 

Zrób wielkie zapasy  wszystkiego,  co potrzebne, lub  może się przydać.  Pamiętaj o skrzynce 

świec...  Nie,  lepiej  o  sześciu  skrzynkach.  A  jak  zrobisz  swoje,  powiedz  Harrisonowi,  żeby 

przyjechał po mnie pod klub nie później niż o jedenastej. 

Harmmed smutno pokiwał głową. 

background image

 

—  Pan  Harrison  strajkuje,  podobnie  jak  cały  Związek  Kierowców,,  a  ja  nie  umiem 

prowadzić samochodu. 

— Aha! Strajkuje! Bardzo dobrze! — zawołałem. — No, to jak ten twój szanowny pan 

Harrison pokaże się tutaj, powiedz mu, że może poszukać innego miejsca. 

— Dobrze, proszę pana. 

— Ale ty nie należysz chyba do Związku Kamerdynerów, co, Harmmed? 

—  Nie,  proszę  pana,  a  gdybym  nawet  należał,  nie  opuściłbym  chlebodawcy  w  takiej 

potrzebie, nigdy bym nie opuścił, proszę pana... 

—  To  dobrze.  Bardzo  ci  dziękuję  —  powiedziałem.  —  A  teraz  przygotuj  się.  Razem 

pojedziemy  do  miasta.  Sam  poprowadzę  samochód  i  zrobimy  takie  zapasy,  że  łatwo 

wytrzymamy oblężenie. 

W tym roku pogoda dopisała pierwszego maja  — była wyjątkowo piękna nawet jak na 

dzień  majowy.  Wiatr  nie  wiał,  niebo  było  bezchmurne,  powietrze  ciepłe,  balsamiczne.  Po 

jezdniach  krążyły  liczne  samochody,  lecz  za  kierownicami  siedzieli  właściciele.  Na 

chodnikach  było  tłoczno,  ale  spokojnie.  Ludzie  pracy,  odziani  odświętnie,  paradowali  po 

ulicach  i  podziwiali  rezultaty  strajku.  Miasto  wyglądało  tak  niezwykle,  a  zarazem  tak 

spokojnie, że nawet ja odczuwałem pewną satysfakcję. Nerwy grały łagodnym podnieceniem. 

To  przecież  coś  w  rodzaju  niezbyt  groźnej  przygody!  Minąłem  pannę  Chickering.  Sama 

prowadziła swój mały wóz sportowy. Zawróciła i dopadła mnie na skrzyżowaniu ulic. 

— Ach, panie Corf! — zawołała. — Nie wie pan, gdzie można dostać świece? Byłam w 

kilkunastu sklepach. Wszędzie wszystko wyprzedane. To straszna, okropna historia! 

Ale  roziskrzony  wzrok  kłamał  jej  słowom.  Nowość  niesłychanie  bawiła  pannę 

Chickering, podobnie jak nas wszystkich. Szukanie świec było nieomal przygodą. Musieliśmy 

przejechać całe śródmieście i dopiero w dzielnicy robotniczej, na południe od Market Street, 

znaleźliśmy  narożne  sklepiki  niezupełnie  jeszcze  ogołocone.  Panna  Chickering  sądziła,  że 

jedna  skrzynka  wystarczy,  namówiłem  ją  jednak  na  cztery.  Ja  kupiłem  aż  dwanaście,  bo 

miałem  pakowny  samochód,  a  nikt  nie  mógł  przecie  odgadnąć,  kiedy  nastąpi  zakończenie 

strajku.  Mój  bagaż  uzupełniły  worki  mąki,  proszek  do  pieczenia,  konserwy  i  wszelkiego 

rodzaju  przydatne  na  co  dzień  zapasy,  których  wybór  zostawiłem  Harmmedowi.  Przejęty 

kamerdyner krzątał się koło sprawunków i gdakał niczym zaniepokojona stara kwoka. 

 

Dziwna  rzecz,  iż  pierwszego  dnia  strajku  nikt  nie  obawiał  się  prawdziwie  poważnych 

następstw.  Śmiech  budziła  zamieszczona  w  porannej  prasie  zapowiedź,  że  zorganizowana 

klasa robotnicza gotowa jest wytrwać choćby miesiąc, choćby trzy miesiące. A przecież już 

background image

 

tego pierwszego dnia można było odgadnąć, że zapowiedź brzmi całkiem serio, gdyż ludność 

pracująca  nie  brała  właściwie  udziału  w  wielkim  wyścigu  po  żywność.  Po  cóż  miała  brać 

udział? 

Od  tygodni  i  miesięcy  robotnicy  skrzętnie  i  potajemnie  zapełniali  swoje  spiżarnie. 

Dlatego  właśnie  mogliśmy  najeżdżać  uboższe  dzielnice  i  wykupywać  towary  z  małych 

narożnych sklepików. 

Dopiero  po  południu,  kiedy  znalazłem  się  w  klubie,  zaczął  mnie  ogarniać  niepokój. 

Panował  tam  zdumiewający  nieład  Brakowało  oliwek  do  coctailów.  Służba  spisywała  się 

fatalnie.  Wszyscy  panowie  byli  zatroskani,  a  niektórzy  bardzo  rozdrażnieni.  Na  wstępie 

powitał mnie zgiełk gniewnych głosów. Brzuchaty generał Folsom zajął stanowisko na ławie 

w  okiennej  wnęce  palarni  i  odpierał  natarcie  kilku  zdenerwowanych  jegomościów,  którzy 

dowodzili, że powinien wreszcie coś przedsięwziąć. 

—  Nie  mogę  zrobić  nic  więcej,  niż  zrobiłem  —  mówił  generał  Folsom.  —  Brak 

rozkazów  z  Waszyngtonu.  Jeżeli  panowie  postaracie  się,  żebym  dostał  depeszę,  wykonam 

każde polecenie. Ale nie wyobrażam sobie, co właściwie można by przedsięwziąć. Dziś rano, 

kiedy  dowiedziałem  się  o  strajku,  przede  wszystkim  wezwałem  z  Presidio  wojsko  —  trzy 

tysiące  chłopa!  Pilnują  teraz  banków,  mennicy,  poczty,  wszystkich  gmachów  publicznych. 

Ale nie ma zamieszek. Strajkujący zachowują zupełny spokój. Trudno wymagać, żebym kazał 

strzelać  do  ludzi,  którzy  wysztafirowani,  zapięci  na  ostatni  guzik  spacerują  po  mieście  z 

żonami i dziećmi. 

—  Chciałbym  wiedzieć,  co  się  dzieje  na  Wall  Street  —  powiedział  Jimmy  Wombold, 

kiedy przechodziłem opodal. 

Łatwo zrozumiałem jego zaciekawienie, wiedziałem bowiem, że Jimmy tkwi po uszy w 

wielkiej spekulacji akcjami kolejowymi. 

— Słuchaj, Corf — zagadnął mnie obcesem Atkinson — czy twój wóz na chodzie? 

— Tak — odpowiedziałem. — Cóż się stało z twoim? 

—  Nawalił,  a  wszystkie  garaże  nieczynne.  Moja  żona  jest  gdzieś  po  drugiej  stronie 

zatoki.  Zdaje  się,  że  ugrzęzła  w  okolicach  Truckee.  Za  skarby  świata  nie  zdołam  do  niej 

zatelegrafować.  Miała  wrócić  do  domu  dziś  wieczorem.  Może  umiera  z  głodu...  Słuchaj, 

pożycz mi wozu. 

—  Samochodem  nie  przepłyniecie  zatoki  —  wtrącił  się  Halstead.  —  Promy  nie 

funkcjonują.  Ale  Rollinson...  Rollinson,  pozwól  tu  na  momencik!  Atkinson  chce 

przetransportować wóz na tamten brzeg zatoki. Jego żona nie może się ruszyć z Truckee. Czy 

background image

 

nie zechciałbyś ściągnąć „Lurette” z Tiburon? Zrób to dla Atkinsona, przewieź mu samochód 

na drugą stronę. 

„Lurette” był to dwustotonowy oceaniczny jacht-szkuner. Rollinson pokręcił głową. 

—  Nie  znajdziecie  dokerów,  którzy  zgodziliby  się  załadować  wóz  na  pokład,  gdybym 

nawet  zdołał  sprowadzić  „Lurette”.  Ale  i  to  jest  nie  podobieństwo,  ponieważ  moja  załoga 

należy do Związku Marynarzy  Żeglugi  Przybrzeżnej,  a ten  związek strajkuje, jak wszystkie 

inne. 

—  Ale  moja  żona  pewnie  umiera  z  głodu  —  biadał  Atkinson,  kiedy  odchodziłem  w 

przeciwny koniec palarni. 

Natknąłem  się  tam  na  grupę  zirytowanych  panów  zbitą  ciasno  wokół  Bertiego 

Messenera.  Bertie  drażnił  ich  i  prowokował  na  swój  chłodny,  cyniczny  sposób.  Nie 

przejmował  się  strajkiem,  podobnie  jak  nie  przejmował  się  nigdy  niczym.  Był  zblazowany, 

przynajmniej  pod  względem  przyzwoitych  stron  życia,  bo  nieprzyzwoite  wcale  go  nie 

pociągały. Miał dwadzieścia milionów ulokowanych pewnie i bezpiecznie, a od urodzenia nie 

poświęcił ani chwili produktywnej pracy. Fortunę odziedziczył po ojcu i dwóch stryjach. Był 

wszędzie,  widział  wszystko  i  robił  wszystko.  Nigdy  się  tylko  nie  ożenił  mimo  zaciekłych, 

bohaterskich  szturmów  kilkuset  ambitnych  mamuś.  Jakoś  uniknął  sideł,  chociaż  od  lat 

uchodził  za  najgrubszą  zwierzynę,  za  partię  aż  irytująco  dobrą.  Nie  mówiąc  nawet  o 

ogromnym  majątku,  Bertie  był  młody,  urodziwy  i  jak  już  wspomniałem,  wiódł  przyzwoite 

życie.  Był  znakomitym  sportowcem,  siłaczem  —  młodym,  jasnowłosym  półbogiem,  który 

robił  doskonale  i  pięknie  wszystko,  do  czego  się  zabrał,  a  brał  się  do  wszystkiego,  z 

wyjątkiem małżeństwa. Ale Bertie nie dbał o nic, nie miał ambicji, namiętności, nie pragnął 

popisywać  się,  chociaż  bardzo  wiele  rzeczy  potrafił  robić  nieporównanie  lepiej  niż  inni 

ludzie. 

— To bunt, bunt! — wołał jeden ze zirytowanych panów. 

Inni nazywali strajk powstaniem, rewolucją, ba! — nawet powszechną anarchią. 

— Nie zdaje mi się — powiedział Bertie. — Przez cały ranek wałęsałem się po ulicach. 

W mieście panuje doskonały ład i porządek. Jak żyję, nie widziałem bardziej praworządnego 

ludu. Po co wymyślać obelżywe nazwy, jeżeli żadna z nich nie pasuje do sytuacji. Po prostu 

mamy do czynienia ze strajkiem generalnym, a więc z tym, za co się ów ruch podaje. Teraz, 

moi panowie, na was kolej. Wygrajcie swoją kartę! 

—  Pewnie,  że  wygramy,  i  to  jak  jeszcze!  —  zawołał  Garfield,  milioner  kolejowy.  — 

Pokażemy  tej  hołocie,  gdzie  jej  miejsce.  Bydlaki!  Poczekaj  trochę!  Niech  tylko  rząd  się  za 

nich weźmie! 

background image

 

— Ale gdzie jest rząd? — zapytał Bertie. — Jeżeli chodzi o wasze sprawy, równie dobrze 

mógłby  znajdować  się  na  dnie  morza.  Nie  wiecie,  co  się  wyrabia  w  Waszyngtonie.  Nie 

wiecie, czy macie rząd, czy też go nie macie. 

— O to się możesz nie martwić! — wybuchnął Garfield — Zapewniam cię, że wcale się 

nie martwię — odpowiedział Bertie z beztroskim uśmiechem.  — Wydaje mi się jednak, że 

wy się martwicie, moi panowie. Spojrzyj no w lustro, Garfield. 

Garfield nie spojrzał w lustro, lecz gdyby to uczynił, zobaczyłby bardzo rozdrażnionego 

dżentelmena  ze  wzburzoną  szpakowatą  czupryną,  z  rozgorączkowaną  twarzą,  mściwie 

zaciśniętymi ustami i roziskrzonym wzrokiem. 

— Ten strajk to niemoralność, mówię wam, niemoralność — odezwał się mały Hanover 

tonem, który upewnił mnie, że to samo zdanie wygłaszał już niemało razy. 

— Daj  spokój, Hanover — skarcił go Bertie.  — Co zanadto, to  niezdrowo. Doprawdy, 

nudzicie  mnie,  moi  panowie.  Wszyscy  jesteście  zwolennikami  otwartego  warsztatu.  Ciągle 

wiercicie mi dziurę w brzuchu nieskończoną paplaniną w obronie warsztatu i prawa każdego 

człowieka  do  pracy.  Od  lat  gadacie  i  gadacie  na  ten  temat.  Robotnicy  nie  popełniają 

przestępstwa biorąc udział w strajku generalnym. Strajk nie sprzeciwia się żadnym przepisom 

boskim  ani  ludzkim. Lepiej byś milczał,  Hanover.  Zbyt  długo  gardłowałeś o przyrodzonym 

prawie człowieka do pracy, a więc także do nic nierobienia. Nie zdołasz oprzeć się własnej 

logice. Wszystko, co się wyprawia, to nędzna, mało ważna burda i na tym koniec. Wzięliście 

robotników za łeb i dusili, a teraz robotnicy was biorą za łeb i duszą, a wy wrzeszczycie. Oto 

cała historia. 

Zebrani  wokół  Bertiego  panowie  zaczęli  gorąco  protestować.  Jeden  przez  drugiego 

dowodzili, że nikt nigdy nie dusił robotników. 

—  Nie,  mój  panie!  —  krzyczał  Garfield.  —  Dla  robotników  czynimy,  co  w  ludzkiej 

mocy. Nie dusimy robotników. Dajemy im środki do życia, warsztat pracy. Czym byliby bez 

nas? 

—  Na  pewno  wiodłoby  się  im  bez  porównania  lepiej  —  zadrwił  Bertie.  —  Braliście 

robotników za łby i dusili za każdym razem, gdy nadarzała się sposobność. No i stawaliście 

na głowach, aby stwarzać sposobności. 

— Nie! Nie! — zabrzmiały liczne głosy. 

— Tutaj, w San Francisco, był przecie strajk woźniców — ciągnął Bertie z niezmąconym 

spokojem.  —  Ten  strajk  wywołało  Zrzeszenie  Pracodawców.  Wiecie  o  tym,  i  wiecie,  że  ja 

wiem,  bo  siadywałem  wówczas  w  tych  właśnie  salonach  klubowych  i  wysłuchiwałem 

waszych poufnych rozmów i nowin z placu boju. Najprzód sprowokowaliście strajk, a później 

background image

 

kupili prezydenta miasta i komendanta policji, żeby strajk złamać. Śliczne było  widowisko! 

Wy, filantropi, braliście za łby woźniców i dusili. Nie przerywajcie! Jeszcze nie skończyłem! 

Ledwie rok temu w stanie Colorado- gubernator został wybrany robotniczymi głosami. Został 

wybrany,  ale  nigdy  nie  objął  stanowiska.  Wiecie,  dlaczego.  Dobrze  pamiętacie,  jak  wasi 

bracia,  filantropi  i  kapitaliści  z  Colorado,  załatwili  sprawę.  Trudno  nazwać  to  inaczej  niż 

dławieniem  ruchu  robotniczego.  Prezesa  Południowo-Zachodniego  Zjednoczonego  Związku 

Górników  trzymaliście  przez  trzy  lata  w  więzieniu  pod  fałszywym  zarzutem  morderstwa. 

Usunęliście  go  z  drogi  i  rozgromili  Związek.  Sami  przyznacie  chyba,  że  to  duszenie 

robotników.  Trzecim  przykładem  jest  uznanie  progresywnego  podatku  dochodowego  za 

sprzeczny  z  konstytucją.  Ą  ustawa  o  ośmiogodzinnym  dniu  pracy  pogrzebana  na  ostatniej 

sesji Kongresu? 

Koronę  wszystkich  waszych  bezlitosnych,  niemoralnych  chwytów  stanowi  jednak 

unicestwienie  zasady  zamkniętego  warsztatu.  Wiecie,  jak  to  było  załatwione.  Przekupiliście 

Farburga,  ostatniego  prezesa  Amerykańskiej  Federacji  Pracy:  Farburg  stał  się  waszym 

narzędziem  albo  narzędziem  wszystkich  trustów  i  zrzeszeń  pracodawców,  co  wychodzi  na 

jedno. Wywołaliście wielki strajk w warsztatach zamkniętych. Farburg zdradził strajkujących 

towarzyszy.  Zwyciężyliście,  a  stara  Amerykańska  Federacja  Pracy  rozpadła  się  zupełnie. 

Wyście  ją  zniszczyli  i  dzięki  temu  ukręcili  bicz  na  własną  skórę,  bo  na  gruzach  tej  starej 

Federacji  zaczęła  się  zaraz  tworzyć  NLP  —  największa  i  najpotężniejsza  organizacja 

robotnicza,  jaką  znały  Stany  Zjednoczone.  Wy  winniście  jej  powstania.  Wy  winniście 

dzisiejszego  strajku  generalnego.  Wy  miażdżyliście  wszystkie  inne  związki  i  pchnęli 

robotników  do  NLP.  A  NLP  ogłosiła  strajk  generalny.  To  dalszy  etap  walki  o  zamknięty 

warsztat. I wy macie odwagę mówić mi w oczy, że nigdy nie braliście robotników za łby, nie 

dusili? Dobre sobie! 

Tym razem nikt nie zdobył się na protest. Garfield wybuchnął, rozpoczął samoobronę: 

— Robiliśmy jedynie to, co było nieodzowne, by odnieść zwycięstwo. Działaliśmy pod 

przymusem. 

— To nie ma nic do rzeczy — odpowiedział Bertie. — Ubolewam tylko, że wrzeszczycie 

dzisiaj, pokosztowawszy leku przyrządzonego własnymi rękami. Ile strajków wygraliście? Ile 

razy  głodem  zmusiliście  robotników  do  uległości?  Otóż  robotnicy  przygotowali  teraz  plan, 

dzięki  któremu  was  zmuszą  do  uległości.  Robotnicy  walczą  o  zamknięty  warsztat,  a  jeżeli 

będą mogli zwyciężyć dopiero wtedy, kiedy wyzdychacie z głodu, musicie wyzdychać. 

—  O  ile  mi  wiadomo,  w  przeszłości  ciągnął  pan  korzyści  z  duszenia  robotników,  o 

którym pan dziś mówi — odezwał się Brentwood, jeden z najprzebieglejszych i najbardziej 

background image

 

pozbawionych skrupułów prawników w naszym mieście. — Paser nie jest lepszy niż złodziej 

— dodał z szyderczym uśmiechem. — Nie przykładał pan wprawdzie ręki do duszenia, lecz 

zyskiwał z racji tego procederu. 

—  To  nie  ma  nic  do  rzeczy,  Brentwood  —  odrzekł  Bertie  bez  pośpiechu  i  obojętnym 

tonem. — Popełnia pan taki sam błąd, jak Hanover, gdy porusza moralną stronę zagadnienia. 

Ja nie twierdzę, że coś jest godziwe lub niegodziwe. Dobrze wiem, że to podła gra, a irytuje 

mnie tylko, że wy, moi panowie, wrzeszczycie teraz, kiedy robotnicy biorą was za łby i duszą. 

Oczywiście!  Ciągnąłem  korzyści  z  duszenia  robotników,  i  to  dzięki  wam,  panowie,  nie 

walając  rąk  brudną  robotą.  Wyście  ją  za  mnie  wykonywali...  ach!  proszę  mi  wierzyć,  nie 

dlatego,  żebym  był  od  was  cnotliwszy,  lecz  dlatego,  że  mój  zacny  ojciec  i  jego  bracia 

zostawili mi wielkie pieniądze, którymi mogłem wam płacić za brudną robotę. 

— Jeżeli myśli pan insynuować... — zaczął czupurnie Brentwood. — Daj pan spokój, nie 

dolewaj oliwy do ognia — przerwał mu obelżywie Bertie. — Po co bawić się w hipokryzję w 

tej złodziejskiej jamie? Wzniosła, szlachetna mowa jest dobra dla gazet, chłopięcych klubów i 

niedzielnych szkółek. To także część gry! Ale, na miłość boską, nie czarujmy się wzajemnie. 

Dobrze  pan  wie,  i  wie  pan,  że  ja  wiem,  jakie  świństwa  działy  się  zeszłej  jesieni  podczas 

strajku  robotników  budowlanych:  kto  wyłożył  pieniądze,  kto  ubił  interes,  kto  zarobił.  — 

(Szkarłatny  rumieniec  oblał  twarz  Brentwooda).  Cóż,  wszyscyśmy  jednacy  i  najmądrzej 

zrobimy  zostawiając  moralność  w  spokoju.  Jeszcze  raz  powtarzam:  rozgrywajcie  partię, 

rozgrywajcie do końca, ale na miłość boską nie wrzeszczcie, jak obrywacie po skórze. 

Kiedy  opuszczałem  tę  grupkę,  Bertie  zaczynał  właśnie  z  innej  beczki.  Dręcząc  dalej 

przeciwników  roztaczał  ponury  obraz  ogólnej  sytuacji,  zwracał  uwagę  na  brak  żywności, 

który  daje  się  już  odczuć,  i  pytał,  jakie  środki  zaradcze  mają  zamiar  podjąć.  Niebawem 

spotkałem znów Bertiego, tym razem w szatni. Wychodził na miasto, podwiozłem go więc do 

domu samochodem. 

— To potężny cios ten cały strajk generalny — rozprawiał po drodze, kiedy mknęliśmy 

natłoczonymi, lecz spokojnymi ulicami. — Druzgocące uderzenie. Robotnicy zaskoczyli nas 

nie przygotowanych i tłuką w najczulsze miejsce, w żołądek. Mam zamiar czmychnąć z San 

Francisco. Posłuchaj  mojej  rady, Corf, i  zmykaj  także. Wybierz się na wieś, dokądkolwiek. 

Będzie ci łatwiej. Zrób zapasy żywności i zamieszkaj na uboczu, w namiocie czy w szałasie. 

Niebawem tylko śmierć głodowa będzie czekać w tym mieście takich jak my. 

W  głowie  mi  wówczas  nie  postało,  ile  racji  miał  Bertie  Messener.  Orzekłem,  że  jest 

tchórz,  i  postanowiłem  zostać  w  mieście,  aby  obserwować  ciekawe  widowisko.  Pozbywszy 

się  Bertiego  nie  wróciłem  do  domu,  lecz  wybrałem  się  po  dalsze  zakupy.  Z  nie  lada 

background image

 

zdziwieniem zobaczyłem jednak, że małe sklepiki, w których zaopatrywałem się tego ranka, 

zdążyły  już  wyprzedać  towary.  Rozszerzyłem  więc  krąg  poszukiwań  i  w  podmiejskiej 

dzielnicy Potrero dopisało mi szczęście. Zdobyłem jeszcze jedną skrzynkę świec, dwa worki 

pszennej  mąki,  dziesięć  funtów  mąki  grahama  (dla  służby),  dwie  skrzynki  kukurydzy  w 

konserwach  i  skrzynkę  ekstraktu  pomidorowego.  Sytuacja  wyglądała  tak,  jak  gdyby  groził 

przynajmniej  chwilowy  głód,  toteż  gratulowałem  sobie  z  racji  pokaźnych  zapasów,  które 

zdołałem zgromadzić. 

Następnego dnia rano jak zwykle piłem kawę w łóżku. Bardziej niż śmietanki brakowało 

mi jednak gazety. Przekonałem się, że najdotkliwiej dręczy nieświadomość tego, co dzieje się 

na świecie. W klubie niewiele też wiedziano. Rider przypłynął z Oakland własną motorówką, 

a  Halstead  wybrał  się  samochodem  do  San  Jose  i  wrócił  szczęśliwie.  W  obu  tych 

miejscowościach sytuacja wyglądała tak, jak w San Francisco. Strajk sparaliżował całe życie. 

Klasy  posiadające  ogołociły  sklepy  z  towarów.  Panował  doskonały  ład  i  porządek.  Ale  co 

dzieje  się  w  reszcie  kraju?  W  Chicago?  W  Nowym  Jorku?  W  Waszyngtonie?  Oczywiście 

doszliśmy do wniosku, że zapewne to samo, co u nas, lecz brak zupełnej pewności irytował w 

najwyższym stopniu. 

Generał  Folsom  przyniósł  trochę  nowin.  Próbowano  obsadzić  urząd  telegraficzny 

operatorami  wojskowymi,  wnet  jednak  stwierdzono,  że  druty  we  wszystkich  kierunkach  są 

poprzecinane.  Jak  dotychczas  było  to  jedyne  wykroczenie  strajkujących,  niewątpliwie 

obmyślane i przygotowane zawczasu. Generał porozumiewał się drogą radiową z garnizonem 

w  Benicia,  skąd  ustawicznie  wysyłano  patrole  wzdłuż  linii  telegraficznej  prowadzącej  do 

Sacramento. Raz jeden i na krótką chwilę  Benicia uzyskała połączenie z Sacramento, zaraz 

jednak druty zostały gdzieś przerwane. Folsom rozumował, że na całym kontynencie władze 

usiłują w podobny sposób nawiązać łączność, ale nie spodziewał się zbyt dobrych wyników. 

Najbardziej  martwił  się  przecinaniem  drutów,  gdyż  był  zdania,  że  to  dowodzi,  jak  głęboko 

zakorzenił  się  spisek  robotników.  Szczerze  też  ubolewał,  że  rząd  nie  zainstalował 

projektowanego łańcucha radiostacji. 

Mijały  dni,  nudne  i  jednostajne.  Nic  się  nie  działo.  Stępiało  ostrze  podniecenia.  Tłumy 

nie wypełniały już ulic. Robotnicy zaniechali wycieczek do śródmieścia, dokąd przychodzili z 

początku  zobaczyć,  jak  znosimy  strajk  generalny.  Coraz  mniej  samochodów  krążyło  po 

mieście. Stacje obsługi i garaże były zamknięte, toteż każdy wóz, który zawiódł, wychodził z 

kursu. W mojej maszynie popsuło się sprzęgło i nie mogłem naprawić go za skarby świata. 

Zacząłem  chodzić  pieszo,  podobnie  jak  inni.  San  Francisco  zamarło.  Nikt  nie  wiedział,  co 

dzieje  się  w  reszcie  kraju.  Ale  sam  fakt,  że  nikt  nie  wie,  nasuwał  wniosek,  iż  reszta  kraju 

background image

10 

 

zamarła tak samo. Od czasu do czasu proklamacje zorganizowanego świata pracy oblepiały 

mury  miasta.  Proklamacje  te  drukowano  przed  kilkoma  miesiącami,  co  dowodziło,  że  NLP 

przygotowała  strajk  nad  wyraz  troskliwie.  Każdy  szczegół  przemyślano  dokładnie.  Jak 

dotychczas,  obywało  się  bez  gwałtów,  nie  licząc  zastrzelenia  przez  żołnierzy  kilku 

osobników, którzy przecinali druty telegraficzne. Ale ludność slumsów głodowała i zaczynała 

zdradzać złowróżbny niepokój. 

Kupcy  i  przemysłowcy,  milionerzy,  przedstawiciele  wolnych  zawodów  odbywali 

zebrania i uchwalali rezolucje. Nie było jednak sposobu opublikowania rezolucji. Nie można 

ich  nawet  było  wydrukować.  Jedyny  rezultat  tych  narad  stanowiło  nakłonienie  generała 

Folsoma,  by  obsadził  wojskiem  składy  hurtowe  oraz  wszystkie  magazyny  mąki,  zboża  i 

żywności.  Nadeszła  po  temu  pora,  gdyż  w  domach  bogaczy  zagościła  straszliwa  nędza  i 

racjonowanie żywności stało się konieczne. Widziałem, że moja służba snuje się z posępnymi 

minami,  jednocześnie  zaś  odkrywałem  ciągle  dotkliwe  uszczerbki,  jakie  powstawały  w 

domowych zapasach. Jak domyśliłem się później, wszyscy służący okradali mnie na własną 

rękę i każdy z nich tworzył prywatną spiżarnię. 

Z  chwilą  gdy  pojawiły  się  kolejki  po  żywność,  wynikły  nowe  kłopoty.  San  Francisco 

dysponowało ograniczonymi rezerwami, które nawet w najlepszym razie nie mogły starczyć 

na  długo.  Zorganizowany  świat  pracy,  jak  wiedzieliśmy  dobrze,  posiadał  własne  środki 

zaopatrzenia,  mimo  to  jednak  wszyscy  robotnicy  cisnęli  się  do  kolejek.  W  rezultacie 

magazyny  objęte  przez  generała  Folsoma  pustoszały  z  zastraszającą  szybkością.  W  żaden 

sposób żołnierze nie mogli odróżnić wynędzniałego przedstawiciela klas średnich od członka 

NLP lub  mieszkańca slumsów. Pierwszy i  ostatni powinni  otrzymać prowiant,  ale żołnierze 

nie znali przecież wszystkich członków NLP w całym mieście, a tym bardziej ich żon, synów 

i  córek.  Przy  pomocy  pracodawców  wyrzucano  z  kolejek  niektórych  bardziej  znanych 

działaczy związkowych, lecz nie miało to żadnego znaczenia. Na domiar złego rządowe barki, 

które transportowały żywność z magazynów wojskowych na wyspie Mare i dostarczały ją na 

wyspę Angel, nie miały już nic do transportowania. Wobec tego żołnierze otrzymywali racje 

ze skonfiskowanych zapasów i naturalnie otrzymywali je pierwsi. 

Widać  było  początek  końca.  Zbrodnia  zaczynała  ukazywać  groźne  oblicze. 

Praworządność  i  ład  ginęły  i  to,  muszę  przyznać,  ginęły  pośród  ludności  slumsów  i  klas 

posiadających. Zorganizowany świat pracy zachowywał się nadal wzorowo. Cóż, mógł sobie 

na to pozwolić — miał jedzenia pod dostatkiem. 

Dobrze  pamiętam  jedno  popołudnie,  kiedy  w  klubie  przydybałem  Halsteada  i 

Brentwooda.  Szeptem  naradzali  się  w  kącie,  lecz  bez  wahania  przyjęli  mnie  do  spółki. 

background image

11 

 

Samochód Brentwooda był jeszcze na chodzie i dwaj panowie planowali złodziejską wyprawę 

po  krowę,  Halstead  miał  długi  nóż  rzeźnicki  i  tasak.  Niebawem  minęliśmy  przedmieścia. 

Bydło pasło się tu i ówdzie, lecz właściciele pilnowali go bacznie. Nie rezygnując z dalszych 

poszukiwań jechaliśmy na wschód wzdłuż granicy miasta. Wśród pagórków niedaleko Hunter 

Point wypatrzyliśmy krowę, którą pasła mała dziewczynka. Koło krowy kręciło się cielę. Nie 

marnowaliśmy czasu na pertraktacje. Pastuszka uciekła z krzykiem, a my zarżnęliśmy krowę. 

Pomijam  opis  niemiłych  szczegółów  operacji.  Nie  przyzwyczajeni  do  tego  rodzaju  roboty, 

spartoliliśmy ją haniebnie. 

Strach nas popędzał, więc pracowaliśmy szybko. Nie dokończyliśmy jeszcze dzieła, gdy 

zabrzmiały  krzyki  i  ukazało  się  kilku  biegnących  mężczyzn.  Porzuciliśmy  zdobycz  i  wzięli 

nogi za pas, lecz — dziwna rzecz — nikt nas nie ścigał. Obejrzeliśmy się i zobaczyli, że nasi 

prześladowcy  śpiesznie  ćwiartują  krowę.  Mieli  takie  jak  my  zamiary.  Uznaliśmy,  że  dla 

wszystkich wystarczy, zawróciliśmy więc i pobiegli z  powrotem. Nastąpiła scena niemożliwa 

do opisania. Jak dzikusy  kłóciliśmy się i  bili  o podział. Brentwood zachowywał  się niczym 

krwiożercza  bestia  —  warczał,  kłapał  zębami,  groził  mordem,  jeżeli  nie  dostaniemy 

należnego udziału. 

Właśnie  otrzymywaliśmy  ten  należny  udział,  kiedy  wynikła  nowa  przeszkoda.  Tym 

razem  była  to  groźna  straż  porządkowa  NLP.  Sprowadziła  ją  mała  pastuszka.  Nadbiegło 

przynajmniej dwudziestu ludzi uzbrojonych w kije i baty. Dziewczynka trzęsła się ze złości i 

płakała gorzkimi łzami. 

— Dobrze im dajcie! Dobrze im dajcie! — krzyczała. — O, ten facet w binoklach! On 

winien! On! Zbijcie mu gębę! Zbijcie mu gębę! 

„Facetem  w  binoklach”  byłem  ja  i  rzeczywiście  „zbito  mi  gębę”.  Miałem  jednak  dość 

przytomności  umysłu,  by  zawczasu  zdjąć  szkła.  Ach,  dostaliśmy  za  swoje,  choć  co  tchu 

umknęliśmy  do  samochodu.  Brentwoodowi  krew  ciekła  z  nosa,  a  czerwona  krecha  po 

uderzeniu pejczem znaczyła policzek Halsteada. 

Kiedy  wreszcie  pościg  ustał  i  dotarliśmy  na  miejsce,  zobaczyliśmy  ze  zdziwieniem,  że 

przerażone cielę kryje się za samochodem. Brentwood przestrzegł nas, żeby zachować spokój 

i  rozwagę.  Jak  wilk  lub  tygrys  podkradł  się  do  ofiary.  Nóż  i  tasak  zostały  przy  zarżniętej 

krowie,  ale  Brentwood  miał  przecie  ręce.  Tarzał  się,  przewracał  po  trawie,  mocował  z 

nieszczęsnym cielęciem, dopóki go nie zadusił. Wrzuciliśmy zdobycz do samochodu, nakryli 

płaszczem  i  ruszyli  w  stronę  miasta.  Ale  był  to  ledwie  początek  łańcucha  nieszczęść. 

Niebawem  pękła  opona.  Oczywiście  nie  można  było  jej  naprawić,  a  że  zmierzch  zapadał, 

porzuciliśmy samochód. Brentwood szedł pierwszy. Potykał się i sapał.  Na ramionach niósł 

background image

12 

 

cielę  owinięte  płaszczem.  Dźwigaliśmy  je  na  zmianę  śmiertelnie  zmęczeni.  Wreszcie 

zbłądziliśmy i po kilku godzinach wędrówki i mordęgi napotkaliśmy bandę włóczęgów. Nie 

była to straż porządkowa strajkujących, ale jacyś zgłodniali awanturnicy. W każdym razie im 

dostało się cielę, a nam tęgie lanie. Przez całą dalszą drogę Brentwood złościł się jak szalony. 

Wyglądał zresztą jak szaleniec, bo miał ubranie w strzępach, spuchnięty nos, podbite oczy. 

Wkrótce  skończyła  się  grabież  krów.  Generał  Folsom  wysłał  na  wieś  patrole  i 

zarekwirował  wszystko  bydło,  a  wojsko  przy  pomocy  milicji  zjadło  lwią  część  zdobytego 

mięsa.  Trudno  winić  generała  Folsoma.  Obowiązkiem  jego  było  utrzymywanie  spokoju  i 

porządku. 

że zaś utrzymywał go dzięki żołnierzom, ich przede wszystkim musiał karmić. 

W  tym  samym  mniej  więcej  czasie  wybuchła  wielka  panika.  Ucieczkę  zapoczątkowały 

klasy posiadające, lecz zaraza udzieliła się szybko mieszkańcom slumsów, którzy w dzikim 

popłochu  zaczęli  opuszczać  miasto.  Generał  Folsom  był  zadowolony.  Oceniał  z  grubsza,  iż 

dwieście  tysięcy  gąb  ubyło  z  San  Francisco,  co  w  pewnej  mierze  ułatwiło  problem 

wyżywienia. Dobrze pamiętam ów dzień. Rano zjadłem kromkę czerstwego chleba. Połowę 

popołudnia  przestałem  w  kolejce  i  o  zmroku  wróciłem  do  domu  przygnębiony  i  strudzony, 

lecz z kwartą ryżu i kawałkiem boczku. Otworzył mi Brown. Miał zrozpaczoną, wystraszoną 

minę.  Poinformował  mnie,  że  cała  służba  uciekła.  Tylko  on  został.  Wzruszyła  mnie  ta 

wierność,  kiedy  zaś  dowiedziałem  się,  że  Brown  przez  cały  dzień  nic  nie  miał  w  ustach, 

podzieliłem  się  z  nim  zdobyczą.  Ugotowaliśmy  połowę  ryżu  i  usmażyli  połowę  boczku. 

Podzieliliśmy  się  sprawiedliwie,  a  resztę  schowaliśmy  na  jutrzejsze  śniadanie.  Głodny 

poszedłem do łóżka i przez całą noc przewracałem się z boku na bok. Nazajutrz stwierdziłem, 

że Brown uciekł i co gorsza ukradł zachowaną przezornie cząstkę boczku i ryżu. 

Tego  dnia  rano  zebrała  się  w  klubie  garstka  ludzi  przygnębionych.  Służby  nie  było. 

Ostatni  lokaj  przepadł.  Przepadły  również  srebra  i  wnet  dowiedziałem  się,  dokąd 

powędrowały.  Nie  zabrała  ich  służba,  bo  uprzedzili  ją  członkowie  klubu.  Metoda 

wykorzystywania sreber była zupełnie prosta. W dzielnicy położonej na południu od Market 

Street,  a  zamieszkałej  przez  ludność  robotniczą,  skrzętne  gospodynie  wydawały  smaczne, 

obfite posiłki w zamian za srebra. Co tchu wróciłem do domu, ale cóż, moja zastawa zniknęła. 

Został tylko ciężki, kuty dzban. Owinąłem go w papier i poniosłem w stronę Market Street. 

Z pełnym brzuchem poczułem się znacznie lepiej, wróciłem więc do klubu, aby wybadać, 

czy  w  sytuacji  nie  nastąpiły  zmiany.  Na  schodach  spotkałem  Hanovera,  Collinsa  i  Dakona. 

Powiedzieli, że nikogo nie ma w salonach, i zaprosili mnie do kompanii. Zamierzali opuścić 

konno  San  Francisco.  Dakon  chętnie  zaproponował  mi  wierzchowca,  był  bowiem 

background image

13 

 

właścicielem słynnej czwórki, którą pragnął ocalić, a generał Folsom ostrzegł go poufnie, że 

jutro  wszystkie  pozostałe  w  mieście  konie  zostaną  zarekwirowane  na  rzeź.  Prawdę  mówiąc 

zostało  ich  niewiele,  bo  dziesiątki  tysięcy  wypędzono  na  wieś,  kiedy  w  pierwszych  dniach 

strajku zabrakło paszy. Dobrze pamiętam, jak Birdall, właściciel wielkiego przedsiębiorstwa 

transportowego,  wypuścił  na  swobodę  trzysta  pociągowych  perszeronów.  Wartość  ich  — 

licząc przeciętnie po pięćset dolarów — wynosiła sto pięćdziesiąt tysięcy. Birdall miał zrazu 

nadzieję, że po zakończeniu strajku odzyska znaczną część żywego inwentarza, nigdy jednak 

nie  zobaczył    ani  jednego  konia.  Wszystkie  zostały  zjedzone  przez  hordy  umykające  z  San 

Francisco. Rozpoczynało się już zabijanie na mięso koni i mułów wojskowych. 

Na szczęście stajnia Dakona była obficie zaopatrzona w siano i owies. Kiedy udało nam 

się  osiodłać  cztery  konie,  przekonaliśmy  się,  że  są  w  dobrej  formie  i  wesołe,  choć 

nieprzywykłe  do  chodzenia  pod  wierzch.  Gdyśmy  tak  jechali  ulicami,  wspominałem  San 

Francisco  z  czasów  wielkiego  trzęsienia  ziemi,  lecz  przed  oczyma  miałem  widok 

nieporównanie żałośniejszy. Tym razem nie zawinił żywiołowy kataklizm, lecz sroga tyrania 

związków  zawodowych.  Minęliśmy  Union  Street  oraz  dzielnicę  teatrów,  hoteli  i  wielkich 

sklepów.  Ulice  były  wyludnione.  Tu  i  ówdzie  stały  samochody,  porzucone  tam,  gdzie  się 

popsuły  lub  gdzie  zabrakło  paliwa.  Wszelkie  życie  zamarło.  Niekiedy  tylko  spotykaliśmy 

policjantów,  a  żołnierze  stali  na  warcie  przed  bankami  i  gmachami  publicznymi.  Raz 

natknęliśmy  się  na  funkcjonariusza  NLP,  który  rozlepiał  najświeższą  proklamację. 

Przystanęliśmy, aby ją odczytać. 

„Zachowujemy  ład  podczas  strajku  i  zachowamy  go  do  końca.  Koniec  strajku  nastąpi, 

kiedy  spełnione  zostaną  nasze  żądania,  a  stanie  się  to  wówczas,  gdy  głodem  zmusimy 

pracodawców do uległości, tak jak oni często zmuszali nas do uległości głodem”. 

— To słowa Messenera — powiedział Collins. — Jeżeli o mnie chodzi, gotówem poddać 

się  choćby  zaraz,  tylko  oni  nie  dają  ku  temu  możliwości.  Od.  wieków  nie  jadłem 

przyzwoitego obiadu. Ciekawe, jak smakuje konina? 

Wkrótce  zatrzymaliśmy  się  znowu  przed  inną  proklamacją:  „Kiedy  uznamy,  że 

pracodawcy  gotowi  są  do  kapitulacji,  otworzymy  urzędy  telegraficzne  i  pozwolimy 

porozumieć  się  przedstawicielom  wszystkich  stowarzyszeń  pracodawców  w  Stanach 

Zjednoczonych.  Ale  nadawać  można  będzie  jedynie  telegramy  tyczące  warunków 

pokojowych”. 

Jadąc dalej minęliśmy Market Street i zapuścili się w dzielnice robotnicze. Tutaj miasto 

nie było wyludnione. Członkowie NLP stali przy furtkach swoich domków lub gromadkami 

spacerowali po chodnikach, Dokoła swawoliły wesołe, dobrze odżywione dzieci, a zażywne 

background image

14 

 

kumoszki gawędziły na progach. Wszyscy przyglądali się nam ironicznie. Małe dzieci biegły 

za nami z krzykiem: 

— Hej, panie, panie, nie głodnyś przypadkiem? 

Jakaś kobieta z niemowlęciem przy piersi zawołała pod adresem Dakona: 

— Panie grubas! Dam ci żreć za twoją chabetę. Posłuchaj: szynka, ziemniaki, galaretka 

porzeczkowa, biały chleb, masło z puszki i dwa kubki kawy! 

— Czy zauważyłeś — zwrócił się do mnie Hanover — że od kilku dni ani jeden pies nie 

wałęsa się po ulicach? 

Zauważyć  to  zauważyłem,  ale  dotychczas  nie  myślałem  o  tym.  Tak!  Najwyższy  czas 

uciekać  z  nieszczęsnego  miasta!  Wreszcie  odnaleźliśmy  szosę  do  San  Bruno  i  ruszyli  na 

południe.  W  pobliżu  Menlo  miałem  letnią  rezydencję,  która  stanowiła  cel  naszej  podróży. 

Niebawem  jednak  zaczęliśmy  dochodzić  do  wniosku,  że  wieś  jest  bez  porównania  gorsza  i 

niebezpieczniejsza  niż  miasto.  W  San  Francisco  ład  utrzymywało  wojsko,  a  także  patrole 

porządkowe NLP. Na wsi panowała kompletna anarchia. Dwieście tysięcy ludzi uciekło z San 

Francisco, na każdym zaś kroku rzucały się w oczy dowody, iż ucieczka ta przypominała w 

skutkach  szarańczę.  Wszystko  zmiotła  do  czysta.  Wokół  widać  było  ślady  rabunku  i 

krwawych utarczek. Od czasu do czasu mijaliśmy leżące przy szosie trupy albo poczerniałe 

zgliszcza  farmerskich  domów.  Ogrodzenia  były  poprzewracane,  zbiory  zdeptane  nogami 

tłumu. Wygłodniała zgraja splądrowała do cna ogrody warzywne, wyrżnęła drób i cały żywy 

inwentarz wieśniaków. Tak działo się wzdłuż wszystkich głównych szlaków wiodących z San 

Francisco. Gdzieniegdzie, z dala od dróg, farmerzy nie dopuszczali napastników i ze strzelbą 

lub  rewolwerem  w  ręku  skutecznie  bronili  mienia.  Ci  odpędzali  nas  i  nie  chcieli  nawet 

rozpoczynać pertraktacji. Należy wspomnieć, iż wszystkie spustoszenia były dziełem ludności 

slumsów  i  klas  posiadających.  Świetnie  zaopatrzeni  w  żywność  członkowie  NLP  spokojnie 

siedzieli w domach i nie ruszali się z miast. 

Na  samym  początku  podróży  otrzymaliśmy  wymowny  dowód,  jak  beznadziejnie 

przedstawia się sytuacja. Po prawej stronie szosy usłyszeliśmy wrzaski i strzelaninę. Pociski 

zaczęły świstać niepokojąco blisko. Rozległ się tętent w pobliskich zaroślach. Wspaniały kary 

perszeron  przeniknął  przed  nami  w  poprzek  szosy  i  zniknął  w  lasku.  Ledwie  zdążyliśmy 

zauważyć, że koń kulał i krwawił. Ścigali go trzej wojskowi. Polowanie nie ustawało z lewej 

strony drogi. Słyszeliśmy głosy nawołujących się wzajem łowców. Czwarty żołnierz utykając 

wyszedł z gąszczu, usiadł na przydrożnym kamieniu i zaczął ocierać spocone czoło. 

— Milicja — szepnął Dakon. — Dezerterzy. 

background image

15 

 

Drab  uśmiechnął  się  do  nas  krzywo  i  zażądał  zapałek.  Na  pytanie  Dakona,  co  się 

właściwie dzieje, udzielił informacji, że milicjanci dezerterują. 

— Nie ma co żreć — wyjaśnił. — Karmi się teraz tylko wojsko regularne. 

Później  dowiedzieliśmy  się  od  niego,  że  z  wojskowego  więzienia  na  wyspie  Alcatraz 

wypuszczono na wolność wszystkich więźniów, bo już nie było ich czym żywić. 

Do  końca  życia  nie  zapomnę  następnego  widoku,  który  rzucił  się  nam  w  oczy. 

Natknęliśmy  się  na  niego  z  bliska  na  zakręcie  szosy.  Nad  naszymi  głowami  wznosiło  się 

sklepienie  z  konarów.  Promienie  słońca  przeciekały  między  gałązkami.  Wokół  fruwały 

motyle,  a  z  sąsiednich  pól  dochodził  śpiew  skowronków.  Na  zakręcie  drogi  stał  wielki 

samochód turystyczny. W nim i dokoła niego leżało kilka trupów. Ponury obraz mówił sam 

za  siebie.  Pasażerowie  samochodu  umykali  z  miasta,  lecz  zostali  zaatakowani  przez  bandę 

włóczęgów, zapewne mieszkańców slumsów. Zdarzyło się to nie dalej niż przed dwudziestu 

czterema godzinami. Przyczynę napaści wyjaśniły aż nadto dobitnie świeżo otwarte puszki po 

konserwach mięsnych i owocowych. Dakon obejrzał zwłoki. 

—  Tak  mi  się  zdawało  —  powiedział.  —  Nieraz  jeździłem  tym  wozem.  Cóż...  To 

Perriton... Perriton z całą rodziną. Teraz, moi drodzy, musimy dobrze na siebie uważać. 

—  Dlaczego?  —  zdziwiłem  się.  —  Przecież  nie  mamy  zapasów,  które  mogłyby 

sprowokować napaść. 

Dakon wskazał palcem mojego wierzchowca. Zrozumiałem, co miał na myśli. 

Następnego  dnia  rano  koń  Dakona  zgubił  podkowę.  Delikatne  kopyto  pękało  i  koło 

południa biedne zwierzę zaczęło kuleć. Właściciel nie mógł na nim jechać, a za nie nie chciał 

go  porzucić.  Wreszcie  nakłonił  nas,  byśmy  we  trzech  ruszyli  w  dalszą  drogę.  Dakon  miał 

poprowadzić konia i dogonić nas w mojej  wiejskiej siedzibie. Rozmawialiśmy z nim wtedy 

po raz ostatni i nie dowiedzieliśmy się nigdy, w jakich okolicznościach zginął. 

O  pierwszej  po  południu  dowlekliśmy  się  do  Menlo  albo  raczej  do  miejsca,  na  którym 

było  Menlo.  Zastaliśmy  ruiny.  Wszędzie  leżały  trupy.  Pożar  strawił  miasto  —  zarówno 

dzielnicę handlową jak i mieszkalną. Gdzieniegdzie stały nietknięte domy, ale nie można było 

wejść w porozumienie z ich mieszkańcami. Kiedy przysuwaliśmy się zbyt blisko, strzelano do 

nas.  Wreszcie  spotkaliśmy  kobietę,  która  rozgrzebywała  dymiące  pogorzelisko  swojego 

domku. Powiedziała nam, że pierwszy szturm miał za cel sklepy i magazyny. Kiedy mówiła, 

wyobrażałem  sobie  rozszalały,  wyjący,  zgłodniały  motłoch,  którzy  rzucił  się  na  nieliczną 

ludność  miasteczka.  Milionerzy  i  nędzarze  walczyli  ramię  w  ramię,  żeby  zdobyć  jadło,  a 

kiedy  je  zdobyli,  walczyli  dalej  między  sobą.  Dowiedzieliśmy  się  również,  że  pobliskie 

miasto Palo Alto i Uniwersytet Stanfordzki zostały zniszczone w podobny sposób. Przed nami 

background image

16 

 

ciągnęła się spustoszona, złupiona okolica. Niewątpliwie najrozumniej było zboczyć z drogi i 

pojechać do mojej letniej rezydencji. Leżała o trzy miłe na zachód, utajona wśród pagórków. 

Niebawem  jednak  zobaczyliśmy,  że  ślady  najazdu  nie  ograniczają  się  do  głównych 

szlaków.  Przednia  straż  emigrującej  z  San  Francisco  zgrai  trzymała  się  wprawdzie  szos  i 

grabiła  leżące  po  drodze  miasteczka,  lecz  następne  fale  rozlewały  się  szeroko  i  niby 

olbrzymia miotła wymiatały całą okolicę. Mój dom, zbudowany z betonu, cegły i dachówki, 

uniknął  pożogi.  Był  jednak  ogołocony  do  czysta.  W  wiatraku  znaleźliśmy  ciało  ogrodnika 

leżące  pośród  wielu  pustych  gilz  karabinowych.  Musiał  się  dzielnie  bronić.  Nie  mogliśmy 

wszakże  odnaleźć  śladów  dwóch  moich  parobków  —  Włochów  —  ani  też  gospodyni  i  jej 

męża.  Zginęło  wszystko,  co  było  żywe.  Ofiarą  napastników  padły  cielęta,  źrebaki,  cały 

rasowy  drób,  zarodowa  stajnia  i  obora.  Kuchnia  i  kominki  w  pokojach,  gdzie  motłoch 

przygotowywał ucztę, wyglądały niczym śmietniska. Liczne ślady po ogniskach rozłożonych 

w  sąsiedztwie  domu  świadczyły,  że  obozowały  tu  i  nocowały  wielkie  tłumy.  Czego  nie 

pożarły na miejscu, zabrały ze sobą. Dla nas nie zostało ni kąska. 

Przez  resztę  nocy  daremnie  czekaliśmy  Dakona,  rano  zaś  odpędziliśmy  ogniem 

rewolwerowym kilku maruderów. Potem zabiliśmy jednego konia i zachowali na później nie 

zjedzone od razu mięso. Pod wieczór Collins wyszedł na spacer, ale nie wrócił. Przepełniło to 

czarę  goryczy  Hanovera.  Koniecznie  chciał  umykać  natychmiast  i  z  wielkim  trudem 

przekonałem go, by doczekał świtu. Jeżeli o mnie chodzi, byłem zdania, że zbliża się koniec 

strajku  generalnego,  postanowiłem  więc  wracać  do  San  Francisco.  Rano  rozstałem  się  z 

towarzyszem.  Hanover przytroczył do siodła pięćdziesiąt  funtów koniny  i pojechał dalej na 

południe,  ja  zaś  zaopatrzony  podobnie  ruszyłem  ku  północy.  Mały  Hanover  wywinął  się 

szczęśliwie  i  jak  mi  wiadomo,  do  końca  życia  zanudzał  każdego,  kto  chciał  słuchać, 

opowieściami o swoich niezwykłych przygodach. 

W powrotnej drodze dotarłem do Belmont, gdzie trzej milicjanci ograbili mnie z zapasu 

koniny. Przy sposobności powiedzieli mi, że sytuacja jest bez zmian albo raczej zmienia się 

na  gorsze.  NLP  ma  nieprzebrane  zapasy  żywności  ukryte  w  bezpiecznych  miejscach,  toteż 

strajkujący  potrafią  wytrwać  jeszcze  miesiące.  Ruszyłem  dalej  i  dojechałem  do  Baden,  tam 

jednak kilkunastu drabów odebrało mi konia. Dwaj z nich mieli na sobie mundury policji z 

San  Francisco,  resztę  bandy  stanowiło  regularne  wojsko.  Nie  wróżyło  to  nic  dobrego. 

Niewątpliwie zapanowała rozpaczliwa sytuacja, skoro żołnierze poczęli dezerterować. Kiedy 

poszedłem dalej, na własnych nogach, płonął już ogień, a ostatni koń z czwórki Dakona leżał 

zarżnięty na ziemi. 

background image

17 

 

Na szczęście skręciłem nogę w kostce i zawlokłem się tylko do południowych krańców 

San Francisco. Całą noc przeleżałem w jakiejś szopie dygocąc z zimna, a zarazem płonąc od 

gorączki.  Spędziłem  tam  dwie  doby,  zbyt  chory,  żeby  się  ruszyć.  Wreszcie  półprzytomny, 

obolały zaimprowizowałem kule i pokuśtykałem w stronę miasta. Osłabłem zupełnie, bo od 

trzech  dni  nie  miałem  nic  w  ustach.  Był  to  koszmarny  dzień  udręki  i  grozy.  Jak  we  śnie 

mijałem  setki  żołnierzy  ciągnących  bezładnie  w  przeciwnym  kierunku,  a  także  wielu 

policjantów z rodzinami, zorganizowanych dla bezpieczeństwa w liczne bandy. 

Wchodząc  do  miasta  przypomniałem  sobie  robotnicze  mieszkanie,  w  którym 

przehandlowałem  srebrny  dzbanek.  Głód  pogonił  mnie  w  tamtą  stronę.  Zapadł  zmierzch, 

kiedy  trafiłem  do  celu  wędrówki.  Obszedłem  domek  boczną  ścieżką  i  przywlokłem  się  do 

kuchennych schodów, lecz tam opuściły mnie siły. Zdążyłem tylko dźwignąć kulę i zastukać 

do  drzwi.  Później  musiałem  zemdleć,  gdyż  ocknąłem  się  dopiero  w  kuchni.  Twarz  miałem 

zbryzganą  wodą,  a  ktoś  lał  mi  whisky  w  gardło.  Zakrztusiłem  się.  Zacząłem  pluć. 

Próbowałem dobyć głosu. Jąkałem, że nie mam dziś srebrnego dzbana, jeżeli jednak dostanę 

coś  do  jedzenia,  hojnie  odwdzięczę  się  w  przyszłości.  Ale  gospodyni  przerwała  mi  wpół 

słowa: 

—  Jak  to,  biedaku?  O  niczym  nie  słyszałeś?  Dziś  po  południu  odwołano  strajk. 

Naturalnie, damy ci coś do jedzenia. 

Zaczęła się krzątać. Otworzyła puszkę boczku i miała zamiar rzucić go na patelnię. 

—  Proszę  mi  dać  trochę...  zaraz...  —  jęknąłem  i  zjadłem  plaster  surowego  bekonu  z 

chlebem  słuchając  męża  gościnnej  niewiasty,  który  opowiadał,  iż  warunki  NLP  zostały 

przyjęte.  Telegraf  zaczął  działać  wczesnym  popołudniem.  Zjednoczenia  pracodawców 

poddały  się  jak  kraj  długi  i  szeroki.  W  San  Francisco  nie  uchował  się  wprawdzie  nikt  z 

pracodawców, lecz generał Folsom zabrał głos w ich imieniu. Pociągi i statki ruszą jutro rano. 

Ruszy też wszystko inne niezwłocznie po ustanowieniu nowego systemu. 

Taki  był  koniec  strajku  generalnego;  drugiego  nie  chciałbym  oglądać,  póki  życia.  To 

gorsze  niż  wojna.  Strajk  generalny  to  okrucieństwo  i  niemoralność,  sądzę  więc,  że  umysł 

ludzki  powinien  wynaleźć  mądrzejszy  sposób  rozwiązywania  konfliktów  gospodarczych. 

Harrison do dziś jest moim kierowcą. Jeden z warunków NLP głosił, że wszyscy strajkujący 

muszą  zostać  na  dawnych  posadach.  Brown  nie  wrócił,  lecz  reszta  służby  pracuje  nadal  w 

moim domu. Zrazu litowałem się nad biedakami, bo chociaż czmychnęli z zapasami żywności 

i  srebrem,  zmusiły  ich  do  tego  wyjątkowo  trudne  warunki.  Później  nie  mogłem  odprawić 

służących. Wszyscy przystąpili do związku powołanego do życia przez NLP. 

background image

18 

 

Tyrania  zorganizowanego  świata  pracy  przekracza  wszelkie  granice  ludzkiej 

wytrzymałości. Trzeba jej jakoś zaradzić.