background image

JESSICA STEELE

A jednak miłość

Seria wydawnicza: Harlequin Romance (tom 98)

Tytuł oryginalny: His Woman

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ile  dwudziestolatek  spędza  w  domu  sobotnią  noc,  wsłuchując  się  w  deszcz, 

strumieniami  spływający po  szybach?  -  dumała  przygnębiona  Leith. W  chwilę  później, 
czując, że zaczyna użalać się nad  sobą, szybko przywołała się do porządku.  Boże drogi, 

przecież większość życia spędziła na nauce, więc takie samotne sobotnie wieczory nie są 

jej obce.

Aby ostatecznie otrząsnąć się z przygnębienia, skierowała swoje myśli na Rosemary, 

przyjaciółkę  i  sąsiadkę  z  drugiej  strony  korytarza,  przybyłą  z  tego  samego  miasteczka. 
Gdyby  Rosemary  nie  zdecydowała  się  właśnie  dziś  odwiedzić  swoich  rodziców  w 

Hazelbury,  teraz  siedziałyby  razem  nad  filiżanką  kawy.  Oczywiście,  Travis  Hepwood, 
sekretny  przyjaciel  Rosemary,  byłby  tu  także,  ale  ponieważ  Leith  bardzo  go  lubiła, 

chętnie zabawiałaby również i jego.

Nowa fala ulewnego deszczu zalała szyby okienne, ale tym razem Leith nie usłyszała 

jej. Myśl o Rosemary obudziła wspomnienie dnia, kiedy jej brat Sebastian oznajmił, że 
na głównej ulicy Hazelbury zderzył się z Rosemary Green, a właściwie Rosemary Talbot, 

bo takie teraz nosiła nazwisko. Rosemary, o rok starsza od Leith, była koleżanką z klasy 

Sebastiana.  Nigdy  nie  pozwalano  jej  uczestniczyć  w  zbiorowych  szkolnych  zajęciach, 
toteż  nikt  nie  znał  jej  zbyt  dobrze.  Jednak,  ku  zaskoczeniu  wszystkich,  w  wieku 

osiemnastu lat Rosemary wyszła za mąż i opuściła miasteczko.

Od owego czasu mało kto wspominał jej imię.

Dopiero  tamtego  dnia  ukochany,  acz  odrobinę  nieodpowiedzialny  braciszek  z 

podnieceniem oznajmił:

- Właśnie skończyłem pogawędkę z Rosemary Green!
Leith zauważyła entuzjazm, ale ponieważ był on integralną częścią jego osobowości -

nie zareagowała zbyt ochoczo.

- Prawdopodobnie przyjechała do rodziców.
-  Właśnie  -  zgodził  się  z  nią.  -  Wydawała  się  trochę  przybita...  czy  ja  wiem,  nic 

konkretnego.  W  każdym  razie  -  kończył  - staliśmy  przed  Oliphants  Cafe,  więc 
zaproponowałem kawę i już za chwilę opowiadała mi o swoim życiu w Londynie...

Zawiesił głos, a Leith dała się złapać w tę klasyczną teatralną pułapkę.
- I co? - zapytała, czując w głębi ducha, że za chwilę tego pożałuje.

- I powiedziała mi, że w jej bloku zwalnia się mieszkanie.

background image

-  O,  nie  -  zaprotestowała  Leith,  choć  przez  głowę  przemknęła  jej  kusząca  myśl  o 

zamieszkaniu w Londynie. - Od razu ci mówię, że mama się nie zgodzi.

-  Zgodzi  się,  jeśli  powiesz  jej,  że  będziesz  się  mną  opiekować...  sprawdzać,  czy 

umyłem szyję i zmieniłem skarpetki - uśmiechnął  się przebiegle  Sebastian. Miał wtedy 

dwadzieścia trzy lata i radośnie wykorzystywał nadmierną troskliwość matki.

- A poza tym - dodał z rozbrajającą szczerością - nie stać mnie na czynsz.

- A jeśli nie zechcę pojechać? - Leith usiłowała przyhamować nieco jego zapał.

- Pojedziesz!  - przymilał  się. -  Wiesz,  że pojedziesz. Jakoś nie protestowałaś,  kiedy 

tato powiedział, że uczyłaś się pilnie przez tyle lat, a teraz w żadnej pobliskiej firmie nie 

możesz w pełni wykorzystać swoich kwalifikacji. Za to w Londynie...

Sebastian  rozwijał  temat  jeszcze  przez  parę  minut.  Leith  próbowała  bronić  swej 

pozycji,  ale  na  każdy  zarzut  miał  gotową  odpowiedź  i  już  po  chwili  poczuła  się  równie 
podniecona,  jak  on.  Rzeczywiście,  pracowała  ciężko,  aby  zdobyć  kwalifikacje  w 

kontraktowo-handlowej  dziedzinie  inżynierii,  a  w  jej  obecnym  miejscu  pracy  nie 
wykorzystywano w pełni jej zdolności.

- Ja też będę miał większe pole do popisu - oznajmił Sebastian. Skończył uniwersytet 

i teraz  pracował  jako  fotograf.  -  Zdaje  się,  że  opstrykałem  już  wszystko  w  tej  dziurze  -
dodał i powrócił do swojej śpiewki: „Za to w Londynie".

- Lepiej porozmawiajmy z rodzicami-ostudziła go Leith.
Ojciec zgodził się, że oboje są już w wieku, w którym ptaszki wylatują z gniazdka, ale 

matka, zaślepiona uczuciem do syna, potrzebowała trochę więcej czasu.

W  niedzielę  rano  dostali  jednak  błogosławieństwo  obojga  rodziców  i  Sebastian 

poszedł  do  Greenów,  żeby  wyciągnąć  od  Rosemary  coś  więcej  na  temat  mieszkania. 
Wrócił z ponurą miną.

-  Święty  Henryku,  to  lodówka,  a  nie  dom!  -  jęknął.  -  Przez  cały  czas  ani  jednego 

uśmiechu!

- Rosemary nie chce, żebyście mieszkali tak blisko niej? - zatroszczyła się matka. Z 

początku nie chciała, żeby jechał, ale teraz gotowa była o to walczyć.

-  Tego  nie  powiedziała  -  odparł,  ale  jego  energia  wyraźnie  zmalała.  -  Powiedziała 

jednak dość, żebym się zorientował, że i tak nie pojedziemy.

- A to dlaczego? - zapytała pani Everett.

background image

-  Rosemary  wynajmuje  mieszkanie  pod  nieobecność  właściciela,  a  to  sąsiednie 

można tylko kupić.

- No to co, w Londynie chyba jest więcej mieszkań do wynajęcia - zauważył ojciec i 

dodał, posyłając żonie czułe spojrzenie: - A poza tym, moja droga... cóż, sądzę, że dla tak 

dobrej  sprawy  powinniśmy  zastanowić  się  nad  tym,  czy  Leith  i  Sebastian  nie  mogliby 

dostać swojego spadku po dziadku przed ukończeniem dwudziestu pięciu lat.

- Naprawdę? - zapytali oboje jednocześnie. Ojciec, jako wykonawca testamentu, miał 

prawo  do  wcześniejszego  rozdysponowania  spadku.  W  takiej  sytuacji  wynajmowanie 
mieszkania nie miałoby sensu.

-  Zobaczymy -  obiecała  pani  Everett  i  od  tej  chwili  sprawy  potoczyły  się 

błyskawicznie.

Na wszelki wypadek obejrzeli kilka innych nieruchomości na sprzedaż. Kiedy jednak 

zobaczyli  mieszkanie  w  ekskluzywnym  bloku,  które  zajmowała  Rosemary,  okazało  się 

ono poza wszelką konkurencją.

Leith  i  Sebastian  byli  wprawdzie  zgodni  co  do  zamiaru  kupna  mieszkania,  musieli 

jednak  pogodzić  się  z  faktem,  iż  scheda  po  dziadku  stanowiła  tylko  niewielką  część 

potrzebnej kwoty.

-  Zaciągniemy  pożyczkę  pod  hipotekę,  jak  wszyscy  -  Sebastian  nie  zniechęcił  się. 

Okazało się jednak, że nie mając stałego źródła dochodu nie może starać się o pożyczkę.

-  Pójdę  do  prawdziwej  pracy  -  zaparł  się  jak  osioł.  Leith  także  szukała  nowego 

zajęcia. Popytała tu i ówdzie, i wkrótce umówiła się na rozmowę w małej firmie o nazwie 
Ardis&Co.

W  miesiąc  później  Sebastian  zaczął  pracować  jako  agent  londyńskiego  biura 

podróży. Mieszkał w pokojach hotelowych w dni robocze, na niedzielę i święta jeździł do 

domu, do Hazelbury, zaś Leith otrzymała pracę w Ardis &Co. Kiedy stwierdziła, że jest 

jedyną kobietą poproszoną na rozmowę, prawie straciła nadzieję. Była niemal pewna, że 
stanowisko dostanie się któremuś z męskich kandydatów, jako że dotychczas zajmował 

je mężczyzna, który miał w ciągu czterech miesięcy opuścić spółkę.

W  cztery  miesiące  po  podjęciu  decyzji  o  przeprowadzce  do  Londynu  oboje  z 

Sebastianem zajęli nowe mieszkanie. Kredyt okazał się morderczy, ale oboje mieli pracę 
i szansę na awans - a zatem i podwyżkę zarobków - więc nie martwili się.

background image

Podczas  tych  ostatnich  miesięcy  rzadko  widywali  Rosemary  Talbot.  W  tydzień  po 

przeprowadzce, kiedy Leith chciała zaprosić Rosemary i jej męża na uroczystego drinka -

dowiedziała się, że Derek Talbot już tam nie mieszka.

- Właściwie - wymamrotała Rosemary - mój mąż wyprowadził się.

Leith  nie  była  pewna,  kto  jest  w  tym  momencie  bardziej  zakłopotany,  ona  czy 

Rosemary.

- Cóż, tak czy owak, wpadnij na drinka - uśmiechnęła się.

Po tamtej rozmowie wypiły  razem niejedną  kawę. Rosemary  z początku niechętnie 

mówiła  o  swoim  małżeństwie,  po  jakimś  czasie  okazało  się  jednak,  że  Derek  był 

zwyczajnym  kobieciarzem  i  traktował  żonę  w  karygodny  sposób.  Leith  współczuła 
Rosemary, zwłaszcza kiedy odkryła, że jej przyjaciółka wychowana jest w przekonaniu o 

nierozerwalności  więzów  małżeńskich  i  nie  przyjmuje  do  wiadomości  rozpadu  swego 
związku. Rodzice Rosemary nie uznawali rozwodu i gdy Derek go zażądał, nie omieszkali 

dobitnie oznajmić tego córce.

Byli  w  Londynie  już  od  miesiąca,  kiedy  Sebastian  zdecydował,  że  najwyższy  czas 

oblać mieszkanie.

-  To nie  będzie dużo  kosztowało -  dodał  szybko, wiedząc,  jakie  kłopoty  ma Leith  z 

przyzwyczajeniem się do roli pani domu.

- Kogo zaprosimy? - zapytała, ponieważ sama nie znała w Londynie prawie nikogo.
- Mam kupę przyjaciół - odparł Sebastian. Rzeczywiście, z nich dwojga to on częściej 

wychodził, należał do kółka dramatycznego, a poza tym dłużej mieszkał w Londynie.

Leith  zaprosiła  Rosemary  i  namawiała  ją  tak  długo,  aż  wreszcie  nieszczęśliwa 

kobieta zgodziła się przyjść. Natychmiast została wciągnięta w wir przygotowań.

Jeżeli hałas oznacza sukces, to impreza udała się znakomicie. Około jedenastej Leith 

zatęskniła  do  łóżka,  ale  jako  gospodyni  miała  swoje  obowiązki.  Od  kwadransa  nie 

widziała  Rosemary,  a  nie  chciała,  żeby  przyjaciółka  poczuła  się  opuszczona.  Znajomi 
Sebastiana nie musieli przypaść jej do gustu.

Mimo wszystko miała nadzieję, że Rosemary nie poszła jeszcze do domu. Krążyła po 

pokoju,  dopóki  jej  wzroku  nie  przyciągnęła  niewielka  sofa  pod  ścianą.  Na  owej  sofie 

bowiem siedziała z lekka zarumieniona Rosemary, a obok niej, pogrążony w rozmowie, 
mężczyzna w wieku około dwudziestu sześciu-siedmiu lat. Leith usiłowała przypomnieć 

background image

sobie  jego  nazwisko.  Zdaje  się,  że  został  jej  przedstawiony  jako  Travis  jakiś  tam. 
Zerknęła jedynie, czy Rosemary nie wygląda na niespokojną i wycofała się.

Tego  wieczoru  Rosemary  nie  była  wprawdzie  niespokojna,  ale  wkrótce  potem 

historia  z  Travisem  Hepwoodem  okazała  się  wystarczającym  źródłem  stresu.  Travis 

bowiem  zakochał  się  w  Rosemary  od  pierwszego  wejrzenia.  Leith  czuła,  że  wbrew 

wszelkim  oczekiwaniom  Rosemary  także  nie  pozostawała  obojętna.  W  ich  miłości 

pojawiła  się  jednak  przeszkoda:  wpajane  Rosemary  od  dzieciństwa  skrajne  poczucie 

przyzwoitości. W jej pojęciu sytuacja, iż kocha się jednego mężczyznę będąc żoną innego, 
była po  prostu  nie do  pomyślenia.  Nie czuła  się na siłach, by  rozwieść  się z  Derekiem, 

toteż jej szanse na szczęście z Travisem wyglądały raczej marnie.

W tydzień później, wciąż zaskoczona swymi uczuciami, Rosemary wyznała Leith, że 

istotnie  jest  zakochana  w  Travisie.  Do  tego  stopnia,  że  wybrała  się  z  nim  nawet  na 
kolację.

-  Tak  się  cieszę  -  odparła  Leith.  Z  oszczędnych  informacji,  jakie  wymknęły  się 

Rosemary, wiedziała, że jej przyjaciółka przeżyła koszmar, zanim Derek zdecydował się 

odejść.

- Nie ma powodu - mruknęła Rosemary.
- Nie zgadzacie się z Travisem? - zainteresowała się mocno zaskoczona Leith.

-  Ależ  zgadzamy  się,  cudownie  -  westchnęła  Rosemary.  -  Ale  miałam  tak  okropne 

poczucie  winy...  jakby  rodzice  stali  nade  mną  i  spoglądali  z  wyrzutem  przez  cały  czas. 

Travis dzwonił zeszłej nocy... powiedziałam, że nie chcę go więcej widzieć.

Postanowienie Rosemary dotyczące Travisa było bardzo silne - nie na tyle jednak, by 

istotnie więcej się z nim nie zobaczyła. W każdym razie nie były to spotkania umówione -
i nigdy w jej własnym mieszkaniu. Travis zadzwonił bowiem do Leith i Sebastiana już w 

kilka  dni  później...  „Pomyślałem  sobie,  że  mógłbym  wpaść  na  chwilę"  nie  zwiodło 

nikogo.  Przypadkiem,  tego  samego  wieczoru  Leith  zaprosiła  Rosemary  na  kolację.  Jej 
zdaniem byłoby nieuprzejmie poprosić Travisa, żeby wyszedł.

Od  tej pory Travis regularnie  przychodził  na kolację.  Sebastian raz  był  obecny, raz 

nie, ale

-  cokolwiek  mówiło  na  ten  temat  jej  sumienie -  Rosemary  zjawiała  się  zawsze,  w 

ostatniej  chwili, buntując  się przeciw  własnym zasadom. Co  więcej,  nieraz nalegała,  że 

sama  przygotuje  kolację  i  przyniesie  do  Leith  -  zawsze  trochę  więcej  niż  trzeba,  na 

background image

wszelki  wypadek,  gdyby  pojawił  się  jakiś  niespodziewany  gość.  Travis  z  kolei,  jako 
pracownik firmy importującej wina, przynosił jakiś wspaniały trunek.

- Co się dzieje? - zagadnął Sebastian, kiedy po powrocie do domu późnym wieczorem 

zastał Leith na straży, przy drzwiach do kuchni.

- Tam są Rosemary i Travis - odparła.

- No to co?

- Być może nie zauważyłeś, ale oni są w sobie zakochani.

- A co się stało z mieszkaniem Rosemary?
- Ona nie chce go przyjmować u siebie.

- A dlaczegóż to?
-  To...  raczej  nieostrożne  -  stwierdziła  Leith,  szczerze  zaskoczona  niewrażliwością 

brata.

- Kompletna bzdura! - wyraził własne zdanie Sebastian.

Poniewczasie  Leith  zrozumiała,  że  ten  stan  rzeczy  nie  może  trwać  wiecznie  bez 

niczyjej  krzywdy.  Rosemary  jednak  wciąż  unikała  jawnych  spotkań  z  Travisem,  a  ten 

zakochiwał się  w  niej  coraz bardziej,  tak  że  nie sposób  było utrzymać  go  na  odległość. 

Leith polubiła oboje i współczuła im, ale rozumiała, że sami muszą znaleźć jakieś wyjście 
z tej sytuacji.

Pewnego wieczoru Travis pojawił się, jak zwykle, rozjaśniony nadzieją na spotkanie 

Rosemary.  Sebastian  także  był  w  domu  i  zabawiał  go  rozmową.  Rosemary  jednak 

spóźniała  się  bardziej  niż  kiedykolwiek.  Wreszcie  Leith  nie  była  w  stanie  ani  chwili 
dłużej znosić tęsknych spojrzeń Travisa w stronę drzwi.

-  Zobaczę,  co  ją  zatrzymuje  -  oznajmiła  i  przeszła  na  drugą  stronę  korytarza. 

Nacisnęła dzwonek i czekała.

Rosemary  otworzyła  drzwi,  ale  pytanie:  „Gotowa?"  zawisło  na  ustach  Leith.  Przez 

ramię przyjaciółki dostrzegła mężczyznę.

Leith wyczuła napiętą atmosferę. Nieznajomy wstał i skierował się ku drzwiom. Coś 

w zachowaniu przyjaciółki zdawało się mówić, że jej gość nie powinien dowiedzieć się o 
planowanej wizycie.

-  Eee...  przepraszam,  że  przeszkadzam,  Rosemary -  improwizowała  Leith.  -  Nnie... 

spodziewałam się, że masz gościa.

Uśmiechnęła się do krępego mężczyzny.

background image

-  Nie  przedstawisz  mnie?  -  rzucił  krótko  do  Rosemary,  pożerając  oczami  gęste, 

kasztanowe włosy, zgrabną figurę i piękną twarz Leith.

-  Oczywiście  -  odparła  Rosemary.  -  Leith  jest  nową  właścicielką  mieszkania 

naprzeciw. Leith, to mój mąż, Derek.

Leith podała mu rękę, ale nie spodobał jej się sposób, w jaki bez przerwy gapił się na 

nią.

-  J-ja  tylko  na  chwilę,  muszę  nakarmić  Sebastiana -  bąknęła.  -  Chciałam  pożyczyć 

trochę sosu Worcester...

Travis  i  Sebastian  patrzyli  na  nią  zezem,  kiedy  wróciła  z  butlą  sosu,  ale  bez 

Rosemary.

- Gdzie  Rosemary? - natychmiast zapytał Travis. Leith rozpaczliwie  wysilała  mózg, 

ale nie potrafiła wymyślić nic mądrego. Musiała powiedzieć prawdę.

-  Nie  przyjdzie  -  powiedziała  i  oboje  z  Sebastianem  musieli  niemal  obezwładnić 

Travisa, kiedy ten dowiedział się o obecności męża Rosemary.

Sebastian nie bez trudu posadził go z powrotem i przygotował morderczego drinka. 

Od  tej chwili wieczór  potoczył się jeszcze  gorzej, niż  się zaczął.  Jedynie  Sebastian  miał 

ochotę na kolację. Travis wyraźnie potrzebował kolejnego, solidnego drinka, a Sebastian 
usłużył  mu  ochoczo.  Alkohol  rozwiązał  mu  język  i  Travis  zaczął  opowiadać  o  swojej 

miłości do Rosemary. O tym, że chciałby ją poślubić, ale nie wie, jak to zrobić, ponieważ 
poczucie  przyzwoitości  nie  pozwala  jej  wychodzić  z  nim  gdziekolwiek.  Chciałby,  żeby 

cały świat wiedział o jego miłości, ale czy ona pozwoli przedstawić się jego rodzicom?

Zanim wybiła jedenasta, Travis zaczaj bełkotać, a Leith wściekła się na Sebastiana, 

który przechylał butelkę, ilekroć w szklance gościa pokazywało się dno.

-  Jasna  cholera,  ale  się  ululates!  -  wykrzyknął  Sebastian,  kiedy  Travis  chwiejnie 

podniósł się z miejsca i niepewnie ruszył przed siebie.

-  Sądzę,  że  Travis  nie  powinien  siadać  za  kierownicą  w  takim  stanie  -  zauważyła 

Leith lodowatym tonem.

- Ja też piłem... nie mogę go odwieźć - stwierdził Sebastian. - A poza tym, on mieszka 

gdzieś na peryferiach Essex i Bóg jeden wie, kiedy wróciłbym do własnego łóżka... nawet, 

jeśli  przypadkiem  pamiętałby  swój  adres.  Niech  się  prześpi  na  tej  kanapie  -  za-
proponował najprostsze wyjście.

background image

-  A  jego  rodzice?  Będą  się  martwić  -  zaprotestowała  Leith,  pamiętając,  że  kiedy 

Sebastian nie wracał do domu na noc, matka szalała z niepokoju.

-  Do  diabła,  Leith,  on  dobiega  trzydziestki!  Na  pewno  nie  pierwszą  noc  spędza  na 

bańce!

Travis przespał zatem noc na kozetce i skorzystał na tym tylko tyle, że nazajutrz, z 

błędnym  wzrokiem i  skacowany  jak diabli,  mógł przed wyjściem  zamienić kilka słów  z 

Rosemary.  Jego  samopoczucie  pogorszyło  się  jeszcze  na  wieść,  że  Derek Talbot  znowu 

żądał  rozwodu,  a  ona  znowu  odpowiedziała  mu  stanowczym  nie.  W  bladym  świetle 
poranka  Rosemary  oznajmiła  Travisowi,  że  nie  zamierza  również  nigdy  więcej  przyj-

mować zaproszenia na kolację u sąsiadów.

Powtórzyła to zresztą Leith, używając niemal tych samych słów. Leith poczuła, że nie 

ma  prawa  się  wtrącać,  powinna  jednak  pozostać  przy  Rosemary,  kiedy  ta  będzie 
potrzebowała bratniej duszy.

Wciąż spotykała się ze swoją przyjaciółką. Travis także wpadał od czasu do czasu -

Leith wiedziała, że liczy jedynie na szansę ujrzenia ukochanej. Wyglądał coraz bardziej 

mizernie,  a  kiedy  znów  się  pojawił,  Leith miała  ogromną  ochotę  zawołać  Rosemary. 

Pohamowała  się  jednak.  Jeżeli  nikt  jej  o  to  nie  poprosił  -  nie  będzie  się  wtrącać. 
Zwłaszcza że Rosemary powtórzyłaby Travisowi jedynie to, co już raz słyszał.

Potem  Sebastian  zaczął  przebąkiwać  o  opuszczeniu  pracy  i  Leith  miała  się  czym 

martwić. Jeśli jej brat nie będzie pracował, to jak spłaci swoją część długu hipotecznego? 

I wówczas, jakby na dowód, że nieszczęścia zawsze chodzą parami, wydarzyła się kata-
strofa: Leith straciła pracę, choć nie ze swej winy.

Nie mogła w to uwierzyć. Była pracowita i pełna inicjatywy, a posada dawała jej dużo 

satysfakcji. Pracowała niemal wyłącznie z  mężczyznami, całkiem nieźle dogadując się z 

większością  z  nich.  Nie  ucieszyła  się  jednak,  kiedy  Alec  Ardis,  żonaty  syn  właściciela 

firmy,  pewnego  dnia  zjawił  się  w  biurze  i  bez  żadnej  zachęty  z  jej  strony  zaczął  ją 
napastować.  Nie  pomogło  stanowcze  nie.  Walcząc  z  uściskiem,  który  oplótł  ją  jak 

ośmiornica,  wrzała  gniewem.  Kiedy  wreszcie  udało  jej  się  uwolnić,  była  wściekła  i 
upokorzona - tylko dlatego, że jest kobietą, syn szefa uważa, że może sobie pozwalać na 

wszystko - i dosłownie rzuciła się na niego z pazurami.

Była wstrząśnięta atakiem, ale nigdy nie opuściłaby pracy z własnej woli. Nie miała 

jednak  wyboru.  Pan  Ardis  senior  przechodził  właśnie,  gdy  dotarły  do  niego  słowa: 

background image

lubieżny, skretyniały, zboczony wieprz. Kiedy wszedł do pokoju, Leith wyrzucała z siebie 
kolejne epitety.

Zrobiło jej się niedobrze, kiedy pan Ardis - nie wierząc, że synalek mógł zaatakować 

bez żadnej zachęty z jej strony, a może jedynie kryjąc jego niechlubne słabości - dał jej 

odprawę w wysokości miesięcznej pensji i z miejsca wyrzucił z pracy.

Wieczorem zadzwoniła do drzwi Rosemary. Wciąż jeszcze nie mogła otrząsnąć się z 

szoku, jaki wywołała w niej napaść i to, co potem nastąpiło.

- Nie robisz przypadkiem kawy? - zapytała.
- Wchodź - szybko zaprosiła ją Rosemary. - Wyglądasz fatalnie. Co się dzieje?

-  Wylali  mnie  -  oznajmiła  Leith  roztrzęsionym  głosem  i  przy  kawie  zdała  jej 

dokładną relację.

„Lubieżny,  skretyniały,  zboczony  wieprz",  zdaniem  Rosemary,  to  bardzo  delikatne 

określenie faceta, który myśli, że każda kobieta pracująca dla jego ojca jest potencjalną 

zdobyczą.

- Powinnaś była strzelić go w pysk - stwierdziła, oburzona niemal tak, jak Leith.

- Zrobiłabym to, gdybym miała wolne ręce - odparła Leith i pociągnęła jeszcze jeden 

łyk kawy.

Rosemary serdecznie współczuła przyjaciółce.

- Oczywiście, to musiało się zdarzyć, prędzej czy później - stwierdziła.
Leith wytrzeszczyła oczy.

- Nie kojarzę - wyznała.
-  Jesteś  za...  -  Rosemary  szukała  odpowiedniego  słowa,  aż,  ku  całkowitemu 

zaskoczeniu przyjaciółki, oznajmiła: -... olśniewająca.

- Olśniewająca! - wykrzyknęła Leith, otwierając zielone oczy jeszcze szerzej.

-  Nie  miałaś  o  tym  pojęcia,  co?  -  miękko zapytała  Rosemary  i,  jakby  chcąc  jeszcze 

mocniej wstrząsnąć Leith, ciągnęła: - A co powiesz o tych fantastycznych, kasztanowych 
włosach,  wspaniałych  oczach  i  cerze,  nie  wspominając  o  figurze,  która  jest  wypukła 

dokładnie  tam,  gdzie  należy?  To  było  do  przewidzenia,  że  prędzej  czy  później  jakaś 
egoistyczna męska gadzina zechce wyciągnąć po ciebie łapy.

-  Wielkie  nieba!  -  jęknęła  Leith  słabym  głosem.  Ze  słów  Rosemary  wynikało,  iż 

powinna  uważać  się  za  szczęściarę,  gdyż  dobiegając  dwudziestu  dwóch  wiosen  nie 

zaznała jeszcze wątpliwych awansów jakiegoś domorosłego supermana.

background image

-  Musisz  po  prostu  trochę  się  przygasić  -  uśmiechnęła  się  Rosemary  i  rozmowa 

potoczyła się dalej, dopóki Leith nie wspomniała o konieczności znalezienia nowej pracy.

-  Nie  mogę nie pracować, zwłaszcza  z  tą  morderczą hipoteką,  którą  z  Sebastianem 

musimy spłacać co miesiąc - wyznała.

- No pewnie! - zgodziła się Rosemary i dodała:

-  Gdyby  nie  to,  że  czynsz  za  to  mieszkanie  został  zapłacony  do  końca  roku,  sama 

byłabym  w  kłopocie.  Teraz  oszczędzam,  jak  szalona,  żeby  mieć  trochę  grosza  w 

zanadrzu,  kiedy  przyjdzie  pora  płacenia.  Wracając  jednak  do  ciebie...  chyba  nie 
powinnaś mieć kłopotów ze znalezieniem innej pracy.

- Moje kwalifikacje jeszcze ujdą - odparła Leith.
- Ale co z referencjami? Nie wyobrażam sobie, żeby pan Ardis wyrażał się o mnie w 

samych superlatywach.

- Nie ma innego wyjścia, jak tylko uczciwie ocenić twoją pracę... o ile nie chce ci się 

narazić - oznajmiła Rosemary stanowczo.

W  tydzień  później,  po  zgłoszeniu  swej  kandydatury  w  trzech  firmach,  Leith 

dowiedziała  się,  że  dwa  ze  stanowisk  są  już  zajęte.  W  trzecim  miała  więcej  szczęścia: 

zaproszono ją na rozmowę. Został jej jednak cały tydzień na przemyślenie paru  spraw. 
Wciąż  jeszcze  nie  otrząsnęła  się  z  szoku  wywołanego  karesami  Aleca  Ardisa,  a  jawnie 

niesprawiedliwe zwolnienie z pracy zraniło ją bardzo. Mimo to, nawet jeśli uważała, że 
Rosemary  przesadza,  jej  uwagi  na  temat  wyglądu  prześladowały  ją  nieprzerwanie.  Za 

żadne skarby nie  chciałaby znowu stać się  obiektem obleśnych zalotów Ardisa juniora. 
Samo wspomnienie wywoływało koszmarne sny.

-  Sebastianie  -  zwróciła  się  do  brata  w  przeddzień  rozmów  w  G  Vasey  Ltd.  -  Nie 

przypuszczam, żebyś miał jeszcze te okularki, w których udawałeś profesora w...

-  Mówisz  o  moim  ostatnim  publicznym  występie  -  z  wyższością  poprawił  ją 

Sebastian, mając na myśli bezdialogową rólkę w ostatniej sztuce kółka dramatycznego. -
Cóż, właściwie...

Nazajutrz  Leith  ledwo  rozpoznała  się  w  lustrze,  kiedy  zwinęła  bujne  kędziory  w 

surowy kok z tyłu głowy i włożyła okulary-atrapy w rogowej oprawie.

Rozmowy  w  G  Vasey  Ltd  potoczyły  się  gładko.  Nikt  nie  nabrał  podejrzeń  i  nie 

zadawał  pytań  na  temat  jej  okularów.  Zdjęła  je  zresztą  natychmiast  po  wejściu  do 

mieszkania, nagle zdając sobie sprawę z tego, że nikt od Vaseya nie widział jej bez nich.

background image

Miała teraz przed sobą trudne dwa tygodnie wyczekiwania na odpowiedź. W G Vasey 

Ltd płacili lepiej, niż można to sobie wyobrazić, a praca wydawała się naprawdę ciekawa. 

Wszystko wskazywało na to, że o ile dostanie tę posadę, będzie musiała harować ciężej 
niż kiedykolwiek w życiu i jeszcze potrzebny jej będzie pomocnik.

Wiadomość o tym, że została przyjęta, podziałała jak balsam na jej zranioną dumę -

do  tego  stopnia,  że  w  dniu,  kiedy  miała  zacząć  pracę,  omal  nie  zapomniała  skręcić 

włosów w ciasny kok i włożyć okularów.

Powoli  jednak  doszła  do  siebie  i  przypomniała  sobie  wszystko.  Odpowiednio 

przygaszona,  do  tego  stopnia  nawet,  że  ukryła  zgrabną  figurkę  pod  luźnym  strojem, 

wyruszyła w stronę G Vasey Ltd. Poranek spędziła na zaznajamianiu się z biurem i jego 
pracownikami.  Przede  wszystkim  jednak  zawarła  znajomość  z  Jimmy  Webbem,  swym 

siedemnastoletnim  asystentem,  który  okazał  się  prawdziwą  kopalnią  informacji  o 
wszystkim, co dzieje się wokoło.

Od niego też usłyszała niezbyt pomyślną nowinę, że Vasey został kilka miesięcy temu 

wchłonięty przez giganta Massingham Engineering. Leith natychmiast poczuła, że musi 

bardzo troszczyć się o swą pracę i pamiętać, że bez niej nie będzie w stanie spłacić swej 

części hipoteki.

- Nie wiesz przypadkiem, czy... ktokolwiek z pracowników Massinghama przyjedzie 

tutaj? - zapytała Jimmy'ego, starając się stłumić niepokój. Zbyt dobrze orientowała się w 
zarządzaniu  firmą,  by  nie  wiedzieć,  że  pracownicy  Vaseya  nie  utrzymają  się,  jeśli 

Massingham będzie w stanie wykonać tę pracę zatrudniając swoich ludzi.

-  Massingham  z  całym  interesem  przenosi  się  na  północ  -  poinformował  ją 

wszechwiedzący Jimmy.

-  Fabryka,  biura,  wszystko.  Chodzą  słuchy,  że  sprzedał  już  swoje  zakłady  tutaj  i 

stworzył tam solidną bazę ekonomiczną. Tu przyjadą jedynie ludzie potrzebujący bazy w 

Londynie.

Chwilowo uspokojonej Leith opadły skrzydła.

- To znaczy kto? - zapytała z udaną obojętnością.
-  Same  grube  ryby,  jak  mi  się  zdaje,  panno  Everett -  odparł  wesoło  Jimmy.  -  I  to 

nieprędko.  Muszą  jeszcze  skończyć  tylną  przybudówkę  i  wyłożyć  biura  dywanami  od 
ściany do ściany.

Odetchnęła z ulgą - nie była grubą rybą!

background image

- Wiesz już, jaki będzie kolor dywanów? - zażartowała.
Jej asystent wyszczerzył zęby w radosnym uśmiechu.

- Mam na imię Leith - dodała, ponieważ była od niego starsza tylko o pięć lat. - Czy 

możesz mi teraz udzielić informacji na temat tych dokumentów?

Jimmy, nie przestając się uśmiechać, przyciągnął swoje krzesło do jej biurka.

W  krótkim  czasie  Leith  doskonale  orientowała  się  w  nowym  nabytku  Massingham 

Engineering, który najwyraźniej na razie zamierzał nadal używać nazwy G Vasey Ltd. W 

kontrakcie,  nad  którym  pracował  jej  poprzednik,  znalazła  się  niesamowita  bzdura,  ale 
kiedy teczka wylądowała na jej biurku, sprawa była już zakończona. Nikt jej nie mógł nic 

zarzucić.  Nawet  Dave  Smith,  specjalista  od  kontraktów,  musiał  się  z  tym  zgodzić. 
Niemniej  Leith  ze  swym  wysokim  poczuciem  odpowiedzialności  stanowczo  wolałaby, 

żeby teczka Norwood & Chambers leżała u kogoś innego.

Życie  potoczyło  się  teraz  gładko  i  przyjemnie.  Co  prawda,  pomimo  swego 

przygaszenia, musiała ustawić na właściwym miejscu jednego Don Juana z zaopatrzenia, 
a  drugiego  ze  zbytu,  ponieważ  zachowywali  się  zbyt  śmiało,  jak  na  jej  upodobania. 

Ogólnie  jednak  była  bardzo  zadowolona  ze  swego  losu.  Pracowała  ciężko  i  była  za  to 

odpowiednio wynagradzana.

Sprawy  domowe  szły  równie  gładko.  Życie  towarzyskie  nie  było  zbyt  urozmaicone, 

ale Leith w przeciwieństwie do swego brata, miała mniej stadnych instynktów i wolniej 
zawierała  przyjaźnie.  Co  zaś  się  tyczy  przyjaźni,  Rosemary  zdawała  się  cierpieć  co 

najmniej tak samo jak Travis Hepwood. Mimo to, kiedy wybrał się on z wizytą do Leith i 
Sebastiana, wpadli na siebie w drzwiach zupełnie przypadkowo.

Później Rosemary wyznała  Leith, że widok Travisa w tak żałosnym  stanie poruszył 

jej  serce.  Nic  dziwnego,  pomyślała  Leith,  skoro  Rosemary  nadal  dokładała  wszelkich 

starań,  żeby  nie  dać  ludziom  powodu  do  plotek.  Najbardziej  bała  się  podejrzenia,  iż 

związała się z  kimś innym,  co dałoby Derekowi pretekst  do  wystąpienia  o rozwód z jej 
winy i skompromitowania w oczach rodziców.  Nieśmiało zapukała do drzwi sąsiadów i 

wprosiła się na kawę wiedząc, że Travis jest w środku.

Po  tym  dniu  Rosemary  przyjęła  jeszcze  dwa  zaproszenia  na  kawę  do  mieszkania 

Leith i Sebastiana. Nie została jednak nigdy nawet na kolacji.

Travis za każdym razem był tam także.

background image

Leith pracowała w G Vasey Ltd  już dwa miesiące,gdy Sebastian z  właściwym sobie 

rozmachem  wpadł  do  domu  po  pracy  i  oznajmił,  że  w  piątek  wyjeżdża  do  Indii  na 

wakacje.

- Do Indii! - wykrzyknęła Leith. Słyszała o tym po raz pierwszy.

- Na Boga, Leith, to tylko dziewięć godzin lotu! Za dwa tygodnie będę z powrotem.

- No to baw się dobrze - odparła, kiedy przyszła do siebie i zaczęła pomagać mu w 

pakowaniu...

Kolejna ciężka fala deszczu uderzyła o okna mieszkania i wyrwała Leith z ponurego 

zamyślenia. Spojrzała na zegarek i aż się skrzywiła.  Wielkie nieba,  to już po dziesiątej! 

Chyba całe wieki siedzi tu pogrążona we wspomnieniach ostatniego roku.

Wstała z fotela i poszła do kuchni nastawić mleko na czekoladę. Zastanawiała się, co 

spowodowało  ten  nagły  nawrót  wspomnień.  Nie  musiała  długo  dumać.  Główną 
przyczyną  jej  problemów  i  cofania  się  myślami  w  przeszłość,  był  najdroższy  braciszek 

Sebastian, który z właściwą sobie beztroską przysłał jej pocztówkę: „Indie są wspaniałe. 
Zostaję. Wiem, że dasz sobie radę."

W  pierwszej  chwili  lekkomyślność  brata  rozzłościła  ją.  Oczywiste  było,  że  nie 

zamierza  płacić  rat  ani  przez  bank,  ani  w  jakikolwiek  inny  sposób.  Zadzwoniła  do 
rodziców  i  dowiedziała  się,  że  oni  także  dostali  wiadomość  od  Sebastiana.  A  kiedy  jej 

matka zaczęła:

- Czy to nie podniecające? - Leith wiedziała już, że jeśli oczekuje poparcia, traci czas.

-  Będzie  mógł  robić  w  Indiach  cudowne  zdjęcia,  prawda?  -  kontynuowała  matka  i 

dopiero  pod  sam  koniec  rozmowy  zainteresowała  się  hipoteką:  -  Ale  przed  wyjazdem 

uporządkował chyba swoje sprawy, nieprawdaż, kochanie?

Dla matki świat zaczynał się i kończył na Sebastianie, zawsze będzie go bronić. Poza 

tym  rodzice  bardzo  pomogli  im  w  urządzaniu  mieszkania  tuż  po  przeprowadzce, 

ofiarowując meble, wykładziny i inne potrzebne rzeczy. Naprawdę nie wypadało prosić 
ich, by pokryli wysoki dług hipoteczny Sebastiana.

- Znasz Sebastiana - oznajmiła więc niedbale, wiedząc, że matka widzi jedynego syna 

przez najbardziej różowe z różowych okularów.

Mleko  zawrzało  i  Leith  zaczęła  przygotowywać  sobie  filiżankę  czekolady,  kiedy 

zabrzmiał  dzwonek  u  drzwi.  Nie  wiadomo  dlaczego  pomyślała  natychmiast,  że  to 

background image

Sebastian,  chociaż  on  miał  własny  klucz.  Chyba  ten  nieszczęsny  dług  gnębił  ją  zbyt 
mocno, skoro wierzyła, że samą myślą sprowadzi brata do domu.

Otworzyła drzwi - nie, to nie był Sebastian.
-  Travis!  -  wykrzyknęła.  Wyglądał  strasznie  i  był  kompletnie  pijany.  Zauważyła,  że 

ocieka wodą.

- Wejdź  - powiedziała  zrezygnowana. Pomogła  mu dojść do  kuchni, posadziła przy 

stole,

a sama poszła po ręcznik.
- Przyszedłeś tu pieszo? - zagadnęła, kiedy wycierał twarz i włosy. Miała nadzieję, że 

nie prowadził samochodu w takim stanie.

- Stałem na zewnątrz całe wieki... chciałem wejść, a wiedziałem, że nie powinienem...

- Rosemary nie ma - cicho powiedziała Leith. - Wyjechała na weekend do rodziców.
Travis wydał z siebie potężne westchnienie.

- Na to wygląda - odparł i mięśnie jego twarzy zadrżały, jakby z całych sił walczył z 

załamaniem. Opanował się z trudem i wciąż zdenerwowany wyjawił:

- Wczoraj... wszystko się we mnie nagle zagotowało i pomyślałem... pomyślałem, że 

nie wytrzymam związku,  który... że nie mogę  kochać kogoś, kto  wprawdzie  mnie także 
kocha  i  wiem  o  tym,  ale  kto  ma  to  swoje...wychowanie,  przesady,  rodziców, 

konwenanse...  boi  się  skandalu...  przyzwoitość...  nazwij  to,  jak  chcesz.  Dużo 
przeszedłem.

Leith wzięła z jego rąk zwinięty w kulę ręcznik i pomyślała, że kubek mocnej kawy 

dobrze by mu zrobił. Alkohol rozwiązał Travisowi język, mówił nieprzerwanie. Postawiła 

przed nim kawę, a on wyrzucał z siebie wszystko, co rozdzierało mu serce od chwili, gdy 
jego  oczy  po  raz  pierwszy  spoczęły  na  Rosemary.  Leith  nie  czuła  zakłopotania,  jedynie 

smutek,  że  miłość  do  jej  przyjaciółki  doprowadziła  Travisa  do  tego  stanu.  Bojąc  się 

stracić nawet tę drobną szansę, jaką miał u Rosemary, milczał, choć chciałby krzyczeć o 
swej  miłości  na  cały  świat.  Tak  bardzo  pragnął  opowiedzieć  o  niej  swojej  rodzinie,  ale 

Rosemary  zamierała  w  strachu  na  samą  wzmiankę  o  takiej  możliwości.  Wreszcie 
przyrzekł jej uroczyście, że poza tym domem imię jej nigdy nie padnie z jego ust.

- Wczoraj wreszcie poczułem, że zwariuję, jeśli coś się nie zmieni. Zadzwoniłem do 

niej i powiedziałem, że chcę z nią porozmawiać na osobności - zamilkł, myślami błądząc 

o całe mile stąd.

background image

- Rosemary nie chciała się z tobą spotkać? - domyśliła się Leith.
Potrząsnął głową.

- Idiota ze mnie. Byłem na tyle głupi, żeby nalegać, chciałem ją przyprzeć do muru i 

powiedziałem...  powiedziałem...  o  Boże,  musiałem  zupełnie  zwariować...  że  jeżeli  nie 

mogę zobaczyć się z nią na osobności, to nie chcę jej już nigdy widzieć.

- Och,Travisie - współczująco szepnęła Leith. - A co na to Rosemary?

- Nic - odparł drżącym głosem. - Odłożyła słuchawkę, a ja zrozumiałem - odetchnął 

spazmatycznie - że wszystko skończone.

-  Tak  mi  przykro  -  były  to  jedyne  słowa,  które przyszły  jej  na  myśl.  Nagle  Travis 

dźwignął się z miejsca i zaczął mamrotać coś o powrocie do Essex.

-  Gdzie  twój  samochód?  -  zawołała  z  niepokojem,  kiedy  zrobił  kilka  niepewnych 

kroków w stronę drzwi.

- Na zewnątrz... jak mi się zdaje.

Deszcz  wciąż  bębnił  o  szyby  i  Leith  szybko  podjęła  decyzję.  To  naprawdę  nie  była 

noc, w którą można było wypuścić zamroczonego alkoholem przyjaciela. A już na pewno 

nie powinien prowadzić samochodu w takim stanie.

-  Lepiej  odpocznij  trochę  -  powiedziała,  prowadząc  go  do  pokoju.  Był  jej  za  to 

wdzięczny, sądząc po tęsknym spojrzeniu, jakie rzucił w stronę kozetki.

- O, tym razem chyba znajdzie się coś lepszego - zauważyła i wymanewrowała go z 

salonu do sypialni Sebastiana.

W  kwadrans  później  Travis  spał  słodko,  jak  niemowlę.  Leith  pomogła  mu  zdjąć 

marynarkę, krawat i buty, mając jedynie nadzieję, że nic mu nie będzie, jeśli prześpi się 

w wilgotnych spodniach i koszuli. Okryła go kołdrą, a marynarkę powiesiła na wieszaku 
w przedpokoju, obok myśliwskiego kapelusza, który Sebastian zostawił przed wyjazdem 

do Indii.

Sama  także  położyła  się  do  łóżka.  W  sumie  nie  był  to  aż  tak  nudny  wieczór, 

pomyślała z ironicznym humorem, który jednak zniknął jak zdmuchnięty, gdy powróciła 

myśl o hipotece.

Usiłowała zająć głowę czymś innym, rozmyślając nad swą pracą u Vaseya. Dobrze się

złożyło, że Jimmy Webb jest jej asystentem. Wspomnienie Jimmy'ego przywiodło jej na 
myśl piątkową informację - Jimmy zarzekał się, że to święta prawda - że grube ryby od 

Massinghama  już  w  poniedziałek  przeprowadzają  się  do  nowego  skrzydła.  A  to  nie 

background image

wszystko.  Jeśli  wierzyć  Jimmy'emu,  przeprowadzał  się  tam  także  sam  wielki 
Massingham, władca całego imperium.

Leith nie sądziła, że kiedykolwiek spotka człowieka tak wysoko postawionego. Miała 

jedynie nadzieję, że  jej posada  jest  bezpieczna.  Smutno wyglądałaby  jej część hipoteki, 

gdyby straciła tę dobrze płatną pracę. O części Sebastiana lepiej w ogóle nie wspominać.

Myśli  zaczęły jej umykać i mocno zasnęła.  Obudził  ją natarczywy dźwięk dzwonka, 

który  ktoś  bez  przerwy  naciskał.  Zaspana  wstała  z  łóżka,  po  drodze  owijając  się 

szlafrokiem i zapalając światła.

-  Co  się  dzieje,  do  licha?  -  zwróciła  się  z  gniewem  do  stojącego  w  drzwiach 

wysokiego, ciemnowłosego nieznajomego.

Nie  odpowiedział,  zdjął  tylko  palec  z  przycisku  dzwonka  i  przyglądał  się  jej  bez 

uśmiechu, obejmując spojrzeniem potargane kasztanowe włosy i śliczną, zaróżowioną od 
snu  twarz.  Obserwował  jej  delikatne  rysy,  przesuwając  przenikliwy  wzrok  po  zgrabnej 

figurze,  uwydatnionej  przez  bawełniany  szlafrok.  Swą  niespieszną  inspekcję  zakończył 
na obnażonych palcach stóp Leith.

Ona jednak miała dość. Nikt nigdy nie przyglądał się jej tak dokładnie.

- Dobranoc - prychnęła i chciała zatrzasnąć mu drzwi przed nosem... ale zablokował 

je stopą.

-  Co...  -  zaczęła,  już  zupełnie  trzeźwa,  czując  pierwsze  dotknięcia  zimnych  igieł 

strachu.

- Szukam Travisa Hepwooda - wycedził wysoki mężczyzna. Choć nie wyglądał przez 

to ani trochę łagodniej, znajome nazwisko zmniejszyło jej lęk.

-  Travis...  -  urwała,  czując  jak  jej  wrodzona  rezerwa  rozpływa  się  bez  śladu.  Nagle 

zapragnęła  chronić  Travisa,  który  nie  był  w  stanie  sam  obronić  się  przed  tym 

człowiekiem, najwyraźniej wściekłym z jakiegoś powodu. Na to przynajmniej wyglądał.

- Po co? - zawołała ostro, a kiedy nie uzyskała odpowiedzi, dodała: - Kim pan jest?
Nie  dowiedziała  się  wprawdzie  nazwiska  nocnego  gościa,  ale  doznała  ulgi,  kiedy 

odpowiedział:

- Jestem jego kuzynem. - I dodał, rozpraszając resztę jej wątpliwości: - Gdyby cię to 

interesowało,  jego  matka  odchodzi  od  zmysłów  ze  strachu  o  niego.  To  ona  mnie  tu 
przysłała.

background image

Myśli  Leith  natychmiast  skupiły  się  na  jej  własnej  matce,  która,  gdyby  chodziło  o 

Sebastiana, też szalałaby z niepokoju.

-  Proszę,  niech  pan  wejdzie  -  odezwała  się  i  cofnęła  do  przedpokoju.  Mężczyzna, 

który  na  oko  miał  około  trzydziestki,  wszedł  do  środka. Jego  oczy  natychmiast 

powędrowały  do  wieszaka  na  płaszcze.  Domyśliła  się,  że  rozpoznał  wiszącą  tam 

marynarkę.

- Gdzie twoja sypialnia? - rzucił ostro.

Usta  Leith  otworzyły  się  ze  zdumienia:  ten  facet  myśli,  iż  spała  z  Travisem.  W  tej 

samej chwili doszła do wniosku, że ma już serdecznie dość pyskatego gościa. Próbowała 

jedynie pomóc Travisowi w ciężkich chwilach i proszę, jaka ją za to spotyka nagroda!

-  A  kto  powiedział,  że  on  chce  wyjść?  -  warknęła,  kiedy  gwałtownie  zerwał 

marynarkę z wieszaka.

Kuzyn jednak miał wstręt do odpowiadania na pytania inne niż te, które sam uważał 

za stosowne. Zignorował ją i agresywnie zapytał:

- Naprawdę zależy ci na Travisie?

-  Nie  mam  najmniejszego  zamiaru  wychodzić  za  niego,  jeśli  o  to  panu  chodzi  -

odparła  najspokojniej,  jak  mogła.  Domyśliła  się,  że  została  posądzona  o  pobudki 
wyłącznie materialistyczne. Ktoś przecież musiał zapłacić za to eleganckie mieszkanie w 

dobrej dzielnicy. Kuzyn, zdaje się, wiedział dokładnie, kto wykłada pieniądze na ten cel.

Furia, jaką wywołał  w niej ten diaboliczny facet, osiągnęła szczyt, kiedy  zwrócił się 

po raz kolejny:

-  Przyczepiłaś  się  do  niego  na  chwilę,  bo  regularnie  płaci  czynsz,  co?  -  syknął,  tak 

przekonany o słuszności swego domysłu, że nawet nie zażądał odpowiedzi.

Mimo to odpowiedziała:

-  Nie  wynajmuję  tego  mieszkania.  Kupuję  je!  -  rzuciła.  Nigdy  dotąd  nie  spotkała 

równie  obrzydliwego  typa.  Jednym  tchem  rzuciła  mu  w  twarz  informację,  ile  wynosi 
hipoteka mieszkania i już chciała dać upust  kolejnej fali wściekłości, kiedy wpadł  jej w 

słowo:

- Masz jakiś własny dochód?

Wyraźnie dawał do zrozumienia, że ma prawo to wiedzieć!
-  Pracuję!  -  syknęła  Leith,  mierząc  go  nieprzyjaznym  wzrokiem,  a  jej  zielone  oczy 

ciskały błyskawice.

background image

- Pracuję, cholernie ciężko haruję na każdego pensa, jakiego dostaję!
Objął aroganckim spojrzeniem jej płonącą twarz.

-  Święcie  w  to  wierzę  -  oznajmił  zwięźle  i  wyniośle.  Nigdy  dotąd  Leith  nie  miała 

takiej  ochoty  kogoś uderzyć.  Odwróciła  się  szybko  i  pomaszerowała  do  pokoju 

Sebastiana. Kuzyn Travisa podążył za nią. Leith szybko zapaliła światło. Travis poruszył 

się we śnie i otworzył jedno nieprzytomne oko. Wzrok Leith jednak powędrował w bok. 

Widocznie w ciągu nocy zrobiło mu się gorąco i w zamroczeniu pozbył się ubrania, które 

leżało teraz na podłodze.

Znowu  spojrzała  na  łóżko,  kiedy  kompletnie  ogłupiały  i  zdezorientowany  Travis 

wymamrotał:

- Skąd ja się tu wziąłem?

Stojący u jej boku mężczyzna natychmiast rozpoznał i ocenił kondycję kuzyna:
-  Sądząc po  stanie,  w  jakim się  znajduje  –  zauważył -  niewiele  dziś  miałaś  z niego 

pożytku.

Leith  nabrała  szczerej  chęci,  żeby  mu  przyłożyć i  chyba  zrobiłaby  to,  gdyby  nie 

przesunął się w stronę łóżka.

- Czas do domu, staruszku - odezwał się łagodnie.
Wyniosła  się  do  kuchni,  z  niedowierzaniem  stwierdziła,  że  jest  czwarta  rano,  i 

starannie  zamknęła  za  sobą  drzwi.  Wkrótce  jednak  jej  myśli  podążyły  w  kierunku 
mężczyzny, który o tej porze wdarł się do jej mieszkania.

Ze sposobu, w jaki ten ohydny typ odzywał się do Travisa, wynikało, że rzeczywiście 

są krewnymi. Nie usprawiedliwiało to jednak wcale jego zachowania w stosunku do niej. 

Jak śmiał zwracać się do Leith jak do podrzędnej dziwki chwytającej się życiowej szansy!

Znowu  nią  zatrzęsło,  ale  nie  ruszyła  się  z  miejsca,  dopóki  nie  usłyszała  odgłosu 

zamykanych drzwi. Smuciło ją wprawdzie, że może już nigdy nie zobaczyć Travisa, jeśli 

jego  związek  z  Rosemary  naprawdę  jest  skończony,  ale  o  wiele  bardziej  cieszyła  się  z 
faktu, iż na pewno nigdy już nie ujrzy jego nadętego kuzyna.

Upewniła  się,  że  jest  w  domu  sama  i  nagle  stwierdziła,  że  spotkanie  z  tym 

mężczyzną, choć niemiłe, doprowadziło ją do stanu dziwnego podniecenia.

ROZDZIAŁ DRUGI

background image

W niedzielny poranek Leith wstała z łóżka niepewna, czy nocna wizyta po prostu jej 

się nie  przyśniła.  Zajrzała do  pokoju  Sebastiana.  Był  pusty,  ale  w  łóżku  niedawno  ktoś 

spał. A zatem to wcale nie był sen.

Zajęła się codziennymi sprawami, ale myśli jej wciąż krążyły wokół kuzyna Travisa. 

Nawet  gdyby  był  tylko  snem,  to  wystarczająco  koszmarnym. Ale...  Przypomniała  sobie 

idiotyczne  wrażenie,  że  spotkanie  pozostawiło  ją  całą  drżącą.  Absurd.  Jeśli  w  ogóle 

drżała, to na pewno wyłącznie ze złości.

Wbrew  swojej  woli  myślała  o  tym  paskudnym  facecie  przez  cały  lunch,  a  także 

potem.  Z  tego,  co  mówił,  wynikało,  że  przyszedł  szukać  u  niej  Travisa  na  prośbę  pani 

Hepwood.  Ale  na litość  boską,  skąd  wiedział,  gdzie  szukać?  Dlaczego  ten  ciemnowłosy 
mężczyzna  nie  poszedł  do  mieszkania  Rosemary,  tylko  tu!?  I  jeszcze,  jak  sobie 

przypomniała, przekonany był, że Travis z nią sypia. Co za ohydny potwór!

Kiedy  ciągle  jeszcze  zastanawiała  się,  jaki  to  genialny  węch  doprowadził 

agresywnego  samca  do  jej  drzwi,  na  jej  progu  stanął  niezmiernie  zakłopotany  Travis. 
Wygląda jak upiór, pomyślała, zapraszając go do środka.

-  Nie  zabawię  długo-zastrzegł  się  szybko,  mimo  to  wszedł  do  salonu.  Poprosiła,  by 

usiadł.

- Przyszedłem po samochód, ale nie mogłem odjechać bez uprzednich przeprosin za 

moje zachowanie zeszłej nocy - oznajmił.

- Zachowywałeś się całkiem dobrze – uśmiechnęła się Leith, współczując mu całym 

sercem. Był teraz spokojny, pełen godności, ale musiał bardzo cierpieć. Jego uczucia były 
wystawione na razy od chwili, gdy ujrzał swą ukochaną Rosemary.

-  Miła  jesteś  -  odparł  bez  uśmiechu.  -  Straciłem  wątek,  ale  jakieś  strzępki  sobie 

przypominam.

Przez chwilę wydawał się błądzić myślami gdzieś daleko, po czym znów przypomniał 

sobie, gdzie jest.

- Chyba urwał mi się film i to już w piątek, kiedy Rosemary zerwała ze mną. Wtedy 

byłem jeszcze trzeźwy...

Leith poczuła się winna, ponieważ to ona doprowadziła do ich spotkania. Rosemary 

kochała  go,  to  nie  ulegało  wątpliwości,  ale  miała  swoje  własne,  prywatne  piekiełko,  w 
którym  jej  miłość  do  Travisa  walczyła  o  lepsze  z  przesądami,  w  jakich  została 

wychowana.

background image

Nie  była  w  stanie  powiedzieć  ani  jednego  pocieszającego  słowa  o  ich  przyszłości, 

ograniczyła się więc do pytania:

- Czujesz się dzisiaj choć trochę lepiej?
-  A  jak  wyglądam?  -  zapytał,  tym  razem  z  ledwie  widocznym  cieniem  uśmiechu.  -

Nie,  lepiej  nie  odpowiadaj!  Moja  matka  twierdzi,  że  nawet  głodny  kot  nie  miałby  na 

mnie apetytu.

-  Matka  bardzo  martwiła  się  o  ciebie  -  zauważyła  Leith,  przypominając  sobie,  że 

gdyby  pani  Hepwood  nie  odchodziła  od  zmysłów,  ona  sama  nigdy  nie  miałaby  okazji 
gościć, wbrew sobie, jego złośliwego i pyszałkowatego kuzynka, do tego o czwartej rano.

- Jestem jej najmłodszym synem - odparł Travis. Miało to chyba wyjaśnić, dlaczego 

matka tak niepokoi się o niego.

- Masz brata? - zapytała.
-  Nawet  dwóch,  Hugo  i  Willa,  ale  obaj  są  żonaci  i  mają  rodziny  na  utrzymaniu. 

Ojciec jest wspaniały, ale w trudnych chwilach działamy na siebie jak czerwona płachta 
na byka. Dlatego matka, naturalnie, od razu zwróciła się do Naylora.

-  Naylor  to  ten  twój  kuzyn...  kawaler?-dopytywała  się  Leith,  wciąż  nie  rozumiejąc, 

dlaczego Naylor był osobą, do której naturalnie zwróciła się pani Hepwood.

- Właśnie - powiedział Travis. - Chociaż dla mnie jest on po prostu jak jeszcze jeden 

brat. - I tonem wyjaśnienia dodał: - Jego rodzice zginęli w wypadku tego samego roku, 
kiedy ja się urodziłem. Matka była bardzo przywiązana do swojej siostry, matki Naylora, 

i nalegała, żeby zamieszkał właśnie z nami.

-  Rozumiem.  -  Leith  uznała,  że  uchwyciła  znaczenie  słowa  „naturalnie".  -Naylor 

nadal mieszka z wami i kiedy twoja matka...

- Matka byłaby święcie obrażona, gdyby nie uważał Parkwood za swój dom, ale teraz 

ma mieszkanie w Londynie... Wciąż jednak często do nas przyjeżdża i regularnie dzwoni, 

żeby  sprawdzić,  czy  wszyscy  są  zdrowi.  -  Leith  nie  mogła  uwierzyć,  że  ten  troskliwy 
kuzyn Naylor i agresywny brutal, z którym miała do czynienia ostatniej nocy, to jedna i 

ta sama  osoba, kiedy  Travis wyznał:  -  To  matka zadzwoniła  do niego  w  piątek  i  chyba 
powiedziała mu... tak mi się zdaje... coś, co ja sam powinienem był zauważyć, ale byłem 

za bardzo zajęty, że bardzo martwi się o mnie od pewnego czasu. Naylor pojechał wtedy 
do Parkwood.

- I widziałeś się z nim w piątek wieczorem, po rozmowie z Rosemary.

background image

- Nie - spokojnie zaprzeczył Travis. - Nie pamiętam, dokąd poszedłem, ale na pewno 

nie do domu. Przez cały ten czas Naylor próbował wyjaśnić matce, że jestem już dużym 

chłopcem, ale kiedy nie pojawiłem się także w sobotę, wszelkie wysiłki, żeby ją uspokoić, 
spełzły  na  niczym.  Kiedy  minęła  północ,  a  mnie  wciąż  nie  było,  Naylor  wybrał  się  po 

mnie.

- Powiedziałeś matce o Rosemary...

-  Na  litość  boską,  nie!  -  przerwał  oburzony.  -  Rosemary  tak  się  trzęsła  o  to,  żeby 

rodzina  nie  miała  pojęcia  o  naszej  miłości,  że  zachowałem  jej  nazwisko  w  najgłębszej 
tajemnicy.  Ojciec  powiedział  zresztą,  że  w  pracy  idzie  mi  dobrze,  stąd  też  doszli  do 

wniosku, że musi w to być zamieszana kobieta, ale...

Tym razem Leith wpadła mu w słowo, naprawdę zaintrygowana:

-  Ale...  jeżeli  nikomu  nie  powiedziałeś  o  Rosemary,  to  nie  podałeś  też  nikomu  jej 

adresu. Jak u licha twój kuzyn wiedział, gdzie szukać?

-  Nie  wiedział.  Wściekła  determinacja  i  niesamowite  szczęście  zaprowadziły  go  do 

twoich drzwi.

Leith  nie  była  taka  pewna  tego  szczęścia!  Wolałaby,  żeby  go  nie  miał  aż  tyle,  nie 

powiedziała jednak nic na ten temat.

- Jak to? - zapytała jedynie.

-  Wygląda  na  to,  że  Naylor  spędził  całe  godziny  na  sprawdzaniu  moich  dawnych 

znajomości  bez  rezultatu,  kiedy  ktoś  przypomniał  sobie,  że  często  widywał  mój 

samochód przed tym domem. Przyjechał i mój samochód stał tu rzeczywiście. Tak mnie 
odnalazł.

Jak wiele potrafi zdziałać odrobina wściekłej determinacji, pomyślała Leith, po czym 

zapytała:

- A dlaczego zadzwonił akurat do moich drzwi? - przypomniała sobie, jak ten ohydny 

typ naciskał jej dzwonek przez dobrych parę chwil. - To nie jest przypadek, żeby w całym 
bloku trafić na to jedno, jedyne mieszkanie, w którym akurat byłeś.

-  To  nie  przypadek,  po  prostu  kolejny  łut  szczęścia.  Nie  wszystko  pamiętam  z 

przebiegu ostatniej nocy, ale wydaje mi się, że miałem wtedy odrobinę... hm... zachwianą 

równowagę. W takim stanie musiałem niechcący upuścić kluczyki od samochodu. Naylor 
wszedł do budynku i właśnie zaczął mnie szukać, kiedy zobaczył na wycieraczce, tuż pod 

twoimi drzwiami, komplet kluczy. Rozpoznał je po breloczku z alzackich winnic. - Wstał, 

background image

zbierając  się  do  wyjścia  i  dodał  serdecznie:  -  Dziękuję,  że  zaopiekowałaś  się  mną 
ostatniej nocy, Leith.

- A od czego są przyjaciele? - uśmiechnęła się, odprowadzając go do drzwi.
- Wybaczyłaś mi zatem?

- Oczywiście - zapewniła go wesoło, ale, tknięta nagłą myślą, zapytała jeszcze: - Czy... 

wyjaśniłeś może kuzynowi, że nie jestem twoją przyjaciółką... to znaczy, dziewczyną?

-  Nie  mogłem.  Bałem  się,  że  powiem  za  dużo  i  wspomnę  o  Rosemary  i...  -  Travis 

urwał, po czym zapytał szybko: - Czy Naylor... zachowywał się uprzejmie ostatniej nocy?

- Uprzejmie? - zdziwiła się Leith.

-  Pomyślałem  sobie...  wiesz,  on  potrafi  czasami  być...  gwałtowny.  Jeżeli  myślał,  że 

ty...  -  zawiesił  głos.  Wydawał  się  w  tej  chwili  tak  znużony  i  wyczerpany,  że  Leith  nie 

miała serca powiedzieć mu, jak brutalnym draniem okazał się jego kuzyn.

- Był czarujący - skłamała bez żalu. Widać było, że mu ulżyło.

Następnego  dnia  zdążyła  już  dojść  do  siebie  po  tych  niezwykłych  wydarzeniach. 

Kiedy jednak ubrana w plisowaną spódnicę  i obszerny żakiet jechała  do pracy, myśli o 

kuzynie  Naylorze,  bo  tak  go  teraz  nazywała,  bez  przerwy  krążyły  gdzieś  na  granicy 

świadomości.

Miała go przed oczami, kiedy skręcała na parking dla pracowników. „Gwałtowny" to 

było  za  słabe  określenie  jego  zachowania!  Oczywiście,  jeśli  ktoś  spędził  pół  nocy  na 
ulewnym  deszczu  w  poszukiwaniu  Travisa,  na  pewno  nie  mógł  tryskać  humorem. 

Zwłaszcza jeśli był to kuzyn Naylor.

W  myślach  cieszyła  się  -  dobrze  mu  tak,  szkoda,  ze  nie  było  oberwania  chmury  z 

huraganem  -  gdy  nagle,  po  drugiej  stronie  parkingu,  gdzie  zwykle  ustawiali  swe  wozy 
szefowie firmy, ujrzała nowy samochód. I to jaki! Jaguar był długi, smukły i jakby wprost 

z  fabryki.  Leith  wysiadła  z  małej,  wcale  nie  smukłej  i  pamiętającej  lepsze  czasy  mini. 

Wtedy przypomniała sobie, ze dziś właśnie miały sprowadzić się tu wszystkie grube ryby 
od Massinghama.

Ruszyła w stronę biura. O ile Jimmy mówił prawdę- a jego źródła zwykle były pewne 

-  pan  Massingham  również  miał  przyjechać.  Leith  miała  dziwne  przeczucie,  że  jaguar 

należy właśnie do niego.

Wchodząc powiedziała „dzień dobry" kilku pracownikom, po czym skierowała się do 

biura  swego  kierownika  działu,  Roberta  Drewera.  Po  drodze  doszła  do  budującego 

background image

wniosku. Nic dziwnego, że firma Massingham jest tak potężna i sprawna. Nie każdy szef 
przybywa  do  pracy  jeszcze  przed  swoimi  pracownikami.  Ten  facet  musi  być 

pracoholikiem!

Po krótkiej dyskusji z Robertem Drewerem zabrała kilka dokumentacji i przeszła do 

swojego pokoju, do którego właśnie wszedł także jej asystent.

- Dzień dobry, Jimmy - przywitała go. - Wygląda na to, że będzie masa roboty!

- A co nowego poza tym? - zapytał wesoło.

-  Możesz  połączyć  mnie  z  Greatrix?  -  poprosiła  i  poprawiając  rogowe  okulary  na 

nosie dodała: - Masz ładny krawat!

- Na cześć nowych kolegów - wyszczerzył zęby.
- Kto wie, może przyjdą nas sobie obejrzeć?

Leith  zabrała  się  do  roboty,  szczerze  powątpiewając,  czy  obejrzą  nowych  kolegów 

choćby z daleka, uśmiechnęła się jednak na to niedbałe określenie wyższych rang.

Pomyliła  się  jednak,  sądząc,  że  nie  spotkają  nikogo  z  nowego  skrzydła.  Około 

jedenastej wróciła do  biura po krótkiej  konsultacji z Dave'em  Smithem i wtedy Jimmy 

oznajmił tryumfalnie:

- Wiedziałem, że nie na próżno wkładam krawat! Mieliśmy gościa!
- Kogoś z Massingham? - zapytała zaskoczona Leith.

- Samego szefa we własnej osobie! - odparł.
- Pana Massinghama? - dopytywała się, nie kryjąc zdumienia.

- Jak Bozię kocham! Przyszedł  z kimś z kadr  i panem Cathamem - ciągnął Jimmy, 

wspominając  nazwisko  szefa  Vasey.  -  Pan  Massingham  chciał  nie  tylko  spotkać  się  z 

wszystkimi kierownikami, ale także obejrzeć sobie każde biuro!

Leith żałowała trochę, że nie udało jej się zobaczyć szefa, ale wróciła do pracy. Była 

jedynie  małym  kółeczkiem  w  ogromnej  machinie  i  pan  Massingham  na  pewno  nie 

przyjdzie  po  raz  drugi,  a  nawet  jeśli  ma  dobrą  pamięć  do  twarzy  i  tak  nie  będzie 
pamiętał, z kim się spotkał, a z kim nie.

Wkrótce  potem  tak  zajęła  się  swoją  pracą,  że  posłała  Jimmy'ego  po  jakieś 

papierzyska i zapomniała zupełnie o panu Massinghamie.

Stała  zwrócona  plecami  do  drzwi,  szukając  w  szafie  potrzebnych  papierów,  kiedy 

usłyszała, że ktoś wchodzi do pokoju.

background image

-  Dobra,  Jimmy  -  powiedziała,  nie  odrywając  wzroku  od  trzymanych  w  dłoni 

dokumentów.  Miała  zamiar  dodać  jeszcze,  że  zaraz  zabiorą  się  do  rozpracowywania 

materiałów,  które  przyniósł,  kiedy  odezwał  się  jakiś  głos,  ale  zdecydowanie  nie  był  to 
głos Jimmy'ego.

- Leith Everett? - zapytał.  Był wybitnie  męski i na pewno  nie należał  do żadnego z 

pracowników biura... choć chyba go gdzieś słyszała i to zupełnie niedawno.

Powoli  odwróciła  się  i  podniosła  głowę.  I  po  raz drugi,  od  chwili  poznania  tego 

człowieka,  otworzyła  usta  ze  zdumienia.  Szok  zamurował  ją  kompletnie,  patrzyła 
nieruchomo  na  ciemnowłosego,  ciemnookiego  mężczyznę,  który  także  zdawał  się  nie 

wierzyć własnym oczom.

- Bogowie - mruknął. - To nie możesz być ty!

- C-co pan tu robi? - wykrztusiła.
Już  przedtem  zorientowała  się,  że  mężczyzna,  którego  przezwała  Kuzynem 

Naylorem,  odpowiada  tylko  na  te  pytania,  które  sam  uzna  za  stosowne.  Teraz  także 
pozwolił, by jej pytanie  zawisło w próżni. Podszedł  bliżej, objął uważnym wzrokiem jej 

gładko ściągnięte do tyłu włosy i bez słowa zerwał jej z nosa okulary. Wyglądało na to, że 

chce  sprawdzić,  czy  jej  zielone  oczy  mają  ten  sam  kolor,  jaki  miały  we  wczesnych 
godzinach niedzielnego poranka.

- Niech mnie piorun strzeli, ale wszystkich nabrałaś! -rzucił bezczelnie, wtykając jej 

okulary do ręki.

- A to co ma znaczyć? - zapytała wyzywająco.
-  Nie  mogę  pojąć,  jakim  szatańskim  cudem  przez  ten  krótki  czas,  od  kiedy  tu 

pracujesz,  zarobiłaś  sobie  na  przezwisko  Panny  Lodowatej  -  raczył  odpowiedzieć 
wreszcie na jedno z jej pytań, choć nie była to miła odpowiedź.

Leith już chciała odpowiedzieć ozięble, że jest tu wyłącznie po to, by pracować, a nie 

flirtować z każdym, kto ma na to ochotę, kiedy nagle dotarł do niej prosty fakt, że skoro 
Naylor wie, jak długo tu pracuje, to znaczy, że ktoś z kadr lub pan Catham przedstawił 

mu w skrócie każdego pracownika.

- Czy ty... - zaczęła, ale wciąż nie chciała uwierzyć w to, co stawało się coraz bardziej 

oczywiste. - Ty nie  możesz być... - spróbowała jeszcze raz. Znowu nabrała ochoty, żeby 
mu przyłożyć, kiedy na jego twarzy pojawił się drwiący wyraz.

background image

- O, sądzę, że raczej jestem - wycedził i przedstawił się na wypadek, gdyby jeszcze to 

do niej nie dotarło:

- Jestem Naylor Massingham.
Żadne z nich nie wyciągnęło dłoni, więc dodał jeszcze:

- Możesz mówić do mnie: „proszę pana". Niedoczekanie!

-  A  więc...  -  ciągnął,  lustrując  ją  bezlitośnie.  Jego  wzrok  na  pewno  nie  ominął 

niczego,  a  zwłaszcza  iskierek  gniewu  w  jej  oczach.  -  A  więc  powiedz  mi,  co  taka  miła 

dziewczynka - zaakcentował ironicznie - jak ty robi w takim miejscu?

Leith aż się zagotowała pod smagnięciami jego sarkastycznych uwag, ale starała się 

opanować. On jednak zdawał się czerpać piekielną radość ze znęcania się nad nią i Leith 
poczuła,  że  nie  jest  już  w  stanie  pozostać  pasywną,  pokorną  i  cichą,  zwłaszcza  kiedy 

zachęcony jej milczeniem podjął swe rozważania.

- Płacą ci dobrze, jestem tego pewien, ale ty i tak...- objął spojrzeniem jej kostium, 

który wprawdzie maskował figurę, ale był drogi i w dobrym gatunku -... tyrasz pewnie po 
godzinach, żeby spłacić to kosztowne mieszkanie...

-  Jak  spłacam  moją  hipotekę,  to  wyłącznie  moja  sprawa  -  odparowała  Leith,  tym 

razem naprawdę dotknięta do żywego.

- Nie wtedy, kiedy jest w to zamieszany członek mojej rodziny - cisnął jej w twarz już 

bez śladu szyderstwa.

- To nie dotyczy... - urwała. Przypomniała sobie, że Naylor podejrzewa swego kuzyna 

Travisa o płacenie jej rachunków hipotecznych.

- Ale dotyczy mnie! - ostro oznajmił Massingham.

-  Masz  zły  wpływ  na  mojego  kuzyna  -  dodał  prosto  z  mostu.  -  Wczoraj  znów 

przyszedł zalany w drobny mak!

- To nie moja wina.

-  Chcesz  mi  wmówić,  że  nie  widziałaś  go,  odkąd  niemal  wyniosłem  go  z  twojego 

mieszkania?

- Nie, ale...
- Myślę, panno Everett-przerwał  jej, zanim zdążyła wyjaśnić, że Travis  wpadł  tylko 

na chwilę, żeby ją przeprosić i zabrać samochód. - Sądzę, że w pani interesie leży to, aby 
już nigdy więcej się z nim nie zobaczyć.

background image

- W moim interesie? - powtórzyła, zanim to do niej dotarło. - Ja... - wyjąkała. - Pan 

nie może...

Usiłowała  nie  poddawać  się  panice.  Jeśli  dobrze  zrozumiała  -  a  nie  miała  pojęcia, 

czym innym mogłaby ją szantażować ta cholerna świnia - stawką była jej posada! I nagle 

przyszedł jej z pomocą gniew. Co za niesprawiedliwość!

- Moje życie prywatne - oznajmiła sucho, wyłącznie dla zasady - nie ma zupełnie nic 

wspólnego z pracą!

Naylor Massingham nawet nie raczył dyskutować.
-  Tak  sądzisz?  -  zapytał  jedynie  i  wyszedł.  Leith  siedziała,  zupełnie  oszołomiona,  z 

okularami

w  dłoni,  kiedy  w  minutę  później  wpadł  Jimmy  z  naręczem  papierów,  po  które  go 

posłała.

- Przepraszam,  że to tak długo  trwało, musiałem czekać, aż Tom skończy rozmowę 

telefoniczną. - Po tych zdawkowych przeprosinach już bez ogródek zapytał: - Widziałem, 
jak wychodził stąd pan Massingham. Ominęło mnie coś ważnego?

- W twoim przypadku to po prostu niemożliwe, Jimmy - odparła wesoło, wzięła od 

niego papiery i udała, że studiuje je uważnie, choć nie docierało do niej ani jedno zdanie. 
„Tak sądzisz?" Massinghama brzmiało jej jeszcze w uszach, budząc niejasną obawę. Nie 

zagrzała tu miejsca nawet tak długo, jak na ostatniej posadzie, a wszystko wskazywało na 
to, że zaraz znów wróci na pozycję czytelniczki ogłoszeń.

Tego dnia potrzebowała wszystkich swych sił, żeby skupić się na pracy. Wieczorem 

jednak,  kiedy  wróciła  do  domu,  mogła  zrobić  sobie  filiżankę  herbaty  i  swobodnie 

pomyśleć - oczywiście, o Naylorze Massinghamie.

Dlaczego od razu nie powiedziała mu, że nie jest przyjaciółeczką Travisa? I dlaczego, 

och,  dlaczego  Travis  nie  wspomniał  nawet  nazwiska  swego  kuzyna? Mogłaby  wówczas 

spytać  go,  czy  Naylor  ma  coś  wspólnego  z  Massingham  Engineering...  i  byłaby 
przygotowana  na  to,  co  wydarzyło  się  dziś  rano.  Mogłaby  uporządkować  myśli,  ułożyć 

sobie, co ma mu powiedzieć, gdyby przypadkiem się spotkali. Powiedziałaby mu, że jej 
sąsiadka  Rosemary...  I  nagle  przypomniała  sobie,  że  istnienie  Rosemary  jest  ciągle 

tajemnicą  dla  rodziny  Travisa.  Coś  ją  tknęło.  Travis  szalał  z  rozpaczy,  że  Rosemary  go 
rzuciła, ale chyba sam w to nie wierzył. Gdyby rzeczywiście  był tego pewien, na pewno 

background image

nie ukrywałby jej tak zazdrośnie. Gdyby powiedział choć słowo, Rosemary na pewno nie 
chciałaby go więcej widzieć.

Leith zdjęła kostium i ubrała się w dżinsy i sweter. Zaraz potem odezwał się telefon. 

Dzwoniła Rosemary.

-  U  ciebie  wszystko  w  porządku? -  zapytała  szybko  Leith,  wyobrażając  sobie,  że 

Rosemary  siedzi  po  drugiej  strome  korytarza,  w  jakiś  sposób  unieruchomiona. 

Zazwyczaj  to  ona  pierwsza  wracała  z  pracy  i  zaglądała  do  Leith,  jeśli  miała  ochotę  na 

pogawędkę.

- Nie wróciłam. Wciąż jestem w Hazelbury - odparła Rosemary i wyjaśniła: - Matka 

nie  czuje  się  dobrze  i  postanowiłam  zostać,  aż  będzie  jej  trochę  lepiej.  Do  pracy  już 
dzwoniłam i...

-  Przykro  mi  słyszeć,  że  twoja  matka  źle  się  czuje.  Co  jej  jest?  -  zapytała  Leith, 

pamiętając panią Green jako osobę o końskim zdrowiu.

-  Po  prostu...  źle  się  czuje  -  odrzekła  Rosemary.  -  Nic  określonego.  Ojciec  właśnie 

zabrał  ją  do  lekarza,więc  pomyślałam  sobie,  że  zadzwonię.  To  nie  znaczy,  że  nie 

mogłabym dzwonić, gdyby byli w domu - dodała pospiesznie, jakby wstydząc się, że robi 

coś ukradkiem.

- Naturalnie-równie szybko odpowiedziała Leith.

- Musiałaś po prostu odczekać, aż wrócę do domu. Natychmiast pożałowała, że chcąc 

podtrzymać  na duchu  Rosemary,  wspomniała  o  pracy.  Myśl  o  biurze  przywiodła 

wspomnienie Naylora Massinghama. Niepokoił ją ten facet.

- No więc, jak się masz? - zapytała, z trudem koncentrując się na rozmowie.

-  W  porządku  -  westchnęła  Rosemary.  Najwyraźniej  nie  był  to  temat,  który  ją 

interesował. Leith domyśliła się, o kim chciała rozmawiać.

- Widziałam się ostatnio z Travisem - zaryzykowała.

-  Jak  on  się  czuje?  -  zapytała  Rosemary,  a  poruszenie  w  jej  głosie  podpowiedziało 

Leith, że cokolwiek mówiła, serce Rosemary wciąż należało do Travisa.

- Mówiąc zupełnie szczerze, źle z nim - stwierdziła, niechętnie stawiając sprawę na 

ostrzu noża, ale co innego mogła odpowiedzieć?

Zapanowało długie milczenie.
- Opiekuj się nim w moim imieniu, Leith - poprosiła Rosemary i odłożyła słuchawkę.

background image

Leith  nagle  poczuła  się  przygnębiona  tą  rozmową.  Oto  dwoje  dorosłych, 

zakochanych  w  sobie  ludzi,  rozdzielonych  przez  nieugięte  zasady  moralne  jednego  z 

nich.

Niemal  natychmiast  telefon  rozdzwonił  się  ponownie.  Tym  razem  był  to 

zaniepokojony Travis, który bezskutecznie usiłował się dodzwonić do Rosemary.

- Zawsze o tej porze jest już w domu po pracy - zaczął. - Czy mogłabyś...

- Przed chwilą dzwoniła - wpadła mu w słowo Leith.

- Jak ona się czuje?
- W porządku. Jej matka jest chora... i Rosemary zostanie w Hazelbury jeszcze kilka 

dni - szybko uspokoiła go Leith.

Travis milczał przez chwilę, po czym odezwał się:

- Czy Rosemary... w ogóle wspomniała o mnie?
- Powiedziałam jej, że rozmawiałam z tobą w sobotę - odparła.

-  Nie  powiedziałaś  chyba,  w  jakim  byłem  wtedy  stanie?  -  zawołał,  wyraźnie 

zaniepokojony.

-  Oczywiście,  że  nie  -  zapewniła  go  natychmiast.  Było  to  przykre,  Travis  wprost 

żebrał o odrobinę pociechy.

- Co mówiła... to znaczy, o mnie? - zapytał.

- Pytała, czy dobrze się czujesz - odrzekła, niezbyt pewna, czy powinna ingerować w 

ich sprawy.

-  A  może  coś  jeszcze?  -  Travis  domagał  się  więcej.  Psiakrew,  pomyślała  wreszcie. 

Kochają się w końcu, czy nie? 

- Poprosiła mnie, żebym opiekowała się tobą w jej imieniu - poinformowała go.
Travis milczał przez chwilę, po czym spytał z niedowierzaniem:

-  Więc  ona  nadal  mnie  kocha,  mimo  że  jestem  takim  idiotą,  żeby  dawać  jej 

ultimatum - wszystko albo nic?

- Nie sądziłam, że w ogóle możesz w to wątpić.

- Może... - zgodził się Travis i wyznał jej, jak bardzo chciałby zadzwonić do Rosemary 

do  Hazelbury.  Bał się  jednak,  że  pogrzebałby  w  ten sposób nadzieję  na poślubienie jej 

kiedykolwiek.  Wpadł  w  rozpacz,  jakby  nagle  oczami  wyobraźni  ujrzał  przygnębiający 
obraz  siebie  samego,  dokonującego  żywota  bez  swej  ukochanej.  Opowiadał  o  swej 

samotności, o tęsknocie, o tym, że serce pęka mu z nadmiaru słów miłości, których nie 

background image

może wypowiedzieć. I nagle, jakby przypomniał sobie, że Leith ma się nim opiekować w 
imieniu Rosemary, zaprosił ją na kolację.

-  Jeżeli  coś  ci  wypada  w  tym  czasie,  to  trudno  -dodał  szybko,  kiedy  nie 

odpowiedziała natychmiast.

Leith  milczała  jedynie  dlatego,  że  jej  mózg  pracował  już  na  pełnych  obrotach. 

Wydawało  jej  się,  że  Travis  ma  ochotę  przyjść  do  niej  i  pogadać  trochę  na  temat 

Rosemary.  Jeszcze  dzisiejszego  ranka  nie  zastanawiałaby  się  ani  chwili...  Kiedy  jednak 

odkryła,  kim  jest  naprawdę  kuzyn  Naylor,  nie  miała  wielkiej  ochoty  powierzać  swej 
posady ślepemu losowi. A nuż Naylor Massingham będzie przejeżdżał pod jej blokiem i 

zobaczy samochód Travisa na parkingu.

- Oczywiście, pójdę z tobą na kolację - odpowiedziała, ciągle zbuntowana. - Wezmę 

swój samochód. Gdzie się spotkamy?

Przygotowała się do kolacji w eleganckim hotelu z pełną świadomością, że nie może 

postąpić inaczej. Uważała  Travisa za swego przyjaciela, a poza tym  musiała też spełnić 
prośbę  Rosemary.  Fakt,  Naylor  Massingham  oznajmił  matce  Travisa,  że  to  już  duży 

chłopiec, ale biedak cierpiał okropnie, a przy tym leczył swoje smutki w sposób, który nie 

potwierdzał jego dorosłości.

Jechała  na  spotkanie,  kiedy  przypomniało  jej  się  jeszcze  jedno  zdanie 

wypowiedziane przez Massinghama - tym razem pod jej adresem. Pamiętała wrogość w 
jego  głosie,  kiedy  mówił:  „Nie  mogę  pojąć,  jakim  szatańskim  cudem  przez  ten  krótki 

czas,  od  kiedy  tu  pracujesz,  zarobiłaś  sobie  na  przezwisko  Panny  Lodowatej".  Nie 
musiała  długo  myśleć,  skąd  wziął  się  ten  miły  tytuł.  Wciąż  jeszcze  czuła  się  urażona 

wyrzuceniem z pracy  w Ardis & Co. za zbytnią poufałość w stosunku do  kierownictwa, 
dlatego  odprawiła  dwóch  panów  z  Vaseya,  którzy  interesowali  się  bardziej  jej  osobą 

aniżeli swoją robotą. Widocznie sprawa się rozniosła.

Travis wyglądał równie żałośnie, jak wczoraj, kiedy przyszedł po samochód.
- Dzięki, że przyszłaś - powitał ją i poprowadził z foyer do jadalni. Stamtąd kierownik 

sali powiódł ich do ustronnego stolika w kącie sali w kształcie litery L.

-  Jak  ci  minął  dzień?  -  zapytała  wesoło  i  pierwsze  danie  oraz  pół  drugiego  zjadła 

słuchając,  jak  bardzo  Travis  musi  się  teraz  skoncentrować  na  swej  pracy.  Stąd  do 
wynurzeń na temat jego i Rosemary droga była już bardzo krótka.

background image

Leith kończyła drugie danie, kiedy stwierdziła, że Travis już zbyt długo mówi ciągle o 

tym samym i zaczyna się powtarzać. Postanowiła zmienić temat.

- Ach, nie powiedziałam ci! - zawołała nagle, wpadając mu w słowo. - Wiesz o tym na 

pewno...  no,  ale  ja  nie  wiedziałam.  -  A  kiedy  spojrzał  na  nią  zaintrygowany,  dodała:  -

Dopiero  dzisiaj  dowiedziałam  się,  że  twój  kuzyn  Naylor  i  mój  nowy  szef  to  jedna  i  ta 

sama osoba!

-  Naprawdę?  -  zapytał  Travis  i  po  raz  pierwszy  od  dawna  uśmiechnął  się.  -  Teraz, 

kiedy  o  tym  wspomniałaś,  coś  mi  świta,  że  czytałem  o  wchłonięciu  Vaseya  przez 
Massinghama, ale Naylor zawsze wplątuje się w jakieś negocjacje, więc pewnie wyleciało 

mi to z głowy.

- Więc on nie opowiada ci o swoich sukcesach?

- Może od czasu do czasu rozmawia o interesach z ojcem, dla którego czuje ogromny 

respekt, ale przecież nie mieszka w Parkwood, więc rzadko rozmawiamy.

No jasne - kwaśno pomyślała Leith, bez cienia sympatii do Naylora Massinghama. -

Jakiż  on  czarujący!  Wtem,  jakby  sens  rozmowy  dopiero  teraz  do  niego  dotarł,  Travis 

zrobił przerażoną minę.

- Czekaj - rzucił szybko. - Chyba nie powiesz Naylorowi o Rosemary i o mnie, co? -I

zanim  Leith zdołała  wykrztusić  choćby  słowo,  żeby  go  uspokoić,  dorzucił:  -  Nie  wiem 

jeszcze, co wyniknie z naszego związku z Rosemary, ale ona na pewno ze mną skończy, 
jeśli dowie się, że ktoś jeszcze o nas wie.

- Rosemary zżerają wyrzuty sumienia. Jest mężatką, a kocha kogoś innego... no, ale 

na pewno...

- usiłowała przywołać go do rozsądku.
- Przyrzeknij, że mu nie powiesz - przerwał jej i Leith już wiedziała, że może zagadać 

się na śmierć, a on i tak będzie obstawał przy swoim.

- Pewnie go już i tak nie zobaczę - mruknęła z nadzieją w głosie, ale Travis nie był 

zadowolony.

- Dobrze... przyrzekam. Natychmiast się rozluźnił.
- Dzięki, Leith - powiedział cicho i dodał gorąco:

- Boże, zawsze myślałem, że to cudownie być zakochanym. Wiesz co? To po prostu 

męczarnia!

Po chwili milczenia spróbował zmienić temat.

background image

-  Miałaś  jakieś  wieści  od  Sebastiana?  Rozmowa  o  Sebastianie,  choć  bez 

napomykania

o finansowych problemach, zajęła im czas do końca posiłku.
-  To  była  cudowna  kolacja  -  oznajmiła  Leith,  odstawiając  filiżankę  po  kawie  i 

zbierając się do wyjścia.

- Cieszę się - odparł Travis i zawołał kelnera, żeby uregulować rachunek.

Leith  wzięła  torebkę.  Myślami  była  już  w  domu.  Marzył  jej  się  solidny, 

ośmiogodzinny wypoczynek.

Szli już  obydwoje w  stronę wyjścia,  gdy nagle  Leith przystanęła  jak wryta. Tyle  się 

namęczyła,  żeby  Naylor  Massingham  nie  dowiedział  się,  że  zlekceważyła  jego 
ostrzeżenie.  Mogła  nie  zadawać  sobie  tyle  trudu.  Naylor  Massingham  już  wiedział. 

Siedział przy stoliku z piękną blondynką i patrzył wprost na Leith!

Jego  spojrzenie  przeniosło  się  na  Travisa,  który właśnie  stanął  u  jej  boku.  Travis 

także spostrzegł kuzyna, choć w jego przypadku, zamiast przerażenia, widok ten wywołał 
szczerą radość.

- Naylor!-Travis wyrwał się do przodu, chwytając Leith za ramię tak, że musiała iść 

za nim choćby tylko po to, żeby zachować twarz i resztki godności.

Musiała  przyznać,  że  szef  Massingham  miał  w  towarzystwie  wspaniałe  maniery. 

Wstał,  kiedy  tylko  zbliżyli  się  do  jego  stolika.  Leith  widziała,  jak  omiótł  wzrokiem  jej 
obcisłą koronkową bluzkę i zgrabnie uwypuklające biodra welwetowe spodnie. Nerwowo 

uniosła dłoń do okularów i nagle przypomniała sobie, że przecież nie ma ich na nosie, a 
gdy spojrzenie Naylora powędrowało do jej lśniących, rozpuszczonych włosów, poczuła 

się zupełnie bezbronna.

-  Oczywiście,  znasz Leith.  -  Travis  również  okazał  się dobrze wychowany  w  chwili, 

kiedy  najmniej  tego  oczekiwała.  - Właśnie  powiedziała  mi,  że  pracujecie  w  tej  samej 

firmie - dodał, oczekując, że wszyscy uznają to za dobry żart.

- Miło mi panią widzieć, Leith - uprzejmie odezwał się Naylor Massingham, ale choć 

jego piękne usta wygięły się w uśmiechu, twarde jak stal spojrzenie miało zupełnie inną 
wymowę.

- Mnie również - wymamrotała. Gdy odwrócił się by przedstawić swoją towarzyszkę, 

Olindę Bray, Leith trzęsła się w środku jak galareta. Wzrok Naylora jasno dawał jej do 

zrozumienia, że długo już nie popracuje w jego firmie.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI
Następnego  dnia  rano,  jadąc  do  pracy,  zastanawiała  się,  czy  już  dzisiaj  czeka  ją 

wymówienie.

Zaparkowała  samochód,  nie  przestając  myśleć  o  długu  hipotecznym.  W  chwili 

słabości uznała nawet, że powinna wbić do głowy Naylorowi Massinghamowi, iż nie jest 

przyjaciółką  jego  kuzyna,  a  także  wyjaśnić,  jakie  są  przyczyny  ich  częstych  kontaktów. 
Ale  czy  on  jej na  to  pozwoli?  Przypomniała  sobie  błysk  stali  w  jego  oczach i doszła do 

wniosku, że powinna uznać się za szczęściarę, jeśli w ogóle da jej dojść do słowa.

Była na siebie zła za samą chęć tłumaczenia się przed Naylorem. Przecież pomiatał 

nią bez powodu.

- Cześć, Jimmy - przywitała swego asystenta, wchodząc do biura z postanowieniem, 

że będzie pracować tu tak długo, dopóki nie usłyszy, że jest zwolniona.

Pomimo  buntu,  pierwsze  godziny  pracy  upłynęły  na  podskakiwaniu  za  każdym 

razem, gdy zadzwonił telefon lub otworzyły się drzwi. Ciekawe, czy sam ogłosi wyrok, czy 

każe to zrobić personalnemu?

Nadeszło  południe,  a  ona  wciąż  miała  pracę  u  Vaseya  i  zaczynała  już  wątpić,  czy 

Naylor  Massingham  będzie  chciał  ją  wyrzucić.  Wyszła  na  lunch  z  uczuciem,  że  może 
spokojnie  patrzeć  w  przyszłość.  Za  cóż  zresztą  miałby  ją  wyrzucić?  Jej  praca  była  bez 

zarzutu!

Wróciła  z  lunchu  za  dziesięć  druga,  w  zupełnie  niezłym  nastroju.  Dokładnie  o 

drugiej zadzwonił telefon. Odebrał Jimmy.

- To do ciebie - szepnął, zasłaniając dłonią słuchawkę. - Panna Russell.

Nazwisko nic jej nie powiedziało.

- Co za panna Russell? - zapytała.
Przez chwilę zastanawiał się i już myślała, że jej wszystkowiedzący asystent zawiódł, 

kiedy wyszeptał:

-  Jedyne,  co  mi  przychodzi  do  głowy,  to  panna  Moira  Russell,  sekretarka  pana 

Massinghama.

-  Dzięki  -  uśmiechnęła  się  Leith.  Jej  dobry  nastrój  prysnął.  -  Leith  Everett  -

przedstawiła się, opanowując nerwy.

background image

- O, dzień dobry pani, panno Everett - grzecznie powitała ją Moira Russell. - Jestem 

sekretarką pana Massinghama - dodała na wszelki wypadek. - Pan Massingham chciałby 

widzieć się z panią...

- Teraz? - zapytała Leith pozornie spokojnym głosem, ale serce podskoczyło jej.

-  Jest  teraz  bardzo  zajęty.  Jeżeli  może  pani  nie  oddalać  się  zbytnio  i  czekać  na 

wezwanie,  zadzwonię,  kiedy  uda  mu  się  znaleźć  dla  pani  czas  -  uprzejmie  oznajmiła 

sekretarka.

Leith nie zapytała nawet, po co pan Massingham chce się z nią widzieć - nie musiała 

tego robić. Doskonale wiedziała, co jej powie.

- Dziękuję, postaram się - odparła równie uprzejmie i odłożyła słuchawkę. Aż trzęsła 

się z gniewu, że ten typ wyrzuci ją z pracy, choć naprawdę nie ma za co.

Czekała, choć sama nie wiedziała dlaczego. Pewnie częściowo z powodu ogromnego 

długu hipotecznego, który ma do spłacenia. A może to upór i duma kazały jej czekać na 

wezwanie  Moiry  Russell.  Ta  sama  duma,  która  każe  jej  zaraz  zapytać  Naylora 
Massinghama, czy ma lepszy powód do wyrzucenia jej z pracy niż miłosne perypetie jego 

kuzyna.

Nadeszła trzecia, potem czwarta, a Leith wciąż nie otrzymała wezwania i niepokoiła 

się coraz bardziej.

Około piątej zaczęła kląć swego pracodawcę w żywy kamień.
- Zostajesz, Leith? - Jimmy wiedział, że Leith nie liczy godzin pracy i nieraz zostaje, 

żeby wykończyć jakąś robotę.

- O, niedługo wychodzę - odparła lekko.

- Chcesz, żebym został?
- Idź, idź - odpowiedziała z uśmiechem. - Z tym powinnam poradzić sobie sama.

Czy  aby  na  pewno?  -  zastanawiała  się  po  jego  wyjściu.  Lubiła  swoją  pracę, 

potrzebowała  jej,  towarzystwo  budowlane,  któremu  spłacała  hipotekę,  też  pewnie 
wolałoby, żeby utrzymała  to  dobrze płatne zajęcie. Ale  nie  miała pojęcia,  jak to  zrobić, 

jeśli ta świnia z nowego skrzydła powie jej: wynoś się.

O  szóstej,  kiedy  nawet  najwięksi  maruderzy  poszli  już  do  domu,  Leith  zmieniła 

zdanie. W tej chwili gotowa była dość dokładnie powiedzieć Massinghamowi, gdzie ma 
tę posadę. W następnej minucie już zmieniła zdanie, ale jedno było pewne: należy zacząć 

działać.

background image

Złapała  słuchawkę  telefonu.  Szybko  znalazła  numer  w  spisie  i  -  pewna,  że  Moira 

Russell już dawno poszła do domu - zadzwoniła.

-  Sekretarka  pana  Massinghama  -  odezwał  się  jasny  głos  Moiry  i  Leith  pojęła,  że, 

podobnie jak szef, Moira pracuje do późna.

-  Tu  Leith  Everett  -  oznajmiła  oficjalnie  i,  nie  dając  sekretarce  dojść  do  słowa, 

ciągnęła dalej. - Czy może pani przeprosić pana Massinghama? Muszę już wyjść... mam 

ważne spotkanie.

Po co dodałam tę ostatnią bzdurę, zastanawiała się, kierując się w stronę parkingu. 

Może,  mimo  osobistego  stosunku  do  Naylora  Massinghama,  uznała,  że  dobre 

wychowanie tego wymaga?

Wycofywała  swój  samochód,  kiedy  spostrzegła  jaguara,  którego  po  raz  pierwszy 

ujrzała... Boże, czy rzeczywiście wczoraj rano? Jeżeli należy do Naylora Massinghama, a 
tego  była niemal  pewna,  to znaczy,  że  jej  szef  jeszcze pilnie  pracuje.  Doskonale! To  go 

będzie trzymać z dala od Olindy Bray!

Wielkie nieba! A to skąd mi się wzięło - zdumiała się Leith. Przecież w ogóle jej nie 

obchodzi, z iloma przepysznymi blondynkami się spotyka!

Nie  była  bardzo  głodna,  ale  po  powrocie  zrobiła  sobie filiżankę  herbaty  i  kanapkę. 

Martwiła  się,  oczywiście,  wiedziała,  że  będzie  się  martwić.  Nie  żałowała,  że  poszła  do 

domu - w końcu, na litość boską, czekała całe popołudnie.

Czuła  się  tak,  jakby  ją  ktoś  przeżuł  i  wypluł,  więc  wzięła  kąpiel,  przebrała  się  w 

koszulę  nocną  i  bawełniany  szlafrok,  wyszczotkowała  włosy.  Było  jeszcze  za  wcześnie, 
żeby kłaść się spać - zresztą wiedziała, że i tak będzie jej trudno zasnąć.

Kiedy zastanawiała się, czy jutro też będzie czekać na swój wyrok przez cały dzień, 

ktoś  zadzwonił  do  drzwi.  Poczuła  dziwny  ucisk  w  żołądku  i  zrozumiała,  że  wcale  nie 

będzie musiała czekać do jutra.

Była  jednak  zaskoczona,  kiedy  ujrzała  stojącego  na  progu  Naylora  Massinghama. 

Więcej  -  była  tak  roztrzęsiona,  że  zaprosiła  go  do  środka,  zaprowadziła  do  salonu  i 

dopiero  zdołała  pozbierać  myśli.  Wtedy  też  spostrzegła,  że  musi  mieć  ze  sobą  jakieś 
poufne papiery, skoro zabrał teczkę na górę.

Jego wzrok przesunął  się od lśniących, kasztanowych włosów, poprzez pozbawioną 

makijażu twarz, elegancki szlafroczek, aż po czubki bosych stóp. Leith zapomniała języka 

background image

w ustach, a wewnętrznie aż drżała z niepokoju, co też usłyszy za chwilę. Rychło jednak 
odzyskała mowę, kiedy Massingham odezwał się, mierząc ją sardonicznym spojrzeniem:

- W pełnej gali na niezmiernie ważne spotkanie - syknął, po raz kolejny obrzucając 

wzrokiem jej nocny strój, i dodał równie drwiąco: - A może gość jest już w środku?

-  Wcale  nie!  -  wybuchnęła  Leith.  Nienawidziła  Naylora  Massinghama  całą  swoją 

istotą... jego i tych obraźliwych pytań!

Podniosła  błyszczące  wrogością  oczy.  Niewzruszony,  wytrzymał  jej  spojrzenie,  nie 

spiesząc się z wyjawieniem celu swej wizyty, postawił teczkę i zapytał:

- Oczekujesz kogoś, prawda?

Leith  zaczerpnęła  tchu,  żeby  odzyskać  spokój,  po  czym  podjęła  walkę  -  bo  tak 

traktowała ich rozmowę -jego własną bronią.

-  Nie  mam  dziś  spotkania  z  Travisem,  bo  pewnie  o  to  panu  chodzi  -  oznajmiła 

chłodno.

- O tak, wiem - odparł łaskawie. - Wyjechał dzisiaj za granicę w interesach.
- W nadziei, że mu wywietrzeję? - zapytała, nie dając poznać po sobie zaskoczenia. 

Wczoraj  jeszcze  Travis  nic  nie  wspominał  o  wyjeździe.  Gdzieś  za  tym  kryła  się  ręka 

Massinghama. Travis powiedział, że kuzyn bardzo szanował jego ojca. Czy ten szacunek 
nie  był  przypadkiem  wzajemny?  A  może  zmówili  się,  że  Travisowi  dobrze  zrobi  krotki 

wyjazd?

- Wcale tego nie oczekuję - odparł i dodał ostro:

- Chciałem po prostu sprawdzić, ilu masz bliskich przyjaciół płci męskiej.
Leith zamrugała powiekami, słysząc tę bezczelność.

- Wiem, że w biurze nosisz etykietkę „nie  dotykać eksponatu" - ciągnął tymczasem 

(przynajmniej  tyle,  pomyślała  Leith)  -  ale  powiedz  mi,  odkąd  to  nosisz  kapelusz 

myśliwski?

-  Kape...  -  urwała,  przeklinając  jego  spostrzegawczość.  Z  salonu  nie  mógł  widzieć 

wieszaka na płaszcze i kapelusze, a jednak wiedział co na nim wisi.

- Kapelusz nie należy do mnie-odparła z godnością.
- Niemożliwe - warknął.

Leith rzuciła mu wymowne spojrzenie.
-  Jeżeli  już  musi  pan  wiedzieć,  kapelusz  zostawił  Sebastian,  zanim...  -  zaczęła,  ale 

urwała, bo Naylor Massingham przerwał jej brutalnie.

background image

-  A  zatem  Travis,  którego  tak  zdawałaś  się  kochać  jeszcze  wczoraj,  nie  jest  twoim 

jedynym kochankiem!

- Kochankiem?! - wykrzyknęła zaskoczona.
- Boże, jacyśmy niewinni! - zakpił Massingham.

Nagle  w  jego  oczach  zapaliło  się  demoniczne  światełko.  Ponieważ  wyglądał  na 

człowieka,  który  chętnie  udowadnia  własne  teorie,  postąpił  dwa  kroki  do  przodu  i 

wyciągnął w jej stronę ramiona.

Nikt nigdy nie całował Leith w ten sposób. Być może, z powodu ciężkiej pracy, która 

nie zostawiała jej wiele czasu - ani chęci - by zajmować się takimi rozrywkami, całowała 

się rzadko i nigdy aż tak! Walczyła jak oszalała, pojęła jego zamiary od pierwszej chwili. 
Oplatające  ją  ramiona  były  jednak  silne  jak  żelazna  obręcz.  Nie  było  od  nich  ucieczki, 

podobnie jak nie było ucieczki od bliskości jego ciała. Wkrótce odkryła też, że nie można 
uciec od jego ust.

- Nie! - udało jej się krzyknąć, kiedy na moment uwolniła się spod władzy jego warg.
To było wszystko, co udało jej się powiedzieć, ponieważ znowu wziął w posiadanie jej 

wargi i całował ją jeszcze namiętniej. Czuła, jak mocniej przyciąga ją do siebie... i nagle, 

gdzieś  wewnątrz  jej  ciała,  odezwało  się  dziwne  uczucie  mrowienia.  Usiłowała  go  ode-
pchnąć, ale zaskoczona poczuła, że tak naprawdę wcale nie ma na to ochoty.

Dłonie Naylora pieściły jej plecy, zsunęły się do talii, potem dosięgły bioder.
-  Och...  -  westchnęła,  czując,  jak  rozpalają  się  w  niej  iskierki  pożądania.  Uniosła 

ramiona, oplotła nimi jego szyję i już z własnej woli oddała pocałunek.

Pogrążyła  się  w  nieświadomości,  zapomniała,  po  co  do  niej  przyszedł,  jeszcze  pół 

godziny temu uznawała go za najohydniejsze z męskich stworzeń.

I wtedy nagle, niespodziewanie, znieruchomiał. W następnej chwili odepchnął ją od 

siebie.

Gapiła  się  na  niego,  powoli  wracając  do  przytomności,  nie  wiedziała,  co  właściwie 

dzieje się wokół. Chwiała się jeszcze od niespodziewanej siły, z jaką działały na nią jego 

pocałunki, kiedy oznajmił drwiąco:

- Mów mi dalej, że nie należysz do każdego, kto tego zechce.

Słowa  te  podziałały  na  nią  jak  zimny  prysznic.  W  jednej  chwili  odzyskała 

przytomność  umysłu  i,  choć  wciąż  jeszcze  miała  na  uwadze  swoją  posadę,  zapragnęła 

nagle go udusić.

background image

-  Wiec  dlaczego  tu  przyszedłeś?-syknęła  gwałtownie.  -  Bo  chyba  nie  po  to,  aby 

udowodnić niszczącą moc swego sex appealu?

Kipiała wściekłością i nie była pewna, czy nie rzuci się na niego z pazurami. I naraz 

jej świeżo nabyta skłonność do rękoczynów została skutecznie ostudzona: usta jej gościa 

wykrzywiły się leciutko, jakby jej sarkazm go rozbawił.

Wkrótce  przekonała  się,  że  była  w  błędzie.  Naylor  Massingham  nie  wyglądał  na 

rozbawionego, wręcz przeciwnie.

-  Chciałem  powiedzieć  pani,  panno  Everett,  że  jeśli  pani  stosunek  do  pracy  nie 

ulegnie zmianie, zostanie pani wylana! - rzucił ostro, mierząc ją mrocznym spojrzeniem.

- Wylana? - poderwała się Leith, gotowa walczyć o swą opinię. Wiedziała, że pracuje 

bardzo dobrze, a on usiłował jej wmówić coś wręcz przeciwnego.

- Co jest nie w porządku z moją pracą? - rzuciła wyzywająco.
Nie  odpowiedział  od  razu,  niewzruszenie  spoglądając  w  jej  rozwścieczone,  zielone 

oczy. A potem zapytał miękko:

- A co powiesz o kontrakcie Norwood & Chambers?

- To nieuczciwe! - wybuchnęła Leith. - Prace nad kontraktem Norwood & Chambers 

zostały rozpoczęte na długo przed moim przyjściem do firmy. Ja tylko...

-  Dokończyłam  go  -  wpadł  jej  w  słowo  i  Leith  wiedziała  już,  że  przerzucił  każdy 

papierek, aby tylko znaleźć jakiś błąd.

- Ale nie mogę brać odpowiedzialności za... - zaczęła i natychmiast dostała nauczkę.

-  Jedną  z  zasad,  jakie  musi  zaakceptować  urzędnik,  zajmujący  tak  eksponowane 

stanowisko  - wycedził  - jest  ta, że  kiedy sypią się  gromy,  bierzesz odpowiedzialność  za 

wszystko, co opuszcza twoje biuro, czy podpisałaś to, czy nie!

Zadowolony z udzielonej lekcji dodał:

-  Ponieśliśmy  straty  w  transakcji  Norwood  &  Chambers  -  wyjaśnił,  po  czym 

uprzejmie, zbyt uprzejmie, uzupełnił: - Zakończ znajomość z Travisem, a postaram się o 
tym zapomnieć.

-  To  szantaż!  -  oskarżyła  go  gniewnie  i  od  razu  stwierdziła,  że  nie  przyjął  tego 

najlepiej.

-  Nazwij  to  jak  chcesz,  do  diabła!  -  prychnął.  Leith  stoczyła  krótką,  wewnętrzną 

walkę. Była już

background image

bliska  wyjawienia,  że  Travis  nie  jest  i  nigdy  nie  był  jej  kochankiem,  ale  rzuciła 

przelotne  spojrzenie  w  stronę  Massinghama.  Z  jego  twardej,  wojowniczej  postawy 

wywnioskowała,  że  jej  nie  uwierzy.  Przynajmniej  dopóki  nie  opowie  mu  wszystkiego  o 
Rosemary.

Po chwili wzięła  się w  garść. Do  licha,  przecież lubiła Rosemary i Travisa, uważała 

ich za swych przyjaciół, a jednak znalazła się o krok od zdrady.

Po  drugim  spojrzeniu  na  pracodawcę  zdołała  się  opanować  i  znalazła  dość  sił,  by 

wyjaśnić chłodno:

-  Rozumiem,  że  chce  mi  pan  dać  do  wyboru:  albo  zostawię  Travisa,  albo,  o  ile  nie 

zdoła  mnie  pan  dosięgnąć  kontraktem  Norwood  &  Chambers,  będzie  pan  tak  długo 
grzebał w umowach, w których miałam choćby minimalny udział, aż udowodni mi pan 

zaniedbania w pracy!

Nienawidziła kąśliwości, która znowu pojawiła się w jego głosie, gdy stwierdził:

- Równie zmyślna, jak śliczna! - po czym pochylił się i wziął do ręki aktówkę.
Przez  chwilę  z  ulgą  sądziła,  że  zabierze  manatki  i  wyjdzie.  Ale  nie,  on  jedynie 

otworzył  teczkę  i  wydobył  z  niej  opasłą  dokumentację.  Podał  ją  Leith  bez  słowa 

wyjaśnienia.

Otworzyła  skoroszyt,  obejrzała  uważnie  pierwszą  stronę  i  podniosła  na  niego 

pytające spojrzenie:

- Palmer & Pearson? Zazwyczaj nie...

-  Teraz  tak  -  odparł  stanowczo  i  polecił:  -  Popracuj  sobie  nad  tym.  Może  swawole 

wywietrzeją ci z głowy.

Z  tymi  słowy,  jakby  uznał,  że  poświęcił  jej  wystarczająco  dużo  cennego  czasu, 

odwrócił się i wyszedł. Gapiła się w ślad za nim z buntem w oczach. Miała dość roboty i 

bez tego, a w dodatku ta praca wyglądała na bardzo odpowiedzialną.

Nie  mogła  przyjść  do  siebie  po  tej  wizycie.  Zanim  położyła  się  spać,  w  duchu 

przeklinała go razem z jego ostrzeżeniami. W normalnej sytuacji, gdyby takie ostrzeżenie 

było  niezbędne,  Naylor  Massingham  nie  zawracałby  sobie  głowy  wizytami,  zlecając  je 
jednemu  ze  swoich  pracowników.  Miała  jednak  dość  ludzkich  uczuć,  by  w  całej  tej 

nieprzyjemnej historii dopatrzyć się paru pozytywnych zjawisk. Po pierwsze, wprawdzie 
udzielił jej ustnej nagany, ale jednocześnie dał do opracowania poważną dokumentację 

background image

(nawet,  jeżeli  to  uczynił  wyłącznie  dlatego,  żeby  nie  miała  czasu  na  inne  zajęcia),  co 
oznaczało, że słyszał pochlebne opinie na

temat  jej  pracy.  Po  drugie  -  nawet,  jeśli  z  jego  punktu  widzenia  nie  miał  to  być 

komplement - powiedział o niej: Równie zmyślna, jak śliczna.

Czy  właśnie  te  słowa  złagodziły  choć  trochę  jego  brutalność?  Leith,  zasypiając,  nie 

myślała jednak o słowach, jakie padły między nimi. Prześladował ją tamten pocałunek... 

i to, że nie zdołała mu się oprzeć.

Około  piątku  wspomnienie  pocałunku  z  Naylorem  Massinghamem  zupełnie 

wywietrzało  z  głowy  Leith.  Zaprzątały  ją  inne,  o  wiele  ważniejsze  sprawy.  Czuła,  że 

wpadła jak śliwka w kompot. I to w bardzo gorący. Rosemary nie wróciła od rodziców, 
Travis  albo  był  jeszcze  za  granicą, albo  czuł  się  lepiej,  bo  więcej  się  nie  odezwał.  O  ile 

jednak  z  tej  strony  sprawy  układały  się  po  jej  myśli,  o  tyle  doskonale  zdawała  sobie 
sprawę  z  tego,  że  w  nowym  skrzydle  siedzi  sobie  facet,  który  dokładnie  śledzi  jej 

najmniejsze potknięcia.

Dlatego  też  po  dwa  i  trzy  razy  sprawdzała  wszystko,  co  lądowało  na  jej  biurku. 

Oprócz  normalnych  zajęć  musiała  poświęcić  sporo  czasu  i  wysiłku  sprawie  Palmer  & 

Pearson, którą Naylor powierzył jej. Do tej pory pracowała od rana do wieczora, a teraz 
zostawała w biurze długo po godzinach i jeszcze zabierała do domu pękatą teczkę.

W  piątkowy  poranek  pojawiła  się  w  biurze  po  nocy  spędzonej  na  pracy  i 

rozmyślaniach  nad  zmianą  posady.  Na  Vaseyu  świat  się  nie  kończy,  zdecydowała  i  od 

razu  zreflektowała  się,  że  żadna  inna  firma  nie  zapłaci  jej  aż  tyle.  Zważywszy,  że  nie 
otrzymała od Sebastiana nie tylko pocztówki, a co dopiero przekazu pieniężnego, był to 

poważny argument.

Żeby już nic nie brakowało do szczęścia, zadzwonił Jimmy Webb. Prosił o zwolnienie 

z  powodów  żołądkowych.  Czytaj:  ciężki  przypadek  kaca  -  pomyślała, wiedząc,  że 

poprzedni wieczór spędził na przyjęciu urodzinowym u kolegów.

Był  jednak  doskonałym  pracownikiem,  więc  choć  wiedziała,  że  bez  niego  dzień 

będzie cięższy niż zwykle, współczująco poradziła mu, żeby wziął Alka-Seltzer i wracał do 
łóżka.

- Zobaczymy się w poniedziałek - powiedziała i wróciła do swej pracy, przerywanej 

odbieraniem telefonów, co zazwyczaj należało do obowiązków Jimmy'ego.

background image

Wczesnym popołudniem miała już wszystkiego serdecznie dość. Było około wpół do 

trzeciej, kiedy musiała wyjść po dokumentację, którą w zwykłych warunkach przyniósłby 

jej Jimmy. Wracaj, Jimmy,  wszystko ci przebaczyłam,  myślała z lekkim  rozbawieniem, 
wędrując po potrzebne papiery.

Mimo rozbawienia nie była w odpowiednim nastroju, aby przyjmować awanse Paula 

Fishera, który, nie zwracając uwagi na okulary i uczesanie w stylu starej panny, zawsze 

gotów  był  okazać  jej  swe  zainteresowanie.  Tym  razem  nadchodzili  jednocześnie:  ona  z 

jednej, on z drugiej strony. Leith usiłowała wyminąć go szerokim łukiem. On, zdaje się, 
miał  całkiem  odmienne  zamiary.  W  korytarzu  było  dość  miejsca  dla  obojga,  a  jednak 

Fisher manewrował tak, że zderzyli się i wpadła w jego ramiona. Obrócił ją ku sobie.

-  Leith  -  zaczął  tonem,  który  miał  brzmieć  uwodzicielsko.  -  Jeżeli  chcesz  przeżyć 

najpiękniejsze chwile swego życia...

-  Precz  z  łapami!  -  warknęła.  -  Jeśli przyciśnie  mnie tak,  żeby  znieść  twoje karesy, 

zgłoszę się do ciebie. Tymczasem trzymaj swoje brudne macki z dala ode mnie!

Odpychała  go  z  całej  siły,  nie  obchodziło  jej,  że  ktoś  może  zobaczyć  lub  usłyszeć. 

Jego  wzrok  powędrował nagle  za  jej  plecy  i  natrętne  ramiona  opadły,  a  ich  właściciel 

spiesznie poszedł w swoją stronę.

Leith  z  ulgą  powitała  wolność,  ale  nieprzyjemne  wydarzenie  sprawiło,  że  cała  się 

trzęsła. Odwróciła się - tylko po to, by zderzyć się z kimś po raz kolejny.

Mam  naprawdę  zły  dzień,  pomyślała,  odpychając  tego  kogoś  i  znowu  tracąc 

równowagę.  Ramiona,  które  przytrzymały  ją  tym  razem,  nie  miały  niestosownych 
zamiarów. Leith szybko podniosła wzrok i napotkała czarne, jak noc, spojrzenie Naylora.

Przez długą chwilę wpatrywał się uważnie w zielone oczy.
- Cała drżysz! - zauważył.

Na  ułamek  sekundy  zamurowało  ją,  w  mrocznym  spojrzeniu  zdawała  się  czaić 

łagodność.  A  potem  jego  oczy  powędrowały  ku  jej  wargom  i  już  wiedziała,  że  Naylor 
przypomniał sobie tamte pocałunki...

Gwałtownie wyrwała się z jego objęć.
- Mężczyźni! - syknęła wściekle.

Jego  dłonie  opadły  natychmiast,  a  łagodność  w  spojrzeniu  okazała  się  wyłącznie 

wytworem jej wyobraźni. Była tam już jedynie drwina.

background image

-  Nie  mów  mi,  że  się  leczysz!  -  burknął  pogardliwie.  Leith  wysoko  uniosła  głowę, 

minęła  go  i  odeszła.  Miała  dość  biura  na  ten  tydzień.  Naładowała  pełną teczkę  spraw, 

nad  którymi  mogła  popracować  w  domu  i  dokładnie  o  piątej  zamknęła  drzwi. 
Wychodząc z budynku spostrzegła Paula Fishera.

Miała  zamiar  minąć  go,  nie  zaszczycając  nawet  spojrzeniem,  ale  nie  udało  jej  się 

uniknąć spotkania.

- Dzięki! - rzucił jej prosto w twarz.

- Za co? - zapytała chłodno, nie zatrzymując się.
-  Panna  Niedotykalska!  Dzięki  tobie  właśnie  oberwałem  od  starego  Drewera. 

Zaproponował  mi  skrócenie  długoterminowej  umowy  z  firmą,  jeśli  nie  zaprzestanę 
napaści seksualnych.

- Nie mógł trafić lepiej! - parsknęła mu w nos, i skierowała się w stronę samochodu.
Najwyraźniej Paul Fisher uważał, że naskarżyła na niego do kierownika, ale przecież 

nie zrobiła tego. Właściwie nie miała nic przeciwko temu, żeby uchodzić za skarżypytę, 
jeśli miało to uchronić inne kobiety przed znoszeniem jego wątpliwych awansów. Ktoś w 

końcu musiał na niego donieść, prawda?

Zerknęła  w  stronę  jaguara,  zaparkowanego  na  swoim  stałym  miejscu.  Leciutki 

uśmieszek  przemknął  przez  jej  wargi.  Czy  Naylor  Massingham  nie  był  przypadkiem 

jedynym świadkiem tego zajścia? Wsiadła do samochodu i ruszyła z miejsca. Nie miała 
pojęcia,  kto  inny  mógłby  donieść  na  Fishera  -  i  poczuła  coś  na  kształt  sympatii  do 

swojego szefa.

Ciekawa  była,  jak  długo  im  się  przyglądał.  Musiał  widzieć  całą  albo  prawie  całą 

scenę, żeby mieć powód do posłania Paula Fishera na dywanik i przekonać Drewera, kto 
był winien zajściu.

Nagle  uświadomiła  sobie,  że  niemal  przez  całą  drogę  do  domu  myślała  o  Naylorze 

Massinghamie i w tejże samej chwili zadała sobie pytanie, które omal nie przyprawiło jej 
o  zawrót  głowy.  Była  wściekła,  kiedy  Alec  Ardis  ją  objął,  uściski  Paula  Fishera 

doprowadziły ją do mdłości... więc dlaczego nie czuła nic podobnego wtedy, kiedy wziął 
ją w ramiona Naylor?

ROZDZIAŁ CZWARTY

background image

Leith nie znalazła odpowiedzi na dręczące ją pytanie. W sobotę rano obudziła się z 

myślą,  że  ma  inne,  ważniejsze  sprawy  na  głowie.  Wypchana  do  granic  wytrzymałości 

teczka przypomniała jej, w jaki sposób spędzi dwa wolne od pracy dni.

Po śniadaniu rozłożyła w jadalni stół, na którym poukładała zawartość teczki. Wtedy 

zadzwoniła jej matka.

- Miałaś wiadomości od Sebastiana? - brzmiało pierwsze jej pytanie.

- Ty chyba miałaś, co? - odparła Leith z uśmiechem.

- Dostałam dziś rano śliczny, długi list. Spotkał jakąś miłą dziewczynę, wiesz?
Sebastianowi zdarzało się to czasami.

-  Wraca  do  domu?  -  zapytała  Leith,  zaciskając  kciuki  i  z  nadzieją  czekała  na 

odpowiedź.

-  Jeszcze  nieprędko.  Sądzę,  że  możemy  spodziewać  się  go  dopiero  około  Bożego 

Narodzenia.  -  Matka  radośnie  pogrzebała  wszystkie  nadzieje  Leith.  Boże  Narodzenie 

będzie  za  siedem  miesięcy!  -  Razem  z  Elise  podróżują  po  Indiach,  potem  pojadą  do 
Tajlandii i... - Leith na chwilę straciła wątek, myśląc z rozpaczą, że stanie się cud, jeśli 

Sebastian wróci i spłaci część hipoteki w Boże Narodzenie za dwa lata... - Co za cudowna 

okazja!

-  Oczywiście,  jasne  -  Leith  z  trudem  wróciła  do  rzeczywistości.  Matka 

prawdopodobnie miała na myśli cudowną okazję do zwiedzenia połowy świata.

- Mam nadzieję, że zwolnił się z pracy. Miało go nie być tylko dwa tygodnie.

-  Na  pewno,  kochanie  -  odparła  matka,  zachwycona  listem,  który  otrzymała  od 

uwielbianego syna.

- Czy... hm... wspomniał, z czego będzie się utrzymywał? - zapytała Leith, pogrążona 

w nieustannej trosce o hipotekę.

-  Wiesz,  no...  cóż  -  odparła  matka  z  zażenowaniem  i  Leith  szybko  domyśliła  się 

prawdy.

- Nie prosił cię chyba o pieniądze?

- A nie powinien? - pani Everett stanęła w obronie syna. - Wysyłanie co miesiąc raty 

za  hipotekę  musi  być  dla  niego  poważnym  obciążeniem.  Napisał,  że  mógł  biedować, 

kiedy był sam, ale teraz musi myśleć o Elise.

A Elise naturalnie nie ma ani grosza, żeby płacić za swoje wydatki - pomyślała Leith, 

ale powstrzymała się od komentarzy.

background image

- A co na to ojciec? - zapytała.
- Eee... poszedł grać w golfa - odparła matka i szybko zmieniła temat. Zdaje się, że 

ojciec nie ma pojęcia o rodzinnych brakach finansowych - pomyślała Leith.

- A co u ciebie, może masz jakieś małe kłopoty, w których trzeba ci pomóc?

- Wszystko jest wspaniale. Ani śladu kłopotów - zaprzeczyła Leith, nie chcąc zatruć 

matce  wspaniałego  nastroju.  W  istocie  musiała  stawić  czoło  aż  dwu  problemom: 

hipoteka i Naylor Massingham.

-  Zawsze  byłaś  takim  mądrym  dzieckiem  -  promiennie  stwierdziła  pani  Everett. 

Naturalnie nie  miała pojęcia, ile razy Leith skrywała przed nią swe dziecięce, a później 

młodzieńcze  troski,  bo  akurat  w  tym  samym  czasie  Sebastian  przeżywał  jakieś 
wydarzenie lub miał problemy.

- Aha - ciągnęła matka. - Nie powiedziałaś mi, że Rosemary Green opuściła męża!
Leith  na  chwilę  zaniemówiła.  Jej  rodzinne  miasteczko,  tak  jak  wszystkie  inne, 

posiadało  zwiadowczą  siatkę  plotkarzy,  którzy  chwytali  najdrobniejszą  sensację  i 
nadymali  ją  jak  balon.  Rosemary  byłaby  jednak  zrozpaczona,  gdyby  mówiono  o  jej 

kłopotach.

Stoczyła ciężką walkę ze swoim  sumieniem, gdyż przyjaźń do Rosemary walczyła o 

lepsze z koniecznością bezczelnego kłamstwa.

- Rosemary nie opuściła męża-wydusiła wreszcie. Przynajmniej powiedziała prawdę! 

Równie  dobrze  mogła  dokończyć  zdanie  i  wyjaśnić,  że  to  mąż  Rosemary  postanowił 

odejść, ale matka już wpadła jej w słowo:

- Nie mieszka przecież u siebie. Wróciła do domu!

- Jej matka jest chora.
- Na moje oko wyglądała wyjątkowo dobrze, kiedy spotkałam ją wczoraj rano!

Nic nie można było na to poradzić.

- Nie wiedziałam, że z ciebie taka plotkara, mamuś - zażartowała Leith
-  Wcale  nie!  -  żachnęła  się  matka.  -  Ja  tylko...  Leith  odeszła  od  telefonu  z 

mieszanymi uczuciami.

Chętnie  rozmawiała  z  rodzicami,  ale  tym  razem  wolałaby,  żeby  matka  nie 

zadzwoniła. Niepokoiła się o Rosemary - rodzice są w stanie zatruć jej życie, jeśli dotrą 
do ich uszu plotki krążące po miasteczku. Zaś wiadomość, że Sebastian nie wróci przed 

końcem roku, była prawdziwym ciosem.

background image

List  nie  załatwi  sprawy.  O  tym  wiedziała,  zanim  jeszcze  sama  myśl  postała  jej  w 

głowie. Ze słów matki wynikało, że Sebastian będzie stale w podróży, więc wątpliwe, aby 

jakikolwiek  list  zdołał  do  niego  dotrzeć.  A  poza  tym,  skoro  prosił  matkę  o  pieniądze, 
należało się spodziewać, że jest już bez grosza.

Spędziła  ponad  pół  godziny  na  przyzwyczajaniu  się  do  myśli,  że  będzie  musiała 

spłacać obie połowy miesięcznej raty przez co najmniej siedem miesięcy. Ale skądże ona, 

na  Boga,  ma wytrzasnąć  tyle  forsy?  Prowadząc  oszczędny  tryb  życia,  poszcząc  troszkę, 

przeżyje może miesiąc, może dwa, ale potem...

Zabrała się do pracy w nadziei, że utopi w niej swoje troski. I wówczas zdała sobie 

sprawę,  że  nie  ma  zamiaru  wracać  do  Hazelbury,  o  ile  nie  będzie  to  absolutnie 
konieczne. Lubiła Londyn, swoją pracę, chciała zostać. I nagle, ni stąd, ni zowąd, stanęła 

jej przed oczami sylwetka Naylora Massinghama... Leith ze złością sięgnęła po skoroszyt. 
No to co? Lubi Londyn, lubi swoją pracę, ale...

Po południu zadzwoniła Rosemary.
-  Kiedy  wracasz?  -  szybko  zapytała  Leith,  która  mogła  nie  widzieć  przyjaciółki 

tygodniami, ale teraz bardzo się za nią stęskniła.

- Jeszcze nieprędko. Rodzicom nie podoba się, że będę mieszkała sama w Londynie -

wyznała.

Wielkie  nieba  -  pomyślała  Leith  i  poczuła  wdzięczność  do  losu  za  rodziców,  jacy 

przypadli jej w udziale.

- Właśnie wyszli-ciągnęła Rosemary. Przez chwilę milczała, po czym zaczęła mówić 

bardzo szybko, jakby  bała się, że wrócą, zanim zdąży  wszystko powiedzieć.  - Czy mogę 

cię prosić o grzeczność, Leith?

Leith  uważała,  że  biedna,  szarpana  wyrzutami  sumienia  Rosemary  zasługuje  na 

wszystkie grzeczności.

- Oczywiście - odparła zachęcająco.
- Wiesz, Travis dzwonił przed chwilą.

- Travis?
-  Tak...  Z  Włoch  -  odparła  Rosemary  i  Leith  wydawało  się,  że  słyszy  w  głosie 

przyjaciółki cień uśmiechu. Zniknął jednak, gdy dodała: - Na szczęście  moich rodziców 
nie  było  w  domu...  nie  wiem,  co  by  się  działo,  gdyby  byli...  To  znaczy...  tym  razem 

background image

miałam  szczęście,  ale  musiałam  powiedzieć  Travisowi,  żeby  już  nigdy  do  mnie  nie 
dzwonił.

- Ale ciągle go kochasz? - nieśmiało wtrąciła Leith.
- Tak, bardzo, bardzo - szepnęła miękko Rosemary po krótkiej chwili milczenia. - Ale 

moi rodzice są wściekli, że nie usiłuję pogodzić się z Derekiem.

- Nie powiedziałaś im, że mieszka z kimś innym?

-  Powiedziałam,  ale  to  nie  robi  żadnej  różnicy...  dostaliby  szału,  gdyby  dowiedzieli 

się o Travisie. Dlatego właśnie dzwonię - wyznała wreszcie i dodała: -Tak bardzo tęsknię 
za  jego  głosem.  Kiedy  zadzwonił,  poczułam  się  cudownie,  ale  nie  mogę  pozwolić,  żeby 

zadzwonił znowu. Dlatego powiedziałam  mu, że jeśli ma mi coś do  powiedzenia, niech 
zadzwoni do ciebie, a ty mi to przekażesz. Zrobisz to, prawda?

- Naturalnie!-zawołała Leith bez wahania i natychmiast pojęła, że tą obietnicą nigdy 

nie zdoła, według słów Naylora Massinghama, skończyć z Travisem. Nie wątpiła w to, że 

Travis natychmiast się z nią skontaktuje.

Skontaktował się. Był niedzielny wieczór, a on wciąż był we Włoszech.

- Leith, to ja... Travis - usłyszała w słuchawce.

- No i jak tam? - zapytała wesoło.
- Rozmawiałem z Rosemary.

- Wiem, dzwoniła do mnie.
- Naprawdę, kochane stworzenie! Poprosiła cię o... pomoc, prawda?

- Chętnie to zrobię - zapewniła go i natychmiast wczuła się w rolę posłańca. - Masz 

jakąś wiadomość do przekazania?

- Powiedz jej tylko, że ją kocham... chociaż ona i tak o tym wie - odparł Travis. - Nie 

musisz  specjalnie  do  niej  dzwonić,  bo  jej  rodzice  zaczną  coś  podejrzewać.  Przebaczyła 

mi, że byłem takim durniem i postawiłem jej ultimatum. Chciałbym, żeby już wróciła do 

siebie - dodał z ciężkim westchnieniem.

-  A  kiedy  wracasz  do  Anglii?  -  zapytała  Leith,  czując,  że  Travis  zaczyna  wpadać  w 

ponury nastrój.

- Ojciec dał  mi furę  roboty,  ale powoli zaczynam dostrzegać koniec - odrzekł nieco 

weselej.

W  poniedziałek  rano  Leith  weszła  do  biura  po  całej  niedzieli  spędzonej  nad 

dokumentami. Cieszyła się z tego poranka.

background image

- Lepiej ci? - powitała Jimmy'ego.
- Nigdy więcej! - jęknął zawstydzony. - Dopiero wczoraj udało mi się otworzyć oczy.

Leith  roześmiała  się  i  posłała  go  po  jakieś  dane.  W  dziesięć  minut  później,  kiedy 

zadzwonił telefon, było jej mniej wesoło.

-  Tu  Moira  Russell  -  zaanonsowała  się  sekretarka  doskonała.  -  Pan  Massingham 

chciałby zobaczyć się z panią natychmiast, o ile jest pani wolna.

W uszach Leith zabrzmiało to jak rozkaz.

- Oczywiście - odpowiedziała z niejasnym uczuciem, że lepiej nie pytać, co by było, 

gdyby nie była wolna.

-  Jesteś,  Leith.  -  Jej  asystent  wparował  do  pokoju  z  informacjami,  których 

potrzebowała.

-  Zostaw  to  na  moim  biurku,  Jimmy  -  poprosiła,  biorąc  dokumentację  Palmer  & 

Pearson. - Pan Massingham chce się ze mną widzieć... nie zabawię długo.

Opuściła pokój z nieprzyjemnym wrażeniem, że spryciarz Jimmy zauważył jej lekki 

rumieniec.

Już  przed  gabinetem  szefa  stwierdziła,  że  cała  się  trzęsie.  Nic  dziwnego,  u  niej  w 

domu Naylor Massingham nie był łatwym przeciwnikiem. Co będzie teraz, kiedy znalazła 
się  w  samej  jaskini  lwa?  Zamknęła  oczy,  zapukała  i  weszła.  Wysmukła,  nieskazitelnie 

elegancka kobieta podniosła głowę znad papierów.

- Panna Everett? - zapytała uprzejmie. Uprzejmość nic nie kosztuje.

- Dzień dobry - uśmiechnęła się Leith. - Zdaje się, że pan Massingham chciał widzieć 

się ze mną.

- Proszę usiąść na chwilę. - Moira Russell uśmiechnęła się także, wstała i podeszła do 

drugich  drzwi.  Zapukała  lekko  i  weszła.  Ano  właśnie  -  pomyślała  Leith,  widząc  się  już 

wysiadującą  tu  do  południa.  Na  szczęście  Moira  Russell  wróciła  niemal  natychmiast. 

Serce Leith zabiło nieco mocniej.

- Pan Massingham przyjmie panią teraz - oznajmiła sekretarka.

Leith  uśmiechnęła  się  lekko  i  wstała.  Udało  jej  się  zachować  uśmiech  na  twarzy 

nawet  wtedy,  kiedy  weszła  do  pokoju  wyłożonego  grubym  dywanem.  Spojrzała  na 

wysokiego,  smukłego  mężczyznę,  jej  wzrok  spoczął  na  chwilę  na  jego  kształtnych 
wargach i - szalona -mogła myśleć już tylko o ich dotknięciu na swoich ustach.

background image

- Dzień dobry, panie Massingham - z trudem opanowała się na tyle, by wypowiedzieć 

te  słowa.  Uśmiech  na  jej  twarzy  zbladł  nieco,  ale  postanowiła,  że  będzie  przynajmniej 

grzeczna i miła.

Przystanęła na środku pokoju. Jego ostry, badawczy wzrok zatrzymał się na skrytej 

za okularami twarzy i nietwarzowym kostiumie. Przyszło jej do głowy, że może powinna 

zachować się bardziej wojowniczo. Sądząc po jego minie, nie był w najlepszym nastroju, 

przynajmniej na pierwszy rzut oka.

-  Usiądź  -  zaproponował  nadspodziewanie  uprzejmie,  wskazując  fotel  po  drugiej 

stronie biurka.

Leith,  wciąż  jeszcze  trochę  roztrzęsiona,  z  wdzięcznością  przyjęła  propozycję. 

Wiedziała, że czas, jaki szef może jej poświęcić, jest ograniczony. Położyła na jego biurku 

pękatą teczkę.

-  Sprawa Palmer & Pearson  - zaczęła. -  Mam  zamiar  zwrócić się  do kilku firm, ale 

najpierw muszę uzyskać pewne cyfry z...

Podniosła głowę i speszyła się. Naylor Massingham patrzył na nią i najwyraźniej nie 

obchodziły go jej zamiary.

Poruszył się, ale zamiast zasiąść za biurkiem, podszedł do jej fotela.
-  Próżność  jest  nieodłączną  cechą  kobiety  -  zauważył.  -  Myślałem,  że  szkła 

kontaktowe są hitem ostatnich lat?

-  Eech...  -  nieświadomym,  żeby  nie  powiedzieć:  obronnym  ruchem  sięgnęła  do 

okularów. Nagle pojęła, że ten mężczyzna ma na nią zbyt wielki wpływ.

-  Nie  wszyscy  mogą  nosić  szkła  kontaktowe  -  palnęła  bez  namysłu  i  dodała  z  nutą 

szczerości: - Ja nie mogę.

Nie  zdołała  się  uchylić,  gdy  znajomym  już,  gwałtownym  gestem  zerwał  jej  z  nosa 

okulary. Instynktownie próbowała je złapać, ale był zbyt wysoki.

Chciała  wstać,  ale  był  zbyt  busko,  a  ona  doskonale  pamiętała,  co  oznacza  bliskość 

jego  ciała.  Zrezygnowała  więc  i  wściekła  obserwowała  go  spod  oka.  Tymczasem

Massingham podniósł leżącą na stole dokumentację, wyjął z niej kartkę i przyjrzał się jej 
przez okulary. Po chwili papier powrócił do teczki, a Massingham odwrócił się do niej.

-  Nie  wiem,  czy  może  pani nosić  szkła  kontaktowe,  czy  nie  -  stwierdził  lodowatym 

tonem - ale na pewno nie potrzebuje ich pani. To zwykłe szkło -dodał spokojnie.

background image

Leith  milczała  ciągle,  kiedy  jego  wzrok  powędrował  ku  jej  pięknym  włosom, 

ściśniętym w węzeł.

-  Ciekawe,  dlaczego  wspaniała  kobieta,  o  równie  wspaniałych  włosach,  kryje  swą 

urodę  za  okularami,  których  nie  potrzebuje,  czesze  się  jak  więźniarka,  a  przy  tym 

próbuje  odwrócić  uwagę  od  swej  figury,  która,  o  ile  dobrze  pamiętam,  jest  rozkosznie 

doskonała w kształcie i proporcjach?

Leith  na  ułamek  sekundy  zapomniała,  gdzie  jest  i  znów  poczuła  dotyk  jego  rąk  na 

swoim  ciele.  Odpędziła  od  siebie  to  wspomnienie  i  pomyślała,  że  rozmowa  przybiera 
zbyt osobisty charakter.

-  Potrzebuję  tych  okularów  -  zdecydowała  się  bronić  tego,  co  w  jego  oskarżeniach 

wydawało się najmniej osobiste.

- A po co? - zapytał wyzywająco.
- Z całą pewnością nie po to, żeby przez nie patrzeć! - rzuciła bez ogródek.

-  Czytałaś  bez  trudu,  kiedy  ci  przyniosłem  tę  teczkę  do  domu...  i  nie  miałaś 

okularów!

Niech  cię  cholera  weźmie  -  pomyślała.  Nagle  znienawidziła  go  z  całego  serca. 

Przyglądał  jej  się  tamtej  nocy,  kiedy  czytała  dokumentację.  Nie  miała  pojęcia,  że 
zapomniała o okularach...

- Nieraz... - zaczęła, gotowa kłamać jak najęta, ale przerwał jej.
-  Twoje  usta  zaprzeczają,  że  jesteś  taką  zimną  kobietą,  za  jaką  chcesz  uchodzić... 

mam zresztą na to także inne dowody - przyciął jej złośliwie.

- A jakież to dowody? - odparowała i, niestety, zbyt późno pojęła, że w tym okrzyku 

było więcej agresji niż sensu.

- Nie licząc oczu ciskających błyskawice i namiętnego temperamentu - nie odmówił 

sobie  przypomnienia  jej  tego  -  wcale  nie  byłaś  lodowata,  kiedy  się  do  mnie  tuliłaś 

tamtego wieczoru!

- Tu... tuliłam się? - prychnęła. Po namyśle jednak- a wspomnienia były zbyt żywe, 

żeby  zajęło  jej  to  więcej  niż  sekundę  -  uznała,  że  „tulenie"  było  odpowiednim 
określeniem.

- Nie mam ochoty mówić o tym! - rzuciła cokolwiek arogancko. Właściwie nie miała 

innego wyjścia.

background image

Jeżeli  jednak  spodziewała  się,  że  ujdzie  jej  to  na  sucho,  bardzo  szybko  przekonała 

się, że Massingham jeszcze niejedno ma w zanadrzu.

-  Nieźle!  -  syknął  wściekle.  -  Ja  tu  rządzę  i  skoro  płacę  za  twój  czas,  mogę 

dyskutować o tym, co uznam za stosowne!

To wystarczyło, żeby zatrzęsła się ze złości, ale on jeszcze nie skończył.

-  Na  początek  zatem  powiesz  mi,  dlaczego,  skoro  wiem,  że  gościsz  u  siebie  na 

przemian  przynajmniej  dwóch  panów,  tutaj  starasz  się  uchodzić  za  Pannę  Lodowatą. 

Okulary, uczesanie starej panny... dlaczego tak ci zależy na tej opinii?

-  Jeśli  już  musi  pan  wiedzieć  -  wybuchnęła  Leith,  czując,  że  na  wzmiankę  o

przynajmniej  dwóch  panach  na  przemian  jej  gniew  przeradza  się  w  furię  -  miałam 
nieprzyjemne doświadczenia z ostatniego miejsca pracy.

- Ardis&Co.? - zapytał z nagłym zainteresowaniem.
Najwidoczniej rozpracował ją bardzo dokładnie. Cóż, należało się tego spodziewać.

- Jakie doświadczenia? - nalegał.
- Ktoś mnie... napastował... zaczął obmacywać...

- Masz na myśli napaść seksualną? - zapytał z poważną miną.

- Właśnie tak - odparła, czując, że spora część jej agresji ulotniła się nagle. - Trochę 

to mną wstrząsnęło.

-  Sprawiło,  że  boisz  się  mężczyzn?  -  zapytał,  ale  sam  widocznie  w  to  nie  wierzył, 

skoro sądził, że już po opuszczeniu Ardisa była w łóżku z jego kuzynem.

- Bać się? Nie... - odrzekła zupełnie uczciwie. - Nie... raczej jestem ostrożna.
- Rozumiem - skomentował to spokojnie, ale z jego miny Leith mogła wnioskować, 

że wcale mu się to nie podoba.

- Wiec złożyłaś Ardisowi wymówienie i zdecydowałaś się ukryć swoją kobie...

-  Nie  składałam  wymówienia  -  wpadła  mu  w  słowo  Leith,  nadal  starając  się  być 

uczciwą.

- Zostałaś zwolniona? - zapytał.

Leith zorientowała się, że powiedziała dużo więcej niż trzeba.   .
- To oznacza... - snuł swe rozważania Naylor Massingham, nie czekając nawet na jej 

odpowiedź - że osoba, która cię napastowała, musiała być dość wysoko postawiona.

Jego  zdolność  dedukcji  jest  doprawdy  zadziwiająca  -pomyślała  Leith.  Odkryła 

jednak coś jeszcze bardziej zadziwiającego.

background image

- Pan mi wierzy? - zapytała. - Myślałam...
- Mam przed sobą cały materiał dowodowy, czyż nie? - zauważył i wyjaśnił swój tok 

rozumowania: -Personalny zwrócił się do Ardisa o referencje... dostał je bez trudu. Nie 
wspomnieli jednak o sposobie, w jaki została zerwana umowa. Ponieważ nie miało to nic 

wspólnego z twoją pracą, należało sądzić, że ktoś u Ardisa jest mocno zakłopotany tym, 

co ci się przydarzyło... i chce zachować milczenie. - Massingham zerknął na nią i ciągnął 

dalej:  -  Opuściłaś  Ardisa  i  przyszłaś  tutaj,  świadomie  ukrywając  pod  strojami  swoją 

sylwetkę  i  twarz,  mimo  iż  nie  czułaś  żadnych  szczególnych  zahamowań  seksualnych. 
Zgadza się?

Leith czując się zobowiązana do odpowiedzi wyznała z absolutną szczerością:
-  Ciężko  pracowałam  nad  zdobyciem  kwalifikacji.  Chcę  być  traktowana  serio.  To 

bardzo  irytujące,  kiedy  wiem,  że  mam  rozum,  a  niektórzy  mężczyźni  uważają  mnie  za
pustogłowego  kociaka,  który...  -  urwała  nagle.  -  To  przez  pana  Paul  Fisher  dostał  po 

nosie w zeszły piątek?

Kąciki ust Naylora Massinghama leciutko uniosły się w górę.

- Ty naprawdę myślisz - stwierdził.

- Niezależnie  od kontraktu Norwood  & Chambers,  jestem dobra  w tym, co robię! -

odparła dumnie.

Wpatrywał się w jej błyszczące, zielone oczy.
- Nikt już nie nazwałby cię Panną Lodowatą, gdyby mógł cię teraz ujrzeć - powiedział 

mimo woli.

Okrążył biurko, usiadł i podał jej okulary.

-  Nie  wkładaj  ich, dopóki  jestem  w  pobliżu  -  polecił,  zanim  zdążyła  umieścić  je  na 

nosie  i  pozbierać  myśli.  -  Obrażają  moje  poczucie  piękna.  A  wracając  do  sprawy,  z 

powodu  której  cię  wezwałem...  -  dodał,  nie  czekając,  aż  Leith  odzyska  oddech  po 

ostatnim zdaniu.

- Tak... eee... sprawa Palmer & Pearson-przerwała mu, nagle zdając sobie sprawę, że 

przez cały czas, jaki tu spędziła, zaledwie przelotnie musnęli sprawy zawodowe.

Udał, że nie słyszy.

- Myślałem co nieco o naszym... problemie - oznajmił.
Leith spojrzała na skoroszyt na biurku.

background image

- Palmer & Pearson? - zapytała, i natychmiast zorientowała się, że dopóki nie zaczęła 

się  praca,  nie  może  być  żadnych  problemów.  -  Ach,  ma  pan  namyśli  Norwood  & 

Chambers?

Nic lepszego nie przyszło jej do głowy.

- No więc...

- Czy ty specjalnie udajesz, że nie wiesz, o co mi chodzi? - zapytał szorstko i, widząc 

jej  pytające  spojrzenie,  wyjaśnił  nagle  bardzo  agresywnym  tonem:  -  Mówię  o  moim 

kuzynie! Czy dzwonił?

Trzymaj się, Leith - pomyślała, ale nie skłamała.

- Dzwonił z Włoch - wyznała.
- Jak sądzę, nie poprzestał na jednym razie-mruknął i nie wydawał się zadowolony, 

kiedy nie usłyszał  odpowiedzi. Mogła jednak wytrzymać jego humory. O  wiele bardziej 
niepokojąca i podejrzana była wyszukana grzeczność, z jaką się do niej zwracał.

-  Po  długim  namyśle  proponuję...  -  zaczął  jedwabistym  tonem,  ociekającym 

wdziękiem i urokiem, ba, uśmiechnął się nawet - żebyś... została moją dziewczyną.

Leith natychmiast poderwała się na równe nogi.

- O, nie, tego szczęścia nie dostąpisz! - zawołała, a przerażenie chwyciło ją za gardło.
Nie mogła opanować tej, jak sama wyczuła, zbyt silnej reakcji, w dodatku nie miała 

pojęcia, co ją tak przeraziło.

- Żle mnie pani zrozumiała, panno Everett - odezwał się chłodno Massingham. Wstał 

i, mierząc ją aroganckim spojrzeniem, stwierdził autorytatywnie:

- Gdybym miał dostąpić tego szczęścia, może pani być pewna, że zacząłbym wierzyć 

w przesądy.

Uświadomił jej w ten sposób, że gdyby istotnie miał się nią zainteresować, uznałby, 

że stracił resztki zdrowego rozsądku.

-  Znam  już  odpowiedź,  ale  na  wszelki  wypadek  chciałbym  ją  usłyszeć  od  pani  -

ciągnął  dalej  szorstkim  tonem.  -  Czy  bawi  się  pani  Travisem  dla  czystej...  hm... 

przyjemności, czy też jest w nim pani zakochana?

Ostatnie słowa wypowiedział jakby z odcieniem smutku.

-  Ja...  -  zaczęła  Leith,  ale  kiedy  już  miała  powiedzieć,  że  nie  kocha  Travisa, 

przypomniała  sobie,  że  nie  może  tego  zrobić  bez  złamania  obietnicy  danej  Rosemary. 

Nie miała wyboru.

background image

-  No  wiec?-nalegał  Naylor  Massingham.  Im  dłużej  zwlekała  z  odpowiedzią,  tym 

bardziej się wściekał.

-  Lubię  Travisa...  bardzo  go  lubię  -  oznajmiła  i  natychmiast  dostrzegła  w  oczach 

zwierzchnika niebezpieczne błyski. To upewniło ją, że na nic wszelkie wykręty.

- Nie - odparła szczerze.

- Nie kochasz go i nie masz zamiaru za niego wyjść?- nalegał.

- Nie prosił mnie... - znowu próbowała uników, ale urwała, bo zrobił gwałtowny krok 

w jej stronę.

- Nie - wyznała.

- To oznacza, że o ile on kompletnie zwariował na twoim punkcie, ty bawisz się nim 

jak kot myszą.

Dziwne:  im  bardziej  jego  słowa  przeistaczały  ją  w  samicę  bez  serca,  tym  większą 

czuła potrzebę wyznania mu prawdy.

- No i co? - warknął. Wzruszyła ramionami.
- Jeżeli chce pan widzieć to w ten  sposób -  odparła, czując, że doprowadziła  go do 

szału, bo wsadził obie pięści w kieszenie, jakby bał się, że ją uderzy.

- Takie kobiety jak ty przyprawiają mnie o mdłości - wycedził. Najwyraźniej miał już 

jej serdecznie dość.

- Nie wiem, dlaczego jeszcze nie wyrzuciłem cię z pracy. Miałbym święty spokój!
Leith  ogarnęła  dzika  furia.  Żaden  mężczyzna  nie  wyleciałby  z  pracy  z  takiego 

powodu... gotowa była się założyć, że nie!

-  Boi  się  pan  chyba,  że  jako  bezrobotna  mogłabym  wyjść  za  Travisa  -  wybuchnęła 

złośliwie. W gniewie nie dostrzegła nawet, że taka możliwość w jej przypadku w ogóle nie 
wchodziła w rachubę.

Jak się okazało za chwilę, nie jej jednej zrobiło się ciemno przed oczami.

- Co przez to rozumiesz? - syknął.
Leith była dość wściekła, żeby nie rezygnować.

- Chyba nie chciałby mnie pan widzieć w swojej rodzinie, co?
- Masz cholerną rację!  - wycedził,  ale nagle uspokoił się, choć w jego oczach wciąż 

jeszcze czaiły się niebezpieczne błyski.

- Skoro nie masz zamiaru wyjść za mojego kuzyna- dodał po chwili - przy następnym 

spotkaniu delikatnie wyjaśnisz Travisowi, że go nie kochasz.

background image

- Myśli pan, że jestem zdolna zrobić to delikatnie? - szyderczo zapytała Leith.
Massingham kompletnie zignorował jej pytanie.

- Potem - ciągnął dalej - powiesz mu, że od chwili kiedy mnie ujrzałaś, nie możesz o 

mnie zapomnieć.

- A on ma w tę bajeczkę po prostu uwierzyć? - wtrąciła bezczelnie.

Znowu  ją  zlekceważył.  Następne  jego  słowa  jednak  sprawiły,  że  naprawdę 

zapomniała języka w buzi.

-  Na  czas,  który  będzie  konieczny,  abyś  mu  wywietrzała  z  mózgownicy,  zostaniesz 

moją  dziewczyną.  I  -  dodał  groźnie,  zanim  zdołała  zaprotestować  -  jeżeli  zależy  ci  na 

pracy, a wiem, że tak jest, nie piśniesz ani słowa o tym, że sprawa jest ukartowana.

Leith powoli otrząsnęła się z szoku. Sprawy zaszły już za daleko, żeby teraz wszystko 

wyznać,  zresztą  i  tak  nie  mogłaby  tego  zrobić.  Naylor  przejrzał  jej  blef,  a  ona  nic  nie 
mogła na to poradzić - co za cholerna kreatura!

-  Musi...  musi  być  jakiś  inny  sposób  -  powiedziała  głośno  i  tknięta  nagłą  myślą 

dodała:  -  Przecież  mogę  powiedzieć  Travisowi,  że  to  koniec  bez...  bez  tego 

przedstawienia.

Naylor potrząsnął głową, zanim jeszcze skończyła.
- Mówiłem ci, żebyś z nim skończyła, a ty nie posłuchałaś. Miałem czas przemyśleć 

sprawę.  Musi  być  tak,  jak  powiedziałem.  Travis  wpadł  po  uszy  i  nie  przyjmie  do 
wiadomości  niczego  innego.  A  zatem,  kiedy  przyszedłem  do  ciebie,  zakochałaś  się  we 

mnie od pierwszego wejrzenia. Od tej pory widywaliśmy się codziennie i...

-  I  to  wszystko  ma  być  takie  jednostronne?  -  przerwała  mu  jadowicie.  -  Mówię  o 

tym... zauroczeniu.

Znowu potrząsnął głową.

- W tym sęk. Oboje wiemy o tym, że i tak nie poślubiłabyś go, droga panno Everett. 

Travis bardzo kocha swoją rodzinę.

Ty też, dodała w myśli Leith.

-  Na  pewno  pozwoli  ci  odejść,  kiedy  dowie  się,  że  darzysz  miłością  kogoś  z  jego 

rodziny i jest to miłość z wzajemnością.

- Mówi pan naturalnie o sobie!
- Naturalnie.

background image

Leith  ani  trochę  się  to  nie  podobało.  Szukając  ratunku  przypomniała  sobie 

przystojną blondynkę, towarzyszącą mu na kolacji tamtego wieczoru.

-  A  co  z  pańską  drugą  dziewczyną?  -  rzuciła  nieprzyjaznym  tonem,  dziwnie 

wzdragając się przed wypowiedzeniem imienia blondynki.

- Dziewczyną? - zdziwił się.

Leith pojęła, że Olinda była jedną z tłumu.

- Olinda Bray - wyjaśniła. - Tamtego wieczoru najwyraźniej pan się jej podobał.

- Wiesz, jak to jest - wzruszył ramionami. - Kupić nie kupić, potargować można...
Roześmiał się - trzeba przyznać - uroczo. Leith była zupełnie bezsilna.

- Wygląda na to - powiedziała - że nie mam wyboru i muszę zrobić to, co pan każe.
Zerknęła  na  niego  i  zobaczyła,  że  promienny  uśmiech  zniknął,  a  na  jego  miejscu 

pojawił się dawny, nienawistny wyraz. Sprawiło jej to przykrość.

- Jeszcze jedno. - Leith uznała, że skoro sprawy zaszły już tak daleko, równie dobrze 

może wspomnieć i o tym.

-  Co?  -  warknął,  wyraźnie  niezbyt  zachwycony  perspektywą  wysłuchania  jej 

warunków.

- Nie mam zamiaru iść z panem do łóżka, żeby utrzymać posadę! - palnęła prosto z 

mostu.

Wyczytała odpowiedź z jego twarzy, zanim zdążył otworzyć usta. Wyniosłe, władcze 

spojrzenie, jakie jej rzucił, mówiło samo za siebie. Uważał ją za piękną, przynajmniej tak 

twierdził, ale poza tym nie wywierała na nim żadnego wrażenia. Chyba to właśnie chciał 
jej dać do zrozumienia, kiedy wycedził:

- Czy uznasz mnie za nieuprzejmego, jeśli otrę czoło z zimnego potu i odpowiem ci: 

kamień z serca?

Leith  uznała,  że  określenie  „świnia",  to  dla  niego  komplement!  Wyobrażała  sobie 

jego minę,  gdy pozna prawdziwy  obiekt  miłości Travisa.  Będzie wściekły, że na próżno 
stracił tyle energii. Zemsta ma smak miodu... Było tylko jedno ale...

- Czy może mi pan obiecać, że niezależnie od tego, jak skończy się ta... ta farsa, czy 

po pańskiej myśli, czy nie... pozostanę na mojej posadzie?

Objął ją beznamiętnym spojrzeniem.
- Masz na to moje słowo.

background image

Tylko  to  chciała  usłyszeć.  Okręciła  się  na  piecie,  zmierzając  w  stronę  drzwi. 

Dokumentacja Palmer & Pearson pozostała na blacie biurka.

-  Jeszcze  jedno  -  zawołał  za  nią,  zanim  wyszła.  Przystanęła  i  obróciła  się  w  jego 

stronę.

- Słucham? - rzuciła chłodno.

-  Domyślam  się, że  nie  jesteś w  stanie zapłacić  całej  hipoteki  za swoje  mieszkanie. 

Mój kuzyn na pewno ci pomagał. Od tej chwili ja przejmuję to zobowiązanie.

Na  szczęście  znajdował  się  poza  zasięgiem  ciosu,  bo  wściekłość  Leith  przekroczyła 

punkt  krytyczny.  Była  w  stanie  uderzyć  go.  Niestety,  z  tej  odległości  mogła  jedynie 

słownie wyrazić swoje zdanie na temat jego oferty.

- Poczekasz sobie! - syknęła.

Wcisnęła  okulary  na  nos  i  wybiegła,  trzaskając  drzwiami.  Jej  stosunek  do  Naylora 

Massinghama nie budził już wątpliwości: nienawidziła go!

ROZDZIAŁ PIĄTY

W  czwartek  Leith  zaczęła  sadzić,  że  nigdy  w  życiu  nie  pracowała  tak  ciężko.  W 

zeszłym  tygodniu  harowała  jak  niewolnica,  ale  teraz  wydawało  się,  że  na  jej  biurku 

ładowało więcej pracy niż kiedykolwiek. Może lepiej, że Rosemary jeszcze nie wróciła. Z 
taką  masą  roboty  niewiele  czasu  pozostawało  jej  na  kawę  i  plotki,  nie  mówiąc  o  życiu 

towarzyskim.

Życie towarzyskie! Wciąż jeszcze kipiała złością na Naylora Massinghama. Skoro ma 

być  jego  dziewczyną,  to  co  jeszcze  robi  w  domu  każdego  wieczoru?  Nie,  nie  chciałaby, 
żeby się z nią skontaktował - precz, nieposłuszne myśli! A w ogóle zbyt jest zajęta, żeby 

wyjść z  nim wieczorem, nawet  gdyby ją  zaprosił.  Na ile  go zna, nie zaprosi jej nigdzie. 

Każe, poinformuje, poleci, ale nie poprosi.

W przerwach pomiędzy jednym a drugim napadem furii na Naylora zdawało jej się

przeżywać dziwne chwile, kiedy z całego serca chciała mu wyznać, że nie jest uczuciowo 
zainteresowana  jego  kuzynem.  Chwile  te  jednak  nie  trwały  długo,  bo  zaraz  na  nowo 

dźwięczało  jej  w  uszach  układne  oświadczenie,  że  postanowił,  iż  Leith  zostanie  jego 
dziewczyną.

background image

Bez względu na jego groźbę powinna chyba coś wyjaśnić Travisowi, ale od telefonu z 

Włoch nie dał znaku życia. Jednak - fakt całkowicie dla niej niezrozumiały - czuła jakąś 

dziwną  niechęć  do  takiego  załatwienia  sprawy.  Czyżby  w  stosunku  do  Naylora 
Massinghama poczuwała się do lojalności? A może to lęk przed utratą pracy?

Postanowiła nie myśleć o tym.

- Czy dziś znowu zostajesz po godzinach? - spytał Jimmy, wyrywając Leith z zadumy 

i kierując jej myśli na inny tor.

-  Nie,  Jimmy  -  odparła.  -  Dziś  wychodzę  o  piątej.  Zaspokoiła  jego  ciekawość  i 

przypomniała  sobie treść  rozmowy  z  Naylorem.  Był  pewien,  że  ktoś  płaci  za  jej 

mieszkanie, ponieważ  jej samej  na  to nie  stać.  Ona  także  pogodziła  się z myślą, że  nie 
może pozwolić sobie na pozostanie w luksusowym apartamencie, zwłaszcza że nie mogła 

liczyć na Sebastiana. 

Musiała dokładnie przemyśleć całą sytuację.

Nie wymyśliła nic genialnego aż do chwili, kiedy przy małej przepierce przypomniała 

sobie, że Rosemary wynajmowała swoje mieszkanie. Po kilku minutach wiedziała już, co 

robić,  a  po  dziesięciu  następnych  cały  plan  był  gotowy.  Kiedyś  dowiedziała  się  od 

Rosemary,  ile  wynosi  czynsz.  Jeśli  uda  jej  się  otrzymać  taką  samą  sumę  za  wynajęcie 
własnego  mieszkania,  na  pewno  spłaci  hipotekę.  Oznaczałoby  to  przeprowadzkę  do 

mniej eleganckiej dzielnicy, ale kluczem do całej sprawy było właśnie wynajęcie tańszego 
mieszkania.

Od  dwóch  dni  poświęcała  godziny  lunchu  na  rozmowy  z  pośrednikami.  O  piątej 

zatem  opuściła  biuro,  z  kwaśnym  uśmieszkiem  odnotowując  na  parkingu  obecność 

jaguara, i pojechała na oględziny mieszkania, na które mogłaby sobie pozwolić.

-  Bardzo  ładne  -  powiedziała  miłej  gospodyni,  która  wprawdzie  nie  opuszczała 

mieszkania na stałe, ale wyjeżdżała na północ pod koniec roku i chciała przed wyjazdem 

uporządkować sprawy. Mieszkanie było małe, położone w dzielnicy, której zupełnie nie 
znała. Była jednak w przymusowej sytuacji i nie miała wyboru, nawet jeśli odpowiadał jej 

jedynie czynsz.

- Wezmę je - zdecydowała  natychmiast. Nie chciała wracać  do swojego ogromnego 

apartamentu i znowu mieć wątpliwości.

Nad filiżanką herbaty omówiły warunki wynajmu. Później Leith jeszcze raz obejrzała 

mieszkanie.

background image

Było  już  po  siódmej,  kiedy  dotarła  do  eleganckiej  dzielnicy,  w  której  mieszkała 

dotychczas.

Jadąc  myślała  o  tym,  że  do  nowego  mieszkania  będzie  mogła  przeprowadzić  się 

dopiero  za  trzy  miesiące.  Oznaczało  to,  że  musi  skądś  zdobyć  pieniądze  na 

trzymiesięczną spłatę hipoteki i na pokrycie czeku, którym zapłaciła czynsz za pierwszy 

miesiąc.  Próbowała  spojrzeć  na  to  od  bardziej  optymistycznej  strony.  Trzy  miesiące 

pozwolą  jej  na  spakowanie  rzeczy  -  swoich  i  brata  -  a  może  przyszły  lokator  jej 

mieszkania także zapłaci za miesiąc z góry.

Oczywiście,  że  zapłaci  -  pomyślała  butnie.  Czując  nagły  przypływ  dobrego  humoru 

skręciła  na  parking  przed  swoim  blokiem  i  -  spostrzegła  znajomego  jaguara.  Za 
kierownicą siedział mężczyzna.

Ich spojrzenia spotkały się.
A niech to! Leith od razu zauważyła, że jest o coś wściekły. Minęła go i skręciła do 

garażu na tyłach domu. Jakże chętnie zmieni adres! Był tylko jeden problem: w kadrach 
Vaseya będzie musiała podać nowy, a wtedy jej pracodawca i tak ją znajdzie!

Wprowadziła wóz do garażu i przez chwilę miała ochotę wejść do domu przez tylne 

drzwi.  Czyżby  była  aż  takim  tchórzem?  Już  nieraz  widziała  Naylora  w  ataku  furii. 
Zamknęła  garaż,  odwróciła  się  i  stwierdziła,  że  nie  musi  już  nigdzie  iść.  Naylor  stał  za 

nią, wysoki, chmurny i wyglądał raczej niesympatycznie.

Chciała coś powiedzieć, ale uprzedził ją:

- Gdzie byłaś, do cholery? - zapytał, zanim zdążyła otworzyć usta.
Ta jego bezczelność, ta cholerna bezczelność!

- Nie pańska sprawa - rzuciła przez ramię.
-  Żebyś  wiedziała,  że  moja!  -  wybuchnął.  -  Travis  miał  roboty  na  co  najmniej  trzy 

tygodnie, ale z twojego powodu musiał chyba pracować jak szalony. Jest już w mieście!

Leith  wiedziała  dobrze,  że  ten  szalony  wysiłek  nie  był  bynajmniej  spowodowany 

myślą o niej i wzruszyła ramionami.

- Pewnie zajrzał, kiedy mnie nie było - oznajmiła beztrosko.
- Nieprawda! Od szóstej siedzę tu i obserwuję wejście.

Wizja  dumnego  Naylora  Massinghama,  wysiadującego  na  czatach  przez  całą 

godzinę,  wydała  się  Leith  szalenie  miła.  Tak  miła,  że  omal  się  nie  uśmiechnęła. 

background image

Powstrzymała się w porę, ale ponieważ on zachowywał się agresywnie, sama też się nie 
krępowała.

- A co pan tu robi, jeśli wolno zapytać? - syknęła zjadliwie.
- Nie wstydź się... nazywaj mnie Naylorem! - ryknął i wtedy poczucie humoru Leith 

wzięło górę. Wybuchnęła serdecznym śmiechem, który zaskoczył go całkowicie. Wodził 

wzrokiem, od jej rozbawionych oczu do ust, z takim wyrazem twarzy, że zaczęła dzielnie 

walczyć  o  kontrolę  nad  sobą,  pewna,  iż  Naylor  lada  moment  rzuci  się  na  nią  i  udusi. 

Jednak po kilku sekundach on także dostrzegł komizm sytuacji i... zawtórował jej!

Jak śmiech zmienia twarz - pomyślała Leith. Serce jej zatrzepotało leciutko na widok 

roześmianych  ust,  które  zawsze  lubiła  -  niezależnie  od  ich  właściciela.  Odwróciła  się 
pospiesznie i skierowała ku tylnemu wejściu  do budynku. Poszedł  za nią, co niezbyt ją 

zaskoczyło.

- Wejdź... jeśli właśnie nie miałeś zamiaru tego zrobić - zaprosiła.

- Jaka miła! - mruknął.
Leith  domyśliła  się,  że  powód  jego  długiego  dyżuru  pod  jej  domem  pozna  dopiero 

wtedy, gdy wpuści go do środka. Grzeczność nic nie kosztuje.

- Umieram z głodu - powiedziała już w przedpokoju. - Sądzę, że ty też nic nie jadłeś.
Jeśli nawet Naylor był zaskoczony tym niespodziewanym  zaproszeniem, nie  okazał 

tego.

- Czy mam nakryć do stołu? - zapytał.

Pół  godziny  później  siedział  na  kanapie,  pogrążony  w  lekturze  prenumerowanego 

przez Leith czasopisma finansowego. W kuchence mikrofalowej rozmrażał się sernik, a 

w  piekarniku  grzało  się  lasagne  domowej  roboty.  Leith  uciekła  na  chwilę  do  sypialni, 
dopiero tam zdała sobie sprawę z tego, co wyprawia. Zaprosiła go na kolację! Na litość 

boską, można by pomyśleć, że ma ochotę na jego wizytę!

Wiedziała  dobrze,  że  to  niemożliwe.  Jeśli  nawet  zapomni  o  tym,  czego  już  przez 

niego  doświadczyła,  to  i  tak  skoczą  sobie  do  oczu,  zanim  kolacja  dobiegnie  końca! 

Wzruszyła ramionami i poszła do kuchni, aby przygotować sałatkę.

Była w trakcie przyprawiania sosu, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi. Przez krótki, 

słodki moment  miała  nadzieję, że  to  Sebastian wrócił do  domu.  Sebastian jednak  miał 
klucz.  Rosemary  także  jeszcze  nie  wróciła,  a  skoro  Naylor  wspomniał,  że  Travis 

background image

przyjechał z Włoch... cóż, istniała spora szansa, iż niespodziewanym gościem jest właśnie 
kuzyn Naylora.

O,  niech  to!  -  pomyślała.  Dzwonek  rozległ  się  ponownie.  Co  teraz  robić,  u  licha? 

Naylor  myśli,  że  Travis  jest  jej  kochankiem,  a  ona  nie  może  zaprzeczyć,  żeby  nie 

wciągnąć w to Rosemary.

Wybiegła  z  kuchni  otworzyć  drzwi. Okazało  się,  niestety,  że  zastanawiała  się  zbyt 

długo, bo kiedy dotarła do przedpokoju, ujrzała Naylora, chmurnego i zimnego jak góra 

lodowa. On także domyślił się, że nieoczekiwanym gościem jest Travis i zdecydował się 
otworzyć drzwi osobiście. Leith była w zbyt poważnych opałach, aby jeszcze wściekać się 

na jego swobodę.

- Dobry Boże! A ty co tu robisz?! - usłyszała i rozpoznała głos zaskoczonego Travisa.

Jeżeli  spodziewała  się,  że  Naylor  zawaha  się  albo  zrobi  unik  teraz,  kiedy  nadeszła 

chwila  realizacji  jego  planu,  spotkał ją  gorzki  zawód.  Udowodnił  za  to,  że  rzeczywiście 

bardzo troszczy się o swoją rodzinę.

-  Cześć,  Travis  -  zawołał  wesoło.  -  Chodź,  Leith  jest  w  kuchni,  przygotowuje  mi 

kolację.

To całkiem niegłupia myśl - doszła do wniosku Leith i cichaczem wróciła do kuchni, 

równie  szybko,  jak  z  niej  wybiegła.  Nie  zdziwiła  się  także,  kiedy  po  chwili  pojawił  się 

Naylor, ciągnąc za sobą Travisa.

-  Travis!  Jak  miło  cię  widzieć  -  powiedziała  z  uśmiechem,  nie  zwracając  uwagi  na 

surową minę Massinghama.

Travis  wydawał  się  niezdolny  wymówić  słowa,  więc,  aby  przerwać  niezręczne 

milczenie, dodała:

- Chyba uda mi się z tego lasagne wycisnąć trzy porcje, jeśli...

Na szczęście Travis otrząsnął się już z osłupienia.

- Nie, Leith, dziękuję. Jadłem niedawno. Chciałem... chciałem tylko powiedzieć ci, że 

wróciłem.

O,  moje  biedactwo  -  pomyślała  Leith,  nagle  zdając  sobie  sprawę,  że  musiał  się 

bardzo  stęsknić  za  Rosemary.  Sądził  widocznie,  że  wróciła  i  pozwoli  zaprosić  się  na 

filiżankę kawy.

- Czy miałeś... - Leith chciała zapytać go o podróż, ale Naylor widocznie uznał, że dał 

im dość czasu na ochłonięcie.

background image

- Mam nadzieję, że to nie moje lasagne tak pachnie spalenizną, kochanie - zauważył. 

Doprawdy, jego tupet zwalał z nóg!

Pobiegła do kuchni po to tylko, żeby przekonać się, że nic się nie przypala.
-  Zobaczymy  się  w  czasie  weekendu  -  mówił  Naylor  do  Travisa.  My!  -  Właściwie 

przyszedłeś  akurat  w  chwili,  kiedy  miałem  zaprosić  Leith  do  Parkwood.  Co  o  tym 

sadzisz, Leith?

Starczyło mu odwagi, żeby przywołać ją do porządku.

-  Lasagne  jest  w  porządku  -  wymamrotała,  grając  na  zwłokę  i  cały  czas  myśląc  o 

trzech  ratach  hipotecznych,  które  musi  zapłacić,  a  których  nie  zapłaci  na  pewno,  jeśli 

straci pracę. Nie, nie straci pracy. Będzie tańczyć tak, jak jej zagra pan Naylor Ja-mam-
wszystkie-asy Massingham. Zapomni o swoim buncie.

- To brzmi zachęcająco - odparła z uśmiechem. Pomyślała, że prowadząc Travisa w 

krainę  szczęśliwości pali  za  sobą  mosty. No  i co z  tego?  Dobrze,  że  ma słowo  Naylora, 

jeśli chodzi o pracę.

- Zostawiam was sam na sam z lasagne - odezwał się Travis.

-  Zobaczymy  się  więc  w  weekend-oznajmiła  Leith  i  nabrała  ochoty,  żeby  zrobić 

swemu  pracodawcy  jakiś  brzydki  kawał,  kiedy  ten,  niby  wytrawny  pan  domu, 
odprowadził Travisa do drzwi.

Wrócił za chwilę.
-  Jak  na  człowieka,  który  był  zakochany  po  uszy,  przyjął  to  całkiem  dobrze  -

zauważył z odcieniem podziwu. - Myślałem, że starczy mu męskości, żeby...

Leith miała jednak w głowie zupełnie coś innego.

- Jak śmiałeś zaprosić mnie do Parkwood w jego obecności? - wpadła mu w słowo. -

Jak...?

- Wolałabyś, żebym zrobił to za twoimi plecami?

- Naylor odpowiedział agresją na agresję.
- Nie dałeś mi szansy! - wybuchnęła. - Żadnej szansy. Ty...!

- Nie przyszło mi do głowy, że zechcesz odmówić - rzucił znacząco.
Uznał jednak, że nie wyczerpał tematu.

- Możesz powiedzieć „nie", kiedy tylko zechcesz! - syknął po chwili.
Tak, i stracić pracę - pomyślała, kipiąc złością. Świnia! W bezsilnej furii spróbowała 

zaatakować Naylora od innej strony.

background image

- A co powiedzą rodzice Travisa? - zapytała nieprzyjaźnie.
- Na temat czego?

- Nie sądzisz, że zdziwią się, jeśli to ty przywieziesz mnie do Parkwood, a nie Travis?
- A dlaczegóż to? Travis nie wspomniał w domu ani słowem o pannie Leith Everett. 

Co prawda,  ja także dowiedziałem się dopiero wtedy,  kiedy zobaczyłem jego samochód 

przed twoim domem. O ile dobrze rozumiem takie zachowanie, byłaś dla niego niewiele 

znaczącą znajomością, na jedną noc.

Oddech u wiązł jej w piersi. Delikatnie powiedziane!
-  Dzięki  -  syknęła  przez  zaciśnięte  zęby.  Zaraz  wciśnie  mu  to  lasagne  do  gardła, 

zamiast na talerz.

On  chyba  też  stracił  apetyt,  bo  wyszedł  z  kuchni,  nie  zaszczyciwszy  spojrzeniem 

nieszczęsnego lasagne.

Nie  mogła  się  doczekać,  żeby  zatrzasnąć  za  nim  drzwi.  Pobiegła  do  przedpokoju. 

Zwrócony  tyłem  do  niej  położył  dłoń  na  klamce  i  właśnie  wówczas  wpadł  mu  w  oko 
kapelusz  Sebastiana.  Zatrzymał  się  i  spojrzał  na  Leith,  która  w  wojowniczej  postawie 

stała na progu, najwyraźniej czekając na jego wyjście.

Nagle kapelusz ze świstem pomknął w jej kierunku. Złapała go odruchowo.
- Pozbądź się tego! - rozkazał Naylor i wyszedł. Kapelusz Sebastiana wisiał spokojnie 

na swoim

miejscu,  kiedy  na  drugi  dzień  rano  Leith  wychodziła  do  pracy.  Wciąż  jeszcze  była 

wściekła  na  Naylora.  Jak  on  śmiał  pomyśleć,  że  mogłaby  być  dla  kogoś  przygodą  na 
jedną noc...? Nawet, jeśli wydawało mu się, że ma na to niezbity dowód. To... zabolało.

Buntowała się przeciwko niemu całe popołudnie. Arogancka małpa, myślała, piekląc 

się w duchu i miała szczerą nadzieję, że wczoraj poszedł do łóżka z pustym żołądkiem. 

Chociaż nie. To nie w jego stylu.

W krótkich przerwach, między jednym napadem buntu a drugim, zastanawiała się, 

czy istotnie miał zamiar zabrać ją do Parkwood.

Około  czwartej  po  południu  dostała  odpowiedź  na  swoje  wątpliwości.  Zadzwonił 

telefon. Słuchawkę podniósł Jimmy.

- Do ciebie - oznajmił tak służbiście, że od razu wiedziała, iż na drugim końcu linii 

musi być ktoś ważny.

background image

Przypuszczała,  że  to  jeden  z  wysoko  postawionych  urzędników  firm,  z  którymi 

miewała kontakty. Dziwne było jedynie to, że Jimmy nie wymienił nazwiska.

- Leith Everett - oznajmiła służbiście.
- Bądź  gotowa jutro  o  jedenastej! - polecił  głos, który poznałaby wszędzie.  Ton  nie 

był ani na jotę przyjemniejszy niż ostatniej nocy.

- Tak, proszę pana! - odparła krótko i cisnęła słuchawkę na widełki.

Do  diabła  z  nim,  niech  go  piekło  pochłonie!  -  myślała  ze  złością,  kiedy  pochwyciła 

spojrzenie  Jimmy'ego.  Od  razu  stwierdziła,  że  jej  asystent  wie,  kto  dzwonił.  Wyraz 
twarzy chłopca świadczył o palącej go ciekawości. Bo niby dlaczego sam wielki szef firmy 

miałby  dzwonić  do  niej  osobiście?  Jeżeli  jeszcze  Jimmy  przypomni  sobie,  że  pan 
Massingham  chciał  rozmawiać  z  nią  w  zeszły  poniedziałek,  to  Bóg  jeden  wie,  co  jego 

płodna wyobraźnia może wykombinować!

Jimmy otworzył usta, ale Leith uznała, że należy położyć kres wszelkim spekulacjom 

z jego strony.

- Nie pytaj! - ostrzegła surowo.

Zamknął usta. Nagle na jego twarzy wykwitł szeroki uśmiech.

- Nawet mi się nie śniło, słowo daję, Leith! - odparł.
Leith pracowicie sortowała swoją garderobę. Stwierdziła ze zdziwieniem, że choć do 

tej pory nigdy nie miała trudności z podjęciem decyzji, tym razem naprawdę nie wie, co 
ma wziąć  ze  sobą  do  Parkwood.  W  dalszym  ciągu  nie  była  zupełnie  przekonana  do  tej 

podróży  i  nieraz  zadawała  sobie  pytanie,  po  co  w  ogóle  to  robi.  Odpowiedź  przyszła 
niemal natychmiast, nieuchronna i niezmienna - praca i hipoteka.

Wielkie  nieba!  -  pomyślała  i nagle  straciła  cierpliwość  do  samej  siebie.  Przecież  to 

tylko na jedną  noc, do  diabła! Chwyciła ulubioną suknię  i włożyła ją  do walizki  wraz z 

jakimiś spodniami i swetrem, na wszelki wypadek. Nagle odezwał się telefon.

- Tu Travis... czy jesteś sama?
Leith  zrozumiała  jego  wahanie,  natknął  się  tu  przecież  ostatnio  na  swojego 

ukochanego kuzyna...

- Tak, jestem sama - odpowiedziała.

- Zdębiałem, kiedy wczoraj Naylor otworzył mi drzwi - stwierdził Travis, uważając to 

za coś zupełnie naturalnego.

background image

-  Ja...  często  spotykam  się  z  nim...  od  jego  pierwszej  wizyty  -  wykrztusiła  Leith,  a 

nieubłagane “jeśli zależy ci na pracy" znowu zadźwięczało jej w uszach.

- Zdążyłem to zauważyć, w końcu pracujesz w tym samym budynku i w ogóle. Naylor 

musi naprawdę myśleć o tobie poważnie - zauważył Travis, jakby chciał dać jej uczciwej 

naturze jeszcze jeden twardy orzech do zgryzienia. - A co ty o nim sądzisz?

-  J-jeszcze  za  wcześnie  o  tym  mówić  -  zdołała  wykrztusić.  -  Dlaczego  sądzisz,  że 

myśli o mnie poważnie?

- Nigdy przedtem żadnej kobiety nie przyprowadził do domu - szybko odparł Travis i 

dodał ciepłym głosem: - Tak się cieszę, że to właśnie ty, Leith.

- Och, Travis! - wybuchnęła bezradnie.
-  Wiem,  wiem,  jeszcze  za  wcześnie  o  tym  mówić...  ale  gdybyś  miała  jakieś 

wątpliwości, nie dopuściłabyś, aby sprawy zaszły tak daleko. Znam cię przecież.

Leith nie wiedziała, jak na to zareagować.

-  Wiem,  że  to  dla  ciebie  trudny  okres  -  ciągnął  Travis,  wyraźnie  przytłoczony 

własnymi  problemami.  -Wiem  też,  że  nienawidzisz  okłamywać  Naylora,  choć  mam 

nadzieję,  że  już  nie  będziesz  musiała  tego  robić...  ale,  czy  mogę  dalej  liczyć  na  twoją 

dyskrecję?

Leith  zawahała  się  i  miała  ogromną  ochotę  wyjaśnić  mu  wszystko.  Już  otworzyła 

usta, by opowiedzieć o swojej umowie z Naylorem, ale ze zdumieniem stwierdziła, że nie 
jest w stanie tego zrobić.

- Mogę na ciebie liczyć, Leith? - nalegał Travis.
-  Oczywiście  i  dobrze  o  tym  wiesz  -  odparła,  odkrywając,  zeTravis  ma  ochotę  na 

zwierzenia. Wczoraj wieczorem dzwonił do mieszkania Rosemary kilka razy, aż wreszcie 
doszedł do wniosku, że jego ukochana musi wciąż jeszcze być u rodziców.

- Nie miałem odwagi zadzwonić do niej wprost - wyjaśnił. - Przyszedłem do ciebie, 

ponieważ  miałem  nadzieję,  że  zadzwonisz  do  Rosemary  w  moim  imieniu,  a  gdyby  jej 
rodziców  nie  było  w  domu,  pozwolisz  mi  z  nią  porozmawiać.  Pewnie  uznasz  mnie  za 

bezczelnego typa?

Biedny Travis - pomyślała Leith, czując, jak wzbiera w niej współczucie.

- Wcale nie uważam cię za bezczelnego typa - odezwała się łagodnie.
-  Jeśli  jesteś  pewna...  -  zaczął  i  nagle  zamilkł.  -  Nie  zadzwoniłabyś  do  Rosemary 

teraz? Powiedz jej tylko, że o niej myślę.

background image

Porozumiała  się  z  przyjaciółką  natychmiast  po zakończeniu  rozmowy  z  Travisem. 

Przekazała jej wiadomość.

- To miło - odparła Rosemary i Leith zrozumiała, że jej rozmówczyni nie jest sama.
Idąc do łóżka miała pretensje do całego świata. Bardzo lubiła Rosemary i doceniała 

jej delikatność w stosunku do rodziców, Travis jednak był niezwykle cierpliwy... czy teraz 

nie mogłaby go wyciągnąć z piekła, w którym tkwi?

Ona  sama  także  przeżywała  katusze,  kiedy  w  sobotę  rano  czekała  na  Naylora.  I 

znowu  powracało  natrętne  pytanie:  dlaczego,  u  licha,  tak  pokornie  poddawała  się  jego 
władzy? Nie znajdując odpowiedzi poczuła, że znowu się buntuje.

Bunt  ten  podpowiadał  jej,  by  uczesała  włosy  w  stylu  starej  panny  i  włożyła  grube 

okulary, kiedy pojawi się Jego Lordowska Mość. Jeżeli w końcu tego nie zrobiła, to nie z 

obawy przed grubiańskimi uwagami, którymi mógłby... nie, nie mógłby - poprawiła się w 
myśli  -  którymi  zasypałby  ją  zaraz  przy  drzwiach.  Raczej  dlatego,  że  uważała,  iż  ten 

weekend będzie wystarczająco trudny bez prowokowania tego potwora zaraz na wstępie.

Naylor nie kazał jej długo czekać. Zadzwonił do jej drzwi tuż przed jedenastą.

- Dzień dobry - przywitała go sztywno i zaprowadziła do salonu. Miała zamiar zadać 

mu kilka pytań, zanim udadzą się gdziekolwiek.

Wzięła głęboki, uspokajający oddech i na moment wyzbyła się furii, gdy pochwyciła 

spojrzenie  obejmujące  jej  zgrabną  sylwetkę  w  eleganckim  białym  kostiumie  z 
granatowymi  lamówkami.  Był  ubrany  z  większą  swobodą  niż  ona.  Leith  doszła  do 

wniosku,  że  jeśli  w  garniturze  prezentował  się  dobrze  -  ba,  wspaniale!  -to  w  tym 
niedbałym stroju jego wysmukła postać nabierała jeszcze większego wdzięku.

- Spakowałam torbę na jedną noc, ale przed wyjazdem... - zaczęła ostro, w tej jednak 

chwili przekonała się, że i on także ma coś do powiedzenia - i powie to, choćby miał jej 

przerwać w pół słowa.

- Co powiedziałaś Travisowi? - rzucił.
- Kiedy? - zapytała, czując, że jej ręce już zaciskają się w pięści, a rozmawiali niecałe 

pięć minut!

- Chcesz powiedzieć, że nie kontaktował się z tobą od ostatniego czwartku?

- Chciałbyś sprawozdania punkt po punkcie? - zapytała, uznając, że najlepszą obroną 

jest atak. - A może wystarczy ci to, że Travis sądzi, iż jestem zakochana w tobie po uszy.

Naylor przez chwilę przyglądał się jej w milczeniu i bardzo nieprzyjaźnie.

background image

- Gdzie twoja torba? - zapytał, wierny zasadzie, że odpowiada wyłącznie na wybrane 

pytania.

- Chwileczkę!
Nie miała zamiaru ruszyć się z miejsca, dopóki nie uporządkuje paru spraw.

- Czy to w porządku, że zapraszasz mnie do domu państwa Hepwood? - zagadnęła, 

wytrzymując jego złowieszcze spojrzenie.

- Na wszelki wypadek informuję cię... choć pewnie i tak o tym wiesz, że mieszkam z 

wujostwem od dziesiątego roku życia. Ich dom jest moim domem- stwierdził lodowatym 
tonem. - Zraniłbym ich do żywego, gdybym myślał inaczej.

Leith  mogła  to  sobie  wyobrazić.  Przyszło  jej  do  głowy  następne  pytanie,  na  które 

wprawdzie znała odpowiedź, ale postanowiła je zadać.

- Ale nie mieszkasz z nimi przez cały czas?
- Wygodniej mi we własnym mieszkaniu w mieście - odparł krótko.

No pewnie - pomyślała Leith, ale nie mogła pojąć, dlaczego nagle odezwało się w niej 

coś,  co  dziwnie przypominało  zazdrość.  Wyobraziła  sobie  bowiem  rząd  blondynek 

defilujący przez jego mieszkanie.

- I jakże mnie przedstawisz? - zagadnęła kwaśno.
- Jako moją dziewczynę... a jakżeby inaczej?

- Nie masz wyrzutów sumienia, że ich oszukujesz?
- Po tym wszystkim, co dla mnie zrobili - syknął wściekle - miałbym więcej wyrzutów 

sumienia pozwalając, by ich najmłodszy, ukochany syn zrujnował sobie życie, uganiając 
się za jakąś...

-  Czy  ktoś  już  powiedział  ci,  jak  bardzo  jesteś  odrażający?  -  zawołała  gniewnie...  i 

doszła do wniosku, że może powtarzać obelgi do upadłego, a jego to nawet nie dotknie.

Nagle  jednak  gburowaty  nastrój  Naylora  ulotnił  się,  a  jego  miejsce  zajęła 

wszechobecna drwina. Kołysząc się na piętach zajrzał w ciskające pioruny zielone oczy.

- Ależ ty jesteś piękna, kiedy się wściekasz! - zawołał przekornie.

Parkwood  był  to  duży  dom,  położony  w  uroczej  posiadłości  otoczonej  lasami  i 

polami. Leith  uznała  go  za  bardzo idylliczne  miejsce. Przyjechali  na  około dwadzieścia 
minut przed lunchem, co wystarczyło akurat na ogólną prezentację. Potem Leith zdążyła 

jedynie  obejrzeć  swój  pokój  i  umyć  ręce,  zanim  dołączyła  do  Naylora,  Cicely  i  Guthrie 

background image

Hepwoodów  oraz  Travisa.  Wbrew  własnym  oczekiwaniom  spodobała  jej  się  atmosfera 
tego domu.

-  Naylor  powiedział  mi,  że  jesteś  jedną  z  jego  najlepszych  pracownic  -  zauważyła 

podczas jedzenia Cicely Hepwood, schludna, miła kobieta.

Leith  posłała  Naylorowi  wymowne  spojrzenie.  Siedział  tuż  obok  niej  i  na  to 

oczywiste kłamstwo nawet nie zaróżowiły mu się uszy! W końcu w jej oddziale było wielu 

starszych stażem pracowników.

- Pewnie dlatego polecił szefowi działu pilnować, żebym nie miała za dużo wolnego 

czasu  -  odparła  swobodnie.  Przyszło  jej  na  myśl,  że  rosnąca  sterta  dokumentów  na  jej 

biurku może być zasługą jego troskliwości. Spojrzała na niego jeszcze raz - tym razem to 
on jej się przyglądał.

- Czy to prawda? - zapytała. Myśli musiała mieć wypisane na twarzy, bo bez trudu 

pojął, o co jej chodzi i nawet się uśmiechnął.

- Miałaś o tym nie wiedzieć... zrobiłem to, żeby nie przychodziły ci do głowy żadne 

głupie pomysły.

Ty  diable!  -  pomyślała,  ale  uśmiechnęła  się  także,  ponieważ  byli  w  towarzystwie. 

Doskonale pojęła, co chciał przez to powiedzieć. Uważa widocznie, że jeśli zadba o to, by 
nie  brakowało  jej  pracy  ani  w  biurze,  ani  w  domu,  to  nie  będzie  miała  dość  czasu  na 

spotykanie się z Travisem.

- Biedna Leith - wtrącił się Travis. - Naylor próbuje zrobić z ciebie pracusia.

Leith pochwyciła ostre spojrzenie, jakie Naylor posłał kuzynowi.
- Nie ma szans - zaśmiała się beztrosko i szybko zmieniła temat, chwaląc wino, które 

doskonale  pasowało  do  posiłku.  -  Czy  ten  gatunek  wina  też  pan  importuje,  panie 
Hepwood?

Wszyscy mieli w tym momencie nieco rozbawione miny i napięcie, które wyczuwała, 

zniknęło w magiczny sposób.

- Mój wuj nie pozwoliłby nigdy, żeby na jego stole znalazło się wino z innej piwnicy, 

niż jego własna - dobrodusznie wyjaśnił Naylor.

Posiłek dobiegł końca w przyjemnym nastroju.

Kilka  minut  spędzili  na  dyskusji  nad  tym,  czy  Cicely  Hepwood  powinna  odwołać 

wizytę w szpitalu u chorego przyjaciela, którą mieli zaplanowaną na popołudnie.

background image

- Nie możesz tego zrobić! - stwierdził Naylor. – Nie wiedzieliście o wizycie Leith. A 

poza tym oboje mamy zamiar wybrać się na spacer.

To akurat było dla Leith nowiną, ale nie chciała pozwolić, by jej gospodarze zawiedli 

chorą osobę.

- Właśnie to planowaliśmy - potwierdziła. Już w chwilę potem Cicely powiedziała, że 

wyjeżdżają za pół godziny.

- A  ty co  będziesz robił,  Travis? -  zapytała  młodszego syna  z  odcieniem niepokoju. 

Leith  rozpoznała  ten  nastrój  z  czasów,  gdy  jej  matka  usiłowała  być  równie  taktowna 
wobec Sebastiana.

Niecierpliwie  czekała  na  odpowiedź.  Miała  wielką  ochotę  zaprosić  Travisa,  by 

towarzyszył jej i Naylorowi, ale jedno spojrzenie na partnera wystarczyło, by przekonać 

ją, że jeśli to zrobi, gorzko pożałuje.

- Coś tam będę robił - odpowiedział Travis.

- A... będziesz na kolacji? - ostrożnie zagadnęła matka.
- Chyba się o mnie nie martwisz, mateczko? Cicely zaśmiała się wesoło.

- Idę na górę - oznajmiła. - Muszę się przebrać. Leith pomyślała, że to pomysł godny 

naśladowania, jeśli Naylor rzeczywiście chce ją zabrać na spacer.

- Przepraszam - bąknęła i wraz z gospodynią opuściła pokój.

Przebrała się  w  spodnie,  lekki sweter  i  buty  na płaskim  obcasie. Jak  dotąd  sprawy 

toczyły  się  lepiej,  niż  przypuszczała.  Och,  nie  przeoczyła  ani  jednego  spojrzenia,  które 

posyłał  jej  Naylor,  gdy  zwracała  się  do  Travisa...  no,  ale  chyba  nie  sądził,  że  będzie  go 
ignorować.

Kiedy  w  dwadzieścia  minut  później  zeszła  ze  schodów,  Naylor  już  na  nią  czekał. 

Objął  wzrokiem  całą  jej  postać,  kończąc  dopiero  na  czubkach  miękkich  pantofli.  Z 

pewnością  ma  zamiar  wywlec  ją  na  jakąś  potworną,  dziesięciomilową  wędrówkę. 

Dziwne, że

serce zatrzepotało jej tak nagle... Owszem, to prawda, sporo czasu upłynęło od dnia, 

kiedy  po  raz  ostatni  przeszła  dziesięć  mil...  a  nawet  pięć  -  usprawiedliwiała  to 
trzepotanie.

- Gotowa? - zapytał raczej uprzejmie, a jej serce wykonało kolejny dziwny skok.
- Czy mówimy komuś do widzenia? - zapytała.

- Jeśli masz na myśli Travisa, to możesz o nim zapomnieć - burknął gniewnie.

background image

Bez  słowa  wyminęła  go  i  pomaszerowała  naprzód.  Zrównał  się  z  nią  już  po  paru 

krokach.

- Miniemy stajnie, skręcimy i przetniemy pole - oznajmił.
- Wspaniale!

Następne  dziesięć  minut  upłynęło  w  całkowitym  milczeniu.  Leith  zatopiła  się  we 

własnych  myślach.  Naylor  doskonale  zna  te  tereny,  zapewne  bawił  się  tu,  kiedy  był 

dzieckiem.  Wchodził  na  drzewa,  pływał  w  rzece...  nagle  przypomniała  sobie  coś.  Jego 

rodzice  zginęli,  kiedy  miał  zaledwie  dziesięć  lat.  Wrogość  w  jej  sercu  rozpłynęła  się  w 
nagłej fali współczucia. Po śmierci rodziców chyba raczej nie czuł pociągu do wspinania 

się na drzewa, ani do pływania.

- Naylor - zwróciła się do niego i na moment jego ból stał się jej własnym.

-  Ona  wie,  jak  mam  na  imię!  -  zauważył  złośliwie.  Leith  w  tej  samej  chwili  zdała 

sobie sprawę, że po raz pierwszy zwróciła się do niego po imieniu.

- „Proszę pana" wymknęło mi się wtedy - wyznała.
- Tak myślałem - odparł. - Nagle uśmiechnął się do niej jednym kącikiem ust... i od 

razu poczuła się cudownie lekko i radośnie.

Speszona, szukała tematu, który otrzeźwiłby ją nieco.
- Z-zapomniałam zapytać o Palmera & Pearsona...- wykrztusiła.

-  Nie  rozmawiam  o  sprawach  służbowych  poza  godzinami  pracy  -  uciął,  zanim 

dokończyła.

Obejrzała  się  na  niego  z  półotwartymi  ustami.  Naylor  beznamiętnie  zniósł  jej 

niedowierzające  spojrzenie.  Na  litość  boską,  czyżby  nie  pamiętał,  że  sprawę  Palmer  & 

Pearson  przyniósł  jej  poza  godzinami  pracy,  o  sprawie  Norwood  &  Chambers 
dyskutował z nią poza godzinami pracy, groził, że ją wyrzuci, poza godzinami pracy...

-  Więc  -  Leith  przełknęła  przynajmniej  cztery  sprzeczności,  które  mogłaby  mu 

wytknąć - o czym u licha chcesz mówić?

Spodziewała  się,  że jej  sarkastyczne pytanie  zostanie zignorowane,  a  w  najlepszym 

wypadku  dowie  się  -w  ów  rozkosznie  bezpośredni  sposób  -  że  na  spacerze  rusza  się 
nogami, a nie językiem. Dlatego zmyliła krok, kiedy zaproponował:

-  A  może  porozmawiamy  o  tym,  gdzie  byłaś  w  czwartek,  kiedy  czekałem  na  ciebie 

przed domem?

background image

Obejrzała się na niego zdumiona. Gdyby ktoś go słyszał, pomyślałby, że mieli randkę 

i Leith przyszła mocno spóźniona!

- Ja...  Ale... -  zaczęła, wzięła się w  garść i stwierdziła,  że nie  ma powodu kłamać. -

Szukałam mieszkania.

-  Dlaczego?  -  albo  jej  nie  wierzył,  albo  był  przyzwyczajony  do  bardziej 

wyczerpujących odpowiedzi.

Leith zatrzymała się gwałtownie.

-  Moje  obecne  mieszkanie  bardzo  mi  odpowiada  -  oznajmiła  wyniośle.  -  Ale,  jak 

pewnie zauważyłeś, spłacanie hipoteki przekracza moje możliwości finansowe. Szukałam 

czegoś tańszego...

- Powiedziałem ci, że się tym zajmę! - przerwał ostro, doprowadzając ją do szału.

- Słyszałam, a jakże! - syknęła z urażoną dumą.
- Ha! - mruknął i chyba szybko przeanalizował sobie wszystko, co do tej pory zostało 

powiedziane. -A więc zdecydowałaś się definitywnie zerwać z Travisem?

Hej, hej, za szybki jesteś dla mnie - pomyślała.

- Nie twoja sprawa! - parsknęła równie agresywnie.

-  Och,  daj  spokój  -  warknął.  Agresja  byłaby  zbyt  delikatnym  określeniem  dla  jego 

nastroju. - A może masz kogoś innego, kto pomógłby ci spłacić hipotekę?

-  Ach,  ty...!  -  wrzasnęła  Leith  i  straciła  panowanie  nad  sobą.  Szczupłe  ramię 

zakreśliło  w  powietrzu  łuk.  -  Skoro  tak  ciężko  ci  to  zrozumieć  -  krzyczała  pomiędzy 

jednym ciosem a drugim - musisz mi wierzyć na słowo, że w kolejce do płacenia moich 
rachunków jesteś dokładnie na szarym końcu!

Odkręciła  się  na  pięcie  i  pobiegła  w  stronę  domu.  Nie  zwracała  uwagi  na  jego 

zdumienie,  że  ktoś  tak  drobnej  postury  może  rzucić  się  na  niego  z  taką  siłą,  a  przede 

wszystkim, że się na to odważy!

Domyślała się, że jest zdumiony jej atakiem, ale najbardziej bolało ją to, że ma o niej 

tak niedobre zdanie. Jak w ogóle śmiał myśleć, że bierze pieniądze od Travisa? Jak mógł 

sądzić, że ma innych mężczyzn, którzy płacą jej rachunki?

Biegła  bez  tchu  aż  do  samego  Parkwood.  Wbiegła  przez  frontowe  drzwi  i  po 

schodach  do  swojego  pokoju.  Uczucia  wrzały  w  niej,  jak  w  kotle  piekielnym.  Jak  on 
śmiał? - rozpaczała. Spazmatycznie chwytając oddech opadła na łóżko i wiedziała już, że 

background image

zła opinia w oczach Naylora nie bolałaby jej ani w połowie tak mocno, gdyby nagle nie 
odkryła, że jest w nim bez pamięci zakochana!

Nie warto było zastanawiać się, jak do tego doszło ani dlaczego tak się stało. Stało się 

i już! Była po uszy zakochana w Naylorze Massinghamie i nic, ale to absolutnie nic, nie 

była w stanie na to poradzić!

Uznała,  że  miłość  to  niezmiernie  bolesne  uczucie  i  natychmiast  myśli  jej 

powędrowały  ku  Travisowi,  który  okropnie  cierpiał  z  tego  samego  powodu.  Dopiero 

teraz, kiedy sama także kochała, zaczynała pojmować, przez co przechodzi Travis.

Ani przez chwilę nie przestawała myśleć o Naylorze. Ze zdumieniem przyglądała się 

swej dłoni. Jakim sposobem, kochając tak mocno, mogła go tak wściekle zaatakować?

Poczuła się przegrana. Nie odnajdzie w sobie dawnej niechęci. Kochała go i nie czuła 

gniewu. Właśnie to było przyczyną uczucia zagrożenia, którego doznała,  gdy Naylor po 
raz pierwszy oznajmił jej, żem być jego dziewczyną. Teraz już wiedziała, że ten niepokój 

wywodził się z przeczucia nieuchronnego cierpienia.

Nagle,  kiedy  wydawało  jej  się  już,  że  nie  istnieje  dla  świata,  niepokój  odezwał  się 

znowu. Jak przez mgłę dotarło do niej, że ktoś puka do drzwi. Naylor! To na pewno on! 

Ale ona nie chce,  żeby to był on. Nie jest jeszcze gotowa, by stawić  mu czoło... Jeszcze 
nie...

Pukanie powtórzyło się, tym razem bardziej natrętne. Usłyszała, że ktoś wola ją po 

imieniu. Travis! Z ulgą podbiegła do drzwi.

- Przepraszam, że przeszkadzam - sumitował się Travis. - Ale widziałem, że wróciłaś 

bez Naylora.

Leith  zaczęła  zastanawiać  się  nad  jakaś  rozsądnie  brzmiącą  wymówką,  ale  rychło 

spostrzegła, że Travis pochłonięty jest bez reszty własnymi problemami.

- Kiedy przybiegłaś, siedziałem w bibliotece i myślałem o Rosemary, coraz bardziej 

przerażony tą sytuacją. Pomyślałem, że można by do niej zadzwonić. Zrobisz to, prawda? 
- zapytał z takim błaganiem w oczach, że Leith nie miała serca odmówić.

- Gdzie jest telefon? - zapytała.
- Możemy zadzwonić z biblioteki, będziemy mieli spokój. - Twarz Travisa rozjaśniła 

się podnieceniem.

background image

Zeszła za nim po schodach. Travis pierwszy wszedł do biblioteki i natychmiast zaczął 

wykręcać numer. Leith usiłowała wymyślić jakiś rozsądny pretekst, dla którego mogłaby 

dzwonić do Rosemary, kiedy podał jej słuchawkę.

- A... Dzień dobry, panie Green - trochę zaskoczona usłyszała głos ojca Rosemary. -

Tu Leith Everett. Jak się pan miewa?

- Dziękuję, nieźle - brzmiała uprzejma, ale wcale nie sympatyczna odpowiedź.

-  To  dobrze  -  odparła  Leith  równie  grzecznie.  -  Czy  mogłabym  rozmawiać  z 

Rosemary?

- Nie jestem pewien, dokąd poszła... - odparł wykrętnie. - Może coś przekazać?

Rzeczywiście! - pomyślała gniewnie Leith, przekonana, że ojciec Rosemary po prostu 

chciałby wiedzieć, w jakiej sprawie dzwoni.

- Mogę chwilę poczekać - oznajmiła z uporem. -Jesteśmy przyjaciółkami od dawna, 

nie widziałam jej całe wieki. Dzwonię, żeby troszkę poplotkować.

Spojrzała  na  Travisa  wymownie,  kiedy  pan  Green  bez  słowa  odłożył  słuchawkę  i 

poszedł zawołać Rosemary. Travis wyglądał na przygnębionego. Widocznie uświadomił 

sobie, że skoro pan Green odebrał telefon, musi się przygotować na monolog.

- Halo? - odezwał się w słuchawce pokorny i cichy głos Rosemary.
- Tu Leith.

- Wiem, ojciec mówił.
- Jak leci?

- Matka czuje się dużo lepiej.
Och, nie pleć - pomyślała Leith. Miała niemiłe wrażenie, że rodzice chcą koniecznie 

przekonać Rosemary, iż zamężna kobieta nie miewa przyjaciółek!

Obawiając się, że rozmowa może się skończyć w każdej chwili, dodała szybko:

- Travis jest tutaj... chce ci coś powiedzieć. Usłyszała szybkie, głośne westchnienie i 

czym prędzej oddała słuchawkę Travisowi.

- Witaj, Rosemary - zaczął miękko. - Wiem, że nie możesz mówić, chciałem tylko się 

przywitać.

Leith pomyślała, że właściwie powinna wyjść, ale rozmowa Travisa skończyła się w 

ciągu kilku sekund, co załamało go całkowicie.

background image

- To nie fair! - oznajmił, odkładając słuchawkę. - Ona jest śmiertelnie wystraszona! 

Bóg  jeden  wie,  co  jej  powiedzieli,  ale  chyba  siedzą  jej  na  karku  dzień  i  noc,  jeśli 

doprowadzili ją do takiego stanu. Boi się do mnie odezwać nawet przez telefon!

Musiał przeżywać okropne męczarnie, ale Leith nie była w stanie pomóc mu w żaden 

sposób.

-  Przykro  mi  -  powiedziała.  Wiedziała,  co  robi  z  człowieka  miłość,  wiec  rozumiała 

Travisa doskonale.

- To podłość - stwierdził. Nie mógł już dłużej dusić tego w sobie. Musiał się wygadać. 

- Wiem, że Rosemary mnie kocha i rozwiodłaby się z mężem, gdyby jej na to pozwolili. 

Po  prostu  wiem  o  tym.  Ale  oni...  szanowni  państwo  Green...  swoim  zachowaniem 
sprawiają, że najpiękniejsze uczucie nagle staje się ponure i grzeszne. A przecież nie ma 

w  tym  nic  ponurego,  ani  grzesznego...  dlaczego  nie  mogą  zrozumieć,  że  Rosemary 
popełniła błąd i poślubiła drania? Na pewno nie chcą, żeby płaciła za to przez całe życie. 

Przez nich muszę trzymać moją miłość w tajemnicy przed rodzicami... nie mówiąc już o 
braciach. Mówię ci, Leith, zaczynam tęsknić za solidnym kawałkiem sznura!

-  Och,  Travis  -  żałośnie  szepnęła  Leith  i,  nie  mogąc  znaleźć  słów  pociechy, 

współczująco położyła mu dłoń na ramieniu.

Nie zdążyła jej cofnąć, kiedy drzwi biblioteki otworzyły się nagle. Leith podskoczyła, 

obejrzała  się  i  oblała  żywym  rumieńcem.  Ujrzała  Naylora  po  raz  pierwszy  od  chwili, 
kiedy zrozumiała, że go kocha. Serce zabiło jej mocniej. Kiedy widzieli się po raz ostatni, 

okładała  go  pięściami  z  całej  siły...  a  sądząc  po  gniewie,  jaki  wyzierał  z  jego  oczu,  nie 
miała najmniejszych szans na wybaczenie!

Płonące  złością  spojrzenie  powędrowało  ku  jej  dłoni,  wciąż  spoczywającej  na 

ramieniu Travisa. Leith cofnęła ją szybko. Travis, równie zaskoczony jak ona, zdawał się 

odzyskiwać  przytomność.  Dotarło  do  niego,  że  nie  zdoła  już  porozmawiać  otwarcie  o 

swoich problemach. Przygnębiony, postąpił w jedyny możliwy w tej sytuacji sposób.

-  No  to  cześć  -  wymamrotał  drżącym  głosem  i  pospiesznie  skierował  się  w  stronę 

drzwi.

Leith  miała  ochotę  pójść  za  jego  przykładem,  zdołała  przebiec  parę  kroków,  kiedy 

Naylor, rozwścieczony i gotowy na wszystko, zastąpił jej drogę.

Podniosła na niego chmurne spojrzenie i odkryła, że nie boi się już niebezpiecznego 

płomienia, który ciągle tlił się w jego oczach.

background image

-  Niech  zgadnę  -  syknął.  -  Sądząc  z  tego,  jak  się  obmacywaliście,  na  swój  słodki 

sposób starasz się pocieszyć go, ponieważ między wami wszystko skończone!

- Obmacywaliśmy się! - wykrzyknęła wściekła, że ta męska świnia, której w dodatku 

oddała serce, może myśleć o niej aż tak źle.

-  Chcesz  mi  powiedzieć,  że  go  nie  prowokowałaś?  -rzucił  twardo.  Żyłka  na  jego 

skroni pulsowała lekko. Wydawało się, że stacza ze sobą ciężką walkę, kiedy odstąpił od 

niej o krok.

- Nawet mi się nie śniło! - syknęła zapalczywie. Niepokój i miłość zalały ją jak fala. 

Wiedziała tylko, że musi uciec. Jak najdalej od niego.

-  Wybacz  mi  -  bąknęła.  Nie  wiedziała,  czy  jej  wybaczy  i  nie  miała  zamiaru  zostać 

nawet tak długo, żeby się o tym przekonać. Wybiegła z biblioteki.

Wbiegła do pokoju, całym sercem pragnąc być o mile od Parkwood. Sięgnęła nawet 

po torbę... ale jakże może wyjechać, kiedy chce być blisko Naylora? Nie wiedziała już, czy 

chce zatrzymać tę dobrze płatną pracę, czy nie, ale choć wszystko wydawało się osnute 
mgłą, jedno było jasne i wyraźne: była w nim bardzo, bardzo zakochana.

Spędziła w pokoju resztę popołudnia. Słyszała, kiedy wrócili państwo Hepwood, ale 

nie  miała  odwagi  na  nich  spojrzeć.  Poczuła  się  winna  dopiero  w  chwilę  później,  gdy 
Wendy, szesnastoletnia pomoc gospodyni, przyniosła jej tacę z podwieczorkiem.

- Kolacja będzie o ósmej - oznajmiła wesoło.
- Dziękuję, Wendy - Leith z trudem uśmiechnęła się. Stan bolesnego niepokoju nie 

opuszczał jej ani na chwilę.

Nalała  sobie  filiżankę  herbaty  i  stwierdziła,  że  nie  wypada  jej  wyjechać.  Dobre 

wychowanie wymagało,  żeby została.  Państwo  Hepwood  uznaliby  to  za  bardzo dziwne, 
że pierwsza dziewczyna, jaką przywiózł do domu ich siostrzeniec,  zamierza opuścić ich 

jeszcze przed kolacją.

Podeszła  do  okna,  ale  choć  przed  jej  oczami  roztaczał  się  wspaniały  widok,  ona 

widziała jedynie zagniewaną twarz Naylora.

Wróciła  w  głąb  pokoju,  pogrążona  w  rozmyślaniach  i  nagle  zamarła.  Jeśli  Naylor 

uważa,  że  jeszcze  nie  skończyła  swej  znajomości  z  Travisem,  równie  dobrze  może  to 

uczynić za nią! Jest na to wystarczająco wściekły... i wystarczająco bezczelny.

background image

Aż  do  kolacji  zastanawiała  się,  jak  postąpi  Naylor  i  jak,  w  zależności  od  sytuacji, 

powinna  się  zachować.  Za  dziesięć  ósma,  wychodząc  z  pokoju,  wciąż  jeszcze  nie  znała 

odpowiedzi.

Przed  wejściem do  salonu jej serce  zaczęło  miotać się jak szalone.  Usłyszała szmer 

miłych  dla  ucha  głosów  i  domyśliła  się,  że  przyszła  ostatnia.  Odetchnęła  głębiej  dla 

dodania  sobie  animuszu  i  weszła.  Zachwiała  się  lekko,  kiedy  Naylor  -  śmiertelnie 

poważny - wstał z miejsca i podszedł do niej.

-  Miałem  już  iść  po  ciebie,  kochanie  -  uśmiechnął  się,  obejmując  wzrokiem  jej 

lśniące włosy, jedwabną sukienkę i całą postać. Ujął ją za łokieć mocną, władczą dłonią i 

wprowadził do pokoju.

Kochanie! Leith jeszcze niezupełnie doszła do siebie, gdy wszyscy skierowali się do 

jadalni. Naylor coś knuł, była tego absolutnie pewna, tylko co?

Nie musiała czekać długo, żeby się dowiedzieć. Jadalnia Hepwoodów była elegancka 

i przytulna. Guthrie Hepwood usiadł przy jednym końcu stołu, z Leith po swojej prawej 
ręce i siedzącym obok niej Naylorem, Cicely, przy drugim, naprzeciw męża, z Travisem u 

boku.

-  Mam  tu  bardzo  szczególne  wino,  którego  powinieneś  skosztować,  Naylorze  -

zwrócił się Guthrie do siostrzeńca, kiedy jedli przystawkę z małży zapiekanych w cieście 

francuskim.

- O ile znam twój gust, wujaszku, to musi być coś naprawdę godnego uwagi - odparł 

Naylor  i  nagle,  ku  wielkiemu  zdumieniu  Leith  i  wszystkich  obecnych,  zawahał  się.  -
Chociaż właściwie...

Wszystkie oczy zwróciły się na niego. Najwidoczniej rodzina nie była przyzwyczajona 

do tego, aby Naylor się wahał.

- Chociaż co? - zagadnął wuj.

Leith także z niepokojeni patrzyła na Naylora, kiedy ten odwrócił się i spojrzał na nią 

z uśmiechem, od którego serce zaczęło walić jej jak opętane. A potem miękkim, czułym 

głosem, jakim Travis zwykle opowiadał o swej miłości, wyszeptał:

- Leith, kochanie, trudno mi zachować milczenie... Pozwolisz?

-  Hm...  -  to  było  wszystko,  co  zdołała  z  siebie  wydobyć,  zanim  wzrok  Naylora 

przeniósł się na pana Hepwooda.

background image

-  Wujku,  zastanawiałem  się  po  prostu  -  uśmiechnął  się  do  człowieka,  który  po 

ojcowsku  opiekował  się  nim  od  dziesiątego  roku  życia  -  co  powiedziałbyś  na 

poczęstowanie nas odrobiną tego doskonałego szampana, który chowasz w piwnicy?

-  Szampana?  -  zdziwił  się  Guthrie,  ale  odpowiedzi  udzieliła  mu  jego  własna  żona, 

kiedy z cichym okrzykiem radości zwróciła się do Naylora.

-  Och,  Naylor...  czy  to  znaczy...  -  szepnęła.  Leith  patrzyła  jak  zahipnotyzowana, 

zaledwie wierząc własnym uszom, kiedy Naylor odezwał się ciepło:

- Tak, cioteczko. Dziś po południu Leith zaszczyciła mnie obietnicą, że zostanie moją 

żoną!

Obietnica! Żona! Otworzyła usta ze zdumienia,  ale koniec mocnych wrażeń jeszcze 

nie  nastąpił.  Naylor  przysunął  się  do  niej,  umiejętnie  maskując  jej  kompletne 

zaskoczenie delikatnym pocałunkiem w policzek.

- Leith nie mówiła mi, że chce wyjść za ciebie, kiedy... - wyrwał się Travis, otrząsając 

się z własnych, przykrych myśli.

- Jest bardzo nieśmiała, prawda, kochanie? - palnął Naylor.

Spojrzała  na  niego  i  dostrzegła  coś,  czego  nie  mógł  widzieć  nikt  inny.  Zmuszał  ją, 

żeby zaprzeczyła ku swej własnej zgubie!

Miała dość. Naprawdę serdecznie dość. Najwyższy czas, żeby skończyć z tym, zanim 

wpadnie na dobre.

- Właściwie... - bąknęła jedynie po to, by Naylor wpadł jej w słowo.

-  Właściwie  Leith  miała  zamiar  robić  karierę  zawodową  -  i,  zanim  jeszcze  zdążyła 

strawić tę perełkę, dodał  z poufałym uśmiechem: - Nie spodziewała się, że zaakceptuję 

pracującą  żonę,  ale  jeśli  tego  właśnie  chce  moje  kochanie,  nie  mogę  kwestionować  jej 
wyboru.

Wyboru?  Jakiego  u  diabła  wyboru?  Hepwoodowie  pospieszyli  z  gratulacjami. 

Guthrie natychmiast zabrał Travisa do piwnicy, żeby wybrać odpowiedniego szampana, 
a Leith dyszała zemstą.

Posiłek  toczył  się  dalej,  szampan  został  otworzony,  rozlany,  toasty  wzniesione,  a 

Leith  uśmiechała  się  z  trudem.  W  tej  sytuacji  nie  mogła  postąpić  inaczej,  ale 

wewnętrznie  kipiała  furią.  Świnia!  Przebiegła,  chytra  świnia!  A  więc  w  taki  sposób 
zamierzał uświadomić  Travisowi, że nie  ma już  dziewczyny! Pewnie,  Travis kpi sobie z 

tego,  ale  tylko  on.  Leith  musi  się  martwić,  bo  Naylor  Rób-co-mówię  Massingham, 

background image

właśnie jakby oznajmił jej, że albo zamknie buzię na kłódkę i będzie robiła to, co jej każe, 
nawet  udawała  jego  narzeczoną,  albo  może  pożegnać  się  z  pracą!  Znowu  miała  ochotę 

wstać i wyjść - ale oznaczałoby to, że jest bezrobotna. Wszechobecny wróg, nie zapłacona 
hipoteka,  wisiał  jak  kłoda  u  szyi.  Nie  mogła  pozwolić  sobie  na  luksus  uniesienia  się 

honorem.

Sączyła więc szampana, uśmiechała się, jadła, a jej wściekłość na Naylora gotowała 

się na małym ogniu. Boże drogi, kilka minut temu czuła się niemal zawstydzona, że go 

uderzyła!

Klęła swego narzeczonego do samego końca kolacji.

Nagle  jasno  uświadomiła  sobie,  że  nie  jest  tak  źle.  Przecież  Travis  jest  dla  niej 

jedynie  dobrym  kumplem,  a  ona,  jak  dotąd,  nie  straciła  pracy.  Zatem,  kiedy  przyjdzie 

koniec  zabawy,  to  ona  będzie  się  śmiała  ostatnia.  Ona  -  nie  Jego  Wysokość  N. 
Massingham! Od tej chwili poczuła się znacznie lepiej.

- Może przejdziemy do salonu? - zaproponowała gospodyni. Leith zrobiła gest, żeby 

wstać i natychmiast Naylor znalazł się przy niej, odsuwając jej krzesło.

Podniosła  na  niego  oczy.  Ty  świnio  -  pomyślała  i  uśmiechnęła  się  czule.  A  potem, 

absolutnie  pewna,  że  Naylor nie  znosi  przylepnych  kobietek-kotek  ujęła  go pod  ramię. 
Co  za  refleks  -  pomyślała,  kiedy  zobaczyła  jego  zaskoczone  spojrzenie.  Jego  dłoń 

spoczęła na jej palcach. Razem weszli do salonu.

Razem usiedli na jednej z długich i szerokich sof, a chociaż było na niej tyle miejsca, 

że  oboje  mogliby  się  nawet  położyć,  Leith  nadal  kurczowo  trzymała  ramię  Naylora. 
Chcesz koteczki? Masz koteczkę. Jakiś diabeł podpowiedział jej, że to jedyny sposób, w 

jaki może wziąć odwet za to narzeczeństwo.

Ten sam diabeł zmusił ją do przysunięcia się jeszcze bliżej Naylora. Uśmiechnął się -

ale w głębi jego oczu wyczytała, że nie dał się nabrać.

- Znowu kogoś udajesz? - mruknął.
- No jasne - tchnęła mu wprost w ucho.

- Jak cudownie widzieć cię tak szczęśliwym - wzruszyła się Cicely Hepwood i Leith 

poczuła wstręt do samej siebie, że ci mili ludzie tak cieszą się ze szczęścia, które w istocie 

jest jednym wielkim błazeństwem.

- Mieszkacie w cudownej okolicy - zauważyła.

background image

- Tak, lubimy to miejsce - podjął Guthrie. - Przeprowadziliśmy się tu... Kiedy to było, 

Cicely?

- Dwadzieścia sześć lat temu - podsunęła, potrząsając głową pełną wspomnień. - Tuż 

przed tym, zanim Naylor zamieszkał z nami.

-  Naylor  miał  wtedy  dziesięć  lat,  prawda?  -  Leith  sama  była  zaskoczona  własnym 

pytaniem.  Nie  miała  zamiaru  pytać  o  nic  podobnego,  ale  zrozumiała,  że  jej  miłość  do 

Naylora  i  wynikająca  z  niej  chęć,  by  wiedzieć  o  nim  jak  najwięcej,  stłumiła  wściekłość 

wywołaną jego szalonym pomysłem.

-  To  piękny  czas  dla  was  obojga  -  promieniała  Cicely.  -  Na  pewno  bez  końca 

opowiadaliście sobie, czym było wasze życie, zanim się spotkaliście.

- Było coś takiego - wtrącił Naylor z uśmiechem i czule spojrzał na Leith. - Jestem 

pewien, że jeszcze długo będę musiał uczyć się Leith.

- Nie tak wiele - zaśmiała się w odpowiedzi i nagle zorientowała się, że Cicely, z całą 

pewnością zupełnie bez złej myśli, zaczęła zadawać pytania, na które Naylor dawno już 
powinien znać odpowiedź.

-  Czy  mieszkasz  w  Londynie  z  rodzicami,  Leith?  -  zapytała  ciotka  z 

zainteresowaniem.

Leith  pochwyciła  ostrzegawcze  spojrzenie  Travisa,  ale  nie  miała  najmniejszego 

zamiaru wymieniać imienia Rosemary, a tym bardziej miejsca, skąd pochodzi.

- Rodzice mieszkają w Dorset - tyle na pewno mogła powiedzieć bezpiecznie.

- Czy nie wspominałaś, że masz brata? - wtrącił Travis, zanim zdążyła powiedzieć coś 

więcej o swych powiązaniach z Dorset.

O,  Boże,  on  panikuje  -  pomyślała.  Ale  do  licha,  prędzej  odgryzie  sobie  język,  niż 

pozwoli,  żeby  wyszło  na  jaw,  iż  Sebastian  od  kapelusza  to  jej  brat.  Nie,  jego  imię  też 

pozostawi w tajemnicy.

- Tak, ale nie widziałam go już całe wieki - spojrzała na panią Hepwood i dodała: -

Mieszka w Indiach.

Szybko, zanim ktokolwiek inny zdołał się odezwać, położyła rękę na dłoni Naylora i 

zapytała słodko:

- Czy nigdy nie myślałeś o tym, by zająć się importem win, kochany?
Och,  słowo  daję  -  pomyślała,  kiedy  zaszczycił  ją  ciepłym  spojrzeniem,  na  którego 

dnie czaił się błysk świadczący o tym, że jej miłość nie robi na nim żadnego wrażenia.

background image

- Chciałem, żeby Naylor przeszedł do mojej firmy - odpowiedział za niego Guthrie. -

Naprawdę, zaoferowałem mu nawet miejsce w spółce. Ale nie przyjął tej propozycji. Jak 

ci to już zresztą na pewno powiedział.

-  Naylor  na  pewno  nie  powiedział  zbyt  wiele  -  ciepło  wtrąciła  Cicely.  -  To  taki 

skromny chłopiec.

- Ciociu, zaraz się zarumienię! - rzucił wesoło Naylor.

-  To  by  było  święto  -  mruknęła  Leith  wyłącznie  do  jego  wiadomości  i  dodała:  -

Rzeczywiście, znam tylko najogólniejsze zarysy tej historii, jak...

Urwała zakłopotana. Na ten temat naprawdę nie miała nic do powiedzenia. Guthrie 

Hepwood przyszedł jej jednak z pomocą.

- Zainteresowania Naylora są zupełnie inne niż moje - oznajmił dobrodusznie. - To 

urodzony  inżynier.  Oczywiście,  bardzo  szybko  zorientowałem  się,  że  zaraz  po  studiach 
powinien  założyć  własną  firmę.  Ojciec  zostawił  mu  trochę  pieniędzy  i  Naylor  szedł  od 

sukcesu do sukcesu. Naturalnie pracował od rana do nocy.

- I dalej  tak robi -  wtrąciła Leith, przypominając sobie, że za każdym razem, kiedy 

opuszczała biuro, jaguar wciąż stał na parkingu.

- To się zmieni po ślubie -  zapewnił Naylor, a jej serce zabiło wściekłą  synkopą na 

samą myśl o małżeństwie z nim.

Niestety,  świadomość  lodowatej  rzeczywistości  przeważyła  i  Leith  bardzo  szybko  z 

romantycznego  rozmarzenia  powróciła  do  wściekłości,  spowodowanej  przymusowym 

udziałem w jego farsie.

- Obiecanki-cacanki - zaśmiała się czule, utrzymując się w roli słodkiej narzeczonej.

W  ciągu  następnej  godziny  nie  przepuściła  żadnej  okazji,  by  z  przyzwoitą  dozą 

nieśmiałości miłośnie zaglądać mu w oczy. Znosił wszystko bardzo mężnie, musiała mu 

to przyznać.

Około  jedenastej  towarzystwo  zaczęło  przebąkiwać  o  udaniu  się  na  spoczynek. 

Travis  jednak,  ku  zaskoczeniu  Leith  (ale  wyłącznie  jej)  oznajmił,  że  nie  jest  śpiący  i 

wychodzi.

- Wychodzisz? O tej porze! - zatroskała się matka.

- Nie smuć się, to miłość. Wrócę niedługo i spędzę noc we własnym łóżku.

background image

Leith  ujrzała,  jak  usta  Naylora  zaciskają  się.  Widocznie  nie  spodobała  mu  się  ta 

wymiana  zdań.  Nawet  w  najśmielszych  marzeniach  nie  przypuszczała,  że  być  może 

Naylor wspomina zupełnie inną sobotnią noc, kiedy Travis nie spał we własnym łóżku.

-  Nie  hałasuj,  kiedy  wrócisz  -  ostrzegł  Guthrie  syna.  Travis  pożegnał  się  ze 

wszystkimi i wyszedł.

Cicely  przybrała  wesołą  minę  i  taktownie  postanowiła,  że  pozostawi  świeżo 

upieczonych narzeczonych sam na sam.

- Guthrie i ja, przed pójściem spać, zajrzymy na chwilkę do stajni. Mamy teraz tylko 

dwa konie, ale one też lubią posłuchać nowinek z całego dnia.

Impulsywnie podbiegła i pocałowała Leith.
- Jestem bardzo szczęśliwa! - wyszeptała ciepło. - Naprawdę.

Po wyjściu gospodarzy Leith poczuła się okropnie. Opanowała ją większa niż dotąd 

złość na Naylora. Była tak wściekła, że chyba lepiej, aby nie przebywała z nim w jednym 

pokoju. W południe uderzyła go, ale teraz jej uczucia skłaniały ją ku morderstwu.

Bez  słowa  wymaszerowała  z  pokoju.  Wcale  nie  poczuła  się  lepiej,  kiedy  Naylor 

znalazł się przy niej.

-  Wiesz  na  pewno,  że  Travis  właśnie  poszedł  się  pocieszać  -  zaatakował  ją,  kiedy 

ruszyli po schodach.

- I, oczywiście, to wyłącznie moja wina! - prychnęła, nie zatrzymując się. Wiedziała, 

że jeśli nawet Travis poszedł się pocieszać, to na pewno nie z jej powodu.

- A czyja? - warknął, kiedy dotarli do podestu.
- Przez cały wieczór robiłaś do mnie słodkie oczy!

- Hej, ty, uważaj! - wybuchnęła Leith, zatrzymując się przed drzwiami do sypialni. -

Przecież  to  ty,  a  nie ja,  ogłosiłeś nasze  zaręczyny.  Ty  groziłeś  mi utratą  pracy, jeśli  nie 

poprę cię we wszystkim, co mówisz! To było...

- Pewnie, popierałaś mnie wytrwale! - warknął. Przysięgłaby, że jest gotów do bójki, 

ale i tak wydawało się, że gryzie go jeszcze coś innego. - Niech mnie szlag trafi, wyraźnie 

odpowiadała ci ta gra!

Nagle urwał. Nigdy dotąd nie widziała go tak rozgniewanego.

- Czy do niego też się tak lepiłaś? - wychrypiał. Rozwścieczona Leith miała powyżej 

uszu jego i tych drwin. Gwałtownie otworzyła drzwi, zapaliła lampę i odwróciła się, żeby 

oddać ostatni strzał, zanim za trzaśnie mu drzwi przed nosem.

background image

-  Lepić  się?  Chyba  lepiej  niż  inni  powinieneś  wiedzieć  -  zasyczała  -  że  w  niektóre 

noce nie mogłam znieść nawet myśli o rozstaniu!

Trzymała rękę na klamce, gotowa zamknąć drzwi, ale nim zdążyła to uczynić, Naylor 

wydał z siebie krzyk oburzenia. Zanim zorientowała się w sytuacji, pchnął drzwi i wszedł 

do środka.

Na  widok  wyrazu  jego  oczu  ogarnął  ją  lęk,  który  przeistoczył  się  w  panikę,  gdy 

Naylor znowu ruszył ku niej.

-  Wynoś  się!  -  wrzasnęła  i  cofnęła  się  szybko.  Czuła,  że  Naylor  nie  ma  zamiaru 

słuchać jej poleceń.

- Ani mi się śni, serduszko! - warknął jak dzikus.
- Prosiłaś się o to przez cały wieczór!

W  następnej  sekundzie  obręcz  jego  ramion  zacieśniła  się  jeszcze,  a  jego  wargi  tak 

długo szukały jej ust, aż je wreszcie znalazły.

- Nie!  -  starała  się  wyrwać.  Rychło  jednak  spostrzegła,  że  miał  sposób  na  to,  żeby 

utrzymać ją dokładnie  w tej pozycji, której sobie życzył. W chwilę później porwał ją na 

ręce i uniósł w stronę łóżka.

- Nie, nie! - zawyła, ale stwierdziła, że tylko zdziera sobie gardło.
A  potem  poczuła,  że  brak  jej  tchu,  kiedy  rzucił  ją  na  materac.  Tylko  o  ułamek 

sekundy spóźniła się z ucieczką, bo gdy w chwilę potem usiłowała wygramolić się z łóżka, 
Naylor znalazł się tam wraz z nią i przygniótł całym swym ciężarem.

-  No,  a  teraz  pokaż  mi,  jak  ładnie  prosisz  o  jeszcze,  tymi  ogromnymi,  zielonymi 

ślepiami - wydyszał.

-  Idź  do  diabła!  -  wrzasnęła  i  wcale  nie  spodobał  jej  się  uśmiech,  który  wykrzywił 

jego rysy.

- Pewnie pójdę, ale przedtem będę cię miał - syknął. O Boże, nie - pomyślała Leith, 

usiłując opanować narastające przerażenie.

- T-ty chyba nie chcesz mnie zgwałcić? - wyszeptała trzęsącym się głosem.

- Nawet nie przyszło mi to na myśl, kochanie - zadrwił.
- Więc  może lepiej  od  razu puść  mnie, dobrze? - wyrzuciła z  siebie, dopóki jeszcze 

zachowała resztki odwagi.

- Chcesz powiedzieć, że mogę cię wziąć jedynie gwałtem? - zapytał i, licząc na to, że 

jej ciało będzie mu bardziej posłuszne, wycisnął na jej szyi elektryzujący pocałunek.

background image

-  To  właśnie  chcę  powiedzieć  -  odparła  zduszonym  głosem,  czując,  że  ciało 

sprzeniewierza  się  jej  haniebnie,  zwłaszcza,  kiedy  dotknął  jej  warg  ciepłymi  ustami  i 

zaczął  całować  je  długo  i  leniwie.  Kiedy  wreszcie  podniósł  głowę  i  spojrzał  na  nią,  jej 
paznokcie tkwiły głęboko w skórze dłoni.

-  Kogo  chcesz  wykiwać?  -  zadrwił.  Już czuł,  że Leith  jest  o  krok  od  odpowiedzi  na 

jego pocałunek, choć ona sama wciąż była tego nieświadoma.

Ale  i  ona  wkrótce  zrozumiała,  że  siła  jej  pożądania  zmiotła  wszystkie  bariery  i  nie 

widziała już dla siebie ratunku. Pozostało jej odwołać się do jego honoru, który sprawi, 
że jeśli weźmie ją siłą, znienawidzi samego siebie.

Jego usta dotknęły jej warg i Leith znowu poczuła, jak jej ciało ożywa. Teraz musiała 

walczyć nie tylko z Naylorem, ale i ze sobą.

-  Błagam,  Naylor  -  jęknęła  jednym  tchem,  a  kiedy  zawahał  się  i  spojrzał  w  jej 

przerażone zielone oczy, wyjąkała raz jeszcze: - Proszę... nie.

- Podaj mi jakiś dobry powód - zaproponował. Wydawało jej się, że jego głos brzmi 

nienaturalnie nisko, jakby pod wpływem jakiejś silnej emocji.

- Jestem... jestem dziewicą - wyznała uczciwie. Drgnął mimo woli, jakby to wyznanie 

zaskoczyło go, chyba w ogóle nie brał tego pod uwagę. Natychmiast jednak odrzucił od 
siebie tę myśl.

- Może kiedyś byłaś... gdy miałaś siedemnaście lat. Założę się, że masz to już za sobą 

- warknął i znów pochylił się nad nią.

W  ciągu  pół  minuty  Leith  była  zgubiona.  Następne  trzydzieści  sekund  upłynęło 

Naylorowi na okrywaniu pocałunkami jej szyi aż do rąbka dekoltu, a jej - na uwalnianiu 

ramion, by go nimi otoczyć.

Czas  stracił  swoje  znaczenie.  Dzielili  ze  sobą  pocałunek  za  pocałunkiem.  Naylor 

coraz  mocniej  wciskał  ją  w  materac,  a  ona  tuliła  się  do  niego  z  coraz  większą 

namiętnością.

Siła  pocałunków  złagodniała,  kiedy  odsunął  się  od  niej.  Ale  ona  nie  chciała,  by 

dzieliła ich nawet tak niewielka odległość i w zapamiętaniu przyciągnęła go do siebie. A 
potem poczuła jego palce na zamku sukienki...

Czuła  się  rozkosznie  pozbawiona  wstydu,  gdy  jej  suknia  jak  jedwabny  łachman 

spadła na ziemię, a on znowu wziął ją w ramiona.

background image

-  Cudowna  Leith  -  wymruczał,  zanurzając  usta  w  lśniącej,  kasztanowatej  masie  jej 

włosów.

-  Naylor  -  szepnęła  i  poznała  większe  jeszcze  zapamiętanie,  gdy  znowu  wziął  w 

posiadanie jej usta, a jego ciepłe, delikatne dłonie okryły jej szyję i ramiona zmysłową, 

elektryzującą pieszczotą.

- Naylor! - jęknęła znowu, zupełnie tracąc głowę, i przylgnęła do niego całym ciałem. 

Nie uczyniła  najmniejszego  gestu, by  go zatrzymać,  gdy zdjął  z niej  biustonosz  i zaczął 

pieścić nabrzmiałe, zwieńczone różowymi pączkami piersi.

Ogarnęło  ją  konwulsyjne  drżenie  i  nie  była  pewna,  czy  znowu  nie  wyszeptała  jego 

imienia. Wiedziała tylko jedno: pragnęła go każdą cząstką swego ciała. Więcej, musiała 
mu to wyznać.

-  Pragnę  cię!  -  zaszlochała,  przepełniona  miłością.  -  Och,  Naylor  -  wzdychała, 

nieświadoma tego, co robi. - Tak bardzo cię pragnę!

-  Czekaj,  moja  śliczna  -  wydyszał  i  oderwał  oczy  od  jej  pełnej  pożądania, 

zaróżowionej twarzy po to tylko, by pożerać wzrokiem jej drżące piersi. Wyciągnął dłoń i 

długie, wrażliwe palce dotknęły stwardniałych brodawek.

- Jesteś wspaniała, Leith - rzekł cicho. - Taka wspaniała...
I, jakby ta wspaniałość poraziła go, przymknął oczy.

Nagle  dźwięk  otwieranych  i  zatrzaskiwanych  drzwi  ściągnął  omdlewającą  Leith  z 

powrotem na ziemię. Później doszła do wniosku, że Naylor odtrąciłby ją tak czy owak. W

tej  jednak  chwili,  gdy  Cicely  i  Guthrie  Hepwood  wrócili  ze  stajni,  wiedziała  tylko,  że  -
choć  pragnie  Naylora  całą  swą  istotą  -  nie  może  pozwolić, żeby  kochał  się  z  nią.  A  w 

każdym razie nie tu, w domu jego wujostwa.

Z  całego  serca  pragnęła  powiedzieć  mu  o  swoich  niepokojach,  ale  uznała,  że  to 

zbędne.  Kiedy  bowiem  znów  spojrzała  na  Naylora,  jego  twarz  wyglądała  jak  lodowata 

maska. Usiadł gwałtownie na drugim końcu łóżka i Leith wiedziała już, że wszelka myśl o 
miłości wywietrzała mu z głowy.

Pochylił  się,  podniósł  z  podłogi  sukienkę  i  okrył  ją  dbając,  by  jej  piersi  były 

dokładnie  osłonięte.  W  tym  momencie  poczuła,  że  on  też  ma  jej  serdecznie  dość. 

Potwierdził  to  w  chwilę  potem,  kiedy  w  połowie  drogi  do  drzwi  obejrzał  się,  objął 
wzrokiem jej wciąż zaróżowioną twarz i rzucił pogardliwie:

background image

- A co do tego twojego dziewictwa, kochanie, to założę się, że wmawiasz je wszystkim 

swoim kochankom!

Kiedy drzwi zamknęły się za nim, Leith ukryła twarz w poduszce. Nienawidziła go, a 

jednocześnie tak bardzo kochała. Nie wstydziła się wyznać, że w głębi serca pragnie, by 

stał się jej jedynym partnerem w miłości.

Wstyd jednak przyszedł ogromną falą, gdy leżąc z otwartymi oczami czekała, aż noc 

dobiegnie końca. Sposób, w jaki traktował ją Naylor i jego przekonanie, że wystarczy na 

nią kiwnąć palcem, ciągle podtrzymywały w niej uczucie buntu.

Zapadła  wreszcie w  niespokojny  sen, zastanawiając  się,  czy  może  być coś  gorszego 

niż niemądrze ulokowane uczucie?

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Po okropnej nocy Leith wstała bardzo wcześnie. Była niedziela. Wykąpana i ubrana, 

marzyła  tylko  o  tym,  żeby  znaleźć  się  w  swoim  mieszkaniu.  Wychodząc  z  pokoju  była 

pewna, że ma przed sobą jeszcze co najmniej sześć godzin pobytu w Parkwood.

Naylor  siedział  z  wujem  w  salonie.  Kiedy  weszła,  obrzucił  ją  szybkim,  ostrym 

spojrzeniem,  a  ona  spuściła  oczy.  Podszedł  do  niej  i,  oczywiście,  nie  przepuścił  okazji, 

żeby zmylić ją znowu.

- Dzień dobry, kochanie - powitał ją i na wypadek, gdyby nie zorientowała się, że to 

czułe słowo padło wyłącznie na użytek publiczności, dodał: - Właśnie mówiłem wujowi, 
że wyjeżdżamy zaraz po śniadaniu.

Zacisnęła zęby. Wcale nie chciała się z nim rozstawać...
- Na pewno musicie wyjeżdżać tak wcześnie? - zatroskała się Cicely.

-  Bardzo  chcielibyśmy  zostać,  ciociu  -  odparł  Naylor  czarującym  tonem  i 

natychmiast postarał się o odwrócenie jej uwagi: - Czy Travis wrócił do domu wczoraj w 
nocy?

-  O,  tak  -  odparła  i  zwróciła  się  do  Leith:  -  Travis  nie  zawsze  pokazuje  się  na 

śniadaniu w niedzielę rano.

Leith uśmiechnęła się, ale odwracając głowę spojrzała wprost w oczy Naylora. Jego 

wzrok  był  zimny  i  wyniosły.  Wiedziała,  że  myśli  o  tych  niedzielnych  porankach,  kiedy 

Travis jadł śniadanie przy innym stole - i on dobrze wiedział, przy czyim!

background image

Nie  żywiła  więc  w  stosunku  do  Naylora  zbyt przyjaznych  uczuć,  kiedy  wkrótce  po 

śniadaniu  opuszczali  Parkwood.  Sądząc  po  milczeniu,  jakie  panowało  między  nimi  w 

czasie całej drogi powrotnej, on także nie czuł do niej cienia sympatii.

Wysiadła z samochodu bez słowa, kiedy tylko zatrzymał się przed jej domem... ale on 

zrobił to samo. Spojrzała na niego i przypomniała sobie, że zostawiła torbę w bagażniku. 

Przeszła na tył samochodu i czekała, aż Naylor poda jej bagaż.

-  Leith  -  odezwał  się,  ale  nie  wyglądał  ani  trochę  cieplej,  ani  mniej  arogancko  niż 

rano. - Chyba nie... - zaczął i wydawało się, że zabrakło mu słów.

Nie czekała, aż dokończy zdanie.

- Masz rację, chyba nie! - stwierdziła. Wyrwała mu z ręki torbę i pomaszerowała w 

stronę domu.

Niedziela  wydawała  się  wlec  w  nieskończoność.  Leith,  opanowana  na  przemian 

miłością i nienawiścią, nie mogła przestać myśleć o Naylorze.

Wreszcie  zdecydowała  się  iść  spać.  Drepcząc  przez  przedpokój  wiedziała  już,  że  to 

będzie kolejna okropna noc. Nagle podskoczyła jak oparzona. Gdzie podział się kapelusz 

Sebastiana? Zaczęła go szukać, sądząc, że mógł gdzieś upaść, ale przepadł bez śladu!

I pozbądź się tego! - przypomniała sobie słowa Naylora... właściwie ryknął wtedy tak 

głośno, że pewnie słyszała go cała ulica.

Wsunęła się do łóżka. Nie, nie mogło być innego wytłumaczenia. Powiesiła kapelusz 

Sebastiana  na  swoim  miejscu  i  wisiał  tam  jeszcze  wczoraj  rano,  kiedy  Naylor  po  nią 

przyszedł.  Więc  jeśli  nie  było  to  włamanie  -  a  poza  kapeluszem  nic  nie  zginęło  -  to 
znaczy, że Naylor po prostu go zabrał.

Przez  jedną,  szaloną  chwilę  pomyślała,  że  może  Naylor  pozbył  się  kapelusza 

Sebastiana z powodu zazdrości. Ta myśl jednak miała bardzo krótki żywot i natychmiast 

zastąpiła  ją  inna:  Naylor  usunął  kapelusz  tylko  dlatego,  że  go  nie  posłuchała,  więc 

uczynił to osobiście... bez jednego słowa!

Całe wieki upłynęły, zanim udało jej się zasnąć. Kiedy wreszcie zapadła w sen, była 

to raczej lekka, niespokojna drzemka. W ten sposób obudziła się po raz pierwszy długo 
po dzwonku budzika. Przespała go. W godzinę później ocknęła się ze świadomością, że w 

żaden sposób nie zdąży do biura na czas.

Szybko  wzięła  prysznic,  ubrała  się,  wypiła  pospiesznie  kubek  kawy  i  wsiadła  do 

samochodu.

background image

Wpadła  do  budynku  gratulując  sobie,  że  nadrobiła  trochę  czasu  i  teraz  była 

spóźniona tylko pół  godziny. Weszła do  biura i speszyła się  ogromnie: oczy wszystkich 

zdawały się być zwrócone na nią!

O, nie - pomyślała. - Spóźniłam się pół godziny i zaraz dostaję manii prześladowczej. 

Oczywiście, że nikt na mnie nie patrzy!

- O-la-la! - zawołał Paul Fisher, kiedy go szybko mijała, ale dla niej to o-la-la miało 

tylko jedno znaczenie: najwidoczniej bura, jaką dostał w zeszłym tygodniu, wcale go nie 

poruszyła.

-  Przepraszam  za  spóźnienie  -  rzuciła  Jimmy'emu,  kiedy  wpadła  do  pokoju.  -  Czy 

nikt...

Urwała. Jimmy także gapił się na nią.

- Co...?
- Kiedy nie było cię o dziewiątej, myślałem, że już nie przyjdziesz.

Nim zdołała zapytać, co to ma znaczyć, dodał:
- Podoba mi się ta fryzura.

Podniosła dłoń do  włosów.  Dopiero  teraz dotarło do  niej, że  rano,  robiąc wszystko 

całkiem  automatycznie,  zapomniała  zwinąć  je  w  kok,  który  zresztą  nosiła  dopiero  od 
niedawna. No i zapomniała okularów.

- Dzięki-mruknęła.  Już zaczęła się zastanawiać, co zrobić ze swoim  wyglądem, gdy 

następna uwaga Jimmy'ego doprowadziła ją do szału.

-  Miałaś  gościa  -  zauważył  wesoło.  -  Nie  podał  nazwiska,  ale  powiedział,  że  się 

odezwie.

Leith zaczęła gorączkowo myśleć, kto mógłby do niej dzwonić z innego działu, a kogo 

nie znałby Jimmy. Chłopiec tymczasem zwrócił ku niej roześmianą twarz:

- Mam gratulować tobie czy twojemu narzeczonemu?

Wybałuszyła na niego osłupiałe oczy.
- Nigdy nie wiem, komu się gratuluje, kobiecie czy mężczyźnie, ale bardzo się cieszę 

z twoich zaręczyn.

Leith jeszcze nie odzyskała mowy.

- Wszyscy się cieszymy! - dobił ją Jimmy.
- Wszyscy? - wykrztusiła.

background image

-  Chyba  nie  sądziłaś,  że  twoje  zaręczyny  z  panem  Massinghamem  przejdą 

niezauważone! - puszył się Jimmy. - Wszyscy wiedzą. Ja...

Przerwał  mu  dzwonek  telefonu.  Zanim  podniósł  słuchawkę,  Leith  częściowo 

opanowała zdumienie i właśnie zaczynała być wściekła.

- To do ciebie - oznajmił, a kiedy potrząsnęła głową, wyszeptał: - Pan Massingham.

Leith wzięła słuchawkę.

- Słucham?

- W moim biurze... natychmiast! Bang! Głos w słuchawce zamilkł.
- Pan Massingham chce mnie widzieć - powiedziała, wychodząc.

- Pewnie, sądząc po tym, jak wyglądasz! - wyszczerzył zęby.
Musiała  przedrzeć  się  przez  barykady  kolejnych  spojrzeń,  które  napotykała  po 

drodze do nowego skrzydła. Wszyscy zdawali się wiedzieć już o jej zaręczynach. Vasey, 
jak inne biura, było siedliskiem plotek. A ta konkretna plotka nie mogła wyjść od nikogo 

innego, z wyjątkiem tego, który rozkazał jej: W moim biurze... natychmiast!

Nie wydawał się zbyt zadowolony. Ona też nie była w najlepszym nastroju. Jak mógł 

oznajmić wszem i wobec, że są zaręczeni? Jak mógł?!

-  Proszę  od  razu  wchodzić!  -  wykrzyknęła  Moira  Russell,  kiedy  Leith,  nie 

zatrzymując się, weszła przez jedne drzwi i już kierowała się ku następnym.

-  Dzięki  -  rzuciła  Leith  i weszła  bez pukania.  Naylor stał przy swoim  biurku. Leith 

zamknęła

drzwi  z  głośnym  trzaskiem  i  nabrała  powietrza,  by  krzyknąć...  Nie  zdążyła.  On  był 

szybszy.

- W co ty do diabła grasz? - ryknął.
- Ja? - Leith nie straciła kolejnej cennej sekundy. - Jak śmiesz ogłaszać...?

- Wiesz dobrze, że nasze zaręczyny były tylko na użytek rodziny! Ty...!

- Kto, na litość boską...?
- Ejże, posłuchaj, moja pani - jego agresja sięgała szczytu. - Nikt mnie tak nie złapie 

na haczyk...

-  Haczyk?  Ty  myślisz,  że  to  ja...!  -  kompletnie  ogłupiała  Leith  pojęła,  że  Naylor 

oskarża ją o rozgłoszenie ich zaręczyn wszem i wobec. - Nie pisnęłam nawet słów...

Urwała. Z jego agresywnej postawy wywnioskowała, że może zaprzeczać do śmierci, 

a on i tak jej nie uwierzy.

background image

-  Haczyk  na  ciebie!  -  parsknęła,  usiłując  ukryć,  że  rani  ją  każdym  słowem.  -

Massingham, o ile pamiętam, wcale z ciebie nie jest aż tak wspaniały kochanek!

Te  nieszczere  przecież  słowa  musiały  go  dotknąć  i  nie  spodobała  mu  się  jej 

arogancja. Mimo to nie była przygotowana na tak dotkliwy cios, kiedy odparł:

-  Skoro,  mimo  wszystko,  pamiętasz  te  parę  chwil,  musiałem  wywrzeć  na  tobie 

ogromne wrażenie - wysyczał z błyskiem w oku. - Chociaż, właściwie, wcale nie miałem 

na myśli naszych spraw łóżkowych, a jedynie twoje zainteresowanie moimi finansami!

-  Och  -  jęknęła  boleśnie,  nie  wierząc  własnym  uszom.  Nie  była  pewna,  czy 

przypadkiem nie zbladła. Nagle okręciła się na pięcie. Musiała uciec, musiała ukryć swój 

ból.

On  jednak  już  dostrzegł  jej  cierpienie,  bo  zaledwie  zrobiła  ruch  w  stronę  drzwi, 

znalazł się obok niej.

- O, Boże - wymamrotał bez cienia złości i nieoczekiwanie objął ją ramionami.

Nie przeprosił za to, co powiedział. Nie oczekiwała tego. Jednak, kiedy stała sztywna 

i nieruchoma  w  jego  objęciach,  przyciągnął  ją  delikatnie  -  i  nagle  znalazła  się  tuż przy 

jego piersi. Wytrzymała jeszcze kilka sekund, po czym poddała się jego uściskowi.

Nie  pocałował  jej,  zresztą  nie  miała  na  to  ochoty.  Wiedziała,  że  wkrótce  odzyska 

zmysły, ale na razie rozkoszą było pozostawanie w jego ramionach.

- Rozpuściłaś włosy - wymruczał gdzieś sponad jej głowy.
- Zaspałam i w pośpiechu zapomniałam je spiąć - odparła po prostu.

- Podoba mi się to - szepnął i wcale nie była pewna, czy nie pocałował jej w czubek 

głowy.

Leith przytuliła się do niego mocniej. Cała ta huśtawka - od miłości do nienawiści -

uspokoiła  się  w  niej  nagle.  Kochała  go  i  chciała,  by  to  wiedział.  Podniosła  głowę  i 

powiedziała poważnie.

- Nie mówiłam nikomu o... o nas.
Serce biło jej jak zwariowany zegar, kiedy ujrzała w jego oczach wyraz równie czuły, 

jak jego dotknięcie.

- Ja też nie - odparł cicho.

Stali  tak,  spleceni  ramionami,  patrząc  sobie  w  oczy,  kiedy  drzwi  otworzyły  się 

powoli.

- Więc kto...? - zaczął i oboje odwrócili się, czując nagle, że nie są sami.

background image

- Travis! - krzyknęła Leith zaskoczona.
- Cześć, Leith, Naylor! - uśmiechnął się Travis.

Leith  nagle  zdała  sobie  sprawę  z  tego,  jak  muszą  wyglądać,  objęci  i  przytuleni,  w 

oczach  każdego  wchodzącego.  Odruchowo  odsunęła  się  od  Naylora.  On  wprawdzie  jej 

nie zatrzymywał... ale i Travis nie widział nic w tym złego, że się obejmują. Odkryła też, 

że  za  ogłoszenie  zaręczyn  całej  firmie  mogą  podziękować  nie  komuś  innemu,  lecz 

właśnie Travisowi.

-  Chyba  się  nie  gniewasz,  Naylor?  -  zapytał  z  błogim  uśmiechem.  -  Byłem  tu 

wcześniej, bo miałem coś do powiedzenia Leith. Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie 

powiedzieć asystentowi Leith, że powodem spóźnienia mogą być wasze zaręczyny.

Leith  była  aż  nadto  świadoma  wymownego  spojrzenia,  jakim  Naylor  obdarzył  ją  i 

Travisa...  i  wiedziała,  dlaczego.  Jak  na  kogoś,  kto  powinien  być  zmartwiony  tym,  że 
ukochana kobieta zaręczyła się z kimś innym, Travis trzymał się świetnie.

Przyszło  jej  do  głowy,  że  skoro  Naylor  wie  już,  kto  jest  odpowiedzialny  za 

rozgłoszenie informacji o zaręczynach, to właściwie może sobie pójść...

- Chyba lepiej popracuję trochę - oznajmiła.

-  Ja  też już  muszę  się  zbierać  -  powiedział  Travis.  Leith  wyskoczyła  z  gabinetu  jak 

oparzona, nie czekając, aż kuzyni wymienią między sobą ostatnie żarciki.

Travis dogonił ją w korytarzu.
- Przyszedłem tu specjalnie po to, żeby się z tobą zobaczyć - oświadczył.

- Rosemary? - domyśliła się.
- Tym razem nie chodzi o Rosemary, chociaż sytuacja się nie zmieniła - westchnął i 

wyjaśnił:  -  Wczoraj  dotarło  do  mnie,  że  musiałem  się  zachować  jak  dureń,  kiedy  w 
sobotę ogłosiliście swoje zaręczyny.

-  Ależ  skądże  -  zapewniła  go  Leith.  Nie  potrafiła  mu  powiedzieć  wprost,  że  był  to 

tylko element gry.

Travis  jednak  już  przepraszał,  upierając  się,  że  nie  okazał  wystarczającego 

entuzjazmu.

-  Po  tym  wszystkim,  co  zrobiłaś  dla  Rosemary  i  dla  mnie...  i  dalej  robisz... 

pomyślałem  sobie  wczoraj,  że  mógłbym  choć  trochę  okazać,  jak  bardzo  się  cieszę,  że 
wyjdziesz za mojego kuzyna. Przyszedłem powiedzieć ci, że nie wyobrażam sobie lepszej 

żony dla Naylora.

background image

- Och, Travis - jęknęła bezradnie.
- Nie było cię jeszcze, kiedy przyszedłem - ciągnął -więc wybrałem się na kawę. Kiedy 

wróciłem, asystent powiedział mi, że jesteś z Naylorem.

Leith miała ochotę wyznać mu, że może zapomnieć o  nowej kuzynce, ale poczuła, że 

nie może.

-  Jesteś  kochany  -  oznajmiła  po  prostu.  Wiedziała,  że  zjawił  się  tu  tylko  po  to,  by 

naprawić swój sobotni brak entuzjazmu.

W kilka minut później rozstali się. Po drodze do biura pochwyciła kilka przyjaznych 

spojrzeń.  Nie  była  pewna,  czy  przypadkiem  nie  powinna  zaprzeczać  pogłosce,  jakoby 

była zaręczona z władcą imperium Massinghama, ale doszła do wniosku, że jeżeli Naylor 
będzie  miał  na  tę  sprawę  sprecyzowany  pogląd,  to  da  temu  wyraz.  Plotka  ma  krótki 

żywot, historię o ich zaręczynach spotka los innych nowinek. Tymczasem ma ważniejsze 
sprawy na głowie.

Pośród  tych innych  spraw  najważniejsze było  podejrzliwe  spojrzenie,  jakim Naylor 

obrzucił ją i Travisa w swoim biurze. Spokój kuzyna na pewno go zaskoczył, więc chyba 

dziś dojdzie do ostatecznych wyjaśnień.

Wybiła jednak piąta, a Naylor się nie odezwał. Leith poczuła ulgę. Wyszła z biura za 

piętnaście  szósta  i  zauważyła  jaguara  stojącego  na  parkingu.  Przez  moment  poczuła 

słabość w kolanach. Otrząsnęła się jednak, wsiadła do samochodu i odjechała.

Przygotowując  sobie  kolację  ciągle  myślała  o  Naylorze.  Dziś  rano  był  taki  czuły, 

kiedy  dostrzegł,  że  zranił  jej  uczucia.  Tak  dobrze  było  zobaczyć  tę  drugą,delikatniejszą 
stronę jego charakteru. Ze wzruszeniem przypominała sobie jego pełne troski spojrzenie.

Myśli  jej  sennie  krążyły  wokół  jednego  tematu.  Kiedy  wspominała  znowu,  jak 

delikatnie  tulił  ją  w  ramionach  dziś  rano,  nagle  aż  podskoczyła  z  przerażenia.  Wielkie 

nieba, czy Naylor przypadkiem nie spostrzegł, jak bardzo jej na nim zależy?

Ogarnęła ją panika. Może znieść wszystko, z wyjątkiem myśli, że on wie o jej miłości. 

Przez kilka minut łamała sobie głowę, jak się o tym upewnić.

Dziesięć  minut  później  ktoś  zadzwonił  do  jej  drzwi,  i  to  dość  gwałtownie.  Czekała 

przez cały dzień na wezwanie - cóż, wszystko wskazuje na to, że konfrontacja odbędzie 

się na jej własnym terenie.

Podeszła  do  drzwi  i  od  razu  wiedziała,  że  to  on.  Otworzyła  z  bijącym  sercem.  Na 

widok mężczyzny, którego tak kochała, serce wykonało następną ewolucję.

background image

- Wejdź - zaprosiła go, wiedząc, że dopóki będzie stał w progu, nie usłyszy od niego 

ani słowa.

Po  drodze  do  salonu  obejrzała  się  i  stwierdziła,  że  czułość  i  delikatność  należą  do 

przeszłości. Pojawił się za to gniew, z którym już się oswoiła.

- Co Travis miał ci do powiedzenia? - zapytał bez żadnych wstępów.

-  Co  miał  mi  do  powiedzenia?  -  powtórzyła  nieprzyjaznym  tonem.  -  Chciał 

porozmawiać o naszych zaręczynach, twoich i moich, ot co!

- Jasne, że nie z nim jesteś zaręczona - warknął.
- To ty tak mówisz! - prychneła.

- Masz inne pomysły?
- Gdzieżbym śmiała?

- Jak ci zależy na pracy, to nie! - syknął, bliski szału. - Czy wy macie jakąś sekretną 

umowę, o której ja nic nie wiem?

- O czym ty mówisz?
Jedynym sekretem, jaki dzieliła z Travisem, była Rosemary. Jak długo jeszcze będę 

trzymać jej istnienie w tajemnicy? - pomyślała.

- Jak to o czym? Czy ty przypadkiem nie prowadzisz podwójnej gry?
Z wyrazu jego oczu Leith wywnioskowała, że biada jej, jeśli zgadł.

- Wiem dobrze, co o mnie myślisz, ale czy sądzisz, że twój kuzyn chciałby dalej być 

moim... hm... kochankiem, wiedząc, że jestem z tobą zaręczona?

Naylor obrzucił ją nieprzyjemnym spojrzeniem.
-  A  więc  skończyłaś  z  nim?  -  wywnioskował.  Leith  westchnęła  głęboko.  Już  była 

zdecydowana

rzucić to krótkie tak, na które czekał, ale ugryzła się w język. Jeśli powie mu, że nie 

kocha Travisa, może także uda jej się ukryć, kogo kocha naprawdę.

- Skończyłam z nim... Tak - powiedziała sztywno. - Ale dopiero teraz zrozumiałam, 

że Travis zawsze będzie dla mnie kimś szczególnym.

Naylor posłał jej spojrzenie pełne intensywnej nienawiści. Wydawało się, że chce ją 

przewiercić na wylot.

-  Jeśli  to  tylko  nie  wpłynie  na  twoją  pracę!  -  warknął  i,  jakby  nie  mógł  ani  chwili 

dłużej przebywać z nią w jednym pomieszczeniu, odwrócił się i wyszedł.

background image

Leith opadła na fotel, gdy drzwi wejściowe zatrzasnęły się za nim. Była roztrzęsiona. 

Trudno znieść tyle antypatii, kiedy kocha się tak bardzo!

Tej nocy znowu  nie spała dobrze. Myśli jej były zajęte  Naylorem. Myślała o nim, o 

jego wściekłości i ledwie maskowanej groźbie, którą rzucił jej na odchodnym. Do tej pory 

tak  dokładnie  starała  się  wypełniać  wszystkie  jego  polecenia,  a  jednak  wciąż  była 

zagrożona.

Z tą smutną refleksją zasnęła, ale kiedy rankiem otworzyła oczy, uświadomiła sobie, 

że  istnieje  tylko  jedno  wyjście.  Musi  opanować  miotające  nią  uczucia  i  złożyć 
wypowiedzenie.

Pojechała do pracy wciąż nie widząc innej alternatywy. Oczywiście, zostanie jej dług 

hipoteczny, ale nie była to tragedia. Zgodnie bowiem z jej umową z Vasey, z wyjątkiem 

przypadku,  gdyby  została  zwolniona  dyscyplinarnie,  obie  strony  musiały  złożyć  wy-
powiedzenie  z  trzymiesięcznym  wyprzedzeniem.  Za  trzy  miesiące  wyprowadzi  się  z 

mieszkania,  pozostawiając  je  najemcy,  który  pokryje  koszty  spłaty  hipoteki.  W  ciągu 
trzech miesięcy na pewno nie znajdzie pracy równie dobrze płatnej, ale w każdym razie 

coś znajdzie!

Natychmiast po wejściu do biura wysłała Jimmy'ego z jakimś poleceniem i napisała 

prośbę  o  zwolnienie.  Wiedziała,  że  to  będzie  bolało,  że  w  ten  sposób  traci  szansę 

zobaczenia Naylora kiedykolwiek, ale w głębi duszy czuła, że robi słusznie. Nie wytrzyma 
już dłużej jego ataków wściekłości, tego, że uważa ją za dziwkę. Najbardziej jednak bała 

się, by nie poznał jej prawdziwych uczuć.

- Idę do biura pana Drewera - oznajmiła Jimmy'emu, kiedy wrócił. Wzięła kopertę z 

wymówieniem i poszła do szefa działu.

-  Pan  Drewer  wyszedł  na  kilka  minut.  Czy  mogę  w  czymś  pomóc?  -  zapytała 

sekretarka.

- Proszę mu to oddać, dobrze? - poprosiła Leith i wróciła do swego biura, gdzie przez 

następne dwadzieścia minut starała się pracować w skupieniu.

Nie zdołała na dobre zatopić się w swoich zajęciach, kiedy nagle Naylor wpadł do jej 

pokoju z takim impetem, że podskoczyła w miejscu.

- Wynoś się! - bezceremonialnie polecił Jimmy'emu.
- Tak, proszę pana! - bąknął Jimmy i wyleciał jak z procy.

background image

- Właśnie rozmawiałem z Drewerem - warknął. -Zauważył, że niedługo pewnie ślub, 

więc spytałem, co znowu krąży po tutejszych liniach. Odpowiedział, że to jego  osobisty 

wniosek, który wyciągnął na widok twojego wymówienia.

Leith  wiedziała,  że  Naylor  nie  będzie  zbyt  uszczęśliwiony  jej  rezygnacją,  ponieważ 

wytrąca mu z ręki wszystkie atuty.

- Proszę  mi powiedzieć, panno Everett - ciągnął groźnie - co do cholery pani sobie 

myśli, tak po prostu odchodząc?

- Nie możesz zabronić mi odejść! - odparła butnie.
- Nie mogę zabronić ci odejść, fakt - zgodził się, kipiąc gniewem - ale na pewno mogę 

postarać się o to, żebyś już nie dostała pracy w swoim zawodzie!

Leith otworzyła usta i wyszeptała z niedowierzaniem:

- Nie zrobiłbyś tego...
- Tylko spróbuj! - warknął. - Telefon, słówko szepnięte do właściwego ucha o tym jak 

zawaliłaś kontrakt Norwood & Chambers...

Nie musiał kończyć.

Leith nie mogła uwierzyć własnym uszom. Czyżby był rzeczywiście zdolny do takiej 

podłości?!

- Ty sukinsynu! - syknęła.

Nie dotknęło go to. Nawet nie mrugnął.
- Wszystkiego najlepszego z okazji zaręczyn, kochanie! - wypalił.

ROZDZIAŁ ÓSMY
Przebrnęła jakoś przez środę i czwartek, ale w piątek, jadąc do pracy, wciąż nie była 

pewna,  czy  opuści  Vaseya  za  trzy  miesiące.  Czuła  się  zbyt  zniechęcona,  aby  szukać 

innego zajęcia. Nie miała żadnych perspektyw na znalezienie odpowiedniej pracy. Każdy 
przyszły  pracodawca  zmuszony  byłby  zwrócić  się do  Vaseya  o  referencje,  a  nie  ulegało 

najmniejszej wątpliwości, że Naylor Massingham dokładnie zna zawartość jej kartoteki. 
Zapewne poinstruował kadry, by informowały go o wszystkim co dotyczy jego „narzeczo-

nej". Mógł jej zaszkodzić w każdej chwili.

Parkując  samochód  zastanawiała  się,  czy  wciąż  jeszcze  jest  z  nim  zaręczona?  Od 

ostatniego, jakże burzliwego spotkania nie dał znaku życia.

background image

-  Cześć,  Jimmy!  -  rzuciła  wesoło  asystentowi.  Nie  pozwoli,  by  jej  kłopoty  stały  się 

źródłem plotek.

-  Witaj,  Leith  -  odparł  poważnie.  -  Naprawdę  bardzo  podoba  mi  się  twoja  nowa 

fryzura.

Leith  wróciła  do  dawnego  uczesania.  Upieranie  się  przy  nietwarzowym  koku 

wydawało  jej  się  idiotyczne.  Zdjęła  też  okulary.  Cielęce  spojrzenie,  jakim  obdarzył  ją 

Jimmy, przeraziło ją. Tylko tego teraz brakowało, żeby się w niej zadurzył.

- Dzięki - odparła krótko.
O  jedenastej  Jimmy  poszedł  na  kawę  i  plotki.  Leith  pracowała  jeszcze  przez  parę 

minut, po czym doszła do wniosku, że potrzebuje informacji z innego działu.

Była  już  w  połowie  korytarza,  gdy  ujrzała  Naylora,  zbliżającego  się  z  przeciwnej 

strony.

Serce  w  niej  zamarło  w  oczekiwaniu  na  spotkanie,  ale  jej  narzeczony  minął  ją  bez 

słowa, lodowate spojrzenie lokując gdzieś ponad jej głową.

Do  końca  dnia  nie  mogła  znaleźć  sobie  miejsca.  Chyba  nigdy  dotąd  nie  pracowała 

tak nieudolnie. Ale jak mogła się skupić, gdy co chwila, zamiast rozłożonych przed sobą 

dokumentów, widziała twarz Naylora. Była taka zimna i obca...

Z zamyślenia wyrwał ją telefon.

-  To  chyba  pan  Massingham  -  oznajmił  Jimmy  scenicznym  szeptem  i  podał  jej 

słuchawkę.

Po chwili wahania wzięła ją do ręki.
- Halo - musiała mocno wziąć się w garść, kiedy okazało się, że Jimmy ma rację.

- Chciałbym się z tobą widzieć - powiedział Naylor beznamiętnie.
- Teraz? - zapytała, zastanawiając się jednocześnie, jak zajdzie gdziekolwiek na tych 

trzęsących się nogach.

-  Dlaczego  nie?  -  odparł  i  odłożył  słuchawkę.  Co  za  odmiana!  -  pomyślała,  z  lekka 

zaniepokojona. Czyżby znów coś knuł?

- Nie zabawię długo - powiedziała do Jimmy'ego. - Idę...
- Do nowego skrzydła?

-  Za  bystry  jesteś  na  tę  pracę  -  mruknęła  wyniośle.  Ruszyła  korytarzem,  czując,  że 

zaczyna wpadać w panikę. Czy wezwał ją do swego gabinetu po to, żeby dać jej burę za 

spotkanie w korytarzu dziś rano, zastanawiała się, podchodząc do drzwi Moiry Russell. 

background image

W  końcu  on  też  ją  zignorował.  Nie,  nie  mógłby  być  aż  tak  nieprzyjemny  -  doszła  do 
wniosku i weszła.

- Pan Massingham jest wolny - oznajmiła z uśmiechem Moira Russell.
-  Dzięki  -  odpowiedziała  Leith,  mając  nadzieję,  że  uśmiechem  pokryje 

zdenerwowanie. Zapukała, wzięła głęboki oddech i weszła.

Naylor stał przy biurku, przeglądając jakieś papiery. Serce Leith zabiło mocno - Boże 

drogi, jakże ona go kocha!

- Dzień dobry - jakaś aktorka głęboko w jej wnętrzu powitała go uprzejmie na użytek 

sekretarki. Kiedy wreszcie podniósł oczy, zamknęła drzwi. - Chciałeś widzieć się ze mną?

- Wejdź - zaprosił ją, a potem rzucił papiery na biurko i podszedł do okna. Milczał 

przez  chwilę,  jakby  roztaczający  się  stamtąd  widok  był  bardzo  interesujący.  Nagle 

otrząsnął się z zadumy i powiedział:

- Wygląda na to, że wujostwo chcą lepiej poznać kobietę, którą mam pojąć za żonę.

Leith odwróciła wzrok. Poczuła ukłucie bólu na myśl, że jeśli Naylor ożeni się, to na 

pewno nie z nią.

- Zapraszają  nas na weekend  do  Parkwood- dodał.  Nie!  - pomyślała  zrezygnowana 

Leith. Dość już tej całej farsy!

- Zacznijmy od tego-odezwała się-że nie wyjdę za ciebie i...

Urwała, kiedy dostrzegła pulsowanie żyłki na jego skroni i mimowolny ruch głowy w 

tył. Z ponurego błysku w jego oczach domyśliła się, że obraziła go.

- Mogłabyś przynajmniej poczekać, aż cię ktoś poprosi, zanim odmówisz - stwierdził 

lodowato.

Leith aż skurczyła się po tych brutalnych słowach. Pomyślała, że za żadne skarby nie 

pojedzie z nim do Parkwood. Chyba wyczytał z jej twarzy ból i bunt, bo dodał już o wiele 

spokojniejszym tonem:

- Ciotka i wujek byli dla mnie jak rodzice... wiele im zawdzięczam...
-  Czy  dlatego  ich  okłamujesz?  -  rzuciła  ostro,  bo  Naylor  pielęgnując  swoje  uczucia 

rodzinne zdawał się nie zwracać uwagi na to, że czyni to jej kosztem.

- Wiesz, dlaczego muszę to robić - odparł. Miękkie nuty znikły z jego głosu.

- Odśwież mi pamięć!

background image

-  Czy  muszę  ci  przypominać,  że  zabrałem  cię  do  domu  tylko  po  to,  aby  pokazać 

Travisowi, że kochasz kogoś innego  - zwrot ten,  dotyczący go w większym stopniu,  niż 

sądził, trafił zbyt blisko celu. Leith instynktownie odwróciła się, żeby wyjść.

- Mogę z miejsca cię zwolnić! - wybuchnął Naylor, zanim zdołała zrobić choćby krok.

Stanęła  nieruchomo  i  dopiero  kiedy  poczuła,  że  może  już  zapanować  nad  sobą, 

odwróciła się powoli. Nie musiał nawet mówić, że gdyby oskarżyła go o niesprawiedliwe 

wyrzucenie  z  pracy,  każdy  sąd  stanąłby  po  jego  stronie.  Stąd  w  jej  oczach pojawiła  się 

spora doza nienawiści.

- Bez zapłaty, oczywiście? - zapytała wrogo.

- Masz rację! - odparł zimno.
-  Niech  cię  szlag  trafi!  -  rzuciła  mu  w  twarz.  Wzruszył  ramionami  ignorując  jej 

zranione uczucia.

- W każdym razie, dopóki nie zdecyduję inaczej, jesteś moją narzeczoną - warknął. -

Przyjadę po ciebie jutro o jedenastej.

Leith przez chwilę spoglądała na niego z buntem w oczach. Los wyśmiał bezlitośnie 

żałosne zaklęcia, że nigdy więcej noga jej nie postanie w Parkwood.

Odwróciła się i uciekła.
Po powrocie do domu długo rozpamiętywała władczy sposób, w jaki ją potraktował. 

Nie  mogła  pojąć,  dlaczego  nie  kazała,  aby  ją  zwolnił,  zostawił  w  spokoju  i  poszedł  do 
wszystkich diabłów.

W  sobotę  rano  nadal  myślała,  jaki  sens  ma  wyjazd  do  Parkwood.  Tydzień  temu 

pojechała tam, żeby Travis nie myślał już o niej jako o swej dziewczynie, było to zresztą 

ultimatum  Naylora.  Tym  razem  jedzie  już  nie  jako  dziewczyna,  lecz  jako  jego 
narzeczona.  Gdzie  tu  logika?  Naylor  zabiera  ją,  żeby  wujostwo lepiej  poznali  jego 

przyszłą  żonę,  podczas  gdy  wie  doskonale,  że  na  pewno  się  nie  pobiorą.  O  jedenastej 

zadźwięczał dzwonek u drzwi.

-  Jestem  gotowa  -  powiedziała  chłodno.  Nie  czuła  potrzeby  zapraszania  go  do 

środka, więc tylko odwróciła się i poszła po torbę.

Naylor jednak wszedł bez zaproszenia.

- Jedna sprawa, zanim wyjdziemy – powstrzymał ją-
Przystanęła  i  spojrzała  na  niego  pytająco.  Nie  rozumiała,  o  co  chodzi,  i  czekała  na 

wyjaśnienia do chwili, kiedy wyjął z kieszeni pierścionek i spróbował włożyć jej na palec.

background image

Z zachwytem spoglądała na cacko z brylantów i szmaragdów. Nagle dotarło do niej, 

co oznacza ten gest i poczuła, że wzbiera w niej piekielna złość.

- O, nie! Na pewno nie będę tego nosić! - krzyknęła gwałtownie.
- Co, nie dość dobry dla ciebie? - warknął. Była to kropla, która przepełniła miarę.

Wszystkie  stresy,  napięcia  i  cierpienia,  jakie  przeżyła  w  ciągu  ostatnich  tygodni, 

skumulowały  się.  Upuściła  torbę  na  podłogę  i  ręką  zakreśliła  łuk.  Naylor  zareagował 

błyskawicznie  i  chwycił  ją  za  przegub,  zanim  zdążyła  dosięgnąć  celu.  Pozbawiona 

możliwości fizycznego wyładowania zawyła:

-  Skoro nie  możesz zrozumieć,  że  nie  interesuje  mnie  zawartość  męskiego  portfela 

ani ile z tego będę miała, to ty potrzebujesz okularów! Jeśli... - nie zdołała dokończyć, bo 
uświadomiła sobie, że Naylor uspokaja ją, tuli w kojącym uścisku.

- Ciii - wyszeptał w jej włosy i Leith nagle poczuła się bezsilna.
Wkrótce jednak złapała drugi oddech i choć cudownie było czuć jego ramiona wokół 

siebie, nadludzkim wysiłkiem woli zdołała odsunąć się od niego.

Puścił ją, ale wciąż trzymał w palcach klejnot.

-  Przede  wszystkim  ciocia  zwróci  uwagę,  czy  nosisz  pierścionek  zaręczynowy  -

mruknął kusząco.

Leith trwała w swoim uporze.

-  Ona  mnie  zna,  Leith,  wie,  że  włożę  pierścionek  na  palec  mojej  narzeczonej  w 

pierwszej dogodnej chwili.

Przeniosła  spojrzenie  z  pierścionka  na  Naylora,  dostrzegła  wyczekiwanie  w  jego 

twarzy i  znów spojrzała na klejnot. Czuła,  że  coś się na niej wymusza,  ale nie  miało to 

wielkiego  znaczenia.  Jednak  jeśli  ciotka  ma  zadawać  niepotrzebne  pytania,  lepiej  aby
wzięła pierścionek. Wyciągnęła rękę.

-  Czy  one  są  prawdziwe...  to  znaczy,  kamienie?  -zapytała,  z  oczami  wlepionymi  w 

ogromny szmaragd pośrodku i dwa mniejsze brylanty po obu stronach.

- Czy ofiarowałbym mej miłości atrapę? - zażartował i Leith podziękowała mu za to 

mrożącym  spojrzeniem.  Nie  był  dusigroszem,  więc  pierścionek  musi  być  prawdziwy. 
Zadrżała na myśl o tym, ile mógł kosztować!

Wsunęła go na serdeczny palec - pasował świetnie. Sam fakt włożenia go sprawił, że 

nogi się pod nią ugięły. Potrzebowała czegoś na otrzeźwienie.

background image

-  Nie  jestem  przyzwyczajona  do  noszenia  pierścionka  stwierdziła  kwaśno,  żeby 

dodać sobie sił. - Nie miej pretensji, jeśli go zgubię.

- Nie będę miał - odparł bezbarwnym głosem.
-  I  dostaniesz  go  z  powrotem  w  tej  samej  chwili,  w  której  opuścimy  Parkwood!  -

uzupełniła z czystej przekory.

-  Niech  mnie diabli!  -  zakpił. - Jesteśmy  zaręczeni dopiero  dwie  minuty, a  ona już 

mną pomiata!

Zanim Leith zdołała znaleźć na to właściwą odpowiedź, wziął torbę i razem wyszli z 

domu.

Sama myśl o tym, że ktokolwiek mógłby pomiatać Naylorem rozbawiła ją serdecznie 

i nareszcie rozluźniła się trochę.

- Leith, Naylor! - wykrzyknęła Cicely Hepwood, wychodząc im na spotkanie. Guthrie 

dołączył do nich minutę później i wymienili powitalne uściski.

- Dałam ci ten sam pokój, co w zeszłym tygodniu - szczebiotała radośnie gospodyni. -

Na  pewno  chcesz  rozpakować  się  i  umyć  ręce  przed  lunchem,  ale  zanim  pójdziesz...  -

zawahała się nagle. - Chyba masz pierścionek zaręczynowy? - powiedziała powoli.

Leith  skinęła  głową,  w  duchu  przyznając  Naylorowi  medal  za  zdolność 

przewidywania.  Nie  mogła  jednak  oprzeć  się  fali  wzruszenia,  kiedy  podała  pani 

Hepwood lewą dłoń.

- Tak, i to bardzo piękny - stwierdziła szczerze. Podczas, gdy Cicely rozpływała się w 

zachwytach, Leith poczuła przemożną chęć spojrzenia na Naylora. Patrzył na nią: nie na 
ciotkę, nie na pierścionek, ale właśnie na nią - i wydawał się bardzo zadowolony.

Odwróciła  wzrok,  przekonana,  że  rozumie  powód  jego  radości.  Przewidział,  że 

pierścionek  będzie  pierwszą  rzeczą,  o  którą  zapyta  ciotka.  Leith  miała  ochotę,  aby 

znaleźć  się  gdzieś  na  tyle  blisko,  żeby  zobaczyć  jego  minę,  kiedy  okaże  się,  że  nie 

przewidział czegoś... i złapał się we własne sidła!

Rozmyślając  tak  pobiegła  na  górę,  żeby  odzyskać  równowagę  ducha  i  przyczesać 

włosy przed lunchem. Siedząc w jadalni obok Naylora czuła się o wiele, wiele pewniej.

Rozmowa podczas lunchu  była wesoła  i sympatyczna.  Nikt nie wspomniał  Travisa, 

aż do chwili kiedy Guthrie poprosił Naylora o radę w sprawie kupna lasu.

- To pomysł Travisa. Wtedy pochłonięty był ochroną dzikiej przyrody, ale zdaje się, 

że ostatnio ma... inne sprawy na głowie.

background image

-  Mam  nadzieję,  że  wszystko  dobrze  się  skończy -  uspokajająco  wtrącił  Naylor  i 

pozornie niedbałym tonem zapytał: - A właściwie gdzie on jest?

Na  to  pytanie  odpowiedziała  ciotka.  Leith  zorientowała  się  nagle,  że  pod  wesołą, 

uśmiechniętą maską kryje się bardzo zatroskana kobieta, która stara się ze wszystkich sił 

traktować ją jak członka rodziny.

-  Travis  był  wczoraj  bardzo  niespokojny-wyznała  Cicely  Hepwood.  -  Właściwie 

przeżywał  coś przez cały  tydzień. Wczoraj jednak  cierpiał bardziej  niż zwykle  i... -  głos 

zadrżał  jej  lekko.  Musiała  przerwać  na  chwilę,  żeby  odzyskać  panowanie  nad  sobą.  -
Ostatniej nocy zadzwonił, żebyśmy się nie martwili, ale w ogóle nie wróci do domu. To 

już druga noc, kiedy nie wiem, co się z nim dzieje.

W  tym  momencie  Leith  z  całego  serca  zapragnęła  uspokoić  choć  trochę  panią 

Hepwood. Ale co mogła powiedzieć? Travis bardzo kochał Rosemary i myślał o niej bez 
przerwy... ale tego nie mogła powiedzieć nikomu.

W  tej  samej  chwili  Guthrie  Hepwood  zaczął  uspokajać  żonę,  że  syn  zjawi  się  na 

pewno  lada  chwila.  Leith  uznała,  że  nie  musi  już  głowić  się  nad  sposobem 

wytłumaczenia Travisa. Przelotnie spojrzała na Naylora i aż się cofnęła. Wyglądał, jakby 

ogarniała go szewska pasja. Nigdy dotąd nie widziała w jego oczach takiej wrogości i to 
wyraźnie pod jej adresem!

Wstrząśnięta  do  głębi  odwróciła  wzrok  i  zastanawiała  się,  co  u  licha  palnęła  tym 

razem. Minęło kilka sekund, odrętwiały umysł zaczął pracować i odpowiedź na pytanie 

przyszła sama. Naylor ciągle dobrze pamiętał, gdzie znalazł swego kuzyna tej pierwszej 
nocy.  Był,  zdaje  się,  zupełnie  pewien,  że  znalazłby  go  tam  i  dzisiaj.  Leith  poczuła 

odradzającą się wściekłość. Miała dość tej koszmarnej podejrzliwości...

- Chyba pójdę się przebrać - oznajmiła. Zbyt była rozgorączkowana, żeby wytrzymać 

w  bezpośredniej bliskości  Naylora,  kiedy  przejdą  do  salonu.  Z  uśmiechem  przeprosiła 

towarzystwo i wyszła.

Jeżeli  była  wściekła,  to  jej  narzeczony  z  pewnością  dzielił  ten  nastrój,  bo  także 

wymówił się i odszedł w tym samym kierunku.

Żadne  z  nich  nie  odezwało  się  ani  słowem,  dopóki  nie  znaleźli  się  przed  drzwiami 

sypialni.

- I co? - warknął, gdy Leith miała już wejść do sypialni. Chwycił ją za ramię i niezbyt 

delikatnie zwrócił twarz ku sobie.

background image

Podniosła wzrok na jego agresywne, mroczne oczy.
- Co i co? - wybuchnęła.

- Widziałaś się z Travisem ostatniej nocy? - syknął.
-  Chodzi  ci  o  to,  czy  został  na  noc?  A  był  tam,  kiedy  przyszedłeś  po  mnie  rano?  -

odpaliła i zaczerpnęła tchu. - Oddać ci pierścionek? - zadrwiła. Była dość wściekła, żeby 

mieć na to odwagę. Odwróciła się tyłem.

Nie  odeszła  daleko.  Zanim  zdążyła  dotknąć  klamki,  chwycił  ją  za  ramiona  i 

przycisnął do ściany.

-  Nie!  -  zaprotestowała,  ale  on  nawet  nie  udawał,  że  słucha.  Całując,  więził  ją  w 

żelaznym uścisku.

Jego pocałunki były brutalne i sprawiały ból. Usiłowała uwolnić się za wszelką cenę, 

ale to tylko wzmagało jego podniecenie.

Była  równie  wściekła  na  siebie,  jak  na  niego.  Wiedziała,  że  potrafi  ją  rozbroić.  W 

chwili  gdy  jego  złość  nieco  minęła  albo  może  zmęczyły  go  pocałunki,  zdołała  uwolnić 
dłonie i wesprzeć je  na jego  piersi. Odepchnęła  go  z całej  siły i  -  nagle poczuła,  że jest 

wolna.  Nie  czekała  na  wyjaśnienia.  Błyskawicznie  znalazła  się  w  sypialni  i  zamknęła 

drzwi.

Oparła się o nie plecami w obawie, że zechce wejść. Nasłuchiwała ze wstrzymanym 

oddechem. Nie dobiegał żaden szmer, więc uznała, że musiał sobie pójść.

Podeszła  do  okna  i  spojrzała  na  rozsłoneczniony trawnik.  Poczuła,  że  jest  zbyt 

wzburzona, by siedzieć w pokoju do samej kolacji. Postanowiła udać się na przechadzkę 
- przy odrobinie szczęścia może uda jej się nie spotkać Naylora.

Niedyskretne pytania i brutalny pocałunek wciąż jeszcze tkwiły w jej pamięci. Doszła 

jednak do wniosku, że gdyby nawet próbowała dowiedzieć się, dlaczego był taki wściekły 

i  omal  jej  nie  pobił,  prawdopodobnie  odpowiedź  nie  byłaby  zbyt  miła.  W  końcu  i  tak 

wszystko okaże się jej winą!

Po drodze zauważyła, że drzwi do salonu są zamknięte. Miała ogromną ochotę wyjść 

nie  mówiąc  nikomu  ani  słowa,  ale  czuła,  że  winna  jest  gospodarzom  tę  grzeczność. 
Nawet, jeśli nie będzie umiała odpowiedzieć na pytanie, co się stało z Naylorem.

Podeszła  do  drzwi  salonu,  przywołała  na  twarz  miły  uśmiech  i  weszła.  Państwa 

Hepwood nie było w pokoju. Miała pecha, w salonie był właśnie Naylor.

background image

Zatrzymała się raptownie i już miała wyjść, kiedy zawołał ją po imieniu. Wydawał się 

równie wzburzony, jak ona i natychmiast spojrzał na jej lewą dłoń.

- Szukałam pani Hepwood - powiedziała szybko przyłapując się na tym, że patrzy na 

jego usta, te same, które tak brutalnie ją całowały. Nagle zapragnęła podejść i pocałować 

go, tak jakby można było zetrzeć całe zło, które już się stało.

Pewnie uznałby ją za szaloną...

- Po co ci moja ciotka? - zapytał. Znowu był podejrzliwy.

-  Nie  zdradzę  jej  żadnej  tajemnicy!  -  odparła  kwaśno,  porzucając  swe  pokojowe 

zamiary. - Powinna chyba wiedzieć, że idę na długi spacer.

- Ciotka jest na górze - odpowiedział i Leith zrobiła krok w kierunku wyjścia. Ale on 

znowu zawołał ją po imieniu, więc odwróciła się niechętnie.

-  Leith,  ja...  -  zaczął  powoli,  ale  nagle  urwał.  Coś, co  zobaczył  przez  wysokie 

francuskie okno, nie pozwoliło mu dokończyć.

-  Travis!  -  wykrzyknęła  Leith,  rozpoznając  jego  kuzyna.  Pomyślała,  że  widok  syna 

przyniesie  pani  Hepwood  ogromną  ulgę,  kiedy  u  boku  Travisa  dostrzegła  znajomą 

postać.

-  Rosemary!  -  wyjąkała,  kompletnie  zaskoczona  i  pobiegła,  żeby  gorąco  uściskać 

przyjaciółkę.

-  Myślałem,  że  mama  i  tato  będą  tutaj,  więc  poszedłem  na  skróty  przez  trawnik  -

wyjaśnił  Travis,  roześmiany,  najszczęśliwszy  człowiek  na  świecie.  -  Cieszę  się,  że  tu 

jesteś, Leith. Powinnaś wiedzieć pierwsza.

- Dzwoniłeś do Rosemary - domyśliła się.

-  Jeszcze  lepiej!  -  odparł,  zaborczo  obejmując  ramieniem  swoją  miłość.  -  Po 

parszywej nocy pomyślałem, że oszaleję, jeśli czegoś szybko nie zrobię. Rano pojechałem 

do Dorset i...

- Pojechałeś do Hazelbury? Do domu Rosemary? - dopytywała się zdumiona Leith.
- Nie mogłem dłużej wytrzymać - odparł. - Wydawało mi się, że im dłużej Rosemary 

zostaje z rodzicami, tym bardziej wpajają jej swoje przesądy. W  każdym razie trząsłem 
się jak osika, kiedy oznajmiłem państwu Green, że zamierzam poślubić ich córkę i...

- Poślubić! - ten okrzyk padł z ust Naylora. Och, pomocy - pomyślała Leith, za chwilę 

ktoś zapłaci głową. Miała podstawy, by przypuszczać, że to będzie jej głowa.

background image

-  Ależ  tak!  -  wykrzyknął  entuzjastycznie  Travis,  najwyraźniej  w  siódmym  niebie  i 

niewrażliwy na czyjeś groźne miny.

-  Słuchajcie,  Rosemary  była  cudowna.  Kiedy  zapytałem  jej  rodziców,  co  bardziej 

kochają,  szacunek  sąsiadów  czy  własną  córkę,  pokazali  mi  drzwi.  A  wtedy  ona 

powiedziała, że postanowiła dać Derekowi rozwód i idzie ze mną.

- Czy ktoś mógłby powiedzieć mi... - zbyt spokojnie wtrącił się Naylor - ... co się tu 

dzieje, do jasnej cholery?

Przez moment Travis wydawał się wytrącony z równowagi pytaniem kuzyna, ale już 

po chwili rozpłynął się w uśmiechach.

- Wybacz mi, Naylor - sumitował się. - Jestem cały w skowronkach. Zapomniałem, 

że  nie  znasz  Rosemary.  Myślałem,  że  Leith,  pomimo  moich  usilnych  błagań  o 

dochowanie tajemnicy, powiedziała ci o wszystkim.

-  Dalej!  -  ponaglił  Naylor.  Jego  głos  był  bardziej  spokojny  niż  kiedykolwiek.  Cisza 

przed burzą.

- Leith jednak była naprawdę lojalnym przyjacielem - przyznał radośnie Travis. - Od 

chwili, gdy spotkałem Rosemary po raz pierwszy, była dla nas obojga ogromną pomocą. 

A  potem,  kiedy  Rosemary  miała  kłopoty  i  nie  chciała  się  ze  mną  widywać,  Leith  była 
naszym  posłańcem,  koiła  ból  mojego  serca  i...  wyznaję...  pijaństwa.  Szczególnie  jednej 

nocy,  kiedy  byłem  zbyt  zalany,  żeby  prowadzić,  położyła  mnie  do  łóżka  Sebastiana  i 
pozwoliła wszystko odespać.

Leith  spojrzała  na  Naylora  i  dostrzegła,  że  ten  aż  kipi  ze  złości.  O,  Boże,  to  już 

koniec! - pomyślała.

- A więc... - zaczął Naylor dość groźnie, ale w tym momencie w salonie pojawili się 

rodzice Travisa.

- Travis! - zawołała Cicely i rozpromienionym wzrokiem spojrzała na młodą kobietę, 

którą jej syn wciąż obejmował ramieniem. - Widzę, że przywiozłeś przyjaciółkę!

- Rosemary  to coś  więcej niż  przyjaciółka  -  dumnie odparł Travis.  -  Mamo, poznaj 

moją przyszłą żonę.

- TRAVIS!

Nagle  wszyscy  zaczęli  mówić  jednocześnie.  Leith  spojrzała  na  ciągle  otwarte 

francuskie okno. Właściwie teraz już może iść na ten długi spacer. Zerknęła na Naylora, 

był pochłonięty obserwowaniem rodziny.

background image

Leith cichutko wyśliznęła się na zewnątrz. Spojrzała na drogę, którą zamierzała pójść 

i nagle poczuła się dziwnie zagubiona. Droga przecinała otwarte pole... a ona nie chciała 

być dostrzeżona.

Nieco  dalej,  na  lewo,  znajdował  się  letni  domek.  W  nadziei,  że  nie  jest  zamknięty, 

pobiegła ku niemu jak na skrzydłach.

Miała  szczęście.  Oszklone  drzwi  ustąpiły  pod  dotknięciem  jej  ręki.  Weszła  i 

przekonała się, że domek jest większy, niż wydawał się z zewnątrz.

Opadła na wyściełaną sofę. W głowie szumiało jej od wrażeń. Była szczęśliwa, że być 

może Travis i Rosemary nareszcie zaczną czerpać radość ze swej miłości.

Wkrótce  Leith  zapomniała  o  szczęśliwej  parze.  Znowu  stanęła  jej  przed  oczami 

wściekła  mina  Naylora.  Było  w  niej  coś  groźnego.  Naylor  nie  należał  do  ludzi,  którzy 

zwlekają z wyciąganiem wniosków i Leith wiedziała, że chwila pokuty jest bliska.

Usłyszała  kroki.  Poderwała  głowę,  gdy  cień  padł  na  oszklone  drzwi,  i  zamarła. 

Rozpoznała  wysokiego  mężczyznę,  stojącego  z  dłonią  na  klamce  i  pojęła,  że  nadszedł 
czas wyjaśnień...

Nie odrywała od niego oczu, gdy z bezlitosną miną wszedł do domku.

Stanął przed nią i przez długą chwilę po prostu patrzył z góry.
- No - odezwał się twardym, ostrym głosem. -Mów.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- O... czym? - zapytała. Ta odpowiedź nie została przyjęta zbyt dobrze.

- Ostrzegam cię - rzekł lodowato. - Nie mam nastroju do zabawy.
Wskazał głową na dom.

- Możesz zacząć od wyjaśnienia mi, o co do cholery tam chodzi!

Leith starała się zachować spokój.
-  To  chyba  mówi  samo  za  siebie  -  odparła  oschle.  Oczy  Naylora  zwęziły  się,  ręce 

zacisnęły w pięści.

Przyciągnął do siebie fotel i usiadł naprzeciw niej. Zablokował jej w ten sposób drogę 

do drzwi. Przechylił się i wycedził gniewnie:

- Dobra, zaczynamy od początku. Kim u diabła jest Sebastian?

Treść pytania tak zaskoczyła Leith, że o mały włos nie wyparła się własnego brata.

background image

- On... mm... jest w... mm... Indiach, na... -zaczęła.
-  Do  jasnej  cho...  -  Naylor  zmełł  w  ustach  przekleństwo.  Zachowywał  się  jak 

człowiek,  którego  oszukano,  i  teraz  nie  pozwoli  na  dalsze  kłamstwa.  Chce  mieć  zatem 
wszystkie  kropki  nad  I,  wszystkie  kreseczki  nad  T  i  nic,  zupełnie  nic  nie  pozostawiać 

domysłom. - Sebastian to twój brat, tak? Jedyny brat?

- Sebastian jest moim jedynym bratem - przyznała.

- Jak długo jest w Indiach? - rzucił Naylor, a Leith klęła swe zmieszanie. Teraz, kiedy 

chciała odpowiadać jak najszybciej, nie mogła sobie przypomnieć.

- Niezbyt długo - odpowiedziała.

-  Rok?  Kilka  miesięcy?  -  dopytywał  się.  Skinęła  głową.  -  Zanim  wyjechał, 

mieszkaliście razem?

- Zgadza się - odparła ostro, zirytowana lekko jego dociekliwością. Wtedy pochwyciła 

błysk zrozumienia w jego oczach.

-  Hipotekę  także  spłacaliście  razem?  -  nie  zawahał  się  wleźć  z  butami  także  w  jej 

finanse.

- Jeżeli musisz wiedzieć - wybuchnęła - chcieliśmy kupić razem to mieszkanie. Żeby 

oszczędzić ci pytań - dodała - złożyliśmy depozyt w postaci pewnej sumy, którą zapisał 
nam dziadek.

Naylor nie wydawał się ani trochę zainteresowany sumą, jaką złożyli, ani dziadkiem.
-  A  potem  twój  brat  wyjechał  i  zostawił  cię  z  całym  długiem,  nie  dając  żadnego 

zlecenia płatności pod jego nieobecność?

- Chyba zapomniał, że są... - Leith zaczęła bronić Sebastiana, ale urwała. - To ciebie 

nie dotyczy!

- palnęła bez namysłu. Kiedy spojrzała na wyraz jego twarzy domyśliła się, że to nie 

był dobry argument.

- To mnie cholernie dotyczy, kobieto! - ryknął.
-  Zrobiłaś  ze  mnie  kompletnego  durnia.  Nikt  nie  robi  takich  rzeczy  bez  powodu, 

nawet ty!

- Miałam doskonały powód - podniosła głos.

- Jaki?
- Sam się o to prosiłeś!

- W jaki sposób?

background image

-  Masz  kiepską  pamięć!  Od  pierwszej  chwili,  od  tamtej  nocy,  kiedy  przyszedłeś  po 

Travisa, zacząłeś...

-  Do  Travisa  wrócimy  za  chwilę  -  uciął.  -  Przedtem  jednak  powiesz  mi,  dlaczego 

raczyłaś wprawdzie poinformować  mnie, że masz brata, ale umyślnie nie powiedziałaś, 

że  ma  na  imię  Sebastian!  To  natychmiast  rozwiązałoby  sprawę  innego  mężczyzny  w 

twoim życiu.

- Dawałeś mi jasno do zrozumienia, jaką masz o mnie opinię, powinnam chyba robić 

wszystko, żeby ją poprawić! - wybuchnęła.

- I, oczywiście, dlatego nigdy nie wspomniałaś, że do niedawna twój brat mieszkał z 

tobą  i  płacił  połowę  długu  hipotecznego,  dzięki  czemu  mogłaś  sobie  pozwolić  na  takie 
mieszkanie.  I  również  dlatego  pozwoliłaś  mi  myśleć,  że  to  mieszkanie  ma  tylko  jedną 

sypialnię, podczas gdy najwyraźniej są dwie. Co znaczy...

-  O  ile  pamiętam  -  przerwała  mu  ostro  Leith  -  tamtej  nocy,  kiedy  przyszedłeś  po 

Travisa, nie byłeś w nastroju do wycieczki po moich nieruchomościach!

- Mogłaś mi wszystko wyjaśnić!

- Rzeczywiście, jak diabli! Bo ty miałeś ochotę słuchać wyjaśnień!

-  Jakaś  kobieta  unieszczęśliwiała  Travisa...  był  w  twoim  mieszkaniu,  więc,  na  mój 

rozum, to musiałaś być ty!

- No więc dowiedziałeś się właśnie, że to nie ja.
- A ty czekałaś na ten dzień, co? - przerwał jej szorstko.

- Czekałam?
- Niech mnie piekło...! - wybuchnął. - Założę się, że nieraz miałaś ochotę roześmiać 

mi się w twarz!

- Jestem tylko człowiekiem! - odparła, pomijając milczeniem fakt, że częściej z jego 

powodu była bliska łez niż śmiechu.

Okazało się, że śledztwo dopiero się rozkręca.
-  Dlaczego  pozwoliłaś  mi  sądzić,  że  jesteś  kochanką  mojego  kuzyna?  -  zapytał.  -

Dlaczego...?

- Z tego, co sobie przypominam - ucięła wrogo -chyba nie uwierzyłbyś mi, gdybym 

powiedziała  ci  coś  innego!  Byłeś  zdecydowany  myśleć  o  mnie  jak  o  jakiejś...  jakiejś 
harpii, która czyha wyłącznie na portfel Travisa!

background image

- Nawet nie próbowałaś przekonać mnie, że jest inaczej! - rzekł oskarżająco. - Nawet 

nie wspomniałaś o istnieniu tej dziewczyny.

- Rosemary nie chciała, aby ktokolwiek wiedział o jej związku z Travisem - stanęła w 

obronie przyjaciółki - a poza tym byłam święcie przekonana, że już nigdy więcej cię nie 

zobaczę.

-  Hmmm  -  mruknął.  Potarł  dłonią  podbródek w  zamyśleniu. Wydawało  się, że  coś 

sobie przypomniał... i nagle rozluźnił się.

-  To...  dla  mnie  także  była  niespodzianka  -  wyznał  dziwnym,  tęsknym  tonem.  -

Przechodząc, zajrzałem do pokoju i zobaczyłem twoją kasztanową głowę...

- Rozpoznałeś mnie?
-  Byłaś  odwrócona  plecami,  uczesana  inaczej,  ale...  -powiódł  spojrzeniem  po  jej 

długich, lśniących lokach  ten fantastyczny kolor przyciągnął moją uwagę.

Leith  nie  była  pewna,  czy  przypadkiem  nie  woli,  kiedy  jest  bezczelny,  wściekły  i 

agresywny. Jego łagodność wytrącała jej broń z ręki.

-  Ja...  też  nie  wiedziałam,  że  jesteś...  Naylorem  Massinghamem,  moim...  szefem  -

wyjaśniła.

-  A  ja  nie  byłem  pewny,  że  kobieta,  którą  nazywają  Panną  Lodowatą,  jest  tą  samą 

brązowowłosą pięknością, z którą kłóciłem się w sobotę rano - odparł.

Och, Naylor, nie  rób tego -  myślała rozdygotana  Leith. Teraz  jeszcze  cięższą  walkę 

musiała stoczyć w poszukiwaniu odpowiedzi.

- Cóż, kiedy już się dowiedziałeś, nie miałeś żadnych skrupułów.
-  Dużo  mi  to  pomogło!  -  parsknął.  Miękki  ton  znów  gdzieś  się  zapodział.  -  Tego 

samego wieczoru,  kiedy  byłem na  kolacji z  przyjaciółką,  kogóż  to  ja  widzę  w  tej  samej 
restauracji? Mego kuzyna, otaczającego władczym ramieniem właśnie ciebie!

- Jeśli dobrze pamiętam, Travis jedynie prowadził mnie do twojego stolika.

-  Ale  skoro  nie  byłaś  jego  dziewczyną,  dlaczego  zgodziłaś  się  iść  na  kolację?  -

dopytywał się.

- Jeśli już  chcesz wiedzieć -  odparła - dlatego, że  Rosemary  pojechała  do rodziców 

tydzień wcześniej i wtedy jeszcze nie wróciła. Jej rodzice są przeciwni rozwodowi, więc 

bała się powiedzieć im o Travisie.

- Ha! - chrząknął z niesmakiem Naylor, ale dalej naciskał: - To wciąż nie wyjaśnia, 

dlaczego jadłaś z nim kolację.

background image

Leith nie  była zaskoczona  jego dociekliwością, ale szczerze zdziwił  ją fakt, że nagle 

zaczął mówić, jak człowiek zazdrosny! Odsunęła jednak od siebie tę myśl.

-  Poszłam  z  Travisem  na  kolację,  ponieważ  Rosemary  prosiła,  żebym  się  nim 

opiekowała,  a  poza  tym  był  taki  nieszczęśliwy...  -  wyjaśniła  bezdźwięcznym  głosem.  -

Lubię  go.  Lubię  ich  oboje  -  ciągnęła  z  determinacją.  -  Kiedy  Travis  zadzwonił,  nie 

miałam serca mu odmówić. Wiedziałam, że musi się komuś zwierzyć. Nigdy nie przyszło 

mi do głowy - dodała szczerze - że ty możesz spędzać wieczór w tym samym miejscu.

-  Jasne,  że  nie!  -  napadł  na  nią  Naylor.  -  Więc  dlaczego  nie  wyjaśniłaś  tego  przy 

następnym spotkaniu?

Leith  doskonale  pamiętała  to  następne  spotkanie.  Przyszedł  do  jej  mieszkania  i 

całował ją...

-  Nie  mogłam  -  usiłowała  odepchnąć  od  siebie  te  wspomnienia  -  ponieważ  wtedy 

Travis poprosił, żebym nikomu nie mówiła o Rosemary.

Nagle opanowały ją wyrzuty sumienia.
-  Ja  wiem,  że  to  boli...  jesteście  przecież  rodziną  -wyszeptała  wzruszona  -  ale 

Rosemary  była  naprawdę  w  rozpaczliwej  sytuacji.  Ja...  po  prostu  nie  mogłam  złamać 

danego mu słowa.

- Oczywiście! - przerwał jej gwałtownie. - Byłaś... Nagle urwał. Znieruchomiał, jakby 

nieoczekiwanie zobaczył  coś  bardzo ważnego.  Leith pozostała  napięta. Nie wiedziała,  o 
czym myśli, ale pamiętała jego niesamowitą zdolność kojarzenia faktów.

- Nie mogłaś złamać słowa danego Travisowi, - zaczął powoli - ponieważ go lubisz, 

tak?

- Hm... tak. Tak mi się wydaje - poddała się.
W  dalszym  ciągu  nie  wiedziała,  o  czym  myśli  Naylor.  W  jego  wyglądzie  było  coś 

dziwnego, dziwny był także sposób, w jaki na nią patrzył, jakby nie chciał nic przeoczyć.

To było nieco kłopotliwe.

-  Z  tego  wynika  -  zaczął  ostrożnie  -  że  nie  złamałabyś  słowa  danego  mnie... z  tego 

samego powodu?

Czyżby się czegoś domyślał?

-  Czy  mogę  przyjąć,  Leith,  że...  przynajmniej  w  pewnym  stopniu...  lubisz  także  i 

mnie? - ciągnął dalej.

background image

-  Tak...  nie...  oczywiście,  że  nie!  -  wyjąkała  i  zaraz  przekonała  się,  że  takie 

zaprzeczenie nie pomoże jej.

- A więc dlaczego - ciągnął uparcie - kiedy poprosiłem cię, byś nie mówiła Travisowi, 

że nasze obustronne zauroczenie jest farsą... dlaczego milczałaś... i dotrzymałaś słowa?

Leith  usiłowała  wziąć  się  w  garść.  Wreszcie,  z  ulgą,  przypomniała  sobie 

najważniejszy argument:

- Wiesz przecież. Stawką była moja praca. Gdybym...

- Ale - wpadł jej w słowo - złożyłaś wypowiedzenie.
- Wiem, ale... - wykręcała się, czując, że traci grunt pod nogami. - Nie mogłam mu 

nic powiedzieć, ponieważ z nim nie rozmawiałam.

- Jestem pewien, że decyzji o porzuceniu pracy nie podjęłaś w poniedziałek, inaczej 

powiedziałabyś Travisowi wszystko, gdy przyszedł rano do biura.

Mam  jeden  wielki  bałagan  w  głowie  -  pomyślała  Leith.  Zapomniała  o  tym,  że 

widziała Travisa w poniedziałek.

-  Ale  -  ciągnął  dalej  Naylor  -  może  miałaś  ochotę powiedzieć  mu  o  tym,  że  nie 

jesteśmy naprawdę zaręczeni, teraz, w ten weekend?

- Nie wiem, o co ci chodi -wyjąkała dzielnie Leith.
- Przyznam ci się, moja droga, że sam nie bardzo wiem, co się dzieje - wyszeptał. -

Wiem  tylko  jedno -  ciągnął  -  kocham  Travisa  jak  brata,  ale  nigdy,  przenigdy  nie 
pozwoliłbym, żeby mi ciebie odebrał.

Leith wstrzymała oddech. Z trudem docierał do niej sens tych słów.
- Nie rozumiem... - wyszeptała.

-  Jesteś  bystra  i  inteligentna,  Leith.  Myślę,  że  rozumiesz  mnie  bardzo  dobrze  -

stwierdził stanowczo.

Nadal się nie odzywała, serce biło jej zbyt mocno.

- Po tym wszystkim, co przeze mnie przeszłaś, myślę, że teraz ja powinienem coś z 

siebie dać... Zanim będę miał prawo oczekiwać...

Zielone oczy wpatrywały się w niego nieruchomo.
-  Mówisz...  -  zaczęła,  ale  musiała  przerwać.  Spazmatycznie  zaczerpnęła  tchu  i 

dokończyła ledwie słyszalnym głosem: - Mówisz... zagadkami.

- To mnie nie dziwi - zgodził się. - Odkąd cię poznałem, żyję jak na karuzeli.

- Mówisz... poważnie? - wykrztusiła. Już nie miała ochoty uciekać od niego.

background image

- Nigdy nie mówiłem poważniej.
Nie odrywał czujnego spojrzenia od jej twarzy.

- Od chwili, kiedy cię ujrzałem - oznajmił bez ogródek - czuję do ciebie pociąg, nawet 

jeśli sam tego nie chcę.

Leith  zamknęła  oczy.  Tak  bardzo  potrzebowała  takich  słów.  Po  tych  wszystkich 

ciosach,  jakie  jej  zadał,  mogła  spodziewać  się  wszystkiego,  ale  nie  takich  wyznań. 

Nieważne, jakie będą tego skutki.

- N-naprawdę? - wyjąkała i przeszedł ją dreszcz
- Od pierwszej n-nocy w moim mieszkaniu?

-  O,  tak  -  odparł  łagodnie.  -  Wtedy,  oczywiście,  sam  nie  chciałem  przyjąć  tego  do 

wiadomości.  Byłem  zaślepiony  nienawiścią  do  kobiety,  która,  jak  sądziłem,  zmieniła 

mego beztroskiego kuzyna w zapijaczony, storturowany wrak ludzki.

- On... naprawdę bardzo cierpiał - współczująco wyjaśniła Leith.

-  Ja  też!  -  zawołał  nagle.  -  Jeszcze  o  tobie  nie  zapomniałem,  kiedy  na drugi  dzień, 

wracając do siebie po wizycie w dziale kontraktów, zobaczyłem twoją kasztanową głowę. 

Miałem przewodniczyć zebraniu, więc nie było czasu na zatrzymywanie się, żeby zawrzeć 

znajomość  z  jedynym  pracownikiem,  którego  opuściłem.  I  cóż  ja  robię?  Zapominam  o 
spotkaniu i pędzę powiedzieć „Hallo" pannie Leith Everett!

- Z... hm... z powodu koloru moich włosów?
- Możesz  mi wierzyć  - odparł.  - A potem,  kiedy  odwróciłaś  się,  byłem wstrząśnięty 

odkryciem, że tak wspaniałe włosy ma tylko jedna kobieta na świecie. Poszedłem na to 
zebranie,  nie  wierząc  samemu  sobie,  że  z  miejsca  cię  nie  zwolniłem,  ba,  nawet  nie 

miałem tego zamiaru.

- Wydawało ci się... że powinieneś mnie zwolnić? - szybko zapytała Leith.

-  To  powinien  być  mój  odruch  -  przyznał.  -  A  ja  ostrzegałem  cię  tylko,  byś  nigdy 

więcej nie widywała się z moim kuzynem... Jedynie po to, żeby przekonać się, że jeszcze 
tego samego wieczoru poszłaś z nim na kolację.

Miał bardzo żałosną minę, kiedy to mówił.
- Byłeś... zły?

- Wściekły - wyznał. -I coś jeszcze.
-  O?  -  zdziwiła  się.  Nastrój,  jaki  zaczynał  ich  ogarniać,  w  niczym  nie  przypominał 

tych dwojga ludzi, którzy przed chwilą kłócili się do upadłego.

background image

-  Jeśli  chcesz  wiedzieć,  co  jeszcze,  to...  -  urwał, jakby  nagle  potrzebował  chwili 

przerwy - ... to mogła być tylko zazdrość.

- Zazdrość! - wykrzyknęła Leith z niedowierzaniem.
- A cóż by innego? - potwierdził spokojnie. - To samo uczucie, które rozpętało się we 

mnie,  kiedy  następnego  wieczoru  przyszedłem  i  wydawało  mi  się,  że  w  twojej  sypialni 

jest mężczyzna...

- Wielkie nieba! - jęknęła słabym głosem. - Naprawdę byłeś zazdrosny. Pocałowałeś 

mnie!  -  przypomniała,  bo  chciała  coś  powiedzieć,  aby  potwierdzić  tę  nadzieję,  która 
nagle ożyła. To był właściwie jedyny fakt, jaki zapamiętała z tamtej nocy.

-  Tak...  -  odparł  miękko  -  to  miał  być  chłodny,  wyrachowany  gest.  Chciałem  cię 

pocałować  bez  emocji,  na  zimno.  I  nagle  ty  zaczęłaś  poddawać  mi  się,  a  ja  musiałem 

walczyć jak diabli, żeby nie zapomnieć, że jesteś w moich ramionach... i nie dlatego, że 
jesteś piękna, a mnie ogromnie się ten pocałunek spodobał...

- Ja też nie spodziewałam się... nie mogłam uwierzyć... że tak ci odpowiedziałam... -

wyznała Leith.

Naylor  wyciągnął  rękę  i  ujął  jej  dłoń,  spoczywającą  na  kolanach.  A  potem  cicho 

zapytał:

- Leith, czy to coś znaczy?

- C-cóż... - męczyła się okropnie, aż wreszcie przyznała nerwowo: - Ch-chyba tak.
-  Na  przykład?  -  ponaglił  ją.  Pochylił  się  i  wyczekująco  spojrzał  jej  w  oczy.  -  Nie 

jesteś pewna, czy rozumiesz, co mówię, prawda?

Leith patrzyła na niego oszołomiona.

- Chyba powiedziałem dość? - zapytał.
Leith  odzyskała  wreszcie  zdolność  mówienia.  –To czy  to,  co  mówisz,  nie  jest 

przypadkiem... częścią kary za to, że nie powiedziałam ci o Rosemary i...

- Kary! - wykrzyknął  przerażony - Och, nie!  Dokonałaś fantastycznych rzeczy, żeby 

utrzymać Travisa przy zdrowych zmysłach... - urwał. Serce Leith tłukło się jak oszalałe.

- Czy naprawdę czułabyś się ukarana, gdyby to, co powiedziałem, nie było prawdą?
-  Nigdy  nie  lubiłam  być  okłamywana  -  odparła  po  paru  chwilach  wewnętrznej 

walki... i musiała przyznać Naylorowi, ze i ona nie była w porządku pod tym względem. 
Umyślnie nie powiedziała mu przecież, że są z Travisem jedynie przyjaciółmi.

background image

To, co powiedział, wystarczyło jednak, by mocno ścisnęła jego dłonie i spojrzała na 

niego z miłością.

- Nie okłamuję cię, Leith. Poznałem gorycz zazdrości i nie chciałbym, aby dotykał cię 

inny mężczyzna. Pragnę cię tylko dla siebie.

-  Pragniesz  mnie?  -  wyszeptała  drżącym  głosem.  Nie  chciała,  aby  brzmiał  tak 

płaczliwie, ale ta nutka wzruszenia zdawała się rozczulać Naylora.

-  Pragnę?  Leith,  jesteś  moją  miłością.  Przecież  to  właśnie  usiłuję  ci  powiedzieć  -

Naylor usiadł obok niej.

- Nie wierzę ci... - jednak jej oczy przeczyły słowom. Naylor dostrzegł ich prawdziwy 

wyraz i to dodało mu odwagi.

- A chcesz w to uwierzyć? - zapytał.

Leith  w  milczeniu  wpatrywała  się  w  niego,  a  kiedy  głos  znów  odmówił  jej 

posłuszeństwa, mogła zrobić tylko jedno. Skinęła głową.

- Więc sprawię, że uwierzysz! - wyszeptał miękko, a potem delikatnie, czule, objął ją 

ramionami.

Leith była bliska łez, tak cudowne to było uczucie, gdy Naylor przytulił ją i niemal z 

nabożeństwem dotknął ciepłymi, namiętnymi wargami jej ust.

- Och, Naylor - jęknęła, gdy przerwał pocałunek. Przyglądał się jej długo, pieszcząc 

wzrokiem  jej twarz,  a potem  muśnięciami ust, lekkimi  jak wietrzyk,  zaczął okrywać jej 
oczy i czoło.

- Kochasz mnie, najdroższa? - zapytał. Delikatnie, pieszczotliwie odgarnął włosy z jej 

czoła.  -  Chciałbym  w  to  uwierzyć,  ale  choć  twoje  oczy  zdradzają,  co  czujesz,  muszę  to 

usłyszeć, proszę...

Uśmiechnął się zachęcająco. Leith uśmiechnęła się także.

- Tak, bardzo cię kocham, Naylor - powiedziała.

- Moje kochanie! - wyszeptał.
W  letnim  domku  na  długie  minuty  zapanowała  cisza,  kiedy  oboje  przylgnęli  do 

siebie, spleceni ramionami, i całowali się i tulili, i znów całowali. Odsuwali się od siebie 
tylko po to, by za chwilę znów czerpać radość z bliskości. I znowu obejmowali się mocno, 

aż  wreszcie  niedowierzanie  stopniowo  zmieniło  się  w  wiarę.  W  gorącym  uścisku  nagle 
zaczęło  do  nich  docierać,  że  to,  co  uważali  za  nieosiągalne,  nagle  stało  się 

rzeczywistością.

background image

-  Moja  słodka,  słodka,  uwielbiana  Leith  -mrukął,  układając  jej  głowę  wygodnie  na 

swym ramieniu.

- Wiem, że na to ani trochę nie zasłużyłem, ale... powiedz mi to jeszcze raz.
- Że... cię kocham?

- I jeszcze raz.

- Kocham cię - zaśmiała się Leith.

- Niewiarygodna kobieto! Należę do ciebie - rzekł gorąco.

-  Jak  to  się  stało,  że  mi  to  nigdy  nie  przyszło  do  głowy?  -  zażartowała,  wciąż 

zawstydzona, choć wszystkie mury runęły już dawno.

-  Nie  powinno  było  -  burknął  z  udanym  gniewem.  -I  bez  tego  miałem  dość 

problemów, żeby zrozumieć, co się ze mną dzieje. Nie chciałem, żebyś jeszcze ty - powód 

moich bezsennych nocy - znała moją słabość.

Leith nie mogła sobie wyobrazić słabego Naylora.

- Ty też miałeś bezsenne noce? - zagadnęła.
-  A  ty  też?  -  zapytał  z  niedowierzaniem,  a  gdy  przytaknęła,  uśmiechnął  się 

zadowolony.

-  Mówiłeś,  że  nie  możesz  tego  pojąć?  Pragnęła  wiedzieć  o  nim  wszystko,  co  tylko 

można

wiedzieć, ale nie miała pojęcia, od czego zacząć.
-  Nic  nie  mogłem  pojąć  -  odparł.  -  Dopóki  nie  zrozumiałem,  dlaczego  moje  myśli 

wciąż pełne są ciebie, nie wiedziałem, czemu jeszcze cię nie wyrzuciłem. Dopiero później 
pojąłem,  że  nie  dlatego,  że  nie  chciałem,  ale  dlatego,  że  nie  mogłem  cię  wyrzucić... 

Miałaś być tam, gdzie mógłbym na ciebie patrzeć.

- Naprawdę? - westchnęła Leith. - Ty potworze, a obiecywałeś, że mnie wyrzucisz, i 

to bez odprawy!

- Uległem panice.
- Panice? Ty?

- Nie potrafiłem znieść myśli o weekendzie bez ciebie, a kiedy odmówiłaś, straciłem 

głowę i zagroziłem, że cię wyrzucę.

- Och, Naylor - miękko wyszeptała Leith.
- Kochanie moje... obudziłaś we mnie uczucia, o które nawet się nie podejrzewałem. 

I  to  bardzo  różnorodne:  zazdrość,  rozpacz,  wściekłość,  nadzieję.  Nigdy  dotąd  nie 

background image

odczuwałem, nie cierpiałem tak mocno. - Naylor przytulił policzek do jej włosów. - A gdy 
na dodatek pojawił się jeszcze jeden facet, jakiś Sebastian...

- Co zrobiłeś z jego kapeluszem? - przypomniała sobie Leith.
-  Dostanie  inny  -  odparł  Naylor,  uśmiechając  się  beztrosko.  -  Chciałem 

wyeliminować wszystkich innych mężczyzn z twojego życia.

- Inni mężczyźni? Nie było innych mężczyzn! - zaśmiała się.

- Ja o tym nie wiedziałem - burknął. - Zżerała mnie zazdrość, kiedy zobaczyłem cię w 

ramionach tego Fishera...

- Byłeś zazdrosny o Paula? - jej głos zniżył się do szeptu.

Naylor przytaknął.
-  Nawet  kiedy  zorientowałem  się,  że  tak  stanowczo  odrzuciłaś  jego  zaloty,  nie 

przestałem być zazdrosny.

- Naskarżyłeś na niego do Roberta Drewera - przypomniała sobie Leith.

-  I  jeszcze  jak!  Nie  życzę  sobie  tego  rodzaju  napaści  w  mojej  firmie,  a  zwłaszcza, 

kiedy  dotyczą  ciebie!  Uważasz  pewnie,  że  jestem  bezczelny?  Przecież  ja  także  cię 

napastowałem... ale to była twoja wina, najdroższa!

- Moja? - zawołała tonem urażonej niewinności.
- A o kim myślałem przez cały weekend?

- O mnie? - zapytała rozczulona.
- A o kim? - zaśmiał się. W jego uśmiechu było samo słońce. - Nic dziwnego, że nie 

mogłem się doczekać chwili, gdy przyjdziesz do mojego biura w poniedziałek rano.

Leith była szczęśliwa.

-  Myślałam,  że  chcesz  mnie  przepytać  z  dokumentacji  Palmer  &  Pearson,  a  ty 

powiedziałeś mi, że mam zostać twoją dziewczyną.

- A teraz mogę się tylko cieszyć, że zataiłaś przede mną twój prawdziwy stosunek do 

Travisa.

- Myślałam, że kiedy już się dowiesz, co zrobiłam... czego nie zrobiłam, zamordujesz 

mnie.

- Z całą przyjemnością, gdybym nie był w tobie tak zakochany - odparł z uśmiechem. 

-  Zdecydowałem,  iż  jeśli  tak  bardzo  zależy  ci  na  pracy,  że  zażądałaś  mojego  słowa,  to 
będziesz od tej pory miała furę zajęć.

background image

- I powiedziałeś mojemu szefowi, że powinnam mieć ich tyle, żeby zajęły mi dzień i 

noc? - zapytała ponuro.

- Wybacz, nie wiedziałem jeszcze wtedy, kim jest Sebastian. Byłem zbyt dumny, żeby 

zapytać,  a  z  zazdrości  nie  chciałem,  aby  została  ci  choć  odrobina  czasu  na  kontakty 

towarzyskie. Zazdrość ciążyła na mnie jak przekleństwo. Jak nie Travis, to Sebastian...

A  tego wieczoru,  kiedy  całą  godzinę przesiedziałem  na  parkingu  w  oczekiwaniu  na 

ciebie...  ja,  który  nigdy  nie  czekałem  na  żadną  kobietę  dłużej  niż  kwadrans!...  ciągle 

miałem przed oczami ciebie w towarzystwie innego mężczyzny!

- A ja szukałam mieszkania. Wróciłam do domu sama - wyszeptała.

-  A  kiedy  się wściekłem,  roześmiałaś  mi się  w  nos... i wtedy  już  wiedziałem, że  cię 

kocham.

- Wiedziałeś?
-  Z  całą  pewnością  -  odparł  czule.  -  Ale  krótko  byliśmy  sami.  Zaraz  przyplątał  się 

Travis. Byłem załamany myślą, że on był twoim kochankiem i musiałem wyjść, zanim się 
zdradzę.

Leith spoglądała na niego czułym wzrokiem.

-  Ze  mną  działo  się  to  samo,  zauważyłam  u  siebie  jakąś  dziwną  awersję  do  twoich 

znajomych blondynek...

- Naprawdę? - roześmiał się uszczęśliwiony. Pocałował ją serdecznie.
-  Wiedziałaś,  co  to  było,  kiedy  po  raz  pierwszy  poczułaś  do  mnie  coś...  innego  niż 

nienawiść? - zapytał, zanim jej serce zdołało uspokoić się.

- Mogę ci dokładnie powiedzieć - odparła miękko. - Kiedy poczułam, że cię kocham. 

Ostatniej soboty. Poszliśmy na spacer, a ty powiedziałeś coś...

- Coś obraźliwego i bardzo nie na miejscu - przypomniał sobie.

- A ja cię uderzyłam i...

- I należało mi się.
- Kiedy się ze mną zgadzasz, wytrącasz mi broń z ręki - zaśmiała się.

-  Będę  o  tym  pamiętał  -  skinął  głową...  ale  nie  pozwolił  na  zmianę  tematu.  -  Mów 

dalej.

-  To  wszystko  -  uśmiechnęła  się.  -  Pobiegłam  do  domu,  wściekła,  zraniona  i 

zagniewana...  i  zrozumiałam,  że  nie  dotknęłoby  mnie  to  tak  bardzo,  gdybym  cię  nie 

kochała.

background image

Naylor  natychmiast  przygarnął  ją  do  siebie  i  ucałował  tak  czule,  jakby  chciał 

scałować wszystkie ślady ran, jakie jej zadał.

-  Czy  to  ci  pomoże  przebaczyć  mi,  kochanie,  jeśli  powiem,  że  wiłem  się  potem  w 

piekielnych mękach?

-  Przebaczę  ci  wszystko  -  zaofiarowała  się,  ale  coś  jeszcze  ją  niepokoiło:  -  Nie 

cieszyłeś się z powrotu do domu?

-  Nie  o  to  chodziło.  Zdałem  sobie  sprawę,  że  nienawidzę  każdego  spojrzenia  i 

uśmiechu,  jakim  podczas  lunchu  obdarzałaś  Travisa.  A  kiedy  poszedłem  za  tobą  i 
znalazłem cię w bibliotece wraz z nim... czule dotykającą jego ramienia....

- Och, Naylor - rozczuliła się. - Poszłam do biblioteki, żeby zadzwonić do Rosemary. 

Travis prosił mnie o to, na wypadek, gdyby jej rodzice byli w domu. I rzeczywiście byli -

dorzuciła, gdy Naylor zrobił taką minę, jakby chciał usłyszeć więcej. - Travis rozmawiał z 
Rosemary, ale rozmowa urwała się. Był zrozpaczony.

- I ja też - zauważył Naylor z półuśmieszkiem, który już zdążyła pokochać.
- I dlatego podczas kolacji powiedziałeś o naszych zaręczynach?

- Wydawało mi się, że nie masz zamiaru skończyć z Travisem, dlatego zdecydowałem 

się to zrobić za ciebie, ogłaszając, że jesteśmy zaręczeni. Na złość sobie, bo wściekłaś się i 
przez  cały  wieczór  doprowadzałaś  mnie  do  szału,  udając  zakochaną.  Chciałem,  żebyś 

była zakochana, a nie udawała - wyznał.

- Przepraszam - szepnęła miękko.

-  To  ja  powinienem  przepraszać  -  odparł  szybko  i  ciągnął: -  Jakiś  diabeł  we  mnie 

wstąpił, kiedy przed drzwiami swojej sypialni wykrzyczałaś, że Travis nieraz zostawał u 

ciebie na noc. Poniosło mnie – głęboko zaczerpnął tchu, jakby tamto wspomnienie wciąż 
go prześladowało. - Przeraziłem cię, prawda?

- Eee... nie tak bardzo - odparła, przypominając sobie, jak bardzo wtedy cierpiała jej 

urażona duma. -Tylko... tylko na początku.

Po tym wyznaniu urwała nagle, bo na jego twarzy dostrzegła wyraz bezgranicznego 

zmieszania.

- Co się stało? - zapytała. - Co ja takiego...?

-  Tamtej  nocy...  -  wykrztusił.  -Tamtej  nocy  powiedziałaś,  że  jesteś  dziewicą.  Czy... 

to...?

- Prawda? - dokończyła za niego. Ze wzrokiem utkwionym w jej twarzy skinął głową.

background image

- Cóż... - odpowiedziała. - Nigdy nie miałam... kochanka...
Wydawał się tak osłupiały, że musiała dodać parę wyjaśnień.

- Byłeś pierwszym - szepnęła wstydliwie - który zbliżył się do mnie najbardziej.
-  Och,  kochanie  -  jęknął.  -  Chodź  tutaj.  Przytulił  ją  mocno  i  zaczął  okrywać 

delikatnymi

pocałunkami całą jej twarz.

-  Och,  moje  kochanie  -  wyszeptał  znowu.  -  Moje  zachowanie  było  naprawdę 

niewybaczalne!

-  Nie  rozumiem...  -  szepnęła  matowym  głosem,  pozwalając  przez  długą  chwilę 

trzymać się w ramionach. Jego uścisk dawał jej poczucie bezpieczeństwa. Dopiero potem 
przyszła pora na wyjaśnienia.

-  Kiedy  ciotka  i  wujek  wrócili  ze  stajni,  oprzytomniałem  odrobinę  i  wróciłem  do 

pokoju, aby przeżyć jedną z najbardziej koszmarnych nocy.

-  Koszmarnych?  -  zdziwiła  się,  pamiętając  własne  cierpienia.  Nie  przyszło  jej  do 

głowy, że on mógł czuć to samo.

- A  jakże  inaczej? Wiedziałem, dlaczego  straciłaś poprzednią  pracę,  jak reagowałaś 

na zaloty Fishera.  To  dało  mi dowód  twojej  wrażliwości i dumy.  I  oto ja, zakochany  w 
tobie  jak  wariat,  dołączyłem  do  tej  kolekcji.  Przecież  rzuciłem  się  na  ciebie,  a  ty  byłaś 

tym  przerażona.  Kiedy  oprzytomniałem,  omal  nie  spaliłem  się  ze  wstydu  i  dlatego 
przyspieszyłem nasz wyjazd.

-  I  to  był  ten  powód?  -  wykrzyknęła  zdumiona  Leith.  -  Właściwie  myślałam,  że 

zostaniemy parę godzin dłużej, ale...

-  Chciałem  wyjechać  po  lunchu,  ale  kiedy  zobaczyłem  cię  rano,  a  ty  oblałaś  się 

rumieńcem,  przyspieszyłem  wyjazd.  Byłem  przekonany,  że  ten  rumieniec  spowodował 

uraz i strach. Uznałem,  że powinienem  zabrać  cię tam,  gdzie poczujesz  się bezpieczna. 

Później chciałem... właściwie próbowałem... powiedzieć ci, że nie musisz się mnie bać...

- Nie bałam się ciebie! - szybko zapewniła go Leith.

-  Wiem,  że  zaczerwieniłam  się  wtedy  w  sobotę,  ale...  hm...  rzadko  zdarza  mi  się... 

hm... tulić do mężczyzny... prawie n-nago...

-  Wstydziłaś  się?  -  zawołał  z  niedowierzaniem.  Wyraz  jego  twarzy  złagodniał.  -

Wstydziłaś się, bo żaden mężczyzna nigdy przedtem cię tak nie oglądał! Najdroższa moja 

- wyszeptał i przytulił ją.

background image

- Nigdy nie  bałam się ciebie, ani trochę - głos Leith był chropowaty ze wzruszenia, 

ale  uważała,  że  powinna  mu  to  powiedzieć.  -  W  zeszły  poniedziałek  trzymałeś  mnie  w 

ramionach, a ja byłam bardzo szczęśliwa.

- Ty też? - wymruczał i wyznał: - Przylgnęłaś do mnie, wydawało mi się, że usłyszysz 

bicie mojego serca, bo tym razem tak nie udawałaś jak przy wujostwie... Ale moje serce 

biło mocno z innego powodu.

- Jakiego? - musiała się dowiedzieć.

- Znałem cię jako wrażliwą, ale pyskatą kobietę - odparł uszczęśliwiony. - A jednak 

brutalnie  zasugerowałem,  że  interesują  cię  wyłącznie  moje  pieniądze,  zobaczyłem  w 

twoich  oczach  ból.  Poczułem  wtedy,  że  mogę  cię  zranić.  Może  to  okrutne,  ale  czyżby 
znaczyło, że czujesz do mnie coś... cokolwiek, chociaż trochę?

- I co zdecydowałeś? - zapytała, przesuwając głowę tak, by widzieć jego twarz.
- Zanim zdążyłem to zrobić, pojawił się Travis, a mnie znowu zaczęła zżerać zazdrość 

i podejrzliwość. To, oczywiście, nie pomogło, kobieto - warknął - bo tamtej nocy, kiedy 
przyszedłem  do  ciebie,  powiedziałaś  mi,  że  Travis  zawsze  będzie  dla  ciebie  kimś 

specjalnym. Nie mogłem tego przełknąć. Musiałem wyjść, zanim zrobiłbym coś głupiego.

-  Och,  kochany!  -  zawołała  Leith.  -  Powiedziałam  to  tylko  ze  strachu,  że  możesz 

domyślić się, kogo kocham naprawdę.

-  Ty  czarownico!  -  szepnął  miłośnie.  -  A  zaraz  następnego  dnia  dobiłaś  mnie 

wymawiając  pracę.  Nie  mogłem  pozwolić  ci  odejść.  Dlatego  zareagowałem  tak 

gwałtownie.

- Raz-dwa przywołałeś mnie do porządku, czyż nie? - roześmiała się.

-  Masz  rację  -  zaśmiał  się.  -  Ale  i  tak  nie  miałem  pewności,  czy  po  prostu  nie 

odejdziesz, nie  czekając  na  moją zgodę.  Omal  nie  zwariowałem,  zanim  nie  zobaczyłem 

cię w piątek.

- Przecież spotkaliśmy się wczoraj rano na korytarzu. Udałeś, że mnie nie widzisz -

przypomniała mu.

- Jak mogłem cię zaczepić? Twoja mina wskazywała, że nie masz ochoty na rozmowę 

- skontrował Naylor. - Ale i tak potem przyszedłem po ciebie!

- Serio? - podskoczyła.

background image

-  Serio  -  potwierdził.  Po  tym  wszystkim  nie  wyobrażałem  sobie,  że  mógłbym  nie 

zobaczyć  cię  przez  cały  weekend.  Nigdy  przedtem  nie  tęskniłem  za  nikim.  Co  za 

potworne uczucie!

- I dlatego posłałeś po mnie wczoraj po południu? Skinął głową.

- Nie byłem pewien, czy mi uwierzysz, że wujostwo chcą cię lepiej poznać, ale tylko 

to mogłem wymyślić, żebyś się zgodziła.

- Kłamałeś!

- Tak i nie - odparł. - To prawda, że moja rodzina chce cię poznać... choć nigdy tego 

nie powiedzieli.

- Ty kłamczuchu! - uśmiechnęła się z uwielbieniem.
-  To  też  prawda  -zgodził  się  wesoło,  choć  jego  twarz  pociemniała  na  chwilę.  -

Zaledwie tam dotarliśmy, a już znowu z zazdrości traktowałem cię... no, brutalnie.

Leith podniosła na niego oczy i zrozumiała, jak straszne przeżywał tortury.

- A ja - wyszeptała cichutko - gdy tylko zobaczyłam cię znowu, miałam ochotę zatrzeć 

wszystko, co było, o tak - i leciutko, bardzo leciutko pocałowała go.

- Naprawdę? - zapytał zdumiony.

- Słowo skauta! - uśmiechnęła się.
- Jesteś  cudowna,  będę ci to  mówić codziennie. Wtedy,  kiedy  uciekłaś przede  mną 

do  sypialni,  nie  wiedziałem,  co  mam  ze  sobą  zrobić.  Bałem  się,  że  skrzywdziłem  cię 
mimo woli. Chciałem nareszcie skończyć tę farsę, wyznać, co czuję naprawdę. Ale nagle 

pojawił się Travis z inną kobietą, a ty zniknęłaś...

- Znalazłeś mnie bardzo szybko - zauważyła.

-  Pewnie,  że  tak  -  odparł  dumnie  i  podniósł  do  ust  jej  dłoń,  całując  palec  z 

pierścionkiem.

- Zaraz ci go oddam - wymamrotała niezręcznie.

- Co?
- Pierścionek.

- Nie podoba ci się? Jeżeli nie, to...
- Nie o to chodzi - przerwała. - Jest piękny. Po prostu, skoro nie jesteśmy zaręczeni, 

nie chciałabym...

- Nie jesteśmy zaręczeni? Bogowie, Leith, a jak sądzisz, o czym mówię od dłuższego 

czasu? Musimy się pobrać jak najszybciej.

background image

- Pobrać? - wykrztusiła. - M-my?
- A nie chcesz? - zapytał na swój dawny, bezpośredni sposób.

Nie zastanawiała się ani chwili.
- Jasne, że chcę - odparła.

-  Wyjdziesz  za  mnie?-upewnił  się  Naylor,  jak  zwykle  chciał  mieć  wszystkie  kropki 

nad I i kreseczki nad T.

- Jesteś pewien?

-  Jak  niczego  na  świecie  -  rzekł  poważnie.  -  Wczoraj,  kiedy  śmiałaś  powiedzieć,  że 

nie  wyjdziesz  za  mnie,  sam  byłem  porażony  siłą  mojej  reakcji.  Wiedziałem,  że  nie 

spocznę, dopóki nie zostaniesz moją żoną. A teraz odpowiedz mi po prostu tak i przestań 
mnie już męczyć - poprosił.

- Tak, proszę pana - odparła posłusznie i roześmiała się, a on razem z nią.