background image

Ostatnia część pamiętnika Bilba Bagginsa 

 
 
 
Ja  Bilbo  Baggins  spisuję  w  tej  księdze  przygody  swoje,  które  mnie  w  drodze  do  dworu 

zacnego Elronda w Rivendell przywiodły. Jest to już być może przygód moich księga ostatnia, wiek 
bowiem  ciąży na mnie, i czuję, że dni przygód moich już się dopełniły. Te zaś, które w tej księdze 
spisuję, nie mogą być przyrównane, do przygód siostrzeńca  mojego, Froda, które w innej księdze i 
w innym czasie spisane zostały.  

Jeślibyś  jednak,  drogi  czytelniku  skuszony  nazwiskiem  Bagins,  które  mój  siostrzeniec  z  taka 

dumą w świecie rozsławił, zechciał zapoznać się z tą opowieścią, wiedz, że wielką przyjemność mi 
sprawisz. Czytaj, może chociaż ty zrozumiesz moją opowieść. 

 
Po  opuszczeniu  zacnego  Shire’u  i  pozostawieniu  na  barkach  mego  siostrzeńca  całego 

rozgardiaszu (Och, gdybym wtedy wiedział jaki to rozgardiasz mu pozostawiam, pewnie nigdy bym 
w tą podróż nie wyruszył), nie bardzo wiedziałem co będę dalej robił. Łatwo jest bowiem opowiadać 
wszystkim,  nawet  kochanemu  Gandalfowi,  jak  to  bardzo  pragnie  się  przygód,  o  wiele  trudniej  jest 
jednak  te  przygody  przeżywać.    Na  szczęście  kompania  była  wesoła,  a  moi,  tak  rzadko  widywani 
przyjaciele  mieli  mi  tyle  do  opowiedzenia.  Poza  tym  droga  była  prosta,  więc  liczyłem,  że  tak  jak 
dawniej przygoda sama mnie odnajdzie. 

Nie od razu skierowałem się też w stronę Rivendell. Jakieś przedziwne przeczucie mówiło mi, 

że  przyjdzie  mi  już  na  zawsze  pożegnać  się  z  tą  ukochaną  krainą,  w  której  przeżyłem  całe  moje 
dzieciństwo,  i  gdzie  za  wyjątkiem  mojej  pierwszej  wyprawy  spędziłem  całe  swoje  dorosłe  życie. 
Wędrowaliśmy więc z moimi towarzyszami po okolicznych wzgórzach i lasach, sypiając pod gołym 
niebem lub w ukrytych elfich dworach. Były to piękne dni, słońce świeciło jasno, nie na tyle jednak, 
żeby dawało się odczuć jakiekolwiek zmęczenie.  

Kiedy teraz o tym pomyślę, zastanawia mnie, że nie dostrzegłem wtedy tych wszystkich oznak 

nadchodzących  kłopotów.  Nigdzie  po  drodze  nie  widzieliśmy  obcych,  ani  też  żadnych  dziwnych 
stworów.  Kiedy  teraz    przyrównuję  tamte  dni  do  moich  poprzednich  przygód,  widzę  wyraźnie,  że 
było  wtedy  wręcz  nudno.  Myślę,  że  gdy  nie  mój  podeszły  wiek  i  nawyki  osiadłego  i  wygodnego 
życia, to zaraz zaproponowałbym inną wyprawę. 

W każdym bądź razie mijały dni i tygodnie, a ja wciąż nie oddaliłem się zanadto od Hobbitonu. 

Kiedy  już  zacząłem  przemyśliwać  gdzie  by  się  udać  przybył  posłaniec  z  wiadomością,  że  moi 
towarzysze wyczekiwani są w niedalekim Rivendell. Chodziło zdaję się o jakieś sprawy majątkowe, 
co  Krasnali  zawsze  przyprawia  o  szybsze  bicie  serca,  postanowiłem  więc  nie  stawać  się  dla  nich 
przeszkodą  i  zaproponowałem,  że  razem  udamy  się    do  Rivedell.  Wierzyłem,  że  przyjaciele,  po 
załatwieniu swoich spraw z pewnością zgodzą się kontynuować podróż. Poza tym wiedziony byłem 
chęcią obejrzenia dworu Półelfa, który to dom nie raz pojawiał się w rozmowach z Elfami. 

Po  zapoznaniu  się  z  relacją  posła  i    pożegnaniu  z  pewną  niedawną  napotkaną  elfią  rodziną 

(Muszę  przyznać,  że liczna była to rodzinka. Kiedy opowiadałem później o nich moim innym elfim 
przyjaciołom,  ci  uśmiechają  się  tylko  tajemniczo,  i  nie  chcą  wyjaśnić  mi  tej  niezwykłej  jak  na  elfy 
liczebności.), wyruszyliśmy raźno w drogę. Trzeba przyznać, że od tego dnia podróż nabrała tempa. 
Spotykaliśmy    co  prawda  jeszcze  różnych  znajomych,  także  elfów,  nigdy  jednak  nie 
zatrzymywaliśmy się na dłużej, żeby nacieszyć się ze spotkania.  

Pozwolę sobie tutaj na kilka słów na inny niż moja podróż temat. Nie mogę bowiem zrozumieć 

jak to się dzieje, że Hobbici, mieszkając w takiej bliskości elfów i innych tajemniczych stworzeń, tak 
rzadko  je  widują.  Sam  bowiem  wielokroć  wędrowałem  po  tej  naszej  malutkiej  krainie,  i  wielokroć 
napotykałem  się  na  całkowitą  ignorancję  ze  strony  mieszkańców  Shire’u,  Bucklandu  i  wszystkich 
innych  miasteczek  i  prowincji.  Jedynie  małe  dzieci  przyjmowały  ze  spokojem,  czy  też  raczej  z 
radością  i  zaciekawieniem,  wiadomości  o  Elfach  czy  Krasnalach.  Nie  wiem  czym  to  jest 

background image

powodowane. Przecież rasy nasze nigdy nie prowadziły ze sobą żadnych wojen (jeszcze do niedawna 
uważano, że Hobbici w ogóle nie znają się na wojnie). Wydaje mi się, że to strach przed nieznanym i 
zmianami  każe  Hobbitom  ignorować  to  co  się  dzieje  w  Świecie,  i  kto  mieszka  za  pobliskim 
wzgórzem. Może to właśnie dlatego, tak bardzo cały Hobbiton ucierpiał w wyniku ostatniej intrygi 
Sarumana.  Po  prostu  Hobbici  nie  zwrócili  się  do  nikogo  o  pomoc.  Co gorsza nie znali nikogo kto 
mógłby  im  tej  pomocy  udzielić.  Wystarczy  przecież  przypomnieć  sobie  jak  traktowali  Aragorna, 
który jako Strażnik patrolował nasze okolice. 

Wracając  jednak  do  podróży,  to  poruszaliśmy  się  szybko,  chcąc  jak  najszybciej  dotrzeć  do 

domu  Elronda  Półelfa.  Po  kilku  dniach  moi  towarzysze  wiedzeni  pośpiechem  postanowili  porzucić 
trakt,  i  ruszyć  na  przełaj.  Nie  bardzo  wiedziałem  po  co  to  zrobili,  skoro  trakt  wiódł  prosto  do 
Rivendell,  nie  protestowałem  jednak,  wkroczyliśmy  bowiem  już  dawno  na  tereny,  które  niezbyt 
dobrze znałem. 

Jak już pisałem, do tej pory nie spotkały nas żadne warte opisania przygody. Jednak najdłuższy 

okres  spokoju  musi  się  jednak  kiedyś  zakończyć.  Tak  było  i  tym  razem.  Kiedy  tylko  zeszliśmy  z 
traktu  i  zagłębiliśmy  się  w  pokryte  lasem  wzgórza zaczęły się kłopoty. Najpierw jeden z niosących 
nasze  juki  mułów  okulał  i  musieliśmy  nieść  część  ładunków  na  plecach,  żeby  nie  przeciążać 
pozostałych  zwierząt.  Osiołki  nabyliśmy,  czy  też  raczej  nabyłem  je  za  znaczną  cześć  zabranych  z 
domu  oszczędności,  od  pewnych  dosyć  skąpych  hobbitów,  dlatego  uważaliśmy,  że  lepiej  jest 
pocierpieć  odrobinkę  z  ciężarem  na  plecach  niż  stracić  tak  cenny  nabytek.  Potem  jeden  z  krasnali 
przeziębił  się,  i  musieliśmy  zmitrężyć  wiele  godzin  na szukaniu jakiegoś ziela. Ziele to musiało być 
zerwane  przy  świetle  księżyca.  Chociaż  noc  była  bardzo  pogodna  i  księżyc  wędrował  po  niebie  w 
pełnej  krasie,  minęło  dużo  czasu  zanim  je  znaleźliśmy.  Następnego  dnia  jednak,  niepomni  na 
zmęczenie i zbierające się na horyzoncie chmury postanowiliśmy ruszać dalej. Teraz wiem, że był to 
błąd, ale wiadomo, mądry hobbit po szkodzie.  

Właśnie  tego  dnia,  już  parę  godzin  po  wejściu  w  las,  musieliśmy  się  rozdzielić.  Kiedy  w 

poszukiwaniu  jakiejś  ścieżki  przedzieraliśmy  się  bowiem  przez  krzaki  nad  naszymi  głowami 
otworzyło  się  podniebne  jezioro.  Deszcz  był  tak  gęsty,  że  ledwo  widziałem  sznurek  którym  dla 
bezpieczeństwa się powiązaliśmy.  

Ziemia  pod  naszymi  nogami  z  każdą  chwilą  stawała  się  bardziej  grząska,  wpadłem  nawet  na 

pomysł,  że  zamiast  wzrokiem  lepiej  kierować  się  słuchem,  lepiej  bowiem  słyszałem  swych 
towarzyszy niż ich widziałem. Dziwne jakie pomysły przychodzą podstarzałemu hobbitowi w takich 
chwilach  do  głowy.  W  pewnej  chwili  poczułem,  że  sznurek,  którym  się  powiązaliśmy  napina  się 
niebezpiecznie.  Zdążyłem  chwycić  go,  kiedy  usłyszałem  głośny  pluskot,  to  znaczy  że  gdyby  nie 
głośny  plusk,  to  pewnie  usłyszałbym  głośny  huk,  a  trzymany  sznurek  zrobił  się  całkiem  luźny. 
Zacząłem  krzykiem  przyzywać  moich  towarzyszy,  prosząc  ich,  żeby  przynajmniej  wskazali  mi 
głosem gdzie są. Burza jednak stawała się coraz głośniejsza, a ja potykając się i ślizgając musiałem 
oddalić się od miejsca wypadku, bowiem nikt mi nie odpowiedział. 

Wołałem  jednak  nieustannie,  aż  głos  całkiem  mi  zachrypł,  i  nie  mogłem wymówić głośno ani 

jednej  litery.  Kiedy  już  straciłem  nadzieję,  że  pomogę  towarzyszom  przystanąłem  pod  rozłożystą 
sosną,  której  gałęzie  chroniły  przed  deszczem  równie  dobrze  jak  każdy  inny  dach,  i  zacząłem 
rozmyśliwać  o  swojej  sytuacji.  Po  dłuższym  okresie  zastanowienia,  przerywanym  poważnymi 
myślami o głodzie, ostatni posiłek spożyłem bowiem na tyle dano, że każdego szacownego hobbita 
napawać  to  musiało  oburzeniem,  doszedłem  do  wniosku,  że  przeczekam  ulewę  w  mej  przytulnej 
kryjówce. 

Czas  dłużył  mi  się  wtedy  niezmiernie.  W  dodatku  mój  żołądek  doszedł  do  wniosku,  że 

przypomniał sobie, dlaczego kiedyś z takim pośpiechem wracałem do Bag End, i muszę przyznać, że 
żadnemu z nas się te wspomnienia nie podobały. W końcu jednak, po czasie tak długim, że zacząłem 
się  martwić  o  moje  kolejne  urodziny,  deszcz  zaczął  słabnąć,  a  ja  postanowiłem  udać  się  na 
poszukiwanie przyjaciół. 

Kiedy  tylko  wygramoliłem  się  spod  drzewa,  zorientowałem  się,  że  będzie  to  zadanie 

trudniejsze  niż  przypuszczałem.  Wszędzie  pełno  było  wody,  a  każdy,  nawet  najmniejszy  rowek 

background image

zmienił się w rwący potok. Na domiar złego nigdzie nie mogłem dojrzeć żadnych znajomych znaków 
rozpoznawczych. Mówiąc krótko, zgubiłem się. 

Zacząłem  krzyczeć,  jednak  dźwięk,  który  wydobywał  się  z  moich  ust  w  niczym  nie 

przypominał znajomego mi głosu, więcej, prawie w ogóle nie przypominał głosu hobbita. Przestałem 
więc krzyczeć, bojąc się, ze moi przyjaciele słysząc tan dźwięk pomyślą, że to odgłosy jakiejś bestii. 
Postanowiłem wdrapać się na jakieś drzewo, i stamtąd rozejrzeć się za krasnoludami. 

Kiedy  już  byłem  w  połowie  pnia  zorientowałem  się,  że  nic  mi  to  nie  da.  Gałęzie  drzew  były 

zbyt  gęste,  a  w  dodatku  wszędzie  rosło  niezliczone  mnóstwo  zasłaniających  wszystko  krzaków. 
Kiedy  zacząłem  schodzić  z  drzewa,  jakimś  przedziwnym  zbiegiem  okoliczności  ujrzałem,  że  woda 
płynącego w pobliżu strumyka niebezpiecznie się podnosi. Pewnie został bym na drzewie, tak nawet 
chciałem  przez  moment  zrobić,  bałem  się  jednak,  że  już  i  tak  podmyta  ziemia,  jeżeli  zostanie 
dodatkowo  zalana  przez  strumień,  nie  utrzyma  drzewa,  a  co  dopiero  drzewa  i  mnie.  Zeskoczyłem 
więc nie bacząc na wysokość i ignorując ból w nogach i ramionach.  

Będąc  już  na  ziemi  wyszukałem  najbliższe  wzniesienie.  Jak  się  okazało,  był  to  dość  pokaźny 

pagórek, porośnięty całym gąszczem leśnych malin. Dla wygłodniałego hobbita to prawdziwy skarb, 
nie  bacząc  więc  na  nic  skorzystałem  z  tego  daru  natury.  W  czasie  kiedy  się  posilałem,  słońce  na 
dobre  wyjrzało  zza  chmur,  świetliste  promienie  zalały  cały  pagórek,  przynosząc  ze  sobą 
wystarczająco  dużo  ciepła,  żeby  wysuszyć  moją  odzież  i  rozgrzać  zziębnięte  ciało.  Pełny żołądek i 
przytulne ciepło pokonały wszelki moje sprzeciwy, i znajdując sobie wygodne łoże z paproci uciąłem 
sobie drzemkę. 

Kiedy  się  obudziłem  było  mi  zimno,  a  dookoła  unosiła  się  mgła.  Rozejrzałem  się  dookoła, 

doszedłem  do  wniosku  że  jest  ranek,  i  że  gęsta  mgła  i  tak  uniemożliw  mi  poszukiwania  moich 
towarzyszy,  po  czym  wygrzebawszy  z  pozostałym  mi  bagaży  wszystkie  ubrania  i  jakiś  koc,  który 
równie  dobrze  mógłby  być  obrusem,  przygotowałem  sobie  nieco  wygodniejsze,  ale  za  to  dużo 
cieplejsze posłanie i pozwoliłem sobie na jeszcze odrobinę snu. 

Ponownie obudziłem się kiedy słońce było już wysoko na niebie, a ptaki prowadziły nad moją 

głową  ożywione  dyskusje.  Rozłożyłem  wszystkie  posiadane  rzeczy  na  trawie,  mając  nadzieję,  że 
jeżeli  nawet  nie  zdążą  przed  wyruszeniem  w  drogę  przeschnąć,  to  przynajmniej  może  coś  da  się 
uratować.  Posiliłem  się  jeszcze  raz  malinami  i  ruszyłem  w  stronę,  z  której  jak  mi  się  wydawało 
przyszedłem. Mój poobiedni spacer nie trwał jednak zbyt długo. Już kilka kroków od krzewów malin 
ujrzałem  wszech  obecną  wodę.  Dostrzegłem co prawda, że już od jakiegoś czasu musi ona powoli 
opadać, wiedziałem jednak, że jest to jak dla mnie o wiele za wolno.  

Nie  wiedząc  co  w  takiej  sytuacji  zrobić,  zacząłem  obchodzić  pagórek  dookoła,  tuż  przy 

wodzie,  jak  gdybym  wypatrywał  jakiegoś  brodu  albo  ukrytego  mostu.  Kiedy  jednak  prawie  już 
prawie  powróciłem  do  punktu  z  którego  zacząłem  wyspę  (czy  to  nie  dziwne,  że  zawsze  mając  do 
wyboru  dłuższą  i  krótszą  drogę,  na  chybił  trafił  wybieramy  tą  dłuższą),  dostrzegłem  zaplątany  w 
krzakach  duży  kawałek  deski.  Był  to  kawał  na  tyle  duży,  że  siedząc  i  trzymając  obie  nogi  mocno 
przyciśnięte do siebie mogłem się na niej zmieścić, a nawet utrzymać na wodzie.  

Wyszukałem  w  krzakach  gałąź  wystarczająco  szeroką,  że  mogła  służyć  jako  wiosło, 

pozbierałem  swoje  rzeczy,  i  usiadłem  na  brzegu  zastanawiając  się  co  robić  dalej.  Łatwo  jest 
planować  bohaterskie  akcje,  kiedy  siedzi  się  w  domu  przed  kominkiem,  w  rzeczywistości  trudno 
zebrać się na odwagę. Dla ciebie czytelniku, jeśli nie jesteś hobbbitem może ci się to wydawać jakąś 
głupotą, ale dla nas niziołków, jak o nas mawiacie, pływanie po wodzie to prawdziwa brawura. Co 
prawda  są  miejsca,  gdzie  hobbici  uprawiają  ten  niebezpieczny  i  nierozważny  sport.  Są  to  jednak 
osobniki  uznane  za  niespełna  rozumu,  i  to  nie  tylko  przeze  mnie,  ale  także  przez  wszystkich 
rozsądnych hobbitów. 

Kiedy zebrałem się wreszcie na odwagę, południe już dawno minęło. Wiedziałem, że malin nie 

starczy  na  długo,  i  był  to  chyba  najważniejszy  powód.  Postanowiłem,  że  popłynę  przed  siebie.  Po 
kilkudziesięciu  godzinach  przygód,  doszedłem  do  wniosku,  że  nic  gorszego  nie  może  mnie  już 
spotkać. Miałem też nadzieję, że podobnie jak w czasie maojej pierwszej wyprawy, los ponownie się 
do mnie uśmiechnie. 

background image

Po  kilku  nieudanych  próbach,  wszystkie  zachody  z  wysuszeniem  rzeczy  poszły  na  marne, 

udało  mi  się  opanować  tę  trudną  sztukę  na  tyle  dobrze,  że  mogłem  spróbować  przepłynąć  to 
niezwykłe jezioro. Ruszyłem więc przed siebie, nie zastanawiając się zbytnio nad kierunkiem.  

Tak  jak  się  domyślałem,  los  tym  razem  mi  sprzyjał.  Zanim  jeszcze  odczułem  prawdziwe 

zmęczenie ujrzałem wyłaniające się z wody wzniesienie. Było ono duże większe od tego, na którym 
przyszło  mi  spędzić  noc.  Doszedłem  do  wniosku,  że  powinienem  sprawdzić,  czy  nie  jest  to 
przypadkiem koniec wody.  

Kiedy  tylko  wdrapałem  się  na  szczyt,  okazało  się  że  miałem rację. Bez żalu porzuciłem więc 

swoją  dziwną  łudź  i  ruszyłem  raźno  przed  siebie.  Przez  chwilę  próbowałem  rozpoznać  jakieś 
elementy  krajobrazu,  przekonałem  się  jednak  szybko,  że  nie  ma  to  najmniejszego  sensu. 
Wędrowałem więc ciągle przed siebie, mając nadzieję, że spotkam jakiegoś przyjaźnie nastawionego 
mieszkańca  lasu,  który  zgodzi  się  wskazać  mi  drogę  do  Traktu.  Po  drodze  posilałem  się 
przypadkowo spotkanymi malinami i jagodami.  

W ten sposób minął kolejny dzień. Widząc, że zbliż się noc, postanowiłem znaleźć sobie jakieś 

przytulne  miejsce  do  spania.  Zbyt  się  jednak  obawiałem  dzikich zwierząt i innych, mniej przyjaźnie 
nastawionych  mieszkańców  lasu.  Wyszukałem  więc  sobie  rozłożysty  dąb.  W  jego  rozgałęzienie 
mógłby wygodnie położyć się nawet duży człowiek, a co dopiero  maleńki hobbit. Nazbierałem więc 
liści paproci i umościłem sobie wygodne gniazdko. Trzeba przyznać, że chociaż zgubiłem się, moje 
położenie  nie  było  takie  złe.  Gdybym  zawsze  w  czasie  swoich  przygód  mógł  spędzać  no  w  takim 
przyjemnych  i  bezpiecznym  miejscu...  Kto  wie,  może  nie  powróciłbym  do  Bag  End,  pewnie  losy 
całego Śrudziemia potoczyłyby się inaczej...  

W  każdym  razie  ułożyłem  się  wygodnie.  Być  może  jednak  przeżycia  ostatnich  godzin,  może 

też to, że tak dużo spałem ostatniej nocy, spowodowało, że sen nie chciał do mnie przyjść. Leżałem 
więc  wpatrując  się  w  niebo  i  rozmyślając  o  moich  wcześniejszych  przygodach.  Z  rozrzewnieniem 
wspominałem też lata spędzone w Shire.  

Kiedy  na  niebie  pojawiły  się  gwiazdy  po  raz  pierwszy  w  czasie  tej  podroży  poczułem,  że 

czegoś bardzo mi brakuje. Uczucie braku stawało się z każdą chwilą coraz silniejsze. Zdziwiłem się, 
byłem  bowiem  przekonany,  że  przed  położeniem  się  spać  najadłem  się  wystarczająco.  Chciałem 
nawet już zabrać się za przygotowane na śniadanie owoce, kiedy nagle zdałem sobie sprawę czego 
mi  tak  naprawdę  brakuje.  Zrozumiałem  też,  że  Gandalf  miał  rację.  Znałem  wystarczająco  wielu 
hobbitów i dużych ludzi, którzy po latach nadużywania trunków lub fajkowego ziela nie mogli się już 
bez tego obejść. Wiedziałem więc skąd się bierze trapiący mnie głód.  

Nim  jednak  zdałem  sobie  sprawę  z  tego  co  robię,  znalazłem  się  na  ziemi  idąc  w  kierunku,  z 

którego przyszedłem. Pięści miałem kurczowo zaciśnięte, z moich ust wydobywał się niezrozumiały 
bulgot, z którego co chwila wyławiałem znajome słowa: mój skarb. Jak bardzo przypominałem w tej 
chwili tego paskudnego Goluma. 

Nie  mogłem  jednak  nic  zrozumieć.  Moje  własne  ciało  nie  chciało  mnie  słuchać.  Musiałem 

bezsilnie patrzeć, jak po omacku przedzieram się przez krzaki.  

Kiedy już zwątpiłem, i poddałem się rozpaczy, moje ciało potknęło się o jakiś korzeń i upadło, 

uderzając  głową  o  pień  drzewa.  W  tej  chwili  odzyskałem  kontrolę  nad  ciałem.  Pomacałem  ręką 
głowę, wyczuwając już rosnącego guza. Obejrzałem całe moje ciało, sprawdzając, czy nie nabawiłem 
się jakichś innych obrażeń. Na szczęście nadawałem się jeszcze na tyle do użytku, że postanowiłem 
wrócić  do  swojego  gniazdka.  Po  dłuższych  poszukiwaniach  odnalazłem  mój  dąb.  Wdrapałem  się 
nań, i padłem bez czucia na posłanie.  

Obudziłem  się  znowu  koło  południa.  Niewiele  pamiętałem  z  ostatniej  nocy,  a  bolący  guz  na 

głowie wziąłem za wynik sennych koszmarów i twardego pnia drzewa. 

Cały  następny  dzień  minął  mi  w  drodze.  Cieszyłem  się  z  tego,  że  w  czasie  moich 

wcześniejszych przygód, a także podczas spacerów z Frodem nauczyłem się wystarczająco dużo na 
temat leśnych owoców. Mogłem teraz wykorzystać tą wiedzę. Niestety z każdym krokiem las stawał 
się  coraz  gęstszy.  Nigdzie  nie  mogłem  dostrzec  śladów  jakiegokolwiek  inteligentnego  życia. 

background image

Wieczorem postanowiłem, że następnego dnia rozpocznę marsz z powrotem. Nie chciałem bowiem 
za bardzo zapuszczać się w ten nieznany i dziki las. 

Także tej nocy wyszukałem sobie wygodne leże w gałęziach dębu. Jednak tym razem zasnąłem 

szybko i bez problemów.  

Obudziłem się w środku nocy odczuwając ten sam koszmarny głód. Stałem na ziemi, tak samo 

pozbawiony  władzy nad własnym ciałem. Od razu przypomniałem sobie zdarzenia z ostatniej nocy. 
Znowu  musiałem  przeżywać  męki  obserwowania  tego  upiornego  marszu  mojego  własnego  ciała. 
Widziałem  każde  mijane  w  dzień  drzewo  i  krzaczek.  I  nic  nie  mogłem  zrobić.  Pozostawało  mieć 
nadzieję, że moje ciało znowu popełni jakiś błąd.  

Minęło sporo czasu zanim zauważyłem swoją szansę. W pewnym momencie noga zawadziła o 

korzeń, a ciało niebezpiecznie się zachwiało. Złapało za jakąś gałązkę, i tylko to uratowało je przed 
upadkiem.  Kiedy  jednak  balansowało  niezdarnie,  ziemia  pod  nogami  obsunęła  się  i  ciało  ześliznęło 
się,  puszczając  gałązkę  i  bezradnie  koziołkując  w  dół  jakiejś  rozpadliny.  Pamiętam,  że  spadałem 
dosyć długo, aż w końcu wszystko przesłoniła czerń. 

Obudziłem  się  cały  poraniony  i  obolały.  Z  rozpaczą  zauważyłem,  że  leżę  na  brzegu  jakiegoś 

potoku.  Z  dreszczem  przestrachu  zdałem  sobie  sprawę,  jak  niewiele  brakowało,  żebym  się  w  nim 
utopił  Nigdzie  nie  mogłem  dostrzec  mojego  plecaka.  Widocznie  ciało  wybierając  się  w  podróż  nie 
uznało za stosowne zabrać go ze sobą. 

Nie  dość  że  potłuczony,  to  jeszcze  cały  umorusany  trawą  i  ziemią,  nie  przedstawiałem  na 

pewno  najszczęśliwszego  widoku.  Mając  przy  tym  nie  najlepszy  humor,  nie  widziałem  sensu 
wyruszania  w  dalszą  drogę.  Przez  moment  zastanawiałem  się  nawet,  czy  jeszcze  kiedykolwiek 
zobaczę jakieś przyjazne i inteligentne stworzenie.  

Byłem  tak  brudny,  że  sam  nie  mogłem  tego  znieść.  Wyszukałem  więc  w  miarę  spokojne 

miejsce i urządziłem sobie kąpiel i pranie. Zawsze lepiej mieć ubranie czyste niż brudne, a przecież 
nikt  mnie  tam  nie  mógł    zobaczyć,  kiedy  nagi  jak  jakieś  młodziutkie  hobbiciontko  biegałem  dla 
rozgrzewki po lodowatej wodzie. 

Cała  ta  kąpiel  i  związana  z  nią  zabawna  sytuacja  znacznie  poprawiła  mi  humor.  Kiedy  tylko 

słońce  wysuszyło  mi  ubranie  postanowiłem  ruszać  w  drogę.  Nie  bardzo  wiedziałem  w  którym 
kierunku mam iść, jednak znowu postanowiłem zaufać losowi. 

Kiedy  zagłębiłem  się  w  las,  zauważyłem,  że  drzewa,  krzewy  i  kwiaty  znacznie  się  różnią  od 

tych które widziałem w czasie mojej wcześniejszej marszruty. Żeby rzec prawdę, nigdy wcześniej nie 
widziałem  takich  roślin.  Wszystkie  byłe  piękne.  Przyznaję,  że  nawet  ogrody  elfów  mnie  tak  nie 
zachwyciły. 

Wędrowałem  jak  we  śnie  podziwiając  wspaniałe  rośliny.  Nie  zwracałem  uwagi  ani  na 

samotność, ani na ból czy zmęczenie. Z tego radosnego stanu wyrwała mnie przepiękna muzyka, czy 
też raczej pieśń. Trudno mi dzisiaj, po tylu latach to dokładnie określić. Wiem tylko jedno, było to 
melodia tak piękna, tak idealna, że przez dłuższą chwilę stałem oczarowany. Dopiero kiedy melodia 
ucichła udało mi się wyrwać z tego stanu.  

Nie zastanawiając się długo ruszyłem w kierunku z którego wydawało mi się, że dobiegała ta 

przepiękna  melodia.  Już  po  kilku  chwilach  znalazłem  się  na  skraju  niewielkiej  polany.  Jasne 
promienie  słońca  wspaniale  oświetlały  środek  polany,  gdzie  na  dużym  pniu  siedziała  tajemnicza 
postać.  W  chwili  kiedy  wszedłem  na  polanę  pochylał  się  właśnie  nad  nim,  najwidoczniej  coś 
dostrajając.  

Wydawała się wyglądać jak duzi ludzie, poza tym, od kogoś kto zna taką piękna muzykę, nie 

można  oczekiwać  czegoś  innego  jak  tylko  przychylności.  Podszedłem  więc  śmiało  do  pniaka. 
Widząc, że postać mnie nie dostrzega, odchrząknąłem głośno.  

Postać  uniosła  powoli  wzrok  i  popatrzyła  na  mnie  surowo.  Nie  potrafię  opisać  jej  twarzy, 

pamiętam  tylko  oczy,  głęboki  i  mądre.  Kiedy  tak  na  mnie  patrzyła,  trwało  to  dobre  kilka  chwil, 
czułem  się  przewiercany  na  wylot.  Zrozumiałem,  że  znowu  wetknąłem  nos  w  sprawy  do  których 
nawet nie powinienem się zbliżać.  

background image

Stałem  tak,  naprzeciw  tajemniczej  postaci,  czując  się  jakby  mnie  przyłapano  na  podglądaniu 

hobbitkom pod sukienki. Byłem przygotowany na naganę, za przeszkadzanie tak szacownej postaci, 
zamiast tego postać odwróciła się z powrotem do swojego instrumentu. 

  A  więc  przybyłeś  nareszcie!  –  Powiedział,  jestem  bowiem  pewny,  że  był  to  on,  a  nie  ona. – 

Przyznaję, że oczekiwałem kogoś, że tak powiem...  

  Większego – Dokończyłem, przyzwyczajony do takiego traktowania ze strony dużych ludzi. 
  Nie, chodziło mi raczej, o kogoś, że tak się wyrażę, bardziej... godnego – powiedziała postać 

kręcąc głową. 

  A  więc  hobbit  nie  jest  dla  was  Panie  wystarczająco  godnym!  –  Wykrzyknąłem.  Mogę 

zrozumieć tą pełną rozbawienia pogardę, jaką żywią do nas, niziołków rasy szczycące się wyższym 
wzrostem, nie mogę jednak ścierpieć, kiedy ktoś uważa hobbitów niegodnych czegokolwiek. 

Postać popatrzyła na mnie jeszcze raz tym swoim badawczym spojrzeniem. Uśmiechnęła się. 

  A  więc  jesteś  hobbitem!  –  Powiedział  przepraszająco  kiwając  głową.  –  Wybacz,  jeśli 

obraziłem twoją dumę, przyznasz jednak, że twoja postura, nie jest chyba zwyczajna dla bohaterów 
tego świata. 

  Tak,  masz  Panie  rację.  –  Przyznałem  udobruchany  przeprosinami,  ale  jeszcze  bardziej 

przyrównaniem  do  bohaterów,  co  się  hobbitom  dość  rzadko  zdarza. – Skoro mamy już za sobą to 
nieporozumienie, pozwól, że się przedstawię. Jestem Bilbo Baggins z Bag End. 

  Mnie zowią Ilúvatar’em.  
  Miło mi Pana poznać. Jeśli to pana nie urazi, pragnąłbym spytać, czy jest pan czarodziejem? – 

Spytałem, nie mogąc zrozumieć, dlaczego nie potrafię rozróżnić rysów mojego rozmówcy. 

  Skąd to pytanie? 
  Od dłuższego czasu staram się panu przyjrzeć, jednak nie mogę się skupić. Kiedy tylko ruszę 

oczyma, wydaje mi się, że pański wygląd się zmienia. 

  Ach tak. Widzisz, drogi hobbicie, jest to faktycznie taki czar, który sprawia, że widzisz mnie 

takim jakim chcesz mnie ujrzeć. Tak samo z moimi słowami, tylko wydaje ci się, że je słyszysz. 

  Ale  dlaczego.  –  Nigdy  nie  słyszałem  o  takiej  magii,  i  nie  potrafiłem  zrozumieć,  po  co  ktoś 

miałby to robić. 

  Obawiam  się,  że  mój  wygląd  mógłby  ci  się  wydać  odrobinę  dziwaczny,  a  już  na  pewno,  nie 

potrafiłbyś zrozumieć moich słów. – Spokojnie objaśnił mój rozmówca. 

  Rozumiem. – Przyznam się, że rozumiałem, chociaż niezbyt mi się podobało, że rozmawiam z 

kimś,  kogo  prawdziwej  twarzy  nawet  nie  znam.  –  A  jak  jest  z  muzyką,  czy  to  też  czarodziejska 
iluzja? 

  Nie mój drogi. Muzyka jest jak najbardziej prawdziwa. Tak naprawdę, to muzyka jest jedyną 

rzeczą na tym świecie, która nie ulega iluzji. 

  To dobrze. – Odparłem podbudowany, tą wiadomością. – Powiedz mi jeszcze Panie Ilúvatar, 

skoro jesteś czarodziejem, czy znasz może czarodzieja Gandalfa? 

Postać znowu na mnie spojrzała. 

  Widzę, że się co do ciebie nie pomyliłem! Gandalf... tak znamy się. 

Muszę  tu  wstawić  kilka  słów  wyjaśnienia.  Kiedy  wspomniałem  Gandalfowi  o  tej  przygodzie 

popatrzył  na  mnie  dziwnie,  pokręcił  tylko  głową  i  roześmiał  się  na  głos.  Wspomniał  potem  coś  o 
hobbitach  i  ich  poczuciu  humoru.  Przyznaję  się,  że  poczułem  się  trochę  urażony.  Kiedy  jednak 
przypomniałem mu całą sprawę po tym zamieszaniu z Pierścieniem kazał mi nigdy więcej o tym nie 
wspominać.  Postanowiłem  posłuchać  jego  rady,  przynajmniej  na  jaki  czas.  Znasz  pewnie  to 
przysłowie: Nie wtrącaj się w sprawy czarodziejów bo są skryci i skorzy do gniewu. W każdym razie 
nie rozumiem, dlaczego nie chciał rozmawiać o tej znajomości. Wracając zaś do mojej opowieści: 

  A więc mamy wspólnych znajomych! – Wykrzyknąłem uradowany, po chwili dotarło do mnie 

jednak, to co do mnie powiedział. – Jak to się co do mnie nie pomyliłeś? 

background image

  Widzisz  drogi  panie  Baggins.  Baggins...  –  Mój  rozmówca  na  chwilę  zamilkł,  jak  gdyby 

rozważając brzmienie mojego nazwiska – Baggins... To dobre nazwisko. Dobre do wielkich rzeczy. 
Muszę to zapamiętać... 

Byłem bardzo zadowolony, że podoba mu się moje nazwisko. Chrząknąłem jednak znacząco, 

próbując jeszcze raz zwrócić na siebie jego uwagę. Nie zdążyłem przecież jeszcze zapytać o drogę. 

  Tak pamiętam o tobie drogi Bilbo. – Ilúvatar popatrzył na mnie uśmiechając się przyjaźnie. – 

Tak  tylko  się  zamyśliłem.  A  wracając  do  twojego  pytania.  Widzisz  pracuję  właśnie  nad  pewną 
pieśnią.  Powiedzmy,  że  jej  motywem  przewodnim  jest  historia.  Siedzę  tu  sobie  i  układam  kolejne 
zwrotki.  Jednak  już  od  jakiegoś  czasu  nie  mogę  przebrnąć  przez  pewien  fragment.  Postanowiłem 
więc spotkać kogoś, kto będzie zorientowany w całej sprawie. 

  Ale w jakiej sprawie? – Spytałem zaskoczony. – I skąd wiedziałeś o tym, że tu trafię. Przecież 

gdybym się nie zagubił... 

  Nie  przejmuj  się  tym.  Kiedy  skończymy  wskażę  ci  właściwą  drogę.  Przyjmij,  że  spotkaliśmy 

się właśnie w tym celu, żebyś mi pomógł. Niczym innym się nie martw. 

  Ale jak ja, hobbit nie mający pojęcia o tworzeniu historycznych pieśni mam ci Panie pomóc? – 

Spytałem, całkiem skołowany obrotem sprawy. 

  O!  To  nic  wielkiego.  Myślę,  że  wystarczy,  że  usłyszę  jakąś  hobbicką  melodię.  Myślę,  że  to 

hobbici będą odpowiedzią. 

  Ale ja nie znam Panie żadnych godnych waszego ucha melodii hobbickich. Może jakieś elfie, 

ale i tak nie potrafiłbym jej zagrać. 

  Nie  przejmuj  się.  Gdybym  potrzebował  elfiej  pieśni  wezwałbym  jakiegoś  elfa.  Wystarczy,  że 

zaśpiewasz mi jakąś prostą piosenkę. 

Nie przejmując się już jego innymi słowami, postanowiłem spełnić jego życzenie. Pomyślałem, 

że  może  potem  zgodzi  się  zagrać  mi  jakiś  fragment  tej  swojej  melodii.  Po  krótkim  namyśle 
postanowiłem wybrać piosenkę, która najbardziej pasowała do mojej sytuacji: 

 

Wiodą, wiodą drogi w świat, 
Wśród lesistych gór zieleni, 
W mrocznych grotach znacząc ślad, 
Wśród zbłąkanych mknąc strumieni. 
Poprzez zimny biały śnieg, 
Łąki kwietne i majowe, 
Omijając skalny brzeg 
I pagóry księżycowe. 
 
Wiodą, wiodą drogi w świat, 
Pod gwiazdami mkną na niebie - 
Choć wędrować każdy rad, 
W końcu wraca w dom, do siebie... 
 

W  tym  momencie  zdałem  sobie  sprawę,  z  tego,  że  tak  właśnie  to  tylko  tego  pragnąłem. 

Właśnie w tym momencie, na tej czarodziejskiej polanie, zrozumiałem, że już czas, aby osiąść gdzieś 
na stałe, że już czas zakończyć przygody.  

Kiedy  tak  stałem,  zdumiony  własnym  odkryciem,  melodia,  która  akompaniowała  mi  już  od 

pewnego  czasu,  teraz  kiedy  zamilkłem,  sama  kończy  piosenkę.  Wydawało  mi  się,  że  cała  polanka; 
drzewa i krzewy odpowiadają melodii prawie że zrozumiałymi śłowami: 
 
Oczy, które ognia dziw 
Oglądały - i pieczary, 
Patrzą czule w zieleń niw 
I kochany domek stary. 

background image

 
Jednak  kiedy  melodia  powinna  się  urwać,  Ilúvatar  zaczął  ją  jeszcze  raz,  nadając  jej  to  samo 

piękno,  które  miała  poprzednia  melodia.  Tym  razem,  w  prostej  melodii  starej  piosenki  słyszałem 
tętent kopyt i wielkie bitwy, wspaniałe przygody. Kiedy melodia umilkła, stałem rozdarty pomiędzy 
pięknem  tego  nowego  brzmienia  znanych  mi  dobrze  nut,  a  chęcią  porzucenia  przygód.  Ilúvatar 
popatrzył na mnie z uśmiechem. 

  Dziękuję  ci  drogi  Bilbo.  Odnajdziesz  to  czego  szukasz.  I  nie  kłopocz  się  zgubą,  pomogę  ci, 

żeby  nie  był  to  taki  wielki  problem.  Zaufaj  mi.  Idź  tamtą ścieżką,– wskazał na wąską ścieżynke za 
sobą. – a wkrótce dołączysz do przyjaciół. 

Poczułem,  że  nie  potrafię  nie  posłuchać  tego  polecenia.  Szedłem  więc  wskazaną  ścieżką, 

rozmyślając  nad  tym  całym  zdarzeniem.  Rzeczywiście  wkrótce  dostrzegłem  czekając  na  mnie 
towarzyszy.  Zdziwili  się  trochę  na  mój  widok,  kiedy  jednak  opowiedziałem  o  swoim  spotkaniu  z 
czarodziejem Ilúvatar’em pokiwali znacząco głowami, poczym bez dalszych wyjaśnień ruszyliśmy w 
drogę.  Do  dziś  zastanawia  mnie,  dlaczego  tego  nie  skomentowali.  Może  czarodziej  Ilúvatar  to  nie 
jest postać o której się rozmawia z hobbitami.  

I  jeszcze  jedno!  Od tamtej rozmowy nie miałem już ataków. Nigdy nie obudziłem się nękany 

głodem. Nigdy więcej nie utraciłem też kontroli nad moim ciałem. Dziwne, prawda? 

 
Dalsza nasza podróż przebiegała już spokojnie i bez większych niespodzianek. Po kilku dniach 

dotarliśmy  do  Domu  Erlonda  Półelfa,  gdzie  jak  się  okazało  nie  czekał  na  nas  żaden  krasnolud,  ale 
Czarodziej  Gandalf.  Po  kilku  gniewnych  spojrzeniach  i  uwagach  rzucanych  przez  urażone 
krasnoludy  opowiedział  nam  o  swoich  obserwacjach  i  domysłach.  Wtedy  też  wyznał,  że  cały  ten 
pomysł z pilnym wezwaniem krasnoludów w celu wyjaśnienia spraw majątkowych miał tylko na celu 
zwabienie  mnie  do  Rivendell.  Chciał  bowiem  mieć  mnie  na  oku,  co  teraz,  kiedy  znam  już  historię 
wszystkich powierników Pierścienia wydaje mi się całkiem słuszne. Poza tym wcale nie miałem o to 
do  niego  pretensji,  zrozumiałem  bowiem,  że  jestem  już  zbyt  stary  na  przygody,  a  dwór  Elronda 
oferował  wszystko  co  staremu  Hobbitowi  jest  do  szczęścia  potrzebne.  Wspomnę  jeszcze,  że  moi 
krasnoludzcy    towarzysze  także  zaniechali  swoich  złości,  kiedy  tylko  Gandalf  opowiedział  im  o 
ukrytym  z  północnych  górach  skarbie.  Upewniwszy  się  tylko,  że  naprawdę  zamierzam  pozostać  w 
Rivendell  wyruszyli  w  drogę.  Doszły  mnie  potem  słuchy,  że  wszyscy  trzej  wyszli  z  tej  wyprawy 
bardzo bogaci, i bodajże po dziś dzień żyją szczęśliwi gdzieś po drugiej stronie Gór. Jeśli zaś chodzi 
o  mnie,  to  nie  zdobędę  się  chyba  już  na  żadną  wyprawę.  Może  gdyby  pozwolono  mi  odnieść 
Pierścień  zamiast Froda... Chociaż... Elfy coraz częściej wspominają o Szarej Przystani. Kto wie.... 
Kto wie...