background image

Najcenniejszy podarunek 

Margaret Moore 

Magia Bożego Narodzenia 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

Warwickshire, dzień Wszystkich Świętych 1226 roku 

Cynowy puchar, postawiony nazbyt enregicznie, wydał ostry 

dźwięk. Kilku zbrojnych, którzy po zjedzeniu śniadania zwle­

kali jeszcze z opuszczeniem wielkiej sali, odwróciło głowy 
i spojrzało ku miejscu, gdzie siedział gospodarz, 

- Co powiedziałaś?! - Sir Wilfrid Wutherton patrzył nabieg-

łymi krwią oczami na swoją siostrzenicę. 

Żołnierze wrócili do przerwanego tematu rozmowy, przeko­

nawszy się, że gniew lorda nie jest skierowany przeciwko nim, 
tylko Giselle. Ten i ów uśmiechnął się pod wąsem. Ogólnie było 
wiadome, że sir Wilfrid Wutherton łatwo wpadał we wściekłość, 
tyle że nie trwała ona długo i z reguły ograniczała się do repry­
mendy. 

Giselle pamiętała nie tylko o tym, ale także, o co poprosiła 

wuja. Dlatego obdarzyła go szczególnie czarującym uśmie­
chem. Nadarzała się okazja, by wymusić na wuju ustępstwo, po­

wiadomiwszy go wpierw o swoich życzeniach i oczekiwaniach. 
Przede wszystkim miała go przy sobie, co rzadko się zdarzało, 
bo albo polował, albo objeżdżał swe rozległe włości. Był czło­
wiekiem bogatym i szanowanym, a przede wszystkim obdarzo­
nym najtkliwszym, najwspanialszym sercem. 

Liczyła właśnie na jego dobroć i zacność, gdy planowała po-

RS

background image

rozmawiać z nim o zaręczynach, których tak czy inaczej nie bę­

dzie mogła uniknąć w najbliższej przyszłości. 

- Najdalsza jestem od zamiaru wybierania sobie męża, pro­

szę cię tylko, bym mogła nie zgodzić się z twoim wyborem, jeśli 

kandydat nie będzie mi odpowiadał - rzekła głosem pełnym sło­

dyczy. 

Sir Wilfrid wciąż sapał i marszczył siwe krzaczaste brwi. 

- Czy aby na pewno nie podsunęła ci tego dziwacznego po­

mysłu lady Katherine? - spytał z błyskiem podejrzliwości w 

oczach. 

- Ależ skądże, kochany wuju - obruszyła się Giselle i nie 

mijała się z prawdą. Lady Katherine wbijała do głów swych 

szlachetnie urodzonych wychowanie, iż powinny bezkryty­

cznie akceptować decyzje ojców, wujów, braci i kuzynów. 

Wreszcie po latach zaświtało w głowie Giselle, że wedle tej 

zasady małżeństwo jest równoznaczne z całkowitym zerwa­

niem stosunków z rodziną i przyjaciółmi. Potwierdzeniem te­

go mógł być los jej najlepszej przyjaciółki, Cecily Debarry. 

Po wyjściu za mąż przepadła jak kamień w wodę. Nie przy­

szedł od niej ani jeden list. Mogło to tylko oznaczać, że Ber­

nard Louvain, jej mąż, całkowicie ją sobie podporządkował. 

Gdy Giselle poznała go jeszcze jako narzeczonego Cecily, 

wydał się jej miłym, sympatycznym człowiekiem. Teraz mia­

ła podstawy sądzić, że oglądała maskę, a nie twarz. Na­

prawdę był tyranem, który dziś trzymał w niewoli jej biedną 

Cecily. 

- Czyż nie byłam ci, kochany wuju, zawsze uległa i po­

słuszna? Oddałeś mnie na wychowanie lady Katherine, a ja zgo­

dziłam się na to bez jednej skargi. Robiłam wszystko, czego po 

mnie oczekiwano. Nigdy cię o nic nie prosiłam. Wydaje mi się, 

że moja prośba, pierwsza, z jaką zwracam się do ciebie, nie jest 

niestosowna, ani tym bardziej dziwna. Jestem panną na wydaniu 

RS

background image

i zależy mi na spędzeniu reszty życia z człowiekiem, którego 

będę kochała i szanowała. 

Sir Wilfrid, jak było do przewidzenia, już nie był rozwście­

czony, tylko zbity z tropu. 

- Powinnaś była porozmawiać ze mną na ten temat trochę 

wcześniej. Bo widzisz - upił wina - już wybrałem dla ciebie 

męża. 

Giselle poczuła, że wilgotnieją jej dłonie. 
- Naprawdę, wuju? 

- Tak. Dokonałem wyboru miesiąc temu, gdy byłaś u łady 

Katherine. 

- Dlaczego mi dotąd o tym nie powiedziałeś? A może nic 

jeszcze nie zostało rozstrzygnięte? Może ten człowiek ma na 

oku inną partię? 

- Oczywiście, że nie - obruszył się sir Wilfrid. - Byłby głup­

cem, gdyby wzgardził twym wianem. 

Racja, jej wiano. Miała dziedziczyć z chwilą zamążpójścia. 

Nie znała wielkości kwoty, wiedziała tylko, że jest posażną 

panną. 

- Dziękuję, kochany wuju, że nie uważasz go za głupca -

powiedziała, starając się mówić głosem możliwie spokojnym, 

choć wszystko burzyło się w niej na myśl, że najważniejsza 

w życiu sprawa rozstrzygnięta została poza jej plecami. - Czy 

mogę poznać imię tego dżentelmena? 

- Sir Myles Buxton. 

Po raz pierwszy słyszała o kimś takim. Nie było w tym jed­

nak nic dziwnego. Mogłaby policzyć na palcach jednej ręki 

mężczyzn, o których posiadała jakąś wiedzę. Lady Katherine za­

dbała już o to, by świat mężczyzn pozostawał dla niej dalekim 

i nieznanym kontynentem. 

- Czy jest bardzo stary? 
- Zaledwie pięć lat starszy od ciebie. 

RS

background image

A zatem dość młody, co było pierwszą pocieszającą wiado­

mością. 

- Czy bardzo zależy mu na moim posagu? 

- O czym ty gadasz, dziewczyno! - Oblicze sir Wilfrida po­

nownie oblało się purpurą. - Uważasz mnie za zramołałego star­

ca? Już sam związek z naszą rodziną winien być dla innych do­

brodziejstwem i zaszczytem. Posag to tylko dodatek. 

- Wybacz, kochany wuju, lecz próbuję się tylko dowiedzieć, 

dlaczego jeszcze nie potwierdziłeś zaręczyn, skoro i tak nie za­

mierzałeś pytać mnie o zgodę. 

- Musi podpisać kontrakt, to wszystko. 

Giselle chwyciła się tych słów jak ostatniej deski ratunku. 

- Jestem pewna, że dokonałeś, wujaszku, trafnego wybo­

ru. Skoro jednak rzecz nie jest jeszcze formalnie załatwiona, 

nie sądzę, bym żądała zbyt wiele, upraszając o prawo do od­

mowy. 

Choleryczna natura wuja natychmiast dała znać o sobie. 

Stół spłynął rozlanym winem. Dał się słyszeć świszczący od­

dech. 

- Na świętą Agatę, nie możesz mu odmówić! 

- Spowiednik lady Katherine mówił nam całkiem co innego. 

Jest prawo, które reguluje warunki małżeńskiej umowy. Panna 

może nie wyrazić zgody na kandydata, którego wybrała dla niej 

rodzina. 

- Niech mnie ktoś trzyma, bo za chwilę wyjdę z siebie! 

- ryknął sir Wilfrid. - Chcesz odrzucić sir Mylesa Buxtona? 

Przecież nawet go jeszcze nie poznałaś. 

Giselle starała się myśleć szybko i logicznie. Zdobyła pole 

i nie zamierzała cofnąć się ani o krok. 

- Kiedy mogłoby dojść do takiego spotkania? 

- Przyjeżdża na Boże Narodzenie. Podpisać kontrakt. 
- W takim razie wysłuchaj, wujaszku, mojej propozycji. 

RS

background image

- Miała minę osoby, która pragnie, by zwyciężył zdrowy rozsą­

dek. - Pozwól mi zająć się przygotowaniem świąt. - Chciał za­

protestować, lecz nie dała mu dojść do głosu. - Daj mi szansę 

udowodnienia ci, że jestem już dojrzałą kobietą, która potrafi 

podejmować właściwe decyzje. Jeśli przez te dwanaście dni od 

Wigilii do Trzech Króli zdobędę twój szacunek, a równocześnie 

zdecyduję, że nie oddam swej ręki sir Mylesowi, to wówczas 

zerwiesz zaręczyny. 

O tym, że sir Wilfrid zapędzony został w kozi róg i jest tego 

świadomy, świadczyła pasja, z jaką targał brodę. 

- Sądzisz, że podołasz wszystkiemu? Oczekujemy dużej 

liczby gości. Trzeba ich wyżywić i przygotować komnaty, a tak­

że pomyśleć o rozrywkach. Ustroić dom. Przewidzieć różne nie­

spodzianki. 

Giselle zawahała się, ale trwało to tylko chwilę. Powróci­

ły pewność siebie, przeświadczenie, że podoła zadaniu. Sama 

postawiła przed sobą to wyzwanie i wiedziała, że musi stawić 

mu czoło, jeśli chce wywalczyć dla siebie chociaż trochę 

wolności. 

- Podejmę się tego wszystkiego, kochany wuju. 

Sir Wilfrid sapnął jak kowalski miech. 

- W takim razie, Giselle, przyjmuję twoje warunki. 

Wstała z triumfalnym uśmiechem na twarzy, by zaraz zniżyć 

się w pełnym szacunku ukłonie. 

- Będziesz ze mnie zadowolony, wujaszku, zapewniam cię. 

A teraz wybacz, lecz muszę porozmawiać z zarządcą. - Powie­

dziawszy to, ruszyła lekkim krokiem ku drzwiom. 

Sir Wilfrid odprowadził wzrokiem swą piękną i rozumną 

siostrzenicę. Skrzywił wargi w pobłażliwym uśmiechu. Ulega­

jąc jej prośbie, stworzył niebezpieczny precedens. Bo ostatecz­

nie jeśli nawet można było dopuścić możliwość odmowy, to nie 

wchodziła ona w rachubę w przypadku sir Mylesa Buxtona. 

RS

background image

Żadna młoda kobieta przy zdrowych zmysłach nie ośmieliłaby 

się nawet pomyśleć o czymś takim. 

Giselle nie mogła być wyjątkiem. 

Kilka tygodni później Giselle stała w drzwiach wiodących z 

korytarza do kuchni i próbowała skupić się na słowach kucharza 

Iestyna. Nie miał jednak szczęścia, gdyż Giselle bardziej za­

przątała w tej chwili zmiana pogody niż jego litania skarg na 

służbę i utyskiwania w związku z brakiem soli, podejrzaną świe­

żością ryb czy czym tam jeszcze. Wczoraj po długotrwałych de­

szczach chwycił nagły mróz i zrobiła się ślizgawica, jakiej nie 

pamiętali najstarsi ludzie. Oblodzonym dziedzińcem nie sposób 

było przejść. Drogi stały się zdradliwe i niebezpieczne. Konie 

padały, łamiąc sobie nogi. Wóz z żywnością zjechał do rowu 

i przewrócił się. Niektórzy z zaproszonych gości, przewidzia­

wszy pogorszenie się warunków podróży, przybyli wcześniej 

i ci zdążyli już zrobić spore spustoszenie w zgromadzonych za­

pasach. Inni spóźniali się, co też wiązało się z pewnymi utrud­

nieniami i komplikacjami. 

Kuchnia przywodziła na myśl jeden z opisów piekła ojca 

Paula. Mimo wywietrzników i otwartych okien, przez które 

wpadało zimne powietrze, było tu niemożliwe gorąco. 

Rozgardiasz, jaki panował, też miał w sobie coś demonicz­

nego. Słudzy biegali jak opętani z koszami pełnymi wędzonych 

ryb i owoców oraz beczułkami piwa i wina. Dwóch wyrostków 

obracało rożna z baranimi i wołowymi udźcami. Bardzo się sta­

rali, by nie obracać korbkami zbyt wolno albo też zbyt szybko 

i żeby tłuszcz skapywał do podstawionych wanienek, a nie na 

posadzkę, i od tego starania aż pot zalewał im oczy. Dwóch in­

nych młodych pomocników tłukło rytmicznie wonne korzenie 

w moździerzu, kichając od czasu do czasu lub zamieniając mię­

dzy sobą kilka słów. 

RS

background image

Trzy tęgie niewiasty, przepasane śnieżnobiałymi fartuchami, 

miesiły w dzieżach ciasto na chleb i inne wypieki. Kuchenny 

kot syczał na jednego z wszędobylskich psów, któremu instynkt 

podpowiadał, że warto pozostawać w miejscu, gdzie co chwila 

z długiego stołu spada na ziemię jakiś smakowity kąsek. 

W sumie była to krzątanina pełna radosnego podniecenia, 

gdyż bądź co bądź dziś wieczorem o pierwszej gwiazdce wszy­

scy zasiądą do wigilijnego stołu, racząc się wspaniałościami, ja­

kich nie mieli w ustach przez cały rok. A potem w kuchni urzą­

dzą sobie tańce przy muzyce, przeplatane innymi zabawami, na 

co państwo przymkną oko, byleby tylko jutro rano wstali wy­

poczęci i chętni do roboty. 

Giselle żal się zrobiło Iestyna i próbowała go pocieszyć, 

przekonując, że wszystko jakoś się ułoży, mają teraz urwanie 

głowy, ale grunt to zachować cierpliwość. 

Kucharz obtarł wierzchem dłoni spocone czoło. 

- Dziś podamy turbota, bo jest najświeższy i najsmaczniej­

szy - rzekł ze śladem walijskiego akcentu. - No i wiele innych 

potraw, prawda? 

- Im więcej, tym lepiej - potwierdziła Giselle z uśmiechem. 

- Nie chcę, by ktoś pomyślał sobie, że mój wuj jest ubogi. 

Iestyn wybuchnął rechotliwym śmiechem, a jego pokaźne 

brzuszysko zatrzęsło się jak galareta. 

- Ubogi! Dobre sobie. Sir Wilfrid! Wspaniały żart, panien­

ko. Niejeden trefniś by ci go pozazdrościł. 

- Moja lady! 

Giselle spojrzała przez otwarte na oścież okno i zobaczyła 

zmierzającą przez oblodzony podwórzec służącą Mary. Dziew­

czyna wykonywała ruchy linoskoczka, co chwila tracąc równo­

wagę i jakimś cudem ją odzyskując. 

- Moja lady, zator przy bramie. Niech lady zaraz tam 

idzie! 

RS

background image

Giselle kiwnęła głową festynowi i wybiegła na mroźne po­

wietrze. Go za ulga po kuchennym zaduchu! 

- Co się stało, Mary? - spytała, dołączywszy do służącej, 

która zdążyła już zawrócić w przeciwną stronę. 

- Wigilijna kłoda, moja lady. Utknęła w bramie! 

Po chwili Giselle mogła to już oglądać na własne oczy. Ogrom­

nych rozmiarów kloc o średnicy blisko metra, który zgodnie z tra­

dycją miano spalić w święta Bożego Narodzenia, zsunął się jakimś 

sposobem z wozu i zatarasował przejście pomiędzy kratą a we­

wnętrzną bramą. 

Uniósłszy brązową wełnianą spódnicę, Giselle rzuciła się 

biegiem ku bramie. Zapomniała o oblodzonych brukowcach. 

Nic więc dziwnego, że w pewnej chwili poślizgnęła się. Roz­

paczliwym wyrzuceniem rąk na boki próbowała odzyskać rów­

nowagę, ale nie udało się i upadła ciężko na pupę. Na szczęście 

niczego sobie nie złamała, sytuacja jednak była żenująca. Pode­

rwała się z rumieńcami wstydu na policzkach i w pierwszym 

rzędzie zlustrowała swoje ubranie. Szkody nie były duże, zale­

dwie kilka mokrych i brudnych plam na pelerynie i spódnicy, 

sądząc jednak z min przygodnych świadków zdarzenia, urządzi­

ła z siebie widowisko. 

Nagle zza unieruchomionego wozu ktoś zawołał 

dźwięcznym głosem: 

- Przywołajcie tu darmozjada, który jest odpowiedzialny za 

ten bałagan! 

Giselle zacisnęła usta. Podniosła się. Starała się iść uważnie, 

nie tracąc nie z godności ruchów. 

- Gdzie schował się ten bałaganiarz? - pieklił się męż­

czyzna, który przestał już być samym tylko głosem, gdyż wsko­

czył na kłodę i podparłszy się pod boki, rozglądał się za win­

nym. - Czyżby upił się i nie widzi, że kloc tarasuje przejazd? 

Giselle z ubolewaniem uświadomiła sobie, że musi to być 

RS

background image

jeden z gości wuja. Świadczył o tym chociażby jego bogaty 

ubiór, na który składały się hartowany kubrak z ciemnej wełny, 

podbita filtrem peleryna i buty z pięknie wyprawionej skóry. 

A skoro był to gość, należało go potraktować grzecznie i z sza­

cunkiem. 

Tymczasem nieznajomy zwinnie przeszedł po pniu i ze­

skoczył na kamienie dziedzińca. Nie sposób było nie zauważyć, 

że nie poślizgnął się, przeciwnie, wylądował pewnie jak kot. 

Zauważyła również, że jest bardzo przystojny. Miał brązowe 

włosy, mocno zarysowany podbródek i szlachetny nos. Jego 

sposób bycia zdradzał człowieka przyzwyczajonego do wyda­

wania rozkazów, co świadczyło o tym, że zajmował wysoką po­

zycję społeczną. 

- Wybacz, sir, lecz wszystko na to wskazuje, że chcesz po­

rozmawiać ze mną - powiedziała, starając się nie patrzeć na Sta­

rego Johna, nieszczęsnego woźnicę. 

Mężczyzna ruchem ręki wyraził zaskoczenie i poczerwieniał 

na twarzy. Być może arogant zawstydził się swych manier, a być 

może przyczyna tej reakcji była całkiem inna. Nie wyglądał 

zresztą na człowieka, który łatwo się peszy. 

- To ty, pani, sprawujesz nad wszystkim pieczę? Mam na­

dzieję, że sir Wilfrid nie jest chory? 

- Mój wuj jest u siebie. Sługa wskaże ci drogę, panie, do 

jego komnaty. Ja ze swej strony zrobię wszystko, by jak naj­

szybciej uprzątnięto... 

- Jesteś pani jego siostrzenicą? - Usta nieznajomego roz­

ciągnęły się w szerokim uśmiechu, gdy obrzucał ją imperty-

nenckim spojrzeniem. 

Nagle zrobiło się jej słabo. Uderzyła ją pewna myśl i wie­

działa już wszystko. Och, wujaszku, cóżeś ty najlepszego zro­

bił? Zachciało jej się płakać. Najbliższy jej człowiek wybrał jej 

na narzeczonego tego nadętego, aroganckiego szlachetkę, który 

RS

background image

był przystojny, owszem, i młody, zgoda, ale zarozumiały i pysz­

ny niczym królewiątko, którym nie był! 

- Jeśli sir Wilfrid jest moim wujem, to ja siłą rzeczy muszę 

być jego siostrzenicą - odparła, starając się zapanować nad iry­

tacją. 

- W takim razie rozmawiam z lady Giselle. - Nieznajomy 

złożył przed nią zgrabny i pełen wdzięku, a jednak zdecydo­

wanie męski ukłon. - Jestem sir Myles Buxton. Cieszę się z na­

szego spotkania, pani. Relacje o twojej urodzie wydają mi się 

teraz kalekimi próbami opisania doskonałego piękna - rzekł 

uprzejmie, zbliżając się do niej na odległość wyciągniętego 

ramienia. 

Wszystko, na co mogła się zdobyć, to sceptyczny wyraz twa­

rzy, wiedziała bowiem, że nie wygląda dziś najładniej. Miała na 

sobie jedną z najlichszych codziennych sukien, na dokładkę 

upaćkaną błotem, była spocona, zaś zwykła, niestarannie zawią­

zana chustka na pewno też nie dodawała jej uroku. Owszem, 

czasami podobała się sobie, ale nie dzisiaj! Ten człowiek był 

takim samym hipokrytą jak Bernard Louvain. 

Kimkolwiek jednak był sir Myles, został tu zaproszony i na­

leżały się mu z tego powodu pewne względy. Odpowiedziała 

grzecznym ukłonem. 

- Witamy serdecznie na zamku Wutherton, sir - gładko wy­

powiedziała grzecznościową formułkę. - A teraz proszę mi wy­

baczyć, czekają na mnie gospodarskie obowiązki, w pierwszym 

zaś rzędzie usunięcie.,. 

Zanim zdołała dokończyć, sir Myles odwrócił się i rozkazał 

trzem pachołkom, przyglądającym się z rozdziawionymi usta­

mi całemu temu wydarzeniu, umieścić kloc z powrotem na 

wozie. Chciała mu przypomnieć, że ona tu wydaje polecenia, 

nie było jednak okazji. Sir Myles zrzucił bowiem pelerynę i ku­

brak i w samej tylko koszuli, która bardziej odsłaniała, niźli za-

RS

background image

słaniała wspaniałą muskulaturę jego torsu i ramion, wziął się do 

dzieła razem z parobkami. 

Giselle skłamałaby mówiąc, że nie jest pod wrażeniem. Za­

raz jednak obruszyła się w duchu, gdyż spojrzał na nią przez 

ramię z uśmiechem, który zdawał się mówić: „Spójrz, jaki ze 

mnie wspaniały mężczyzna!". 

Być może zgodziłaby się z taką oceną, gdyby nie był wybra­

nym dla niej przez wuja kandydatem na męża. W tej sytuacji 

ten objaw próżności jedynie ją zirytował. 

- Wobec faktu, że tak ochoczo zająłeś się, panie, tą kłodą, 

pozwól, że zatroszczę się o kwatery dla ciebie i twoich sług. Jak 

liczny jest twój orszak? 

- Mam ze sobą dwudziestu zbrojnych i pachołków - rzucił, 

po czym ręką dał znać pomocnikom, że czas na działanie. 

Dwudziestu! -pomyślała ze zgrozą. Była przygotowana naj­

wyżej na dziesięciu. Gdzie więc zakwateruje i czym nakarmi tę 

dodatkową dziesiątkę? To była równie przykra niespodzianka, 

jak dzisiejsza zmiana pogody. 

Podczas gdy sir Myles siłował się z klocem, miała okazję 

przypatrzeć się mu krytycznie i na chłodno. Doszła w rezultacie 

do wniosku, że będzie miała z tym człowiekiem jeszcze masę 

kłopotów. 

Podeszła do Starego Johna, który trzymał wyjątkowo dużego 

pociągowego konia. 

- Gdy załadują kłodę, zawieź ją pod drzwi i dopilnuj, by 

przeniesiono ją do wielkiej sali - powiedziała; 

Sir Myles wyprostował się. Dotarły doń te słowa. 

- Twoje życzenie, pani, jest dla mnie rozkazem. 

Uśmiechnęła się przyjaźnie. 

- Proszę się nie kłopotać. Stary John wie, co ma zrobić. 

Ostrzegawczy okrzyk parobków przypomniał sir Mylesowi, 

że robota przerwana została w połowie i znów pojawiła się 

RS

background image

groźba obsunięcia się pnia. Gdyby miał być szczery, powiedział­

by, że całe to siłowanie się z klocem jest poniżej jego godności, 

chciał jednak zaskarbić sobie uznanie łady, co sądząc z jej miny, 

chyba mu się udało. 

W rezultacie tak był pochłonięty pracą, że nie zauważył jej 

odejścia. Gdy skończył z kłodą, panna była już w połowie drogi 

między bramą a zamkiem. Kroczyła tak wolno, że aż go to za­

stanowiło. Wprędce jednak odgadł przyczynę. Peleryna nosiła 

ślady upadku i pewnie teraz bardzo zależało jej na tym, by znów 

się nie poślizgnąć. Domyślił się, dlaczego była w rozmowie z 

nim tak lakoniczna, choć musiała wiedzieć, że zjawił się tu w 

roli starającego się o jej rękę. Pewnie wstydziła się swego co­

dziennego, poplamionego błotem ubioru. Och, ta niewieścia 

próżność! Ale cóż, takimi właśnie Bóg stworzył kobiety. 

Niektórym z nich dał również urodę. Lady Giselle nie po­

skąpił tego daru. Jej ruchy były pełne wdzięku, a postać kształt­

na i wysmukła. Sir Wilfrid chwalił cielesne przymioty swojej 

siostrzenicy, lecz wolno było traktować jego słowa jako zwykły 

element małżeńskich negocjacji. Okazało się, że pochwała ta 

grzeszyła nadmierną skromnością. Lady Giselle była śliczna 

i nie zdołały tego ukryć ani jej ubłocona peleryna, ani codzienna 

suknia w kolorze brudnego brązu, ani wreszcie niefortunnie za­

wiązana chustka. 

Nagle ogarnął go niepokój. Przypomniał sobie jej miny i za­

chowanie i stwierdził, że lady Giselle nie wydawała się oczaro­

wana przyszłym mężem. A może się mylił? Może tylko nie była 

w nastroju? Rzeczywiście okoliczności ich spotkania nie nale­

żały do najszczęśliwszych. 

Koń pociągnął wóz i znów mostem i bramą mógł przepły­

wać potok ludzi, pojazdów i zwierząt. 

Myles czekał na swoich pocztowych, którzy utknęli na prze­

ciwnym brzegu fosy, i wciąż myślał o przyszłej narzeczonej. 

RS

background image

Dziewczyna była ładna, a pewne skazy charakteru, o ile takowe 

posiada, zrekompensuje jej posag. Słowem, miał ubić interes, 

którego życzyłby sobie każdy rozsądny mężczyzna w jego wie­

ku i sytuacji. 

A sam, do diaska, też nie był najgorszą partią. Dobrze 

wiedział, że bierze go pod uwagę ojciec niejednej córki na wy­

daniu. 

RS

background image

ROZDZIAŁ DRUGI 

Gdy sir Myles pojawił się na wieczerzy, uderzyło go bogate 

wyposażenie wielkiej sali. Na ścianach wisiały barwne gobeli­

ny. Każdy przedstawiał inną scenę o charakterze myśliw­

skim, wojennym bądź religijnym. Światło licznych pochodni 

i świec nadawało wyhaftowanym kolorowymi nićmi postaciom 

i zwierzętom dynamikę i ruch. Niemal słychać było szczęk 

broni lub granie psów goniących rogacza. Stoły przykryto bia­

łymi lnianymi obrusami, co stanowiło wyróżnik bogactwa 

i ogłady. 

Gałązki jedliny, ostrokrzewu i jemioły pięknie odcinały się 

od tej bieli swoją zielonością, wydzielając woń lasu, która mie­

szała się z zapachem tataraku zaścielającego posadzkę. Z wy­

sokiej powały zwisały wieńce i wiązanki z bluszczu oraz gałą­

zek świerku. Wąskie okna zasłonięte były kotarami, by nie ciąg­

nęło od nich podczas mroźnej nocy. Na kominku o imponują­

cych rozmiarach leżał już i płonął wigilijny, przesycony żywicą 

kloc. 

Niewielka galeryjka zajęta była przez zespół grajków i śpie­

waków. Jeden miał harfę, drugi bęben, trzeci skrzypki, a czwar­

ty fujarkę. 

Sala była już w części zapełniona gośćmi, którzy rozmawia­

jąc w grupach, oczekiwali nadejścia gospodarza. Myles zauwa­

żył kilku młodych szlachciców i ucieszył się, że będzie miał 

kompanów do zabawy. Stojące w pobliżu dwie damy, lady Alice 

RS

background image

Derosier i lady Elizabeth Cowton, uśmiechnęły się doń za­

chęcająco. 

Ale gdzie była lady Giselle? Szkoda, że nie widziała, jak 

dwie młode i wcale niebrzydkie damy okazały mu zaintereso­

wanie. Szkoda też, że nie widzieli tego jego ojciec i bracia. Wte­

dy być może doceniliby go i zaczęli patrzeć na niego innym 

okiem. Ale mniejsza z tym. Gdy ożeni się z siostrzenicą sir Wil-

frida Wuthertona, będą musieli przyznać, że mylili się dotąd w 

ocenie jego osoby. 

Pomyślał o prezentach, które przywiózł dla narzeczonej. By­

ło ich dwanaście, jeden na każdy dzień okresu świątecznego. 

Niewątpliwie jego wybranka przyjmie je z wdzięcznością, uz­

nając je za dowód, że ma do czynienia z człowiekiem dobrze 

wychowanym, szczodrym i pełnym jak najlepszych chęci. A to 

z kolei powinno sprawić, że utemperuje i okiełzna swoją skłon­

ność do irytacji i ironii. 

Pokrzepiony na duchu, zaczął się przechadzać i z lubością 

wdychać zapachy, które dochodziły z kuchni. Sir Wilfrid musiał 

być dumny ze swojego zarządzającego. A może w życiu sir Wil-

frida jest jakaś kobieta? Zycie bez kobiet byłoby piekłem i nie 

sposób winić starszego dżentelmena i wdowca, że znalazł sobie 

jakąś pociechę. 

Wtedy pomyślał o gibkim, ponętnym ciele Giselle i uśmiechnął 

się. Starania o żonę nie były czymś najgorszym. Zawsze miało się 

w perspektywie przeżycie rozkoszy. 

Tymczasem na górze w swojej komnacie Giselle myślała o 

sprawach bardziej prozaicznych. Martwiła się, czy wołowina 

nie została nadpalona, czy ryba jest dostatecznie miękka i so­
czysta, czy sosy zostały przyrządzone według właściwych re­
ceptur, czy starczy dla wszystkich chleba i soli i czy w końcu 
ona, Giselle wygląda dostatecznie ładnie i elegancko. 

RS

background image

Mimo wszystko ostatnie pytanie najmniej ją absorbowało. 

Wystarczy, że będzie wyglądać odpowiednio do rangi dzisiej­

szego święta. Nie zamierzała uwodzić sir Mylesa, którego po­

chwały przy bramie były prawdopodobnie pozbawione jakiej­

kolwiek szczerości. 

•- Mary, co sądzisz o tym czepku? - spytała służącej głosem, 

w którym brzmiał ton samokrytycyzmu. 

- Bardzo gustowny, moja lady - odparła dziewczyna, cokol­

wiek zaskoczona faktem, że panienka prosi ją o wyrażenie zda­

nia w tej kwestii. 

Giselle w zamyśleniu patrzyła na czepek z czerwonego aksa­

mitu, zdobiony zielono-złotym haftem. 

- Ale czy jest mi w nim do twarzy? - nalegała, przyglądając 

się sobie w zwierciadle. 

- Uważam, że bardzo pasuje do sukni - odparła Mary. 

I była to prawda, bo suknia też była uszyta z czerwonego 

aksamitu, zaś jej stanik zdobił złoty haft. 

- Ale czy nie jest zbyt krzykliwy, zbyt śmiały? Nie chcę, 

żeby inni się na mnie gapili. 

- Och, nie, panienko - odparła Mary. - Nawet nie zauwa­

żą. 

Nie była to odpowiedź, która zadowoliłaby Giselle. 

- Ale jak mam go nosić? Bardziej nasunięty na czoło czy 

przesunięty ku tyłowi głowy? 

- Obojętnie, co panienka włoży i czy będzie to włożone w 

ten czy w inny sposób, i tak będzie panienka najładniejszą z 

dam przy stole - orzekła Mary, po czym figlarnie się uśmiech­

nęła. - Jestem pewna, że sir Myles nie będzie mógł oderwać od 

panienki oczu. 

- Sprawdzę lepiej, czy w kuchni wszystko w porządku. Ie-

styn, gdy go ostatnio widziałam, miał nieszczęśliwą minę. Mar­

twił się, że może zabraknąć soli - rzuciła ożywiona, ruszając ku 

RS

background image

drzwiom. - A jeśli faktycznie jej zabraknie, wtedy pewnie będę 

musiała za niego wyjść. 

Giselle wybiegła na korytarz, nie zdając sobie sprawy, w ja­

kim stanie ducha pozostawia Mary. 

- Będzie musiała wyjść za Iestyna? - Zdumiona służąca nie 

wierzyła własnym uszom. - Myślałam, że jest zaręczona z sir 

Mylesem. - Wyobraziła sobie tłustego Iestyna w roli męża Gi­

selle i wybuchnęła śmiechem. Co za cudaczne i nieprawdopo­

dobne połączenie! Pewnie przesłyszała się lub czegoś nie zro­
zumiała. A swoją drogą cieszyła się, że nie jest szlachetnie uro­
dzoną łady i że nie musi mieć na głowie tylu rzeczy w święta 

Bożego Narodzenia. 

Giselle wprawdzie słyszała, że siedzący po jej lewej ręce sir 

Myles coś powiedział i że było to coś wesołego, gdyż wuj na­

tychmiast zaniósł się śmiechem, nie uchwyciła jednak sensu po­

szczególnych słów. Cała jej uwaga była skierowana na minstreli 

na galerii. Była raczej pewna, i ta pewność doprowadzała ją do 

rozpaczy, że skrzypek wypił za dużo wina i teraz ma kłopoty z 

utrzymaniem w palcach smyczka. Istniała obawa, że fiknie 

przez barierkę i wyląduje na podłodze. 

Właściwie powinna dać znać służbie, by usunęła pijanego 

grajka, przy czym musi to być zrobione zręcznie i po cichu, bez 

zwracania uwagi gości. Zawiniła, bo jej obowiązkiem było da­

wać baczenie na wszystko i nie doprowadzać do takich sytuacji. 

Główny powód leżał w tym, że obserwowała lady Alice, która 

mizdrzyła się do sir Mylesa, w czym sekundowała jej zresztą 

lady Elizabeth. 

Rzecz nie w tym, że obchodziło ją, ile to par niewieścich 

oczu wpatruje się w mężczyznę, którego wujaszek wybrał dla 

niej na męża. Miała inne problemy, niż interesować się tymi 

gierkami przy stole. 

RS

background image

Przede wszystkim drażniły ją pytające i podejrzliwe spo­

jrzenia, których nie szczędził jej wuj, siedzący za sir Mylesem. 

Nagłe poczuła na swej dłoni dłoń sąsiada. 
- Tak, sir Mylesie? - spytała, zmuszając się do uśmiechu. 
- Nie słuchałaś, pani - zauważył chłodno. 

Cofnęła rękę. 

- To prawda. 
W jego ciemnych oczach odmalowała się przykrość. Po­

myślała z satysfakcją, że wreszcie udało się jej ugodzić boleśnie 

tego aroganta. 

- Proszę mi wybaczyć, ale zaprzątają mnie obowiązki go­

spodyni i nie zawsze mogę się skupić na rozmowie - dodała, 

aby usprawiedliwić swoje zachowanie. 

- Jesteś tu gospodynią?- spytał, unosząc ciemne brwi. - Je­

stem miło tym zaskoczony, pani. 

Zarumieniła się. Teraz dopiero zauważyła, jak zniewalający 

miał głos - głęboki i aksamitny. Puściła nawet wodze wyobraź­

ni i doszła do wniosku, że pięknie brzmiałoby miłosne wyzna­

nie wypowiadane tym głosem. Nie dlatego jednak wyobraziła 

sobie coś takiego, by była spragniona czułych słów. Była to 

zwykła ciekawość. 

Stanowczo wołałaby, żeby sir Myles nie był aż tak przystoj­

ny i żeby nie pamiętała tak długo o dotknięciu jego ręki. 

Spojrzała błagalnie na wuja, licząc na pomoc z jego strony, 

lecz był pogrążony w rozmowie z sir George'em de Gramercie. 

Musiała więc radzić sobie sama. 

- Dotąd mogłem tylko marzyć o takiej gospodyni, ale teraz 

widzę, że mi się poszczęściło - ciągnął sir Myles. - Oczywiście, 

sala w moim zamku jest nieco większa i bywa więcej gości przy 

stołach podczas świąt Bożego Narodzenia. Obawiam się tylko, 

że twe obowiązki, pani, nie pozostawią ci wiele czasu na roz­

rywki. 

RS

background image

Ani na spotkania z wujaszkiem, lady Katherine i przyjaciół­

kami, dodała w duchu, czując wzrastające gniew i trwogę. 

Stan małżeński ponownie wydał się jej przekleństwem, choć 

była dziś chwila, że myślała o swoim przyszłym zamążpójściu 

z większą przychylością. Nieważne, że sir Myles jest przystojny 

i ma mity głos. Istotniejsze, że jest aroganckim pyszałkiem, za­

dowolonym z siebie samochwałem. 

Znów się odezwał: 

- Proszę wybaczyć mi, że o tym wspominam, lecz chyba je­

den z naszych grajków nadaje się tylko do tego, by położyć go 

do łóżka. 

- Tak, zauważyłam to już i zamierzam... 

- Proszę pozwolić mi działać. - Wstał i zanim zdążyła za­

protestować, udał się wzdłuż stołów w stronę galerii. Nie spie­

szył się. Przystawał i zamieniał kilka słów z tą czy inną osobą, 

dłużej zatrzymując się przy lady Alice i lady Elizabeth. W ogóle 

zachowywał się tak, jakby był to jego dom, a nie sir Wilfrida 

Wuthertona, 

Zanim dotrze do galerii, minstrel zdąży się już osunąć na 

podłogę i zasnąć na dobre, pomyślała Giselle z dużą dawką 

złośliwości. I już sama miała przystąpić do działania, gdy usły­

szała głos wuja, zmieniony nieco pod wpływem wypitego wina: 

- I co o nim sądzisz, moja droga? Czyż nie jest to atrakcyjny 

kawaler? Nie miałem serca mówić mu o naszej umowie. Bardzo 

zależy mu na małżeństwie, szczególnie po waszym spotkaniu 

przy bramie. 

- Tak? - Giselle była przeświadczona, że gorliwość sir 

Mylesa wzrosła raczej na widok zamku wuja. - I co powie­

dział? 

Sir Wilfrid uśmiechnął się i pogroził jej palcem. 

- Widzę, że moja dziewczynka jest spragniona pochwał. 

Mogę tylko powiedzieć, że jest bystry. Bardzo bystry. 

RS

background image

Giselle poczuła ciepło rumieńców na policzkach. Z chęcią 

powiedziałaby wujaszkowi, co naprawdę myśli o tym młodym 

szlachcicu, lecz uznała, że lepiej być ostrożną. Wtem zauważyła 

jakiś ruch na galerii i chwilę później zobaczyła sir Mylesa pro­

wadzącego grzecznie, lecz stanowczo zataczającego się skrzyp­

ka. Wszystko to odbyło się przy minimum zamieszania. Musiała 

przyznać, że sama lepiej nie wywiązałaby się z tego niewdzię­

cznego zadania. 

Gdy służba rzuciła się przesuwać stoły, by zrobić miejsce na 

tańce, Giselle pomyślała, że bez ujmy dla siebie mogłaby być 

trochę milsza dla sir Mylesa. 

Toteż gdy wrócił na swoje krzesło, obdarzyła go wdzięcz­

nym uśmiechem. 

- Dziękuję, sir, za skuteczną pomoc. Pozostaje mi tylko za­

pytać, co powiedziałeś naszym minstrelom, że grają tak udatnie? 

Lekceważąco machnął ręką. 

- Powiedziałem im tylko, że jeśli chcą grać na naszym we­

selu, muszą już teraz pokazać się z jak najlepszej strony. 

Co za pewność siebie! Już chciała dać mu ciętą odpowiedź, 

gdy poczuła na sobie spojrzenie sir George' a de Gramercie. Wy­

wodził się z zamożnego arystokratycznego rodu i jakkolwiek 

urodą ustępował sir Mylesowi, wcale nie był brzydki. Na jego 

uprzejme skinienie głową odpowiedziała miłym uśmiechem. 

- Traktujesz, pani, sir George'a z wielką łaskawością - za­

uważył sir Myles. 

- Należy do najbliższych przyjaciół naszej rodziny - od­

parła. 

- Stary przyjaciel rodziny - powtórzył z przekąsem. 

- Stary nie tyle wiekiem, co latami przyjaźni - uściśliła. 

- Kiedyś nawet miałam nadzieję. 

- Na co? 

Gwałtownie uniosła się z krzesła. 

RS

background image

- Wybacz, sir, ale spieszno mi wrócić do obowiązków go­

spodyni. 

On też już stał. 

- Liczyłem na to, że zatańczymy, pani. 

- Może innym razem - odparła niezbyt grzecznie, po czym 

zwróciła się do wuja: - Muszę teraz zgodnie z tradycją wigilij­

nej nocy zatroszczyć się o żebraków i nędzarzy, kochany wuju. 

Dlatego opuszczam cię na jakiś czas. 

- Oczywiście, moja droga. - Sir Wilfrid nie krył zadowole­

nia, że jego siostrzenica pamięta o wszystkim. 

Myles opadł na krzesło i pociągnął spory łyk wina. Nie trze-

ba było wielkiej spostrzegawczości, aby stwierdzić, że coś tu 

było nie tak. Kontrakt małżeński winien być podpisany dzisiej­

szego popołudnia. Gdy jednak spotkał się z sir Wilfridem w jego 

komnacie, starzec rozmawiał z nim o wielu nieistotnych kwe-

stiach, tylko nie o tej jednej najważniejszej. Aż wreszcie nad-

szedł czas wigilijnej wieczerzy i musieli zejść na dół. 

W ogóle ta wizyta przebiegała dotąd całkiem nie po jego myśli. 

Wyobrażał sobie, że przybędzie, podpisze dokument i swym oso­

bistym urokiem zbije z nóg siostrzenicę sir Wilfrida. Tymczasem 

lady Giselle okazywała mu chłód, jeśli nie wręcz wrogość, zaś sir 

Wilfrid poczynał sobie dwuznacznie i wykrętnie. 

Popatrzył na leżący przed nim na stole stroik z ostrokrzewu 

ubarwiony czerwonymi jagodami owoców. Ta czerwień znów 

skierowała jego myśli ku Giselle, która nosiła dziś czerwoną 

suknię i miała czerwone usta. W wyobraźni już je całował. Ale 

jak te liście ostrokrzewu o kolczastych brzegach, lady Giselle 

wydawała się również posiadać kolce, którymi kłuła i drapała. 

Był świadomy, że wobec niej nadrabia miną, przyczyna zaś 

tkwiła w tym, że w rozmowie z łady Giselle opuszczała go cza­

sem pewność siebie. Gdy spoglądała nań z owym surowym po­

tępieniem w oczach, wracał pamięcią do czasów, gdy będąc 

RS

background image

chłopcem, słyszał z ust ojca, że nigdy w niczym nie dorówna 

swym braciom. I że nigdy niczego nie osiągnie. 

Ale sir Wilfrid tak nie myślał. Inaczej nie wyraziłby zgody 

na małżeństwo ze swoją siostrzenicą. Myles poczuł się do­

wartościowany. 

Natomiast przykrym doświadczeniem było poznanie Giselle. 

Była ładna, bystra i zaradna, lecz najwyraźniej obojętna na jego 

zalety. Wszystko wskazywało na to, że nie zdobył jej sympatii. 

A przecież nie był najgorszym kandydatem na męża i nawet 

panna o ptasim móżdżku pojęłaby to w lot. Dlaczego nie zro­

zumiała tego Giselle? Czy była w nim jakaś wada, jakiś brak, 

który sprawiał, że trzymała go na dystans? 

Myles zasępił się. Nie, z pewnością nie chodziło tu o żadną 

jego wadę. Najpewniej w jej życiu był jakiś inny mężczyzna. 

Myles spojrzał na sir Wilfrida. 

- Twoja siostrzenica, sir, przygotowała wspaniałą ucztę, 

muszę też powiedzieć, że ja i moi ludzie jesteśmy bardzo zado­

woleni z przydzielonych nam kwater. Musisz być dumny, panie, 

ze swej wychowanicy. 

- Tak, sir Mylesie, jestem dumny. To wspaniała dziewczyna, 

dzielna i zaradna. - Sir Wilfridowi już trochę plątał się język. 

- Musiała mieć dobrych preceptorów. 

- Opiekę nad nią przez minione dziesięć lat sprawowała 

właściwie tylko lady Katherine DuMonde. Wyjątkowa niewia­

sta, niezwykła wdowa! - Sir Wilfrid wzniósł puchar w geście 

toastu i, o dziwo, prawie udało mu się nie rozlać wina. - Nie­

wiasta o surowej moralności, ale Giselle nie stała się przez to 

mniszką. Zresztą dziewczęta potrzebują dyscypliny. Rózeczką 

Duch Święty dziateczki bić każe, nieprawdaż, sir Mylesie? 

- Myślę, że mój ojciec zgodziłby się z tobą w tej kwestii, 

sir. Czy lady Katherine ma własne dzieci? Synów? 

- Bóg odmówił jej radości macierzyństwa. Synów, gdyby 

RS

background image

ich miała, wychowałaby na dobrych rycerzy. Wdrażałaby ich do 

dyscypliny od samej kołyski. Jeszcze będąc w łonie matki, wie­

dzieliby, co to posłuch! 

Gospodarz roześmiał się hałaśliwie, a gość poszedł za jego 

przykładem. Jak dotąd, nie udało mu się poznać tajemnicy serca 

lady Giselle. Ale mniejsza z tym. Szukał niewiasty z bogatym 

wianem i zależało mu na przyjaźni z sir Wilfridem. Rozglądał 

się za kobietą mądrą, zaradną i tak zbudowaną, by mogła mu 

dać potomstwo. Lady Giselle wydawała się spełnieniem tego 

ideału żony. 

Jeżeli ktoś przed nim zawłaszczył jej serce, będzie musiał 

zniknąć na dobre. On, Myles, byłby ostatnim ofermą, gdyby nie 

przepędził go na cztery wiatry. 

RS

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 

Wszyscy udali się na mszę i Giselle stwierdziła, że sir Myles 

stanął dokładnie za nią. W rezultacie czuła na sobie jego wzrok 

i miała trudności ze skupieniem się na łacińskich słowach ojca Pau­

la oraz na ślicznych kolędach śpiewanych przez chłopięcy chór. 

Itak zresztą myślami była gdzie indziej, przy sprawach bar­

dziej przyziemnych. Stała się bowiem rzecz okropna i nie do 

pomyślenia: zabrakło siana dla koni. Skoro świt rozległo się pu­

kanie do drzwi i po chwili stanął w nich stajenny. Dzielnie przy­

znał, że poczuwa się do winy za to niedopatrzenie. Rozkazała 

mu bezzwłocznie wysłać wozy do okolicznych farm, przypomi­

nając surowo, że coś takiego nie może się powtórzyć. Nie była 

jednak tak surowa, jak powinna. Udobruchał ją fakt, że stajenny 

zawiadomił o braku siana ją właśnie, a nie wuja. Dlatego oka­

zała mu wielkoduszność. 

Zdobyć się na wielkoduszność wobec sir Mylesa było jej o 

wiele trudniej. Dlaczego krążył wokół niej? Co spodziewał się 

osiągnąć? Czy nie widział, że miała dość kłopotów i bez jego 

uprzykrzonej obecności? 

Msza dobiegła końca i Giselle mogła się odwrócić. Postano­

wiła okazywać sir Mylesowi wyłącznie grzeczność. Spojrzała 

i zobaczyła puste miejsce. Sir Myles dochodził już niemal do 

drzwi kaplicy. W pewnej chwili zatrzymał się i pogrążył w roz­

mowie z lady Alice, która pod jego spojrzeniem zdawała się roz­

kwitać. 

RS

background image

Dlaczego jej nie upatrzył sobie na żonę, pomyślała Giselle, 

mijając tę parę. Ostatecznie Alice nie miała niczego innego do 

roboty prócz polowania na atrakcyjnego i wesołego kawalera, 

który zapełniłby jej pusty czas miłymi rozrywkami. 

Natomiast ona, Giselle, miała dziś, w dzień Bożego Naro­

dzenia, mnóstwo zajęć. Musiał być spełniony pewien podstawo­

wy warunek, żeby mogła podołać wszystkiemu - sir Myles mu­
siał trzymać się od niej z daleka. 

Niestety, sir Myles postanowił działać jakby jej na przekór. 

Wprawdzie nie wyciągał jej na rozmowy, ale za to nie odstępo­

wał na krok. Pojawiał się tam, gdzie najmniej się go spodziewa­

ła. Potem wycofywał się bez słowa, niczym szpieg obarczony 

zadaniem śledzenia jej i pilnowania. 

Wtargnął do kuchni, gdzie próbowała sosy, pod pretekstem; 

że potrzebny jest mu chleb dla lady Alice, która życzyła sobie 
nakarmić kaczki pływające w fosie. 

Pojawił się w stajni dokładnie w chwili, gdy wpadła tam na 

chwilę, by sprawdzić, czy przywieziono siano. Udał, że przy­

wiodła go tutaj troska o wierzchowca. 

Zabawiał się rzucaniem na dziedzińcu do pierścienia aku­

rat w porze, gdy biegała od spiżami do spichrza i od spichrza 

do piwniczki, sprawdzając zapasy wina, ziarna, warzyw i owo­

ców. 

Przechadzał się po holu, oglądając gobeliny dokładnie w cza­

sie, gdy wydawała służbie rozporządzenia odnośnie ustawienia 

i nakrycia stołów. 

Pokładał się ze śmiechu wraz z sir Wilfriedem, gdy właśnie 

szła do siebie, spocona i zziajana, żeby się umyć i przebrać do 

posiłku. 

Krótko mówiąc, sto razy tego dnia przeciął jej drogę i ani 

razu nie życzył jej wesołych świąt. 

RS

background image

Wiedziała, że powinna przejść nad tym faktem do porządku, 

a jednak nie potrafiła. Milczenie sir Mylesa zaczynało ją niepo­

koić. Być może okazała się wobec niego wczoraj zbyt opryskli­

wa i nieprzyjemna. Może już nawet zdążył poskarżyć się na nią 

wujaszkowi. Chyba jednak nie, bo wówczas wuj natychmiast 

wezwałby ją do siebie na rozmowę. 

Nic takiego się nie zdarzyło i uczta minęła w atmosferze ni­

czym niezakłóconej wesołości. Oczywiście, weselili się inni, bo 

ona, Giselle, zupełnie nie była w nastroju. Przezornie rozdzieliła 

przy stole siebie i sir Mylesa wujem. Ostatecznie, nie miała za­

miaru ponownie być karcona za to, że nie uważa i nie słucha, 

co też mówi do niej złotousty sir Myles. W rezultacie podczas 

posiłku nie zamieniła z nim ani jednego słowa, co było dla niej 

wielką ulgą, zmąconą wszak pewnym rozczarowaniem. 

Po wetach, a jeszcze przed toastami, wstała sprawdzić, czy 

napoje podano z uwzględnieniem rangi biesiadników. Dla gości 

dobrze urodzonych było grzane wino z korzeniami, zaś dla służ­

by i dzierżawców piwo i jabłecznik. 

Następnie w programie były występy żonglerów, akrobatów 

i błaznów. Okazały się bardzo udane. Widzowie zaśmiewali się 

do łez, a Giselle bawiła się świetnie razem z innymi. Mogła so­

bie pozwolić na swobodny śmiech, gdyż sir Myles znajdował 

się od niej daleko, w przeciwnym kącie sali, w towarzystwie 

innych młodych dżentelmenów. 

Biorąc wszystko pod uwagę, miała podstawy sądzić, że od­

niosła sukces. I jeśli nawet dzisiejsze zachowanie sir Mylesa da­

ło się jej we znaki, skłonna mu była wybaczyć to jego natręctwo, 

gdyż nie okazywał już więcej zainteresowania lady Alice i lady 

Elizabeth. 

Tylko dlaczego jego obojętność wobec innych niewiast mia­

łaby być dla niej pociechą? O tym nawet bała się myśleć. 

RS

background image

Nazajutrz Gisele obudziła się z obawą w sercu, że wczoraj­

sze dziwne zachowanie sir Mylesa może mieć dzisiaj ciąg 

dalszy. Dlatego cały ranek spędziła w napięciu i podenerwo­

waniu, by wreszcie przypadkiem się dowiedzieć, że zdecydo­

wał się na wyjazd wraz z liczną grapą gości na konną przejaż­

dżkę. Była to dobra wiadomość. Oznaczała, że będzie mogła 

spokojnie wypełniać swoje obowiązki. I faktycznie, reszta dnia 

minęła szybko, a minęłaby też przyjemnie, gdyby nie nawał 

spraw. 

Zanim jednak Giselle udała się do siebie, by się przebrać na 

wieczerzę, dokonała pewnej zmiany w poprzednich planach. 

Ponieważ przez cały dzień nie irytowała się z powodu sir My­

lesa, doszła do wniosku, że wytrzyma z nim również przy stole, 

i w związku z tym wydała służbie stosowne polecenia. 

Zadowolona z tej decyzji, którą udowodniła, że zdolna jest 

wznieść się ponad małoduszne uprzedzenia, udała się do swojej 

komnaty. Mary zdążyła przygotować dla niej jej ulubioną suknię 

w kolorze pogodnego nieba, obrzeżoną srebrnym haftem. Gło­

wę miała przesłonić chustką w takim samym kolorze, ujętą wo­

kół czoła i skroni srebrną obręczą. 

Dostrzegła leżące przy sukni na łóżku pomalowane na czer­

wono drewniane pudełko długości i szerokości dłoni. Zacieka­

wiona, podniosła je i otworzyła. 

W środku znajdowała się najokropniejsza chusteczka, jaką 

można było sobie wyobrazić. Uszyta z jedwabiu w kolorze zie­

lonego groszku. Obrzydliwy był kolor, nie zaś materiał. Z nie­

smakiem cisnęła chustkę na łóżko. 

Kto jednak pomyślał dla niej o takim prezencie? Wujaszek? 

Wujaszek nie poświecił w życiu jednej myśli kobiecym fata-

łaszkom, A zatem mógł to być tylko sir Myles. 

Mieściło się w zwyczaju, że podczas świąt Bożego Narodze­

nia pretendent do ręki daje wybrance swego serca dwanaście 

RS

background image

prezentów, po jednym każdego dnia. Byłby to zatem ten pierw­
szy od sir Mylesa. 

Giselle ciężko westchnęła, uświadamiając sobie, że od dzi­

siaj codziennie będzie musiała spotykać się z dowodami smaku 

i gustu sir Mylesa. A przecież nie był to człowiek hołdujący cał­

kowitemu bezguściu, o czym zaświadczał chociażby jego ubiór. 

Ma się rozumieć, nie znał jej jeszcze, gdy kupował tę chust­

kę. Tak czy inaczej, bez względu na jego intencje, chustki tej 

ona, Giselle nigdy nie włoży. Nie omieszka mu podziękować za 

prezent, swoich słów jednak nie nasyci ani ciepłem, ani życz­
liwością. 

Podjęła decyzję i poczuła, że lżej jej na duszy. Schowała pu­

dełko z chustką na samo dno kufra. 

Gdy zeszła do holu i jednym rzutem oka stwierdziła, że 

wszystko zostało przygotowane należycie, przeniosła wzrok na 

gości. A wśród gości był oczywiście sir Myles. Stał przy komin­

ku i prawdę mówiąc, trudno go było nie zauważyć. Pięknie się 

prezentował. Szeroki w ramionach, z włosami spływającymi fa­
lami na ramiona, w czarnej tunice przepasanej grubym złotym 
łańcuchem i w butach z miękkiej skory, wyróżniał się spośród 
innych mężczyzn zarówno starannością ubioru, jak i zgrabną 

sylwetką. 

Znała go już na tyle, aby przypuszczać, że jest świadom swych 

męskich atrybutów. Zapewne psuto go pochwałami od dziecka. 

Zauważywszy Giselle, natychmiast ruszył w jej kierunku. 

Szedł ku niej ze zmarszczonymi brwiami i wyrazem rozczaro­
wania na twarzy. 

Pomyślała, że przez grzeczność, nie bacząc na brzydotę chustki, 

powinna jednak była ją włożyć. 

W tym momencie próg holu przekroczył sir Wilfrid w towarzys­

twie ojca Paula. Był to sygnał dla gości, że czas siadać do stołów. 

RS

background image

Sir Mylesowi sługa wskazał krzesło przy gospodyni. Kawaler 

zajął miejsce, wciąż jednak nie odezwał się ani jednym słowem. 

Brak uprzejmego pozdrowienia zmieszał Giselle. Zaraz jed­

nak powiedziała sobie, że byłoby z jej strony głupotą przejmo­

wać się takimi drobnostkami. Musiała mieć baczne oko na stół 

i służbę. 

Jedli zatem w ponurym milczeniu. Trwało to do chwili, gdy 

Giselle zdecydowała się wreszcie podziękować za podarek. 

- Sir Mylesie - powiedziała cicho przy rybie - znalazłam 

prezent w mojej komnacie. Czy to od ciebie, panie? 

Uśmiechnął się, ona zaś pomyślała, że wszystkiego można 

mu odmówić, tylko nie męskiego czaru. 

- Prezent faktycznie jest ode mnie. Ufam, że nie zwykłaś, 

pani, przyjmować podarków od nieznajomych. 

- W rzeczy samej, nie. Dziękuję. - Koniec. Grzeczności sta­

ło się zadość. 

Myles spojrzał na rybę leżącą przed nim na talerzu. Nie po­

zostawało mu nic innego, jak tylko zająć się jedzeniem. 

Podziękowano mu za prezent i nie miał powodu czuć się ob­

rażony. Chyba nie liczył na to, że Giselle rzuci się mu na szyję 

z powodu chustki? Boginki tak się nie zachowują, a ona była 

boginką. Olśniła go dzisiaj jej uroda. Natychmiast stwierdził, że 

w niebieskim kolorze wygląda cudownie. Już nie miał najmniej­

szych wątpliwości, że nie znalazłby lepszej kandydatki na żonę, 

i to nawet pomijając wielkość jej posagu oraz wpływy wuja na 

królewskim dworze. 

Zerknął na nią znad talerza i odnalazł ją bodaj jeszcze pięk­

niejszą niż przed chwilą. Szlachetny profil zdawał się 

wyrzeźbiony dłutem artysty, zaś czerwień ust przywodziła na 

myśl rozkwitłą różę. 

Pojął nagle, że jasnozielona chustka nadałaby jej cerze bła-

dożółty, nieładny odcień. 

RS

background image

W porządku. Nie było jeszcze powodu do załamywania rąk. 

Ufał, że kolejny prezent spotka się z lepszym przyjęciem. 

Tak, moja panno, myślał, odzyskując spokój, walka dopiero 

się rozpoczyna. A dziś wieczorem, gdy ujmę twoją rękę w tańcu, 
wtedy upieszczę ją i ugłaszczę, abyś wiedziała, jakich jeszcze 

rozkoszy możesz oczekiwać we współżyciu ze mną. 

Nie było rzeczą pewną, czy Giselle czuła się urażona tą po­

zorną obojętnością siedzącego przy niej sir Mylesa. Za to na 

pewno interesowała ją jakość podawanych dań i atmosfera pa­

nująca przy stole. Tak się szczęśliwie złożyło, że biesiadnicy by­

li życzliwie wzajem do siebie usposobieni, a potrawom niczego 
nie można było zarzucić. 

Pod koniec uczty galeria zapełniła się muzykantami. Służba 

wzięła się do przesuwania stołów. Giselle wstała, by dopilnować 

rozdawania jedzenia biedakom z wioski. Wtedy poczuła dłoń 

sir Mylesa na swoim ramieniu. 

Spojrzała na niego z wyrazem zaskoczenia na twarzy. 

- Sądziłam, że zapomniałeś o moim istnieniu, sir - rzekła, 

nie mogąc się wyrzec drobnej złośliwości. 

Jego uwodzicielski uśmiech osiągnął zamierzony efekt, gdyż 

oblała się rumieńcem, pomimo szczerej chęci pozostania zimną jak 

głaz. 

- Mówimy o rzeczach niemożliwych, pani. Czy mogę prosić 

do tańca? 

W pierwszym odruchu chciała odmówić. Miała jeszcze tyle 

do zrobienia. Poza tym wiedziała, że będą trzymali się za ręce, 

co z pewnością osłabi jej wolę i skróci dystans, który chciała 

zachować. 

Wystarczyła ta chwila wahania, by zabrakło już czasu na od­

mowę. Sir Myles zdecydowanym gestem wziął ją za rękę i po­

prowadził na środek sali. 

RS

background image

Teraz już nie mogła odwrócić biegu wydarzeń. Uczyniłaby 

z siebie widowisko. Poza tym sir Myles poczułby się urażony. 

- W tej sukni bardzo ci do twarzy, pani - szepnął, gdy usta­

wiali się parami w krąg. - Podoba mi się to uczesanie. Z nie­

cierpliwością czekam chwili, gdy zobaczę twoje włosy roz­

puszczone, pani, w naszym małżeńskim łożu. 

Poczuła się, jakby ktoś oblał ją wrzątkiem. Otworzyła usta, 

by zbesztać go za tę śmiałość, gdy rozległy się pierwsze takty 
melodii i taniec się rozpoczął. 

Był pełen skomplikowanych figur. Ponieważ nie tańczyła 

często, musiała uważać, by nie pomylić kroku. To odciągnęło 

jej myśli od partnera, co było raczej dość szczęśliwą okoliczno­

ścią. Najgorsze jednak, że kiedy taniec się skończył, była zdy­

szana, podczas gdy sir Myles stwarzał wrażenie człowieka nie­
mal znudzonego. 

Ukłonił się z wdziękiem. 
- Dziękuję za wspólnie spędzoną miłą chwilę, pani. 

- Muszę już iść. - Rozpaczliwie pragnęła uregulować od­

dech, z żałosnym jednak rezultatem. 

- Tak, wiem - rzekł z miną człowieka, który posiadł tajem­

nice tego świata. - Spadło na ciebie, pani, wiele obowiązków. 

- Skłonił się i odszedł w kierunku Elizabeth Cowton. 

Giselle ze świstem wciągnęła powietrze. Cóż ją obchodziło, 

z kim tańczy sir Myles. Pospieszyła do kuchni, gdzie już czekała 

na nią Mary w towarzystwie innych sług. 

Wzięła pelerynę, którą podała jej służąca, i zarzuciła ją na 

ramiona. Kazała młodszym parobkom wziąć kosze z jedzeniem 

i poprowadziła ich za sobą. Kamienie dziedzińca były oszronio­

ne i śliskie. Przykazała chłopcom, by uważali. Sople zwisały z 
dachów niczym długie białe szpony. Nad głowami rozpościerało 

się czyste niebo z tysiącami gwiazd. Tarcza księżyca była nie­

mal okrągła, tym jaśniej więc rozświetlała nocne ciemności. 

RS

background image

Przy bramie, mimo zimna, czekała cierpliwie grupka bieda­

ków. Każdy z nich trzymał coś, w czym mógłby ponieść do do­

mu otrzymane dary. Jeden miał kosz, drugi szał, inny znów ka­

wał szmaty. Ale byli i tacy, co trzymali w rękach nadstawione 

poły kubraka bądź koszuliny. 

W pierwszym szeregu stały dzieci. 

To je najpierw Giselle przywołała do siebie uśmiechem i ski­

nieniem ręki. Znała imiona większości malców. Jedną ręką gła­

dziła ich po główkach, drugą zaś wkładała im do nadstawionych 

koszyków i szmat chleb, mięsiwo i ciasta. Większość dzięko­

wała cienkimi drżącymi głosikami i każda taka podzięka była 

niczym balsamiczna rosa na jej spragnioną zbawienia i życia 

wiecznego duszę. 

Następnie w kolejności obdarowani zostali młodzi, dorośli 

i starcy. Sypały się podziękowania i życzenia wesołych świąt. 

Giselle czuła, że mimo radości w sercu zbiera się jej na płacz. 

Była szafarką, przynosiła chwilową ulgę, najchętniej jednak na 

zawsze uleczyłaby tych ludzi z trapiącej ich biedy. 

Misja była spełniona. Ostatni bochenek chleba został rozda­

ny. Czas było wracać do gości w holu. 

Puściwszy przodem służących, ruszyła wolnym krokiem. 

Mało co nie wpadła na opartego o mur sir Mylesa Buxtona, któ­

rego twarz wyrażała coś pośredniego między zainteresowaniem 

a szczerym szacunkiem. 

Przystanęła. 

- Co tu porabiasz, sir? Myślałam, że tańczysz. 

- Porzuciłem taniec dla zaspokojenia ciekawości- Teraz już 

wiem, jakie to obowiązki odciągnęły cię, pani, od zabawy. 

- Muszę wracać - wybąkała. 

Kiwnął głową, a kiedy ruszyła, zrównał się z nią. Z jego ob­

lanej światłem księżyca twarzy trudno było teraz cokolwiek wy­

czytać. 

RS

background image

- To zacny uczynek - zauważył, ona zaś bez trudu domyśli­

ła się, do czego odnosi się ta uwaga. 

- Nie jest wielką zasługą rozdawać jedzenie, którego i tak 

ma się nadmiar. 

- A jednak niewielu jest takich darczyńców, co dają innym 

w sposób, jakby sami doznawali szczodrobliwości. 

- Jeśli to o mnie myślisz, panie, łatwo to wytłumaczyć. Po 

prostu sprawiają mi radość dziecięce uśmiechy i przyjemnie jest 

myśleć, że ktoś nie będzie głodny tej nocy. 

- Lubisz dzieci, pani? 

- Bardzo. A ty, sir? 
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Chyba tak. Trudno 

nie lubić dzieci. 

Położył dłoń na jej ramieniu. Zatrzymała się i pytająco spo­

jrzała mu w oczy. 

Coś się stało. On stał się inny albo też w niej nastąpiła jakaś 

przemiana. Pojawił się element intymności i zrozumienia. Sir 
Myles już nie odstręczał jej arogancją. Przeobraził się w myślą­
cego i czującego człowieka. 

- Bardzo chciałbym mieć dzieci - rzekł z ujmującą szcze­

rością w głosie. - Chciałbym, żeby to były nasze dzieci - dodał 

z mocą. 

Giselle, która w duchu uznała, że byłoby to nie tylko możli­

we, ale i pożądane, gwałtownie cofnęła się o krok, zdumiona 
zmianą własnej postawy. Zmieszana, puściła się biegiem przez 

dziedziniec. 

Jakimś cudem tym razem nie poślizgnęła się i nie upadła. 

RS

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY 

Powtórzyła się sytuacja z wczorajszego dnia. Zrobił to znowu. 

Stanął tuż za nią podczas mszy w kaplicy i rozpraszał jej uwagę. 

Milczał, lecz ona czuła się tak, jakby szeptał jej coś do ucha. 

Był obecny w jej myślach od wczoraj. Miniona noc okazała 

się koszmarem. Nie mogła zasnąć i zamiast leżeć w łóżku, cho­

dziła z kąta w kąt po komnacie. Szukała argumentów przema­

wiających za tym, żeby pozostać w stanie panieńskim jeszcze 

przez kilka lat. 

Gdyby sir Myles po bliższym poznaniu okazał się taki, jaki 

wydał się jej na pierwszy rzut oka, czyli aroganckim, zarozu­

miałym hipokrytą, byłoby łatwo pozostać przy uprzedniej decy­

zji. Ten nowy sir Myles zmusił ją do zmiany opinii i nie mogła 

mu tego wybaczyć. 

W końcu uznała, że najlepiej zrobi, mówiąc mu o umowie, 

jaką zawarła z wujaszkiem. Jeśli prawdziwy był ów drugi sir 

Myles, którego poznała wczoraj na dziedzińcu, to na pewno zro­

zumie jej intencje i będzie się starał z nią współdziałać. 

Pragnęła porozmawiać z nim na ten temat zaraz po wyjściu 

z kaplicy. Niestety, gdy ojciec Paul udzielił wiernym ostatniego 

błogosławieństwa i wszyscy skierowali się ku wyjściu, Giselle 

z zaskoczeniem stwierdziła, że sir Myles już wyszedł. Rozcza­

rowana pomyślała, iż w takim razie nie pozostaje jej nic innego, 

jak wrócić do siebie, przebrać się i podjąć codzienne obowiązki 

gospodyni. 

RS

background image

Nieoczekiwanie natknęła się na sir Mylesa na korytarzu. Do 

spotkania doszło w pobliżu komnaty sir Wilfrida, z czego wy­

ciągnęła wniosek, że pewnie sir Myles oczekuje na wuja, do któ­

rego ma jakąś sprawę. Ucieszyła się. Należało kuć żelazo, póki 

gorące. 

- Chciałabym porozmawiać z tobą, sir. O ile, oczywiście, 

masz chwilę wolnego czasu. - Wskazała ręką na drzwi wiodące 

do komnaty. Wiedziała, że jest o tej porze pusta. 

- Mój czas należy do ciebie, pani - odparł sir Myles, prze­

puszczając Giselle pierwszą przez próg. 

Weszli do stosunkowo niewielkiego pomieszczenia, w któ­

rym sir Wilfrid zwykł załatwiać sprawy gospodarskie. Tutaj roz­

strzygał wszelkie spory, przyjmował interesantów. Tutaj też od 

czasu do czasu grywał w szachy, na co i dzisiaj mógł mieć ocho­

tę i dlatego na kominku płonął ogień. Trzy wąskie okna prze­

puszczały niewiele światła, a ponieważ dzień był pochmurny, 

na ścianach zatknięto dwie pochodnie. Posadzka była wysłana 

tatarakiem z dodatkiem specjalnych ziół, ponieważ wujowi to­

warzyszyły psy, a rośliny te podobno płoszyły pchły. 

Sir Myles zamknął drzwi. Giselle w pierwszej chwili chciała 

zaprotestować, pomyślała jednak, że może lepiej się stanie, jeśli 

ta rozmowa zostanie przeprowadzona bez świadków. Umowa 

z wujaszkiem nadal powinna pozostać tajemnicą, jeśli miała 

być dotrzymana. 

Sir Myles sięgnął do zdobionej haftem sakiewki przy pasie 

i wyjął z niej dużą broszę, której jedyną zaletą była jej drogo-

cenność, jako że złotnik nie szczędził szlachetnych kamieni, ob­

sadzając żółte obok niebieskich i niebieskie obok zielonych. 

- To na pamiątkę drugiego dnia świąt - oznajmił, wręczając 

prezent wybrance swego serca. 

Poczuła w dłoni ciężki i masywny klejnot Wolała mniejsze, 

bardziej artystycznie wykonane precjoza. 

RS

background image

- Dziękuję - bąknęła, żałując pieniędzy wydanych na coś 

tak brzydkiego, mimo że nie były to jej pieniądze. 

Gdy przeniosła wzrok na sir Mylesa, ujrzała na jego twarzy 

zmieszanie. Czyżby spodziewał się z jej strony zachwytu na wi­

dok broszki? 

- Dziękuję - powtórzyła, zaskoczona, że tak duże znaczenie 

przykładał do tego, w jaki sposób przyjęty zostanie jego poda­

rek. Wypadało więc spełnić jego oczekiwania. - Ona jest bar­

dzo... bardzo... 

- Czy nie uważasz, pani, że niewdzięczność obciąża sumie­

nie jak każdy grzech? -Nie miała już wątpliwości, że podobnie 

jak wczoraj, tak i dzisiaj zwyciężył w nim gniew. - Tak właśnie 

zwykłaś przyjmować prezenty? 

Giselle śmiało uniosła głowę i rzekła: 
- Uważam, że zamknięcie drzwi było czymś bardzo niewła­

ściwym z twej strony, sir. Czy dżentelmeni tak właśnie za­

chowują się wobec dam? 

- Wypada mi w takim razie przypomnieć, że to ty, pani, za­

proponowałaś, abyśmy przeszli do tej komnaty. Był to zresztą 

nader szczęśliwy pomysł, gdyż nie chciałbym, żeby to, co mam 

ci do powiedzenia, dotarło do uszu służby bądź jakichś innych 

przypadkowych świadków. 

- Nie muszę wysłuchiwać... - Urwała, słysząc odgłos kro­

ków na korytarzu. Nie życzyła sobie, by zastano ją sam na sam 

z sir Mylesem. - Mów w takim razie, sir, co masz mi do po­

wiedzenia, bym mogła jak najprędzej wrócić do swoich obo­

wiązków! 

On jednak się nie spieszył. Obejrzał ją sobie impertynencko 

od stóp do głów, po czym podszedł do stołu i usiadł na krześle, 

na którym zwykł siadywać sir Wilfrid. 

- Skoro więc nie mogę doczekać się słowa z twych ust... 

- zaczęła. 

RS

background image

- Usiądź, Giselle - przerwał jej brutalnie. 

Zdumiona, otworzyła usta. 
- Jak śmiesz... 
- Siadaj! 

Odruchowo skierowała się ku krzesłu, które wskazywał jej 

ręką. Wtedy przypomniała sobie słowa, które często powtarzała 

lady Katherine: „Dama nigdy nie powinna zapominać o tym, że 

jest damą". Giselle usiadła na krześle nie jak osoba, której to 

narzucono, tylko jak ktoś, kogo pragnieniem było dać odpoczy­

nek nogom. 

- Usłyszałeś, panie, podziękowanie z mych ust, czegóż więc 

jeszcze możesz żądać? 

Nie wydawało się, aby te pełne godności słowa w najmniej­

szym stopniu uśmierzyły jego gniew. 

- Podziękowanie bez odrobiny wdzięczności jest tylko 

pustym gestem - rzekł, patrząc na nią z wyrazem potępienia 

w oczach. 

Skrzyżowała ramiona. Pomyślała, że musiała stracić rozum, 

skoro ostatniej nocy zmieniła o nim opinię, Albo był to wpływ 

księżyca. 

- Próbujesz dokuczyć mężczyźnie, którego masz poślubić? 

Jaki w tym sens? Gdy cię poznałem, uznałem, że jesteś inteli­

gentną kobietą, lecz teraz zaczynam zadawać sobie pytanie, czy 

czasami się nie pomyliłem. - Spoglądał na nią, bębniąc nerwo­

wo palcami o blat stołu. 

Uznała, że sir Myles zachowuje się jak mały chłopiec, któ­

rego kaprysu nie spełniono. Przypomniała sobie, jak lady Ka­

therine traktowała zepsute i rozpieszczone dziewczynki, które 

wysłano do niej na naukę i wychowanie. 

- Och - przyłożyła z boleściwą miną dłoń do czoła - wy­

bacz mi, proszę, sir! Powinnam była się poniżyć, a nie zrobiłam 

tego! Nie dałam do zrozumienia, że żadna kobieta nie otrzymała 

RS

background image

tak wspaniałego prezentu od mężczyzny. Nie padłam ci do nóg 

i nie całowałam skraju twej szaty! Och, jakże jestem okropna 

i niewdzięczna! - Nagle w jej głosie pojawił się inny ton. 
- Oczywiście należy założyć, że ta broszka nie została kupiona 

z myślą o pochwaleniu się bogactwem. Trzeba chyba też przy­

jąć, że nie wyraża twego smaku i gustu, panie. Jest ona zatem 

dla mnie całkowitą tajemnicą. 

- Nie znajduję nic zabawnego w twoim przedstawieniu, 

pani. 

- Mnie zaś obojętną pozostawia twój prezent, sir. Ten 

i wczorajszy. 

- To już zdążyłem zauważyć. 
- Z chęcią ci je zwrócę. 
- To są prezenty zaręczynowe. Nie podlegają zwrotowi. 
- Owszem, podlegają, o ile umowa zaręczynowa zostanie 

zerwana. 

Wbił w nią wzrok, jakby chciał przewiercić ją nim na wylot. 

- Umów nie zrywa się tak łatwo. 

- Ta nie została jeszcze podpisana. 
- I co z tego? Ma być podpisana na dniach. 

Poczuła, że grant usuwa się jej spod nóg. Czyżby wuj dał 

mu co do tego gwarancje mimo zawartej z nią ugody? 

Nie, nie mogła w to uwierzyć. Znała swojego opiekuna 

i wiedziała, że powiadomiłby ją o zmianie decyzji. 

- Tylko podpisy czynią umowę ważną i obowiązującą dla 

obu stron - podkreśliła. 

- Tego drobnego uzupełnienia dokona się już niebawem. 

Starała się zachować nieprzeniknioną twarz. 

- Nie byłabym tego taka pewna, sir. 

Poderwał się z krzesła. 
- Co za nonsens! - zawołał gniewnie. - Twój wuj, pani, nic 

mi dotąd nie wspomniał o jakichkolwiek zmianach. 

RS

background image

- Niemniej one nastąpiły. - Patrzyła na sir Mylesa z wy­

zwaniem w oczach. - Wuj przyznał mi prawo do odmowy. 

- Co takiego?! 
- Wuj zamierza pogodzić się z moją odmową, jeśli dojdę do 

wniosku, że nie nadajesz się, panie, na męża. 

- Ależ to śmieszne! 

- Śmieszne czy poważne, moje słowa są prawdziwe - po­

wiedziała dobitnie. 

Następnie stało się coś nieoczekiwanego. W oczach sir My­

­esa pojawiła się bezradność, a nawet łęk. Zbladł i utkwił spo­

jrzenie w kącie pokoju. 

- Wiec twoim zdaniem, pani, nie jestem odpowiednim kan­

dydatem na męża? Podobnie jak nieodpowiednie i w złym gu­

ście są moje prezenty? 

Jeszcze przed chwilą była gotowa dać twierdzącą 

odpowiedź, lecz zmiana, jaka w nim zaszła, całkiem zbiła ją z 

tropu. Kim właściwie jest sir Myles? Bezczelnym arogantem 

i pyszałkiem czy też człowiekiem wrażliwym, szlachetnym 

i dumnym? 

- Nie w tym rzecz, że jesteś nieodpowiednim kandydatem, 

panie - odparła z namysłem. - Jesteś bardzo przystojny, po­

chodzisz z dobrej rodziny i na pewno masz mężne serce. Rzecz 

w tym, że nie spieszy mi się z zamążpójściem. Zawarłam z wu­

jem układ, który zagwarantował mi wolność jeszcze na jakiś 

czas. 

Westchnął, obszedł stół i stanął przy jej krześle. 
- I ta awersja do małżeństwa nie ma nic wspólnego ze mną? 

Wstała i przyjacielskim gestem położyła mu dłoń na ra­

mieniu. 

- Nie, nie ma tu żadnego związku - powiedziała, zażeno­

wana. - Proszę mi wybaczyć, sir Mylesie, to moje niegrzeczne 

zachowanie. Od jakiegoś czasu moje przyjaciółki zaczęły wy-

RS

background image

chodzić za mąż. Nagle znikały i ginął po nich wszelki ślad. Jak­

by złożono je do grobu. Nie odpisywały na listy i nie odwiedza­

ły nas. Mogę więc tylko przypuszczać, że to z powodu mężów, 

którzy zabronili im jakichkolwiek kontaktów, woląc je mieć wy­

łącznie dla siebie. Teraz rozumiesz, dlaczego boję się podobne­

go uwięzienia. Kiedy więc dowiedziałam się, że wuj podjął już 

starania w tym kierunku, poprosiłam go o łaskę przyznania mi 

prawa do decydowania o mym losie. 

- Myślę, że również nie czułbym się najlepiej, gdybym się 

dowiedział, że ktoś zdecydował w tak ważnej dla mnie sprawie 

poza moimi plecami - rzekł sir Myles z miną świadczącą o peł­

nym zrozumieniu jej położenia. 

- Prawo, sir Mylesie, zabrania zmuszania do małżeństwa 

wbrew woli. Umowa z wujem zakłada, że jeśli w ciągu dwuna­

stu świątecznych dni należycie wywiążę się z obowiązków go­

spodyni, wuj zostawi mi wolność wyboru, 

- I odrzucisz mnie, pani, jako kandydata? - spytał miękko. 

Spoglądał na nią, a jej się wydało, że dostrzega w jego oczach 

pełen wyrachowania namysł. 

Przejął ją zimny dreszcz. Wyczuła niebezpieczeństwo. Zbyt 

późno już jednak było na obronę. Chwycił ją bowiem w ramiona 

i pocałował, pewien, że przy energicznych staraniach z jego 

strony ona, Giselle, zrezygnuje z kaprysu i przestanie myśleć o 

zabezpieczaniu sobie wolności wyboru. 

Tymczasem to on przestał myśleć o czymkolwiek. Słodki 

smak jej warg całkowicie go odurzył. Dodatkową rozkosz czer­

pał z bliskości jej ciała oraz zapachu skóry i włosów. 

W rezultacie musiał przywołać na pomoc całą wolę, by prze­

rwać pocałunek. 

- Wybacz, pani - szepnął. - Wszystko to z powodu twej... 
- Głupoty? - wybuchnęla, cofając się z wyrazem niesmaku 

na twarzy. - Sądzisz, że nie domyślam się, co zamierzasz? Wi-

RS

background image

dać to zresztą w twoich oczach. Teraz nie wyjdę za ciebie, panie, 

nawet gdybyś był jedynym mężczyzną w Anglii! 

Zrobił zaskocznoną minę. 

Ona jednak wciąż mówiła: 

- Myślisz, że jestem jedną z tych głupich dziewczyn, które 

tak łatwo opętać męskim czarem i kilkoma miłymi słówkami? 

Że z powodu jednego pocałunku i krótkiej chwili intymności 

złożę ci moją wolność w ofierze i poddam się całkowicie twej 

woli? 

Sir Myles również miał już dość tej zabawy. Ponownie 

chwycił Giselle w ramiona i spojrzał jej w oczy. 

--

 Nic mnie nie obchodzą, pani, twoje lęki i urazy. Umowa 

małżeńska została zawarta i dopilnuję, żeby jej dotrzymano. 

Nikt nie odtrąci z pogardą Mylesa Buxtona! Nikt! - Puścił ją, 

rozumiejąc, że jednak posunął się za daleko. Starał się zapano­

wać nad gniewem i ukryć udrękę. - To zresztą, pani, bardzo ko­

rzystna umowa. Zerwanie jej przyniosłoby szkody obu stronom. 

- A co z miłością, sir Mylesie? - zapytała. - Gzy miłość nic 

dla ciebie nie znaczy? Mogę cię tylko zapewnić, panie, że nigdy 

nie wyszłabym za hipokrytę. 

Próbował się uśmiechnąć, lecz skończyło się na żałosnym 

wykrzywieniu twarzy. 

Nie był wszakże żałosny, kiedy mówił z mocą: 

'— Twierdzisz, pani, że nie wyjdziesz za mnie, ponieważ 

mnie nie kochasz. W takim razie przyrzekam ci, moja arogancka 

młoda damo, że zanim minie dwunasty dzień świąt, będziesz 

zakochana we mnie do szaleństwa. Do szaleństwa! 

Takie postawienie sprawy całkiem ją zaskoczyło. Gotował 

jej niespodziankę za niespodzianką. Zaraz jednak przemówiła 

w niej duma. 

- Czy to wyzwanie, sir? 

- Nazywaj to, jak chcesz. 

RS

background image

- Zatem przyjmuję je. Lecz co się stanie, jeśli nie zakocham 

się do szaleństwa? 

- Wtedy nie będziesz musiała za mnie wychodzić. 

Uśmiechnęła się i tak na niego spojrzała, iż przeląkł się, że 

popełnił gruby błąd, stawiając tak sprawę. Ani mu w głowie jed­

nak było się wycofywać. Podobnie jak nie zamierzał przyznać 

racji swemu ojcu, który widział w nim tylko nieudacznika. 

- Chyba zdajesz sobie sprawę, sir, że rozpoczynasz ten po­

jedynek w bardzo niekorzystnej sytuacji - powiedziała. - Nie 

lubię cię. 

- Trochę nieprzychylności z twej strony nada rzeczom bar­

dziej interesujący przebieg, zaś zwycięstwo będzie szczególnie 

smakowało - odparł. 

- Cóż, można mieć i taki stosunek do spraw. - Ruszyła ku 

drzwiom. - A teraz wybacz, wzywają mnie obowiązki. 

Wyszła w szalonym pośpiechu, jakby bała się, że za chwilę 

może stać się coś strasznego, przed czym się już nie obroni. Za­

trzasnęła za sobą drzwi. 

Myles opadł na krzesło z westchnieniem pełnym znużenia 

i rezygnacji. 

Minął dobry kwadrans, a on wciąż się nie ruszał. Drgnął do­

piero na odgłos otwieranych drzwi. Na progu stał sir Wilfrid. 

- Sir Myles, czemu zawdzięczam tę wizytę? - spytał gospo­

darz, wpuszczając dwa myśliwskie psy. 

Myles poderwał się na równe nogi. 

- Chcę się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi, sir -

rzekł z godnością, nie mogąc jednak ukryć irytacji. - Co to za 
pomysł pozwalać młodej pannie prawić mi impertynencje? Czy 
twoje słowo, panie, znaczy tak mało, że może przekreślić je je­
den niewieści kaprys? 

Sir Wilfrid okrążył stół i usiadł na swoim krześle. 

RS

background image

- Raptus z ciebie, miody człowieku - rzekł, zapraszając 

gestem Mylesa do zajęcia drugiego krzesła. - A zanim powiesz 

coś, czego potem możesz żałować, posłuchaj starego, doświad­

czonego człowieka. 

Myles najchętniej opuściłby nie tylko komnatę, ale i zamek. 

Czuł się znieważony umową zawartą między sir Wilfridem a je­

go siostrzenicą. Co gorsza, wyszedł na głupca. Powstrzymała 

go tylko myśl, że nie wolno mu poddawać się bez walki. 

- Czy to Giselle powiedziała ci o umowie? 

-Tak. 
- Co dokładnie usłyszałeś z jej ust? 

- Powiedziała, że jeśli podczas świąt wywiąże się ze swoich 

obowiązków gospodyni, będzie mogła odrzucić kandydata, któ­

rego wybrałeś dla niej na męża. To znaczy mnie. - Nachylił się 

nad blatem stołu. - Zamierzasz obstawać przy tej śmiesznej 

umowie, sir? 

- Uspokój się, kawalerze. - Na twarzy sir Wilfrida pojawił 

się uśmiech. - Nie słuchałeś zbyt uważnie, błąd właściwy mło­

dości. Będzie mogła odmówić, jeśli wywiąże się z obowiązków 

i jeśli będzie tego chciała. A kto powiedział, że tak się sprawy 

ułożą? W ciągu dwunastu dni wiele może się wydarzyć. Pan 

młody w każdej chwili może przechylić szalę na swoją korzyść. 

Jak widzisz, niewiele ryzykujemy, pozwalając Giselle myśleć, 

że posiada swobodę wyboru. 

A jednak ryzyko było spore, zważywszy na stosunek Giselle 

do pana młodego, pomyślał Myles. Dobrze choć, że sir Wilfrid 

nadal był zwolennikiem tego małżeństwa i pocieszał go, mó­

wiąc, że zawsze będzie można wytknąć Giselle jakiś błąd czy 

niedopatrzenie. 

Myles poza tym doszedł do wniosku, że zbyt wielką wagę przy­

kłada do zgody dziewczyny. Decydowało zdanie sir Wilfrida, zaś 

w nim, wszystko na to wskazywało, nadal miał sojusznika. 

RS

background image

Sir Wilfrid westchnął. 

- Muszę wyznać, że kocham tę dziewczynę, jakby była moją 

rodzoną córką. Kiedy złożyła mi tę propozycję, nie potrafiłem 

jej odmówić. 

Myles pomyślał, że faktycznie trzeba wielkiej siły charakte­

ru, by przeciwstawić się młodej damie o prześlicznych oczach 

i aksamitnym głosie, a nadto kochającej własną wolność ponad 

wszystko. 

- Muszę ci też powiedzieć, kawalerze, że nie miała łatwego 

życia. Przeszła pod moją opiekę jeszcze jako dziecko, tuż po 

śmierci rodziców. Gdyby żyła moja biedna żona, Giselle zosta­

łaby z nami w zamku, nic jednak nie wiedziałem o wychowy­

waniu dziewcząt. Dlatego odpowiedzialność za ukształtowanie 

jej charakteru i umysłu przeniosłem na lady Katherine, która jak 

większość godnych szacunku niewiast jest bardzo rygorystycz­

na w sprawach moralności i obyczaju. Rozumiem, że moja 

umowa z siostrzenicą mogła cię trochę zaskoczyć, nie róbmy 

jednak wiele hałasu o nic. To drobne ustępstwo nic nas nie ko­

sztuje, a dało jej złudzenie decydowania samej o swoim życiu. 

- Widząc zaś, że oblicze sir Mylesa powoli się rozchmurza, do­

dał: - Co byś powiedział, kawalerze, na polowanie na szaraka 

bądź lisa? Myślę, że ruch na świeżym powietrzu dobrze by nam 

zrobił. 

Myles nie zaprzeczył, co oznaczało zgodę. 

- Przygotuj się i ruszaj przodem razem z innymi. Ja mam 

kilka drobnych spraw do załatwienia. Dołączę do was na błoniu. 

Myles kiwnął głową, skłonił się i opuścił komnatę. 

Sir Wilfrid podszedł do okna. Przed budynkiem stajni zebra­

ła się już spora grupa mężczyzn. Bliżej pomieszczeń kuchen­

nych stała Giselle, rozmawiając z ludźmi, którzy wyglądali na 

trefnisiów i aktorów. W tym momencie wyszedł na podwórzec 

sir Myles, kierując się ku dżentelmenom dosiadającym koni. Ku 

RS

background image

rozczarowaniu sir Wilfrida, Giselle nie zwróciła nań najmniej­

szej uwagi, choć jedna z aktorek zareagowała na jego widok 

tak gwałtownie, jakby po raz pierwszy w życiu zobaczyła męż­

czyznę. 

Czym należało tłumaczyć takie właśnie zachowanie siostrze­

nicy? Czy upór zniszczył w niej wszelki rozsądek? Czy nie jest 

tak, że każda panna chce wyjść za mąż? Czyż sir Myles nie jest 

najlepszą partią w południowej Anglii? 

Sir Wilfrid zasępił się i skierował ku drzwiom. Otworzył je 

i zobaczył przechodzącą korytarzem z koszem drewna Mary. 

Chwycił ją za ramię, i nie bacząc, że biedaczka o mało co na 

skutek tej nagłej napaści nie wyzionęła ducha, huknął: 

- Zostaw kosz i natychmiast sprowadź mi tu swoją panią! 

RS

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 

Po nieprzyjemnej rozmowie z sir Mylesem czekała na Giselle 

radosna wiadomość - przybyli komedianci. 

Pospieszyła na dziedziniec powitać trupę, która dawała na­

dzieję na dobrą zabawę tego wieczoru. Wciąż jednak nie mogła 

oderwać myśli od sir Mylesa. 

Dlaczego był taki natarczywy, mimo że poczuł się obrażony 

umową zawartą przez nią z wujem? Dlaczego rzucił jej wy­

zwanie, skoro musiał wiedzieć, że ma niewielkie szanse na od­

niesienie zwycięstwa? 

Pamiętała, jak z aroganta gwałtownie przeobraził się w czło­

wieka przytłoczonego ciężarem nieszczęścia, i była niemal 

pewna, że nie było to udane. Być może ów wyrachowany na­

mysł, który widziała w jego oczach, stanowił jedynie wytwór 

jej wyobraźni. 

Z drugiej strony, czyż nie wymyślała teraz usprawiedliwień, 

które miały rzucić nań jaśniejsze światło? 

Zastała komediantów przy wozach. Przytupywali, ponieważ 

grudniowe zimno dawało się we znaki. W grupie były niewiasta 

z dzieckiem przy piersi oraz dziewczyna z oczami jak węgle. 

Lady Katherine była przychylnie nastawiona do widowisk 

teatralnych pod warunkiem, że tematem sztuk były wątki i sce­

ny zaczerpnięte z Biblii. Giselle znała aktorów, którzy dziś do 

niej zawitali. Trupą kierował Matthew Appleton, a jego czter­

nastoletni syn Peter był najmłodszym członkiem zespołu. Chło-

RS

background image

pak zazwyczaj grał role kobiece, gdyż niewiastom nie wolno 
było pokazywać się na scenie. Matka i siostra Petera zajmowały 

się przygotowaniem jedzenia podczas ciągłych podróży, szy­

ciem kostiumów oraz innymi kobiecymi obowiązkami. 

- Witamy, lady Giselle. Wesołych Świąt! - zawołał Matthew 

na jej widok, zginając się w głębokim ukłonie. Pozostali członko­

wie trupy poszli za jego przykładem. - Wyglądasz, pani, niczym 
księżniczka z bajki. Czyż nie tak, Martho? - Pytanie to Matthew 

skierował do swojej żony. 

Martha, kobieta o łagodnej twarzy, młodsza od swego męża 

o kilka lat, uśmiechnęła się. 

- Dotarła do nas radosna wiadomość - ciągnął Matthew -

że jesteś zaręczona, panienko Giselle, albo już nawet wyszłaś za 

mąż za herbowego pana i dżentelmena w jednej osobie. 

- I któż wam o tym powiedział? - spytała Giselle, próbując 

dostosować głos do żartobliwego tonu rozmówcy. 

- Onże sam, pani, to jest sir Myles Buxton, czyż nie tak, 

żono? 

Martha znów uśmiechnęła się, potwierdzając prawdziwość 

słów męża skinieniem głową. Jej córka uczyniła to samo. 

- A zatem znacie tego, który rozpuszcza o mnie takie wieści 

- stwierdziła Giselle. 

- Nieraz już graliśmy dla niego, na jego prośbę i za jego fun­

dusze - rzekł Matthew z błogim wyrazem twarzy. - Najłaska­
wszy i najzacniejszy pan, a nadto ze wspaniałym poczuciem hu­
moru, którą to zaletę niebyt często można odnaleźć wśród moż­

nych tego świata. 

Łaskawy? Zacny? Z cudownym poczuciem humoru? Wszyst­

kich tych zalet Giselle nie zdołała dotąd odkryć. 

- Tak, pani - wtrąciła się Martha, wyczuwając jej wątpliwo­

ści. - Mój mąż tym razem nie przesadza, choć czyni to nagmin­

nie. Gdy Matthew dokazywał, próbując udawać i przedrzeźniać 

RS

background image

sir Mylesa podczas występów w Buxton Hall, młody dżentel­

men zawsze śmiał się od serca, nagradzając oklaskami trafność 

karykatury. I nie skąpił grosza, muszę dodać. 

Giselle uśmiechnęła się kątem ust na myśl, jak to Matthew 

udaje arogancję i pyszałkowatość sir Mylesa, wolała jednak za­

kończyć ten temat. 

- Sir Wilfrid też nie należy do skąpców, nie obawiajcie się. 

Zasiądziecie dziś razem z nami do uczty, a potem dopiero dacie 

przedstawienie. 

Twarze członków trupy rozpromieniły się uśmiechami. 

- Och, to zaszczyt dla nas, pani - zapewnił ją Matthew z 

miną, jakby co najmniej obiecano mu szlachectwo. - Siedzieć 

z czcigodnymi gośćmi przy jednym stole, jeść to samo co i oni. 

Potrawy, nie wątpię, będą smakowite, ale dobra też będzie oka­

zja do przypatrzenia się poszczególnym osobom, by potem udat-

niej móc je naśladować. 

Nagle Giselle spostrzegła, że tylko ona słucha Matthew, gdyż 

inni członkowie trupy wpatrują się w coś poza jej plecami. Spo­

jrzała przez ramię i zobaczyła sir Mylesa, który zmierzał ku staj­

niom, ubrany jak na polowanie. Peleryna, zarzucona niedbale 

na szerokie ramiona, powiewała na wietrze, niczym u krzyżow­

ca w szarży na niewiernych. 

Ujrzała go w całej jego męskiej urodzie, nigdy wszakże nie 

uważała, że nie jest przystojny. To jego zachowanie pozostawia­

ło dużo do życzenia. 

Następnie na jej oczach dosiadł ognistego czarnego ogiera, 

bestię, której już sam widok budził strach. Inni mężczyźni też 

dosiedli koni i otoczeni przez psy, wyruszyli na polowanie. 

Giselle ucieszyła się. Ubita zwierzyna uzupełni nadszarpnię­

te zapasy, zaś nieobecność sir Mylesa pozwoli się jej uspokoić. 

Nagle podkusiło ją licho. Spojrzała na Matthew ze słodkim 

uśmiechem na twarzy. 

RS

background image

- Bardzo chciałabym zobaczyć choć raz, jak udajesz sir My-

lesa, Matthew. 

Aktor wymienił z żoną porozumiewawcze spojrzenia, jednak 

Giselle wcale się nie speszyła. Niech sobie myślą, co chcą. Za­

mierzała sprawdzić, czy sir Mylesowi dopisze humor również 

wtedy, gdy będzie świadom, że jego przerysowany, komiczny 

wizerunek ogląda również ta, o której rękę czyni starania. 

- Wyśmienity pomysł, pani! - zawołał Matthew. - Czy ma 

być świętym Jerzym zabijającym smoka? 

- Pozostawiam to waszemu uznaniu - odparła. - A teraz za­

czekajcie tu chwilę, a ja przyślę kogoś, kto wskaże wam kwa­

tery. 

- Stokrotne dzięki, panienko Giselle. Będziesz z nas zado­

wolona. 

- Panienko! - Podniesiony głos Mary przeszył mroźne po­

wietrze. Służąca biegła co sił w nogach. - Panienko! Twój wuj 

chce się widzieć z tobą natychmiast! Czeka w gabinecie! 

Panika Mary okazała się zaraźliwa. Giselle poczuła, że ogar­

nia także ją. 

Pospieszyła za służącą. 

- Co powiedział? Czego chce? 
- Nie wiem, panienko - odparła Mary, ciężko dysząc. - Wy­

dał mi się zły jak niedźwiedź na wiosnę. Tak mnie chwycił, że 

o mało co nie wyrwał mi ręki. Polecił, żebym biegła po panienkę 

i ją sprowadziła. 

Giselle pomyślała o sir Mylesie. Pewnie nie omieszkał po­

skarżyć się wujowi, że czuje się dotknięty umową, o której nie­

opatrznie mu powiedziała. Wuj zapewne chce wyjaśnić sprawę 

do końca. Jeżeli tak, to sir Myles potwierdził tylko swoim za­

chowaniem, że jest człowiekiem bezczelnym i samolubnym. 

- Och, umieram z ciekawości, o co chodzi sir Wilfridowi -

gorączkowała się Mary. - Twoje starania, panienko, czynią te 

RS

background image

święta tak udanymi jak nigdy. Myślę, że usłyszysz z jego ust 

same pochwały. 

Giselle zatrzymała się przed drzwiami gabinetu. Pelerynę od­

dała Mary i kilka razy głęboko odetchnęła. Uspokoiwszy się, 

nacisnęła klamkę. 

Wuj siedział za stołem, a u jego stóp drzemały dwa olbrzy­

mie psy. Przed nim stał kielich z miodem. 

.- Zamknij drzwi - rozkazał surowym tonem. 

Posłusznie spełniła polecenie. 

- Dlaczego nie lubisz sir Mylesa? - od razu przeszedł do 

rzeczy. 

Giselle uniosła głowę i sir Wilfrid zobaczył na jej twarzy ten 

sam buntowniczy wyraz, który niejednokrotnie widział na obli­

czu swej siostry, a matki Giselle. Dobry Boże, zapytał siebie w 

duchu, dlaczego ta dziewczyna musiała odziedziczyć właśnie 

ten rys charakteru Livii? 

- Zalicza się do najświetniejszych rycerzy królestwa i jest 

urodziwy. Każda panna na tej wyspie byłaby wniebowzięta, 

gdyby się nią zainteresował. 

- Niech zatem inne zabiegają mu drogę, bo ja nie mam ta­

kiego zamiaru - rzekła z błyskiem w oku. 

- Giselle! - Choleryczny temperament sir Wilfrida zaczynał 

brać górę nad jego wolą przeprowadzenia dyplomatycznej roz­

mowy. - Kosztowało mnie wiele wysiłku doprowadzenie do 

wstępnej umowy małżeńskiej i nie pozwolę teraz, by jeden nie­

wieści kaprys zniszczył owoce, mej pracy, choćby tą kapryśnicą 

była moja ukochana siostrzenica! 

Wzruszyły ją te słowa. 
- Wybacz, wuju, że zdenerwowałam cię, spróbuj jednak 

zrozumieć. Sir Myles zachowuje się jak pan i władca. Wyobraża 

sobie, że wystarczy, by kiwnął palcem, a padnę mu do nóg. 

Głupi szczeniak! - pomyślał z niesmakiem sir Wilfrid. Nie-

RS

background image

trudno przecież było zauważyć, że Giselle jest typem kobiety 

spragnionej umizgów, podczas gdy sir Myles podszedł do niej 

z butną i arogancką miną. 

Przekonany, że trafił na trop prawdy, sir Wilfrid złagodniał. 
- Jest pewny siebie, bo kontrakt jest już gotowy i brakuje 

pod nim jedynie podpisów. 

- Mniejsza o powody. Jego zachowanie wobec mnie jest po 

prostu niegrzeczne. 

- Czy to cała jego wina? 
- I jeszcze te jego prezenty. Nie kupił ich z myślą o mnie, 

tylko żeby pochwalić się swoim majątkiem! - Giselle ze wsty­

dem uświadomiła sobie, że żali się jak mała dziewczynka. 

- Nie kupił ich. On zdobył je dla ciebie. 
- Zdobył je? 

- Tak, w turniejach rycerskich. Za każdym razem żądał od 

pokonanego przeciwnika jakiegoś drogocennego przedmiotu, 

który sprawiłby radość jego narzeczonej. 

- Ale miał o mnie zupełnie błędne pojęcie - broniła się słabo. 

- Do dnia, w którym tu przyjechał, nie widział mnie na oczy. 

- Do licha, dziewczyno! - wybuchnął wuj. - Czego ty żą­

dasz od mężczyzny? Aby czołgał się przed tobą i błagał o twoją 

rękę? Nie powinienem był zawierać z tobą tej umowy. Ty już z 

góry wrogo się do niego nastawiłaś, a potem tylko utwierdziłaś 

się w swym uprzedzeniu. 

Giselle naprawdę zależało na tym, by wuja nie ogarnął jeden 

z tych sławnych ataków wściekłości. 

- To nie tak, wuju. Wydaje mi się tylko próżny i zarozumia­

ły. Pragnę też zasmakować wolności, zanim wyjdę za mąż. 

- Zaczynam zastanawiać się, czy nie powinienem zerwać 

naszej umowy. Postępujesz nieuczciwie. 

- Ależ wuju! O co mnie oskarżasz? 

- Że nie dajesz temu biedakowi najmniejszej szansy. Kiedy 

RS

background image

tańczyłaś z nim, wyglądałaś, jakbyś właśnie zapadła na dżumę, 

a miałaś za partnera bodajże najlepszego tancerza w hrabstwie. 

Wręczył ci prezent i co uzyskał w zamian? Ofuknięcie... 

- Powiedział ci to? 
Wuj zmierzył ją srogim spojrzeniem. Zaczerwieniła się. Nie 

powinna była mu przerywać. 

- Nie, nie powiedział. Nie musiał. Nie założyłaś rzeczy, któ­

re ci podarował. Nie pochwaliłaś się nimi przed naszymi gość­

mi. To przecież o czymś świadczy. 

Co mogła na to powiedzieć? Miał całkowitą rację. 

Sir Wilfrid sapnął. 

- Wysłuchaj mnie w skupieniu, Giselle. Jeśli sir Myles po­

czyna sobie arogancko i dość zuchwale, to dzieje się tak dlatego, 

że od młodych ludzi w podobnych sytuacjach oczekuje się ta­

kich właśnie zachowań. Jest to zgodne, by tak rzec, z przyjętym 

obyczajem. Skoro chcesz, żeby się zmienił, zdobądź się na wy­

siłek spojrzenia nań z szacunkiem i życzliwością, przy czym 

najważniejsza jest tu życzliwość. 

Znów musiała przyznać wujowi rację. 

- Kto go nauczył, że należy przybierać takie właśnie pozy? 

Sir Wilfrid uśmiechnął się pod wąsem. 

- Zaczynasz wreszcie zadawać jakieś konkretne pytania. 

Któż by inny, jak nie jego ojciec oraz starsi bracia. Jeśli widzisz 

w sir Mylesie zadufane w sobie książątko, to ciekaw jestem, co 

byś pomyślała, poznawszy jego ojca i braci. 

- To żadne wytłumaczenie. - Czuła już wyrzuty sumienia, 

ale jeszcze nie chciała otwarcie przyznać się do błędu. 

- Być może. Im więcej się o nim dowiesz, tym łatwiej go 

zrozumiesz. Jego ojciec z jakichś tam względów nigdy nie oka­

zał mu miłości, rezerwując ją dla starszych synów. Myles za­

wsze był traktowany niczym przybłęda, bez względu na to, co 

zrobił i jak dobrze to zrobił. 

RS

background image

- I naprawdę nie domyślasz się, wuju, przyczyn takiego trakto­

wania? - spytała Giselle, do głębi wstrząśnięta tym faktem. 

- Przypuszczam, że to z powodu tego, że Myles wrodził się 

w matkę i zawsze stawał w jej obronie, podczas gdy sir Charles, 

jego ojciec, szczerze nienawidził żony. 

- Nienawidził? - Giselle aż zadrżała na myśl o tego rodzaju 

piekle małżeńskim. Właśnie czegoś takiego chciała za wszelką 

cenę uniknąć. 

- Nienawiść była wzajemna - odparł wuj - choć żadnej ze 

stron nie narzucono tego małżeństwa. 

- Sami wybrali taki los? 

Sir Wilfrid ciężko westchnął. 

- Niewiasta, z którą sir Charles się zaręczył i którą, jak mó­

wią, szczerze kochał, zmarła przed ślubem na jakąś chorobę. 

Myślę, że po tym ciosie nie liczył już na szczęście w życiu i oże­

nił się z pierwszą panną, którą mu podsunięto. Co się zaś tyczy 

Edith, to nie była ona wtedy już pierwszej młodości i wybiera­

jąc pomiędzy Charlesem a zakonem, zdecydowała się na mał­

żeństwo. 

- Ja nie znajduję się, wuju, w przymusowej sytuacji - nie 

omieszkała przypomnieć Giselle. 

- Ani też Myles. - Sir Wilfrid wstał, podszedł do niej i zamknął 

w ojcowskim uścisku. - To dobry człowiek, moja droga. Zasługu­

jesz na najlepszego męża, Giselle, i wierz mi lub nie, ale takiego 

właśnie dla ciebie wybrałem. 

- Czegoś tu nie rozumiem. Skoro jego rodzice nie znaleźli 

szczęścia w małżeństwie, dlaczego on tak bardzo chce ożenić 

się ze mną, wiedząc, że go nie chcę? 

Sir Wilfrid pokręcił głową. 

- Nie mam pojęcia, lecz jego upór przyjmuję jako rodzaj 

hołdu dla twojej urody i zalet charakteru. - Ujął ją pod brodę. 

- A więc jak, dasz mu szansę? 

RS

background image

Wiedziała już, że będzie musiała dopiero poznać sir Mylesa, 

choć żyła od kilku dni w przeświadczeniu, że już go poznała na 

wylot. Kiwnęła głową. 

- Spróbuję. 

Tego wieczoru Giselle była w rozterce, Zamierzając odpo­

wiedzieć sobie na kilka podstawowych pytań, uznała, że najlep­

szym źródłem wiadomości będzie dla niej sam sir Myłes. Nie­

stety, ku jej zaskoczeniu, nie zajął wyznaczonego mu przy niej 

miejsca przy stole. Rozejrzała się po sali i stwierdziła, że dosiadł 

się do trupy komediantów i wesoło z nimi gawędził. 

Po chwili podszedł sługa i powiadomił ją, że sir Myles zde­

cydował się zjeść wieczerzę w towarzystwie komediantów, jeśli 

ona nie ma nic przeciwko temu. 

Oczywiście, że miała! Był herbowym szlachcicem i nie wy­

padało mu jadać razem z nisko urodzonymi. Jeszcze inni gotowi 

sobie pomyśleć, że to ona odpowiedzialna jest za tę degradację. 

Czuła się znieważona. Jak sir Myles wyobraża sobie zdobyć jej 

miłość?! Takimi metodami tylko przybliża swoją porażkę. Po­

nieważ jednak był jej gościem, zdobyła się na uśmiech i wyra­

ziła zgodę. 

W końcu nic się nie stało, wszyscy zajęli się jedzeniem i wy­

chwalali smaczne potrawy. Pod koniec posiłku komedianci dali 

wspaniałe przedstawienie. W powietrzu unosił się zapach pie­

czonych jabłek i cynamonu. Najedzone do syta psy drzemały w 

pobliżu kominka, gdzie wciąż płonęła wielka świąteczna kłoda. 

Ukołysany winem i ciepłem, sir Wilfrid na wpół drzemał. 

Giselle patrzyła na tańczące pary. Wśród dam robił spusto­

szenie sir George de Gramercie, którego; taneczne ewolucje 

wzbudzały zachwyt lady Alice i lady Elizabeth. 

Przynajmniej raz sir Myles nie znajdował się w centrum 

powszechnej uwagi. Ciekawa była w związku z tym, jak odbie-

RS

background image

ra triumf kogoś innego. Gdy jednak spojrzała w kierunku, 

gdzie siedział przed chwilą razem z aktorami, stwierdziła, że 

zarówno jego, jak i ich już tam nie ma. Komedianci zapewne 

poszli się przygotować do kolejnego przedstawienia, gdzie jed­

nak udał się sir Myles? Uznała, że nie powinno jej to wcale 

obchodzić. 

Nie czekały jej już dzisiaj żadne zajęcia. Mogła pozostać na 

przedstawieniu, mogła też iść do łóżka. Miała szczerą ochotę na 

to drugie, gdyż czuła się zmęczona. Nim jednak podniosła się z 

miejsca, rozbrzmiały fanfary i pojawił się Matthew w długim 

czerwonym płaszczu obramowanym gronostajami i z przykle­

joną siwą brodą, sięgającą do pasa. 

- Święty Mikołaj! - rozległy się wesołe okrzyki. 

Z kolei wyskoczył przebrany za młodą kobietę Peter. Towa­

rzyszył mu aktor udający męża lub kochanka niewiasty. Ko­

chankowie rozstali się i wszystko wskazywało na to, że „młoda 

dama" czuje się nieszczęśliwa. 

Tak rozpoczęła się opowieść o trzech siostrach i Świętym 

Mikołaju, który wyposażył je, by nie musiały zarabiać na życie 

nierządem i znalazły mężów. Wejście trzeciej siostry powitano 

wybuchem głośnego śmiechu. Po chwili spojrzenia zebranych 

skierowały się ku Giselle. Zaniepokojona, popatrzyła uważniej 

na aktorów. Jakież było jej zdumienie, gdy spostrzegła, że trze­

cią siostrę gra sam sir Myles Buxton. 

Miał na sobie suknię, a na głowie perukę imitującą brązowe 

włosy. Cedził słowa i drobił nogami w sposób, który mógłby 

wydawać się komiczny, gdyby nie był naigrawaniem się z niej, 

Giselle! 

Stało się jednak coś, co wreszcie zmusiło ją do uśmiechu. 

Aktor grający narzeczonego trzeciej siostry udawał sir Mylesa, 

Imitacja była celna, zarówno jeśli chodzi o arogancję w zacho­

waniu, jak i o chodzenie dumnym krokiem. Wydawał się wcale 

RS

background image

nie zauważać „niewiasty", która dreptała wokół niego. Parado­

wał niczym kogut na czele stadka kur. 

Całkiem niezłe naśladownictwo, pomyślała Giselle z uśmie­

chem. 

Na koniec Święty Mikołaj obdarzył trzy siostry posagami, 

ku wielkiej radości przynajmniej dwóch z nich. Trzecia siostra 

zachowała się dość nietypowo. Zawahała się, jakby pełna wąt­

pliwości, czy ma wyjść za żołnierza pyszałka. Pan młody pró­

bował ją porwać, lecz dostał pięścią w głowę. Zaczął więc ko­

rzyć się i przepraszać. W końcu winy zostały mu odpuszczone. 

Trzecia siostra chwyciła swego przyszłego małżonka i przytuli­

ła go do piersi. I był to moment, kiedy wszystkim wydawało 

się, że go rozgniecie. Potem wybuchły gromkie brawa. 

Kłaniając się publiczności, sir Myles spojrzał ku Giselle 

i uśmiechnął się, jakby szukając jej aprobaty i wybaczenia. 

To już całkiem ją rozbroiło. Siedziałaby zła i naburmuszona, 

gdyby trzecia siostra z piskiem radości rzuciła się w ramiona 

żołnierza. A tak stało się zadość prawdzie i nie było o co się 

gniewać. 

Nie zamierzała jednak nagradzać sir Mylesa uśmiechem 

i oklaskami. Przynajmniej nie teraz. Dlatego opuściła głowę, by 

nie zobaczył na jej twarzy wyrazu szczerego rozbawienia. 

Następnego ranka Myles stał w oknie komnaty, ponuro za­

patrzony w świat. Pozostali goście ubrali się odświętnie i udali 

na mszę, ci zaś, którzy nie byli w nastroju do modlitwy, ocze­

kiwali w holu na śniadanie. 

Myles wyglądał przez okno i delektował się ciszą. 

Ślizgał się wzrokiem po dachach budynków gospodarczych, 

flankach murów obronnych i dziedzińcu. Zamek sir Wilfrida był 

imponującą budowlą, przy czym łączył w sobie cechy fortecy 

obronnej i domu. 

RS

background image

Myles nigdzie dotąd nie czuł się jak w domu, a już na pewno 

jak swego domu nie traktował zamku ojca. Był tam wciąż kry­

tykowany i uważany za intruza. W rezultacie celem jego życia 

było wybudować sobie najprawdziwszy dom, taki właśnie jak 

ten, i zamieszkać w nim z ukochaną i szanowaną żoną oraz 

dziećmi, dla których będzie lepszym ojcem, niż jego ojciec był 

dla niego. 

Sądził, że odnalazł taką żonę. 

Wrócił myślami do wczorajszego występu. Dołączając do 

aktorów, popełnił poważny błąd. Giselle oglądała przedstawie-

nie z kamienną twarzą, a potem opuściła salę bez słowa. 

Okazał się pewnie w jej oczach folgującym sobie głupcem, 

który wziął udział w krotochwiłnym przedstawieniu wyłącznie 

dla własnej przyjemności. Wspomniał Matthew, że chciałby 

odegrać niewiastę tak skrzętną i ruchliwą, jak sama gospodyni. 

Poza tym nie wiedział, bo nie uprzedzono go o tym, że sam bę­

dzie także naśladowany. Potem po prostu podporządkował się 

już logice pantomimy. 

Nic więc dziwnego, że Giselle zareagowała gniewem. 

Dodatkową komplikacją był fakt, że teraz pożądał jej bar­

dziej niż kiedykolwiek. Zdobywając Giselle, udowodniłby swo­

ją wartość. Gdyby ożenił się teraz z jakąś inną kobietą, zawsze 

traktowałby ją jako namiastkę żony, istotę podrzędnego gatun­

ku. Tak jak ojciec traktował jego matkę, z którą ożenił się z obo­

wiązku jedynie po to, aby mieć potomstwo i przedłużyć ród. 

Z kolei matka, która zmarła, gdy miał zaledwie pięć lat, zdecy­

dowała się na małżeństwo, aby na resztę życia nie zamknąć się 

w klasztorze. 

Nie chciał powtórzyć błędów rodziców. On i Giselle mogli­

by być szczęśliwi, gdyby ona wzniosła się ponad uprzedzenia, 

on zaś okiełznał temperament. 

Wczoraj siedziała przy stole sama i pewnie czuła się równie 

RS

background image

samotna jak on od śmierci matki. Bardzo chciał porozmawiać z 

nią, ale nie śmiał. Teraz pewnie ona uważa, że wystąpił na sce­

nie z myślą o wyzwaniu, jakie jej rzucił, powodowany prag­

nieniem zwycięstwa. Pod względem dumy nie ustępowała mu, 

więc świadom był muru, jaki nieopatrznie wzniósł pomiędzy 

nimi. 

Gdyby był sposób naprawienia tego błędu. Być może szczęś­

liwym rozwiązaniem okaże się tutaj trzeci prezent, jaki jej prze­

słał dziś rano. Obawiał się jednak, że przyjmie go podobnie jak 

chustkę i broszkę. 

Westchnął i spojrzał na ołowiane niebo, harmonizujące z je­

go paskudnym nastrojem. 

Być może ojciec miał rację. Być może faktycznie on, Myles 

niewiele jest wart. Giselle zdawała się właśnie tak uważać. 

Musiał pokazać jej i udowodnić, że nie jest to prawda. Zdo­

będzie jej miłość, choćby miało to graniczyć z cudem. 

Lecz czyż święta Bożego Narodzenia nie są właśnie czasem 

podarunków i cudów? 

Nagle w głównych frontowych drzwiach ukazała się Giselle. 

Zatrzymała się na progu i nasunęła na głowę kaptur. Była jednak 

taka chwila, w której Myles zauważył coś, co wywołało 

uśmiech na jego twarzy. Wybiegł z komnaty tak, jak stał, bez 

zakładania wierzchniego okrycia. 

RS

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

Giselle próbowała bronić się przed uczuciem rozczarowania, 

lecz na nic się to zdało. Sir Myles nie pojawił się w kaplicy i nie 

zobaczył, że nałożyła na znak przebaczenia i przyjaźni chustkę, 

którą jej podarował. 

Sir Myles zachował się taktownie, korzystając z pośrednic­

twa Mary, która wręczyła jej prezent. Była w tym pokora zmie­

szana z obawą, że mogła nie dopatrzyć się w jego wczorajszym 

występie niczego śmiesznego. 

I tak z pewnością by było, gdyby nie to nieśmiałe pytające 

spojrzenie, które rzucił jej na ostatku. Dlatego postanowiła 

uśmierzyć dziś jego niepokój. 

Słuchała ojca Paula, ale niewiele z tego rozumiała W powietrzu 

unosił się zapach kadzideł, słychać było pokasływania wiernych. 

Co chwila spoglądała przez ramię, chcąc sprawdzić, czy nie po­

większył ich liczby ten, na którego przyjściu tak jej zależało. 

Aż wreszcie go zobaczyła. Stał w pobliżu drzwi i uśmiechał 

się do niej - tylko do niej, była tego pewna. Był to uśmiech cie­

pły, przyjazny i porozumiewawczy. 

Ucieszyła się, że nałożyła chustkę. 
Straciła wszelką nadzieję, że zdoła skupić się na słowach oj­

ca Paula. Mogła tylko oczekiwać końca mszy, a gdy to się stało, 

natychmiast podeszła do sir Mylesa, nie bacząc na ciekawskie 

spojrzenia Elizabeth Cowton i Alice Derosier. Świadoma była 

swego głupawego uśmiechu, lecz nic na to nie mogła poradzić. 

RS

background image

Sir Myles wziął ją pod ramię i wyprowadził z tłumu. 

- Muszę podziękować ci, sir, za nowy prezent -zaczęła, gdy 

zostali sami. - Nie, wybacz mi, użyłam niewłaściwego słowa. 

Pragnę podziękować ci za ten prezent - skończyła bez tchu, do­
tykając odruchowo dłonią niebieskiej materii, podczas gdy on 

przyglądał się jej z iskierkami rozbawienia w ciemnych brązo­
wych oczach. 

- Zgadzam się z tobą, pani, że to lepiej dobrany kolor - po­

wiedział miękkim głosem. - Wyglądasz w niej prześlicznie, je­

śli taka ocena nie jest dowodem zarozumiałości z mej strony. 

- Lubię ten kolor. Myślę, że jest mi w nim do twarzy, o ile 

powiedzenie czegoś takiego nie jest dowodem zarozumiałości z 

mej strony. 

Uśmiech na jego twarzy nabrał jasności i ciepła. 
- Czy mogę zatem uważać, że moje wczorajsze wyczyny zo­

stały mi wybaczone? 

-• Wyglądałeś tak śmiesznie. Jak mogę się gniewać? 

- Pragnąłem zobaczyć uśmiech na twojej twarzy, tymcza­

sem widziałem surową minę. Pomyślałem, że już całkiem po­
grążyłem się w twych oczach. 

- Nie odniosłam wczoraj wrażenia, że zwracasz na mnie 

uwagę i że zależy ci, sir, na mojej ocenie. 

- A jednak tak było, pani - zapewnił ją ciepłym głosem. 

- I nadal tak jest. Najbardziej obchodzi mnie to, co o mnie 

myślisz. 

- Mimo że stałam się wczoraj ofiarą komediantów, nie stra­

ciłam przez to poczucia humoru, sir. 

- Wyznaję, że naśladując ciebie, pani, zachowałem się nie­

grzecznie. Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że nie 

był to mój pomysł. Narzucono mi je, zaskakując mnie już pod­

czas gry naśladowaniem mojej osoby. 

- Innymi słowy, gdybyś z góry wiedział o tych zamiarach, 

RS

background image

zabroniłbyś naśladowania ciebie, czy tak? - spytała z filuterną 

minką. 

- Gdybym wiedział - odparł - że historia umizgów aro­

ganckiego, pompatycznego sir Mylesa do niechętnej mu panny 

sprawi ci przyjemność, poprosiłbym naszych komediantów, by 
tylko nią wypełnili wieczorne przedstawienie. 

Opuściła wzrok. Nie wiedziała, co ma powiedzieć. Nie była 

pewna swych uczuć. 

- Mam dziś dla ciebie jeszcze jeden prezent, pani - rzekł po 

chwili milczenia. - Ale musimy przejść do stajni. 

- Do stajni? 
- Zakładam, że lubisz jeździć konno. Kto nie znosi ograni­

czeń i więzów, ten odnajduje swobodę i wolność w galopadzie. 

Giselle nagle uświadomiła sobie, że nie pozostaje obojętna 

na jego urok osobisty i fizyczne walory. Zaraz jednak pomyśla­
ła, że to mogłoby się zmienić z chwilą zawarcia związku mał­

żeńskiego. Niewykluczone, że sir Myles stałby się despotycz­

nym panem i władcą. 

Odsunęła jednak od siebie te myśli i uśmiechnęła się. 

- Owszem, lubię jazdę konną. 

- W takim razie zapraszam na popołudniową przejażdżkę. 

Jest bezwietrznie i wszystko wskazuje na to, że w końcu słońce 
wyjdzie zza chmur. 

- Nie mogę, nawet gdybym tego bardzo chciała. Muszę wy­

wiązać się z obowiązków gospodyni - odparła, gdyż przyszło 

jej do głowy, że propozycja przejażdżki jest pułapką. 

- Rozumiem. - Zmierzył ją badawczym spojrzeniem. - Lecz 

czyż do tych obowiązków nie należy zapewnianie gościom rozry­
wek i sprawdzanie, czy dobrze się bawią? Towarzystwo planuje 

dziś przejażdżkę i myślę, że twój wuj nie będzie miał nic przeciwko 

temu, pani, abyś do nas dołączyła. 

Giselle zamyśliła się. Lubiła ruch na świeżym powietrzu. Po-

RS

background image

za tym sir Myles miał rację - dobra gospodyni nie spuszcza 

gości z oka i dba o ich rozrywki. Może więc powinna mimo 

wszystko wybrać się na tę wycieczkę. Zresztą po powrocie bę­

dzie miała jeszcze mnóstwo czasu, by zająć się wieczerzą. 

- Dobrze, sir Mylesie - powiedziała. - Porozmawiam z wu­

jem. 

- Cieszę się. A teraz pozwól, pani, że odprowadzę cię do ho­

lu - rzekł, podając jej ramię. 

Wyczula twarde mięśnie pod materią rękawa kubraka. 

Spojrzał na nią z boku i uśmiechnął się. 

- Miałaś rację, pani. W tamtej chustce wyglądałabyś okropnie. 

Właściwie miała powód poczuć się obrażona. Nie można za­

biegać o względy damy, mówiąc jej równocześnie, że w czymś 
mogłaby wyglądać okropnie. A jednak nie obraziła się, tylko 

skinęła głową, próbując nie poddawać się urokowi sir Mylesa. 

Było to wszakże trudne, wręcz niemożliwe. 

Otoczona wesołą i hałaśliwą gromadą, Giselle rozkoszowała 

się ruchem i świeżym powietrzem. Klacz szła miękko, niebo by­

ło bez jednej chmurki. Dodatkową przyjemność sprawiał fakt, 

że oderwała się na jakiś czas od obowiązków. W tej sytuacji na­

wet obecność sir Mylesa była do zniesienia. Tym bardziej że sir 
Myles nie próbował się narzucać. 

Gorzej, że po tylu dniach wcale nie była bliższa zrozumienia 

go niż na samym początku ich znajomości. Być może była za 
mało przenikliwa. Co chwila objawiał się jej od innej strony. 

Ostatnio okazało się, że jednak potrafi sprawić jej przyjemność. 

Świadczył o tym trafnie wybrany prezent, stanowiący dowód, 

że jednak sir Myles umie odgadnąć jej gust. 

W jednej rzeczy na pewno bił ją na głowę. Potrafił śmiać się 

z samego siebie, a więc posiadał zdolność do obiektywnej oce­

ny własnej osoby. 

RS

background image

Jeśli sir Myles będzie nadal traktował ją tak jak ostatnio, po­

stanowienie pozostania jeszcze przez jakiś czas w wolnym sta­

nie może zawalić się jak ta stara obora, którą dopiero co minęli. 

Ostrzegł ją, że go pokocha. Musi więc mieć się na baczności. 

Samotny ptak krążył ponad wierzchołkami drzew rosnących 

po obu stronach drogi. Był czarną plamą na błękitnym niebie, 

które jeszcze rankiem było szare, lecz teraz się wypogodziło. 

Na polach skrzył się śnieg, a dalej ciemniały na tle sinego lasu 

świerkowe zagajniki. 

Na kilku drzewach Giselle zauważyła jemiołę. Jej blade ja­

gody wyglądały niczym kulki wosku. Cecily kiedyś powiedzia­

ła, że druidzi jemiołami leczyli bezpłodność. 

Tym sposobem zaczęła myśleć o dzieciach, przypominając 

sobie równocześnie wyraz twarzy sir Mylesa, gdy mówił o ich 

wspólnych dzieciach. 

Rozejrzała się wokół siebie, chcąc go odnaleźć wzrokiem, i na­

potkała jego spojrzenie. Musiał chyba odczytać jej ruch jako za­

proszenie do rozmowy, gdyż podjechał. 

- Widzę zamyślenie na twoim czole, pani - zauważył, zrów­

nawszy się z Giselle. 

- Co za piękny dzień. Zapatrzyłam się na ptaka. 

- Zazdroszcząc mu jego swobody? 

- Oglądałam go dla czystej przyjemności, lecz teraz widzę, 

że to ty masz rację, panie, 

- Ja również mu zazdrościłem. 

- Dlaczego? Przecież jesteś wolny. 

- Nikt nie jest wolny całkowicie, pani. Muszę podporządko­

wywać się woli ojca, który ma władzę nade mną, oraz woli kró­

la, który ma władzę nad wszystkimi mieszkańcami tego kraju. 

Muszę także dbać o dobro moich poddanych. 

- Och, tak - zgodziła się, zaskoczona faktem, że jego życie 

nie jest nieprzerwanym ciągiem przyjemności i zabaw. 

RS

background image

Myles uśmiechnął się i był to tym razem tajemniczy 

uśmiech. 

- Lubię twojego wuja. To dobry człowiek 

- Też tak uważam - rzekła z głębokim przekonaniem w gło­

sie. 

- Zazdroszczę ci, pani, takiego opiekuna. 

Przypomniała sobie, co wuj powiedział o rodzinie Mylesa, 

i coś przyszło jej do głowy. Być może Mylesowi chodziło nie 

tyle o jej posag, co o stworzenie własnej kochającej się 
rodziny. 

- Ma o tobie bardzo pochlebną opinię - powiedziała. 
- A jednak gotów jest wycofać się z poprzednich ustaleń 

w sprawie małżeństwa - zauważył. 

- Kocha mnie niczym rodzoną córkę i chce mego dobra. 

Jednak jestem pewna, że lubi cię, panie. 

- Przyznaję, że wolałbym, abyś to ty mnie lubiła. 

- Sądziłam, że żyłeś dotąd w przeświadczeniu, iż tak właśnie 

jest, bo tak być powinno - rzekła żartobliwym tonem. 

Nic nie odpowiedział, zaś Giselle pożałowała nieoględnych 

słów. Jeśli wuj powiedział jej prawdę o rodzicach Mylesa, a nie 

mogła podejrzewać go o kłamstwo, Myles Buxton nie miał 

szczęśliwego dzieciństwa. 

Mogło być tak, że kiedy dla niej małżeństwo oznaczało 

groźbę utraty czegoś dla niej bardzo cennego, on upatrywał w 
nim sposób na odzyskanie czegoś, co utracił. I jeśli widział w 

niej tę, która miała mu zapewnić szczęście, to powinna poczuć 

się tym pochlebiona, co zresztą starał się jej wytłumaczyć wuj. 

Jechali przez jakiś czas w milczeniu, przy czym Giselle rzu­

cała co chwila spojrzenie na sir Mylesa, rozważając problem, 

jaki właśnie się wyłonił. Sięgnęła bowiem do motywów postę­

powania sir Mylesa i to rzucało na wszystko całkiem nowe 

światło. 

RS

background image

- Teraz z kolei ty, panie, wpadłeś w zadumę - zauważyła, 

przerywając milczenie. 

Uśmiechnął się ze skruchą. 

- Wybacz, bo to niegrzeczne, gdy kawaler milczy. Zapew­

niam cię jednak, pani, że nie rozmyślałem o własnych zaletach 

i przewagach, ani nie planowałem, jak zdobyć cię wbrew twojej 

woli. 

- Och, nie podejrzewałam cię, panie, o coś takiego. 

- Myślałem o miłości. 
- Tak? - Spłoniła się. 

- Elizabeth Cowton wydaje się być bardzo zakochana. 

Była wściekła na siebie, że rumieni się przy każdym jego 

słowie. I na dodatek musi walczyć z rozgoryczeniem, chociaż 

powinna poczuć ulgę, że jakaś inna kobieta ofiarowała mu coś, 

czego ona nie mogła mu dać. A także być mu wdzięczna za 

szczerość i uczciwość. 

- Muszę dodać, że nie we mnie - dorzucił wesoło po dłuż­

szej chwili. 

- Nie obchodzą mnie sercowe sprawy Elizabeth Cowton -

rzekła pospiesznie. 

- Szkoda, bo miałem nadzieję, że poczujesz się zazdrosna, 

pani - rzekł z nutką melancholii. 

- Dlaczego miałabym być zazdrosna? Wyobrażam sobie, że 

podobasz się, panie, wielu kobietom. 

- Ale nie tobie? 

Mocniej ścisnęła wodze. Milczała, 

- Niestety, posag Elizabeth jest bardzo skromny, poza tym 

jej rodzicom nie podoba się pomysł tego małżeństwa. 

Giselle wstrząsnęła się. Przejął ją strach. Zlękła się świata, 

którym rządziły takie prawa. 

- To straszne, że zawarcie małżeńskiego związku tak bardzo 

uzależnione jest od pieniędzy. 

RS

background image

- Życie bez pieniędzy nie jest łatwe. 

Spojrzała na niego z zaciekawieniem w oczach. 

- Powiedziałeś to, panie, jakbyś czerpał tę wiedzę z włas­

nych doświadczeń. Jednak słyszałam, że pochodzisz z bardzo 

bogatej rodziny. 

- Ojciec, owszem, jest majętnym człowiekiem - rzekł, pa­

trząc przed siebie. - Braciom również niczego nie brakuje. Moja 

sytuacja jest trochę inna. Dostałem od ojca majątek ziemski, 

lecz jeśli idzie o pieniądze, muszę starać się o nie na własną 

rękę. 

Powiedział to wszystko bez cienia goryczy. Był zatem bez 

grosza. Należało mu współczuć. 

Zaraz jednak przywołała się do porządku. Nie mogła pod­

dawać się nastrojom chwili. Musiała zachować wobec sir My-

lesa jak najdalej idącą rezerwę, gdyż inaczej jej wolność będzie 

zagrożona. 

- Na przykład rozglądając się za posażną panną? - rzuciła 

z przekąsem. 

- Tak - powiedział równie spokojnym głosem jak poprzed­

nio. 

- Zatem gdy ożenisz się ze mną, panie, zyskasz majątek, 

podczas gdy ja stracę coś, czego nigdy nie miałam. Obecnie wuj 

sprawuje pieczę nad moim dziedzictwem, kiedy zaś wyjdę za 

mąż, kontrolę nad nim przejmie mój małżonek. 

- Nie wierzysz zatem, by twój mąż dopuścił cię do decydowa­

nia o tym, w jaki sposób wydawane są twoje własne pieniądze? 

- Czyżbyś chciał mnie zapewnić, sir, że przyznasz mi ten 

przywilej? 

- Czytasz w moich myślach, pani - rzekł i wyczuła szcze­

rość w jego w głosie. 

- A jednak oburzasz się, że wuj dał mi wolną rękę w wy­

borze męża. 

RS

background image

- To całkiem inna sprawa. 

- Nie sądzę. A poza tym dobrze wiesz, jak to naprawdę będzie. 

Jesteś uprzejmy, miły i pełen zrozumienia przed ślubem. Po ślubie 
zmienisz się nie do poznania. Mąż mojej przyjaciółki Cecily obie­

cywał wszystko, gdy starał się o jej rękę. Jego uprzejmość zniewa­

lała, szczodrobliwość wzruszała. Nie można było nie wierzyć, że 
Cecily czeka z nim wielkie szczęście. 

- Gzy sprawy ułożyły się inaczej? - spytał, gdy przerwała 

dla nabrania powietrza. 

- Potoczyły się wręcz przeciwnie! Cecily umarła dla świata. 

Mimo wysyłanych do niej listów i zaproszeń, Cecily po zamąż-

pójściu nie odezwała się ani jednym słowem. Jestem pewna, że 

mąż uczynił z niej swoją niewolnicę. Ja i ona byłyśmy jak sios­

try i gdyby nie trzymał jej siłą w domu, na pewno by mnie od­

wiedziła. 

- Zgoda. Są mężczyźni, którzy po ożenku zrzucają maskę i sta­

ją się zupełnie innymi ludźmi, lecz ja się do nich nie zaliczam. Mo­

gę zapewnić cię, pani, że dam ci taką wolność, jakiej tylko będziesz 
żądała, jakiej może żądać rozsądna zamężna niewiasta 

Zmierzyła go ironicznym spojrzeniem. 

- I oczywiście ty, sir, będziesz decydował o tym, co jest roz­

sądne, a co nie? 

- Tak mi się wydaje. 
Należało mu oddać sprawiedliwość. Był teraz miły i pełen 

jak najlepszych chęci. Lecz bez wątpienia po ślubie to by się 

zmieniło. Poczułby się bezpieczny i skorzystałby ze swych 

praw. Był poza tym urodziwym mężczyzną i z pewnością nie 

stroniłby od kobiet. Och, nie chciała zostać żoną ani sir Mylesa, 
ani jakiegokolwiek innego mężczyzny! 

- A może sprawdzimy, jak ta klacz radzi sobie w galopie? 
- Nie - odparła opryskliwie. Wszystko, czego chciała, to jak 

najszybciej znaleźć się znów w zamku. 

RS

background image

Nagle jednak sir Myles przechylił się w siodle i klepnął klacz 

po zadzie. Poszła do przodu i ruszyła galopem. Giselle krzyk­
nęła i mocno uchwyciła się grzywy. Z przerażeniem stwierdziła, 

że już nie jedzie drogą, tylko pędzi przez pola i pastwiska. 

- Coś przestraszyło konia lady Giselle! - krzyknął Myles na 

użytek towarzystwa, które już dawno temu podzieliło się na roz­

mawiające ze sobą grupki i nawet nie zauważyło incydentu. 

- Jadę ją zatrzymać! 

Ścisnął wierzchowca nogami i pochylił się w siodle, zdecy­

dowany ostatecznie i raz na zawsze rozstrzygnąć sprawę za­

lotów. 

Giselle w końcu udało się zapanować nad klaczą. Zatrzyma­

wszy się, zeskoczyła na ziemię, pokrytą cienką warstwą śniegu. 
Była cała i zdrowa. To cud, że nie spadła i nie rozbiła sobie gło­

wy o kamień. 

Nadjechał sir Myles. Po chwili stał już przy Giselle. 

- Dlaczego to zrobiłeś? -spytała, przybierając wojowniczą 

postawę. - Mogłabym się zabić! 

- Sądziłem, że dobrze jeździsz konno. 

- Moje umiejętności na nic by się zdały, gdyby nagle koń 

się potknął lub gdyby wybrał sobie drogę pod nisko wyrastającą 

gałęzią drzewa. 

- W takim razie proszę o wybaczenie, pani. Na swoje uspra­

wiedliwienie mam tylko to, że bardzo chciałem znaleźć się z 

tobą sam na sam. 

Giselle nagle uprzytomniła sobie, że faktycznie są z dala od 

innych, w lesie, tylko ona i on. 

- Powinniśmy wrócić do reszty towarzystwa - zauważyła, 

przytulając się do klaczy. 

- Nie od razu - rzekł Myles, zbliżając się i kładąc jej dłoń 

na ramieniu. - Chcę porozmawiać bez świadków. 

RS

background image

- By to osiągnąć, nie musiałeś narażać mnie na niebez­

pieczeństwo - stwierdziła z gniewem, świadoma jego bliskości 

i zaniepokojona z tego powodu. 

- Chcę powiedzieć, że bardzo zależy mi na małżeństwie 

z tobą. 

- Ależ wiem o tym, i to z twoich własnych ust. Zdaje się, 

że powiedziałeś mi to w komnacie wuja, kiedy orzekłeś, że i tak 

cię pokocham. 

Zmarszczył czoło. 
- Zgrzeszyłem wtedy zbytnią pewnością siebie. Popełniłem 

błąd. 

- Popełniłeś wiele błędów, sir! - zawołała z wyrazem trium­

fu na twarzy. - Wtrącałeś się do moich zajęć, snułeś się za mną 

jak cień, odgrażałeś się, że zdobędziesz moją miłość, nie dziw 

się więc, że nie padam ci w ramiona! 

- Właśnie chcę cię za to wszystko przeprosić, pani. 

Otwierała już usta, by powiedzieć mu, że nie chce jego prze­

prosin, gdy coś w wyrazie jego twarzy sprawiło, że się zawahała. 

Co to było? Trwoga? Rozczarowanie? Gorycz? 

- Sir Mylesie - powiedziała bardziej ugodowym tonem -

nie chcę wychodzić za mąż. Czy to tak trudno zrozumieć? Chcę 

być wolna, przynajmniej przez najbliższe kilka lat. 

- Dlatego, że przyjaciółka nie znalazła szczęścia w związku 

małżeńskim? 

- Ponieważ... ponieważ się boję. 

Wyznanie to wywołało jego szczere zdumienie. 

- Chyba nie mnie? 

- Boję się, że małżeństwo może przemienić się dla mnie w 

więzienie. 

- Naprawdę uważasz, że tak okrutnie mógłbym traktować 

moją żonę? 

W tej chwili nie wierzyła w to. Ale był czas, gdy na podobne 

RS

background image

pytanie, tyle że dotyczące narzeczonego Cecily, również odpo­

wiedziałaby przecząco. 

- Pragnę ożenić się z tobą, Giselle - rzekł, biorąc ją w ra­

miona - dla ciebie samej. Dla twojej inteligencji i dobroci, 

a także urody. Wyobrażam sobie nasze wspólne życie i wiem, 

że będzie cudowne. Nie będziemy sami. Będą z nami nasze 
dzieci. 

Zniżył głowę do pocałunku. Pieczętował tym pocałunkiem 

wszystkie dane dotąd obietnice. 

Chciała się bronić i nie mogła. Minął strach. Odurzona piesz­

czotą, spijała słodycz z jego warg. 

Jak łatwo byłoby mu się poddać! Jak łatwo byłoby przyjąć 

jego oświadczyny! 

Lecz co z wolnością? Przecież nie mogła być pewna, że po 

ślubie ten najczulszy kochanek nie przemieni się w tyrana. Ra­

tunkiem mogła być tu tylko zwłoka. 

Cofnęła głowę. Starała się patrzeć Mylesowi prosto w oczy. 

- Sir Mylesie, ja... 

Obrzucił ją podejrzliwym spojrzeniem. 

- Wciąż wątpisz w moją szczerość. Albo uważasz, że nie 

zasługuję na to, by zostać twoim mężem. 

- Tak! Nie! Nie wiem! 
- Dajmy temu spokój - rzekł głosem zimnym jak śnieg, w 

którym stali po kostki. - Czuję się już zmęczony. Dałem dowo­

dy cierpliwości, lecz to niczego nie zmieniło. Na pewno jednak 
nie zostanę ofiarą kobiecego kaprysu, i to w sytuacji, gdy druga 

strona zapewniła mnie o prawomocności małżeńskiej umowy. 

- Sir Mylesie! - krzyknęła, widząc, że zamierza dosiąść konia 
- Nie! Ani słowa więcej! - rzucił, wsuwając stopę w strze­

mię. - Nie jestem chłopcem, z którym mogłabyś bawić się w 

ciuciubabkę. - Dosiadł stającego dęba ogiera. - Jestem sir My­
­es Buxton i jeśli uważasz mnie za niegodnego twojej ręki, jest 

RS

background image

wiele kobiet, które poznawszy mnie, będą przeciwnego zdania. 
A teraz na konia, moja lady! Muszę odstawić cię do zamku, lecz 

nie licz już więcej na rozmowę. 

Czuła się jak sparaliżowana. Ten nagły zwrot całkiem wy­

prowadził ją z równowagi. Mimo wszystko nie spodziewała się, 
że sprawy tak się potoczą. Najgorsza była udręka widoczna w 

jego oczach, której nie przesłonił gniew. 

- Nie kuś mnie do pozostawienia cię w lesie - ostrzegł. 

Przekonana, że byłby do tego zdolny, dźwignęła się na siod­

ło. Nie czekając na dalsze rozkazy z jego strony, popędziła 
klacz. Jechała z zaciśniętymi ustami. Bała się, że jeśli je otwo­
rzy, wybuchnie płaczem. 

RS

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

Był wczesny poranek jedenastego dnia świąt. Giselle obudzi­

ła się jeszcze przed świtem, lecz wciąż leżała w łóżku, pragnąc, 

by wreszcie goście wyjechali i wszystko wróciło do normy. To, 

co z początku wydawało się jej podniecającą próbą, niemal 

przygodą, przemieniło się w nudną harówkę, której miała już 

serdecznie dość. 

W ciągu minionych dni, a właściwie nocy, bo dopiero wie­

czorami miała czas dla siebie, zastanawiała się nad tym, co wy­

darzyło się pomiędzy nią a sir Mylesem. Próbowała przekonać 

samą siebie, że stan znużenia, w jakim się znajdowała, ma nie­

wiele wspólnego z nieobecnością sir Mylesa i jego nagłym wy­

jazdem. Wszystko, co robił, było zapewne podporządkowane 

jednemu celowi: podpisaniu małżeńskiego kontraktu. Tkwiła w 

przekonaniu, że nie podjął ani jednej próby zrozumienia jej po­

glądów i uczuć. Zresztą ona też nie uczyniła wysiłku, aby po­

znać go bliżej i ocenić bardziej obiektywnie. 

Z początku nie miała sobie nic do wyrzucenia, jednak pod 

koniec poczuła wyrzuty sumienia. 

Zaczęła popełniać błędy zaraz na początku ich znajomości, 

już pierwszego dnia. Powinna być bardziej otwarta, bardziej 

życzliwa, aby mógł lepiej ją poznać. Wtedy siłą rzeczy wyka­

załby większe zrozumienie, gdy mówiła mu o swoich obawach 

i niepokojach. Ona jednak upodobała sobie rolę sekutnicy, a re-

RS

background image

zultaty nie kazały długo na siebie czekać. Mogła przewidzieć, 

że sir Myles tak zareaguje. 

Powinna była też wykazać się większą cierpliwością, bo to 

cierpliwość jest kluczem do poznania drugiego człowieka. Wte­

dy mogłaby zajrzeć w głąb jego duszy i ta wiedza z pewnością 

pomogłaby jej dokonać słusznego wyboru. W gronie gości było 

wielu młodych mężczyzn, gotowych zająć miejsce sir Mylesa 

po jego wyjeździe. Każdy z nich był przeświadczony, że oto na­

darza się sposobność zdobycia jej względów i doprowadzenia 

do ożenku, żaden jednak nie oddziaływał na nią równie silnie 

jak sir Myles. 

Z ciężkim westchnieniem zwlokła się z łóżka i podeszła do 

wąskiego okna sypialni. Połać nieba po wschodniej stronie była 

już nasycona światłem dnia, ale na słońce nie można było dziś 

liczyć. Zapowiadał się szary, ponury dzień. 

Znikąd jakiejkolwiek pociechy. Jedynym wsparciem, praw­

dziwą duchową ostoją okazał się wuj. Nie winił jej i nie po­

tępiał, przeciwnie, był wobec niej czuły i pełen zrozumienia. 

Prawdziwy ojciec. 

Ponownie westchnęła i zajęła się szczotkowaniem włosów. 

Dzisiaj, jak każdego dnia po wyjeździe sir Mylesa, będzie mu­

siała udawać dobry nastrój i wykonywać mnóstwo zajęć, wśród 

których większość polegała na zapewnieniu gościom rozrywek 

i jedzenia. Będzie też musiała zapanować nad sobą, aby nie rzu­

cać się do okna na odgłos kopyt końskich na bruku dziedzińca 

i nie wpadać w zamyślenie podczas rozmowy. Powinna po raz 

kolejny utwierdzić się w przekonaniu, że dobrze się stało, iż sir 

Myles uznał za stosowne zerwać ich zaręczyny. 

Każdy dżentelmen postąpiłby na jego miejscu tak samo. Usły­

szawszy o umowie, jaką zawarła z wujem, musiał poczuć się znie­

ważony. Okazało się bowiem, że z narzeczonego stał się jedynie 

pewną stawką w grze, przedmiotem zakładu. Gdyby nie była tak 

RS

background image

egoistycznie skupiona na sobie, mogłaby wykazać więcej taktu 
i w rezultacie zaoszczędzić mu przykrych doświadczeń. 

Zapewne sir Myles Buxton ją znienawidził. 
Przyszła Mary pomóc się jej ubrać, a niebawem było już po 

mszy i śniadaniu. Zaczął prószyć śnieg, co oznaczało, że goście 

pozostaną w obrębie zamkowych murów. Trzeba było na gwałt 
pomyśleć o jakichś grach i zabawach, jak również kazać festy­

nowi podgrzać dodatkowy garniec wina, gdyż kilku mężczyzn 
zdecydowało się jednak na konną przejażdżkę. 

Gdy najważniejsze rozporządzenia zostały wydane, mogła 

wreszcie zastanowić się, co ona sama ma robić przez resztę 
przedpołudnia. 

Mogła dołączyć do kobiet i razem z nimi zająć się wyszy­

waniem i plotkami. Oznaczało to jednak, że będzie musiała zno­
sić współczujące spojrzenia Alice i Elizabeth i być świadkiem 

wysiłków unikania jakiejkolwiek aluzji do sir Mylesa, co dyk­
towane było pragnieniem, by nie zranić jej uczuć. 

Zostając w sali, narażała się na natrętne spojrzenia nieżona­

tych mężczyzn, którzy zwietrzyli swoją szansę i próbowali, każ­
dy na swój sposób, ściągnąć na siebie jej uwagę. 

Nie, postanowiła nie wystawiać na próbę swej cierpliwości. 

Narzuciła pelerynę i ruszyła korytarzem ku frontowym 

drzwiom, postanawiając wybrać się na krótki spacer. 

Gdy stanęła na progu, spostrzegła, że dziedziniec pokryty był 

już grubą warstwą śniegu. Wszystko wskazywało na to, że za­

nosi się nawet na zadymkę. Rozsądek podpowiadał, by zawrócić 

i nie narażać się na przykre pogodowe niespodzianki. 

Giselle posłuchała głosu rozsądku. Właśnie zawracała, gdy 

do jej uszu dobiegł szczęk łańcuchów. Straż przy bramie pod­
nosiła kratę. Któż mógł zdecydować się na podróż w taką po­
godę? 

RS

background image

Ogarnięte ciekawością, Giselle zmieniła zamiar. Zrobiła je­

den krok i natychmiast zapadła się niemal do pół łydki, jednak 

brnęła dalej. Była już w połowie dziedzińca, gdy z ruchliwej 

bieli wyłonił się jeździec. Okazało się, że konia dosiada kobieta. 

- Giselle! 

Giselle wpatrywała się w przybyłą, nie wierząc własnym 

oczom. 

- Cecily! - wykrzyknęła i mało co nie wybuchnęła pła­

czem. 

Puściła się biegiem, lecz zaraz się zatrzymała. Cecily nie była 

sama. Widać było za nią drugiego jeźdźca. Nietrudno było go 

rozpoznać. Był to sir Myles Buxton, który siedział oto przed nią 
na koniu, jakby nigdy nie odjeżdżał i jakby przed kilkoma dnia­

mi nie pożegnała go na zawsze w myślach. 

Chwilę później dziedziniec zapełnił się ludźmi i końmi. Ce­

cily miała ze sobą dziesięciu pocztowych, a i sir Myles przy­

prowadził swych zbrojnych. Do tego trzeba było dodać juczne 
konie, które dźwigały bagaże Cecily i sir Mylesa. Wyskoczył 

stajenni, wysypała się służba. Zapanował rozgardiasz, jak to 

zwykle po przybyciu licznych gości. 

Gdy jeden ze sług pomógł Cecily zsiąść z konia, przyjaciółki 

rzuciły się sobie w ramiona. Ściskały się i całowały, szczęśliwe 
że widzą się po tak długiej rozłące. Jednak Giselle przez cały 
czas nurtowała myśl, co Cecily ma wspólnego z sir Mylesem 

i co oznacza ten ich wspólny przyjazd. 

Nagle dostrzegła w przyjaciółce coś, co oderwało jej myśli 

od sir Mylesa. 

- Oczekujesz dziecka? - spytała z nutką zazdrości w głosie, 

który poza tym zdradzał szczerą radość ze szczęścia przyjaciółki. 

Cecily uśmiechnęła się. Widać było, że jest dumna z siebie; 

- Tak, i jak widzisz, niebawem się urodzi. Bernard jest tym 

tak przejęty! Przypisuje sobie całą zasługę, lecz powtarzam mu 

RS

background image

codziennie, że ja również mam w tym swój udział. Och, ci mę­
żowie! - Mrugnęła porozumiewawczo. - Niebawem sama się 

przekonasz, jacy są mężczyźni. 

Mimo podrażnienia spowodowanego faktem, że sir Myles 

nie raczył jeszcze się z nią przywitać, Giselle potrafiła zdobyć 

się na uśmiech. Poszukała sir Mylesa wzrokiem, odnajdując go 

już na schodach. 

Cecily poszła za jej spojrzeniem. 

- A teraz będziesz musiała posadzić mnie przy jakimś ko­

minku, abym trochę odtajała, i powiedzieć mi wszystko o tym 

kawalerze - rzekła, biorąc Giselle pod ramię. - Co za przystoj­
ny mężczyzna i ileż w nim determinacji! Po prostu porwał mnie 

z domu! Powiedział mnie i Bernardowi, że po prostu muszę spę­
dzić z tobą dzień Objawienia Pańskiego i nie chciał słyszeć o 
żadnej odmowie. Uważam, że nie jest mężczyzną, któremu się 

odmawia. Chyba zgodzisz się ze mną, Giselle? 

- Wiedział, jak bardzo się za tobą stęskniłam. 

- A ja za tobą, moja najcudniejsza! - zawołała Cecily swym 

nieco piskliwym głosem, znów ściskając Giselle. - Zawsze bra­

kowało mi czasu, by coś przedsięwziąć. Spadło na mnie tyle 

obowiązków. Musiałam zająć się domem, zatroszczyć o Bernar­

da, spotykać z dzierżawcami. A potem wybraliśmy się do Lon­
dynu, gdzie poznałam tylu dworzan, że mówienie o nich zaję­
łoby mi kilka dni. Nie miałam dosłownie ani jednej wolnej 
chwili, żeby się z tobą zobaczyć, moja droga - zakończyła z 
przepraszającym uśmiechem, w którym jednak można było też 
odnaleźć ślad zadowolenia z siebie. 

- A ja sądziłam, że to Bernard zabronił ci widzenia się ze 

mną - powiedziała Giselle, czując, że chyba będzie musiała 
przemyśleć wszystko od początku. 

Cecily zachichotała. 

- Bernard miałby mi czegoś zabraniać! Jeśli niechętnie od-

RS

background image

nosił się do pomysłu wizyty, to tylko dlatego, że martwiłby się 

o mnie i trudno byłoby mu znieść rozłąkę. Ż drugiej strony nie 

mógłby się ze mną wybrać, gdyż nienawidzi podróży. Nie chcąc 

go unieszczęśliwiać, pomyślałam, że lepiej zostać w domu. Za­

pewniam cię, moja droga, że Bernard dba o mnie tak, jak mo­

głaby sobie tego życzyć najbardziej rozpieszczona kobieta. 

Giselle już wiedziała, że stała się ofiarą monstrualnej pomył­

ki. Żyła dotąd w błędnym przeświadczeniu, że pomiędzy nią 

a jej serdeczną przyjaciółką stanął jej okrutny małżonek. Teraz 

zaczęło docierać do jej świadomości, jak łatwo młoda żona zdol­

na jest zerwać wszystkie dotychczasowe więzy w trosce o dobro 

nowo założonego małżeńskiego stadła albo wręcz w imię miło­

ści do męża. Czy ona, Giselle uczyniłaby to samo dla Mylesa 

Buxtona? 

Weszły do sali i zdjąwszy peleryny, zbliżyły się do kominka, 

na którym buzował ogień. Giselle chciała na chwilę rozstać się 

z Cecily, żeby przywitać się z sir Mylesem, jak nakazywała 

grzeczność, jednak przyjaciółka chwyciła ją za ramię. 

- A teraz musisz odsłonić przede mną swe tajemnice - po­

wiedziała z podnieceniem w głosie. - Muszę dowiedzieć się 

wszystkiego o tobie i sir Mylesie. Zamierzasz wyjść za niego? 

Czy już wystąpił z oświadczynami? Co na to twój wuj? Sir My­

łeś to kawaler, którego tylko pozazdrościć. Taki przystojny i do­

brze wychowany. Może tylko zbyt małomówny. Nie wiem, czy 

powiedział do mnie dwa słowa podczas całej podróży! - Uścis­

nęła Giselle. - Tak się cieszę, że znów mogę być z tobą. Tak się 

za tobą stęskniłam. Pamiętasz, jak wymykałyśmy się z naszych 

kwater przebrane za chłopców? 

Giselle wzruszyło to pytanie. Sięgnęła pamięcią do lat 

dziewczęcych. Była wtedy szczęśliwa, bo miała przy sobie swo­

je przyjaciółki. Ucałowała Cecily. 

Ta nie przestawała mówić: 

RS

background image

- Co za wspaniała sala! Jak pięknie udekorowana! Z rado­

ścią spotkam się znów z twoim wujem i poznam towarzystwo. 

Z Bernardem żyjemy cicho i spokojnie. Starzy już z nas mał­

żonkowie! Wiesz, co powiedział mi pewnego dnia? To było ta­

kie słodkie, takie urocze... 

Podczas gdy Cecily nie przestawała mówić, Giselle próbo­

wała odnaleźć wzrokiem sir Mylesa. Nie udało się jej, gdy zaś 

dwa kwadranse później odprowadziła Cecily do jej komnaty 

i wróciła do sali, jego już tam nie było. 

Dowiedziała się tylko od jednego ze służących, że ze wzglę­

du na pogodę sir Myles planuje zostać w zamku przynajmniej 

do jutra. 

Zapragnęła, by śnieg padał co najmniej przez dwa tygodnie. 

Zaraz też pocieszyła się myślą, że zobaczy go przy wieczerzy. 

Nim zeszła na dół, prawie godzinę spędziła przed lustrem. 

Niestety, cała ta troska o wygląd zdała się na nic. Sir Myles nie 

pojawił się. Biesiada dobiegła końca, zakończyły się występy 

komediantów, ostatni tancerze opuścili parkiet, a jego wciąż nie 

było. 

Czyżby zamierzał wyjechać stąd bez zamienienia z nią jed­

nego słowa? Czy aż tak bardzo jej nienawidził? Ale jeśli chował 

w sercu urazę do niej, to dlaczego zadał sobie trud przywiezienia 

Cecily? 

Na dokładkę wuj, któremu doniesiono o powrocie sir Myle­

sa, zdawał się być dotknięty i oburzony takim zachowaniem ka­

walera. 

- Po co nam głupiec w rodzinie? - spytał, zmiótłszy z tale­

rza furę mięsiwa. - Na co on w ogóle liczy? Że upokorzysz sie­

bie i całą swoją rodzinę, uganiając się za nim? A to pyszałek! 

W gruncie rzeczy rad jestem, że go tu nie ma. 

W końcu Cecily zorientowała się, że cokolwiek zaszło po­

między jej przyjaciółką a sir Mylesem, nie miało nic wspólnego 

RS

background image

z kładzeniem podwalin pod ich przyszłe małżeńskie szczęście. 

Zdecydowała się działać, posłuszna swej kobiecej intuicji. 

- Słyszałam od służby, że sir Myles wybrał się do najbliższej 

wioski, gdzie ma zjeść wieczerzę w oberży, przespać się i wy­

ruszyć w drogę powrotną o świcie - powiedziała, przekazując 

Giselle najważniejszą informację. Następnie dorzuciła w celu 

postawienia sprawy na ostrzu noża: - Co za dziwaczne zacho­

wanie! Całkiem się co do niego myliłam, Giselle. Powinnaś 
dziękować Bogu, że uchronił cię przed takim mężem! 

Gdy Giselle zamknęła za sobą drzwi komnaty, było już około 

północy. Niebawem miał się zacząć dwunasty dzień świąt Bo­

żego Narodzenia czyli święto Trzech Króli. Przykazała Mary, 

by obudziła ją o bladym świcie. Kilkoro gości zapowiedzia­

ło wyjazd, o ile śnieg przestanie padać, a jako gospodyni nie 

mogła ich nie pożegnać. Tymczasem czuła się bardzo zmęczo­

na, wręcz padała z nóg. Osunęła się na krzesło stojące przy 

toaletce. 

Dopiero teraz dostrzegła pozostawione na blacie stolika pud­

ło przykryte barwną chustą. Do chusty był przyczepiony skra­

wek pergaminu. 

Coś było na nim napisane. Przeczytała: „To już ostatni pre­

zent. Uczyń je wolnymi, tak jak ty jesteś wolna. Myles". 

Uniosła chustę. Zobaczyła klatkę, a w niej dwie turkawki. 

Pod wpływem światła przebudziły się i zaczęły żałośliwie 

gruchać. 

Giselle znów spojrzała na trzymaną w ręku kartkę. Beż wąt­

pienia Myles zwracał jej wolność, przekonany, że spełniał jej 

najgorętsze życzenie. Lecz jakie było jej życzenie? 

Zasłoniła klatkę chustką i turkawki natychmiast się uciszyły. 

Podeszła do okna i wyjrzała na zasypany śniegiem dziedziniec. 

Nagle jakiś ruch przykuł jej uwagę. Ktoś szedł ku stajniom. 

RS

background image

Znała ten krok i tę sylwetkę. Nie zastanawiając się, jak w 

takiej sytuacji powinna zachować się dobrze wychowana panna, 

narzuciła na ramiona ciepłą pelerynę, chwyciła klatkę i wybieg­
ła z komnaty. 

Po wejściu do stajni Mylesa owionęło ciepłe powietrze. Po­

czuł woń siana i końskiego nawozu. Jego ogier powitał go przy­

jacielskim parsknięciem. 

Myles ciężko westchnął. 

Nie powinien wracać. Nie powinien narażać się na ponowne 

spotkanie z Giselle Wutherton. 

Kochał ją i szanował. Pragnął jej i pożądał. Była mu po­

trzebna jak woda spragnionemu wędrowcowi. 

Jeśli chciał utwierdzić się w swoich uczuciach, jazda z Cecily 

Louvain dostarczyła mu ku temu niejednej okazji. Każdej nie­

mal godziny zyskiwał kolejny dowód, że Giselle różni się od 

innych kobiet, w tym również od swojej przyjaciółki. I to ko­

rzystnie. 

Gdyby tylko na samym początku nie zachowywał się tak aro­

gancko! Gdyby raczej dawał dowody uwielbienia, zachwytu, 

delikatności i cierpliwości! Gdyby zadał sobie trud zrozumienia 

jej pragnienia zachowania wolności! 

Co mu szkodziło poczekać jeszcze kilka tygodni lub nawet 

miesięcy z ogłoszeniem zaręczyn? 

A tak zmarnował wszelkie szanse. Giselle nigdy nie zostanie 

jego żoną. Wiedząc to, postanowił dziś jej unikać. A także opuś­

cić zamek o świcie. Tę noc spędzi w stajni. Tak będzie najlepiej. 

Nie chciano go i już czuł się wygnany. 

Znalazł w kącie kupkę siana i rozłożywszy koc, rzucił się na 

prowizoryczne posłanie. 

Nagle usłyszał skrzypienie wrót i jakaś postać wślizgnęła się 

do środka. 

RS

background image

- Giselle - szepnął z nutą niedowierzania, gdy stanęła w 

świetle pochodni. 

Wyglądała pięknie i kusząco. Miała rozpuszczone włosy 

i pobladłą twarz. Cóż mogło ją tu sprowadzić o tej porze? 

- Chciałam porozmawiać z tobą, sir, lecz ty nie zjawiłeś się 

na wieczerzy - powiedziała. 

Teraz dopiero zauważył, że trzyma w ręku klatkę, którą po­

darował jej dziś jako ostatni prezent. 

- Chciałam podziękować za przywiezienie Cecily, za klacz 

i za wszystkie pozostałe prezenty. Dziękuję. 

Była tak blisko, że mógł jej dotknąć wyciągniętą ręką. 

- Zamierzałem sprawić ci, pani, przyjemność. 

- Sprawiłeś. 

Myślał, że już dostatecznie poznał smak cierpienia. Jednak 

gdy przyszła się pożegnać, szczęśliwa, że wreszcie uwolniła się 

od niechcianego narzeczonego, zrozumiał, że najstraszniejsze 

cierpienie dopiero go czeka. Odwrócił wzrok, nie mogąc znieść 

jej widoku. 

Wtedy poczuł jej dłoń na swoim ramieniu. Było to delikatne, 

nieśmiałe dotknięcie. 

- Sir Mylesie, ja nie chcę ostatniego prezentu - usłyszał jej 

szept. 

Nie mógł pojąć znaczenia tych słów. 
- W takim razie wypuść ptaki na wolność. 

Skinęła głową i podeszła do drzwi. Otworzyła je, po czym 

otworzyła drzwiczki klatki. Turkawki wyfrunęły. Znikły z trze­

potem skrzydeł w ciemnej nocy. Pewnie doczekają rana w ja­

kimś załomie muru. 

- Ty też lepiej zrobisz, jeśli odfruniesz, moja lady, zanim cię 

tu odkryją - rzekł szorstko. 

Ona jednak wróciła. 

- Jesteś wolna, pani, więc nie narażaj na szwank swojej re-

RS

background image

putacji. Gdyby ktoś cię zobaczył tu ze mną, samą i w środku 
nocy, twój wuj mógłby próbować zmusić cię do małżeństwa. 

Zignorowała to ostrzeżenie. 

- A więc zamierzasz wyjechać bez porozmawiania ze mną? 

- Tak. Bo o czym tu rozmawiać? 
- O honorze, na którym, zdaje się, ci zbywa. 
Zmarszczył brwi. 

- Nie rozumiem? 

- Rzuciłeś mi wyzwanie - przypomniała mu. 

- I cóż z tego? Przegrałem zakład. Jesteś wolna. 

- Zgoda. Pod pewnym względem jestem wolna, pod innym 

natomiast nie. Przyszłam tu, aby ci powiedzieć, sir, że wygrałeś. 

Zakochałam się w tobie. 

Przez chwilę obawiała się, że spotka się z nieprzyjemną re­

akcją. Chwila ta nie trwała długo. Chwycił ją bowiem w ramio­

na i namiętnie pocałował. 

- Giselle, moja Giselle - szeptał, obsypując jej twarz poca­

łunkami. 

Przywarła doń całym ciałem. Ich serca biły zgodnym przyspie­

szonym rytmem. Jego zaborcze ramiona były niczym więzy, któ­

rych nigdy nie będzie mogła, bo też nie będzie chciała rozsupłać. 

- Czy jesteś tego pewna? - spytał, nie mogąc jeszcze uwie­

rzyć w szczęście. 

- Jak możesz w to wątpić? - Uśmiechnęła się. - Chyba że 

ty masz już dość kapryśnej kobiety. 

- Nie mów głupstw - rzekł, też się uśmiechając. - Nigdy ni­

czego bardziej nie pragnąłem, niż mieć ciebie za żonę. Przyzna­

ję, zachowywałem się jak głupiec. Czy mi wybaczysz? 

- To raczej ty mi wybacz, że od początku szukałam w tobie 

skazy. - Gładziła dłońmi jego tors, nie mogąc się nasycić twar­

dością mięśni, które wyczuwała pod koszulą. Ogarnęła ją tęsk­
nota za rozkoszą. Chciwie poszukała jego ust. 

RS

background image

Myles drgnął i odsunął ją na odległość wyciągniętych ramion. 
- Giselle - rzekł chrapliwym głosem - jeśli stąd zaraz nie 

odejdziesz, to za chwilę możemy stać się małżonkami. Czy na­

prawdę chcesz tego? 

Miał rację, wiedziała to. Wiedziała też, że już nic nie może 

jej zawrócić z drogi miłości. Ślub powinien odbyć się możliwie 

najszybciej. Wuj nie będzie stawiał przeszkód. 

Uniosła obie ręce i rozwiązała tasiemkę peleryny, która po 

chwili leżała na ziemi. 

- Ja też chciałabym obdarować cię czymś, mój ukochany. 

- Czym...? 

- Sobą. Weź mnie, Mylesie. 

Opadli na posłanie z siana. 

Sir Wilfrid spoglądał spod nastroszonych brwi na stojącą 

przed nim parę. 

- Ależ, moja droga, sądziłem, że domagasz się prawa do od­

mowy. 

- Zmieniłam zamiar - odparła jego siostrzenica. 

- Przywilej kobiet - zauważył Myles. 

- Tak, wuju, przywilej kobiet - potwierdziła. 

Sir Wilfrid odchrząknął. 

- Zatem chcesz, bym podpisał ten małżeński kontrakt? 

- Tak, wuju. 
- Ty zaś, sir Mylesie, pragniesz się ożenić z moją siostrzenicą? 

- Z całego serca, sir. 

- Bardzo dobrze. - Sir Wilfrid pozwolił sobie na uśmiech. 

- Jestem z was bardzo zadowolony. 

- Wuju? 
- Tak, moja droga? 

- Ja... to jest... my chcielibyśmy się pobrać możliwie jak 

najszybciej. Choćby jeszcze dzisiaj. 

RS

background image

- Co?! - Życzenie to całkiem nie mieściło się w porządku 

rzeczy, do którego przywykł sir Wilfrid. 

- Właściwie nie ma powodu do zwłoki, kochany wuju - tłu­

maczyła Giselle, wciąż trzymając Mylesa za rękę. - I tak zasią­

dziemy dzisiaj z okazji Trzech Króli do uczty, uczyńmy więc ją 

ucztą weselną. Jestem pewna, że ojciec Paul chętnie podczas 

dzisiejszej mszy udzieli nam ślubu. Mamy już dom pełen gości, 

a są to nasi przyjaciele. Urządzając wesele dzisiaj, zaoszczędzi­

my im trudów dodatkowej podróży. 

Sir Wilfrid odchylił się w krześle. Bacznie przyglądał się parze 

zakochanych. Tacy młodzi i tacy niecierpliwi. Tacy szczęśliwi 

i gotowi walczyć o swoje szczęście. Pełni radości i miłości. Nawet 

zapomnieli się uczesać. I co ma znaczyć ta słomka we włosach 

Giselle? 

Nagle sir Wilfrid doznał olśnienia. Przypomniał sobie, czego 

sam się dopuścił, zalecając się do panny, która później została 

jego ukochaną żoną. 

Że sir Myles Buxton zgrzeszył niecierpliwością, to jeszcze 

można było zrozumieć. Ale Giselle, ów wzór rozsądku? 

Sir Wilfrid miał wielką ochotę wybuchnąć gromkim śmie­

chem. Sprawy potoczyły się lepiej, niż przypuszczał. Giselle na­

prawdę się zakochała. 

Sapnął, chrząknął i kaszlnął, by ułatwić sobie zachowanie 

stosownej powagi. 

- Jeśli ojciec Paul nie wysunie żadnych zasadniczych za­

strzeżeń, to możecie jeszcze dziś stać się za moim przyzwole­

niem mężem i żoną. 

- Dziękuję, najukochańszy wuju. 
- Dziękuję, sir. Kocham twą siostrzenicę, panie, i będę się 

o nią troszczył. Ten szybki ślub niech będzie znakiem siły na­

szych uczuć. 

Sir Wilfrid wstał i skubiąc brodę, podszedł do okna. 

RS

background image

- Myślę, że pozostanie on raczej znakiem popędliwości wa­

szych zmysłów - rzekł i obejrzał się przez ramię. 

Zobaczył dwoje skruszonych dzieci i wróciła mu ochota na 

śmiech. 

- Sir Mylesie, Giselle to uparta młoda dama i miewa pomy­

sły, do których niełatwo ją zniechęcić. Mam nadzieję, że jesteś 

tego świadomy. 

- Sir Wilfridzie, nie mam najmniejszych wątpliwości, że bę­

dzie dla mnie najlepszą żoną. 

- Tak samo jak ja głęboko wierzę w to, że Myles będzie 

wspaniałym mężem - żarliwie wtrąciła Giselle. 

- Dobry mąż to taki, który dba o przyszłość rodu - rzekł sir 

Wilfrid, puszczając oko do sir Mylesa. - Dlatego ufam, że w 

następne święta Bożego Narodzenia zobaczę tu wasze pierwsze 

dziecko i dowiem się, że następne w drodze. 

- Wuju! - upomniała go spłoniona Giselle. 

- Dobrze, ani słowa więcej. A teraz idźcie. Przed ślubem 

wypada przynajmniej się uczesać. 

Wszyscy troje wybuchnęli śmiechem. 

- To były moje najwspanialsze święta Bożego Narodzenia -

wyznała Giselle, tuląc się do narzeczonego. 

- I moje też - dorzucił Myles. 

Oczy sir Wilfrida stały się podejrzanie wilgotne. 

- Ośmielam się powiedzieć, że czeka nas pomyślny nowy 

rok. 

RS