background image

L

UCY

 M

AUD

 M

ONTGOMERY

B

IAŁA

 M

AGIA

P

RZEŁOŻYŁA

 J

OANNA

 K

AZIMIERCZYK

T

YTUŁ

 

ORYGINAŁU

 A

MONG

 

THE

 S

HADOWS

background image

Z

AMKNIĘTE

 

DRZWI

1934

Rachela dopiero od miesiąca przebywała w Briarwold, a już zaczęto mówić, że jeśli tylko 

skręci za róg domu, natychmiast zdarzy się jej coś niezwykłego.

Hazel   była   słodką   istotką   o   łagodnym   spojrzeniu   i   wszyscy   ją   kochali,   zaś   zielonooka 

Rachela   została   chyba   przy   narodzinach   dotknięta   czarodziejską   różdżką.   Miała   delikatną 
twarzyczkę elfa i szczupłe śniade dłonie, biorące w rozmowie równie aktywny udział jak usta, 
zwłaszcza wtedy, gdy opowiadała Cecilowi i Chrisowi o tygrysach–ludojadach i hinduskich 
zabobonach, o których na dobrą sprawę nie powinna mieć żadnego pojęcia.

Jej rodzice, oboje misjonarze, umarliby z przerażenia, gdyby choć podejrzewali, że wie o 

podobnych sprawach. Chronili córkę przed zewnętrznymi wpływami, lecz Racheli pisana była 
znajomość rzeczy niezwykłych i przytrafiały się jej dziwne przypadki.

Wkrótce po przyjeździe do Briarwold zaczęła opowiadać dzieciom rozmaite historyjki o ich 

przodkach. Występowały tam kobiety z mlecznobiałą cerą i rycerscy mężczyźni, a przepełnione 
tajemnicami dawne dzieje ożywiała wyobraźnia dziewczynki. Potrafiła ubarwić każdą przygodę 
i była jak okno, przez które można zaglądać w inny świat.

A czegóż nie wiedziała! No, na przykład tego, że jeśli tylko otworzy drzwi… jakieś drzwi… 

dość szybko, to zobaczy dziwne rzeczy, może nawet ludzi, żyjących tu dawno temu. Nigdy 
jednak nie udało się jej otworzyć ich tak szybko jak należało. Po tym oświadczeniu, Cecilowi i 
Chrisowi każdy pokój z zamkniętymi drzwiami wydawał się pełen tajemnic. Co się dzieje w 
środku   —  zadawali   sobie   pytanie   i   nawet   Jane   Alicut   przechodziła   obok  takich   drzwi   na 
palcach, a przecież Jane okazywała całkowitą odporność na wszelkie subtelności. Była córką 
nowej gospodyni w Briarwold, pulchną, bezpośrednią w zachowaniu dwunastolatką, a więc 
rówieśnicą Racheli. Cecil Latham też miał dwanaście lat i mieszkał w matką w sąsiednim domu 
zwanym Pinecroft, bardzo starym i zaniedbanym. Chris, który tak jak Hazel miał lat dziesięć, 
mieszkał w Briarwold z panem Digby i nazywał go wujem Egertonem, choć ten był tylko 
dalekim   kuzynem   jego   zmarłej   matki.   To,   że   dzieci   mieszkały   w   Briarwold   i   Pinecroft, 
oznaczało, iż jedynie jadły tam i spały. Tak naprawdę żyły w ogrodzie, w lesie i na polach. 
Zwłaszcza od przyjazdu Racheli i Hazel. Po gorącym słońcu Indii Rachela nie mogła nasycić 
się krystalicznym powietrzem ojczystej wsi, ciągnącymi się aż po horyzont zielonymi polami, 
cienistymi lasami i księżycową poświatą wieczorów. Naturalnie, zaraz dostrzegła w krajobrazie 
rzeczy przez innych nie zauważone.

Zanim przyjechała Rachela, Chris i Cecil przyjaźnili się i bawili zawsze razem. Obaj byli 

bardzo nieśmiali, stąd przyjaźń ich cechowały powściągliwość i skrępowanie. Rachela potrafiła 
wprowadzić atmosferę zabawy, śmiechu i koleżeństwa, a Hazel stanowiła delikatną, dźwięczącą 
w tle melodię. Dlatego też Cecil przeżył najszczęśliwsze lato swego życia i nawet przestał lękać 
się czyhającego nań cienia.

Rachela przebywała w Briarwold zaledwie dwa tygodnie, gdy dowiedziała się o cieniu nad 

Pinecroft. Siedziała na ganku skulona w głębokim fotelu, kiedy Egerton Digby rozmawiał ze 
swoją szwagierką. Fotel stał odwrócony do nich tyłem i Racheli nie przyszło na myśl, że może 
być niewidoczna. Nie jest jednak pewne, czy odeszłaby, gdyby o tym wiedziała. Dobiegały do 
niej tylko strzępy rozmowy; wystarczyło to jednak, by zrozumiała, że pani Latham jest biedna, 
a ostatnio zubożała jeszcze bardziej z powodu bankructwa jakiejś spółki. Zaczyna wątpić, czy 
zdoła utrzymać syna, a już na pewno nie zapewni mu wykształcenia.

— W końcu przyjdzie mi na to — powiedziała Enid Latham posępnie — że będę musiała 

oddać Cecila rodzinie jego ojca. Oni zawsze chcieli mieć go u siebie.

Rachela, dzięki niezwykłej zdolności przewidywania, dobrze wyczuła, że matka Cecila nie 

background image

lubi rodziny swego męża i oddanie im syna znaczyło dla niej oddanie na zawsze.

— Bardzo chciałbym ci pomóc — odparł Egerton Digby. — Gdybym tylko sam nie był w 

takiej trudnej sytuacji, no… i Chris musi mieć jakieś zabezpieczenie…

— I tak zrobiłeś dla nas więcej niż powinieneś — odrzekła pani Latham. — Nie mam do 

ciebie żadnych pretensji.

— Gdybyś miała Pawią Perłę, tak jak powinnaś, nie byłoby żadnych kłopotów — zauważył 

Digby. Powiedział to z goryczą i nawet dziecko mniej rozgarnięte niż Rachela domyśliłoby się, 
że dotknął szczególnie bolesnej sprawy.

— Jestem przekonana, że Nora nigdy nie dała jej Arturowi Nesbittowi — stwierdziła pani 

Latham łagodnie, lecz stanowczo. — Była wesoła i beztroska… ta moja piękna Nora, ale nie 
była zła. Nie uwierzę, by został jej kochankiem, Egertonie. Nigdy w to nie wierzyłam.

— Ja również — odparł Egerton ochryple. — Lecz nie mam pewności… i zwątpienie zżera 

mi duszę od wielu lat… jak rdza. Chyba za bardzo ją kochałem. I ta kłótnia w ostatni wieczór 
jej życia… wtedy widziałem Norę ostatni raz. Gdybym mógł to zmienić. Lecz niczego nie 
można odwrócić, cofnąć. Życie mnie zwyciężyło…

Chyba nie powinnam tego słuchać, pomyślała Rachela.
— Jeśli Nora nie dała perły Arturowi Nesbittowi, to co się z nią stało? — ciągnął Egerton 

Digby.

— Gdyby żył Ralph, mógłby nam coś o tym powiedzieć — odparła pani Latham. — Wściekł 

się, gdy stryj Michael zostawił perłę mnie.

— Dlaczego ona wymawia imię Ralpha z taką nienawiścią? — zdziwiła się Rachela. — Tak, 

jakby parzyło jej wargi.

— Ta   perła   była   niezwykła   —  kontynuował   Digby   w   rozmarzeniu.   —  Klejnoty   morza 

zawsze otacza szczególny urok i tajemnica. Te kolory… księżycowy blask z odcieniem błękitu i 
zieleni… Nigdy nie widziałem czegoś  równie pięknego. Twój stryj dał za nią pięćdziesiąt 
tysięcy… i kochał ją bardziej niż należało. Może dlatego ściągnęła na nas takie kłopoty…

— Jeśli oddam im Cecila, zabije to mnie — powiedziała pani Latham.
— Ja bym spokojnie przyjął śmierć — rzekł Digby. — Może po tamtej stronie mógłbym 

znaleźć Norę i dowiedzieć się… i naprawić wszystko, pogodzić się…

Rozmawiali jeszcze dłużej, lecz ściszyli głosy i Rachela nic więcej nie słyszała. Nawet to, co 

do   niej   dotarło,   dało   jej   wiele   do   myślenia.   Musiała   kryć   się   za   tym   jakaś   tajemnica. 
Wyczuwała, że stoi przed zamkniętymi drzwiami i jeśli otworzy je dość prędko, zobaczy różne 
rzeczy. Wśród nich Norę i Pawią Perłę. Tajemnica zawładnęła wyobraźnią Racheli. Słyszała w 
Indiach opowieści  o podobnych sprawach… o pięknych, budzących chciwość szlachetnych 
kamieniach. Muszę dowiedzieć się wszystkiego, przyrzekła sobie.

Nie powiedziała nikomu o tym, co usłyszała, bo ogromnie lubiła sekrety. Poza tym nie 

chciała jeszcze bardziej martwić Cecila. Kiedy jednak pewnego wieczoru Jane Alicut zaczęła 
opowiadać różne rzeczy, Rachela nie powstrzymywała jej. Przekonała się już bowiem, jak wiele 
można dowiedzieć się, pozwalając ludziom mówić. W Briarwold nie było nikogo, a Cecil 
siedział u siebie w domu, gdyż jego matka źle się poczuła. Jane wykorzystała więc okazję, by 
sobie pogadać. Potrafiła, choć w nieco inny sposób niż Rachela, zdobyć wiadomości o różnych 
sprawach.

Trochę  prostackie   i   bezpośrednie  wypowiedzi   raniły  uczucia   Racheli,   lubiącej   wszystko 

upiększać i łagodzić. Jane wcale też nie sugerowała istnienia jakiejś tajemnicy. W jej ujęciu 
łopata zawsze była łopatą, a nie złotą kielnią służącą do wykopania skarbu.

— Słyszałam, jak mama rozmawiała o tym z panią Agar. Pani Agar powiedziała mamie o 

wszystkim. Żona pana Digby była siostrą pani Latham i obie strasznie się kochały. Lecz nie 
wiem,   czy   pani   Digby   mocno   kochała   swego   męża.   Pani   Agar   mówiła,   że   na   ten   temat 
opowiadano różne dziwne rzeczy. Ona była bardzo piękna i miała włosy aż do samej ziemi, ale 
lubiła się bawić i pan Digby był zazdrosny, aż strach. Miała też brata, Ralpha, nicponia jakich 

background image

mało, lecz zawsze stawała po jego stronie i broniła go. Wydawało się, że kocha go bardziej niż 
kogokolwiek innego. No i wtedy Michael Foster, ich stryjek, wziął i umarł. Nie miał dużo 
pieniędzy,   tylko   wielką   perłę,   co   była   warta   masę   forsy.   —   Tak   powiedziała   pani   Agar. 
Zrujnował się, by ją kupić. Zapisał tę perłę pani Latham. Ralph był wściekły, bo uważał, iż to 
on powinien ją dostać. Twierdził, jakoby stryj mu to obiecał. Miał być ulubionym krewniakiem 
staruszka, chociaż wyczyniał różne rzeczy. O tę perłę wszyscy się strasznie kłócili, a potem, 
któregoś wieczoru pani Digby poszła na noc do swego dawnego domu, gdzie mieszkał jej ojciec 
z Ralphem. I ten dom spłonął, i cała trójka spaliła się na śmierć… To straszne, no nie? A potem 
pan Digby o mało nie zwariował. Od tamtej pory już nie jest taki jak dawniej. Włosy mu 
posiwiały przez jeden miesiąc. No i było wielkie zamieszanie, bo ta perła przepadła. Nigdy jej 
nie   odnaleziono.   Podobno   wszyscy   myśleli,   że   pani   Digby   miała   zamiar   uciec   z   Arturem 
Nesbittem i jemu dała tę perłę. Siedział po uszy w długach, a po tym wszystkim  wyjechał i 
chodziły słuchy, że miał mnóstwo pieniędzy. Ładne rzeczy, nie? Bogaci ludzie już tacy są, tak 
uważa pani Agar.

— Lecz przecież pan Digby nie jest bogaty — wtrąciła Rachela.
— Nie, gdyż zbiedniał, odkąd jego żona spaliła się na śmierć. Po prostu wszystko wypuścił z 

rąk. Pani Latham też jest biedna jak mysz kościelna… wszyscy o tym wiedzą. Cecila chce 
wziąć rodzina ojca. Oni jej zawsze nie znosili… sprzeciwiali się temu małżeństwu.

— Nie wolno ci tego powiedzieć Cecilowi — ostrzegła Rachela.
— Jasne, że nie powiem. Lubię go i nie chcę mu sprawiać przykrości — broniła się Jane.
— Lepiej też, żebyś nikomu więcej nie opowiadała o tym — ciągnęła surowo Rachela. — I 

tak za dużo nagadałaś.

Jane spojrzała zaskoczona. Była przekonana, że Rachela chciała poznać tę historię. Nie 

miała więc prawa jej strofować. — Umiem trzymać język za zębami tak samo dobrze jak inni 
— odparła niechętnie. — Panienka potrafi świetnie słuchać.

Rachela uśmiechnęła się tajemniczo. — Och Jane, byłabyś zdziwiona wiedząc, co ja czasem 

słyszę — rzekła w zadumie.

Rachela uważała teraz, że zna całą tajemnicę — z wyjątkiem tego co najważniejsze. Drzwi 

wciąż pozostawały zamknięte, a ona nie wiedziała, w jaki sposób je otworzyć. Nie miała do 
nich klucza. W tej sytuacji zaczęła się modlić. Dotąd, jak na córkę misjonarzy, nie przykładała 
się zbytnio do modlitw. Hazel modliła się słodko i niewinnie każdego dnia, ona zaś wymyśliła 
sobie   własny,   tajemniczy   i   niezwykły   rytuał.  Nie   lubiła   bowiem  rzeczy   zwyczajnych.   Nie 
klękała do modlitwy. Stawała w ogrodzie, przy słonecznym zegarze, z podniesioną twarzą. 
Wyciągała też w górę ręce, spoglądając ku Bogu bez strachu.

— Błagam, otwórz te drzwi — mówiła, bardziej żądając niż prosząc.
— Bo wiesz dobrze, że dopóki drzwi się nie otworzą, nie można naprawić zła.
Bardzo   możliwe,   że   to,   co   nastąpiło   pewnego   popołudnia,   a   czego   dzieci   nigdy   nie 

zapomniały, było właśnie odpowiedzią na modlitwy. Później nikomu nie udało się skłonić 
żadnego dziecka, aby opowiedziało o tym wydarzeniu. Nikt nic nie chciał mówić, nawet Jane 
Alicut,   która   dziś   jest   stateczną   matroną   z   gromadką   własnych   pociech.   Będzie   chętnie 
gawędziła na różne tematy, lecz nawet nie wspomni o tamtym dziwnym popołudniu. Woli 
sądzić, że to im się po prostu przyśniło. Kiedy trudno jej w to uwierzyć, obwinia Rachelę. I 
zapewne słusznie, bo gdyby Racheli nie było z dziećmi tamtego dnia, one same nigdy by nie 
przeszły przez te zamknięte drzwi.

Owego   popołudnia   wszyscy   mieli   pójść   na   podwieczorek   do   ciotecznej   babki   Lucy, 

mieszkającej w Mount Joy. Postanowili wybrać się na skróty przez pola i lasy, choć nigdy 
tamtędy nie chodzili. Wuj Egerton opisał im trasę tak dokładnie, że nie obawiali się zabłądzić. 
Początkowo szli leśną ścieżką na tyłach Briarwold. Choć dotąd nie zapuszczali się tak daleko w 
gąszcze, czuli się doskonale. Las był tego dnia w dobrym nastroju, co nie zawsze się zdarzało. 
Czasem bywał niechętny, a czasem pochłonięty własnymi sprawami. Teraz jednak serdecznie 

background image

powitał dzieci. Dokoła migotały piękne cienie. Mchy wzdłuż ścieżki złociły się i zieleniły. 
Dzieci   przebyły   małą   polankę   pełną   muchomorów   i   znalazły   uroczą,   zieloną   sadzawkę 
otoczoną   paprociami,   które   wyglądały   tak,   jakby   nikt   tędy   nie   chodził.   Rachela   była 
przekonana, że jeśli spokojnie poczekają, spoza drzew pojawi się faun, aby popatrzeć na swoje 
odbicie w wodzie. Lecz nie mieli czasu na wyczekiwanie, gdyż cioteczna babka Lucy surowo 
przestrzegała punktualności.

Jane wybrała się razem z nimi, bo cioteczna babka specjalnie ją zaprosiła. Był również pies 

Jane,   bez   imienia,   gdyż   jego   właścicielka   nie   mogła   znaleźć   takiego,   które   przypadłoby 
wszystkim   do   gustu.   Psiak,   wesoły,   przyjazny   kundel,   uganiał   się   między   drzewami, 
wyprzedzał wszystkich, a potem siadał, czekając aż nadejdą.

Po  wyjściu  z  lasu  znaleźli  się   na łące  usianej  stokrotkami  i   czerwonymi  liśćmi  dzikiej 

poziomki. Potem znowu był kawałek lasu jeszcze bardziej gęstego i cienistego, a ścieżka biegła 
wzdłuż tajemniczego, ocienionego świerkami strumyka.

Później dzieci nie miały pewności, w którym miejscu doznały uczucia, że spotka je coś 

niezwykłego. Wesoła paplanina nagle ucichła i wszystkie wzięły się za ręce. Nawet Jane stała 
się skupiona i poważna. Rachela była taka przez cały dzień. Szła osobno jakby nasłuchując. 
Nigdy na ten temat nie rozmawiała, więc nikt nie wie, czemu się przysłuchiwała i czego się 
spodziewała. Jedynie pies Jane nie stracił dobrego nastroju.

— Jesteś pewna, że idziemy dobrą drogą? — szepnęła Jane po jakimś czasie.
— Tu nie ma innej drogi — odparła Rachela.
Po chwili odezwał się Cecil: — Jeśli to jest właściwa droga, to jest z nią coś nie tak.
Dzieci popatrzyły na siebie i lekko pobladły, bo Cecil pierwszy wyraził słowami ich ukryte 

myśli.

— Rzeczywiście coś jest nie w porządku — potwierdziła Rachela. — Zauważyłam to już 

jakiś czas temu i mam zamiar dowiedzieć się co to takiego.

Ruszyli dalej. Równie dobrze mogli iść naprzód jak zawrócić, bo dziwny chłód i lęk otaczał 

ich   ze   wszystkich   stron.   Nie   odważyli   się   zatrzymać,   przestali   nawet   szeptać.   Pies   Jane 
zrezygnował z gonienia królików i dreptał spokojnie z odważnie uniesionym ogonkiem.

Nagle las pozostał za nimi, stanęli na skraju otwartej przestrzeni. Przed sobą mieli piękny 

widok — łąki i zabudowania u stóp wzgórza, na którym się znajdowali. Weszli przez zmurszały 
płot na ścieżkę biegnącą w dół, w kierunku drogi prowadzącej do jeziora. Lecz na wprost przed 
nimi rozciągał się ogród w kształcie trójkąta, pełen słońca, kwiatów, owadów i cieni. U szczytu 
tego trójkąta stał dom.

Żadne z nich nie widziało go wcześniej. Dom był duży, staroświecki, obrośnięty winoroślą. 

Drzwi wejściowe stały otworem. Na kamiennym schodku wygrzewał się kot — wielkie, czarne 
kocisko z zielonymi ślepiami. Dziwna cisza zalegała nad tym obszarem. Cecilowi przypomniał 
się wiersz o ziemi „nad którą nigdy nie wieje wiatr”. Czyżby przyszli w takie miejsce? Co 
znajdowało się w tym pięknym, zapuszczonym ogrodzie? Co w tym wszystkim było takie 
niezwykłe?

Spojrzał pytająco na Rachelę. — Gdzie jesteśmy? Nie widzę nigdzie ciotki Lucy.
— Pójdę zapytać kogoś w tym domu — rezolutnie oświadczyła Rachela.
Cecila, gdy to usłyszał, nie wiedzieć czemu ogarnął strach. Wstydził się ujawnić swoje 

tchórzostwo, więc poszedł razem z nią. Kroczyli przez ogród główną ścieżką, mijając żonkile, 
tulipany i inne kwiaty. To nie była pora na żonkile i tulipany. Teraz Cecil był już pewien, że ten 
ogród nie jest zwyczajny. Poczuł, jak lodowata ręka Chrisa ujmuje jego dłoń. Na ganku pies 
Jane nagle głucho zaskowyczał, odwrócił się i popędził przed siebie.

— Myślę,   że   mu   się   nie   spodobał   ten   kot   —   powiedziała   Jane.   Czuła   potrzebę 

wytłumaczenia niezwykłego zachowania kundla.

— Cicho — syknął Cecil. Sam nie wiedział, dlaczego to zrobił.
Rachela zapukała, lecz nikt nie podszedł do drzwi. Kot przyglądał się im nie mrugnąwszy 

background image

okiem. W powietrzu unosił się zapach bzu, choć było już późne lato i bzy dawno przekwitły. 
Do   końca   życia   Cecil   nie   mógł   znieść   tego   zapachu.   Zobaczyli   duży   kwadratowy   hali   i 
zamknięte drzwi z jednej strony. Rachela przestąpiła próg, przeszła przez hali prosto do tych 
drzwi. Inni ruszyli za nią, bo to było mniej straszne niż pozostanie z tyłu. Wszyscy czuli 
lodowate zimno. Chudziutkie ramiona Racheli drżały, ale zrobiła dziwną rzecz — nie zapukała. 
Po prostu zacisnąwszy zęby poruszyła klamką i weszła do środka. Tym razem zrobiła to bardzo 
szybko i w milczeniu.

Znaleźli się w pięknym, choć staroświecko umeblowanym pokoju. Oprócz nich były tu 

jeszcze dwie osoby. Przy niskim stoliku siedziała niezwykle piękna, elegancka dama. Bujne, 
czarne włosy podtrzymywała złota przepaska. Miała delikatną, białą cerę i ubrana była w suknię 
z czarnego aksamitu z długimi, szerokimi rękawami, ozdobioną różą ze złotego brokatu. Pełne 
tkliwości niebieskie oczy spoglądały na dzieci spod długich zakręconych rzęs, promieniując 
ciepłem i czarem.

Przy oknie stał młody mężczyzna, bawiąc się frędzlami kotary. Też był bardzo urodziwy, a 

dłonie miał długie i smukłe. Jednak Cecil natychmiast zrozumiał, że znajdują się obok czegoś 
ogromnie złego.

Młody człowiek odszedł od okna, wziął ze stolika filiżankę herbaty i zbliżył się do dzieci. 

Cecil   znowu   odniósł   wrażenie,   jakby   nadciągnęła   czarna,   zimna   noc.   Młodzieniec   podał 
filiżankę   Racheli   i   wówczas   dzieci   zobaczyły   na   jego   palcu   trzy   pierścienie   połączone 
delikatnymi,   złotymi   łańcuszkami.   W  jednym  pierścieniu   znajdował   się   brylant,   w  drugim 
rubin, a w trzecim szmaragd. Każdy kamień umieszczony został w pysku smoka.

Rachela   potrząsnęła   odmownie   głową   i   odwróciła   się.   Wtedy   dama   powiedziała   z 

uśmiechem: — Dobrze robisz nie przyjmując tego. Nie stałaby ci się krzywda, lecz nigdy już 
nie byłabyś taka sama. Wystarczająco różnisz się od otoczenia, aby ci to wyszło na dobre. Poza 
tym zapomniałabyś o nas zaraz po wyjściu stąd. Wstała z krzesła i podeszła do nich. Cecil 
przestraszył się, że zechce go dotknąć, czuł, że nie zniósłby czegoś takiego. Lecz nieznajoma 
zatrzymała się przy Racheli. Młody mężczyzna stał znowu przy oknie. Wyglądał jak upadły 
anioł — ciemny, bezsilny i zbuntowany, z wykrzywioną szyderstwem twarzą.

Dama pochyliła głowę i odezwała się przytłumionym głosem, lecz mimo to wszyscy ją 

słyszeli: — Powiedz Egertonowi, że kochałam tylko jego… Artur Nesbitt nic dla mnie nie 
znaczył. A jeśli chodzi o tę naszą kłótnię… to tutaj zapomina się o podobnych rzeczach i 
pamięta tylko o miłości. Ale ja wzięłam tę perłę… dla Ralpha. Przekonał mnie, że stryj istotnie 
przeznaczył   ją   dla   niego,   a   kiedy   spisywał   testament,   już   zdziecinniał   i   zapomniał   o 
przyrzeczeniu. Jednak nie oddałam mu jej. Powiedz Egertonowi, że znajdzie perłę między 
fałdami mojej ślubnej sukni na strychu. Jestem zadowolona z waszego przyjścia. Niewiele osób 
miałoby odwagę otworzyć te drzwi. Teraz musimy odpocząć. Idźcie więc już… prędko!

Dzieci wyszły w pośpiechu. Znalazłszy się na zewnątrz, rzuciły się na oślep, biegnąc przez 

ogród i ścieżką w dół. Przy wejściu na leśną drogę stanęły i spojrzały za siebie. Nie było 
żadnego domu. Za krzewami ogrodzenia, wśród młodych drzewek, widniały resztki spalonych 
ścian.

— Wracajmy do domu — prosiła Jane. — Nie obchodzi mnie, co pomyśli ciotka Lucy. Ja… 

ja źle się czuję.

Dotarli jakoś do Briarwold, biegnąc, potykając się i podtrzymując wzajemnie. Po powrocie 

nikt oprócz Racheli nie mógł mówić. Ona miała coś do powiedzenia wujowi Egertonowi i 
zrobiła to w bibliotece. Gdy wyszła z domu, rzuciła się na trawę przy słonecznym zegarze 
łkając spazmatycznie.

— Uwierzył ci? — spytał szeptem Cecil.
— Najpierw nie chciał… dopiero gdy wspomniałam o tych trzech pierścieniach. Należały do 

Ralpha… zawsze je nosił. Potem poszedł na strych…

— I to… to było tam?

background image

— Tak. A on wyglądał jak… jak człowiek, który wrócił z piekła — odparła Rachela.
Nikogo   to   nie   zdziwiło.   Tego   popołudnia,   spoglądając   w   oczy   Ralpha   Kilbourne’a, 

dowiedzieli się o piekle więcej niż kiedykolwiek przedtem. Byli na to zbyt młodzi, więc może 
właśnie dlatego nie mogli więcej o tym rozmawiać. Znajomość podobnych spraw nikomu nie 
wychodzi na dobre.

— Nigdy już nie otworzę zamkniętych drzwi — oświadczyła Rachela i zadrżała.

background image

N

IEZWYKŁE

 

OSTRZEŻENIE

1902

Po południu rozpadał się deszcz i zabijaliśmy czas opowiadaniami o duchach. To doskonała 

pora   na   takie   zajęcie,   znacznie   lepsza   niż   wieczór.   Jeśli   nasłuchacie   się   o   duchach   po 
zapadnięciu ciemności, pędzicie do domu w śmiertelnym strachu i przy rozbieraniu staracie się 
stać tyłem do ściany, żeby przypadkiem nie poczuć kogoś za plecami.

Każdy z nas opowiedział po jednej historii zawierającej podstawowy zestaw tajemniczych 

odgłosów, przepowiedni śmierci, ostrzeżeń i zjaw — jednym słowem pełen katalog postaci i 
sytuacji   wystarczający,   by   zadowolić   najbardziej   wybrednego   miłośnika   horroru.   Jack   jak 
zawsze był niezadowolony. Oświadczył, że te historyjki pochodzą z drugiej ręki. W naszej 
paczce nie było nikogo, kto sam kiedykolwiek widział lub słyszał ducha. Owe „prawdziwe” 
opowieści zostały nam przekazane przez jakieś osoby, a te z kolei słyszały je od innych.

— Z takich relacji niewiele można się dowiedzieć — przekonywał Jack. — Wprawdzie sam 

nie mierzę tak wysoko, by spotkać prawdziwego ducha, ale chętnie porozmawiałbym z kimś, 
kto miał taką okazję.

Niektórzy ludzie mają szczególny dar — ich życzenia zwykle zostają spełnione. Jack należał 

do nich. Gdy tylko zrobił tę uwagę, do saloniku wkroczył Davenport i usłyszawszy o czym 
rozmawiamy, zaproponował, że i on opowie o czymś, co przydarzyło się jego babce, czy ciotce 
— dziś już nie pamiętam. Historia była zupełnie dobra i Davenport opowiedział  ją bardzo 
zręcznie. Nawet Jack musiał to przyznać, lecz zaraz dodał:

— To znowu przekaz z drugiej ręki. Sam nigdy nie miałeś do czynienia z duchami?
Davenport powoli i starannie połączył dłonie opuszkami palców.
— Czy uwierzyłbyś mi, gdybym oświadczył, że miałem? — zapytał.
— Nie — odparł bez wahania Jack.
— No to nie ma sensu, żebym opowiadał.
— Chyba nie twierdzisz, że naprawdę miałeś?
— Nie wiem. Jednak pewnego razu wydarzyło się coś dziwnego. Nigdy nie umiałem tego 

wyjaśnić — z naukowego punktu widzenia oczywiście. Chcecie posłuchać?

Naturalnie, że chcieliśmy. To było podniecające. Nikt  z nas  nawet  nie podejrzewał, by 

Davenport mógł zobaczyć ducha.

— Cała rzecz jest dość banalna — rozpoczął. — Duchy nie wykazują wiele oryginalności, 

lecz tak jak sobie życzysz Jack, otrzymasz relację z pierwszej ręki.

— Nie przypuszczam, bym rozmawiał z wami o moim bracie Charlesie. Był starszy ode 

mnie o dwa lata; bardzo opanowany i cichy człowiek. Nigdy nie demonstrował swych uczuć, 
choć były silne i głębokie.

Gdy ukończyłem college, właśnie zaręczył się z Dorotą Chester, bardzo piękną dziewczyną, 

którą uwielbiał. Zmarła na krótko przed ich ślubem i Charles nigdy nie przyszedł do siebie po 
tym ciosie. Ożeniłem się z siostrą Doroty, Wirginią, W najmniejszym stopniu nie przypominała 
zmarłej, lecz nasza najstarsza córka była do niej uderzająco podobna. Daliśmy jej również imię 
ciotki, a Charles okazywał dziecku ogromne przywiązanie. Dolly, jak ją nazywaliśmy, była 
zawsze „dziewczynką stryja Charlesa”.

Kiedy Dolly miała dwanaście lat, brat wyjechał w interesach do Nowego Orleanu i tam 

zmarł na żółtą febrę. Pochowano go na miejscu, a córka bardzo boleśnie przeżyła tę stratę.

Pewnego dnia, pięć lat później, siedziałem w gabinecie pisząc listy. Tego ranka moja żona z 

Dolly   pojechały   do   Nowego   Jorku.   Nazajutrz   miały   popłynąć   do   Europy   na   pokładzie 
„Aragonii”. Interesy uniemożliwiły mi odprowadzenie ich do portu, lecz mój szwagier, Gilbert 
Chester, wybrał się razem z nimi.

background image

Pisałem prawie godzinę, aż poczułem zmęczenie. Odłożyłem pióro, oparłem się plecami o 

fotel i zacząłem zapalać cygaro. Jakiś niewytłumaczalny impuls kazał mi spojrzeć za siebie. 
Upuściłem cygaro i skoczyłem na równe nogi niebotycznie zdumiony. Jedyne drzwi w pokoju 
znajdowały się na wprost mnie. Mógłbym przysiąc, że nikt przez nie nie wchodził, a mimo to 
przy bibliotece stał mój brat Charles!

Nie było mowy o pomyłce. Widziałem go tak wyraźnie jak każdego z was w tej chwili. 

Wysoki, solidnie zbudowany mężczyzna o kędzierzawych włosach i jasnej, krótko przyciętej 
bródce. Miał na sobie ten sam jasnoszary garnitur, w którym przyszedł pożegnać nas przed 
wyjazdem do Nowego Orleanu. Stał w swej ulubionej pozie, z rękami założonymi do tyłu.

Chciałbym,   abyście   wiedzieli,   że   choć   byłem   niewypowiedzianie   zdumiony,   ani   przez 

chwilę   nie  odczuwałem strachu.  Nie  zastanawiałem się  nad  tym,  czy  widziana  postać  jest 
duchem, zjawą lub czymś podobnym. Przemknęła mi przez głowę myśl, że ktoś popełnił fatalną 
pomyłkę, a mój brat żyje i znajduje się obok mnie cały i zdrowy. Postąpiłem w jego stronę.

— Dobry Boże, staruszku! —wykrzyknąłem. — Skąd się tu wziąłeś? Przecież mieliśmy cię 

za umarłego!

Byłem już prawie przy nim, gdy nagle zatrzymałem się, nie mogąc zrobić następnego kroku. 

On zaś stał nieruchomo, patrząc mi prosto w oczy. — Nie pozwól Dolly popłynąć jutro tym 
statkiem — powiedział wolno i bardzo wyraźnie. Zaraz potem znikł. Wiem Jack, jak mało 
zajmujące jest takie zakończenie historii o duchu, lecz tak właśnie a nie inaczej się stało. W 
jednej chwili był tutaj, a w następnej już go nie widziałem. Nie minął mnie, ani nie wyszedł 
drzwiami.

Stałem kilka chwil zupełnie oszołomiony. Czułem się przytomny i przy zdrowych zmysłach, 

a ta sprawa wydawała się nieprawdopodobna. Czy bałem się? Nie, nie byłem przestraszony, 
tylko osłupiałem ze zdziwienia. Jedna myśl nurtowała mój umysł wyraźnie — Dolly jest w 
niebezpieczeństwie i ostrzeżenia z zaświatów nie wolno lekceważyć. Nie zwlekając pobiegłem 
nadać do żony telegram, w którym zabroniłem jej odpłynąć na „Aragonii” i dowiedziałem się, 
jakie   mam   połączenie   pociągiem   do   Nowego   Jorku.   Ruszyłem   w   drogę   z   miłym 
przeświadczeniem, że przyjaciele uznają mnie za wariata.

Do Nowego Jorku przybyłem nazajutrz rano i udałem się prosto do hotelu. Zastałem żonę, 

córkę   i   szwagra   niezmiernie   zaskoczonych   otrzymaną   depeszą.   Tłumaczyłem   się   dość 
niezgrabnie. W każdym razie sam miałem się za głupca. Gilbert żartował ze mnie uważając, że 
mi się to wszystko przyśniło. Wirginia była zakłopotana i tylko Dolly przyjęła wyjaśnienia bez 
zastrzeżeń.

— Oczywiście,   że   to   był   stryj   Charles   —   oświadczyła   z   przekonaniem.   —   Teraz   nie 

popłyniemy „Aragonią”.

Gilbert musiał pogodzić się z moją decyzją, aczkolwiek zrobił to bardzo niechętnie i statek 

odpłynął bez trojga pasażerów. Cóż, zapewne słyszeliście o tej okropnej katastrofie: w gęstej 
mgle „Aragonią” zderzyła się z „Astarte” i zginęło tylu ludzi. Kiedy wiadomość o tym dotarła 
do nas, Gilbert przestał się śmiać, możecie być pewni. Wirginia i Dolly popłynęły do Europy 
miesiąc później na „Marsyliance” i dotarły tam bezpiecznie.

— Oto   cała   historia,   chłopcy.   Jedyne   doświadczenie   tego   rodzaju,   jakie   przeżyłem   — 

zakończył Davenport.

Zadawaliśmy wiele pytań i stworzyliśmy wiele teorii na temat tego wydarzenia. Według 

Jacka,   Davenportowi   wszystko   to   się   przyśniło,   a   zderzenie   statków   było   przypadkowe. 
Davenport   nasze   sugestie   zbywał   uśmiechem,   a   ponieważ   zegar   wskazywał   dziesiątą 
wieczorem, postanowiliśmy zrezygnować z wszelkich opowieści o duchach.

background image

T

AJEMNICZE

 

LEKARSTWO

Andrew był nieugiętym człowiekiem. Kiedy mówił „nie” i tupał nogą, zaraz coś chrupotało i 

kruszyło się. W tym konkretnym przypadku chodziło o uczucia Amy.

— Nie, moja córko — powiedział uroczyście (diakon zawsze mówił z namaszczeniem „moja 

córko”, gdy miał odmienne zdanie) — ja, hm… nigdy nie zgodzę się byś wyszła za doktora 
Boyda. On nie jest ciebie wart.

— Uważam, że Boyd jest równie dobry jak Poultney — szlochała Amy. — Nikt nie powie 

złego słowa o Franku.

— On pił, moja córko — odparł diakon z godnością.
— Nie bierze do ust kropli alkoholu — nastawała Amy z uporem, miała w sobie bowiem 

trochę temperamentu Barrych. Diakon jednak nie rozgniewał się. Gdyby to nastąpiło, byłaby 
jakaś nadzieja. Zawsze można sobie poradzić z człowiekiem tracącym panowanie nad sobą, 
zwłaszcza   gdy   przychodzi   czas   skruchy.   Andrew   nigdy   nie   tracił   głowy,   on   po   prostu 
pozostawał spokojny i niewzruszony.

— Czy wiesz moje dziecko — mówił ze smutkiem — że mężczyzna, który raz wpadł w 

szpony nałogu, w każdej chwili może znaleźć się w jego władzy? A ja, hm… nie wierzę w 
poprawę doktora Boyda. Spójrz na jego ojca.

Amy   nie   mogła   tego   zrobić,   dlatego   że   ojciec   doktora   zapił   się   na  śmierć   i   od  ponad 

piętnastu   lat   spoczywał   na   cmentarzu   w   Brunswicku.   Dla   diakona   nie   miało   to   żadnego 
znaczenia.   Nie   na   próżno   żyła   obok   swego   taty   przez   dwadzieścia   lat,   wiedziała   więc 
doskonale, że skoro wyciąga z grobu czyjegoś przodka i powołuje się na jego przykład, należy 
spokojnie zrezygnować ze sporu.

Amy tak właśnie zrobiła i przyszła do mnie się wypłakać. Niewiele mogłam uczynić dla 

pocieszenia jej, gdyż znałam Andrewa równie dobrze jak ona. Prowadziłam mu dom od śmierci 
jego żony, a mojej siostry. Pod wieloma względami był człowiekiem wyjątkowym — szczodry, 
pozbawiony skłonności do marudzenia, ale też gdy coś postanowił, nie było mowy, aby zmienił 
zdanie.   Z   takim   samym   powodzeniem   mogłam   próbować   zmiękczyć   kamień.   Do   tego 
nieskazitelna moralność diakona nie pozwalała wykorzystać przeciw niemu żadnej słabości czy 
uchybienia. Gdyby miał jakieś wady, pewnie okazałby więcej wyrozumienia i podatności na 
argumentację. Jednym słowem człowiek nieprzyzwoicie zacny i bez skazy. Dzięki Bogu nie 
miał synów, bo na pewno zeszliby na złą drogę, choćby dla zachowania równowagi w rodzinie.

Zanim   przejdę   do   dalszego   ciągu   historii,   muszę   wyjaśnić   sprawę   doktora   Boyda. 

Wypowiedź   Andrewa   wprost   nasuwała   wniosek,   że   w   przeszłości   doktor   był   nałogowym 
pijakiem. Frank jednak, choć syn takiego ojca, był chłopcem trzeźwym i zrównoważonym. 
Jednak pewnego dnia, tuż przed wyjazdem do college’u, wpadł w towarzystwo młodych ludzi, 
mieszkających w hotelu przy plaży. Pojechali razem na jakieś zebranie polityczne i wszyscy się 
upili. Frank oczywiście też. Do tego hałasowali, wygłupiali się i tak dalej. Diakon był tam jako 
reprezentant ruchu na rzecz wstrzemięźliwości i widział całe wydarzenie. Potem nigdy już nie 
zmienił złego zdania o Franku. Nie miało najmniejszego znaczenia, że Frank strasznie się tego 
wstydził i żałował, nie spotkał się więcej z tymi ludźmi, a alkoholu nie brał do ust. Ukończył 
college z wyróżnieniem, wrócił do domu i zdobył doskonałą praktykę w Brunswicku. Diakon 
był nieugięty i uważał Franka za skruszonego hulakę, który przy lada okazji gotów wrócić na 
złą drogę. Andrew prędzej rozgrzeszyłby człowieka za zabójstwo niż za pijaństwo. Diakon był 
— jak mówili jego wrogowie (a miał ich wielu pomimo, a może właśnie z powodu swych cnót) 
— fanatykiem wstrzemięźliwości. Nie, żebym coś przeciw niej miała, nic podobnego. Sama 
noszę białą wstążkę na znak poparcia, do ust nie biorę nawet wina domowej roboty i sądzę, że 
odrobina fanatyzmu skutecznie oliwi koła każdego ruchu. Lecz Andrew posunął się w tym za 
daleko.   W   sprawie   wstrzemięźliwości   postępował   jak   szalony   i   nawet   nie   rozmawiał   z 

background image

diakonem Millarem, bo ten sprzeciwiał się używaniu do komunii nieprzerobionego wina i pijał 
whisky, gdy był zaziębiony.

Biorąc   wszystko   pod   uwagę,   sądziłam,   że   perspektywy   biednej   Amy,   jeśli   chodzi   o 

małżeństwo z Boydem, są bardzo wątłe i bolałam nad tym jak i ona. Jeśli wybrała Franka, to raz 
na zawsze, bo ma naturę Barrych, a ci się nigdy nie zmieniają. Mogę to potwierdzić własnym 
przykładem, ale to już zupełnie inna historia. Do tego Frank był takim porządnym młodym 
człowiekiem,   lubianym   i   szanowanym  przez   wszystkich.   Każdy   ojciec,   tylko   nie   Andrew, 
cieszyłby się z takiego zięcia.

Pocieszałam Amy, jak tylko mogłam, a nawet próbowałam przekonać jej tatę, choć dobrze 

wiedziałam, że nic nie wskóram. Tak się też stało, chociaż robiłam co tylko w ludzkiej  i 
kobiecej mocy. Ugotowałam wspaniały obiad, z ulubionymi daniami diakona, a kiedy jadł i to 
dwa razy tyle ile powinien, ruszyłam do ataku i — poniosłam klęskę. Gdy kobietę spotyka 
porażka w takich okolicznościach, to znaczy, że należało milczeć i nie kiwnąć nawet palcem.

Andrew wysłuchał mnie bardzo uprzejmie, jak zwykle zresztą, gdyż szczycił się dobrymi 

manierami, lecz zaraz spostrzegłam, iż moje wywody spływają po nim jak deszcz po szybie.

— Nie,   Juliano   —   oświadczył   wyrozumiale.   —   Ja,   hm…   nigdy   nie   oddam   córki 

skruszonemu pijakowi. Ja, hm… drżę o jej szczęście. Pomyśl, jak by to wyglądało, gdybym 
pozwolił Amy poślubić człowieka nawykłego do picia, ja, którego ceni się za niewzruszone 
zasady   w   kwestii   wstrzemięźliwości.   Dałbym   argument   przeciw   sobie   ludziom   pijącym. 
Wybacz   więc,   droga   Juliano   i   nigdy   więcej   nie   podejmuj   tego   bolesnego   tematu.   Nie 
podtrzymuj też mojej córki w nierozumnym i niewłaściwym zachowaniu. Nieprzyjemności, 
jakie   z   tego   wynikną   w   naszym   domu,   nie   pomogą   w   spełnieniu   jej   i   twoich   pragnień. 
Niewiasta z twoim rozsądkiem zdaje sobie z tego sprawę.

Szczerze mówiąc, czerwono mi się robiło w oczach, gdy tego słuchałam. Kolejne „ja… hm” 

Andrewa rozbudzały we mnie temperament Barrych. Jednak przezornie trzymałam język za 
zębami, choć chciałam krzyczeć ze złości.

W   odwecie   karmiłam   diakona   przez   cały   tydzień   solonym   dorszem.   Nigdy   się   nie 

dowiedział, dlaczego go to spotkało. Muszę przyznać, że cierpiał w pokorze, zachowując pozę 
człowieka, który rozumie kobiece humory i okazuje im pobłażliwość.

Przez następny miesiąc, spokojny dotąd dom diakona pogrążył się w niemiłej atmosferze. 

Amy popłakiwała, dąsała się i smuciła, a Frank nie śmiał przekroczyć progu. Nikt nie wie, do 
czego by doszło, gdyby nie wtrąciła się opatrzność. Pewnie by Amy ze zmartwienia wpędziła 
się w suchoty, albo też uciekła z ukochanym i ojciec nie przebaczyłby jej do końca życia. To 
byłoby dla niej trudne do zniesienia, bo kochała swego tatę. Miała ku temu powody, gdyż 
Andrew nigdy — w granicach rozsądku — niczego jej nie odmawiał.

Tymczasem diakon miał własne kłopoty. Partia, do której należał, chciała wysunąć jego 

kandydaturę   w   nadchodzących   wyborach   do   miejscowych   władz.   On   sam   tego   pragnął. 
Oczywiście przeciwnicy wstrzemięźliwości sprzeciwiali się temu. Miał też osobistych wrogów 
we własnej partii. Tak więc było sporo wątpliwości, pracował jednak z wielkim uporem i miał 
pewne szansę — przynajmniej do pierwszej niedzieli sierpnia.

Tego ranka diakon wstał czując się źle. Już przy modlitwie uwidoczniło się zaziębienie. 

Trzeba wiedzieć, iż modlitwy diakona, to doskonały wskaźnik jego zdrowia. Kiedy czuje się 
dobrze, są pogodne, ale gdy mu coś dolega, modlitwa jest jak ta stara dama co powiedziała: 
„Uniwersaliści myślą, że cały świat zostanie zbawiony, ale my prezbiterianie liczymy na coś 
lepszego”.

W niedzielnej modlitwie brzmiała więc posępna nuta, co nie przeszkadzało mu zjeść sutego 

śniadania. Składało się z jajecznicy na szynce, gorących bułeczek z konfiturami i sera. Diakon 
niezmiennie jadł ser, choć bardzo mu szkodził. No i przed wyjściem do kościoła, zaczął mieć 
biedaczysko kłopoty z żołądkiem.

Gdy zeszłam na dół — Amy tego dnia została w domu, co w świetle późniejszych wydarzeń 

background image

okazało się wyjątkowo szczęśliwym zbiegiem okoliczności — zastałam diakona siedzącego na 
kanapie z niezwykle ponurym wyrazem twarzy i rękami przyciśniętymi do brzucha.

— Juliano, mam… hm… paskudne kurcze żołądka — powiedział z trudem. — Pojawiły się 

nagle i hm… chciałbym, byś mi zrobiła filiżankę imbirowej herbaty.

— Nie ma w tej chwili gorącej wody — odparłam. — Ale zobaczę, co da się zrobić.
Diakon postękując poszedł za mną do spiżarni. Podczas gdy szukałam imbiru, on wypatrzył 

dużą, ciemną butelką na najwyższej półce.

— O, to jest właśnie coś dla mnie! — zawołał radośnie. — Środek przeciwbólowy pana 

Johnsona! Dlaczego nie pomyślałem o nim wcześniej?

Miałam   pewne   wątpliwości   co   do   tego   lekarstwa,   bo   nie   lubię   zażywać   niepewnych 

specyfików.   Choć   z   drugiej   strony,   pan   Johnson   go   sobie   nie   żałował   i   jakoś   mu   nie 
zaszkodziło. Ten młody malarz mieszkał u nas zeszłego lata. Był miły, towarzyski i wszyscy go 
lubiliśmy. Szczególnie przypadł do gustu diakonowi, gdyż zawsze mu potakiwał, zwłaszcza w 
sprawach   wstrzemięźliwości.   Nie   miał   jednak,   biedaczek,   mocnego   zdrowia.   Wkrótce   po 
przyjeździe zaczął cierpieć na żołądek. Musiał przyjmować swój lek po wszystkich posiłkach, a 
nieraz i częściej. Trzymał butelkę w spiżarni, i za każdym razem gdy nawet nie skrzywiwszy się 
wypijał pełną szklankę, podziwiałam, jaki jest dzielny. Narzekał na nieprzyjemny smak, ale pił, 
bo   jego   lekarz   przepisał   mu   tę   specjalną   miksturę.   Wyjechał   w   pośpiechu,   wcześniej   niż 
zamierzał, po otrzymaniu telegramu o chorobie matki — i zostawił ledwie napoczętą butelkę z 
lekiem. Odtąd stała sobie na najwyższej półce i dopiero teraz otworzył ją diakon.

Nalał do szklanki i powąchał zawartość. — Nawet mi się podoba ten zapach — oświadczył.
— Nie pij za dużo — ostrzegłam. — Może ci zaszkodzić.
Lecz on uważał, że wie lepiej i wychylił szklankę, po czym oblizał wargi. — To najlepsze 

lekarstwo   jakie   kiedykolwiek   hm…  zażywałem.   —  oświadczył.   —  Ma   smak  pobudzający 
apetyt. Chyba… hm… naleję jeszcze jedną porcję. Widziałem… hm… jak pan Johnson tak 
robił. Może straciło trochę mocy stojąc tak długo, a ja… hm… nie chcę ryzykować nowych 
kurczów w kościele. Dla pewności jeszcze wypiję. Wyraźnie poczułem się lepiej. — Nalał 
sobie drugą szklankę, a gdy wyszłam po kapelusz i po chwili wróciłam — pił trzecią.

— Wiesz, Juliano, kurcze minęły — powiedział zadowolony. — Ten środek przeciwbólowy 

jest odpowiedni dla mnie. Czuję się doskonale. No, dalej, idźmy do kościoła.

Mówił lekkim, rozbawionym tonem, jakby mu chodziło o piknik. Do kościoła nie było dalej 

niż pół mili i Andrew szedł obok mnie zamaszystym krokiem, rozprawiając z ożywieniem na 
różne tematy. Szczególną elokwencję wykazywał w kwestii wyborów i zachowywał się tak, 
jakby był pewny swej nominacji. Wydawał się zbyt podekscytowany, toteż obawiałam się, czy 
nie ma temperatury.

Jak zwykle spóźniliśmy się. Pastor zaczynał kazanie. Nasz zegar źle chodzi, lecz Andrew nie 

pozwala nic w nim ruszyć, gdyż należał jeszcze do jego dziadka. Frank siedział samotnie i 
twarz mu posmutniała, gdy spostrzegł, że nie ma z nami Amy. Na nabożeństwo przybyli chyba 
wszyscy mieszkańcy Brunswicku, więc kościół był przepełniony. Andrew opadł na swoją ławkę 
z pogodnym, głośnym chrząknięciem, po czym rozejrzał się z twarzą szeroko uśmiechniętą. 
Nigdy   dotąd   nie   widziałam,   by   uśmiechał   się   w   kościele;   zawsze   był   poważny,   niemal 
uroczysty jak na pogrzebie. W tym uśmiechu coś mnie zaniepokoiło, dlatego odetchnęłam, gdy 
skupił uwagę na pastorze.

Pan Stanley jest znakomitym kaznodzieją. Mieszka u nas od trzech lat i wszyscy go lubią. Po 

dwóch minutach słuchania straciłam zainteresowanie ziemskimi sprawami, lecz nagle — zbyt 
nagle — moje myśli wróciły do rzeczywistości. Diakon wydawał dziwne odgłosy, coś między 
warczeniem   a   kichaniem.  Obejrzałam  się,   a  on  w   tym  momencie   skoczył   na  równe   nogi. 
Wykrzywiona twarz nabrała fioletowej barwy. Jeszcze nie widziałam Andrewa w ataku furii, a 
teraz był po prostu wściekły.

— Powiadam   ci,   kaznodziejo,   że   to   nieprawda!   —   wykrzyknął.   —   To   herezja, 

background image

najprawdziwsza  herezja!  Jako diakon tego  kościoła nie pozwolę,  by ci  to uszło na sucho, 
kaznodziejo. Musisz wszystko odwołać. To fałszywa doktryna! — W tej chwili uderzył w 
ławkę przed sobą z taką siłą, iż siedząca w niej, głucha jak pień pani Prott, podskoczyła niby 
trafiona kulą. Lecz była to niestety jedyna osoba, która go nie słyszała, a sensacji wywołanej 
tym wybuchem nie podejmuję się opisać.

Pan Stanley zamilkł w pół słowa i znieruchomiał z wyciągniętą przed siebie ręką, zupełnie 

jakby   zamienił   się   w   słup,   a   oczy   wyszły   mu   niemal   z   orbit.   I   tak   są   wystarczająco 
wytrzeszczone, bo urodą nie został obdarowany, lecz teraz wyglądał tak, że jego widoku nie 
zapomnę chyba nigdy.

Powinnam była uspokoić diakona, lecz zaskoczona i oszołomiona nie mogłam się poruszyć 

ani odezwać. Szczerze  mówiąc,  sądziłam,  że Andrew postradał zmysły i  przerażenie  mnie 
sparaliżowało.

Tymczasem diakon nabrawszy tchu ciągnął dalej, podkreślając celniejsze uwagi waleniem 

pięścią. — Co za pomysł twierdzić, że nie wszyscy poganie zostaną nawróceni! Jeśli tak, to 
pieniądze dawane misjonarzom byłyby zmarnowane! — krzyczał. — Pan ma źle w głowie! Ot 
co! Prosimy o chleb, a pan rzuca w nas kamieniem! — I znowu potężne walnięcie.

W tej chwili doktor Boyd podniósł się, pochylił do przodu i trącił diakona w ramię. — Panie 

Poultney, wyjdźmy na dwór i tam porozmawiajmy — powiedział spokojnie, jakby to było 
częścią nabożeństwa.

Spodziewałam się gniewu, ale Andrew tylko zarzucił Frankowi ręce na szyję i wybuchnął 

płaczem.

— Tak, tak, drogi chłopcze, chodźmy stąd — szlochał. — Opuśćmy to niegodne miejsce. 

Dzięki ci chłopcze! Zawsze kochałem cię jak syna… tak, tak… I Amy też…

Doktor Boyd prowadził go przejściem; diakon uparł się, by iść z rękami na szyi Franka i cały 

czas popłakiwał. Przy samych drzwiach zatrzymał się i spojrzał na Selenę Cotton. Selena, tak 
jak i ja, dawno pożegnała się z młodością, lecz nie straciła chęci wyjścia za mąż i ogólnie 
wiedziano, że zarzuca sieci na Andrewa. Diakon też to wiedział. Frank próbował go pociągnąć, 
lecz ten nie ruszył z miejsca, dopóki nie powiedział tego, co miał do powiedzenia.

— Tak, tak, drogi chłopcze, za chwilę. Nie spiesz się tak, nigdy nie trzeba się spieszyć do 

wyjścia z kościoła. Idź powoli… z godnością… zawsze! Spójrz na tę damę. Słowo daję, to 
wspaniała kobieta, lecz ja nigdy jej nie zachęcałem, Frank, nigdy. Słowo daję… Nie mógłbym 
igrać z uczuciami damy. Już dobrze, chłopcze, już idę… — język mu się coraz bardziej plątał. 
Na zakończenie posłał Selenie głośnego całusa i wreszcie wyszedł z kościoła.

Oczywiście,   ruszyłam   za   nimi   i   zaraz   za   progiem   Frank   powiedział   mi   półgłosem:   — 

Zabiorę go do domu, lecz dwukółka jest bardzo wąska. Może pani wrócić pieszo?

— Naturalnie, ale powiedz mi — szepnęłam niespokojnie — czy uważasz ten atak za bardzo 

poważny?

— Ależ nie, zaraz przyjdzie do siebie i nic mu nie będzie — odparł doktor. Twarz miał 

śmiertelnie poważną, za to w oczach igrały mu wesołe błyski. Rozgniewałam się. Andrew traci 
rozum, albo zapadł na straszliwą chorobę, a Boyd stroi sobie z niego żarty. Poszłam do domu 
pełna sprzecznych uczuć — oburzenie i strach walczyły ze sobą. Kiedy dotarłam na miejsce, 
bryczka Franka stała przed furtką, a on siedział z Amy na kuchennej kanapie.

— Gdzie jest Andrew? — zapytałam.
— U siebie, mocno śpi — odparł Frank, wskazując sypialnię diakona.
— Co   mu   właściwie   jest?  —  indagowałam   niespokojnie.   Byłam   pewna,   że  Amy   przed 

chwilą się śmiała i pomyślałam, że może śnię lub wszyscy dokoła zwariowali.

— Cóż — rzekł doktor. — Szczerze mówiąc, jest pijany. Usiadłam ciężko na krześle i nie 

wiem, czy bardziej byłam zła, czy zadowolona. — To niemożliwe — zawołałam. — Nie–moż–
li–we!   Diakon   nie   bierze   do   ust…   W   domu   nie   ma   kropli…   Jak   to,   dlaczego?   I   nagle 
przypomniałam  sobie  środek przeciwbólowy.  Popędziłam  do spiżarni,  chwyciłam butelkę i 

background image

wróciłam do Franka.

— To lekarstwo pana Johnsona. Może się nim zatruł. Och, zrób coś, proszę, prędko! Może 

umiera właśnie w tej chwili!

Doktor nie uległ panice. Wyjął korek z butelki, powąchał i pociągnął tyk. — Proszę się nie 

bać, panno Barry — uśmiechnął się. — To tylko wino. Nie wiem, jakiej marki, ale wyjątkowo 
mocne.

— Pijany! — powtórzyłam i zaczęłam się śmiać. Później bardzo mi było wstyd.
— Diakon sobie pośpi — zapewnił doktor. — Gdy się obudzi, nic mu nie będzie. Najwyżej 

paskudny ból głowy. Teraz pomyślmy, jak najlepiej wykorzystać ten incydent.

Diakon spał aż do kolacji. Potem usłyszeliśmy w sypialni słabe pojękiwania. Weszliśmy, 

razem z Frankiem, bardzo poważni. Diakon siedział  na brzegu łóżka. Wyglądał  niezwykle 
żałośnie.

— Jak się teraz czujesz? — spytałam.
— Niezbyt dobrze — odparł. — Głowa mi pęka. Zachorowałem? Zdawało mi się, że byłem 

w kościele, ale nie pamiętam powrotu do domu. Co ze mną, doktorze?

— Prawda jest taka, panie Poultney — oświadczył Frank, zachowując powagę. — Był pan 

pijany. Nie, proszę nie wstawać — dodał, gdy Frank podskoczył na łóżku. — Nie chcę pana 
obrazić. Wypił pan trzy szklanki mocnego wina, które uważał pan za lekarstwo. Potem poszedł 
pan do kościoła i tam zrobił niezłą scenę.

— Rany boskie! —jęknął diakon, tocząc dokoła błędnym wzrokiem. — To być nie może! 

Juliano, powiedz, co ja tam mówiłem. Nic nie pamiętam. To chyba zły sen.

Powiedziałam mu całą prawdę. Gdy doszłam do momentu,  kiedy posłał  Selenie Cotton 

całusa, podniósł w rozpaczy ręce.

— Jestem zrujnowany, zrujnowany bez reszty! Moja pozycja na zawsze stracona, tak samo 

jak szansa na nominację, a Selena wyda się za mnie wbrew mej woli, bo ma na mnie haczyk. 
Och, gdybym dostał w ręce tego Johnsona!

— Proszę   się   nie   martwić   —   wtrącił   Frank.   —   Sądzę,   że   mogę   naprawić   sytuację. 

Zaświadczę z całą powagą, że miał pan gorączkę i kurcze żołądka, a zażył pan silny środek 
przeciwbólowy,   pozostawiony   przez   lokatora.   Lek   ten   nie   był   wskazany   na   tę   chorobę   i 
spowodował chwilowe zaburzenie świadomości. W związku z tym nie może pan odpowiadać za 
swoje słowa i czyny. Ludzie na pewno uwierzą.

— To najlepsze wyjście — przyznał diakon. — Zrobisz to Frank?
— No, nie wiem — zastanowił się Frank. — Mógłbym to zrobić… dla mego przyszłego 

teścia.

Diakon nawet okiem nie mrugnął. — Oczywiście,  oczywiście — powtarzał. — Możesz 

ożenić się z Amy. Byłem starym idiotą. Jeśli wyciągniesz mnie z kłopotów, zgodzę się na 
wszystko.

Frank wyciągnął go z kłopotów. Było mnóstwo gadania, lecz on przekonywał każdego tą 

samą historyjką i w końcu ludzie uwierzyli. Zwłaszcza, że diakon pozostawał w łóżku, a z 
apteki przysyłano mu mnóstwo leków na recepty doktora Boyda. Nie przyjmował nikogo, a 
odwiedzającym mówiliśmy, że zalecono mu spokój, bo każde podniecenie grozi nawrotem 
choroby.

— Jakie to dziwne — zauważyła Selena Cotton. — Gdyby to był kto inny, uważano by go za 

pijanego.

— Tak — potwierdziłam spokojnie. — Doktor mówi, że po tym lekarstwie objawy są takie 

jak po alkoholu. Uważam, że to oduczy Andrewa zażywania nie znanych leków. Powinien być 
wdzięczny losowi, że wyszedł z tego bez szwanku. Przecież to mogła być trucizna.

Ostatecznie diakon otrzymał upragnioną nominację, a Frank zdobył Amy. Od tej pory, gdy 

Andrew ma bóle żołądka, podaję mu mocną imbirową herbatę. Nigdy też nie wymawiam przy 
nim słów „środek przeciwbólowy”.

background image

O

KIEM

 

OBIEKTYWU

1897

Jednego   lata   ogarnęła  mnie   pasja   fotografowania.   Później   zamiłowanie   przeszło   w   stan 

chroniczny i już nigdy nie rozstałam się z aparatem. Wspólnie przeżyliśmy wiele przygód, a w 
najbardziej ekscytującej odegraliśmy rolę głównego świadka przeciwko Nedowi Brooke.

Powinnam dodać, że nazywam się Amy Clarke i jestem uważana za najlepszego fotografa–

amatora w tej części kraju. To chyba wszystko, co mogę powiedzieć o sobie.

Pan Carroll poprosił mnie o sfotografowanie jego dworku w porze kwitnienia jabłoniowego 

sadu.   Dom   był   staroświecki   i   bardzo   malowniczo   zasłonięty   od   frontu   wspaniałym 
starodrzewem,   z   boków   zaś   otoczony   sadami.   Wybrałam   się   tam   ze   sprzętem   pewnego 
czerwcowego popołudnia, zamierzając uwiecznić posiadłość Carrollów w pełnej krasie.

Pana Carrolla nie było w domu, ale lada chwila spodziewano się jego powrotu. Czekałam 

więc, by upozować całą rodzinę przed głównymi drzwiami pod wielkim rozłożystym klonem. 
Chodziłam tu i tam między krzewami na trawniku. Po dłuższej chwili spoglądania z różnych 
miejsc, ustaliłam ostatecznie, skąd będę miała najlepsze ujęcie frontu domu. Potem razem z 
Gertie i Lilian Carroll usiadłyśmy w hamaku, kołysząc się leniwie i rozkoszując chłodnym 
powiewem wiatru.

Ned Brooke jak zwykle kręcił się w pobliżu, spoglądając na nas ukradkiem. Mieszkał z 

rodziną w rozwalającej się chałupie niemal naprzeciwko posiadłości Carrollów. Żyli w nędzy i 
stary Brooke, jak go nazywano, oraz Ned często otrzymywali jakieś zajęcie u pana Carrolla. 
Sądzę, że bardziej z litości niż z prawdziwej potrzeby.

Brookowie nie mieli dobrej opinii w sąsiedztwie. Odznaczali się lenistwem i raczej słabo 

dostrzegali różnicę między swoją i cudzą własnością. Wiele osób miało za złe panu Carrollowi 
pomaganie tej rodzinie, lecz  on był zbyt litościwy, by pozwolić im głodować. W rezultacie, 
zawsze któreś z nich kręciło się koło dworu.

Ned   był   chuderlawym   czternastolatkiem   o   jasnych   włosach   i   rozbieganych   oczach.   Nie 

odznaczał się miłym wyglądem. Patrząc na niego, odnosiłam wrażenie, że gdyby ktoś szukał 
zastępcy do popełnienia brzydkiego uczynku, to Ned byłby najwłaściwszą do tego osobą.

Pan Carroll wrócił nareszcie i wszyscy ruszyliśmy w stronę furtki, aby go powitać. Ned 

dołączył   do   nas   tylko   po   to,   by   zabrać   konia.   Pan   Carroll   rzucił   mu   lejce   i   podał   żonie 
portmonetkę. — Schowaj ją dobrze — powiedział wesoło. — Takiej sumy nie znajduje się byle 
gdzie.   Gilman   Harris   zapłacił   mi   dziś   rano   pięćset   dolarów   za   kawałek   lasu,   który   mu 
odstąpiłem jesienią. Chciałyście nowy fortepian, a więc to dla was.

— Dziękuję   —  odparła   uradowana   pani   Carroll.   —  Lepiej   jednak   zatrzymaj   pieniądze, 

dopóki nie wejdziemy do domu. Amy się spieszy.

Gospodarz   wziął   od   żony   portmonetkę   i   niedbale   wsunął   ją   do   wewnętrznej   kieszeni 

płaszcza. Akurat w tej chwili spojrzałam na młodego Brooka i zauważyłam, jak po chudej 
twarzy przemknął wyraz chciwości. Zanim oddalił się z koniem, zdążył rzucić na portmonetkę 
szybkie, ukradkowe spojrzenie.

Dziewczęta, szalenie przejęte, gorąco dziękowały ojcu, dlatego nikt nie zwrócił uwagi na 

zachowanie Neda, a i ja po chwili zapomniałam o incydencie.

— Amy, jesteśmy gotowi — oświadczył pan Carroll. — Gdzie mamy stanąć? Jak będzie 

najlepiej?

Zaczęłam więc ustawiać rodzinę pod rozłożystym klonem. Pani Carroll siedziała na krześle, 

mąż stał za nią, a Lilian u boku matki. Gertie umieściłam na stopniach ganku z koszykiem 
kwiatów   w   ręku.   Dwaj   chłopcy,   Teddy   i   Jack,   wdrapali   się   na   drzewo,   zaś   sześcioletnia 
tłuściutka Dora z powagą stanęła na przedzie, tuląc wielkiego burego kota.

background image

Tworzyli bardzo ładną grupę na malowniczym tle, a mnie rozpierała zawodowa duma, gdy 

odsunęłam   się   na  bok   ostatni  raz   przed   odsłonięciem   obiektywu.  Następnie   podeszłam  do 
aparatu, wsunęłam kliszę, dałam znak i zdjęłam przesłonę.

Zrobiłam dla pewności dwa zdjęcia, a ponieważ miałam zapasową kliszę, postanowiłam 

sfotografować dom Carrollów dla siebie. Przeniosłam aparat na inne miejsce, przygotowałam 
wszystko i kiedy zamierzałam odsłonić obiektyw, podszedł pan Carroll i zapytał: — Chcesz 
zobaczyć coś naprawdę ładnego, Amy? Chodź z nami na pole. Aparat może przecież poczekać, 
prawda?

Poszliśmy więc wszyscy za dom, gdzie dumny gospodarz pokazał mi dwie prześliczne małe 

krówki rasy Jersey. Wracaliśmy ścieżką wijącą się na tyłach posiadłości i gdy dotarliśmy do 
głównej drogi, podjechał mój brat Cecil, by zabrać mnie do domu.

Carrollowie chcieli z nim porozmawiać, a ja pobiegłam przez sad i trawnik do oddalonego 

zakątka, w którym zostawiłam aparat. Ogromnie się spieszyłam wiedząc, jak niecierpliwy jest 
koń Cecila i nawet nie spojrzawszy ponownie na dom, zdjęłam przesłonę, powiedziałam „raz 
dwa” i nałożyłam ją z powrotem. Potem wyjęłam kliszę, umieściłam ją w oprawce, a w końcu 
pozbierałam cały sprzęt. Wszystko razem nie zajęło mi więcej niż pięć minut, no i cały czas 
byłam   odwrócona   do   domu   plecami.   Kiedy   opuszczałam   ustronie,   nikogo   w   pobliżu   nie 
zauważyłam.

Dopiero idąc przez trawnik, spostrzegłam Neda raźnym krokiem podążającego ścieżką za 

domem. Widok ten nie zrobił na mnie specjalnego wrażenia i przypomniałam go sobie dużo 
później.

Cecil już czekał, wsiadłam więc do dwukółki i ruszyliśmy w drogę. Po powrocie do domu 

zamknęłam   się   w   ciemni   i   wywołałam   dwa   pierwsze   negatywy.   Oba   wyszły   doskonale, 
pierwszy odrobinę lepiej od drugiego i ten też wybrałam do zrobienia odbitki. Zamierzałam 
wywołać również trzecią kliszę, lecz nieoczekiwanie pojawiła się gromada kuzynów z miasta. 
Goście zmusili mnie do wyjścia z ciemni.

Nazajutrz   przyszedł   Cecil   i   powiedział:   —   Słyszałaś,   Amy,   że   pan   Carroll   zgubił 

portmonetkę z pięciuset dolarami?

— Nie! — wykrzyknęłam. — W jaki sposób? Gdzie? Kiedy?
— Uspokój się. Mogę odpowiedzieć tylko na jedno pytanie: wczoraj wieczorem. Gdy chodzi 

o to w jaki sposób, to nic nie wiadomo, a co do tego gdzie… cóż, gdyby wiedzieli, mieliby 
przynajmniej nadzieję na odzyskanie zguby. Dziewczęta są bardzo przygnębione. Pieniądze 
były przeznaczone na upragniony fortepian, a wszystko wskazuje na to, że przepadły na dobre.

— Jak do tego doszło?
Pan   Carroll   powiada,   że   gdy   żona   oddała   mu   portmonetkę,   wsunął   ją   do   wewnętrznej 

kieszeni płaszcza.

Tak, byłam przy tym — powiedziałam.
— A potem, nim ustawił się do fotografii,  powiesił  płaszcz w hallu. Wisiał  on tam do 

wieczora i zdaje się, że nikt nie pomyślał o pieniądzach, bo każdy przypuszczał, że ktoś inny je 
schował. Po herbacie pan Carroll założył znowu płaszcz i poszedł odwiedzić kogoś w Netherby. 
Zapomniał całkiem o portmonetce. Wracał do domu przez pole, około jedenastej i zobaczył, że 
krowy weszły w koniczynę. Zdrowo się nabiegał, nim je stamtąd wypędził. Kiedy dotarł do 
domu i wszedł do hallu, przemknęła mu przez głowę myśl o pieniądzach. Kieszeń była pusta, a 
żona zapytana oświadczyła, że ich nie wyjmowała. W płaszczu zauważyli dziurę, chociaż zbyt 
małą dla portmonetki. Jednak przez nią właśnie musiała wypaść. Chyba że okradziono go w 
Netherby, co wydaje się niemożliwe, gdyż nie zdejmował płaszcza cały wieczór. Pewnie nie 
zobaczą już swoich pieniędzy. Pan Carroll nie pamięta, którędy szedł polem, a jeśli zgubił 
portmonetkę goniąc krowy, szansę na odnalezienie ma niewielkie. Oczywiście, szukali jej cały 
dzień. Dziewczęta są strasznie rozczarowane.

Nagle przypomniałam sobie twarz Neda Brooka przy furtce, a potem jego postać sunącą 

background image

ścieżką za domem.

— A skąd wiedzą, że pan Carroll zgubił portmonetkę? Może ją ukradziono, zanim poszedł 

do Netherby.

— Im się tak nie wydaje — odparł Cecil. — Zresztą, kto mógłby ją ukraść?
— Ned Brooke. Widziałam, jak się tam kręcił. Gdybyś zobaczył wyraz jego twarzy, gdy pan 

Carroll powiedział o dolarach.

— Cóż, zrobiłem uwagę, że Ned może mieć z tym coś wspólnego, ale nawet nie chcieli 

słuchać. Brookowie są czymś w rodzaju ich pupilków i nigdy nie uwierzą, by mogli popełnić 
jakąś nieuczciwość. Jeśli nawet Ned wziął pieniądze, to i tak nie mamy cienia dowodu.

— No, chyba nie — zgodziłam się po zastanowieniu. — Lecz im dłużej o tym myślę, tym 

bardziej jestem przekonana, że on to zrobił. Widzisz, wszyscy poszliśmy na pole oglądać krowy 
i żywej duszy nie było w domu, a zaraz potem zobaczyłam Neda idącego w wielkim pośpiechu 
ścieżką.

Kilka   dni   później   napomknęłam   Carrollom   o   swoich   podejrzeniach,   gdy   zaniosłam   im 

wywołane   zdjęcia   i   dowiedziałam   się,   że   nie   znaleźli   portmonetki.   Ich   jednak   zwyczajnie 
rozgniewały moje sugestie. Oświadczyli, że z równym powodzeniem mogą podejrzewać siebie 
nawzajem i poczuli się bardzo dotknięci. Dałam więc spokój i postanowiłam nie wspominać 
więcej o tej sprawie.

Krewni przebywali u nas dwa tygodnie i cały czas byłam tak zajęta, że nie miałam okazji 

wywołać trzeciej kliszy. Właściwie, to zupełnie wyleciała mi z głowy. Wkrótce po wyjeździe 
gości przypomniałam sobie i razem z Cecilem weszłam do ciemni, aby zrobić zdjęcie. Nie 
oczekiwałam wiele po odbitce, klisza zbyt długo leżała i naświetlona była niedbale. Zostawiłam 
więc wywołanie Cecilowi, a sama zajęłam się przygotowaniem utrwalacza. Brat pogwizdywał 
spokojnie, lecz nagle krzyknął zdziwiony i poderwał się z krzesła.

— Amy, Amy, popatrz na to! — zawołał.
Stanęłam   przy   nim   i   spojrzałam.   Dom   Carrollów   wyszedł   ostro   i   wyraźnie   razem   z 

frontowymi drzwiami i schodkami ganku. Tam zaś, właśnie w chwili przekraczania progu, 
została uwieczniona postać chłopca w starym, słomkowym kapeluszu, z portmonetką w ręku!

Stał z głową zwróconą w stronę narożnika, jakby nasłuchując. Jedną ręką trzymał odchyloną 

połę  zniszczonej   kurtki,   a  druga  dłoń   ściskała  w  górze   portmonetkę.  Wyglądało   na  to,   że 
zamierzał ją włożyć do wewnętrznej kieszeni. Cała scena była jasna jak słońce i nikt obdarzony 
jakim takim wzrokiem nie mógł mieć wątpliwości.

— Niebywałe! — zawołałam. — Daj to tutaj, szybko! Wrzuciliśmy kliszę do utrwalacza, a 

potem spojrzeliśmy na siebie wstrzymując oddech.

— Słuchaj Amy — powiedział Cecil. — Ależ to będzie cios dla Carrollów! „Ned Brooke nie 

mógłby zrobić czegoś podobnego, och nie! Biedny, pokrzywdzony chłopiec, któremu wszyscy 
ciągle coś zarzucają!” Ciekaw jestem, czy to ich wreszcie przekona.

— Sądzisz,   że odzyskają pieniądze?  — spytałam. —  Chyba nie miał  odwagi  dotąd ich 

wydać.

— Nie wiem. Trzeba sprawdzić. Ile czasu to musi schnąć?
— Za trzy godziny będą gotowe dwie odbitki. Ciekawe, co powiedzą Carrollowie?
— To czysty przypadek, że wyszło ci zdjęcie, skoro robiłaś je na łapu–capu. Spotkała cię 

prawdziwa przygoda.

Wreszcie   zawinęliśmy   starannie   odbitki   i   poszliśmy   do   pana   Carrolla.   Trudno   sobie 

wyobrazić jego zdumienie, gdy Cecil z powagą wytrawnego detektywa demaskującego spisek 
antypaństwowy pokazał zdjęcia. Z tymi dowodami udali się do Brooków. Zastali tylko Neda z 
matką.   Chłopak   początkowo   zaprzeczał,   lecz   gdy   zobaczył   zdjęcia,   załamał   się   i   wyznał 
prawdę. Matka wyjęła portmonetkę z ukrycia — na szczęście nie brakowało ani centa — i 
wrócili do domu z triumfem.

Być może Ned nie powinien wykręcić się z tej sprawy tanim kosztem, ale jego matka płakała 

background image

i prosiła, a pan Carroll miał miękkie serce i nie potrafił oprzeć się łzom.

Ostatecznie więc, wcale ich nie ukarał, tylko przestał interesować się losem tej rodziny. Im 

zaś   grunt   zaczął   palić   się   pod   stopami,   gdy   wyszła   na   jaw   sprawa   kradzieży.   Nic   więc 
dziwnego, że po niecałym miesiącu wyprowadzili się — ku pożytkowi całego Mapleton.

background image

KRAINY

 

MILCZENIA

1934

Anna Hamilton zobaczyła we śnie Edith. Śniący się zmarli to coś niezwykłego, bo wyglądają 

jak żywi, a jednocześnie wie się o ich śmierci. Taki sen miała jedyny raz od śmierci Edith i 
choć szły w nim obok siebie, to twarz przyjaciółki była odwrócona, cały czas odwrócona. 
Dlatego czuła smutek, a wspomnienie drogiej twarzy zacierało się coraz bardziej.

Anna   miała   pewien   mankament,   czy   też   raczej   brak   umiejętności,   wrodzonego   daru. 

Zapominała twarze, których nie widziała dłuższy czas. Nie potrafiła przywołać w pamięci ich 
obrazu, tak jak umieją to robić niektórzy ludzie. Edith nie żyła od sześciu miesięcy, a już Anna 
zaczęła zapominać rysy drogiej, starej przyjaciółki. Jeszcze ta śmieszna, bezsensowna kłótnia z 
powodu tego urwipołcia, Jima Harveya! W mgnieniu oka ożyła w pamięci przeszłość. Często 
rozmawiały o Jimie, ale chociaż różniły się poglądami, nigdy nie dochodziło do sprzeczki. 
Anna nie chciała mieć z nim nic wspólnego, Edith zaś kochała go i zawsze broniła. Nie do 
pomyślenia było, by mogły pogniewać się z jego powodu, a jednak…

Owego dnia Edith była niespokojna i poirytowana, a może Anna okazała zbyt mało taktu. W 

każdym razie obie poczuły się dotknięte do żywego i pokłóciły się paskudnie za całe trzydzieści 
lat. Na pewno by doszło do zgody, gdyby Edith żyła — Anna wierzyła w to głęboko. Ale 
wkrótce po incydencie wyjechała za granicę i depesza z wiadomością o śmierci przyjaciółki 
dotarła do niej dopiero we Włoszech.

Wtuliła twarz w poduszkę i głucho jęknęła, jak zawsze gdy wspominała ból i rozpacz tamtej 

chwili. Kiedy wróciła do domu, mogiła Edith mokła w jesiennym deszczu, a jej nie pozostało 
nic więcej, jak w zimne, sztormowe wieczory rozmyślać samotnie o serdecznej stracie. Nawet 
w książkach nie znajdowała ukojenia, za to na każdym kroku spotykała ślady przyjaciółki. 
Gdyby nie kłótnia, byłyby dla niej pocieszeniem, lecz teraz tylko czuła ból, jakby jej kto nożem 
wiercił w sercu.

Owlwood,   dom  Edith,   stał   zamknięty  na  głucho.  Nigdy   więcej  nie  pójdzie   na  wzgórze 

popatrzeć na światła w jej pokoju. Odeszła z goryczą w sercu bez słowa miłości i troski.

Ta myśl dręczyła nieznośnie. Anna wiele oddałaby, byle tylko dowiedzieć się, czy Edith 

przed   śmiercią   myślała   o   niej   życzliwie.   Grahamowie   zawsze   byli   uparci   i   zawzięci   w 
kłótniach, a z krainy milczenia nie przyjdzie nigdy znak przyjaźni.

Przez całą zimę Anna odczuwała straszliwą samotność. Zawsze okazywała powściągliwość, 

uważano ją za dumną i dlatego nie miała bliskich przyjaciół. Oczywiście z wyjątkiem Edith — 
były dla siebie wszystkim. Przyjaźniły się od dzieciństwa. Mąż Edith zmarł bardzo wcześnie, 
toteż Annie często wydawało się, że małżeństwa tego nigdy nie było. Alastair Graham zostawił 
żonie Owlwood, piękną posiadłość, ona jednak spędzała połowę życia w skromnym domku 
Anny na przedmieściu Croyden.

Anna   zaznała   dość   bólu   i   rozpaczy,   by   wiedzieć,   że   czas   łagodzi   najbardziej   gorzkie 

wspomnienia,   a   przecież   te   o   Edith   byłyby   piękne   gdyby   nie   sprzeczka.   Mogłaby   sobie 
wyobrażać, że ciągle są razem, mogłaby myśleć o przyjaciółce, siedząc o szarym zmierzchu w 
ogrodzie, gdzie posadziły tyle kwiatów. Żarty, które je bawiły i teraz brzmiałyby wesołym 
echem. Nawet milczenie z Edith było bardziej wymowne niż z jakąkolwiek inną kobietą.

Ale stało się inaczej…
— Dni mego życia pełne są duchów — stwierdziła Anna z goryczą. A przecież nie była 

stara, miała czterdzieści osiem lat i ma ich przed sobą jeszcze wiele — długich i smutnych. I 
wszystkie wspomnienia zatrute bólem.

Gdyby pozostawiła choć słowo, po prostu jakieś słowo. Gdyby wspomniała moje imię! — 

myślała udręczona. Smutek wywołany snem z odwróconą twarzą Edith, nie opuszczał jej cały 

background image

dzień. Wszystko zabarwił piętnem rozgoryczenia: piękny ogród, złocistą ciszę werandy, cieniste 
wzgórza po wschodniej stronie Glenellyn, drzewo, które posadziły ku czci zabitego na wojnie 
kuzyna. Jim Harvey uniknął wtedy poboru dzięki jakiemuś matactwu. To też należało do spraw 
poruszonych w trakcie kłótni. Przedtem często Anna mówiła o Jimie gorsze rzeczy i Edith 
nigdy   nie   zapałała   takim   gniewem.   Choć   z   żalem   przyznawała,   że   był   parszywą   owcą   w 
rodzinie.

— Cóż poradzić, skoro go lubię — mawiała kapryśnie. — Każdy musi go lubić. Wiem, że 

wszystko, co o nim rozpowiadają, jest prawdą. Powinnam wstydzić się takiego krewniaka — 
aferzysty i krętacza. Więc wstydzę się, a jednocześnie go lubię. Zapewne dlatego, że był takim 
ślicznym niemowlęciem. Pokochałam go od pierwszej chwili i nie potrafię przestać. Mój rozum 
zgadza   się   z   każdym   twoim   słowem,   ale   serce   nie.   Gdybym   wiedziała,   gdzie   przebywa, 
próbowałabym mu jakoś pomóc.

Edith, zdaniem Anny, była niezmiennie przyjazna i dobra. Aż nagle rozgorzała gniewem i 

zerwała więzy łączące je niemal całe życie! Tego nie można było pojąć.

Wieczorem wstąpiła do niej kuzynka Lida, jak zwykle z workiem rodzinnych ploteczek. 

Teraz Anna nie mogła jej znieść, bo dawniej obie z Edith doskonale bawiły się żartami z Lidy.

— Ta   Maureen   już   wyszła   ze   szpitala   —  oznajmiła   kuzynka.   Anna  skrzywiła   się.   „Ta 

Maureen” odnosiło się do żony Jima — ładniutkiej, prostej dziewczyny, zwykłej fryzjerki. Nikt 
z rodziny, poza Edith, nie zwracał na nią uwagi. Kiedy Jim uniknął aresztowania uciekając w 
nieznane, Maureen otworzyła mały zakład i jakoś wiązała koniec z końcem, utrzymując siebie, 
dzieci i zdziecinniałą starą ciotkę. Niedawno przeszła poważną operację.

— Wygląda okropnie i nie ma grosza przy duszy — ciągnęła Lida. — Nie opłaciła czynszu 

za lokal, więc straciła zakład. To pewnie kara boska.

Anna uśmiechnęła się smutno myśląc, co też powiedziałaby na to Edith. Maureen nie była 

osobą, którą powinien poślubić kuzyn Hamiltonów, lecz za co miałaby ją dosięgnąć kara boska. 
Okazała wierność lekkomyślnemu mężowi i robiła, co tylko w jej mocy dla jego dzieci.

— Co się z nią stanie? — spytała.
— Bóg jeden wie — odparła Lida głosem, w którym dźwięczało nieukrywane zwątpienie we 

wszechwiedzę niebios. — Szkoda, że Edith nie żyje. Ona by im pomogła, w to nie wątpię. 
Zamierzała zapisać coś w spadku żonie Jima, ale odeszła tak nagle, biedactwo, że nie zdążyła 
sporządzić testamentu. To stanowi ostrzeżenie dla innych. John Alec powinien zająć się tą 
sprawą, jako przyrodni brat Edith odziedziczył cały majątek. Lecz zawsze nienawidził Jima, nie 
ruszy więc palcem, aby pomóc tej kobiecie.

— Ja się nią zajmę — oświadczyła ku własnemu zdumieniu Anna. Wcale nie miała takiego 

zamiaru, ale przecież Edith tak by właśnie postąpiła.

— Ty? A ja zawsze sądziłam… ale jak sobie poradzisz? Ledwo wiążesz koniec z końcem — 

zaprotestowała Lida z urazą w głosie. Anna pozbawiła sensu rodzinne wykręty od udzielenia 
pomocy Maureen.

— Przyjmę ich do domu, a wyżywić muszą się sami — zakończyła stanowczo.
Przez całe lato zadawała sobie Anna pytanie, dlaczego  postąpiła tak głupio. Nie mogła 

pogodzić  się ze swoim losem. Właściwie poświęcenie nie było nawet konieczne. Maureen 
powinna oddać dzieci i ciotkę do jakiegoś przytułku, a sobie znaleźć pracę. W efekcie nie 
przemyślanej  decyzji  miała na  karku  utrzymanie,  a  co  gorsza,  towarzystwo  obcej  rodziny. 
Wytrzymywała jakoś oszczędności i oglądanie każdego centa, by skromny dochód starczył na 
potrzeby sześciu osób, nie mówiąc już o psie i dwóch kotach. Nie do zniesienia było natomiast 
to, że jej dom i życie zostały przewrócone do góry nogami. Tak bowiem się czuła.

Byłoby  jej   lżej,  gdyby  mogła  ich  znienawidzić.  Maureen  jednak,   choć prostaczka,   była 

poczciwą kobieciną. Kpiła i śmiała się co prawda z rzeczy, które dla Anny stanowiły świętość. 
Chichotała i od rana do wieczora opowiadała jakieś historyjki bez ładu i składu. Mówiła o 
szczegółach   swej   operacji   każdemu,   czy   chciał   słuchać,   czy   nie.   Trzaskała   drzwiami   i 

background image

hałaśliwie   zabawiała   przyjaciółki,   gdy   Anna   próbowała   zasnąć.   Miała   wyskubane   brwi   i 
niebieskie bezmyślne oczy. Brakowało jej poczucia powściągliwości i taktu. Nieustannie i z 
jednakową   pogodą   ducha   proponowała   zmiany,   mogące   uszczęśliwić   Glenelly.   Anna   zaś 
wpadała w panikę na myśl o jakichkolwiek ulepszeniach. Była bezgranicznie lojalna wobec 
wad i zalet swego domu. Maureen protekcjonalnie poklepywała ją po ramieniu i obiecywała, że 
nic się nie zmieni, skoro „kochana staruszka” tego nie chce.

Anna próbowała polubić dzieci, nie były bowiem najgorsze. Ale te ich pomysły! Rzadko 

trafiał się dzień, by czegoś nie zepsuły. Maureen zaś nawet nie próbowała ograniczać pociech.

— Straszliwie musztrowano mnie w dzieciństwie — powiadała. — Moje dzieci wychowam 

więc inaczej, muszą mieć dużo radości. — Pewnie były i zadowolone, lecz nikt oprócz nich. 
No, i te ciągłe choroby Jima…

— On łapie każdą infekcję, jaka tylko się pojawi — stwierdzała z filozoficznym spokojem 

Maureen. — Opiekę nad chłopcem zaś zostawiała w rękach Anny i ciotki Beenie.

Ciotki Beenie Anna nie znosiła najbardziej, co stale sobie wyrzucała. Biedna, stara ciocia 

Beenie! Poczciwa, nieszkodliwa ale okropna.

Miała w sobie coś niesamowitego. Niemal całkowicie utraciła pamięć i stale coś mruczała 

pod   nosem.   Anna   uważała   to   za   szczególnie   odrażające,   bardziej   niż   wybuchy   dzikiego 
śmiechu. Czasem, na krótko, wracała ciotce pamięć i zadziwiała każdego sensownymi uwagami 
lub dobrze opowiedzianą historyjką.

Ludzie dziwili się, jak Anna znosi tę czeredę w swoim domu. Ona sama zdumiewała się co 

dzień, bowiem jej życie przypominało senny koszmar. Pozbawiona została ciszy, spokoju — i 
Edith, gdyż całkiem zapomniała wyglądu przyjaciółki.

Z   drugiej   strony,   Maureen   z   rodziną   była   swego   rodzaju   błogosławieństwem.   Nie 

pozostawiała   czasu   na   rozmyślania.   Różne   jej   koleżanki   przewijały   się   przez   dom,   dzieci 
nieustannie wpadały w jakieś tarapaty, pies włóczył po pokojach kości lub niszczył ogródek, a 
ciotka wędrowała po świecie gubiąc drogę. Nieraz dla odmiany zamykała się w łazience i 
zapominała, jak się ją otwiera.

— Często myślę, dlaczego nas po prostu nie wyrzucisz — powiedziała śmiejąc się Maureen, 

gdy Jenny zniszczyła nowe tapety w hallu, zostawiając na nich ślady tłustych łapek.

Anna znosiła wszystko przez wzgląd na pamięć Edith, ta zaś umarła nie przebaczywszy jej.
Tego dnia, kiedy Maureen z dziećmi i ciotką wyruszyła do miasta odwiedzić znajomych, 

Anna westchnęła z ulgą. Cały dzień samotności! Popatrzyła czule na książki, pianino, na obrazy 
i ogródek. Jakże będzie się nimi cieszyć! Zamknęła psa w szopie, a kota w piwnicy. Wczoraj 
kociak zburzył spokój domu włażąc do dziury za piecem. Musiała sprowadzić mężczyzn, aby 
rozbili   część   ściany   i   wyciągnęli   zwierzę.   Postanowiła   pozbyć   się   kodaka,   lecz   dzieci 
wrzeszczały,   aż   im   zsiniały   twarze.   Maureen   też   błagała,   ciotka   popłakiwała   nie   wiedząc 
dlaczego, więc ostatecznie odstąpiła od zamiaru.

Ale dzisiejszy dzień należał do niej. Piękny jesienny dzień z żółknącymi osikami za płotem. 

Wyszła   z   domu   i   usiadła   pod   nimi.   Przez   jedną   godzinę   posiedzi   bezczynnie   w   tej 
błogosławionej ciszy. I nagle… ujrzała nadciągającą cioteczkę Beenie! Pojęła, co się stało. 
Ciotka uciekła na dworcu, zaś Maureen wzruszyła tylko ramionami i roześmiała się beztrosko. 
Zawsze tak było.

Każdy dzień ma swój kres, ten jednak nie chciał się skończyć. Anna nie mogła zamknąć 

ciotki w szopie ani w piwnicy. Nie mogła też powstrzymać jej od gadania, a język staruszki nie 
wypoczywał nawet przez chwilę. W nieskończoność zadawała to samo pytanie, popłakując, gdy 
Anna   nie   chciała   odpowiedzieć.   Na   domiar   złego   zakończyła   dzień   spadając   ze   stopni 
kuchennego ganku. .

Na szczęście nie wyrządziła sobie krzywdy. Anna zaprowadziła ją do pokoju i położyła na 

kanapie. Ciotka stała się nagle niezwykle potulna i spokojna. Jakiś czas milczała z zamkniętymi 
oczami, podczas gdy wyczerpana Anna odpoczywała w fotelu na biegunach. Czuła, że zacznie 

background image

krzyczeć,   jeśli   staruszka   znowu   się   odezwie.   Ta   w   pewnym   momencie   istotnie   zaczęła 
monolog, ale już pierwsze słowa zaskoczyły słuchającą.

— To   był   miły   gest   ze   strony   Edith,   że   posłała   ci   swój   portret,   prawda?   —   Mówiła 

rzeczowym tonem, zupełnie rozsądnie, lecz Anna nie dostrzegła w tym sensu. Zamknęła oczy. 
— Znowu się zaczyna — pomyślała. Jak zdoła znieść rozprawianie ciotki o Edith?

— To był bardzo dobry portret — ciągnęła ta wzruszonym głosem. — Najpierw nie chciała 

dać   się   namalować,   ale   w   końcu   artysta   to   zrobił.   Obrazek   był   przeznaczony   dla   ciebie. 
Wyglądała jak żywa, z tą ładną cerą i rudymi włosami. A jeśli chodzi o oczy… Och, oczy, to 
była cała ona! Gdzie podziałaś ten portret? Nigdy go nie widziałam u ciebie.

— Nie wiem, o czym mówisz — odparła niepewnie Anna. — Nie istnieje żaden portret 

Edith.

— Ależ tak, istnieje. Ona sama mi go pokazała, mnie, biednej, starej Beenie. Byłam w 

Owlwood dzień przed jej śmiercią. Mówiła, że przeznaczyła go dla ciebie… i napisała też list… 
Włożyła to wszystko do twojej książki i miała zamiar wysłać ci do Włoch. Pamiętam wszystko. 
Mnie nie można oszukać. Jestem stara, ale strasznie sprytna. — Tu ciotka wybuchnęła dzikim 
śmiechem. Minął moment jasności umysłu.

Anna wstała drżąc i szła do biblioteki jak we śnie. Książka, ta książka, którą przysłano jej po 

zrobieniu porządków w Owlwood. Nawet jej nie rozpakowała. Schowała na dno szuflady, bo 
czytały kiedyś razem i Edith porobiła w niej różne uwagi. Teraz zdjęła opakowanie i otworzyła 
tomik. Znalazła list  i  akwarelowy  portrecik Edith. Zdumiewająco podobny: piękne rudawe 
włosy, oczy… Ciotka Beenie miała rację. Oczy, to była cała Edith. Usiadła na krześle i zaczęła 
czytać.

„Najdroższa z drogich Anno! Kazałam namalować dla Ciebie moją podobiznę. Niedawno 

odwiedził  mnie syn Sally. Jest uznanym artystą i zrobił dla mnie ten drobiazg. Trochę mi 
schlebił — to dobrze, bo chcę, żebyś zapamiętała swoją przyjaciółkę piękną.

Czy mi się zdawało, że się pokłóciłyśmy? A może wyobrażasz sobie, że pojechałaś do 

Włoch zagniewana na mnie? Wszystko to sen. Między nami nie ma mowy o czymś takim. Zbyt 
się kochamy, więc zapomnijmy o sprzeczce. Posyłam list z portrecikiem na Twoje urodziny. 
Chciałabym, aby doszły w porę. I bardzo pragnę, żebyś już wkrótce wróciła do domu, kochana 
moja. A to dlatego…

Widziałam się dzisiaj z moim doktorem. Daje mi rok życia, jeśli będę na siebie uważała.
Jestem zadowolona. Chcę odejść w pełni sił, by ludzie za mną tęsknili. Zawsze przerażała 

mnie myśl o starości i zdziecinnieniu — tak jak się to stało z ciotką Beenie.

Ogólnie rzecz biorąc, nie narzekam na życie. Były w nim wspaniałe chwile, wielkie uczucie, 

piękne marzenia, no i… zawsze byłaś Ty! Tak, warto było żyć!

A więc spiesz do domu, do mnie. Chcę się z Tobą raz i drugi dobrze pośmiać, zanim umrę. 

Pochodzimy po wzgórzu, wśród paproci w lesie i we wszystkich znajomych miejscach, które 
kochamy. Będziemy zadawać sobie znowu pytania nie przejmując się zbytnio, że nie ma na nie 
odpowiedzi…”

List nie miał zakończenia. Edith nie był sądzony rok życia, nawet nie jeden dzień. Ale to co 

Anna chciała wiedzieć, zostało powiedziane.

Siedziała nieruchomo, gdy zapadł zmierzch i do pokoju wpadła Maureen z tłoczącymi się za 

nią dziećmi.

— Wszędzie ciemno! Nie mogę zrozumieć, jak można żyć bez światła! Mnie zaraz ciarki 

chodzą po skórze. Ale, ja mam nowinę… i pracę. Wyobraź sobie, spotkałam dawną koleżankę, 
Elinor Honway. Jej mężulo ma klasa zakład fryzjerski i potrzebuje pomocnicy. No więc mała 
Maureen załapała się do roboty i porządnego zarobku. Rany, ale miałam szczęście! Zaraz jutro 
tam jadę. Znajdę jakieś mieszkanie, a potem zabiorę dzieciaki i ciotkę. Boże, jak się cieszę, że 
znowu będę mieszkać w prawdziwym mieście. Wierz mi lub nie, ale mam Croyden po dziurki 
w nosie. Jasne, ty byłaś okay, doceniam to i nigdy nie zapomnę. — Maureen zapaliła światło. 

background image

— Dlaczego płakałaś? Co się stało? Pewnie ciotka dała ci się we znaki.

— Nie, moja droga — odparła pogodnie Anna czując, że od tej chwili już zawsze będzie 

spokojna. Edith znowu należała do niej, wspomnienia były nieskalane i piękne. — Jestem 
bardzo szczęśliwa.  Właśnie otrzymałam wiadomość z krainy milczenia… przekazała mi ją 
ciotka Beenie.

Maureen popatrzyła, wzruszając ramionami. — Czasami myślę, że jesteś prawie tak samo 

stuknięta jak ciotka — powiedziała z właściwą sobie szczerością. — Ale jakie to ma znaczenie, 
skoro jesteś szczęśliwa, no nie?

— Rzeczywiście, jakie to ma znaczenie? — powtórzyła Anna.

background image

D

ZIEWCZYNA

 

PRZY

 

FURTCE

1906

Tej nocy, kiedy umarł stary pan Lawrence, wydarzyło się coś bardzo dziwnego, czego nigdy 

nie potrafiłam wyjaśnić. Jedyna osoba, z którą rozmawiałam o tym, powiedziała, że wszystko 
wymyśliłam, albo mi się tylko przyśniło. Ale ja naprawdę widziałam i słyszałam ją na jawie.

Nie   spodziewaliśmy   się,   że   pan   Lawrence   umrze   właśnie   wtedy.   Nie   był   tak   słaby,   w 

każdym razie nie tak bardzo jak podczas poprzedniego ataku. Kiedy tylko dowiedziałam się o 
chorobie, poszłam go odwiedzić. Zastałam dom pogrążony w ciszy; służba robiła swoje i nie 
okazywała żadnego niepokoju. U pana Lawrenca był jeszcze lekarz i pani Yeats, gospodyni, 
zaprosiła   mnie   do   niebieskiego   saloniku.   Wolałam   posiedzieć   na   schodkach   pod   wielkimi 
frontowymi»drzwiami. Był czerwcowy wieczór. Woodlands to piękna posiadłość. Z prawej 
strony widziałam ogród, przed sobą kąpiącą się w blasku zachodu małą dolinkę, w której kładły 
się już na ziemię ciemne plamy cieni.

Zapanowała jakaś niezwykła cisza… cisza oczekiwania. Przypomniała mi ostatnią chorobę 

pana Lawrenca, prawie rok temu, w sierpniu. Pewnej nocy, podczas jego rekonwalescencji, 
zastępowałam pielęgniarkę. Nie mógł zasnąć i był bardzo rozmowny, opowiedział mi wtedy 
różne rzeczy o swoim życiu, nawet o Margaret.

Wiedziałam, że jego ukochana zmarła bardzo młodo. Pan Lawrence pozostał wierny pamięci 

dziewczyny, lecz nie słyszałam, by kiedykolwiek ją wspominał.

— Była bardzo piękna — mówił wtedy z rozmarzeniem. — Umarła, gdy skończyła zaledwie 

osiemnaście lat. Miała takie wspaniałe, jasnozłote włosy i orzechowe oczy. Przechowuję jej 
miniaturowy portrecik wyrzeźbiony w kości słoniowej; przeznaczony jest dla ciebie, Jeanette… 
po mojej śmierci. Czy wiesz, że obiecała przyjść po mnie?

Nie zrozumiałam tych słów, wzięłam je za nieprzytomne majaczenie.
— Obiecała przyjść i dotrzyma danego słowa — ciągnął. — Trzymałem ją w ramionach, gdy 

umierała.   Powiedziała   wtedy   do   mnie:   „Herbercie,   obiecuję   ci   wierność   na   wieki.   Kiedy 
nadejdzie czas, zjawię się i osłodzę twą ostatnią godzinę, tak jak zrobiłeś to dla mnie. Przyjdę, 
Herbercie.” — oświadczyła uroczyście. — Spotkamy się u progu śmierci. Wierzę w to.

Po chwili zasnął, a kiedy wyzdrowiał, nie wracał do tej sprawy. Teraz, gdy siedziałam w 

ciszy   wieczoru   wśród   kwiatów   geranium,   wszystko   sobie   przypomniałam.   Myślałam   o 
Margaret, pięknej, dawno zmarłej dziewczynie, która zabrała do grobu serce ukochanego. Była 
siostrą mego dziadka i mówiono, że jestem do niej trochę podobna. Może dlatego pan Lawrence 
tak się do mnie przywiązał.

Niebawem doktor wyszedł i przywitał się ze mną pogodnie. Spytałam go o stan chorego.
— Lepiej, znacznie lepiej — powiedział spokojnie. — Jutro będzie zupełnie w porządku. 

Atak miał bardzo lekki przebieg. Tak, oczywiście, że możesz wejść. Ale nie pozostawaj dłużej 
niż pół godziny.

W pokoju chorego zastałam jego siostrę, panią Stewart. Korzystając z mojej obecności, 

położyła   się,   by   trochę   odpocząć,   bowiem   spędziła   przy   bracie   całą   poprzednią   noc.   Pan 
Lawrence odwrócił na poduszce piękną siwą głowę i uśmiechnął się na powitanie. Był bardzo 
przystojnym starcem i ani wiek, ani choroba nie skaziły doskonałych rysów twarzy i nie zgasiły 
blasku stalowoniebieskich oczu. Wyglądał całkiem dobrze i swobodnie rozmawiał o różnych 
codziennych sprawach.

Wreszcie wstałam, aby się pożegnać. Pani Stewart zasnęła, lecz chory nie pozwolił mi jej 

budzić, mówiąc, że niczego nie potrzebuje i pewnie sam zaraz zaśnie. Obiecałam przyjść znowu 
i wyszłam.

W hallu nie płonęła żadna lampa, ale na zewnątrz blask księżyca oświetlał trawnik i widno 

background image

było jak w dzień. Nie pamiętałam tak jasnego wieczoru. Skręciłam do ogrodu, mając zamiar 
przejść do domu krótszą drogą — przez zachodnią łąkę. Długa alejka obsadzona różanymi 
krzewami prowadziła aż do małej furtki. Używał jej przed laty pan Lawrence, gdy starał się o 
Margaret. Szłam po ziemi usianej białymi różanymi płatkami, a powietrze stało martwo, bez 
najlżejszego powiewu wietrzyka. Znowu doznałam wrażenia oczekiwania… na coś, na kogoś. 
Po drugiej stronie furtki zobaczyłam młodą dziewczynę. Stała, spowita w księżycową poświatę, 
widziałam ją bardzo wyraźnie.

Była wysoka i smukła, a złote włosy niezwykle lśniły wokół pięknej twarzy o dużych, 

ciemnych oczach. Okrywało ją coś białego, zwiewnego i lekko drżącego. W ręku trzymała 
wielką,   białą   różę.   Nawet   w   takiej   chwili   zadałam   sobie   pytanie,   skąd   ją   wzięła,   bo   w 
Woodlands rosły róże mniejsze i nie takie pełne.

Nie znałam dziewczyny, a jednocześnie wydało mi się, że kiedyś widziałam ją lub kogoś 

bardzo podobnego. Może to jedna z licznych siostrzenic pana Lawrence’a przybyła na wieść o 
jego chorobie. Otworzyłam furtkę. Wówczas  ogarnął mnie jakiś  chłodny lęk, a wtedy ona 
powiedziała z uśmiechem. — Nie bój się. Nie masz żadnego powodu do niepokoju. Przyszłam 
tu na umówione spotkanie.

Słowa   te   coś   mi   przypominały,   ale   nie   wiedziałam   dokładnie   co.   Ogarniał   mnie   coraz 

większy strach i nie mogłam wymówić najprostszego zdania.

Ona zaś przeniknęła przez furtkę i zatrzymała się przez chwilę. — Dziwne, że zobaczyłaś 

mnie — zauważyła. — Teraz wiesz, jak piękną i silną rzeczą jest miłość, zdolną nawet do 
pokonania śmierci. My, którzy kochamy prawdziwie, kochamy na zawsze i to jest naszym 
niebem.

Poszła różaną aleją, a ja patrzyłam w ślad za nią, dopóki nie dotarła do dworu. Szczerze 

mówiąc, sądziłam, że dziewczyna ma trochę źle w głowie. Po powrocie do domu nikomu nie 
wspomniałam o tym dziwnym spotkaniu, po prostu musiałam zachować tajemnicę.

Nazajutrz   rano   zawiadomiono   nas   o   śmierci   pana   Lawrence’a.   Zastałam   w   Woodlands 

ogromne zamieszanie, ale pani Yeats opowiedziała mi wszystko, co było do powiedzenia w tej 
sprawie.

— Musiał umrzeć wkrótce po wyjściu panienki, panno Jeanette — wyszeptała płacząc. — 

Gdy pani Stewart obudziła się o dziesiątej, już nie żył. Leżał uśmiechnięty, z takim wyrazem 
twarzy, jakby coś go ogromnie uszczęśliwiło. Nigdy przedtem nie widziałam takiej pogody na 
martwej twarzy.

— Kto tu jest oprócz pani Stewart? — zapytałam.
— Nie   ma   nikogo   —   odparła   pani   Yeats.   —   Wysłaliśmy   telegramy   do   Wszystkich 

przyjaciół, ale nikt jeszcze nie przyjechał.

— Wczoraj wieczorem spotkałam w ogrodzie młodą dziewczynę — Powiedziałam powoli. 

— Weszła później do dworu. Nie znam jej, lecz sądziłam, że musi być jakąś krewną.

Pani   Yeats   pokręciła   przecząco   głową.   —   Nie,   to   pewnie   ktoś   ze   wsi,   chociaż   nie 

przypominam sobie jakiejkolwiek wizyty po wyjściu panienki.

Więcej na ten temat nie rozmawiałam.
Po pogrzebie pani Stewart dała mi miniaturę Margaret. Zobaczyłam ją pierwszy raz. Piękna 

twarz na portreciku okazała się rzeczywiście niezwykle podobna do mojej, choć ja pięknością 
nie  jestem.   Była  to  bez  wątpienia   twarz  młodej   dziewczyny,   spotkanej   przy  furtce   owego 
niezwykłego wieczoru.

background image

Z

JAZD

 

TOWARZYSKI

 

NA

 S

MOKY

 I

SLAND

1935

Kiedy Madeline Stanwyck zaprosiła mnie w gościnę do letniego domku na Smoky Island, 

początkowo   nie   miałem   ochoty   na  wyjazd.   Po   pierwsze,   była   zbyt   wczesna   pora   na   taką 
eskapadę, a po drugie — komary. Jeden komar w pokoju przeszkadzał mi w spaniu bardziej niż 
wyrzuty sumienia; w Muskoka zaś latały ich miliony.

— Ależ sezon na komary już się skończył — zapewniała Madeline. Trzeba zaznaczyć, że 

Madeline gotowa była powiedzieć wszystko, aby tylko dopiąć swego.

— Sezon na komary w Muskoka nigdy się nie kończy — odparowałem dość szorstko. — 

Czują się doskonale nawet wtedy, gdy temperatura spada do zera. A gdyby jakimś cudem 
naprawdę zniknęły, to nie mam chęci zostać pokąsany przez czarne muszki.

Nawet   Madeline   nie   śmiała   zagwarantować   braku   czarnych   muszek,   więc   rozsądnie 

posłużyła się urokiem osobistym. — Proszę cię, przyjedź przez wzgląd na mnie — powiedziała 
ze smutkiem. — Jim, kochanie, jeśli ciebie zabraknie, to całe party będzie do niczego.

Jestem ulubionym kuzynem Madeline, starszym od niej o dwadzieścia lat, a „kochanie”, to 

ona mówi do każdego, od kogo czegoś potrzebuje. Ale nie zamierzam opowiadać o Madeline, 
lecz o pewnym zdarzeniu na Smoky Island. Nikt z nas nie próbuje udawać, że je zrozumiał z 
wyjątkiem   sędziego,   który   rzekomo   rozumie   wszystko.   Ostatnio   wyjaśniał,   że   nas 
zahipnotyzowano i w tym stanie widzieliśmy i zapamiętaliśmy rzeczy, jakich inaczej nigdy 
byśmy nie zobaczyli. Jednak nie Potrafił wyjaśnić, któż to nas zahipnotyzował.

W końcu postanowiłem ulec prośbom, ale przedtem chciałem nieco się podroczyć. — Czy 

twoja gospodyni ma dotąd tę wstrętną papugę? — spytałem.

— Tak, lecz ptak zmienił maniery na lepsze — zapewniła Madeline. — Poza tym bardzo 

lubiłeś jej kota.

— Kto jeszcze będzie? Jestem bardzo wybredny w wyborze towarzystwa.
Madeline   uśmiechnęła   się   ze   zrozumieniem.   —   Wiesz   dobrze,   że   zapraszam   tylko 

interesujące osoby — skłoniłem głowę w podzięce za ukryty komplement. — I… jednego… 
lub   dwu   nudziarzy   dla   podkreślenia   błyskotliwości   pozostałych   —   tym   razem   nie 
zareagowałem.

— A więc będą Consuelo Anderson, ciocia Alma, profesor Tennant z żoną, Dick Lane, Tod 

Newman, senator Malcolm z małżonką, Stara Wścibska, Min Ingram, sędzia Warden, Mary 
Harland i parę Młodych Wesołych Istotek ku mojej uciesze.

Zaaprobowałem w myślach tę listę. Consuelo była korpulentną dziewczyną, nauczycielką z 

uniwersyteckim wykształceniem. Lubiłem ją, bo potrafiła siedzieć spokojnie dłużej niż inne 
znane mi kobiety. Tennant był profesorem czegoś, co nazywał „nową patologią” — niepozorny 
człowieczek o gigantycznym intelekcie. Dick Lane, to jeden z tych dobrze zapowiadających się 
młodzieńców, którzy do niczego nie dochodzą, ale dość sympatyczny, otwarty i towarzyski. 
Mary  Harland z  kolei,   była miłą  starą  panną,  zaś  ciotka  Alma  słodką,   siwowłosą  osóbką, 
typową matką z powieści. Stara Wścibska naprawdę nazywała się panna Alexander i nikomu 
nie pozwalała zapomnieć, że niemal nie popłynęła „Lusitanią”. Nie czułem także niechęci do 
Malcolmów, choć senator mówił do żony „kociątko”; sędzia Warden zaś był moim starym 
druhem. Nie lubiłem za to Min Ingram, z językiem jak brzytwa, lecz ją mogłem ignorować jak i 
owe Młode Wesołe Istotki.

— I to wszyscy? — spytałem ostrożnie.
— No… cóż… będzie też oczywiście Armstrong z Brendą — Madeline spojrzała na mnie 

tak, jakby to wcale nie było takie oczywiste.

— Czy to jest… rozsądne? — zauważyłem po chwili zastanowienia. Madeline skrzywiła się. 

background image

— Jasne, że nie — powiedziała niechętnie.

— Prawdopodobnie całe party będzie zepsute, ale John tak się przy tym upiera… Wiesz 

przecież,  że z Anthonym Armstrongiem całe życie byli  kompanami,  a Brenda i ja też się 
przyjaźnimy. Ładnie by wyglądało, gdybym ich nie zaprosiła. Nie mam pojęcia, co ją naszło. 
Wszyscy dobrze wiemy, że Anthony nie otruł Susette.

— Widocznie Brenda nie — zauważyłem.
— No   to   wreszcie   powinna   się   dowiedzieć   —   rzuciła   gwałtownie   Madeline.   —   Jakby 

Anthony   mógł   otruć   kogokolwiek!   Ale   z   tego   właśnie   powodu   tak   mi   zależy   na   twojej 
obecności.

— Ach! Nareszcie dochodzimy do sedna sprawy! Ale dlaczego ja?
— Bo masz większy wpływ na Brendę niż inni. Tak, tak, nie zaprzeczaj! Gdybyś mógł ją 

skłonić do szczerości… porozmawiać. Jeśli bowiem ktoś lub coś nie pomoże jej w najbliższym 
czasie, będzie już za późno. Dobrze o tym wiesz.

Doskonale   wiedziałem.   Sprawa   Anthony’ego   Armstronga   trwożyła   nas   wszystkich. 

Widzieliśmy tragedię rozgrywającą się na naszych oczach i nie mogliśmy nic zrobić, ponieważ 
Brenda nie chciała o tym mówić, a Anthony nigdy nie rozmawiał o sprawach osobistych.

Cała historia zaczęła się przed pięciu laty. Pierwszą żoną Armstronga była Susette Wilder. O 

zmarłych nie należy mówić źle, dlatego powiem tylko tyle, że Susette była piękna i bogata. 
Bardzo piękna i bardzo bogata. Na szczęście fortuna spadła na nią po tym, jak wyszła za 
Anthony’ego. Z tego powodu nie można go było oskarżyć o wyrachowanie. Początkowo kochał 
Susette do szaleństwa, lecz nie przypuszczam, by wiele pozostało z uczucia po kilku latach 
małżeństwa. Nikt z nas zresztą za nią nie przepadał. Kiedy z Kalifornii — zawiózł tam żonę na 
leczenie — przyszła wiadomość o śmierci Susette, nie wydaje mi się, aby ktoś specjalnie nad 
tym bolał. Nie podejrzewaliśmy niczego, gdy dowiedzieliśmy się o nadmiernej dawce chloralu 
jako przyczynie śmierci.  Trzeba przyznać, że Susette była ostrożna i nie miała skłonności 
samobójczych.   Pojawiły   się   więc   niepokojące   pogłoski,   zwłaszcza   kiedy   okazało   się,   że 
Anthony odziedziczył cały majątek. Ci co go znali i kochali, nie zwracali uwagi na żadne 
aluzje. A kiedy dwa lata później Anthony poślubił Brendę Young, okazaliśmy zadowolenie. 
Nareszcie zazna prawdziwego szczęścia — stwierdziliśmy zgodnie.

Jakiś   czas   było   tak   istotnie.   Brenda   jest   szczerą,   wrażliwą   osóbką,   pełną   szczególnego 

wdzięku i zupełnie inną niż Susette. Tamta miała złote włosy a oczy chłodne i zielone jak 
szmaragdy. Brenda zaś jest szczupła, ciemnowłosa, o oczach tak pełnych cieni, że aż trudno 
zauważyć czy Są niebieskie, czy szare. Kochała męża nad wszystko i czasem myślałem sobie: 
„ta kobieta rzuca wyzwanie bogom”.

A   potem…  powoli   lecz   nieubłaganie   nastąpiły   zmiany.   Odczuliśmy,   ze   coś   nie   jest   w 

porządku, bardzo nie w porządku z małżeństwem Armstrongów. Już nie byli tak szczęśliwi jak 
dawniej… właściwie to wcale nie byli szczęśliwi… lecz udręczeni. Nie słyszało się radosnego, 
srebrzystego śmiechu Brendy, a Anthony zrażał sobie pacjentów obojętnym wyrazem twarzy. 
Jego praktyka podupadła już przed śmiercią Susette, ale później wszystko się poprawiło. Teraz 
znowu pacjenci zaczęli go opuszczać.

Anthony   zdawał   się   niczego   nie   dostrzegać.   Jasne,   nie   musiał   troszczyć   się   o   sprawy 

finansowe, lecz zawsze szczerze interesował się swoim zawodem.

Nie potrafię powiedzieć, czy były to wyłącznie przypuszczenia, czy też Brendzie wymknęło 

się jakieś nieopatrzne słowo, ale poczuliśmy, że owładnęło nią okropne podejrzenie. Szeptano 
coś o anonimowym liście, pełnym złowrogich dwuznaczników, stanowiącym źródło kłopotów. 
Nie   wiedziałem   dokładnie,   jak   do   tego   doszło,   w   każdym   razie   Brenda   stała   się   kobietą 
prześladowaną przez koszmary. — Czy Anthony podał Susette zwiększoną dawkę chloralu, czy 
zrobił to celowo?

Gdyby była osobą lubiącą opowiadać o swych uczuciach i przeżyciach, ktoś z nas mógłby ją 

ocalić. Lecz Brenda —jestem przekonany — ani zająknęła się na ten temat, nie wspomniała o 

background image

podejrzeniu zatruwającym im życie. Anthony musiał wyczuwać brak zaufania żony. Powstała 
między nimi bariera chłodu i milczenia wokół drażliwej sprawy.

W czasie kiedy miało się odbyć party u Madeline, napięcie między Armstrongami było takie, 

że dochodzili do kresu wytrzymałości. Oczy obojga miały ten sam tragiczny wyraz. Wszyscy 
czekaliśmy   na   wiadomość,   że   Brenda   opuściła   męża   lub   zrobiła   coś   jeszcze   bardziej 
desperackiego. I nikt nie potrafił im pomóc, nawet ja, mimo śmiesznych nadziei Madeline. Nie 
mogłem pójść do Brendy i powiedzieć: — Słuchaj no, wiesz dobrze, że Anthony nigdy nawet 
nie pomyślał o czymś takim jak otrucie Susette. — Ich kłopoty bowiem mogły dotyczyć czegoś 
zupełnie innego. A jeśli podejrzewała go, jaki dowód mogłem przedstawić, by odciąć źródła tej 
obsesji?

Wątpiłem,   by   Armstrongowie   zjawili   się   na   Smoky   Island,   lecz   okazało   się,   że   mimo 

wszystko   przyjechali.   Anthony   zatrzymał   się   na   przystani   i   podał   Brendzie   rękę   przy 
wysiadaniu. Zignorowała ten gest i szybko wyskoczyła bez pomocy, po czym pobiegła przez 
skalny ogródek i dalej między świerkami. Widziałem, jak Anthony zbielał na twarzy. Ja też 
poczułem się nieswojo. Jeśli sprawy zaszły tak daleko, to katastrofa wisi w powietrzu.

Smoky Island znajdowała się na małym błękitnym jeziorze w Muskoka, a dom nazywano 

Wigwamem, chociaż trudno o coś mniej przypominającego wigwam. Pieniądze Stanwycków 
uczyniły z tego miejsca cudo, lecz nawet one nie zdołały zapewnić ładnej pogody. Dlatego też 
party Madeline poniosło generalną klapę. Padało przez cały tydzień i jakkolwiek czyniliśmy 
heroiczne   wysiłki,   aby   ratować   sytuację,   to   nie   sądzę,   bym   spędził   kiedyś   czas   równie 
nieprzyjemnie. Zachowanie papugi, wbrew zapewnieniom Madeline, wcale się nie poprawiło. 
Min   Ingram   przywiozła   dystyngowanego   i   bardzo   wyniosłego   psa,   który   nienawidził 
wszystkich obecnych i wyraźnie nimi pogardzał. Sama Min spędzała czas kłując jadowitymi 
uwagami każdego, kto tylko zaczynał się dobrze bawić. Ja z kolei odnosiłem wrażenie, że 
Młode Wesołe Istotki obarczają mnie odpowiedzialnością za złą pogodę. Wszyscy mieliśmy 
stargane nerwy z wyjątkiem ciotki Almy. Jej nic nie zdoła wyprowadzić z równowagi. Z tego 
powodu trochę zadziera nosa.

W sobotę pogoda jeszcze się pogorszyła. Zaczął padać ulewny deszcz, a silny wiatr miotał 

się jak dzikie zwierzę między sosnowym lasem i Wigwamem, szarpiąc gałęzie drzew i wściekle 
uderzając   o   ściany   domu.   W   powietrzu   latały   mokre   liście,   a   jezioro   zachłystywało   się   i 
parskało falami.

Ten uroczy dzień zakończył wilgotny, posępny wieczór. Jednocześnie sprawy zdawały się 

przybierać  nieco lepszy  obrót   niż  dotychczas.  Anthony był   nieobecny.  Zaraz  po  śniadaniu 
otrzymał jakiś tajemniczy telegram, wziął swoją motorówkę i wyruszył na stały ląd. Szczerze 
się z tego powodu radowałem, gdyż czułem, że nie zniosę dłużej widoku tego udręczonego 
człowieka.  Brenda nie opuszczała  swego  pokoju zasłaniając się   dobrą,  starą  wymówką  — 
bólem głowy. Nie mogę zaprzeczyć, że i to przyniosło ulgę. Wszyscy wyczuwaliśmy między 
nią i Anthonym napięcie, które było prawie namacalne.

— Coś… coś się wydarzy — powtarzała mi Madeline. — Okazała się jeszcze gorsza od 

papugi i nie omieszkałem jej tego powiedzieć.

Po kolacji zebraliśmy się w hallu wokół kominka, w którym wesoło płonął ogień. Choć 

mieliśmy już czerwiec, wieczór był chłodny. Usadowiłem się wygodnie z westchnieniem ulgi. 
W końcu nic nie trwa wiecznie i to piekielne party też się skończy w poniedziałek. Poza tym 
teraz   było   całkiem   miło   i   przytulnie,   mimo   wyjącego,   szarpiącego   oknami   wichru   i 
zacinającego   deszczu.   Madeline   zgasiła   elektryczne   światła,   a   płomienie   kominka   rzucały 
łagodny   i   życzliwy   kobiecej   urodzie   blask.   Wszystkie   panie   wyglądały   czarująco.   Kilka 
Młodych   Wesołych   Istot   siedziało   po   turecku   na   podłodze,   obejmując   się   ramionami   bez 
względu na płeć. Tylko jedna z nich, powolna i wyniosła, w pomarańczowym aksamicie, z 
długimi bursztynowymi kolczykami, usiadła na niskim stołeczku z kotem w ramionach. Pies 
Min upozował się wyniośle na dywanie, a siedząca w klatce papuga była niezwykle spokojna. 

background image

Tylko od czasu do czasu oznajmiała, że ktoś, on lub ona, jest „piekielnie cwany”. Pani Howey, 
gospodyni, nastawała, aby trzymać klatkę z ptakiem w hallu. Madeline chcąc nie chcąc musiała 
się zgodzić, bo znaleźć gospodynię w Muskoka, nawet do Wigwamu, nie jest łatwo.

Sędzia   wyglądał   tak,   jakby   się   doskonale   bawił,   gdyż   ułożył   właśnie   skomplikowaną 

łamigłówkę, nad którą wszyscy łamali sobie głowy. Profesor i senator cały dzień spędzili na 
sprzeczkach,   a   obecnie   pławili   się   we   wzajemnym   uznaniu,   jakie   ma   się   dla   przeciwnika 
godnego starcia. Consuelo siedziała jak zwykle cicha i nieruchoma. Pani Tennant i ciotka Alma 
robiły na drutach. „Kociątko”, złożyła pulchne ręce na krągłym brzuszku i z uwielbieniem 
patrzyła na swego senatora, zaś Stara Wścibska spoglądała na to wszystko i zapamiętywała.

W tej chwili byliśmy zrelaksowaną, zadowoloną z życia grupką ludzi i nie mam pojęcia, 

dlaczego Madeline musiała nagle zaproponować, żebyśmy opowiadali sobie historie o duchach. 
Zdumiewające, ale właśnie tak postąpiła. Oświadczyła, że jest to wprost idealny wieczór na 
historie  o  duchach,   że   od   niepamiętnych   czasów   niczego   podobnego   nie   słyszała  i  jest 
przekonana, iż każdy z nas przeżył w swym życiu przynajmniej jedną przygodę z duchem.

— Ja nie przeżyłem — mruknął pogardliwie sędzia.
— Przypuszczam — zauważył wojowniczo profesor Tennant — że każdego, kto wierzy w 

duchy, nazwałby pan osłem.

Sędzia starannie zetknął dłonie opuszkami palców i dopiero po chwili odpowiedział: — Och, 

wcale nie. Nie chciałbym obrażać osłów.

— Nie można wierzyć w coś, co nie istnieje — stwierdziła Consuelo.
— Niektórzy ludzie posiadają zdolność widywania duchów, inni zaś nie — oświadczył Dick 

Lane. — To jest po prostu dar.

— Dar, którym mnie nie obdarzono — wtrąciła pogodnie „Kociątko”.
Mary Harland otrząsnęła się. — To byłoby okropne, gdyby umarli zaczęli wracać!
— ”Od zjaw i upiorów i bestii długonogich i stworów wędrujących po nocach zachowaj nas 

Panie”. — zacytował kpiąco Tod.

Ale Madeline nie dała się zwieść chytrym zabiegom. Z jej drobnej, delikatnej, okolonej 

koroną rudawych włosów twarzy, biła stanowczość.

— Zajmiemy się trochę różnymi strachami— oświadczyła nie dopuszczającym sprzeciwu 

tonem. — Dziś jest wieczór bardzo odpowiedni na wędrówki duchów. Tyle tylko, że Wigwam 
nie   jest   przez  nie   nawiedzany,   bardzo  mi   przykro.   Czy   nie  byłoby  cudownie   mieszkać   w 
nawiedzonym   domu?   A   teraz,   drodzy   przyjaciele,   każdy   musi   opowiedzieć   historyjkę   o 
duchach. Profesorze Tennant, pan zaczyna. Coś miłego i z dreszczykiem, proszę!

Ku memu zdziwieniu profesor Tennant rzeczywiście zrobił początek, choć wyraz twarzy 

jego żony świadczył o tym, że nie jest ona zwolenniczką wtrącania się w sprawy zaświatów. 
Opowiedział   ciekawą   historię,   przerywaną   od   czasu   do   czasu   pogardliwymi   pomrukami 
sędziego, o znanym mu domu, w którym słyszano głos zmarłego dziecka. Włączało się ono do 
każdej   rozmowy,   gorzko   i   złośliwie.   Dziecko   naturalnie   było   źle   traktowane,   a   potem   je 
zamordowano. Jego ciało znaleziono pod paleniskiem w bibliotece.

Później Dick opowiedział o zmarłym psie, co pomścił swego pana, a Consuelo wprawiła nas 

w osłupienie zręczną, choć naprawdę posępną opowieścią o duchu dziewczyny, który przyszedł 
na ślub ukochanego z rywalką.

Consuelo zapewniała, że przydarzyło się to jej znajomym. Tod z kolei bywał w domu, gdzie 

słyszało się głosy i stąpania zupełnie nieuzasadnione. Nawet ciotka Alma opowiedziała nam o 
zapraszającej do tańca „białej damie z lodowato zimną ręką”. To lodowate zjawisko pojawiało 
się ubrane w strój z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku.

— Zabawne, duch w krynolinie — zachichotała Młoda Wesoła Istotka.
Min Ingram — kto by pomyślał! — sama widziała ducha i potraktowała rzecz z wielką 

powagą.

— Zgoda, pokażcie mi ducha, to i ja w niego uwierzę — zauważył drwiąco sędzia.

background image

— Czy on nie jest piekielnie cwany? — wrzasnęła papuga.
W tym właśnie momencie Brenda zeszła na dół i usiadła z nami, a jej tragiczne oczy płonęły 

w   białej   twarzy.   Miałem   wrażenie,   że   w   tej   spokojnej   atmosferze,   pośród   rozbawionych, 
pogodnych ludzi, jedno serce cierpiało niewypowiedziane katusze.

Wraz z przybyciem Brendy coś się zmieniło. Pies Min Ingram nagle zawył i rozpłaszczył się 

na dywanie. Przyszło mi na myśl, że właściwie po raz pierwszy zachowuje się jak prawdziwy 
pies. Zacząłem się zastanawiać od niechcenia, co mogło go tak zaniepokoić. Kot gospodyni 
wygiął grzbiet, zsunął się z pomarańczowych aksamitów na kolanach Istotki i umknął z hallu. 
Doznałem dziwnego uczucia gdzieś z tyłu czaszki, w korzonkach resztek włosów. Odwróciłem 
się do szczupłej, ciemnowłosej dziewczyny, siedzącej na dębowej sofce na prawo ode mnie.

— Pani, Christine, jeszcze nam nie opowiedziała swojej historii. Teraz pani kolej.
Christine uśmiechnęła się. Spostrzegłem, że sędzia z przyjemnością spogląda na jej nogi w 

jedwabnych   pończochach.   Sędzia   zawsze   miał   słabość   do   ładnych   nóg.   Co   do   mnie,   to 
zastanawiałem się, dlaczego nie mogę sobie przypomnieć nazwiska Christine i co mnie zmusiło 
do wypowiedzenia tego banalnego zdania.

— Czy pamiętacie, jak mocno wierzyła w duchy ciotka Elizabeth? — spytała Christine. — I 

jak się gniewała, kiedy śmiałam się z niej? Cóż, teraz jestem… mądrzejsza.

— Pamiętam — przytaknął nieswoim głosem senator.
— To właśnie pieniądze pani ciotki Elizabeth otrzymała w spadku pierwsza pani Armstrong, 

prawda? — zauważyła jedna z Młodych Wesołych Istotek nazywana Szczypawką. Powiedzieć 
coś podobnego w obecności Brendy było okropnym nietaktem, ale jakoś nikt nie wydawał się 
zgorszony.   Znowu   ogarnęło   mnie   dziwne   uczucie,   że   i   to   zdanie   musiało   zostać 
wypowiedziane. Kto, jak nie Szczypawką, mógł to zrobić? Doznawałem też innego wrażenia. 
Od   chwili   pojawienia   się   Brendy,   każdy   drobiazg   oraz   uwaga   zrobiły   się   ważne;   każda 
intonacja nabrała znaczenia, a wypowiedziane zdanie miało ukryty podtekst. Czyżbym zaczynał 
wpadać w histerię?

— Tak — potwierdziła Christine spokojnie.
— Czy przypuszcza pani, że Susette Armstrong rzeczywiście świadomie zażyła nadmierną 

dawkę chloralu? — dopytywała Szczypawką, nie ukrywając ciekawości.

Jeszcze   nie   zdecydowałem,   czy   ją   uduszę,   kiedy   spojrzałem   na   Brendę.   Ta   siedziała 

nieporuszona, wpatrując się uporczywie w Christine.

— Nie — zaprzeczyła Christine, a ja zdziwiłem się, skąd ona to może wiedzieć. Nie miałem 

jednak wątpliwości, że istotnie wiedziała. Mówiła jak ktoś znający sprawę z pierwszej ręki.

— Susette   nie   miała   zamiaru   umierać,   choć   była   skazana.   Nosiła   w   sobie   nieuleczalną 

chorobę, która i tak zabiłaby ją w ciągu kilku miesięcy. Nikt o tym nie wiedział poza Anthonym 
i mną. Ona wtedy zaczęła nienawidzić Anthonego. Następnego dnia miała zmienić testament, 
niczego mu nie zostawiając. Sama mi o tym powiedziała. Strasznie się rozzłościłam. Anthony, 
który wiódł życie pomagając cierpiącym, miał zostać ubogi i z trudem wiązać koniec z końcem, 
bo dawna jego praktyka mocno podupadła z powodu wyczynów Susette. Kochałam go, odkąd 
się poznaliśmy. On o tym nie wiedział, ale Susette od razu odgadła. Zawsze miała nosa do 
takich spraw. Często mnie tym dręczyła. Nie zwracałam na to uwagi, bo wiedziałam, że on 
nigdy nie obdarzy mnie uczuciem. Teraz jednak zobaczyłam, że mam okazję zrobić coś dla 
niego i postanowiłam ją wykorzystać. To ja dałam Susette większą dawkę lekarstwa. Kochałam 
go na tyle, aby to zrobić dla niego.

Ktoś   krzyknął.   Nigdy   nie   dowiedziałem   się   kto.   Ciotka   Alma,   co   to   się   nigdy   nie 

przejmowała, dostała ataku histerii. „Kociątko”, drżąc całym pulchnym ciałem, tuliła się do 
swego senatora, którego poczciwa, głupawa twarz przybrała szary odcień. Min Ingram upadła 
na  kolana,  a  sędzia  zaciskał  pięści,   usiłując powstrzymać drżenie  rąk. Poruszał  wargami   i 
dosłyszałem słowo „Bóg”. Jeśli zaś chodzi o Szczypawkę i jej paczkę, to już nie były to Młode 
Wesołe Istotki, lecz przerażone, rozdygotane dzieciaki.

background image

Zrobiło mi się niedobrze, ponieważ dębowa sofa była pusta i nikt z nas nie wiedział nic o 

dziewczynie nazwanej przeze mnie Christine.

W tej chwili otworzyły się drzwi i do hallu wszedł ociekając deszczem Anthony. Brenda 

rzuciła   mu   się   gwałtownie   w   ramiona   i   przytuliła   się   do   mokrego   płaszcza.   —  Anthony, 
Anthony, wybacz mi! — szlochała.

Coś ciepłego i łagodnego pojawiło się w zmęczonych rysach Anthony’ego. — Martwiłaś się, 

kochanie?   —   zapytał   czule.   —   Przepraszam   za   spóźnienie.   Naprawdę   nie   było   żadnego 
niebezpieczeństwa. Czekałem tylko na odpowiedź na mój telegram do Los Angeles. Widzisz, 
rano   otrzymałem   wiadomość,   że   Christine   Latham   zginęła   wczoraj   w   wypadku 
samochodowym. Była kuzynką Susette i pielęgniarką… dobra z niej była i niezmiernie lojalna 
osoba.   Ogromnie   ją   lubiłem.   Wybacz,   skarbie,   że   przeze   mnie   przeżyłaś   taki   niespokojny 
wieczór.

background image

C

ZŁOWIEK

 

Z

 

POCIĄGU

1914

Telegram od Williama George’a dotarł do babci Sheldon, gdy była w domu z Cyrusem i 

Louise. Cyrus miał dwanaście lat a Louise jedenaście i niewiele mogli pomóc w podjęciu 
decyzji.   Babcia   miała  więc   ogromny  kłopot   i  w  rozterce   powtarzała  raz   po  raz:   „A  to  ci 
dopiero!”

Telegram donosił, że Delia, żona Williama George’a jest poważnie chora i William chciałby, 

aby Samuel natychmiast przywiózł babcię do Green Village. Delia zawsze uważała, że nikt nie 
może dorównać babci w pielęgnowaniu chorych.

Lecz Samuel i jego żona wyjechali dwa dni temu z wizytą do odległego o dwadzieścia mil 

Sinclair i mieli tam pozostać jeszcze pięć następnych dni.

— Ach, co ja pocznę? Co ja pocznę? — zadawała sobie pytanie babcia.
— Jedź prosto do Green Village wieczornym pociągiem — zdecydował Cyrus.
— Ale, jakże tak? Mam zostawić was samych?
— Damy sobie z Louise doskonale radę — odparł Cyrus spokojnie. — Dzisiejszą pocztą 

wyprawimy wiadomość do Sinclair i rodzice jutro wieczorem będą już w domu.

— Lecz ja nigdy w życiu nie jechałam pociągiem — zaprotestowała babcia. — I bardzo się 

boję. Nie wiadomo jakich ludzi spotka się w drodze…

— Babciu, nic się nie stanie. Zawiozę cię na stację, kupię bilet i wsadzę do wagonu. A 

potem nie będziesz miała nic do roboty, tylko dojechać do Green Village. Wyślę też telegram, 
żeby stryj William wyszedł Po ciebie.

— Spadnę   ze   stopni   i   skręcę   sobie   kark   przy   wychodzeniu   z   wagonu   —   stwierdziła 

pesymistycznie   babcia.   Jednocześnie   zastanawiała   się   już,   czy   ma   wziąć   czarną,   czy  żółtą 
walizkę i czy aby w domu Williama znajdzie się dostateczna ilość siemienia lnianego.

Do stacji było sześć mil. Cyrus przywiózł babcię na długo przed przybyciem pociągu, który 

do Green Village docierał o dziewiątej wieczorem.

— Ojej, jej — martwiła się babcia. — Co będzie, jeśli William George nie wyjdzie mi na 

spotkanie? Dobrze ci mówić, Cyrusie, że wszystko I będzie w porządku, ale ja wcale nie jestem 
tego pewna. Możesz także i radzić, abym się nie denerwowała, lecz gdybyś miał siedemdziesiąt 
pięć lat i pierwszy raz w życiu jechał koleją, to też byłbyś przejęty. Mogę też wsiąść do innego 
pociągu albo zgubić bilet, albo przejechać Green Village, albo mogą mnie okraść. Nie, tego nie 
zrobią, bo nie wezmę ze sobą ani centa. Wszystkie pieniądze zabierz do domu, będzie mi lżej i 
na sercu. Ojej! Jej! Gdyby nie to, że Delia jest poważnie chora, ruszyłabym się z domu na krok.

— Och, babciu, na pewno wszystko będzie dobrze — zapewniał Cyrus. Kupił bilet, który 

babcia  zawinęła w  chusteczkę.  Wreszcie  nadjechałł  pociąg  i babcia  wsiadła,  trzymając  się 
kurczowo wnuka. Ten znalazł jej wygodne miejsce i pogodnie uścisnął rękę na pożegnanie. — 
Do widzenia, babciu. Nie bój się. Tu masz tygodnik „Argus”. Kupiłem go w sklepiku. Może 
zechcesz poczytać sobie po drodze.

Potem Cyrus wysiadł, a za chwilę budynek stacji i peron pomknęły do tyłu.
— Ojej! A cóż to się z nimi dzieje? — pomyślała babcia z obawą, a po pewnym czasie 

wykrzyknęła głośno: — Ależ to my się poruszamy, a nie one!

Niektórzy pasażerowie słysząc to, uśmiechnęli się. Do takich staruszek jak babcia ludzie 

zawsze miło się uśmiechają. Staruszka o okrągłych różowych policzkach, łagodnych brązowych 
oczach   i  prześlicznych  śnieżnobiałych  loczkach  jest  osobą,  na  którą  przyjemnie popatrzeć, 
gdziekolwiek by się ją spotkało.

Po pewnym czasie babcia ku swemu zdumieniu odkryła, że jazda pociągiem podoba się jej. 

Wcale nie było to niemiłe przeżycie, jakiego się spodziewała. Czuła się tu równie wygodnie jak 

background image

w fotelu na bieguna we własnym domu. A do tego tylu sympatycznych ludzi dookoła! Wiek z 
obecnych pań miało na sobie śliczne suknie i kapelusze. Jak się oka żuje — pomyślała babcia 
— ludzie w pociągu są zdumiewająco podoba do spotykanych poza nim. Gdyby jeszcze nie 
kłopotliwa   myśl   o   tym,   to  będzie   z   wysiadaniem   w  Green   Village,   babcia   byłaby  bardzo 
zadowolona.

Po przejechaniu czterech czy pięciu stacji pociąg zatrzymał się w jakimś pustym miejscu, 

gdzie stały tylko: budynek dworcowy i stodoła otoczona zaroślami. Wsiadł tu jeden pasażer i 
zajął jedyne wolne w zatłoczonym wagonie miejsce obok babci.

Babcia   Sheldon   wstrzymując   oddech   przyjrzała   się   podróżnemu.   Czy   był   złodziejem 

kieszonkowym? Nie, nie wyglądał na takiego, ale przecież nigdy nie ma się pewności, jeśli 
chodzi o ludzi spotkanych w pociągu. Z westchnieniem ulgi przypomniała sobie, że nie ma 
żadnych pieniędzy.

A poza tym wyglądał na człowieka godnego szacunku i zupełnie nieszkodliwego. Ubrany 

był skromnie w granatowy garnitur z cienkiego sukna i czarny płaszcz, a kapelusz zsunął nisko 
na   czoło.   Był   starannie   ogolony,   włosy   miał   czarne   a   oczy   niebieskie   —   dobre   oczy   — 
pomyślała   babcia.   Zawsze   okazywała   wielkie   zaufanie   ludziom,   gdy   mieli   żywe,   szczere, 
niebieskie oczy. Takie jak dziadek Sheldon, który zmarł dawno, zaledwie cztery lata po ślubie. 
Chociaż, trzeba przyznać, dziadek miał jasne włosy — zreflektowała się babcia. — Nieczęsto 
spotyka   się   takie   czarne   włosy   przy   jasnoniebieskich   oczach.   Ale   ogólnie   wygląda 
sympatycznie i nie uwierzę, że jest w nim choć odrobina jakiegoś zła.

Zapadł wczesny jesienny zmierzch i babcia już nie mogła dłużej cieszyć się oglądaniem 

krajobrazów. Przypomniała sobie o kupionej przez Cyrusa gazecie i wyjęła ją z koszyka. Był to 
numer   sprzed   dwóch   tygodni.   Na   pierwszej   stronie   mieścił   się   długi   opis   morderstwa 
poprzedzony mrożącym krew w żyłach nagłówkiem. Babcia z zapałem zagłębiła się w lekturze. 
Łagodna, wrażliwa babcia Sheldon, która nie skrzywdziłaby muchy i nawet nie mogła patrzeć 
na pułapkę na myszy, po prostu upajała się gazetowymi relacjami o zabójstwach. A im bardziej 
były szokujące i dokonane z zimną krwią, tym chętniej o nich czytała.

Ta historia była z punktu widzenia babci wyjątkowo dobra i zawierała wiele „dreszczyków”. 

Jakiś   mężczyzna   został   zastrzelony,   najwidoczniej   z   premedytacją.   Jego   przypuszczalny 
morderca ciągle znajdował się a wolności, mimo że wymiar sprawiedliwości czynił wysiłki, by 
go   pochwycić.   Nazywał   się   Mark   Hartwell   i   opisano   go   jako   wysokiego   pana   o   jasnych 
kręconych włosach i gęstej rudawej brodzie.

— Co za straszna historia — zauważyła głośno babcia.
Jej sąsiad spojrzał z życzliwym rozbawieniem i uśmiechnął się — A o co chodzi? — zapytał.
— Ależ o to zabójstwo w Charlotteville — odparła babcia, zapominając w podnieceniu, że 

nie   jest   rzeczą   bezpieczną   nawiązywanie   rozmawiać   z   ludźmi   spotkanymi   w   pociągu.   — 
Wprost krew mi się ścina w żyła gdy o tym czytam. Pomyśleć tylko, że człowiek, który to 
zrobił, jest ciągle gdzieś w pobliżu i być może planuje następne morderstwo. Jaki pożytek z 
policji?

— Rzeczywiście, policjanci są trochę tępawi — zgodził się ciemne włosy mężczyzna.
— Współczuję   temu   człowiekowi   z   powodu   wyrzutów   sumienia   zauważyła   z   powagą 

babcia, choć pozostawało to w niejakiej sprzeczności z poprzednim zdaniem o planowanych 
dalszych morderstwach. Co czuje człowiek mający na swych rękach krew innej ludzkiej istoty 
Jestem przekonana, że już zaczął odbywać swoją karę, złapany czy nie.

— To prawda — powiedział półgłosem nieznajomy.
— I do tego taki przystojny mężczyzna — ciągnęła babcia, spoglądając ze smutkiem na 

fotografię przestępcy. Wydaje się niemożliwe, mógł kogokolwiek zabić. Lecz w gazecie piszą, 
że nie ma co do tej żadnych wątpliwości.

— Pewnie jest winien — potwierdził sąsiad. — Ale nic nie wiadomo o powodach czynu. 

Może nie popełnił go z zimną krwią i wyrachowaniem, jak o tym piszą. Ci reporterzy nigdy nie 

background image

odmawiają sobie wyolbrzymiania wszystkiego.

— Myślę sobie — powiedziała powoli babcia — że chciałabym zobaczyć mordercę. Tylko 

jeden raz. Ilekroć mówię coś takiego to Adelaide, Adelaide to żona Samuela, patrzy na mnie 
tak, jakby sądziła, że coś jest nie w porządku z moją głową. Zresztą może i jest, ale chciałabym. 
Kiedy byłam małą dziewczynką, w naszej osadzie mieszkał człowiek podejrzany o otrucie 
żony, gdyż umarła nagle i niespodziewanie. Pamiętam, że przyglądałam mu się z wielkim 
zainteresowaniem. Lecz to nie było to, boi nie miało się pewności, czy naprawdę zawinił. 
Nigdy   nie   mogłam   uwierzyć   w   jego   winę.   Był   takim   miłym   człowiekiem   i   pod   każdym 
względem dobrym i czułym ojcem. Nie wierzę, by człowiek, który był tak zły, aby j otruć 
własną żonę, miał w sobie ziarnko dobra.

— Może i nie — zgodził się ciemnowłosy mężczyzna. Z roztargnieniem składał i rozkładał 

babciną gazetę i wreszcie włożył ją do kieszeni, i Babcia nie śmiała go prosić o zwrot, chociaż 
chętnie popatrzyłaby, czy nie ma tam jeszcze czegoś równie ciekawego do przeczytania. Poza 
tym w tej właśnie chwili zjawił się konduktor, aby sprawdzić bilety. Babcia zajrzała do koszyka 
chcąc wyjąć chusteczkę, ale jej tam nie znalazła. Popatrzyła na podłogę, na ławkę i nigdzie nie 
było zguby. Wstała i potrząsnęła ubraniem — ani śladu chusteczki.

— Ojej, jej! — wykrzyknęła zakłopotana. — Zgubiłam bilet. Od początku bałam się, że tak 

będzie. Powiedziałam to Cyrusowi. Och, gdzie on może być?

Konduktor zmarszczył brwi, nie okazując współczucia. Ciemnowłosy nieznajomy wstał i 

zaczął pomagać babci w poszukiwaniu, lecz biletu nie znaleźli.

— Będzie pani musiała zapłacić karę — oświadczył szorstko konduktor.
— Nie   mogę,   nie  mam  przy  sobie   ani  centa  —  jęknęła   babcia.   —  Oddałam  wszystkie 

pieniądze wnukowi z obawy, że mogę zostać okradziona. Och, co ja teraz zrobię?

— Niech się pani nie martwi. Ja to ureguluję — oznajmił nieznajomy. Wyjął z kieszeni 

portmonetkę i podał konduktorowi banknot. Ten wydał resztę i poszedł dalej, podczas gdy 
babcia blada z wrażenia, z poczuciem ulgi opadła na siedzenie.

— Nie   potrafię   wyrazić,   jak   bardzo   jestem   panu   wdzięczna   —   odezwała   się   drżącym 

głosem. — Nie mam pojęcia, co bym zrobiła. Czy on by mnie wysadził zaraz tutaj, wprost na 
śnieg?

— Nie sądzę, żeby posunął się aż do tego — odparł czarnowłosy pan z uśmiechem. — Ale 

to wyjątkowo nieżyczliwy człowiek. Znam go od dawna. A pani wcale nie musi być wdzięczna. 
Jestem rad, że nadarzyła się okazja, by pani pomóc. Sam miałem kiedyś babcię — dodał z 
lekkim westchnieniem.

— Musi mi pan podać swoje nazwisko i adres — powiedziała babcia. Mój syn, Samuel 

Sheldon z Midverne dopilnuje, aby pieniądze zostały panu zwrócone. Cóż, dla mnie zaś będzie 
to nauczka! Nigdy więcej nie wsiądę do pociągu, a jedno co teraz chcę, to bezpiecznie z niego 
wysiąść. Cała ta sprawa strasznie podziałała mi na nerwy.

— Proszę się uspokoić, babciu. Dopilnuję, żeby pani bezpiecznie wysiadła, gdy dojedziemy 

do Green Village.

— Zrobi pan to? Naprawdę? — spytała babcia uradowana. — Spadł mi kamień z serca — 

dodała   odwzajemniając   uśmiech.   —   Odnoszę  wrażenie,   że   mogłabym   panu   zaufać   we 
wszystkim, a jestem osobą bardzo podejrzliwą.

Potem odbyli jeszcze długą rozmowę, a raczej babcia mówiła, zaś nieznajomy słuchał i 

uśmiechał się. Opowiedziała mu o Williamie George’u i Delii, ich maleństwie, o Samuelu i 
Adelaide, Cyrusie i Louise, a także o trzech kotach i papudze. Robił wrażenie, jakby słuchanie 
tej relacji sprawiało mu przyjemność.

Kiedy dojechali do stacji Green Village, mężczyzna zabrał bagaż babci i pomógł jej wysiąść 

z pociągu. — Czy jest ktoś po panią Sheldon? — zapytał zawiadowcę.

Ten pokręcił przecząco głową. — Nie przypuszczam. Nie zauważyłem, aby ktoś tu dziś 

czekał.

background image

— Ojej, jej! — zawołała biedna babcia. — Tego się właśnie spodziewałam! Nie otrzymali 

telegramu Cyrusa. Cóż, mogłam przewidzieć, że tak będzie. I co ja teraz zrobię?

— Jak daleko jest stąd do domu pani syna? — spytał nieznajomy.
— Tylko pół mili. To zaraz za tym wzgórzem. Ale nie dojdę sama po ciemku.
— Oczywiście, że nie. Pójdę z panią. Droga jest dobra, dojdziemy więc bez trudu.
— Lecz przecież pociąg nie będzie na pana czekał — zauważyła babcia.
— To  nie ma znaczenia.  Za  pół  godziny  przejdzie  tędy  towarowy  ze Starmont,  to nim 

pojadę. Ruszajmy w drogę, babciu.

— Och, jaki pan dobry! Jakaś kobieta musi być dumna z tego, że jest pan jej synem…
Mężczyzna nie odpowiedział. Tak samo jak nie zareagował na żadną z osobistych uwag i 

aluzji, które babcia czyniła w trakcie rozmowy.

Niezadługo dotarli do domu Williama, bowiem babcia była dobrym piechurem. Przywitano 

ją radośnie i ze zdziwieniem.

— Pomyśleć tylko, że nikt nie wyszedł po ciebie na stację! — wykrzyknął William George. 

— Ale do głowy mi nie przyszło, że przyjedziesz pociągiem. Znam przecież twoją niechęć do 
niego.   Telegram?   Nie,   nie   otrzymałem   telegramu.   Przypuszczam,   że   Cyrus   zapomniał   go 
wysłać. Jestem panu niezmiernie wdzięczny za to, że tak życzliwie zajął się pan moją matką.

— To   była   prawdziwa   przyjemność   —   odparł   uprzejmie   mężczyzna.   Zdjął   kapelusz   i 

zobaczyli, że ma pod włosami dziwnego kształtu bliznę; wyglądała jak duży czerwony motyl. 
— Jestem szczęśliwy, że okazałem się pomocny.

Nie chciał przyjąć zaproszenia na kolację, gdyż obawiał się, że mógłby nie zdążyć na pociąg. 

— Ktoś będzie na mnie czekał — wyjaśnił z uśmiechem. — Byliby rozczarowani, gdyby mnie 
nie spotkali.

Wyszedł pospiesznie i dopiero gwizd towarowego do Starmont przypomniał babci, że nie 

zostawił nazwiska ani adresu. — Ojej, jakże teraz odeślemy mu pieniądze? — zawołała. — A 
był taki miły i serdeczny!

Babcia zamartwiała się tym przez tydzień, pielęgnując chorą Delię. Pewnego dnia William 

przyniósł do domu dużą gazetę z miasta. Popatrzył zaciekawiony na babcię, a potem wskazał jej 
umieszczoną   na   pierwszej   stronie   fotografię   mężczyzny,   gładko   wygolonego,   z   blizną   o 
dziwnym kształcie wysoko na czole.

— Mamo, czy widziałaś tego człowieka? — spytał.
— Oczywiście, że widziałam — odparła z ożywieniem. — Przecież to mężczyzna z pociągu. 

Gdzie on jest? Jak się nazywa? Teraz już będziemy wiedzieli, dokąd odesłać pieniądze.

— To jest Mark Hartwell, który trzy tygodnie temu zastrzelił w Charlotteville Amosa Graya 

— odparł półgłosem William.

Babcia patrzyła na niego przez chwilę w osłupieniu. — To być nie może! — wykrztusiła 

wreszcie. — Ten człowiek mordercą? Nigdy w to nie uwierzę!

— Ale to prawda, mamo. Tu jest wszystko opisane. Zgolił brodę, ufarbował włosy i prawie 

udało mu się opuścić kraj. Byli na jego tropie tego dnia, gdy jechał z tobą i zgubili go, bo 
wysiadł, aby cię tu przyprowadzić. Przebrał się tak doskonale, że nikt by go nie rozpoznał, 
dopóki nie zobaczyłby blizny. Lecz zauważono ją w Montrealu i tam go schwytali. Złożył pełne 
zeznanie.

— Nic mnie to nie obchodzi! — zawołała wzburzona babcia. — Nigdy nie uwierzę, żeby był 

zły. Człowiek, który postąpił wobec mnie tak jak on i to wtedy, gdy uciekał ratując swe życie? 
Nie, nie, musi w nim być również jakieś dobro, nawet jeśli zabił tego człowieka. I jestem 
pewna, że bardzo cierpiał z tego powodu.

To przekonanie babcia z uporem podtrzymywała. Nigdy nie powielała złego słowa o Marku, 

ani też nie chciała słuchać żadnych oskarżeń. Gdy wszyscy go potępiali, miała dla niego tylko 
litość. Starymi, trzęsącymi się rękami napisała list, który towarzyszył pieniądzom wysłanym 
przez   Samuela,   zanim   Hartwell   został   osadzony   w   więzieniu   z   dożywotnim   wyrokiem. 

background image

Podziękowała mu ponownie za życzliwość. Zapewniła, że wie, iż on żałuje swego czynu, a ona 
będzie   modliła   się   za   niego   każdego   wieczoru   do   końca   życia.   Mark   Hartwell   w   ogóle 
zachowywał się butnie, ale strażnik więzienny opowiadał, że czytając list od babci Sheldon 
płakał jak dziecko.

— Nikt   nie   jest   całkowicie   zły  —  twierdziła   babcia,   ilekroć   opowiadała   tę   historię.   — 

Dawniej sądziłam inaczej. On był dla mnie taki miły i życzliwy, a więc musiał być kiedyś 
dobrym chłopcem. Piszę do niego na każde Boże Narodzenie i posyłam mu książki i gazety. To 
taki mój mały, dobry uczynek. Lecz od owego czasu nie jechałam już pociągiem i nigdy tego 
nie zrobię. Nie wiadomo przecież, co się może zdarzyć albo jakich ludzi spotka się w podróży.

background image

C

IERPIENIA

 E

STELLI

1902

Estella czekała na Spencera przy furtce pod topolami. Była z nim zaręczona i spotykali się w 

sobotnie i środowe wieczory. Słońce już zaszło, a powietrze było łagodne i ciepłe. Na tle 
pastelowego nieba wyraźnie rysowały się ciemne kontury rosnących wzdłuż ścieżki wierzb oraz 
odległych wysokich brzóz. Lekki zapach mięty płynął od strony ogrodu i na trawie osiadała 
rosa.

Estella oparta o furtkę nasłuchiwała odgłosu kół, z rozmarzeniem wpatrując się w oświetlone 

okno  pokoju  panny Vivienne  LeMar.   Zasłona nie została jeszcze  opuszczona,  więc   mogła 
widzieć pannę LeMar zajętą pisaniem. Jej profil na tle światła rysował się bardzo wyraźnie. 
Estella bez odrobiny zawiści pomyślała, że panna LeMar jest bardzo piękna. Nigdy dotąd nie 
widziała   kogoś   prawdziwie   pięknego,   pięknego   urodą   bohaterów   powieści,   które   czasem 
czytywała lub postaci na widzianych obrazach.

Estella Bowes nie odznaczała się urodą. Była tylko miło wyglądającą dziewczyną o jasnych 

oczach i rumianych policzkach. Promieniała zadowoleniem i szczęściem, które towarzyszyły jej 
życiu. Była sierotą wychowywaną przez ciotkę i stryja. Latem wynajmowali czasem komuś 
pokój na miesiąc lub dwa. Tego roku była to panna LeMar, aktorka z miasta. Mieszkała już od 
tygodnia i otaczał ją blask innego, obcego świata. Nic o niej nie wiedziano, a Bowesowie lubili 
ją tak jak innych lokatorów. Estella zaś zachwycała się nią, przepełniona nabożnym wręcz 
podziwem. Zastanawiała się teraz, co pomyśli o tej pięknej kobiecie Spencer, gdy ją zobaczy.

Już się zupełnie ściemniło, kiedy wreszcie nadjechał. Estella otworzyła mu bramę, a on 

zsiadł z dwukółki i szedł obejmując ramieniem narzeczoną. Panna LeMar przeniosła się do 
saloniku i śpiewała, akompaniując sobie na fisharmonii. Estella poczuła niepokój. Salonik w 
środy i soboty należał wyłącznie do niej, lecz lokatorka mogła tego nie wiedzieć

— Kto to śpiewa? — spytał Spencer. — Co za piękny głos!
— Panna LeMar,  która wynajmuje u nas pokój. Jest  aktorką;  śpiewa  i robi  różne takie 

rzeczy, no i jest szalenie ładna.

— Tak? — odparł obojętnie młody człowiek. Wcale nie był zainteresowany nową lokatorką 

Bowesów. Uważał raczej jej obecność za kłopotliwą. Przytulił mocniej Estellę i pocałował, gdy 
doszli   do  ogrodowej   furtki.   Później  Estella   często  wspominała  tę  chwilę,   była  wtedy  taka 
szczęśliwa…

Spencer oddalił się, by odprowadzić konia, a ona czekała na ganku zadając sobie pytanie, 

czy jest na świecie druga tak szczęśliwa dziewczyna lub też kochająca kogoś tak bardzo, jak 
ona kocha Spencera. Nie sądziła, aby to było możliwe; na świecie jest przecież tylko jeden 
Spencer.   Kiedy   wrócił,   zaprowadziła   go   do   saloniku   z   dumą   ale   i   zakłopotaniem.   Był 
przystojnym   młodym   człowiekiem   o   świetnej   prezencji.   Panna   LeMar   przestała   śpiewać   i 
odwróciła się na taborecie w stronę drzwi. Pokój tonął w łagodnym, różowym świetle lampy i w 
delikatnym blasku wyglądała pięknie jak marzenie. Miała na sobie mocno wyciętą suknię z 
krepy. Estella nie widziała jeszcze kogoś tak ubranego, a strój wydał się jej nieprzyzwoity.

Przedstawiła   Spencera.   Ukłonił   się   niezgrabnie   i   usiadł   sztywno   przy   oknie   z   oczyma 

wlepionymi w pannę LeMar. Estella uchwyciła swoje odbicie w zawieszonym nad kominkiem 
lustrze i nagłe poczuła, że przenika ją zimny dreszcz niechęci. Nigdy dotąd własna postać nie 
wydawała się jej tak ciężka i sztywna, brązowe włosy tak pospolite i szorstkie, cera ogorzała, a 
rysy banalne.

Vivienne LeMar przyglądała się ich twarzom. W oczach pojawił się błysk na poły drwiący 

na poły złośliwy, a na wargi wypłynął uśmiech. Spojrzała wprost w poczciwe, niebieskie oczy 
Spencera Morgana i wyczytała w nich oszołomiony zachwyt. W spojrzeniu skierowanym na 

background image

Estellę nie ukrywała pogardy.

— Śpiewała   pani,   gdy   weszliśmy   —   odezwał   się   Spencer.   —   Czy   nie   zechce   pani 

kontynuować? Bardzo lubię muzykę.

Panna   LeMar   znowu   odwróciła   się   do   fisharmonii.   Z   delikatnej   koronki   wyłaniały   się 

kształtne  ramiona  i   szyja.  Spencer   ze  swego   miejsca   widział   jej   lekko   zaróżowioną  twarz 
otoczoną masą złotych loków i wpatrując się, zapomniał o bożym świecie.

Estella zauważyła ten wzrok i nagle znienawidziła tę siedzącą przy fisharmonii ciemnooką 

czarodziejkę. Zarazem poczuła strach i żal, że przyprowadziła tu narzeczonego. Dlaczego tak na 
nią patrzy? Ogarnięta gniewem i rozgoryczona, poczuła się nagle niepozorna i przeciętna.

Vivienne  LeMar   śpiewała,   przechodząc  od  jednej   piosenki  do  drugiej.   Raz  zerknęła  na 

Spencera. Podniósł się szybko i podszedł do niej, z dziwnym błyskiem w oczach.

Estella, zła i zazdrosna, wstała gwałtownie i wyszła z pokoju. Sądziła, że Morgan podąży za 

nią, a kiedy tego nie zrobił, wprost osłupiała ze zdumienia. Czekała na ganku nie wiedząc, czy 
jest bardziej  zagniewana, czy nieszczęśliwa. Postanowiła nie wracać do saloniku. Vivienne 
przestała   śpiewać   i   do  Estelli   dochodził   teraz   szmer  rozmowy.  Po   godzinie   wyczekiwania 
poszła na górę do siebie, ostentacyjnie głośno stąpając po schodach. Zbyt rozzłoszczona, żeby 
płakać   lub   zrozumieć   co   się   stało,   usiadła   przy   oknie   mając   nadzieję,   że   nastąpi   jakieś 
nadzwyczajne wydarzenie.

Spencer odjechał o dziesiątej, a Vivienne wróciła do swego pokoju. Estella zacisnęła dłonie 

w   przypływie   bezsilnego   gniewu,   ale   pod   szalejącą   w   niej   wściekłością   tliło   się   uczucie 
okropnego   bólu.   To   wprost   niemożliwe,   że   zaledwie   trzy   godziny   temu   czuła   się   taka 
szczęśliwa! To musiało być bardzo dawno temu. Co się właściwie stało? Czy zrobiła z siebie 
pośmiewisko? Czy powinna zachować się inaczej? Może, gdy poszła na górę,  Spencer jej 
szukał i nie znalazłszy, wrócił do panny LeMar chcąc pokazać, jaki jest zły? Ta malutka kropla 
nadziei nie była zbytnim pocieszeniem. Teraz żałowała, że postąpiła w ten sposób. Mogło to 
wyglądać na zazdrość i złośliwość. A więc, gdy się spotkają, okaże mu skruchę i wszystko 
będzie w porządku.

Większą   część   nocy   spędziła   bezsennie,   wymyślając   możliwe   do   przyjęcia 

usprawiedliwienia zachowania Spencera i próbując przekonać samą siebie, że niepotrzebnie 
wszystko wyolbrzymia.  Przed  świtem  wreszcie  zasnęła  i  obudziła  się  ledwie   pamiętając  o 
wydarzeniu, lecz rzeczywistość ponownie ją przytłoczyła.

Wstała   jednak   i   ubrała   się   w   lepszym   nastroju.   Najtrudniej   było   leżeć   bezczynnie   i 

rozpamiętywać. Miała przed sobą nowy dzień i mogła oczekiwać, że zdarzy się coś miłego. 
Choćby   to,   że   wieczorem   pojawi   się   Spencer.   Aby   mu   wynagrodzić   swe   wczorajsze 
zachowanie, postanowiła być dla niego szczególnie miła.

Przy śniadaniu pani Bowes uważnie przyjrzała się przygasłym oczom i bladym policzkom 

bratanicy. — Czy poszłaś wczoraj do siebie, zostawiając Spencera Morgana z panną LeMar? — 
spytała bezceremonialnie.

— Tak — wykrztusiła Estella.
— Pokłóciłaś się z nim?
— Nie.
— To dlaczego zachowałaś się tak dziwnie?
— Nic nie mogłam na to poradzić — wyjąkała biedna Estella. Jedzenie stawało jej w gardle. 

Pragnęła znaleźć się o sto mil od krewnych i znajomych.

Pani Bowes mruknęła niezadowolona. — Cóż, jeśli ciebie zadowala taka sytuacja, to nikogo 

nie powinna obchodzić. Ale on siedział z nią do dziesiątej, a kiedy odchodził, robiła wszystko z 
wyjątkiem pocałowania go. I prosiła, żeby znowu przyszedł — słyszałam na własne uszy.

— Ciociu! — zaprotestowała Estella. Czuła się tak, jakby ciotka wymierzała jej cios za 

ciosem w najboleśniejsze miejsce. Znalazła się w przykrym położeniu, lecz wysłuchiwanie tych 
chłodnych i brutalnych słów było trudne do zniesienia. Zajście stało się przeraźliwie realne.

background image

— Sądzę, że miałam prawo słuchać ich rozmowy. W końcu dzieje się to w moim domu. 

Jesteś głupia, Estello Bowes! Nie wierzę, że ta LeMar jest porządną dziewczyną i żałuję, że 
wynajęłam jej pokój. Jeśli powiesz słowo, każę się jej natychmiast wynosić i nie dopuszczę do 
dalszych intryg.

Estella rozładowała cierpienie wybuchem gniewu. — Nie musisz tego robić! — zawołała. — 

Wszystko to są bzdury. To ze Spencerem nastąpiło z mojej winy, a poza tym, jeśli tak łatwo 
zawrócić mu w głowie, już go wcale nie chcę! I proszę, ciociu, daj mi święty spokój!

— Proszę bardzo! — odparła obrażonym tonem pani Bowes. — Miałam na uwadze tylko 

twoje dobro. Ale ty naturalnie wiesz lepiej. Jeśli ci na nim nie zależy, przestanę się wtrącać.

Estella wykonywała domowe prace jak we śnie. W jej sercu zrodziła się wielka nienawiść do 

Vivienne LeMar.  Poczciwa,  wiejska dziewczyna wrzała gniewem. Cały dzień wydawał się 
niekończącym się koszmarem. Kiedy nadszedł wreszcie wieczór, ubrała się z gorączkowym 
pośpiechem, gdyż miała nadzieję, była pewna, że Spencer się pojawi. Nie przyszedł jednak i 
gdy leżała już w łóżku, miała wrażenie, że nie przeżyje tej nocy. Nawet łzy nie przyszły jej z 
pomocą i przetrwała do świtu z suchymi, szeroko otwartymi oczami.

Nazajutrz pracowała ze zdwojoną energią. Kiedy wykonała wszystkie czynności, zaczęła 

kręcić się po domu, poszukując innych zajęć w obawie, że postrada zmysły, jeśli choć na chwilę 
przestanie pracować. Pani Bowes przyglądała się jej z ponurym współczuciem.

Wieczorem wybrała się na zbiorowe modlitwy w oddalonej o milę szkole. Zawsze tam 

chodziła, a Spencer zazwyczaj był w pobliżu i odprowadzał ją do domu. Tym razem zabrakło 
go. To było straszne, siedzieć samej i rozmyślać. Nie słyszała ani słowa z tego, co mówił pastor.

Wracała do domu z gromadą dziewcząt i zmuszała się do odpowiedzi na wesołe żarty i 

docinki. Musiała to robić, aby nikt niczego nie podejrzewał. Przeżywała prawdziwe tortury 
myśląc, że wszyscy już wiedzą o jej hańbie i upokorzeniu, i że litują się nad nią. Śmiała się 
histerycznie,   lecz   w   głębi   duszy   nurtowało   ją   wyłącznie   szukanie   rozsądnego   powodu 
nieobecności Spencera. Mogło mu coś przeszkodzić, a ponadto był przecież trochę zagniewany 
— powtarzała sobie w myśli. Gdyby teraz przed nią stanął, padłaby mu do nóg i błagała o 
przebaczenie.

Kiedy wreszcie znalazła się w domu, poszła do ogrodu i usiadła na trawie. Cisza nocy trochę 

ją uspokoiła. Czuła się lepiej i napełniła ją nadzieja. Jeszcze raz przemyślała wydarzenie, dawne 
miłosne zapewnienia Spencera i te wspomnienia pocieszyły ją. Wchodząc do domu, czuła się 
prawie szczęśliwa.

Jutro jest niedziela, pomyślała, gdy obudziła się nazajutrz. Poruszała się żwawiej, twarz jej 

pojaśniała. Za to pani Bowes wydawała się być w bardzo złym humorze. W końcu odezwała się 
szorstko: — Czy wiesz, że Morgan był tu wczoraj wieczorem?

Estella poczuła, jak serce w niej lodowacieje. Mimo to zatliła się ostatnia iskra nadziei. — 

Spencer, tutaj? Pewnie zapomniał, że wczoraj mieliśmy wieczorne modlitwy. I co powiedział? 
Dlaczego mu nie powiedziałaś, gdzie jestem?

— Nie wiem, czy zapomniał o modlitwach — odpowiedziała pani Bowes z naciskiem. — 

Nie mógł przecież tak nagle stracić pamięci. Nie pytał wcale o ciebie. Postarał się też pójść do 
domu przed twoim powrotem. Panna LeMar zabawiała go. Przypuszczam, że potrafi to robić.

Estella w milczeniu pochyliła się nad miednicą z naczyniami. Twarz miała śmiertelnie bladą.
— Wyprawię ją stąd — oświadczyła współczująco ciotka. — Jak ona stąd wyjedzie, Spencer 

niebawem wróci.

— Nie, nie zrobisz tego! — zawołała gwałtownie Estella. — Bo jeśli tak, to ona pojedzie 

najdalej do Barstowów i będzie jeszcze gorzej. Nic mnie nie obchodzi, pokażę im obojgu, że 
mnie to nic nie obchodzi! A jeśli masz na myśli powrót Spencera do mnie, to czy sądzisz, że 
zechcę resztki po niej? Niech go sobie bierze!

— Zawróciła mu w głowie jej ładna buzia — upierała się pani Bowes, nieudolnie próbując 

pocieszyć   dziewczynę.   —  To   pusta   pannica.   Omotała   go   i   on   zupełnie   nie   wie,   co   robi. 

background image

Zobaczysz, będzie się wstydził, gdy oprzytomnieje. W głębi serca dobrze wie, że jesteś warta 
dziesięć takich jak ona.

Estella odwróciła się do ciotki i powiedziała z desperacją: — Ciociu, wiem, że chcesz jak 

najlepiej, ale zabijasz mnie tym, co mówisz! Nie mogę tego znieść! Błagam cię, nie mów do 
mnie ani słowa więcej o tej sprawie, bez względu na to, co się stanie. I nie patrz na mnie jak na 
męczennicę! Ona nam się przygląda i na pewno sprawi jej przyjemność myśl, że mi na nim 
zależy. Lecz tak nie jest i chcę, aby o tym wiedziała. Lepiej, że pozbyłam się tak niestałego 
człowieka. Dobrze też, że to rozumiem.

Po tym wybuchu pobiegła do swego pokoju, ściągając po drodze zaręczynowy pierścionek z 

turkusem. Różne szalone myśli kłębiły się w jej głowie. Chciała wrócić na dół i stanąć twarzą w 
twarz z Vivienne, pobiec na poszukiwanie Spencera i rzucić w niego pierścionkiem, wreszcie 
wyjechać, by nikt jej więcej nie zobaczył. Dlaczego nie miałaby umrzeć? Jak można cierpieć 
tak bardzo i żyć dalej?

— Nie obchodzi mnie, nie obchodzi — jęknęła głośno, okłamując samą siebie w nadziei, że 

w końcu w to uwierzy. O zmierzchu wyszła na werandę i oparła głowę o kratownicę z pnącą się 
po  niej   jerychońską różą.  Cały  świat  kąpał  się   w  przyjemnym,  złocistym  blasku zachodu. 
Wtedy na drodze pojawiła się dwukółka i niebawem zatrzymała przed wejściem. Siedział w niej 
Spencer   Morgan.   Estella   poczuła   szaloną   nadzieję,   zmieniającą   oblicze   świata,   lecz   duma 
zwyciężyła. Gdyby Spencer zjawił się wczoraj, znalazłby ją pokorną i kochającą. Gdyby miała 
pewność, że kocha ją nadal, ukorzyłaby się i teraz. Ale jeśli przyszedł do tamtej? Straszliwe 
przypuszczenie dotknęło ją do żywego.

Czekała więc uparcie, zdecydowana, że pierwsza się nie odezwie. Spencer mocno zaciął 

biczem  konia.  Nie  śmiał  spojrzeć  na  Estellę,   ale  wyczuł   jej   zdecydowanie.  Wstydził  się  i 
jednocześnie był zły na dziewczynę, która była tego przyczyną. — Masz ochotę się przejechać? 
— spytał zakłopotany, rzucając ukradkowe spojrzenie w okno saloniku.

Estella zauważyła to i wyostrzona zazdrością przenikliwość natychmiast podpowiedziała jej, 

co to znaczy. Serce w niej zamarło. — Och! — wykrzyknęła, odrzucając gniewnie do tyłu 
głowę. — Nie mnie chciałeś zaprosić, lecz pannę LeMar, czyż nie tak? Jest nad morzem, na 
plaży, tam ją na pewno znajdziesz.

Mimo   wszystko   miała   nadzieję.   Gdyby   zrobił   jakiś   gest,   najdrobniejszy,   oznaczający 

skruchę i miłość, mogłaby mu wybaczyć. Kiedy jednak odjechał bez słowa, nie mogła w to 
uwierzyć. Przecież nie powinien odjechać… nie mówiła serio… zaraz zawróci, nim dojedzie do 
ogrodzenia…

Lecz Spencer nie zawrócił. Zobaczyła tylko, jak znika za zakrętem drogi. Nie widziała, czy 

pojechał   w   kierunku   plaży,   ale   była   przekonana,   że   tak   właśnie   zrobił.   Wyrzucała   sobie 
dzisiejsze zachowanie, znowu wina była po jej stronie! Och, gdyby dał jej jeszcze jedną szansę!

Siedziała w swoim pokoju, kiedy usłyszała dwukółkę; to Spencer przywiózł pannę LeMar do 

domu.   Pod   wpływem   impulsu   wyszła   na   podest   i   stanęła   przed   wchodzącą   po   schodach 
rywalką.

Panna LeMar zatrzymała się na widok bladej twarzy i pełnych udręki oczu. Po ślicznej buzi 

przemknął drwiący uśmieszek.

— Panno LeMar — odezwała się Estella drżącym głosem. — Co pani właściwie robi? Czy 

pani wie, że jestem zaręczona ze Spencerem Morganem?

Vivienne zaśmiała się cicho. — Czyżby? Jeśli ten młody człowiek jest pani narzeczonym, to 

radzę   lepiej   go   pilnować.   Powiedziałabym,   że   jest   bardzo   chętny   do   flirtów.   —   Po   tych 
słowach, z drwiącym wyrazem twarzy, poszła do swego pokoju.

Estella przywarła do ściany chora z upokorzenia. Kiedy została sama, Wróciła na górę i 

rzuciła się na łóżko, chowając głowę w poduszce i modląc się o śmierć.

Musiała   jednak   przetrwać   koszmarny   miesiąc,   który   teraz   nastąpił.   Miesiąc   tak   pełen 

zgryzoty i męki, że nawet oddychanie sprawiało ból. Spencer nie usiłował się z nią spotkać, 

background image

często  za   to   przebywał   z  panną  LeMar.   Zadurzenie   młodego   człowieka   stało   się   tematem 
licznych plotek w osadzie. Estella wiedziała, że ta historia jest na ustach wszystkich 1 duma 
dziewczyny cierpiała do granic wytrzymałości. Jednak nie dawała niczego po sobie poznać. 
Zachowywała się jak zawsze, nikt bowiem powinien domyślać się ogromu jej cierpienia.

Była przekonana, że aktorka uwodzi Spencera dla rozrywki i nie ma zamiaru wyjść za niego 

za mąż. Pewnego dnia uznała to jednak za możliwe. Wmawiała sobie, iż gdyby chciał do niej 
wrócić i tak go nie przyjmie. Teraz jednak, wprost chora od przeżyć, uświadomiła sobie, jak 
wielką miała nadzieję na jego powrót i gardziła sobą bardziej niż dotychczas.

Pewnego   wieczoru   porządkowała   różne  drobiazgi   w   saloniku.   Wyglądała   staro.   Straciła 

rumieńce, wzrok jej przygasł. Nagle drzwi otwór się i do pokoju weszła, a raczej wtoczyła się 
Vivienne LeMar.

Estella upuściła trzymaną w ręku książkę i stanęła jak wryta. Aktorka miała zarumienioną 

twarz   i   włosy   w   nieładzie.   Oczy   jej   dziwnie   błyszczały   i   mamrotała   coś   do   siebie 
niezrozumiale.   Dokoła   unosił   się   ostry   zapach   alkoholu.   Dziewczyna   roześmiała   się 
histerycznie.  Vivienne była porządnie  wstawiona! Ta  kobieta,  którą  Spencer uwielbiał,  dla 
której zostawił narzeczoną, zataczała się z głupawym śmiechem, bełkocząc ochrypłym głosem. 
Gdyby teraz mógł ją zobaczyć!

Estella pobladła przejęta szalonym pomysłem. Spencer Morgan powinien ujrzeć tę kobietę 

taką, jaką jest naprawdę!

Postanowiła   nie   tracić   czasu.   Szybko   opuściła   pokój,   zamykając   w   nim   bełkoczącą, 

półprzytomną istotę. Narzuciła chustkę na głowę i wybiegła z domu. Do zagrody Spencerów nie 
było daleko. Całą drogę przebyła biegiem, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi. Pani Morgan 
otworzyła na jej pukanie i zdumiona patrzyła w rozognioną twarz dziewczyny.

— Chcę zobaczyć Spencera — powiedziała Estella zbielałymi wargami.
Starsza kobieta zrobiła krok do tyłu bardzo skonsternowana. Wiedziała o wyczynach syna i 

potępiała je. Lecz cóż mogła chcieć od niego Estella?

Spencer pojawił się na progu i dziewczyna chwyciła go za ramię, pociągając na ganek. — 

Panna LeMar potrzebuje cię natychmiast — rzuciła ochryple. — Natychmiast! Masz zaraz iść 
ze mną!

— Czy coś się stało? — zawołał dziko Morgan. — Czy zachorowała.. czy… O co chodzi?
— Nie, nie zachorowała. Ale chce cię widzieć. I to zaraz.
Ruszył naprzód bez słowa, a Estella poszła za nim, z trudem chwytając oddech. — To 

najdziwniejsza   droga,   jaką   kiedykolwiek   przebyłam   —  mówiła   sobie,   tłumiąc   pozbawiony 
wesołości śmiech. Na ganku wcisnęła mu do ręki klucz, ze słowami: — Ona jest w saloniku.

Spencer chwycił klucz i wsunął go w zamek. Poczuł strach. Czy Estella zwariowała? Czy 

zrobiła coś złego Vivienne? Czy może…

Kiedy przekroczył próg, aktorka z trudem wstała i podeszła do niego. Stał jak wryty i w 

osłupieniu patrzył na kobietę. Ta cuchnąca alkoholem, mamrocząca niezrozumiałe słowa istota, 
to nie mogła być Vivienne! Co za zły duch wykorzystał jej postać?

Przerażenie i obawa ścisnęły mu serce, gdy panna LeMar objęła go. Próbował ją odsunąć, 

lecz przycisnęła się jeszcze mocniej. Bezmyślny śmiech rozległ się w pokoju. Z wysiłkiem 
odepchnął ją i wybiegł z saloniku. Popędził przez hali do wyjścia, a potem drogą jak szalony. 
Estella spoglądając na to, czuła się pomszczona. Przepełniały ją na przemian litość i żal.

Nazajutrz Vivienne LeMar opuściła dom Bowesów. Ciotka, podejrzewając jakąś tajemnicę, 

wypytywała Estellę, ale niczego nie zdołała się dowiedzieć. Dziewczyna uparcie odpowiadała 
wymijająco. Zainteresowanie mieszkańców wioski skupiło się na Morganie i plotka głosiła, że 
aktorka porzuciła go i złamała mu serce. Potem rozeszły się pogłoski o wyprawie Spencera 
Morgana na Zachód.

Estella słuchała wszystkiego obojętnie i apatycznie. Czuła się tak, jakby jej życie dobiegało 

kresu. Nie miała żadnego celu, a przyszłość jawiła się pełna goryczy. Od chwili ostatniego 

background image

wydarzenia nie widziała Spencera. Czasami zastanawiała się, co on myśli o jej postępku. Może 
uważa ją za mściwą i pozbawioną kobiecej wyrozumiałości? Ale to nie miało znaczenia. Z ulgą 
przyjęła wiadomość o jego planowanym wyjeździe. Nie będzie torturowana ciągłą obawą, że 
może go spotkać. Miała pewność, że już do niej nigdy nie wróci. Gdyby to zrobił i tak by mu 
nie wybaczyła.

Pewnego wieczoru w porze żniw Estella stała przy furtce prowadzącej o „rogi. Cały dzień 

ciężko pracowała i czuła się bardzo zmęczona, lecz nie chciała przebywać w domu, gdzie troski 
przygniatały ją z większą siłą. Mrok i słodki zapach nocy jak zwykle działały na nią kojąco. 
Oparła głowę o pień topoli. Nie wiedziała, jak długo Spencer Morgan stał obok, ale zobaczyła 
go, gdy tylko otworzyła oczy. W słabym świetle zmierzchu zdołała zobaczyć wychudłą twarz i 
zapadnięte oczy. Zmienił się tak samo jak ona.

W pierwszym odruchu dumna dziewczyna chciała odwrócić się bez słowa i odejść. Lecz 

jakieś dziwne drżenie w sercu powstrzymało ją od tego. — Cóż mi powie? — pomyślała.

Przez chwilę panowała pełna oczekiwania cisza, a potem Spencer przemówił stłumionym 

głosem:

— Nie mogłem wyjechać bez zobaczenia się z tobą, Estello i nie powiedziawszy  ci do 

widzenia. Pewnie nie zechcesz ze mną rozmawiać, bo nienawidzisz mnie. Zasłużyłem sobie na 
to… — Zamilkł, a ona nie wypowiedziała ani słowa. Nie była w stanie. Po dłuższej chwili 
ciągnął więc dalej: — Wiem, że nigdy mi nie przebaczysz, żadna dziewczyna by i tego nie 
zrobiła. Zachowałem się jak ostatni głupiec. I nie ma dla mnie usprawiedliwienia. Sądzę, że 
chyba nie byłem wtedy przy zdrowych zmysłach. Ta historia wydaje mi się złym snem. Kiedy 
zobaczyłem   tę   kobietę   owego   wieczora,   oprzytomniałem   i   od   tej   pory   jestem   najbardziej 
nieszczęśliwym człowiekiem pod słońcem. Nie z jej powodu, ale dlatego, że straciłem ciebie. 
Nie mogę znieść dalszego tu pobytu, więc wyjeżdżam. Czy pożegnasz się ze mną, Estello?

Ciągle nie mogła się odezwać, chociaż pragnęła powiedzieć mu setki rzeczy. Czy to co 

mówił znaczyło, że ciągle ją kocha? Gdyby była tego pewna, wybaczyłaby mu wszystko, lecz 
wątpliwości czyniły ją niemą.

Młody człowiek odwrócił się boleśnie dotknięty milczeniem. — No cóż — pomyślał z 

goryczą — sam to na siebie ściągnąłem.

Odszedł zaledwie kilka kroków, gdy Estella nagle odzyskała głos. — Spencer! — zawołała, 

a on pospiesznie zawrócił. — Och, Spencer… czy ty… czy ty ciągle mnie kochasz?

Pochwycił jej ręce. — Czy cię kocham?… Och, Estello! Tak, tak!’ Zawsze cię kochałem! 

Tamto nie było miłością, tylko opętaniem, szaleństwem. Kiedy minęło, znienawidziłem życie, 
bo utraciłem ciebie. Wiem, że nie możesz mi wybaczyć, ale… — Głos mu się załamał, a Estella 
objęła go za szyję i przytuliła policzek do jego twarzy. Czuła jak serce jej rozpiera radość i 
szczęście.   Spencer   zrozumiał   to   nieme   wybaczenie.   Cała   przeszłość   została   pogrzebana   i 
zapomniana w pocałunku. Cierpienie Estelli dobiegło końca.

background image

M

IN

 P

ALMER

1903

Poranne słońce wisiało czerwoną kulą na posępnym niebie. W nocy spadło trochę śniegu i 

krajobraz, poprzecinany pajęczą siecią ścieżek i płotów, był biały, pozbawiony życia, jakby 
zawinięty w całun.

Drogą do Rykman Corner jechał młody człowiek. Twarz miał zamyśloną i subtelną, oczy 

ciemnoniebieskie i wyjątkowo ładne, usta zaś mocne i zmysłowe. Nie była to piękna twarz, lecz 
posiadała dziwny, delikatny urok.

Lodowate zimno zapowiadało dalsze opady śniegu. Wielebny Allan Telford popatrzył na 

ogołocone równiny i wzgórza i zadrżał. Chłodna, otaczająca go martwa cisza i pustka, powoli, 
nieuchronnie   przenikały   jego   serce.   Czuł   ogromne   zniechęcenie.   W   duszy   zadawał   sobie 
gorzkie   pytanie:   Co dobrego  wynikło z  modlitw  i  pracy  wśród  ludzi  zamieszkujących  ten 
ograniczony, skromny światek. Ludzi równie brzydkich i surowych, jak otaczające go jałowe 
wzgórza.

Przebywał   wśród   nich   dwa   lata   i   uważał   ten   czas   za   stracony.   Był   zbyt   otwarty   i 

bezpośredni; niechętnie przyjmowali jego szczere wystąpienia skierowane przeciwko swoim 
grzechom   powszednim.   Drobne   zmiany,   jakie   wprowadzał   w   odprawianiu   nabożeństw, 
traktowali   nieufnie   i   bez   zainteresowania.   Oddzielali   swe   życie   od   niego   coraz   większym 
chłodem. Miał dobre chęci i pracował uparcie, tym silniej więc i dotkliwiej odczuwał porażkę.

Teraz myślał o liście otrzymanym poprzedniego dnia od szkolnego kolegi. Zawiadamiał go o 

wolnym miejscu dla pastora w pewnym miejskim kościele i dawał do zrozumienia, że istnieje 
możliwość zatrzymania go dla niego. Dwa lata temu, po opuszczeniu college’u, Allan Telford 
pełen entuzjazmu powiedziałby zapewne: „Nie, to nie dla mnie. Moje miejsce tak jak mego 
Pana jest między ubogimi i skrzywdzonymi. Czy mam zrezygnować dlatego, że w oczach 
świata wygląda to posępnie i nudno?”

Teraz, dokonując w pamięci przeglądu dwóch lat duszpasterstwa, powiedział ze smutkiem: 

„Nie mogę zostać tu dłużej, bowiem stoczę się i zostanę taką samą żałosną postacią, jak ci 
rozplotkowani i obłudni ludzie. Nie mogę przynieść im dobra, nie ufają mi i nie lubią mnie. 
Przyjmę tę propozycję i wrócę do świata, który jest moim światem”.

Chyba kluczem do jego porażki były te właśnie słowa: „Mój własny świat”. Nigdy nie 

uważał tego ograniczonego światka za swój własny. To było coś niższego, do czego wprawdzie 
przyszedł z dobrymi zamiarami, lecz podświadomie postawił się ponad nim i parafianie wyczuli 
prawdę. Mieli mu to za złe, a wyrażając się prosto mówili, że jest „nadęty”.

Po   przejechaniu   szczytu   pagórka   zobaczył   Rykman   Corner   i   sklep.   Nienawidził   tego 

miejsca, wylęgarni plotek i wszelkiej złośliwości, powstawania oszczerczych pogłosek i aluzji, 
przenikających   w   najgłębsze   zakamarki   ludzkiego   życia.   Najnowszy   skandal,   najbardziej 
niewybredny dowcip, szczegóły ostatniej kłótni, można było usłyszeć w miejsc sklepiku.

Kiedy pastor docierał do stóp wzgórza, z małego domku przy ścieżce wyszedł mężczyzna. 

Gdyby to było możliwe, Telford udałby, że go nie widzi, ale Isaac Galletly chciał, by go 
zobaczono i radośnie przywitał duchownego.

— Dzień dobry, panie Telford. Nie miałby pan nic przeciw temu, by mnie podwieźć do 

Corner?

Telford   z   ociąganiem   zatrzymał   konia   i   Galletly   wdrapał   się   do   sanek.   Galletly   był 

szczególnie nikczemną istotą i niestrudzonym plotkarzem. Większość czasu spędzał snując się 
od   domu   do   domu,   paląc   fajkę   w   kuchniach   sąsiadów   i   rozniecając   językiem   płomień 
miejscowych waśni i skandali. Pewien sarkastycznie nastrojony nauczyciel, po spędzeniu roku 
w Corner, przezwał go za to „poranną kroniką”. Przezwisko było właściwe i przylgnęło na 

background image

stałe. Telford też je słyszał. Pewnie zaczyna swój codzienny obchód — pomyślał.

Galletly   bez   skrępowania   przerwał   milczenie:   —   Sporo   śniegu   spadło   nam   w   nocy. 

Przypuszczam, że wkrótce będzie go jeszcze więcej. Piękne kazanie wygłosił pan ostatniej 
niedzieli, panie Telford. Sądzę, że niektórzy wzięli je do serca, tak przynajmniej słyszałem. 
Było potrzebne — to fakt. Żyj w zgodzie i pokoju ze wszystkimi — oto moja dewiza. W tej 
okolicy nie ma domu, w którym nie byłbym życzliwie przyjęty. A wiadomo, że nie każdy w 
Corner może to o sobie powiedzieć. — Spojrzał spod oka, chcąc sprawdzić reakcję pastora na tę 
uwagę. Kamienna twarz Telforda winna go zniechęcić, ale stary safanduła nie poddawał się tak 
łatwo. — Przypuszczam, że jeszcze pan nie słyszał o wczorajszej awanturze u Palmerów?

— Nie.   —   Odpowiedź   była   krótka.   Telford   chciał   przerwać   gadulstwo   Galletly’ego. 

Nazwisko Palmer nie budziło w nim szczególnych skojarzeń. Wiedział, gdzie znajdowało się 
ich gospodarstwo i to, że mieszkała tam jasnowłosa kobieta o smutnej twarzy, która od czasu do 
czasu przychodziła do kościoła. Jeździł do Palmerów trzykrotnie i nikogo nie zastawał w domu, 
w każdym razie na to wyglądało. A teraz Galletly zawracał mu głowę jakąś prostacką awanturą 
u nich.

— Nie? A to głośna sprawa. Krótko mówiąc, Min Palmer zrobiła piekielną scenę Rose Fuller 

i wyrzuciła ją z córeczką za drzwi. Jestem pewien, że obie kobiety dobrze sobie zalazły za 
skórę. Min jest okropna, gdy wpada w gniew, a zdarza się to często. Nikt nie ma pojęcia, jak 
Rosę zdołała z nią tak długo wytrzymać. W końcu jednak musiała odejść. Bóg jeden wie, co ta 
biedaczka zrobi. Nie ma ani grosza i żadnych krewnych. Wie pan, to sierota, którą Palmerowie 
wychowywali. Jest na razie u Rawlingsów. Może, gdy Min ochłonie, pozwoli jej wrócić, lecz ja 
nie sądzę. Min nienawidzi jej jak zarazy.

Telford nic z tego nie rozumiał. Pojął tylko, że Pani Fuller ma kłopoty i powinien jakoś jej 

pomóc, chociaż żywił do tej kobiety niczym nie uzasadnioną niechęć, co zresztą często sobie 
wyrzucał.

— Kim jest ta Min Palmer? — spytał chłodno. — W jakiej sytuacji znajduje się i co to za 

rodzina? Muszę wiedzieć, jeśli mam się nią zająć, ale nie zamierzam wysłuchiwać plotek.

To ostatnie zdanie Galletly puścił spokojnie mimo uszu. — Min Palmer — oznajmił — jest 

najgorszą   kobietą   w   Rykman   Corner   i   okolicy.   Zawsze   postępowała   trochę   dziwacznie. 
Pamiętam, że w młodości była wesołą, czarnooką dziewczyną. Przystojna, mówili o niej ludzie, 
choć ja tego nie zauważyłem. Jej rodzina też była inna niż wszyscy i Min nikt nie wychowywał, 
po prostu puścili ją samopas. No, a później zawróciła w głowie Rodowi Palmerowi. Roda 
uważano za nicponia. Stary Palmer należał do ludzi zamożnych, a Rod był jedynakiem. Rosę — 
ciche, potulne stworzenie — mieszkała z nimi i zajmowała się domem po śmierci Pani Palmer. 
Niektórzy twierdzili, że stary Palmer chciał ją wydać za „oda, lecz nikt nie zna prawdy. Dość, 
że w końcu Rod musiał ożenić się z Min, bo jej brat pogonił go biczem, rozumie pan? Stary 
wściekł się, ale nic nie mógł zrobić i Rod wprowadził Min do domu. Kłopoty nieco ją uspokoiły 
i otrzeźwiły, tak że początkowo była łagodna i trochę jakby nadąsana. Oboje z Rodem żarli się 
jak pies z kotem. A Rose wyszła za Osha Fullera, pijaczynę i ladaco. Umarł rok czy dwa po 
ślubie i pozostawił Rosę z dzieciakiem, bez dachu nad głową. Wtedy stary Palmer sprowadził ją 
z powrotem do domu. Bardzo lubił Rosę, a nie cierpiał Min. Dopóki żył staruszek, Min musiała 
być miła dla Rose. Wkrótce umarł Rod, a zaraz po nim przeniósł się na tamten świat i jego 
ojciec. Teraz zaczyna się najdziwniejsza część całej historii. Otóż wszyscy spodziewali się, że 
stary Palmer zabezpieczy Rose, pomijając Min. Lecz testamentu nie znaleziono. Ja tam nie 
twierdzę, że to co się stało, jest w porządku, ale mam prawo do własnego zdania. Palmer był 
stuknięty na punkcie testamentów. Każdego roku sprowadzał adwokata z miasta i spisywał 
ostatnią   wolę,   paląc   poprzednią.   Osiem   miesięcy   przed   śmiercią   Palmera   mecenas   Bell 
sporządził   ostatni  testament.  Przypuszczano,   że   został   zniszczony,   a   nowego   staruszek   nie 
zdążył napisać, bo tak się złożyło, że umarł nagle. Tak czy siak, wszystko przeszło na dziecko 
Min, a właściwie to Min została panią. Pozwoliła nawet Rose mieszkać nadal w domu, a to było 

background image

więcej, niż ludzie oczekiwali. Lecz jak widać, ostatecznie się jej pozbyła. Min ma teraz sezon 
złych humorów i lepiej nie pokazywać się jej na oczy.

— A co pocznie pani Fuller? — spytał zaniepokojony Telford.
— To właściwe pytanie. Rose jest chorowita, nie może ciężko pracować, no i ma córeczkę. 

Strasznie sprytna mała, stary Palmer przepadał za nią. Dziecko Min jest bardzo brzydkie, a do 
tego kalekie od urodzenia. Nikt nie wątpi, że to kara boska. Jeśli zaś idzie o Rose, zapewne 
opiekun wdów i osieroconych dzieci jakoś ją poratuje.

Mimo niechęci i niesmaku, Telford, słysząc na poły płaczliwą na poły nabożną intonację 

ostatniego zdania, nie mógł powstrzymać uśmiechu.

— Sądzę, że jednak powinienem odwiedzić tę panią Palmer — powiedział w zadumie.
— To nic nie pomoże, panie Telford. Min zatrzaśnie panu drzwi przed nosem, jeśli nie zrobi 

czegoś gorszego. Nienawidzi duchownych i wszystkiego co dobre. Od lat nie pokazała się w 
kościele. Nigdy nie przejawiała religijnych skłonności, a kiedy wybuchł wokół niej skandal, 
stary   pan   Dinwoodie,   nasz   poprzedni   pastor   i   święty   człowiek,   poszedł,   aby   ją   zganić   za 
grzechy. A Min rzuciła się na niego. Przyrzekła też, że nigdy więcej nie pójdzie do kościoła i 
dotrzymała słowa. Ludzie używali różnych argumentów, lecz na nic to się nie zdało. Wie pan, 
że nawet ja słyszałem, jak mówiła, że nie ma Boga? To fakt, panie Telford! — Tak słyszałem. 
Niektórzy z naszych duchownych odwiedzali ją, lecz drugi raz nie próbowali tego robić. Ostatni 
pastor   wystraszył   się,   że   hej,   mówię   panu!   Min   chwyciła   go   za   ramię   i   potrząsnęła   jak 
kociakiem!   Ja   tego  nie   widziałem,   tylko  pani  Rawlings.   Powinien   pan   słyszeć,   jak   o  tym 
opowiada. — Galletly zachichotał pod nosem, a jego paskudne małe oczka rozbłysły z uciechy. 
Telford odetchnął z ulgą, gdy dojechali do sklepu. Nie zniósłby gadaniny ani chwili dłużej.

Mimo  wszystko,   poczuł   dziwne  wzburzenie  i   zainteresowanie.   Min   Palmer   różni  się   w 

każdym razie od reszty mieszkańców, choćby tylko natężeniem zła. Wydało mu się, że jej 
ciężkie grzechy mniej zasługiwały na potępienie, niż drobne grzeszki i występki wścibskich 
sąsiadów.

Galletly pospiesznie dołączył do gapiów stojących na mokrym i brudnym podeście przed 

sklepem, a Telford wszedł do środka. Kilka dość niechlujnie wyglądających kobiet rozmawiało 
z panią Rykman, oczywiście o „awanturze u Palmerów”. Telford zrobił prędko swoje skromne 
zakupy. Kiedy odwrócił się od lady, stanął twarzą w twarz z kobietą spoglądającą na zebranych 
z wyrazem pogardy w oczach. Intuicyjnie pojął, że ma przed sobą Min Palmer.

Pierwszą   reakcją   młodego   człowieka   był   podziw.   Pomimo   groteskowego   odzienia   i 

wojowniczego, niekobiecego wyglądu była uderzająco piękna. Nawet obszarpany męski płaszcz 
nie zdołał ukryć zgrabnej sylwetki. Bujne, czarne włosy miała zwinięte w ciężki węzeł na 
karku,   a   spod   starej   futrzanej   czapki   wyzierała   para   wielkich,   płonących,   czarnych   oczu, 
ocienionych   gęstymi   rzęsami.   Ciepły   rumieniec   na   policzkach   łagodził   opaleniznę,   zaś 
doskonały owal twarzy i regularne rysy nadawały jej wygląd klasycznej rzeźby. Telford doznał 
w tej chwili olśnienia. Wydało mu się, że dostrzega pod zewnętrzną powłoką sponiewieranej 
piękności obraz tej kobiety w innej życiowej sytuacji. Tam, gdzie bogata i namiętna natura, 
gotowa do dobra lub zła, mogłaby się rozwijać,  aż rozkwitłaby we wspaniałej kobiecości. 
Zrozumiał, że ta kobieta nie ma mc wspólnego z prostackimi, ograniczonymi i obłudnymi 
mieszkańcami   Corner.   Nawet   jeśli   jej   charakter   uległ   wypaczeniu   i   tak   była   o   niebo 
szlachetniejsza od tych, którzy ją osądzali.

Min   zrobiła   jakieś   niewielkie   zakupy   i   opuściła   sklep,   mijając   pastora   przy   drzwiach. 

Zobaczył, jak wsiada  do małych sanek  i odjeżdża drogą  wzdłuż rzeki.   Gapie na podeście 
milczeli podczas jej bytności w sklepie, ale teraz znowu rozwiązały się im języki. Telford uczuł 
litość dla Min, lecz  nie rozumiał tego i nie potrafił uzasadnić. Próba zmierzenia przepaści 
między tym kim była i kim mogła być, bolała jak pchnięcie noża.

Tego popołudnia odwiedził kilka domów. Po obiedzie zaś nieoczekiwanie skierował konia w 

stronę   gospodarstwa   Palmerów.   Isaac   Galletly   siedząc   wygodnie   pod   piecem   sąsiadów, 

background image

zobaczył go przejeżdżającego obok.

— Wygląda na to, że pastor jednak jedzie do Palmerow! — zachichotał półgłosem. — On 

należy do tych, co gdy sobie coś wbiją do głowy, to nic ich nie zawróci. Cóż, ostrzegałem, 
czego może się spodziewać. Jeśli Min wydrapie mu oczy, będzie mógł winić tylko siebie.

Telford jechał do zagrody Palmerów z pewną obawą. Przywiązał konia do płotu i rozejrzał 

się niepewnie dokoła. Nietknięte zaspy śniegu leżały przed frontowymi drzwiami, skierował się 
więc w stronę kuchni, mijając powoli nagie krzewy bzów przy ogrodzeniu. Nigdzie wokół nie 
było widać znaku życia. Znowu zaczął sypać śnieg, miękki i gęsty, a wzgórza i rzeka skryły się 
za mglistą, białą zasłoną. Podniósł rękę, żeby zapukać, ale nie zdążył, bo drzwi otworzyły się i 
Min stanęła przed nim w progu.

Nie miała już na sobie męskiego płaszcza, a schludna, dopasowana sukienka z domowego 

płótna doskonale podkreślała jej pełne kształty. Wspaniałe włosy zaplotła w warkocze i okręciła 
wokół   głowy,   ciemne  oczy  płonęły  źle   skrywanym  gniewem.   I  znowu  Telforda   olśniła   ta 
niezwykła   uroda.   Lata   złych   humorów   i   uporu   nie   zdołały   zatrzeć   piękna   dumnej,   choć 
posępnej twarzy.

Uniosła opaloną lecz kształtną dłoń i wskazała mu furtkę. — Idź sobie! — rozkazała z 

groźbą w głosie.

— Pani Palmer… — zaczął Telford, ale uciszyła go władczym gestem.
— Nie chcę tu nikogo z was. Nienawidzę wszystkich pastorów. Czy przyszedł pan wygłosić 

kazanie?   Pewnie   któryś   z   miejscowych   świętoszków   nasłał   pana   na   mnie.   Ale   nigdy   nie 
przekroczy pan progu mego domu.

Telford   wytrzymał   jej   wyzywające   spojrzenie   bez   drgnienia   powiek.   Szafirowe, 

magnetyczne oczy patrzyły ze słodyczą, a zarazem poważnie i pytająco na zagniewaną Min. 
Powoli gniew zaczął ją opuszczać i pochyliła głowę.

— Tak czy siak nie nadaję się do rozmowy z panem — odezwała się po chwili z odcieniem 

niechętnej   pokory.  —  Może   i  chce  pan  dobrze,   ale   i   z  tego  nie  przyjdzie.  Już   za  późno. 
Świętoszki z Corner twierdzą, że opętał mnie diabeł. Bardzo możliwe, jeśli diabeł istnieje.

— Miałem dobre chęci — powiedział Telford powoli. — Nie przyszedłem prawić morałów. 

Przyszedłem pani pomóc, jeśli potrafię, jeśli… potrzebuje pani pomocy, pani Palmer.

— Proszę mnie tak nie nazywać — przerwała gwałtownie. Wyciągnęła przed siebie ręce, 

jakby odpychając coś obrzydliwego i niewidzialnego. — Nienawidzę tego nazwiska, tak jak 
nienawidziłam   wszystkich,   którzy   je   nosili.   Nigdy   od   nich   nie   zaznałam   nic   prócz   zła   i 
pieskiego traktowania. Niech pan do mnie mówi Min i proszę odejść. Dlaczego pan tego nie 
robi? Niech pan nie stoi i nie patrzy w ten sposób. Nie zmienię postanowienia. Nie życzę sobie 
żadnych modlitw ani pochlipywań! Mam tego wyżej uszu. Odejdź!

Telford podniósł głowę i raz jeszcze spojrzał jej w oczy. Wymienili długie spojrzenia, a 

potem w milczeniu uchylił czapki. Bez słowa pożegnania odwrócił się i poszedł do furtki. W 
powrotnej drodze serce przepełniało mu gorzkie poczucie porażki i rozczarowania.

Min   stała   w   progu,   spoglądając   na   niknące   w   dali   sanki.   Potem   westchnęła   głęboko. 

Gdybym spotkała tego człowieka dawniej — mówiła sobie w duchu. — Nigdy nie stałabym się, 
taką, jaka jestem. Poczułam to, patrząc na niego. Wydało mi się, że stoimy sami gdzieś na 
końcu świata, gdzie nie trzeba używać słów. On nie pogardza mną i nie szydziłby ze mnie jak ci 
wszyscy wkoło. Gdybyśmy się spotkali w odpowiednim czasie, mógłby mi nawet pomóc, lecz 
teraz jest za późno! — Zakryła oczy dłońmi i jęknęła; jej ciało drżało w straszliwej udręce. Po 
chwili odsłoniła twarz i spojrzała na świat oczyma, które znowu były suche i twarde.

— Ależ ze mnie wariatka! — stwierdziła z goryczą. — Jakże te świętoszki wytrzeszczałyby 

ślepia, gdyby mnie teraz zobaczyły! A może któraś z nich przypatruje mi się? — mówiąc to 
rzuciła spojrzenie na okna sąsiedniego domu. — No pewnie! Pani Rawlings gapi się, a zza jej 
ramienia wygląda Rosę. — Rysy Min stężały. Znowu dały o sobie znać dawne urazy.

— Ona tu nigdy nie wróci, nigdy! Och, był z niej słodki kotek, ale miał ostre pazury. Mnie 

background image

obwiniano   o   wszystkie   jej   kłopoty.   Gdybym   mogła,   powiedziałabym   pastorowi,   jak   mnie 
wykorzystywała i dręczyła udając niewiniątko. Jak intrygowała i judziła przeciwko mnie. A ja, 
głupia,   martwię   się   tym,   co  on  sobie   pomyśli!   Lepiej   żebym  umarła.   Gdyby  nie   dziecko, 
utopiłabym się w tej czarnej przerębli i zeszła wszystkimi z drogi.

Tydzień   później,   w   szare,   posępne   popołudnie   Allan   Telford   znowu   szedł   drogą   nad 

brzegiem rzeki w stronę zagrody Palmerów. Wiał silny i zimny wiatr, więc pochylił głowę, aby 
złagodzić jego uderzenia. Twarz miał bladą i zmęczoną, wyglądał jak stary człowiek.

Zatrzymał się przy wypaczonej furtce i oparty o nią obrzucił ciekawym spojrzeniem dom i 

najbliższą okolicę. Kiedy tak patrzył, drzwi kuchenne otworzyły się i Min ubrana w stary, 
męski płaszcz wyszła i szybko przebyła podwórko.

Telford wiódł  za nią skupionym wzrokiem. Zobaczył, że wyprowadza ze stajni konia i 

zaprzęga go do sanek załadowanych workami zboża. Na chwilę zatrzymała się i objęła szyję 
konia, przytulając do niej twarz pieszczotliwym gestem.

Pobladły pastor głośno jęknął. Zapragnął wyrwać ją na zawsze z tego życia, od ciężkiej, 

niekobiecej pracy i zasłonić swą miłością przed pogardą i jadowitymi docinkami otoczenia. 
Wiedział, że to szaleństwo, powtarzał to sobie bez ustanku, gdy ciemnolica, pełna buntu twarz 
Min nie dawała mu spokoju, ale i tak znajdował się w jej władzy.

Min doprowadziła konia przed kuchenne drzwi i weszła do środka; na razie nie dostrzegła 

pochylonej przy ogrodzeniu postaci. Kiedy znowu się pojawiła, wyraźnie zobaczył ciemne oczy 
i rumiane policzki mimo otulającej jej głowę starej, bordowej chustki. Chwyciła konia za uzdę, 
a kuchenne drzwi szarpnięte wiatrem zatrzasnęły się z hukiem. Wówczas koń — rosłe, silne 
zwierzę — szarpnął się gwałtownie i przerażony stanął dęba.

Oblodzona ziemia pod nogami była zdradziecko śliska. Min poślizgnęła się i upadła prosto 

pod   kopyta.   Uwolnione   zwierzę   rzuciło   się   do   przodu,   wlokąc   załadowane   sanki   po 
bezwładnym ciele kobiety.

Wszystko to wydarzyło się w mgnieniu oka. Nieruchoma postać leżała tam, gdzie upadła, 

nadal   trzymając   bicz   w  wyciągniętej   ręce.   Telford   przeskoczył   ogrodzenie   i   rzucił   się   jak 
szalony w stronę domu, po czym opadł na kolana przy Min.

— Min! Min! — wołał z rozpaczą.
Nie było odpowiedzi. Wziął ją na ręce i potykając się wszedł do domu. Serce ściskał mu 

strach. Położył ranną ostrożnie na starej kanapie w rogu kuchni. Pomieszczenie było duże i 
wszystko w nim lśniło czystością. W piecu buzował ogień, a na parapecie południowego okna 
kwitły w doniczkach jakieś rośliny. Przy oknie zaś siedziało wyglądające na siedem lat dziecko, 
które odwróciło zdziwioną twarzyczkę, gdy Telford nieoczekiwanie wszedł do środka.

Chłopiec miał ciemne oczy Min i delikatne rysy, wysubtelnione cierpieniem. Jedwabiste 

włosy opadały miękkimi falami. Przy nogach malca usadowił się malutki psiak o długich, 
lśniących uszach i łapach wysuwających się jak z mankietów postrzępionego futra.

Telford nie zwracał uwagi na nic, nawet na przestraszone dziecko. Zachowywał się jak 

człowiek   porażony   rozpaczą.   —   Min!   —   wyszlochał   znowu,   próbując   odszukać   puls   i 
oblewając się zimnym potem.

Twarz Min bielała nieruchoma jak wyciosana z marmuru i tylko na policzku ciemniał siniak, 

a z głębokiego rozcięcia na głowie spływała na poduszkę krew. Po chwili kobieta otworzyła 
zdziwione oczy i spojrzała oszołomiona z wyrazem bólu i przerażenia na twarzy. Głuchy jęk 
wyrwał się z posiniałych warg. Telford podniósł się z klęczek ogarnięty radością.

— Min, droga moja — mówił łagodnie. — Jesteś ranna, mam nadzieję, że niezbyt poważnie. 

Muszę cię opuścić na moment, by sprowadzić pomoc. Zaraz wrócę.

— Zostań! — odrzekła Min stłumionym, ale wyraźnym głosem. Zatrzymał się w pół drogi 

do drzwi.

— Nie trzeba chodzić po pomoc — ciągnęła spokojnie. — Umieram, wiem o tym… Och, 

mój Boże! — Przycisnęła ręce do boków i skuliła się z bólu. Telford zdesperowany zawrócił do 

background image

drzwi.

Min podniosła rękę. — Podejdź tutaj — powiedziała zdecydowanie. Usłuchał w milczeniu. 

Przeszywała go płonącym, odważnym wzrokiem.

— Nie odchodź, nie zostawiaj mnie, bym umarła samotnie. Nic mi już nie pomoże… mam ci 

coś do wyznania, muszę to wyznać, a czasu mało…

Telford pogrążony w rozpaczy z trudem pojmował, co do niego mówi.
— Min, pozwól mi pójść po pomoc… pozwól mi coś zrobić — błagał. Nie możesz umrzeć, 

nie wolno ci…

Min, leżąc bezwładnie, z trudem chwytała powietrze.
Ukląkł przy niej i objął ramieniem biedne, zmasakrowane ciało.
— Muszę   się   pospieszyć   —   wyszeptała   z   wysiłkiem.   —   Nie   mogę   umrzeć   z   tym   na 

sumieniu. Rose… do niej należy wszystko… wszystko.

Był testament… on go zrobił… stary dziadek Palmer. Zawsze mnie nienawidził. Zapisał 

wszystko jej i ani centa dla mnie i dziecka jego syna… Mieliśmy umierać z głodu, żebrać. 
Byłam jak szalona… Kiedy umarł, schowałam testament. Miałam zamiar go spalić, ale nigdy 
się na to  nie zdobyłam. To  mnie torturowało… dniem i  nocą… nie  zaznawałam  spokoju. 
Znajdziesz go w pudełku… w moim pokoju. Powiedz jej… powiedz Rose, jak byłam podła. A 
mój chłopiec… co się z stanie? Rose go nienawidzi… ona go wyrzuci, albo będzie go źle 
traktowała.

Telford pochylił głowę. — Ja zajmę się twoim dzieckiem, Min. Będzie dla mnie jak rodzony 

syn.

Wyraz nieopisanej ulgi zagościł na twarzy umierającej. — To dobrze… szlachetnie z twej 

strony, że to… Mogę umrzeć spokojnie. Jestem nawet rada tej śmierci… oczyszczę się ze 
wszystkiego. Jestem zmęczona… życiem. Może uda mi się lepiej… gdzie indziej. Tu nigdy nie 
miałam…   żadnych   szans…—   Powieki   opadły   przykrywając   ciemne   oczy.   Telford   jęknął 
przeciągle.

Min znowu otworzyła oczy i spojrzeli na siebie. — Gdybym spotkała cię… przed laty… 

byłbyś mnie… pokochał i byłabym uczciwą kobietą. Dobrze się stało dla nas… dla ciebie, że… 
umieram. Twoja droga będzie prosta i czysta… będziesz zacnym człowiekiem, ale… na zawsze 
mnie zapamiętasz.

Telford pochylił się i przycisnął wargi do skrzywionych w bólu ust Min.
— Czy sądzisz, że znowu… się kiedyś spotkamy? — zapytała ledwie dosłyszalnie. — Tam 

jest tak… ciemno… Bóg nigdy mi nie wybaczy… byłam… taka podła…

— Min, miłujący wszystkich Ojciec jest bardziej wyrozumiały niż człowiek. On ci wybaczy, 

gdy go poprosisz. Czekaj na mnie, dopóki nie przyjdę. Zostanę tu i spełnię swój obowiązek… 
Będę się bardzo starał…

Głos mu się załamał. Ciemne oczy Min patrzyły z czułością. Silna, głęboka, nieugięta natura 

nareszcie się czemuś poddała. Zawołała przejmująco i z goryczą: — O, Boże! Przebacz mi… 
przebacz   mi!   —   Z   tym   okrzykiem   dusza   biednej,   umęczonej   Min   Palmer   opuściła   ciało, 
oddalając się… któż wie dokąd? Kto może wiedzieć, czy słowa skruchy i żalu nie zostały 
wysłuchane w  tej   ostatniej  godzinie   przez  sędziego  wyrozumialszego  niż ziemscy  bracia  i 
siostry?

Telford ciągle  klęczał  na podłodze, trzymając w ramionach martwe ciało kobiety, którą 

pokochał. Teraz w godzinie śmierci należała do niego tak jak nigdy nie należałaby za życia.

W   kuchni   panowała   cisza.   Na   twarz   Min   powrócił   wyraz   dziewczęcej   niewinności. 

Głębokie,   surowe   bruzdy   wygładziły   się.   Mały   kaleka   niepewnie   podszedł   do   pastora, 
trzymając w ramionach psiaka. Telford przygarnął drobną, zdeformowaną postać i spojrzał 
przejęty w malutką twarz, twarz Min — oczyszczoną i uduchowioną. Już zawsze będzie ją miał 
przed sobą. Ucałował opuszczone powieki i zakrwawione czoło, a potem wstał z kolan. — 
Chodź ze mną, mój mały — powiedział łagodnie do dziecka.

background image

* * *

Nazajutrz po  pogrzebie   Allan  Telford  przebywał  w  gabinecie  swej  skromnej,  położonej 

wśród ośnieżonych wzgórz plebanii. Przy oknie siedział synek Min, przyciskając do szyby 
śliczną, drobną twarzyczkę. U jego stóp leżał psiak o bystrych ślepiach. Telford pisał w swoim 
dzienniku:

Pozostanę   tutaj,   w   pobliżu   jej   mogiły.   Będę   widział   ją,   ilekroć   spojrzę   w   okno   mego 

gabinetu,   ilekroć   stanę   między   moimi   wiernymi.   Zaczynam   rozumieć,   dlaczego   poniosłem 
porażkę. Rozpocznę wszystko od nowa, cierpliwie i z pokorą. Napisałem dziś list z odmową 
przejęcia kościoła w C. Moje serce i moja praca należą do tego miejsca.

Zamknął dziennik i pochylił nad nim głowę. Na dworze cicho sypał śnieg. Wiedział, że 

okrywa nieskalanie białym całunem czystości i pokoju świeżo usypaną na porosłym sosnami 
wzgórzu mogiłę.

background image

U

KOCHANY

 M

IRIAM

1901

Czytałam pani Sefton opowiastkę o duchach i po skończeniu odłożyłam ją z lekceważącym 

wzruszeniem ramion. — Co za bzdury — stwierdziłam.

Pani Sefton skinęła z roztargnieniem, pilnie wyszywając. — Istotnie, to banalna historyjka. 

Nie   wierzę,   by   duchy   pojawiały   się   w   blasku   księżyca   chcąc   nastraszyć   biednych 
śmiertelników,   czy   choćby   odwiedzić   miejsca,   które   lubiły   za   życia.   Robią   to   pewnie   z 
ważniejszych powodów.

— Chyba   nie   chcesz   powiedzieć,   że   one   naprawdę   się   pokazują?   —   spytałam   z 

niedowierzaniem.

— Nie mamy dowodu, że tak nie jest, moja droga.
— Ależ, Mary — zawołałam. — Nie mów, że wierzysz w duchy, zjawy, czy jak one się 

nazywają!

— Nie powiedziałam, że wierzę. Sama nigdy czegoś takiego nie przeżyłam, więc ani wierzę, 

ani nie wierzę. Ale dobrze wiesz, że zdarzają się różne dziwne rzeczy, trudne do wyjaśnienia. 
W każdym razie twierdzą tak ludzie, których nie można posądzać o kłamstwo. Oczywiście, 
mogą się mylić. Ponadto nie każdy może ujrzeć ducha, zakładając, że są one widzialne. Do tego 
potrzeba   osób   o   wyjątkowych   predyspozycjach,   z   czymś,   co   można   nazwać   wrażliwością 
duchową. A nie wszyscy ją posiadają. Pewnie uważasz, że opowiadam głupstwa?

— Szczerze   mówiąc,   tak   właśnie   myślę.   Zadziwiasz   mnie.   Nie   posądzałam   cię   o   takie 

poglądy. Coś niezwykłego musiało zrodzić te niezwykłe teorie w twoim trzeźwym umyśle. 
Powiedz mi, co to było?

— Po co? Pozostaniesz i tak sceptyczna.
— Spróbuj, może mnie przekonasz.
Nie — odparła chłodno pani Sefton. — Nikogo nie przekona się opowiadaniem. Gdy jakaś 

osoba naprawdę zobaczy zjawę lub będzie miała takie przeświadczenie, wtedy uwierzy. Kiedy 
jest się blisko takiej osoby i zna wszystkie okoliczności, cóż, wtedy przynajmniej istnieje jakaś 
możliwość.  Ja właśnie jestem w takiej  sytuacji. Kiedy natomiast przekazuje się to trzeciej 
osobie, rzecz traci siłę i zdolność przekonywania. W tym konkretnym przypadku historia nie 
jest wcale ekscytująca, ale prawdziwa.

— Rozbudziłaś moją ciekawość, więc musisz opowiedzieć mi owo zdarzenie.
— Zgoda,   lecz   najpierw   powiedz,   co   myślisz   o   tym.   Otóż   załóżmy,   że   dwoje   bardzo 

wrażliwych ludzi kocha się nad życie. Jeśli są rozdzieleni, to czy możliwe, aby ich dusze 
rozmawiały ze sobą w jakiś niewytłumaczalny sposób? A jeśli coś stanie się jednemu z nich, 
czy zechce i potrafi zawiadomić o tym bliską istotę?

— Wkraczasz na bardzo trudny dla mnie teren, Mary — odrzekłam, kiwając głową. — Nie 

uważam się za autorytet w kwestii telepatii, czy jak się to nazywa. Nie mam przekonania do 
podobnych teorii. Prawdę J mówiąc, uważam je za śmieszne. Zapewne i ty myśląc racjonalnie, 
dochodzisz do podobnych wniosków.

— Być może to są głupstwa — przyznała po namyśle pani Sefton. — Ale gdybyś mieszkała 

cały rok z  Miriam  Gordon, to nie byłabyś  taka  pewna.  Nie  miała  specjalnych „teorii”,   w 
każdym razie nigdy nie dało do zrozumienia, że je ma. Lecz coś w tej dziewczynie sprawiało 
bardzo dziwne wrażenie. Kiedy zobaczyłam ją pierwszy raz, doznałam szczególnego uczucia. 
Jakby ona cała była duchem pozbawionym wszelkiej cielesności! Z czasem to osłabło, ale 
zawsze wydawała mi się inna pozostali ludzie.

Była siostrzenicą mego męża. Straciła ojca jako dziecko, a gdy skończyła dwadzieścia lat, jej 

matka wyszła ponownie za mąż i wyjechała do Europy. Dziewczyna zamieszkała z nami, a po 

background image

powrocie matki miała poślubić swego narzeczonego. Nigdy przedtem nie widziałam Miriam. 
Przyjechała   niespodzianie   i   mnie   akurat   nie   było   w   domu.   Wróciłam   wieczorem   i   nagle 
zobaczyłam ją stojącą pod żyrandolem w salonie. Co tu mówić o duchach! Przez pierwsze pięć 
sekund sądziłam, że mam coś takiego przed sobą!

Miriam  była  piękna.  Wiedziałam   o  tym  wcześniej,   choć  nie  oczekiwałam   takiej   urody. 

Wysoka, pełna wdzięku, o ciemnych włosach i z bardzojasną, nieskazitelną cerą. Czesała się z 
przedziałkiem pośrodku głowy, co odsłaniało białe, gładkie czoło i pięknie zarysowane brwi. W 
owalnej twarzy dominowały duże, ciemne oczy.

Bardzo prędko zdałam sobie sprawę z pewnej inności Miriam. Było to dziwne i trudne do 

określenia wrażenie. Jeśli chodzi o mnie, to po prostu czułam, że ona należy do jakiegoś innego 
świata, a jej dusza spędza tam wiele czasu. Nie myśl, że Miriam była osobą trudną czy niemiłą, 
przeciwnie, wszyscy ją bardzo lubili. Niewiele znałam równie ujmujących i miłych, młodych 
kobiet. Nic dziwnego więc, że pokochałam ją szczerze. A jeśli chodzi o to, co Dick nazywał 
dziwnością, to cóż, z czasem do tego przywykliśmy.

— Jak   już   wspomniałam,   Miriam   była   zaręczona   ze   studentem   Harvardu   Sidneyem 

Claxtonem. Wiedziałam, ze bardzo go kocha. Pokazała mi fotografię i musiałam przyznać, że 
spodobał mi się jego wygląd. Potem zrobiłam żartobliwą uwagę na temat listów miłosnych. 
Miriam spojrzała na mnie z lekkim uśmiechem i oznajmiła: — Nigdy nie pisujemy do siebie z 
Sidneyem.

— Ależ Miriam! — wykrzyknęłam zdziwiona. — Chcesz mi powiedzieć, że w ogóle się ze 

sobą nie komunikujecie?

— Nie, tego nie twierdzę. Słyszę go co dzień, w każdej godzinie. Nie potrzebujemy pisać 

listów. Są lepsze sposoby kontaktu między dwiema duszami pozostającymi w pełnej harmonii.

— Miriam, dziwaczna istoto, co właściwie masz na myśli? — spytałam.
Miriam   tylko   uśmiechnęła   się   zagadkowo.   Nigdy   nie   rozmawiała   o   swoich   poglądach. 

Często też wpadała w stan roztargnionego rozmarzenia. Nieważne gdzie się znajdowała, to 
„coś” przenikało ją do głębi. Mogła na przykład siedzieć w rozbawionym tłumie i patrzeć 
gdzieś w przestrzeń, nie widząc i nie słysząc nic z tego, co się wokół niej działo. Pamiętam 
zwłaszcza jeden dzień. Siedziałyśmy zajęte szyciem w moim pokoju. Nagle podniosłam wzrok i 
zobaczyłam Miriam z robótką opuszczoną na kolana i nieobecnym wyrazem twarzy.

— Nie patrz tak, Miriam! — zadrżałam. Wyglądasz, jakbyś widziała coś o tysiąc mil stąd.
Miriam otrząsnęła się z transu czy marzenia i zapytała z niepewnym uśmiechem: — Skąd 

wiesz, że tak nie było? — Opuściła głowę na chwilę, a potem znów ją podniosła i spojrzała na 
mnie ściągając brwi, co oznaczało zaniepokojenie. — Byłoby lepiej, gdybyś się do mnie nie 
odezwała — zauważyła. — Przerwałaś mi odbiór przekazu i utraciłam kontakt.

— Miriam — rzekłam błagalnie. — Proszę, nie mów takich rzeczy. Ludzie myślą, że z tobą 

jest coś nie tak. Któż, na Boga, przekazywał ci coś?

— Sidney — odparła Miriam spokojnie.
— Co ty pleciesz!
— Mówisz tak, bo nie potrafisz tego zrozumieć — usłyszałam stanowczą odpowiedź.
Pamiętam   też,   jak   mieliśmy   kiedyś   gościa   i   rozmowa   zeszła   na   temat   duchów   oraz 

podobnych spraw. Jestem pewna, że pletliśmy różne śmieszne głupstwa. Miriam nie odzywała 
się, ale gdy zostałyśmy same, spytałam, co sądzi o tym.

— Sądzę, że rozmawialiście wyłącznie dla zabicia czasu — oznajmiła wymijająco.
— Ależ, Miriam, uważasz za możliwe, aby zjawa…
— Nie znoszę tego określenia!
— No więc dobrze, niech będzie duch; aby duch pojawiał się przed kimkolwiek?
— Powiem ci, co wiem i w co wierzę. Gdyby coś przytrafiło się Sidneyowi, gdyby umarł lub 

został zabity, to przyszedłby mi o tym powiedzieć.

Któregoś dnia Miriam zeszła na lunch blada i niespokojna. Po wyjściu Dicka spytałam, czy 

background image

stało się coś złego.

— Coś przydarzyło się Sidneyowi — odparła. — Jakiś wypadek. Nie wiem dokładnie co.
— Ale  skąd   o  tym  wiesz?  — zawołałam.   A  kiedy   patrzyła  na  mnie  tym   zagadkowym 

spojrzeniem, dodałam pospiesznie: — Czy znowu otrzymałaś jakiś przekaz? Miriam, chyba nie 
jesteś aż tak nierozsądna!

— Ja wiem! — rzuciła gwałtownie. — Wiara czy niewiara nie ma z tym nic wspólnego. Tak, 

otrzymałam przekaz. Wiem, że Sidney miał wypadek, bolesny i nieprzyjemny, lecz niezbyt 
groźny. Nie wiem jednak, co mu jest. Na pewno napisze mi o tym. Pisze, gdy jest to absolutnie 
konieczne.

— A   więc   kontakt   duchowy   nie   jest   doskonały?   —   zażartowałam.   Widząc   jednak   jej 

przygnębienie, dodałam: — Nie dręcz się Miriam. Może się mylisz?

— Cóż, dwa dni później otrzymała od ukochanego list, pierwszy jaki w ogóle widziałam, w 

którym zawiadamiał o tym, że koń zrzucił go z siodła i ma złamaną lewą rękę. Stało się to 
właśnie tego ranka, kiedy otrzymała ów przekaz.

Miriam mieszkała u nas około ośmiu miesięcy, gdy pewnego dnia weszła bardzo blada do 

mego pokoju. — Sidney jest chory… niebezpiecznie. Co mam robić?

Wiedziałam już, że musiała znowu mieć z nim kontakt duchowy, lub sądziła, że go miała. 

Pamiętając jednak o wypadku i złamanej ręce,  nie byłam tak sceptyczna,  jak starałam się 
wydawać. Próbowałam ją pocieszać,  lecz  bez powodzenia. Dwie godziny później nadszedł 
telegram od przyjaciela jej narzeczonego z wiadomością, że Sidney ma tyfus.

W   następnych   dniach   bardzo   martwiłam   się   o   Miriam.   Cierpiała   bowiem   ogromnie   i 

rozpaczała nieustannie. Gnębiło ją zwłaszcza to, że nie miała od Sidneya żadnych przekazów. 
Tłumaczyła to sobie jego ciężką chorobą, a tymczasem zadowalała się formami komunikacji 
dostępnymi zwykłym śmiertelnikom. Matka Sidneya pielęgnowała syna i pisała do Miriam 
codziennie. Wreszcie przyszła dobra wiadomość. Kryzys minął i lekarz rokował wyzdrowienie. 
Miriam stała się innym człowiekiem i szybko odzyskała dobry nastrój.

Przez tydzień nadchodziły pocieszające wieści. Jednego wieczoru wybrałyśmy się do opery 

posłuchać słynnej śpiewaczki. Po powrocie siedziałyśmy w pokoju Miriam i omawiałyśmy 
przedstawienie. Nagle Miriam wyprostowała się, zadrżała i w tej chwili — możesz myśleć co 
chcesz — ogarnęło mnie paraliżujące, straszne przeczucie. Nic nie widziałam, ale czułam, że 
oprócz nas ktoś jeszcze jest w pokoju.

Miriam spoglądała martwo przed siebie, a potem wstała i wyciągnęła ręce. — Sidney! — 

powiedziała. Potem upadła na podłogę w głębokim omdleniu.

Zaczęłam wołać Dicka, pociągnęłam dzwonek i rzuciłam się ku niej. W ciągu kilku minut 

cały dom został postawiony na nogi, a Dick popędził po doktora. Cucenie Miriam zajęło kilka 
godzin. Czasami na chwilę odzyskiwała przytomność i obrzucała nas pustym wzrokiem, po 
czym znowu omdlewała.

Doktor mówił o ciężkim szoku, lecz ja miałam na ten temat swoje zdanie.
O świcie Miriam oprzytomniała i gdy zostałyśmy same, zwróciła się do mnie: — Sidney nie 

żyje. Widziałam go na chwilę przed zemdleniem, stał między nami. Przyszedł się pożegnać.

Co   mogłam   jej   na   to   powiedzieć?   Jeszcze   nie   skończyłyśmy   rozmowy,   gdy   nadszedł 

telegram. Sidney zmarł dokładnie o tej godzinie, w której Miriam go zobaczyła.

Pani Sefton zamilkła i niemal natychmiast zadźwięczał dzwonek na lunch. — Co o tym 

sądzisz? — spytała mnie, gdy wstałyśmy z miejsc.

— Szczerze mówiąc, nie mam zdania na ten temat — odpowiedziałam.

background image

S

TARY

 

KUFER

 

Z

 W

YTHER

 G

RANGE

1903

Kiedy   byłam   dzieckiem,   każdą   wizytę   w   Wyther   Grange   uważałam   za   wielkie   święto. 

Wyther Grange był dużym, cichym i staroświeckim domem, w którym mieszkała moja babcia 
Laurance z  ciotką  Winnifreda.  Byłam ich  ulubienicą,   ale  mimo  to  zawsze  napawały mnie 
zdumieniem. Babkę pamiętam jako wysoką, dostojną, starą damę o czarnych oczach, które 
dosłownie   przenikały   każdego   na   wskroś.   Zawsze   nosiła   sztywne,   szeleszczące   stroje   z 
jedwabiu, uszyte według mody z lat jej młodości. Odnosiłam wrażenie, że są wciąż te same. 
Chodziła po pokojach, ciągnąc za sobą brzegi długich spódnic, z wielkim pękiem kluczy przy 
pasku;   kluczy   do   wspaniałych,   starych   kufrów   i   szuflad.   Jedną   z   największych   moich 
przyjemności było towarzyszenie babce w wędrówkach po domu i przyglądanie się, jak rozwija 
i ogląda odwieczne skarby i rodzinne pamiątki Lauranców.

Ciotkę   Winnifredę   darzyłam   mniejszym   podziwem.   Pewnie   dlatego,   że   stosując   się   do 

współczesnej   mody,   nabierała   w   mych   oczach   bardziej   pospolitych,   ludzkich   cech.   Jako 
Winnifreda Laurance była kiedyś rodzinną pięknością i nadal pozostawała niezwykle przystojną 
kobietą. Miała ciemne oczy i delikatne rysy twarzy. Zawsze wyglądała smutno, mówiła niskim, 
łagodnym głosem i była moim dziecięcym ideałem wytworności i wdzięku.

W   Grange   znałam   wiele   miłych   zakątków,   ale   najbardziej   lubiłam   obszerny   strych,   na 

którym mogłaby swobodnie zamieszkać cała rodzina. Wypełniały go niepotrzebne meble oraz 
stare skrzynie pełne strojów i ozdób. Nigdy nie miałam dość zabaw na strychu. Ubierałam się w 
staroświeckie suknie i kapelusze, a potem tańczyłam dawne tańce przed wielkim, pękniętym 
lustrem wiszącym na jednej ze ścian. Ten tajemniczy strych stanowił dla mnie prawdziwą 
krainę baśni.

Jednego   kufra   nie   pozwalano   mi   otwierać.   Jak   każda   rzecz   zabroniona,   pociągał   mnie 

nieodparcie. Stał nietknięty, pomalowany na niebiesko, w zakurzonym i zasnutym pajęczyną 
kącie. Kiedyś przypadkowo usłyszałam od babki, że miał swoją romantyczną historię, ale nigdy 
do   niego   nie   zaglądano.   Często   zmęczona   zabawą   wchodziłam   na   poddasze   i   siedziałam, 
wymyślając rozmaite historyjki dotyczące kufra. Lubiłam wyobrażać sobie, że któregoś dnia 
rozwiążę zagadkę, otworzę go i znajdę w nim złoto oraz klejnoty. Dzięki nim poprawię sytuację 
finansową rodziny, przywracając dawny blask staremu domostwu.

Pewnego dnia siedziałam tam, gdy po wąskich, stromych schodach weszła ciotka Winnifreda 

z   babcią.   Ta   druga   pobrzękiwała   kluczami   i   wpatrywała   się   w   zakurzone   kąty.   Kiedy 
zatrzymały się przy starym kufrze, babcia postukała w wieko. — Zastanawiam się, co w nim 
jest — powiedziała. — Zapewne należałoby go otworzyć. Przez tę szparę mogły dostać się 
mole.

— Dlaczego więc tego nie zrobisz? — zapytała ciotka. — Przypuszczam, że klucz Roberta 

pasuje do zamka.

— Nie — oświadczyła babcia tonem, któremu nikt, nawet ciotka Winnifreda, nie odważyłby 

się   przeciwstawić.   —   Nie   otworzę   kufra   bez   zgody   Elizy.   Powierzyła   go   mej   opiece 
wyjeżdżając, a ja przyrzekłam, że zostanie zamknięty.

— Biedna   Eliza   —  rzekła  z   zadumą   ciotka.   —  Ciekawa   jestem,   gdzie   teraz   przebywa. 

Pewnie bardzo się zmieniła, tak zresztą jak my wszyscy. Wyjechała prawie trzydzieści lat temu. 
Jakaż była ładna!

— Nigdy   jej   nie   akceptowałam   —   zauważyła   szorstko   babka.   —   Była   takim 

sentymentalnym   i   kapryśnym   stworzeniem.   Mogła   doskonale   wyjść   za   mąż,   lecz   wolała 
zmarnować życie opłakując człowieka, który nie był wart czyścić butów Laurancom.

Ciocia Winnifreda słabo westchnęła, lecz milczała. Opowiadano, że w młodości przeżyła 

background image

jakąś   romantyczną   przygodę,   ale   matka   z   całą   bezwzględnością   wszystko   przekreśliła. 
Słyszałam  też,   że   jej   małżeństwo  z  panem  DeLisle   okazało  się  bardzo  nieszczęśliwe.   Pan 
DeLisle od wielu lat nie żył, a ciotka nigdy go nie wspominała.

— Już postanowiłam, co z tym zrobię — oznajmiła zdecydowanie babcia. — Napiszę do 

Elizy i zapytam, czy mogę otworzyć kufer, by sprawdzić, czy nie dostały się do niego mole. 
Jeśli   odmówi,   to   jej   sprawa.   A   nie   wątpię,   że   tak   właśnie   postąpi.   Wytrwa   przy   swoich 
sentymentach do ostatniego tchnienia.

Zaczęłam unikać starego kufra. Nabrał dla mnie nowego znaczenia. Zaczął mi się wydawać 

jakimś grobowcem, w którym pochowano romans z odległej przeszłości.

Po jakimś czasie babka otrzymała list i przy stole podała go ciotce DeLisle. — Od Elizy — 

oznajmiła. — Wszędzie rozpoznałabym jej pismo. To nie współczesne gryzmoły, lecz piękna, 
godna prawdziwej damy kaligrafia. Przeczytaj Winnifredo. Nie mam przy sobie okularów, a 
poza tym górnolotny styl Elizy bardzo mnie męczy. Nie musisz czytać na głos całości. Potrafię 
sobie wyobrazić te wzruszające okrzyki. Powiedz tylko, co zadecydowała w kwestii kufra.

Ciotka otworzyła list i przeczytała go, a potem odłożyła z lekkim westchnieniem. — Oto co 

pisze na interesujący cię temat: „Gdyby nie jedna rzecz, poprosiłabym o otwarcie go i spalenie 
całej zawartości. Nie mogę jednak dopuścić, by ktokolwiek poza mną zobaczył lub dotknął tę 
rzecz. A więc proszę Cię, zostaw kufer w spokoju. Nie ma żadnego znaczenia, czy weszły do 
niego mole, czy nie”. — To wszystko — ciągnęła ciotka Winnifreda — i muszę przyznać, że 
jestem rozczarowana. Ten kufer od lat rozpalał we mnie dziecinną wręcz ciekawość, która jak 
widać,   nie   zostanie   zaspokojona.   Ta   „jedna   rzecz”   musi   być   jej   ślubną   suknią.   Zawsze 
podejrzewałam, że tam ją schowała.

— Dała taką odpowiedź, jakiej się spodziewałam — odparła zniecierpliwiona babka. — 

Najwidoczniej czas nie dodał Elizie rozsądku. Cóż, ja umywam ręce od jej rzeczy, czy są mole, 
czy nie!

Usłyszałam  o  kufrze  dopiero   po  dziesięciu   latach.   Babcia   Laurance  zmarła,   lecz   ciotka 

Winnifreda dalej mieszkała w Grange. Była bardzo samotna i pierwszej zimy po śmierci babki 
zaprosiła mnie na dłuższy pobyt.

Kiedy znowu odwiedziłam poddasze i ujrzałam niebieski kufer w tym samym zakurzonym 

kącie, odżyła dawna ciekawość i zaczęłam prosić ciotkę, aby opowiedziała mi jego dzieje.

— Dobrze, że mi o nim przypomniałaś — powiedziała Winnifreda. — Zamierzałam go 

otworzyć po śmierci matki, ale ciągle to odkładałam. Wiesz pewnie, Amy, że biedna Eliza 
Laurance zmarła pięć lat temu, lecz matka nadal nie chciała zaglądać do kufra. Teraz jednak nie 
ma powodu, abyśmy tego nie zrobiły. Jeśli chcesz, wejdziemy na górę i otworzymy go, a 
później opowiem ci całą historię.

Poszłyśmy więc na strych i ciotka uklękła przy starym kufrze, wybierając odpowiedni klucz 

z przypiętej do paska wiązki. — Czy nie byłoby irytujące, gdyby żaden nie pasował do zamka? 
Sądzę, że czułabym się równie rozczarowana jak ty. — Mówiąc to przekręciła klucz, a potem 
podniosła ciężkie wieko. Naszym oczom ukazała się warstwa zakurzonej bibuły.

— Podnieś to, moje dziecko — powiedziała łagodnie ciocia. — Dla ciebie nie ma tam 

duchów i wspomnień. To tylko stary kufer.

Po   zdjęciu   papieru   zobaczyłam  dzielącą   wnętrze   przegródkę;   na  wierzchu   jednej   części 

leżała mała, inkrustowana skrzyneczka. Ciocia wzięła ją i podeszła do okna. Po chwili położyła 
mi   skrzyneczkę   na   kolanach.   —   Zobacz   Amy,   jakie   to   skarby   leżały   w   ukryciu   przez 
czterdzieści lat.

Pierwszą   wyjętą   rzeczą   była   mała   szkatułka   obciągnięta   ciemnofioletowym   aksamitem. 

Otworzyłam  bez  trudu  zardzewiały   zameczek   i   krzyknęłam   z  podziwu.   Ciotka   Winnifreda 
zajrzała mi przez ramię.

— To portret Elizy, gdy miała dwadzieścia lat, a tu podobizna Willisa Starra. Powiedz, Amy, 

czy nie była śliczna?

background image

Istotnie, z zaśniedziałej ramki patrzyła na mnie dziewczyna o niezwykłym uroku. Miała 

twarz doskonale owalną, delikatne rysy i duże ciemnoniebieskie oczy. Upięte wysoko włosy, 
zgodnie   z   dawną   modą,   opadały   na   kark   puklami   kasztanowych   loków.   Wspaniale 
prezentowały się również ramiona i szyja młodej kobiety.

— Ten drugi portrecik przedstawia mężczyznę, z którym była zaręczona. Jak sądzisz, był 

przystojny?

Spojrzałam na portret krytycznym wzrokiem. Mężczyzna mógł mieć dwadzieścia pięć lat i 

był niezaprzeczenie przystojny, ale coś w jego twarzy nie podobało mi się.

Ciotka   w   milczeniu   wyjmowała   resztę   zawartości   skrzynki.   Był   tam   biały,   jedwabny 

wachlarz   o   delikatnie   rzeźbionych   pręcikach   z   kości   słoniowej,   paczka   starych   listów   i 
papierowe zawiniątko z zeschłymi kwiatami. Potem wypakowałyśmy kufer. Najpierw pojawiła 
się balowa suknia ze złocistego brokatu z trenem przy spódnicy i bufiastymi rękawami. Pod nią 
leżało pudełko zawierające   naszyjnik z drobnych,  ale  pięknych  perełek  i para jedwabnych 
pantofelków. Resztę tej części wypełniała bielizna pościelowa i stołowa, bardzo delikatna i 
kosztowna, lecz pożółkła z wiekiem.

W drugiej części leżała suknia ślubna. Ciotka Winnifreda wyjęła ją z szacunkiem. Uszyta z 

grubego, białego niegdyś jedwabiu, ozdobiona była cienkimi jak pajęczyna koronkami i wciąż 
prezentowała się znakomicie. Otulał ją długi welon o zapachu dawno zapomnianych perfum, 
który przetrwał wszystkie te lata.

— A więc, Amy, to już koniec — oznajmiła ciocia z dziwnym drżeniem w głosie. — Teraz 

kolej na opowieść. Od czego mam zacząć?

— Od samego początku. Nie wiem o niej nic poza tym, jak miała na imię. Opowiedz mi, kim 

była i dlaczego schowała tutaj ślubną suknię.

— Biedna Eliza — zaczęła w zadumie ciocia. — To bardzo smutna historia, Amy. I wydaje 

się tak odległa. To już czterdzieści lat temu… Miałam wtedy dwadzieścia lat. Eliza była moją 
kuzynką, jedyną córką stryja Henry’ego Laurance. Mój ojciec, a twój dziadek — nie pamiętasz 
go — miał dwóch braci, a każdy z nich córkę — jedynaczkę. Obie dziewczynki otrzymały imię 
po prababce Elizie. Elizę stryja George’a widziałam tylko raz. Byli bogaci, dziewczyna miała 
powodzenie, dużo dumy i próżności, choć nie grzeszyła urodą. Mieszkała w dalekim mieście i 
nie odwiedzała Wyther Grange.

Druga Eliza Laurance była córką człowieka biednego, lecz odznaczała się niezwykłą urodą. 

Możesz ocenić jej piękność patrząc na portrecik, ale i on nie oddaje wiernie całego uroku. 
Polegał on głównie na zalotnym, pełnym czaru wyrazie twarzy oraz żywym sposobie bycia. Nie 
była jednak doskonała. Zbyt fascynowały ją romanse i sentymenty. Wtedy nie nazywałam tego 
wadą, bo też byłam młoda i romantyczna. Mama nie darzyła Elizy sympatią, ale inni ogromnie 
ją lubili. Jednej zimy Eliza przyjechała do nas z wizytą. Wówczas Wyther Grange było pełne 
życia, dużo bywaliśmy na przyjęciach i balach. Kuzynka królowała na wszystkich, lecz nie 
zadzierała nosa i pochlebstwa nie uderzyły jej do głowy. Wtedy pierwszy raz spotkałyśmy 
Willisa   Starra.   Był   przybyszem   i   nikt   nic   o   nim   nie   wiedział.   Kilka   rodzin   zaczęło   go 
przyjmować, a reszty dokonał jego urok osobisty. Bardzo szybko stał się modny. Uważano, że 
jest przystojny, miał nienaganne maniery i opinię bogatego.

Nie powiem, bym kiedykolwiek ufała Willisowi, ale jak inni byłam pod jego urokiem. Tylko 

mama go nie cierpiała i często robiła dwuznaczne uwagi, że jest awanturnikiem bez grosza przy 
duszy. To bardzo irytowało Elizę.

Od   pierwszej   chwili   Starr   darzył   ją   szczególnym   zainteresowaniem   i   wydawał   się 

bezgranicznie oczarowany. Cóż, zwycięstwo przyszło mu łatwo. Eliza pokochała młodzieńca 
całym dziewczęcym, impulsywnym sercem i nawet nie próbowała tego ukrywać.

Nigdy nie zapomnę wieczoru tuż po ich zaręczynach. Były urodziny Elizy i zostaliśmy 

zaproszeni na bal.  Właśnie  wtedy  włożyła  tę  brokatową  suknię. Przypuszczam,  że  dlatego 
schowała ją tutaj — suknię z najszczęśliwszego dnia swego życia. Nie widziałam jej tak pięknej 

background image

jak wówczas — obnażone ramiona, na szyi sznur pereł, a w ręku bukiet białych róż. Po balu 
wróciliśmy do domu i Eliza wyznała nam tajemnicę. Zaręczyła się z Willisem Starrem i ślub 
odbędzie się wczesną wiosną. Chłopak wyglądał na ideał kochanka, a ona była tak szczęśliwa, 
że promieniała i piękniała w oczach.

Tak więc wyznaczono datę ślubu. Ja miałam być druhną. Razem szyłyśmy tę ślubną suknię. 

W tamtych czasach nie należało to do wyjątków. W sukni Elizy każdy ścieg został zrobiony 
czułymi   palcami   i   pobłogosławiony   najlepszymi   życzeniami.   Sama   upinałam   welon   na  jej 
złocistokasztanowych włosach. Widzisz, jaki jest zmięty i pożółkły? Owego fatalnego dnia był 
biały jak śnieg.

Tydzień przed ślubem Willis Starr spędzał wieczór w Grange. Rozmawialiśmy z wielkim 

ożywieniem o zbliżającej  się  uroczystości  i zaproszonych  gościach.  Eliza  wspomniała swą 
imienniczkę,   posażną   pannę.   Spojrzała   przy   tym   z   wyzwaniem   na   narzeczonego.   Było   to 
zwykłe wesołe przekomarzanie się i żarty. Wszyscy śmialiśmy się, ale nigdy nie zapomnę tego 
wyrazu, który przemknął po twarzy Willisa. Pojawił się na krótko, ale lęk, jaki wzbudził we 
mnie, pozostał. Kilka chwil później opuściłam pokój i gdy wracałam przez słabo oświetlony 
hali, natknęłam się na młodego Starra. Położył mi ręce na ramionach i pochylił swą zmienioną 
twarz nade mną.

— Powiedz mi — odezwał się niskim, szorstkim głosem. — Czy rzeczywiście jest druga 

Eliza Laurance, przyszła spadkobierczyni?

— Naturalnie — odparłam ostro. — To nasza kuzynka, córka stryja George’a. Nasza Eliza 

nie ma posagu. Chyba nie myślałeś, że jest inaczej?

Willis odstąpił krok i uśmiechnął się szyderczo. — Myślałem, cóż w tym dziwnego? Wiele 

słyszałem o bogatej pannie, Elizie Laurance i pięknej Elizie Laurance. Przypuszczałem, że to 
jedna i ta sama osoba. Bardzo się staraliście, by nie wyprowadzić mnie z błędu.

— Pan się zapomina, panie Starr, mówiąc do mnie w ten sposób — rzuciłam lodowato. — 

Pan się sam oszukiwał. Nigdy nie udawaliśmy, że Eliza ma wielki posag. Jest dość piękna i 
dobra, by kochać ją ze względu na nią samą.

Wróciłam   do   salonu   pełna   najgorszych   przeczuć.   Willis   pozostał   nachmurzony   i 

małomówny przez resztę wieczoru, lecz nikt prócz mnie tego nie zauważył.

Nazajutrz byliśmy tak zajęci, że prawie zapomniałam o incydencie z poprzedniego dnia. My 

dziewczęta, siedziałyśmy w szwalni wykańczając ślubną suknię. Eliza przymierzyła ją razem z 
welonem i gdy tak stała w całym blasku urody, przyniesiono list. Domyśliłam się, kto go 
napisał i ze śmiechem wybiegłam z pokoju, zostawiając ją samą.

Kiedy wróciłam, stała w tej samej pozie i na tym samym miejscu z listem w ręku. Twarz 

miała tak białą jak welon, a w szeroko otwartych oczach malował się wyraz strasznej udręki. 
Cała radość i łagodna słodycz zniknęły z nich bez śladu. Wiesz, Amy, były to oczy starej 
kobiety.

— Elizo, co się stało? — zapytałam. — Czy coś się przytrafiło Willisowi?
Nie odpowiedziała, podeszła tylko do kominka i wrzuciła kartkę w płomienie, patrząc jak 

zmienia się w popiół. Dopiero wtedy odezwała się do mnie: — Pomóż mi zdjąć tę suknię. 
Winnie. Nigdy już jej nie założę. Nie będzie ślubu. Willis wyjechał.

— Wyjechał? — powtórzyłam głucho.
— Tak. Nie jestem posażną panną, Winnie. On kochał majątek, a nie dziewczynę. Napisał, 

że jest zbyt biedny, aby marzyć o ożenku, gdy ja nie mam niczego. Och, cóż to za okrutny, 
bezlitosny list.  Dlaczego  mnie po  prostu nie zabił.  To byłby bardziej  ludzki  gest.  Tak  go 
kochałam, tak mu ufałam! Och, Winnie i co ja teraz zrobię?

W tym kontraście między słowami pełnymi pasji, a spokojną twarzą i pozbawionym życia 

głosem, było coś przerażającego. Chciałam zawołać matkę, lecz mi nie pozwoliła. Poszła do 
swego pokoju, ciągnąc przez ciemny hali suknię z welonem i zamknęła się na klucz.

Cóż, powiedziałam o tym pozostałym domownikom najoględniej jak potrafiłam. Możesz 

background image

sobie   jednak   wyobrazić   ich   gniew   i   niepokój.   Twój   ojciec,   Amy,   a   był   wtedy   młody   i 
zapalczywy, wybrał się na poszukiwanie Willisa Starra. Lecz ten wyjechał i nikt nie wiedział 
dokąd. Cała okolica trzęsła się od plotek na temat skandalu. Eliza rozchorowała się i leżała 
nieprzytomna dłuższy czas. W powieści pewnie bohaterka by zmarła i na tym koniec. Ale to 
było życie i Eliza wyzdrowiała, choć wiele razy zdawało się nam, że odejdzie z tego świata.

Gdy ostatecznie przyszła do siebie, spostrzegliśmy, jak straszliwie się zmieniła. Jej widok 

ranił mi serce. Zmianie uległo nawet jej usposobienie; utraciła całą wesołość, pogodę ducha i 
ożywienie.   Stała   się   bladą,   pozbawioną   energii   istotą.   Po   pewnym   czasie   dotarła   do   nas 
wiadomość, że Willis ożenił się z drugą, bogatą Elizą Laurance. Tym razem nie popełnił błędu. 
Staraliśmy się ukryć ten fakt przed Elizą, ale i tak się dowiedziała. Tego samego dnia poszła na 
strych i zapakowała stary kufer. Nikt nie wiedział, co do niego włożyła, ale teraz my wiemy, że 
razem z sukniami i listami złożyła tu przede wszystkim swą młodość i szczęście. Tak naprawdę, 
kufer stał się grobowcem samej Elizy Laurance.

Wkrótce wróciła do domu. Zanim jednak wyjechała, wymogła na mamie obietnicę, że kufer 

zostanie w Grange zamknięty, dopóki ona sama po niego nie przyjedzie. Nigdy się nie zjawiła i 
sądzę, że nie miała takiego zamiaru. Więcej też jej nie widziałam.

Oto dzieje starego kufra. Wszystko to wydarzyło się dawno, dawno temu. Złamane serce i 

cierpienie dziś znowu odżyło w mej pamięci. Biedna Eliza!

Oczy napełniły mi się łzami, gdy ciocia zeszła na dół, pozostawiając mnie nad welonem i 

portretem Elizy Laurance. Dokoła leżały świadectwa tej smutnej, starej jak świat historii. Nagle 
wydało mi się, że to ja żyłam w tamtych czasach i że miłość, szczęście, zdrada i ból były 
częścią mego losu.

Ciotka Winnifreda wróciła na strych i powiedziała: — Włóżmy te rzeczy z powrotem do ich 

grobowca. Nikomu z nas nie są potrzebne. Wprawdzie bieliznę można wyprać i wybielić, ale 
uważałabym to za świętokradztwo. To był ślubny prezent od mamy. A co do pereł, chciałabyś 
je wziąć, Amy?

— Och,   nie,   nie   —  odparłam   i   przeniknął   mnie   dreszcz.   —  Nigdy   nie   mogłabym   ich 

założyć. Czułabym się jak duch. Ciociu Winnifredo, schowajmy to wszystko. Zatrzymam tylko 
jej   portret.   Z   powagą   i   szacunkiem   umieściłyśmy   pamiątki   w   niebieskim   kufrze.   Ciotka 
zatrzasnęła   wieko   i   przekręciła   klucz   w   zamku.   Na   chwilę   pochyliła   głowę,   a   potem   w 
milczeniu zeszłyśmy mrocznymi schodami na dół.

background image

C

ZERWONY

 

POKÓJ

1898

Moje dziecko, chcesz, bym ci opowiedziała tę historię? Jest bardzo smutna i lepiej jej nie 

wspominać.   W   takich   rodzinach   jak   nasza   zawsze   są   różne   posępne   opowieści.   Jednak 
obiecałam, więc muszę dotrzymać słowa. Usiądź tu i oprzyj głowę na moich kolanach.

Byłam jeszcze dzieckiem, kiedy to się wydarzyło, ale pamiętam wszystko bardzo dobrze. 

Przypominam sobie, jaka byłam zadowolona, gdy macocha mego ojca, pani Montressor — nie 
lubiła, by mówiono do niej „babciu”, skoro miała zaledwie pięćdziesiąt lat i ciągle jeszcze była 
urodziwą kobietą — napisała do mojej matki, zapraszając małą Beatrice do rodzinnego dworu 
Montressor. Pojechałam chętnie, chociaż matka bolała nad rozstaniem. Nie miała nikogo do 
kochania prócz mnie, gdyż ojciec, Conrad Montressor zaginął na morzu trzy miesiące po ślubie.

Moje ciotki miały zwyczaj mówić, jak bardzo go przypominam i że jestem Montressorem z 

krwi i kości. Przyjmowałam to jako pochwałę, bo Montressorowie byli starą i dobrą rodziną, a 
kobiety odznaczały się wielką urodą. Dlatego czułam radość, myśląc o mej śniadej twarzy i 
zgrabnej   sylwetce.   Miałam   też   nadzieję,   że   gdy   dorosnę,   nie   przyniosę   wstydu   swoim 
przodkom.

Dwór był starym i tajemniczym domem, a pani Montressor bardzo miłą, choć trochę surową 

kobietą. Nie interesowała się dziećmi, gdyż nie miała własnych.

Znajdowało się tam dużo książek, nad którymi mogłam ślęczeć, nie pytając o pozwolenie. 

Dawano mi spokój, jeśli tylko nie pętałam się pod nogami. Przyglądałam się też do woli starym, 
pociemniałym portretom, dopóki nie poznałam dobrze tych dumnych twarzy i nie potrafiłam 
sobie wyobrazić jakichś związanych z nimi historii. Musisz wiedzieć, że lubiłam marzyć i 
byłam dojrzalsza i mądrzejsza niż inne dzieci w moim wieku, żyłam bowiem wśród dorosłych, 
bez towarzystwa rówieśników.

We dworze zawsze gościła któraś z ciotek, by troszczyć się o mnie przez pamięć na mego 

ojca, a był ich ukochanym bratem. Ciotki, a miałam ich osiem, wszystkie dobrze powychodziły 
za mąż i mieszkały w pobliżu. Przychodziły więc często na herbatę i pilnowały, bym nie czytała 
za dużo bajek i nie przesiadywała wieczorami.

Lecz to nie bajki i słodycze, ani nawet pieszczoty i pobłażliwość sprawiały, że cieszył mnie 

pobyt we dworze. Choć nikomu o tym nie mówiłam, bardzo pragnęłam poznać żonę stryja 
Hugha, o której wiele słyszałam, zarówno dobrego jak i złego. Mój stryj Hugh, aczkolwiek 
najstarszy z rodzeństwa, ożenił się dopiero niedawno i cała okolica aż huczała od rozmów na 
temat   jego   młodej   żony.   Nie   słyszałam   tyle,   ile   bym   sobie   życzyła,   gdyż   wszelkie   plotki 
uciszano w mej obecności, albo zmieniano temat pogawędki. Jednak będąc dzieckiem nad wiek 
rozwiniętym, wiedziałam i rozumiałam więcej, niż im się wydawało. Dotarło do mnie, że ani 
dumna  pani  Montressor,   ani   żadna   z  ciotek,   ani  nawet   wyrozumiała   i   łagodna  matka,   nie 
akceptowały tego, co zrobił stryj. Podobno macocha wybrała żonę dla swego pasierba, z dobrej 
rodziny i całkiem ładną, ale stryj odmówił. Tego zaś pani Montressor nie mogła wybaczyć, 
choć gdyby tak się stało, to może w czasie swej ostatniej podróży do Indii, stryj nie ożeniłby się 
i nie przywiózł do domu cudzoziemskiej żony. Piękność jej zaćmiewała wszystko dokoła, lecz 
w jej żyłach płynęła nie błękitna krew Montressorów, a obca.

Niektórzy mieli coś do powiedzenia na temat jej dumy i arogancji, zastanawiali się też, czy 

macocha bez oporu odda obcej dotychczasową pozycję pani domu. Inni poddali się urokowi 
młodej kobiety i powiadali, że plotki zrodziły się z zawiści, a Alicja zasługuje zarówno na nowe 
nazwisko   jak   i   pozycję   społeczną.   Tak   więc   tkwiłam   między   sprzecznymi   opiniami   i 
postanowiłam jeszcze wstrzymać się z własnym zdaniem. Kiedy jednak przybyłam do dworu, 
stryj   Hugh   wyjechał   z   żoną   na   pewien   czas.   Przełknęłam   rozczarowanie,   niecierpliwie 

background image

oczekując ich powrotu.

Ciotki   i   macocha   mówiły   z   lekceważeniem   o   Alicji   podkreślając,   że   jest   kobietą 

lekkomyślną, a z małżeństwa nic dobrego nie wyjdzie. Opowiadały także o jej towarzystwie, 
które   uważały   za   nieodpowiednie   dla   Montressorów.   Nie   krępowały   się   moją   obecnością, 
przypuszczając, że taki dzieciak nie zwraca najmniejszej uwagi na szepty dorosłych.

Gdy nie przebywałam z nimi, pomagając ubijać jajka i przebierać rodzynki — upominana 

bym nie jadła więcej niż co piątą — to zawsze można mnie było znaleźć w bocznym hallu nad 
książką, niezmiennie rozżaloną, że już mi nie wolno wchodzić do Czerwonego Pokoju.

Boczny   hali   był   wąski   i   mroczny,   łączył   główne   pokoje   dworu   ze   starym,   dziwacznie 

zbudowanym skrzydłem. Oświetlały go małe okienka  o  kwadratowych szybkach, a na jego 
końcu znajdowały się schody prowadzące do Czerwonego Pokoju. W nim spędzałam większość 
czasu podczas poprzednich wizyt. Wówczas był to gabinet macochy ojca. Pisywała tam listy i 
sprawdzała  domowe  rachunki,   a niekiedy  podejmowała  jakąś   znajomą.  Pokój   był  niski,  w 
oknach,   kwadratowych   i   umieszczonych   wysoko   pod   samą   powałą,   wisiały   zasłony   z 
czerwonego   adamaszku.   Ściany   wyłożono   boazerią   z   ciemnego   drewna.   Lubiłam   w   nim 
siedzieć cichutko na kanapie i czytać bajki.

Tym razem pospieszyłam jak zwykle w jego kierunku. Nie zdołałam jednak dojść dalej niż 

do schodów, gdy zatrzymała mnie gwałtownie pani Montressor i szarpnęła do tyłu, zupełnie 
jakbym chciała wejść do pokoju Sinobrodego.

Na widok mej twarzy pożałowała ostrego gestu i łagodnie pogłaskała mnie po głowie. — Już 

dobrze, dobrze, Beatrice! Przestraszyłaś się? Wybacz tę szorstkość starej kobiecie, lecz nie 
wchodź tam, gdzie cię nie proszą. Nigdy nie przekraczaj progu Czerwonego Pokoju, gdyż 
należy teraz do żony stryja Hugha. Muszę ci powiedzieć, że ona nie przepada za nieproszonymi 
gośćmi.

Poczułam wielki żal. Nie mogłam też pojąć, dlaczego ciotka miałaby za złe, gdybym weszła 

tam czasami. Lecz pani Montressor pilnowała, bym stosowała się do polecenia. Zwróciłam więc 
swoje zainteresowania w innym kierunku.

We   dworze   było   na   szczęście   dużo   zajęć;   goście   wchodzili   i   wychodzili.   Ciotki   stale 

pracowały.   Boże   Narodzenie   mieliśmy   obchodzić   bardzo   hucznie,   a   w   Noc   Sylwestrową 
zaplanowano   wielki   bal.   Ciotki   obiecały   mi,   że   będę  mogła   nie   iść   spać  i   przyglądać   się 
zabawie. Dlatego wykonywałam ich polecenia bez narzekań i sprzeciwów i wcześnie kładłam 
się do łóżka. Robiłam to tym chętniej, że gdy według nich już zasnęłam, przychodziły do mojej 
sypialni na pogawędki o cioci Alicji. Pewnych rzeczy, które mówiły, nie powinnam usłyszeć.

W końcu nadszedł oczekiwany dzień. Stryj Hugh miał wrócić z żoną i wszyscy zebraliśmy 

się w wielkim hallu przy kominku. Ciotka Frances ubrała mnie w najlepszą białą sukienkę z 
purpurową szarfą i bardzo przy tym lamentowała z powodu moich chudych pleców i ramion. 
Przykazała   też,   bym   zachowywała   się   grzecznie   jak   przystało   na   dobrze   wychowaną 
dziewczynkę. Ukryłam się w kącie zlodowaciała z wrażenia, a serce biło mi tak mocno, że aż 
bolało.

Wreszcie drzwi się otworzyły i Alicja — tak ją zawsze nazywano i nie myślałam o niej jak o 

ciotce — weszła do środka, a za nią mój wysoki, śniady i ciemnowłosy stryj. Podeszła dumnie 
wyprostowana do kominka i skłoniła się wyniośle (tak mi się zdawało) pani Montressor i 
ciotkom, stojącym przy drzwiach bawialni. Świat poza nią przestał dla mnie istnieć. Gdy zdjęła 
pelerynę   z   kapturem,   jej   piękność   okazała   się   tak   niezwykła,   że   zapomniałam   o   dobrych 
manierach i patrzyłam zafascynowana. Dotąd nie widziałam, ani nie wyobrażałam sobie takiej 
urody.   Moja   matka   i   ciotki   chociaż   ładne,   prezentowały   się   przy   niej   jak   białe   lilie   przy 
purpurowej róży. Nie potrafię ci przekazać słowami, jak wyglądała wtedy w blasku płomieni 
padających na białą szyję i pukle rudozłotych włosów.

Była tak wysoka, że ciotki wydawały się małe, jakkolwiek nie miały niskiego wzrostu. 

Nosiła się po królewsku, a cała potęga jej cudzoziemskiej urody znajdowała się w oczach. Nie 

background image

wiem, czy były jasne, czy ciemne, ale wydawały mi się jeziorami płynnego ognia: to czułego, to 
gwałtownego. Skórę miała jak delikatne płatki białej róży, a gdy się odezwała, pomyślałam, że 
dotychczas nie słyszałam tak czarownej i Słodkiej muzyki. Często w marzeniach wyobrażałam 
sobie   pierwsze   spotkanie   z   Alicją,   lecz   nie   sądziłam,   by   się   do   mnie   odezwała.   Dlatego 
ogromnie się zdziwiłam, gdy wyciągnęła ręce i powiedziała uprzejmie:

— A to pewnie jest mała Beatrice? Dużo o tobie słyszałam. Chodź tu, moje dziecko i pocałuj 

mnie.

Podeszłam, choć ciotka Elizabeth zmarszczyła się gniewnie. Czar tej urody obezwładniał i 

nie dziwiłam się, że stryj Hugh ją pokochał.

Był też bardzo dumny z żony. Jako dziecko niezwykle wrażliwe wyczułam jednak oprócz 

dumy i miłości w jego wzroku coś, co przypominało mi głęboko skrywaną nieufność. Ona zaś 
traktowała stryja trochę wyniośle i protekcjonalnie. Tyle, że w jej obecności zapominało się o 
tym.   Kiedy   wyszła   z   hallu,   odniosłam   wrażenie,   że   nic   w   nim   nie   pozostało.   Ukradkiem 
wymknęłam się do bocznego hallu, by choć pomarzyć o niej. Osoba Alicji tak przepełniała 
moje myśli, że nie zdziwiłam się, gdy ujrzałam ją schodzącą po schodach, w aureoli złotych 
włosów na tle ciemnej ściany.

Zatrzymała się i spytała, o czym tak marzę. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że o niej. 

Roześmiała się na to z zadowoleniem i powiedziała pół żartem: — Nie marnuj na mnie swych 
myśli, Beatrice. Jeśli chcesz, chodź jednak do mnie, bo bardzo spodobały mi się twoje poważne 
oczy. Może ciepło młodości zdoła stopić lód, którym otoczone jest moje serce wśród tych 
zimnych Montressorów.

Wprawdzie nie zrozumiałam tych słów, lecz chętnie poszłam popatrzeć na Czerwony Pokój. 

Tam rozmawiałyśmy i zadawała mi pytania, których, jestem przekonana, nie powinna zadawać. 
Lecz nie umiałam na nie odpowiedzieć, więc nic złego się nie stało.

Odtąd   często   przebywałam   z   nią   w   Czerwonym   Pokoju.   Niekiedy   był   tam   stryj   i   nie 

zwracając  uwagi   na  moją  obecność,   całował   Alicję   i   wychwalał   jej   piękność.   Cóż,   byłam 
przecież tylko dzieckiem.

A   jednak   zdawało   mi  się,   że   ona  z  trudem   znosi   te   pieszczoty.   Płomień   w   jej   oczach 

przyprawiał o dreszcz i przypominałam sobie, że ciotka Elizabeth, kobieta o złotym sercu, 
powiedziała, iż ta dziwna istota przyniesie nam nieszczęście. Zaraz przeganiałam takie myśli i 
karciłam się, ze nie ufam komuś tak mi życzliwemu.

Gdy   nadeszła   Noc   Sylwestrowa,   zajmował   mnie   tylko   bal.   Lecz   przeżyłam   straszne 

rozczarowanie, bo obudziłam się chora i choć udawałam dzielnie, ciotki zorientowały się i 
zapakowały mnie do łóżka. Rozpłakałam się gorzko. Miałam nie zobaczyć wystrojonych gości, 
a   przede   wszystkim   Alicji.   To   ostatnie   rozczarowanie   zostało   mi   oszczędzone,   bo   Alicja 
wieczorem przyszła do mego pokoju. Zawsze okazywała pobłażliwość wobec mych kaprysów. 
Na jej widok zapomniałam o gorączce, bólu i nawet o balu, gdyż nigdy ludzka istota nie była 
tak piękna, jak ta stojąca przy mnie.

Miała białą suknię z materiału, który mogłam porównać jedynie z księżycowym blaskiem, 

przenikającym oszronioną szybę. A z sukni wynurzały się olśniewające ramiona i piersi tak 
obnażone, że zawstydzona odwróciłam oczy. Na śnieżnobiałej szyi i w bujnych włosach skrzyły 
się kamienie; wtedy jeszcze nie wiedziałam, że były to brylanty. Upajałam się jej widokiem, a 
ona stała jak bogini przed swym czcicielem. Sądzę, że odgadła moje ukryte myśli i spodobały 
się   jej,   była   bowiem   kobietą   próżną,   a   dla   takiej   słodkie   jest   nawet   uwielbienie   dziecka. 
Pochyliła się nade mną tak, że jej cudowne oczy spotkały moje oszołomione spojrzenie. — 
Powiedz mi, malutka Beatrice, czy jestem piękna?

Z trudem wydobyłam z siebie głos i przyznałam otwarcie, że uważani ją za piękniejszą od 

aniołów. Uśmiechnęła się zadowolona.

W tej chwili wszedł stryj Hugh i choć zdawało mi się, że twarz mu pociemniała na widok 

nagiej   wspaniałości   jej   ramion   i   piersi,   to   jednak   pocałował   żonę   z   nieukrywaną   dumą 

background image

kochanka, podczas gdy ona spojrzała na niego z lekką drwiną.

— Słodka moja — powiedział. — Czy wyświadczysz mi przysługę?
— A ona na to: — Być może.
Wtedy on dodał: — A więc nie tańcz dziś z tym człowiekiem. Nie ufam mu.
W głosie stryja więcej było mężowskiego rozkazu niż prośby kochanka. Alicja patrzyła nań 

pogardliwie.   Gdy   spostrzegła   zmienioną   twarz   męża,   bo   Montressorowie   nie   znoszą 
ograniczania swojej władzy, to jakby zmieniła zdanie i jej usta okrasił uśmiech, choć oczy 
lśniły gniewem. Zarzuciła mu ręce na szyję (mnie się zdawało, że chętniej by go udusiła) i 
słodkim, pieszczotliwym głosem szepnęła mu coś do ucha.

Stryj   roześmiał   się   i   twarz   mu   się   rozjaśniła,   ale   i   tak   powiedział   stanowczo:   —   Nie 

przeciągaj struny, Alicjo.

Wyszli z pokoju razem, ona o krok przed nim, niezwykle dostojna.
Potem odwiedziły mnie ciotki ubrane ładnie i skromnie, ale w porównaniu z Alicją wydały 

mi się bezbarwne. Z jej powodu okazałam się bardzo nieposłuszna. Miałam surowo przykazane 
pozostawać w łóżku, jednak postanowiłam ostrożnie zejść na dół i poczekać na okazję, by choć 
z ukrycia móc na nią popatrzeć. Kiedy dochodziłam do wielkiego hallu, usłyszałam czyjeś kroki 
i wystraszona schowałam się za kotarą niebieskiego saloniku. Lecz za mną weszła Alicja z 
jakimś mężczyzną, którego nigdy dotąd nie widziałam. Natychmiast przypomniał mi się giętki, 
czarny wąż o błyszczących ślepiach. Kiedyś omal mnie taki nie ukąsił. Na szczęście zabił go 
ogrodnik. Teraz pomyślałam sobie, że jeśli wąż miał duszę, to musiała wejść w tego człowieka.

Usiedli obok siebie, potem on zaczął ją całować. Alicja nie tylko? nie odepchnęła go z 

oburzeniem, ale uśmiechnęła się i przysunęła bliżej’ miękkim, kocim ruchem. Rozmawiali w 
jakimś obcym języku.

Byłam   tylko   niewinnym   dzieckiem   i   nie   wiedziałam   nic   o   honorze   i   hańbie,   jednakże 

wydawało mi się, że żaden mężczyzna oprócz stryja nie powinien całować Alicji. Od tamtej 
chwili przestałam jej ufać.

Stałam cicho, choć wcale nie zamierzałam ich szpiegować i nagle ujrzałam, jak ciotka ze 

zmienioną twarzą prostuje się i odpycha kochanka.

W   drzwiach   zobaczyłam   stryja   Hugha,   w   którego   spojrzeniu   widniały   cała   duma   i 

namiętność Montressorów. Wszedł jednak do pokoju powoli i dostojnie, a Alicja i „czarny wąż” 
odsunęli się od siebie i wstali.

Stryj zbliżył się do kochanka ciotki i z całej siły uderzył go w twarz. Ów, może dlatego, że w 

głębi serca jak każdy łajdak był tchórzem, pobladł straszliwie i wybiegł z pokoju, mrucząc 
przekleństwa. Stryj odwrócił się teraz do Alicji i głosem chłodnym i strasznym powiedział: — 
Od tej chwili już nie jesteś moją żoną. — W jego głosie było coś takiego, co mówiło, że Alicja 
nigdy nie uzyska przebaczenia ani miłości. Potem wskazał jej drzwi, a ona wyszła jak dumna 
królowa, bez śladu zawstydzenia na twarzy.

A   ja   pobiegłam   chyłkiem   do   swojego   pokoju   i   rzuciłam   się   do   łóżka.   Zobaczyłam   i 

usłyszałam więcej niż oczekiwałam, co zawsze spotyka osoby nieposłuszne i podsłuchujące.

Stryj Hugh dotrzymał słowa i Alicja pozostała żoną tylko z nazwiska. Uniknął skandalu i 

plotek,   gdyż   rodowa   duma   kazała   mu   ukryć   hańbę,   zaś   oficjalnie   był   pełnym  szacunku   i 
galanterii małżonkiem.

Ciotki   i   pani   Montressor   nie   wiedziały   również   o   niczym,   chociaż   między   sobą   dużo 

rozprawiały i dziwiły się zmianom w zachowaniu stryja. Ja milczałam i nikt nie podejrzewał, że 
wiem cokolwiek o tej sprawie.

Zaraz po Nowym Roku wróciłam do mamy, ale po niedługim czasie pani Montressor znowu 

po mnie przysłała mówiąc, że dom bez małej Beatrice wydaje się pusty. Pojechałam tam i nie 
zauważyłam żadnych zmian, jednak dwór był cichy i Alicja rzadko wychodziła z Czerwonego 
Pokoju. Stryja Hugha widywałam od czasu do czasu. Najczęściej wtedy, gdy wyjeżdżał lub 
wracał z podróży w interesach, albo przynosił mi z miasta książki i słodycze.

background image

Za to codziennie przebywałam w Czerwonym Pokoju z Alicją, gdzie rozmawiała ze mną 

bardzo życzliwie, choć nie zawsze ją rozumiałam. Pani Montressor wyraźnie nie pochwalała tej 
zażyłości, ale nic nie mówiła. Chodziłam więc i słuchałam, mimo że dziwne zachowanie Alicji i 
te błyski w oczach niezbyt mi się podobały.

Nie mogłam też jej pocałować. Ona zaś wciąż namawiała mnie przymilnie i gniewała się, 

gdy odmawiałam. Nie sądzę jednak, by domyśliła się przyczyny.

Marzec tego roku był jak straszliwie gwałtowny i wygłodzony lew, a stryj Hugh wyjechał z 

domu podczas silnego sztormu i nie wracał przez kilka dni.

Po południu usiadłam w bocznym hallu i snułam swoje marzenia, gdy Alicja zawołała mnie 

do   Czerwonego   Pokoju.   Poszłam   i   znowu   byłam   zaskoczona   jej   pięknością.   Oczy   miała 
błyszczące, a policzki płonęły rumieńcem. Ujęła moją rękę rozpaloną dłonią i zmienionym 
głosem powiedziała: — Chodź tu, Beatrice. Chodź i porozmawiaj ze mną, bo nie mogę znieść 
samotności. Czas płynie wolno w tym ponurym domu. Sądzę też, że ten pokój wywiera na mnie 
jakiś zły wpływ. Niech twój dziecięcy szczebiot przegoni duchy tłoczące się po kątach, duchy 
zrujnowanego i zhańbionego życia! Nie bój się, nie jestem szalona! Nie myślę wszystkiego, co 
mówię, ale mózg mi płonie, moja mała Beatrice! Czy znasz jakąś posępną legendę o tym 
pokoju? Trudno o odpowiedniejsze miejsce na ciemne czyny. Cicho, nie bój się! Opowiedz mi 
coś, a ja posłucham. — Z tymi słowy rzuciła się na obitą jedwabiem kanapkę i zwróciła ku 
mnie swą śliczną twarz.

Chcąc nie chcąc, opowiedziałam jej starą historię o tym, jak to jeden z Montressorów zhańbił 

rodowe nazwisko i gdy wrócił do domu, matka powitała go wyrzutami. Oszalały ze wstydu i 
rozpaczy przebił się mieczem i umarł. Matka postradała zmysły z bólu i wyrzutów sumienia i 
do końca życia pozostała zamknięta w tym właśnie Czerwonym Pokoju.

Jąkając się, mówiłam tak jak ciotka Elizabeth, która nie wiedziała, że ją podsłuchuję. Alicja 

stwierdziła,   że   jest   to   historia   godna   Montressorów.   Trochę   się   nastroszyłam,   bo   przecież 
należałam do tej rodziny, i byłam z tego dumna.

Wtedy wzięła mnie łagodnie za rękę i zapytała: — Powiedz mi, czyj gdyby twoje ciotki 

mówiły, że nie jestem godna twej miłości, uwierzyłabyś im?

Przypomniałam sobie niebieski salonik, więc siedziałam w milczeniu. Odepchnęła moją rękę 

z gorzkim uśmiechem i chwyciła ze stolika mały sztylet z ozdobną rękojeścią. Zauważyłam, że 
to okrutna zabawka, na co przeciągnęła palcami po ostrzu ruchem, który przyprawił mnie o 
dreszcz.

— Tylko jedno uderzenie — rzekła. — Jedno małe uderzenie i serce przestaje bić, zmęczony 

umysł odpoczywa, a oczy i usta już się nie uśmiechną. To byłaby najkrótsza droga wyjścia ze 
wszystkich kłopotów!

Zadrżałam i zaczęłam ją błagać, by odłożyła sztylet. Zrobiła to niedbałym gestem, a potem 

zapytała:   —   Powiedz   mi   szczerze   mała,   poważna   Beatrice,   czy   odczułabyś   przykrość, 
gdybyśmy już nigdy nie miały siedzieć razem w Czerwonym Pokoju?

Odparłam   bez   zastanowienia   i   zgodnie   z   prawdą,   że   tak,   na   co   rysy   jej   złagodniały   i 

westchnęła. Po chwili otworzyła inkrustowaną kasetkę, wyjęła prześliczny łańcuszek i założyła 
mi na szyję. Nie chciała słuchać podziękowań i delikatnie zasłoniła mi usta piękną dłonią.

— A   teraz   idź   —   powiedziała.   —   Ale   obiecaj   mi,   że   gdy   ci   wszyscy,   wrodzy   mi 

Montressorowie rozgłoszą, że Alicja jest gorsza niż śmierć, nie obdarzysz mnie pogardą lecz 
litością. Nie zawsze byłam taka. Gdybym miała przy sobie dziecko takie jak ty, zachowałabym 
czystość i niewinność. Proszę, obejmij mnie i ucałuj!

Zrobiłam, o co prosiła, bo w jej zachowaniu była niezwykła tkliwość i pozbawione nadziei 

pragnienie. Potem wyszłam i znowu siedziałam w oknie w bocznym hallu, dopóki nie zapadły 
ciemności. Noc nastała straszna: czarna i burzliwa. Cieszyłam się, że stryj nie musi wracać w 
taką nawałnicę, kiedy niespodziewanie otwarły się drzwi i wkroczył do hallu w ociekającym 
wodą płaszczu. W jednej ręce trzymał pejcz, a w drugiej jakiś papier, wyglądający na zmięty 

background image

list.

Nawet noc nie była mroczniejsza od jego twarzy. Szedł dalej, nie zwracając na nic uwagi 

Ale ja samolubnie pobiegłam za nim, myśląc tylko o słodyczach, które obiecał przywieźć. 
Zapomniałam o nich, gdy znalazłam się przed drzwiami Czerwonego Pokoju.

Alicja stała przy stole w podróżnym ubraniu, z odrzuconym kapturem i oczami płonącymi w 

bladej twarzy. Widniały na niej strach, poczucie winy i nienawiść. Stryj zatrzymał się przed 
żoną   i   głuchym,   strasznym   głosem   wypowiadał   niezrozumiałe   dla   mnie   wówczas   zdania. 
Oskarżał ją też, że chciała uciec z kochankiem i obiecywał okrutną zemstę. Ona czekała aż 
zamilkł, a wtedy zaczęła mówić jak kobieta szalona. Rzuciła mu słowa pełne wrogości, buntu i 
wyzwania. Oświadczyła, iż nie przeszkodzi jej w ucieczce, choć za przekroczenie progu groził 
żonie śmiercią. Pełen desperacji i poczucia krzywdy myślał wyłącznie o hańbie i doznanej 
zniewadze.

Alicja chciała go wyminąć, a gdy chwycił ją za rękę, zwróciła się ku mężowi z wściekłością. 

Ukradkiem sięgnęła po sztylet leżący na stoliku.

— Puść mnie! — syknęła.
— Nigdy! — odparł.
Wówczas   ugodziła   go   sztyletem.  Nigdy   już  nie  widziałam   takiej   twarzy  jak jej   w  tym 

momencie.

Stryj   padł   ciężko   na   podłogę,   lecz   nawet   martwy   trzymał   rękę   żony.   Uwolniła   się   z 

krzykiem, który dotąd dźwięczy mi w uszach, gdy wiatr,] wyje nad wrzosowiskami. Przebiegła 
hall, jak istota ogarnięta trwogą na widok zjawy i usłyszałam huk zatrzaskujących się za nią 
drzwi.

Stałam bez ruchu, patrząc na martwego człowieka. Nie mogłam się poruszyć ani wydać 

głosu. Potem straciłam przytomność i leżałam długo, nie wiedząc o bożym świecie.

Gdy odzyskałam zmysły, stryj Hugh dawno już spoczywał w mogile, a szum związany z 

występną żoną zdążył ucichnąć. Od tej pory nigdy o niej nie słyszano. Rodzina wypytywała 
mnie o to, co stało się w Czerwonym Pokoju. Odpowiadałam, jak umiałam najlepiej, choć 
bolało mnie, że nie zaspokajano mojej ciekawości.

Później   moja   matka,   bardzo  wzburzona   tym   wydarzeniem,   zabrała  mnie   do  domu.   Nie 

pozwoliła mi też nosić łańcuszka od Alicji, czego nie żałowałam, bo jego widok przywodził 
niemiłe wspomnienia. Minęło wiele lat, nim znowu odwiedziłam stary dwór. Pani Montressor 
kazała   zburzyć   skrzydło   domu   z   Czerwonym   Pokojem,   aby   nie   przekazywać   posępnej 
spuścizny następnym pokoleniom. Tak więc, kochana moja wnuczko, kończy się ta smutna 
historia. Nie zobaczysz nigdy Czerwonego Pokoju. Jaskółki nadal wiją gniazda pod okapem, 
lecz nie wiem, czy zrozumiesz ich mowę, tak jak niegdyś ja rozumiałam.

background image

O

DKUPIENIE

 J

OHNA

 C

HURCHILLA

1906

John Churchill szedł wolnym krokiem jak człowiek, któremu nie spieszno dojść do celu i 

lęka się tego. Było późne popołudnie u schyłku wiosny, a wszystko dokoła tonęło w kwiatach. 
Przed nim i za nim wiła się jak czerwona wstęga droga wśród pól pokrytych bujną zielenią. 
Rozrzucone wzdłuż niej sady były białe i pachnące, a woń przenosił daleko wesoły, południowo
—zachodni   wiaterek.   Zagłębienia   przy   narożnikach   ogrodzeń   gęsto   porastały   fiołki   lub 
jasnozielone,   młodziutkie   i   kędzierzawe   paprocie.   Obrzeże   drogi   złociło   się   i   bielało   od 
mniszka i dzikiej poziomki.

Wydawało się, że jest to dzień, w którym człowiek powinien chodzić lekkim i żwawym 

krokiem, spoglądając ludziom prosto w oczy i szeroko otwierając wiośnie serce.

Ale John Churchill wlókł się noga za nogą, opuściwszy głowę. Gdy spotykał kogoś, nie 

podnosił twarzy, lecz uciekał w bok wzrokiem, w którym objawiała się zawstydzona ulga, jeśli 
mijano go obojętnie. W niektórych osobach poznawał przyjaciół z przeszłości. Dziesięć lat nie 
zmieniło ich tak jak jego. Spędzili je wolni, zachowując dobre imię. John Churchill przeżył ten 
okres za więziennym murem. Jego krótko ostrzyżone włosy okrywała siwizna. Tandetne, źle 
dopasowane ubranie zwisało na przygarbionych plecach, twarz znaczyły liczne zmarszczki, a 
przecież nie był starcem. Miał lat czterdzieści; trzydzieści zaś, gdy za defraudację bankowych 
pieniędzy został skazany i osadzony w więzieniu. Pozostawił w rozpaczy żonę i ojca oraz 
siostrę, której duma cierpiała bardziej niż serce.

Nie spotkał ich od tej pory, ale wiedział, co się wydarzyło. Żona zmarła dwa miesiące po 

zakończeniu przewodu sądowego, osierociwszy maleńkiego synka, ojciec podążył za nią tego 
samego roku. To on, John Churchill ich zabił; choć czuł żal, to jednak zabił swoim uczynkiem. 
Synka,   którego   nigdy   nie   widział,   wzięła   jego   siostra,   lecz   nigdy   nie   wybaczyła   bratu 
niegodnego postępku i nie napisała doń ani słowa.

Wiedział, że wychowa chłopca w pogardzie dla ojca albo w niewiedzy o nim.
Wyszedł z więzienia i nie miał na całym świecie ani jednej przyjaznej duszy. Życzliwa dłoń 

nie wyciągnęła się z pomocą. Najlepsze, co dawni przyjaciele mogli zrobić, to zapomnieć o 
nim. Pełen goryczy i rozpaczy, a także nienawiści do pełnego blasków wiosennego świata, bez 
bliskich, żony, domu, czuł się skazany na los wyrzutka. O Bogu i ludziach myślał z bolesną 
urazą. Ciepłe uczucia zostały mu w sercu tylko dla syna. Opuszczając więzienie, podjął decyzję. 
Miał trochę pieniędzy odziedziczonych po ojcu. To wystarczy, by udać się na zachód pod 
przybranym nazwiskiem. Nieznane otoczenie i nowe przeżycia pozwolą zapomnieć o hańbie. 
Nie dbał o to, co się z nim stanie. W głębi serca godził się z myślą, że wciąż będzie staczał się 
w dół. Gdyby miał się o kogo troszczyć, pewnie starałby się zyskać ludzki szacunek. Mógłby 
przekreślić przeszłość i wkroczyć na drogę honoru i uczciwości. Lecz był sam. Pójdzie więc, 
gdzie oczy poniosą. Najpierw jednak musi zobaczyć Joeya. Pewnie jest już dużym chłopcem, 
ma prawie dziesięć lat. Odwiedzi siostrę, choć raz spojrzy na syna. Myśl o niechęci w oczach 
dziecka napełniała go przerażeniem. Mimo to pożegna się z nim i… odejdzie za zawsze.

— A wtedy padnę wprost w objęcia diabła — mruknął do siebie ponuro. — To właściwe 

miejsce   dla   takiego   niebieskiego   ptaszka.   I   pomyśleć   tylko,   że   byłem   kiedyś   innym 
człowiekiem. Można oszaleć! Żywa dusza nie uwierzy w moją skruchę i nie da mi szansy, nie 
obdarzy zaufaniem! Żal nie zmyje plamy na honorze. Nie odzyskam ukochanej żony, której 
złamałem serce. Dla człowieka, co upadł tak nisko, nie ma drogi odwrotu. Gdyby Emily żyła, 
spróbowałbym ze względu na nią. Lecz jaki szaleniec rusza do walki bez nadziei powodzenia. 
Pozostanę na dnie. Żadnej wspinaczki w górę!

Pierwszy dzień wolności uczcił pijaństwem. Po wytrzeźwieniu wsiadł w pociąg do Alliston i 

background image

pojechał zobaczyć syna. Na stacji nikt go nie rozpoznał i nie zwrócił  nań uwagi. Był jak 
nieboszczyk, który zmartwychwstał i spostrzegł, że wokół są tylko obcy ludzie. Do domu miał 
trzy mile, ale postanowił pójść pieszo, by odwlec krytyczną chwilę.

Wreszcie dotarł na miejsce i zatrzymał się na drodze, zaglądając przez budzące szacunek 

żelazne ogrodzenie. Na myśl, że musi przejść starannie przystrzyżony trawnik, a potem zapukać 
do frontowych drzwi, opuściła go odwaga. Ach, gdyby można było przemknąć do tylnego 
wejścia, zobaczyć Joeya, bez spotkania lodowatego spojrzenia siostry!

Gdyby tylko znalazł chłopca i porozmawiał z nim na osobności! Skradał się na tyły domu 

ścieżką między wysokimi, gęstymi świerkami.  Przed furtką zatrzymał się, gdyż zza drzew 
usłyszał dziecięce głosy. Przysunął się, jak mógł najbliżej. Ze ściśniętym gardłem powiódł 
wzrokiem przez zasłonę z gałęzi. Czy to był Joey? Jego mały synek? Tak, to on. Rozpoznałby 
wszędzie te podobne do Emily rysy. Chłopiec miał kędzierzawe, brązowe włosy i delikatnie 
zarysowane usta matki, a przede wszystkim jej śmiałe, szczere oczy, w których nie było cienia 
fałszu czy niepewności.

Joey Churchill siedział na kamiennej ławce, trzymając jedną stopę w małych, opalonych 

dłoniach. Naprzeciw niego stał oparty plecami o pień wielkiej kwitnącej jabłoni Jimmy Morris, 
z rękami w kieszeniach i wykrzywioną, piegowatą twarzą. Jimmy mieszkał w sąsiednim domu i 
zazwyczaj chłopcy żyli w przyjaźni, ale dziś pokłócili się o sposób budowy indiańskiej zasadzki 
w świerkowym lasku za chlewikiem. Spór był długi i namiętny, a zakończył się osobistymi 
przytykami. John Churchill przykląkł za żywopłotem, by lepiej widzieć Joeya, a wtedy Jimmy 
rzekł pogardliwie: — Nie obchodzi mnie, co masz do powiedzenia. Nikt ci nie uwierzy, bo twój 
ojciec siedzi w więzieniu.

Cios był celny. Nie pierwszy raz towarzysz zabaw wypominał Joeyowi ojca. Nigdy jednak 

nie robił tego Jjmmy! Docinki innych nie raniły. Zabolało to, że powiedział coś podobnego 
najlepszy przyjaciel. Mali chłopcy są okrutni. Jimmy zauważył swoją przewagę i postanowił ją 
wykorzystać. — Twój ojciec ukradł pieniądze, ot co i ty wiesz, że tak było. Bardzo się cieszę, 
że mój tata nie jest złodziejem. A kiedy wypuszczą twego ojca, znowu pójdzie kraść. Mój tata 
mówi, że tak będzie i nie chce mieć z nim do czynienia. Własna siostra nie chce mieć z nim do 
czynienia. Tak, Joeyu Churchill!

— Znajdzie się taki ktoś! — zawołał przejęty Joey. Zsunął się z ławki i spojrzał Jimmiemu 

dumnie w oczy. Niewidoczny obserwator po drugiej stronie żywopłotu zobaczył, że chłopiec 
ma bladą twarz i zaciśnięte usta. Była to twarz dorosłego człowieka.

— Ja zechcę mieć z nim do czynienia! Jest moim ojcem i kocham go. Nie obchodzi mnie, co 

zrobił. Kocham go bardziej teraz, niż gdyby był taki dobry jak twój tata, bo on mnie potrzebuje! 
Zawsze go kochałem. Napisałbym do niego o tym, gdyby ciotka Beatrice powiedziała, dokąd 
wysłać list. Ciotka nie chce rozmawiać o ojcu, a ja o nim cały czas myślę. On będzie jeszcze 
dobrym człowiekiem, ja to sprawię! Przyrzekłem to sobie, słyszysz Jimmy?

— Nie wiem, czy potrafisz — wyjąkał Jimmy zawstydzony. Pragnął cofnąć wypowiedziane 

słowa.

— Powiem ci, co zrobię! Joey podniósł dumnie głowę i rzucił wyzwanie całemu światu. — 

Mogę go kochać i stać przy nim! Po wyjściu z więzienia przyjdzie się ze mną zobaczyć. A ja go 
uściskam, pocałuję i powiem: — Nieważne co było, tato. Wiem, że tego żałujesz i nigdy tak już 
nie postąpisz. Staniesz się porządnym człowiekiem, a ja będę cię wspierał. Nikt go nie kocha 
prócz mnie, bo ciotka na pewno nie. I pójdę z nim wszędzie!

— Nie możesz — zauważył niespokojnie Jimmy. — Ciotka ci nie pozwoli.
— A właśnie, że tak. Będzie musiała. Należę do mego ojca. Sądzę, że wkrótce się tu zjawi, 

bo jego kara dobiega końca. Bardzo chcę, aby przyjechał. Jestem mu potrzebny. I wiesz, Jimmy 
Morrisie, będę z niego dumny, tak, będę z niego tak samo dumny jak ty ze swego ojca. Kiedy 
dorosnę, nikt nie odważy się go obrażać, zapewniam cię. Będziemy razem, będziemy stawać w 
swojej obronie! Ciotka Beatrice ma dużo własnych dzieci i nie sądzę, by żałowała, gdy odejdę. 

background image

Ona wstydzi się swego brata, bo źle postąpił. A ja się nie wstydzę i pokocham go i wynagrodzę 
wszystko,   co  przecierpiał!   A teraz,   Jimmy,   możesz  sobie  iść   do  domu!  —  Jimmy  Morris 
odszedł, a Joey rzucił się na ziemię i leżał bez ruchu z twarzą ukrytą w trawie.

John Churchill klęczał za żywopłotem, pochylając głowę. Łzy płynęły mu po policzkach, ale 

w oczach zjawił się nowy, czuły blask. Gorycz i rozpacz zniknęły z jego serca, a ich miejsce 
zajęły   spokój   i   nadzieja.   Niech   Bogu   będą  dzięki   za   tę   lojalną  duszyczkę!   Nie   zawiedzie 
zaufania syna. Odkupi swą przeszłość. Pojedzie na zachód pod własnym nazwiskiem. Będzie 
ciężko   pracować   i   spłaci   zdefraudowaną  sumę,   nawet   jeśli   zajmie   mu  to  resztę  życia.   Ze 
względu na chłopca oczyści nazwisko z hańby. Powiedział półgłosem, unosząc wzrok do nieba: 
— Boże, bądź miłosierny dla mnie, grzesznika!

Potem wstał i wyprostowany podszedł do małej, leżącej nieruchomo postaci. — Joey, mój 

chłopcze — zaczął ochryple. — Joey…

Joey   zerwał   się   na   równe   nogi,   a   łzy   ciągle   jeszcze   lśniły   mu   w   oczach.   Zobaczył 

posiwiałego mężczyznę patrzącego nań z miłością i smutkiem. Wiedział już, kto to jest i z 
okrzykiem radości rzucił się w wyciągnięte ramiona ojca, którego uratował swą miłością.

background image

S

ZLACHETNE

 

POŚWIĘCENIE

W domu Byrona Lyalla bawiono się w najlepsze. Toff Leclerc, pierwszy skrzypek w trzech 

hrabstwach, rozsiadł się wygodnie na kuchennym stole. Lśniące, brązowe skrzypce, które jego 
dziadek przywiózł niegdyś z Grand Pre, miały czarodziejską moc i nawet stara ciotka Phemy 
puściła się w pląsy.

Pod ścianami kuchni siedziała młodzież, a w progu otwartych drzwi do bawialni tłoczyli się 

goście, którzy chcieli tylko popatrzeć na roztańczone pary.

Skończył się właśnie żywy, szkocki taniec i odprowadzano zmęczone dziewczęta na miejsca. 

Mattie   Lyall   przyniosła   garnuszek   wody   i   skropiła   podłogę,   nad  którą   unosiła  się   chmura 
delikatnego pyłu. Skrzypki pomrukiwały w rękach Toffa, oczekującego na ustawienie się par, 
lecz tancerze wychodzili z ociąganiem. Już nie było tej przepychanki jak na początku zabawy. 
W jadalni nakrywano stoły do kolacji, a większość gości zgłodniała.

— No chłopcy, ruszcie się! — zawołał zniecierpliwiony skrzypek. — Zaproście swoje panny 

do nowego tańca.

Po chwili Paul King wyprowadził z mrocznego kąta Joan Shelley. Joan bawiła się tego 

wieczoru tylko z nim. Kiedy stanęli w jasnym świetle lamp, kierowały się na nich zaciekawione 
i   pełne   nagany   spojrzenia.   Connor   Mitchell   stojący   w   progu   na  tle   księżycowej   poświaty 
gwałtownie okręcił się na pięcie i wyszedł. Paul King patrzył na obserwatorów z wyzywającym 
uśmiechem i czekał aż wszyscy się ustawią.

Paul był przystojnym młodzieńcem o pewnym siebie i nie pozbawionym wdzięku sposobie 

bycia.   Kobiety  szalały   za   nim.   Miał   gęste,   kręcone  włosy,   ciemne,   podłużne   oczy,   a  usta 
czerwone   i   kuszące   jak   u   dziewczyny.   Paul   King   uchodził   za   nicponia   z   nieciekawą 
przeszłością. Był leniwy i lubił sobie wypić. Opowiadano o nim brzydkie historie. Ale tego 
wieczoru nie było mężczyzny, który by mu nie zazdrościł zabawy z Joan.

Joan — szczuplutka dziewczyna w bieli — bardzo przypominała słodko pachnącą różę, jaką 

wpięła w ciemne włosy. Jej twarz była jasna i młoda, wyraźnie, choć delikatnie zarysowana. 
Miała   piękne,   niewypowiedzianie   słodkie   szafirowe   oczy,   przesłonięte   zazwyczaj   długimi 
rzęsami. Było kilka dziewcząt znacznie efektowniejszych, ale żadna nie posiadała tyle wdzięku. 
Przy niej te wszystkie rumiane piękności wyglądały banalnie i zbyt dojrzale. Pozwoliła, by Paul 
zatrzymał jej rękę, on zaś przenosił raz po raz wzrok z gapiących się ludzi na nią i wówczas 
wymieniali spojrzenia, jakby znajdowali się zupełnie sami. Ustawiły się wreszcie trzy inne pary 
i zabrzmiały dźwięki skrzypiec. Joan wykonywała kolejne figury lekko i zgrabnie. Paul tańczył 
w radosnym zapamiętaniu, prawie nie spuszczając oczu z twarzy partnerki. Kiedy zakończyli 
ostatni szalony obrót, zbliżył się brat Joan i gniewnym tonem polecił dziewczynie wyjść do 
sąsiedniego pokoju, bowiem zabawa z jednym mężczyzną była źle widziana. Joan zwróciła na 
Paula   oczy   z   niemym   pytaniem,   a   ten   skinął   twierdząco.   Nie   miał   zamiaru   w   tej   chwili 
wszczynać awantury i Joan posłusznie wyszła do bawialni. Jeszcze spokojnie wyjął różę z jej 
włosów, spojrzał wokół z miną zwycięzcy i wyszedł na dwór.

Jesienna noc była pochmurna i chłodna. Wiał lekki wietrzyk od strony rozciągającego się tuż 

za progiem morza. W dali, na zatoce, kołysały się łodzie, a na tle srebrzystego nieba płonęło 
czerwone światło latarni morskiej.

Paul pogwizdując beztrosko, poszedł w dół piaszczystą drogą. Jakże mocno ją kochał, on, 

Paul King, który zawrócił w głowie tylu kobietom o żadną nie dbając. Ona też go kochała. Nie 
wyraziła tego słowami, ale oczy i głos mówiły mu o tym. Ona, Joan Shelley, najlepsza partia w 
Harbour! Starało się o nią bezskutecznie tylu mężczyzn, a on ją zdobył. Była jego i tylko jego. 
Serce rozpierała mu duma i namiętność. Rzucił się na chłodny piasek obok wyciągniętej na 
plażę łodzi Michaela Browna.

Byron Lyall, posiwiały staruszek, trochę rolnik trochę rybak i Maxwell Holmes, nauczyciel, 

background image

gawędząc podeszli do łodzi. Paul leżał cicho  i słuchał bez specjalnego zakłopotania, bowiem 
obce mu było poczucie honoru. Obaj mężczyźni rozmawiali o nim i Joan.

— Co za wstyd, by dziewczyna taka jak Joan Shelley traciła głowę dla podobnego nicponia 

— powiedział Holmes.

Byron Lyall wyjął fajkę z ust i splunął w zamyśleniu na własny cień. — Straszny wstyd — 

potwierdził. — Dziewczyna zmarnuje sobie życie, jeśli za niego wyjdzie, jak nic zmarnuje. A 
wyjdzie za niego, to pewne. Opętał ją i dalibóg, nie rozumiem tego. Tuzin lepszych starało się o 
nią, choćby taki Connor Mitchell. Solidny, uczciwy chłopak z porządnego domu. Gdyby King 
dał jej spokój, przyjęłaby Connora. Lubiła go przecież. Lecz teraz to przeszłość. Świata za 
Kingiem nie widzi, za takim nędznym lekkoduchem. Wyjdzie za mąż i będzie żałowała do 
samej śmierci. On jest zepsuty do szpiku kości i nie zmieni się. No bo niech pan pomyśli, panie 
nauczycielu.   Zazwyczaj   mężczyzna,   gdy   się   zaleca   do   dziewczyny,   trochę   się   hamuje, 
niezależnie   od   tego,   jak   źle   się   prowadził.   W   zachowaniu   Paula   nie   ma   żadnej   zmiany. 
Przedwczoraj upił się do nieprzytomności, a od miesiąca nie tknął żadnej pracy. A mimo to 
Joan Shelley weźmie go sobie za męża.— A co o tym sądzi jej rodzina? — spytał Holmes.

— Ona   ma   tylko   brata.   Jest   przeciwny   Paulowi,   ale   to   nie   ma   większego   znaczenia. 

Dziewczyna   postawi   na   swoim.   Zmarnuje   się,   ja   to   panu   mówię!   Będzie   całe   życie 
nieszczęśliwa i nikt się nad nią nie zlituje.

Obaj   mężczyźni   poszli   dalej,   a   Paul   leżał   bez   ruchu.   Twarz   zwrócił   do   ziemi   i   silnie 

przycisnął wargi do słodko pachnącej, zwiędłej róży. Słowa potępienia wypowiedziane przez 
Byrona Lyalla nie rozgniewały go. Wiedział, że każde zdanie to szczera prawda. Był nic nie 
wartym hultajem i takim pozostanie. Miał to we krwi. Nikt w jego rodzinie nie zasługiwał na 
szacunek, a on mniej niż inni. Ponadto nie miał zamiaru się zmieniać. Dlatego, że nie mógł i nie 
chciał. Nie był godny ręki Joan, a mimo to chciał się z nią ożenić!

Aby zmarnować jej życie? Tak, nie ulega wątpliwości. Gdyby usunął się z jej życia, Connor 

Mitchell mógłby zapewnić jej to wszystko, czego on nie potrafi. Poczuł nagle, że wilgotnieją 
mu oczy. Całe szalone życie nie uronił jednej łzy, a teraz płynęły gorącym, niepowstrzymanym 
strumieniem. Nieznane uczucie przenikało jego namiętną naturę. Kochał Joan, lecz czy na tyle, 
by odejść i innemu zostawić ten wdzięk i słodycz? Czy miłość jest aż tak silna, żeby uchronić ją 
od życia w ubóstwie i poniżeniu?

— Nie jestem godny nawet o niej myśleć — jęknął głucho. — nigdy w życiu nie postąpiłem 

przyzwoicie. Mieli rację! Ale jak mam z niej zrezygnować? Boże, co począć! — Leżał na 
piasku przez dłuższy czas, dopóki światło księżyca nie zajrzało za łódkę, przepędzając gęsty 
cień. Wtedy wstał i poszedł wolno brzegiem plaży, ciągle trzymając w ręku różę Joan. Powoli i 
ostrożnie oberwał z niej wszystkie płatki i wrzucił do wody. Popłynęły w dal jak czarodziejskie 
łódeczki na promieniach księżyca. Potem zawrócił do domu Lyallów i odszukał kapitana Aleca 
Mathesona, który paląc fajkę, przyglądał się tańczącej młodzieży. Obaj mężczyźni rozmawiali 
przez chwilę.

Kiedy zabawa dobiegła końca, Paul odszukał Joan. Rob Shelley odprowadzał do domu swoją 

dziewczynę i z niechętnym grymasem przekazał Paulowi opiekę nad siostrą. Ten wyszedł z 
kuchni z aroganckim uśmiechem i idąc ogrodową ścieżką, głośno pogwizdywał.

— Potańcówka pierwsza klasa — powiedział. Przypuszczam, że moja ostatnia w Prospect na 

dłuższy czas.

— Dlaczego? — spytała zdziwiona Joan.
— Och, wybieram się w rejs do Ameryki Południowej na szkunerze Mathesona. Bóg jeden 

wie, kiedy wrócę. Ta dziura śmiertelnie mnie znudziła. Chcę użyć trochę świata.

Wargi Joan posiniały, gdy przygryzła brzeg szala. Zadrżała gwałtownie i przycisnęła dłoń do 

gardła. — Ty… ty nie wrócisz tutaj? — spytała słabym głosem.

— Pewnie nie. Mam po uszy mieszkania w Prospect i nic mnie tu nie zatrzymuje. Na 

południu będzie weselej…

background image

Joan milczała. Szli drogą obsadzoną wysokimi świerkami, a między ich gęstymi gałęziami 

igrały   księżycowe  promienie.   Paul   gwizdał   jedną  melodię   za  drugą.   Dziewczyna  zaciskała 
dłonie. A więc nie zależało mu na niej. To były tylko żarty. Postąpił z nią tak samo jak z 
innymi. Zraniona duma walczyła w sercu z miłością. Wreszcie duma zwyciężyła. Nie dopuści, 
by widział, jak cierpi. To jej nie będzie na nim zależało!

Przy furtce domu Shelleyów King wyciągnął rękę. — Cóż, żegnaj Joan. Wypływam jutro, 

więc się już nie zobaczymy. Może nawet przez długie lata. Kiedy wrócę do Prospect, będziesz 
dostojną mężatką. Jeśli w ogóle wrócę.

— Żegnaj — odparła opanowanym głosem. Podała mu lodowatą rękę i spojrzała spokojnie 

w oczy, nie unikając jego wzroku. Kochała go całym sercem, lecz pogarda zaczęła wypierać tę 
miłość. A jednak był łajdakiem bez zasad i honoru!

Paul odszedł ścieżką i minął wzgórze. Potem rzucił się na ziemię pod gałęzie świerkowe, 

wciskając twarz w chłodne, pachnące paprocie. Tak spędził samotnie najczarniejszą godzinę 
swego życia.

Kiedy nazajutrz szkuner kapitana Aleca wypływał z przystani, Paul King był na pokładzie 

najweselszy   i   najbardziej   beztroski   z   całej   załogi.   Ludzie   z   Prospect   kiwali   głowami   z 
satysfakcją.

— Bóg z nim — mówili. — Dobrze, że się go pozbyliśmy. Paul King ma czarną duszę. 

Nigdy w życiu nie postąpił szlachetnie.

background image

B

IAŁA

 

MAGIA

1921

Pewnego   wrześniowego   popołudnia,   roku   pańskiego   1840,   Avery   i   Janet   Sparhallow 

zrywały jabłka w wielkim sadzie swego stryja Daniela. Było ciepło i wszystko dokoła kąpało 
się w łagodnych promieniach słońca. Za sadem rozciągały się pola, a za nimi przez rzadki 
brzozowy   lasek   prześwitywały   szafirowe   wody   Zatoki   św.   Wawrzyńca.   Między   drzewami 
przemykał delikatny wietrzyk i jasnoliliowe astry w ogrodzie kołysały leciutko główkami. Janet 
Sparhallow, która kochała przyrodę, była bardzo szczęśliwa, co zresztą uwidoczniało się na jej 
drobnej, opalonej twarzyczce. Avery Sparhallow za to nie wyglądała na zadowoloną. Pracowała 
z roztargnieniem i rzadko się uśmiechała.

Avery uważana za piękność nie miała równych sobie w Burnley Beach. Istotnie posiadała tę 

nie budzącą wątpliwości urodę, jaką dają bujne, czarne włosy, piękna zdrowa cera i wesołe 
błyszczące oczy. Jeśli chodzi o Janet, to nikt nie nazwałby jej piękną ani nawet ładną. Ot, 
wysoka i szczupła siedemnastolatka, z długim ciemnobrązowym warkoczem, piwnymi oczami 
oraz niezwykle małymi ustami. Miewała przebłyski piękności, gdy bywała ożywiona, bo silne 
rumieńce zmieniały ją nie do poznania. Jednakże w takich chwilach nie spoglądała w lustro. 
Nie wiedziała też, jak niewiele trzeba było jej twarzy, aby uległa zmianie: silniejszy powiew 
wiatru, nieoczekiwany widok jakiegoś ślicznego zakątka, płomiennie czerwony mak, śmiech 
dziecka, czyjeś kroki.

Avery nic nie poruszało. Nie przejęła się nawet widokiem swej ślubnej sukni z cudownego, 

jasnoseledynowego jedwabiu w malutkie pączki róż. Materiał przysłano aż z Anglii, gdzie brat 
ciotki Matyldy handlował jedwabiami.  Suknia ślubna Avery wywołała większą sensację w 
Burnley Beach niż sam ślub. Toż Randall Burnley uganiał się za nią od trzech lat i każdy 
wiedział, że panna z domu Sparhallow nie może wyjść za kogoś innego, a Burnley powinien 
ożenić się tylko z kimś o nazwisku Sparhallow.

— Jedna jedwabna suknia! Chcę mieć ich tuzin! — powiedziała pogardliwie Avery.
— I co będziesz robić z tuzinem jedwabnych sukien, mieszkając na farmie? — zdziwiła się 

Janet.

— Och, rzeczywiście, co będę robić? — zgodziła się Avery ze śmiechem.
— Randallowi nie zrobiłoby różnicy, gdybyś chodziła w kretonach — dodała Janet, chcąc 

pocieszyć siostrę.

Avery znowu się roześmiała. — To prawda. Randall nie zauważa, co kobieta ma na sobie. 

Lubię, gdy mężczyźni zwracają na to uwagę i mówią mi o tym. Lubię kawalerów, którym 
bardziej podobam się w jedwabiu niż w kretonie. Włożę tę seledynową suknię w dniu ślubu i 
będę ją nosić do końca życia na ważne okazje, a z czasem stanie się rodzinnym skarbem jak ta 
okropna szata z niebieskiej satyny, należąca do ciotki Matyldy. A ja chcę mieć co miesiąc nową 
jedwabną suknię!

Janet nie zwracała uwagi na takie gadanie. Avery zawsze była z czegoś niezadowolona. 

Pewnie uspokoi się, kiedy wyjdzie za mąż. Nie można narzekać, będąc żoną Randalla Burnieya, 
tego Janet była pewna.

Janet   lubiła   zrywać   jabłka,   Avery   zaś   nie.   Lecz   ciotka   Matylda   kazała   im   zebrać   tego 

popołudnia wszystkie czerwone, a słowo ciotki było na farmie prawem, nawet dla samowolnej 
Avery. Tak więc pracowały, rozmawiając o zbliżającym się ślubie, który miał się odbyć, gdy 
tylko Bruce Gordon wróci ze Szkocji.

— Ciekawe, jaki on jest — mówiła w zadumie Avery. — Minęło osiem lat, odkąd wyruszył 

do Szkocji. Miał wtedy szesnaście lat… teraz więc dwadzieścia cztery. Wyjechał chłopiec, a 
wróci mężczyzna.

background image

— Prawie   go nie  pamiętam —  powiedziała   Janet.  — Tylko  tyle,  że  często  się ze mną 

przekomarzał. — W jej głosie zabrzmiała niechęć, bo nie lubiła, by z niej drwiono.

Avery roześmiała się. — Byłaś taka przeczulona, a drażliwi ludzie zawsze są przedmiotem 

żartów. Bruce to przystojny i do tego miły chłopak. Te dwa lata, które tu spędził, uważam za 
najmilsze i najweselsze. Chciałabym, żeby pozostał w Kanadzie, ale jego ojciec jest bogaty, a 
Bruce ambitny. Och, Janet, jakże pragnę mieszkać w starym kraju. To by dopiero było życie!

Janet słuchała utyskiwań i nie mogła zrozumieć siostry. Nie odczuwała żadnej tęsknoty za 

Szkocją czy Anglią. Kochała tę nową ziemię i jej dzikie, dziewicze piękno.

— Jestem zmęczona przebywaniem w Burnley Beach — ciągnęła z pasją Avery, gwałtownie 

potrząsając gałęzią, by podkreślić wypowiedź. Znam wszystkich ludzi, wiem jacy są. To tak, 
jakby się dwudziesty raz czytało tę samą książkę. Wiem, gdzie się urodziłam, za kogo wyjdę za 
mąż   i   nawet   gdzie   będę   pochowana.   Po   ślubie   z   Randallem   wszystkie   moje   dni   będą 
jednakowe. Nigdy nie wydarzy się nic nieoczekiwanego lub niezwykłego. Mówię ci, Janet — tu 
Avery znowu potrząsnęła gałęzią — nienawidzę nawet myśli o tym!

— Myśli o czym? — spytała zaskoczona Janet.
— O małżeństwie z Randallem i pozostaniu na farmie przez całe życie. — Avery usiadła na 

szczeblu   drabiny   i   roześmiała   się   siostrze   w   twarz.   —   Wyglądasz   na   oszołomioną.   Czy 
naprawdę sądziłaś, że chcę wyjść za Burnieya?

Oszołomiona Janet tak właśnie myślała. Czy bowiem jakakolwiek dziewczyna mogła nie 

chcieć Randalla Burnieya za męża? — A więc ty go nie kochasz? — spytała.

Avery odgryzła kęs jabłka. — Nie — odparła szczerze. — Lubię go, nawet bardzo, ale 

będziemy się kłócić przez całe życie.

— No to dlaczego za niego wychodzisz?
— Bo robię się coraz starsza, mam dwadzieścia dwa lata. Dziewczęta w moim wieku są już 

mężatkami. Nie chcę być starą panną, a nie ma tu poza Randallem nikogo odpowiedniego dla 
Sparhallowów. Nie chciałabyś przecież, bym wyszła za Neda Adamsa lub Johna Buchanana, 
prawda?

— Nie — odparła Janet; poczucie rodzinnej dumy nie było jej obce.
— No więc widzisz, że muszę wyjść za Randalla.  To sprawa przesądzona i nie ma co 

grymasić.   Myślisz   pewnie,   że   jestem   w   siódmym   niebie,   bo   mam   go   poślubić.   Jesteś 
romantycznym dzieciakiem, moja mała.

— A czy Randall wie o twoich uczuciach? — spytała Janet stłumionym głosem.
— Nie. On jest taki jak wszyscy mężczyźni, próżny i zadowolony z siebie. Wierzy, że za 

nim szaleję. I niech tak sądzi, dopóki nie będziemy po ślubie. Randall ma bardzo romantyczne 
usposobienie. Nie wiem, czy by się ze mną ożenił, gdyby wiedział, co myślę, mimo trzech lat 
narzeczeństwa.   Mam   zostać   porzucona   trzy   tygodnie   przed   ślubem?   —   Avery   znowu   się 
roześmiała i rzuciła w trawę ogryzek.

Janet w czasie przemowy siostry mocno pobladła, a teraz oblała się rumieńcem i wyładniała. 

Nie mogła znieść krytyki pod adresem Randalla. „Próżny i zadowolony z siebie!”, toż nie było 
człowieka bardziej skromnego! Stwierdziła ze zgrozą, że prawie nienawidzi Avery za to, że ta 
nie kocha Randalla.

— Jaka szkoda, że nie zainteresował się tobą — zażartowała Avery. — Chciałabyś za niego 

wyjść? O, pewnie tak!

— Nie! — wykrzyknęła Janet gniewnie. — Ja go tylko lubię. Gdy byłam zupełnie mała, 

uratował mnie przed zamknięciem na cały dzień w komórce za to, że potłukłam niebieską 
filiżankę ciotki Matyldy. To był wypadek! Więc nie pozwolił mnie zamknąć. Taki właśnie jest, 
wszystko rozumie. Chcę, żebyś za niego wyszła, bo on tego pragnie i to nie w porządku, że ty… 
że ty…

— Nie ma porządku na tym świecie, dziecino. A czy to normalne, że taka ładna dziewczyna 

jak ja, kochająca życie i silne wrażenia, ma się zagrzebać na jakiejś farmie, na Wyspie Księcia 

background image

Edwarda?   Pozostaje   mi   jeszcze   staropanieństwo,   bo   ktoś   z   rodziny   Sparhallow   nie   może 
popełnić   mezaliansu!   Daj   spokój,   Janet   i   nie   smuć   się!   Nie   wiedziałam,   że   tak   to   sobie 
weźmiesz do serca. Będę dobrą żoną, spokojna głowa… i pomogę mu osiągnąć sukces znacznie 
lepiej,   niż   gdybym   go   traktowała   jak   anioła.   Mężczyzny   nie   należy   traktować   jako 
doskonałości, skoro i tak jest o tym przekonany, a kiedy się go w tym utwierdza, to gotów 
spocząć na laurach.

— Dobrze,   że   przynajmniej   nie   jesteś   zainteresowana   kimś   innym   —   wtrąciła   Janet   z 

nadzieją w głosie.

— Rzeczywiście. Lubię Randalla tak jak innych.
— Randalla to by nie zadowoliło — zauważyła półgłosem Janet, ale Avery nie słuchała. 

Zabrała swój koszyk i odeszła. Janet przysiadła na najniższym szczeblu drabiny i pogrążyła się 
w przykrych myślach. Dotąd jeszcze nie czuła takiego niepokoju.

Do Randalla przywiązała się, kochała go jak starszego brata. A Avery chce go skrzywdzić. 

Nie wolno go zranić, Avery musi się zakochać! Dlaczego nie zrobiła tego dotąd? Jej zdaniem 
każdy powinien kochać Randalla. Sobie jednak nie zadała pytania, czy chciałaby wyjść za niego 
za mąż. On nigdy nie zwróci na nią uwagi, na takie zwyczajne stworzenie o brązowych włosach 
i oczach i do tego niezupełnie dorosłe. Nikt jej nie zauważał w obecności ślicznej, różanolicej 
Avery. Janet akceptowała ten stan i nie była zazdrosna. Czuła jedynie, że pragnie szczęścia 
Randalla.   Gdyby   poślubił   inną   dziewczynę,   przestałaby   go   widywać,   rozmawiać   z   nim   o 
rzeczach, które oboje kochali. Życie stałoby się jedną wielką pustką, gdyż ona, Janet, nigdy nie 
wyjdzie za mąż. Nie miała odpowiedniego kandydata, a właściwie to jej na tym nie zależało. 
Mając Randalla za szwagra, można było pozostać starą panną. Zbudował z jej pomocą piękny, 
drewniany dom dla przyszłej żony, której urządzanie wnętrz wcale nie zainteresowało. Tylko 
Janet i Randall dobrze się bawili, wymyślając schowki i szafy w ścianach. Obca dziewczyna nie 
powinna zostać panią tego domu i Randall musi poślubić Avery. Ale co zrobić, by ona go 
pokochała?

Trzeba będzie zobaczyć się z babcią Thomas — postanowiła zdesperowana Janet. Uważała 

pomysł za głupi, ale wciąż o nim myślała. Babcia Thomas, bardzo stara kobieta, mieszkała w 
Burnley Cove i cieszyła się reputacją czarownicy. Burnleyowie i Sparhallowowie stali ponad 
takimi głupstwami, lecz żeglarze z całego wybrzeża starali się być z babcią w zgodzie, by nie 
posłała im niesprzyjającego wiatru. Dużo mówiono o miłosnych napojach. Janet słyszała, jak 
szeptali, iż Peggy Buchanan nigdy by nie zdobyła Jacka McLeoda, gdyby babcia nie dała jej 
pewnych ziół. Jack przedtem ani spojrzał na Peggy, choć ona uganiała się za nim od trzech lat. 
Potem, ni z tego, ni z owego, zaczął za nią szaleć i ożenił się, a do tego nieustannie dręczył ją 
zazdrością. A Peggy była najbardziej niepozorną dziewczyną Buchananów. Musiało więc coś w 
tym być! W tej chwili Janet powzięła decyzję; pójdzie do babci Thomas i poprosi o napój 
miłosny dla Avery. Jeśli babcia nie zdoła pomóc, to nie zaszkodzi. Janet trochę się bała, bo 
nigdy dotąd nie była w pobliżu czarownicy, ale czego nie zrobiłaby dla Randalla!

Gdy   Janet   coś   postanowiła,   nie   traciła   czasu,   tylko   przystępowała   do   działania.   Tego 

popołudnia wymknęła się z domu, lecz przedtem włożyła najdłuższą suknię i wysoko upięła 
włosy. Babcia nie powinna myśleć, że ma do czynienia z dzieckiem! Przepłynęła łodzią długi 
staw  aż  do  złocistobrązowych  wydm nad zatoką.  Był  wspaniały jesienny  dzień.  Pachniały 
kwiaty dzikich krzewów, a każde wgłębienie gruntu skrywało uroczą niespodziankę natury. Na 
lewym brzegu, w kępie brzóz zobaczyła nowy dom Randalla. Janet lubiła samotność, zwłaszcza 
w tak pięknym dniu, dlatego z pewną niechęcią pokonała kawałek zachwaszczonego pola i 
dotarła do pochylonego ze starości domku; z uczuciem przykrości i lekkim strachem. Ale tylko 
z lekkim, bo Janet była stanowczą osóbką. Ostrożnie podniosła zasuwkę i weszła do środka. 
Staruszka   siedziała   na   niskim   stołeczku   przed   kominkiem.   W   ręku   trzymała   fajkę,   którą 
wskazała dziewczynie drugi stołek. Janet usiadła, ciekawie przyglądając się babci. Czy i ja będę 
taka na starość? — pomyślała.

background image

— Za moich czasów przyglądanie się komuś uważano za niegrzeczne — zauważyła babcia. 

A gdy Janet zaczerwieniła się, dodała: — Staraj się być rumiana, to nie będziesz potrzebowała 
lubczyku.

Janet poczuła chłodny dreszcz. Skąd babcia wiedziała? Więc naprawdę była czarownicą? 

Przez chwilę żałowała, że tu przyszła. Może konszachty z ciemnymi siłami nie są właściwym 
postępowaniem? Peggy Buchanan uważano za osobę nieszczęśliwą. Gdyby tylko wiedziała, jak 
stąd wyjść, zrobiłaby to, nie czekając na poradę.

Wtem z przybudówki doszedł jakiś hałas. — Sz–sz–sza. Słyszę, że diabeł chrząka jak świnia 

— mruknęła babcia ze złośliwą miną.

Ale Janet pogardliwie się uśmiechnęła. Dobrze wiedziała, że to nie diabeł. Babcia Thomas 

była po prostu starą naciągaczką. Chwilowe wrażenie zniknęło w mgnieniu oka, pozostawiając 
wyniosły chłód Sparhallowów.

— Czy może pani — powiedziała swobodnie —— sprawić, żeby jakaś osoba pokochała 

mocno inną osobę?

Babcia wyjęła z ust fajkę i cicho się zaśmiała: — To, czego ci trzeba, to maść z ropuchy.
— Maść z ropuchy! — Janet otrząsnęła się z obrzydzeniem.
Babcia  natychmiast zareagowała. — Nie ma nic lepszego — oświadczyła kiwając siwą 

głową. — Inne rzeczy nie są pewne. Położysz mu tego ociupinkę na powiekach i jest twój na 
całe  życie!  Musisz  mieć coś  szczególnie  mocnego,  bo nie  jesteś  zbyt  ładna,  chyba  że się 
rumienisz.

Janet znowu się zaczerwieniła. A więc babcia sądzi, że ona chce lubczyku dla siebie. Cóż, to 

nie ma znaczenia. Ważne jest dobro Randalla.

— Czy to… to jest bardzo drogie? — wyjąkała. Nie miała dużo pieniędzy. W 1840 roku na 

farmach Wyspy Księcia Edwarda nie było ich wiele.

— O, nie! — odparła babcia. — Nie sprzedam ci tego, ale dam. Lubię, gdy młodzi są 

szczęśliwi. Potrzesz mu powieki i już masz swego chłopca, a wtedy przyślesz starej babce 
kawałek   weselnego   tortu   i   nieco   poczęstunku   z   pierwszych   chrzcin!   O   tym   nie   zapomnij 
kochasiu!

Janet zrobiło się zimno, tym razem z gniewu. Nienawidzi babci Thomas i nigdy się do niej 

nie zbliży!

— Wolałabym raczej zapłacić — powiedziała chłodno.
— Nie możesz, kochanieńka. Jakiej zapłaty wart jest taki skarb? Przemawia przez ciebie 

duma Sparhallowów. Dobrze więc, idź i zobacz, czy ich duma i pieniądze kupią ci miłość. — 
Babcia wyglądała na rozgniewaną, więc Janet pospiesznie spróbowała ją ułagodzić. — Och, 
niech   mi   pani   wybaczy.   Nie   miałam   nic   złego   na   myśli.   Tylko…   to   musi   być   bardzo 
kłopotliwe… zrobienie tej maści…

Babcia   znowu   zachichotała.   Z   przyjemnością   patrzyła   na   upokorzenie   kogoś   ze 

Sparhallowów. — Ropuchy są tanie — odrzekła. — Trzeba tylko umieć sporządzać maść. Masz 
tu pudełeczko, wystarczy ci tego, co tam jest. Jak się nadarzy okazja, posmaruj mu powieki, a 
kiedy otworzy oczy, pokocha cię. Tylko pamiętaj, ma spojrzeć najpierw na ciebie, a nie na 
kogoś innego. Na kogo pierwszego spojrzy, tego pokocha.

— Dziękuję. — Janet wzięła pudełeczko i chciała wyjść natychmiast, ale bała się babci 

Thomas. Ta zaś patrzyła na nią, lekko mrużąc małe nieprawdopodobnie stare oczy.

— Idź już sobie — powiedziała.  — Spieszysz się przecież. Jesteś  tak samo dumna jak 

wszyscy Sparhallowowie. Lecz nie mam ci tego za złe. Lubię dumnych ludzi, zwłaszcza kiedy 
przychodzą do mnie po pomoc.

Janet   z   ulgą   wyszła   na   dwór.   Przez   moment   kusiło   ją,   żeby   wyrzucić   pudełeczko,   ale 

opanowała się. Randall byłby bardzo nieszczęśliwy, gdyby się dowiedział, że Avery go nie 
kocha! Wypróbuje więc maść. Postara się zapomnieć z czego ją zrobiono i może… może coś z 
tego wyjdzie.

background image

Wracała do domu tą samą drogą przy brzegu, a drobne, srebrzyste fale rozlewały się na 

piasku. Była tak szczęśliwa, że policzki jej płonęły i Randall Burnley siedzący na łodzi spojrzał 
z podziwem, gdy dotarła do stawu. Janet ukradkiem wsunęła pudełko do kieszeni. Czuła się 
bardzo zakłopotana i nie wiedziała czy cieszyć się, czy nie, gdy zaproponował, że popłynie 
razem z nią. — Widziałem cię przed godziną i czekałem. Gdzie byłaś?

— Och, tak po prostu na spacerze. Dzień taki piękny — odparła zaskoczona. Nie mówiła 

prawdy i to sprawiało jej przykrość. Oto skutki kumania się z czarownicami, pomyślała. Od 
razu zaczynają się kłamstwa i krętactwa. I znowu miała ochotę wyrzucić pudełeczko babci 
Thomas.   Lecz   stłumiła   głos   sumienia   i   poczuła   się   nieopisanie   szczęśliwa.   Szczęśliwa, 
ponieważ Randall Burnley wiózł ją łodzią po stawie, potem odprowadził prawie pod sam dom, 
mówił o pięknie tego dnia, o morzu i złocistej, jesiennej pogodzie, tak jak tylko on potrafił. 
Myślała też z zadowoleniem, że ma w kieszeni coś, co sprawi, że Avery go pokocha.

Randall doszedł aż do brzozowego lasku i rozmawiał z nią jeszcze pół godziny. Choć mówił 

tylko  o  przeczytanej   książce   i  szczeniaku,   którego   tresował,  Janet   słuchała  go   z  zapartym 
tchem. Ona też mówiła zupełnie śmiało, bo nigdy nie czuła się skrępowana w jego obecności. 
Dopiero wówczas rozkwitała i miała cudowne wrażenie, że jest doceniana. Oczy jej błyszczały, 
a śniade policzki miały kuszące rumieńce. Kiedy w końcu Randall zawrócił do domu, wszystko 
dokoła pobladło. Janet uczuła zmęczenie długim spacerem i wyczerpującą rozmową z babcią. 
Wszystko to jednak było bez znaczenia, skoro miała lubczyk. To określenie brzmiało znacznie 
przyjemniej niż maść z ropuchy!

Tego   wieczoru   Janet   natarła   sobie   ręce   baranim   łojem.   Dotąd   uważała   to   za   przejaw 

próżności i głupoty. Jednak dzisiaj Randall powiedział coś o pięknym kształcie jej dłoni. Skórę 
na nich miała brązową i trochę stwardniałą. Powinna się o nie zatroszczyć.

Minęły   dwa   tygodnie   i   nie   było   okazji   do   wykorzystania   czarodziejskiej   maści.   Janet 

zaczynała wpadać w rozpacz. Do wesela został tylko tydzień. Tort panny młodej upieczono, 
indyki utuczono, zaproszenia zostały wysłane i sukienka druhny uszyta. A pudełeczko z maścią 
było ciągle nietknięte.

Pewnego dnia, gdy Janet zajęta była na piętrze, ciotka Matylda poleciła jej: — Przyślij do 

mnie Avery. Czeka tu na nią pewien młody człowiek. — Ciotka uśmiechnęła się znacząco, jak 
zawsze, gdy przychodził Randall. Nabrała tego zwyczaju od czasu, kiedy zaczynał starania o 
dziewczynę.

Janet weszła do pokoju, gdzie Avery spała zmęczona dniem ciężkiej pracy. Błyskawicznie 

podjęła   decyzję,   rzuciła   się   do   swej   komody   i   wyjęła   pudełeczko   z   dość   nieprzyjemnie 
wyglądającą zawartością. Ostrożnie podeszła do łóżka i delikatnie dotknęła maści czubkiem 
palca.

Mówiła, że wystarczy odrobina — pomyślała. — Och, mam nadzieję, że nie robię nic złego. 

— Drżąc z przejęcia, leciutko przesunęła palcem po powiekach siostry. Ta poruszyła się i 
otworzyła oczy. Janet z poczuciem winy schowała pudełeczko za plecami. — Randall jest na 
dole i pyta o ciebie — oznajmiła.

Avery   usiadła   i   rozejrzała   się   niespokojnie.   Dziś   nie   spodziewała   się   jego   wizyty   i 

najchętniej drzemałaby dalej. Wstała nachmurzona, ale zaróżowiona ze snu wyglądała ślicznie.

Janet nerwowo przyciskała dłonie do piersi. Czy czar zadziała? Musi się zaraz dowiedzieć, 

nie może czekać! Po kilku chwilach, które wydawały się wiekiem wyszła na dwór. Jak cień 
przemknęła pod otwarte okno saloniku i ostrożnie zajrzała do środka. W następnym momencie 
opadła na kolana; miała ochotę umrzeć.

Młody człowiek w salonie nie był Randallem Burnleyem. Był ciemnowłosy, przystojny i 

elegancki. Siedział na kanapie obok Avery i ściskał jej dłonie. Uśmiechał się, patrząc wprost w 
zarumienioną, podnieconą twarz. Nie było wątpliwości, że to Bruce Gordon, oczekiwany kuzyn 
ze Szkocji!

— I cóż ja najlepszego zrobiłam? Co ja zrobiłam? —jęknęła biedna Janet załamując ręce. 

background image

Widziała bardzo dokładnie wyraz oczu Avery. Na Randalla nigdy tak nie patrzyła. Nieszczęsna 
maść babci Thomas podziałała skutecznie i  Avery zakochała się,  tyle że w niewłaściwym 
mężczyźnie.

Zlodowaciała z przerażenia i wyrzutów sumienia Janet podniosła się i zaczęła nasłuchiwać. 

Usłyszała tylko poszczególne słowa, ale tak chciała wiedzieć, uzyskać pewność.

— Obiecałaś czekać na mnie, Avery — powiedział z wyrzutem Bruce.
— Bardzo długo cię nie było, sądziłam, że zapomniałeś o mnie — zawołała Avery.
— Chyba trochę  zapomniałem.  Byłem wtedy jeszcze  chłopcem. Ale  teraz… Cóż,  Bogu 

dzięki, że nie wróciłem za późno.

Zapanowała cisza i Janet, bez skrupułów zaglądając w szparę ponad parapetem, zobaczyła 

dosyć, aby jej przypuszczenia się potwierdziły. Ostrożnie wycofała się i pobiegła do swego 
pokoju. Po pewnym czasie wpadła tam rozpromieniona i zwycięska Avery. Janet usiadła i 
spojrzała na siostrę przez łzy.

— Janet — oznajmiła Avery. — W przyszłą środę wychodzę za Bruce’a Gordona.
— Nie możesz tego zrobić — zawołała Janet z desperacją. — To wszystko moja wina… 

Och,  chciałabym  umrzeć…  To  ja przyniosłam  tę maść od babci  Thomas.  Potarłam ci  nią 
powieki, żebyś pokochała pierwszego mężczyznę, jakiego zobaczysz, bo myślałam, że na dole 
czeka Randall… Och, Avery!…

Ta   słuchała   zdumiona   i   zagniewana.   Wreszcie   wykrzyknęła   z   oburzeniem:   —   Janet 

Sparhallow! Chyba zwariowałaś! Chcesz powiedzieć, że ty, panna Sparhallow, poprosiłaś starą 
Thomas o lubczyk, żebym zakochała się w Randallu?

— Nie powiedziałam jej o tobie. Ona myśli, że mnie był potrzebny — jęknęła Janet. — Och, 

musimy to jakoś odkręcić… Pójdę jeszcze raz. Na pewno zna różne środki na zdjęcie uroku…

Avery  nie  potrafiła   długo   się  gniewać,   odrzuciła  głowę   i  roześmiała   się  serdecznie.   — 

Dziecino, mówisz tak, jakbyś żyła w mrocznym średniowieczu! Sądzisz, że ta okropna baba 
może dać ci miłosny napój? Dziewczyno, zawsze kochałam Bruce’a, zawsze. Sądziłam, że o 
mnie zapomniał, lecz dzisiaj przyjechał i powiedział mi, że jest inaczej. Wychodzę za niego i 
jedziemy do Szkocji.

— A co z Randallem? — spytała pobladła Janet.
— Och, Randall!… Nie martwię się o Randalla. Najlepiej będzie, jak mu jutro wszystko 

opowiesz.

— Nie zrobię tego, nie zrobię!
— Mogę   porozmawiać   z   nim   sama.   Nadmienię   też,   że   chodziłaś   do   babki   Thomas   — 

oświadczyła bezlitośnie Avery. — Janet, nie stój i nie patrz z takim wyrzutem. Ach, nie zmrużę 
oka tej nocy, taka jestem podniecona. Wiesz, zostanę panią Gordonową z Gordon Brae, będę 
miała wszystko, czego dusza zapragnie i mężczyznę całkowicie mi oddanego. Co za kontrast z 
chudym Burnleyem i jego ciasnym sześciopokojowym domem! — Tej nocy obie siostry nie 
spały. Janet cierpiała tak jak nigdy dotąd. Musiała pójść do Randalla i złamać mu serce. Jeśli 
tego nie zrobi, to Avery przedstawi mu swoją wersję, a do tego nie można dopuścić.

Nazajutrz   po   południu  Janet   szła  przez   brzozowy  lasek   na  farmę  Burnleyów  mizerna  i 

przygnębiona. Pozostawiła dom wzburzony nieoczekiwaną zamianą pana młodego. Randall 
sadził róże w ogrodzie i na jej widok podszedł z uśmiechem, by otworzyć furtkę. Dziewczyna 
wstrzymała oddech. Za chwilę wymierzy mu cios w serce i zetrze radość z jego twarzy. Zaczęła 
mówić prosto i bez ogródek. — Avery przysłała mnie, abym ci przekazała, że ona wychodzi za 
Bruce’a Gordona a nie za ciebie. On przyjechał wczoraj wieczorem… Powiedziała też, że 
zawsze jego… lubiła najbardziej.

Dziwna zmiana dokonała się w rysach Randalla; nie takiej oczekiwała Janet. Zarumienił się i 

rzekł zupełnie wyraźnie: — Dzięki Bogu.

Janet zdawało się że śni. Maść babki Thomas przewracała świat do góry nogami, gdyż nagle 

otoczyły ją ramiona Randalla, poczuła jego policzek przy swoim, a on sam mówił:

background image

— Teraz mogę już powiedzieć, jak bardzo cię kocham!
— Mnie? Mnie? — wykrztusiła Janet z niedowierzaniem.
— Tak, ciebie. Jesteś całym moim światem. Dziewczyno, nie mów, że nie pokochasz mnie, 

bo musisz, musisz! Janet!… — Tu ich oczy spotkały się i zawołał: — Ty mnie kochasz!

Nie potrafili nigdy później przypomnieć sobie, co się działo w ciągu następnych pięciu 

minut. Janet czuła się tak, jakby powróciła do życia.

— Trzy lata starałeś się o Avery — zaczęła z wyrzutem, gdy odzyskała głos.
— Trzy lata temu byłaś dzieckiem. Chciałem mieć żonę. Avery jest bardzo ładna i sądziłem, 

że ją kocham. A potem jakoś nagle dorosłaś i zostaliśmy dobrymi przyjaciółmi. Z Avery nie 
mogłem rozmawiać, nie interesowało jej to, o czym mówiłem. „Zawsze myślałem o tobie, lecz 
byłem związany słowem i ani nie postało mi w głowie, że ci na mnie zależy. Weźmiemy ślub w 
przyszłą środę, Janet. Będzie podwójne wesele. Nie przeszkadza ci taki krótki termin?

— Och nie, wcale — odparła oszołomiona Janet. — Tylko… muszę ci coś wyznać… Nie 

miałam zamiaru… i bardzo się wstydzę… ale nie chcę, by między nami były jakieś tajemnice. 
Otóż, poszłam do babci Thomas… Dostałam od niej maść… żeby Avery cię pokochała, bo 
wiedziałam, co czuje naprawdę… Chciałam, abyś był szczęśliwy. Randall, nie rób tego! Nie 
mogę myśleć, gdy to robisz… Czy maść babki Thomas sprawiła, że ona pokochała Bruce’a?

Randall roześmiał się stłumionym śmiechem szczęśliwego kochanka.
— Jeśli  tak się  stało,  to wspaniale.  Ale  ja nie potrzebuję żadnej  maści.  Kocham  cię,  a 

najlepszym lubczykiem jesteś ty, mój słodki elfie!

background image

M

IĘTOWA

 

ESENCJA

 

PANNY

 K

ALISTY

1900

Panna   Kalista   była   wzburzona.   Bratanek,   Kaleb   Cramp,   prawa   ręka   w   gospodarstwie, 

znający   jej   wymagania,   wyjechał   do   Klondike.   Ona   zaś   musi   zadowolić   się   innym 
pomocnikiem. Dlatego też panna Kalista rozglądała się dokoła i dumała, co robić dalej. Czas jej 
nie naglił, bo zbiory były pod dachem, a jesienna orka zakończona. Oczywiście chętnych nie 
brakowało.  Pannę  Kalistę  znano  jako hojną i  sprawiedliwą   pracodawczynię,  chociaż   miała 
swoje kaprysy i żądała ich bezwzględnego respektowania. Była właścicielką małej, lecz dobrze 
zagospodarowanej   farmy   i   wygodnego   domu,   zaś   jej   pomocnik   mieszkał   w   przybudówce. 
Kaleb Cramp mógł uchodzić za swego rodzaju doskonałość i panna Kalista nie spodziewała się 
znaleźć kogoś takiego samego. Ustaliła pewne warunki dla kandydatów, lecz na razie musiała 
jej wystarczyć pomoc syna sąsiadów. Pannę Kalistę niełatwo było zadowolić. Tego chłodnego, 
listopadowego   dnia  siedziała   o  zmierzchu  przy  oknie   frontowego   pokoju,   rozmyślając   nad 
upadkiem kwalifikacji najemnych robotników. A tu trzeba wymłócić owies, opatrzyć dom na 
zimę i dopilnować jeszcze wielu rzeczy.

Po   południu   przyszedł   Ches   Maybin   prosząc   o   pracę   i   zgodził   się   na   bardzo   niskie 

wynagrodzenie. Spotkała go jednak stanowcza odprawa, równie uprzejma jak ta, którą otrzymał 
zapijaczony Jake Stinson z Morrisvale Road. Panna Kalista nie miała szczególnego uprzedzenia 
do Chesa Maybina. Po prostu stosowała ogólnie przyjętą w świecie zasadę: jeśli człowiek jest w 
dołku, to należy go w nim pozostawić i nie dopuścić, by się podniósł. Nic tak nie wynosi w górę 
jak sukces i nie pogrąża jak porażka. Każdy w Cooperstown całkowicie popierał ten Pogląd.

Ches   Maybin   miał   dopiero   osiemnaście   lat,   choć   wyglądał   na   znacznie   więcej.   Nie 

dowiedziono mu żadnego konkretnego przestępstwa, lecz nieustannie podejrzewano, że ma coś 
na sumieniu. Pochodził  z rodziny o marnej  reputacji,  toteż niektórzy dodawali  jeszcze,  że 
„czym skorupka za młodu nasiąknie”… Jego ojciec, stary Sam Maybin, był leniwym i sprytnym 
nicponiem, o czym wszyscy wiedzieli,  i zakończył żywot w przytułku dla ubogich. Matka 
odumarła Chesa w niemowlęctwie i żył Bóg wie czym, z dnia na dzień. Spoglądano na niego 
krzywym okiem i kiedy coś się wydarzyło we wsi, z reguły obciążano odpowiedzialnością, 
robiąc zeń kozła ofiarnego. Zarzucano mu, że jest leniwy, patrzy spode łba i prędzej czy później 
źle skończy. Mało tego, że mu nikt ręki nie podał, to robiono co się da, aby go zepchnąć na złą 
drogę.

Kiedy   tego   chłodnego,   listopadowego   popołudnia   panna   Kalista   odprawiła   Chesa, 

natychmiast przestała o nim myśleć. Miała na głowie sprawy ważniejsze niż mało obiecujący 
synalek starego Sama Maybina.

Panna Kalista mieszkała sama i choć nie było w tym nic niezwykłego, tym razem czuła się 

zaniepokojona.   Przede   wszystkim   dlatego,   że   w   górnej   szufladzie   kredensu   leżało   pięćset 
dolarów, które wyjęła poprzedniego dnia z bezpiecznego sejfu banku w Millageville. Wokół 
wspomnianej instytucji zaczęły ostatnio krążyć niezbyt miłe pogłoski i panna Kalista, osoba 
wielce  przezorna,   wycofała  swój   depozyt.   Nosiła   się  z  zamiarem   ulokowania  pieniędzy  w 
banku w Kerrytown. Za nic na świecie nie chciała trzymać takiej sumy przy sobie. O zmierzchu 
gawędząc po sąsiedzku z panną Galloway, zwierzyła się ze swego kłopotu; otóż denerwowało 
ją, że przez noc pieniądze muszą zostać w domu. — Na pewno są tu bezpieczne, bo żywa dusza 
nie wie o nich. Ale nie jestem przyzwyczajona do większej gotówki, no i może nadejść jakiś 
włóczęga. Nie martwiłabym się, gdyby tu był Kaleb. Pewnie samotność tak mi działa na nerwy.

Panna Kalista czuła niepokój jeszcze wtedy, gdy wieczorem kładła się do łóżka. Lecz jako 

kobieta rozsądna, postanowiła nie poddawać się nastrojom. Pozamykała starannie drzwi i okna, 
sprawdzając czy zamki i zasuwki dobrze działają. Zasuwka przy oknie w jadalni była złamana, 

background image

lecz, jak wytłumaczyła sobie panna Kalista, od sześciu lat nikt jakoś nie próbował wejść tym 
oknem, więc jest mało prawdopodobne, że spróbuje dzisiaj. Położyła się wreszcie i mimo 
zmartwień natychmiast zasnęła. Było już dobrze po północy, kiedy się obudziła i usiadła na 
łóżku.   Nasłuchiwała,   wstrzymując   oddech.   Nie   ulegało   wątpliwości,   że   ktoś   poruszał   się 
ostrożnie w pokoju na dole. Kota zamknęła na noc w drewutni i nie mógł się stamtąd wydostać. 
Więc na pewno wszedł tu jakiś włóczęga lub żebrak.

Panna   Kalista   mogła   obawiać   się   wyimaginowanych   złodziei,   ale   wobec   prawdziwego 

zagrożenia nie straciła głowy. Szybko i cicho, jakby sama została włamywaczem, ubrała się, po 
czym na palcach zeszła do hallu. Światło księżyca dostatecznie oświetlało pomieszczenie, toteż 
bez trudu zdołała dotrzeć do jadalni, zanim zauważono jej obecność.

Przy kredensie, w pośpiechu przeszukując otwartą szufladę, stał mężczyzna słabo widoczny 

w księżycowej poświacie. Gdy panna Kalista pojawiła się na progu, nocny gość odwrócił się 
zaskoczony, a potem z niewyraźnym okrzykiem rzucił się nie ku odważnej damie, lecz w stronę 
otwartego okna. Panna Kalista w mgnieniu oka spostrzegła, że przestępca wymyka się jej z rąk. 
Wiedziona typowo kobiecym odruchem wymierzenia kary, chwyciła stojący na kredensie słoik 
z miętową esencją i rzuciła w bezczelnego osobnika.

Pocisk uderzył uciekiniera w ramię akurat w momencie, gdy wyskakiwał z okna, a odłamki 

szkła rozsypały się z hałasem po parapecie.

W następnej chwili panna Kalista stała już sama przy kredensie, lekko oszołomiona. Całe 

wydarzenie zdawało się nierealne. Jednak otwarta szuflada i okruchy szkła nie były snem. 
Panna   Kalista   opanowała   się.   Zapaliła   lampę,   pozbierała   odłamki   szkła,   zamknęła   okno   i 
ustawiła na miejsce krzesła. Sprawdziła, że pieniądze spoczywają bezpiecznie w nie tkniętej 
przez złodzieja szufladzie. Została na miejscu przestępstwa aż do świtu, dokładnie przemyślała 
całą sprawę i postanowiła niczego nie rozgłaszać. Nie miała pojęcia, kim był złodziej, a nic 
dobrego nie wyniknie z powstałego zamieszania. Mogła niechcący skierować podejrzenie na 
zupełnie niewinną osobę. Rankiem, nie tracąc czasu, pojechała do Kerrytown, gdzie z ulgą 
złożyła oszczędności w banku. Znowu mogę cieszyć się życiem, powiedziała do siebie. Dobry 
Boże,   gdybym   tak   miała   trzymać   je   w   domu   przez   tydzień,   to   bym   skończyła   w   domu 
wariatów.

Miała do zrobienia zakupy, chciała też odwiedzić przyjaciół, toteż prawie cały dzień spędziła 

w mieście. Do Cooperstown wróciła dopiero wieczorem i wstąpiła do narożnego sklepiku po 
zapałki.

Sklep pełen był mężczyzn zajętych rozmowami i paleniem tytoniu. Panna Kalista uważała 

dym  tytoniowy   za  osobistego   wroga   i   nie  lubiła  przebywać   w  sklepie   dłużej,   niż   to   było 
konieczne.   Musiała   jednak,   choć   niechętnie,   poczekać   na   swoją   kolejkę.   Wtem   drzwi   się 
otworzyły i wszedł Ches Maybin wpuszczając przejmujące listopadowe zimno. Ukłonił się 
ponuro   panu   Fellowi   i   powiedział   coś   niewyraźnie   do   mężczyzny   na   drugim   końcu 
pomieszczenia. Gdy mijał pannę Kalistę, ta podniosła głowę i wciągnęła nosem powietrze. 
Pośród różnych zapachów: tytoniu i wędzonych śledzi uderzyła ją ostra, przyjemna woń mięty. 
Do   chwili   przybycia   Chesa,   tego   zapachu   nie   było.   Chłopak   zaś   zaraz   wyszedł   i   kroczył 
spokojnie   drogą,   kiedy   panna  Kalista   prędko  załatwiwszy   sprawę,   żwawo  ruszyła   za   nim. 
Osądziła chłopaka już w tej chwili, gdy pan Fell pakował jej zapałki. Nigdy nie potrzebowała 
dużo   czasu   do   podjęcia   decyzji.   Gdy   zatrzymała   swego   tłustego   konika,   młody   człowiek 
spojrzał na nią ukradkiem.

— Dobry wieczór, Chester — powiedziała życzliwie. — Mogę cię podwieźć, jeśli idziesz w 

moją stronę. Wskakuj prędko, Dapple jest trochę niecierpliwy.

Fala krwi zalała policzki Chesa Maybina. Wydawało się przez moment, że szorstko odrzuci 

zaproszenie, ale oblicze panny Kalisty było tak niewinne, a głos tak przyjazny, że zmienił 
zdanie i wskoczył do dwukółki. Po kilku minutach jazdy panna Kalista odwróciła się do swego 
towarzysza.

background image

— Chester   —   zapytała   spokojnie.   —   Dlaczego   wszedłeś   w   nocy   do   mego   domu   i 

próbowałeś ukraść pieniądze?

Ches Maybin rzucił się, jakby chciał wyskoczyć z bryczki, ale silna ręka panny Kalisty 

przytrzymała jego ramię. — Ucieczka niczego nie wyjaśni. Wiem, że to byłeś ty i czekam na 
szczerą odpowiedź. Zostanę twoim przyjacielem i nie zrobię ci krzywdy, jeśli powiesz mi 
prawdę.   —   Umykał   wzrokiem   przed   jasnym   i   stanowczym   spojrzeniem   kobiety.   Jednak 
posępny upór na jego twarzy nieco złagodniał.

— No cóż — mruknął. — Jestem w sytuacji bez wyjścia. Nigdy dotąd nie zrobiłem nic 

złego, ale ludzie wszystko zwalali na mnie. Chcę pracować, lecz nie mogę znaleźć żadnego 
zajęcia. Chodzę w łachmanach, nie mam ani centa, a zbliża się zima. Wczoraj mówiła pani 
pannie Galloway o tych dolarach. Stałem za żywopłotem i wszystko słyszałem. Zaplanowałem 
sobie, w jaki sposób wejdę do domu, a pieniądze przeznaczyłem na wyjazd na Zachód. Chcę 
zacząć nowe życie, tam gdzie nikt mnie nie zna. Tutaj nie miałem dotąd żadnej szansy. Jak pani 
chce, to może mnie pani wsadzić do więzienia — tam mi przynajmniej dadzą ubranie i jedzenie. 
— Chłopak wyrzucił to wszystko z siebie gwałtownie i z goryczą. Mówił głosem pełnym buntu 
przeciwko losowi, który zawsze pchał go na dół.

Panna Kalista zatrzymała bryczkę przed bramą swego domu. — Nie poślę cię do więzienia. 

Wierzę,  że powiedziałeś  mi prawdę. Wczoraj  chciałeś,  bym przyjęła cię do pracy, a ja ci 
odmówiłam.   Teraz   jednak   proponuję   ci   to   samo   stanowisko   i   zapłatę   taką,   jaką   dawałam 
Kalebowi.

Ches Maybin patrzył z niedowierzaniem.
— To wszystko prawda. Powiedziałeś, że nigdy nie miałeś szansy. Więc ja ci ją daję. Masz 

okazję wyjść na człowieka. Nikt się nie dowie o zdarzeniu ostatniej nocy, a jeśli na to zasłużysz 
i ja postaram się o nim zapomnieć. Co ty na to?

Ches podniósł głowę i spojrzał jej w oczy. — Przyjdę — rzekł ochryple. — Nie będę 

próbował pani dziękować, panno Kalisto, ale odwdzięczę się czynem.

Tak też zrobił. Zacni mieszkańcy Cooperstown wznosili oczy do nieba, gdy usłyszeli, że 

panna Kalista zatrudniła Chesa Maybina. Przepowiadali, że ta mająca złudzenia kobieta gorzko 
pożałuje nieprzemyślanego kroku. Lecz żadna z tych przepowiedni się nie sprawdziła. Panna 
Kalista uśmiechała się pogodnie i trwała przy swej „nieprzemyślanej” decyzji. Ches Maybin 
dowiódł, że jest pracowity i poważny, więc kontrakt został przedłużony. Z biegiem czasu ludzie 
pozbyli się starych uprzedzeń i zaczęli traktować go jako człowieka godnego zaufania.

Panna Kalista zrobiła z Chesa człowieka — mówili teraz prorocy. — Powinien być jej 

wdzięczny do końca życia.

I Ches  był. Ale tylko on, panna Kalista i słoik z miętową esencją znali  rozmiary  jego 

wdzięczności. Tyle tylko, że właśnie oni nigdy o tym nie mówili.

background image

S

POTKANIE

 

Z

 B

IAŁĄ

 D

AMĄ

1922

Chciałabym, abyś się ożenił, Rogerze — oznajmiła Catherine Ames. — Jestem już za stara 

do roboty, skończyłam w kwietniu siedemdziesiąt lat. Kto o ciebie zadba, kiedy umrę? Żeń się 
chłopcze, żeń!

Roger Temple skrzywił się z niezadowoleniem. Przykry, ostry głos ciotki zawsze go drażnił. 

Lubił ją na swój sposób, ale ten głos wywoływał irytację. Teraz jednak roześmiał się swobodnie 
i spytał: — A któż chciałby za mnie wyjść, ciotko Catherine?

Catherine Ames spojrzała krytycznie. Kochała go z całego serca, mimo to nie przymykała 

oczu na braki w urodzie siostrzeńca. Zresztą niczego nie owijała w bawełnę; ani wobec siebie, 
ani wobec innych ludzi. Roger był niskim, niepozornym człowiekiem. I jakby tego było mało, 
chodził lekko utykając, a jedno chude ramię miał wyższe od drugiego. W szkole nazwano go 
„garbuskiem Temple” i to przezwisko przylgnęło doń na stałe. Trzeba też dodać, że miał bardzo 
piękne, duże, szare oczy. Ich rozmarzone spojrzenie nadawało bezbarwnej twarzy niesamowity 
wyraz, który nie podobał się dziewczętom. Dlatego też pogarszało to raczej jego szansę zamiast 
polepszać.   Oczywiście,   w   przypadku   mężczyzny   powierzchowność   nie   ma   większego 
znaczenia. Taki Steve Millar wyglądał zupełnie pospolicie i do tego był dziobaty, a jednak 
wziął sobie za żonę najładniejszą i najszykowniejszą pannę w South Bay. Ale Steve to bogacz, 
Roger natomiast klepał biedę na małej farmie o kamienistej glebie. Jego ojciec i dziad jakoś 
utrzymywali rodzinę. On zaś nie został stworzony na rolnika. Nie miał odpowiedniej siły ani 
serca do tej pracy. Najchętniej spędzał wolny czas nad książkami.

Catherine   wiedziała,   że   matrymonialne   szansę   Rogera   są   mizerne,   lecz   nie   chciała 

zniechęcać chłopaka. Czego mu trzeba było, to stałego popychania.

— Już byśmy coś znaleźli, gdybyś nie zadzierał nosa — oznajmiła  głośno i pogodnie. — 

Zawsze jest jakaś dziewczyna chętna do zamążpójścia w zamian za własny dom. Nie ma co 
szukać kogoś młodego i ładnego. Takiej nie dostaniesz, a byłoby jeszcze gorzej, gdybyś dostał! 
Twój   dziadek   ożenił   się   z   urodziwą   i   co   miał?   Marną   żonę   i   gospodynię!   Ciągle   tylko 
chorowała. Weź sobie silną dziewuchę, co się nie boi pracy i potrafi trzymać wszystko w garści, 
kiedy ty będziesz sobie czytał te poezje. A im prędzej tak zrobisz, tym lepiej. Ze starej ciotki 
już   nie   ma   pożytku;   ten   atak   reumatyzmu   ostatniej   zimy   całkiem   mnie   wykończył.   I   nie 
możemy sobie pozwolić na wynajęcie pomocnika.

Roger   spojrzał   zaciekawiony   na  Catherine;   na  jej   szeroką   płaską   twarz   z   brodawką   na 

czubku perkatego nosa, na wyrastające z brody włosy, pomarszczoną, żółtą szyję, wyłupiaste 
oczy   i   szerokie,   zawsze   uśmiechnięte   usta.   Ciotka   była   wyjątkowo   brzydka,   a   on   przez 
dwadzieścia pięć lat patrzył na nią dzień w dzień. Musi więc do końca swych dni wpatrywać się 
z kolei w brzydką żonę? On, który tak wielbi piękno?

— Czy moja matka była podobna do ciebie? — zapytał znienacka.
Ciotka zerknęła uważnie i chrząknęła. Chrząknięcie miało wyrażać życzliwe rozbawienie, 

ale zabrzmiało szyderczo.

— Twoja matka nie była taką brzydulą jak ja — odrzekła pogodnie. — Ale też nie należała 

do piękności. Nikt w rodzinie nie był ładniejszy niż należało. My zaliczamy się do robotnych! 
Twój tato był niebrzydki. Lecz  ty jesteś bardziej niepozorny. Trochę przypominasz babkę, 
chociaż ją uważano swego czasu za ładną. Też była taka śniada i chuda, no i masz także jej 
oczy. Ale dlaczego tak ni stąd, ni zowąd zaciekawił cię wygląd matki?

— Zastanawiałem się — odparł spokojnie Roger — czy ojciec kiedyś patrzył na nią siedząc 

przy stole i zapragnął, aby stała się ładniejsza?

Catherine zachichotała brzydko i nieprzyjemnie. Tylko ze względu na zacne, wierne serce 

background image

bez słowa znosił chichot i całą resztę.

— Pewnie chciał, oj, pewnie chciał! Chłopcy zawsze mają chętkę na śliczne buziaki. Ale 

krawiec kraje, jak mu materii staje — tak mówią. Twoja biedna matka nie żyła dość długo, aby 
zbrzydnąć jak ja.  Kiedy  przyjechałam zająć  się  waszym  domem,   ludzie  gadali,  że  pewnie 
niezadługo szwagier ożeni się ze mną. Nie miałam nic przeciw temu, lecz twój ojciec nigdy o 
tym nie wspomniał. Pewnie miał dość jednej brzydkiej kobiety. — Catherine znowu przyjaźnie 
chrząknęła.

Roger wstał gwałtownie, nie mógł dłużej tego znieść. Pragnął się stąd wyrwać.
— Pomyśl sobie o tym, co ci powiedziałam — zawołała za nim ciotka. — Znajdź czym 

prędzej żonę! Nie będzie to takie trudne, jeśli okażesz trochę rozsądku! Nie siedź na dworze do 
późna tak jak wczoraj! Kaszel męczył cię przez resztę nocy. Gdzie chodziłeś? Nad morze?

— Nie. — Roger zawsze odpowiadał na pytania ciotki, nawet jeśli doprowadzały go do 

wściekłości. — Siedziałem przy mogile ciotki Isabel.

— Do jedenastej! Pewnie zgłupiałeś! Nie rozumiem, co cię ciągnie w takie miejsce? Nie 

zajrzałam tam od dwudziestu lat. Co byś zrobił, gdybyś zobaczył jej ducha? — Catherine 
popatrzyła ciekawie na Rogera. Jako kobieta przesądna głęboko wierzyła w duchy i nie uważała 
takiego pytania za dziwaczne.

— Chciałbym go zobaczyć — odparł Roger z błyskiem w wielkich oczach. On także wierzył 

w duchy, w każdym razie w ducha Isabel Temple. Wuj go widział, tak samo dziadek. Wierzył, 
że i on go kiedyś zobaczy — pięknego, pełnego czaru, kpiącego i nieuchwytnego ducha ślicznej 
Isabel.

— Nie miej takich pragnień — zganiła go Catherine. — Nigdy już nie byłbyś sobą.
— Czy stryj się zmienił? — Roger wrócił do kuchni i zaciekawiony spoglądał na ciotkę.
— Zmienił się? Stał się innym człowiekiem! Nawet nie wyglądał tak samo. A jakie miał po 

tym oczy! Aż ciarki przechodziły od jego wzroku. Nie zwracał już potem uwagi na kobiety z 
krwi i kości. Mówił, że po spotkaniu z Isabel mężczyzna nie spojrzy na żywą kobietę. To mu 
doszczętnie zrujnowało życie. Na szczęście umarł młodo. Unikałam przebywania z nim pod 
jednym dachem, różnił się od nas i już! Trzymaj się z daleka od tej mogiły. Nie chcesz chyba 
wyglądać dziwaczniej, niż cię Pan Bóg stworzył? Kiedy się ożenisz, to przestaniesz włóczyć się 
po cmentarzu. Żona ci na to nie pozwoli, ot co!

— Nie znajdę takiej dobrej kobiety, jak ty, ciotko Catherine — stwierdził Roger ze słabym 

uśmiechem.

— Pewnie,   że  nie.  Ale   kogoś   musisz  znaleźć.   Dlaczego   nie  spróbujesz  z  Lizą   Adams? 

Mogłaby się zgodzić… starzeje się…

— Liza… Adams?
— Tak właśnie powiedziałam i nie musisz powtarzać: „Liza Adams!”, jakbym wspomniała o 

hipopotamie. Tracę do ciebie cierpliwość, mój chłopcze. Chciałbyś mieć żonę piękną jak z 
obrazka?

— Tak ciociu. Takiej właśnie żony pragnę: urodziwej i pełnej wdzięku. Inna nie zdoła mnie 

zadowolić.

Roger roześmiał się gorzko i wyszedł z domu. Słońce zachodziło. Tego wieczoru nie miał 

nic   do   roboty.   Poczucie   wolności   sprawiało   mu   zadowolenie.   Wsunął   rękę   do   kieszeni 
sprawdzając, czy spoczywa w niej tomik ukochanego Wordswortha, a potem ruszył na przełaj 
przez   pole.   Szedł   szybko,   choć   utykał.   Szukał   jakiegoś   samotnego   miejsca,   gdzie   mógłby 
zapomnieć irytujące propozycje ciotki i ukryć się w świecie marzeń. Matka Rogera zmarła, gdy 
miał trzy lata, a ojciec pięć lat później. Stara, przykuta do łóżka, bezradna babka dożyła jego 
dwunastych urodzin. Kochał ją całym sercem. Pamiętał  drobną, skurczoną i pomarszczoną 
postać o pięknych szarych oczach, które się nigdy nie zestarzały i łagodnym, miękkim głosie. 
Miał duże wymagania, gdy chodziło o kobiece głosy. Nic nie raniło go tak bardzo jak brzydki 
głos, nawet brzydota twarzy. Śmierć babki sprawiła mu ból i uczyniła samotnym, bo tylko ona 

background image

go rozumiała. Myślał wtedy, że nigdy nie przebrnie bez jej pomocy przez torturę szkolnych lat. 
Nie zdobył wykształcenia. Jego ojciec i dziad byli analfabetami, a on odziedziczył po nich 
mierne   zdolności.   Kochał   jednak   poezję   i   czytał   wszystko,   co   mu   wpadało   w   ręce.   To 
wyposażyło jego skądinąd prymitywną naturę w jakiś niezwykły blask, w ideały i pragnienia, 
których nie zaspokajało otoczenie. Wielbił piękno w każdym jego przejawie. Wschody księżyca 
sprawiały mu ból swą urodą. Z natury samotnik, czuł się szalenie obco w zatłoczonym domu, 
ale nigdy w lesie. Z tego powodu ciotka nie mogła zapędzić go do kościoła, co napawało 
przerażeniem jej ortodoksyjną duszę. Powiedział jej kiedyś, że chciałby chodzić do pustego 
kościoła,   ale   nie   jest   w   stanie   znieść   tłumu   ludzi,   brzydkich   i   pewnych   siebie.   Brzydota 
przyprawiała go o mdłości z odrazy. Od czasu do czasu widywał ładną dziewczynę, ale żadna 
nie   podobała   mu   się   pod   każdym   względem.   Jemu,   pospolitemu,   kulawemu   i   ubogiemu 
Rogerowi  Temple!   Wiedział,   że   to  właśnie  oszczędziło   mu  wielu   cierpień,   a  jednocześnie 
żałował, że ich nie poznał. Pragnął kochać nawet bez wzajemności, zaznać uczuć opiewanych 
przez   poetów.   Nawet   próbował   się   zakochać.   Przez   kilka   niedziel   chodził   do   kościoła   i 
obserwował  z   przyjemnością   uroczą   Elsę   Carey.   Złoto  jej   włosów   lśniło,   policzki   płonęły 
rumieńcem, a szyja zachwycała idealnym kształtem. Ale Roger patrzył na Elsę jak na obraz. 
Kiedy próbował marzyć o niej, nudziła go. Poza tym miała nosowy, głuchy głos. Śmiał się 
sarkastycznie, wyobrażając sobie reakcję Elsy na wieść, że z taką desperacją usiłował pokochać 
ją bez skutku. Opanowało go pragnienie miłości. Wiedział, że nigdy się nie ożeni, nie mógł 
bowiem wziąć pospolitej kobiety, a piękna jego nie zechce. Jednak nie chciał rezygnować z 
takich przeżyć i buntował się przeciw losowi.

Teraz szedł wprost do mogiły Isabel Temple zmarłej tragicznie osiemdziesiąt lat temu. Była 

bardzo piękna, bardzo uparta i lubiła igrać z męskimi sercami. Poślubiła Williama Temple, 
brata jego pradziadka i tuż po zakończeniu ceremonii ślubnej, zastrzelił ją oszalały z rozpaczy 
odrzucony adorator. Pochowano Isabel na polu nad brzegiem morza, bowiem kościół i cmentarz 
znajdowały się bardzo daleko. Z czasem skrawek pola zarósł dzikimi wiśniami i brzozami, tak 
że wyglądał na mały lasek. Samą mogiłę porastała jedwabista, jasnozielona trawa.

Roger usiadł na wielkim szarym kamieniu obok grobu. Rozejrzał się wokół z westchnieniem 

zachwytu. Jakże tu było pięknie! W szczelinach ogromnego głazu rosły malutkie paprocie. Nad 
zapadniętym,   omszałym   nagrobkiem   pochylała   się   młoda   dzika   wiśnia   obsypana   białymi 
kwiatami.   W   małym   skrawku   nieba   pomiędzy   wierzchołkami   drzew   błyszczał   młodziutki 
księżyc.   Było   zbyt   ciemno,   by   czytać   wiersze,   ale   to   nie   miało   znaczenia.   Samo   miejsce 
nasycone balsamicznym zapachem sosen ułatwiało marzenia i sny na jawie. Roger pozostawił 
za sobą realność dnia i rzeczy dobrze znane, wkroczył zaś w świat cieni i tajemnicy, gdzie 
wszystko mogło się zdarzyć. Osiemdziesiąt długich lat minęło, lecz Isabel Temple okrutnie 
pozbawiona życia, w chwili gdy tak wiele obiecywało, wciąż jeszcze nie zaznała wiecznego 
spokoju. Tak utrzymywała okoliczna ludność, a Roger jej wierzył. Templowie mieli opinię 
przesądnych i wychowanie Rogera nie osłabiło tej skłonności. Był ignorantem o poetycznej i 
łatwowiernej duszy. Bezkrytycznie akceptował starą legendę o tym, że widywano Isabel na 
ziemi długo po tym, jak czerwona glina przysypała jej doczesne szczątki. Widział zmarłą jej 
mąż,   kiedy   szedł   ku   mogile   w   przeddzień   swego   drugiego   i   nieszczęśliwego   małżeństwa. 
Widział też dziadek Rogera. Babka opowiedziała mu historię Isabel, dodając z goryczą, że jej 
mąż po tym spotkaniu nie był już tym samym człowiekiem. Jego wuj po ujrzeniu zjawy zmarł 
prześladowany przez złe moce. Piękny i niespokojny duch ukazywał się tylko mężczyznom i 
nie przynosił im nic dobrego. Roger lubił to miejsce i wierzył, że kiedyś i on zobaczy Isabel 
Temple. Jak głosiła legenda, ukazywała się jednemu członkowi rodziny w każdym pokoleniu.

Spoglądał teraz na zapadłą mogiłę, a słaby wietrzyk kołysał długie, jedwabiste pasma trawy i 

kiedy podniósł wzrok do góry, zobaczył ją…

Stała za nagrobkiem pod drzewem dzikiej wiśni lekko pochylona, ale wpatrywała się wprost 

w niego. W zapadającym zmierzchu widział bardzo wyraźnie biało ubraną postać z lekkim 

background image

szalem na głowie i opadającym na ramię grubym warkoczem. Twarz miała drobną i bladą, oczy 
duże i ciemne. Roger patrzył w nie, a one wydobywały z niego coś, czego nigdy nie miał 
odzyskać… Jego serce? Duszę? Tego nie wiedział. Zrozumiał tylko, że Isabel przyszła do niego 
i teraz należy do niej na zawsze. Siła jej wzroku kazała mu wstać. Kiedy się podnosił, gałąź 
zepchnęła mu czapkę na oczy. Gdy je odsłonił, Isabel już nie było.

Roger Temple wrócił do domu dopiero wtedy, gdy niebo rozjaśnił świt. Catherine spędziła 

bezsenną noc. Na odgłos kroków wyjrzała na korytarz. Roger przeszedł, nie widząc jej. Jego 
płonące, szare oczy patrzyły wprost przed siebie, a w twarzy było coś takiego, że ciotka wróciła 
do pokoju bez słowa, drżąc ze strachu. Wyglądał tak samo jak niegdyś jego wuj. Przy śniadaniu 
nie spytała go, jak i gdzie spędził wczorajszy wieczór. On ledwie był świadom obecności ciotki. 
Jadł i pił jak automat. Kiedy wyszedł z kuchni, Catherine znacząco pokiwała siwą głową.

— Jest opętany — mruknęła. — Znam te objawy. Widział ją, a niech to! Najwyższy czas, 

żeby zaprzestała swych popisów. I co ja mam teraz zrobić? Już się nigdy nie ożeni, tego jestem 
pewna. Zakochał się w duchu!

Roger jeszcze sobie nie uświadamiał, że jest zakochany. Myślał wyłącznie o Isabel Temple, 

o   jej   prześlicznej   twarzy.   Wspominał   długie,   ciemne   włosy,   smukłą   sylwetkę   ale   przede 
wszystkim wymowne oczy. Przyciągały go, poszedłby za nimi na koniec świata, nie zważając 
na nic i na nikogo.

Oczekiwał   wieczoru,   aby   znowu   wybrać   się   do   nawiedzonego   lasku.   Może   jeszcze   się 

pojawi? Nie odczuwał strachu, tylko strasznie pragnął ją zobaczyć. Ale nie ukazała się ani tego 
wieczoru, ani przez kilka następnych. Tak upłynęły dwa tygodnie.

Może więcej się nie spotkamy — myślał z trudnym do zniesienia bólem. Zrozumiał, że ją 

kocha. Kocha Isabel Temple, zmarłą przed osiemdziesięciu laty! To była miłość, którą opiewali 
poeci. Gdyby mógł znaleźć odpowiednie słowa, opisałby to lepiej niż oni. Jak inni mężczyźni 
mogli kochać te zwyczajne ziemskie dziewczęta? Była tylko jedna istota godna miłości — ta 
biała zjawa. Nic dziwnego, że wuj zmarł młodo. On, Roger Temple, też niebawem umrze. To 
dobrze, bo tylko martwi mogą się zalecać do Isabel Temple. Tymczasem jednak pławił się w 
szczęściu i zarazem udręce, które splotły się ze sobą i nie wiedział, czy jest w niebie, czy w 
piekle.

Zwykła miłość nie mogła być taka. Nigdy dotąd nie czuł podobnego uniesienia; żył każdą 

cząstką swej istoty. Cieszył się, że ciotka Catherine nie nęka go pytaniami. Ona zaś nie śmiała o 
nic pytać. Do tej sprawy nie należało się wtrącać. Ale była nieszczęśliwa, bo coś strasznego 
przydarzyło się jej drogiemu chłopcu — został opętany przez tę czarownicę i umrze tak, jak 
umarł jego wuj.

To i lepiej — myślała. — Jest ostatnim z Temple’ów; może więc ona wreszcie spocznie w 

mogile, gdy zabije ich wszystkich. Nie mam pojęcia, dlaczego tak się na nich uwzięła? Ale co 
tam, jestem stara, zmęczona i mam wszystkiego dość! Długo już pewnie nie pociągnę. Tak 
harowałam, starałam się wychować chłopca i utrzymać gospodarkę! Lepiej byłoby, gdybym 
pozwoliła mu umrzeć, kiedy był takim chorowitym dzieckiem.

Roger zaś uważał, że warto było żyć, aby doczekać tego, co teraz czuje. Zdawało mu się, że 

wypił cudowne wino i czuł się jak bóg. Nawet gdyby Isabel nie pojawiła się więcej, to i tak 
przekazała mu w tej niezapomnianej wymianie spojrzeń najwspanialszy sekret życia. Należała 
do niego, choć był brzydki, kulawy i przygarbiony. Żaden mężczyzna nie jest w stanie mu jej 
odebrać.

Ale   Isabel   przyszła   znowu.   Pewnego   wieczoru,   gdy   lasek   tonął   w   magicznym   blasku 

księżyca, Roger siedział na wielkim głazie przy mogile. Teraz już nie czytywał tu wierszy. 
Trwał tylko nieruchomo i myślał o niej, a oczy mu płonęły i bladą twarz pokrywał rumieniec.

Przemknęła między nisko zwisającymi gałęziami jak księżycowy promień i zatrzymała się 

przy kamieniu. I znowu zobaczył ją wyraźnie. Nie czuł żadnego zdziwienia. Był pewien, że 
przyjdzie. Bał się drgnąć, aby nie zniknęła jak poprzednio. Patrzyli długo na siebie. Jak długo? 

background image

Nie potrafiłby powiedzieć. A potem stała się rzecz okropna. W to miejsce cudu i tajemnicy 
wdarł   się   jakiś   rechoczący   i   czkający   osobnik,   pijany   marynarz   o   wykrzywionej   twarzy   i 
cuchnącym oddechu.

— O, jesteś tutaj, moje złotko! Pomyślałem sobie, że cię jednak złapię — zawołał i chwycił 

ją za ramię. Dziewczyna zaczęła krzyczeć. Roger rzucił się do przodu i uderzył natręta w twarz. 
W przystępie furii niezwykła siła zdała się poruszać jego wątłe ciało. Marynarz zatoczył się do 
tyłu i uniósł ręce w górę. Był tchórzem, ale nawet odważny mężczyzna przeraziłby się tej 
straszliwie zmienionej twarzy i rozpłomienionych oczu.

Pijak cofał się mamrocząc: — Prze… przepraszam… praszam. Nie wiedziałem, że to pańska 

dziewczyna. Prze… praszam, że się tu wpakowałem. Gentlemani się nie pakują… — Powtarzał 
to  swoje   prze…  przepraszam,   dopóki  nie  wydostał  się   z  lasku.   Potem  zawrócił   i  odbiegł, 
potykając się. Roger nie biegł za nim. Wrócił do grobu Isabel. Dziewczyna leżała na ziemi, 
sądził więc, że straciła przytomność. Pochylił się i podniósł ją; była niewysoka i lekka. Nie 
odzywał się, zbyt był wstrząśnięty. Ona również milczała. Nie zwracał na to uwagi, nie mógł 
zebrać   myśli,   czuł   się   oszołomiony,   nieszczęśliwy   i   zagubiony.   Niebawem   dziewczyna 
nieśmiało   pociągnęła   go   za   rękę.   Najwidoczniej   była   przerażona   spotkaniem   z   pijanym 
brutalem. Powinien odprowadzić ją w bezpieczne miejsce. A wtedy…

Ruszyli ścieżką przez pole. W świetle księżyca widział ją zupełnie wyraźnie. Pochylona 

głowa, rozpuszczone,  ciemne włosy, duże brązowe oczy.  Wyglądała   jak rusałka  z  leśnego 
strumyka, zjawisko z dzikiej gęstwiny. Lecz była istotą śmiertelną, a on… jakim okazał się 
głupcem! Wkrótce uśmieje się sam z siebie, gdy tylko opuści go to bolesne odrętwienie. Szedł 
za nią aż do brzegu zatoki. Od czasu do czasu przystawała bez słowa i oglądała się, czy jeszcze 
idzie. Kiedy dotarli do drogi wiodącej wzdłuż wybrzeża, skręciła na nią i zatrzymała się dopiero 
przed starym, szarym domem. Teraz Roger już wiedział, kim była. Catherine opowiadała mu o 
niej jakiś miesiąc temu. Była to Lilith Barr, osiemnastoletnia dziewczyna, która zamieszkała tu 
z ciotką i stryjem. Jej ojciec umarł przed kilkoma miesiącami. Na skutek jakiegoś przeżytego w 
dzieciństwie wypadku Lilith była zupełnie głucha, ale niezwykle piękna. Nie była to jednak 
Isabel Temple, a on żył w wymyślonym raju…

Pozostawił Lilith przy furtce, nie zwracając uwagi na wyciągniętą ku sobie szczupłą dłoń. 

Wrócił  do mogiły Isabel  i rzucił  się na nią w rozpaczy,  płacząc jak dziecko.  Wypłakiwał 
rozczarowanie i cały ból duszy, a kiedy wstał, by odejść, wierzył, że odchodzi na zawsze.

Nazajutrz rano Catherine przyglądała mu się zaciekawiona. Wyglądał okropnie; mizerny, z 

zapadniętymi oczyma. Wiedziała, że wrócił do domu o świcie. Nareszcie jednak stracił ten 
niepokojący, zachwycony wyraz twarzy, którego tak nie znosiła. I nagle przestała się go bać. 
Znowu zaczęła zadawać pytania: — A co to, mój chłopcze, trzymało cię poza domem aż do 
brzasku?

Roger popatrzył na jej brzydką twarz. Zrozumiał, że właściwie nie zauważał jej przez kilka 

dobrych tygodni. Widok ciotki po długim okresie zauroczenia nieziemskim pięknem, sprawił 
mu ból jak brutalne uderzenie. Nagle wybuchnął śmiechem, czym przestraszył Catherine.

— Uspokój się chłopcze. Czyś ty oszalał? A może — dodała z wahaniem — widziałeś ducha 

Isabel Temple?

— Nie. — Odparł Roger szorstko. — Nie wspominaj mi więcej tego przeklętego ducha. Nikt 

go nie widział. Ta historia to wierutne kłamstwo. — Zerwał się i wyszedł, pozostawiając w 
kuchni osłupiałą ciotkę. Czy to możliwe, że Roger zaklął? Co mu się stało? Ale nareszcie 
przestał wyglądać jak opętany i za to należało dziękować Bogu. Przekleństwo od czasu do 
czasu było lepsze niż tamto oczarowanie. Catherine zajęła się zmywaniem i zdecydowała, że 
zaprosi któregoś dnia na kolację Lizę Adams.

Przez tydzień Roger przeżywał prawdziwe męki wstydu, upokorzenia i pogardy dla siebie. A 

potem, kiedy gorycz złagodniała, zrobił niezwykłe odkrycie. Ciągle jeszcze ją kochał i pragnął 
tak samo gorąco jak przedtem. Chciał zobaczyć tę delikatną twarz, wielkie pytające oczy i 

background image

splecione w warkocz włosy. Duch czy kobieta, to nie miało znaczenia. Wiedział tylko, że nie 
może bez niej żyć. W końcu tęsknota przywiodła go do starego, szarego domu. Rozumiał, że 
zachowuje się jak głupiec, ona nawet na niego nie spojrzy. Spotkanie podsyci spalający go 
płomień, ale musiał ją zobaczyć, szukając swego utraconego raju. Nie spotkał Lilith gdy wszedł 
do domu, ale pani Barr przyjęła go życzliwie i opowiadała o niej chętnie, bez skrępowania. To 
drażniło Rogera, ale słuchał chciwie. Lilith — powiedziała mu pani Barr — ogłuchła, gdy miała 
osiem lat, od przypadkowego wystrzału. Nic nie słyszy, ale może mówić. Jest nieśmiała i nie 
odzywa się, chyba że musi. Nauczono ją odczytywania z ruchu warg i jest w tym bardzo 
sprawna. Rozumie wszystko, jeśli tylko widzi mówiącą osobę. Ale tak, czy siak, ta głuchota jest 
dla   biednego   dziecka   wielkim   nieszczęściem.   Nigdy   nie   miała   normalnego   życia   jak   inne 
dziewczęta. Przez jej drażliwość i nieśmiałość nie prowadzimy życia towarzyskiego. Chodzi 
tylko na samotne spacery brzegiem morza. Jesteśmy panu ogromnie wdzięczni za to, co pan 
zrobił tamtej nocy. Samotne wędrówki nie są bezpieczne, chociaż nieczęsto ktoś z przystani 
zapuszcza się aż tak daleko. Lilith bardzo przeżyła to wydarzenie i do dziś nie wyzbyła się lęku. 
Lilith   wreszcie   weszła   do   pokoju   i   na   widok   Rogera   jej   blade   policzki   zabarwił   śliczny 
rumieniec. Usiadła w ciemnym kącie, a pani Barr wstała i wyszła z pokoju. Roger nie wiedział, 
co powiedzieć. Mógł przemawiać bez skrępowania do ducha Isabel Temple, ale nie potrafił 
wymówić słowa do tej drobnej dziewczyny. Czuł się głupio i niezręcznie. Po co tu w ogóle 
przyszedł.

I nagle Lilith spojrzała na niego, uśmiechnęła się nieśmiało lecz przyjaźnie. I wtedy Roger 

zobaczył   ją   nie   jako   mistyczną,   nierzeczywistą   istotę,   lecz   jako   człowieka,   dziewczynę 
niezwykle piękną, łaknącą towarzystwa i życzliwości.

— Czy pójdziesz ze mną na spacer? — zapytał i wyciągnął rękę jak do dziecka, a ona podała 

mu swoją dłoń. Wyszli z domu jak para dzieciaków i zwrócili się ku brzegowi morza. Roger 
znowu poczuł się szczęśliwy. To było zwyczajne szczęście, mocno stojące na ziemi.

Te   dziwne   zaloty   ciągnęły   się   całe   lato.   Roger   mówił   do   niej   i   nie   sprawiało   mu   to 

najmniejszej trudności. Nie przeszkadzało mu, że w czasie rozmowy patrzyła uważnie na jego 
twarz. Ona sama mówiła mało, a gdy się odzywała, to cicho, prawie szeptem. Głos miała 
delikatny, słodki, melodyjny, przenikający w głąb duszy. Roger był nią zauroczony. Ale bał się, 
że nigdy nie odważy się poprosić ją o rękę. Gdyby ją zapytał, czy go chce, to i tak by go nie 
przyjęła.  Lubiła go,  współczuła mu —  to możliwe.  Ale  nieprawdopodobne,  żeby  ta biała, 
subtelna Lilith wyszła za niego i siedziała przy jego stole, przed jego kominkiem… Byłby 
szalony marząc o tym.

Romantycznego   obłoku,   w   którym   żył   dotąd,   nie   przenikały   żadne   plotki.   Ale   one  już 

krążyły   we   wsi   i   wreszcie   dotarły   do  Rogera,   niszcząc   po   raz   drugi   jego   bajkowy   świat. 
Pewnego wieczora usłyszał przypadkowo rozmowę ciotki z jakąś kumoszką. Kuma była stara i 
Catherine przekonana, że siostrzeńca nie ma w domu, mówiła bardzo głośno:

— Tak, i ja myślę, że coś z tego wyjdzie, Och, chłopakowi wiedzie się dobrze. Gdyby ona 

nie była głucha, to by nawet na niego nie spojrzała. Ona ma furę pieniędzy, nie będą musieli 
pracować.   I   jest   bardzo   gospodarna,   tak   mówiła   jej   ciotka.   Ważne,   że   nie   jest   głucha   od 
urodzenia, więc dzieci będą w porządku. Strasznie się cieszę, gdy myślę o tym związku.

Roger wypadł z domu blady i ze ściśniętym sercem. Poszedł na mogiłę Isabel, której nie 

odwiedzał od pamiętnej nocy. Okropna prozaiczność wynurzeń ciotki napawała go niesmakiem 
i wytarzała jego miłość w błocie wulgarności. Lilith była bogata, a on nic o tym nie wiedział. 
Nie może jej teraz zaproponować małżeństwa i straci ją po raz drugi. Myśl ta była nie do 
zniesienia. Ukrył twarz w dłoniach i jęknął boleśnie. Nic mu nie pozostało, nawet marzenia. 
Liczył tylko na to, że wkrótce umrze.

Nie wiedział, jak długo tak trwał; nie zauważył, kiedy zjawiła się Lilith. W pewnej chwili 

uniósł w górę zasmucone oczy i zobaczył, że siedzi obok niego. Spoglądała tak, że serce zabiło 
mu jak szalone. Zapomniał natychmiast o prostackich uwagach ciotki Catherine i o tym, że jest 

background image

może zarozumiałym wariatem. Pochylił się i bez zastanowienia ucałował ją w usta.

— Lilith — wykrztusił. — Ja cię kocham!
Przytuliła   się   i   wsunęła   szczupłą   dłoń   w   jego   rękę.   —   Nie   sądzisz,   że   mogłeś   mi   to 

powiedzieć już dawno? — szepnęła.

background image

Ś

WIĄTOBLIWA

 

OSZUSTKA

1931

Curtis potrząsnął głową ze smutkiem. — Nie mogę, panie Sheldon… nie od razu. Nie mam 

grosza przy duszy. Wydałem wszystko na strój z okazji wyświęcenia. Muszę poczekać, aż coś 
odłożę z pensji na meble do plebanii.

— Cóż…   oczywiście.   Jeśli   pan   nie   może,   to   trudno.   Ale   proszę   się   tam   urządzić   jak 

najprędzej. Nie ma nic lepszego dla duchownego jak własny dom. Plebania w Glen Donald to 
ładny budynek. Spędziłem tam szczęśliwie trzydzieści lat… aż do śmierci mojej żony pięć lat 
temu.. Od tego czasu byłem bardzo samotny… Ale będzie panu dobrze u pani Richards.

— Niestety, nie zamieszkam u niej. Musi iść do szpitala na poważną operację. Załatwiłem 

pokój u pana Fielda… Długiego Aleca, bo tak go tu nazywają. Macie w Glen Donald dość 
dziwne przezwiska…

W tym momencie pan Sheldon przerwał mu wykrzykując: — Ale Długi Alec!…
Curtis  zwrócił  uwagę na zdziwienie  pana Sheldona. Dlaczego  nie miałby zamieszkać  u 

Długiego Aleca? Wydawał się porządnym człowiekiem. Jeszcze dość młody i przystojny, o 
regularnych   rysach,   wysokim   czole   i   łagodnych,   rozmarzonych   szarych   oczach.   Miał   też 
siostrę… uroczą, drobną istotkę z opaloną twarzą, brązowymi oczami i włosami oraz głosem 
jak dźwięk fletu. Ze wszystkich zgromadzonych na spotkaniu z nowym pastorem panien, nie 
zapamiętał żadnej — prócz Lucii Field.

— A   dlaczego   nie   u   Długiego   Aleca?   —  spytał   przypominając   sobie,   że   każdy,   komu 

wspomniał u kogo zamieszka, wydawał się zaskoczony.

Pan Sheldon wyglądał na zakłopotanego. — Och, przypuszczam, że to nic złego… Tylko… 

nie sądziłem, że oni wezmą lokatora. Lucia ma pełne ręce roboty. Wie pan, oni mają u siebie 
kuzynkę… inwalidkę.

— Tak. Poznałem ją, kiedy byłem tu z kazaniem w lutym. Co za tragedia… Taka słodka i 

piękna kobieta!

— Istotnie, piękna kobieta — potwierdził pan Sheldon z naciskiem. — Do tego wspaniała 

kobieta. Jest jedną z najbardziej aktywnych filantropek w okolicy. Nazywa się ją tu aniołem 
Glen   Donald.   Powiadam   panu,   że   wpływ   złożonej   chorobą   Alice   Harper   jest   wręcz 
zdumiewający. Jej wspaniałe życie jest natchnieniem dla innych. Dziewczęta uwielbiają ją. Wie 
pan,   że   od   ośmiu   lat   prowadzi   klasę   nastolatek   w   szkółce   niedzielnej.   Interesuje   się   ich 
życiem… do niej przychodzą ze swymi problemami. To wyłącznie zasługa Alice, że tutejsza 
kongregacja   nie  rozpadła   się,   gdy   pan   North   zrobił   awanturę,   bo   Lucia   Field   grała   na 
poświęconych skrzypcach w czasie zbiórki na cele dobroczynne. Ona jest pełna radości, choć 
czasami cierpi nieznośnie, lecz nikt nie słyszał z jej ust słowa skargi.

— Czy zawsze była kaleką?
— Och, nie! Dziesięć lat temu spadła ze strychu. Przez dwadzieścia cztery godziny leżała 

nieprzytomna i pozostała sparaliżowana od bioder w dół.

— Czy leczyli ją dobrzy lekarze?
— Najlepsi. Winthrop Field, ojciec Aleca, zwoził do niej zewsząd specjalistów, ale nic nie 

mogli zrobić. Jest córką siostry Winthropa. Ojciec i matka odumarli ją bardzo wcześnie. Ojciec 
był sprytnym draniem i umarł z przepicia jak wcześniej dziadek. Wychowali ją Fieldowie. 
Przed wypadkiem niewiele o niej wiedziałem… Była ładną, nieśmiałą dziewczyną trzymającą 
się na uboczu i rzadko przebywającą wśród rówieśników. Nie sądzę, by życie na łaskawym 
chlebie wuja była dla niej łatwe. Bardzo silnie przeżywa swą bezradność. Czuje się ciężarem 
dla Aleca i Lucii. Są dla niej dobrzy, lecz młodzi i zdrowi ludzie nie rozumieją w pełni chorej. 
Winthrop zmarł siedem lat temu, a żona rok po nim. Wtedy Lucia zrezygnowała z pracy w 

background image

mieście — była nauczycielką w średniej szkole — i wróciła do domu zająć się gospodarstwem i 
Alice. Ta bowiem nie znosi przy sobie obcych osób. Lucia to dobra dziewczyna i Alec jest 
porządnym człowiekiem, może trochę zbyt upartym. Słyszałem, że miał się zaręczyć z Edną 
Pollock, ale nic z tego nie wyszło. Cóż, farma Fieldów to piękne gospodarstwo, najlepsze w 
całym Glen Donald, a Lucia jest dobrą gospodynią. Mam nadzieję, że będzie panu u nich 
dobrze, ale… — Pan Sheldon przerwał nagle i wstał.

— Panie Sheldon, co miał pan na myśli, mówiąc „ale”? — spytał Curtis zdecydowanym 

tonem. — Nie lubię tajemnic.

— No to nie powinien pan zamieszkać u Długiego Aleca — odparł cierpko pastor.
— Dlaczego?
— Chyba będzie lepiej, jak panu powiem. Sądzę, że nawet powinienem, choć to i głupio i 

śmiesznie. Na farmie Fieldów dzieje się coś dziwnego. Mieszkańcy Glen powiedzą panu, że 
jest… nawiedzona.

— Nawiedzona? — Curtis z trudem powstrzymał śmiech. — I pan mi to mówi?
— Ja też raz powiedziałem „nawiedzona” takim samym tonem — odparł pastor z urazą w 

głosie. Nawet jeśli był świętobliwy, nie lubił, aby z niego drwiono. — Nie powtórzyłem już 
tego po spędzonej na farmie nocy.

— Ale przecież… na pewno pan w to nie wierzy, panie Sheldon!
— Oczywiście! Nie wierzę, że dzieją się tam nadprzyrodzone rzeczy. Lecz w ciągu ostatnich 

pięciu czy sześciu lat pewne wydarzenia miały miejsce.

— Jakie wydarzenia?
Pan Sheldon chrząknął zakłopotany. — Ja… ja… niektóre wydają się śmieszne, gdy się o 

nich mówi. Ale w sumie to nie jest zabawne, w każdym razie nie dla mieszkańców domu, jeśli 
nie potrafią wyjaśnić pewnych zjawisk. W pokojach zastaje się poprzewracane przedmioty, ze 
strychu, gdzie nie ma żadnej kołyski, dobiega jej skrzypienie, słychać wołania i hałasy… Ktoś 
gra na skrzypcach, choć te należące do Lucii zawsze są zamknięte w jej pokoju. Do łóżek leje 
się   woda,   coś   ściąga   pościel   ze   śpiących…   Z   pustych   pokoi   dochodzą   rozmowy   dawno 
zmarłych ludzi, na podłodze widać krwawe ślady i po dachu stodoły wędruje postać w bieli. 
Och, pan się uśmiecha, panie Burns! Ja też się uśmiechałem. Śmiałem się w głos, słuchając, jak 
to ostatniej wiosny jajka podłożone kwoce do wysiadywania, okazały się ugotowane na twardo. 
Ale przestało być śmiesznie, gdy jesienią spłonęła szopa z nową snopowiązałką, a przecież nikt 
do niej nie podchodził przez kilka tygodni.

— Panie Sheldon, gdybym słyszał to od kogo innego…
— Nie uwierzyłby mu pan, prawda? I mnie niezupełnie pan wierzy. Nie mam o to pretensji. 

Ja też nie traktowałem poważnie tych opowieści, dopóki nie spędziłem u nich nocy.

— Czy coś?… Co się wydarzyło?
— No cóż, nad moją głową przez całą noc skrzypiała kołyska. O północy odezwał się gong 

wzywający zwykle na kolację. Rozlegał się też jakiś chichot diabelski, ale nie wiem czy w 
moim pokoju, czy na zewnątrz. Było w nim coś przerażającego. A tuż przed świtem wszystkie 
talerze zostały wyrzucone z kredensu i potłuczone. A ponadto — tu pan Sheldon wykrzywił 
usta z niesmakiem — owsianka na śniadanie składała się w połowie z soli.

— Ktoś robi kawały.
— Oczywiście, jestem o tym przekonany tak jak pan. Ale kto? I jak to się dzieje, że „ktosia” 

nie można przyłapać? Nie sądzi pan chyba, że Lucia i Alec nie próbowali tego zrobić?

— Czy te spektakle odbywają się każdej nocy?
— Nie. Bywają całe tygodnie bez jednego incydentu. A potem rozpoczyna się istny sabat. 

Księżycowe noce są w zasadzie spokojne.

— Kto mieszka w domu oprócz Fieldów i panny Harper?
— Dwie   osoby.   Jock   MacCree,   niedorozwinięty   mężczyzna   około   pięćdziesiątki,   od 

trzydziestu lat przebywający na farmie i Julia Marsh, służąca. Jedna z tych Marshów znanych w 

background image

Glen, dość tępa i stale naburmuszona.

— Półgłupek i dziewczyna ze zdegenerowanej rodziny! Nie przypuszczam, aby trudno było 

zidentyfikować te pańskie duchy, panie Sheldon!

— To wcale nie jest takie proste, jak się wydaje. Naturalnie, że natychmiast zaczęto ich 

podejrzewać. Ale te historie mają miejsce nawet wówczas, gdy zamykają Jocka w pokoju i 
pilnują drzwi Julii. Poza tym zdarzały się i wtedy, kiedy Julia przebywała w rodzinnym domu.

— Słyszał pan śmiech tych dwojga?
— Tak.   Jock   chichocze   głupawo,   a   Julia   parska.   Żadne   z   nich   nie   mogło   wydać   tego 

okropnego   dźwięku.   Ludzie   z   Glen   winą   za   te   szaleństwa   długo   obciążali   Jocka.   Teraz 
uwierzyli w duchy, choć nie wszyscy się do tego przyznają.

— Z jakiego powodu uwierzyli, że dom jest nawiedzony przez duchy?
— To smutna historia. Siostra Julii Marsh, Anna, pracowała tam kiedyś. Miała nieślubne 

dziecko, chyba trzyletnie i zabierała je ze sobą. Wie pan, trudno o pomoc w gospodarstwie, 
więc się nie kaprysi. Poza tym dzieciak był bardzo ładny i lubiono go. No i pewnego dnia utopił 
się   w  cysternie   przy  stodole.   Jock   zostawił   odsuniętą   pokrywę…  Wydawało   się,   że   Anna 
przyjęła to spokojnie, nie robiła scen, nie płakała. Nawet zarzucano jej nieczułość: „Ona się 
cieszy, że się go pozbyła. Ci Marshowie to niecnoty” mówiono. Lecz dwa tygodnie po śmierci 
dziecka Anna powiesiła się na strychu.

Curtis krzyknął ze zgrozą.
— No więc zna pan całą historię. Z powodu duchów Edna Pollock nie chce wyjść za Aleca. 

Pollockowie są zamożni i Edna jest bystrą dziewczyną, ale towarzysko i intelektualnie stoją 
trochę niżej niż Fieldowie. Ona pragnie, by Alec sprzedał farmę, nad którą, jak twierdzi, ciąży 
klątwa, i przeniósł się gdzie indziej. Cóż, jeśli o to chodzi, to pewnego dnia znaleziono krwawy 
napis z błędami ortograficznymi — Anna była półanalfabetką: „Jeśli urodzą się w tym domu 
dzieci, to będą przeklęte”.

Alec nie sprzeda majątku będącego w posiadaniu jego rodziny od 1770 roku. Twierdzi, że 

nie pozwoli się wypędzić jakimś strachom. Te  przedstawienia zaczęły się kilka tygodni po 
śmierci Anny. Robiono wszystko, aby rozwikłać tajemnicę. Sąsiedzi czuwali nocami, ale często 
nic się nie działo i nie wiadomo dlaczego. Trzy lata temu Julia odeszła. Twierdziła, że jakiś 
wazon z salonu robi do niej miny, gdy go odkurza. Lucia przyjęła na jej miejsce Min Deacon z 
Halston. Wytrzymała trzy tygodnie i uciekła, kiedy obudził ją w nocy dotyk lodowatej ręki. 
Potem mieli Maggie Elgin, młodą dziewczynę o wspaniałych włosach i… żelaznych nerwach. 
Nie robiło na niej wrażenia skrzypienie kołyski i nie przejmował upiorny chichot ani lodowate 
ręce. Lecz raz obudziła się z obciętym warkoczem… cóż, tego było za wiele nawet dla Maggie. 
Tak się szczyciła pięknymi włosami, a wiedziano, że Anna zawsze zazdrościła dziewczętom 
ładnych włosów, bo sama miała marne. W końcu Lucia namówiła Julię do powrotu i usunęła 
ten nieszczęsny wazon. Od tej pory dziewczyna jest u nich. Osobiście uważam, że nie ma nic 
wspólnego z całą tą podejrzaną sprawą.

— Kto w takim razie ma?
— Och, panie Burns, nie wiemy! Kto wie, do czego zdolna jest zła siła. Na plebanii w 

Epworth miały miejsce różne dziwne sprawy i tajemnicy nie rozwiązano. Z drugiej strony 
trudno uwierzyć, aby diabeł jakiś albo złośliwy kobold, trudził się opróżnianiem tuzina butelek 
z agrestowym octem, by napełnić je wodą z solą i czerwonym atramentem! — Pan Sheldon 
roześmiał się mimo woli.

Curtis   nie   wtórował   mu,   tylko   zmarszczył   czoło   ze   zdziwieniem.   —   Wprost   nie   do 

uwierzenia, że takie rzeczy dzieją się przez pięć lat i sprawca pozostaje nieznany i nie ukarany. 
Panna Field musi mieć ciężkie życie!

— Lucia przyjmuje wszystko spokojnie. Niektórzy uważają, że za spokojnie. W Glen, jak i 

gdzie indziej, trafiają się złośliwcy i ci dają do zrozumienia, że ona sama jest autorką tych 
spektakli. W to naturalnie nie uwierzę.

background image

— Mam nadzieję, że nie ona. Jakiż miałaby cel?
— Żeby przeszkodzić małżeństwu brata. Lucia nie przepada za Edną Pollock. Poza tym jej 

duma Fieldów z trudem przełknęłaby związek z Pollockami. No i Lucia gra na skrzypcach.

— Nie uwierzę w coś takiego o pannie Field.
— Ja chyba też. Choć tak naprawdę, to niewiele o niej wiem. Nie brała udziału w pracach na 

rzecz kościoła. Może nie mogła? Lecz bardzo trudno uciszyć pogłoski. Próbowałem, ale wielu 
insynuacjom nie dałem rady. Lucia jest osobą zamkniętą w sobie, a może jestem za stary, by ją 
lepiej poznać. Jeśli wytrzyma pan z duchami przez kilka tygodni, to w domu Aleca będzie panu 
bardzo   wygodnie.   Wiem,   że   Alice   sprawi   radość   pańska   obecność.   Biedaczka,   tak   lubi 
towarzystwo. Mam nadzieję, że pana nie zniechęciłem?

— Nie.   Ale   mnie   pan   zaintrygował.   Jestem   przekonany,   że   sprawa   ma   jakieś   proste 

rozwiązanie.

— I oczywiście  jest pan zdania, że moi rozplotkowani parafianie  we wszystkim mocno 

przesadzają? Przypuszczalnie trochę przesady w tym jest. W ciągu pięciu lat historie te mogły 
zostać wyolbrzymione, a do tego ludzie ze wsi lubią przyprawiać różne wydarzenia szczyptą 
dramatyzmu. Tylko że rozsądny i odporny na wszystko stary Malcolm Dinwoodie na własne 
uszy słyszał pewnej nocy rozmawiającego w saloniku Winthropa Fielde… wiele lat po jego 
śmierci. Kto choć raz słyszał specyficzny głos Winthropa, nie mógłby się pomylić… albo ten 
nerwowy chichot, którym zwykł kończyć wypowiedzi.

— Myślałem, że straszy duch Anny Marsh?
— No, ona też się odzywa, ale panie Burns nie chcę o tym dłużej mówić, bo pomyśli pan, że 

ma do czynienia ze sklerotycznym dziwakiem. Być może zjawa okaże szacunek duchownemu i 
zachowa się jak należy w czasie pańskiego pobytu. A kto wie, czy nie odkryje pan prawdy?

Pan Sheldon to święty człowiek i lepszy pastor niż ja będę kiedykolwiek — myślał Curtis 

idąc drogą. — Ale staruszek wierzy, że dom Długiego Aleca jest nawiedzony… nawet po tej 
historii z agrestowym octem. Cóż, spróbujemy zmierzyć się z duchem!

Dokładnie naprzeciw plebanii, po drugiej stronie drogi, znajdowało się gospodarstwo Fielda. 

Obszerny, niski dwór z wieloma werandami przypominał starą kwokę ze stadkiem kurcząt 
wyglądających spod jej skrzydeł. Oryginalność domu potęgowały liczne okienka na pochyłym 
dachu. Całe to miejsce posiadało jakąś szczególną atmosferę, urok i charakter. Jedna z ciotek 
Curtisa powiedziałaby na ten widok: za tym wszystkim stoi rodzina, interesująca rodzina.

Ganki i werandy obrastał gęsto bluszcz. Powyginane jabłonie pochylały się nad rabatami 

kwiatów: słodko pachnących goździków, kępek mięty i stokrotek, floksów i róży jerychońskiej. 
Była tu też omszała ścieżka obrzeżona muszlami, prowadząca do frontowych drzwi. Za domem 
znajdowały   się   zabudowania   gospodarskie   i   rozległe   pastwiska,   gdzieniegdzie   upstrzone 
kwiatami mniszka. Ogólnie biorąc, całkiem przyjemne stare gospodarstwo. Nie miało w sobie 
nic widmowego. Cóż, pan Sheldon to święty człowiek, ale stary, a starzy ludzie zbyt łatwo 
wierzą w różne rzeczy.

Curtis Burns mieszkał u Fieldów od pięciu tygodni i bez pamięci zakochał się w Lucii. Sam 

jeszcze o tym nie wiedział. Nikt tego nie wiedział, no, może tylko Alice Harper, która widziała 
rzeczy niewidoczne dla innych, gdy patrzyła na świat czystymi, pięknymi, błękitnymi oczami.

Ona i Curtis zostali dobrymi przyjaciółmi. Tak jak inni miał wiele uznania dla jej siły ducha 

i odwagi oraz głęboką litość z powodu bezradności i cierpienia. Alice Harper emanowała wręcz 
nieziemskie,   zjawiskowe   piękno.   Jej   twarz,   choć   wychudła   i   naznaczona   przedwczesnymi 
bruzdami, miała dziwnie młodzieńczy wyraz. Po części zapewne dzięki złocistym włosom, a po 
części wspaniałym, wielkim oczom z iskierkami wesołości. Na ustach miała zawsze słodki, 
łagodny uśmiech, trochę łobuzerski, gdy Curtis opowiadał jakiś dowcip. Nigdy się nie skarżyła, 
choć bywały dni, kiedy cierpiała trudne do zniesienia męki i nie widywała nikogo z wyjątkiem 
Aleca i Lucii. Jakaś wada serca sprawiała, że nie mogła przyjmować leków przeciwbólowych. 
Dlatego trudno było ulżyć jej cierpieniom. W czasie ataków bólu nie znosiła samotności.

background image

W takie dnie Curtis pozostawał zwykle na łasce Julii Marsh, która punktualnie podawała mu 

posiłki, ale której nie znosił. Była to dość przystojna dziewczyna, mimo że białoróżową twarz 
szpeciło czerwone znamię na policzku. Oczy miała małe, ciemnobursztynowe, a miedzianej 
barwy włosy bujne i lśniące, lecz zawsze potargane. Poruszała się lekko i z gracją, jak kot 
wypatrujący ofiary. Bardzo lubiła mówić, poza dniami, gdy miała „nastroje” i zapadała w 
ponure milczenie.

Lucii te „nastroje” nie przeszkadzały. Wszystko przyjmowała z niezmąconym spokojem, ale 

Curtis   wyczuwał   je   w   każdym   kącie   domu.   W   takich   chwilach   Julia   była   niesamowitym 
stworzeniem, zdolnym do wszystkiego. Czasami Curtis sądził, że właśnie ona stoi za tymi 
„widmowymi” historiami, kiedy indziej podejrzewał Jocka MacCree. Jocka nie cierpiał jeszcze 
bardziej niż Julii i nie mógł zrozumieć, dlaczego Fieldowie darzyli sympatią tego dziwacznego 
typka.

Jock miał lat pięćdziesiąt, a wyglądał niekiedy na sto. W chudej, pożółkłej twarzy tkwiły 

nieruchome,   szare   oczy.   Dziwacznie   wysunięta   do   przodu   dolna   szczęka,   sprawiała,   że 
wyglądał   z   profilu   wyjątkowo   nieprzyjemnie.   Ubierał   się   w  jakieś   łachy,   z   wyboru   nie   z 
konieczności,   i   większość   czasu   spędzał   doglądając   niezliczonych   świń   Drugiego   Aleca   i 
nosząc drewno. Na świniach Długi Alec robił pieniądze i tu pomoc Jocka była niezbędna, ale 
innych prac nie należało mu powierzać. Czasem śpiewał zadziwiająco dobrym i ciepłym głosem 
stare szkockie ballady. A więc Jock jest muzykalny, pomyślał Burns, przypominając sobie 
skrzypce. Głos Jocka w rozmowie brzmiał ostro i dziecinnie. Kiedy się uśmiechał, wyglądał 
niezwykle przebiegle. Od początku darzył czarno ubranego pastora szczególnym poważaniem, 
ale trzymał się od niego z daleka, chociaż Curtis  próbował się doń zbliżyć, zdecydowany 
rozwiązać zagadkę domu Fieldów.

Wszystko wokół było takie normalne i zwyczajne, odkąd tu przebywał. Z wyjątkiem jednej 

nocy, kiedy siedział do późna nad książką i miał wrażenie, że jest podglądany przez wrogą mu 
istotę. Doświadczenie to nigdy się nie powtórzyło. Kiedyś znowu, gdy spojrzał przez drogę na 
zalaną księżycem plebanię, sądził, że widzi kogoś wychylonego z okna gabinetu. Nazajutrz 
obszedł  budynek,  lecz  nie  znalazł   śladów  intruza.  Drzwi były pozamykane,  okna również. 
Klucze miał tylko on i pastor Sheldon, który ciągle przechowywał tu książki i różne drobiazgi. 
Ostatecznie Curtis uznał, że wszystkiemu winne było księżycowe światło.

Najwidoczniej sprawca wszystkich sztuczek wiedział, kiedy należy siedzieć cicho. Stały 

lokator, młody i bystry, to był ktoś inny niż gość—staruszek albo rozespany, przesądny sąsiad. 
Tak rozumował w swym młodzieńczym zadufaniu Curtis. Żałował, że nic się nie działo. Chciał 
bowiem zmierzyć się z duchem.

Ani   Lucia,   ani   Alec   nie   wspominali   o   domowych   „zjawach”.   Curtis   dokładnie 

przedyskutował całą rzecz z Alice,  kiedy wspomniała o tym pierwszego wieczoru po jego 
przybyciu do domu Fieldów.

— A więc pan nie obawia się naszych „duchów”? Musi pan wiedzieć, że strych jest ich 

pełen — powiedziała kapryśnie, podając mu bardzo szczupłą i piękną rękę.

Lucia, która właśnie skończyła masować plecy i ramiona Alice, oblała się rumieńcem.
— Nie potrafię traktować waszych duchów poważnie — odrzekł.
— Potrzeba ci jeszcze czego, Alice? — spytała Lucia stłumionym głosem.
— Nie, moja droga. Czuję się znacznie lepiej. Idź odpocząć. Wiem, że jesteś zmęczona. 

Chciałabym zapoznać się z naszym nowym pastorem.

Lucia   wyszła   z   pokoju   ciągle   jeszcze   zarumieniona.   Curtis   patrząc   na   nią,   poczuł 

niepokojące drżenie serca.

— Panie Burns, jest pan taki sympatyczny i młody — zaczęła Alice. — Dotąd znałam tylko 

starych pastorów, a tak lubię młodość. Więc nie wierzy pan w naszego familijnego ducha?

— Nie mogę uwierzyć w to, co usłyszałem.
— A jednak wszystko jest prawdą. Nawet więcej rzeczy, niż się mówi. Panie Burns, czy 

background image

możemy porozmawiać szczerze? Kiedy usłyszałam, że ma pan zamieszkać z nami na jakiś czas, 
bardzo się ucieszyłam. Liczę na rozwiązanie przez pana tej zagadki, ze względu na Lucie i 
Aleca. To rujnuje im życie. Nie dość, że mają mnie na głowie, to jeszcze ta siła nieczysta. Oni 
wiją się z upokorzenia. Wie pan, posiadanie duchów w rodzinie jest uważane za coś w rodzaju 
hańby.

— A co pani myśli o tej sprawie, panno Harper?
— Och, przypuszczam, że to sprawka Jocka, choć trudno zrozumieć, jak on to robi. Widzi 

pan, Jock wcale nie jest taki głupi, na jakiego wygląda. Miał zwyczaj kręcić się nocami po 
domu,   to   było   dawno   temu,   wuj   Winthrop   często   go   na   tym   przyłapywał.   Lecz   poza 
myszkowaniem nie robił nic złego.

— A skąd on się tu wziął?
— Jego ojciec, Dave MacCree, był parobkiem u wuja przed wielu laty. Uratował też życie 

Henry’emu Kildare, gdy chciał go stratować ogier.

— Henry Kildare? A kto to taki?
— Osiemnastoletni chłopiec, który tu pracował. On nie ma z tą sprawą nic wspólnego, ale 

wuj Winthrop był ogromnie wdzięczny ojcu Jocka, że ten zapobiegł nieszczęściu. Kiedy zaś 
MacCree umierał, obiecał mu zaopiekować się Jockiem. Lucia i Alec przyrzekli to z kolei 
swemu ojcu. My, Fieldowie, panie Burns, trzymamy się razem i jesteśmy bardzo przywiązani 
do tradycji. Jock stał się czymś w rodzaju tradycji.

— Czyżby winowajczynią była Julia?
— Nie   sądzę.   Raz   ją   podejrzewałam,   kiedy   zniknęły   kościelne   pieniądze.   Sto   dolarów 

ulotniło się w nocy z biurka. Jock by ich nie wziął. Nikt w Lancaster o tym nie wie. Oczywiście 
Alec wyłożył z własnej kieszeni. Słyszałam też, że w rodzinie Marshów cały rok pojawiały się 
nowe stroje, a Julia przyszła w sukni z czerwonego jedwabiu. Panie Burns, czy nikt nie dał panu 
do zrozumienia, że robi to Lucia?

— Pan Sheldon twierdzi, że ludzie tak mówią.
— Pan Sheldon? Dlaczego to zrobił? To okrutne i złośliwe pomówienie! — wykrzyknęła 

Alice z naciskiem.

Ze szczególnym naciskiem — pomyślał Curtis.
— Lucia nigdy by czegoś takiego nie zrobiła, nigdy. Nikt nie zna tego dziecka lepiej ode 

mnie,   panie   Burns.   Jej   cierpliwości…   słodyczy…   dobroci.   Niech   pan   tylko   pomyśli,   ile 
znaczyła dla niej rezygnacja z pracy w szkole. Zakopała się w Glen Donald i zrobiła to dla 
mnie. Nigdy, ani przez chwilę niech pan nie wierzy, że te popisy są dziełem Lucii.

— Nie wierzę w to. Ale jeśli to nie Jock ani Julia?
— To   właśnie   jest   pytanie.   Kiedyś   przyszło   mi   coś   do   głowy,   coś   szalonego   i 

nieprawdopodobnego… Nawet nie chcę wyrazić tego słowami.

— Czy ostatnio coś się wydarzyło?
— Telefon dzwonił przez tydzień o północy i o trzeciej nad ranem. Alec znalazł kolejną 

klątwę, wypisaną krwią z prawej ku lewej stronie, tak że trzeba było czytać w lustrze. Znajdzie 
ją pan w szufladzie tego stolika. Tak, to właśnie to. Proszę potrzymać moje lusterko.

„Piekło i niebo rozwalą tfoje szczenście. Bendziesz zniszczony przes tych, kturych kohasz. 

Tfoje rzycie bendzie złamane i dom opószczony”.

— Hm, hm. Duch wybrał niegustowną papeterię i robi błędy. Czy Jock umie pisać? 1
— Tak, trochę. Zauważył pan błędy. Ale mimo to tekst przerasta moim zdaniem możliwości 

Jocka. Olej wlany do zimnego rosołu — to byłoby coś w jego stylu. Albo subtelny humor 
rozlanej na dywan w saloniku melasy. Kosztowało to biedną Lucię dzień ciężkiej pracy.

— Ale przecież sprawcę takiego wyczynu łatwo przyłapać.
— Gdybyśmy wiedzieli, kiedy to się stanie — na pewno. Ale nie możemy stać na straży 

każdej nocy. I zazwyczaj, gdy pilnujemy, to nic się nie dzieje.

— To tym bardziej dowodzi, że „duchem” jest ktoś z domowników. Osoba z zewnątrz nie 

background image

wiedziałaby, kiedy stoicie na straży.

— Pewnie tak. A jednak, panie Burns, kołyska na strychu skrzypiała i skrzypce grały całą 

noc, gdy Julii nie było w domu, a Jock z Alecem doglądali w oborze chorej krowy.

— Czy to prawda, że słyszano głosy dawno zmarłych osób?
— Tak. — Alice zadrżała. — Nie lubię o tym mówić. Pewnej nocy słyszałam, jak wuj 

Winthrop   zapytał   przed   moimi   drzwiami:   „Alice,   czy   potrzebujesz   czegoś?   Czy   podali   ci 
wszystko, czego chciałaś?” Tak zwykł mówić, kiedy żył, bardzo łagodnie i cicho, żeby mi nie 
przeszkadzać,

197
jeśli już usnęłam. Nasz duch jest wyjątkowo zmienny. Czasem gburowaty i niesamowity, co 

stanowi   trudną   do   rozwiązania   kombinację.   Klątwa,   jak   mi   powiedziała   Lucia,   bardzo 
zaniepokoiła Aleca. Ostatnio jego nerwy nie są w najlepszym stanie. Ale oprócz tej były jeszcze 
inne, głównie wersety z Biblii. Nasz duch jest dobrze obeznany z Biblią, co przemawia na 
korzyść Jocka i Julii.

— Ale to prześladowanie jest nie do zniesienia!
— Och, myśmy już do tego przywykli. Na mnie nie robiło to wielkiego wrażenia, dopóki nie 

spłonęła szopa. Od tej pory prześladuje mnie lęk, że następnie pójdzie z dymem dom i ja w nim 
zamknięta.

— Zamknięta!?
— Zmusiłam Lucię, aby co wieczór zamykała mnie na klucz. Nie mogłam zasnąć, wiedząc 

że drzwi są otwarte, a Bóg wie, kto pałęta się po domu.

— Lecz przecież temu „Bóg wie komu” nie przeszkadzają zamknięte drzwi, jeśli wierzyć 

opowieściom Min Deacon i Maggie Elgin.

— Nie wierzę, by miały zamknięte drzwi, kiedy im się to przytrafiło. Tak czy siak, zawsze 

się upewniam, czy moje są zamknięte. Ale nie mówmy już dzisiaj o tym. I proszę mi pozwolić 
pomagać w pracach na rzecz kościoła, tak jak robił to pan Sheldon, zgoda?

— Będę wielce rad, panno Harper.
— Zrobię, co będę mogła, dopóki tu jestem. Któregoś dnia po prostu ulotnię się — tak jak 

płomień świecy na wietrze. Moje serce wyraźnie kaprysi.

— Panno Harper, czy istotnie nic nie można dla pani zrobić?
— Absolutnie nic. Wuj sprowadził z tuzin specjalistów. Ostatnim był doktor Clifford — zna 

go   pan.   Gdy   nie   potrafił   mi   pomóc,   powiedziałam,   że   nie   chcę   oglądać   więcej   żadnych 
doktorów. Nie mogę pozwolić, aby rodzina traciła na mnie pieniądze bez efektu. Nie jestem w 
najgorszym położeniu. Wszyscy są dla mnie bardzo dobrzy. Ja też nie jestem bezużyteczna, a 
bóle nachodzą mnie nie częściej niż raz w tygodniu. Bardzo interesuje mnie praca dla kościoła i 
pragnę, abyśmy zostali przyjaciółmi.

— Ja również — odparł śmiejąc się Curtis.
— Niech pan tylko nie będzie zbyt łagodny — powiedziała Alice z żartobliwym błyskiem w 

oczach. — Pan Sheldon nigdy się nie złościł i wszyscy strasznie nadużywali jego dobroci. 
Biedny staruszek! Bardzo bolał, że musi zostawić pracę, ale rzeczywiście była już najwyższa 
pora. To nie ten sam człowiek co przed śmiercią żony. Przez rok po jej śmierci ludzie myśleli, 
że   mu   się   rozum   pomieszał.   I   tak   się   uwziął   na   Aleca,   zarzucał   mu,   że   nie   jest   dość 
ortodoksyjny. Na szczęście już mu przeszło. Czy zechce pan podnieść tę żaluzję i obniżyć mi 
lampę? Dziękuję. Jak poważnie szumią dziś sosny! I noc jest bezksiężycowa. Nie lubię światła 
księżyca. Dobranoc, niech pan śpi bez snów i nie słyszy żadnych zjaw.

Curtisowi nic się nie śniło i nie przeszkadzały mu zjawy, chociaż długo leżał bezsennie, 

rozmyślając o wielu sprawach. Trochę czuł się rozczarowany spokojem i w miarę jak mijały 
tygodnie   zapomniał,   że   mieszka   w   „nawiedzonym   domu”.   Absorbowało   go   zawieranie 
znajomości   z  parafianami   i   organizowanie   pracy  duszpasterskiej.   Alice   Harper  okazała   się 
bezcenną pomocnicą. To ona przemówiła do rozsądku starszemu rady Kirkowi, gdy sprzeciwiał 

background image

się pracy skautów; to ona pocieszała Curtisa, gdy przytłaczały go troski.

— Nie powinien pan zwracać uwagi na Kirka. On się już taki urodził. Ale ma swoje zalety. 

To   poczciwy   człowiek   i   byłby   całkiem   sympatyczny,   lecz   sądzi,   że   jego   chrześcijańskim 
obowiązkiem jest być nieszczęśliwym i kłótliwym.

— Chciałbym być taki tolerancyjny jak pani, panno Harper.
— Nie zawsze taka byłam. Nauczyłam się tolerancji w surowej szkole życia. Ale pan Kirk 

jest zabawny, powinien go pan usłyszeć — zaczęła naśladować starszego rady, co Curtisa 
pobudziło do serdecznego śmiechu. Przywykł dzielić się z nią swymi kłopotami, uczynił z niej 
swój ideał i wielbił jak Madonnę w świątyni. Miała i swoje wady. Gdy opowiadał jej o tym, co 
się dzieje, zauważył, że jest zazdrosna, jeśli zachowuje coś w sekrecie. Chciała wiedzieć nawet 
co   jadł,   kiedy   zapraszano   go   na   podwieczorek.   Niecierpliwie   wypytywała   o   szczegóły 
udzielanych przez niego ślubów.

— Wszystkie wesela są ciekawe — mówiła — nawet jeśli nie zna się uczestników.
Curtis Burns czuł się szczęśliwy. Kochał swoją pracę i dobrze mu się mieszkało u Fieldów. 

Długi Alec był człowiekiem inteligentnym i oczytanym, dzięki czemu przyjemnie się z nim 
rozmawiało. Pani Richards zmarła w szpitalu, więc postanowiono, że Curtis pozostanie tu, jak 
długo zechce. Mieszkańcy Glen nie protestowali, choć i nie pochwalali tego, że zakochał się w 
Lucii. Parafianie wiedzieli o tym na długo przed nim samym. Wiedział tylko, że milczenie Lucii 
jest równie pełne uroku jak elokwencja Aleca czy żartobliwe powiedzenia Alice.

Któregoś dnia Lucia przyniosła Alice bukiet wczesnych róż. Był z nimi pan Sheldon, który 

właśnie wrócił z długiej podróży. Zauważył, że Lucia płakała, a nie robiła tego bez powodu. Na 
ten widok Curtisem owładnęło pragnienie, by ją przytulić i pocieszyć. Niemal oślepły wyszedł 
za nią z pokoju, gdy twarz Alice wykrzywił skurcz bólu.

— Lucia, wróć… prędko, proszę. Zaczyna się jeden… z mych ataków.
Zobaczył Lucię dopiero po upływie doby. Większość tego czasu, spędziła przy Alice w 

zaciemnionym pokoju, starając się ulżyć chorej w cierpieniach.

Kiedy wracał do domu odprowadziwszy pana Sheldona, zwrócił uwagę na ściętą brzózkę, 

ulubione drzewko Lucii. Powiedział o tym z oburzeniem Długiemu Alecowi.

— Ależ drzewo było w porządku wczoraj wieczorem!
— To nie pan je ściął?
— Nie, znaleźliśmy je w tym stanie dziś rano.
— A więc… kto je ściął?
— Nasz drogi duch, jak przypuszczam — odparł z goryczą Alec.
Pastor zauważył, że małe oczka Julii przyglądają mu się z kuchennej werandy i przypomniał 

sobie, iż wczoraj słyszał, jak prosiła Jocka by naostrzył siekierę. W ciągu następnych trzech 
tygodni miał o czym rozmyślać. Którejś nocy obudził go telefon. Usiadł na łóżku i usłyszał 
skrzyp kołyski nad głową. Wstał, ubrał się i z latarką zszedł do hallu. Kiedy dotarł na strych, 
skrzypienie ustało. Długi pokój był cichy i pusty. Z belek zwisały woreczki z pierzem i zioła. 
Sprzętów było mało; jakieś dwie skrzynie, kołowrotek, kilka worków z wełną. Curtis wrócił na 
dół i w ślad za nim popłynęły dźwięki skrzypiec. Uświadomił sobie, że ma napięte nerwy, ale 
mimo to popędził na górę. Nikogo nie było, ale gdy znalazł się na dole, znowu zabrzmiała 
muzyka. Telefon w jadalni zadzwonił, ale nikt się nie odezwał, gdy pastor podniósł słuchawkę. 
Obszedł dom, zatrzymując się przy sypialni Aleca i Jocka. Znowu odezwał się telefon. W domu 
panował spokój. U Alice paliło się światło, a ona recytowała czystym głosem dwudziesty trzeci 
psalm. Minął pokój Lucii, a potem nasłuchiwał pod drzwiami Julii. Panowała cisza, choć nie 
mógł pozbyć się myśli, że tylko co do tych dwóch nie miał pewności, że byty w środku. Wrócił 
do siebie, zamknął się i po dłuższym zastanowieniu położył się do łóżka. Wtedy do jego uszu 
doleciał niesamowity chichot. Po raz pierwszy w życiu Curtis przestraszył się i oblał go zimny 
pot. Przypomniał sobie słowa pana Sheldona: „jest w nim coś nieludzkiego”. Zdołał opanować 
trwogę,   mocno   zacisnął   zęby   i   wyskoczywszy   z   łóżka   gwałtownie   otworzył   drzwi.   W 

background image

obszernym hallu nikogo nie było.

Podczas   śniadania   Lucia   wyglądała   na   zmartwioną.   —   Czy   coś   panu…   czy   coś   panu 

przeszkadzało w nocy? — spytała z wahaniem.

— Raczej   tak   —   odrzekł   Curtis.   —   Spędziłem   sporo   czasu,   kręcąc   się   po   domu   i 

bezwstydnie podsłuchując pod drzwiami. Ale niczego nie wyjaśniłem.

Lucia   próbowała   zmusić   się   do   uśmiechu.   —   Gdyby   myszkowanie   po   domu   i 

podsłuchiwanie   mogło   rozwiązać   naszą   zagadkę,   to   byłaby   ona   rozwiązana   dawno   temu. 
Przestaliśmy   zwracać   uwagę   na…  te   objawy.   Miałam   nadzieję,   że…  już   tego   nie   będzie, 
przynajmniej dopóki pan tu jest. Dotąd nie mieliśmy tak długiego okresu spokoju.

— Da mi pani wolą rękę do prowadzenia śledztwa?
Lucia zawahała się przez moment. — Tak — powiedziała wreszcie. — Tylko proszę ze mną 

o tym nie rozmawiać. To taki bolesny i drażliwy temat… I tyle osób próbowało „prowadzić 
śledztwo”…

— Rozumiem — rzekł Curtis. — Ale ja złapię tego ducha, panno Field. Tę sprawę trzeba 

wyjaśnić. Zrujnujecie sobie życie, pozostając tutaj.

— A zostać musimy — odparła Lucia z bladym uśmiechem. — Zbyt kochamy ten dom, aby 

go opuścić.

— Czy to prawda — spytał niepewnie Curtis — że panna Pollock nie chce z tego powodu 

wyjść za Aleca? Proszę nie odpowiadać, jeśli uznała pani pytania za impertynencję.

Lucia zmieniła się na twarzy. Przygryzła wargi i odpowiedziała: — Jeśli tak jest, to nie 

należy  litować  się   nad  Alecem.  Edna Pollock  stoi   niżej  od  niego  pod każdym  względem. 
Pollockowie są nikim.

Curtis pomyślał, że jej poczucie rodzinnej dumy jest czarujące. To małe, słodkie stworzenie 

było niezmiernie ludzkie w swojej słabostce.

W ciągu następnych tygodni Curtis wiele razy myślał, że zwariuje. Czasami wydawało mu 

się, że wszyscy oszaleją. Myszkował wszędzie, śledził, spędzał bezsenne godziny na czuwaniu, 
całymi godzinami przesiadywał na strychu i… do niczego nie doszedł. Niemal bez przerwy coś 
się działo. Dwanaście tuzinów jaj przygotowanych na targ znaleziono potłuczone w kuchni. 
Nowa suknia Lucii leżała w szafie z plamami krwi, skrzypce graty, kołyska skrzypiała. Cały 
dom zdawał się trząść od diabelskiego chichotu. Kilkakrotnie wszystkie sprzęty w salonie i 
jadalni leżały poprzewracane, a porządki zajęły Lucii cały dzień. Drzwi wejściowe rano były 
otwarte na oścież, z maselnicy wyciągnięto zatyczkę i zbierana przez tydzień śmietana wylała 
się na podłogę.  Ktoś  spał  na  łóżku w  gościnnym pokoju,  świnie  i  cielęta  wpuszczono do 
ogrodu, a nowe tapety w hallu opryskano atramentem. Pojawiły się kolejne klątwy. Wreszcie 
ulubiony kociak Lucii, którego dostała od Curtisa, został powieszony na werandzie z tyłu domu.

— Wiedziałam, że tak się stanie, gdy mi go pan przywiózł — powiedziała Lucia. — Nie 

miałam żadnego zwierzęcia,  odkąd cztery lata temu uduszono mi psa. Wszystko, co tylko 
pokocham, zostaje zniszczone. Mój biały cielak, mój pies, moja brzoza, a teraz mój kot.

Curtis prowadził śledztwo sam. Długi Alec oznajmił bez ogródek, że ma tego wszystkiego 

wyżej uszu. Przeżył z duchami pięć lat i poddaje się. Dobrze, że pozostawiają mu dach nad 
głową. Raz czy dwa Curtis namówił pana Sheldona, by z nim czuwał, ale w te noce nic się nie 
wydarzyło. Innym razem miał przy sobie Henry’ego Kildara. Początkowo Henry był bardzo 
pewny siebie.

— Rano przybiję ducha do wrót stodoły, ojcze — chełpił się. Ale skapitulował ogarnięty 

panicznym przerażeniem, kiedy usłyszał  dochodzący ze strychu głos  Winthropa Fielda.  — 
Nigdy, ojcze, nie pójdę polować na duchy. Niech pan nic nie mówi, za dobrze znam głos 
starego, pracowałem tu przez trzy lata. To on, założę się, o co pan chce. Pastorze, nich pan się 
wyprowadzi z tego domu!

Pojawienie   się   Henry’ego   Kildara   w   Glen   Donald   wywołało   sporą   sensację.   Zrobił   w 

Klondike majątek i mógł żyć jak milioner do końca swych dni. Zatrzymał się u kuzynostwa, 

background image

lecz   wiele   czasu   spędzał   w   domu   Fieldów.   Lubiono   go   tu   szczerze.   Henry   był   rosłym, 
przystojnym i szczerym człowiekiem; może mało delikatnym i nieco skorym do przechwałek, 
ale szczodrym i dobrodusznym. Alice mogła bez końca słuchać jego opowieści o Klondike i 
gorączce złota. Jednak Henry, który dzielnie stawił czoła ciszy dalekiej północy, mrozom i 
trudnościom, nie potrafił przeciwstawić się duchom w domu Fieldów. Stanowczo też odmówił 
pozostania tu jeszcze choćby na jedną noc.

— Pastorze, to są diabelskie moce. Anna Marsh nie spoczywa, jak powinna, w swej mogile 

— ona zresztą nigdy dobrze się nie prowadziła — a do tego ciągnie za sobą starego Winthropa. 
Alec powinien sprzedać gospodarstwo, jeśli ktoś zechce je kupić. Chciałbym zabrać stąd Alice i 
Lucie, bo którejś nocy zostaną uduszone jak ten kociak.

Curtis   był   całkowicie   wytrącony   z   równowagi.   Dawno   zrezygnował   z   formułowania 

jakichkolwiek   teorii.   Zdawało   się   absolutnie   niemożliwe,   aby   jakakolwiek   osoba   potrafiła 
dokonać tylu wyczynów. Prawie  uwierzył  w grasujące bezkarnie nadprzyrodzone moce. A 
może ktoś robi z niego głupca? Na zasadzie milczącego porozumienia między domownikami, o 
nocnych wydarzeniach nie mówiło się poza domem. Curtis rozmawiał o nich tylko z panem 
Sheldonem. Jednakże rozmowy, poszukiwania i domysły nic nie dały; był wciąż w tym samym 
miejscu co na początku. Nabawił się jedynie bezsenności i nie mógł spać nawet wtedy, gdy w 
dworku panował spokój. Ogarnęła go obsesja i pan Sheldon widząc to, radził mu poszukać 
innego mieszkania. Curtis nie chciał pozostawić Lucii. Teraz już wiedział, że ją kocha.

Uświadomił to sobie, kiedy sprawdzał zamknięcie drzwi frontowych. Z jadalni wyszła Lucia, 

niosąc zapaloną świecę. Zobaczył, że płacze. Przedtem nie widział jej płaczącej, choć raz czy 
dwa podejrzewał o łzy. Na ramię opadał jej ciężki warkocz i wyglądała jak zmęczone, załamane 
i przestraszone dziecko. W następnej chwili pojął, ile dla niego znaczy.

— Lucia, co się stało? — zapytał łagodnie, po raz pierwszy mówiąc jej po imieniu.
— Popatrz — wykrztusiła i podniosła wyżej świecę, wskazując wnętrze jadalni.
Pokój wyglądał jak labirynt poprzecinany… tak! Kolorowymi nićmi! Krzyżowały się we 

wszystkich   możliwych   kierunkach,   oplątywały   meble,   nogi   stołu   i   krzeseł.   Jadalnia 
przypominała olbrzymią, fantastyczną pajęczynę.

— To mój szal — powiedziała Lucia. — Mój nowy szal! Skończyłam go wczoraj. Spruty do 

końca, a pracowałam nad nim od Nowego Roku. Pewnie to głupio żałować go, skoro tyle 
gorszych rzeczy się wydarzyło, ale mam tak niewiele czasu na szydełkowanie. Co za okropna 
złośliwość! Kto może tak mnie nienawidzić?

Wypuściła gwałtownie rękę Curtisa i płacząc, pobiegła na górę. On stał oszołomiony i nagle 

zrozumiał, że ją kocha. Pojął to, gdy zobaczył pełne łez łagodne, brązowe oczy. Lucia we łzach, 
a on nie ma prawa ani możliwości ich otrzeć! Ta ostatnia myśl była nie do zniesienia.

Gdy mijał drzwi pokoju Alice, zawołała go: — Miałam złą noc — powiedziała. — Ale było 

spokojnie.

— O tak — potwierdził cierpko i dodał: — Tylko, że nasz duch trochę się zabawił. Spruł 

cały szal, który Lucia wczoraj skończyła. Nie mam pojęcia, co robić dalej, panno Harper.

— To sprawka Julii. Wczoraj dąsała się, gdyż Lucia zganiła ją za coś. To pewnie jej odwet.
— Nie   wierzę.   Mam   zamiar   podjąć   ostatnią   próbę   wyjaśnienia   tej   sprawy.   Kiedyś 

wspomniała pani o jakimś pomyśle. Co to było?

Alice zrobiła gest bezradności. — Uważam, że jest zbyt nieprawdopodobny, by go wyrazić 

słowami.

Mimo uporczywych namów nie zdołał jej skłonić do dalszych wyjaśnień i w końcu wyszedł 

z   pokoju   z   zamętem   w   głowie.   Jestem   pewien   tylko   dwóch   rzeczy   —   powiedział   sobie, 
przyglądając się wschodowi słońca. — Że dwa razy dwa jest cztery i że ożenię się z Lucią.

Jednak Lucia, jak się okazało, była innego zdania. Gdy Curtis poprosił ją o rękę, odmówiła.
— Ale dlaczego? Czyżbyś… czy nie zależy ci na mnie?
Lucia spojrzała nań zarumieniona. — Tak… tak… nie ma sensu zaprzeczać i wypierać się 

background image

prawdy. Ale nie mogę pozostawić Aleca i Alice.

— Alice mogłaby zamieszkać z nami. Jest dla mnie niewyczerpanym źródłem inspiracji.
— Nie, taki układ byłby nie w porządku wobec ciebie.
Nie miało sensu prosić ją i przekonywać, choć Curtis robił jedno i drugie. Lucia była z 

Fieldów. Tak oświadczyła mu Alice, gdy przyszedł do niej ze swymi kłopotami.

— I pomyśleć, że gdyby nie ja… — dodała z goryczą.
— Powiedziałem,   że   byłbym   rad   gościć   panią   u   nas.   Tu   chodzi   również   o   Aleca   i   te 

piekielne zjawy!

— Ci…  i…  cho!  Bo  jeszcze  usłyszy  pan   Kirk  —  zauważyła   Alice   nieoczekiwanie.   — 

Bardzo mi przykro, panie Burns. Żal mi pana i Lucii, lecz obawiam się, że ona nie zmieni 
zdania. My, Fieldowie, nigdy tego nie robimy. Jedyną pańską nadzieją jest zdemaskowanie 
ducha!

Wyglądało na to, że tego właśnie nie uda się zrobić nikomu. Curtis z przykrością uznał się za 

pokonanego.   Nastąpiły   dwa   tygodnie   pełni   księżyca   i   w   domu   zapanował   spokój.   Gdy 
powróciły ciemne noce, duch znowu zaczął wybryki. Tym razem obiektem jego napaści stał się 
pastor. Jego pościel była mokra lub posypana piaskiem, dwukrotnie odpruto mu wszystkie 
guziki   od   garnituru,   w   którym   odprawiał   nabożeństwo,   a   tekst   specjalnego   rocznicowego 
kazania przygotowanego niezwykle starannie zniknął z biurka, nim zdążył nauczyć się go na 
pamięć.   W   rezultacie   nie   wypadł   najlepiej   przed   licznymi   parafianami,   a   że   był   młody   i 
ambitny, przeżył to bardzo mocno.

— Lepiej,   żeby   się   pan   wyprowadził,   panie   Burns   —   poradziła   mu   Alice.   —   To 

altruistyczna rada, bo przecież będzie mi pana brakowało bardziej, niż umiem to wyrazić. Lecz 
musi pan to zrobić. Nie ma pan cierpliwości Lucii ani uporu Aleca, czy nawet mojej wiary w 
zamknięte drzwi. Teraz, gdy się przyczepiły do pana, już nie zostawią w spokoju.

— Nie mogę się wyprowadzić i zostawić Lucii w takiej sytuacji — odrzekł z uporem Curtis.
— A w czym może pan pomóc? Próbował pan przecież… i poniósł porażkę. Proszę się 

wyprowadzić, wtedy Lucia zrozumie, ile pan dla niej znaczy, jeśli tak jest.

— Czasem myślę, że nie interesuje się mną — wtrącił Curtis z przejęciem.
— Ależ tak. Tylko niech pan nie oczekuje, że Lucia potrafi kochać tak jak pan ją. Fieldowie 

są raczej zimnokrwiści. Alec jest przywiązany do Edny, chciał się z nią żenić, ale nie stracił snu 
czy apetytu, gdy odmówiła. Tak samo jest z Lucią. Byłaby dobrą i czułą żoną, ale nie pęknie jej 
serce, gdy za pana nie wyjdzie. Niechętnie się tego słucha, wiem. Chciałby pan romantycznej 
miłości!

Chwilami   zdawało   się   Curtisowi,   że   Alice   słusznie   oceniła   charakter   Lucii.   Jemu, 

człowiekowi o porywczej naturze, dziewczyna wydawała się zbyt opanowana i powściągliwa, 
lecz myśl o rozstaniu była torturą.

Jego   kłopoty   nieoczekiwanie   przyjęły   inny  obrót.   Pewnego   wieczoru   znalazł   na  swoim 

biurku książkę podarowaną mu przez nieżyjącą już matkę — z połową kart wyrwanych i resztą 
oblaną   atramentem.   Opanował   go   niecierpliwy   gniew,   gniew   człowieka   znoszącego   ciosy 
niewidzialnego przeciwnika. Sytuacja z dnia na dzień stawała się wprost nie do zniesienia. 
Może istotnie powinien opuścić dom Fieldów? Lucia unikała go. Od wielu dni nie zamienili ze 
sobą ani słowa, oprócz grzecznościowych zwrotów przy posiłkach. Ze słów Długiego Aleca 
wynikało, że wolałaby, aby znalazł innych gospodarzy.

— Przypuszczam, że byłoby jej lżej — stwierdził Alec. — Zbyt się przejmuje sytuacją.
— Cóż, jeśli chce się mnie pozbyć! — mruknął z urazą Curtis. Nie wiodło mu się pod 

każdym względem. Wygłaszał  banalne kazania, tracił zainteresowanie swą pracą i w głębi 
duszy pragnął, by nigdy nie trafił do Lancaster.

Teraz wychylił się lekko przez okno wdychając wonne, letnie powietrze. Noc była raczej 

posępna. Drzewa rzucały na trawnik dziwaczne, złowieszcze cienie, księżyc zasnuwały wolno 
płynące obłoki. Nagle  wzrok Curtisa zetknął się z odsłoniętym oknem pokoju gościnnego. 

background image

Zobaczył wyraźnie, choć tylko przez chwilę, twarz Lucii odbitą w ściennym lustrze. Kiedy przy 
śniadaniu spytał, co ją obudziło, spojrzała nań zdziwiona.

— Wtedy, gdy weszłaś do pokoju gościnnego — wyjaśnił.
— Wczorajszej nocy nawet się do niego nie zbliżyłam — odparła. — Poszłam wcześnie 

spać, bo byłam zmęczona i przespałam całą noc bez przebudzenia. — Powiedziawszy to wstała 
i wyszła. Nie wróciła już do stołu, a później nie robiła żadnych uwag na ten temat. Dlaczego 
jednak   kłamała?   Przecież   Curtis   ją   widział.   Prawda,   tylko   przez   chwilę   w   oświetlonym 
blaskiem księżyca lustrze, ale nie mógł się pomylić. To była twarz Lucii, a ona go okłamała!

Ostatecznie   zdecydował,   że   wyprowadzi   się   od   Długiego   Aleca.   Zamieszka   przy   stacji 

kolejowej — będzie to niewygodne, ale trudno. Czuł się fatalnie. Już nie miał chęci wyjaśnienia 
tajemnicy.

Lucia,   gdy   ją   o   tym   zawiadomił,   pobladła,   ale   milczała.   Długi   Alec   na   swój   zwykły, 

pogodny sposób zgodził się, że tak będzie najlepiej. Alice poparła projekt ze łzami w oczach.

— Oczywiście, że musi pan odejść. Sytuacja stała się nie do zniesienia. Ale co ja pocznę?
— Będę panią często odwiedzać — zapewnił ją Curtis.
— To nie to samo. Nie wie pan, ile znaczyła dla mnie pańska obecność. Czy mogę mówić 

panu po imieniu? Wydajesz mi się młodszym kuzynem. Jesteś kochanym chłopcem, Curtis i 
powinnam się cieszyć, że odchodzisz. Ten przeklęty dom nie jest miejscem dla ciebie. Kiedy się 
wyprowadzasz?

— Za cztery dni, gdy wrócę ze spotkania w okręgu.
W drodze powrotnej Curtis spóźnił się na zwykły pociąg i wrócił dopiero o pierwszej w 

nocy. Nocny pociąg nie zatrzymywał  się  tu zwykle,  ale Curtis  znał konduktora,  który nie 
odmówił mu pomocy. Razem z nim wysiadł Henry Kildare, korzystając z nadarzającej się 
okazji.

— Mamy przed sobą trzy mile drogi — powiedział, gdy znaleźli się na peronie.
— Może pan pójść ze mną i spędzić noc u Długiego Aleca — zaproponował Curtis.
— Za nic w świecie — stanowczo odparł Henry. — Nie przenocuję tam nawet za połowę 

mego majątku. Słyszałem, że pan się wyprowadza. Mądry chłopiec.

Curtis   nie   odpowiedział,   nie   pragnął   towarzystwa   a   zwłaszcza   towarzystwa   Henry’ego. 

Kroczył w skupionym milczeniu, nie zwracając uwagi na nieprzerwany potok opowieści swego 
towarzysza.

— Tak, wyjeżdżam z tego zapadłego kąta z powrotem na wybrzeże — usłyszał nagle. — Nie 

ma sensu sterczeć dłużej w Glen Donald. Nie zdobyłem dziewczyny, po którą przyjechałem.

A więc i Henry miał sercowe kłopoty.
— Przykro mi — wtrącił automatycznie Curtis.
— Przykro! Tak, to jest sprawa tego rodzaju. Pastorze, mnie nie krępuje mówienie na ten 

temat, a pan jest bardzo ludzki i do tego przyjaźnicie się z Alice.

— Alice? — Curtis był zaskoczony. — Chce pan powiedzieć, że chodzi o pannę Harper?
— Jasne. Zawsze wielbiłem ziemię, po której stąpała. Dawno temu, kiedy pracowałem u 

starego Winthropa, szalałem za nią. Ona nic o tym nie wiedziała, a ja na nic nie liczyłem. Alice 
pochodzi z tych arystokratycznych Fieldów, a ja byłem najemnym parobkiem. Lecz nigdy nie 
zdołałem zainteresować się inną kobietą. Kiedy powiodło mi się nad Yukonem, postanowiłem 
spróbować. Nie wiedziałem o jej wypadku i przeżyłem straszny wstrząs, zastając ją w tym 
stanie. Najgorsze jest to, że kocham ją jak dawniej i nikt inny mnie nie obchodzi. Mając tyle 
pieniędzy, mógłbym zapewnić swej żonie najszykowniejszy dom na wybrzeżu! To się nazywa 
pech!

Curtis zgodził się z nim, choć był pewien, że dla Alice to nie miało większego znaczenia. 

Trudno uwierzyć, by zależało jej na tym prostackim, lubiącym się przechwalać mężczyźnie. Ale 
w głosie Kildara brzmiało szczere uczucie i pastor współczuł w tej chwili każdemu, kto żył i 
kochał na próżno.

background image

— Co tam jest w sadzie Fieldów? — spytał nagle zdziwionym głosem Henry.
Między drzewami stała szczupła, ubrana w jasny strój postać.
— Dobry Boże, to ten duch — szepnął Henry. — Gdy to powiedział, zjawa rzuciła się do 

ucieczki. Curtis bez słowa przeskoczył ogrodzenie i popędził za nią. Po sekundzie wahania 
Henry zrobił to samo.

— Żaden kaznodzieja nie będzie pierwszy tam, gdzie ja jestem — mamrotał.
Dogonił Curtisa, gdy ten mijał narożnik domu, a obiekt pogoni dotarł do frontowych drzwi. 

Pastor obawiał się, że jednak nie uda mu się  rozwiązać zagadki. Wtedy nagle silny powiew 
wiatru zatrzasnął ciężkie drzwi wejściowe, które mocno przycisnęły fałdę spódnicy uciekającej. 
Wbiegł  po schodach,  chwycił  wystającą  fałdę,  szarpnięciem  otworzył  drzwi  i  stanął  przed 
znajdującą się wewnątrz kobietą.

— Ty! Ty! — zawołał strasznym głosem. — To ty?
Alice Harper spojrzała na niego z nienawiścią. — Ty psie! — wysyczała jadowicie.
— A więc to byłaś ty? — wykrzyknął Curtis. — Ty… diablico!
— Spokojnie, kaznodziejo. — Henry Kildare przymknął ostrożnie drzwi. — Rozmawia pan 

z damą. I nie przeszkadzajmy domownikom. Wejdźmy do saloniku, gdzie porozmawiamy sobie 
spokojnie.

Curtis   w   oszołomieniu   zrobiłby   zapewne   wszystko,   co   by   mu   polecono.   Henry   wszedł 

ostatni i zamknął za sobą drzwi. — Pastorze, proszę pozwolić, że wezmę sprawy w swoje ręce. 
Pan doznał sporego szoku, proszę usiąść.

Curtis posłusznie usiadł. Kildare nagle zmienił się w spokojnego, władczego człowieka, 

którego należy słuchać.

— Ty, Alice, siadaj także i opowiedz nam o wszystkim. Musisz to zrobić, wiesz o tym. 

Potem zobaczymy, co począć dalej. Jak sama widzisz, zabawa się skończyła.

— Tak, wiem o tym — odrzekła, śmiejąc się histerycznie. — Ale miałam pięć wspaniałych 

lat.   Och,   rządziłam   nimi,   jak   chciałam.   Pociągałam   za   sznurki,   a   oni   tańczyli   —   moje 
marionetki. Lucia i protekcjonalny Alec. I ten tutaj zakochany smarkacz.

— Tak, to musiało być zabawne — zgodził się Henry. — Lecz dlaczego to robiłaś?
— Miałam po dziurki w nosie protekcjonalności, robienia mi łaski i lekceważenia — odparła 

Alice   z goryczą.  — Taka   właśnie była  moja  młodość.  Byłam tylko ubogą  krewną.  Kiedy 
przychodzili   goście,   musiałam   jeść   później.   Nie   byłam   dość   dobra,   aby   przebywać   w 
towarzystwie  ich  przyjaciół.  Nie,   ja  nadawałam  się  tylko  do tego,  żeby  nakryć  do stołu i 
przygotować przyjęcie. Nienawidziłam ich wszystkich, a najbardziej  Lucii, ich ukochanego 
pieszczocha.   Ojciec   nie   pozwoliłby,   aby   spadł   jej   włos   w   głowy.   Ja   spałam   w   ciemnym, 
dusznym pokoju, a ona miała obszerny i słoneczny. Była ode mnie o cztery lata młodsza, ale 
uważała   się   za   mądrzejszą.   Wysłali   ją  do  szkoły,   a   o  moim   wykształceniu   nie   pomyśleli, 
chociaż miałam większe zdolności.

— Zdolności, tak — zgodził się Henry z dziwnym naciskiem.
Curtis   czuł,   że   nie   powinien   pozwolić   Alice   Harper   mówić   w   ten   sposób   o   Lucii,   ale 

opanował go jakiś chwilowy paraliż. To był sen… koszmar… nikt nie mógł…

Alice zaś ciągnęła dalej: — Wuj był w stosunku do mnie bardzo sarkastyczny. Pamiętasz 

jego powiedzonka, Henry?

— Tak. Staruszek miał taki zwyczaj. Nie odgrywało to większej roli, lecz sądzę, że mógł być 

dla ciebie milszy. Ciotka za to była bardzo dobra.

— Uderzyła mnie kiedyś w twarz przy gościach i znienawidziłam ją. Przez dziesięć tygodni 

nie powiedziałam do niej słowa, a ona nawet nie zwróciła na to uwagi. Pewnego dnia, gdy 
miałam dziewiętnaście lat, powiedziała mi: „w twoim wieku byłam mężatką”. A z czyjej winy 
nie wyszłam za mąż? Nie cierpiałam towarzystwa mężczyzn, bo traktowali mnie z góry.

— Bzdury — wtrącił Henry. — Wymyśliłaś to sobie.
— Gdybym była ubrana jak Lucia — ciągnęła Alice drżącym głosem — Roy Major może by 

background image

mnie zauważył. Ja… ja go kochałam… Zrobiłabym wszystko, aby go zdobyć!

— Pamiętam, jaki byłem o niego zazdrosny — zauważył z namysłem Henry.
Alice mówiła dalej, jakby go wcale nie słyszała. — Kiedy Marian Lister wychodziła za 

Roya, poprosiła mnie na druhnę. Zgodziłam się, choć miałam ochotę ją zabić. W dniu ich ślubu 
o mało nie pękło mi serce. Prosiłam wtedy Boga, żeby dał mi możliwość odwetu na kimś za to 
wszystko.

— Biedactwo — powiedział Henry.
— Takie było moje życie przez dwadzieścia lat. A potem spadłam z poddasza. Początkowo 

leżałam sparaliżowana. Przez długie miesiące nie mogłam się poruszać. Wkrótce spostrzegłam, 
że już mogę chodzić, jednak nie chciałam tego robić. Wpadłam na niezły pomysł. Znalazłam 
sposób, aby ich ukarać. Och, jakże się bawiłam, myśląc o tym!

Alice się roześmiała, a Curtis przypomniał sobie, że dotąd nie słyszał jej śmiechu. Brzmiało 

w nim coś niemiłego, co przypominało mu „noce z duchem”.

— Mój pomysł był dobry. Obawiałam się tylko, że nie zdołam oszukać lekarzy,  ale to 

okazało się bardzo proste. Nie uwierzycie, jak łatwo oszukać ludzi podobno inteligentnych. 
Jakże   się   śmiałam   w   duchu,   gdy   pochylali   się   nade   mną   z   poważnymi   twarzami.   Wuj 
sprowadził   kilku   specjalistów   i   wreszcie   wydał   trochę   pieniędzy   na   swą   pogardzaną 
siostrzenicę. Tylko doktor Clifford coś podejrzewał i dlatego powiedziałam, że nie chcę więcej 
żadnych lekarzy. Domownicy opiekowali się mną i byłam najważniejszą osobą w domu. Ja, 
która nic przedtem nie znaczyłam. Lucia porzuciła pracę w szkole, żeby się mną zająć. Uważała 
to za swój obowiązek. — Mówiąc to, Alice posłała Curtisowi złośliwe spojrzenie. — Ludzie 
twierdzili, że mam anielską cierpliwość. Pan Sheldon powiedział, że jestem święta.

Zaczęli   nazywać  mnie  aniołem  Glen   Donald.   Kiedyś   przez   dwie   doby  nie  wymówiłam 

słowa, jakże się tym przejęli! Kazałam Lucii masować sobie plecy i ramiona przez pół godziny 
dziennie.   Stanowiło   to   dla   niej   znakomite   ćwiczenie,   a   mnie   ogromnie   bawiło.   Niekiedy 
udawałam, że bardzo cierpię. Jęczałam całymi godzinami w zaciemnionym pokoju. Takie ataki 
miewałam wtedy, gdy uważałam, że Lucii przyda się więcej dyscypliny. Potem odkryłam, że 
Alec   chce   się   ożenić   z   Edną   Pollock.   To   mi   nie   odpowiadało.   Lucia   mogłaby   wówczas 
wyjechać, a Edna nie opiekowałaby się mną jak należy. I wtedy właśnie przyszedł mi do głowy 
pomysł udawania ducha.

— A więc zbliżamy się do najciekawszej  części historii — zauważył Henry. Jak ci się 

udawało robić te wszystkie sztuczki, przebywając w zamkniętym pokoju?

— W moim pokoju jest szafa ścienna przylegająca do alkowy pod schodami prowadzącymi 

na strych. Kiedy byłam dzieckiem, odkryłam że dwie deski można bez szmeru odsunąć. Przez 
tę szparę łatwo mogłam się przecisnąć. Nikt mnie przecież nie podejrzewał.

— Ale jak udawało ci się wracać ze strychu. Stamtąd jest tylko jedno wyjście.
— Ludzi można tak łatwo oszukać. Na strychu stoi wielki kufer, w którym leżą moje kapy i 

koce.   Zostawiła   mi   je   w   spadku   babcia   Field,   więc   nikt   ich   nie   rusza.   Tam   się   właśnie 
chowałam. Między kapami i ścianką jest sporo miejsca. Kiedy słyszałam, że ktoś nadchodzi, 
zamykałam pokrywę kufra i naciągałam na siebie jedną z kap. Wiele osób otwierało kufer i nie 
znalazły   mnie.   Pan   Burns   zrobił   tak   dwa   razy,   a   ja   się   z   niego   śmiałam.   Kiedy   byłam 
dziewczynką,   chciałam   zostać   aktorką,   ale   wuj   Winthrop   sprzeciwił   się   temu   z   pogardą. 
„Myślisz, że potrafisz grać, dziewczyno?” — szydził. Ciekawa jestem, co sobie teraz myśli. To 
było zabawne, straszyć ludzi jego śmiechem. Potrafię naśladować głos jego i Anny Marsh 
niemal idealnie.

— Zawsze potrafiłaś naśladować — zgodził się Henry. — Ale jak skrzypiałaś kołyską?
— Nigdy nie tknęłam kołyski. To skrzypiała deska z podłogi. Podnosiłam ją, nie wychodząc 

z kufra. Oczywiście ryzykowałam, toteż rzadko robiłam te sztuczki w księżycowe noce. Wiesz, 
Henry, te skrzypce, na których grałam, należały do ciebie. Kiedy wyjechałeś, schowałam je za 
deskami   w   szafie.   Gdy   zaczęto   podejrzewać   Lucię,   protestowałam   tak   gwałtownie,   że 

background image

umocniłam tylko podejrzenia.

— A co z tymi klątwami i krwawymi śladami? — zapytał Henry.
— Och, Fieldowie mają tyle kur, że ich nie liczą. Niektóre klątwy kosztowały mnie sporo 

wysiłku.   Najbardziej   wyraziste   znajdowałam   w   Biblii.   Na   przykład:   „Nie   będzie   starego 
człowieka w domu twoim”. Alec uwierzył, że umrze młodo.

— To ty obcięłaś włosy Maggie Elgin?
— Naturalnie. Raz zapomniała zamknąć drzwi. Chciałam, by Julia wróciła. Pewnej nocy 

prawie mnie przyłapano. Zdawało mi się, że on widział moją twarz w lustrze w gościnnym 
pokoju. — Skinęła w stronę Curtisa, ale ten nie podniósł wzroku. Po twarzy Alice przemknął 
cień   złości.   —   Z   największą   przyjemnością   niepokoiłam   Lucię.   Raz   udawałam,   że   mam 
gorączkę i włożyłam termometr do filiżanki z herbatą. Lucia rzuciła się dzwonić po lekarza, a 
ten   stwierdził,   że   mam   normalną   temperaturę.   Strasznie   wstydziła   się   pomyłki.   Była 
przekonana, że bez powodu narobiła zamieszania. Nareszcie duma Fieldów została zraniona. 
Kiedy   ścinałam   brzozę,   którą   kochała,   to   każde   uderzenie   siekiery   sprawiało   mi   radość. 
Cieszyłam się, kiedy tu zamieszkałeś, bo już mnie zmęczył stary pan Sheldon. Doskonale się 
bawiłam jej zazdrością, gdy traktował mnie z wielką rewerencją. Kiedy jednak nikomu nie 
zależało na tym, ile szacunku okazuje on mej świętości, przestałam się nim interesować. Ciebie 
się nie obawiałam. Postanowiłam jednak przycichnąć trochę, abyś nie opuścił nas zbyt prędko. 
Ale potem zakochałeś się w mojej kuzynce. I wtedy zdecydowałam, że powinieneś odejść. 
Wiedziałam, że Lucia szaleje za tobą, ale jak przystało na Fieldów, trzyma uczucie na wodzy. 
Mimo to, kiedy oznajmiłeś, że się wyprowadzasz, moje łzy i żal były szczere. Nie masz pojęcia 
jak bardzo cię polubiłam. — Alice znowu się zaśmiała. Jej oczy rzucały błyski.

— A jak zorganizowałaś te nocne telefony? — zainteresował się Henry. — Stałem w hallu, 

gdy dzwoniono i w pobliżu nie było nikogo.

— Nie miałam z tym nic wspólnego. Pewnie jacyś chłopcy zabawiali się, korzystając ze 

wspólnej linii. Często to robią, tylko w zwykłych domach nikt nie zwraca na to uwagi. I to nie 
ja wzięłam pieniądze Aleca i nie ja podłożyłam ogień w szopie. Najpewniej uczynił to jakiś 
włóczęga.

— Cieszę się z tego powodu — powiedział Henry z ulgą. — To podpalenie bardzo mi się nie 

podobało, ale teraz wiem, na czym stoję. Rzeczywiście możesz chodzić tak jak dawniej?

— Pewnie, że mogę. Dość ćwiczyłam w nocy. Co macie zamiar ze mną zrobić, panowie 

sędziowie? Pewnie opowiecie wszystko głupiemu Alecowi i malutkiej Lucii, a oni wyrzucą 
mnie na ulicę. Tyle, że ja nie pozostanę tu, gdyby nawet mnie o to prosili. Wolałabym umrzeć z 
głodu.

— Nie musisz umierać z głodu — powiedział łagodnie Henry. Pastor może opowiedzieć 

Fieldom, ja nie mam na to ochoty. Chcę tylko ciebie. Ożenię się z tobą, po to właśnie wróciłem.

— Chcesz się ze mną ożenić… nawet teraz? — wyjąkała Alice.
— Nawet bardzo — odparł stanowczo Henry. — Nie obchodzi mnie, co tu wyprawiałaś. 

Jesteś dziewczyną, której pragnąłem całe życie i będę cię miał. Wyjedziemy na Wybrzeże i 
nigdy nie zobaczysz nikogo z tutejszych ludzi.

— Zabrałbyś mnie stąd dzisiaj… zaraz? — spytała z niedowierzaniem.
— Jasne — rzekł Henry. — Pójdziemy wprost na stację i zdążymy na poranny pociąg. W 

Rexbridge weźmiemy ślub. Chyba to możliwe, pastorze?

— Przypuszczam, że tak — odparł biedny Curtis.
Henry   dotknął   ramienia   Alice.   —  Załatwione.   Zbieraj   się.   Ubiorę   cię   jak   królową,   ale 

posłuchaj moja miła uważnie. Nie będzie żadnych wybryków… żadnych sztuczek z Henrym 
Kildarem. Zrozumiano?

— Ro… rozumiem — wymamrotała Alice.
— Idź więc na górę i ubierz się. Masz coś do włożenia poza tym szlafrokiem?
— Mam stary granatowy kostium i kapelusz — odparła posłusznie.

background image

— No, a co pan ma do powiedzenia, pastorze? — spytał Henry, gdy wyszła z pokoju.
— Nic — westchnął Curtis.
Henry przytaknął zadowolony. — Sądzę, że to najlepsze, co można zrobić. To jedna z tych 

rzeczy, której nie sposób wyrazić słowami, więc lepiej milczeć.

— Drzwi zamknęły się za Henrym i Alice. Curtis nie odezwał się nawet wtedy, gdy panna 

Harper przechodząc przez hali, na moment zatrzymała się przy nim.

— Nienawidzisz mnie, nienawidzisz — rzekła z pasją. — Nic mnie nie obchodzi nienawiść, 

ale nie życzę sobie twojej wyrozumiałości.

Nazajutrz   zjawił   się   pan   Sheldon,   usłyszał   bowiem   nieprawdopodobne   pogłoski,   które 

rozniosły się po okolicy jak pożar. Wysłuchał opowieści Curtisa i pokiwał głową. — Cóż, 
przypuszczam, że za jakiś czas zdołam się z tym oswoić. To jest jak zły sen.

— Wszyscy  tak   czujemy   —  powiedział   Curtis.   —  Alec   i   Lucia   chodzą  cały  dzień   jak 

ogłuszeni.

— Najbardziej boli mnie jej hipokryzja. Udawała zainteresowanie naszą pracą.
— To mogła być prawdziwa strona jej natury — oświadczył Curtis.
— Nie potrafię w to uwierzyć.
— Nie można oceniać Alice jak osoby normalnej. Ta historia dowodzi, że ona nigdy nie była 

normalna. Zaciążyła nad nią dziedziczność. Jej ojciec i dziadek byli nałogowymi pijakami.

— Biedny Henry Kildare.
Curtis uśmiechnął się. — Nie taki znowu biedny. Ma kobietę, której zawsze pragnął i daję 

panu słowo, że sobie z nią poradzi. Poza tym małżeństwo, własny dom i bogactwo korzystnie 
wpłyną   na   jej   umysł.   Tyle   tylko,   że   ona   nigdy   nie   przyjedzie,   by   pokazać   swe   brylanty 
mieszkańcom Glen Donald.

Kiedy   o  zmierzchu  Curtis   podszedł   do   domu,   na  ganku   spotkał   Lucie.   Chciała   mu  się 

wymknąć, lecz chwycił ją za rękę.

— Skarbie, teraz mnie wysłuchasz… musisz… musisz!
Jock zbliżał się trawnikiem. Lucia wyrwała się Curtisowi i pobiegła przed siebie. Ale nim to 

zrobiła, usłyszał najczarowniejszy, cichy śmiech zakochanej kobiety.