background image

Lucy Maud Montgomery 

OKRUCHY ŚWIATŁA 

OPOWIADANIA

LUCY     MAUD     MONTGOMERY    to     autorka,     która     cieszy     się     w     Polsce     ogromną 

popularnością. Przypadkowi  zatem  trzeba  przypisać  fakt,  iż  do  tej  pory  wydawane  były  jedynie 
jej  powieści  i  dwa, przygotowane przez samą autorkę, zbiory opowiadań, stanowiące w gruncie rzeczy 
przedłużenie historii Ani  Shirley  i  jej  bliskich,  które  ukazały  się  w  Polsce  pod  wspólnym  tytułem 
„Opowieści  z  Avonlea”. Postanowiliśmy  przeto   wypełnić   tę   lukę.   Oddajemy   dzisiaj   Państwu  
zbiór       pierwszych       kilkunastu   mistrzowskich   miniaturek,   obiecując   już   wkrótce   następne   tomy 
opowiadań.

Historia życia Lucy Maud Montgomery jako żywo przypomina losy opisywanych przez nią postaci. 

Wątki autobiograficzne pojawiają się tak często, że dociekliwego trzeba badacza, by odkrył miejsca, w 
których życie wnika w materię literatury.

Lucy Maud Montgomery urodziła się 30 listopada 1874 roku w małym domku w Clifion na Wyspie 

Księcia   Edwarda.   Była   jedynym  dzieckiem  Clary   Macneill   Woolner   Montgomery  i   Hugh 
Johna   Montgomery.   Miała   niecałe   dwa   lata,   kiedy   na   gruźlicę   zmarła   jej   matka.   Maleństwem 
zaopiekowali  się dziadkowie, Alexander  i Lucy Woolner  Macneill, zabierając je do swego domu  w 
Cavendish. Od tej pory Maud   (bo   lubiła,   by   ją   tak   nazywano)   rzadko   miała   okazję   widywać 
swego  uwielbianego  ojca,  który najpierw  zajęty  interesami  w  Clifton  i  rozlicznymi  podróżami,  w 
końcu,   gdy   córka   miała   siedem   lat, przeniósł się do Prince Albert, miasta leżącego w prowincji 
Saskatchewan, oddalonego od Cavendish o blisko dwa i pół tysiąca mil. Tam też ponownie się ożenił.

Kiedy Maud skończyła szesnaście lat, zamieszkała wraz z nową rodziną ojca w Prince Albert. Mimo 

tęsknoty za Wyspą Księcia Edwarda, była szczęśliwa. Zapisała w swoim dzienniku: Jest taki kochany... 
To cudownie znowu być blisko ojca...

Niestety, nieporozumienia z macochą skłoniły ją do powrotu do domu dziadków. Utrzymywała 

jednak stały, listowny kontakt z ojcem aż do jego śmierci w roku 1900.

Życie  w Cavendish  także  nie  było  usłane  różami.  Dziadkowie,  ludzie  starzy  i  surowi,  wiedli 

życie samotne  i  wypełnione  pracą.  Ciąg  jednostajnych  zajęć,  związanych  z  gospodarowaniem  na 
farmie  i prowadzeniem urzędu pocztowego, nie nastrajał szczególnie romantycznie. Maud utonęła więc 
w swoim własnym świecie, świecie, w którym realność i marzenia mieszały się w jednorodną całość, a 
literatura zajmowała coraz ważniejsze miejsce.

Już  jako  mała  dziewczynka  prowadziła  dziennik;  kiedy  miała  dziewięć  lat,  napisała  swój 

pierwszy wiersz,  Jesień. Jej ambicją było zostać poetką, ale po swej ciotecznej babce, Mary Lawson, 
odziedziczyła   niewątpliwy     talent     narracyjny,     wkrótce     więc     zaczęła     pisać     i     publikować 
opowiadania.  Pierwsze,  The Wreck of the Marco Polo, ukazało się w roku 1890.

Maud, tak jak jej najsłynniejsza bohaterka, Ania Shirley, już w szkole założyła klub literacki i tak jak 

ona sama pisała większość historii. Podobnie jak Ania, uzyskała dyplom nauczycielski w rok, a nie – jak 
było przyjęte – w dwa lata.

Nim  wyjechała  na  Uniwersytet  w  Nowej  Szkocji,  pracowała  jako  nauczycielka  na  Wyspie.  Po 

studiach wróciła na Wyspę, by dalej uczyć. Jej kariera zawodowa skończyła się w roku 1898, po śmierci 
dziadka,  kiedy  poczucie  obowiązku  nakazało  jej  wrócić  do  Cavendish  i  zająć  się  starą  babką. 
Poza krótkim epizodem pracy dla gazety w Halifaxie, opiekowała się babką aż do jej śmierci. W tych 
latach sporo publikowała; były to opowiadania i wiersze ukazujące się w czasopismach. W roku 1906 
skończyła pracę  nad  manuskryptem   Ani  z  Zielonego  Wzgórza.   Niestety,  nikt  nie  chciał  wydać 

background image

książki.   Maud załamała   się   i   na   jakiś   czas   zaniechała   starań.   Dopiero   po   roku   spróbowała 
ponownie  i  tym  razem odniosła sukces. W roku 1908 Ania ukazała się nakładem L. C. Page Company 
w Bostonie. Maud szalała z  radości:  Oto  w  moich  rękach  zmaterializowane  marzenia  i  nadzieje,  i  
ambicje...  –  moja  pierwsza książka! Z pewnością nie arcydzieło – ale moje, moje, moje...

W  tym  samym  czasie  Maud  zaręczyła  się  z  Ewanem  Macdonaldem,  pastorem 

prezbiteriańskiego kościoła w Cavendish. Długie to było narzeczeństwo; pobrali się dopiero po śmierci 
babki Maud, w roku
1911. Montgomery musiała opuścić ukochaną Wyspę; państwo Macdonald zamieszkali w małym mieście

2

Leaskdale   w   Ontario,   gdzie   Ewan   był   pastorem   przez   następne   piętnaście   lat.   Mieli   dwóch 
synów: Chestera i Stuarta. Maud nie zaprzestała jednak pisania. Stało się nieodłączną częścią jej życia, 
ucieczką od czasem nudnej, czasem niewdzięcznej roli matki i żony pastora.

Od 1926 Macdonaldowie mieszkali kolejno: w Norval, Ontario, a po przejściu pastora na emeryturę w

1936 roku, w Toronto, gdzie dożyli swych lat.

Przez cały czas Maud tęskniła za  Wyspą  Księcia  Edwarda,  za  swą  wyśnioną  krainą,  odwiedzała 

ją   kilkakrotnie,   a   kiedy   zmarła   24   kwietnia   1942   roku,   rodzina   zdecydowała   się   pochować   ją   w 
Cavendish, w pobliżu jej ukochanego Zielonego Wzgórza.

Anna Czekanowicz

3

PRAWDZIWE 

ZRZĄDZENIE 
OPATRZNOŚCI

Katherine Rangely pakowała się. Jej przyjaciółka i współlokatorka, Edith Wilmer, siedziała na łóżku 

i patrzyła  na  nią  z właściwym  sobie  chłodem  i spokojem,  wprawiającym  oszołomioną  Katherine  w 
dziwne zakłopotanie.

– To zbyt irytujące – powiedziała Katherine, szarpnąwszy upartą sprzączką – że Ned przenosi się 

tutaj właśnie wtedy, kiedy ja muszą wyjechać. Sprawy, które, jak sądziłam, mogą poczekać, wzywają 
mnie już teraz. Ned nie zna miejscowej atmosfery, duszy tego miejsca, będzie straszliwie samotny.

–  Postaram  się  być  mu  przyjaciółką,  za  twoim  pozwoleniem  oczywiście  –  powiedziała  Edith 

pocieszająco.

– Och, tak, wiem. To prawdziwe zrządzenie opatrzności, Ede. Ned przyjeżdża wieczorem i pierwszą 

rzeczą, jaką zrobię, będzie przedstawienie was sobie. Postaraj się zabawić tego nieszczęsnego człowieka, 
dopóki nie wrócą. Dwa miesiące! Niemożliwe! Ciocia Elizabeth nie zrezygnuje z ani jednej chwili, którą 
obiecałam z nią spędzić! Na dodatek Harbour Hill jest tak straszliwie nudne.

Rozmowa  zaczęła  toczyć  się  wokół  spraw  Edith.  Była  zaręczona  z  niejakim  Sidneyem 

Keithem, profesorem jakiegoś college’u.

–  Nie  spodziewam  się  często  widywać  Sidneya  tego  lata  powiedziała  Edith.  –  Pisze 

następną książkę. Jest tak okropnie uzależniony od literatury.

– To  cudownie  –  westchnęła  Katherine,  która  rozumiała  tego  typu  dążenia.  –  Gdyby Ned  był  

background image

taki, byłabym szczęśliwa. Ale Ned jest tak prozaiczny! Absolutnie nie czuje piękna poezji i śmieje się ze 
mnie, kiedy  się  tym  entuzjazmuję.  Doprowadzam  go  do  furii,  gdy  poważnie  mówię  o  pisaniu. 
Uważa,  że kobiety-pisarki są skazą na obliczu ziemi. Czy słyszałaś kiedyś coś równie absurdalnego?

–  Ale  jest  bardzo  przystojny  –  stwierdziła  Edith  rzucając  okiem  na  fotografię  stojącą  na 

toaletce

Katherine. – Tego brakuje Sidowi. Jest dystyngowany, ale wygląda tak pospolicie, jak to tylko możliwe. 

Edith  westchnęła.  Miała  słabość  do  przystojnych  mężczyzn  i  uważała  za  niesprawiedliwe,  że 
los

przeznaczył jej tak zwyczajnego ukochanego.

– On ma cudowne oczy – powiedziała Katherine pocieszająco. – A przystojni mężczyźni są zawsze 

próżni. Nawet Ned. Muszę mu co jakiś czas utrzeć nosa. Ale myślę, że go polubisz.

Edith     przyznała      jej     rację,     kiedy     Ned     Ellison     pojawił     się     tego     wieczoru.     Był  

przystojnym, zachowującym  się  naturalnie  i  bez  zbytecznych  ceregieli  młodym  mężczyzną,  który 
wydawał  się przepadać za Katherine, a nawet obawiać się, że ktoś może mu ją zabrać.

–   Edith   pomoże    ci   polubić   Riverton,    podczas    gdy   mnie   tu   nie   będzie   –   powiedziała 

Katherine  na pożegnanie. – To kochana  dziewczyna –  spodoba  ci się,  wiem  to.  Naprawdę źle się 
złożyło, że  muszę teraz wyjechać, ale nie mogę tego zmienić.

– Będę okropnie samotny – narzekał Ned. – Nie zapominaj pisać regularnie, Kitty.
– Oczywiście, będę pisać, ale – na litość boską – nie nazywaj mnie Kitty. To brzmi tak dziecinnie. 

Do zobaczenia, kochany. Wracam za dwa miesiące, potem będzie cudownie.

Kiedy Katherine spędziła   w Harbour Hill pierwszy tydzień, zastanawiała   się,   co   będzie robić 

przez następne  siedem.  Harbour  Hill  znane  było  ze  swej  urody,  ale  nie  każda  samotna  kobieta 
potrafi  żyć jedynie pięknem.

–  Ciociu  Elizabeth  –  spytała  Katherine  któregoś  dnia  –  czy  komukolwiek  zdarza  się  umrzeć  w

Harbour Hill? To w końcu żadna zmiana dla nich, nawet jeśli umrą, prawda 

ciociu? Ciotka Elizabeth patrzyła zaszokowana.

4

By   zabić   nudę,   Katherine   zabrała   się   za   kolekcjonowanie   wodorostów,    a   to   wymagało 

wycieczek wzdłuż  wybrzeża.  Przy  jednej  z  takich  wypraw  spotkała  ją  przygoda.  Zdarzyło  się  to 
w     wyjątkowo   odludnym     miejscu.     Katherine     zdjęła     buty     i     pończochy,     zakasała     spódnicę, 
podwinęła  rękawy  wysoko ponad łokcie i całkowicie oddała się wyławianiu wodorostów na skalistym 
cyplu.   Jej   wygląd   emanował   godnością,     nawet     gdy     była     tak     zaabsorbowana,     ale     w     tych 
okolicznościach  dostojeństwo  nie  miało znaczenia.

Chwilę potem usłyszała krzyk z brzegu i – obracając się przerażona, spostrzegła człowieka na 

skałach za sobą. Nie było wątpliwości, że krzyczał do niej. Czego może chcieć?

– Proszę tutaj! – wrzeszczał, gestykulując dziko. – Wpadniesz do dołu bez dna, kobieto, jeżeli 

nie będziesz uważała.

– Z pewnością jakiś szaleniec – powiedziała Katherine do siebie. – Albo jest pijany. Co robić?

– Chodź tu, mówię ci – nalegał obcy. – Czego można szukać w takim miejscu? Dlaczego tam 

poszłaś? To szaleństwo.

Oburzenie Katherine wzięło górę nad strachem.
– Nie sądzę, abym  wkraczała na czyjś teren albo  łamała  prawo  –  zawołała  tak  lodowato,  jak 

tylko potrafiła. Obcy wcale nie poczuł się skarcony. Podszedł do samej krawędzi skały, skąd Katherine 
mogła   widzieć   go  wyraźniej.   Był   ubrany  w  trochę  znoszoną  szarą   marynarkę  i   nosił  okulary.   Nie 
wydawał się ani szalony, ani pijany.

–Błagam, proszę tu wejść – zawołał z przejęciem. – Znajdujesz się właśnie na samej krawędzi dziury 

bez dna.

Jest z pewnością niespełna rozumu – pomyślała Katherine. – Wariat wypuszczony na wolność. 

Chyba lepiej będzie, gdy zawrócę. Gotów jeszcze zejść tutaj, jeśli go nie posłucham.

Ostrożnie, z rozwagą szła z powrotem. Obcy śledził jej kroki po skałach.
– Chciałbym wierzyć, że ma pani dość rozsądku, by nie ryzykować życia jedynie dla wodorostów –

powiedział.

background image

–  Nie  mam  zielonego  pojęcia,  o  co  panu  chodzi  –  odrzekła  panna  Rangely. – Nie  wygląda 

pan na szaleńca, ale mówi pan tak, jakby nim był.

–  Czy  chce  pani  przez  to  powiedzieć,  że  nie  wie,  co  ludzie  w  tych  okolicach  nazywają 

Bezdenną

Dziurą – miejscem położonym na prawo stąd, najniebezpieczniejszym na całym wybrzeżu?

– Nie, nie wiedziałam – powiedziała Katherine z przerażeniem. Przypomniała sobie teraz, że ciocia 

Elizabeth ostrzegała ją, żeby była ostrożna, ze względu na kilka niebezpiecznych uskoków dna. Tylko 
że wtedy nie zwróciła na to uwagi, przypuszczając, że owe dziury znajdują się gdzie indziej.

– Jestem tutaj obca.
– Z pewnością. Musiałaby pani być niespełna rozumu świadomie narażając się na niebezpieczeństwo

–   powiedział   obcy   łagodniej.   –   Skądinąd   powinno   się   tu   ustawić   tablice   ostrzegawcze.   To 
najbardziej karygodne  zaniedbanie,  z  jakim  się  spotkałem.  Tam  na  prawo  jest  wielka  dziura  i 
jeszcze  nikomu  nie udało się osiągnąć jej dna. Kto by się tam dostał, przepadłby bez wieści. Wir by go 
pochłonął.

–  Jestem  panu  niewymownie  wdzięczna  za  ostrzeżenie  –  powiedziała  Katherine  pokornie.  – 

Nie miałam pojęcia o niebezpieczeństwie.

– Widzę, że zebrała pani bardzo ciekawe okazy wodorostów – zauważył nieznajomy.
Ale Katherine nie miała ochoty rozmawiać o wodorostach. Nagle zdała sobie sprawę, jak wygląda – 

bose stopy, poszarpana spódnica, ociekające wodą ręce. A ten człowiek, którego wzięła za szaleńca – 
był niewątpliwie dżentelmenem.

Och, jeśliby się oddalił, mogłaby założyć buty i pończochy! Ale  on najwidoczniej  nie  miał takiego 

zamiaru.  Kiedy  tylko  Katherine  udało  się  pozbierać  swoje  rzeczy,  ruszyła  w  stronę  domu,  a  on  
szedł wciąż  obok  rozprawiając  o  wodorostach  z  takim  zapałem,  jakby  towarzystwo  bosonogich, 
młodych kobiet było czymś całkowicie naturalnym. Na złość sobie, Katherine nie mogła skupić się na 
słuchaniu, mimo że mówił niezwykle ciekawie. Ostatecznie zdecydowała, że skoro on nie przejmuje się 
jej bosymi stopami, ona także przestanie o nich myśleć.

Nieznajomy wiedział o wodorostach tyle, że Katherine poczuła się przy nim jak amatorka. Spoglądał 

na   kolejne    okazy   i   oceniał    ich   wartość.    Przedstawił    najlepsze    metody   przechowywania    i 
preparowania wodorostów,  opowiedział o innych, mniej niebezpiecznych odcinkach wybrzeża, gdzie 
mogłaby znaleźć kilka nowych odmian.

5

Kiedy doszli do miejsca, skąd widać było Harbour Hill, Katherine zaczęła się zastanawiać, co na 

Boga ma   z   nim   począć.   Odprawienie   człowieka,   który   praktycznie   uratował   jej   życie,   było 
absolutnie niedopuszczalne,  ale  –  z  drugiej  strony  –  perspektywa  przejścia  boso  główną  ulicą 
Harbour  Hill,  pod eskortą   uczenie   wyglądającego   dżentelmena,   rozprawiającego   o   wodorostach, 
wcale   się   jej   nie uśmiechała.

Nieznajomy sam przeciął węzeł gordyjski. Powiedział, że musi już wracać, gdyż inaczej spóźni się 

na obiad, uchylił grzecznie kapelusza i odszedł. Katherine zaczekała, aż zniknie jej z oczu, po czym 
usiadła na piasku i założyła pończochy i buty.

Kto  to  może  być?  –  zastanawiała  się.  –  I  gdzie  wcześniej  go  spotkałam?  Z  pewnością  jest 

coś znajomego  w  jego  wyglądzie.  Zachowywał  się  bardzo  sympatycznie,  ale  pewnie  myślał,  że  
jestem pomylona. Ciekawe, czy tu mieszka.

Tajemnica  została  wyjaśniona,  kiedy  Katherine  przyszła  do  domu  i  znalazła  czekający  na  nią 

list

Edith.

„Widuję Neda dosyć często – donosiła Ede – i uważam, że jest wspaniały. Masz szczęście, Kate. Ale 

czy wiesz, że Sidney jest właśnie w Harbour Hill lub gdzieś niedaleko? Wczoraj dostałam od niego list. 
Wybrał  to  miejsce  na  wakacje,  bo  panuje  tam  taki  spokój,  że  będzie  mógł  wreszcie  skończyć 
jakąś   okropną   naukową   książkę,   nad   którą   pracuje.   Mieszka   na     małej     farmie   blisko     wybrzeża. 
Napisałam do niego dzisiaj, żeby cię odnalazł. Myślę, że go polubisz, jest w twoim stylu”.

Katherine uśmiechnęła się, kiedy wieczorem przyniesiono jej kartę wizytową Sidneya Keitha i 

zeszła, by się z nim spotkać. Jej poranny towarzysz wstał na powitanie.

– Pani!? – zawołał.

background image

– Tak, to ja – odparła panna Rangely radośnie. – Nie spodziewał się pan, nieprawdaż? Byłam pewna, 

że spotkałam pana już wcześniej, ale widziałam tylko pańską fotografię.

Profesor     Keith     odchodził     z     serdecznym     zaproszeniem     do     ponownych     odwiedzin.     Nie 

omieszkał  z niego skorzystać – w końcu stał się stałym gościem w willi Sycamore. Katherine napisała o 
wszystkim Edith i z czystym sumieniem budowała swą przyjaźń z profesorem Keithem.

Razem  czuli  się  wspaniale.  Organizowali  długie  wyprawy  po  wodorosty,  a  kiedy  wodorosty 

się wyczerpały,    zaczęli    kolekcjonować    florę    Harbour    Hill.   To    wymagało    coraz    dłuższych 
wspólnych wycieczek. Wprawdzie Katherine zastanawiała się, kiedy profesor Keith znajduje czas na 
pracę nad swoją książką, ale skoro on nigdy o tym nie mówił, ona milczała także. Pewnego razu, w 
wolnej chwili, zaczęła rozmyślać, co też porabiają Ned i Edith. Pierwszy list Edith był pełen Neda, ale w 
ostatnich dwóch lub trzech prawie o nim nie wspominała. Katherine napisała i żartobliwie spytała, czy 
się pokłócili. Edith w odpowiedzi skwitowała to tylko krótkim: „Co za nonsens”. Ned i ona są bardzo 
dobrymi  przyjaciółmi, ale Neda absorbuje poznawanie Riverton i nie może być zależny tylko od jej 
towarzystwa, etc.

Katherine westchnęła i wyruszyła z profesorem Keithem na poszukiwanie paproci. Zbliżał się koniec 

wakacji;  zostały  już  tylko  dwa  tygodnie.  Siedzieli  na  brzegu  drogi,  kiedy  nagle,  ni  stąd  ni 
zowąd, napomknęła   o   tym.   Profesor   począł   laską   rozpędzać   bogu   ducha   winny   kurz   na  
drodze.       Tak,   przypuszczał,   że   powrót   do   pracy   sprawi   jej     wiele   radości   i   niewątpliwie   będzie 
zadowolona,  że  znów zobaczy swoich przyjaciół w Riverton.

– Bardzo chciałabym zobaczyć Edith – odrzekła.
 – I Neda? – podpowiedział profesor.
– Och, tak, Neda, oczywiście – zgodziła się bez entuzjazmu. Wydawało się; że wszystko zostało już 

powiedziane. Nie można przecież wiecznie rozmawiać o paprociach, więc wstali i ruszyli do domu.

Katherine napisała tej nocy szczególnie czuły list do Neda. Położyła się do łóżka i płakała.
Kiedy  profesor  Keith  zjawił  się,  by  pożegnać  pannę  Rangely  w  przeddzień  jej  wyjazdu  z 

Harbour Hill,  wyglądał jak człowiek prowadzony na egzekucję.  Ale  wziął  się  w  garść  i  spokojnie 
rozmawiał  o sprawach  ogólnych.  To  Katherine  nie  wytrzymała  napięcia,  gdy  się  żegnali.  Była 
właśnie  w  środku jakiegoś konwencjonalnego zdania, kiedy raptem urwała; głos jej się załamał i począł 
drżeć.

Profesor  wyciągnął  ręce  i  przytulił  ją.  Jego  kapelusz  spadł  pod  jej  stopy  i  został  podeptany, 

ale wątpliwe czy profesor  Keith  nawet to  zauważył, tak był zajęty  całowaniem  włosów  Katherine. 
Kiedy uświadomiła sobie, co się dzieje, odsunęła się.

– Och, Sidney, nie! Pomyśl o Edith! Czuję się jak zdrajca!
– Myślisz, że bardzo by się przejęła, gdybym ja, gdybyś ty, gdybyśmy... – zawahał się profesor..

6

– To złamałoby jej serce – krzyknęła Katherine z przekonującą powagą. – Wiem, że tak; także serce

Neda. Oni nigdy nie mogą się o tym dowiedzieć.

Profesor pochylił się w poszukiwaniu swojego sponiewieranego kapelusza. Długo to trwało i kiedy 

go znalazł, podszedł cicho do drzwi. Z ręką na klamce zatrzymał się i obejrzał za siebie.

– Do widzenia, panno Rangely – powiedział miękko.
Ale Katherine, która w salonie ukryła twarz w poduszkach, nie słyszała tego i kiedy podniosła głowę, 

Keitha już nie było.

Następnego  dnia  o  zmierzchu  Katherine  wysiadła  na  stacji  Riverton  i  poczuła,  że  życie  jest 

szare, nudne  i  jałowe.  Oczekiwano,  że  przyjedzie  późniejszym  pociągiem  i  nie  było  nikogo,  kto 
by   po   nią wyszedł.  Ponura  przemierzała   ulice  w  drodze  do  domu  i   weszła   do   pokoju   bez 
pukania.  Edith,  która leżała  na  łóżku,  zerwała  się  zaskoczona.  Było  ciemno,  ale  Katherine  miała 
wrażenie,     że     przyjaciółka   płakała   i   jej   serce   zadrżało   z   poczucia   winy.   Czy   Edith   mogła   coś 
podejrzewać?

– Nie myśleliśmy, że będziesz wcześniej niż o 8.30. Zamierzaliśmy wyjść po ciebie.
–   Zorientowałam    się,   że   mogę   złapać    wcześniejszy   pociąg,   więc   przyjechałam    nim   – 

powiedziała Katherine i opadła bez sił na krzesło. – Jestem śmiertelnie zmęczona i potwornie boli mnie 

background image

głowa. Nie mam siły na żadne rozmowy, nawet z Nedem.

–  Moje biedne kochanie –  powiedziała Edith  współczująco, szukając  wody kolońskiej. –  Połóż 

się, natrę ci skronie. Dobrze się bawiłaś w Harbour Hill? A jak tam Sid? Czy mówił coś o powrocie?

– Och, ma się nieźle – powiedziała Katherine ze zmęczeniem w głosie. – Nie wspominał o powrocie. 

Dzięki, już mi lepiej.

Kiedy Edith wyszła, Katherine niespokojnie rzucała się na łóżku. Wiedziała, że Ned przyszedł, ale 

nie chciała go widzieć. Jednak nie może odwlekać spotkania do sądnego dnia i traktować Neda w ten 
sposób. Powinna zejść choć na minutę.

Do salonu wiodło dwoje drzwi i Katherine wybrała te obok biblioteki, nad którymi wisiała portiera. 

Wyciągnęła dłoń, by odsunąć portierę i nagle zamarła.

Z pokoju dobiegał płacz kobiety. To była Edith – ale co mówiła?
– Och, Ned, to okropne. Nie mogłam spojrzeć Katherine w oczy, kiedy zjawiła się w domu. Jest mi 

wstyd. Nigdy nie sądziłam, że mogę być tak fałszywa. Nie wolno nam dać jej powodu do podejrzeń.

– To ponad ludzkie siły – odpowiedział inny głos, głos Neda. – Daję ci słowo, Edith. Nie wiem, jak 

mógłbym to dalej ciągnąć.

– Musisz – zaszlochała Edith. – To złamałoby jej serce, a także serce Sidneya. Musimy zapomnieć o 

sobie, Ned, musisz ożenić się z Katherine.

W tym momencie Katherine pojęła, że podsłuchuje i wycofała się bezszelestnie. Wcale nie wyglądała 

jak osoba, którą właśnie śmiertelnie zraniono i zupełnie zapomniała o bólu głowy.

Kiedy Edith zjawiła się na górze pół godziny później, znalazła ciężko chorą czytającą powieść.
– Jak twój ból głowy, moja droga? – zapytała, starając się nie patrzyć na Katherine.

– Och, już minął – odparła radośnie panna Rangely.
– Więc dlaczego nie zeszłaś na dół? Był Ned.

– Tak, Ede, zeszłam, ale stwierdziłam, że nie jestem tam szczególnie pożądana, więc wróciłam.
Edith  skonsternowana  odwróciła  się  do  przyjaciółki,  zapominając   o  spuchniętych  powiekach  i 

naznaczonych łzami policzkach.

– Katherine!
– Nie patrz z takim bólem, moje drogie dziecko. Nic się nie stało.
– Słyszałaś...
– Kilka zaskakujących słów. Więc ty i Ned zakochaliście się w sobie?
–  Och,  Katherine!  –  zaszlochała  Edith.  –  My...  my  nie  mogliśmy  nic  na  to  poradzić...  ale 

teraz wszystko skończone. Nie gniewaj się.

– Gniewać się? Ależ ja jestem zachwycona.
– Zachwycona?

– Tak, moja droga gąsko. Zgadniesz, czy muszę ci powiedzieć? Sidney i ja zrobiliśmy dokładnie to 

samo i ostatniego wieczora żegnaliśmy się ze smutkiem jak – podejrzewam – ty i Ned dzisiaj.

– Katherine!

7

– Cóż, to prawda. I oczywiście zdecydowaliśmy złożyć ofiarę na ołtarzu obowiązku. Ale teraz, dzięki

Bogu, nie ma powodu do tych zbiorowych poświęceń. Więc najlepiej przebaczmy sobie wszyscy.

– Och – westchnęła Edith. – To zbyt piękne, żeby było prawdziwe.
–  To  prawdziwe  zrządzenie  opatrzności,  czyż  nie?  –  powiedziała  Katherine.  –  Ja  i  Ned  nigdy 

nie   bylibyśmy   szczęśliwi,   a   ty   i   Sidney   męczylibyście   się   razem   do   śmierci.   A   teraz   jest   czworo 
doskonale szczęśliwych ludzi zamiast czworga nieszczęśliwców. Powiem to jutro Nedowi.

Przełożyła Sylwia Paszek

8

background image

ROMANS CIOTKI BEATRICE

Margaret  twierdzi,  że  to  natchnienie  opatrzności  kazało  jej  przejść  tamtego  wieczoru  przez 

ulicę  i odwiedzić ciotkę Beatrice. A ciotka Beatrice święcie w to wierzy. Ale tak naprawdę Margaret 
czuła się bardzo   nieszczęśliwa   i   poszła   zwierzyć   się   ciotce   Beatrice;   uważała,   że   to   jedyna 
ucieczka  przed kolejnym atakiem płaczu. Nieszczęście Margaret nie odegra większej roli w tej historii, 
może więc zostać pominięte, zauważyć jednak należy, że nie stanowiło prawdziwej tragedii i ulotniło się 
za sprawą jednego listu.

Ciotka   Beatrice   była   sama.   Jej   brat   wraz   z   żoną   wyszli   na   małe   przyjęcie,   które   tego 

wieczoru   wydawała   pani   Cunningham,   by   uhonorować   szanownego   Johna   Reynoldsa,   członka 
parlamentu. Dzieci spały na górze w swoich łóżkach, a ciotka Beatrice cerowała ich pończochy, których 
cały stosik piętrzył się  złowieszczo  na  stole  obok  niej.  Albo,  mówiąc  dokładniej,  cerowała  je 
jeszcze   przed   chwilą.   W momencie, gdy Margaret ślizgała się po oblodzonej ulicy, ciotka Beatrice 
pochyliła się, uniosła ręce do twarzy i nagle ciche, stłumione łkanie wstrząsnęło nią od stóp do głów.

Gdy zdecydowane pukanie Margaret do drzwi wejściowych oznajmiło jej przybycie, ciotka Beatrice 

stwierdziła  z  poczuciem  winy,  że  z  tymi  łzami  mogła  jednak  zaczekać,  aż  pójdzie  do  łóżka. 
Poznała stukanie Margaret, a nie chciała, by siostrzenica, młoda i wesoła, snuła jakieś domysły co do 
przyczyny jej łez.

Mam nadzieję, że nic nie zauważy – pomyślała, podczas gdy jej podkrążone, migdałowe oczy były 

znakomicie widoczne w świetle lampy. Wstała, by wpuścić Margaret do środka.

Początkowo  Margaret  rzeczywiście  niczego  nie  spostrzegła.  Zbyt  zajęta  własnymi  problemami, 

nie   przypuszczała     nawet,     że     ktokolwiek     na     świecie     może     być     równie     nieszczęśliwy.     Z 
westchnieniem fizycznej ulgi i psychicznego zmęczenia usiadła w głębokim fotelu przed kominkiem, 
podciągnęła kolana pod brodę, a rękoma objęła swoją kędzierzawą głowę. Ciotka Beatrice przezornie 
ulokowała się tyłem do światła i znów zabrała się do pracy.

– Nie poszłaś na przyjęcie pani Cunningham, ciociu – odezwała się leniwie Margaret, czując, że musi 

coś powiedzieć, by uzasadnić swoją wizytę. – Przecież zostałaś zaproszona, nieprawdaż?

Ciotka  Beatrice  skinęła  głową.  Dziura  na  kolanie  w  pończosze  Williego  Haydena  musiała  być 

zacerowana     w     sposób     szczególnie     staranny.     Szwagierka     nie     przeoczyłaby     najmniejszego 
uchybienia. Może dlatego ciotka Beatrice nie odpowiedziała.

–  Dlaczego  nie  poszłaś?  –  zapytała  daleka  myślami  Margaret,  zastanawiając  się  jednocześnie, 

dlaczego  list  nie  nadszedł  tego  ranka  –  a  mijał  już  trzeci  dzień!  Czyżby  Gilbert  zachorował?  A 
może  flirtuje z innymi  dziewczętami  i zapomniał  o niej?! Przełknęła  ślinę i pomyślała,  że mogłaby 
pojechać do domu w następnym tygodniu – nie, lepiej nie, jeżeli on okazał się taki niestały w uczuciach i 
okrutny... co to mówi ciotka Beatrice?

–   Wiesz,   ja...   ja   odzwyczaiłam   się   od   przyjęć,   kochanie.   A   prawda   jest   taka,   że   nie   mam 

odpowiedniej sukienki na taką okazję. Przynajmniej Bella tak twierdzi. To bardzo wytworne przyjęcie. 
Bella uważała, że w mojej starej, szarej jedwabnej sukni wyglądałabym tam śmiesznie. Oczywiście, ona 
się na tym zna.  Sama  musiała  sprawić sobie  nową  toaletę  na tę okazję,  a kupno  dwóch  sukien nie 
wchodziło w rachubę. George nie mógł sobie na to pozwolić w tych ciężkich czasach. I, jak powiedziała 
Bella, głupotą z mojej strony byłoby sprawianie  sobie  drogiej  sukni,  która  potem  ozdobi  jedynie 
szafę.  No  i  oczywiście  ktoś musiał zostać z dziećmi...

–  Oczywiście  –  sennie  zgodziła  się  Margaret.  Przyjęcie  u  pani  Cunningham  nie  wydawało  się  

jej szczególnie    interesujące.    Goście    w   średnim    wieku,   których    członek    parlamentu    znał    z 
dzieciństwa... Margaret  w swej  młodzieńczej  zarozumiałości  pomyślała,  że  to  niezwykle  prozaiczna 
okazja,  mimo  iż stanowiła  prawdziwą  sensację  towarzyską  w  malutkim  i  cichym  Murraybridge, 
gdzie  ludzie  nazywają takie „przyjątka” wspaniałymi zabawami.

9

–  Widziałam  pana  Reynoldsa  w  kościele  w  niedzielę  po  południu  – ciągnęła  dalej. – Myślę, 

że całkiem nieźle wygląda. Spotkałaś go kiedykolwiek, ciociu?

– Kiedyś znałam go bardzo dobrze – odpowiedziała ciotka Beatrice pochylając się jeszcze niżej nad 

background image

robótką.   –   Mieszkał   w  Werntworth,   ale   często   odwiedzał   tu  swoją  zamężną  siostrę.   Był 
wtedy  chłopcem... Potem wyjechał do Kolumbii Brytyjskiej i... i nigdy o nim nie słyszeliśmy.

– Jest bardzo bogaty. Ma tuzin kopalń, linie kolejowe i inne takie rzeczy – powiedziała Margaret – 

no i jest senatorem. Mówią, że to najważniejszy człowiek w parlamencie. Mało brakowało, a objąłby 
tekę w nowym  gabinecie.  Lubię  takich  mężczyzn.  Są  interesujący.  Czyż  nie  byłoby  wspaniale, 
gdyby  taki człowiek zakochał się w tobie...? Czy pan Reynolds jest żonaty?

 – Nie... nie wiem – odrzekła ciotka Beatrice słabym głosem. – Nigdy o tym nie słyszałam...
– Ukłułaś się igłą w palec – stwierdziła Margaret ze współczuciem.
–  To  nic  groźnego  –  pospiesznie  zapewniła  ciotka  Beatrice.  Starła  kropelkę  krwi  i  cerowała 

dalej.   Margaret   w   rozmarzeniu   przyglądała   się   ciotce.   Jakżeż   cudowne   są   jej   włosy!   Gęste   i 
połyskujące.  Tam,  gdzie  padało  na  nie  światło  lampy,  przykrytej  szkaradnym,  dziwacznym  starym 
abażurem, miały piękny, brązowy odcień. Tylko dlaczego ciotka czesała się tak nietwarzowo? Margaret 
bezsensownie   zaczęła   się   zastanawiać,     czy     będzie     również     zaczesywać     włosy     do     tyłu     i 
pedantycznie  spinać,  gdy  przekroczy trzydzieści pięć lat. Pomyślała też, że prawdopodobnie list nie 
przyjdzie także jutro.

Z  włosów  ciotki  Beatrice  wzrok  Margaret  zsunął  się  na  jej  twarz.  Podskoczyła.  Czyżby  ciotka

Beatrice płakała...? Margaret wyprostowała się.

– Ciociu, czy chciałaś iść na to przyjęcie? – zapytała niespodziewanie. – Proszę, powiedz.
– Chciałam – odpowiedziała ciotka słabo. Nagle pytanie Margaret zaskoczyło ją i kazało powiedzieć 

prawdę.  –  Wiem,  że  to  głupie  z  mojej  strony,  ale  naprawdę  chciałam  tam  pójść.  Nie  obchodzi 
mnie sukienka. Mogłam założyć tę szarą i podpiąć rękawy. Jaka to różnica? Przecież i tak nikt by nie 
zwrócił na mnie uwagi! Ale Bella twierdziła, że to nie wypada.

Ciotka  zamilkła.  Nagle  zaczęła  szlochać,  nie  mogąc  dłużej  powstrzymać  łez.  Margaret 

poruszona krzyknęła:

– Toż to hańba!
–  Podejrzewam,  że  nie  rozumiesz,  dlaczego  tak  bardzo  chciałam  iść  właśnie  na  to  przyjęcie 

– nieśmiało  ciągnęła  ciotka.  –  Powiem  ci,  o  ile  nie  zaczniesz  się  śmiać.  Chciałam  zobaczyć 
Johna  Reynoldsa;  nie, nie  rozmawiać  z nim,  pewnie    mnie    już   nawet    nie   pamięta,    tylko   go 
zobaczyć.  Dawno temu – od tego czasu minęło już piętnaście lat – byliśmy zaręczeni. I... i tak bardzo 
go wtedy kochałam...

– Biedactwo moje drogie – powiedziała Margaret i pogładziła dłoń ciotki. Pomyślała, że ten romans, 

tak  długo  skrywany,  rozkwitł  teraz  na  jej  oczach  –  i  był  czarujący.  Tak  ją  to  zafrapowało,  że  
prawie zapomniała o własnym zmartwieniu.

–  Tak.  I  wtedy  okropnie  pokłóciliśmy  się,  choć  poszło  nam  o  jakiś  drobiazg.  Rozstaliśmy  

się  w gniewie i on wyjechał. Nigdy do mnie nie wrócił. To ja zawiniłam... Tyle czasu minęło – już nikt 
o tym nie pamięta. Teraz to nie ma znaczenia. Chciałabym tylko zobaczyć go raz jeszcze – i cichutko 
odejść.

– Ciociu Beatrice, pójdziesz na to przyjęcie! – postanowiła Margaret.
– Ależ to niemożliwe, kochanie.
–  Wszystko  jest  możliwe,  gdy  ja  decyduję.  Musisz  iść.  Zaciągnę  cię  tam  siłą,  jeżeli  to 

będzie konieczne. Mam wspaniały plan, ciociu. Pamiętasz tę moją czarno–żółtą suknię wieczorową? A 
nie, nie możesz jej znać, bo tu jej nigdy nie nosiłam. W domu mówią, że jest dla mnie za poważna i to 
prawda.  Wyglądam dobrze tylko w obfitych, puszystych sukniach.  Gil...er... to znaczy... no dobrze, 
Gilbert  zawsze  twierdzi, że w tej sukni  przypominam  mieszankę  baletnicy z mniszką; stwierdziłam 
więc, że jej nie lubię. Ale naprawdę jest śliczna jak marzenie. Widzę w twoich oczach, że spodobał ci 
się ten pomysł. Musisz ją dziś włożyć. Jest w twoim stylu i daję głowę, że będzie na ciebie pasować – 
mamy podobne figury.

– Już późno...
–  Wcale  nie.  Wujek  George  i  ciocia  Bella  wyszli  jakieś  pół  godziny  temu.  Będziesz  gotowa 

w okamgnieniu.

– Ale ogień... i dzieci.
– Zostanę tu i zajmę się wszystkim. Nie spalę domu, a gdy bliźniaki się obudzą, dam im to, co ty im 

zawsze dajesz – kojący syrop. No, to najpierw idę po suknię, a ty, ciociu, tymczasem się przygotuj. Gdy 
wrócę, uczeszę cię.

background image

1

0

Margaret  wyszła,  zanim  ciotka  odzyskała  głos.  Podniecenie  siostrzenicy  udzieliło  się  także  i 

jej. Ułożyła pończochy w koszu, a ten wstawiła do szafy.

– Pójdę – i żadnego cerowania dziś wieczór. Nie cierpię tego. Nienawidzę! Nienawidzę!!! Jak dobrze 

wreszcie powiedzieć to głośno.

Gdy Margaret wfrunęła po schodach na  górę, ciotka już czekała.  Margaret rzuciła  suknię na łóżko, 

odsłaniając  całe  jej  piękno  tryskające  koronkami  i  delikatnym  żółtym  jedwabiem.  Ciotka  Beatrice  
aż krzyknęła z zachwytu.

– Czyż nie jest cudowna? – zapytała Margaret. – Przyniosłam ci również moją wyjściową pelerynę, 

czarne   atłasowe   pantofelki   ze   złotą   klamrą   i   róże,   które   dostałam   wczoraj   od   wuja   Neda. 
Słodkie, bladożółte róże. Oj, ciociu, jakie piękne  masz  ramiona...  jak  z  marmuru.  Moje  są  takie 
kościste,  że  aż wstyd się przyznać, że należą do mnie.

Sprawność dłoni Margaret dorównywała całkowicie obrotom jej języka. Włosy ciotki zostały upięte i 

wiły się w delikatnych lokach i skrętach poprzetykanych złocistymi różami. Cudowna w swej klasycznej 
prostocie sukienka doskonale pasowała do figury ciotki. Margaret cofnęła się o krok i klasnęła w ręce z 
podziwu.

– Och ciociu, jesteś śliczna. Jeszcze zarzucę ci pelerynę na ramiona. Zostawiłam ją przy kominku.
Gdy Margaret zniknęła, ciotka Beatrice wzięła lampę i nieśmiało  przeszła przez korytarz. W dużym 

lustrze obejrzała się od czubka głowy aż po palce stóp – czy to naprawdę ona? Czy to możliwe? Ta 
pełna  gracji  kobieta  o słodkich  oczach  i zarumienionych  policzkach,  w koronkowej  sukni,  z której 
wyłaniały się nagie ramiona, z pąkami róż we włosach łagodnie opadających na plecy.

– Naprawdę ładnie wyglądam – powiedziała głośno, dygając swemu odbiciu. – Wszystko dzięki tej 

sukni, wiem. Wyglądam jak królowa, nie, wyglądam znów jak młoda dziewczyna. To brzmi dużo lepiej.

Margaret odprowadziła ciotkę aż do drzwi pani Cunningham.
– Chciałabym zobaczyć poruszenie, które wywołasz. – wyszeptała.
– Ależ kochane, głupiutkie dziecko. To tylko suknia i odpowiednie dodatki – zaśmiała się ciotka. Ale 

niezupełnie  tak  myślała  i  niecierpliwie  zadzwoniła  do  drzwi.  Pani  Cunningham  osobiście  wyszła  
ją przywitać.

– Droga Beatrice, tak się cieszę! Bella powiedziała, że nie przyszłaś z powodu bólu głowy.
– Ból  prawie minął, gdy wyszli, więc pomyślałam,  że mogłabym  przygotować  się i też przyjść, 

nawet jeżeli troszkę się spóźnię – powiedziała Beatrice bez zająknienia, zastanawiając się, czy Sapphira 
miała kiedykolwiek na sobie tak piękną czarno–żółtą suknię.

Gdy  schodziły  razem  po  schodach,  Beatrice,  wyprostowana  w  powiewnych  koronkach,  i  pani 

Cunningham, zastanawiająca się skrycie, jak, u licha, Beatrice zdobyła tę wspaniałą suknię i co zrobiła, 
że   wygląda   tak   ślicznie   –   jakiś   mężczyzna   ruszył   przez   hol   w  ich   stronę.   Przywitał   je  u   podnóża 
schodów. Wyciągnął dłoń.

– Beatrice! To przecież Beatrice! Prawie się nie zmieniłaś.
Pani Cunningham nie była uważana w Murraybridge za osobę szczególnie taktowną, lecz tym razem 

jakaś zbawcza siła kazała jej zostawić tę parę sam na sam.

Beatrice podała rękę honorowemu gościowi.
– Cieszę się, że cię widzę – powiedziała po prostu, spoglądając na niego.
Nie   mogła,    niestety,   przyznać,    że   i   on   się   nie   zmienił.   Stojący    przed   nią   barczysty  

mężczyzna     z   mgiełką   siwizny   we   włosach   miał   w   sobie   jednak   coś   z   tamtego,   szczupłego 
młodzieńczego ukochanego, którego obraz przechowała w sercu przez tyle lat. Lecz głos, choć głębszy i 
dojrzalszy, pozostał ten sam; tak  jak  usta,  których  jeden  kącik  unosił  się  w  górę,  a  drugi  opadał  
w   zabawnym   grymasie.   Kosmyk rudawych włosów niesfornie zsuwał się na czoło właśnie tak jak 
kiedyś, gdy uwielbiała go poprawiać. I jego   oczy,   głęboko   osadzone    szare   oczy,   szukające   jej 
wzroku,  pozostały  nie  zmienione.  Beatrice poczuła, że jej serce zaczyna bić żywiej.

–   Myślałem,   że   już   nie   przyjdziesz   –   powiedział.   –   Oczekiwałem,   że   cię   tu   spotkam   i   byłem 

potwornie rozczarowany.   Pomyślałem,   że   zgromadzenie   tych   starych   i   głupich   kłótników   to 
rzeczywiście wystarczający powód, by nie przyjść.

– Czy Bella nie powiedziała ci, że boli mnie głowa? – wymamrotała Beatrice.
– Bella? Och, żona twojego brata. Nie rozmawiałem z nią. Snułem  się po kątach od  momentu, gdy 

doszedłem do wniosku, że już nie przyjdziesz. Jaka jesteś piękna, Beatrice. Pozwolisz, by powiedział ci 

background image

to stary przyjaciel?

1

1

Beatrice uśmiechnęła się delikatnie. Przez lata zapomniała, że jest ładna, lecz ta słodka świadomość 

wróciła  dziś  do  niej.  Beatrice  nie  mogła  nie  wiedzieć,  że  on  mówi  po  prostu  prawdę,  ale 
odrzekła zalotnie:

– Nauczyłeś się schlebiać przez te lata. Czy pamiętasz, jak mówiłeś mi, że jestem za chuda, by być 

piękną?   Ale   przypuszczam,   że   prawienie   komplementów   jest   nieodzownym   elementem   życia 
członka parlamentu.

Nie wypuszczał jej ręki ze swojej dłoni. Rzucił wrogie spojrzenie w stronę otwartych drzwi salonu i 

poprowadził  Beatrice  do  malutkiego  pomieszczenia  na  końcu  korytarza.  Pokoik  ten,  należący  do 
pani Cunningham, z jej tylko wiadomych powodów, nazywany był biblioteką.

– Chodź ze mną – powiedział władczo. – Chciałbym z tobą długo, długo rozmawiać, zanim ktoś mi 

cię porwie.

Gdy  Beatrice  wróciła  do  domu,  na  dziesięć  minut  przed  bratem  i  bratową,  Margaret  siedziała 

po turecku w dużym fotelu, a oczy miała szeroko otwarte jak sowa.

– Zasnęłaś, kochanie? – cichutko zapytała ciotka 
Beatrice. Margaret kiwnęła głową.
– Tak. I pozwoliłam, by ogień zgasł. Mam nadzieję, że nie jest ci zimno. Powinnam uciekać, zanim 

ciotka Bella tu wpadnie i zacznie zrzędzić. Jak się bawiłaś?

– Cudownie. Jakże jesteś kochana, że pożyczyłaś mi tę suknię. Zabawnie było przyglądać się Belli. 

Margaret  włożyła  swój  kapelusz  i  płaszcz,  podeszła  do  drzwi  i  nagle  wróciła  do  pokoju. 

Ciotka Beatrice znów siedziała pochylona w fotelu. Przy wargach delikatnie trzymała przywiędłą 

różę i sennie

wpatrywała się w rozżarzony popiół.

–  Ciociu  –  wyszeptała  Margaret  pełna  skruchy  –  nie  mogę  iść  do  domu,  nim  czegoś  nie 

wyznam, chociaż  wiem,  jaką  obrzydliwością  jest  przerywanie  twoich  rozmyślań.  Sumienie  jednak 
nie   daje   mi spokoju. Spałam, ale obudziłam się na chwilę przed twoim przyjściem i podeszłam do 
okna.  Nie  miałam  zamiaru    nikogo    szpiegować,    lecz    ulica    była    jasna    jak    w   dzień.    Jeżeli 
pozwoliłaś,  by  pan  Reynolds pocałował cię na schodach w świetle księżyca, musiałaś liczyć się z tym, 
że ktoś was zobaczy.

– Nie obchodzi mnie to, nawet gdybym miała cały tuzin widzów – powiedziała otwarcie ciotka – i 

nie wierzę, by on się tym przejął.

Margaret opuściła ręce.
– Przynajmniej mam czyste sumienie. I pamiętaj, ciociu Beatrice. Będę twoją druhną, nalegam. Czy 

zaprosisz mnie w odwiedziny, gdy pojedziesz do Ottawy następnej zimy? To niezwykle wesołe miejsce, 
gdy zaczyna się sesja parlamentu. Będziesz potrzebować kogoś do towarzystwa. Żona ministra musi 
mieć kogoś  takiego.  Zapomniałam,  że  on  nie  jest  jeszcze  ministrem,  ale  oczywiście,  już  wkrótce 
będzie. Obiecaj mi to, ciociu, obiecaj szybko. Słyszę wuja George’a i ciotkę Bellę.

Ciotka Beatrice obiecała. Margaret podfrunęła do wyjścia.

– I lepiej zatrzymaj tę sukienkę – krzyknęła jeszcze, otwierając drzwi.

Przełożyła Magdalena Budnik

1

2

DZIECKO ELIZABETH

background image

Ingelowowie  z  Ingelow  Grange  nie  byli  rodziną,  w  której  śluby  zdarzały  się  zbyt  często. 

Tylko  Elizabeth     wyszła     za    mąż     i     być    może     ten     niezbyt    szczęśliwy    związek     zniechęcił 
pozostałych.  Tak  czy inaczej Ellen, Charlotte i George Ingelowowie mieszkający w Grange byli stanu 
wolnego, tak samo jak Paul Ingelow z Greenwood Farm.

Minęło już siedemnaście lat od czasu, gdy Elizabeth mimo zdecydowanego sprzeciwu reszty rodziny 

poślubiła Jamesa   Sheldona.    Sheldon   był   przystojnym,    ale   okropnie    niezaradnym    mężczyzną, 
jednym z tych, co to niczego nie potrafią porządnie zrobić. Nie miał wprawdzie „złych nawyków”, ale 
był także pozbawiony  „moralnego  kręgosłupa”,  jak  stwierdzili  Ingelowowie.  „Jeśli  człowiek  jest 
zły,  ale  ma charakter, czasami można oczekiwać, że się zmieni” – mawiała sentencjonalnie Charlotte 
Ingelow. – „Ale widział ktoś kiedyś, żeby takie ciepłe kluchy wyszły na ludzi? ”

Elizabeth wraz z mężem wyjechała na zachód i osiedliła się w Manitobie, na farmie wśród prerii. Od 

tego  czasu  nigdy  nie  odwiedziła  domu.  Być  może  nie  pozwalała  jej  na  to  duma,  rodzinna  cecha  
Ingelowów,    bo   też   i   szybko   odkryła,   że   opinia   rodziny   na   temat   Jamesa   Sheldona    była 
najzupełniej słuszna.  Z  drugiej  strony  trudno  by  mówić  o  jakiejś  rzeczywistej  urazie,  więc  od 
czasu  do  czasu wymieniano  listy,  ale  Elizabeth  stawała  się  kimś  zupełnie  obcym.  Z  upływem  lat 
Ingelowowie  coraz rzadziej wspominali swoją siostrę mieszkającą na zachodnich preriach.

Jedno  z  takich  wspomnień  naszło  Charlotte  Ingelow  w  wiosenne  popołudnie,  gdy  wielkie 

sady dookoła Grange tonęły w białych i różowych kwiatach wiśni i jabłoni, a wzgórza pokrywały się 
soczystą  zielenią.    Delikatny    wietrzyk    przynosił    pojedyncze    płatki    kwiatów,    kiedy   Charlotte 
przechodziła  przez hol. Ellen i George stali na schodach prowadzących do domu.

–  W  takie  dni  zawsze  myślę  o  Elizabeth  –  powiedziała  Charlotte  rozmarzonym  głosem.  – 

Kiedy odjeżdżała, też kwitły jabłonie.

Ingelowowie zawsze mówili o „wyjeździe” Elizabeth, nigdy o jej zamążpójściu.
–  Minęło  siedemnaście  lat  –  stwierdziła  Ellen.  –  Cóż,  córka  Elizabeth  musi  być  już  całkiem 

dużą panną.  Ja... – zawahała się na moment,  jakby ogarnięta jakąś  nieoczekiwaną  myślą – ...bardzo 
chciałabym ją zobaczyć.

– Więc dlaczego nie napiszesz i nie zaprosisz jej do nas? – zapytał George, który odzywał się rzadko, 

ale zawsze bardzo konkretnie.

Ellen i Charlotte wymieniły spojrzenia.
– Chciałabym zobaczyć dziecko Elizabeth – powtórzyła Ellen zdecydowanie.
–  Myślisz,  że  przyjechałaby?  –  zapytała  Charlotte.  –  Pamiętasz,  jak  James  Sheldon  umarł 

pięć  lat temu? Napisałyśmy list do Elizabeth, żeby wróciła i zamieszkała z nami. Sądząc po odpowiedzi, 
poczuła się niemal obrażona naszą propozycją. Nigdy o tym nie mówiłam, ale często rozmyślałam.

– Tak, to prawda – przyznała Ellen, która również nierzadko o tym myślała, ale nic nie mówiła.
– Elizabeth  zawsze  była  bardzo  niezależna  –  zauważył  George.  –  Być  może  potraktowała 

twój  list jako przejaw litości. Żaden Ingelow by tego nie zniósł.

–  Tak  czy  inaczej,  odmówiła  przyjazdu  nawet  na  krótki  czas.  Pisała,  że  nie  może  opuścić 

farmy. Równie dobrze może nie pozwolić przyjechać dziecku.

– Nie widzę powodu, żeby nie zapytać jej o to w liście – powiedział George.
W   rezultacie   Charlotte   napisała   do   Elizabeth   i   poprosiła,   by   pozwoliła   córce   odwiedzić 

rodzinne gniazdo.  Ingelowowie  wysyłali  list  pełni  obaw  i  złych  przeczuć,  które  zrodziły  się,  gdy 
tylko  ostygł pierwszy entuzjazm wywołany nowym pomysłem.

–  A  co  będzie,  jeżeli  dziecko  Elizabeth  okaże  się  podobne  do  Jamesa  Sheldona?  –  półgłosem 

zastanawiała się Charlotte. – Miejmy nadzieję, że nie! –  wyszeptała Ellen. W  istocie czuła, że kobiece 
wydanie Jamesa Sheldona byłoby nie do zniesienia.

1

3

–  Może  nie  polubi  nas  i  naszego  życia  –  głośno  myślała  Charlotte.  –  Nie  wiem,  jak  została 

wychowana. Poza tym będzie tu obca. Bardzo chcę zobaczyć dziecko Elizabeth, ale nie mogę się oprzeć 
wrażeniu, że postępujemy nierozważnie, Ellen.

– Może nie przyjedzie – podsunęła Ellen, zastanawiając się, czy żywi taką nadzieję, czy też się tego 

background image

obawia.

Ale  Worth  Sheldon  miała  przyjechać.  Elizabeth  odpisała,  zgadzając  się  na  wizytę  córki,  bez  

śladu   owej   zgorzkniałej   dumy,   jaką   przepojona   była   odpowiedź   na   poprzednie   zaproszenie.   Z 
nadejściem   listu   Ingelowów   ogarnęło   podniecenie.   W   następnym   tygodniu   mieli   poznać   dziecko 
Elizabeth.

–   Żeby   tylko   nie   była   podobna    do   ojca   –   mówiła    Charlotte    pełna   złych   przeczuć, 

przygotowując   skromny   pokój   dla   gościa.   W   Grange   były   trzy   takie   pokoje,   ale   ciotki   wybrały 
południowo–wschodni, pomalowany  na  biało,  "bo  biały  kolor  wydaje  się  najodpowiedniejszy  dla 
młodej  dziewczyny",  jak powiedziała Ellen stawiając wazon z dzikimi różami na stole.

– Myślę, że wszystko przygotowane – stwierdziła Charlotte. – Położyłam najlepsze prześcieradła na 

łóżko, te które tak ładnie pachną lawendą. Na szczęście odświeżyłyśmy muślinowe zasłony. Przyjemnie 
oczekiwać  na  przybycie  gościa,  prawda  Ellen?  Często  myślałam,  choć  nigdy  wcześniej  o  tym  nie 
mówiłam,  że  nasze  życie  było  zbyt  skoncentrowane  na  nas  samych.  Tak  jakby  wszystko  inne 
nie interesowało  nas.  Nawet  Elizabeth  nic  nie  znaczyła.  Była  kimś  obcym.  Mam  nadzieję,  że  jej 
córka ponownie zbliży nas do siebie.

–  Jeśli  ma  taką  okrągłą  twarz  jak  James  Sheldon,  jego  ogromne  niebieskie  oczy  i  jasne  

loczki,  to nigdy  jej  nie  polubię,  bez  względu  na  to,  jak  bardzo  przynależy  do  naszej  rodziny  – 
powiedziała zdecydowanie Ellen.

Kiedy  Worth  Sheldon  przyjechała,  obydwie  ciotki  wstrzymały  na  chwilę  oddech.  Dziewczyna  

nie przypominała ojca. Nie przypominała również matki, żywej, czarnookiej i ciemnowłosej kobiety. 
Worth była  wysoka i smukła, miała ciemne, falujące włosy związane  w koński ogon,  szare, uważnie 
patrzące oczy, mocno zarysowaną szczękę i śmieszny dołeczek w brodzie.

– Po prostu skóra zdjęta z siostry naszej matki, ciotki Alice, która zmarła dawno temu – powiedziała 

Charlotte. – Ty nie możesz jej pamiętać, Ellen, ale ja pamiętam ją całkiem dobrze. To najcudowniejsza 
kobieta,  jaka kiedykolwiek chodziła  po ziemi. Była  również  ulubioną  ciotką naszego brata Paula – 
dodała wzdychając. Nieprzejednana postawa Paula kładła się cieniem na tym radosnym spotkaniu. Jakże 
byłoby wspaniale, gdyby nie odmówił swego udziału w powitaniu dziecka Elizabeth.

Worth  zawojowała  serca  domowników.  Od  pierwszego  dnia  ciotka  Ellen,  ciotka  Charlotte  i 

cichy,   nieśmiały   wuj   George   znaleźli   się   pod   jej   urokiem.   Była   po   dziewczęcemu   zaciekawiona   i 
oczarowana   starym   domostwem   z   jego   staromodnymi,   schludnymi   pokoikami.   Nie   wpadała   w 
przesadny entuzjazm, ale wyraz jej oczu i zachwyt w głosie wskazywały, że wszystko się jej podoba. 
Pierwszego dnia tyle było do opowiedzenia i zapamiętania, że dopiero następnego ranka Worth zadała 
pytanie, którego obawiały się jej  ciotki.  Siedziały  akurat  w  sadzie,  wśród  zielonkawego  półmroku  
rzucanego  przez  potężne  drzewa zasadzone przez dziadka Ingelowa przed pięćdziesięciu laty.

–  Ciociu  Charlotte,  kiedy  przyjdzie  wujek  Paul?  Bardzo  chcę  go  poznać.  Mama  dużo  mi  o 

nim opowiadała. Była jego ukochaną siostrą, prawda?

Charlotte i Ellen spojrzały na siebie. Ellen kiwnęła głową. Lepiej powiedzieć Worth całą prawdę od 

razu. I tak by ją odkryła.

– Nie sądzę, moja droga – zaczęła cicho ciotka Charlotte – żeby wujek Paul przyszedł.
– Dlaczego nie?  –  poważne, szare oczy Worth  patrzyły  prosto  w pociemniałe  ze  zmartwienia 

oczy ciotki Charlotte. Charlotte domyśliła się, że Elizabeth nigdy nie wspominała Worth o oburzeniu, 
jakie w rodzinie  wzbudziło jej małżeństwo.  Wytłumaczenie  tego wszystkiego dziecku Elizabeth nie 
należało do przyjemności, ale trzeba było to zrobić.

– Myślę, moja droga – powiedziała miękko – że będę ci musiała opowiedzieć trochę o historii naszej 

rodziny, co  może  nie  być  zbyt  przyjemne  ani  do  mówienia,  ani  do  słuchania.  Być  może  nie  
wiesz,  że kiedy twoja matka wyszła za mąż, my... my nie do końca to zaakceptowaliśmy. Być może nie 
mieliśmy racji. Na pewno to głupie, ale oddaliliśmy się od siebie. Cóż, tak się właśnie stało. Jak ci 
mówiłam, nikt z nas  nie  pochwalał  tego  związku,  ale  też  nikt  nie  zawziął  się  tak  jak  Paul.  Był 
bardzo   przywiązany    do twojej matki, swej ukochanej, o rok młodszej  siostry. Gdy kupił farmę w 
Greenwood, twoja matka przez trzy lata, aż do ślubu, prowadziła mu gospodarstwo. Jej zamążpójście 
strasznie go rozzłościło. To dziwny człowiek, bardzo zawzięty i uparty. Powiedział, że nigdy jej nie 
wybaczy i słowa dotrzymał. Nie ożenił

1

background image

4

się,  mieszka  w  Greenwood  z  głuchą  panią  Bree  prowadzącą  mu  gospodarstwo  i  dziwaczeje  
coraz bardziej.  Jedna  z  nas  chciała  się  do  niego  przenieść,  ale  kategorycznie  odmówił.  I  – 
muszę  ci  to  z przykrością  powiedzieć  –  był  bardzo  zły,  gdy  się  dowiedział,  że  cię  zaprosiłyśmy. 
Oświadczył,  że  nie pojawi  się  w  okolicach  Grange  tak  długo,  jak  długo  ty  tu  będziesz.  Och, 
nawet  nie  potrafisz  sobie wyobrazić, jaki to uparty i zgorzkniały człowiek. Przekonywałyśmy go na 
wszelkie sposoby, ale to tylko utwierdzało   go   w   uporze.   Jest   nam   wszystkim   bardzo   przykro: 
twojej  cioci  Ellen,  twojemu  wujowi George'owi i mnie, ale nic nie możemy poradzić.

Worth   słuchała   uważnie.   Ta   historia   była   dla   niej   całkowitą   nowością,   chociaż   od 

dawna  podejrzewaxa,    że   muszą   istnieć   jakieś   przyczyny,    dla   których   matka    tak   obojętnie 
opowiada     o     swoim   domu   rodzinnym   i   dawnych   przyjaciołach.   Kiedy   ciotka   Charlotte,   bardzo 
zdenerwowana, niemal płacząc skończyła   opowieść,   mały,   wesoły   ognik   zamigotał   w   szarych 
oczach  dziewczyny,  a  dołeczek  w  jej brodzie stał się nieco głębszy.

– Skoro więc wujek Paul nie chce przyjść zobaczyć się ze mną, ja muszę pójść zobaczyć się z nim.
– Moja droga! – wykrzyknęły obie przerażone ciotki. Ellen pierwsza zaczęła protestować.
–  Och,  kochanie,  nawet  nie  myśl  o  tym  –  mówiła  nerwowo.  –  To  się  nigdy  nie  powiedzie. 

On   mógłby...   Och,   nawet   nie   wiem,   co   on   mógłby   zrobić!   Może   cię   nie   wpuścić   do   domu   albo 
powiedzieć  coś  strasznego.  Nie, nie!   Lepiej   poczekaj.  Może  jednak   mimo   wszystko    przyjdzie, 
zobaczymy.  Musisz być cierpliwa.

Worth potrząsnęła głową, a uśmiech w jej oczach był coraz,.wyraźniejszy.
–   Nie   sądzę,   żeby   przyszedł   –   powiedziała.   –   Matka   opowiadała   mi   o   tym,   jak   uparci   są 

Ingelowowie.  Twierdzi, że też jest taka,  choć  ja wolę  to nazywać  wytrwałością,  co brzmi  znacznie 
lepiej. Nie, jeśli góra nie chce przyjść do Mahometa, to Mahomet  musi iść do góry. Czuję,  że  pójdę do 
Greenwood  dziś  po południu. A teraz, drogie ciocie, nie patrzcie na mnie z takim przerażeniem. Wujek 
Paul nie pogoni mnie z widłami, prawda? Nie może, jak same powiedziałyście, zrobić niczego gorszego, 
niż nie wpuścić mnie za próg.

Ciotka Charlotte potrząsnęła głową. Zrozumiała, że żadne argumenty nie odwiodą dziewczyny od 

raz   powziętego   postanowienia,   jeśli   posiada   wolę   Ingelowów,   więc   zamilkła.   Po   południu   Worth 
wyruszyła do oddalonego o milę Greenwood.

– Mój Boże, co powie Paul? – zastanawiały się pełne złych przeczuć ciotki.
Worth spotkała wuja Paula przy ogrodowej bramie. Stał tam, kiedy pokonywała wznoszącą się kręto 

do  góry  ścieżkę.  Wysoki,  masywny,  z  długą,  przedwcześnie  posiwiałą  brodą  i  haczykowatym 
nosem, Paul  Ingelow  wyglądał  na  stanowczego  mężczyznę.  Zapewne  nie  bez  powodu  sąsiedzi 
nazywali  go największym dziwakiem ze wszystkich Ingelowów.

Za nim widać było stary, pięknie położony dom. Worth chciała zobaczyć Greenwood prawie tak 

samo jak  Grange.  Przez  trzy  lata  był  to  dom  jej  matki;  Elizabeth  Ingelow  kochała  to  miejsce  i 
często opowiadała o nim córce.

Paul  Ingelow  nie  poruszył  się  ani  nie  odezwał,  choć  zapewne  odgadł, kim jest  jego gość. 

Worth wyciągnęła do niego rękę.

– Jak się masz, wujku Paulu – 
powiedziała. Paul zignorował 
wyciągniętą dłoń.

– Kim jesteś? – zapytał szorstko.
–  Worth  Sheldon,  córka  twojej  siostry Elizabeth  –  odpowiedziała.  –  Nie  uściśniesz  mi  ręki, 

wujku

Paulu?

– Nie mam siostry Elizabeth – rzekł twardo.
Worth położyła rękę na słupku bramy i odważnie wytrzymała jego srogie spojrzenie.
–  Ależ  masz  –  powiedziała  cicho.  –  Nie  zerwiesz  naturalnych  .więzów  przez  to,  że  będziesz 

je ignorował, wujku Paulu. One nie przestaną istnieć. Do dzisiejszego dnia nie wiedziałam, że rozstałeś 
się z moją matką w gniewie. Nigdy mi o tym nie mówiła. Ale dużo opowiadała o tobie. O tym, jak 
bardzo się kochaliście i jaki zawsze byłeś dla niej dobry. Przesyła ci pozdrowienia.

– Przed laty miałem siostrę Elizabeth – rzucił Paul Ingelow szorstko. – Kochałem ją bardzo, ale ona 

wbrew mojej woli wyszła za tego leniwego nicponia, który...

Worth lekko ścisnęła jego dłoń.
– On był moim ojcem i zawsze był dla mnie dobry. Bez względu na jego przewiny, nie chcę słuchać 

background image

o nim takich rzeczy.

1

5

–   Nie   powinnaś   więc   tu   przychodzić   –   wuj   Paul   mówił   już   mniej   stanowczo.   W   jego   oczach 

pojawiło się nawet coś na kształt podziwu dla upartej siostrzenicy. – Nie powiedzieli ci w Grange, że 
nie chcę cię widzieć?

–   Tak,   powiedzieli,   ale   to   ja   chciałam   cię   poznać,   więc   przyszłam.   Czy   nie   możemy   być 

przyjaciółmi, wujku  Paulu?  Nie  dlatego,  że  jesteśmy  wujem  i  siostrzenicą,  ale  dlatego,  że  ty  
jesteś  sobą,  a  ja  sobą. Zostawmy w spokoju moich rodziców i zacznijmy żyć w przyjaźni na własny 
rachunek.

Przez moment wuj Paul przyglądał się Worth. Pochwyciła jego spojrzenie, a w jej oczach 

zamigotały wesołe ogniki. Wuj pokręcił głową, a potem roześmiał się szczerym, miłym dla ucha 
śmiechem.

– Bardzo dobrze – stwierdził. – A to mi interes!
Cofnął  rękę,  którą  zagradzał  dotąd  wejście  i  uścisnął  dłoń  dziewczyny.  Potem  otworzył 

bramę  i zaprosił ją do domu. Worth została na herbacie, a wuj Paul oprowadził ją po całej farmie.

– Możesz tu przychodzić,   kiedy chcesz   –   oświadczył.   Skoro   już   zawarłem z   młodą damą 

przyjaźń, zamierzam    ją   kontynuować.   Ale   nie   próbuj   rozmawiać   ze   mną   o   twojej   matce. 
Pamiętaj:  jesteśmy przyjaciółmi, bo ja jestem sobą, a ty sobą i to wyłącznie nasza sprawa.

Ingelowowie  z  Grange  byli  zaskoczeni,  widząc  Paula  odwożącego  Worth bryczką. Kiedy Worth 

poszła już do domu, Charlotte powiedziała Paulowi, jak się cieszy, że on i dziecko Elizabeth polubili się.

– Nie wiem, kogo masz na myśli – uciął krótko. – Ta młoda osoba i ja zawarliśmy przyjaźń na 

własny rachunek. Nie nazywaj jej więcej dzieckiem Elizabeth.

Z biegiem dni Worth coraz bardziej wrastała w krajobraz Grange. Ciotki często zastanawiały się, jak 

mogły żyć bez niej i jak będą żyły, gdy dziewczyna wróci na zachód. A zdumiewająca przyjaźń między 
Worth   i   wujem   Paulem   pogłębiała   się.   Razem   czytali,   spacerowali,   jeździli.   Worth   połowę   czasu 
spędzała w Greenwood. Pewnego razu wuj Paul na wpół do niej, na wpół do siebie powiedział:

– I pomyśleć, że jesteś córką Jarnesa 
Sheldona! Warth podniosła głowę i oczy jej 
zabłysły.

– Wydawało mi się, że mieliśmy nie rozmawiać o moich rodzicach – przypomniała. – Nie powinieneś

– pierwszy łamać tej umowy, wujku Paulu.

–  Przyjmuję  naganę  i  proszę  o  wybaczenie  –  odrzekł.  Lubił  ją  coraz  bardziej,  zwłaszcza  w 

tych chwilach, gdy jej dziewczęca dusza przebijała przez narzucone wychowaniem opanowanie.

Pewnego wrześniowego dnia siedzieli oboje w ogrodzie na farmie. Worth, spoglądając 

rozmarzonym i tęsknym wzrokiem na zalaną słońcem aleję, powiedziała ze smutkiem:

–   W    przyszłym    miesiącu    wracam    do   domu.    Jak    przykro    będzie    opuścić    Grange    i 

Greenwood.   Przeżyłam   cudowne   lato   i   nauczyłam   się   kochać   wszystkie   stare   zakątki,   tak   jakbym 
mieszkała tu przez całe życie.

–  Zostań  –  powiedział  wuj  Paul  niespodziewanie.  –  Zostań  ze  mną.  Potrzebuję  cię,  Worth. 

Niech

Greenwood będzie twoim domem, a stary, nieznośny wuj twoim przybranym ojcem.

– Och, wujku Paulu – wykrzyknęła Worth. – Nie wiedziałam... Nie sądziłam... Zaskoczyłeś mnie!
– Być  może  sam  jestem  zaskoczony,  ale  nie  zmieniam  swego zdania,  Worth.  Jestem  bogatym, 

starym, samotnym  człowiekiem,  Nie  chcę  stracić  tego  powiewu  młodości,  jaki  wniosłaś  swoją 
obecnością. Spróbuję uczynić twoje życie szczęśliwym, drogie dziecko, a wszystko co mam, będzie 
twoje.

Widząc jej zmartwioną minę dodał:
– Nie proszę cię, byś teraz zadecydowała. Rozumiem, że musisz rozważyć inne względy, Daj sobie 

trochę czasu.

–  Dziękuję  –  powiedziała  Warth.  Jak  we  śnie  wróciła  do  Grange  i  zamknęła  się  w  białym, 

południowa–wschodnim    pokoju,    aby    pomyśleć.     Wiedziała.    że     chce    przyjąć    nieoczekiwaną 
propozycję wujka Paula. Była bardzo lojalna. i nigdy nikomu, nawet kachanym ciotkom, nie mówiła, 

background image

jak niewygodne i ciężkie bywało życie na farmie wśród prerii. Chciała z całej  duszy wejść w ten nowy 
świat,   który   tak   niespodziewanie   się   przed   nią   otworzył.   Wiedziała   też,   że   jej   dumna   matka   nie 
wypowiedziałaby słowa sprzeciwu. Wystarczy zostać z wujem Paulem, by wszystko, czego pragnęła, 
było jej, by znalazła czułą, ojcowską opiekę, jakiej nigdy nie zaznała.

Sama musiała podjąć decyzję. Nawet ciotka Charlotte i ciotka Ellen nie mogły jej pomóc. Wiedziała, 

że  będą  ją  namawiały  do  zostania,  ale  nie  tego  potrzebowała.  Długo  w  nocy  Worth  stała  przy 
oknie, wpatrywała  się  w  gwiazdy  świecące  nad  jabłoniami  i  toczyła  wewnętrzną  walkę  między 
poczuciem   obowiązku     a     pragnieniami.     Była     to    twarda     i     zacięta     bitwa,     ale     osoba   o   tak 
zdecydowanej  twarzy i tak 

1

6

nieustępliwych szarych oczach mogła ją zakończyć tylko w jeden sposób. Następnego dnia udała się do
Greenwood.

– Więc jak będzie? – zapytał wuj Paul bez niepotrzebnych wstępów, kiedy spotkali się w ogrodzie.
–  Nie  mogę  zostać,  wujku  Paulu  –  powiedziała  Worth  zdecydowanie.  –  Nie  mogę  porzucić 

mojej matki.

– Nie proszę cię, byś ją porzuciła –odparł oschle. – Możesz przecież pisywać i odwiedzać ją. Nie 

chcę stać między matką i córką.

– To niezupełnie o to chodzi, wujku Paulu. Mam nadzieję, że nie gniewasz się, że odrzuciłam twoją 

propozycję. Chciałabym – nawet nie wiesz, jak bardzo chciałabym zostać, ale nie mogę. Jesteśmy sobie 
z matką bardzo bliskie, bliższe niż  większość  matek i córek. Nigdy  nie pozwoliłeś  mi o  niej  mówić, 
ale teraz  musisz   mnie   wysłuchać.  Matka   często   opowiadała,   że  gdy  przyszłam  na   świat,   jej 
sprawy  stały bardzo źle i jestem darem zesłanym przez Boga, by ją umocnić i dodać odwagi. W ciągu 
kolejnych kilku lat urodziło się jeszcze troje dzieci i wszystkie umarły, nim skończyły dwa lata. I za 
każdym razem, jak mówiła matka, stawałam się jej coraz droższa. Czy nie widzisz, wujku Paulu, że nie 
jestem jej jedynym dzieckiem, ale w s z y s t k i m i dziećmi? Sześć lat temu urodziły się bliźniaki, 
śliczni chłopcy, ale są jeszcze mali i matka naprawdę ma tylko mnie. Wiem, że pozwoliłaby mi zostać, 
ponieważ  myślałaby,  że tak będzie  dla mnie  najlepiej, ale to nieprawda.  Kocham  cię, wujku Paulu, 
kocham  Greenwood  i bardzo chcę  tu zostać,  ale nie mogę. Przemyślałam  to gruntownie  i wiem, że 
muszę wracać do matki.

Wuj Paul nie wyrzekł ani słowa. Odwrócił się od  Worth i dwa razy przemierzył  wzdłuż całą aleję. 

Worth obserwowała go w napięciu. Czy był zły? Czy jej przebaczy?

– Jesteś z Ingelowów – powiedział stając przy niej. I choć nie dodał nic więcej, Worth zrozumiała, że 

jej decyzja nie będzie powodem do zerwania przyjaźni.

W  miesiąc  później  nadszedł  ostatni  dzień  pobytu  Worth  w  Grange.  Miała  odjechać  na  zachód  

następnego ranka. Wszyscy byli w sadzie dziadka Ingelowa: wuj George, ciotka Charlotte, ciotka Ellen i 
Worth. Rozkoszowali się łagodnym wrześniowym słońcem, kiedy Paul Ingelow pokonywał wzniesienie. 
Worth wyszła go powitać z otwartymi ramionami. Uścisnął ją i przyjrzał się jej z powagą.

– Nie przyszedłem powiedzieć ci „żegnaj”. Nie usłyszysz tego. Wrócisz do 
mnie. Worth smutno potrząsnęła głową.
– Nie mogę, wujku Paulu. Przecież ci tłumaczyłam.
–   Tak,   rozumiem   –   przerwał   jej.   –   Myślałem   o   tym   cały   czas.   Sama   wiesz,   co   znaczy   upór 

Ingelowów. Jest dobry, gdy chodzi o dobrą sprawę, a zły, gdy chodzi o złą. Niełatwo go zwalczyć, kiedy 
się z niego przez wiele lat robiło naczelną zasadę, tak jak ja to miałem w zwyczaju. Ale przemogłem się, 
albo ty to we mnie przezwyciężyłaś. Tu jest list do twojej matki –  mojej siostry Elizabeth. Pytam w nim, 
czy mi przebaczy i zapomni o moim zachowaniu przez te wszystkie lata. Proszę, by wróciła do mnie z 
tobą i z chłopcami. Chcę mieć was w Greenwood i zrobię dla was wszystko, co w mojej mocy.

– Och, wujku Paulu! – krzyknęła Worth, a jej twarz pojaśniała od uśmiechu, łez i słońca.
– Myślisz, że mi przebaczy?
– Jestem pewna. Wiem, jak tęskniła za domem i za tobą. Och, jestem taka szczęśliwa, wujku Paulu. 
Uśmiechnął się i otoczył ją ramieniem. Razem poszli do ogrodu, by ogłosić nowinę pozostałym. Tej

nocy Charlotte i Ellen rozmawiały do białego rana.

background image

–  Jak  cudownie  –  mówiła  Charlotte.  –  Mimo  wszystko  nie  tracimy  Worth.  Nie  mogłabym 

znieść myśli, że zupełnie od nas odeszła.

–  Zawsze  miałam  nadzieję,  że  dziecko  Elizabeth  jakoś  na  powrót  nas  połączy  – 

powiedziała uszczęśliwiona Ellen.

Przełożył Tomasz Krzyżanowski

1

7

ŚWIATŁO NAD BIG DIPPER

– Nie pozwól, aby Nellie biegała po podwórzu, Mary Margaret, i uważaj z ogniem. Spodziewam się, 

że wrócimy tuż po zmroku, nie powinnaś więc czuć się samotna.

Mary Margaret zaśmiała się i potrząsnęła swym długim, grubym, kruczoczarnym warkoczem.
– Nie martw się, matko. Będę tak ostrożna, jak to tylko możliwe, a tyle jest jeszcze do zrobienia, że 

przez    cały  dzień   będę    pracowita    jak    pszczoła    i    szczęśliwa.    Dla    Nellie    i   dla   mnie    to  
najprzyjemniejszy   sposób   spędzenia   czasu.   Nawet   nie   zdążę   poczuć   się   samotna,   a   jeśli   w   ogóle 
przyjdzie mi to do głowy, pomyślę, że ojciec właśnie  wraca, że już niedługo tu będzie i samotność 
zniknie, zanim na dobre odważy się odsłonić swoją twarz. Nie obawiaj się, matko.

Pani  Campbell  uśmiechnęła  się.  Dobrze  wiedziała,  że  może  zaufać  Mary  Margaret  –  uważnej, 

solidnej,  roztropnej  małej  Mary  Margaret.  Małej!  W  tym  tkwił  jedyny  kłopot.  Mimo  całej  swej 
rzetelności i roztropności, Mary Margaret miała przecież zaledwie dwanaście lat, a poza nią i Nellie na 
Little  Dipper  nie  będzie  przez  cały  dzień  żywej  duszy...  Pani  Campbell  nigdy  nie  odważyłaby 
się wyjechać w podobnych okolicznościach. Tym razem jednak musiała to zrobić.

Poprzedniego  wieczoru  przypłynął  Oskar  Bryan  z   wiadomością,  że   jej  jedyna   siostra,  Nan  – 

mieszkająca  w Cartonville –  ciężko  zaniemogła  i  ma  zostać  poddana  poważnej  operacji.  Musiała 
więc odwiedzić siostrę. Martin czekał teraz w swojej łodzi, aby przewieźć ją na stały ląd, gdzie mogła 
złapać poranny pociąg do Cartonville.

Gdyby pięcioletnia  Nellie  czuła  się  dobrze,  pani  Campbell  zabrałaby ją  i  Mary Margaret  ze 

sobą  i zamknęła dom na klucz. Niestety, Nellie złapała jakąś paskudną grypę i była zbyt chora na rejs 
żaglową  łodzią w chłodny,  listopadowy  dzień. Nie pozostało więc nic innego,  jak zostawić dom na 
głowie Mary Margaret, która zresztą wydawała się być zupełnie zadowolona z takiego obrotu sprawy.

– Wiesz,  mamo,  że  nie  boję  się  niczego  oprócz  włóczęgów, a żaden z  nich nie przedostanie się 

na

Dipper. Widzisz, jak to dobrze mieszkać na wyspie! O, wujek Martin już macha ręką. Biegnij, mateńko! 

Mary  Margaret  patrzyła  z  okna,  jak  łódź  odpływa,  a  następnie  zabrała  się  do  pracy,  cały 

czas podśpiewując.  To  nawet  przyjemne  zostać  samej  na  gospodarstwie.  Czuła  się  teraz 

bardzo  ważna  i

dorosła. Niech matka zobaczy, jaką dobrą gosposią jest jej córka.

Mary  Margaret,  Nellie  i  pani  Carnpbell  mieszkały  na  Little  Dipper  od  kwietnia  zeszłego 

roku.  Wcześniej  żyły  we własnym,  przytulnym  domu  w Harbour  Head.  Jednak  w kwietniu  kapitan 
Campbell wyruszył  na  „Dwóch  Siostrach”  w  długi  rejs.  Zanim  odpłynął,  brat  pani  Campbell, 
Martin  Clowe, przyszedł  do  niej  z  pewną  propozycją.  Prowadził  przetwórnię  homarów  na  Little 
Dipper     i     chciał,     aby   podczas   nieobecności   męża   siostra   prowadziła   jego   dom   na   wyspie.   Po 
przedyskutowaniu sprawy, pani Campbell  i  dziewczynki  przeniosły  się  na  Little  Dipper.  Było  to 
odosobnione  miejsce.  Mieszkali  tam jedynie rybacy z rodzinami, a łodzie kursowały bez przerwy w 
stronę lądu i z powrotem. Lato na wyspie oczarowało  Mary  Margaret.  Kąpała  się,  pływała  łodzią 

background image

żaglową,  spacerowała  pomiędzy  skałami.  W słoneczne dni  wuj  George, który był latarnikiem  na Big 
Dipper   i   żył   tam   samotnie,   wpadał   często,   by zabrać ją do siebie. Mary Margaret uważała, że 
latarnia to cudowne miejsce. Wujek George nauczył ją, jak zapalać lampy i ustawiać światło.

Kiedy skończył się sezon na homary, rybacy zajęli się połowem dorszy, co trwało do października, 

po czym wszyscy wrócili na stały ląd. Tylko wuj Martin, który budował dla siebie dom w Harbour Head, 
nie chciał się przenosić, zanim lód nie skuje zatoki, co znacznie  ułatwiłoby transport  całego  dobytku. 
Tak więc pani Campbell z córkami postanowiła pozostać z nim aż do powrotu męża.

Mary  Margaret  miała  taką  masę  zajęć,  że  w  ciągu  dnia  nie  poczuła  się  ani  przez  chwilę 

samotna. Jednak  gdy  nadszedł  wieczór,  jej  radość  ustąpiła  miejsca  przygnębieniu.  Nellie  dawno 
już   spała,   a   na całej Little Dipper nie było poza nimi i   kotem żadnej   żywej   istoty. W   dodatku  
zanosiło  się na  sztorm.

1

8

Zatoka wprawdzie ciągle lśniła gładka niczym lustro, ale niebo na zachodzie zasnuło się ponurą czernią. 
Idzie śnieżyca, pomyślała Mary Margaret. Pozostawała nadzieja, że matka zdąży wrócić, zanim burza 
się rozpęta.

Mary Margaret chciała, by gwiazda latarni morskiej rozbłysła nad Big Dipper już teraz. Byłaby jak 

jasne spojrzenie starego, dobrego druha. Mary Margaret zawsze wyglądała jej światła. Gdy tylko słońce 
zapadało za horyzont, wielka gwiazda latarni rozświetlała północno-wschodnie niebo.

–  Siądę  przy  oknie  i  poczekam  –  powiedziała  sobie  Mary  Margaret.  –  A  kiedy  tylko  się 

zapali, przygotuję gorącą kolację dla mamy i wujka Martina.

Usiadła   przy   kuchennym   oknie   i   czekała.   Płynęła   minuta   za   minutą,   ale   nad   Big   Dipper   nie 

pojawiało się  światło.  Mary  Margaret  zaczęła  się  niepokoić.  Niebo  było  zbyt  zachmurzone,  aby 
stwierdzić,  czy słońce zaszło czy nie, ale przypuszczała, że musiało to już nastąpić, bowiem w domu 
panowały całkowite ciemności. Zapaliła lampę i  odnalazła   w   kalendarzu   dokładny   czas   zachodu 
słońca.  Wypadł  piętnaście minut temu.

A na Big Dipper wciąż ani błysku światła!
Mary Margaret zaniepokoiła się nie na żarty. Co się stało? Czyżby wujek George wyjechał? A może 

przytrafiło mu się coś złego? Była pewna, że nie mógł zapomnieć o swoich obowiązkach.

Jeszcze  przez  cały  kwadrans  wypatrywała  przez  okno,  aż  w  końcu  zrozumiała,  że  musiało  się 

wydarzyć  coś  bardzo,  ale  to  bardzo  złego.  Minęło  już  pół  godziny  od  zachodu  słońca,  a  Big 
Dipper, najważniejsza  latarnia  na  całym  wybrzeżu,  ciągle  nie  świeciła.  Co  teraz  pocznie?  Cóż 
takiego  mogła zrobić? Uświadomiła sobie jasno, że musi zaraz wyruszyć na Big Dipper i zapalić lampy. 
Ale   czy   potrafi   tego   dokonać?   Natychmiast   w   jej   myślach   zaczęły   się   kłębić   wątpliwości.   Czy   w 
ciemnościach i śnieżycy podoła  wiosłom  przez  dwie  mile  dzielące  ją  od  Big  Dipper?  A  jeśli 
podoła,   to   czy   powinna   zostawić Nellie zupełnie samą   w domu?   Nie, to   niemożliwe. Ktoś na 
Harbour  Head z pewnością zauważy brak światła  Big  Dipper  i  popłynie,  by  zbadać  przyczynę.  A 
jeśli  nie?  Jeżeli  śnieg  zacznie  padać  jeszcze gęściej, nikt się nie zorientuje. A może gdzieś niedaleko 
płynie statek, tak jak to często miało miejsce? Pomiędzy   niebezpiecznymi     skałami     i     rafami     u 
wejścia   do   zatoki,   z   ludźmi   na   pokładzie   i   bez prowadzącego światła latarni?

Mary Margaret nie wahała się ani chwili dłużej. Musi popłynąć.
–  Nellie  –  powiedziała  bardzo  delikatnie,  lecz  stanowczo  –  na  Big  Dipper  nie  ma  światła,  

więc powinnam tam się dostać i zobaczyć, co się stało. Wrócę tak szybko, jak tylko będę mogła, a poza 
tym mama i wujek Martin zaraz się tu zjawią. Nie będziesz się bała zostać sama w domu, prawda, 
kochanie? Nie wolno ci. Ja naprawdę muszę tam płynąć. Przywiążę cię teraz do fotelika, to konieczne, 
bo nie mogę zamknąć  drzwi  na  klucz,  więc  nie  płacz,  nikt  cię  nie  skrzywdzi.  Myślę,  że  okażesz  
się  dzielną  małą dziewczynką i pomożesz swej siostrze, jak umiesz najlepiej.

Nellie  była  zbyt  śpiąca  i  zmęczona,  aby  zrozumieć,  o  co  dokładnie  chodziło  Mary  Margaret. 

Bez oporu dała się przywiązać do fotela. Następnie Mary Margaret przysunęła fotel do ściany, tak aby 
Nellie nie zdołała go przewrócić. Teraz jest bezpieczna, pomyślała. Nie wybiegnie z domu, nie spadnie z 
pieca ani niczego nie podpali.

Mary Margaret włożyła kurtkę, kaptur i rękawice z jednym palcem. Wzięła latarnię  wuja Martina i 

wyszła. Kiedy zamykała drzwi, dobiegł ją płacz Nellie. Zawahała  się przez moment, ale ciemności nad 

background image

Big   Dipper   rozwiały   jej   wątpliwości.   Musiała   płynąć.   Nellie   znajdowała   się   w   wygodnym   i 
bezpiecznym miejscu.  Nic  się  jej  nie  stanie,  gdy  odrobinkę  popłacze,  natomiast  jeśli  na  Big  
Dipper  nie  zapłonie światło, może wydarzyć się najgorsze. Mary Margaret zacisnęła usta i zbiegła na 
brzeg.

Jak  wszystkie  dziewczynki  na  wybrzeżu,  od  lat  potrafiła  pływać  wiosłową  łodzią.  Jednak 

kiedy wsiadła do wątłej łódeczki i odbiła od brzegu, serce w niej zamarło. Śnieg sypał coraz gęstszy. 
Czy zdoła pokonać  w ciemności dwie  mile dzielące  wyspy, zanim zgubi drogę  w zadymce?  Musi 
ryzykować.  W kuchennym  oknie  zostawiła  światło  i  wiedziała,  że  powinna  mieć  je  cały  czas 
przed   sobą,    a   wtedy wyląduje wprost  na plaży  pod  latarnią.  Pomodliła  się cichutko o pomoc  w 
odnalezieniu drogi i nacisnęła mocno na wiosła.

Dla  jej  dwunastoletnich  rączek  był  to  długi  i  ciężki  rejs.  Na  szczęście  wiatr  ucichł.  Jednak 

śnieg gęstniał  i  gęstniał,  aż  w  końcu  skrył  zupełnie  światło  z  kuchennego  okna.  Przez  moment 
serce    Mary  Margaret  pogrążyło  się  w rozpaczy,  ale  jakaż  była  jej  radość,  kiedy  odwróciwszy  się 
zobaczyła ciemny kształt rysujący się na wprost  niej. Przyświecając sobie lampą dobiła do brzegu i 
minutę później znalazła się w kuchni latarni morskiej.

1

9

Drzwi  prowadzące  do  wieży  były  otwarte,  a  u  stóp  schodów  leżał  wuj  George,  bardzo 

blady,  z podkurczonymi nogami.

– Och, wujku! – krzyknęła Mary Margaret. – Co ci jest? Co się stało?

– Mary Margaret! Dzięki Bogu! Modliłem się przez cały czas, aby  zesłał tu  kogoś,  kto zapali 

światło. Kto jest z tobą?

– Nikt... Przestraszyłam się, że nie ma światła i przypłynęłam. Mama i wuj Martin wyjechali!

–  Nie  chcesz  chyba  powiedzieć,  że  przypłynęłaś  tu  sama  w  ciemności  i  śnieżycy!  Jesteś 

chyba najdzielniejszą  małą  dziewczynką  na  całym  wybrzeżu!  To  cud,  że  nauczyłem  cię,  jak  się 
obsługuje latarnię. Biegnij i zaraz ją zapal. Nie przejmuj się mną. Zleciałem z tych piekielnych schodów 
jak ostatni dureń, złamałem nogę i potłukłem grzbiet tak mocno, że nie mogę podczołgać się ani o cal. 
Leżę tutaj od trzech koszmarnych godzin i wydaje mi się, że minęły już trzy lata. Pospiesz się, Mary 
Margaret.

Tak   też   uczyniła.   Wkrótce   latarnia   na   Big   Dipper   zajaśniała   po   raz   kolejny   nad   wzburzonymi 

wodami  zatoki. Mary Margaret  wróciła do wuja. Nie mogła wiele zrobić,  więc tylko podłożyła  mu 
poduszkę pod głowę, okryła ciepłymi kołdrami i przygotowała gorącą herbatę.

–  Zostawiłam  list  do  mamy  z  informacją,  dokąd  się  wybieram.  Jestem  pewna,  że  wujek 

Martin przypłynie, jak tylko dotrą do domu.

– Będzie się musiał pospieszyć. Znowu dmucha... słyszę wyraźnie... i znowu pada. Jeśli twoja matka 

i Martin nie wypłynęli z Harbour Head, nim się to wszystko zaczęło, to nie wypłynęli tej nocy w ogóle. 
Zresztą  nieważne.  Latarnia  świeci.  To,  że  się  połamałem,  jest  niczym  w  porównaniu  z  tym,  co  
przeżywałem.  Myślałem,  że  oszaleję.  Ciągle  widziałem  w  wyobraźni,  jak  jakiś  statek  rozbija  się 
na rafach.

Noc   była  długa  i  niespokojna.   Sztorm  gwałtownie  przybrał  na   sile,  a wiatr wył  i wzbijał 

tumany śniegu wokół latarni. Wujek George dostał gorączki i zaczął majaczyć. Mary Margaret, zupełnie 
rozbita, martwiła się o wuja, o biedną małą Nellie przywiązaną do fotela w domu na Little Dipper, o 
matkę i wuja Martina  płynących  gdzieś  wśród  burzy.  W  końcu  jednak  nadszedł  świt,  usuwając  w 
niepamięć  mary długiej i niespokojnej nocy. Nad pobielałym od śniegu światem wstało słońce. Mary 
Margaret zbiegła na brzeg i spojrzała w kierunku Little Dipper. Nad kominem domu wuja Martina nie 
unosił się dym.

Nie  mogła  zostawić  wujka  George'a,  który ciągle  majaczył,  a  przecież  musiała  sprowadzić 

pomoc. Nagle przypomniała sobie, że wuj uczył ją sposobów wzywania ratunku. Jak dobrze, że to 
zrobił!

Dziesięć     minut   później     w   Harbour     Head     zapanowało     poruszenie.     Sygnał     natychmiast 

dostrzeżono  i wkrótce, choć dla Mary Margaret trwało to wieki, wyruszyła w kierunku Big Dipper łódź 
żaglowa. Gdy wreszcie   dobiła   do   brzegu,   załoga   zobaczyła   małą   dziewczynkę,   opowiadającą 
łamiącym    się    głosem    o  latarni,     która    nie    świeciła,    wujku    ze     złamaną    nogą    i    siostrze 

background image

przywiązanej    do   fotela,    proszącą,    aby  zaopiekowano  się zaraz  wujem George'em,  bo ona  musi 
natychmiast wracać na Little Dipper.

W  powrotnej  drodze  towarzyszył  jej  jeden  z  mężczyzn.  Wkrótce  ujrzeli  inną  łódź,  spieszącą 

przez wody   zatoki   w   tym   samym   kierunku.   Mary   Margaret   zobaczyła   dwóch   mężczyzn   i 

kobietę, wyskakujących z łodzi i biegnących do domu. Mama i wujek Martin, ale kim jest ten trzeci, 

pomyślała. Kiedy dotarła na miejsce, matka i wujek Martin właśnie czytali jej list. Nellie, odwiązana od 

fotela, gdzie spała w najlepsze, skryła się w ramionach wielkiego, wąsatego, ogorzałego od słońca 

mężczyzny.

Mary Margaret spojrzała w jego stronę i z okrzykiem radości podbiegła, by rzucić mu się na szyję.

– Tato!
Przez  następne  dziesięć  minut  nie  było  słychać  nic  poza  śmiechem,  płaczem  i  całusami.  Mary

Margaret pierwsza przyszła do siebie i spytała stanowczo:

– Może teraz ktoś mi wytłumaczy, co się stało?
– Martin i ja wróciliśmy do Harbour Head zbyt późno, aby wyruszyć przez zatokę – rzekła matka. – 

Byłoby szaleństwem płynąć w taki sztorm, choć prawie odchodziłam od zmysłów na samą myśl o was. I 
tak dobrze, że nie znałam całej prawdy, bo tego już bym nie wytrzymała. Zostaliśmy na noc w mieście, 
a co najważniejsze, rano zjawił się ojciec.

– Przypłynęliśmy tej nocy – powiedział kapitan Campbell. – Było ciemno, choć oko wykol, żadnego 

światła, a właśnie zaczynał sypać śnieg. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy i martwiłem się okropnie, aż 
nagle   latarnia   na   Big   Dipper,   której   tak   długo   i   bezskutecznie   wypatrywaliśmy,   zabłysła   nad 
horyzontem. Wszystko   się   od   razu   wyjaśniło.   Czy   wiesz,   Mary   Margaret,   że   gdyby   nie   to 
światło,  nigdy  nie przedostalibyśmy się przez rafę? Uratowałaś, córeczko, statek swojego ojca i życie 
wszystkich ludzi na pokładzie.

2

0

– Och! – westchnęła Mary Margaret, a łzy szczęścia zabłysły w jej oczach. – Jak dobrze, że już po 

wszystkim!  Mamusiu,  musiałam  przywiązać  Nellie.  Nie  było  wyjścia.  Wuj  George  złamał  nogę  i 
jest  bardzo  chory,  i  nie  przygotowałam  śniadania,  i ogień  już wygasł...  Ale  najważniejsze,  że  tatuś 
wrócił... Jestem taka zmęczona....

Mary Margaret usiadła na chwilkę, chcąc zaraz wstać, by pomóc matce rozpalić ogień, ale skłoniła 

tylko główkę i zanim zdążyła się zorientować, zasnęła wsparta o ramię ojca.

Przełożył Stanisław Sikorski

2

1

ZEMSTA ROBERTA TURNERA

Kiedy  Robert  Turner  doszedł  do  owego  zielonego,  porośniętego  paprociami  trójkąta,  gdzie 

droga prowadząca ze stacji rozwidlała się, stanął niepewny, którą z odnóg wybrać. Lewa prowadziła do 
starej siedziby Turnerów,  w której  spędził swoje chłopięce lata i gdzie ciągle jeszcze  mieszkali  jego 
krewni, prawa natomiast wiodła w stronę wybrzeża, do Cove – posiadłości Jamesonów.

Ponieważ   zatrzymał   się   w   Chiswick,   aby   obejrzeć   tę   majętność   przed   jej   rychłą   licytacją, 

zdecydował ruszyć w stronę Cove, a potem brzegiem – drogą, której, jak sądził, nie zapomniał w ciągu 
czterdziestu lat, przez stary zagajnik brzozowy należący do Aleca Martina –  do  domu  kuzynostwa. 
Zastanawiał  się  jedynie,  czy  brzozy  ciągle  tam  jeszcze  stoją  i czy  grunt  ten nadal  jest  własnością 

background image

Martina.

Miał akurat tyle czasu, aby dojść do gospodarstwa Turnerów w porze obiadowej. Potem jeszcze 

tylko krótka   wizyta   u   Toma    –   Tom,    pomimo   że   rozpaczliwie   nudny,   był   jego   dobrym 
znajomym  –  i  nocny ekspres do Montrealu.

Odwrócił się i zdecydowanym krokiem człowieka czynu ruszył drogą do 
Cove. Po chwili jednak nieświadomie zwolnił.
Jakże dobrze pamiętał ten stary  trakt,  mimo  że  upłynęło  już czterdzieści lat, odkąd  ostatni raz 

tędy przechodził piętnastoletni chłopak wyruszający w świat.

Wszystkie  te  lata  prawie  nie  zmieniły  miejscowego  krajobrazu.  Chociaż  zauważył  pewne  

drobne różnice:   wzgórza,   pola,   drogi   zdawały   się   teraz   niższe,   mniejsze   i   węższe   od 
zapamiętanych       z   dzieciństwa;     pojawiły     się     nowe     domy,     a     pas     lasu     ciągnący     się     za 
zabudowaniami  przerzedził  się gdzieniegdzie.   Reszta   bez   zmian.   Z   łatwością   odnajdywał 
znajome   miejsca.   Dostrzegł   wspaniały wiśniowy sad Milligana obsypany śnieżnobiałym kwieciem; 
wydawało się, że drzewa posiadły tajemnicę wiecznej młodości – były bowiem tak samo ukwiecone jak 
wtedy,   kiedy   widział   je   po   raz   ostatni.   Cóż,   dla   niego   czas   nie   stał   w   miejscu   tak   jak   dla   tego 
wiśniowego sadu, zauważył ponuro. Wiosnę życia miał już dawno za sobą.

Ludzie, których spotykał po drodze, patrzyli na niego z niejakim zdziwieniem, jako że obcy byli  w 

Chiswick  widokiem  raczej  rzadkim.  Rozpoznawał  niektórych  z  nich,  szczególnie  starszych,  ale 
oni najwyraźniej  nie  mieli  pojęcia,  kogo  właśnie  mijają.  Opuszczał  Chiswick  jako  nieśmiały, 
długonogi chłopiec o świeżej, śniadej cerze i czarnych, kręconych włosach.

Teraz  stał  się  postawnym,  dostojnym  mężczyzną,  a  jego  krótko  przystrzyżone  włosy  znacznie 

już posiwiały.

Twarz  zdawała  się  być  wyciosana  z  granitu  –  niewzruszona  i  nieustępliwa  twarz  człowieka, 

który nigdy nie wahał się i nie cofał przed niczym, co prowadzić mogło do realizacji jego planów; twarz 
znana i poważana  w  świecie  interesów,  którego  był  niekoronowanym  władcą.  To  zimne,  twarde, 
egoistyczne oblicze w niczym nie przypominało owej niemal dziecinnej buzi sprzed lat czterdziestu.

Gospodarstwa   i   sady   pojawiały   się   teraz   rzadziej,   by   w   końcu   zniknąć   zupełnie.   Pola  

długimi, wąskimi  pasmami  dochodziły  do  błękitnomglistego  morskiego  wybrzeża.  Nagły  zakręt 
drogi   odsłonił przed nim widok na Cove i oto teraz u jego stóp leżała stara posiadłość Jamesonów, 
zbudowana niemal na  granicy  lądu  i  morza,  jakby  uwięziona  w  szarym,  kamiennym  świecie 
między  wodą  a  porosłymi zbożem stokami.

Zatrzymał się przed zdezelowaną bramą prowadzącą w długą, porytą koleinami aleję i opierając się 

o zardzewiałe  pręty dokonał  szybkiego lecz dokładnego  przeglądu  zabudowań.  Nie wyglądały  zbyt 
bogato czy okazale – szare, wyblakłe, bez śladu tak niegdyś naturalnego splendoru. Przykra atmosfera 
miejsca zapomnianego i pozbawionego dobrego gospodarza otaczała tę siedzibę.

Kiedyś,  przed  laty,  Neil  Jameson-senior  był  dobrze  sytuowanym,  szanowanym  obywatelem,  a 

ogromna  farma  Cove  należała  do  najlepiej  prosperujących  w  Chiswick.  Natomiast  wspomnienie 
Neila Jamesona-juniora  wywoływało  ponury  grymas  na  twarzy  Roberta  Turnera  –  był  to  chyba 
jedyny   człowiek,   którego     rzeczywiście     nienawidził.   Ich     wrogość   datowała   się   jeszcze   z   czasów 
dzieciństwa,  a

2

2

zażarta nienawiść zrodziła się w duszy Turnera wówczas, kiedy w szkole podczas zapasów Neil powalił 
go   walcząc   nieuczciwie,   a   potem   długo   szydził   z   jego   porażki.   Robert   przyrzekł   sobie   wtedy,   że 
któregoś dnia odpłaci Jamesonowi z nawiązką. Nie zapomniał o swoim przyrzeczeniu, mimo że nigdy 
nie słyszał o Neilu Jamesonie ani się z nim nie widział od czasu opuszczenia Chiswick. Po latach, kiedy 
majętności i dzierżawy  bankrutującego  Johna  Kesleya  przeszły  na  jego  wierzycieli,  wśród  których 
prym   wodził Turner,   hipoteka   Cove   –   posiadłości    Jamesona   –   należała   do   najcenniejszych 
zdobyczy  Roberta. Dochodzenie prowadzone w związku z bankructwem Kesleya ujawniło przy okazji, 
że Neil Jameson nie żył od pewnego czasu, a farmą zajmowała się wdowa po nim. Turner poczuł się 
rozczarowany. Zemsta na martwym wrogu wydawała mu się niezbyt satysfakcjonująca. Przynajmniej 
jednak,  postanowił,  ucierpieć  powinna    wdowa    i   jej    dzieci.    Dług    wobec    Jamesona    za   ów 
podstępny     tryumf     musiał     być     spłacony     w   całości,   jeśli   nie   jemu   osobiście,   to   chociaż   jego 

background image

spadkobiercom.

Prawnicy stwierdzili, że pani Jameson od dwóch lat zalegała z płatnościami, zatem Turner polecił 

im, aby    doprowadzili    do   jak   najszybszej    licytacji    posiadłości.    Wtedy    też   powziął    zamiar 
odwiedzenia Chiswick  w  celu  obejrzenia  Cove,  a  przy  okazji  innych  znajomych  miejsc.  Miał 
wrażenie,  że  dobrze byłoby spędzać tam kilka letnich miesięcy. Żona jeździła zwykle do nadmorskich 
lub górskich   kurortów,  ale     on     stanowczo     wolał    jakieś     spokojniejsze     zakątki.     O    ile     sobie 
przypominał,  wybrzeże  Cove  było niezłym  miejscem  na  ryby.  Jeżeli  farma  spodobałaby  się  mu 
tak,  jak  podszeptywały  wspomnienia  z dzieciństwa, może wykupiłby ją na własność. Neil Jameson 
przewróci  się w grobie, jeśli ten wyszydzany, biedny chłopczyna   stanie   się   właścicielem   starego 
rodowego  majątku,  który  należał  do  Jamesonów  od ponad stu lat. Wizja tak wyrafinowanej zemsty 
ucieszyła Turnera do tego stopnia, iż na jego kamiennej twarzy pojawił się rzadko widywany, ponury 
uśmiech.  Gdy  Robert  Turner  uśmiechał  się  w ten sposób,  wróżbici  świata  interesów  przepowiadali 
burzę.

Otworzył   zardzewiałą   bramę   i   wkroczył   na   teren   posiadłości.   Aleja   w   połowie   swojej 

długości rozdzielała się; jedna odnoga prowadziła w stronę zabudowań, druga wiodła poprzez pola do 
pobliskiej zatoczki.

Wybrawszy   tę   drugą,   Robert   znalazł   się   po   chwili   na   szarym   wybrzeżu,   gdzie   spienione   fale 

uderzały o skały dokładnie tak, jak to zapamiętał z dzieciństwa. Nic się  tutaj nie zmieniło przez te lata; 
obszedł niewielki cypel wygładzony przez fale i straciwszy z oczu dom Jamesonów usiadł na skałach. 
Chciał być sam, więc  poczuł  się  rozdrażniony,  gdy dostrzegł  jakiegoś chłopca siedzącego  nie opodal 
z książką na kolanach.

Chłopak  ów  podniósł  wzrok  i  spojrzał  na  Turnera  ze  szczerym  zainteresowaniem.  Miał  około  

dwunastu  lat  –  wysoki,  szczupły,  o  delikatnej,  wyrazistej  twarzy,  która  wydała  się  Turnerowi 
dziwnie znajoma,  mimo  iż  był  pewien,  że  nigdy  jej  dotąd  nie  widział.  Okrągłe  policzki  chłopca  
barwił  lekki rumieniec; nad dużymi, błękitnymi oczami rysowały się wyraziste łuki brwi, a lnianozłote 
włosy układały się w drobne, niemal dziewczęce loki. Dziewczęce?  Coś drgnęło  w  duszy Turnera, coś 
niby   zamglony   obraz   z   dzieciństwa,   jakby   nuta   dawno   zapomnianej   melodii,   dziwnie   słodkiej,   ale 
jednocześnie bolesnej. Im dłużej patrzył na chłopca, tym silniejsze stawało się wrażenie, że również jego 
usta były mu znane. Niemal  nie  pasowały  do  reszty  twarzy,  ale  same  w  sobie  przypominały coś 
dziwnie,  nieprzyjemnie znajomego. Bez wątpienia doskonale wykrojone, wyrażały więcej stanowczości 
niż wszystkie inne rysy twarzy razem wzięte.

– To świetne miejsce do czytania, prawda? – zagadnął bardziej przyjaźnie, niż to zazwyczaj czynił. 

Właściwie,  nie  mając  własnych  pociech,  tak  rzadko  rozmawiał  z  dziećmi,  że  jego  głos,  kiedy 
do  nich mówił, zdawał się okropny i nienaturalny.

Chłopak   przytaknął   ledwo   dostrzegalnym   ruchem   głowy.   Podświadomie,   z   nie 

wyjaśnionych powodów, Turner oczekiwał tego skinięcia i towarzyszącego mu nikłego uśmiechu.

– Co tam czytasz? – spytał.
Chłopiec  pokazał  okładkę:  był  to  mocno  już  podniszczony  „Robinson  Crusoe"  –  klasyka 

wieku dziecięcego.

–  To  jest  znakomite  –  stwierdził  chłopiec.  –  Pożyczyłem  od  Billy’ego  Martina  i  muszę 

dzisiaj skończyć, bo Ned Josephs jest następny w kolejce i strasznie się niecierpliwi.

–  Przeleciał  już  niezły  kawał  czasu,  od  kiedy  sam  fascynowałem  się  historią  Robinsona 

Crusoe  – refleksyjnie  zauważył  Turner.  –  Czytałem  go  na  tym  samym  wybrzeżu,  tylko  trochę  
bliżej  domu Millerów. Wtedy również Martin i Josephs byli przyjaciółmi – oczywiście mam na myśli 
ojców Billy’ego i Neda. A ty jak masz na imię, chłopcze?

2

3

– Paul Jameson, proszę pana.
Turner został całkowicie zaskoczony. Więc ten chłopiec to Jameson, syn Neila Jamesona? Tak, miał 

identyczne  jak  Neil  usta,  lecz,  co  dziwne,  poza  tymi  ustami  wydawał  się  nie  posiadać  żadnych  
cech wspólnych z ogorzałymi, czarnowłosymi Jamesonami. Skąd wzięły się te niebieskie oczy i złociste 
loki? Było   oczywistym   fałszerstwem   natury   obdarzyć   chłopca   takimi   cechami,   pieczętując   je 
jednocześnie rodowym znamieniem Jamesonów – wyrazistymi ustami

.

background image

Syn znienawidzonego Neila Jamesona! Twarz Turnera poszarzała tak, że chłopiec mimowolnie 

uniósł głowę, by sprawdzić, czy czasem jakaś chmura nie zakryła słońca.

– Neil Jameson był twoim ojcem, jak przypuszczam? – spytał szorstko Robert.
Paul przytaknął: – Tak, ale już nie żyje. Zmarł osiem lat temu. Prawie go nie pamiętam.
– Masz jakieś rodzeństwo?
– Mam młodszą o rok siostrę. Reszta rodzeństwa zmarła dawno temu. Jestem jedynym chłopcem, 

jaki został mamie. Szkoda, że nie jestem starszy i silniejszy! Mógłbym wtedy zrobić coś, żeby uratować 
dom
– czuję to. Mama strasznie rozpacza, że musimy się stąd wynosić.

– Musicie opuścić ten dom, powiadasz – powiedział z nienawiścią Turner.
– Tak. Jesteśmy zadłużeni i wkrótce będzie licytacja. Tak mówią prawnicy. Mama bardzo się starała, 

żeby spłacić wierzycieli, ale nie dała rady. Ja umiałbym temu zapobiec – jestem pewien! Gdyby dali 
nam tylko czas! Ale na to nie ma co liczyć. Mama ciągle płacze. Mieszka w Cove od trzydziestu lat i 
mówi, że nie  potrafi  żyć  gdzie  indziej.  Elsie  –  moja  siostra  –  i  ja  staramy  się  ją  pocieszyć,  ale  
nic  z  tego  nie wychodzi. Och, gdybym tylko był dorosłym mężczyzną!

Po  tych  słowach  chłopak  zacisnął  wargi  –  jakże  podobne  do  ust  jego  ojca –  i  z  wyrazem 

troski  w dużych, błękitnych oczach zapatrzył się morze.

Turner   znów   uśmiechnął   się   swoim   złowrogim   uśmiechem:   stare   rachunki   zostaną   w 

końcu wyrównane, Neilu Jamesonie!

Coś  jednak  mąciło  słodycz  zemsty.  Ta  twarz  chłopca!  Jakoś  nie  mógł  nienawidzić  jej  tak, 

jak nienawidził wspomnienia o Neilu Jamesonie i wszystkiego, co się z nim w jakikolwiek sposób 
wiązało.

–  Jak  nazywała  się  twoja  matka,  zanim  wyszła  za  mąż?  –  spytał  obcesowo,  tknięty 

nieokreślonym przeczuciem.

– Lisbeth Miller – odpowiedział chłopiec ciągle zwrócony w stronę morza.
Turner drgnął, ponownie zaskoczony. Lisbeth Miller? Mógł się tego domyślić. Jaka inna kobieta 

poza nią   mogłaby obdarzyć   swojego   syna   tak   wspaniałymi   oczami   i   lokami?   Więc   Lisbeth 
wyszła  za  Neila Jamesona – mała Lisbeth Miller, jego szkolna sympatia. Zupełnie już o niej zapomniał 
– przynajmniej tak mu się wydawało. Na pewno nie myślał o niej przez te wszystkie  lata, ale teraz fala 
wspomnień zalała jego duszę.

Śliczna, mała Lisbeth – miał ją jak żywą przed oczami! Posiadłość Millerów sąsiadowała z farmą 

jego wuja, więc znali się i bawili z Lisbeth już od wczesnego dzieciństwa. Jakże ją uwielbiał! Kiedy 
mieli po sześć  lat, solennie  przyrzekli pobrać  się,  gdy dorosną i Lisbeth  nawet pozwoliła  mu  się 
pocałować   dla   przypieczętowania     zawartego     pod     kwitnącą     jabłonią     układu.     Potem     jednak 
zaprzeczała  wszystkiemu  i strasznie się denerwowała, gdy jej przypominał o całej sprawie.

Pamiętał doskonale, jak ku zazdrości innych chłopców nosił jej książki do szkoły i jak kiedyś pobił 

się z Tonym Josephsem tylko dlatego, że tamten chciał podarować Lisbeth kilka jabłek. Spuścił mu tak 
tęgie lanie, że potem żaden chłopak nie miał odwagi konkurować z nim o względy Lisbeth.

Przywołał w pamięci czasy, kiedy miano prymusa uchodziło za największy honor. Rzadko mu się to 

zdarzało,  bowiem  nigdy  nie  chciał  być  lepszy  od  Lisbeth.  Jeżeli  ona  nie  znała  odpowiedzi  na 
jakieś pytanie, on, Robert, nie znał jej również, niezależnie od tego czy było tak faktycznie, czy też nie. 
Godził się na rolę skończonego osła, jeśli tylko ona utrzymywała swoją pozycję w klasie. Całą jego 
satysfakcję stanowiła radość z jej sukcesów.

Jakże  słodkie  były  powroty  ze  szkoły,  kiedy  w  drodze  do  domu  poprawiała  jego  błędy  i  

wytykała omyłki,  kończąc  swoje  wywody  wyszeptanym  ze  spuszczonymi  powiekami  wyznaniem, 
że  pomimo wszystko lubi go bardziej niż innych chłopców. Żaden z późniejszych licznych sukcesów 
nie sprawił mu takiej radości jak to skromne zwierzenie.

Była  niezwykle  wyrozumiałą  przyjaciółką.  Nigdy  nie  nużyło  jej  wysłuchiwanie  opowieści  o 

jego ambicjach, marzeniach i planach na przyszłość. Zawsze zapewniała go, iż jest przekonana, że 
spotka go w

2

4

życiu sukces. Tak, odniósł sukces, a teraz zamierzał go wykorzystać, wyrzucając z domu Lisbeth wraz z 

background image

jej dziećmi tylko po to, aby zaspokoić swoją dumę i wyrównać porachunki z nieboszczykiem.

Gdy opuszczał Chiswick, Lisbeth była akurat w odwiedzinach u ciotki. Potem wyrosła z dziecinnego 

uczucia, które  w innych okolicznościach  mogłoby zaowocować trwałym związkiem. Turner  wyjechał 
i zapomniał o niej – wzywał go wielki świat. Do czasu tej przypadkowej właściwie wizyty nie miał 
nawet pojęcia, czy Lisbeth jeszcze żyje. I oto teraz okazuje się, że jest wdową po Neilu Jamesonie!

Milczał przez dłuższą chwilę, podczas gdy fale nieprzerwanie omywały przybrzeżne skały, a 

chłopiec zabrał się ponownie do swojego „Crusoe”. W końcu Robert Turner ocknął się z zamyślenia.

–  Znałem twoją  matkę,  gdy  była dziewczynką – powiedział. –  Ciekawe,  czy  mnie  pamięta. 

Kiedy wrócisz do domu, spytaj ją, czy przypomina sobie Bobby’ego Turnera.

– Czy nie wejdzie pan po prostu na chwilę, aby się z nią zobaczyć? – spytał uprzejmie Paul. – Mama 

jest zawsze bardzo zadowolona z odwiedzin starych przyjaciół.

– Nie, nie mam dziś czasu. –Turner nie zamierzał  wyjaśniać prawdziwych  motywów odmowy.  Nie 

mógł  przecież  powiedzieć  chłopcu,  że  z  powodu  jego  ojca  nie  był  w  stanie  traktować  Lisbeth 
tak   jak niegdyś. – Proszę cię tylko, abyś przekazał jej jeszcze jedną wiadomość. Nie będzie żadnej 
licytacji. To ja jestem  faktycznie  odpowiedzialny  za  cały  ten  proces,  to  ja  kryję  się  za  plecami 
prawników,  ale  nie miałem pojęcia, że właścicielem Cove jest teraz moja dawna mała przyjaciółka, 
Lisbeth Miller. Będziecie mieli tyle czasu, ile potrzeba na spłacenie długów. Powiedz jej, że Bobby 
Turner odwdzięcza się w ten sposób za to, co podarowała  mu w swoje szóste urodziny pod wielką 
jabłonią. Sądzę, że będzie wiedziała, o co chodzi. Co się zaś tyczy ciebie, Paul, proszę: bądź dobry dla 
swojej matki. Mam nadzieję, że gdy dorośniesz,  doskonale  poprowadzisz  gospodarstwo  w  Cove.  Na 
razie  śpijcie  spokojnie,  nic  wam  nie grozi.

– Ale, proszę pana... proszę pana... – jąkał się z nadmiaru szczęścia i niewysłowionej  wdzięczności 

Paul.   –   To   zbyt   piękne,   żeby   było   możliwe.   Mówi    pan,   że   rzeczywiście   nie   będziemy  
licytowani? Dlaczego  nie  odwiedzi  nas  pan  i  sam  nie  przekaże  mamie  tej  wiadomości?  Byłaby 
taka  szczęśliwa  i wdzięczna. Niech pan przyjdzie i pozwoli sobie podziękować.

– Może innym razem. Nie mam dziś czasu. Powtórz jej moje słowa, to wszystko. No, biegnij już, im 

szybciej się o tym dowie, tym lepiej!

Obserwował  chłopca  pędzącego  w  podskokach  w  stronę  domu,  dopóki  ten  nie  zniknął  między 

skałami.

–  Oto  moja  zemsta  –  i  wymarzona  letnia  rezydencja  a  wszystko  przez  nagły  przypływ 

starego, przebrzmiałego  sentymentu  –  Robert  wzruszył  ramionami.  –  Nie  sądziłem,  że  jestem 
zdolny   do podobnych uczuć. Ale to w końcu mała Lisbeth. Nie znałem milszej od niej dziewczyny. 
Dobrze, że nie poszedłem z chłopakiem. Jest dojrzałą kobietą i do tego wdową po Neilu Jamesonie. 
Wolę zachować w pamięci jej dawny obraz: małej, złotowłosej Lisbeth o błękitnych oczach. Cieszę się, 
że uczyniłem dla niej  chociaż  tyle,  że  może  być  bezpieczna  w  swoim  domu:  To  podziękowanie 
za  przyjaźń  i  uczucie, którym osładzała moje samotne dzieciństwo.

Ruszył  przed  siebie  z  uśmiechem,  którego  łagodność  z  pewnością  zdurniałaby  jego  przyjaciół  

z wielkiego świata.  Potem,  idąc wąską  wierzbową  aleją prowadzącą  w stronę  domu  Toma,  zanucił 
melodię starej miłosnej piosenki.

Przełożył Adam Augustyniak

2

5

ODWIECZNY ZEW MORZA

Chłodny,   wrześniowy,   północno-zachodni   wiatr   pędził   wody   zatoki   Racicot.   Niósł   silny,   słony 

zapach morskich fal,  które  z  groźnym rykiem rozbijały się o skały  w pobliżu  latarni  morskiej  po 

background image

jednej,  a na ławicach  piasku  po  drugiej  stronie  zatoki,  piętrzył  wody  w  wielką,  czarną  ścianę, 
szarpał  maszty  i kotwice  łodzi,  z  gwizdem  wpadał  w  kominy  rybackich  chat  rozrzuconych  na 
brzegu.  Zawodził,  wył  i śpiewał  na  tysiąc  różnych  sposobów  –  ale  słowa  jego  pieśni  brzmiały 
inaczej  w  sercu  każdego  ze słuchaczy.

Także Nora Shelley, stojąc w drzwiach rodzinnego domu, wsłuchiwała się w tę pieśń. A wiatr 

śpiewał o wielkim świecie i była w tym śpiewie nuta zupełnie inna niż zazwyczaj.

– Przed tobą nowe życie, Noro – wołał wiatr. – Wspaniałe życie,  jeśli tylko tego zapragniesz. Jeśli 

zechcesz i będziesz miała dosyć siły i odwagi, aby się z nim zmierzyć.

Nora wychyliła się zza drzwi. Uwielbiała ten północny, sztormowy wiatr i zawsze wychodziła mu na 

spotkanie; był jej starym przyjacielem. Wysoka i szczupła, o mlecznej  cerze  podobnej do białej piany, 
która rozjaśnia ciemne grzywy fal, miała oczy o niepokojącym błękitnym kolorze morza po wielu dniach 
pełnych słońca, włosy czarne jak noc i usta odcinające się jaskrawością dojrzałej czerwieni od świeżej, 
niewinnej twarzy. Po tej stronie zatoki nie było piękniejszej, ale i mniej lubianej dziewczyny. To duma 
czyniła ją niedostępną zarówno dla mężczyzn jak i kobiet. Nawet przyjaciołom często dawała odczuć, że 
jest ulepiona z innej niż oni gliny.

Nora zamknęła drzwi chaty i ruszyła przed siebie. Chciała stanąć twarzą w twarz z wiatrem w chwili 

ostatecznej  decyzji.  Szła  po kamieniach  wystających  z piasku,  depcząc  blade  wodorosty  wyrzucone 
przez morze,  aż  dotarła  na  stok,  skąd  roztaczał  się  widok  na  położoną  w  dole  szafirową  zatokę. 
Wszędzie dokoła  stały  małe,  niezgrabne,  wiejskie  domki  podobne  do  domu  jej  rodziców,  pełne 
hałaśliwych dzieciaków bawiących się na podwórkach. Kutry do połowu makreli kołysały się na falach; 
za nimi, w oddali, widać było spiczasty  wierzchołek  Sandy  Point,  który  pokryty  niezliczoną  ilością 
gnieżdżących się tam mew wyglądał jak przysypany śniegiem. W dole, prawie na samym brzegu, przed 
domem Joe’ego Francuza grupka mężczyzn śmiała się i spierała o coś głośno. Nora znała to wszystko na 
pamięć.

Po   przeciwnej    stronie   zatoki,   na   samym   końcu   cypla   leżało   Dalveigh.   John   Cameron, 

bezdzietny milioner, dwa lata temu zbudował tam posiadłość i nazwał ją Dalveigh na cześć szkockich 
przodków.   Dla   miejscowych   rybaków   dom   i   otaczające   go   tereny   były   ucieleśnieniem   baśniowych 
wyobrażeń.

Nora  Shelley  dobrze  znała  Dalveigh.  Latem  często  bywała  u  państwa  Cameronów,  podobał 

jej  się przepych, z jakim wyposażono posiadłość i czuła się tam jak ryba w wodzie. Życie w luksusie 

mogło stać się również jej udziałem, gdyby tylko tego zechciała. A Nora czuła, że jest wprost do niego 

stworzona. Właściwie  decyzję  podjęła  już  dawno,  chociaż  bała  się  do  tego  przyznać  nawet  sama 

przed  sobą.

Potrzebowała czasu, aby pozwolić sercu zapomnieć o wszystkim, co kochała do tej pory.

W     dużym     pokoju     o     niskim     suficie,     nierównej     podłodze     i     poczerniałych     ścianach, 

zawieszonych sieciami do połowu śledzi i ceratowymi sztormiakami, znajdowało się czworo ludzi. John 
Cameron i jego żona  siedzieli  na  honorowych  miejscach.  Pani  Cameron  była  piękną,  elegancką 
kobietą,  której  twarz wyrażała  zwykle  niezadowolenie,  a  czasem  rozdrażnienie.  Cała  jej  postać 
emanowała  wyniosłością. Najbardziej    krytyczni    mieszkańcy  Racicot    mówili,    że    „fruwa    w 
obłokach".   Jej   mąż   był   niskim, siwowłosym  mężczyzną  o  żwawych  ruchach  i  młodej  twarzy. 
Jako  doskonały  żeglarz  i  równie  dobry rybak  cieszył  się  szacunkiem  i  sympatią  mieszkańców.  
Nadto  Dalveigh  stanowiło  świetny  rynek  dla świeżych makreli.

Nathan   Shelley,   pochylony,    z   rękami    na   kolanach,    zajął    swoje   ulubione    miejsce    przy 

kamiennym piecu. Przez wzgląd na panią Cameron odłożył na bok fajkę, powstrzymując się od palenia. 
Patrzył na żonę  i  nie  mógł  się  nadziwić.  Przypomniał  sobie,  że  tylko  jeden  raz  w  życiu  widział 
ją  siedzącą

2

6

bezczynnie  –  tego  dnia  przed  dziesięciu  laty,  gdy  wniesiono  do  domu  ociekające  wodą  ciało 

Neda Shelleya. Pani Shelley tkwiła teraz nieruchomo przy małym oknie, patrząc na zatokę. Na kolanach 

ciągle jeszcze  trzymała  płaszcz  męża,  który  łatała  przed  przyjściem  Cameronów.  Była  to  kobieta 

słusznego wzrostu i nie mniej słusznej tuszy, mówiła i poruszała się powoli, z godnością, a wyraz 

niezmąconego spokoju nigdy nie znikał z jej twarzy. Nie zniknął nawet wtedy, gdy usłyszała propozycję 

background image

Cameronów. Chcieli zabrać Norę –  ci bogaci ludzie, którym życie ofiarowało  wszystko, z  wyjątkiem 

kochającej

córki, choć tak bardzo jej pragnęli. John Cameron krótko i zwięźle wyjaśnił przyczynę wizyty.

– Chcemy zaopiekować się nią jak rodzonym dzieckiem. Pokochaliśmy ją. Jest nie tylko piękna, ale 

również  zdolna  i  inteligentna.  Uważamy,  że  zasługuje  na  coś  więcej  niż  życie  w  Racicot;  wy  
macie przecież oprócz niej jeszcze inne dzieci, my zaś jesteśmy bezdzietni. Poza tym, nie wyjedzie na 
zawsze. Będziecie ją widywać każdego lata, które spędzamy przecież w Dalveigh.

– To nie to samo – powiedział Nathan Shelley sucho. – Będzie żyła waszym życiem, nie naszym. 

My, prości  ludzie,  kochamy  każde  z  naszych  dzieci  i  nie  chcielibyśmy  utracić  żadnego  z  nich. 
Ale  nie będziemy  się  sprzeciwiać,  jeśli  Nora  zechce  odejść.  Jest  bystra  i  myślę,  że  chciałaby 
czegoś  zupełnie innego niż to, co my możemy jej dać. Jest podobna do mnie. Bóg jeden wie, jak bardzo 
nienawidziłem Racicot! W końcu rzuciłem  wszystko, uciekłem do  miasta i zacząłem pracować.  Ale 
nie  wytrzymałem tam długo. Morze weszło mi w krew. Wróciłem po dwóch latach. Właściwie to nie 
chciałem wracać, ale coś mnie ciągnęło w te strony. Od tamtego czasu nie ruszyłem się stąd nigdzie. Ale 
może z nią będzie inaczej.  Jest  o  wiele  młodsza,  niż  ja  byłem  wtedy.  Jeśli  życie  na  brzegu  morza 
i  tęsknota  za  jego bliskością nie zapadły głęboko w jej serce, może znajdzie szczęście, żyjąc daleko 
stąd. Ale pan nawet nie wie, jak morze potrafi przyzywać tych, którym wydaje się, że porzucili je na 
zawsze.

Cameron   uśmiechnął   się.   Nawet   nie   podejrzewał,   że   ten   stary   ma   taką   poetyczną  

duszę. Najprawdopodobniej  Nora  po  nim  odziedziczyła  temperament  i  zdolności.  Zdecydowanie 
bardziej przypominała ojca niż majestatyczną i flegmatyczną matkę.

– Co myślisz o tym, żono? – spytał Shelley.
Kobieta odezwała się, mówiąc w swój charakterystyczny sposób, bardzo powoli:
– Pozostawmy to Norze.
Kiedy     Nora     w    końcu    wróciła    do    domu,     jej    twarz    wysmagana    północnym    wiatrem, 

promieniała świeżością i zdrowiem. Gdyby wiedzieli, jak trudno jej będzie powiedzieć im to tak po 
prostu! Spojrzała błagalnie na matkę.

– Zostajesz, czy jedziesz? – zapytał trochę opryskliwie oj ciec.
–  Myślę,  że  pojadę  –  powiedziała  cicho  Nora.  Potem,  spojrzawszy  na  matkę,  podbiegła  do 

niej  i objęła: – Nigdy nie zapomnę o tobie, mateczko – zawołała. – Zawsze będę kochać ciebie i ojca.

Matka łagodnie odsunęła ją od siebie i delikatnie popchnęła w stronę Cameronów:
– Idź – powiedziała spokojnie. – Od teraz należysz do nich.
Wieści  lotem  błyskawicy  rozchodzą  się  po  Racicot.  Jeszcze  przed  nocą  mieszkańcy  wybrzeża  

wiedzieli,  że  Cameronowie   zamierzają   zaadoptować   Norę   Shelley   i   chcą   zabrać   ją  ze   sobą. 
Wszyscy   przyjęli   tę   wiadomość   z   wielkim   zaskoczeniem   i   jeszcze   większą   zazdrością.   Kobiety 
pogardliwie kręciły głowami:

–  Teraz  dopiero  Nora  porośnie  w  piórka  –  mówiły.  –  Zawsze  uważała  się  za  kogoś  lepszego  

od innych:  Nate  Shelley  i  jego  żona  przewrócili  jej  w  głowie  z  kretesem.  Ciekawe,  co  na  to 
powie  Rob Fletcher.

Nora  poprosiła  brata,  aby  przekazał  nowinę  Robowi,  ale  Merran  Andrews  była  szybsza. 

Dopadła

Roba, zanim przybił do brzegu i wyciągnął łódź, aby przeschła na słońcu.

–   Czy   słyszałeś   już   najnowszą   wiadomość,   Rob?   Nora   wyjeżdża.   Zostanie   wielką 

panią. Cameronowie zupełnie stracili głowę, zamierzają ją adoptować.

Merran  od  dawna  polowała  na  Roba.  Rob  był  wysokim,  przystojnym  chłopakiem,  należał  do 

najbogatszych   mieszkańców   znad   zatoki   i   pod   każdym   względem   stanowił   doskonałą   partię. 
Wybrał jednak Norę, więc cios, który Merran mogła mu teraz zadać, sprawił jej przyjemność; jeszcze 
zdąży być dla niego miła.

Rob spojrzał na Merran i pobladł pod warstwą opalenizny. Wyczytał w jej oczach, że wszystko już 

zostało przesądzone i nie da się tego zmienić.

– To się wspaniale składa – powiedział, siląc się na spokój. – Zasługuje na coś lepszego niż życie w

Racicot.

2

background image

7

– Była zbyt dobra dla tutejszych prostaków, to miałeś na myśli? – spytała złośliwie Merran.
Nora   spotkała   Roberta   dopiero   następnego   wieczoru,   kiedy   przeprawiła   się   z   Dalveigh.   Stał   na 

brzegu,  pomógł    jej    wciągnąć    łódź    i    wysiąść.    Szli    plażą,    czując    na    twarzach    promienie 
zachodzącego    słońca;  słuchali  szumu  wiatru  i wpatrywali  się  z  zachwytem  w pierwszą  wieczorną 
gwiazdę, która zajaśniała na ciemniejącym  niebie.  Norę  złościło,  że  czuje  się  niezręcznie.  Rob 
Fletcher  był  przecież  tylko  jej przyjacielem, nikim więcej, przyjacielem, któremu mogła zwierzyć się 
ze swoich myśli i marzeń. Skąd więc ten dziwny ból w sercu? Bardzo chciała, żeby Rob coś powiedział, 
ale on szedł obok w milczeniu, z pochyloną głową.

– Przypuszczam, że już wiesz o moim wyjeździe – odezwała się w 
końcu. Skinął głową.
– Tak. Chyba ze sto osób już mi o tym mówiło – odpowiedział, ciągle nie patrząc na nią.
– Czy nie sądzisz, że spotkało mnie wielkie szczęście? – spytała.
–  Sam  nie  wiem,  co  o  tym  myśleć  –  powiedział  powoli.  –  Wyjedziesz,  rozejrzysz  się  i 

wtedy   się okaże. Teraz, tutaj, wszystko wydaje się proste. Ale może okazać się inaczej. Myślisz, że 
można jednego dnia przekreślić dwadzieścia lat życia i rzucić wszystko, ot tak, bez żalu?

– Ależ oczywiście, że będę tęsknić za domem, jeśli o to ci chodzi – odburknęła rozdrażniona Nora. – 

Na pewno, przynajmniej z początku. Jestem na to przygotowana, ale człowiek ma taką naturę, że jest w 
stanie przystosować się do każdej sytuacji. Poza tym nie wyjeżdżam na zawsze. Będę tu wracać każdego 
lata.

– To nie to samo – powiedział Rob nieustępliwie, w duchu myśląc, że Nathan Shelley miał rację. – 

Zostaniesz wielką panią, to jest z pewnością ogromna szansa dla ciebie. Choć musisz wiedzieć, że nowe 
życie cię zmieni. Może nie od razu, ale kiedyś jednak to nastąpi. Przestaniesz być jedną z nas, będziesz 
podobna do nich. Ale czy to da ci szczęście? Chciałbym znać odpowiedź na to pytanie.

Nora poczuła się dotknięta do żywego. Ale nie umiała gniewać się na Roba.
–  Sądzę,  że  będę  szczęśliwa  –  powiedziała  w  zamyśleniu.  –  Musi  tak  być,  wiem  to.  Wielki  

świat ciągle   mnie   wabi   i   przyzywa,   i   tak   było   zawsze,   odkąd   pamiętam.   Zawsze   chciałam 
zobaczyć,   jak wygląda   życie   poza   naszym   Racicot.   Wiedziałam,   że   przyjdzie   taki   dzień,   w 
którym  będę  mogła  stąd wyjechać.  Dlatego  starałam  się  nie  zaniedbywać  szkoły.  Matka  mawiała, 
że  byłoby  dla  mnie  lepiej, gdybym siedziała w domu; że czytam zbyt wiele książek i dlatego  właśnie 
różnię się od innych. Tylko ojciec mnie rozumiał; często powtarzał, że jestem taka jak on. Rzeczywiście, 
zawsze   czytałam   wszystko,   co   wpadło   mi   w   ręce.   Wydawało   mi   się,   że   to   jedyny   sposób,   aby 
odpowiednio przygotować się do życia w wielkim świecie.  A teraz  mam już pewność, że ten  świat stoi 
przede  mną  otworem.  I  nie  luksus,  w jakim będę  żyć,  nie  ten  piękny  dom  i  eleganckie  stroje 
pociągają  mnie  tak,  jak  wszyscy  sądzą,  nawet moja matka. To nie to. Nagle poczułam, że nadeszła 
chwila, na którą czekałam, że w końcu otwarła się przede mną możliwość wyrwania się stąd i nie mogę 
tego przegapić.  Muszę  wyjechać,  Rob,  po  prostu muszę.

– Jedź, jeśli ci się wydaje, że tak trzeba –  odpowiedział, patrząc na jej delikatną twarz zdradzającą 

zakłopotanie. – Jeżeli uważasz, że to jest dla ciebie najlepsza droga, to jedź, Noro. Pragnę, abyś w tym 
świecie, do którego odchodzisz, znalazła to, czego zawsze szukałaś. A jeśli tak się stanie, to z pewnością 
nie zechcesz tu powrócić. Ach, Noro! Noro! Co ja pocznę bez ciebie?!

Ten nieoczekiwany wybuch przeraził ją nie na żarty.
– Już ci mówiłam, że nie wyjeżdżam na zawsze. A poza tym jest wiele innych dziewcząt.
– One się nie liczą. Nigdy nie dostrzegałem żadnej poza tobą i ty, Noro, dobrze o tym wiesz.
– Bardzo mi przykro – powiedziała cicho.
–  Nie  sądzę.  Gdyby  tak  było,  nie  opuściłabyś  mnie.  Kocham  cię  mocniej,  niż  powinienem  i 

nie myślałem, że kiedykolwiek zdobędę się na odwagę, by ci o tym powiedzieć. Bałem się, że odrzucisz 
mnie i  moją  miłość.  Zawsze  wydawało  mi  się,  że  jesteś  za  dobra  dla  mnie.  Dziewczyna,  którą 
biorą Cameronowie, nie może przecież wiązać się z Robem Fletcherem, zwykłym rybakiem.

– Nigdy nie myślałam o tobie w ten sposób! – zaprotestowała.
– Ale to nie zmienia faktu, że cię tracę. Pamiętaj: żadna inna nie liczy się dla mnie.
Pożegnał ją przed drzwiami domu jej rodziców. Nora patrzyła na rosłą postać Roba, na wody zatoki i 

nagle jej oczy napełniły się łzami, a sercem targnął żal. Przez chwilę pragnęła zostać. Wtedy zobaczyła 
światła Dalveigh. Tam czekało życie w blasku, olśniewające i kuszące. Nie, nie  wolno się roztkliwiać, 
wyjedzie, to już postanowione. Jest za późno, aby się wycofać.

background image

2

8

Nora Shelley wyjechała z Cameronami i Dalveigh opustoszało. Wiatr hulał po zatoce Racicot, a dla 

rybaków      zaczął      się     okres      bezczynności      w     oczekiwaniu     na     następny      sezon     czas  
niespiesznych przechadzek, długich godzin przesiadywania u sąsiadów z nieodłączną fajką w zębach, 
rozmów o morzu i przyszłych połowach. Nad zatoką życie towarzyskie rozkwitało jedynie zimą. Latem 
nie   było   na   to   czasu.   Ludzie   pracowali   wtedy   po   osiemnaście   godzin   na   dobę.   Tylko   zimą   mogli 
odpoczywać i gawędzić. Był to też czas zaręczyn i ślubów, a także pora marzeń dla samotnych, takich 
jak Rob Fletcher.

A zima w Racicot płynęła wolno i leniwie. Co tydzień przychodził list od Nory Shelley do rodziców 

i nieodmiennie  stawał  się  wydarzeniem  dla  całej  osady.  Zawsze  tego  wieczoru,  kiedy  z  poczty  w 
Cove przynoszono    list,   kuchnia   Shelleyów   wypełniała   się   tłumem   sąsiadów.   Isobel    Shelley, 
młodsza    siostra  Nory,  czytała  na  głos,  akcentując  wyraźnie  każde  słowo  i powtarzając  szczególnie 
ważne miejsca.

Cameronowie spędzili jesień w Nowym Jorku, a na zimę planowali  wyjazd na południe. Nora dużo 

pisała  o  swoim  nowym  życiu.  W  pierwszych  listach  często  wspominała  o  tęsknocie  za  domem, 
ale  z biegiem  czasu  ton  listów  zmienił  się,  smutek  ustąpił.  Coraz  mniej  pisała  o  sobie,  a  coraz 
więcej    o wszystkich    pięknych    miejscach,    które    zwiedziła,    o   poznanych    ludziach    i   wielu 
wspaniałych  rzeczach, które było jej dane zobaczyć. Niebawem listy zmieniły się tak,  jakby pisał je 
ktoś obcy, kto  nigdy nie mieszkał w Racicot, i wszyscy to zauważyli.

– Ona jest już kimś innym – mruczał stary Nathan. – Czułem, że w końcu tak się stanie, ale jakoś nie 

mogę się z tym pogodzić. Ona już nie jest nasza. Straciliśmy, żono, naszą małą dziewczynkę, na zawsze.

Rob Fletcher również przychodził, aby posłuchać listów Nory, ale siedział milczący, podczas kiedy 

inni żywo  komentowali prawie każde  słowo.  Rob  ostatnio  bardzo  się zmienił,  mówili  mieszkańcy 
wsi. Zrobił się mrukliwy i zaczął  stronić od ludzi, wolał przesiadywać w domu i czytać książki, niż 
chodzić w odwiedziny. Jeżeli samotny, młody mężczyzna woli tkwić w domu i czytać, zamiast iść się 
zabawić, to niechybny znak, że coś z nim jest nie w porządku. Jacob Randor też czytał przez całą zimę, a 
wiosną się utopił. Wyskoczył za burtę i zaplątał się w sieć. Oto do czego mogą doprowadzić książki.

Tego  lata  Cameronowie  zamierzali  przyjechać  do  Dalveigh  później  niż  zwykle,  musieli  mieć 

na względzie zdrowie Johna,  które  ostatnimi  czasy nie było zbyt zadowalające. Dopiero pierwszego 
sierpnia zjechał do rezydencji tłum służących, aby przygotować  wszystko  na przybycie państwa, zaś  w 
tydzień później pojawiła się cała rodzina, a wraz z nią zaproszeni goście.

W dniu przyjazdu Nora Shelley stała w oknie i patrzyła na wieś leżącą po drugiej stronie zatoki. Było 

piękne  popołudnie,  a  ona,  zmęczona  podróżą,  właściwie  nie  miała  ochoty  nigdzie  wychodzić, 
choć wiedziała, że nie   wytrzyma   i   będzie   musiała   zobaczyć   rodzinę.   Matka   ją   przyzywała;  
powiedział  jej  o tym,  ten  sam  co  zawsze,  północno–zachodni  wiatr,  który  wtargnął  przez  otwarte  
okno  do  wytwornie umeblowanego pokoju. Przyniósł ze  sobą  ostry zapach  morza  i  napełnił  serce 
dziewczyny przejmującą tęsknotą.

Nora była teraz piękniejsza niż kiedykolwiek. W ciągu tego roku rozkwitła i przeistoczyła się w 

pełną wdzięku  damę.  Nawet  Cameronów  zdziwiło  i  zaskoczyło,  jak  szybko  przystosowała  się  do 
nowych warunków i nowego otoczenia.

Wydawało  się,  że  wraz  z  porzuceniem  Racicot  Nora  zrzuciła  również  swoją  starą  skórę. 

Zaczęła  zachowywać    się  tak,    jakby  zawsze    należała    do   wyższej    sfery.    Nowi    rodzice    byli 
oczarowani     nie     tylko   urodą  swej  przybranej  córki,   ale  także   jej  gracją  i  wrodzonym  wdziękiem. 
Spełniali każde jej życzenie i rozpieszczali   ją.   W   ciągu   kilku   miesięcy   przeżyła   więcej   niż 
przez   minione   dwadzieścia   lat. Zdecydowanie ta Nora Shelley, która teraz przyjechała do Dalveigh, 
nie była tą samą Norą Shelley, która stąd wyjeżdżała.

Kiedy tak stała przy oknie, patrząc na fale i pierwszą wieczorną gwiazdę, na światła zapalające się w 

oknach rybackich chat, kiedy słuchała nawoływania wiatru, jakaś struna nagle pękła i serce jej wypełnił 
smutek podobny falom oceanu zalewającym brzeg.  Poczuła,  że  musi  iść  zaraz,  natychmiast.  Nie 
może czekać ani chwili dłużej.

background image

Była już ubrana do obiadu. Nagle, drżącymi palcami zaczęła rozpinać kosztowną suknię, zrzuciła ją i 

przebrała się z powrotem w ciemny, podróżny kostium. Rozpuściła włosy i przewiązała je karmazynową 
wstążką. Chciała wyjść niepostrzeżenie, dostać się na brzeg, gdzie  mieszkał Davy i pożyczyć od niego

2

9

małą, lekką łódkę – przy tym wspaniałym wietrze można w mig przebyć zatokę! Niestety, nie udało się 
jej wymknąć cichaczem. W holu niespodziewanie natknęła się na panią Cameron.

– Ależ Noro! – wyrzut zabrzmiał w głosie opiekunki.
– Muszę wyjść, ciociu! Natychmiast! – zawołała dziewczyna. Obawiała się, że pani Cameron będzie 

próbowała ją zatrzymać, a nie mogła do tego dopuścić.

– Musisz wyjść? Dokąd? Obiad jest już na stole i...
– Nie jestem w stanie teraz myśleć o jedzeniu. Muszę popłynąć do domu.
–  Moje  drogie  dziecko,  to  niezbyt  mądry  pomysł.  Jest  już  za  późno  na  przeprawę  przez 

zatokę. Przecież nie spodziewają się ciebie o tej porze. Poczekaj do rana.

– Nie mogę. Nie jest ciocia w stanie tego zrozumieć. Muszę popłynąć natychmiast. Wiem, że matka 

na mnie czeka.

Upór  w  głosie  dziewczyny  sprawił,  że  na  twarzy  pani  Cameron  pojawił  się  wyraz 

rezygnacji. Zrozumiała, że nie może zatrzymywać Nory dłużej.

– Idź, jeśli musisz. Ale wiatr jest zbyt silny, abyś mogła płynąć sama. Poproszę Clarka Bryanta, 

żeby ci towarzyszył.

Nora próbowała protestować, ale bezskutecznie. Po chwili, w ponurym milczeniu, szła brzegiem 

obok Clarka, a on żartował z jej złego nastroju.  Clark  Bryant  był  wysokim,  postawnym  mężczyzną 
o  miłej, inteligentnej   twarzy,   jednym   z   młodych   milionerów   otaczających   Johna   Camerona, 
z     którymi  przeprowadzał  on znakomite transakcje. Bryant  od dawna  był zakochany  w Norze  i to 
właśnie stanowiło główny powód zaproszenia go do Dalveigh.

Nora  lubiła  Clarka  Bryanta,  ale  nie  okazywała  mu  żadnych  specjalnych  względów,  a  w  tej  

chwili  uważała  go wręcz  za intruza.  Nie  chciała,  żeby  płynął  z nią do Racicot.  Nie dlatego,  żeby 
wstydziła się skromnego domu rodzinnego, ale chciała   powitać   rodziców bez   świadków i   to   w 
dodatku  zupełnie  im obcych.

Davy  spuścił  na  wodę  swoją  małą  łódź  i  Nora  ujęła  rumpel.  Znała  każdy  zakątek  zatoki.  

Łódź natychmiast złapała wiatr w żagle i pomknęła przez spienione fale. Ponury nastrój Nory zniknął 
gdzieś bez śladu. Zapomniała nawet o irytującej obecności Clarka Bryanta. Słuchała szumu fal i śpiewu 
wiatru, a jej serce wypełniała bezgraniczna  radość  i szczęście. Tam, gdzie na ciemniejszym brzegu 
błyskały małe światełka pod bladym, złotawym niebem, był jej prawdziwy dom. Jaką cudowną pieśń 
powitalną śpiewał  przyjaciel   wiatr!   Smagał   jej   twarz,    pozostawiając   na   ustach   słony    smak 
morskiej  wody,  a  łódź  pruła strome grzbiety fal – jakież to było cudowne uczucie!

Clark obserwował ją przez cały czas i w końcu zrozumiał, że nic dla niej nie znaczy, że w jej sercu 

nie ma  dla  niego  miejsca.  Widział  też,  że  zupełnie  zapomniała  o  jego  obecności.  A  była  tak 
piękna   i   tak godna  pożądania!  Patrząc  w toń,  pochyliła głowę  podobną  do rozkwitłej  róży, wiatr 
rozwiewał kaskadę jej  czarnych  włosów,  bawiąc  się  nimi  pieszczotliwie.  Muskał  jej  cudowne, 
szkarłatne  wargi  i  oczy, ogromne i błyszczące, które wpatrywały się w migotliwe światełka domków 
Racicot.

Kiedy przybili do nabrzeża, Nora wyskoczyła z łodzi, zanim Bryant rzucił cumy. Potem powiedziała 

najłagodniej, jak umiała.:

– Nie czekaj na mnie. Już dzisiaj nie wrócę.
Okryła   głowę   szalem   i   pospiesznie   ruszyła   po   kamiennym   nabrzeżu   w   stronę   wsi.   Nie 

spotkała nikogo,  bo  właśnie  o  tej  porze  wszystkie   rodziny   w  Racicot   zasiadały   do   kolacji. 
Również   w   kuchni Shelleyów cała rodzina siedziała już za stołem, gdy nieoczekiwanie otwarły się 
drzwi i na progu stanęła Nora.   Przez   chwilę   domownicy   patrzyli   na   nią   w   osłupieniu,   jakby 
zobaczyli  ducha;  nikt  nie  znał dokładnej daty przyjazdu Cameronów do Dalveigh.

– To przecież nasza Nora – powiedział stary Nathan podnosząc się z ławy.
– Mamo! – zawołała Nora i rzuciła się w stronę matki. Przypadła do niej szlochając i tuląc twarz do 

jej piersi.

background image

Wiadomość o powrocie Nory natychmiast obiegła Racicot i wkrótce tłum ciekawskich, pragnących ją 

powitać,   wypełnił   dom.   Spędzili   wesoły   wieczór   w   cudownej,   ciepłej   i   serdecznej   atmosferze. 
Mężczyźni palili     fajki,     a     kobiety   robiły     na     drutach,     rozmawiając     przy   tym   z   wielkim  
ożywieniem.   Obecni  jednogłośnie   stwierdzili,   że   wielki   świat   nie   zepsuł   Nory.   Stary   John 
Meyers   wyznał   z   wielką otwartością:

– Jesteś zupełnie taka sama jak wtedy, gdy stąd wyjeżdżałaś. Z  tą różnicą, że teraz z ciebie wielka 

pani. Wszyscy uważamy, że wyszło ci to na dobre.

3

0

Nora   roześmiała   się.   Bardzo   ucieszyły   ją   te   słowa.   Nawet   Nathan   się   roześmiał.   On   również 

zauważył przemiany,  jakie  zaszły  w  jego  małej  dziewczynce  i  musiał  przyznać,  że  miniony  rok 
wpłynął  na  nią korzystnie.

Nora   siedziała   obok   matki   i   była   bardzo   szczęśliwa.   Jednak   przez   cały   czas   nie 

mogła   się powstrzymać,  aby  nie  rzucać  ukradkowych  spojrzeń  na  drzwi.  Kiedy  minął  wieczór  i 
wszyscy   wyszli, Nora   stanęła   przed   domem.   Wiatr   już   ucichł   i   morze   tchnęło   niezwykłym 
spokojem.  Było  już  bardzo późno  i  wszyscy  rybacy,  powróciwszy  z  połowu  makreli,  odpoczywali  
w  swoich  domach.  Na  niebie pojawił się księżyc, obejmując we władanie zatokę i srebrząc fale swoim 
światłem.   Jego   blask   wydobył   z   mroku     nocy     czyjąś     postać     zmierzającą     w     kierunku     domu 
Shelleyów.  Nora  natychmiast  ją  rozpoznała. Ruszyła biegiem, a mokry piasek rozpryskiwał się pod jej 
nogami.

– Rob! Rob!
– Nora! – zawołał otwierając ramiona.
Dziewczyna przypadła do jego piersi, śmiejąc się i płacząc jednocześnie:
– Och, Rob!  Czekałam  na ciebie przez cały wieczór.  Za każdym skrzypnięciem drzwi  mówiłam 

sobie: teraz to już na pewno on. A kiedy w drzwiach stawał ktoś inny, moje serce zamierało z żalu. Nie 
miałam śmiałości   pytać   o   ciebie,   bo   bałam   się   tego,   co   mogłabym   usłyszeć   w   odpowiedzi. 
Dlaczego  nie przyszedłeś?

– Nie wiedziałem, co ci powiedzieć na powitanie – szepnął, nie wypuszczając jej z objęć. – Chciałem 

przyjść  i  popatrzeć  na  ciebie  tak,  żebyś  o  tym  nie  wiedziała.  Bałem  się,  że  nie  będziesz  chciała  
mnie widzieć.

– Nie chcieć cię widzieć! Och, Rob, dzisiaj, kiedy z Dalveigh patrzyłam na domy Racicot, najpierw 

pomyślałam nie o mojej matce, a właśnie o tobie.

Odsunęła się od niego  i spojrzała  mu prosto  w oczy,  jakby chciała odkryć przed nim głębię swego 

serca.

–    Jakim    wspaniałym    mężczyzną    jesteś,    jak    bardzo    przystojnym    –    zawołała.    Cała 

kobieca powściągliwość   zniknęła   w   porywie   szczerego   zachwytu.   Przez   chwilę   znowu   była 
dzieckiem,   wypowiadającym   swoje   myśli   z   naiwną   prostotą.   –   Przez   ten   rok   żyłam   jak   we   śnie, 
cudownym śnie, ale w końcu zrozumiałam, że to był jedynie sen, nic więcej. A teraz obudziłam się i to 
ty   jesteś   sprawcą   mego   przebudzenia.   Cudownym   sprawcą!   Och,   dlaczego   przedtem   tego   nie 
wiedziałam?

– Czego nie wiedziałaś, moja dziewczyno?
Znowu wziął ją w ramiona i przytulił do serca; ich oddechy połączyły się, ale jeszcze nie pozwoliła 

mu się pocałować.

–– Tego, że  cię  kocham –  szepnęła  w odpowiedzi.  –  To  ty jesteś  całym  moim światem. Należę  

do  ciebie.  Nie  wiedziałam  o tym  aż  do dzisiejszego  wieczoru.  To  uczucie  spadło  na  mnie  nagle  i 
porwało jak fale oceanu. Zrozumiałam, że już nigdy nie opuszczę tego miejsca, ponieważ tylko tutaj 
mogę usłyszeć śpiew wiatru i szum morskich fal. Życie, jakie przypadło mi w udziale – to nowe życie –– 
było wspaniałe, ale ciągle mi czegoś brakowało. A kiedy dzisiaj wieczorem siedziałam i czekałam, a ty 
nie przychodziłeś, już wiedziałam, że moje serce od dawna należało tylko do ciebie.

Tej nocy Nora, leżąc obok siostry, wpatrywała się w zatokę. Siostra spała mocnym, zdrowym snem. 

Nora  jednak  nie  mogła  usnąć  i  wsłuchiwała  się  w  żałosne  zawodzenie  wiatru  za  oknem.  Jeszcze 

background image

raz przypomniała sobie wszystko, o czym mówili z Robem. Jej szczęście byłoby pełne, gdyby wiedziała, 
że swoim odejściem nie sprawi bólu przybranym rodzicom. Tego jednak nie mogła oczekiwać.

– Z pewnością pomyślą, że jestem niewdzięczna i płocha – westchnęła. – Nie zrozumieją, że nic nie 

mogę na to poradzić. Nigdy tego nie zrozumieją.

Stało   się   dokładnie    tak,   jak   przewidywała.   Kiedy   powiadomiła   Cameronów    o   tym,   że 

zamierza pozostać w Racicot, najpierw próbowali obrócić wszystko w żart,  potem odwieść ją od tego 
zamiaru, a gdy  i  to  się  nie  udało,  zmartwili  się  szczerze.  Nie  obeszło  się  bez  łez  i  wymówek.  
Nora  szlochała  w ramionach pani Cameron, ale obstawała przy swoim. Nie mogła zostać z nimi. Po 
prostu nie mogła.

Cameronowie  w  przypływie  rozpaczy  zwrócili  się  nawet  do  Nathana  Shelleya,  ale  i  on  nic 

nie wskórał.

– To  się  na  nic  nie  zda  –  powiedział  do  nich.  –  Morze  ją  woła  i  ona  oprócz  tego  wołania 

niczego więcej nie słyszy. Przykro mi, że zawiedliście się na niej, ale, wybaczcie mi moją śmiałość, dla 
niej chyba

3

1

będzie lepiej, jeśli zerwie z wami i waszym życiem. Zrobiliście próbę i nie udało się. Znam moją Norę, 
znam ją bardzo dobrze – jest podobna do mnie. Nie posłucha nikogo oprócz siebie i swojego serca. Jest 
wolna i może wyjechać lub zostać, wedle własnego wyboru. Kiedy zeszłego roku postanowiła wyjechać 
z wami, nie zatrzymywaliśmy jej. Jeśli znowu zechce, też jej nie zatrzymamy.

Pani Cameron powiedziała Norze wiele gorzkich słów.
– To  nie to, żebym była niewdzięczna –  zaczęła Nora, a jej  usta  zadrżały. –  Pokochałam ciocię  za 

dobroć   i   hojność.   Niestety,   przekonałam   się,   że   to   życie   nie   dla   mnie.   Przez   długi   czas 
myślałam,  że jestem  do  niego  stworzona,  polubiłam  je  całym  sercem.  Ale  tkwi  we  mnie  coś  
dziwnego,  co  mnie zatrzymuje tutaj i nie pozwala odejść.

–  Myślę,  że  nie  zdajesz  sobie  sprawy,  co  cię  tu  czeka,  Noro.  Po  prostu  zatęskniłaś  za 

domem  i  te odwiedziny  sprawiły  ci  radość.  Myślę,  że  wkrótce  się  przekonasz,  że  powrót  do 
Racicot  nie  jest  taki prosty,   jak   sądziłaś.   Zrozumiesz,   że   życie   u   naszego   boku,   w   naszym 
świecie,   jest   o   wiele odpowiedniejsze dla ciebie. Sama stwierdzisz, że to nie jest twoje miejsce i 
poczujesz się obco.

–  Och,  nie.  Tak  się  nie  stanie.  Zamierzam  wyjść  za  mąż  za  Roba  Fletchera!  –  powiedziała 

Nora  z dumą.

– Małżeństwo z Robem Fletcherem! – wykrzyknęła pani Cameron. – I pomyśleć, że mogłaś poślubić

Clarka Bryanta, gdybyś tylko 

chciała! Nora pokręciła 
przecząco głową.
– Nie mogłam. Może kiedyś nawet o tym myślałam, ale teraz wiem, że to niemożliwe. Kocham 

Roba, proszę to zrozumieć.

Nie można było jaśniej wyrazić swoich uczuć. Pani Cameron smutna i zrozpaczona nie powiedziała 

nic więcej.

Opuszczając   dom  swoich  przybranych  rodziców,   Nora   płakała   gorzko.   Ale   wieczorem, 

kiedy spacerowała z Robem Fletcherem brzegiem morza, w jej oczach nie było już nawet śladu łez. 
Wiatr  jak zawsze  rozwiewał  ich włosy, na czarnej  jak heban kopule nieba nad  zatoką  pojawiły  się 
gwiazdy.

Dochodziły ich śmiechy i śpiewy rybaków wracających z obfitego połowu, a gdzieś z głębin 

dobiegał odwieczny zew morza. Po drugiej stronie zatoki widać było światła Dalveigh. Rob spojrzał na 
Norę:

– Czy nie żal ci życia, które porzucasz na zawsze?
– Ani trochę. Teraz wydaje mi się, że były to najpiękniejsze wakacje, jakie mógł mi podarować los. 

Ale  każde  wakacje  kiedyś  się  kończą  i  przychodzi  czas,  aby  zrzucić  świąteczny  strój  i  zabrać  
się     do   codziennych   zajęć.   Dopiero   co   opuściłam   Dalveigh,   a   czuję   się   tak,   jakby   minęły   wieki. 
Posłuchaj wiatru, Rob! Jak pięknie śpiewa o tych wszystkich cudownych latach, które nas czekają!

Rob wziął Norę w ramiona i pocałował.

background image

– Jesteś moja już na zawsze – powiedział miękko i łagodnie.

Przełożyła Elżbieta Wójcik

3

2

CO PRZYDARZYŁO SIĘ DONOWI

Will  Barrie,  wesoło  pogwizdując,  szedł  w  kierunku  farmy  Locksleyów.  Przeciął  skrótem  pole 

koniczyny,  a  potem  rozległy  sad  z  mnóstwem  drzew,  uginających  się  pod  słodkim  ciężarem 
jabłek,    i   skręcił   na   podwórze,  gdzie  Curtis  Locksley  siedział  na  stercie   pniaków   i  leniwie   strugał 
kawałek patyka.

– Zdaje się, że masz dużo wolnego czasu, Curt – powiedział Will. – Świetnie, chłopie, bo chcę, byś 

się ze mną wybrał na kasztany, na Górę Grierów. Spotkałem wczoraj na drodze starego Toma Griera i 
pozwolił mi przyjść, kiedy tylko zechcę. Stary, dobry Tom!

– Dobra – Curt zgodził się chętnie. – Choćbym nawet był nie wiem jak zajęty, do licha, to w końcu 

mój  wolny  dzień.  Wuj  mnie  dziś  nie  potrzebuje.  Poczekaj,  zagwiżdżę  na  Dona.  Możemy  go 
przecież wziąć ze sobą.

Zagwizdał więc, ale Don; jego piękny nowofundlandczyk, nie raczył się pokazać. Po nawoływaniach 

i gwizdach na podwórku i wśród stodół, Curtis odwrócił się zawiedziony.

– Nie ma go nigdzie. Dziwne. Don nigdy nie oddalał się beze mnie. Choć... spóźnił się już kilka razy, 

a w zeszłym tygodniu dwukrotnie zniknął na całe przedpołudnie.

– Na twoim miejscu zamykałbym go, dopóki nie oduczy się tego włóczenia – rzekł Will i zawrócił ku 

ścieżce.

– Ale Don nie znosi zamykania, cały czas żałośnie skowyczy, nie mogę tego słuchać.
– Cóż... – zaczął z wahaniem Will – może byłoby to jednak lepsze niż przyzwolenie na włóczęgi z 

innymi   kundlami,   od   których   może   się   nauczyć   różnych   draństw.   Sam   widziałem   Dona   w 
zeszłym tygodniu,  jak  gnał  drogą  ku  przystani,  razem  z  tym  wielkim,  brązowym  psiskiem  Sama 
Vontnora. Zaczyna mieć złą reputację – kilka owiec zostało rozszarpanych ostatnio, a...

– Don nawet by nie tknął owieczki – gwałtownie przerwał Curtis.
– Zgadzam się, że nie, jeszcze nie.  Lecz pies Ventnora jest podejrzany,  a  Don  ciągle  za  nim łazi  i 

różnych  łajdactw  mógł  się  nauczyć,  to  pewne...  Farmerzy  są  wściekli  i  jeśli  tylko  dowiedzą  się 
o konszachtach  Dona  z  kundlem  Ventnora,  to  ukarzą  oba  psy.  Lepiej  go  zamknij  na  jakiś  czas, 
niech skowyczy do woli.

– Chyba powinienem – powiedział poważnie Curtis. – Nie chcę, aby Don był oskarżany, choć jestem 

pewien, iż on tego nie zrobił. Ale nie będzie się włóczył z psem Ventnora, łobuz jeden. Niech no wrócę 
do  domu, zamknę  go  w stodole.  Nie  zniósłbym,  gdyby  coś  mu  się  stało.  Oprócz  ciebie  to  mój 
jedyny kumpel, i to jaki kumpel!

Will   zgodził   się   z   tym.   Cenił   Dona   na   równi   z   Curtisem,   choć   nie   ręczyłby   za   jego 

niewinność. Wiedział  dobrze,  że  Don  już  wcześniej  był  podejrzewany  o  różne  sprawki,  ale  nie 
chciał  martwić przyjaciela.

W  końcu...  nie  było  żadnych  wiarygodnych  dowodów,  tylko  podejrzenia  i  oskarżenia 

farmerów, którzy koniecznie chcieli ukarać mordercę owiec.

W Bayside było dużo psów wątpliwej reputacji, z licznymi grzeszkami na sumieniu, więc Will miał 

nadzieję, że gdy Don zostanie zamknięty, a owce nadal będą ginąć, udowodni to psią niewinność.

Czuł się dość niezręcznie próbując rozmawiać z Curtisem o swych  podejrzeniach, bo przyjaciel był 

zaślepiony, jeśli chodziło o Dona, i bronił go z większą zawziętością niż gdyby chodziło o niego samego. 

Ale jednocześnie zdawał sobie sprawę, że tylko on może powiedzieć Curtisowi prawdę, a nie któryś z

background image

chłopców z Bayside, przekonanych o winie Dona.

– Kto ostatnio stracił owcę? – zastanawiał się Curtis.

Z głównej drogi skręcili na wąską, leśną ścieżkę wiodącą przez bukowy zagajnik Toma Griera.

3

3

–  Prawie  wszyscy  farmerzy  z  Hollow.  W  Hill  jeszcze  dwa  tygodnie  temu  nic  się  nie  działo. 

We wtorek zginęło sześć najlepszych owiec Paula Stocktona. Znaleźli je rozszarpane na jego pastwisku, 
za sosnowym laskiem. Stary Paul jest wściekły, nie wątpię. Przysiągł, że znajdzie winowajcę i zastrzeli 
go.

Ta  wiadomość  jeszcze  bardziej  przygnębiła  Curtisa.  Wiedział  o  dawnym  zatargu  między 

Paulem, którego farma leżała o ćwierć mili od domostwa Locksleyów i wujem Arnoldem.

Wuj  go  przygarnął  i  Curtis  był  od  niego  całkowicie  zależny.  Co  więcej,  przypominał  sobie 

ze ściśniętym sercem, że właśnie w środę rano Don zniknął.

No i co z tego, pomyślał. Do licha, jestem pewien, że Don nie zagryzł tych owiec!
–  A,  właśnie,  mówiąc  o  starym  Paulu  –  zaczął  Will,  chcąc  zmienić  przykry  temat.  –  W 

Harbour niepokoją się o szkuner George’a Finleya „Amy Reade”. To już trzy dni, jak wyszedł z portu i 
przepadł bez wieści. A odkąd opuścił Morro przewaliły się już dwa silne sztormy. Syn starego Paula, 
Oscar, płynął  na nim, więc Paul ma wielkie zmartwienie. Rodziny  reszty załogi, pięciu chłopców  z 
Harbour, również wypatrują „Amy” i rozpaczają.

Nie  rozmawiali  więcej  o  zagryzionych  owcach  i  pośród  przyjemności  „kasztanobrania”  Curtis 

wkrótce zapomniał o swym niepokoju.

Obiad zjedli u starego Toma Griera, który zaprosił ich, gdy przechodzili mimo domu. 
Późnym popołudniem Curtis wkroczył na podwórze. Na plecach dźwigał worek 
kasztanów.
Wuj Arnold stał przed otwartymi drzwiami stodoły i rozmawiał ze starszym, posiwiałym mężczyzną. 

Czujność  i  spryt  malowały  się  na  pociągłej  twarzy  tego  człowieka.  Serce  Curtisa  zabiło  mocniej; 
rozpoznał Paula Stocktona. Co go mogło sprowadzać?

– Curtis, chodź no tutaj – zawołał wuj.
Don  z  radosnym  szczekaniem  wybiegł  naprzeciw,  aby  powitać  Curtisa.  Chłopiec  położył  rękę 

na wielkim łbie psa i szli tak obaj, powoli, w kierunku stodoły.

Stary Paul zmierzył ich mściwym spojrzeniem.
– Curtis, złe wieści – zaczął przygnębiony wuj. – Pan Stockton twierdzi, że to twój pies zagryzł jego 

owce.

–  To  kłam...  –  zaczął  porywczo  Curtis,  ale  powstrzymał  się  i  dokończył  spokojniej  – 

niemożliwe, panie Stockton. Mój pies nikogo by nie skrzywdził.

– Zabił, albo pomógł zabić sześć najlepszych owiec w moim stadzie, młody człowieku.
– Czy ma pan jakieś dowody? – Curtis cały czas starał się zapanować nad swoją złością.
– Abner Peck widział twego psa, jak wałęsał się z tym kundlem od Ventnorów po moim pastwisku 

we   wtorek   wieczorem,   a   następnego   dnia   –   oto,   co   znalazłem   przy   rozszarpanych   owcach!   –   I 
tryumfalnie wyciągnął czerwoną wstążkę.

Curtis natychmiast  ją poznał.  Jego mała  kuzynka,  Lena,  zawiązała  tę wstążkę  na szyi  Dona  we 

wtorek po  południu.  Zaśmiewali  się  z  kontrastu,  jaki  tworzyła  frywolna,  czerwona  obróżka  i 
masywne  ciało Dona.

– Jestem pewien, że mój pies jest niewinny! – zawołał z 
pasją. Pan Locksley pokręcił głową.
– Obawiam się, że jest, Curtis. Wszystko przemawia przeciw niemu, a zagryzienie owiec to poważne 

oskarżenie.

– Psa należy zastrzelić – zdecydowanie oświadczył stary Paul – zostawiam to w pana rękach. Mam 

wystarczające dowody przeciw niemu i jeśli tego nie zrobicie, pogadamy o zapłacie za zabite owce.

I odszedł, a Curtis patrzył z napięciem na wuja.
– Wuju, nie możemy zastrzelić Dona – podjął desperacką próbę ratunku. – Będę go uwiązywał.

background image

–  A  my  będziemy  słuchać  jego  ciągłego  wycia,  tak?  –  odparł  sarkastycznie  pan  Locksley. 

Był poważnym, surowym człowiekiem i nie mógł zrozumieć uczucia łączącego Curtisa i Dona. – Nie, 
nie, Curtis,  zastanów  się,  pomyśl  rozsądnie.  Nie  możesz  go  ciągle  zamykać,  a  sam  nie  upilnujesz 
takiego włóczęgi. Jeśli raz zasmakował w polowaniu na owce, jest stracony. Dostaniesz innego psa, jeśli 
chcesz. I nie   becz,   za   stary   jesteś   na   babskie   mazgajstwo.   Pies   jest   nieznośny    i   zostanie 
zastrzelony.   Powiem Charlesowi Pippeyowi, aby przyszedł jutro i to zrobił. Oho, sztorm nadchodzi. 
Wiatr wieje z północnego wybrzeża. Uwiąż psa na noc i zapędź cielaki!

I wuj odszedł, zostawiając zrozpaczonego chłopaka na podwórzu.
Curtis patrzył ze smutkiem na nie podejrzewającego nic psa. Don usiadł przy jego nodze i rozglądał 

się wesoło. Nie wyglądał na winowajcę. Czy to możliwe, że naprawdę zagryzł owcę?

3

4

–  Nigdy  w to  nie  uwierzę,  stary  druhu  –  powiedział  chłopiec  z  mocą.  Zaprowadził  psa  do 

szopy  i uwiązał. Potem legł obok i zanurzył twarz w falującym, gęstym futrze Dona. W sercu Curtisa 
rósł bunt, przygnębienie i przerażenie.

Leżał   tak  do   wieczora,   pogrążony  w  gorzkich  myślach  i   wsłuchiwał   się   w  odgłosy 

szybko, nadchodzącego   sztormu.   W   końcu   wstał,   zapędził   cielaki,   a   melancholijne   skomlenie 
Dona  ciągle dźwięczało mu w uszach.

Jutro  ucichnie  na  zawsze,  pomyślał  i  zaszlochał,  wlokąc  się  do  łóżka.  Przez  długą  chwilę 

leżał nieruchomo,   w   końcu   zapadł   w   męczący,   głęboki   sen,   z   którego   wyrwało   go   dopiero 
wezwanie  do porannego udoju.

Wiatr wiał z większą furią niż kiedykolwiek. Ponad polami niósł się odgłos grzmotów, a fale 

wściekle biły w odsłonięty brzeg. Sztorm objął całe wybrzeże na wschód od Bayside.

Kończyli właśnie śniadanie, gdy do kuchni wpadł Will Barrie.
– „Amy Reade” jest przy brzegu, na skałach Gleeson! – krzyknął. – Tłucze się o nie od samego rana! 

Chodź, Curt!

Curt zerwał się i chwycił czapkę,  wuj  wypadł  za  nim,  jeszcze  bardziej  poruszony.  Gdy 

przebiegali przez podwórze, usłyszeli szczekanie Dona.

– Wezmę go ze sobą – zdecydował Curtis – poczekaj, Will!
Droga pełna była ludzi zdążających ku przystani. Obok chłopców zatrzymał się jadący wozem Sam 

Morrow. Krzyknął, żeby wsiadali. Był już raz na brzegu i  wrócił  do  domu, by zdać  relację  ojcu.  Wóz 
trząsł strasznie, a Sam wykrzykiwał wieści o „Amy” pośród wyjącego wściekle wichru.

– Taak, jest źle! Łódź tłucze o skały ćwierć mili od brzegu. To  przecież stara balia, przeciekająca i 

przegniła. Morze jest nieprawdopodobnie wzburzone i fale dosłownie ją przykrywają. Żadna łódź nie 
jest w stanie teraz płynąć   na ratunek –   fale   od   razu   by ją   zatopiły.   Stary Paul   szaleje   –   cały 
dobytek  chce oddać za ocalenie Oscara, ale nic nie da się zrobić.

Gdy dojechali do przystani, na brzegu kłębili się ludzie. Podobny do łupinki szkuner walczył z falami 

na rafie. Stary siwy rybak z Harbour, do którego zwrócił się Sam, przecząco potrząsnął głową.

– Nic nie zrobimy, żadna łajba nie wytrzyma na takiej fali ni chwilki. Szkuner zaraz rozpadnie się na 

kawałki. Okropne! To straszne, tak stać i gapić się na tonących sąsiadów!

Curtis z Willem zbiegli na sam brzeg. Krewni członków załogi „Amy Reade” już tam byli, wszyscy 

zrozpaczeni,   a   Paul   Stockton   wprost   szalał.   Biegał   wzdłuż   brzegu,   modlił   się,   płakał.   Jego 
jedyny, ukochany syn tonął właśnie na „Amy Reade”, a on nie mógł nic na to poradzić!

– Co oni robią? – Will zwrócił się do Martina Clarka.
–  Usiłują  rzucić  nam  cumę.  Przywiązali  do  niej  cienką  linką  drąg,  by  ją  obciążyć.  O,  teraz 

młody

Stockton próbuje, ale to na nic. Wiry przy rafach są zbyt silne.

– Jak to? Don przyniesie linę – zawołał Curtis. – Don! Do nogi, Don!
Pies przybiegł z głośnym szczekaniem. Curtis przytrzymał go za obrożę i pokazał drąg, który młody 

Stockton  znów  rzucił  w  fale.  Don  zaszczekał  na  znak,  że  zrozumiał  i  dał  susa  do  wody.  Gapie, 
obserwujący sytuację, zakrzyknęli z radością  i  nadzieją,  a  potem zaległa  cisza.  Słychać  było  tylko 
ryk sztormu   i   huk   bijących   o   brzeg   fal.   Ludzie   patrzyli   na   wspaniałego   psa   walczącego   z 
żywiołem;  jego czarny łeb co chwilę pojawiał się na powierzchni wody i znikał. Gdy Don dopłynął do 

background image

drąga, złapał go zębami i zawrócił. Owacje rozległy się na nowo. Stojąca przy Curtisie żona jednego z 
członków załogi szkunera  padła  na  kolana  łkając  i  dziękując  Bogu.  Curtis  również  czuł  gorące 
łzy  napływające  mu  do oczu.

Don wyszedł na brzeg, położył zdobycz u nóg swego pana i otrząsnął się energicznie. Curtis chwycił 

drąg, a tuzin kobiet i mężczyzn rzucił się w kierunku Dona ściskając go i całując jego mokre futro. Paul 
Stockton był wśród nich; wielki, ciemny łeb psa wyglądał spod jego ramienia, a oczy Dona pytały, co 
znaczy to zamieszanie.

Tymczasem   kilku   mężczyzn   krzepko   ciągnęło   cumę.   W   pół   godziny   cała   załoga   „Amy 

Reade”, zmarznięta  i  ociekająca  wodą,  znalazła  się  na  brzegu.  Stary  Paul  chwycił  rękę  Curtisa  i 
mocno  nią potrząsnął. Łzy płynęły po jego surowej, pomarszczonej twarzy.

– Powiedz wujowi, żeby nie ważył się tknąć tego psa! Teraz jestem przekonany, że to nie on zagryzł 

moje owce. Zresztą, choćby i zagryzł, nie dbam o to! Może zabić wszystkie owce, jeśli tylko baranina 
mu służy!

3

5

Curtis wracał do domu z lekkim sercem. Pan Locksley wysłuchał słów starego Paula z uśmiechem. I

jego ujął bohaterski wyczyn Dona.

– No, Curtis, dobrze się stało. Całe szczęście, że skończyły się te wieczne  niesnaski. Ale Dona 

trzeba jednak zamykać przez jakiś czas, choć nie będzie to dla niego miłe. Sam tego dopilnujesz. W 
końcu, to jednak on mógł  zagryzać owce. I koniecznie musi się skończyć  to kumplowanie  z psem 
Ventnora.

Curtis przyznał wujowi rację i biedy Don został uwiązany. Jego niewola wkrótce się skończyła; psa 

Ventnorów zastrzelono. Don znów biegał wolny i Curtis niepokoił się o niego przez tydzień czy dwa. 
Ale nie  znajdowano  już  rozszarpanych  owiec  i  niewinność  Dona  została  udowodniona.  Jeśli  zaś 
chodzi  o starego Paula Stocktona, to wyglądało na to, że nie wiedział jak się odwdzięczyć. Dawny spór 
między Stocktonami   a   Locksleyami   został   całkowicie   zapomniany,   a   stary  Paul   stał  się  
najgorętszym  przyjacielem Curtisa. O Donie zwykł mawiać:

– Takiego psa to jeszcze nie było, mój panie! Toż z oczu mu można czytać! O, gdybyś go pan 

widział, jak płynął ku szkunerowi! Kości? Oczywiście! Jak tylko przychodzi, dostaje najlepsze kości i 
nie tylko! Ten pies to bohater, prawdziwy bohater, mój panie!

Przełożyła Zuzanna Górska

3

6

NIESPODZIEWANA CEREMONIA

Selwyn Grant szedł w kierunku swego rodzinnego, wiejskiego domu tak powoli, jak gdyby wracał z 

krótkiego spaceru, nie zaś po dziesięcioletnim pobycie gdzieś daleko, na zachodzie kraju.

Prowadzony  przez  rozmaite  głosy  rozbrzmiewające  w ciężkim,  jesiennym  powietrzu  zbliżył  się 

do   drzwi   wychodzących   na   makową   alejkę   w   ogrodzie   i   otworzył   je.   Wszedł   nie   zauważony   i 
uśmiechając  się patrzył  na  swą  rodzinę.  Zastanawiał  się  jednocześnie,  co mogło  stać  się  powodem 
niemal dotykalnej, uroczystej  atmosfery  unoszącej  się  w  powietrzu.  Matka  siedziała  przy  stole, 
pilnie     czyszcząc     srebrne   łyżeczki,   które,   o   ile   pamiętał,   były   używane   tylko   w   szczególnych 

background image

momentach. Była taka jak niegdyś – te  same  jasne  oczy,  ta  sama  wyprostowana  sylwetka  i  nos  – 
carstonowski  nos  –  dumnie  wykrojony  i arystokratyczny. Zaszły w niej niewielkie zmiany, owszem. 
Ale   czy   to   możliwe,   że   ta   przystojna   młoda   dama   z   czarującym,   brązowym   pieprzykiem   i   nosem 
niewątpliwie po  plebejsku  grantowskim,  siedząca przy  oknie  i  usiłująca  coś  zrobić  z  mnóstwem 
koronek  i  organdyny  leżących  na  jej  kolanach,  to  jego mała,  kędzierzawa  i  opalona  siostra,  którą 
opuścił,  gdy  miała  trzynaście  lat?  A  ten  młody  człowiek naprzeciw  kredensu  to  oczywiście  Leo; 
na  widok  krzepkiego;  świetnie  wyglądającego,  barczystego młodzieńca Selwyn nagle pomyślał, jak 
bardzo   sam   się   postarzał.   A   tam   w   rogu   –   ojciec,   szczupły,   niski,   zupełnie   siwy,   przeglądający 
uporczywie gazetę swymi krótkowzrocznymi oczyma. Serce Selwyna zabiło żywiej. Kochany staruszek! 
Lata obeszły się z nim łaskawie.

Pani Grant podniosła wyżej wyczyszczoną łyżeczkę i zaczęła uważnie się jej przyglądać.
– Myślę, że ta już tak błyszczy, że zadowoli  nawet  Margaret  Graham.  Zamierzam  wyłożyć dwa 

tuziny łyżeczek   do   herbaty   oraz   tuzin   tych   deserowych.   Berto,   mam   nadzieję,   że   zawiążesz 
czerwoną wstążeczkę  na  każdej  z  nich.  Łyżeczki  Carmodych  są  identyczne  i  daję  głowę,  że  pani 
Carmody przywłaszczyła sobie dwie z naszych na weselu Jenny Graham. Nie  chcę stracić kolejnych. 
Mój drogi, czy...

Przerwała nagle, dostrzegłszy w drzwiach swego pierworodnego.
Kiedy zamieszanie  wywołane  powitaniami  wreszcie  się  skończyło,  Selwyn  spytał,  dlaczego 

wyjęto rodzinne srebra.

–   Na   wesele,   oczywiście   –   powiedziała   pani   Grant.   Wytarła   okulary   w   złotej   oprawie   i 

stwierdziwszy, że nie ma czasu na dalsze łzy i sentymenty, dokończyła: – Łyżeczki nawet w połowie nie 
wyczyszczone,   a   za     godzinę    trzeba     zacząć     się    ubierać.    Berta,  jak     widzisz,    jest    zupełnie 
bezużyteczna  –  kończy  swoją kreację. Będzie druhną i bardzo to przeżywa.

– Wesele? Czyje wesele? – wtrącił zupełnie oszołomiony Selwyn.
– Lea, oczywiście. Leo żeni się dziś wieczorem. Czy nie dostałeś zaproszenia? Nie doręczono ci go 

do domu?

–  Podajcie  mi  krzesło,  prędko  –  powiedział  Selwyn  błagalnie.  –  Leo,  czy  naprawdę 

zamierzasz popełnić takie głupstwo w tak młodym wieku? Czy jesteś pewien swojej dojrzałości?

– Sześć stóp wzrostu można interpretować rozmaicie – uśmiechnął się od ucha do ucha Leo. – Ale 

nie   przejmuj   się,   przyjacielu.   Nie   jest   tak   źle,   jak   myślisz.   Wybrałem   godną   szacunku,   uczciwą 
dziewczynę. Trzy tygodnie temu napisaliśmy ci o tym w liście tak klarownie i delikatnie, jak tylko było 
możliwe.

– Wyruszyłem przed miesiącem. Do dziś włóczyłem się odwiedzając starych kolegów z college'u. 

Nie   dostałem   więc   listu.   Dobra,   już   mi   lepiej.   Nie,   siostrzyczko,   nie   musisz   mnie   wachlować.   A 
wracając do tematu: któż jest twoją wybranką, bracie?

– Alice Graham –  odpowiedziała pani Grant,  mająca zwyczaj  mówienia  za  swoje  dzieci,  z 

których żadne nie odziedziczyło rodowego nosa Carstonów.

– Alice Graham? Ten dzieciak?! – wypalił ogromnie zaskoczony Selwyn.

3

7

–  Proszę,  proszę,  Sel  –  warknął  Leo  –  być  może  my  tu  w  Croyden  nie  jesteśmy  szczególnie 

postępowi, ale w miejscu nie stoimy również. Dziewczynki zwykle dorastają gdzieś między dziesiątym a 
dwudziestym rokiem życia. Wy, starzy kawalerowie, myślicie, że nikt nigdy nie dorośleje. Skąd w takim 
razie siwizna na twoich skroniach?

– Cóż, wiem, że posiwiałem, ale nie sądziłem, że pierwszą osobą, która  mi to  wytknie, będzie  mój 

rodzony brat. Teraz, gdy to przemyślałem, przyznaję, że Alice pewnie musiała nieco spoważnieć. A czy 
wygląda choć trochę lepiej niż kiedyś?

– Alice to czarująca dziewczyna –  powiedziała pani Grant  impulsywnie.  –  Jest  piękna,  a  poza 

tym czuła i rozsądna, a te cechy nieczęsto spotyka się razem. Wszyscy jesteśmy bardzo zadowoleni z 
wyboru Lea. Ale naprawdę trzeba się pospieszyć. Wesele rozpoczyna się o siódmej, a jest już czwarta.

–  Mamo,  czy  mogłabyś  posłać  kogoś  po  mój  bagaż  na  stację?  –  poprosił  Selwyn.  –  Na 

szczęście wziąłem nowy garnitur, inaczej nie odważyłbym się pójść na przyjęcie.

background image

– Dobrze, a teraz wyłączam się – rzekła pani Grant. – Mężu, zabierz stąd Selwyna, bym nie musiała 

tracić czasu na pogaduszki.

W bibliotece ojciec i syn spojrzeli na siebie z radością.
– Tato, to prawdziwe błogosławieństwo widzieć cię w tak dobrej formie. Jestem trochę oszołomiony 

tymi wszystkimi zmianami. Berta dorosła, a Leo o krok od ślubu! I to z Alice Graham, o której na razie 
nie mogę myśleć inaczej, jak o długonogim, czarnookim, figlarnym chochliku. Mówiąc szczerze, tato, 
nie   mam   ochoty   iść   na   wesele   do   Wish–ton–wish.   Jestem   pewien,   że   ty   też.   Nigdy   nie   lubiłeś 
niepotrzebnego zamieszania. Czy nie uda się jakoś wykręcić?

Uśmiechnęli się do siebie, przywołując  miłe  wspomnienia  wielu nudnych,  rodzinnych 

uroczystości, od których się razem „wykręcili". Ale pan Grant zaprzeczył ruchem głowy.

–  Nie  tym  razem,  kochany.  Są  na  świecie  rzeczy,  od  których  obyczajny  człowiek  nie  może 

się wymówić,  a  jedną  z  nich  jest  ślub  jego  własnego  syna.  Może  jest  to  kłopotliwe,  ale  muszę 
przez  to przejść.  Zrozumiesz  jak  to  jest,  gdy  sam  będziesz  miał  rodzinę.  A  przy  okazji,  dlaczego 
jeszcze  nie założyłeś   własnego   gniazda?   Dlaczego   do   tej   pory   nie   zostałem   zmuszony   do  
uciążliwego   i niewygodnego obowiązku asystowania na twym ślubie?

Selwyn zaśmiał się z nikłą nutką goryczy w głosie, a czułe ucho ojca natychmiast ją wychwyciło.
– Byłem zbyt zajęty studiowaniem prawa, ojcze. Nie miałem czasu rozglądać się za 
żoną. Pan Grant potrząsnął siwą głową

.

–  To  nie  jest  prawdziwy  powód,  synu.  Przysłowie  mówi:  Na  świecie  jest  żona  dla  każdego  

mężczyzny;   więc   jeśli   ktoś   nie   znalazł   jej   przez   trzydzieści   pięć   lat,   to   musi   być   po   temu   jakiś 
prawdziwy powód. Wiesz, nie chcę ci prawić kazań, ale mam nadzieję, że to o czym wspomniałeś, to 
tylko jedna z przeszkód, nie najważniejsza i nie wynikająca z jakiegoś samolubstwa czy oziębłości. Być 
może jeszcze znajdziesz  swoją  panią  Grant.  Jeżeli  zamierzasz  szukać,  dam  ci  małą  radę.  Twoja  
matka  to  wspaniała kobieta,  Selwynie,  wspaniała  kobieta.  Nie  ma  gospodyni  lepszej  od  niej,  a  z 
finansami  radzi  sobie doskonale – lepiej niż ktokolwiek inny. Jest dobrą żoną i matką. Gdybym był 
młody, zalecałbym się do niej i ponownie z nią ożenił; tak bym zrobił. Ale pamiętaj, synu, kiedy ty 
będziesz wybierał sobie żonę, weź tę z małym, ładnym i zupełnie pospolitym nosem, a nie z nosem 
arystokratycznym. Nigdy nie żeń się z kobietą, która ma „rodowy” nos.

Dziwnym   zbiegiem   okoliczności   kobieta   o   rodowym   nosie   weszła   właśnie   do   biblioteki 

i rozpromieniła się w macierzyńskim uśmiechu, widząc ich razem.

– W jadalni czeka mała przekąska, a gdy zjecie, musicie się przebrać. I przyczesz porządnie  włosy, 

dobrze,  kochanie?   –   zwróciła   się   do   męża.   –   Selwynie,   zielony   pokój   już   przygotowany. 
Jutro porozmawiamy  spokojnie,  ale  dziś  będę  zbyt  zajęta,  by  pamiętać,  że  gdzieś  tam  się  kręcisz. 
Jak dostaniemy  się  wszyscy  do  Wish–ton–wish?  Leo  i  Berta  jadą  bryczką  zaprzężoną  w  kucyki. 
Trzecia osoba już się tam nie zmieści. Będziesz musiał tłoczyć się ze mną i ojcem w powozie.

– Po co? – uciął szybko Selwyn. – Pójdę piechotą, przecież to tylko pół mili. Mam nadzieję, że stara 

droga jest wciąż używana?

– Powinna być w porządku – odparła pani Grant. – Leo bardzo o nią dba. Jeśli zapomniałeś, którędy 

prowadzi, on wszystko ci wyjaśni.

– Nie zapomniałem – powiedział Selwyn nieco szorstko.

3

8

Miał  powody,  by  dobrze  pamiętać  leśną  drogę.  Leo  nie  był  pierwszym  Grantem  chodzącym 

w konkury do Wish–ton–wish.

Kiedy   Selwyn   wyruszył,   księżyc     wzeszedł   właśnie     nad     wschodnimi     wzgórzami:   okrągły, 

czerwony, nieco zamglony. Jesienne powietrze było aromatyczne i jednocześnie delikatne. Po prawej 
stronie długie cienie   kładły   się   na   polach.   Srebrzysta   mozaika   pokryła   żywą   ścianę   starych 
buków.  Selwyn  szedł powoli. Rozmyślał o Esme Graham, albo raczej o dziewczynie, którą kiedyś była 
i   zastanawiał   się,   czy   spotka   ją  na   ślubie.   Mógł   się   z  tym   liczyć,   a   nie   chciał   jej   widzieć.   Mimo 
dziesięcioletnich wysiłków nie wiedział,  czy  potrafi  spojrzeć  na  żonę  Toma  St.  Claira  nie  tracąc 
przy     tym     spokoju     i     opanowania.     W   najlepszym   wypadku   takie   spotkanie   zniszczyłoby   jego 

background image

wspomnienia – już nigdy nie pomyślałby o niej inaczej niż jako o Esme St. Clair.

Grahamowie  przybyli  do  Wish–ton–wish  przed  jedenastu  laty.  Mieli  mnóstwo  córek,  a  Esme 

była najstarszą z nich. Selwyn, pod pretekstem opiekowania się młodszymi dziewczynkami, często tego 
lata przebywał z Esme i zakochał się w niej bez pamięci. Wprawdzie Tom St. Clair zawsze kręcił się 
gdzieś w pobliżu, ale w końcu, jako daleki kuzyn miał do tego prawo. Pewnego jednak dnia Selwyn 
dowiedział się, że  Esme  –  wówczas  szesnastoletnia  panna  –  zaręczyła  się  z  Tomem.  To  był 
koniec.  Selwyn  opuścił rodzinę i miasto najszybciej, jak tylko mógł. W rok później w liście z domu 
znalazł krótką wzmiankę o ślubie Toma St. Claira.

Tak rozmyślając zapomniał, że się spieszy i ledwo zdążył na ślub. Burmistrz Wish–ton–wish właśnie 

rozpoczynał ceremonię, gdy Selwyn wśliznął się do środka bocznymi drzwiami. Zobaczył pannę młodą i 
z  trudem  powstrzymał  okrzyk  zdumienia.  Ta  piękna,  wysoka,  uroczo  zarumieniona  kobieta  z 
kaskadą kruczoczarnych włosów ukrytych pod śnieżnym welonem – czy to naprawdę Alice Graham? 
Mała,   chuda  dziewczynka,   wciąż  starająca   się  upodobnić   do  chłopaka?  Przyglądał   się  i  oczom  nie 
wierzył. A jednak... Mimo zupełnie innej figury, cery, koloru włosów, była podobna do Esme, miała z 
nią coś wspólnego.

Ano właśnie, gdzie Esme? Podczas gdy pastor odczytywał przysięgę małżeńską, Selwyn rozglądał 

się nad  głowami gości. Wypatrzył kilka  sióstr  Graham,  a  nawet  stojącego  na  drugim  końcu  sali 
Toma  St. Claira, ale Esme nigdzie nie było widać.

Po uściśnięciu ręki panu młodemu i zwykłej ceremonii składania  życzeń, Selwyn zapragnął znaleźć 

się   na   świeżym   powietrzu.   W     ogrodzie   pełgające,   różane     światło     chińskich     lampionów   oraz 
srebrzysty blask  księżyca  tworzyły  nastrój  bajkowy i  niepowtarzalny.  I  wówczas  zobaczył,  jak 
Esme  wychodzi   z zatłoczonego  domu   do   ogrodu  –  wysoka,   szczupła  kobieta   w   błyszczącej, 
obcisłej   sukni.   Białe   kwiaty cudownie    odcinały   się   od   brązu   jej   wspaniałych   włosów.    W 
delikatnej  poświacie  otaczającej  dom weselny  i  ogród  wyglądała  piękniej  niż  kiedykolwiek.  Na 
ten  cudowny  widok  serce  Selwyna  zabiło niebezpiecznie mocno.

– Esme! – zawołał mimo woli.
Zauważyła go i chyba zaczerwieniła się, choć nikłe światło sprawiało, że nie był pewien.
– Selwyn! – krzyknęła, wyciągając ku niemu ręce. – Mój Boże, Selwyn Grant! Czy to sen, czy jawa? 

Nie wiedziałam, że tu jesteś! Nie wiedziałam, że wróciłeś do domu!

Ujął jej ręce i przyciągnął ją lekko do siebie, niewiele myśląc, co może sądzić o tym Tom St. Clair. 

Wiedział tylko, że kocha ją całym sercem i że to ona właśnie była i jest najważniejszym i jedynym celem 
w jego życiu.

– Wróciłem do domu cztery godziny temu i natychmiast wysłano mnie tu, na wesele brata. Kręci mi 

się  w  głowie,  Esme.  Wciąż  nie  mogę  dostosować  mych  starych  wyobrażeń  do  nowego  stanu 
rzeczy.  Śmiać  mi  się  chce,  gdy pomyślę,  że Leo i Alice  są małżeństwem.  Dla mnie  to nadal  para 
dzieciaków.

Esme roześmiała się i nieco odsunęła od niego.
– Wszyscy jesteśmy o dziesięć lat starsi – powiedziała lekko.
– Ty nie. Nigdy nie byłaś równie piękna. Jako staremu przyjacielowi chyba wolno mi to powiedzieć?
–  Może  zmienisz  zdanie  za  dnia  –  w  tym  świetle  każdy  wygląda  korzystnie.  Selwynie,  mam 

już prawie trzydzieści lat, wiesz?

–  A  ja  dorobiłem  się  kilku  siwych  włosów  na  głowie  szepnął.  –  Wiedziałem  o  tym,  ale 

miałem nadzieję,  że  nikt  nie  zauważy.  Niestety,  Leo  rozwiał  me  złudzenia.  To  nagle  dorastające 
młodsze rodzeństwo jest nieznośne. A ty pewnie zaraz powiesz, że Maleńka też dorosła.

– Maleńka ma osiemnaście lat i kawalera – uśmiechnęła się Esme. – I ostrzegam cię – życzy sobie, 

aby zwracano się do niej: Lauro.

Nastała chwila milczenia, po czym Esme zaproponowała:

3

9

– Przespacerujmy się tą drogą przez bukowy las, do starej bramy przy dróżce. Wyszłam z domu, bo 

pomyślałam, że na świeżym powietrzu przejdzie mi ból głowy. Muszę jeszcze pomóc przy kolacji, więc 
przydałby mi się teraz mały spacer.

Przemierzyli   powoli   trawnik   i   wstąpili   na   swą   ulubioną   dróżkę   prowadzącą   ku   dalekiej, 

background image

świetlistej linii lasu. Grant czuł się jak we wspaniałym śnie, z którego nie chciał się obudzić. Szli przez 
pola  zalane  tajemniczym,    księżycowym    blaskiem    w   kierunku    starej    bramy.    Echo    gwaru    i 
śmiechów    zamierało  powoli, a w końcu  znikło  zupełnie  w przeogromnej,  wszechogarniającej  ciszy 
nocy.

Przez  chwilę  milczeli.  Ona  patrzyła  gdzieś  w dal,  on  podziwiał  cudownie  wygiętą  linię  jej 

karku  i bogactwo włosów. Jakże dziewicza, niemal święta była w tej chwili! W obliczu jej uroku Torn 
St. Clair wydał mu się świętokradcą.

W końcu Esme przerwała milczenie.
– Miło, że znów tu jesteś – powiedziała szczerze. – Tak niewielu starych przyjaciół mi zostało, tak 

wiele dzieci  dorosło.  Czasem  nie  poznaję  świata,  w którym  żyję, tak się zmienił.  Wiesz,  to bardzo 
niemiłe uczucie. A ty sprawiłeś, że znów poczułam się na swoim miejscu. Tak bardzo nie chciałam być 
sama dziś wieczorem.   Będę   ogromnie   tęskniła   za   Alice   ––   teraz   została   nas   trójka:   mama, 
Maleńka  i  ja.  Nasza rodzina tak strasznie się zmniejszyła!

– Mama, Maleńka i ty!? – Selwynowi zakręciło się w głowie. – Jak to, a co z Tomem?
Natychmiast  zrozumiał,  że  powinien  był  ugryźć  się  w  język,  gdyż  pytanie  było  idiotyczne. 

Esme   spojrzała   na   niego   niebotycznie   zdziwiona.   Selwyn   pamiętał,   że   w   świetle   słońca   jej   oczy 
przypominają cienie wczesnego wieczoru – stają się tajemniczo niebieskie. Teraz jednak były zupełnie 
ciemne, głębokie i patrzyły z czułością.

– Tom? – spytała zakłopotana. – Masz na myśli Toma St. Claira? Oczywiście jest tu ze swoją żoną. 

Nie   widziałeś jej? Piękna kobieta   w bladoróżowej   sukience.   Kiedyś   nazywała się   Lil   Meredith. 
Znałeś Lil? Jedna z Meredithówien z miasteczka Uxbridge.

Selwyn zapamiętał ten moment na całe życie. Jego zdziwienie było tak wielkie, że gdyby nie złapał 

się   prędko   jednej  z  belek  bramy,  niewątpliwie  upadłby  i  stoczył  niechlubnie  do  rowu   przy 
drodze.   Wszystkie     niespodzianka     tego     wieczoru   zbladły   przy   tym,   co     usłyszał   przed     chwilą. 
Przekonany,  że  w języku angielskim nie istnieją słowa mogące oddać jego zaskoczenie i stan uczuć, nie 
próbował ich nawet szukać. Po prostu oparł się o bramę i wyrzekł najprostsze zdanie, jakie przyszło mu 
do głowy:

– Myślałem, że jesteś żoną Toma.
– Myślałeś, że jestem jego żoną? – powtórzyła Esme powoli. – Myślałeś tak przez wszystkie te lata, 

Selwynie Grant?

–   Tak.   Tak   właśnie   była.   Czemu   tu   się   dziwić?   Byłaś   jego   narzeczoną,   gdy   wyjeżdżałem. 

Wiedziałem o tym od twojej siostry, Jenny. A później dostałem list, w którym Bertha nadmieniła, że 
Tom się ożenił. Nie napisała z kim, ale przecież miałem prawo sądzić, że z tobą!

– Och... – na poły westchnienie, na poły jęk długo gromadzonego i skrywanego bólu wyrwał się z jej 

ust. – To bardzo śmieszna pomyłka. Tom i ja byliśmy zaręczeni, ale to była sprawa między dziewczyną i 
chłopakiem, a nie między kobietą i mężczyzną. Po jakimś czasie stwierdziliśmy, iż popełniliśmy błąd, a 
to co uważaliśmy początkowo za miłość, było po prostu przelotną fascynacją. Rozstaliśmy się tuż przed 
twym odjazdem. Wszystkie moje starsze siostry wiedziały o tym, ale o Jenny nawet nie pomyślałyśmy, 
traktowałyśmy ją jak dziecko. I cały czas uważałeś, że jestem żoną Toma? To naprawdę śmieszne!

–  Śmieszne?  Ależ  to  jest  tragiczne!  Słuchaj,  Esme,  nie  chcę  więcej  pomyłek.  Jeśli  sprawy  

tak   wyglądają,   to   muszę   coś   ci   powiedzieć.   Kocham   cię   –   i   kochałem   zawsze   od   chwili,   gdy   cię 
poznałem. Odszedłem, bo  nie  mogłem patrzeć  spokojnie,  jak poślubiasz  innego.  I  nie  wracałem  tak 
długo  z  tego samego powodu. Esme, powiedz, czy nie jest za późno? Czy kiedykolwiek zależało ci na 
mnie?

– Tak – odpowiedziała z trudem.
– A czy ciągle jeszcze ci na mnie zależy?
Oparła głowę na jego szerokiej piersi. – Tak – szepnęła. – W takim razie wracamy i zaraz bierzemy 

ślub – oznajmił radośnie.

Esme  podniosła  głowę  i  zdziwionymi  oczyma  wpatrywała  się  w  jego  twarz.  –  Ślub?  – 

spytała niedowierzająco.

–  Tak,  ślub.  Straciliśmy  już  dziesięć  lat  i  nie  będziemy  tracić  ani  minuty  więcej.  Powtarzam: 

nie będziemy.

– Selwyn! To niemożliwe!

4

background image

0

– Już dawno wykreśliłem ten zwrot z mojego słownika. Spójrz na to bez uprzedzeń, a zobaczysz, że 

nasz ślub to najprostsza rzecz pod słońcem! Wesele przygotowane, goście zaproszeni, pastor pod ręką, a 
niczyje zezwolenie nie jest nam, na szczęście, potrzebne. Ubrałaś się w nową sukienkę i kochasz mnie. 
Na małym palcu noszę prostą złotą obrączkę – na pewno będzie ci pasować. Mamy wszystko, czego nam 
trzeba! Jaki jest sens czekać i organizować następne wesele za kilka tygodni?

– Teraz rozumiem, dlaczego zyskałeś sławę wspaniałego prawnika – powiedziała Esme. – Ale...
–Nie  słucham żadnych  „ale”.  Chodźmy  już.  Muszę  odnaleźć  twoją  i  moją  matkę  i  rozmówić 

się  z nimi.

Pół godziny później gruchnęła między gośćmi niesamowita wiadomość. Zanim ślub mógł się odbyć, 

Tom   St.  Clair   oraz   mąż  Jenny   uśmiechając  się  tajemniczo   ponownie  posłali  po  burmistrza.  
Następnie zrobili  przejście   przez   środek  sali.  Pojawił  się  pastor   ze  swą   nieodłączną  błękitną 
księgą,  a  za  nim, trzymając się za ręce, weszli Selwyn Grant i Esme Graham.

Kiedy  druga  już  tego  wieczoru  ceremonia  dobiegła  końca,  pan  Grant  podszedł  do  syna  i 

mocno uścisnął jego rękę.

–  Nie  muszę  życzyć  ci  szczęścia,  synu,  gdyż  widzę,  że  już  je  masz.  Zrobiłeś  wspaniałą 

rzecz  –  z dwóch  męczących  uroczystości  uczyniłeś  jedno  wesele,  jakże  dla  mnie  radosne.  To 
było  genialne posunięcie. I – powiem ci w tajemnicy, cicho, póki Esme wciąż tonie w uścisku naszej 
kochanej matki, ta dziewczyna ma odpowiedni nos. Ale twoja matka to wspaniała kobieta, naprawdę 
wspaniała...

Przełożyła Aleksandra Cacha

4

1

PAMIĘTNIK WUJKA JESSE’EGO

Wujek Jesse!
Imię przystające dokładnie do jego  wyglądu. Nigdy, przez dwa cudowne  letnie sezony spędzone  w

Golden Gate, nie przyszło mi do głowy, że mógłby nosić inne imię.

Gdy ujrzałam go po raz pierwszy, pomyślałam, że wygląda dokładnie tak, jak go sobie wyobrażałam. 

Stał w szeroko otwartych drzwiach niskiej chaty, usadowionej blisko  morskiego brzegu, lecz osłoniętej 
od  wiatru  wysokimi drzewami.  Witał  nas  w  „naszym  nowym  domu”  z  pełną  wdzięku  kurtuazją, 
która stanowiła niejako część jego osobowości. I było to całkowicie naturalne, mimo jego zwalistej, 
wysokiej,  lekko przygarbionej  postaci,  sprawiającej  wrażenie  siły  i sprawności  fizycznej.  Ogorzała, 
gładko ogolona twarz starszego człowieka i przerzedzone siwe włosy, swobodnie opadające na ramiona 
wskazywały, że niejedno w życiu przeszedł. Trudno  było nie zwrócić  uwagi na  głęboko  osadzone, 
błękitne,  tryskające życiem oczy. Czasami tylko przygasały nieco, stawały się zadumane, jakby zasnuła 
je mgiełka. Wtedy posyłał w morze tęskne spojrzenia pełne pytań; na które nie miał odpowiedzi. Jakby 
szukał tam czegoś niezwykle wartościowego, czegoś co zaginęło bardzo dawno, a ku czemu rwało się 
jego serce.

Pewnego  dnia  miałam  poznać  ten  sekret,  miałam  dowiedzieć  się,  cóż  to  za  niezwykła 

tajemnica drzemie w głębi jego szlachetnej duszy.

Nie  można  zaprzeczyć,  iż  wujek  Jesse  nie  był  człowiekiem  urodziwym.  Wydatne  szczęki, 

grube spękane od słonego wiatru usta i duże kwadratowe czoło, nie czyniły z niego przystojniaka. Na 
pierwszy rzut  oka  sprawiał  też  wrażenie  człowieka  nieskomplikowanego,  łatwego  do  przejrzenia. 
Jednak  z  tej surowej postaci emanowała jakaś niezwykła energia.

Wujek   Jesse    całkowicie    zdawał    sobie   sprawę    ze   swojego   „uroku”   i   bardzo   nad   tym 

background image

ubolewał.   Był człowiekiem   wielce   wrażliwym   na   wszelkie piękno. Pewnego razu   zwierzył   się 
matce,  że  gdyby  mógł narodzić się jeszcze raz, chciałby być przystojniejszy.

–   Chłopaki   mówią,   że   jestem   przyzwoitym   człowiekiem   mawiał   kapryśnie.   –   Ale   czasami 

chciałbym, żeby Pan stworzył mnie tylko w połowie tak dobrym, jak jestem. Mógł bardziej skupić się na 
wyglądzie.   Lecz   cóż,   prawdopodobnie   Stwórca,   tak   jak   każdy   dobry   kapitan,   wiedział,   co   robi. 
Widocznie   niektórzy   z   nas   muszą   być   brzydcy,   aby   inni,   jak   panna   Mary,   prezentowali   się   dużo 
korzystniej.

Wujek Jesse często powtarzał mi, że jestem jedną z piękniejszych dziewcząt, jakie widział w życiu. 

Oczywiście, zdawałam sobie sprawę, że jest w tym dużo przesady, ale cóż, za to go właśnie kochałam. 
To kłamstewko w jego ustach brzmiało tak cudownie i szczerze, iż sama chwilami w nie wierzyłam. 
Czasami myślę, że i on w to wierzył. Zresztą nie było kobiety, która nie uchodziłaby w jego oczach za 
piękność bez  skazy.  A  wszystko  za  sprawą  tej  jednej,  którą  kiedyś  kochał.  Raz  tylko  widziałam 
go  prawdziwie rozwścieczonego,  gdy  pewien  nieszczęśnik  ośmielił  się  skrytykować  dziewczyny  z 
wybrzeża.   Został wprost  przygwożdżony  świdrującym spojrzeniem wujka Jesse’ego. W oku starego 
człowieka pojawił się surowy  błysk,  a  twarz  nabrała  ostrych,  zupełnie  obcych  rysów.  I już nigdy 
nie dziwiłam  się, że  taki spokojny, prosty człowiek mógł wieść życie pełne trudów i przygód

.

Do   Golden   Gate    przyjechałyśmy    wiosną.    Lekarz    zalecił   mamie    zmianę    klimatu   i   jak 

najwięcej morskiego powietrza. Wuj James, gdy tylko to usłyszał, zaproponował pobyt w niewielkiej 
posiadłości w Golden Gate, odziedziczonej niedawno w spadku po śmierci starej ciotki, która w ciszy i 
spokoju dożyła sędziwego wieku.

– Jeszcze nie widziałem tej chatki – powiedział – ale o ile znałem ciotkę Elizabeth i jej umiłowanie 

porządku, na pewno zostawiła ją w doskonałym stanie. Klucze do domu znajdują się u starego żeglarza 
mieszkającego po sąsiedzku. Nazywa się Jesse Boyd, czy jakoś tak. Myślę, że byłoby wam tam całkiem 
wygodnie.  Dom  stoi  na  osłoniętym  od  morza  skrawku  wybrzeża,  a  do  plaży  jest  nie  więcej  niż 
pięć minut.

4

2

Propozycja  wujka  Jamesa  okazała  się  przysłowiowym  strzałem  w  dziesiątkę,  bo  nasze  środki 

finansowe  były  ograniczone  i  jakikolwiek  wyjazd  do  sanatorium  nie  wchodził  w  rachubę.  Tak 
więc zebrałyśmy manatki i wyruszyłyśmy. Wcześniej zatelegrafowałyśmy do . Jesse’ego Boyda, aby w 
miarę możliwości przygotował dom na nasze przybycie. I tak pewnego pięknego wiosennego dnia, przy 
wtórze wiatru  harcującego  wesoło  nad  wybrzeżem  i  wydmami,  popędzającego  białe  czapy  fal  
obmywających piaszczysty brzeg, wysiadłyśmy z pociągu na małej stacyjce. Spacerem doszłyśmy do 
naszego  nowego domu. Bagaże zostały na stacji i miały być dostarczone wieczorem.

Dom ciotki Elizabeth zrobił na nas oszałamiające wrażenie. Jego widok wprawiał w zachwyt i duszę, 

i zmysły. Wyglądał jak wielka, szara muszla porzucona na piasku. Pomiędzy nim a brzegiem morza 
leżał  powalony  przez  sztorm  sękaty  pień jodły. W   jej   od   dawna    wyschniętych gałęziach    wiatr 
wyśpiewywał dziwną i jednostajną melodię.

W  samym domu  miałyśmy  później  dokonać  jeszcze  bardziej  osobliwych  i  zachwycających 

odkryć. Niskie,  ciemne,  belkowane  sufity,  kwadratowe,  głębokie  okna,  przez  które,  zamknięte  czy 
otwarte, zawsze dobiegał delikatny szept morza, widok zapierający  dech w piersiach. Przed oczyma 
rozciągało się rozległe wybrzeże, a ponad nim łuk purpurowych wzgórz.

Patrząc na wejście do zatoki, bez trudu można było odgadnąć, czemu zawdzięcza swe imię. Głęboki, 

wąski      tunel,     otoczony      piaszczystymi      wydmami      po     jednej     i     stromym,     poszarpanym 
urwiskiem   z czerwonego piaskowca po drugiej stronie, do złudzenia przypominał Złote Wrota.

Z   zachwytem   oglądałam   wspaniały,   złocisty   wschód   słońca   zalewający   całą   zatokę. 

Wielka błyszcząca moneta wyłaniała się wolno z morza i wypełniała niebo.

Była  to  prawdziwa  złota  brama,  przez  którą  niejeden  pożeglował  do  „czarodziejskiej  utraconej 

krainy”.

Podziwiając  widoki,  ruszyłyśmy  wąską ścieżką do  naszego  nowego  domu.  Zaskoczyła  nas 

błękitna smuga dymu unoszącego się z dużego, kwadratowego komina i pojawienie się w progu wujka 
Jesse’ego
(zaczęłyśmy go tak nazywać już po półgodzinnej znajomości).

background image

–     Witam     panie     –     powiedział     wyciągając     dużą,     spracowaną,     ale     czystą     dłoń.     – 

Przypuszczałem,  że mogą być panie zmęczone i głodne. Tak  więc, kiedy przyszedłem otworzyć  dom, 
napaliłem  w piecu  i przygotowałem filiżankę herbaty. Uwielbiam mieć sąsiadów, gdy tylko nadarza się 
po temu okazja.

Wkrótce okazało się, że wujaszkowa „filiżanka herbaty” oznacza prawdziwe przyjęcie. Mała jadalnia 

została  przewietrzona.  Ustawiony  na  środku  stół  był  już  nakryty  białym  obrusem  i  gustowną 
chińską porcelaną ciotki Elizabeth.

–  Wiedziałem,  gdzie  się  ją  trzyma  –  tłumaczył  –  często  pomagałem  starej   pannie   Kennedy. 

Zaprzyjaźniliśmy się, ona i ja. Bardzo mi jej brakuje.

Dopiero teraz zauważyłam pierwiosnki, które zdobiły stół. Jak się okazało, wuj przewędrował kilka 

mil, aby je zebrać. Na stole królował półmisek z pstrągiem, wiejski chleb i masło, „sklepowe” herbatniki 
i dzbanek pełen aromatycznej herbaty godnej mieszkańców Olimpu. Wszystko dopięte na ostatni guzik.

–  Mam  nadzieję,  że  będzie  paniom  smakowało.  Pstrąg  jest  świeżutki.  Jeszcze  dwie  godziny 

temu pływał  w stawie u Johnsona. Sam go  wybrałem i złowiłem. To  chyba jedyne,  w czym  jestem 
całkiem dobry. Czasami uda mi się złapać nawet dorsza. Ale nie zawsze tak było. Co to, to nie. W życiu 
robiłem najróżniejsze rzeczy. Przekonałaby się pani, czytając mój pamiętnik.

Byłam    tak   głodna    i   zmęczona,    że    nie    połknęłam    przynęty.    Chciałam    jak   najszybciej 

skosztować pstrąga. Mama zaproponowała, aby wujek Jesse usiadł i towarzyszył nam w posiłku, który 
przygotował. Podziękował i zajął miejsce bez zbędnych nalegań.

–   Dziękuję   uprzejmie.   Cała   przyjemność   po   mojej   stronie.   Zwykle   jadam   samotnie,   za 

jedynego towarzysza  mając  odbicie  mojej  brzydkiej  starej  fizjonomii  w  szklance  stojącej  przede 
mną.  Mała odmiana dobrze mi zrobi. Niezbyt często mam okazję przebywać z dwiema tak uroczymi 
damami.

Komplementy   wujka   Jesse’ego,   zapisane   na   kartce   papieru,   nie   są   niczym   wyjątkowym.  

Ale  wypowiedziane  zostały  z takim  wdziękiem  i szacunkiem  w głosie,    że  każda  kobieta,  która  je 
usłyszała, musiała czuć się obdarowana prawdziwie po królewsku.

Przełamał  się  z  nami  chlebem  i  w  tym  momencie  staliśmy  się  dozgonnymi  przyjaciółmi. 

Jeszcze godzinę po posiłku siedzieliśmy wszyscy przy stole, słuchając opowieści wujka Jesse’ego.

–  Jeśli  się  zbytnio  rozgadam,  proszę  zwrócić  mi  uwagę  –  powiedział  niby  poważnie, 

mrugając porozumiewawczo – kiedy mam słuchaczy, nie potrafię przestać mó wić i mogę zanudzić na 
śmierć.

4

3

Wujek Jesse został żeglarzem, kiedy miał dziesięć lat. Kilka z jego historii brzmiało tak niezwykle, 

że   w   skrytości   ducha   zastanawiałam   się,   czy   nie   wymyślił   ich   właśnie   na   nasz   użytek.   Ale   jak 
przekonałam się  później,  byłam  niesprawiedliwa.  Żadna  nie  mijała  się  z  prawdą,  a  wujek  Jesse  
miał     cudowny     dar   opowiadania.   Był   typem   urodzonego   gawędziarza,   który   potrafił   mówić   tak 
obrazowo,   że   przywracał   do   życia   dawne   czasy   w   ich   pierwotnym   kształcie.   Obie   z   mamą 
zaśmiewałyśmy się do rozpuku, a raz nawet popłakałyśmy się ze śmiechu, słuchając jego wspomnień. 
Wujek Jesse patrzył na nas z ukontentowaniem, te łzy szczerego rozbawienia sprawiały mu wyraźną 
przyjemność.

– Uwielbiam, gdy ludzie płaczą ze śmiechu – zauważył. – To wielki zaszczyt dla kogoś takiego jak 

ja. Szkoda   tylko,   że   nie   mogę   udowodnić,   że   to   wszystko   zdarzyło   się   naprawdę.   Każde 
wydarzenie opisałem   w   moim   pamiętniku,   ale   nie   potrafię   zręcznie    operować    słowami    na 
papierze.   Stworzyłbym doprawdy  dobrą książkę, gdybym miał  dar pisania i dobierania właściwych 
słów. Ale cóż, nie potrafię. Ludzka niedoskonałość.

Kiedy wuj Jesse żegnał się z nami późnym popołudniem, mama poprosiła go, by zaglądał do nas jak 

najczęściej.

–  Zastanawiam  się,  czy  zapraszałybyście  mnie  panie  tak  gorąco,   gdybyście  podejrzewały,  jak 

skrzętnie to wykorzystam – zażartował.

Mama uśmiechnęła się. – Zapewniam pana, że niczego by to nie zmieniło.
– W takim razie będę przychodził. Panie także będą zawsze mile widziane w moim domu. Mieszkam 

background image

tuż obok. Szczerze mówiąc ani ja, ani dom, ani komin wystający z dachu nie są warte oglądania. Mam 
tylko jeden pokój i poddasze. Ale posiadam kilka przedmiotów godnych zainteresowania. Zebrałem je w 
różnych dziwnych miejscach, do których miałem zwyczaj wtykać swój wścibski nos.

Kilka drobiazgów  wujka Jesse’ego okazało się być kolekcją najbardziej  osobliwych eksponatów, 

jakie   kiedykolwiek   widziałam.   Jego   schludny,   jedyny   pokoik   był   ich   pełen   –   piękne,   szkaradne   i 
niezwykłe, a niemal każdy związany z jakąś niesamowitą, ekscytującą historią.

To  lato  w  Golden  Gate  było  naprawdę  cudowne.  Żyłyśmy  beztrosko,  a  wuj  Jesse  okazał  się 

wspaniałym     towarzyszem     naszych     prawie     dziecinnych     zabaw!     Prowadziłyśmy     skromne 
gospodarstwo, większość   czasu   spędzając   na   wędrówkach   po   wybrzeżu,   czytaniu   książek   na 
skałach  i  żegludze  po zatoce  w  małej,  ale  zadbanej  łódce  wujka  Jesse’ego.  Z  każdym  dniem  
coraz  bardziej  lubiłyśmy  tego prostodusznego starego marynarza. Działał na nas tak odświeżająco, jak 
morski wiatr. A był interesujący niczym   najciekawsza   stara   kronika.   Bez   końca   można   było 
słuchać     jego     opowieści,     osobliwych spostrzeżeń i   uwag   o   życiu.   Wujek   Jesse   należał   do 
gatunku   interesujących   i   rzadkich   ludzi,   którzy    w barwnej  frazeologii mieszkańców  wybrzeża 
„nigdy nie mówili dla samego mówienia”.

Nosił  w  sobie  przysłowiową  „mądrość  węża”  i  ludzką  dobroć,  pomieszane  według  najlepszej 

receptury.

Pewnego razu zniknął na cały dzień; wrócił dopiero wieczorem, gdy zaczął zapadać zmrok.
– Wybrałem się na dłuższy spacer po okolicy – dla  wujka Jesse’ego  mogło to oznaczać  wioskę lub 

miasteczko   oddalone   nawet   o   sto   mil   od   Golden   Gate   –   by   odwiedzić   pana   Kimballa,   hodowcę 
pstrągów. Bardzo lubi moje wizyty, a to wszystko, co mogę dla niego zrobić, by odwdzięczyć się za 
uprzejmość, której  niegdyś  od  niego  doznałem.  Zostałem  cały  dzień,  żeby  spokojnie  pogawędzić. 
Lubi  ze  mną rozmawiać. Ludzie rzadko  zaglądają do niego, bo uważają, że jest niewierny. Nie  mylą 
się wprawdzie zbytnio, ale  w końcu  nie on  jeden. Panie nazwałybyście go  heretykiem.  To  prawda, 
że  heretycy  są nikczemnymi  ludźmi,  ale  są  też  bardzo  interesujący.  Oni  po  prostu  mają  inne  
spojrzenie  na  świat. Poszukują  Boga,  ale  wobec  trudności  w  Jego  odnalezieniu  dochodzą  do 
wniosku,  że  Go  nie  ma. Słuchając   Kimballa   nie   zastanawiam   się   nad   jego   argumentami, 
gdyż   nie   czynią   one   zbytniego uszczerbku  w  moich  przekonaniach.  Jestem  człowiekiem,  który  
wierzy  bez  zastrzeżeń.  To  oszczędza wielu problemów – a poza wszystkim, Bóg jest dobry. Kłopot w 
tym, że Kimball ma naturę cwaniaka. Jest tak zapatrzony w siebie, że uważa, iż pójście do nieba zwykłą 
drogą byłoby poniżej jego godności. Ale kiedyś, tak czy inaczej, dostanie się tam, a wtedy będzie się 
sam z siebie śmiał.

Wydawało  się,  że  nie  istnieje  sprawa,  która  mogłaby  wujka  Jesse’ego  wytrącić  z  równowagi 

czy prawdziwie zmartwić.

–  Z  zasady jestem zadowolony  ze  wszystkiego,  co  życie  mi  przynosi – powiedział  raz, gdy 

mama zwróciła  uwagę  na  jego  wieczny optymizm.  –  Mam to  we  krwi.  Czasami  jestem 
zadowolony  nawet  z

4

4

rzeczy zupełnie nie do przyjęcia. To naprawdę dobre podejście do sprawy. Stary reumatyzmie,  mówię, 
gdy naprawdę mi dopiecze, mógłbyś czasem przestać mi dokuczać. Bo może się okazać, że wkrótce nie 
będziesz  miał  komu.  Lepiej  spowolnić  bieg,  niż  nagle  nie  mieć  komu  sprawiać  bólu.  Co  zrobisz, 
gdy zabraknie ci mego ciała?

Wujek Jesse rzadko zjawiał się bez jakiegoś, choćby najskromniejszego, podarunku. Nawet jeśli 

miała to być tylko wiązka słodkiej trawy.

– Uwielbiam zapach słodkiej trawy – mówił. – To zawsze przywodzi mi na myśl obraz matki.
– Tak ją lubiła?
– Nie to miałem na myśli. Wątpię, czy kiedykolwiek widziała słodką trawę. Nie, to dlatego, że ma 

ona   specyficzny   matczyny   zapach,   dojrzały   –   rozumiecie   –   jakiś   rodzaj   zapamiętanego,   zdrowego 
aromatu – po prostu jak matka.

Wujek Jesse był rannym ptaszkiem. Rzadko przesypiał wschód słońca.

background image

– Widziałem wszystkie rodzaje wschodów słońca nadchodzących poprzez te oto Wrota – powiedział 

z rozmarzeniem pewnego ranka,  kiedy dokonałam heroicznego  wysiłku  wstania  wcześniej  niż słońce, 
by razem z wujkiem Jesse’em podziwiać to wspaniałe zjawisko.

– Zwiedziłem cały świat, wszystkiego próbowałem, ale nigdy nie widziałem piękniejszego widoku 

niż letni wschód słońca w naszej zatoce. Człowiek nie zna dnia ani  godziny swojej śmierci, Mary; musi 
po prostu odejść, gdy Kapitan wyda rozkazy. Lecz gdybym miał na to wpływ, chciałbym odejść, kiedy 
przez bramę   wchodzi ranek.   Oglądałem   to   już   wiele   razy i   zastanawiałem   się,   jak   trudnym  
zadaniem   będzie przejść przez tę wielką białą chwałę do tego, co TAM czeka. Czeka na morzu nie 
zaznaczonym  na żadnej  mapie  stworzonej  ludzką ręką. Myślę, Mary, że TAM  właśnie  odnajdę  swą 
utraconą Margaret.

Już  wcześniej  opowiedział  mi  historię  owej  „utraconej  Margaret”,  jak  zawsze  ją  nazywał. 

Raczej rzadko  poruszał  ten  temat.  Najwidoczniej  sprawiał  mu  ból.  Ale  kiedy  już  zaczął,  nie 
mógł  przestać,  a miłość rozbrzmiewała w każdym słowie – miłość, która  nigdy nie została spełniona. 
Wujek Jesse liczył siedemdziesiąt lat. A sprawy, o   których   mówił,   miały   miejsce pięćdziesiąt lat 
wcześniej, gdy Margaret zasnęła  pewnego  dnia  w  małej  łódce  swego  ojca.  Prądy  wodne  zniosły 
łódź  na  otwarte  morze  i  nikt więcej jej nie widział ani o niej nie słyszał. Ale dla wujka Jesse’ego to 
zdarzyło się wczoraj albo trwa do dziś.

–  Całe  miesiące  po  tym  wydarzeniu  błąkałem  się  po  wybrzeżu  w  poszukiwaniu  ukochanej  – 

opowiadał ze smutkiem – ale morze jej nie oddało. Lecz kiedyś ją odnajdę. Boże, jakżeż chciałbym wam 
ją opisać, ale nie umiem. Nie ma takich słów, aby w pełni oddały jej  piękno. Często  wpatrując się  we 
Wrota podczas wschodu słońca widziałem delikatną mgiełkę wiszącą na horyzoncie, która wydawała się 
przypominać  jej  kształty.  Kiedy  indziej  spotkałem  w  lesie  białą  brzozę,  przywodzącą  mi  na  myśl 
jej wizerunek.  Jasnobrązowe  włosy  otaczały  jej  drobną;  bladą  twarzyczkę.  Palce  miała  jak  twoje, 
Mary, długie i wysmukłe, tylko bardziej opalone. Czasami budzę się w nocy i słyszę morze, które zdaje 
się mnie wołać   głosem   Margaret.   Gdy   nadchodzi   sztorm,   a   fale   szlochają   i   pojękują,   słyszę 
jej   lament wydobywający  się  z  głębin  morskich.  Nawet  wtedy,  kiedy  morze  jest  spokojne  i 
migoce  jaskrawo  w słońcu,  jego  szum  przypomina  mi  słodki,  delikatny  śmiech  ukochanej.  Morze 
odebrało  mi  ją,  lecz pewnego dnia z pewnością ją odnajdę. Przecież to nie będzie trwać wiecznie.

Nie minęło wiele czasu, gdy wuj Jesse pokazał mi ową „księgę życia”, jak nazywał swój pamiętnik. 

Wręczył mi „księgę” bez przesadnego krygowania się, chciał, bym ją przeczytała, był dumny ze swego 
dzieła.     Stary,     obłożony     w     skórę     zeszyt,     wypełniony     zapiskami     dotyczącymi     odbytych 
wypraw     i przeżytych   przygód.   Zastanawiałam   się,   jaką   skarbnicą   mogłyby   okazać   się   dla 
prawdziwego  pisarza. Każdy  fragment  stanowił  istną  bryłkę  złota.  Zapiski  same  w  sobie  nie 
posiadały    żadnej    wartości  literackiej; pióro i atrament  w jednej  chwili zabijały cały wdzięk i czar 
gawędziarza.   Pamiętnik   stanowił   jedynie   zbiór   notatek   o   najważniejszych   wydarzeniach;   pełen 
niedostatków stylistycznych i potknięć  w ortografii. Jednak każdy, kto przeczytałby te proste słowa o 
pełnym odwagi i przygód życiu, dostrzegłby prawdziwą historię człowieka, zapisaną między linijkami. 
To był materiał na wspaniałą powieść. Czysta komedia  i  poruszająca  tragedia  sąsiadowały  ze  sobą  w 
tej   „księdze   życia”,   czekając   na   cudowną   rękę pisarza,   by   rozbłysnąć   pełnym   blaskiem,   by 
rozśmieszać,    wzruszać    i   przerażać    tysiące    czytelników.  Pomyślałam  o moim kuzynie, Robercie 
Kennedym, który potrafił posługiwać się językiem literackim w mistrzowski  sposób, nie radził sobie 
jednak z kreacją charakterów i zdarzeń. A tu miałby materiał. Robert jednak wyjechał w interesach do 
Japonii. .

4

5

Jesienią,   gdy   zatokę   i   posępne   listopadowe   niebo   zaczęły   otulać   mgły,   wróciłyśmy   z   mamą   do 

miasta. Rozstanie    z   wujkiem   Jesse’em   było   smutne.   Wyjeżdżając   zaprosiłyśmy    go   do   nas. 
Pokręcił  jednak przecząco głową:

– To zbyt daleko, Mary. Gdyby Margaret wzywała mnie, mógłbym jej nie usłyszeć. Kiedy nadejdzie 

mój czas, muszą być na miejscu. Nie wolno mi się teraz oddalać.

W okresie zimy często pisałam do wujka Jesse’ego. Posyłałam mu książki i czasopisma. Cieszyły go, 

choć był przekonany, po części słusznie, że przy jego pamiętniku traciły swój blask.

background image

„Jeśli ktoś podjąłby się napisania książki na podstawie mojego  pamiętnika, przebiłby wszystkich" –

dowodził w jednym z kilku listów, jakie od niego dostałam.

Wiosną  pełne  radości  wróciłyśmy  do  Golden  Gate,  Wszystko  zastałyśmy  tak,  jak  w  zeszłym  

roku. Złotą   plażę   obmywaną   przez   błękitne   wody   morza,   wiatr   wiejący   wesoło   i   delikatnie  
muskający załamujące się, spokojnie szumiące fale. Nic się nie zmieniło z wyjątkiem wujka Jesse’ego. 
Ten jeden rok bardzo odbił się na jego wyglądzie. Wydawał się znacznie słabszy i bardziej zgarbiony niż 
przedtem.

Pewnego dnia, kiedy wyszedł od nas, mama westchnęła:
– Wujek Jesse już niedługo wybierze się na poszukiwanie Margaret.
W  czerwcu przyjechał  Robert.  Z  miejsca  zaprowadziłam  go  do  wujka  Jesse’ego.  Wujek  Jesse, 

gdy dowiedział się, że Robert jest „prawdziwym pisarzem”, był bardzo poruszony.

– Robert chciałby usłyszeć kilka twoich opowieści, wujku Jesse. Opowiedz tę historię o 

zwariowanym kapitanie, któremu zdawało się, że jest Latającym Holendrem.

Była to najlepsza historyjka wujka Jesse’ego. Doskonała kompozycja humoru i horroru, i pomimo że 

słyszałam ją kilkakrotnie, śmiałam się; jak gdybym słuchała po  raz pierwszy. Później nastąpiły kolejne 
opowieści:  o malajskich  piratach,  którzy  opanowali  statek  Jesse’ego;  o stłumieniu  groźnego  pożaru, 
który wybuchł  na  statku;  o  pomocy,  jakiej  Jesse  udzielał  uciekającym  z  Ameryki  Południowej 
więźniom  politycznym  różnej  narodowości...  Nigdy  nie  chełpił  się  swoimi  zasługami,  ja jednak  nie 
mogłam wyjść z podziwu   dla   jego   bohaterstwa.   Był   odważnym,   prawdomównym,   zaradnym,  
pełnym     altruizmu człowiekiem.   Siedział   z   nami   w   swym   małym   pokoiku   i   bardzo   chętnie 
opowiadał   po   raz   wtóry   o doznanych przygodach. Oszczędnie   gestykulując i unosząc lekko brwi, 
malował przed naszymi oczami wiele barwnych scen ze swego bogatego życia.

Na koniec pożyczył Robertowi pamiętnik. Tej nocy Robert nie spał. Przeczytał całą „księgę życia” i 

na śniadanie przyszedł rozpromieniony.

–  Mary,  to  cudowna  książka.  Gdybym  mógł  nad  nią  popracować,  usystematyzować,  ubrać  w 

odpowiednie słowa. Miłość wujka Jesse’ego do Margaret byłaby wątkiem wiążącym całość. Ta książka 
ma szansę zostać powieścią roku. Gdybyśmy go zapytali... Jak sądzisz, pozwoliłby?

– Pozwolić?! On będzie zachwycony – krzyknęłam z radością.
I tak się stało. Wuj Jesse był podniecony jak uczeń, idący pierwszy raz w życiu do szkoły. Wreszcie 

marzenie miało się spełnić. Świat ujrzy pamiętnik i dowie się o jego wielkiej miłości.

– Będziemy współpracować – powiedział Robert. – Ty dasz naszemu dziełu duszę, a ja ciało, wujku

Jesse. Razem stworzymy wspaniałą powieść. A do pracy bierzemy się natychmiast.

Tego lata wujek Jesse był prawdziwie szczęśliwy. Najwięcej uwagi poświęcał Robertowi 

pracującemu w pokoiku na tyłach domu. Traktował to pomieszczenie jak małe sanktuarium.

Omawiali  tam  wszystkie  wątki  powstającego  dzieła,  lecz  „główny  bohater”  nie  miał  wglądu 

do roboczej wersji.

– Musisz poczekać, aż ją wydadzą. Wtedy zobaczysz ją w pełnym świetle – mawiał autor.
Robert czerpał pełnymi garściami ze skarbnicy przygód wujaszka, dbając jednak, by nie zatracić ich 

szczególnego smaczku.

Tak długo był pogrążony  w myślach o zaginionej  Margaret, że w końcu ukazała się ona w całej 

krasie na kolejnych kartach książki. Im więcej przybywało stronic, z tym większą gorliwością Robert 
pracował.   Pewnego     dnia     zawołał     mnie.     Ze     wzruszeniem     wręczył     mi     rękopis,     prosząc     o 
przeczytanie     i     krytykę.   Utonęłam   w   lekturze.   Czytałam   z   wypiekami   na   twarzy.   Książka   była 
doskonała. Zasugerowałam  kilka drobnych poprawek w ostatnim rozdziale. Pękałam z dumy, gdy po 
wydaniu krytycy ten właśnie rozdział nazwali   prawdziwie   idyllicznym.   Tak   więc   ja   również  
miałam   niewielki   udział   w  przychylności recenzentów.

Jesienią  książkę  oddano  do  druku.  Robert  wrócił  do  miasta.  Obie  z  mamą  zdecydowałyśmy, 

że spędzimy zimę w Golden Gate. Kochałyśmy to miejsce, a poza tym chciałyśmy zatroszczyć się o 
zdrowie

4

6

wujka Jesse’ego. Kiedy pracował z Robertem nad dziełem swojego życia, starał się ani nie zauważać, 
ani nie okazywać, że nie czuje się najlepiej. Podupadł jednak na zdrowiu i nie  mógł tego ukryć. Z dnia 

background image

na dzień stawał się coraz słabszy. Nie wybierał się już na piesze   wędrówki, a łodzią wyprawiał się 
bardzo rzadko.  Lubił  przychodzić  do  nas.  Siadał  cichutko  przy  oknie  wychodzącym  na  morze  i  
godzinami patrzył  tęsknym  wzrokiem  w  kierunku  Wrót.  Ożywiał  się  i  okazywał  zainteresowanie 
tylko  podczas rozmów o książce. Czekał i niecierpliwie wypatrywał jej publikacji.

– Chcę ją ujrzeć. Muszę dotrwać do tego czasu. Robert mówił, że książka ukaże się wiosną. Wtedy 

będę mógł odejść, Mary.

Czasami  naprawdę  wątpiłam,  czy  wytrwa.  Wraz  z  cofaniem  się  zimy,  siły  opuszczały  wujka 

Jesse’ego. Ale wytrwale oczekiwał nadejścia wiosny i wydania książki, jego książki, marzenia jego 

życia. Przesyłka nadeszła wczesną wiosną. Wujek Jesse chodził codziennie na pocztę, ale tego dnia był 
zbyt słaby,  więc  poszłam  sama.  Książka  już  czekała.  Nazywała  się  po  prostu  „KSIĘGA  ŻYCIA 

Jesse’ego

Boyda”, a na stronie tytułowej figurowały dwa nazwiska: Robert Kennedy i Jesse Boyd.

Na  zawsze  pozostanie  mi  w  pamięci  wyraz  twarzy  wujka  Jesse’ego,  gdy  wręczałam  mu  

książkę. Zostawiłam go samego, by mógł ją w spokoju przeczytać. Światło w oknie jego pokoju jaśniało 
całą noc. Zagłębiając się w wydrukowany tekst, na nowo przeżywał całe swoje życie. Byłam ciekawa 
jego reakcji. Byłam ciekawa, czy spodobało mu się „moje” zakończenie.

Po  śniadaniu poszłam do  wujka Jesse’ego,  biorąc  ze  sobą  trochę  słodkich  ciasteczek,  które  

upiekła mama.  Ranek  był  cudowny,  pełen  dźwięków  i  kolorów  wiosny.  Zatoka  skrzyła  się  i 
migotała  jak młodziutka dziewczyna. Wiatr pomykał figlarnie wśród karłowatych jodeł, a śnieżnobiałe 
mewy bujały nad wodą. Między Wrotami urzekająco lśniło morze.

Gdy dotarłam do małego domku naszego sąsiada, zauważyłam, że lampa w oknie ciągle się świeci. 

Serce zabiło mi szybciej. Bez pukania nacisnęłam klamkę i wbiegłam do środka.

Wujek Jesse leżał na starej, stojącej pod oknem sofie. Książkę przyciskał oburącz do serca. Oczy 

miał zamknięte, a twarz pełną niezmąconego spokoju i szczęścia. Tak musi wyglądać człowiek, który 
bardzo długo czegoś szukał i wreszcie to odnalazł.

Nigdy   się   nie   dowiemy,   o   której   godzinie   zmarł.   Ale   jestem   przekonana,   że   spełniło   się   jego 

marzenie. Wyruszył  w  swą  ostatnią,  najdalszą  wędrówkę  w  chwili,  gdy  do  zatoki  przez  Złote  
Wrota   wchodził poranek. Jego   duch   wzniósł   się   ponad   morze,   odbijające blask   wschodzącego 
słońca,  wprost  ku niebu; gdzie wśród burz i ciszy czekała jego Margaret.

Przełożył Marcin Żurek

4

7

PRZEBUDZENIE HELEN

Robert  Reeves  przyglądał  się  z  nie  ukrywaną  ciekawością  dziewczynie,  która  usługiwała  mu 

przy   samotnym   śniadaniu.   Nie   widział   jej   nigdy   przedtem,   zresztą   przybył   do   pensjonatu   dopiero 
poprzedniej nocy.

Był to trochę zaniedbany wiejski dom, stojący na wybrzeżu rozległej zatoki, która słynęła z powodu 

siły nachodzących  ją pływów  i   niezwykłej    urody  przenikań  światła  i   cienia,    które    przyciągały 
malarzy impresjonistów. Reeves był artystą-entuzjastą. Nie miało dla niego większego znaczenia ani 
prymitywne   wyposażenie     pensjonatu,     ani     fakt,     że     trafił     na     ludzi     nieobytych     i     nudnych. 
Wystarczało  mu  samo  to miejsce,  gdzie  mógł  do  woli  upajać  się  nieziemskimi  wschodami  i 
zachodami     słońca,     olśniewającym   blaskiem   księżyca,   wspaniałą   purpurą   wybrzeża   i   refleksami 
połyskującej błękitno wody.

Właścicielem   posesji   był   Angus   Fraser;   zarówno   on   jak   i   jego   żona   sprawiali   wrażenie 

powściągliwej i gburowatej pary, bez oczywistego celu w życiu poza grzebaniem na kilku piaszczystych 

background image

akrach ziemi. Reeves  odniósł  wrażenie,  że  nie  mieli  własnych  dzieci,  a  tę  lukę  w ich  życiu 
wypełniła  .  dziewczyna, która dziś rano nalewała mu herbatę i podawała tosty. Nie była podobna ani do 
Frasera,   ani   do   jego   żony.   Niezbyt   urodziwa   –   wysoka,   raczej   niezgrabna,   ubrana   w   wyjątkowo 
niegustowny  ciemny fartuch. Bujne włosy, gęste i czarne, zwijała w misterny węzeł na karku. Rysy 
miała delikatne, ale nieregularne,  a skórę  ogorzałą      od     słońca.      Uwagę     Reevesa     szczególnie 
przykuły   jej   oczy:   ogromne   i   ciemne,   pełne półprzytomnej zadumy, tak jak gdyby więziły duszę  
daremnie próbującą się wyzwolić.

Nie     mógł     nic     od     niej     wyciągnąć;     jego     przebiegłe     pytania     zbywała     ogólnikowymi 

odpowiedziami. Później, ostrożnie wypytując panią Fraser, dowiedział się, że dziewczyna nazywa się 
Helen Fraser i jest bratanicą Angusa.

– Jej rodzice nie żyją, więc my wychowaliśmy Helen. Jest pod wieloma względami dobrą dziewczyną

– trochę upartą i nieobliczalną – ale raczej rozsądną. Jeżeli chodzi o pracowitość, to nie ma w Bay Beach 
dziewczyny, która mogłaby się z nią równać czy to w domu, czy w polu. Angus obliczył, że dzięki niej 
oszczędza na czysto zarobek jednego parobka. Nie, nie mogę o niej powiedzieć złego słowa.

Pomimo zapewnień, Reeves instynktownie wyczuwał, że pani Fraser nie lubi bratanicy swego męża. 

Często słyszał ją gderającą lub dokuczającą Helen, kiedy ta pracowała. Zauważył też, że Helen nigdy na 
to   nie   reagowała.   Tylko   raz,   kiedy   język   pani   Fraser   okazał   się   szczególnie   ostry,   spotkał 
dziewczynę biegnącą z kuchni przez korytarz, z oczami pełnymi łez. Reeves poczuł się tak, jak gdyby 
ktoś wymierzył mu  policzek.  Tamtego  popołudnia  poszedł  do  Angusa  i  jego  żony  i  powiedział, 
że  chce  namalować wybrzeże,  ale  potrzebuje  modelki.  Spytał,  czy  pozwoliliby  panience  Fraser 
pozować?  Oczywiście, zapłaciłby hojnie za jej czas.

Angus i jego żona nie mieli nic przeciwko temu. Przyjmą jego pieniądze, a Helen będzie zwalniana 

w miarę   potrzeby.   Reeves   sam  zawiadomił   Helen   o   swoim   pomyśle,   kiedy   wieczorem 
spotkał   ją, prowadzącą do domu krowy z pastwiska za bagnami. Był zaskoczony nagłą zmianą wyrazu 
jej twarzy. Wiadomość jakby przeobraziła bladą, pospolitą dziewczynę w piękną kobietę.

Ale  ten  błysk  zgasł  szybko.  Spokojnie,  niemal  obojętnie  odniosła  się  do  jego  planów.  Wrócili 

do   domu   razem,   pędząc   krowy;   on   prawił   o   zachodzie   słońca,   o   nadzwyczajnym   pięknie   zatoki   i 
upajającej purpurze odległego wybrzeża. Helen przysłuchiwała się w milczeniu i tylko raz, kiedy mówił 
o odległym szumie otwartego morza, podniosła głowę i popatrzyła na niego.

– O czym ono panu mówi? – spytała.
– O wieczności. A tobie?

– Ono mnie wzywa – odpowiedziała po prostu – a wtedy chcę iść i spotkać się z nim, i to sprawia mi 

ból. Nie potrafię powiedzieć jak ani dlaczego tak się dzieje. Czasami czuję się tak, jak gdybym zasnęła i 
chciała się obudzić, ale nie bardzo wiedziała jak.

4

8

Helen odwróciła się i rozejrzała po zatoce. Ostatni promień zachodzącego słońca przedarł się przez 

chmury  i  musnął  jej  włosy.  Przez  moment  wydawała  się  uosobieniem  ducha  wybrzeża  –  całej 
jego tajemniczości, nieokreśloności, nieuchwytnego czaru.

Następnego dnia Reeves zaczął  pracować  nad obrazem.  Z początku  zamierzał  namalować  Helen 

jako personifikację  duszy  morza,  ale  potem  stwierdził,  że  dziewczyna  ma  zbyt  kapryśną  naturę. 
W   końcu naszkicował ją jako „Oczekującą” – kobietę wpatrzoną w zatokę, z oczyma wyrażającymi 
beznadziejną tęsknotę. Temat współgrał z jej osobowością, tak więc obraz powstawał szybko.

Kiedy  był  zmęczony  pracą,  zabierał  Helen  na  spacery  brzegiem  morza  lub  wycieczkę  łódką 

ku krańcom  zatoki.  Próbował  ją rysować,  z początku  z różnym  skutkiem.  Wydawała  się  lekko  go 
obawiać. Opowiadał jej o dalekim świecie, którego echa nigdy do niej nie dotrą, o obcych krajach, które 
zwiedził, o sławnych kobietach i mężczyznach, których spotkał, o muzyce, sztuce i książkach. Kiedy 
wspomniał o książkach,  dotknął  właściwej  struny.  Jeden  z  owych  błysków  olśnienia,  które  tak 
lubił  wywoływać, przebiegł przez jej szczerą twarz.

– To jest to, czego zawsze pragnęłam – przyznała podekscytowana – a nigdy nie osiągnęłam. Ciotka 

nie cierpi, kiedy czytam,  mówi,  że to strata  czasu. A ja uwielbiam  książki! Wczytuję się w każdy 
skrawek papieru, nie mogę się powstrzymać; niestety, bardzo rzadko oglądam książki.

Następnego dnia Reeves wziął z sobą na plażę Tennysona i zaczął jej czytać.

background image

– To jest przepiękne.
Tyle tylko potrafiła wyszeptać, ale jej zachwycone oczy mówiły wszystko.
Później  już  nigdy  nie  przychodził  bez  książki  ––  czasami  zabierał  tom  poezji,  innym  razem 

coś  z klasyki  powieściowej.  Zdumiewała  go  jej  błyskotliwość  i  wrażliwość  na  najpiękniejsze 
fragmenty. Stopniowo zapominała o skrępowaniu i zaczęła mówić. Nic nie wiedziała o jego świecie, ale 
swój własny znała doskonale. Była kopalnią prastarych historyjek o zatoce. Znała na pamięć skaliste 
wybrzeże i każdą legendę  z  nim  związaną.  Pochłonęły  ich  wspólne  wycieczki  wzdłuż  brzegu, 
odkrywali  najdziksze ustronia. Dziewczyna miała coś w rodzaju oka wewnętrznego, wyczulonego na 
piękno krajobrazu i grę kolorów.

–  Powinnaś  zostać  malarką  –  powiedział  jej  któregoś  dnia  Reeves,  kiedy  wskazała  mu 

doskonale piękną smugę światła wpadającą poprzez szczelinę w skałach na ciemnozielony dywan ich 
kryjówki.

–   Raczej   pisarką   –  odpowiedziała   powoli   –   gdybym   tylko   potrafiła   napisać   coś   takiego   jak   te 

książki, które  mi  czytałeś...  Mieć  do  powiedzenia  coś,  czemu  przysłuchiwałby  się  cały  świat,  i 
uczynić  to słowami, które byłyby wieczne... To najszlachetniejsze z ludzkich poczynań.

– Ale wielu pisarzy nie miało pojęcia o szlachetności i dobroci – powiedział Reeves łagodnie – za to 

często bywali nieszczęśliwi.

Helen zmieniła temat, jak zwykle, kiedy rozmowa zaczynała zbytnio potrącać najbardziej wyczulone 

struny jej duszy.

– Czy wiesz, dokąd zabieram cię dziś? – spytała.
– Nie! Dokąd?

– Do miejsca, które ludzie nazywają Chochlikową Jaskinią. Nienawidzę tam chodzić. Wierzę, że jest 

w  niej  coś  niesamowitego,  ale  myślę,  że  tobie  się  spodoba.  To  niewielka,  ciemna  jaskinia  w 
załomie małej   zatoczki,   obrzeżona   z   obu   stron   skalistymi   cyplami.   Podczas   odpływu   można 
dojść   tam bezpiecznie,  ale  kiedy  nadchodzi  przypływ,  wypełnia  całą  grotę. Gdybyś  znalazł się tam 
i pozwolił przypływowi  przekroczyć  pewien  punkt,  utonąłbyś,  chyba  że  potrafisz  pływać;  skały  są 
tak  urwiste  i wysokie, że nie można się po nich wspiąć.

Reeves okazał zainteresowanie.
– Czy zdarzyło się, że przypływ kogoś uwięził?
– Tak – odrzekła Helen z drżeniem – kiedyś, dawno temu, zanim się urodziłam, dziewczyna przeszła 

brzegiem  do  jaskini  i  tam  zasnęła  –  nadszedł  przypływ  i  utonęła.  Była  młoda i bardzo  ładna, a w 
następnym tygodniu miała wyjść za mąż. Od tamtej pory ludzie boją się tego miejsca.

Zdradziecka  grota  okazała  się  malowniczym  i  niewinnie  wyglądającym  miejscem,  z  plażą 

pełną lśniącego piasku i stromymi skalnymi ścianami po obu stronach.

–  Muszę  któregoś  dnia  przyjść  tu  ze  szkicownikiem  –  powiedział  Reeves  pełen  entuzjazmu  – 

a  ty będziesz chochlikiem, Helen, siedzącym w grocie, z wodorostami wplecionymi we włosy.

4

9

–  Czy  myślisz,  że  chochlik  wygląda  właśnie  tak?  –  spytała  dziewczyna  marzycielsko.  –  Ja  

jestem innego zdania. Uważam, że to dziki,   wstrętny morski potworek, złośliwy,   kpiący i okrutny. 
Siedzi tu i wygląda ofiary.

–  Niech  licho  porwie  twoje  morskie  duchy  –  odrzekł  Reeves  wyciągając  Longfellowa.  –  Są 

tylko  tworami  wyobraźni.  Gdyby  wszystkie  te    historyjki  miały  cokolwiek    wspólnego    z prawdą, 
opowiadanie ich w jaskini lwa nie byłoby rozsądne. Chcę ci coś przeczytać, z pewnością ci się spodoba.

Kiedy zaczął się przypływ, wrócili do domu.

– W końcu nie spotkaliśmy żadnego chochlika – powiedział Reeves.
–  Myślę,  że  ja  go  kiedyś  zobaczę  –  odparła  Helen  poważnie.  –  Myślę,  że  mnie  oczekuje, 

tam,  w mrocznej grocie i wcześniej czy później dostanie mnie.

Reeves uśmiechnął się wysłuchawszy tej ponurej przepowiedni, a Helen odwzajemniła jego uśmiech 

jednym  z  tych  błysków,  który czasem  przemykał  przez  jej  twarz.  Przypływ szybko  piął  się  po  
białym piasku.  Słońce  stało  nisko  i  chyliło  się  w  bladoniebieską  wspaniałość  zatoki.  Rozstali  się 

background image

przy   Clam Point, Helen – aby zagnać  krowy,  a Reeves – żeby powłóczyć  się jeszcze  po plaży. Z 
początku myślał o Helen   i   cudownej    przemianie,   która   zaszła   w   niej   ostatnio,   ale   później  
przywołał  wspomnienie  innej twarzy – niepospolicie pięknej, o oczach niebieskich i tak czułych, jak 
woda przed nim. I zaraz zapomniał o Helen.

Lato  mijało  szybko.  Pewnego  popołudnia  Reeves  wpadł  na  pomysł,   aby  ponownie  odwiedzić

Chochlikową Jaskinię. Helen nie mogła mu towarzyszyć, bo trwały żniwa i potrzebna była w polu.

– Nie pozwól chochlikowi, by cię dopadł – powiedziała pół żartem, pół serio. – Przypływ będzie dziś 

wcześnie, więc nie zatop się w marzeniach.

– Będę ostrożny – obiecał śmiejąc się i rzeczywiście taki  miał  zamiar.  Ale kiedy  już  znalazł  się 

w jaskini, poddał się czarowi i rozsiadł się wygodnie u jej wejścia.

–  Jeszcze  godzina  do  przypływu  –  rzekł  do  siebie  –  wystarczy  mi  czasu,  bym przeczytał 

artykuł  o impresjonistach i zdążył wrócić do domu piaszczystym brzegiem.

Od czytania przeszedł  do marzeń,  a od marzeń odpłynął  w sen,  z głową opartą  o skalną ścianę 

jaskini. Nie wiedział jak długo spał, ale obudził się z błyskiem przerażenia w oczach. Zerwał się na 
równe nogi i zorientował w swym aktualnym położeniu. Przypływ już trwał – właśnie zalewał cyple. 
Dokoła wznosiły się bezlitosne, niezdobyte skały. Nie było drogi ucieczki.

Reeves nie obawiał się śmierci, chociaż życie było mu drogie, ale umrzeć w taki sposób – utonąć jak 

szczur w pułapce – nie mogąc nic zrobić, tylko czekać na szybkie i pewne nadejście końca... Odwrócił 
się ku   wilgotnym   skalnym   ścianom   i   na   chwilę   morze,   niebo,   więżące   go skały i biała linia 
przypływu zawirowały mu przed oczami.

Miał  pustkę  w  głowie.  Próbował  zebrać  myśli.  Ile  czasu  jeszcze  mu  zostało?  Nie  więcej  niż 

dwadzieścia   minut.   Tak,   śmierć   była   pewna   i   wyjdzie   jej   odważnie   na   spotkanie.   Ale   to 
czekanie,  to beznadziejne czekanie! Zwariuje z przerażenia, zanim nadejdzie kres.

Kiedy podniósł głowę, zza prawego cypla wypłynęła łódź, a w niej siedziała Helen Fraser.
Ponownie   poczuł   zawrót   głowy.   Ogarnęła   go   radość   i   uczucie   wdzięczności.   Zbiegł   w   dół   na 

skrawek ciągle jeszcze nie zalanego przez przypływ piasku, gdzie przybiła łódka. Wskoczył do niej 
żwawo i złapał chłodne ręce dziewczyny tak, że upuściła wiosła i wstała.

– Helen, uratowałaś mi życie! Jak mogę ci się odwdzięczyć? Ja...
Nagle  przerwał.  Patrzyła  na  niego  bez  tchu  i  bez  słowa,  a  cała  dusza  skupiła  się  w  jej 

oczach. Zobaczył w nich coś, co go zaskoczyło. Wypuścił jej ręce i cofnął się, tak jakby uderzyła go w 
twarz. Helen nie zauważyła zmiany, jaka w nim zaszła. Splotła ręce i jej głos zadrżał.

– Bałam się, że nie zdążę! Kiedy wróciłam z pola, a ciotka Hannah powiedziała, że ciebie jeszcze nie 

ma – wiedziałam, że zaczyna się przypływ i poczułam, że uwięził cię w jaskini. Pobiegłam przez bagna i 
wzięłam łódź Joe Simmona. Gdybym się spóźniła...

Przerwała cała drżąc. Reeves usadowił się w łodzi i przejął wiosła.
–  Ten  zły  duszek  mógł  być  pewien  kolejnej  ofiary  –  próbował  żartować.  –  Mało  brakowało, 

a spotkałaby mnie kara za to, że zlekceważyłem twoje ostrzeżenie. Byłem bardzo nierozważny. Musisz 
mi pozwolić wiosłować. Obawiam się, że próba przechytrzenia chochlika nadwerężyła twe siły.

Reeves wiosłował w stronę domu w zupełnej ciszy. Helen milczała również. Kiedy dobili do miejsca 

kotwiczenia łodzi, pomógł jej wysiąść.

5

0

– Myślę, że przejdę się do Point – powiedział. – Chcę uspokoić  nerwy. Ty wracaj prosto do domu i 

odpocznij. Nie obawiaj się – nie będę już zadzierał z chochlikiem.

Helen odeszła bez słowa, a Reeves wolno ruszył w stronę Point. Był zasmucony odkryciem, którego 

właśnie dokonał. Nigdy o czymś takim nie marzył. Był człowiekiem skromnym i całkowicie wolnym od 
jakiejkolwiek próby flirtu. Nigdy nie przypuszczał, że rozbudzi w dziewczynie kobietę i .wywoła burzę. 
Chciał jej po prostu pomóc; a co zrobił?

Czuł  się podle. Nie  mógł  obwiniać  tylko siebie,  bo nie miał  złych zamiarów,  ale zrozumiał,  że 

postąpił głupio. Musi natychmiast wyjechać. Musi też powiedzieć jej coś, o czym powinna już dawno 
wiedzieć. Szkoda, że nie zrobił tego wcześniej.

Okazja  nadarzyła  się  następnego  popołudnia.  Reeves  robił  szkice  na  piaszczystym  brzegu, 

background image

kiedy   nadeszła   Helen.   Usiadła   na   zwalonym   pniu   i   milczała.   Po   kilku   chwilach   Reeves   ze 
zniecierpliwieniem odłożył swoje przybory.

– Nie mam nastroju do pracy – powiedział. – Dzień jest zbyt senny – nie powinno się tracić kontaktu 

ze   światem.   Poza   tym   rozleniwiam   się,   a,   moje   wakacje   zbliżają   się   ku   końcowi.   Muszę 
wyjechać  za kilka dni.

Powstrzymał się od spojrzenia na nią, więc nie mógł zobaczyć nagłej bladości jej twarzy.
– Tak szybko? – spytała głosem, który nie wyrażał żadnego szczególnego uczucia.
– Tak. Nie powinienem zwlekać. Mój świat zapomni o  mnie, jeżeli  mu o  sobie  nie  przypomnę. 

To były bardzo miłe wakacje i przykro mi, że opuszczam Bay Beach:

– Ale wrócisz następnego lata? – spytała Helen szybko. – Mówiłeś 
przecież... Reevesa irytowała sytuacja, w jakiej się znalazł.
– Może – powiedział z zatroskaniem – ale jeśli to zrobię, nie będę sam. Ktoś, kto jest mi bardzo 

drogi, przyjedzie ze mną. Ktoś, kto już wówczas będzie moją żoną. Nigdy ci o niej nie mówiłem, Helen, 
ale ty i ja jesteśmy tak dobrymi przyjaciółmi, że nie krępuję się zrobić tego teraz... Jestem zaręczony ze 
słodką dziewczyną, chcemy się pobrać na przyszłą wiosnę.

Zapanowała krótka cisza. Reeves bał się, że Helen zrobi mu scenę, ale z ulgą stwierdził, że jego lęk 

jest bezzasadny. Helen siedziała odwrócona, nie mógł więc widzieć jej twarzy. Czy naprawdę jej na nim 
zależało? Może się pomylił?

Kiedy zaczęła mówić, jej głos brzmiał zupełnie spokojnie.
– Dziękuję, to miło z twojej strony, że mi o niej mówisz. Przypuszczam, że jest piękna.
– Tak, to jej podobizna. Możesz ocenić sama.
Helen  wyjęła  portrecik  z  jego  ręki  i  obejrzała  uważnie.  Była  to  miniaturka  namalowana  na 

kości słoniowej, a twarz z niej spoglądająca naprawdę zachwycała urodą.

– Nie ma wątpliwości, że ją kochasz – powiedziała niskim, jakby zdławionym głosem. – To musi być 

dziwne uczucie, być tak piękną.

Reeves podniósł tomik Tennysona.
– Chcesz, żebym ci coś przeczytał? Co my tu mamy...
– Przeczytaj „Elaine”, proszę. Chcę usłyszeć to jeszcze 
raz. Reevesowi nie spodobał się jej wybór.
– Nie wolałabyś czegoś innego? – spytał, nerwowo przerzucając kartki. – „Elaine” jest raczej 

smutna. Nie chciałabyś posłuchać w zamian „Guinevere”?

–  Nie  –  odparła  Helen  grobowym  tonem.  –  Nie  lubię  Guinevere.  Cierpiała  i  choć  jej  miłość  

była niedozwolona, Guinevere także była kochana – nie zmarnowała uczuć dla kogoś, kto jej nie chciał i 
nie dbał o nią. A Elaine tak właśnie zrobiła i przegrała życie. Przeczytaj mi tę historię.

Reeves ustąpił. Kiedy skończył czytać, podał Helen książkę.
– Weź ją ode mnie na pamiątkę naszej przyjaźni i Chochlikowej Jaskini. Nigdy nie zapomnę tego, co 

ci zawdzięczam.

– Dziękuję.
Wzięła książkę i włożyła między kartki gałązkę szkarłatnego wodorostu i szczyptę piasku. Podniosła 

się.

– Muszę wracać do domu. Ciotka będzie mnie potrzebowała. Jeszcze raz dziękuję panu za książkę,

panie Reeves, i za całą pańską dla mnie życzliwość.

5

1

Reeves odetchnął, że ma tę rozmowę za sobą. Spokój Helen utwierdził go  tylko  w przekonaniu, że 

niepotrzebnie się martwił. Tak naprawdę nie zależało jej na nim zbytnio; była to tylko wybujała fantazja 
i kiedy on odjedzie, dziewczyna wkrótce zapomni.

Wyjechał  kilka  dni  później  i  Helen  go  pożegnała.  Późnym  popołudniem  wyszła  z  domu  na 

brzeg morza z tomikiem Tennysona w ręku. Skierowała się ku Chochlikowej Jaskini.

background image

Przypływ właśnie się zaczynał. Usiadła na dużym głazie, na którym wcześniej zasnął Reeves. Wokół 

niej połyskiwała błękitna woda, iskrząca się setkami bajecznych refleksów na horyzoncie.

Cienie  skał  otaczały   ją   zewsząd.   Z   naprzeciwka   nadchodziła  biała   linia  przypływu,   który 

niemalże omywał już cyple. Jeszcze kilka chwil i ucieczka będzie niemożliwa. Mimo to dziewczyna nie 
poruszyła się.

Kiedy  ciemnozielona  woda  doszła  do  niej,  a  wzburzone  fale  zmoczyły  skraj  jej  sukni, 

przechyliła głowę i nagły dziwny uśmiech rozbłysnął na jej twarzy.

Możliwe, że morski chochlik ją zrozumiał.

Przełożyła Justyna Rybińska

5

2

ZEMSTA PANI MARCH

– Zaiste, to prawdziwie jesienny dzień – powiedziała pani Stapp, opadając z westchnieniem ulgi na 

fotel, gdy już pani March wprowadziła ją do przytulnego saloniku. – Wiatr przenika do szpiku kości. 
Ani się obejrzymy i zima nas dopadnie.

– No właśnie – przytaknęła pani March, dokładając do ognia – ale jakoś mi to nie przeszkadza. Zima 

doprawdy  jest  przyjemna,  jak  już  się  zjawi,  choć  muszę  przyznać,  że  i  ja  nie  przepadam  za  tą 
porą przejściową. Przysuń się do ognia, Teodozjo. Kompletnie skostniałaś.

– Czuję, na Boga. Ale teraz już dobrze. Ten twój kącik przy kominku to najbardziej przytulne 

miejsce na świecie.

– Kiedy wróciłaś z Maitland? – zapytała pani March. – Dobrze się bawiłaś? A jak rozstanie z Emily i 

dziećmi?

Pani Stapp z godnym podziwu spokojem przystąpiła do szczegółowej odpowiedzi na to trio pytań.
–  W  sobotę  –  powiedziała  i  rozwinęła  robótkę.  ––  Dzień  był  równie  paskudny  jak  dziś!  A 

co   do wizyty, tak, bawiłam się całkiem nieźle, ale reumatyzm Petera nie dawał mi spokoju. Emily 
miewa się dobrze, dzieciaki też, choć tak zwariowanej gromadki  jeszcze nie widziałam! Emily radzi 
sobie z nimi równie dobrze, jak stara kwoka ze stadem kacząt. Ale, na Boga, Anno, nie zaprzątaj sobie 
głowy takimi drobiazgami. Nowiny, które przekazał  mi Peter, gdy tylko wróciłam  do domu, niemal 
zaparły   mi   dech   w   piersiach.   Krzyczał   od   furtki   w   ogrodzie,   nim   jeszcze   wysiadłam   z   bryczki. 
Myślałam, że żartuje. Żałuj, że   go   nie   widziałaś.  Owinął   stary,  czerwony   szalik  wokół  swego 
zreumatyzowanego    ramienia   i   stał  wymachując    rękami    jak   wariat.    Myślałam,    że   się   pali! 
„Teodozjo,  Teodozjo!”  darł  się,  „Anna  March odziedziczyła   fortunę   po   bracie   z   Australii   i 
kupiła   starą   posiadłość   Carrollów,   i   zamierza   się przeprowadzić!” Takie było jego powitanie.  
Przyszłabym   wcześniej,   żeby   dowiedzieć   się   szczegółów   z   pierwszej   ręki,   ale   dom   był   całkowicie 
wywrócony do góry nogami  i  musiałam najpierw zabrać się za robotę. Jak na mężczyznę, to Peter jest 
nawet porządny, ale zostawiony sam na gospodarstwie, na Boga, strasznie bałagani! Myślałam, że twój 
brat nie żyje od dawna.

–  Zupełnie  jak  ja,  Teodozjo.  Tak  jak  wszyscy  sądziłam,  że  biedny  Charles  spoczął  na  dnie 

morza czterdzieści lat temu. Wieki minęły, odkąd uciekł z domu. Posprzeczał się z ojcem, a że zawsze 
był w gorącej  wodzie  kąpany,  ruszył  na  morze.  Doszły  nas  wieści,  że  wypłynął  na  „Helen  Ray” 
do  Anglii. Potem  słuch  o  statku  zaginął  i  byliśmy  przekonani,  że  mój  biedny  brat  podzielił  jego 
los.  A  tu  przed czterema tygodniami dostałam list od firmy adwokackiej w Melbourne z informacją, że 
mój brat, Charles Bennett, zmarł, a cały swój majątek zapisał mnie. Początkowo nie mieściło mi się to w 
głowie, ale razem z   listem  przyszło   trochę   osobistych  drobiazgów  Charlesa,   a   wśród   nich 
moja     stara     fotografia     z własnoręcznie  przeze mnie napisaną  dedykacją. Wtedy uwierzyłam, że 

background image

rzeczywiście chodzi  o mego brata. Jednak czy Charles był na „Helen Ray”, a jeśli był, jak uszedł z 
życiem i znalazł się w Australii, nie wiem i nie sądzę, bym kiedykolwiek mogła się dowiedzieć.

– A to ci dopiero niesamowita historia! – skomentowała pani Stapp.
– Wiadomość, że odziedziczyłam dużo pieniędzy, sprawiła mi radość –– wyznała z determinacją 

pani March.  –  Nawet  miałam  wyrzuty  sumienia,  że  cieszę  się  z  fortuny,  która  spadła  na  mnie  za 
sprawą śmierci Charlesa. Jednak opłakałam biedaka czterdzieści lat temu i wierzyć mi się niechce, że on 
umarł dopiero teraz. Oddałabym wszystkie pieniądze świata, gdyby to mogło zwrócić mu życie. Stało 
się jednak inaczej. Więc skoro te pieniądze dostały mi się legalnie, mogę się chyba z nich cieszyć...

–  I  kupić  posiadłość  Carrollów  –  dodała.  pani  Stapp  z  poufałością  właściwą  uprzywilejowanej 

przyjaciółce. – Co cię do tego pchnęło? Jestem przekonana, że twój dom jest dostatecznie wygodny dla 
samotnej osoby. Czy jest dla ciebie za mały?

5

3

–   Tak,   właśnie.   Całe   życie   pragnęłam   wygodnego,   dużego,   przestronnego   domu   i   całe   życie 

musiałam gnieść się w klitkach; zbyt małych nawet na to, żeby się obrócić. Poprzestawałam na małym i 
dogadzało mi to, ale teraz, kiedy mnie stać, chcę mieć dom, który mnie zadowoli. Mimo że odrobinę 
staroświecki, dom  Carrollów  jest  właśnie  taki.  Często  fantazjowałam  na  jego  temat,  choć  równie 
dobrze  mogłam marzyć o posiadaniu księżyca.

– To rzeczywiście piękny dom – przyznała pani Stapp – ale wymaga sporo remontów. Od sześciu lat

.nikt tam nie mieszka. Kiedy zamierzasz się wprowadzić?

–  Jak  wszystko  dobrze  pójdzie,  to  za  trzy  tygodnie.  Teraz  odnawiają  i  odświeżają  wnętrze. 

Reszta poczeka do wiosny.

– To dziwne, jak się plotą losy –– zamyśliła się pani Stapp. –  Przypuszczam, że starej pani Carroll 

nigdy nie przyszłoby do głowy, że dom może popaść w obce ręce. Kiedy byłyśmy dziewczynkami, a 
Dou Carroll ciągle zadzierała nosa, nie przypuszczałaś chyba, że mogłabyś zająć jej miejsce? Pamiętasz 
ją?

– O tak! – szorstko powiedziała pani March. Jej uśmiechnięta, urodziwa twarz zmieniła się. Pojawił 

się  na  niej  wyraz  prawdziwej  złości  i  mściwości,  a  brązowe  oczy  pociemniały,  rzucając  złe 
błyski.  – Dopóki żyję,  będę pamiętała Lou  Carroll. To jedyna osoba,  której  nienawidziłam. Może to 
grzech,  ale nienawidzę jej do tej pory i tak już zostanie.

– Ja też nigdy jej nie lubiłam – przyznała pani Stapp. Zawsze uważała się za kogoś lepszego niż my. 

No cóż, prawdę mówiąc, może i była lepsza, ale nie musiała ciągle tego podkreślać.

– Tak,  może  stała  wyżej  ode  mnie  –  powiedziała  cierpko  pani  March – ale nie umiała  wznieść 

się ponad ciągłe przypominanie mi o tym, wykorzystywanie każdej okazji, by dać mi po nosie. Zawsze 
była   wobec  mnie   złośliwa,  nawet   jeszcze   w  szkole.   A kiedy  dorosłyśmy,  było   jeszcze   gorzej.  Nie 
umiałabym  nawet  powiedzieć,  ile razy  ta dziewczyna  mnie  obraziła.  Ale szczególnie  zapamiętałam 
jedną sytuację – nigdy jej tego nie przebaczę. To było na przyjęciu, byłam tam ja i ona, i ten młody 
Trenham Manning, gość   Ashleyów.   Pamiętasz   go,   Dosiu?   Przystojny,   młody   człowiek,   który 
spodobał   się  Lou,  wszystkie dziewczęta tak mówiły. Ale tego wieczoru nawet na nią nie spojrzał i 
uparcie asystował właśnie mnie. Lou  była  wściekła  i  w  końcu  podeszła  do  mnie;  uśmiechnęła  się 
szyderczo,  a  jej  czarne  oczy  ciskały gromy,  i  powiedziała:  „Panno  Bennett,  matka  prosiła,  bym 
ci   powtórzyła,   żebyś   powiedziała   swojej mamie, że jeśli szycie nie będzie gotowe do jutrzejszego 
wieczoru, to przyśle po nie i da komuś innemu. Jeśli   ludzie   zobowiązują   się   wykonać   pracę   w 
określonym  czasie  i  nie  dotrzymują  słowa,  nie  powinni oczekiwać, że będą ją dostawać”. Ach, jak 
okropnie się czułam! Matka i ja biedowałyśmy i musiałyśmy ciężko  pracować,  ale  byłyśmy  równie 
wrażliwe  jak  inni  ludzie;  i  zostać  tak  znieważoną  w  obecności Trenhama Manninga! Wybuchnęłam 
płaczem, uciekłam i ukryłam się. Postąpiłam bardzo głupio, ale nic nie mogłam poradzić. Jeszcze dziś 
myśląc  o tym czuję  bolesne  ukłucie.  I   jeśli  kiedykolwiek    miałabym  szansę  odpłacić  Lou  Carroll 
pięknym za nadobne, zrobiłabym to bez skrupułów.

– Ależ to nie po chrześcijańsku! – próbowała zaprotestować pani Stapp.
–   Zapewne,   ale   tak   właśnie   czuję.     Stary   pastor     Jones   zwykł   był     mawiać,   że     w   ludziach 

nieustannie  przenika  się  dobro  i  zło,  i że  każdy  ma  w sobie  rysę  lub dwie  czystej  niegodziwości. 

background image

Podejrzewam, że we mnie tą rysą niegodziwości jest właśnie myśl o Lou Carroll. Nie widziałam jej ani 
nie słyszałam o niej od lat   –   od   czasu,   kiedy   wyszła   za   tego   nicponia   Dency’ego   Baxtera   i 
wyjechała.    Może    już   umarła.    Nie  sądzę,  by  trafiła  mi  się  szansa  wyrównania  rachunków.  Ale 
pamiętaj, Teodozjo, zrobię to, jeśli tylko będę miała okazję.

Pani March przerwała nitkę, jakby chciała rzucić wyzwanie całemu światu. Pani Stapp zaś była tak 

zażenowana tą niecodzienną erupcją uczuć, którą sama wywołała, że pospiesznie zmieniła temat.

Po trzech tygodniach pani March usadowiła się w swym nowym domu i „stara siedziba Carrollów” 

zajaśniała  nowym blaskiem.  Teodozja Stapp,  która  wpadła,  by  to  zobaczyć,  nie  posiadała  się 
wprost  z zachwytu.

–   Masz   przepiękny   dom,   Anno.   Uważam,   że   już   za   czasów   Carrollów   był   ładny,   ale   nie   tak 

wspaniały jak teraz. I to mi przypomina, że mam coś do powiedzenia, ale nie chciałabym wytrącić cię z 
równowagi, tak   jak   to   się   stało,   gdy   ostatnim   razem   wymieniłam   jej   imię.   Pamiętasz,   jak  
rozmawiałyśmy  o  Lou Carroll? No więc, następnego dnia pojechałam do sklepu, do śródmieścia, a tu 
nagle wpada pani Joelowa Kent z Oriental. Znasz ją – dawną Sarę Chapple? Razem z mężem prowadzą 
hotelik w Oriental. Powodzi im  się  nie  najlepiej.  Sara  jest  kuzynką  starej  pani  Carroll,  ale,  na 
Boga,   Carrollowie   niezbyt   chętnie przyznawali się do tego pokrewieństwa! No i pogawędziłyśmy 
sobie z panią Joelową. Opowiedziała mi o wszystkich   swoich   kłopotach   –   tych   jej   nigdy   nie 
brakuje.   Zresztą   zawsze   miała   skłonności   do

5

4

narzekania,  a  tym  razem  wydobyła  z  zanadrza  cały  zapas  nowych  kataklizmów. I co  ty na  to, 
Anno March? Lou Carroll – albo pani Baxter, tak ją chyba powinnam nazywać – znajduje się właśnie w 
hotelu Joela Kenta w Oriental i umiera na suchoty; w każdym razie pani Joelowa tak twierdzi.

– Lou Carroll umierająca w Oriental! – krzyknęła pani March.
– Tak. Zjawiła się tam, Bóg wie skąd, jakiś miesiąc temu   –   było   to   tak niespodziewane,   że 

równie dobrze mogła spaść z nieba, tak mówiła pani Joelowa. Mąż Lou umarł, choć kiedy żył i tak miała 
z nim krzyż pański, a biedna jest jak mysz kościelna. Zamierzała przyjechać tutaj, powiedziała pani 
Joelowa, ale kiedy dotarła do Oriental, nie była w stanie zrobić ani kroku dalej i Kentowie musieli ją 
zatrzymać. Z tego, co powiedziała pani Joelowa, wywnioskowałam, że jest trochę niespełna rozumu, 
okropnie tęskni do domu – do tego  właśnie domu rodzinnego. Zdaje się, że  są z nią same  kłopoty, a 
pani Joelowa  nie należy do osób, które chciałyby to znosić. No przecież! Musi bardzo ciężko pracować, 
a chora osoba w hotelu na pewno jest jej nie na rękę. Wygląda na to, że masz swoją zemstę, Anno, 
mimo że nie kiwnęłaś nawet palcem. I pomyśleć na co przyszło Lou Carroll!

Następny dzień był chłodny i deszczowy. Postrzępione, gołe drzewa na  starych gruntach  Carrollów 

chwiały się i gięły szarpane gwałtownymi atakami wichury. Co i raz strugi deszczu zacinały w okna. 
Pani  March   wzdrygnęła   się,   gdy   wyjrzała   na   dwór   i   z   wdzięcznością   wróciła   do   swego 
przytulnego  kącika przy kominku.

Nagle wydało jej się, że słyszy ciche pukanie do frontowych drzwi, poszła więc sprawdzić: Wraz z 

ich otwarciem  dziki  powiew  wiatru  wdarł  się  do  środka,  a  skurczona  postać,  opierająca  się  o 
jedną    ze  żłobionych    kolumn    na    klasycystycznym    ganku    zdawała    się    ginąć    cała    w   jego 
gwałtowności.  To  była kobieta, ta postać na ganku, a jej wymizerowana twarz, gdy podniosła ją ku 
pani March, miała żałosny wyraz.

– Pani z pewnością mnie nie zna – powiedziała, starając się by zabrzmiało to godnie. – Nazywam się 

Baxter.  Ja,  ja  mieszkałam  w  tym  domu  dawno,  dawno  temu.  Pomyślałam,  że  przyjdę  tu  dzisiaj  
i popatrzę...

Nagły napad kaszlu przerwał jej słowa; drżała niczym listek.
– O mój Boże! – wyrwało się pani March. – Nie chce mi pani chyba powiedzieć, że szła pani tutaj z

Oriental – pani, chora kobieta! Na miłość boską, proszę wejść, szybko. Przemokła pani do suchej 

nitki! Nieomalże wciągnęła swego gościa do holu i poprowadziła do salonu.
– Proszę siadać. Przysuniemy ten duży fotel do ognia – o tak. Proszę mi dać swój czepek i szal. 

Wyjdę tylko na moment, by Hannah przygotowała pani coś gorącego do picia.

– Jest gani bardzo uprzejma – wyszeptała kobieta. – Nie znam pani, ale przypomina mi pani kobietę, 

którą znałam, gdy byłam dziewczynką. Nazywała się Bennett i miała córkę, Annę. Czy wie pani, co się 

background image

z nią stało? Ja zapominam. Ja zapominam teraz wszystko.,

– Jestem March – ignorując pytanie, krótko odparła gospodyni. – Nie sądzę, by słyszała pani kiedyś 

to nazwisko.

Otuliła  szczupłe  ramiona  kobiety  swym  własnym,  ciepłym  szalem.  I  zaraz  pospieszyła  do 

kuchni, skąd wkrótce wróciła niosąc tacę z jedzeniem i gorący napój. Przysunęła do fotela gościa mały 
stolik i powiedziała uprzejmie:

– A teraz musi pani coś zjeść, moja droga, a ten napar malinowy szybko panią rozgrzeje. To okropny 

dzień na wyprawy dla kogoś takiego jak pani. Dlaczego, na Boga, Joel Kent pani nie przywiózł?

–   Nie   wiedzieli,   że   wychodzę   –   szepnęła   pani   Baxter   z   lękiem.   –   Ja,   ja   uciekłam.   Sara   nie 

pozwoliłaby mi wyjść, gdyby się dowiedziała.  A ja tak bardzo chciałam tu przyjść. To  tak cudownie 
być znowu  w domu.

Pani March obserwowała swego gościa podczas posiłku. Było dostatecznie jasne, że umysł, a raczej 

pamięć kobiety zawodziła. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że ten dom nie należy już do niej. 

Chwilami wydawała się całkowicie zanurzona w przeszłości. Raz czy dwa zwróciła się do pani March: 

„mamo”. Wkrótce  dało  się  słyszeć  ostre  pukanie  do  drzwi  frontowych.  Pani  March  przeprosiła  i 

wyszła.  Na ganku stały Teodozja Stapp i kobieta, której pani March nie rozpoznała na pierwszy rzut 

oka – wysoka, napastliwa osoba, której zimne, czarne oczy badawczo sprawdziły każdy kąt holu za 

plecami pani March,

nim ktokolwiek zdołał wypowiedzieć choćby słowo.

– Na Boga! – wysapała pani Stapp i umknęła do środka przed ostrym wiatrem. – Straciłam oddech; 

pani March, pozwoli pani, że przedstawię panią Kent. Szukamy pani Baxter. Uciekła i pomyślałyśmy, że 
prawdopodobnie jest tutaj. Czy tak?

5

5

– Jest w moim salonie – cicho odparła pani March.
– A nie mówiłam? – pani Kent zwróciła się z pretensją do pani Stapp. Jej ostry, wysoki głos działał 

pani March na nerwy. –To przekracza wszelkie pojęcie! Wymknęła się dziś rano, kiedy byłam zajęta w 
kuchni.  I  pomyśleć,  że  szła  sześć  mil  w  tym  wietrze!  Nie  mieści  mi  się  w  głowie,  że  to 
zrobiła.  Nie wierzę,  że  jest  choć  w  połowie  tak  chora,  jak  udaje.  Mam  tu  wóz,  pani  March,  i  
będę  pani  bardzo zobowiązana,  jeśli  poinformuje  ją  pani,  że  przyjechałam,  by  zabrać  ją  do 
domu.  Czeka  nas  zapewne burzliwa scena.

– Nie  widzę żadnego powodu do sceny –  stanowczo  zareagowała  pani March. – Ta biedna kobieta 

dopiero co przyszła i wyobraża sobie, że jest we własnym domu. I niech sobie tak myśli, jeśli to przynosi 
jej ulgę. Lepiej będzie, jak ją pani tu zostawi.

Teodozję aż zatkało ze zdumienia, pani March ciągnęła jednak łagodnie:
– Zajmę  się tą nieszczęsną istotą tak długo, jak będzie  trzeba  –  a dni jej  są,  w moim  przekonaniu, 

policzone. Bo jeśli kiedykolwiek widziałam śmierć wypisaną na twarzy kobiety, wygląda ona właśnie z 
twarzy pani Baxter. Mam aż nadto czasu, by się nią zaopiekować i stworzyć jej dobre warunki.

Pani  Joelowa  Kent  rozpływała  się  w  wyrazach  wdzięczności.  Bez  wątpienia  pozbycie  się 

chorej krewnej  uszczęśliwiało  ją.  Pani  March  ucięła  jednak  te  wywody  zaproszeniem  na  herbatę; 
pani  Kent odmówiła.

–  Spieszę  się  do  domu,  muszę  przygotować  kolację.  Co  za  zamieszanie  przez  tę  kobietę! 

Jestem ogromnie wdzięczna, zapewniam panią, że zechciała pani ją zatrzymać, bo w żadnym innym 
miejscu nie czułaby się dobrze. Jutro przyślę te parę drobiazgów, które posiada.

Gdy tylko drzwi zamknęły się za panią Kent, spojrzenia pani March i pani Stapp spotkały się.
–  I  tak  wygląda  twoja  zemsta,  Anno  March?  –  powiedziała  z  namaszczeniem  ta  ostatnia.  – 

Czy pamiętasz, co mówiłaś?

–   Tak,   Teodezjo,   pamiętam   i   naprawdę   tak   myślałam.   Ale   ta   rysa   niegodziwości,   o   której 

mówiłyśmy, zniknęła  właśnie  w  tym  momencie,  gdy  mogła  mi  posłużyć  za  oparcie.  A  poza  tym, 
sama     rozumiesz,   zawsze   miałam   w   pamięci   Lou   Carroll   taką,   jaka   była   przed   laty   –   przystojną, 
zuchwałą i wyniosłą. To zaś stworzenie tutaj zupełnie jej nie przypomina – tej, którą znałyśmy. Tamta 
Lou Carroll nie żyje, a moja uraza umarła razem z nią. Może wejdziesz?

–  Nie, nie teraz. I tak by  mnie nie poznała,  a  pani  Joelowa  mówiła,  że  obcy  wyprowadzają  Lou 

background image

z równowagi,  więc  myślę,  że  hotel  nie  był  chyba  dla  niej  najodpowiedniejszym  miejscem.  Muszę 
iść  i opowiedzieć wszystko Peterowi i może przyślę jej trochę dżemu z czarnej porzeczki.

Kiedy tylko pani Stapp wyszła, pani March pospieszyła do swego gościa. Lou Baxter spała z głową 

wspartą   o   miękkie,   pluszowe   oparcie   fotela.   Pani   March   patrzyła   na   zapadłe,   trawione   gorączką 
policzki, na zmienioną, wymizerowaną twarz i jej jasne, brązowe oczy wypełniły się łzami.

–  Biedna  Lou  –  szepnęła  i  delikatnie  odgarnęła  niesforny  kosmyk  siwych  włosów  z  czoła 

śpiącej kobiety.

Przełożyła Anna Czekanowicz

5

6

NATTY Z BLUE POINT

Natty Miller szedł spacerkiem w dół przystani, gdzie Bliss Ford cumował właśnie „Cockawee”. Bliss 

spoglądał gniewnie na łódź, wyremontowaną i świeżo odmalowaną na biało, której zwinięte żagle były 
dziwnie wilgotne, a błyszczące wnętrze ociekało wodą. Grupa rybaków w porcie dyskutowała o czymś 
zażarcie aż do momentu, gdy Natty podszedł bliżej.

– Powinieneś porąbać ją na rozpałkę, Bliss – powiedział Jake McLaren. – Nigdy nie zwerbujesz ludzi 

do  pływania  na  niej.  Udało  ci  się  raz,  pod  dowództwem  młodego  Johnsona,  ale  teraz,  kiedy  ta  
łajba   wywraca   się   do   góry   dnem   nawet   prowadzona   przez   kapitana   Franka,   każdy   widzi,   że   coś 
naprawdę musi być z nią nie tak.

– O co idzie? – spytał zaciekawiony Natty.
– „Cockawee” znowu wywróciła się dzisiaj rano w zatoce – odpowiedział Will Scott. – „Grey Bull” 

podjął ludzi i przyholował łódź tutaj. Nie będzie z niej żadnego pożytku. Nawet poławiacze homarów 
nie zechcą na niej narażać swojego życia. A co na Blue Point, Natty?

–  Nieźle  –  skwitował  Natty.  Nigdy  nie  marnował  słów,  choć  miał  dopiero  czternaście  lat. 

Wolał słuchać i obserwować. Niski, krępy, nie rzucający się specjalnie w oczy, w kręgu rówieśników 
znany był jednak z siły swych pięści.

– Czy do Everetta dotarły z Ottawy jakieś nowe wieści o latarni morskiej? – zapytał 
Will. Natty pokręcił głową.
–  Ma  niewielkie  szanse  na  pozytywną  decyzję,  prawda?   –  odezwał   się   Adam  Lewis  z  nutą 

wątpliwości w głosie.

–   Ani   cienia   szansy   –   stwierdził   zdecydowanie   Cooper   Creasy.   –   Ma   niewłaściwe   poglądy 

polityczne,   ot   co.   Tak   jak   jego   ojciec.   Syn   konserwatysty   nie   otrzyma   pomyślnej   odpowiedzi   od 
liberalnego rządu, ot co.

–  Pan  Barr  uważa,  że  Everett  jest  zbyt  młody,  by  powierzyć  mu  tak  odpowiedzialne 

stanowisko  –

zacytował uroczyście Natty. 

Cooper wzruszył 
ramionami.
–  Może,  może.  Osiemnastolatek  to  jeszcze  żółtodziób,  ale  każdy  wie,  że  Ev  jest  urodzonym 

latarnikiem.  Robi  to od  dwóch  lat, odkąd  zachorował  wasz  ojciec.  Ale  Irving  Elliott  zawsze  chciał 
przejąć latarnię, no i ma znajomości na górze, ot co. Na dodatek Barr jest jego dłużnikiem za ciężką 
robotę, jaką tamten  wykonał  przy  wyborach.  Nie  mogę  powiedzieć  nic  złego  na  Elliotta.  To 
dobry  człowiek,  ale latarnię z pewnością powinien dostać syn waszego ojca, ot co.

–– Czy któryś z was szykuje się na jutrzejsze zawody sportowe w Summerside? – spytał Will Scott, 

by odwieść Coopera od polityki, która tak bardzo go ekscytowała.

– Chyba ja – odezwał się Adam. – Będą regaty między klubami Summerside i Charlottetown. 

background image

Pewnie, że popłynę. Dam ci nawet fory, Natty, jeśli chcesz, ale tylko do boi.

Natty pokręcił głową.
– Nie startuję – rzucił krótko.
–   Powinieneś   uczcić   Victoria   Day   –   Adam   uderzył   w   ton   patriotyczny.   –   24   maja   to 

urodziny królowej. Jeśli nie dadzą nam wolnego dnia, zwiejemy, mawialiśmy w szkole. Dobra, stara 
królowa nie żyje, ale ten dzień, na jej cześć, jest świętem narodowym, pamiętaj o tym, chłopcze.

– Ev i ja nie możemy startować razem, więc startuje on – tłumaczył Natty. – Zostanę z Prue w domu, 

żeby pilnować światła w latarni. No, muszę wracać. Zanosi się na burzę.

–  Wątpię,  czy  jutro  będziemy  mieli  królewską  pogodę  –  powiedział  Cooper,  zezując  w  niebo. 

– Wygląda  na  to,  że  zbliża  się  północny  wiatr,  ot  co.  O,  oto  i  Bliss.  Jakiś  trochę  skołowany. 
Wypadek

5

7

„Cockawee” to dopiero tragedia, ot co. Szkoda, że Nat już poszedł, on wiedziałby, jak sterować tą 
łodzią. Tyle, że to jeszcze dzieciuch. Dla niego byłaby to pestka, tak uważam.

Natty  tymczasem  wrócił  na  swoją łódź,  „Merry  Maid”,  i postawił  żagle. W kilka minut  później 

ślizgał się  po  zatoce.  Wiatr  mu  sprzyjał  i  „Merry  Maid”  beztrosko  muskała  fale  niby  ptak. 
Zamyślony  Natty sterował  ku  wyspie Blue Point. Nie  w głowie  mu  były zawody  w Summerside. 
Jego  umysł  zaprzątało widmo  najbliższej  przyszłości  –  on,  Ev  i  Prue  będą  musieli  opuścić  Blue 
Point  i  starą  latarnię,  gdzie spędzili prawie całe życie. Dla Natty’ego było to równoznaczne z krachem 
wszystkich marzeń i planów. Gdzie życie mogło być wspanialsze niż na ich samotnej wyspie?

David  Miller  zmarł  ostatniej  zimy,  po  długiej  chorobie.  Był  latarnikiem  na  Blue  Point  przez 

trzydzieści lat. Cztery lata temu, po   śmierci żony,   sprowadził   do   latarni    trójkę   swoich   dzieci. 
Wkrótce  miejsce matki  zajęła opiekuńcza  mała  Prue i chłopcy  wprost  adorowali  swą siostrę.  Gdy  i 
ojciec odszedł, Everett   złożył   podanie   o   przyznanie   mu   posady   latarnika.   Sprawa   nie   została 
jeszcze  rozpatrzona,  ale stary Cooper Creasy trafnie oceniał sytuację. Millerowie nie mogli liczyć na to 
stanowisko.

Wprawdzie  Victoria Day  nie przyniósł  burzy, ale i tak okazał  się  raczej  paskudny.  Zmienny,  

ostry wiatr  hulał  po  zatoce,  piętrząc  wody.  Posępne  niebo  zasnuło  się  chmurami,  a  majowe 
powietrze   było suche i ostre. Millerowie krzątali się od samego rana, by Everett zdążył dopłynąć do 
stałego lądu i złapać pociąg wycieczkowy do Summerside. Jechał sam. Skoro tylko jeden  z chłopców 
mógł się tam   wybrać, Natty stwierdził, że musi to być Everett. Prue postanowiła zostać z Nattym w 
domu.   Nie   miała   serca   do   świętowania.   Czuła   nawet   pewien   niepokój,   kiedy   Natty   z   entujazmem 
wciągał flagę i zawieszał na łodzi wieniec  jodłowy  z  portretem  królowej.  Tak  jak  chłopców,  gnębiła 
ją  myśl  o  opuszczeniu  wyspy  oraz przeczucie jakiegoś związanego z tym nieszczęścia.

Dzień  mijał  powoli.  Po  południu  wiatr  ustąpił  absolutnej  ciszy  i  tylko  od  czasu  do  czasu 

powracał silnym  podmuchem,  a  krótko  przed  zachodem  słońca  ze  wschodu  przypełzła  mgła  i 
rozpostarła  swe skrzydła nad zatoką i nad Blue Point. Była tak gęsta, że Prue i Natty nie mogli nawet 
dojrzeć wyspy Little Bear.

– Na szczęście Everett nie wraca dzisiaj w nocy – powiedziała Prue. – Mógłby zgubić się w tej mgle.
– Jest okropna – zgodził się Natty. – Światło latarni nie przebije się przez tę ścianę mleka.
Po  zachodzie słońca zapalili najjaśniejszą lampę i postanowili  spędzić  wieczór na lekturze.  Ale 

nie upłynęło wiele czasu, gdy Natty odłożył książkę:

– Hej, Prue, co to było? Wydawało mi się, że słyszę jakiś hałas.
– Ja chyba też – odparła Prue. – Jakby ktoś wołał. Podbiegli do drzwi wychodzących w stronę portu. 

Świat zasnuty mgłą skrywał się w ciemności, która wydawała się niemal namacalna. Nagle z tego mroku 
doszedł ich stłumiony krzyk kogoś ogarniętego przerażeniem.

– Prue, ktoś jest w tarapatach – oświadczył Natty.
– Och, żeby to nie był Ev! – krzyknęła 
Prue. Natty pokręcił głową:
– Nie mów tak! Ev nie zamierzał wracać dzisiaj do domu. Przynieś latarnię, Prue. Muszę zobaczyć, 

kto to jest.

background image

– Och, Natty, nie idź – prosiła przerażona Prue. – Mgła wciąż rośnie... mógłbyś się zgubić.
–  Nie  zgubię  się.  Muszę  iść,  Prue.  Może  tam  ktoś  się  topi.  To  nie  Ev,  oczywiście,  ale  może 

ktoś potrzebuje pomocy. Bądź rozsądną dziewczynką.

Prue ze stężałą twarzą, z trudem tłumiąc w sobie potok słów przerażenia i protestu, które cisnęły się 

jej na usta, przyniosła latarnię. Zbiegli na brzeg i Natty wsiadł do łódki. Pospiesznie umieścił latarnię na 
rufie, rzucił cumy i wziął wiosła.

– Wrócę tak szybko, jak to możliwe – zawołał do Prue. – Poczekaj tu na mnie.
W  minutę  później  brzeg  zniknął  z  pola  widzenia  i  chłopie:  znalazł  się  sam  w  ciemnej  mgle,  

bez przewodnika.  Jedynie  wołanie  o  ratunek,  które  stawało  się  coraz  słabsze,  stanowiło  jakąś 
wskazówkę.  Wydawało   się,   że   dochodzi  gdzieś  od  Little  Bear  i   tam   też  Natty   powiosłował.   Silne 
pociągnięcia niosły łódkę  po  wzburzonej  wodzie.  Natty od  małego  miał  do  czynienia  z  wiosłami, 
więc  ręce  i  mięśnie  nie zawiodły go i teraz. Miarowo posuwał się naprzód. Woda stała się bardziej  
niespokojna, kiedy wypłynął poza  wyspę  i  znalazł  się  w  kanale  pomiędzy  Blue  Point  i  Little 
Bear.  Wołania  niemalże  ucichły.  Co będzie, gdy przypłynie za późno? Z całych sił naparł na wiosła. 
Wkrótce, dzięki spokojniejszej wodzie, domyślił  się,  że  musi  być  niedaleko  Little  Bear.  Wołanie 
jakby  się  przybliżało.  Musiał  przepłynąć  już jakąś milę. W kolejnej minucie minął przylądek; ledwo 
widoczny w słabiutkim świetle latarni. Zobaczył

5

8

wywróconą łódź i dwóch mężczyzn uczepionych obu jej burt. Byli skrajnie wyczerpani. Natty zbliżył 
się do jednego z rozbitków, uważając, by go nie staranować.

–  Proszę  podpłynąć,  kiedy  powiem  –  krzyknął  –  i  nie  chwytać  się  niczego,  czy  pan  słyszy?! 

Nie chwytać! Teraz... proszę płynąć!

Za chwilę człowiek leżał już na rufie, wciągnięty do łodzi za kołnierz.
– Proszę się nie ruszać – polecił chłopak, biorąc wiosła.
Opłynięcie przewróconej łodzi, miotanej wodnymi wirami, było  nie lada zadaniem, niemalże ponad 

siły  Natty'ego.  Drugi  mężczyzna  wciągnął  się  do  łódki  od  strony  dziobu.  Natty  odetchnął  z 
ulgą, oddalając się od tonącej łodzi. Było jasne, że jeszcze kilka minut, a wrak pogrąży się w wodnej 
kipieli. Natty drżał od stóp do głów ze zdenerwowania i zmęczenia.

– Tylko spokojnie – wymamrotał. – Nie zamierzam teraz poddać się jak dzieciak. Ale czy dam radę 

dopłynąć do Blue Point?

Po chwili jednak ruszył w stronę latarni morskiej, która majaczyła gdzieś we mgle, jak jasna plamka. 

Mężczyźni, posłuszni nakazom chłopca, ułożyli się na samym dnie.

Wreszcie dobili do brzegu, gdzie czekała zaniepokojona Prue. Razem ruszyli do latarni. Natty począł 

szukać suchych ubrań dla rozbitków, a Prue przygotowywała coś ciepłego do picia.

– Pomyśleć,  że ten dzieciak  ocalił  nam  życie! – zachwycał  się jeden z mężczyzn.  – Nie każdy 

dorosły dokonałby tego,  co  on  zrobił.  Przypuszczam,  że  to  twój  brat,  panno  Miller.  Wydaje  mi 
się  jednak,  że masz jeszcze jednego brata?

–  O,  tak,  Everetta,  ale  on  jest  poza  domem  –  wyjaśniła  Prue.  –  Słyszeliśmy  krzyki  panów  i 

Natty zdecydował się ruszyć na ratunek.

–  Cóż,  zjawił  się  w  samą  porę.  Nie  utrzymałbym  się  ani  minuty  dłużej.  Sytuacja  była 

naprawdę krytyczna. Byłem tak wykończony, że nie mógłbym się ruszyć ani odezwać przez całą drogę 
tutaj, nawet gdyby on nie rozkazał mi leżeć nieruchomo.

Natty odwrócił się w tym momencie i krzyknął:
– Ach, to pan Barr! Nie poznałem pana wcześniej:
–  Tak,  to  ja,  młody  człowieku.  Ten  dżentelmen  jest  moim  przyjacielem  –  to  pan  Blackmore. 

Chcieliśmy uczcić Victoria Day polując na Little Bear. Wypożyczyliśmy od Forda łódź, tę „Cockawee", 
bardzo ją polecał. No i wypłynęliśmy. Niewiele wiem o prowadzeniu łodzi i żeglowaniu. Ale Blackmore 
ma o tym jakieś pojęcie. Byliśmy na drugiej stronie wyspy, kiedy nadeszła mgła. Spieszyliśmy się, ale 
nim  wróciliśmy  do  łodzi,  zapadła  noc.  Popłynęliśmy  dookoła  cypla  i  wtedy  łódź  wywróciła  się 
–  nie wiem dlaczego...

– Ale ja wiem doskonale – przerwał oburzony Natty. – Ta „Cockawee” ma jakiś feler. Już dwa razy 

przewróciła się do góry dnem w porcie, przy dobrej pogodzie. Ford jest łajdakiem, że pozwolił panom 

background image

wziąć   tę   łajbę.   Mógł   przecież   przewidzieć,   co   się   stanie.   Doprawdy,   doprawdy...   to   było   niemal 
świadome morderstwo!

– Pomyślałem, że coś z nią musi być nie tak – oświadczył pan Blackmore. – Umiem żeglować, na 

przekór  kpinom  mego  przyjaciela  i  doprawdy  nie  było  powodu,  by  łódź  się  wywróciła.  Powinno 
się wybatożyć tego Forda.

Mimo  gorącego  naparu  z  czarnej  porzeczki,  który  przyrządziła  Prue,  mężczyźni  nie  byli  w 

stanie poruszać  się  o  własnych  siłach.  Dopiero  następnego  ranka  Natty  przewiózł  ich  na  stały 
ląd.  Podczas pożegnania pan Barr uścisnął serdecznie dłoń chłopca i powiedział:

– Dziękuję ci, mój drogi. Jesteś odważnym i zręcznym młodzieńcem. Powiedz swojemu bratu, że 

jeśli tylko mi  się uda, załatwię mu posadę  latarnika  na Blue Point.  A co do ciebie, masz we mnie 
przyjaciela i jeśli będę mógł coś dla ciebie zrobić, zawsze licz na mnie.

Dwa tygodnie później Everett otrzymał oficjalny dokument mianujący go latarnikiem na wyspie Blue

Point. Natty od razu zaniósł wiadomość na stały ląd, gdzie ucieszyła całą rybacką brać.

– Nareszcie jest dobrze – powiedział Cooper Creasy. – Blue Point bez Millera jako latarnika 

straciłaby swój charakter, ot co. Na szczęście jest Ev.

– To jednak bardziej sprawka Natty’ego niż Eva – zażartował Adam, bardzo 
zadowolony. To rozjuszyło Willa Scotta:
– A mówiłeś, Adamie, że Irving ma lepsze znajomości niż Millerowie – stwierdził zaczepnie. – Ale 

wygląda na to, że wpływy Natty'ego załatwiły wszystko – wpływy z Little Bear.

– To graniczyło z cudem, że chłopak zrobił to, co zrobił, w taką noc – powiedział Charles Macey.

5

9

– Gdzie jest Ford? – spytał Natty speszony. Nienawidził, kiedy mówiono o jego zasługach.
–  Ford  się  zmył  –  odpowiedział  Cooper.  –  Wyjechał  nagle  do  Summerside,  żeby  zaciągnąć  

się  do fabryki Tobe'ego Meekinsa. To była najlepsza rzecz, jaką mógł zrobić, ot co. Tutejsi ludziska nie 
mieli i tak z niego żadnego pożytku, a w dodatku wciągnął,  dwóch ludzi w śmiertelną pułapkę. To 
karygodne, nawet jeśli byli liberałami. „Cockawee” została już wyciągnięta na Little Bear i myślę, że 
tam zostanie. Natty, czy chciałbyś latem popłynąć ze mną na makrele?

– Jasne, że tak – odpowiedział Natty – ale o ile pamiętam, mówił pan, że nie potrzebuje już ludzi.
– Myślę jednak, że dla ciebie znajdzie się miejsce – rzekł Cooper. – Chłopak z takim uporem i krzepą 

nie może się marnować na Blue Point, ot co.

Czara szczęścia Natty’ego została napełniona po brzegi.

Przełożyła Magda Anna Gzowska 

6

0

PO WIELU DNIACH

Kwadratowy,   nędznie   umeblowany   hol   Baxter   Station   Hotel,   zwanego   tak   z   braku 

innego, konkurencyjnego   miejsca,   wypełniony był   mężczyznami.   Niektórzy   z   nich   mieszkali tu 
tymczasowo, a inni wstąpili tylko na chwilę, by poplotkować i pożartować w oczekiwaniu na pociąg 
pocztowy.

Gabe   Foley,   właściciel   hotelu,   grał   w   warcaby   z   jednym   z   kolejarzy,   słuchając   jednocześnie 

toczących się dookoła rozmów. Powietrze zasnuwała mgła papierosowego dymu, a piękne, czerwone 
geranium na parapecie okna wydawało się pochodzić z innego  świata. Gabe znał  wszystkich obecnych 
z wyjątkiem jednego człowieka, który przybył na Baxter Station przedpołudniowym pociągiem. Hotel 

background image

Foleya nie mógł pochwalić się księgą gości, a obcy nie kwapił się, by podać swoje nazwisko czy cel 
podróży. Popołudnie spędził przechadzając się po wsi i rozmawiając z robotnikami. Teraz siedział w 
kącie za piecem i milczał zawzięcie.

Miał  raczej  pospolitą  twarz  i  ubrany  był  niestarannie.  W  sumie  nie  spodobał  się  Foleyowi, 

ale  tak długo, jak gość płacił rachunki i  nie  robił  zamieszania,  Gabe  nie  miał  w zwyczaju  wtrącać 
się  w jego sprawy.

Trzech czy czterech farmerów z Greenvale przystanęło przy piecu, żywo dyskutując o obniżce cen w 

fabryce sera i o ostatnich wydarzeniach w Greenvale.

Nieznajomy przysłuchiwał im się z uwagą, choć sam nie brał udziału w rozmowie. Przysunął nawet 

bliżej swój fotel. Gabe Foley przerwał ruch damką, by zadać pytanie ludziom z Greenvale.

– Czy to prawda, że stary Strong zostanie wyeksmitowany w przyszłym tygodniu?
– To prawdopodobne  – odpowiedział  William  Jeffers  – Joe  Moore  chce  podać  sprawę  do sądu. 

Czeka już  trzy  lata  na  spłatę  długu  i  traci  cierpliwość.  Przyszłość  starego  Stephena  wygląda 
nieciekawie,  bo Moore się nie zawaha: Chce odzyskać swoje.

– Co zrobią Strongowie? – spytał Gabe.
– To samo pytanie zadają sobie wszyscy w Greenvale. Lizzie Strong zawsze była delikatną, drobną 

dziewczyną, ale  może  da  sobie  radę.  Najbardziej  żałuję  starego  Stronga.  Nie  widzę  dla  niego 
wyjścia, czeka go przytułek dla ubogich.

– Jak to się stało, że Stephen Strong znalazł się w tak trudnej sytuacji? – spytał nagle nieznajomy. – 

Kiedy byłem tu dobrych parę lat temu uważano, że powodzi mu się niezgorzej .

–  No  cóż,  tak  było  –  odpowiedział  William  Jeffers.  –  Zaczął  popadać  w  długi,  gdy  jego 

żona zachorowała. Wydał straszne pieniądze na doktorów i lekarstwa. A potem prześladował go pech: 
zbiory się nie udały, krowy pozdychały i tak dalej. Z czasem było coraz gorzej. O mało nie pękło mu 
serce, gdy żona umarła. A teraz Moore chce go wyrzucić. Według mnie biedny, stary Stephen tego nie 
przeżyje.

– Czy orientuje się pan w wysokości zadłużenia?
– Około trzy tysiące dolarów, wyliczając odsetki.
–   No   cóż,   szkoda   mi   starego   Stephena   –   powiedział   Gabe   wracając   do   gry.   –   Jeżeli 

ktokolwiek zasługuje  na  spokojną  starość,  to  właśnie  on.  Pomógł  tylu  ludziom;  że  trudno  by 
zliczyć.  I  był najgorliwszym chrześcijaninem w Greenvale i poza nim.

– Był za dobry – powiedział jeden z wieśniaków. – Pozwolił, by wykorzystywano go przez całe 

życie. Tylu pożyczało od niego pieniądze, a on nigdy nie upomniał się choćby o centa. I zawsze trzymał 
u siebie kilku leworęcznych pomagierów czy innych przybłędów roztrwaniających jego majątek.

–  Czy  masz  na  myśli  Bena  Butlera,  który  wyjechał  jakieś  dwadzieścia  lat  temu?  –  spytał 

trzeci mężczyzna. – Jeżeli kiedykolwiek istniał syn szatana to był nim właśnie on, syn starego Ezry 
Butlera z doliny. Stephen utrzymywał go przez jakieś trzy czy cztery lata i był mu jak ojciec.

– Większość ludzi myśli tak o Benie Butlerze – dodał ponuro William Jeffers – nawet jeżeli słuch o 

nim  zaginął  prawie  dwadzieścia  lat  temu.  Nie  należał  do tych,  o których  można  łatwo  zapomnieć. 
Gdzież on wyjechał? Do Kootenay, prawda?

6

1

–  Tak,  gdzieś  tam.  Był  typowym,  młodym  wieśniakiem,  skłonnym  do  każdego,  najgorszego 

nawet szelmostwa.  Pewnego  razu  stary  Strong  złapał  go  na  kradzieży  owsa i zamiast dać  mu 
zasmakować więziennego chleba, przygarnął  go i żywił przez trzy lata. Mówiłem staremu, że będzie 
tego żałował, ale on zawsze twierdził, że Ben nie jest z gruntu zły i że kiedyś się zmieni. Nieważne, co 
młody hultaj zrobił, stary  Stephen  zawsze   potrafił   go   wytłumaczyć:   „jego   matka   nie   żyje” 
albo   „nikt   go   nigdy   nie wychowywał”.  Byłem  zadowolony,  kiedy  Ben  zniknął,  kończąc  te 
wychowawczo  pokutnicze  starania Stephena.

–  Gdyby  biedny,  stary  Stephen  nie  miał  tak  hojnej  ręki  dla  każdego  nieszczęsnego  przybłędy 

powiedział Gabe – zachowałby więcej dla siebie.

Gwizd   pocztowego   pociągu   przerwał   dyskusję   na   temat   Stephena   Stronga.   Po   minucie   w   holu 

siedział jedynie nieznajomy. Pozostawiony sam sobie, wstał i również wyszedł. Oddalił się od stacji i 

background image

raźno ruszył drogą do Greenvale.

Około  trzy  mile  od  dworca  zatrzymał   się  przed  stojącym  przy  drodze  budynkiem.  Dom  był 

staroświecki,  ale  duży  i  prawdopodobnie  wygodny;  za  nim  znajdowały  się  dwie  stodoły,  a  po 
lewej   stronie   rozciągał   się   sad.   Stał   w   cieniu   jodeł,   ale   podwórze   oświetlało   światło   księżyca   i 
nieznajomy nie mógł zdecydować się, aby na nie wejść. W końcu skrył się w cieniu drzew otaczających 
ogród i oparłszy się o stary płot zatonął w rozmyślaniach. W kuchni świeciła się lampa. Zasłona nie była 
zaciągnięta, więc widział  wnętrze  jak  na  dłoni.  Przy  stole  siedział  siwowłosy,  stary  mężczyzna  
pochylony  nad  wielką księgą. Nieznajomy gwizdnął cichutko:

– Stary Stephen, jak zwykle, czyta Biblię z należytym namaszczeniem! Nie zmienił się zbytnio poza 

tym,  że  posiwiał.  Musi  już  mieć  z  siedemdziesiąt  lat.  To  wstyd  wyrzucać  z  domu  mężczyznę  w 
jego wieku. Ale Joe Moore zawsze był prawdziwym kutwą.

Podciągnął się cicho na rękach i usiadł na płocie. Zobaczył, jak stary Stephen Strong kładzie okulary 

na księdze i klęka obok krzesła. Modlił się jakiś czas, a potem wziął świecę i opuścił kuchnię. Człowiek 
na płocie nie poruszył się. Prawdę mówiąc zachichotał na myśl o wszystkich psotach, które skojarzyły 
mu się z tym miejscem – żartach, sztuczkach, wybrykach.

Stephen  Strong  zawsze  był  dla  niego  wyrozumiały.  Na  przykład  w  dniu,  w  którym  złapał  go 

na kradzieży owsa. Jakże przestraszony i zgnębiony był wtedy! I jakże ciepło stary człowiek mówił do 
niego i tłumaczył mu grzech, którego się dopuścił.

Nigdy więcej niczego nie ukradł, ale pod innymi względami nie za bardzo liczył się z pouczeniami. 

Za  plecami  starego  Stephena  śmiał  się  z  jego  kazań.  Ale  Stephen  Strong  nigdy  nie  przestał  w 
niego wierzyć. Zawsze  łagodnie  zapewniał,  że   „Ben poprawi  się,   krok po kroku”. I to   wszystko 
przypomniał sobie Ben Buttler teraz, siedząc na płocie.

– Zawsze lubiłem starego Stephena – powiedział sam do siebie – przykro mi, że znalazł się w takich 

tarapatach.

Kazania     i     modlitwy     na     nic     się     nie     zdały,     pomyślał     i     zachichotał,     ale     zaraz 

spoważniał.   Z niewiadomych   przyczyn,   nawet   za   najgorszych   czasów,   Benowi   Buttlerowi 
zawsze   z   trudem przychodziło wyśmiewanie się ze starego Stephena.

– Trzy tysiące dolarów! Mógłbym to zrobić, ale wzięto by mnie za głupca. Trzech tysięcy nie 

znajduje się na ulicy, nawet w Kootenay. Nie ktoś taki, jak ja.

Poklepał  się  po  kieszeni.  Prawie  dwadzieścia  lat  temu  wyjechał  do  Kootenay,  zamierzając 

zbić fortunę, ale marzenia szybko się rozprysły. Wydawał pensję zaraz po wypłacie i dopiero ostatnimi 
laty trochę mu się polepszyło, dzięki czemu zaoszczędził trzy tysiące dolarów. Przywiózł te pieniądze ze 
sobą, by kupić farmę i osiedlić się na stałe. Porzucił już jednak ten pomysł. To miejsce było za spokojne 
jak dla niego. Wróci do Kootenay i już będzie wiedział, co zrobić z pieniędzmi. Jake Perkins i Wade 
Brown, jego dwaj kumple, prowadzili sklep połączony z barem. Ucieszyłby ich wspólnik z gotówką. 
Będzie do nich świetnie pasował.

Zdecyduję jutro – dumał wracając – tak długo, jak tu jestem, myśl o starym Stephenie będzie mnie 

prześladować, pewne, jak amen w pacierzu. Ciekawe, o co modlił się wieczorem? Zawsze zwykł 
mawiać:

„Pan wie, co czyni!”, ale nie wydaje mi się, żeby tak było. No cóż, ja nie jestem Jego wysłannikiem. 

Następnego dnia Ben Buttler znowu poszedł do Greenvale i tym razem wstąpił do Stephena Stronga. 

W domu zastał tylko gospodarza, który najpierw go nie rozpoznał, ale po chwili zastanowienia 

powitał go

bardzo serdecznie.

6

2

– Ben! Nie wierzę własnym oczom! Jak się masz? Jak się masz? Usiądź, Ben, tutaj, na tym krześle. 

Skąd przybywasz?

– Teraz z Baxter,  a  tak  w ogóle  to  z Kootenay –  odpowiedział Ben. – Pomyślałem, że  wstąpię, 

by pana zobaczyć. Nie oczekiwałem, że będzie mnie pan jeszcze pamiętał.

– Zapomnieć o tobie? I Dlaczego? Nigdy o tobie nie zapomniałem, Ben. Ileż razy zastanawiałem się, 

gdzie jesteś i jak ci się powodzi. Więc mówisz, że byłeś w Kootenay? No cóż, zobaczyłeś kawał świata. 

background image

I nie jesteś już chłopcem. Czy pamiętasz swoje figle?

Ben zaśmiał się zakłopotany.
–  Tak,  pamiętam...  Ale  nie  o  tym  przyszedłem  rozmawiać.  Bywało  różnie:  i  źle,  i  dobrze.  A 

co  u pana? Powiedzieli mi w Baxter, że ma pan kłopoty.

Twarz starego człowieka zachmurzyła się, a z jego poczciwych, błękitnych oczu zniknął blask.
– Tak, Ben, tak – powiedział smutno. – Mam poważne kłopoty, to prawda. Stary farmer musi odejść. 

Przykro  mi,  chciałbym  dopełnić  tu  swoich  dni,  ale  tak  się  nie  stanie.  Nie  chcę  narzekać.  Bóg 
wie,   co czyni!   Nie   mam   wątpliwości,   że   wszystko   jest   bardzo   mądrze   obmyślone,   żadnych  
wątpliwości,  tylko trudno się z tym pogodzić.

Ben nigdy nie lubił tych „pobożnych rozmów”, więc zręcznie zmienił temat.
–  Nie  wiem,  czy Bóg  ma  z  tym  coś  wspólnego,  proszę  pana.  Wydaje  mi  się,  że  to  sprawka  

kogoś zupełnie innego, a Joe Moore jest jego wysłannikiem. Podstawowa sprawa, tak jak ja to widzę, to 
dać mu po nosie. Jak wysoki jest zastaw?

– Razem z odsetkami trzy tysiące dolarów.
Głos starego Stephena zadrżał. Przyszłość malowała się w czarnych barwach.
Ben włożył rękę do kieszeni i wyjął nowy, pękaty portfel. Położył go na kolanie i zaczął przeliczać 

banknoty.

–  Oto  i  one,  proszę  pana  –  powiedział  kładąc  pieniądze  na  stół.  –  Myślę,  że  uchronią  pana 

przed szponami Moore'a. Jeżeli się nie pomyliłem, są tu trzy tysiące. To wystarczy, prawda?

– Ben! – Głos starego Stronga zadrżał ze zdumienia. – Ben, nie mogę tego przyjąć. To nie byłoby w 

porządku. Przecież nigdy nie zdołałbym ci tego oddać.

Ben zamknął pusty portfel i schował go.
– Nie chcę, żeby pan oddawał. To mały prezent, jak to mówią; nie chcę, żeby pan myślał, iż jestem 

niewdzięczny.  Gdyby  nie  pan,  byłbym  teraz  w  jakimś  więzieniu.  Wracając  do  pieniędzy,  dla 
pana  to może dużo, ale my w Kootenay dbamy o tysiąc dolarów nie bardziej, niż ludzie w Greenvale o 
piątaka. Tam się robi wielkie interesy.

– Ale Ben, jesteś pewien, że możesz sobie na to pozwolić, że nie będziesz tego żałował?
– Całkowicie. Proszę się nie martwić.
–   Niech cię Bóg błogosławi! – Łzy   spływały   po   twarzy   starego   Stephena,   kiedy   drżącymi 

rękami  zbierał pieniądze. – Zawsze wiedziałem, że będą z ciebie ludzie, Ben, zawsze tak mówiłem. 
Wiedziałem, że  masz dobre serce. Nie mogę tylko uwierzyć, że to się zdarzyło właśnie teraz. To zbyt 
piękne. Stare miejsce  ocalone,  mogę  umrzeć  w spokoju. Oczywiście,  zwrócę  ci  chociaż  część  w 
jakiś  sposób,  jeżeli jeszcze trochę pożyję. Niech cię Bóg błogosławi, Ben!

Ben nie zabawił długo. Powiedział, że musi wyjechać pociągiem o  16.30. Odetchnął, kiedy uwolnił 

się  od  starego  człowieka,  jego  podziękowań  i  pytań.  Ciężko  mu  było  odpowiadać  na  niektóre  z 
nich. Kiedy nie mógł być już widziany, usiadł na płocie i policzył pieniądze.

Akurat na powrót do Kootenay, a tam zacznę wszystko jeszcze raz. Ale warto było zobaczyć twarz 

tego starego faceta, nawet za takie pieniądze. Powiedział, że będzie dziękować Bogu i mnie. Jake i 
Wade pewnie się wściekną, że nie wejdę do spółki! Mam zamiar podźwignąć się po tym wszystkim, 
zobaczyć, czy jestem godny wiary, jaką stary człowiek mnie obdarzył. To byłoby straszne, gdybym go 
zawiódł.

O 16.30 Ben stał w drzwiach odjeżdżającego pociągu, a Gabe Foley zawzięcie go obserwował.
– Niech mnie  diabli, ale nie wiem, kim był ten facet  – powiedział  do przyjaciela.  – Nigdy nie 

wyjawił swego  imienia,  ale  wydaje  mi  się,  że  gdzieś  go  już  widziałem.  Miał  iście  szatański 
wygląd.  Zapłacił jednak rachunki, a reszta to już nie moja sprawa.

Przełożyła Magda Sadowska

6

3

background image

SMUTKI PANNY FARQUHAR

Frances  Farquhar  była tak piękna,  że ludzie uznawali  ją czasem za towarzyskiego „motyla”.  Jej 

ojciec   zaliczał   się   do   osób   zamożnych,   zaś   w   żyłach   matki   płynęła   błękitna   krew   jednego   z 
arystokratycznych  rodów.  Frances  od trzech lat obracała  się w towarzystwie, szybko stając się jego 
ulubienicą. Choć więc może się to wydać dziwne, nie czuła się jednak szczęśliwa.

Po prostu, Frances Farquhar została porzucona – porzucona w sposób banalny, jak gdyby nigdy nic. 

Zaręczyła   się   z   Paulem   Holcombem,   wyjątkowym   przystojniakiem,   doskonale   zresztą   świadomym 
swego uroku. Zakochała się w nim, a może tylko tak jej się wydawało, co w sumie na jedno wychodzi. 
Dość, że wszyscy  wiedzieli  o  zaręczynach,  a  każda  przyjaciółka  szczerze  jej  zazdrościła,  bowiem 
Holcomb uchodził za nie lada partię.

Potem nastąpiła katastrofa. Nikt spoza rodziny nie wiedział, co tak naprawdę zaszło, natomiast było 

jasne, że związek Holcomb-Farquhar należy już do przeszłości i każdy miał swoją własną teorię na ten 
temat.

Prawda  była  jednak  prosta:  Holcomb  okazał  się  niestały  i  zakochał się  w innej dziewczynie. 

Ten samolubny łajdak nie miał w sobie za grosz męskości i absolutnie go nie obchodziło, czy złamał 
Frances Farquhar serce czy nie. W sześć miesięcy po odzyskaniu swobody ożenił się z Maud Carroll.

Farquharowie, a zwłaszcza Ned (starszy brat Frances, który niezbyt interesował się jej losem, chyba 

że chodziło o honor rodziny), byli wściekli z powodu skandalu. Pan Farquhar ciskał gromy, Ned klął, a 
Della  nie  dawała  się  pocieszyć,  bo  ominęła  ją  rola  druhny.  Jeśli  zaś  chodzi  o  panią  Farquhar,  
płakała tylko i twierdziła, że przyszłość Frances legła w gruzach.

Sama dziewczyna  nie brała udziału  w tych  rodzinnych  wiecach.  Miała  złamane  serce.  Zraniono 

jej dumę i miłość własną, a efekt był prawdziwie katastrofalny.

Wkrótce  Farquharowie  ochłonęli  nieco  i  zajęli  się  pocieszaniem  Frances,  co  przynosiło  jednak 

mizerne efekty. Jakoś przetrwała resztę sezonu, pokazując światu, że jest ponad to i usiłując nie zżymać 
się  zbytnio,  ilekroć  Holcomb  wszedł  jej  w  drogę.  Wprawdzie  pobladła  i  wyszczuplała,  a  jej 
twarz przypominała maskę bez śladu życia, ale to samo można było rzec o wielu innych dziewczynach, 
których nikt nie podejrzewał o złamane serce.

Z nadejściem lata Frances postanowiła podkreślić własną niezależność i kiedy, jak każdego roku, 

cała rodzina  wybierała  się  do  Green  Harbour,  stwierdziła,  że  nie  pojedzie  i  koniec.  Wszyscy 
starali  się  ją przekonywać, lecz nic nie mogło skłonić Frances do zmiany zdania.

– Wybiorę się do Windy Meadows, do cioci Eleanor. Już tyle razy mnie 
zapraszała. Ned gwizdnął.
– Wybawisz się za wszystkie czasy, siostrzyczko. W Windy Meadows jest prawie taka miła i radosna 

atmosfera jak na pogrzebie. Ciocia Eleanor nie należy, delikatnie to ujmując, do zbyt zabawnych osób.

– Nic mnie to nie obchodzi. Chcę uciec gdzieś, gdzie ludzie nie będę mnie wytykać na ulicy palcami 

i mówić ciągle o... tamtym – głos Frances brzmiał tak, jakby za chwilę miała wybuchnąć płaczem.

Ned wyszedł, po raz kolejny przeklinając w duszy Holcomba, i poprosił matkę, aby zajęła się siostrą. 

Frances jednak dopięła swego i pojechała do ciotki.

W  Windy  Meadows  było  dokładnie  tak,  jak  to  zapowiedział  Ned.  Całkowite  zaprzeczenie 

słowa

„rozrywkowo”.  Niewielka  wiejska  posiadłość  leżała  tuż  przy  drodze  prowadzącej  do  rybackiej 
osady, usadowionej  na  skrawku  plaży  znanym  jako  Zatoczka.  Ciotka  Eleanor  należała  do  tego 
cennego,    a niestety bardzo rzadkiego gatunku osób, które  w mistrzowski  sposób  opanowały  sztukę 
niewtykania nosa w  nie  swoje  sprawy  i  zostawiła  Frances  samą  sobie.  Wiedziała  oczywiście,  że 
jej  siostrzenica  miała
„jakieś kłopoty sercowe, czy coś w tym rodzaju”, ale postanowiła się nie wtrącać.

background image

6

4

–  Najlepiej,  jeśli  sprawy  toczą  się  własnym  biegiem  mawiała  nieco  filozoficznie  starsza  pani 

do Margaret  Ann  Peabody,  swojej  gospodyni,  a  jednocześnie  powiernicy.  –  Wszystko  się  ułoży  
we właściwym czasie, choć Frances tak pewnie nie myśli.

Rzeczywiście,   przez   pierwsze   dwa   tygodnie   Frances   pogrążyła   się   w   luksusie   bezgranicznego 

smutku. Mogła  płakać  całą  noc,  a  jeśli  zechciała,  to  i  cały  dzień,  i  nie  przejmować  się,  że  ktoś  
zobaczy  jej zaczerwienione oczy. Nikt też nie wymagał od niej przykładnego zachowania.

Po upływie tego czasu ciotka Eleanor postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Wprawdzie polityka 

niemieszania się była, najlepsza, ale ciotka nie mogła przecież  pozwolić, aby dziewczyna na jej rękach 
wyzionęła  ducha.  Frances  z  dnia  na  dzień  stawała  się  coraz  bledsza  i  chudsza,  a  oczy  miała  aż 
zapuchnięte od płaczu.

– Jaka szkoda – powiedziała ciotka pewnego ranka przy śniadaniu. – Tak bardzo chciałam wziąć dziś 

Coronę Sherwood  na przejażdżkę.  Obiecałam jej  w zeszłym tygodniu, że znajdę trochę czasu; ale dziś 
będziemy piec i robić masło i nie mogę się wyrwać ani na chwilę. Biedna Corona. Tak mi wstyd.

– Kto to taki? – spytała Frances, a jednocześnie usiłowała sobie uprzytomnić; że mimo wszystko jest 

ktoś równie godzien współczucia jak ona.

–  To  siostra  naszego   pastora.   Była  ciężko   chora.  Gorączka  reumatyczna.  Ma  się   już lepiej,  ale 

upłynie jeszcze sporo czasu, zanim wrócą jej siły. Powinna dużo przebywać na powietrzu, ale nie może 
chodzić zbyt daleko, jest na to za słaba. Koniecznie muszę tam jutro zajrzeć. Mieszka razem z bratem na 
plebanii i prowadzi mu gospodarstwo. On jest kawalerem, rozumiesz.

Frannces    ani   nie   rozumiała,   ani    nie   była   w   najmniejszym   stopniu   ciekawa,   ale   nawet 

przyjemność   płynąca     z     rozpamiętywania     własnych     żalów     może     się     w     końcu     przejeść. 
Zaproponowała  więc,  że wybierze się z panną Sherwood na przejażdżkę.

– Nigdy jej wprawdzie nie widziałam – stwierdziła – ale jeśli chcesz, to mogę zaprząc Grey Toma do 

faetonu i pojechać.

Ciotce Eleanor dokładnie o to chodziło; przyjęła ten pomysł z dużym zadowoleniem.
–  Przekaż jej  ode mnie  ucałowania  i  powiedz,  żeby  nie  zajmowała  się  ludźmi  z  wioski, 

zanim  nie wydobrzeje. Plebania to czwarty dom przy trzeciej z kolei uliczce.

Trzymając   się   tych   wskazówek,     Frances     szybko     odnalazła     właściwy     adres.     Corona 

Sherwood osobiście wyszła ją powitać i Frances, która spodziewała się kogoś znacznie starszego, ze 
zmarszczkami na  twarzy  i  podwójnym  podbródkiem,  stwierdziła  zdumiona,  że  siostra  pastora  jest 
nie  tylko  bardzo ładna, ale i  mniej  więcej  w jej  wieku. Za to  urodą różniły się  bardzo. Corona była 
brunetką, ale jakże różną od posągowej panny Farquhar. Cera Frances miała barwę kości słoniowej, a jej 
kruczoczarne  włosy  odcień  błękitu,  podczas  gdy  Corona  była  śniada  i – rzec  by  można  – bardziej 
wyrazista.

Jej oczy rozjaśniły się, kiedy Frances zwierzyła się ze swej misji.
– Och, jak to miło ze strony pani i panny Eleanor. Jestem jeszcze za słaba, bym mogła sama pójść na 

spacer, czy zrobić coś użytecznego tutaj, a Elliott tak rzadko ma wolną chwilę, aby mnie gdzieś zabrać.

– Dokąd pojedziemy? – spytała Frances, kiedy już ruszyły. – Zupełnie nie znam okolicy.
–  Czy  nie  mogłybyśmy  zajrzeć  najpierw  nad  Zatoczkę?  Chciałabym  odwiedzić  małego 

Jacky'ego

Harta. Biedak jest poważnie chory.

– Ciocia Eleanor stanowczo zabroniła – powiedziała Frances niepewnie. – Czy nie narazimy się jej w 

ten sposób?

Corona roześmiała się: – Panna Eleanor obwiniała na początku ludzi z wioski, że właśnie przez nich 

zachorowałam,  ale to z pewnością nie jest prawda. A ja tak bardzo chciałabym  zobaczyć Jacky'ego 
Harta. Od jakiegoś czasu cierpi na chorobę kręgosłupa, a ostatnio jest z nim coraz gorzej. Nie sądzę, aby 
panna Eleanor miała coś przeciwko temu.

Frances zawróciła Grey Toma i pojechały drogą, która wiodła do Zatoczki i dalej w kierunku plaży z 

jej srebrzystymi piaskami, szemrzącym wiatrem i kryształowo czystą wodą morza rozciągającego się po 
horyzont. Dom Jacky’ego  Harta  okazał  się  maleńką  chatką  wypełnioną  po  brzegi  dzieciarnią,  zaś 
pani  Hart  – bladą,  zmęczoną  istotą,  o cierpliwych,  zapatrzonych  gdzieś daleko oczach,  jakie często 
spotyka   się   u   kobiet   z   wybrzeża.   Rozmawiała   o   Jackym   z   nutą   beznadziejności   w   głosie.   Doktor 
powiedział, że to już długo nie potrwa. Zwierzyła się też Coronie z innych kłopotów.  Jej chłop znowu 
pił, a połowy makreli szły kiepsko.

background image

Gdy  pani  Hart  poprosiła  Coronę  do  Jacky’ego,  Frances  poszła  za  nimi.  Chory  chłopiec  leżak 

w maleńkiej  sypialni  tuż  przy  kuchni.  Nieszczęsne  dziecko,  o  subtelnej,  lecz  wycieńczonej 
twarzyczce  i

6

5

dużych jasnych oczach. Powietrze w pokoiku było gorące i duszne. Matka przystanęła w nogach łóżka z 
rozpaczą wypisaną na twarzy.

– Trzeba przy nim czuwać także w nocy – rzekła. – To straszny ciężar dla nas. Sąsiedzi są bardzo 

mili i czasem nas wyręczają, ale mają też swoje kłopoty. Musi brać lekarstwo co pół godziny, Ja jestem 
już trzecią noc na nogach, bo Jabez drugą noc pije w tawernie. Długo tak już nie pociągnę.

Corona spojrzała z zakłopotaniem. – Szkoda, że nie mogę dzisiaj przyjść, ale obawiam się, że jestem 

jeszcze na to za słaba.

– Nie znam się na chorobach – stwierdziła spokojnie Frances. – Ale myślę, że mogłabym posiedzieć 

tutaj, a dać mu co pół godziny lekarstwo też chyba potrafię. Jeżeli pani pozwoli, to popilnuję Jacky’ega 
dziś wieczorem.

Później,  kiedy  już  wracały,  Frances  nie  przestawała  się  dziwić,  skąd  coś  takiego  przyszło  jej 

do głowy. A Corona tak się cieszyła, że Frances nie miała odwagi zwierzyć się jej ze swoich 

wątpliwości. Przejechały rozległą, zieloną dolinę zalaną potokami słonecznego światła i dotarły do 

domu na herbatę. Wielebny  Elliott  Sherwood  wrócił  właśnie  z  objazdu  i  pielił  grządkę  grochu, 

toteż  dziewczęta podeszły do płotu. Był bez marynarki, a na głowie miał wielki słomkowy kapelusz. 

Nie wyglądał jednak na  skrępowanego  tym  strojem.  Corona  przedstawiła  go,  a  on  wyprzągł  Grey 

Toma  i  zaprowadził  do stajni. Potem spokojnie wrócił do swojego grochu. Jak stwierdził, wypił już 

herbatę, więc zobaczyły go dopiero, kiedy skończył pracę w ogrodzie. Wyjątkowo chłodny młody 

człowiek, pomyślała Frances. Ani

w połowie tak miły jak jego siostra.

Tego wieczoru wybrała się do Jacky'ego Harta. Gdy zbliżała się do Zatoczki, było już ciemno, łodzie 

powróciły   z   łowisk,   a   morze   pokrywała   falująca   mozaika   cieni.   Jacky   przywitał   ją 
cudownym   uśmiechem,   ale   czuwając   przy   jego   łóżku,   wkrótce   poczuła   się   samotna.   Mała   lampka 
migotała blado, a spoza skał dochodziły głośne rozmowy przerywane śmiechem.

W końcu zapadła kompletna cisza, tak że słychać było szum fal łamiących się na piaszczystej plaży i 

pomruk odległego Atlantyku. Jacky był niespokojny i nie spał, ale nie cierpiał. Bardzo lubił rozmawiać. 
Frances słuchała go ze współczuciem, tą nową dla niej siłą, którą chyba zaraziła ją Corona. Opowiadał o 
całym swoim krótkim, ale tragicznym życiu, o tym jak źle się czuje, jak ojciec przychodzi pijany i jak 
matka ciężko pracuje.

Te  urywane,  smutne  zdania  napełniały  jej  serce  bólem.  Obudziła  się  w  niej  macierzyńska  

miłość dojrzałej   kobiety.   Pokochała   to   dziecko,   tę   małą   uduchowioną   istotę,   którą   cierpienie 
uczyniło  kimś dojrzałym i mądrym. W pewnym momencie Jacky stwierdził, że anioły muszą wyglądać 
tak jak ona.

– Jest pani taka piękna – powiedział poważnie. – Nigdy nie widziałem nikogo tak pięknego; panna 

Sherwood  nie  może  się  z  panią  równać.  Wygląda  pani  jak  na  obrazku, który oglądałem  u pastora 
na   plebanii,   kiedy   jeszcze   mogłem   chodzić.   To   była   kobieta   z   małym   dzieckiem   na   ręku   i   taką 
błyszczącą obręczą naokoło głowy. Ja chciałbym tak bardzo, tak strasznie mocno...

– Co takiego, kochanie? – spytała delikatnie Frances. – Jeśli tylko będę mogła coś dla ciebie zrobić, 

zrobię to.

– Mogłaby pani – powiedział z  nadzieją.  –  Ale  nie  wiem,  czy będzie pani chciała. Pragnąłbym, 

by przychodziła   tu   pani   zawsze,   każdego   dnia   choć   na   pięć   minut,   żebym   mógł   na   panią 
popatrzeć.  Czy zgodzi się pani?

Frances nachyliła się i pocałowała chłopca.
– Będę przychodzić codziennie, Jacky – powiedziała, patrząc jak jego twarz rozjaśnia 

niewysłowiona wprost radość. Podniósł z wysiłkiem rękę i dotknął jej policzka.

– Wiedziałem, że pani musi być dobra – tak dobra jak panna Corona, czyli jak anioł. Kocham panią. 

Rankiem Frances wracała do domu. Idąc drogą spotkała Elliotta Sherwooda. Jechał małą dwukółką, 
rozpryskując   błoto   na   wszystkie   strony.   Zabrał   ją   ze   sobą.   Tym   razem   był   ubrany   w 

background image

płaszcz przeciwdeszczowy i małą czapeczkę. W  każdym razie zupełnie  nie  wyglądał  na 

duchownego, a już na pewno nie pasował do wyobrażeń Frances. Ona sama zresztą nie wiedziała 

zbyt wiele o duchownych. Jej pastor  –  to  znaczy  pastor  w  jednym  z  modnych,  miejskich 

kościołów,  do  którego  uczęszczała  –  był starszym  szacownym  człowiekiem  o  siwych  włosach. 

Nosił  okulary  w  złotych  oprawkach  i  wygłaszał

niezmiernie uczone kazania; tak daleki od jej własnego życia, jak gwiazda na drodze mlecznej.

Tak więc pastor, który w gumowanym płaszczu i czapeczce jeździł dwukołowym gigiem w bryzgach 

błota  i  mówił  o  ludziach  z  wioski  niemal  jak  o  domownikach,  był  dla  niej  czymś  zupełnie  
nowym.   Dostrzegła     brązowe,     kręcone     włosy,     wymykające     się     spod     niezbyt       nabożnie 
wyglądającej  czapki.

6

6

Szlachetny   profil.   Patrzące   wesoło   ciemnoszare   oczy.   Rezolutny   wyraz   ust,   znamionujący 
upór. Właściwie nie był przystojny, ale Frances zdecydowała, że podoba jej się ta twarz.

On zaś okrył ją śliskim od wody fartuchem powozu i zaczął zadawać pytania. Musiała mu 

zreferować całą historię Jacky'ego Harta, podczas gdy sam przeglądał swój notatnik.

– Czy chciałaby pani jeszcze kimś się zająć? – spytał nagle.
Frances   była   kompletnie   zaskoczona.   Mówił   do   niej   takim   tonem,   jakby   zwracał   się   do 

Corony  i wydawał  się  zupełnie  nieświadom  piękna  jej  klasycznego  profilu  i  słodkich  oczu.  Jego 
obojętność dotknęła ją lekko, mimo świeżej rany zadanej jej sercu przez Holcomba. No cóż, jeśli mogła 
się na coś przydać,   to   czemu nie; zakomunikowała   mu   szybko,   a   on   równie   prędko   podał jej 
wskazówki,   jak   ma dotrzeć do pewnej starszej pani mieszkającej przy drodze do Elm Creek, której 
Corona zwykła czytywać.

–  Literatura  to  jej  jedyna  przyjemność.  Ciotka  Clorinda  trwoni  na  nią  mnóstwo  czasu.  Jest 

prawie niewidoma i bardzo brakuje jej Corony.

Były  i  inne  problemy.  Około  tuzina  dziewcząt  z  miejscowej  fabryki,  o  które  trzeba  się  było 

zatroszczyć.  Rodzina  potrzebująca  ubrań  dla  zaniedbanych  dzieci.  Frances   stwierdziła  z   niejakim 
przerażeniem, że obiecała właśnie swoją pomoc we wszystkich tych sprawach naraz i dyskutuje teraz 
nad sposobami i środkami.

Podróż  długą,  błotnistą  drogą  usianą  domkami,  z  których  ciekawie  wyglądali  ich  mieszkańcy,  

aby zobaczyć „co to za dziewczynę wiezie pastor”, minęła niepostrzeżenie. Frances nie zauważyła więc, 
że Elliott odwiózł ją pod dom, zbaczając od  swego  celu  dobrą  milę  i  o  mało  nie  spóźniając  się  na 
jakieś bardzo ważne spotkanie. Mogła z tego wnosić, że jednak nie był tak całkiem ślepy na piękno, jak 
to się z początku wydawało.

Po południu, w strugach deszczu, Frances wyruszyła do ciotki Clorindy. Tej nocy była tak potwornie 

zmęczona, że nawet zapomniała o płaczu i zasnęła zdrowym, spokojnym snem.

Następnego  ranka,  po  raz  pierwszy  od  przyjazdu  do  Windy  Meadows,  poszła  do  kościoła. 

Byłoby niegrzecznie   nie   pójść   na   kazanie    człowieka,   z   którego   siostrą   wędrowało   się   po 
brudnych   ruderach   i któremu   miało   się   pomagać   w   sprawie   dziewcząt    z   fabryki.   Kazanie 
wprawiło  ją  w zdumienie,  tak  że zaczęła  się  zastanawiać,  jak  można  było  pozwolić  komuś  tej 
miary  marnować  się  przez  cztery  lata  na prowincji. Później ciotka Eleanor wytłumaczyła jej, że było 
to spowodowane względami medycznymi. – Okazał się raczej wątłego zdrowia i po skończeniu college'u 
przyjechał tutaj. Teraz jest już w znacznie lepszej kondycji i myślę, że wkrótce zostanie przeniesiony do 
jednego z kościołów w waszym mieście. W tym na Castle Street już ostatniej zimy wygłaszał kazania. 
Byli nim zachwyceni.

Lecz   ta   rozmowa   miała   miejsce   prawie   miesiąc   później,   a   przez   cały   ten   czas   Frances 

myślała,  że chyba  urodziła  się  po  raz  drugi  i  zostawiła  swoją  dawną  postać  gdzieś  daleko  za  
sobą.   Z   rzadka znajdowała   teraz   wolną   chwilę,   a   jeśli   już,   to   spędzała   ją   z   Coroną.   Obie 
dziewczyny  bardzo  się zaprzyjaźniły i polubiły z całej duszy, mimo pewnej rozbieżności charakterów.

Corona powoli wracała do zdrowia i mogła rozpocząć pracę dla ludzi z parafii. Tymczasem Frances 

zastępowała   ją   znakomicie,   a   Elliott   Sherwood   był   z   niej   szalenie   zadowolony.   Nawiasem 
mówiąc, poznała teraz dobrze młodego pastora, jego pracę i wzniosłe ideały. On zaś nabrał zabawnego 
zwyczaju zasięgania w wielu sprawach jej – Frances Farquhar – rady.

background image

Opiekowała  się  więc  Jackym  Hartem,  sprowadziła  na  dobrą  drogę  jego  ojca,  czytywała  ciotce 

Clorindzie   broszurki   i   założyła   kółko   czytelnicze   wśród   dziewczyn   z   fabryki.   Zaopatrywała 
młodych Jarboe’ów w ubranka, namówiła wszystkie dzieci z wioski do pójścia do szkoły, załagodziła 
starą niechęć między dwiema rodzinami i zrobiła jeszcze sto innych rzeczy w tym rodzaju.

Ciotka Eleanor, jak to miała w zwyczaju, nie powiedziała nic na głos, ale przedyskutowała dokładnie 

cały problem z Margaret Ann Peabody i nie mogła się nie zgodzić, kiedy ta rzekła: „Praca trzyma ludzi z 
dala  od  kłopotów i  pomaga,  kiedy  w  nie  wpadną.  Jak  dziewczyna  rozpamiętywała  swoje  smutki 
i  nie myślała o niczym innym tylko o sobie, to zaraz zmizerniała. Ale gdy tylko zobaczyła innych w 
potrzebie i spróbowała im trochę dopomóc, to i jej od razu pomogło. Przybrała, zarumieniła się, a nasz 
pastor świata poza nią nie widzi”.

Pewnej   nocy  Frances  opowiedziała  Coronie  całą   prawdę   o  Holcombie.  Elliott   Sherwood  gdzieś 

akurat wyjechał,   mogły   więc   spać   razem   na   plebanii.   Siedziały   w   rozświetlonym   blaskiem 
księżyca   pokoju Corony i w pewnej chwili Frances zrozumiała, że musi to z siebie wyrzucić. Była 
pewna, że zaraz zacznie płakać i poczuje się okropnie, ale nic takiego nie nastąpiło. W połowie historii 
ogarnęły ją wątpliwości,

6

7

czy w ogóle warto o czymś takim opowiadać. Corona współczuła jej głęboko i choć nie mówiła  wiele, 
Frances spadł kamień z serca.

– Och, na pewno sobie z tym poradzę – oświadczyła w końcu. – Przedtem myślałam, że nigdy mi się 

to  nie  uda,  ale  prawda  jest  taka,  że  właściwie  już  sobie  poradziłam.  Bardzo  się  z  tego  cieszę,  a 
jednocześnie trochę mi wstyd, że jestem niestała w uczuciach.

–  Nie  sądzę, abyś  była niestała, Frances – powiedziała z powagą  Corona.  –  Po  prostu  nigdy  tak 

naprawdę nie kochałaś tego  człowieka. Wydawało  ci się tylko, że  go kochasz. On nie był  ciebie  wart. 
Jesteś dobra. Ci wszyscy ludzie czczą cię prawie jak świętą, a Elliott mówi, że dla ciebie są gotowi pójść 
w ogień.

Frances roześmiała się i zaczęła zaprzeczać, ale jednak było jej miło. Później, gdy czesała się przed 

lustrem, obdarzając swoje odbicie roztargnionym uśmiechem, Corona spytała:

– Frances, co się czuje, kiedy jest się taką ładną dziewczyną jak ty?
– Nonsens! – wypaliła Frances zamiast odpowiedzi.
– Nie żaden nonsens.  Musisz  przecież  wiedzieć,  że  jesteś  bardzo  piękna.  Elliott  mówi,  że 

nigdy  w życiu nie widział piękniejszej dziewczyny.

Jak  na  osobę,  która  tyle  razy  obiecywała  sobie,  że  nie  będzie  zwracać  uwagi  na  admiratorów 

jej urody,  Frances  wydawała  się  dziwnie  podniecona  faktem,  iż  pastor  z  Windy  Meadows  uważa 
ją  za piękność. Wiedziała o tym, że podziwiał jej intelekt, jak i coś, co nazywał „darem obcowania z 
ludźmi”, ale  nie  sądziła,  że  umiałby  powiedzieć,  czy  jest  choć  trochę  ładniejsza  od  takiej,  na 
przykład,  Kitty Martin, nauczycielki ze szkółki niedzielnej, która miała pucołowatą twarz i zadarty nos.

Lato  mijało  szybko.  Pewnego  dnia  zmarł  Jacky Hart.  Jak  gdyby  zabrała  go  fala  odpływu. 

Odszedł trzymając Frances za rękę. Kochała go, tego   delikatnego   chłopczyka   o   słodkiej   duszy   i 
bardzo  za  nim tęskniła.

Zbliżał się czas powrotu do domu. Frances chodziła przygnębiona. Chciało się jej płakać na myśl, że 

oto ma opuścić Windy Meadows, Coronę, ludzi z wioski, ciotkę Eleanor no i... Margaret Ann Peabody.

W  przeddzień  wyjazdu  zjawił  się  Elliott  Sherwood.  Margaret  Ann  z  szacunkiem  poprosiła  go 

do domu. Zastał Frances siedzącą w poświacie zachodzącego słońca. Chryzantemy wpięte w jej włosy 
lśniły jak złote gwiazdy na ciemnym niebie.

Elliott, który właśnie wrócił po kilkudniowej nieobecności, wkroczył do pokoju z wyrazem skrzętnie 

ukrywanego, ale dającego się odczytać triumfu na twarzy.

–  Myślisz  pewnie,  że  przyszedłem  powiedzieć  ci  do  widzenia,  ale  nie  –  wykrztusił  w  końcu. 

– Zobaczymy  się  znowu  i  to  już  wkrótce.  Właśnie  otrzymałem  wezwanie  do  kościoła  na  Castle  
Street  i mam zamiar je przyjąć. Tak więc Corona i ja przenosimy się na zimę do miasta.

Frances  chciała  mu  powiedzieć,  jak  bardzo  się  cieszy,  ale  nie  mogła  wydusić  z  siebie  ani  

słowa.   Elliott   podszedł   bliżej   do   opromienionego   gasnącym   blaskiem   dnia   okna   i...   Ale   po   co 

background image

dopowiadać, co takiego rzekł i jaką otrzymał odpowiedź. Pewne sprawy należy zostawić wyobraźni.

Przełożył Stanisław Sikorski

6

8

BRAT MARNOTRAWNY

Panna  Hannah  ścinała  astry  w  swoim  ogrodzie.  Tak  naprawdę  był  to  tylko  niewielki  ogródek, 

w którym pewnie nic by nie wyrosło,  gdyby nie zasłona  stworzona  przez mały, szary, przycupnięty 
domek, powstrzymujący   północno–wschodnie   wiatry   przed   zniszczeniem   wszystkiego   słonym, 
morskim powiewem; ale choć taki malutki, imponował schludnością i tonął w kwiatach. Na wąskich 
piaszczystych ścieżkach   nie   było   ani   śladu   listka   czy   płatka,   a   każda   rabata   pyszniła   się 
obramowaniem     z     dużych   białych   kwiatów.   Nawet   dzikie   wino   nie   ośmielało   się   przeciwstawić 
zręcznym rękom i bystrym oczom właścicielki.

Panna Hannah od wielu lat żyła w niewielkim szarym domku na brzegu morza, znacznie oddalonym 

od   innych   siedzib   Prospect,   a   w   dodatku   tak   otoczonym   wzgórzami,   że   sprawiał   wrażenie 
całkowitej samotni. Ze swojego ogródka panna Hannah nie mogła dojrzeć żadnego domu, dlatego też 
często mówiła, że  nie  wytrzymałaby  tu  ani  minuty  dłużej,  gdyby  nie  latarnia  morska,  świecąca 
nocą   nad   północno–  zachodnim szczytem jak wspaniała, nie gasnąca nawet w najciemniejszą noc, 
gwiazda. Mały jęzor Zatoki św.  Wawrzyńca  biegł  w  górę  pomiędzy  cyplami  aż  do  miejsca,  gdzie 
zaczynały     się     kuchenne     schody   domku   panny   Hannah.   Na   północy   zatoka   przybierała   kształt 
półksiężyca,   a   morze   falowało   nieustannym   poszumem.   Dla   uszu   panny   Hannah   brzmiał   on   jak 
kołysanka, towarzysząca jej przez całe życie.

Kiedy ludzie pytali, jak wytrzymuje na takim pustkowiu, odpowiadała, że właśnie samotność jest 

tym, za   co   kocha   to   miejsce,   zaś   światło   latarnianej   gwiazdy   i   daleki   pomruk   zatoki   są  
dla   niej najodpowiedniejszym  towarzystwem...  do  czasu  powrotu  Ralpha.  Kiedy  Ralph  wróci, 
będzie  chciał zapewne osiąść w bardziej cywilizowanej okolicy i wtedy przeprowadzą się do miasta lub 
gdzieś w głąb kraju.

–  Oczywiście –  mówiła panna Hannah z  uśmiechem przepełnionym dumą  –  bogaty  mężczyzna 

nie zamieszka  w  tym  śmiesznym  domku  nad  morzem.  Wybuduje  przepiękną  rezydencję,  taką, 
jaką  będę chciała, lecz do czasu jego powrotu muszę żyć tutaj.

Ludzie zawsze uśmiechali się do siebie, kiedy panna Hannah mówiła w ten sposób, starali się jednak, 

by tego nie spostrzegła.

Panna Hannah ścinała białe i purpurowe astry i podśpiewywała jakąś starą piosenkę, której nauczyła 

się  dawno  temu,  w  młodości.  Był  przepiękny  październikowy  dzień,  a  panna  Hannah  kochała 
właśnie takie   dni.   W   powietrzu   czystym   niczym   górski   kryształ   zamglone     zbocza     wzgórz, 
opromienione jesiennym  słońcem,  nabierały  soczystej  barwy.  Wiedziała,  że  za   tymi  słonecznymi 
wzniesieniami znajdowały  się  lasy roziskrzone  złotem  i  purpurą,  wiedziała  też,  ile  radości  sprawi 
jej   spacer    tamtędy,  kiedy  pójdzie  do chorej  Millie Star,  by  zanieść  jej  swoje  astry.  Kwiaty  były 
wszystkim, co uboga panna Hannah miała do zaofiarowania, za to dawała je z prawdziwą życzliwością i 
przyjaźnią.

Wtem   przed   białym   ogrodzeniem   zatrzymał   się   powóz.   Siedział   w   nim   Jacob   Delancey  

w towarzystwie  gościa  z  miasta  –  swej  uroczej,  młodej  bratanicy.  Panna  Hannah  z  bukietem  
astrów  w ramionach podeszła  do  ogrodzenia,  a jej  oczy błyszczały ciekawością. Słyszała już  wiele o 
urodzie   tej dziewczyny. Sąsiedzi nie mówili o niczym innym od przeszło tygodnia i panna Hannah 
bardzo  chciała  sprawdzić  to osobiście.  Lubiła patrzeć  na  pięknych  ludzi; mówiła,  że poprawiają jej 
samopoczucie, tak jak widok kwiatów.

background image

–  Dzień  dobry,  panno  Hannah  –  przywitał  się  Jacob  Delancey.  –  Widzę,  że  pani  jak  zwykle 

przy kwiatach.

– O, tak – odparła panna Hannah, starając się dyskretnie przypatrzeć dziewczynie. – Wkrótce przyjdą 

chłody, więc staram się jak najwięcej z nimi przebywać, dopóki są...

– To wspaniale... – rzucił Jacob, który zawsze wszystkim przytakiwał i nawet gdyby panna Hannah 

powiadomiła go właśnie o trzęsieniu ziemi, nie zmieniłby swego tonu ani na jotę.

6

9

–  Prawdę  mówiąc,  panno  Hannah,  właśnie  kwiaty  są  tym,  co  mnie  tu  sprowadza.  Żona 

urządza przyjęcie dla młodzieży i przysyła mnie, żebym poprosił o kilka, do dekoracji.

– Ależ oczywiście, proszę wziąć te. Przeznaczyłam je wprawdzie dla Millie, ale przecież mogę ściąć 

inne. – Otworzyła bramkę i podeszła do powoziku. Panna Delancey przyjęła kwiaty z uśmiechem, który 
głęboko zapadł w pamięć panny Hannah.

– Piękny dzień – rzucił jowialnie Jacob.
– Tak – odparła panna Hannah mrużąc oczy. – Przypomina mi dzień, w którym Ralph mnie opuścił, 

dwadzieścia lat temu – to znowu nie tak dawno... Jak pan myśli, chyba powinien już niedługo wrócić?

– O tak, na pewno – powiedział Jacob, choć myślał zupełnie co innego.
– Mam przeczucie, że to wkrótce nastąpi – dodała panna Hannah pogodnie. – Ależ to będzie dla mnie 

piękny  dzień.  Przez  całe  życie  byłam bardzo  uboga,  lecz  kiedy  wróci Ralph,  wszystko się zmieni. 
Na pewno zdobył majątek i ofiaruje mi to wszystko, czego zawsze pragnęłam. Tak obiecywał. Piękny 
dom, powóz i jedwabną suknię. Och, i zaczniemy podróżować po świecie... Nie mogę się doczekać... 
Cały czas marzę... Jestem pewna, że to stanie się niebawem. Mężczyzna przez dwadzieścia lat powinien 
zdobyć nie lada fortunę, nie sądzi pan?

– Tak, oczywiście – odparł Jacob, ale już mniej przekonującym głosem. Nie cierpiał ściągać ludzi z 

obłoków  na  ziemię,  ale  wiedział  też,  że  nie  należy  zachęcać  panny  Hannah  do  dalszych  marzeń.  
– Chociaż nie powinna pani uważać tego za pewnik. Może nigdy nie wróci albo wróci biedny...

– Jak panu nie wstyd mówić takie rzeczy?! – przerwała panna Hannah z oburzeniem w głosie i lekko 

pobladłymi policzkami. – Wie pan równie dobrze jak ja, że wróci. Jestem tego pewna tak samo, jak 
tego, że  tu  stoję.  Ludzie  często  dokuczają  mi  dokładnie  tak,  jak  pan  to  zrobił,  lecz  ja  tego  nie 
słucham.  – Odwróciła  się  i  odeszła  z  wysoko  podniesioną  głową,  ale  złość  minęła,  gdy  tylko 
owionął    ją   zapach  groszku. Pomachała  na pożegnanie  swoim gościom i z uśmiechem  patrzyła na 
odjeżdżający powozik.

–  Nie  powinnam  się  tak  unosić  –  powiedziała  do  siebie.  –  Przecież  Jacob  nic  nie  rozumie. 

Kiedy Ralph już tu będzie, to ja zaśpiewam z radości, a nie Jacob. Ależ ta jego bratanica jest piękna. 
Dzięki niej to  popołudnie  będzie  jeszcze  lepsze.  Codziennie  trafiam  na  coś,  co  mnie  zachwyca  – 
dziś  na  tę dziewczynę..: Jestem naprawdę szczęśliwa i wdzięczna losowi, że istnieją takie śliczne istoty 
i że mogę na nie patrzeć...

– Ach te wiecznie złudzenia – westchnął Jacob Delancey, kiedy wraz z bratanicą zjeżdżał w dół do 

miasta.

– A o co właściwie chodzi? – spytała panna Delancey z nie ukrywanym zainteresowaniem w głosie.
– O, to cała opowieść, Dorothy. Dawno temu brat panny Hannah uciekł z domu. Stało się to jeszcze 

przed   śmiercią   ich   rodziców.   Ralph   Walworth   był   rozwydrzonym,   młodym   nicponiem   i  
chyba największym lekkoduchem w mieście. Nikt nie miał z niego pożytku, oprócz Hannah, która go po 
prostu uwielbiała. Muszę dodać, że on też bardzo ją lubił. Niestety, nie znajdował wspólnego języka z 
ojcem. Dlatego   pewnego   ranka   spakował   manatki i dał drapaka; powszechnie   uważano,   że   do 
jakiejś     kopalni.   Zostawił   list   pożegnalny   do   Hannah,   w   którym   przyrzekał,   że   wróci,   kiedy   zbije 
majątek. I wszelki słuch po  nim  zaginął.  Myślę,  że  pewnie  już  nie  żyje.  Lecz  panna  Hannah 
głęboko  wierzy,  że  on  zjawi  się któregoś dnia z kieszeniami wypchanymi pieniędzmi. To kobieta 
równie rozsądna jak każdy z nas, ale na tym punkcie ma lekkiego bzika. Jeśli nie przestanie tak myśleć, 
umrze szczęśliwa, z nadzieją na powrót brata. Ale jeśli on pojawi się biedny jak mysz kościelna, Hannah 
tego nie przeżyje. Jest strasznie dumna;  sama słyszałaś,  jak się obruszyła, kiedy zasugerowałem,  że 
Ralph może nie mieć pieniędzy. A po tych wszystkich przechwałkach panny Hannah należy sądzić, że 
gdyby rzeczywiście wrócił bez grosza przy duszy,  nie  czeka  go  serdeczne  powitanie,  a  Hannah  już 

background image

nigdy  nie  podniesie  dumnie  głowy.  Jeśli  więc Ralph miałby się zjawić bez powozu zaprzężonego  w 
czwórkę koni,  a sądzę, że tak się właśnie stanie, byłoby lepiej, gdyby nie wracał.

Kiedy minął październik i nastał szary listopad, zgasła wspaniałość ogrodu. Panna Hannah czuła się 

straszliwie samotna bez swoich kwiatów, tęskniąc za nimi bardziej niż kiedykolwiek. W pogodniejsze 
dni spacerowała po ogrodzie, ze smutkiem patrząc na zwiędłe łodygi i opadające listki. Pewnego dnia, 
kiedy silny północno–wschodni wiatr ścinał pianę z wielkich, białych grzywaczy i gwizdał w dziurach 
okapu, a panna    Hannah    delikatnie   pieściła   zmarznięty   kwiat   chryzantemy,    nagle   spostrzegła 
jakiegoś  człowieka wolno wspinającego się dróżką wiodącą ku jej domkowi.

7

0

– Ciekawe, kto to jest? – wymamrotała. – Chyba nikt z Prospect...
Wyszła     przed     furtkę     na     powitanie,     a     mężczyzna     utykając     pokonał     wzniesienie     i 

przystanął, przyglądając   się   jej   ze   smutkiem.   Stary,   zmęczony   życiem   człowiek,   odziany   w 
zniszczone  i  połatane ubranie.  Kim  był?  Pannie  Hannah  wydał  się  dziwnie  znajomy,  lecz  kiedy 
zaczęła  szperać  w  pamięci, przypomniała sobie tylko twarz ojca, który zmarł przed piętnastu laty.

–  Nie  poznajesz  mnie,  Hannah?  –  odezwał  się  mężczyzna  głosem  pełnym  tęsknoty.  –  Czy  aż 

tak bardzo się zmieniłem przez te wszystkie lata?

– Ralph!
Nastała jedna z tych chwil, kiedy nie wiadomo, czy śmiać się czy płakać. Panna Hannah podbiegła 

do brata i chwyciła   go   w ramiona. – Och,   Ralph, mój  kochany braciszku! Zawsze wierzyłam, że 
wrócisz!   Gdybyś   wiedział,   jak   bardzo   tego   pragnęłam!   –   śmiała   się   przez   łzy,   a   cała   jej   twarz 
promieniała radością.

Ralph Walworth smutno pokiwał głową.
–  Jestem  już  tylko  wrakiem  człowieka,  schorowanym  kaleką  –  rzekł  ponuro.  –  Przez  całe 

życie   niczego     nie     osiągnąłem,     jak     widzisz.     Nie     myślałem,     że     po     wszystkich     porażkach 
kiedykolwiek  tu  się pokażę, ale tęsknota do ciebie okazała się zbyt silna. To straszne, ale ja już nic nie 
znaczę.

– Przecież nadal  jesteś moim ukochanym bratem! – krzyknęła panna Hannah:  – Czy myślisz, że 

dbam o  twoje  bogactwa?  Jeśli  nadwątliłeś  zdrowie,  kto  zatroszczy  się  o  ciebie  lepiej  niż  rodzona 
siostra? Wchodź szybko do środka, bo inaczej całkiem przemarzniesz na wietrze. Zaraz zrobię ci gorący 
napar z czarnej porzeczki i od razu poczujesz się lepiej. Już teraz rozumiem, dlaczego   porzeczki tak 
obrodziły tego roku! Och, to bez wątpienia najszczęśliwszy dzień!

W   ciągu   dwudziestu   czterech   godzin   każdy   mieszkaniec   Prospect   wiedział,   że   wrócił  

Ralph Walworth, chory i ubogi. Jacob Delancey potrząsał w zamyśleniu głową, wioząc ze stacji wytartą 
walizkę Ralpha. Zawiadowca poprosił, żeby odwiózł ją do panny Hannah, a Jacob nie umiał odmówić. 
Obawiał się, że panna Hannah będzie w złym nastroju i nie wiedział, jak ma się zachować.

Kiedy przyjechał, pracowała w ogrodzie, przykrywając bratki wodorostami. Po chwili wyprostowała 

się i z uśmiechem podeszła do furtki, by go przywitać.

– O, przywiózł pan walizkę Ralpha, to bardzo miło z pana strony. Ralph chciał dzisiaj po nią pójść, 

ale jest tak mocno  przeziębiony, że mu nie pozwoliłam.  Teraz śpi. Przyniósł  mi te wodorosty  znad 
morza i to go bardzo zmęczyło. Jest szalenie osłabiony. Widzi pan, a nie mówiłam, że on wróci? A pan 
śmiał się ze mnie.

–  No,  ale  bogaty  to  on  chyba  nie  jest  –  wtrącił  żartobliwie  Jacob,  szczerze  zdziwiony 

widokiem wesołej i uśmiechniętej panny Hannah.

– Przecież to się nie liczy – obruszyła się panna Hannah. – Czyż nie wystarcza, że to mój brat? 

Jestem bogata, nawet jeśli on jest biedny. Mam miłość i szczęście. I cieszę się teraz bardziej, niż gdyby 
wrócił jako milioner. Pewnie chciałby mnie stąd zabrać, wybudować nowy dom, a w moim wieku już za 
późno na jakiekolwiek zmiany. Albo mógłby mnie nie potrzebować; na co komu stara kobieta? A teraz 
wymaga   opieki   i   czułości.   To   wspaniałe:   mieć   dla   kogo   żyć   po   tylu   latach   samotności!   Właśnie 
zaczynałam się martwić,  jak  przetrwam  długą,  pustą  zimę,  a  teraz  zapowiada  się  najweselsza  zima 
w  moim  życiu. Wczorajszą noc spędziliśmy na rozrnowie.  Los  ciężko  doświadczył  Ralpha  –  rzadko 

background image

kiedy coś   mu   się udawało, a cały czas prześladowały go choroby. Ostatniej zimy, gdy pracował w 
tartaku, złamał nogę. Na szczęście  jest  już  w domu  i  nie  rozstaniemy  się  do  końca  życia.  Och, 
mogę  śpiewać  z  radości,  panie Jacob!

– O, tak – odparł serdecznie Jacob. Czuł lekkie oszołomienie. Nie mógł zrozumieć, że panna Hannah 

nie    tylko    się    nie    martwiła    takim    obrotem    spraw,    ale    robiła    wrażenie    osoby    ogromnie  
uradowanej. Właściwie jeszcze przed chwilą chciał jej współczuć, a tu okazało się, że ona wcale tego nie 
potrzebuje.

– A pani plany... Snuła je pani przecież?
– Zmieniły się. Musiałam marzyć, dopóki nie spotkało mnie coś realnego. Prawdę mówiąc, już o 

nich zapomniałam. Jestem szczęśliwa jak ptaszek!

– O, tak – potwierdził Jacob.
Przez całą drogę do domu rozmyślał o tej sprawie, ale nadal nic nie mógł zrozumieć.
– I chyba  nie  muszę – zakończył  swoje refleksje z uśmiechem.  –  Panna  Hannah  jest  zadowolona 

i szczęśliwa i nikogo nie powinno to obchodzić. Jakkolwiek ja uważam, że to bardzo osobliwa historia.

Przełożył Paweł Rybak

7

1

NOTA EDYTORSKA

Wszystkie opowiadania zawarte w tym tomie pierwotnie publikowane były w czasopismach:

Prawdziwe zrządzenie opatrzności, Fair Exchange and No Robbery, „Springfield Republican”, 1907
Romans ciotki Beatrice, The Romance of Aunt Beatrice „Springfield Republican”, 1902
Dziecko Elizabeth, Elizabeth’s Child, „Young People”, 1904
Światło nad Big Dipper, The Light on the Big Dipper, „Churchman” 1906
Zemsta Roberta Turnera, Robert Turner’s Revenge, „Springfield Republican”, 1909
Odwieczny zew morza, The Magical Bond of the Sea, „Springfield Republican”, 1903
Między wzgórzem a doliną, Between the Hill and the Valley, „Springfield Republican”, 1905
Co przydarzyło się Donowi, How Don Was Saved, „Boy's World”, 1904
Niespodziewana ceremonia, An Unpremeditated Ceremony, „Ginter's Magazine”, 1907
Pamiętnik wujka Jesse’ego, The Life–Book of Uncle Jesse, „Hausekeeper” 1909
Przebudzenie Helen, The Waking of Helen, „Waverley Magazine”, l901
Zemsta pani March, Mrs. March’s Revenge, „Western Christian Advocate” 1904
Natty z Blue Point, Natty of Blue Point, „Forward”, 1904
Po wielu dniach, After Many Days, „Ram’s Horn”, 1903
Smutki panny Farquhar, The Unhappiness of Miss Farquhar, „Springfield Republican”, 1903
Brat marnotrawny, The Prodigal Brother, „Ram’s Horn", 1906

72

background image

SPIS RZECZY

***

Prawdziwe zrządzenie opatrzności przełożyła Sylwia Paszek Romans 
ciotki Beatrice przełożyła Magdalena. Budnik Dziecko Elizabeth 
przełożył Tomasz Krzyżanowski
Światło nad Big Dipper przełożył Stanisław Sikorski Zemsta 
RobertaTurnera przełożył Adam Augustyniak Odwieczny zew 
morza przełożyła Elżbieta Wójcik
Co przydarzyło się Donowi przełożyła Zuzanna Górska 
Niespodziewana ceremonia przełożyła Aleksandra Cacha 
Pamiętnik wujka Jesse’ego przełożył Marcin Żurek Przebudzenie 
Helen przełożyła Justyna Rybińska
Zemsta pani March przełożyła Anna Czekanowicz Natty z 
Blue Point przełożyła Magda Anna Gzowska Po wielu dniach 
przełożyła Magda Sadowska
Smutki panny Farquhar przełożył Stanisław Sikorski
Brat marnotrawny przełożył Paweł Rybak
Nota edytorska

73