background image

L

UCY 

M

AUD 

M

ONTGOMERY

Ś

LADY NA PIASKU

P

RZEŁOŻYŁA 

J

OANNA 

K

AZIMIERCZYK

T

YTUŁ ORYGINAŁU 

A

LONG THE 

S

HORE

T

ALES BY THE 

S

EA EDITED BY 

R

EA 

W

ILMSLMRST

background image

Z

MIANA UCZUĆ

Żaden  cień  nie  zakłócał  szczęścia  dziewczyny.  Była  pewna  wierności  i  przywiązania 

ukochanego,  choć  niekiedy  zdawało  się  jej,  że  nie  dostrzega  w  jego  zachowaniu  namiętnej 
żarliwości kochanka. Zawsze był taki troskliwy i nienagannie uprzejmy. Uprzedzał życzenia 
narzeczonej i spędzał z nią każdą wolną chwilę. A mimo to pragnęła niekiedy, aby okazywał 
większą  niecierpliwość,  jak  również  skłonność  do  gwałtownych  uczuć.  Czy  wszyscy 
zakochani są tak układni i powściągliwi?

Ilekroć budziły się  w niej  te wątpliwości,  ganiła się za  nielojalność.  Przecież  Esterbrook 

dawał liczne dowody czułości i mógł zadowolić najbardziej wymagającą dziewczynę! Marian 
należała do osób bardzo opanowanych, a dalsi znajomi uważali ją za dumną i wyniosłą. Tylko 
garstka przyjaciół znała szczerość oraz głębię jej uczuć i wiedziała, że jest wrażliwą i czułą 
kobietą.

Esterbrook  sądził,  że  docenia ją  w  pełni.  Wracając  do  domu  po  zaręczynach, dokonał  w 

duchu rzetelnego przeglądu wszystkich zalet Marian i przyznał z ogromną satysfakcją, że nic 
w niej nie chciałby zmienić.

Wieczorem stali pod akacją i snuli plany dotyczące wesela. Nie mieli nikogo tak bliskiego, 

aby zasięgnąć w tej kwestii rady.

Zamierzali się pobrać na  początku września, a potem wyjechać za granicę. Esterbrook w 

najdrobniejszych  szczegółach  zaplanował  podróż  poślubną.  Zamierzali  zwiedzić  wszystkie 
interesujące  Marian  miejsca  starego  świata  i  wrócić  do  domu.  Opowiedział  narzeczonej  o 
pewnych zmianach, które chciał wprowadzić w starej siedzibie Elliottów, by stała się godna 
młodej i pięknej pani.

Cały  czas  mówił  o  własnych  pomysłach.  Marian  wystarczało  do  szczęścia  milczące 

przysłuchiwanie się. Wreszcie zaproponowała spacer do Cove.

— Kiedy się pobierzemy, musisz  mnie wprowadzić w tę swoją „dobroczynność”. Sądzę, 

że dotąd pędziłem żywot wyjątkowo samolubny i masz okazję to zmienić. Czuję, że stanę się 
jeszcze dobrym człowiekiem.

—  Ależ,  jesteś  taki,  Esterbrooku!  —  zareagowała  żywo.  —  Gdybyś  nie  był  dobry,  nie 

mogłabym cię kochać.

—  Mam  wrażenie,  że  to  nie  jest  t e n   rodzaj  dobroci.  Nie  miałem  okazji  ani  ochoty,  by 

zrobić  coś  złego,  a  więc  życie  nie  wystawiło  mnie  na  żadną  próbę.  Kto  wie,  czybym  się 
sprawdził?

— Na pewno — odparła Marian z przekonaniem.
— Esterbrook roześmiał  się. Jej wiara sprawiła mu przyjemność. Postanowił  udowodnić, 

że wart jest zaufania.

Cove  było  małą  rybacką  osadą  położoną  na  piaszczystym  brzegu  zatoki.  Domy 

przycupnęły  ciasno  obok  siebie.  Poszarzałe  od  deszczów  i  słonych  morskich  wiatrów, 
połyskiwały srebrzyście w promieniach słońca. Gromada obdartych dzieciaków bawiła się z 
wynędzniałymi żółtymi kundlami, które ujadały hałaśliwie na obcych.

Na  wąskiej  plaży,  tuż  za  domami  gawędzili  rozleniwieni  mężczyźni.  Sezon  na  makrele 

jeszcze się nie zaczął, a wiosenne połowy śledzi już się skończyły. Dla rybaków nastał czas 
wakacji. Weseli, choć obdarci korzystali z wolnych chwil, nie troszcząc się o to, co przyniesie 
jutro.  Zakotwiczone  łodzie  kołysały  się  na  lśniącej  wodzie  z  gracją  morskich  ptaków,  a 
wysokie maszty przy każdej fali robiły ceremonialny dyg w stronę lądu. Leniwy, rozmarzony 
spokój ogarnął bezmiar wód. Błękitny horyzont był wyblakły i zamglony, a fioletowa mgiełka 
przyćmiewała kontury odległych przylądków i skalistych brzegów. Olśniewająco żółte plaże 
wyglądały jak obsypane klejnotami.

background image

Stłumione  odgłosy  życia  dochodzące  z  osady,  zamącały  od  czasu  do  czasu  głośniejsze 

wrzaski  rozbrykanych  dzieciaków.  Większość  malców  przerwała  na  chwilę  zabawę  i  z 
nieukrywaną ciekawością gapiła się na przybyszy.

Marian  skierowała  się  do  domu  stojącego  z  dala  od  pozostałych,  przy  samym  skraju 

urwiska.  Podwórko  było  starannie  wymiecione  i  uporządkowane,  a  dróżka  prowadząca  do 
drzwi pedantycznie obłożona białymi muszlami. Na oknach kwitło w doniczkach wspaniałe 
geranium, wyglądając spoza muślinowych firanek.

Kobieta  o  znużonej  twarzy  wyszła  im  na  spotkanie.  —  Stan  Bessie  jest  wciąż  taki  sam, 

panno  Lesley  —  odparła  na  pytanie  Marian.  —  Był  dzisiaj  doktor,  którego  pani  przysłała. 
Robił wszystko co w ludzkiej mocy i wyglądało na to, że ma nadzieję na poprawę. Mała nie 
skarży się, tylko leży i pojękuje. Czasami robi się bardzo niespokojna. To wielkie szczęście, 
że pani odwiedza nas tak często, panno Lesley. Magdalen, postaw na półce koszyk pani!

Dziewczyna,  dotąd  nie  zauważona,  siedziała  tyłem  do  gości,  przy  łóżeczku  chorego 

dziecka  stojącym  w  kącie  pokoju.  Wstała  i  powoli  się  odwróciła,  a  Marian  i  Esterbrook  aż 
drgnęli ze  zdziwienia. Esterbrook wciągnął powietrze,  jak człowiek nagle zbudzony ze  snu. 
O, nieba! Kimże jest ta dziewczyna, tak nie pasująca do swego otoczenia?

Stała  w  ogarniającym  kąt  pokoju  półmroku  i  promieniała  urodą  przywodzącą  na  myśl 

wspaniałe  dzieło  sztuki.  Była  wysoka,  a  prosta,  ciemna  sukienka  podkreślała  doskonałe 
proporcje  jej  figury.  Ciężkie,  złocisto—kasztanowe  włosy  zwinięte  w  węzeł  zdobiły 
klasycznie  ukształtowaną  głowę.  Odsłonięte  szerokie  czoło  lśniło  bielą,  której  nie  pokalały 
nawet ostre wiatry znad oceanu. Dziewczyna miała owalną twarz o regularnych rysach i duże 
orzechowe  oczy.  W  półmroku  wydawały  się  mroczne  i  nieprzeniknione.  Nawet  policzki 
Marian  nie  były  tak  delikatne.  Gładkiej  i  białej  jak  marmur  cery  dziewczyny  nie  krasił 
najlżejszy rumieniec, lecz ta bladość nie nosiła znamion słabości czy choroby. Pełne, pięknie 
wykrojone usta miały intensywnie pąsową barwę.

Stała  nieruchomo,  lecz  bez  śladu  skrępowania  czy  nieśmiałości.  Gdy  pani  Barrett 

powiedziała: „To jest moja siostrzenica, Magdalen Crawford”, pochyliła głowę w milczącym 
powitaniu. A kiedy wyciągnęła rękę, aby wziąć koszyk od Marian, widać było, jak bardzo nie 
pasuje  do  tego  niskiego  i  ciasnego  pokoju.  Jej  obecność  wprawiała  wszystkich  w  jakieś 
dziwne zakłopotanie.

Marian podeszła do łóżeczka i położyła delikatnie dłoń na rozpalonym czole dziecka. Mała 

otworzyła brązowe oczy i patrzyła pytająco.

— Jak się czujesz, Bessie?
— Mag… chcę Mag — jęknęła płaczliwie. Magdalen stanęła obok Marian Lesley.
— Woła  mnie — powiedziała niskim, przejmującym  głosem. Jej  akcent pozbawiony był 

wszelkiej  prostackiej  intonacji.  —  Tylko  mnie  rozpoznaje.  Tak,  kochanie,  Mag  jest  tutaj. 
Nigdy cię nie opuści.

Uklękła  przy  łóżeczku  i  podłożyła  ramię  pod  kark  dziecka,  przyciągając  do  siebie 

kędzierzawą główkę czułym, kojącym gestem.

Esterbrook  Elliott  przyglądał  się  z  uwagą  obu  kobietom.  Tej,  o  pięknej,  rasowej  twarzy 

stojącej obok łóżka i tej klęczącej na gołej polepie, w skromnej sukience z nisko pochyloną 
wspaniałą głową.

Gdy przepastne oczy Magdalen przez ułamek sekundy spotkały się z oczami Elliotta, serce 

ścisnął mu bolesny choć rozkoszny spazm. Był on tak gwałtowny i namiętny, że mężczyzna 
aż  pobladł  z  wrażenia.  Pokój  rozpłynął  mu  się  przed  oczami  we  mgle  i  widział  tylko  tę 
cudowną twarz o fascynujących, głębokich i promiennych oczach, które przenikały wprost w 
takie tajnie jego duszy, jakich istnienia nawet nie podejrzewał.

Kiedy mgła ustąpiła, a zmysły wróciły do równowagi, zdumiał się własną reakcją. Drżał na 

całym ciele i pragnął tylko jednego; ująć tę chłodną twarz w dłonie i całować dopóty, dopóki
ten beznamiętny marmur nie rozpali się i nie zacznie pulsować życiem.

background image

— Kim jest ta dziewczyna? — spytał znienacka, gdy już wyszli z chaty.
—  To  najpiękniejsza  kobieta,  jaką  kiedykolwiek  widziałem.  Naturalnie…  wyjąwszy 

obecną tu damę — zakończył z wymuszonym uśmiechem. Delikatny rumieniec na policzkach 
Marian pociemniał.

—  Mogłeś  sobie  darować  tę  uwagę.  Była  zdecydowanie  poniewczasie—  powiedziała 

spokojnie.  —  Owszem,  jest  naprawdę  śliczna.  Choć  muszę  przyznać,  że  na  jej  urodę  pada 
cień  czegoś niepojętego,  wprost  niesamowitego.  To  siostrzenica  pani  Barrett.  Przypominam 
sobie… tak, chyba przed miesiącem pani Barrett nadmieniła, że oczekuje siostrzenicy, która 
ma u nich zamieszkać, przynajmniej na razie. Jej rodzice nie żyją. Pani Barrett martwiła się. 
Wspomniała,  że  dziewczyna  otrzymała  staranne  wychowanie  i  przywykła  do  lepszych 
warunków  niż  te,  które  czekały  ją  w  Cove.  Nie  chciała,  żeby  czuła  się  tu  nieszczęśliwa. 
Przypomniałam sobie o tym, kiedy ją zobaczyłam. Istotnie wygląda na osobę nieprzeciętną i 
na pewno będzie bardzo samotna. Trudno oczekiwać, by zechciała dłużej pozostać w Cove. 
Muszę pomyśleć, co można dla niej zrobić, choć zachowuje się dość arogancko, nie sądzisz?

— Nie — odparł krótko Esterbrook. — Wydaje mi się, że jak na dziewczynę w jej sytuacji 

jest zadziwiająco opanowana i pełna godności. Ma iście królewskie maniery. W jej sposobie 
bycia  nie  zauważyłem  też  śladu  zażenowania  mimo  całej  niestosowności  otoczenia.  Lepiej 
zostaw  ją  w  spokoju,  Marian.  Możesz  urazić  dziewczynę  swoją  protekcjonalnością.  Jakież 
ona ma wspaniałe i niezgłębione oczy…

Policzki  Marian  znowu  poróżowiały,  gdy  w  głosie  narzeczonego  zabrzmiała  nuta 

rozmarzenia.  Zapewne  z  tego  powodu  aż  do  końca  wizyty  Esterbrooka  zachowywała  się 
bardzo  powściągliwie.  Pożegnał  Marian  o  zmierzchu.  Prosiła,  by  został  na  wieczór,  ale 
wyszedł, wymyślając na poczekaniu jakiś pretekst.

—  Przyjdę  jutro  po  południu  —  powiedział,  składając  na  policzku  Marian  niedbały 

pocałunek.

Patrzyła  za  nim  z  rozżaleniem  i  nieoczekiwanym  bólem  w  sercu.  Wyraźniej  niż 

kiedykolwiek czuła, że  w naturze jej ukochanego są zakamarki, do których  nigdy nie zdoła 
dotrzeć. Czy inna je poruszy? Pomyślała o dziewczynie z Cove, o jej przepaścistych oczach i 
pięknej twarzy. Owładnęło nią złe przeczucie i poczuła chłód.

— Czuję się tak, jakby Esterbrook odszedł ode mnie na zawsze — powiedziała w zadumie 

i  przytuliła  do  policzka  chłodną,  mlecznobiałą  kiść  akacji.  —  Jakby  nie  miał  już  wrócić. 
Gdyby coś takiego się wydarzyło, moje życie straciłoby sens.

Esterbrook  zamierzał  udać  się  od  Marian  prosto  do  domu.  A  jednak,  kiedy  dotarł  do 

skrzyżowania  z  drogą  do  Cove,  skierował  konia  właśnie  na  nią,  z  policzkami  pałającymi 
rumieńcem  wstydu.  Zdawał  sobie  sprawę,  że  postępuje  nielojalnie  wobec  Marian  i  miał 
wyrzuty sumienia.

Pragnienie  spotkania  Magdalen  Crawford  i  wejrzenia  w  przepaścistą  głębię  jej  oczu 

okazało się silniejsze niż wszelkie zasady i stłumiło poczucie obowiązku.

Ale w Cove jej nie zobaczył. Nie mógł wymyślić żadnego pretekstu, pod którym wypadało 

odwiedzić  dom  Barrettów,  więc  tylko  powoli  przejechał  obok  osady  i  wzdłuż  morskiego 
brzegu.

Słońce, czerwone jak rozżarzone węgle, do połowy zanurzyło się w jedwabistym fiolecie 

morza.  Zachodnie  niebo  wyglądało  jak  jedno  olbrzymie  jezioro  szafranu,  różu  i  delikatnej 
zieleni.  Płynął  po  nim  wąski  sierp  młodego  księżyca,  powoli  zmieniającego  barwę  od 
matowej bieli i zimnego srebra aż do połyskliwego złota. Towarzyszyła mu jedyna perłowo—
biała gwiazda. Nad głową, ogromna kopuła nieba była fioletowa i nieskończona. Hen, w dali, 
ametystowe  wysepki  lśniły  jak  klejnoty  na  gładkiej  toni  zatoki.  Maleńkie  kałuże  wzdłuż 
niskiego brzegu mieniły się niczym kawałeczki rozbitego lustra. Wąskie, porośnięte sosnami 
cyple wcinały się ciemnymi klinami w spokojną, pastelowo błękitną wodę.

background image

Gdy  Esterbrook  objechał  jeden  z  nich,  zobaczył  Magdalen  stojącą  na  skraju  sąsiedniego 

przylądka.  Była  odwrócona  tyłem,  a  jej  wspaniała  sylwetka  odcinała  się  wyraźnie  od 
barwnego nieba.

Esterbrook  zeskoczył  z  konia  i  puścił  go  luzem,  a  sam  żywo  ruszył  w  kierunku 

dziewczyny.  Serce  biło  mu  gwałtownie  i  niemal  zapierało  dech.  Stracił  poczucie 
rzeczywistości  i  pragnął  namiętnie  tylko  jednego:  spojrzeć  na  nią.  Gdy  podszedł  bliżej, 
odwróciła się okazując zdziwienie. Nie słyszała jego kroków na mokrym piasku.

Przez  kilka  chwil  stali  w  milczeniu,  zapatrzeni  w  siebie,  jakby  chcieli  przeniknąć  się 

nawzajem.  Słonce  zaszło,  pozostawiając  plamę  płomienistej  czerwieni.  W  zadziwiająco 
jasnym  powietrzu  drżała  promienista  poświata.  Kędzierzawe  grzywy  małych  fal  uderzały  o 
brzeg  i  drżały  jak  nieśmiałe,  czarodziejskie  istoty.  Rześki  wiatr  nadlatywał  znad  zatoki  i 
rozwiewał  lśniące  pierścienie  włosów  wokół  białej  twarzy  Magdalen.  Najgłębsze  cienie  tej 
godziny zmierzchu znalazły schronienie w jej oczach.

Płomienne  spojrzenie  Esterbrooka  nie  wywołało  śladu  rumieńca  na  policzkach 

dziewczyny.  Ale  kiedy  powiedział  „Magdalen”,  jakby  płomień  przeleciał  przez  jej  twarz. 
Dziecinnym gestem zasłoniła dłońmi oczy, lecz nie odezwała się nawet jednym słowem.

— Magdalen, nie masz mi nic do powiedzenia? — zapytał, przeszywając ją tak namiętnym 

i błagalnym spojrzeniem, jakiego nigdy nie widziała u niego Marian Lesley. Wyciągnął rękę, 
ale ona cofnęła się przed jego dotknięciem.

— Co miałabym panu powiedzieć?
— Choćby to, że cieszysz się z mego widoku.
—  Wcale  się  nie  cieszę.  Nie  miał  pan  prawa  tu  przychodzić,  choć  spodziewałam  się,  że 

pan to zrobi.

— Wiedziałaś? Skąd?
— Powiedziały mi to pańskie oczy. Nie jestem ślepa. Widzę więcej niż ci ciemni rybacy. 

Tak, wiedziałam, że pan przyjdzie i dlatego właśnie tu jestem. Chciałam, aby zastał mnie pan 
samą i bardzo proszę, by pan tu więcej nie przychodził.

— Ale dlaczego tak mówisz, Magdalen?
— Już powiedziałam. Nie ma pan prawa tu przychodzić.
—  A  jeśli  cię  nie  usłucham?  Jeśli  przyjdę  wbrew  twemu  zakazowi?  Zwróciła  swe 

spokojne, głębokie jak toń morza oczy na spiętą twarz Esterbrooka.

—  Wówczas  uznam  pana  za  szaleńca  —  odparła  zimno.  —  Wiem,  że  ma  pan  zostać 

mężem  panny  Lesley.  Więc  albo  pan  oszukuje  ją,  albo  chce  znieważyć  mnie.  W  obu 
wypadkach towarzystwo Magdalen Crawford nie powinno być tym, czego pan szuka. Proszę 
odejść!

Odwróciła  się,  odprawiając  go  wyniosłym  gestem.  Esterbrook  zrobił  krok  naprzód  i 

chwycił mocno jej biały nadgarstek.

—  Nie  posłucham  cię  —  powiedział  niskim,  chrapliwym  głosem,  przeszywając 

dziewczynę  płomiennym  wzrokiem.  —  Możesz  kazać  mi  odejść,  lecz  ja  będę  wracał  tyle 
razy,  aż  nauczysz  się  witać  mnie  z  radością.  Czy  musimy  być  wrogami?  Dlaczego  nie 
mielibyśmy zostać przyjaciółmi?

Dziewczyna obróciła się ku niemu.
— Nie jesteśmy sobie równi — rzekła dumnie. Tak bardzo się różnimy, że między nami 

nie  może  być  mowy  o  przyjaźni.  Magdalen  Crawford,  siostrzenica  rybaka,  nie  jest 
odpowiednim towarzystwem dla pana. Postąpi pan nierozsądnie i nielojalnie, próbując się ze 
mną  spotykać.  Proszę  wracać  do  pięknej,  dobrze  urodzonej  kobiety  i  zapomnieć  o  mnie. 
Pewnie pan myśli, że jestem harda i niekobieca, mówiąc w taki bezceremonialny sposób do 
obcego  człowieka.  Jednak  są  w  życiu  sytuacje,  gdy  szczerość  jest  niezastąpiona.  Nie  chcę 
pana więcej widzieć! Wracaj pan do swojego świata!

background image

Esterbrook  powoli  i  w  milczeniu  ruszył  ku  brzegowi.  Zasłonięty  cieniem  przylądka 

obejrzał się i posłał jej tęskne spojrzenie. Stała jak natchniona wieszczka na tle płomiennego 
nieba  i  srebrzystoniebieskiej  wody.  Na  niebie  zaczynały  migotać  gwiazdy,  powiała  nocna 
bryza,  docierająca  tu  z  tajemnego  schronienia  w  odległych  głębinach.  Po  prawej  stronie 
dojrzał Esterbrook światła osady w Cove.

—  Czuję  się jak  tchórz  i  zdrajca  —  powiedział  cicho.  —  Dobry  Boże,  co  mnie  opętało. 

Czy na tym polega sławna męska siła?

W chwilę później głuchy odgłos kopyt jego konia ucichł w oddali.
Magdalen  Crawford  odczekała  na  cyplu,  dopóki  resztki  purpury  nie  rozpłynęły  się  w 

fioletowym  cieniu  nadmorskiego  zmierzchu.  Zdawała  się  zupełnie  nieczuła  na  ten  rzadko 
spotykany i przepyszny widok. Zaciskając do bólu usta, w skupieniu słuchała nieprzerwanych 
jęków i szeptów morza.

Nazajutrz,  gdy  popołudniowe,  gorące  słońce  zawisło  nad  wodą,  Esterbrook  Elliott  znów 

przyjechał  do  Owe,  lecz  w  osadzie  nie  zastał  żywego  ducha.  Rozeszła  się  pogłoska  o 
pojawieniu się makreli i wszystkie łodzie wypłynęły o świcie na łowisko. Jednak nad samym 
morzem,  na  wąskim  pasie  połyskującego  żółtego  piasku  zauważył  stojącą  Magdalen. 
Trzymała  w  ręku  linę,  którą  mała,  płaskodenna  łódka  była  przywiązana  do  na  poły 
zatopionego wraku.

Patrzyła  na  stado  mew  stłoczonych  na  wąskiej  mierzei  i  odwróciła  się  na  odgłos 

pospiesznych  kroków  Elliotta.  Twarz  jej  pobladła,  a  w  głębi  oczu  zamigotał  przez  chwilę 
namiętny błysk.

— Jak widzisz, Magdalen, wróciłem mimo twego zakazu.
— Tak, widzę — odparła poważnym i strapionym tonem. — Jest pan szaleńcem i na nic 

zdały się moje ostrzeżenia.

— Dokąd się wybierasz? — spytał, widząc jak odwiązuje linę od wraka.
— Muszę popłynąć do Chapel Point po sól. Ludzie spodziewają się, że łodzie wrócą pełne 

złowionych makreli. — Niech pan spojrzy, ile ich tam jest… i sól będzie potrzebna.

— Zdołasz wiosłować sama tak daleko?
— Bez trudu. Nauczyłam się wiosłować dawno temu dla zabicia czasu. Teraz bardzo mi 

się to przydaje.

Weszła  zgrabnie  do  łódki  i  ujęła  wiosło.  Otuliły  ją  promienie  słoneczne,  nadając  jej 

włosom miedzianozłoty odcień. Utrzymywała równowagę z gracją morskiego ptaka. Patrzący 
mężczyzna poczuł zawrót głowy.

— Do widzenia, panie Elliott.
Zamiast odpowiedzi wskoczył do łodzi i wyjąwszy wiosła z rąk Magdalen, odepchnął się 

od starego wraku z taką siłą, że łódka odskoczyła od brzegu jak bańki piany na fali. Ten skok 
rozkołysał ją gwałtownie, a Magdalen zachwiała się i odruchowo chwyciła go za rękę. Gdy 
palce  dziewczyny  zacisnęły  się  na  ramieniu  Elliotta,  poczuł,  że  płomień  przemknął  mu  po 
żyłach.

— Dlaczego pan to zrobił? Proszę zawrócić!
—  Ani  mi  się  śni  —  oznajmił  stanowczo,  patrząc  jej  prosto  w  oczy. —  Zawiozę  cię  do 

Chapel Point. Mam w ręku wiosła i tym razem ja będę górą.

Przez  chwilę  oczy  dziewczyny  zabłysły  gniewnym  sprzeciwem,  ale  opuściła  je  pod 

spojrzeniem  Esterbrooka.  Bladą  twarz  zalał  gorący  rumieniec.  Niechętnie  poddała  się  jego 
woli i nagle zaczęła drżeć od stóp do głów, a dumne, zmysłowe usta skrzywiły się boleśnie.

Po  twarzy  mężczyzny  przyglądającemu  się  dziewczynie  z  zapartym  tchem,  przemknął 

wyraz triumfu i radości. Wyciągnął rękę i delikatnie popchnął Magdalen na ławkę. Sam usiadł 
naprzeciw niej, uniósł wiosła i zanurzył je w połyskującej, błękitnej wodzie. Łódka pomknęła, 
a piaszczyste dno wkrótce zniknęło i woda przybrała odcień głębokiej zieleni.

background image

Serce Elliotta waliło jak oszalałe. Na chwilę otrzeźwiła go myśl o Marian, lecz natychmiast 

o niej zapomniał, gdy spotkał się z oczami Magdalen.

—  Opowiedz  mi  o  sobie  —  powiedział  wreszcie,  przerywając  czarowne,  pełne  napięcia 

milczenie.

—  Nie  ma  tu  nic  do  opowiadania  —  odparła  z  właściwą  sobie  bezpośredniością.  —

Wiodłam  bardzo  spokojne  życie.  Nigdy  nie  byłam  bogata,  nie  zdobyłam  dużego 
wykształcenia,  ale  wszystko  było  inne  niż  obecnie.  Przedtem  miałam  jakąś  szansę,  jeszcze 
przed śmiercią ojca.

— Kiedy tu przyjechałaś, musiałaś się czuć bardzo samotnie i obco.
— Tak. Początkowo myślałam, że umrę, ale teraz jakoś przywykłam. Zaprzyjaźniłam się z 

morzem,  wiele  mnie  nauczyło  i  wciąż  wzbogaca  moją  duszę.  Kiedy  słucham  jego 
nieustannego, zawsze tego samego o północy i w południe poszumu, to moja dusza godzi się 
z tym co nieuchronne. Czasami, odczuwana wówczas radość graniczy z bólem.

Nagle przerwała. — Sama nie wiem, dlaczego to panu opowiadam.
—  Jesteś  niezwykłą  dziewczyną,  Magdalen.  Czy  nie  masz  innego  towarzystwa  poza 

morzem?

— Nie. Nawet go nie szukam. Nie pozostanę tu długo.
— Twarz Elliotta drgnęła z bólu.
— Chyba nie odjedziesz stąd, Magdalen?
—  Ależ  tak,  jesienią.  Muszę  zarabiać  na  utrzymanie.  Nie  mam  żadnego  majątku.  Wuj  i 

ciotka to poczciwi ludzie, ale nie mogę być im ciężarem dłużej niż to konieczne.

Westchnienie podobne do jęku wyrwało się z ust Esterbrooka.
— Nie możesz odjechać, Magdalen! Musisz pozostać ze mną!
— Pan się zapomina — rzekła z godnością. — Jak pan śmie mówić mi podobne rzeczy! A 

panna Lesley? Czy chce pan oszukiwać nas obie?

Esterbrook nie odpowiedział. Pochylił tylko swą pobladłą, nieszczęśliwą twarz w poczuciu 

winy.

Wody zatoki skrzyły się niezliczoną ilością klejnotów jak szyja pięknej kobiety. Odległe 

brzegi  przybierały  odcienie  ametystu  i  purpury.  Na  tle  bladego  horyzontu  widniały  zarysy 
niebieskawych, widmowych żagli. Łódka tańczyła na falach lekko jak piórko. Przypłynęli do 
Chapel Point…

* * *

Tego  popołudnia  Marian  Lesley  na  próżno  czekała  na  ukochanego.  Zjawił  się  dopiero 

wtedy,  gdy  nastał  wonny  czerwcowy  mrok.  Marian  spotkała  go  na  ocienionej  akacjami 
werandzie i powitała z chłodną powściągliwością. Może kobieca intuicja podpowiedziała jej, 
gdzie i z kim spędził popołudnie, bo nie podała mu ust i nie spytała, dlaczego się spóźnił.

Oczy Elliotta wpiły się w osłoniętą mrokiem piękną i subtelną twarz narzeczonej. Z trudem 

powstrzymał  westchnienie.  Czuł  irytację  i  po  raz  kolejny  zapytywał  sam  siebie,  co  za 
szaleństwo  go  ogarnęło,  lecz  w  odpowiedzi  pojawiło  się  wspomnienie  Magdalen  Crawford 
zarumienionej pod jego palącym wzrokiem.

Było  już  późno,  gdy  odchodził.  Marian  patrzyła  długo  na  jego  oddalającą  się  sylwetkę. 

Przeniknął ją chłodny dreszcz.

—  Czuję  się  jak  królowa  Waszti,  kiedy  pozbawiona  tronu  wymykała  się  przez  wrota 

Shushanu, by ukryć swe złamane serce — powiedziała głośno do siebie. — Ciekawa jestem, 
czy  Estera  już  przejęła  moje  berło?  Czy  ta  dziewczyna  z  Cove,  z  bladą  twarzą  kapłanki  i 
tajemniczymi oczami, skradła mi jego serce? A może ono nigdy nie należało do mnie? Wiem, 
że Esterbrook Elliott dotrzyma przyrzeczenia bez względu na to, ile go to będzie kosztowało. 

background image

Ale ja nie chcę wyblakłego cienia miłości, która należy do innej. Obawiam się, że nadszedł 
czas abdykacji. I co pozostanie pozbawionej królestwa Waszti?

Wracając do domu w kojącej ciszy nocy, Esterbrook Elliott bił się z myślami.
W  końcu  musiał  spojrzeć  w  oczy prawdzie.  Obudziła  się  w  nim  gorzka  świadomość,  że 

nigdy  nie  kochał  Marian  Lesley.  Darzył  ją  braterskim  przywiązaniem,  a  namiętna  miłość, 
którą zapałał do Magdalen Crawford, grozi utratą honoru.

Widział  ją  zaledwie  trzy  razy,  a  jego  drżące  serce  spoczywało  bezbronne  na  chłodnej, 

białej dłoni dziewczyny. Zamknął oczy i jęknął. Został opętany! To nie ma sensu! Dał słowo 
Marian, a honor i szacunek dla samego siebie stały na straży ich związku. A nawet gdyby był 
wolny, Magdalen  Crawford  nie jest odpowiednią  dla niego żoną  — przynajmniej w oczach 
świata. Dziewczyna z Cove, bez wykształcenia i pozycji towarzyskiej! A jednak ją kochał!

Jęknął  ponownie  pogrążony  w  bólu.  Hen,  w  dali  dostrzegł  atramentowe  wody  zatoki. 

Monotonna, głucha skarga morza  przenikała nocną  ciszę. Światełka Cove słabo migotały w 
mroku.

W  następnym  tygodniu  Esterbrook  codziennie  chodził  do  Cove.  Czasami  nie  spotykał 

Magdalen, ale przeważnie ją widywał. Pod koniec tygodnia odniósł zwycięstwo w gorzkiej, 
bolesnej walce z samym sobą. Choć na początku uległ zaślepieniu i szalonej namiętności, to 
w  końcu  podjął  właściwą  decyzję.  Wahania  i  niezdecydowanie  miał  już  za  sobą,  lecz  głos 
wciąż mu się łamał z bólu, gdy mówił do Magdalen:

— Już więcej nie przyjdę…
Stali właśnie w cieniu porośniętego sosnami cypla na lewo od Cove. Przedtem spacerowali 

wzdłuż  brzegu, podziwiając purpurowo—złoty zachód słońca. W  górze szybko przepływały 
małe  puszyste  chmurki  o  czerwono–bursztynowych  odcieniach.  Pomiędzy  nimi 
prześwitywało jasnoseledynowe niebo. Szli w milczeniu, trzymając się za ręce jak dzieci, ale 
ich serca rozpłomieniały namiętne uczucia.

Magdalen odwróciła się, słysząc słowa Esterbrooka i długo na niego patrzyła. Przed nimi 

rozciągała  się  zachwycająca,  migotliwa  zatoka,  a  na  ciemniejącym  szybko  nieboskłonie 
mrugało  już  kilka  gwiazd.  Ze  wschodu  ciągnęła  posępna  jak  monstrualnych  rozmiarów 
nietoperz chmura i pochłaniała ostatnie świetliste barwy zachodniego nieba. Twarz Magdalen 
wydawała się  jeszcze  piękniejsza,  wprost  nieziemsko  uduchowiona  w  srebrzystej poświacie 
wieczornego pejzażu. Odwróciła spojrzenie od bladej, spiętej twarzy Esterbrooka i wpatrzyła 
się w bezmiar spokojnego morza.

— Tak będzie lepiej — powiedziała wreszcie.
— Lepiej? O, tak! Ale dałby Bóg, abyśmy się byli nigdy nie spotkali! Kocham cię, wiesz o 

tym i żadne słowa nie są nam potrzebne. Nigdy dotąd nie kochałem… tylko łudziłem się. Za 
ten błąd muszę teraz płacić. Rozumiesz mnie?

— Rozumiem — odparła lakonicznie.
— Nie usprawiedliwiam  się. Byłem słaby, tchórzliwy i  nielojalny. Ale przemogłem  się i 

zostanę wierny kobiecie,  której dałem słowo. Nie  możemy się spotykać.  Zduszę w sobie to 
szaleństwo.  Odkąd  cię  pierwszy  raz  zobaczyłem,  żyłem  w  stanie  przypominającym  obłęd. 
Teraz wreszcie oprzytomniałem i za wszelką cenę postaram się spełnić swój obowiązek. Nie 
mam odwagi powiedzieć ci nic więcej, ale proszę… wybacz mi…

— Nie ma nic do wybaczenia — rzekła martwym głosem. — Jestem tak samo winna jak 

ty.  Gdybym  okazała  więcej  stanowczości  i  odprawiła  cię  za  drugim  spotkaniem,  sprawy 
potoczyłyby  się  inaczej.  Byłam  słaba  i  zasługuję  na  cierpienie.  Ono  będzie  moją  pokutą. 
Żegnaj, Esterbrooku! Nie mamy wyboru. — Jej głos załamał się z bólu, ale zamglone, smutne 
oczy patrzyły nieugięcie na Elliotta.

Zbliżył się do dziewczyny i porwał ją w ramiona.
—  Żegnaj,  ukochana!  Pocałuj  mnie  choć  raz,  nim  odejdę!  Uwolniła  się  z  jego  objęć  i 

powiedziała dumnie:

background image

— Nie! Żaden mężczyzna poza moim mężem nie dotknie mych ust! Żegnaj, najdroższy!

* * *

Następnego wieczoru Marian Lesley obserwując bladą, tchnącą rezygnacją twarz Elliotta, 

czytała  z  niej  jak  z  otwartej  księgi.  Ona  również  pobladła,  a  cienie  pod  oczami  były 
świadectwem  bezsennych  nocy.  Spokojnie  przywitała  narzeczonego  i  podała  mu  swą 
kształtną, białą dłoń.

Dostrzegła ślady toczonej z samym sobą walki i wiedziała, że wyszedł z niej zwycięsko.
Świadomość  tego  faktu  utrudniała  jej  zadanie.  Łatwiej  przecież  puścić  napiętą  linę,  niż 

odrzucić, gdy bez oporu trzyma się ją w ręku.

Przez moment serce Marian przeszył dreszcz słodkiej nadziei. A może z czasem zapomni o 

tamtej?  Czy  powinna  tak  zdecydowanie  przecinać  ostatnią  nić  łączącą  ją  z  Esterbrookiem. 
Czy powinna  żywić  nadzieję, że  odzyska utracone  berło?  A jeśli…  Kobieca duma  zdławiła 
budzącą się nadzieję. Niepotrzebne jej to pozorne panowanie i cząstka przywiązania!

Esterbrook nagle zaczął całkiem szczerze mówić o przyspieszeniu daty ślubu. On chciałby, 

aby  ceremonia  odbyła  się  już  w  sierpniu.  Marian  przymknęła  na  chwilę  oczy,  a  szczupłe 
dłonie tonące w powodzi koronek zacisnęła kurczowo na podołku. Zaraz jednak odezwała się 
opanowanym głosem:

—  Czasami  wydaje  mi  się,  że  lepiej  byłoby,  gdybyśmy  się  w  ogóle  nie  pobierali, 

Esterbrooku.

Esterbrook odwrócił się zaskoczony.
— Nie pobierali? Marian, co ty mówisz?
—  To,  co  słyszałeś.  Nie  sądzę,  byśmy  byli  dobraną  parą.  Tak  nam  się  tylko  wydawało. 

Jesteśmy dla siebie bratem i siostrą — niczym więcej. Myślę więc, że lepiej aby tak pozostało 
na zawsze.

Esterbrook zerwał się na równe nogi.
— Marian, czy zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz? Czy coś słyszałaś… Nikt nie mógł 

ci powiedzieć…

— Nic nie słyszałam — przerwała mu gwałtownie. — Iz nikim o tym nie rozmawiałam. 

Wyraziłam  tylko  głośno  to,  o  czym  ostatnio  często  myślę.  Jeszcze  nie  jest  za  późno,  aby 
naprawić błąd. Nie odmówisz mej prośbie, prawda, Esterbrook? Zwrócisz mi słowo?

—  Wielkie  nieba,  Marian!  —  powiedział  ochrypłym  głosem.  —  Nie  mogę  uwierzyć,  że 

mówisz poważnie. Przestało ci na mnie zależeć?

Kurczowo zaciśnięte dłonie Marian splotły się jeszcze mocniej.
—  Nie.  Zawsze  będę  cię  darzyć  uczuciem  przyjaźni  i  jeśli  zechcesz,  pozostaniemy 

przyjaciółmi. Wiem jednak, że nie możemy dać sobie szczęścia, za późno na to. Każde z nas 
byłoby  rozgoryczone.  Czy  więc  zwolnisz  mnie  z  przysięgi,  która  zmieniła  się  w  uciążliwe 
pęta?

Esterbrook  patrzył  zamglonym  wzrokiem  na  uniesioną  ku  sobie  twarz  dziewczyny. 

Wzbierająca w jego sercu wielka radość mieszała się z goryczą. Wiedział, co tracił wraz z tą 
czystą, wspaniałą kobietą.

—  Skoro  naprawdę  tego  chcesz,  Marian…  —  zaczął  powoli.  —  Jeśli  jesteś  szczerze 

przekonana, że twoje serce naprawdę nie należy do mnie… i że nie dam ci szczęścia… to nie 
pozostaje mi nic innego, jak uczynić zadość twemu życzeniu. Jesteś wolna.

—  Dziękuję  ci,  mój  drogi  —  odparła  łagodnie  i  wstała.  Zdjęła  z  palca  zaręczynowy 

pierścionek i podała go Esterbrookowi. Wziął go automatycznym gestem. Wciąż jeszcze był 
oszołomiony i miał wrażenie, że śni. Marian wyciągnęła do niego rękę.

background image

—  Dobranoc,  Esterbrook  —  odezwała  się  z  pewnym  znużeniem.  —  Jestem  zmęczona. 

Cieszę się, że mamy na tę sprawę podobny pogląd.

— Marian — zawołał porywczo, ściskając wyciągniętą dłoń. — Jesteś pewna, że będziesz 

szczęśliwa, jesteś pewna, że postępujesz słusznie?

— Najzupełniej — rzekła ze słabym uśmiechem.  — Nie postępuję pochopnie.  Wszystko 

sobie  dokładnie  przemyślałam.  Tak  będzie  lepiej,  mój  drogi.  Zostaniemy  przyjaciółmi,  a 
twoje  radości  i  smutki  będą  moimi.  Kiedy  inna  miłość  opromieni  ci  życie,  będę  się  z  tego 
cieszyć, Esterbrook. A teraz dobranoc. Chcę zostać sama.

Na  progu  odwrócił  się  i  spojrzał  jeszcze  raz  na  Marian,  na  jej  uroczą  i  pełną  godności 

postać  spowitą  mrokiem  zapadającego  zmierzchu.  I  świadom  poniesionej  straty  pochylił 
głowę w odruchu żalu.

Potem  wyszedł  w  ciemność  letniej  nocy.  Godzinę  później  stał  na  malutkim  cyplu,  na 

którym  poprzedniego  wieczoru  rozstał  się  z  Magdalen.  Niespokojny  nocny  wiatr  miotał  się 
wśród sosen porastających zbocze. Księżyc rzucał na zatokę chłodne mlecznobiałe światło.

Esterbrook  wyjął  z  kieszeni  pierścionek  Marian,  ucałował  go  i  cisnął  daleko  w  morze. 

Brylant  błysnął  w  locie,  po  czym  z  cichym  pluskiem  pogrążył  się  w  wodzie.  Esterbrook 
spojrzał  w  kierunku  Cove,  leżącej  pośród  ciemności  i  ciszy  w  ramionach  sierpowatych 
przylądków. Samotne światło pobłyskiwało pod niską strzechą domku Barrettów.

Jutro, pomyślał, jutro pójdę do Magdalen.

background image

T

ĘSKNIĄCA DUSZA

Tego  wieczoru,  gdy  Paul  i  panna  Trevor  spotkali  się  po  raz  pierwszy,  był  wyjątkowo 

piękny  zachód  słońca.  Barwne  zorze  długo  nie  gasły  i  pozwalały  oczom  rozkoszować  się 
malowniczym widokiem.  Zachodnia strona nieba  mieniła się złoto–różowymi kolorami, zaś 
od  północy  nadciągały  puszyste,  obramowane  złotem  obłoczki.  Drżąca,  połyskliwa  ścieżka 
światła  wybiegała  niemal  spod  stóp  panny  Trevor  i  mknęła  po  wodzie  ku  słońcu,  które 
opadało  wolno  na  daleki  skraj  purpurowego  morza.  Po  lewej  stronie  wznosiły  się  łagodnie 
pofałdowane  fioletowe  wzgórza.  O  piaszczysty  brzeg  rozbijały  się  srebrzyste  fale,  a  nieco 
dalej  widać  było  przystań.  Szeregi  smukłych  masztów  podrygiwały  wdzięcznie  na  tle  linii 
horyzontu.

Panna  Trevor  westchnęła  ze  szczęścia,  oczarowana  subtelnym  i  ulotnym  pięknem 

nadmorskiego krajobrazu. Po chwili odwróciła wzrok, by spojrzeć jeszcze raz na Noel Cove, 
majaczące niewyraźnie w zapadającym mroku, i wtedy zobaczyła Paula.

Nawet przez chwilę nie pomyślała, że jest chłopcem z przystani. Znała tamtych ludzi. Paul 

pojawił się ponadto w dość tajemniczy sposób. Nie nadszedł plażą, tego była pewna, a z kolei 
przypływ był zbyt wysoki, by mógł dotrzeć od strony drugiego przylądka. A jednak siedział 
na  czerwonym  głazie  skrzyżowawszy  gołe  opalone  nogi  i  zaciskając  dłoń  na  kolanie.  Nie 
widział panny Trevor. Wpatrywał się w zachodzące słońce, ale wyglądał tak, jakby przenikał 
je wzrokiem na wskroś i widział w oddali coś jeszcze wspanialszego.

Panna  Trevor  przyjrzała  mu  się  dokładnie  oczyma,  które  widziały  mnóstwo  ludzi  z 

różnych części świata i w ciągu wielu lat — tak wielu, że wolała o tym nie myśleć — i doszła 
do wniosku, że jest najładniejszym chłopcem, jakiego kiedykolwiek spotkała. Był gibki, miał 
spadziste  ramiona  i  smukłą,  opaloną  szyję.  Twarz  okalały  mu  gęste  i  faliste 
rdzawokasztanowe włosy. Brwi miał proste i znacznie ciemniejsze od włosów, a oczy szare, 
wielkie  i  pełne  zadumy.  Podbródek  i  szczęka  były  pięknie  zarysowane,  a  usta  pełne  i 
purpurowe, ślicznie wykrojone, kończyły się słodkimi, delikatnymi kącikami.

Jego ubranie składało się z bawełnianej koszuli i kusych sztruksowych spodni, ale nosił je 

z taką gracją, że pannie Trevor wydal się dużo lepiej odziany niż w rzeczywistości.

Po  chwili  chłopiec  uśmiechnął  się  z  rozmarzeniem  i  tym  uśmiechem  podbił  na  zawsze 

serce  panny  Trevor.  Nie  chodziło  tu  o  zmianę  wyrazu  ust  i  oczu,  jak  to  zazwyczaj bywa  u 
ludzi. Cała jego postać wydawała się rozświetlona, jakby w środku małego ciała rozbłysnęło 
światło  i  opromieniło  je  od  kasztanowatej  czuprynki  po  czubki  palców  stóp.  Najbardziej 
cudowna  była  spontaniczność  tego  uśmiechu  zrodzonego  z  jakiejś  szalonej,  zachwycającej 
myśli, równie nieposkromionej i kapryśnej jak morski wiatr.

Panna  Trevor  postanowiła  dowiedzieć  się  wszystkiego  o  nieznajomym.  Wyszła  z  cienia 

rzucanego przez skałę i stanęła w ostrym, niesamowitym świetle zalewającym całe wybrzeże. 
Chłopiec  odwrócił  głowę  i  spojrzał  na  nią  —  najpierw  ze  zdumieniem,  potem  pytająco  i 
wreszcie  z  zachwytem.  Majestatyczna  postać  panny  Trevor  w  białej  sukni  i  koronkowym 
szalu na głowie mogła budzić podziw. Uśmiechnęła się, a on odpowiedział uśmiechem, który 
nie  dorównywał  poprzedniemu,  gdyż  wywołany  był  czynnikiem  zewnętrznym,  ale 
niewątpliwie był przeznaczony wyłącznie dla niej. Inteligentna panna Trevor zrozumiała, że 
w tej chwili stali się starymi przyjaciółmi, jakby znali się przynajmniej od stu lat. Nie traciła 
więc czasu na zbędne ceregiele.

—  Chcę  wiedzieć,  jak  się  nazywasz,  gdzie  mieszkasz  i  czego  wypatrywałeś  za 

zachodzącym słońcem — oznajmiła.

— Nazywam się Paul  Hubert. Mieszkam  po tamtej stronie, ale nie mogę  powiedzieć, co 

widziałem. Gdy wrócę do domu, opiszę to wszystko w specjalnym zeszycie.

background image

Zdziwiona drugą częścią odpowiedzi, panna Trevor zbyt mało uwagi poświęciła temu, co 

chłopiec powiedział na końcu. Owo „po tamtej stronie”, uzupełnione towarzyszącym gestem, 
dotyczyło  małego,  szarego  domku  na  skraju  Noel  Cove.  Wyglądał  jak  wielka  muszla 
wyrzucona  przez  morze  na  piaszczysty  brzeg.  Zamiast  komina  z  dachu  wystawały  dwie 
żelazne  rury  od  pieca,  a  szyby  w  dwóch  oknach  zastąpiono  deskami.  To  niepojęte,  aby 
chłopiec  wyglądający  jak  książę,  choć  co  prawda  niejeden  książę  chciałby  być  do  niego 
podobny, mieszkał właśnie tam! Więc jednak był dzieckiem z rybackiej osady!

— Kto jeszcze z tobą mieszka? — zapytała. — Widzisz — dodała nieśmiało — pytam cię 

nie bez powodu. Wiem, że się polubiliśmy i to jest najważniejsze. Ale dobrze wiedzieć coś 
więcej o kimś bliskim. Na przykład, czy masz rodziców albo rodzeństwo?

Paul nie odpowiedział od razu. Założył ręce do tyłu i patrzył na nią przyjaźnie.
—  Podoba  mi  się  pani  sposób  mówienia  —  zauważył.  —  Nie  znam  nikogo,  kto  by  tak 

mówił, z wyjątkiem postaci w książkach i moich skalnych ludków.

— Twoich skalnych ludków?
— Mam jedenaście lat. Rodzice moi nie żyją. Mieszkam ze Stephenem Kane. Stephen jest 

wspaniały. Gra na skrzypcach i zabiera mnie swą łodzią na połowy. Kiedy dorosnę, będę jego 
wspólnikiem. Kocham go i moje skalne ludki też.

—  Kogo  masz  na  myśli  mówiąc  o  skalnych  ludkach?  —  spytała  panna  Trevor.  Była 

szczerze  zainteresowana  rozmową.  Spotkała  wreszcie  dziecko,  które  w  lot  chwytało  i 
rozumiało wszystkie jej uwagi, nie żądało wyjaśnień, a do tego jeszcze tak mówiło!

— Na przykład Norę — odrzekł Paul. — Jest najlepsza z nich. Kocham ją najbardziej, bo 

zjawiła się pierwsza. Mieszka za tym cyplem, ma czarne oczy, czarne włosy i wie wszystko o 
rusałkach  i  wodnikach.  Powinna  pani  posłuchać  jej  opowieści!  Oprócz  niej  są  jeszcze 
Żeglarze Bliźniacy. Nie mają domu, cały czas żeglują, ale często wychodzą na brzeg, aby ze 
mną  porozmawiać.  Są  wesołą  parką,  która  na  świecie  widziała  wszystko  a  nawet  jeszcze 
więcej. Wie pani, co się przytrafiło młodszemu Bliźniakowi? Płynął i płynął, aż znalazł się na 
księżycowej  ścieżce.  To  jest  taki  ślad,  który  zostawia  na  wodzie  księżyc  w  pełni,  kiedy 
wznosi się nad morze. No, cóż, młodszy Bliźniak żeglował tym szlakiem i dotarł do samego 
księżyca. A tam były złote wrota, otworzył je i przepłynął na drugą stronę. Na księżycu miał 
wspaniałe przygody —  wszystko zapisałem  w  zeszycie.  Jest  tam  też  Złota  Dama  z  Jaskini. 
Pewnego  dnia  odkryłem  nad  brzegiem  morza  wielką  jaskinię  i  kiedy  do  niej  wszedłem, 
spotkałem  Złotą  Damę.  Ma  złote  włosy,  sięgające  aż  do  ziemi,  a  jej  suknia  lśni  jak  żywe 
złoto. Całymi dniami gra na złotej harfie. Jeśli pani wsłucha się uważnie, usłyszy jej muzykę, 
ale pewnie pomyśli pani, że to wiatr świszczę wśród skał. Nigdy nie mówiłem Norze o Złotej 
Damie, bo mógłbym zranić jej uczucia. Ona niechętnie słucha nawet opowieści o Żeglarzach 
Bliźniakach. Za nic w świecie nie chciałbym zranić uczuć Nory, gdyż kocham ją najbardziej 
spośród moich skalnych ludków.

— Paul, czy jest w tym odrobina prawdy? — wykrzyknęła panna Trevor.
— Nie. Oczywiście, że nie — odparł bez namysłu Paul. Patrzył na nią z wyrzutem, szeroko 

otwartymi  oczami.  Przypuszczałem,  że  pani  wie.  Gdybym  podejrzewał,  że  pani  się  nie 
domyśli, to bym panią uprzedził, że to tylko na niby. Sądziłem, że należy pani do osób, które 
rozumieją takie rzeczy.

— Ależ rozumiem, naturalnie, dobrze rozumiem! —zapewniła skwapliwie panna Trevor. 

Wiedziałabym od razu, gdybym się tylko przez chwilę zastanowiła. No, cóż, robi się późno. 
Muszę  wracać,  choć  wcale  nie  mam  ochoty.  Ale  znowu  przyjdę  i  zobaczymy  się.  Czy 
będziesz tu jutro po południu?

Paul skinął twierdząco.
— Tak. Obiecałem  wprawdzie  Młodszemu  Bliźniakowi, że  spotkam się  z  nim  przy tych 

skałach, ale równie dobrze może to być pojutrze. Największy urok skalnych ludków polega na 
tym, że zawsze się zjawiają wtedy, kiedy tego pragnę. Młodszy Bliźniak nie obrazi się, on ma 

background image

bardzo  łagodne  usposobienie.  Gdyby  chodziło  o  Starszego  Bliźniaka,  to  byłoby  gorzej. 
Czasami  podejrzewam  go  o  różne  rzeczy.  Gdyby  się  odważył,  chyba  zostałby  piratem.  Nie 
ma pani pojęcia, jak groźnie czasami wygląda. Jest w nim coś tajemniczego.

W powrotnej drodze do hotelu panna Trevor przypomniała sobie o zeszycie.
—  Muszę  go  skłonić,  by  mi  go  pokazał  —  szepnęła  uśmiechając  się  do  siebie.  —  Ten 

chłopiec to prawdziwy geniusz. Jak takie dziecko mogło się wychować w rybackiej osadzie! 
Zupełnie tego  nie  rozumiem!  Czuję,  że  go pokochałam.  To  normalne,  kobieta  zawsze  musi 
kogoś kochać i może to być ktoś prawie nieznajomy…

Nazajutrz po południu Paul czekał na pannę Trevor przy skałach Noel Cove. Towarzyszył 

mu  wysoki  mężczyzna  o  pomarszczonej  twarzy  i  długiej,  szpakowatej  brodzie.  Nosił 
płócienne  ubranie  i  wyglądał  jak  inni  rybacy  z  przystani.  Miał  jednak  głęboko  osadzone, 
łagodne oczy i jego twarz spodobała się pannie Trevor. Usunął się na bok, kiedy podeszła i 
rozmawiała z Paulem. Jakiś czas wpatrywał się w morze, a potem bez słowa ruszył wprost do 
małego szarego domku.

—  Stephen  chciał  zobaczyć,  czy  pani  jest  odpowiednim  towarzystwem  dla  mnie  —

wyjaśnił z powagą Paul.

— Mam nadzieję, że go nie rozczarowałam — powiedziała rozbawiona panna Trevor.
— Och, na pewno nie. Gdyby było inaczej, nie zostawiłby nas samych.
Stephen jest bardzo wymagający pod tym względem i nie z każdym mogę się zadawać. To 

się  odnosi  również  do  skalnych  ludków.  Musiałem  mu  obiecać,  że  nigdy  nie  pozwolę 
Bliźniakom Żeglarzom używać brzydkich słów. Czasami, gdy patrzę na starszego Bliźniaka, 
to wiem, że wprost umiera z chęci, by sobie porządnie zakląć. Ale ja mu nie pozwalam, bo 
przecież obiecałem Stephenowi. Dla niego zrobiłbym wszystko. Jest dla mnie strasznie dobry! 
Wie pani, on mnie wychowuje i stara się robić to jak najlepiej.

Dobrze  nam  z  sobą,  tylko  brakuje  mi  książek  do  czytania. Łowimy razem  ryby,  a  kiedy 

wracamy wieczorem do domu, pomagam Stephenowi je czyścić. Potem siedzimy na progu i 
on  gra  na  skrzypcach.  Czasami  trwa  to  godzinami.  Rzadko  rozmawiamy  —  Stephen  jest 
małomówny  —  tylko  tak  sobie  siedzimy  i  rozmyślamy.  Niewielu  jest  takich  ludzi  jak  on, 
zapewniam panią.

Ani tego dnia, ani później pannie Trevor nie udało się nawet rzucić okiem na tajemniczy 

zeszyt Paula. Kiedy o nim wspominała, chłopiec oblewał się rumieńcem.

— Och, nie mógłbym pani go pokazać — powiedział raz zakłopotany. — Nie pokazałem 

go  nawet  Stephenowi  ani  Norze.  Zamiast  tego  coś  pani  opowiem,  coś,  co  wydarzyło  się 
dawno  temu.  Zobaczy  pani,  że  to  będzie  ciekawsze  niż  historie  z  zeszytu,  tylko  proszę 
pamiętać, że to nie jest prawda! Nie zapomni pani, dobrze?

— Postaram się — zgodziła się panna Trevor.
— Pewnego wieczoru siedziałem sobie tutaj, tak jak wczoraj i słońce właśnie zachodziło. 

Nagle  przypłynął  zaczarowany  żaglowiec  i  wsiadłem  do  niego.  W  środku  był  perłowy  jak 
wnętrze  muszli,  a  żagle  wyglądały  jak  księżycowa  poświata.  Popłynąłem  wprost  ku 
zachodzącemu słońcu. Proszę sobie wyobrazić, byłem w środku zachodu! Jak pani myśli, co 
to jest? Otóż zachód słońca to po prostu kraina kwiatów, jeden wielki ogród, a chmurkami są 
także  kwiatowe  rabatki.  Pożeglowaliśmy  do  wielkiej  przystani,  tysiąc  razy  większej  niż  ta 
obok  pani  hotelu.  Wysiadłem  z  łodzi  na  ogromną  różaną  łąkę  i  przebywałem  tam  bardzo 
długo. Wydawało mi się, że minął cały rok, ale Młodszy Bliźniak powiedział mi, że gościłem 
tam zaledwie parę godzin. Widzi pani, w Krainie Zachodzącego Słońca czas biegnie wolniej 
niż u nas. Ale cieszyłem się z powrotu do domu. Zawsze się cieszę, gdy wracam do zatoki i 
do Stephena. Ale pani wie przecież, że to mi się nie zdarzyło?

Panna  Trevor  nie  zamierzała  zrezygnować  z  obejrzenia  zeszytu,  a  Paul  nadal  odmawiał 

pokazania go.

background image

Przychodziła  codziennie  do  Noel  Cove  i  z  każdym  dniem  Paul  wydawał  się  jej  bardziej 

uroczy. Był taki bystry, oryginalny i spontaniczny, a zarazem jeszcze bardzo chłopięcy, bez 
najmniejszej  pozy  dojrzałości.  Często  żartował  i  dokazywał,  a  niekiedy  zdarzały  mu  się 
wybuchy gniewu, ale, jak podkreślał — nigdy w obecności damy.

—  Czasami  naprawdę  się  wściekam  na  Bliźniaków,  a  nawet  na  Stephena,  choć  jest  dla 

mnie bardzo dobry. Lecz nie mógłbym się złościć na Norę albo Złotą Damę. Nigdy w życiu!

Każdego  dnia  opowiadał  jej  jakąś  nową  historię,  wspaniałą  przygodę  na  skałach  lub  na 

morzu  i  zawsze  ją  uprzedzał,  że  to  nie  jest  prawda.  Wyobraźnia  chłopca  była  jak  pryzmat, 
który rozdziela promień słońca w barwną tęczę. Kochał wybrzeże i morze. Jedynym światem 
istniejącym  dla  niego  poza  Noel  Cove  był  świat  wyobraźni.  Oprócz  Stephena  i  skalnych 
ludków nie miał żadnego towarzystwa.

— Teraz mam panią — powiedział raz pannie Trevor. — Panią również kocham, ale pani 

wkrótce  wyjedzie,  więc  staram  się  nie  kochać  pani  tak  mocno…  jak…  Stephena  i  skalne 
ludki.

—  Ale  mógłbyś,  prawda?  —  zapytała  panna  Trevor.  —  Gdybyśmy  przebywali  ze  sobą 

codziennie, to mógłbyś mnie pokochać równie mocno?

Paul zastanawiał się chwilę nad pytaniem z właściwym sobie wdziękiem.
— Oczywiście, kochałbym panią nawet bardziej niż Bliźniaków i Złotą Damę — oznajmił 

wreszcie.  —  Myślę,  że  mógłbym  pokochać  panią  tak  jak  Stephena.  Ale  nie  tak  jak  Norę. 
Widzi pani, ona była tu pierwsza, była tu zawsze. Jestem pewien, że nikogo nie pokocham tak 
jak Norę.

Pewnego  dnia,  gdy  Stephen  wypłynął  na  połów  makreli,  Paul  zabrał  pannę  Trevor  do 

szarego domku i pokazał jej swoje skarby. Wdrapali się po drabinie na stryszek, gdzie sypiał. 
Malutkie okno wychodziło na morze, a jego zawodzenie przeplatane świstem wiatru słychać 
było tu dniem i nocą. Paul  miał wiele niezwykłych muszli  i wodorostów, różne drobiazgi z 
rozbitych statków wyrzucane na brzeg podczas sztormów. Miał też półkę z książkami.

—  Są  wspaniałe!  —  powiedział  z  entuzjazmem.  —  Stephen  mi  je  kupił—  Za  każdym 

razem gdy idzie do miasta sprzedać makrele, przynosi mi nową książkę.

— Byłeś kiedykolwiek w mieście? — spytała panna Trevor.
—  O,  tak!  Dwa  razy.  Stephen  mnie  tam  zabrał.  To  cudowne  miejsce.  Wie  pani,  kiedy 

później  spotkałem  Żeglarzy  Bliźniaków,  to  miałem  im  wiele  do  powiedzenia.  Strasznie  się 
interesowali  wszystkim,  co  tam  widziałem  i  przeżyłem.  Nawet  Norę  to  zaciekawiło.  Tylko 
Złota Dama słuchała obojętnie, ale złoci ludzie już tacy są…

—  Czy  chciałbyś  mieszkać  na  stałe  w  mieście?  —  zapytała  panna  Trevor,  patrząc  nań 

uważnie. — Miałbyś tyle książek, ile zechcesz i mógłbyś się bawić z prawdziwymi chłopcami 
i dziewczynkami, a także zwiedzić te kraje, o których opowiadali ci Bliźniacy.

Paul spojrzał na nią zaskoczony.
—  Ja…  nie…  wiem  —  odparł  zakłopotany.  —  Nie  sądzę,  by  mi  się  tam  podobało  bez 

Stephena i Nory.

Ale  nowa  myśl  pozostała  w  umyśle  chłopca  i  powracała  często,  a  za  każdym  razem 

wydawała mu się mniej zaskakująca.

—  A  właściwie,  dlaczego  nie?  —  myślała  panna  Trevor.  —  Chłopcu  trzeba  dać  szansę. 

Nigdy nie będę miała syna, a on mógłby mi go zastąpić.

Nadszedł wreszcie dzień, kiedy Paul pokazał jej swój zeszyt. Przyniósł go, gdy siedziała na 

skalistym cyplu.

— Pobiegam sobie i  porozmawiam trochę z  Norą,  a pani  przez  ten  czas  to  przeczyta —

powiedział. — Obawiam się, że ostatnio zaniedbywałem ją nieco i że ona to czuje.

Panna  Trevor  rzuciła  okiem  na  zeszyt.  Był  zrobiony  z  wielu  zszytych  luźnych  kartek, 

oprawiony  w  ceratę  i  zapisany  starannym,  dziecinnym  pismem.  Rzucały  się  w  oczy 
oryginalna  ortografia  i  kapryśna  interpunkcja.  Panna  Trevor  przeczytała  go  jednym  tchem. 

background image

Paul  opisał  swoje  fantastyczne  „przygody”,  niezwykłe  myśli  i  rozmowy  z  Bliźniakami 
Żeglarzami.  Zaskoczyło  ją,  że  jedenastoletnie  dziecko  mogło  tak  pisać.  Ale  raz  po  raz 
pojawiały  się  wyrażenia  tak  dziecinne  i  naiwne,  że  wybuchała  serdecznym  śmiechem.  Gdy 
skończyła czytać, zauważyła stojącego obok Stephena Kane. Wyjął fajkę z ust i wskazał nią 
zeszyt.

— Co pani o tym sądzi? — zapytał.
— Myślę, że to niezwykłe. Paul jest bardzo inteligentnym dzieckiem.
— I ja tak uważam — stwierdził lakonicznie Stephen. Wsunął ręce do kieszeni i zapatrzył 

się na morze.  Pannie  Trevor dotychczas  nie  udało  się porozmawiać  z  nim  pod nieobecność 
Paula, postanowiła więc skorzystać z okazji.

— Chciałabym dowiedzieć się czegoś o Paulu — zaczęła. — Czy jest pana krewnym?
— Nie. Chociaż kiedyś miałem zamiar poślubić jego matkę — odparł Stephen matowym 

głosem. Ściskał kurczowo w kieszeni fajkę, ale o tym panna Trevor nie miała pojęcia. — Była 
dziewczyną z wybrzeża, bardzo ładną… No, cóż… zakochała się w młodym człowieku, który 
przyjechał, by uczyć dzieci w miejscowej szkole. Pobrali się i wyjechali. To był przyzwoity 
człowiek.  Przyznaję  to,  chociaż  wówczas  myślałem  o  nim  najgorsze  rzeczy.  Ale  Rachel 
popełniła błąd. Nie potrafiła żyć z dala od morza. Tęskniła, dręczyła się i serce jej usychało z 
tęsknoty za nim. Po śmierci męża wróciła… ale już było za późno. Przeżyła tylko miesiąc… 
Został  Paul…  dwuletnie  maleństwo.  Wziąłem  go  na  wychowanie.  Jego  rodzice  nie  mieli 
żadnych krewnych. Robiłem, co mogłem, ale pewnie nie na wiele się to zdało.

—  Jestem  przekonana,  że  zrobił  pan  bardzo  dużo  —  odparła  panna  Trevor  dość 

protekcjonalnym  tonem.  —  Ale  moim  zdaniem,  chłopiec  zasługuje  na  coś  więcej,  niż  pan 
może mu dać obecnie. Powinien chodzić do szkoły.

Stephen skinął twierdząco.
—  Może.  Nigdy  nie  chodził  do  szkoły.  Była  za  daleko.  Nauczyłem  go  czytać  i  pisać  i 

kupowałem tyle książek, na ile było mnie stać. Nic więcej nie mogę dla niego zrobić.

—  Ale  ja  mogę  — rzekła  panna  Trevor.  —  I  chcę  tego.  Czy  odda  mi  pan  Paula,  panie 

Kane? Pokochałam go. Jestem bogata i mogę dać mu prawie wszystko.

Stephen nadal wpatrywał się w morze z twarzą pozbawioną wyrazu. Wreszcie odezwał się:
—  Spodziewałem  się,  że  usłyszę  coś  takiego.  Nie  wiem,  naprawdę  nie  wiem…  Jeśli 

zabierze pani Paula, będzie w przyszłości mądry i bogaty, ale czy lepszy i szczęśliwszy? Jest 
synem  Racheli  —  kocha  morze  i  wszystko  co  z  nim  związane.  Po  ojcu  odziedziczył  tylko 
zamiłowanie do książek. Nie mogę za niego decydować. Jeśli chce, niech jedzie.

W  końcu  Paulowi  zaczęła  się  podobać  myśl  o  wyjeździe.  Stephen  nie  odezwał  się  ani 

jednym słowem i Paul sądził, że jest mu wszystko jedno, czy on zostanie, czy nie. Poza tym 
panna Trevor oczarowała go swym urokiem, kusiła możliwością zdobycia wiedzy…

— Chyba pojadę — powiedział z głębokim westchnieniem.
Panna  Trevor  przytuliła  go  i  pocałowała  z  macierzyńską  czułością.  W  rewanżu  Paul 

cmoknął ją nieco zażenowany w policzek. Pomyślał, jak to będzie cudownie mieszkać stale 
razem z nią. Czuł się szczęśliwy i podekscytowany i gdy nadszedł czas pożegnania, wcale się 
nie  wzruszył.  Panna  Trevor  w  głębi  serca  pragnęła  nawet,  aby  okazał  więcej  żalu;  nie 
spodziewała  się  bowiem,  że  tak  łatwo  zniesie  rozstanie.  Stephen  pożegnał  się  z  chłopcem, 
którego kochał nad życie, bez zbędnych sentymentów.

—  Do  widzenia,  Paul.  Bądź  grzecznym  chłopcem  i  ucz  się  dobrze.  —  Zawahał  się  na 

chwilę, po czym dodał poważnie: — Jak ci się tam nie spodoba, to wracaj.

— Czy pożegnałeś się już ze skalnymi ludkami? — spytała panna Trevor po drodze.
— Nie. Nie mogłem… ja… ja im nawet nie powiedziałem, że wyjeżdżam. Norze by pękło 

serce.  Proszę,  nie  mówmy o  tym  więcej.  Może  nie  odczuję  ich  braku,  gdy  będę  miał  dużo 
książek i prawdziwe dzieci do zabawy.

background image

Przebyli  dziesięć  mil  dzielące  ich  od  miasta,  a  stamtąd  mieli  nazajutrz  wyruszyć 

pociągiem. Paul  cieszył się jazdą i  widokiem ruchliwych ulic.  Był bardzo  podniecony. Noc 
mieli  spędzić  u  przyjaciółki  panny  Trevor.  Zjedli  u  niej  podwieczorek,  a  potem  wyszli  na 
spacer  do  parku.  Kiedy  wrócili,  Paul  był  zmęczony  i  bardzo  cichy.  Noc  spędził  w  pokoju 
gościnnym, którego przepych napawał go trwogą.

Jakiś  czas  leżał  nieruchomo  na  miękkich,  pachnących  wytwornie  poduszkach.  Pierwszy 

raz spał z dala od małego stryszku z oknem wychodzącym na morze, gdzie ręką mógł dotknąć 
krokwi. Gdy o tym myślał, coś ścisnęło go za gardło, a do serca wkradła się nieznana dotąd, 
dziwna i pełna goryczy tęsknota. Brakowało mu morza i plusku fal rozbijających się o skały. 
Nie  mógł  zasnąć  bez  swojej  starej  kołysanki.  Wtulił  twarz  w  poduszkę,  ale  tęsknota  i 
samotność  stawały  się  coraz  dotkliwsze,  więc  jęknął  boleśnie.  Och,  jakże  pragnął  być  w 
domu! Na pewno go nie  opuścił. Nawet mu  to  przez myśl nie przeszło! Tam nad brzegiem 
zatoki świecą teraz gwiazdy. Stephen siedzi na progu i trzyma skrzypce. Ale nie gra… Paul 
był  przekonany,  że  nie  gra.  Siedzi  z  pochyloną  głową,  a  jego  samotne  serce  wzywa  Paula 
przez mile dzielącej ich drogi. Och, on nigdy tak naprawdę nie chciał opuścić Stephena.

A Nora? Będzie czekała na niego wśród skał, lecz nigdy go nie zobaczy. Wyobraził sobie 

jej delikatną twarzyczkę, z takim długim, żałosnym spojrzeniem.

Usiadł na łóżku, dławiąc się łzami. Och, na co mu książki i obce kraje? Czymże jest nawet 

panna Trevor i jej przyjaźń trwająca zaledwie miesiąc. Czy można to porównać z wołaniem 
morza, głębokimi, łagodnymi oczami Stephena i  kochanymi skalnymi  ludkami? Nie, on nie 
może bez nich żyć!

Wstał  po  cichutku  i  ubrał  się  w  ciemnościach.  Potem  ostrożnie  zapalił  lampę  i  otworzył 

brązową skrzyneczkę, w której były wszystkie jego skarby. Ale wyjął tylko ołówek i kawałek 
papieru wyrwany z zeszytu. Drżącą ze wzruszenia ręką napisał:

Kochana panno Trevor!
Wracam do domu, nieh się pani o mnie nie boi, bo ja znam drogę. Muszę wrucić, coś mnie 

wola. Niech się pani nie gniewa. Kocham panią, ale nie mogę zostać.

Zostawiam pani mój zeszyt, niech go pani zatrzyma na zawsze. Idę do Stephena i Nory.

Paul

List i zeszyt położył na stole. Zdmuchnął lampę, włożył czapkę i cicho wyszedł z pokoju. 

W  domu  panowała  cisza.  Wstrzymując  oddech,  zszedł  na  palcach  do  hallu  i  otworzył 
frontowe drzwi. Przed nim biegła ulica, która, o czym wiedział, zaprowadzi go do domu. Paul 
zamknął drzwi i zbiegł po stopniach, czując bolesny ucisk w sercu. Ale kiedy znalazł się na 
drodze, puścił się pędem i biegł jak szalony pod koronami wielkich lip. Było już późno. Biegł, 
dopóki  starczyło mu  tchu,  potem  człapał  wolno  i  gdy odzyskiwał  siły,  znowu  przyspieszał. 
Nie  chciał  się  zatrzymać  w  tym  wielkim  mieście,  które  kojarzyło  mu  się  z  więzieniem.  W 
domach  nie  widać  gwiazd,  a  wiatr  wciska  się  w  zakamarki  jak  kret,  zamiast  unosić  się  z 
rozmachem nad bezmiarem morskich wód.

Wreszcie zabudowania stały się rzadsze, a w końcu wszystkie pozostały za nim. Odetchnął 

głęboko i poczuł się lepiej, choć wciąż przytłaczały go wzgórza, pola i ciemne ściany lasów. 
Lecz przynajmniej miał nad sobą niebo, takie samo jak w Noel Cove. Rozpoznawał gwiazdy 
jak starych przyjaciół. Jakże często Stephen mu je pokazywał, kiedy siadywali wieczorami na 
progu!

Teraz  już  się  nie  bał.  Znał  drogę  do  domu,  a  wokół  była  życzliwa  noc.  Każdy  krok 

przybliżał go do Stephena, Nory i Żeglarzy Bliźniaków, pogwizdując szedł raźnie naprzód.

Świtało,  gdy  dotarł  do  Noel  Cove.  Niebo  na  wschodzie  było  bladoróżowe  i  srebrne  a 

morze  marszczyło  się  małymi,  szarymi  falkami.  Na  zachodzie,  nad  zatoką,  niebo  miało 
niesamowitą błękitną barwę i wiał słony orzeźwiający wiatr. Paul czuł zmęczenie, ale zbiegł 

background image

lekko  po  skałach  do  przystani.  Stephen  właśnie  spuszczał  łódź  na  wodę.  Na  widok  Paula 
stanął jak wryty i twarz mu się rozjaśniła ze szczęścia. Paula przeniknął dreszcz. Dotychczas 
radość wprost  go rozpierała i  przez  całą drogę  do  domu,  nie miał  żadnych wątpliwości, ale 
teraz…

—  Stephen!  —zawołał.  —  Wróciłem!  Musiałem  wrócić!  Cieszysz  się,  Stephen?  Jesteś 

zadowolony?

Twarz  Stephena  jak  zwykle  nie  wyrażała  żadnych  uczuć.  Wybuch  uczuć,  który  tak 

zaskoczył Paula, gdyż do niego nie przywykł, trwał tylko mgnienie oka.

— Pewnie jestem — odparł. — Tak, jestem zadowolony. Właściwie miałem nadzieję, że 

wrócisz. Idź do domu i zjedz śniadanie.

Oczy Paula promieniały  jak wstający świt.  Wiedział,  że  Stephen się cieszy i  nie było  co 

tracić  słów  na  tę  sprawę.  Znowu  są  razem,  tak  jak  przed  pojawieniem  się  panny  Trevor. 
Znowu łączy ich doskonała, niczym nie zmącona przyjaźń.

— Najpierw muszę pobiec na cypel i przywitać się z Norą! — zawołał Paul.

background image

T

RUDNY WYBÓR

Łodzie  stały  zakotwiczone  na  łowisku.  Morze  było  spokojne  i  gładkie  jak  szklana  tafla, 

tylko  w  miejscach,  gdzie  marszczył  je  lekki  powiew  wiatru,  pojawiały  się  smugi  ciemnego 
lazuru.  Trwało  wciąż  skwarne  i  duszne  późne  popołudnie.  Przylądki  i  zatoczki  drżały  w 
fioletowej mgiełce upału. Długa i  wąska piaszczysta plaża lśniła  tak oślepiająco, że  obolałe 
oczy szukały wytchnienia pośród poszarpanych skał, gdzie wielkie czerwonawe głazy rzucały 
głębokie cienie. Mała  gromadka rybackich chat,  przez  lata wystawiona na  wiatry i  deszcze, 
spłowiała aż do srebrzystej szarości. Hen, w dali, widać było kilka „jankeskich” szkunerów, a 
ich maszty i żagle ledwie rysowały się na tle białego horyzontu.

Dwie  lodzie  wciągnięto  właśnie  na  biegnącą  prosto  ze  skał  pochylnię.  Kilka 

płaskodennych  łódek  kołysało  się  leniwie  pod  pomostem.  Od  czasu  do  czasu  zalśniła  biała 
mewa, gdy w jej piórach odbił się zabłąkany promień słońca.

Przy  pochylni  stał  młody  człowiek  i  obserwował  przez  lornetkę  rybackie  stateczki.  Był 

wysoki,  świetnie  zbudowany  i  nosił  proste  rybackie  ubranie.  Twarz,  mocno  ogorzała  od 
morskiej  bryzy,  przyciągała  nie  tyle  urodą,  co  wyrazem  spokoju  i  szczerości,  a  oczy 
młodzieńca, błękitne i czyste jak woda zatoki, miały otwarte, uczciwe spojrzenie.

Dwóch żylastych, śniadych francusko—kanadyjskich chłopaków rozsiadło się na jednej z 

łodzi  i  z  leniwym  zainteresowaniem  śledziło  rybacką  flotę,  zastanawiając  się  czy  „jankesi” 
mieli udany połów. Niebawem stromą ścieżką z rybackiej osady nadeszły trzy osoby. Jedna z 
nich, dziewczyna, pobiegła pierwsza do Benjamina Selby’ego i dotknęła jego ramienia. Ten, 
zaskoczony,  opuścił  gwałtownie  lornetkę  i  obejrzał  się.  W  jednej  chwili  twarz  mu  się 
rozjaśniła wyrazem nie ukrywanej radości.

—  Mary  Stella!  Nie  spodziewałem  się,  że  przyjdziesz  w  taki  upał!  Ostatnimi  czasy  coś 

rzadko pojawiałaś się na wybrzeżu — dodał z wyrzutem.

— Naprawdę, nie miałam czasu, Benjaminie — odparła niefrasobliwie. Wyjęła mu z ręki 

lornetę  i  skierowała  na  rybacką  flotę.  Benjamin  pomógł  jej  uregulować  ostrość,  a  jego 
opalone policzki zabarwiły się rumieńcem ze szczęścia.

— Czy makrele biorą? — spytała.
— Nie w tej chwili. Kim jest ten nieznajomy obok twego ojca, Mary Stello?
— To nasz kuzyn, pan Braithwaite. Czy jesteś bardzo zajęty, Benjaminie?
— Ależ nie! Dlaczego pytasz?
— Może zabrałbyś mnie na małą przejażdżkę łódką. Tak dawno nie pływałam.
— Oczywiście. Chodźmy, tam jest łódź. Jak widzisz — to twoja imienniczka. W zeszłym 

tygodniu malowałem ją. Jest czysta jak łza.

Dziewczyna lekkim krokiem zeszła ze skały i zgrabnie wsiadła do małej, jasnożółtej łodzi. 

Benjamin odcumował i odepchnął ją wiosłem od brzegu.

— Dokąd chcesz popłynąć, Mary Stello?
—  Och,  wzdłuż  brzegu,  ale  nie  za  daleko.  I,  proszę,  nie  wypływaj  na  głębinę,  bo  tam 

zawsze się boję i kręci mi się w głowie.

Benjamin z uśmiechem obiecał, że tego nie zrobi. Wiosłował z gracją i lekko, jak człowiek 

nawykły do tej czynności. Urodził się i wyrósł wśród rybaków nad szumiącą wciąż zatoką, a 
szept fal był jego pierwszą kołysanką. Znał morze i kochał każdy jego nastrój, każdą zmianę 
wywołaną  wiatrem  czy  przypływem.  Na  wybrzeżu  nie  było  lepszego  szypra  od  Benjamina 
Selby’ego.

Mary Stella  wesoło pomachała ręką dwóm mężczyznom,  stojącym na skałach.  Benjamin 

obrzucił ich niechętnym spojrzeniem.

— Kim jest ten młody człowiek? — zapytał ponownie. — Skąd się tu wziął?

background image

— To syn siostry mego ojca. Ukochanej siostry. Nie widział jej od wielu lat, od czasu gdy 

wyszła za pewnego Amerykanina i wyjechała do Stanów. To ona kazała Frankowi przyjechać 
tu i odnaleźć nas. Jest wspaniały, prawda? To bardzo zdolny nowojorski prawnik.

Benjamin  nie  odezwał  się.  Wyciągnął  wiosła  z  wody  i  pozwolił  łódce  unosić  się 

swobodnie na falach. Piaszczyste dno, usiane mnóstwem barwnych kamyków, prześwitywało 
przez ciemnozieloną wodę. Mary Stella przechylona przez burtę obserwowała zniekształcone 
odbicie swej twarzy.

—  Dopisało  ci  szczęście  w  tym  tygodniu,  Benjaminie?  Ojciec  wiele  nie  złowił, 

przeszkodziły mu sianokosy, a z Leona marny rybak.

—  Ten  tydzień  był  jednym  z  najlepszych  w  minionym  sezonie.  Niektóre  kutry  złapały 

wczoraj po sześćset sztuk makreli. My mieliśmy czterysta.

Mary Stella zaczęła z roztargnieniem przebierać w wodzie smukłymi, opalonymi palcami. 

Zapanowało milczenie. Benjamin był nawet zadowolony, ponieważ miał okazję napawać się 
widokiem pięknej twarzy dziewczyny. Odkąd sięgał pamięcią, kochał Mary Stellę. Zdawało 
mu  się  niekiedy,  że  stała  się  cząstką  jego  samego.  Kochał  ją  z  mocą  i  przywiązaniem 
właściwymi  naturze  wrażliwej  i  uczuciowej.  Miał  nadzieję,  że  Mary Stella  odwzajemnia  to 
uczucie;  dotychczas  nie  napotkał  też  rywala,  którego  by  się  obawiał.  Czcił  ją  nieomal  jak 
boginię, jak coś zbyt cennego, by się odważyć wyciągnąć po to rękę. Była dlań uosobieniem 
wszystkiego co piękne i dobre. Ostrożnie dobierał słowa, zważał na czyny, aby tylko stać się 
jej godny. W każdej chwili życia miłość ta strzegła go jak anioł stróż od wszelkich pokus i 
niebezpieczeństw młodości. Nie wybierał drogi, po której nie chciałaby stąpać jego ukochana.

Dzisiaj jednak czuł niepokój. Zdawało mu się, że Mary Stella jest inna niż zazwyczaj. Było 

to przelotne wrażenie i zniknęło, zanim zdołał określić, na czym polegała różnica. Powiedział 
sobie  w  duchu,  że  ponosi  go  wyobraźnia,  ale  mimo  to  dziwne,  podświadome  uczucie 
niepokoju nie ustępowało.

Niebawem  Mary  Stella  zauważyła,  że  czas  wracać.  Benjaminowi  się  nie  spieszyło,  ale 

ponieważ  zawsze  nieomal  uprzedzał  każde  jej  życzenie,  zawrócił  łódkę  i  powiosłował  w 
stronę brzegu.

Tymczasem na przystani Mosey Louis i Xavier, Kanadyjczycy francuskiego pochodzenia, 

spoglądali na zmianę przez lornetę, nie szczędząc złośliwych uwag łowiącym rybakom. Pan 
Murray z kuzynem stali obok pochylni i śledzili wzrokiem nadpływającą łódkę.

—  Kim  jest  ten  młody  mężczyzna?  —  spytał  Braithwaite.  —  Co  za  wspaniała 

muskulatura! Aż przyjemnie patrzeć, jak on wiosłuje.

—  Rzeczywiście  —  odrzekł  starszy  mężczyzna  z  odcieniem  dumy  w  głosie.  —  To 

Benjamin  Selby,  najlepszy  rybak  na  wyspie.  Od  lat  łowi  najwięcej  makreli.  Poza  tym,  to 
wspaniały  człowiek  w  każdym  calu.  Być  może  pomyślisz,  że  jestem  stronniczy  —  ciągnął 
dalej  z  uśmiechem.  —  Ale  wiesz,  on  i  Mary  Stella  mają  się  ku  sobie.  Któregoś  dnia,  jak 
dobrze pójdzie, zostanie moim zięciem.

Oblicze  Braithwaite’a  zachmurzyło  się.  Podszedł  milcząc  do  łódki  i  pomógł  Mary  Stelli 

wysiąść.  W  tym  czasie  Benjamin  przywiązywał  linę,  a  gdy  podniósł  głowę,  dziewczyna 
lekkim  krokiem  podążała  już  obok  kuzyna  w  kierunku  skał.  Niebieskie  oczy  Benjamina 
pociemniały i z ponurą miną podszedł do pochylni.

— Nie wypływał pan dzisiaj, panie Murray?
— Nie. Musiałem zebrać siano. Zdaje mi się, że straciłem dobrą okazję. Wyciągają coś?
— Nie. Nie sądzę, aby ryba zaczęła brać wcześniej niż za godzinę.
— Widzę kogoś w tej łodzi z boku — powiedział pan Murray, wyciągając rękę po lornetę.
— Och, to tylko załoga Roba Leslie stara się nas nabrać. Dzisiaj już raz tego próbowali. 

Nie ma sensu, żebyśmy wypłynęli i prażyli się w słońcu jak inni.

— Frank! — zawołał pan Murray. — Chodź tutaj. Jesteś mi potrzebny. — Do Benjamina 

zaś powiedział: — To mój siostrzeniec, porządny chłopak. Na pewno polubisz go.

background image

Braithwaite  podszedł  do  nich  i  pan  Murray  położył  rękę  na  jego  ramieniu,  a  drugą  na 

ramieniu Benjamina.

— Chłopcy, chcę, żebyście się poznali. Benjaminie, to jest Frank Braithwaite; Franku, to 

Benjamin Selby, najlepszy rybak na wybrzeżu, jak ci już wspomniałem.

Podczas  gdy  pan  Murray  przedstawiał  ich  sobie,  obaj  mężczyźni  zmierzyli  się  bardzo 

uważnie wzrokiem. Kilka sekund wydawało się wiekiem. Kiedy minęły, Benjamin wiedział, 
że ten drugi będzie jego rywalem. Pierwszy odezwał się Frank Braithwaite. Wyciągnął rękę z 
niewymuszoną serdecznością.

— Cieszę się, że mogłem pana poznać, panie Selby — powiedział. — Choć jestem nieco 

onieśmielony w obecności tak doświadczonego rybaka.

Nie  wypadało  milczeć  po  tak  uprzejmych  słowach.  Benjamin  ujął  powściągliwie 

wyciągniętą dłoń.

—  Żałuję,  że  dziś  ryba  nie  bierze  —  ciągnął  Amerykanin.  —  Chciałem  spróbować 

szczęścia. Nigdy jeszcze  nie łowiłem makreli i przypuszczam, że na początku nie będzie ze 
mnie wielkiego pożytku.

— To nic trudnego — odparł sztywno Benjamin. — Właściwie każdy może łowić makrele 

po pewnym czasie. Najważniejsza jest wytrwałość.

Odwrócił  się  raptownie  i  odszedł  de  swojej  łódki.  Nie  mógł  się  zmusić  do  obojętnej 

pogawędki z przybyszem, gdy robak zgryzoty toczył jego serce.

—  Lepiej  wypłynę  —  zauważył.  —  Trochę  się  ochłodziło.  Wcale  bym  się  nie  zdziwił, 

gdyby wkrótce pokazały się makrele.

— To ja też płynę — oświadczył pan Murray. — Hej, wy tam! Leon i Pete! Hej, do was 

mówię!

Obaj Kanadyjczycy francuskiego pochodzenia wybiegli z szałasu, w którym wylegiwali się 

podczas siesty i rzucili się do pracy na pochylni.

— Frank, nie chcesz mi towarzyszyć? — zawołał pan Murray.
— Dzisiaj raczej nie — brzmiała odpowiedź. — Jest za gorąco. Może jutro spróbuję.
Sprawnie  spuszczone  łodzie  wyślizgnęły  się  z  cienia  rzucanego  przez  poszarpane  skały. 

Benjamin  stanął  przy  swoim  sterze.  Mary  Stella  zeszła  niżej,  aż  do  samej  wody  i  wesoło 
pokiwała mu ręką.

—  Powodzenia!  I  najlepszego  połowu  w  sezonie!  —  zawołała.  Benjamin  w  odpowiedzi 

pomachał czapką. Przez chwilę zapomniał o zazdrości i pomyślał, że zachował się grubiańsko 
wobec Braithweiite’a.

— Pożałujesz, że nie wypłynąłeś z nami — krzyknął wesoło. — To doskonały wieczór na 

połów.

Kiedy  obie  łodzie  dotarły  do  łowiska,  zatrzymały  się  i  rzucono  kotwice.  Ostre  maszty 

rysowały  się  wyraźnie  na  tle  nieba.  W  każdej  łodzi  widniał  szereg  ciemnych,  ruchomych 
sylwetek.  Lśniąca  powierzchnia  zatoki  pomarszczyła  się  dziwnymi,  czarnymi  smugami;  to 
makrele gromadziły się w ławice.

Frank Braithwaite wypłynął na połów nazajutrz i złapał trzydzieści makreli. Ogromnie się 

tym  szczycił  i  wkrótce  został  całkiem  dobrym  rybakiem.  Poza  tym,  kiedy  łodzie  wracały  z 
łowiska,  nigdy  nie  wymigiwał  się  od  pracy,  ale  zakasywał  nogawki  spodni  i  pomagał 
wybierać  wodę  albo  nosił  makrele  z  takim  zapałem,  jakby  mu  to  sprawiało  przyjemność. 
Nigdy też  nie zadzierał nosa i  niezmiennie  brał stronę  Leona w sprzeczkach  z  napastliwym 
Moseyem Louisem. Nawet Kanadyjczycy francuskiego pochodzenia, ci bezlitośni krytykanci 
—  przyznawali,  że  jankes  to  swój  chłop.  Jedynie  Benjamin  Selby  uparcie  zachowywał 
chłodną rezerwę.

Pewnego wieczoru załadowane po brzegi łodzie przybiły do portu o zachodzie. Benjamin 

wyskoczył, gdy tylko jego łódź dotknęła pochylni i pobiegł ścieżką w górę. Zatrzymał się jak 
wryty obok  swej  rybackiej  chaty,  gdyż dojrzał  Braithwaite’a i  Mary  Stellę  stojących  blisko 

background image

siebie  przy  ogrodzeniu  pastwiska.  Braithwaite  był  doń  odwrócony  plecami,  trzymał 
dziewczynę za rękę i mówił coś z przejęciem. Mary Stella uniosła głowę i spojrzała Frankowi 
prosto w oczy. Jej twarz miała taki wyraz, jakiego Benjamin dotychczas u niej nie zauważył, 
ale dobrze wiedział, co on oznacza.

Twarz mu  pobladła, a rysy stężały.  Zacisnął pięści, a ból  i  gorycz  buchnęły mu  w piersi 

płomieniem.  Cała  nadzieja,  która  go  krzepiła  i  podtrzymywała  w  trudnym  życiu,  została  w 
jednej chwili pogrzebana.

Odwrócił się bez  namysłu i  bezgłośnie ruszył z powrotem do przystani. Szmer  morskich 

fal  wydał  mu  się  jakiś  odległy.  Mosey  Louis  liczył  złowione  makrele.  Xavier  nabierał 
wiaderkiem wodę i polewał nią srebrzyste ryby. Słońce schowało się za fioletowe chmury, a 
długi, ciemny cypel na zachodzie wrzynał się w złote morze jak mahoniowy klin. Wszystko 
było jakieś nierealne i rzeczywiste zarazem. Benjamin zaczął pracować jak automat.

Po  pewnym  czasie  Mary  Stella  zeszła  do  łodzi  ojca.  Braithwaite  szedł  za  nią  powoli, 

zatrzymując  się  co  chwilę,  by  odeprzeć  kolejną  złośliwą  uwagę  Moseya  Louisa.  Benjamin 
niżej  pochylił  głowę  nad  stołem.  Niekiedy  śmiech  lub  głos  Mary  Stelli  docierały  doń 
wyraźniej,  gdy  odpowiadała  na  dowcipy  Pete’a  lub  Leona.  Zauważył  nawet,  jak  poszła 
ścieżką  w  górę  razem  z  Braithwaite’em.  Dostrzegł  kątem  oka  skrawek  jej  jasnej  sukni, 
znikającej za skałą, ale nie dał niczego po sobie poznać i pracował wytrwale dalej.

Późno skończyli patroszenie ryb. Mosey Louis i Xavier zmęczeni natychmiast poszli spać 

do  szałasu.  Benjamin  stał  przy  pochylni,  aż  zapadła  całkowita  cisza,  a  wtedy  ruszył  ku 
zatoczce, gdzie skalny występ wrzynał się ostro w morze. Opadł na wielki głaz i podłożywszy 
ramię pod głowę, spoglądał na niebo. Gwiazdy rzucały chłodny blask, obojętne na wszystkie 
nieszczęścia  świata.  Przed  nim  rozciągało  się  rozedrgane  morze,  którego  głuchy  pomruk 
zdawał się wyrażać jego własny ból.

Powietrze było nieruchome i ciężkie. Od czasu do czasu na horyzoncie gęste zwały chmur 

przecinały zygzaki błyskawic. Drobne fale szlochały u stóp urwiska.

Kiedy Benjamin uniósł głowę, zobaczył Franka Braithwaite’a, stojącego pomiędzy nim a 

lśniącą powierzchnią zatoki. Zrobił jeden krok i gdy Frank odwrócił się zaskoczony, stanął z 
nim  twarzą  w  twarz.  Benjamin  zacisnął  pięści  i  ogarnęło  go  przemożne,  nieprzeparte 
pragnienie zepchnięcia rywala ze skały,

— Widziałem was dzisiaj — powiedział głuchym, zdławionym głosem. — Jakim prawem 

przyjeżdżasz tutaj i kradniesz mi dziewczynę, którą kocham! Czy mało było dziewcząt tam, 
skąd przybyłeś? Jakże ja cię nienawidzę. Chętnie bym cię zabił…

— Selby, przestań! Sam nie wiesz, co mówisz! Jeśli skrzywdziłem cię, przysięgam, że nie 

zrobiłem tego umyślnie. Pokochałem Stellę od pierwszego wejrzenia. Kto by tego nie zrobił? 
Ale myślałem, że jest związana z tobą i nawet nie próbowałem ci jej odbić. Nie masz pojęcia, 
ile mnie kosztowało udawanie obojętności!

Zauważyłem  od  samego  początku,  że  mi  nie  ufałeś,  ale  nie  dałem  ci  ku  temu 

najmniejszego  powodu.  Dopiero  dzisiaj  odkryłem,  że  ona  jest  wolna  i…  nie  kocha  cię… 
Pomyślałem… tak mi się wydało, że mam szansę. Chwyciłem się jej i wtedy zapomniałem o 
wszystkim…

— A więc ona cię kocha? — spytał głucho Benjamin.
— Tak — odparł łagodnie Braithwaite.
Benjamin odpowiedział z pasją w głosie:
—  Nienawidzę  cię!  Jestem  najnieszczęśliwszym  z  ludzi,  lecz  jeśli  ona  jest  szczęśliwa, 

moje uczucia się nie liczą. Tak łatwo zdobyłeś to, o co zabiegałem całe życie. Nie docenisz jej 
tak, jak ceniłbym ja, ale jeśli będzie szczęśliwa, to reszta nie ma znaczenia. Proszę cię tylko o 
jedno: nie pozwól Stelli przychodzić teraz na brzeg. Nie zniósłbym tego.

Minął wreszcie upalny sierpień. Życie na wybrzeżu toczyło się zwykłym trybem. Benjamin 

zamknął swój ból w głębi serca i nie okazywał, że cierpi. Jak na złość połowy w tym sezonie 

background image

były  rekordowe,  a  nawet  rok  ten  nazwano  „makrelowym”.  Pracował więc  bez  wytchnienia, 
nie szczędząc sił ani czasu.

Braithwaite  rzadziej  pojawiał  się  na  brzegu,  a  Mary  Stella  wcale.  Pan  Murray  próbował 

porozmawiać z Benjaminem o tej sprawie, ale on się nie zgodził.

— Lepiej nic nie mówić — oświadczył z godnością.
Widząc jego spokój, pan Murray pomyślał sobie, że widocznie chłopak nie jest specjalnie 

urażony  i  odzyskał  pogodę  ducha.  Trochę  jednak  żałował,  że  sprawy  przybrały  taki  obrót. 
Braithwaite  zabierze  mu  córkę,  tak  samo  jak  kiedyś  zabrano  mu  siostrę.  W  dodatku  pan 
Murray kochał Benjamina jak własnego syna.

Pewnego  popołudnia  Benjamin  stał  przy  łodzi,  z  niepokojem  obserwując  morze  i  niebo. 

Obaj jego pomocnicy chcieli koniecznie wypłynąć, bo inne łodzie już rozpoczęły połów.

— Nie wiem, czy dobrze robią — powiedział z namysłem Benjamin.
— Nie podoba mi się ten widok. Jestem pewien, że wkrótce nadejdzie
burza. Pamiętam, był taki sam dzień przed trzema laty, kiedy nadszedł straszliwy szkwał. 

Utonął wówczas Joe Otway.

Niebo  zasnuły  ciężkie  chmury.  Powietrze  stało  się  lepkie  i  duszne,  a  nieruchoma  woda 

przybrała  miedziany  odcień.  Morze  mruczało  pieszczotliwie,  jak  wielkie  zwierzę 
wyczekujące odpowiedniej chwili, by chwycić i zagryźć swą ofiarę.

—  Jednak  spróbuję  —  oświadczył  Benjamin  po  dłuższym  zastanowieniu.  —  Jeśli 

nadejdzie szkwał, zawrócę szybko do brzegu. Na pewno zdążę.

Błyskawicznie  spuścili  łódź  na  wodę,  a  ponieważ  nie  było  wiatru,  zaczęli  wiosłować. 

Kiedy odbijali, Braithwaite i Leon zeszli ze skał do łodzi Murraya.

— Jak te dwa wleco w szkwał, to bedom mnieli bal — zauważył z krzywym uśmiechem 

Mosey Louis. — Tyn Leon to on tyle wi o łodzi, co kot!

Benjamin rzucił kotwicę niedaleko brzegu, ale Braithwaite i Leon płynęli dalej, dopóki nie 

minęli pozostałych rybaków.

— Pewnie wybrali się na dorsze — stwierdził Xavier.
Makrele brały dobrze, ale Benjamin wciąż uważnie śledził niebo. Nagle spostrzegł ciemną 

smugę ciągnącą nisko nad wodą z północnego zachodu. Odwrócił się ze słowami:

— Chłopcy, idzie szkwał! Podnosimy kotwicę, prędko!
— Tu je pełno rybów — zamruczał Mosey Louis, który nie lubił zostawiać zdobyczy. —

Inne łodzie jeszcze nie zawracajo.

Ledwo to powiedział, gdy nawałnica uderzyła w łódź, która przechyliła się i zachybotała. 

Woda  zakotłowała  się.  Wokół  zapanowało  poruszenie  i  w  całej  flocie  w  mgnieniu  oka 
podniesiono  żagle.  Mosey  Louis  zbladł  i  skoczył  do  lin.  Benjamin  był  w  połowie  drogi  do 
brzegu, zanim na łodzi Murraya podniesiono żagiel.

— Nie wim, co uny myślom — mruknął Mosey Louis. — Ani chybi utopio sie!
Benjamin obejrzał się zaniepokojny. Wszystkie łodzie wracały. Wichura szalała. Nie miał 

wątpliwości,  że  bezpiecznie  dobije  do  brzegu;  Braithwaite  przybędzie  pewnie  dwadzieścia 
minut później.

— Ale to nie moja rzecz — powiedział do siebie. Zacumował i wyładowywał swój połów, 

gdy ścieżką zbiegł ze skały pan Murray.

— Frank! Frank — wykrztusił. — On i Leon też wypłynęli! Głupie chłopaki! Żaden z nich 

nie ma pojęcia, jak radzić sobie w takiej chwili.

— Nie sądzę, aby im się coś stało — uspokajał go Benjamin. — Chociaż późno zawrócili i 

mogą mieć kłopoty z dotarciem do brzegu.

Wszystkie łodzie  wylądowały z  większym czy  mniejszym trudem. Jedynie  lodź Murraya 

nie  przybiła.  Mężczyźni  zbierali  się  na  brzegu,  stali  w  grupkach  i  przerażeni  obserwowali 
morze.

Łódź pojawiła się nagle gnana wichrem. Pan Murray niemal wychodził ze skóry.

background image

—  Wszystko  będzie  dobrze,  proszę  pana  —  powiedział  jeden  z  mężczyzn.  —  Jeśli  nie 

będą mogli przybić tutaj, to wylądują dalej, na wydmach.

— Żeby tylko wiedzieli, jak to zrobić — jęknął pan Murray. — Ale nie wiedzą i władują 

się prosto na skały!

—  Dlaczego  nie  spuszczają  żagla  —  zawołał  ktoś  z  obecnych.  —  Jak  tego  nie  zrobią, 

wywrócą się!

— Już go spuszczają — zauważył Benjamin.
Łódź  znajdowała  się  w  odległości  trzystu  jardów  od  brzegu.  Żagiel  nie  opadł  do  końca, 

widocznie się zaciął.

— Dobry Boże, co tam się dzieje? — wykrzyknął pan Murray. Kiedy to mówił, łódź się 

wywróciła.  Krzyki  przerażenia  rozległy  się  nad  plażą.  Pan  Murray  skoczył  do  łodzi 
Benjamina, ale jeden z mężczyzn go odciągnął.

—  Nie  może  pan  tego  zrobić.  Nie  wiem,  czy  ktokolwiek  mógłby.  Braithwaite  i  Leon 

kurczowo trzymali się burty. Benjamin Selby stał na uboczu, wargi zagryzł do krwi i zacisnął 
pięści.  W  duchu  toczył  najtrudniejszą  bitwę  swego  życia.  Wiedział,  że  tylko  on  jeden  z 
obecnych  tu  mężczyzn  ma  odpowiednie  kwalifikacje  i  tyle  odwagi,  by  dotrzeć  do 
przewróconej  łodzi,  jeśli  to  w  ogóle  możliwe.  Nikła  szansa  i  ogromne  ryzyko.  Człowiek, 
którego  nienawidził,  tonął  na  jego  oczach.  A  więc…  niech  utonie!  Dlaczego  miałby 
ryzykować  i  stracić  życie  dla  swego  wroga?  Nikt  nie  będzie  go  winił,  gdy odmówi,  a  jeśli 
Braithwaite’a nie stanie, to Mary Stella wróci do niego!

Pokusa  i  odrzucenie  jej  zajęły  mu  jedną  sekundę.  Chłodnym  i  opanowanym  głosem 

oznajmił:

— Wypływam! Potrzebny mi jeden człowiek. Ale żaden z tych, co mają żony i dzieci. Jest 

chętny?

— Ja! — krzyknął Mosey Louis. — Mam na pieńku z tem Leonem, ale nie chce, żeby się 

utopił.

Benjamin  zgodził  się.  Chłopak  był  silny  i  zręczny,  miał  też  spore  doświadczenie.  Pan 

Murray chwycił Benjamina za ramię.

—  Nie!  Tylko  nie  ty!  Nie  chcę  patrzeć,  jak  toną  obaj  moi  chłopcy!  Benjamin  łagodnie 

uwolnił rękę.

— Robię to dla Mary Stelli — powiedział rwącym się głosem. — Jeśli nie wrócę, proszę 

jej to powtórzyć.

Z trudem spuścili łódź i zepchnęli na wodę. Benjamin nie tracił zimnej krwi. Silne ramię i 

bystre  oko  nigdy  go  jeszcze  nie  zawiodły.  Kilka  razy  przerażeni  widzowie  sądzili,  że  łódź 
przepadła, ale po chwili oddychali z ulgą.

Wreszcie dopłynęli do tonących i jakoś udało im się wciągnąć ich na pokład. Powrót był 

łatwiejszy, ponieważ skierowali łódź na mieliznę. Przy akompaniamencie głośnych okrzyków 
i  wiwatów  mężczyźni  stojący  na  brzegu  pognali  co  sił,  aby  pomóc  wynieść  z  łodzi 
Braithwaite’a i Leona ledwie żywych z wyczerpania. Kiedy nieśli ich do chaty pana Murraya, 
Benjamin niepostrzeżenie wrócił do domu. Pozostał Mosey Louis i zbierał gratulacje. Siedział 
w kręgu pełnych podziwu rówieśników, którym szczegółowo relacjonował wydarzenie.

— Ten Leon, niech tylko sobie nie wyobraża, że jest taki ważny! — zakończył.
Nazajutrz, Braithwaite, ciągle jeszcze blady i roztrzęsiony, pojawił się na brzegu. Podszedł 

wprost do Benjamina i wyciągnął rękę. — Dziękuję ci — powiedział po prostu.

Benjamin niżej pochylił głowę nad siecią.
— Nie musisz mi dziękować — rzekł niechętnie. — Chciałem, żebyś utonął. Popłynąłem 

tylko  ze  względu  na  Mary  Stellę.  Powiedz  mi  jedno  —  nie  mogłem  się  zdobyć  na  to,  by 
spytać kogoś innego — kiedy się pobieracie?

— Dwunastego września.

background image

Rysy  Benjamina  skamieniały.  Odwrócił  się  i  przez  chwilę  patrzył  uparcie  na  morze. 

Cierpiał niewyobrażalne męki, wyrzekając się jedynej miłości swego życia. Wreszcie zebrał 
wszystkie siły i wyciągnął rękę.

— Zrobiłem to dla niej — powiedział poważnie.
Frank Braithwaite uścisnął delikatną dłonią twardą, opaloną i spracowaną rękę rybaka. W 

oczach obu mężczyzn zabłysły łzy. Rozstali się w milczeniu.

Rankiem dwunastego września Benjamin Selby jak zwykle wypłynął na połów. Ryby było 

dużo,  choć  sezon  dobiegał  końca.  Po  południu  obaj  jego  pomocnicy  poszli  spać.  Benjamin 
miał zamiar powiosłować wzdłuż brzegu i zebrać trochę soli. Stał przy łodzi gotów do drogi, 
ale  zdawał  się  jeszcze  na  coś  czekać.  W  końcu  usłyszał  odległy  gwizd  lokomotywy  i  kłąb 
białego dymu popłynął nad wzgórzami.

Mary Stella nareszcie odjechała i na zawsze zniknęła z jego życia. Uczciwe, błękitne oczy 

wpatrzone  w  morze  nie  zmieniły  wyrazu.  Benjamin  odważnie  spoglądał  w  swą  pustą  i 
posępną przyszłość.

Białe  mewy  unosiły  się  nad  wodą.  Drobne,  krótkie  fale  omywały  piasek.  Wieczorne 

odgłosy, delikatne i senne, zagłuszał nieprzerwany pomruk zatoki.

background image

K

SIĘGA ŻYCIA WUJA 

J

ESSE

A

Wuj  Jesse!  Imię to  wywołuje  z  pamięci  jego  postać,  jaką  miałam  przed  oczami  podczas 

cudownych  wakacji  spędzonych  w  Golden  Gate.  Pierwszy  raz  zobaczyłam  go,  gdy  stał  w 
drzwiach swego małego domku z niskim dachem, zbudowanego na brzegu zatoki i witał nas 
na nowym miejscu z właściwą sobie nieświadomą grzecznością, z którą tak bardzo mu było 
do twarzy. Wysoka, dość niezgrabna, nieco przygarbiona sylwetka, promieniowała wielką siłą 
i  wytrzymałością.  Starannie  wygolona,  ogorzała  twarz  była  poorana  zmarszczkami,  a  gęste 
siwe  włosy  opadały  na  ramiona.  Przejrzyste,  błękitne,  głęboko  osadzone  oczy  od  czasu  do 
czasu  pomrugiwały  wesoło,  niekiedy  bywały  rozmarzone,  ale  najczęściej  spoglądały  na 
rozległą  morską  toń  z  wyrazem  pytającej  zadumy,  jakby  szukały  czegoś  cennego  i 
utraconego. Pewnego dnia miałam się dowiedzieć, czego wypatrywał wuj Jesse.

Trzeba przyznać, że wyglądał dość pospolicie. Wąska szczęka, nieładne usta i kwadratowe 

czoło  nie  zostały  wymodelowane  według  kanonów  piękna,  lecz  choć  na  pierwszy  rzut  oka 
robił  wrażenie  brzydkiego,  to  wcale  się  go  tak  nie  odbierało.  Wrodzona  szlachetność 
opromieniała i upiększała tę nieforemną powłokę.

Wuj  Jesse  doskonale  sobie  zdawał  sprawę  z  tego,  że  nie  grzeszy  urodą  i  bolał  nad  tym 

ogromnie. Wielbił wszystko co piękne. Pewnego razu nadmienił przy mamie, iż marzy, aby 
powtórnie przyjść na świat jako mężczyzna urodziwy.

—  Ludzie  powiadają,  że  jestem  dobry  —  zauważył  kapryśnie.  —  Ja  zaś  sobie  czasami 

myślę,  że  lepiej  byłoby,  gdyby  Pan  stworzył  mnie  tylko  w  połowie  tak  dobrym,  a  za  to 
bardziej  przystojnym.  Przypuszczam  jednak,  że  On  wiedział,  co  robi,  jak  przystało  na 
dobrego  Kapitana.  Niektórzy  z  nas  muszą  być  pospolici,  bo  inaczej  ci  piękni,  na  przykład 
obecna tu panna Mary, nie prezentowaliby się tak doskonale.

Wcale nie byłam taka ładna, ale wuj Jesse zawsze mówił, że jestem, a ja kochałam go za 

to. Kłamał uroczo i z takim przekonaniem, że gotowa byłam mu uwierzyć. Zresztą sądzę, że 
on sam szczerze w to wierzył. W jego oczach wszystkie kobiety były śliczne i doskonałe ze 
względu tę jedną, którą kochał. Tylko raz widziałam wuja Jesse’a naprawdę rozgniewanego, 
gdy w jego obecności jakiś mężczyzna obraził jedną z miejscowych dziewcząt. Nieszczęsny 
ten człowiek dosłownie wił się, kiedy wuj Jesse zwrócił się do niego z groźnie zmarszczonym 
czołem i oczami miotającymi błyskawice. W takiej chwili wcale nietrudno mi było pogodzić 
prosty  i  dobrotliwy  charakter  wuja  z  tym  szalonym,  pełnym  przygód  życiem,  jakie  wiódł 
niegdyś.

Do Golden Gate przyjechałyśmy wiosną. Mama miała kłopoty ze zdrowiem, więc doktor 

zalecił jej spokój i morskie powietrze. Wuj Jamęes, kiedy się o tym dowiedział, zaproponował 
nam mały domek w Golden Gate, który niedawno otrzymał w spadku po starej ciotce.

— Jeszcze go nawet nie widziałem — powiedział. — Ale na pewno wszystko jest tak, jak 

za  życia  ciotki  Elizabeth.  Była  wcieleniem  schludności.  Klucze  są  u  starego  żeglarza, 
mieszkającego w pobliżu. Nazywam się Jesse Boyd, o ile dobrze pamiętam. Jestem pewien, 
że  będzie  war  tam  bardzo  wygodnie.  Domek  stoi  na  piaszczystym  brzegu  zatoki,  wśród 
malowniczych wydm, około pięć minut drogi do morza.

Propozycja  wuja  Jamesa  odpowiadała  nam  z  powodu  skąpych  rodzinnych  oszczędności, 

zatem,  nie  namyślając  się,  wyruszyłyśmy  do  Golden  Gate.  Zatelegrafowałyśmy  do  Jesse’a 
Boyda, żeby otworzył dom i pewnego pogodnego wiosennego dnia, gdy swawolny wietrzyk 
uganiał się po zatoce i wydmach, ubijając wodę na białą pianę, a srebrzyste grzywy bałwanów 
zostawiały  na  piaszczystej  plaży  długie  smugi,  wysiadłyśmy  na  małej  stacyjce  i 
przemaszerowałyśmy pół  mili do naszego nowego miejsca zamieszkania. Bagaże miały być 
przywiezione ze stacji wieczorem.

background image

* * *

Domek  ciotki  Elizabeth  oczarował  nas  od  pierwszego  wejrzenia.  Wyglądał  jak  wielka 

szara  muszla  wyrzucona  na  plażę.  Od  zatoki  oddzielał  go  wąski  pas  lądu  usypany 
nadmorskimi  kamykami  i  muszelkami.  Za  domem  rósł  sosnowy  lasek,  powyginany  i 
poszarpany,  bo  wiatry  miały  zwyczaj  dawać  w  nim  swoje  koncerty,  pełne  dziwacznych  i 
przenikliwych dźwięków. Wewnątrz dom okazał się uroczo staroświecki. Pokoje miały niskie 
sufity  z  ciemnych  belek,  a  przez  kwadratowe,  głęboko  osadzone  okna,  nawet  jeśli  były 
zamknięte,  wpadała  morska  bryza,  jeśli  tylko  przyszła  jej  na  to  ochota.  Z  kamiennych 
schodków  otwierał  się  przed  oczami  wspaniały  widok  na  całą  zatokę  w  obramowaniu 
purpurowych  wzgórz.  Głęboki,  wąski  kanał  między  linią  piaszczystych  wydm,  a  wysokim, 
poszarpanym  urwiskiem  z  czerwonawego  piaskowca  stanowiący  wejście  do  przystani,  był 
inspiracją  do  nadania  nazwy  osadzie.  Pojęłyśmy  to,  gdy  po  raz  pierwszy  obserwowałyśmy 
czarowny,  złoty  wschód  słońca,  kiedy  fale  światła  wyłaniając  się  z  morza  i  niebios, 
prześlizgiwały  się  przez  ten  ciasny  przesmyk. Naprawdę  były  to  „złote  wrota”,  przez  które 
można było pożeglować do odległych, fantastycznych krain.

Skoro tylko znalazłyśmy się na ścieżce biegnącej wprost do naszego domku, zaskoczył nas 

przyjemnie siwobłękitny dym unoszący się w spiralach z dużego, kwadratowego komina. Po 
chwili  wuj  Jesse  (zaczęłyśmy  tak  do  niego  mówić  już  pół  godziny  po  spotkaniu),  stanął  w 
drzwiach.

— Witajcie, moje panie — powiedział ;wyciągając dużą i szorstką, ale bardzo czystą dłoń. 

—  Pomyślałem  sobie,  że  będziecie  trochę  zmęczone  i  głodne,  więc  przyszedłem  rozpalić 
ogień. Zaparzyłem wam również herbatę. Bardzo lubię wyświadczać sąsiadom przysługi, lecz 
rzadko mam do tego okazję.

Jak  się  okazało,  herbata  wuja  Jesse’a  oznaczała  prawdziwą  ucztę.  Przewietrzył  małą 

jadalnię,  starannie ustawił  na  stole  porcelanową zastawę  ciotki  Elizabeth  i  ozdobił nakrycia 
pierwiosnkami.  Później  dopiero  dowiedziałyśmy  się,  że  przewędrował  po  nie  ładnych  parę 
mil.

—  Wiem,  gdzie  co  tu  leży,  bo  nieraz  pomagałem  pannie  Kennedy  przy  zmywaniu. 

Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Strasznie mi za nią tęskno …

Na  stole  był  więc  smaczny  chleb  i  masło,  „kupne”  biszkopty,  dzbanek  herbaty  godnej 

olimpijskich bogów i talerz najwspanialszych, znakomicie przyrządzonych pstrągów.

—  Mam  nadzieję,  że  będą  smakowały  po  podróży  —  powiedział  wuj  Jesse.  —  Są 

świeżutkie, proszę pani. Przed dwiema godzinami baraszkowały jeszcze w stawie Johnsona. 
Tak, sam je złapałem, proszę pani. To wszystko, do czego się teraz nadaję — łapanie pstrąga i 
od czasu do czasu dorsza. Ale nie zawsze tak było, o nie! Robiłem też wiele innych rzeczy. 
Uwierzy mi pani, gdy zobaczy księgę mego życia.

Byłam tak głodna i zmęczona, że wtedy nie złapałam się na przynętę „księgi życia” wuja 

Jesse’a. Chciałam tylko jak najprędzej zjeść i odpocząć. Mama poprosiła, żeby wuj usiadł z 
nami  i  pomógł  zjeść  przygotowany  przez  siebie  posiłek.  Przyjął  zaproszenie  bez  zbędnych 
ceregieli.

—  Bardzo  dziękuję.  To  będzie  prawdziwa  przyjemność.  Zwykle  muszę  jadać  sam, 

wyłącznie  w  towarzystwie  odbicia  w  lustrze  mojej  paskudnej  gęby.  Niezbyt  często  mam 
okazję zasiąść do stołu z dwiema takimi uroczymi i ślicznymi damami.

Na  papierze  komplementy  wuja  Jesse’a  wydają  się  dosyć  banalne,  alej  prawił  je  głosem 

pełnym szacunku, z nieświadomym wdziękiem i niewątpliwym przekonaniem. Każda kobieta 
musiała je potraktować jak królewski dar.

background image

Wujek przełamał się z nami chlebem i od tej chwili staliśmy się przyjaciółmi od serca. Po 

wspaniałej  uczcie  siedzieliśmy  jeszcze  dobrą  godzinkę  przy  stole,  słuchając  przeróżnych 
historii z życia wuja Jesse’a.

— Jeśli się za bardzo rozgadam, trzeba mnie powstrzymać — oznajmił poważnym tonem, 

zerkając  porozumiewawczo  spod  oka.  —  Kiedy  mam  okazję  pogadania  z  kimś  miłym,  to 
potrafię się strasznie zagalopować.

Wuj  Jesse  był  żeglarzem  od  dziesiątego  roku  życia  i  niektóre  z  jego  przygód  były  tak

niezwykłe, że w skrytości ducha zastanawiałam się, czy czasem nie fantazjuje, wykorzystując 
naszą łatwowierność. Ale, jak się później przekonałam, byłam wobec niego niesprawiedliwa. 
Mówił  szczerą  prawdę.  Wuj  Jesse  miał  dar  urodzonego  gawędziarza,  co  powodowało,  że 
odległe sprawy przedstawiał słuchaczowi z całą przejmującą wyrazistością.

Obie  z  mamą  śmiałyśmy  się  i  drżałyśmy  zarazem  słuchając  wuja  Jesse’a,  a  raz  nawet 

wybuchnęłyśmy płaczem. Wuj, który nie potrafił ukryć swych uczuć, patrzył na nasze łzy z 
widoczną przyjemnością.

—  Lubię, kiedy  ludzie  przeżywają,  to  co  opowiadam  —  zauważył. —  To  mi  pochlebia. 

Ale  ja  i  tak  nie  mogę  opisać  wszystkiego,  co  widziałem  i  robiłem.  Zanotowałem  swoje 
wspomnienia w księdze życia, ale nie nadaję się na pisarza. Nie mam talentu. Gdybym miał, 
mógłbym napisać wspaniałą książkę! Najtrudniej jest znaleźć właściwe słowa i przelać myśli 
na papier. Coś tam się ukrywa w tym  biednym człowieczynie  — tu wuj  Jesse ze smutkiem 
poklepał się po piersiach — lecz on nie może tego wydobyć.

Kiedy  wuj  Jesse  chciał  wracać  do  domu,  mama  poprosiła,  by  odwiedzał  nas  jak 

najczęściej.

— Ciekawe, czyby mnie pani zaprosiła wiedząc, jak chętnie z tego zaproszenia skorzystam 

— zauważył z humorem.

—  Co  znaczy,  że  zastanawia  się  pan,  czy  mówiłam  serio  — uśmiechnęła  się  mama.  —

Naprawdę, zapraszam pana najserdeczniej i najszczerzej.

—  W  takim  razie  przyjdę.  Obawiam  się,  że  będziecie  musiały  mnie  znosić  zbyt  często. 

Byłbym zaszczycony, gdybyście wstąpiły do mnie od czasu do czasu. Mieszkam niedaleko, 
na  tamtym  cyplu.  Co  prawda,  to  nie  warto  oglądać  ani  mnie,  ani  mego  domu.  Mam  tylko 
jeden pokój,  stryszek  i  rurę od  pieca sterczącą  z  dachu  zamiast  komina.  Ale jest za  to  parę 
drobiazgów, pozbieranych w różnych dziwnych zakątkach, w które wtykałem swój nos. Może
was zainteresują.

„Parę  drobiazgów”  wuja  Jesse’a  okazało  się  najbardziej  fascynującym  zbiorem 

osobliwości,  jaki  widziałam.  Jedyny,  nieduży  pokoik  jego domku  zapełniały  rzeczy  piękne, 
koszmarne  i  dziwaczne,  a  z  każdą  z  nich  wiązała  się  jakaś  niesamowita  lub  pasjonująca 
historia.

Spędziłyśmy  z  mamą  przepiękne  lato  w  Golden  Gate.  Żyłyśmy  jak  dwoje  beztroskich 

dzieci,  mających  wspaniałego  towarzysza  zabaw.  Prowadziłyśmy  nader  skromne 
gospodarstwo i czas mijał nam na wędrówkach po plaży, czytaniu na skałach lub pływaniu po 
zatoce  małą  zgrabną  łódką  wuja  Jesse’a.  Z  każdym  dniem  coraz  bardziej  kochałyśmy  tego 
prostodusznego,  szczerego  i  rycerskiego  żeglarza.  Jego  obecność  orzeźwiała  jak  świeże 
tchnienie  morskiej  bryzy.  Był,  poza  tym,  żywą  kroniką  dawnych  wydarzeń.  Nigdy  nie 
miałyśmy  dosyć  opowieści,  a  dosadne  uwagi  i  komentarze  wuja  stanowiły  źródło  naszego 
nieustannego  zachwytu.  Jednym  słowem,  należał  do  gatunku  najbardziej  interesujących  i 
malowniczych  osób,  o  których  mieszkańcy  wybrzeża  mają  zwyczaj  się  wyrażać,  że  nigdy 
„nie  gadają,  ale  mówią”.  Dobroć  i  mądrość  współistniały  w  jego  gawędach,  dając 
niezrównany efekt.

Pewnego razu nie było go cały dzień i pojawił się dopiero wieczorem.

background image

— Wybrałem się trochę dalej — wyjaśnił. „Trochę dalej” w słowniku wuja Jesse’a mogło 

oznaczać równie dobrze wzgórze za stacyjką, miasto oddalone o sto mil lub jakiekolwiek inne 
miejsce.

— Zaniosłem panu Kimball trochę pstrągów. Od czasu do czasu ma na nie ochotę, a tylko 

tyle mogę dla niego zrobić w zamian za wyświadczoną mi kiedyś przysługę. Zostałem dłużej i 
przegadaliśmy cały dzień.  Lubi ze  mną rozmawiać, choć to  człowiek wykształcony. Należy 
do tych ludzi, co to muszą sobie pogawędzić, bo inaczej czują się nieszczęśliwi. Niełatwo mu 
znaleźć słuchacza… Tutejsi mieszkańcy unikają go, mając za niedowiarka. Tak daleko to on 
się  nie  posunął  i  sądzę,  że  przypomina  raczej  heretyka.  Heretycy  to  niecnoty,  ale  niecnoty 
interesujące Oni trochę jakby się pogubili, szukając Pana  Boga. Zdaje im się, że trudno Go 
znaleźć, a przecież tak nie jest. Większość z nich, mam wraże nie, wraca do Niego w końcu. 
Nie wierzę, by wysłuchiwanie argumentów  pana  Kimballa wyrządziło komuś  szkodę.  Moja 
wiara  w  każdym  razie  jest  niezmiennie  taka,  w  jakiej  mnie  wychowano.  To  człowiekowi 
oszczędzi  mnóstwa  kłopotów,  a  poza  tym  Bóg  jest  przecież  dobry.  Kłopot  pana  Kimballa 
polega na tym, że jest on ciut–ciut za mądry. I myśli, że musi w życiu tę swoją mądrość wciąż 
potwierdzać,  a  do  tego  jeszcze  wynaleźć  nową  drogę  do  nieba.  Starą,  utartą  ścieżką  —  tak 
uważa — idą tylko prości, ciemni ludziska. Ale kiedyś i on na nią trafi i będzie się śmiał z 
samego siebie.

* * *

Nic nigdy nie mogło ani przygnębić, ani wytrącić wuja Jesse’a z równowagi.
— Tak się jakoś zaraziłem bakcylem radości i odtąd cieszę się za wszystkiego — zauważył 

kiedyś, gdy mama  zwróciła  uwagę na  jego niewzruszoną pogodę ducha.  —  I to  przeszło  w 
stan  chroniczny.  Chyba  mógłbym  cieszyć  się  nawet  z  niemiłych  rzeczy.  Na  przykład  mój 
reumatyzm…  Kiedy  mnie  kipie,  to  sobie  mówię:  „Przecież  w  końcu  musi  przestać  mi
dokuczać. Im jest gorszy, tym prędzej się skończy. W końcu i tak ja będę górą, czy w ciele, 
czy poza ciałem”.

Wuj  Jesse  rzadko  zjawiał  się  u  nas  bez  upominku,  nawet  jeśli  był  to  tylko  pęczek 

pachnącej trawy.

— Lubię zapach słodkiej trawy — zauważył. — Zawsze przypomina mi matkę.
— Lubiła ten zapach?
— Nie mam pojęcia. Nie wiem nawet, czy widziała kiedyś słodką trawę. Nie, to dlatego, 

że  ta  trawa  ma  taki  matczyny  zapach…  nie  za  młody  —  rozumiecie  —  coś  takiego 
dojrzałego, zdrowego, na czym można polegać. Jak matka…

Wuj Jesse był rannym ptaszkiem. Bardzo często wstawał rano, by obejrzeć wschód słońca.
—  Widziałem  najprzeróżniejsze  wschody  słońca,  które  przemykały  się  przez  nasze 

„Wrota”  —  powiedział  z  rozmarzeniem,  gdy  któregoś  ranka  zrobiłam  heroiczny  wysiłek  i 
zerwawszy  się  o  świcie,  dołączyłam  eto  wuja  oczekującego  na  skalnym  cyplu  w  połowie 
drogi między naszymi domami.

—  Objechałem  cały  świat,  lecz  nigdzie  nie  widziałem  piękniejszego  widoku  niż  letni 

wschód  słońca  nad  Gate.  Człowiek  nie  może  wybrać  godziny  śmierci,  Mary,  po  prostu 
odchodzi  wtedy,  gdy Kapitan  każe  odbić  od  brzegu.  Ale  ja,  gdybym  mógł,  to  bym  odszedł 
wówczas, kiedy świt budzi  się nad Gate. Oglądałem go tyle razy i myślałem, jakby to było 
wspaniale  przepłynąć  przez  tę  wielką  białą  przestrzeń  na  morze,  którego  nie  ma  na  żadnej 
mapie. Wiesz, Mary, chyba tam znalazłbym wreszcie zaginioną Margaret.

W owym czasie znałam już historię „zaginionej Margaret”, jak ją zawsze nazywał. Rzadko 

o niej mówił, ale za każdym razem jego głos był przepojony miłością, która nigdy nie osłabła 
i  nie  została  zapomniana.  Wuj  Jesse  miał  siedemdziesiąt  lat,  a  pięćdziesiąt  minęło  od  dnia, 

background image

gdy zaginiona Margaret usnęła w łodzi swego ojca i podryfowała —jak przypuszczano, bo nic 
pewnego  nie  było  wiadomo  o  jej  losie  —  zatoką,  a  potem  przez  Wrota  na  pełne  morze. 
Pewnie zginęła w czarnych odmętach rozszalałego nieoczekiwanie sztormu. Dla wuja Jesse’a 
pięćdziesiąt lat minęło niepostrzeżenie, jakby tragedia wydarzyła się wczoraj.

— Po tym, co się stało, miesiącami chodziłem wzdłuż brzegu — powiedział za smutkiem. 

— Miałem nadzieję, że znajdę jej kochane ciało. Ale morze nigdy mi jej nie zwróciło. Kiedyś 
jednak  odnajdę  ją.  Chciałbym  ci  opisać,  jak  wyglądała,  lecz  nie  potrafię…  Widziałem  raz 
piękną, srebrną mgle unoszącą się nad Gate podczas wschodu słońca i wydała mi się podobna 
do  Margaret.  Kiedy  indziej  przypominała  mi  ją  biała  brzoza,  tam  w  lesie,  w  głębi  lądu. 
Margaret miała jasnobrązowe  włosy, bladą  twarzyczkę i  długie, szczupłe  palce — takie  jak 
twoje, Mary, tylko bardziej opalone. Była przecież  dziewczyną z  wybrzeża. Czasami  budzę 
się  w  nocy  i  słyszę  niesamowity  głos  morza…  i  zdaje  mi  się,  że  to  woła  mnie  zaginiona 
Margaret. Podczas sztormu fale szlochają i jęczą, to wtedy słyszę k lamentującą wśród nich. 
A gdy znowu śmieją się w pogodny dzień, to zdaje mi się, że towarzyszy im słodki śmiech 
zaginionej  Margaret.  Morze  ją  zabrało,  Mary,  ale  któregoś  dnia  znajdę  ją.  Ono  nie  może 
rozłączyć nas na zawsze.

Wkrótce po naszym przybyciu do Golden Gate, zobaczyłam „księgę życia” wuja Jesse’a. 

Nie  trzeba  go  było  specjalnie  molestować,  aby  ją  pokazał.  Z  dumą  wręczył  mi  stary, 
oprawiony w skórę dziennik, pełen opisów podróży i przygód. Pomyślałam sobie, że to byłby 
łakomy  kąsek  dla  pisarza  —  każde  zdanie  na  wagę  złota.  Księga,  jako  taka,  nie  miała  ‘ 
literackiej wartości. Cudowny dar opowiadania wuja Jesse’a ginął, gdy; ten zaczynał brać się 
za  pióro  i  atrament.  Słynne  opowieści  były  tylko  z  grubsza  naszkicowane,  a  gramatyka  i 
ortografia  pozostawiały  wiele  do  życzenia.  Ale  czułam,  że  gdyby  ktoś  mający  prawdziwy 
talent  zapoznał’  się  z  tą  bezpretensjonalną  relacją  o  odważnym  i  pełnym  przygód  życiu, 
odczytał między wierszami całą prawdę o niebezpieczeństwach, którym wuj dzielnie stawiał 
czoła i obowiązkach, które wypełniał jak na mężczyznę przystało, to powstałaby znakomita 
powieść. Humor i tragedia kryły się w „księdze życia” wuja Jesse’a, czekając na dotknięcie 
czarodziejskiej  różdżki,  aby  wywołać  śmiech  lub  przerażenie  czytelników.  Przypomniałam 
sobie kuzyna Roberta. On potrafił po mistrzowsku żonglować słowami, ale skarżył się, że z 
trudem przychodzi mu wymyślanie wydarzeń i charakterów postaci. A tu jedno i drugie było 
pod ręką. Prawdziwy pech! Robert bowiem wyjechał do Japonii w sprawach swojej gazety. 
Jesienią,  gdy zatoka pod  listopadowym niebem  spoczywała czarna i  posępna,  wróciłyśmy z 
mamą  do  miasta.  Z  prawdziwym  żalem  rozstawałyśmy  się  z  wujem  Jesse’em.  Prosiłyśmy, 
aby nas odwiedził zimą, ale on tylko pokręcił głową.

—  To  za  daleko,  Mary.  Jeżeli  zaginiona  Margaret  zawoła  mnie,  to  mogę  jej  tam  nie 

usłyszeć. Muszę pozostać tutaj, aż mój czas nadejdzie. A pewnie stanie się to wkrótce.

Przez całą zimę pisałam do wuja Jesse’a, posyłając przy okazji różne książki i czasopisma. 

Wyraźnie się z nich cieszył, ale sądził — i nie bez podstaw — że żadne historie nie mogą się 
równać z jego księgą życia.

— Gdyby ktoś, kto ma talent, wykorzystał moje wspomnienia, to wszystkich by zakasał —

napisał w jednym z nielicznych listów.

Wiosną z radością wróciłyśmy do Golden Gate. Były tak złociste jak zawsze, a zatoka tak 

samo błękitna. Wiatry dalej  hulały swawolnie,  a  fale uderzały  o piasek  ławicy jak  dawniej. 
Wszystko  zastałyśmy  bez  zmian,  z  wyjątkiem  wuja  Jesse’a.  Bardzo  się  postarzał  i  osłabł, 
wydawał się jakiś kruchy i skurczony. Po jego pierwszej wizycie u nas, mama się rozpłakała.

— Wuj Jesse wkrótce wyruszy na poszukiwanie zaginionej Margaret — powiedziała.
W  czerwcu  przyjechał  Robert.  Od  razu  zabrałam  go  do  wuja  Jesse’a,  który  bardzo  się 

przejął wiadomością, że Robert jest prawdziwym „człowiekiem pióra”.

— Robert chciałby usłyszeć kilka twoich opowieści, wujku — oznajmiłam. — Opowiedz 

mu tę o kapitanie, który postradał zmysły i wyobraził sobie, że jest Latającym Holendrem.

background image

To była najlepsza opowieść wuja Jesse’a. Wiało z niej humorem i grozą i choć słyszałam 

ją kilka razy, to drżałam za strachu i śmiałam się tak samo serdecznie jak Robert. Potem były 
inne historie. Wuj Jesse opowiedział o tym, jak jego żaglowiec zderzył się z parowcem, jak 
zaatakowali  go  malajscy  piraci,  jak  na  statku  wybuchł  pożar  i  jak  pomógł  w  ucieczce 
więźniowi  politycznemu z  Ameryki Południowej.  Nigdy się nie  chełpił, ale trudno było nie 
zauważyć, jak dzielnym, prawym, bezinteresownym, a zarazem przedsiębiorczym i zaradnym 
był ten człowiek. Siedząc w ubogim pokoiku, odtwarzał przed nami wszystkie te zdarzenia. 
Uniesieniem  brwi,  skrzywieniem  warg,  gestem,  słowem  malował  scenę  lub  postać  tak,  że 
stawały przed nami jak żywe.

W końcu pożyczył Robertowi swą księgę. Robert przesiedział nad nią całą noc i przyszedł 

na śniadanie ogromnie poruszony.

—  Mary,  to  wspaniała  książka!  Gdybym  mógł  ją  dostać  na  pewien  czas,  solidnie 

opracować, ułożyć i całość związać romansem wuja Jesse’a z zaginioną Margaret, byłaby to 
powieść roku! Jak sądzisz, pozwoli mi na to?

— Pozwoli! Myślę, że będzie zachwycony — odparłam.
I  rzeczywiście.  Entuzjazmował  się  tą  propozycją  jak  uczniak.  Nareszcie  ziści  się  jego 

wielkie marzenie, a księga życia zostanie zaprezentowana światu.

—  Będziemy  współpracować  —  rzekł  Robert.  —  Pan  da  dziełu  duszę,  a  ja  ciało.  Och, 

napiszemy razem fantastyczną książkę, wuju Jesse. I zaraz zabieramy się do roboty!

Tego  lata  wuj  Jesse  był  najszczęśliwszym  człowiekiem  pod  słońcem.  Mały  pokoik  od 

podwórza, który dałyśmy Robertowi na gabinet, traktował jak sanktuarium. Robert wszystko 
omawiał z wujem Jesse’em, ale nie pokazywał mu rękopisu.

—  Musi  pan  poczekać,  aż  wydadzą  książkę  —  tłumaczył.  —  Wtedy  BĘdzie  pan  miał 

całość w najlepszej formie.

Robert  sięgał  po  skarby  zawarte  w  księdze  życia  i  wykorzystywał  je  bez  ograniczeń. 

Marzył  i  rozmyślał  o  zaginionej  Margaret  tak  długo,  aż  stała  się  realną  postacią  i  ożyła  na 
kartach  książki.  W  trakcie  pisania  temat  pochłaniał  go  bez  reszty.  Nie  widziałam,  by  ktoś 
pracował w tak gorączkowym napięciu. Pozwolił mi czytać rękopis i krytykować, a końcowy 
rozdział,  który  później  krytycy  zgodnie  nazwali  idyllicznym,  przerobił  zgodnie  z  mymi 
sugestiami. Miałam więc i ja swój udział w tworzeniu dzieła.

Książka  została  ukończona  jesienią.  Robert  wrócił  do  miasta,  ale  obie  z  mamą 

postanowiłyśmy spędzić zimę w Golden Gate. Kochałyśmy to miejsce, a poza tym pragnęłam 
zostać  ze  względu  na  wuja  Jesse’a.  Robił  się  coraz  słabszy  i  po  wyjeździe  Roberta,  gdy 
entuzjazm  wywołany  pracą  nad  książką  minął,  zaczął  zapadać  na  zdrowiu.  Skończyły  się 
dalekie piesze wyprawy, rzadko też wypływał łodzią. Prawie nie mówił. Nadal przychodził do 
nas,  lecz  przeważnie  siedział  godzinami  w  milczeniu  przy  oknie  z  widokiem  na  morze. 
Opierając siwą głowę na rękach, spoglądał z rozrzewnieniem w kierunku Gate. Ożywiała go 
jedynie myśl o książce Roberta. Niecierpliwie czekał na jej wydanie.

— Chciałbym żyć tak długo, abym zdążył ją zobaczyć — westchnął. — Tylko tak długo… 

a potem już będę gotów do drogi. Obiecywał, że książka ukaże się na wiosnę… więc muszę… 
dotrwać do tej pory, Mary… muszę.

Nadchodziły chwile, kiedy zatrwożona traciłam nadzieję, że dotrwa. Z upływem zimy robił 

się jeszcze słabszy. Ale mimo to, dalej wyczekiwał nadejścia wiosny i „swej książki” — jego 
książki, przetworzonej i udoskonalonej.

Pewnego  dnia,  na  początku  kwietnia  książka  nareszcie  wyszła.  Wuj  Jesse  chodził 

codziennie na pocztę przez cały miesiąc, lecz tego właśnie dnia czuł się słaby i roztrzęsiony, 
więc zamiast niego poszłam ja. Tytuł był całkiem prosty: „Księga życia wuja Jesse’a”, a na 
pierwszej stronie widniały nazwiska współautorów — Roberta Kennedy’ego i Jesse’a Boyda. 
Nigdy  nie  zapomnę  twarzy  wuja,  gdy  mu  podałam  zawinięty  tom.  Zarazi  też  wyszłam  i 
zostawiłam pochłoniętego czytaniem, głuchego na wszystkie dźwięki świata. Całą noc paliło 

background image

się światło w jego pokoju, a ja patrzyłam w okno, wyobrażając sobie zachwyt i radość starego 
człowieka, pochylonego nad zadrukowanymi stronicami, na których uwieczniono jego życie. 
Ciekawa byłam,  czy  spodoba  mu  się  zakończenie, będące  moim  pomysłem.  Nigdy się  tego 
nie dowiedziałam.

Po śniadaniu poszłam do wuja Jesse’a, zabrawszy przygotowane przez mamę smakołyki. 

Ranek  był  wyjątkowo  piękny  i  pełen  delikatnych  oznak  nadchodzącej  wiosny.  Zatoka 
migotała  i  wdzięczyła  się  jak  dziewczyna,  wiatry  przemykały  między  powykrzywianymi 
świerkami,  a  srebrne  mewy  unosiły  się  lekko  nad  plażą.  Za  przesmykiem  Gate  leżało 
wspaniałe morze połyskujące tysiącami iskier.

Kiedy  doszłam  do  domku  na  cyplu,  dostrzegłam  blask  lampy  na  okiennym  parapecie. 

Serce ścisnął mi niepokój. Nie pukając otworzyłam drzwi i zajrzałam do pokoju.

Wuj  Jesse  leżał  na  starej  kanapie  pod  oknem  i  przyciskał  książkę  do  serca.  Oczy  miał 

zamknięte,  a  na  twarzy  wyraz  błogiego  spokoju  i  szczęścia.  Wyraz  człowieka,  który  długo 
czegoś szukał i wreszcie to znalazł.

Nie wiedziałyśmy, kiedy zmarł, ale myślę, że spełniło się jego pragnienie i odszedł wtedy, 

gdy  nad  Gate  wstawał  dzień.  Jego  dusza  uniosła  się  w  promiennym  świcie  ponad  zalane 
potokami  słonecznego  światła  morze  i  odpłynęła  w  niebo,  gdzie  w  ciszy  wolnej  od  burz 
czekała zaginiona Margaret.

background image

N

IESZCZĘŚLIWA MIŁOŚĆ PANNY 

F

ARQUHAR

Frances  Farquhar  była  pięknością  i  ludzie,  którzy  mało  o  niej  wiedzieli,  nazywali  ją 

motylem  z  wyższych  sfer.  Jej  ojciec  miał  majątek,  a  matka  pochodziła  z  rodziny  o  krwi 
najbłękitniejszej z możliwych. Frances bywała w świecie od trzech lat i stała się ulubienicą 
salonów. Tym większe zdziwienie musi budzić fakt, że czuła się nieszczęśliwa.

Mówiąc  szczerze,  Frances  Farquhar  została  porzucona.  Tak  zwyczajnie,  po  prostu! 

Zaręczyła  się  z  Paulem  Holcombem,  bardzo  przystojnym  mężczyzną,  niewątpliwie 
świadomym tego faktu i była w nim bardzo zakochana lub też sądziła, że jest, co zazwyczaj 
znaczy jedno i to samo. Całe otoczenie wiedziało o tych zaręczynach i wszystkie przyjaciółki 
jej zazdrościły, ponieważ Holcomb był doskonałą partią.

I  wówczas  runęły  wszystkie  plany.  Nikt  poza  rodziną  nie  wiedział  dokładnie,  co  się 

wydarzyło,  ale  każdy  był  przekonany,  że  z  małżeństwa  będą  nici  i  objaśniał  ten  fakt  na 
własny  sposób.  A  tak  naprawdę,  to  Holcomb  okazał  się  niestały  i  zakochał  się  w  innej 
dziewczynie. Daleko mu było do prawdziwego mężczyzny, a dla jego egoistycznej natury nie 
miało żadnego znaczenia to, czy złamie serce Frances, czy nie. Odzyskał wolność i po sześciu 
miesiącach ożenił się z Maud Carroll.

Farquharowie  byli  wściekli  z  powodu  tego  skandalu.  Zwłaszcza  zaś  Ned,  starszy  brat 

Frances, choć nie poświęcał jej wiele uwagi, poza  chwilami, gdy chodziło o honor rodziny. 
Pan  Farquhar  więc  szalał  i  grzmiał,  Ned  klął,  Delia  opłakiwała  utraconą  okazję  zostania 
druhną.  Jeśli  zaś  chodzi  o  panią  Farquhar,  to  płakała  i  twierdziła,  że  przyszłość  Frances 
została zrujnowana.

Sama  dziewczyna  nie  brała  udziału  w  tych  burzliwych  rodzinnych  obradach.  Ale 

uwierzyła,  że  ma  złamane  serce.  Miłość  i  duma  cierpiały  w  równym  stopniu,  a  życie 
wydawało się jej nie do zniesienia.

Po jakimś czasie Farquharowie uspokoili się i zaczęli pocieszać Frances. To jednak na nic 

się nie zdało. Mimo wszystko jakoś dotrwała do końca sezonu towarzyskiego i pokazywała 
światu  obojętną  twarz.  Powieka  jej  nawet  nie  drgnęła,  gdy  spotykała  Holcomba.  Prawdę 
powiedziawszy,  to  wychudła  i  pobladła,  ale  skutecznie  ukrywała  pod  maską  prawdziwe 
uczucie. Nic w tym nadzwyczajnego, w końcu to  samo można  powiedzieć o tuzinie  innych 
panien, których nikt nie podejrzewał o złamane serce.

Gdy nadeszło lato, Frances podjęła brzemienną w skutki decyzję. Zazwyczaj Farquharowie 

spędzali  wakacje  w  Green  Harbour.  Tym  razem  jednak  Frances  oświadczyła,  że  tam  nie 
pojedzie i postawiła na swoim. Wszyscy krewni po kolei usiłowali ją przekonać, ale niczego 
mimo starań nie wskórali.

— Pojadę do Windy Meadows i zamieszkam u cioci Eleanor, kiedy będziecie w Harbour 

— oznajmiła. — Ciocia zapraszała mnie już tyle razy.

Ned  gwizdnął  przeciągle.  —  Ale  się  rozerwiesz,  siostruniu.  Windy  Meadows  są  równie 

wesołe jak cmentarz. A i ciotka Eleanor, mówiąc oględnie, nie promieniuje energią.

— Nie ma znaczenia, jak tam jest. Chcę wyjechać gdzieś, gdzie ludzie nie będą spoglądać 

na mnie znacząco i rozmawiać o… tym — upierała się Frances bliska płaczu.

Ned wyszedł z pokoju przeklinając Holcomba, a potem poradził matce, żeby ustąpiła. I w 

ten sposób Frances udała się do Windy Meadows.

Windy  Meadows,  jak  to  zauważył  Ned,  stanowiły  zupełne  przeciwieństwo  towarzysko 

ożywionej miejscowości. Była to ładna wiejska osada z małą rybacką przystanią, przytuloną 
do  smaganego  wiatrem  skrawka  plaży,  nazywanego  przez  miejscowych  Zatoczką.  Ciotka 
Eleanor  należała  do  tych  rzadkich  uroczych  osób,  które  do  perfekcji  opanowały  sztukę 
interesowania się tylko swoimi sprawami. Zostawiła więc Frances własnemu losowi.

background image

Wiedziała jednak, że siostrzenica miała jakieś sercowe kłopoty „czy coś w tym rodzaju” i, 

że jeszcze nie doszła całkiem do siebie.

—  Najlepiej  jeśli  wszystko  toczy  się  zwykłym  trybem  —  powiedziała  ta  filozoficznie

nastawiona  dama  do  swej  pokojowej  a  zarazem  powiernicy,  Margaret  Ann  Peabody.  —
Pogodzi się z tym kiedyś, choć teraz biedactwo myśli inaczej.

Przez  pierwsze  dwa  tygodnie  Frances  upajała  się  bez  ograniczeń  doznawanym  bólem. 

Mogła  przepłakać  całą  noc,  a  potem  cały  dzień,  jeśli  tylko  chciała  i  nie  musiała 
powstrzymywać  łez  dlatego,  by  ludzie  nie  zauważyli  jej  zaczerwienionych  oczu.  Mogła 
przesiadywać apatycznie swym pokoju, ile dusza zapragnie. No i nie było mężczyzn, którzy 
wymagali zainteresowania albo uprzejmości.

Kiedy dwa tygodnie minęły, ciotka Eleanor rozważyła sytuację. Chociaż zasada „dawania 

świętego spokoju” była  niewątpliwie dobra, to jednak nie może pozwolić, żeby dziewczyna 
marniała na jej oczach. Frances bowiem stawała się coraz bledsza i chudsza, a poza tym łzy 
niszczyły jej rzęsy.

—  Chciałabym  —  oświadczyła  ciotka  Eleanor  pewnego  ranka  przy  śniadaniu,  kiedy 

Frances udawała, że je — zabrać dzisiaj Coronę Sherwood na przejażdżkę. Obiecałam jej w 
zeszłym  tygodniu,  że  się  spotkamy,  ale  wciąż  nie  miałam  czasu.  A  dzisiaj  na  domiar 
wszystkiego pieczemy chleb i robimy masło. Jaki pech! Biedna Corona!

— A kto  to  jest?  — zapytała Frances uświadamiając  sobie, że  na świecie  oprócz niej są 

jeszcze inni ludzie godni współczucia.

—  Siostra  naszego  pastora.  Chorowała  na  gościec  stawowy.  Teraz  czuje  się  lepiej,  lecz 

bardzo powoli dochodzi  do siebie. Powinna częściej bywać na powietrzu,  ale cóż… nie ma 
jeszcze  dość  sił,  by  chodzić.  Naprawdę,  muszę  pojechać  tam  jutro.  Ona  zajmuje  się 
gospodarstwem brata na plebanii. Pastor, jak zapewne wiesz, jest kawalerem.

Frances  o  tym  nie  wiedziała  i  wcale  jej  to  nie  obchodziło.  Ani  trochę!  Jednakże  nawet 

luksus oddawania się bezgranicznej rozpaczy może się z czasem znudzić i właśnie zaczęła to 
powoli  sobie  uświadamiać.  Dlatego  też  zaproponowała,  że  pojedzie  i  zabierze  pannę 
Sherwood na przejażdżkę.

—  Nie  znam  jej  —  zauważyła  —  ale  sądzę,  że  to  nie  ma  większego  znaczenia.  Mogę 

zaprząc do bryczki Szarego Toma, jeśli pozwolisz.

Ciotka  Eleanor  tylko  tego  pragnęła  i  popatrzyła  na  odjeżdżającą  sprzed  domu  Frances  z 

zadowoleniem.

—  Przekaż  Coronie  serdeczne  pozdrowienia!  —  zawołała  za  oddalającą  się  siostrzenicą. 

— I powiedz jej, żeby stroniła od ludzi z wioski, dopóki całkiem nie wyzdrowieje. Plebania to 
czwarty dom, za trzecim zakrętem.

Frances  liczyła  zakręty  i  domy,  aż  znalazła  plebanię.  Do  drzwi  podeszła  sama  Corona 

Sherwood.  Frances  spodziewała  się  ujrzeć  starszą,  siwą  panią  w  okularach.  Bardzo  się 
zdziwiła  widząc,  że  siostra  pastora  niemal  jej  rówieśnica  i  do  tego  obdarzona  całkowicie 
świecką urodą. Corona była brunetką, lecz podczas gdy Frances miała alabastrową cerę przy 
kruczoczarnych  włosach,  to  Corona  była  śniada,  a  wyraziste  rysy  dodawały  egzotyki  jej 
urodzie.

Gdy Frances wyjaśniła, z czym przybywa, oczy panny Sherwood zalśniły radością.
— Jak to uprzejmie z pani strony, no i panny Eleanor! Nie mam jeszcze dość sił na dłuższe 

spacery  i  nie  mogę  robić  nic  pożytecznego,  a  Elliott  jest  za  rzadko  w  domu,  żeby  zabierać 
mnie na przejażdżki.

—  Dokąd  się  wybierzemy?  —  zapytała  Frances,  kiedy  bryczka  ruszyła.  —  Prawie  nie 

znam okolicy.

—  Czy  możemy  najpierw  podjechać  nad  Zatoczkę?  Chciałabym  baczyć  małego  Jacka 

Harta. Jest bardzo chory…

background image

— Ciocia Eleanor stanowczo  tego zabroniła  —  odparła  Frances po namyśle. —  Czy nie 

powinnyśmy być posłuszne?

Corona roześmiała się.
— Panna Eleanor obwinia tych biedaków z przystani o to, że wpędzili mnie w chorobę, ale 

to nieprawda. Muszę zobaczyć Jacka Harta. Przez dłuższy czas cierpiał na jakieś dolegliwości 
kręgosłupa,  a  ostatnio  czuje  się  gorzej.  Jestem  przekonana,  że  panna  Eleanor  się  nie 
pogniewa, jeśli go odwiedzę.

Frances zawróciła Szarego Toma na nadmorską drogę prowadzącą do Zatoczki i dalej, aż 

do  srebrnych  wydm  przycupniętych  nad  przejrzystą  tonią  morza.  Dom  Jacka  okazał  się 
małym budyneczkiem pełnym dzieciarni. Pani Hart, blada kobieta o zmęczonym wyglądzie, 
miała cierpliwie utkwione w przestrzeń oczy, które często spotyka się u kobiet wypatrujących 
w morzu dniami i nocami tych, co czasami nie wracają.

O Jackym mówiła apatycznie, widocznie straciła już wszelką nadzieję. Doktor stwierdził, 

że  dni  chłopca  są  policzone.  Opowiadała  Coronie  o  swych  kłopotach  bez  zażenowania, 
monotonnym, równym głosem.

Jej „chłop” znowu pije, a połowy makreli były bardzo marne…
Kiedy  pani  Hart  poprosiła  Coronę  do  mieszkania,  by  mogła  zobaczyć  Jacka,  Frances 

weszła  tam  za  nią.  Chory  chłopiec,  dziecko  jeszcze  o  delikatnej,  wymizerowanej  twarzy  i 
wielkich  błyszczących  oczach,  leżał  w  malutkiej  sypialni  obok  kuchni.  Powietrze  było  tu 
ciężkie i rozgrzane. Pani Hart stanęła u stóp łóżka z twarzą skamieniałą z bólu.

— Teraz siedzimy przy nim po całych nocach  — powiedziała. — To strasznie uciążliwe 

dla  mnie  i  mego  chłopa.  Sąsiedzi  są  dosyć  życzliwi  i  pomagają,  jak  mogą,  ale  przeważnie 
mają dość własnych kłopotów. Lekarstwo podajemy co pół godziny… nie śpię już trzecią noc 
z rzędu. Jabez dwie przesiedział w oberży. Jestem po prostu wykończona.

I  nagle  jej  głos  załamał  się  i  zaczęła  płakać,  czy  raczej  pochlipywać  w  sposób 

rozdzierający serce.

Corona  zmartwiła  się.  —  Bardzo  bym  chciała  przyjść  tu  dziś  wieczorem,  pani  Hart,  ale 

naprawdę nie mam jeszcze dość siły.

—  Nie  znam  się  na  pielęgnacji  chorych  —  odezwała  się  Frances  nieoczekiwanie  —  ale 

jeśli ma to być tylko siedzenie przy dziecku i podawanie mu lekarstwa, to jestem pewna, że 
sobie poradzę. Przyjdę tu wieczorem i pobędę przy Jacku, jeśli chcecie.

Później,  już  w  drodze  powrotnej,  dziwiła  się  sama  sobie,  za  to  Corona  potraktowała  tę 

propozycję  jak  rzecz  całkiem  naturalną  i  Frances  nie  miała  odwagi  zdradzić  dręczących  ją 
wątpliwości. Przejechały przez  wielką zieloną  dolinę, mieniącą się w promieniach słońca, a 
wtedy Corona zaczęła namawiać Frances, by wpadła do niej na herbatę.

Wielebny Elliott Sherwood wrócił właśnie ze swych duszpasterskich wizyt i zajmował się 

przyczepianiem pędów pachnącego groszku do ogrodowego parkanu. Był bez marynarki i w 
wielkim  słomkowym  kapeluszu,  ale  bynajmniej  nie  wydawał  się  tym  strojem  zakłopotany. 
Corona przedstawiła go, on zaś wziął Szarego Toma za uzdę i odprowadził do stajni, potem 
zaś  wrócił  jakby  nigdy  nic  do  niesfornego  groszku.  Oznajmił,  że  jadł  już  podwieczorek  i 
Frances  nie  widziała  go  już  do  końca  wizyty.  Wydał  się  jej  nieciekawym  młodym 
człowiekiem, nawet w połowie nie tak sympatycznym jak jego siostra.

Tego wieczoru pojechała więc posiedzieć przy Jacku Harcie. Pod ciemnym niebem morze 

drżało  i  lśniło  migotliwymi  cętkami.  Z  łowisk  wracały  do  przystani  rybackie  łodzie.  Jack 
przywitał  ją  szerokim  uśmiechem.  W  słabym  świetle  malutkiej  lampki  w  milczeniu 
przyglądała się choremu dziecku. Na dworze, gdzieś blisko, na skałach, aż do późnych godzin 
nocnych słychać było głośne śmiechy i rozmowy.

Potem zapadła cisza, którą zakłócał jedynie plusk  fal omywających piasek plaży i daleki 

pomruk  Atlantyku.  Jack  był  niespokojny  i  często  się  budził,  ale  nie  cierpiał  i  chętnie 

background image

rozmawiał.  Frances  słuchała,  odkrywając  w  sobie  ze  zdumieniem  zdolność  współczucia. 
Pomyślała, że to chyba wpływ Corony.

Chłopiec opowiedział jej tragedię swego krótkiego życia; mówił o tym, jak źle się czuje, o 

ojcu  pijaku  i  ciężko  harującej  matce.  Żałosne,  urywane  zdania  raniły  serce  Frances.  Nagle 
odezwał  się  w  niej  instynkt  macierzyński,  właściwy  każdej  prawdziwej  kobiecie.  Coś  ją  w 
tym chłopcu nieodparcie pociągało. Był dzieckiem wrażliwym, a cierpienie uczyniło go nad 
wiek  dojrzałym  i  mądrym.  Przebudziwszy  się  kolejny  raz  zauważył,  że  przypomina  mu 
anioła.

— Jest pani taka słodka i piękna — oznajmił w powagą. — Nigdy nie widziałem kogoś tak 

ładnego. Nawet panna Corona nie jest taka. Wygląda pani jak na obrazku. Widziałem kiedyś 
taki na stole pana Sherwooda,  jak byłem dawno  temu na plebanii… wtedy jeszcze  mogłem 
chodzić.  To  była  kobieta  z  malutkim  dzieckiem  w  ramionach  i  nad  głową  miała  taką 
obrączkę. Mam na coś straszną ochotę…

— Na co, mój mały? — zapytała łagodnie Frances. — Jeśli będę w stanie dać ci coś lub 

zrobić, to dam lub zrobię.

—  Mogłaby  pani  —  odparł  z  rozrzewnieniem  —  ale  nie  wiem,  czy  pani  zechce. 

Chciałbym,  aby  pani  przychodziła  do  mnie  codziennie  i  siedziała  chociaż  pięć  minut  i 
pozwoliła na siebie patrzeć… nic więcej. Czy to duży kłopot?

Frances  pochyliła  się  i  pocałowała  go.  —  Będę  przychodzić  każdego  dnia,  Jacku  —

powiedziała, a wychudła twarz chłopca rozjaśniła się ze szczęścia. Podniósł rękę i dotknął jej 
policzka.

—  Wiedziałem,  że  jest  pani  dobra.  Tak  dobra  jak  panna  Corona,  ale  ona  jest  aniołem. 

Kocham panią.

Gdy  nastał  dzień,  Frances  wróciła  do  domu.  Padało  i  morze  okryła  mgła.  Po  drodze 

dogonił ją Elliott  Sherwood i  zabrał na swoją dwukółkę. W  płaszczu przeciwdeszczowym i 
czapce wcale nie wyglądał na pastora, w każdym razie na pastora z wyobrażeń Frances.

Dotychczas nie interesowała się duchownymi. Tam, w mieście, gdzie mieszkała, chodziła 

do  eleganckiego,  modnego  kościoła,  a  pastor  był  postawnym,  dystyngowanym  starym 
człowiekiem  o  srebrnych  włosach  i  nosił  okulary  w  złotej  oprawie.  Wygłaszał  inteligentne, 
kulturalne kazania i był tak daleki od osobistego życia Frances jak Droga Mleczna.

Ale pastor ubrany w gumowy płaszcz i czapkę, jeżdżący strasznie zabłoconą i zniszczoną 

dwukołową bryczuszką, rozprawiający o mieszkańcach rybackiej wioski tak, jakby stanowili 
jego rodzinę, to była dla niej absolutna nowość.

Nie  mogła  również  nie  zauważyć,  że  brązowe  włosy  wymykające  się  spod  zabawnej 

czapeczki, okalają pięknie sklepione czoło. Miał poza tym parę ładnych, szarych oczu i usta o 
stanowczym  wyrazie  świadczącym  o  tym,  że  potrafią  też  zaciąć  się  w  uporze.  Chociaż  nie 
należał,  w  powszechnym  rozumieniu,  do zbyt  przystojnych  mężczyzn,  Frances się  podobał. 
Otulił jej kolana mokrym gumowym „fartuchem” bryczki i zaczął zadawać pytania. Musiała 
mu dokładnie opowiedzieć o Jacku, po czym pan Sherwood wyjął z kieszeni notes i przejrzał 
go uważnie.

— Czy chciałaby pani więcej takich zajęć? — zapytał nieoczekiwanie.
Frances poczuła lekkie rozbawienie. Mówił do niej, tak jak zapewne zwracał się do Corony 

i  chyba  wcale  nie  zauważył,  jakie  śliczne  ma  oczy  i  klasyczny  profil.  Jego  obojętność 
zabolała Frances odrobinę, mimo że serce miała rozdarte. Cóż, jeśli jest coś do zrobienia, co 
mogłaby zrobić  to  nie odmówi,  oznajmiła,  a on z  taką samą powściągliwością dał jej adres 
pewnej starej damy z Elm Creek, której miałaby czytać jakieś poważniejsze książki.

—  Rozprawy społeczno–filozoficzne  to  niegroźny kaprys  cioci  Clorindy  —  wyjaśnił.  —

Ona po prostu nimi żyje. Jest prawie niewidoma i bardzo jej teraz brakuje Corony.

Były jeszcze inne sprawy; jakieś pół tuzina dziewcząt z fabryki wymagało opieki, a spora 

grupka  obdartych  dzieciaków  powinna  zostać  porządnie  przyodziana.  Frances,  trochę 

background image

zaniepokojona  stwierdziła,  że  nie  wiedząc  kiedy  i  jak,  zobowiązała  się  pomagać  we 
wszystkich  przedsięwzięciach.  Trzeba  też  było  przedyskutować  sposoby  działania.  Jechali 
wzdłuż  szeregu  domów,  a  zza  firanek  wyglądali  mieszkańcy  ciekawi,  „jaką  to  dziewczynę 
wiezie  pastor”.  Frances  nigdy  się  tego  nie  dowiedziała,  ale  Elliott  Sherwood  nadłożył  tego 
ranka  całą  milę,  żeby  odwieźć  ją  do  domu,  narażając  się  na  spóźnienie  na  bardzo  ważne 
spotkanie. Można  więc wnioskować, że  nie był  tak zupełnie  niewrażliwy  na kobiecą urodę. 
Mokra i nużąca droga wydała się Frances wyjątkowo krótka. Po południu, Frances nie bacząc 
na deszcz, poszła do cioci Clorindy i dość długo czytała jej „rozprawy”. Tego wieczoru czuła 
się tak śmiertelnie zmęczona, ze zapomniała o płaczu. Całą noc spała mocno i spokojnie.

Rano, po raz pierwszy od przyjazdu do Windy Meadows wybrała się do kościoła. Uznała 

za brak uprzejmości, nie wysłuchać kazania człowieka, któremu obiecała pomoc w kłopotach 
z  fabrycznymi  dziewczętami  i  z  którego  siostrą  odwiedzała  biedaków.  Kazanie  Elliotta 
Sherwooda  zaskoczyło  ją  i  nie  mogła  pojąć,  dlaczego  takiego  człowieka  zostawiono  Przez 
cztery  lata  w  małej,  wiejskiej  parafii.  Potem  ciocia  Eleanor  wyjada,  że  chodziło  o  jego 
zdrowie.

— Po skończeniu college’u trochę chorował, no i zamieszkał tutaj. Teraz jest w doskonałej 

formie.  Przypuszczam,  że  wkrótce  zabiorą  go  do  jednego  z  waszych  miejskich  kościołów. 
Ubiegłej zimy odprawiał nabożeństwa w kościele przy Castle Street… zdaje mi  się, że  byli 
nimi zachwyceni.

Rozmowa odbyła się miesiąc później. Przez ten czas Frances czuła się tak, jakby urodziła 

się na nowo. Była zupełnie odmieniona. Każdą wolną chwilę spędzała z Coroną. Dziewczęta 
stały się serdecznymi przyjaciółkami. Nic dziwnego, że darzyły się głębokim uczuciem, obie 
należały dc istot wyjątkowo obdarowanych przez naturę.

Corona powoli nabierała sił i choć sama jeszcze nie mogła pomagać trzódce swego brata, 

to Frances doskonale ją zastępowała, a Elliott wciąż dostarczał jej nowych zajęć. Dzięki temu 
dziewczyna zdołała dobrze poznać młodego pastora, jego wzniosłe ideały i szczere wysiłki. 
Weszło  w  zwyczaj,  że  zwracał  się  do  niej  —  do  Frances  Farquhar!  —  po  radę  w  różnych 
trudnych sprawach.

Frances  pielęgnowała  Jacka  Harta  i  namawiała  do  wstrzemięźliwości  jego  ojca;  czytała 

rozprawy  cioci  Clorindzie  i  zorganizowała  kółko  czytelniczek  wśród  dziewcząt  z  fabryki, 
zaopatrzyła w ubranka małych Jarboesów, namawiała dzieci z wioski do chodzenia do szkoły 
i  nawet  załagodziła  stary  spór  między  dwiema  rybackimi  rodzinami.  Poza  tym  robiła 
mnóstwo innych, pożytecznych rzeczy.

Ciocia  Eleanor,  swoim  zwyczajem,  nic  nie  mówiła,  ale  po  naradzie  z  Margaret  Ann 

Peabody, przyznała rację temu chodzącemu ideałowi pomocy domowej.

— Praca odsuwa  od ludzi  zgryzoty i  pozwala  o  nich zapomnieć. Dc póki  ta dziewczyna 

myślała wyłącznie o sobie, czuła się nieszczęśliwa Lecz gdy tylko zobaczyła, że inni ludzie 
też bywają nieszczęśliwi i pospieszyła im z pomocą, to sama przede wszystkim wydobyła się 
z  kłopotów.  Nabrała  rumieńców  i  przytyła. A  ślepy  by  zauważył, że  nasz  pastor  stracił  dla 
niej głowę.

Pewnego  wieczora  Frances  opowiedziała  Coronie  o  Holcombie.  Elliotta  Sherwooda  nie 

było  w  domu  i  Frances  nocowała  na  plebanii.  Sie  działy  w  zalanym  księżycową  poświatą 
pokoju Corony i Frances czuła potrzebę zwierzeń. Sądziła, że wspomnienia sprawią jej ból i 
doprowadzą do łez, ale nic takiego się nie stało. Nim doszła do połowy, zobaczyła wszystko 
w  innym  świetle.  Corona  szczerze  współczuła  przyjaciółce.  Nie  mówiła  wiele,  ale  to  co 
powiedziała, napawało optymizmem.

— Och, jakoś sobie z tym poradzę — oświadczyła w końcu Frances. — Kiedyś myślałam, 

że nigdy nie zdołam się pocieszyć, lecz prawdę mówiąc, najgorsze mam już za sobą. Cieszę 
się bardzo z tego, choć zarazem mi wstyd, gdy pomyślę, jaka za mnie niestała dziewczyna.

background image

—  Nie  uważam  cię  za  niestałą  —  odparła  poważnie  Corona. —  Przecież  ty  nigdy  tak 

naprawdę nie kochałaś tego mężczyzny. Tylko to sobie wyobraziłaś. A poza tym, on nie był 
ciebie wart. Jesteś taka dobra, kochanie. Ci ludzie z wioski cię uwielbiają. Elliott twierdzi, że 
mogłabyś z nimi zrobić wszystko, co zechcesz.

Frances  roześmiała  się  i  rzekła:  —  Wcale  nie  jestem  taka  dobra.  —  Ale  komplement 

sprawił jej przyjemność. Później, kiedy szczotkowała włosy przed lustrem i uśmiechała się z 
roztargnieniem do swego odbicia, Corona zapytała:

— Frances, co się czuje, będąc taką piękną dziewczyną?
— Och, nonsens — odpowiedziała Frances.
—  To  żaden  nonsens.  Na  pewno  wiesz,  że  jesteś  śliczna.  Elliott  uważa  cię  za 

najpiękniejszą dziewczynę, jaką kiedykolwiek widział.

Frances  tyle  razy  obiecywała  sobie  nie  przywiązywać  uwagi  do  męskich  zachwytów.  I 

nagle  przeszył  ją  dreszcz  wzruszenia.  Doznała  dziwnej  radości  słysząc,  że  pastor  z  Windy 
Meadows uważa ją za piękną. Wiedziała, że podziwia jej intelekt i ma ogromny szacunek dla 
tego, co nazywał darem „niezwykłego wpływu na ludzi”. Była jednak przekonana, że gdyby 
Elliotta Sherwooda zapytano, nie potrafiłby odpowiedzieć, czy jest choć odrobinę ładniejsza 
od nauczycielki ze szkoły niedzielnej, Kitty Martin, która miała czerwone, pyzate policzki i 
zadarty nos.

Lato  przemknęło  jak  sen.  Pewnego  dnia  umarł  Jack  Hart.  Odszedł  w  porze  odpływu, 

trzymając rękę Frances. Kochała tego cierpliwego, łagodnego dzieciaka i odczuła jego brak.

Kiedy nastał czas powrotu do domu, Frances ogarnęło przygnębienie. Z żalem myślała o 

opuszczeniu Windy Meadows, Corony, poczciwych ludzi z wioski i… i… no i Margaret Ann 
Peabody.

Elliott  Sherwood  zjawił  się  wieczorem  w  przeddzień  wyjazdu.  Gdy  Margaret  Ann 

wprowadziła go z  należnym szacunkiem, Frances  siedziała  skąpana w blasku zachodzącego 
słońca i złote chryzantemy wpięte w jej kruczoczarne włosy wyglądały jak gwiazdy.

Elliott  Sherwood  wyjechał  z  Windy  Meadows  na  kilka  dni  i  teraz  jego  zachowaniu 

wyczuwało się podniecenie.

— Myślisz pewnie, że  przyszedłem się pożegnać, ale jesteś w błędzie — powiedział. —

Chyba wkrótce znowu  się zobaczymy. Właśnie  zaproponowano mi,  bym  został  pastorem w 
kościele przy Castle Street i zamierzam się zgodzić. Tak więc Corona i ja przyjedziemy tej 
zimy do miasta…

Frances  próbowała  powiedzieć  mu,  jak  bardzo  się  cieszy,  lecz  tylko  coś  niewyraźnie 

wyjąkała. Gdy tak stała w dogasającym świetle dnia. Elliott Sherwood podszedł bardzo blisko 
i rzekł…

Po głębszym namyśle postanowiłam jednak nie zdradzać tego, co powiedział ani tego, co 

odpowiedziała mu Frances. Niektóre sprawy należy zostawić wyobraźni…

background image

K

ŁÓTNIA W DOMU

Wszystkie znaki na niebie i ziemi zapowiadały to od wielu dni… Duży George, o wzroście 

zaledwie  pięciu  stóp  i  jednego  cala,  zastanawiał  się,  jak  mógł  ich  nie  zauważyć.  Salt  wył 
ponuro cały poniedziałek. We wtorek, Mały George, wysoki na sześć stóp i dwa cale, rozbił 
lustro, przed którym golił się od czterdziestu lat. W środę, Duży George nie podniósł leżącej 
na  podłodze  szpilki.  W  czwartek,  Mały  George  przeszedł  pod  drabiną  Toma  Appleby  w 
pakowni  homarów.  A  w  piątek,  właśnie  w  piątek,  Mały  i  Duży  George  wysypali  podczas 
kolacji sól. Czy można się dziwić, że po tym nastąpiła katastrofa? Zaraz po owym fatalnym 
posiłku Mały George wyszedł ukradkiem, aby zagrać na loterii w Chapel Point i przyniósł „tę 
rzecz” do domu.

Duży  George  nie  był  przesądny.  Rozsypana  sól  i  rozbite  lustro  niewiele  znaczyły  dla 

dobrego  prezbiterianina.  Ale  wierzył  w  sny  —  na  to  zezwalała  Biblia.  Dwa  tygodnie 
wcześniej  miał  straszny  sen.  Widział  w  nim  księżyc  w  pełni,  który  w  jednej  chwili  z 
poczerniałego  zrobił  się  płomiennie  czerwony  i  w  szalonym  pędzie  zbliżał  się  do  ziemi. 
Akurat wtedy gdy księżyc miał spaść, obudził się z krzykiem przerażenia. Jego przeraźliwy 
wrzask  na  dobre  kilkadziesiąt  jardów  rozdarł  ciszę  wiosennej  nocy  w  Little  Spruce.  Duży 
George,  prowadzący  od  czterdziestu  lat  systematyczny  zapis  swoich  snów,  przejrzał  go 
uważnie i doszedł do wniosku, że żaden nie był tak przejmujący i groźny jak ostatni.

No i jeszcze ten dziwaczny dźwięk, jaki od pewnego czasu wydawała zatoka. Kiedy Stara 

Władczyni zatoki jęczała w taki sposób, to na pewno kogoś czekały zmartwienia. Lecz Mały 
George nie skojarzył tego ze swoją piątą nagrodą na loterii, którą urządził kapitan Leon Buote 
w  Chapel  Point,  by  podreperować  fundusz  Domu  Starych  Marynarzy.  Mały  George  kupił 
bilet  od  młodego  Moseya  Gautiera,  bo  chciał  sprawić  przyjemność  dzieciakowi  i  tego 
wieczora,  gdy  losowano  numery  pomyślał,  że  właściwie  to  mógłby  przejść  się  do  Chapel 
Point i zobaczyć, czy dopisało mu szczęście.

Dopisało!
„Mały” George Beelby i „Duży” George Beelby byli kuzynami. Duży George był sześć lat 

starszy  i  przydomek,  odpowiedni  w  dzieciństwie  przywarł  doń,  jak  to  się  zdarza  w 
miejscowościach typu Rose River i Littlei Spruce Owe, na całe życie. Obaj George’owie byli 
żeglarzami  i  rybakami.  Mieszkali  razem  w  domku  Małego  George’a  w  Spruce  Cove  od 
trzydziestu  lat.  Duży  George  urodził  się  na  starego  kawalera,  ale  Mały  George  owdowiał 
przed  wielu  laty.  Duży  George  już  dawno  wybaczył  kuzynowi  małżeństwo,  choć  czasami 
wyrzucał  mu  je  w  gwałtownych  kłótniach,  którymi  ożywiali  sobie  raczej  monotonną 
egzystencję ludzi morza.

Nie  zaliczali  się  do  urodziwych  mężczyzn,  ale  fakt  ten  zbytnio  ich  nie  martwił.  Duży 

George miał  twarz szerszą  niż dłuższą  i płomiennie rudą brodę. Nie potrafił  gotować, za  to 
dobrze  prał  i  łatał  ubrania.  Umiał  także  robić  na  drutach  skarpetki  i  pisać  wiersze.  Duży 
George  uważał  się  za  prawdziwego  poetę.  Napisał  poemat  i  deklamował  go  zadziwiająco 
grzmiącym głosem, ciało miał bowiem wątłe i chude. Kiedy bywał w złym nastroju, narzekał,
że minął się z powołaniem i groził ludziom wiecznym potępieniem.

— Powinienem zostać poetą — mówił ponuro do swego ognistorudego kota. Kot zawsze 

się z nim zgadzał, lecz za to Mały George niekiedy pogardliwie prychał.

Był  tylko  trochę  próżny  i  wyłącznie  z  powodu  wytatuowanych  na  dłoniach  niezwykle 

ozdobnych  kotwic.  W  polityce  popierał  liberałów  i  miał  nad  łóżkiem  zawieszony  portret 
Lauriera.  Uważał  Little  Spruce  Cove  za  najpiękniejsze  miejsce  na  świecie  i  nawet  nie 
dopuszczał do siebie myśli, że może być inaczej.

—  Lubię  mieć  niebieskie,  szerokie  morze  tuż  za  progiem,  tak  ja  tutaj  —  oznajmił 

pewnemu „człowiekowi pióra”, gdy ten pytał, czy nie czują się w Little Spruce samotni.

background image

— To część jego poetyckiej natury — wyjaśnił na stronie Mały George. Nie chciał, żeby 

„obcy” pomyślał sobie, że Duży George ma nie po kolei w głowie. Mary George żył potem w 
ciągłym  strachu,  a  Duży  George  miał  skrytą  nadzieję,  że  człowiek  „pióra”  uwieczni  ich  w 
swojej książce.

Obok  Dużego  George’a,  Mały  George  wyglądał  na  olbrzyma.  Jego  piegowata  twarz 

składała się w połowie z czoła, a siateczka wyraźnych, czerwonofioletowych żyłek na nosie i 
policzkach  sprawiała  wrażenie  pajęczej  sieci.  Do  tego  miał  długie,  zwisające,  szpakowate 
wąsy w kształcie podkowy, które zupełnie nie pasowały do twarzy. Ale był zacną duszą.

Lubił jeść, to co sam ugotował, zwłaszcza owe słynne grochówki i krem z ostryg. Sir John 

Macdonald,  którego  portret  wisiał  nad  półką  z  zegarem,  był  jego  politycznym  idolem,  a 
kiedyś powiedział, oczywiście nie w obecności Dużego George’a, że podziwia kobiety jako 
zjawisko abstrakcyjne. Miał nieszkodliwe hobby, polegające na zbieraniu czaszek na starym 
indiańskim cmentarzu w Big Spruce i ozdabianiu nimi ogrodzenia przy kartoflanym zagonie. 
Kłócili  się  z  Dużym  George’em,  ilekroć  przyniósł  do  domu  nową  czaszkę.  Duży  George 
powiadał, że to jest nieprzyzwoite  i niegodne prezbiterianina. Ale czaszki i tak sterczały na 
kołkach.

* * *

Mały  George  wrócił  z  loterii  późnym  wieczorem  i  dlatego  eksplozja  nastąpiła  dopiero 

rano. Mały George odwinął przyniesioną paczkę, obejrzał zawartość, pokiwał nad nią głową i 
przymierzył, jak będzie wyglądała na półce z zegarem. „Rzecz” podobała mu się, lecz miał 
też pewne wątpliwości.

—  Figurę  to  ma  pierwsza  klasa  —  mruknął,  rzucając  lękliwe  spojrzenie  na  Dużego 

George’a, który spał z kotem zwiniętym w złotorudą kulę gdzieś w okolicy swego żołądka. —
Ale nie wiem, co on sobie pomyśli… oj, nie wiem. Ani co pomyśli pastor…

Te  troski  nie  zepsuły  jednak  Małemu  George’owi  nocy.  Zasnął  natychmiast  i  Aurora, 

bogini  świtu,  trwała  na  straży  pod  zegarem  przez  wszystkie  godziny  ciemności  i  naturalnie 
była pierwszym przedmiotem, na którym spoczęły oczy Dużego George’a, gdy je otworzył o 
poranku.  Stała,  wspinając  się  na  palcach,  taka  smukła  i  piękna,  cała  opromieniona  złoto–
purpurowym blaskiem wschodzącego słońca.

— A cóż to jest, u diabła? — zapytał Duży George przekonany, że jeszcze śni. Zerwał się 

z posłania, zrzucając oburzonego kota i przeszedł przez izbę.

— To nie sen — stwierdził z niedowierzaniem. — To figurka… naga figurka!
Pies, który nazywał się Salt i wylegiwał się w nogach łóżka Małego George’a, zeskoczył 

na  ziemię  w  ślad  za  kotem  o  wdzięcznym  imieniu  Mustard.  Salt  lubił  kota,  ale  nie  mógł 
pozwolić, by ten siedział na podłoże i robił do niego miny. Wynikło drobne nieporozumienie, 
a  powstały  efekcie  hałas  obudził  Małego  George’a.  Usiadł  strasznie  zaspany  i  zapytał  z 
jakiego powodu ta awantura.

— George’u Beelby — zapytał groźnie Duży George — co tam stoi?
— Och, to! To alabastrowa statutka. Wyciągnąłem ją na loterii fantowej kapitana Buote’a 

jako piątą nagrodę. Wczoraj wieczorem. Ładna, no nie?

Głos Dużego George’a zagrzmiał.
—  Ładna?!  Ona  jest  nieprzyzwoita,  ot  co!  Zdejm  to  natychmiast  i  wrzuć  do  zatoki  tak 

daleko, jak się da.

Gdyby  Duży  George  nie  rozkręcił  się  tak  na  cały  regulator,  to  pewnie  Mały  George 

zrobiłby to bez zachęty, z własnej i nieprzymuszonej woli. Żywił pewne obawy w związku z 
pastorem i ogólnym wyglądem tej rzeczy. Ale nie zamierzał dopuścić, żeby ten mikrus Duży 
George go terroryzował i postanowił mu to okazać.

background image

— Och, nie przypuszczam — odparł obojętnie. — Myślę, że będzie stała tam, gdzie stoi. I 

przestań ujadać, bo ci się włosy nie skręcą.

Kilka marnych włosków na czaszce Dużego George’a nie próbowało nawet się zwinąć w 

loczki,  ale  za  to  ruda  broda  aż  się  zaiskrzyła  z  oburzenia.  Zaczął  krążyć  po  izbie,  ze 
wzburzenia  gryząc  co  i  raz  to  jedną,  to  drugą  pięść.  Salt  i  Mustard  umknęli,  pozostawiając 
George’ów samych na polu walki.

—  To  niewłaściwe  trzymać  w  domu  jakieś  statu…  statutki,  a  do  tego  jeszcze  całkiem 

nagie. To sprzeciwia się boskim prawom. „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną…”

— Ciszej! Ciszej! Przecież ja jej nie zrobiłem i nie modlę się do niej!”
— Ale i to nastąpi… nastąpi… A do tego to francuski wyrób.
—  A  właśnie,  ze  nie.  Zrobiono  ją  w  Niemczech  i  pod  spodem  ma  wypisane  imię  —

Aurora. Po prostu dziewczyna i to wszystko.

—— Czy myślisz,  że apostoł Paweł nosił przy sobie takie coś?  — zapytał surowo Duży 

George. — Albo — dodał po namyśle, jakby to miało szczególnie podziałać na kuzyna — sir 
John Macdonald?

—  Mało  prawdopodobne.  Święty  Paweł  nie  cierpiał  kobiet,  tak  jak  i  ty.  A  co  do  sir 

Johna… to zbyt zajmowało go zwalczanie przeciwników na kolejnych wyborach, żeby miał 
czas  na  sztukę.  Za  to  sir  Wilfried  mógłby  nosić.  No,  a  teraz  przestań  obgryzać  pięści  i 
zachowuj się jak dorosły, nawet jeśli taki nie jesteś, George. Przynajmniej postaraj się ubrać. 
Bądź mężczyzną!

—  Dziękuję…  dziękuję  ci  —  odparł  Duży  George  ze  złowieszczym  spokojem.  Co  się 

tyczy sir Wilfrieda, to on jest zawsze ubrany. Ja zaś jestem całkiem zadowolony z porównania 
mnie ze świętym Pawłem. Najzupełniej! Zawsze postępuję zgodnie ze swoim sumieniem, ty 
sprośny staruchu!

— Wygląda na to, że nauczyłeś się na pamięć słownika — odpalił Mały George, ściągając 

spodnie z kołka, i że ci to stanęło na żołądku. Lepiej wypij wody z sodą. Twoje sumienie nie 
ma z tym nic wspólnego… to są tylko uprzedzenia. Popatrz na tego pisarza. Czy on nie ma z 
pół tuzina takich statutków w letnim domku nad rzeką?

—  Jeśli  jest  głupi,  tym  gorzej  dla  niego,  ale  to  nie  powód,  abyś  i  ty  oszalał.  Weź  pod 

uwagę swoją nieśmiertelną duszę, George’u Beelby!

— To nie jest mój dzień na myślenie — odparł niewzruszony Mały George. — Teraz, gdy 

wypuściłeś  całą  parę,  nastaw  garnek  z  owsianką.  Lepiej  się  poczujesz,  jak  zjesz  śniadanie. 
Dzieł sztuki nie można oglądać z pustym żołądkiem, George!

Duży George rzucił mu miażdżące spojrzenie. Potem gwałtownie otworzył drzwi, chwycił 

garnek i  cisnął  go za  próg.  Naczynie potoczyło się grzechocząc po skałach  i  zatrzymało na 
piaszczystej plaży. Salt i Mustard popędzili w tamtym kierunku.

— Pewnego dnia posuniesz się za daleko — zauważył Mały George znacząco. — Jesteś po 

prostu  ograniczoną,  małoduszną  starą  panną.  Oto,  czym  jesteś!  Gdybyś  nie  miał  brudnych 
myśli, nie robiłbyś sceny na widok kobiecych nóg i do tego kamiennych. Twoje własne nie 
wyglądają zbyt pięknie, kiedy tak przebierasz nimi w nocnej koszuli. Naprawdę, powinieneś 
nosić piżamę, George’u.

—  Wywaliłem  twój  stary  rondel,  żeby  ci  udowodnić,  że  mówię  poważnie!  —  wrzasnął 

Duży  George.  —  I,  powiadam  ci,  że  nie  pozwolę  na  nagie  babsko  w  tym  domu,  George’u 
Beelby!

—  Wrzeszcz  sobie,  ile  chcesz  —  odparł  zimno  Mały  George.  —  A,  tak  przy  okazji 

przypominam, że to mój dom…

— Och, czyżby? Bardzo dobrze. Bardzo dobrze. Powiem ci więc tu i teraz… Otóż… nie 

jest on wystarczająco duży dla nas dwóch i… dla twojego wrzasku.

—  Nie  jesteś  pierwszą  osobą,  której  to  przyszło  do  głowy  —  warknął  Mały  George.  —

Ostatnio miałem już zupełnie dosyć twojego dogryzania.

background image

Duży George przestał dreptać w miejscu i próbował przybrać godny wyglad, o ile może się 

to w ogóle udać mężczyźnie w nocnej koszuli. Zamierzał postawić ultimatum, które — w co 
nie wątpił — przywróci rozsądek Małemu George’owi.

—  Zniosłem  wiele…  Znosiłem  twoje  czaszki  przez  długie  lata,  zapowiadam  ci,  że  nie 

ścierpię tego paskudztwa! Jeśli ono pozostanie ja… odejdę.

— Zostaniesz, czy odejdziesz, to twoja sprawa. Aurorka będzie sta na tej półce z zegarem 

— zakończył dysputę Mały George, wychodząc z domu po swój nieszczęsny rondel.

* * *

Śniadanie  minęło  w  ponurym  nastroju.  W  zachowaniu  Dużego  Gorge’a  uderzała 

stanowczość, ale Mały George wcale się nie przejmował. Przeżył już gorszą awanturę, gdy w 
zeszłym tygodniu przyłapał Dużego George’a na podkradaniu kawałka placka z rodzynkami, 
który  odłożył  sobie  na  drugie  śniadanie.  Kiedy  jednak  skończyli  śniadanie  w  grobowym 
milczeniu,  Duży  George  ostentacyjnie  wyciągnął  spod  łóżka  starą,  zniszczoną,  brzuchatą 
walizę i zaczął pakować do niej swój dobytek. W tej chwili Mały George zdał sobie sprawę, 
że kryzys jest poważniejszy, niż przypuszczał. Cóż… niech tak będzie, proszę bardzo. Niech 
Duży George sobie nie wyobraża, że w taki sposób zmusi go do rezygnacji z Aurorki. Wygrał 
ją i zatrzyma, a Duży George może iść nawet do… Hadesu. Mały George naprawdę myślał o 
Hadesie. Usłyszał to słowo od pastora, i sądził, że brzmi dosadniej niż piekło.

Mały  George  obserwował  spod  oka  Dużego  George’a,  gdy  ten  mył  naczynia,  a  potem 

karmił Mustard, która podeszła do okna i podrapała w szybę. Poranne słońce zawiodło i, jak z 
niechęcią  zauważył  Mały  George,  zapowiadał  się  ciemny,  mglisty  dzień,  zdecydowany 
popsuć człowiekowi nastrój. Oto rezultat rozbitego lustra i przechodzenia pod drabiną!

Duży  George  zapakował  portret  Lauriera  oraz  model  statku  ze  szkarłatnym  kadłubem  i 

białymi żaglami, zdobiący od lat trójkątną półkę nad jego łóżkiem. To bezsprzecznie należało 
do niego. Lecz kiedy doszło do niewielkiej biblioteczki, zaczęły się trudności.

— Które z tych książek mogę zabrać? — zapytał lodowato.
—  Które  chcesz  —  odrzekł  Mały  George  wyciągając  stolnicę.  Spośród  wszystkich 

znajdujących  się  w  domu,  interesowały  go  tylko  dwie:  „Księga  męczenników”  Foxe’a  i 
„Straszna  spowiedź  i  egzekucja  Johna  Murdbocka  (pewnego  emigranta)  powieszonego  w 
Brockwille — Górna Kanada, dnia trzeciego września — za okrutne zamordowanie własnego 
brata”.

Skoro  Mały  George  zrozumiał,  że  Duży  George  właśnie  to  dzieło  pakuje  do  walizki,  z 

wielkim trudem powstrzymał jęk rozpaczy.

— Zostawiam ci „Męczenników” i te… tam… tanie powieścidła — oświadczył niepewnie 

Duży George. — A co z psem i kotem?

—  Weź  lepiej  kota  —  rzekł  Mały George  przemierzając  pokój.  —  Pasuje  w  sam  raz  do 

twoich bokobrodów.

Duży George przyjął propozycję z ulgą. Mustard była jego ulubienicą.
Duży George zamknął walizę i zaciągnął paski, wsadził opierającą się Mustard do worka, 

przewiesił  go  przez  ramię  i  w  niedzielnym  kapeluszu  wyszedł  z  domu.  Ruszył  w  dół  po 
skałach, nie  obdarzywszy kuzyna  ani jednym spojrzeniem.  Ten zaś  ostentacyjnie  trudził  się 
przygotowywaniem  ciasta  z  rodzynkami.  Przez  pewien  czas  spoglądał  w  kierunku  Dużego 
George’a  z  niedowierzaniem,  a  gdy  ów  zniknął  mu  z  oczu,  zerknął  na  białą  przyczynę 
nieporozumienia, stojącą spokojnie obok zegara.

— Cóż, jednak nie zdołał cię wyrzucić, moja ślicznotko. I niech mnie gęś kopnie, jeśli mu 

się  to  kiedykolwiek  uda.  O,  nie,  mój  panie!  Powiedziałem  swoje  i  dotrzymam  słowa.  W 

background image

każdym  razie  moje  uszy  nie  będą  musiały  już  nigdy  wysłuchiwać  jego  starego  poematu.  I 
znowu mogę nosić kolczyki.

* * *

Mały George myślał, że Duży George wróci, jak tylko się uspokoi. Ale nie docenił mocy 

zasad Dużego George’a i jego uporu.

Nie trwało długo i ludzie mu donieśli, że Duży George wynajął starą chatę Toma Wilkinsa 

w  Upper  Spruce  i  tam  zamieszkał.  Ale  nie  z  Mustard,  o  nie!  Duży  George  mógł  sobie  nie 
wracać, ale Mustard to zrobiła. Trzy dni po haniebnym opuszczeniu domu w worku, Mustard 
zadrapała w okienną szybę. Mały George wpuścił ją i nakarmił. To nie jego wina, że  Duży 
George nie potrafił zatrzymać przy sobie kota. Mały George uratował zwierzaka od śmierci 
głodowej. Mustard siedziała u niego do niedzieli. Duży George widząc, że Mały George jest 
w  kościele,  przyszedł  do  Little  Spruce  i  zabrał  ją.  I  całkiem  niepotrzebnie.  Mustard  znowu 
wróciła… j jeszcze raz… Po trzeciej próbie Duży George poddał się rozgoryczony.

—  Czy  muszę  trzymać  tego  starego,  żółtego  i  wyleniałego  kota?  —  zapytał  znajomego 

pisarza.  —  Bogiem  a  prawdą,  nie!  Moje  uczucia  rani  najwięcej  to,  że  on  wiedział,  że  ten 
stwór wróci. Dlatego tak chętnie mi ją odstąpił. O, to diabelnie sprytny człowiek! Słyszałem, 
że chodzi i rozpowiada o mnie złośliwe i fałszywe plotki. Mówi, że  się wkrótce pochoruję, 
jedząc solone dorsze i wrócę dla samego zapachu jego kuchni. O, on już zobaczy… zobaczy. 
Nigdy żołądek nie był dla mnie bożkiem. Z nim, to co innego. Powinien pan usłyszeć, jakie 
pewnego  dnia  zrobił  piekło,  bo  zjadłem  kawałek  jego  starego,  zakalcowatego  placka  z 
rodzynkami. Schował go dla siebie, chciwy prosiak! I powiada, że będę tu zbyt samotny, i nie 
będę miał z kim pogadać… Tak, tak, mój panie! To jego własne słowa! Ja i samotność! To 
miejsce bardzo mi odpowiada. Niech pan tylko spojrzy na krajobraz. Ja jestem miłośnikiem 
przyrody,  proszę  pana.  Kocham  księżyc…  I  te  dobroduszne  krowy  na  Cyplu.  Godzinami 
mógłbym  na  nie  patrzeć.  Ich  towarzystwo  najzupełniej  mi  wystarczy,  proszę  pana.  Nie 
pomijając obecnych. Nie, żeby Mały George był bez zalet — dodał Duży George z uczuciem. 
— Jaki ten chłop robi pudding z czarnych jagód! A jego zupa z ostryg nie ma sobie równej. 
Ale ja muszę się zatroszczyć o własną duszę, no nie? I o moją moralność.

* * *

Kłótnia  i  rozstanie  obu  George’ów  wywołały  sensację  w  Rose  River  a  nawet  na  całym 

wybrzeżu. Lecz tylko nieliczni wiedzieli, że nieporozumienie ma poważny charakter. Kiedy 
minęła wiosna a potem lato, nikt już nie spodziewał się zgody. Ci Beelby’owie zawsze słynęli 
z  uporu.  Żaden  z  nich  nie  zachowywał  się  z  dostojną  powściągliwością,  gdy  chodziło  o 
wzajemne urazy. Przy spotkaniach patrzyli na siebie spode łba w ponurym milczeniu. Każdy 
też nieustannie zaczepiał sąsiadów, by opowiedzieć własną wersję historii.

— Słyszałem, że on rozpowiada, jakobym to ja kopnął psa w podbrzusze — sarkał Mały 

George. — A co to jest podbrzusze, proszę pana?

— Brzuch — odpowiadała szczerze przydybana ofiara.
—  No  i  co  pan  powie?  Wiedziałem,  że  on  kłamie.  Nigdy  nie  kopnąłem  psa  w  brzuch. 

Dotknąłem  jego  żeber  czubkiem  buta,  dawno  temu…  i  to  wszystko.  I nie  bez  przyczyny… 
Mówi,  że  ja  zwabiłem  do  siebie  jego  kota.  A  na  co  mi  jego  kot?  Tylko  przynosił  zdechłe 
szczury i rzucał je gdzie popadło. A w nocy chciał  spać tylko na moim podbrzuszu. Gdyby 

background image

dobrze  karmił  tego  kota,  to  on  by  nie  uciekł.  A  ja  przecież  nie  mogę  odpędzić  od  drzwi 
biednego, źle traktowanego zwierzęcia!

Słyszałem, że coś tam wygaduje o księżycu i dobrodusznych krowach. Temu człowiekowi 

księżyc jest  potrzebny  wyłącznie  do  przepowiadaniu  pogody. A  co  do  krów…  to  dla  niego 
wszystkie są jednakie. Ale się cieszę, że jest zadowolony. Ja też jestem. Mogę sobie śpiewać, 
ile chcę i nikt… nikt mi nie gada złośliwie: „Bardzo dobry głos do skrobania rzepy” albo: „Co 
za ponure grobowe wycie” i podobnie irytujące rzeczy. Musiałem to znosić latami. I czy ja 
robiłem z tego powodu jakieś sceny? Albo z powodu, że wieczorami wywrzaskiwał ten swój 
stary  poemat…  dusząc  się,  krztusząc,  parskając,  szczekając  i  chrypiąc,  aż  czułem  się  jak 
przepuszczony  przez  maszynkę  do  mięsa.  Czy  miałem  mu  za  złe,  kiedy  zawsze  miał  inne 
zdanie?  Nie,  przez  to  życie  było  zabawniejsze.  Czy  miałem  mu  za  złe,  że  jest  takim 
fundamentalistą?  Nie,  szanowałem  jego  zasady  i  nawet  przestałem  nosić  kolczyki,  bo  on 
uważał, że  to  niegodne  prezbiterianina. Czy miałem  mu  za  złe,  że  zrywał się w niedzielę o 
świcie na modlitwę? Ja nie jestem taki nabożny jak on. Chociaż niektórzy mogą uważać, że 
sposób w jaki się modlił, był pozbawiony szacunku… Rozmawiał z Bogiem tak jak ze mną 
albo  z  panem.  Mnie  ten  brak  szacunku  nie  przeszkadzał,  ale  jednego  nie  lubiłem…  tego 
przerywania modlitw w połowie. A mimo to nie czepiałem się go i na wszystko przymykałem 
oczy.  A  mimo  to…  kiedy  przyniosłem  do  domu  taką  piękną  figurkę…  Aurorkę,  to  Duży 
George zaraz zaczął się ciskać i wrzeszczeć. Cóż, ja tam wolę Aurorkę od niego i niech mu to 
pan  powtórzy.  Po  pierwsze,  przyjemniej  na  nią  patrzeć,  a  po  drugie,  nie  zakrada  się  do 
spiżarni i nie zjada mego osobistego placka. Nie chcę więcej mówić o tej całej historii… Dość 
o niej opowiada Duży George, ale  któregoś dnia,  jak znajdę czas, to  opowiem panu bardzo 
dużo, proszę pana.

— Mówiono mi, że ten głupi osioł, Mały George, spędza wolny czas wyobrażając sobie, że 

sadzi  kwiatki  na  mym  grobie  —  oznajmił  pastorowi  Duży  George.  —  Obawiam  się,  że 
również naśmiewa się z moich modlitw. Czy pan uwierzy, pastorze? Był na tyle bezczelny, że 
raz kazał mi skrócić modły, bo mu przeszkadzają w porannym śnie. Czyje skróciłem? Ani o 
sekundę!  Modliłem  się  dwa  razy  dłużej.  Co  ja  przeżyłem  z  tym  człowiekiem!  Jego  pies 
niemal  całkowicie  zeżarł  moją  obligację  zwycięstwa,  ale  ja  się  nie  skarżyłem.  Bóg 
świadkiem, że nie! A on zaraz zaczął wierzgać, kiedy mój kot okocił się na jego koszuli. A 
skoro jesteśmy przy kotach, to słyszałem, że Mustard ma znowu kocięta. Myślałem, że on mi 
jednego przyśle. Są trzy małe… a ja nie mam żadnego stworzenia do towarzystwa… oprócz 
paru  kaczek.  Lecz  gdy  się  wie,  że  trzeba  je  zjeść,  przestaje  być  przyjemnie.  Niech  pan 
posłucha, pastorze. Dlaczego Jakób jęczał i płakał, kiedy całował Rachelę?

Pastor nie wiedział albo chciał zachować dla siebie tę informację. Niektórzy ludzie z Rose 

River uważali, że pastor za bardzo lubi ciągnąć George’ów za języki.

— Bo odkrył, że to nie było to, co miało być — zachichotał Duży George. Zdobył punkt 

na pastorze i cały dzień miał doskonały humor.

Ale  wkrótce  Dużemu  George’owi  nie  było  do  śmiechu.  Nieomal  dostał  apopleksji,  gdy 

usłyszał, że  któryś z  letników znad  rzeki poszedł do Małego George’a sądząc,  że  to on jest 
poetą  i  poprosił  o  przeczytanie  poematu.  Najgorsze,  że  Mały  George  prośbę  spełnił. 
Przeczytał cały utwór od początku do końca i nie wyprowadził gościa z błędu.

—  Od  oddawania  czci  figurkom  do  kradzieży  cudzych  wierszy  jest  tylko  jeden  krok. 

Widzicie, jak się psuje charakter tego człowieka? — zauważył Duży George.

— A może by tak wdowa Terlizzick potrafiła go naprawić? — zaśmiał się słuchacz.
— Kto to jest?
— Nie wiesz, że Mały George chodzi do niej w niedzielne wieczory? Ludzie spodziewają 

się ślubu.

Duży  George  dosłownie  skamieniał,  lecz  po  chwili  rozpuścił  język  ku  niepohamowanej 

radości mieszkańców Rose River i Cove.

background image

— Chce zamęczyć na  śmierć  drugą  żonę,  jak sądzę.  Naprawdę, myślałem,  że  ma więcej 

rozumu. Ale nie można ufać mężczyźnie, który jn raz był żonaty. Choć z drugiej strony… taki 
powinien  wiedzieć  co  robi.  No  i  ta  jego  uroda!  Nie  ma  brzydszego  na  całym  północnym 
wybrzeżu.  Wdowa  Terlizzick  też  nie  jest  żadną  pięknością…  ta  włochata  brodawka  na 
brodzie  i  pokręcone  stopy.  Wygląda,  jakby  ją  ponadgryzały  psy.  A  jaka  tłusta!  Dobrze 
chociaż,  że  nie  musi  jej  kupować  na  wagę!  Już  dwa  razy  była  zamężna.  Niektórzy  ludzie 
nigdy  nie  wiedzą,  kiedy  powinni  przestać.  Jej  ojciec  raz  się  upił  i  poszedł  do  kościoła  w 
nocnej koszuli… Miła rzecz… ktoś taki w rodzinie… Żal mi Małego George’a, ale sam się 
wkopał.  Słyszałem,  że  siedząc  w  kościele,  gapi  się  na  nią  jak  wół  na  malowane  wrota. 
Niedługo  zacznie  jej  śpiewać  serenady.  Mówiłem  wam,  że  Mały  George  sądzi,  że  potrafi 
śpiewać? Raz go zapytałem:  „Więc te wycie nazywasz  muzyką?” A ta Terlizzick  nigdy nie 
miała  słuchu.  Cóż,  dc  stanie  za  swoje…  gdybym  zechciał,  przypomniałbym  jej  parę 
ciekawych spraw…

Duży George bardzo sobie wziął do serca małżeńskie plany Małego! George’a. Stawał na 

skale  i  wymachiwał  rękami,  a  wszyscy  wiedzieli,  że  nie  deklamuje  swego  poematu,  lecz 
złorzeczy  wdowie  Terlizzick.  Ona  to  była  mówił  wszem  i  wobec,  utajoną  kobrą,  wielkim, 
tłustym  babsztylem,  kobiecym  drapieżnikiem,  najgroźniejszą  tygrysicą…  Wyrażał  głęboką 
litość dla Małego George’a. Ten biedak nawet sobie nie wyobraża, w co się pakuje. Zbierać 
resztki po dwóch mężczyznach! Lecz te wdowy już potrafią zawracać ludziom w głowie! Ta 
Terlizzick  ma  doświadczenie!  Dwóch  mężów  już  wykończyła.  Paniusia  powinna  być 
oszczędniejsza, jeśli chodzi o małżonków.

Komplementy  te,  naturalnie,  natychmiast  przekazywano  Małemu  George’owi  i  wdowie 

Terlizzick.  Jak  się  do  nich  odnosili,  nie  wiadomo.  Mały  George  trzymał  język  za  zębami  i 
demonstracyjnie zajmował się kociętami Mustard.

Biała  bogini  świtu  stała  dalej,  wspinając  się  na  palcach,  na  półce  z  zegarem,  lecz  na  jej 

zgrabnych nogach powoli osiadała warstwa kurzu.  Kiedy kapitan  Leon ogłosił  nową loterię 
fantową  w  Chapel  Point,  Mały  George  oświadczył,  że  powinno  wkroczyć  prawo,  a  Mosey 
Gautier musiał ratować się ucieczką, gdy spróbował sprzedać mu bilet.

* * *

Wiosna  i  lato  minęły,  jesień  też  dobiegała  końca.  Ludzie  z  Rose  River  opatrzyli  swoje 

domy  na  zimę,  a  letnicy  wyjechali  do  miast  —  wszyscy  oprócz  pisarza,  który  zwykle 
zostawał w swej chacie, dopóki zatoka nie zamarzła.

Pewnego wieczoru, Duży George wybrał się brzegiem morza do latarni na Cyplu. Spacer 

był długi,  a jego zaatakował reumatyzm. Jednakże w latarni oczekiwali  go kompani i Duży 
George  uznał,  że  wieczór  towarzyski  dobrze  mu  zrobi  na  nerwy.  Krótkie  dni  i  długie, 
wcześnie  zapadające  wieczory  bardzo  go  przygnębiały.  A  na  domiar  wszystkiego  chata 
Wilkinsa była strasznie przewiewna. Żona latarnika pewnie poda im jakiś lunch. Kucharskie 
umiejętności  Dużego  George’a,  jak  dotąd,  nie  poprawiły  się  zbytnio.  Odnosił  wrażenie,  że 
jest  za  stary  na  naukę.  Mimo  to,  nie  pozwalał  swym  myślom  błądzić  wokół  łojowego 
puddingu  Małego  George’a,  zupy  z  ostryg  i  gorących  biszkoptów.  Myśli  takie  prowadziły 
bowiem do szaleństwa.

Tego  ranka  spadł  niewielki  śnieg,  który  stajał,  gdy  słońce  powędrowało  wyżej.  Niebo 

jednak wciąż zaciągały chmury. Krótki dzień nie przyniósł ciepła, a ku wieczorowi robiło się 
jeszcze  zimniej.  Ląd  i  morze  ogarnęła  posępna  cisza.  Duży  George  usłyszał  daleki  gwizd 
lokomotywy.” Stara Władczyni zatoki od czasu do czasu pojękiwała głucho. Zbierało; się na 
sztorm,  lecz  Duży  George  nie  bał  się  sztormów.  Wróci  do  domu  drogą  wzdłuż  rzeki, 
ponieważ przypływ będzie zbyt wysoki, by mógł iść obok Dziury w Ścianie.

background image

Kiedy jednak dotarł do długiego, czerwonego przylądka zwanego Dziura w Ścianie, zdał 

sobie sprawę, że przypływ już go wyprzedził. Niej było mowy o obejściu przylądka. Nie mógł 
też wspiąć się na stromej i poszarpane zbocze, zaś powrót do miejsca, z którego droga wiodła 
do brzegu, oznaczał dodatkowy spacer.

Duży  George  doznał  nagłego  olśnienia.  Skoro  nie  może  obejść  Dziury  w  Ścianie,  to 

spróbuje przejść przez nią! Nikomu się to wprawdzie nie udało, ale zawsze jest ten pierwszy 
raz. Poza tym, na pewno się powiększyła od ubiegłego roku. Ten, co nic nie robi, nie odnosi 
sukcesów!  Dziura  w  Ścianie  była  najpierw  małym  otworem  w  stosunkowo  cienkiej  skale 
przylądka.  Z  roku  na  rok,  pod  wpływem  erozji,  piaskowiec  się  rozpadał  i  teraz  miała  już 
znaczne  rozmiary.  Duży  George  zaś  był  niski;  i  chudy.  Uznał,  że  jeśli  przejdzie  głowa,  to 
reszta  ciała  zmieści  się  także.  Położył  się  na  ziemi  i  zaczął  się  ostrożnie  przeciskać.  Było 
ciaśniej  niż  przypuszczał.  Brzegi  szczeliny  wydały  mu  się  bardzo  solidne.  W  jednej  chwili 
doszedł do wniosku, że nie nadaje się na pioniera i odkrywcę nowych dróg. Lepiej wróci na 
drogę. Spróbował, ale nie mógł się ruszyć Niewiadomym sposobem kurtka zwinęła mu się na 
ramionach i zaklinowała w otworze. Na próżno wił się, kręcił i szarpał. Wielka skała zdawał 
się trzymać  go żelazną  garścią.  Im bardziej  się szamotał,  tym  głębiej się  wciskał. W  końcu 
legł wyczerpany, a ciało, z przerażenia, zrosił mu lodowaty pot. Głowa już przeszła, ramiona 
były  zaklinowane,  lecz  nogi,  gdzie  znajdowały  się  jego  nogi?  Stracił  w  nich  czucie,  ale 
pewnie zwisały z drugiej strony kamiennej ściany.

Co za sytuacja! Na bezludnym brzegu, w szybko zapadającej listopadowej nocy i  wobec 

nadciągającego  sztormu!  W  żaden  sposób  tego  nie  przeżyje!  Umrze  przed  świtem  na  atak 
serca, jak stary kapitan Jobby, kiedy po pijanemu próbował przejść przez Dziurę.

Nikt  go nie zobaczy. Wołanie  też  nie ma sensu. Przed  nim i  za  nim była pustka. Zatoka 

tonęła w cieniu drugiego przylądka. Ani jednej żywej duszy! Mimo to, Duży George krzyczał 
ze wszystkich sił i na ile mu pozwalał jego krótki oddech.

— Lepiej byś śpiewał, zamiast wydawać te okropne wrzaski — odezwał się Mały George, 

wysuwając głowę zza wielkiego głazu.

Duży George wpił się wzrokiem w tak dobrze mu znane długie wąsy i cienki nos. Spośród 

wszystkich mieszkańców  River i  Cove właśnie  Mały George musiał  go przydybać w  takim 
położeniu! I co, u diabła, robi on wieczorem w miejscu odległym o milę od domu?

— Nie zamierzam śpiewać, bo jeszcze mi się nie przewróciło w głowie… jak niektórym —

odparł sarkastycznie Duży George. — Próbowałem tylko złapać oddech.

— Dlaczego nie przeszedłeś do końca? — zakpił Mały George, wychodząc zza głazu.
—  Bo  nie  mogę  i  ty  dobrze  o  tym  wiesz!  —  wrzasnął  rozgniewany  Duży  George.  —

Posłuchaj no, George’u Beelby! Nie przyjaźnimy się już, ale jestem chyba człowiekiem, no 
nie?

—  Są  chwile,  w  których  dostrzegam  pewne  podobieństwo  —  przyznał  Mały  George, 

siadając spokojnie na wystającej krawędzi.

— A więc, w imię ludzkości, pomóż mi się stąd wydostać.
—  Nie  wiem,  czy  potrafię  —  zauważył  Mały  George  z  powątpiewaniem.  —  Jedyny 

sposób, to szarpnąć cię z powrotem za nogi, ale nie mogę obejść teraz Cypla…

— Jeżeli złapiesz mnie mocno za ramiona albo za kurtkę, to zdołasz wyciągnąć mnie i z tej 

strony. Trzeba tylko szarpnąć z całej siły. Sam nie poradzę, bo nie mogę poruszać rękami.

— A poza tym nie wiem, czy chcę to zrobić — ciągnął Mały George, jakby dopowiadał 

myśl do końca.

—  Ty…  nie  wiesz?  Chcesz  powiedzieć,  że  zostawisz  mnie  w  taką  noc?  No  wiesz, 

George’u Beelby!

—  Nie  chciałbym,  ale  jeśli  tu  zostaniesz,  to  wyłącznie  z  własnej  winy.  Jeśli  mam  cię 

wyciągnąć, to musisz okazać trochę rozsądku. No więc… czy wrócisz do domu i będziesz się 
zachowywał jak należy?

background image

— Jeżeli  ci zależy, abym  wrócił, to  wiesz,  co  masz  zrobić  — warknął Duży George. —

Gadaj, o co chodzi.

— Aurorka zostaje — powiedział krótko Mały George.
— To ja też — Duży George naśladował zwięzły styl Małego George a, ale tylko dlatego, 

że brakło mu tchu. Mały George wyciągnął fajkę i zaczął ja zapalać.

— Masz pięć minut do namysłu, zanim stąd odejdę. Nie zamierzam siedzieć dłużej na tym 

zimnie.  Nie  wiem, jak  takie chuchro jak  ty  wytrzyma  tu  całą noc.  W  każdym  razie  po  tym 
wszystkim zrozumiesz biednego wielbłąda, który próbował przejść przez ucho igielne.

— I ktoś taki uważa się za chrześcijanina! — zadrwił Duży George,
— Nie bądź opryskliwy. Religia nie ma tu nic do rzeczy, to kwestia zdrowego rozsądku —

odparł Mały George.

Duży George użył wszystkich sił, by się uwolnić, lecz skała nawet nie drgnęła.
Mały  George  zadrwił  bezlitośnie:  —  Gdybyś  mógł  teraz  się  zobaczyć  z  tymi  rudymi 

bokobrodami wystającymi z dziury! A przypuszczam, że reszta sterczy z drugiej strony. Jeśli 
ktoś nadejdzie, zobaczy piękny, tylny widoczek. Choć to bardzo wątpliwe, by ktoś nadszedł o 
tej  porze.  Jeśli  dożyjesz  ranka,  sprowadzę  pisarza,  żeby  podziwiał  twoją  odwrotną  stronę. 
Bądź rozsądny, George, mam na kolację grochówkę… gorącą grochówkę.

— Idź do diabła ze swoją grochówką — odpalił Duży George.
Zapadło  milczenie.  Duży  George  intensywnie  myślał.  Już  wiedział,  gdzie  są  jego 

kończyny,  bo  zimno  poszczypywało  jak  chytra  łasica.  Skała  była  twarda  jak  żelazo.  Zaczął 
padać deszcz i zerwał się wiatr. Piana rozpryskiwała się już na głazach, gdy uderzały w nie 
fale. Rano będzie… martwy albo nieprzytomny.

Ale  nie  chciał  się  tak  łatwo  poddać  Małemu  George’owi  i  białonogiej  pannicy  z  półki. 

Duży George spróbował ocalić choć odrobinę honoru doznając porażki.

— Jeżeli wrócę do domu, to obiecasz mi, że nie ożenisz się z grubą wdową?
— Niczego nie  przyrzeknę, ale  nigdy nie  zamierzałem  się żenić z  jakąś  wdową…  grubą 

czy chudą.

Duży George nie mógł sobie odmówić szyderstwa.
— Pewnie dlatego, że cię nie chciała?
— Nie dałem jej okazji do chcenia. Nie połączę się z domem Terlizicków. No, więc… bo 

idę na gorącą grochówkę. No co, George?

Duży  George  wydał  przeciągłe  westchnienie  wyrażające  rezygnację.  Życie  okazało  się 

nadmiernie skomplikowane. Został pokonany.

—  Wyciągaj  mnie  z  tej  przeklętej  dziury!  —  rzekł  kwaśno.  —  I  nie  obchodzi  mnie,  ile 

gołych bab będziesz trzymał przy sobie.

— Jedna mi wystarczy — odparł Mały George.
Udało mu się złapać kurtkę oraz ramiona i potężnie szarpnąć. Duży George wrzasnął. Był 

przekonany,  że  wyrwano  mu  nogi.  Ale  po  chwili  poczuł  je  na  miejscu,  stał  bowiem  obok 
Małego George’a.

—  Wyżmij  sobie  bokobrody  i  ruszamy  —  polecił  Mały  George.  —  Obawiam  się,  że 

grochówka się przypaliła. Zostawiłem ją na kuchni.

Co  za  ulga  i  radość,  choć  deszcz  zacinał,  a  zatoka  wzburzyła  się  wysokimi  falami.  Piec 

mruczał błogą pieśń o bukach i klonach, a Mustard czule lizała swoje maleństwa. Zupa była 
najwyższej  klasy. A  do  tego… Mały  George  bardzo  ładnie  wyglądał  w  kolczykach. Można 
powiedzieć, że równoważyły wąsy.

A Aurorka? Właśnie… co z Aurorką?
—  Coś  ty  zrobił  z  tym  starym,  pogańskim  posążkiem?  —  zapytał  Duży  George, 

odstawiając z hałasem kubek mocnej herbaty.

background image

—  Przemalowałem  ją  na  brązowo  —  odparł  z  dumą  Mały  George.  —  Wygląda  bardzo 

gustownie.  Wiedziałem,  że  prędzej  czy  później  pojawisz  się  w  domu  i  chciałem,  żebyś 
wiedział, że szanuję twoje zasady.

— No to lepiej ją oskrob — rzekł stanowczo Duży George. — Myślisz, że będę się gapił 

na  gołą  murzynkę?  Jeśli  już  mam  dzień  za  dniem  patrzeć  na  nagą  kobietę,  to  gwoli 
przyzwoitości niech będzie biała!

background image

M

AGIA MORZA

Wody Przylądka  Racicot  burzył północno–zachodni  wiatr.  Nasycony mocnym  zapachem 

soli  dął w stronę  lądu;  najpierw długim,  wąskim  tunelem ciemnoniebieskiej  wody,  a potem 
przemykał  obok  piaszczystych  wydm  i  latarni  morskiej  stojącej  na  posępnej  skale.  Pędził 
świszcząc  między  masztami  łodzi  zakotwiczonych  na  przystani  i  wśród  kominów  małych 
rybackich  domków  nadmorskiej  osady.  Śpiewał  i  zawodził  o  różnych  sprawach,  ale  każdy 
słyszał tylko to, co było bliskie jego sercu. Nora  Shelley, stojąca w drzwiach starego domu 
swego  ojca,  pochwyciła  w  tym  wieczornym  zawodzeniu  jakąś  nową  nutę.  Tyle  razy  wiatr 
opowiadał  jej  o  dalekim,  upragnionym  świecie,  ale  nigdy  w  tych  opowieściach  nie  było 
obietnicy spełnienia.

— Noro, tam za horyzontem jest nowe życie — poświstywał wiatr. — Dobre życie i łatwe 

do osiągnięcia. Wyciągnij tylko ręce, a wszystko czego pragniesz, będzie twoje…

Nora  wyjrzała  za  próg  i  nastawiła  twarz  do  wiatru.  Kochała  tę  pół—nocno—zachodnią 

wichurę  jak  starego  wypróbowanego  przyjaciela.  Nora  była  szczupła  i  smukła.  Miała  jasną 
delikatną  skórę  i  niebieskie  oczy  o  takim  odcieniu  błękitu,  jaki  przybiera  morze  w 
promieniach  zachodzącego  słońca.  Twarz  o  porcelanowobiałej  cerze  okalały  włosy  czarne 
niczym  noc.  Nikt  nie  powątpiewał,  że  była  najpiękniejszą  dziewczyną  w  osadzie,  ale 
uchodziła za mało przystępną, a nawet zbyt dumną. Przyjaciółki musiały często wyjaśniać i 
usprawiedliwiać jej odmienność.

W  tej  chwili  przymknęła  drzwi,  chcąc  się  odgrodzić  od  dochodzących  z  izby  głosów. 

Podejmując  decyzję,  pragnęła  zostać  sam  na  sam  z  wiatrem,  przed  sobą  miała  kamienistą 
plażę  obsadzoną  niskopiennymi,  z  trudem  trzymającymi  się  ziemi  wątłymi,  nadmorskimi 
wierzbami. Wokół wznosiły się małe ubogie chatki ani mniejsze, ani bardziej siermiężne niż 
dom jej ojca. Pomiędzy nimi, na wyboistych ścieżkach, zawsze było pełno hałaśliwych dzieci. 
Łodzie  do  połowu  makreli  kiwały  się  na  wodzie,  a  za  nimi  rozciąga  się  ostro  zakończony 
przylądek Sandy, aż biały od siedzących a nim mew. Nieco niżej, w pobliżu zatoki, grupka 
mężczyzn śmiejąc się, rozmawiała głośno przed rybiarnią Francuza Joego. Takie życie znała 
dawna.

Po  drugiej  stronie  przystani,  na  porośniętym  świerkami  lądzie,  stało  Dalveigh.  John 

Cameron,  bezdzietny  milioner,  wybudował  w  tym  miejscu  letni  dom  i  nazwał  go  tak  na 
pamiątkę swej starej, rodzinnej posiadłości w Szkocji. Mieszkańcom rybackiej osady zarówno 
dom  jak  i  jego  otoczenie  nie  wydawały  się  czarowną  bajką.  Niewielu  z  nich  widziało  coś 
podobnie wspaniałego.

Nora Shelley znała Dalveigh. Wielokrotnie gościła u Cameronów tego lata, a wśród piękna 

i luksusu czuła się w swoim żywiole. Jakby przysługiwały jej z tytułu prawa. To mogło być i 
jej życie, gdyby tylko je wybrała.

Tak naprawdę dokonała już wyboru, ale w poczuciu własnej wartości udawała przed sobą, 

że się jeszcze waha. No i trudno było tak zupełnie wykreślić z pamięci dawne wzruszenia i 
sympatie.

W domu jej ojca, w pokoju ze starymi wypaczonymi drzwiami i niskim sufitem siedziały 

cztery  osoby.  Na  dawno  nie  bielonych  ścianach  wisiały  ceratowe  kurtki  i  rybackie  sieci. 
Johnowi  Cameronowi  i  jego  żonie  ofiarowano  honorowe  miejsce  pośrodku  izby.  Pani 
Cameron,  przystojna  i  gustownie  ubrana,  miała  nieodmiennie  zgorzkniały  wyraz  twarzy.  A 
mimo to zawsze kierowała się zdrowym rozsądkiem i nawet najbardziej krytycznie nastawieni 
mieszkańcy  Racicot  nie  mogli  powiedzieć,  że  „zadziera  nosa”.  Jej  mąż  był  niewysokim, 
szpakowatym  mężczyzną  o  świeżej,  niemal  młodzieńczej  cerze.  Bardzo  go  lubiono  w 
Racicot,  ponieważ  chętnie  przebywał  w  towarzystwie  rybaków  i  żeglarzy,  a  poza  tym 
Dalveigh wciąż potrzebowało świeżych makreli i to też miało swoje znaczenie.

background image

Nathan  Shelley,  zgarbiony, z  rękami  spoczywającym  na  kolanach,  siedział  w  ulubionym 

kącie przy piecu. Przez szacunek dla pani Cameron odłożył fajkę i bez niej trudno mu było 
myśleć.

Pragnął, aby jego żona zajęła się jakąś pracą, gdyż jej bezczynność wydała mu się czymś 

nienaturalnym. W takim stanie, jak pamiętał, znajdowała się tylko raz, gdy przed dziesięciu 
laty,  po  silnym  sierpniowym  sztormie,  przyniesiono  do  domu  bezwładnego  i  ociekającego 
wodą  Neda  Shelleya.  Pani  Shelley  siedziała  teraz  przy  oknie  o  malutkich  szybkach  i 
obserwowała przystań. Mężowską kurtkę, którą łatała, gdy przyszli Cameronowie, złożyła na 
kolanach i opuściła na nią bezwładnie obie ręce. Była to dość flegmatyczna, rosła kobieta o 
pogodnej,  ładnej  twarzy.  Rysy  jej  nie  zmieniły  wyrazu  nawet  wtedy,  gdy  Cameronowie 
wystąpili z niezwykłą propozycją.

Chcieli  Nory…  Ci  bogacze…  tak  wiele  posiadający,  chcieli  tego  cudnie  rozkwitłego 

dziewczęcia,  bo  tylko  tego  im  brakowało  do  szczęścia,  John  Cameron  jasno  wyłożył  swą 
prośbę.

— Zadbamy o nią jak o własne dziecko — mówił. — Pokochaliśmy ją w ciągu tego lata. 

Nora  wyróżnia  się  urodą  i  zdolnościami,  zasługuje  na  coś  więcej,  niż  to,  co  może  jej 
ofiarować Racicot. Macie przecież kilkoro dzieci, a my jesteśmy bezdzietni. Poza tym… nie
zabierzemy wam córki na zawsze. Będziecie ją widywać, kiedy przyjedziemy do Racicot.

— To nie to samo — wtrącił cierpko Nathan Shelley. — Nie wróci już do naszego świata. 

Nieważne, ile się ma dzieciaków, bo i tak nie chce się stracić żadnego. Ale nasze uczucia nie 
powinny  stawać  na  drodze  do  szczęścia  Nory.  Jest  taka  mądra  i  zawsze  pragnęła  czegoś 
więcej, niż mogliśmy jej dać. Kiedyś byłem taki sam. Boże, jakże pomstowałem na Racicot! 
W końcu się wyrwałem, poszedłem do miasta i znalazłem pracę. Ale nic z tego nie wyszło. Za 
długo zwlekałem. Morze weszło mi w krew. Męczyłem się przez dwa lata, a potem wróciłem. 
Nie  chciałem  tego  zrobić,  zapewniam  was,  ale  musiałem.  I  od  tej  pory  tu  mieszkam.  Lecz 
może  z  dziewczyną  będzie  inaczej.  Jest  młodsza,  niż  ja  byłem  wówczas.  I  jeśli  jej 
przywiązanie do morza nie jest zbyt głębokie, to potrafi się odciąć od dotychczasowego życia. 
Ale nigdy nie wiadomo, kto i kiedy odpowie na zew morza.

Cameron uśmiechnął się. Ten stary, pomyślał, przesiąknięty solą rybak, ma w sobie coś z 

poety.  Bardzo  możliwe,  że  Nora  odziedziczyła  po  nim  inteligencję  i  oryginalność,  bo  na 
pewno nie po flegmatycznej, choć przystojnej matce.

— I co ty na to żono? — zapytał wreszcie Shelley.
Żona  odpowiedziała  z  właściwą  sobie  powściągliwością:  —  Zostawmy  decyzję  Norze.  I 

tak się stało.

Wreszcie  pojawiła  się  Nora,  jak  zawsze  piękna,  lekko  zarumieniona  od  smagającego 

wichru. Czuła w sercu ciężar, bo w tej chwili decydował się jej los. Spojrzała niepewnie na 
matkę.

Odchodzisz,  czy  zostajesz?  —  krótko  zapytał  ojciec.  Myślę,  że  odejdę  —  odparła  z 

namysłem, lecz gdy ujrzała twarz matki, podbiegła do niej i objęła ją serdecznie.

Nigdy cię nie zapomnę, mamo! — zawołała. — Zawsze będę cię kochać. Ciebie i ojca…
Matka odsunęła córkę i lekko popchnęła w stronę Cameronów.
—  Idź  do  nich  —  powiedziała  spokojnie.  —  Już  nie  należysz  do  nas.  Nowina 

błyskawicznie  rozniosła  się  po  Racicot.  Przed  wieczorem  wszyscy  mieszkańcy  przystani 
wiedzieli,  że  Cameronowie  adoptują  i  zabierają  do  siebie  Norę  Shelley.  Wieść  wywołała 
zaskoczenie i jeszcze większą zazdrość. Kobiety z przystani kręciły głowami.

—  Teraz  to  dopiero  Nora  zacznie  zadzierać  nosa  —  mówiły.  —  Zawsze  uważała  się  za 

kogoś lepszego od nas. Nat Shelley z żoną za bardzo ją rozpuścili. Ciekawe, co o tej sprawie 
myśli Rob Fletcher.

background image

Nora  prosiła  brata,  aby  przekazał  wiadomość  Robowi  Fletcherowi,  lecz  uprzedziła  go 

Merran  Andrews.  Pojawiła  się  przy  Robie,  gdy  ten  zaledwie  wrócił  z  połowu  i  jeszcze  nie 
zdążył porządnie zacumować łodzi.

—  Słyszałeś  nowinę,  Rob?  Nora  wyjeżdża  i  zostanie  wielką  panią.  Cameronowie 

bzikowali na jej punkcie całe lato, a teraz ją adoptują.

Merran pragnęła Roba dla siebie. Był rosłym, przystojnym mężczyzną i  do tego całkiem 

zamożnym. Najlepsza partia spośród wszystkich chłopców w osadzie. Porzucił ją dla Nory i 
teraz z przyjemnością go raniła, choć później zamierzała mu to wynagrodzić.

Pobladł  wyraźnie  pod  opalenizną,  ale  ukrył  tajemnicę  swego  serca  przed  wścibskimi, 

czarnymi  oczami  Merran.  —  Dla  niej  to  wielka  sprawa  —  powiedział  chłodno.  —  Jest 
stworzona do innego życia, niż to, które może ofiarować jej Racicot.

— Chciałeś raczej powiedzieć, że cały czas uważała się za zbyt dobrą dla zwykłych ludzi 

— zauważyła złośliwie Merran.

Następnego wieczoru Nora spotkała Roba. Przypłynęła do domu z Dalveigh, a on czekał 

już  na  przystani,  by  zacumować  jej  łódź  i  pomóc  wyjść  na  brzeg.  Szli  w  kulminacyjnym 
momencie zachodu, a północno–zachodni wiatr świszczał im w uszach. Właśnie zapłonęła jak 
wielka gwiazda latarnia morska i lśniła bladym światłem na tle złocistego nieba. Nora czuła 
się niezręcznie i złościło ją to. Rob Fletcher aż tak wiele dla niej nie znaczył, był po prostu 
dobrym przyjacielem. Wolałaby z nim rozmawiać, lecz on kroczył w milczeniu z opuszczoną 
głową.

— Rob, przypuszczam, że słyszałeś o moim wyjeździe? — przerwała w końcu milczenie.
— Tak, słyszałem ze sto razy — odparł, nie patrząc na nią.
—  To  wspaniała  szansa  dla  mnie,  prawda?  —  zapytała  ostrym  głosem,  chcąc  ukryć 

uczucie zakłopotania.

— Cóż, nie wiem — rzekł poważnie. — Jak na to spojrzeć z jednej strony, na to wygląda. 

Ale z drugiej strony… Czy jesteś pewna, że zdołasz wyrzucić z serca dwadzieścia lat życia i 
nie poczujesz bólu?

—  Och,  na  pewno  będę  tęskniła  za  domem,  jeśli  to  masz  na  myśli  —  rzuciła  Nora 

opryskliwie. — Przynajmniej na początku. Ale ludzie jakoś z tym żyją. Zresztą nie odchodzę 
na zawsze. Wrócę tu na lato… na każde lato…

—  To  już  nie  to  samo  —  upierał  się  Rob.  Myślał  identycznie  jak  Nathan  Shelley.  —

Zostaniesz wielką damą, może to i dobrze, ale będziesz inna niż teraz. Tak, tak… życie cię 
zmieni… Pewnie nie od razu, ale w końcu cię zmieni.  Będziesz jedną z nich, a nie jedną z 
nas. Lecz nie to jest najważniejsze. Cała rzecz w tym, czy znajdziesz szczęście.

Gdyby mówił to ktoś inny, Nora by się obruszyła, ale nie potrafiła gniewać się na Roba.
— Sądzę, że tak — rzekła po namyśle. — A poza tym, ja muszę wyjechać. Nic mnie nie 

powstrzyma.  Coś…  coś  z  daleka…  woła  mnie…  zawsze  mnie  wołało,  od  chwili,  gdy  jako 
mała dziewczynka dowiedziałam się, że jest gdzieś inny, szeroki świat.  I zawsze wydawało 
mi się, że pewnego dnia znajdę do niego drogę. Dlatego chodziłam do szkoły dłużej niż inne 
dziewczęta.  Matka  chciała,  abym  została  w  domu,  uważała,  że  nadmiar  nauki  uczyni  mnie 
zgorzkniałą  i  odmienną  od  reszty  ludzi,  wśród  których  muszę  żyć.  Ale  ojciec  do  tego  nie 
dopuścił,  on  mnie  rozumiał…  Twierdził,  że  jestem  podobna  do  niego,  kiedy  był  młody. 
Nauczyłam  się,  ile  mogłam  i  przeczytałam  wszystko,  co  mogłam.  Mam  wrażenie,  że  przez 
całe życie szłam po wąziutkiej kładce, a teraz otwiera się przede mną brama i mogę przez nią 
wyjść  na  szeroki  świat.  Nie  kuszą  ranie  luksusy,  bogaty  dom,  stroje  i  przyjemności,  choć 
ludzie  tak  sądzą,  nawet  matka  tak  uważa.  Nie  o  to  mi  chodzi.  Jest  coś  nieuchwytnego,  co 
wydaje się być w zasięgu mej ręki, o czym zawsze marzyłam i dlatego muszę to zdobyć. Rob, 
ja muszę!

Jeśli tak czujesz, to rzeczywiście musisz  odejść — odparł spokojnie, Patrząc łagodnie na 

strapioną twarz dziewczyny. — Lepiej na tym wyjdziesz, Noro, jeśli odejdziesz. I nie jestem 

background image

na tyle samolubny, aby twierdzić, że nie dostaniesz tego, czego pragniesz. Ale tym bardziej 
się zmienisz. Noro! Noro! Co ja bez ciebie pocznę!

Przestraszyła się nieoczekiwanej namiętności w głosie Roba.
—  Proszę  cię,  nie  mów  tak,  nie  mów!  Zapomnisz  o  mnie.  Jest  przecież  tyle  innych 

dziewcząt.

— Nie. Nie potrzebuję pocieszenia. Nie ma takiej jak ty i nigdy nie będzie. Nikt mi ciebie 

nie zastąpi, Noro, dobrze o tym wiesz.

— Przepraszam — powiedziała zakłopotana.
— Nie trzeba — odparł ponuro Rob. — Wolę cię kochać i cierpieć. Ani przez chwilę nie 

miałem nadziei, że mnie posłuchasz. Dziewczyna dobra dla Cameronów, to za wysokie progi 
dla Roba Fletchera, rybaka.

— Nigdy tak nie myślałam — zaprotestowała Nora.
— Wiem — rzekł spokojnie. — Ale tak jest i nic na to nie poradzisz. Lecz zapewniam cię 

Noro, że nikt mi ciebie nie zastąpi.

Pożegnali  się  pod  drzwiami  rodzinnego  domu  Nory.  Długo  spoglądała  za  jego  zgrabną, 

powoli oddalającą się sylwetką. Ku swemu niezadowoleniu poczuła pieczenie łez w oczach i 
gorzkie pragnienie w sercu. Przez chwilę żałowała decyzji. Zostanie, nie może odejść…

Ale  z  drugiej  strony  przystani  błysnęły  światła  Dalveigh.  Tamto  życie  wołało,  kusiło… 

Nie, musi odejść, już dokonała wyboru. Za późno, by zawrócić.

* * *

Nora Shelley wyjechała z państwem Cameron i Dalveigh zostało puste. Do osady Racicot 

przyszła zima. Wszyscy mieszkańcy oddawali się zwykłej o tej porze roku bezczynności. Był 
to czas wylegiwania się i plotkowania, czas długich godzin palenia fajki w zacisznych kątach 
i opowiadania historyjek o morzu i żeglowaniu.

Zimą w przystani rozkwitało życie towarzyskie, wszyscy chcieli powetować sobie udręki 

lata, gdy pracowano po osiemnaście godzin na dobę. Zimą można było wreszcie śmiać się i 
kłócić,  zawierać  małżeństwa,  flirtować,  a  także  —  jeśli  ktoś  miał  ochotę  —  marzyć  w 
samotności, jak to robił Fletcher.

W  porze  zimowej  każda  rzecz  urastała  do  niebywałych  rozmiarów.  Nadejście 

cotygodniowego  listu  od  Nory  do  jej  rodziców,  było  wydarzeniem  dla  całej  wioski. 
Kierowniczka poczty w Cove rozpuszczała wieść i wieczorem w kuchni Shelleyów robiło się 
tak tłoczno, że ani palca wcisnąć. Isabel, młodsza siostra Nory, czytała list na głos. Chodziła 
tak  długo  do  szkoły,  że  potrafiła  właściwie  wymawiać  trudniejsze  słowa  i  wyjaśnić,  gdzie 
znajdowały się wymieniane w liście miasta.

Państwo  Cameron  spędzili  jesień  w  Nowym  Jorku,  a  zimą  udali  się  na  południe.  Nora 

szczegółowo opisywała nowe życie. Przyznawała, że początkowo bardzo tęskniła za domem, 
ale później ten akcent zniknął z listów. O sobie niewiele pisała, za to dużo miejsca poświęcała 
opisom  poznanych  tam  ludzi  i  różnych  wspaniałości,  które  zwiedzała.  Słała  pełne  czułości 
pozdrowienia  dla  dawnych  przyjaciół,  dopytywała  się  o  interesujące  ją  kiedyś  sprawy. 
Jednak,  w  miarę  upływu  czasu,  listy  stawały  się  coraz  bardziej  obce  i  życie  w  Racicot  nie 
zajmowało jej tak jak przedtem. Rodzice wyraźnie to odczuwali.

—  Ona  się  zmienia  —  pomrukiwał  stary  Nathan.  —  To  było  do  przewidzenia  i  tak  jest 

lepiej dla niej… ale to boli. Straciliśmy naszą dziewczynkę, żono, na zawsze.

Rob  Fletcher  w  milczeniu  słuchał  listów,  podczas  gdy  inni  szeptali  i  komentowali. 

Opowiadano  w  przystani,  że  bardzo  się  zmienił.  Stał  się  odludkiem.  Zamiast  odwiedzać 
znajomych,  jak  to  robili  inni  ludzie,  siedział  w  domu  i  czytał  książki.  Mieszkańcy  Racicot 
mówiąc o nim, tylko kręcili zafrasowani głowami. Coś złego dzieje się z człowiekiem, skoro 

background image

woli czytać, kiedy wokół jest tyle rozrywek. Jacob Radnor całą zimę ślęczał nad książkami, a 
na  wiosnę  się  utopił.  Wyskoczył  za  burtę  swej  łodzi  podczas  połowu  śledzi.  To  są  właśnie 
skutki czytania książek!

Następnego lata państwo Cameronowie przyjechali do Dalveigh trochę później, z uwagi na 

zły stan zdrowia pana Johna Camerona. Na początku sierpnia zjawiła się cała chmara służby, 
aby  przygotować  dom  na  przyjęcie  właścicieli,  a  po  tygodniu  przybyli  i  oni.  Przywieźli 
mnóstwo gości.

Przyjechała  również  Nora  Shelley.  Patrzyła  teraz  na  skąpaną  w  zachodzącym  słońcu 

wioskę na przeciwległym brzegu. Zmęczona podróżą, nie miała zamiaru iść tam wcześniej niż 
nazajutrz  rano.  Nagle  jednak  zdała  sobie  sprawę,  że  musi  pójść  natychmiast.  Na  przystani 
była  jej  matka,  stamtąd  wołało  ją  dawne  życie.  Północno—zachodni  wiatr  mknął  po 
przesmyku  i  zachęcająco  pogwizdywał  pod  oknami  wykwintnego  pokoju.  Niósł  z  sobą 
posmak słonego morza i napełnił jej serce niezmierzoną słodko–gorzką tęsknotą.

Nora wyglądała piękniej niż kiedykolwiek przedtem. Przez miniony rok rozkwitła  i stała 

się  pełną  czaru  kobietą.  Nawet  Cameronowie  dziwili  się  tej  błyskawicznej  adaptacji  do 
nowego  otoczenia.  Zdawało  się,  że  zostawiła  za  sobą  Racicot,  tak  jak  zostawia  się  stare 
ubranie.  Przybrani  rodzice  szczycili  się  jej  urodą  i  niezrównanym  wdziękiem.  Hojnie 
obsypywali Norę podarkami i pobłażali we wszystkim. W ciągu kilku miesięcy żyła pełniej i 
intensywniej niż przez dwadzieścia lat. Ta Nora Shelley, która powróciła, była zupełnie inną 
osobą niż ta, która wyjechała.

Kiedy  jednak  ujrzała  falujące  morze,  światło  latarni  morskiej,  płomienny  blask  zachodu 

odbijający się w szybach rybackich domków, gdy usłyszała wołanie wiatru, wyzwoliło się w 
niej jakieś nieznane dotąd uczucie. Nie mogła się od niego uwolnić. Nie mogła dłużej czekać. 
Musi, nie zwlekając, natychmiast pójść do domu!

Ubrała  się  już  do  kolacji,  ale  bez  zastanowienia  ściągnęła  kosztowną  suknię  i  włożyła 

ciemny  kostium  podróżny.  Włosy  przewiązała  czerwonym  szalem.  Ach,  wymknie  się 
ostrożnie do krytej przystani, każe Davy’emu spuścić małą żaglówkę i puści się na szerokie 
wody! Miałą nadzieję, że nikt jej nie zobaczy, lecz w hallu natknęła się na panią Cameron.

— Noro! — zawołała ta zaskoczona.
—  Och,  cioteczko,  muszę  pójść!  —  zawołała  gorączkowo  dziewczyna.  Obawiała  się,  że 

pani Cameron spróbuje ją zatrzymać i natychmiast pojęła, jakie to będzie dla niej trudne do 
zniesienia.

— Musisz pójść? Dokąd? Kolacja prawie gotowa i…
— Och, nie chcę kolacji. Chcę do domu. Popłynę łodzią.
— Nie opowiadaj głupstw, moje drogie dziecko. Za późno, aby płynąć przez zatokę. Oni 

się ciebie dziś nie spodziewają. Poczekaj jutra…

— Nie, nie rozumiesz tego. Ja muszę pójść, muszę! Tam jest moja matka!
Po ostatnich słowach dziewczyny na twarzy pani Cameron pojawił się wyraz bólu, ale nie 

odwodziła już Nory od zamiaru.

— Cóż, jeśli musisz… Powinnaś jednak popłynąć z  kimś jeszcze. Wiatr jest zbyt silny i 

niebezpiecznie wyprawiać się samej. Popłynie z tobą Clark Bryant.

Nora  chciała  zaprotestować,  lecz  wiedziała,  że  to  próżny  trud.  Zgodziła  się  więc,  choć 

niechętnie, i milcząc ruszyła w stronę brzegu. Clark Bryant szedł obok, zdając sobie sprawę z 
jej nastroju. Ten wysoki, postawny mężczyzna miał brzydką twarz, na której odzwierciedlała 
się i inteligencja i sarkazm.  Był taki bystry, na jakiego wyglądał, a ponadto mimo młodego 
wieku posiadał miliony. John Cameron miał co do niego pewne plany, budując swoje rozległe 
imperium finansowe.

Bryant  kochał  Norę.  Między  innymi  dlatego  Cameronowie  zaprosili  go  do  letniej 

posiadłości i on chętnie to zaproszenie przyjął. Nora nie miała o tym najmniejszego pojęcia i 
nie poświęcała mu wiele uwagi.

background image

Choć  właściwie  lubiła  Clarka  Bryanta,  w  obecnej  sytuacji  denerwował  ją.  Wcale  nie 

zamierzała  przybyć  do  Racicot  w  jego  towarzystwie,  sama  nie  wiedziała  dlaczego.  Nie 
wstydziła  się  przecież  ubogiej  i  prostej  rodziny…  lecz  on  był  obcy,  nie  należał  do  tego 
świata… Pragnęła powitać rodziców sama.

Na krytej przystani Clark spuścił na wodę małą żaglówkę i Nora ujęła pewną dłonią ster. 

Znała każdy cal tej zatoki. Gdy wiatr wydął żagiel i łódź pomknęła po spienionych falach, zły 
humor  minął,  jak  ręką  odjął.  Nawet  obecność  Bryanta  przestała  ją  drażnić;  po  prostu 
zapomniała o nim. Zew morza i wiatr wzburzyły jej krew i napełniły serce szaloną radością. 
Tam,  w  dali,  gdzie  na  pogrążonym  w  mroku  brzegu,  pod  wysoko  rozpiętym  sklepieniem 
ciemniejącego  nieba  połyskiwały  światła,  był  jej  dom.  Jakże  wesoło  gwizdał  na  powitanie 
wiatr! Jego smagnięcia, smak soli na wargach, skręt łodzi przecinającej fale — wszystko było 
cudowne!

Clark Bryant obserwował Norę i pojął wreszcie, że nic dla niej nie znaczy. W jej sercu nie 

ma  dla  niego  miejsca.  Czuł  się  jak  człowiek  zapomniany,  odrzucony…  A  ona?  Jakże  była 
piękna  i  godna  pożądania!  Nigdy  jej  takiej  nie  widział.  Szal  zsunął  się  z  włosów  Nory,  a 
kształtna  głowa  dziewczyny  wychylała  się  z  jego  zwojów  jak  kwiat  z  purpurowej  czary. 
Bujne pukle  odgarnęła  z  czoła i  tworzyły teraz  wokół bladej twarzy  gęsty,  czarny  cień. Od 
morskiej  bryzy  usta  Nory  stały  się  ciemnopurpurowe,  a  oczy  —  wielkie  i  wyraziste  —
patrzyły na wskroś siedzącego mężczyzny i widziały jedynie światła Racicot.

Przybili  w  końcu  do  drewnianego  pomostu  i  Nora  wyskoczyła  z  łodzi,  zanim  Bryant 

zdążył zacumować.

— Nie czekaj na mnie. Dzisiaj nie wrócę — rzuciła obojętnie.
Potem  owinęła  głowę  szalem  i  niemal  biegiem  ruszyła  wzdłuż  brzegu.  Nikogo  nie 

spotkała,  bo  w  osadzie  była  to  pora  kolacji.  W  kuchni  Shelleyów  rodzina  zasiadła  wokół 
stołu, kiedy nagle drzwi się otworzy ty i w progu stanęła zdyszana Nora. Patrzyli na nią jak na 
zjawę z innego świata. Nie wiedzieli nic o jej powrocie do Dalveigh.

— Toż to nasza dziewczyna! To Nora! — zawołał wreszcie stary Nathan, wstając z ławy.
— Mamo! — krzyknęła Nora. Przebiegła izbę i przytuliła twarz do matczynej piersi łkając 

spazmatycznie.

Kiedy  nowina  się  rozeszła,  ludzie  z  Racicot  przybyli  tłumnie  do  Shelllleyów  zobaczyć 

Norę.  Był  to  radosny,  pełen  ciepła  wieczór,  jak  za  dawnych  czasów.  Mężczyźni  palili,  a 
większość kobiet gawędząc robiła na drutach. Wszystkim się podobało, że Nora nie zadziera 
nosa. Stary Jonas Myers powiedział jej otwarcie, że nie zauważył, aby pobyt wśród bogaczy 
specjalnie ją zmienił.

— Jesteś taka sama jak przed rokiem — stwierdził. — Nie zrobili z ciebie wielkiej damy. 

Tutejsi ludzie spodziewali się, że staniesz się kimś niezwykłym.

Nora  roześmiała  się.  Cieszyło  ją,  że  nie  dostrzegali  zmian.  Stary  Nathan  uśmiechnął  się 

cierpko. Dziewczyna zmieniła się, choć sąsiedzi tego nie widzieli, lecz nie w sposób, który by 
go zaniepokoił. Córka niezupełnie od niego odeszła.

Nora usiadła przy matce i czuła się szczęśliwa. Ale czas płynął nieubłaganie, a ona ucichła 

i  spoglądała  na  drzwi  z  jakimś  żałosnym  wyrazem  w  oczach.  Stary  Nathan  dostrzegł  to  i 
pomyślał, że jest zmęczona. Dał ciekawskim sąsiadom do zrozumienia, aby się rozeszli. Gdy 
dom opustoszał, Nora wstała ociągając się i wyszła przed dom.

Wiatr  się  przyczaił.  Na  migoczącym  światłami  brzegu  morza  nastała  głęboka  cisza.  Dla 

mieszkańców  Racicot  było  zbyt  późno  na  nocne  przesiadywanie  i  to  w  pełni  sezonu  na 
makrele.  Księżyc  wschodził,  zatoka  wyglądała  jak  bezkresna  przestrzeń  pokryta  srebrnymi 
grzywami  fal.  Łagodne  światło  padło  na  wysoką  postać  mijającą  zakręt  obok  domu 
Shelleyów.  Nora  zauważyła  ją  i  poznała.  Zbiegła  z  piaszczystego  wzgórza,  wyciągając 
ramiona.

— Rob! Rob!

background image

— Nora! — zawołał ochrypłym głosem i wyciągnął rękę. Ale ona rzuciła mu się na piersi i 

mocno przywarła do nich, śmiejąc się i płacząc zarazem.

—  Och,  Rob!  Oczekiwałam  cię  przez  cały  wieczór.  Za  każdym  skrzypnięciem  drzwi 

mówiłam sobie: — Teraz to już na pewno Rob. A kiedy wchodził ktoś inny, serce we mnie 
zamierało.  Nie  śmiałam  pytać  o  ciebie…  bałam  się  usłyszeć,  że  może  ty…  Dlaczego  nie 
przyszedłeś?

—  Nie  wiedziałem,  czy  będę  mile  widziany  —  szepnął,  przytulając  ją  mocniej.  —

Kręciłem się tutaj licząc, że uda mi się spojrzeć na ciebie ukradkiem. Myślałem, że nie chcesz 
się ze mną zobaczyć.

— Ja miałabym nie chcieć? Och, Rob, dziś wieczorem patrząc w stronę Racicot, myślałam 

przede wszystkim o tobie! Częściej niż o mamie!

Odsunęła się trochę i utkwiła w niego oczy, z których przezierało głębokie uczucie.
—  Stałeś  się  wspaniałym  mężczyzną.  Jesteś  taki  przystojny,  Rob!  —  zawołała.  Kobieca 

powściągliwość  ustąpiła  pod  naporem  wzruszenia.  Przez  chwilę  znowu  była  dzieckiem, 
otwarcie  wyrażającym  swe  myśli.  —  Żyłam  przez  ten  rok  jak  w  pięknym  śnie.  Bajecznym 
śnie,  lecz…  tylko  śnie.  A  teraz  się  obudziłam.  I  ty  jesteś  częścią  tego  przebudzenia… 
najlepszą cząstką. I pomyśleć, że dotychczas tego nie wiedziałam!

— Nie wiedziałaś… czego?
Miał ją tak blisko swego serca, ich oddechy mieszały się, lecz wciąż jeszcze nie śmiał jej 

pocałować.

— Że cię kocham — odszepnęła. — Och, Rob, jesteś dla mnie całym światem. Należę do 

ciebie i do morza. Nie zdawałam sobie z tego sprawy, dopóki nie przepłynęłam dziś zatoki. 
Świadomość  tego  spadła  na  mnie  jak  gwałtowny  przypływ.  Wiem  teraz,  że  nigdy  stąd  nie 
odejdę. Muszę słyszeć szum wiatru i morza. To nowe życie było dobre, nawet bardzo dobre, 
lecz nie dosięgło głębi mego serca. Kiedy cię ujrzałam, zrozumiałam natychmiast, co w nim 
przechowywałam dla ciebie.

* * *

Tej nocy Nora zasypiała obok swych sióstr w małym pokoiku z oknami wychodzącymi na 

zatokę.  Młodsze  dziewczęta  spały  mocno,  ale  Nora  czuwała,  przysłuchując  się  śmiechowi 
wiatru i wspominała spotkanie z Robem. Szczęście jej wydawało się pełne, a jedyną skazą na 
nim była obawa, co też powiedzą Cameronowie, gdy powie im o swym postanowieniu.

— Uznają mnie za lekkomyślną i niewdzięczną — westchnęła. — Nie wiedzą przecież, że 

nic na to nie poradzę, choćbym się bardzo starała. Nigdy tego nie zrozumieją.

Rzeczywiście  nie  zrozumieli.  Kiedy  Nora  powiedziała  im,  że  wraca  do  Racicot, 

początkowo śmiali się pobłażliwie, traktując jej decyzję jako kaprys stęsknionej za rodzicami 
dziewczyny. Później, gdy pojęli, że mówi poważnie, zasmucili się i rozgniewali. Były sceny 
pełne  łez,  próśb  i  wymówek.  Nora  płakała  rozpaczliwie  w  ramionach  pani  Cameron,  ale 
uparcie rwała przy swoim. Nigdy do nich nie wróci, nigdy.

W końcu zwrócili się do Nathana Shelleya, ale on nie chciał popierać żadnej ze stron.
— Tego się nie da zmienić — oznajmił. — Wezwało ją morze, a ona posłuchała go i to 

wszystko. Przykro mi ze względu na nią. Norze byłoby lepiej, gdyby przecięła więzy łączące 
ją  z  domem  i  została  z  wami.  Ale  próba  nie  powiodła  się.  Rozumiem,  co  się  dzieje  w  jej 
sercu. Ze mną było tak samo. Nie zamierzam ani jednym słowem zganić tej decyzji. Zostanie, 
czy pójdzie — wybór należy do niej. Jest tak samo wolna jak przed rokiem.

Pani  Cameron  raz  jeszcze  zaapelowała  do  uczuć  Nory.  Wreszcie  powiedziała,  że  jest 

niewdzięczna.

background image

— Nie jestem — zaprzeczyła drżącymi ustami Nora. — Kocham was i doceniam to, co dla 

mnie  zrobiliście,  ale  nie  jestem  stworzona  do  waszego  życia.  Myślałam,  że  będzie  inaczej. 
Pragnęłam go i kochałam je… nawet jeszcze kocham. Ale coś bardzo silnie zatrzymuje mnie 
tutaj.

— Noro, nie zdajesz sobie sprawy z tego, co robisz. Zatęskniłaś za rodziną i cieszysz się z 

powrotu.  Ale  gdy  wyjedziemy,  a  ty  zostaniesz  ze  wszystkimi  uciążliwościami  życia  w 
Racicot, wtedy zrozumiesz… Pobyt u nas odzwyczaił cię od trudów i ciężkiej pracy. Cóż ty tu 
będziesz robić? Stałaś się obca.

— Och nie! Wychodzę za mąż za Roba Fletchera! — oznajmiła z dumą Nora.
— Za Roba Fletchera? Ty, która mogłaś poślubić Clarka Bryanta?
Nora pokręciła głową.  — To nie miało  sensu. Kiedyś myślałam, że  mogłabym, ale teraz 

wiem, że to niemożliwe. Ja kocham Roba, cioteczko.

Po tych słowach pani Cameron nie miała już nic do powiedzenia. Przestała namawiać Norę 

i odeszła zrozpaczona.

Nora długo płakała, ale wieczorem, gdy spacerowała z Robem nad brzegiem morza, w jej 

oczach  nie  było  łez.  Wiatr  świszczał,  a  na  wielkim  sklepieniu  nieba  rozbłysły  tysiącami 
gwiazdy.  Śmiechy  i  śpiewy  mieszkańców  wioski  pozostały  daleko  za  nimi  i  czuli  tylko 
nieodparty zew morza. Ned dostrzegł światła posiadłości w Dalveigh i spojrzał na Norę.

— Czy sądzisz, że nie będziesz żałowała swej decyzji, moja dziewczynko? — zapytał.
—  Nigdy,  Rob.  To  był  piękny  strój  na  czas  wakacji  i  z  przyjemnością  go  nosiłam.  Ale 

teraz włożyłam robocze ubranie. Ledwie tydzień minął od opuszczenia Dalveigh, a dla mnie 
to już odległa przeszłość. Posłuchajmy wiatru, Rob. On śpiewa o dobrych dniach, które nas 
czekają.

Rob pochylił się i pocałował ją.
— Moja własna, kochana dziewczynka — szepnął czule.

background image

W

YPRAWA W PRZESZŁOŚĆ

Susette nie była jeszcze  oficjalnie zaręczona z  Harveyem Brooksem, ale wiedziała, że  to 

nastąpi, kiedy wróci do domu z wizyty w Glenellyn. Kiedy Harvey zdecydował się zaprosić ją 
do Glenellyn, by poznała  jego matkę  i  ciotkę Clarę, a także cioteczną  babkę  Ruth  i  kilkoro 
innych krewnych, to mogło oznaczać tylko jedno: nareszcie postanowił się ożenić. Harveyowi 
nie przyszłaby do głowy myśl, że jeszcze ktoś powinien wyrazić na to zgodę.

Ale  to  nie  miało  znaczenia.  Susette  dawno  zdecydowała,  że  powie  „tak”,  gdy on  zapyta 

„czy chcesz?”. No bo co innego mogła zrobić nie znana nikomu zastępczyni redaktora małej 
prowincjonalnej gazety, kiedy Harvey Brooks zniżył się do niej? Przyjąć Harveya oznaczało 
przyjąć bogactwo, pozycję społeczną, piękny dom i… i… samego Harveya.

Susette  skrzywiła  się,  niecierpliwie  nakładając  elegancki  zielony  kapelusz  na 

kasztanowozłociste włosy.

— Jesteś najmniej rozumnym stworzeniem, jakie znam — mruknęła do siebie. — Harvey, 

to  świetna  partia.  Jest  bogaty  i  pochodzi  z  dobrej  rodziny.  Nie  możesz  mu  nic  zarzucić. 
Przystojny,  dobrze  urodzony,  prawdziwy  szczęściarz.  Czego  chcesz  jeszcze,  Susette  King? 
Ty, która do dwunastego roku życia biegałaś boso na farmie w Glen St. Mary, a teraz, mając 
lat  dwadzieścia  osiem,  próbujesz  wmówić  sobie  i  swemu  otoczeniu,  że  zrobiłaś  karierę? 
Powinnaś  umierać  z  radości  na  myśl,  że  Harvey  Brooks,  ten  Harvey  Brooks,  co  zbyt  był 
zajęty robieniem pieniędzy na czarnych lisach, aby mieć czas na miłość,  choć spodziewano 
się, że poszuka sobie hrabiny, gdyby ten czas znalazł — stracił dla ciebie głowę — ku zgrozie 
całej rodziny.

A  mimo  wszystko  bardzo  lubiła  Harveya.  Kochała  zaś  to,  co  mógł  jej  ofiarować  i 

postanowiła go poślubić. Nie miała żadnych wątpliwości, gdy tego popołudnia jechała swym 
małym samochodem do Glenellyn. Odczuwała tylko lekkie zdenerwowanie. Życie wystawiło 
Susette  na  ciężką  Próbę.  Wkrótce  czeka  ją  spotkanie  ze  znaną  z  bardzo  wygórowanego 
Mniemania o sobie rodziną Harveya, która na pewno surowo ją oceni. W tej chwili zobaczyła 
Glenellyn i znienawidziła je od pierwszego wejrzenia.

Pani Brooks przyjęła Susette łaskawie, a ciotka Clara pocałowała ją. Tego Susette się nie 

spodziewała.  Jakoś  zbyt  szybko  i  zbyt  nieodwołalnie  została  włączona  do  rodziny.  Reszta 
gości, prawie wszyscy krewni Harveya, uprzejmie ściskali jej rękę. Pomimo pocałunku ciotki 
Clary czuła, że niezupełnie ją aprobują.

Ciotka  Clara miała reputację osoby,  wyrażającej najbardziej przykre rzeczy w niezwykle 

słodki sposób. Zapytała, czy nie jest zmęczona po dniu ciężkiej pracy w biurowym zaduchu.

— Zaraz, zaraz… ty pracujesz w „The Enterprise”? To zdaje się konserwatywna gazeta?
— Raczej niezależna — odparła Susette, a jej zielone oczy zalśniły złośliwie.
Pani  Brooks  westchnęłaby,  gdyby  kiedykolwiek  zdobyła  się  na  coś  tak  banalnego.  Nie 

darzyła zaufaniem zielonookich kobiet. Pani Gilbertowa Blythe miała zielone oczy i dlatego 
nigdy jej nie polubiła.

— Harveyu — powiedziała Susette następnego  dnia podczas lunchu.  — Zamierzam dziś 

po południu pójść na wagary. Biorę samochód i udaję się na spotkanie z przeszłością. Innymi 
słowy, jadę zobaczyć starą farmę w Glen St. Mary, gdzie przebywałam jako dziecko.

— Pojadę z tobą — zaproponował Harvey.
—  Nie  —  Susette  potrząsnęła  przecząco  głową.  —  Chcę  pojechać  sama.  Czasem  miło 

wspomnieć dawne czasy, ale ciebie by to znudziło.

Harvey  trochę  się  krzywił.  Nie  rozumiał  tego  kaprysu,  a  kiedy  czegoś  nie  rozumiał,  z 

reguły potępiał. Lecz śliczna bródka wojowniczo wysunęła się do przodu, co go ostrzegło, że 
lepiej się nie sprzeciwiać.

background image

Wyjeżdżając za bramę Glenellyn, Susette odetchnęła z ulgą. Przed nią ciągnęła się piękna 

droga.  Na  szczęście,  nie  taka  zwykła,  prosta,  uregulowana  szosa.  Proste  drogi,  dla  Susette, 
która lubiła zakręty, wzniesienia i dołki, były przedmiotem odrazy.

Zastanawiała  się,  co  też  się  stało  z  gromadką  bliższych  i  dalszych  kuzynów,  z  którymi 

bawiła  się  na  farmie.  A  także  z  dziećmi  państwa  Blythe’ów,  przebywającymi  tam  całymi 
dniami.  Straciła  ich  z  oczu,  zapomniała  o  wszystkich  z  wyjątkiem  Letty,  najlepszej 
przyjaciółki  i  Jacka  Halla,  tak  sztywnego  i  surowego,  że  przezywano  go  Ding–dong.  No  i 
Dicka.  Nigdy  nie  zdoła  zapomnieć  Dicka  —  brutala,  pyszałka  i  skarżypyty.  Jakże  go 
nienawidziła!  Wszyscy  go  nienawidzili.  Przypomniała  sobie,  że  zawsze  bił  się  z  Jemem 
Blythe.

—  Co  za  prosię!  —  wspominała  Susette.  —  Gdyby  był  brzydki,  prędzej  bym  mu 

wybaczyła. Ale taki ładny dzieciak! Miał piękne oczy. Duże, szare, diabelskie oczy. Ciekawe, 
co się z  nim  stało?  Na pewno jest żonaty. Musiał  sobie prędko wziąć żonę,  aby mieć kogo 
tyranizować. Och, chętnie bym się spotkała z Dickiem i spoliczkowała go, tak jak to zrobiłam 
kiedyś.

Gęste chmury pojawiły się w chwili, gdy Susette nareszcie skręciła na drogę do farmy w 

Glen St. Mary. Serce jej zabiło mocniej na widok tych samych drewnianych słupków. Stary 
dom  stał  również,  nie  zmieniony.  Trawnik,  sad,  lśnienie  sadzawki  pomiędzy  starymi 
świerkami…  Wszystko  takie  schludne,  starannie  utrzymane.  Widocznie  dalej  mieszkał  tu 
Roddy  lub  ktoś  inny.  Ale  nie  zauważyła  nikogo.  Nadciągała  za  to  burza  i  jeśli  nie  będzie 
mogła wejść do domu, to powinna jak niepyszna zawracać do Glenellyn.

Rozczarowana,  już  miała  odjechać,  kiedy  zza  narożnika  domu  wyszedł  jakiś  młody 

człowiek i zatrzymał się, spoglądając na nią uważnie.

— Och, Dick, Dick — powiedziała.
Pobiegła do niego z wyciągniętymi ramionami. Teraz z radością witała nawet Dicka. Choć 

go nie cierpiała, był przecież nadal cząstką jej dawnego życia.

Dick wziął  ją za  ręce i przyciągnął do siebie. Zajrzał z  powagą w  zielone  oczy, a wtedy 

Susette  przeniknął  dziwny,  niepojęty  dreszcz.  Takiego  wzruszenia  nie  zaznała  nigdy  pod 
spojrzeniem Harveya.

Ty pewnie jesteś Susette, Susette King — powiedział Dick z namysłem. — Nikt inny nie 

mógłby mieć takich oczu. One zawsze przypominały mi panią doktorową Blythe.

— Tak, jestem Susette. Przebywam w Glenellyn. Wiesz, to letni dom Brooksów,
—  Tak,  wiem.  Wszyscy znają  Glenellyn.  —  Całkiem  zapomniał,  że  trzyma  jej  dłonie w 

swoich.

—  I  kiedy  dowiedziałam  się,  że  to  jest  tak  blisko,  po  prostu  musiałam  przyjechać.  Tak, 

jakbym spodziewała się zastać tu całą naszą paczkę 1 może kogoś z Blythe’ów. Ale nikogo 
nie ma w domu. Kto tu teraz mieszka? I skąd się wziąłeś, Dick?

Susette mówiła bez przerwy, ponieważ nie mogła pojąć, co się z nią dzieje i nie pragnęła 

tego zrozumieć. Pamiętała jednak, że tak jak wszyscy nienawidziła Dicka, więc gwałtownie 
wyrwała ręce z uścisku.

— Mieszka tu Roddy z żoną. Zatrzymałem się u nich na kilka dni przed odlotem do Peru. 

Jestem  skromnym  inżynierem,  jak  widzisz.  Jutro  wyjeżdżam.  Niewiele  brakowało,  abym 
wyjechał dziś rano. Jacyś bogowie nade mną czuwali, skoro tego nie zrobiłem.

Coś  przemknęło  przez  pamięć  Susette.  Ten  Dick  pocałował  ją  kiedyś  nieoczekiwanie,  a 

ona go za to uderzyła w twarz. Nie mogła pojąć, dlaczego na to wspomnienie rumieniec oblał 
jej  policzki.  I  dlaczego  przestało  to  być  irytujące?  Kiedy  Jem  Blythe  chciał  jej  dokuczyć, 
drażnił ją, przypominając tamten incydent.

—  Ja  też  powinnam  być  im  wdzięczna  —  powiedziała  ze  śmiechem.  —  Skoro  tu 

mieszkasz,  to  pewnie  wpuścisz  mnie  do  środka,  kiedy  zacznie  padać.  Bardzo  chciałam 
obejrzeć ten stary dom, ale bałam się zostać dłużej, ze względu na zbliżającą się ulewę.

background image

— Twój śmiech, Susette, wcale się nie zmienił — zauważył Dick. — Nikt się tak nie śmiał 

w całej paczce, może tylko Nan Blythe. I twoje oczy… właściwie to jakiego one są koloru? 
Nigdy nie mogłem tego stwierdzić. Oczywiście, trudno jest fotografować szarozielone światło 
gwiazd.

— Kogo ty nienawidziłaś? — myślała Susette. Nikt z jej znajomych nigdy nie wygłaszał 

takich  ślicznych  przemówień.  Nagle  wydało  jej  się,  że  najważniejsze  jest  to,  aby  Dick 
dowiedział się, jak bardzo go kiedyś nienawidziła.

—  Pamiętasz,  jak  się  kłóciliśmy?  Jak  ja  ciebie  nie  znosiłam!  Jak  my  wszyscy  cię  nie 

znosiliśmy!

—  Rzeczywiście,  nie  zgadzaliśmy  się  będąc  dziećmi  —  przyznał  Dick.  —  Ale…  bądź 

teraz sprawiedliwa, Susette. Czy tylko ja byłem winien?

— Byłeś! — zawołała z pasją Susette. Ze znacznie większą pasją niż wypadało. Zwłaszcza 

po  tylu  latach.  —  Zawsze  robiłeś  najbardziej  złośliwe  i  paskudne  rzeczy.  Pamiętasz,  jak 
wepchnąłeś mnie w kępę pokrzyw i zniszczyłeś mi szyfonową sukienkę, i zawsze zwracałeś 
uwagę na moje piegi, i spaliłeś mi lalkę, i powtykałeś w sierść biednego Bruna osty i… i…

—  Pocałowałem  cię  —  dokończył  Dick  z  filuternym  uśmiechem.  —  Ale  na  to  samo 

odważył się raz Jem Blythe i jemu nie zrobiłaś specjalnej sceny.

—  A  pamiętasz,  jak  ci  dałam  pięścią  w  nos?  —  krzyknęła  Susette  z  zapałem,  ignorując 

zupełnie  wzmiankę  o  Jemie  Blythe,  któremu  dostał  się  tylko  łagodny  klaps.  —  Jak  długo 
leciała ci krew z nosa?

—  Jasne,  byłem  wtedy  małą  bestyjką,  ale  to  tak  dawno  temu.  Zapomnij  przez  to 

popołudnie, że mnie nienawidzisz. — Choć mówiąc szczerze wolę, żebyś mnie nienawidziła, 
niż  żebyś  o  mnie  nie  myślała.  Chodźmy,  powędrujemy  sobie  po  wszystkich  starych 
miejscach. Nie musisz udawać, że mnie lubisz.

—  Właściwie,  to  już  powinnam  wracać  —  westchnęła  Susette.  Zbiera  się  na  deszcz  i 

Harvey będzie niespokojny.

— Kto to jest Harvey?
— Mężczyzna, za którego wyjdę za mąż — odparła Susette, dziwiąc się, dlaczego tak jej 

zależy, aby Dick o tym wiedział.

Dick  zamyślił  się.  —  Och,  oczywiście,  ten  wielki  człowiek  od  lisów.  Ale  nie  nosisz 

żadnego pierścionka — zauważyłbym od razu.

—  To…  to  nie  jest  jeszcze  ostatecznie  ustalone  —  wyjąkała  Susette.  —  Ale  dziś 

wieczorem  będzie.  On  oświadczy  mi  się  dzisiaj  wieczorem.  To  właśnie  dlatego  uciekłam. 
Myślę…

—  Naturalnie,  słyszałem  o  wielkim  człowieku.  Wszyscy  słyszeli  —  powiedział  Dick 

powoli.  —  Cóż,  miał  lepszy  start  ode  mnie,  ale  sprytny  robotnik  może  dokonać  cudów  w 
jedno popołudnie, jak to mawiał Jem Blythe.

— Nie pleć głupstw — rzuciła krótko Susette. — Chodźmy poszperać. Chcę zobaczyć jak 

najwięcej,  zanim  zacznie  padać.  Cieszę  się,  że  farma  tak  niewiele  się  zmieniła.  Nawet 
pomalowane  wapnem  kamienie  wokół  rabatek  z  kwiatami  są  te  same.  Pamiętasz  jak  Susan 
Baker w Złotym Brzegu nastawała, żeby rabatki okładać białymi kamieniami i jak się z niej z 
tego powodu śmieliśmy?

—  Susette,  nie  ma  dwóch  zdań  co  do  tego,  że  jesteś  najbardziej  niezwykłą  osobą,  jaką 

kiedykolwiek znałem — powiedział Dick.

— Czy mówisz to każdej dziewczynie na początku znajomości? z, że jestem zaprzysięgłą 

starą panną.

— U mnie co w myśli, to na języku. Postanowiłem zawsze mówić szczerą prawdę. Rilla 

Blythe twierdziła, że jej się to udaje. Nie masz Jednak pojęcia, jak to komplikuje życie, ale z 
drugiej strony… nie wypowiedziane myśli starzeją się.

background image

—  Tak  sądzę.  —  Susette  zastanowiła  się,  do  czego  by  doszło,  gdyby  mówiła  prosto  z 

mostu, co o nim myśli, na przykład Harveyowi.

—  A  poza  tym,  poznałem  cię  przecież  wiele  lat  temu.  Jesteśmy  kuzynami,  prawda?  I 

starymi  przy…  wrogami.  Dlaczego  nie  miałbym  ci  powiedzieć,  że  jesteś  niezwykła  i 
piękna… i pełna uroku. Czy wiesz, że masz włosy o barwie sosen oświetlonych zachodzącym 
słońcem i oczy jak ta sadzawka… tam w dole. I skórę jak płatek róży?

—  A  pamiętasz,  jak  kiedyś  wyliczałeś  niedostatki  mojej  urody  w  obecności  całej  naszej 

paczki? — zapytała Susette. — Powiedziałeś, że włosy mam jak kopa siana, kocie oczy i do 
tego  milion  piegów.  Jem  Blythe  dał  ci  porządnie  w  szczękę  za  to  gadanie  —  dodała  z 
uczuciem niewysłowionej wdzięczności dla Jema Blythe’a.

— O rany, znowu zaczynasz! — jęknął Dick. — Zostaw wreszcie przeszłość w spokoju!
—  Dlaczego  to  robię?  —  zastanowiła  się  Susette.  Dlaczego  coś  mnie  skłania  do 

wyciągania tych spraw na światło dzienne? Nie mogę zapomnieć, jaki wstrętny dawniej był 
Dick.  Przecież  człowiek  nie  może  tak  zmienić  skóry!  To  się  nie  zdarza.  On  tylko  ukrywa 
prawdziwą naturę, a pomaga mu w tym niewątpliwie niebanalna uroda i wielki urok osobisty. 
— Natychmiast muszę  ruszać  do Glenellyn, zanim…  zanim  zacznie  padać  — odezwała  się 
nagle.

— Nie możesz — odparł Dick. — Już słychać pierwsze grzmoty. Bądź rozsądna i wejdź 

do domu, gdzie przeczekamy burzę. A potem zakończymy naszą wędrówkę w przeszłość.

— Jest  piąta godzina — zaprotestowała. — Jeśli  nie wyjadę natychmiast,  spóźnię  się na 

kolację.

— Zrobię coś na poczekaniu. Nan Blythe nauczyła mnie gotować.
— Nie wierzę! Nan cię nie znosiła — zawołała Susette.
—  Dick  uśmiechnął  się.  —  Nan  i  ja  byliśmy  lepszymi  przyjaciółmi,  niż  się  wydawało, 

choć  kłóciliśmy  się  w  obecności  innych.  Ale  tak,  czy  siak,  nie  ma  mowy  o  wyjeździe  do 
Glenellyn  przed  burzą.  Kiedyś  był  z  ciebie  nieustraszony  czort,  lecz  są  rzeczy,  na  które  ci 
nigdy nie pozwolę. Wiesz dobrze, jakie są nasze drogi w czasie deszczu.

Susette poddała się. Wiedziała, że nie zdoła przejechać tej krętej nierównej drogi podczas 

ulewy.  Będzie  to  trudne  nawet  wtedy,  gdy  przestanie  padać.  Poza  tym,  chciała  choć  raz 
nastraszyć Harveya. Taki ostatni akt protestu. No i… czuła w głębi serca, że nie dość jeszcze 
przekonała Dicka o swojej nienawiści. A dopóki tego nie zrobi, nie może opuścić farmy.

Weszli do domu. Zmienił się. Nowe meble, firanki, dywany. Świeża farba. Ale układ pokoi 

został nie zmieniony. Kiedy je oglądała, Dick coś szykował w kuchni. W końcu wróciła do 
bawialni. Za czasów jej dzieciństwa był to salon. Po szybach ściekały strugi wody. Nad głową 
przetaczały  się  grzmoty.  Lubiła  gwałtowne  burze.  Ciekawe,  czy  Harvey  wyrzuca  sobie,  że 
puścił ją samą. Nie oczekiwała natomiast najmniejszych oznak żalu u ciotki Clary.

Dick wszedł z tacą, na której stały: dzbanek z herbatą, talerz pełen grzanek i słoik dżemu. 

Z kredensu wyjął serwis ciotki Marian, ten z różyczkami, i mały brązowy dzbanuszek.

— Pamiętasz, jak Di Blythe dała mi go za ten zbity przez siebie?
Cóż  za  niezwykła zdolność  zapamiętywania  wszystkiego,  co  wiązało  się  z  dziewczętami 

Blythe’ów! Ale Susette natychmiast odsunęła tę myśl.

— Och — westchnęła. — Te grzanki są boskie!
—  Miałem  dobrą  nauczycielkę.  Nie  zapominaj  o  tym  —  roześmiał  się  Dick.  —  Usiądź 

przy  stole  i  przełam  się  ze  mną  chlebem.  Pochwal  mnie  też  za  herbatę.  Jestem  w  tych 
sprawach ekspertem.

—  Przypuszczam,  że  i  tego  nauczyła  cię  Nan  Blythe  —  nie  mogła  się  powstrzymać 

Susette.

— Dała mi parę wskazówek, ale mam do tego wrodzony dar.

background image

— Chwalipięta, jak zwykle — rzuciła, ale posłusznie usiadła naprzeciwko niego. Herbata 

rzeczywiście była  dobra.  Tak  samo  grzanki.  Co  do  dżemu  zaś,  to  wyraźnie  zrobiony został 
według słynnego przepisu Susan Baker. Przepis ten znany był w całej okolicy Glen St. Mary.

— Dzban herbaty, okruch chleba i ty! — odezwał się zuchwale Dick. Susette przemilczała 

tę  uwagę.  Lecz  dlaczego  siedzenie  w  prawie  ciemnym  pokoju  z  Dickiem,  picie  herbaty  i 
zajadanie grzanek sprawiało jej taką przyjemność?

— Powinnam zadzwonić do Glenellyn — powiedziała bez przekonania.
— Nie możesz.  Linia nie  działa  podczas burzy.  Gdybym to  ja był  Harveyem  Brooksem, 

już  bym cię  szukał  po okolicy. Susette,  czy  ktoś  ci mówił,  że  twoje  spojrzenie zmąciło  mu 
umysł? Działa nawet mocniej niż „śmiech Rilli Blythe.

— A pamiętasz — zapytała z namysłem Susette — jak kiedyś, gdy mięliśmy się bawić w 

Robinsona Cruzoe, nie pozwoliłeś mi być Piętaszkiem? Bo byłam dziewczynką?

— I  miałem  rację!  Jak  mógł  Cruzoe  mieć  takiego  rozpraszającego  uwagę  Piętaszka? 

Dowiodłem tylko wielkiego rozsądku. Blythe’owie nawet zgodzili się ze mną.

— Jeśli on jeszcze raz wspomni Blythe’ów, to rzucę w niego tym dzbankiem — pomyślała 

Susette.

Znacznie później, mogło to być po upływie godzin, miesięcy lub lat — Susette zdała sobie 

sprawę,  że  choć  grzmoty  ucichły, to  deszcz  nadal  leje  ze  spokojną  wytrwałością,  jakby  nie 
miał  zamiaru  przestać  przez  najbliższych  kilka  dni.  Spojrzała  na  zegarek  i  krzyknęła  ze 
zgrozą.

—  Wpół  do  siódmej!  Za  godzinę  w  Glenellyn  podadzą  kolację.  Nie  ma  mowy,  abym 

zdążyła!

—  Tak  sądzę  —  zgodził  się  Dick.  —  Bądź  rozsądna,  Susette.  Droga  stała  się 

nieprzejezdna, nawet dla twego samochodu. Nie możesz dzisiaj wrócić.

— Bzdury! Nie zostanę tu. Muszę zatelefonować. Harvey przyjedzie po mnie…
— Spróbuj więc zatelefonować.
Susette  spróbowała. Nie  było  sygnału.  Stała  dobrą  chwilę  przed  aparatem,  zastanawiając 

się, dlaczego się tym nie przejmuje.

—  Nie  wiem,  co  mam  począć  —  powiedziała  zakłopotana.  —  Zdaję  sobie  sprawę,  że 

szaleństwem jest wyruszać przy tej pogodzie, ale muszę być jutro rano w redakcji i… i…

— A co z oświadczynami Harveya? — uśmiechnął się Dick. — Nid martw się Susette, ja 

ci  się  oświadczę  jutro  rano.  Będę  niezręczny,  ale  postaram  się  powiedzieć  wszystko,  jak 
należy. Raz o mało nie oświadczyłem się Nan Blythe, lecz oczywiście ona i Ken Ford…

Susette  usiadła  dławiąc  się  wściekłością,  bo  nic  innego  nie  mogła  zrobić.  Dick  zapalił 

świece  stojące  na  gzymsie  kominka  i  napomknął,  że  państwo  Blythe’owie  podarowali 
świeczniki  Roddy’emu i  jego żonie  w  prezencie  ślubnym.  Wreszcie  usiadł,  skrzyżowawszy 
przed  sobą  długie  nogi.  Nie  darzył  Susette  komplementami  ani  nie  kpił  z  Harveya.  Nie 
wspominał  też  Blythe’ów.  Przez  cały  wieczór  opowiadał  o  lotnictwie.  Susette  słuchała 
oczarowana. Niemal zapomniała — dopóki nie znalazła się w pachnącej lawendą pościeli —
że nienawidzi Dicka.

Przypominała  sobie  z  desperacją,  jak  on  poniewierał  innymi  chłopcami,  jak  wykręcił 

Jackowi rękę żądając przeprosin, jak oskarżył Jacka o zjedzenie ciasta i wreszcie… co zrobił 
z kociakiem…

Te  wspomnienia  były  nieznośne.  Susette  wcisnęła  twarz  w  poduszkę  i  jęknęła.  Pewną 

pociechę stanowił fakt, że Jem Blythe nieźle odpłacił temu wstrętnemu chłopakowi, ale nadal 
czuła się okropnie. Zawsze go nienawidziła! Wstanie rano i wymknie się tak, by się z nim nie 
spotkać.

Nagle  Susette  usiadła  na  łóżku  i  w  ciemności  pogroziła  pięścią.  Właśnie  odżyło  w  jej 

pamięci uczucie, którego doznała, gdy Dick dotknął jej ręki, podając filiżankę z herbatą.

— Nie zakocham się w nim! Nie zakocham!

background image

Ogarnęło  ją  przerażenie.  Co  ona  mówi!  Nawet  te  słowa  budzą  grozę.  Nie  pozostaje  nic 

innego, jak ucieczka do świata rozsądku i bezpieczeństwa, słowem… do Harveya.

* * *

Kiedy Susette otworzyła oczy, wiedziała coś, o czym nie miała pojęcia, kładąc się spać. A 

może tylko bała się tej wiedzy?

Cicho wstała z łóżka i na palcach podeszła do okna. Słońce się jeszcze nie pokazało, lecz 

całe  niebo  na  wschodzie  poróżowiało  i  płynęły  po  nim  obramowane  złotem  chmury.
Srebrnozieloną  sadzawkę  pokrywały  delikatne  zmarszczki,  a  wszystko  w  dali  przesłaniała 
jasnobłękitna  mgiełka.  Susette  wiedziała,  że  musi  natychmiast  wyruszyć,  jeśli  nie  chce  być 
kobietą zgubioną.

Ubrała się szybko i bezszelestnie. Cichutko zeszła po schodach, otworzyła frontowe drzwi 

i stanęła przed domem. Rozejrzała się dokoła i dech jej zaparło z zachwytu. Słońce już wstało 
i  nowy, piękny dzień  z czysto wymytym obliczem  mrugał do niej niewinnymi,  dziecięcymi 
oczami. Zapomniała zupełnie, jak wygląda ta farma o świcie. A jeszcze nie zobaczyła wielu 
drogich sercu miejsc. Musi znaleźć kilka minut na to, by chociaż zerknąć na sadzawkę. Dick 
na pewno nie wstanie wcześniej niż za godzinę.

Najpierw  przebiegnie  ukradkiem  przez  ten  złoty  świat.  Później  starą  ścieżką  zejdzie  do 

sadzawki, a towarzyszyć jej będzie tylko wiatr. Trawy otulą jej stopy chłodną zielenią, a woda 
zaśpiewa jeszcze jeden raz, nim wróci do Harveya.

Zbliżała  się  do  celu,  gdy  nagle  poczuła  rozkoszny  zapach.  Zanim  go  zidentyfikowała, 

minęła grupę drzew i zobaczyła Dicka przykucniętego Przy ognisku i smażącego bekon. Na 
pieńku  stał  dzbanek  z  kawą,  a  obok,  na  ziemi  był  rozłożony  obrus.  Na  nim  zaś…  to 
niesłychane!  Poziomki!  Poziomki  na  wielkim  liściu  łopianu.  Kiedy  ostatni  raz  jadła 
jakiekolwiek poziomki? Nie mówiąc o tych, które rosły na farmie. Jak we śnie przypomniała 
sobie, że Jem Blythe zawsze twierdził, iż zna takie miejsca, gdzie rosną poziomki większe i 
słodsze niż gdzie indziej.

Dick pomachał widelcem z nadzianym kawałkiem bekonu.
— Dzielna dziewczynka! Właśnie miałem cię zawołać. Musimy wcześnie wyjechać, aby 

zdążyć na czas do miasta. Poza tym, nie chciałem stracić okazji do skąpania duszy w brzasku, 
jak mówiła Nan Blythe.  Spójrz,  co mam dla ciebie. Znalazłem to  tajemnicze miejsce Jema, 
tam dalej na łące. Co za szczęście! Ale ta farma zawsze uważana była za miejsce szczęśliwe. 
A tu bukiecik czerwonych orlików, które tak bardzo lubiłaś! Usiądź sobie wygodnie na tym 
kamieniu.

Susette  posłuchała  go.  Czuła  się  trochę  oszołomiona.  Dick  nalał  jej  kawy,  poczęstował 

bekonem  i  poziomkami.  Żadne  z  nich  wiele  nie  mówiło.  Woda  w  sadzawce  mieniła  się 
złotozielonymi  i  ciemnymi  plamkami.  Od  strony  Glen  St.  Mary  na  niebie  piętrzyły  się 
wielkie,  białe  góry  chmur  otoczonych  bursztynowymi  dolinami.  Wkrótce,  pomyślała,  Dick 
będzie tędy przelatywał. — Dam pensa za twoje myśli — odezwała się nagle.

— Zastanawiam się, co się stanie, jeśli powiem do ciebie „kochanie” — odparł z powagą.
—  Muszę  stąd  wyjechać!  —  zawołała.  —  Wyjeżdżam!  Nie  będziemy  tu  siedzieć  bez 

końca.

— A dlaczego nie? — zapytał Dick.
— Na głupie pytania nie ma odpowiedzi — rzuciła Susette wstając.
Dick wstał również.
—  Ja  jednak  na  nie  odpowiem.  Nie  możemy  tu  siedzieć  bez  końca,  choćby  to  było  nie 

wiem  jak  miłe,  bo  ja  pojutrze  odpływam.  Nie  mamy  zbyt  dużo  czasu  na  dotarcie  do 
Montrealu, uzyskanie specjalnego pozwolenia na ślub no i… pobranie się.

background image

— Chyba zwariowałeś — powiedziała Susette.
— A pamiętasz ulubiony cytat Waltera Blythe’a?: „Biedna to rodzina, co nie może sobie 

pozwolić  na  jednego  szaleńca”!  Nigdy  nie  byłem  wielkim  miłośnikiem  poezji,  ale  czy  ktoś 
nie napisał czegoś takiego? Jestem pewien, że słyszałem, jak Walter to cytował:

„Jest przyjemność w szaleństwie, której nie zna nikt poza szaleńcem”.
— Nigdy Blythe’owie nie byli mi tak bliscy jak tobie — zauważyła chłodno Susette.
— Wielka szkoda. Stanowili wspaniałą rodzinę.
—  Idę  teraz  na  chwilę  do  domu,  potem  zabieram  samochód  i  wracam  do  Glenellyn  —

oświadczyła stanowczo Susette.

— Wiem, że zamierzałaś tak postąpić, lecz zmiana planów nie zajmie ci wiele czasu.
Susette rozejrzała się wokół bezradnie i nieoczekiwanie spotkała wzrok Dicka. W tej samej 

chwili znalazła się w jego ramionach, on zaś wycisnął na jej ustach długi, szalony, zapierający 
dech pocałunek.

— Nie wiedziałaś, że patrząc na mężczyznę w taki sposób, wprost dopraszasz się całusa? 

Jesteś moja, Susette. Ten pocałunek nas połączył. Nie możesz należeć już do nikogo innego.

Susette  stała  bez  ruchu.  Zrozumiała,  że  jest  to  jeden  z  tych  rzadkich  i  wspaniałych 

momentów życia i zrozumiała również, że nigdy nie poślubi Harveya.

— Za dziesięć minut będziemy w drodze do Charlottetown — oznajmił Dick. Tyle czasu 

zajmie nam odniesienie patelni i zamknięcie twego samochodu w stodole Roddy’ego. Niech 
sobie czeka, aż wrócimy z Peru za trzy lata.

Susette  weszła  do  pokoju  i  wyjęła  zegarek  spod  poduszki.  —  Jestem  zaczarowana  —

myślała  —  dosłownie  zaczarowana.  Inaczej  nie  można  tego  wyjaśnić.  Przypomniała  sobie, 
jak śmiano się z doktora Blythe’a, kiedy twierdził, że coś takiego może się zdarzyć. A teraz to 
ją spotkało. Gdyby tylko mogła zapomnieć tego kociaka! Przecież tylu chłopców postępowało 
w dzieciństwie okrutnie…

Wróciła nad sadzawkę. Przez jakiś czas rozglądała się w poszukiwaniu Dicka i  nagle go 

zobaczyła. Stał na uboczu, w cieniu wielkiego świerka, odwrócony do niej plecami. Na jego 
ramieniu siedziała wiewiórka, a on karmił ją i słuchał, co mu opowiada.

Susette  skamieniała.  Teraz  utwierdziła  się  w  swoich  podejrzeniach.  I  gdyby  Dick  nie 

odwrócił się, na pewno by uciekła. Wiewiórka wskoczyła na drzewo, a Dick podszedł do niej.

—  Widziałaś  to  stworzonko?  Pamiętasz,  jak  Jem  Blythe  kochał  wiewiórki?  Mnie  też 

lubiły…

— Ty nie jesteś Dick — powiedziała Susette głucho i spojrzała mu prosto w oczy.
Młody człowiek zatrzymał się.
—  Nie  —  odparł  szczerze.  —  Nie  jestem.  Właśnie  zastanawiałem  się,  kiedy  ci  to 

powiedzieć. Jak to odkryłaś?

Gdy zobaczyłam wiewiórkę na twoim ramieniu. Zwierzęta zawsze uciekały od Dicka. Był 

dla  nich  okrutny.  Ludzie  nie  zmieniają  się  do  te  stopnia.  Żadna  wiewiórka  nie  usiadłaby 
nawet  w  jego  pobliżu.  Dlatego  Jem  Blythe  tak  go  nienawidził.  A  mogę  zapytać,  kim 
naprawdę jesteś?

— Skoro obiecałaś mnie poślubić, zyskałaś prawo do tej informacji — rzekł z powagą. —

Jestem Jerry Thornton, kuzyn Dicka przez ciotkę Marian i nie spokrewniony z tobą. Bardzo 
się przyjaźniliśmy z Jemem Blythe. Mieszkałem z rodzicami w Charlottetown, ale jedno lato 
spędziłem tutaj. Nie spotkaliśmy się wtedy, lecz dużo się nasłuchałem o tobie, zwłaszcza od 
Jema, który miał do ciebie słabość, dopóki nie zainteresował się Faith Meredith.

Przypomnij sobie, że to ty pierwsza nazwałaś mnie Dickiem. Bałem się, że jeśli powiem 

prawdę, nie zechcesz zostać i nie zdążysz się we mnie zakochać. Sądziłem, że większe szanse 
mam  jako  Dick,  nawet  jeśli  żywiłaś  do  niego  głęboką  urazę.  Byliśmy  bardzo  do  siebie 
podobni.  Nasze  babki  były  siostrami,  ale  zapewniam  cię,  że  podobieństwo  jest  tylko 
zewnętrzne. Poza tym… Dick dawno się ożenił, jak większość chłopców z naszej paczki.

background image

— Już on się o to postarał — powiedziała Susette.
Jerry  spojrzał  na  nią  z  niepokojem.  —  Czy  zamiana  Dicka  na  Jerry’go  bardzo  cię 

rozczarowała?

—  Nie  sądzę  —  odparła  Susette.  —  Ale  mam  dwa  pytania.  Po  pierwsze  —  skąd 

wiedziałeś, że Dick mnie kiedyś pocałował?

— A jaki chłopak nie zrobiłby tego mając okazję? — zaśmiał się Jerry.
— Po drugie — skąd wiedziałeś, że lubię dzikie orliki?
— Przecież wszyscy je uwielbiają! — wykrzyknął Jerry.

background image

W

YBÓR 

P

ATRICKA

Pogrzeb  stryja  Stephena  Brewstera  już  się  odbył,  a  przynajmniej  „domowa”  część 

ceremonii. Wszyscy albo  poszli  na cmentarz, albo rozeszli  się do domów. Oprócz Patricka, 
który tak  bardzo pragnął,  żeby mówiono  do  niego  Pat,  lecz nikt  tego nie  robił z  wyjątkiem 
Waltera  Blythe’a  z  Glen  St.  Mary.  A  Waltera  widywał  rzadko,  bo  stryj  Stephen  nie  lubił 
Blythe’ów.  Mówił,  że  nie  cierpi  wykształconych  kobiet,  gdyż  nauka  odciąga  je  od 
właściwych  obowiązków.  Tak  więc  tylko  chłopcy  Brewsterów  mieli  okazję  mówić  Pat,  ale 
oni najczęściej wołali Patty i zaśmiewali się, gdy okazywał z tego powodu niezadowolenie.

Patrick cieszył się,  że  nie zabrano  go na  cmentarz.  Cmentarze zawsze  wzbudzały w nim 

lęk,  choć  nie  umiałby  podać  przyczyny.  Na  cmentarzu  spoczywali  jego  rodzice;  ojciec, 
którego w ogóle nie pamiętał i matka, którą pamiętał bardzo słabo.

Nieoczekiwanie  poczuł,  że  przygniata  go  pustka  i  samotność  tego  wielkiego  domu. 

Samotność jest zawsze i dla każdego okropna. A zwłaszcza dla kogoś, kto ma dopiero osiem 
lat  i  nikt  go  nie  lubi.  Lubił  go  tylko  Walter  Blythe.  Podczas  kilku  spotkań  wytworzyła  się 
między  nimi  jakaś  niezwykła  zażyłość.  Walter  był  taki  jak  on:  spokojny,  marzycielski, 
wrażliwy i nie wstydził się przyznać, że boi się niektórych rzeczy.

Patrick  bał  się  właściwie  wszystkiego.  Może  z  tego  powodu  stryj  Stephen  nigdy  go  nie 

polubił. Stryj Stephen uważał, że chłopcy powinni być krzepcy i zadziorni. Tacy prawdziwi 
mężczyźni  —  tak  przynajmniej  mówił.  Ale  tak  naprawdę,  to  stryj  nie  znosił  żadnych 
chłopców.  Patrick  zdawał  sobie  sprawę,  że  właściwie  niewiele  wie,  ale  to  akurat  wiedział. 
Choć ludzie ciągle mu powtarzali, jaki to stryj jest dla niego dobry i jaki Powinien być mu za 
to wdzięczny.

Służące  w  wykrochmalonych  na  sztywno  sukniach  porządkowały  pokoje  i  rozmawiały 

przyciszonymi głosami o tym, jak panicz Patrick przerwa śmierć swego opiekuna. Chłopiec 
ukrył się w bibliotece, gdzie te rozmowy nie docierały i w związku z tym nie budziły w nim 
poczucia winy. Wiedział, że w słowach służby nie było cienia prawdy, bo śmierć stryja mało 
go  obeszła.  Czuł,  że  powinna  i  obarczał  się  odpowiedzialnością;  brak  żalu,  lecz  nie  miało 
sensu udawanie przed samym sobą.

Dom również go nie lubił. Podczas krótkich wizyt w Złotym Brzegu — stryja Stephena i 

matkę doktora Blythe’a łączyło jakieś pokrewieństwo, inaczej nigdy by na nie nie zezwolono 
—  odnosił  wrażenie,  że  dom  kocha  wszystkich  mieszkańców.  —  To  dlatego,  że  my  go 
kochamy — tłumaczył Walter.

Oaklands zaś tylko go obserwował i zawsze odpychał. Słusznie, był taki duży i bogaty, że 

nie  potrzebował  małego  chłopca,  który  czuł  się  zagubiony  i  całkowicie  zbędny  w  tej 
wspaniałości  i  nie  przysparzał  rodzinie  splendoru.  Może  dom  lubił,  aby  ludzie  się  go  bali? 
Patrick był o tym przekonany, choć nie potrafił wyjaśnić dlaczego. Nawet Walter nie umiał 
tego wyjaśnić. Walter przyznawał, że boi się wielu rzeczy, ale nie rozumiał na przykład, jak 
można bać się swoich krewnych. No cóż, jego krewni byli inni. Patrick też nigdy by się nie 
bał doktora czy pani Blythe.

Trudno  było  myśleć  o  stryju  Stephenie  jak  o  nieboszczyku,  właściwie  to  prawie 

niemożliwe. Patrick dalej miał go przed oczami takiego jak za życia, siedzącego na krześle z 
wysokim oparciem, w szlafroku z ciężkiego wzorzystego brokatu. Wyglądał tak, jakby nigdy 
nie był młody.

Właściwie to stryj nie wyglądał staro, ale miał siwe włosy, odkąd Patrick sięgał pamięcią. 

Chorował na serce i często odwiedzał go doktor Blythe z Glen St. Mary. Przy spotkaniach z 
nim,  Patricka  ogarniało  jakieś  dziwne  zawstydzenie, chociaż  bardzo  lubił  doktora  Blythe’a. 
Chodziło  o  to,  że  stryj  Stephen  nie  traktował  doktora  grzecznie,  lecz  ten  zdawał  się  nie 
zwracać na to uwagi. Czasami Patrick słyszał, jak razem z doktorem Galbraithem zaśmiewają 

background image

się serdecznie odjeżdżając bryczuszką  jak  z  jakiegoś dobrego  żartu.  Kochał  doktora i  panią 
Blythe, ale bardzo uważał, by stryj Stephen się tego nie domyślił. Miał niejasne wrażenie, że 
gdyby tak się stało, nie pozwolono by mu nigdy więcej pójść do Glen St. Mary.

Stryj Stephen  zawsze  był  pełen  sarkazmu  i  bardzo zamknięty w  sobie.  Ale  kiedy chciał, 

potrafił być uprzejmy i dowcipny. W każdym razie ludzie uważali go za dowcipnego. Oprócz 
Patricka.  On  ani  razu  nie  słyszał  śmiechu  stryja.  Dlaczego?  Złoty  Brzeg  bezustannie 
rozbrzmiewał śmiechem. Nawet stara Susan Baker śmiała się od czasu do czasu. Zastanawiał 
się niekiedy, jakby to było, gdyby mieszkał z jakąś śmiejącą się od czasu do czasu osobą.

Zadawał sobie także pytanie, co się z nim stanie teraz, po śmierci stryja. Czy nadal będzie 

mieszkał  w  tym  nieprzyjaznym  domu  razem  panną  Sperry,  która  go  uczyła  i  zawsze 
spoglądała  niechętnie  zza  okularów,  kiedy  zrobił  błąd  ortograficzny.  Taka  przyszłość 
napełniała chłopca przerażeniem. Gdyby tylko mógł uciec, pojechać dokądś… wskoczyć do 
autobusu… tego co minął w pędzie bramę wjazdową…

Patrick zawsze marzył o jeździe autobusem. Dzieci ze Złotego Brzegu często sobie na to 

pozwalały.  Jemu  oczywiście  zabraniano.  Jeśli  Patrick  wyjeżdżał,  to  wyłącznie  wielkim 
samochodem  prowadzonym  przez  Henry’ego.  Nie  cierpiał  tego  samochodu  i  wiedział,  że 
Henry uważa go za tępaka. Słyszał, jak mówił to gospodyni.

Gdyby  mógł  choć  ten  jeden  raz  przejechać  się  autobusem!  Albo  tak  jak  zaplanowali  z 

Walterem  Blythe,  przemknąć  przez  kraj  na  czarnym  rumaku.  Walter  wybrał  dla  siebie 
białego,  a  jego  matka  wcale  się  nie  śmiała,  gdy  jej  o  tym  powiedział.  Przeskakiwać  przez 
płoty i wszelkie przeszkody, jak gdyby nigdy nic! To byłoby wspaniałe! Robił takie rzeczy w 
swoim  własnym, innym  świecie. Lecz teraz ten inny świat bardzo się oddalił.  Nie mógł się 
doń przedostać.

Odkąd tylko pamiętał, mieszkał w Oaklands ze stryjem Stephenem. Początkowo — jak w 

sennym marzeniu — była jeszcze matka i niewyraźne wspomnienie pobytu w jakimś pięknym 
miejscu.  W  domu  bardzo  podobnym  do  Złotego  Brzegu,  który  uśmiechał  się  do  niego  z 
pagórka.  I  jeszcze  wspomnienie  ogrodu  ze  ścieżkami  obsadzonymi  czerwonym  geranium  i 
obramowanymi  białymi  muszlami…  W  oddali,  za  rozległymi,  pustymi  polami,  leżały  w 
czarodziejskim słonecznym blasku piaszczyste wydmy, a nad nimi unosiły się białe mewy. Po 
podwórku  dreptało  stado  kaczek  i  ktoś  dał  mu  kromkę  chleba  z  miodem.  Wtedy,  pamiętał 
dobrze, czuł się tak blisko tamtego, innego świata. Tak blisko, że wystarczyłby jeden krok, by 
zostać  w  nim  na  zawsze.  I  mężczyzna  podobny  do  doktora  Blythe’a  nosił  go  na  rękach  i 
nazywał Pat.

Wkrótce po tym matki już nie było. Ktoś mu powiedział, że poszła do nieba, ale Patrick 

wierzył, że ona po prostu weszła do tego innego świata. Stryj Stephen oznajmił mu, że umarła 
— Patrick nie wiedział, co to znaczy — i, że on nie znosi chlipiących smarkaczy. Tak więc 
Patrick od tej pory zbyt często nie płakał, chyba że wieczorem w łóżku.

Teraz  też  nie  płakał.  Prawdę  mówiąc,  nie  odczuwał  potrzeby  wypłacania  się  i  zapewne 

dlatego  gospodyni  stwierdziła,  że  jest  najbardziej  nieczułym  dzieckiem,  jakie  zna.  Zawsze 
pragnął mieć  psa.  Stryj  Stephen  nie  znosił  psów, panna  Sperry  również.  Mówiła,  że  psy są 
higieniczne. A przecież w Złotym Brzegu mieli psy, chociaż pan Blythe był doktorem…

W  jego innym świecie  były  psy.  I smukły,  młody jeleń  biegał  po  gęstym lesie.  Były też 

konie o lśniącej sierści i zgrabnych kopytach, wiewiórki, tak oswojone, że jadły z ręki i lwy o 
wspaniałych grzywach. Wszystkie te zwierzęta zachowywały się bardzo przyjaźnie.

I była też mała dziewczynka w czerwonej sukience! Lecz żadna z dziewczynek ze Złotego 

Brzegu,  choć  ogromnie  je  lubił.  O  niej  nie  mówił  nawet  Walterowi,  ale  była  tam  zawsze. 
Zawsze chętna do zabawy i rozmowy. Czasami filuternie pokazywała mu język, zupełnie jak 
ta mała Rilla ze Złotego Brzegu.

background image

Co  by  na  to  powiedziała  panna  Sperry?  Pewnie  oznajmiłaby  głosem  zimnym  jak  lód: 

„Powściągnij swą wyobraźnię, Patricku. Tymczasem interesuje nas ten świat. Źle wykonałeś 
mnożenie w tym zadaniu”.

Kiedy krewni stryja wrócili z cmentarza, weszli do biblioteki, gdzie miał zostać odczytany 

testament. Mecenas Atkins życzył sobie, aby wszyscy byli obecni. Chociaż nikt się specjalnie 
tym  nie  interesował.  Pieniądze  miał  dostać  Patrick.  Stephen  wielokrotnie  to  powtarzał. 
Chodziło o majątek jego matki, nie ich. Byli tylko przyrodnim rodzeństwem, a ojciec Patricka 
rodzonym  bratem.  Pozostawała  jeszcze  sprawa  opieki.  Stryj  musiał  kogoś  wyznaczyć. 
Najpewniej mecenasa Atkinsa, ale z człowiekiem tak ekscentrycznym jak Stephen, nigdy nic 
nie wiadomo.

Patrick obserwował, jak wchodzili. Ciocia Melanie, stryj John Brewster i ciocia Elizabeth 

Brewster,  stryj  Frederick  i  ciocia  Fanny,  ciocia  Lilian  —  wszyscy  Brewsterowie,  prócz 
kuzynki, panny Cynthi Adams. Bał się każdego z nich. Zawsze mieli mu coś do zarzucenia. 
Kiedy zawisły na nim oczy ciotki Lilian, zdenerwowany zdjął nogi z poprzeczki krzesła.

Jej  wzrok  mówił  wyraźnie:  —  Natychmiast  usiądź  jak  należy!  Dziwne.  Kiedy  bywał  w 

Złotym Brzegu, Susan Baker często strofowała dzieci, ale jej uwagi nie raniły i starał się, jak 
mógł być grzeczny.

Mecenas Atkins podążył za rodziną z papierami w ręku. Okulary w szylkretowej oprawie 

zdobiące przystojną twarz,  przywiodły Patrickowi  na pamięć sowę, rzucającą się na biedną, 
drżącą mysz. W tym wypadku był wobec mecenasa niesprawiedliwy. Ten  wielkiej zacności 
człowiek  z  trudem  tylko  radził  sobie  z  takim  klientem  jak  Stephen  Brewster  i  wcale  nie 
aprobował testamentu.

Ów zaś był krótki i jasny. Nawet Patrick go zrozumiał. Oaklands ma zostać sprzedane. To 

doskonale!  Przynajmniej  nie  będzie  musiał  w  nim  mieszkać!  Opiekunem  prawnym  został 
mecenas Atkins, ale mieszkać miał ze stryjem lub ciotką aż do pełnoletności. Później otrzyma 
taką sumę pieniędzy, że nie mógł jej sobie nawet wyobrazić. Miał nadzieję, że starczy mu na 
kupienie  domu  podobnego  do  Złotego  Brzegu.  Musiał  także  wybrać  krewnego,  z  którym 
chciałby zamieszkać. Kiedy już wybierze, nie ma mowy o zmianie, chyba że wybrany krewny 
umrze.  Jednakże,  aby  dokonał  trafnego  wyboru,  najpierw  pomieszka  przez  trzy  miesiące  z 
każdym stryjem i ciotką. Kiedy minie okres próbny, wskaże tego wybranego. Rekompensatą 
za  utrzymanie  i  opiekę  będzie  suma  dwóch  tysięcy  dolarów,  wypłacana  raz  w  roku 
opiekunowi, dopóki Patrick nie ukończy dwudziestu jeden lat.

Zdesperowany  Patrick  postawił  stopy  na  poprzeczce  krzesła.  Pomyślał,  że  ciotka  Lilian 

może sobie do woli wytrzeszczać oczy, lecz on musi znaleźć jakieś oparcie dla zdrętwiałych 
nóg.

Nie  chciał  mieszkać  u  żadnego  z  nich.  Chciał  tylko  zaraz  pojechać  do  Glen  St.  Mary  i 

zostać  na  zawsze  w  Złotym  Brzegu!  Sama  myśl  o  tamtym  domu  przynosiła  pociechę. 
Niestety,  mieszkańcy  Złotego  Brzegu  nie  byli  z  nim  spokrewnieni.  No,  może  w  bardzo 
dalekim stopniu i to się zupełnie nie liczyło.

Nienawidził samej myśli o zamieszkaniu u któregokolwiek z krewnych. Była to głęboka, 

bezsilna nienawiść, a stryj Stephen doskonale o niej wiedział.

Ciotka  Melanie  Hali  była  wdową;  kobietą  rosłą,  niegłupią  i  protekcjonalną  wobec 

otoczenia. Pat słyszał, jak kiedyś doktor Blythe mówił, że byłaby protekcjonalna nawet wobec 
Pana Boga.

Stryj  John  Brewster  zawsze  klepał  go  po  plecach,  a  ciotka  Elizabeth  miała  odrażającą 

twarz.  Wysokie  czoło,  długi  nos  i  szpiczastą,  wystającą  brodę.  Patrick  nie  mógł  znieść  jej 
widoku.

Mieszkać obok takiej twarzy rok po roku! Nie, to po prostu nie do zniesienia!
Stryj  Frederick  Brewster,  chudy,  zniszczony,  mały  człowieczek,  wcale  w  rodzinie  nie 

liczył. Za to ciotka Fanny, to ciotka co się zowie! Stryj powiedział kiedyś, że to ona powinna 

background image

nosić  spodnie.  Patrick  nie  wiedział,  co  to  miało  znaczyć,  ale  z  całą  pewnością  nie  pragnął 
mieszkać z ciotką Fanny.

Ciotka Lilian nie miała męża i tak samo Cynthia Adams. Obie udawały, że im na tym nie 

zależy,  ale  Patrick  zdawał  sobie  sprawę,  że  jest  zupełnie  inaczej.  Stryj  Stephen  nigdy  nie 
zapraszał ciotki Lilian i Cynthii Adams razem. — Mogę znieść tylko jedną starą panną obok 
siebie — mawiał zwykłe.

—  Toż  to  zupełnie  w  stylu  Stephena,  taki  zwariowany  testament!  —  oburzała  się  ciotka 

Fanny.  —  Widzę,  że  jednym  ze  świadków  był  doktor  Blythe.  Wcale  bym  się  nie  zdziwiła, 
gdyby to on wpadł na ten pomysł.

W tym czasie zaś myślała: Powinni dać go do mnie. Powinien chować się wśród innych 

dzieci.  Wyglądał jak odmieniony, gdy wracał  z  wizyt w  Złotym Brzegu.  Nie przepadam za 
doktorem Blythe’em ani jego żoną, ale mają rodzinę i Patrick stawał się zupełnie normalnym 
chłopcem,  kiedy  trochę  u  nich  pobył.  Nie  sądzę,  by  wybrał  nasz  dom.  Zawsze  czułam,  że 
mnie  nie  lubi.  Pewnie  Stephen  nastawił  go  przeciwko  mnie.  Ale  mam  te  trzy  miesiące… 
Może uda się zdobyć jego przywiązanie, jeśli wszyscy się bardzo postaramy. Dwa tysiące… 
to by załatwiło sprawę wykształcenia naszego chłopca. Inaczej… nie mam pojęcia, jak sobie 
poradzimy. I moglibyśmy pojechać na wakacje. Szkoda, że nie poświęcałam mu więcej uwagi 
w przeszłości, ale to takie dziwne i nieśmiałe dziecko. Bardziej przypomina Waltera Blythe’a, 
niż kogokolwiek z rodziny. Będą też kłopoty z chłopcami. Tak lubią dokuczać innym… Nie 
mam na nich żadnego wpływu. Ach, dzieci nie są już takie jak za moich młodych lat! Wtedy 
słuchały rodziców…

To  pokryłoby  koszty  wesela  Anny,  myślała  ciotka  Elizabeth.  Te  okropne  chłopaki  nie 

dadzą mu chwili spokoju. To prawdziwe małe szatany. A sama myśl o starej pannie Lilian, 
która miałaby  go wychowywać, jest po prostu śmieszna.  Widziałam  przepiękny koronkowy 
obrus u Moore’a i Stebbinsa. Wiem, oczywiście, że Patrick mnie nie lubi. Stephen też o tym 
wiedział, ale w ciągu trzech miesięcy…

Powinien  przyjść  do  mnie,  myślała  ciotka  Lilian.  Stephen  doskonale  wiedział,  że 

potrzebuję pieniędzy bardziej niż inni. Tak zmęczyło mnie oszczędzanie i wiązanie końca z 
końcem.  I  gdybym  miała  pieniądze,  to  może  George  Imlay…  Jasne,  że  to  okropne  mieć  w 
domu chłopca, zwłaszcza wtedy gdy zacznie dorastać. Poza tym, on się mnie boi. Nigdy tego 
nie ukrywał, ale przez trzy miesiące… Tylko z Cynthią może być kłopot. Będzie udawać, że 
go lubi, lecz on zaraz ją przejrzy… Prawdę mówiąc, to nie wiem, jak można w ogóle lubić 
dzieci. Oni wszyscy tylko udają, a już ta pani Blythe… Robi mi się po prostu niedobrze…

—  Cóż,  trzeba  wreszcie  zacząć  —  powiedział  stryj  John,  wybuchając  rubasznym, 

chrypliwym śmiechem, który tyle razy zaskakiwał Patricka. Właściwie to nie był śmiech, lecz 
rechot. Klepnął chłopca po kościstych plecach pulchną, dużą dłonią.

Patrick nie cierpiał pulchnych dłoni.
— To kogo z nas wybierzesz na pierwszy ogień, chłopcze?
Patrick  jednak  nikogo  nie  wybierał.  Przenosił  wzrok  z  jednej  osoby  na  drugą  z  takim 

wyrazem dużych, szarych oczu, jaki ma zwierzę schwytane w pułapkę. Ciotka Lilian zaczęła 
się nawet zastanawiać, czy chłopiec nie jest trochę pomylony. Niektórzy ludzie mówili tak o 
Walterze  Blythe,  ale  przecież  pokrewieństwo  było  zbyt  odległe…  Przypomniała  sobie,  jak
kiedyś zrobiła taką uwagę przy Susan Baker i czym się to skończyło…

— Co należy uczynić? — zapytał niepewnie stryj Frederick.
—  Najlepiej  ciągnijmy  losy  —  zaproponowała  ciotka  Melanie.  —  To  uczciwe  wyjście. 

Właściwie… jedyne uczciwe wyjście. O ile jest coś uczciwego w tej całej sprawie. Mecenasie 
Atkins, dziwię się, że poradził pan Stephenowi…

— Pan  Brewster nie  należał  do ludzi  słuchających czyichkolwiek  rad — przerwał  sucho 

mecenas. A wszyscy obecni zdawali sobie z tego doskonale sprawę.

— Jestem pewna, że ktoś mu podsunął ten pomysł. Doktor Blythe…

background image

—  Doktor  Blythe  przyjechał  właśnie  tego  dnia,  aby  go  zbadać.  Skorzystałem  z  okazji  i 

poprosiłem go, żeby był świadkiem. Po prostu zrobił nam przysługę.

— Cóż, dobrze przynajmniej, że mieszkamy blisko  siebie. Nie będzie kłopotu ze zmianą 

szkoły po trzech miesiącach.

A  więc  zacznie  chodzić  do  szkoły!  Ten  pomysł  spodobał  się  Patrickowi.  Wszystko  było 

lepsze od panny Sperry. Chłopcy ze Złotego Brzegu chodzili do szkoły i uważali, że jest tam 
bardzo wesoło. W każdym razie tak twierdził Jem. Co myślał na ten temat Walter, tego nie 
był całkiem pewien.

—  Biedaczek!  —  westchnęła  sentymentalnie  ciotka  Lilian.  Patrick  nie  mógł  tego  dłużej 

znosić. Wstał i wyszedł z pokoju. Niech sobie ciągną losy! Wszystko jedno, kto go dostanie 
pierwszy, kto ostatni i kto w środku.

W tym momencie przypomniał sobie, że kiedy w Złotym Brzegu zaciął się w palec i Susan 

Baker powiedziała „biedactwo”, to wcale nie było mu nieprzyjemnie.

Och, ileż to zagadkowych rzeczy dzieje się na tym dziwacznym świecie!
— Trudne dziecko, nie ulega wątpliwości — stwierdziła ciotka Elizabeth. — Ale naszym 

obowiązkiem jest…

— Och, nie! Nie nazywałabym go trudnym dzieckiem — oświadczyły ciotka Fanny, która 

nigdy  nie  zgadzała  się  z  Elizabeth.  —  Trochę  jest  dziwaczny,  niedziecięcy,  można  by 
powiedzieć. Zresztą, czemu się dziwią skoro mieszkał ze Stephenem? I ta jego matka… żadna 
rodzina… żadne pochodzenie. A ojciec, który zrobił pieniądze w kopalni na zachodzie; Lecz 
Patrick stałby się niebawem normalny, gdyby zamieszkał wśród rówieśników i wyrósł z tych 
niemądrych wyobrażeń o i n n y m  świecie.

— Co za inny świat? jestem pewna, że Stephen…
— Och, nie mam pojęcia. Po prostu jeden z jego głupich wymysłów. Panna Sperry jakoś 

się  o  tym  dowiedziała.  To  wyjątkowo  przenikliwa  kobieta.  Sądzę,  że  podsłuchała  rozmowę 
Patricka z Walterem Blythe. Nigdy nie pochwalałam zażyłości Stephena z tą rodziną. Ale on, 
naturalniej  lekceważył  moje  zdanie.  Panna  Sperry  martwiła  się  z  powodu  tych  niemądrych 
wyobrażeń.  Powiedziałam  jej,  żeby  nie  przejmowała  się,  bo  on  na  pewno  z  tego  wyrośnie. 
Tak niewielu ludzi rozumie psychikę dziecka. Gdybyście posłuchali pani Galbraith…

— Och, dobrze wiemy, jaka jest stuknięta, gdy chodzi o wychowanie dzieci. Choć sądzę, 

że odkąd wyszła za mąż…

— Dobrze, już dobrze, ale nie ruszyliśmy z miejsca — zagrzmiał stryj John.
—  Tego  właśnie  chciał  Stephen  —  zauważyła  ciotka  Fanny.  —  Skłócili  nas  z  sobą. 

Znałam go jak zły szeląg. Cóż, skoro musimy odegrać przedstawienie…

— A jak inaczej można załatwić tę sprawę? — zapytała ciotka Lilian.
— Nie zamierzam się z tobą sprzeczać, Lilian. Każde z nas będzie go miało u siebie przez 

trzy miesiące. To zupełnie jasne. Potem on zdecyduje, kogo wybierze. Będzie musiał, czy mu 
się to spodoba, czy nie. Wtedy już nie będzie losowania.

Patrick  przypadł  ciotce  Elizabeth  na  wrzesień,  październik  i  listopad.  Zawołano  go  i 

wszedł  ociągając  się.  Ciotka  Elizabeth  pocałowała  go  i  powiadomiła  o  wyniku  losowania. 
Pocałunek nie sprawił mu przyjemności. Nie cierpiał ciotki. Co innego całusy pani Blythe!

Po  przyjeździe  do  domu  ciotki  —  opuścił  Oaklands  bez  cienia  żalu  —  pocałowała  go 

również  kuzynka  Amy.  Bardzo  dorosła  młoda  dama  o  krwistoczerwonych  paznokciach. 
Rzadko widywał zarówno kuzynkę Amy jak kuzyna Oscara. Ten niezmiennie zwracał się do 
niego „hallo, dzieciaku”, kiedy tylko mieli okazję się spotkać i wydawał się wciąż nadąsany.

Ku  wielkiej  radości  i  ciotkę  Elizabeth  widywał  rzadziej,  niż  się  początkowo  obawiał. 

Zawsze  miała  mnóstwo  zajęć.  Organizowała  klub  brydżowy,  bywała  na  przyjęciach  i 
wydawała  je.  Spotykali  się  przeważnie  przy  posiłkach,  kiedy  jej  długa,  końska  twarz 
odbierała mu apetyt. I to wspomnienie jej pocałunku… Oby nigdy tego nie zrobiła!

background image

Wszyscy  traktowali  go  niezwykle  uprzejmie.  Czuł,  że  wkładają  w  to  mnóstwo  wysiłku. 

Każde jego życzenie byłoby spełnione, gdyby tylko je wyraził. Wreszcie odważył się.

W  sobotnie, październikowe popołudnie poprosił  nieśmiało o pozwolenie na przejażdżkę 

autobusem. Na bardzo krótką przejażdżkę.

Ciotka tak się zdumiała, a nawet przeraziła, że jej podłużna twarz jeszcze się wydłużyła, 

choć to się wydawało Patrickowi niemożliwe.

— Kochanie, to ci się nie spodoba. Jeśli chcesz gdzieś pojechać, to Amy lub Oscar zabiorą 

cię samochodem… dokąd zapragniesz.

Ale wyglądało na to, że Patrick nie chce nigdzie jechać, chyba że do Glen St. Mary. Na to 

mu jednak nie pozwolą. Ciotka Elizabeth nie cierpiała Blythe’ów.

Patrick już więcej nie wspominał o autobusie. Krewni zasypywali go prezentami, z których 

tylko nieliczne naprawdę mogły mu się na coś przydać. Stryj John grzmiał nad nim, klepał go 
po plecach i codziennie dawał mu cukierki. Stryj John był szczerze przekonany, że po latach 
przebywania  z  tym  złośliwym  wariatem  Stephenem,  obecna  sytuacja  jest  dla  chłopca 
przyjemną odmianą. On, John Brewster, dobrze wiedział, jak sobie radzić z chłopcami. Nie 
wiedział  tylko,  że  Patrick  nie  przepada  za  cukierkami  i  prawie  wszystkie  oddaje  dzieciom 
praczki.

Stryj John odwoził go co rano do szkoły, żartując przez całą drogę. Większości dowcipów 

Patrick  nie  rozumiał…  Amy  lub  ciotka  Elizabeth  przychodziły  po  niego  po  południu.  W 
szkole  nie znalazł  przyjaciół.  Chłopcy ciotki  Fanny chodzili  do tej samej  szkoły i  nazywali 
kuzyna mazgajem. Inni chłopcy zaczęli przezywać go „Panieneczką”.. .Mimo to wolał szkołę, 
niż lekcje z panną Sperry.

Większość  czasu  w  domu  ciotki  Elizabeth  spędzał  zwinięty  na  parapecie  wykuszowego 

okna  umieszczonego  na  podeście. Przez  szczelinę  między  domami  widział  dalekie  wzgórze 
otoczone fioletowoszarym lasem.

Na wzgórzu stał dom i zdawał się wznosić ponad okolicę. Patrick często się zastanawiał, 

kto może w nim mieszkać. Wiedział, że nie jest to Złoty Brzeg, bo Glen St. Mary znajdowało 
się znacznie dalej. Ale było coś w tym widoku, co przypominało mu  Złoty Brzeg, choć nie 
mógł tego określić.

Kiedy  nastały  listopadowe  chłody  i  na  szybach  zamarzały  śnieżynki,  spoglądał  ponad 

oszronionymi dachami w stronę tamtego domu, nad którym świeciła teraz samotna gwiazda, 
widoczna nawet podczas złej pogody i myślał, że to może jest dom z innego świata.

Może mieszka tam mała dziewczynka w szkarłatnej sukience. Jak długo widział jarzące się 

w dali światła, tak długo nie czuł się samotny i nie chciany.

Bo tak naprawdę, to żadne z nich go nie chciało. Oni pragnęli tylko pieniędzy. Patrick nie 

potrafiłby wyjaśnić skąd to wie, ale wiedział.

—  Obawiam  się,  że  nigdy  nie  potrafię  go  zrozumieć  —  wzdychała  ciotka  Elizabeth  do 

stryja  Johna,  który  był  absolutnie  pewien,  że  rozumie  Patricka  doskonale  i  nie  miał 
najmniejszej wątpliwości, że to oni zostaną w końcu wybrani.

— Zrobiliśmy co w naszej mocy, lecz nie możemy sprawić, aby odtajał.
— Cóż, pewnie niektórzy chłopcy już tacy są. Skrytość jest ich drugą naturą.
— Ale on zdaje się zamykać w jakiejś skorupie!
— Mówiłem ci, że powinnaś mu pozwolić na tę wizytę w Glen St. Mary — zauważył stryj 

John, który nie miał nic przeciw temu i całą winę zrzucał na żonę. Zgoda, nie jest jej łatwo. 
Ale należy zachować spokój.

— Amy twierdzi, że on jej działa na nerwy.
— Jak widać niewiele trzeba, aby ją zdenerwować — odparł stryj John. Gdyby jednak była 

taka jak pani Blythe…

— Nie chcę słuchać niczego o pani Blythe — oświadczyła ciotka, Elizabeth. — Od dawna 

wiem, że dla ciebie jest ona chodzącą doskonałością.

background image

— Elizabeth, co ty…
— Nie mam zamiaru sprzeczać się z tobą. Sądziłam, że rozmawiamy o Patricku.
—  No,  dobrze.  Więc  co  z  Patrickiem?  Wydaje  się  całkiem  zadowolony.  Wy,  kobiety 

zawsze robicie z igły widły. Przekonasz się, że w końcu nas wybierze.

— Jego oczy nie są normalne. Nawet ty, Johnie Brewster, musiałeś to zauważyć.
— Nie widzę nic szczególnego w jego oczach. Skoro żywisz jakieś obawy, zaprowadź go 

do okulisty.

— On zdaje się patrzeć na wskroś przez człowieka. Jakby czegoś wypatrywał i nie mógł 

znaleźć — powiedziała ciotka Elizabeth z rzadką przenikliwością. — Czy naprawdę sądzisz, 
że gdy nadejdzie pora, to wybierze nas?

— Bez najmniejszych wątpliwości. Chłopcy Fanny będą go zadręczać. Melanie i Lilian nie 

mają  pojęcia  o  wychowywaniu  dzieci.  Nie  martw  się.  Będzie  rad,  kiedy  do  nas  wróci.  Nie 
mogę się mylić.

Ciotka  Elizabeth  nie  była  taka  pewna  jak  stryj.  Chciała  nawet  zdobyć  się  na  odwagę  i 

poprosić Patricka,  aby do  nich wrócił,  lecz jakoś  nie zdobyła się.  W  tym  dziecku było  coś. 
John  mógł  sobie  mówić,  co  chciał,  ale  w  rzeczywistości  nic  o  dzieciach  nie  wiedział.  W 
końcu to ona zajmowała się Oskarem i Amy, kiedy byli mali.

—  Kochanie,  jeśli  stwierdzisz,  że  chłopcy  ciotki  Fanny  są  zbyt  uciążliwi,  to  zawsze 

możesz tu przyjść i odpocząć w spokoju i ciszy — powiedziała na pożegnanie.

— Och, nie sądzę, żeby mi przeszkadzali — odparł Patrick.
— Jacy byliby okropni, gdyby kazali mu wrócić do ciotki Elizabeth… Gdyby tylko mógł 

pojechać do Glen St. Mary!

Ale  los  sprzysiągł  się  przeciw  niemu,  choć  pani  Blythe  przysłała  bardzo  serdeczne 

zaproszenie. Patrick nigdy nie dowiedział się, dlaczego nie pozwolono mu pojechać i nawet 
nie śmiał o to pytać.

Chłopcy ciotki Fanny byli okropni i nieustannie go dręczyli. Ale zawsze pilnowali, by w 

pobliżu nie było ciotki albo stryja Fredericka. Udawali zarazem wielką uprzejmość, ponieważ 
— jak twierdził Joe — wobec dziewczynek zawsze należy być kurtuazyjnym.

Kiedy Bili zbił chińską filiżankę ciotki Fanny, tę z pięcioma pazurkami, stanowiącą część 

łupu z Letniego Pałacu w Pekinie, tak przynajmniej uważała ciotka, to oskarżył o to Patricka. 
Jemu zrobiono tylko łagodną wymówkę. Gdyby ciotka poznała prawdę, Bili zostałby surowo 
ukarany.

— Zawsze będziemy zwalać winę na ciebie, bo tobie nic nie zrobią — oświadczył Joe. —

Mama chce mieć pewność, że nas wybierzesz w odpowiednim czasie. Nie rób tego. Ona ma 
szatański charakter.

Patrick mógłby psocić do woli i nie usłyszałby złego słowa. Jakże ich za to nie znosił! I na 

dodatek,  gdyby  wyznał,  że  takie  postępowanie  jest  mu  wstrętne,  toby  mu  nie  uwierzyli. 
Doskonale  sobie  zdawał  sprawę,  że  za  przypisywane  mu  przewinienia,  należała  się  surowa 
kara. Wiedział również, że Bili i Joe z niechęcią odnosili się do jego bezkarności, nawet jeśli 
ją cynicznie wykorzystywali.

Z żadnego okna u ciotki Fanny nie było widać domu na wzgórzu i bardzo z tego powodu 

rozpaczał.  Ale  przynajmniej  ciotka  go  nie  całowała  i  nawet  przywiązał  się  do  stryja 
Fredericka,  choć  z  nim  specjalnie  się  w  domu  ciotki  nie  liczono.  Ludzie  mówili,  że  to 
doskonale  prowadzony  dom.  Tak  doskonale,  że  to  aż  przygnębiało.  Książka  nie  na  swoim 
miejscu,  przesunięty  dywan,  sweter  zostawiony  na  krześle  czy  kanapie  —  to  były 
niewybaczalne  przestępstwa.  Pobłażano  tylko  Patrickowi.  Chłopca  nie  przyzwyczajono  do 
porządku i cierpliwość ciotki wystawiona była na ciężką próbę. Nie przyszło jej do głowy, że 
chłopiec przejrzał ją na wylot i kiedy przeniósł się do ciotki Lilian, uważała, że w przyszłości 
na pewno wróci do niej.

background image

— Miał tu prawdziwy dom — oznajmiła stryjowi Frederickowi. — Nie wierzę, by tego nie 

docenił. Tak się troszczyłam o jego dietę. Bóg jeden wie, czym ta Lilian będzie go karmiła! 
Ona nie ma pojęcia o wychowaniu dzieci.

—  On  jest  oszukanym  dzieckiem  —  zauważył  stryj  Frederick.  —  Całe  życie  jest 

oszukiwany.

Ciotka  Fanny  nie  zwróciła  uwagi  na  jego  słowa.  Oszukany!  Też  mi  coś!  Kłopot  z 

Patrickiem polegał na tym, że zbyt łagodnie go traktowano. Spełniano każde jego życzenie. 
Gdyby ona mogła zrobić tyle dla swoi synów, ile zrobiono dla tego chłopca.

Marzec, kwiecień i maj należały do ciotki Lilian. Ciągle nazywała go biedactwem i dbała 

przede wszystkim o to, aby chodził porządnie ubrany. Patrick myślał niekiedy, że zwariuje od 
tej czystości. Najgorsze były wieczory, kiedy musiał chodzić do swego pokoju po ciemnych, 
ponurych schodach i przez taki sam hali, bo nigdzie nie paliły się lampy. Ciotka posunęła się 
tak  daleko  w  oszczędzaniu,  że  wprost  dostawała  spazmów,  gdy  ktoś  zostawił  włączone 
światło.  Uważała,  że  wystarczy  niewielka  żarówka  w  dolnym  hallu,  ponieważ  górnego  nie 
używano tak często wieczorami.

Patrick zawsze zapominał gasić za sobą światło.
Jeśli  chodzi  o  pannę  Adams,  to  z  reguły  patrzyła  na  niego  jak  na  okaz  wyjątkowo 

obrzydliwego  karalucha,  zaś  jej  chudy  perski  kot,  w  ogóle  nie  chciał  mieć  z  chłopcem  do 
czynienia.  Choć  ten  próbował  się  z  nim  zaprzyjaźnić,  gdyż  pragnął  gorąco  jakiejkolwiek 
istoty  do  przytulenia.  Ale  nic  z  tego  nie  wyszło.  Panna  Adams  nie  miała  najmniejszego 
powodu do zaskarbiania sobie jego uczuć. Doskonale wiedziała, że nie polepszy tym swego 
położenia. Nawet jeśli Lilian w końcu go zdobędzie. A przy tym nie znosiła dzieci.

Patrick nie przywiązał się szczególnie do stryjów Johna i Fredericka, lecz ten pozbawiony 

mężczyzny dom był po prostu straszny. Czy jednak musiało tak być? Przecież wcale by nie 
narzekał, gdyby mógł zamieszkać z Susan Baker.

Odrobinę  lepiej  było  u  ciotki  Melanie,  mimo  jej  protekcjonalnej  postawy  i  pozostałych, 

nieprzyjemnych  cech  charakteru.  Przede  wszystkim  nigdy  go  nie  całowała  i  nie  nazywała 
biedactwem. No i miała psa, dalmatyńczyka, z którym wyczyniał różne figle. Spunk, bo tak 
nazywał  się  pies,  turlał  się  po  rabatce  z  kwiatami,  przynosił  do  domu  kości  i,  co 
najważniejsze, polubił Patricka.

Gdyby tylko ciotka Melanie wciąż go tak nie wychwalała i nie cytowała jego powiedzeń, 

Patrick  czułby  się  nienajgorzej.  Ale  z  czasem  bał  się  nawet  otworzyć  usta,  gdyż  ciotka  z 
zachwytem powtarzała każde jego słowo kolejnemu gościowi.

W dodatku uparła się, aby spał w dużej frontowej sypialni, podczas gdy on chciał sypiać w 

małym pokoiku na końcu hallu. Wślizgiwał się tam przy nadarzającej się okazji, gdyż stamtąd 
było  widać  dom  na  wzgórzu.  Stał  sobie,  taki  odległy,  po  drugiej  stronie  doliny  pełnej 
liliowych cieni. Czasami letnie mgły zapełniały dolinę, ale nigdy nie sięgały tak wysoko jak 
dom  na  wzgórzu.  Zawsze  unosił  się  nad  nimi,  żyjąc  tajemniczym,  własnym  życiem. 
Przynajmniej tak sądził Patrick.

U ciotki Melanie czuł się zadowolony również z innego jeszcze powodu. Nikt tu nie robił 

sarkastycznych  uwag  i  nie  dręczyli  go  złośliwi  chłopcy.  Ale  nie  był  szczęśliwy.  Wkrótce 
upłynie wyznaczony termin i będzie musiał zadecydować, z kim chce zamieszkać na długie
dwanaście lat.

Dzień  za  dniem  zbliżało  się  nieuniknione.  Mecenas  Atkins  już  wyznaczył  datę  podjęcia 

decyzji.

A on nie chciał mieszkać z żadnym z nich. Więcej, nienawidził samej myśli o tym. Krewni 

byli  dla  niego  bardzo  mili.  Zbyt  mili,  zbyt  troskliwi  i  zbyt  we  wszystkim  przesadzali.  W 
Złotym Brzegu nawet bura byłaby dużo przyjemniejsza.

I każdy, mniej lub bardziej zręcznie, stale próbował nastawić go przeciwko pozostałym.

background image

Patrick pragnął przebywać z kimś, kogo lubił i kto lubiłby jego. Lubiłby bezinteresownie, a 

nie  dlatego,  że  miał  przysporzyć  opiekunowi  dwa  tysiące  dolarów  rocznie.  Czuł,  że  gdyby 
stryj Stephen żył, ta sytuacja bardzo by go bawiła.

Zbliżały  się  dziewiąte  urodziny  Patricka  i  ciotka  Melanie  spytała,  jak  chciałby  je 

obchodzić.  Patrick  z  całą  naiwnością  odparł,  że  najlepiej  byłoby,  gdyby  mógł  pojechać  do 
Glen St. Mary i spędzić ten dzień u państwa Blythe’ów w Złotym Brzegu.

Ciotka  spojrzała  surowo,  a  potem  zauważyła  chłodno,  że  nie  został  zaproszony.  Patrick 

wiedział,  że  to  nie  miało  znaczenia,  ale  zrozumiał  aż  nadto  dobrze,  iż  nie  otrzyma 
pozwolenia.

Potem zapytał, czy mógłby przejechać się autobusem. Tym razem ciotka roześmiała się i 

rzuciła niedbale:

— Nie uważam tego za właściwe, kochanie. Nie sądzisz, że przyjęcie jest stosowniejsze. 

Chciałbyś  mieć  przyjęcie,  prawda?  I  zaprosić  kolegów  ze  szkoły  i  wszystkich  przyjaciół. 
Chcesz przyjęcia, no przyznaj…

Patrick  wiedział,  że  nikt  nie  weźmie  pod  uwagę,  czy  coś  naprawdę  sprawi  mu 

przyjemność.  Przyjęcie  i  tak  się  odbędzie.  Nie  miał  pojęcia,  jak  ma  się  zachować  w  tej 
sytuacji.  Musi  to  jakoś  przetrwać.  I  pamiętać  o  podziękowaniu  za  kosztowne  prezenty  od 
ciotek i stryjów.

— Czy mogę zaprosić Waltera Blythe’a? — zapytał.
I znowu ciotka Melanie zachmurzyła się. Nie mogła zrozumieć lej tęsknoty za Blythe’ami. 

Nic im wprawdzie nie miała do zarzucenia, ale przecież…

—  Kochanie,  oni  za  daleko  mieszkają.  Nie  przypuszczam,  aby  pozwolili  mu  przyjść  —

wyjaśniła. — Poza tym nie powinieneś zadawać się z takim wiejskim chłopcem. Za kilka lat 
będziesz utrzymywał kontakty z innymi ludźmi.

— To najsympatyczniejszy chłopiec jakiego znam — odparł Patrick.
— Nasze gusta zmieniają się, gdy dorastamy — rzekła pobłażliwie ciotka. — Słyszałam, 

że jest bardzo rozpieszczony i do tego tchórzliwy.

—  Nieprawda!  —  obruszył  się  Patrick.  —  Jest  miły,  bardzo  miły.  Oni  wszyscy  są  tacy. 

Pani Blythe jest najmilszą kobietą, jaką znam.

— Nie znasz wielu kobiet, kochanie — zauważyła ciotka Melanie. — Oczywiście, panna 

Sperry nie była wzorem do naśladowania… Lecz chyba nie twierdzisz, że… jest milsza od… 
cóż, nawet od cioci Lilian i cioci Fanny?

Patrick nie śmiał powiedzieć „tak”.
Rano,  w  dzień  urodzin  Spunk  zginął  pod  ciężarówką.  Ciotka  Melanie  niezbyt  się  tym 

przejęła.  Każdy  pies  był  dobry,  byle  tylko  bronił  domu  przed  złodziejami.  Ponadto  Spunk 
sprawiał kłopoty swoją pasją do przynoszenia kości. Służące się wciąż na niego skarżyły. Ileż 
razy  skompromitował  ciotkę,  gdy  wprowadzano  gości  do  salonu,  a  tam,  na  krześle 
chesterfield  leżała  ogromna  i  starannie  obgryziona  kość.  Nie  mówiąc  już  o  sierści  na 
dywanach. Ciotka Melanie postanowiła teraz kupić pekińczyka. Dlaczego wcześniej o tym nie 
pomyślała?

Gdy  zabrano  ciało  biednego  Spunka,  Patrick  stał  długo  przy  furtce  skamieniały  z  żalu. 

Potem jego krew zawrzała z oburzenia. Co za głupi pomysł urządzać przyjęcie urodzinowe, 
kiedy zginął jego najlepszy przyjaciel! To było okropne i on nie zamierza tego dłużej znosić!

Nadjechał  duży,  czerwono—żółty  autobus.  Patrick  wsunął  dłoń  do  kieszeni.  Znalazł 

pięćdziesiąt  centów.  Podbiegł  do  przystanku  i  spytał  kierowcę,  jak  daleko  może  jechać  za 
pięćdziesiąt centów.

— Do Glen St. Maiy pewnie nie wystarczy?
—  No,  niezupełnie  —  odparł  kierowca.  Miał  miękkie  serce  i  słabość  do  dzieci.  —  To 

dwadzieścia mil dalej. A poza tym całkiem inna trasa. Ale coś ci powiem. Zabiorę cię aż do 
Westbridge. Wskakuj.

background image

Smutek z powodu straty Spunka nie pozwolił Patrickowi cieszyć się od dawna upragnioną 

jazdą.  Widok  pary  psów  drepczących  szosą,  jeszcze  go  bardziej  rozżalił.  Ale  powoli, 
niezauważalnie zapominał o bólu. Wyobraził sobie, że siedzi razem z Walterem i rozmawiają 
o różnych sprawach.

Piękna  droga  łagodnie  wznosiła  się  w  górę.  Sosnowe  lasy,  wijące  się  beztrosko  potoki, 

rozległe łąki, tak podobne do tych z okolic Glen St. Mary, ogrody pełne floksów, nasturcji i 
malw  —  wszystko  go  zachwycało.  I  powietrze  takie  czyste,  i  pełne  blasku!  W  każdym 
mijanym  gospodarstwie  widział  coś  interesującego.  A  to  kota  na  schodkach  przed  domem, 
mężczyznę malującego cembrowinę studni, kamienny murek z drzwiami… z drzwiami, które 
mogły… powinny prowadzić do innego świata.

Jazda  autobusem,  tak  jak  się  spodziewał,  była  bardzo  przyjemna.  Wcale  nie  czuł  się 

rozczarowany i nawet uśmiechnął się drwiąco na myśl o konsternacji w domu ciotki Melanie i 
gorączkowych poszukiwaniach.

I wtedy go zobaczył…
Droga przestała się wznosić, gdy osiągnęła szczyt wzgórza ledwie widocznego z miasta.
I on tam był. Nieprawdopodobne, a jednak… Dom, o którym marzył od dawna. Nawet z 

daleka go rozpoznał. Stał na skrzyżowaniu dróg.

Wstał  i  poprosił  kierowcę,  aby  się  zatrzymał.  Ten  zrobił  to,  choć  odczuwał  niejasny 

niepokój  o  los  chłopca.  Było  w  nim  coś…  coś  dziwnego.  Jakaś  odmienność,  której  ten 
poczciwy człowiek nie umiał sobie uzmysłowić.

Patrick  bez  żalu  spoglądał  za  odjeżdżającym  autobusem.  Nie  zastanowił  się  nawet,  jak 

wróci  do  miasta.  Najlepiej  byłoby,  gdyby  wcale  nie  musiał  wracać.  Niech  go  szukają,  aż 
znajdą. Rozglądał się wokół z zainteresowaniem.

Podobała  mu  się  brama  z  łukowato  wygiętym  napisem:  „Sometyme”.  Dom  był  biały, 

licowany  deskami  i  wyglądał  przyjaźnie.  W  pewien  sposób  przypominał  Złoty  Brzeg,  choć 
tamten zbudowano z cegły.

Las widziany z tego miejsca wydawał się równie odległy jak z domu  ciotki, ale dookoła 

rosły  klony  o  wielkich  konarach,  brzozy  jak  smukłe  srebrne  duchy  i  mnóstwo  świerków  w 
długich rzędach wzdłuż ogrodzenia. Wyglądało tu prawie tak samo jak w Glen St. Mary.

Najzabawniejsze było to, że gdy się patrzyło na południe, to wcale nie dostrzegało się, że 

dom stoi na wzgórzu. Przed oczami ciągnął się długi szereg farm i sadów.  I dopiero wtedy, 
gdy wzrok zwracał się na północ, można było zauważyć, jak wysoko się weszło.

Patrick miał wrażenie, że kiedyś to już widział.  Może w innym świecie,  który z każdym 

dniem stawał mu się bliższy i bardziej znany? Nawet nazwa farmy brzmiała swojsko.

Młody człowiek stał oparty o furtkę i strugał drewniany kołek. Obok niego siedział pies, 

żółto–biały seter o pięknych ślepiach. Młody człowiek był wysoki, szczupły i opalony. Miał 
bystre niebieskie oczy i niesforną rudozłocistą czuprynę.

Jego szczery uśmiech spodobał się Patrickowi.
— Witaj, nieznajomy — odezwał się młodzieniec. — Co sądzisz o pogodzie?
Głos miał również miły i dziwnie Patrickowi znany. A przecież, o ile pamiętał, nigdy się 

nie spotkali.

— Pogoda jest w porządku — odparł Patrick.
— Czy mam rozumieć, że inne sprawy nie przedstawiają się najlepiej? — zapytał młody 

człowiek. — Jestem skłonny zgodzić się z tobą. Choć ten widok… Czyż nie wart jest uwagi. 
Przybysze,  oglądając  go,  zawsze  pieją  z  zachwytu.  Stąd  widać  okolicę  w  promieniu 
dwudziestu  mil.  Zobaczysz  nawet  przystań  i  zatokę  w  Glen  St.  Mary.  Nazywa  się  Cztery 
Wiatry.

Patrick przejęty spojrzał we wskazanym kierunku.
— Tam mieszka Walter Blythe — oznajmił. — Czy zna pan Blythe’ów?

background image

— A kto ich nie zna? — odparł młody człowiek. — Lecz zostawmy w spokoju pogodę i 

widoki. Zdaje mi się, że jak wszyscy na tej fatalnej planecie masz jakieś kłopoty?

Patrick  zapragnął  się  zwierzyć.  Było  to  dziwne  uczucie.  Bardzo  rzadko  go  doświadczał. 

Tylko wtedy, gdy był w Złotym Brzegu.

—  Naszego  psa  ktoś  przejechał  dziś  rano  i  ja  po  prostu  musiałem  gdzieś  pójść  na  cały 

dzień. Ciotka Melanie urządza dla mnie przyjęcie urodzinowe, ale nie mogłem zostać.

— Jasne, że nie mogłeś. Znalazłeś się w przykrej sytuacji… Czego to ludzie nie robią… 

Mogę zapytać, jak się nazywasz?

— Jestem Pat Brewster.
Młody człowiek upuścił drewniany kołek i dość długo go szukał.
— Och, tak… Cóż, ja nazywam się Bernard Andrews, a jeśli wolisz — Barney. Jak ci się 

tu podoba?

— Podoba mi się — odparł Patrick, zastanawiając się dlaczego Barney tak mu się uważnie 

przygląda. I dlaczego ma takie uczucie, jakby go już kiedyś widział.

Po  chwili napięcie we wzroku Barneya zniknęło  i  w oczach pojawiły się figlarne błyski. 

Otworzył furtkę.

— Jeśli opuściłeś Charlottetown o jedenastej, to pewnie porządnie zgłodniałeś do tej pory. 

Zechcesz wejść i zjeść z nami obiad?

— A nie sprawię wam kłopotu? — zapytał uprzejmie Patrick. Pamiętał, co ciotka Melanie 

mówiła o nieproszonych gościach.

—  Ani  trochę.  Nieoczekiwani  goście  nie  sprawiają  nam  nigdy  kłopotu.  Po  prostu 

dolewamy trochę wody do zupy.

Pat wszedł na podwórko z radością. Barney wsunął nowy kołek do dziurki i odwrócił się, a 

wtedy zobaczył, że chłopiec głaszcze psa.

—  Nie  pieść,  proszę,  Jiggsa,  dopóki  nie  zjemy  obiadu  —  powiedział  poważnie.  —

Paskudnie się zachował, wykradając biednej kotce śniadanie. I to nie pierwszy raz. Ona ma 
siedmioro  dzieci  do  wykarmienia.  Jeśli  go  będziesz  głaskał,  to  uzna,  że  mu  wybaczono. 
Wkrótce  nauczy  się,  co  mu  wolno,  a  czego  nie.  Przepada  za  głaskaniem…  Wiesz,  że  z 
każdym psem trzeba inaczej postępować. Jak długo tresowałeś Spunka?

— On nie wiedział, co to dyscyplina — powiedział Pat.
Barney pokiwał głową. — I to był błąd. Każdemu psu potrzebna jest tresura, ale większość 

wymaga indywidualnego podejścia. Po obiedzie możesz go głaskać, ile tylko zechcesz.

Poszli  w  stronę  domu  przez  ogród;  trochę  dziki,  ale  śliczny.  Coś  w  nim  mówiło  o 

dzieciach, które kiedyś się tutaj bawiły.

Przy  ścieżce  rosło  geranium  —  jak  u  Susan  Baker.  Prawdę  mówiąc,  to  dużo  rzeczy 

przypominało  Złoty  Brzeg.  A  jednocześnie  wszystko  było  całkiem  inne.  Złoty  Brzeg  był 
raczej dostojnym ceglanym budynkiem, podczas gdy ten, to zwykły farmerski dom.

W  starej  łódce  stojącej  na  zielonej  murawie  podwórka,  rosły  wesołe  petunie.  Weszli  po 

wygładzonych długim używaniem stopniach, które tak wyglądały, jakby istniały tu od stu co 
najmniej lat. Naprzeciwko, po drugiej stronie drogi, stał jeszcze jeden dom, także życzliwy, z 
plamką czerwieni na podwórku.

A zza węgła wynurzył się długi szereg śnieżnobiałych kaczek.
— Ja tu już kiedyś byłem! — wykrzyknął Pat. — Dawno temu, gdy byłem całkiem mały. 

Pamiętam to! Pamiętam takie same kaczki.

—  Nic  dziwnego  —  rzekł  spokojnie  Barney.  —  My  zawsze  trzymamy  takie  kaczki. 

Przychodzi tu wielu ludzi. Sprzedajemy jajka.

Patrick  tak  był  przejęty  swym  odkryciem,  że  ledwie  zauważył  kotkę,  która  powitała  go 

uprzejmym miauknięciem. Siedziała obok koszyka pełnego kociąt. Mimo niecnych poczynań 
Jiggsa wyglądała na dobrze odżywioną.

background image

— Chciałbyś może kociaka? — zapytał Barney. — My wszyscy lubimy koty, ale osiem to 

trochę  za  dużo,  nawet  na  Sometyme.  Walter  ze  Złotego  Brzegu  zamówił  jednego…  ku 
wielkiemu oburzeniu Susan.

— Och, to pan zna mieszkańców Złotego Brzegu! — zawołał Pat, czując jakąś nową, żywą 

więź z Barneyem.

— Znam dobrze młode pokolenie. Przychodzą czasem po jajka, choć to szmat drogi. A oto 

ciocia  Holly  —  dodał  Barney,  otwierając  brązowe,  kuchenne  drzwi.  Tylko  się  nie  bój. 
Wszyscy dobrzy ludzie są jej przyjaciółmi.

Pat  nie  bał  się  ani  trochę  tej  drobnej,  kruchej  kobiety  o  pomarszczonej  twarzy.  Od  razu 

spodobało mu się jej szczere, życzliwe spojrzenie.

Zaprowadziła  go  do  malutkiej  sypialni  obok  kuchni  i  zostawiła,  aby  umył  się  przed 

obiadem. Pat pomyślał, że sypialnia jest stara i przytulna. Taka jak cały dom. Taka jak ciocia 
Holly.  Na  podłodze  leżał  wytarty  lecz  czysty  dywanik  i  stały  miednica  i  dzbanek  z 
niebieskiego fajansu.

Jedne  drzwi  z  pokoju  prowadziły  wprost  do  ogrodu.  Teraz  stały  otworem,  przyciśnięte 

wielką,  różową  muszlą.  Zaraz…  zaraz…  gdzie  to  on  widział  taką  muszlę?  I  nagle  sobie 
przypomniał. Susan Baker taką samą podpiera drzwi swej sypialni. Mówiła, że przywiózł ją z 
Indii Wschodnich jej wuj, marynarz.

Pat  pomyślał, jak  wspaniale  byłoby  wślizgnąć się  do  tego łóżka,  pod  kołdrę z  barwnych 

kwadratów, zostawić drzwi otwarte i wypatrywać gwiazd na niebie. Od razu wiedział, że to 
próżne  marzenie.  Na  długo  przed  zapadnięciem  nocy  ciotka  Melanie  go  odnajdzie.  Choćby 
miała zawiadomić policję.

— Chcesz obiad teraz, czy poczekasz, aż go podadzą — zażartował Barney, gdy Pat wrócił 

do kuchni z rękami tak wyszorowanymi, jak tylko można sobie wyobrazić.

—  Chętnie  zjem  teraz  i  dziękuję  —  uśmiechnął  się  Pat.  Był  to  pierwszy  w  jego  życiu 

spontaniczny, wesoły uśmiech, choć uczono go grzecznie

się uśmiechać.
Później  okazało  się,  że  nie  ma  żadnej  zupy.  Za  to  pojawiła  się  w  obfitości  szynka  z 

frytkami. Barney podał mu pełen talerz.

— Przypuszczam, że chłopięce apetyty nie zmieniły się od moich czasów — powiedział. 

—  Wiem,  że  Susan  Baker  zawsze  się  skarży,  że  nigdy  nie  może  zaspokoić  apetytów 
chłopców ze Złotego Brzegu. Dziewczęta, to co innego…

Pat odkrył, że jest bardzo głodny i nic nigdy mu bardziej nie smakowało. Nie zachęcano go 

do  rozmowy.  Barney  pogrążył  się  we  własnych  myślach. Pat  miał  wrażenie,  że  nie  są  zbyt 
przyjemne, choć nie pojmował, jak ktoś mieszkający na farmie Sometyme może nie czuć się 
szczęśliwy.

Jiggs usadowił się obok niego i od czasu do czasu pojednawczo uderzał ogonem o podłogę. 

Raz wyszedł na ganek i polizał kotkę po łebku. Jeszcze nie skończył się czas pokuty, ale Pat 
co chwila podsuwał mu kąsek szynki, podczas gdy Barney udawał, że tego nie widzi.

Na deser była szarlotka z bitą śmietaną. Patrick miał wrażenie, że trafił na ucztę bogów.
—  Jak  masz  zamiar  spędzić  popołudnie,  Pat?  —  zapytał  Barney,  gdy  nikt  nie  mógł 

przełknąć  ani  kęsa  więcej.  Ściśle  mówiąc,  ciocia  Holly  nie  jadła  dużo  i  tylko  dziobała 
widelcem  na  talerzu.  A  i  Barney  okazywał  mniej  apetytu,  niż  można  by  oczekiwać  od 
człowieka jego wzrostu.

— Czy mógłbym spędzić popołudnie tutaj? — poprosił Pat.
— To zależy tylko od ciebie — rzekł Barney. — Ja muszę naprawić ogrodzenie za stodołą. 

Chcesz mi pomóc?

Patrick wiedział, że Barney mówi to z grzeczności. Jak mógł mu pomóc? Ale chciał z nim 

pójść. Barney wyciągnął rękę i Pat ujął jego dłoń w swoją.

background image

—  Nie  sądzisz,  że  twoja  rodzina  martwi  się  o  ciebie  —  zapytał  Barney.  —  Z  kim 

mieszkasz, przynajmniej w tej chwili?

Pat odpowiedział.
—  No,  cóż…  Pójdę  i  zadzwonię  do  nich.  Powiem,  że  spędzisz  popołudnie  na  farmie 

Sometyme i wrócisz wieczorem. Co ty na to?

—  To  chyba  najlepsze  wyjście  —  odparł  Pat  żałośnie.  Wprost  nienawidził  myśli  o 

powrocie do ciotki Melanie. Ale oczywiście musiał to zrobić.

— Chciałbym tu zostać na zawsze — powiedział rozmarzonym głosem.
Barney pominął milczeniem tę wypowiedź.
— No, to chodźmy — odezwał się wreszcie, wyciągając do Pata rękę.
—  Jak  do  dobrze,  że  nie  ma  pulchnej  dłoni  —  myślał  Pat.  —  Jego  ręka  przypomina  w 

dotyku rękę doktora Blythe’a.

—  Cieszył  się  również  z  tego  powodu,  że  Barney  go  polubił.  Tak  prawdziwie  i 

bezinteresownie. W jakiś sposób to sobie uświadomił.

Barney  naprawiał  ogrodzenie  za  stodołą,  a  Pat  siedział  na  wielkim  omszałym  głazie  w 

cieniu  świerkowego  lasku.  Niekiedy  przychodziło  mu  do  głowy,  że  Barney  krząta  się  przy 
ogrodzeniu bez specjalnego zapału. Ale pewnie  tak mu się tylko wydawało. Przecież każdy 
byłby zainteresowany takim uroczym płotkiem, zrobionym z długich prętów, wijącym się jak 
wąż i pięknie obrośniętym dzikimi roślinami.

Daleko, bardzo daleko stąd, za złocistymi wydmami szumiało morze. Wszystko było takie, 

jak  ten  obraz  wyłaniający  się  z  pamięci.  Wspomnienie  z  każdą  chwilą  stawało  się 
wyraźniejsze.

Nad wierzchołkami drzew przepływały stadka delikatnych obłoków, a dookoła unosił się 

zapach przesyconej słońcem trawy. Głębokie, cudowne szczęście przeniknęło go na wskroś. 
Nigdy, nawet w Złotym Brzegu, nie wyobrażał sobie, że życie może być takie wspaniałe.

Pragnął tu pozostać na zawsze. Ciotka Melanie i reszta rodziny są oddaleni o miliony mil i 

lat. Wiedział, że wieczorem musi wrócić do brzydkiego domu ciotki i, że jakoś mu wybaczą. 
Ale popołudnie należało do niego!

Na  podwieczorek  ciocia  Holly  przyniosła  mu  dużą  kromkę  chleba  z  masłem  i  syropem 

klonowym.  Zupełnie jak  Susan Baker w Słonecznym Brzegu.  Był zdumiony, gdy na widok 
chleba poczuł głód i bardzo mu smakowało to proste jedzenie.

Podszedł Barney i usiadł obok.
— Przyjemnie być właścicielem tych wszystkich pól?
—  Gdyby  do  mnie  należały,  mówię  ci,  czułbym  się  jak  w  raju.  —  Powiedział  to  z  taką 

goryczą i żalem, że Pat nie śmiał zadawać żadnych więcej pytań. A więc kto był właścicielem 
farmy Sometyme jeśli  nie Barney? Patrick był całkowicie  pewien, choć  znowu  nie umiałby 
wyjaśnić dlaczego, że Barney nie jest najemnym robotnikiem.

On powinien być właścicielem Sometyme Farm. O co tu chodzi?
Jak tylko Pat skończył jeść, wrócili na podwórko. Po drodze Pat poczuł, jak ręka Barneya 

zaciska się wokół jego dłoni.

Z domu po drugiej stronie drogi szła ku nim dziewczyna. Włosy o takiej barwie jak u Rilli 

Blythe  pokrywał  błękitny  szal.  Świeżą,  lekko  ogorzałą  od  wiatru  twarz  rozświetlała  para 
wesołych, orzechowych oczu. Była pięknie opalona, a szła tak lekko, jakby za chwilę miała 
pofrunąć.  Pat  pomyślał,  że  przypomina  mu  pachnące  geranium,  świeży  chleb  i  te  odległe, 
złociste wydmy. Obok niej dreptała mała dziewczynka w czerwonej sukience w turecki wzór.

—  Czyżby  to  były  Barbara  Anne  i  Mała  Indianka?  —  udawał  zdziwienie  Barney.  Pat 

wiedział, że Barney dużo wcześniej zauważył, jak nadchodziły.

I  przechwycił  też  spojrzenie  Barneya.  Choć  właściwie  to  bardziej  interesowała  go  mała 

dziewczynka w czerwonej sukience.

background image

— A kogóż to widzimy? — zawołała Barbara Anne. Jej głos był taki jak wygląd — świeży 

i wesoły. A mimo to Pat wyczuł, że zbiera się jej na płacz.

—  To  jest  Pat  Brewster  —  odparł  Barney,  kiedy  przekroczyły  już  furtkę.  Wyglądała  na 

często używaną.

— Słyszałaś zapewne o Patricku Brewsterze? — zapytał niedbale Barney.
W oczach Barbary Annę pojawił się dziwny wyraz. Pat był przekonany, że wiedziała o nim 

niemało.  Trudno  w  to  było  uwierzyć.  Ale  czyż  cały  ten  dzień  nie  był  pełen  niezwykłych 
wrażeń i przygód? Pat niemal uwierzył, że to wszystko mu się tylko śni.

Wesołe  oczy  Barbary  Annę…  czy  rzeczywiście  były  takie  wesołe?  Zatrzymały  się  na 

Patricku  i  na  twarzy  jej  pojawił  się  uroczy,  szeroki  uśmiech;  taki  sam  jak  u  pani  Blythe. 
Dlaczego wszystko na farmie Sometyme przypominało mu Złoty Brzeg? Przecież oba domy 
nie były do siebie podobne. Ani tym bardziej zamieszkujący je ludzie.

Ale Pat miał wrażenie, że zna Barbarę Annę od lat. I wcale by się nie obraził, gdyby ona 

nazwała go biedactwem. Nawet zniósłby bez przykrości jej pocałunek.

— A to jest Mała Indianka — przedstawił Barney.
I stała się rzecz nieprawdopodobna. Oto mała dziewczynka w czerwieni stała przed nim i 

pokazywała  mu  język!  To  musiał  być  sen.  Ale  jaki  piękny  sen!  Pat  miał  nadzieję,  że  dużo 
czasu upłynie, nim się obudzi.

Barbara  Anne  potrząsnęła  energicznie  Małą  Indianką,  lecz  ta  nie  zwróciła  najmniejszej 

uwagi na ten gest i znowu wyciągnęła język. Śliczny języczek — czerwoniutki jak jej wargi i 
sukienka.

Potem zrobiła potrójny piruet na palcach bosej stopy i usiadła na wielkim głazie leżącym 

przy  furtce.  Pat  miał  ochotę  usiąść  obok  niej,  ale  się  trochę  wstydził  i  przycupnął  na 
odwróconym dnem do góry wiaderku. Zerkali na siebie ukradkiem, a w tym  czasie Barbara 
Anne i  Barney  gawędzili,  lecz oczy ich mówiły zupełnie  co innego niż  usta. Pat  znowu  się 
zdziwił, skąd to wie, ale we śnie wszystko jest możliwe.

Rozmawiali  półgłosem  i  nie  przyszło  im  do  głowy, że  Pat  słyszy każde  słowo.  Pat  miał 

doskonały słuch.

—  Postanowiłam  jednak  wyjechać  na  zachód  —  rzuciła  jakby  od  niechcenia  Barbara 

Anne.

— Źle ci na Wzgórzu? — zapytał równie niedbale Barney.
— Och, nie! Wszystko jest w najlepszym porządku…
Głos  Barbary  Annę  świadczył  o  tym,  że  nic  nie  jest  w  porządku  i  Pat,  wyczuwając  to, 

bardzo się zaniepokoił.

— Po prostu, jak ci wiadomo, przebywanie w tym samym miejscu jest nużące.
Nużące? Przebywanie w Sometyme?…
—  Nie  lubię  cię  —  zauważyła  Mała  Indianka.  Ale  w  tej  chwili  jej  uczucia  nie  miały 

znaczenia.  Mała  Indianka  oburzona  obojętnością  Pata  schowała  języczek  i  całą  uwagę 
poświęciła Jiggsowi.

— Farma Sometyme jest rzeczywiście nudnym miejscem — zgodził się Barney.
—  I towarzystwo kochającego  brata i  jego  żony,  nie mówiąc  o  absolutnie uroczej Małej 

Indiance, może nie wystarczać — ciągnęła Barbara Anne. Podniosła kotkę i przycisnęła ją tak 
mocno  do  siebie,  że  biedne  zwierzę  zaczęło  miauczeć  i  wyrywać  się.  —  Zwłaszcza,  kiedy 
człowiek czuje się absolutnie niepotrzebny! Czy Mała Indianka dostanie jedno z kociąt?

— Nawet wszystkie, jeśli  chce — odparł Barney. — Naturalnie, oprócz tego obiecanego 

Walterowi Blythe.

— Chcesz powiedzieć, że potrzebny im jeszcze jeden kot? Myślałam, że Susan…
—  Susan  nie  rządzi  w  Złotym  Brzegu,  choć  wielu  ludzi  tak  uważa.  Więc  naprawdę 

wyjeżdżasz na zachód?

background image

I  znowu  Pat  wyczuł,  jak  wiele  zależy  od  tej  odpowiedzi.  Spróbował  zwrócić  na  siebie 

uwagę Małej Indianki, lecz bez powodzenia.

— Długo cię tu nie będzie? — zapytał obojętnie Barney.
— Cóż, ciocia Ella chce mnie zatrzymać przez zimę — Barbara Anne ostrożnie postawiła 

kotkę na ziemi i najwyraźniej zbierała się do odejścia.

— A prawdopodobnie zatrzyma dłużej — dodał Barney.
— Bardzo prawdopodobne — zgodziła się Barbara Anne.
— A tak szczerze, to zamierzasz tam pozostać? — dopytywał się Barney.
—  Och,  wiesz,  jakie  są  możliwości  na  zachodzie  —  odparła  Barbara  Anne.  —  Mała 

Indianko, idziemy! I tak zabrałyśmy tym ludziom zbyt wiele cennego czasu.

— Nie chcę stąd odchodzić — powiedziała Mała Indianka. — Chcę zostać i bawić się z 

Patem.

— Cóż… —zaczął Barney.
Pat, pomimo radości, jaką napełniło go wyznanie Małej Indianki, poczuł, że powiedzenie 

tego „cóż”  tak lekko i  swobodnie, kosztowało  Barneya, który nagle  postarzał się o dziesięć 
lat, ogromnie dużo  wysiłku.  Tego dnia  Pat  tyle  przeżył, że  i  on miał  wrażenie,  jakby był  o 
dziesięć lat starszy.

—  Na  pewno  będziesz  się  doskonale  bawiła.  Bardzo  by mi  cię  brakowało..  .  gdybym… 

zostawał na Wzgórzu, ale ja też wyjeżdżam.

Świadomość  nieopisanej  pustki  i  smutku  przeniknęła  Pata.  Sen  już  nie  był  piękny  i 

zapragnął się z niego obudzić.

Barbara Anne powiedziała tylko: — Och!
Mała  Indianka  widząc,  że  jej  próby  nawiązania  bliższych  stosunków  zostały  odrzucone, 

znowu zajęła się Jiggsem.

— Tak… hipoteka ostatecznie spada nam na głowę.
— Och! — westchnęła  Barbara Anne.  Pat  zapragnął, żeby kotka  przestała  mruczeć. Ten 

dźwięk stanowił dysonans z tym wszystkim, co się teraz działo.

— Tak. Ale… wiesz… tak bywa z hipotekami.
— Lecz może…
— Nie. Nie ma żadnych wątpliwości. Wczoraj Pursey przedłożył swoje ultimatum.
— Och!
Wesołe oczy Barbary Annę zamgliły się i pociemniały.
Pat  wiedział,  że  gdyby była sama,  zaczęłaby  płakać.  Ale  dlaczego?  Za  dużo  w  tym śnie 

było  zagadek  i  tajemnic.  Nawet  Mała  Indianka.  Bo,  dlaczego  na  przykład  udawała,  że  jest 
bardzo zajęta Jiggsem, skoro wprost umierała z chęci pokazania mu języka?

— To okropne! To po prostu okropne! — mówiła z oburzeniem Barbara Anne.
— Czym ona się tak przejmuje? — dziwił się Pat.
— Cztery wasze pokolenia w Sometyme! I jeszcze po tym, jak tak ciężko pracowałeś!
Mała  Indianka  odwróciła  się  od  Jiggsa  i  próbowała  schwytać  kotkę,  ale  Pat  jej  nie 

pozwolił. Może, gdyby tego nie zrobił, pokazałaby mu język?

— Gdybyś nie wydał tyle na operację cioci Holly! — Barbara Anne wydawała się coraz 

bardziej wzburzona.

Mała Indianka zaczęła wyciągać kolec z bosej stopy. Pat pragnął mieć tyle śmiałości, aby 

jej pomóc. Przynajmniej przytrzymać tę małą opaloną stopkę, ale…

—  Teraz,  kiedy  ciocia  czuje  się  dobrze  i  mógłbyś  nadrobić  zaległości,  on  pozbawia  cię 

prawa wykupu!

Co znaczyły te ostatnie słowa?
Mała  Indianka  wyciągnęła  cierń  samodzielnie  i  zapatrzyła  się  na  dalekie  morze.  Pat 

doszedł do wniosku, że nie przepada za takimi samodzielnymi kobietami.

background image

—  Nie  winie  Purseya  —  mówił  Barney.  —  I  tak  wykazał  dużo  cierpliwości.  Ani  centa 

procentów przez dwa lata! Gdybym mógł złożyć mu jakąś rozsądną propozycję nadrobienia… 
ale teraz nie ma o tym mowy. Och, dobrze wiem, że zostałem pokonany!

— I co masz zamiar robić? — głos Barbary Annę stał się bardzo łagodny.
— Och, nie umrzemy z głodu. Zaproponowano mi pracę na lisiej farmie. Starczy dla mnie 

i cioci na skromne utrzymanie.

— Ty, na lisiej farmie! — rzuciła pogardliwie Barbara Anne.
—  Każdy  musi  jeść.  Dobrze  o  tym  wiesz.  Przyznaję,  że  nie  podchodzę  do  tego  z 

entuzjazmem. To okropne, doglądać uwięzionych w klatkach stworzeń.

Gorycz w głosie Barneya była przejmująca i sprawiała ból. Pat zapomniał nawet o Małej 

Indiance i jej języczku. Tak, na pewno nastała pora przebudzenia.

Barbara  Anne  rozluźniła  niebieski  szal,  jakby  nagle  zaczął  ją  dusić.  Jeszcze  bardziej 

zniżyła głos, ale Pat i tak słyszał wszystko. Tak to już jest w snach. Lecz co ona mówi? Pat 
tym razem naprawdę zapomniał o Małej Indiance.

— Och, gdybyś… gdybyś zgłosił swoje prawo, kiedy umarł Stephen Brewster! Masz takie 

samo prawo do opieki nad nim jak ci w mieście.  Nawet większe, znacznie większe! Oni są 
tylko  przyrodnim  rodzeństwem…  Wtedy  mógłbyś  spłacić  hipotekę.  Chciałam,  żebyś  to 
zrobił. Wiesz, że chciałam. Ale mężczyźni nigdy nie słuchają kobiet!

O czym ona mówi? Sny są takie dziwaczne. Mała Indianka znalazła kolejny kolec, ale Pata 

w tej chwili to nie obchodziło. Więc Barbara Anne wiedziała coś o stryju Stephenie? I co ma 
z tym wspólnego Barney?

— Ja się nie nadawałem, Barbaro Annę. Taka stara, leżąca na odludziu farma…
— Jak on może tak mówić o Sometyme — pomyślał Pat.
— Tylko rejonowa szkoła, do której mógłby chodzić…
—  A  czy  w  Złotym  Brzegu  dzieci  Blythe’ów  nie  chodziły  też  do  jonowej  szkoły?  —

myślał oszołomiony Pat.

— No i tylko stara ciocia Holly do opieki… To nie byłoby w porządku wobec dzieciaka.
— Znacznie bardziej w porządku niż sobie wyobrażasz — odparła poruszona do żywego 

Barbara Anne. — Mężczyźni, to najgłupsze stworzenia na świecie.

Mała Indianka spojrzała tak, jakby się z tym całkowicie zgadzała.
— No i moja duma…
—  O,  właśnie…  twoja  duma!  —powiedziała  Barbara  Anne  taktownie,  że  nawet  Mała 

Indianka drgnęła, a Jiggs rozejrzał się wokół zaniepokojony. — Nie mów mi tylko o swojej 
dumie! Wiem o niej wszystko. Ty byś dla niej poświęcił nawet…

Pat  czuł,  że  nie  powinien  pozwolić,  aby  mówiła  takie  rzeczy  Barneyowi.  Ale  jak  ją 

powstrzymać?  I  musi  się  najpierw  dowiedzieć,  co  ma  z  tym  wspólnego  stryj  Stephen 
Brewster.

—  Niezupełnie  —  rzekł  Barney.  —  Lecz  nie  jestem  robakiem.  Ci  Brewsterowie  z  góry 

traktowali  moją  siostrę,  kiedy  została  żoną  ojca  Pata.  Zupełnie  jakby  była  jakąś 
bezwartościową istotą. Wiesz o tym tak Z samo dobrze jak ja.

—  A  kimże  są  ci  Brewsterowie?  —  zapytała  Barbara  Anne  pogardliwie.  —  Wiadomo 

przecież, w jaki sposób dorobili się majątku. Nie mają powodów do dumy. No i… te ich dwa 
pokolenia przy sześciu Andrewsów!

—  Wiem,  ale  nie  miałem  zamiaru  czołgać  się  przed  nimi  na  kolanach  —  stwierdził  z 

uporem Barney. — A poza tym, oni by go nie oddali.

— Czy mecenas Atkins cię nie zawiadomił?
— O, tak!
— I nic by nie mogli zrobić, gdyby on chciał tu  przyjść. Mecenas Atkins  jest uczciwym 

człowiekiem. A wszyscy wiedzą, jaki testament zostawił Stephen Brewster.

— On to zrobił umyślnie, aby mnie upokorzyć — oznajmił Barney.

background image

— Myślał, że  zgłoszę  swoje  prawo,  a  chłopiec  mnie wyśmieje. Co  pewnie  by i  zrobił… 

Sądzisz, że dzieciak wychowany w Oaklands wybrałby to?

Barney  wskazał  starą  furtkę  i  dom,  któremu  przydałaby  się  warstwa  świeżej  farby  i 

przestarzałą  żniwiarkę  na  podwórku.  Ale  Patowi  zdawało  się,  że  pokazuje  wesołą  łódkę  z 
petuniami i Jiggsa, sypialnię z drzwiami wychodzącymi na ogród i długą, jedwabistą łąkę za 
ogrodem, i niewidoczną szkołę, w której chłopcy mówiliby do niego Pat.

Wstał  i  drżąc  na  całym  ciele,  podszedł  do  Barneya.  Nie  wiedział,  czy  zdoła  cokolwiek 

powiedzieć, ale postanowił spróbować. Były sprawy, o jakich należało mówić… i wyglądało 
na to, że tylko on może lub chce to zrobić. Mała Indianka zrezygnowała z wyciągania kolca i 
patrzyła  na  niego  z  dziwnym  wyrazem  twarzy.  Jiggs  zaczął  machać  ogonem,  jakby 
przeczuwał, że za chwilę coś się wydarzy.

— Ty jesteś moim wujem — zaczął Pat, wlepiając swoje szare oczy w niebieskie Barneya. 

W  te  niebieskie  oczy  pełne  bólu.  Jakie  to  dziwne,  że  nigdy  dotąd  nie  dostrzegł  cierpienia 
maskowanego śmiechem.

Barney  drgnął.  Czyżby  chłopiec  słyszał  ich  rozmowę?  Barbara  Anne  też  drgnęła.  No  i 

Mała  Indianka,  ale  ona  chyba  z  powodu  szczególnie  dużego  ciernia  w  palcu.  Jiggs  zaczął 
uderzać  ogonem  mocniej  niż  dotychczas.  Kotka  zdawała  się  mruczeć  dwa  razy  głośniej. 
Wszystkie kaczki kwakały jednocześnie.

—  Tak  —  rzekł  Barney  poważnie.  —  Jestem  najmłodszym  bratem  twojej  matki.  Byłem 

jeszcze dzieckiem, kiedy wyszła za Brewstera. To twój rodzinny dom…

— Myślę… myślę, że już go kiedyś widziałem — powiedział Pat. — Choć nie wiem, jak 

to się mogło stać.

—  Czułeś  to,  nawet  jeśli  nie  widziałeś,  prawda?  —  zagadnęła  Barbara  Anne.  —  Ludzie 

często  wyczuwają  różne  rzeczy,  o  których  nic  nie  mogą  wiedzieć.  Chodziłam  do  szkoły  z 
twoją mamą. Była oczywiście dużo starsza ode mnie… ale najsłodsza ze wszystkich znanych 
mi kobiet.

— Tak pragnąłem  cię  zobaczyć, Pat  — powiedział  Barney. — Raz  tylko cię  widziałem, 

kiedy  miałeś  cztery  lata.  Przywiozła  cię  matka,  kiedy  pewnego  dnia  Stephen  Brewster 
wyjechał z domu.

— Zapamiętałem to! — wykrzyknął Pat. — Wiedziałem, że już tu kiedyś byłem.
— Ale rodzina twego ojca nie pozwalała ci odwiedzać nas — ciągnął Barney. — A kiedy 

ona  umarła…  sądziłem,  że  nie  ma  sensu  się  starać.  Pojechałem  do  Złotego  Brzegu,  gdy 
usłyszałem, że masz tam być… i spóźniłem się jeden dzień… Już wróciłeś do domu.

—  Do  domu!  —  wykrzyknął  Pat.  —  Do  domu  —  powtórzyła  Mała  Indianka,  chcąc 

zwrócić na siebie uwagę.

I nagle Pat podjął decyzję. Tylko jedna rzecz była naprawdę ważna.
— Skoro jesteś moim wujem, to chcę mieszkać z tobą — oświadczył. — Ty nie wziąłbyś 

mnie z powodu pieniędzy, no nie?

—  Chętnie  bym  cię  wziął,  nawet  gdybyś  nie  miał  jednego  centa  —  odrzekł  Barney 

szczerze.

— Wziąłbyś dla mnie samego? — upewniał się Pat.
— Tak. Lecz uczciwie mówiąc, te pieniądze bardzo mogłyby mi pomóc, Pat.
— Zatrzymać Sometyme? — stwierdził bystro Pat.
— Tak. A skąd o tym wiesz?
— Po prostu wiem i już. A będziesz mnie karał, kiedy na to zasłużę?
—  Jeśli  mi  będzie  wolno  —  odparł  Barney,  rzucając  wymowne  spojrzenie  na  Barbarę 

Annę,  która  zdawała  się  bez  reszty  pochłonięta  zabawą  z  Jiggsem.  Mała  Indianka  dalej 
wyciągała sobie kolce ze stopy.

Pat zdziwił się. A któż miał prawo zabronić Barneyowi dać mu burę? Przecież ciocia Holly 

na pewno nie będzie się wtrącać. Ale najważniejsza sprawa nie została załatwiona do końca.

background image

— Muszę mieszkać z tobą — powiedział Pat zdecydowanie. — Ja mogę… wiesz o tym. 

Mogę wybrać sobie tego, z kim chcę mieszkać.

— Czy byłbyś tu szczęśliwy, Pat?
— Czy będę szczęśliwy? Tutaj? — Pat spojrzał na dom, na Barbarę Annę i Małą Indiankę, 

która  nieoczekiwanie  zapomniała  o  kolcach  i  pokazała  mu  język. —  Och,  wujku  Barneyu! 
Wujku Barneyu!

— Co ty na to Barbaro Annę? — zagadnął Barney.
— To chyba nie mój interes — odparła Barbara Anne.
—  Jasne,  że  nie  —  rzekł  sobie  w  duchu  Pat  i  zdziwił  się,  dlaczego  Barney  nagle  się 

roześmiał. Takim prawdziwym, młodym, pełnym nadziei śmiechem. Jakże niepodobnym do 
tego, który Pat dotychczas słyszał.

Jaki  śliczny  rumieniec  wypłynął  na  policzki  Barbary  Annę.  I  jaka  szkoda,  że  ona  musi 

wyjechać!  Pat  poczuł,  że  chciałby  przebywać  blisko  niej.  Ale  przynajmniej  nie  zabierze  ze
sobą Małej Indianki. Dlaczego jednak… dlaczego Barney nie odpowiedział na jego pytanie. 
W końcu chodziło o najważniejszą dla Patricka rzecz.

— Widocznie czasami cuda się zdarzają — powiedział w końcu Barney. — Taki cud spadł 

nam z nieba w twojej osobie, Pat. Będzie piękna walka.

— Musi być walka? — zapytał Pat. Będą radzi się mnie pozbyć. Nikt mnie nie lubi.
— Może nie, ale za to lubią… zresztą, nie to jest ważne. Wydaje mi się, że obaj jesteśmy 

ulepieni z tej samej gliny. Sometyme jest gotowa cię przyjąć.

Pat znowu usiadł na odwróconym wiaderku. Czuł, że nie utrzyma się na nogach ani minuty 

dłużej. Nie mógł zrozumieć, co Barney miał na myśli mówiąc o walce, ale był przekonany, że 
to Barney zwycięży. Co się teraz dzieje z Barbarą Annę? Czyżby płakała?

Ucieszył się, kiedy Mała Indianka pokazała mu język. Wszystko było bardziej realne. Bądź 

co bądź, to nie mógł być…

— To nie jest sen, prawda? — spytał z obawą.
— Nie. Choć mi się wydaje, że tak — stwierdził Barney. — Ale to rzeczywistość. Miałaś 

rację Barbaro Annę. Już dawno powinienem zgłosić swoje prawo do niego.

— Cuda się zdarzają — przedrzeźniała go Barbara Anne. — Mężczyzna przyznający się 

do pomyłki!

— Dziękuję ci wujku Barneyu — rzekł Pat. — To strasznie miło z twojej strony, że chcesz 

mnie wziąć do siebie.

— Strasznie — zgodził się Barney. Roześmiał się znowu i Barbara Anne też się zaśmiała, 

choć trochę rzewnie. Nawet Mała Indianka… A właściwie… to jak ona ma na imię? Musi się 
tego jak najprędzej dowiedzieć. Na pewno nie pozwoli, aby ktoś obcy mówił do niej „Mała 
Indianko”.  A  jak  ma  się  zwracać  do  Barbary  Annę?  Ale  to  nie  ma  znaczenia,  skoro  ona 
wyjeżdża. Przecież ona wyjeżdża… czy dlatego płakała?

—  Ja…  ja  nie  chcę,  żeby  pani  wyjeżdżała  na  zachód  —  powiedział  uprzejmie  Pat. 

Naprawdę tego nie chciał.

— Och! — Barney znowu się roześmiał. Długim, niskim i zaraźliwym śmiechem. Pat czuł, 

że on by każdego pobudził do śmiechu, nawet… stryja Stephena. Albo pannę Cynthie Adams. 
— To byłby największy cud na tym pełnym cudów świecie — pomyślał Patrick. — Cóż za
wspaniałe urodziny!

Ale co mówi Barney?
— Cóż — powiedział, ciągle się śmiejąc. — Teraz Barbara Anne nie pojedzie na zachód.
— A dokąd? — zapytał Pat.
— Oto jest pytanie. Dokąd pojedziesz, Barbaro Annę?
Twarz  Barbary  Annę  oblał  rumieniec.  —  Ja…  mogłabym…  przenieść  się  do  domu 

naprzeciwko. Co… co o tym sądzisz, Barneyu?

background image

—  Sądzę,  że  to  doskonały  pomysł  —  odparł  Barney.  —  Skoro  już  zaszczyciłaś  mnie 

prośbą o radę.

— Chyba… chyba tym razem ją przyjmę — odpowiedziała z namysłem.
Pat miał wrażenie, że zarówno Barney jak Barbara Anne chcieliby, aby on i Mała Indianka 

znaleźli się daleko stąd. I zdumiało go, że wcale nie było mu z tego powodu przykro.

Ale  najpierw  musi  się  dowiedzieć  jednej  rzeczy.  A  potem  zapyta  Małą  Indiankę,  czy 

pójdzie z nim obejrzeć kocięta.

—  Dokąd  wybiera  się  Barbara  Anne?  —  dopytywał  się.  —  Naprzeciwko  jej  domu  jest 

tylko Sometyme.

Barbara Anne i Barney wybuchnęli śmiechem.
— Chyba pozwolimy jej zamieszkać z nami w Sometyme. Chciałbyś ją mieć tutaj?
— Jeszcze jak — rzekł z wielką powagą Pat. — Czy Mała Indianka też się przeniesie?
— Obawiam się, że rodzice nie zechcą jej oddać — rzekł wesoło Barney. — Ale nie martw 

się, będziesz ją widywał częściej, niż przypuszczasz. Może nawet będziesz miał jej dość.

— Nonsens — oświadczył Pat.
Dotychczas  nigdy  nie  pozwolił  sobie  na  takie  odezwanie  się.  Lecz  w  Sometyme  można 

mówić różne rzeczy. A co tam opowiada Mała Indianka?

—  Chodźmy  zobaczyć  kocięta.  Może  mamusia  pozwoli  mi  wziąć  jednego.  Szkoda,  że 

Walterowi Blythe obiecano tego najładniejszego. Nie lubię Waltera, a ty?

— Dlaczego nie lubisz? — zapytał Pat, czując że kocha Waltera całym sercem.
—  Bo  on  nie  zwraca  uwagi  na  to,  czy  mu  pokazuję  język,  czy  nie  —  oznajmiła  Mała 

Indianka.

Poszli  obejrzeć  kocięta  i  zostawili  Barneya  i  Barbarę  Annę  wpatrzonych  w  siebie. 

Przynajmniej tak długo, dopóki nie stracili ich z oczu.

— Ale walkę stoczysz z tymi Brewsterami! — zauważyła Barbarę Annę.
— Teraz mogę walczyć z całym światem. I pokonam go — odparł Barney.

background image

P

OJEDNANIE

Panna Shelley postanowiła wybrać się do Lowbridge, aby przebaczyć Lisie Stephens, która 

trzydzieści lat temu zabrała jej Ronalda Evansa.

Zanim  się  na  to  zdecydowała,  stoczyła  ze  sobą  długą  walkę.  Noc  po  nocy  biła  się  z 

myślami i tak zmizerniała, że jej siostrzenica w tajemnicy zasięgnęła porady doktora Blythe’a 
i przyniosła ciotce lekarstwo.

Ale panna Shelley nie chciała zażywać lekarstwa. Dalej zmagała się z sobą. Każdego ranka 

przyznawała  się  do  porażki.  Wiedziała  jednak,  że  nie  będzie  mogła  spojrzeć  w  oczy 
wielebnemu pastorowi Meredithowi, dopóki nie odniesie zwycięstwa.

—  Musimy  wybaczać.  Nie  powinniśmy  chować  w  sercach  urazy  i  goryczy.  Nie 

powinniśmy pamiętać o wyrządzonych krzywdach  — mówił pastor. Wyglądał przy tym jak 
natchniony prorok.

Prezbiterianie z Glen St. Mary, a zwłaszcza panna Shelley, uwielbiali go. Był wdowcem i 

miał rodzinę, lecz ona nie przyjmowała tego do wiadomości. Nie zmieniła też swego zdania o 
pani  doktorowej  Blythe,  po  tym  jak  usłyszała,  że  ta  po  kazaniu  powiedziała  do  męża:  —
Przypuszczam, że teraz muszę przebaczyć Jossie Pye.

Panna Shelley nie miała pojęcia, kim jest Jossie Pye ani czego dotyczyły niesnaski między 

nią i doktorową. Była jednak pewna, że to nie mogło być nic równie gorzkiego i bolesnego 
jak  to,  co  się  stało  między  nią  a  Lisie  Stephens.  Panna  Shelley  nie  mogła  sobie  wyobrazić 
pani Blythe noszącej w sercu urazę przez  trzydzieści lat.  Lubiła ją, lecz uważała, że  na coś 
takiego jest zbyt niefrasobliwa. Dawno już doszła do wniosku, że należy żałować, iż doktor 
Blythe nie ożenił się z bardziej subtelną osobą.

Sąsiedzi  panny  Shelley  powiadali,  że  doktor  zapewne  powinien  poczekać  na  jej 

siostrzenicę.  Panna  Shelley  nic  nie  wiedziała  o  tych  plotkach,  a  z  biegiem  czasu  szczerze 
polubiła panią Blythe.

W każdym razie w końcu przekonała sama siebie, że powinna wybaczyć Lisie. I nie tylko 

wybaczyć, ale pójść i powiedzieć jej o tym.

Skoro już postanowiła, ogarnął ją nieopisanie podniosły nastrój. Gdyby tylko pan Meredith 

mógł się o tym dowiedzieć! Ale to było niemożliwe. Ona sama nigdy mu tego nie powie, a 
Lisie też na pewno nie.

Tymczasem  otuliła  pomarszczoną  szyję  wytartym  futrzanym  kołnierzem  płaszcza  i 

spoglądała  na  mijających  ją  przechodniów  z  pobłażliwą  wyższością.  Najprawdopodobniej 
nikt z nich nie zaznał uczucia triumfu zrodzonego z pokonania gorszych stron swej natury.

Przyjaźniły się z Lisie Stephens w dzieciństwie i wczesnej młodości. Wokół Lisie roiło się 

od adoratorów, a ona — Myrtle Shelley, rudowłose chude dziewczątko o wielkich niebieskich 
oczach  —  nie  miała  ani  jednego,  dopóki  nie  pojawił  się  Ronald  Evans.  Była  to  miłość  od 
pierwszego wejrzenia. Lisie bawiła wtedy u ciotki w Toronto.

Ronald był przystojny, szczupły, miał  ciemne włosy i  takież  oczy. W  Glen St.  Mary nie 

widziano  dotąd  kogoś  takiego  jak  on.  No  i  wtedy  zorganizowano  wieczorek  taneczny. 
Niepozorna  Myrtle  Shelley  zapamiętała  ten  wieczorek  na  całe  życie…  Oczekiwała  go  z 
wielkim  przejęciem.  Po  raz  pierwszy  miała  zatańczyć  z  Ronaldem.  Będą  pewnie  wracali 
razem  do  domu  w  księżycowej  poświacie.  Może  ją  nawet  pocałuje…  Wiedziała,  że 
dziewczęta z Glen St. Mary nieraz całowały się z chłopcami. Słyszała, jak niektóre nawet się 
tym przechwalały. Ale jej, Myrtle Shelley, nikt jeszcze nie pocałował.

, Nie zapomniała też, jaką miała sukienkę tego wieczoru. Matka uważała ją za niezmiernie 

frywolną. Sukienka była z jasnozielonego muślinu z czerwonym paskiem. Myrtle wiedziała, 
że  wygląda w  niej  ładnie.  Ronald  powiedział  kiedyś,  że  ma  cerę  jak  płatki  kwiatu.  Było to 
pochlebstwo, lecz jakże miłe dla uszu. Niewiele w swym życiu słyszała komplementów.

background image

Kiedy doszła  do  budynku,  w  którym odbywały się  tańce, to  od  razu  zauważyła Ronalda 

tańczącego z  Lisie. Ta,  jak  na  złość,  właśnie  tego  dnia wróciła  do  domu.  Ronald pomachał 
Myrtle ręką, ale do tańca jej nie zaprosił. Większą część wieczoru przetańczył z Lisie, a gdy 
nie tańczyli, to siedzieli w jednej z bryczek stojących za budynkiem.

Razem też jedli kolację, a potem gdzieś zniknęli. Ani razu nie spojrzał na Myrtle swoimi 

pięknymi, chłodnymi oczami.

Stanęła z nimi twarzą w twarz nieco później, w świetle rozwieszonych wokół barwnych, 

wesołych  chińskich  lampionów.  Lisie  była  podekscytowana  i  zarumieniona.  Gęste, 
pszenicznozłote  włosy  przewiązała  niebieską  wstążką.  Lekko  skośne,  brązowe  oczy 
promieniały jak gwiazdy. Jaką szansę mogła mieć Myrtle przy takich oczach?

—  Cześć,  kochanie  —  powitała  ją  niedbale  Lisie.  —  Właśnie  wróciłam  do  domu.  Co 

porabiałaś,  gdy  mnie  tu  nie  było?  Na  pewno  pracowałaś  jak  pszczółka,  ty  moje  skrzętne 
stworzonko.  Panie  Evans,  czy  poznał  pan  już  pannę  Shelley,  moją  przyjaciółkę?  Zawsze 
byłyśmy serdecznymi kumpelkami.

Myrtle podniosła rękę i wymierzyła śmiejącej się Lisie policzek.
—  Co  to  znaczy,  u  licha,  Myrtle  Shelley!?  —  wykrzyknąła  oburzona  Lisie.  Trzeba  jej 

oddać sprawiedliwość: nie miała najmniejszego pojęcia, za co spotkał ją ten despekt. Nigdy 
nie słyszała o tym,  że  Ronald  Evans „chodzi”  z Myrtle Shelley. Choć pewnie  gdyby nawet 
słyszała, nie wywarło to by na niej żadnego wrażenia.

Myrtle nie odezwała się. Po prostu się odwróciła i pomaszerowała do domu.
— Pomyśleć tylko,  jaka  zazdrośnica! —  wykrzyknęła  Lisie, kiedy Ronald  zaczął  jej coś 

niezręcznie tłumaczyć.

Lisie afiszowała się z Ronaldem przez parę tygodni, po czym porzuciła go, zanim zdążył 

wyjechać.  Oświadczyła  bez  skrępowania,  że  miał  pusto  zarówno  w  głowie  jak  w  kieszeni. 
Próbowała też pogodzić się z Myrtle Shelley, lecz spotkała się z lodowatym przyjęciem.

Następnej wiosny Lisie wyszła za mąż za Justina Rogersa, kupca z Lowbridge, który starał 

się o nią od paru lat i wyjechała do miasteczka. Od tego czasu Myrtle Shelley nie widziała jej 
ani razu, choć dziesięć lat temu powiedziano jej o śmierci Justina Rogersa.

Z Glen do Lowbridge był ładny kawałek drogi, ale panna Shelley odmawiała, ilekroć ktoś 

znajomy  proponował  podwiezienie.  Stopy  bolały  ją  niemiłosiernie,  a  porywisty  wiatr 
wyciskał  łzy  z  jej  wyblakłych,  niebieskich  oczu.  Wiedziała  również,  że  czubek  nosa  ma 
brzydko zaczerwieniony. A mimo to z determinacją szła dalej.

Dom Lisie był schludny i starannie utrzymany. Powiadano, że Justin Rogers zanim umarł, 

solidnie zabezpieczył żonę. Wykuszowe okna pełne były pięknego geranium i begonii. Panna 
Shelley  do  begonii  nie  miała  szczęścia,  chociaż  Susan  Baker  dawała  jej  szczepki  od 
najpiękniejszych krzaków ze Złotego Brzegu.

Lisie  podeszła  do  drzwi  i  panna  Shelley  od  razu  ją  poznała.  Te  same  krągłe  kształty,  te 

same skośne oczy, i te same złote włosy niemal bez śladu siwizny.

—  Frywolną  jak  zwykle  —  pomyślała  zgorszona  Myrtle.  Pięćdziesiątka  na  karku  i 

pomadka na ustach!

Ale  zauważyła  również  worki  pod  oczami  Lisie  i  to  sprawiło  jej  niemałą  satysfakcję, 

dopóki nie pomyślała o pastorze Meredith.

—  Zdaje  mi  się…  że  znam  tę  twarz  —  powiedziała  Lisie.  Jej  głos  nic  się  nie  zmienił. 

Wciąż był ciepły i miękki.

— Jestem Myrtle Shelley…
—  Myrtle,  kochanie!  Nigdy  bym  cię  nie  poznała!  Ileż  to  lat  się  nie  widziałyśmy!  Sama 

rzadko  opuszczam  dom,  ale  cieszę  się  z  twego  widoku.  Pamiętasz,  jak  się  przyjaźniłyśmy? 
Wejdź do domu. Chyba nie przeszłaś całej drogi pieszo? Co ty powiesz! Moje ty biedactwo! 
Pewnie  padasz  z  nóg!  Mógł  cię  ktoś  podwieźć.  Stale  powtarzam,  że  ludzie  stają  się  coraz 
bardziej samolubni.

background image

— Nie chciałam, żeby mnie podwożono — wtrąciła Myrtle.
—  Zawsze  byłaś  niezależna.  No  i  lubiłaś  chodzić.  Pamiętasz  te  nasze  długie  spacery 

brzegiem zatoki?

— Tak, pamiętam — oznajmiła Myrtle. — Pamiętam też jeden, który odbyłam sama.
— Och, weź to krzesło — zaproponowała Lisie, zachodząc w głowę, co też Myrtle miała 

na myśli. — Jest znacznie wygodniejsze. Boże, toż ty cała drżysz! Filiżanka gorącej herbaty 
w  mig  cię  rozgrzeje.  Pamiętasz,  jak  się  zaśmiewałyśmy  ze  staruszek  pijących  herbatę? 
Sądziłyśmy, że mając pięćdziesiąt lat, będziemy słabe i bezradne.

— Nie przyszłam tu, aby pić z tobą herbatę — powiedziała sucho Myrtle.
—  Oczywiście,  że  nie.  Ale  mimo  to  napijmy  się.  To  naprawdę  żaden  kłopot.  A  potem 

pogadamy  o  starych,  dobrych  czasach.  Zawsze  uważałam,  że  nie  ma  nic  lepszego  od 
ploteczek  przy  filiżance  herbaty.  Co  ty  na  to,  kochanie?  Mamy  sobie  tyle  do  powiedzenia. 
Czy  przed  laty  nie  zdarzyła  się  nam  jakaś  głupia  kłótnia?  A  właściwie,  to  o  co  się  wtedy 
pokłóciłyśmy?

Panna  Shelley  nie  zamierzała  rozsiadać  się  w  domu  Lisie  Rogers,  ale  teraz  przyjęła 

podsunięte krzesło. Poczuła się nieco dziwnie.

—  Ty…  ty  zabrałaś  mi  Ronalda  Evansa  na  zabawie  w  stodole  Clarków  —  powiedziała 

zdławionym głosem.

Lisie Rogers patrzyła na nią przez chwilę, a potem wzruszyła pulchnymi ramionami.
— A kimże  u licha  był  Ronald Evans?  Nazwisko nie jest mi  obce…  Czy to  o niego  się 

pokłóciłyśmy?  Ale  z  nas  była  para  idiotek!  Uważano  mnie  w  tych  czasach  za  postrach 
chłopców. Wystarczyło, że na któregoś spojrzałam. To przez te moje oczy. Ludzie mówili, że 
coś  w  nich  jest…  jakiś  magnes.  Nawet  teraz  różni  starzy  kawalerowie  i  wdowcy…  Ale  ja 
mam dość mężczyzn. Tak naprawdę, to wszyscy są tacy sami…

Za  wszystkie  swoje  błędy  winią  kobiety.  Dobrze  zrobiłaś,  nie  wychodząc  za  mąż.  Teraz 

przypominam  sobie  Ronalda.  Co  się  z  nim  stało?  Tańczył  okropnie,  choć  nie  można 
zaprzeczyć, że był przystojny. Lecz cały czas deptał mi po palcach. Pantofle nie nadawały się 
do  użytku…  nigdy  ich  już  nie  włożyłam.  Ale  umiał  prawić  komplementy!  Tak…  nagle 
wszystko mi się przypomniało, choć nie myślałam o nim przez lata. Czyż mężczyźni nie są 
śmieszni? Oprzyj stopy o tę ciepłą ramę przy kominku.

— A pamiętasz, jak cię uderzyłam w twarz? — upierała się panna Shelley.
Lisie Rogers wybuchnęła śmiechem, wsypując herbatę do imbryczka.
— Naprawdę? Tak, chyba istotnie to zrobiłaś. Zupełnie o tym zapomniałam. Cóż, nie ma 

sensu  siedzieć  w  kącie  i  rozpaczać  z  tego  powodu.  Moją  zasadą  było  zawsze  „wybaczaj  i 
zapominaj”.  A  teraz  utniemy  sobie  miłą  pogawędkę.  I  nie  rozpamiętujmy  więcej  głupstw 
popełnionych w młodości. Byłyśmy takimi dzieciakami! Ludzie zbyt często kłócą się z byle 
powodu, prawda?

Uzyskać przebaczenie, gdy samemu przyszło się wybaczyć! Myrtle Shelley podniosła się z 

krzesła. Była wręcz purpurowa na twarzy, a wyblakłe niebieskie oczy miotały błyskawice. Z 
całym  spokojem  trzepnęła  Lisie  Rogers  w  roześmianą  twarz.  Policzek  był  zdecydowany, 
mocny i głośny.

— Nie zapamiętałaś pierwszego uderzenia — oznajmiła — to może drugie zachowasz w 

pamięci.

Panna  Shelley  wracała  do  Glen  St.  Mary,  nie  zważając  ani  na  wściekły  wicher,  ani  na 

bolące stopy. Policzek  wymierzony Lisie usatysfakcjonował  ją. Nawet nie  zastanawiała się, 
co powiedziałby na to wielebny Meredith. Rzadko miała okazję zrobić coś takiego, co dawało 
jej świadomość, iż nie żyje na próżno. Tak, ten policzek Lisie długo będzie pamiętała!

background image

Z

ALOTY NA PLAŻY

Fir Cottage, Flover Sands

6 lipca

Przyjechałyśmy  tu  wczoraj  wieczorem,  a  dzisiaj  przez  cały  dzień  ciocia  Marta  nie 

opuszczała swego pokoju, bo musiała odpocząć po podróży. Dlatego i ja zostałam w domu, 
chociaż byłam w doskonałym nastroju. Czułam się szczęśliwa jak skowronek na wiosnę.

Nazywam się Marguerite Forrester — niesłychanie długie imię i nazwisko, zbyt długie, by 

pasowało do takiej drobnej dziewczyny. Ciocia Marta zawsze mówi do mnie „Marguerite” z 
akcentem głębokiej dezaprobaty. Nie lubi mego imienia, ale go nigdy nie skraca i nie uznaje 
zdrobnień. Connie Shelmardine nazywa mnie na szczęście Ritą. Connie mieszkała ze mną na 
ostatnim roku seminarium. Od czasu do czasu pisujemy do siebie, choć ciocia Marta nie jest 
tym zachwycona.

Ciocia  Marta  opiekuje  się  mną  od  bardzo  dawna.  Straciłam  rodziców  jako  niemowlę. 

Ciocia  powiada,  że  zostanę  jej  spadkobierczynią,  jeśli  będzie  ze  mnie  zadowolona.  A  to 
znaczy… och, lepiej nie mówić, jak trudno zadowolić ciocię Martę!

Ciocia jest przede wszystkim zaciętym i nieprzejednanym wrogiem mężczyzn. Właściwie 

to  i  kobiet  nie  darzy  szczególną  miłością.  A  ufa  tylko  swojej  wieloletniej  pokojówce,  pani 
Saxby. Ona nie jest tak konserwatywna jak ciocia, ale z roku na rok coraz bardziej kostnieje. 
Przypuszczam,  że  ten  proces  wkrótce  zacznie  się  i  we  mnie,  lecz  na  razie  nie  zauważyłam 
jeszcze żadnych objawów. Moje ciało i krew są nadal nierozumnie gorące i pełne zapału.

Ciocia  Marta  dostałaby  ataku  serca,  gdyby  tylko  dowiedziała  się,  że  kiedykolwiek 

rozmawiałam z mężczyzną. Pilnuje mnie zazdrośnie, zdecydowana za wszelką cenę uchronić 
biedne  dziewczę  przed  atakiem  ryczącego  dzikiego  lwa,  ukrywającego  się  pod  męskim 
ubraniem. Tak więc  muszę  spacerować z  powagą i  udawać chodzącą cnotę,  podczas gdy w 
istocie tęsknię straszliwie do nieznanych mi uciech życia.

Przyjechałyśmy  na  kilka  tygodni  do  Fir  Cottage.  Nasza  gospodyni  jest  pulchną  i 

dobroduszną osobą. Sądzę, że mnie polubiła. Przegadałam z nią cały dzień, gdyż bywają takie 
chwile, kiedy koniecznie muszę z kimś porozmawiać. Inaczej bym zwariowała.

10 lipca

Nasze życie jest zdecydowanie nudne. Program każdego dnia taki sam. Chodzę na plażę z 

ciocią  i  panią  Saxby  przed  południem,  czytam  cioci  Marcie  po  południu  i  nudzę  się 
śmiertelnie,  spędzając  samotnie  wieczory.  Pani  Blake  pożyczyła  mi  wspaniałą  lornetkę  do 
oglądania widoków. Powiedziała, że jej „chłop” przywiózł ją do domu z „obcych stronów”, 
zanim  umarł. Ciocia Marta i  pani Saxby krążą to  w dół, to  w górę plaży,  pozostawiając mi 
pewien  margines  swobody.  Ja  natomiast  zabawiam  się,  obserwując  przez  lornetkę  morze  i 
odległy brzeg. Dzięki temu udaje mi się zerknąć na zakazany świat. Widujemy niewiele osób, 
chociaż  niespełna  milę  od  nas  znajduje  się  przy  samej  plaży  duży  letni  hotel.  Widocznie 
jednak  nasze  tereny  spacerowe  nie  cieszą  się  popularnością  wśród  hotelowych  gości.  Oni 
wolą skały. To całkowicie odpowiada cioci Marcie, lecz — co muszę przyznać — zupełnie 
nie cieszy jej bratanicy. To jednak sprawa bez znaczenia.

Pierwszego  popołudnia  zauważyłam  coś  białego  na  skałach,  jakieś  pół  mili  stąd  i 

zwróciłam tam swoją lornetę. Tam — jak mi się wydawało w odległości rzutu kamieniem —
był młody mężczyzna. Siedział  oparty o wielki  głaz  i z  rozmarzeniem patrzył na morze. W 
jego twarzy było coś znajomego, co mi kogoś przypominało, ale nie pamiętałam kogo.

Każdego ranka pojawia się w tym samym miejscu. Wygląda na samotnika, który robi, co 

może,  aby  uniknąć  towarzystwa.  Zastanawiam  się,  co  powiedziałaby  ciocia  Marta,  gdyby 
wiedziała, komu przyglądam się tak namiętnie przez lornetkę.

background image

11 lipca

Zdaje  się,  że  będę  musiała  przestać  obserwować  Nieznajomego. Dzisiaj  rano  jak  zwykle 

skierowałam  lornetkę  na  jego  ulubione  miejsce  pobytu  i,  o  mało  nie  padłam  ze  zdumienia, 
ponieważ  on  również  patrzył  przez  lornetkę…  i  to  wprost  na  mnie.  Takie  przynajmniej 
odniosłam wrażenie. Poczułam się strasznie głupio! A jednak moja ciekawość była zbyt silna, 
więc po kilku  minutach znowu  zerknęłam, tylko w tym celu, żeby sprawdzić  co on robi. A 
wtedy  on  z  całkowitym  spokojem  odłożył  szkła,  wstał,  zdjął  kapelusz  i  uprzejmie  mi  się 
ukłonił.  A  może  tylko  złożył  ukłon  w  moim  kierunku?  Opuściłam  lornetkę,  po  czym 
uśmiechnęłam  się  z  uczuciem  zakłopotania  i  rozbawienia  zarazem.  Po  chwili  pomyślałam 
sobie, że on pewnie patrzy jeszcze na mnie i weźmie ten uśmiech za przeznaczony dla siebie. 
Natychmiast  odrzuciłam  to  przypuszczenie,  odłożyłam  lornetkę  i  tego  dnia  już  jej  nie 
tknęłam. Wkrótce wróciłyśmy do domu.

12 lipca

Nareszcie  coś  się  wydarzyło.  Kiedy  dzisiaj  szłam  nad  morze,  postanowiłam  nawet  nie 

spojrzeć w stronę nieznajomego. Ale w końcu musiałam zerknąć i zobaczyłam go na skałach. 
Stał z lornetką przy oczach i kierował ją na mnie! Kiedy spostrzegł, że patrzę, odłożył szkła, 
podniósł rękę do góry i zaczął coś pokazywać w języku migowym. To niebywałe, ale ja znam 
ten język! Nauczyła mnie Connie, żebyśmy mogły się porozumiewać na zajęciach. Rzuciłam 
jedno  przestraszone  spojrzenie  na  plecy  cioci  Marty  i  uważnie  obserwowałam,  jak 
młodzieniec  zręcznie  gestykuluje:  „Jestem  Francis  Shelmardine.  Czy  pani  jest  panną 
Forrester, przyjaciółką mojej siostry?”

Francis Shelmardine! Teraz już wiedziałam, kogo mi przypominał. Ileż to się nasłuchałam 

opowieści Connie o jej wspaniałym bracie, Francisie. Zdolnym, przystojnym, czarującym… 
Po jakimś czasie stał się jedynym bohaterem moich marzeń. To było zbyt piękne. Z wrażenia 
mogłam tylko spoglądać przez lornetkę.

— Czy możemy się poznać? — ciągnął dalej. — Czy mogę podejść do pani i przedstawić 

się? Jeśli tak — proszę dać znak prawą ręką, jeśli nie — lewą…

Zatkało  mnie.  Przypuśćmy,  że  przyszedłby  do  nas?  Co  by  się  stało?  Ze  smutkiem 

pomachałam lewą ręką. Wydał mi się bardzo rozczarowany i zasmucony, kiedy sygnalizował: 
„Dlaczego nie? Czy pani przyjaciółki mają coś przeciwko temu?”

Zasygnalizowałam, że „tak”.
—  Nie  podoba  się  pani  moja  śmiałość?  —  zadał  następne  pytanie.  Gdzie  się  podziały 

umoralniające  nauki  cioci  Marty?  Ze  wstydem  przyznaję,  że  podniosłam  lewą  rękę.  Zanim
zdążyłam zauważyć wyraz jego twarzy, podeszła ciocia Marta i oznajmiła, że czas wracać do 
domu.  No  więc,  wstałam  posłusznie,  otrzepałam  piasek  z  sukni  i  podążyłam  za  ciocią  do 
domu.

13 lipca

Kiedy  dzisiaj  rano  poszłyśmy  nad  morze,  musiałam  czekać  z  obawą  i  niepokojem,  aż 

ciocia zmęczy się czytaniem i pójdzie z panią Saxby na spacer wzdłuż plaży. Dopiero wtedy 
sięgnęłam po lornetkę.

Przeprowadziliśmy  z  panem  Shelmardine  ożywioną  rozmowę.  Biorąc  pod  uwagę 

okoliczności, w naszej wymianie poglądów nie ma miejsca na niepotrzebne rozwodzenie się. 
Wszystko sprowadzało się do niezbędnych środków i przebiegało mniej więcej tak:

— Nie gniewa się pani na mnie?
— Nie, choć powinnam.
— Dlaczego?
— Bo to źle, że oszukuję ciocię Martę.

background image

— Jestem całkiem przyzwoitym człowiekiem.
— Tu nie o to chodzi.
— Czy nie można przełamać jej uprzedzeń?
— Absolutnie niewykonalne.
—  Pani  Allardyce,  która  mieszka  w  hotelu,  dobrze  mnie  zna…  Czy  mam  ją 

przyprowadzić, aby za mnie poręczyła?

— To niczego nie zmieni.
— A więc sprawa jest beznadziejna?
— Obawiam się, że tak.
— Czy pani sama ma jakieś zastrzeżenia co do naszej znajomości?
— Nie.
— Przychodzi pani czasami sama nad morze?
— Nie. Ciocia mi nie pozwala.
— A musi o tym wiedzieć?
— Tak. Nie przyszłabym bez jej przyzwolenia.
— Nie może pani pogawędzić ze mną w ten sposób od czasu do czasu?
— Nie wiem. Chyba nie.
No i wtedy musiałam już wracać do domu. Po drodze pani Saxby powiedziała komplement 

pod  adresem  moich  rumieńców.  Ciocia  Marta  natomiast  wyglądała  na  niezadowoloną. 
Gdybym naprawdę zachorowała, wydałaby na lekarzy ostatniego centa, ale gdy jest inaczej, 
to  woli  widzieć  mnie  bladą  i  przygaszoną.  Nie  chce,  bym  wyglądała  na  nadmiernie 
zadowoloną z życia.

17 lipca

Przez ostatnie cztery dni dużo i długo „rozmawiałam” z panem Shelmardine. Zostanie tu 

jeszcze przez kilka tygodni. Dzisiaj rano zasygnalizował mi ze skał: — Mam zamiar wreszcie 
spotkać się z panią. Na jutrzejszym spacerze przejdę obok was.

— Nie powinien pan. Ciocia może coś podejrzewać.
— Nie ma obawy. Proszę się nie denerwować. Nie zrobię nic nieroztropnego.
A  jednak  przypuszczam,  że  zrobi.  Wydaje  się  bardzo  stanowczy.  Naturalnie,  nie  mogę 

zabronić mu spacerowania po naszej plaży, nawet przez cały dzień, jeśli ma na to ochotę. Ale 
gdy tak postąpi, to ciocia Marta natychmiast zostawi mu cały piaszczysty brzeg do wyłącznej 
dyspozycji. Zastanawiam się, w co mam się jutro ubrać.

19 lipca

Wczoraj rano ciocia Marta była pogodna i niczego nie podejrzewała. To paskudnie z mojej 

strony, że ją oszukuję i dlatego czuję się winna. Usiadłam na piasku udręczona oczekiwaniem 
i  udawałam,  że  czytam  „Wspomnienia  misjonarza”  —  ciocia  uwielbia  takie  pokrzepiające 
książki. Niebawem ciocia odezwała się z dostojną miną: — Marguerite, w tę stronę idzie jakiś 
mężczyzna. Zejdźmy bliżej morza.

I zeszłyśmy. Biedna ciocia!
Pan Shelmardine szedł odważnie dalej. Zatrzymał się przy resztkach starej, zagrzebanej w 

piasku łodzi. Ciocia odwróciła się doń plecami.

Ja odważyłam się rzucić na niego okiem. Uchylił kapelusza z lekkim przymrużeniem oka. I 

właśnie wtedy ciocia oznajmiła lodowato:

—  Chodźmy  do  domu,  Marguerite.  Ten  osobnik  wyraźnie  ma  zamiar  dalej  nam 

przeszkadzać.

No i poszłyśmy do domu…
Dziś rano zasygnalizował: — List od Connie. Wiadomość dla pani. Chciałbym przekazać 

ją osobiście. Czy bywa pani w kościele?

background image

Cóż,  w  domu  chodzę  do  kościoła  regularnie.  Ale  ciocia  Marta  i  pani  Saxby  mają  tak 

surowe zasady, że za nic na świecie nie przestąpiłyby progu kościoła metodystów w Flover 
Sands. Nie trzeba więc wyjaśniać, że i mnie nie wolno tego robić. Ale trudno byłoby długo i 
zawile wyjaśniać tę sprawę, toteż odpowiedziałam po prostu:

— Nie tutaj.
— Nie pójdzie pani jutro rano?
— Ciocia mi nie pozwoli.
— Proszę ją namówić.
— Namowy nie mają na nią wpływu.
— Czy zgodziłaby się, gdyby poprosiła ją pani Allardyce?
Hm… ostrożnie wybadałam ciocię w kwestii pani Allardyce i dowiedziałam się, że za nią 

nie przepada. Dlatego odparłam smutno:

—  Daremny  trud.  Zapytam  ciocię,  czy  mogę  iść,  ale  jestem  prawie  pewna,  że  się  nie 

zgodzi.

Tego wieczoru ciocia miała niezwykle dobry, zupełnie u niej wyjątkowy nastrój. Zebrałam 

całą odwagę i poprosiłam o pozwolenie.

—  Marguerite  —  odparła  z  namaszczeniem.  —  Dobrze  wiesz,  że  ja  tutaj  nie  chodzę  do 

kościoła.

—  Ależ  ciociu  —  nastawałam  z  drżeniem  serca.  —  Czy  nie  mogłabym  pójść  sama?  To 

przecież niedaleko i będę bardzo ostrożna.

Ciocia obrzuciła mnie wiele mówiącym spojrzeniem. Kiedy odwracałam się zrozpaczona, 

pani  Saxby,  poczciwa  dusza,  powiedziała:  —  Myślę,  że  nic  złego  się  nie  stanie,  jeśli 
pozwolisz dziecku pójść.

Ponieważ  ciocia  przywiązuje  dużą  wagę  do  opinii  pani  Saxby,  wzrok  jej  złagodniał  i 

stwierdziła:

— Cóż, pomyślę o tym i jutro ci powiem, Marguerite.
No i teraz wszystko zależy od tego, w jakim humorze ciocia się obudzi.

20 lipca

Ranek wstał piękny i po śniadaniu ciocia Marta oznajmiła łaskawie:
—  Sądzę,  Marguerite,  że  możesz  wziąć  udział  w  nabożeństwie,  jeśli  tak  bardzo  tego 

pragniesz. Pamiętaj tylko, że życzę sobie, abyś zachowywała się skromnie i rozważnie.

Pobiegłam  na  górę  i  wyciągnęłam  z  kuferka  najładniejszą  sukienkę.  Jest  z  takiego 

delikatnego, szarego materiału w mieniące się perłowe cętki. Za każdym razem, gdy dostaję 
coś  nowego,  staczamy  z  ciocią  Martą  walną  bitwę.  Jestem  pewna,  że  ciocia  najchętniej 
ubierałaby  mnie  zgodnie  z  modą  panującą  w  latach  jej  młodości.  Dlatego  moje  suknie  i 
kapelusze zawsze mają w sobie coś staroświeckiego. Connie podkreślała, że to jest śliczne i 
dodaje  mi  szczególnego  uroku,  a  także  oryginalności.  Niemniej  to  był  punkt  widzenia 
Connie… nie mój.

Ale z tą sukienką to postawiłam na swoim i bardzo mi w niej do twarzy. Włożyłam mały, 

srebrzystoszary kapelusik ozdobiony jasnoróżowymi kwiatami, a do paska przypięłam słodki 
bukiecik  staromodnych  różanych  pączków,  które  zerwałam  w  ogrodzie.  Potem  pożyczyłam 
od pani Saxby książkę z hymnami i zbiegłam na dół pokazać się cioci Marcie.

— Ależ, moje dziecko — zauważyła ciocia wyraźnie niezadowolona — wystroiłaś się zbyt 

frywolnie.

—  Ciociu  Marto  —  zaprotestowałam.  —  Jestem  cała  w  szarości!  Ciocia  prychnęła.  Nie 

macie pojęcia, ile ciocia Marta potrafi wyrazić jednym prychnięciem. Ale ja pomknęłam do 
kościoła jak ptak.

background image

Pierwszą osobą, jaką tam  zobaczyłam, był pan Shelmardine. Siedział niedaleko mnie, po 

drugiej stronie  przejścia,  a  oczy mu  się  śmiały.  Więcej  na  niego nie  spojrzałam.  Przez  całe 
nabożeństwo byłam tak skupiona, że zadowoliło by to nawet ciocię Martę.

Po  nabożeństwie  czekał  na  mnie  przy  wejściu  do  ławki.  Udawałam,  że  go  nie  widzę, 

dopóki  nie  powiedział:  „Dzień  dobry”,  dźwięcznym  i  głębokim  głosem,  który  tak  brzmiał, 
jakby zdolny był do wyrażania najczulszych słów. Kiedy zeszliśmy ze stopni kościoła, wziął 
ode mnie książkę z hymnami i poszliśmy długą, wyboistą wiejską drogą.

— Bardzo dziękuję, że pani przyszła — powiedział.
— Miałam sporo kłopotów z uzyskaniem zgody cioci Marty — wyznałam szczerze. — I 

nic bym nie osiągnęła, gdyby pani Saxby nie stanęła po mojej stronie.

—  Niech  niebo  błogosławi  panią  Saxby  —  rzekł  z  przejęciem.  —  Ale  czy  istnieje  jakiś 

sposób na pokonanie niechęci pani ciotki? Jeśli tak, gotów jestem podjąć ryzyko.

—  Nie  ma  żadnego.  Ciocia  Marta  jest  dobra  i  życzliwa,  lecz  nigdy  nie  przestanie  mnie 

wychowywać.  Będzie  to  trwało  nawet  wtedy,  gdy  skończę  pięćdziesiąt  lat.  No  i  poza  tym 
nienawidzi mężczyzn! Nie wiem, co by zrobiła, gdyby mnie teraz ujrzała.

Pan  Shelmardine  zmarszczył  czoło  i  gniewnie  ściął  laską  główki  kilku  niewinnym 

stokrotkom.

— W takim razie nie ma nadziei na to, abym mógł panią widywać otwarcie i uczciwie?
— Nie w tej chwili — stwierdziłam słabym głosem.
Po  chwili  milczenia  zaczęliśmy  rozmawiać  o  czymś  innym.  Opowiedział  mi,  jak  mnie 

zobaczył po raz pierwszy.

— Byłem strasznie ciekaw, kim są ludzie siedzący na plaży zawsze w tym samym miejscu. 

Więc pewnego dnia wziąłem lornetkę. Widziałem bardzo dokładnie, jak zdjęła pani kapelusz i 
czytała.  Kiedy  wróciłem  do  hotelu,  zapytałem  panią  Allardyce,  czy  zna  mieszkanki  Fir 
Cottage i wtedy opowiedziała mi o was. Często słyszałem, jak Connie mówiła o pani, toteż 
postanowiłem zawrzeć znajomość.

Gdy weszliśmy na naszą ścieżkę, wyciągnęłam rękę po książkę z hymnami.
—  Nie  powinien  pan  iść  dalej,  panie  Shelmardine  —  gorączkowałam  się.  —  Ciocia… 

ciocia może pana zauważyć.

Ujął moją dłoń i mocno trzymał patrząc z powagą.
—  A  gdybym  przyszedł  jutro  do  Fir  Cottage  i  zapytał  o  panią?  Wstrzymałam  oddech.

Wyglądało na to, że jest zdolny do wszystkiego.

— Och, proszę tego nie robić — błagałam. — Ciocia Marta byłaby… och, nie mówi pan 

serio.

—  Chyba  nie  —  odrzekł  z  żalem.  —  Nie  uczynię,  oczywiście,  niczego,  co  mogłoby 

ściągnąć na panią kłopot lub przykrości. Ale to nie może być… to nie będzie nasze ostatnie 
spotkanie, prawda?

— Ciocia nie pozwoli mi pójść znowu do kościoła — odparłam.
— Czy nie ucina sobie czasami drzemki po południu? — zagadnął z ciekawością.
— Niekiedy.
—  Będę  jutro  o  wpół  do  trzeciej  po  południu  przy  tej  starej  łodzi.  Wyrwałam  rękę  z 

uścisku.

— Nie mogłabym. Pan wie, że nie mogłabym — krzyknęłam, a potem zaczerwieniłam się 

po uszy.

— Jest pani pewna, że nie? — ciągnął, przysuwając się trochę bliżej.
— Zupełnie pewna — szepnęłam. Wreszcie oddał mi książkę z hymnami.
— Da mi pani jedną różę?
Odpięłam od paska cały bukiecik i podałam mu. Uniósł go do twarzy i dotknął wargami. Ja 

zaś w mało dostojny sposób pobiegłam ścieżką.

Na zakręcie odwróciłam głowę. Ciągle jeszcze tam stał z kapeluszem w ręku.

background image

24 lipca

W poniedziałek po południu, kiedy ciocia Marta i pani Saxby udały się na swą codzienną 

drzemkę, a mnie kazały czytać w tym czasie kazanie, wymknęłam się nad morze.

Pan  Shelmardine  stał  oparty  o  starą  łódź,  ale  zaraz  jak  mnie  zobaczył,  wyszedł

naprzeciwko.

— To bardzo miło z pani strony — powiedział.
—  Nie  powinnam  przyjść  —  odparłam  z  poczuciem  winy.  —  Ale  w  domu  jest  nudno  i 

naprawdę nie można bez przerwy zajmować się czytaniem kazań i żywotów.

Pan Shelmardine roześmiał się.
— Państwo Allardyce są po drugiej stronie łodzi. Czy zechce pani przywitać się z nimi?
Jak to ładnie z jego strony, że ich przyprowadził! Wiedziałam, że polubię panią Allardyce 

choćby dlatego, że nie cierpiała jej ciocia Marta.

Odbyliśmy uroczą przechadzkę. Zapomniałam o upływie czasu, dopóki pan Allardyce nie 

stwierdził, że jest czwarta.

— Och, już tak późno? — zawołałam. — Muszę natychmiast wracać.
—  Przepraszam,  że  zatrzymaliśmy  panią  tak  długo  —  rzekł  na  to  pan  Shelmardine 

zatroskanym głosem. — Jakie będą konsekwencje, jeśli ona już się obudziła?

—  Tak  straszne,  że  lepiej  o  nich  nie  myśleć  —  odparłam.  —  Lepiej  niech  mi  pan  nie 

podsuwa  więcej  takich  pomysłów.  Nie  ulotnią  się  z  mojej  głowy  nawet  po  przeczytaniu 
całego tomu kazań od a do zet.

Przez  chwilę  patrzyliśmy  na  siebie.  Potem  on  zaczął  się  uśmiechać  i  wreszcie  oboje 

wybuchnęliśmy śmiechem.

— Przynajmniej proszę mnie zawiadomić, czy panna  Fiske bardzo szalała — zawołał za 

mną.

Ale  ciocia  Marta  jeszcze  spała  i  od  tamtego  dnia  byłam  nad  morzem  jeszcze  trzy  razy. 

Poszłam tam i dzisiaj, a jutro razem z panem Shelmardine i państwem Allardyce zamierzamy 
popływać  żaglówką.  Obawiam  się  tylko, że  on  znowu  zrobi  coś  nierozważnego.  Dzisiaj  po 
południu powiedział: — To jest nie do zniesienia.

— Co takiego? — zapytałam.
— Dobrze pani wie — rzekł gwałtownie. — Spotykam się z panią ukradkiem, obciążając 

pani biedne sumienie wyrzutami. Gdyby ciotka nie była tak… nierozsądna, nigdy bym się na 
coś takiego nie zdecydował.

— To wszystko moja wina — powiedziałam skruszona.
— Naprawdę, nie to miałem na myśli — rzekł posępnie. — Czy nie byłoby lepiej, gdybym 

poszedł otwarcie do pani ciotki i przedłożył całą sprawę?

— Gdyby pan to zrobił, nigdy już by pan mnie nie zobaczył! — zawołałam gwałtownie i 

zaraz tego pożałowałam.

— To najgorsza groźba, jaką mogłem usłyszeć — stwierdził.

25 lipca

Wszystko skończone, a ja jestem najnieszczęśliwszą dziewczyną na świecie. To znaczy, że 

ciocia Marta dowiedziała się o nas i spadła na ‘mnie zasłużona kara za grzechy.

Wymknęłam  się  dziś  po  południu  na  tę  wyprawę  żaglówką.  Było  wspaniale,  lecz 

spóźniliśmy się, niestety. Wracałam do domu, oczekując najgorszego. Ciocia Marta spotkała 
mnie w drzwiach.

Sukienkę miałam pogniecioną i wilgotną, kapelusz zjechał mi na kark, a niesforne włosy 

sterczały  na  wszystkie  strony.  Wiem,  że  wyglądałam  okropnie  i  miałam  winę  wypisaną  na 
twarzy. Ciocia spojrzała takim gniewnym wzrokiem, że szkoda słów, a potem w grobowym 
milczeniu zaprowadziła mnie do pokoju.

background image

— Marguerite, co to ma znaczyć?
Mam wiele wad, ale nie znoszę kłamstwa. Wyznałam więc całą prawdę, no… prawie całą. 

Nie powiedziałam bowiem o lornetce i języku migowym. Ciocia była zbyt wstrząśnięta, aby 
przyszło jej na myśl pytać, jak poznałam pana Shelmardine’a. Wysłuchała relacji z kamienną 
twarzą. Spodziewałam się okropnej bury, ale pewnie moje przestępstwo było zbyt wielkie, by 
wyrazić je słowami.

Kiedy wyszlochałam ostatnie słowo, wstała, obrzuciła mnie spojrzeniem pełnym głębokiej 

pogardy i wyszła z pokoju. Niebawem pojawiła się pani Saxby. Bardzo zatroskana.

—  Moje  drogie  dziecko,  coś  ty  narobiła?  Twoja  ciocia  mówi,  że  jutro  po  południu 

wracamy do domu. Strasznie ją zdenerwowałaś.

Ja tylko skuliłam się na łóżku i płakałam. Pani Saxby w tym czasie pakowała moje rzeczy. 

Nawet nie będę miała okazji wyjaśnić panu Shelmardine, jak się sprawy mają. I nigdy go nie 
zobaczę,  gdyż  ciocia  Marta  zdolna  jest  do  tego,  by  wyprawić  mnie  choćby  do  Afryki.  On 
pomyśli, że jestem lekkomyślną flirciarą. Och, jaka jestem nieszczęśliwa!

26 lipca

Jestem  najszczęśliwszą  dziewczyną  na  świecie!  Jaka  różnica  między  wczorajszym  a 

dzisiejszym  dniem!  Za  godzinę  opuszczamy  Fir  Cottage,  ale  teraz  ten  fakt  nie  ma 
najmniejszego znaczenia.

Całą  noc  nie  zmrużyłam  oka  i  rano,  schodząc  na  śniadanie,  wyglądałam  jak  półtora 

nieszczęścia.  Ciocia  nie  zwróciła  na  mnie  najmniejszej  uwagi,  ale  ku  memu  wielkiemu 
zdziwieniu oznajmiła pani Saxby, że ma zamiar wybrać się na pożegnalny spacer nad morze. 
Wiedziałam, że będę musiała jej towarzyszyć, aby nie wpaść znowu w jakieś tarapaty. Serce 
zabiło  mi  gwałtownie,  podniecone  nadzieją.  Może  jednak  znajdę  okazję,  by  dać  znak 
Francisowi,  skoro  ciocia  nie  ma  pojęcia,  jaką  haniebną  rolę  w  mym  występku  odegrała 
lornetka.  Pokornie  podążyłam  za  dwiema  posępnymi  opiekunkami  nad  morze  i  usiadłam 
przygnębiona na pledzie.  One jak zwykle wędrowały po plaży. Francis był na skałach. Gdy 
tylko  ciocia  Marta  i  pani  Saxby  odeszły  na  bezpieczną  odległość,  zaczęłam  posyłać 
wiadomość: — Wszystko się wydało. Ciocia bardzo zagniewana. Dzisiaj wracamy do domu.

Zaraz  po  nadanym  sygnale  chwyciłam  lornetkę.  Jego  twarz  wyrażała  najwyższą 

konsternację, a nawet rozpacz. Teraz on nadał:

— Muszę cię zobaczyć przed wyjazdem.
— To niemożliwe. Ciocia nigdy mi nie wybaczy. Żegnaj.
Przez  twarz  Francisa  przebiegł  błysk  rozpaczliwej  determinacji.  Gdyby  czterdzieści 

groźnych ciotek rzuciło się na mnie, to i tak nie oderwałabym oczu od szkieł.

— Kocham cię. Wiesz o tym. Czy zależy ci na mnie? Muszę znać prawdę.
Cóż  za  sytuacja!  Ani  czasu,  ani  możliwości  na  dziewicze  rozterki,  czy  potok  pięknych 

słówek. Ciocia z panią Saxby już prawie dochodziły do miejsca, z którego zawsze zawracały. 
Ledwie zdążyłam zasygnalizować krótkie, jasne: „tak” i odczytać jego odpowiedź.

— Ruszam natychmiast do domu, zabieram mamę i Connie, a potem jadę za wami i żądam 

wydania  mi  mojej  własności.  Na  pewno  wygram.  Nic  się  nie  bój.  Do  zobaczenia  więc,  do 
widzenia, kochanie.

— Marguerite — oznajmiła za mymi plecami pani Saxby — pora wracać.
Wstałam  posłusznie.  Ciocia  Marta  była  posępna  i  zacięta  jak  zwykle,  a  pani  Saxby 

wyglądała  jak  pierwsza  żałobnica  na  pogrzebie.  Ale  czy  sądzicie,  że  to  mnie  choć  trochę 
obchodziło?  Zwolniłam  nieco  kroku,  zanim  opuściłyśmy  plażę.  Wiedziałam,  że  patrzy  na 
mnie, więc pomachałam mu ręką.

Chyba jednak naprawdę jestem zaręczona z Francisem Shelmardine. Lecz powiedzcie, kto 

słyszał o równie zabawnych zalotach? A co na to wszystko powie ciocia Marta?

background image

M

ŁODY 

S

I

Kiedy pan Bentley wjechał na podwórze z nową letniczką, pani Bentley z Agnes ciekawie 

zerkały  na  nią  zza  firanki  w  oknie  bawialni.  Wiodły  bardzo  nudne  życie  na  odosobnionej 
farmie, toteż interesowały się każdym przybyszem ze świata, leżącego za pasmem odległych 
wzgórz tonących w liliowej mgiełce.

Pani  Bentley  była  pulchną,  różowiutką  kobietką  o  dobrodusznym  uśmiechu.  Agnes  zaś 

jasnowłosą,  szczupłą  dziewczyną  o  wyglądzie  pensjonarki.  Była  wysoka  jak  matka,  miała 
słodką buzię i zapowiadała się na piękną pannę z brzoskwiniową cerą. Przyjazd letniczki był 
wielkim wydarzeniem w jej życiu.

— Jaka ładna! — szepnęła z podziwem pani Bentley. Akurat przybyła wchodziła powoli 

na zieloną skarpę przed domem. — Mam nadzieję, że okaże się miła. Można to przewidzieć, 
gdy  chodzi  o  letników  mężczyzn,  ale  z  dziewczętami  różnie  bywa.  Niech  Bóg  broni  od 
marudnych lokatorów! Miałam ich dosyć. Ale ona mi się podoba.

Ethel  Lennox  zatrzymała  się  przy  frontowych  drzwiach  w  tym  momencie,  gdy  pani 

Bentley  z  córką  wyszły  do  hallu.  Agnes  obserwowała  nieznajomą  z  nieśmiałym, 
pozbawionym  zawiści  podziwem.  Ta  zaś  zatrzymała  się  na  kamiennym  schodku  i  wielki 
kasztan przed domem rzucał na jej postać mozaikę lśnień i cieni.

Była  wysoka,  ubrana  w  skromną,  białą,  wdzięcznie  układającą  się  suknię.  Do  paska 

przypięła  sobie  bukiecik  bladoróżowych  różyczek,  a  biały  kapelusz  z  szerokim  rondem 
osłaniał jej twarz i bujne włosy. Te włosy nie były ani kasztanowe, ani złociste, lecz po prostu 
rude.  Zresztą  trudno  było  sobie  wyobrazić  inne,  skoro  raz  się  je  zobaczyło  w  całej, 
nieopisanej wspaniałości. Śnieżnobiała, delikatna cera doskonale pasowała do barwy włosów 
i wielkich, fiołkowych oczu. Wyraziste rysy świadczyły zarazem o stanowczym, niezależnym 
charakterze. W  tej chwili jednak usta wyrażały samą  słodycz i  rozchyliły się w czarującym 
uśmiechu. Pani Bentley podeszła z serdecznym powitaniem.

— Musi pani być bardzo zmęczona, panno Lennox. Za stacji do nas długa droga. Agnes, 

zaprowadź pannę Lennox do jej pokoju. Zaczekamy na panią z herbatą.

Agnes  wysunęła  się  przed  gościa  z  nieśmiałym  wdziękiem,  który  zawsze  zjednywał  jej 

przyjaciół  i  obie  panny  powoli  weszły  na  górę  szerokimi,  staroświeckimi  schodami.  Pani 
Bentley  zajęła  się  przygotowaniem  herbaty  i  postawiła  na  stole  bukiet  świeżo  ściętych  w 
ogrodzie róż.

—  Wygląda na  prawdziwą  damę,  prawda,  John?  —  zwróciła  się  do męża. —  Nigdy nie 

widziałam podobnej twarzy i takich włosów. Czy dałbyś wiarę, że rude włosy mogą być tak 
piękne? Wydaje się sympatyczna i nie udaje wielkiej damy. Napatrzyłam się na nie w życiu! I 
mam ich po dziurki w nosie. Słowo daję!

—  Ci–i–cho!  —  szepnął  ostrzegawczo  pan  Bentley,  gdyż  właśnie  weszła  Ethel  Lennox, 

obejmując ramieniem Agnes.

Bez kapelusza wyglądała jeszcze ładniej. Miękkie pukle opadały na jej gładkie czoło. Pani 

Bentley posłała mężowi  nad stołem spojrzenie wyrażające najgłębszy zachwyt. Pan Bentley 
krajał ozór na zimno i nieco zażenowany próbował nawiązać rozmowę.

—  Przekona  się  pani,  panno  Lennox,  że  jest  u  nas  bardzo  spokojnie.  Prości  my  ludzie  i 

niewiele tu rozrywek. Ale może będzie to pani odpowiadało?

— Bardzo mi odpowiada. Kiedy przez cały rok uczyło się w szkole, w hałaśliwym mieście, 

to  spokój  jest czymś szczególnie  pożądanym. Poza  tym, uważam  siebie  za  artystkę. Trochę 
maluję  i  rysuję,  o  ile  mam  na  to  czas,  oczywiście.  Panna  Courtland,  która  mieszkała  tu 
zeszłego lata, mówiła mi, że trudno o odpowiedniejsze miejsce do tych zajęć. Przyjechałam 
więc, ponieważ wiedziałam, że na morzu trwają połowy makreli i znajdę niejedną okazję, aby 
studiować różne typy fizjonomii rybaków.

background image

— No cóż,  wybrzeże jest niedaleko i  do tego bardzo  ładne, choć może  tutejsi ludzie nie 

cenią go jak należy, bo są do niego przyzwyczajeni. Przyjezdni natomiast zachwycają się tym, 
jak  to  mówią,  „malowniczym  widokiem”.  Co  zaś  do  „typów”,  to  na  pewno  znajdzie  pani 
rozmaite  wśród  mieszkańców  Cypla.  Ja,  w  każdym  razie,  za  nimi  nie  przepadam.  Kiedy 
będzie  pani  znudzona  malowaniem,  może  się  pani  zająć  rozwikłaniem  naszej  miejscowej 
tajemnicy.

— Och, macie tu więc tajemnicę? Jakie to fascynujące!
— Tak. Właśnie  tajemnicę — powtórzył pan  Bentley uroczyście. —  Nikt  jej dotychczas 

nie zdołał wyjaśnić. Ja się poddałem, inni także. Może pani będzie miała więcej szczęścia.

— A cóż to za tajemnica?
—  Tajemnicą  —  oznajmiła  dramatycznym  tonem  pani  Bentley  —jest  młody  Si.  Akurat 

wiosną,  gdy  nadpłynęły  śledzie,  pojawił  się  niespodziewanie  na  Cyplu  młody  człowiek. 
Przybył  nie  wiadomo  skąd.  Nikomu  nie  udało  się  wykryć  miejsca  jego  pochodzenia.  Kupił 
łódź,  chatę  na  wybrzeżu  i  wszedł  jakby  w  spółkę  ze  Snuffym  Curtisem.  Snuffy  miał  dać 
doświadczenie, a młodzieniec gotówkę.. .tak sądzę. Snuffy jest biedny jak  mysz kościelna i 
po prostu manna spadła mu z nieba. No, i łowili całe lato…

— Ale co to za nazwisko — Młody Si?
—  Jasne,  że  to  nie  nazwisko.  Przedstawił  się  jako  Brown,  lecz  nikt  mu  nie  uwierzył. 

Brzmiało  jakoś  nieprawdopodobnie.  Sprzęt  kupił  od  „Starego  Si”,  który  też  był  rybakiem  i 
trochę  tajemniczym  typkiem.  Kiedy  więc  młodzieniec  zjawił  się  Bóg  wie  skąd,  ludziska  z 
Cypla ochrzcili go mianem „Młody Si”, tylko dla żartu, ale tak zostało do dziś. On nie ma o to 
pretensji. Jest dość ponurym, zamkniętym w sobie chłopakiem. Lecz mimo to — wiem o tym 
doskonale  —  mieszkańcy  wybrzeża  cenią  go.  Snuffy  mi  powiadał,  że  da  się  lubić,  mimo 
niechęci do  towarzyskiego  życia.  W  każdym razie  jest  przystojny,  a  do  tego  wykształcony. 
Różni  się od naszych rybaków.  Niektórzy  myślą, że  to  zbieg,  co  wpadł  gdzieś w  tarapaty i 
teraz ukrywa się tu przed prawem. Moja tu obecna żona nie chce o tym  słyszeć i ma swoje 
zdanie.

— Nigdy nie uwierzę w te brednie — oświadczyła stanowczo pani Bentley. — Młody Si 

często  tu  przychodzi  po  mleko  i  masło  i  jest  prawdziwym  dżentelmenem.  Nie  dam  się 
przekonać,  że  zrobił  coś,  czego  powinien  się  wstydzić.  Może  ma  swoje  powody,  aby 
marnować życie w tym zapomnianym przez Boga kącie.

—  Młody  Si  nie  marnuje  życia,  tylko  robi  pieniądze  —  zauważył  z  uśmiechem  pan 

Bentley. — Choć nie wydaje  się, by mu  na nich  zależało.  Ten rok był dobry na makrele, a 
sprytny z niego chłopak. Kiedy zaczynał, wiedział tyle co nic. Teraz prześcignął Snuffy’ego. 
A  co  do  pracy, to  niewielu  może  iść z  nim  w zawody. Tyra  niczym  opętany. Wstaje  przed 
świtem każdego dnia i nigdy nie kładzie się przed północą, i cały czas haruje jak niewolnik. 
Powiedziałem  mu  pewnego  razu:  —  Młody  Si,  musisz  trochę  pofolgować  i  odpocząć.  Nie 
wytrzymasz  takiego  tempa.  Nie  jesteś  stąd.  Miejscowi  zniosą  wszystko,  ale  ciebie  ta  praca 
wykończy.

A on tylko się roześmiał, takim gorzkim śmiechem i powiada: — Nie ma znaczenia, jeśli 

nawet tak się stanie. Komu na mnie zależy? —i poszedł sobie. Nadąsany jak zwykle. Jest w 
tym Młodym Si coś takiego, czego nie mogę zrozumieć — zakończył pan Bentley.

Ethel Lennox bardzo się tą historią zainteresowała. Melancholijny, tajemniczy bohater na 

tle  srebrzystych  wydm  i  błękitnych  przestworzy  oceanu.  To  powinno  przysporzyć  trochę 
nieoczekiwanych emocji jej wakacjom.

—  Muszę  zobaczyć  tego  księcia  w  przebraniu  —  powiedziała.  —  Wszystko  to  wygląda 

bardzo romantycznie.

— Zabiorę panią nad morze po herbacie, jeśli pani zechce — zaproponowała Agnes. — Si 

jest  wspaniały  —  ciągnęła  poufnym  tonem,  kiedy  wstawały  od  stołu.  —  Tato  za  nim  nie 

background image

przepada, bo sądzi, że on coś ukrywa. Ale ja go lubię. Jest dżentelmenem w każdym calu, tak 
jak mówi mama. Nie uwierzę, że mógł dokonać jakiegoś przestępstwa.

* * *

Ethel  Lennox powoli  weszła do sadu. Czekając  na Agnes, usiadła  pod jabłonią  i  zaczęła 

czytać, ale wkrótce książka wysunęła się jej z rąk, a piękna główka odchyliła się na szary pień 
starego  drzewa.  Łagodne  usta  wygięły  się  w  smutnym  grymasie,  zaś  fiołkowe  oczy 
spoglądały z rozmarzeniem.

— To nie jest twarz szczęśliwej dziewczyny — pomyślała Agnes, kiedy  podeszła blisko 

jabłoni.  —  Jaka  ona  śliczna!  Wszyscy  będą  się  za  nią  oglądać.  Zawsze  gapią  się  na  nasze 
letniczki, ale takiej jeszcze nie mieliśmy.

Ethel poderwała się z murawy. — Nie sądziłam, że przyjdziesz tak prędko — tłumaczyła 

się. — Poczekaj chwilkę, zaraz przyniosę kapelusz.

Kiedy  wróciła,  ruszyły  w  drogę  i  niebawem  szły  porytą  głębokimi  koleinami  ścieżką, 

przecinającą  skoszone  łąki  pokryte  świeżą  zielenią,  zagony  dojrzewającego  owsa  i 
szarozielonej pszenicy, i znikającą hen w dali, wśród falistych wydm wybrzeża.

Za  wydmami  rozciągał  się  lśniący  bezmiar  oceanu  o  barwie  spłowiałego  błękitu,  jak 

zwykle w  porze sierpniowych  upałów.  Nad horyzontem ciągnęły się długie pasma  chmur o 
różnych  odcieniach  różowości.  Niezliczone  łodzie  rybackie  kołysały  się  na  spokojnych 
wodach.

— Ta najdalej wysunięta łódź należy do Młodego Si — wyjaśniła Agnes.  — On zawsze 

tam wypływa.

— Czy jest rzeczywiście taki, jak mówi twój ojciec? — zapytała z ciekawością w głosie 

panna Lennox.

—  Jest  taki,  naprawdę.  Zupełnie  niepodobny  do  innych  ludzi  z  wybrzeża.  Jak  pani.  To 

zrozumiałe,  że  zachowuje  się  trochę  dziwnie.  Wygląda  tak,  jakby  trapiło  go  jakieś 
zmartwienie,  ale  to  nic  złego.  Nie,  on  jest  po  prostu  nieszczęśliwy.  No,  przybyłyśmy  na 
miejsce — dodała, gdy minęły wydmy i weszły na długą, gładką plażę.

Po lewej stronie brzeg wyginał się w półkolisty cypel oślepiającej białości; po prawej, stał 

mały rybacki domek.

— Tu mieszka Młody Si — powiedziała Agnes. — Dzień za dniem w takim domu! Już to 

samo może przyprawić o melancholię! Nic dziwnego, że jest taki tajemniczy. Pójdę po jego 
lornetkę. Mówił, że mogę jej używać.

Pchnęła drzwi i weszła do środka, a za nią wsunęła się Ethel. Wnętrze było skromne ale 

czyste. Niewielką izbę oświetlało jedyne okno z widokiem na morze. Stojąca w kącie drabina 
prowadziła  na  poddasze.  Nagie,  dawno  nie  bielone  ściany,  zawieszone  były  kurtkami, 
sieciami i rozmaitym rybackim sprzętem. Na małym piecyku stał czajnik, a brudne naczynia i 
resztki posiłku poniewierały się na prostym, zbitym z desek stole. Spasiony, wąsaty kociak, 
który wyglądał jakby zrobiono go z czarnego aksamitu, drzemał na parapecie.

—  To  kot  Młodego  Si  —  wyjaśniła  Agnes  głaszcząc  zwierzątko.  Kot  otworzył  senne 

zielone  oczy  i  zamruczał  okazując  zadowolenie.  —  Mam  wrażenie,  że  to  jedyna  istota,  na 
jakiej  mu  zależy.  Wiedźmo!  Jak  się  masz,  Wiedźmo?  A  oto  i  lornetka.  Wyjdziemy  i 
popatrzymy sobie. Si właśnie łowi makrele — oznajmiła po kilku minutach, gdy już obejrzała 
wszystkie łodzie. — Nie wróci nawet za godzinę. Mamy trochę czasu na spacer po plaży.

Niebo stało się tak jasne, że aż prawie białe, a słońce wędrowało coraz niżej, pozostawiając 

po zachodniej stronie morza roziskrzone smugi. Niestrudzone mewy raz po raz nurkowały i 
podlatywały  w  górę.  Gdy  czerwona  tarcza  słońca  zanurzyła  się  w  wodzie,  łodzie  zaczęły 
powoli płynąć ku przystani.

background image

—  Prawie  wszystkie  udadzą  się  na  Cypel  —  wyjaśniła  Agnes,  wskazując  pogardliwym 

gestem rozciągający się przed nimi przylądek. — Ci prymitywni ludzie pochodzą stamtąd, ale 
Młody Si nie spoufala się z nimi. O, właśnie podnosi żagiel. Zdążymy wrócić, zanim przybije 
do brzegu.

Powoli ruszyły wzdłuż  mokrej plaży. Słońce schowało się za horyzontem, lecz na niebie 

płonęła jeszcze ognistoczerwona plama. Pusty dotychczas brzeg zaludnił się nagle, a okolice 
rybackiej chatki bardzo się ożywiły. Obdarci chłopcy biegali w różne strony, nosząc wodę lub 
ryby.  Łodzie  wciągano  na  pochylnie.  Dwóch  starych,  obszarpanych  majtków  przybyłych  z 
Cypla, aby się dowiedzieć, jaki połów miał Młody Si, paliło fajki w kącie jego izby. Morze i 
brzeg  kąpały  się  w  łagodnej  poświacie  nadciągającego  zmierzchu.  Ta  piękna,  romantyczna 
sceneria radowała artystyczną duszę Ethel.

Agnes trąciła swą towarzyszkę.
—  Tam!  Jeśli  chce  pani  zobaczyć  Młodego  Si  —  szepnęła  wskazując  na  pomost,  obok 

którego  poruszała  się  ciemna  postać.  —  Tam  jest,  odwrócony  plecami,  przy  tej  kremowej 
łodzi.  Liczy  makrele.  Jeśli  podejdzie  pani  do  pomostu  z  drugiej  strony,  to  będzie  pani 
wygodniej  go  obserwować.  Ja  w  tym  czasie  pójdę  do  tego  starego  skąpca,  Snuffy’ego  i 
spróbuję wyprosić jakąś makrelę. Może mi się uda.

Odeszła  pospiesznie,  a  Ethel  skierowała  się  w  stronę  łodzi.  Nim  do  niej  dotarła,  minęła 

grupkę  mężczyzn,  którzy  przyglądali  się  letniczce  z  nieukrywanym  zachwytem.  W  pobliżu 
pomostu  oprócz  niej  i  Młodego  Si  nie  było  nikogo.  Wszyscy  zgromadzili  się  przy  łodzi 
Snuffy’ego.  Młody  Si  wyrzucał  makrele  z  nieprawdopodobną  szybkością,  ale  na  odgłos 
kroków za plecami odwrócił się i wyprostował się na całą wysokość. Stanęli twarzą w twarz.

— Miles!
— Ethel!
Młody Si  cofnął się  i  oparł  o maszt,  a duże,  srebrzyste  ryby wyśliznęły  mu  się z  rąk  do 

wody. Jego przystojna, ogorzała twarz silnie pobladła.

Ethel Lennox obróciła się na pięcie i w milczeniu odeszła plażą. Agnes poczuła czyjąś dłoń 

na  swoim  ramieniu,  a  kiedy  się  obejrzała,  zobaczyła,  że  Ethel  stoi  blada  oraz  nienaturalnie 
sztywna i poważna.

— Wracajmy do domu — powiedziała panna Lennox głucho. — Za wilgotno tu i zrobiło 

mi się zimno.

— Ojej! — wykrzyknęła ze  skruchę Agnes.  — Powinnam  była powiedzieć,  żeby wzięła 

pani  szal!  Tu  zawsze  jest  wilgotno  po  zachodzie  słońca.  Hej,  Snuffy,  daj  mi  tę  makrelę. 
Dziękuję. Już jestem gotowa, panno Lennox.

Zaledwie dotarły do ścieżki, Ethel usłyszała pytanie, którego tak się obawiała.
— Widziała pani Młodego Si? I co pani o nim sądzi?
Ethel  odwróciła  twarz  i  odpowiedziała  z  wymuszoną  obojętnością:  —  Wygląda  dość 

niezwykle jak na rybaka… chociaż nie mogłam mu się dobrze przyjrzeć w tym mroku. Tam 
już było prawie ciemno. Chodźmy trochę prędzej. Nogi mam przemoczone.

Kiedy  weszły  do  domu,  panna  Lennox  wymówiła  się  od  kolacji  zmęczeniem  i  udała  się 

wprost do swego pokoju.

* * *

A na brzegu Młody Si jakoś się pozbierał i wrócił do pracy. Twarz miał ściągniętą i bez 

wyrazu. Na obu policzkach wystąpiły mu czerwone plamy i drżącymi rękami rzucał makrele, 
nieświadomy tego co czyni.

Snuffy  podszedł  do  pomostu.  — Widziałeś  tę  przystojną  dziewczynę,  Si?  —  zapytał  od 

niechcenia. — To jedna z letniczek Bentleyów. Wygląda jak z obrazka, no nie?

background image

—  Nie  mam  czasu  do  stracenia  —  odparł  szorstko  Młody  Si.  —  Przed  nocą  trzeba 

oczyścić te wszystkie ryby. Przestań gadać i weź się do roboty.

Snuffy wzruszył ramionami i zabrał się do pracy. Młody Si nie należał do osób, które by 

można  lekceważyć.  Mieli  obfity połów  i  kiedy  zakończyli  wszystkie  czynności,  nastała  już 
noc. Snuffy z zadowoleniem obejrzał pełne beczułki.

— Udany dzień — mruknął — ale i robota ciężka. Padam z nóg. Pewnie zaraz pójdę do 

łóżka. Si, na miłość boską, co ty wyprawiasz?

Młody  Si  wszedł  do  płaskodenki  i  odcumował.  Nie  odpowiedział  na  pytanie,  tylko 

odepchnął  łódź  od  brzegu.  Snuffy  obserwował  go  z  głupią  miną,  dopóki  nie  zniknął  w 
ciemności.

—  Masz  ci  los!  —  wykrzyknął.  —  Czy  ten  Si  jest  aby  zdrowy  na  umyśle?  Zawsze 

zachowywał się dziwacznie, ale żeby wypływać, Bóg wie po co o takiej godzinie, po nocy? 
To chyba niezbyt bezpiecznie przebywać razem z nim. — Tu Snuffy z dezaprobatą pokiwał 
kudłatą głową.

Młody Si wiosłował miarowo. Wschodnia bryza niosła wilgotną lepką mgłę, przesłaniającą 

zarysy  brzegu  i  horyzontu.  Młody  rybak  znalazł  się  nagle  sam  jeden  w  świecie 
niezmierzonych  wód  i  szarej  mgły.  Przestał  wiosłować  i  pochylony  oparł  się  ciężko  na 
wiosłach.

—  Musiałem  ją  tu  spotkać,  w  takim  zakazanym  miejscu!  —  mruknął.  —  I  ani  jednego 

słowa!  Zaledwie przelotne  spojrzenie po tylu miesiącach  udręki!  Cóż,  może  to  i  lepiej. Ale 
zawsze…wiedzieć, że jest tak blisko.. .Jaka ona piękna! A kocham ją bardziej niż wtedy. To 
dokucza jak cierń. Myślałem, że w tym surowym życiu, pośród szorstkich ludzi, gdzie nic mi 
jej nie będzie przypominało, zdołam zapomnieć. A teraz…

Zacisnął  pięści.  Wszędzie  wokół  leżała  mgła.  Pełznąca,  nieuchwytna,  widmowa.  Łódka 

kołysała się łagodnie na fali. Z daleka dochodził głuchy, nieprzerwany pomruk oceanu.

* * *

Nazajutrz Ethel Lennox nie chciała pójść nad brzeg morza, w pobliże miejsca gdzie stała 

chatka Młodego Si. Zamiast tego wybrała spacer na Cypel i cały dzień rysowała. Następnego 
dnia było tak samo i następnego też… Cypel jest najbardziej malowniczą częścią wybrzeża, 
twierdziła,  a  „typy”  wśród  jego  mieszkańców  szczególnie  interesujące.  Agnes  Bentley 
przestała  namawiać  ją  do  wypraw  nad  morze.  Odnosiła  wrażenie,  że  z  Ethel  nie  należy 
rozmawiać na drażliwy temat.

Pod koniec tygodnia pani Bentley zauważyła: — Co też się dzieje z Młodym Si? Tydzień 

minął, jak nie przychodzi po mleko i masło. Czy czasami nie zachorował?

Pan Bentley rozbawiony uśmiechnął się pod nosem.
—  Chyba  mogę  ci  wyjaśnić  powód  jego  nieobecności.  Si  bierze  teraz  mleko  i  masło  u 

Waldenów.  Widziałem,  jak  szedł  tam  dwa  razy.  Zdaje  mi  się,  że  Lisa  Walden  tym  razem 
okazała się lepsza od ciebie, Mary!

—  Coś  podobnego!  —  zawołała  pani  Bentley.  —  No  cóż,  Młody  Si  jest  pierwszym 

człowiekiem,  który  przedłożył  masło  Lisy  nad  moje.  Wszyscy  wiedzą,  jakie  jest  jej  masło. 
Nigdy porządnie nie wypłucze z niego soli. Ale niech mu będzie na zdrowie. Życzę mu dużo 
radości z tej zamiany.

Pani Bentley groźnie zagrzechotała garnkami. Widocznie jej wiara w rozsądek Młodego Si 

została poważnie podkopana.

Ethel Lennox, z twarzą mokrą od łez pisała list w swoim pokoju. Wargi miała zaciśnięte, a 

ręka jej drżała.

background image

Zrozumiałam, że nie ma sensu ucieczka przed przeznaczeniem. — pisała. — Nieważne, jak 

bardzo staramy się mu wymknąć i jak pewni jesteśmy wygranej. Ono spotka nas tam, gdzie się 
go najmniej spodziewamy. Przyjechałam tutaj zmęczona, szukając spokoju i wypoczynku, a —
o nieba! — spotkałam twarzą w twarz kogoś, kto zburzył spokój mego życia.

Muszę ci coś wyznać, Helen. Szczera spowiedź jest lekarstwem dla duszy, jak dobrze wiesz. 

Dlatego zaaplikuję sobie szczyptę tego leku, dopóki jestem w odpowiednim nastroju.

Wiesz,  oczywiście,  że  byłam  kiedyś  zaręczona  z  Milesem  Lesleyem.  Wiesz  także,  że 

zaręczyny zostały zerwane minionej jesieni z nie wyjaśnionych powodów. Cóż, opowiem ci, co 
się stało, a potem zaniosę ten list na pocztę, zanim się rozmyślę.

Rok  minął  z  okładem,  od  czasu  gdy  ogłosiliśmy  nasze  zaręczyny.  Jak  się  zapewne 

orientujesz, jego rodzina jest bardzo zamożna i dobrze ustawiona towarzysko. Ja zaś byłam 
tylko  ubogą  nauczycielką.  Możesz  więc  sobie  wyobrazić,  z  jakim  przerażeniem  ci  wszyscy 
bogaci  krewni  przyjęli  wiadomość  o  zainteresowaniu  się  Milesa  istotą,  jak  oni  uważają, 
niższej  kategorii. Teraz,  kiedy spokojnie  przemyślałam  całą tę  sprawę, nawet  ich specjalnie 
nie  potępiam.  Pewnie  niełatwo  arystokratycznym  rodzicom,  którzy  niczego  nie  odmawiali 
synowi i wiązali z nim wielkie nadzieje, zobaczyć jak odwraca się od swojej sfery i wybiera 
kogoś,  kto  ich  zdaniem,  zajmuje  tak  niskie  stanowisko  w  społeczeństwie.  Ale  wówczas  nie 
widziałam  tego  wszystkiego  w  takim  właśnie  świetle.  Zamiast  odrzucić  jego  starania  (a  tak 
pewnie  należało  postąpić),  zachęcałam  go  jeszcze.  Nell,  tak  bardzo  go  kochałam!  No  i  w 
końcu, mimo oporów rodziny, Miles oficjalnie mi się oświadczył.

Kiedy  jego  rodzice  przekonali  się,  że  nie  potrafią  odwieść  go  od  nierozsądnej  decyzji, 

pozornie  zaakceptowali  nasz  związek.  Lecz  ta  wymuszona  łaskawość  była  dla  mnie 
upokorzeniem  i  udręką.  Bolała  mnie  ich  uprzejmość  i  niechęć  ukrywana  pod  płaszczykiem 
dobrych  manier.  Moja  obrażona  duma  znalazła  sobie  ofiarę  w  osobie  Milesa.  Należę  do 
kategorii  ludzi,  którzy,  lekceważeni,  boleśnie  to  odczuwają  zamiast  zwyczajnie  ignorować. 
Tak  postępują  dobrze  urodzeni.  Sądziłam,  że  on  nie  dostrzega  okazywanej  mi  pogardy  i 
stawałam  się  wobec  niego  coraz  bardziej  chłodna  i  oficjalna.  Miał  dużo  cierpliwości,  lecz 
zbyt  wiele  nas  dzieliło.  Wkrótce  stosunki  między  nami  stały  się  bardzo  napięte  i  bez  trudu 
znaleźliśmy pretekst do kłótni.

Któregoś wieczoru poszłam na przyjęcie wydawane przez jego matkę. Znałam tam niewiele 

osób,  a  ponieważ  Miles  musiał  pełnić  obowiązki  gospodarza,  to  po  krótkim  powitaniu 
zostawił  mnie  samą  sobie.  Brakowało  mi  towarzyskiego  wyrobienia  i  uznałam  jego 
zachowanie  za  celową  zniewagę.  W  przystępie  zazdrości,  bardzo  rozżalona,  wzięłam  odwet 
godny — co ze wstydem przyznaję — wiejskiej dziewczyny. Zaczęłam bez żenady flirtować z 
Fredem  Curtisem,  który  się  mną  trochę  interesował,  jeszcze  przed  zaręczynami  z  Milesem. 
Kiedy Miles podszedł do mnie, zastał nas bardzo zaabsorbowanych sobą, w każdym razie na 
to wyglądało. Bez słowa obrócił się na pięcie i odszedł. Nie zbliżył się do mnie przez resztę 
wieczoru.

Wróciłam  do  domu  rozgniewana,  ale  tak  nieszczęśliwa  i  pełna  skruchy,  że  gdyby  Miles, 

który  złożył  mi  wizytę  następnego  wieczoru,  był  cierpliwy  i  wyrozumiały  jak  zwykle, 
błagałabym go o wybaczenie. Lecz posunęłam się za daleko. Mój brak ogłady wstrząsnął jego 
matką,  on  sam  czuł  się  upokorzony  i  to  rozgoryczyło  go  do  reszty.  Nic  dziwnego  więc,  że 
wywiązała  się  między  nami  gwałtowna,  pełna  gorzkich  wymówek  kłótnia.  Powiedziałam 
wtedy  wiele  głupich,  niewybaczalnych  słów,  a  w  końcu  rzuciłam  mu  pierścionek  pod  nogi. 
Spojrzał  na  mnie  z  niedowierzaniem  i  lekką  pogardą.  Potem  wyszedł  bez  słowa.  Gdy  mój 
gniew przygasł, poczułam się okropnie nieszczęśliwa. Zdałam sobie sprawę, jak niegodnie się 
zachowałam, jak bardzo kocham Milesa i jak samotne i puste będzie bez niego moje życie. On 
jednak  do  mnie  nie  wrócił,  a  po  pewnym  czasie  dowiedziałam  się,  że  wyjechał,  nikt  nie 
wiedział  dokąd,  ale  przypuszczałam,  że  za  granicę.  Cóż,  pozbyłam  się  nadziei,  ukryłam 

background image

rozpacz i jakoś brnęłam przez życie. Mam nadzieję, że to wydarzenie uczyniło mnie lepszą i 
nauczyło myśleć.

Tego  lata  przyjechałam  tutaj.  Od  początku  słyszałam  o  tajemniczym  przybyszu  znanym 

jako Młody Si, który łowi makrele w tej części wybrzeża. Bardzo się zainteresowałam, bo ta 
historia  wydała  mi  się  szalenie  romantyczna.  Pewnego  wieczoru  poszłam  go  zobaczyć. 
Stanęłam z nim twarzą w twarz i, och Helen! — to był Miles Lesley!

Przez  minutę  ziemia,  niebo  i  morze  zawirowały  mi  przed  oczyma.  W  następnej 

przypomniałam sobie wszystko i odeszłam. On za mną nie ruszył.

Możesz  być  pewna,  że  teraz  unikam  starannie  tej  części  wybrzeża.  Od  tamtej  pory  nie 

spotkaliśmy  się  i  on  nie  uczynił  żadnego  kroku,  aby  mnie  zobaczyć.  Wyraźnie  daje  do 
zrozumienia, że mną gardzi. Cóż, ja sama sobą gardzę. Jestem taka nieszczęśliwa, Nell, lecz 
nie  myślę  wyłącznie  o  sobie.  Gdyby Miles  nie  spotkał  mnie  na  swej  drodze,  jego  matka  nie 
wypłakiwałaby  sobie  oczu  tęskniąc  za  synem.  Własny  ból  pozwolił  mi  lepiej  zrozumieć  jej 
uczucia  i  już  nie  żywię  do  niej  urazy.  Nie  muszę  dodawać,  że  nie  zamierzam  tu  dłużej 
przebywać. Wyjadę w przyszłym tygodniu. Zrobiłabym to wcześniej, ale nie potrafię wymyślić 
przyzwoitego powodu…

O zmierzchu Ethel poszła razem z Agnes na pocztę wysłać list. Gdy zatrzymały się przy 

drzwiach małego wiejskiego sklepiku, zza rogu wyszedł młody mężczyzna. Był to Młody Si. 
Miał na sobie rybacki strój, a wielka sieć zwisała mu na ramieniu. Jednak żadne przebranie 
nie mogło ukryć jego wspaniałej sylwetki. Agnes porywczo rzuciła się ku niemu.

— Si, gdzie się podziewałeś? Dlaczego nas nie odwiedzasz od tak dawna?
Młody  Si  nie  odpowiedział.  Uniósł  tylko  czapki  w  zdawkowym  ukłonie  i  obrócił  się  na 

pięcie.

— Coś takiego! — wykrzyknęła Agnes, skoro tylko odzyskała mowę. — Skoro Młody Si 

tak  traktuje  swoich  przyjaciół,  to  musiał  się  z  jakiegoś  powodu  obrazić.  Ale  z  jakiego?  —
dodała, gdyż ciekawość przemogła oburzenie.

Gdy  wyszły  ze  sklepiku,  zobaczyły  oddalającą  się  wzdłuż  bezludnego  brzegu  samotną 

postać  Młodego  Si.  W  zapadającym  zmierzchu  Agnes  nie  dostrzegła  bladej  twarzyczki  ani 
pełnych łez oczu swej towarzyszki.

* * *

—  Wracam  właśnie  z  Cypla  —  powiedziała  tydzień  później  Agnes,  wchodząc  do  domu 

wczesnym popołudniem. — Mały Ev mówił, że dziś nie będzie połowów i on może nas wziąć 
na przejażdżkę, jeśli ma pani na nią ochotę.

Ethel  Lennox  odłożyła  szkicownik.  Zmizerniała  i  wyglądała  na  bardzo  zmęczoną. 

Postanowiła nazajutrz wyjechać i to miała być jej ostatnia wyprawa nad morze.

Godzinę przed zachodem słońca z cienia rzucanego przez Cypel wypłynęła łódź. Siedziały 

w  niej  Ethel  Lennox  z  Agnes  i  Mały  Ev,  jasnowłosy,  niski  mieszkaniec  Cypla;  do  niego 
należała łódź.

Wieczór był piękny i od lądu wiała lekka orzeźwiająca bryza. Nikt nie zauważył ciemnych 

zwałów chmur kłębiących się nisko nad horyzontem po północno—zachodniej stronie nieba.

—  Czyż  nie  jest  cudownie? — zawołała  Ethel. Kapelusz  zsunął  się jej z  głowy, a  pukle 

rudych włosów powiewały wokół twarzy.

Agnes  rozejrzała  się  wokół.  Bardziej  doświadczona  w  sprawach  morza  od  towarzyszki, 

zauważyła w otoczeniu pewne niepokojące zmiany.

Młody Si stojący ze Snuffym przy pomoście dla łodzi, zniżył pospiesznie lornetkę.

background image

— Tam jest Agnes Bentley i… i… ta ich letniczka — powiedział przejęty. — Wybrały się 

z  Małym Evem w tej nieszczęsnej  przeciekającej balii.  Gdzie te głuptasy mają oczy, że  nie 
widzą nadciągającego szkwału?

—  Ten  Mały  Ev  zna  się  na  kierowaniu  łodzią,  tyle  co  kot  napłakał  —  wykrzyknął 

oburzony Snuffy. — Daj im znak, by wracali.

Si  potrząsnął  głową.  —  Są  za  daleko.  I  nie  wiadomo,  jaki  będzie  ten  szkwał.  W  dobrej 

łodzi i z kimś, kto zna się na żeglowaniu, nic by się im nie stało. Ale z Małym Evem… — tu 
zaczął niecierpliwie chodzić po pomoście.

Łódź  odpłynęła  już  na  znaczną  odległość  od  brzegu.  Lekką  bryzę  zastąpił  silny  wiatr  i 

ciemnoszara, gładka dotychczas powierzchnia morza zapieniła się białymi grzywaczami.

Agnes nachyliła się ku Ethel. — Zaczyna mocno huśtać. Sądzę, że lepiej będzie zawrócić. 

Boję się, że nie unikniemy burzy. Spójrz na te chmury.

Długi, głuchy pomruk potwierdził jej obawy.
— Mały Ev! — krzyknęła. — Wracajmy natychmiast!
Mały  Ev  w  końcu  też  zdał  sobie  sprawę  z  sytuacji  i  przerażony  rozejrzał  się  dookoła. 

Dziewczęta spojrzały na siebie bezradnie. Niebo gwałtownie ciemniało., Odgłosy grzmotów 
rozlegały  się  coraz  częściej  i  wyraźniej.  Nad  horyzontem  rozjarzyła  się  długim  zygzakiem 
pierwsza  błyskawica,  a  nad  ziemią  i  morzem  błysnęło,  jak  mówi  poeta  „złowrogie,  zielone 
światło nadciągającego sztormu”.

Mały Ev czym prędzej odwrócił dziób łodzi, lecz spadły już pierwsze krople deszczu.
— Ev, łódź przecieka! — zawołała Agnes, starając się przekrzyczeć wycie wiatru. — W 

środku jest coraz więcej wody!

—  No  to  ją  wylewaj  —  odkrzyknął  Ev,  mocując  się  z  żaglem.  —  Wylewaj  ją.  Pod 

siedzeniem są dwa naczynia. Ja muszę opuścić żagiel.

— Pomogę ci — powiedziała Ethel. Była bardzo blada lecz opanowana. Po chwili zaczęła 

pomagać przy wylewaniu wody.

Gdy Młody Si, obserwując morze przez lornetkę, zobaczył ich usiłowania, w jednej chwili 

podjął decyzję i pobiegł do swej łodzi.

— Mają przeciek. Hej, Curtis, spuszczaj łódź. Musimy wypłynąć, bo inaczej Ev je potopi.
Odbili  od  brzegu,  gdy  ulewa  strugami  deszczu  przesłoniła  już  częściowo  widok  morza  i 

lądu.

—  Młody  Si  płynie  po  nas  —  zauważyła  Agnes.  —  Wszystko  będzie  w  porządku,  jeśli 

zdąży na czas. Ta łódź na pewno zatonie.

Mały Ev był już  kompletnie sparaliżowany strachem.  Dziewczęta bez  przerwy wylewały 

wodę, lecz jej, mimo to, wciąż przybywało. Młody Si zdążył właściwie w ostatniej chwili.

— Skacz Ev! — krzyknął, gdy jego łódź znalazła się dość blisko. — Skacz i ratuj życie!
W  jednej chwili wciągnął Ethel Lennox, a Agnes sama przeskoczyła zręcznie  jak kot  do 

jego łódki. Mały Ev też się jakoś przedostał i w tym momencie rozległ się nad nimi potężny 
grzmot, a niebo przeszyła niebieskawosina błyskawica.

Ale  niebezpieczeństwo  nikomu  już  nie  groziło,  szkwał  bowiem  nie  mógł  stanąć  na 

przeszkodzie  takim  żeglarzom  jak  Snuffy i  Młody  Si.  Kiedy  znaleźli  się na  brzegu, Agnes, 
która  prędko  otrząsnęła  się  po  doznanych  przeżyciach,  wyżęła  przemoczoną  spódniczkę  i 
oświadczyła stanowczo, że pójdzie natychmiast do domu razem ze Snufrym.

—  Już  i  tak  nie  mogę  bardziej  przemoknąć  —  stwierdziła  pogodnie.  —  Przyślę  tatę  z 

bryczką po pannę  Lennox.  Rozpal ogień w swojej chacie, Si i pozwól jej obeschnąć. Ja już 
pędzę!

Si chwycił Ethel w silne ramiona i zaniósł do chatki. Posadził ją na jednej z niskich ławek i 

zaczął  w pośpiechu rozpalać ogień. Ethel siedziała oszołomiona,  odgarniając z  czoła pasma 
mokrych włosów. Młody Si odwrócił się i spojrzał na nią z płomykiem namiętności w oczach. 
Ona zaś wyciągnęła ku niemu zimne i mokre ręce w błagalnym geście.

background image

— Och, Miles! — szepnęła.
Na zewnątrz wiatr targał wątłymi zabudowaniami i darł morze na strzępy. Deszcz lał bez 

przerwy.  Zapowiadała się burzliwa noc.  Lecz w  środku, ogień rozpalony  przez  Młodego Si 
rzucał  wesołe  błyski  na  ubogą  izbę,  zaś  Ethel  Lennox  złożyła  głowę  na  mocnym  ramieniu 
klęczącego przed nią młodzieńca. Miała oczy pełne łez, gdy odezwała się drżącym głosem:

— Miles, czy możesz mi wybaczyć? Gdybyś wiedział, jak ciężko odpokutowałam…
— Nigdy więcej nie mów mi o przeszłości, ukochana. W czasie samotnych nocy i dni, tu 

nad morzem, zapomniałem o wszystkim prócz miłości.

— Miles, jak się tu znalazłeś? Myślałam, że jesteś w Europie.
—  Początkowo  trochę  podróżowałem.  A  tu  przybyłem  przypadkowo  i  postanowiłem 

odciąć  się  całkowicie  od  dawnego  życia  i  spróbować  zapomnieć  o  tobie.  Nie  mogę 
powiedzieć,  bym  osiągnął  sukces.  —  Uśmiechnął  się,  patrząc  jej  w  oczy.  —  Miałaś  jutro 
wyjechać. Pomyśl, jak blisko byliśmy chwili rozstania! Lecz co powiemy naszym tutejszym 
przyjaciołom?

—  Sądzę,  że  lepiej  niczego  nie  wyjaśniać.  Wyjadę  jutro,  tak  jak  zaplanowałam,  a  ty 

wkrótce podążysz za  mną.  Pozwól  „Młodemu  Si”,  pozostać  nie  wyjaśnioną  tajemnicą,  jaką 
był dotychczas.

—  To  chyba  najlepsze  wyjście  w  tej  sytuacji.  Oni  by  nigdy  nie  zrozumieli,  nawet 

gdybyśmy  wyłożyli  im  całą  prawdę.  Przypuszczam  też,  że  bardzo  by  ich  rozczarowała 
wiadomość,  że  nie  jestem  mordercą  ani  fałszerzem,  ani  żadnym  przestępcą.  Zawsze 
przypisywali mi posępną przeszłość. Teraz wrócimy do naszego świata, Ethel. Zostaniesz tam 
serdecznie przyjęta, kochanie. Moja rodzina dostała niezłą nauczkę i zrobi wszystko, aby nic 
już nie przeszkodziło naszemu szczęściu.

Nazajutrz rano Agnes odwiozła Ethel na stację. Silny wiatr, który omiatał przez całą noc

ziemię i wodę, przegnał z powietrza duszny upał. Wstał rześki i przejrzysty ranek, jakby stara, 
smutna  ziemia  oczyściła  się  z  grzechów  i  wszelkiej  zmazy  i  stała  się  znów  promienna  i 
nieskalana. Ethel przepełniało tak rzucające się w oczy uczucie szczęścia, aż Agnes dziwiła 
się tej przemianie.

— Do widzenia, panno Lennox — powiedziała z żalem. — Czy jeszcze kiedyś przyjedzie 

pani do nas?

— Może — uśmiechnęła się Ethel. — A jeśli nie, to ty Agnes musisz przyjechać do mnie. 

Może pewnego dnia zdradzę ci swój sekret.

Po tygodniu nieoczekiwanie zniknął Młody Si. Jego zniknięcie stało się powodem licznych 

rozmów  i  domysłów.  Ten  odjazd  był  równie  tajemniczy jak  przybycie.  W  końcu  wyjaśniło 
się,  że  zanim  się  ulotnił,  odesłał  swoje  makrele,  a  łódź  i  chatę  przekazał  Snuffy’emu 
Curtisowi, tak jakby tu nigdy nie zamierzał wrócić.

Mały Ev był ostatnim mieszkańcem Cypla, który go widział, jak szedł na stację w porze 

sierpniowego  zmierzchu.  A  nazajutrz  rano  Agnes  Ben—tley,  wychodząc  pierwsza  z  domu 
znalazła  na  progu  koszyk  z  małym,  czarnym  hałaśliwym  kociakiem.  Do  szyi  zwierzęcia 
przywiązana była kartka, a na niej napisano:

„Czy Agnes, dla pamięci Młodego Si, zechce obdarzyć przyjaźnią Wiedźmę?”