Walka Kosciola z seksualizmem


Walka Kościoła z seksualizmem — obroną państwa i jednostki

1. Wyjaśnienia.

„Głos wołającego na puszczy: Prostujcie drogę pańską”! Prawda bywa w ogóle bardzo często skazana na los głosu wołającego na puszczy, gdzie nikt nie słyszy i (gorzej jeszcze) — gdzie nikt nie słucha. To nieszczęśliwy los prawdy i dobra. Jeżeli Kościół katolicki głosi czystość obyczajów, jeżeli od początku swego istnienia walczy uparcie z seksualizmem, to zawsze, przez wszystkie niemal wieki, jest głosem wołającego na puszczy. Pewnego rodzaju beznadziejność sytuacji powiększa fakt, że sam „głos wołający na puszczy”, głoszący twardo obowiązki, wynikające z szóstego przykazania, powiększa dokoła Kościoła obszar pustynny. Bo jeżeliby chodziło o „prostowanie drogi Pańskiej” w każdym innym punkcie, to głos Kościoła miałby daleko szerszy zasiąg, gdyby nie ten punkt szósty. Wszelkie dane: i historyczne i statystyczne i psychologiczne zdają się przemawiać za tym, że Kościół, głosząc przykazanie szóste ze wszystkimi jego logicznymi następstwami, występując do walki z seksualizmem w czasach dzisiejszych broni pozycji straconej.

Jeżeli nakazy, dotyczące tego instynktu, są głosem prostującym drogę społeczności i narodu, to dzieje się to nie dlatego, by drogę tę uczynić wygodniejszą i milszą, ale przede wszystkim dlatego, że nie wyprostowana pod tym względem jest drogą najkrótszą, prowadzącą do przepaści, gdzie wszystko rozsypuje się w gruzy, gdzie giną narody i państwa, gdzie ginie prawdziwe szczęście, pokój i życiowa moc jednostki. Należałoby naturalnie najpierw mówić o zatracie wiecznej dusz nieśmiertelnych, które najczęściej z tego powodu giną, ale ta kwestia, jest tak jasna, że dalszych wyjaśnień nie potrzebuje. Wymaga jednak wyjaśnienia kwestia seksualizmu — z punktu widzenia naturalnego, są bowiem ludzie, którym się zdaje, że Kościół jest tak dalece zbyteczną instytucją, że aż stanowi przeszkodę w bycie państwa i wołają: „albo Państwo, albo Kościół” — a nie przypuszczają, że gdzie się zawali Kościół, tam może bardzo łatwo pogrzebać pod swymi gruzami i naród. Nie widzą tego naturalnie ludzie o małym skarbczyku wiadomości i niskim poziomie kultury ducha, zaczynają to natomiast dostrzegać uczeni, zwłaszcza socjolodzy. I ci socjolodzy, którzy obserwują życie, dochodzą w dziedzinie kultury i dyscypliny obyczajów do takich samych postulatów, jakie od wieków głosił Kościół w dziedzinie szóstego przykazania. Ta zadziwiająca zgodność badań naukowych i wynikających z nich postulatów z katolicką etyką czystości, zgodność we wszelkich, najdrobniejszych punktach, musi być rzeczą irytującą dla tych, którzy tak się przyzwyczaili do szafowania pojęciami ciemnoty, zacofania i obskurantyzmu w stosunku do Kościoła, że do żadnego obiektywnego sądu w tym względzie nie są zdolni. „Lux in tenebris lucet”, ale ci, którzy umiłowali ciemność, nie są zdolni widzieć światłości i dlatego w ciemnościach poginą, przeklęci przez przyszłe pokolenia, które z ich winy będą pozbawione pełności światła.

Do seksualizmu należy zaliczyć wszelkie nadużycie popędu rozrodczego, wbrew planom Bożym. W historii ludzkości niema wieku, niema nawet dziesięciolecia, w którym by nie narzekano na zepsucie obyczajów, na upadek moralności „jakiego dotąd nie było”. Okazuje się z tego jawnie, że seksualizm jest tak stary, jak ludzkość, a nawet słynne z dyscypliny obyczajowej pierwsze wieki Chrześcijaństwa posiadają dość liczne dowody wielkich w tej dziedzinie nadużyć. Św. Paweł karci przecie w gminie chrześcijańskiej w Koryncie takie występki, jakie nawet wśród pogan wyjątkowo się trafiały. Bo źródłem występków przeciw cnocie czystości jest instynkt, tak potężnie władający ludzką naturą, że nawet instynkt bytu, instynkt samozachowawczy, nie zawsze w swej sile tamtemu instynktowi dorównać może. Ogarnia on całą istotę człowieka, wprzęga w swą służbę pamięć, wolę. fantazję, a nawet rozum, a kiedy się ujawnia w potężnym uczuciu przywiązania i miłości, przejmuje sobą do głębi całą istotę duszy. Głos rozumu, głos sumienia wydaje się czasem wobec jego potęgi jak żałosny krzyk mewy, przelatującej nad morskim brzegiem, krzyk zgłuszony szumem fal, świstem wiatru i rykiem burzy.

Potęgą — ślepego z natury rzeczy — instynktu tłumaczą się nieprzerwane w dziejach ludzkości występki w dziedzinie obyczajowej. Ale między występkami zachodzą wielkie różnice, które te same fakty zewnętrzne każą inaczej sądzić. Sumienie zbiorowe rozróżnia dokładnie między sporadycznym upadkiem, a obyczajowym zepsuciem. Seksualizm jest pewnego rodzaju złem zbiorowym, jest chorobą społeczną, ale nie każdy upadek jest równoznaczny z zepsuciem moralnym i społeczną chorobą. Są upadki, które w stosunku do czystego na ogół życia są chwilowym obezwładnieniem. Pomimo chwilowego osłabienia, dusza trwa w ustawicznej defensywie, a tysiące odniesionych nad pokusami zwycięstw, w tysiącznych okolicznościach i okazjach upadku, stwarza tak bogaty społeczny kapitał cnoty, ofiary, a nawet heroizmu, że ten właśnie kapitał równoważy na szali harmonii i równowagi świata moralnego ciężary chwilowej słabości. To jest dostateczna odpowiedź na zarzut hipokryzji, rzucany na katolików, ze strony nowoczesnych teoretyków seksualizmu.

Osądzając każdy upadek w tym względzie, jako występek przeciw Bożemu prawu przykazania szóstego, Kościół katolicki uwzględnia tu szeroką skalę stopnia winy. Być może, że niektórzy moraliści, zwłaszcza ci, którzy nie znając życia pisali w klasztorne m odosobnieniu swe moralne wywody, ten i ów szczegół z dziedziny objętej szóstym przykazaniem osądzili nie zawsze trafnie, wszyscy jednak uznają, jako podstawową zasadę subiektywne warunki stopnia winy. Na te subiektywne warunki składają się niemal tysiączne okoliczności, z których, w tej specjalnie dziedzinie, należy podkreślić jedną: mianowicie stopień wrodzonej pobudliwości i natężenia instynktu. Są bowiem ludzie, u których instynkt ten jest albo czasowo, albo nawet zupełnie i na zawsze uśpiony. Dla nich cnota czystości nie jest żadną w ogóle zasługą. Od tego anormalnego „zera” podnosi się u różnych osobników pobudliwość przez cały szereg coraz to wyższych stopni natężenia, aż do takiego stopnia, który należy nazwać anomalią konstrukcji psychofizycznej, zboczeniem i chorobą, za którą odpowiedzialna jest natura, a nie sumienie. Nie można też pominąć milczeniem i faktu, że wszelkie zboczenia w tej dziedzinie pogarszają obiektywną kwalifikację winy, subiektywnie jednak umniejszają jej ciężar, nienormalność bowiem w tej dziedzinie jest chorobą psychiczną, a choroba psychiczna ciężar winy umniejsza.

Najniebezpieczniejszą jednak — i społecznie najbardziej zgubną rzeczą — jest seksualizm teoretyczny, seksualizm zasad. W następnym rozdziale zbadamy skrupulatniej oblicze teorii nowoczesnego seksualizmu. Jest to kompletny w tej dziedzinie nihilizm etyczny. W dziedzinie instynktu rozrodczego nie uznaje żadnych praw, żadnych obowiązków, żadnych ograniczeń. Wszystko, co Kościół, co szóste przykazanie, co etyka katolicka nazywa grzechem, seksualizm wyznawców laicyzmu nie tylko nie uznaje za grzech, za zło i występek, ale wszelkie w tym punkcie możliwe wykroczenia, wszelkie najpotworniejsze nawet zboczenia nazywa „etyką seksualną”, cnotę zaś czystości nazywa stęchlizną kościelną, niemoralnością, zakłamaniem, obłudą i fałszem. Prawdziwe „Umwertung aller Werte”, prawdziwa rewolucja w najniebezpieczniejszej dziedzinie ludzkiego życia! Naturalnie, że słowa zniosą wszystko, a wedle umowy można słowom podstawiać różne pojęcia. Jeżeli kolor biały można nazwać czarnym, nic nie stoi na przeszkodzie, by rozpustę nazywać cnotą, a cnotę niemoralnością. Taka bowiem zmiana nomenklatury nic nie kosztuje, a ma się od razu zwolenników najprzewrotniejszych idei, zwolenników, którzy są radzi z tego, że ich występki zostały nagle okryte płaszczem słowa — cnoty. A jeśli chodzi o walkę z Kościołem, który stoi na straży nie werbalnej, ale realnej cnoty, to tego rodzaju taktyka jest najwygodniejsza, nie wymaga bowiem ani wiadomości, ani rozumu, ani inteligencji, ani argumentów, wystarczy nazwać postulaty czystości obyczajów, głoszone przez Kościół, — fałszem, niemoralnością i obłudą.

Laicystyczna „etyka” seksualnej rozpusty jest najgroźniejszym objawem współczesnego seksualizmu. Jest to bowiem rzeczą obojętną, czy dzisiaj ludzie są gorsi, niż dawniej pod względem czystości obyczajów, czy nie. Roztrząsanie tej kwestii do niczego nie prowadzi. Natomiast należy sobie dobrze zdać sprawę z tego, że każdy występek może być uleczony i naprawiony, o ile istnieje w duszy ludzkiej świadomość, że czyn dany jest występkiem. Samo poczucie winy i rodzące się z niej wyrzuty sumienia są już pewnego rodzaju sprowadzeniem do równowagi zachwianego porządku moralnego. Ale nie może być mowy o ratunku, jeśli stan chorobliwy nazywa się objawem zdrowia.

Doktryny więc i teorie należy uważać za główną przyczynę współczesnego seksualizmu. Nie należy jednak przypuszczać, by te doktryny zrodziły się z filozoficznego myślenia i teoretycznego rozumowania nad zagadką ludzkiego życia. Nawet systemy filozoficzne, dotyczące pozornie czysto teoretycznego światopoglądu, bywały tworzone przez warunki życia społecznego i osobistego twórców filozofii. Teorie seksualizmu wytworzyło samo życie, wytworzyły je występki przeciw szóstemu przykazaniu, namiętności i seksualny instynkt. Niema przecie człowieka, któryby pragnął uchodzić za występnego. Każdy chce swój występek przynajmniej usprawiedliwić. Najpierw więc była praktyka seksualizmu, a z niej zrodziła się teoria seksualizmu, głosząca „etyczność” występku i zbrodni. A ponieważ są to doktryny życiowe, przeto następuje tak silne sprzężenie między tymi doktrynami a życiem, że te dwa czynniki wzajemnie na siebie wpływają tak, że spotęgowanie jednego czynnika powoduje natychmiastowe wzmocnienie czynnika drugiego. Życie tworzy i umacnia teorie, a teorie dezorganizują i rozluźniają coraz bardziej etykę w dziedzinie seksualnej — i życie stacza się coraz niżej. Teorie przenikają powoli w sumienie zbiorowe, tak że dziś już żyjemy w duchowej atmosferze usprawiedliwiającej wszelki w tej dziedzinie występek. W sumieniu zbiorowym nie nazywa się on jeszcze cnotą — ale słabością, względnie czymś obojętnym, albowiem naturalnym — a nawet koniecznym.

Jeżeliby chodziło o przedstawienie całokształtu kwestii seksualizmu, to należałoby poświęcić osobne studium fizjologii i psychologii związanej z tym zagadnieniem. Należałoby napisać osobną rozprawę o objawach seksualizmu, a znowu osobną o przyczynach. Wyczerpujące więc przedstawienie kwestii wymagałoby nie artykułu, ale parutomowego dzieła. Ograniczenie rozprawy do kwestii walki Kościoła z seksualizmem usprawiedliwia pominięcie zupełne pewnych kwestii, zwłaszcza jeżeli chodzi o rzeczy ogółowi dostatecznie znane, a do takich należą objawy seksualizmu w dobie współczesnej. Mniej są natomiast znane przyczyny seksualizmu, jednak i ich omówienie będzie raczej szkicem, zmierzającym nie do naukowej oceny ich całokształtu, jak raczej do wyjaśnienia podanego w tytule rozprawy punktu widzenia, w którym zasadniczą rzeczą jest przedstawienie skutków naturalnych seksualizmu.

Jak w wielu objawach życiowych i psychologicznych, spotykamy się i na omawianym terenie ze stosunkiem zachodzącym między przyczynami, objawami i skutkami. W porządku logicznym istnieje ścisłe odgraniczenie pomiędzy objawem, przyczyną, a skutkiem, w życiu realnym istnieje niejednokrotnie w tym względzie coś, co by należało nazwać raczej „gmatwaniną” niż porządkiem. Objawy omawianej dziedziny życia stają się równocześnie i przyczyną i skutkiem, a znów przyczyny i skutki wywierają na siebie wpływ wzajemny. Przyczyny zwiększają skutki, a zwiększone skutki potęgują moc oddziałujących przyczyn. Jeśli więc chodzi o kwestie życiowe, nie jest rzeczą możliwą wszystka tak odgraniczyć i uporządkować, by zupełnie uniknąć wrażenia pewnego pomieszania.

Najważniejszą (obok nieetycznych doktryn) przyczyną seksualizmu jest brak wiary, względnie słaba wiara, powodująca zupełną decentralizację życia ludzkiego, w którym obiektywne zasady i normy, po zachwianiu wiary w Boga, tracą wszelką żywotność i siłę, przestają być fundamentem życiowym; ich miejsce zajmuje egoizm, który z natury rzeczy musi szukać zaspokojenia wszelkich naturalnych dążeń, pożądań i instynktów.

Te naturalne instynkty są też źródłem występków w dziedzinie seksualnej, a ich wielka potęga, ich nieustanne oddziaływanie na całą psychikę człowieka, tłumaczy fakt, że ludzkość — w tej właśnie dziedzinie życia — doszła do największego chaosu i rozprzężenia obyczajów.

Współdziałały w tej dezorganizacji obyczajów i doktryny filozoficzno-społeczne materializmu, komunizmu, socjalizmu i liberalizmu. Jeśli bowiem zechcemy streścić najistotniejszą treść filozoficzną tych społecznych doktryn, jeśli zechcemy ująć w jednym pojęciu ich światopogląd, to ta filozofia, ten światopogląd, będzie się nazywał materializmem. Jeśli we wszechświecie niema niczego prócz materii, a jeśli najważniejszą materią dla każdego jest jego własne ciało, to konsekwencją takiego światopoglądu musi być seksualizm.

Dużą część winy za współczesne rozprzężenie obyczajów ponosi tzw. maltuzjanizm, a raczej neomaltuzjanizm. Ekonomiści, wobec groźby faktycznego przeludnienia, przyjęli za konieczność wniosek Malthusa: należy ograniczyć przyrost ludności. Chodzi o to, w jaki sposób ma się dokonać tego ograniczenia przyrostu ludności. Sam Malthus proponował środki pod względem etycznym bezwzględnie czyste: dobrowolne opóźnianie i odkładanie małżeństwa, oraz czystość w stanie bezżennym. Późniejsi ekonomiści, uznając wniosek Malthusa za konieczność ekonomiczną, nie uznali jednak jego środków ograniczenia przyrostu ludności za jedyne, a nawet za wystarczające. Powstał więc neomaltuzjanizm, uznający za konieczność wszelkie środki ograniczające liczbę urodzeń, bez równoczesnej powściągliwości. Liczba tych sposobów i środków, wykluczających urodzenie, wzrasta z dnia na dzień i z dnia na dzień wzrastać będzie, a postępy „techniki” w tej dziedzinie dają coraz większą pewność i gwarancję ich niezawodności. Środki te zachęcają coraz szersze masy do niehamowania swych instynktów, usunięte bowiem zostało niebezpieczeństwo ewentualnej kompromitacji, niebezpieczeństwo ponoszenia konsekwencji swoich czynów, w formie ciężaru wyżywienia i wychowania dziecka.

Do bardzo ważnych przyczyn — pogłębiających seksualizm i rozprzężenie obyczajów — należy literatura pornograficzna, bez względu na to, czy stoi na „wyżynach” sztuki pisarskiej czy nie, do pornografii należy bowiem zaliczyć nawet i to dzieło, które pod względem techniczno - literackim jest arcydziełem poezji, czy sztuki pisarskiej, pod względem zaś moralnym przynosi szkodę czystości obyczajów. Literackie opisy działania instynktu seksualnego, pobudzając w czytelnikach i rozdrażniając ten instynkt, stają się powodem niezliczonych występków w tej dziedzinie. Tłumaczenie się koniecznością przedstawiania życia takim, jakie ono jest, nie wytrzymuje żadnej krytyki, bo jeżeli życie jest na ogół naprawdę takie, to niema najmniejszej racji pouczać o tym, o czym wszyscy muszą ogólnie wiedzieć, a jeśli literatura spełnia zadanie wpływu na życie i psychikę, to jest daleko większą zbrodnią wpływać na rozszerzanie zbrodni, niż tę zbrodnię faktycznie popełnić.

Ze wszystkimi tu podanymi przyczynami seksualizmu walczy bezustannie Kościół katolicki. Zwalcza pornograficzną literaturę przez indeks książek zakazanych, czy to szczegółowy, czy ogólny, głoszący zasadę, że nie wolno czytać książek pornograficznych. Psychiczna perwersja robi tu zarzut Kościołowi, że zakaz właśnie pociąga, zapominając o tym, że na tejże zasadzie należałoby znieść wszelkie kodeksy i rozpętać „wolność” walki wszystkich przeciw wszystkiemu o wszystkim, oraz, że należałoby znieść zakaz sprzedawania publicznego wszystkich trucizn, wszystkim, bez wyjątku. Zwalcza Kościół materialistyczne światopoglądy. Przeciw nihilizmowi etycznemu stawia niewzruszone etyczne zasady, strzegące porządku, równowagi i duchowej harmonii świata, pomaga człowiekowi przez swe nadprzyrodzone środki do opanowania instynktów i namiętności, zwalcza niesprawiedliwy współczesny ustrój społeczno - ekonomiczny, skazujący na nędzę miliony, mimo nadmiaru środków żywności.

Katoliccy uczeni wypowiedzieli się również w sposób zdecydowany przeciwko światopoglądowi tak zwanego „panseksualizmu”, wymyślonemu przez lekarza psychiatrę, Freuda. Ta teoria ponosi duży procent winy za pornografię współczesnej literatury i za seksualizm współczesny. Uznaje bowiem, że najistotniejszą treścią psychiki ludzkiej jest instynkt seksualny. Wszystkie przejawy ludzkiego życia, dążeń, myślenia, działania i całej ludzkiej psychiki w ogóle, mają swe źródło (wedle tej teorii) w instynkcie seksualnym, a wszelkie uczucia, w szczególności zaś uczucia miłości, sympatii i jakiegokolwiek przywiązania z tego instynktu biorą początek. Nawet uczucia religijne nie są czymś innym, jak podniesionym w inne sfery seksualizmem, a wszelka intensywna działalność ludzka, nawet ta, która się streszcza w ofierze i poświęceniu dla ideałów, jest uaktywnieniem instynktu seksualnego, skierowanego tylko na tory, na których już nie występuje wyraźnie „sexus”. Te najszlachetniejsze czyny, porywy, prace i dążenia człowieka nazywa teoria „sublimowanym instynktem seksualnym”. Jest rzeczą niezaprzeczoną, że tu i ówdzie ujawniać się może instynkt seksualny nieświadomie, że może się on ujawnić nawet na terenie religijnym. Jest również rzeczą pewną, że zapas energii działającej, energii twórczej, że zapas sił życiowych niezmarnowany, względnie niezużyty przez instynkt seksualny, przerzuca się na inne pole działań ludzkich, ale to są właśnie siły życiowe zupełnie różne od instynktu seksualnego. Jest jednak rzeczą stwierdzoną, że istnieją ludzie o pełni sił życiowych, którzy są pozbawieni tego instynktu. Jest też rzeczą stwierdzoną, że z regeneracją sił i aktywności tegoż instynktu łączy się często pewne ożywienie psychicznej aktywności, tak zwanego „samopoczucia”, a nawet zdrowia fizycznego (metody odmładzania) — ale to nie jest stwierdzeniem panseksualizmu; fakt polepszenia zdrowia przez radość nie stwierdza tego, jakoby człowiek posiadał tylko duszę, a nie posiadał ciała. Są wprawdzie ludzie, dla których instynkt seksualny stanowi istotną i jedyną treść życia, ale jeśli są ludzie, których treścią psychiki jest kleptomania, lub jakaś inna mania, to z tego nie wynika, że wszyscy ludzie to maniacy, a przedstawianie życia na podstawie przeżyć tych maniaków, nie jest istotnym obrazem życia, ale jego „wykoślawieniem” w obrazie. Zarówno tego rodzaju obrazy literackie, oparte na teorii panseksualizmu, jak i sama teoria przyczynia się do pogłębienia „kryzysu seksualnego”; ludzie bowiem, którzy ze swojej winy tak zostali ujarzmieni przez swój instynkt, że poza nim nic nie widzą i nic nie czują, znajdują chętnie w takiej teorii usprawiedliwienie — w swym zboczeniu z torów prawdziwego człowieczeństwa.

Może się to wydawać pewnego rodzaju anachronizmem, że do przyczyn seksualizmu można zaliczyć i tę sympatię, jaką niektórzy odczuwają dla niemoralności i rozprzężenia obyczajów (głoszonych w teorii), z powodu nienawiści do Kościoła. Stwierdził to jednak już w połowie ubiegłego wieku August Comte w słowach[1]: „...rosnąca odraza do koncepcji katolickiej... sprawiła, iż często popierano różne moralne głupoty dlatego jedynie, że były one wzbronione przez katolicyzm. Zepsuta natura nasza znajdowała pewną przyjemność w tej dziecinnej opozycji przeciw Kościołowi... Moralność katolicka jest z góry przedmiotem tej samej ślepej antypatii, jaką wzbudza od dawna jej teologia. Poza tą odrazą, większość ludzi zrozumiałaby dziś z łatwością, że (np.) wprowadzenie rozwodu, stanowić by musiało pierwszy krok do obalenia małżeństwa, ...(co byłoby złem) zdolnym podkopać same podstawy naszej nowoczesnej cywilizacji”. Niestety — niejedno wystąpienie podkopujące obyczajność, niejedno milczenie i aprobowanie takich wystąpień przez czynniki, które powinny stać na straży czystości obyczajów, tłumaczy się tą psychozą niechęci do Kościoła.

Na zakończenie koniecznych wstępnych objaśnień, dotyczących terenu niniejszych rozpatrywań, należy dodać jedno zastrzeżenie. Kościół, zwalczając seksualizm, nie zwalcza, ani nie potępia samego instynktu seksualnego, owszem, uważa go za konieczny, pełen wysokich wartości i dostojnych zadań składnik ludzkiej natury, uważa go za dobro, którego nie wolno pozbawiać człowieka. W ostatnich to przecież dniach przeciwstawił się Kościół katolicki w sposób zdecydowany hitlerowskim ustawom sterylizacyjnym. Podczas kiedy milczą protestanci, milczą filozofie, milczą różne ligi „praw człowieka”, jeden Kościół katolicki występuje śmiało w obronie praw człowieka. W istocie bowiem, instynkt seksualny jest dobrem natury, nadanym człowiekowi przez Stwórcę dla najdostojniejszych celów. Instynkt seksualny, nawet w swym najistotniejszym odgałęzieniu, obejmującym wyłącznie teren „sexus”, przedstawia wielkie wartości witalne i psychiczne, które należy uznać, choć się uzna za fałsz teorię panseksualizmu. Wartości te zostały dostatecznie zaznaczone i podkreślone przy uprzedniej, nawet tak pobieżnej, krytyce panseksualizmu. Te wartości witalne, dotyczą żywości, żywotności, aktywności, poczucia siły i energii życiowej: przede wszystkim fizycznego organizmu. Więcej wartości duchowych przynoszą z sobą dwa inne odgałęzienia instynktu seksualnego, a mianowicie: instynkt rodzicielski i instynkt miłości. Nie będzie przesadą twierdzenie, że to, co istnieje i istniało w życiu ludzkości miłego, pięknego i wzniosłego, poza sferą nadprzyrodzoną, dotyczącą Boga i wiary, zawdzięcza swój byt przeważnie wspomnianym odgałęzieniom tego instynktu. Miłość opromieniała zawsze życie ludzkie, złociła blaskiem szczęścia całe otoczenie wraz z naturą, wszystkie objawy i szczegóły ludzkiego życia; wiązała luźne, obce sobie jednostki w węzły społeczne, stroiła lutnie poezji i uczyła harmonii tonów. Ona zawsze wlewała w dusze szlachetny optymizm, pomagała zbolałym sercom przetrwać dni klęsk i katastrof, uczyła ufności i nadziei, bez której nie doszłyby do skutku najszlachetniejsze i najwznioślejsze przedsięwzięcia.

A jakiejże olbrzymiej pracy kulturalnej dokonał instynkt seksualny, przejawiający się w instynkcie rodzicielskim! Gdyby nie ten instynkt, każący gromadzić dobra dla dzieci, nie doszłaby zapewne ludzkość ani do połowy swej kulturalnej drogi, którą przebyła dotąd. On to każe budować inżynierom, on każe uczonym pracować intensywnie po nocach, on, dla dobra dzieci, każe się wysilać pracownikom umysłowym po biurach i pracownikom fizycznym po fabrykach, on każe stróżom, posłańcom i handlarzom błądzić po nocach, przebywać niebezpieczeństwa, znosić trudy podróży — a te wszystkie prace i wysiłki składają się na postęp kulturalny ludzkości. Miłość i instynkt rodzicielski, stanowią w skarbie ludzkości taki procent energii, że gdyby one zanikły z tego duchowego skarbu, natychmiast zmieniłoby się oblicze świata.

Kościół więc nie tylko nie potępia instynktu seksualnego, nie tylko nie uznaje go za coś złego, ale uznając jego dobra i ujawniającą się w nim celowość planu Stwórcy, broni go przed nadużyciem, wbrew celowości, broni go przed wynaturzeniem, a ludzkość przed zgubnymi jej skutkami.

Zrozumienie doniosłego znaczenia instynktu seksualnego powinno właściwie doprowadzić do zmiany nazwy w tej dziedzinie, nazwy nie naukowej, ale popularnej. Niektórych bowiem może razić określenie części ciała jako „brzydkiej”, „nieczystej”, bo Stwórca nas do takiego określenia nie upoważnił. Może też ktoś słusznie protestować przeciwko określaniu wszystkich czynów tej dziedziny jako nieczystych i brzydkich, trudno bowiem przy takim nastawieniu nazwy zrozumieć wagę i doniosłość życia małżeńskiego. Należałoby raczej podkreślać zbrodniczość przeciwstawiania się i burzenia celowości i planów Stwórcy, jakie Bóg złączył z instynktem seksualnym, zbrodniczość nadużywania do niskich celów dóbr danych człowiekowi dla celów wielkich. Ale — czy ta zmiana utartego sposobu mówienia byłaby korzystna na razie, zanimby się nie ustaliła nowa nazwa, wnikająca więcej w istotę rzeczy, czy tego rodzaju zmiana przyniosłaby naprawdę większe korzyści moralne, to jest kwestia, wymagająca dłuższego i głębszego omówienia.

2. Współczesny seksualizm i jego argumenty.

Georges Sand: „Lelja” (III część, r. 39; IV część, r. 38): Im dalej idę w życie, tym bardziej się przekonuję, że wszelkie pojęcia, wyznawane przez młodzież, tak co do wyłączności uczuć miłosnych, jak i co do absolutnego posiadania (w małżeństwie), którego one rzekomo wymagają, jak wreszcie co do praw wieczystych (nierozerwalność), które one mają pociągać za sobą, są fałszywe, lub co najmniej szkodliwe. Wszystkie teorie powinny być tolerowane, to też uznałabym i teorię wierności małżeńskiej, ale tylko dla dusz wyjątkowych. Ogół ma inne potrzeby, jak i inne siły. Wszelkie miłości są prawdziwe... stałe, czy przejściowe: zawsze są prawdziwe, czy doprowadzają człowieka do samobójstwa, czy też do rozkoszy.

Wedle dalszych wywodów autorki, miłość jest czymś mistycznym, czymś, co tak wielkie prawa dyktuje, jak religia. Kto ją poczuje — wszelki związek, mimo małżeństwa, jest nie tylko dozwolony, ale i obowiązujący, owszem, byłoby występkiem sprzeciwiać się dążeniom jakiejkolwiek miłości — ze względu np. na zawarte z kimś innym małżeństwo. Małżeństwo pozostaje dla mnie zawsze tą samą w najwyższym stopniu barbarzyńską instytucją, najdzikszą z tych, jakie społeczeństwo z siebie wydało. Zastąpi kiedyś małżeństwo związek bardziej ludzki, a niemniej święty... bez tego, by na zawsze krępować wolność dwojga ludzi.

Paul Adam: La morale de l'amour. — Używajcie rozkoszy, ale w sposób wyrafinowany i mądry, nie stawiajcie świątyń sługom waszych radości, nie zasypiajcie u ich stóp, ale pragnijcie dla każdej chwili używania nowej towarzyszki.

Piotr Louys (słowa przytoczone w książce: Bureau, Rozprzężenie obyczajów, s. 313—315): Zmysłowość jest warunkiem równie koniecznym jak twórczym intelektualnego rozwoju... Ludy, które rządziły światem, były poddane ogólnemu prawu, które sprawiało, iż im bardziej były rozpustne, tym stawały się potężniejsze, jak gdyby ich rozwiązłość była koniecznym zadatkiem ich wspaniałości. To też należy przynajmniej w myśli tęsknić za rozwiązłością czasów starożytnych i przeżywać przynajmniej w myśli te chwile, w których miłość najbardziej zmysłowa, ta miłość boska, z którejśmy powstali, była bez skazy, bez wstydu i bez grzechu. Niech będzie wolno zapomnieć tych 18 wieków barbarzyństwa, hipokryzji i brzydoty (cnoty czystości) i wrócić nazad od bagna (cnoty czystości) — do źródła.

Argumenty zwolenników neomaltuzjanizmu (Bureau: „Rozprzężenie obyczajów”, s. 129-131): Prawo fizjologiczne wymaga, by w naszym ciele każdy członek był ćwiczony, by stać się silnym i zdrowym. Nierozsądkiem jest myśleć, że w stosunku do naszych pragnień, czy namiętności, mamy obowiązek abnegacji. Ta abnegacja bowiem powoduje nie tylko poważne zaburzenia fizjologiczne, ale odbija się również i na usposobieniu moralnym: u dorastającego młodzieńca wywołuje nieśmiałość, indolencję, hipochondrię), a u młodego człowieka mizoginię [nienawiść albo silne uprzedzenie w stosunku do płci żeńskiej], o ile nie obudzi w nim wyrodnych instynktów i wszelkiego rodzaju zboczeń. Gdy więc widzimy, że pewien sposób postępowania doprowadza do choroby, możemy być zupełnie pewni, że jest on zły i mylny. Jeżeli co jest właśnie niemoralne, to skazywanie kobiety na tak częste ciąże, by już ich znieść nie mogła i powoływanie do życia istot, których nie jest się w stanie ani wychować, jakby się powinno, ani częstokroć wyżywić. Niemoralne jest wciskanie wielu dzieci do jednego mieszkania, gdzie wstrętna wspólność codziennego życia z rodzicami i odrażający brud mieszkania sam przez się wystarcza, by zabić w dzieciach wszelkie poczucie własnej godności i poszanowania dla samych siebie. Oto są niemoralności, które my chcemy uchylić i dlatego my to jesteśmy prawdziwymi przedstawicielami etyki, przeciwstawiającej się występkom.

Wyjątek z socjalistycznej odezwy (Bureau: „Rozprzężenie obyczajów”. s. 139 — 140): Burżuazja ma po temu swoje powody, by nas zachęcać do prokreacji wielu dzieci. Towarzysze! Potrzeba jej żołnierzy, polityków, policjantów, szpiegów i dozorców więziennych, a to na to jedynie, by utrzymywać w niewoli robotników, wydzierających sobie wzajem zarobki, jak psy, co zażerają się w waśni o kość, na której są ochłapy mięsa. Ale też to są właśnie powody, by cała ta masa wydziedziczonych zmalała. Słuchaj burżuju, jeżeli chcesz mieć policjantów, to sam nim zostań, wiedz, że my już tego chleba jeść nie chcemy. Słuchaj dalej burżuju, jeżeli chcesz mieć żołnierzy, to sam idź do wojska i nadstawiaj swoją skórę na polu bitwy. I wreszcie, jeżeli chcesz mieć do pracy zdolne i silne ręce, przywykłe do umiejętnej roboty, to płać za nie, lub też sam pracuj. Ale mógłbyś próżniaku i sam popracować! Ojczyzno! Nie będziemy już więcej dostarczać ci żołnierzy. My jesteśmy robotnikami życia, a nie śmierci. Strajk matek doprowadzi do podrożenia tego ciała, które potrzebne jest burżujom w trojakim cela: jako żer dla armat, jako narzędzie zysku, jako przedmiot lubieżnej żądzy. A gdy ten towar podrożeje, panowanie wyzyskiwaczy się skończy.

Przytoczone wyjątki z literatury francuskiej są wyjaśnieniem pewnych zasadniczych punktów historycznego rozwoju współczesnego seksualizmu, a zarazem wyjaśniają źródło, z którego czerpią zasady polscy seksualiści i seksualistki, jak Boy, Krzywicka i inni.

Boy jest zdecydowanym zwolennikiem „małżeństw” na próbę, „małżeństw” koleżeńskich („Nasi okupanci”, s. 47), oraz ograniczenia urodzeń, uznaje konieczność zmiany dotychczasowej etyki seksualnej, „przez oczyszczenie gruntu z zastarzałych narowów myślowych, z narosłych wiekami całymi fałszów i komunałów” („Nasi okupanci”, rozdział: „Łopatologia”): Otóż zdaniem p. Jasieńskiego, zarówno w kwestii mieszkaniowej, jak w kwestii rolnej, jak w wielu innych wreszcie, wszelkie środki zaradcze, których się szuka, będą złudne, dopóki się omija to, co jest główną przyczyną złego: tj. nadmierną produkcję ludności w Polsce. Powoduje to nędzę — i zbrodnię. Jedynie tedy ograniczenie przyrostu może być lekarstwem, wszystko inne jest okłamywaniem samych siebie, ale mimo zupełnej zmiany okoliczności zabobon płodności trwa... Tu nie chodzi o etykę, bo dużo tu komu o etykę chodzi!., to jest sprawa przede wszystkim militaryzmu, fałszywie zresztą pojętego, bo więcej z tej płodności mają więzienia, szpitale i cmentarze, niż ministerstwo wojny. Płodność jest klęską... (Z wielu dzieci)... nadmiar umiera, upośledzenie zostaje... (wynika z tego, że przy życiu zostają tylko upośledzeni, jeżeli ktoś ma więcej dzieci). Ograniczenie urodzeń i zapobieganie im jest najskuteczniejszym środkiem zmniejszenia statystyki dzieciobójstwa, samobójstw, nieślubnych dzieci, małoletnich zbrodniarzy i wreszcie — nędzy! Więc użycie środków zapobiegawczych powinno znaleźć jak najszersze zastosowanie i w małżeństwie i poza małżeństwem, aby uniknąć dzieci nieślubnych. Oczywiście, że z chwilą, kiedy zabraknie ludzi, w ojczyźnie nie będzie ani nędzy, ani zbrodni, bo pozostanie sama ziemia. Boy idzie nawet nieco dalej w obronie „wolności” i „praw” miłości, niż jego francuscy nauczyciele. („Nasi okupanci”, s. 114): Omawiając 199 art. § 1. nowego kodeksu karnego, który ustanawia karę za dopuszczenie się czynu nierządnego względem innej osoby bez jej zezwolenia, oburza się na takie skrępowanie miłości. U niego nawet zbrodnia pewnego moralnego gwałtu czy przymusu nie jest zbrodnią, nie jest żadnym nierządem, ale poezją, czarem i szczęściem. Czemu p.p. prawodawcy mówią do nas w ten sposób? (czyn nierządu). Jeżeli tym stylem przemawiał św. Paweł, to już taki był jego charakter; ale dlaczego p.p. Mogilnicki, Makowski i Rappaport mają do nas mówić w tan sposób? Dlaczego tym hańbiącym mianem piętnować z góry to, co może być poezją, czarem, szczęściem?

Równie daleko posuwa się Krzywicka („Sekret kobiety”). W rozdziale, w którym omawia pewną powieść, przedstawiającą osławiony „trójkąt małżeński”, ale za obopólną zgodą i zadowoleniem obydwojga małżonków, wywodzi, że takie właśnie stosunki w małżeństwie powinny być rzeczą normalną i praktykowaną. Jest to myśl, która wybiega już poza poligamię i poliandrię. Bo poligamia i poliandria — to są jakieś związki, przynajmniej „pseudomałżeńskie”. Krzywicka uprawnia małżonków do utrzymywania wszelkich stosunków — na prawo i na lewo — tak sobie, na podstawie samego „prawa miłości”. W tej koncepcji małżeństwo byłoby środkiem, doradzonym wyłącznie dla wygody tak zwanego „wiktu i opierunku”.

Oblicze współczesnego seksualizmu i jego doktryn zostało dostatecznie naświetlone. Widać z tego, do jakiego poniżenia, upodlenia, zezwierzęcenia, kataklizmu etycznego i społecznego mogą doprowadzić ludzkość namiętności oraz błądzenia i fałsze rozumu, który opuścił teren prawdy Bożej, głoszonej przez Kościół katolicki. Dopiero te aberracje umysłowe i zwyrodnienia natury ukazują w jaskrawym świetle konieczność takiej instytucji Bożej dla ludzkości, jaką jest Kościół, któryby strzegł drogi ludzkości, by ta nie błądziła i nie stoczyła się do strasznej przepaści zwyrodnienia, wynaturzenia, zezwierzęcenia, do przepaści samozniszczenia siebie samej. Jest to właśnie oddanie honoru i czci Kościołowi katolickiemu, jeżeli cała walka seksualizmu o wolność rozpusty zwraca się przede wszystkim przeciw temuż Kościołowi. Jest to uznanie, że niema i być nie może stróża etyki i moralności poza Kościołem. Wszakże całą zaciętą walkę o wolność seksualną umieszcza taki Boy w książce pod tytułem „Nasi okupanci”, a przez okupantów rozumie kler katolicki.

Zaraz na wstępie pisze Boy: gdziekolwiek wyłoni się paląca kwestia, w której ludzie głowią się i radzą co czynić, aby na świecie było trochę lżej i trochę jaśniej, natychmiast wysuwa się złowroga czarna ręka i rozlega się grzmiący głos: Nie pozwalamy! Nie wolno wam nic zmienić, nic poprawić. Niczego tknąć nie pozwolimy w gmachu ciemnoty i ucisku. Ktokolwiek chciałby ulżyć doli człowieka na ziemi (ulżyć od ciężaru przykazań, zwłaszcza szóstego przykazania — bo o to przede wszystkim idzie) — sprzeciwia się prawu Boga, sprzeciwia się woli bożej. Religia, to największy wróg regulacji urodzeń. Kler nie chce żadnego porozumienia, nie chce unormowania tej sprawy (małżeńskiej); nawet dzisiejszy chaos i chroniczny skandal stosunków prawnych są mu milsze, niż jakiś porządek, o ile by ten porządek nie przyznawał mu absolutnego monopolu, cła i myta we wszystkich sprawach małżeńskich. Nic ich nie obchodzą cierpienia ludzi, demoralizacja, krzywda, zamęt prawny. Nigdy w tych orędziach (biskupich) nie zabrzmi nuta współczucia. Cierpieć, męczyć się i płacić, to jedyna rola człowieka na tym ziemskim padole. Zwłaszcza płacić („Nasi okupanci”, s. 21, 41).

Z późniejszych wywodów okaże się, że zwolennicy „reformy seksualnej”, zmierzającej do uprawnienia wszelkiej rozpusty, mają zupełnie rację we wszystkich swoich twierdzeniach, zasadach i dążeniach, nawet w tych, w których występują ze złością przeciw Kościołowi, pod warunkiem, że niema Boga i wieczności, a wszystko kończy się tu na ziemi. Mieliby też względną rację i z punktu widzenia czysto ludzkiego, naturalnego, doczesnego, gdyby porządek etyczny nie posiadał sankcji, które sprawiają, że jego naruszenie mści się na społeczeństwie i jednostce, gdyby wreszcie nie to, że rozpusta, zadowalając wprawdzie chwilowo jednostkę w jej dążeniu do szczęścia, jest rzeczywiście „ulżeniem” (jak się oni wyrażają) — chwilowym, ale w swych konsekwencjach doprowadza do ruiny i społeczeństwo i jednostkę. Należy bowiem zrozumieć punkt wyjścia tych błędnych dróg, na które wiedzie seksualizm. Jest to punkt wyjścia ciasny, ograniczony, egoistyczny, aspołeczny, jest to bardzo ciasny widnokrąg, obejmujący może nawet nie całą przestrzeń ludzkiego ciała, jest jednak punktem wyjścia, który posiada pewne racje, pewne argumenty. Żaden błąd, żaden fałsz, nie jest tak absolutny, by nie posiadał choć cienia prawdy i racji, z wyjątkiem jednego fałszu, tego, który zaprzecza istnieniu Boga. Przy tym wiadomą jest rzeczą, że każda namiętność zaślepia człowieka. Cóż dopiero powiedzieć o tej namiętności, o którą chodzi, która jest tak potężna, że potrafi człowieka nie tylko zaślepić, ale nawet ogłuszyć zupełnie i znieczulić na wszelki kontakt z jakąkolwiek inną rzeczywistością, poza tą namiętnością stojącą. Nie można się więc dziwić, że doktrynerski seksualizm, wyrosły z seksualizmu życiowego, nie widzi ani głębiej, ani nie patrzy na krok dalej od siebie, ani nie odczuwa najrealniejszych rzeczywistości społecznych, w które wkraczają burząco skutki seksualizmu. Aby tak dalej patrzeć i głębiej widzieć, trzeba mieć odrobinę kultury ducha, którą zabija seksualizm. W chwilach bowiem opanowania przez tę namiętność zdawać się może człowiekowi, że mu jest wszystko jedno, że się może wreszcie cały świat zawalić, a to go wcale nie będzie obchodziło.

Śledząc bieg myśli doktryny seksualizmu, można było zauważyć, z jaką gorączkową, nieprzytomną niemal niecierpliwością czepia się ona wszelkich pozorów racji i argumentów, chociażby one były tak kruche, że za słabym podmuchem krytyki w pył się rozsypią, jak np. owo łączenie rozwoju kulturalnego Rzymian i Greków z okrętem rozwiązłości i rozpusty, która właśnie doprowadziła te społeczeństwa do ruiny w chwili największego ich rozkwitu. To, co jest najstraszniejszym tragizmem i najgroźniejszym „memento” historii dla późniejszych pokoleń, dlatego że było równocześnie z rozkwitem, który właśnie podcięło i obaliło — to się uznaje za warunek i przyczynę rozwoju kulturalnego i społecznego.

Dziś już stanowczo nikomu nie przemawia do przekonania argument, że wstrzemięźliwość i czystość szkodzą zdrowiu. Dziś na całym szerokim świecie nie znajdzie się szanujący swą powagę uczony lekarz, któryby śmiał wystąpić z podobnym twierdzeniem, wobec faktu wyraźnych orzeczeń wybitnych uczonych lekarzy, że wstrzemięźliwość i czystość na zdrowie ujemnie nie wpływa — owszem przeciwnie. Należy natomiast przyznać, że są ludzie, którzy czystości zachować nie mogą, gdyż cierpią na chorobę nadmiernej pobudliwości. Ale to są choroby należące do terenu psychopatii seksualnej.

Nikt też nie przeczy, że kiedy po konsekwentnym zastosowaniu środków zapobiegawczych braknie ludzi na świecie, że wtedy oczywiście zniknie nędza i znikną zbrodnie, nie będzie bowiem kogo zabijać, ani nie będzie miał kto zabijać; trudno natomiast uwierzyć, by dzieci, dokąd one jeszcze będą, wolne będą od skłonności do zbrodni, skoro będą się wychowywały bez rodziny, bez zasad, bez opieki kochającego ojca, bez czułego serca matki, która, zanim dziecko dorośnie do używania rozumu, zdoła już może trzy razy zmienić małżonka.

A prawo do szczęścia? Posiada je człowiek i w tej dziedzinie — i dziś jedyny Kościół katolicki go broni, występując przeciw nimieckiej ustawie sterylizacyjnej. Ale nieszczęśliwy byłby ród ludzki, gdyby tylko w tej dziedzinie posiadał prawo do szczęścia, okazałoby się bowiem, że los człowieka jest stokroć gorszy od losu zwierzęcia, które nie myśli, nie czuje duchowych potrzeb i głodu szczęścia duchowego, albowiem w ogóle nie ma duszy. To jest właśnie istotą całej kwestii, że nawet ze względu na szerzej pojęte dobro jednostki, dobro społeczne, domaga się rezygnacji częściowej i w pewnych wypadkach z różnych szczęść ludzkich. Sam obowiązek służby wojskowej odrywa wielu od serc najdroższych, a prawa tego nikt nie kwestionuje. Są zaś względy społeczne o wiele ważniejsze, o wiele głębiej sięgające, bo aż do istoty bytu społecznego i bytu narodu, które właśnie prawa do różnych szczęść ograniczają.

Wolność! To wielkie słowo, ale jeżeli się go nadużyje, to można nim zadławić nie tylko siebie, ale i naród. Mamy chyba w tym względzie aż za dużo historycznego doświadczenia. To jest nawet ładnie i to chwyta za serce, kiedy się wykrzykuje: Ulżyć ludziom ciężaru, nie krępować i nie męczyć ich, dać im wolności Jeżeli ludzie raz wreszcie nie mają się męczyć pod ciężarem przykazań — to tak pojęta wolność domaga się, obok wolności rozpusty, również wolności morderstwa i grabieży. Jakże niejednego męczy to, że nie może usunąć ze świata rywala, że nie może słusznej swej krzywdy pomścić. Zacznijcież się głosiciele wolności głowić i męczyć nad tym, jakby ulżyć tej męce i tym katuszom serca, które wciskają w ręce nóż i rewolwer.

Co oni wreszcie chcą w człowieku wyzwolić, domagając się zupełnej wolności wszelkiej rozpusty, z ustawiczną zmianą przedmiotu, i usunięciem wszelkich konsekwencji, które z instynktem łączy natura? Oto chcą wyzwolić nie człowieka, ale goryla, chcą wyzwolić namiętność, która dzięki swemu wyzwoleniu z wszelkich więzów musi rozwalić duchową konstrukcję jednostki i społeczeństwa. Prawdziwa, wewnętrzna wolność człowieka polega właśnie na skrępowaniu i opanowaniu goryla, na opanowaniu i poddaniu pod dyscyplinę zasad rozumu, sumienia i etyki — tej namiętności, by człowiek nią w myśl tych zasad kierował, a nie ona rządziła człowiekiem. A jest ta namiętność jednym z najokrutniejszych tyranów, męczących człowieka, który się jej poddał, aż do rozpaczy, aż do utraty zmysłów. Zanim jeszcze Kościół zaczął głosić swą wzniosłą i przeto przez niskie dusze znienawidzoną etykę, już starożytny mędrzec wypowiedział jedną z najgłębszych życiowych zasad, że wolność polega na opanowaniu swej namiętności, albowiem „seipsum vincere, maxima victoria”.

Czy miłość ma swoje prawa? Tak! Miłość ma swoje prawa. Te prawa miłości nie tylko uznaje Kościół katolicki, ale je ochrania i zabezpiecza, błogosławi im i wzmacnia je łaską sakramentalną na życie całe, aż do śmierci. Najważniejszą troską, najważniejszą tęsknotą prawdziwie głębokiej miłości, obejmującej całego człowieka z jego duszą, jest wierność aż do śmierci; dlatego pierwszym prawem miłości jest właśnie ta dozgonna wierność. Nierozerwalność małżeństwa jest właśnie konsekwencją pierwszego paragrafu prawa miłości. A jeżeli ktoś przez prawa miłości rozumie wolność szukania co dzień innej miłości dla urozmaicenia życia, to właśnie takie dążenia są barbarzyńskim i brutalnym deptaniem miłości strony drugiej, miłości, która pragnie być stałą i wierną. Więc prawo ma być po stronie tego, który dla urozmaicenia życia łamie przysięgi, depcze obietnice, rani serce, które mu zaufało, a druga strona, która zachowała miłość ma być na mocy cudzego barbarzyństwa i zwierzęcości pozbawiona wszelkich praw miłości, ma być ofiarą, którą trzeba skazać na katusze i męki? czymuż to żaden z seksualistów nie lituje się nad tymi ofiarami, czymu im nie przyznaje praw miłości, ale te prawa przyznaje wyłącznie brutalom i egoistom, dla których miłość zaczyna się i kończy wyłącznie na tym, co człowiek w tej dziedzinie ma wspólnego ze zwierzęciem? Powoływanie się na prawa miłości, podczas kiedy należałoby się bić w piersi i pokutować, jest obłudą i zwierzęcym egoizmem.

To jest nieprawda, że Kościół nie zna litości i współczucia dla ludzkich przeżyć i cierpień, jakie wynikają z komplikacji psychicznych, rodzących się z instynktów naturalnych. Miłość ma nie tyle swoje prawa, ale raczej swoje dążenia, z których nie wszystkie są prawami; niejednokrotnie jednak te dążenia mogą, pod wpływem spowodowanego przez siebie przyćmienia świadomości, zmniejszyć ciężar subiektywnej winy. Dla tej subiektywnej winy ma Kościół litość wyrozumiałość i miłosierdzie, za przykładem swego Założyciela, który potępił wyraźnie i uznał grzech niewiasty cudzołożnej („idź i nie grzesz więcej”), ale miał miłosierdzie nad nieszczęściem i słabością („i ja cię nie potępiam”). To współczucie i miłosierdzie okazuje jednak Kościół nie w głoszeniu barbarzyńskich zasad, krzywdzących uczciwość i wierność, bo tu zawsze będzie mówił: „nie pozwalamy!” — ale tam, gdzie jest właściwe miejsce na wyrozumiałość i miłosierdzie, — to jest w trybunale miłosierdzia, gdzie dusze jęczące pod brzemieniem i ciężarem, nie tylko podnosi i oczyszcza, ale je mocą Bożą z win rozgrzesza.

Do jakiegoż barbarzyństwa w zasadach dochodzi człowiek, który chce „reformować” etykę Kościoła, jeżeli głosząc prawa miłości tak daleko je posuwa, że nawet gwałt, przymus i krzywdę zadaną drugiemu, nazywa czarem, poezją, szczęściem. A cóż ma zrobić ze swymi prawami miłość, która nie znalazła wzajemności? Jakie się tu otwierają przed nami perspektywy? Jeżeli świat przyjmie tę „etykę” „reformatorów” seksualnych, to wszyscy uczciwi ludzie będą się musieli zamykać, aby uniknąć konsekwencji„prawa miłości”, a na ulicy trudno będzie kobiecie ukazać się bez eskorty policji.

(Dok. nastąpi).

Jazowsko (Krak.)

Ks. Dr Juljan Piskorz.

--------

[1] „Cours de philosophie positive”, s. 550. Cytat ten i następne z francuskiej wzięte literatury podaję z dzieła, z którego w pracy tej najwięcej mogłem korzystać: Paweł Bureau — (profesor świecki wyższej szkoły nauk społecznych w Paryżu) „Rozprzężenie obyczajów”. Przekład Wydawnictwa Księży Jezuitów. Kraków. 1929.

Walka Kościoła z seksualizmem — dobrem państwa i jednostki

(Dokończenie).

3. Skutki seksualizmu.

Zerwanie z głoszoną przez Kościół religijną etyką, krępującą instynkt rozrodczy, uwolnienie tego instynktu od wszelkich praw, wszelkich więzów, zupełna wolność wszelakiej rozpusty, znosząca małżeństwo, a zarazem wykluczająca wszelkie naturalne konsekwencje przez stosowanie środków neomaltuzjańskich — musi w konsekwencji doprowadzić do wymarcia narodów.

Na razie stoimy wobec niezmiernie trudnego problemu względnego przeludnienia, jednakowoż statystyki wykazują stale zmniejszający się przyrost ludności w tzw. kulturalnych społeczeństwach. Przyrost naturalny ludności w Polsce przedstawia się następująco:

rok 1930 — 534.000 (17 na tysiąc)

rok 1931 — 471.000 (14 na tysiąc)

rok 1932 — 445.000 (13 na tysiąc)

rok 1933 — 403.000 (12 na tysiąc)

rok 1934 — 402.000 (12 na tysiąc)

Lekarz Polski (1934, Nr 9) podaje, że nasz przyrost naturalny spadł w ostatnim dziesiątku lat w tempie trzy razy większym niż w Niemczech. Czym to grozi w przyszłości, widzimy na statystykach francuskich, które są wzorem przyszłych statystyk innych narodów europejskich, a z nimi i Polski. Z Francji wyszedł prąd seksualizmu, z Francji sprowadzają nasi seksualiści jego hasła, a narody europejskie idą wiernie utartym przez Francję śladem, można więc dobrze przewidzieć, co je w przyszłości czeka. Podczas kiedy ludność Niemiec wzrosła od r. 1870 do 1935 z 39 milionów, na 67 milionów, a Japonii z 33, na 68, ludność Francji powiększyła się tylko o 3 miliony. Obecnie doszła już Francja do tego stadium, że zaczyna przekraczać granicę przyrostu od zero — do minus. W pierwszym kwartale r. 1935 liczba urodzin wynosiła 166.590, liczba zaś zgonów wynosiła 200.046, a więc o 33.456 więcej trumien niż kołysek. Na 87 departamentów Francji 68 departamentów ma nadwyżkę zgonów nad liczbą urodzeń, a tylko 19 departamentów ma nadwyżkę urodzin nad zgonami — ale niektóre z nich mają tę nadwyżkę tak małą (3), że już dotykają tej granicy, od której zacznie się spadek powolnego wymierania ludności. Mussolini zamieścił w angielskim dzienniku: „Sunday Express” artykuł: „Wymierająca rasa biała”, w którym pisze o Francji, kroczącej na przedzie i prowadzącej narody europejskie drogą śmierci: „Jeżeli płodność małżeństw francuskich będzie się dalej zmniejszać w średnim tempie ostatnich lat, to za lat 10 jest matematycznie pewne, że Francja będzie miała rocznie najwyżej 550.000 urodzeń. Dla braku płatników rząd francuski nie będzie w stanie zrównoważyć swego budżetu, dla braku mężczyzn, kraj nie będzie zdolny bronić swych granic. Nie chodzi o niebezpieczeństwo dalekie, ale o bardzo bliskie. Francja niema godziny czasu do stracenia, by znaleźć środek zaradczy”.

Już 50 lat temu pisano pod adresem Francji: „Zbliża się chwila, w której pięciu biednych synów rodziny niemieckiej pokona z łatwością jedynego syna rodziny francuskiej. Jeżeli nie chcecie łożyć na wychowanie waszych dzieci i znosić trudów ich wychowania, będziecie musieli płacić tym, co mają dzieci, tym, którzy... przyjdą brać od was to, czego im brak u siebie. Jest to może rzeczą dziką, potworną, przyznaję, ale niestety, jest to rzeczą naturalną — a natura nie dała narodom elastycznych granic (geograficznych), rozszerzających się w miarę rozrostu ich ludności. Gdy rozszerzający się naród uderzy o drugi, mający rzadszą ludność, tworzący skutkiem tego sferę depresji, to powstaje rodzaj »przeciągu«, pospolicie zwanego inwazją”. Pewien dziennikarz japoński tak pisał o Francji w czasie, kiedy stan przyrostu jej ludności nie był jeszcze tak katastrofalny jak dzisiaj („Taiyo” 1904, październik): „Francja nie jest już dziś tym, czym była dawniej, mimo zewnętrznego blasku jej cywilizacji jest absolutnie i do głębi serca zepsuta. Można jej zazdrościć sztuk pięknych, bogactw, wyrafinowania kultury, ale jej energia życiowa jest wyczerpana. Ludność jej zmniejsza się z dnia na dzień, i nie będzie zbyt śmiałą wróżbą, iż zniknie ona z rzędu narodów ku końcowi tego stulecia”.

Narody europejskie, a z nimi Polska, idą tą samą drogą, którą szła Francja, z tym jednak zastrzeżeniem, że przebędą drogę, którą szła Francja o wiele szybciej. Gwałtowna walka z Kościołem i jego etyką w dziedzinie seksualnej, gwałtowne propagowanie seksualizmu, coraz szybsze zsuwanie się literatury do poziomu pornografii, poradnie „świadomego macierzyństwa”, duże nakłady broszur, propagujących środki neomaltuzjańskie, to wszystko przyspieszyło znacznie bieg narodów europejskich, a z nimi i Polski, do granicy powolnego wymierania, a na co Francja potrzebowała 50 lat, my tego dokażemy w latach dwudziestu, tym pewniej, że doktryny i ludzie, którzy seksualizmowi z największą gorliwością torują drogę (Boy), są za swą działalność honorowani, odznaczani i nagradzani.

Z poza widma katastrofy przeludnienia zaczyna się powoli wyłaniać jeszcze groźniejsze dla bytu narodu widmo wyludnienia. Nowoczesny seksualizm wysuwa w walce z katolicką etyką skutki przeludnienia. Wiadomą jest jednak rzeczą, że przeludnienie jest tylko względne, jest bowiem rzeczą absolutnie pewną, że ogólnie na świecie istnieje nie brak, ale nadmiar środków utrzymania życia ludzkiego. Natura więc spełnia swoje — tylko nie spełnia swego ludzkość, skoro pali, niszczy i topi środki żywności, podczas kiedy ludność w innych miejscach świata ginie z głodu. Społeczna bowiem organizacja życia ludzkiego na kuli ziemskiej jest z gruntu wadliwa, opiera się bowiem na podstawach materialistycznych, nie uwzględniających nadprzyrodzonej etyki i woli Bożej, która w rozdziale dóbr materialnych nakazuje miłość bliźniego, jak siebie samego. Nie byłoby więc „katastrofy” przeludnienia, gdyby świat w urządzeniach swoich ekonomicznych i społecznych stosował się do głoszonej przez Kościół Ewangelii. Prawa Boże bowiem posiadają swoją wewnętrzną sankcję, która sprawia, że niestosowanie się do nich powoduje katastrofy, których nie potrafią naprawić wieki. Nie wiedzieliśmy dotąd o tym, że nawet tak wzniosłe w swoim idealizmie prawo miłości bliźniego posiada swoją wewnętrzną sankcję; pouczyła nas o tym dopiero katastrofa współczesnego tak zwanego kryzysu światowego.

Jeżeli Kościół katolicki głosi obowiązek wstrzemięźliwości i surowej etyki seksualnej, jeżeli z taką stanowczością sprzeciwia się wszelkiemu sztucznemu wykluczaniu naturalnych skutków instynktu rozrodczego, to jednak potępienie środków neomaltuzjańskich nie pogłębia klęski nawet względnego przeludnienia. Kościół nie nawoływał nigdy do tego, aby małżeństwa wydawały jak najwięcej dzieci. Kwestia ilości obchodzi państwo i naród, bo to kwestia ich bytu, Kościół natomiast podkreśla bezwzględny obowiązek zachowania prawa natury, a zarazem wpaja w rodziców poczucie obowiązku wyżywienia, wychowania, troski o byt i wykształcenie dzieci. Kościołowi jeszcze więcej niż państwu zależy na jakości, niż na ilości, nie jest jednak możliwą rzeczą znaleźć jakiekolwiek dane, na podstawie których można by twierdzić, że dwoje dzieci w rodzinie będzie posiadało większą wartość fizyczną, etyczną i społeczną, niż pięcioro dzieci. I przeczy temu doświadczenie. Jedno, czy dwoje dzieci w rodzinie narażone są na fatalny system „pieszczenia”, który wychowuje fizycznych i umysłowych niedołęgów, brutalów i egoistów, a system dwojga dzieci wcale nie usuwa możliwości, że będą przychodzić na świat idioci, matołki i obciążeni chorobami fizycznymi czy psychicznymi. Jest to namacalnym dowodem działającej w Kościele nadprzyrodzonej, zaświatowej mądrości i prawdy, że Kościół głosi właśnie takie zasady, iż gdyby o nich nie zapominano, gdyby je w życiu stosowano, nie przyszłoby nigdy do katastrofy przeludnienia. O jakieś dziesiątki lat przesunięty byłby przyrost ludności, gdyby w ciągu wieków nie było urodzeń poza małżeństwem! Kościół zawsze hamował nadmierną prokreację przez głoszenie wstrzemięźliwości, nawet w małżeństwie, kiedy do dziś istnieje wcale nie skasowana rubryka mszału, w której Kościół nakazuje kapłanowi w obrzędach ślubnych upomnieć nowożeńców „sermone gravi”, by zrezygnowali z korzystania z praw małżeńskich w czasach pokutnych i w świętych dniach modlitwy. Jeśli te czasy wynoszą tylko jedną piątą roku, to dzisiejsza ludność Europy, mimo naturalnego przyrostu, byłaby blisko o jedną piątą mniejsza, gdyby stosowano się do zasad Kościoła, a w rezultacie nie byłoby mowy o kryzysie i przeludnieniu.

Że odstępstwo od zasad etyki katolickiej w dziedzinie seksualnej grozi podstawom bytu europejskich narodów, na to, prócz statystyki, wskazuje i obserwacja problemu seksualizmu z punktu psychologicznego. Szerzący się i pogłębiający się seksualizm powoduje takie psychiczne nastawienie jednostek i rodzin w tej dziedzinie, która musi prowadzić w najdalszych konsekwencjach nie tylko do ograniczenia, ale nawet do zupełnego wykluczenia potomstwa. Seksualizm szuka w działaniu instynktu rozrodczego wszystkiego, tylko nie tego, co jest jego celowością z prawa natury. Istotnym prawem staje się wyłącznie osobista, jednostkowa korzyść, z wyraźnym wykluczeniem wszelkich względów wyższych, moralnych i społecznych. Z tego punktu widzenia konieczne są nie tylko rozwody (jako wstęp do zupełnego usunięcia małżeństwa), ale i samo stałe małżeństwo, zobowiązujące do pewnych choćby minimalnych ciężarów, jest „barbarzyństwem”, przeszkadza bowiem bezwzględnej swobodzie używania „poezji i szczęścia”, jak współcześni seksualiści nazywają rozpustę. Tej swobodzie i wolności rozpusty przeszkadzają dzieci w ogóle. Jeżeli dotąd utrzymuje się system dwojga dzieci, to jest to wynikiem tradycyjnych zwyczajów, że w rodzinie powinny być jakieś dzieci, jest wynikiem utrzymującego się jeszcze instynktu rodzicielskiego, ale ten instynkt musi z biegiem czasu ulec pewnemu zboczeniu i osłabieniu, o ile cały rozrodczy instynkt skierowany zostaje przez seksualizm na tory sprzeczne z naturą. Przy rozwodach nie tylko większa ilość dzieci, ale nawet dwoje i jedno, będą sprawiać kłopot i utrudniać szybką zmianę „miłości”, której szybkość, w miarę pogłębiania się seksualizmu, przybiera tempo przyśpieszone. Nowoczesna kobieta, której się tyle mówi o niebezpieczeństwach, boleściach i ciężarach złączonych z macierzyństwem, której się tak dobitnie podkreśla konieczność zupełnej dowolności i świadomości macierzyństwa, dojdzie wreszcie do tej świadomości, że najlepiej i najkonsekwentniej będzie zupełne świadome wykluczenie z życia wszelkiego macierzyństwa. Na cóż się w ogóle ma narażać na świadome macierzyństwo? Przecież ono tak bardzo, na tak długi czas uniemożliwia kobiecie korzystanie ze „szczęścia i poezji” — uniemożliwia udział w życiu towarzyskim, w sporcie, krępuje swobodę, upośledza nawet fizycznie. W myśl zasady „prawa do szczęścia”, „praw miłości”, „szczęścia i poezji”, „wolności osobistej”, potomstwo, ograniczające wolność, majątek i swobodę życia, musi być wykluczone. Pozostanie tylko w wypadku, kiedy u pewnych osobników (niezbyt pewnie licznych) nie da się żadną miarą stłumić instynkt rodzicielski. Ale dla jego zaspokojenia, zbyteczną rzeczą jest dwoje dzieci, wystarczy jedno. A jeśliby w pewnym społeczeństwie, na pewnym terytorium, zniknął Kościół, zniknęła wiara w Boga i w szóste przykazanie, zostaną jeszcze dwie kategorie ludzi, którzy będą mieli potomstwo: będą to idioci i alkoholicy, którzy w danych momentach nie będą mieli świadomości i nie będą zdolni do użycia środków zapobiegawczych. A wtedy na terytoriach zajmowanych przez dzisiejsze ludy Europy, pozostaną groby, pustka i wariaci, o ile nie zapełni ich dusząca się na swoich terytoriach rasa żółta. Dla historii świata nie będzie to żadną nowością, znikały bowiem niejednokrotnie z powierzchni ziemi państwa i narody przeżarte niemoralnością i rozpustą, a miejsca ich zajmowały narody, przynoszące świeży zasób naturalnej tężyzny i żywotności.

Mogłoby się zdawać, że w tej groźnej dla państwa i narodu perspektywie przyszłości, jaki mu gotuje seksualizm, łącznie z wrogim nastawieniem wobec Kościoła i wiary, będzie pewną pociechą fakt, że jest to zjawisko ogólnoeuropejskie, które w swych konsekwencjach dotknie i inne narody, tak że i inne państwa będą powoli ulegały rozkładowi i zbliżaniu się do powolnego konania. Byłaby to ta sama pociecha, którą by miał nałogowy alkoholik ze stwierdzenia faktu, że całe jego otoczenie ulega nałogowi pijaństwa. To nie tylko nie polepsza jego sytuacji, ale ją wielokrotnie pogarsza, w miarę bowiem pogłębiania się w otoczeniu pijaka nałogu alkoholizmu, coraz bardziej maleją dla niego szanse podźwignięcia się z nieszczęśliwego stanu — nikt go bowiem nie będzie dźwigał i ratował, nikt mu nie da dobrego przykładu, nikt nie doda otuchy, a każdy fakt złego przykładu, będzie go pchał coraz niżej.

Jeżeli Kościół potępia tak stanowczo seksualizm, a z nim i neomaltuzjańskie środki, stawiające przed narodami widmo wymarcia, nie potępia zaś stosowania się do teorii „Ogino-Knaus”— to wynika to stąd, że między środkami neomaltuzjańskimi, a stosowaniem tej teorii istnieją zasadnicze różnice. Stosowanie w praktyce tej teorii, chociażby ona okazała się absolutnie i we wszystkich wypadkach nieomylna, nie może nigdy przynieść ze sobą tych skutków wyludnienia, jakie pociąga za sobą neomaltuzjanizm wraz z poradniami „świadomego macierzyństwa”. Wspomniana teoria nie gwałci prawa natury, jak wymienione środki, ale jest stosowaniem się do jej odkrytego prawa. W rezultacie nie powoduje w swych skutkach nerwowych zaburzeń i psychicznych niedomagań (zwłaszcza u kobiet), jakie powodują neomaltuzjańskie środki. A co najważniejsze, że nie puszcza na bezdroża instynktu seksualnego, ale związana z koniecznością uwzględniania terminów, nakłada na człowieka więzy wstrzemięźliwości, pozostawiając równocześnie całą psychikę człowieka na terenie ograniczonym przez prawo natury, ustanowione przez Stwórcę. W tych warunkach cały instynkt seksualny, ze wszystkimi jego trzema odgałęzieniami, a w szczególności instynkt miłości i instynkt rodzicielski nie ulega spaczeniu i wynaturzeniu. Na podstawie tych danych, można być „a priori” pewnym, że w dziedzinie populacyjnej teoria ta nie sprowadzi takich skutków, jakie przynosi ze sobą neomaltuzjanizm.

O ile seksualizm, przez swą zasadę indywidualnego używania, szczęścia i wolności, prowadzi narody na drogę zbiorowego i narodowego samobójstwa, o tyle — przez zniszczenie małżeństwa, które uznaje za przeżytek i barbarzyństwo, powoduje rozluźnienie węzłów społecznych i burzy wszelką, a w szczególności państwową, strukturę społeczną. Jest nawrotem do barbarzyńskiego stanu „dzikiego stada” — wyrządza krzywdę niewinnej i uczciwej stronie, która pragnie wiernej i trwałej miłości, jest najbardziej krzywdzącą społeczną niesprawiedliwością wobec słabego dziecka, które, jak pisklę wyrzucone z gniazda, nie potrafi się bronić; jest uprzywilejowaniem danym brutalności, egoizmowi, niepohamowaniu i rozpuście. Te cechy prądów nowoczesnych dotyczących małżeństwa i rodziny, które powodują cofnięcie kultury o całe tysiąclecia wstecz, są dostatecznie znane i omówione. Tu chodzi o wyjaśnienie katastrofy społecznej, zagrażającej bytowi państwa i narodu, jaka jest konsekwencją burzenia małżeństwa i rodziny przez nowoczesny seksualizm. Należy podkreślić, że błędne jest określenie rodziny, jako „podstawowej komórki społecznej” — o tyle błędne, że stanowczo za mało mówiące. Rodzina bowiem, którą zakłada nierozerwalne małżeństwo, jest nie tyle „komórką społeczną”, ile raczej matką, rodzącą społeczeństwo, korzeniem, z którego wyrasta drzewo społeczeństwa. Rodzina wydaje członków społeczeństwa, a gdy ona przestanie funkcjonować, społeczeństwo przestanie istnieć. Rodzina wydaje członków społeczeństwa nie tylko pod względem fizycznym, ale również pod względem duchowym. Jeżeli człowiekowi zabraknie rodziny (a zabraknie mu jej przy „małżeństwach koleżeńskich”, „małżeństwach na próbę”, „małżeństwach rozwodowych”, małżeństwach w trójkę, czwórkę, czy w pięcioro), to chociaż byśmy jednostkę wstawili w sto różnych społeczeństw i organizacji, tak, by nawet na chwilę nie pozostała sama, będzie się czuła zawsze samotna, nie będzie z innymi ludźmi związana duszą i sercem, nie będzie stanowiła komórki prawdziwie społecznej, tak jak jej nie stanowią pasażerowie jadący jednym pociągiem, czy jednym autobusem. Więź społeczna, to jedne wierzenia, jedne dążenia, jedne ideały, jedne umiłowania, a te można przejąć tylko dzieckiem nie tylko z umysłu do umysłu, ale co najważniejsze, z serca do serca. Więź społeczna to poczucie porządku i prawa, wpojone w serce młodzieńcze i dziecięce, a wpojone nie tylko siłą i grozą prawa, ale raczej uczuciem miłości, poczuciem obowiązku, wynikającego z czci, wdzięczności i miłości, a nie z grozy rewolweru i pałki gumowej policjanta; te rzeczy bowiem nie stworzą nigdy społeczności i tych jej duchowych, uczuciowych i intelektualnych „imponderabiliów”, które jedynie wytwarzają społeczną atmosferę państwa i narodu, prawdziwie silnego i zjednoczonego, atmosferę, w której może istnieć i rozwijać się społeczeństwo. Tej atmosfery nie jest zdolna wytworzyć ani konstytucja, ani prawo, ani wojsko, ani policja, to wszystko bowiem stanowi tylko szkielet budowli. Cementem łączącym jest idea, życiem jest duch, a duch rodzi się z tchnienia ducha. To tchnienie ducha społecznego ma w swym wnętrzu tylko rodzina.

Jest rzeczą pewną, że do boju o wolność prowadziły zastępy pieśni matek, które wszczepiły w młode serduszka miłość ojczyzny, a jeśli były to matki, które nie wiele umiały powiedzieć swoim dzieciom o miłości ojczyzny i narodu, to śpiewały za to tym dzieciom takie pieśni o Bogu i o Najśw. Pannie, które na całe życie wszczepiły w dusze uległość Bożym przykazaniom, a w nich i przez nie uległość i posłuszeństwo władzy, gotowość do poświęcenia się za drugich, gotowość na męczeństwo za zatknięty na granicach narodu znak krzyża. Niema wątpliwości, że takich obrońców ojczyzny już nie wydadzą „małżeństwa koleżeńskie” i „małżeństwa rozwodowe”, bo jeśli w takich małżeństwach wyjątkowo ocali swe życie dziecko, to w każdym razie — najczęściej zabraknie mu matki, jej serca i jej pieśni.

A czy można obliczyć, od ilu rewolucji, od ilu wstrząsów uratowała państwa i narody, tradycyjna, oparta na prawie Bożym rodzina? Ludzie tłuką kamienie, męczą się, płacą podatki, zabiegają o pracę, spełniają jak najbardziej posłusznie wszelkie, nawet przypuszczalne życzenia władz, byle tylko nie stracić posady i zarobku, ze względu na dzieci. Pokusa buntu, która zbierała się już niejednokrotnie w niejednym sercu, nikła na widok dzieci, które trzeba było wychować, wykształcić i byt im zabezpieczyć. Niechby się tylko nagle zerwały wszelkie węzły rodzinne, a natychmiast pomnożą się tysiąckrotnie groby samobójców, a trzy razy więcej policji, sądów i więzień, nie wystarczy na powstrzymanie rosnącego pochodu zbrodni.

Trudny to do pojęcia anachronizm naszych czasów, że równocześnie, kiedy się urządza „święta matek”, seksualizm różnych „Wiadomości literackich” i utworów literackich, wraz z „poradniami świadomego macierzyństwa” — komunizmem i antyklerykalizmem, dzwoni potężnie na generalny społeczny pogrzeb matek, by imię matki, prawdziwej matki, a nie dzieciobójczyni, zostało na zawsze wymazane z księgi żyjących.

W ostatnich czasach państwa i narody przewidują grożącą im zagładę i widmo wyludnienia. Ale nie patrzą głębiej i nie rozumieją całokształtu problemu, który wyrasta z całości seksualizmu, a nie z coraz mniejszej ilości dzieci w rodzinach. Zjawisko depopulacji jest tylko skutkiem innego zła. Gdyby się dzieci produkowało w fabrykach, toby można łatwo podnieść ich produkcję przez podobne premie, jakimi się dzisiaj szafuje w tej dziedzinie. Zmniejszenie podatków dla liczniejszych rodzin, premie za większą ilość dzieci, podarunki ślubne, bezpłatne podróże poślubne, to wszystko są metody stosowane przy podniesieniu wydajności fabryk. Trudy i ofiary połączone z wychowaniem dziecka są tak wielkie, że nie może ich zrównoważyć żadna premia, a jeśli chodzi o dobre wychowanie, to te trudy i ofiary są tak wielkie, że trudno sobie wyobrazić tak wielką materialną rekompensatę, by ona — bez żadnych innych, wyższych, idealnych, duchowych względów, zdołała skłonić człowieka myślącego, by podjął się tego rodzaju „produkcji” — za premie w pieniądzach. Nawet jeżeliby chodziło o czysto rachunkowy „zwrot kosztów”, połączonych z celowym wychowaniem człowieka, to żadne państwo nie jest zdolne do podjęcia się tego ciężaru, jaki by na nie nałożył ten zwrot kosztów utrzymania dzieci w liczniejszych rodzinach. Podatek kawalerski pochłania w każdym razie wielokrotnie niższe sumy, niż utrzymanie rodziny, dlatego dla tych, którzy nie zechcą założyć rodzin, będzie się zawsze lepiej kalkulował, niż rodzina. To samo rozumowanie zastosują ludzie „praktyczni” do prawa zmniejszającego podatek dla rodzin liczniejszych, a prawo spadkowe, przyznające możność rozporządzenia tylko częścią majątku rodzicom nielicznych dzieci, nie wzruszy wcale tych, dla których zasadą jest pełne użycie życia przed śmiercią. Jeśli ktoś nie zechce państwu zostawić majątku, może go bardzo łatwo rozdać i roztrwonić za życia. A już chyba najmniej wpływa na decyzję zawarcia małżeństwa nadzieja bezpłatnej podróży poślubnej.

Tak więc społeczeństwo, ze swoimi środkami materialnymi, stoi bezradnie wobec problemu widma wyludnienia. Tu mogą pomóc jedynie duchowe czynniki, którymi nie rozporządza naród i państwo. Problem wyludnienia ma swe źródło w chorobie ducha, na którą pieniądze nie będą nigdy lekarstwem.

Czy względy społeczne, miłość ojczyzny i narodu, poczucie obowiązku wobec państwa zdołają tu odegrać rolę zaradczego środka? Niestety — doświadczenie i psychologia da na to odpowiedź przeczącą. Jeśli ojczyzna znajdzie się w doraźnym niebezpieczeństwie, to będą ludzie, którzy złożą jej w ofierze swoje życie na polu bitwy, chociaż Bóg wie ile w motywach bohaterstwa znajduje się nieraz względów wstydu, ambicji, liczenia się ze zdaniem i opinią ludzi. Ale jest rzeczą bardzo wątpliwą, czyby się znalazło wielu takich, którzy by dla dobra trzeciego pokolenia w przyszłości żyć mającego odmówili sobie codziennie jednej bułki, czy jednego kieliszka wódki. Przecie dziś obok nas cierpi ojczyzna w ginących z głodu swoich dzieciach, a są ludzie, którzy wydają tysiące na jedną kolację w noc sylwestrową. Łożymy miliony na teatry i opery — i w ogóle na rzeczy bardzo piękne, chociaż to nie jest wcale pięknie, że pod tymi teatrami ludzie umierają z głodu.

Istnieją więc „złe potęgi” których nie potrafi pokonać nawet wielkie mocarstwo, są siły potrzebne do życia narodu, których nie potrafi wyprodukować najbogatsze społeczeństwo. Moralne siły ducha i moce, potrzebne do zwalczenia zła moralnego, może mieć w sobie tylko to, co stoi ponad materią, ponad doczesnością i jej względami, a tym jest tylko wiara w Boga i Kościół przechowujący ten Boży depozyt wiary i moralności. Ogromnie krótkowzroczne jest szydercze twierdzenie seksualisty, autora „Naszych okupantów”, że Kościół nic nie może uczynić dla polepszenia warunków bytu społecznego, prócz odprawienia mszy za bezrobotnych, bo w tej mszy mieścić się może czasem więcej życiowo twórczych, społecznych pierwiastków, niż nawet w samych świetnie obmyślanych ustawach społecznych. Ale aby to widzieć, trzeba wzrokiem ducha objąć nieco szerszy widnokrąg, niż go obejmuje instynkt seksualny.

Oto Francja zaczyna konać, a od lat przeszło trzydziestu woła z rozpaczą „Więcej dzieci”! Tam istnieją od dawna wspomniane ustawy premiowe za większą ilość dzieci, a jednak, ani te ustawy, ani to rozpaczliwe wołanie nie przynosi żadnego skutku — ludność kraju zaczyna powoli wymierać. Dlaczego? Bo równocześnie z wołaniem „Więcej dzieci!” woła Francja: „Precz z religią!, precz z wiarą w Boga, precz z Kościołem”! I to jest właśnie przyczyną, że ani premie, ani wołanie o dzieci nie przynosi żadnego skutku. Ograniczenie urodzin praktykują ministrowie, posłowie, senatorowie, cała w ogóle inteligencja, a nadwyżkę urodzin nad skonami wykazują jedynie te departamenty, w których ma jeszcze pewne znaczenie wiara i Kościół. Wołanie o dzieci, połączone z propagandą doktryn seksualizmu, lekceważeniem przykazań Bożych, drwinami z Kościoła i wiary w Boga, jest stosowaniem w praktyce znanej przypowieści: „Rzekł głupi: Niechaj sobie wyschną źródła w górach, byle tylko płynęła woda w miejskich rurach”. Ustawy, którymi narody i państwa próbują się ratować wobec grozy wyludnienia, ustawy usiłujące podnieść tylko liczbę urodzeń, bez uwzględnienia konieczności podniesienia wiary i religijnej etyki, o tyle muszą mijać się z celem, że nie biorą pod uwagę całokształtu kwestii. Kiedy się wali budowla z powodu tego, że zmurszały i rozsypały się w proch fundamenty, nie wystarczy podparcie dachu, bo jeśli nie będą wzmocnione fundamenty, runie cały budynek wraz z podporami. Tym fundamentem jest etyka, której na podstawie szóstego przykazania naucza Kościół. Do tych samych bezwzględnych postulatów czystości, których od wieków naucza Kościół katolicki, dochodzi dziś na podstawie naukowych badań i obserwacji: socjologia. Wspomniany już socjolog francuski Paweł Bureau, profesor wyższej szkoły nauk społecznych w Paryżu, człowiek świecki, tak pisze w dziele o rozprzężeniu obyczajów (s. 238): Trzeba postawić zasady moralności płciowej, zwartej i ścisłej, która jedynie może odpowiedzieć potrzebom tęgiego i zdrowego społecznego życia... Będziemy trzymać się skrupulatnie metody socjologicznej obserwacji... (i na jej podstawie)... Zobaczymy, iż tych przepisów moralności płciowej jest pięć: obowiązek czystości dla ludzi nie żyjących w małżeństwie, obowiązek małżeństwa, wierności małżeńskiej, uczciwości w stosunkach małżeńskich (wykluczenie środków neomaltuzjańskich) i wstrzemięźliwości w pewnych warunkach.

Aby zrozumieć, że głoszony przez etykę religijną postulat czystości dla tych, którzy żyją poza małżeństwem, jest postulatem społecznym, postulatem socjologii, należy uwzględnić wiele okoliczności, wynikających z całokształtu zagadnienia seksualnego. Jeśli małżeństwo monogamiczne, jeśli wierność małżeńska należą do podstaw kultury i są warunkiem, od którego zależy zachowanie wszelkiej społecznej struktury w ludzkości, to jakim cudem zachowa te zasady osobnik, który przez dziesięć lat przed wstąpieniem w związki małżeńskie prowadził życie rozpustne, uważając, że jedynym prawem w tej dziedzinie jest „prawo miłości”, „prawo wolności” i „prawo osobistego szczęścia”? Kto go nauczy, kto go zmusi do nagłego zrezygnowania z tych praw, z których dotąd korzystał w tak szerokiej mierze?

Instynkt seksualny jest wyjątkową dziedziną życia i psychiki ludzkiej, w której powikłane są rzeczy bardzo wzniosłe z bardzo niskimi, szlachetne ideały i cele z rzeczami bardzo materialnymi, potęgi i dążenia ducha z potęgami i mocami brutalnymi i zwierzęcymi. I dlatego w żadnej innej dziedzinie nie może się ujawnić tyle brutalności, tyle zwierzęcości, tyle egoizmu, tyle potęg niszczycielskich, co właśnie w dziedzinie tego instynktu. I dlatego każde nieopanowanie się, każde nieuszanowanie prawa, każde nadużycie w tej dziedzinie wrzyna się głęboko w psychikę ludzką, grozi dezorganizacją nie tylko jednostkową, ale i społeczną, grozi konsekwencjami, do jakich — zdaje się — nie prowadzą żadne inne czyny niemoralne z innych dziedzin ludzkiego życia. W żadnej innej dziedzinie nie można tak dalece poniżyć ludzkiego ducha, jak właśnie w tej. Nieposzanowanie etyki w tej dziedzinie sprowadza nie tylko dezorganizację psychiczną, ale jakieś poczucie pogardy samego siebie, wynikające z tragizmu poniżenia się, aż popod skalę zwierzęcości, poczucie sromoty niewoli, utraty jasności, swobody i pokoju ducha. Żadna bowiem namiętność nie zdoła w takim stopniu opanować człowieka jak nieujarzmiona namiętność, wynikająca z instynktu rozrodczego. W całym fizycznym organizmie nie pozostawia niemal ani cząstki, której by nie wprzęgła w swą służbę, wszystkie zmysły sobą zaraża, wszystkie siły duchowe przeciąga na swój teren, a przede wszystkim opanowuje tak dalece myśl, pamięć i fantazję, że może doprowadzić do czegoś w rodzaju psychopatycznej manii, do czegoś w rodzaju seksualnej obsesji. Najfatalniejszym, najgroźniejszym dla życia duchowego skutkiem jest osłabienie woli. Rodzaj duchowego paraliżu obejmuje człowieka, nieopanowanego pod tym względem, a zrozumiałą jest rzeczą, że tego rodzaju stan psychiczny, streszczający się w poczuciu poniżenia, osłabienia duchowego, tragizmu upadku ducha, nie sprzyja ani poczuciu wewnętrznego zadowolenia, pokoju i szczęścia, ani pracy zawodowej, ani dążeniom do wyższych i wzniosłych celów, ani społecznej służbie jednostki, więc pod względem społecznym staje się taka jednostka małowartościowa, cała bowiem jej istota, ideały i dążenia obracają się wyłącznie tylko około własnego i to jeszcze cielesnego egoizmu. Tak wygląda w praktyce to, co doktryny seksualizmu nazywają czarem, poezją, wolnością i szczęściem. A jeśli Kościół zakłada swoje „veto” tam, gdzie krótkowzroczni zaczynają radzić (wedle wyrażenia z „Nasi okupanci”) nad tym, by nieco ludziom ulżyć (od ciężaru etyki religijnej) — by im było lepiej na świecie (przez danie im możności rozpusty) — to właśnie Kościół walczy tu w obronie najlepiej zrozumianego szczęścia jednostki, w rzetelnej obronie interesów i prawdziwych życiowych korzyści tej jednostki, korzyści — już nie tylko wyższych, religijnych, duchowych, idealnych, ale nawet czysto doczesnych, jakimi są wewnętrzna wolność, pokój ducha, poczucie zadowolenia i szczęścia, zdrowie fizyczne i nieposzarpane nerwy.

Prócz tego, że rozwiązłość w dziedzinie seksualnej — im ona jest większa, tym mniej wartościową społecznie czyni jednostkę, należy podkreślić i fakt, że każdy czyn niemoralny w tej dziedzinie, chociażby najtajniejszy, pociąga za sobą skutki społeczne, jest szkodą i złem społecznym, na podstawie prawa solidarności społecznej, łączącej wszystkich mieszkańców kuli ziemskiej. Człowiek jest ze swej natury istotą społeczną i dlatego nie jest w stanie żadnego ze swych czynów tak zindywidualizować, tak wyodrębnić społecznie, by on nie oddziaływał na losy ogółu. Człowiek każdy jest związany z drugimi tysiącznymi więzami, które w swej większości są tak subtelne, tak niedostrzegalne, a niemniej realne, że oddziaływanie czynów jednostkowych na otoczenie, a przez otoczenie na społeczeństwo, jest równie tak subtelne, tak niedostrzegalne, a zarazem tak właśnie realne, jak realne są te wspomniane związki, które jednostki w społeczność ludzką wiążą. Wiemy, jak silnie oddziałują na drugich: wyraz twarzy, wyraz oczu, a nawet intensywna myśl ma jakąś moc swą tajemniczą, wywierającą wpływ na myśl i wolę otoczenia. Natomiast zbyt pospolicie jest znana społeczna rola słowa i przykładu, by jej tu poświęcać choćby jedno słowo wzmianki.

W rozważaniu zgubnych dla jednostki i społeczeństwa skutków seksualizmu należy podkreślić jeszcze jedną właściwość nieopanowanego instynktu seksualnego. Namiętność ta ujawnia się w nigdy niezaspokojonym, niczym nienasyconym pragnieniu, a siła jej intensywności ustawicznie wzrasta z każdym upadkiem. Jest to beznadziejne staczanie się w coraz głębszą przepaść, a w każdej, coraz większej głębi, pragnienie spodziewa się znaleźć wreszcie punkt oparcia i zupełnego spokoju, ale bezskutecznie. Ta męka szukania nie pozwala na zatrzymanie się, na odwrót, kończy się zaś wyczerpaniem sił ciała i ducha i bardzo często zboczeniem na tory, gdzie panuje już granicząca z obłędem psychopatia. I dlatego nie jest rzeczą społecznie bezpieczną oceniać z pobłażliwością umiarkowaną niewstrzemięźliwość, bo kto tylko lekko uchyla drzwi rozpuście, z nadzieją umiarkowania, ten łatwo spowoduje, iż runie na społeczeństwo cała jej lawina, ze wszystkimi możliwymi jej potwornościami i pogrąży społeczeństwo na dnie przepaści. Umiarkowanie może być doradzone ogółowi w kwestii np. alkoholizmu, ale me alkoholikom, tych bowiem musi obowiązywać surowa, absolutna abstynencja. W dziedzinie instynktu rozrodczego ogół jest w tym samem położeniu, w jakiem są w stosunku do alkoholu alkoholicy z natury. I dlatego seksualizm jest jedną z najpotworniejszych zbrodni społecznych. Mniejszą zbrodnię wobec ludzkości, państwa i narodu popełniają ci, którzy ludzi trują, dzieci mordują, wysadzają pociągi, zatruwają studnie, sprzedają nieprzyjacielowi plany strategiczne, którzy mordują prezydentów i ministrów, mniejszą oni popełniają zbrodnię niż propagatorzy seksualizmu i bojownicy nowej etyki rozpusty, marzący o zagładzie Kościoła, by wraz z nim zginęła etyka szóstego przykazania. Albowiem straszniejsze są skutki dla narodu i jednostki — ich nierozwagi, ich lekkomyślności, bo dotykają już nie bytu jednostek i pojedynczych rodzin, ale bytu narodu i nie dającej się przewidzieć i określić tragedii milionów i pokoleń. Do nich to kieruje swe słowa wspomniany socjolog: Bardzo dobrze, ale w takim razie (jeśli przeprowadzicie swoje idee) nie mówmy już o tak zwanym społeczeństwie, gdyż całe życie społeczne spłynęłoby bez reszty do kanału rozpusty. Społeczeństwo stałoby się, według sławnego zdania Tainea, lokalem zepsucia,... dezorganizacja i nierząd stałyby się zupełnie powszechne. Produkcje bogactw i pracy byłyby wstrzymane, a te kilka lat, które pozostałyby ludzkości do przeżycia, upłynęłyby w biedzie i nędzy, w szybkim rozkładzie ludzi i rzeczy.

By należycie scharakteryzować tę ruinę, do jakiej doprowadza społeczeństwo nieposzanowanie głoszonej przez Kościół etyki w dziedzinie szóstego przykazania, należy jeszcze wspomnieć o dwu „ubocznych produktach” seksualizmu, jakimi są choroby weneryczne i prostytucja. Choroby weneryczne i ich skutki w stosunku do jednostki i całego społeczeństwa są tak przerażające, że zdawałoby się, samo poznanie rzeczywistości wystarczyłoby do powstrzymania młodych i starych od pewnych wykroczeń, które przynoszą ze sobą, choćby daleką możliwość tego strasznego niebezpieczeństwa, gdyby ludzie mieli zwyczaj liczyć się zawsze w tej dziedzinie z radami zdrowego rozsądku. A jednak doświadczenie i statystyki wykazują raz jeszcze, że siły tego niepohamowanego instynktu przewyższają wszelki zdrowy rozsądek. To nieprawda, że tu da zabezpieczenie uświadomienie, bo 90% zarażonych, to właśnie ci, którzy w sprawach chorób wenerycznych byli uświadomieni. O prostytucji pisze Bureau: Każdy, kto twierdzi, że młody człowiek ma prawo zabawić się, uznaje przez to samo, że w społeczeństwie musi istnieć niezliczona ilość kobiet upodlonych i upadłych, których bezwstydny zawód jest brudną plamą na całym społeczeństwie. Jakież będą te prostytutki? Skąd będziemy je rekrutować? Czy będą nimi nasze córki i nasze siostry? Cała dusza wzdryga się na myśl, że podobne pytanie mogło być postawione. A wtedy? Jakiem prawem twierdzić będziemy, że mają istnieć w społeczeństwie młode dziewczyny, bardziej naiwne, lub więcej występne, lub też bardziej nędzą przytłoczone, których przyszły upadek odpowiadałby społecznej potrzebie? Czyż nie mają one tak, jak nasze siostry i córki, prawa do poszanowania i osobistej godności? Czyż nie miały matki, która je kochała całą miłością macierzyńskiego serca?

Na tym można zakończyć społeczny bilans nowej etyki, która się mieni być kulturalną, w przeciwieństwie do etyki religijnej, głoszącej czystość obyczajów, a którą zwolennicy i zwolenniczki seksualizmu nazywają zatęchłem barbarzyństwem. Soczyste wyrazy są dziś w modzie, są one właśnie czerpane ze skarbnicy seksualizmu, w języku jednak kulturalnym niema dość silnych wyrażeń, które by zdołały oddać całą grozę zła, jaką niesie ze sobą ta nowa „etyka” Boyów, Krzywickich i Baryckich, niema też wyrazów, które by dostatecznie mogły określić grozę winy i przestępstwa, jakie na siebie ściągają ci głosiciele etyki rozpusty, względnie zapamiętali wrogowie tej jedynej instytucji, występującej do walki z seksualizmem w obronie bytu narodu, — jaką jest Kościół katolicki.

Kwestia wstrzemięźliwości w dziedzinie instynktu seksualnego, kwestia czystości, to kwestia — już nie tylko szczęścia doczesnego jednostki i społeczeństwa, ale to kwestia, która się przedstawia (wedle rezultatów badań nauki socjologii i psychologii) w alternatywie: albo naród zachowa czystość obyczajów — albo musi zginąć. Alternatywa to zbyt poważna, aby nie zmusiła poważniej myślących do szukania środków, które by w tej dziedzinie zapewniły byt i rozwój narodu.

Wykazana została niedostateczność usiłowań wstrzymania powolnego zmniejszania się urodzeń z tego powodu, że środki te nie ujmują przyczyn, ale jeden ze skutków całości zagadnienia. Zostało w dostatecznej mierze udowodnione, że psychologia i doświadczenie wykluczają skuteczność jakichś półśrodków, które by zezwalały na powstrzymanie rozpusty w pewnych nieszkodliwych jeszcze dla bytu społecznego granicach. Jakie jednak źródło musi mieć siła, która musi w zupełności opanować groźną i niszczycielską potęgę instynktu rozrodczego? Nie będzie to z wszelką pewnością jakiś nieokreślony „kategoryczny imperatyw rozumu”, w koncepcji Kanta, bo przeciw temu kategorycznemu imperatywowi rozumu, (którego kategoryczności nikt w praktyce nie odczuwa), stoi stokroć bardziej kategoryczny imperatyw potężnego instynktu, który, jak wykazuje doświadczenie i psychologia, ze zdrowymi radami rozumu liczyć się nie zwykł. Piękno cnoty będzie tu zupełnie bezsilne, bo piękno cnoty zrozumieli tylko najgłębsi myśliciele i filozofowie i to zdaje się dopiero wtedy, kiedy już minął wiek fizycznego, młodzieńczego i męskiego rozkwitu, a nadszedł wieczór żywota, w którym wiele rzeczy przedstawia się inaczej, niż w młodości. Zresztą piękno jest rzeczą względną, zależy bowiem od tego, czy się komuś coś podoba, czy nie, a zwolennicy seksualizmu nawet najbardziej brutalne występki rozpusty, połączone z gwałtem i krzywdą, nazywają pięknem, poezją, urokiem szczęścia, prawem miłości. Korzyści indywidualne, płynące ze wstrzemięźliwości, widocznie nie wielu zdołają wzruszyć, skoro tylu ludzi, mimo uświadomienia, pada ofiarą tak strasznych w skutkach chorób wenerycznych. Względy społeczne? Co z nimi zrobić — skoro np. we Francji, najwyżsi dostojnicy, najaktywniejsi politycy, posłowie i senatorowie, którzy w swych stanowiskach i urzędowo głoszonych przekonaniach wprost uosabiają naród, państwo i względy społeczne, z pośród całego narodu, przez najmniejszą ilość dzieci w rodzinach, pierwsi idą drogą, która dla narodu jest drogą śmierci? Kogo tu może wzruszyć los i dobro przyszłych pokoleń, kiedy wchodzą w grę rzeczy, przez nikogo nie widziane, nie rejestrowane, nie odznaczane, a zarazem rzeczy najżywotniejszych osobistych interesów, szczęścia i rozkoszy, do której (jak każdy uważa) musi mieć prawo, bo wreszcie nie potrafi nigdy zrozumieć, na mocy czego, jakieś przyszłe, nieistniejące jednostki mają ograniczać jego szczęście, jego dążenia i jego prawa do tego, co mu to szczęście przynosi. Dawno już zrezygnowano z nadziei, jaką łączono w kwestii cnoty z oświatą. Zarówno socjologia, psychologia, jak i historia stwierdzają jednogłośnie, że oświecić, to nie to samo, co podnieść moralnie, uszlachetnić, wzmocnić wolę. Oświata może prowadzić równie dobrze do cnoty, jak i do wyrafinowania w zbrodniach, jeśli obok rozumu nie znajdzie dostatecznego wykształcenia uczucie, jeśli wola nie będzie wsparta motywami o dostatecznej sile, które by ją powstrzymały od zbrodni, utrzymały na drodze dobra. Przy tym, właśnie w tej dziedzinie, historia niestety stwierdza z całą stanowczością fakt, że im wyższa kultura, tym większa i bardziej wyrafinowana rozpusta. Kultura bowiem mnoży środki zaspokojenia wszelkich potrzeb, dążeń i instynktów ludzkich, ułatwia do nich dostęp, prowadzi do coraz wyraźniejszego uświadomienia sobie swych dążeń, pragnień i instynktów, a złagodzona surowość prymitywnego życia zaspokaja dążności do wygód i wszelkich przyjemności, co wszystko razem stanowi atmosferę, sprzyjającą ogromnie rozrostowi i wybujałości instynktu rozrodczego.

Gdziekolwiek więc zwrócimy wzrok na stosunki ziemskie, ludzkie i doczesne, nigdzie nie znajdujemy hamulca dla instynktu seksualnego. Oczywista rzecz, że seksualizm, w swej dążności do wywalczenia wolności wszelakiej najdalej posuniętej rozpuście, ma zupełną rację, jeżeli niema Boga, niema duszy, niema życia pozagrobowego. Jeżeli tak jest, to należy koniecznie użyć życia, i korzystać bezwzględnie i brutalnie ze wszystkich okoliczności, szczęścia i rozkoszy, jakie to życie ze sobą niesie. „Wszak żyjemy tylko raz” — i szkoda każdej ofiary, każdego wysiłku podjętego dla cnoty, powściągliwości, opanowania siebie, po cóż bowiem męczyć siebie dla tego opanowania? Trud, męka i ofiara jednostki, to są rzeczy, których nie tylko przyszłe, ale i obecne pokolenie nie mają prawa nakładać na jednostkę w imię swego własnego dobra, jednostka bowiem w imię tegoż właśnie dobra tylko wyższego, bo bliższego i osobistego — musi założyć przeciwko takiej niesprawiedliwości najbardziej energiczny protest. A jeśli tego rodzaju postępowanie, szukające bezwzględnie tylko największej sumy rozkoszy, skróci życie, to życie to na tym nie straci — lepiej bowiem żyć krócej, a zażyć pełni szczęścia, niż długo, a w pracy, męce i udręczeniu. A jeśli to wszystko doprowadzi do ruiny społeczeństwa i narodu, jeżeli sprowadzi zagładę ludzkości i kulturalnego świata, to świat ten jest na razie tak podły, a ludzie przeważnie tak nieszczęśliwi, że cała ta dolina łez, męki, trudów i nieszczęść nie zasługuje właśnie na nic innego, jak na zniszczenie. Im wcześniej — tym lepiej! Do takich rezultatów musi dojść w konsekwencji człowiek myślący, o ile odrzuci wiarę w Boga, w duszę i życie pozagrobowe.

A jeśli żadna nauka, żadna wiedza nie potrafi nigdy dostarczyć ludziom dostatecznych powodów, ażeby byli cnotliwi, to jest to wystarczającym powodem do stwierdzenia bankructwa wszelkiej etyki, nie opartej na wierze w Boga. Aby uniknąć nawet pozorów jakiegokolwiek braku bezstronności, można oddać głos ludziom świeckim, uczonym psychologom, socjologom i pedagogom. Foerster pisze w memoriale, przedstawionym na kongresie międzynarodowym wychowania moralnego (Haga, 1912): Jest to zwykła śpiewka radykałów przepowiadać nieuchronny triumf wychowania antyreligijnego. Twierdzą oni, iż podstawa religijna jest dla moralności niezbędna tylko w jej stadium mitologicznym, a przepowiadają, że powaga wiedzy zastąpi kiedyś w sprawach sumienia powagę religijną... Autor niniejszych refleksji, niegdyś zwolennik moralności antyreligijnej, wyrzekł się wszelkich podobnych nadziei, a do tego wyrzeczenia doprowadziły go właśnie obserwacje, przeprowadzone w ciągu praktyki wychowania moralnego. Autor niniejszego memoriału nie wątpi, że cała pedagogia nowoczesna nadzieje te porzuci. Im głębiej spojrzy ona w oczy konkretnemu problemowi uformowania charakteru jednostki i im bardziej będzie zmuszona wniknąć w ciemne zagadki ludzkiego egoizmu, w tragedię woli, rozdwojonej przeciw samej sobie, w psychologię pokusy, w warunki zwycięstwa nad sobą, tym bardziej uzna natchnienie religijne za niezbędne, a nowoczesne jego surogaty osądzi, jako niewystarczające dla skutecznego wychowania”... Głęboki socjolog, Benjamin Kidd, tak pisze w kwestii konieczności poddania jednostki interesom społeczeństwa: Gdyby wpływy moralne, które to poddanie uzyskują, zostały zniesione, moglibyśmy sobie doskonale wyobrazić tę cyniczną obojętność, albo raczej pychę rozumu, z jaką energiczny charakter wyłamywałby się z pod takiej subordynacji, uważając ją jedynie za rodzaj niewolnictwa. Jeśli na stosunek nasz do świata patrzymy tylko z punktu widzenia krótkiego, indywidualnego życia, to rozum wskazać nam może, jako jedyny obowiązek jednostki, jak najpełniejsze używanie tych kilku cennych lat świadomego życia, którymi możemy rozporządzać. Wszelkie inne zapatrywanie musi wydać się małostkowe i śmieszne. W porównaniu do cierpienia, którego można uniknąć, lub przyjemności, jaką można osiągnąć, jakiekolwiek dążenie do przyszłej ewolucji kosmicznej nie zaważy na szali więcej, niż piórko. Wspomniany już socjolog — Bureau, pisze: Jeżeli jest prawdą, że żaden z nas nie byłby gotów pozbawić się jednego wiaderka węgla, by zwiększyć zapasy opału swoich potomków za 300 lat, to z jakiegoż tytułu społeczeństwo mogłoby żądać, bym wstrzymał się od niezrównanych rozkoszy płciowych, bym wzbraniał sobie umaczania ust w tej upajającej czarze, którą mi wspaniałomyślnie podają? Czyż mi powiedzą, że przez odmowę moją zdradzam moje posłannictwo ludzkie, że zaniedbuję własnego dopełnienia i że zadaję społeczeństwu poważną szkodę, która je skazuje na ruinę i zagładę? Jest to wszystko prawda, a jednak jakże mało działają podobne pobudki! Jak zimną pozostawiają tę wolę, którą właśnie należy pociągnąć, a nawet czyż nie jest jasne, iż ustępując tym naleganiom (społeczeństwa) jednostka pozwalałaby tylko na oszukiwanie i wyzysk samej siebie? Jeśli bowiem jest prawdą, że nasze przelotne życie jest tylko przebłyskiem świadomości między jedną a drugą nicością, to czemuż by ten obowiązek musiał być tak naglący, żebym musiał nakazywać sobie wstrzemięźliwość, pozornie tak nielogiczną, tak przeciwną mej naturze? Z drugiej strony na mocy czego społeczeństwo sądzi się być upoważnione do występowania w roli absolutu? Brunetière niegdyś powiedział: »jeden wół nie jest rzeczą świętą, nie jest więc rzeczą świętą i stado wołów«. Moje ziemskie istnienie tyle jest warte, co istnienie innych, a nie mam nowych bytów do zmiany. Może zresztą poddałbym się tym dyscyplinom, które na mnie chcą nałożyć, gdyby przynajmniej społeczeństwo dało mi dowód, że naprawdę interesuje się ich zachowaniem, oceniając ich cudowną płodność, oraz gdyby mi zagwarantowano, że inni także zgodzą się na poddanie swego instynktu rozrodczego podobnym przepisom. Ale wiadomo, co o tym sądzić; zamiast mi dać zapewnienie, powiedziano by mi przeciwnie, że społeczeństwo, prowadzone przez złych przewodników, którzy je bezczeszczą i do najgorszych rzeczy prowadzą, znajduje w tym przyjemność, by moje lubieżne wybryki na wszelki sposób usprawiedliwiać.

Jeżeli zsumujemy wszystkie nasze rozważania i wywody, to wynik będzie aż nazbyt jasny: Jeżeli społeczeństwo, państwo, naród pragnie się uchronić od grożącej mu ze strony rozpętanego seksualizmu katastrofy, ruiny kultury i zatraty samego bytu, ta niema innego środka ratunku, jak tylko w głoszonej przez Kościół etyce religijnej.

4. Prawdziwa „sublimacja”.

Zespół środków, jakimi przez swą etykę religijną rozporządza Kościół katolicki w dziedzinie opanowania, uszlachetnienia i podniesienia w sferę ducha instynktu seksualnego, jest tak potężny w swym działaniu, tak cudowny w swej harmonii, że niema tak beznadziejnej sytuacji w życiu jednostki i w życiu narodów, w której Kościół musiałby stracić wszelką nadzieję ratunku. W katalogu świętych, w których Kościół uznał najwyższy wzór heroizmu cnoty i doskonałego życia, znajdujemy niewiasty, które przed swym nawróceniem były nierządnicami, a z przeżartego do szpiku kości rozpustą społeczeństwa narodów pogańskich uczynił Kościół pokolenie świętych. To, co w tej najtrudniejszej, najniebezpieczniejszej dziedzinie życia ludzkiego uczynił dla kultury ludzkości Kościół katolicki, przewyższa w swych konsekwencjach zasługę wszystkich technicznych odkryć razem wziętych. Bo jeśli nie jest to wcale patentem na kulturalnego człowieka, że ktoś jeździ, a nawet kieruje samolotem, mówi po francusku i nosi duńskie rękawiczki, które równie elegancko, jak człowiek kulturalny, mogą nosić — jeżdżący w samolotach i mówiący paryskim akcentem złodzieje, to należy raz wreszcie uznać, że istota kultury polega na opanowaniu w sobie zwierzęcości i na doprowadzeniu swej ludzkiej natury do tego stadium rozwoju, w którym panuje nad życiem ludzkim supremacja ducha, we wszystkich tego życia dziedzinach i objawach. Panseksualizm w pojęciu swej „sublimacji” pragnie całe ludzkie życie pogrążyć w bagnie zwierzęcego instynktu. Kościół przeciwnie — nawet ten instynkt podnosi z nizin na świetlane wyżyny ducha, przepaja duchem materię, przeprowadza jej uduchowienie przez myśl Bożą i przez tchnięte w nią święte cele i ideały religijne. I to jest dopiero prawdziwa „sublimacja”.

Jeżeli Kościół żąda od człowieka opanowania swego instynktu, panowania nad namiętnością, to już nie w imię „świętości stada wołów” ale w imię najświętszych celów i praw Stwórcy, które mają prowadzić ludzkość do krainy lepszego i wiecznego bytu. Jeżeli w dziedzinie opanowania instynktu rozrodczego etyka katolicka nie zawsze zezwala na „ulżenie człowiekowi”, ale wymaga walki i ciężkich ofiar, jeżeli w rezultacie jest to droga na Golgotę, to ta ofiara nie jest upokarzającym nakazem społecznym, by kłaść się do grobu po to, by sobą użyźnić glebę na korzyść przyszłych, pokoleń; obok krzyża Golgoty wskazuje Kościół człowiekowi triumf i radość zmartwychwstania. Wtedy tylko ofiara staje się radosna, duch nabiera mocy, której mu dać są niezdolne żadne ziemskie pobudki, bo materii i ziemi nie można nawet w sprawach czysto materialnych przezwyciężyć i pokonać samą bezduszną materią i ziemią; tym więcej przeciw najbardziej brutalnym potęgom ślepego instynktu potrzeba mobilizacji najpotężniejszych sił ducha. Tylko duch posiada moc odrodzenia, tylko religijny światopogląd zdolny jest do opanowania i przetworzenia najgłębszej treści świata i najgłębszej treści życia.

Do natur niższych, do dusz mało subtelnych, do ludzi zwanych potocznie gruboskórnymi, przemawia Kościół grozą przerażających kar wiecznych; serca subtelniejsze i dusze szlachetniejsze kieruje na drogę czystości obyczajów motywem umiłowania nieskończenie pięknego i nieskończenie dobrego Boga. Ale i tym nie pozwala zapomnieć o niebezpieczeństwie wiecznego potępienia, są bowiem chwile, kiedy ślepa potęga instynktu grozi obaleniem nawet najbardziej wypróbowanej cnoty. Czystość jest przedstawiana przez Kościół, jako najwyższy ideał, który człowieka równa z duszami świętymi, bezcielesnymi, asystującymi przy tronie Bożym. Na ciężką walkę ducha z cielesnym instynktem otwiera Kościół człowiekowi cały, nigdy niewyczerpany arsenał środków, przy pomocy których walka staje się łatwiejsza i posiada w każdej sytuacji pewność zwycięstwa. W sakramentach zapewnia pomoc łaski oświecającej rozum w ciemnościach (w jakich człowieka pogrąża burza pokus), przenikającej serce uczuciem, które osłabia i paraliżuje uczucia wywołane przez instynkt. W sakramencie pokuty posiada Kościół prawdziwe, uniwersalne „sanatorium ducha” — w którym leczy nie tylko słabości, wynikające z wyczerpania w walce, ale nawet ciężkie rany duszy, spowodowane upadkiem. Owszem, w tym sanatorium leczą się ciężkie i zastarzałe choroby, wynikające ze zmysłowości i rozpusty, by dusza, pozbywszy się gniotącego ją ciężaru, weszła znowu swobodna, pełna pokoju i pewna łaski Bożej — na drogę cnoty. Ileż dusz czystych zrodził sakrament pokuty, ilu błądzących skierował na dobrą drogę, ilu zapobiegł nieszczęściom, chorobom, samobójstwom, ileż szczęścia rodzinnego uratował, cofając małżonków z dróg niebezpiecznych, ile waśni i nieporozumień rodzinnych załagodził, przywracając sercom skołatanym dawną zgodę, miłość, szacunek i zaufanie. Z wszelką pewnością, okazałyby się zupełnie zbyteczne rozwody, gdyby ludzie korzystali należycie z sakramentu pokuty. Przez modlitwę odrywa Kościół myśl i serce człowieka od ustawicznego krążenia w rejonie materii i ciała, kąpie ducha w nadprzyrodzonym świetle świata wyższego, idealnego, wzmacniając przez to siły tego ducha, dodając mu ustawicznie mocy do walki o supremację z cielesnymi instynktami.

W walce o opanowanie instynktu rozrodczego i poddaniu go supremacji ducha i prawom etycznym oddaje Kościół nieocenioną usługę ludzkości przez instytucję celibatu duchowieństwa i ślub czystości zakonów. Żadna bowiem idea nie zdoła objąć w swe posiadanie społeczeństwa, jeśli nie posiada w tym społeczeństwie oddanych jej aż do najdalszych granic, aż do heroizmu ofiary, zwolenników. Słowo posiadało zawsze małą siłę, o ile chodzi o życie, a z biegiem czasu siłę swą zdaje się jeszcze coraz bardziej tracić. Przykład natomiast heroizmu cnoty w pewnej dziedzinie ułatwia praktykowanie tej cnoty szerokim masom, wskazując im na możliwość spełnienia przynajmniej w pewnej części tego, co inni podobni do nich ludzie zdolni są pełnić w najszerszym zakresie. Samo istnienie tego rodzaju instytucji i ludzi jest ustawicznym upomnieniem, ustawicznym przypomnieniem obowiązków, ustawicznym dodaniem otuchy tym, którzy muszą o cnotę walczyć. Zrozumienie tej doniosłej roli społecznej, jaką w stosunku do źródła życia i do rodziny odgrywa celibat i czystość, ujawnił nawet pogrążony w zepsuciu Rzym starożytny, kiedy otoczył taką czcią kapłanki - dziewice Vesty, bogini domowego ogniska i stróżki świętego ognia (symbolu życia), przyznając im równe z imperatorem społeczne prerogatywy i przywileje.

Głoszona przez Kościół nadprzyrodzona idea wiary dokonuje w kilku etapach coraz wyższej nobilitacji materii, a z nią „sublimacji” instynktu rozrodczego, podnosząc go na coraz wyższe stopnie uduchowienia i idealizmu. Kiedy materia, w procesie genezy światów, znajdowała się jeszcze w stanie nieuporządkowana i chaosu, Duch Boży uniósł się nad falami tego chaosu, nadając materii prawo rozwoju i celowości, przez którą miała się stać narzędziem i sługą ducha w przeprowadzeniu najwyższych celów stwórczych: chwały i uwielbienia Boga przez istoty rozumne. W świetle tej idei instynkt rozrodczy nie tylko staje na usługi Stwórcy, który kazał rozmnażać się ludzkości, ale bierze udział w prowadzeniu dalszym dzieła stworzenia. Nim bowiem posługuje się rządząca światem Mądrość i Wszechmoc, przekazując przezeń z pokolenia w pokolenie boski prąd życia, bo z działalnością tego instynktu łączy Stwórca powołanie do bytu nieśmiertelnego ducha. Ta idea rzuca na całe zagadnienie tego instynktu światło wielkości i dostojeństwa, które rozumiejącemu tę wielką myśl człowiekowi, każą z szacunkiem odnosić się u siebie i drugich do tego źródła życia; w świetle tej idei widoczną jest zbyt wyraźnie wielkość winy, złączona z każdym występkiem w dziedzinie seksualnej, krzyżującym i paczącym odwieczne plany Stwórcy. W świetle tej wielkiej idei zadanie o prawie do szczęścia, o wolności, o ulżeniu ciężarów, objawia się wyraźnie, jako bezrozumne, dziecięce paplanie o rzeczach, których nie pojmują dzieci.

Druga nobilitacja materii dokonuje się przez tchnienie w nią nieśmiertelnego ducha, stworzonego na obraz i podobieństwo Boże. Tutaj dusza występuje w roli Króla - ducha, który w zasiąg swego bytu obejmuje materię po to, aby nad nią panować, by prowadzić ją drogą prawa Bożego, woli Bożej, drogą wielkiej harmonii wszechświata, w której wszystkie objawy życia, muszą służyć wyższej, Bożej idei. I stąd zrozumiały jest tragizm, w jaki wtrąca życie ludzkie odwrócenie naturalnego porządku, kiedy Król - duch zostaje zdegradowany do rzędu niewolnika, a materia, ciało zaczyna swe tyrańskie panowanie razem ze ślepymi instynktami cielesnymi. „Spiritus est, qui vivificat, caro non prodest quidquam” (Joan. 6, 63). I instynkt seksualny musi ulegać władztwu ducha i w dziedzinę jego działania musi duch rzucić światło ożywcze, światło z góry, usuwające ciemności, wynikające ze ślepoty instynktu, a wydobywające na jaw względy etyki, Bożego prawa, poszanowanie praw drugiego, poszanowanie praw społeczeństwa i narodu, poszanowanie własnej, osobistej godności człowieka.

Trzeci, jeszcze wyższy stopień nobilitacji materii i ciała, a przezeń „sublimacji” instynktu, dokonuje się przez łaskę uświęcającą, przenoszącą całą istotę ludzką, wraz z całym ciałem, w sferę innego, wyższego, nadprzyrodzonego bytu, który stanowi pomost, łączący to ziemskie, doczesne bytowanie, z nieśmiertelnością boskiej krainy wieczności, gdzie już nie będzie walki, trudu, boleści, ofiary i umierania, ale w wiecznej radości królowanie, odpowiadające godności i dostojeństwu synów Bożych. To przepojenie i prześwietlenie nawet niższej ludzkiej natury przez łaskę przenika nawet do głębi cielesnych instynktów człowieka. Całe ciało ludzkie staje się świątynią Bożą, w myśl słów św. Pawła: „Nescitls, quia tymplum Dei estis, et Spiritus Sanctus habitat in vobis?” (I Cor. 3, 16). Całe ciało ludzkie staje się święte i przeto nie zawahał się święty Paweł, upominając Chrześcijan do czystości, powiedzieć tych słów: „Sciat unusquisque vestrum vas suum possidere in sanctificatione et honore” (I Tess. 4, 4). Na tym stopniu wywyższenia dochodzi człowiek do głębokiego uszanowania wobec świętości własnego ciała, a jeśli to rozumie, musi się w całej swej istocie wzdrygać przed wszelką formą nieczystości i rozpusty, jak się wzdryga przed niebezpieczeństwem świętokradztwa, zbezczeszczenia i nieuszanowania rzeczy świętych. Poszanowanie swego dostojeństwa i godności ludzkiej, oraz świętości nawet swego ciała, polegającej na zjednoczeniu z Bogiem, to są racje zachowania czystości prawdziwie godne człowieka; one go nie poniżają, nie poddają w niewolę społeczną, nie każą uznawać „świętości stada wołów, skoro jeden wół nie jest rzeczą świętą”, ale są to racje, które mają swoją potęgę, co jedynie może się mierzyć z potęgą i brutalnością cielesnego instynktu.

Jest jeszcze jeden moment, w którym przez łaskę podnosi człowiek swe ciało i jego instynkt w sferę uduchowienia, świętości i mistycznego, religijnego bytu. Oto przez łaskę stajemy się wraz z ciałem żywymi członkami mistycznego ciała Chrystusa; jesteśmy już nie tylko „Christofori” — noszący w sobie Chrystusa, ale stajemy się samym żywym, choć mistycznym Chrystusem, pulsuje w nas bowiem krew życia jego łaski. Ma to w stosunku do instynktu rozrodczego ten skutek, że święty Paweł wyraża się bardzo dobitnie: „Tollens ergo membra Christi, faciam membra merçtricis?” (I Cor. 6, 15). Na nieposzanowanie prawa czystości nie pozwala tu już poszanowanie i miłość dla Chrystusa, a wiadomą jest rzeczą, że miłość silniejsza jest nawet od śmierci.

Szczególnego uświęcenia całej dziedziny życia, którą obejmuje instynkt rozrodczy, dokonuje Kościół przez sakrament małżeństwa, w którym źródło życia otacza godnością nadprzyrodzoną. W momencie zawarcia dozgonnego i nierozerwalnego związku małżeńskiego, wzywa Ducha świętego, by zstąpił z wysoka i objął swą Bożą mocą, mądrością i łaską tę trudną dziedzinę ludzkiego życia i jak kiedyś unosił się nad chaosem, jako siła porządkująca i twórcza — tak, by i w tę dziedzinę życia wprowadził ład, porządek i świętość łaski sakramentalnej. W najtrudniejszych chwilach życia nie opuszcza ona małżonków, ale mocą sakramentu trzyma nad nimi ustawicznie rozpostartą dłoń Bożą, siłę Bożej wszechmocy, dla której niema nic niepodobnego, dla której przeto nie istnieją beznadziejne sytuacje życia.

Pod wpływem działania tych prawdziwie sublimujących czynników, maleje coraz bardziej znaczenie samego „sexus” — jako takiego, i podnoszą się ustawicznie czynniki duchowe i społeczne, wchodzące w zakres tego instynktu — jak czynnik duchowy — Boży, celowości i etyki, czynnik odnoszący się do potomstwa, oraz jego wychowania dla chwały Bożej i dobra ludzkości, a wreszcie czynnik miłości i związku dusz, dokonujący zespolenia jednostek — już nie wyłącznie materialnego i cielesnego, ale duchowego, celem wzajemnego wspierania się w dźwiganiu ciężarów życia, dzieleniu serdecznym jego trosk i jego radości, celem wiernego wytrwania ze sobą w doli i niedoli, aż do ostatniego kresu ziemskiego życia — i wreszcie, co najważniejsze, celem wzajemnego wspierania się w osiągnięciu najważniejszego celu życia: w osiągnięciu doskonałości, świętości i zbawienia wiecznego. W tej sublimacji osiągają największe korzyści nie tylko względy i interesy społeczne, ale nawet względy i interesy jednostki. Najszczęśliwsza jest bowiem zawsze czysta i pierwsza miłość, a pewność wierności, jaką daje nierozerwalność sakramentu, jest warunkiem tego prawdziwego pokoju i szczęścia, jakiego w dozgonnej wierności szuka każda szlachetna, nie zdegenerowana rozpustą i przesytem miłość ludzka. Człowiek nie jest przecież zwierzęciem, przeto te właśnie, złączone z miłością, duchowe czynniki i walory dają jednostce o wiele większą sumę szczęścia — niż ją dać mogą wszelkie zboczenia seksualizmu, wszelkie wolności i tak zwane prawa zmiennej miłości.

Więc tylko głoszona przez Kościół etyka religijna chroni prawdziwe interesy jednostki, daje prawdziwie godne człowieka rozwiązanie problemu seksualnego, gwarantuje jednostce pokój i szczęście, a dla społeczeństwa, państwa i narodu jest jedyną gwarancją nie tylko ich rozwoju i postępu kulturalnego, ale jest jedynym warunkiem ich istnienia.

Albo Kościół, albo zagłada prawdziwej kultury i śmierć narodu!

Jazowsko.

Ks. Dr Julian Piskorz.

[źródło: Ateneum Kapłańskie, Rok 39. Tom 57, str. 328-346 i 455-479.]

Mały Rocznik Statystyczny 1935.

Dr Rommel, Au pays de la revanche, Genewa, 1886, s. 221.

Buremu, „Rozprzężenie obyczajów”, s. 245.

Buremu, „Rozprzężenie obyczajów”, s. 241-243.

Benjamin Kidd, „L'Evolution Sociale”, Paryż, s. 234.

Buremu, „Rozprzężenie obyczajów”, s. 464.

Strona 23 z 23



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nie ustaje kampania ataków na Ks.Małkowskiego, Walka z Kościołem
Walka z Kościołem Rzymskokatolickim
Walka z Kościołem w
Walka Kościoła Katolickiego z herezjami w XII-XIII, Demonologia, Satanim, Religia
Walka z Kościołem katolickim w PRL
WALKA Z KOŚCIOŁEM W CZERWONEJ HISZPANII (PROF DR HAB JERZY ROBERT NOWAK)
Cristiada Walka masonerii w Mesksyku z Kościołem
Wykorzystywanie seksualne dziecka
prezentacja dewiacje seksualne
WYCHOWANIE SEKSUALNE(2)
zaburzenia odżywiania się,snu i seksualne
Seksualnosc dzieci niepelnosprawnych intelektualnie
seksualnosc
ZDROWIE SEKSUALNE
klasyfikacja i etiopatogeneza zaburzen seksualnych
Hierarchia Kościoła
Inicjacja seksualna młodzieży gimnazjalnej na przykładzie szkoły wiejskiej

więcej podobnych podstron