background image

MEG CABOT 

AWIEDZO Y 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Benjamina 

Serdecznie dziękuję Jennifer Brown, 

Laurze Langlie, Abigail McAden 

i Ingrid van der Leeden 

background image

Mgła. To wszystko, co widzę. Tylko mgłę, jaka co rano napływa znad zatoki, sącząc się 

przez okna mojej sypialni i ogarniając zimnymi mackami podłogę... 

Tyle że tutaj nie ma okien, ani nawet podłogi. Jestem w korytarzu zrzędami drzwi po 

bokach. )ad głową nie mam sufitu, tylko lśniące lodowato gwiazdy na atramentowoczamym 

niebie. Długi korytarz zamkniętych drzwi wydaje się ciągnąć w nieskończoność we wszystkie 

strony. 

A teraz biegnę. Biegnę korytarzem, mgła czepia się moich nóg, drzwi po bokach stają 

się rozmazaną plamą. Wiem, że otwieranie którychkolwiek z nich nie ma sensu. )ie znajdę za 

nimi żadnej pomocy. Muszę się wydostać z tego miejsca, ale nie jestem w stanie tego zrobić, 

ponieważ korytarz wciąż się wydłuża w ciemności, spowity gęstą, białą mgłą... 

)agle już nie jestem sama we mgle .Jest ze mną Jesse, trzyma mnie za rękę. )ie wiem, 

czy sprawia to ciepło jego palców, czy serdeczny uśmiech, ale strach znika i jestem pewna, że 

wszystko będzie dobrze. 

Przynajmniej  do  chwili,  kiedy  okazuje  się,  że  Jesse  jest  tak  samo  zagubiony  jak  ja. 

Teraz nawet to, że moja dłoń spoczywa w jego dłoni, nie tłumi narastającej we mnie paniki. 

 

Ale  zaraz.  Ktoś  idzie  w  naszą  stroną,  wysoka  postać,  brodząca  we  mgle.  Gwałtowny 

rytm  serca  -  jedyny  dźwięk,  jaki  słyszę  w  martwej  ciszy  tego  miejsca,  z  wyjątkiem  własnego 

oddechu - uspokaja się nieco. Pomoc. )areszcie pomoc. 

Kiedy mgła się rozstępuje i rozpoznaję twarz osoby przed nami, serce zaczyna mi bić 

jeszcze szybciej niż przedtem. Ponieważ wiem, że on nam nie pomoże. Wiem, że nie kiwnie dla 

nas palcem. 

Śmieje się. 

A potem znowu jestem sama, tylko tym razem znika podłoga pode mną. Znikają drzwi, 

a  ja  chwieję  się  nad  krawędzią  przepaści  tak  głębokiej,  że  nie  widzę  jej  dna.  Mgła  wiruje 

wokół mnie, wlewając się do przepaści, jakby usiłując pociągnąć mnie za sobą.  Wymachuję 

rozpaczliwie rękami, żeby nie spaść, żeby się czegoś chwycić. 

Ale nie ma się czego chwycić. W następnej sekundzie popycha mnie jakaś niewidzialna 

ręka. 

Spadam. 

background image

-  No,  no,  no  -  odezwał  się  wyraźnie  męski  głos  za  moimi  plecami.  -  Czyż  to  nie 

Susannah Simon? Dobrze, nie chcę nikogo oszukiwać. Kiedy odzywa się do mnie przystojny 

chłopak  -  a  taki  miły  głos  musiał  należeć  do  chłopaka,  na  którego  przyjemnie  było  patrzeć; 

wskazywała na to pewność siebie zawarta w tym „no, no, no” oraz pieszczotliwy ton, jakim 

wymówił  moje  imię  -  robi  to  na  mnie  wrażenie.  To  silniejsze  ode  mnie.  W  końcu  jestem 

szesnastoletnią dziewczyną. Moje życie nie może się obracać wyłącznie wokół najnowszych 

wzorów na strojach Lilly Pulitzer oraz wynalazków Bobbi Brown w dziedzinie pomadek do 

ust. 

No więc przyznaję, mimo że mam chłopaka - chociaż może to za wiele powiedziane - 

spoglądając  na  przystojniaka,  który  mnie  zaczepił,  lekko  potrząsnęłam  włosami.  Dlaczego 

nie?  W  końcu  biorąc  pod  uwagę  wszystkie  kosmetyki,  które  w  nie  wtarłam  dziś  rano  dla 

uczczenia  pierwszego  dnia  trzeciej  klasy,  miałam  świetną  fryzurę.  I  nieważne,  że  morska 

mgła była przyczyną artystycznego nieładu na mojej głowie. 

Potrząsnęłam  kasztanowymi  lokami,  po  czym  odwróciłam  się,  by  stwierdzić,  że 

przystojniaczek, który zawołał mnie po imieniu, nie był akurat osobą, którą miałabym ochotę 

zobaczyć. W gruncie rzeczy bałam się go jak własnej śmierci. 

Chyba  wyczytał  strach  w  moich  oczach,  starannie  umalowanych  za  pomocą 

nowiutkiego cienia do powiek o nazwie Mocha Mist, bo uśmiech na jego przystojnej twarzy 

uległ lekkiemu skrzywieniu. 

- Suze - odezwał się karcąco. Nawet mgła nie zdołała przyćmić blasku jego niesfornie 

pokręconych ciemnych włosów. Zęby w zestawieniu z opalenizną tenisisty lśniły bielą. - Oto 

ja, przestraszone dziecko pierwszy dzień w nowej szkole, a ty mi nawet nie powiesz „cześć”? 

To tak się traktuje starego kumpla? 

Gapiłam  się  na  niego,  niezdolna  wykrztusić  słowa.  Nie  da  się  nic  powiedzieć,  kiedy 

usta wysychają... jak budynek z wypalanej cegły, przed którym właśnie staliśmy. 

Co on tutaj robił? Skąd się tu wziął? 

Problem  w  tym,  że  nie  mogłam  pójść  za  pierwszym  odruchem  i  uciec  z  krzykiem. 

Widok  nienagannie  ubranej  dziewczyny,  takiej  jak  ja,  uciekającej  z  wrzaskiem  przed 

siedemnastolatkiem  wzbudziłby  niewątpliwie  zainteresowanie.  Tak  długo  udawało  mi  się 

ukrywać  swój  szczególny  talent  przed  rówieśnikami,  że  nie  zamierzałam  zdradzić  go  teraz, 

nawet jeśli byłam - a możecie mi wierzyć, że byłam - śmiertelnie przerażona. 

background image

Nawet jeśli nie mogłam uciec z krzykiem, to z pewnością mogłam przejść obok niego 

bez  słowa,  dumna  i  blada,  mając  nadzieję,  że  nie  zorientuje  się,  co  się  za  tą  dumą  tak 

naprawdę kryje. 

Nie  wiem,  czy  wyczuł  mój  strach.  Nie  spodobało  mu  się  jednak,  że  odgrywam 

primadonnę.  Uniósł  rękę,  kiedy  usiłowałam  go  minąć,  i  w  następnej  chwili  jego  palce 

trzymały moje ramię jak w imadle. 

Mogłam, rzecz jasna, odwinąć się i go palnąć. Nie na darmo zyskałam w poprzedniej 

szkole, w Brooklynie, tytuł Damskiego Łamignata. 

Ten  rok  chciałam  jednak  zacząć  jak  należy  -  w  Mocha  Mist  i  w  nowych  szortach  z 

Klubu Monaco (w połączeniu z różowym bliźniakiem, który nabyłam za grosze w Benettonie 

na Pacific Grove) - a nie od bójki. Co by pomyśleli moi szkolni koledzy i koleżanki - a kręcili 

się  wokół,  rzucając  od  czasu  do  czasu  „cześć,  Suze”  oraz  komplementy  na  temat  mojego 

wyszukanego stroju - gdybym rzuciła się z pięściami na nowego ucznia? 

Poza tym nie mogłam pozbyć się myśli, że gdybym mu dołożyła, nie omieszkałby mi 

oddać. 

W  jakiś  sposób  udało  mi  się  odzyskać  głos.  Miałam  tylko  nadzieję,  że  nie  zauważy 

jego drżenia. 

- Puść moją rękę - powiedziałam. 

- Suze - odparł. Uśmiechał się nadal, ale wyraz jego twarzy i ton głosu wskazywały na 

to, że domyślił się, co jest grane. - O co chodzi? Nie wydajesz się specjalnie uszczęśliwiona 

moim widokiem. 

-  Nadal  trzymasz  moją  rękę  -  przypomniałam  mu.  Przez  jedwabny  rękaw  czułam 

chłód jego palców, wydawał się nie tylko nienaturalnie silny, ale do tego zimnokrwisty. 

Odsunął rękę. 

- Posłuchaj - powiedział. - Naprawdę mi przykro. Z powodu tego, jak się to wszystko 

potoczyło przy naszym poprzednim spotkaniu. 

Przy  naszym  poprzednim  spotkaniu.  W  wyobraźni  przeniosłam  się  natychmiast  do 

długiego  korytarza  -  tego,  który  tak  często  widywałam  w  snach.  Z  szeregiem  drzwi  po  obu 

stronach  -  drzwi,  które  prowadziły  donikąd  -  wyglądał  jak  część  hotelu  czy  budynku 

biurowego... tyle że ten korytarz nigdy nie należał do żadnego hotelu czy biurowca, które by 

oglądały ludzkie oczy. W ogóle nie istniał w naszym wymiarze. 

A  Paul  stał  tam,  zdając  sobie  sprawę,  że  oboje  z  Jesse'em  nie  mamy  pojęcia,  jak  się 

stamtąd  wydostać,  i  śmiał  się.  Śmiał  się,  jakby  fakt,  że  jeśli  nie  wrócę  wkrótce  do  swojego 

świata, to umrę, a Jesse zostanie na zawsze uwięziony w tym korytarzu, stanowił doskonały 

background image

dowcip.  Śmiech  Paula  nadal  dźwięczał  mi  w  uszach.  Śmiał  się  bez  przerwy...  aż  do  chwili, 

kiedy Jesse zdzielił go pięścią w twarz. 

Nie mogłam uwierzyć, co się dzieje. Mieliśmy oto absolutnie zwyczajny wrześniowy 

poranek  w  Carmelu,  w  Kalifornii  -  co  oznaczało,  naturalnie,  gruby,  zakrywający  wszystko 

płaszcz mgły, który jednak miał wkrótce zniknąć, ukazując bezchmurne błękitne niebo i złote 

słońce - a ja stałam na dziedzińcu Akademii Misyjnej imienia Junipero Serry twarzą w twarz 

z człowiekiem, który od tygodni nawiedzał mnie w sennych koszmarach. 

To  jednak  nie  był  senny  koszmar.  Nie  śniłam.  Wiedziałam,  że  nie  śnię,  ponieważ 

nigdy  nie  przyśniliby  mi  się  w  podobnej  sytuacji  moi  przyjaciele  Cee  Cee  i  Adam,  którzy 

właśnie  przeszli  obok,  podczas  gdy  ja  znalazłam  się  naprzeciw  potwora  z  przeszłości, 

pozdrawiającego  mnie  zwyczajnym  „Cześć,  Suze”,  jakby  to  był...  jakby  to  był  po  prostu 

pierwszy dzień szkoły po letnich wakacjach. 

- Chodzi ci o ten moment, kiedy próbowałeś mnie zabić? - wychrypiałam, kiedy Cee 

Cee  i  Adam  nie  mogli  mnie  usłyszeć.  Tym  razem  wiedziałam,  że  zauważył  drżenie  mojego 

głosu. Wiedziałam, bo chyba się zmieszał, ale to może z powodu oskarżenia. W każdym razie 

podniósł rękę i przeczesał włosy palcami silnej, opalonej dłoni. 

- Nigdy nie próbowałem cię zabić, Suze - powiedział, jakby lekko urażony. 

Roześmiałam  się.  Nie  zdołałam  się  powstrzymać.  Serce  podeszło  mi  do  gardła,  ale  i 

tak się śmiałam. 

- Och - powiedziałam. - No rzeczywiście. 

_  Mówię  poważnie,  Suze.  To  nie  tak.  Ja  tylko...  ja  tylko  nie  bardzo  potrafię 

przegrywać. 

Wytrzeszczyłam na niego oczy. Bez względu na to, co mówił, usiłował mnie zabić. Co 

gorsza,  robił,  co  mógł,  żeby  usunąć  Jesse'a,  i  to  stosując  chwyty  poniżej  pasa.  A  teraz 

twierdził, że po prostu nie wykazał się sportową postawą? 

- Nie rozumiem - powiedziałam, kręcąc  głową. - W czym przegrałeś? W niczym nie 

przegrałeś. 

-  Nie,  Suze?  -  Wbił  we  mnie  wzrok.  Ten  jego  głos  ciągle  słyszałam  w  snach,  jego 

śmiech, kiedy rozpaczliwie usiłowałam wydostać się z ciemnego, spowitego mgłą korytarza, 

z  którego  spaść  można  było  w  nieprzeniknioną,  przepastną  nicość.  Chwiałam  się  nad  nią 

niebezpiecznie, zanim się budziłam. W tym głosie coś się kryło... 

Nie  potrafiłam  jednak  dojść,  co  takiego.  Wiedziałam  tylko,  że  ten  chłopak  mnie 

przerażał. 

background image

- Suze - powiedział z uśmiechem. Z uśmiechem na twarzy, a zapewne również wtedy, 

gdy  się  krzywił  ze  złości,  wyglądał  jak  jeden  z  prezentujących  bieliznę  modeli  Calvina 

Kleina. Nie chodziło tylko o twarz. Widziałam go, ostatecznie, w spodenkach kąpielowych. - 

Posłuchaj, nie zachowuj się tak - powiedział. - Zaczął się nowy rok szkolny. Czy nie możemy 

zacząć wszystkiego od nowa? 

- Nie  - odparłam, zachwycona, że tym razem głos mi nie zadrżał. - Nie  możemy. W 

ogóle to radziłabym ci trzymać się ode mnie z daleka. 

To go wyraźnie rozbawiło. 

- Bo co? - zapytał z uśmiechem, ukazującym białe, równe zęby. Uśmiechem polityka. 

- Bo pożałujesz - stwierdziłam drżącym głosem. 

- Och - zawołał, otwierając szeroko ciemne oczy w udanym przerażeniu. - Naślesz na 

mnie swojego chłopaka? 

Na  jego  miejscu  nie  dowcipkowałabym  sobie  na  ten  temat.  Jesse  mógł  go  zabić  -  i 

prawdopodobnie zrobiłby to, gdyby odkrył, że Paul wrócił. Tyle że, ściśle rzecz ujmując, nie 

byłam dziewczyną Jesse'a, nie musiał więc bronić mnie przed podejrzanymi typami jak ten, 

który właśnie stał przede mną. 

Z mojej twarzy musiał wyczytać, że między mną a Jesse'em nie wszystko układało się 

najlepiej, bo zaśmiał się i powiedział: 

-  A  więc  to  tak.  Cóż,  nigdy  nie  sądziłem  tak  naprawdę,  że  Jesse  jest  w twoim  typie. 

Potrzebujesz kogoś trochę mniej... 

Nie zdążył dokończyć zdania, ponieważ w tym momencie Cee Cee, idąca za Adamem 

w  kierunku  szafek  -  mimo  że  przysięgłyśmy  sobie  telefonicznie  poprzedniego  wieczoru,  że 

nie zaczniemy nowego roku szkolnego od uganiania się za chłopakami - podeszła do nas ze 

wzrokiem utkwionym w stojącego bardzo blisko mnie Paula. 

- Suze - odezwała się uprzejmie. 

W przeciwieństwie do mnie Cee Cee spędziła lato, pracując za darmo i nie miała zbyt 

wiele  pieniędzy,  żeby  przed  powrotem  do  szkoły  odświeżyć  garderobę  i  zadbać  o  makijaż. 

Cee  Cee  i  tak  nie  wydałaby  w  życiu  pieniędzy  na  coś  tak  niepoważnego,  jak  kosmetyki. 

Dobrze  się  składało,  ponieważ  jako  albinoska  musiała  je  specjalnie  zamawiać,  zamiast,  jak 

wszyscy inni, podejść do kontuaru w MAC - u, rzucając forsę na stół. 

- Kim jest twój znajomy? - zapytała z ciekawością. 

Nie  miałam  zamiaru  bawić  się  w  przedstawianie  ich  sobie.  W  gruncie  rzeczy, 

zastanawiałam  się  poważnie  nad  tym,  czy  nie  udać  się  do  sekretariatu  i  nie  zapytać,  jakim 

prawem przyjęli kogoś takiego do szkoły, którą do tej pory uważałam za względnie znośną. 

background image

On  jednak  zdążył  już  wyciągnąć  silną,  chłodną  dłoń  w  stronę  Cee  Cee,  mówiąc  z 

uśmiechem, który kiedyś mnie rozbrajał, a teraz mroził do kości: 

-  Cześć.  Jestem  Paul.  Paul  Slater.  Miło  mi  cię  poznać.  Paul  Slater.  Takie  imię  nie 

powinno  budzić  grozy  w  sercu  młodej  dziewczyny,  co?  To  brzmiało  całkiem  niewinnie: 

„Cześć, jestem Paul Slater”. Cee Cee w żaden sposób nie mogła domyślić się prawdy: Paul 

Slater był zły, manipulował ludźmi i miał sopel lodu zamiast serca. 

Nie,  Cee  Cee  nie  miała  o  tym  pojęcia.  Ponieważ  oczywiście  niczego  jej  nie 

powiedziałam. Nikomu nie pisnęłam ani słowa. 

Tym gorzej dla mnie. 

Jeśli Cee Cee zaskoczył chłód palców Paula, nie dała tego po sobie poznać. 

-  Cee  Cee  Webb  -  powiedziała,  ściskając  jego  rękę  w  typowym  dla  siebie  geście 

bizneswoman. - Musisz być nowy, bo nigdy cię tu nie widziałam. 

Paul  zamrugał  oczami,  kierując  moją  uwagę  na  swoje  naprawdę  długie,  jak  na 

chłopaka,  rzęsy.  Wydawały  się  prawie  równie  ciężkie  jak  powieki,  jakby  uniesienie  ich 

wymagało  wysiłku.  U  mojego  przyrodniego  brata  Jake'a  wyglądają  podobnie,  tylko  że  on 

sprawia wrażenie zaspanego. Długie rzęsy u Paula wywołują skojarzenie z seksowną gwiazdą 

rocka. Spojrzałam zaniepokojona na Cee Cee. Należała do najwrażliwszych dziewczyn, jakie 

znałam, a która z nas jest tak naprawdę odporna na typ seksownej gwiazdy rockowej? 

- To mój pierwszy dzień tutaj - powiedział Paul, posyłając Cee Cee kolejny uśmiech. - 

Szczęśliwie się złożyło, że mogłem poznać obecną tutaj pannę Simon. 

-  Co  za  zrządzenie  losu.  -  Cee  Cee,  która  jako  redaktorka  szkolnej  gazety  lubiła 

wyszukane zwroty, uniosła lekko jasne brwi. - Czy chodziliście razem do poprzedniej szkoły? 

-  Nie  -  wtrąciłam  pośpiesznie.  -  Nie.  Słuchaj,  musimy  iść  do  klasy,  albo  będziemy 

miały kłopoty... 

Paul jednak nie przejmował się ewentualnymi kłopotami. Może dlatego, że zwykle to 

on je powodował. 

-  Suze  i  ja  przeżyliśmy  coś  razem  zeszłego  lata  -  poinformował  Cee  Cee,  której 

fiołkowe oczy zaokrągliły się za szkłami okularów. 

- Coś? - powtórzyła. 

- Nic między nami nie zaszło - zapewniłam natychmiast. - Wierz mi. Nic w ogóle. 

Oczy  Cee  Cee  zaokrągliły  się  jeszcze  bardziej.  Było  jasne,  że  mi  nie  wierzy.  Ale 

dlaczego miałoby być inaczej? To prawda, byłam jej najlepszą przyjaciółką. Ale czy choć raz 

byłam z nią całkowicie szczera? Nie. A ona doskonale zdawała sobie z tego sprawę. 

- Ach, a więc zerwaliście ze sobą? - zapytała z naciskiem. 

background image

-  Nie,  nie  zerwaliśmy  -  odparł  Paul  z  tym  swoim  tajemniczym,  dwuznacznym 

uśmieszkiem. 

Ponieważ  nigdy  nie  chodziliśmy  ze  sobą,  miałam  ochotę  wrzasnąć.  Myślisz,  że 

mogłabym z nim chodzić? Nie jest taki, jak ci się wydaje, Cee Cee. Wygląda na człowieka, 

ale za tą atrakcyjną fasadą kryje się... 

Cóż, w gruncie rzeczy nie wiedziałam, kim jest Paul. 

Ale  jakie  to  miało  dla  mnie  znaczenie?  Paul  i  ja  mieliśmy  więcej  wspólnego,  niż 

miałam ochotę przyznać, nawet sama przed sobą. 

Nawet gdybym zdobyła się na odwagę, żeby mu powiedzieć coś w tym stylu, i tak nie 

miałabym okazji tego zrobić, ponieważ nagle rozległo się surowe: 

-  Panno  Simon!  Panno  Webb!  Czy  nie  macie  przypadkiem  lekcji,  na  którą 

powinnyście się udać? 

Siostra Ernestyna o ogromnym biuście ozdobionym równie wielkim krzyżem - której 

trzymiesięczna  nieobecność  w  moim  życiu  nie  uwolniła  mnie  od  strachu  przed  nią  -  pruła 

wprost na nas. Obszerne rękawy czarnego habitu powiewały za nią jak skrzydła. 

-  No  dalej  -  burknęła,  cmokając  niecierpliwie  i  machając  rękami  w  stronę  szafek 

wbudowanych  w  gliniane  ściany  pięknie  utrzymanego  wewnętrznego  dziedzińca  misji.  - 

Spóźnicie się na pierwszą lekcję. 

Więc ruszyłyśmy się... niestety Paul podążył tuż za nami. 

- Znamy się z Suze od dawna - wyjaśnił Cee Cee w drodze do szafek. - Spotkaliśmy 

się w hotelu i kompleksie golfowym Pebble Beach. 

Gapiłam się na niego bezsilnie, wstukując kod mojej szafki. Nie mogłam uwierzyć, że 

to  wszystko  dzieje  się  naprawdę.  Poważnie.  Co  Paul  tu  robił?  Jak  on  mógł  zapisać  się  do 

mojej  szkoły,  zamieniając  mój  świat  -  z  którego,  jak  sądziłam,  udało  mi  się  go  pozbyć  na 

zawsze - w najprawdziwszy koszmar? 

Nie  chciałam  tego  wiedzieć.  Bez  względu  na  to,  co  nim  kierowało,  nie  chciałam 

wiedzieć. Chciałam jedynie odejść od niego, pójść na lekcje, dokądkolwiek, gdziekolwiek w 

ogóle... 

...byle dalej od niego. 

- Cóż - odezwałam się, zatrzaskując drzwiczki szafki. Ledwie zdawałam sobie sprawę 

z  tego,  co  robię.  Złapałam  pierwsze  książki,  które  mi  wpadły  w  ręce.  -  Muszę  iść.  Mam 

godzinę wychowawczą. 

background image

Popatrzył  na  książki,  które  ściskałam  w  ramionach  niemal  jak  tarczę,  jakby  miały 

mnie  chronić  przed  tym  czymś,  co  dla  mnie  szykował,  co  szykował  dla  nas  -  a  nie  miałam 

wątpliwości, że to coś nastąpi. 

-  Nie  znajdziesz  ich  tam  -  stwierdził  Paul,  kiwając  zagadkowo  głową  w  kierunku 

książek, które dźwigałam. 

Nie  zrozumiałam,  o  co  mu  chodzi.  Nie  chciałam  zrozumieć.  Wiedziałam  tylko,  że 

chcę się stąd wydostać, i to szybko. Cee Cee wciąż stała obok, przenosząc zdumiony wzrok 

ze mnie na Paula. Zdawałam sobie sprawę, że lada moment zacznie zadawać pytania, pytania, 

na które nie śmiałabym odpowiedzieć... 

A jednak, mimo że nie chciałam, usłyszałam własne słowa, jakby mi je siłą wyrwano z 

ust: 

- Nie znajdę czego? 

- Odpowiedzi, których szukasz. - Spojrzenie niebieskich oczu Paula zintensywniało. - 

Dlaczego właśnie ciebie wybrano, ze wszystkich ludzi. I kim jesteś. 

Tym  razem  nie  musiałam  pytać,  co  ma  na  myśli.  Wiedziałam.  Wiedziałam  równie 

dobrze, jakby powiedział to wprost. Mówił o darze, jaki posiadaliśmy oboje, nad którym on, 

wydawało  się,  miał  znacznie  większą  kontrolę  ode  mnie  i  o  którym  najwyraźniej  o  wiele 

więcej wiedział. 

Podczas  gdy  Cee  Cee  przyglądała  się  nam,  jakbyśmy  przeszli  na  obcy  język,  Paul 

spokojnie ciągnął dalej: 

- Kiedy będziesz gotowa, żeby usłyszeć prawdę o tym, kim naprawdę jesteś, będziesz 

wiedziała, gdzie mnie znaleźć. Będę tutaj. 

Po  czym  oddalił  się,  jak  sądzę  absolutnie  nieświadomy  kobiecych  westchnień,  jakie 

jego widok wywoływał u moich szkolnych koleżanek, kiedy z wdziękiem pantery przemierzał 

dziedziniec. 

Cee Cee spojrzała na mnie ciekawie zza szkieł okularów swymi fiołkowymi oczami, 

nadal okrągłymi jak spodki. 

- O czym ten chłopak mówił? - zapytała. - I kto to taki ten Jesse? 

background image

Oczywiście nie mogłam jej powiedzieć. Nikomu nie mogłam powiedzieć o Jessie, no 

bo kto by mi uwierzył? Znałam tylko jednego człowieka - w każdym razie jednego żywego 

człowieka - który znał całą prawdę o ludziach takich jak ja i Paul, i to tylko dlatego, że był 

jednym  z  nas.  Siedząc  nieco  później  przy  jego  mahoniowym  biurku,  nie  mogłam 

powstrzymać jęku. 

- Jak mogło do tego dojść? 

Ojciec  Dominik,  dyrektor  Akademii  Misyjnej  im.  Junipero  Serry,  siedział  po  drugiej 

stronie  ogromnego  biurka.  Na  twarzy  miał  wyraz  cierpliwości.  Było  mu  z  nim  dobrze; 

mówiono  o  nim, że  z  każdym  rokiem  dobry  ojciec  staje  się  przystojniejszy  W  wieku  blisko 

sześćdziesięciu pięciu lat był siwowłosym adonisem okularnikiem. 

Wydawał się też bardzo skruszony. 

-  Susannah,  tak  mi  przykro.  Byłem  tak  zajęty  przygotowaniami  do  nowego  roku 

szkolnego - nie wspomnę już o święcie ojca Serry w najbliższy weekend - że nie oglądałem 

papierów  dotyczących  rekrutacji.  -  Pokręcił  starannie  przystrzyżoną  siwą  głową.  -  Bardzo, 

bardzo mi przykro. 

Skrzywiłam się. Było mu przykro. Jemu było przykro? A co ze mną? To nie on musiał 

chodzić na lekcje z Paulem Slaterem. Ściśle mówiąc, na dwie lekcje: wychowawczą i historii 

Stanów Zjednoczonych. Całe dwie godziny dziennie miałam siedzieć w klasie i gapić się na 

człowieka,  który  próbował  usunąć  mojego  chłopaka,  a  mnie  skazać  na  śmierć.  A  do  tego 

dochodzą jeszcze apel poranny i przerwa na lunch. Czyli kolejna godzina, proszę bardzo! 

-  Chociaż,  tak  uczciwie,  to  nie  wiem,  co  mógłbym  zrobić,  żeby  go  nie  przyjęto  - 

powiedział ojciec Dominik, przeglądając dokumenty Paula. - Wyniki testów, stopnie, opinie 

nauczycieli... są znakomite. Z przykrością stwierdzam, że na papierze Paul Slater wydaje się o 

wiele lepszym uczniem, niż ty byłaś w momencie, kiedy starałaś się o przyjęcie do szkoły. 

- Niewiele można powiedzieć - zauważyłam - o czyjejś moralności na podstawie paru 

testów. - Do tego tematu podchodzę ostrożnie w związku z tym, że moje własne wyniki były 

na  tyle  mierne,  że  Akademia  Misyjna  z  pewnym  trudem  przyjęła  moje  podanie  osiem 

miesięcy temu, kiedy moja mama oznajmiła, że przeprowadzamy się do Kalifornii, aby mogła 

poślubić Andy'ego Ackermana, mężczyznę swojego życia, mojego obecnego ojczyma. 

-  Niewiele  -  przyznał  ojciec  Dominik,  zdejmując  powolnym  ruchem  okulary  i 

wycierając  je  o  czarną  sutannę.  Miał,  jak  stwierdziłam,  fioletowe  cienie  pod  oczami.  - 

background image

Niewiele  można  powiedzieć  -  dodał  z  westchnieniem,  umieszczając  z  powrotem  okulary  w 

drucianej oprawie na nienagannie zarysowanym orlim nosie. - Susannah, czy jesteś pewna, że 

jego motywy nie są szlachetne? Może Paul pragnie, aby nim pokierowano? Możliwe, że przy 

właściwej opiece, zrozumie swoje błędy... 

-  Taak,  ojcze  Dominiku  -  odparłam  sarkastycznym  tonem.  -  A  mnie  w  tym  roku 

wybiorą królową Balu Absolwentów. 

Ojciec Dominik przybrał minę pełną dezaprobaty. W przeciwieństwie do mnie zawsze 

miał  jak  najlepszą  opinię  o  ludziach,  przynajmniej  do  momentu,  kiedy  ich  zachowanie  nie 

dowiodło błędności założenia, że są dobrzy. Wydawałoby się, że w przypadku Paula Slatera 

zobaczył dość, żeby wyrobić sobie zdanie na jego temat, ale widocznie nie. 

-  Przyjmuję  -  powiedział  ojciec  D  -  dopóki  nie  przekonamy  się  naocznie,  że  jest 

inaczej,  że  Paul  przybył  do  Akademii  Misyjnej,  żeby  się  uczyć.  I  to  nie  tylko  normalnego 

programu  jedenastej  klasy,  Susannah,  ale  również  tego,  czego  my  oboje  moglibyśmy  go 

nauczyć. Miejmy nadzieję, że Paul żałuje swoich przeszłych postępków i szczerze pragnie się 

poprawić. Wierzę, że Paul zjawił się u nas, żeby rozpocząć wszystko od nowa, podobnie jak 

ty  w  zeszłym  roku  jeśli  sobie  przypominasz.  A  naszą  powinnością,  jako  zdolnych  do 

wybaczania  istot  ludzkich,  jest  mu  w  tym  pomóc.  Dopóki  nie  okaże  się,  że  jest  inaczej, 

powinniśmy w przypadku Paula rozstrzygnąć wątpliwości na jego korzyść. 

To  był  chyba  najgorszy  plan,  o  jakim  słyszałam  w  życiu.  Nie  mogłam  jednak 

zaprzeczyć, że nie miałam żadnych dowodów na to, że Paul chciał nam sprawić kłopoty. W 

każdym razie, jak dotąd. 

- A teraz... - powiedział ojciec D, zamykając teczkę Paula i odchylając się do tyłu na 

fotelu. - Nie widziałem cię przez parę tygodni. Jak się masz, Susannah? I jak się ma Jesse? 

Poczułam,  że  policzki  mi  płoną.  Źle  ze  mną,  skoro  sama  wzmianka  o  Jessie 

powodowała, że się czerwieniłam, ale tak to było. 

- Hm - mruknęłam, mając nadzieję, że ojciec D nie zauważy rumieńca. - W porządku. 

- Dobrze - odparł ojciec Dominik, przesuwając wyżej okulary na nosie i spoglądając w 

roztargnieniu na półkę z książkami. - Wspominał, że chciałby pożyczyć jedną książkę. Och, 

tak,  oto  ona.  -  Umieścił  ogromne,  oprawne  w  skórę  tomiszcze,  ważyło  chyba  z  pięć 

kilogramów,  w  moich  rękach.  -  Teoria  krytyczna  od  czasów  Platona  -  powiedział  z 

uśmiechem. - To mu się spodoba. 

Wcale  w  to  nie  wątpiłam.  Jesse'owi  podobało  się  parę  najnudniejszych  książek  na 

świecie. Możliwe, że to dlatego mu nie odpowiadałam. To znaczy, nie w ten sposób, jakiego 

bym sobie życzyła. Bo nie byłam dostatecznie nudna. 

background image

- Bardzo dobrze - powiedział ojciec D, wyraźnie myśląc o czymś innym. 

Wizyty  arcybiskupa  zawsze  wprawiały  go  w  stan  najwyższego  niepokoju,  a  ta 

szczególna  wizyta,  z  okazji  święta  ojca  Serry,  którego  szereg  instytucji  usiłowało 

bezskutecznie wypromować na świętego, obciążała jego system nerwowy wyjątkowo. 

- Po prostu miejmy na oku naszego młodego przyjaciela, pana Slatera - ciągnął ojciec 

D  -  i  obserwujmy,  jak  się  rzeczy  mają.  On  może,  Susannah,  ustatkować  się  w 

zorganizowanym środowisku o tak solidnym pedagogicznym zapleczu, jakie oferujemy tutaj, 

w Akademii. 

Parsknęłam.  Nie  mogłam  się  powstrzymać.  Ojciec  D  naprawdę  nie  miał  pojęcia,  z 

czym miał się zmierzyć. 

- A jeśli nie? - zapytałam. 

- Cóż - odparł ojciec Dominik. - Przejdziemy przez most, kiedy do niego dojdziemy. 

A teraz biegnij. Nie chcesz przecież spędzić całej przerwy obiadowej w moim towarzystwie. 

Niechętnie  opuściłam  gabinet  dyrektora,  taszcząc  zakurzone  książczydło,  które  mi 

powierzył.  Poranna  mgła  rozproszyła  się,  jak  zwykle,  i  w  górze  niebo  lśniło  błękitem.  Na 

dziedzińcu kolibry uwijały się pracowicie nad krzewem hibiskusa. Hałaśliwie bulgotała woda 

w fontannie, otoczonej kilkoma turystami odzianymi w bermudy - w misji mieściła się szkoła, 

ale stanowiła także zabytek historyczny, z bazyliką i sklepem z pamiątkami, obowiązkowymi 

punktami  w  programie  każdej  wycieczki  autokarowej.  Ciemnozielone  korony  palm  chwiały 

się  leniwie  w  lekkim  wietrzyku  od  morza.  Był  to  kolejny  cudowny  dzień  w  Carmelu 

Nadmorskim. 

Więc skąd u mnie takie parszywe samopoczucie? 

Usiłowałam sobie wmówić, że przesadzam. Że ojciec Dominik ma rację - nie wiemy, 

czym kierował się Paul, przychodząc tutaj. Może faktycznie rozpoczął nowy rozdział. 

Dlaczego  więc  nie  mogłam  się  pozbyć  z  moich  myśli  tego  obrazu  z  sennego 

koszmaru? Długi ciemny korytarz, a w nim ja - biegnę, rozglądając się za jakimś wyjściem i 

natykając  się  jedynie  na  mgłę.  Ten  sen,  po  którym  nieodmiennie  budziłam  się  zlana  potem, 

powtarzał się niemal każdej nocy. 

Prawdę  mówiąc,  nie  mogłam  się  zdecydować,  co  mnie  przerażało  bardziej:  nocne 

koszmary  czy też to, co  działo się teraz, na jawie. Co Paul tutaj robił?  I co jeszcze bardziej 

niepokojące, jak to się stało, że Paul wydawał się tak dużo wiedzieć na temat daru, jaki oboje 

posiadaliśmy?  Nie  ma  żadnej  gazetki.  Nie  odbywają  się  konferencje  ani  seminaria.  Kiedy 

wprowadza  się  hasło  „pośrednik”  do  wyszukiwarki,  otrzymuje  się  tylko  informacje  o 

background image

prawnikach i doradcach rodzinnych. Obecnie jestem praktycznie tak samo ciemna, jak wtedy, 

kiedy byłam mała i wiedziałam tylko, że jakoś... cóż, różnię się od dzieci z sąsiedztwa. 

Natomiast Paul zdaje się, uważa, że potrafi odpowiedzieć na różne pytania. 

Ale co on może wiedzieć? Nawet ojciec Dominik nie twierdzi, że wie dokładnie, kim 

my,  pośrednicy  -  z  braku  lepszego  określenia  -  jesteśmy  i  skąd  się  wzięliśmy  oraz  jakie  są, 

dokładnie,  granice  naszego  talentu...  a  jest  starszy  od  nas  obojga  razem  wziętych!  Pewnie, 

możemy  widzieć  i  mówić  do  -  nawet  całować  i  grzmocić  pięścią  -  zmarłych...  albo  raczej 

duchów  tych,  którzy  odchodząc,  zostawili  po  sobie  bałagan,  o  czym  dowiedziałam  się  w 

wieku  sześciu  lat,  kiedy  mój  tata,  zmarły  na  atak  serca,  wrócił  na  małą  popogrzebową 

pogawędkę. 

Ale czy na tym koniec? Czy pośrednicy potrafią tylko tyle? Zdaniem Paula nie. 

Wbrew  zapewnieniom  ojca  Dominika,  że  Paul  prawdopodobnie  żywi  jak  najlepsze 

intencje,  nie  mogłam  się  pozbyć  wątpliwości.  Tacy  ludzie  jak  Paul  nie  robili  niczego  bez 

istotnego  powodu.  No  więc  co  on  robił  w  Carmelu?  Czy  możliwe,  żeby,  skoro  odkrył  ojca 

Dominika i mnie, po prostu zapragnął ciągnąć tę znajomość z tęsknoty za istotami podobnymi 

do siebie? 

Możliwe.  Oczywiście,  tak  samo  możliwe  jest  to,  że  Jesse  naprawdę  mnie  kocha, 

udając, że tak nie jest, ponieważ nasz związek nie byłby taki czysty... 

Taak.  A  mnie  może  naprawdę  obwołają  królową  Balu  Absolwentów,  o  czym  tak 

marzyłam... 

Starałam  się  o  tym  nie  myśleć  podczas  lunchu  -  o  Paulu,  nie  o  Balu  Absolwentów  - 

kiedy,  ściśnięta  pomiędzy  Adamem  i  Cee  Cee,  otworzyłam  puszkę  z  niskokaloryczną  colą, 

krztusząc się niemal przy pierwszym łyku, gdy z ust Cee Cee padło: 

- No, gadaj. Kim jest ten Jesse? Tym razem zechciej, proszę, odpowiedzieć. 

Cola  prysnęła  na  wszystkie  strony,  głównie  z  mojego  nosa.  Zmoczyła  również  mój 

sweterek z Benettona. Cee Cee nie okazała śladu współczucia. 

-  Dietetyczna  -  stwierdziła  -  nie  zostawi  plam.  No  więc,  jak  to  jest,  że  go  dotąd  nie 

poznaliśmy? 

-  Właśnie  -  odezwał  się  Adam,  opanowawszy  wybuch  śmiechu  na  widok  coli 

tryskającej mi z nosa. - I jak to jest, że ten cały Paul go zna, a my nie? 

Wycierając się chusteczką, zerknęłam w stronę Paula. Siedział na ławce niedaleko, w 

otoczeniu  śmietanki  naszej  klasy  z  Kelly  Prescott  na  czele.  Wszyscy  ryczeli  ze  śmiechu  z 

historyjki, którą im właśnie opowiedział. 

background image

-  Jesse  to  taki  chłopak  -  odparłam,  czując,  że  nie  zdołam  się  wywinąć  od  ich  pytań. 

Nie tym razem. 

-  Taki  chłopak  -  powtórzyła  Cee  Cee.  -  Taki  chłopak,  z  którym  ty  chodzisz,  jak 

twierdzi ten tam Paul. 

-  Cóż  -  odparłam  niechętnie.  -  Taak,  chyba  tak.  Coś  w  tym  rodzaju.  To  znaczy...  to 

dość skomplikowane. 

Skomplikowane?  Wobec  moich  układów  z  Jesse'em  Teoria  krytyczna  od  czasów 

Platona wydawała się równie ezoteryczna jak Rogaś z Doliny Roztoki. 

-  Więc  -  powiedziała  Cee  Cee,  krzyżując  nogi  i  gryząc  z  upodobaniem  młode 

marcheweczki, które trzymała w torbie na kolanach. - Mów. Gdzie się spotkaliście? 

Nie mogłam uwierzyć, że siedzę tu i rozmawiam z przyjaciółmi o Jessie. Przyjaciółmi, 

których tak bardzo starałam się trzymać w nieświadomości co do jego istnienia. 

- Mieszka, hm, w sąsiedztwie - powiedziałam. Nie było sensu mówić im całej prawdy. 

-  Chodzi  do  RLS?  -  zapytał  Adam,  mając  na  myśli  Liceum  im.  Roberta  Louisa 

Stevensona. Sięgnął po marchewkę z torby Cee Cee. 

- Hm, niezupełnie - odparłam. 

- Nie mów, że on chodzi do Liceum Carmelu. - Oczy Cee Cee rozszerzyły się. 

- Nie chodzi już do szkoły średniej - powiedziałam, ponieważ znając naturę Cee Cee, 

można  się  było  domyślać,  że  nie  spocznie,  dopóki  nie  dowie  się  wszystkiego.  -  Już,  hm,  ją 

skończył. 

- Oho - zawołała Cee Cee. - Poważny mężczyzna. Cóż, nic dziwnego, że trzymasz to 

w tajemnicy. No więc, co on robi? Jest w college'u? 

- Właściwie nie - powiedziałam. - Zrobił sobie przerwę. Żeby... żeby się odnaleźć. 

- Hm. - Adam oparł się  wygodnie na ławce, zamykając oczy i  wystawiając twarz na 

pieszczotę  silnego,  znajdującego  się  w  zenicie,  słońca.  -  Pasożyt.  Możesz  znaleźć  coś 

lepszego, Suze. Potrzebujesz faceta, który wyznaje solidną etykę pracy. Faceta takiego, jak... 

Hej, wiem. Jak ja! 

Cee Cee, która miała na Adama oko, odkąd ich poznałam, puściła jego uwagę mimo 

uszu. 

- Od jak dawna chodzicie ze sobą? - zapytała. 

- Nie wiem - odparłam, okropnie w tej chwili nieszczęśliwa. - To jest dość nowe. To 

znaczy, znam go od pewnego czasu, ale co do chodzenia ze sobą... to jest nowe. I to nie jest 

tak naprawdę... Cóż, naprawdę nie lubię o tym mówić. 

background image

-  Mówić  o  czym?  -  Jakiś  cień  zamajaczył  przy  naszej  ławce.  Zerknęłam  z  ukosa  i 

zobaczyłam najmłodszego z moich przyrodnich braci, Davida, którego rude włosy płonęły w 

słońcu jak aureola. 

- O niczym - powiedziałam szybko. 

Ze wszystkich członków mojej rodziny - owszem, teraz już uznawałam Ackermanów, 

ojczyma  i  jego  synów,  za  część  swojej  najbliższej  rodziny,  do  której  po  śmierci  ojca 

zaliczałam tylko siebie i mamę - trzynastoletni David wie na mój temat najwięcej. To znaczy, 

że nie jestem jedynie trochę zwichrowaną nastolatką, otóż to. 

Poza tym David wiedział o Jessie. Wiedział i nie wiedział. Z jednej strony, jak reszta 

rodziny zwrócił uwagę na huśtawkę moich nastrojów i tajemnicze unikanie wspólnego pokoju 

wieczorami, z drugiej jednak, nie miał nawet bladego pojęcia, co się za tym kryło. 

Stał  przed  naszą  ławką  -  śmiałe  posunięcie,  jako  że  starsi  uczniowie  nie  traktowali 

życzliwie ósmoklasistów pojawiających się w tej części podwórza, którą  uważali za swoją - 

starając się wyglądać, jakby znalazł się na właściwym miejscu, co wziąwszy pod uwagę jego 

wątłe ciało, aparat na zębach i odstające uszy, kompletnie mu się nie udało. 

- Widziałaś to? - zapytał, podsuwając mi pod nos jakiś papier. Wzięłam ten papier do 

ręki.  Okazało  się,  że  to  zaproszenie  na  party  w  łaźni  przy  ulicy  Sosnowe  Wzgórze  99  na 

najbliższy piątek. 

Gości  zachęcano  do  przyniesienia  kostiumów  kąpielowych,  jeśli  mieli  ochotę  na 

„gorącą i pienistą” rozrywkę. Gdyby zaś zdecydowali się wystąpić bez kostiumów, to również 

będzie mile widziane, zwłaszcza w wypadku gości płci żeńskiej. 

Na zaproszeniu zamieszczono głupi obrazek przedstawiający wstawioną dziewczynę z 

wielkimi piersiami, wychylającą puszkę piwa. 

-  Nie,  nie  możesz  pójść  -  powiedziałam  z  pogardą  w  głosie,  oddając  Davidowi 

zaproszenie.  -  Jesteś  za  mały.  Swoją  drogą,  ktoś  powinien  to  pokazać  szkolnemu 

psychologowi. Uczniowie ósmej klasy nie powinni urządzać takich imprez. 

Cee Cee, która odebrała Davidowi kartkę, mruknęła w tym momencie: 

- Hm, Suze. 

-  Poważnie  -  ciągnęłam.  -  Zaskakujesz  mnie,  Davidzie.  Myślałam,  że  jesteś 

mądrzejszy.  Z  takich  imprez  nigdy  nic  dobrego  nie  wynika.  Pewnie,  parę  osób  będzie  się 

świetnie  bawić.  Ale  pewne,  jak  w  banku,  że  komuś  zrobi  się  niedobrze  albo  ktoś  się  utopi, 

rozbije  sobie  głowę,  albo  jeszcze  coś.  Zawsze  jest  zabawnie,  dopóki  komuś  nie  stanie  się 

krzywda. 

background image

-  Suze.  -  Cee  Cee  trzymała  zaproszenie  tuż  przed  moim  nosem.  -  Ulica  Sosnowe 

Wzgórze 99. To twój dom, prawda? 

Wyrwałam jej kartkę, sapiąc ze zdumienia. 

- Davidzie! Co ty sobie wyobrażasz? 

-  To  nie  ja  -  krzyknął  David.  Jego  cienki  głosik  wzniósł  się  jeszcze  o  dwie  czy  trzy 

oktawy. - Brad je rozdaje. Nawet parę dzieciaków z siódmej klasy je dostało... 

Spojrzałam  zmrużonymi  oczami  w  kierunku  mojego  przyrodniego  brata  Brada.  Stał 

oparty niedbale o słup do koszykówki, usiłując wyglądać intrygująco, dość trudne zadania dla 

faceta,  którego  korę  mózgową,  według  moich  spostrzeżeń,  okrywała  dodatkowo  taśma 

izolacyjna. 

-  Przepraszam  -  powiedziałam,  podnosząc  się  z  miejsca.  -  Muszę  iść  popełnić 

morderstwo.  -  Następnie  przemierzyłam  boisko  do  koszykówki  z  jaskrawopomarańczową 

kartką w ręce. 

Brad  widział,  że  się  zbliżam.  Zauważyłam  wyraz  dzikiej  paniki,  który  pojawił  się 

przelotnie na jego twarzy, kiedy jego spojrzenie padło na to, co miałam w dłoni. Wyprostował 

się i próbował ratować ucieczką, ale byłam szybsza od niego. Osaczyłam go przy fontannie, 

podnosząc zaproszenie do góry, żeby je dobrze widział. 

-  Czy  ty  naprawdę  sądzisz  -  zapytałam  spokojnie  -  że  mama  i  Andy  pozwolą  ci 

urządzić to... to... cokolwiek to jest? 

Na  przerażonej  twarzy  Brada  pojawił  się  wyzywający  grymas.  Wysunął  brodę  do 

przodu, mówiąc: 

- Taak, cóż, czego się nie dowiedzą, to ich nie zaboli. 

- Brad - powiedziałam. Czasami mi go żal. Naprawdę. To taki przygłup. - Wydaje ci 

się,  że  niczego  się  nie  domyśla,  kiedy  wyglądając  przez  okno  sypialni,  zobaczą  gromadę 

nagich dziewczyn w nowej łaźni? 

- Nie - odparł Brad. - Nie będzie ich w domu w piątek wieczorem. Tata ma gościnny 

wykład w San Francisco, a twoja mama z nim jedzie, zapomniałaś o tym? 

Owszem, zapomniałam. W gruncie rzeczy, nie jestem pewna, czy ktoś mi w ogóle o 

tym powiedział. Ostatnio spędzałam dużo czasu w swoim pokoju, to prawda, ale czy aż tyle, 

żeby nie dotarło do mnie coś tak istotnego, jak wyjazd rodziców na całą noc? Nie sądzę... 

- Lepiej, żebyś im nic nie mówiła - powiedział Brad z niespodziewaną zjadliwością - 

albo pożałujesz. 

Spojrzałam na niego, jakby mu odbiło. 

background image

- Ja pożałuję? - zaśmiałam się. - Hm, wybacz Brad, ale jeśli twój ojciec dowie się, że 

planujesz taką imprezę, to ty będziesz uziemiony w domu do końca życia, nie ja. 

-  No,  no  -  powiedział  Brad.  Wyzywający  wyraz  jego  twarzy  zmienił  się  teraz  na 

jeszcze mniej przyjemny wyraz śmiertelnej złości. - Bo jeśli chociaż pomyślisz, żeby mu coś 

pisnąć na ten temat, powiem im o facecie, którego co noc przemycasz do swojego pokoju. 

background image

Odsiadka. To jest to, co się dostaje, kiedy znokautujesz przyrodniego brata na terenie 

Akademii Misyjnej im. Junipero Serry i jakiś nauczyciel przypadkiem to zauważy. 

- Nie rozumiem, co cię naszło, Suze - powiedziała pani Elkins, do której obowiązków 

należało,  poza  nauczaniem  biologii  na  poziomie dziewiątej  i  dziesiątej  klasy,  zostawanie  po 

lekcjach  z  młodocianymi  przestępcami  takimi  jak  ja.  -  W  dodatku  pierwszego  dnia  szkoły. 

Czy tak właśnie chcesz rozpoczynać nowy rok? 

Pani  Elkins  niczego  jednak  nie  rozumiała.  A  ja  niewiele  mogłam  jej  powiedzieć.  To 

znaczy,  jak  mogłam  jej  wyjaśnić,  że  nagle  to  wszystko  przekroczyło  granice  mojej 

wytrzymałości?  Odkrycie,  że  mój  przyrodni  brat  wiedział  o  czymś,  co  od  miesięcy  usi-

łowałam ukryć przed rodziną - w połączeniu z faktem, że potwór z moich snów włóczył się 

obecnie  korytarzami  mojej  własnej  szkoły  w  przebraniu  przystojniaka  w  ciuchach  firmy 

Abercrombie  i  Fitch  -  spowodowało,  że  rozmiękłam  wewnętrznie  jak  szminka  Maybelline 

zostawiona na słońcu. 

Nie mogłam jej tego powiedzieć. Przyjęłam karę w milczeniu, obserwując na zegarze 

upływające  nieznośnie  wolno  minuty.  Ani  ja,  ani  żaden  z  pozostałych  więźniów  nie  miał 

odzyskać wolności przed godziną szesnastą. 

- Mam nadzieję, Suze - oznajmiła pani Elkins, kiedy ta godzina nareszcie nadeszła - że 

dostałaś  nauczkę.  Nie  sądzisz,  że  urządzanie  bijatyk  na  szkolnym  boisku  to  nie  jest  dobry 

przykład dla młodszych dzieci? 

Co? Ja nie dawałam dobrego przykładu? A co z Bradem? To właśnie Brad zamierzał 

urządzić  swoje  prywatne  Oktoberfest  w  salonie  naszego  domu.  Ale  to  on trzymał  mnie  tym 

razem w szachu. I zdawał sobie z tego sprawę. 

-  Owszem  -  stwierdził  podczas  przerwy  na  lunch,  kiedy  stałam,  gapiąc  się  na  niego 

oniemiała, niezdolna przyjąć do wiadomości tego, co przed chwilą usłyszałam. - Myślisz, że 

jesteś taka sprytna, wpuszczając faceta co noc do swojego pokoju, co? A swoją drogą, jak on 

tam  włazi?  Przez  to  okno  nad  gankiem?  No,  wydał  się  twój  mały  sekrecik,  co?  Więc  siedź 

cicho, jeśli chodzi o moją imprezę, a ja będę siedział cicho, jeśli chodzi o tego faceta Jesse'a. 

Tak mnie poraził fakt, że Brad mógł usłyszeć - że słyszał - Jesse'a, że przez parę minut 

nie potrafiłam wydobyć z siebie sensownej odpowiedzi. Brad w tym czasie wymienił pozdro-

wienia  z  różnymi  członkami  swojej  paczki,  którzy  podchodzili,  żeby  „przybić  piątkę”, 

mówiąc coś w rodzaju: 

background image

- Kurczę! Łaźnia. To coś dla mnie. W końcu udało mi się wykrztusić: 

- Och, tak? Dobra, a co z Jakiem? Jake nie pozwoli, żebyś się zapił w domu z gromadą 

kumpli. 

Brad tylko spojrzał na mnie z politowaniem. 

-  Żartujesz?  -  zapytał.  -  A  jak  myślisz,  kto  dostarcza  piwo?  Jake  zwędzi  dla  mnie 

beczułkę piwa z pracy. 

Zmrużyłam oczy. 

- Jake? Jake wam załatwi piwo? Akurat. On by nigdy... - W tym momencie spłynęło 

na mnie olśnienie. - Ile mu płacisz? 

- Stówkę - odparł Brad. - Dokładnie połowę z tego, ile mu brakuje na to jego camaro. 

Wiedziałam,  że  Jake  byłby  zdolny  niemal  do  wszystkiego,  byle  położyć  łapę  na 

własnym camaro. Patrzyłam na niego oszołomiona. 

- A co z Davidem? - odezwałam się w końcu. - David wszystko powie. 

-  Nie,  nie  powie  -  oznajmił  Brad,  pewny  siebie.  -  Bo  jeśli  to  zrobi,  to  kopnę  go  w 

kościsty  zadek  tak  mocno,  że  doleci  do  Anchorage.  A  ty  lepiej  nie  próbuj  go  bronić,  bo 

inaczej uraczę twoją mamę smakowitą opowieścią o tym całym Jessie. 

Wtedy  oberwał.  To  było  silniejsze  ode  mnie.  Tak  jakby  moja  pięść  kierowała  się 

własnym rozumem. Wisiała sobie u mojego boku, a w następnej chwili wbijała się w żołądek 

Brada. 

Walka  trwała  sekundę.  Nawet  pół  sekundy.  Pan  Gillarte,  nowy  wuefista,  rozdzielił 

nas, zanim Brad zdążył złapać powietrze. 

-  Odejdź  -  rozkazał,  odpychając  mnie  i  schylając  się,  żeby  zająć  się  rozpaczliwie 

dyszącym Bradem. 

Więc  sobie  poszłam.  Prosto  do  ojca  D,  który  stał  na  dziedzińcu,  nadzorując 

zawieszanie światełek wokół pnia palmy. 

- Cóż ci mogę powiedzieć, Susannah? - powiedział zdesperowany, kiedy skończyłam 

wyjaśniać sytuację. - Niektórzy ludzie mają ostrzejszą percepcję. 

- Tak, ale Brad? - Mówiłam szeptem ze względu na grupkę ogrodników zatrudnionych 

przy  dekorowaniu  szkoły  na  święto  ojca  Serry  w  najbliższą  sobotę,  dzień  po  bachanaliach 

urządzanych w łaźni przez Brada. 

-  Cóż,  Susannah  -  powiedział  ojciec  D.  -  Nie  mogłaś  oczekiwać,  że  na  zawsze 

utrzymasz Jesse'a w tajemnicy. Twoja rodzina musiała to w końcu odkryć. 

background image

Może. Czego nie byłam w stanie zrozumieć, to tego, jakim cudem akurat Brad odkrył 

jego  istnienie,  podczas  gdy  mądrzejsi  od  niego  członkowie  rodziny,  na  przykład  Andy  czy 

moja mama, nie mieli o niczym pojęcia. 

Z drugiej strony Maks, pies rodziny Ackermanów, wiedział o Jessie od początku, i z 

tego powodu nie zbliżał się do mojego pokoju. A pod względem intelektualnym Brad i Maks 

mieli ze sobą wiele wspólnego... chociaż Maks, rzecz jasna, był od Brada bystrzejszy. 

-  Mam  głęboką  nadzieję  -  powiedziała  pani  Elkins,  kiedy  wreszcie  uwolniła  mnie  i 

moich współtowarzyszy niedoli - że w tym roku, Suze, już cię tutaj nie zobaczę. 

-  Ja  także,  pani  E  -  odparłam,  zgarniając  swoje  rzeczy.  Po  czym  wybiegłam,  jakby 

mnie ktoś gonił. 

W  północnej  Kalifornii  było  jasne,  gorące  popołudnie,  co  oznaczało  oślepiające 

słońce, niebo tak niebieskie, że patrzenie na nie sprawiało ból, a w oddali widok spienionych 

fal  Pacyfiku  obmywających  plażę  Carmelu.  Przegapiłam  wszelkie  możliwe  okazje 

podwiezienia  do  domu  -  przez  Adama,  który  nadal  z  ochotą  zabierał  każdego  i  w  każdym 

momencie  na  przejażdżkę  swoim  wystrzałowym  zielonym  volkswagenem,  no  i  oczywiście 

przez Brada, który po Jake'u, jeżdżącym obecnie używaną hondą civic, ale jedynie do chwili, 

dopóki nie dostanie swojego wymarzonego samochodu, odziedziczył land rovera - a od ulicy 

Sosnowe Wzgórze 99 dzieliły mnie niemal cztery kilometry. Głównie pod górę. 

Zdążyłam  dojść  do  szkolnej  bramy,  kiedy  pojawił  się  rycerz  w  lśniącej  zbroi. 

Przynajmniej, jak sądzę, za takiego się uważał. Nie dosiadał jednak mlecznobiałego rumaka. 

Jechał  srebrnym  kabrioletem  bmw,  z  uchylonym,  ze  względu  na  pogodę,  dachem.  Bardzo 

wygodne. 

- Daj spokój - powiedział, kiedy stanęłam przed budynkiem misji, czekając na zmianę 

świateł, żeby móc przekroczyć ruchliwą jezdnię. - Wsiadaj. Podwiozę cię do domu. 

- Nie, dziękuję - powiedziałam niedbale. - Wolę się przejść. 

- Suze. - Paul robił wrażenie znudzonego. - Wsiadaj do samochodu. 

-  Nie  -  powiedziałam.  Widzicie,  wyciągnęłam  wnioski  z  nauczki,  jaką  dostałam  w 

związku  z  „wsiadaniem  do  samochodu  z  kimś,  kto  raz  próbował  mnie  zabić”.  To  się  nie 

mogło  powtórzyć.  Zwłaszcza  nie  z  Paulem,  który  nie  tylko  próbował  mnie  zabić,  ale  też 

przeraził  mnie  tak  skutecznie,  że  wciąż  na  nowo  przeżywałam  to  wydarzenie  w  snach.  - 

Mówiłam ci już. Przejdę się. Paul pokręcił głową, śmiejąc się cicho. 

- Z ciebie to naprawdę jest trudny przypadek - powiedział. 

- Dziękuję. 

background image

Światło zmieniło się i ruszyłam przez skrzyżowanie. Znałam tę drogę bardzo dobrze. 

Nie potrzebowałam eskorty. 

Ale miałam ją, tak czy inaczej. Paul jechał obok mnie, rozwijając zawrotną prędkość 

około czterech kilometrów na godzinę. 

- Czy zamierzasz mi towarzyszyć aż do domu? - zapytałam, kiedy zaczęliśmy zbliżać 

się  do  stromego  wzniesienia,  od  którego  Carmelowe  Wzgórza  wzięły  swoją  nazwę.  Dobrze 

się składało, że na tej szosie nie panował o czwartej po południu duży ruch, bo inaczej Paul, 

jadąc w tym tempie, wprawiłby paru moich sąsiadów we wściekłość, blokując jedyną drogę 

do cywilizacji. 

- Tak - odparł Paul. - Chyba że przestaniesz się zachowywać jak rozpuszczony bachor 

i wsiądziesz do samochodu. 

- Nie, dziękuję. 

Szłam  dalej.  Było  upalnie.  Pod  swetrem  moje  ciało  wilgotniało.  Nie  miałam  jednak 

cienia  zamiaru  wsiąść  do  jego  auta.  Wlokłam  się  poboczem,  starannie  omijając  wszelkie 

rośliny,  które  przypominały  moich  śmiertelnych  wrogów  -  przynajmniej  do  momentu 

pojawienia  się  Paula  -  sumaki  jadowite,  oraz  przeklinając  w  duchu  Teorią  krytyczną  od 

czasów Platona, która z każdym krokiem jakby stawała się cięższa. 

-  Mylisz  się,  nie  ufając  mi  -  zauważył  Paul,  wślizgując  się  obok  mnie  na  wzgórze 

swoim wężowato srebrzystym autem. - Wiesz, ty i ja jesteśmy tacy sami. 

-  Mam  szczerą  nadzieję,  że  to  nieprawda  -  powiedziałam.  Wiele  razy  miałam  okazję 

stwierdzić, że na niektórych wrogów uprzejmość działa równie skutecznie, odpychająco, jak 

pięść. Nie żartuję. Spróbujcie sami. 

- Przykro mi cię rozczarować  - odparł Paul  -  ale to prawda. A tak przy  okazji, co ci 

mówił  ojciec  Dominik?  Mówił  ci,  żebyś  nie  spędzała  czasu  sama  w  moim  towarzystwie? 

Żebyś nie wierzyła w nic, cokolwiek ci powiem? 

- Wcale nie - powiedziałam tym samym, obojętnym tonem. - Ojciec Dominik uważa, 

że należy rozstrzygnąć wątpliwości na twoją korzyść. 

Paul, z rękami na obitej skórą kierownicy, wyraźnie się zdziwił. 

- Naprawdę? Tak powiedział? 

- Och, tak - zapewniłam, zauważając piękną kępkę jaskrów przy drodze i omijając ją 

szerokim  łukiem  na  wypadek,  gdyby  kryły  łodyżki  sumaka  jadowitego.  -  Ojciec  Dominik 

uważa,  że  jesteś  tutaj,  ponieważ  chcesz  nawiązać  kontakt  z  jedynymi  pośrednikami,  jakich 

znasz.  Sądzi,  że  naszą  powinnością,  jako  przepełnionych  miłosierdziem  istot  ludzkich,  jest 

pozwolić ci zmazać swoje winy i pomóc w podążaniu drogą dobra. 

background image

- Ale ty się z nim nie zgadzasz? - Paul wpatrywał się we mnie usilnie. No i co z tego? 

Wziąwszy  pod  uwagę,  jak  wolno  jechał,  nie  musiał  cały  czas  obserwować  drogi,  czy 

czegokolwiek. 

- Posłuchaj - powiedziałam, żałując, że nie miałam spinki czy czegoś w tym rodzaju, 

żeby spiąć włosy. Przyklejały mi się do karku. Szylkretowa spinka, z którą wyruszałam rano, 

zniknęła w tajemniczych okolicznościach. - Ojciec Dominik to najmilszy człowiek, jakiego w 

życiu spotkałam. Żyje tylko po to, żeby pomagać innym. Autentycznie wierzy, że ludzie są z 

natury dobrzy i że jeśli tak się ich będzie traktować, to odpłacą tym samym. 

- Ale ty - powiedział Paul - nie zgadzasz się z tym, jak rozumiem? 

- Sądzę, że oboje wiemy, iż ojciec Dominik żyje w świecie wyobraźni. - Wlokąc się 

pod  górę,  patrzyłam  wprost  przed  siebie,  mając  nadzieję,  że  Paul  nie  domyśli  się,  że  mój 

przyśpieszony rytm serca nie ma nic wspólnego z wysiłkiem, natomiast bardzo wiele z jego 

obecnością.  -  Ponieważ  jednak  nie  chcę  mu  sprawić  przykrości,  zachowam  swoją  opinię  na 

twój temat, że jesteś psychopatą i wykorzystujesz innych, wyłącznie dla siebie. 

- Psychopatą? - Paul wydawał się zachwycony takim opisem własnej osoby... kolejny 

dowód  na  to,  że  był  dokładnie  taki,  jak  myślałam.  -  To  mi  się  podoba.  Nazywano  mnie  w 

przeróżny sposób, ale nigdy psychopatą. 

- To nie był komplement - sprostowałam, ponieważ najwyraźniej tak to odebrał. 

- Wiem - powiedział. -  Dlatego to jest takie zabawne. Ciekawa z ciebie  dziewczyna, 

wiesz? 

- Wszystko jedno - burknęłam zirytowana. Nie byłam nawet w stanie skutecznie faceta 

obrazić. - Powiedz mi tylko jedną rzecz. 

- Co zechcesz. 

- Tej nocy, kiedy na siebie wpadliśmy - wskazałam na niebo - wiesz, tam na górze? 

Skinął głową. 

- Owszem. No i co? 

- Jak się tam dostałeś? Nikt cię nie egzorcyzmował, prawda? 

Paul  uśmiechnął  się  szeroko.  Ku  swojemu  przerażeniu  zrozumiałam,  że  zadałam 

pytanie, które najbardziej chciał usłyszeć. 

- Nie, nikt mnie nie egzorcyzmował - oznajmił. - Ty też nie potrzebowałaś, żeby cię 

ktoś egzorcyzmował. 

Niemal osłupiałam. Zatrzymałam się raptownie. 

-  Czy  chcesz  mi  wmówić,  że  kiedy  tylko  mi  się  spodoba,  mogę  sobie  pospacerować 

tam, na górze? - zapytałam, głęboko zdumiona. 

background image

-  Jest  mnóstwo  rzeczy  -  powiedział  Paul,  nadal  uśmiechając  się  leniwie  -  które 

potrafiłabyś zrobić, a których jeszcze nie odkryłaś, Suze. Rzeczy, o których ci się nie śniło. 

Rzeczy, które mogę ci pokazać. 

Nie  dałam  się  oszukać  aksamitnemu  tonowi  jego  głosu.  Paul  posiadał  czar  i  wdzięk, 

ale bywał też śmiertelnie niebezpieczny. 

- Tak - powiedziałam, modląc się, żeby się nie domyślił, jak szaleńczo bije moje serce 

pod różowym jedwabiem. - Wcale w to nie wątpię. 

- Mówię poważnie, Suze. Ojciec Dominik to wspaniały człowiek. Nie przeczę. Ale on 

jest tylko pośrednikiem. Ty jesteś czymś więcej. 

- Rozumiem. - Wyprostowałam się i ruszyłam w dalszą drogę. W końcu dotarliśmy na 

grzbiet wzgórza i znalazłam się w cieniu ogromnych sosen rosnących szpalerem po obu stro-

nach. Ulga, że wydostałam się z żaru, była ogromna. Żałowałam tylko,  że równie łatwo nie 

mogę się uwolnić od Paula. - Więc całe życie ludzie mówią mi, że jestem tym a tym, a ni stąd, 

ni zowąd zjawiasz się ty, twierdzisz, że jestem kimś zupełnie innym, i ja mam ci uwierzyć? 

- Tak - odparł Paul. 

-  Bo  jesteś  osobą,  której  można  zaufać  z  zamkniętymi  oczami  -  zakpiłam.  Mój  głos 

brzmiał dużo pewniej, niż się naprawdę czułam. 

- Bo jestem wszystkim, co masz - sprostował. 

- Cóż, to chyba nie jest tak strasznie dużo? - Spojrzałam na niego ze złością. - Pozwolę 

sobie przypomnieć, że przy naszym ostatnim spotkaniu zostawiłeś mnie zagubioną w piekle! 

-  To  nie  było  piekło  -  oświadczył  Paul,  przewracając  oczami,  co  należało  do  jego 

specjalności. - Poza tym w końcu byś stamtąd wyszła. 

-  A  co  z  Jesse'em?  -  zapytałam.  Serce  biło  mi  mocniej  niż  przedtem,  ponieważ  to 

właśnie  było  w  tym  wszystkim  najważniejsze,  nie  to,  co  zrobił  czy  też  próbował  zrobić  ze 

mną, ale to, co zrobił Jesse'owi... i co, jak się obawiałam, będzie próbował powtórzyć. 

-  Powiedziałem,  że  mi  przykro  z  tego  powodu.  -  W  głosie  Paula  brzmiała  irytacja.  - 

Poza tym, wszystko dobrze się skończyło, prawda? Jest tak, jak ci mówiłem, Suze. Posiadasz 

dużo większą moc, niż zdajesz sobie z tego sprawę. Potrzebujesz tylko kogoś, kto ci pokaże 

twój  prawdziwy  potencjał.  Potrzebujesz  nauczyciela  -  prawdziwego  nauczyciela,  a  nie 

sześćdziesięcioletniego księdza, który sądzi, że ojciec Junipero jakiś tam to początek i koniec 

świata. 

- Jasne. A ty zapewne uważasz, że jesteś właśnie tym facetem, który odegra rolę pana 

Miyagi dla mnie, czyli Karate Kida. 

- Coś w tym rodzaju. 

background image

Mijaliśmy  zakręt  przed  ulicą  Sosnowe  Wzgórze  99,  gdzie  mój  dom  górował  nad 

Doliną Carmelu.  Z mojego pokoju, na froncie domu, rozciągał się widok  na ocean. W nocy 

napływała stamtąd mgła. Można było niemal zobaczyć, jak kładzie swoje waciane macki na 

parapecie,  kiedy  zapomniałam  zamknąć  okna.  To  był  ładny  dom,  jeden  z  najstarszych  w 

Carmelu, dawny zajazd z lat pięćdziesiątych XIX wieku. Nawet nie mówiono o nim, że jest 

nawiedzony. 

- No, to jak, Suze? - Paul przerzucił niedbale ramię przez oparcie pustego fotela obok 

siebie. - Kolacja dziś wieczorem? Zapraszam cię. Opowiem ci takie rzeczy o tobie samej, o 

tym, kim jesteś, jakich nie wie nikt inny na tej planecie. 

-  Dzięki  -  powiedziałam,  wchodząc  z  ulicy  na  usłane  sosnowymi  igłami  podwórko  i 

czując  przy  tym  niewysłowioną  ulgę.  Czemu  tu  się  dziwić?  Przeżyłam  spotkanie  z  Paulem 

Slaterem, nie przenosząc się w inny wymiar egzystencji. To spory sukces. - Ale nie, dziękuję. 

Do zobaczenia jutro w szkole. 

Potem,  brodząc  w  gęstym  kobiercu  igieł,  dotarłam  do  podjazdu,  podczas  gdy  Paul 

wołał za moimi plecami: 

- Suze! Suze, poczekaj! 

Nie poczekałam. Ruszyłam podjazdem prosto do ganku, wspięłam się po schodkach, 

otworzyłam drzwi i weszłam do środka. 

Nie obejrzałam się za siebie. Nie obejrzałam się ani razu. 

-  Jestem  w  domu  -  zawołałam  na  wypadek,  gdyby  na  dole  był  ktoś  szczególnie  tym 

faktem  zainteresowany.  Był.  Znalazłam  się  w  ogniu  pytań  ojczyma,  który  gotował  obiad  i 

chciał wiedzieć wszystko o tym, „co u mnie słychać”. Po udzieleniu odpowiedzi i wyniesieniu 

z  kuchni  racji  żywnościowej  w  postaci  jabłka  i  niskokalorycznej  sody  wdrapałam  się  na 

drugie piętro i otworzyłam drzwi swojego pokoju. 

Na parapecie siedział duch. Podniósł głowę, kiedy weszłam. 

- Cześć - powiedział Jesse. 

background image

Nie powiedziałam Jesse'owi o Paulu. Pewnie powinnam. Było mnóstwo rzeczy, które 

prawdopodobnie  powinnam  była  powiedzieć  Jesse'owi,  tylko  jakoś  się  jeszcze  do  tego  nie 

zabrałam. 

Wiedziałam,  co  by  z  tego  wynikło:  Jesse  zacząłby  szukać  zaczepki,  a  to  by  się 

skończyło  tak,  że  ktoś  zostałby  ponownie  wyegzorcyzmowany...  a  konkretnie  Jesse.  A  ja 

naprawdę nie sądziłam, że mogłabym to znieść. Nie to. Nie po raz drugi. 

Więc  zatrzymałam  dla  siebie  niespodziewane  pojawienie  się  Paula  w  Akademii 

Misyjnej. Między mną a Jesse'em panował dziwny układ, to prawda. Ale to nie znaczyło, że 

miałabym ochotę go stracić. 

- No więc, co tam w szkole? - zagadnął Jesse. 

-  W  porządku.  -  Bałam  się  powiedzieć  coś  więcej.  Po  pierwsze,  obawiałam  się,  że 

zacznę paplać o Paulu. Po drugie, stwierdziłam, że im mniej do siebie mówimy, tym lepiej. W 

przeciwnym wypadku dostaję nerwowego słowotoku. Podczas gdy, na ogół, moja paplanina 

powstrzymywała  Jesse'a  przed  dematerializacją  -  co  mu  się  obecnie  zdarzało  częściej,  gdy 

tylko  zapadała  między  nami  niezręczna  cisza  -  to  jednak  nie  wywoływała  podobnego 

gadulstwa u niego. Jesse stał się niemal nieznośnie małomówny, odkąd... 

Cóż, odkąd się pocałowaliśmy. 

Nie  wiem,  co  się  z  chłopakami  dzieje,  że  jednego  dnia  całują  cię  namiętnie,  a 

następnego zachowują się, jakbyś nie istniała. A takim właśnie traktowaniem częstował mnie 

ostatnio Jesse. To znaczy, niecałe trzy tygodnie wcześniej wziął mnie w ramiona i złożył na 

moich  ustach  pocałunek,  który  poczułam  aż  u  nasady  kręgosłupa.  Rozpłynęłam  się  w  jego 

uścisku,  myśląc,  że  wreszcie,  nareszcie  będę  mogła  wyjawić  mu  swoje  prawdziwe  uczucia, 

skrywaną miłość, którą czułam od momentu - no, prawie - kiedy po raz pierwszy weszłam do 

swojego  nowego  pokoju  i  stwierdziłam,  że  jest  już  zajęty.  Nie  miało  znaczenia,  że  osoba, 

która go zajmowała, wydała ostatnie tchnienie przeszło półtora stulecia temu. 

Powinnam, jak sądzę, mieć dość rozumu, żeby się nie zakochać w duchu. Ale tak to 

już jest z nami, pośrednikami. Dla nas duchy są równie materialne jak żywi ludzie. Jeśli nie 

liczyć kwestii nieśmiertelności, nie było żadnego sensownego powodu, dla którego Jesse i ja, 

gdybyśmy chcieli, nie mielibyśmy przeżyć szalonej miłości, o której marzyłam od czasu, gdy 

odmówił stanowczo zwracania się do mnie inaczej niż pełnym imieniem, jakiego nie używał 

nikt z wyjątkiem ojca Dominika. 

background image

Tyle  że  żadna  szalona  miłość  z  tego  nie  wynikła.  Po  pierwszym  pocałunku, 

przerwanym  przez  mojego  najmłodszego  przyrodniego  brata,  nie  nastąpiły  kolejne.  Jesse,  w 

istocie, wylewnie mnie przeprosił, a potem jakby  celowo mnie unikał, chociaż dawałam mu 

usilnie do zrozumienia, że było mi dobrze... więcej niż dobrze... z tym, co zaszło. 

Teraz  zaczęłam  się  zastanawiać,  czy  nie  byłam  wobec  niego  zbyt  swobodna.  Jesse 

pewnie  myślał,  że  jestem  łatwa,  czy  coś  w  tym  stylu.  Zapewne  za  jego  życia  damy 

policzkowały panów, którzy pozwolili sobie na coś takiego jak on. Nawet takich jak Jesse, o 

błyszczących  czarnych  oczach,  gęstej  ciemnej  czuprynie,  mięśniach  brzucha  twardych  jak 

deska i zniewalająco seksownym uśmiechu. 

Nadal jest mi trudno uwierzyć, że ktoś mógł takiego człowieka nienawidzić tak, żeby 

go zabić, ale właśnie w ten sposób Jesse został duchem nawiedzającym mój pokój, pokój, w 

którym uduszono go przed stu pięćdziesięcioma laty. 

Zważywszy na okoliczności, naprawdę nie widziałam sensu w opowiadaniu Jesse'owi 

ze  szczegółami,  jak  minął  mi  dzień.  Wręczyłam  mu  po  prostu  Teorię  krytyczną  od  czasów 

Platona ze słowami: 

- Pozdrowienia od ojca Dominika. 

Jesse wydawał się zadowolony z książki. Takie już moje szczęście, że zakochałam się 

w  chłopaku,  którego  teoria  krytyczna  podnieca  bardziej  niż  namiętne  pocałunki  z  moim 

udziałem. 

Jesse  przeglądał  książkę,  a  ja  wysypywałam  zawartość  plecaka  na  łóżko.  Szkoła 

dopiero  się  zaczęła,  a  już  byłam  przywalona  pracą  domową.  Czułam,  że  jedenasta  klasa  to 

sama  radość  i  przygoda.  W  końcu,  co  może  być  bardziej  podniecającego  niż  Paul  Slater  i 

trygonometria? 

Powinnam była wtedy wspomnieć Jesse'owi o Paulu. Powinnam była powiedzieć coś 

w  rodzaju:  „Hej,  wiesz  co?  Pamiętasz  tego  Paula,  któremu  próbowałeś  złamać  nos?  Taak, 

teraz chodzi do mojej szkoły”. 

Może gdybym podeszła do tego bardziej swobodnie, nie wyszłaby z tego taka wielka 

sprawa.  To  jest,  owszem,  Jesse  nienawidził  faceta,  i  miał  za  co.  Mogłam  jednak  pominąć 

kwestię,  że  Paul,  być  może,  był  pomiotem  szatana.  Facet  obnosił  się  z  zegarkiem  marki 

Fossil. Do jakiego stopnia ktoś taki może być niebezpieczny? 

Akurat  wtedy,  kiedy  zbierałam  się  na  odwagę,  żeby  wystąpić  z  czymś  w  rodzaju: 

„Och, zaraz, ten Paul Slater, pamiętasz go? Zjawił się rano u mnie na lekcji”, Brad wrzasnął z 

dołu, że kolacja gotowa. 

background image

Ponieważ  mój  ojczym  przywiązuje  dużą  wagę  do  rodzinnych  posiłków  i  łamania  się 

chlebem  przy  stole,  musiałam  zostawić  Jesse'a  -  nie  to,  żeby  się  wydawał  specjalnie 

zmartwiony  -  zejść  na  dół  i  nawiązać  konwersację  z  członkami  rodziny...  ogromne 

poświęcenie  z  mojej  strony,  wziąwszy  pod  uwagę,  co  mogłam  robić  zamiast  tego:  trwać  na 

stanowisku na wypadek, gdyby mężczyzna moich snów zapragnął mnie znowu pocałować. 

Dzisiejszego  wieczoru  jednak,  podobnie  jak  w  większość  innych,  nie  zanosiło  się  na 

wybuchy  namiętności,  toteż  niechętnie  wlokłam  się  po  schodach.  Andy  przygotował  steki 

fajitas,  jedno  ze  swoich  najlepszych  dań.  Musiałam  policzyć  mamie  na  korzyść,  że  znalazła 

faceta,  który  nie  tylko  potrafił  zrobić  wszystko  w  domu,  ale  był  do  tego  wyśmienitym 

kucharzem. Przed jej kolejnym małżeństwem żywiłyśmy się obie głównie daniami na wynos, 

sytuacja zmieniła się zatem pod tym względem na korzyść. 

Ale drobny fakt, że pan Zrób - to - sam zjawił się w towarzystwie trzech dorastających 

synów? Ta strona medalu wciąż napawała mnie wątpliwościami. 

Brad  czknął,  kiedy  weszłam  do  jadalni.  Tylko  on  jeden  opanował  sztukę  czkania 

słowami. Słowo, które z siebie wyrzucił na mój widok, brzmiało: 

- Nieudacznica. 

- Kto to mówi - odparłam dowcipnie. 

- Brad - odezwał się Andy surowym tonem. - Przynieś śmietanę. 

Przewracając oczami, Brad ześlizgnął się z krzesła i poczłapał do kuchni. 

-  Jak  się  masz,  Suzie  -  powiedziała  mama,  podchodząc  do  mnie  i  czułym  gestem 

targając mi włosy. - Jak tam pierwszy dzień w szkole? 

Jedynie moja mama, spośród wszystkich istot ludzkich na planecie Ziemia, ma prawo 

zwracać  się  do  mnie  „Suzie”.  Szczęśliwie  zdołałam  to  gruntownie  wytłumaczyć  moim 

przyrodnim braciom, tak że nawet nie chichoczą, kiedy to robi. 

Nie  uważałam,  żeby  należało  odpowiedzieć  na  to  pytanie  zgodnie  z  prawdą. 

Ostatecznie mama nie jest świadoma faktu, że jej jedyne dziecko stanowi łącznik pomiędzy 

światem żywych i umarłych. Nie miała też okazji poznać Paula, nie doszło do jej wiadomości, 

że usiłował mnie zabić, jak również nie zdawała sobie sprawy z istnienia Jesse'a. Mama sądzi, 

że wolno dojrzewam, że podpieram ściany, ale wkrótce wyjdę na swoje i nie będę mogła się 

opędzić od chłopaków. Co jest zaskakująco naiwne jak na kobietę, dziennikarkę telewizyjną, 

nawet jeśli pracuje tylko w lokalnej stacji. 

Czasami mamie zazdroszczę. Przyjemnie musi się żyć w jej świecie. 

- Wszystko w porządku - brzmiała moja odpowiedź na jej pytanie. 

- Jutro nie będzie wszystko w porządku dla S - stwierdził Brad, wracając ze śmietaną. 

background image

Mama  zasiadła  w  końcu  stołu,  rozkładając  serwetkę.  Używamy  tylko  takich  z 

materiału.  Kolejny  Andyism.  W  ten  sposób  przyczyniamy  się  do  ochrony  środowiska,  a 

posiłki prezentują się znacznie lepiej. 

- Naprawdę? - zapytała mama, unosząc równie ciemne, jak moje, brwi. - A dlaczegóż 

to? 

- Jutro zgłaszamy nominacje do samorządu uczniowskiego powiedział Brad, sadowiąc 

się z powrotem na krześle. - Suze przepadnie jako wiceprzewodnicząca. 

Wstrząsnęłam własną serwetką i ułożyłam ją delikatnie na kolanach, obok potężnego 

pyska  Maksa,  który  spędzał  każdy  posiłek,  trzymając  mordę  na  moim  udzie  i  czekając,  aż 

jakiś  kąsek  spadnie  z  mojego  widelca,  do  czego  przyzwyczaiłam  się  już  tak  bardzo,  że 

właściwie  nie  zwracałam  na  to  uwagi  -  po  czym,  w  odpowiedzi  na  pytający  wzrok  matki, 

odparłam: 

- Nie mam pojęcia, o czym on mówi. Brad zrobił niewinną minkę. 

- Kelly nie rozmawiała z tobą po szkole? 

Nie  miała  szans,  jako  że  dostałam  odsiadkę,  o  czym  Brad  doskonale  wiedział. 

Najwyraźniej zamierzał znęcać się nade mną z tego powodu przez jakiś czas. 

- Nie. Dlaczego? 

- Cóż, Kel prosiła już kogoś innego, żeby w tym roku startował razem z nią. Chodzi o 

tego nowego, Paula jak - mu - tam. - Brad wzruszył ramionami, z pomiędzy których wyrastała 

jego gruba, zapaśnicza szyja, niczym pień drzewa spośród głazów. - Toteż podejrzewam, że 

panowanie Suze jako wice jest finite. 

Mama spojrzała na mnie z troską. 

- Nie wiedziałaś o tym, Suzie? 

Teraz z kolei ja wzruszyłam ramionami. 

- Nie - powiedziałam. -  Ale to fajnie. Nigdy  nie  uważałam, że się do tego naprawdę 

nadaję. 

To nie wywarło pożądanego skutku. Mama zacisnęła usta, a następnie powiedziała: 

- Cóż, nie podoba mi się to. Przychodzi jakiś nowy chłopak i zajmuje miejsce Suzie. 

To nie w porządku. 

- Może nie w porządku - zauważył David - ale taka jest naturalna kolej rzeczyDarwin 

udowodnił, że największe sukcesy odnoszą te okazy gatunku, które są najsilniejsze i najlepiej 

przystosowane.  A  Paul  Slater  to  wspaniały  okaz  fizyczny.  Każda  osoba  płci  żeńskiej,  jak 

zauważyłem,  po  wejściu  z  nim  w  kontakt  zaczyna  wyraźnie  przejawiać  zachowania  typowe 

dla okresu wabienia. 

background image

Ta ostatnia uwaga rozbawiła moją mamę. 

-  Mój  Boże  -  powiedziała.  -  A  co  z  tobą,  Suzie?  Czy  Paul  Slater  wywołuje  u  ciebie 

zachowanie typowe dla okresu wabienia? 

- Nie bardzo - stwierdziłam. 

Brad czknął ponownie. Tym razem wydał z siebie: 

- Kłamczucha. 

Posłałam mu wściekłe spojrzenie. 

- Brad - powiedziałam. - Nie lubię Paula Slatera. 

-  Nie  odniosłem  takiego  wrażenia  -  odparł  Brad  -  kiedy  dziś  rano  zobaczyłem  was 

oboje na dziedzińcu. 

- Mylisz się - warknęłam. - I to bardzo się mylisz. 

-  Och,  Suze,  daj  spokój  -  powiedział  Brad.  -  Zdecydowanie  go  wabiłaś.  Chyba  że 

nałożyłaś sobie tyle pianki na włosy, że nie mogłaś oderwać palców. 

- Dość - wtrąciła mama, kiedy zaczerpnęłam oddechu, żeby zaprzeczyć. - Dość, oboje. 

-  Nie  lubię  Paula  Slatera  -  powtórzyłam  na  wypadek,  gdyby  Brad  nie  usłyszał  za 

pierwszym razem. - W porządku? W gruncie rzeczy, nienawidzę go. 

To się mamie nie spodobało. 

- Suzie - powiedziała. - Zaskakujesz mnie. Nie należy mówić o kimkolwiek, że się go 

nienawidzi. I jakim sposobem możesz nienawidzić biedaka? Poznałaś go dopiero dzisiaj. 

- Znała go już wcześniej - sprostował życzliwie Brad. - Z wakacji w Pebble Beach. 

Posłałam mu kolejne mordercze spojrzenie. 

- Skąd wiesz? 

- Paul mi powiedział - stwierdził Brad, wzruszając ramionami. 

Czując, jak ogarnia mnie przerażenie - to byłoby do Paula podobne, żeby puścić farbę 

mojej  rodzinie  na  temat  tej  całej  sprawy  z  pośredniczeniem  i  narobić  mi  kłopotów  - 

zapytałam, starając się zachować obojętny ton głosu: 

- Och, tak? Co jeszcze ci naopowiadał? 

-  Tylko  tyle.  -  W  jego  głosie  brzmiał  teraz  sarkazm.  -  Jakkolwiek  jest  to  dla  ciebie 

dziwne, Suze, ludzie mają inne tematy do rozmowy niż twoja osoba. 

- Brad - powiedział Andy ostrzegawczo, wyłaniając się z kuchni z tacą skwierczących 

pasków wołowiny oraz drugą, pełną miękkich, parujących tortilli. - Uważaj. - Potem, stawia-

jąc tace, skierował wzrok na puste krzesło obok mnie. - Gdzie jest Jake? 

background image

Popatrzyliśmy na siebie zaskoczeni. Nie zauważyliśmy nawet, że go nie ma. Nikt nie 

wiedział, gdzie się podział Jake. Wszyscy jednak zdawali sobie sprawę, sądząc po tonie głosu 

Andy'ego, że kiedy pojawi się w domu, będzie miał przechlapane. 

-  Może  -  odezwała  się  mama  -  zatrzymano  go  w  szkole.  Wiesz,  Andy,  że  to  jego 

pierwszy tydzień w college'u. Może nie mieć jeszcze dopracowanego rozkładu zajęć. 

- Pytałem go dziś rano - powiedział Andy gniewnym głosem - czy będzie w domu na 

kolację i zapewnił, że będzie. Gdyby miał się spóźnić, mógłby przynajmniej zadzwonić. 

-  Może  stoi  w  jakiejś  kolejce  do  rejestracji  -  powiedziała  mama  uspokajająco.  -  Daj 

spokój,  Andy  Przygotowałeś  wspaniały  posiłek.  Szkoda  by  było  nie  usiąść  i  nie  zjeść  go, 

zanim wystygnie. 

Andy zajął miejsce przy stole, ale nie zabierał się do jedzenia. 

-  Chodzi  tylko  o  to  -  zaczął  przemówienie,  którego  słuchaliśmy  już  około  czterystu 

razy - że kiedy ktoś zadaje sobie trud przygotowania dobrego posiłku, to uprzejmość wymaga, 

żeby przyjść na czas... 

W tym właśnie momencie trzasnęły drzwi wejściowe i w holu odezwał się glos Jake'a: 

- Nie rwij włosów, jestem. Jake dobrze znał swojego ojca. 

Mama  rzuciła  Andy'emu  nad  miskami  szatkowanej  sałaty  i  sera,  które  sobie 

podawaliśmy, spojrzenie w rodzaju: „A nie mówiłam?” 

-  Cześć  -  powiedział  Jake,  wchodząc  do  pokoju  typowym  dla  siebie,  niespecjalnie 

żwawym,  krokiem.  -  Przepraszam  za  spóźnienie.  Utknąłem  w  księgarni.  Kolejki  były 

nieprawdopodobne. 

Mina mamy: „A nie mówiłam?” stała się jeszcze wyraźniejsza. A Andy tylko burknął: 

-  Masz  szczęście.  Tym  razem.  Siadaj  i  jedz.  -  A  potem,  zwracając  się  do  Brada, 

powiedział: - Podaj salsę. 

Tyle że Jake nie usiadł i nie zajął się jedzeniem. Stał nadal, zjedna ręką  w przedniej 

kieszeni dżinsów, drugą potrząsając kluczykami od samochodu. 

- Hm... - mruknął. - Słuchajcie... 

Podnieśliśmy  wzrok,  spodziewając  się  czegoś  ciekawego,  na  przykład,  że  Jake 

oświadczy,  iż  w  pizzerii  znowu  pochrzanili  grafiki  i  w  związku  z  tym  nie  może  zostać  na 

kolacji. To zazwyczaj kończyło się rzucaniem gromów przez Andy'ego. 

Zamiast tego jednak Jake powiedział: 

- Przyprowadziłem kogoś ze sobą. Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko. 

Jako  że  mój  ojczym  pogodziłby  się  prędzej  z  tłumem  ludzi  przy  stole  niż  z 

nieobecnością któregokolwiek z nas, powiedział łaskawym tonem: 

background image

- Dobrze, dobrze. Starczy dla wszystkich. Weź z kuchni jeszcze jedno nakrycie. 

Tak więc Jake poszedł do kuchni po talerz i sztućce, podczas gdy „ktoś” pojawił się w 

zasięgu  naszego  wzroku.  Przedtem  zabawił  widocznie  w  salonie,  porażony  obfitością  zdjęć 

rodzinnych, którymi mama obwiesiła ściany. 

Niestety  ów  „ktoś”  nie  okazał  się  dziewczyną,  nie  mogliśmy  więc  cieszyć  się  na 

ewentualne docinki po wizycie. Neil Jankow, jak przedstawił go Jake, był jednak, jakby ujął 

to  David,  interesującym  okazem.  Był  bardzo  zadbany,  co  wyróżniało  go  na  tle  większości 

surfingujących  kumpli  Jake'a.  Dżinsy  nie  zjeżdżały  mu  gdzieś  do  połowy  uda,  ale  trzymały 

się porządnie w pasie, co również stanowiło fakt niezwykły jak na młodzieńca w tym wieku. 

To  wszystko  nie  czyniło  z  niego  przystojnego  chłopaka.  Przystojny  nie  był 

zdecydowanie.  Odznaczał  się  niemal  bolesną  chudością  i  ziemistą  cerą.  Włosy  miał  dość 

długie,  jasne.  Mojej  mamie  wyraźnie  jednak  przypadł  do  gustu,  ponieważ  wydawał  się 

nienagannie uprzejmy. Wyraził się na przykład w ten sposób: „Dziękuję pani, że pozwoliła mi 

zostać na kolacji”, jakkolwiek zawarta w tym implikacja, że to mama przygotowała posiłek, 

miała seksistowski charakter, bo to przecież Andy zajmował się gotowaniem. 

Nikt  jednak  nie  poczuł  się  urażony  i  dla  młodego  pana  Neila  zrobiono  miejsce  przy 

stole.  Usiadł  i  za  przykładem  Jake'a  zabrał  się  do  jedzenia...  niezbyt  łapczywie,  ale  z 

przyjemnością,  która  robiła  wrażenie  szczerej.  Neil,  jak  się  dowiedzieliśmy,  miał  chodzić  z 

Jakiem  na  seminarium  poświęcone  literaturze  angielskiej.  Podobnie  jak  Jake  Neil  zaczynał 

właśnie  pierwszy  rok  w  NoCal  (Nothern  California  State  College),  co  w  lokalnym  slangu 

oznacza Państwową Wyższą Szkołę Północnej Kalifornii. Podobnie jak Jake Neil pochodził z 

tych  okolic.  Jego  rodzina  mieszkała  w  dolinie.  Ojciec  był  właścicielem  kilku  lokalnych 

restauracji, w tym jednej czy dwóch, gdzie miałam okazję jeść. Podobnie jak Jake Neil nie był 

pewien, w czym chciałby się specjalizować, ale również podobnie jak Jake spodziewał się, że 

w  college'u  będzie  mu  przyjemniej  niż  w  szkole  średniej.  Plan  zajęć  ułożył  sobie  w  ten 

sposób, że nie miał rano żadnych zajęć, mógł więc wysypiać się do woli, albo gdyby zdarzyło 

mu się otworzyć oczy przed jedenastą, pobujać na falach przy Carmel Beach przed udaniem 

się na uczelnię. 

Pod  koniec  posiłku  miałam  mnóstwo  pytań  co  do  Neila.  Szczególnie  interesowało 

mnie jedno. Coś, co, o czym jestem przekonana, nie niepokoiło nikogo poza mną. A jednak 

uważałam, że należy mi się jakieś wyjaśnienie. Nie to, że mogłabym o tym porozmawiać. Nie 

w obecności tylu ludzi. 

background image

To stanowiło część problemu. Za dużo ludzi.  I nie chodzi mi tutaj wyłącznie o ludzi 

zgromadzonych przy stole. Nie, był jeszcze chłopak, który stał przez całą kolację za krzesłem 

Neila, przyglądając mu się w milczeniu z nienawiścią na twarzy. 

Ten  chłopak  w  przeciwieństwie  do  Neila  odznaczał  się  urodą.  Ciemnowłosy,  o 

zdecydowanym  podbródku,  dobrze  zbudowany  pod  swoimi  dockersami  i  czarną  koszulką 

polo... z pewnością ćwiczył długo i wytrwale, żeby rozwinąć takie tricepsy, nie wspominając 

już o zabójczej, jak się domyślałam, rzeźbie brzucha. 

To  nie  była  jednak  jedyna  różnica  pomiędzy  nieznajomym  a  kolega  Jake'a  Neilem. 

Pozostawał  jeszcze  ten  drobiazg,  że  Neil,  na  tyle,  na  ile  się  orientowałam,  był  niewątpliwie 

żywy, podczas gdy chłopak za jego plecami był, cóż... 

Martwy. 

background image

Jakie  to  do  Jake'a  podobne:  przyprowadzić  do  domu  nawiedzonego  gościa.  Nie  to, 

żeby  Neil  zdawał  sobie  sprawę,  że  jest  nawiedzony.  Wydawał  się  absolutnie  nieświadomy 

obecności ducha za swoimi plecami, podobnie jak moja rodzina, nie licząc Maksa. Jak tylko 

Neil zajął miejsce przy stole, Maks czmychnął do salonu z żałosnym pomrukiem, na którego 

dźwięk Andy pokręcił głową, mówiąc: 

- Ten pies z każdym dniem staje się coraz bardziej nerwowy. 

Biedny Maks. Doskonale wiem, jak się czuł. 

W przeciwieństwie do psa nie mogłam wymknąć się z jadalni i ukryć w innej części 

domu, na co miałam ochotę. Naraziłabym się tylko na niepotrzebne pytania. 

Poza  tym,  jestem  pośredniczką.  Kontakty  z  umarłymi  są  w  moim  wypadku 

nieuniknione. 

Jednak bywają momenty, kiedy marzę o tym, żeby się od tego uwolnić. Teraz właśnie 

był taki moment. 

Nic  nie  mogłam  oczywiście  na  to  poradzić.  Tkwiłam  przy  stole,  usiłując  przełknąć 

stek fajitas pod uporczywym spojrzeniem martwego chłopaka - cudowne zakończenie niezbyt 

udanego dnia. 

Martwy  chłopak  z  kolei  sprawiał  wrażenie  mocno  zagniewanego.  Cóż,  co  w  tym 

dziwnego? To znaczy, był nieżywy. Nie miałam pojęcia, w jaki sposób rozstał się ze swoim 

ciałem,  ale  to  musiało  nastąpić  nagle  i  niespodziewanie,  ponieważ  wyraźnie  nie  zdążył  się 

jeszcze przyzwyczaić. Kiedy ktoś przy stole prosił o podanie czegoś, co znajdowało się blisko 

niego,  wyciągał  rękę...  ale  naczynie  natychmiast  wyślizgiwało  się  spomiędzy  jego 

niematerialnych  palców,  zabrane  przez  kogoś  z  żyjących.  To  go  wyraźnie  męczyło.  Jednak 

większość jego wrogości, jak zauważyłam, zarezerwowana była dla Neila. Każdy kęs fajitas 

nowego  znajomego  Jake'a,  każda  frytka  zanurzona  w  guacamole  wprawiały  go  w  większą 

wściekłość. Mięśnie jego szczęk drgały, pięści zaciskały się konwulsyjnie za każdym razem, 

kiedy  Neil  odpowiadał  cicho:  „Tak,  proszę  pani”  albo  „Nie,  proszę  pani”  na  jedno  z  wielu 

pytań zadawanych przez moją mamę. 

W końcu nie mogłam już tego znieść, okropnie było siedzieć przy stole z wściekłym 

duchem, którego tylko ja mogłam zobaczyć... a przecież jestem przyzwyczajona, że duchy na 

mnie  patrzą...  więc  podniosłam  się  i  zaczęłam  zbierać  puste  talerze,  chociaż  tego  dnia 

przypadała  kolej  Brada.  Gapił  się  na  mnie  z  otwartą  buzią,  nic  nie  mówiąc,  zapewniając 

background image

wszystkim  uroczy  widok  przeżutego  steku,  który  jeszcze  miał  w  ustach.  Podejrzewam,  że 

obawiał  się  uświadomić  mi,  że  się  pomyliłam,  sądząc,  że  to  moja  kolej.  Albo  też  uznał,  że 

staram się zaskarbić sobie jego łaski, aby nie wygadał się o „chłopaku”, którego podejmuję w 

nocy w swoim pokoju. 

W  każdym  razie  fakt,  że  zajęłam  się  naczyniami,  posłużył  jako  sygnał  zakończenia 

posiłku,  ponieważ  wszyscy  pozostali  również  się  podnieśli  i  wyszli  na  taras,  żeby  rzucić 

okiem na nową łaźnię, którą Andy nadal z dumą prezentował każdemu, kto przekroczył próg 

naszego  domu,  czy  tego  chciał,  czy  nie.  Wtedy  właśnie,  kiedy  zostałam  w  kuchni,  płucząc 

naczynia przed włożeniem ich do zmywarki, znalazłam się sam na sam z wędrującym cieniem 

Neila. Stał dość blisko mnie, patrząc na taras przez zasuwane szklane drzwi, tak że mogłam 

wyciągnąć mokrą rękę i niezauważalnie dla nikogo pociągnąć go za koszulę. 

Przestraszyłam  go  nieźle.  Obrócił  się,  rozzłoszczony  i  zaskoczony  jednocześnie.  Nie 

zdawał sobie sprawy, że go widzę. 

-  Hej  -  szepnęłam,  podczas  gdy  towarzystwo  gawędziło  o  placku  z  owocami,  który 

Andy przygotował na deser. - Powinniśmy porozmawiać. 

Chłopak był w szoku. 

- Ty... ty mnie widzisz? - wyjąkał. 

- Oczywiście. 

Zamrugał oczami, a potem zerknął na szklane drzwi. 

- Ale oni... oni nie? 

- Nie - powiedziałam. 

- Dlaczego? - zapytał. - Dlaczego ty tak... a oni nie? 

- Bo ja jestem pośredniczką - wyjaśniłam. Nic mu to nie mówiło. 

- Kim? 

-  Poczekaj  chwilę  -  powiedziałam,  ponieważ  zauważyłam,  że  mama  idzie  w  naszą 

stronę. 

-  Brr  -  odezwała  się,  zamykając  za  sobą  drzwi  tarasu.  -  Ale  robi  się  zimno,  kiedy 

słońce zachodzi. Jak sobie radzisz, Suzie, z naczyniami? Trzeba ci pomóc? 

- Nie - odparłam wesoło. - Wszystko w porządku. 

- Na pewno? Wydawało mi się, że to kolej Brada, żeby posprzątać ze stołu. 

- Nic nie szkodzi - zapewniłam z uśmiechem, który, miałam nadzieję, nie wyglądał na 

wymuszony. 

Nie udało się. 

background image

- Suzie, kochanie - powiedziała mama. - Nie jesteś chyba przygnębiona, co? Z powodu 

tego  chłopca,  o  którym  mówił  Brad,  że  ma  być  nominowany  na  wiceprzewodniczącego  za-

miast ciebie? 

-  Hm  -  mruknęłam,  rzucając  okiem  na  Ducha  Chłopca,  który  wydawał  się 

zdenerwowany  tym,  że  nam  przeszkodzono.  Nie  mogłam  mieć  do  niego  pretensji. 

Przypuszczam,  że  przerywanie  mediacji  sesją  terapeutyczną  poświęconą  stosunkom  matki  z 

córką  było  dość  mało  profesjonalnym  posunięciem  z  mojej  strony.  -  Nie,  naprawdę  nie, 

mamo. Zupełnie mi to nie przeszkadza. 

Wcale  nie  kłamałam.  Nie  uczestnicząc  w  pracach  samorządu  szkolnego  w  tym  roku, 

zyskałabym mnóstwo wolnego czasu. Czasu, z którym nie wiedziałabym, co zrobić, bo jakoś 

nie  zanosiło  się  na  to,  żebym  miała  go  spędzać  na  romantycznych  uniesieniach  z  Jesse'em. 

Ale trzeba mieć nadzieję. 

Mama nadal kręciła się w progu, ze zmartwionym wyrazem twarzy. 

-  Cóż,  Suzie,  kochanie  -  powiedziała  -  będziesz  musiała  to  zastąpić  jakimiś  innymi 

zajęciami  pozalekcyjnymi.  Szkoły  wyższe  zwracają  uwagę  na  takie  rzeczy  u  kandydatów. 

Zostały ci niecałe dwa lata do zakończenia szkoły. Wkrótce nas opuścisz. 

Rany!  Mama  nawet  nie  zdawała  sobie  sprawy  z  istnienia  Jesse'a,  a  i  tak  robiła 

wszystko, żeby nas rozdzielić, nieświadoma, że Jesse starał się o to niezależnie od niej. 

-  Świetnie,  mamo  -  powiedziałam,  patrząc  zmieszana  w  stronę  Ducha  Chłopca.  Nie 

podobało mi się specjalnie, że on tego wszystkiego słucha. - Wstąpię do drużyny pływackiej. 

Czy to ci wystarczy? Odwożenie mnie codziennie na trening na piątą rano? 

- To mało przekonujące, Suzie - stwierdziła mama oschle. - Wiem doskonale, że nigdy 

nie  wstąpisz  do  drużyny  pływackiej.  Masz  obsesję  na  punkcie  swoich  włosów  i  tego,  jak 

woda w basenie mogłaby im zaszkodzić. 

A potem przeszła do salonu, zostawiając mnie i Ducha Chłopca samych w kuchni. 

- No, dobrze - powiedziałam spokojnie. - O czym to mówiliśmy? 

Chłopak tylko pokręcił głową. 

-  Ciągle  nie  mogę  uwierzyć,  że  mnie  widzisz  -  powiedział  tonem  głębokiego 

zdumienia. - Ty nie wiesz... nie możesz wiedzieć, jak to jest. Wszędzie, gdzie jestem, ludzie 

patrzą przeze mnie. 

-  Tak  -  powiedziałam,  odrzucając  ścierkę,  którą  wycierałam  dłonie.  -  To  dlatego,  że 

nie żyjesz. Pozostaje pytanie, w jaki sposób to się stało? 

background image

Duch  Chłopca  wydawał  się  zdumiony  tonem  mojego  głosu.  Pewnie  rzeczywiście  to 

zabrzmiało  trochę  obcesowo.  No,  ale  z  drugiej  strony,  jak  dla  mnie,  dzień  nie  należał  do 

najbardziej udanych. 

- Czy ty... - Przyglądał mi się jakby z obawą. - Powiedziałaś, że kim jesteś? 

- Nazywam się Suze. Jestem pośredniczką. 

- Kim? 

-  Pośredniczką  -  powtórzyłam.  -  Moja  praca  polega  na  pomaganiu  zmarłym  w 

przechodzeniu do innego świata... następnego życia, czy dokądś tam. A tak przy okazji, jak ci 

na imię? 

Duch Chłopca ponownie zamrugał oczami. 

- Craig - powiedział. 

- W porządku. Cóż, posłuchaj, Craig. Coś jest mocno nie tak, ponieważ wątpię, żebyś 

według kosmicznego planu miał przez całą wieczność włóczyć się po mojej kuchni. Musisz 

się przenieść dalej. 

Craig ściągnął ciemne brwi. 

- Przenieść się dokąd? 

-  Cóż,  sam  zobaczysz,  kiedy  się  tam  znajdziesz  -  powiedziałam.  -  W  każdym  razie, 

zagadką jest nie to, dokąd się udasz, tylko dlaczego jeszcze tam nie trafiłeś. 

-  To  znaczy...  -  Craig  otworzył  szeroko  orzechowe  oczy.  -  Chcesz  powiedzieć,  że  to 

nie jest... tutaj? 

- Oczywiście, że nie - odparłam lekko rozbawiona. - Myślisz, że po śmierci wszyscy 

wędrują na ulicę Sosnowe Wzgórze 99? 

Craig wyprostował szerokie ramiona. 

- Nie, przypuszczam, że nie. Tylko że... wiesz, kiedy się obudziłem, nie wiedziałem, 

dokąd iść. Nikt mnie... no, wiesz. 

Nikt  mnie  nie  widział.  To  znaczy,  wszedłem  do  salonu,  a  moja  mama  płakała  tak, 

jakby nigdy nie miała skończyć. To było straszne. 

Nie żartował. 

-  W  porządku  -  powiedziałam  łagodniej  niż  poprzednio.  -  Czasami  tak  to  właśnie 

wygląda.  To  nie  jest  normalne.  Większość  ludzi  przechodzi  od  razu  do  następnego...  cóż, 

kolejnego stanu świadomości. No, wiesz, innego życia albo stanu wiecznego potępienia, jeśli 

nawalili w poprzednim życiu. Coś w tym rodzaju. - Jego oczy zaokrągliły się jeszcze bardziej, 

kiedy  wspomniałam  o  „wiecznym  potępieniu”,  ale  nie  rozwodziłam  się  dłużej  nad  tym, 

ponieważ  nie  byłam  pewna,  czy  coś  takiego  rzeczywiście  istnieje.  -  Musimy  teraz  ustalić 

background image

powód,  dla  którego  ty  tego  nie  zrobiłeś.  To  znaczy,  nie  przeniosłeś  się  od  razu.  Coś  cię 

wyraźnie zatrzymuje. Musimy... 

W tym jednak momencie zakończyło się oglądanie łaźni - ukochanej łaźni Andy'ego, 

która  za  niecały  tydzień  miała  się  wypełnić  wymiocinami  i  piwem,  o  ile  impreza  Brada 

przebiegnie  zgodnie  z  planem  -  i  wszyscy  wrócili  do  środka.  Nakazałam  Craigowi  gestem, 

żeby  szedł  za  mną  i  ruszyłam  po  schodach  w  stronę  swojego  pokoju  gdzie  jak  sądziłam, 

moglibyśmy porozmawiać bez przeszkód. 

Przynajmniej nie ze strony żywych. Jesse to zupełnie inna historia. 

)ombre de Dios - powiedział, odrywając się od Teorii krytycznej od czasów Platona, 

kiedy  wparowałam  do  pokoju  w  towarzystwie  Craiga.  Szatan,  kot  Jesse'a,  wygiął  grzbiet, 

zanim  stwierdził,  że  to  tylko  ja  z  kolejnym  podejrzanym  znajomkiem  nie  z  tego  świata,  po 

czym z powrotem ułożył się obok Jesse'a. 

-  Przepraszam  -  powiedziałam.  Widząc,  że  wzrok  Jesse'a  przenosi  się  ze  mnie  na 

ducha chłopca, przedstawiłam ich sobie: 

- Jesse, to jest Craig. Craig, to Jesse. Powinniście się rozumieć. Jesse także nie żyje. 

Jednak widok Jesse'a - który jak zwykle, miał na sobie strój będący ostatnim krzykiem 

mody w czasach, kiedy jeszcze żył, to jest około 1850 roku: czarne skórzane buty do kolan, 

obcisłe czarne spodnie oraz obszerną białą koszulę, rozchyloną pod szyją, dla Craiga okazał 

się zbyt silnym przeżyciem. Na tyle zbyt silnym, że Craig opadł ciężko, tak ciężko w każdym 

razie, jak to jest możliwe w przypadku kogoś niematerialnego, na brzeg mojego łóżka. 

- Czy jesteś piratem? - zwrócił się do Jesse'a. 

Jesse, w przeciwieństwie do mnie, nie uznał tego za zabawne. 

- Nie - odparł bezbarwnym głosem. - Nie jestem. 

- Craig - powiedziałam, usiłując bezskutecznie, mimo spojrzenia, jakim uraczył mnie 

Jesse,  zachować  niewzruszony  wyraz  twarzy.  -  Naprawdę,  musisz  się zastanowić.  Musi  być 

jakiś  powód,  dla  którego  nadal  się  tu  błąkasz,  zamiast  odejść,  dokąd  ci  przeznaczone.  Jak 

sądzisz, jaki to może być powód? Co cię zatrzymuje? 

Craig w końcu oderwał oczy od Jesse'a. 

- Nie wiem - stwierdził. - Może to, że nie powinienem był umrzeć? 

- W porządku - odparłam, starając się nie tracić cierpliwości. Ponieważ tak już jest, że 

wszyscy  myślą  tak  samo.  Że  umarli  zbyt  młodo.  Miałam  już  do  czynienia  z  takimi,  którzy 

kopnęli w kalendarz, mając sto cztery lata, i skarżyli się, jakie to niesprawiedliwe. 

Staram się jednak postępować profesjonalnie. Pośredniczenie to w końcu moja praca. 

Nie, żeby mi płacili czy coś, chyba że moja karma na tym zyskuje. Mam nadzieję. 

background image

- Świetnie rozumiem, dlaczego tak to odbierasz - ciągnęłam. - Czy to było nagłe? To 

znaczy, nie byłeś chory, tak? 

Craig oburzył się. 

-  Chory?  Żartujesz?  Podnoszę  sto  dwadzieścia  i  codziennie  przebiegam  dziesięć 

kilometrów. Nie wspominając o tym, że należałem do drużyny sportowej NoCal. I trzy razy z 

rzędu wygrałem wyścigi na katamaranach Klubu Jachtowego Pebble Beach. 

- Och - mruknęłam. Nic dziwnego, że facet wydawał się zbudowany jak atleta pod tą 

swoją koszulką. - A więc twoja śmierć nastąpiła na skutek wypadku, jak rozumiem? 

-  Jasne,  że  na  skutek  wypadku  -  stwierdził  Craig,  dźgając  palcem  mój  materac  dla 

większego  efektu.  -  Ta  burza  pojawiła  się  znikąd.  Wywróciła  nas,  zanim  miałem  szansę 

poprawić żagiel. Uwięziło mnie pod spodem. 

- Więc... - zawahałam się - utonąłeś. 

Craig pokręcił głową... nie w odpowiedzi na moje pytanie, ale w wyrazie rozżalenia. 

-  To  się  nie  powinno  zdarzyć  -  powiedział,  wpatrując  się  niewidzącymi  oczami  we 

własne buty... buty pokładowe, jakie uprawiający żeglugę jak on noszą bez skarpetek. - To nie 

miałem być ja. W szkole średniej byłem w drużynie pływackiej. Raz zdobyłem mistrzostwo w 

stylu dowolnym. 

Nadal nie rozumiałam. 

-  Przykro  mi  -  powiedziałam.  -  Wiem,  że  to  się  wydaje  krzywdzące.  Ale  wierz  mi, 

będzie lepiej. 

- Och, naprawdę? - Craig oderwał wzrok od butów, jego brązowe oczy wydawały się 

przygważdżać mnie do ściany. - W jaki sposób? W jaki sposób może być lepiej? Na wypadek 

gdybyś nie zauważyła, jestem martwy. 

-  Jej  chodzi  o  to,  że  będzie  lepiej,  kiedy  się  przeniesiesz  -  pośpieszył  mi  z  pomocą 

Jesse. Doszedł, zdaje się, do siebie po tej uwadze o piratach. 

-  Och,  będzie  lepiej,  oczywiście.  -  Craig  zaśmiał  się  gorzko.  -  Tak  samo,  jak  tobie? 

Mam wrażenie, że już trochę czekasz na to przeniesienie. Co cię zatrzymuje? 

Jesse nie odpowiedział. Nie mógł tego wyjaśnić. Nie wiedział, naturalnie, dlaczego nie 

przeszedł  jeszcze  z  jednego  świata  do  innego.  Ja  też  nie.  Powód,  dla  którego  Jesse  został 

uwięziony  w  tym  czasie  i  miejscu,  musiał  być  bardzo  silny:  tkwił  już  tutaj  przeszło  półtora 

stulecia i zanosiło się na to, że ten stan utrzyma się - taką miałam egoistyczną nadzieję - przez 

całe moje życie, jeśli nie wieczność. 

I chociaż ojciec Dominik upierał się, że Jesse wkrótce odkryje, co go trzyma na ziemi, 

i  że  nie  powinnam  się  do  niego  przywiązywać,  bo  nadejdzie  dzień,  po  którym  już  go  nigdy 

background image

nie zobaczę, to jego życzliwe rady odnosiły taki skutek jak uderzanie grochem o ścianę. Już 

się przywiązałam. Na dobre. 

Nie walczyłam też, żeby się z tego przywiązania wyplątać. 

-  Sytuacja  Jesse'a  jest  dość  wyjątkowa  -  zwróciłam  się  do  Craiga  tonem,  który  miał 

uspokoić zarówno jego, jak i Jesse'a. - Jestem pewna, że twoja nie jest aż tak skomplikowana. 

- Jasne - stwierdził Craig. - Bo nawet nie powinno mnie tutaj być. 

- Zgadza się - przytaknęłam. - A ja zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ci pomóc 

przejść do następnego życia... 

Craig zmarszczył brwi. Taką minę miał podczas obiadu, kiedy przyglądał się koledze 

Jake'a, Neilowi. 

- Nie. Nie to miałem na myśli. To znaczy, nie powinienem być tutaj. Nie powinienem 

nie żyć. 

Skinęłam  głową.  Słyszałam  to  już  przedtem  -  niezliczoną  ilość  razy.  Nikt  nie  lubi 

budzić się, żeby stwierdzić, że nie żyje. Nikt. 

-  To  jest  trudne  -  powiedziałam.  -  Wiem  o  tym.  Ale  w  końcu  przyzwyczaisz  się  do 

tego,  obiecuję.  Wszystko  zmieni  się  na  lepsze,  kiedy  dowiemy  się,  co  takiego  cię 

zatrzymuje... 

- Nie rozumiesz - oznajmił Craig, potrząsając ciemną czupryną. - To właśnie usiłuję ci 

powiedzieć. Tym, co mnie zatrzymuje, jest fakt, że to nie ja powinienem był umrzeć. 

Zawahałam się. 

- Cóż... być może. Ale nic nie mogę na to poradzić. 

- Co masz na myśli? - Craig wstał, rozgniewany. - Co masz na myśli, mówiąc, że nic 

nie możesz na to poradzić? No to co ja tutaj robię? Myślałem, że miałaś mi pomóc. Myślałem, 

że mówiłaś, że jesteś pośredniczką. 

- Jestem - zapewniłam, rzucając pośpieszne spojrzenie na Jesse'a, równie zdumionego 

jak  ja.  -  Ale  nie  decyduję,  kto  żyje,  a  kto  umiera.  To  nie  należy  do  mnie.  To  nie  jest  moja 

praca. 

Craig, z twarzą wyrażającą obecnie niesmak, burknął: 

- Cóż, dzięki za nic. - Ruszył w stronę drzwi. 

Nie chciałam go powstrzymywać. To znaczy, nie miałam ochoty mieć z nim więcej do 

czynienia. Wydawał się dość chamski i do tego rozżalony na cały świat. Jeśli nie życzył sobie 

mojej pomocy, dobra, jego sprawa. 

To Jesse go zatrzymał. 

background image

- Masz ją przeprosić - odezwał się na tyle głębokim i rozkazującym tonem, że Craig 

wrósł w podłogę. Powoli odwrócił głowę, kierując wzrok na Jesse'a. 

-  Chrzanię  -  oświadczył,  wykazując  się  brakiem  zdrowego  rozsądku  i  umiejętności 

przewidywania. 

W sekundę później nie tylko nie wyszedł, ale nawet nie doszedł do drzwi. Został w nie 

wbity.  Jesse  wykręcał  mu  rękę  za  plecami  w  sposób,  jak  przypuszczam,  raczej  bolesny, 

jednocześnie ciężko się opierając o niego. 

- Przeproś młodą damę - syknął. - Stara się wyświadczyć ci przysługę. Nie traktuje się 

w ten sposób kogoś, kto próbuje ci pomóc. 

Hola. Jak na faceta, którego podobno nie interesuję, Jesse bywa drażliwy na punkcie 

tego, jak niektórzy ludzie mnie traktują. 

-  Przepraszam  -  wydusił  z  siebie  Craig  przyciśnięty  do  drewnianych  drzwi.  W  jego 

głosie brzmiał ból. To, że jest się martwym, wcale nie oznacza, że jest się odpornym na urazy. 

Dusza pamięta, nawet jeśli ciało odeszło. 

- Tak lepiej - powiedział Jesse, puszczając go. 

Craig  opadł  na  drzwi.  Mimo  że  cham,  było  mi  go  żal.  Miał  jeszcze  gorszy  dzień  od 

mojego. 

- Chodzi tylko o to - odezwał się Craig zbolałym głosem, pocierając ramię, którego o 

mało  nie  złamał  mu  Jesse  -  że  to  niesprawiedliwe,  rozumiecie?  To  nie  miałem  być  ja.  Ja 

powinienem był przeżyć. Nie Neil. 

Spojrzałam na niego zaskoczona. 

- Och? Neil był z tobą na tej łodzi? 

- Na katamaranie - sprostował Craig. - Tak, oczywiście, że był. 

- Był twoim kumplem od żeglowania? 

Craig  posłał  mi  spojrzenie  pełne  niechęci,  które  zamienił  następnie,  zerknąwszy 

nerwowo w stronę Jesse'a, na wyraz uprzejmego politowania. 

-  Oczywiście,  że  nie  -  oznajmił.  -  Myślisz,  że  wywróciłoby  nas,  gdyby  Neil  miał 

zielone  pojęcie  o  tym,  co  robi?  To  on  powinien  umrzeć.  Nie  wiem,  co  mama  z  tatą  sobie 

myśleli.  „Zabierz  Neila  ze  sobą  na  katamaran”.  Cóż,  mam  nadzieję,  że  są  teraz  szczęśliwi. 

Zabrałem  Neila  ze  sobą  na  katamaran.  I  spójrz,  co  mi  to  dało.  Nie  żyję.  A  mój  głupawy 

braciszek przeżył. 

background image

Cóż,  teraz  przynajmniej  wiedziałam,  dlaczego  Neil  był  taki  dziwnie  cichy  podczas 

kolacji: niedawno stracił jedynego brata. 

-  Facet  nie  był  w  stanie  przepłynąć  basenu  -  ciągnął  Craig  -  żeby  nie  dostać  ataku 

astmy. W jaki sposób zdołał przetrwać uczepiony katamaranu przez siedem godzin, przy fali 

wysokości trzech metrów, zanim go wyciągnęli? No, w jaki sposób? 

Nie potrafiłam tego wyjaśnić. Podobnie jak nie wyobrażałam sobie, jak wytłumaczyć 

Craigowi, że to właśnie przekonanie o tym, że to brat powinien był zginąć, zatrzymuje jego 

duszę na ziemi. 

- Może - poddałam delikatnie - uderzyłeś się w głowę. 

-  A  jeśli  nawet,  to  co  z  tego?  -  Craig  patrzył  na  mnie  gniewnie,  dając  jasno  do 

zrozumienia, że popełniłam gafę. - Cholerny Neil, który nie umiał machnąć palcem, żeby się 

uratować,  zdołał  się  utrzymać.  A  ja,  zdobywca  tylu  nagród  pływackich?  Tak,  to  właśnie  ja 

utonąłem. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. I dlatego ja jestem tutaj, a Neil siedzi na 

dole, wcinając cholerne fajitas. 

Jesse przybrał bardzo poważny wyraz twarzy. 

-  Czy  zamierzasz  zatem  pomścić  swoją  śmierć,  odbierając  życie  bratu  tak,  jak,  w 

twoim przekonaniu, odebrano twoje? 

Skrzywiłam się. Po minie Craiga widziałam, że nic takiego nie przyszło mu dotąd do 

głowy. Żałowałam, że Jesse to zasugerował. 

-  Wcale  nie,  człowieku  -  odparł  Craig.  Potem,  zastanowiwszy  się  chwilę,  dodał:  -  A 

mógłbym coś takiego zrobić? To znaczy, zabić kogoś? Gdybym chciał? 

- Nie - odezwałam się w tej samej chwili, w której Jesse powiedział: 

-  Tak,  ale  ryzykowałbyś  zbawienie  nieśmiertelnej  duszy...  Craig,  oczywiście,  nie 

zwrócił na mnie uwagi. Słuchał tylko Jesse'a. 

- Świetnie - mruknął, przyglądając się swoim rękom. 

-  Żadnego  zabijania  -  oświadczyłam  podniesionym  głosem.  -  Żadnego  bratobójstwa. 

Nie, póki ja tu jestem. 

Craig spojrzał na mnie zdziwiony. 

- Nie zamierzam go zabijać - stwierdził. Pokręciłam głową. 

background image

-  No  więc?  -  zapytałam.  -  Co  cię  zatrzymuje?  Czy  coś...  no,  nie  wiem.  Czy  czegoś 

sobie nie zdążyliście powiedzieć? Czy chcesz, żebym mu to przekazała? Bez względu na to, 

co to jest? 

Craig popatrzył na mnie, jakbym spadła z księżyca. 

-  Neilowi?  Żartujesz?  Nie  mam  mu  nic  do  powiedzenia.  Facet  jest  bez  znaczenia. 

Tylko spójrz na niego - żeby się prowadzać z kimś takim, jak twój brat. 

To, że ja sama nie mam specjalnie wysokiego zdania o swoich przyrodnich braciach z 

wyjątkiem  oczywiście  Davida,  wcale  nie  znaczy,  że  będę  siedziała  bezczynnie,  pozwalając, 

żeby  ktoś  mówił  przy  mnie  coś  złego  na  ich  temat.  W  każdym  razie,  nie  wtedy,  kiedy  ktoś 

obsmarowuje Jake'a, którego w zasadzie uważam za nieszkodliwego. 

- Co jest nie tak z moim bratem? - zapytałam rozdrażniona. - To znaczy, moim bratem 

przyrodnim? 

- Nic, w sumie nic, naprawdę - odparł Craig. - Ale, wiesz... No, wiem, że Neil jest na 

pierwszym roku, łatwo mu zaimponować i tak dalej, ale mówiłem mu, że jeśli ma do czegoś 

dojść w NoCal, ma się trzymać z surfiarzami. 

W  tym  momencie  doszłam  do  kresu  swoich  możliwości,  jeśli  chodzi  o  znoszenie 

towarzystwa Craiga Jankowa. 

-  W  porządku  -  powiedziałam,  podchodząc  do  drzwi.  -  Cóż,  miło  było  cię  poznać, 

Craig.  Będziemy w kontakcie. - Co do tego, nie  miałam wątpliwości. Wiedziałam, gdzie go 

szukać. Wystarczyło znaleźć Neila - pewne jak w banku, że Craig go nie opuści. 

Craig ożywił się. 

- Chcesz powiedzieć, że postarasz się przywrócić mnie do życia? 

- Nie - odparłam. - Chcę powiedzieć, że postaram się ustalić, dlaczego jesteś tutaj, a 

nie tam, gdzie powinieneś być. 

- Zgadza się - powiedział Craig. - Dlaczego nie jestem żywy. 

-  Sądzę,  że  chodzi  jej  o  niebo  -  odezwał  się  Jesse.  On  nie  jest  takim  entuzjastą 

reinkarnacji jak ja. - Albo piekło. 

Craig,  który  obserwował  Jesse'a  z  nerwowym  niepokojem  od  czasu  incydentu  przy 

drzwiach, przestraszył się na dobre. 

- Och - powiedział, unosząc ciemne brwi. - Och. 

-  Albo  kolejne  życie  -  stwierdziłam,  patrząc  na  Jesse'a  znacząco.  -  Tego,  w  gruncie 

rzeczy, nie wiemy. Prawda, Jesse? 

Jesse,  który  wstał,  ponieważ  ja  wstałam  -  a  Jesse  przy  damach  zachowywał  się  jak 

skończony dżentelmen - odezwał się z wahaniem w głosie: 

background image

- Nie. Nie wiemy. 

Craig podszedł do drzwi, a potem obejrzał się jeszcze na nas. 

- Cóż - powiedział. - No, to do zobaczenia. - Zerknął ponownie na Jesse'a, dodając: - 

Eee, przepraszam za tę uwagę o piratach. Poważnie. 

- W porządku - mruknął Jesse. Craig zniknął. 

A Jesse'owi odbiło. 

- Susannah, ten chłopak jest niebezpieczny. Musisz go przekazać ojcu Dominikowi. 

Opadłam z westchnieniem na parapet pod oknem, który Jesse właśnie zwolnił. Szatan, 

jak zwykle, kiedy zbliżam się do niego, a Jesse jest obok, nasyczał na mnie, żeby było jasne, 

do kogo należy... czyli że nie do mnie, chociaż to akurat ja płacę za jego żarcie i żwirek. 

-  Nic  złego  się  nie  stanie,  Jesse  -  powiedziałam.  -  Będziemy  na  niego  uważać.  On 

tylko potrzebuje trochę czasu, to wszystko. W końcu dopiero co umarł. 

Jesse pokręcił głową. Jego ciemne oczy lśniły. 

- On chce zabić swojego brata - stwierdził. 

- Tak, owszem - zgodziłam się. - Sam mu podsunąłeś ten pomysł. 

-  Musisz  zadzwonić  do  ojca  Dominika.  -  Jesse  podszedł  do  telefonu  i  podniósł 

słuchawkę. - Powiedz mu, że musi spotkać się z tym chłopcem, bratem, i ostrzec go. 

-  Hola  -  odparłam.  -  Wolnego,  Jesse.  Dam  sobie  radę  bez  wciągania  w  to  ojca 

Dominika. 

Jesse spojrzał na mnie sceptycznie. Problem polega na tym, że nawet kiedy robi taką 

minę, to i tak jest najprzystojniejszym chłopakiem, jakiego w życiu widziałam. To znaczy, nie 

wygląda  jak  chodząca  doskonałość  -  prawą  brew  przecina  mu  blizna,  wyraźna,  biała,  jak 

narysowana  kredą,  a  poza  tym,  co  już  wcześniej  zauważyłam,  jest  nieco  staroświecki,  jeśli 

chodzi o modę. 

Jednak  pod  każdym  innym  względem  ten  chłopak,  od  czubka  krótko  ostrzyżonej 

głowy po pirackie - to znaczy wysokie, przeznaczone do konnej jazdy - buty wraz z metrem 

osiemdziesiąt  absolutnie  niekojarzących  się  z  nieboszczykiem  mięśni  pomiędzy  nimi,  to 

Mister Universum. 

Tym  bardziej  szkoda,  że  jego  zainteresowanie  moją  osobą  wydaje  się  czysto 

platoniczne. Może gdybym potrafiła lepiej całować... No, ale spójrzmy prawdzie w oczy, nie 

miałam  wielu  okazji,  żeby  ćwiczyć.  Chłopcy  -  zwykli  chłopcy  -  nie  zjawiają  się  gromadnie 

pod moimi drzwiami. Nie, żebym była brzydka jak noc. Przeciwnie, uważam, że wyglądam 

przyzwoicie  -  z  makijażem  i  ułożonymi  włosami.  Tylko  że  trudno  jest  prowadzić  życie 

towarzyskie, kiedy umarli nieustannie domagają się od ciebie pomocy. 

background image

- Uważam, że powinnaś do niego zadzwonić - powiedział Jesse, przesuwając telefon w 

moją stronę. - Wierz mi, querida. Ten Craig jest niezupełnie taki, jak się wydaje. 

Zamrugałam  oczami,  ale  nie  z  powodu  tego,  co  Jesse  powiedział  o  Craigu.  Nie,  z 

powodu tego, jak mnie nazwał. Querida. 

Nie  nazwał  mnie  tak  ani  razu  od  dnia  naszego  pocałunku.  Tak  bardzo  chciałam 

usłyszeć  to  słowo  z  jego  ust,  odkąd  sprawdziłam  w  hiszpańskim  słowniku  Brada,  co  ono 

znaczy. 

„Najdroższa”. Oto, co znaczy słowo querida. „Najdroższa” albo „kochana”. 

Nie  są  to  określenia,  których  się  pospolicie  używa  w  stosunku  do  kogoś,  kogo  się 

tylko lubi. 

Taką miałam nadzieję. 

Nie  zdradziłam  się  jednak  z  tym,  że  znam  znaczenie  tego  słowa,  ani  też,  że 

zauważyłam, jak mu się wymknęło. 

- Przesadzasz, Jesse - powiedziałam. - Craig nic bratu nie zrobi. Kocha go. Po prostu 

jeszcze sobie tego nie uświadomił. A poza tym,  nawet jeśliby tak było -  jeśli miałby wobec 

Neila mordercze zamiary  - dlaczego nagle uznałeś, że sobie z tym nie poradzę? Daj spokój, 

Jesse. Miałam w życiu do czynienia z krwiożerczymi duchami. 

Jesse  odłożył  słuchawkę  z  takim  hukiem,  że  zastanawiałam  się,  czy  nie  pękły 

plastikowe widełki. 

- To było przedtem - stwierdził krótko. Wybałuszyłam na niego oczy. Ściemniło się na 

zewnątrz, a w moim pokoju paliła się tylko lampka na toaletce. W jej złotawym świetle Jesse 

wyglądał jeszcze bardziej niż zwykle na istotę nie z tego świata. 

- Przed czym? - zapytałam. 

Choć oczywiście wiedziałam. Jasne, że wiedziałam. 

- Zanim on się pojawił - odparł Jesse z goryczą, akcentując silniej słowo „on”. - Nie 

próbuj  zaprzeczać,  Susannah.  Od  tamtego  czasu  nie  przespałaś  spokojnie  żadnej  nocy. 

Widziałem, jak się wiercisz i przewracasz z boku na bok. Czasami płaczesz we śnie. 

Nie musiałam pytać, o kogo mu chodzi. Wiedziałam doskonale. Oboje wiedzieliśmy. 

_  To  nie  ma  znaczenia  -  oznajmiłam,  mimo  że,  naturalnie,  miało.  Miało  znaczenie. 

Zdecydowanie tak. Tylko że inne, być może, niż sądził Jesse. - To znaczy, nie mówię, że się 

nie bałam, kiedy myślałam, że zostaliśmy uwięzieni w tamtym... miejscu. Owszem, czasami 

śnią mi się w związku z tym koszmary. Ale to mi przejdzie, Jesse. Już mi przechodzi. 

- Nie jesteś niewrażliwa, Susannah - powiedział Jesse, marszcząc brwi. - Choć może ci 

się wydawać, że jest inaczej. 

background image

Byłam  bardziej  niż  trochę  zdumiona,  że  to zauważył.  W  gruncie  rzeczy,  zaczynałam 

się zastanawiać, czy to może dlatego, że nie wykazałam wystarczająco wrażliwości - albo jak 

kto  woli,  kobiecości  -  pocałował  mnie  tylko  raz,  a  potem  już  nigdy  nie  próbował  tego 

powtórzyć. 

Naturalnie  jednak,  kiedy  wypomniał  mi  wrażliwość,  natychmiast  musiałam  temu 

zaprzeczyć. 

- Nic mi nie jest - oświadczyłam. Nie było sensu przyznawać mu racji, przekonując, że 

jest inaczej... że sam widok Paula Slatera omal nie przyprawił mnie o atak serca. - Mówiłam 

ci.  Już  mi  przeszło.  A  nawet  jeśli  niezupełnie,  to  i  tak  nie  przeszkodzi  mi  to  w  pomocy 

Craigowi. Czy też Neilowi. 

Ale on chyba mnie nie słuchał. 

- Pozwól ojcu Dominikowi zająć się tym - powiedział. Skinął głową w stronę drzwi, 

przez które, dosłownie, przeszedł Craig. - Jeszcze nie jesteś gotowa. Za mało czasu minęło. 

Żałuję,  że  wtedy  nie  powiedziałam  mu  o  Paulu...  nie  wspomniałam  o  nim  od 

niechcenia, jakby to było nic takiego, żeby mu udowodnić, że dla mnie to... nic takiego. 

Tyle że, oczywiście, byłoby to kłamstwo. 

-  Doceniam  twoją  troskę  -  powiedziałam  z  ironią,  starając  się  ukryć  zmieszanie 

wywołane oszukiwaniem go, nie tylko na temat Paula, lecz także siebie samej - ale uważam, 

że przesadzasz. Poradzę sobie, Jesse, z Craigiem Jankowem. 

Skrzywił się znowu. Ale tym razem widać było, że rozgniewał się rzeczywiście. Jeśli 

kiedykolwiek  mielibyśmy  ze  sobą  chodzić,  musiałoby  upłynąć  wiele  programów  Ophry, 

zanim Jesse przestałby być takim dziewiętnastowiecznym macho. 

- Sam pójdę - powiedział z groźbą w głosie, z oczami, w świetle lampki czarnymi jak 

onyks - i osobiście powiem o wszystkim ojcu Dominikowi. 

-  W  porządku  -  odpowiedziałam.  -  Baw  się  dobrze.  Wcale  nie  chciałam  tego 

powiedzieć. Dlaczego? Dlaczego, Jesse, nie możemy być razem? Wiem, że chcesz. Nawet nie 

usiłuj  zaprzeczać.  Czułam  to,  kiedy  mnie  pocałowałeś.  Mogę  nie  mieć  w  tej  dziedzinie 

specjalnego doświadczenia, ale wiem, że się nie mylę. Podobam ci się, przynajmniej trochę. 

Więc o co chodzi? Dlaczego trzymasz mnie na dystans? Dlaczego? 

Jakakolwiek  była  przyczyna,  Jesse  w  tym  momencie  nie  zamierzał  mi  jej  wyjawić. 

Zamiast tego zacisnął szczęki i burknął: 

- Dobrze, zrobię to. 

- Nie krępuj się - odparowałam. 

background image

W  sekundę  później  już  go  nie  było.  Puf  i  tyle  go  widziałam.  No,  komu  on  był 

właściwie potrzebny? Dobrze. Mnie. Przyznaję. 

Próbowałam jednak wyrzucić go ze swoich myśli. Skupiłam się na pracy domowej z 

trygonometrii. 

Nadal  nad  nią  pracowałam,  kiedy  następnego  dnia  nadeszła  czwarta  lekcja  -  zajęcia 

komputerowe,  jeśli  o  mnie  chodzi.  Mówię  wam,  nic  dziewczynie  nie  przeszkadza  w  nauce 

bardziej niż przystojny duch, który sobie wyobraża, że pozjadał wszystkie rozumy. 

Miałam,  naturalnie,  pracować  nad  pięćsetwyrazowym  wypracowaniem  na  temat 

wojny domowej, które nasz wychowawca, pan  Walden, zadał za karę jedenastej klasie - nie 

spodobało  mu  się  zachowanie  niektórych  uczniów  podczas  porannych  nominacji  do 

samorządu szkolnego. 

Szczególnie  nie  zachwyciło  go  moje  zachowanie,  kiedy  po  przyjęciu  kandydatury 

Paula  na  wiceprzewodniczącego,  wysuniętej  przez  Kelly,  Cee  Cee  podniosła  rękę  i  zgłosiła 

także moją osobę. 

- Au - krzyknęła, kiedy kopnęłam ją mocno pod ławką. - Co się z tobą dzieje? 

- Nie chcę być wiceprzewodniczącą - syknęłam. - Opuść rękę. 

To  wywołało  falę  chichotów,  która  nie  zamarła,  dopóki  pan  Walden,  nauczyciel 

niegrzeszący  cierpliwością,  nie  rzucił  kredą  w  drzwi,  mówiąc,  że  powinniśmy  odświeżyć 

swoją  znajomość  historii  Ameryki,  pisząc  wypracowanie  na  pięćset  słów  o  bitwie  pod 

Gettysburgiem. 

Mój  sprzeciw  okazał  się  spóźniony.  Moją  kandydaturę  poparł  Adam.  W  następnej 

chwili,  pomimo  moich  protestów,  została  przyjęta.  Startowałam  w  wyborach  na 

wiceprzewodniczącego  trzeciej  klasy  -  z  Cee  Cee  jako  menedżerem  tejże  kampanii  i 

Adamem,  któremu  dziadek  zostawił  sporą  sumę  w  funduszu  powierniczym,  jako  głównym 

sponsorem finansowym  - rywalizując z nowym  uczniem Paulem Slaterem, któremu nonsza-

lancja i uroda dały absolutną większość dziewczęcych głosów w klasie. 

Nie  to,  żebym  się  martwiła.  Tak  czy  inaczej,  nie  chciałam  być  wice.  Miałam  dość 

zmartwień  na  głowie  w  związku  z  pośrednictwem,  trygonometrią  i  nieżywym  niedoszłym 

chłopakiem.  Nie  potrzebowałam  jeszcze  na  domiar  wszystkiego  udowadniania,  że  jestem 

lepsza od politycznego rywala. 

To  nie  było  dobre  przedpołudnie.  Już  nominacje  były  niezbyt  przyjemne; 

wypracowanie dla pana Waldena pogłębiło tylko wrażenie. 

A do tego jeszcze był, oczywiście, Paul. Mrugnął do mnie znacząco w klasie, jakby na 

znak powitania. 

background image

Nie  dość  na  tym.  Jak  ta  głupia  włożyłam  do  szkoły  nowiutkie  buty  od  Jimmy'ego 

Choo,  które  latem  kupiłam  za  ułamek  ich  normalnej  ceny.  Były  wspaniałe  i  znakomicie 

pasowały do czarnej dżinsowej spódnicy od Calvina Kleina oraz różowej bluzeczki wyciętej 

w łódkę pod szyją. 

Ale, naturalnie, noszenie ich równało się samobójstwu. U nasady palców  zdążyły mi 

się już porobić bolesne bąble, a plastry, które dała mi pielęgniarka, żebym mogło kuśtykać z 

jednej lekcji na drugą, nie załatwiały sprawy. Miałam wrażenie, że stopy  mi zaraz odpadną. 

Gdybym znała adres Jimmy'ego Choo, dowlokłabym się pod jego drzwi i podbiła mu oko. 

Siedziałam  zatem  w  pracowni  komputerowej,  z  butami  pod  stołem,  zmagając  się  z 

rwącym  bólem  palców  stóp  i  pocąc  się  nad  trygonometrią,  podczas  gdy  powinnam  pisać 

wypracowanie.  Wtedy  właśnie  nad  moim  uchem  odezwał  się  znienacka  głos,  który 

rozpoznałabym wszędzie: - Tęsknisz za mną, Suze? 

background image

7 

-  Zostaw  mnie  w  spokoju  -  powiedziałam  spokojniej,  niż  się  czułam.  -  Ojej,  daj 

spokój,  Simon  -  powiedział  Paul,  przysuwając  stojące  w  pobliżu  krzesło,  obracając  je  i 

siadając  na  nim  okrakiem.  -  Sama  przyznaj.  Nie  nienawidzisz  mnie  nawet  w  połowie  tak 

mocno, jak udajesz. 

-  Nie  zakładałabym  się  na  twoim  miejscu  -  odparłam.  Stukałam  ołówkiem  w  zeszyt. 

Miałam  nadzieję,  że  Paul  odbierze  to  jako  irytację,  choć  w  gruncie  rzeczy  była  to  oznaka 

nerwowego napięcia. - Posłuchaj, Paul, mam mnóstwo roboty... 

Zabrał mi zeszyt. 

- Kto to jest Craig Jankow? 

Zaskoczona, uświadomiłam sobie, że nabazgrałam to imię na marginesie kartki. 

- Nikt - stwierdziłam. 

- Och, to dobrze - powiedział Paul. - Myślałem, że to może ktoś, kto zastąpił mnie w 

twoim sercu. Czy Jesse o tym wie? To jest, o tym Craigu? 

Spojrzałam na niego w nadziei, że mój strach odczyta jako gniew i odejdzie. Nic nie 

wskazywało  jednak  na  to,  że  zrozumiał  komunikat.  Pragnęłam  też,  żeby  nie  zauważył,  jak 

mój  puls  szaleje...  a  przynajmniej  odebrał  to  opatrznie.  Paul,  niestety,  nie  był  nieświadomy 

swojego  uroku.  Miał  na  sobie  czarne  dżinsy,  dopasowane  w  odpowiednich  miejscach,  oraz 

oliwkowozieloną  koszulkę  polo.  Świetnie  podkreślała  jego  słonecznozłotą  opaleniznę. 

Widziałam, jak inne dziewczyny w pracowni - w tym Debbie Mancuso - zerkają na niego w 

zamyśleniu,  a  potem  szybko  odwracają  wzrok,  udając,  że  wcale  go  przed  chwilą  nie 

obserwowały. 

Prawdopodobnie  pękały  z  zazdrości,  że  Paul  rozmawia  właśnie  ze  mną  -  jedyną 

dziewczyną  w  klasie,  która  nie  stosuje  się  do  poleceń  Kelly  Prescott  i  nie  uważa  Brada 

Ackermana za przystojnego chłopaka. 

Nie zdawały sobie sprawy, jak bardzo byłabym uszczęśliwiona, gdyby Paul Slater nie 

zaszczycił mnie swoimi względami. 

- Craig - szepnęłam, na wypadek, gdyby ktoś podsłuchiwał - przypadkiem nie żyje. 

- No to co? - Paul się uśmiechnął. - Myślałem, że tacy ci się podobają. 

- Jesteś - usiłowałam wyrwać mu zeszyt, ale trzymał go poza moim zasięgiem - nie do 

zniesienia. 

Medytował nad czymś, wpatrując się w mój zeszyt. 

background image

- Mieć nieżywego chłopaka to niebanalna sprawa, jak sądzę - odezwał się, zamyślony. 

- Ale, na przykład, nie  musisz sobie zawracać  głowy przedstawianiem  go rodzicom, skoro i 

tak nie mogą go zobaczyć... 

- Craig nie jest moim chłopakiem - warknęłam, wściekła, że znalazłam się w sytuacji, 

kiedy  muszę  się  z  czegoś  tłumaczyć  Paulowi.  -  Próbuję  mu  pomóc.  Wczoraj  pojawił  się  w 

moim domu... 

-  O  Boże.  -  Paul  przewrócił  swoimi  wyrazistymi,  niebieskimi  oczami.  -  Tylko  nie 

kolejny akt miłosierdzia w wykonaniu twoim i poczciwego ojczulka. 

-  Pomaganie  zagubionym  duszom  w  odnalezieniu  właściwej  drogi  to  moja  praca  - 

odparłam z oburzeniem. 

- Kto tak twierdzi? - zapytał Paul. Zamrugałam oczami. 

- No... po prostu... tak jest - wyjąkałam. - Co innego miałabym robić? 

Paul  chwycił  leżący  obok  na  ławce  długopis  i  zaczął  szybko  rozwiązywać  zadania  z 

mojej pracy domowej. 

-  Sam  jestem  ciekaw.  Nie  wydaje  mi  się  uczciwe,  że  rodząc  się,  zostaliśmy 

obdarowani  tym  całym  pośredniczeniem,  bez  żadnego  kontraktu  czy  wynagrodzenia.  To 

znaczy, ja nigdy nie prosiłem się o to, żeby zostać pośrednikiem. A ty? 

- Oczywiście, że nie - powiedziałam, jakbym sama nie narzekała na to, niemal w tych 

samych słowach, przy każdym spotkaniu z ojcem Dominikiem. 

- Skąd wiesz, na czym polegają twoje obowiązki? - zapytał Paul. - Taak, uważasz, że 

masz  pomagać  umarłym  trafić  do  miejsca  przeznaczenia,  ponieważ  tylko  wtedy  zostawiają 

cię  w  spokoju  i  możesz zająć  się  własnymi  sprawami.  Chciałbym  cię  jednak  o  coś  zapytać. 

Kto ci powiedział, że masz to robić? Kto ci powiedział, jak to robić? 

Znowu  zamrugałam  oczami.  Otóż  nikt  mi  nie  powiedział.  No,  mój  ojciec,  w  pewien 

sposób. A później pewne medium, do którego zabrała mnie moja najlepsza przyjaciółka Gina. 

A potem, oczywiście, ojciec Dominik... 

-  No  tak  -  powiedział  Paul,  widząc  po  wyrazie  mojej  twarzy,  że  nie  potrafię 

odpowiedzieć  na  to  pytanie.  -  Nikt  ci  nie  mówił.  A  jeśli  ja  wiem?  Jeśli  powiem  ci,  że 

znalazłem coś, coś z czasów, kiedy pismo zaczęło dopiero wchodzić w użycie,  a co opisuje 

pośredników,  chociaż  wtedy  tak  ich  nie  nazywano,  a  także  ich  prawdziwe  powołanie,  nie 

wspominając już o sprawach technicznych? 

Gapiłam się na niego, mrugając oczami. To brzmiało tak... przekonująco. I szczerze. 

-  Gdybyś  rzeczywiście  miał  coś  takiego  -  powiedziałam  z  wahaniem  -  to  pewnie 

poprosiłabym, żebyś... mi to pokazał. 

background image

- Świetnie - powiedział Paul, wyraźnie zadowolony. - Przyjdź do mnie dziś po szkole, 

a zrobię to. 

Podniosłam się z krzesła tak szybko, że omal go nie przewróciłam. 

-  Nie  -  powiedziałam,  przyciskając  do  piersi  książki,  jakbym  chciała  jednocześnie 

ukryć i ochronić szaleńczo bijące serce. - Nie ma mowy. 

Paul patrzył na mnie ze swojego miejsca; nie wydawał się zaskoczony moją reakcją. 

-  Hm  -  mruknął.  -  Tak  myślałem.  Chcesz  wiedzieć,  ale  nie  na  tyle  mocno,  żeby 

ryzykować swoją reputację. 

-  Nie  martwię  się  o  swoją  reputację  -  oznajmiłam,  starając  się,  aby  zabrzmiało  to 

możliwie kwaśno. - Boję się o swoje życie. Już raz próbowałeś mnie zabić, pamiętasz? 

Powiedziałam to odrobinę za głośno, kilka osób spojrzało na mnie z ciekawością znad 

komputerów. 

Paul jednak przybrał jedynie znudzoną minę. 

- Tylko nie to - powiedział. - Słuchaj, Suze, już ci mówiłem... Cóż, to chyba nie ma 

znaczenia, co ci mówiłem. Uwierzysz w to, w co chcesz uwierzyć. Ale poważnie, mogłaś się 

stamtąd wydostać w każdej chwili. 

- Ale Jesse nie mógł - syknęłam. - Pamiętasz? Dzięki tobie. 

- Cóż - odparł Paul niechętnie, wzruszając ramionami. - Nie. Jesse nie. Ale naprawdę, 

Suze, nie sądzisz, że trochę przesadzasz? O co tyle krzyku? Facet już nie żyje... 

- Jesteś - powiedziałam drżącym  głosem, w którym zabrzmiała niepewność - zwykłą 

świnią. 

Potem  ruszyłam  do  drzwi.  Ruszyłam,  ale  daleko  nie  zaszłam,  bo  zatrzymał  mnie 

spokojny głos Paula. 

-  Hm,  Suze.  Czy  o  czymś  nie  zapomniałaś?  Odwróciłam  głowę,  patrząc  na  niego  z 

gniewem. 

- Och, masz na myśli to, że zapomniałam ci powiedzieć, żebyś się więcej do mnie nie 

odzywał? Tak. 

-  Nie  -  powiedział  Paul  z  chytrym  uśmieszkiem.  -  Czy  to  nie  twoje  buty  tutaj,  pod 

ławką?  -  Wskazał  na  moje  buty  Jimmy  Choo,  bez  których  usiłowałam  właśnie  wyjść  z 

pracowni.  Siostra  Ernestyna  dostałaby  zawału,  gdyby  przyłapała  mnie  spacerującą  boso  po 

terenie szkoły. 

-  Och  -  mruknęłam,  wściekła,  że  zepsułam  moje  dramatyczne  wyjście.  -  Taak.  - 

Wróciłam do ławki, żeby włożyć buty. 

background image

-  Zanim  odejdziesz,  Kopciuszku  -  powiedział  Paul,  nadal  się  uśmiechając  -  może 

zechcesz zabrać również i to. - Wyciągnął w moją stronę pracę domową z trygonometrii. 

Rzut oka wystarczył, żeby stwierdzić, że zrobił ją do końca, czyściutko i, jak mogłam 

przypuszczać, poprawnie. 

- Dzięki - powiedziałam, zabierając zeszyt i czując się z każdą chwilą coraz bardziej 

głupio.  Dlaczego  właściwie  przy  tym  facecie  zawsze  tracę  panowanie  nad  sobą?  Owszem, 

próbował mnie kiedyś zabić, mnie oraz Jesse'a. W każdym razie tak myślałam. Ale on wciąż 

powtarza, że się mylę. A jeśli rzeczywiście nie miałam racji? A jeśli Paul nie był potworem, 

za jakiego go uważałam? A jeśli był... 

Jeśli był dokładnie taki jak ja? 

- A co do tego Craiga... - dodał Paul. 

- Paul. - Opadłam na krzesło obok niego. Czułam na sobie świdrujące spojrzenie pani 

Tarentino,  nauczycielki  opiekującej  się  pracownią  komputerową.  Opuszczanie  miejsca  i 

wracanie na nie nie jest tolerowane, chyba że się krąży pomiędzy komputerem a drukarką. 

Nie  był  to  jednak  jedyny  powód,  dla  którego  ponownie  usiadłam.  Przyznaję.  Byłam 

ciekawa. Ciekawa tego, co jeszcze powie. A ciekawość niemal przewyższała strach. 

- Poważnie - powiedziałam. - Dziękuję. Ale nie potrzebuję twojej pomocy. 

- Sądzę, że potrzebujesz - stwierdził Paul. - A tak nawiasem mówiąc, czego ten Craig 

chce? 

- Chce tego, czego chcą wszystkie duchy - powiedziałam zmęczonym głosem. - Chce 

znowu żyć. 

- Cóż, oczywiście - powiedział Paul. - A o co mu chodzi poza tym? 

-  Jeszcze  nie  wiem  -  odparłam,  wzruszając  ramionami.  -  On  ma  coś  do  swojego 

młodszego  brata...  uważa,  że  to  on  powinien  był  umrzeć.  Jesse  sądzi...  -  Przerwałam  nagle, 

uświadamiając sobie, że Jesse jest ostatnią osobą, o której chciałabym rozmawiać z Paulem. 

Paul wykazał jednak zdawkowo uprzejme zainteresowanie: 

- Co sądzi Jesse? 

Było  za  późno,  żeby  wyłączyć  temat  Jesse'a  z  rozmowy.  Powiedziałam  z 

westchnieniem: 

- Jesse sądzi, że Craig zamierza zabić brata. Wiesz. Z zemsty. 

-  Co,  naturalnie  -  powiedział  Paul,  nie  wyglądając  ani  trochę  na  zdziwionego  - 

zaprowadzi go donikąd. Kiedy oni się tego nauczą? Gdyby  chciał być swoim bratem, to już 

by była zupełnie inna historia. 

- Być swoim bratem? - Spojrzałam na niego zaintrygowana. - Co masz na myśli? 

background image

- No wiesz. - Paul wzruszył ramionami. - Wędrówka dusz. Przejęcie ciała brata. 

Tego  było  odrobinę  za  dużo  jak  na  wtorkowe  przedpołudnie.  Przez  tego  człowieka 

miałam już zmarnowane noce. A teraz, usłyszałam z jego ust coś takiego... cóż, powiedzmy, 

że nie byłam w najlepszej formie, więc trudno winić mnie za to, co zdarzyło się później. 

-  Przejęcie  ciała  brata?  -  powtórzyłam.  Upuściłam  książki  na  kolana.  Chwyciłam 

poręcze krzesła, wbijając paznokcie w tanie, gąbczaste obicie. - O czym ty mówisz? 

Paul uniósł do góry ciemną brew. 

-  To  nie  brzmi  znajomo,  co?  Ciekaw  jestem,  czego  cię  nauczył  poczciwy  ojczulek? 

Nie za wiele, jak się wydaje. 

- O czym ty mówisz? - nalegałam. - Jak można przejąć cudze ciało? 

- Mówiłem ci - odparł Paul, opierając się wygodnie o oparcie krzesła i zakładając ręce 

za głowę - że jest mnóstwo rzeczy na temat bycia pośrednikiem, których nie wiesz. I jeszcze 

więcej takich rzeczy, których mogę cię nauczyć, jeśli mi tylko na to pozwolisz. 

Wytrzeszczyłam na niego oczy. Naprawdę nie rozumiałam, o co chodzi z tą wymianą 

ciał. To brzmiało jak jakieś science fiction. Nie byłam pewna, czy Paul mnie nie podpuszcza, 

żebym zrobiła to, co on chce. 

A jeśli nie? A jeśli rzeczywiście istniał sposób, żeby... Chciałam wiedzieć. Mój Boże, 

chciałam tego mocniej niż czegokolwiek innego w życiu. 

-  W  porządku  -  powiedziałam,  czując  jak  wilgotnieją  mi  dłonie  zaciśnięte  na 

poręczach  krzesła.  Ale  nie  dbałam  o  to.  Serce  podeszło  mi  do  gardła,  ale  było  mi  wszystko 

jedno.  -  W  porządku.  Przyjdę  do  ciebie  po  szkole.  Ale  tylko  pod  warunkiem,  że  opowiesz 

mi... opowiesz mi o tym. 

W niebieskim oczach Paula pojawił się błysk. Słaby błysk, przez krótką chwilę. Było 

to coś dziwnego, jakby zwierzęcego. Nie zdołałam tego rozszyfrować. 

Stwierdziłam tylko, że w następnej chwili Paul uśmiecha się do mnie - uśmiecha, a nie 

szczerzy złośliwie. 

-  Świetnie  -  powiedział.  -  Zabiorę  cię  sprzed  głównej  bramy  o  trzeciej.  Przyjdź 

punktualnie, bo odjadę bez ciebie. 

background image

8 

Nie zamierzałam, rzecz jasna, spotkać się z nim naprawdę. Wbrew wszystkiemu, co za 

tym przemawia, głupia nie jestem. W przeszłości zdarzało mi się spotykać z różnymi ludźmi 

o ustalonych porach, a parę godzin później być więźniem przywiązanym do krzesła, trafić do 

innego wymiaru, przebierać się pod przymusem w jednoczęściowy kostium albo znosić inne, 

równie okrutne traktowanie. Nie miałam zamiaru spotykać się z Paulem Slaterem po szkole. 

W żadnym wypadku. A jednak to zrobiłam. 

Cóż, a co innego mogłam zrobić? Pokusa była za silna. Udokumentowane świadectwo 

na  istnienie  pośredników?  Coś  na  temat  możliwości  przejmowania  cudzego  ciała?  Żadne 

koszmary  z  długimi,  spowitymi  mgłą  korytarzami  nie  mogły  mnie  powstrzymać  przed 

odkryciem całej prawdy o tym, kim jestem i do czego jestem zdolna. Zbyt wiele lat straciłam 

na  zastanawianiu  się  nad  tym,  by  przepuścić  podobną  okazję.  Nigdy  nie  potrafiłam,  w 

przeciwieństwie  do  ojca  Dominika,  pogodzić  się  z  kartami,  jakie  przypadły  mi  w  tej  grze... 

Chciałam wiedzieć, dlaczego je rozdano i w jaki sposób. Musiałam to wiedzieć. 

A jeśli w tym celu miałam spotkać się z człowiekiem, który regularnie nawiedzał mnie 

w koszmarnych snach, to trudno. Warto było ponieść tę ofiarę. 

W każdym razie taką miałam nadzieję. 

Adamowi i Cee Cee to się oczywiście nie spodobało. Po ostatniej lekcji  spotkaliśmy 

się  na  korytarzu  -  mocno  kulałam,  przez  nowe  buty,  ale  Cee  Cee  nie  zwróciła  na  to  uwagi. 

Skupiła się na przeglądaniu listy, którą sporządziła na biologii. 

- W porządku - powiedziała. - Musimy jechać do Safewaya po mazaki, błyszczyk, klej 

i karton. Adam, czy twoja mama ma nadal te kołki w garażu, które przywiozła z tej imprezy u 

Amishów, gdzie robili krzesła? Moglibyśmy ich użyć do tablic GŁOSUJ NA SUZE. 

- Eee - mruknęłam, kuśtykając obok nich. - Fajnie. 

- Suze, czy możemy wszystko przewieźć do ciebie, żeby tam to poskładać? Do mnie 

też by można, ale znasz moje siostry. Jeździłyby po tym na rolkach, albo coś. 

- Słuchajcie - powiedziałam. - Doceniam to i w ogóle. Poważnie. Ale nie mogę z wami 

jechać. Mam inne plany. 

Adam i Cee Cee wymienili spojrzenia. 

- Och? - powiedziała Cee Cee. - Spotkanie z tajemniczym Jesse'em, czy tak? 

- Hm, niezupełnie... 

W tym momencie minął nas Paul. Zauważył, że kuleję i powiedział: 

background image

- Przestawię samochód pod boczne wejście. Dzięki temu nie będziesz musiała chodzić 

do głównej bramy. 

Adam spojrzał na mnie zaszokowany. 

- Bratasz się z wrogiem! - wykrzyknął. - Co za wstyd, moja panno! 

Cee Cee wydawała się równie wstrząśnięta. 

-  To  z  nim  chodzisz?  -  Pokręciła  głową,  tak  że  jej  proste  jak  druty,  białe  włosy 

zalśniły. - A co z Jesse'em? 

-  Nie  chodzę  z  nim  -  powiedziałam  niechętnie.  -  My  tylko...  robimy  razem  jeden 

projekt. 

- Co za projekt? - Oczy Cee Cee za szkłami okularów zamieniły się w wąskie szparki. 

- Na jaką lekcję? 

- To... - Przestępowałam z nogi na nogę, mając nadzieję, że to przyniesie ulgę moim 

znękanym stopom, ale bezskutecznie. - To nie jest do szkoły. To raczej do... do kościoła. 

Już w chwili, gdy wymawiałam te słowa, zrozumiałam, że popełniłam błąd. Cee Cee 

nie  miałaby  nic  przeciwko  temu,  żeby  zostać  sam  na  sam  z  Adamem  -  w  gruncie  rzeczy 

pewnie by jej to odpowiadało - ale nie pozwoliłaby mi się wykręcić pod byle pretekstem. 

- Kościoła? - Wściekła się. - Suze, jesteś żydówką, na wypadek, gdybym musiała ci o 

tym przypomnieć. 

- No, praktycznie biorąc, to nie - powiedziałam. - To znaczy, mój tata był żydem, ale 

mama nie jest... - Klakson samochodu odezwał się za ozdobną furtką, przy której staliśmy. - 

Ojej, to Paul. Muszę lecieć, przykro mi. 

Poruszając  się  szybko  jak  na  kogoś,  kogo  każdy  krok  oznaczał  przeszywający  ból  w 

stopach, uciekłam do kabrioletu Paula i wsunęłam się na siedzenie pasażera z westchnieniem 

ulgi - nareszcie mogłam usiąść, no i wreszcie miałam się dowiedzieć paru rzeczy o tym, kim - 

lub czym - tak naprawdę byłam... 

Byłam  jednak  równie  głęboko  przeświadczona,  że  nie  spodoba  mi  się  to,  czego  się 

dowiem. Gdzieś w zakamarkach umysłu pojawiła się myśl, że być może popełniam najgorszy 

błąd w życiu. 

Niewiele  pomogło,  że  Paul  -  w  ciemnych  okularach,  z  uśmiechem  na  twarzy  - 

wyglądał jak gwiazda filmowa. Mój Boże, jak ten chłopak, chodzący ideał każdej normalnej 

dziewczyny,  mógł  mnie  prześladować  w  sennych  koszmarach?  Nie  umknęły  mi  pełne 

zazdrości spojrzenia, kierowane w naszą stronę z całego parkingu. 

- Czy nie wspominałem przypadkiem - zapytał Paul, kiedy zapinałam pasy - że moim 

zdaniem te buty to prawdziwe siedmiomilówki? 

background image

Przełknęłam.  Nie  bardzo  wiedziałam,  co  ma  na  myśli,  ale  z  tonu  jego  głosu 

wywnioskowałam, że raczej coś dobrego. 

Czy naprawdę tego chciałam? Czy było warto? 

Odpowiedź przyszła szybko... tak szybko, że musiałam ją znać przez cały  czas: Tak. 

O, tak. 

- Jedź - powiedziałam ochryple, usiłując ukryć zdenerwowanie. 

Tak też uczynił. 

Dom,  do  którego  mnie  zawiózł,  okazał  się  imponującym,  dwupiętrowym  gmachem, 

wbudowanym w strome  zbocze tuż nad Carmel  Beach.  Zbudowano  go niemal wyłącznie ze 

szkła,  tak  aby  mieszkańcy  mogli  bez  przeszkód  cieszyć  się  widokiem  oceanu  i  zachodami 

słońca. 

Paul zauważył zapewne wrażenie, jakie wywarł na mnie dom, bo powiedział: 

- To dom mojego dziadka. Chciał mieć na starość domek na plaży. 

- Jasne - powiedziałam, przełykając z trudem ślinę. „Domek” dziadunia Slatera musiał 

kosztować jakieś drobne pięć milionów czy coś koło tego. - I nie ma nic przeciwko temu, że 

nagle zyskał współlokatora? 

-  Żartujesz?  -  Paul  uśmiechnął  się,  zajmując  jedno  z  czterech  miejsc  w  garażu.  - 

Prawie do niego nie dociera, że tu jestem. Przeważnie odjeżdża po lekach. 

- Paul - powiedziałam zmieszana. 

-  Co?  -  Paul zerknął  na mnie  zza  swoich  ray  -  bansów.  -  Po  prostu stwierdzam  fakt. 

Dziadunio jest właściwie przywiązany do łóżka i powinien być w domu opieki, ale strasznie 

się  ciskał,  kiedy  próbowaliśmy  go  przenieść.  Więc,  kiedy  zaproponowałem,  że  się  do  niego 

wprowadzę,  żeby  mieć  oko  na  wszystko,  ojciec  się  zgodził.  Wszyscy  na  tym  wygrali. 

Dziadunio mieszka w domu - pod opieką pielęgniarzy, oczywiście - a ja mogę uczęszczać do 

szkoły swoich marzeń, Akademii Misyjnej. 

Czułam, jak się czerwienię, ale starałam się mówić swobodnym tonem. 

-  Och,  więc  marzyłeś  o  tym,  żeby  chodzić  do  katolickiej  szkoły?  -  zapytałam 

ironicznie. 

- O ile ty tam jesteś - odparł Paul równie lekko, ale bez ironii. 

Moja twarz poczerwieniała jak wafelek zanurzony w syropie wiśniowym. Odwracając 

ją w drugą stronę, tak żeby Paul nie zauważył, powiedziałam wyniośle: 

- Wcale nie uważam, że to taki dobry pomysł. 

background image

-  Wyluzuj  się,  Simon  -  powiedział  przeciągle  Paul.  -  Pielęgniarz  jest  na  miejscu,  na 

wypadek  gdybyś,  no  wiesz,  żywiła  jakieś  obawy  co  do  przebywania  ze  mną  sam  na  sam  w 

domu. 

Spojrzałam  w  kierunku,  który  wskazywał.  Na  końcu  stromego,  kolistego  podjazdu 

stała sfatygowana toyota celica. Nie odezwałam się, ale głównie pod wpływem zdumienia, że 

Paul tak łatwo czyta w  moich myślach. Siedziałam tam, walcząc z myślami. Tak naprawdę, 

nigdy nie dyskutowaliśmy tej kwestii z mamą i ojczymem, ale z pewnością nie wolno mi było 

odwiedzać chłopców w domu pod nieobecność ich rodziców. 

Z drugiej strony - jeśli nie zrobiłabym tego teraz, nigdy nie dowiedziałabym się tego, 

czego - nie miałam już co do tego wątpliwości - naprawdę musiałam się dowiedzieć. 

Paul wysiadł, obszedł samochód i otworzył drzwi od mojej strony. 

- Idziesz, Suze? - zapytał, kiedy siedziałam nadal bez ruchu. 

-  Ehe  -  mruknęłam,  patrząc  z  przestrachem  na  wielki  szklany  dom.  Pomimo  toyoty 

wydawał się niepokojąco pusty. 

Paul znowu odczytał moje myśli. 

-  Uspokoisz  się  wreszcie,  Suze?  -  powiedział,  przewracając  oczami.  -  Twojej  cnocie 

nie zagraża żadne niebezpieczeństwo z mojej strony. Przysięgam, że będę trzymać ręce przy 

sobie. To są interesy. Później będzie mnóstwo czasu na zabawę. 

Usiłowałam  uśmiechnąć  się  chłodno,  aby  nie  nabrał  podejrzeń,  że  nie  jestem 

przyzwyczajona,  żeby  ludzie  -  dobra,  chłopcy  -  mówili  mi  takie  rzeczy  na  okrągło.  Ale 

faktycznie nie jestem. Denerwowało mnie też, że tak reaguję, kiedy Paul zachowuje się w ten 

sposób.  Ten  chłopak  nawet  mi  się  nie  podobał,  ale  za  każdym  razem,  kiedy  powiedział  coś 

takiego  -  co  sugerowało,  że  jestem  w  jego  oczach  kimś,  sama  nie  wiem,  niezwykłym  - 

przebiegał mi dreszcz po plecach, i nie było to nieprzyjemne uczucie. 

Tak  właśnie.  To  nie  było  nieprzyjemne  uczucie.  O  co  w  tym  wszystkim  chodziło? 

Przecież nawet nie lubię Paula. Kocham kogoś innego całym sercem. No, tak, Jesse obecnie 

nie okazuje w żaden sposób, że odwzajemnia moje uczucia, ale to nie znaczy, że zaraz zacznę 

chodzić z Paulem Slaterem... niezależnie od tego, jak mu do twarzy w ray - bansach. 

Wysiadłam z samochodu. 

- Mądra decyzja - stwierdził Paul, zamykając za mną drzwiczki. 

W dźwięku zatrzaskiwanych drzwi było coś ostatecznego. Starałam się nie myśleć, w 

co się ewentualnie pakuję, wspinając się za Paulem po cementowych schodach ku szerokim 

szklanym  drzwiom  domu  jego  dziadka.  Szłam  boso,  w  jednej  ręce  trzymając  buty  od 

Jimmy'ego Choo, w drugiej - teczkę z książkami. 

background image

W domu Slaterów panowały chłód i cisza... taka cisza, że nie słyszało się nawet szumu 

fal  oceanu  trzydzieści  metrów  poniżej.  Osoba,  która  zajmowała  się  wystrojem  wnętrza, 

gustowała  w  nowoczesności,  więc  wszystko  wydawało  się  lśniące,  nowe  i  niewygodne, 

wyobraziłam  sobie,  że  rano,  kiedy  podnosiła  się  mgła,  w  tym  domu  musiało  być  lodowato 

zimno, ponieważ wszystko w nim zrobiono ze szkła i metalu. Paul poprowadził mnie krętymi, 

stalowymi  schodami  do  wysoce  nowoczesnej  kuchni,  gdzie  wszystkie  urządzenia  lśniły 

agresywnie. 

- Koktajl? - zapytał, otwierając szklane drzwiczki szafki z trunkami. 

- Bardzo zabawne - stwierdziłam. - Jedynie wodę, proszę. Gdzie jest twój dziadek? 

- Dalej korytarzem - odparł Paul, wyciągając z ogromnej lodówki dwie butelki drogiej 

wody mineralnej. Zauważył widocznie moje nerwowe spojrzenie przez ramię, bo dodał: - Idź 

i sama zobacz, jeśli mi nie wierzysz. 

Poszłam sama zobaczyć. Nie chodzi o to, że mu nie ufałam... no dobrze, właśnie o to. 

Chociaż  byłby  bezczelny,  kłamiąc  na  temat  czegoś,  co  mogłam  tak  łatwo  sprawdzić.  A  co 

bym zrobiła, gdyby się okazało, że dziadka nie ma? I tak nie odeszłabym, nie dowiedziawszy 

się tego, czego chciałam się dowiedzieć. 

Na  szczęście  jednak  nie  musiałam.  Kierowałam  się  tam,  skąd  dochodziły  słabe 

dźwięki,  aż  dotarłam  do  pokoju  z  włączonym,  szerokoekranowym  telewizorem.  Przed 

telewizorem  na  supernowoczesnym  fotelu  inwalidzkim  siedział  starzec.  Obok,  na  niezbyt 

wygodnym  na  oko,  nowoczesnym  krześle,  siedział  dość  młody  pielęgniarz  w  niebieskim 

stroju i czytał gazetę. Podniósł głowę, kiedy stanęłam w drzwiach i uśmiechnął się. 

- Cześć - powiedział. 

-  Cześć  -  odparłam,  wchodząc  nieśmiało  do  pokoju.  Pokój  był  ładny,  z  pięknym 

widokiem.  Umeblowanie  składało  się  ze  szpitalnego  łóżka,  kroplówki  ze  stojakiem  oraz 

metalowych półek, na których stały szeregi fotografii. Były to biało - czarne zdjęcia, sądząc 

po ubraniach ludzi na nich, zrobione w latach czterdziestych. 

-  Eee  -  zwróciłam  się  do  starego  człowieka  na  wózku.  -  Dzień  dobry,  panie  Slater. 

Jestem Susannah Simon. 

Stary człowiek milczał. Nie odwrócił nawet wzroku od ekranu telewizora. Był prawie 

łysy, pokryty plamami wątrobowymi, z ust ciekła mu ślina. Pielęgniarz zauważył to i pochylił 

się, aby chusteczką wytrzeć starcowi usta. 

-  Panie  Slater  -  powiedział  pielęgniarz.  -  Miła  młoda  dziewczyna  mówi  panu  dzień 

dobry. Nie odpowie jej pan? 

background image

Pan Slater zachował jednak milczenie. Odezwał się za to Paul, który wszedł za mną do 

pokoju: 

- Jak się masz, dziadziu? Kolejny fascynujący dzień przed szklanym ekranem? 

Stary Slater nie zwrócił uwagi również na Paula. Pielęgniarz powiedział: 

-  Mieliśmy  udany  dzień,  nieprawdaż,  panie  Slater?  Odbyliśmy  przyjemny  spacerek 

wokół basenu i zerwaliśmy kilka cytryn. 

- Wspaniale - odparł Paul z wymuszonym entuzjazmem. Po czym ujął mnie za rękę i 

zaczął  ciągnąć  w  stronę  drzwi.  Przyznaję,  że  nie  musiał  wkładać  w  to  specjalnego  wysiłku. 

Byłam  w  lekkim  szoku  i  wychodziłam  bez  oporu.  Co  wiele  mówi,  biorąc  pod  uwagę,  jakie 

uczucia  we  mnie  budził  Paul.  To  znaczy,  niesamowite,  że  ktoś  mógł  mnie  przestraszyć 

bardziej niż on. 

- Do widzenia, panie Slater - powiedziałam, nie oczekując odpowiedzi... i dobrze się 

złożyło, bo jej nie dostałam. 

Na korytarzu zapytałam cicho: 

- Co z nim? Alzheimer? 

-  Niee  -  odpowiedział  Paul,  wręczając  mi  ciemnoniebieską  butelkę  z  wodą.  - 

Dokładnie nie wiadomo. Jest całkiem przytomny, jeśli ma ochotę. 

- Naprawdę? - Trudno było mi w to uwierzyć. Przytomni ludzie zazwyczaj panują nad 

własną śliną. - Może jest po prostu... no wiesz. Stary. 

- Taak - zgodził się Paul, chichocząc gorzko. Taki śmiech to jego specjalność. - Tak, 

pewnie na tym to polega, tak jest. - Potem, nie rozwodząc się nad tym dalej, otworzył drzwi 

po prawej stronie i powiedział: 

- To jest to, co chciałem ci pokazać. 

Weszłam  za  nim  do  pokoju,  który  najwyraźniej  stanowił  jego  sypialnię.  Była  mniej 

więcej  pięć  razy  większa  od  mojej,  podobnie  jak  jego  łóżko.  Tak  jak  w  pozostałej  części 

domu, wszystko tam było obłe i nowoczesne, zrobione z metalu i szkła. Znajdowało się tam 

nawet szklane - albo raczej pleksiglasowe - biurko z najnowszym typem laptopa. Po pokoju, 

w  przeciwieństwie  do  mojego,  nie  walały  się  żadne  osobiste  rzeczy  właściciela  -  jak 

czasopisma,  brudne  skarpetki,  lakier  do  paznokci  czy  niedojedzone  herbatniczki  Girl  Scout. 

W  pokoju  Paula  w  ogóle  nie  było  niczego  osobistego.  Przypominał  bardzo  nowoczesny, 

zimny hotelowy pokój. 

- To tutaj - powiedział Paul, siadając na brzegu wielkiego jak łódź łóżka. 

- Taak - mruknęłam przerażona bardziej niż kiedykolwiek... i to nie tylko dlatego, że 

Paul  poklepywał  miejsce  obok  siebie  na  materacu.  Nie,  również  dlatego,  że  w  pokoju,  jeśli 

background image

nie  liczyć  naszych  ubrań,  panował  wyłącznie  jeden  kolor  -  kolor  widocznego  za  ogromnym 

oknem błękitnego nieba i, poniżej, ciemnoniebieskiego oceanu. - Tak, oczywiście. 

- Mówię poważnie - powiedział Paul, przestając poklepywać materac, jakby zachęcał 

mnie,  żebym  usiadła  obok.  Sięgnął  za  to  pod  łóżko  i  wyciągnął  przezroczyste,  plastykowe 

pudło, typu takich, w których przechowuje się latem wełniane swetry. 

Postawił  pudło  obok  siebie,  zdejmując  pokrywkę.  Wewnątrz  znajdowały  się  kartki 

papieru, które wyglądały na starannie powycinane z gazet artykuły. 

-  Spójrz  na  to  -  powiedział  Paul,  rozkładając  ostrożnie  jakąś  pożółkłą  ze  starości 

kartkę  i  kładąc  ją  na  grafitowej  narzucie  na  łóżku.  Artykuł  pochodził  z  londyńskiego 

„Timesa”  i  nosił  datę:  osiemnasty  czerwca  1952  roku.  Zdjęcie  przedstawiało  mężczyznę 

stojącego zapewne przed pokrytą hieroglifami ścianą egipskiego grobowca. Nagłówek głosił: 

TEZA ZNANEGO ARCHEOLOGA WYŚMIANA PRZEZ SCEPTYKÓW. 

- Doktor Oliver Slaski - ten facet na zdjęciu - pracował przez lata nad tłumaczeniem 

tekstu  na  ścianie  grobowca  faraona  Tuta  -  wyjaśnił  Paul.  -  Doszedł  do  wniosku,  że  w 

starożytnym Egipcie istniała niewielka grupa szamanów, którzy potrafili przemieszczać się do 

świata  zmarłych  i  z  powrotem,  zostając  przy  życiu.  Nazywano  ich,  według  możliwie 

wiernego  tłumaczenia  doktora  Slaskiego,  zmiennikami.  Mogli  przechodzić  z  jednego 

wymiaru  w  drugi,  a  rodziny  zmarłych  wynajmowały  ich  jako  przewodników  duchowych, 

którzy mieli zaprowadzić drogie im dusze we właściwe miejsce, tak żeby nie błąkały się bez 

celu po ziemi. 

Opadłam  na  łóżko,  żeby  lepiej  przyjrzeć  się  zdjęciu.  Wahałam  się  przedtem  -  wcale 

nie miałam ochoty sadowić się tak blisko Paula, zwłaszcza że w grę wchodziło łóżko. 

Teraz jednak nasza bliskość nie robiła na mnie szczególnego wrażenia. Pochyliłam się 

nad zdjęciem, aż moje włosy dotknęły pożółkłego i popękanego papieru. 

-  Zmiennicy  -  powiedziałam  przez  dziwnie  zziębnięte  wargi.  -  Miał  na  myśli 

pośredników. 

- Nie sądzę - powiedział Paul. 

- Nie - powiedziałam. Czułam się tak, jakby zaczynało mi brakować powietrza. Cóż, 

to zrozumiałe u kogoś, kto całe życie zastanawiał się, dlaczego tak bardzo różni się od innych 

ludzi i nagle znalazł odpowiedź. Albo przynajmniej wpadł na ważny ślad. - To dokładnie to, 

Paul  -  wykrzyknęłam.  -  Dziewiąta  karta  w  talii  tarota,  Pustelnik,  przedstawia  starego 

człowieka  z  latarnią,  takiego  jak  ten  tutaj  -  ciągnęłam,  wskazując  hieroglif  na  zdjęciu.  - 

Zawsze się pojawia, kiedy mi wróżą z kart. A Pustelnik to ktoś, kto ma zaprowadzić zmarłych 

do  miejsca  ostatecznego  przeznaczenia.  Owszem,  ten  gość  na  hieroglifie  nie  jest  stary,  ale 

background image

obaj robią to samo... Na pewno chodziło mu o pośredników - powiedziałam z mocno bijącym 

sercem.  To  było  coś.  Naprawdę  coś.  Fakt,  że  istniało  pisemne  świadectwo  istnienia  ludzi 

takich  jak  ja...  Nie  spodziewałam  się,  że  kiedykolwiek  w  życiu  zobaczę  coś  takiego.  Nie 

mogłam się doczekać, kiedy powiem o tym ojcu Dominikowi. - Musiał właśnie ich mieć na 

myśli! 

- Ale oni byli jeszcze czymś więcej, Suze - stwierdził Paul, wyciągając z pudła kolejny 

plik  kartek,  również  pożółkłych  ze  starości.  -  Zdaniem  Slaskiego,  który  napisał  tę  pracę,  w 

starożytnym  Egipcie  były  te  twoje  nudne  media,  albo  jeśli  wolisz,  pośrednicy.  Ale  oprócz 

nich byli także zmiennicy. Tym właśnie, Suze - powiedział Paul, patrząc na mnie badawczo 

poprzez łóżko i to nie z dużej odległości, jako że oddzielały nas jedynie kartki pracy doktora 

Slaskiego - jesteśmy oboje, ty i ja. Jesteśmy zmiennikami. 

Znowu poczułam chłód w całym ciele. Zimny dreszcz przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa 

i spowodował, że zjeżyły mi się włosy na rękach. Nie wiem, skąd to się wzięło - czy sprawił 

to  dźwięk  słowa  „zmiennicy”,  czy  też  sposób,  w  jaki  Paul  je  wymówił.  Ale  wrażenie  było 

silne... bardzo silne. Jakbym wsadziła palec w gniazdko elektryczne. Pokręciłam głową. 

- Nie - powiedziałam w panice. - To nie ja. Ja jestem tylko pośredniczką. To znaczy, 

gdybym była zmienniczką, nie musiałabym się wtedy egzorcyzmować... 

-  Nie  musiałaś  -  przerwał  mi  Paul.  Jego  głos  w  przeciwieństwie  do  mojego  pisku 

brzmiał  głęboko  i  spokojnie.  -  Mogłaś  dostać  się  tam  i  wrócić  zupełnie  samodzielnie,  po 

prostu  wyobrażając  sobie  to  miejsce.  Mogłabyś  to  zrobić  nawet  w  tej  chwili,  gdybyś  tylko 

miała na to ochotę. 

Zamrugałam  oczami.  Oczy  Paula  były,  jak  zauważyłam  ponad  pogniecionymi 

kartkami pracy naukowej doktora Slaskiego, bardzo jasne, wydawały się niemal świecić jak u 

kota. Nie potrafiłam stwierdzić, czy mówi prawdę, czy też zwyczajnie próbuje zamącić mi w 

głowie. Na tyle, na ile go znałam, możliwe było jedno i drugie. Chyba czerpał przyjemność z 

gmatwania wszystkiego i obserwowania, jak ludzie - w porządku, jak ja - na to reaguję. 

- W żaden sposób. - Tak właśnie przyjęłam jego sugestię, że jestem kimś innym, niż 

myślałam całe życie. Nawet jeśli powodem, dla którego znalazłam się w jego sypialni, było 

to, że w głębi duszy wiedziałam, że ma rację. 

- Sama spróbuj - powiedział Paul. - wyobraź sobie to miejsce. Teraz wiesz już, jak ono 

wygląda. 

A jakże. Dzięki Paulowi tkwiłam w nim jak w pułapce przez najdłuższych piętnaście 

minut  swojego  życia.  Wracałam  do  tej  pułapki  co  noc,  w  koszmarnych  snach.  Nawet  teraz 

słyszałam,  jak  serce  mi  łomocze,  kiedy  biegnę  tym  długim  ciemnym  korytarzem,  a  mgła 

background image

wiruje  i  rozstępuje  się  pod  moimi  nogami.  Czy  Paul  naprawdę  sądził,  że  chciałabym 

odwiedzić to miejsce choćby na pół chwili? 

- Nie - powiedziałam. - Nie, dziękuję... Uśmiech Paula stał się nieco ironiczny. 

- Nie chcesz chyba powiedzieć, że Suze Simon może się czegoś bać. - Oczy świeciły 

mu  jeszcze  jaśniej  niż  przedtem.  -  Zachowujesz  się  zawsze  tak,  jakbyś  uodporniła  się  na 

strach, tak jak można uodpornić się na ospę wietrzną. 

- Nie boję się - skłamałam z udanym oburzeniem. - Po prostu nie mam teraz ochoty 

na...  jak  to  się  nazywa? A,  tak,  na  tę  zmianę  akurat  w  tym  momencie.  Może  później.  Teraz 

chcę  cię  zapytać  o  tę  drugą  rzecz,  o  której  mówiłeś.  O  przejmowanie  cudzego  ciała. 

Przechodzenie dusz. 

Paul uśmiechnął się szerzej. 

- Podejrzewałem, że to cię zainteresuje. 

Wiedziałam,  do  czego  pije,  lub  też  o  co  może  mnie  podejrzewać.  Czułam  gorąco  na 

twarzy.  Zignorowałam  jednak  płonący  rumieniec  i  starając  się  nadać  głosowi  ton  lodowatej 

obojętności, powiedziałam: 

-  To  wydaje  się  interesujące,  i  tyle.  Czy  to  w  ogóle  możliwe?  -  Chwyciłam 

sfatygowane kartki pracy doktora Slaskiego. - Czy doktor Slaski o tym wspomina? 

- Może - odparł Paul, kładąc rękę na maszynopisie, tak żebym nie mogła go podnieść. 

- Paul - powiedziałam, szarpiąc kartki. - Jestem po prostu ciekawa. Zrobiłeś kiedyś coś 

takiego? Czy to działa? Czy Craig naprawdę mógłby przejąć ciało brata? 

Paul nie puścił jednak pracy doktora Slaskiego. 

-  Nie  pytasz  mnie  o  to  z  powodu  Craiga,  prawda?  -  Wbił  we  mnie  spojrzenie 

niebieskich oczu. Z jego twarzy zniknął wszelki ślad uśmiechu. - Suze, kiedy ty to wreszcie 

zrozumiesz? 

Wtedy dopiero zwróciłam uwagę, jak blisko siebie znajdowały się nasze twarze. Tylko 

parę  centymetrów.  Zaczęłam  się  instynktownie  odsuwać,  ale  palce,  które  ściskały  pracę 

doktora  Slaskiego,  chwyciły  nagle  mój  nadgarstek.  Spojrzałam  na  rękę  Paula.  Jego  opalona 

skóra sprawiała na tle mojej wrażenie bardzo ciemnej. 

- Jesse nie żyje - powiedział Paul. - Ale to nie znaczy, że musisz się zachowywać tak, 

jakbyś ty też nie żyła. 

- Nie zachowuję się tak - zaprotestowałam. - Ja... 

Nie  zdołałam  jednak  dokończyć  tego,  co  zamierzałam  powiedzieć,  ponieważ  Paul 

pochylił się niespodziewanie i mnie pocałował. 

background image

9 

Nie  będę  was  oszukiwać.  To  był  świetny  pocałunek.  Poczułam  go  w  całym  ciele, 

skończywszy na moich biednych, pokrytych bąblami stopach. 

Co nie oznacza, że go odwzajemniłam. Zdecydowanie nie. 

No, dobra. Może trochę. 

Tylko  że,  no  wiecie,  Paul  tak  dobrze  całował.  A  mnie  nie  całowano  od  tak  dawna. 

Miło  było  się  przekonać,  że  jest  ktoś,  kto  mnie  pragnie.  Nawet  jeśli  była  to  akurat  osoba, 

której nie znosiłam. A przynajmniej ktoś, o kim byłam przekonana, że go nie znoszę. 

Prawdę mówiąc, nie mogłam sobie przypomnieć, czy znoszę, czy też nie znoszę Paula. 

Nie wtedy, kiedy mnie z takim zapałem całował. W końcu niecodziennie - niestety - zdarza 

się, że całują mnie przystojni chłopcy. W gruncie rzeczy coś takiego zdarzyło się, jak dotąd, 

zaledwie parę razy. 

A kiedy zrobił to Paul Slater... cóż, ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewałam, było, że 

mi się to spodoba. To był przecież ten sam chłopak, który tak niedawno usiłował mnie zabić... 

Tylko  że  teraz  twierdził,  że  to  nieprawda,  że  w  żadnej  chwili  nie  groziło  mi 

niebezpieczeństwo. 

Wiedziałam,  że  to  kłamstwo.  Groziło  mi  poważne  niebezpieczeństwo  -  nie  utraty 

życia, ale utraty głowy dla chłopaka, który nie był dla mnie dobry pod żadnym względem, a 

jeszcze gorszy dla tego, którego kochałam. Ponieważ tak właśnie poczułam się pod wpływem 

pocałunku  Paula  Slatera.  Ze  mogłabym  zrobić  wszystko  -  wszystko  -  byleby  mnie  jeszcze 

całował. 

A to nie było właściwe. Ponieważ nie kochałam Paula Slatera. Przyznaję, ten, którego 

kochałam, był: 

a. martwy, oraz 

b. chyba niespecjalnie zainteresowany podtrzymywaniem romantycznego związku ze 

mną. 

Ale  to  nie  oznaczało,  że  wolno  mi  się  rzucać  na  pierwszego  przystojniaka,  jaki  się 

nadarzy. Dziewczyna musi kierować się jakimiś zasadami... 

Jak  taką,  żeby  zachować  siebie  dla  chłopaka,  który  jej  się  naprawdę  podoba,  nawet 

jeśli on przypadkiem jest za głupi, żeby zdać sobie sprawę, że są doskonałą parą. 

background image

Tak  więc,  mimo  że  pocałunek  Paula  sprawił,  że  miałam  ochotę  zarzucić  mu  wolną 

rękę na szyję i oddać pocałunek - co być może pod wpływem chwili faktycznie już zrobiłam - 

była to rzecz niewłaściwa, stanowczo niewłaściwa. Niewłaściwa. 

Więc próbowałam się odsunąć. 

Ale ten uścisk na moim nadgarstku... To było jak imadło. Imadło. 

Co  gorsza,  dzięki  temu,  że  zachęciłam  go,  odwzajemniając  nieznacznie  pocałunek, 

górna  część  jego  ciała  spoczęła  na  mojej,  wgniatając  mnie  w  łóżko  i  zapewne  gniotąc 

okropnie  pracę  doktora  Slaskiego.  Wiedziałam  również,  że  moja  dżinsowa  spódnica  od 

Calvina Kleina też nie wyjdzie na tym najlepiej. 

No więc leżało na mnie jakieś osiemdziesiąt kilogramów siedemnastoletniego faceta, 

co, wiecie, wcale nie jest zabawne w sytuacji, kiedy to nie jest ten facet, którego miałoby się 

ochotę  mieć  na  sobie.  A  nawet  jeśli  to  ten,  to  próbuje  się  dochować  wierności  komuś 

innemu... komuś, kto, jak wszystko na to wskazuje, nawet cię nie chce. Ale nieważne. 

Zdołałam  oderwać  wargi  od  ust  Paula  na  tyle  długo,  żeby  z  wysiłkiem  -  zgniatał  mi 

płuca - powiedzieć: 

- Złaź ze mnie. 

-  Daj  spokój,  Suze  -  powiedział  głosem,  który  z  żalem  stwierdzam,  wydawał  się 

przepełniony...  namiętnością.  Czy  czymś  takim  w  każdym  razie.  Z  jeszcze  większym  żalem 

stwierdzam,  że  dźwięk  jego  głosu  podrażnił  każdy  nerw  w  moim  ciele.  Ta  namiętność  była 

przeznaczona  dla  mnie.  Dla  mnie,  Suze  Simon,  wobec  której  żaden  chłopak  nie  czuł  takiej 

namiętności. Na tyle, przynajmniej, na ile wiedziałam. - Nie mów, że nie myślałaś o tym całe 

popołudnie. 

- Otóż - powiedziałam uszczęśliwiona, że chociaż raz odpowiem zgodnie z prawdą - 

naprawdę nie. A teraz złaź ze mnie. 

Paul  jednak  nie  przestawał  mnie  całować  -  nie  w  usta,  bo  odwróciłam  głowę,  ale  w 

szyję i, w pewnym momencie, w część ucha. 

- Czy chodzi o ten samorząd uczniowski? - zapytał w przerwie między pocałunkami. - 

Bo  mnie  nie  zależy  na  zostaniu  wiceprzewodniczącym  tej  głupiej  klasy.  Jeśli  złościsz  się  z 

tego powodu, powiedz słowo, a wycofam się z kandydowania. 

- Nie, to nie ma nic wspólnego z samorządem uczniowskim - powiedziałam, usiłując 

nadal  wyrwać  rękę  z  jego  uścisku  oraz  odsunąć  szyję  z  zasięgu  jego  ust,  które  wywierały 

niezwykły efekt na moją skórę. Miałam wrażenie, że się pali. 

- O Boże. Nie chodzi chyba o Jesse'a? - Czułam, jak całe ciało Paula zadrżało. - Daj 

sobie z tym spokój, Suze. Facet nie żyje. 

background image

-  Nie  powiedziałam,  że  to  ma  coś  wspólnego  z  Jesse'em.  -  To  nie  brzmiało 

przekonująco,  ale  było  mi  wszystko  jedno.  -  Czy  słyszałeś,  żebym  mówiła,  że  to  ma  coś 

wspólnego z Jesse'em? 

-  Nie  musiałaś  -  stwierdził Paul.  -  Masz  to  wypisane  na  twarzy,  Suze.  Zastanów  się. 

Do  czego  to  cię  może  doprowadzić  z  tym  facetem?  No  wiesz,  ty  się  zestarzejesz,  a  on 

pozostanie dokładnie w tym samym wieku co w chwili śmierci. No i co, zabierze cię na bal 

absolwentów? A kino? Pójdziecie do kina? Kto prowadzi? Kto płaci? 

Teraz byłam na niego naprawdę wściekła. Głównie dlatego, że miał rację, oczywiście. 

Również  dlatego,  że  zakładał,  że  Jesse  odwzajemniał  moje  uczucia,  co  ku  mojej  rozpaczy 

mijało  się  z  prawdą.  W  przeciwnym  razie  dlaczego  unikałby  mnie  tak  starannie  przez 

ostatnich parę tygodni? 

Paul wepchnął głębiej nóż w ranę. 

-  Poza  tym,  jeśli  rzeczywiście  jesteście  dla  siebie  stworzeni,  to  co  ty  tutaj  robisz?  I 

całowałabyś mnie tak, jak przed minutą? 

To wystarczyło. Byłam zła jak nigdy. Ponieważ miał rację. Oto chodzi. Miał rację. 

I to mi łamało serce. Bardziej niż Jesse. 

-  Jeśli  ze  mnie  nie  zleziesz  -  powiedziałam  przez  zaciśnięte  zęby  -  wbiję  ci  kciuk  w 

oko. 

Paul  zachichotał.  Zauważyłam  jednak,  że  przestał  chichotać,  jak  tylko  mój  kciuk 

zetknął się z kącikiem jego oka. 

- Au! - wrzasnął, zsuwając się ze mnie. - Co u...? 

Zerwałam  się  z  łóżka  szybciej,  niż  dałoby  się  powiedzieć  „paranormalny”.  Złapałam 

buty, torebkę, zebrałam resztkę godności i wypadłam z pokoju jak burza. 

- Suze! - ryknął Paul z sypialni, - wracaj! Suze! 

Nie  zwróciłam  na  niego  uwagi.  Biegłam  dalej.  Minęłam  w  pędzie  pokój  dziadzia 

Slatera - nadal oglądał stare odcinki Family Feud - po czym ruszyłam kręconymi schodami w 

kierunku drzwi wejściowych. 

Udałoby  mi  się,  gdyby  między  mną  a  drzwiami  nie  zmaterializował  się 

niespodziewanie Anioł Piekieł. 

Zgadza  się.  Droga  stała  przede  mną  otworem,  a  potem  ni  stąd,  ni  zowąd  pojawił  się 

Aksamitna Rączka. Czy też raczej duch Aksamitnej Rączki. 

- Hola - wykrzyknęłam, o mało nie wpadając na niego. Facet miał sumiaste wąsika i 

pokryte  tatuażem  ręce,  które  skrzyżował  na  piersi.  Był  także,  o  czym  nie  muszę  chyba 

wspominać, całkiem, ale to całkiem nieżywy. - Skąd się tu wziąłeś? 

background image

-  To  nie  ma  znaczenia,  panieneczko  -  powiedział.  -  Sądzę,  że  pan  Slater  ma  ochotę 

zamienić z tobą słowo. 

Usłyszałam  kroki  na  szczycie  schodów  i  podniosłam  głowę.  Paul  stał  na  górze, 

zakrywając dłonią oko. 

- Suze - powiedział. - Nie odchodź. 

- Goryle? - zawołałam z niedowierzaniem. - Używasz goryli ze świata duchów, żeby 

załatwiali twoje interesy? Kim ty jesteś? 

-  Mówiłem  ci.  Jestem zmiennikiem.  Tak  samo  jak  ty.  Strasznie  przesadnie  reagujesz 

na  to  wszystko.  Czy  nie  możemy  zwyczajnie  porozmawiać,  Suze?  Przysięgam,  że  będę 

trzymać ręce przy sobie. 

- Gdzie ja to już słyszałam? 

Potem,  kiedy  Aksamitna  Rączka  z  groźną  miną  zrobił  krok  w  moją  stronę, 

zachowałam się w jedyny, zważywszy na okoliczności, możliwy sposób. Podniosłam do góry 

but od Jimmy'ego Choo i walnęłam go nim w głowę. 

Jestem  przekonana,  że  pan  Choo  nie  przewidział  takiego  zastosowania  dla  swoich 

wyrobów. Sprawiły się jednak zupełnie dobrze. Po wyeliminowaniu z gry zaskoczonego pana 

Aksamitnej  Rączki,  wystarczyło  otworzyć  drzwi  i  rzucić  się  pędem  na  dwór.  Tak  też,  nie 

zwlekając, zrobiłam. 

Gnałam po cementowych stopniach w stronę podjazdu, kiedy usłyszałam głos Paula: 

- Suze! Suze, uspokój się. Przepraszam za to, co powiedziałem o Jessie. Nie miałem 

nic złego na myśli. 

Już na podjeździe odwróciłam się w jego stronę i muszę z przykrością wyznać, że w 

odpowiedzi na jego słowa wykonałam wulgarny gest przy użyciu jednego palca. 

-  Suze.  -  Paul  opuścił  rękę  i  mogłam  stwierdzić,  że  oko,  ku  mojemu  rozczarowaniu, 

nie zwisa z oczodołu. Było tylko czerwone. - Pozwól przynajmniej odwieźć się do domu. 

-  Nie,  dziękuję  -  zawołałam,  zatrzymując  się  na  chwilę,  żeby  włożyć  buty  od 

Jimmy'ego Choo. - Wolę się przespacerować. 

- Suze - powiedział Paul. - Do twojego domu jest stąd jakieś dziewięć kilometrów. 

-  Nie  odzywaj  się  do  mnie  więcej,  bardzo  proszę  -  odparłam  i  ruszyłam,  mając 

nadzieję, że nie pójdzie za mną. Ponieważ gdyby to zrobił i próbował mnie znowu pocałować, 

to  istniało  duże  prawdopodobieństwo,  że  oddawałabym  mu  pocałunki.  Już  teraz  o  tym 

wiedziałam. Wiedziałam aż za dobrze. 

Nie poszedł za mną. Przemaszerowałam podjazdem i wyszłam na szosę nad oceanem - 

nazwaną z dużą dozą wyobraźni Drogą Widokową - starając się zachować resztkę szacunku 

background image

dla samej siebie. Dopiero kiedy zeszłam Paulowi z oczu, ściągnęłam buty i powiedziałam to, 

co  cisnęło  mi  się  na  usta  cały  czas,  gdy  oddalałam  się  możliwie  dumnym  krokiem  od  jego 

domu, a mianowicie: 

- Auć, auć, auć! 

Głupie  buty.  Palce  miałam  w  strzępach.  W  żaden  sposób  nie  mogłam  iść  w  tych 

narzędziach  tortur.  Zastanawiałam  się  nad  wrzuceniem  ich  do  oceanu,  co  przyszłoby  mi 

łatwo, zważywszy na to, że ocean rozciągał się w dole pode mną. 

Z drugiej strony, buty kosztowały sześćset dolców. Jasne, że nabyłam je za ułamek tej 

sumy,  ale  jednak.  Uzależniona  od  zakupów  część  mojej  osobowości  nie  dopuściłaby  do  tak 

gwałtownego posunięcia. 

Tak  więc,  z  butami  w  dłoni  posuwałam  się  boso  wzdłuż  drogi,  uważając  pilnie  na 

odłamki szkła i sumaka jadowitego, który ewentualnie mógłby się gdzieś pojawić z boku. 

Paul  miał  rację  co  do  jednego:  miałam  przed  sobą  dziewięć  kilometrów  spaceru.  Co 

gorsza,  od  domu  Paula  do  pierwszego  obiektu  użyteczności  publicznej,  gdzie  mogłabym 

dobrać  się  do  telefonu  i  zacząć  obdzwaniać  znajomych  w  nadziei,  że  ktoś  mnie  podwiezie, 

dzieliły  mnie  prawie  dwa  kilometry.  Mogłam,  jak  sądzę,  podejść  do  któregoś  z  ogromnych 

domostw  należących  do  sąsiadów  Paula,  zadzwonić  i  zapytać,  czy  mogę  skorzystać  z  tele-

fonu.  Ale  czułabym  się  zakłopotana.  Nie,  wolałam  automat.  Tylko  tego  było  mi  trzeba. 

Miałam nadzieję jakiś wkrótce znaleźć. 

W moim planie była tylko jedna rysa, a mianowicie pogoda. Och, nie zrozumcie mnie 

źle. To był piękny wrześniowy dzień. Nad głową rozciągało się niebo bez jednej chmurki. 

Na  tym  polegał  problem.  Słońce  bezlitośnie  prażyło  Drogę  Widokową.  Musiało  być 

ponad  trzydzieści  stopni  -  nawet  jeśli  chłodna  bryza  znad  oceanu  łagodziła  upał.  Jednak 

chodnik pod moimi stopami nie poddawał się działaniu wietrzyka. Droga, która po wyjściu z 

zimnego  domu  Paula  wydawała  się  przyjemnie  ciepła  pod  stopami,  okazała  się  okropnie 

gorąca. Straszliwie gorąca. Można by na niej usmażyć jajecznicę. 

Nie,  oczywiście,  nie  mogłam  nic  na  to  poradzić.  Nie  mogłam  włożyć  butów.  Bąble 

bolały bardziej niż podeszwy stóp. Gdyby przejeżdżał jakiś samochód, może próbowałabym 

go  zatrzymać  -  ale  pewnie  nie.  Sytuacja  była  dla  mnie  na  tyle  kłopotliwa,  że  nie  chciałam 

rozmawiać  o  tym  z  kimś  zupełnie  obcym.  Poza  tym,  biorąc  pod  uwagę  moje  szczęście, 

zatrzymałabym najprawdopodobniej seryjnego mordercę i z rozgrzanej patelni - dosłownie - 

trafiłabym prosto w ogień. 

Nie.  Szłam  dalej,  przeklinając  siebie  i  swoją  głupotę.  Jak  mogłam  być  taką  idiotką, 

żeby  zgodzić  się  pojechać  do  domu  Paula  Slatera?  Prawda,  to  co  mi  pokazał  na  temat 

background image

zmienników było ciekawe. I ta sprawa z przemieszczaniem się dusz... jeśli rzeczywiście coś 

takiego istniało. Nie chciałam nawet myśleć o tym, co by to mogło oznaczać. Umieścić duszę 

w cudzym ciele. 

Zmiennicy, powiedziałam sobie. Skupić się na zmiennikach. Już lepiej na tym niż na 

tej  wędrówce  dusz...  albo,  jeszcze  gorzej,  na  drażliwej  sprawie  oszołomienia  z  powodu 

pocałunków chłopaka, którego wcale nie kocham. 

A  może  po  odrzuceniu  przez  Jesse'a  odczułam  w  gruncie  rzeczy  prawdziwą  ulgę, 

stwierdziwszy,  że  jestem  dla  kogoś  atrakcyjna...  nawet  dla  kogoś,  za  kim  specjalnie  nie 

przepadałam?  Bo  nie  lubiłam  Paula  Slatera.  O  nie.  Przypuszczam,  że  koszmarne  sny,  jakie 

dręczyły  mnie  przez  ostatnich  parę  tygodni,  dowodzą  tego  w  dostatecznym  stopniu...  bez 

względu na to, jak szybko biło moje zdradzieckie serce, kiedy jego wargi dotknęły moich. 

Miło było, wędrując przed siebie, skupić się właśnie na tym, a nie na moich tragicznie 

obolałych stopach. Szło mi się wolno Drogą Widokową - bez żadnego zabezpieczenia przed 

ostrymi kamykami, z rozgrzanym chodnikiem pod bosymi stopami. Oczywiście, uznałam, że 

w  pewnym  sensie  ból  stanowi  karę  za  naganne  zachowanie.  Prawda,  Paul  zwabił  mnie  do 

swojego  domu,  obiecując  udostępnić  informacje,  na  których  strasznie  mi  zależało.  Nie 

należało  jednak  przyjmować  zaproszenia,  wiedząc,  że  ktoś  taki  jak  Paul  Slater  musi  mieć 

jakieś ukryte zamiary. 

I że te zamiary będą najprawdopodobniej dotyczyły moich ust. 

Co mnie złościło najbardziej, to fakt, że przez jakąś minutę czy dwie nie miałam nic 

przeciwko temu. Naprawdę. Nawet mi się to podobało. Niedobra Suze. Bardzo niedobra Suze. 

O Boże. Wpadłam w tarapaty. 

W końcu po półgodzinie bolesnego, powolnego marszu ujrzałam najpiękniejszy widok 

na świecie: nadbrzeżną kawiarnię. Pośpieszyłam w jej kierunku - tak szybko, jak się dało na 

nogach,  które  sprawiały  taki  ból,  jakby  obcięto  mi  stopy  w  kostkach  -  robiąc  w  myślach 

przegląd  osób,  do  których  mogłam  bezpiecznie  zadzwonić,  kiedy  tam  dotrę.  Do  mamy? 

Nigdy.  Zadawałaby  zbyt  dużo  pytań,  a  i  tak  pewnie  by  mnie  zabiła  za  to,  że  poszłam  do 

chłopaka,  którego  jej  nie  przedstawiłam.  Jake?  Nie.  Też  za  dużo  pytań.  Brad?  Z 

przyjemnością zostawiłby mnie tutaj, ponieważ serdecznie mnie nie znosił. Adam? 

Wypadło  na  Adama.  To  była  jedyna  znana  mi  osoba,  która  przyjechałaby  po  mnie  z 

radością, rozkoszując się rolą zbawcy... i z równą przyjemnością wysłuchałaby opowiadania o 

tym,  jak  Paul  napastował  mnie  seksualnie,  nie  pragnąc  przy  tym  przerobić  go  na  krwawą 

miazgę.  Adam  miał  dość  rozumu,  żeby  zdawać  sobie  sprawę  z  tego,  że  Paul  Slater  może 

background image

skopać  mu  tyłek  w  dowolny  dzień  tygodnia.  Naturalnie  nie  zamierzałam  wspominać 

Adamowi o tym, że w pewnym momencie odwzajemniłam seksualną napaść Paula. 

Cafe  Morska  Mgła  -  tak  nazywała  się  restauracja,  w  której  stronę  kuśtykałam  -  była 

luksusowym lokalem z miejscami na zewnątrz i obsługą parkingową. Było za późno na lunch 

i  za  wcześnie  na  kolację,  więc  lokal  świecił  pustkami,  jeśli  nie  liczyć  kelnerów 

przygotowujących się do wieczornego najazdu gości. Kiedy dowlokłam się, kulejąc, do drzwi, 

kelner właśnie wypisywał na tablicy obok specjały dnia. 

- Dzień dobry - zawołałam możliwie radosnym, możliwie najmniej spójrz - na - mnie - 

jestem - ofiarą głosem. 

Kelner  zerknął  w  moją  stronę.  Jeśli  zauważył  moją  rozczochraną  fryzurę  i  brak 

obuwia, to nie dał tego po sobie poznać. Odwrócił się z powrotem do tablicy. 

- Sadzamy gości do kolacji dopiero od szóstej - powiedział. 

- Hm. - Stwierdziłam, że to będzie trudniejsze, niż się spodziewałam. - W porządku. 

Chciałam tylko skorzystać z telefonu, jeśli jest tutaj. 

-  W  środku  -  powiedział  kelner  z  westchnieniem.  Potem,  spojrzawszy  na  mnie 

krytycznym wzrokiem, dodał: - Bez butów nie obsługujemy. 

- Mam buty - powiedziałam, podnosząc moje Jimmy Choo. - Widzi pan? 

Przewrócił oczami i wrócił do swojej tablicy. 

Nie  rozumiem,  dlaczego  świat  zamieszkuje  tak  wielu  niesympatycznych  ludzi. 

Naprawdę nie rozumiem. Potrzeba wysiłku, żeby zachowywać się niegrzecznie. Ilość energii, 

jaką ludzie wkładają w swoje chamstwo, czasami mnie zdumiewa. 

Wewnątrz  Morskiej  Mgły  było  chłodno  i  cieniście.  Przekuśtykałam  obok  baru  w 

stronę tabliczki, którą dostrzegłam, jak tylko moje oczy przyzwyczaiły się do przytłumionego 

-  w  porównaniu  z  palącym  słońcem  na  zewnątrz  -  światła,  a  która  głosiła: 

TELEFON/TOALETY.  Jak  dla  dziewczyny  z  rozległymi,  jak  sądzę,  oparzeniami  trzeciego 

stopnia na podeszwach stóp, był to długi spacer. W połowie drogi usłyszałam chłopięcy głos 

wołający mnie po imieniu. 

Byłam pewna, że to Paul. No, bo któż inny? Widocznie podążał za mną, chcąc mnie 

przeprosić. 

No i pewnie całować się jeszcze ze mną. 

Cóż,  jeśli  sądził,  że  mu  przebaczę  -  nie  mówiąc  już  o  całowaniu  się  -  to  coś  mu  się 

pomieszało. No, może z tym całowaniem... 

Nie. Nie. 

Odwróciłam się powoli. 

background image

- Mówiłam ci - powiedziałam, z dużym wysiłkiem panując nad głosem. - Nie chcę już 

nigdy z tobą rozmawiać... 

Głos mi zamarł. To nie Paul Slater stał za mną. To był kolega Jake'a z college'u, Neil 

Jankow.  Neil  Jankow,  brat  Craiga,  który  stal  przy  barze  z  notatnikiem.  Wydawał  się  jakby 

chudszy... a także, teraz, kiedy wiedziałam przez co przeszedł, także smutniejszy. 

- Susan? - zapytał z wahaniem. - Och, to ty. Nie byłem pewien. 

Zamrugałam  oczami.  I  do  tego  ten  notatnik.  I  barman  obok,  również  z  notatnikiem. 

Przypomniałam  sobie,  jak  Neil  mówił,  że  jego  tata  jest  właścicielem  kilku  restauracji  w 

Carmelu.  Uświadomiłam  sobie,  że  ojciec  Neila  i  Craiga  ma  widocznie  w  swoim  posiadaniu 

także Morską Mgłę. 

- Neil - odparłam. - Cześć. Tak, to ja, Suze. Jak... eee jak się masz? 

-  W  porządku  -  powiedział  Neil,  kierując  spojrzenie  na  moje  przeraźliwie  brudne 

stopy. - Czy nic... czy nic ci nie jest? 

Nie  miałam  wątpliwości,  że  troska  w  jego  głosie  nie  jest  udawana.  Neil  Jankow 

martwił się o mnie. O mnie, dziewczynę, którą spotkał zaledwie raz, poprzedniego wieczoru. 

Której  imienia  nawet  dobrze  nie  zapamiętał.  Fakt,  że  tak  się  mną  przejął,  podczas  gdy  inne 

osoby - jak Paul Slater oraz, tak, byłam w stanie to teraz przyznać sama przed sobą, Jesse - 

mogły zachowywać się tak podle, wzruszył mnie do łez. 

- Czuję się dobrze - zapewniłam. 

A potem, zanim zdołałam się powstrzymać, wyrzuciłam z siebie całą tę historię. Nie 

wspominając, naturalnie, o duchach ani o mediacji. Ale o reszcie tak; zupełnie nie wiem, co 

mnie naszło. Stałam na środku kawiarni należącej do ojca Neila, mówiąc: 

- A potem rzucił się na mnie, a ja mu powiedziałam, żeby zlazł, bo wbiję mu kciuk w 

oko,  a  potem  uciekłam,  a  buty  mnie  okropnie  uwierały  i  musiałam  je  zdjąć,  i  nie  mam 

komórki,  więc  nie  mogłam  do  nikogo  zadzwonić,  a  to  jest  pierwsze  miejsce,  gdzie  jest 

telefon... 

Zanim skończyłam, Neil podszedł do mnie, a potem zaprowadził do baru i posadził na 

stołku. 

- Dobrze. Dobrze, już jest wszystko w porządku - powiedział zdenerwowanym tonem. 

Widać było, że nie ma dużego doświadczenia z dziewczynami w stanie histerii. Poklepywał 

mnie po ramieniu, proponując różne rzeczy, na przykład lemoniadę czy tiramisu. 

- Napiję się... lemoniady - powiedziałam w końcu, wykończona potokiem skarg. 

- Pewnie - powiedział Neil. - Oczywiście. Jorge, nalej jej lemoniady, dobrze? 

background image

Barman pośpiesznie nalał mi lemoniady z dzbanka, który trzymał w małej lodówce za 

barem.  Postawił  szklankę  na  ladzie,  zerkając  na  mnie  z  niepokojem,  jakbym  była  jakąś 

nawiedzoną  istotą,  która  w  każdej  chwili  może  zacząć  wypluwać  z  siebie  poezję  New  Age. 

Pokrzepiające  przekonać  się,  że  takie  właśnie  wywieram  na  ludziach  pierwsze  wrażenie.  Po 

prostu cudownie. 

Napiłam  się  trochę  lemoniady.  Była  chłodna  i  cierpka.  Po  paru  łykach  odstawiłam 

szklankę, zwracając się do Neila przyglądającego mi się z troską: 

- Dzięki. Czuję się już lepiej. To miło z twojej strony. Neil wydawał się zmieszany. 

-  Eee,  dziękuję.  Posłuchaj,  mam  komórkę.  Chcesz  ją  pożyczyć?  Możesz  do  kogoś 

zadzwonić. Może, na przykład, do Jake'a? 

Jake? Och, Boże, nie. Szeroko otwierając oczy, pokręciłam głową. 

- Nie - powiedziałam. - Nie do Jake'a. On... on by nie zrozumiał. 

Neila  zaczynała  ogarniać  panika.  Widać  było,  że  marzy  tylko  o  tym,  żeby  się  mnie 

pozbyć. Jak można było mieć do niego pretensję? 

- Och, dobrze. A twoja mama? Może ona? Ponownie pokręciłam głową. 

- Nie, nie. Ja nie... to znaczy, nie chcę, żeby się dowiedzieli, jaka byłam głupia. 

W tym momencie odezwał się barman Jorge: 

- Wiesz, jesteśmy już praktycznie gotowi, Neil. Możesz jechać, jeśli chcesz... 

„I  zabrać  ją  ze  sobą”.  Tego  nie  powiedział,  ale  ton  głosu  wskazywał,  że  o  to  mu 

właśnie  chodzi.  Było  jasne,  że  Jorge  chce,  żeby  stuknięta  dziewczyna  z  obolałymi  stopami 

poszła sobie z baru, i to szybko... zanim zaczną napływać pierwsi wieczorni goście. 

Neil  wyraźnie  cierpiał.  Sama  radość  dowiedzieć  się,  że  mój  odstręczający  w  tym 

momencie  wygląd  zniechęca  chłopców  z  college'u  do  podwożenia  mnie  własnymi 

samochodami. Doprawdy, nie potrafię wyrazić, jak bardzo zachwyciła mnie świadomość tego 

faktu.  Nie  dość,  że  nieletnia,  to  jeszcze  nieletnia  z  pokrwawionymi  stopami  i  paskudnie 

pokręconymi od słonego powietrza włosami. 

Neil,  który  wcześniej  wyjął  komórkę,  zamknął  ją  teraz  i  wsadził  z  powrotem  do 

kieszeni spodni. 

- Hm - powiedział. - Wiesz, chyba mógłbym cię sam odwieźć do domu. Jeśli chcesz. 

Sposób,  w  jaki  to  powiedział,  nie  był  może  do  końca  przekonujący,  ale  gdyby 

oznajmił,  na  przykład,  że  zna  miejsce,  gdzie  można  kupić  wyroby  Prądy  po  cenach 

hurtowych, nie czułabym większej wdzięczności. 

- To wspaniale - zawołałam radośnie. 

background image

Moja radość była chyba zbyt gwałtowna, bo twarz Neila stała się równie czerwona jak 

moje  bąble.  Pośpiesznie  odszedł,  mamrocząc,  że  musi  jeszcze  skończyć  parę  rzeczy.  Nie 

przejęłam się tym. Do domu! Zawiozą mnie do domu! Obejdzie się bez krępujących rozmów 

telefonicznych, bez dalszego łażenia... Och, dzięki Bogu, dość łażenia. Nie sądzę, żebym była 

w stanie utrzymać się na nogach przez kolejną minutę. Sam widok własnych stóp przyprawiał 

mnie  o  lekki  zawrót  głowy.  Były  niemal  czarne  od  brudu,  z  częściowo  poodrywanymi 

plastrami.  Z  ran  sączyła  się  wydzielina.  Nie  miałam  nawet  ochoty  oglądać  podeszew. 

Wiedziałam tylko, że ich w ogóle nie czuję. Były kompletnie odrętwiałe. 

-  To  -  odezwał  się  jakiś  głos  tuż  obok  mnie  -  jest  zupełnie  nieudany  pedikiur. 

Powinnaś się domagać zwrotu pieniędzy. 

background image

10 

Nie  musiałam  odwracać  głowy,  żeby  stwierdzić,  kto  to  taki.  -  Cześć,  Craig  - 

mruknęłam kącikiem ust. Neil i Jorge i tak byli za bardzo pochłonięci dyskusją na temat listy 

napojów, żeby zwracać na mnie uwagę. 

-  Więc  -  Craig  usadowił  się  na  stołku  obok  mnie  -  więc  to  w  taki  sposób  pracują 

państwo pośrednicy? Doprowadzacie sobie stopy do żałosnego stanu, a potem wymuszacie na 

rodzeństwie zmarłych podwiezienie? 

- Zazwyczaj nie - wymamrotałam dyskretnie. 

-  Och.  -  Craig  bawił  się  pudełkiem  zapałek,  leżącym  na  barze.  -  Bo  już  miałem 

powiedzieć.  Wiesz.  Wspaniałe  metody.  Kosmiczne  przyspieszenie,  jeśli  chodzi  o  moją 

sprawę, nieprawdaż? 

Westchnęłam.  Doprawdy,  po  tym,  co  przeszłam,  nie  potrzebowałam  jeszcze 

nieżywego faceta i jego kąśliwych uwag. Pewnie jednak na nie zasłużyłam. 

- Jak się masz? - zapytałam, starając się mówić lekkim tonem. - No, wiesz, w związku 

z tym byciem nieżywym? 

- Och, czysta rozkosz - odparł Craig. - Cieszę się każdą chwilą. 

- Przyzwyczaisz się - zapewniłam, myśląc o Jessie. 

-  Och,  jestem  tego  pewien.  -  Craig  patrzył  na  Neila.  Powinnam,  oczywiście,  w  tym 

momencie załapać. Ale tak się nie stało. Byłam zbyt zajęta własnymi sprawami... nie wspomi-

nając już o stopach. 

Neil wręczył swój notatnik Jorgemu, uścisnął mu dłoń i odwrócił się w moją stronę. 

- Jesteś gotowa, Susan? - zapytał. 

Nie  zaprzątałam  sobie  głowy  poprawianiem  go,  jeśli  chodzi  o  formę  imienia. 

Skinęłam głową i ześlizgnęłam się ze stołka. Musiałam spojrzeć w dół, żeby się upewnić, czy 

moje  stopy  dosięgły  podłogi,  bo  nic  nie  czułam.  To  znaczy  podłogi.  Skóra  na  podeszwach 

moich stóp zupełnie straciła wrażliwość. 

-  Naprawdę  nieźle  się  urządziłaś  -  skomentował  to  Craig.  W  przeciwieństwie  jednak 

do  brata  otoczył  mnie  ramieniem  w  pasie  i  poprowadził  do  drzwi,  gdzie  czekał  Neil  z 

kluczykami od samochodu w ręce. 

Widocznie wyglądałam dość niezwykle - opierałam się częściowo na Craigu, którego 

Neil naturalnie nie widział - ponieważ powiedział: 

background image

- Eee... Susan, czy na pewno chcesz jechać prosto do domu? Może byśmy tak zajrzeli 

po drodze do szpitala...? 

- Nie, nie - powiedziałam lekkim tonem. - Nic mi nie jest. 

- Pewnie - zachichotał mi Craig do ucha. 

Z  jego  pomocą  udało  mi  się  dowlec  do  samochodu.  Podobnie  jak  Paul  Neil  jeździł 

kabrioletem bmw. Inaczej niż w wypadku Paula, jego samochód był raczej używany. 

- Hej! - wrzasnął Craig na widok auta. - To mój samochód! 

To  była  zupełnie  normalna  reakcja  u  faceta,  który  stwierdza,  że  jego  samochód 

znajduje się w posiadaniu innego. Jake zachowałby się z pewnością tak samo. 

Craig  zdołał  zapanować  nad  oburzeniem  na  tyle,  żeby  mnie  doprowadzić  do 

przedniego siedzenia. Już miałam posłać mu pełen wdzięczności uśmiech, kiedy odwrócił się 

i  wskoczył  na  tylne  siedzenie.  Nawet  wtedy,  rzecz  jasna,  nie  skapowałam,  o  co  chodzi. 

Uznałam po prostu, że Craig chce się przejechać. Czemu nie? O ile wiedziałam, nie miał nic 

lepszego do roboty. 

Neil zapuścił silnik, a z odtwarzacza CD popłynęły piosenki Kylie Minogue. 

- Nie mogę uwierzyć, że on słucha tego  gówna  w moim aucie - odezwał się pełnym 

obrzydzenia głosem Craig z tylnego siedzenia. 

- Lubię ją - powiedziałam pojednawczo. Neil spojrzał na mnie. 

- Mówiłaś coś? 

Uświadomiwszy sobie, co zrobiłam, pośpiesznie zaprzeczyłam. 

- Och. 

Już  bez  słowa  -  nie  był  chyba  specjalnie  biegły  w  prowadzeniu  konwersacji  -  Neil 

wyprowadził samochód z parkingu przy Cafe Morska Mgła, kierując się Drogą Widokową do 

centrum  Carmelu,  przez  które  musieliśmy  przejechać,  żeby  się  dostać  do  mojego  domu. 

Przejeżdżanie  przez  centrum  miasta  nigdy  nie  należało  do  przyjemności,  ponieważ  zwykle 

roiło się tam od turystów, a turyści zazwyczaj nie wiedzieli, jak się tam poruszać ze względu 

na brak nazw ulic czy też... świateł ulicznych. 

Poruszanie się po centrum Carmelu staje się jednak szczególnie niebezpieczne, kiedy 

na tylnym siedzeniu samochodu siedzi owładnięty morderczymi skłonnościami duch. 

Naturalnie,  z  początku  nie  zdawałam  sobie  z  tego  sprawy.  Usiłowałam,  no  wiecie, 

zająć się pośredniczeniem. Uznałam, że skoro obaj bracia są przypadkiem razem, to może uda 

mi się jakoś ich pogodzić. Nie miałam, oczywiście, pojęcia, w jak silnym stopniu ich związek 

uległ dezintegracji. 

background image

-  A  więc,  Neil  -  odezwałam  się  swobodnym  tonem,  kiedy  w  szybkim  tempie 

pokonywaliśmy  Drogę  Widokową.  Morski  wietrzyk  targał  mi  włosy,  dając  cudowne,  w 

porównaniu  z  koszmarnym  upałem,  którego  doświadczyłam  poprzednio,  uczucie  chłodu.  - 

Słyszałam o twoim bracie. Bardzo mi przykro. 

Neil nie spuścił wzroku z szosy. Zauważyłam jednak, że zacisnął palce na kierownicy. 

- Dziękuję - szepnął tylko. 

Wtrącanie  się  w  cudze  sprawy,  zwłaszcza  w  osobiste  tragedie  innych  ludzi  -  i  to  w 

sytuacji, kiedy to nie ofiary tych tragedii zaczynają o tym mówić - uważa się za  chamstwo, 

dla pośrednika jednak grubiaństwo to część zawodu. 

- Musiało być okropnie, tam, na tej łodzi - powiedziałam. 

-  Na  katamaranie  -  poprawili  mnie  jednocześnie  Craig  i  Neil,  Craig  kpiąco,  Neil 

uprzejmie. 

- Tak, na katamaranie - powiedziałam. - Jak długo na nim wisiałeś? Osiem godzin, czy 

coś koło tego? 

- Siedem - odparł Neil cichym głosem. 

- Siedem godzin. To długo. Woda musiała być potwornie zimna. 

- Była. - Neil zdecydowanie nie należał do gadatliwych. Nie pozwoliłam jednak, aby 

to mnie zniechęciło do wypełnienia misji. 

- A twój brat, jak słyszałam - ciągnęłam - był, zdaje się, mistrzem pływackim? 

-  Zgadza  się,  do  cholery  -  odezwał  się  Craig  z  tylnego  siedzenia.  -  W  zawodach 

stanowych... 

Podniosłam rękę, żeby go uciszyć. W tej chwili nie interesowało mnie, co Craig ma do 

powiedzenia. 

-  Mistrz  pływacki  -  powiedział  Neil  głosem,  którego  niemal  nie  zagłuszył  szum 

silnika. - Mistrz żeglarski. Wymień, co chcesz, Craig we wszystkim był najlepszy. 

-  Widzisz?  -  Craig  pochylił  się  naprzód.  -  Widzisz?  To  on  powinien  umrzeć.  Nie  ja. 

Sam to nawet przyznaje! 

- Szsz - zwróciłam się do Craiga. Do Neila zaś powiedziałam: 

- To musiało być niezłe zaskoczenie dla wszystkich. To znaczy fakt, że tobie udało się 

wyjść cało z wypadku, a Craigowi nie. 

- Raczej rozczarowanie - mruknął Neil. Usłyszałam go jednak. 

Podobnie jak Craig. 

Rozparł się na siedzeniu, z wyrazem triumfu na twarzy. 

- Mówiłem ci. 

background image

-  Twoi  rodzice  z  pewnością  rozpaczają  po  stracie  Craiga  -  ciągnęłam,  nie  zwracając 

uwagi na ducha. - Będziesz musiał dać im trochę czasu. Muszą być jednak szczęśliwi, że nie 

stracili ciebie, Neil. Wiesz, że tak jest. 

-  Nie  są  -  odparł  Neil  chłodno,  jakby  stwierdzał,  że  niebo  jest  niebieskie.  -  Woleli 

Craiga. Wszyscy go woleli. Wiem, co sobie myślą. Co wszyscy myślą. Że to powinienem być 

ja. To ja powinienem umrzeć. Nie Craig. 

Craig znowu pochylił się do przodu. 

- Widzisz? - powiedział. - Nawet Neil to przyznaje. To on powinien tu siedzieć, nie ja. 

Teraz jednak bardziej troszczyłam się o żyjącego brata niż o tego, który umarł. 

- Neil, nie wolno ci tak myśleć. 

- Dlaczego nie? - Neil wzruszył ramionami. - To prawda. 

- To nie jest prawda - oznajmiłam. - Jest jakiś powód, dla którego ty przeżyłeś, a Craig 

nie. 

- Tak - stwierdził sarkastycznie Craig. - Komuś się popieprzyło. I to nieźle. 

-  Nie  -  powiedziałam,  kręcąc  głową.  -  To  nie  tak.  Craig  rąbnął  się  w  głowę. 

Zwyczajnie i po prostu. To był wypadek, Neil. Wypadek, który nie wynikł z twojej winy. 

Neil przez chwilę miał taki wyraz twarzy, jak ktoś, komu po długich miesiącach ulewy 

zaświeciło słońce... jakby nie śmiał w to uwierzyć. 

- Naprawdę tak myślisz? - zapytał ożywiony. 

- Absolutnie - oświadczyłam. - I to jest wszystko, co się da o tym powiedzieć. 

Ale podczas gdy to stwierdzenie najwyraźniej uszczęśliwiło Neila, u Craiga wywołało 

grymas niechęci. 

- Co jest grane? - zapytał. - On powinien umrzeć! Nie ja! 

- Chyba jednak nie - powiedziałam tak cicho, żeby tylko Craig mnie usłyszał. 

Odpowiedź okazała się jednak niewłaściwa. Nie dlatego, że nie była zgodna z prawdą 

- była - ale dlatego, że nie spodobała się Craigowi. Nie spodobała mu się ani trochę. 

- Jeśli ja mam być martwy - stwierdził - to on też powinien. Mówiąc to, gwałtownie 

pochylił się do przodu, chwytając za kierownicę. 

Neil jechał jedną z ciekawszych ulic miasta - ocienioną drzewami i pełną turystów. Po 

obu  stronach  znajdowały  się  galerie  sztuki  i  sklepy  pościelowe  -  takie,  które  uwielbia  moja 

mama, a ja omijam jak zarazę. Posuwaliśmy się w ślimaczym tempie, ponieważ przed nami 

jechało auto z przyczepą kempingową, a przed nim autokar turystyczny. 

Kiedy  Craig  chwycił  za  kierownicę,  tył  przyczepy  stał  się  nagle  ogromny  w  naszym 

polu widzenia. A to dlatego, że Craig przerzucił także nogę przez oparcie fotela i wparł stopę 

background image

w pedał gazu, czego brat nie mógł poczuć. Neil wiedział tylko, że nie nacisnął na pedał gazu. 

Gdyby  nie  zareagował,  naciskając  na  hamulec,  a  ja  nie  wmieszałabym  się,  szarpiąc 

kierownicę w drugą stronę, wpakowalibyśmy się w tył auta przed nami - albo, co gorsza, w 

tłum  turystów  na  chodniku  -  zabijając  się  i  pociągając  za  sobą  paru  niewinnych 

przechodniów. 

- Co z tobą? - wrzasnęłam na Craiga. Ale to Neil odpowiedział drżącym głosem: 

- To nie ja, przysięgam. Kierownica obróciła się zupełnie bez mojego udziału... 

Nie słuchałam go. Wrzeszczałam na Craiga, który wydawał się równie zdumiony tym, 

co zaszło, jak Neil. Wpatrywał się w swoje ręce, jakby żyły własnym życiem. 

- Nie waż się - krzyczałam na niego - czegoś podobnego zrobić. Nigdy! Zrozumiałeś? 

- Przykro mi! - krzyknął Neil. - Ale to nie była moja wina, przysięgam! 

Craig  z  żałosnym  jękiem  zamigotał  nagle  i  zniknął.  Ot  tak.  Zdematerializował  się, 

zostawiając mnie i Neila z bałaganem, którego narobił. 

Na  szczęście  nie  było  aż  tak  źle.  Mnóstwo  ludzi  gapiło  się  na  nas,  ponieważ 

zatrzymaliśmy się na środku ulicy i narobiliśmy wrzasku. Żadne z nas nie odniosło obrażeń - 

ani  też,  co  wspaniałe  -  nikt  inny.  Nawet  nie  stuknęliśmy  tej  przyczepy.  W  sekundę  później 

ruszyła, a my za nią, czując, jak serce podchodzi nam do gardła. 

-  Powinienem  zabrać  ten  samochód  na  przegląd  -  powiedział  Neil,  ściskając 

kierownicę pobielałymi palcami. - Może trzeba wymienić olej albo coś. 

-  Albo  coś  -  powiedziałam.  Serce  waliło  mi  jak  młotem.  -  To  dobry  pomysł.  Może 

powinieneś  pojeździć  trochę  autobusem.  -  Dopóki  nie  zastanowię  się,  co  zrobić  z  twoim 

bratem, dodałam w myślach. 

- Tak - odparł Neil ledwo słyszalnie. - Autobus byłby niezły. 

Nie  wiem  jak  Neil,  ale  ja  nadal  byłam  wstrząśnięta,  kiedy  podjechał  pod  mój  dom. 

Sporo przeżyłam tego dnia. Nie tak często zdarzało mi się w odstępie zaledwie paru  godzin 

być całowaną, a następnie omal nie paść ofiarą morderstwa. 

Mimo  to,  chociaż  sama  nie  czułam  się  najlepiej,  chciałam  powiedzieć  Neilowi  parę 

słów, coś, co pomogłoby mu pogodzić się z tym, że to on był tym bratem, który przeżył... jak 

również obudziło jego czujność wobec niebezpieczeństwa, jakie groziło mu ze strony Creiga, 

który znikając przed paroma minutami, wydawał się wyjątkowo rozzłoszczony. 

Wszystko  jednak,  co  zdołałam  z  siebie  wydusić,  to  było  żałosne:  „Cóż.  Dziękuję  za 

podwiezienie”. 

Naprawdę.  Tylko  tyle.  „Dziękuję  za  podwiezienie”.  Nic  dziwnego,  że  zebrałam  tyle 

wyróżnień za osiągnięcia w dziedzinie pośredniczenia. Na opak. 

background image

Neil  niespecjalnie  zwracał  uwagę  na  to,  co  mówię.  Zdaje  się,  że  chciał  się  mnie  po 

prostu pozbyć. Dlaczego nie? Jaki chłopak z college'u ma ochotę znosić przy sobie porąbaną 

licealistkę z gigantycznymi bąblami na stopach? Żaden, jakiego znam. 

Jak tylko wysiadłam, wyrwał naszym zacienionym, wysadzanym sosnami podjazdem, 

jakby zupełnie nie pamiętając o wypadku, jaki miał miejsce tak niedawno. 

A może tak się ucieszył, że ma mnie z głowy, że nie dbał o to, co mu się przytrafiło. 

Wiedziałam  tylko,  że  zostałam  sama,  mając  przed  sobą  długą,  długą  drogę  do  drzwi 

frontowych. 

Nie mam pojęcia, jak ją przebyłam. Naprawdę nie wiem. Posuwając się powolutku - 

tak wolno jak stuletnia babuleńka - wdrapałam się na ganek i do środka. 

-  Wróciłam!  -  wrzasnęłam  na  wypadek,  gdyby  to  kogoś  obchodziło.  Jedynie  Maks 

wybiegł  mi  na  powitanie,  obwąchując  mnie  w  nadziei,  że  mam  jakieś  jedzenie  ukryte  po 

kieszeniach.  Nic  nie  znalazł,  więc  zostawił  mnie,  pozwalając  w  spokoju  wdrapać  się  po 

schodach do mojego pokoju. 

Dokonałam  tego,  stopień  po  przeraźliwie  męczącym  stopniu.  Zajęło  mi  to,  no  nie 

wiem, jakieś dziesięć minut. Normalnie w górę i w dół biegam po dwa stopnie naraz. Ale nie 

dzisiaj. 

Wiedziałam,  że  będę  musiała  gęsto  się  tłumaczyć,  kiedy  wpadnę  na  kogoś  poza 

Maksem. Byłam pewna, że pierwszą osobą, na którą się natknę, będzie ta, z którą najmniej w 

tej  chwili  miałam  ochotę  stanąć  twarzą  w  twarz:  Jesse.  Jesse,  który  po  pierwsze  i 

najważniejsze  nie  zrozumie,  co  robiłam  w  domu  Paula  Slatera.  Jesse,  przed  którym,  jak 

sądziłam, trudno będzie ukryć fakt, że się całowałam z poślizgiem z innym chłopakiem. 

I że całkiem mi się to podobało. 

To była, uznałam, stojąc z ręką na klamce, wina Jesse'a. Ze mi odbiło i całowałam się 

z  kimś  innym.  Bo  gdyby  Jesse  okazywał  mi  choćby  najdrobniejszy  ślad  uczucia  przez 

ostatnich kilka tygodni, nigdy nie wzięłabym pod uwagę odwzajemnienia pocałunków Paula 

Slatera. Nawet przez milion lat. 

Tak, właśnie tak. To wszystko wina Jesse'a. 

Nie  miałam  oczywiście  cienia  zamiaru  mówić  mu  o  tym.  Przeciwnie,  gdyby  mi  się 

tylko  udało,  wolałabym  w  ogóle  nawet  nie  wymieniać  imienia  Paula.  Musiałam  wymyślić 

jakąś historyjkę - jakakolwiek byłaby lepsza od prawdy - żeby wyjaśnić, co się stało z moimi 

biednymi, ciężko poszkodowanymi stopami... 

...nie mówiąc już o obolałych ustach. 

background image

Ku mojej radości, kiedy  otworzyłam drzwi, okazało się, że Jesse'a nie ma w pokoju. 

Szatan, owszem, siedział na parapecie, zajęty toaletą. Pana nie było. Tym razem. 

Alleluja. 

Zrzuciłam  plecak  oraz  buty  i  skierowałam  się  do  łazienki.  Myślałam  tylko  o  jednej, 

jedynej rzeczy, a mianowicie o umyciu stóp. Może to było właśnie to, czego im trzeba. Może 

po wymoczeniu w ciepłej wodzie z mydłem odzyskają, choćby częściowo, czucie... 

Odkręciłam  wodę,  włożyłam  korek  do  wanny,  usiadłam  na  jej  brzegu  i  z  trudem 

przerzuciłam stopy do wody. 

Przez sekundę czy dwie wszystko było dobrze. Poczułam ogromną ulgę. 

A  potem  woda  dosięgła  moich  bąbli  i  omal  nie  skręciłam  się  z  bólu.  Nigdy  więcej, 

przysięgłam  sobie,  trzymając  się  kurczowo  brzegu  wanny,  żeby  nie  upaść.  Nigdy  więcej 

modnych butów. Od tej chwili istnieją dla mnie wyłącznie aerosole. Nie obchodzi mnie, jak 

brzydko mogą wyglądać. Ładny wygląd nie był tego wart. 

Ból zmalał na tyle, żeby podjąć próbę użycia mydła i gąbki. Dopiero po około pięciu 

minutach  delikatnego  szorowania  udało  mi  się  przedrzeć  przez  ostatnią  warstwę  brudu  i 

stwierdzić,  dlaczego  straciłam  zdolność  czucia  w  stopach.  Okazały  się  pokryte  -  dosłownie 

pokryte - ogromnymi czerwonymi bąblami, które rosły w oczach z każdą chwilą. Niektóre z 

nich  wypełniała  krew.  Uświadomiłam  sobie  z  przerażeniem,  że  upłyną  dni  -  a  może  nawet 

tydzień  -  zanim  bąble  zmniejszą  się  na  tyle,  że  będę  w  stanie  chodzić,  nie  mówiąc  już  o 

włożeniu butów. 

Siedziałam tam, przeklinając z całej duszy Paula Slatera - do spółki z Jimmym Choo - 

kiedy  usłyszałam  przekleństwo  w  wykonaniu  Jesse'a,  które  chociaż  wypowiedziane  po 

hiszpańsku, poraziło moje uszy. 

background image

11 

Querida, coś ty ze sobą zrobiła? 

Jesse stał obok wanny, wpatrując się w moje stopy. Wylałam brudną wodę i nalałam 

nowej,  żeby  je  spłukać.  W  czystej  wodzie  wszystko  było  widać  wyraźnie,  aż  po  gniewne 

krwawe bąble. 

- Nowe buty - odparłam. To było jedyne wyjaśnienie, jakie mi chwilowo przyszło do 

głowy.  Nie  uznałam  za  stosowne  wyjaśniać  w  tym  momencie,  że  uciekałam  boso  przed 

seksualnym  prześladowcą.  Nie  chciałam,  aby  z  mojego  powodu  doszło  do  pojedynku  czy 

czegoś w tym stylu. 

Tak, tak, wiem: marzenie ściętej głowy. 

A  jednak  znowu  nazwał  mnie  querida.  Nie  mógł  tego  powiedzieć  ot  tak  sobie, 

prawda? 

Tyle  że  Jesse  pewnie  zwracał  się  w  ten  sposób  do  swoich  sióstr.  Prawdopodobnie 

nawet do matki. 

- Zrobiłaś to sobie specjalnie? - Gapił się na moje stopy z głębokim niedowierzaniem. 

-  Cóż,  niezupełnie.  -  I  zamiast  opowiadać  mu  o  Paulu  i  naszych  potajemnych 

pocałunkach  na  grafitowej  narzucie  na  łóżku,  powiedziałam,  wyrzucając  z  siebie  dziesięć 

tysięcy słów na minutę: - To były nowe buty i zrobiły mi się bąble, a potem... nie załapałam 

się na powrót samochodem do domu i musiałam iść pieszo, a buty tak mnie uwierały, że je 

zdjęłam, a chodnik strasznie się nagrzał, widocznie od słońca, bo poparzyłam sobie stopy... 

Jesse patrzył na mnie ponuro. Usiadł obok mnie na wannie, mówiąc: 

- Pokaż. 

Nie  chciałam  chłopakowi,  w  którym  zakochałam  się  po  uszy  od  chwili,  kiedy  go 

zobaczyłam  po  raz  pierwszy,  pokazywać  swoich  paskudnie  zmasakrowanych  stóp.  Tym 

bardziej że poparzyłam je, uciekając przed chłopakiem, w którego towarzystwie w ogóle nie 

powinnam była się znaleźć. 

Z drugiej strony, dlaczego nie można odwiedzać chłopców w domu bez narażania się 

na pocałunki, które chce się odwzajemnić? To wszystko jest takie skomplikowane, nawet jak 

dla mnie, a jestem nowoczesną młodą kobietą, dzieckiem XXI wieku. Bóg wie, co by z tego 

zrozumiał ranczer z połowy XIX wieku. 

Z  wyrazu  twarzy  Jesse'a  jasno  wynikało,  że  nie  zostawi  mnie  w  spokoju,  dopóki  nie 

pokażę mu swoich głupich stóp. Powiedziałam więc, przewracając oczami: 

background image

- Chcesz je zobaczyć? Patrz i podziwiaj. 

No i wyciągnęłam z wody prawą stopę, kierując ją w jego stronę. 

Spodziewałam się co najmniej grymasu niechęci. A następnie kazania na temat mojej 

głupoty - jakbym się już dostatecznie głupio nie czuła. 

Ku  mojemu  zdumieniu  Jesse  ani  nie  wygłosił  kazania,  ani  nie  okazał  obrzydzenia. 

Ograniczył  się  do  starannego  obejrzenia  mojej  stopy  z,  jak  by  to  określić,  medyczną 

obojętnością. Kiedy skończył się przyglądać prawej stopie, powiedział: 

- Pokaż drugą. 

Więc wsadziłam prawą z powrotem do wody i wydobyłam lewą. 

Znowu  brak  obrzydzenia  czy  okrzyków  w  rodzaju:  „Suze,  jak  mogłaś  być  taka 

głupia!”  Co  nie  zaskoczyło  mnie  aż  tak,  gdyż  Jesse  nigdy  nie  zwraca  się  do  mnie:  „Suze”. 

Zamiast  tego  przyjrzał  się  mojej  lewej  stopie  równie  uważnie  jak  prawej.  Kiedy  skończył, 

wyprostował się, stwierdzając: 

- Widziałem gorsze... ale niewiele. To mną wstrząsnęło. 

- Widziałeś stopy w gorszym stanie niż moje? - wykrzyknęłam. - U kogo? 

-  Miałem  siostry,  nie  pamiętasz?  -  powiedział.  W  jego  ciemnych  oczach  pojawił  się 

błysk, chyba nie rozbawienia, bo rzecz jasna, stan moich stóp nie skłaniał do śmiechu. Jesse 

nie  odważyłby  się  stroić  z  nich  żartów...  nieprawdaż?  -  Od  czasu  do  czasu  miewały  nowe 

buty, z podobnymi skutkami. 

-  Już  nigdy  nie  będę  chodzić,  prawda?  -  zapytałam,  patrząc  z  rozpaczą  na  swoje 

straszliwie zmaltretowane stopy. 

-  Będziesz  -  stwierdził  Jesse.  -  Ale  nie  przez  jakiś  dzień  czy  dwa.  Te  oparzenia 

wyglądają na bardzo bolesne. Potrzebne ci masło. 

- Masło? - Zmarszczyłam nos. 

- Najlepszym lekarstwem na takie oparzenia jest masło - oznajmił Jesse. 

-  Hm  -  mruknęłam.  -  Może  w  1850  roku.  Teraz  polegamy  raczej  na  uzdrawiających 

właściwościach neosporinu. Tubka jest za tobą w szafce na lekarstwa. 

Tak  więc  Jesse  zaaplikował  neosporin  na  moje  rany.  Kiedy  skończył  bandażować 

moje  stopy  -  które,  muszę  przyznać,  wyglądały  nadzwyczaj  atrakcyjnie  z  około 

sześćdziesięcioma  ośmioma  kawałkami  plastra  przylepionymi  w  różnych  miejscach  - 

próbowałam się podnieść. 

Nie na długo. Właściwie nie bolało. Tylko że czułam się tak dziwnie, jakbym deptała 

grzyby... 

Grzyby wyrastające z podeszew moich stóp. 

background image

- Wystarczy - powiedział Jesse. A zaraz potem uniósł mnie w powietrze. 

Zamiast  jednak  zanieść  mnie  na  łóżko  i  złożyć  tam  w  romantycznym  geście,  no 

wiecie,  jak  mężczyźni  na  filmach,  po  prostu  mnie  na  nie  rzucił,  aż  podskoczyłam,  i 

spadłabym na podłogę, gdybym nie złapała za materac. 

- Dzięki - powiedziałam, z trudem ukrywając ironię. 

Jesse raczej się tym nie przejął. 

-  Nie  ma  sprawy  -  powiedział.  -  Chciałabyś  jakąś  książkę?  Pracę  domową?  A  może 

poczytam ci to... 

Podniósł Teorią krytyczną od czasów Platona. 

-  Nie  -  odparłam  pośpiesznie.  -  Praca  domowa  może  być.  Podaj  mi,  proszę,  mój 

plecak. 

Zajęłam  się  wypracowaniem  poświęconym  wojnie  domowej  -  w  każdym  razie  takie 

chciałam robić wrażenie. Naprawdę zajmowałam się usilnymi próbami niemyślenia o Jessie, 

który  czytał,  siedząc  na  parapecie  pod  oknem.  Zastanawiałam  się,  jakby  to  było,  gdyby 

pocałował  mnie  parę  razy  tak  jak  Paul.  Jak  się  tak  bliżej  zastanowić,  znajdowałam  się  w 

naprawdę  interesującej  sytuacji,  zwłaszcza  że  nie  mogłam  chodzić.  Ilu  facetów  chciałoby 

mieć  dziewczynę  praktycznie  uwięzioną  w  sypialni?  Mnóstwo.  Z  wyjątkiem,  rzecz  jasna, 

Jesse'a. W końcu Andy zawołał mnie na kolację. 

Nie  miałam  zamiaru  się  ruszać.  Nie  dlatego,  że  wolałam  posiedzieć  w  pokoju, 

przyglądając się, jak Jesse czyta, ale dlatego, że naprawdę nie byłam w stanie utrzymać się na 

nogach.  W  końcu  David  przyszedł  na  górę,  żeby  sprawdzić,  co  mnie  tak  długo  zatrzymuje. 

Jak tylko zobaczył bandaże, pobiegł z powrotem na dół, po mamę. 

Czy  mogę  jedynie  wspomnieć,  że  mama  okazała  mi  o  wiele  mniej  współczucia  niż 

Jesse? Powiedziała, że zasłużyłam na każdy bąbel, skoro byłam aż tak oślo głupia, żeby pójść 

do  szkoły  w  nowych  butach,  nie  rozchodziwszy  ich  wcześniej.  Potem  pomiotała  się  jeszcze 

po  pokoju,  poprawiając  to  i  owo  (chociaż  od  czasu  jak  zyskałam  współlokatora  w  postaci 

diabelsko  przystojnego  Latynosa,  zaczęłam  bardzo  zwracać  uwagę  na  porządek.  To  znaczy, 

nie  chcę,  żeby  Jesse  oglądał  moje  walające  się  wokoło  staniki.  Poza  tym,  tak  naprawdę,  to 

właśnie  on  bałaganił,  zostawiając  wszędzie  stosy  książek  i  otwarte  pudełka  po  CD.  No  i  do 

tego jeszcze dochodził Szatan). 

-  Poważnie,  Suzie  -  powiedziała  mama,  marszcząc  nos  na  widok  wielkiego  kota 

pręgowanego koloru pomarańczy, rozwalonego na parapecie. - Ale kot... 

background image

Jesse,  które  zdematerializował  się  przez  uprzejmość,  kiedy  weszła  mama,  żeby 

zapewnić  mi  jakąś  namiastkę  prywatności,  byłby  poruszony,  słysząc,  z  jaką  pogardą  mama 

wyraża się o jego kocie. 

- Jak się miewa pacjentka? - zapytał Andy, pojawiając się w drzwiach z tacą, na której 

znajdowały  się  grilowany  łosoś  z  koperkiem  i  śmietaną,  zimna  zupa  ogórkowa  i  świeżo 

upieczona  bułka  obiadowa.  Wiecie,  nawet  gdybym  była  nieszczęśliwa  w  związku  z 

perspektywą  drugiego  małżeństwa  mamy  i  przeprowadzki  na  drugi  koniec  kraju,  gdzie 

czekało na mnie trzech przyrodnich braci, to jedzenie okazało się warte tego wszystkiego. 

Cóż, jedzenie i Jesse. Przynajmniej do niedawna. 

-  Z  całą  pewnością  nie  będzie  mogła  pójść  jutro  do  szkoły  -  powiedziała  mama, 

potrząsając ze smutkiem głową. - Tylko popatrz, Andy. Czy myślisz, że powinniśmy ją zabrać 

do... czy ja wiem... gdzieś do lekarza? 

Andy pochylił się i przyjrzał moim stopom. 

- Nie sądzę, żeby byli w stanie zrobić coś więcej - powiedział, podziwiając wspaniały 

opatrunek założony przez Jesse'a. - Wygląda na to, że sama świetnie dała sobie z tym radę. 

-  Wiecie  chyba,  czego  mi  potrzeba  -  powiedziałam  -  jakichś  czasopism,  sześciopaku 

coli light i dużego batona crunch. 

-  Nie  przesadzaj,  młoda  damo  -  odezwała  się  surowym  tonem  mama.  -  Nie  będziesz 

się wylegiwała cały dzień w łóżku jak kontuzjowana balerina. Dzisiaj wieczorem zadzwonię 

do pana Waldena i poproszę, żeby przysłał ci pracę domową. Muszę także powiedzieć, Suzie, 

że  bardzo  mnie  rozczarowałaś.  Jesteś  za  duża  na  takie  głupstwa.  Powinnaś  była  do  mnie 

zadzwonić. Przyjechałabym po ciebie. 

Hm,  tak.  A  wtedy  odkryłaby,  że  wracałam  pieszo  nie  ze  szkoły,  jak  wmawiałam 

wszystkim  po  kolei,  ale  z  domu  chłopaka,  który  trzymał  w  charakterze  goryla  martwego 

Anioła  Piekieł  i  który  próbował  się  do  mnie  dobrać  przy  śliniącym  się  dziadku  w  drugim 

pokoju. Które to dobieranie się do pewnego stopnia odwzajemniłam. 

Nie, dzięki. 

Kiedy oboje wyszli z pokoju, usłyszałam, jak Andy mówi szeptem do mamy: 

-  Czy  nie  sądzisz,  że  byłaś  dla  niej  odrobinę  za  surowa?  Wydaje  mi  się,  że  dostała 

nauczkę. 

Mama nie odpowiedziała po cichu. Nie, chciała, żebym usłyszała, co mówi: 

-  Nie,  nie  sądzę,  żebym  była  dla  niej  za  surowa.  Za  dwa  lata  pojedzie  do  college'u, 

Andy, i będzie mieszkać samodzielnie. Jeśli to jest przykład decyzji, jakie może podejmować, 

background image

to drżę na myśl, co nas jeszcze czeka. Wydaje mi się, niestety, że powinniśmy odwołać nasz 

piątkowy wyjazd. 

- Nigdy w życiu - usłyszałam już z dołu, jak odpowiada z naciskiem Andy. 

- Ale... 

- Żadnych ale - powiedział. - Jedziemy. A potem już przestałam ich słyszeć. 

Jesse, który znowu się zmaterializował pod koniec rozmowy, uśmiechał  się leciutko, 

dowód, że słuchał, o czym mówiliśmy. 

- To nie jest śmieszne - stwierdziłam kwaśno. 

- To jest trochę śmieszne - sprzeciwił się. 

- Nie - powiedziałam. - Nie jest. 

-  Myślę  -  powiedział  Jesse,  otwierając  z  trzaskiem  książkę  pożyczoną  od  ojca 

Dominika - że pora na odrobinę głośnej lektury. 

- Nie - jęknęłam. - Tylko nie Teoria krytyczna od czasów Platona. Proszę, błagam. To 

nie w porządku, nawet nie mogę uciec. 

- Wiem - powiedział Jesse z błyskiem w oczach. - W końcu mam cię, gdzie chciałem... 

Przyznaję, dech mi zaparło, kiedy to powiedział. 

Ale oczywiście nie miał na myśli tego, co ja chciałam, żeby miał na myśli. Chodziło 

mu po prostu o to, że teraz mógł mi poczytać tę głupią książkę, ponieważ nie miałam żadnych 

szans na ucieczkę. 

- Cha, cha - powiedziałam kpiąco, żeby ukryć to drobne nieporozumienie. 

Jesse  wyjął  egzemplarz  „Cosmo”  schowany  między  kartkami  Teorii  krytycznej  od 

czasów Platona. Na moje oniemiałe ze zdumienia spojrzenie odpowiedział: 

- Pożyczyłem z pokoju twojej mamy. Nie będzie jej przez jakiś czas potrzebny. 

Potem cisnął czasopismo na moje łóżko. 

Poczułam  dławienie  w  gardle.  To  była  najmilsza  -  najmilsza  -  rzecz,  jaką  ktoś  dla 

mnie zrobił od strasznie dawna. A fakt, że zrobił to Jesse - Jesse, który jak uznałam ostatnio, 

mnie  nie  znosi  -  zupełnie  mnie  powalił.  Czy  to  możliwe,  że  mnie  nie  nienawidził?  Czy  to 

możliwe, że w gruncie rzeczy trochę mnie lubił? To znaczy, wiem, że Jesse mnie lubi. Jakże 

by  inaczej  zawsze  ratował  mi  życie  i  w  ogóle? Ale  czy  to  możliwe,  żeby  lubił  mnie  w  taki 

specjalny sposób? A może starał się być miły tylko dlatego, że byłam cierpiąca? 

To nie miało znaczenia. W każdym razie, nie wtedy. Fakt, że Jesse dla odmiany mnie 

nie ignoruje - bez względu na motywy - liczył się w tym wypadku najbardziej. 

Uszczęśliwiona,  zaczęłam  czytać  artykuł  na  temat  siedmiu  sposobów,  żeby  się 

podobać mężczyźnie i wcale mi tak bardzo nie przeszkadzało w tym momencie, że żadnego 

background image

nie  mam  -  żadnego  mężczyzny  dla  siebie,  oczywiście.  Ponieważ,  jak  się  wydawało,  to 

dziwaczne napięcie między mną a Jesse'em, które pojawiło się od dnia tamtego pocałunku - 

tego zbyt krótkiego, porażającego zmysły pocałunku - zaczynało wreszcie znikać. 

Może  teraz  wszystko  wróci  do  normy.  Może  teraz  uświadomi  sobie,  jaki  był  głupi. 

Może teraz do niego dotrze, że jestem mu potrzebna. Bardziej niż potrzebna. Ze mnie pragnie. 

Tak samo jak Paul Slater - o czym miałam się okazję przekonać. 

Hej, dziewczyna ma prawo marzyć, prawda? 

Temu się właśnie oddałam. Przez osiemnaście najsłodszych godzin marzyłam o życiu, 

w którym kochany chłopak odwzajemnia to uczucie. Wyrzuciłam z  głowy  wszelkie myśli o 

pośredniczeniu  -  przemieszczaniu  się  między  niebem  a  ziemią,  wędrówce  dusz,  Paulu 

Slaterze,  ojcu  Dominiku,  Craigu  i  Neilu  Jankowie.  To  ostatnie  nie  stanowiło  problemu  - 

poprosiłam Jesse'a, żeby miał oko na Craiga, na co przystał z ochotą. 

Nie  będę  nikogo  oszukiwać:  to  było  wspaniałe.  Żadnych  koszmarów  na  temat 

uciekania długim, spowitym mgłą korytarzem w stronę bezdennej przepaści. Owszem, to nie 

było tak jak w dawnych, przedpocałunkowych dniach, ale prawie. Coś w tym rodzaju. Aż do 

następnego dnia, kiedy zadzwonił telefon. 

Odebrałam  -  po  drugiej  stronie  Cee  Cee  wrzasnęła  na  mnie  tak  głośno,  że  musiałam 

odsunąć słuchawkę od ucha: 

- Nie do wiary, że postanowiłaś się rozchorować - krzyczała. - I to akurat dzisiaj! Jak 

mogłaś, Suze? Jesteśmy w toku kampanii! 

Potrzebowałam paru sekund, żeby uświadomić sobie, o czym mówi. 

- Ach, masz na myśli wybory? Cee Cee, posłuchaj, ja... 

-  Wiesz,  powinnaś  zobaczyć,  co  robi  Kelly.  Rozdaje  batoniki,  batoniki  z  napisem 

„Głosujcie na Prescott/Slatera! „ Rozumiesz? A ty co robisz? Och, przewracasz się na łóżku, 

bo cię stopki bolą, o ile twój brat mówi prawdę. 

- Przyrodni brat - sprostowałam. 

-  Wszystko  jedno,  Suze,  nie  możesz  mi  tego  zrobić.  Nic  mnie  nie  obchodzi,  włóż 

jakieś  śmieszne,  włochate  kapcie,  jeśli  musisz,  tylko  przyjdź  i  zacznij  roztaczać  swój 

wrodzony czar. 

- Cee Cee - powiedziałam. Ciężko było mi się skupić, ponieważ Jesse znajdował się w 

pobliżu.  Nie  tylko  w  pobliżu,  ale  całkiem  obok.  W  porządku,  nakładał  mi  tylko  dodatkowy 

opatrunek, ale i tak moja uwaga była bardzo rozproszona. - Posłuchaj . Jestem pewna, że nie 

mam wcale ochoty być wiceprzewodniczącą. 

Cee Cee nie chciała o tym słyszeć. 

background image

- Suze - ryknęła w komórkę Adama. Wiedziałam, że korzysta z jego komórki i że ma 

przerwę na lunch, ponieważ słyszałam skrzek mew, które zlatują się na szkolne podwórze w 

porze lunchu, mając nadzieję na parę frytek, oraz głos Adama,  wspomagającego Cee Cee. - 

Zupełnie  wystarczy,  że  Kelly  Pianka  -  dla  -  Mózgu  Prescott  zostaje  co  roku  wybrana  na 

przewodniczącą.  Ale  przynajmniej  kiedy  ty  byłaś  w  zeszłym  roku  wiceprzewodniczącą,  to 

stanowisko  zyskało  jakiś  pozór  godności.  Jeśli  wybiorą  tego  niebieskookiego,  bogatego 

chłopczyka, będzie tylko marionetką Kelly. Nic go nie obchodzi. Zrobi, co Kelly mu powie. 

Cee  Cee  miała  rację  co  do  jednego:  Paulowi  było  wszystko  jedno.  W  każdym  razie, 

jeśli chodzi o trzecią klasę w Akademii Misyjnej imienia Junipero Serry. Nie byłam pewna, 

co  dokładnie  Paula  obchodziło  -  bo  nie  rodzina  czy  pośredniczenie.  Ale  czego  z  pewnością 

nie zamierzał robić, to potraktować poważnie funkcji wiceprzewodniczącego. 

- Posłuchaj , Cee Cee - powiedziałam. - Bardzo mi przykro. Ale naprawdę poraniłam 

sobie stopy i nie mogę chodzić. Może jutro. 

-  Jutro?  -  pisnęła  Cee  Cee.  -  Wybory  są  w  piątek!  Mamy  tylko  jeden  dzień  na 

kampanię! 

- Więc - powiedziałam - może powinnaś się zastanowić nad kandydowaniem zamiast 

mnie. 

-  Ja  ?  -  W  głosie  Cee  Cee  brzmiało  oburzenie.  -  Po  pierwsze,  nie  zostałam 

nominowana.  A  po  drugie,  nigdy  nie  wygram  z  chłopakiem.  Spójrzmy  prawdzie  w  oczy, 

Suze.  Ty  masz  wygląd  i  inteligencję.  Jesteś  jak  Reese  Witherspoon  naszej  klasy.  Ja  jestem 

bardziej jak... Dick Cheney. 

- Cee Cee - powiedziałam - stanowczo siebie nie doceniasz. Jesteś. . . 

- Wiesz co? - powiedziała Cee Cee z goryczą. - Zapomnij o tym. Mam to gdzieś. Nie 

obchodzi  mnie,  co  się  stanie.  Niech  Paul  Popatrz  -  na  -  Moje  -  bmw  Slater  zostanie 

wiceprzewodniczącym. Poddaję się. 

W tym momencie z pewnością odłożyłaby z trzaskiem słuchawkę, gdyby korzystała ze 

zwykłego  telefonu.  Atak  mogła  się  tylko  rozłączyć.  Powiedziałam  parę  razy  „halo”,  na 

wszelki wypadek, ale nie uzyskałam odpowiedzi, więc sprawa była jasna. 

- Cóż - powiedziałam, odkładając słuchawkę - jest wściekła. 

- Na to wygląda - zgodził się Jesse. - Kim jest ta nowa osoba, która z tobą kandyduje i 

której zwycięstwa Cee Cee tak się obawia? 

No  i  padł  o.  Pytanie  wprost.  Pytanie  wprost,  na  które  należało  odpowiedzieć:  „Paul 

Slater”.  Gdybym  w  ten  sposób  nie  odpowiedziała  -  nie  odparła:  „Paul  Slater”  -  byłoby  to 

background image

najzwyklejsze, ordynarne kłamstwo. Wszystko, co ostatnio naopowiadałam Jesse'owi, to były 

półprawdy albo niewinne kłamstwa. 

Ale  teraz  to  konkretne  kłamstwo  mogło,  gdyby  odkrył  prawdę,  narobić  mi  w 

przyszłości kłopotów. 

Nie  wiedziałam  wówczas,  naturalnie,  że  ta  przyszłość  nastąpi  za  trzy  godziny. 

Przyjęłam,  że  przyszłość  to  będzie,  w  najgorszym  wypadku,  przyszły  tydzień.  Może  nawet 

przyszły  miesiąc.  A  do  tego  momentu  wymyślę  stosowne  rozwiązanie  problemu  Paula 

Slatera. 

Ponieważ  jednak  sądziłam,  że  mam  mnóstwo  czasu,  zanim  Jesse  coś  wywącha,  na 

jego pytanie odparłam: 

- Och, taki nowy chłopak. 

Co  by  załatwiło  sprawę,  gdyby  nie  to,  że  w  parę  godzin  później  David  zapukał  do 

drzwi mojego pokoju, wołając: 

- Suze? Przyszło coś dla ciebie. 

- Och, właź do środka. 

Drzwi otworzyły się, ale nie zobaczyłam Davida. Wszystko, co zobaczyłam z łóżka, to 

ogromny bukiet czerwonych róż. Musiały ich być co najmniej dwa tuziny. 

-  Hola  -  zawołałam,  siadając  błyskawicznie.  Bo  nawet  wtedy  nie  miałam  pojęcia,  w 

czym rzecz. Myślałam, że Andy je przysłał. 

-  Tak  -  powiedział  David.  Wciąż  nie  widziałam  jego  twarzy  za  tymi  wszystkimi 

kwiatami. - Gdzie mam je postawić? 

-  Och  -  powiedziałam,  zerkając  na  Jesse'a,  który  wpatrywał  się  w  kwiaty  niemal 

równie zdumiony jak ja. - Na parapecie pod oknem będzie w porządku. 

David ostrożnie postawił kwiaty - które przysłano wraz z wazonem - we wskazanym 

miejscu,  odsuwając  najpierw  na  bok  parę  poduszeczek.  Potem,  kiedy  wazon  stanął  pewnie, 

wyprostował się i, wydobywając biały bilecik spomiędzy zielonych liści, powiedział: 

- Tu jest kartka. 

- Dzięki - powiedziałam, rozrywając maleńką kopertkę. 

Wracaj szybko do zdrowia! Ucałowania od Andy'ego 

tyle spodziewałam się przeczytać. 

Albo: 

Tęsknimy za Tobą. Trzecia klasa Akademii Misyjnej imienia Junipero Serry. 

Albo nawet: 

Szalona z Ciebie dziewczyna, ojciec Dominik. 

Napis  na  kartce  kompletnie  mnie  zaskoczył.  Tym  bardziej  że  Jesse  stał,  oczywiście, 

tuż obok, tak że mógł mi czytać przez ramię. Nawet David, który stał nieco dalej, z pewnością 

był w stanie dostrzec czarne, wyraźne pismo: 

background image

Wybacz, Suze. Z wyrazami miłości, Paul. 

background image

12 

No  więc,  w  zasadzie,  byłam  załatwiona  na  cacy.  Zwłaszcza  kiedy  David,  który  nie 

zdawał  sobie  naturalnie  sprawy  z  obecności  Jesse'a  -  ani  tym  bardziej  z  tego,  że  to  jego 

właśnie darzę uczuciem pełnym pasji i namiętności... w każdym razie wtedy, kiedy akurat nie 

całuję się z Paulem Slaterem - odezwał się: 

- To od tego Paula? Tak myślałem. Wypytywał mnie dzisiaj w szkole, dlaczego cię nie 

ma. 

Nie zdobyłam się nawet na to, żeby spojrzeć na Jesse'a, taka byłam nieszczęśliwa. 

- Eee - mruknęłam. - Tak. 

-  Co  masz  mu  przebaczyć?  -  zapytał  David.  -  Tę  historię  z  wyborami  na 

wiceprzewodniczącego? 

- Hm - mruknęłam. - Nie wiem. 

-  Bo  wiesz,  twoja  kampania  nie  idzie  najlepiej  -  ciągnął  David.  -  Nie  obraź  się,  ale 

Kelly  rozdaje  batoniki.  Powinnaś  szybko  wymyślić  coś  naprawdę  fajnego  albo  przegrasz 

wybory. 

-  Dzięki,  Davidzie  -  powiedziałam.  -  No  to  na  razie.  David  patrzył  na  mnie  dziwnie 

przez chwilę, jakby nie  był pewien, dlaczego pozbywam się  go tak szybko. Potem rozejrzał 

się  po  pokoju,  uświadamiając  sobie,  że  być  może  nie  jesteśmy  sami,  zaczerwienił  się  jak 

burak, mruknął: „Dobrze, cześć” i wypadł z pokoju jak burza. 

Zebrawszy całą odwagę, na jaką mnie było stać, odwróciłam się do Jesse'a, mówiąc: 

- Posłuchaj, to nie jest to, co ty... 

Głos  mi  zamarł,  ponieważ  na  twarzy  Jesse'a  widniała  chęć  mordu.  Poważnie, 

wyglądał, jakby chciał kogoś zamordować. 

Nie warto było bawić się w zgadywanie, kogo, bo w tym momencie, jak podejrzewam, 

stanowiłam chyba równie dobrą kandydaturę na potencjalną ofiarę co Paul. 

- Susannah - odezwał się Jesse głosem, jakiego jeszcze u niego nie słyszałam. - Co to 

jest? 

W gruncie rzeczy Jesse  nie miał prawa o nic się wściekać.  Żadnego prawa. Przecież 

dostał  swoją  szansę,  prawda?  Dostał  i  odrzucił.  Miał  po  prostu  szczęście,  że  należę  do 

dziewcząt, które nie poddają się łatwo. 

-  Jesse  -  powiedziałam.  -  Posłuchaj.  Miałam  zamiar  ci  powiedzieć.  Po  prostu 

zapomniałam... 

background image

- Powiedzieć mi o czym? - Niewielka blizna przecinająca prawą brew Jesse'a, nie, jak 

sobie  zawsze  romantycznie  wyobrażałam,  pamiątka  po  walce  na  noże  z  jakimś  bandito,  ale 

ślad  psich  zębów,  mocno  pobielała,  pewny  sygnał,  że  Jesse  jest  bardzo,  ale  to  bardzo  zły. 

Jakbym  tego  nie  słyszała  w  jego  głosie.  -  Paul  Slater  wrócił  do  Carmelu,  a  ty  mi  nic  nie 

mówisz? 

-  Nie  będzie  próbował  znowu  cię  wyegzorcyzmować,  Jesse  -  powiedziałam 

pośpiesznie. - Wie, że nie uszłoby mu to na sucho, nie, kiedy ja tu jestem... 

-  To  mnie  nie  obchodzi  -  oznajmił  Jesse  gniewnie.  -  To  ciebie  zostawił  na  pewną 

śmierć, nie pamiętasz? I ten człowiek chodzi teraz do twojej szkoły? Co ojciec Dominik ma 

do powiedzenia na ten temat? 

Wzięłam głęboki oddech. 

- Ojciec Dominik uważa, że powinniśmy dać mu jeszcze jedną szansę. On... 

Jesse  nie  pozwolił  mi  skończyć.  Zeskoczył  z  łóżka  i  zaczął  chodzić  po  pokoju, 

mrucząc  coś  pod  nosem  po  hiszpańsku.  Nie  miałam  pojęcia,  co  mówi,  ale  brzmiało  to 

nieprzyjemnie. 

-  Posłuchaj,  Jesse  -  odezwałam  się.  -  Właśnie  dlatego  ci  nie  powiedziałam. 

Wiedziałam, że się wściekniesz... 

- Wścieknę? - Jesse rzucił mi niedowierzające spojrzenie. - Susannah, on próbował cię 

zabić! 

Pokręciłam głową. To mnie sporo kosztowało, ale zdobyłam się na to. 

-  On  twierdzi,  że  nie,  Jesse.  Mówi...  Paul  mówi,  że  sama  znalazłabym  wyjście. 

Twierdzi,  że  są  tacy  ludzie,  nazywa  ich  zmiennikami  i  ja  jestem  podobno  jednym  z  nich. 

Mówi,  że  różnią  się  od  pośredników,  że  nie  tylko  są  zdolni,  no  wiesz,  widzieć  umarłych  i 

rozmawiać z nimi, ale potrafią się swobodnie poruszać w świecie umarłych... 

Na Jessie te rewelacje nie wywarły raczej szczególnego wrażenia, rozzłościły go tylko 

jeszcze bardziej. 

- Wygląda na to, że ostatnio dużo ze sobą rozmawialiście - powiedział. 

Gdybym  nie  wiedziała,  że  jest  inaczej,  mogłabym  pomyśleć,  że  Jesse  mówi,  jakby 

był... cóż, zazdrosny. Zdawałam sobie jednak doskonale sprawę  - dał mi to bardzo jasno do 

zrozumienia  -  że  nie  czuje  do  mnie  tego,  co  ja  czuję  do  niego,  więc  tylko  wzruszyłam 

ramionami. 

-  Co  mam  robić,  Jesse?  On  chodzi  do  tej  samej  szkoły.  Nie  mogę  go  po  prostu 

ignorować. - Nie musiałam, oczywiście, jeździć także do jego domu i całować się z nim. Ale 

tego nie chciałam zdradzić Jesse'owi za żadną cenę. - Poza tym, on wydaje się dużo wiedzieć. 

background image

Na  temat  pośredniczenia.  Rzeczy,  których  nie  wie  ojciec  Dominik,  o  których,  być  może, 

nawet mu się nie śniło... 

-  Och,  jestem  pewien,  że  Slater  jest  zachwycony,  mogąc  dzielić  się  z  tobą  swoją 

wiedzą - stwierdził Jesse ironicznie. 

-  No,  oczywiście,  że  tak,  Jesse  -  powiedziałam.  -  Ostatecznie,  oboje  posiadamy  ten 

niezwykły dar... 

-  A  on  zawsze  chętnie  dzielił  się  wiedzą  na  temat  tego  daru  z  innymi  pośrednikami, 

których znał. 

Przełknęłam ślinę. Tu mnie miał. Dlaczego Paulowi tak zależało, żeby mnie uczyć? Po 

tym,  jak  na  mnie  skoczył  w  swojej  sypialni,  miałam  na  ten  temat  pewne  wyobrażenie.  A 

jednak trudno było przyjąć, że kierowała nim jedynie żądza. Do Akademii Misyjnej chodziło 

wiele dużo ładniejszych dziewcząt, z którymi nie miałby tyle kłopotu. 

Żadna z nich jednak nie posiadała tego szczególnego daru, jaki mieliśmy my. 

- Posłuchaj - powiedziałam. - Przesadzasz. Paul jest draniem i nie ufam mu za grosz. 

Ale nie uważam, żeby chciał mnie dopaść. Albo ciebie. 

Jesse zaśmiał się, ale nie wyglądało na to, żeby sytuacja go rzeczywiście bawiła. 

- Och, nie sądzę, querida, żeby chodziło mu o mnie. To nie mnie posyła róże. 

Spojrzałam na kwiaty. 

- Cóż - powiedziałam, czując, że się czerwienię. - Tak. Rozumiem, co masz na myśli. 

Myślę jednak, że przysłał je tylko dlatego, że czuje się winny z powodu tego, co zrobił. - Nie 

wspomniałam,  ma  się  rozumieć,  o  ostatnim  uchybieniu  Paula  wobec  mojej  osoby. 

Pozwoliłam  Jesse'owi  myśleć,  że  chodzi  o  wydarzenia  zeszłego  lata.  -  On  nikogo  nie  ma  - 

ciągnęłam. - Naprawdę nie ma. - Pomyślałam o wielkim, szklanym domu, w którym mieszkał 

Paul,  o  niepotrzebnych,  niewygodnych  meblach  w  pustych  pokojach.  -  Myślę...  Jesse,  ja 

naprawdę  myślę,  że  jakaś  część  problemu  z  Paulem  polega  na  tym,  że  on  jest  ogromnie, 

ogromnie samotny. I nie potrafi sobie z tym poradzić, bo nikt nigdy, no wiesz, nie nauczył go, 

jak postępuje normalna ludzka istota. 

Do  Jesse'a  to  jednak  zupełnie  nie  trafiło.  Mogłam  współczuć  Paulowi,  ile  dusza 

zapragnie  -  a  rzeczywiście  część  mnie  naprawdę  mu  współczuła,  i  to  nawet  nie  ta,  która 

uważała, że świetnie całuje - ale dla Jesse'a facet był, jest i zawsze będzie, no cóż, karmą dla 

psów. 

-  Cóż,  jak  na  kogoś,  kto  nie  wie,  jak  się  zachowuje  normalna  ludzka  istota  - 

powiedział,  podchodząc  do  róż  i  pstrykając  w  jeden  ze  szkarłatnych,  grubych  pąków  - 

świetnie sobie radzi z naśladownictwem. Znakomicie naśladuje zakochanego. 

background image

Poczułam,  że  moje  policzki  robią  się  równie  czerwone  jak  róże,  obok  których  stał 

Jesse. 

- Paul nie jest we mnie zakochany - powiedziałam. - Wierz mi. - Zakochani chłopcy 

nie  posyłają  goryli,  żeby  zatrzymać  dziewczynę  w  domu.  Prawda?  -  A  nawet  jeśli  był,  to  z 

pewnością już nie jest... 

-  Och,  naprawdę?  -  Jesse  skinął  głową  w  stronę  kartki,  którą  trzymałam  w  ręce.  - 

Sądzę,  że  użycie  zwrotu  „z  wyrazami  miłości”,  zamiast  „serdecznie  pozdrawiam”,  „życzę 

zdrowia”  czy  czegoś  podobnego,  wskazuje  na  to,  że  jest  inaczej...  I  co  masz  na  myśli, 

mówiąc, że jeśli nawet był, to teraz nie jest? - Spojrzenie jego ciemnych oczu stało się jeszcze 

bardziej badawcze. - Susannah, czy coś... zdarzyło się między wami? Coś, o czym nie chcesz 

mi powiedzieć? 

Cholera!  Schyliłam  głowę,  tak  że  włosy  zakryły  mi  częściowo  twarz...  i  głęboki 

rumieniec. 

- Nie - zwróciłam się do narzuty na tapczanie. - Oczywiście, że nie. 

- Susannah. 

Kiedy podniosłam głowę, nie stał już przy różach. Stał obok mojego łóżka. Ujął moją 

rękę, patrząc na mnie ciemnymi, nieprzeniknionymi oczami. 

-  Susannah  -  powtórzył.  Nie  mówił  teraz  wściekłym  tonem.  Jego  głos  brzmiał 

łagodnie, tak łagodnie, jak jego dotyk. - Posłuchaj. Nie gniewam się. Nie na ciebie. Jeśli jest 

coś... cokolwiek... co chcesz mi powiedzieć, możesz to zrobić. 

Pokręciłam głową tak mocno, że włosy uderzyły mnie w policzki. 

- Nie - powiedziałam. - Mówiłam ci. Nic się nie stało. Nic zupełnie. 

Jesse nie puszczał mojej ręki. Zaczął za to gładzić jej grzbiet szorstkim kciukiem. 

Wstrzymałam oddech. Czyżby to było to? Czy to możliwe, że po tygodniach unikania 

mnie Jesse zamierzał wreszcie - wreszcie - wyznać mi swoje prawdziwe uczucia? 

A  co,  pomyślałam  z  szaleńczo  bijącym  sercem,  jeśli  to  nie  są  uczucia,  o  które  mi 

chodzi?  A  jeśli  mnie  jednak  nie  kocha?  Jeśli  ten  pocałunek  był  tylko...  nie  wiem.  Jakimś 

doświadczeniem? Testem, którego nie zdałam? Co jeśli Jesse zdecydował, że chce się ze mną 

jedynie przyjaźnić? 

Umarłabym i tyle. Położyłabym się i umarła. 

Nie, powiedziałam sobie. Nikt nie bierze dziewczyny za rękę w ten sposób, w jaki robi 

to Jesse, żeby jej oznajmić, że jej nie kocha. To wykluczone. Niemożliwe. Jesse mnie kocha. 

Nie może być inaczej. Tylko coś - albo ktoś - powstrzymuje go od powiedzenia mi tego... 

Usiłowałam zachęcić go do wyznania, które tak bardzo pragnęłam usłyszeć. 

background image

- Wiesz, Jesse - powiedziałam, nie mając odwagi spojrzeć mu w oczy, ale wpatrując 

się w palce przytrzymujące moje. - Jeśli jest coś, co chcesz mi powiedzieć, mów. Nie krępuj 

się. 

Przysięgam,  że  chciał  coś  powiedzieć.  Przysięgam.  W  końcu  zdołałam  podnieść  na 

niego wzrok i wierzcie mi, że kiedy nasze oczy się spotkały, coś zaiskrzyło między nami. Nie 

wiem co, ale coś. Jesse rozchylił usta i już miał powiedzieć - kto to może wiedzieć co - kiedy 

otworzyły  się  drzwi  do  mojego  pokoju.  Cee  Cee,  a  zaraz  za  nią  Adam,  zła  i  obładowana 

kartonem, wkroczyła do środka. 

- Dobra, Simon - warknęła Cee Cee. - Dość obijania się. Musimy zabrać się do roboty 

i  to  właśnie  teraz.  Kelly  i  Paul  depczą  nam  po  piętach.  Trzeba  wymyślić  slogan  do  naszej 

kampanii i trzeba to zrobić natychmiast. Został tylko jeden dzień przed wyborami. 

Zamrugałam  oczami  ze  zdumieniem,  podobnie  jak  Jesse.  Puścił  moją  rękę,  jakby 

płonęła. 

-  Hej,  cześć,  Cee  Cee  -  wykrztusiłam.  -  Cześć,  Adamie.  Miło,  że  wpadliście. 

Słyszeliście kiedyś o czymś takim jak pukanie do drzwi? 

- Och, proszę - powiedziała Cee Cee. - Dlaczego? Bo moglibyśmy przeszkodzić tobie 

i twojemu drogiemu Jesse'owi? 

Jesse,  słysząc  to,  uniósł  brwi.  Wysoko  w  górę.  Czerwieniąc  się  jak  piwonia  -  nie 

chciałam, żeby wiedział, że rozmawiałam o nim z przyjaciółmi - burknęłam: 

- Cee Cee, zamknij się. 

Na to Cee Cee, która rzuciła karton na podłogę, a teraz rozrzucała dookoła magiczne 

markery: 

-  Wiedzieliśmy,  że  go  nie  ma.  Na  podjeździe  nie  ma  żadnego  samochodu.  Poza  tym 

Brad powiedział, żeby wejść na górę. 

Jasne, że tak. 

Adam gwizdnął na widok róż. 

- To od niego? - zapytał. - To znaczy od Jesse'a? Facet ma klasę, kimkolwiek jest. 

Nie mam pojęcia, jak Jesse na to zareagował, bo nie odważyłam się na niego spojrzeć. 

- Tak - powiedziałam, chcąc uniknąć skomplikowanych wyjaśnień. - Posłuchajcie, to 

naprawdę nie jest najlepszy... 

- Fuj! - Cee Cee usiadła na podłodze przy kartonie i dopiero teraz zwróciła uwagę na 

moje stopy. - Okropne! Wyglądają jak stopy ludzi, których ściągnięto z Mount Everest... 

background image

-  To  były  odmrożenia  -  stwierdził  Adam,  schylając  się,  żeby  zerknąć  na  moje 

podeszwy.  -  Mieli  czarne  stopy.  Suze  ma  problem,  jak  widzę,  całkiem  innego  rodzaju.  To 

bąble od poparzenia. 

- Owszem - zgodziłam się. - Naprawdę bolą. No, więc jeśli nie macie nic przeciwko 

temu... 

-  O,  nie  -  zaprotestowała  Cee  Cee.  -  Tak  łatwo  się  nas  nie  pozbędziesz,  Simon. 

Musimy wymyślić jakiś slogan. Jeśli mam już, jako redaktor szkolnej gazety, nadużyć swoich 

przywilejów  przy  powielaniu  materiałów,  żeby  wyprodukować  ulotki,  nie  martw  się,  parę 

koleżanek  mojej  siostry  z  piątej  klasy  zgodziło  się  już  je  rozprowadzać  w  porze  lunchu,  to 

chcę, żeby przynajmniej zawierały jakiś sensowny tekst. No więc, co to może być za tekst? 

Siedziałam jak kukła, myśląc tylko i wyłącznie o jednym: o Jessie. 

- Mówię wam - odezwał się Adam, zdejmując nakładkę markera i wciągając głęboko 

zapach  nasączonej  tuszem  końcówki.  -  Nasz  slogan  powinien  brzmieć:  „Głosujcie  na  Suze. 

Ona nie bajeruje”. 

-  Kelly  -  stwierdziła  Cee  Cee  z  nutą  pogardy  w  głosie  -  wstąpi  na  ścieżkę  wojenną, 

kiedy  to  zobaczy.  Ani  się  obejrzymy,  a  pozwie  nas  za  zniesławienie.  Wiecie,  jej  tata  jest 

prawnikiem. 

Adam, nawąchawszy się markera, powiedział: 

- A co wy na: „Suze rządzi”? 

- To się nie rymuje - zauważyła Cee Cee. - Ponadto sugeruje, że samorząd studencki 

działa na zasadzie monarchii, a tak, oczywiście, nie jest. 

Zaryzykowałam spojrzenie w stronę Jesse'a, żeby sprawdzić, jak odbiera to wszystko. 

Raczej nie zwracał uwagi na to, co się działo w pokoju. Wpatrywał się w róże od Paula. 

Boże, pomyślałam. Kiedy wrócę do szkoły, zabiję tego faceta. 

-  A  co  powiecie  na  -  odezwałam  się,  chcąc  nadać  sprawom  tempo,  tak  aby  znowu 

zostać sam na sam ze swoim, jak miałam nadzieję, potencjalnym chłopakiem - „Simon mówi 

głosujcie na Suze”

Cee  Cee,  klęcząca  obok  stosu  papieru  na  podłodze,  odwróciła  głowę  w  moją  stronę. 

Ukośne  promienie  słońca  wpadające  przez  moje  wychodzące  na  zachód  okna  nadawały  jej 

białoblond włosom kolor intensywnie żółty. 

- „Simon mówi głosujcie na Suze” - powtórzyła powoli. - Tak, tak. To mi się podoba. 

To dobre, Simon. 

                                                 

 Nawiązanie do popularnej dziecięcej zabawy  „Simon  mówi...”,  w której osoby biorące udział muszą 

błyskawicznie reagować na polecenia „Simona” (przyp. tłum.). 

background image

Pochyliła  się,  żeby  zacząć  malować  hasło  na  kawałkach  kartonu.  Było  jasne,  że  ani 

ona, ani Adam nie zamierzają wynieść się prędko. 

Spojrzałam  w  stronę  Jesse'a,  mając  nadzieję  dać  mu  możliwie  delikatnie  do 

zrozumienia, jak przykro mi z powodu tego najścia. 

Jesse jednak ku mojemu rozczarowaniu zniknął. 

Czy to nie typowo męskie? To znaczy, udaje ci się wreszcie doprowadzić go do tego, 

żeby wygłosił najważniejsze wyznanie - co by to nie miało być - i wtedy puff. Ulatnia się. 

Gorzej  jeszcze  kiedy  facet  jest  nieżywy.  Nie  można  go  odnaleźć  po  dowodzie 

rejestracyjnym czy czymś takim. 

Nie to, że miałam do niego pretensję. Ja pewnie też nie miałabym ochoty przebywać w 

pokoju  -  który  teraz  wyraźnie  pachniał  tuszem  -  z  gromadą  ludzi,  którzy  nie  mogli  mnie 

zobaczyć. 

Mimo  to  nie  mogłam  przestać  się  zastanawiać,  dokąd  go  poniosło.  Miałam  nadzieję, 

że tam, gdzie przebywał Neil Jankow, żeby chronić go przed towarzystwem innego ducha  - 

jego brata Craiga. Zastanawiałam się też, kiedy wróci. 

Dopiero kiedy spojrzałam na róże, dotarło do mnie coś okropnego. Nie należało wcale 

pytać „kiedy”. Pytanie brzmiało: „czy?” No, bo czy rzeczywiście uzna, że ma po co wracać? 

Powiedziałam Cee Cee i Adamowi, że nie płaczę. Powiedziałam im, że oczy mi łzawią 

od tuszu. Chyba mi uwierzyli. 

Fatalnie, że jedyną osobą, której nie udało mi się oszukać, byłam ja sama. 

background image

13 

Odkrycie,  dokąd  udał  się  Jesse,  nie  zajęło  mi  dużo  czasu.  To  znaczy,  biorąc  pod 

uwagę  dłuższą  perspektywę.  Ściśle  rzecz  ujmując,  zajęło  mi  to  półtora  dnia.  Tyle  trwało, 

zanim opuchlizna w stopach ustąpiła, tak że byłam w stanie wcisnąć na nogi parę klapek od 

Steve'a Maddena i pójść do szkoły. 

Gdzie prawie natychmiast wezwano mnie do gabinetu dyrektora. 

Poważnie. W trakcie porannych ogłoszeń ojca Dominika przez radiowęzeł rozległ się 

jego głos: 

-  Niech  wszyscy,  proszę,  pamiętają,  żeby  przypomnieć  rodzicom  o  święcie  ojca  Serry,  które 

rozpocznie się  w szkole jutro o godzinie dziesiątej .  Będzie poczęstunek, gry i  zabawy  przy muzyce. 

Susannah Simon proszona jest o zgłoszenie się do gabinetu dyrektora po apelu. 

Tak po prostu. 

Uznałam, że ojciec Dominik chce się dowiedzieć, co u mnie słychać. Nie było mnie w 

szkole  całe  dwa  dni  -  przez  stopy.  Miła  osoba  zainteresowałaby  się,  naturalnie,  stanem 

mojego zdrowia. Miłą osobę zainteresowałoby, czy ze mną wszystko w porządku. 

Jak się okazało, ojciec D żywo interesował się tym, czy u mnie wszystko w porządku. 

Ale raczej w dziedzinie ducha niż ciała. 

-  Susannah  -  powiedział,  kiedy  weszłam,  no,  „weszłam”  to  może  niezupełnie 

adekwatne  określenie  tego,  w  jaki  sposób  się  poruszałam.  Ciągle  kuśtykałam.  Na  szczęście 

klapki były mocno wyściełane, a szerokie czarne pasy, które trzymały je na stopach, ukrywały 

większość opatrunku. 

Nadal miałam wrażenie, jakbym chodziła po grzybach. Niektóre bąble na podeszwach 

stwardniały jak kamienie. 

- Kiedy - odezwał się ojciec Dominik - zamierzałaś mi powiedzieć o sobie i Jessie? 

Zatrzepotałam  powiekami.  Siedziałam  na  krześle  przy  biurku,  gdzie  zawsze  siadam, 

kiedy ucinamy sobie te nasze pogawędki. Jak zwykle wyciągnęłam zabawkę z dolnej szuflady 

biurka,  gdzie  ojciec  chowa  różne  różności  skonfiskowane  młodszym  uczniom  przez 

nauczycieli podczas lekcji. Dzisiaj też znalazłam jakiś poręczny drobiazg. 

-  Co  o  mnie  i  Jessie?  -  zapytałam  beznamiętnie,  bo  naprawdę  nie  miałam  pojęcia,  o 

czym  mówi.  To  znaczy,  czy  mogłam  się  spodziewać,  że  ojciec  Dominik  wie  coś  o  mnie  i 

Jessie... prawdę o mnie i Jessie? I kto miałby mu o tym powiedzieć? 

- Ze wy... że wy oboje... - Ojciec Dominik miał wyraźny problem z doborem słów. 

Dzięki temu zrozumiałam, o co mu chodzi, zanim zdołał dokończyć zdanie. 

background image

- Że ty i Jesse jesteście... że tworzycie parę - wydusił w końcu. 

Moja  twarz  stała  się  natychmiast  równie  czerwona  jak  szaty  biskupa,  który  lada 

moment miał się zjawić w naszej szkole. 

-  My...  nie  jesteśmy  -  wyjąkałam.  -  Nie  tworzymy...  pary.  Nic  bardziej  fałszywego. 

Nie wiem, skąd... 

Wtedy,  w  przebłysku  intuicji,  zrozumiałam.  Zrozumiałam,  bez  cienia  wątpliwości, 

skąd ojciec Dominik czerpał informacje. W każdym razie tak mi się wydawało. 

-  Czy  Paul  ojcu  powiedział?  -  zapytałam.  -  Naprawdę  dziwi  mnie,  jak  ojciec  może 

słuchać kogoś takiego. Wie ksiądz, że on jest przynajmniej w części odpowiedzialny za moje 

bąble?  To  znaczy,  on  się  na  mnie  rzucił...  -  Nie  uznałam  za  stosowne  dodawać  w  tych 

okolicznościach, że nie stawiałam oporu. Wcale. - A kiedy usiłowałam wyjść, nasłał na mnie 

Anioła Piekieł... 

Ojciec Dominik przerwał mi. A ojciec Dominik nie robi tego często. 

- Jesse mi o tym powiedział. A o co chodzi z tym Paulem? Za bardzo mną wstrząsnęło 

to, co powiedział, żeby jeszcze zwrócić uwagę na to pytanie. 

- Co? - krzyknęłam. - Jesse księdzu powiedział. Poczułam się tak, jakby nagle znany 

mi  świat  przewrócił  się  do  góry  nogami,  stanął  na  głowie  i  wywrócił  na  lewą  stronę.  Jesse 

powiedział  ojcu  Dominikowi,  że  chodzimy  ze  sobą?  Ze  on  żywi  do  mnie  jakieś  głębsze 

uczucia?  Zanim  w  ogóle  pofatygował  się,  żeby  mnie  o  tym  powiedzieć?  To  nie  mogło  się 

zdarzyć.  Nie  mnie.  Ponieważ  tak  nieprawdopodobnie  cudowne  rzeczy  nigdy  mi  się  nie 

zdarzają. Nigdy. 

- Co dokładnie - zapytałam ostrożnie, ponieważ chciałam poznać fakty, zanim narobię 

sobie nadziei - powiedział ojcu Jesse? 

- Że się całowaliście. - Ojciec Dominik wymówił to słowo, męcząc się tak wyraźnie, 

jakby  siedział  na  pinezkach.  -  Muszę  stwierdzić,  Susannah,  że  niepokoi  mnie  fakt,  że  nie 

wspomniałaś  mi  o  tym  ani  słowem,  kiedy  wcześniej  rozmawialiśmy  na  ten  temat.  Nigdy 

dotąd  nie  czułem  się  taki  rozczarowany  twoim  zachowaniem.  Zastanawiam  się,  co  jeszcze 

możesz przede mną ukrywać... 

-  Nie  powiedziałam  ojcu  -  odezwałam  się  -  bo  to  był  tylko  jeden,  przypadkowy 

pocałunek.  I  zdarzył  się  całe  tygodnie  temu.  A  od  tamtego  czasu  nic.  Poważnie,  ojcze  D.  - 

Zastanawiałam się,  czy  usłyszy żal  w moim  głosie i stwierdziłam, że właściwie nic mnie to 

nie obchodzi. - Nie to, że nic. Zero, wielkie nic. 

-  Sądziłem,  że  ufasz  mi  na  tyle,  żeby  podzielić  się  ze  mną  czymś  tak  niezwykle 

ważnym - powiedział ponuro ojciec Dominik. 

background image

- Niezwykle ważnym? - powtórzyłam, zgniatając zabawkę w dłoni. - Ojcze Dominiku, 

czym ważnym? Nic się nie stało, jasne? - Ku mojemu nieustającemu rozczarowaniu. - To zna-

czy nic takiego, co sobie ksiądz wyobraża. 

- Zdaję sobie z tego sprawę - oznajmił poważnym tonem ojciec Dominik. - Jesse jest 

młodzieńcem o tak wysokim poczuciu honoru, że nie wykorzystałby sytuacji. Musisz być jed-

nak świadoma tego, Susannah, że nie mogę z czystym sumieniem pozwolić, aby ta sytuacja 

się utrzymywała... 

- Żeby co się utrzymywało, ojcze D? - Nie mogłam uwierzyć, że podobna rozmowa w 

ogóle  się  odbywa.  To  było  prawie  tak,  jakbym  się  obudziła  po  Drugiej  Stronie  Lustra.  - 

Powiedziałam, nic... 

-  Jestem  winien  twoim  rodzicom  -  ciągnął  ojciec  Dominik,  jakby  mnie  wcale  nie 

usłyszał - opiekę duchową nad tobą, jak  również troskę o twoje fizyczne dobro. Mam także 

obowiązki wobec Jesse'a jako jego spowiednik... 

- Jako kto? - wrzasnęłam, mając wrażenie, że zaraz zlecę z krzesła. 

-  Nie  ma  potrzeby  krzyczeć,  Susannah.  Sądzę,  że  usłyszałaś  doskonale.  -  Ojciec 

Dominik wyglądał na równie nieszczęśliwego, jak ja zaczynałam się czuć. - Faktem jest, że 

wobec... cóż, zaistniałej sytuacji, poradziłem Jesse'owi, żeby się przeprowadził do misji. 

Teraz zleciałam z krzesła. No, dokładnie rzecz ujmując, nie zleciałam. Wystrzeliłam w 

górę  jak  po  wybuchu.  Próbowałam  skoczyć,  ale  moje  stopy  były  za  bardzo  obolałe.  Wobec 

tego rzuciłam się na ojca Dominika. Tyle że dzieliło nas to ogromne biurko, więc nie mogłam 

złapać  go  za  poły  sutanny  i  ryknąć  mu  w  twarz  „Dlaczego?  Dlaczego?”  Zamiast  tego 

chwyciłam  kurczowo  brzeg  biurka,  wrzeszcząc  wysokim,  piskliwym  głosem,  którego 

nienawidzę, ale nad którym nie potrafię zapanować: 

- Do misji? Do misji? 

-  Tak,  do  misji  -  odparł  ojciec  Dominik  pojednawczym  tonem.  -  Będzie  mu  tam 

bardzo dobrze, Susannah. Wiem, że będzie mu trudno nauczyć się spędzać czas gdzie indziej 

niż,  cóż,  w  miejscu,  w  którym  umarł.  Ale  w  misji  żyjemy  bardzo  skromnie.  Pod  wieloma 

względami w taki sposób, do którego Jesse przywykł za życia... 

Naprawdę z trudem docierało do mnie to, co usłyszałam. 

- A Jesse się na to zgodził? - usłyszałam, jak pytam tym samym, piskliwym  głosem. 

Co to był za głos. Z pewnością nie mój własny. - Jesse powiedział, że to zrobi? 

Ojciec  Dominik  spojrzał  na  mnie  w  sposób,  który  mogę  określić  jedynie  jako  pełen 

współczucia. 

background image

- Tak - powiedział, - I jest mi niewymownie przykro, że dowiadujesz się tego teraz i 

ode mnie. Jesse być może sądził... a muszę przyznać, że się z tym zgadzam... że taka scena... 

cóż,  że  dziewczyna  o  twoim  temperamencie  mogłaby...  Cóż,  to  mogłoby  być  dla  ciebie 

trudne... 

A  potem,  ni  stąd,  ni  zowąd,  pojawiły  się  łzy.  Ostrzegło  mnie  o  tym  jedynie  ostre 

swędzenie w nosie. W chwilę później usiłowałam stłumić łkanie. 

Ponieważ wiedziałam, co ojciec Dominik próbuje mi powiedzieć. To było obrzydliwie 

wyraźne jak czarne na białym. Jesse mnie nie kochał. Nigdy mnie nie kochał. Ten pocałunek - 

ten  pocałunek  był  jednak  tylko  jakimś  tam  doświadczeniem.  A  nawet  czymś  gorszym  niż 

doświadczenie. Był błędem. Okropnym, żałosnym błędem. 

Teraz  Jesse  wiedział  również,  że  oszukałam  go  na  temat  Paula  -  wiedział,  że 

nakłamałam,  co  gorsza,  pewnie  domyślił  się,  dlaczego  to  zrobiłam...  ponieważ  go  kocham, 

zawsze go kochałam i nie chciałam go stracić - i wolał się wyprowadzić, zamiast powiedzieć 

mi  wprost,  że  nie  odwzajemnia  moich  uczuć.  Wyprowadzić  się!  Wolał  się  wynieść,  niż 

spędzić ze mną jeszcze jeden dzień! Jaka ze mnie żałosna nieudacznica! 

Opadłam,  szlochając,  z  powrotem  na  krzesło  przy  biurku  ojca  Dominika.  Nie 

obchodziło mnie, co myśli ojciec Dominik - wiecie, o tym, że płaczę z powodu chłopaka. Nie 

mogłam przecież przestać go kochać ot, tak, nawet jeśli wiedziałam - a teraz już nie miałam 

wątpliwości - że w drugą stronę to nie działa. 

- N - nie rozumiem - wydusiłam z twarzą w dłoniach. - Co... co takiego zrobiłam źle? 

W głosie ojca Dominika brzmiała leciutka nutka przygnębienia. 

-  Nic,  Susannah.  Niczego  źle  nie  zrobiłaś.  Tak  będzie  po  prostu  lepiej.  Z  pewnością 

sama to rozumiesz. 

Ojciec  Dominik  naprawdę  nie  za  dobrze  sobie  radzi  w  roli  pocieszyciela  ofiar 

miłosnych zawodów. Duchy, owszem. Dziewczęta, którym pękło serce? Nie bardzo. 

A  jednak  zrobił,  co  mógł.  Wstał  zza  biurka,  obszedł  je  i  jedną  dłonią,  wyraźnie 

zmieszany, zaczął poklepywać mnie po ramieniu. 

To mnie zdumiało. Ojciec Dominik nie należał do osób, którym łatwo przychodzi tego 

rodzaju kontakt. 

- Spokojnie, Susannah - powiedział. - No, cicho, cicho. Wszystko będzie dobrze. 

Akurat będzie. Nigdy nie będzie dobrze. Ojciec Dominik jeszcze nie skończył. 

- Nie możecie tego dalej ciągnąć w ten sposób. Jesse musi odejść. To jedyne wyjście. 

Zaśmiałam się gorzko, wbrew woli. 

background image

- Jedyne wyjście? Musi opuścić dom? - zapytałam, gniewnym gestem wycierając oczy 

skrajem  zamszowego  rękawa  kurtki.  A  wiadomo,  jak  słona  woda  działa  na  zamsz.  Oto,  do 

jakiego stanu mnie to wszystko doprowadziło. - Nie sądzę. 

- To nie jest jego dom, Susannah - powiedział łagodnie ojciec D. - To twój dom. To 

nigdy nie był dom Jesse'a. To tylko karczma, w której go zamordowano. 

Z  przykrością  stwierdzam,  że  na  dźwięk  słowa  „zamordowano”  rozpłakałam  się 

jeszcze bardziej. Ojciec D ponownie poklepał mnie po ramieniu. 

- Uspokój się - powiedział. - Musisz to przyjąć dojrzale, Susannah. 

Wymamrotałam coś niezrozumiałego. Sama nie wiedziałam, co to było. 

-  Nie  mam  wątpliwości,  że  sobie  z  tym  poradzisz,  Susannah  -  stwierdził  ojciec 

Dominik - tak jak radziłaś sobie dotąd ze wszystkim innym... cóż, jeśli nie z przekonania, to 

siłą woli. A teraz lepiej już idź. Pierwsza lekcja już się prawie skończyła. 

Nie poszłam. Siedziałam tam, od czasu do czasu żałośnie pociągając nosem, podczas 

gdy łzy ciekły mi strumieniem po twarzy. Dobrze, że użyłam dzisiaj wodoodpornej mascary. 

Ojciec  D,  zamiast  okazać  litość,  jak  przystało  na  duchownego,  popatrzył  na  mnie 

podejrzliwie. 

-  Susannah  -  powiedział  -  mam  nadzieję...  chyba  nie  muszę...  cóż,  czuję  się 

zobowiązany  ostrzec  cię...  Jesteś  bardzo  upartą  dziewczyną,  ale  mam  szczerą  nadzieję,  że 

pamiętasz,  co  ci  kiedyś  powiedziałem.  Nie  wolno  ci  próbować  usidlić  Jesse'a  swoimi 

kobiecymi  wdziękami.  Mówię  poważnie,  tak  jak  ci  mówiłem  wcześniej.  Jeśli  musisz  się 

wypłakać z tego powodu, zrób to teraz, w gabinecie. Ale nie płacz przy Jessie. Nie utrudniaj 

mu tej sytuacji bardziej, niż już to się stało. Rozumiesz? 

Tupnęłam  nogą,  ale  czując  gwałtowny  ból  promieniujący  na  całą  nogę,  natychmiast 

tego pożałowałam. 

- Boże - powiedziałam niezbyt grzecznie. - Za kogo ksiądz mnie ma? Myśli ksiądz, że 

będę  go  błagać,  żeby  został,  czy  co?  Jeśli  chce  odejść,  to  w  porządku.  Bardziej  niż  w 

porządku.  Cieszę  się,  że  odchodzi.  -  Z  gardła  wydarł  mi  się  kolejny,  zdradziecki  szloch.  - 

Chcę tylko, żeby ksiądz wiedział, że to niesprawiedliwe. 

-  Mało  jest  w  życiu  sprawiedliwości,  Susannah  -  powiedział  ojciec  Dominik  ze 

współczuciem.  -  Ale  nie  muszę  ci  chyba  przypominać,  że  otrzymałaś  w  życiu  dużo,  dużo 

więcej łaski niż inni ludzie. Masz wyjątkowe szczęście. 

- Szczęście - parsknęłam szyderczo. - Tak, rzeczywiście. 

background image

-  Chyba  już  ci  trochę  przeszło,  Susannah  -  powiedział  ojciec  Dominik,  patrząc  na 

mnie.  -  Więc  może  teraz  nie  miałabyś  nic  przeciwko  temu,  żeby  pobiec  na  lekcję.  Mam 

mnóstwo pracy w związku z jutrzejszym świętem... 

Pomyślałam, ilu rzeczy mu, w gruncie rzeczy, nie powiedziałam. To znaczy o Craigu i 

Neilu Jankowie, nie wspominając już o Paulu, doktorze Slaskim i zmiennikach. 

Należało  mu  powiedzieć  o  Paulu.  Przynajmniej  coś  na  temat  jego  teorii  zaczynania 

wszystkiego od początku. A może i nie. Paul zdecydowanie nie był skruszonym barankiem, o 

czym mogły zaświadczyć moje obolałe stopy. 

Przyznaję, ojciec Dominik trochę mnie zdenerwował. Spodziewałam się z jego strony 

większego zrozumienia. Ostatecznie, złamał mi serce. Gorzej, zrobił to na polecenie Jesse'a. 

Jesse nie ma nawet dość odwagi, żeby powiedzieć mi w twarz, że mnie nie kocha. Nie, użył 

do  tego  swojego  „spowiednika”.  No  ładnie.  Naprawdę  żałuję,  że  tyle  straciłam,  nie  żyjąc  w 

XIX wieku. To musiało być cudowne - księża odwalali za wszystkich brudną robotę. 

Nie byłam, rzecz jasna, w stanie pobiec - jak sugerował ojciec Dominik. Praktycznie 

biorąc,  w  ogóle  nigdzie  nie  mogłam  „pobiec”.  Wyszłam  z  gabinetu,  utykając  i  użalając  się 

nad  sobą  ogromnie.  Ciągle  płakałam  -  tak,  że  sekretarka  ojca  D  na  mój  widok  zawołała  z 

matczyną troską: 

- Och, kochanie. Źle się czujesz? Proszę, weź chusteczkę. 

To mnie pocieszyło w dużo większym stopniu niż wszystko, co zrobił dla mnie ojciec 

D w ciągu ostatniej półgodziny. 

Wzięłam  chusteczkę  i  wydmuchałam  nos,  a  potem  zabrałam  jeszcze  kilka  na  drogę. 

Miałam wrażenie, że nie opanuję łez co najmniej do trzeciej lekcji. 

Kiedy  weszłam  na  galerię  wokół  dziedzińca,  podjęłam  wysiłek,  żeby  wziąć  się  w 

garść.  Dobrze.  No  więc  nie  podobałam  się  chłopakowi.  Mnóstwo  było  takich,  którym  się 

kiedyś nie podobałam i nigdy tego tak nie żałowałam. W porządku, teraz chodziło o Jesse'a, 

chłopaka, którego kochałam najbardziej na świecie. Ale skoro on mnie nie chciał, niech tak 

będzie. Wiecie co? Jego strata, ot co. 

No więc dlaczego nie mogłam przestać płakać? 

Co ja zrobię bez niego? Przyzwyczaiłam się niesamowicie do tego, że jest obok. A co 

z  jego  kotem?  Czy  Szatan  też  miał  się  przenieść  na  probostwo?  Chyba  będzie  musiał.  Ten 

paskudny kocur kochał Jesse'a równie mocno jak ja. Szczęściarz z tego kota, będzie mieszkał 

z Jesse'em. 

Spacerowałam  wzdłuż  galerii,  patrząc  niewidzącymi  oczami  na  zalany  słońcem 

dziedziniec.  Może,  myślałam,  ojciec  D  ma  rację.  Może  tak  będzie  lepiej.  To  znaczy, 

background image

przypuśćmy przez chwilę, że Jesse czuje do mnie to samo, co ja do niego. Ze mnie kocha. Co 

by  z  tego  wynikło?  Byłoby  tak,  jak  powiedział  Paul.  Co  byśmy  robili?  Umawiali  się  na 

randki? Chodzili do kina? Musiałabym płacić i to za jeden bilet. A jakby mnie ktoś zobaczył, 

siedzącą, wszystko by na to wskazywało, samotnie, wyszłabym na największą idiotkę świata. 

Jakie to żałosne. 

Czego było mi trzeba, jak sobie uświadomiłam, to prawdziwego  chłopaka. Nie tylko 

takiego,  którego  inni  ludzie  mogliby  zobaczyć,  ale  również  takiego,  którego  bym  lubiła  i 

który by mnie lubił. Tego właśnie potrzebowałam. Dokładnie tego. 

Bo  kiedy  Jesse  dowiedziałby  się  o  tym,  może  by  zrozumiał,  jaki  kolosalny  popełnił 

błąd. 

Śmieszne,  że  kiedy  akurat  o  tym  myślałam,  zza  kolumny  wyskoczył  Paul  Slater, 

wołając: 

- Cześć! 

background image

14 

Zjeżdżaj - powiedziałam. Ponieważ tak się składało, że nadal płakałam, a Paul Slater 

był ostatnią osobą na świecie, którą pragnęłam mieć za świadka swoich łez. Marzyłam o tym, 

żeby nic nie zauważył. Nic z tego. 

- Co to, przerwało zaporę? - zapytał. 

-  Nic  takiego  -  powiedziałam,  ocierając  oczy  rękawem.  Zużyłam  już  wszystkie 

chusteczki, jakie dostałam od sekretarki ojca Dominika. - To tylko alergia. 

Paul odsunął moją rękę. 

- Proszę, weź to. 

Podał mi, o dziwo, białą chusteczkę, którą wyciągnął z kieszeni. 

Zabawne,  że  jedyną  rzeczą,  na  której  byłam  w  stanie  skupić  uwagę,  był  kwadrat 

białego materiału. 

- Nosisz chusteczkę? - zapytałam łamiącym się głosem. Paul wzruszył ramionami. 

- Nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie kogoś zakneblować. 

Ta odpowiedź tak mnie zaskoczyła, że nie mogłam się powstrzymać od śmiechu. To 

znaczy Paul mnie trochę przerażał... no, dobrze, nawet bardzo. Ale bywał zabawny. 

Wytarłam łzy chusteczką, bardziej, niż bym chciała, przejęta bliskością jej właściciela. 

Paul  wyglądał  tego  dnia  szczególnie  uroczo  -  w  szarym  kaszmirowym  swetrze  i 

czekoladowobrązowej skórzanej marynarce. Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie spojrzeć 

na  jego  usta  i  nie  przypomnieć  sobie,  jak  smakowały.  A  było  przyjemnie.  Bardziej  niż 

przyjemnie. 

Potem  moje  spojrzenie  powędrowało  w  stronę  oka,  tego,  w  które  wbiłam  kciuk. 

Żadnego śladu. Niełatwo było go zranić. 

Żałowałam,  że  nie  można  tego  samego  powiedzieć  o  mnie.  Albo  w  każdym  razie  o 

moim sercu. 

Nie  wiem,  czy  Paul  zauważył,  czemu  się  przyglądam  -  podejrzewam,  że  było 

oczywiste, że patrzę na jego usta. Nagle podniósł obie ręce i umieścił je na szerokiej na blisko 

metr  kolumnie,  o  którą  się  opierałam  -  jednej  z  kolumn,  na  których  spoczywa  zadaszenie 

galerii - więżąc mnie między nimi. 

- A więc, Suze - odezwał się przyjaźnie. - Dlaczego ojciec Dominik chciał się z tobą 

zobaczyć? 

background image

Mimo  że  akurat  rozglądałam  się  za  chłopakiem,  nie  byłam  pewna,  czy  Paul  by  mi 

odpowiadał  w  tym  charakterze.  Owszem,  był  przystojny  i  w  ogóle.  Do  tego  dochodziła 

jeszcze sprawa z pośrednictwem. 

Ale  ten  człowiek  próbował  mnie  zabić.  Dość  trudno  byłoby  coś  takiego  puścić  w 

niepamięć. 

Tak  więc,  uwięziona  między  jego  ramionami,  czułam  się  rozdarta  wewnętrznie.  Z 

jednej strony, nie miałabym nic przeciwko temu, żeby wyciągnąć ręce, ująć nimi jego twarz i 

pocałować go mocno w usta. 

Z  drugiej  strony,  porządny  kopniak  w  krocze  wydawał  mi  się  równie  pociągający, 

biorąc  pod  uwagę,  na  co  mnie  naraził  tamtego  dnia,  włączając  w  to  rozpalony  chodnik  i 

Anioła Piekieł. 

Nie zrobiłam ani jednego, ani drugiego. Stałam tylko, z mocno bijącym sercem. Ten 

chłopak,  ostatecznie,  występował  w  moich  koszmarnych  snach  przez  dobrych  parę  tygodni. 

Tego się tak łatwo nie zapomina, nawet jeśli ten sam chłopak pakuje ci przypadkiem język w 

usta, a tobie się to przypadkiem nawet podoba. 

- Nie martw się - powiedziałam głosem, który w ogóle nie brzmiał jak mój własny, tak 

był zachrypnięty od płaczu. Odchrząknęłam i dokończyłam: - Nie mówiłam ojcu Dominikowi 

niczego na twój temat, jeśli to cię akurat niepokoi. 

Paul odprężył się wyraźnie, kiedy dotarły do niego moje słowa. Zdjął nawet jedną rękę 

z kolumny i zaczął bawić się kosmykiem moich włosów. 

-  Z  takimi  włosami  ci  lepiej  -  powiedział  aprobująco.  -  Powinnaś  zawsze  nosić  je 

rozpuszczone. 

Poczułam gwałtowne przyśpieszenie rytmu serca pod wpływem jego dotyku i żeby je 

ukryć przed Paulem, usiłowałam się schylić pod jednym z więżących mnie ramion. 

-  A  dokąd  to  się  wybierasz?  -  zapytał,  osaczając  mnie  ponownie.  Tym  razem 

przysunął  się  do  mnie  o  krok,  teraz  nasze  twarze  dzieliła  odległość  zaledwie  kilku 

centymetrów.  W  jego  oddechu,  jak  stwierdziłam,  nadal  czuło  się  zapach  pasty  do  zębów, 

jakiej używał rano. 

Oddech Jesse'a nigdy, rzecz jasna, niczym nie pachnie, ponieważ Jesse nie jest żywą 

osobą. 

-  Paul  -  powiedziałam,  starając  się  zachować  opanowany,  obojętny  ton  głosu.  - 

Doprawdy. Nie tutaj, dobrze? 

- Świetnie. - Nie odsunął się jednak. - Gdzie zatem? 

background image

-  O  Boże,  Paul.  -  Podniosłam  dłoń  do  czoła.  Było  gorące.  Wiedziałam,  że  to  nie 

gorączka. Dlaczego było mi tak gorąco? W galerii panował chłód. Czy to przez Paula? Czy to 

Paul powodował, że czułam się tak, a nie inaczej? - Nie wiem, w porządku? Posłuchaj, jest... 

jest  mnóstwo  rzeczy,  nad  którymi  muszę  się  teraz  zastanowić.  Czy  mógłbyś...  czy  mógłbyś 

mnie zostawić samą, żebym mogła spokojnie pomyśleć? 

- Pewnie - odparł. - Dostałaś kwiaty? 

-  Dostałam  -  powiedziałam.  Cokolwiek  to  było,  co  wywoływało  u  mnie  tę  dziwną 

gorączkę,  zmusiło  mnie  także,  choć  wcale  nie  zamierzałam  tego  mówić,  marząc  jedynie  o 

ucieczce i ukryciu się w damskiej toalecie, gdzie doczekałabym do przerwy, do dodania: - Ale 

jeśli  sądzisz,  że  zapomnę,  coś  mi  zrobił,  tylko  dlatego,  że  przysłałeś  mi  bukiet  głupich 

kwiatów... 

-  Przeprosiłem  cię,  Suze  -  powiedział  Paul.  -  I  jest  mi  ogromnie  przykro  z  powodu 

twoich  stóp.  Powinnaś  była  pozwolić  mi  odwieźć  się  do  domu.  Niczego  bym  nie  próbował. 

Przysięgam. 

-  Och,  tak?  -  Popatrzyłam  mu  w  oczy.  Był  ode  mnie  wyższy  o  głowę,  ale  jego  usta 

znajdowały  się  wciąż  w  odległości  paru  centymetrów  od  moich.  Mogłam  ich  dotknąć 

wargami  bez  problemu.  Nie  to,  żebym  chciała  to  zrobić.  Wcale  nie.  -  A  teraz  to  niby  co 

robisz? 

- Suze - powiedział, bawiąc się znowu moimi włosami. Jego oddech łaskotał mnie w 

policzek. - Jak inaczej mam cię zmusić, żebyś ze mną porozmawiała? Masz o mnie zupełnie 

mylne wyobrażenie. Bierzesz mnie za jakiś czarny charakter. A ja nie jestem taki. Naprawdę 

nie. Jestem... cóż, jestem bardzo do ciebie podobny. 

- Jakoś śmiem w to wątpić - powiedziałam. Jego bliskość utrudniała mi formułowanie 

zdań. I to wcale nie dlatego, że mnie przerażał. Nadal się go bałam, ale już inaczej. 

-  To  prawda  -  stwierdził.  -  Uważam,  że  mamy  wiele  wspólnego.  Nie  tylko  to 

pośredniczenie. Myślę, że mamy taką samą filozofię życiową. Cóż, pomijając to, że ty chcesz 

pomagać  innym.  Ale  to  tylko  z  poczucia  winy.  Pod  każdym  innym  względem  jesteśmy 

identyczni. To znaczy, oboje jesteśmy cyniczni i nieufni w stosunku do ludzi. Można by nas 

niemal  uznać  za  mizantropów.  Jesteśmy  pokrewnymi  duszami,  Suze.  Oboje  wiele 

widzieliśmy.  Nic  nas  nie  zaskoczy,  nic  nie  wywrze  wrażenia.  Przynajmniej...  -  wbił  swoje 

lodowobłękitne oczy w moje - ...nic, aż do tej chwili. W każdym razie, jeśli o mnie chodzi. 

- Być może jest tak, jak mówisz, Paul - powiedziałam, starając się nadać głosowi ton 

wyższości,  co  mi  się  chyba  specjalnie  nie  udało,  ponieważ  jego  bliskość  sprawiała,  że  z 

background image

trudem łapałam oddech. - Problem polega na tym, że osoba, której ufam najmniej na świecie, 

to...? No, chyba ty. 

- Nie rozumiem dlaczego - powiedział Paul. - Jesteśmy w oczywisty sposób dla siebie 

stworzeni. Tylko dlatego, że spotkałaś Jesse'a najpierw... 

-  Nie.  -  To  było  jak  wybuch.  Nie  mogłam  tego  znieść.  Nie  mogłam  znieść,  żeby  te 

usta... wymawiały jego imię. - Paul, ostrzegam cię... 

Paul położył palec na moich ustach. 

- Szsz - powiedział. - Nie mów rzeczy, których później będziesz żałować. 

- Nie będę tego żałować - wymówiłam mimo jego palca. - Ty... 

- Wcale tak nie myślisz - stwierdził Paul pewnym siebie tonem, przesuwając palec z 

moich ust po brodzie, aż na szyję. - Jesteś tylko przestraszona. Boisz się przyznać do swoich 

prawdziwych uczuć. Boisz się przyznać, że mogę wiedzieć parę rzeczy, o których ty i mądry 

stary  Gandalf,  zwany  również  ojcem  Dominikiem,  możecie  nie  mieć  pojęcia.  Boisz  się 

przyznać,  że  mogę  mieć  rację  i  że  może  nie  jesteś  aż  tak  oddana  swojemu  ukochanemu 

Jesse'owi, jak byś chciała. No, dalej, przyznaj się. Czułaś coś, kiedy cię wtedy pocałowałem. 

Nie wypieraj się tego. 

Czułam  coś  wtedy?  Teraz  coś  czułam,  a  on  tylko  przesuwał  koniuszkiem  palca  po 

mojej szyi. To nie było w porządku, że ten chłopak, którego nienawidziłam - a nienawidziłam 

go, tak jest - wywoływał we mnie podobne uczucia... 

...podczas gdy chłopak, którego kochałam, sprawiał, że czułam się jak kompletna... 

Paul pochylał się nade mną tak nisko, że dotykał piersią mojego swetra. 

-  Chcesz  znowu  spróbować?  -  zapytał.  Jego  usta  przysunęły  się  do  moich  bardzo 

blisko. - Drobne doświadczenie? 

Nie wiem, dlaczego na to nie pozwoliłam. To znaczy pocałować się. Chciałam, żeby 

to  zrobił.  Nie  było  włókienka  w  moim  ciele,  które  by  tego  nie  chciało.  Po  tak  przykrej 

rozmowie, jak ta w gabinecie ojca Dominika, byłoby miło przekonać się, że ktoś - ktokolwiek 

- mnie pragnął. Nawet chłopak, którego kiedyś bałam się śmiertelnie. 

Być  może  jakaś  część  mnie  nadal  się  go  bała.  Albo  tego,  co  mógł  mi  zrobić.  Może 

dlatego moje serce biło tak szybko. 

Bez względu na wszystko, nie pozwoliłam się pocałować. Nie mogłam. Nie wtedy. I 

nie w tym miejscu. Odwróciłam głowę, starając się trzymać usta poza jego zasięgiem. 

-  Nie  -  powiedziałam  pełna  napięcia.  -  Mam  bardzo  zły  dzień,  Paul.  Byłabym 

wdzięczna, gdybyś zechciał się odsunąć... 

Mówiąc „odsunąć” położyłam mu ręce na piersi i odepchnęłam go ze wszystkich sił. 

background image

Paul, nie spodziewając się tego, zatoczył się do tyłu. 

- Hola - powiedział, kiedy odzyskał równowagę i panowanie nad sobą. - Co się z tobą 

dzieje? 

- Nic - odparłam, skręcając w palcach jego chusteczkę. - Właśnie... właśnie dostałam 

złą wiadomość, i to wszystko. 

- Ach, tak? - To nie była właściwa odpowiedź, jeśli chodzi o Paula, bo teraz wyglądał 

na  naprawdę  zaintrygowanego,  a  to  oznaczało,  że  nigdy  się  go  nie  pozbędę.  -  Co  to  za 

wiadomość? Słodki Rico dał ci kosza? 

Dźwięk, jaki się ze mnie wydobył po tych słowach, stanowił skrzyżowanie szlochu z 

westchnieniem.  Nie  wiem,  skąd  się  wziął.  Jakby  jakaś  nieznana  siła  wyrwała  go  z  mojej 

piersi. Przestraszył Paula niemal tak samo, jak mnie. 

-  Hej  -  powiedział,  tym  razem  innym  tonem.  -  Przepraszam.  Ja...  Czy  on?  Czy  on 

naprawdę? 

Pokręciłam głową, nie ufając własnemu głosowi. Pragnęłam, żeby Paul sobie poszedł, 

zamknął się i poszedł. Nie wydawał się jednak skłonny ani do jednego, ani do drugiego. 

-  Tak  sobie  myślałem  -  odezwał  się  -  że  w  raju  jest  jakieś  zamieszanie,  skoro  nie 

pokazał się, żeby mi skopać tyłek po tym, co zaszło w moim domu. 

Zdołałam odzyskać głos. Brzmiał ochryple, ale przynajmniej byłam w stanie mówić. 

- Nie potrzebuję Jesse'a - oznajmiłam - żeby się za mnie bił. 

- To znaczy, że nie powiedziałaś mu - stwierdził Paul. - O nas. 

Kiedy odwróciłam wzrok, dodał: 

- To musi być to. Nie powiedziałaś mu. Chyba że mu powiedziałaś, a on ma to gdzieś. 

Czy o to chodzi, Suze? 

- Muszę iść na lekcję - powiedziałam, odwracając się pośpiesznie. 

Zatrzymał mnie głos Paula. 

-  Pozostaje  pytanie,  dlaczego  mu  nie  powiedziałaś?  Czy  może  dlatego,  że  w  głębi 

duszy boisz się? Bo może w głębi duszy poczułaś coś... coś, do czego nie chcesz się przyznać, 

nawet przed sobą? 

Wykonałam gwałtowny zwrot. 

- A może - powiedziałam - w głębi duszy nie chcę być odpowiedzialna za morderstwo. 

Pomyślałeś  o  tym,  Paul?  Bo  Jesse  i  tak  już  raczej  nie  przepada  za  tobą.  Gdybym  mu 

powiedziała, co mi zrobiłeś, w każdym razie próbowałeś zrobić, zabiłby cię. 

To był, wiedziałam doskonale, tylko wymysł. Ale Paul nie musiał o tym wiedzieć. 

Nie przyjął tego tak, jak się spodziewałam. 

background image

- Widzisz - powiedział z szerokim uśmiechem. - Chyba mnie trochę lubisz, bo inaczej 

pozwoliłabyś mu na to. 

Bez sensu było mu odpowiadać, więc ponownie odwróciłam się, żeby odejść. 

Tym  razem  pootwierały  się  drzwi  klas  dookoła  i  uczniowie  zaczęli  wypływać  na 

galerię.  W  Akademii  Misyjnej  nie  ma  dzwonków  -  członkowie  zarządu  nie  życzą  sobie 

zakłócać  spokoju  dziedzińca  czy  bazyliki  hałaśliwymi  dźwiękami  co  godzina  -  więc 

zmieniamy  klasy  za  każdym  razem,  kiedy  duża  wskazówka  jest  na  dwunastce.  Pierwsza 

lekcja,  co  uświadomiłam  sobie,  kiedy  wokół  mnie  zaczął  się  kłębić  tłum,  właśnie  się  skoń-

czyła. 

- No to jak, Suze? - zapytał Paul, nie ruszając się z miejsca, mimo morza ludzi, które 

nas zalało. - Czy to o to chodzi? Nie chcesz, żebym umarł. Chcesz, żebym był przy tobie. Bo 

ci się podobam. Przyznaj. 

Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Oczywiste, że z tym chłopakiem nie było sensu 

dyskutować. Był zbyt zarozumiały, żeby przyjąć do wiadomości czyjś punkt widzenia. 

A poza tym, oczywiście, głupia sprawa, ale rzeczywiście miał rację. 

-  Och,  Paul,  tu  jesteś.  -  Kelly  Prescott  podeszła  do  niego,  potrząsając  miodowymi 

blond  włosami.  -  Wszędzie  cię  szukałam.  Posłuchaj,  zastanawiałam  się,  no  wiesz,  nad 

wyborami,  w  porze  lunchu.  Może  byśmy  się  przespacerowali  po  dziedzińcu,  rozdając 

batoniki. Wiesz, żeby ludziom przypomnieć. O głosowaniu, oczywiście. 

Paul  nie  zwracał  na  nią  najmniejszej  uwagi.  Jego  lodowobłękitne  oczy  były  nadal 

utkwione we mnie. 

-  No,  Suze?  -  zawołał,  przekrzykując  dźwięk  otwieranych  szafek  i  szum  rozmów, 

mimo  że  mieliśmy  zachowywać  ciszę  na  przerwach,  żeby  nie  przeszkadzać  turystom.  - 

Przyznasz to czy nie? 

-  To,  czego  ci  potrzeba  -  powiedziałam,  potrząsając  głową  -  to  intensywna 

psychoterapia. 

Ruszyłam przez tłum. 

- Paul. - Kelly ciągnęła Paula za rękaw skórzanej marynarki, rzucając przez cały czas 

nerwowe  spojrzenia  w  moją  stronę.  -  Paul.  Halo.  Ziemia  do  Paula.  Wybory.  Pamiętasz? 

Wybory? Dzisiaj po południu? 

Wtedy Paul zrobił coś, co jak sobie zaraz potem uświadomiłam, przeszło na zawsze do 

annałów  Akademii  Misyjnej,  i  to  nie  tylko  dlatego,  że  Cee  Cee  była  świadkiem  tego 

wydarzenia i opisała je później w „Mission Bell”. Nie, Paul zrobił coś, czego nikt, no może 

poza mną, nie zrobił przez całych jedenaście lat uczęszczania Kelly do szkoły. 

background image

Olał ją. 

- Dlaczego - powiedział, wydzierając rękaw z jej palców - nie możesz zostawić mnie 

w spokoju na pięć cholernych minut? 

Kelly, oszołomiona, jakby dał jej w twarz, wyjąkała: 

- C - co? 

-  Słyszałaś  -  odparł  Paul.  Chociaż  nie  zdawał  sobie  z  tego  sprawy,  tłum  w  galerii 

zamarł,  czekając  na  jego  następne  posunięcie.  -  Chce  mi  się  rzygać  od  ciebie,  tych  głupich 

wyborów i tej głupiej szkoły. Kapujesz? A teraz zejdź mi z oczu, zanim powiem coś, czego 

będę później żałować. 

Kelly zamrugała, jakby wypadły jej szkła kontaktowe. 

- Paul! - zawołała, wciągając powietrze. - Ale... ale... wybory... batoniki... 

Paul ledwo na nią spojrzał. 

- Możesz wziąć swoje batoniki - powiedział - i wsadzić je sobie w... 

- Panie Slater! - Jedna z nowicjuszek, wyznaczonych do patrolowania podczas przerw 

galerii  w  celu  zmniejszenia  hałasu,  rzuciła  się  w  stronę  Paula.  -  Proszę  natychmiast  do 

gabinetu dyrektora! 

Paul  zasugerował  nowicjuszce  coś,  co  z  pewnością  warte  było  co  najmniej  odsiadki, 

jeśli  nie  usunięcia  ze  szkoły.  To  było  tak  brutalne,  że  nawet  ja  się  zaczerwieniłam,  a  mam 

trzech  przyrodnich  braci,  którzy  używają  tego  rodzaju  języka  regularnie,  kiedy  ich  ojca  nie 

ma w pobliżu. 

Nowicjuszka  wybuchnęła  płaczem  i  pobiegła  po  ojca  Dominika.  Paul  popatrzył  za 

uciekającą drobną figurką w czarnym stroju, potem spojrzał na Kelly, która także płakała. A 

potem spojrzał na mnie. 

To spojrzenie wyrażało bardzo wiele. Gniew, niecierpliwość, niechęć. 

Ale przede wszystkim - nie sądzę, żebym się co do tego pomyliła - głęboką przykrość. 

Poważnie, moje słowa go zraniły. 

Nigdy mi nie przyszło do głowy, że Paula można zranić. 

Może  to,  co  powiedziałam  Jesse'owi  na  temat  Paula  -  o  tym,  że  jest  samotny  -  było 

rzeczywiście prawdą. Może on faktycznie potrzebował po prostu kogoś bliskiego. 

W Akademii Misyjnej nie znalazł z pewnością zbyt wielu przyjaciół. 

W  chwilę  później  przestał  na  mnie  patrzeć,  odwrócił  się  i  odszedł.  Wkrótce  potem 

usłyszałam odgłos silnika jego kabrioletu oraz pisk opon na asfalcie na parkingu. 

Paul odjechał. 

background image

- Cóż - odezwała się Cee Cee z wcale niemałym zadowoleniem, podchodząc do mnie. 

- To chyba załatwia sprawę wyborów, czyż nie? 

Podniosła moją rękę do góry, jak sędzia podnosi rękę zwycięzcy na ringu. 

- Niech żyje wiceprzewodnicząca! 

background image

15 

Paul  nie  wrócił  tego  dnia  do  szkoły.  Nie  to,  żeby  ktoś  się  tego  spodziewał.  W 

jedenastej  klasie  rozeszła  się  informacja  w  rodzaju  mówionego  listu  gończego,  o  tym,  że  w 

razie  powrotu  Paul  zostanie  ukarany  tygodniowym  zawieszeniem.  Debbie  Mancuso 

dowiedziała się tego od sześcioklasistki, która dowiedziała się tego od sekretarki w gabinecie 

ojca Dominika, kiedy poszła tam oddać usprawiedliwienie spóźnienia. 

Wydawało  się,  że  najlepiej  będzie,  jeśli  Paul  zniknie  z  oczu,  dopóki  atmosfera  się 

trochę nie uspokoi. Nowicjuszka, którą sklął, wpadła podobno w histerię i musiała się położyć 

w  gabinecie  pielęgniarki  z  chłodnym  kompresem  na  czole.  Widziałam,  jak  ojciec  Dominik 

spaceruje z ponurą miną przed gabinetem. Aż miałam ochotę podejść do niego i powiedzieć: 

„Anie mówiłam?!” 

To by jednak wyglądało na kopanie leżącego, więc powstrzymałam się. 

Poza  tym  nadal  miałam  do  niego  żal  o  tę  historię  z  Jesse'em.  Im  więcej  o  tym 

myślałam,  w  tym  większą  wpadałam  złość.  To  było  tak,  jakby  obaj  spiskowali  przeciwko 

mnie.  Jakbym  była  jakąś  głupią,  zakochaną  szesnastolatką,  z  którą  musieli  sobie  jakoś  dać 

radę. Głupi Jesse bał się nawet powiedzieć mi w oczy, że mu się nie podobam. Myślał, że co 

ja takiego zrobię? Dam mu w twarz? Zdecydowanie miałam na to ochotę. 

Na przemian z chęcią, żeby się gdzieś zwinąć w kłębek i umrzeć. 

Chyba  nie  byłam  jedyną,  która  się  tak  czuła.  Kelly  Prescott  też  wyglądała  na 

straszliwie przygnębioną. Jednak lepiej znosiła swoje nieszczęście ode mnie. Dramatycznym 

gestem  oddarła  część  papierka  z  napisem  SLATER  ze  wszystkich  batoników,  jakie  jej 

pozostały.  Wewnątrz  opakowania  napisała  markerem  SIMON.  Wyszło  na  to,  że  startujemy 

ramię w ramię. 

Wygrałam  wybory na wiceprzewodniczącą trzeciej klasy Akademii Misyjnej imienia 

Junipero  Serry  jednogłośnie,  jeśli  nie  liczyć  jednego  głosu  na  Brada  Ackermana.  Nikt 

specjalnie  nie  wątpił  w  to,  kto  głosował  na  Brada.  Nie  usiłował  nawet  zmienić  swojego 

charakteru pisma. 

Nikt nie miał jednak, w związku z przyjęciem, jakie urządzał tego wieczoru, do niego 

pretensji.  Gości  poinstruowano,  żeby  przychodzili  dopiero  po  dziesiątej,  kiedy  to  Jake, 

kończąc  zmianę  w  Peninsula  Pizza,  miał  przybyć  z  beczułką  piwa  i  pizzami.  Andy  i  mama 

zostawili  rano  na  lodówce  kartkę  z  numerem  telefonu,  gdzie  można  ich  złapać,  oraz 

background image

formalnym zakazem przyjmowania gości w czasie ich nieobecności. Brad uznał to ostatnie za 

szczególnie zabawne. 

Co do mnie, miałam poważniejsze zmartwienia niż jakieś głupie przyjęcie. 

Tylko  że  Cee  Cee  i  Adam  chcieli  pójść  gdzieś  po  szkole,  żeby  uczcić  moje 

zwycięstwo  -  które  w  zasadzie  okazało  się  wątpliwym  zwycięstwem,  skoro  mój  przeciwnik 

został usunięty ze szkoły. Adam zaopatrzył się jednak w butelkę musującego jabłecznika na tę 

okazję  i  wobec  tego  nie  mogłam,  oczywiście,  odmówić.  Razem  z  Cee  Cee  tak  ciężko 

pracował  nad  moją  kampanią  wyborczą,  do  której  ja  w  ogóle  nie  przyłożyłam  ręki  -  no,  z 

wyjątkiem  jednego  sloganu.  Czułam  się  na  tyle  winna,  że  pojechałam  z  nimi  na  plażę  i 

zostałam na tyle długo,  żeby wznieść toast o zachodzie słońca. To zwyczaj z czasów, kiedy 

po raz pierwszy wygrałam szkolne wybory - po przeprowadzce do Carmelu, osiem miesięcy 

wcześniej. 

Po  powrocie  do  domu  stwierdziłam  kilka  rzeczy.  Po  pierwsze,  niektórzy  z  gości 

zjawili  się  wcześniej,  wśród  nich  Debbie  Mancuso,  która  zawsze  kochała  się  w  Bradzie,  od 

tamtej nocy, kiedy przyłapałam ich, jak się całowali przy basenie na party u Kelly Prescott. 

Po drugie, wiedziała wszystko o Jessie. 

Albo przynajmniej myślała, że wie. 

- No , to co to za chłopak, z którym się widujesz, jak twierdzi Brad? - zapytała, stojąc 

przy stole w kuchni i układając artystycznie plastykowe kubki, w ramach przygotowań przed 

pojawieniem  się  beczułki.  Brad  był  na  zewnątrz  z  grupką  swoich  kumpli,  obficie  zlewając 

łaźnię  chlorem,  bez  wątpienia  w  oczekiwaniu  na  tłum  bakterii,  które  miały  ją  zapełnić,  gdy 

kilku jego mniej apetycznych przyjaciół zechce z niej skorzystać. 

Debbie była w stroju galowo - przyjęciowym, obejmującym odsłaniającą plecy bluzkę 

do  pępka  oraz  bufiaste  „haremowe”  spodnie,  które  jak  sądzę,  miały  z  założenia  ukrywać 

rozmiary jej niemałego tyłka, ale dawały efekt dokładnie odwrotny. Nie lubię wyrażać się źle 

o  przedstawicielkach  mojej  własnej  płci,  ale  z  Debbie  Mancuso  był  kawał  pasożyta.  Latami 

wysysała Kelly do cna. Miałam tylko nadzieję, że nie zwróci swoich ssawek do mnie. 

-  Po  prostu  chłopak  -  powiedziałam  chłodno,  przechodząc  obok  niej,  żeby  wyjąć 

niskokaloryczną colę z lodówki. Zdawałam sobie sprawę, że potrzebuję silnego kofeinowego 

szumku,  żeby  wzmocnić  się  przed  wieczorem  -  na  spotkanie  z  Jesse'em  i  w  związku  z 

przyjęciem. 

- Czy on chodzi do RLS? - zapytała Debbie. 

-  Nie  -  powiedziałam,  otwierając  colę  z  trzaskiem.  Brad,  jak  zauważyłam,  usunął 

kartkę od Andy'ego i mamy. Cóż, była trochę krępująca. - Nie chodzi do szkoły średniej. 

background image

Debbie otworzyła szeroko oczy. To zrobiło na niej wrażenie. 

- Naprawdę? Więc chodzi do college'u, tak? Jake go zna? 

- Nie - odparłam. 

Ponieważ nie ciągnęłam tematu, Debbie odezwała się: 

- To było dziwne, to dzisiaj, co? Ta historia z Paulem. 

-  Tak  -  powiedziałam.  Ciekawa  byłam,  czy  Jesse  siedzi  na  górze,  czekając  na  mnie, 

czy  też  zamierza  zniknąć  bez  słowa  pożegnania.  Sądząc  po  tym,  co  się  ostatnio  działo, 

stawiałam na to drugie. 

-  Ja...  To  znaczy,  niektóre  dziewczyny  mówiły,  że...  -  Debbie,  nigdy  nienależąca  do 

złotoustych, teraz plątała się jeszcze bardziej niż zwykle. - Ze ten Paul chyba... że cię lubi. 

- Naprawdę? - uśmiechnęłam się bez przekonania. - Cóż, przynajmniej ktoś mnie lubi. 

A potem powlokłam się schodami do swojego pokoju. 

Po drodze spotkałam Davida, który akurat schodził. Niósł śpiwór, plecak oraz laptopa, 

którego wygrał na obozie komputerowym za wymyślenie najlepszej gry wideo. Maks lazł za 

nim na smyczy. 

- Dokąd idziesz? - zapytałam. 

- Do Todda - powiedział. Todd był najlepszym przyjacielem Davida. - Powiedział, że 

możemy  z  Maksem  zostać  na  noc.  Nie  sądzę,  żeby  tutaj  dało  się  w  ogóle  spać  dzisiejszej 

nocy. 

- Mądra decyzja - powiedziałam z aprobatą. 

- Powinnaś zrobić to samo - stwierdził David. - Zostań u Cee Cee. 

- Zrobiłabym to - powiedziałam, salutując mu puszką sody. - Ale mam pewną drobną 

sprawę do załatwienia. 

David wzruszył ramionami. 

- W porządku. Ale nie mów, że cię nie ostrzegałem. Ruszył dalej po schodach. 

Nie zaskoczyło mnie odkrycie, że Jesse'a nie ma w pokoju. Tchórz. Zrzuciłam klapki, 

weszłam do łazienki i zamknęłam drzwi na klucz. Dla duchów, oczywiście, to żadna różnica. 

A na pojawienie się Jesse'a i tak nie było co liczyć. Tak czułam się po prostu bezpieczniej. 

Odkręciłam  wodę,  rozebrałam  się  i  wsunęłam  do  wanny,  pozwalając  ciepłej  wodzie 

pieścić  moje  obolałe  stopy  i  zmęczone  ciało.  Szkoda,  że  nie  było  sposobu,  żeby  pocieszyć 

zranione serce. Czekolada może by i pomogła, ale przypadkiem czekolady akurat nie miałam 

w łazience. 

Najgorsze w tym wszystkim było to, że w głębi duszy wiedziałam, że ojciec Dominik 

ma  rację  co  do  przeprowadzki  Jesse'a.  Tak  było  lepiej.  To  znaczy,  jak  mogło  być  inaczej? 

background image

Zostałby  tutaj,  a  ja  cierpiałabym  dalej  z  jego  powodu?  Nieodwzajemniona  miłość  to 

wdzięczny temat dla powieści i temu podobnych, ale w życiu to coś koszmarnego. 

Tylko że - i to mnie bolało najbardziej - mogłabym przysiąc, że wtedy, całe tygodnie 

temu, kiedy mnie pocałował, coś do mnie czuł. Naprawdę. A nie mówię o tym, co ja czułam 

w stosunku do Paula, a co było, nie owijając w bawełnę, zwykłym pożądaniem. Podoba mi się 

jego ciało, przyznaję. Ale go nie kocham. 

Byłam taka pewna, tak bardzo pewna, że Jesse mnie kocha. 

Oczywiste jednak, że się pomyliłam. Cóż, na ogół się myliłam. Co w tym nowego? 

Wymoczyłam  się  trochę  i  wyszłam  z  wanny.  Zabandażowałam  ponownie  stopy  i 

włożyłam  najwygodniejsze,  pełne  dziur  dżinsy,  te,  których  mama  nie  pozwala  mi  nosić 

publicznie. Zawsze grozi, że je wyrzuci, razem z wyblakłą, czarną jedwabną bluzką. 

W pokoju zastałam Jesse'a, siedzącego na swoim zwykłym miejscu na parapecie pod 

oknem z Szatanem na kolanach. 

Wiedział.  Jeden  rzut  oka  wystarczył,  żeby  przekonać  się,  że  wiedział  o  mojej 

rozmowie z ojcem Dominikiem i że jedynie czekał - z pewnym niepokojem - żeby sprawdzić 

moją reakcję. 

Nie chcąc go rozczarować, odezwałam się niezwykle uprzejmie: 

- Och, jeszcze tu jesteś? Myślałam, że zdążyłeś się już przeprowadzić do Misji. 

-  Susannah  -  powiedział.  Jego  głos  był  tak  głęboki,  jak  Szatana,  kiedy  warczał  na 

Maksa przez drzwi mojego pokoju. 

-  Nie  chcę  cię  zatrzymywać  -  powiedziałam.  -  Słyszałam,  że  wieczorem  w  Misji 

będzie  się  mnóstwo  działo.  Wiesz,  w  związku  z  jutrzejszym  świętem.  Trzeba  wypchać 

mnóstwo piñatas. Będziesz się świetnie bawił. 

Słyszałam  słowa  wydobywające  się  z  moich  ust,  ale  przysięgam,  nie  wiem,  skąd  się 

brały.  W  wannie  powiedziałam  sobie,  że  zachowam  się  dojrzale  i  rozsądnie.  A 

zachowywałam się jak nadąsane dziecko i to ledwo zaczęliśmy rozmawiać. 

- Susannah - powiedział Jesse, wstając. - Musisz zrozumieć, że tak będzie lepiej. 

- Och - powiedziałam, wzruszając ramionami, żeby dać mu do zrozumienia, jak mało 

mnie obchodzi cała ta sprawa. - Pewnie. Pozdrów ode mnie siostrę Ernestynę. 

Stał,  patrząc  na  mnie.  Nie  byłam  w  stanie  odczytać  wyrazu  jego  twarzy.  Gdybym  to 

potrafiła, nie dopuściłabym do tego, żeby się w nim zakochać. No wiecie, ze względu na brak 

wzajemności z jego strony. Miał ciemne oczy - tak bardzo ciemne, jak Paul bardzo jasne - i 

zupełnie nieprzeniknione. 

background image

- A więc to wszystko - skwitował. Z powodów, których nie umiałam sobie wyobrazić, 

wydawał się zagniewany. - To wszystko, co masz mi do powiedzenia? 

Nie mogłam w to uwierzyć. Ale czelność! Wyobraźcie sobie, on zły na mnie! 

- Tak - odparłam. Potem przypomniałam sobie coś. - Och, nie, poczekaj. 

Ciemne oczy rozbłysły. 

- Tak? 

- Craig. Zapomniałam o Craigu. Co u niego słychać? 

Ciemne oczy znowu przybrały nieodgadniony wyraz. Jesse sprawiał wrażenie niemal 

rozczarowanego. Jakby on miał jakiś powód do rozczarowania! To moje serce zostało rozbite 

na kawałki. 

- Ciągle to samo - powiedział. - Nieszczęśliwy z powodu swojej śmierci. Jeśli chcesz, 

poproszę ojca Dominika... 

-  Och  -  powiedziałam.  -  Myślę,  że  ty  i  ojciec  Dominik  zrobiliście  dość.  Sama,  jak 

sądzę, dam sobie radę z Craigiem. 

- Świetnie - stwierdził Jesse krótko. 

- Świetnie - powiedziałam. 

- Cóż... - Ciemne oczy wpatrzyły się w moje. - Do widzenia, Susannah. 

- Tak - odparłam. - No, to na razie. 

Jesse  nie  poruszył  się.  Za  to  zrobił  coś,  czego  się  zupełnie  nie  spodziewałam. 

Wyciągnął rękę, dotykając mojej twarzy. 

-  Susannah  -  powiedział.  W  utkwionych  we  mnie  ciemnych  oczach  odbijało  się 

światło sypialni w postaci białych gwiazdek. - Susannah, ja... 

Nigdy nie dowiedziałam się, co Jesse miał mi do powiedzenia, ponieważ drzwi pokoju 

nagle otworzyły się. 

- Przepraszam, że przerywam - powiedział Paul Slater. 

background image

16 

Paul. Zupełnie o nim zapomniałam. Zapomniałam o nim i o tym, co się między nami 

działo w ciągu paru ostatnich dni. A było tego sporo i w dodatku nie zależało mi na tym, żeby 

Jesse się o tym dowiedział. 

-  Krowa  drzwi  zjadła  w  domu?  -  zapytałam  Paula,  mając  nadzieję,  że  nie  zauważy 

paniki w moim głosie, kiedy odsunęliśmy się od siebie z Jesse'em. 

- Cóż - powiedział Paul, który jak na chłopaka zawieszonego w prawach ucznia tego 

właśnie dnia, był w całkiem niezłej formie. - Usłyszałem odgłosy zabawy i domyśliłem się, że 

masz gości. Nie zdawałem sobie, naturalnie, sprawy, że podejmujesz pana de Silvę. 

Jesse na sardoniczne spojrzenie Paula odpowiedział spojrzeniem pełnym nienawiści. 

- Slater - odezwał się niezbyt przyjaznym tonem. 

- Jesse - odparł Paul swobodnie. - Jak się miewasz? 

- Miałem się lepiej, zanim przyszedłeś. 

Paul uniósł do góry ciemne brwi, jakby zdziwiony tą odpowiedzią. 

- Naprawdę? Suze nic ci zatem nie powiedziała? 

- Co tak... - zaczął Jesse, ale przerwałam mu szybko. 

- O zmiennikach? - Stanęłam przed Jesse'em, jakbym w ten sposób chciała go zasłonić 

przed tym, co Paul, jak przeczuwałam, miał zamiar zrobić. - I o tym przechodzeniu dusz? Nie, 

nie miałam jeszcze okazji mu o tym powiedzieć. Ale zrobię to. Dzięki, że wpadłeś. 

Paul uśmiechnął się tylko radośnie. Coś w tym uśmiechu sprawiło, że serce zaczęło mi 

bić jak szalone... 

I to wcale nie dlatego, że ktoś próbował mnie pocałować. 

- Nie dlatego przyszedłem - oznajmił Paul, ukazując wszystkie niezwykle białe zęby. 

Poczułam,  jak  Jesse  drętwieje  obok  mnie.  I  on,  i  Szatan  wykazywali  wyjątkową 

wrogość wobec Paula. Szatan wskoczył na parapet, nastroszył futro, warcząc głośno na Paula. 

Jesse nie okazywał wrogości w sposób tak otwarty,  ale uznałam, że to tylko kwestia 

czasu. 

-  No,  jeśli  przyszedłeś  na  imprezę  do  Brada  -  powiedziałam  szybko  -  to  chyba  się 

trochę zgubiłeś. Impreza jest na dole, nie tutaj. 

-  Nie  przyszedłem  na  imprezę  -  powiedział  Paul.  -  Przyszedłem,  żeby  ci  to  oddać.  - 

Sięgnął  do  kieszeni  dżinsów  i  wyciągnął  jakiś  mały,  ciemny  przedmiot.  -  Zostawiłaś  to  w 

mojej sypialni. 

background image

Spojrzałam  na  jego  wyciągniętą  dłoń.  Leżała  na  niej  szylkretowa  spinka  do  włosów, 

ta,  którą  zgubiłam.  Ale  nie  u  Paula.  Zgubiłam  ją  w  poniedziałek  rano,  w  pierwszy  dzień 

szkoły. Widocznie mi spadła, a Paul ją znalazł i podniósł. 

Podniósł  i  trzymał  przez  cały  tydzień,  żeby  móc  rzucić  ją  Jesse'owi  w  twarz,  tak  jak 

teraz. 

I  zniszczyć  moje  życie.  Oto,  kim  był  Paul.  Nie  pośrednikiem.  Nie  zmiennikiem. 

Niszczycielem. 

Szybkie spojrzenie na Jesse'a przekonało mnie, że te niedbale wypowiedziane słowa - 

„Zostawiłaś to w mojej sypialni” - odniosły spodziewany skutek. Jesse wyglądał, jakby dostał 

pięścią w brzuch. 

Wiedziałam, jak się czuje. Paul tak działał na ludzi. 

- Dzięki - powiedziałam, wyrywając spinkę z jego ręki. - Zgubiłam ją w szkole, a nie u 

ciebie. 

- Jesteś pewna? - Paul się uśmiechnął. Zdumiewające, jakie potrafił grać niewiniątko, 

kiedy tylko miał na to ochotę. - Mógłbym przysiąc, że zostawiłaś ją na moim łóżku. 

Pięść  pojawiła  się  znikąd.  Przysięgam,  nie  zauważyłam,  co  się  szykuje.  Stałam, 

zastanawiając  się,  jak  zdołam  się  wytłumaczyć  Jesse'owi,  kiedy  jego  pięść  trafiła  w  twarz 

Paula. 

Paul też niczego nie zauważył. Inaczej by się uchylił. Kompletnie zaskoczony, runął w 

stronę  mojej  toaletki.  Perfumy  i  lakier  do  paznokci  wylały  się  na  niego,  kiedy  zderzył  się  z 

nakrytym falbaniastą serwetą stolikiem. 

-  W  porządku  -  powiedziałam,  stając  pośpiesznie  pomiędzy  nimi.  -  Dobrze.  Dosyć. 

Jesse,  on  cię  próbuje  wyprowadzić  z  równowagi.  Nic  się  nie  zdarzyło,  jasne?  Poszłam  do 

niego, bo powiedział, że wie coś o czymś, co nazywa się transferencją dusz. Myślałam, że to 

może coś, co by ci pomogło. Przysięgam, że to wszystko. Do niczego nie doszło. 

- Do niczego nie doszło - odezwał się Paul rozbawionym tonem, gramoląc się na nogi. 

Krew  kapała  mu  z  nosa  na  koszulę,  ale  raczej  nie  zwracał  na  to  uwagi.  -  Powiedz  mi  coś, 

Jesse. Czy ona też wzdycha, kiedy tyją całujesz? 

Teraz sama chciałam go zabić. Jak on mógł? Jak mógł? 

Właściwe pytanie, rzecz jasna, brzmiało: jak ja mogłam? Jak mogłam być taka głupia, 

żeby  pozwolić  się  całować  w  ten  sposób?  Bo  pozwoliłam  mu  na  to  -  nawet  oddawałam  mu 

pocałunki.  Nie  doszłoby  do  tego,  gdybym  więcej  uwagi  poświęcała  ćwiczeniu 

wstrzemięźliwości. 

Czułam się skrzywdzona, byłam zła i byłam, mówiąc wprost, samotna. 

background image

Tak samo jak Paul. 

Nigdy jednak nie starałam się celowo nikogo zranić. 

Tym razem pięść Jesse'a posłała Paula pod okno, gdzie Szatan, ogólnie niezadowolony 

z  przebiegu  wypadków,  wydał  wściekły  syk,  po  czym  wyskoczył  przez  okno  na  dach  nad 

gankiem. Paul wylądował twarzą w poduszkach. Kiedy podniósł głowę, zauważyłam krew na 

atłasie. 

-  Wystarczy  -  krzyknęłam,  chwytając  Jesse'a  za  ramię,  kiedy  szykował  się  do 

następnego ciosu. - Boże, Jesse, nie widzisz, co on robi? Próbuje cię rozwścieczyć. Nie dawaj 

mu satysfakcji. 

-  Nie  o  to  mi  chodzi  -  odezwał  się  Paul  z  parapetu.  Oparł  głowę  na  zakrwawionej 

poduszce,  ściskając  nos  palcami,  żeby  zatamować  strumień  krwi.  -  Próbuję  wykazać 

obecnemu  tutaj  Jesse'owi,  że  potrzebujesz  prawdziwego  chłopaka.  To  znaczy,  no,  dajcie 

spokój. Jak długo, wydaje wam się, że to potrwa? Suze, nie powiedziałem ci tego wcześniej, 

ale teraz ci powiem, bo wiem, o czym myślałaś. Przemieszczanie się dusz działa tylko wtedy, 

kiedy  wyrzucisz  duszę  obecnie  zajmującą  ciało  i  wprowadzisz  inną  duszę  na  jej  miejsce. 

Innymi  słowy,  to  morderstwo.  Przykro  mi,  ale  nie  robisz  na  mnie  wrażenia  morderczyni. 

Twój Jesse będzie musiał któregoś dnia przenieść się dalej. Ty go tylko zatrzymujesz... 

Czułam,  jak  ramię  Jesse'a  porusza  się  konwulsyjnie,  uwiesiłam  się  na  nim  całym 

ciężarem ciała. 

- Zamknij się, Paul - powiedziałam. 

- A co z tobą, Jesse? To jest, co ty, do diabła, możesz jej dać? - Paul śmiał się, mimo 

krwi cieknącej mu po twarzy. - Nie możesz jej nawet postawić filiżanki głupiej kawy... 

Jesse  eksplodował,  wyrywając  się  z  mojego  uścisku.  Tylko  w  ten  sposób  potrafię  to 

opisać. W jednej chwili stał obok mnie, w następnej leżał na Paulu; obaj złapali się nawzajem 

rękami za szyje. Sturlali się na podłogę z hukiem, który mógłby postawić na nogi cały dom. 

Nic  sądziłam  jednak,  żeby  ktokolwiek  ich  usłyszał.  Brad  włączył  na  dole  stereo  i 

ściany wibrowały od muzyki. Hip hopu - ulubionej muzyki Brada. Nie miałam wątpliwości, 

że sąsiedzi będą zachwyceni tą słodką kołysanką. 

Jesse i Paul tarzali się po podłodze. Zastanawiałam się nad stłuczeniem czegoś nad ich 

głowami.  Problem  polegał  na  tym,  że  przy  ich  zacietrzewieniu  to  by  pewnie  nic  nie  dało. 

Przemawianie  im  do  rozumu  nie  poskutkowało.  Musiałam  coś  zrobić.  Zamierzali  się 

pozabijać i to z mojej winy. Z mojej własnej, cholernej winy. 

Nie wiem, skąd mi przyszedł do głowy pomysł z gaśnicą. Patrzyłam z przerażeniem, 

jak  Jesse  pchnął  Paula  z  całej  siły  na  półkę  z  książkami,  kiedy  nagle  pomyślałam:  Ojej, 

background image

gaśnica. Zakręciłam się na pięcie i wypadłam z pokoju. Pognałam po schodach - muzyka była 

coraz głośniejsza, a odgłosy bójki w moim pokoju cichły z każdym stopniem. 

Na  dole  impreza  Brada  rozkręcała  się  w  najlepsze.  Dziesiątki  skąpo  odzianych, 

wirujących w rytm muzyki ciał zapełniało salon. Połowy nie byłam nawet w stanie rozpoznać. 

Potem zdałam sobie sprawę, że to pewnie koledzy Jake'a z college'u. W przelocie zobaczyłam 

Neila  Jankowa  trzymającego  jeden  z  niebieskich  plastykowych  kubków,  które  Debbie 

Mancuso tak starannie ustawiła na stole w kuchni. Rozlał piwo dookoła, kiedy przemknęłam 

obok niego. 

A więc Jake, jak z tego wynikało, zjawił się już z beczką. 

Musiałam  się  rozpłaszczyć  na  ścianie,  żeby  przecisnąć  się  obok  ludzi  na  korytarzu 

przed  kuchnią.  Kiedy  przedarłam  się  do  środka,  stwierdziłam,  że  tam  też  jest  pełno 

nieznanych mi osób. Rzut oka przez rozsuwane szklane drzwi pozwolił mi zorientować się, że 

w  łaźni,  mogącej  z  założenia  pomieścić  do  ośmiu  osób,  siedziało  teraz  około  trzydziestu,  w 

większości jedni na drugich. Tak, jakby mój dom stał się nagle jakąś meliną „Playboya”. Nie 

wierzyłam własnym oczom. 

Gaśnicę znalazłam pod zlewem, gdzie Andy trzymał ją na wypadek, gdyby zapalił się 

tłuszcz  na  kuchni.  Krzyczałam  „przepraszam”  do  ochrypnięcia,  zanim  zdołałam  ponownie 

wydostać  się  na  korytarz.  Usłyszałam  wówczas  ze  zdumieniem,  że  ktoś  wykrzykuje  moje 

imię. Za mną stali Cee Cee i Adam. 

- Co wy tu robicie? - wrzasnęłam w odpowiedzi. 

- Zostaliśmy zaproszeni - odkrzyknęła Cee Cee - trochę, jak zauważyłam, niepewnie. 

Domyśliłam  się,  że  budzili  wśród  pozostałych  gości  lekkie  zdziwienie.  Nie  należą  do  tego 

samego kręgu co Brad. Co to, to nie. 

-  Spójrz  -  powiedział  Adam,  podnosząc  do  góry  zaproszenie  od  Brada.  -  Jesteśmy 

legalnie. 

- No, to świetnie - powiedziałam. - Bawcie się dobrze. Posłuchajcie, u mnie na górze 

coś się dzieje... 

- Pójdziemy z tobą - krzyknęła Cee Cee. - Tu na dole jest za dużo hałasu. 

U  mnie  na  górze,  z  czego  zdawałam  sobie  sprawę,  wcale  nie  było  spokojniej.  A  na 

dodatek  trwała  tam  jeszcze  bijatyka  pomiędzy  Paulem  Slaterem  a  moim  niedoszłym 

chłopakiem. 

- Zostańcie tutaj - zawołałam. - Wrócę za minutkę. Adam jednak zauważył  gaśnicę i 

ze słowami „Super! Efekty specjalne!” ruszył za mną. 

background image

Nic nie mogłam na to poradzić. Musiałam wrócić na górę, jeśli miałam powstrzymać 

Paula  i  Jesse'a  przed  pozabijaniem  się  nawzajem  -  czy  też  przynajmniej  Jesse'a  przed 

zabiciem Paula, bo Jesse oczywiście był już martwy. Cee Cee i Adama czekały trudne chwile 

w związku z tym, co mieli zobaczyć na górze. 

Miałam nadzieję pozbyć się ich na schodach. Wszelkie nadzieje rozwiały  się jednak, 

kiedy dotarłszy wreszcie do schodów, zobaczyłam Paula i Jesse'a staczających się w dół. 

To znaczy, zobaczyłam ja. Zwarci w śmiertelnej walce, turlali się po schodach jeden 

przez drugiego, trzymając się nawzajem za ubrania. 

Cee Cee i Adam - jak również wszyscy, którzy przypadkiem spojrzeli w tym kierunku 

-  zobaczyli  jednak  coś  innego.  Ujrzeli  mianowicie  Paula  Slatera,  posiniaczonego  i 

zakrwawionego, który spadał ze schodów, zadając ciosy pięściami - no cóż, pozornie samemu 

sobie. 

- O mój Boże! - krzyknęła Cee Cee, kiedy Paul, Jesse'a oczywiście nie widziała, upadł 

ciężko u jej stóp. - Suze! Co się dzieje? 

Jesse pierwszy doszedł do siebie. Podniósł się na nogi, schylił, złapał Paula za ramiona 

i podniósł do góry, żeby móc mu znowu dołożyć. 

Ale  nie  to  zobaczyli  Cee  Cee,  Adam  i  pozostali  świadkowie.  Widzieli,  jak  jakaś 

tajemnicza siła podrzuciła Paula do góry, a potem cisnęła przez pokój. 

Tańce praktycznie ustały, chociaż muzyczny łomot trwał dalej. Wszyscy gapili się na 

Paula. 

- O mój Boże - krzyknęła Cee Cee. - Czy on jest naćpany? Adam pokręcił głową. 

- To by wiele wyjaśniało, jeśli chodzi o tego faceta - powiedział. 

W  tym  czasie  Jake,  widocznie  zawiadomiony  przez  kogoś,  przedarł  się  do  salonu, 

spojrzał na Paula wijącego się na podłodze - z rękami Jesse'a zaciśniętymi na szyi, co jedynie 

ja mogłam zobaczyć - i mruknął: 

- O Jezu. 

Widząc  gaśnicę  w  moich  rękach,  podszedł  do  mnie  zdecydowanym  krokiem,  zabrał 

mi ją i posłał strumień białej piany w kierunku Paula. 

Sytuacja nie zmieniła się dzięki temu na lepsze, o nie. Dwaj zapaśnicy przetoczyli się 

tylko do jadalni - goście w popłochu uskakiwali im z drogi - i rąbnęli w szafkę z porcelaną 

mojej  mamy,  która  naturalnie  zachwiała  się  i  przewróciła,  przy  czym  wszystkie  talerze 

rozbiły się w drobny mak. 

Jake był oszołomiony. 

background image

- Co jest, do cholery, z tym facetem? Upił się, czy co? Stojący w pobliżu Neil Jankow, 

nadal z kubkiem piwa w ręce, powiedział: 

- Może ma atak. Lepiej wezwać karetkę. Jake zaniepokoił się. 

- Nie! - krzyknął. - Nie, tylko nie karetkę i nie gliny! Niech nikt nie wzywa policji! 

W każdym razie tyle powiedział, zanim Jesse wyrzucił Paula przez szklane drzwi na 

taras. 

Prysznic szklanych odłamków uświadomił ludziom zażywającym kąpieli w łaźni, że w 

domu  toczy  się  śmiertelna  walka.  Usiłowali  z  wrzaskiem  uciec  przed  miotającym  się  na 

wszystkie  strony  ciałem  Paula,  natykając  się  po  drodze  na  ostre  kawałki  szkła.  Ponieważ 

jednak byli boso, nie mieli dokąd uciec, podczas gdy Paul i Jesse tłukli się na tarasie. 

Brad,  także  uwięziony  w  łaźni  -  z  Debbie  Mancuso  uwieszoną  na  nim  jak 

przypadkowa  ryba  -  wpatrywał  się  z  niedowierzaniem  w  ziejącą  dziurę,  gdzie  przedtem 

znajdowały się rozsuwane drzwi. 

- Slater! Zapłacisz za nowe drzwi, ty czubku! - ryknął. 

Na Paulu to nie zrobiło w tym momencie żadnego wrażenia. Szarpał się, żeby złapać 

oddech. Jesse trzymał go za szyję, nad krawędzią basenu z wodą. 

- Zostawisz ją w spokoju? - zapytał Jesse, podczas gdy światła na dnie jacuzzi spowiły 

ich niesamowitym błękitnym blaskiem. 

- Ani mi się śni - wychrypiał Paul. 

Jesse zanurzył jego głowę w basenie, przytrzymując ją pod wodą. 

Neil, który wyszedł za Jakiem na taras, zawołał: 

- Teraz próbuje się utopić! Ackerman, zrób coś, i to szybko! 

- Jesse - krzyknęłam. - Puść go. Nie wolno tak. Cee Cee rozejrzała się. 

- Jesse? - powtórzyła zdezorientowana. - On jest tutaj? Odwróciłam uwagę Jesse'a na 

tyle, że zwolnił uchwyt i Jake, z pomocą Neila, zdołał wyciągnąć Paula, który dyszał ciężko. 

Koszulę miał mokrą od krwi i chlorowanej wody. Nie mogłam dłużej tego znieść. 

-  Macie  przestać  natychmiast  -  zwróciłam  się  do  Jesse'a  i  Paula.  -  Dość  tego. 

Zrujnowaliście mój dom. Zrobiliście sobie nawzajem krzywdę. A ponadto - dodałam, widząc 

wokoło na pół ciekawe,  na pół przerażone spojrzenia skierowane w moją stronę - myślę, że 

zniszczyliście resztki mojej reputacji. 

Zanim któryś z nich zdążył odpowiedzieć, odezwał się nowy głos: 

-  Nie  do  wiary  -  powiedział  Craig  Jankow,  materializując  się  na  lewo  od  brata  -  że 

urządziliście,  taką  imprezę  i  nikt  mnie  nie  zaprosił.  Poważnie  -  ciągnął  Craig,  kiedy 

background image

popatrzyłam  na  niego  z  niedowierzaniem  -  wygląda  na  to,  że  świetnie  się  bawicie.  Wy, 

pośrednicy, wiecie, jak się urządza imprezy. 

Jesse nie zwracał uwagi na przybysza. Zwracając się do Paula, powiedział: 

- Nie zbliżaj się do niej. Rozumiesz? 

- Ugryź się... - zasugerował Paul. 

Z pluskiem wylądował ponownie z głową w basenie. Jesse wyrwał go z rąk Jake'a. 

Ku  zaskoczeniu  wszystkich  tym  razem  Neil  towarzyszył  Paulowi  pod  wodą.  A  to 

dlatego, że Craig, bystry uczeń, postanowił pójść za ciosem i załatwić sprawę: skoro - ja - nie 

- żyję - to - mój - brat - też - nie - powinien. 

- Neil! - wrzasnął Jake, usiłując wyciągnąć zarówno Paula, jak i swojego przyjaciela, 

który na jego oczach, z niewytłumaczalnych powodów zanurzył się w basenie z gorącą wodą. 

Nie wiedział, rzecz jasna, że obaj znajdują się w mocy duchów. 

Ja  jednak  byłam  tego  świadoma.  Wiedziałam  także,  że  żadne  z  nas  nie  jest  w  stanie 

nic zrobić. Duchy mają nadludzką siłę. Nie było sposobu, żeby wyrwać ofiary z ich rąk. Nie, 

dopóki nie będą tak samo martwe, jak... cóż, jak sami zabójcy. 

Dlatego też musiałam zrobić coś, czego nie chciałam zrobić. Po prostu nie widziałam 

innego wyjścia. Groźby nie podziałały. Siła nie podziałała. Zostało jedno wyjście. 

Naprawdę, naprawdę nie miałam ochoty tego robić. Robiło mi się duszno ze strachu. Z 

trudem oddychałam, tak się bałam. Ostatnim razem, kiedy odwiedziłam to miejsce, o mało nie 

umarłam.  I  nie  miałam  jak  sprawdzić,  czy  Paul  mnie  nie  oszukał.  A  jeśli  zrobię,  jak 

powiedział i trafię w jeszcze gorsze miejsce niż poprzednim razem? 

Chociaż trudno byłoby sobie wyobrazić gorsze miejsce. 

Jaki jednak miałam wybór? Żadnego. 

Strasznie, okropnie nie chciałam tego zrobić. 

Ale nie zawsze robimy to, co rzeczywiście chcemy. 

Z  sercem  w  gardle  zanurzyłam  ręce  we  wzburzonej,  gorącej  wodzie  i  chwyciłam  za 

koszulę.  Nie  wiedziałam  nawet,  czyje  ubrania  złapałam.  Wiedziałam  tylko,  że  to  jedyny 

dostępny dla mnie sposób, żeby zapobiec morderstwu. 

Potem  zamknęłam  oczy  i  wyobraziłam  sobie  miejsce,  w  którym  miałam  nadzieję 

nigdy już się nie znaleźć. 

A kiedy otworzyłam oczy, byłam właśnie tam. 

background image

17 

Nie byłam sama. Paul był ze mną. Craig Jankow też. - Co...? - Craig rozglądał się po 

długim, ciemnym korytarzu, równie niesamowicie cichym jak impreza Brada głośna. - Gdzie 

my u diabła jesteśmy? 

- Tam, dokąd już dawno temu powinieneś się udać - odparł Paul, starannie otrzepując 

koszulę  z  kurzu,  chociaż  jako  że  przenieśliśmy  się  w  inny  wymiar,  gdzie  była  tylko  jego 

świadomość,  a  nie  ciało,  żaden  kurz  nie  brudził  koszuli.  Zwracając  się  do  mnie,  Paul 

powiedział z uśmiechem: - Dobra robota, Suze. I to przy pierwszej próbie. 

- Zamknij się. - Nie byłam w nastroju do wymiany uprzejmości. Znajdowałam się w 

miejscu,  w  którym  naprawdę  nie  chciałam  przebywać...  w  miejscu,  do  którego  wracałam  w 

koszmarnych  snach,  budząc  się  z  uczuciem  kompletnego  fizycznego  i  emocjonalnego 

wyczerpania,  miejscu  które  wysysało  ze  mnie  życie...  nie  wspominając  o  odwadze.  -  Nie 

jestem specjalnie zachwycona tym faktem. 

-  Rozumiem.  -  Paul  wyciągnął  rękę,  dotykając  swojego  nosa.  Ponieważ  byliśmy  w 

świecie  duchów,  a  nie  w  tym  prawdziwym,  jego  nos  nie  krwawił.  Ubranie  także  nie  było 

mokre. - Wiesz, to, że jesteśmy tutaj, oznacza, że nasze ciała zostały na dole. 

- Wiem - powiedziałam, zerkając nerwowo w głąb spowitego mgłą korytarza. Tak jak 

we  śnie,  nie  widziałam,  co  jest  na  jego  końcach.  Widziałam  tylko  szereg  drzwi,  które 

wydawały się ciągnąć w nieskończoność. 

-  Cóż  -  powiedział  Paul  -  to  powinno  zwrócić  uwagę  Jesse'a.  To  znaczy,  że  nagle 

zapadłaś w śpiączkę. 

- Zamknij się - powtórzyłam. Miałam ochotę się rozpłakać. Naprawdę. A nienawidzę 

płakać. Może bardziej nawet niż wpadać w przepaść bez dna. - To wszystko twoja wina. Nie 

trzeba było robić sobie z niego wroga. 

- A ty - odparł Paul w odruchu gniewu - nie powinnaś się całować... 

- Przepraszam - przerwał Craig. - Ale czy ktoś mógłby może wyjaśnić mi dokładnie... 

- Zamknij się! - krzyknęliśmy jednocześnie z Paulem. 

- Słuchaj - powiedziałam przerywanym głosem do Paula. - Przykro mi z powodu tego, 

co zaszło w twoim domu. W porządku? Straciłam głowę. Ale to nie znaczy, że coś się między 

nami dzieje. 

- Straciłaś głowę - powtórzył Paul bezbarwnym tonem. 

background image

-  Zgadza  się  -  powiedziałam.  Włoski  na  karku  zjeżyły  mi  się.  Nie  lubiłam  tego 

miejsca. Nie podobały mi się macki mgły opasujące moje nogi. Nie podobały mi się grobowy 

bezruch i cisza. Nie podobało mi się to, że widziałam cokolwiek w odległości zaledwie metra. 

Kto wie, w którym miejscu mogła zniknąć podłoga? 

- A co, jeśli ja chcę, żeby coś się działo między nami? - zapytał. 

- Przykro mi. 

Zerknął  na  Craiga,  który  szedł  korytarzem,  przyglądając  się  z  zainteresowaniem 

zamkniętym drzwiom po obu stronach. 

- A co z przemieszczaniem się tam i z powrotem? - zapytał Paul. 

- Co z tym? 

-  Powiedziałem  ci,  jak  to  zrobić,  prawda?  Cóż,  są  też  inne  rzeczy,  które  mogę  ci 

pokazać. Rzeczy, o których ci się nawet nie śniło. 

Zamrugałam  oczami.  Pomyślałam  o  tym,  co  mówił  tamtego  popołudnia  w  swoim 

pokoju na temat przechodzenia dusz. Jakaś część mnie bardzo chciała się dowiedzieć, o co w 

tym wszystkim chodzi. Bardzo, bardzo chciała się dowiedzieć. 

Jakaś część mnie z kolei nie chciała mieć nic do czynienia z Paulem Slaterem. 

- Daj spokój, Suze - ciągnął Paul. - Sama wiesz, że umierasz z ciekawości. Całe życie 

zastanawiałaś  się,  kim,  czy  też  czym,  naprawdę  jesteś.  A  ja  ci  mówię,  że  znam  odpowiedź. 

Znam ją. I podzielę się z tobą swoją wiedzą, jeśli tylko mi na to pozwolisz. 

Spojrzałam na niego zmrużonymi oczami. 

- A co ty będziesz miał ze swojej wspaniałomyślnej oferty? - zapytałam. 

- Przyjemność przebywania w twoim towarzystwie - odparł z uśmiechem. 

Powiedział  to  niedbałym  tonem,  ale  wiedziałam,  że  nie  można  tego  lekceważyć  w 

żaden  sposób.  Dlatego  właśnie,  mimo  palącej  ciekawości,  nie  śpieszyłam  się  z  przyjęciem 

jego  propozycji.  Ze  względu  na  ten  haczyk.  Haczyk  polegający  na  tym,  że  będę  musiała 

spędzać czas w towarzystwie Paula Slatera. 

Może było warto. Prawie.  I to nie dlatego, że wreszcie dowiedziałabym się czegoś z 

pierwszej  ręki  o  prawdziwej  naturze  tak  zwanego  daru,  ale  dlatego  że  byłabym  w  stanie 

zapewnić bezpieczeństwo Jesse'owi... przynajmniej ze strony Paula. 

- W porządku - powiedziałam. 

Określić  reakcję  Paula  jako  zaskoczenie  byłoby  nieporozumieniem  na  skalę  stulecia. 

Zanim zdążył się odezwać, dodałam opryskliwie: 

-  Ale  Jesse  jest  poza  twoim  zasięgiem.  Mówię  poważnie.  Żadnych  obelg.  Żadnego 

mordobicia. Żadnych egzorcyzmów. 

background image

Paul uniósł jedną brew do góry. 

- A więc to tak - powiedział wolno. 

- Tak - odparłam. - Właśnie tak. 

Nie odzywał się tak długo, że stwierdziłam, że chce uznać całą sprawę za niebyłą. Co 

by mi całkiem odpowiadało. Do pewnego stopnia. Pomijając część dotyczącą Jesse'a. 

Potem jednak Paul wzruszył ramionami, mówiąc: 

- W porządku, jeśli o mnie chodzi. 

Wytrzeszczyłam  na  niego  oczy,  nie  wierząc  własnym  uszom.  Czyżbym  w  tej  chwili 

uzyskała - kosztem, trzeba przyznać, ogromnego osobistego poświęcenia - odroczenie wyroku 

na Jesse'a? 

Nonszalancja  Paula  przekonała  mnie,  że  się  nie  myliłam.  A  szczególnie  zaś 

odpowiedź,  jakiej  udzielił  Craigowi,  kiedy  ten  ostatni  chwycił  za  klamkę  przy  jednych  z 

drzwi, wołając: 

- Hej, co jest za tymi drzwiami?! 

- To, na co zasłużyłeś - powiedział Paul z krzywym uśmiechem. 

Craig obejrzał się na niego przez ramię. 

- Naprawdę? To, na co zasłużyłem? 

- Pewnie - potwierdził Paul. 

- Nie słuchaj go, Craig - powiedziałam. - On nie wie, co jest za tymi drzwiami. Tam 

może  być  nagroda  za  dobre  uczynki.  Może  być  jakieś  inne  życie.  Nikt  tego  nie  wie.  Nikt 

nigdy nie wyszedł tymi drzwiami. Możesz tylko przejść w jedną stronę. 

Craig przyglądał się drzwiom z namysłem. 

- Inne życie, tak? - powiedział. 

- Albo zbawienie wieczne - odezwał się Paul. - Albo, w zależności od tego, czy byłeś 

zły, wieczne potępienie. No, dalej. Otwórz je i przekonaj się, czy byłeś dobrym człowiekiem, 

czy nie. 

Craig wzruszył ramionami, ale nie odwrócił wzroku od drzwi. 

- Cóż - powiedział. - To lepsze niż tkwić tutaj. Przekażcie Neilowi, że mi przykro, że 

zachowałem się jak taki... no, wiecie. Chodzi tylko o to, że to naprawdę nie było w porządku. 

Położył  rękę  na  klamce  i  nacisnął  ją  leciutko.  Drzwi  otworzyły  się  na  ułamek 

centymetra... 

I Craig zniknął w błysku światła tak oślepiającego, że musiałam zakryć oczy rękami. 

- No - usłyszałam głos Paula parę sekund później - teraz, kiedy mamy go z głowy... 

background image

Opuściłam  ręce.  Craiga  nie  było.  Miejsce,  gdzie  stał,  ziało  pustką.  Nawet  mgła  nie 

była wzburzona. 

-  Czy  możemy  się  stąd  zabrać?  -  Paul  zadrżał  lekko.  -  To  miejsce  wywołuje  u  mnie 

gęsią skórkę. 

Usiłowałam  ukryć  zdumienie,  że  Paul  czuje  to  samo  co  ja.  Ciekawa  byłam,  czy  też 

miewał z tego powodu koszmary. Jakoś nie wydawało mi się. 

Ale też nie sądziłam, żeby mnie miały prześladować w przyszłości. 

- Dobrze - powiedziałam. - Tylko... tylko, jak my wrócimy? 

-  Tak  samo  -  odparł  Paul,  zamykając  oczy  -  Po  prostu  przywołaj  w  myślach 

odpowiedni obraz. 

Zamknęłam  oczy,  czując  ciepły  dotyk  palców  Paula  na  ramieniu  i  chłód  mgły  na 

nogach... 

W sekundę później upiorną ciszę zastąpiła głośna muzyka. I krzyki. I wycie syren. 

Otworzyłam oczy. 

Pierwszą  rzeczą,  jaką  zobaczyłam,  była  twarz  Jesse'a  tuż  nad  moją.  Wydawała  się 

blada na tle czerwono - białych świateł karetki, która zatrzymała się przy tarasie. Obok Jesse'a 

byli Cee Cee i Jake. 

Cee Cee odezwała się pierwsza: 

- Ocknęła się! O mój Boże, Suze! Ocknęłaś się! Dobrze się czujesz? 

Usiadłam  półprzytomna.  Nie  czułam  się  za  dobrze.  W  gruncie  rzeczy  czułam  się 

trochę tak, jakby ktoś mi porządnie przyłożył w głowę. Naprawdę mocno. Ścisnęłam skronie. 

Ból głowy. Pulsujący ból. Ból wywołujący mdłości. 

-  Susannah.  -  Jesse  objął  mnie  ramieniem.  W  jego  głosie  brzmiał  niepokój.  - 

Susannah,  co  się  stało?  Czy  wszystko  w  porządku?  Dokąd...  dokąd  odeszłaś?  Gdzie  jest 

Craig? 

-  Tam  gdzie  jego  miejsce  -  odparłam,  krzywiąc  się,  ponieważ  światła  ambulansu 

wzmogły tysiąckrotnie ból pod czaszką. - Czy Neilowi... Czy Neilowi nic się nie stało? 

- Nic mu nie jest, Susannah. - Jesse wyglądał na równie rozbitego, jak ja się czułam... 

a  to  znaczy,  że  bardzo.  Nie  sądzę,  żeby  ostatnich  parę  minut  było  dla  niego  przyjemnych. 

Ostatecznie  straciłam  nagle  przytomność,  bez  żadnej  widocznej  przyczyny.  Dżinsy 

zamoczyły  mi  się  od  wody  w  basenie.  Mogłam  sobie  tylko  wyobrazić,  jak  wyglądały  moje 

włosy. Bałam się stanąć przed lustrem. 

- Susannah. - Jesse ściskał mnie serdecznym, opiekuńczym gestem. Cudowne uczucie. 

- Co się stało? 

background image

- Kto to jest Neil? - zapytała Cee Cee. Zerknęła zaniepokojona na Adama. - Och, mój 

Boże. Ona majaczy. 

-  Później  ci  powiem  -  powiedziałam,  spoglądając  w  stronę  Cee  Cee.  Nieco  dalej 

dostrzegłam Paula, który również siedział. W przeciwieństwie do Neila, który padł w miejscu, 

które kiedyś zajmowały szklane drzwi, był w stanie to zrobić bez pomocy sanitariusza. Ale, 

podobnie  jak  Neil,  wypluwał  z  siebie  mnóstwo  chlorowanej  wody.  Nie  tylko  spodnie  miał 

mokre. Przemókł od stóp do głów. A nos krwawił mu obficie. 

-  Co  my  tutaj  mamy?  -  Obok  mnie  uklękła  sanitariuszka  i,  chwytając  mnie  za 

nadgarstek, zaczęła mierzyć puls. 

- Zemdlała nagle - oznajmiła Cee Cee rzeczowo. - Nie, niczego nie piła. 

- Dużo tu tego było - stwierdziła sanitariuszka. Sprawdziła moje źrenice. - Uderzyłaś 

się także w głowę? 

-  Nic  o  tym  nie  wiem  -  powiedziałam,  mrużąc  oczy  w  świetle  jej  małej  latarki 

punktowej. 

- Mogła to zrobić - odezwała się Cee Cee - kiedy straciła przytomność. 

Sanitariuszka popatrzyła z dezaprobatą. 

-  Kiedy  wy  się,  dzieciaki,  tego  nauczycie?  Nie  wolno  -  mówiła  surowo  -  mieszać 

alkoholu i łaźni. 

Nie chciało mi się jej przekonywać, że nie piłam. Ani też, skoro już o tym mowa, nie 

siedziałam  w  łaźni.  Ostatecznie  byłam  całkowicie  ubrana.  Wystarczyło,  że  sanitariuszka 

pozwoliła  mi  odejść  po  upewnieniu  się,  że  nic  mi  się  nie  stało,  zalecając  pić  dużo  wody  i 

położyć się spać. Neil, jak się okazało, też wyszedł z tej przygody bez szwanku. Zobaczyłam 

go  w  parę  minut  później,  jak  zamawiał  taksówkę  przez  telefon  komórkowy.  Podeszłam  do 

niego  i  powiedziałam,  że  teraz  może  już  bezpiecznie  jeździć  swoim  samochodem.  Tylko  na 

mnie spojrzał, jakbym zwariowała. 

Paul nie miał tyle szczęścia co Neil i ja. Jego nos okazał się złamany, więc zabrano go 

do szpitala. Widziałam go na chwilę, zanim go zabrano i nie sprawiał wrażenia szczęśliwego. 

Patrzył na mnie zza opatrunku, jaki mu nałożono na twarz. 

- Głowa boli? - zapytał zachrypniętym głosem. 

- Koszmarnie - odpowiedziałam. 

- Zapomniałem cię ostrzec. Zawsze tak jest po powrocie stamtąd. 

Skrzywił się. Uświadomiłam sobie, że próbuje się uśmiechnąć. 

- Wrócę - powiedział, naśladując Terminatora, co wypadło smutno. Potem sanitariusze 

zabrali go do karetki. 

background image

Rozejrzałam się za Jesse'em. Nie miałam pojęcia, co mu powiem... może coś o tym, że 

nie musi się już obawiać Paula? 

To  się  okazało  bez  znaczenia,  ponieważ  nigdzie  go  nie  było.  Zobaczyłam  za  to 

zasapanego Brada, który zmierzał w moją stronę. 

- Suze! - krzyknął. - Chodź. Jakiś idiota wezwał gliny. Musimy ukryć beczkę, zanim 

przyjadą. 

Zamrugałam oczami. 

- Ani mi się śni - burknęłam tylko. 

- Suze. - Brad wyraźnie panikował. - Daj spokój! Oni ją skonfiskują! Albo wszystkich 

aresztują. 

Rozejrzałam się i zauważyłam Cee Cee obok samochodu Adama. 

- Hej, Cee - zawołałam. - Czy mogę z wami jechać i przenocować u ciebie? 

- Pewnie. O ile powiesz mi wszystko o tym Jessie - zawołała Cee Cee w odpowiedzi. 

-  Nie  ma  o  czym  mówić  -  stwierdziłam.  Bo  naprawdę  nie  było.  Jesse  odszedł. 

Wiedziałam doskonale dokąd. 

, I nie mogłam nic na to poradzić. 

background image

18 

-  Spójrz  prawdzie  w  oczy,  Suze  -  powiedziała  Cee  Cee,  pożerając  następnego  dnia 

podczas święta ojca Serry swoją połowę porcji cannoli. - Mężczyźni są koszmarni. 

- Ty mi to mówisz. 

- Mówię poważnie. Albo ty ich pragniesz, a oni ciebie nie chcą, albo oni chcą ciebie, a 

ty ich nie chcesz... 

- Witaj w moim świecie - mruknęłam ponuro. 

- Och, daj spokój - powiedziała, zaskoczona moim tonem. - Nie może być aż tak źle. 

Nie  byłam  w  nastroju,  żeby  z  nią  dyskutować.  Po  pierwsze,  dopiero  niedawno,  po 

około  dwunastu  godzinach,  pozbyłam  się  okropnego  bólu  głowy,  związanego  ze  zmianą 

wymiaru. Po drugie, chodziło o Jesse'a. Nie miałam ochoty rozmawiać z nią o najnowszych 

zawirowaniach w historii naszego związku. 

To nie tak, że nie miałam dość kłopotów. W postaci na przykład mamy i ojczyma. Nie 

wpadli  w  zbyt  morderczy  nastrój,  kiedy  po  powrocie  z  San  Francisco  zastali  ruinę,  która 

kiedyś  była  ich  domem...  nie  wspominając  o  wezwaniach  na  policję.  Brad  otrzymał  jedynie 

dożywotni zakaz wychodzenia z domu po południu, a Jake za współudział w organizowaniu 

imprezy  -  nie  mówiąc  już  o  dostarczeniu  alkoholu  -  został  pozbawiony  wszelkich  funduszy 

przeznaczonych  na  zakup  camaro.  Pieniądze  poszły  na  zapłacenie  rozmaitych  kar.  Jedynie 

fakt,  że  David  spędził  bezpiecznie  noc  w  domu  Todda  powstrzymał  Andy'ego  przed 

zamordowaniem  któregoś  ze  starszych  synów.  Widać  jednak  było,  że  myśli  o  tym... 

zwłaszcza kiedy mama zobaczyła, co się stało z porcelaną. 

To nie znaczy, że Andy  czy mama byli specjalnie zadowoleni ze mnie - nie dlatego, 

żeby wiedzieli, iż porcelana potłukła się z mojej winy, ale dlatego że nie doniosłam na braci. 

Mogłam  wydać  Brada  i  powołać  się  na  próbę  szantażu  wobec  mojej  osoby,  ale  wtedy 

dowiedzieliby się, że Brad ma na mnie coś, co rzeczywiście jest warte szantażu. 

Więc trzymałam buzię na kłódkę, szczęśliwa, że po raz pierwszy jestem prawie czysta 

w jakiejś sprawie. Cóż, jeśli nie liczyć porcelany - chociaż ku mojej radości nikt poza mną nie 

był tego świadomy. Wiedziałam jednak, że moja wina jest niezaprzeczalna. I zdawałam sobie 

sprawę, na co pójdą moje przyszłe zarobki z tytułu opieki nad dziećmi. 

Jestem pewna, że rozważali areszt domowy również jako karę dla mnie. Nie mogli mi 

jednak zabronić uczestniczyć w święcie ojca Serry, gdyż jako członkini samorządu szkolnego 

zostałam wyznaczona przez siostrę Ernestynę do obsługi jednego ze stoisk. 

background image

Dzięki  temu  właśnie  znalazłam  się  w  towarzystwie  Cee  Cee  przy  stoisku  z  cannoli. 

Cee  Cee,  jako  wydawca  szkolnej  gazetki,  także  musiała  się  pokazać.  Po  zajęciach 

poprzedniego  wieczoru  -  wiecie,  po  bójce,  podróży  do  innego  świata,  a  potem  całonocnych 

pogaduchach  przy  ogromnych  ilościach  popcornu  i  czekolady  -  żadna  z  nas  nie  była  w 

najlepszej  formie.  Zaskakująca  jednak  liczba  gości,  którzy  wybulili  dolca  na  cannoli, 

wydawała  się  nie  zauważać  worów  pod  naszymi  oczami...  może  dlatego,  że  obie  miałyśmy 

okulary przeciwsłoneczne. 

-  W  porządku  -  powiedziała  Cee  Cee.  To  była  głupota  ze  strony  siostry  Ernestyny 

powierzyć  nam  stoisko  ze  słodyczami,  ponieważ  większość  pyszności,  które  miałyśmy 

sprzedawać, trafiała do naszych żołądków. Po takiej nocy jak ostatnia czułyśmy głód cukru. - 

Paul Slater. 

- Co z nim? 

- Podobasz mu się. 

- Chyba tak - powiedziałam. 

- Tylko tyle? Chyba? 

- Powiedziałam ci. Podoba mi się kto inny. 

- Zgadza się - powiedziała Cee Cee. - Jesse. 

- Zgadza się. Jesse. 

- Któremu ty się nie podobasz? 

- No... tak. 

Siedziałyśmy  w  milczeniu  przez  jakąś  minutę.  Wokół  nas  rozbrzmiewała  muzyka 

mariachi.  Dalej  przy  fontannie  dzieciaki  próbowały  rozbić  piñatas.  Posąg  Junipero  Serry 

ozdobiono  kwiatami.  Obok  stoiska  z  taco  znajdowało  się  stoisko  z  wędlinami  i  papryką.  W 

społeczności przykościelnej było tylu Włochów co Latynosów. 

Cee Cee, patrząc na mnie zza ciemnych szkieł okularów, odezwała się nagle: 

- Jesse jest duchem, prawda? 

Zakrztusiłam się cannoli, które właśnie przełykałam. 

- C - co? - zapytałam, dusząc się. 

- Jest duchem - powiedziała Cee Cee. - Daruj sobie zaprzeczenia. Byłam tam zeszłej 

nocy,  Suze.  Widziałam...  cóż,  widziałam  rzeczy,  które  nie  dadzą  się  wytłumaczyć  w  żaden 

inny sposób. Mówiłaś do niego, choć nikogo tam nie było. A poza tym, ktoś trzymał  głowę 

Paula pod wodą. 

Czując, że czerwienię się jak burak, stwierdziłam: 

- Zwariowałaś. 

background image

-  Nie  -  odparła  Cee  Cee.  -  Nie  zwariowałam.  Wolałabym,  żeby  tak  było.  Wiesz,  że 

nienawidzę  takich  rzeczy.  Rzeczy,  których  nie  da  się  wyjaśnić  naukowo.  I  te  głupole  w 

telewizji,  które  twierdzą,  że  są  w  stanie  rozmawiać  z  umarłymi.  Ale...  -  Podszedł  do  nas 

turysta, pijany od jaskrawego słońca, świeżego powietrza i słabiutkiego piwa, serwowanego 

przy stoisku niemieckim. Położył dolara. Cee Cee wręczyła mu cannoli. Poprosił o serwetkę. 

Stwierdziłyśmy, że pojemnik z serwetkami jest pusty. Cee Cee przeprosiła. Turysta roześmiał 

się dobrodusznie, wziął cannoli i odszedł. 

- Ale co? - zapytałam nerwowo. 

-  Ale  jeśli  o  ciebie  chodzi,  to  chcę  wierzyć.  Któregoś  dnia  -  dodała,  biorąc  pusty 

pojemnik na serwetki - wyjaśnisz mi to wszystko. 

-  Cee  Cee  -  powiedziałam,  czując,  jak  serce  znowu  zaczyna  mi  bić  normalnym 

rytmem. - Wierz mi. Lepiej, żebyś nie wiedziała. 

- Nie. - Cee Cee pokręciła głową. - Nie lepiej. Nie znoszę nie wiedzieć. - Potrząsnęła 

pojemnikiem. - Pójdę po nowy zapas. Poczekasz minutkę? 

Skinęłam  głową  i  Cee  Cee  odeszła.  Nie  wiem,  czy  zdawała  sobie  sprawę,  jak  byłam 

wstrząśnięta. Siedziałam, zastanawiając się, co powinnam zrobić. Moją tajemnicę znała tylko 

jedna żyjąca osoba - poza ojcem Dominikiem i Paulem, rzecz jasna - a nawet ona, Gina, moja 

najlepsza przyjaciółka z Brooklynu, nie wiedziała wszystkiego. Nigdy nikomu więcej o tym 

nie mówiłam, bo... cóż, bo kto by mi uwierzył? 

Ale  Cee  Cee  uwierzyła.  Cee  Cee  sama  to  odkryła  i  przyjęła  do  wiadomości.  Może, 

pomyślałam. Może to nie takie zwariowane, jak mi się zawsze wydawało. 

Trzęsłam  się,  mimo  że  było  ponad  dwadzieścia  stopni  i  pełne  słońce.  Tak  głęboko 

pochłonęły  mnie  własne  myśli,  że  nie  usłyszałam  głosu  wołającego  mnie  z  drugiego  końca 

stoiska, dopóki nie wymówiono mojego imienia - czy też imienia podobnego do mojego - trzy 

razy. 

Podniosłam  głowę  i  zobaczyłam  uśmiechającego  się  młodego  człowieka  w 

jasnoniebieskim uniformie. 

- Susan, zgadza się? - powiedział. 

Przeniosłam  wzrok  na  twarz  starego  człowieka  na  wózku.  Dziadek  Paula  Slatera  z 

opiekunem. Podniosłam się z miejsca. 

- Hm - mruknęłam. - Cześć. - Powiedzieć, że czułam się zmieszana byłoby poważnym 

niedomówieniem. - Co tutaj... Co tu robicie? Myślałam... Myślałam... 

-  Myślałaś,  że  jest  uwiązany  w  domu?  -  zapytał  pielęgniarz  z  uśmiechem.  - 

Niezupełnie.  Nie,  pan  Slater  lubi  wychodzić.  Nieprawdaż,  panie  Slater?  W  gruncie  rzeczy 

background image

nalegał,  żeby  tu  dzisiaj  przyjść.  Nie  sądziłem,  żeby  to  było  właściwe,  biorąc  pod  uwagę 

przygody jego wnuczka zeszłej nocy, ale Paul jest w domu, szybko wraca do siebie, a pan S. 

był niewzruszony Nieprawdaż, panie S.? 

Dziadek  Paula  zrobił  coś,  co  mnie  zaskoczyło.  Spojrzał  na  pielęgniarza  i  powiedział 

całkowicie przytomnym głosem: 

- Idź i przynieś mi piwo. Pielęgniarz zmarszczył brwi. 

- Ależ panie S. - powiedział. - Wie pan, że lekarz mówi... - Zrób to - powiedział Slater. 

Pielęgniarz  rzucił  mi  rozbawione  spojrzenie,  jakby  mówiące  „No,  co  mam  robić?”  i 

poszedł w stronę stoiska z piwem, zostawiając mnie samą z dziadkiem Paula. 

Przyglądałam mu się ciekawie. Ostatnim razem, kiedy go widziałam, ślina ciekła mu 

po  brodzie.  Teraz  nic  nie  spływało  mu  po  brodzie.  Jego  niebieskie  oczy  były  zamglone,  to 

prawda. Miałam jednak wrażenie, że widzą o wiele więcej niż powtórki starych seriali. 

Moje przypuszczenia potwierdziły się, kiedy powiedział: 

- Posłuchaj mnie. Nie mamy dużo czasu. Miałem nadzieję, że tu będziesz. 

Mówił szybko i po cichu. Musiałam się nawet nachylić nad porcjami cannoli, żeby go 

słyszeć. Mimo że głos miał cichy, każde słowo brzmiało krystalicznie czysto. 

- Jesteś jedną z nich - powiedział. - Zmienniczką. Wierz mi, wiem, co mówię. Ja też 

do nich należę. 

Zamrugałam oczami. 

- Pan... jest? 

-  Tak  -  odparł.  -  A  nazywam  się  Slaski,  nie  Slater.  Mój  głupi  syn  zmienił  nazwisko. 

Nie chciał, żeby ludzie wiedzieli, że jest spokrewniony ze starym dziwakiem, który bajdurzy 

o wędrówkach do świata umarłych. 

Gapiłam  się  na  niego  z  rozdziawionymi  ustami.  Nie  wiedziałam,  co  powiedzieć.  Co 

mogłam powiedzieć? Byłam bardziej zaskoczona niż po wyznaniu Cee Cee. 

- Wiem, co ci mówił mój wnuczek - ciągnął pan Slater, doktor Slaski. - Nie słuchaj go. 

On to wszystko źle zrozumiał. Pewnie, posiadasz tę zdolność. Ale to cię zabije. Może nie od 

razu, ale po jakimś czasie. - Patrzył na mnie oczami tkwiącymi w szarej, pokrytej brązowymi 

plamami, pomarszczonej masce. - Wiem, o czym mówię. Tak samo jak mój niemądry wnuk, 

myślałem, że jestem jak Bóg. Nie, myślałem, że jestem Bogiem. 

Zamrugałam oczami. 

- Ale... 

Dziadek Paula zauważył zbliżającego się pielęgniarza i szybko zapadł w swój zwykły 

stan półśpiączki, milknąc na dobre. 

background image

-  Proszę  bardzo,  panie  Slater  -  powiedział  pielęgniarz,  przystawiając  plastykowy 

kubek do ust starca. - Przyjemne, chłodne piwo. 

Ku  mojemu  zdumieniu  doktor  Slaski  pozwolił,  aby  piwo  spłynęło  z  jego  ust  po 

brodzie, plamiąc koszulę. 

-  Ojej  -  powiedział  opiekun.  -  Przykro  mi.  Cóż,  lepiej  będzie,  jak  się  umyjemy.  - 

Mrugnął do mnie okiem. - Miło było cię spotkać, Susan. Do zobaczenia. 

Poprowadził wózek doktora Slaskiego dalej, w stronę strzelnicy. 

Jeśli  chodzi  o  mnie,  na  tym  się  skończyło.  Musiałam  odejść.  Nie  mogłam  znieść 

siedzenia przy stoisku z cannoli ani minuty dłużej. Nie miałam pojęcia, gdzie się podziała Cee 

Cee,  ale  uznałam,  że  będzie  musiała  sobie  poradzić  sama  ze  sprzedażą  słodyczy. 

Potrzebowałam chwili spokoju. 

Wymknęłam się z budki i przepchnęłam przez tłum zalegający dziedziniec, wypadając 

następnie przez pierwsze otwarte drzwi, jakie napotkałam. 

Znalazłam się na cmentarzu misji. Nie zawróciłam z drogi. Cmentarze nie przerażają 

mnie.  To  znaczy,  choć  to  może  się  wydawać  dziwne,  duchy  rzadko  włóczą  się  po 

cmentarzach.  W  pobliżu  swoich  grobów.  Dążą  raczej  do  miejsc,  w  których  przebywały  za 

życia. Dla pośrednika cmentarze mogą stanowić miejsce wypoczynku. 

Albo dla zmiennika. Czy też dla kogoś tam innego, kim jestem według Paula Slatera. 

Paula Slatera, który jak zaczynałam sobie uświadamiać, nie był jedynie skłonnym do 

manipulacji  jedenastoklasistą,  któremu  przypadkiem  wpadłam  w  oko.  Nie,  zdaniem  jego 

własnego dziadka, Paul Slater był... cóż, diabłem. 

A ja właśnie sprzedałam mu swoją duszę. 

To nie było coś, nad czym mogłam łatwo przejść do porządku. Potrzebowałam czasu 

do namysłu, żeby się zastanowić, co dalej robić. 

Weszłam  na  chłodne,  ocienione  cmentarzysko  i  ruszyłam  wąską  ścieżką,  którą 

zdążyłam już dobrze poznać. Wiele razy nią chodziłam. Tak naprawdę czasami, kiedy brałam 

przepustkę  na  korytarz  pod  pretekstem,  że  muszę  się  udać  do  toalety  podczas  lekcji, 

przychodziłam właśnie tutaj, na cmentarz, tą ścieżką. Ponieważ na jej końcu znajdowało się 

coś dla mnie niezwykle ważnego. Coś, co szczególnie mnie obchodziło. 

Tym  razem,  kiedy  dotarłam  na  koniec  wąskiej,  kamienistej  dróżki,  stwierdziłam,  że 

nie jestem sama. Jesse stał przy grobie, patrząc na kamień nagrobny. 

Słowa,  które  czytał,  znałam  na  pamięć,  ponieważ  to  ja  byłam  tą  osobą,  która  wraz  z 

ojcem Dominikiem nadzorowała ich wykuwanie. 

background image

TUTAJ  SPOCZYWA  HEKTOR  JESSE  DE  SILVA,  1830  -  1850,  UKOCHANY 

BRAT, SYN I PRZYJACIEL 

Jesse  podniósł  głowę,  kiedy  stanęłam  obok  niego.  Bez  słowa  wyciągnął  rękę  ponad 

kamieniem. Wsunęłam w nią swoją dłoń. 

-  Przykro  mi  z  powodu  tego  wszystkiego  -  powiedział,  patrząc  ciemnymi, 

nieprzeniknionymi, jak zwykle, oczami. 

Wzruszyłam ramionami, nie odrywając wzroku od ziemi otaczającej grób, czarnej jak 

jego oczy. 

-  Chyba  rozumiem.  -  Mimo  że  nie  rozumiałam.  -  To  znaczy,  nie  możesz  nic  na  to 

poradzić, że... cóż, że nie czujesz do mnie tego samego, co ja do ciebie. 

Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby to powiedzieć. W chwili kiedy te słowa wydobyły 

się z moich ust, zapragnęłam, żeby grób pod nami otworzył się i mnie pochłonął. 

Można więc sobie wyobrazić moje zdumienie, kiedy Jesse, głosem zmienionym przez 

skrywane emocje, zapytał: 

- Czy tak właśnie myślisz? Że ja chciałem odejść? 

-  A  nie  chciałeś?  -  Wpatrywałam  się  w  niego,  kompletnie  ogłupiała.  Bardzo  się 

starałam  zachować  dystans,  ostatecznie  zdeptano  moją  dumę.  A  jednak  moje  serce,  które, 

mogłabym  przysiąc,  skurczyło  się  i  pękło  jakieś  dwa  dni  temu,  nagle  ożyło  znowu,  choć 

bardzo mi zależało, by pozostało niewzruszone. 

- Jak mogłem zostać? Po tym, co zaszło między nami, Susannah, jak mogłem zostać? 

Zupełnie nie wiedziałam, o czym on mówi. 

- Co zaszło między nami? Co masz na myśli? 

- Ten pocałunek. 

Puścił moją rękę tak gwałtownie, że aż się zatoczyłam. 

Nie przejęłam się tym, nie przejęłam się tym wcale, bo zaczęło do mnie docierać, że 

dzieje się coś cudownego. Coś wspaniałego. To wrażenie wzmocniło się jeszcze, kiedy Jesse 

podniósł  rękę  do  góry,  żeby  przeczesać  włosy  palcami,  i  zobaczyłam,  jak  drżą.  To  znaczy 

jego palce. Dlaczego tak drżały? 

- Jak mogłem zostać? - mówił Jesse. - Ojciec Dominik miał rację. Musisz być z kimś, 

kogo  twoja  rodzina  i  przyjaciele  będą  w  stanie  zobaczyć.  Z  kimś,  kto  się  z  tobą  zestarzeje. 

Musisz być z kimś żywym. 

Nagle  wszystko  zaczęło  nabierać  sensu.  Tygodnie  niezręcznego  milczenia.  Jego 

dystans do mnie. To nie wynikało z tego, że mnie nie kochał. To wcale nie wynikało z tego, 

że mnie nie kochał. 

background image

Pokręciłam  głową.  Krew,  która  jak  zaczynałam  już  podejrzewać,  zamarzła  mi  w 

żyłach,  nagle  jakby  znowu  zaczęła  krążyć.  Miałam  nadzieję,  że  nie  popełniam  kolejnego 

błędu. Miałam nadzieję, że to nie sen, z którego wkrótce się obudzę. 

-  Jesse  -  powiedziałam,  oszołomiona  ze  szczęścia.  -  To  wszystko  nic  mnie  nie 

obchodzi.  Ten  pocałunek...  ten  pocałunek  to  była  najlepsza  rzecz,  jaka  mi  się  zdarzyła  w 

życiu. 

Stwierdzałam po prostu fakt. To wszystko. Fakt, który jak sądziłam, był mu znany. 

Chyba  jednak  go  zaskoczyłam,  ponieważ  przyciągnął  mnie  do  siebie  w  następnej 

chwili i zaczął całować. 

To było tak, jakby świat, który przez ostatnich parę tygodni zleciał z własnej osi, nagle 

wrócił do normy. Jesse trzymał mnie w ramionach i wszystko było w porządku. Bardziej niż 

w porządku. Doskonale. Ponieważ on mnie kochał. 

I owszem, może to znaczyło, że musiał się wyprowadzić... i owszem, była ta sprawa z 

Paulem. Nadal nie bardzo wiedziałam, co z tym począć. 

Ale jakie to miało znaczenie? Kochał mnie! 

I tym razem nikt nie przerwał naszych pocałunków.