background image

JEY CARROLL / MEG CABOT 

KRAKSA W GÓRACH 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ku pamięci J.V. Q. 

background image

- To jest życie... - westchnęła Gina. Trudno było się z nią nie zgodzić. Wylegiwaliśmy 

się  na  płazy  w  Carmelu  w  bikini,  wchłaniając  promienie  słoneczne  w  balsamicznym 

powietrzu o temperaturze dwudziestu pięciu stopni. Jak na marzec, z nieba lał się żar. Cóż, to 

w końcu Kalifornia. 

- Mówię poważnie - ciągnęła Gina. - Nie wiem, jak ty możesz znosić to dzień w dzień. 

Leżałam  z  zamkniętymi  oczami.  W  mojej  wyobraźni  tańczyły  wizje  smukłych, 

oszronionych butelek coli light. Gdyby tak mieli na plaży obsługę kelnerską... To była jedyna 

rzecz,  której  mi  brakowało,  słowo  daję.  Wypiłyśmy  już  wszystkie  napoje  z  podręcznej 

lodówki,  a  żeby  dotrzeć  do  sklepu  Jimmy'ego,  należało  odbyć  naprawdę  długi  spacer  po 

schodach w górę. 

- Znosić co? - mruknęłam. 

- Chodzenie do szkoły - odparła Gina. - Kiedy masz tę bajeczną plażę o krok od domu. 

- Jest ciężko - przyznałam, nie otwierając oczu. - Ale ukończenie szkoły średniej nadal 

uchodzi  za  jedno  z  ważniejszych  osiągnięć  w  życiu.  Słyszałam,  że  bez  dyplomu  szkoły 

średniej  nie  ma  nadziei  na  stanowisko  menedżerskie  w  Starbucks

,  o  które  będę  się  starała, 

gdy tylko zostanę absolwentką. 

-  Poważnie,  Suze  -  powiedziała  Gina.  Poczułam,  jak  się  wierci,  i  otworzyłam  oczy. 

Oparła  się  na  łokciach  i  obserwowała  plażę  przez  ciemne  raybany.  -  Jak  ty  możesz  to 

wytrzymać? 

No  właśnie,  jak?  Było  wspaniale.  Pacyfik  ciągnął  się  daleko,  jak  okiem  sięgnąć, 

przechodząc  z  turkusowej  zieleni  w  granat  w  miarę  zbliżania  się  do  linii  horyzontu. 

Olbrzymie  fale  rozbijały  się  o  żółty  brzeg,  podrzucając  surferów  jak  kawałki  drewna.  Po 

prawej  stronie  wznosiły  się  zielone  klify  plaży  Pebble.  Po  lewej,  ogromne,  oblepione  przez 

foki  bloki  skalne,  przedsionek  Big  Sur,  poszarpanego,  kamienistego  odcinka  wybrzeża 

Oceanu Spokojnego. 

Słońce  przypiekało  mocno,  wypalając  mgłę,  która  wcześniej  o  mało  nie wpłynęła  na 

zmianę naszych planów. Wszystko było doskonałe. Po prostu raj. 

Gdyby tylko ktoś przyniósł mi coś do picia... 

- O mój Boże. - Gina zsunęła okulary, zerkając ponad oprawką. - Popatrz tylko na to. 

                                                 

 Sieć barów kawowych (przyp. red.). 

background image

Powędrowałam spojrzeniem we wskazanym kierunku. Ratownik, który dotąd siedział 

na  białej  wieży  o  parę  metrów  od  naszych  ręczników,  nagłe  zeskoczył  z  krzesła,  ściskając 

pomarańczową  deskę  do  pływania.  Z  kocim  wdziękiem  wylądował  na  piasku  i  rzucił  się  w 

fale. Jego mięśnie poruszały się pod ciemno opaloną skórą, a jasne długie włosy falowały na 

wietrze. 

Turyści  sięgnęli  po  aparaty  fotograficzne,  plażowicze  zażywający  kąpieli  słonecznej 

usiedli, by mieć lepszy widok. Przestraszone mewy poderwały się do lotu, a ludzie zbierający 

śmieci  pośpiesznie  usunęli  się  ratownikowi  z  drogi.  Wyginając  szczupłe  muskularne  ciało, 

ratownik  zanurkował  w  głębinie,  żeby  wynurzyć  się  parę  metrów  dalej,  płynąc  szybko  w 

stronę ofiary zdradliwego prądu. 

Z  rozbawieniem  stwierdziłam,  że  ową  ofiarą  jest  nie  kto  inny,  jak  jeden  z  moich 

przyrodnich  braci,  Przyćmiony,  który  towarzyszył  nam  dzisiaj  na  plaży.  Rozpoznałam  jego 

głos  natychmiast,  kiedy  zaczął  wściekle  przeklinać  swojego  wybawcę  za  próbę  uratowania 

życia i ośmieszenia w oczach rówieśników, jak tylko ratownik wyniósł go na brzeg. 

Ratownik, ku mojemu zachwytowi, odpowiedział mu pięknym za nadobne. 

Gina, która z najwyższą uwagą śledziła rozwój wydarzeń, stwierdziła leniwie: 

- Ale dupek. 

Najwyraźniej  nie  rozpoznała  ofiary.  Poinformowała  mnie  wcześniej,  co  ogromnie 

mnie zdziwiło, że mam niesamowite szczęście, ponieważ moi bracia przyrodni są okej. Nawet 

Przyćmiony. 

No, ale Gina nigdy specjalnie nie wybrzydzała, jeśli chodzi o chłopców. 

Teraz westchnęła i ułożyła się z powrotem na ręczniku. 

- To wszystko - powiedziała, wsuwając okulary na nos - było strasznie denerwujące. Z 

wyjątkiem  tego  momentu,  kiedy  ratownik  przebiegał  obok  nas.  To  mi  się  zdecydowanie 

podobało. 

Parę minut później ratownik podążał z powrotem w naszą stronę. Z mokrymi włosami 

było mu tak samo do twarzy jak z suchymi. Wspiął się zwinnie na wieżę, porozmawiał krótko 

przez radio - prawdopodobnie ostrzegając, aby  uważać na wyjątkowo  głupiego zapaśnika  w 

piance,  popisującego  się  przed  najlepszą  przyjaciółką  przyrodniej  siostry,  która  właśnie 

przyjechała  w  odwiedziny  -  a  potem  ponownie  skierował  wzrok  na  morze  w  poszukiwaniu 

innych potencjalnych topielców. 

-  To  jest  to  -  oświadczyła  niespodziewanie  Gina.  -  Zakochałam  się.  Ratownik  jest 

mężczyzną, którego poślubię. 

Rozumiecie, co mam na myśli? Totalny brak wymagań. 

background image

- Wyszłabyś - powiedziałam zdegustowana - za każdego faceta w kąpielówkach. 

-  Nieprawda  -  obruszyła  się  Gina.  Wskazała  na  siedzącego  niedaleko  turystę  o 

szczególnie  owłosionych  plecach,  w  obcisłych  kąpielówkach,  obok  spalonej  słońcem 

małżonki. - Nie mam na przykład ochoty wyjść za tamtego. 

- Oczywiście, że nie. Już jest zajęty. Gina przewróciła oczami. 

- Jesteś taka dziwna. Daj spokój, chodźmy po coś do picia. 

Podniosłyśmy  się,  odnalazłyśmy  szorty  i  sandały,  a  następnie  wbiłyśmy  się  w  nie  i 

poczłapałyśmy  po  gorącym  piasku  w  stronę  stopni  prowadzących  na  parking,  gdzie  Śpiący 

zostawił samochód. 

-  Chcę  koktajl  czekoladowy.  -  Oznajmiła  Gina,  kiedy  dotarłyśmy  na  chodnik.  -  Nie 

taki wymyślny, jak wszędzie sprzedają. Chcę całkowicie sztuczny, czysto chemiczny koktajl, 

taki jak u Mickiego D. 

- Tak, jasne - wysapałam, usiłując złapać oddech. Wspinaczka po tych schodach to nie 

zabawa. A jestem w niezłej formie. Ćwiczę kick boxing praktycznie co  wieczór. -  Będziesz 

musiała pojechać do innego miasta, bo tutaj nigdzie nie ma fast foodów. 

Gina wzniosła oczy do nieba. 

-  Co  to  za  zapyziałe  miasteczko?  -  pożaliła  się,  udając  oburzenie.  -  Żadnych  fast 

foodów, świateł ulicznych, przestępstw ani miejskiej komunikacji. 

Nie  mówiła  poważnie.  Odkąd  poprzedniego  dnia  przybyła  tutaj  z  Nowego  Jorku, 

zachwycała się moim nowym życiem: 

fantastycznym widokiem z okna sypialni, zdolnościami kulinarnymi mojego ojczyma. 

W  najmniejszym  stopniu  nie  lekceważyła  też  wysiłków  moich  przyrodnich  braci,  aby  jej 

zaimponować.  Nie  powiedziała  ani  razu,  tak  jak  miałam  nadzieję,  Śpiącemu  czy 

Przyćmionemu, którzy starali się ojej względy, żeby poszli w cholerę. 

- Jezu, Simon - westchnęła, kiedy ją o to zapytałam - są przystojni, jak nie wiem co. 

Czego ty się po mnie spodziewasz? 

Przepraszam? Moi bracia przyrodni przystojni? 

Coś tu nie gra. 

Co do przystojniaków, to nie trzeba było szukać dalej niż przy kontuarze u Jimmy'ego, 

w  sklepiku  naprzeciwko  schodów  na  plażę.  Tępy  jak  nadmuchiwana  zabawka  Kurt  -  przy-

sięgam,  że  tak  się  właśnie  nazywa  -  był  i  tak  olśniewający.  Po  umieszczeniu  na  ladzie 

wilgotnej  butelki  coli  light,  którą  wydobyłam  z  chłodziarki,  zerknęłam  na  niego  zalotnie. 

Pochłonięty  lekturą  gazetki  poświęconej  surfowaniu  nie  zwrócił  uwagi  na  moje  lubieżne 

background image

spojrzenie. Chyba byłam odurzona słońcem, bo po prostu stałam, gapiąc się na Kurta, ale tak 

naprawdę myślałam o kimś zupełnie innym. 

O kimś, o kim nie powinnam w ogóle myśleć. 

Pewnie  dlatego  nie  zareagowałam,  kiedy  Kelly  Prescott  powiedziała  mi  „cześć”.  W 

ogóle jej nie zauważyłam. 

Dopóki nie pomachała mi dłonią przed twarzą, mówiąc: 

- Halo, Ziemia do Suze. Suze, wracaj. 

Oderwałam oczy od Kurta i stwierdziłam, że przede mną stoi Kelly, przewodnicząca 

drugiej klasy, promienna blondynka i wyrocznia mody. Była w długiej rozpiętej koszuli, spod 

której  wyłaniał  się  oliwkowozielony  kostium  bikini  z  dzianiny  Cieliste  wstawki  zasłaniały 

nagą skórę w oczkach ściegu. 

Obok  Kelly  stała  Debbie  Mancuso,  pełniąca  od  czasu  do  czasu  rolę  dziewczyny 

mojego brata, Przyćmionego. 

- O mój Boże! - wykrzyknęła Kelly. - Nie miałam pojęcia, że jesteś dzisiaj na plaży, 

Suze. Gdzie leżysz? 

- Obok wieży ratownika - odparłam. 

- O Boże - powtórzyła Kelly. - My tam dalej, przy schodach. 

Teraz przemówiła Debbie, siląc się na obojętny ton: 

- Zauważyłam na parkingu ramblera. Czy Brad pływa na desce? 

Brad to imię mojego brata, którego ja nazywam Przyćmiony. 

- A Jake? - zainteresowała się Kelly. 

Jake  to  ten  brat,  którego  nazywam  Śpiącym.  Z  zupełnie  niepojętych  dla  mnie 

powodów  Śpiący,  najstarszy  rocznik  w  Akademii  Misyjnej,  oraz  Przyćmiony,  który  jest, 

podobnie  jak  ja,  w  drugiej  klasie,  uchodzą  za  wyjątkowo  atrakcyjnych  chłopaków  Jest 

oczywiste,  że  obie  te  dziewczyny  nie  widziały  moich  braci  w  trakcie  posiłku.  To  naprawdę 

obrzydliwy widok. 

- Owszem - odpowiedziałam. 

A ponieważ wiedziałam doskonale, o co im chodzi, dodałam: 

- Może się przyłączycie? 

- Świetnie! - wykrzyknęła Kelly. - Bardzo chęt... 

Pojawiła się Gina i Kelly urwała w pół słowa. Cóż, Gina należy do tych dziewcząt, na 

widok których ludzie urywają w pół słowa. Ma prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, a fakt, że 

ostatnio zaplotła włosy w milion sztywnych warkoczyków koloru miedzi, tworzących wieniec 

o promieniu dziesięciu czy dwunastu centymetrów, sprawiał tylko, że wydawała się wyższa. 

background image

Ponadto miała na sobie czarne bikini, na które naciągnęła szorty niepozostawiające miejsca na 

oddychanie. 

Och,  poza  tym  po  dniu  spędzonym  na  słońcu  jej  skóra,  zwykłe  koloru  kawy  z 

mlekiem,  ściemniała  do  koloru  espresso,  co  w  połączeniu  z  obrączką  w  nosie  i  prawie 

pomarańczowymi włosami dawało niesamowity efekt. 

-  Pycha  -  sapnęła  Gina,  ciskając  sześciopak  z  koktajlami  na  ladę  obok  mojej  coli.  - 

Hura! Wspaniała chemiczna kompozycja. 

- Eee, Gino - powiedziałam, mając nadzieję, że nie spodziewa się po mnie, że pomogę 

jej to wypić. - To moje koleżanki ze szkoły, Kelly Prescott i Debbie Mancuso. Kelly, Debbie, 

to jest Gina Augustin, przyjaciółka z Nowego Jorku. 

Gina  otworzyła  szeroko  oczy.  Przypuszczam,  że  zdumiał  ją  fakt,  że  w  ogóle 

nawiązałam jakieś znajomości. W Nowym Jorku, poza Giną, zdecydowanie nie miałam zbyt 

wielu kolegów i przyjaciół. Starała się jednak opanować zdziwienie i grzecznie zapytała: 

- Jak się macie? 

Debbie coś mruknęła, ale Kelly od razu przeszła do rzeczy: 

- Skąd wytrzasnęłaś te niesamowite szorty? 

To  właśnie  wtedy,  kiedy  Gina  odpowiadała  na  to  pytanie,  zauważyłam  czwórkę 

młodych ludzi w wieczorowych strojach, stojących koło półki z kremami do opalania. 

Dziwne, że wcześniej nie zwróciłam na nich uwagi. No tak, ale rzecz polega na tym, 

że przedtem ich tam nie było. 

A potem nagłe się pojawili. 

Jako mieszkanka Brooklynu widziałam dużo dziwniejsze rzeczy niż czworo elegancko 

ubranych  nastolatków  w  barku  na  plaży  w  niedzielne  popołudnie.  Ale  ponieważ  to  nie  był 

Nowy  Jork,  tylko  Kalifornia,  ten  widok  był  zupełnie  nie  na  miejscu.  Jeszcze  dziwniejsze 

wydawało się to, że owa czwórka usiłowała podnieść skrzynkę z dwunastoma piwami. 

Nie  żartuję.  Dwunastopak,  w  pełnym  świetle  dnia,  w  strojach  jak  na  bankiet. 

Dziewczęta  miały  nawet  bukieciki  przypięte  do  sukienek.  Kurt  nie  jest  fizykiem  jądrowym, 

jasne, ale chyba nie przypuszczali, że tak po prostu pozwoli im wyjść z piwem, zwłaszcza w 

takich strojach. 

Uniosłam okulary, żeby lepiej im się przyjrzeć. 

I wtedy do mnie dotarło. 

Kurt by ich nie ścigał. Nie ma takiej możliwości. 

Ponieważ Kurt ich nie widzi. 

A nie widzi ich dlatego, że są martwi. 

background image

Owszem,  zgadza  się.  Mogę  rozmawiać  z  umarłymi,  widzę  ich.  To  taki  mój 

„specjalny” talent. Wiecie, dar, z którym zapewne rodzimy się wszyscy i który wyróżnia nas 

spośród innych stworzeń na tej planecie, ale który niewielu z nas w sobie odkrywa. 

Ja odkryłam go w wieku około dwóch lat, kiedy spotkałam pierwszego ducha. 

Otóż  mój  dar  polega  na  tym,  że  jestem  mediatorką.  Pomagam  umęczonym  duszom 

zmarłych  trafić  do  właściwego  miejsca  w  życiu  pozagrobowym  -  gdziekolwiek  by  to  było. 

Ogólnie  rzecz  ujmując,  porządkuję  bałagan,  jaki  zostawili  po  sobie  w  momencie,  kiedy  się 

przekręcili. 

Niektórzy mogą sądzić, że to świetna rzecz taka zdolność rozmawiania ze zmarłymi. 

Zapewniam was, że tak nie jest. Po pierwsze, z paroma wyjątkami, zmarli nie mają niczego 

ciekawego  do  powiedzenia.  Po  drugie,  nie  mogę  przecież  trąbić  na  prawo  i  lewo  o  moim 

niezwykłym talencie. Kto by mi uwierzył? 

No  więc  byliśmy  wszyscy  w  barku  u  Jimmy'ego:  ja,  Kurt,  Gina,  Kelly,  Debbie  i 

duchy. 

Cudownie. 

Zastanawiacie  się  pewnie,  dlaczego  Kurt,  Gina,  Debbie  i  Kelly  nie  wybiegli  z 

wrzaskiem na zewnątrz, przekonawszy się, na drugi rzut oka, że to duchy. Roztaczały wokół 

siebie  szczególny  blask,  którym  odznaczają  się  tylko  dusze  pokutujące,  a  który  mówi: 

„Popatrz na mnie! Jestem martwy!”. 

Ale, naturalnie, Kurt, Gina, Debbie i Kelly nie mogli zobaczyć duchów. Widziałam je 

tylko ja. 

Ponieważ to ja jestem mediatorką. 

To koszmarne zajęcie, ale ktoś musi to robić. 

Zapewniam was, w tej chwili nie byłam tym specjalnie zachwycona. 

A  to  dlatego  że  duchy  zachowywały  się  w  sposób  wysoce  naganny.  Próbowały,  na 

tyle, na ile zdołałam się zorientować, ukraść piwo. Niezbyt szlachetny cel, a do tego, jak się 

tak  bliżej  zastanowić,  zupełnie  głupia  sprawa,  jeśli  przypadkiem  jest  się  martwym.  Nie 

zrozumcie  mnie  źle  -  duchy  piją  Na  Jamajce  tradycyjnie  zostawia  się  kieliszek  rumu 

kokosowego dla Chango Macho, espiritu de la buena suerte. A w Japonii rybacy zostawiają 

sake dla swoich towarzyszy, którzy utonęli. 

background image

Nie, w tym wszystkim głupie było to, że te duchy zachowywały się jak nowicjusze i 

nie  miały  jeszcze  dobrej  koordynacji  ruchów.  Duchom  nie  jest  łatwo  podnosić  przedmioty, 

nawet  stosunkowo  lekkie.  To  wymaga  długich  ćwiczeń.  Poznałam  takie,  które  osiągnęły 

niezłą  wprawę  w  dzwonieniu  łańcuchami,  rzucaniu  książkami,  a  nawet  przedmiotami  o 

większej wadze. Zwykle celując w moją głowę. Ale to już inna historia. 

Na  ogół  jednak  podniesienie  paczki  z  dwunastoma  butelkami  piwa  zdecydowanie 

przekracza możliwości przeciętnego ducha nowicjusza i ci klowni na pewno nie mieli szans 

tego zrobić. Powiedziałabym im to, ale ponieważ byłam jedyną osobą, która widziała ich oraz 

dwunastopak  kiwający  się  za  półką  z  kosmetykami,  mogłoby  to  zrobić  trochę  dziwne 

wrażenie. 

Coś jednak do nich dotarło, mimo że nie powiedziałam ani słowa. Jedna z dziewcząt, 

blondynka w jasnobłękitnej obcisłej sukni, syknęła: 

- Ta w czarnym kostiumie na nas patrzy! 

Jeden  z  chłopaków  -  obaj  w  eleganckich  garniturach,  jasnowłosi,  dobrze  zbudowani, 

typowi sportowcy, nie do odróżnienia jeden od drugiego - odezwał się: 

- Wcale nie. Patrzy na olejek Bain de Soleil. Odsunęłam okulary na czubek głowy tak 

żeby mogli stwierdzić, iż rzeczywiście gapię się właśnie na nich. 

-  Gówno  -  syknęli  chłopcy  jednocześnie.  Upuścili  pakę  piwa,  jakby  nagle  stanęła  w 

ogniu. Nagła eksplozja szkła spowodowała, że wszyscy w sklepie, poza mną, aż podskoczyli. 

Kurt za ladą podniósł głowę znad gazety mówiąc: 

- Co, u diabła? 

A potem zrobił coś zaskakującego. Sięgnął pod ladę i wyciągnął kij bejsbolowy. 

Gina obserwowała go z ogromnym zainteresowaniem. 

- No dalej, przystojniaku - zachęciła go. 

Kurt nie zwrócił uwagi na słowa zachęty. Podszedł wprost do leżącej na ziemi paczki. 

Popatrzył na ociekającą pianą mieszaninę szkła i kartonu i zapytał ponownie żałosnym tonem: 

- Co, u diabła? 

Tylko że tym razem nie powiedział „u diabła”, jeśli wiecie, co mam na myśli. 

Gina także podeszła do miejsca wypadku. 

-  No,  to  niesamowite.  -  Popukała  czubkiem  sandałka  na  grubej  podeszwie  w  duży 

odłamek szkła. - Jak to się mogło stać? Trzęsienie ziemi? 

Kiedy mój ojczym, wioząc Ginę z lotniska do naszego domu, zapytał, czego oczekuje 

po  swoim  pobycie  w  Kalifornii,  odparła  bez  wahania:  „Porządnego  trzęsienia”.  Trzęsienie 

ziemi to nie jest coś, z czym można się spotkać w Nowym Jorku. 

background image

-  Nie  było  żadnego  trzęsienia  -  odparł  Kurt.  -  A  to  piwo  jest  z  lodówki  pod  ścianą. 

Skąd się tutaj wzięło? 

Kelly i Debbie przyłączyły się do Kurta i Giny w ocenianiu szkód i zastanawianiu się 

nad ich przyczynami. Tylko ja zostałam tam, gdzie byłam. Mogłam im to wyjaśnić, nie sądzę 

jednak,  żeby  ktoś  mi  uwierzył.  No,  Gina  pewnie  by  uwierzyła.  Wiedziała  odrobinę.  Więcej 

niż ktokolwiek z moich znajomych, z wyjątkiem, być może, mojego najmłodszego przyrod-

niego brata, Profesora, oraz ojca Dominika. 

Ale  to  i  tak  nie  było  dużo.  Nigdy  nie  rozpowiadam  o  tych  sprawach.  Wiecie,  to 

ułatwia życie. 

Uznałam, że najmądrzej będzie trzymać się od tego z daleka. Otworzyłam puszkę coli 

i upiłam spory łyk. Ach, ten benzoesan sodu. Działa niezawodnie. 

Dopiero  wtedy  mój  wzrok  padł  przypadkiem  na  nagłówek  na  pierwszej  stronie 

lokalnej gazety. Samochód spada z mostu o północy. Cztery osoby nie żyją. 

-  Może  -  mówiła  Kelly  -  ktoś  wziął  to  piwo  i  chciał  je  kupić,  a  potem,  w  ostatniej 

chwili zmienił zdanie i zostawił je na półce... 

-  Tak  -  wpadła  jej  w  słowo  pełna  entuzjazmu  Gina.  -  A  potem  strąciło  je  trzęsienie 

ziemi! 

- Nie było żadnego trzęsienia ziemi - stwierdził Kurt. Jego głos nie brzmiał jednak tak 

pewnie jak poprzednio. - Prawda? 

- Coś poczułam - mruknęła Debbie. Kelly na to: 

- Owszem, ja chyba też. 

- Przez chwilę - dodała Debbie. 

- Tak - zgodziła się Kelly. 

- Cholera! - Gina oparła ręce na biodrach. - Chcecie mi powiedzieć, że było trzęsienie 

ziemi, a ja niczego nie zauważyłam? 

Wyciągnęłam gazetę ze stosu i rozłożyłam ją na ladzie. 

Czworo uczniów najstarszego rocznika z Liceum imienia Roberta Louisa Stevensona 

zginęło tragicznie w wypadku samochodowym zeszłej nocy, kiedy wracali do domu z wiosen-

nego balu. Felicję Bruce, 17; Marka Pulsforda, 18; Josha Saundersa, 18; i Carrie Whitman, 

18;  uznano  za  nieżyjących  po  tym,  jak  po  czołowym  zderzeniu  na  zdradliwym  odcinku 

kalifornijskiej autostrady numer 1 ich samochód rozbił barierkę, wpadając do morza. 

- Co to za uczucie? - dopytywała się Gina. - Żebym wiedziała, gdy nastąpi kolejne. 

background image

- Cóż - powiedziała Kelly - to nie było duże trzęsienie. To było tylko... no, wiesz, jak 

się przeżyło ileś tam, to można się zorientować. To takie uczucie... coś jakby mróz na karku. 

Włosy stają dęba. 

- Tak - wtrąciła się Debbie. - Coś takiego właśnie poczułam. Nie żeby grunt usuwał mi 

się spod nóg, ale jakby owiał mnie zimny wiatr. 

- Dokładnie tak - potwierdziła Kelly. 

Do wypadku przyczyniła się prawdopodobnie gęsta mgła, która napłynęła po północy 

znad  morza,  powodując  złą  widoczność  oraz  pogorszenie  warunków  jazdy  na  odcinku 

wybrzeża znanym jako Big Sur. 

-  To  mi  nie  wygląda  na  trzęsienie  ziemi  -  oświadczyła  Gina  sceptycznie.  -  To  brzmi 

jak historia o duchach. 

- Ale to prawda - zapewniła Kelly. - Czasami zdarzają się wstrząsy na tyle niewielkie, 

że nie da się ich wyczuć. Występują na małym obszarze. Na przykład dwa miesiące temu na 

terenie  szkoły  nastąpił  wstrząs,  który  zniszczył  kawał  dachu.  I  tyle.  Nigdzie  indziej  nie 

spowodował jakichkolwiek szkód. 

Na Ginie nie zrobiło to wrażenia. Nie wiedziała tego, co wiedziałam ja, a mianowicie, 

że  ten  kawałek  dachu  załamał  się  nie  z  powodu  trzęsienia  ziemi,  ale  na  skutek  działania  sił 

nadprzyrodzonych - podczas mojego starcia z opornym duchem. 

-  Mój  pies  zawsze  wyczuwa  trzęsienie  ziemi  -  powiedziała  Debbie.  -  Nie  wychodzi 

wtedy spod stołu przy basenie. 

- Czy dzisiaj rano też siedział pod stołem? - dociekała Gina. 

- Cóż - odparła Debbie. - Nie... 

Kierowca  drugiego  pojazdu, młodociany, którego  nazwiska  policja  nie  podaje,  został 

ranny  w  wypadku,  ale  po  krótkim  pobycie  w  szpitalu  w  Carmelu  wrócił  do  domu.  Nie 

wiadomo  na  razie,  czy  nadużycie  alkoholu  stanowiło  jedną  z  przyczyn  wypadku.  Policja 

kontynuuje śledztwo. 

- Popatrz - powiedziała Gina. Schyliła się i podniosła coś z kupki potłuczonego szkła u 

swoich stóp. - Jedyny ocalały. 

W ręku trzymała butelkę budweisera. 

- Cóż - stwierdził Kurt, biorąc butelkę. - To już coś, jak sądzę. 

Zabrzęczał dzwonek nad drzwiami sklepiku i do środka wkroczyli moi dwaj przyrodni 

bracia w towarzystwie dwóch przyjaciół, amatorów surfingu. Zdążyli już zdjąć stroje do pły-

wania  i  odstawić  gdzieś  deski.  Zamierzali,  jak  się  wydaje,  zrobić  sobie  przerwę  na  suszoną 

background image

wołowinę,  bo  skierowali  się  właśnie  w  stronę  pojemników  z  tymże  daniem,  stojących  na 

ladzie. 

- Cześć, Brad - rzuciła Debbie zalotnie. 

Przyćmiony  oderwał  się  od  suszonej  wołowiny  na  dostatecznie  długą  chwilę,  aby  w 

sposób  zdradzający  wyjątkowe  zakłopotanie  wybąkać  „cześć”.  Zakłopotanie  wynikające  z 

tego,  że  jakkolwiek  to  właśnie  z  Debbie  spotyka  się  od  czasu  do  czasu,  to  tak  naprawdę 

podoba mu się Kelly. 

Co gorsza, odkąd pojawiła się Gina, z nią także flirtuje bez cienia skrępowania. 

-  Cześć,  Brad  -  powiedziała  Gina.  W  jej  głosie  nie  było  zalotności.  Gina  nigdy  nie 

flirtuje. Jest bardzo bezpośrednia. To dlatego od siódmej klasy każdy sobotni wieczór spędza 

na randce. - Cześć, Jake. 

Śpiący,  z  ustami  wypchanymi  wołowiną,  odwrócił  się  i  zamrugał  nerwowo.  Kiedyś 

myślałam, że ma problem z prochami, ale potem odkryłam, że on zawsze tak wygląda. 

- Cześć - powiedział. Przełknął, a potem zrobił coś niezwykłego. No, jak na Śpiącego, 

w każdym razie. 

Uśmiechnął się. 

Tego  już  było  za  wiele.  Mieszkam  z  tymi  chłopakami  już  prawie  dwa  miesiące  - 

odkąd  moja  mama  wyszła  za  ich  tatę  i  zmusiła  mnie,  żebym  przeniosła  się  na  drugi  koniec 

kraju, abyśmy mogli stworzyć jedną kochającą się dużą rodzinę - i przez ten cały czas może 

ze  dwa  razy  widziałam  uśmiech  Śpiącego.  A  teraz  stoi  tu,  dosłownie  śliniąc  się  na  widok 

mojej najlepszej przyjaciółki. 

To było chore, mówię wam. Chore! 

- Więc - odezwał się Śpiący - wy, dziewczyny, nie wracacie? To znaczy, do wody? 

- No - odparła Kelly powoli - to chyba zależy... Gina przeszła do sedna: 

- A co wy robicie? - zapytała. 

-  Wracamy  na  jakąś  godzinę  -  odpowiedział  Śpiący.  -  A  potem  wstąpimy  gdzieś  na 

pizzę. Pójdziecie z nami? 

- Mnie pasuje - powiedziała Gina i spojrzała na mnie pytająco. - Simon? 

Popatrzyłam tam, gdzie skierowała wzrok, na gazetę. Odłożyłam ją pośpiesznie. 

- Jasne - mruknęłam. - Czemu nie. 

Pomyślałam, że lepiej się najeść, póki jeszcze mogę. Czułam, że wkrótce będę bardzo 

zajęta. 

background image

Anioły  z  RLS  -  powiedział  ojciec  Dominik.  Nawet  na  niego  nie  spojrzałam. 

Klapnęłam  na  jedno  z  krzeseł  przy  biurku  i  grałam  na  gameboyu,  którego  skonfiskowano 

jakiemuś uczniowi i który w końcu trafił do dolnej szuflady biurka dyrektora. Postanowiłam 

pamiętać o tej szufladzie w okolicach świąt Bożego Narodzenia. Miałam pomysł, skąd wziąć 

prezenty dla Śpiącego i Przyćmionego. 

- Anioły? - burknęłam i to wcale nie dlatego, że paskudnie przegrywałam w Tetris. - 

Nie mieli w sobie niczego anielskiego, jeśli chce ksiądz znać moje zdanie. 

-  Z  tego,  co  mi  wiadomo,  byli  bardzo  interesującymi  młodymi  ludźmi.  -  Ojciec 

Dominik  zaczął  przekładać  gazety  na  biurku.  -  Bardzo  zdolni.  To  chyba  dyrektor  szkoły 

nazwał ich Aniołami z RLS w wypowiedzi dla prasy na temat tragedii. 

-  Aha...  -  Usiłowałam  wpakować  dziwnego  kształtu  obiekt  na  małe  pole,  na  którym 

powinien się znaleźć. - Anioły nie starają się podnieść dwunastopaka budweisera. 

- Proszę. - Ojciec Dominik znalazł egzemplarz gazety, którą miałam wczoraj w ręku, 

tyle że on, w przeciwieństwie do mnie, zadał sobie trud, żeby ją  otworzyć.  Znalazł stronę z 

nekrologami  i  ze  zdjęciami  zmarłych.  -  Spójrz  na  to  i  powiedz,  czy  to  tych  młodych  ludzi 

widziałaś. Oddałam mu gameboya. 

- Niech ojciec dokończy za mnie - powiedziałam, biorąc gazetę. 

Ojciec Dominik popatrzył na gameboya z przerażeniem. 

- Ojej - westchnął - obawiam się, że... 

-  Trzeba  przesuwać  te  kształty  tak,  żeby  wpasowały  się  w  pola  na  dole.  Im  więcej 

rządków się wypełni, tym lepiej. 

Gameboy piszczał i brzęczał, gdy ksiądz gorączkowo wciskał guziki. 

-  O,  mój  Boże.  Coś  bardziej  skomplikowanego  i  boję  się,  że...  Nie  dokończył 

zaabsorbowany grą. Mimo że miałam czytać gazetę, zaczęłam mu się przyglądać. 

To  przemiły  staruszek  ten  ojciec  Dominik.  Zwykle  się  na  mnie  wścieka,  ale  to  nie 

znaczy,  że  go  nie  lubię.  W  gruncie  rzeczy  czułam,  ku  swojemu  zdumieniu,  że  moje 

przywiązanie do niego rośnie. Stwierdziłam na przykład, że nie mogę się doczekać, kiedy do 

niego  wpadnę  i  opowiem  mu  o  tych  dzieciakach,  które  widziałam  w  sklepiku  u  Jimmy'ego. 

To chyba dlatego, że po szesnastu latach, w ciągu których nie mogłam nikomu opowiedzieć o 

moich „szczególnych” zdolnościach, wreszcie znalazłam kogoś, przed kim nie musiałam tego 

background image

ukrywać,  jako  że  ojciec  Dominik  posiadał  tę  samą  „szczególną  zdolność”  -  co  odkryłam 

pierwszego dnia w Akademii Misyjnej imienia Junipera Serry. 

Ojciec  Dominik  jest  jednak  o  niebo  lepszym  mediatorem  ode  mnie.  No,  może 

niekoniecznie  lepszym.  Ale  na  pewno  innym.  Widzicie,  on  naprawdę  uważa,  że  w 

postępowaniu  z  duchami  najbardziej  sprawdzają  się  metody  delikatnej  perswazji  i  mądrego 

doradztwa.  Tak  samo  jak  w  przypadku  żywych.  Ja  natomiast  opowiadam  się  raczej  za 

bardziej bezpośrednim podejściem, które zwykle sprowadza się do użycia pięści. 

Cóż, czasami te umarlaki po prostu nie mają ochoty nas słuchać. 

Nie wszystkie, oczywiście. Niektóre słuchają z niezwykłą uwagą. Jak ten na przykład, 

który mieszka w moim pokoju. 

Ostatnio jednak staram się ze wszystkich sił nie myśleć o nim więcej niż to konieczne. 

Skupiłam się na gazecie, którą wręczył mi ojciec Dominik. No tak, były tam Anioły z 

RLS. Ci sami ludzie, których widziałam u Jimmy'ego, tylko że na zdjęciu nie mieli wieczoro-

wych strojów. 

Ojciec Dominik miał rację. Byli atrakcyjni. Bystrzy Przewodzili innym. Najmłodsza, 

Felicja,  stała  na  czele  szkolnej  drużyny  cheerliderek.  Mark  Pulsfbrd  kierował  drużyną  piłki 

nożnej.  Josh  Saunders  był  przewodniczącym  najstarszej  klasy.  Carrie  Whitman  została  w 

zeszłym roku królową balu absolwentów - może to nie stanowisko kierownicze, ale uzyskane 

w  demokratycznym  głosowaniu.  Czwórka  atrakcyjnych,  inteligentnych  dzieciaków.  Teraz 

zimne trupy. 

W dodatku szykujących coś paskudnego. 

Nekrologi  były  smutne  i  w  ogóle,  ale  ja  nie  znałam  tych  ludzi.  Chodzili  do  Roberta 

Louisa  Stevensona,  najzaciętszego  rywala  naszej  szkoły.  Akademia  Misyjna  Junipero Serry, 

do  której  chodzę  ja  i  moi  przyrodni  bracia  i  której  dyrektorem  jest  ojciec  Dominik,  na  polu 

akademickim i sportowym zawsze dostaje w tyłek od RLS. I chociaż nie jestem przesiąknięta 

„duchem  szkoły”,  to  jednak  mam  słabość  do  przegranych,  a  do  nich  Akademia  Misyjna,  w 

przeciwieństwie do RLS, z pewnością należy. 

Nie  miałam  więc  zamiaru  przywdziewać  żałoby  z  powodu  śmierci  kilku  uczniów  z 

RLS. Zwłaszcza wiedząc to, co wiem. 

Nie  to,  że  wiem  tak  dużo.  W  gruncie  rzeczy  wiem  guzik  z  pętelką.  Ale  zeszłego 

wieczoru,  po  powrocie  z  pizzy  w  towarzystwie  Śpiącego  i  Przyćmionego,  Gina  uległa 

następstwom  zmiany  strefy  czasowej  -  jesteśmy  trzy  godziny  do  tyłu  za  Nowym  Jorkiem, 

więc  koło  dziewiątej  odpłynęła  na  rozkładanym  łóżku,  które  kupiła  moja  mama,  żeby  w 

czasie pobytu u nas miała na czym spać. 

background image

Nawet  mi  to  odpowiadało.  Mnie  też  zmęczył  cały  dzień  na  słońcu,  byłam  więc 

zadowolona,  mogąc  siedzieć  na  własnym  łóżku,  po  drugiej  stronie  pokoju  i  odrabiać 

geometrię, którą, jak zapewniłam mamę, odrobiłam na długo przed przyjazdem Giny. 

Właśnie wtedy koło mojego łóżka zmaterializował się Jesse. 

-  Ciii  -  mruknęłam,  wskazując  na  Ginę,  kiedy  otworzył  usta.  Zanim  się  u  mnie 

pojawiła, wyjaśniłam mu, że Gina przyjeżdża z Nowego Jorku, żeby spędzić ze mną tydzień, i 

będę wdzięczna, jeśli w tym czasie nie będzie się za często pokazywał. 

To mało zabawne dzielić pokój z byłym lokatorem, a raczej z duchem byłego lokatora, 

jako że Jesse nie żyje od mniej więcej półtora stulecia. 

Z jednej strony jestem w stanie spojrzeć na to z punktu widzenia Jesse'a. To nie jego 

wina, że został zamordowany. W każdym razie wydaje mi się, że taką właśnie śmiercią umarł. 

Nie pali się specjalnie, co wydaje się zrozumiałe, żeby o tym mówić. 

Sądzę również, że to nie jego wina, iż po śmierci, zamiast pójść do nieba, do piekła, 

innego życia czy gdziekolwiek, dokąd udają się zmarli, wrócił do pokoju, w którym go zabito. 

Ponieważ,  wbrew  temu  co  się  myśli,  większość  ludzi  nie  kończy  jako  duchy.  Broń  Boże. 

Gdyby  tak  było,  moje  życie  towarzyskie  byłoby  tak...  no,  nie  o  to  chodzi,  że  jest  takie 

wspaniałe.  Jako  duchy  kończą  jedynie  ci,  którzy  zostawili  na  ziemi  jakieś  sprawy  do 

załatwienia. 

Nie  mam  pojęcia,  jaką  niezałatwioną  sprawę  zostawił  Jesse  -  i  prawdę  mówiąc,  nie 

jestem do końca pewna, czy on to wie. No i to takie niesprawiedliwe, że muszę dzielić pokój 

z duchem zmarłego chłopaka, który jest wściekle przystojny. 

Mówić  poważnie.  Jesse  jest  za  przystojny,  żeby  nie  pozbawić  mnie  spokoju  ducha. 

Jestem mediatorką, ale to nie znaczy, że nie jestem istotą ludzką. 

No, w każdym razie pojawił się teraz, po tym, jak mu powiedziałam, bardzo grzecznie, 

żeby  nie  przychodził  przez  jakiś  czas,  z  tym  swoim  męskim  wyglądem  i  w  ogóle,  w  stroju 

dziewiętnastowiecznego  luzaka.  Wiecie,  o  co  mi  chodzi:  obcisłe  czarne  spodnie,  rozpięta 

biała koszula... 

- Kiedy ona wyjeżdża? - zapytał, odwracając moją uwagę od miejsca, w którym jego 

koszula rozchylała się, ukazując niezwykłe muskularne ciało i kierując ją na twarz, absolutnie 

doskonałą, jeśli nie liczyć maleńkiej białej blizny przecinającej jedną z brwi. 

Nie zawracał sobie głowy szeptaniem. Gina nie mogła go przecież usłyszeć. 

-  Mówiłam  ci  -  odburknęłam.  Musiałam  zniżyć  głos  do  szeptu,  ponieważ  istniało 

prawdopodobieństwo, że mnie ktoś usłyszy. - W następną niedzielę. 

- Dopiero? 

background image

Jesse  wydawał  się  zirytowany.  Chciałabym  móc  powiedzieć,  że  złości  się,  ponieważ 

każdą chwilę, którą spędzałam z Giną, uważa za ukradzioną jemu i nie może tego przeboleć. 

Prawdę  mówiąc  jednak,  mocno  wątpię,  żeby  taka  właśnie  była  przyczyna.  Jestem 

pewna, że Jesse mnie lubi i w ogóle... 

Ale  tylko  jako  przyjaciółkę.  Nie  w  jakiś  szczególny  sposób.  Dlaczego  miałoby  być 

inaczej?  Ma  sto  pięćdziesiąt  lat,  sto  siedemdziesiąt,  jeśli  wziąć  pod  uwagę,  że  miał  jakieś 

dwadzieścia, kiedy zginął. Co chłopak, który istnieje sto siedemdziesiąt lat, może zobaczyć w 

szesnastoletniej uczennicy szkoły średniej, która nigdy nie miała chłopaka i nie potrafi nawet 

zdać egzaminu na prawo jazdy? 

No, chyba nie za wiele. 

Nie  owijając  w  bawełnę,  wiedziałam  doskonale,  dlaczego  Jesse  niecierpliwi  się  w 

związku z Giną. 

Z powodu Szatana. 

Szatan to nasz kot. Mówię „nasz”, ponieważ, jakkolwiek zwierzęta zwykle nie znoszą 

duchów, Szatan okazuje Jesse'owi niezwykłe przywiązanie. Miłość do Jesse'a równoważy w 

jakiś  sposób  jego  całkowity  brak  poszanowania  dla  mojej  osoby,  chociaż  to  ja  go  karmię, 

czyszczę  jego  kuwetę  oraz,  och,  no  tak,  uratowałam  go  przed  nędznym  życiem  na  ulicach 

Carmelu. 

Czy to głupie stworzenie okazuje mi chociaż odrobinę wdzięczności? Ależ skąd! Ale 

Jesse'a  uwielbia.  W  gruncie  rzeczy  Szatan  większość  czasu  spędza  na  zewnątrz  i  raczy  się 

pojawiać, kiedy czuje, że Jesse się zmaterializował. 

Jak na przykład w tej chwili. Usłyszałam znajome łupnięcie na dachu nad gankiem - 

Szatan zwykle tam ląduje, skacząc z sosny, na którą specjalnie się w tym celu wdrapuje. Po 

sekundzie  pomarańczowy  koszmar  władował  się  przez  okno,  specjalnie  dla  niego  otwarte, 

miaucząc przeraźliwie, jakby nie karmiono go od wieków. 

Jesse  podszedł  do  Szatana  i  zaczął  drapać  go  za  uszami,  na  co  kot  zareagował  tak 

głośnym mruczeniem, że bałam się, iż obudzi Ginę. 

- Słuchaj - powiedziałam - to tylko tydzień. Szatan przeżyje. 

Jesse spojrzał na mnie z takim wyrazem twarzy, jakby pomyślał, że poleciałam w dół 

na łeb na szyję, jeśli chodzi o skalę IQ. 

- Nie o Szatana się martwię. 

Zmieszałam się. Wiedziałam, że nie może martwić się o mnie. To jest, owszem, odkąd 

go  poznałam,  wpadłam  parę  razy  w  tarapaty  -  tarapaty,  z  których  Jesse  mnie  wyciągał.  Ale 

background image

teraz  nic  się  nie  działo.  Cóż,  z  wyjątkiem  czworga  zmarłych  młodych  ludzi,  których 

widziałam u Jimmy'ego. 

- Tak? - Patrzyłam, jak Szatan, w ekstazie, pozwala Jesse'owi drapać się pod brodą. - 

No to o co chodzi? Gina jest świetna. Nawet gdyby dowiedziała się o twoim istnieniu, wątpię, 

czy wybiegłaby z wrzaskiem z pokoju. Pewnie chciałaby czasem pożyczyć od ciebie koszulę i 

tyle. 

Jesse  spojrzał  na  mojego  gościa.  Z  Giny  nie  widać  było  niczego  poza  szeregiem 

wypukłości  pod  kołdrą  oraz  mnóstwa  jaskrawomiedzianych  warkoczyków  rozrzuconych  na 

poduszce. 

-  Jestem  pewien,  że  jest...  świetna.  -  W  głosie  Jesse'a  słychać  było  lekkie  wahanie. 

Czasami z trudem znosi mój dwudziestopierwszowieczny slang. Ale to nic nie szkodzi. Mnie 

działa na nerwy jego hiszpański, z którego nie rozumiem ani słowa, a którego często używa. - 

Chodzi tylko o to, że coś się stało... 

To  wzbudziło  moją  czujność.  Powiedział  to  tak  poważnie,  jakby  na  przykład 

uświadomił  sobie  nagle,  że  jestem  kobietą  jego  snów  i  cały  czas  zmagał  się  z  narastającym 

pociągiem wobec mojej osoby, aż wreszcie mój niewiarygodny urok zmusił go do poddania 

się. 

Kiedy się w końcu odezwał, powiedział tylko: 

- Słyszałem to i owo. Rozczarowana opadłam na poduszki. 

-  Och,  a  więc  wyczułeś  wibracje  Mocy,  czyż  nie  tak,  Luke?  Jesse,  zaskoczony, 

zmarszczył  brwi.  Nie  miał  pojęcia,  o  czym  mówię.  Moje  rzadkie  przebłyski  inteligentnego 

poczucia  humoru  na  ogół  całkowicie  mu  umykają.  Naprawdę  to  nic  dziwnego,  że  nie 

zakochał się we mnie ani odrobinkę. Westchnęłam. 

- A więc słyszałeś coś od przyjaciół duchów. Co takiego? 

Do Jesse'a często docierały  różne informacje na, że tak powiem, planie spektralnym, 

rzeczy  niemające  z  nim  żadnego  związku,  ale  które  zwykle,  jak  się  już  parę  razy  okazało, 

dotyczyły  mnie.  Chodziło  głównie  o  coś,  co  zagrażało  mojemu  życiu  albo  co  kończyło  się 

straszliwym  bałaganem.  Ostatnim  razem,  kiedy  „coś  usłyszał”,  o  mało  nie  zostałam 

zamordowana przez developera - psychopatę. 

Rozumiecie  więc  zapewne,  dlaczego  moje  serce  zaczyna  bić  trochę  niespokojnie  za 

każdym razem, kiedy Jesse wspomina, że coś słyszał. 

- Pojawili się jacyś nowi - oznajmił, nie przestając pieścić Szatana. - Bardzo młodzi. 

Uniosłam  brwi,  przypomniawszy  sobie  o  ludziach  w  balowych  strojach,  których 

zobaczyłam u Jimmy'ego. - Tak? 

background image

- Czegoś szukają - dodał Jesse. 

- Tak, wiem. Piwa. 

Jesse pokręcił głową. Miał nieobecny wyraz twarzy i nie patrzył na mnie, tylko jakby 

poza mnie, na coś, co znajdowało się bardzo daleko za moim prawym ramieniem. 

-  Nie,  nie  piwa.  Szukają  kogoś.  I  są  pełni  gniewu.  -  Spojrzenie  jego  ciemnych  oczu 

nabrało nagle ostrości. - Są bardzo rozgniewani, Susannah. 

Patrzył tak intensywne, że musiałam odwrócić wzrok. Jego oczy są ciemnobrązowe i 

często  nie  mogę  stwierdzić,  gdzie  przebiega  granica  między  źrenicami  a  tęczówkami.  To 

trochę wkurzające. Prawie tak wkurzające jak to, że zawsze nazywa mnie pełnym imieniem, 

Susannah. Nikt, poza ojcem Dominikiem, tak do mnie nie mówi. 

- Rozgniewani? - Spojrzałam na podręcznik geometrii. 

Młodzi  ludzie,  których  widziałam,  nie  wydawali  się  ani  trochę  rozgniewani.  Może 

najwyżej  przestraszeni,  kiedy  zdali  sobie  sprawę,  że  jestem  w  stanie  ich  zobaczyć.  Ale  nie 

rozgniewani. Mówi widocznie o kimś innym. 

- Dobrze. W porządku. Będę miała oczy otwarte. Dzięki. Jesse wyglądał, jakby chciał 

jeszcze  coś  powiedzieć, ale  Gina  niespodziewanie  przekręciła  się  na  bok,  podniosła  głowę  i 

zerknęła w moją stronę. 

- Suze? - zapytała sennie. - Z kim rozmawiasz? 

-  Z  nikim.  -  Miałam  nadzieję,  że  nie  zauważy  zawstydzenia  na  mojej  twarzy. 

Nienawidzę jej okłamywać. Jest przecież moją najlepszą przyjaciółką. 

Gina uniosła się na łokciach i zagapiła na Szatana. 

- A więc to jest ten sławny Szatan, o którym tyle słyszałam od twoich braci? Cholera, 

ale brzydki. 

Jesse  wyraźnie  się  zmieszał.  Szatan  jest  jego  pupilkiem  i  nie  mógł  tak  po  prostu 

przejść do porządku dziennego nad tym, że nazywa się go „brzydkim”. 

- Nie jest tak źle - powiedziałam, mając nadzieję, że Gina zrozumie i się zamknie. 

- Naćpałaś się? - zainteresowała się Gina. - Simon, to coś ma tylko jedno ucho. 

Nagle duże lustro w pozłacanej ramie, wiszące nad toaletką, zaczęło się trząść. Dzieje 

się tak zwykle, kiedy Jesse się denerwuje. Kiedy jest naprawdę wkurzony. 

Nieświadoma niczego Gina przyglądała się lustru z rosnącym podnieceniem. 

- Hej! - krzyknęła. - Tak jest! Kolejne trzęsienie! 

Miała,  rzecz  jasna,  na  myśli  trzęsienie  ziemi,  ale  to,  podobnie  jak  poprzednie,  nie 

miało nic wspólnego z trzęsieniem ziemi. To tylko Jesse, który się wyżywał. 

background image

A potem buteleczka lakieru do paznokci, którą Gina zostawiła na toaletce, pofrunęła w 

powietrzu  i,  rzucając  wyzwanie  prawu  grawitacji,  wylądowała  do  góry  nogami  w  walizce 

Giny stojącej koło łóżka. 

Nie  muszę  chyba  dodawać,  że  buteleczka  z  lakierem  -  szmaragdowozielonym  -  nie 

była zakręcona. I że upadła na ubrania, których Gina jeszcze nie rozpakowała. 

Gina  wydała  straszliwy  krzyk,  odrzuciła  kołdrę  i  rzuciła  się  na  podłogę,  usiłując 

ratować, co się da. Posłałam Jesse'owi wściekłe spojrzenie. 

- Nie patrz na mnie w ten sposób, Susannah - powiedział niewinnie. - Słyszałaś, co o 

nim powiedziała. - Wydawał się głęboko urażony. - Nazwała go „brzydkim”. 

Jęknęłam. 

- Bez przerwy powtarzam, że jest brzydki i nigdy tak się nie zachowałeś. 

Uniósł przeciętą blizną brew i stwierdził: 

- Kiedy ty to mówisz, to zupełnie co innego. 

A  potem,  jakby  nie  mógł  tego  znieść  ani  minuty  dłużej,  zniknął,  zostawiając 

niezadowolonego Szatana i zdezorientowaną Ginę. 

-  Nie  rozumiem  -  mruknęła  Gina,  podnosząc  beznadziejnie  poplamiony 

jednoczęściowy kostium w lamparcie łatki. - Nie rozumiem, jak to się stało. Najpierw piwo w 

tym sklepie, a teraz to. Dziwna ta Kalifornia. 

Zastanawiając  się  nad  tym  wszystkim  następnego  dnia  w  gabinecie  ojca  Dominika, 

chyba  byłam  w  stanie  zrozumieć,  jak  czuła  się  Gina.  Musiało  jej  się  wydawać,  że  ostatnio 

mnóstwo rzeczy nabrało zdolności unoszenia się w powietrzu. A powodem tego była, czego 

Gina nie zauważyła, moja obecność. 

Czułam, że gdyby zastanawiała się nad tym przez cały tydzień, w końcu by załapała. 

Bez problemu. 

Ojca Dominika całkowicie pochłonął gameboy. Odłożyłam gazetę i odezwałam się: 

- Ojcze Dom... 

Jego  palce  naciskały  gorączkowo  guziki,  którymi  przesuwało  się  figury.  -  Jedną 

chwileczkę, Susannah, bardzo proszę... 

- Hm, ojcze Dom? - pomachałam gazetą mniej więcej w jego stronę. - To oni. Ludzie, 

których wczoraj widziałam. 

- Eee... hm - mruknął ojciec Dominik, gameboy zapiszczał. 

-  Powinniśmy  mieć  na  nich  oko.  Jesse  mówił...  -  Ojciec  Dominik  wiedział  o  Jessie, 

jakkolwiek nie zawarł z nim bliższej znajomości. Poważny problem stanowi dla niego fakt, że 

mieszka  w  moim  pokoju.  Odbył  z  Jesse'em  rozmowę  na  osobności,  ale  mimo  że  wyszedł  z 

background image

niej  do  pewnego  stopnia  uspokojony  -  niewątpliwie  w  związku  z  brakiem  ze  strony  Jesse'a 

śladu  zainteresowania  moją  osobą  w  kategoriach  romantycznych  -  nadal  każda  wzmianka  o 

nim budziła jego widoczny niepokój, starałam się więc nie wspominać go bez potrzeby. Taka 

sytuacja miała, moim zdaniem, miejsce właśnie teraz. 

-  Jesse  twierdzi,  że  zauważył  wielkie...  eee...  poruszenie  na  tamtym  świecie.  - 

Położyłam gazetę i wskazałam, z braku innej możliwości, do góry. - Wiele złości. Wydaje się, 

że  zjawił  się  tam  ktoś  bardzo  niezadowolony.  Powiedział,  że  kogoś  szukają.  Najpierw 

sądziłam,  że  nie  może  mieć  na  myśli  tych  tu  -  postukałam  palcem  w  gazetę  -  ponieważ 

wydawało mi się, że chodziło im o głównie o piwo. Ale możliwe, że mają jeszcze w planie 

coś innego. - Jakieś morderstwo, pomyślałam, ale zachowałam to dla siebie. 

Ojciec  Dom  jednak,  co  zdarzało  mu  się  dosyć  często,  wydawał  się  czytać  w  moich 

myślach. 

- Wielkie nieba, Susannah - powiedział, podnosząc oczy znad ekranu gameboya - nie 

sądzisz  chyba,  że  młodzi  ludzie,  których  widziałaś,  mają  coś  wspólnego  z  owym 

poruszeniem,  które  wyczuł  Jesse,  prawda?  Ponieważ,  jak  dla  mnie,  to  się  wydaje  bardzo 

nieprawdopodobne.  Z  tego,  co  wiem,  Anioły  stanowiły...  prawdziwe  światło  przewodnie  w 

swojej społeczności. 

Boże. Światło przewodnie. Jestem ciekawa, czy po mojej śmierci znajdzie się ktoś, kto 

nazwie  mnie  „światłem”.  Mocno  w  to  wątpię.  Nawet  moja  mama  nie  posunęłaby  się  aż  tak 

daleko. 

Nie  podzieliłam  się  jednak  z  ojcem  Dominikiem  swoimi  odczuciami.  Wiedziałam  z 

doświadczenia, że to by mu się nie spodobało. Powiedziałam tylko: 

- Cóż, proszę przynajmniej mieć oczy otwarte, dobrze? I dać mi znać, jeśli ojciec ich 

zauważy. To znaczy te... eee Anioły. 

- Oczywiście. - Ojciec Dominik pokręcił głową. - Co za tragedia. Nieszczęsne dusze. 

Tacy niewinni. Tacy młodzi. Och Boże. - Nieśmiało podniósł gameboya. - Wysoki wynik. 

Wtedy właśnie doszłam do wniosku, że jak na jeden dzień spędziłam za dużo czasu w 

gabinecie  dyrektora.  Gina,  która  chodziła  do  naszej  starej  szkoły  na  Brooklynie,  miała 

przerwę  wiosenną  kiedy  indziej  niż  my  tutaj,  w  Akademii  Misyjnej,  więc  w  czasie  swoich 

wakacji  w  Kalifornii  musiała  wytrzymać  parę  dni,  łażąc  ze  mną  z  lekcji  na  lekcję  - 

przynajmniej  dopóki  nie  uda  mi  się  wymyślić  jakiegoś  sposobu,  żeby  zwiać  i  nie  zostać 

złapaną. Gina była teraz u pana Waldena na lekcji historii i nie miałam wątpliwości, że pakuje 

cię podczas mojej nieobecności we wszelkie możliwe kłopoty. 

background image

-  No,  to  w  porządku  -  sapnęłam,  wstając.  -  Proszę  dać  mi  znać,  gdyby  ksiądz 

dowiedział się o tych ludziach czegoś więcej. 

- Tak, tak - bąknął ojciec Dominik, którego uwagę ponownie przykuł gameboy. - Na 

razie. 

Dałabym  głowę,  że  wychodząc  z  gabinetu,  usłyszałam  brzydkie  słowo,  kiedy 

gameboy pisnął ostrzegawczo. Ale to było tak bardzo do niego niepodobne, że musiałam się 

przesłyszeć. 

Tak. Na pewno. 

background image

Kiedy wróciłam na lekcję, Kelly Prescott, mój kumpel Adam, Rob Kelleher - jeden z 

klasowych  sportowców  i  dobry  kolega  Przyćmionego  -  oraz  spokojny  chłopak,  którego 

imienia  nie  zdołałam  dotąd  zapamiętać,  właśnie  kończyli  prezentację  na  temat  wyścigu 

zbrojeń atomowych: „Kto pierwszy użyje tej broni?” 

Beznadziejne zadanie. Po upadku komunizmu w Rosji kogo to właściwie obchodzi? 

Chyba  na  tym  polega  problem.  Powinno  nas  obchodzić.  Ponieważ,  jak  pokazywały 

mapy i wykresy przygotowane przez grupę Kelly, w niektórych krajach znajdowało się więcej 

bomb i podobnych rzeczy niż u nas. 

-  Jak  sami  widzicie  -  mówiła  Kelly,  kiedy  weszłam  do  klasy,  kładąc  przepustkę  na 

biurku  pana  Waldena,  zanim  usiadłam  na  swoim  miejscu  -  Stany  Zjednoczone  są  dobrze 

zaopatrzone  w  pociski  rakietowe  i  tym  podobne,  ale  co  do  czołgów,  Chińczycy  znacznie 

lepiej  wyposażyli  swoje  wojska...  -  Kelly  wskazała  na  skupisko  malutkich  czerwonych 

bombek  na  wykresie.  -  I  są  w  stanie  całkowicie  nas  unicestwić,  jeśli  tylko  będą  mieli  na  to 

ochotę. 

- Tylko że - odezwał się Adam - w Ameryce w prywatnych rękach znajduje się więcej 

broni aniżeli w całej chińskiej armii, więc... 

- Więc co? - zapytała Kelly. Czułam, że w szeregach tej akurat drużyny panuje pewien 

rozdźwięk. - Jakie znaczenie ma broń ręczna wobec czołgów? Już ja to widzę, jak strzelamy 

do czołgów, którymi rozjeżdżają nas Chińczycy. 

Adam przewrócił oczami. Nie był specjalnie zachwycony przydziałem do grupy Kelly. 

- Tak - podsumował Rob. 

W  ocenie  grupy  liczyły  się  różne  rzeczy,  w  tym  trzydzieści  procent  przypadało  na 

stopień zaangażowania wszystkich jej członków. Przypuszczam, że to „tak” stanowiło wkład 

Roba. 

Chłopak, którego imienia nie zapamiętałam, nie powiedział ani słowa. Był to wysoki 

chudzielec w okularach. Jego blada ziemista cera świadczyła o tym, że nie za często bywa na 

plaży. Palmtop w kieszeni jego koszuli zdradzał powód. 

Siedząca za mną Gina pochyliła się do przodu i podała mi kartkę wyrwaną z notesu, w 

którym bazgrała na lekcji. 

Gdzieś ty, do diabła, był?, brzmiało pytanie. 

Wzięłam długopis i odpisałam: 

background image

Mówiłam ci. Dyro mnie wezwał”. 

„W jakiej sprawie?, nie ustępowała Gina. Wróciłaś do starych nawyków??? 

Nie  miałam  do  niej  żalu,  że  o  to  pyta.  Wspomnę  tylko,  że  w  starej  szkole  na 

Brooklynie  dość  często  musiałam  zrywać  się  ze  szkoły.  Cóż,  czego  żeście  się  spodziewali? 

Byłam  jedynym  mediatorem  na  wszystkie  pięć  okręgów  Nowego  Jorku.  To  stada  duchów! 

Tutaj przynajmniej mogłam od czasu do czasu skorzystać z pomocy ojca D. 

Odpisałam: 

Nic  podobnego.  Ojciec  Dom  jest  opiekunem  samorządu  szkolnego.  Musiałam  z  nim 

omówić niektóre z naszych ostatnich wydatków. 

Sądziłam, że tak nudny temat zniechęci Ginę, ale nic z tego. 

Jakie były? pytała Gina. To znaczy te wasze wydatki. 

Nagle  notes  został  wyrwany  z  moich  rąk.  Podniosłam  głowę  i  zobaczyłam,  jak  Cee 

Cee,  która  siedzi  przede  mną  na  godzinie  wychowawczej  i  historii  i  która  stała  się  moją 

najlepszą  przyjaciółką  od  czasu  mojej  przeprowadzki  do  Kalifornii,  coś  w  nim  gorączkowo 

pisze. Parę sekund później oddała mi notes. 

Słyszałaś o Michaelu Meduccim?, napisała Cee Cee zamaszystą kursywą. 

Odpisałam: 

Chyba nie. Kto to jest Michael Meducci? 

Cee Cee, po przeczytaniu odpowiedzi, skrzywiła się i wskazała na chłopaka stojącego 

pod tablicą, tego o ziemistej cerze i z palmtopem w kieszeni. 

Och.  Cóż,  zaczęłam  chodzić  do  Akademii  Misyjnej  zaledwie  dwa  miesiące  temu,  w 

styczniu. Wiec co ja na to poradzę, że nie znam wszystkich po imieniu. 

Cee  Cee  pochyliła  się  nad  notesem,  pisząc  dalszy  ciąg  swojej  opowieści. 

Wymieniłyśmy  z  Giną  spojrzenia.  Gina  sprawiała  wrażenie  rozbawionej.  Jej  moje  życie  na 

Zachodnim Wybrzeżu wydawało się bardzo zabawne. 

W końcu Cee Cee oddała notes. Napisała, co następuje: 

To Mike prowadził ten drugi samochód, który rozbił się na autostradzie nadmorskiej w 

sobotę wieczorem. Wiesz, wtedy kiedy zginęło czworo uczniów z RLS. 

Oho,  pomyślałam,  opłaca  się  przyjaźnić  z  wydawczynią  szkolnej  gazety.  Cee  Cee 

jakimś sposobem zawsze dowiadywała się wszystkiego o wszystkich. 

Słyszałam,  że  wracał  od  kolegi,  napisała.  Była  mgła  i  chyba  nie  widzieli  się  aż  do 

ostatniej  chwili,  kiedy  usiłowali  się  minąć.  Jego  samochód  wjechał  na  nasyp,  ale  ich 

przeleciał  przez  barierkę  i  spadł  z  wysokości  stu  metrów  do  morza.  Wszyscy  w  tam  -  tym 

samochodzie zginęli, ale Michael wyszedł z tego tylko z pękniętymi żebrami, bo otworzyła się 

poduszka powietrzna. 

background image

Podniosłam wzrok i zagapiłam się na Michaela Meducciego. Nie wyglądał na kogoś, 

kto nie dalej niż w ostatni weekend brał udział w wypadku, w którym zginęło czworo ludzi. 

Wyglądał raczej na kogoś, kto do późna w nocy grał w gry wideo albo siedział w Internecie 

na czacie Gwiezdne Wojny. Siedziałam za daleko, żeby stwierdzić, czy jego palce, trzymające 

wykres, drżą, ale wyraz napięcia na jego twarzy sugerował, że tak właśnie jest. 

To  szczególnie  tragiczne,  pisała  dalej  Cee  Cee,  jeśli  wziąć  pod  uwagę  fakt,  iż  w 

zeszłym  miesiącu  jego  młodsza  siostra  -  nie  znasz  jej,  jest  w  ósmej  klasie  -  omal  się  nie 

utopiła  podczas  jakiegoś  party  w  basenie  i  dotąd  jest  w  stanie  śpiączki.  Jakby  na  rodzinie 

ciążyła klątwa... 

-  Podsumowując  -  ciągnęła  Kelly,  nie  starając  się  nawet  ukryć,  że  czyta  z  kartki  i 

wymawiając słowa tak szybko, że trudno ją było zrozumieć - Ameryka - musi - przeznaczyć - 

znacznie - większe - sumy - na - potrzeby - armii - ponieważ - znalazła - się - daleko - w - tyle 

- za - Chińczykami - którzy - mogą - nas - za - atakować - w - każdej - chwili - dziękuję - za - 

uwagę. 

Pan  Walden  siedział  ze  stopami  opartymi  o  biurko,  wpatrując  się  ponad  naszymi 

głowami w morze, wyraźnie widoczne z okien większości pomieszczeń Akademii Misyjnej. 

Nagła cisza, jaka zapadła w klasie, spowodowała, że drgnął i zdjął nogi z biurka. 

- Bardzo ładnie, Kelly - powiedział, mimo że z całą pewnością nie słyszał ani słowa z 

jej wypowiedzi. - Czy ktoś ma jakieś pytania do Kelly? Dobrze, świetnie, następna grupa... 

Pan Walden popatrzył na mnie nieprzytomnie. 

- Eee - mruknął dziwnym głosem. - Tak? 

Jako że nie podniosłam ręki ani też w żaden inny sposób nie dałam do zrozumienia, że 

pragnę coś powiedzieć,  zdziwiło mnie to niepomiernie. A potem odezwał się głos za moimi 

plecami: 

-  Hm,  przepraszam,  ale  to  podsumowanie...  że  my,  jako  kraj,  musimy  zacząć 

rozbudowywać  nasz  wojskowy  arsenał,  żeby  współzawodniczyć  z  Chińczykami,  wydaje  mi 

się kompletnie poronione. 

Odwróciłam się powoli na krześle, żeby spojrzeć na Ginę. Miała doskonale obojętny 

wyraz twarzy. Ale ja za dobrze ją znałam. 

Nudziła się. Gina zachowywała się w ten sposób, kiedy ogarniało ją znudzenie. 

Pan Walden wyprostował się, ożywiony, na krześle i powiedział: 

-  Wydaje  się,  że  gość  panny  Simon  nie  zgadza  się  z  wnioskami,  jakie  przedstawiła 

grupa siódma. Jak chcecie się do tego ustosunkować? 

background image

- Poronione? A dlaczego? - zapytała Kelly, nie wdając się w konsultacje z pozostałymi 

członkami grupy. 

-  Cóż,  po  prostu  uważam,  że  pieniądze,  o  których  wspomniałaś,  można  z  większym 

pożytkiem  wydać  na  coś  innego,  zamiast  usiłować  dogonić  Chińczyków  w  ilości  czołgów. 

Kogo  to  wzrusza,  że  mają  więcej  czołgów  od  nas?  To  przecież  nie  oznacza,  że  są  w  stanie 

dojechać nimi do Białego Domu i powiedzieć: „Dobra, poddajcie się, kapitalistyczne świnie”. 

Ostatecznie, dzieli nas od nich całkiem spory ocean, prawda? 

Pan Walden o mało nie zaklaskał z uciechy. 

- A wiec, twoim zdaniem, panno Augustin, w jaki sposób powinny zostać wydane te 

pieniądze? 

Gina wzruszyła ramionami. 

- Cóż, na edukację, oczywiście. 

- Co nam pomoże edukacja - zapytała zaczepnie Kelly - jeśli najadą na nas czołgi? 

Adam, który stał obok niej, przewrócił znacząco oczami. 

-  Być  może  -  rzucił  -  jeśli  wykształcimy  gruntownie  przyszłe  pokolenia,  zdołają 

uniknąć wojen - na drodze twórczej dyplomacji i inteligentnego dialogu międzynarodowego. 

- Tak - zgodziła się Gina. - Jest, jak mówisz. 

- Wybaczcie, ale braliście coś? - syknęła Kelly. 

Pan  Walden  rzucił  w  kierunku  grupy  siódmej  kawałkiem  kredy.  Wylądowała  na 

wykresie z głośnym pacnięciem, odbijając się od niego. To nie było niezwykłe ze strony pana 

Waldena.  Często  rzucał  kredą,  jeśli  uznał,  że  nie  uważamy,  zwłaszcza  po  lunchu,  kiedy 

siedzimy otępiali po spożyciu za dużej liczby nadzianych na patyk bułek z parówką w środku. 

Niezwykła  natomiast  była  reakcja  Michaela  Meducciego,  kiedy  kreda  trafiła  w 

trzymany  przez  niego  wykres.  Puścił  z  krzykiem  tablicę  i  wykonał  unik,  zakrywając  twarz 

rękami - jakby właśnie zamierzał go rozjechać chiński czołg. 

Pan Walden nie zwrócił na to uwagi. Był wściekły. 

-  Waszym  zadaniem  -  ryknął  na  Kelly  -  było  przedstawienie  przekonującej  tezy! 

Sugerowanie, że oponenci są na haju, nikogo nie przekona! 

-  Ale,  poważnie,  panie  Walden  -  powiedziała  Kelly  -  gdyby  popatrzyli  na  wykres, 

sami  by  stwierdzili,  że  Chińczycy  mają  więcej  czołgów  od  nas  i  żadna  edukacja  tego  nie 

zmieni... 

W tej akurat chwili pan Walden zauważył dziwne zachowanie Mike'a. 

- Meducci - powiedział bezbarwnym tonem - co z tobą? Zdałam sobie sprawę, że pan 

Walden  nie  wie,  co  spotkało  Mike'a^  w  ostatni  weekend.  Być  może  nie  wiedział  także  o 

background image

siostrze  w  śpiączce.  W  jaki  sposób  Cee  Cee  zdobywała  informacje  niedostępne  nawet  dla 

nauczycieli, pozostawało dla mnie tajemnicą. 

- N - nic - wyjąkał Mike bledszy niż zwykle. 

W wyrazie jego twarzy  było coś dziwnego. Nie  miałam pojęcia, co się z nim dzieje, 

ale nie było to typowe zakłopotanie komputerowego maniaka. 

- P - przepraszam, panie Walden. 

Siedzący parę ławek za mną Scott Turner, jeden z kumpli Przyćmionego, mruknął „p - 

przepraszam, panie Walden” szeptanym falsetem, ale na tyle głośno, że wszyscy w klasie go 

usłyszeli. A zwłaszcza Michael, którego blada twarz nabrała lekkich rumieńców, kiedy doszły 

do niego złośliwe śmiechy. 

Jako wiceprzewodnicząca drugiej klasy zobowiązana jestem dbać o dyscyplinę wśród 

kolegów  i  koleżanek  podczas  zebrań  samorządu.  Traktuję  jednak  swoje  obowiązki  bardzo 

poważnie  i  zdarza  mi  się  przywoływać  do  porządku  co  bardziej  rozhukanych  rówieśników, 

kiedy taka potrzeba, moim zdaniem zachodzi, również poza zebraniami. 

Tak więc odwróciłam się i syknęłam: 

- Hej, Scott. 

Scott, śmiejąc się z własnego dowcipu, skierował na mnie wzrok. Śmiech zamarł mu 

na ustach. 

Nie byłam pewna, co powiedzieć - chyba coś na temat ostatniej randki Scotta z Kelly 

Prescott i pincety - ale, niestety, uprzedził mnie pan Walden. 

-  Turner!  -  wrzasnął  -  jutro  rano  chcę  mieć  na  biurku  wypracowanie  na  temat  bitwy 

pod  Gettysburgiem  na  tysiąc  słów.  Grupa  ósma  niech  się  przygotuje  do  wygłoszenia 

prezentacji jutro. Koniec lekcji. 

W  Akademii  Misyjnej  nie  ma  dzwonków.  Przechodzimy  z  klasy  do  klasy  według 

zegarka  i  mamy  się  zachowywać  cicho.  Drzwi  wszystkich  klas  w  Akademii  wychodzą  na 

zadaszoną arkadę okalającą piękny dziedziniec ze smukłymi palmami, fontanną i pomnikiem 

założyciela misji, Junipera Serry. Misja, istniejąca od jakichś trzystu lat, przyciąga mnóstwo 

turystów,  a  dziedziniec  stanowi  jedną  z  głównych  atrakcji,  zaraz  po  bazylice.  To  również 

moje  ulubione  miejsce,  gdzie  zwykłam  siadywać,  medytując  nad  różnymi  sprawami,  jak... 

och, sama nie wiem: jakie to nieszczęście urodzić się mediatorką, a nie zwykłą dziewczyną i 

dlaczego  nie  potrafię  spowodować,  żeby  Jesse  mnie  polubił,  no,  wiecie,  w  ten  szczególny 

sposób.  Szmer  fontanny,  ćwierkanie  wróbli  pod  dachem,  szum  skrzydełek  kolibrów  nad 

kwiatami  hibiskusa  wielkości  talerza,  szepty  turystów,  którzy  wyczuwają  niezwykłość 

background image

miejsca i ściszają głos, wszystko to sprawia, że dziedziniec jest spokojnym, cichym miejscem, 

gdzie można posiedzieć i podumać o swoim losie. 

Było  to  jednak  również  ulubione  miejsce  zakonnic  nowicjuszek,  które  czyhają  na 

niewinnych uczniów zapominających się i rozmawiających zbyt głośno między lekcjami. 

Nie urodziła się jednak jeszcze nowicjuszka, która zamknęłaby buzię Ginie. 

- Rany, jakie to było wydumane - jęknęła głośno, kiedy szłyśmy w stronę mojej szafki. 

- Co to było za podsumowanie? Chińczycy zaraz tu wpadną i rzucą się na nas. Jak mieliby się 

tu dostać? Przez Kanadę? 

Usiłowałam się nie śmiać, ale było to trudne. Gina była naprawdę zła. 

- Wiem, że ta dziewczyna jest przewodniczącą klasy - ciągnęła - ale co do głupawych 

blondynek... 

Cee Cee, która szła razem z nami, burknęła: 

- Uważaj. 

Wcale nie dlatego że, jak podejrzewałam, jako albinoska jest najjaśniejszą blondynką, 

jaka  tylko  może  być,  ale  dlatego  że  nowicjuszka  rzucała  nam  przez  podwórzec  mordercze 

spojrzenia. 

- Och, dobra, to ty - powiedziała Gina, zauważywszy obecność Cee Cee i kompletnie 

nie zwracając uwagi na ostrzeżenie i ani odrobinę nie zniżając głosu. - Simon, Cee Cee mówi, 

że idzie po szkole na zakupy. 

- Urodziny mojej mamy - wyjaśniła Cee Cee przepraszającym tonem. Wie, jak ja lubię 

centrum  handlowe.  Gina,  która  odznacza  się  dość  wybiórczą  pamięcią,  wydawała  się  o  tym 

nie pamiętać. - Muszę jej kupić perfumy albo jakąś książkę. 

- Co ty na to? - zwróciła się do mnie Gina. - Chcesz z nią pójść? Nigdy nie byłam w 

prawdziwym kalifornijskim centrum handlowym. Chętnie je obejrzę. 

- Wiesz - powiedziałam, otwierając zamek szyfrowy szafki - Gap sprzedaje dokładnie 

to samo w całym kraju. 

- Zaraz - obruszyła się Gina - kogo obchodzi Gap? Mówię o chłopakach. 

-  Och.  -  Odłożyłam  książkę  do  historii  i  wzięłam  biologię,  która  była  następna.  - 

Przepraszam, zapomniałam. 

-  Na  tym  właśnie  polega  problem,  Simon,  jeśli  chodzi  o  ciebie  -  stwierdziła  Gina, 

opierając się na szafce obok. - Za mało myślisz o chłopakach. 

Zatrzasnęłam drzwiczki szafki. 

- Bez przerwy myślę o chłopakach. 

background image

-  Nie,  nieprawda.  -  Gina  spojrzała  na  Cee  Cee.  -  Umówiła  się  z  jakimś,  odkąd  tu 

przyjechała? 

- Pewnie, że tak - odparła Cee Cee. - Z Bryce'em Martinsonem. 

- Nie - zaprzeczyłam. 

Cee Cee podniosła głowę, żeby spojrzeć mi w oczy. Była trochę niższa ode mnie. 

- Jak to: nie? 

-  Bryce  i  ja  nigdy  ze  sobą  nie  chodziliśmy  -  wyjaśniłam  zmieszana.  -  Pamiętasz,  on 

złamał obojczyk... 

- Och, tak - pokiwała głową Cee Cee. - W tym dziwnym wypadku z krucyfiksem. A 

potem przeniósł się do innej szkoły. 

Owszem,  ponieważ  ten  dziwny  wypadek  w  ogóle  nie  był  wypadkiem:  duch  jego 

zmarłej  dziewczyny  zrzucił  mu  krucyfiks  na  głowę,  złośliwie  usiłując  powstrzymać  go  od 

umawiania się ze mną. 

Co jej się, niestety, udało. 

Po chwili Cee Cee oświadczyła radośnie: 

-  Z  Tadem  Beaumontem  jednak  się  spotykałaś.  Widziałam  was  w  kafejce  dla 

zmotoryzowanych. 

To Ginę zainteresowało. 

-  Naprawdę?  Simon  umówiła  się  z  chłopakiem?  Opowiadaj.  Cee  Cee  zmarszczyła 

brwi. 

-  No...  -  zaczęła  -  to  nie  trwało  zbyt  długo,  prawda,  Suze?  Jego  wuj  uległ  jakiemuś 

wypadkowi czy coś i Tad wyjechał, żeby zamieszkać z krewnymi w San Francisco. 

W  tłumaczeniu:  po  tym,  jak  powstrzymałam  wujka  Tada,  seryjnego  mordercę 

psychopatę, przed dokonaniem mordu na nas obojgu. 

To się nazywa wdzięczność, co? 

- Boże - westchnęła Cee Cee zamyślona - jakoś tak się składa, że facetom, z którymi 

się umawiasz, przytrafiają się złe przygody, Suze. 

Ogarnęła mnie fala przygnębienia. 

- Nie wszystkim - sprostowałam, myśląc o Jessie. Ale po chwili przypomniałam sobie, 

że Jesse: 

a)  jest  martwy,  więc  tylko  ja  mogę  go  widzieć,  dlatego  to  nie  za  dobry  materiał  na 

chłopaka, 

b) nigdy się ze mną nie umówił, więc trudno powiedzieć, żebyśmy ze sobą chodzili. 

background image

Nagle coś przemknęło obok nas z taką prędkością, że zobaczyłam tylko plamę khaki, 

której  towarzyszył  leciuteńki  zapach  znajomej  męskiej  wody  kolońskiej.  Rozejrzałam  się  i 

stwierdziłam, że tą plamą jest Przyćmiony Trzyma Michaela Meducciego w uścisku, podczas 

gdy Scott Turner macha mu palcem przed twarzą i warczy: 

-  Piszesz  ten  esej  dla  mnie,  Meducci,  jasne?  Tysiąc  słów  na  temat  bitwy  pod 

Gettysburgiem na jutro rano. I nie zapomnij o podwójnych odstępach. 

Nie  wiem,  co  we  mnie  wstąpiło.  Czasami  działam  pod  wpływem  impulsów,  nad 

którymi zupełnie nie panuję. 

Cisnęłam  książki  Ginie  i  podeszłam  do  mojego  przyrodniego  brata.  Chwilę  później 

ściskałam w garści pęczek krótkich włosów, które rosły mu na karku. 

-  Puść  go  -  powiedziałam,  skręcając  boleśnie  włosy.  Ten  rodzaj  tortur,  jak  ostatnio 

odkryłam,  jest  znacznie  skuteczniejszy  aniżeli  poprzednia  stosowana  przeze  mnie  technika, 

czyli walenie pięścią w żołądek. W ciągu ostatnich tygodni bardzo rozwinął mięśnie przedniej 

części  ciała,  z  pewnością  po  to,  by  zabezpieczyć  się  przed  tego  typu  działaniami  z  mojej 

strony. 

Jedynym sposobem, żeby nie dopuścić, abym ciągnęła go za włosy, było ogolić się na 

łyso, a to najwidoczniej nie przyszło mu do głowy. 

Przyćmiony,  otwierając  usta,  żeby  zawyć  z  bólu,  natychmiast  puścił  Michaela.  Ten 

zatoczył się na bok, a potem pośpiesznie podniósł z podłogi książki, które upuścił. 

- Suze! - wrzasnął Przyćmiony. - Puszczaj! 

- Tak - odezwał się Scott. - To ciebie nie dotyczy, Simon. 

- Owszem, dotyczy - warknęłam. - Wszystko, co się dzieje w szkole, mnie dotyczy A 

powiedzieć wam, dlaczego? 

Przyćmiony znał już odpowiedź. Wbiłam mu ją do głowy już parę razy,  w podobnej 

sytuacji. 

-  Bo  jesteś  wiceprzewodniczącą  -  jęknął.  -  A  teraz  puść  mnie,  do  cholery,  albo 

przysięgam, że powiem tacie... 

Puściłam  go,  ale  tylko  dlatego  że  pojawiła  się  siostra  Ernestyna.  Nowicjuszka 

widocznie po nią pobiegła. W Akademii Misyjnej, kiedy dochodziło do bójki między mną a 

Przyćmionym, rutynowo wzywa się posiłki. 

- Czy coś się stało, panno Simon? 

Siostra  Ernestyna,  wicedyrektorka,  jest  wielką  kobietą  z  ogromnym  krzyżem 

zawieszonym na obfitym biuście. Posiada zdolność wzbudzania przerażenia gdziekolwiek się 

background image

pojawi. Wystarczy, że zmarszczy brwi. Podziwiam ten talent i mam nadzieję pójść kiedyś w 

jej ślady. 

- Nie, siostro - zapewniłam. 

- Panie Ackerman, jakiś problem? - zwróciła się teraz do Przyćmionego. 

Przyćmiony, nadąsany, masował sobie kark. 

-  Dobrze.  Cieszę  się,  że  wy  oboje  tak  się  ze  sobą  zgadzacie.  Taka  miłość  pomiędzy 

rodzeństwem  stanowi  źródło  inspiracji  dla  nas  wszystkich.  A  teraz  idźcie  do  klasy,  bardzo 

proszę. 

Wróciłam do Cee Cee i Giny, które przyglądały się całemu zajściu. 

- Jezu, Simon - powiedziała zdegustowana Gina, podczas gdy wędrowałyśmy w stronę 

pracowni bio. - Nic dziwnego, że tutejsi faceci za tobą nie przepadają. 

background image

Dziewczyno! - wykrzyknęła Gina. - To zostało uszyte dla ciebie! Cee Cee przyglądała 

się strojowi, na którego kupno namówiła ją Gina. 

- No, nie wiem - bąknęła z powątpiewaniem. . 

- Pasuje świetnie - powtórzyła Gina. - Mówię ci. W sam raz. Powiedz jej, Suze. 

- Ma rację - stwierdziłam z przekonaniem. Gina miała zacięcie. Zmieniła Kopciuszka 

w królewnę. 

-  Ale  nie  będziesz  jej  mogła  nosić  do  szkoły  -  zauważyłam,  nie  mogąc  się 

powstrzymać. - Jest za krótka. - Przekonałam się na własnej skórze, że w Akademii Misyjnej 

normy  dotyczące  stroju,  jakkolwiek  w  miarę  liberalne,  nie  dopuszczały  minispódniczek  w 

żadnych  okolicznościach.  Trudno  by  mi  było  również  uwierzyć,  że  siostrze  Ernestynie 

przypadłby do gustu nowy, ukazujący pępek i obszyty sztucznym futrem sweterek. 

- No to gdzie mam to nosić? - zapytała Cee Cee. 

-  Do  kościoła  -  odparłam,  wzruszając  ramionami.  Cee  Cee  posłała  mi  sarkastyczne 

spojrzenie. 

-  Och,  w  porządku  -  uległam.  -  Cóż,  z  pewnością  możesz  się  tak  pokazać  w  Coffee 

Clutch. I na różnych imprezach. 

Cee Cee patrzyła na mnie z politowaniem zza fioletowych szkieł swoich okularów. 

- Nie dostaję zaproszeń na imprezy, Suze - przypomniała. 

-  Zawsze  możesz  się  tak  ubrać,  jak  będziesz  odwiedzała  mnie  -  zasugerował  Adam. 

Zaskoczone spojrzenie Cee Cee upewniło mnie, że ile by ten strój kosztował - a z pewnością 

wydała na niego kilkumiesięczne kieszonkowe - nie żałuje ani centa. Odkąd ją poznałam, Cee 

Cee kochała się potajemnie w Adamie McTavishu. 

- W porządku, Simon - powiedziała Gina, opadając na jedno z plastikowych krzeseł. - 

Co się z tobą działo, podczas gdy ja pracowałam nad wiosenną garderobą panny Webb? 

Podniosłam do góry torbę z Muzycznego Świata. 

- Kupiłam CD - powiedziałam niepewnie. 

- Co? - Gina nie kryła zdumienia. 

-  CD.  -  Wcale  nie  miałam  ochoty  kupować  niczego  takiego,  ale  wysłana  w 

supermarketowa  dżunglę  z  poleceniem  dokonania  zakupów  spanikowałam  i  pognałam  do 

pierwszego  lepszego  sklepu.  -  Wiesz,  że  centrum  handlowe  daje  mi  nadmiar  doznań 

zmysłowych - powiedziałam w charakterze wyjaśnienia. 

background image

Gina pokiwała głową, a miedziane warkoczyki zafalowały. 

-  Nie  można  się  na  nią  tak  naprawdę  gniewać  -  zwróciła  się  do  Adama.  -  Jest  taka 

słodziutka. 

Adam przeniósł uwagę z nowego wystrzałowego stroju Cee Cee na mnie. 

- Tak - przyznał. - Jest taka. - Nagle jego spojrzenie powędrowało gdzieś poza mnie. 

Otworzył szeroko oczy - Właśnie zmierzają tu pewni ludzie, którzy mogą mieć na ten temat 

inne zdanie. 

Odwróciłam  głowę  i  zobaczyłam  Śpiącego  i  Przyćmionego  wędrujących  w  naszą 

stronę.  Centrum  handlowe  stanowiło  dla  Przyćmionego  drugi  dom,  ale  nie  mogłam  sobie 

wyobrazić,  co  robił  tutaj  Śpiący.  Cały  wolny  czas,  między  szkołą  a  roznoszeniem  pizzy  - 

oszczędza na camaro - spędza zwykle na surfowaniu. Albo śpi. 

Teraz osunął się na krzesło obok Giny i powiedział głosem, jakiego nigdy u niego nie 

słyszałam: 

- Hej, doniesiono mi, że tu będziesz. Nagle wszystko stało się jasne. 

Popatrzyłam Cee Cee, która nadal spoglądała zachwyconymi oczami w stronę Adama. 

Domyśliłam  się,  że  zastanawia  się,  o  co  mu  chodziło,  kiedy  powiedział,  że  może  go 

odwiedzać w tym stroju w domu. Czy w grę wchodzi napastowanie seksualne - na co miała 

nadzieję - czy też po prostu chciał podtrzymać rozmowę? 

- Kupiłaś już prezent dla mamy? - zapytałam. 

Nie pofatygowała się nawet, żeby odwrócić głowę w moją stronę. 

- Nie - odparła słabym głosem. Skrzywiłam się. Poczułam się samotna. 

-  Dobrze.  -  Położyłam  jej  CD  na  kolanach.  -  Trzymaj.  Kupię  dla  niej  kasetę  z 

programem Ophry. Co ty na to? 

-  Świetnie  -  powiedziała  Cee  Cee,  nadal  na  mnie  nie  patrząc,  chociaż  pomachała  w 

powietrzu dwudziestką. 

Podniosłam  oczy  do  nieba,  chwyciłam  banknot  i  oddaliłam  się,  zanim  zdążyłam 

wydobyć  z  siebie  krzyk,  od  którego  popękałyby  mi  naczynia  krwionośne.  Też  byście  mieli 

ochotę  wrzasnąć,  gdybyście  zobaczyli  to  co  ja,  a  mianowicie  Przyćmionego,  który  usiłuje 

wepchnąć krzesło pomiędzy Śpiącego a Ginę. 

Nie  mogę  tego  pojąć.  Naprawdę  nie  mogę.  Wiem,  że  pewnie  wydaję  się  nieczuła  i 

nawet  trochę  dziwaczna  z  tym  całym  pośredniczeniem  między  światami,  ale  w  głębi  duszy 

jestem  wrażliwa.  Mam  poczucie  sprawiedliwości,  jestem  inteligentna,  a  czasami  zabawna. 

Wiem też, że nie wyglądam jak straszydło. Codziennie rano suszę włosy suszarką i niejeden 

raz  powiedziano  mi  (dobra,  mama  mi  powiedziała,  ale  to  i  tak  się  liczy),  że  mam  oczy  jak 

background image

szmaragdy. No więc? Jak to jest, że o względy Giny zabiega dwóch chłopaków naraz, a przy 

mnie  nie  kręci  się  nawet  jeden?  Martwym  chłopakom  też  się  specjalnie  nie  podobam,  a  nie 

sądzę, żeby mieli duży wybór. 

Wciąż się nad tym zastanawiałam, stojąc z prezentem dla mamy Cee Cee w kolejce do 

kasy w księgarni. Nagle  coś musnęło moje ramię. Odwróciłam się i znalazłam oko w oko z 

Michaelem Meduccim. 

-  Eee  -  zająknął  się.  Trzymał  książkę  o  programowaniu  komputerowym.  W 

jarzeniowym  oświetleniu  księgarni  jego  cera  wydawała  się  jeszcze  bardziej  ziemista  niż 

zwykle.  -  Cześć.  -  Nerwowym  gestem  dotknął  okularów,  jakby  chcąc  się  przekonać,  że 

jeszcze tkwią na nosie. - Wydawało mi się, że to ty. 

- Cześć, Michael - rzuciłam i przesunęłam się w kolejce. Michael przesunął się wraz 

ze mną. 

- Och, pamiętasz moje imię. - Wyraźnie się ucieszył. 

Nie uświadomiłam mu, że poznałam je dopiero dzisiaj. Powiedziałam tylko: 

- Tak. - I uśmiechnęłam się. 

Może w tym momencie popełniłam błąd, ponieważ Michael przysunął się nieco bliżej 

i zatrajkotał: 

-  Chciałem  ci  podziękować.  No,  wiesz,  za  to,  jak  potraktowałaś,  eee,  swojego  brata. 

No, wiesz. Ze zmusiłaś go, żeby mnie puścił. 

- Tak. Cóż, nie ma sprawy. 

-  Nie,  poważnie.  Nikt  dotąd  nie  zrobił  czegoś  takiego  dla  mnie...  to  jest,  zanim 

przeniosłaś  się  do  Akademii  Misyjnej,  nikt  nawet  nie  śmiał  przeciwstawić  się  Bradowi 

Ackermanowi. Wszystko uszłoby mu płazem. Nawet morderstwo. 

- Cóż - odparłam. - Już nie. 

- Nie - zgodził się Michael, śmiejąc się nerwowo. - Nie, już nie. 

Osoba  przede  mną  podeszła  do  kasy,  a  ja  przesunęłam  się  na  jej  miejsce.  Michael 

przesunął się również, ale odrobinę za daleko i na mnie wpadł. 

- Och, przepraszam - bąknął, cofając się. 

-  Nic  się  nie  stało  -  powiedziałam,  zaczynając  żałować,  że  nawet  jeśli  miałabym 

ryzykować udar mózgu, nie zostałam z Giną. 

- Twoje włosy - powiedział cicho Michael - pachną tak ładnie. 

O mój Boże. Pomyślałam, że zaraz dostanę wylewu. „Twoje włosy pachną tak ładnie? 

Twoje włosy pachną tak ładnie?” Jemu się wydaje, że kim jest? Jamesem Bondem? Nie mówi 

się nikomu, że jego włosy ładnie pachną. Nie w centrum handlowym. 

background image

Na  szczęście  kasjer  zawołał:  „następny”  i  podeszłam  szybko,  żeby  zapłacić,  mając 

nadzieję, że kiedy się odwrócę, Michael zniknie. 

Pomyłka. Pomyłka do kwadratu. 

Nie tylko nadal tam był, ale jak się okazało, już zapłacił za książkę o programowaniu 

komputerowym  -  po  prostu  ją  nosił  -  nie  musiał  więc  się  zatrzymywać  przy  kasie...  gdzie 

zamierzałam go zgubić. 

Nie. O, nie. Wyszedł za mną z księgarni. 

W porządku, powiedziałam sobie, siostra tego gościa jest w stanie śpiączki. Poszła na 

imprezę, a skończyła pod respiratorem. To by każdego rozłożyło. A wypadek samochodowy? 

Chłopak właśnie wyszedł z koszmarnej kraksy Bardzo możliwe, że zabił cztery osoby. Cztery 

osoby! Nie celowo, oczywiście. Jednak cztery trupy, podczas gdy sam wywinął się z tego bez 

zadrapania. To i siostra w stanie śpiączki... cóż, ma się czym martwić, prawda? 

No więc trzeba z nim delikatnie. Okaż mu trochę sympatii. 

Problem  polegał  na  tym,  że  już  okazałam  mu  trochę  sympatii,  i  proszę,  do  czego  to 

doprowadziło: uczepił się mnie jak rzep psiego ogona. 

Michael podążył za mną do Sekretów Wiktorii, dokąd skierowałam się instynktownie, 

uznając,  że  żaden  chłopak  nie  pójdzie  za  dziewczyną  tam,  gdzie  wystawia  się  biustonosze. 

Przeliczyłam się jednak. 

- No więc co myślisz - zapytał Michael, gdy oglądałam bieliznę z rayonu w lamparcie 

cętki - o wystąpieniu naszej grupy? Zgadzasz się ze swoją, eee, przyjaciółką, że argumentacja 

Kelly była niewydarzona? 

Niewydarzona? A co to  za określenie? Sprzedawczyni podeszła do nas, nie dając mi 

szansy na odpowiedź. 

- Witam - powiedziała radośnie. - Zwróciliście uwagę na naszą ofertę? Kup trzy pary 

majtek, czwartą dostaniesz za darmo. 

Nie  mogłam  uwierzyć,  że  użyła  słowa  „majtki”  przy  Michaelu.  I  nie  mogłam 

uwierzyć, że Michael stał tam po prostu, uśmiechając się. Nie używam słowa „majtki” przy 

własnej mamie! Obróciłam się na pięcie i ruszyłam do wyjścia. 

- Rzadko bywam w centrum handlowym - mówił Michael. Praktycznie przyssał się do 

mnie.  -  Ale  kiedy  usłyszałem,  że  ty  tu  będziesz,  pomyślałem,  że  wpadnę  i  zobaczę,  jak  się 

masz. Często tu przychodzisz? 

Kierowałam się w stronę działu restauracyjnego, żywiąc nadzieję, że może uda mi się 

pozbyć Michaela  w tłumie amatorów pieczonego kurczaka. To nie było łatwe. Po pierwsze, 

wyglądało na to, że cała miejscowa młodzież wpadła na pomysł, żeby po szkole udać się do 

background image

centrum handlowego. Po drugie, w centrum odbyła się niedawno impreza, wiecie, jak to zwy-

kle w centrach handlowych. Ta akurat stanowiła jakąś imitację tłustego czwartku, ze złotymi 

maskami  itd.  Chyba  cieszyła  się  powodzeniem,  bo  zostało  po  niej  mnóstwo  dekoracji,  jak 

wielkie,  błyszczące,  fioletowo  -  złote  kukły  nadnaturalnej  wielkości  zwisające  ze  szklanego 

sufitu. Niektóre miały kilka metrów wysokości. Miały w zamierzeniu ożywić i ubarwić salę, 

ale ich zwisające kończyny utrudniały manewrowanie w tłumie. 

-  Nie  -  powiedziałam  w  odpowiedzi  na  pytanie  Michaela.  -  Staram  się  tu  nie 

przychodzić. Nienawidzę tego. 

- Naprawdę? - zapytał z ożywieniem, podczas  gdy zagarnęła  go fala uczniów szkoły 

średniej. - Ja też! Ojej, co za zbieg okoliczności. No, wiesz, mało jest ludzi w naszym wieku, 

którzy nie lubią miejsc takich jak to. Człowiek jest istotą społeczną, jak wiesz, i w związku z 

tym przyciągają go zgromadzenia. To naprawdę oznaka jakiejś biologicznej dysfunkcji, że ty 

i ja nie bawimy się tutaj tak dobrze jak inni. 

Przyszło  mi  do  głowy  że  mój  najmłodszy  przyrodni  brat,  Profesor,  oraz  Michael 

Meducci mają ze sobą wiele wspólnego. 

Przyszło  mi  także  do  głowy,  że  wskazywanie  dziewczynie,  że  cierpi  na  jakąś 

biologiczną dysfunkcję nie jest najszczęśliwszym sposobem, żeby zdobyć jej serce. 

-  Może  -  ciągnął  Michael,  kiedy  usiłowaliśmy  obejść  zwisającą  z  sufitu  rękę 

uśmiechającej  się  głupawo  kukły  -  moglibyśmy  pójść  w  spokojniejsze  miejsce.  Jestem 

samochodem mamy. Moglibyśmy wstąpić gdzieś na kawę w mieście, gdybyś miała ochotę... 

Wtedy usłyszałam znajomy chichot. 

Nie  pytajcie,  w  jaki  sposób  zdołałam  go  usłyszeć  w  tym  gwarze,  przy  włączonej 

muzyce i wrzasku dziecka, któremu mama odmówiła lodów Usłyszałam go i tyle. 

Śmiech.  Taki  sam,  jak  poprzedniego  dnia  u  Jimmy'ego,  na  chwilę  przedtem,  zanim 

zauważyłam duchy czworga zmarłych młodych ludzi. 

A  zaraz  potem  moje  uszy  zarejestrowały  głośny  trzask  -  taki  rodzaj  dźwięku,  jaki 

wydaje zbyt mocno naciągnięta gumka, kiedy pęka. Krzyknęłam: 

- Uważaj! - I pociągnęłam Michaela, przewracając go na ziemię. 

Dobrze  zrobiłam,  ponieważ  sekundę  później,  w  miejsce,  gdzie  przedtem  staliśmy, 

spadła ogromna, uśmiechnięta głowa kukły. 

Kiedy  opadł  kurz,  podniosłam  twarz  znad  koszuli  Michaela  i  przyjrzałam  się  kukle. 

Nie zrobiono jej z papier - mache, jak sądziłam. Była z gipsu. Kawałki gipsu poniewierały się 

wszędzie  dookoła,  a  chmury  gipsowego  pyłu  unosiły  się  w  powietrzu,  podrażniając  gardło. 

Twarz kukły była popękana; łypała na mnie jednym okiem, posyłając bezzębny uśmiech. 

background image

Przez  ułamek  sekundy  panowała  kompletna  cisza,  jeśli  nie  liczyć  mojego  kaszlu  i 

nierównego oddechu Michaela. 

Wreszcie jakaś kobieta krzyknęła. 

A  potem  rozpętało  się  piekło.  Ludzie  wpadali  na  siebie,  biegnąc,  zupełnie  jakby 

wszystkie kukły miały za chwilę spaść. 

Trudno mieć do nich pretensję. Kukła musiała ważyć kilkanaście kilogramów. Gdyby 

wylądowała na Michaelu, zabiłaby go albo przynajmniej bardzo poważnie raniła. Nie miałam 

co do tego wątpliwości. 

Podobnie  jak  nie  miałam  wątpliwości  co  do  tego,  do  kogo  należał  szyderczy  głos, 

który odezwał się obok: 

-  No,  popatrzcie,  co  my  tutaj  mamy.  Czy  to  nie  milutkie?  Podniosłam  głowę  i 

zobaczyłam Przyćmionego razem z zasapaną Giną, Cee Cee, Adamem i Śpiącym. 

Nie zdawałam sobie sprawy, że nadal leżę na Michaelu, dopóki Śpiący nie wyciągnął 

ręki i nie ściągnął mnie z niego. 

-  Jak  to  się  dzieje  -  zapytał  mój  brat  znudzonym  tonem  -  że  nie  można  cię  zostawić 

samej na piętnaście minut, żeby coś nie spadło ci na głowę? 

Posłałam  mu  mordercze  spojrzenie,  usiłując  wstać.  Słowo  daję,  nie  mogę  się 

doczekać, kiedy Śpiący wyniesie się do college'u. 

-  Hej  -  powiedział,  schylając  się,  żeby  poklepać  Michaela  po  policzkach,  zapewne 

wyobrażając  sobie,  że  w  ten  sposób  przywróci  mu  przytomność,  jakkolwiek  wątpię,  żeby 

sanitariusze  pogotowia  tak  właśnie  postępowali.  Michael  leżał  z  zamkniętymi  oczami  i 

chociaż oddychał. Nie wyglądał dobrze. 

Poklepywanie po policzkach jednak podziałało. Michael uniósł powieki. 

- W porządku? - zapytałam zmartwiona. 

Nie  zauważył  mojej  wyciągniętej  ręki.  Zgubił  okulary  Pomacał  dłońmi  dookoła, 

usiłując je odnaleźć w gipsowym gruzie. 

- M - moje okulary - wymamrotał. 

Znalazła  je  Cee  Cee,  podniosła  i  otrzepała  najlepiej,  jak  się  dało,  zanim  mu  je 

wręczyła. 

-  Dzięki.  -  Michael  włożył  je,  a  jego  oczy  za  szkłami  zrobiły  się  wielkie  jak  spodki, 

kiedy przyglądał się pobojowisku. Kukła w nas nie trafiła, ale rozwaliła ławkę i przewróciła 

metalowy kosz na śmieci. 

- O mój Boże! - wykrzyknął Michael. 

background image

- Owszem - zgodził się Adam. - Gdyby nie Suze, głowa kukły pewnie by  cię zabiła. 

Głupia śmierć, no nie? 

Michael nadal się rozglądał. 

- O mój Boże - powtórzył. 

- Nic ci nie jest, Suze? - zapytała Gina, kładąc mi rękę na ramieniu. 

Zaprzeczyłam ruchem głowy. 

- Nie, nie sądzę. Niczego, w każdym razie, nie złamałam. Michael? Co z tobą? Jesteś 

w jednym kawałku? 

-  Skąd  on  może  wiedzieć?  -  odezwał  się  szyderczo  Przyćmiony  ale  wystarczyło, 

żebym spojrzała w jego stronę, i przypomniał sobie, jak mocno potrafię ciągnąć za włosy, bo 

się zamknął. 

-  Czuję  się  dobrze  -  powiedział  Michael.  Odsunął  ręce  Śpiącego,  który  chciał  mu 

pomóc wstać. - Zostawcie mnie w spokoju. Powiedziałem, że nic mi nie jest. 

Śpiący cofnął się. 

- Hej - mruknął. - Wybacz. Chciałem pomóc. Chodź, G. Nasze lody się rozpuszczają. 

Chwileczkę. Rzuciłam zdumione spojrzenie w kierunku mojej najlepszej przyjaciółki 

oraz najstarszego brata G? Kto to jest G? 

Cee Cee wydobyła torbę spod zwojów lśniącego fioletowo - złotego materiału. 

- Ojej! - zawołała zachwycona. - Czy to jest książka, którą kupiłaś dla mojej mamy? 

Śpiący, jak stwierdziłam, wędrował z powrotem do baru, obejmując Ginę ramieniem. 

Ginę!  Moją  najlepszą  przyjaciółkę!  Moja  najlepsza  przyjaciółka  pozwalała  mojemu 

przyrodniemu bratu kupować sobie lody i się obejmować! I nazywać się G! 

Michael stanął wreszcie. Podeszło do nas kilku ochroniarzy mówiąc: 

- Hej, chłopcze, powoli. Ambulans już jedzie. 

Michael  gwałtownym  ruchem  odsunął  pomocne  dłonie  i,  rzuciwszy  ostatnie, 

nieodgadnione  spojrzenie  na  głowę  kukły,  oddalił  się,  a  ochroniarze  powlekli  się  za  nim, 

wyraźnie zaniepokojeni ewentualnością wstrząsu mózgu... albo pozwu. 

-  Ojej  -  mruknęła  Cee  Cee,  kręcąc  głową.  -  To  się  nazywa  wdzięczność.  Ratujesz 

facetowi życie, a ten zabiera się bez słowa podziękowania. 

Adam na to: 

- Tak. Jak to jest, Suze, że zawsze, kiedy coś ma spaść jakiemuś chłopakowi na głowę, 

jesteś obok i rzucasz się na niego, żeby go uratować? Jak mogę sprawić, żeby coś mi spadło 

na głowę i żebyś się na mnie rzuciła? 

background image

Cee  Cee  szturchnęła  go  w  żołądek.  Adam  udał,  że  go  strasznie  zabolało,  zaczął  się 

zataczać, aż w końcu o mało nie potknął się o kukłę. Przystanął, żeby jej się przyjrzeć. 

- Ciekaw jestem, jak to się stało - mruknął. Kilku pracowników zastanawiało się nad 

tym  samym,  rzucając  w  moją  stronę  przestraszone  spojrzenia.  Gdyby  wiedzieli,  że  moja 

mama jest reporterką telewizyjnych wiadomości, prześcigaliby się pewnie, żeby mi wręczyć 

bony na zniżkowe zakupy do różnych działów. 

-  No,  bo  to  właściwie  dziwne  -  ciągnął  Adam.  -  To  coś  wisiało  od  paru  tygodni,  a 

potem nagle przechodzi Michael Meducci i... 

-  Trach  -  dokończyła  Cee  Cee.  -  Jakby  coś...  Nie  wiem.  Ktoś  na  górze  miał  coś 

przeciwko niemu. 

To przywołało mnie do porządku. Rozejrzałam się, spodziewając się zobaczyć gdzieś 

źródło chichotu, jaki usłyszałam na chwilę przed wypadkiem. 

Nikogo nie zauważyłam, ale to nie miało znaczenia. Wiedziałam, co się za tym kryje. 

Z pewnością nie żaden anioł. 

background image

-  Cóż  -  powiedział  Jesse,  kiedy  mu  o  tym  wszystkim  opowiedziałam.  -  Wiesz,  co 

musisz zrobić, prawda? 

- Owszem - odparłam nadąsana, z brodą wspartą na kolanach. - Muszę jej powiedzieć 

o  tym,  jak  kiedyś  znalazłam  pismo  pornograficzne  pod  przednim  siedzeniem  ramblera.  To 

powinno ją w miarę szybko otrzeźwić. 

Brew przecięta blizną uniosła się do góry. 

- Susannah, o czym ty mówisz? 

- O Ginie - powiedziałam zaskoczona. - I Śpiącym. 

- Ja mówiłem o tym chłopcu, Susannah. 

- Jakim chłopcu? - Nagle sobie przypomniałam. - Och, masz na myśli Michaela? 

- Tak. Jeśli to, co mówisz, jest prawda, to grozi mu poważne niebezpieczeństwo. 

-  Wiem.  -  Odchyliłam  się  do  tyłu,  opierając  na  łokciach.  Siedzieliśmy  na  dachu  nad 

gankiem,  który  znajdował  się  akurat  pod  oknami  mojej  sypialni.  Pod  gwiaździstym  niebem 

było naprawdę przyjemnie. Byliśmy na tyle wysoko, że nie dało się nas wypatrzyć - choć i tak 

nikt poza mną i ojcem Dominikiem nie mógłby zobaczyć Jesse'a - i unosił się tam przyjemny 

zapach dzięki sośnie rosnącej z jednej strony ganku. Teraz było to jedyne miejsce, w którym 

mogliśmy  siedzieć  i  rozmawiać  bez  obawy,  że  ktoś  nam  przeszkodzi.  Konkretnie  mój  gość, 

Gina. 

- No więc, co zamierzasz w związku z tym zrobić? - W świetle księżyca biała koszula 

Jessa'a wydawała się niebieska. Podobnie jak pojedyncze pasma jego czarnych włosów. 

- Nie mam pojęcia - westchnęłam. 

- Doprawdy? 

Spojrzał na mnie. Nienawidzę tego. To sprawia, że czuję się... no, nie wiem. Jakby w 

myślach  porównywał  mnie  z  kimś  innym.  A  jedynym  kimś  innym,  kto  przychodzi  mi  do 

głowy, jest Maria de Silva, dziewczyna, w której poślubieniu przeszkodziła Jesse'owi śmierć. 

Widziałam  jej  portret.  Jak  na  lata  pięćdziesiąte  XIX  wieku  była  niezła.  To  mało  zabawne, 

wierzcie mi, być porównywaną z kimś, kto umarł, zanim ja zdążyłam się urodzić. 

I zawsze występowała w rozłożystej spódnicy, maskującej obwód bioder. 

-  Musisz  ich  znaleźć  -  powiedział  Jesse.  -  Te  Anioły.  Ponieważ,  o  ile  się  nie  mylę, 

chłopak nie będzie bezpieczny, dopóki oni nie przeniosą się dalej. 

background image

Znów  westchnęłam.  Jesse  ma  rację.  Jesse  zawsze  ma  rację.  Tylko  że  ja  nie  mam 

ochoty  uganiać  się  za  kilkoma  duchami  w  wieczorowych  strojach  akurat  teraz,  gdy  goszczę 

Ginę. 

Z  drugiej  strony  Gina,  być  może,  nie  ma  akurat  ochoty  włóczyć  się  w  moim 

towarzystwie. 

Wstałam i przeszłam ostrożnie po dachówkach, a potem nachyliłam się, żeby zajrzeć 

przez wykuszowe okno do pokoju. 

Rozkładane łóżko było puste. Wróciłam do Jesse'a i klapnęłam obok niego. 

- Rany, ciągle tam jest. 

Jesse popatrzył na mnie z góry. W świetle księżyca widziałam, jak się uśmiecha. 

- Nie możesz jej winić, że podoba jej się twój brat. 

- Przyrodni brat - sprostowałam. - Owszem, mogę. To prostak. I ściągnął ją do swojej 

nory. 

Jesse uśmiechnął się jeszcze szerzej. Nawet jego zęby wydawały się teraz niebieskie. 

- Oni tylko grają w gry komputerowe, Susannah. 

-  Skąd  wiesz?  -  A  potem  sobie  przypomniałam.  Jest  duchem.  Może  przeniknąć  w 

każde miejsce. - Tak, pewnie. Ostatnim razem, kiedy tam zajrzałeś. Kto wie, co robią teraz? 

Jesse westchnął. 

- Chcesz, żebym sprawdził? 

- Nie! Nie obchodzi mnie, co ona robi. Jeśli chce się prowadzać z takim dupkiem jak 

Śpiący, to nie mogę jej w tym przeszkodzić. 

- Brad też tam był - zauważył Jesse. - Ostatnim razem, kiedy zaglądałem. 

- Och, świetnie. A więc bawi się w towarzystwie dwóch dupków. 

-  Nie  rozumiem,  dlaczego  tak  cię  to  unieszczęśliwia  -  wzruszył  ramionami  Jesse. 

Rozciągnął się na dachówkach zadowolony, jak nigdy dotąd. - Mnie to odpowiada. 

-  Co  ci  odpowiada?  -  mruknęłam.  Nie  było  mi  tak  wygodnie  jak  Jesse'owi.  Ciągle 

znajdowałam pod siedzeniem kłujące sosnowe igły. 

- Tylko my dwoje. Jak zawsze. 

Zanim zdołałam odpowiedzieć na tę, jak się wydawało - przynajmniej w moich uszach 

-  zdumiewająco  serdeczną,  a  może  nawet  romantyczną  uwagę,  na  podjeździe  rozbłysły 

światła i Jesse spojrzał w dół. 

- Kto to taki? 

Nie patrzyłam. Nie obchodziło mnie to. Powiedziałam tylko: 

background image

-  Pewnie  jakiś  kumpel  Śpiącego.  O  czym  to  mówiłeś?  Ze  lubisz,  kiedy  jesteśmy  we 

dwoje? 

Jesse jednak starał się przeniknąć wzrokiem ciemności. 

- To nie jest znajomy Jake'a - stwierdził. - Nie towarzyszyłby mu taki... strach. Czyżby 

to był ten chłopak, Michael? 

- Co? 

Odwróciłam  się  gwałtownie  i  przywierając  do  krawędzi  dachu,  patrzyłam,  jak 

mikrobus podjeżdża pod dom i parkuje za samochodem mojej mamy. 

W chwilę później zza kierownicy wysunął się Michael Meducci i rzucając spłoszone 

spojrzenie na nasze frontowe drzwi, ruszył w ich stronę z wyrazem zdecydowania na twarzy. 

- O mój Boże - jęknęłam, cofając się do okna. - Masz rację! To on! Co mam robić? 

Jesse tylko pokręcił głową. 

- Jak to, co masz robić? Wiesz, co robić. Robiłaś to już setki razy. 

Gapiłam się na niego bez słowa, w końcu pochylił się, zbliżając swoją twarz do mojej 

na odległość zaledwie paru centymetrów. 

Zamiast  mnie  jednak  pocałować,  na  co  miałam  przez  jedno  szalone  uderzenie  serca 

nadzieję, powiedział, wymawiając starannie każde słowo: 

- Jesteś. Mediatorką. Susannah. Pośrednicz. 

Otworzyłam buzię, żeby poinformować go o swoich uzasadnionych wątpliwościach co 

do  tego,  jakoby  Michael  zjawił  się  u  mnie  z  powodu  kłopotów  z  ciskającymi  różnymi 

przedmiotami duchami, wziąwszy pod uwagę  fakt, że nie ma pojęcia o  moim powołaniu do 

walki  z trudnymi  umarlakami.  Bardziej  prawdopodobne  wydawało  się,  że  chciał  się  ze  mną 

umówić. Na randkę. Coś, co nie przyszło Jesse'owi do głowy, ponieważ za jego życia raczej 

nie było czegoś takiego jak randki, na które jednak dziewczyny w XXI wieku umawiają się z 

niepokojącą regularnością. Cóż, większość z nich, w każdym razie. 

Już  chciałam  zwrócić  mu  uwagę,  że  to  zrujnuje  nasze  cudowne  sam  na  sam,  kiedy 

rozległ się dzwonek i z głębi domu dobiegł głos Profesora: 

- Ja otworzę! 

- O Boże! - zawołałam, zakrywając twarz rękami. 

- Susannah. Dobrze się czujesz? - zapytał zaniepokojony Jesse. 

Otrząsnęłam się. Co też ja sobie myślałam? Michael Meducci nie zjawił się u mnie w 

domu,  żeby  dokądś  mnie  zaprosić.  Gdyby  tak  było,  zadzwoniłby,  jak  każdy  normalny  czło-

wiek. Nie, przyjechał z jakiegoś innego powodu. Nie ma się czym martwić. Absolutnie nie. 

- Nic mi nie jest - powiedziałam, podnosząc się powoli. 

background image

- Nie sprawiasz wrażenia, jakby nic ci nie było - stwierdził Jesse. 

- Jest w porządku - powtórzyłam. Odczołgałam się w stronę pokoju i weszłam przez 

okno, którego używa Szatan. 

Prawie byłam już w środku, kiedy rozległo się łupnięcie w drzwi. 

-  Proszę  -  powiedziałam  z  ławy  pod  oknem,  na  której  jeszcze  leżałam.  Profesor 

otworzył drzwi i wsadził głowę do pokoju. 

-  Hej,  Suze  -  szepnął.  -  Przyszedł  jakiś  chłopak,  który  chce  się  z  tobą  zobaczyć.  To 

chyba ten, o którym rozmawialiście przy obiedzie. No wiesz, ten z centrum handlowego. 

- Wiem - powiedziałam w stronę sufitu. 

- Dobra - odezwał się ponownie Profesor, kręcąc się niespokojnie. - Co mam zrobić? 

Twoja mama przysłała mnie po ciebie. Czy mam powiedzieć, że bierzesz prysznic, czy coś? - 

Profesor mówił trochę zasadniczo. - Coś takiego zawsze mówią bracia dziewcząt, do których 

ja i moi przyjaciele próbujemy czasem dzwonić. 

Odwróciłam  głowę  i  popatrzyłam  na  niego.  Gdybym  musiała  wybrać  spośród  braci 

Ackermanów  tego,  z  którym  chciałabym  utknąć  na  bezludnej  wyspie,  z  pewnością 

zdecydowałabym  się  na  Profesora.  Rudowłosy  i  piegowaty  nie  zdążył  jeszcze  dorosnąć  do 

swoich wielkich uszu, ale mimo dwunastu lat znacznie przewyższa swoich braci inteligencją. 

Na myśl, że jakaś dziewczyna może się wykręcać pod byle pretekstem od rozmowy z 

nim, krew we mnie zawrzała. 

Poruszył  moje  sumienie.  Oczywiście,  nie  będę  szukała  wymówek.  Michael  Meducci 

może  i  jest  dziwakiem.  I  mógł  nie  zachować  się  w  centrum  handlowym,  jak  należy.  Nie 

przestał jednak być istotą ludzką. 

Chyba. 

Powiedziałam: 

- Przekaż mu, że zaraz zejdę. 

Profesor  odetchnął  z  ulgą.  Uśmiechnął  się  szeroko,  obnażając  lśniący  aparat 

ortodontyczny. 

- Dobrze - rzucił i zniknął. 

Powoli  podniosłam  się  i  podeszłam  do  lustra  nad  toaletką.  Kalifornia  wpłynęła 

pozytywnie na moją cerę i włosy. Moja skóra - tylko nieznacznie opalona, dzięki kremowi z 

faktorem  15  -  wyglądała  zdrowo  i  ładnie  bez  żadnego  makijażu.  Przestałam  także 

podejmować  wysiłki  w  celu  wyprostowania  moich  długich  brązowych  włosów  i  po  prostu 

pozwalałam  im  się  kręcić.  Jedno  pociągnięcie  błyszczka  i  byłam  gotowa.  Nie  zawracałam 

background image

sobie głowy zamienianiem spodni worów i koszulki na coś innego. Nie zamierzałam przecież 

faceta porazić. 

Michael czekał na mnie w salonie, z rękami w kieszeniach, przyglądając się licznym 

szkolnym  zdjęciom  moim  i  moich  braci.  Ojczym  siedział  na  krześle,  na  którym  nigdy  nie 

siadywał, i z nim rozmawiał. Kiedy weszłam, umilkł i wstał. 

-  Cóż  -  powiedział  Andy  po  paru  chwilach  milczenia  -  zostawię  was  samych.  - 

Wyszedł z pokoju, chociaż widać było, że nie ma na to ochoty. Co było dosyć dziwne, gdyż 

Andy rzadko interesuje się moimi sprawami, chyba że jest w nie wmieszana policja. 

-  Suze  -  odezwał  się  Michael,  kiedy  Andy  wyszedł.  Uśmiechnęłam  się  do  niego 

zachęcająco, bo wyglądał, jakby miały go za chwilę zjeść nerwy. 

-  Cześć,  Mike  -  powiedziałam  swobodnie.  -  W  porządku?  Żadnych  trwałych 

uszkodzeń? 

Odparł z uśmiechem, który, jak sądzę, miał być odpowiedzią na mój, ale wyszedł dość 

blado. 

-  Żadnych  trwałych  uszkodzeń.  Z  wyjątkiem  mojej  dumy.  Starając  się  rozwiać 

nerwową  atmosferę,  klapnęłam  na  jeden  z  foteli  -  ten  z  narzutą  z  Pottery  Barn

,  na  której 

mama nie pozwalała spać psom - i powiedziałam: 

-  Hej,  nie  twoja  wina,  że  kierownictwo  sklepu  wykonało  złą  robotę,  wieszając 

poronione dekoracje na tłusty czwartek. 

Obserwowałam go uważnie, czekając na odpowiedź. Zastanawiałam się, czy coś wie. 

Michael opadł na fotel naprzeciwko. 

-  Nie  to  miałem  na  myśli.  Wstydzę  się  tego,  jak  się  zachowałem.  Zamiast  ci 

podziękować...  cóż,  postąpiłem  jak  niewdzięcznik  i  teraz  chciałbym  cię  przeprosić.  Mam 

nadzieję, że mi przebaczysz. 

Nie  wie.  Nie  wie,  dlaczego  kukła  spadła  prosto  na  niego,  albo  też  jest  najlepszym 

aktorem, jakiego w życiu widziałam. 

- Eee - mruknęłam. - Pewnie. Wybaczam ci. Nie ma problemu. 

Och, ale problem jest. Dla Michaela, jak się wydaje, całkiem duży problem. 

- Tylko że... - Michael wstał i zaczął spacerować po pokoju. Nasz dom jest najstarszy 

w sąsiedztwie, w jednej ze ścian została dziura po kuli z czasów Jesse'a, kiedy to znajdowała 

się  tutaj  przystań  dla  hazardzistów,  poszukiwaczy  złota  oraz  narzeczonych  udających  się  na 

                                                 

 Sieć sklepów meblowych (przyp. red.). 

background image

spotkanie  swojej  wybranki.  Andy  odbudował  go  pieczołowicie,  oprawiając  w  ramki  ślad  po 

kuli, ale deski podłogi nadal skrzypiały lekko pod stopami Michaela. 

- Tylko że coś mi się przytrafiło w ostatni weekend - mówił Michael do kominka - i od 

tamtej pory... cóż, działy się dziwne rzeczy. 

Więc jednak wie. Coś, w każdym razie, wie. Co za ulga. A więc nie musiałam mu nic 

mówić. 

- Takie rzeczy, jak z tą kukłą? - zapytałam, chociaż znałam odpowiedź. 

- Owszem - odparł Michael. -  I inne rzeczy  też. - Pokręcił  głową. - Ale nie chcę cię 

obciążać moimi zmartwieniami. Wystarczająco paskudnie czuję się w związku z tym, co się 

stało. 

-  Hej  -  wzruszyłam  ramionami.  -  Byłeś  w  szoku.  To  zrozumiałe.  Niczego  złego  nie 

zrobiłeś. Posłuchaj, o tym, co cię spotkało w weekend, czy chcesz może... 

- Nie. - Michael, najspokojniejszy z ludzi, przemówił ze stanowczością, jakiej się po 

nim nie spodziewałam. - To jest niezrozumiałe - oświadczył gwałtownie. - Jest niezrozumiałe 

i niewybaczalne. Suze, ty już... to znaczy, to zajście z Bradem... 

Popatrzyłam  na  niego  zdezorientowana.  Nie  miałam  pojęcia,  do  czego  zmierza. 

Jakkolwiek, zastanawiając się nad tym teraz, powinnam była się domyślić. Naprawdę powin-

nam. 

- A potem, kiedy uratowałaś mi życie w centrum... Chodzi o to, że tak bardzo starałem 

się pokazać ci, że nie jestem taki... że nie jestem facetem, w którego imieniu dziewczyna musi 

się bić... a potem zrobiłaś to jeszcze raz... 

Szczęka mi opadła. Sprawy toczyły się zupełnie nie w tę stronę, w którą powinny. 

- Michael... - zaczęłam, ale on podniósł rękę do góry. 

- Nie. Pozwól mi skończyć. To nie tak, że jestem niewdzięczny, Suze. To nie tak, że 

nie  doceniam  tego,  co  próbujesz  dla  mnie  zrobić.  Tylko  że...  ja  cię  naprawdę  lubię  i  jeśli 

zgodzisz się umówić ze mną na piątek wieczór, to może zdołam cię przekonać, że nie jestem 

śmierdzącym tchórzem, którym się dotąd wydawałem... w naszym związku. 

Wytrzeszczyłam oczy. Jakby napęd w mózgu raptownie mi się zatrzymał. Nie byłam 

w stanie myśleć. Nie byłam w stanie wymyślić, co mam robić. Myślałam jedynie: „związek”? 

Co za „związek”? 

-  Pytałem  już  twojego  ojca  -  powiedział  Michael  ze  środka  pokoju.  -  Nie  ma  nic 

przeciwko temu, pod warunkiem że wrócisz przed jedenastą. 

Mojego ojca? Pytał mojego ojca? Wyobraziłam sobie nagłe, jak Michael rozmawia z 

tatą, który nie żyje od dziesięciu lat, ale często powraca jako duch, by znęcać się nade mną z 

background image

powodu  moich  braków  w  zakresie  prowadzenia  samochodu  i  podobnych  rzeczy.  Michael 

spodobałby mu się z pewnością, co do tego nie miałam wątpliwości. 

- To jest... ojczyma - poprawił się Michael, jakby czytał w moich myślach. 

Jak  jednak  może  czytać  w  moich  myślach,  skoro  mam  taki  zamęt  w  głowie?  To 

wszystko nie tak. Zupełnie nie tak, jak powinno być. To nie tak miało wyglądać. Michael miał 

mi  opowiedzieć  o  wypadku,  na  co  ja  oznajmiłabym  słodkim  głosem,  że  już  wiem.  Potem 

ostrzegłabym go przed duchami, a on albo by mi nie uwierzył, albo byłby mi wdzięczny do 

końca  świata,  i  tyle.  Poza  tym  że,  oczywiście,  musiałabym  dotrzeć  do  Aniołów  z  RLS  i 

uśmierzyć ich morderczy gniew, zanim znowu dobraliby mu się do skóry. 

Tak  to  się  miało  potoczyć.  Bez  żadnych  randek.  Randki  nie  wchodziły  w  grę.  W 

każdym razie nigdy przedtem mi się to nie zdarzyło. 

Otworzyłam usta - nie ze zdumienia, ale żeby powiedzieć: „Eee, Michael, przykro mi, 

ale w ten piątek jestem zajęta... przypadkiem również w każdy piątek do końca życia”. Nagle 

obok mnie odezwał się znajomy głos: 

-  Zastanów  się,  Susannah,  zanim  powiesz  „nie”.  Odwróciłam  głowę  i  zobaczyłam 

Jesse'a siedzącego w fotelu, który Michael przed chwilą zwolnił. 

-  On  potrzebuje  twojej  pomocy,  Susannah  -  ciągnął  pośpiesznie  Jesse  głębokim, 

niskim  głosem.  -  Grozi  mu  bardzo  poważne  niebezpieczeństwo  ze  strony  duchów  tych, 

których zabił. Mimo że zrobił to niechcący. Nie zdołasz ochronić go na odległość. Jeśli teraz 

go odsuniesz, nigdy później nie pozwoli zbliżyć ci się na tyle, żebyś mogła mu pomóc, kiedy 

naprawdę będzie tego potrzebował. 

Zmrużyłam  oczy  ze  złości.  Nie  mogłam,  oczywiście,  pisnąć  słówka,  bo  Michael 

pomyślałby, że gadam do siebie albo i gorzej. A miałam ochotę powiedzieć: „Słuchaj no, to 

wszystko zaszło odrobinę za daleko, nie sądzisz?” 

Nie mogłam jednak tego zrobić, ponieważ zdawałam sobie sprawę, że Jesse ma rację. 

Jedynym sposobem, żeby mieć Anioły na oku, to mieć na oku Michaela. 

Westchnęłam głęboko i powiedziałam: 

- Dobra, w porządku. Piątek mi pasuje. 

Nie będę się rozpisywała na temat tego, o czym Michael mówił później. To wszystko 

było po prostu zbyt żenujące, żeby do tego wracać. Usiłowałam pamiętać, że taki pewnie był 

Bill Gates w czasach szkolnych, i proszę, do czego doszedł. Założę się, że dziewczyny, które 

wtedy go znały, rwą sobie włosy z głowy, ponieważ kiedyś odrzuciły jego zaproszenie na bal 

maturalny. 

background image

Ale szczerze mówiąc, nie bardzo to pomogło. Nawet gdyby miał trylion dolarów jak 

Bill Gates, nie pozwoliłabym Michaelowi Meducciemu wsunąć sobie język do ust. 

Michael w końcu wyszedł, a ja, w paskudnym nastroju, powędrowałam  po schodach 

na górę. Cóż, po krótkim przesłuchaniu ze strony mamy, która zjawiła się, jak tylko usłyszała 

trzaśniecie frontowych drzwi i zażądała informacji na temat rodziców Michaela, jego domu, 

tego,  co  będziemy  robili  na  randce  oraz  tego,  dlaczego  jestem  taka  przygaszona.  Chłopak 

umówił się ze mną na randkę! 

Wróciwszy  wreszcie  do  pokoju,  stwierdziłam,  że  Gina  już  tam  jest.  Leżała  na 

rozkładanym  łóżku,  udając,  że  czyta  czasopismo,  i  zachowując  się  tak,  jakby  nie  miała 

pojęcia, gdzie byłam. Wkroczyłam do pokoju, wyrwałam jej czasopismo i trzepnęłam ją nim 

parę razy po głowie. 

-  Dobrze,  dobrze  -  zawołała,  osłaniając  głowę  rękami  i  chichocząc.  -  No  więc  już 

wiem. Czy powiedziałaś „tak”? 

-  A  co  miałam  powiedzieć?  -  zapytałam,  rzucając  się  na  łóżko.  -  On  praktycznie 

ryczał. 

Już  w  momencie,  kiedy  to  powiedziałam,  wiedziałam,  że  jestem  nielojalna.  Oczy 

Michaela  za  szkłami  okularów  lśniły,  to  prawda,  ale  zdecydowanie  nie  płakał.  Tego  jestem 

pewna. 

- O, mój Boże - jęknęła Gina w stronę sufitu. - Nie mogę uwierzyć, że umówiłaś się z 

maniakiem komputerowym. 

- Cóż, nie zauważyłam, żebyś ty ostatnio specjalnie wybrzydzała, G - odcięłam się. 

Gina przeturlała się na brzuch i spojrzała na mnie poważnie. 

- Jake nie jest taki zły, jak myślisz, Suze. Jest bardzo miły. Podsumowałam to jednym 

słowem: „Fuj”. 

Gina, parsknąwszy śmiechem, przewróciła się z powrotem na plecy. 

- No to co? Mam wakacje. To i tak do niczego nie doprowadzi. 

- Obiecaj mi tylko, że nie... sama nie wiem. Nie dopuścisz do frontalnego zetknięcia z 

którymś z nich czy coś. 

Gina uśmiechnęła się jeszcze szerzej. 

- A co z tobą i maniaczkiem? Zamierzacie zewrzeć swe wargi? 

Podniosłam poduszkę i cisnęłam w Ginę. Usiadła, łapiąc ją ze śmiechem. 

-  O  co  chodzi?  Czy  on  nie  jest  tym  wymarzonym?  Oparłam  się  na  pozostałych 

poduszkach. Zza okna dobiegło znajome pacnięcie łap Szatana na dachu nad gankiem. 

- Jakim wymarzonym? - zapytałam. 

background image

- Dobrze wiesz - odparła Gina. - Tym, o którym mówiło medium. 

Zamrugałam nerwowo. 

- Co za medium? O czym ty mówisz? Gina na to: 

-  Och,  daj  spokój.  Madame  Zara.  Pamiętasz?  Poszłyśmy  do  niej  podczas  szkolnego 

jarmarku, gdzieś w szóstej klasie. A ona powiedziała ci, że jesteś mediatorką. 

- Och. - Leżałam bez ruchu. Bałam się, że jeśli się poruszę albo coś powiem, zdradzę 

więcej, niż bym chciała. Gina wie... ale tylko trochę. Nie tyle, żeby naprawdę rozumieć. 

Tak przynajmniej wtedy myślałam. 

- Nie pamiętasz, co jeszcze mówiła? - zapytała Gina. - To znaczy, o tobie? O tym, że 

przeżyjesz tylko jedną miłość, która jednak trwać będzie do końca świata? 

Zapatrzyłam  się  w  koronkowy  obrębek  narzuty  na  moim  tapczanie.  Zaschło  mi  w 

gardle. 

- Nie pamiętam. 

-  Aha,  chyba  nie  usłyszałaś  specjalnie  dużo  po  tym,  jak  ci  powiedziała  o 

pośredniczeniu. Byłaś w szoku. Ojej, zobacz. Przyszedł ten... kot. 

Gina, jak zauważyłam, unikała w stosunku do Szatana wszelkich opisowych określeń. 

Wlazł  przez  okno,  podszedł  do  miski  i  zaczął  domagać  się  żarcia,  głośno  miaucząc. 

Widocznie  dobrze  pamiętała,  co  się  stało  -  ten  wypadek  z  latającą  buteleczką  lakieru  do 

paznokci  -  kiedy  ostatnim  razem  wyraziła  się  o  nim  niepochlebnie.  Równie  dobrze,  jak  się 

wydaje, jak o tym, co powiedziało medium parę lat temu. 

Jedna miłość, która będzie trwać do końca świata. 

Podnosząc torbę z kocią karmą, zdałam sobie sprawę, że mam lodowate dłonie. 

- Czy nie umarłabyś - zapytała Gina - gdyby się okazało, że twoją jedyną prawdziwą 

miłością jest Michael Meducci? 

- Absolutnie - odparłam automatycznie. 

Ale nie jest. Jeśli to prawda, a nie miałam powodu, żeby w to wątpić, jako że madame 

Zara miała rację co do mojego pośredniczenia i była jedyną osobą, poza ojcem Dominikiem, 

która się tego domyśliła, to wiedziałam doskonale, o kogo chodzi. 

Na pewno nie o Michaela Meducciego. 

background image

Nie to, że Michael nie próbował. Następnego dnia czekał na mnie na parkingu, kiedy 

Gina,  Śpiący,  Przyćmiony,  Profesor  i  ja  wygramoliliśmy  się  z  ramblera,  zmierzając  do 

odpowiednich  szeregów  na  apelu.  Michael  zapytał,  czy  może  ponieść  moje  książki. 

Przekonując się, że Anioły z RLS mogą zjawić się lada chwila i próbować go zamordować, 

zgodziłam się. Lepiej mieć go na oku, niż pozwolić włóczyć się nie wiadomo gdzie. 

To  było  mało  zabawne.  Za  nami  Przyćmiony  naśladował  przekonująco  odgłosy 

wymiotów. 

A  później,  podczas  lunchu,  który  jem  zwykle  w  towarzystwie  Adama  i  Cee  Cee  - 

chociaż tego akurat dnia, ze względu na obecność Giny, przyłączyli się do nas jej przyboczni, 

Śpiący,  Przyćmiony  i  pół  tuzina  nieznanych  mi  bliżej  chłopaków,  z  których  każdy  usiłował 

rozpaczliwie  zwrócić  na  siebie  jej  uwagę  -  Michael  zapytał,  czy  może  się  do  nas  przysiąść. 

No i znowu nie miałam wyboru i musiałam się zgodzić. 

A po szkole, kiedy szliśmy w stronę ramblera, ktoś rzucił propozycję, żeby pozostałe 

cztery  czy  pięć  godzin  dnia  wykorzystać  z  pożytkiem,  odrabiając  lekcje  na  plaży,  Michael 

musiał kręcić się gdzieś obok. Skąd inaczej, w godzinę później, wziąłby się na plaży, ciągnąc 

za sobą leżak? 

- O Boże - jęknęła Gina leżąca na ręczniku. - Nie oglądaj się, ale oto nadchodzi twój 

oblubieniec. 

Obejrzałam się, stłumiłam jęk i pomachałam do niego przyjaźnie. 

- Czy ty masz coś z głową? - zapytała Cee Cee, co w jej ustach brzmiało szczególnie 

interesująco, wziąwszy pod uwagę, że siedziała właśnie w cieniu parasola. Niby nic wielkiego 

i  absolutnie  zrozumiałe,  jeśli  pomyśleć,  ile  razy  lądowała  w  szpitalu  w  związku  z 

poparzeniem słonecznym. 

Cee Cee miała też na głowie kapelusz - naciągnięty mocno na czoło - długie spodnie i 

koszulkę  z  długimi  rękawami.  Gina,  rozciągnięta  na  słońcu  niczym  nubijska  księżniczka, 

uniosła pytająco brew. 

- A z tobą niby wszystko w porządku? - zapytała. 

-  Mówię  poważnie,  Suze  -  powiedziała  Cee  Cee,  kiedy  Michael  podszedł  bliżej.  - 

Lepiej stłumić to w zarodku i to szybko. 

-  Nie  mogę  -  burknęłam,  przesuwając  książki  na  piasku,  żeby  zrobić  miejsce  dla 

Michaela i jego leżaka. . 

background image

- Co to znaczy: nie możesz? - zdumiała się Cee Cee. - Nie było ci trudno powiedzieć 

Adamowi,  żeby  się  odczepił.  Nie  o  to  chodzi  -  dodała,  błądząc  wzrokiem  po  falach,  bo 

chłopcy, w tym Adam, właśnie surfowali - że tego nie doceniam. 

- To długa historia - powiedziałam. 

-  Mam  nadzieję,  że  nie  robisz  tego,  ponieważ  jest  ci  go  żal  z  powodu  siostry  - 

marudziła Cee Cee. - Nie mówiąc już o ofiarach wypadku. 

- Zamknijcie się, dobrze? Idzie do nas. 

A  potem  znalazł  się  obok,  rozrzucając  dokoła  swoje  rzeczy,  wylewając  zimną  wodę 

sodową  na  plecy  Giny  i  poświęcając  nienormalnie  dużo  czasu  na  rozpracowanie,  w  jaki 

sposób  rozkłada  się  leżak.  Znosiłam  to  cierpliwie,  mówiąc  sobie,  że  tylko  dzięki  mnie  nie 

zamieni się w naleśnik w okularach. 

Muszę  jednak  stwierdzić,  że  tam,  w  pełnym  słońcu,  trudno  było  uwierzyć,  że 

cokolwiek złego - jak na przykład ogarnięte żądzą zemsty duchy - w ogóle istnieje. Wszystko 

wydawało się takie... właściwe. 

Przynajmniej  do  momentu,  kiedy  Adam,  twierdząc,  że  musi  odpocząć  -  a  tak 

naprawdę  korzystać  z  okazji,  żeby  uwalić  się  obok  nas  na  piasku  i  wyeksponować  swoje 

cztery  włosy  na  torsie  -  rzucił  deskę.  Michael  podniósł  wtedy  głowę  znad  podręcznika  do 

matematyki - chodził na zajęcia z nauk ścisłych na poziomie maturalnym - i powiedział: 

- Mogę pożyczyć? 

Adam, najżyczliwszy człowiek w świecie, wzruszył ramionami, mówiąc: 

-  Poczęstuj  się.  Fale  są  dosyć  płaskie,  ale  może  ci  się  uda  i  złapiesz  trochę  dobrych. 

Woda jest zimna. Weź lepiej moją piankę. 

Gina,  Cee  Cee  i  ja  patrzyłyśmy  z  umiarkowanym  zainteresowaniem,  jak  Adam 

rozpina suwak, zdejmując piankę i ubrany jedynie w kąpielówki wręcza ją Michaelowi, który 

pośpiesznie zdjął okulary i ściągnął koszulę. 

Dłoń  Giny  podniosła  się  gwałtownie  do  góry  i  chwyciła  mnie  za  nadgarstek.  Jej 

paznokcie wbiły się w moją skórę. 

- O mój Boże - szepnęła. 

Nawet  Cee  Cee,  jak  zauważyłam,  szybko  zerknąwszy  w  jej  stronę,  gapiła  się  jak 

zaczarowana  na  Michaela  Meducciego,  który  wsunął  na  siebie  piankę  Adama  i  zapiął  ją  na 

suwak. 

-  Czy  mogłabyś  -  zapytał,  przyklęknąwszy  na  jednym  kolanie  obok  mnie  - 

przypilnować tego? 

background image

Podał mi okulary. Miałam okazję spojrzeć mu w oczy i po raz pierwszy zobaczyłam, 

że mają bardzo głęboki, bardzo żywy odcień błękitu. 

- Oczywiście - usłyszałam własny szept. 

Uśmiechnął  się,  wstał,  chwycił  deskę  Adama  i  skinąwszy  nam  uprzejmie  głową, 

ruszył w stronę morza. 

- O mój Boże - powtórzyła Gina. 

Adam, który leżał na piasku obok Cee Cee, oparł się na łokciu, pytając: 

- Co takiego? 

Kiedy Michael dołączył  do Śpiącego, Przyćmionego i ich znajomych surferów,  Gina 

powoli odwróciła twarz w moją stronę. 

- Widziałaś? - zapytała. 

Pokiwałam głową w lekkim zamroczeniu. 

- Ale to... to... - wyjąkała Cee Cee. - To przeczy wszelkiej logice. 

Adam usiadł. 

- O czym wy mówicie? - zainteresował się. 

Ale my mogłyśmy jedynie pokręcić głowami. Nie byłyśmy w stanie wydusić słowa. 

Ponieważ  okazało  się,  że  Michael  Meducci  ukrywał  pod  ubraniem  wysportowane  i 

fantastycznie zgrabne ciało. 

- Musi - myślała głośno Cee Cee - ćwiczyć jakieś trzy godziny dziennie. 

- Ponad pięć - mruknęła Gina. 

- Mógłby na ławce wyciskać mnie zamiast sztangi - powiedziałam, a Gina z Cee Cee 

pokiwały głowami, przyznając mi rację. 

- Mówicie - zapytał Adam - o Michaelu Meduccim? 

Nie zwróciłyśmy na niego uwagi. Jakżeby inaczej? Przed chwilą widziałyśmy bożka - 

o ziemistej cerze, to prawda, ale pod każdym innym względem doskonałego. 

- Czego mu potrzeba - szepnęła Gina - to czasami wyleźć zza komputera i trochę się 

opalić. 

- Nie. - Nie mogłam znieść myśli, że to pięknie wyrzeźbione ciało mógłby zaatakować 

rak skóry. - Wygląda dobrze taki, jaki jest. 

- Odrobina opalenizny - upierała się Gina. - To jest, trochę filtra UV i trochę koloru. 

Nic więcej nie potrzeba. 

- Nie - powtórzyłam. 

- Suze ma rację - wtrąciła Cee Cee. - Jest doskonały taki, jaki jest. 

background image

-  O  mój  Boże  -  jęknął  Adam,  opadając  ze  zdegustowaną  miną  na  piasek.  -  Michael 

Meducci! Nie mogę uwierzyć, że mówię w ten sposób o Michaelu Meduccim. 

Ale  co  mogłyśmy  na  to  poradzić?  Był  chodzącą  doskonałością.  Dobra,  nie  był 

najlepszym  surfiarzem.  Strąciła  go  z  deski  niewielka  fala,  na  której  z  łatwością  unieśli  się 

Śpiący i Przyćmiony. Ale nie można żądać od niego zbyt wiele. 

Pod każdym innym względem był jednak stuprocentowo przystojnym facetem. 

Przynajmniej  do  chwili,  kiedy  strąciła  go  fala,  którą  można  by  uznać  za  dużą,  i  nie 

wypłynął na powierzchnię. 

Początkowo  nikt  się  nie  zaniepokoił.  Surfowanie  mnie  specjalnie  nie  pociągało. 

Kocham plażę, ale oceanu nie darzę gorącym uczuciem. W gruncie rzeczy wcale go nie lubię: 

woda mnie przeraża, bo nie wiadomo, co tam pływa w burej toni. Często jednak patrzyłam, 

jak  Śpiący  i  Przyćmiony  surfują,  i  wiedziałam,  że  surferom  zdarza  się  znikać  na  długie 

chwile,  żeby  wyskoczyć  potem  parę  metrów  dalej,  zazwyczaj  z  szerokim  uśmiechem  na 

twarzy, pokazując kciukiem i wskazującym palcem OK. 

Oczekiwanie  na  Michaela  wydawało  się  jednak  dłuższe  niż  zwykle.  Deska  Adama 

wyskoczyła na powierzchnię i popłynęła pusta w stronę brzegu. Michaela natomiast ani śladu. 

Ratownik  -  ten  sam  wysoki  blondyn,  który  usiłował  ratować  Przyćmionego; 

rozkładaliśmy się zawsze w pobliżu jego krzesła - wyprostował się nagle, podnosząc do oczu 

lornetkę. 

Nie  potrzebowałam  lornetki,  żeby  zobaczyć  to,  co  zobaczyłam.  Michaela,  który  w 

końcu wypłynął na powierzchnię, spędziwszy pod wodą blisko minutę. Tylko że zaraz jak się 

pojawił, zniknął ponownie. I nie wciągnął go jakiś podwodny prąd. 

Zobaczyłam  to  zupełnie  wyraźnie:  Michaela  wciągnął  sznur  wodorostów,  który  w 

jakiś sposób owinął się wokół jego szyi... 

A  potem  stwierdziłam,  że  to  nie  było  „w  jakiś  sposób”.  Sznur  wodorostów  trzymały 

dwie dłonie. Dłonie należące do kogoś, kto znajdował się pod wodą. 

Kogoś, kto nie musiał się wynurzać dla zaczerpnięcia oddechu. Bo ten ktoś już nie żył. 

Nie  zamierzam  twierdzić,  że  zastanowiłam  się  nad  tym,  co  robię.  Gdybym  myślała, 

zostałabym  na  miejscu,  mając  nadzieję,  że  wszystko  będzie  dobrze.  Na  swoją  obronę  mogę 

jedynie  powiedzieć,  że  po  długich  latach  kontaktów  ze  światem  umarłych  działałam 

instynktownie, bez chwili zastanowienia. 

Dlatego, kiedy ratownik z pomarańczowa deską pognał w stronę Michaela, zerwałam 

się na równe nogi i pobiegłam za nim. 

background image

Cóż,  może  obejrzałam  Szczęki  o  jeden  raz  za  dużo,  ale  nigdy  nie  zanurzałam  się  w 

oceanie - jakimkolwiek oceanie - głębiej niż do pasa. Więc kiedy stwierdziłam, że pędzę do 

miejsca, w którym ostatnio widziałam Michaela, a dno usuwa mi się spod nóg, próbowałam 

sobie wmówić, że gwałtowne bicie serca wynika z przypływu adrenaliny, a nie ze strachu. 

Próbowałam  sobie  to  wmówić.  Ale  mi  się  nie  udało.  Kiedy  zdałam  sobie  sprawę,  że 

będę musiała płynąć,  wysiadłam. Popłynęłam  - w porządku -  wiem, jak to się robi, ale cały 

czas myślałam: O mój Boże, nie pozwól, żeby coś paskudnego, na przykład węgorz, dotknęło 

jakiejś  części  mojego  ciała.  Proszę,  nie  pozwól,  aby  oparzyła  mnie  meduza.  Proszę,  nie 

dopuść, aby podpłynął rekin i przegryzł mnie na pół. 

Jak  się  jednak  okazało,  miałam  poważniejsze  powody  do  zmartwień  niż  węgorze, 

meduzy czy rekiny. 

Za  sobą  słyszałam  odległe  krzyki.  Ta  część  mózgu,  która  nie  była  sparaliżowana 

strachem, doszła do wniosku, że to Gina, Cee Cee i Adam. To oni krzyczą, żeby wyciągnąć 

mnie  z  wody.  Co  ja  właściwie  sobie  wyobrażałam?  Ratownik  doskonale  panował  nad 

sytuacją. 

Jednak on nie mógł zobaczyć rąk, które ciągnęły Michaela na dno. 

Widziałam,  jak  ratownik  -  który  z  pewnością  nie  miał  pojęcia,  że  jakaś  zwariowana 

dziewczyna  zanurkowała  w  ślad  za  nim  -  pozwolił  unieść  się  wysokiej  fali  i  dzięki  temu 

znalazł  się  dużo  bliżej  miejsca  zniknięcia  Michaela.  Próbowałam  go  naśladować,  ale 

skończyło się na tym, że musiałam wypluć słoną wodę, która zalała mi usta. Czułam kłucie w 

oczach, zęby zaczęły mi dzwonić. W wodzie bez pianki było naprawdę bardzo, bardzo zimno. 

A potem o parę metrów ode mnie Michael nagle wydostał się na powierzchnię, łapiąc 

rozpaczliwie oddech i mocując się ze sznurem wodorostów, który owinął mu się wokół szyi. 

Ratownik,  machnąwszy  dwa  razy  rękami,  znalazł  się  tuż  obok  niego,  podsuwając  mu 

pomarańczową deskę i mówiąc, żeby się odprężył, że wszystko będzie dobrze. 

Nic  jednak  nie  szło  dobrze.  Jeszcze  zanim  ratownik  skończył,  obok  Michaela 

wyskoczyła  jakaś  głowa.  Mokre  włosy  przykleiły  mu  się  do  twarzy,  ale  i  tak  rozpoznałam 

Josha, herszta Aniołów z RLS - gromadki duchów z piekła rodem... a może i gorzej. 

Nie  byłam  w  stanie  mówić,  moje  wargi  prawdopodobnie  zsiniały.  Nadal  jednak 

mogłam walić pięścią. Cofnęłam rękę, a potem zadałam piękny cios, w który włożyłam całe 

swoje przerażenie spowodowane brakiem gruntu pod stopami. 

Josh albo mnie nie pamiętał z barku Jimmy'ego  czy z centrum handlowego, albo nie 

rozpoznał  mnie  z  powodu  mokrych  włosów.  W  każdym  razie  zupełnie  nie  zwracał  na  mnie 

uwagi. 

background image

Dopóki moja pięść nie zetknęła się z jego przegrodą nosową. Otóż to. 

Kość  pękła  z  chrupnięciem,  które  ucieszyło  moje  uszy,  a  Josh  wydał  bolesny  krzyk, 

słyszalny jedynie dla mnie. 

Tak mi się wydawało. Zapomniałam o pozostałych Aniołach. 

Przynajmniej  do  chwili,  kiedy  zostałam  wciągnięta  pod  wodę  przez  dwie  pary  rąk, 

które zacisnęły się wokół moich kostek. 

Pozwolę sobie w tym miejscu coś wyjaśnić. Podczas gdy dla reszty ludzkości duchy 

nie mają ciała - przechodzicie przez nie przez cały czas, nie zdając sobie z tego sprawy; być 

może  czujecie  zimno  albo  dostajecie  dreszczy,  jak  Kelly  i  Debbie  w  barku  na  plaży  -  dla 

mediatora  są  to  istoty  z  ciała  i  kości.  Czego  dowodzi  cios  pięścią  w  twarz  Josha  w  moim 

wykonaniu. 

Ponieważ  jednak  dla  ludzi  pozostają  bezcielesne,  muszą  uciekać  się  do  bardziej 

twórczych sposobów wyrządzania szkody swoim ofiarom niż na przykład zaciskanie dłoni na 

ich  szyjach.  Dlatego  właśnie  Josh  użył  wodorostów.  Był  w  stanie  unieść  wodorosty  -  z 

wysiłkiem,  podobnie  jak  piwo  w  sklepie.  I  był  w  stanie  owinąć  nimi  szyję  Michaela.  I 

gotowe. 

Ja z kolei, jako pośredniczka, nie podlegałam prawom rządzącym stosunkami między 

duchami a ludźmi i duchy błyskawicznie to wykorzystały. 

Dobra,  wtedy  uświadomiłam  sobie  swój  błąd.  Jedna  rzecz  to  zwalczać  czarne 

charaktery na lądzie, gdzie całkiem nieźle sobie radzę, wykazując dużą zręczność. 

Walczyć  pod  wodą  to  jednak  zupełnie  co  innego.  Zwłaszcza  z  czymś,  co  nie 

potrzebuje  oddychać  tak  często,  jak  ja.  Duchy  oddychają  -  niektórych  nawyków  trudno  się 

pozbyć - ale nie muszą i w końcu, jeśli nie żyją od dłuższego czasu, zaczynają zdawać sobie z 

tego  sprawę.  Anioły  z  RLS  umarły  niedawno,  ale  za  to  pod  wodą,  miały  więc  naturalną 

przewagę nad swoimi spektralnymi rówieśnikami. 

Biorąc  pod  uwagę  powyższe  okoliczności,  stwierdziłam,  że  sytuacja  może  się 

rozwinąć  na  dwa  sposoby:  albo  się  poddam,  moje  płuca  wypełnią  się  wodą  i  utonę,  albo 

kompletnie mi odbije i będę młóciła pięściami na prawo i lewo tak, że te duchy pożałują, że 

stanęły na mojej drodze. 

Nie wydaje mi się, żebym kogoś specjalnie zaskoczyła - poza być może samą sobą - 

faktem, że wybrałam drugą z tych opcji. 

Ręce zaciśnięte na moich kostkach wyrastały z jakichś ciał, na których, jak można się 

domyślać, tkwiły głowy. Nie ma nic równie nieprzyjemnego, o czym wiem z doświadczenia, 

jak  kopnięcie  w  twarz.  Tak  więc  bardzo  szybko  i  z  całej  siły  zaczęłam  kopać  owe 

background image

domniemane twarze i z radością poczułam, jak delikatne kości ustępują pod naporem moich 

pięt. 

Następnie  zaś  wzięłam  potężny  zamach  rękami,  które  nie  były  w  żaden  sposób 

skrępowane,  i  wydostałam  się  na  powierzchnię,  nabierając  ogromny  haust  powietrza  i 

sprawdzając, czy Michael jest bezpieczny, a tak właśnie było; ratownik holował go w stronę 

plaży - zanim zanurzyłam się ponownie w poszukiwaniu prześladowców. 

Znalazłam  ich  dość  szybko.  Nadal  byli  w  strojach  balowych  i  suknie  dziewcząt 

unosiły się wokół nich niczym wodorosty Złapałam za jedną, pociągnęłam mocno do siebie i 

zobaczyłam w mętnej wodzie przestraszoną twarz Felicji Bruce. Zanim zdążyła zareagować, 

zanurzyłam  kciuk  w  jej  oku.  Krzyknęła,  ale  pod  wodą  i  tak  niczego  nie  słyszałam. 

Zobaczyłam tylko sznur bąbelków mknących ku powierzchni morza. 

Nagle  ktoś  chwycił  mnie  od  tyłu.  Odrzuciłam  głowę  i  ku  swojemu  zachwytowi 

poczułam  silne  zderzenie  z  czyimś  czołem.  Ręce,  które  mnie  oplatały,  puściły  natychmiast. 

Odwróciłam  się  i  zobaczyłam,  jak  Mark  Pulsford  pośpiesznie  odpływa.  Co  z  niego  był  za 

piłkarz, skoro nie potrafił znieść zwykłej główki? 

Odczułam  gwałtowną  potrzebę  zaczerpnięcia  oddechu,  popłynęłam  więc  w  ślad  za 

ostatnimi bąbelkami z krzyku Felicji i wypłynęłam. Podobnie jak duchy. 

Wszyscy wychynęliśmy z wody: ja, Josh, Felicja, Mark oraz bardzo blada Carrie. 

- O Boże - powiedziała Carrie. Nie szczękała, w przeciwieństwie do mnie, zębami. - 

To ta dziewczyna. Ta dziewczyna od Jimmy'ego. Mówiłam wam, że ona nas widzi. 

Josh,  którego  złamany  nos,  jak  na  filmie  rysunkowym,  wskoczył  z  powrotem  na 

miejsce, zachowywał się w stosunku do mnie z  najwyższą ostrożnością.  Nawet jeśli jest się 

przypadkiem nieżywym, złamanie nosa boli jak nie wiem co. 

-  Hej  -  zwrócił  się  do  mnie.  -  To  nie  jest  twoja  walka,  jasne?  Trzymaj  się  od  tego  z 

daleka. 

Chciałam  powiedzieć:  „Och,  naprawdę?  No,  to  posłuchaj.  Jestem  mediatorką  i  daję 

wam wybór. Możecie przejść do następnego życia z zębami na miejscu albo bez zębów. Co 

wam bardziej odpowiada?”. 

Tylko  że  tak  mocno  szczękałam  zębami,  że  z  moich  ust  wydobyło  się  tylko  kilka 

dziwnych dźwięków, które brzmiały jak: „Onap? Notuchaj. Jetork...”. 

No, to macie obraz sytuacji. 

Ponieważ technika ojca Dominika - perswazja słowna - okazała się w tym konkretnym 

przypadku  nieskuteczna,  porzuciłam  ją.  Zamiast  tego  złapałam  sznur  wodorostów,  którymi 

background image

usiłowali  udusić  Michaela,  i  zarzuciłam  je  na  szyje  dziewcząt.  Strasznie  się  zdziwiły,  że 

zostały schwytane na lasso niczym morskie krowy. 

Nie mogę powiedzieć, o czym wtedy myślałam,  nie skłamię jednak jeśli powiem, że 

mój plan - jakkolwiek powstający ad hoc - zakładał wyciągnięcie ich obu na brzeg i stłuczenie 

na kwaśne jabłko. 

Podczas  gdy  dziewczyny  usiłowały  się  uwolnić  i  uciec,  chłopcy  rzucili  się  w  moją 

stronę. Nie obchodziło mnie to. Ogarnęła mnie wściekłość. Przerwali mi miły odpoczynek na 

plaży i usiłowali zabić chłopaka, z którym się umówiłam. Nie byłam szczególnie zachwycona 

Michaelem,  ale  nie  chciałam,  żeby  utopił  się  na  moich  oczach,  zwłaszcza  teraz,  kiedy  wie-

działam, jakie piękne ciało ukrywa pod koszulą. 

Trzymając  dziewczyny  jedną  ręką,  zdołałam  złapać  Josha  za...  cóż  by  innego?... 

krótkie włosy na karku. 

Chociaż  metoda  okazała  się  wysoce  skuteczna  -  zwijał  się  z  bólu  -  zlekceważyłam 

dwie rzeczy. Jedną z nich był Mark, a drugą ocean, który nadal nasyłał na mnie fale. Każda 

rozsądna  osoba  wzięłaby  pod  uwagę  te  dwie  okoliczności,  ale  ja  -  w  gniewie  -  tego  nie 

zrobiłam. 

Dlatego też w chwilę później znalazłam się pod wodą. 

Słowo  daję,  są  chyba  przyjemniejsze  sposoby  umierania  niż  zakrztuszenie  się  słoną 

wodą. To piecze, wiecie? To przecież jest sól. 

A napiłam się jej mnóstwo. Najpierw z powodu fali, która mnie zalała, a potem, kiedy 

Mark wciągnął mnie za stopę pod powierzchnię. 

Jedno  muszę  przyznać,  jeśli  chodzi  o  ocean:  pod  wodą  panuje  niezwykły  spokój. 

Mówię poważnie. Żadnych rozwrzeszczanych mew, szumu fal, okrzyków surferów. Nie, pod 

wodą jesteś tylko ty i morze. Oraz duchy, które usiłują cię zabić. 

Ponieważ,  rzecz  jasna,  trzymałam  sznur  wodorostów,  na  którym  holowałam 

dziewczyny. Jak również nie puściłam włosów Josha. 

Dosyć mi się tam podobało. Naprawdę nie było tak źle. Jeśli nie liczyć zimna, soli i 

przerażającej  świadomości,  że  w  każdej  chwili  może  podpłynąć  do  mnie  rekin  zabójca  i 

odgryźć mi nogę. 

Chyba straciłam na parę sekund przytomność. Tak musiało być, skoro nie mogłam się 

odczepić od tych głupich duchów, mając w dodatku nad głową tony słonej wody. 

Następną rzeczą, jaka dotarła do mojej świadomości, było to, że ktoś mnie ciągnie, a 

nie  był  to  duch.  Ciągnięto  mnie  ku  powierzchni,  a  ostatnie  promienie  słońca  przebijały  się 

background image

przez  fale.  Zdziwiłam  się,  patrząc  do  góry  i  widząc  pomarańczową  plamę  i  dużo  jasnych 

włosów. Ojej, pomyślałam zaintrygowana, to ten przystojny ratownik. Co on tutaj robi? 

Przestraszyłam  się,  ponieważ  wokół  pływało  mnóstwo  krwiożerczych  duchów  i 

wydawało się bardzo prawdopodobne, że będą próbowały się do niego dobrać. 

Rozejrzałam  się  i  z  zaskoczeniem  stwierdziłam,  że  wszystkie  zniknęły.  Nadal 

trzymałam jedną ręką sznur wodorostów, a drugą zaciskałam chyba na czyichś włosach... Ale 

ręka była pusta. Tylko słona woda. 

Tchórze, pomyślałam. Parszywe tchórze. Zmierzyli się z mediatorem i stwierdzili, że 

za dużo sobie wyobrażali, co? Cóż, dostali nauczkę! Z mediatorem się nie zaczyna. 

A  potem  zrobiłam  coś,  co  zapewni  mi,  być  może,  po  wsze  czasy  niesławę  w  fachu 

pośredników: zemdlałam. 

background image

Nie wiem, czy ktoś z was kiedyś już stracił przytomność, więc tylko powiem krótko: 

nie  róbcie  tego.  Poważnie.  Jeśli  da  się  uniknąć  sytuacji,  w  których  możecie  stracić  przy-

tomność, zróbcie to. Cokolwiek robicie, nie mdlejcie. Zaufajcie mi. To mało zabawne. To w 

ogóle nie jest zabawne. 

Chyba  że,  oczywiście,  macie  zagwarantowane,  że  obudzicie  się  w  trakcie  cucenia 

metodą usta - usta w wykonaniu superprzystojnego kalifornijskiego ratownika. W takim razie 

mówię: tak, zdecydujcie się. 

To właśnie mnie spotkało, kiedy otworzyłam oczy owego popołudnia na plaży. Przed 

chwilą  pompowałam  do  płuc  słoną  wodę,  a  teraz  zwierałam  wargi  z  Bradem  Pittem.  Albo 

przynajmniej kimś, kto bardzo go przypominał. 

Czy to może być, zastanawiałam się z sercem tłukącym się gwałtownie w piersi, moja 

jedyna prawdziwa miłość? 

Jednak  kiedy  jego  wargi  odsunęły  się  od  moich,  zobaczyłam,  że  to  nie  jest  moja 

prawdziwa  miłość,  ale  ratownik  z  długimi  mokrymi  włosami  opadającymi  na  twarz.  Skóra 

wokół błękitnych oczu marszczyła się ze zmartwienia - wynik spustoszenia dokonanego przez 

słońce; powinien używać jakiegoś kremu - gdy się odezwał: 

- Słyszysz? Słyszysz mnie? 

- Suze - usłyszałam znajomy głos (Gina? Ale co Gina robi w Kalifornii?), który mówi: 

- Ma na imię Suze. 

-  Suze  -  powiedział  ratownik,  poklepując  mnie  szorstkimi  dłońmi  po  policzkach.  - 

Zamrugaj, jeśli mnie rozumiesz. 

To  chyba  nie  może  być  moja  prawdziwa  miłość.  Zdaje  się,  że  uważa  mnie  za 

kretynkę. A poza tym dlaczego mnie bije? 

-  O,  mój  Boże.  -  Głos  Cee  Cee  brzmiał  piskliwiej  niż  zwykle.  -  Czy  ona  jest 

sparaliżowana? 

Chcąc udowodnić, że nie, zaczęłam się podnosić. 

Szybko zdałam sobie sprawę, że to nie była mądra decyzja. 

Myślę, że zwymiotowałam tylko raz. Powiedzieć, że eksplodowałam jak Góra Świętej 

Heleny  to  gruba  przesada  ze  strony  Przyćmionego.  To  prawda,  że  wytrysnęły  ze  mnie  duże 

ilości  słonej  wody,  kiedy  próbowałam  usiąść.  Na  szczęście  jednak  udało  mi  się  uniknąć 

oplucia siebie czy ratownika. Większość wody trafiła wprost na piasek. 

background image

Kiedy skończyłam, poczułam się znacznie lepiej. 

-  Suze!  -  Gina,  która,  jak  sobie  nagle  przypomniałam,  była  u  mnie  w  Kalifornii  z 

wizytą, uklękła obok. - Dobrze się czujesz? Tak się przestraszyłam! Leżałaś tak nieruchomo... 

Śpiący wykazał znacznie mniej współczucia. 

- Co ty sobie, do diabła, myślałaś? - zapytał. - Czy Pamela Anderson umarła i zwolniła 

miejsce w drużynie ratowników w Słonecznym patrolu ? 

Popatrzyłam  na  wszystkie  zmartwione  twarze.  Naprawdę  nie  sądziłam,  że  tylu 

ludziom na mnie zależy. Byli Gina, Cee Cee i Adam, Śpiący i Przyćmiony, i kilku surferów, i 

paru turystów, pstrykających zdjęcia prawdziwej, utopionej na żywo dziewczynie, i Michael, 

i... 

Michael.  Moje  spojrzenie  powędrowało  z  powrotem  w  jego  kierunku.  Michael, 

któremu groziło straszne niebezpieczeństwo, a który nie zdawał sobie z tego sprawy. Michael, 

który  stał  tam,  ociekając  wodą,  nieświadomy,  że  ma  na  szyi  szeroką  czerwoną  pręgę,  w 

miejscu, w którym wodorosty wbiły mu się w skórę. Musi go bardzo boleć, pomyślałam. 

- Nic mi nie jest - zapewniłam, usiłując wstać. 

- Nie - odezwał się ratownik. - Ambulans już jedzie. Leż, dopóki ludzie z pogotowia 

nie sprawdzą, co jest. Taka jest procedura. 

- Eee... nie, dziękuję. 

Wstałam  i  ruszyłam  w  stronę  ręcznika,  który  leżał  tam,  gdzie  go  zostawiłam,  obok 

ręcznika Giny. 

-  Panienko  -  zawołał  ratownik,  podbiegając  do  mnie.  -  Byłaś  nieprzytomna.  O  mało 

nie utonęłaś. Musi zbadać cię lekarz. Taka jest procedura. 

- Naprawdę - powiedziała Gina, biegnąc obok - powinnaś pozwolić się zbadać, Suze. 

Rick myśli, że oboje z Michaelem mogliście paść ofiarą jakiejś groźnej meduzy. 

Zamrugałam zaskoczona. 

- Rick? Kto to jest Rick? 

- Ratownik - wyjaśniła Cee Cee z rozpaczą. 

Wydaje się, że kiedy byłam nieprzytomna, wszyscy zdążyli się lepiej poznać. 

- To dlatego wywieszono żółtą flagę. 

Zmrużyłam  oczy,  zerkając  na  flagę  powiewającą  na  szczycie  wieży  ratownika. 

Zazwyczaj  zielona,  poza  okresami  występowania  prądów  odpływowych  czy  podobnych 

zjawisk, teraz żółciła się, nawołując plażowiczów do zachowania ostrożności w wodzie. 

-  Popatrz  na  szyję  Michaela  -  ciągnęła  Cee  Cee.  Spojrzałam  posłusznie  na  szyję 

Michaela. 

background image

-  Rick  mówi,  że  gdy  do  mnie  dotarł,  miałem  coś  owinięte  wokół  szyi  -  powiedział 

Michael.  Zauważyłam,  że  nie  jest  w  stanie  patrzeć  mi  w  oczy.  -  Najpierw  myślał,  że  to 

ogromna  kałamarnica.  Ale  to  niemożliwe,  oczywiście.  Nie  spotyka  się  ich  tak  daleko  na 

północy. Więc uznał, że to ta meduza. 

Nie  odezwałam  się.  Byłam  przekonana,  że  Rick  naprawdę  uważa,  że  Michaela 

zaatakowała meduza. Umysł ludzki jest w stanie zrobić wszystko, by uwierzyć w cokolwiek 

poza prawdą, że może istnieć coś, czego nie da się wyjaśnić... coś niezupełnie normalnego. 

Coś paranormalnego. 

Tak  więc  sznur  wodorostów  owinięty  wokół  szyi  Michaela  stał  się  macką  potężnej 

kałamarnicy,  a  potem  parzącym  odnóżem  meduzy  Oczywiście  nie  mógł  być  tym,  czym  był 

naprawdę: użytą w morderczych zamiarach rośliną, którą ciągnęła para niewidzialnych rąk. 

- Popatrz na swoje kostki - powiedziała Cee Cee. Skierowałam  wzrok w  dół. Wokół 

moich  kostek  widać  było  jaskrawe  czerwone  ślady  jak  obtarcie  od  sznura.  Tylko  że  to  nie 

były  ślady  po  sznurze.  To  były  miejsca,  za  które  chwyciły  mnie  Felicja  i  Carrie,  usiłując 

ściągnąć na dno oceanu, ku pewnej śmierci. 

Te głupie dziewczyny powinny zrobić sobie manicure, i to szybko. 

- Masz szczęście - oznajmił Adam. - Kiedyś oparzyła mnie taka meduza, to boli jak... 

Głos  mu  zamarł,  kiedy  zorientował  się,  że  Gina  słucha  w  napięciu.  Gina,  która  ma 

czterech  braci,  z  pewnością  słyszała  wszelkie  możliwe  przekleństwa,  ale  Adam  był 

dżentelmenem i nie zamierzał kląć w jej obecności. 

- Okropnie - dokończył. - Ale nie wydaje mi się, żebyście byli mocno poszkodowani. 

Cóż, poza tym, że o mało nie utonęliście. 

Sięgnęłam po ręcznik i podjęłam próbę oczyszczenia się z piasku, który pokrywał całe 

moje ciało. Co ten ratownik zrobił? Ciągnął mnie po piachu czy co? 

- Już czuję się zupełnie dobrze. Absolutnie nic mi nie jest. 

Śpiący, który szedł za mną razem z całą resztą, odezwał się zrozpaczony: 

-  Tak  nie  może  być,  Suze.  Rób,  co  mówi  ratownik.  Nie  zmuszaj  mnie,  żebym 

zadzwonił po mamę i tatę. 

To  mnie  zaskoczyło.  Nie  dlatego  że  zagroził  donosem,  tylko  że  nazwał  moją  mamę 

„mamą”.  Nigdy  przedtem  tego  nie  robił.  Matka  moich  przyrodnich  braci  umarła  wiele  lat 

temu. 

Cóż, pomyślałam, to w końcu najlepsza mama na świecie. 

-  Nie  krępuj  się  i  dzwoń  -  rzuciłam.  -  Mam  to  gdzieś.  Zauważyłam,  jak  Śpiący 

wymienia  z  ratownikiem  znaczące  spojrzenia.  Pośpiesznie  zebrałam  ubranie  i  zaczęłam 

background image

wciągać je na wilgotne bikini, wijąc się jak piskorz. Nie starałam się nikomu utrudniać życia. 

Naprawdę nie. Po prostu nie mogłam sobie w tej sytuacji pozwolić na wycieczkę do szpitala, 

w którym spędziłabym zapewne co najmniej trzy godziny. W ciągu tych trzech godzin Anioły 

z  RLS  z  pewnością  przypuściłyby  kolejny  atak  na  Michaela.  Nie  mogłam  zostawić  go 

samego. 

- Nie zabiorę cię - powiedział Śpiący, krzyżując ręce na piersi i powodując, że pianka, 

którą nadal miał na sobie, głośno zaskrzypiała - do domu, o ile lekarz najpierw cię nie zbada. 

Odwróciłam  się  do  Michaela,  który  zdziwił  się  ogromnie,  kiedy  zapytałam  go 

grzecznie: 

-  Czy  zechciałbyś  zabrać  mnie  do  domu?  Wytrzymanie  mojego  wzroku  nagle 

przestało stanowić dla niego problem. Patrząc na mnie powiększonymi przez szklą okularów 

oczami, wyjąkał: 

- O - oczywiście! 

Ratownik pokręcił z niesmakiem głową i odszedł. Pozostali patrzyli na mnie, jakby mi 

odbiło.  Tylko  Gina  podeszła  do  mnie,  kiedy  pakowałam  książki,  by  pójść  za  Michaelem  do 

samochodu. 

- Musimy porozmawiać, kiedy wrócisz do domu - szepnęła. 

Posłałam  jej  niewinne  spojrzenie.  Ostatnie  ukośne  promienie  słońca  tworzyły 

świetlistą aureolę nad szopą jej miedzianych warkoczyków. 

- Co masz na myśli? - zapytałam. 

-  Wiesz,  o  co  mi  chodzi  -  syknęła  z  naciskiem,  odwróciła  się  i  ruszyła  w  stronę 

Śpiącego, który patrzył na mnie z troską. 

Prawda była taka, że wiedziałam, o co jej chodzi. Chodziło jej o Michaela. Co robię, 

zawracając  sobie  głowę  chłopakiem  takim  jak  Michael,  który,  co  oczywiste,  nie  jest  moją 

jedyną, prawdziwą miłością. 

Rzecz polegała jednak na tym, że nie mogłam jej powiedzieć, iż Michaela prześladują 

cztery duchy i moim świętym obowiązkiem jako mediatora jest go chronić. 

Chociaż  biorąc  pod  uwagę  to,  co  zdarzyło  się  później  tego  wieczoru,  nie  powinnam 

była niczego przed nią ukrywać. 

-  Więc  -  powiedziałam,  jak  tylko  Michael  uruchomił  samochód  -  musimy 

porozmawiać. 

Michael,  w  okularach  i  ubraniu,  przestał  być  onieśmielająco  przystojnym  młodym 

mężczyzną,  jakim  był  bez  nich.  Jak  Superman  w  ubraniu  Clarka  Kenta,  Michael  stał  się 

ponownie jąkającym się maniakiem komputerowym. 

background image

Nie  mogłam  jednak  nie  zwrócić  uwagi,  jak  ładnie  jego  muskularne  ciało  wypełniało 

podkoszulek. 

-  Porozmawiać?  -  Zacisnął  ręce  na  kierownicy,  gdy  znaleźliśmy  się  w  sytuacji,  w 

warunkach  Carmelu,  typowej  dla  godziny  szczytu:  przed  nami  zatrzymał  się  właśnie 

wycieczkowy autobus i volkswagen wypełniony deskami surfingowymi. - O - o czym? 

- O tym, co się stało w czasie weekendu. 

Michael rzucił mi szybkie spojrzenie, po czym znów wpatrzył się w przednią szybę. 

- Co masz na m - myśli? - zapytał. 

- Daj spokój, Michael - parsknęłam. Uznałam, że nie ma powodu, żeby traktować go 

przesadnie  łagodnie.  To  jak  ze  zrywaniem  plastra:  albo  się  to  robi  boleśnie  powoli,  albo 

jednym ruchem, szybko i stanowczo. - Wiem o wypadku. 

Autobus w końcu ruszył. Michael wcisnął pedał gazu. 

- Cóż - odezwał się po jakiejś minucie z kpiącym uśmieszkiem, nie odrywając oczu od 

drogi - chyba nie obwiniasz mnie za bardzo, bo nie poprosiłabyś, żebym cię podwiózł. 

- Nie obwiniam o co? 

- Zginęło czworo ludzi. - Michael wyjął z uchwytu pomiędzy naszymi siedzeniami do 

połowy  opróżnioną  puszkę  coli.  -  A  ja  żyję.  -  Łyknął  pośpiesznie  i  odłożył  puszkę.  -  Sama 

osądź. 

Nie spodobał mi się ton jego głosu. Nie o to chodzi, że użalał się nad sobą. Nie robił 

tego. W jego głosie brzmiała wrogość. I, jak zauważyłam, przestał się jąkać. 

- Tak - zaczęłam ostrożnie. 

Jak już wspomniałam, prowadzenie rozmów jest specjalnością ojca Dominika. Ja - to 

mięśnie w naszej małej rodzinie pośredników. Zdawałam sobie sprawę, że zapuszczam się na, 

nomen omen, głęboką i mętną wodę. 

- Czytałam w gazecie, że test na oddech nie wykazał alkoholu - powiedziałam. 

-  Więc?  -  wybuchnął  Michael,  co  mnie  trochę  przestraszyło  -  czego  to  dowodzi? 

Zamrugałam nerwowo. 

- No, tego przynajmniej, że nie prowadziłeś po pijanemu. Wydawało się, że lekko się 

odprężył. Powiedział: „och”, a potem zapytał wyczekująco: 

- Czy chcesz.. 

Spojrzałam na niego. Jechaliśmy wzdłuż wybrzeża, a słońce, zanurzając się w wodzie, 

zalewało  wszystko  jaskrawopomarańczowym  blaskiem.  Światło  odbijające  się  od  szkieł 

Michaela sprawiło, że nie byłam w stanie odczytać wyrazu jego twarzy. 

background image

- Chcesz zobaczyć, gdzie to się stało? - wyrzucił z siebie, jakby bał się, że za chwilę 

zmieni zdanie. 

- Eee, pewnie... Jeśli czujesz, że chciałbyś pokazać mi to miejsce. 

- Chcę. - Odwrócił głowę w moją stronę, ale i tym razem nie widziałam wyrazu jego 

oczu. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu. To dziwne, ale... ja naprawdę mam wrażenie, że 

potrafiłabyś to zrozumieć. 

Ha!  -  pomyślałam  zarozumiale,  proszę  bardzo,  ojcze  Dominiku!  Całe  to  ględzenie  o 

tym, jak to najpierw biję, a potem rozmawiam. Cóż, co ksiądz na to? 

-  Dlaczego  to  zrobiłaś?  -  zapytał  niespodziewanie  Michael,  przerywając  moje 

samozachwyty. 

Rzuciłam mu zdumione spojrzenie. 

- Zrobiłam co? - Nie miałam pojęcia, o czym mówi. 

- Pobiegłaś za mną do wody - odparł cicho. 

- Och. - Chrząknęłam. - O to chodzi. Cóż, widzisz, Michael... 

- Nieważne. 

Znowu na niego spojrzałam. Uśmiechał się. 

- Nie przejmuj się - powiedział. - Nie musisz mi mówić. Ja wiem. - Jego głos obniżył 

się o oktawę. Ogarnął mnie gwałtowny niepokój. - Wiem. 

A potem wyciągnął rękę i przykrył dłonią moją dłoń. 

O mój Boże! Poczułam, że przewraca mi się w żołądku jak wtedy na plaży. 

Nagle  wszystko  stało  się  jasne.  Michael  Meducci  nie  tylko  zadurzył  się  we  mnie.  O 

nie. To było znacznie, znacznie gorsze. 

Michael Meducci sądził, że to ja zadurzyłam się w nim. 

Michael Meducci sądził, że to coś więcej niż zadurzenie. Michael Meducci sądził, że 

się w nim zakochałam. 

Miałam do powiedzenia tylko jedno słowo, ale ponieważ nie mogłam powiedzieć go 

głośno, powiedziałam je sobie w duchu: Fuj! 

To jest, może i dobrze wyglądał w piance i bez i w ogóle... ale Michael Meducci i tak 

nie jest... 

No cóż, taki jak Jesse. 

Tak  właśnie  będzie  odtąd  wyglądało  moje  życie  uczuciowe,  czyż  nie?  -  pomyślałam 

gorzko. 

background image

Ostrożnie  i  powoli  próbowałam  wydobyć  rękę  spod  dłoni  Michaela.  -  Och  - 

powiedział,  uwalniając  moją  rękę,  aby  chwycić  za  kierownicę.  -  Zbliżamy  się...  to  jest...  do 

miejsca wypadku. 

Z uczuciem paskudnej ulgi spojrzałam w prawo. Jechaliśmy niezbyt szybko autostradą 

numer 1. Piaski plaży Carmelu ustąpiły majestatycznym klifom Big Sur. Jeszcze parę kilome-

trów,  a  dotarlibyśmy  do  sekwojowych  zagajników  i  latarni  morskiej.  Big  Sur  przyciągał 

pieszych turystów i amatorów kempingu, jak również wszystkich, którzy lubią wspaniałe wi-

doki i zachwycające piękno natury. Co do mnie, widoki owszem, ale co do natury, to dziękuję 

bardzo... zwłaszcza po drobnym wypadku z trującym bluszczem, który zdarzył się w tydzień 

lub dwa po moim przyjeździe do Kalifornii. 

A jeśli chodzi o kleszcze, to nawet o tym nie mówmy. 

Big Sur - albo przynajmniej droga wijąca się wzdłuż wybrzeża - też ma kilka ostrych 

zakrętów.  Michael  pokonywał  praktycznie  na  ślepo  jeden  z  nich,  kiedy  z  przeciwnej  strony 

wyskoczył z łoskotem winnebago. Miejsca było trochę mało jak na dwa samochody i biorąc 

pod uwagę, że od urwiska dzieliła nas jedynie metalowa barierka, sytuacja stała się odrobinę 

denerwująca.  Michael  zdołał  się  jednak  cofnąć  -  nie  jechaliśmy  aż  tak  szybko  -  a  potem 

zjechał na bok, pozwalając winnebago minąć nas w odległości zaledwie  metra czy coś koło 

tego. 

- Rany - sapnęłam, oglądając się na wielki wóz turystyczny. 

- To trochę niebezpieczne, co? Michael wzruszył ramionami. 

- Należy trąbić, kiedy się wyjeżdża zza tego zakrętu. Żeby kierowca za skałą wiedział, 

że  się  zbliżasz.  Ten  facet  widocznie  o  tym  nie  wiedział,  bo  jest  przyjezdny.  -  Michael 

odchrząknął. 

- Tak właśnie było, eee, w sobotę wieczorem. Wyprostowałam się w fotelu. 

- To tu właśnie - przełknęłam - to się stało? 

- Tak. - Michael mówił tym samym tonem co przed chwilą. - To tutaj. 

I tak było. Teraz, kiedy się o tym dowiedziałam, zobaczyłam wyraźnie czarne ślady po 

kołach wozu Josha, który usiłował zahamować przed upadkiem w przepaść. Spory fragment 

barierki  już  wymieniono.  Nowiutki  metal  lśnił  w  miejscu,  gdzie  kończyły  się  ślady  kół. 

Zapytałam cicho: 

- Czy możemy się zatrzymać? 

background image

- Pewnie. 

Za  zakrętem  znajdował  się  rodzaj  skalnego  tarasu  widokowego,  w  odległości 

kilkunastu metrów od miejsca, w którym samochody minęły się o włos. Michael wjechał tam 

i wyłączył silnik. 

-  Punkt  obserwacyjny  -  powiedział,  wskazując  drewnianą  tabliczkę  z  napisem: 

PUNKT  OBSERWACYJNY.  NIE  ŚMIECIĆ.  -  Mnóstwo  ludzi  tu  przyjeżdża  w  sobotę 

wieczorem. - Michael odchrząknął, patrząc na mnie znacząco. - I tu parkują. 

Muszę stwierdzić, że aż do tamtej chwili nie miałam pojęcia, że potrafię poruszać się 

tak  szybko.  Odpięłam  pas  i  wyskoczyłam  z  auta  szybciej,  niż  zdążylibyście  powiedzieć: 

„ektoplazma”. 

Słońce prawie już zaszło i robiło się chłodno. Objęłam się rękami, stając na palcach, 

żeby wyjrzeć poza krawędź skały. Wiatr od morza, znacznie gwałtowniejszy i zimniejszy niż 

w dole, na plaży, chłostał mnie po twarzy. Rytmiczne pulsowanie morza pod nami zagłuszało 

samochody sunące autostradą numer 1. 

Zwróciłam uwagę na brak mew i innych ptaków. 

To mogła być wskazówka. Jak zwykle jednak ją przeoczyłam. 

Skupiłam  się  na  stromiźnie  urwiska.  Dziesiątki  metrów  w  dole  wzburzone  fale 

oblewały  potężne  głazy,  które  oderwały  się  od  skał  wybrzeża  w  czasie  kolejnych  trzęsień 

ziemi.  Na  tego  rodzaju  brzegu  nie  zdarzali  się  śmiałkowie  -  nawet  tacy  jak  Elvis  w 

najlepszych czasach - mając ochotę skakać do wody. 

Dziwnym  trafem,  poniżej  miejsca,  w  którym  samochód  Josha  zjechał  z  drogi, 

znajdowała się mała, piaszczysta plaża. Nie taka, na którą chodzi się opalać, ale odpowiednia 

na przyjemny piknik, o ile komuś chciałoby się ryzykować złamanie karku, schodząc na nią. 

Michael musiał zauważyć moje spojrzenie, ponieważ odezwał się po chwili: 

-  Tak,  tam  wylądowali.  Nie  w  wodzie.  No,  w  każdym  razie  nie  tak  zaraz.  Przyszła 

wysoka fala i... 

Zadrżałam i odwróciłam wzrok. 

- Czy jest jakaś droga, która prowadzi tam na dół? 

-  Oczywiście  -  powiedział,  wskazując  na  przerwę  w  barierce.  -  Tam  jest  szlak. 

Używają  go  głównie  turyści  górscy,  czasami  zwykli  wycieczkowicze.  Plaża  w  dole  to  coś 

niesamowitego.  W  życiu  nie  widziałaś  takich  ogromnych  fal.  Ale  do  surfowania  jest  zbyt 

niebezpieczna. Za silne prądy. 

Spojrzałam na niego z ciekawością. 

- Byłeś tam na dole? - zapytałam. W moim głosie musiało brzmieć zdziwienie. 

background image

-  Suze  -  odparł  z  uśmiechem  -  mieszkam  tu  całe  życie.  Nie  ma  za  wielu  plaż,  na 

których nie byłem. 

Skinęłam głową i odgarnęłam kosmyk włosów, który wiatr wciskał mi do ust. 

- No więc, co się dokładnie zdarzyło tamtej nocy? 

Zerknął  ku  jezdni.  Było  na  tyle  ciemno,  że  jadące  szosą  samochody  włączyły 

reflektory. Od czasu do czasu światło któregoś z nich padało na jego twarz. I tym razem nie 

sposób było zobaczyć jego oczu za szkłami okularów. 

- Wracałem do domu z warsztatów w Esalen... - zaczął. 

- Esalen? 

-  Tak.  Z  Instytutu  Esalen.  Nie  słyszałaś  o  nim?  -  Pokręcił  głową.  -  Mój  Boże, 

myślałem,  że  jest  powszechnie  znany.  -  Musiałam  mieć  dość  niepewny  wyraz  twarzy,  bo 

zaraz dodał: - Cóż, w każdym razie byłem na wykładzie. „Kolonizacja innych światów i co to 

oznacza dla istot pozaziemskich na Ziemi”. 

Usiłowałam się nie  roześmiać. W końcu to ja rozmawiam z duchami. Kimże jestem, 

żeby twierdzić, że na innych planetach nie ma życia? 

-  No  więc  jechałem  do  domu,  było  chyba  dosyć  późno  -  a  oni  wyjechali  zza  tego 

zakrętu, nie zatrąbili ani razu, ani nic. 

Skinęłam głową. 

- Więc co zrobiłeś? 

- Cóż, skręciłem, oczywiście, żeby ich wyminąć i wyrżnąłem w zbocze.  Nie możesz 

tego zobaczyć, bo jest ciemno, ale mój przedni zderzak oderwał spory kawałek ziemi. A oni... 

skręcili w drugą stronę, była mgła, droga musiała być śliska, jechali szybko i... 

Skończył bezbarwnym głosem, wzruszając ramionami: 

- Spadli w przepaść. 

Zadrżałam.  To  było  niezależne  ode  mnie.  Pamiętajcie,  że  już  spotkałam  tych  ludzi. 

Nie pokazali się od najlepszej strony - w gruncie rzeczy próbowali mnie zabić - ale i tak było 

mi ich ogromnie żal. Przepaść była bardzo, bardzo głęboka. 

- No i co zrobiłeś? - zapytałam. 

-  Ja?  -  Wydawał  się  zaskoczony  moim  pytaniem.  -  Uderzyłem  się  w  głowę  i 

zemdlałem.  Nie  oprzytomniałem,  dopóki  ktoś  nie  zatrzymał  się  obok  i  mnie  ocucił.  Wtedy 

zapytałem,  co  się  stało  z  drugim  samochodem.  A  ten  ktoś  zapytał:  „Jakim  drugim 

samochodem?”  Pomyślałem,  że  oni,  no,  wiesz,  po  prostu  odjechali  i  przyznaję,  że  byłem 

trochę  wkurzony.  Nie  raczyli  wezwać  karetki  ani  nic.  A  potem  zobaczyliśmy  wyrwę  w 

barierce... 

background image

Zdążyłam  już  porządnie  zmarznąć.  Słońce  zaszło,  chociaż  niebo  na  zachodzie  wciąż 

mieniło się fioletem i czerwienią. Poczułam dreszcze i powiedziałam: 

- Wsiądźmy do samochodu. Tak też zrobiliśmy. 

Siedzieliśmy,  wpatrując  się  w  horyzont,  który  nabierał  coraz  głębszego  odcienia 

błękitu.  Reflektory  przejeżdżających  od  czasu  do  czasu  wozów  rzucały  snopy  światła  do 

wnętrza  miniwana.  Wewnątrz  samochodu  panowała  niemal  idealna  cisza;  nie  słychać  było 

szumu  fal  ani  wiatru.  Ogarnęło  mnie  straszliwe  zmęczenie.  W  świetle  zegara  z  deski 

rozdzielczej widziałam, że zbliża się pora kolacji. Mój ojczym Andy jest bardzo surowy, jeśli 

chodzi o ten posiłek. Należało się stawić. Kropka. 

-  Posłuchaj  -  powiedziałam,  przerywając  drętwe  milczenie.  -  To,  co  się  stało,  to  coś 

okropnego. Ale to nie twoja wina. 

Popatrzył  na  mnie.  W  zielonej  poświacie  deski  rozdzielczej  widziałam,  że  uśmiecha 

się smutno. 

- Naprawdę? 

-  Naprawdę  -  odparłam  stanowczo.  -  To  był  wypadek,  to  jasne  i  oczywiste.  Problem 

polega na tym, że... cóż, nie wszyscy tak uważają. 

Uśmiech zniknął. 

- Kto tak nie uważa? Gliny? Mają moje zeznanie. Wydawali się usatysfakcjonowani. 

Pobrali mi krew. Nie stwierdzili obecności alkoholu czy narkotyków. Nie mogą... 

- Nie - zaprzeczyłam pośpiesznie - nie gliny. 

W jaki sposób, zastanawiałam się, mam mu to powiedzieć? Facet należy najwyraźniej 

do  fanów  UFO,  więc  teoretycznie  nie  powinien  mieć  problemu  z  duchami.  Ale  nigdy  nie 

wiadomo. 

-  Otóż  -  zaczęłam  ostrożnie  -  zwróciłam  uwagę,  że  od  czasu  tego  wypadku  ciągle 

przytrafia ci się coś złego. 

- Tak - powiedział Michael, a jego dłoń znowu wylądowała na mojej. - Gdyby nie ty, 

mógłbym nie żyć. Dwa razy uratowałaś mi życie. 

- Cha, cha - sapnęłam nerwowo, zabierając rękę i udając, że włos dostał mi się do ust i 

muszę go usunąć za pomocą tej właśnie ręki. - Eee, ale tak poważnie, nie zastanawiałeś się, 

no, wiesz, co się dzieje? Dlaczego nagle tyle... rzeczy zaczyna się wydarzać? 

Uśmiechnął się znowu. Jego zęby w blasku szybkościomierza wydawały się zielone. 

- To widocznie przeznaczenie - stwierdził. 

- W porządku - zgodziłam się. Dlaczego ja? - Nie o to chodzi. Chodzi o te złe rzeczy. 

Jak w centrum. A potem na plaży... 

background image

Wzruszył tymi niewiarygodnie silnymi ramionami. 

- W porządku - powtórzyłam. - Ale gdybyś tak się nad tym zastanowił, nie przyszłoby 

ci do głowy, że jedynym logicznym wyjaśnieniem mogłyby być... rozgniewane duchy? 

Jego uśmiech zbladł. 

- Co masz na myśli? Westchnęłam. 

- Posłuchaj, to nie była żadna meduza. Wiesz o tym doskonale. Coś wciągało cię pod 

wodę, Michael. 

Skinął głową. 

- Wiem. Nie całkiem... Przywykłem, rzecz jasna, do prądów podwodnych, ale to... 

- To nie był prąd. Ani meduza. Po prostu... hm, uważam, że powinieneś być ostrożny. 

- O czym ty mówisz? - Patrzył na mnie zaintrygowany. - To brzmi prawie tak, jakbyś 

sugerowała, że padłem ofiarą... jakiejś demonicznej siły - Roześmiał się. W ciszy panującej w 

samochodzie jego śmiech wydał się bardzo głośny. - Wywołanej śmiercią tych ludzi, którzy o 

mało nie zepchnęli mnie z drogi? Czy tak? 

Popatrzyłam przez okno. Nie widziałam niczego poza fioletowymi cieniami stromych 

skalnych ścian, ale nie odwracałam od nich wzroku. 

- Tak. Dokładnie tak. 

- Suze. - Michael ponownie sięgnął po moją rękę i tym razem ją uścisnął. - Czy chcesz 

mi powiedzieć, że wierzysz w duchy? 

Odwróciłam głowę, spojrzałam mu prosto w oczy i powiedziałam: 

- Tak, Michael. Dokładnie tak. Znowu się roześmiał. 

-  Och,  daj  spokój.  Czy  naprawdę  sądzisz,  że  Josh  Saunders  i  jego  przyjaciele  są  w 

stanie komunikować się zza grobu? 

Sposób, w jaki wymówił imię Josha, kazało mi... sama nie wiem. Ale nie spodobało 

mi się to. Bardzo mi się to nie spodobało. 

-  To  jest...  -  Michael  puścił  moją  rękę  i  pochylił  się,  włączając  silnik.  -  Przyjmij  do 

wiadomości fakty: facet był głupim klockiem. Najbardziej imponującą rzeczą, jakiej dokonał, 

był  upadek  z  urwistego  brzegu  w  towarzystwie  drugiego  głupawego  osiłka  i  ich  równie 

tępych dziewczyn. Wiesz, niekoniecznie źle się stało, że zniknęli. Tylko zajmowali miejsce. 

Szczęka mi opadła. 

-  A  co  do  ich  zdolności  odwołania  się  do  jakichś  ciemnych  mocy  -  ciągnął,  tonem 

głosu  zamykając  słowa  „ciemne  moce”  w  cudzysłów  -  w  celu  wywarcia  zemsty  za  ich 

żałośnie głupią śmierć, to cóż, dzięki za ostrzeżenie, ale nie mam aż tak bujnej wyobraźni. 

background image

Wytrzeszczyłam  na  niego  oczy  Po  prostu  wytrzeszczyłam.  Nie  wierzyłam  własnym 

uszom.  A  więc  taki  z  niego  wrażliwiec.  Zdaje  się,  że  zaczynał  się  jąkać  i  czerwienić  tylko 

wtedy,  gdy  jego  własne  życie  znajdowało  się  w  niebezpieczeństwie.  O  cudze  specjalnie  nie 

dbał. 

Chyba że umawiał się z  kimś na piątek wieczorem, co ilustruje uwaga, jaką uczynił, 

gdy wjeżdżaliśmy z powrotem na szosę: 

- Hej - powiedział, puszczając oko. - Zapnij pas. 

background image

10 

Opadłam  na  krzesło,  gdy  wszyscy  sięgali  po  widelce.  Ha!  Nie  spóźniłam  się!  Z 

technicznego punktu widzenia - nie, ponieważ nikt nie zaczął jeszcze jeść. 

-  Gdzie  byłaś,  Suze?  -  zapytała  mama,  podając  koszyczek  z  bułkami  Ginie.  Dobrze 

zrobiła.  Inaczej,  biorąc  pod  uwagę  apetyty  moich  braci,  koszyk  zostałby  opróżniony,  zanim 

by do niej dotarł. 

- Byłam - powiedziałam, podczas gdy Max, należący do moich braci wielki i okropnie 

zaśliniony pies, położył głowę na moich kolanach, co zwykle robi w porze posiłków, zwraca-

jąc na mnie swoje łagodne brązowe oczy - na przejażdżce. 

-  Z  kim?  -  zapytała  mama  obojętnym  tonem,  który  wskazywał  na  to,  że  powinnam 

ważyć słowa, bo znajdę się w poważnych tarapatach. 

Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, odezwał się Przyćmiony: 

- Z Michaelem Meduccim. - Udał, że dusi się ze śmiechu. Andy uniósł brwi. 

- To ten chłopiec, który był tu wczoraj wieczorem? 

-  Właśnie  ten.  -  Rzuciłam  Przyćmionemu  mordercze  spojrzenie,  które  wolał 

zignorować.  Gina  i  Śpiący,  jak  zauważyłam,  postarali  się  o  to,  żeby  usiąść  koło  siebie,  i 

zachowywali  się  dziwnie  cicho.  Ciekawa  byłam,  co  bym  zobaczyła,  gdybym  tak  upuściła 

serwetkę i schylając się  po nią, zajrzała pod stół. Prawdopodobnie coś, czego nie miałabym 

szczególnej ochoty oglądać. Trzymałam więc serwetkę bezpiecznie na kolanach. 

- Meducci - mruknęła mama. - Skąd ja znam to nazwisko? 

-  Z  pewnością  -  odezwał  się  Profesor  -  myślisz  o  Medyceuszach,  arystokratycznej 

włoskiej rodzinie, która wydała trzech papieży i dwie królowe Francji. Casimo jako pierwszy 

rządził Florencją, natomiast Lorenzo był mecenasem sztuki. Jego protegowanymi byli między 

innymi Michał Anioł i Botticelli. Mama spojrzała na niego z zaciekawieniem. 

- Otóż nie o tym myślałam. 

Wiedziałam, czym to się skończy. Mama ma świetną i niezawodną pamięć. Jest jej to, 

oczywiście,  potrzebne  w  pracy.  Zdawałam  sobie  sprawę,  że  to  tylko  kwestia  czasu,  kiedy 

sobie przypomni, gdzie słyszała nazwisko Michaela. 

-  To  ten,  który  miał  wypadek  podczas  weekendu  -  powiedziałam,  żeby  przyśpieszyć 

nieuniknione. - Wypadek, w którym zginęło czworo uczniów z RLS. 

Przyćmiony upuścił widelec, który z hałasem spadł na talerz. 

background image

-  Michael  Meducci?  -  Pokręcił  głową.  -  Niemożliwe.  To  był  Michael  Meducci! 

Pieprzysz. 

-  Brad,  licz  się  ze  słowami  -  upomniał  go  ostro  Andy.  Przyćmiony  powiedział: 

„przepraszam”, ale oczy mu się świeciły. 

- Michael Meducci - powtórzył. - Michael Meducci zabił Marka Pulsforda? 

-  Nikogo  nie  zabił  -  parsknęłam.  Zrozumiałam,  że  powinnam  była  trzymać  buzię  na 

kłódkę. Teraz to się rozejdzie po całej szkole. - To był wypadek. 

-  Doprawdy,  Brad  -  powiedział  Andy  -  jestem  pewien,  że  biedny  chłopak  nie  chciał 

nikogo zabić. 

- No dobrze, przepraszam - odparł Przyćmiony.  - Ale Mark Pulsford był najlepszym 

rozgrywającym  w  całym  stanie.  Poważnie.  Miał  stypendium  Uniwersytetu  Kalifornijskiego. 

Był naprawdę świetny. 

-  Och,  coś  ty?  No  to  jak  cię  znosił  w  swoim  towarzystwie?  -  Śpiący,  w  rzadkim 

przebłysku poczucia humoru, wyszczerzył się do brata. 

- Zamknij się - warknął Przyćmiony. - Byliśmy kiedyś razem na imprezie. 

- Ach tak - mruknął Śpiący z kpiną. 

-  Naprawdę.  W  zeszłym  miesiącu,  w  dolinie.  Mark  był  bombowy.  -  Złapał  bułkę, 

wpakował ją niemal w całości do ust, a potem wymamrotał: - Dopóki nie zjawił się Michael 

Meducci i go nie zamordował. 

Zauważyłam, że Gina przygląda mi się z jedną, tylko jedną, brwią uniesioną do góry. 

Nie zareagowałam. 

- Do wypadku nie doszło z winy Michaela - oznajmiłam. - W każdym razie o nic go 

nie oskarżono. 

Mama odłożyła widelec. 

- Dochodzenie w sprawie wypadku jest w toku - zauważyła. 

-  Przy  tylu  wypadkach,  do  ilu  tam  doszło  -  powiedział  ojczym,  nakładając  parę 

szparagów na talerz mamy, a następnie podsuwając półmisek Ginie - na tym odcinku drogi, 

można by się spodziewać, że ktoś wreszcie jakoś go zabezpieczy. 

-  Wąski  pas  szosy  -  odezwał  się  Profesor  tonem  pogawędki  -  wzdłuż  odcinka 

wybrzeża  znanego  jako  Big  Sur  tradycyjnie  uważa  się  za  zdradziecki,  a  nawet  wybitnie 

niebezpieczny.  Często  pogrążona  we  mgle,  wijąca  się  i  wąska  górska  droga  nie  zostanie 

prawdopodobnie,  dzięki  obrońcom  historycznego  dziedzictwa,  rozbudowana.  Niedostępność 

tego  miejsca  przyciągała  poetów  i  artystów,  którzy  tam  się  osiedlili,  na  przykład  Robinsona 

Jeffersa. Zachwycała go ponura dzikość otoczenia. 

background image

Zamrugałam, patrząc na mojego najmłodszego brata. Jego fotograficzna pamięć, na co 

dzień  męcząca,  często  bardzo  się  przydawała,  zwłaszcza  kiedy  zbliżał  się  termin  składania 

prac semestralnych. 

- Dzięki za informacje - powiedziałam. 

Profesor uśmiechnął się, ukazując oblepiony jedzeniem aparat ortodontyczny. 

- Nie ma za co. 

-  Najgorsze  w  tym  wszystkim  jest  to  -  podjął  Andy,  w  dalszym  ciągu  narzekając  na 

warunki  bezpieczeństwa  panujące  na  tej  szosie  -  że  ten  konkretny  odcinek  wydaje  się 

szczególnie przyciągać młodych kierowców. 

Przyćmiony, który pakował sobie ryż do ust, jakby to było jego pierwsze pożywienie 

od paru tygodni, zachichotał, mamrocząc: 

- No, eee, tato. 

Andy spojrzał na swego średniego syna. 

- Wiesz, Brad - odezwał się łagodnie - w Ameryce, a jak słyszałem, w dużym stopniu 

także w Europie, uważa się za społecznie akceptowalne odkładanie od czasu do czasu widelca 

i poświęcanie chwili na przeżuwanie. 

-  Tam  odchodzi  akcja  -  wyjaśnił  Przyćmiony,  odkładając  zgodnie  z  sugestią  ojca 

widelec, co sobie powetował mówiąc z pełną buzią. 

- Co za akcja? - zainteresował się Andy. 

Śpiący,  który  odzywa  się  tylko  wtedy,  kiedy  nie  ma  innego  wyjścia,  od  czasu 

pojawienia się Giny zrobił się niemal gadatliwy. 

- Chodzi mu o punkt - oznajmił. 

- Punkt? - zapytała nieco zdezorientowana mama. 

-  Punkt  -  potwierdził  Śpiący.  -  Punkt  obserwacyjny.  Wszyscy  tam  jeżdżą,  żeby  się 

całować w sobotę wieczorem. A przynajmniej - tu Śpiący zachichotał - Brad i jego kumple. 

Przyćmiony,  bynajmniej  nieobrażony  tą  oszczerczą  uwagą,  pomachał  szparagiem, 

jakby to było cygaro, a następnie wyjaśnił: 

- Punkt jest bombowy. 

- Czy to tam - zainteresował się Profesor - zabierasz Debbie Mancuso? - Skrzywił się 

z bólu, gdy jeden z jego goleni został brutalnie zaatakowany pod stołem. - Auu! 

- Nie chodzę z Debbie Mancuso! - ryknął Przyćmiony. 

-  Brad  -  warknął  Andy.  -  Nie  kop  brata.  Dawidzie,  nie  wspominaj  imienia  Debbie 

Mancuso przy stole. Mówiliśmy już o tym. Suze? 

Spojrzałam na niego, unosząc brwi. 

background image

- Nie podoba mi się, że wsiadasz do samochodu z chłopcem, który brał udział w tak 

poważnym wypadku, bez względu na to, czyja to była wina. - Andy spojrzał na mamę. - Zga-

dzasz się ze mną? 

-  Obawiam  się,  że  muszę  -  westchnęła.  -  Źle  się  z  tym  czuję.  Meducci  przeżywali 

ostatnio z pewnością trudne chwile... 

-  Na  pytające  spojrzenie  ojczyma  dodała:  -  To  ich  córka  o  mało  nie  utonęła  parę 

tygodni temu. Pamiętasz? 

-  Och.  -  Andy  kiwnął  głową.  -  Na  tym  basenowym  przyjęciu.  Zabrakło  kontroli  ze 

strony rodziców... 

- Za to nie zabrakło alkoholu - powiedziała mama. - Biedny dzieciak, jak się wydaje, 

wypił za dużo i wpadł do wody.  Nikt nie zauważył,  a jeśli nawet, to nikt nic nie zrobił. Od 

tamtego  czasu  jest  w  śpiączce.  Jeśli  przeżyje,  to  z  poważnym  uszkodzeniem  mózgu.  Suze  - 

mama odłożyła widelec - nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł, żebyś się spotykała z 

tym chłopcem. 

Normalnie to by mnie ucieszyło, bo nie zależało mi specjalnie na widywaniu się z tym 

facetem. 

Ale musiałam, jeśli istniał cień nadziei, że zdołam go uchronić przed zajęciem miejsca 

na cmentarzu. 

-  Dlaczego?  -  Przełknęłam  kawałek  łososia.  -  To  nie  wina  Michaela,  że  ma  siostrę 

alkoholiczkę, która nie umie pływać. A poza tym, dlaczego rodzice pozwolili ośmioklasistce 

na udział w takim przyjęciu? 

- Nad tą sprawą - powiedziała mama przez zęby - nie będziemy się tutaj zastanawiali i 

doskonałe o tym wiesz. Musisz po prostu zadzwonić do tego młodego człowieka i powiedzieć 

mu, że mama zabroniła ci wsiadać z nim do samochodu. Jeśli miałby ochotę cię odwiedzić i 

pooglądać wideo, w porządku. Ale nie wsiądziesz z nim do samochodu. 

Otworzyłam szeroko oczy ze zdumienia. Tutaj? Spędzić wieczór tutaj? Pod uważnym 

spojrzeniem Jesse'a? O mój Boże, tego właśnie mi potrzeba. Obraz wywołany tymi słowami 

napełnił  mnie  taką  zgrozą,  że  porcja  łososia,  którą  podniosłam  do  ust,  spadła  z  widelca  na 

moje kolana, skąd zgarnął ją natychmiast długi psi jęzor. 

Mama dotknęła mojej ręki. 

-  Suze  -  powiedziała  cicho  -  potraktuj  to  poważnie.  Nie  chcę,  żebyś  jeździła 

samochodem z tym chłopakiem. 

Spojrzałam na nią zaciekawiona. To prawda, że w przeszłości byłam zmuszona jej nie 

słuchać, co wynikało głównie z okoliczności, na które nie miałam wpływu. Ona jednak o tym 

background image

nie  wiedziała.  W  dużym  stopniu  udawało  mi  się  to  przed  nią  zataić.  Z  wyjątkiem  tych 

przypadków, kiedy odprowadzała mnie do domu policja, co zdarzyło się zaledwie kilka razy i 

nie warto o tym wspominać. 

Ponieważ  jednak  teraz  sytuacja  była  inna,  nie  bardzo  rozumiałam,  dlaczego  czuła 

potrzebę powtórzenia swojego wyroku w sprawie Michaela Meducciego. 

- W porządku, mamo - powiedziałam. - Dotarło to do mnie za pierwszym razem. 

- Bardzo mi na tym zależy. 

Przyjrzałam  się  jej.  Nie  chodzi  o  to,  że  sprawiała  wrażenie,  jakby  miała  poczucie... 

cóż, winy. Ale zdecydowanie coś wiedziała. Coś, czego nie chciała ujawnić. 

To  mnie  specjalnie  nie  zaskoczyło.  Jako  dziennikarka  telewizyjna  mama  często  ma 

dostęp  do  informacji  niekoniecznie  przeznaczonych  dla  szerokiej  publiczności.  Nie  należy 

również  to  tych  dziennikarzy,  którzy  zrobiliby  wszystko  dla  zdobycia  przebojowej  historii. 

Gdyby  jakiś  glina  zdradził  mamie  tajną  informację  -  a  gliniarze  często  to  robią,  bo  moja 

mama,  przy  swoich  czterdziestu  paru  latach,  nadal  jest  atrakcyjną  kobietą  i  dowie  się 

wszystkiego, jeśli tylko uśmiechnie się do kogo trzeba - wiedziałby, że mama zachowają dla 

siebie, jeśli o to poprosi. Taka już jest. 

Zastanawiałam  się,  co  może  wiedzieć  o  Michaelu  Meduccim  oraz  o  wypadku,  w 

którym zginęło czworo Aniołów. 

Dość, żeby nie chcieć, abym się z nim prowadzała. 

Nie  uważam,  że  jest  wobec  niego  szczególnie  niesprawiedliwa.  Nie  mogłam 

zapomnieć, co Michael powiedział, zanim wjechaliśmy na szosę. „Tylko zajmowali miejsce”. 

Nagle przestałam obwiniać tych ludzi za to, że chcieli go utopić. 

- Dobrze, mamo. Rozumiem. 

Na  oko  usatysfakcjonowana  mama  wróciła  do  łososia,  którego  Andy  przyrządził  po 

mistrzowsku, podając z delikatnym sosem koperkowym. 

-  No  więc,  jak  zamierzasz  mu  to  powiedzieć?  -  zapytała  Gina  pół  godziny  później, 

pomagając  mi  ładować  naczynia  do  zmywarki  mimo  nalegań  mamy,  że  jako  gość  nie  musi 

tego robić. 

-  Nie  wiem  -  powiedziałam  z  wahaniem.  -  Pomijając  to  podobieństwo  do  Clarka 

Kenta... 

- Na zewnątrz dziwak, w środku marzyciel? 

- Tak. Poza tym, co jest bardzo pociągające, ma cechę, którą określiłabym jako... 

-  Nachalność?  -  podsunęła  Gina,  opłukując  salaterkę,  którą  następnie  wręczyła  mi, 

abym umieściła ją w zmywarce. 

background image

- Może. Nie wiem. 

- Jego pojawienie się tutaj wczoraj wieczorem było nachalne - stwierdziła. - Nawet nie 

zadzwonił.  Żaden  chłopak  nie  zachował  się  tak  wobec  mnie.  -  Pomachała  ręką  i  pstryknęła 

palcami. 

Wzruszyłam ramionami. Na wschodzie to wygląda inaczej. W mieście nie wpada się 

do  znajomych,  nie  uprzedzając  ich  telefonicznie.  W  Kalifornii,  jak  się  przekonałam,  takie 

przypadkowe wizyty „przejazdem” są absolutnie do przyjęcia. 

- Ale nawet nie próbuj, Simon, udawać - ciągnęła Gina - że ci zależy. Nie podoba ci 

się ten facet. Nie wiem, jaki masz powód, żeby się z nim spotykać, ale to z pewnością nie ma 

nic wspólnego z hormonami. 

Przypomniało  mi  się,  jak  byłyśmy  przyjemnie  zaskoczone,  kiedy  Michael  zdjął  na 

plaży koszulę. 

- Mogłoby tak być - westchnęłam. 

-  Proszę.  -  Gina  podała  mi  naręcze  sztućców.  -  Ty  i  superdziwak?  Nie.  A  teraz 

powiedz mi, co się dzieje między tobą a tym chłopakiem? 

Wbiłam wzrok w sztućce, które wkładałam do zmywarki. 

-  Nie  wiem.  -  Nie  mogłam  jej  przecież  powiedzieć  prawdy.  -  Tylko  że...  Mam  takie 

poczucie, że za tym wypadkiem kryje się coś, o czym on nie chce mówić. Moja mama chyba 

coś na ten temat wie. Zauważyłaś? 

- Zauważyłam - odparła Gina, nie tyle ponurym, ile specjalnie radosnym głosem. 

-  No,  więc...  Po  prostu  ciągle  się  zastanawiam,  co  tam  naprawdę  zaszło.  W  noc 

katastrofy. Ponieważ... cóż, dziś po południu to wcale nie była meduza. 

Gina pokiwała głową. 

- Tak myślałam. Przypuszczam, że to ma jakiś związek z tym twoim pośredniczeniem, 

tak? 

- Coś w tym rodzaju - mruknęłam zmieszana. 

- No tak. Co mogłoby również wyjaśnić to drobne zajście z lakierem do paznokci, hę? 

Nie byłam w stanie wydusić słowa. Nie przestałam wkładać sztućców do plastikowych 

przegródek w drzwiach zmywarki. Widelce, łyżki, noże. 

- W porządku. - Gina zakręciła wodę i wytarła ręce w ścierkę. - Co mam zrobić? 

Zamrugałam zdziwiona. 

- Ty? Nic. 

-  Daj  spokój.  Znam  cię,  Simon.  Nie  opuściłaś  w  zeszłym  roku  siedemdziesięciu 

dziewięciu  godzin  wychowawczych,  ponieważ  miałaś  ochotę  zjeść  spokojnie  śniadanie  w 

background image

MacDonaldzie. Wiem doskonale, że walczyłaś z duchami, aby ten świat był bezpieczniejszym 

miejscem dla naszych dzieci. No więc, co mogę dla ciebie zrobić? Kryć cię? 

Zagryzłam wargi. 

- Dobrze - powiedziałam z wahaniem. 

- Posłuchaj, o mnie się nie martw. Jake obiecał zabrać mnie na rozwożenie pizzy, co 

jest  do  jakiegoś  stopnia  pociągające,  jeśli  komuś  nie  przeszkadza  siedzenie  w  samochodzie 

pełnym  pizzy  pepperoni  i  ananasowej.  Ale  jeśli  chcesz,  zostanę  tutaj,  z  Bradem.  Zaprosił 

mnie na oglądanie swojego ulubionego filmu. 

Wciągnęłam powietrze. 

- Chyba nie Jeździec piekieł... 

Zgadza się. 

Wdzięczność  ogarnęła  mnie  niczym  jedna  z  fal,  które  pozbawiły  mnie  wcześniej 

przytomności. 

- Zrobiłabyś to dla mnie? 

- Dla ciebie, Simon, wszystko. No więc, co się szykuje? 

- W porządku. - Rzuciłam ścierkę, którą ściskałam w garści. - Gdybyś została w domu 

i udawała, że jestem w pokoju na górze i meczą mnie bóle miesiączkowe, to będę cię czciła 

do końca życia. Nie zadają kłopotliwych pytań, jeśli chodzi o bóle miesiączkowe. Powiedz, że 

jestem  w  wannie,  a  potem,  trochę  później,  że  położyłam  się  wcześniej  spać.  Gdyby  ktoś  do 

mnie dzwonił, odbierzesz? 

- Jak sobie życzysz, królowo Alef. 

-  Och,  Gino.  -  Złapałam  ją  za  ramiona  i  potrząsnęłam  lekko.  -  Jesteś  najlepsza. 

Rozumiesz? Najlepsza. Nie marnuj się dla moich braci. Stać cię na dużo więcej. 

- Ty tego zwyczajnie nie widzisz - powiedziała Gina, kręcąc w zadumie głową. - Twoi 

bracia  są  bardzo  przystojni.  No,  z  wyjątkiem  tego  małego  rudzielca.  Poza  tym...  -  Ja 

kierowałam się do telefonu, żeby zadzwonić do ojca Dominika. - Oczekuję zadośćuczynienia. 

- Wiesz, że dostaję tylko dwadzieścia dolców na tydzień kieszonkowego, ale możesz 

to dostać... 

-  Nie  chcę  twoich  pieniędzy  -  skrzywiła  się  Gina.  -  Ale  przyjemnie  byłoby  usłyszeć 

jakieś wyjaśnienia. Nigdy nic nie mówiłaś. Wykręcałaś się od odpowiedzi. Ale teraz jesteś mi 

to winna. - Zmrużyła oczy. - Dla ciebie wysiedzę na seansie Jeźdźca piekieł. To bardzo dużo. 

I  owszem  -  dodała,  zanim  zdążyłam  otworzyć  usta  -  będę  milczała.  Obiecuję,  że  nie 

zadzwonię do „Enquirera” albo „People”. 

Odparłam na to z całą godnością, na jaką było mnie w tym momencie stać: 

background image

-  Nie  przyszłoby  mi  do  głowy,  że  mogłabyś  postąpić  inaczej.  A  potem  podniosłam 

słuchawkę i wykręciłam numer ojca Dominika. 

background image

11 

-  No  więc,  za  czym  dokładnie  mam  się  rozglądać?  -  zapytałam,  oświetlając  latarką 

piaszczystą dróżkę. 

-  Nie  jestem  pewien  -  powiedział  ojciec  Dominik,  który  wyprzedzał  mnie  o  parę 

kroków. - Spodziewam się, że będziesz wiedziała, kiedy to znajdziesz. 

- Wspaniale - mruknęłam. 

To nie było byle co, schodzić po ciemku zboczem góry. Gdybym mogła przewidzieć, 

że  na  tym  właśnie  będzie  polegała  propozycja  ojca  Dominika,  pewnie  zwlekałabym  z 

telefonem.  Zostałabym  w  domu  i  oglądała  Jeźdźca  piekieł.  Albo  przynajmniej  próbowała 

odrobić  geometrię.  Nie  żartuję.  Już  raz  o  mało  nie  zginęłam  w  tym  miejscu.  Twierdzenie 

Pitagorasa nie budziło we mnie takiego przerażenia. 

- Nie martw się - odezwał się za mną głos, w którym brzmiało lekkie rozbawienie. - 

Tutaj nie ma trującego bluszczu. 

Odwróciłam  głowę,  posyłając  Jesse'owi  sarkastyczne  spojrzenie,  jakkolwiek  wątpię, 

aby był w stanie je dostrzec. Księżyc - o ile w ogóle był jakiś księżyc - ukrywał się za gęstą 

zasłoną chmur. Mgła wspinała się po zboczu, po którym właśnie schodziliśmy, i zbierała się 

w  zagłębieniach  na  dróżce,  wirując  gwałtownie  za  każdym  postawieniem  stopy,  jakby 

dotknięcie człowieka było jej niemiłe. Starałam się nie myśleć o filmach, w których ludziom 

w takiej mgle przytrafiają się różne okropne rzeczy. Wiecie, o jakich filmach mówię. 

Unikałam też myśli o trującym bluszczu, o który mogłam się ocierać. Jesse oczywiście 

żartował, ale jak zwykle czytał w moich myślach: nienawidzę szpecących wysypek. 

A  o  wężach  to  już  w  ogóle  nie  wspomnę,  chociaż  miałam  wszelkie  powody,  by 

podejrzewać, że leżą gdzieś zwinięte w kłębek na tej żałosnej imitacji górskiej perci, czekając 

tylko,  kiedy  będą  mogły  się  uraczyć  kawałkiem  miękkiego  ciała  z  mojej  łydki  tuż  powyżej 

adidasów. 

-  Tak  -  usłyszałam  głos  ojca  Dominika.  Mgła  wchłonęła  go  całkowicie,  widziałam 

jedynie maleńki punkcik żółtego światła jego latarki. - Tak, widzę, że policja już tu była. To 

tutaj widocznie odpadł ten kawałek barierki. Widać ślady w zielsku. 

Brnęłam  na  ślepo,  używając  latarki  głównie  do  wypatrywania  węży,  jak  również  do 

tego,  żeby  upewnić  się,  że  nie  spadnę  za  chwilę  w  przepaść  z  wysokości  kilkudziesięciu 

metrów wprost we wzburzoną morską głębię. Jesse już dwa razy odciągał mnie delikatnie od 

brzegu ścieżki, gdy zagapiłam się na jakąś podejrzaną gałąź. 

background image

Teraz o mało nie zleciałam, zderzając się z ojcem Dominikiem, który zatrzymał się na 

środku  ścieżki  i  przykucnął.  W  ogóle  go  nie  zobaczyłam  i  oboje  z  Jesse'em  musieli  złapać 

mnie za różne części stroju, żebym nie straciła równowagi. To było trochę krępujące. 

- Przepraszam - wymamrotałam, zawstydzona tym, jaka jestem niezgrabna. - Eee, co 

ksiądz robi? 

Ojciec Dominik uśmiechnął się w ten swój wkurzająco - cierpliwy sposób i odparł: 

-  Przyglądam  się  pewnemu  dowodowi  rzeczowemu.  Wspomniałaś,  że  twoja  mama 

chyba wie coś więcej na ten temat, a ja mam wrażenie, że wiem, o co chodzi. 

Zapięłam  wiatrówkę,  by  uchronić  szyję  przed  chłodnym  nocnym  powietrzem.  W 

Kalifornii była wiosna, ale tutaj, na wybrzeżu temperatura na pewno wynosiła nie więcej niż 

pięć  stopni.  Na  szczęście  zabrałam  rękawiczki  -  w  charakterze  ochrony  przed  trującym 

bluszczem  -  teraz  jednak  spełniały  podwójną  funkcję,  nie  pozwalając  moim  palcom 

zesztywnieć z zimna. 

- Co ksiądz ma na myśli? 

Nie wpadłam na to, żeby zabrać czapkę, więc uszy miałam jak sopelki lodu, a włosy, 

smagane zimnym wiatrem od morza, chłostały mnie po twarzy. 

- Spójrz na to. - Ojciec Dominik oświetlił miejsce, w którym ziemia była zryta, a trawa 

pognieciona. - Tutaj, jak sądzę, spadł kawałek barierki. Czy zauważasz coś dziwnego? 

Wyciągnęłam włosy z ust, rozglądając się nerwowo za wężami. - Nie. 

-  Ten  konkretny  fragment  barierki  odpadł,  jak  się  wydaje,  w  jednym  kawałku. 

Samochód  musiał  poruszać  się  z  dużą  prędkością,  żeby  zerwać  tak  mocne  metalowe 

zabezpieczenie,  ale  fakt,  że  odpadł  cały  fragment,  każe  podejrzewać,  iż  metalowe  śruby, 

którymi był umocowany, musiały puścić. 

- Albo zostały wcześniej poluzowane - podpowiedział Jesse cicho. 

Zerknęłam  w  jego  stronę  i  zatrzepotałam  powiekami.  Jako  nieżyjący,  Jesse  nie 

odczuwał  takiego  dyskomfortu  jak  ja.  Zimno  mu  nie  dokuczało,  chociaż  wiatr  szarpał  jego 

koszulą, odsłaniając pierś, która, czego zapewne nie muszę dodawać, była równie atletyczna, 

jak u Michaela, tylko nie taka blada. 

- Poluzowane? - Po raz drugi tego dnia zaczęłam szczękać zębami. - Czym to mogło 

być spowodowane? Rdzą? 

- Myślałem raczej o rozmyślnym działaniu człowieka - powiedział Jesse spokojnie. 

Popatrzyłam na księdza, potem na ducha, i znów na księdza. Ojciec Dominik wyglądał 

na  równie  zaniepokojonego  jak  ja.  Jesse  nie  został,  ściśle  rzecz  ujmując,  zaproszony  na  tę 

wycieczkę,  ale  zjawił  się,  kiedy  udałam  się  na  koniec  podjazdu,  gdzie  miał  na  mnie  czekać 

background image

ojciec  Dominik.  Ojciec  Dominik  żywo  zareagował  na  wieści,  jakie  mu  przekazałam  -  o 

zamachu  na  życie  Michaela  na  plaży,  a  potem  o  jego  dziwnej  wypowiedzi  w  samochodzie. 

Musimy, jak oświadczył, natychmiast odnaleźć Anioły z RLS. 

A najłatwiej było to zrobić, udając się na miejsce, gdzie straciły życie. A zakątek ten 

nie należał do takich, które w nocy mogli bezpiecznie odwiedzać sześćdziesięcioletni ksiądz i 

szesnastoletnia dziewczyna. 

Nie  mam  pojęcia  przed  czym  Jesse  zamierzał  zapewnić  nam  ochronę,  zjawiając  się 

bez zaproszenia. Przed niedźwiedziami? Ale zjawił się i, jak się wydawało, doskonale zdawał 

sobie sprawę z tego, co się tu wydarzyło. 

- Jak to, działaniu człowieka? - zapytałam. - O czym ty mówisz? 

-  Po  prostu  uważam,  że  to  dziwne,  iż  odpadł  cały  fragment  barierki,  podczas  gdy 

reszta, o czym się przekonaliśmy, oglądając ją niedawno, nawet się nie wygięła pod wpływem 

uderzenia. 

Ojciec Dominik zamrugał nerwowo. 

-  Sugerujesz,  że  ktoś  obluzował  śruby,  przewidując,  że  samochód  uderzy  w  barierę. 

Czy tak, Jesse? 

Jesse skinął głową. Zrozumiałam, do czego zmierza, ale dopiero po dłuższej chwili. 

-  Zaraz,  zaraz,  chcesz  powiedzieć,  że  Michael  specjalnie  obluzował  śruby  na  tym 

odcinku, tak żeby Josh i reszta spadli z urwiska? 

-  Ktoś  z  pewnością  to  zrobił.  I  mógł  to  być  twój  Michael.  To  mnie  dotknęło.  Nie 

sugestia,  że  Michael  mógł  zrobić  coś  tak  przerażającego,  ale  to,  że  Jesse  nazwał  Michaela 

„moim”. 

-  Chwileczkę...  -  zaczęłam.  Jednak  ojciec  Dominik,  co  nie  jest  dla  niego  typowe, 

przerwał mi. 

- Muszę się zgodzić z Susannah, Jesse - powiedział. - Nie ma wątpliwości, że bariera 

nie spełniła swojej  roli. Co więcej, musiała tu wystąpić jakaś poważna wada konstrukcyjna. 

Sugerować jednak, że ktoś mógł celowo... 

- Susannah - nie dawał za wygraną Jesse - czy nie mówiłaś przypadkiem, że Michael 

nie lubił tych ludzi, którzy zginęli w wypadku? 

-  No...  powiedział,  że  tylko  zajmowali  miejsce.  Ale  poważnie,  Jesse,  gdyby  tak 

rzeczywiście  było,  Michael  musiałby  wiedzieć,  że  zbliża  się  samochód  Josha.  A  niby  skąd? 

Musiałby na nich czekać, a potem, kiedy zaczęli objeżdżać skałę, specjalnie przyspieszyć... 

- Cóż... - Jesse wzruszył ramionami. - Tak. 

background image

-  Niemożliwe.  -  Ojciec  Dominik  wyprostował  się,  strzepując  ziemię  z  kolan.  - 

Odmawiam brania pod uwagę takiej możliwości. Ten chłopiec miałby zamordować kogoś z 

zimną  krwią?  Nie  wiesz,  co  mówisz,  Jesse.  Cóż,  ma  najlepsze  wyniki  z  egzaminów 

semestralnych  w  całej  szkole.  Należy  do  klubu  szachowego.  Poklepałam  ojca  Dominika  po 

ramieniu. 

-  Przykro  mi,  że  akurat  ja  muszę  ojcu  to  powiedzieć,  ale  szachiści  mogą  zabijać  tak 

samo,  jak  wszyscy  inni.  -  Spojrzałam  na  podłużny  ślad  na  ziemi  w  miejscu,  gdzie  leżał 

fragment barierki. - Pytanie tylko: dlaczego? To jest, dlaczego miałby zrobić coś takiego? 

- Sądzę - powiedział Jesse - że jeśli się pośpieszymy, to mamy szansę się dowiedzieć. 

Wskazał ręką przed siebie. Chmury nad naszymi głowami rozstąpiły się na moment i 

mogliśmy zobaczyć wąziutkie pasemko plaży u podnóża skały. W świetle księżyca rysowały 

się cztery zjawy skupione wokół małego ogniska. 

- O Boże - krzyknęłam, gdy znów zapadła ciemność. - Aż na dół? Tam na pewno są 

węże. 

Ojciec Dominik ruszył energicznym krokiem w dół. Omijałam właśnie korzeń, który 

nieco przypominał węża, gdy Jesse zauważył: 

- Węże nie wychodzą w nocy. To było dla mnie coś nowego. - Nie? 

- Zwykle nie. A zwłaszcza nie w takie zimne wilgotne noce jak ta. Lubią słońce. 

Cóż,  przyjęłam  to  z  ulgą.  Zaczęłam  się  jednak,  mimo  woli,  zastanawiać  nad 

kleszczami. Czy kleszcze wychodzą w nocy? 

To  trwało  wieki  -  byłam  pewna,  że  obudzę  się  z  nogami  w  gipsie  -  ale  w  końcu 

dotarliśmy  na  dół,  chociaż  ostatnie  dwadzieścia  metrów  były  tak  strome,  że  praktycznie 

biegłam. Wcale nie z własnej woli. 

Na plaży fale huczały tak głośno, że zagłuszyły nasze przybycie. W powietrzu unosił 

się  ciężki zapach  soli.  Kiedy  nasze  stopy  zanurzyły  się  w  wilgotnym  piasku,  uświadomiłam 

sobie, dlaczego nie słychać mew: zwierzęta i ptaki nie przepadają za duchami. 

A na tej akurat plaży duchów było pełno. 

Śpiewały.  Nie  żartuję.  Śpiewały,  siedząc  wokół  małego  ogniska.  Nie  uwierzycie,  co 

śpiewały.  Dziewięćdziesiąt  dziewięć  butelek  piwa  na  ścianie.  Poważnie.  Były  przy 

pięćdziesiątej siódmej. 

Mówię wam, jeśli tak mam spędzać wieczność po śmierci, to mam nadzieję, że zjawi 

się jakiś pośrednik i wybawi mnie z nieszczęścia. 

- W porządku - powiedziałam, ściągając rękawiczki i wsuwając je do kieszeni. - Jesse, 

ty  zajmiesz  się  chłopakami,  dziewczyny  biorę  na  siebie.  Ojcze  D,  ksiądz  dopilnuje,  żeby 

background image

żadne  z  nich  nie  uciekło  w  stronę  morza,  dobrze?  Już  raz  dzisiaj  pływałam  i  proszę  mi 

wierzyć, woda jest naprawdę zimna. 

Ojciec  Dominik  chwycił  mnie  za  ramię,  gdy  ruszyłam  w  stronę  oświetlonej 

płomieniami gromadki. 

- Susannah! - krzyknął szczerze poruszony. - Z pewnością nie... nie spodziewasz się, 

że my... 

-  Ojcze  D  -  spojrzałam  na  niego  zaskoczona  -  dziś  po  południu  te  dranie  usiłowały 

mnie utopić. Proszę wybaczyć, jeśli nie mam ochoty do nich podejść i zapytać, czy napiją się 

z nami piwa. Chodźmy im dokopać w nadprzyrodzone tyłki. 

Ojciec Dominik mocniej zacisnął palce na moim ramieniu. 

- Susannah, ile razy mam ci powtarzać? Jesteśmy mediatorami. Naszym zadaniem jest 

niesienie pomocy zagubionym duszom, a nie pogłębianie ich bólu i smutku przez stosowanie 

przemocy. 

- Coś księdzu powiem. Jesse i ja ich przytrzymamy, a ksiądz będzie im niósł pomoc. 

To jedyny sposób, żeby księdza wysłuchały Nie są specjalnie komunikatywne. 

- Susannah - powtórzył ojciec Dominik. 

Tym razem jednak nie zdołał dokończyć, ponieważ nagle odezwał się Jesse: 

- Zostańcie tu oboje, dopóki nie dam znać, że możecie się ruszyć. 

A potem pomaszerował przez plażę w stronę duchów. Ha, domyślam się, że znudziło 

mu się słuchanie naszych kłótni. Cóż, trudno było mieć do niego pretensję. Ojciec Dominik 

powiódł za nim zmartwionym wzrokiem. 

-  O  mój  Boże  -  westchnął  -  nie  sądzisz  chyba,  Susannah,  że  on  zrobi  coś... 

gwałtownego? 

Westchnęłam. Jesse nigdy nie zachowuje się gwałtownie. 

-  Nie.  Prawdopodobnie  spróbuje  z  nimi  porozmawiać.  Tak  chyba  będzie  lepiej.  To 

znaczy duch z duchami... Mają wiele wspólnego. 

-  Ach  -  mruknął  ojciec  Dominik,  kiwając  głową.  -  Tak,  rozumiem.  Bardzo  mądrze. 

Doprawdy, bardzo mądrze. 

Anioły były przy siedemnastej butelce piwa, gdy zauważyły Jesse'a. 

Jeden  z  chłopców  zaklął  paskudnie,  ale  zanim  zdążyli  się  zdematerializować,  Jesse 

przemówił  tak  cicho,  że  nie  byliśmy  w  stanie  go  usłyszeć.  Widzieliśmy  tylko,  jak  Jesse  - 

świecąc  trochę,  jak  to  duchy  -  rozmawia  z  nimi,  a  potem  siada  na  piasku,  nie  przestając 

mówić. 

Ojciec Dominik, który śledził tę scenę bardzo uważnie, mruknął: 

background image

- Świetny pomysł, żeby najpierw wysłać Jesse'a. Wzruszyłam ramionami. 

- Chyba tak. 

Zdaje  się,  że  na  mojej  twarzy  odmalowało  się  rozczarowanie  w  związku  z  tym,  że 

ominęła  mnie  pierwszorzędna  bójka,  bo  ojciec  Dominik  oderwał  wzrok  od  grupy  przy 

ognisku i uśmiechnął się do mnie szeroko. 

- Z małą pomocą Jesse'a może jeszcze zrobimy z ciebie mediatora - powiedział. 

Gdyby  miał  pojęcie,  ile  duchów  udało  mi  się  odesłać  do  innego  świata,  zanim 

poznałam ich obu! - pomyślałam. Nie powiedziałam jednak tego głośno. 

- A co porabia twoja przyjaciółka Gina, gdy ty jesteś poza domem? - zainteresował się 

ojciec Dominik. 

- Och, kryje mnie. 

Ojciec Dominik uniósł brwi niemile zaskoczony. 

- Kryje cię? Twoi rodzice nie wiedzą, że tu jesteś? 

- Och, jasne, ojcze D - parsknęłam kpiąco. - Powiedziałam mamie, że udaję się na Big 

Sur, żeby poszukać duchów zmarłych nastolatków. Litości! 

Zmieszał się. Jako duchowny ojciec Dominik nie pochwala kłamstwa, zwłaszcza jeśli 

dotyczy  stosunków  dzieci  z  rodzicami,  których  jemu  podobni  zawsze  zalecają  szanować  i 

słuchać.  Sądzę  jednak,  że  gdyby  Bóg  naprawdę  chciał,  abym  przestrzegała  tej  zasady,  nie 

uczyniłby mnie pośredniczką. Te dwie rzeczy po prostu nie idą w parze. 

-  Wygląda  na  to  -  ciągnął  ojciec  Dominik  -  że  nie  było  ci  trudno  powiedzieć  o  tym 

Ginie. 

-  Nie  zrobiłam  tego.  Ona  jakoś...  sama  się  domyśliła.  Kiedyś  obie  poszłyśmy  do 

takiego medium i... - głos mi się załamał. Mówiąc o madame Zarze, przypomniałam sobie, co 

Gina  powtórzyła  mi  o  mojej  jedynej  miłości,  która  ma  trwać  całe  życie.  Czy  to  może  być 

prawda? Zadrżałam, ale tym razem nie miało to nic wspólnego z zimnem. 

-  Rozumiem  -  powiedział  ojciec  Dominik.  -  Interesujące.  Nie  sprawia  ci  przykrości 

opowiadanie przyjaciołom o swoich nadzwyczajnych umiejętnościach, ale własnej matce nie 

chcesz nic powiedzieć. 

Niedawno pokłóciliśmy się już na ten temat, więc tylko przewróciłam oczami. 

-  Przyjaciółce  -  sprostowałam.  -  Nie  „przyjaciołom”.  Tylko  Gina  o  tym  wie.  Ale  nie 

wie wszystkiego. Na przykład nie ma pojęcia o Jessie. 

Ojciec  Dominik  ponownie  zerknął  w  kierunku  ogniska.  Jesse  wydawał  się 

zaabsorbowany rozmową z Joshem i pozostałymi. Nie odrywali od niego wzroku. Dziwne, że 

rozpalili  ognisko.  Nie  czuli  ciepła,  tak  samo  jak  nie  mogli  upić  się  piwem,  które  usiłowali 

background image

ukraść, ani utopić się w wodzie, w której się zanurzali. Zastanawiałam się, po co zadali sobie 

trud. Rozpalenie ognia kosztowało ich zapewne dużo energii. 

Z  całej  czwórki  emanowało  to  samo  subtelne  światło,  które  wydzielał  Jesse  -  nie  na 

tyle silne, żeby coś przy nim widzieć w tak ciemną noc, ale na tyle silne, żeby stwierdzić, iż 

nie są całkiem... cóż słowo „ludźmi” nie bardzo pasuje, ponieważ byli, oczywiście, ludźmi. W 

każdym razie niedawno. 

Słowo, którego mi zabrakło, to pewnie „żywi”. 

-  Ojcze  D  -  odezwałam  się  nagle  -  czy  wierzy  ksiądz  w  media?  To  znaczy,  czy  są 

prawdziwi? Jak mediatorzy? 

- Jestem pewny, że niektórzy tak. 

- Cóż - mówiłam pośpiesznie, bojąc się, że zaraz zmienię zdanie - ta kobieta medium, 

do której poszłyśmy kiedyś z Giną, wiedziała, że jestem pośredniczką. Nie mówiłam jej tego 

ani nic. Po prostu wiedziała. I powiedziała coś dziwnego. W każdym razie Gina tak twierdzi. 

Ja tego nie pamiętam. Ale z tego, co mówiła Gina, mam przeżyć jedną prawdziwą miłość. 

Ojciec  Dominik  spojrzał  na  mnie  z  góry.  Czy  to  moja  wyobraźnia,  czy  wydawał  się 

rozbawiony? 

- A planowałaś, że przeżyjesz ich wiele? 

-  No,  niezupełnie  -  bąknęłam,  trochę  zmieszana.  Każdy  by  się  zmieszał.  Facet  jest 

księdzem. - Ale to dziwne. To medium, madame Zara, mówiła jeszcze o tej jedynej miłości, 

że ma trwać całe moje życie. - Przełknęłam ślinę. - A może całą wieczność. Nie pamiętam. 

- Och... - Ojciec Dominik nagle spoważniał. - Mój Boże. 

- To samo powiedziałam. To znaczy... cóż, pewnie nie wiedziała, o czym mówi. Bo to 

brzmi nieprawdopodobnie, prawda? - zapytałam z nadzieją. 

Ku mojemu rozczarowaniu ojciec D stwierdził: 

- Nie, Susannah, to nie brzmi nieprawdopodobnie. Nie dla mnie. 

Powiedział to w taki sposób... No, nie wiem. Coś w jego głosie kazało mi zapytać: 

- Czy był ksiądz kiedyś zakochany? Zaczął grzebać w kieszeniach płaszcza. 

Wiedziałam, czego tak uporczywie szuka: paczki papierosów. Wiedziałam również, że 

jej  nie  znajdzie  -  rzucił  palenie  wiele  lat  temu  i  trzymał  tylko  jedną  paczkę  na  wyjątkowe 

okazje. A ta paczka, co było mi przypadkiem wiadome, znajdowała się w jego gabinecie, w 

szkole. 

Wiedziałam  także,  że  zaczął  jej  szukać,  ponieważ  jest  w  stresie.  Ciągnęło  go  do 

papierosów tylko wtedy, gdy coś szło nie tak, jak się spodziewał. 

Przeżył kiedyś miłość, to było jasne jak słońce. Unikał mojego wzroku. 

background image

Nie  byłam  zaskoczona.  Ojciec  Dominik  był  stary  i  był  księdzem,  ale  jego 

powierzchowność nadal robiła wrażenie, przypominał Seana Connery'ego. 

-  Była  pewna  młoda  kobieta.  Kiedyś  dawno  -  odezwał  się  w  końcu,  kiedy  jego 

poszukiwania spełzły na niczym. 

Aha. Z jakiegoś powodu wyobraziłam sobie Audrey Hepburn. Wiecie, w tym filmie, 

w którym gra zakonnicę. Może ojciec Dominik i jego prawdziwa miłość poznali się w szkole 

dla księży i zakonnic! Może ich miłość była zakazana, jak na filmie! 

-  Czy  poznał  ją  ksiądz,  zanim  przyjął,  eee,  święcenia,  czy  jak  to  się  tam  nazywa?  - 

zapytałam, starając się zachować obojętny ton głosu. - Czy potem? 

- Przed, oczywiście! - Wydawał się zaszokowany. - Na miłość boską, Susannah! 

- Byłam tylko ciekawa. - Wpatrywałam się w Jesse'a przy ognisku, by ojciec Dominik 

nie czuł się zmieszany,  że mu się przyglądam. - To znaczy, nie musimy o tym mówić, jeśli 

ksiądz nie chce. - Ale nie mogłam się powstrzymać. - Czy ona... 

- Byłem w twoim wieku - powiedział ojciec Dominik, jakby chciał mieć to z głowy - 

W szkole średniej. Była trochę młodsza. 

Z trudem wyobrażałam sobie ojca Dominika w szkole średniej. Nie wiedziałam nawet, 

jakiego koloru miał włosy, zanim stały się śnieżnobiałe. 

- To było... - jąkał się ojciec D z nieobecnym wyrazem jasnoniebieskich oczu. - To... 

cóż, to by i tak nie wyszło. 

- Wiem. - Nagle wszystko zrozumiałam. Nie mam pojęcia, jak to się stało, ale sposób, 

w jaki powiedział, że to by nie wyszło, dał mi do myślenia. - Była duchem, tak? 

Ojciec  Dominik  tak  gwałtownie  wciągnął  powietrze,  że  przez  sekundę  bałam  się,  że 

dostał ataku serca albo czegoś w tym rodzaju. 

Zanim  jednak  miałam  okazję  udzielić  mu  pomocy  metodą  usta  -  usta,  Jesse  wstał  i 

zaczął iść w naszą stronę. 

- O, popatrz - powiedział ojciec Dominik z widoczną ulgą. - Jesse wraca. 

Przeszła  mi  irytacja,  jaką  zwykle  czułam,  kiedy  Jesse  pojawiał  się  znienacka. 

Zwłaszcza wtedy, gdy się go nie spodziewałam lub jego pojawienie się było mi akurat nie na 

rękę. Ostatnio niemal zawsze cieszyłam się na jego widok. 

Z wyjątkiem tej szczególnej chwili. W tej szczególnej chwili żałowałam, że Jesse nie 

znajduje się gdzieś bardzo, bardzo daleko. Ponieważ miałam wrażenie, że już nigdy nie uda 

mi się niczego na ten szczególny temat z ojca Dominika wyciągnąć. 

- W porządku - oznajmił Jesse, kiedy podszedł do nas na tyle blisko, że mogliśmy go 

słyszeć. - Sądzę, że teraz cię, ojcze, wysłuchają. Są dość przerażeni. 

background image

- Z pewnością nie zachowywali się, jakby byli przerażeni, kiedy próbowali mnie zabić 

dzisiaj po południu - mruknęłam. 

Jesse  spojrzał  na  mnie  z  leciutkim  rozbawieniem  w  ciemnych  oczach,  chociaż 

doprawdy nie wiem, co jest takiego zabawnego w tym, że ktoś o mało nie utonął. 

-  Myślę  -  powiedział  -  że  jeśli  wysłuchacie,  co  mają  do  powiedzenia,  zrozumiecie, 

dlaczego postępowali tak, a nie inaczej. 

- Zobaczymy - parsknęłam. 

background image

12 

Chyba nie byłam w najlepszym humorze, z powodu tego, że Jesse przerwał wyznania 

ojca  Dominika,  ale  nic  nie  usprawiedliwia  tego,  że  kiedy  zmierzaliśmy  w  stronę  gromadki 

przy ognisku, podszedł do mnie z tyłu i szepnął mi do ucha: 

- Zachowuj się. Spojrzałam na niego z irytacją. 

- Zawsze się zachowuję - burknęłam. 

Wiecie, co zrobił? Zaśmiał się! Nieprzyjemnie. Nie mogłam w to uwierzyć. 

Kiedy  zbliżyłam  się  do  grupki  duchów  na  tyle,  by  widzieć  wyraz  ich  twarzy,  nie 

zauważyłam  niczego,  co  mogłoby  mnie  przekonać,  że  nie  są  tymi  samymi  istotami,  które 

próbowały mnie zabić - dwukrotnie - w ciągu ostatnich dwóch dni. 

-  Chwileczkę  -  powiedział  Josh,  kiedy  mnie  rozpoznał.  Zerwał  się  na  równie  nogi, 

wskazując na mnie oskarżycielsko. - To ta suka, która... 

Jesse stanął szybko w kręgu światła. 

- Mówiłem wam, kim są ci ludzie... 

- Mówiłeś, że nam pomogą - zawyła Felicja, nie wstając z miejsca - a ta dziewczyna 

kopnęła mnie dzisiaj w twarz! 

- Och, czyżbyście nie próbowali mnie utopić? Ojciec Dominik stanął szybko między 

mną a duchami i powiedział: 

- Moje dzieci, moje dzieci, nie unoście się. Jesteśmy tutaj, żeby wam pomóc, o ile to 

możliwe. 

- Ksiądz nas widzi? - zapytał zaskoczony Josh Saunders. 

-  Widzę  -  odparł  uroczyście  ojciec  Dominik.  -  Susannah  i  ja,  jak  z  pewnością  Jesse 

wam  wyjaśnił,  jesteśmy  pośrednikami.  Widzimy  was  i  chcemy  wam  pomóc.  W  gruncie 

rzeczy  udzielenie  wam  pomocy  jest  naszym  obowiązkiem.  Jak  również,  co  musicie 

zrozumieć, naszym obowiązkiem jest nie dopuścić, abyście zrobili komuś krzywdę. Dlatego 

właśnie  Susannah  próbowała  przeszkodzić  wam  dzisiaj  i,  o  ile  dobrze  zrozumiałem,  także 

poprzedniego dnia. 

Mark Pulsford zaklął brzydko. Felicja Bruce dźgnęła go łokciem, mówiąc: 

- Przestań. To ksiądz. Na to Mark wojowniczo: - Wcale nie. 

-  Właśnie,  że  tak  -  stwierdziła  Felicja.  -  Nie  widzisz  tego  czegoś  białego  przy  jego 

szyi? 

background image

- Jestem księdzem. - Ojciec Dominik uciął dyskusję. - I mówię prawdę. Możecie mnie 

nazywać ojcem Dominikiem. A to jest Susannah Simon. No więc, jak się domyślamy, macie 

żal do pana Meducciego. 

- Żal? - Josh spojrzał gniewnie na ojca Dominika. - Żal? To przez tego drania jesteśmy 

martwi! 

Tyle że nie użył słowa „drań”. 

Ojciec Dominik uniósł białe brwi, ale Jesse wtrącił spokojnie: 

-  Dlaczego  nie  powtórzysz  księdzu  tego,  co  powiedziałeś  mnie,  tak  żeby  on  i 

Susannah zaczęli coś z tego rozumieć? 

Josh, z muszką wiszącą luźno na szyi i odpiętymi górnymi guzikami koszuli, podniósł 

rękę i przeczesał nerwowo palcami krótkie jasne włosy. Za życia był niewątpliwie wyjątkowo 

przystojnym  chłopcem.  Obdarzony  urodą,  inteligencją  i  bogactwem  (jego  rodzice  musieli 

siedzieć na pieniądzach, skoro mogli wysłać go do Roberta Louisa Stevensona, szkoły równie 

drogiej  i  ekskluzywnej)  Josh  Saunders  nie  był  w  stanie  pogodzić  się  z  jedynym 

nieszczęściem, jakie spotkało go w jego krótkim, szczęśliwym życiu - ze swoją przedwczesną 

śmiercią. 

-  W  sobotę  wieczorem  poszliśmy  na  tańce  -  zaczął.  Jego  głęboki  głos  z  łatwością 

zagłuszył  szum  fal  i  trzaskanie  płomieni  małego  ogniska.  Gdyby  żył,  Josh  mógłby  osiągnąć 

cokolwiek by zechciał, pomyślałam, od laurów w dziedzinie sportu po urząd prezydenta. Taka 

biła od niego pewność siebie. - Tańce, jasne? A potem uznaliśmy, że możemy wybrać się na 

przejażdżkę i zaparkować... 

- Zawsze parkujemy w punkcie w sobotę wieczorem - wtrąciła Carrie. 

- W punkcie obserwacyjnym - wyjaśniła Felicja. 

- Tam jest tak ładnie - westchnęła Carrie. 

- Naprawdę ładnie - potwierdziła Felicja, zerknąwszy szybko w stronę ojca Dominika. 

Wytrzeszczyłam  na  nich  oczy.  Kogo  oni  próbują  nabić  w  butelkę?  Wszyscy 

wiedzieliśmy, po co parkowali w punkcie obserwacyjnym. 

Na pewno nie po to, żeby podziwiać widoki. 

- Tak - odezwał się Mark. - Do tego nigdy nie przejeżdżają tamtędy żadne gliny i nie 

każą nam się stamtąd zabierać. Rozumiecie? 

Ach. Wzruszająca szczerość. 

- No dobra - Josh wsunął ręce do kieszeni spodni, po czym wyjął je, zwracając dłońmi 

w naszą stronę. - Więc pojechaliśmy na tę przejażdżkę. Wszystko szło dobrze. Tak samo jak 

background image

w każdą inną sobotę wieczorem. Tyle że nie było tak samo, ponieważ kiedy wyjechaliśmy zza 

zakrętu - wiecie, tego ostrego, tam - coś się na nas władowało... 

- Tak - powiedziała Carrie. - Żadnych świateł, żadnego ostrzeżenia, nic. Tylko „łup”. 

- Wpadliśmy prosto na barierkę - ciągnął Josh. - Nie jechaliśmy szybko. Pomyślałem, 

cholera, złamałem błotnik, i zacząłem się cofać. A wtedy uderzył w nas ponownie... 

-  Och,  ale  z  pewnością...  -  zaczął  ojciec  Dominik.  Josh  jednak  mówił  dalej,  jakby 

ksiądz w ogóle się nie odezwał. 

- A za drugim razem, kiedy nas uderzył, po prostu nie mogliśmy się zatrzymać. 

- Jakby barierki wcale tam nie było - dodała Felicja. 

-  Wjechaliśmy  prosto  w  przepaść.  -  Josh  znów  wsunął  ręce  w  kieszenie.  -  I 

obudziliśmy się w dole. Martwi. 

Zapadła  cisza.  Nikt  się  nie  odzywał.  Fale,  rzecz  jasna,  nadal  szumiały,  a  ogień 

trzaskał. Wilgotna mgiełka osiadła mi na włosach, zastygając w drobniutkie kryształki lodu. 

Przysunęłam się bliżej ognia, wdzięczna za odrobinę ciepła... 

I  nagle  zrozumiałam,  dlaczego  Anioły  z  RLS  zadały  sobie  trud  rozpalenia  ogniska. 

Ponieważ tak by postąpiły, gdyby były jeszcze żywe. Rozpaliłyby ognisko, żeby się ogrzać. 

No to co że nie czują już ciepła? To nie ma znaczenia. Zachowały się tak, jak zachowaliby się 

żywi ludzie. A jedyne, czego pragnęły, to być znowu pośród żywych. 

-  Straszne  -  powiedział  ojciec  Dominik.  -  Wyjątkowo  straszne.  Z  pewnością  jednak, 

moje dzieci, zdajecie sobie sprawę, że to był wypadek... 

-  Wypadek?  -  Josh  posłał  ojcu  Dominikowi  wściekłe  spojrzenie.  -  W  tym  nie  było 

niczego przypadkowego, ojcze. Ten chłopak, ten cały Michael, zrobił to specjalnie. 

-  Ależ  to  śmieszne  -  parsknął  ojciec  Dominik.  -  Kompletny  absurd.  Z  jakiegoż  to 

powodu mógłby dopuścić się czegoś podobnego? 

- To proste - Josh wzruszył ramionami - był zazdrosny. 

-  Zazdrosny?  -  Ojciec  Dominik  nie  posiadał  się  ze  zdumienia.  -  Może  nie  jesteście 

tego  świadomi,  ale  Michael  Meducci,  którego  znam  od  pierwszej  klasy,  jest  niezwykle 

utalentowanym uczniem. Koledzy go lubią... Dlaczego, na Boga, miałby... Nie. Nie, wybacz 

chłopcze. Z pewnością się mylisz. 

Nie bardzo wiedziałam, na jakim świecie żyje ojciec Dominik - pewnie na takim, na 

którym Michael Meducci cieszy się sympatią rówieśników z klasy, ale na pewno nie na tym, 

na  którym  żyjemy  my.  O  ile  mi  wiadomo,  nikt  w  Akademii  Misyjnej  nie  lubił  Michaela 

Meducciego ani go nie rozpoznawał. Poza klubem szachowym. Ale cóż, chodzę do tej szkoły 

zaledwie parę miesięcy, mogę więc się mylić. 

background image

- Może być utalentowany - powiedział Josh - ale i tak jest maniakiem komputerowym 

i dziwakiem. 

- Dziwakiem? - powtórzył oszołomiony ojciec Dominik. 

- Dobrze ksiądz usłyszał. - Josh pokręcił głową. - Ojcze Dominiku, spójrzmy prawdzie 

w oczy. Ten Meducci jest nikim. Nikim. Za to my - wskazał na siebie, a potem na przyjaciół - 

byliśmy  elitą.  Najbardziej  popularnymi  ludźmi  w  szkole.  Żadna  impreza  nie  była  imprezą, 

jeśli nie było na niej Josha, Carrie, Marka i Felicji. Jasne? Chwyta ksiądz? 

- Hm. - Ojciec Dominik wyraźnie się zmieszał. - Niezupełnie. 

Josh przewrócił oczami. 

- Czy ten facet jest prawdziwy? - zwrócił się do mnie i do Jesse'a. - Jak najbardziej - 

odparł Jesse bez uśmiechu. 

- W porządku. Powiem inaczej: ten cały Meducci może mieć genialną średnią. I co z 

tego? To nic nie znaczy. Ja mam cztery. Pobiłem rekord szkoły w skoku wzwyż. Należę do 

National  Honor  Society.  Jestem  napastnikiem  w  drużynie  koszykówki.  Byłem 

przewodniczącym  samorządu  szkolnego  przez  trzy  lata  z  rzędu  i  dla  odmiany  dostałem 

główną rolę w przedstawieniu Romeo i Julia szkolnego kółka dramatycznego. Och, i wiecie 

co? Przyjęto mnie do Harvardu. 

Josh  zrobił  przerwę  dla  zaczerpnięcia  oddechu.  Ojciec  Dominik  otworzył  usta,  żeby 

coś powiedzieć, ale Josh nie pozwolił sobie przerwać. 

-  W  ile  sobotnich  wieczorów,  waszym  zdaniem,  Michael  Meducci  siedział  sam  w 

swoim pokoju, grając w gry wideo? Co? Powiem tak: czy wiecie, ile wieczorów spędziłem ja, 

pieszcząc  joystick?  Żadnego.  Wiecie  dlaczego?  Bo  nie  było  sobotniego  wieczoru,  kiedy  nie 

miałbym czegoś do roboty - jakiejś imprezy czy randki. I to nie z byle jakimi dziewczynami, 

ale  z  najładniejszymi,  najbardziej  popularnymi  dziewczynami  w  szkole.  Ta  tutaj  Carrie  - 

machnął  ręką  w  stronę  siedzącej  na  piasku,  w  bladoniebieskiej  wieczorowej  sukni,  Carrie 

Whitman - pracuje jako modelka w San Francisco. Występowała w reklamach. Była królową 

balu absolwentów. 

- Przez kolejne dwa lata - zaznaczyła Carrie piskliwym głosem. 

Josh skinął głową. 

- Przez kolejne dwa lata. Czy teraz ojciec rozumie? Czy Michael Meducci spotyka się 

z modelką? Nie sądzę. Czy najlepszym przyjacielem Michaela Meducciego, jak to jest w mo-

im  przypadku,  jest  obecny  tutaj  Mark,  kapitan  drużyny  piłki  nożnej?  Czy  Michael  Meducci 

ma zapewnione stypendium sportowe w Uniwersytecie Kalifornijskim? 

background image

Mark,  najwyraźniej  niebędący  najbłyskotliwszym  umysłem  w  tym  towarzystwie, 

mruknął z aprobatą. 

- A co ze mną? - zapytała Felicja. Josh na to: 

-  Tak,  a  co  z  dziewczyną  Marka,  Felicją?  Naczelna  cheerliderka,  kapitan  drużyny 

tanecznej  i,  och,  zdobywczyni  państwowego  stypendium  dla  szczególnie  uzdolnionych.  Tak 

więc, pamiętając o tym wszystkim, postawmy to pytanie po raz drugi, dobrze? Dlaczego ktoś 

taki jak Michael Meducci życzyłby takim ludziom jak my śmierci? Proste: z zazdrości. 

Cisza, jaka nastąpiła po tym stwierdzeniu, była równie intensywna, jak zapach słonej 

wody,  którym  przesycone  było  powietrze.  Nikt  nie  powiedział  ani  słowa.  Anioły  wydawały 

się zbyt pewne swoich racji, żeby mówić, a ojciec Dominik wydawał się poruszony tym, co 

usłyszał.  Trudno  było  stwierdzić,  co  czuł  Jesse;  wyglądał  na  trochę  znudzonego. 

Przypuszczam, że dla kogoś urodzonego przed stu pięćdziesięcioma laty określenia takie jak 

„państwowe stypendium dla szczególnie uzdolnionych” nie znaczyło zbyt wiele. 

Oderwałam język, który przywarł mi do podniebienia. Strasznie chciało mi się pić po 

zejściu w dół i zupełnie nie paliło mi się do wspinaczki powrotnej, do samochodu ojca Doma. 

Poczułam się jednak, mimo nie najlepszej formy, zmuszona do zabrania głosu. 

- A może to z powodu jego siostry? - podsunęłam. 

background image

13 

Wszyscy - od ojca Dominika po Carrie Whitman - spojrzeli na mnie zdumieni. 

-  Przepraszam?  -  powiedział  Josh.  Ton  jego  głosu  był  bardziej  niecierpliwy  niż 

uprzejmy. 

- Siostry Michaela - wyjaśniłam. - Tej, która jest w śpiączce. Nie pytajcie, skąd mi to 

przyszło do głowy. Może to dlatego że Josh wspomniał o imprezach - jak to żadna nie mogła 

się  rozpocząć  bez  obecności  jego  i  pozostałych  Aniołów.  To  mi  przypomniało  ostatnią 

imprezę,  o  jakiej  słyszałam  -  tę,  na  której  siostra  Michaela  wpadła  do  wody  i  o  mało  nie 

utonęła.  To  musiało  być  niezłe  przyjęcie.  Ciekawa  byłam,  czy  przerwała  je  policja,  czy 

przyjazd karetki. 

Ojciec Dominik uniósł białe krzaczaste brwi. 

- Masz na myśli Lilę Meducci? Tak, oczywiście. Jak mogłem o niej zapomnieć? Co za 

tragedia ją spotkała. 

Jesse wtrącił się do rozmowy po raz pierwszy od paru minut: 

-  Co  jej  się  stało?  -  zapytał.  Siedział  na  kamieniu  z  brodą  opartą  na  dłoni.  Teraz 

podniósł głowę. 

-  Wypadek  -  wyjaśnił  ojciec  Dominik,  kręcąc  głową.  -  Straszny  wypadek.  Potknęła 

się, wpadła do basenu i omal nie utonęła. Jej rodzice tracą nadzieję, że kiedykolwiek odzyska 

przytomność. 

Jęknęłam. 

-  To,  w  każdym  razie,  jedna  wersja  tej  historii  -  stwierdziłam.  -  Rodzice  Michaela 

trochę  ją  upiększyli  dla  dyrektora  szkoły,  do  której  chodziła  ich  córka.  Ksiądz  pominął  tę 

część,  która  mówi  o  tym,  co  się  działo  na  tym  przyjęciu.  Ze  była  kompletnie  pijana,  kiedy 

wpadła  do  wody.  -  Zmrużyłam  oczy,  patrząc  na  czwórkę  duchów  skupionych  po  drugiej 

stronie  ogniska.  -  Podobnie  jak  wszyscy  inni  uczestnicy  tego  konkretnego  przyjęcia,  jak  się 

wydaje,  bo  jakoś  nikt  nie  zauważył,  co  się  z  nią  stało.  -  Spojrzałam  na  Jesse'a.  -  Czy 

wspomniałam, że ma czternaście lat? 

Jesse,  siedzący  na  kamieniu  i  obejmujący  uniesione  kolano,  skierował  wzrok  na 

Anioły. 

- Nie przypuszczam, żebyście wiedzieli coś na ten temat - powiedział. 

Mark wydawał się zniesmaczony. 

background image

-  Skąd  któreś  z  nas  mogłoby  wiedzieć  coś  na  temat  siostry  komputerowego  bzika, 

która robi sobie kuku na imprezie? - zapytał. 

- Może stąd, że jedno z was - albo wszyscy - byliście przypadkiem na tej imprezie w 

tym samym czasie? - podpowiedziałam słodkim głosem. 

Ojciec Dominik był głęboko poruszony. 

-  Czy  to  prawda?  -  Zamrugał,  patrząc  na  Anioły.  -  Czy  któreś  z  was  wie  coś  na  ten 

temat? 

- Oczywiście, że nie - odparł Josh odrobinę za szybko, jak mi się wydawało. „Też mi 

coś” Felicji również nie zabrzmiało przekonująco. 

To Carrie puściła w końcu parę. 

- A nawet gdybyśmy wiedzieli - odezwała się z niekłamanym oburzeniem - jakie by to 

miało znaczenie? Jeśli jakaś tam dziewczyna, która pchała się do naszego towarzystwa, zapiła 

się na jednej z naszych imprez, to dlaczego mielibyśmy być za to odpowiedzialni? 

Wytrzeszczyłam  na  nią  oczy.  Felicja,  jak  sobie  przypomniałam,  zdobyła  stypendium 

dla  szczególnie  uzdolnionych.  Carrie  Whitman  została  jedynie  królową  balu  absolwentów. 

Dwukrotnie. 

- A co, tak na początek, z udostępnieniem alkoholu uczennicy ósmej klasy? 

-  Skąd  mieliśmy  wiedzieć,  ile  ona  ma  lat?  - zapytała  niezbyt  miłym  tonem  Felicja.  - 

Nałożyła sobie na twarz taką tapetę, że przysięgłabym, że ma czterdziechę. 

-  Tak  -  potwierdziła  Carrie.  -  A  to  przyjęcie  było  na  zaproszenia.  Z  pewnością  nie 

wysłałam zaproszenia żadnej ósmoklasistce. 

-  Jeśli  szukacie  kogoś  odpowiedzialnego  -  burknęła  Felicja  -  to  co  z  idiotą,  który  ją 

przyprowadził? 

- No właśnie - parsknęła gniewnie Carrie. 

-  Nie  sądzę,  żeby  Susannah  winiła  was  za  to,  co  się  stało  z  siostrą  Michaela.  -  Głos 

Jesse'a, wobec piskliwych głosów dziewcząt, brzmiał jak odległy grzmot. Skutecznie skłonił 

pozostałych do zamknięcia buzi. - Michael, jak mniemam, jest tym, który was z tego powodu 

zabił. 

Ojciec  Dominik  wydał  cichy  dźwięk,  jakby  słowa  Jesse'a  podziałały  na  niego  jak 

uderzenie pięścią w brzuch. 

- Och, nie, nie, nie myślicie z pewnością... 

-  To  wydaje  się  sensowniejsze  -  powiedział  Jesse  -  niż  jego  argument  -  skinął  w 

kierunku  Josha  -  że  Michael  zrobił  to,  ponieważ  nie  miał...  czego  to?  Och,  tak.  Randek  w 

soboty. 

background image

Josh miał niepewną minę. 

- Cóż - powiedział, szarpiąc klapy wieczorowej marynarki. 

-  Nie  wiedziałem,  że  skunks,  którego  wyłowili  z  basenu  Carrie,  był  siostrą 

Meducciego. 

- Tego już za wiele. Po prostu za wiele. Jestem...jestem zszokowany tym wszystkim - 

wyszeptał ojciec Dominik. 

Zerknęłam  na  niego,  zaskoczona  tonem  jego  głosu.  Był  przepełniony  bólem.  Ojca 

Dominika zraniło to, co usłyszał. 

- Dziewczyna jest w stanie śpiączki - powiedział, wbijając błyszczące niebieskie oczy 

w Josha - a ty jeszcze ją obrażasz? 

Josh miał na tyle przyzwoitości, że okazał wstyd. 

- Cóż, to tylko taki sposób mówienia. 

- A wy dwie. - Ojciec Dominik wskazał na Felicję i Carrie. 

- Łamiecie prawo, podając alkohol niepełnoletniej, i śmiecie sugerować, że to, co stało 

się później, to jej wina? 

Carrie i Felicja wymieniły spojrzenia. 

- Ale - zauważyła Felicja - nikt inny nie doznał żadnej szkody, a wszyscy pili równo. 

- Owszem - potwierdziła Carrie. - Tak właśnie było. 

- To nie ma znaczenia. - Głos ojca Dominika drżał z emocji. 

- Jakby wszyscy inni skoczyli z mostu Golden Gate, czy to by znaczyło, że wszystko 

jest w porządku? 

Hola, pomyślałam, ojciec Dominik powinien się dokształcić w zakresie radzenia sobie 

z trudną młodzieżą, jeśli sądzi, że ten stary trik na nich podziała. 

A potem otworzyłam szeroko oczy, stwierdziwszy, że ojciec Dominik wskazuje teraz 

na mnie. Na mnie? Co ja takiego zrobiłam? 

Wkrótce się dowiedziałam. 

-  A  ty  -  powiedział  -  ty  nadal  upierasz  się,  że  to  co  się  przydarzyło  tym  młodym 

ludziom to nie był wypadek, tylko zaplanowane z zimną krwią morderstwo? 

Szczęka mi opadła. 

- Ojcze D - zdołałam wydusić, proszę wybaczyć, ale jest dość oczywiste... 

- Nie jest. - Ojciec Dominik opuścił rękę. - Dla mnie nie jest oczywiste. Chłopiec miał 

motyw? To jeszcze nie czyni z niego mordercy. 

Rzuciłam Jesse'owi rozpaczliwe spojrzenie, ale z wyrazu jego twarzy jasno wynikało, 

że jest tak ogłupiały z powodu wybuchu ojca Dominika, jak ja. 

background image

- Ale barierka - próbowałam. - Obluzowane śruby... 

-  Tak,  tak  -  powiedział  ojciec  Dominik  dość  zjadliwym,  jak  na  niego,  tonem.  -  Ale 

umknęła ci, Susannah, najważniejsza rzecz. Przypuśćmy, że Michael rzeczywiście się na nich 

zaczaił.  Może  zamierzał  ich  staranować,  kiedy  wyjadą  zza  zakrętu.  Jak  mógł  mieć,  po 

ciemku,  pewność,  że  to  właściwy  samochód?  No,  jak,  Susannah?  Zza  tego  zakrętu  mógł 

wyjechać każdy. Skąd Michael mógł wiedzieć, że to ten samochód? Skąd? 

Tu mnie miał. I zdawał sobie z tego sprawę. Stałam tam, wiatr od morza nawiewał mi 

włosy na twarz, a ja patrzyłam na Jesse'a. Jesse spojrzał na mnie i lekko wzruszył ramionami. 

Tak samo jak ja nie wiedział, co o tym sądzić. Ojciec Dominik miał rację. To się nie trzymało 

kupy. 

Przynajmniej dopóki Josh nie powiedział: 

- Macarena. 

Wszyscy spojrzeliśmy na niego. 

-  Przepraszam?  -  powiedział  ojciec  Dominik.  Nawet  w  gniewie  nie  zapominał  o 

formach grzecznościowych. 

- Oczywiście! - Felicja zerwała się na nogi, potykając się o kraj długiej wieczorowej 

sukni. - Oczywiście! 

Wymieniliśmy z Jesse'em spłoszone spojrzenia. 

- Co takiego? - zwróciłam się do Josha. 

- Macarena - powtórzył Josh. Uśmiechał się. Z uśmiechem na twarzy nie wyglądał na 

kogoś,  kto  usiłował  mnie  utopić.  Kiedy  się  uśmiechał,  wyglądał  na  tego,  kim  był  - 

przystojnym, wysportowanym osiemnastolatkiem w najpiękniejszym okresie życia. 

Tyle że jego życie się skończyło. 

-  Prowadziłem  samochód  brata  -  wyjaśnił,  nadal  się  uśmiechając.  -  Wyjechał  do 

college'u.  Pozwolił  mi  go  używać.  Jest  większy  od  mojego  samochodu,  tylko  że  ma 

zainstalowaną taką głupotę, że kiedy naciska się klakson, odzywa się Macarena. 

To takie żenujące - westchnęła Carrie. 

- W noc, kiedy zostaliśmy zabici - ciągnął Josh - nacisnąłem klakson, kiedy mijaliśmy 

zakręt - ten, za którym czekał Michael. 

-  Zawsze  się  trąbi,  wyjeżdżając  zza  tych  ostrych  zakrętów  -  podkreśliła  podniecona 

Felicja. 

-  Słychać  było  Macarenę.  -  Uśmiech  Josha  zniknął,  jakby  zdmuchnął  go  wiatr.  - 

Wtedy w nas uderzył. 

background image

- Żaden inny klakson na półwyspie - powiedziała Felicja, której minęło podniecenie - 

nie wygrywa Macareny. Już nie. Macarena była popularna tylko przez jakieś dwa tygodnie. 

Potem przestała bawić. Teraz gra się ją tylko na weselach i takich tam. 

- Stąd wiedział. - W głosie Josha nie słychać już było oburzenia. Teraz brzmiał w nim 

tylko smutek. Oczy utkwił w morzu - morzu, które w ciemności nie dało się odróżnić od za-

chmurzonego nocnego nieba. - Stąd wiedział, że to my. 

Pośpiesznie odtworzyłam w myślach, co powiedział Michael parę godzin wcześniej, w 

miniwanie swojej matki: ,Wypadli zza zakrętu. Nie zatrąbili. Ani nic”. 

A  Josh  teraz  powiedział,  że  jednak  trąbili.  Nie  tylko  trąbili,  ale  trąbili  w  szczególny 

sposób, który wyróżniał klakson Josha spośród wszystkich innych... 

- Och - jęknął ojciec Dominik, jakby nagle źle się poczuł. - Mój Boże. 

Zgadzałam się z nim absolutnie. Z tym, że... 

- To nadal niczego nie dowodzi - oświadczyłam. 

- Żartujesz? - Josh popatrzył na mnie, jakbym zwariowała. Jakby to nie on występował 

w wieczorowym garniturze na plaży. - Oczywiście, że dowodzi. 

-  Nie,  ona  ma  rację.  -  Jesse  podniósł  się  z  głazu  i  stanął  obok  Josha.  -  Był  bardzo 

sprytny, ten Michael. Nie ma sposobu, żeby dowieść - nie przed sądem, w każdym razie - że 

popełnił zbrodnię. 

Josh otworzył usta. 

- Co masz na myśli? Zabił nas! Ja ci to mówię! Nacisnęliśmy klakson, a on celowo w 

nas uderzył, spychając w przepaść. 

-  Tak  -  zgodził  się  Jesse  -  ale  twoje  zeznanie  nie  będzie  miało,  mój  przyjacielu, 

znaczenia w sądzie. 

Josh wydawał się bliski łez. 

- Dlaczego nie? 

-  Ponieważ  byłoby  to  zeznanie  -  powiedział  spokojnym  tonem  Jesse  -  martwego 

człowieka. 

Dotknięty Josh wycelował palec w moją stronę. 

- Ona nie jest martwa. Może im powiedzieć. 

- Nie może. Co miałaby powiedzieć? Że zna prawdę o tym, co się stało tamtej nocy, 

ponieważ opowiedziały jej o tym duchy ofiar wypadku? Sądzisz, że sędziowie jej uwierzą? 

Josh posłał mu gniewne spojrzenie. Potem wbił wzrok w ziemię i mruknął: 

- Dobrze, w porządku. Jesteśmy z powrotem w punkcie wyjścia. Weźmiemy sprawy w 

swoje ręce, co wy na to? 

background image

- Och, nie, nie zrobicie tego - powiedziałam. - W żaden sposób. Dwie złe rzeczy nie 

dają jednej dobrej. Trzy tym bardziej. 

Carrie zerknęła na Josha i na mnie. 

- O czym ona mówi? - zapytała. 

- Nie pomścicie swojej śmierci, zabijając Michaela Meducciego. Przykro mi, ale to nie 

może się stać. 

Mark,  po  raz  pierwszy  tego  wieczoru,  wstał.  Spojrzał  na  mnie,  potem  na  Jesse'a, 

potem na ojca Dominika i stwierdził: 

- To bzdura, człowieku. - I ruszył przez plażę. 

- A więc draniowi po prostu to ujdzie na sucho? - Josh, zacisnąwszy szczęki, patrzył 

na mnie z gniewem. - Zabija czworo ludzi i wychodzi z tego czysty jak łza? 

-  Nikt  tego  nie  powiedział.  -  Twarz  Jesse'a  w  świetle  ogniska  wydawała  się  bardziej 

ponura niż kiedykolwiek. - Ale nie do was należy decyzja, co stanie się z chłopcem. 

-  Ach,  tak?  -  zapytał  zjadliwie  Josh.  -  No  to  do  kogo?  Jesse  skinął  na  mnie  i  ojca 

Dominika. 

- Do nich - stwierdził spokojnie. 

- Do nich? - Głos Felicji wyrażał oburzenie. - Dlaczego do nich? 

- Ponieważ oni są mediatorami - powiedział Jesse. W pomarańczowym blasku ognia 

jego oczy wydawały się czarne. - Tym się właśnie zajmują. 

background image

14 

Jedyny  problem  polegał  na  tym,  że  pośrednicy  nie  mieli  pojęcia,  co  mają  w  tej 

konkretnej sytuacji robić. 

-  Proszę  posłuchać  -  szepnęłam,  gdy  ojciec  Dominik  wrzucił  białą  świecę  do 

trzymanego przeze mnie pudełka i wyciągnął z niego świecę fioletową. - Proszę mi pozwolić 

zadzwonić  na  policję  i  udzielić  im  wskazówek.  Anonimowo.  Powiem,  że  tamtej  nocy 

jechałam wzdłuż Big Sur i wszystko widziałam i że to nie był wypadek. 

Ojciec Dominik włożył fioletową świecę na miejsce białej. 

-  Myślisz,  że  policja  kieruje  się  wszystkimi  anonimowymi  wskazówkami,  jakie 

otrzymuje? - Nie zawracał sobie głowy zniżaniem głosu do szeptu, bo i tak nie było nikogo, 

kto  mógłby  nas  podsłuchać.  Ja  szeptałam  tylko  dlatego,  że  bazylika  ze  swoimi  złoceniami  i 

majestatycznymi witrażami wprawiała mnie w lekko nerwowy nastrój. 

- Cóż, może przynajmniej nabiorą podejrzeń. - Towarzyszyłam ojcu Dominikowi, gdy 

zszedł z drabiny, złożył ją i przeniósł do następnej stacji Drogi Krzyżowej. - To znaczy, może 

się  temu  bliżej  przyjrzą,  wezwą  Michaela  na  przesłuchanie  czy  coś.  Założę  się,  że  on  po 

prostu pęknie, kiedy postawią mu właściwe pytania. 

Ojciec Dominik uniósł brzeg czarnej sutanny, wchodząc na drabinę. 

- A jakie? - zapytał, wymieniając kolejną białą świecę na fioletową. 

-  Nie  wiem.  -  Ramiona  zaczynały  mi  drętwieć  Pudełko  ze  świecami  było  naprawdę 

ciężkie.  Zazwyczaj  świece  wymieniały  nowicjuszki.  Ojciec  Dominik  nie  mógł  jednak 

usiedzieć  spokojnie  od  czasu  naszej  wycieczki  poprzedniej  nocy  i  sam  zgłosił  swoje  usługi 

monsignorowi. Nasze usługi, powinnam powiedzieć, jako że wyciągnął mnie z lekcji religii, 

żebym  mu  pomogła.  Nie  to,  żebym  miała  pretensje.  Jako  zagorzała  agnostyczka  i  tak 

nudziłam  się  na  tych  lekcjach,  co  siostra  Ernestyna  miała  nadzieję  zmienić,  zanim  skończę 

szkołę. 

- Sądzę, że policja - ojciec Dominik zdecydowanym ruchem osadził świecę, która nie 

bardzo pasowała do otworu świecznika - da sobie świetnie radę bez twojej pomocy. Jeśli to, 

co  mówiła  twoja  matka,  jest  prawdą,  to  wydaje  się,  iż  uważają  Michaela  za  podejrzanego  i 

pewnie niedługo wezwą go na przesłuchanie tak czy inaczej. 

- A jeśli mama przesadza? - W pobliżu pojawił się turysta, który oglądał z podziwem 

witraże.  Zniżyłam  w  związku  z  tym  głos  jeszcze  bardziej.  -  No,  jest  matką.  Często  tak  się 

zachowuje. A jeśli policja w ogóle niczego nie podejrzewa? 

background image

-  Susannah.  -  Umieściwszy  świecę  tam,  gdzie  zamierzał,  ojciec  Dominik  zszedł  z 

drabiny,  patrząc  na  mnie  z  desperacją  pomieszaną  z  serdecznością.  Zauważyłam  pod  jego 

oczami  fioletowe  cienie.  Oboje  byliśmy  wyczerpani  po  długim  marszu  w  dół  na  plażę  i  z 

powrotem, nie mówiąc już o pełnym emocji spotkaniu nad brzegiem morza. 

A jednak wydawało się, że ojciec Dominik przeszedł nad tym wszystkim do porządku 

dziennego, wykazując więcej energii życiowej niż można by się spodziewać po kimś w jego 

wieku.  Ja  z  trudem  chodziłam,  tak  bardzo  bolały  mnie  łydki,  i  bez  przerwy  ziewałam, 

ponieważ  nasza  sympatyczna  dyskusja  z  Aniołami  skończyła  się  dobrze  po  północy  Ojciec 

Dominik, nie licząc cieni pod oczami, po prostu tryskał energią. 

- Susannah - powiedział tym razem weselej i serdeczniej - obiecaj mi, że nie zrobisz 

niczego w tym rodzaju. Nie zadzwonisz na policję z anonimowymi wskazówkami. 

Zmieniłam  uchwyt  na  pudełku  ze  świecami.  O  czwartej  rano  wydawało  mi  się  to 

dobrym pomysłem. Nie spałam prawie całą noc, zastanawiając się, co zrobimy z Aniołami z 

RLS i Michaelem Meduccim. 

- Ale... 

-  Jak  również,  że  pod  żadnym  pozorem  -  ojciec  Dominik  najwyraźniej  zauważył,  że 

jest mi niewygodnie trzymać pudełko, bo wziął je z moich rąk i postawił na górnym szczeblu 

drabiny - nie będziesz próbowała rozmawiać o tym z Michaelem. 

To  był,  rzecz  jasna,  plan  B.  Jeśli  anonimowy  telefon  na  policję  nie  odniósłby 

pożądanego  skutku,  zamierzałam  osaczyć  Michaela  i  słodkimi  słówkami  -  albo  biciem, 

zależy, co by się okazało skuteczniejsze - wyciągnąć z niego prawdę. 

- Pozwól, że sam to zrobię. - Ojciec Dominik powiedział to na tyle głośno, że turysta, 

który  właśnie  szykował  się  do  sfotografowania  ołtarza,  opuścił  aparat  i  wycofał  się 

pośpiesznie.  -  Pragnę  porozmawiać  z  tym  młodym  człowiekiem  i  zapewniam  cię,  że  jeśli 

istotnie winien jest tej ohydnej zbrodni... - Wciągnęłam powietrze, ponieważ ojciec Dominik 

podniósł  ostrzegawczo  palec.  -  Słyszałaś,  co  powiedziałem  -  odezwał  się  nieco  ciszej,  ale 

tylko  dlatego  że  zauważył  nowicjuszkę  z  płachtą  czarnego  materiału  przeznaczonego  do 

udrapowania  na  licznych  posążkach  Matki  Boskiej.  Miały  pozostać  zakryte  aż  do  Świąt 

Wielkanocnych. Religia. To wszystko jest takie dziwne. 

- Jeśli Michael jest winny tego, o co go oskarżają ci młodzi ludzie, wpłynę na niego, 

żeby  się  przyznał.  -  Ojciec  Dominik  powiedział  to  z  wielkim  przekonaniem.  Faktycznie, 

czasami,  patrząc  na  jego  surową  twarz,  miałam  ochotę  się  przyznać,  chociaż  nie  bardzo 

miałam  do  czego.  Kiedyś  wyjęłam  pięć  dolarów  z  portmonetki  mamy  żeby  kupić  dużą 

torebkę chipsów. Może nadeszła właściwa pora, żeby o tym opowiedzieć. 

background image

- A teraz uciekaj - powiedział ojciec Dominik, odsuwając rękaw sutanny i patrząc na 

zegarek. Księżom płacą za mało i nie stać ich na markowe modele. - Pan Meducci ma się tu 

ze  mną  za  chwilę  spotkać,  lepiej  więc,  abyś  już  poszła.  Wolałbym,  żeby  nas  nie  widział 

razem. 

-  Dlaczego  nie?  Nie  ma  przecież  pojęcia,  że  spędziliśmy  kawał  wczorajszej  nocy  na 

rozmowie z jego ofiarami. 

Ojciec Dominik położył mi rękę na plecach i lekko popchnął. 

- Biegnij już, Susannah - powiedział ojcowskim tonem. Odeszłam, ale niezbyt daleko. 

Jak tylko ojciec D odwrócił się do mnie plecami, zanurkowałam między ławki i przyczaiłam 

się skulona. Czekałam, trudno powiedzieć na co. No dobra, właściwie to wiem: na Michaela. 

Chciałam się przekonać, czy ojciec Dominik rzeczywiście zdoła wyciągnąć z niego wyznanie. 

Nie  musiałam  czekać  długo.  Jakieś  pięć  minut  później  usłyszałam  głos  Michaela 

niedaleko od miejsca mojej kryjówki. 

- Ojcze Dominiku? Siostra Ernestyna mówiła, że chce ksiądz ze mną porozmawiać. 

-  Ach,  Michaelu.  -  W  głosie  ojca  Dominika  nie  znać  było  śladu  zgrozy,  którą,  jak 

wiedziałam,  odczuwał  na  myśl,  że  jeden  z  jego  uczniów  może  być  mordercą.  Wydawał  się 

spokojny, a nawet wesoły. 

Usłyszałam grzechotanie świec w pudełku. 

- Proszę - powiedział ojciec Dominik. - Potrzymaj to, dobrze? 

Wręczył Michaelowi pudełko, które ja przedtem trzymałam. 

- Eee... Oczywiście, ojcze Dominiku - wybąkał Michael. 

Usłyszałam  zgrzyt  składanej  drabiny.  Ojciec  Dominik  przenosił  ją  do  kolejnej  stacji 

Drogi Krzyżowej. Nadal byłam w stanie go usłyszeć... chociaż z trudem. 

-  Martwiłem  się  o  ciebie,  Michaelu  -  zaczął  ojciec  Dominik.  -  O  ile  mi  wiadomo,  u 

twojej siostry nie wystąpiły dotąd oznaki powrotu do zdrowia. 

- Nie, ojcze - odparł Michael. Mówił tak cicho, że ledwie go słyszałam. 

- Jest mi bardzo przykro to słyszeć. Lila jest przemiłą dziewczyną. Wiem, że bardzo ją 

kochasz. 

- Tak, ojcze. 

- Wiesz, Michaelu, kiedy ludziom, których kochamy, przytrafia się coś złego, często... 

cóż, czasami odwracamy się od Boga. 

Hm, ojej, pomyślałam, to nie jest dobry sposób. Nie w przypadku Michaela. 

background image

-  Czasami  ogarnia  nas  taki  żal,  że  to  coś  okropnego  spotkało  kogoś,  kto  na  to  nie 

zasłużył,  że  nie  tylko  odwracamy  się  od  Boga,  ale  zaczynamy  nawet  rozważać...  cóż, 

możliwości, których normalnie nie bralibyśmy pod uwagę. Jak na przykład zemsta. 

W porządku, pomyślałam. Odrobinę lepiej, ojcze Dominiku. 

- Panno Simon. 

Obejrzałam  się  przestraszona.  Nowicjuszka,  która  przyszła,  żeby  okryć  figury, 

przyglądała mi się z końca ławki. 

- Och - mruknęłam. Podniosłam się z kolan i wśliznęłam na ławkę. Ojciec Dominik i 

Michael stali teraz plecami w moją stronę. Byli za daleko, żeby nas słyszeć. 

- Dzień dobry, właśnie szukałam, eee... klipsa. 

Nie wydaje się, żebym ją przekonała. 

- Czy nie masz teraz lekcji religii z siostrą Ernestyną? - zapytała. 

- Tak, siostro - odparłam. - Rzeczywiście. 

- Hm, czy nie powinnaś czasem udać się do klasy? Podniosłam się powoli. Nie miało 

już  znaczenia,  czy  jestem  tu,  czy  nie.  Ojciec  Dominik  i  Michael  odeszli  za  daleko,  żebym 

zdołała usłyszeć cokolwiek. 

Ruszyłam z całą godnością, na jaką mnie było w tym momencie stać, w stronę końca 

ławki, zatrzymując się przy nowicjuszce. 

-  Przepraszam,  siostro  -  powiedziałam.  Potem,  usiłując  przerwać  niezręczną  ciszę, 

podczas  której  nowicjuszka  mierzyła  mnie  niechętnym  spojrzeniem,  dodałam:  -  Podoba  mi 

się siostry, eee... 

Ponieważ  jednak  wyleciało  mi  z  głowy,  jak  się  nazywa  suknia,  którą  one  noszą, 

komplement  wypadł  trochę  płasko,  nawet  jeśli  na  koniec  jak  sądzę,  uratowałam  nieco 

sytuację, wskazując ręką na jej strój. 

- No, wie siostra, to coś, co siostra ma na sobie. Bardzo siostra zgrabnie wygląda. 

To  chyba  jednak  nie  była  najwłaściwsza  uwaga  w  stosunku  do  kogoś,  kto 

przygotowywał się do złożenia ślubów zakonnych, bo nowicjuszka zrobiła się czerwona jak 

rak i powiedziała: 

- Nie zmuszaj mnie, żebym znowu podała cię do raportu, panno Simon. 

Uznałam,  że  to  niezbyt  w  porządku,  biorąc  pod  uwagę,  że  przecież  usiłowałam  być 

miła. Ale wszystko jedno. Opuściłam kościół, udając się do klasy dłuższą drogą, przez zalany 

słońcem dziedziniec, aby ukoić nerwy szumem fontanny. 

Lecz  moje  nerwy  wkrótce  znowu  znalazły  się  w  opłakanym  stanie,  kiedy  obok 

pomnika  ojca  Serry  zauważyłam  drugą  nowicjuszkę,  wygłaszającą  właśnie  rodzaj  wykładu 

background image

dla grupy turystów na temat dokonań misjonarza. Chcąc uniknąć przyłapania poza klasą bez 

przepustki  (dlaczego  nie  pomyślałam,  żeby  poprosić  o  nią  ojca  Dominika?  To  przez  te 

świece), wskoczyłam do toalety dla dziewcząt, gdzie natknęłam się na chmurę szarego dymu. 

A to mogło oznaczać tylko jedno, oczywiście. 

- Gina - powiedziałam, schylając się, żeby sprawdzić, w której kabinie siedzi. - Czyś 

ty zwariowała? 

Głos  Giny  dobiegł  z  jednej  kabin  na  końcu,  w  pobliżu  okna,  które  strategicznie 

otworzyła. 

- Bynajmniej - powiedziała, otwierając drzwi i przytrzymując je, póki paliła. - Wierz 

mi. 

- Myślałam, że rzuciłaś palenie. 

- Rzuciłam. - Gina usiadła obok mnie na parapecie, na który się właśnie  wdrapałam. 

Misja, pochodząca z początku XVII wieku, zbudowana była z grubych glinianych cegieł, tak 

więc wszystkie okna były osadzone w głębokich wnękach. Dzięki temu mieliśmy podokienne 

ławki, które, chociaż wysokie, były przynajmniej chłodne i wygodne. 

-  Teraz  pałę  tylko  w  nagłych  wypadkach  -  wyjaśniła  Gina.  -  Na  przykład  podczas 

lekcji  religii.  Wiesz,  że  z  przyczyn  filozoficznych  jestem  przeciwna  wszelkim  formom 

zorganizowanej religii. Co ty na to? 

Uniosłam brwi. 

- Nie wiem. Mnie podoba się buddyzm. Teoria reinkarnacji jest bardzo pociągająca. 

- To hinduizm, głupolu - powiedziała Gina. - Mówiłam o paleniu. 

-  W  buddyzmie  też  jest  reinkarnacja.  Nie,  nigdy  mnie  to  nie  pociągało.  Bo  co?  - 

Uśmiechnęłam się. - Czy Śpiący nie opowiadał ci, jak przyłapał mnie na paleniu? 

Skrzywiła się wdzięcznie. 

- Nie opowiadał. I wolałabym, żebyś go tak nie nazywała. Teraz ja się skrzywiłam. 

-  No  to  Jake.  Bardzo  mu  się  to  nie  podobało.  Lepiej,  żeby  cię  na  tym  nie  złapał,  bo 

rzuci cię jak gorącego ziemniaka. 

- Bardzo w to wątpię - odparła Gina z tajemniczym uśmiechem. 

Pewnie  miała  rację.  Zastanawiałam  się,  jak  to  jest  być  taką  Giną  i  mieć  każdego 

napotkanego  chłopaka  u  swoich  stóp.  We  mnie  zakochiwali  się  jedynie  tacy  chłopcy,  jak 

Michael Meducci. A i ten, praktycznie rzecz biorąc, wcale nie był raczej we mnie zakochany. 

Był  zakochany  w  pomyśle,  że  ja  jestem  zakochana  w  nim.  O  czym,  nawiasem  mówiąc,  nie 

mogłam myśleć bez dreszczu obrzydzenia. 

background image

Wydałam  rozpaczliwe  westchnienie  i  spojrzałam  przez  okno.  Jakiś  kilometr  lądu, 

upstrzony  drzewami  cyprysowymi,  ciągnął  się  ku  błękitnemu,  połyskującemu  w  świetle 

ostrego, popołudniowego słońca, morzu. 

- Nie rozumiem, jak ty to znosisz. - Gina wydmuchnęła kłąb szarego dymu. Z tonu jej 

głosu wywnioskowałam, że znowu mówi o lekcjach religii. - To znaczy tobie to się naprawdę 

musi wydawać naciągane, zważywszy że jesteś mediatorką. 

Wzruszyłam  ramionami.  Poprzedniej  nocy  wróciłam  za  późno,  żeby  odbyć  z  Giną 

„rozmowę”,  której  się  domagała.  Kiedy  zakradłam  się  do  domu,  twardo  spała.  Dobrze  się 

złożyło, bo byłam kompletnie wyczerpana. 

Nie na tyle jednak wyczerpana, żeby zasnąć. 

- Nie wiem. To jest, nie mam zielonego pojęcia, dokąd idą duchy, kiedy je odsyłam. 

One  po  prostu...  odchodzą.  Może  do  nieba?  Może  do  następnego  życia?  Wątpię,  żebym  się 

dowiedziała, zanim sama nie umrę. 

Gina wydmuchnęła za okno następną chmurę dymu. 

-  Przedstawiasz  to  jak  podróż  -  zauważyła.  -  Tak,  jakbyśmy  po  śmierci  po  prostu 

zmieniali adres. 

-  Cóż...  Sądzę,  że  tak  to  właśnie  wygląda.  Tylko  mnie  nie  pytaj,  co  to  za  adres, 

ponieważ sama tego nie wiem. 

Wypaliwszy  papierosa,  Gina  rozgniotła  go  na  ścianie,  a  potem  wprawnie  przerzuciła 

niedopałek przez zamknięte drzwi najbliższej kabiny do muszli klozetowej. Rozległ się plusk, 

a następnie syk. 

-  A  tak  nawiasem  mówiąc,  co  się  działo  w  nocy?  Opowiedziałam  jej.  O  Aniołach  z 

RLS  i  o  tym,  że  uważają  Michaela  za  mordercę.  Opowiedziałam  jej  o  siostrze  Michaela  i 

wypadku na autostradzie. I o tym, jak Josh i jego przyjaciele chcą się zemścić oraz o tym, jak 

razem z ojcem Dominikiem spieraliśmy się z nimi długo w nocy, aż udało nam się ich prze-

konać,  żeby  pozwolili  nam  doprowadzić  Michaela  przed  oblicze  sprawiedliwości  w 

staromodny  sposób  -  za  pośrednictwem  stosownych  instytucji,  mających  za  zadanie 

pilnowanie  przestrzegania  prawa,  a  nie  kontraktowego  zabójstwa  przy  użyciu  sił 

nadprzyrodzonych. 

Nie  powiedziałam  jej  tylko  jednego,  a  mianowicie  o  Jessie.  Z  jakiegoś  powodu  po 

prostu  nie  mogłam  się  zdobyć  na  mówienie  o  nim.  Może  z  powodu  tego,  co  powiedziało 

kiedyś medium. Może dlatego że obawiałam się, iż madame Zara miała rację i rzeczywiście 

jestem  gigantyczną  nieudacznicą,  która  zakocha  się  jeden  jedyny  raz  na  całe  życie,  a  jej 

wybrankiem będzie chłopak, który: 

background image

a) nie odwzajemnia mojej miłości oraz 

b) nie jest w zasadzie kimś, kogo mogłabym przedstawić mamie, ponieważ nie żyje. 

A może po prostu dlatego że... cóż, może Jesse stanowił sekret, który miałam ochotę 

zachować dla siebie, jak jakaś głupia dziewczyna zakochana w piosenkarzu czy kimś takim. 

Może  kiedyś  stanę  pod  oknem  swojego  pokoju  z  wielkim  transparentem:  JESSE, 

WYBIERZESZ SIĘ ZE MNĄ NA BAL ABSOLWENTÓW?, jak te dziewczyny, które stoją 

przed  studiem  MTV,  chociaż  mam  nadzieję,  że  ktoś  mnie  zastrzeli,  zanim  do  tego  dojdzie. 

Kiedy skończyłam, Gina westchnęła i powiedziała: 

-  Cóż,  to  się  okaże.  Przystojniacy  zawsze  kończą  jako  psychopaci  o  morderczych 

skłonnościach. 

Mówiła o Michaelu. 

-  Owszem  -  zgodziłam  się  -  ale  on  nawet  nie  jest  przystojny.  Chyba  że  zdejmie 

ubranie. 

- Wiesz, o co mi chodzi. - Gina pokręciła głową. - Co zrobisz, jeśli on się nie przyzna 

ojcu Dominikowi? 

- Nie wiem. - To także nie dało mi spać poprzedniej nocy.  - Sądzę, że trzeba będzie 

zdobyć jakiś dowód. 

-  Och,  naprawdę?  A  skąd  go  weźmiesz?  Kupisz  w  sklepie  z  dowodami?  -  Gina 

ziewnęła, spojrzała na zegarek i zeskoczyła z parapetu. - Dwie minuty do lunchu - oznajmiła. 

- Jak myślisz, co dzisiaj będzie? Znowu te buły? 

-  Jak  zawsze  -  powiedziałam.  Akademia  Misyjna  nie  słynęła  z  pysznych  posiłków 

podawanych  w  szkolnej  kafeterii.  A  to  dlatego  że  w  ogóle  nie  miała  kafeterii.  Jedliśmy  na 

zewnątrz, a jedzenie przywożono specjalnymi wózkami. 

-  Co  mnie  interesuje,  to  to,  dlaczego  nigdy  dotąd  nie  wspomniałaś  o  tych  sprawach. 

No, wiesz, o tym pośredniczeniu. Przecież to nie było tak, że nie wiedziałam - powiedziała, 

kiedy wyszłyśmy na dziedziniec, który wkrótce miał zaroić się ludźmi. 

Wcale nie wiesz, pomyślałam. Tego najgorszego, w każdym razie. 

- Bałam się, że powiesz swojej mamie. A ona powie mojej. A moja zamknie mnie w 

wariatkowie. Oczywiście dla mojego dobra. 

- Oczywiście - powtórzyła Gina. - Jesteś idiotką. Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? 

Nigdy  nie  powiedziałabym  o  tym  mamie.  Nigdy  niczego  jej  nie  mówię,  jeśli  da  się  tego 

uniknąć.  I  z  całą  pewnością  nigdy  w  życiu  bym  jej  -  ani  nikomu  innemu,  skoro  już  o  tym 

mowa - nie powiedziała o tym, że jesteś mediatorką. 

Wzruszyłam ramionami zakłopotana. 

background image

-  Wiem!  Chyba...  cóż,  wtedy  byłam  trochę  przewrażliwiona  na  tym  punkcie. 

Wyluzowałam się odrobinę od tamtego czasu. 

- Powiadają, że Kalifornia tak działa na ludzi - zauważyła Gina. 

W tym momencie na zegarze misji wybiła dwunasta. Otworzyły się drzwi klas wokół 

dziedzińca i wysypał się z nich tłum ludzi. 

Michaelowi  potrzeba  było  zaledwie  trzydziestu  sekund,  żeby  mnie  odnaleźć  i 

przyczepić się na dobre. 

-  Cześć!  -  zawołał.  Nie  wyglądał  na  kogoś,  kto  przed  chwilą  przyznał  się  do 

poczwórnego morderstwa. - Szukałem cię. Co robisz dzisiaj po szkole? 

- Nic - odparłam szybko, zanim Gina zdążyła otworzyć buzię. 

-  Cóż,  firma  ubezpieczeniowa  uporała  się  wreszcie  z  formalnościami  dotyczącymi 

mojego samochodu - powiedział Michael - i pomyślałem, że gdybyś chciała pojechać na plażę 

albo coś... 

Na plażę? Facet cierpi na amnezję czy co? Można by się spodziewać, że po tym, co go 

spotkało niedawno, plaża będzie ostatnim miejscem, w które miałby ochotę się udać. 

A  jednak,  choć  o  tym  nie  wiedział,  byłby  tam  absolutnie  bezpieczny.  A  to  dzięki 

Jesse'owi.  Miał  Anioły  na  oku,  podczas  gdy  my  z  ojcem  Domem  czyniliśmy  starania,  żeby 

oddać ich przypuszczalnego mordercę w ręce sprawiedliwości. 

Zauważyłam w pewnym momencie, że przez podwórze zmierza w naszą stronę ojciec 

Dominik.  Zanim  został  wciągnięty  do  pokoju  nauczycielskiego  przez  gestykulującego  z  za-

pałem  pana  Waldena,  pokręcił  głową.  Michael  stał  plecami  do  niego,  wiec  niczego  nie 

widział. Nie miałam wątpliwości, co ojciec Dominik chciał mi przekazać: 

Michael nie przyznał się do niczego. 

Co oznaczało tylko jedno: nadeszła pora, żeby wkroczyli zawodowcy. 

To znaczy ja. 

-  Pewnie  -  powiedziałam,  znów  patrząc  na  Michaela.  -  Może  mógłbyś  pomóc  mi  w 

geometrii. Nie wydaje mi się, żebym kiedyś pojęła to głupie twierdzenie Pitagorasa. Po tym 

ostatnim sprawdzianie jestem pewna, że obleję. 

-  Twierdzenie  Pitagorasa  nie  jest  trudne  -  stwierdził  Michael  ubawiony  moim 

problemem. 

Suma 

kwadratów 

przyprostokątnych 

równa 

się 

kwadratowi 

przeciwprostokątnej. 

A ja na to: 

- Hę? - tonem osoby kompletnie zagubionej. 

- Posłuchaj, dostałem szóstkę z geometrii. Może byśmy się pouczyli razem? 

background image

Posłałam mu spojrzenie, które miało wyrażać najwyższe uwielbienie. 

- Och, naprawdę? 

- Pewnie. 

-  Możemy  zacząć  dzisiaj?  Po  szkole?  -  Należy  mi  się  Oscar.  Poważnie.  Świetnie 

odegrałam bezradną kobietkę. - U ciebie w domu? 

Michael zdziwił się tylko trochę. 

-  Hm,  dobrze.  Potem  jednak,  kiedy  minęło  zaskoczenie,  dodał  nieśmiało:  -  Moich 

rodziców  nie  będzie.  Tata  pracuje,  a  mama  spędza  większość  czasu  w  szpitalu.  U  siostry. 

Wiesz. Mam nadzieję, że ci to nie sprawia różnicy. 

Ograniczyłam się do zatrzepotania rzęsami. 

-  Och,  nie  -  zapewniłam.  -  Wszystko  w  porządku.  Wydawał  się  zadowolony  i 

jednocześnie jakby trochę nieswój. 

-  Eee...  -  mruknął,  kiedy  porwał  nas  potok  ludzi  -  co  do  lunchu.  Nie  mogę  z  tobą 

usiąść. Muszę jeszcze coś zrobić. Ale spotkamy się zaraz po lekcjach, dobrze? 

-  Dobrze  -  zagruchałam,  naśladując  Kelly  Prescott  w  szczytowej  formie.  Widocznie 

podziałało, bo Michael odszedł oszołomiony, ale zachwycony. 

Wtedy właśnie Gina złapała mnie za ramię i wciągnęła w drzwi, sycząc: 

- Co z tobą, naćpałaś się? Jedziesz do jego domu? Sama? 

- Uspokój się, G - powiedziałam, próbując uwolnić się z uścisku Giny. Sposób, w jaki 

zwracał się do niej Śpiący, okazał się chwytliwy, jakkolwiek obrzydzeniem napełniało mnie 

przyznanie, że mój przyrodni brat mógł wymyślić coś sensownego. - Właśnie to zamierzam 

zrobić. 

- Włóczyć się z potencjalnym mordercą? - Gina nie ukrywała sceptycyzmu. - To nie 

jest dobry pomysł. Rozmawiałaś o tym z ojcem Dominikiem? 

- G, jestem dużą dziewczynką. Potrafię sama o siebie się troszczyć. 

Zmrużyła oczy. 

- Nie bardzo ci to dotąd wychodziło, co? Co ty wyprawiasz? Wolna amerykanka czy 

co? I nie nazywaj mnie G. 

-  Posłuchaj  -  miałam  nadzieję,  że  mój  ton  jest  uspokajający  -  bardzo  możliwe,  że 

Michael nic mi nie powie. Ale to świr, prawda? Maniak komputerowy.  A co robią maniacy 

komputerowi, kiedy coś planują? 

Gina nadal wyglądała na rozgniewaną. 

- Nie wiem. I nic mnie to nie obchodzi. Mówię ci... 

background image

-  Wszystko  zapisują  -  ciągnęłam  spokojnie.  -  W  komputerze.  Jasne?  Prowadzą 

dziennik  albo  przechwalają  się  przed  ludźmi  na  czacie,  albo  wprowadzają  do  sieci  plany 

budynków,  które  chcą  wysadzić  w  powietrze  czy  coś.  Więc  nawet  jeśli  niczego  z  niego  nie 

wyciągnę, to może uda mi się zostać na jakiś czas sam na sam z jego komputerem. Założę się, 

że... 

- G! - Śpiący podszedł do nas spacerowym krokiem. - Tutaj jesteś. Idziesz na lunch? 

Gina  zacisnęła  usta  ze  złości  na  mnie,  ale  Śpiący  tego  nie  zauważył.  Tak  samo  jak 

Przyćmiony, który pojawił się w chwilę później. 

- Cześć - wysapał. - Co tak stoicie? Chodźmy coś zjeść. Na mój widok dodał drwiąco: 

- Suze, gdzie twój cień? 

- Michael nie przyłączy się do nas podczas lunchu - odparłam wyniośle - ponieważ coś 

go zatrzymało. 

- Tak - mruknął Przyćmiony i zrobił wulgarną uwagę sugerującą, że Michael nie mógł 

przyjść, ponieważ nie potrafił umieścić pewnych części swego ciała z powrotem w spodniach. 

Była to aluzja do jego braku koordynacji, a nie do tego, że może być bujniej obdarzony przez 

naturę niż przeciętny szesnastolatek. 

Postanowiłam zignorować tę uwagę, podobnie jak Gina, chociaż podejrzewam, że ona 

jej po prostu nie usłyszała. 

- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz - powiedziała tylko. Było jasne, że nie zwraca się 

do  żadnego  z  moich  braci,  co  wprawiło  ich  w  niesamowite  zdumienie.  Po  co  jakaś  dziew-

czyna miałaby zawracać sobie głowę rozmową ze mną, skoro może rozmawiać z nimi? 

- G, za kogo ty mnie bierzesz? Za amatorkę? 

- Nie. Za wariatkę. 

Roześmiałam się. Naprawdę myślałam, że jest śmieszna. Dużo później uświadomiłam 

sobie, że nie było w tym niczego zabawnego. 

Ponieważ, jak się okazało, Gina miała w stu procentach rację. 

background image

15 

Z  mordercami  już  tak  jest.  Jeśli  znacie  jakiegoś,  jestem  pewna,  że  się  ze  mną 

zgodzicie. 

Nie mogą się powstrzymać, żeby nie pochwalić się tym, co zrobili. 

Poważnie. Są próżni. I to jest ich słaby punkt. 

Spójrzmy  na  to  od  ich  strony:  oto  udało  im  się  uniknąć  kary  za  straszliwą  zbrodnię. 

Nie ma o co się do nich przyczepić. 

A oni nie mogą nikomu o tym powiedzieć. 

To  ich  dręczy  niemal  za  każdym  razem.  Niemożność  powiedzenia  o  tym  innym 

ludziom, pochwalenia się swoim sprytem i przemyślnością. To ich prawie zabija. 

Nie  zrozumcie  mnie  źle.  Oni  nie  chcą,  żeby  ich  złapano.  Chcą  tylko,  żeby  ktoś  ich 

docenił. Tak, to była okropna - czasami nawet niewyobrażalna - zbrodnia. Ale popatrzcie, nikt 

ich nie złapał. Wykiwali policję. Wykiwali wszystkich. Muszą komuś o tym powiedzieć. Bo 

inaczej, co by z tego mieli? 

To takie moje osobiste spostrzeżenie, oczywiście. W pracy spotkałam paru zabójców i 

to jest coś, co wydaje się ich łączyć. Nie złapano tylko tych, którzy trzymali buzię na kłódkę. 

Pozostali? Powędrowali do pudła. 

Tak więc uznałam, że Michael - który sądził, że się w nim zakochałam - może mieć 

ochotę pochwalić się przede mną swoim czynem. Już trochę puścił farbę, mówiąc, że Josh i 

jemu  podobni  tylko  „zajmowali  miejsce”.  Wydawało  się  prawdopodobne,  że  przy  odrobinie 

zachęty da się z niego wyciągnąć zeznania, które okażą się interesujące dla policji. 

Co  mówicie?  Winna?  Czy  nie  będę  czuła  się  winna,  donosząc  na  chłopaka,  który, 

ostatecznie, próbował jedynie pomścić krzywdę siostry? 

Tak.  Racja.  Posłuchajcie,  o  winie  nie  ma  mowy.  Znam  dwa  rodzaje  ludzi:  złych  i 

dobrych.  Moim  zdaniem  w  tej  akurat  sprawie  nie  dałoby  się  znaleźć  żadnego  dobrego 

człowieka. Wszyscy dopuścili się czegoś nagannego, od  Lili Meducci, która wprosiła się na 

imprezę,  co  się  źle  dla  niej  skończyło,  po  Anioły  z  RLS,  które  pozwoliły  spić  się 

czternastoletniej  dziewczynie.  Może  nie  wszyscy  popełnili  równie  odrażające  zbrodnie  -  w 

porównaniu z poczwórnym mordem w wykonaniu Michaela - ale, szczerze mówiąc, w moim 

przekonaniu... wszyscy śmierdzieli. 

Tak  więc,  odpowiadając  na  wasze  pytanie,  nie,  nie  czułam  się  winna,  zamierzając 

wprowadzić w życie swój plan. Z mojego punktu widzenia im szybciej Michael dostałby to, 

background image

na  co  zasłużył,  tym  prędzej  mogłabym  wrócić  do  tego,  co  naprawdę  ważne  w  życiu: 

wylegiwania się na plaży z najlepszą przyjaciółką u boku i zażywania kąpieli słonecznej. 

W  toalecie,  zaraz  po  lekcjach,  kiedy  przed  lustrem  nad  umywalkami  rysowałam 

konturówką  kreski  pod  oczami  -  odkryłam,  że  potencjalnych  morderców  łatwiej  skłonić  do 

zeznań, kiedy wyglądam możliwie najlepiej - otrzymałam pierwszy znak, że popołudnie nie 

upłynie dokładnie tak, jak zaplanowałam. 

Drzwi  się  otworzyły  i  do  środka  wkroczyła  Kelly  Prescott  w  towarzystwie 

nieodłącznej  Debbie  Mancuso.  Najwyraźniej  nie  przybyły,  żeby  zrobić  siusiu  czy  też 

poprawić fryzurę, ponieważ stanęły i zaczęły przyglądać mi się z wrogim wyrazem twarzy. 

Patrząc na ich odbicie w lustrze, powiedziałam: 

- Jeśli chodzi wam o pieniądze na wycieczkę klasową do krainy winorośli, to możecie 

o  tym  zapomnieć.  Rozmawiałam  już  o  tym  z  panem  Waldenem  i  on  twierdzi,  że  to 

największy absurd, o jakim słyszał. Nie NapaValley. Tam trzeba być pełnoletnim. 

Kelly uniosła dumnie brodę. 

- Nie o to chodzi - oświadczyła tonem pełnym obrzydzenia. 

- Tak - dodała Debbie. - Chodzi o twoją przyjaciółkę. 

- Moją przyjaciółkę? - Wyjęłam z plecaka szczotkę i czesałam się, udając obojętność. 

Naprawdę się nie przejmowałam. Niespecjalnie. Byłam w stanie poradzić sobie ze wszystkim, 

co wysmażą Kelly Prescott i Debbie Mancuso. Tylko że nie miałam na to ochoty - po tym, co 

zdarzyło się ostatnio. - Masz na myśli Michaela Meducciego? 

Kelly przewróciła oczami. 

- Też coś. Dlaczego ty się z „tym” pokazujesz, nie jestem w stanie pojąć. Mówię o tej 

twojej Ginie. 

- Owszem - powiedziała Debbie, zwężając oczy do gniewnych szparek. 

Gina?  Och,  Gina.  Gina,  która  ukradła  Kelly  i  Debbie  adoratorów.  Nagle  wszystko 

stało się jasne. 

- Kiedy ona wraca do Nowego Jorku? - zapytała Kelly. 

- Tak - teraz Debbie. - I gdzie ona śpi? W twoim pokoju, tak? 

Kelly szturchnęła ją łokciem, a Debbie dodała: 

- Dobra, nie udawaj, że cię to nie interesuje, Kel. Kelly rzuciła przyjaciółce nerwowe 

spojrzenie i zapytała: 

- Nie było tam, żadnego... eee, skakania po łóżku, co? Skakania po łóżku? 

-  Nic  mi  o  tym  nie  wiadomo  -  odparłam.  Zastanawiałam  się,  czy  nie  odpowiedzieć 

ostro,  ale  rzecz  polegała  na  tym,  że  doskonale  je  rozumiałam.  Wiem,  że  gdyby  nagle  jakaś 

background image

urodziwa femme fatale przybyła z innego świata i zabrała mi Jesse'a, byłabym mocno nie w 

sosie. Co nie znaczy, że Jesse w jakikolwiek sposób do mnie należy. 

- Żadnego skakania po łóżku - zapewniłam. - Kopali się może pod stołem, ale żadnego 

skakania po łóżku. 

Debbie i Kelly wymieniły spojrzenia. Widziałam, że im ulżyło. 

- To kiedy ona wyjeżdża? - znów zapytała Kelly. 

Kiedy powiedziałam: „w niedzielę”, odetchnęły, a Debbie mruknęła: 

- Dobrze. 

Teraz,  kiedy  się  dowiedziała,  że  nie  będzie  musiała  już  jej  długo  znosić,  Kelly 

zapragnęła oddać Ginie sprawiedliwość: 

- To nie tak, że jej nie lubimy... 

- Tak - zgodziła się Debbie. - Tylko że ona jest... no, wiesz. 

- Wiem - powiedziałam, mam nadzieję, pocieszającym tonem. 

- To dlatego że jest nowa - dodała Kelly. Przeszła na pozycje obronne. - Tylko dlatego 

im się podoba. Bo jest inna. 

- Pewnie - powiedziałam, odkładając szczotkę. 

- Więc ona jest z Nowego Jorku? - Kelly wyraźnie wciągał temat. - Wielkie mi rzeczy. 

Byłam  w  Nowym  Jorku.  Nie  jest  taki  wspaniały.  Wszędzie  brudno,  pełno  tych  paskudnych 

gołębi i żebraków. 

- Tak - odezwała się ponownie Debbie. - A wiesz, co słyszałam? W Nowym Jorku nie 

mają nawet rybnych tacos. 

Prawie zrobiło mi się jej żal. 

- Cóż - zarzuciłam plecak na ramię - było miło. Ale teraz muszę już iść, moje panie. 

Zostawiłam  je,  kiedy  zanurzały  palce  w  pojemniczkach  z  błyszczkiem  do  ust, 

pochylając się następnie w stronę lustra, żeby go rozsmarować. 

Michael  czekał  na  mnie  dokładnie  w  miejscu,  w  którym  się  umówiliśmy  Widocznie 

konturówka spełniła swoje zadanie, bo zmieszał się i wybąkał: 

- Cześć, eee... czy chcesz, eee... żebym wziął twój plecak? 

- Och, to miłe - zaszczebiotałam, wręczając mu go. Z dwoma plecakami na ramionach 

Michael  wyglądał  trochę  dziwacznie,  ale  on  i  tak  zwykle  sprawiał  takie  wrażenie  - 

przynajmniej w ubraniu  - więc to mnie nie zaskoczyło. Ruszyliśmy  chłodnym, zacienionym 

pasażem,  teraz  pustym,  bo  prawie  wszyscy  już  poszli,  a  potem  wyszliśmy  na  rozgrzany 

nasłoneczniony  parking.  W  oddali  pobłyskiwało  morze.  Na  niebie  nie  było  ani  jednej 

chmurki. 

background image

-  Mój  samochód  jest  tam  -  powiedział  Michael,  wskazując  szmaragdowozielony 

sedan. - Cóż, tak naprawdę to nie jest mój samochód. Pożyczony z agencji. Nie jest zły. Ma w 

sobie coś. 

Uśmiechnęłam  się,  a  on  potknął  się  o  kawałek  betonu.  Upadłby  na  twarz,  gdyby  w 

ostatniej  chwili  nie  zdołał  odzyskać  równowagi.  Szminka,  jak  stwierdziłam,  działała  równie 

skutecznie, jak konturówka. 

- Tylko znajdę kluczyki - powiedział Michael, grzebiąc w kieszeniach. 

Powiedziałam mu, żeby się nie śpieszył. Wyciągnęłam okulary i odwróciłam twarz do 

słońca, opierając się na masce samochodu. Zastanawiałam się jak najlepiej przejść do tematu. 

Może zaproponować, żebyśmy wstąpili do szpitala odwiedzić jego siostrę? Nie, chciałam jak 

najszybciej dostać się do jego domu, żeby dobrać się do jego e - maili. Czy dam radę wejść do 

jego poczty? Pewnie nie. Ale mogę zadzwonić do Cee Cee. Ona będzie wiedziała. Czy można 

rozmawiać przez telefon i wejść do cudzej poczty? Och Boże, dlaczego mama nie chce kupić 

mi  komórki?  Jestem  praktycznie  jedyną  drugoklasistką  bez  komórki.  Jeśli  nie  liczyć 

Przyćmionego. 

Kiedy  tak  rozmyślałam,  na  moją  twarz  padł  jakiś  cień  i  nagle  przestałam  odczuwać 

ciepło słońca. Otworzyłam oczy i zobaczyłam twarz Śpiącego. 

- Co ty takiego wyprawiasz? - zapytał tym samym zaspanym głosem co zwykle. 

Czułam, że się czerwienię. I to wcale nie z powodu słońca. 

- Michael zawiezie mnie do domu - powiedziałam niepewnie. Widziałam kątem oka, 

że  Michael,  stojący  od  strony  kierowcy,  znalazł  już  kluczyki  i  teraz  zamarł  przy  otwartych 

drzwiczkach wozu. 

- Nigdzie nie pojedziesz - oświadczył Śpiący. 

Nie  mogłam  w  to  uwierzyć.  Nie  mogłam  uwierzyć,  że  mi  to  robi.  Byłam  tak 

zmieszana, że myślałam, że umrę. 

- Śpią... - zaczęłam, ale w porę urwałam. - Jake, przestań. 

- Nie - powiedział Jake. - Ty przestań. Pamiętasz, co mówiła mama? 

Mama. Nazwał moją matkę mamą. O co tu chodzi? 

Zsunęłam  okulary  i  popatrzyłam  za  plecy  Jake'a.  Gina,  razem  z  Przyćmionym  i 

Profesorem,  stała  po  drugiej  stronie  parkingu,  opierając  się  o  ramblera  i  gapiąc  się  w  moją 

stronę. 

Gina. Doniosła na mnie. Doniosła na mnie Śpiącemu. Nie mogłam w to uwierzyć. 

- Śpią... to jest, Jake, doceniam twoją troskę, ale sama potrafię o siebie zadbać... 

background image

-  Nie.  -  Ku  mojemu  zdumieniu,  objął  mnie  ramieniem  i  zaczął  ciągnąć.  Był 

zaskakująco  silny  jak  na  kogoś,  kto  przez  cały  czas  wydaje  się  taki  zmęczony.  -  Wracasz  z 

nami  do  domu.  Wybacz,  stary.  -  To  ostatnie  było  skierowane  do  Michaela.  -  Dzisiaj  ma 

wrócić ze mną. 

Michael  jednak  nie  zadowolił  się  tą  wymówką.  Postawił  na  ziemi  nasze  plecaki, 

wsunął kluczyki do kieszeni spodni i zrobił krok w stronę Śpiącego. 

- Nie sądzę - powiedział twardym głosem, jakiego dotąd u niego nie słyszałam - żeby 

pani miała ochotę wracać z tobą. 

Pani?  Jaka  pani?  Potem  uświadomiłam  sobie  ze  zdumieniem,  że  Michael  miał  na 

myśli mnie. Ja byłam tą „panią”! 

-  Nie  obchodzi  mnie,  czego  ona  chce  -  oznajmił  Śpiący.  Mówił  zwykłym,  bardzo 

rzeczowym tonem. - Nie wsiądzie z tobą do samochodu i na tym koniec. 

-  Nie  wydaje  mi  się.  -  Michael  zrobił  jeszcze  krok  w  stronę  Śpiącego  i  wtedy 

zauważyłam, że obie dłonie ma zaciśnięte w pięści. 

Pięści! Michael zamierzał bić się ze Śpiącym! O mnie! 

To  było  niezwykle  podniecające.  Nigdy  przedtem  dwóch  chłopaków  nie  biło  się  z 

mojego  powodu.  Fakt,  że  jeden  z  nich  jest  moim  przyrodnim  bratem  i  budzi  we  mnie  tyle 

romantycznych uczuć co pies Max, nieco studził mój entuzjazm. 

Michael również nie jest specjalnie pociągający. W końcu to potencjalny morderca i w 

ogóle. 

Och,  dlaczego  ma  o  mnie  walczyć  para  takich  nieudaczników?  Dlaczego  nie  Matt 

Damon i Ben Affleck? To dopiero byłoby wspaniałe. 

-  Słuchaj,  przyjacielu  -  zagaił  Śpiący,  zauważając  pięści  Michaela.  -  Nie  chcesz  się 

kłócić,  co?  Zamierzam  tylko  zabrać  moją  siostrę  i  pojechać.  Rozumiesz?  -  ściągnął  mnie  z 

maski samochodu. 

Siostrę?  Przyrodnią  siostrę!  Przyrodnią!  Boże,  dlaczego  to  wszystko  jest  takie 

pokręcone? 

-  Suze  -  powiedział  Michael,  nie  odrywając  wzroku  od  Śpiącego  -  wsiądź  do 

samochodu, dobrze? 

Uznałam,  że  to  trwa  już  za  długo.  Nie  tylko  czułam  się  straszliwie  zakłopotana,  ale 

było mi również okropnie gorąco. Popołudniowe słońce to nie żarty. Nagle opuściła mnie cała 

energia. 

Ponadto nie chciałam, żeby komuś coś się stało lub doszło do jakiejś jeszcze głupszej 

sytuacji. 

background image

- Posłuchaj - zwróciłam się do Michaela - lepiej z nim pójdę. Innym razem, dobrze? 

Michael w końcu oderwał wzrok od Śpiącego. Kiedy wreszcie spojrzał na mnie, jego 

oczy miały bardzo dziwny wyraz. Jakby wcale mnie nie widział. 

- W porządku - mruknął. 

Potem, nie mówiąc ani słowa, wsiadł do samochodu i zapalił silnik. 

Boże, pomyślałam, ale z nich dzieci. 

- Zadzwonię do ciebie, jak dojadę do domu - krzyknęłam w stronę Michaela, chociaż 

wątpię,  żeby  słyszał  mnie  przez  zamknięte  okna.  Uświadomiłam  sobie,  że  trudno  będzie 

skłonić go do wyznań przez telefon, ale, być może, nie jest to niemożliwe. 

Opony samochodu Michaela zapiszczały na rozgrzanym asfalcie. 

- Co za dziwaczny głupek - mruknął Śpiący, ciągnąc mnie przez parking. Tylko że nie 

powiedział „dziwaczny”. Ani „głupek”. - I ty chcesz chodzić z tym facetem? 

- Jesteśmy tylko przyjaciółmi - odparłam nadąsana. 

- Tak. W porządku. 

- Ale masz przechlapane - powiedział Przyćmiony, kiedy podeszliśmy do ramblera. 

To  było  jedno  z  jego  ulubionych  powiedzonek,  jeśli  chodzi  o mnie.  Używał  go  przy 

byle okazji. 

-  Z  technicznego  punktu  widzenia,  nie,  Brad  -  odezwał  się  zamyślony  Profesor.  - 

Widzisz,  ona  właściwie  nie  wsiadła  z  nim  do  samochodu.  A  właśnie  tego  jej  nie  wolno. 

Wsiadać do samochodu z Michaelem Meduccim. 

- Zamknijcie się wszyscy - warknął Śpiący, siadając za kierownicą. - I ładujcie się do 

środka. 

Gina,  jak  zwróciłam  uwagę,  wsunęła  się  automatycznie  na  przednie  siedzenie. 

Najwyraźniej nie sądziła, że polecenie Śpiącego odnosiło się także do niej, bo powiedziała: 

- A może byśmy wstąpili po drodze na lody? 

Próbowała,  z  czego  zdawałam  sobie  sprawę,  jakoś  mnie  udobruchać.  Jakby  lody  z 

polewą czekoladową mogły w czymś pomóc. Otóż chyba rzeczywiście nie był to zły pomysł. 

- Brzmi dobrze - powiedział Śpiący. 

Przyćmiony  po  mojej  prawej  stronie  -  jak  zwykle  wylądowałam  na  środku  tylnego 

siedzenia - mruknął: 

- Nie wiem, co ty widzisz w tym przygłupie Meduccim. Na co Profesor: 

-  Och,  to  proste.  Samice  każdego  gatunku  wybierają  na  ogół  partnerów,  którzy  są  w 

stanie  zapewnić  najlepszą  opiekę  im,  jak  również  ich  ewentualnemu  potomstwu.  Michael 

Meducci,  jako  dużo  inteligentniejszy  niż  większość  jego  kolegów  z  klasy,  spełnia  to 

background image

wymaganie, a ponadto posiada, według zachodnich standardów urody, niezwykle pociągającą 

powierzchowność.  Jeśli  brać  pod  uwagę  to,  co  mówiły  na  ten  temat  Gina  i  Suze.  Ponieważ 

jest prawdopodobne, że przekaże te pozytywne genetyczne komponenty swoim dzieciom, jest 

kimś,  komu  osobniczka  płci  żeńskiej,  zdolna  do  reprodukcji,  nie  jest  w  stanie  się  oprzeć. 

Przynajmniej jeśli chodzi o kobiety typu Suze. 

W samochodzie zapadła cisza... Jak zazwyczaj po wykładzie Profesora. 

Po chwili odezwał się Gina tonem pełnym szacunku: 

- Powinni cię przesunąć do wyższej klasy, Dawidzie. 

-  Och,  proponowano  mi  to  -  odparł  wesoło  Profesor  -  ale,  podczas  gdy  mój  intelekt 

jest  niezwykle  rozwinięty  jak  na  chłopca  w  moim  wieku,  mój  rozwój  fizyczny  jest  trochę 

opóźniony  Uznałem,  że  nie  byłoby  rozsądnie  rzucać  się  w  środowisko  samców  dużo 

większych ode mnie, którzy mogliby poczuć się zagrożeni z powodu mojej inteligencji. 

- Inaczej mówiąc - przetłumaczył Śpiący - nie chcieliśmy, żeby dostawał po tyłku od 

większych dzieciaków. 

Ruszyliśmy,  wyjeżdżając  z  parkingu  prędko  jak  zwykle.  Śpiący,  wbrew  przezwisku, 

jakim go obdarzyłam, jeździ bardzo szybko. 

Starałam  się  wymyślić,  jak  dać  im  do  zrozumienia,  że  nie  tyle  chcę  się  rozmnażać  z 

Michaelem  Meduccim,  ile  wydobyć  od  niego  przyznanie  się  do  zabójstwa  Aniołów  z  RLS, 

kiedy Gina zawołała: 

-  Boże,  Jake,  nie  za  szybko?  Było  to  dość  zabawne,  ponieważ  Gina,  której  rodzice 

bardzo rozsądnie nie pozwalali zbliżać się do ich samochodu, nigdy w życiu nie prowadziła. 

Podniosłam  głowę  i  zrozumiałam,  o  czym  mówi.  Zbliżaliśmy  się  do  szkolnej  bramy, 

umieszczonej  w  dole  wzgórza,  za  którą  ciągnęła  się  ruchliwa  przecznica,  z  prędkością 

większą niż zwykle, nawet jak na Śpiącego. 

- Tak, Jake - odezwał się Przyćmiony na siedzeniu obok. - Zwolnij, ty maniaku. 

Wiedziałam,  że  Przyćmionemu  zależy  tylko  na  tym,  żeby  wypaść  dobrze  w  oczach 

Giny, ale zdecydowanie miał rację: Śpiący jechał stanowczo za szybko. 

-  To  nie  wyścig  -  zauważyłam,  a  Profesor  zaczął  mówić  coś  o  tym,  jak  to  Jake'owi 

podskoczyły endorfiny w związku z jego sprzeczką ze mną i niedoszłą bójką z Michaelem i 

że to mogło spowodować, iż trudno jest mu zdjąć nogę z pedału gazu... 

Przynajmniej  do  momentu,  kiedy  Jake  się  odezwał  głosem,  w  którym  nie  było  śladu 

senności: 

- Nie mogę zwolnić. Hamulce... hamulce nie działają. 

background image

To  brzmiało  interesująco.  Pochyliłam  się  do  przodu.  Podejrzewałam,  że  Jake  usiłuje 

nas nastraszyć. 

Wtedy zobaczyłam, z jaką prędkością zbliżamy się do ulicy. To nie były żarty. Zaraz 

mieliśmy wskoczyć na zatłoczoną czteropasmową jezdnię. 

- Wysiadać! - wrzasnął Jake. 

Początkowo go nie zrozumiałam. Potem zobaczyłam, jak Gina mocuje się z pasami i 

dotarło do mnie, co się dzieje. 

Było jednak za późno. Wyjechaliśmy już za bramę, zmierzając ku szosie. Gdybyśmy 

wyskoczyli  teraz,  zginęlibyśmy  niechybnie,  tak  samo  jak  na  autostradzie.  Zostając  w 

samochodzie, mieliśmy przynajmniej wątpliwą ochronę w postaci stalowych ścian. 

Jake  nacisnął  klakson,  klnąc  głośno.  Gina  zasłoniła  oczy.  Profesor  objął  mnie, 

wtulając twarz w moje kolana, a Przyćmiony, ku mojemu niekłamanemu zaskoczeniu, zaczął 

krzyczeć mi nad uchem jak dziewczyna. 

Sfrunęliśmy  ze  wzgórza,  pędząc  obok  bardzo  zaskoczonej  kobiety  w  volvo  oraz 

oszołomionej pary Japończyków w mercedesie, którzy zdążyli w porę nacisnąć hamulec, więc 

udało im się na nas nie wpaść. 

Na  następnych  dwóch  pasach  ruchu  nie  mieliśmy  tyle  szczęścia.  Kiedy  gnaliśmy  w 

poprzek  autostrady,  w  naszą  stronę,  trąbiąc  głośno,  sunął  ciągnik  z  napisem  TOM  CAT  na 

przedniej  kracie.  Napis  zbliżał  się  szybko,  aż  w  pewnym  momencie  przestałam  go  widzieć, 

ponieważ znalazł się nad dachem naszego samochodu... 

Zamknęłam  oczy,  więc  nie  byłam  pewna,  czy  uderzenie,  które  poczułam,  było 

wytworem  wyobraźni,  ponieważ  oczekiwałam  katastrofy,  czy  też  rzeczywiście  coś  w  nas 

rąbnęło.  Jednak  moja  głowa  odskoczyła  gwałtownie  do  tyłu,  zupełnie  jak  w  wesołym 

miasteczku, kiedy wagonik skręca o dziewięćdziesiąt stopni. 

Kiedy  otworzyłam  oczy,  zaczęłam  podejrzewać,  że  uderzenie  nie  nastąpiło  tylko  w 

mojej głowie, ponieważ wokół wszystko wirowało jak na karuzeli. Tylko  że nie byliśmy na 

karuzeli. Siedzieliśmy w ramblerze, który kręcił się po autostradzie jak bąk. 

Aż  nagle,  z  koszmarnym  łomotem,  hukiem  rozbitego  szkła  i  kolejnym  potężnym 

wstrząsem, samochód znieruchomiał. 

A  kiedy  dym  i  kurz  opadły,  stwierdziliśmy,  że  wjechaliśmy  do  Biura  Informacji 

Turystycznej  w  Carmelu.  Do  szyby  przykleił  nam  się  plakat  z  napisem  WITAMY  W 

NASZYM MIEŚCIE! 

background image

16 

Zabili mój samochód. 

Tylko  tyle  Śpiący  był  w  stanie  wykrztusić.  Powtarzał  to  w  kółko  od  chwili,  kiedy 

wyczołgaliśmy się ze złomowiska, które do niedawna było ramblerem. 

- Mój samochód. Zabili mój samochód. 

Nieważne,  że  to  właściwie  nie  był  samochód  Śpiącego.  Raczej  samochód  rodzinny, 

ewentualnie samochód do użytku młodszych członków rodziny. 

Nieważne również, że Śpiący nie potrafił powiedzieć, kim byli owi tajemniczy „oni”, 

których podejrzewał o zamordowanie swojego wozu. 

Powtarzał  to  wciąż  i  wciąż  od  nowa,  a  rzecz  polegała  na  tym,  że  im  częściej  to 

powtarzał, tym większej grozy nabierało to zdanie. 

Ponieważ, rzecz jasna, to nie samochód ktoś usiłował zamordować. O, nie. To ludzie 

w samochodzie mieli być ofiarami. 

Albo, ściśle rzecz biorąc, jedna osoba. Ja. 

Nie  sądzę,  żebym  była  próżna.  Naprawdę  uważam,  że  to  z  mojego  powodu  ktoś 

przeciął  linkę  hamulcową  ramblera.  Tak  jest,  przeciął  i  w  związku  z  tym  wyciekł  cały  płyn 

hamulcowy. Samochód, starszy nawet od mojej mamy - chociaż nie tak stary jak ojciec D - 

posiadał tylko jedną linkę hamulcową, co ułatwiło tego rodzaju zamach. 

Zastanówmy się, kto mógłby pragnąć, żebym zniknęła w chmurze ognia... Och, zaraz 

już wiem! Josh Saunders, Carrie Whitman, Mark Plusford i Felicja Bruce? 

Jestem genialna. 

Nie mogłam, oczywiście, podzielić się z nikim swoimi podejrzeniami. 

Nie z policją, która spisała raport z wypadku. Nie z pracownikami pogotowia, którzy 

nie mogli uwierzyć, że poza paroma siniakami, żadne z nas nie odniosło poważnych obrażeń. 

Nie  z  pracownikami  pomocy  drogowej,  którzy  przyjechali,  żeby  odholować  to,  co  zostało  z 

ramblera.  Nie  z  Michaelem,  który,  opuściwszy  parking  tuż  przed  nami,  usłyszał,  że  coś  się 

dzieje i wrócił, a potem jako jeden z pierwszych pomagał nam wydostać się z wraka. 

Ani,  naturalnie,  z  mamą  czy  ojczymem,  którzy  pojawili  się  w  szpitalu  bladzi  i 

przerażeni, powtarzając. „To cud, że żadne z was nie jest ranne” oraz „Teraz będziecie jeździć 

wyłącznie land - roverem”. 

background image

Co poprawiło humor Przyćmionemu. W land -  roverze było znacznie więcej miejsca 

niż w ramblerze. Pewnie wyobraził sobie, że w land - roverze przejście do poziomu z Debbie 

Mancuso nie będzie żadnym problemem. 

-  Po  prostu  nie  jestem  w  stanie  zrozumieć  -  powiedziała  mama  dużo  później,  kiedy 

skończyły się prześwietlenia, badanie wzroku, opukiwanie i obmacywanie, i personel szpitala 

pozwolił nam wreszcie wrócić do domu. Siedzieliśmy w sali Peninsula Pizza, miejscu pracy 

Śpiącego,  jedynego  lokalu,  w  którym  da  się  znaleźć  stolik  dla  sześciu,  siedmiu  osób  bez 

rezerwacji. Dla kogoś z zewnątrz musieliśmy wyglądać jak jedna wielka  szczęśliwa rodzina 

(cóż,  z  wyjątkiem  Giny,  która  trochę  odstawała,  chociaż  nie  aż  tak,  jak  mogłoby  się 

wydawać) świętująca z jakiejś okazji, na przykład zwycięstwa w meczu piłkarskim. 

Tylko my wiedzieliśmy, że powodem, dla którego urządziliśmy tę drobną uroczystość, 

jest fakt, iż nadal żyjemy. 

- To cud - ciągnęła mama. - Lekarze z pewnością tak uważają. To, że nikt z was nie 

został poważnie ranny. 

Profesor  zademonstrował  swój  łokieć,  skaleczony  kawałkiem  szkła,  kiedy 

wyczołgiwał się z samochodu. 

-  To  mogłaby  być  bardzo  poważna  rana  -  oznajmił  urażonym  dziecinnym  głosem  - 

gdyby uległa zanieczyszczeniu. 

- Och, kochanie. - Mama wyciągnęła rękę i pogłaskała  go po  głowie. -  Wiem. Byłeś 

taki dzielny, kiedy zakładano ci szwy. 

Pozostali przewrócili oczami. Profesor przez całą noc robił cyrk w związku z tą raną. 

Ale  to  uszczęśliwiało  i  jego,  i  moją  mamę.  Kiedy  próbowała  pogłaskać  mnie,  prawie 

złamałam rękę, usiłując się od tego wykręcić. 

- To nie był cud - powiedział Andy - ale zwykłe szczęście, że nie zginęliście wszyscy 

na miejscu. 

-  Szczęście  to  nic  -  stwierdził  Śpiący.  -  Uratowały  nas  moje  wyjątkowe,  wysokiej 

klasy umiejętności kierowcy. 

Niechętnie to przyznaję, ale Śpiący miał rację. (Skąd u niego taki wyszukany język? 

Czyżby  wkuwał  do  egzaminów  za  moimi  plecami?)  Zanim  wpadliśmy  na  szybę,  prowadził 

pozbawiony  hamulców  samochód  niczym  rasowy  rajdowiec.  Byłam  w  stanie  zrozumieć, 

dlaczego Gina nie strząsała jego ramienia i wpatrywała się w niego z nabożeństwem. 

Ze  względu  na  szacunek,  jakiego  nabrałam  dla  Śpiącego,  nie  oglądałam  się,  nawet 

żeby zobaczyć, co on i Gina robią w drodze powrotnej z tyłu auta. 

background image

Przyćmiony  z  pewnością  się  obejrzał.  A  cokolwiek  to  było,  wprawiło  go  w  tak 

paskudny nastrój, w jakim go jeszcze nie widziałam. 

Łomot  jego  kroków  w  pokoju  i  nastawiony  na  cały  regulator  Marylin  Manson  tylko 

zdenerwowały  Andy'ego,  który  przeszedł  od  pokornej  wdzięczności  za  cudowne  ocalenie 

jego  „chłopców  -  i  ciebie,  Suze.  Och,  i  Giny  także”  do  mogącej  przyprawić  o  apopleksję 

wściekłości w związku z muzyką, którą określał jako „zabójczą truciznę dla umysłu”. 

Byłam  sama  w  pokoju  -  Gina  zniknęła  w  niewiadomej  części  domu;  no,  dobra, 

wiedziałam,  gdzie  jest,  po  prostu  nie  chciałam  o  tym  myśleć  -  i  hałas  na  korytarzu  mi  nie 

przeszkadzał.  Dzięki  niemu,  jak  sobie  uświadomiłam,  nikt  nie  usłyszy  nieprzyjemnej 

rozmowy, jaką miałam przeprowadzić. 

-  Jesse!  -  zawołałam,  zapalając  światło  i  rozglądając  się,  czy  go  gdzieś  przypadkiem 

nie ma. Nie zauważyłam jednak ani śladu jego czy Szatana. - Jesse, gdzie jesteś? Potrzebuję 

cię. 

Duchy  to  nie  psy.  Nie  przychodzą  na  zawołanie.  W  każdym  razie  nigdy  tego  nie 

robiły.  Nie  ze  mną.  Tylko  ostatnio  -  o  tym  nie  zdążyłam  jeszcze  porozmawiać  z  ojcem 

Dominikiem  -  znajome  duchy  pojawiały  się  ni  stąd,  ni  zowąd,  kiedy  pomyślałam  o  nich 

choćby przelotnie. Poważnie. Wystarczyło pomyśleć o ojcu i proszę, stawał przede mną. 

Chyba  nie  muszę  wspominać,  jakie  to  było  krępujące,  kiedy  zdarzało  mi  się  akurat 

wtedy, gdy brałam prysznic czy myłam włosy. 

Zastanawiałam  się,  czy  to  może  dlatego,  że  z  wiekiem  rosła  moja  moc  jako 

pośredniczki.  Gdyby  tak  jednak  było,  to,  naturalnie,  ojciec  Dominik  musiałby  być  znacznie 

lepszym mediatorem ode mnie. 

Anie  był.  Innym,  ale  nie  lepszym.  Z  pewnością  nieobdarzonym  większą  mocą.  Nie 

potrafił wezwać ducha myślą. 

Tak mi się przynajmniej wydawało. 

Jakkolwiek było, mimo że duchy nie stawiają się na wezwanie, Jesse zawsze ostatnio 

tak  się  właśnie  zachowywał.  Zjawił  się  przede  mną  w  migotliwej  chmurce,  a  potem  stał, 

wpatrując się we mnie, jakbym zeszła z planu Jeźdźca piekieł w pełnym kostiumie. Czy mogę 

jednak zauważyć, że nie wyglądałam ani w połowie na tak zmarnowaną, jak się czułam? 

-  )ombre  de  Bios,  Susannah  -  powiedział,  blednąc  w  widoczny  sposób  (cóż,  w 

każdym razie jak na chłopaka, który nie żyje). - Co ci się stało? 

Popatrzyłam  na  siebie.  No  dobra,  bluzkę  miałam  brudną  i  podartą,  podkolanówki 

opadały mi na buty. Ale przynajmniej włosy, wzburzone na wietrze, nie wyglądały najgorzej. 

background image

- Jakbyś nie wiedział - mruknęłam nadąsana, siadając na łóżku i ściągając buty - Zdaje 

się,  obiecałeś,  że  będziesz  przy  nich  robił  za  nianię,  żebyśmy  razem  z  ojcem  Dominikiem 

mieli czas popracować nad Michaelem. 

- Nianię? - Jesse zmarszczył ciemne brwi. - Byłem z Aniołami przez cały dzień, jeśli o 

to ci chodzi. 

- Och, zgadza się... Co  mówisz? Ze udałeś się z nimi na małą wycieczkę na szkolny 

parking, żeby przeciąć linkę hamulcową ramblera? 

Jesse usiadł obok mnie na łóżku. 

- Susannah. - Nie spuszczał z mojej twarzy ciemnych oczu. - Czy coś się dzisiaj stało? 

- Owszem, wyobraź sobie. - Opowiedziałam mu, co zaszło, chociaż moje wyjaśnienia, 

na  czym  dokładnie  polegało  uszkodzenie  samochodu,  były  trochę  pobieżne,  ze  względu  na 

moją  totalną  ignorancję  na  temat  wszelkich  spraw  związanych  z  techniką  oraz  niewiedzę 

Jesse'a na temat funkcjonowania samochodu. Za jego życia jedyny środkami lokomocji były 

zaprzęgi konne. 

Kiedy skończyłam, pokręcił głową. 

-  Susannah,  to  nie  mogli  być  Josh  i  reszta.  Jak  ci  mówiłem,  spędziłem  z  nimi  cały 

dzień.  Zostawiłem  ich  dopiero  teraz,  ponieważ  mnie  wezwałaś.  Nie  mogli  zrobić  tego,  co 

opisałaś. Gdybym to zobaczył, powstrzymałbym ich. 

-  Ale  jeśli  to  nie  byli  Josh  i  pozostali,  to  kto  mógł  to  zrobić?  Nikt  inny  nie  pragnie 

mojej śmierci. W każdym razie nie w tej chwili. 

Jesse wpatrywał się we mnie intensywnie. 

- Jesteś pewna, że to ty byłaś tą upatrzoną ofiarą, Susannah? 

- No pewnie, że ja. - Wiem, że to brzmi dziwnie, ale myśl, że na planecie Ziemi mógł 

być  ktoś  bardziej  ode  mnie  wart  tego,  żeby  go  zamordować,  niemal  mnie  uraziła.  Muszę 

stwierdzić, że szczycę się liczbą wrogów, jakich zdołałam pozyskać. W fachu pośredniczym 

zawsze uważałam za dobry znak, jeśli kupa ludzi życzyła mi śmierci. 

-  Jeśli  nie  ja,  to  kto?  -  parsknęłam  śmiechem.  -  Czyżbyś  podejrzewał,  że  ktoś  chce 

dopaść Profesora? 

Jesse jednak pozostał poważny. 

-  Pomysł,  Susannah  -  nalegał.  -  Czy  w  samochodzie  nie  było  kogoś,  kogo  ktoś  inny 

mógłby chcieć widzieć ciężko rannym albo nawet zabitym? 

Spojrzałam na niego, mrużąc oczy. 

- Coś wiesz - stwierdziłam bezbarwnym tonem. 

- Nie. - Jesse pokręcił głową. - Ale... 

background image

-  Ale  co?  Boże,  nienawidzę,  kiedy  rzucasz  takie  tajemnicze  ostrzeżenia.  Powiedz  mi 

po prostu. 

- Nie. - Znów pokręcił głową. Tym razem energiczniej. - Pomyśl, Susannah. 

Westchnęłam.  Kiedy  wpadał  w  taki  nastrój,  nie  dało  się  z  nim  dyskutować.  Trudno 

mieć do niego pretensję, że chciał się bawić w pana Miyagi i Karate Kida. W końcu, co on ma 

lepszego do roboty. 

Wypuściłam ze świstem powietrze, aż mi grzywka zafalowała. 

-  W  porządku  -  powiedziałam.  -  Ludzie,  którzy  nie  przepadają  za  kimś,  poza  mną... 

Niech się zastanowię. - Ożywiłam się. - Debbie i Kelly nie są zachwycone Giną. Odbyłyśmy 

krótkie, nieprzyjemne starcie w toalecie tuż przed tym, jak to się stało. To jest, ten wypadek. - 

Zmarszczyłam brwi. - Nie wyobrażam sobie jednak, żeby przecięły linkę hamulcową, aby się 

jej pozbyć. Po pierwsze, wątpię, żeby w ogóle wiedziały, co to jest linka hamulcowa ani gdzie 

jest.  Po  drugie,  mogłyby  się  pobrudzić,  włażąc  pod  samochód.  Wiesz,  złamać  paznokieć, 

wysmarować włosy olejem... Debbie pewnie by się nie przejęła, ale Kelly? Na pewno nie. W 

dodatku  musiałyby  zdawać  sobie  sprawę,  że  mogłyby  doprowadzić  do  śmierci  Śpiącego  i 

Przyćmionego, a tego by nie chciały. 

- Oczywiście, że nie - powiedział cicho Jesse. 

Ten jego beznamiętny ton, którym wymówił te słowa, naprowadził mnie na trop. 

- Przyćmiony? - Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. - Kto chciałby, żeby zginął 

Przyćmiony? Albo, na przykład, Śpiący? Ci chłopcy są tacy... tępi. 

-  Czy  żaden  z  nich  -  zapytał  Jesse  tym  samym  beznamiętnym  tonem  -  nie  zrobił 

czegoś, co mogło kogoś rozgniewać? 

-  No,  pewnie  -  stwierdziłam.  -  Śpiący  niekoniecznie,  ale  Przyćmiony?  Zawsze  robi 

kretyńskie dowcipy w rodzaju rozrzucania ludziom książek po całej klasie... - Głos mi zamarł. 

Pokręciłam głową. 

- Nie - powiedziałam. - To niemożliwe. 

- Jesteś pewna? 

. - Nie, nie rozumiesz. - Wstałam i zaczęłam chodzić po pokoju. W którymś momencie 

przez okno wślizgnął się Szatan. Usiadł na podłodze u stóp Jesse'a, liżąc się zawzięcie swoim 

przypominającym papier ścierny jęzorem. 

- To znaczy, on tam był - wyjaśniłam. - Michael był tam zaraz potem, jak to się stało. 

Pomógł nam wysiąść z samochodu. On... - Ostatni raz widziałam Michaela w momencie, gdy 

zamykały  się  za  mną,  Giną,  Śpiącym,  Przyćmionym  i  Profesorem  drzwi  karetki.  Twarz 

Michaela była blada, nawet bardziej niż zwykle - i zmartwiona. 

background image

Nie. 

-  To  po  prostu...  -  Doszłam  do  rozkładanego  łóżka  Giny,  zanim  odwróciłam  się 

ponownie  twarzą  do  Jesse'a.  -  To  po  prostu  niemożliwe.  Michael  nigdy  nie  zrobiłby  czegoś 

takiego. 

Jesse się roześmiał. Nie było jednak w tym śmiechu wesołości. 

- Naprawdę? Znam czworo ludzi, którzy mogliby mieć odmienne zdanie na ten temat. 

-  Ale  dlaczego  miałby  to  zrobić?  -  Pokręciłam  głową  tak  mocno,  żeby  włosy 

zafalowały. - To znaczy, Przyćmiony to dupek, to prawda, ale żeby chcieć go zamordować? I 

kilkoro niewinnych ludzi na dodatek? Ze mną włącznie? - Odwróciłam urażone spojrzenie od 

Szatana, który ssał łapę, próbując usunąć brud spomiędzy poduszeczek. - Michael nie mógłby 

z pewnością pragnąć mojej śmierci. Jestem jego szansą na partnerkę na balu szkolnym! 

Jesse milczał. I podczas tej chwili ciszy coś sobie przypomniałam. A to spowodowało, 

że zaparło mi dech w piersiach. 

-  O  Boże  -  jęknęłam,  opadając  na  rozkładane  łóżko.  Na  twarzy  Jesse'a  obojętność 

zastąpił niepokój. 

- Co się dzieje, Susannah? Źle się czujesz? Skinęłam głową. 

-  Och,  tak...  -  Wpatrywałam  się  niewidzącym  wzrokiem  w  ścianę  naprzeciwko.  - 

Chyba się pochoruję, Jesse... on mnie pytał,  czy  chciałabym z nim pojechać. Tuż przedtem, 

jak to się stało. Nalegał, żebym z nim pojechała. A kiedy Śpiący oświadczył, że muszę jechać 

z nimi albo powie mamie, myślałam, że się pobiją. 

-  Oczywiście  -  odezwał  się  Jesse  bardzo,  jak  na  niego,  suchym  tonem.  -  Bał  się,  że 

jego... jak to nazwałaś? A, tak... partnerka na bal zginie. 

-  O  Boże!  -  Podniosłam  się  i  zaczęłam  znowu  chodzić  tam  i z  powrotem.  -  O  Boże, 

dlaczego? Dlaczego Przyćmiony? To znaczy, on jest chamem i w ogóle, ale dlaczego Michael 

miałby chcieć go zabić? 

Na to Jesse całkiem spokojnie: 

- Być może z tego samego powodu, z którego zabił Josha i pozostałych. 

Znieruchomiałam. Powoli odwróciłam głowę w jego stronę. Przypomniałam sobie, co 

powiedział Przyćmiony - miałam wrażenie, że tygodnie temu, ale w gruncie rzeczy jeden czy 

dwa  dni  wcześniej.  Rozmawialiśmy  o  wypadku,  w  którym  zginęły  Anioły  z  RLS,  i 

Przyćmiony  powiedział  coś  o  Marku  Pulsfordzie.  „Byliśmy  razem  na  imprezie.  W  zeszłym 

miesiącu, w dolinie”. 

Na tej samej imprezie, pomyślałam, czując, że robi mi się zimno, podczas której Lila 

Meducci wpadła do basenu? 

background image

W sekundę później, nie mówiąc Jesse'owi ani słowa, otworzyłam drzwi, zrobiłam trzy 

kroki w poprzek korytarza i zaczęłam walić z całej siły w drzwi pokoju Przyćmionego. 

- Uspokójcie się! - wrzasnął Przyćmiony. - Już przyciszyłem! 

- Nie chodzi o muzykę! - krzyknęłam. - Chodzi o coś innego. Mogę wejść? 

Usłyszałam brzęk odkładanej sztangi, a potem Przyćmiony burknął: 

- Tak, chyba tak. 

Położyłam rękę na klamce i nacisnęłam. 

Chciałabym  coś  w  tym  miejscu  zaznaczyć.  Byłam  w  pokoju  Profesora.  Wiele  razy, 

ponieważ jest on tym z moich przyrodnich braci, do którego udaję się zawsze, mimo że jest 

trzy klasy niżej ode mnie, jeśli mam jakiś problem z pracą domową. Byłam nawet w pokoju 

Śpiącego,  ponieważ  zazwyczaj  trzeba  nim  mocno  potrząsnąć,  żeby  w  porę  się  obudził  i 

odwiózł nas do szkoły. 

Ale  nigdy,  przenigdy  nie  wchodziłam  do  pokoju  Przyćmionego.  Prawdę  mówiąc, 

miałam  nadzieję,  że  nie  zaistnieje  sytuacja,  w  której  wypadnie  mi  przekroczyć  ten  właśnie 

próg. 

Teraz jednak taka sytuacja zaistniała. Wciągnęłam głęboko powietrze i weszłam. 

W  środku  było  ciemno.  A  to  z  powodu  decyzji  Przyćmionego,  żeby  trzy  ściany 

pomalować na fioletowo, a jedną na biało - to barwy drużyny zapaśniczej Akademii Misyjnej. 

Wybrał tak ciemny odcień fioletowego, że wydawał się prawie czarny. Mrok łagodził jedynie 

plakat z Michaelem Jordanem, wzywającym patrzących, żeby Po PROSTU TO ZROBILI. 

Na podłodze rozpościerał się gęsty dywan brudnych skarpetek i bielizny. W powietrzu 

unosił  się  ostry  zapach  stanowiący  mieszaninę  potu  i  pudru  dla  dzieci.  Nie  był  to  zapach 

koniecznie  nieprzyjemny,  chociaż  wolałabym,  żeby  moje  ubrania  nie  przesiąkły  podobną 

wonią. Przyćmionemu to jednak nie przeszkadzało. 

- No? 

Leżał  na  plecach  na  wyściełanej  ławce.  Nad  jego  piersią  wisiała  sztanga  na  stojaku. 

Nie  zgadnę,  jakie  ciężary  podnosił,  ale  jestem  absolutnie  przekonana,  że  po  odpowiedniej 

liczbie  powtórzeń,  nie  miałby  problemu  z  wystawieniem  Debbie  Mancuso  za  okno  w  razie 

pożaru. A do tego właśnie dziewczynie przydaje się chłopak, czyż nie? 

- Przyć... - Ponownie wciągnęłam powietrze. Co z tym pudrem dla dzieci? Zaraz. Nie 

mówcie  mi.  Nie  chcę  wiedzieć.  -  Brad,  czy  byłeś  na  tej  imprezie  w  dolinie,  kiedy  Lila 

Meducci wpadła do basenu? 

Przyćmiony wyciągnął rękę, chwytając sztangę. Uniósł ją, pozwalając mi delektować 

się widokiem swoich nadmiernie owłosionych pach. Powstrzymałam okrzyk obrzydzenia. 

background image

- O czym ty mówisz? - mruknął. 

- O Lili Meducci. 

Przyćmiony  opuścił  sztangę,  tak  że  znalazła  się  tuż  nad  jego  piersią.  Jego  bicepsy 

nabrzmiały do rozmiarów melona. Pozwolę sobie zauważyć, że normalnie na widok męskich 

bicepsów  tej  wielkości  ugięłyby  się  pode  mną  kolana.  Te  bicepsy  jednakowoż  należały  do 

Przyćmionego,  mogłam  wiec  jedynie  przełknąć  ślinę,  mając  nadzieję,  że  pizza  pepperoni, 

którą zjadłam na obiad, pozostanie tam, gdzie była. 

- Młodszej siostrze Michaela - ciągnęłam. - O mało się nie utopiła w zeszłym miesiącu 

na przyjęciu w dolinie. Zastanawiałam się, czy to ta sama impreza, na której spotkałeś Marka 

Pulsforda. 

Sztanga podskoczyła do góry. 

- Może - stęknął Przyćmiony. - Nie wiem. A co cię to obchodzi? 

- Brad, to ważne. Jakbyś tam był, to chybabyś pamiętał. Musiałbyś zauważyć karetkę. 

- Pewnie tak - mruknął między kolejnymi powtórzeniami. - Byłem dość wstawiony. 

- Nie jesteś pewien, czy dziewczyna o mało nie utopiła się przed twoim nosem? - W 

najbardziej sprzyjających okolicznościach nie mam zbyt wiele cierpliwości do Przyćmionego. 

W  tym  konkretnym  wypadku  moja  tolerancja  wobec  jego  głupoty  spadła  do  poziomu 

dotychczas niespotykanego. 

Przyćmiony z łoskotem odłożył sztangę. Następnie usiadł i spojrzał na mnie z irytacją. 

- Posłuchaj, jeśli ci powiem, że tam byłem, to co zrobisz? Pobiegniesz do mamy i taty? 

Wiec po co mam z tobą rozmawiać? Poważnie, Suze. Dlaczego? 

Nie  licząc  zaskoczenia  tym,  że  Przyćmionemu  też  się  pochrzaniło  i  moją  matkę 

nazwał „mamą”, byłam przygotowana na to pytanie. 

-  Nie  pobiegnę  -  zapewniłam.  -  Przysięgam,  że  nic  nie  powiem,  Brad.  Ale  muszę 

wiedzieć. 

Nadal patrzył podejrzliwie. 

-  Dlaczego?  Żeby  móc  opowiedzieć  o  tym  tej  swojej  dziwacznej  przyjaciółce 

albinosce,  która  umieści  to  w  szkolnej  gazecie?  „Brad  Ackerman  stał  jak  skończony  dupek, 

podczas gdy dziewczyna o mało nie umarła”. O to chodzi? 

- Przysięgam, że nie. Wzruszył ramionami. 

-  Świetnie  -  mruknął.  -  Wiesz  co?  Guzik  mnie  to  obchodzi.  I  tak  mam  spieprzone 

życie. Nie mam nadziei, że dojdę do stu sześćdziesięciu ośmiu przed zawodami w sekcji i jest 

zupełnie  jasne,  że  twoja  przyjaciółka  Gina  woli  Jake'a  ode  mnie.  -  Łypnął  na  mnie 

podejrzliwie. - Zgadza się? Przestąpiłam niepewnie z nogi na nogę. 

background image

- Nie wiem. Wydaje mi się, że obaj jej się podobacie. 

- Pewnie - stwierdził Przyćmiony z sarkazmem. - To dlatego jest tutaj ze mną, zamiast 

zamykać się z Jakiem i robić nie wiadomo co. 

- Jestem pewna, że po prostu gadają. 

-  Jasne.  -  Przyćmiony  pokręcił  głową.  To  mnie  odrobinę  poruszyło.  Nigdy  nie 

widziałam, żeby wyglądał tak... po ludzku. Nie zdawałam sobie również sprawy, że ma jakieś 

cele.  O  co  chodzi  z  tymi  stu  sześćdziesięcioma  ośmioma?  I  czy  rzeczywiście  tak  bardzo 

zależy  mu  na  Ginie,  że  uważał  swoje  życie  za  „spieprzone”,  skoro  ona  nie  okazuje  mu 

względów? 

Dziwne. Naprawdę dziwne. 

-  Pytasz  o  tę  imprezę  w  dolinie?  Byłem  tam.  W  porządku?  Zadowolona?  Jak 

powiedziałem,  ubzdryngoliłem  się.  Nie  widziałem  jak  wpadła.  Zauważyłem  ją,  dopiero  jak 

ktoś ją wyciągnął. - Znowu pokręcił głową. - To nie było dobre, wiesz? Po pierwsze, w ogóle 

jej  tam  nie  powinno  być.  Nikt  jej  nie  zapraszał.  Jeśli  alkohol  tak  działa  na  człowieka, 

powinien się trzymać od niego z daleka, rozumiesz? Ale niektóre z tych dziewczyn są gotowe 

na wszystko, żeby tylko się do nas wkręcić. 

Zmarszczyłam brwi. - Nas? 

Spojrzał na mnie jak na głupią. 

-  Wiesz.  Być  ze  sportowcami.  Z  ludźmi,  którzy  są  lubiani  i  popularni.  Siostra 

Meducciego - nie wiedziałem, że to ona, dopóki twoja mama nie powiedziała o tym przy stole 

- do nich należała. Zawsze kręciła się w pobliżu, próbując się umówić z którymś z chłopaków 

z drużyny. Żeby również być popularną, rozumiesz? 

Rozumiałam. Nagle zrozumiałam wszystko aż za dobrze. 

Dlatego  bez  słowa  opuściłam  pokój  Przyćmionego.  Co  miałam  powiedzieć. 

Dowiedziałam  się,  czego  chciałam.  Chyba  wiedziałam  o  tym  już  przedtem.  Po  prostu  nie 

chciałam przyjąć tego do wiadomości. 

Teraz jednak sprawa była jasna. Podobnie jak Michael Meducci, uznałam, że nie mam 

wyboru. 

Tak  samo,  jak  Michaela  Meducciego  należało  mnie  powstrzymać.  Tylko  że  tak  nie 

myślałam. Nie wtedy. 

Tak samo, jak Michael. 

background image

17 

Kiedy wróciłam z wizyty u Przyćmionego, Gina była w pokoju. Za to Jesse i Szatan 

zniknęli. Co mi akurat odpowiadało. 

-  Cześć  -  rzuciła  Gina,  podnosząc  głowę  znad  paznokcia  u  stopy,  który  właśnie 

malowała. - Gdzie byłaś? 

Przeszłam obok niej i zaczęłam wyswobadzać się ze szkolnego stroju. 

-  U  Przyćmionego  w  pokoju  -  wyjaśniłam.  -  Posłuchaj,  kryj  mnie,  dobrze?  - 

Wskoczyłam  w  dżinsy  i  zaczęłam  sznurować  adidasy.  -  Przez  jakiś  czas  mnie  nie  będzie. 

Powiedz im, że jestem w wannie. Najlepiej puść wodę. Powiedz, że znowu boli mnie brzuch. 

-  Zaczną  podejrzewać,  że  masz  endometriozę  albo  coś.  -  Gina  przyglądała  się,  jak 

wciągam przez głowę czarny golf. - Dokąd się wybierasz? 

- Na dwór - ucięłam. Włożyłam wiatrówkę, którą miałam na sobie tamtego wieczoru 

na plaży. Tym razem włożyłam do kieszeni czapkę i rękawiczki. 

- Och, pewnie, na dwór. - Gina pokręciła głową, wyraźnie zaniepokojona. - Suze, nic 

ci nie jest? 

- Oczywiście, że nie. Dlaczego pytasz? 

- Patrzysz tak trochę... dziko. 

- Wszystko w porządku - zapewniłam. - Doszłam tylko do tego, co i jak. 

- Jak i co? - Gina zakręciła buteleczkę z lakierem i wstała. - Suze, o czym ty mówisz? 

-  To,  co  się  dzisiaj  stało.  -  Stanęłam  na  ławie  przy  oknie.  -  Z  linką  hamulcową. 

Michael to zrobił. 

- Michael Meducci? - Gina spojrzała na mnie, jakbym spadła z księżyca. - Suze, jesteś 

pewna? 

- Jak tego, że tu stoję. 

- Ale dlaczego? Dlaczego miałby to zrobić? Myślałam, że się w tobie zakochał. 

- We mnie, może. - Wzruszyłam ramionami i otworzyłam szerzej okno. - Ma jednak 

pretensję do Brada. 

- Brad? A co on takiego zrobił Michaelowi Meducciemu? 

-  Stał  w  pobliżu  -  powiedziałam  -  i  pozwolił  jego  siostrze  umrzeć.  No,  prawie. 

Spadam, dobrze, Gino? Wyjaśnię wszystko, jak wrócę. 

Potem  wysunęłam  się  przez  okno,  na  dach  nad  gankiem.  Było  ciemno,  chłodno  i 

cicho, jeśli nie liczyć świerszczy oraz odległego szumu fal. A może to szum autostrady? Nie 

background image

byłam w stanie tego stwierdzić. Nasłuchiwałam przez minutę, żeby się upewnić, czy nikt na 

dole  mnie  nie  usłyszał,  a  potem  podeszłam  do  rynny  i  skuliłam  się,  gotowa  do  skoku, 

wiedząc, że sosnowe igły posłużą mi za materac. 

- Suze! - Światło płynące z wykuszowego okna mojego pokoju przesłonił jakiś cień. 

Obejrzałam  się  przez  ramię.  Gina  wychylała  się  przez  parapet,  patrząc  na  mnie  z 

niepokojem. 

- Czy nie powinnyśmy... - W jakimś odległym zakątku mózgu odnotowałam, że Gina 

jest  przerażona.  -  To  znaczy,  czy  nie  powinnyśmy  wezwać  policji?  Jeśli  to  o  Michaelu  to 

prawda.... 

Posłałam jej spojrzenie jakby proponowała... cóż, żeby skoczyć z mostu Golden Gate. 

- Policji? - powtórzyłam. - Absolutnie nie. To sprawa między Michaelem a mną. 

-  Suze...  -  Gina  pokręciła  głową,  wprawiając  w  ruch  warkoczyki.  -  To  poważna 

sprawa.  Ten  chłopak  jest  mordercą.  Naprawdę  uważam,  że  powinnyśmy  zwrócić  się  do 

zawodowców... 

-  Jestem  zawodowcem  -  stwierdziłam  urażona.  -  Pracuję  jako  mediatorka,  nie 

pamiętasz? 

To Ginie nie dodało otuchy. 

- Ale... no, co zamierzasz zrobić, Suze? Uśmiechnęłam się pocieszająco. 

- Och, to proste. Pokażę mu, co się dzieje, kiedy ktoś próbuje zabić kogoś, na kim mi 

zależy. 

A potem skoczyłam w ciemność. 

Nie zdobyłam się na to, żeby zabrać land - rovera. Och, jasne, postanowiłam popełnić 

coś  w  rodzaju  morderstwa,  ale  jeździć  bez  prawa  jazdy?  Nie  ma  mowy!  Zamiast  tego 

wyciągnęłam jedną z wyścigówek, które Andy upchał pod ścianą garażu. Parę sekund później 

gnałam w dół ze wzgórza, a z oczu ciekły mi łzy. Nie dlatego że płakałam, tylko z powodu 

zimnego wiatru. 

Zadzwoniłam  do  Michaela  z  automatu.  Odebrała  starsza  kobieta,  jego  matka,  jak 

sądzę.  Zapytałam,  czy  mogę  rozmawiać  z  Michaelem.  Odpowiedziała:  „Tak,  oczywiście”  z 

tym charakterystycznym zadowoleniem, jakie okazują matki, kiedy do ich dziecka dzwoni po 

raz  pierwszy  przedstawiciel  płci  przeciwnej.  Wiem,  co  mówię.  Moja  mama  mówi  takim 

tonem  za  każdym  razem,  kiedy  dzwoni  do  mnie  chłopak,  a  ona  akurat  odbiera.  Trudno  ją 

winić. To zdarza się tak rzadko. 

Pani  Meducci  musiała  uprzedzić  Michaela,  że  dzwoni  dziewczyna,  bo  powiedział 

„cześć” głosem grubszym niż zwykle. 

background image

- Michael? - zapytałam, żeby się upewnić, czy to przypadkiem nie jego ojciec. 

- Suze? - powiedział już normalnym głosem. - O mój Boże, Suze, tak się cieszę, że to 

ty. Dostałaś moją wiadomość? Dzwoniłem z dziesięć razy. Pojechałem za karetką do szpitala, 

ale nie wpuścili mnie na oddział. Tylko wtedy, gdybyś miała zostać, jak powiedzieli. Ale tak 

się nie stało, prawda? 

- Nie. Jestem zdrowa jak ryba. 

- Dzięki Bogu. Och, Suze, nie masz pojęcia, jak się przeraziłem, kiedy usłyszałem ten 

trzask i uświadomiłem sobie, że to ty... 

- Tak - przerwałam mu. - To było straszne. Posłuchaj, Michael, jestem w kropce pod 

wieloma względami i pomyślałam, że może mógłbyś mi pomóc. 

- Wiesz, Suze, że zrobię dla ciebie wszystko. 

Owszem. Na przykład zabiję twojego przyrodniego brata i najlepszą przyjaciółkę. 

-  Jestem  koło  Safeway  -  powiedziałam.  -  To  długa  historia.  Zastanawiałam  się,  czy 

dałbyś radę... 

- Będę tam za trzy minuty - rzucił Michael i odłożył słuchawkę. 

Przyjechał  za  dwie.  Ledwie  zdążyłam  ustawić  rower  między  pojemnikami  na  śmieci 

na  tyłach  sklepu,  a  już  zajechał  na  miejsce  wypożyczonym  zielonym  sedanem,  zaglądając 

przez jasno oświetlone okna supermarketu, jakby spodziewał się zobaczyć, jak kołyszę się na 

mechanicznym  koniku  czy  coś  w  tym  stylu.  Podeszłam  do  samochodu  od  strony  parkingu  i 

zapukałam w szybę od strony pasażera. 

Michael  odwrócił  się  gwałtownie.  Na  mój  widok  jego  twarz  -  bledsza  niż  zwykle  w 

fosforyzującym świetle - złagodniała. Pochylił się, otwierając drzwi. 

- Wskakuj - zawołał wesoło. - Rany, nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę w jednym 

kawałku. 

- Tak? Cóż, ja też. To znaczy, cieszę się, że jestem w jednym kawałku. Cha, cha! 

-  Cha,  cha.  -  Śmiech  Michaela  nie  brzmiał  sarkastycznie,  jak  mój,  raczej  nerwowo. 

Tak, w każdym razie, wolałam to usłyszeć. 

-  Cóż  -  powiedział,  kiedy  tak  siedzieliśmy  przed  supermarketem,  z  włączonym 

silnikiem. - Chcesz, żebym cię zawiózł, eee, do domu? 

- Nie. - Odwróciłam głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. Można by się zastanawiać, co, 

się dzieje w ludzkiej głowie w chwili, kiedy człowiek zamierza zrobić coś, co może skończyć 

się czyjąś śmiercią. 

Cóż, powiem wam. Nie za wiele. Zauważyłam, że w samochodzie Michaela dziwnie 

pachnie. Zastanawiałam się, czy poprzedni użytkownik rozlał w nim wodę kolońską czy coś. 

background image

Potem  zdałam  sobie  sprawę,  że  zapach  wody  kolońskiej  pochodzi,  od  Michaela. 

Widocznie chlapnął na siebie odrobinę Caroliny Herrery dla mężczyzn, zanim wybrał się na 

spotkanie ze mną. Jakie to miłe. 

- Mam pomysł - jakby właśnie w tej chwili przyszło mi to głowy. - Jedźmy na punkt. 

Ręce  Michaela  spadły  z  kierownicy.  Pośpiesznie  umieścił  je  na  niej  z  powrotem,  w 

pozycji „druga i czwarta”, jak przystało na dobrego kierowcę. 

- Słucham? 

-  Na  punkt.  -  Pomyślałam,  że  może  nie  jestem  dostatecznie  pociągająca  czy  coś. 

Wyciągnęłam  więc  rękę,  kładąc  ją  na  jego  ramieniu.  Miał  na  sobie  zamszową  kurtkę. 

Czubkami palców wyczułam pod miękkim zamszem biceps, równie twardy i nabrzmiały, jak 

u Przyćmionego. 

- No, wiesz... Cudowny widok. Noc jest taka piękna... Michael nie tracił czasu. Zaczął 

wyjeżdżać z parkingu, zanim zdążyłam zdjąć rękę z jego ramienia. 

- Świetnie - powiedział. Jego głos brzmiał może odrobinę piskliwie, więc odchrząknął 

i dodał z większą pewnością siebie: - To znaczy, bardzo chętnie. 

Parę  chwil  później  pędziliśmy  autostradą  nad  brzegiem  Pacyfiku.  Była  dopiero 

dziesiąta,  ale  na  szosie  nie  roiło  się  od  samochodów.  Jak  to  wieczorem  w  zwykły  dzień 

tygodnia.  Zastanawiałam  się,  czy  mama  Michaela,  zanim  wyszedł  z  domu,  poleciła  mu 

wrócić  o  określonej  porze.  Zastanawiałam  się,  czy  będzie  się  martwiła,  kiedy  długo  go  nie 

będzie. Ile godzin poczeka, zanim zdecyduje się zadzwonić na policję? Albo do szpitala? 

. - Nikt więc - odezwał się Michael - nikt nie został ranny, tak? 

- Nie - odparłam. - Nikt nie został ranny. 

- To dobrze. 

- Naprawdę? - Udawałam, że wyglądam przez okno, ale tak naprawdę obserwowałam 

odbicie Michaela. 

- Co masz na myśli? - zapytał szybko. 

Wzruszyłam ramionami. 

- Nie wiem. Tylko że... no, wiesz. Brad. 

- Och. - Zachichotał krótko. Nie było w tym śmiechu rozbawienia. - Tak, Brad. 

- Wiesz, usiłuję dojść z nim do ładu - powiedziałam. - Ale to trudne. Czasami straszny 

z niego cham. 

-  Mogę  sobie  wyobrazić  -  mruknął  Michael.  Dość  obojętnie.  Obróciłam  się  w  jego 

stronę. 

background image

- Wiesz, co dzisiaj powiedział? - zapytałam. Nie czekając na odpowiedź, ciągnęłam: - 

Powiedział, że był na tej imprezie. Tej, na której twoja siostra wpadła do basenu. 

Nie  wydaje  mi  się,  żeby  Michael  tylko  w  mojej  wyobraźni  zacisnął  silniej  ręce  na 

kierownicy. 

- Poważnie? 

-  Owszem.  Szkoda,  że  nie  słyszałeś,  co  jeszcze  mówił.  Twarz  Michaela,  zwrócona 

profilem do mnie, stała się bardzo ponura. 

- Co powiedział? 

Bawiłam się pasem bezpieczeństwa. 

- Nie, nie powinnam ci o tym mówić. 

- Chciałbym wiedzieć. Poważnie. 

- Ale to takie wstrętne. 

- Powiedz. - Głos Michaela brzmiał bardzo spokojnie. 

- W porządku. Powiedział mniej więcej, że twoja siostra dostała to co chciała, bo, po 

pierwsze, w ogóle nie powinna być na tej imprezie, bo nikt jej nie zapraszał. Miała być tylko 

śmietanka towarzyska, sami popularni. Możesz w to uwierzyć? 

Michael bardzo uważnie wyminął ciężarówkę. 

- Tak - powiedział cicho. - Otóż mogę. 

-  Śmietanka  towarzyska.  Coś  takiego  powiedział.  Popularni  ludzie.  -  Pokręciłam 

głową.  -  Co  to  znaczy  „popularni”?  Bardzo  jestem  ciekawa.  Czy  twoja  siostra  była 

niepopularna?  Dlaczego?  Bo  nie  grała  w  szkolnej  drużynie?  Nie  była  cheerliderką?  Nie 

ubierała się właściwie? O co chodzi? 

- O wszystkie te rzeczy - powiedział Michael równie cicho. 

- Jakby coś z tego miało znaczenie. Jakby inteligencja i zrozumienie dla innych ludzi 

w ogóle się nie liczyły. Nie, liczy się tylko to, czy przyjaźnisz się z właściwymi ludźmi. 

- Niestety bardzo często tak bywa. 

-  Cóż,  myślę,  że  to  wszystko  bzdura.  Powiedziałam  mu  to.  Bradowi.  Powiedziałam 

coś takiego: „Więc wy wszyscy staliście tak po prostu, podczas gdy ta dziewczyna o mało nie 

zginęła, bo nikt jej nie zaprosił?” Zaprzeczył, oczywiście. Ale ty wiesz, że tak było. 

- Tak. - Jechaliśmy wzdłuż Big Sur. Droga zwężała się i robiło się coraz mroczniej. - 

Owszem, tak. Gdyby moją siostrą była, no... Kelly Prescott, na przykład,  od razu ktoś by ją 

wyciągnął, zamiast się śmiać. 

W  bezksiężycową  noc  trudno  było  dostrzec  jego  minę.  Jedyne  światło  sączyło  się  z 

deski rozdzielczej, nadając twarzy Michaela chorobliwy zielonkawy odcień. 

background image

- Czy tak właśnie było? - zapytałam. - Ludzie tak się zachowali? Śmiali się, podczas 

gdy ona się topiła? 

Skinął głową. 

- Tak powiedział policji jeden z sanitariuszy. Wszyscy myśleli, że ona udaje. - Zaśmiał 

się gorzko. - Moja siostra... ona tylko tego chciała, wiesz? Być popularna. Być jak oni. A oni 

po prostu stali. Po prostu stali, podczas gdy ona się topiła. 

-  Tak.  Słyszałam,  że  wszyscy  byli  nieźle  pijani.  -  Włącznie  z  twoją  siostrą, 

pomyślałam, ale nie powiedziałam tego głośno. 

- To ich nie usprawiedliwia. Ale oczywiście żadnych konsekwencji nie było. Rodzice 

tej  dziewczyny,  która  zorganizowała  imprezę,  zapłacili  grzywnę.  I  tyle.  Moja  siostra  może 

nigdy się nie ocknie, a oni tylko zapłacili grzywnę. 

Dotarliśmy już do zakrętu przed punktem obserwacyjnym. Michael zatrąbił. Z drugiej 

strony  nikt  nie  nadjeżdżał.  Wjechał  sprawnie  na  miejsce  do  parkowania,  ale  nie  wyłączył 

silnika. Siedział tylko, wpatrując się w atramentową ciemność morza i nieba. 

To  ja  wyciągnęłam  rękę  i  przekręciłam  kluczyk  w  stacyjce.  Światełka  na  desce 

rozdzielczej zgasły, pogrążając nas w nieprzeniknionym mroku. 

W samochodzie panowała ogłuszająca cisza. Na  drodze nie było  ruchu.  Wiedziałam, 

że  gdybym  otworzyła  okno,  do  środka  wdarłby  się  szum  wiatru  i  fal.  Nie  poruszyłam  się 

jednak. 

Powoli  ciemność  za  oknami  stała  się  bardziej  przejrzysta.  Byłam  nawet  w  stanie 

zobaczyć linię horyzontu, gdzie czarne niebo stykało się z jeszcze ciemniejszym oceanem. 

Michael odwrócił głowę. 

- To była Carrie Whitman - powiedział. - Dziewczyna, która wydała to przyjęcie. 

Skinęłam głową. 

- Wiem. 

- Carrie Whitman - powtórzył. - Carrie Whitman była w tym samochodzie. Tym, który 

spadł z klifu w zeszłą sobotę wieczór. 

- Chcesz powiedzieć - odezwałam się cicho  - tym, który zepchnąłeś z klifu w zeszłą 

sobotę wieczór. 

Michael  siedział  nieruchomo.  Spojrzałam  na  niego,  ale  nie  potrafiłam  odczytać 

wyrazu jego twarzy. 

Usłyszałam jednak w jego głosie ton rezygnacji. 

- Ty wiesz. - To było raczej stwierdzenie niż pytanie. - Myślałem, że tak może być. 

background image

- Po tym, co się stało dzisiaj, to masz na myśli? - Odpięłam pas. - Kiedy o mało mnie 

nie zabiłeś? 

- Tak mi przykro. - Schylił głowę i w końcu mogłam zobaczyć jego oczy. Były pełne 

łez. - Suze, nie wiem, jak zdołam... 

-  Nie  było  żadnego  seminarium  o  życiu  pozaziemskim  w  tamtym  instytucie,  co?  - 

Spojrzałam na niego gniewnie. - To znaczy, w zeszłą sobotę. Przyjechałeś tutaj i obluzowałeś 

śruby w barierce. Potem na nich zaczekałeś. Wiedziałeś, że po tańcach będą tędy przejeżdżali. 

Wiedziałeś,  że  przyjadą  i  czekałeś  na  nich.  Usłyszałeś  ten  głupi  klakson  i  wpadłeś  na  nich. 

Zepchnąłeś ich z klifu. Zrobiłeś to z zimną krwią. 

Michael  zachował  się  zaskakująco.  Wyciągnął  rękę  i  dotknął  moich  włosów  w 

miejscu, gdzie wystawały spod miękkiej czapki. 

- Wiedziałem, że zrozumiesz. Od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłem, wiedziałam, 

że ty, spośród nich wszystkich, będziesz tą, która zrozumie. 

Chciało mi się wymiotować. On niczego nie  chwytał.  Absolutnie niczego. Czy on w 

ogóle nie myślał o własnej matce? Biednej matce, która tak się ucieszyła, kiedy zadzwoniła 

do niego dziewczyna? Matce, która miała już jedno dziecko w szpitalu? Czy nie pomyślał o 

tym, jak ona się poczuje, kiedy dowie się, że jej jedyny syn jest mordercą? Czy on w ogóle o 

tym pomyślał? 

Może i pomyślał. Może uznał, że będzie zadowolona. Ponieważ pomścił siostrę. No, 

prawie, w każdym razie. Nadal pozostawały pewne niedoróbki w postaci Brada... i wszystkich 

innych  osób,  które  uczestniczyły  w  przyjęciu.  W  końcu,  dlaczego  miałby  poprzestać  na 

Bradzie? Zastanawiałam się, jak zdobył listę gości i czy zamierzał zabić wszystkich, czy też 

paru losowo wybranych. 

- A jak właściwie na to wpadłaś? - zapytał tonem, który, w jego mniemaniu, brzmiał 

czule. Ale osiągnął tylko tyle, że zrobiło mi się jeszcze bardziej niedobrze. - To znaczy, o tej 

barierce? I klaksonie? Tego nie było w gazetach. 

- Skąd wiedziałam? - Odsunęłam głowę z zasięgu jego dłoni. - Oni mi powiedzieli. 

Wydawał się trochę urażony moim gestem. 

- Oni ci powiedzieli? Co masz na myśli? 

-  Carrie.  I  Josh,  i  Felicja,  i  Mark.  Ludzie,  których  zabiłeś.  Uraza  zniknęła  z  jego 

twarzy.  Zmieszanie  ustąpiło  miejsca  zdziwieniu,  a  następnie  wyrazowi  cynizmu,  a  to 

wszystko stało się w ciągu paru sekund. 

- Och - zaśmiał się cicho. - Zgadza się. Duchy. Już przedtem próbowałaś mnie przed 

nimi ostrzec, prawda? W tym samym miejscu. 

background image

-  Śmiej  się,  ile  chcesz  -  powiedziałam.  -  Ale  prawda  jest  taka,  Michael,  że  oni 

próbowali  cię  od  jakiegoś  czasu  zabić.  A  po  tym  numerze,  jaki  wyciąłeś  z  ramblerem, 

zaczynam się poważnie zastanawiać, czy im na to nie pozwolić. 

Przestał się śmiać. 

- Suze, dajmy sobie spokój z tą twoją dziwaczną fiksacją na punkcie świata duchów. 

Mówiłem ci już: dzisiaj to był wypadek. Nie ty  miałaś siedzieć w tym samochodzie. Miałaś 

jechać ze mną. To Brad był tym, który miał zginąć, nie ty. 

-  A  co  z  Dawidem?  -  zapytałam.  -  Moim  młodszym  bratem?  On  ma  dwanaście  lat, 

Michael.  Był  w  tym  samochodzie.  Chciałeś,  żeby  on  też  zginął?  I  Jake?  Pewnie  rozwoził 

pizzę tamtej nocy, kiedy twoja siostra miała wypadek. Czy powinien umrzeć z powodu tego, 

co jej się stało? A moja przyjaciółka Gina? Przypuszczam, że ona także zasługuje na śmierć, 

mimo że nigdy nie była na przyjęciu w dolinie. 

Twarz Michaela wydawała się biała na tle skrawków nieba widocznego przez szybę za 

jego plecami. 

-  Nie  chciałem,  żeby  komuś  stała  się  krzywda  -  powiedział  dziwnie  bezbarwnym 

głosem. - Nikomu, z wyjątkiem, oczywiście, winnego. 

-  No,  to  nie  wykonałeś  za  dobrej  roboty  -  powiedziałam.  -  W  gruncie  rzeczy 

spieprzyłeś wszystko. Naprawdę sknociłeś. A wiesz, dlaczego? 

Jego oczy za szkłami okularów zwęziły się. 

- Wydaje mi się, że zaczynam się domyślać. 

-  Ponieważ  próbowałeś  zabić  kilka  osób,  które  są  mi  bliskie.  -  Przełknęłam.  Coś 

twardego,  bolesnego,  rosło  mi  w  gardle.  -  I  dlatego,  Michael,  to  się  musi  skończyć.  Tutaj. 

Teraz. 

Patrzył na mnie, mrużąc oczy. 

-  To  się  skończy,  zgadza  się.  Możesz  mi  wierzyć.  Wiedziałam,  do  czego  zmierza. 

Niemal się roześmiałam. 

Gdyby nie to bolesne coś w moim gardle, pewnie bym wybuchła śmiechem. 

- Michael, nawet nie próbuj. Nie masz pojęcia, z kim zaczynasz. 

-  Nie  -  powiedział  Michael  cicho.  -  Chyba  nie,  prawda?  Myślałem,  że  jesteś  inna. 

Myślałem, że ty, jedyna z ludzi w szkole, będziesz w stanie spojrzeć na to z mojego punktu 

widzenia. Ale teraz przekonałem się, że jesteś taka jak wszyscy. 

- Nie masz zielonego pojęcia, jak bardzo chciałabym, żeby tak było. 

- Przykro mi, Suze. - Michael odpiął pas. - Naprawdę myślałem, że ty i ja moglibyśmy 

zostać...  cóż,  chociażby  przyjaciółmi.  Odnoszę  jednak  wrażenie,  że  nie  aprobujesz  tego,  co 

background image

zrobiłem.  Mimo  że  nikt,  absolutnie  nikt,  nie  żałowałby  tych  ludzi.  Oni  tylko  marnowali 

przestrzeń, Suze. Nie wnieśliby niczego istotnego. Popatrz na Brada. Czy to byłaby tragedia, 

gdyby po prostu przestał istnieć? 

- Owszem - powiedziałam. - Dla jego ojca. Michael wzruszył ramionami. 

-  No,  może.  Mimo  to  uważam,  że  świat  byłby  lepszym  miejscem  bez  Joshów 

Saundersów i Bradów Ackermanów. - Uśmiechnął się, ale w tym uśmiechu nie było ciepła. - 

Widzę jednak, że się ze mną nie zgadzasz. A nawet mam wrażenie, że rozważasz możliwość 

powstrzymania mnie. Nie mogę na to pozwolić. 

- Więc co zamierzasz zrobić? - Spojrzałam na niego z ironią. - Zabić mnie? 

- Nie chcę tego. Wierz mi. 

A  potem  zaczął  wyłamywać  sobie  palce,  co  wywarło  na  mnie  dość  niesamowite 

wrażenie. Pomijając fakt, że wyłamywanie sobie palców przy kimś w ogóle jest dziwne, było 

to tym bardziej niepokojące, że zwróciło moją uwagę na duże dłonie Michaela, połączone w 

dodatku  z  wybitnie  muskularnymi,  żylastymi  ramionami.  Nie  jestem  delikatnym 

kwiatuszkiem,  ale  takie  dłonie,  w  połączeniu  z  takimi  ramionami,  mogły  wyrządzić  takiej 

dziewczynie jak ja poważną szkodę. 

-  Wydaje  mi  się  jednak,  że  nie  dałaś  mi  wyboru,  prawda?  Och,  pewnie.  Winna  jest 

ofiara, jakżeby inaczej? 

Nie wiem, czy powiedziałam te słowa głośno, czy tylko pomyślałam, wiem tylko, że 

brzmiały:  „Teraz  jest  odpowiedni  moment,  żeby  zjawili  się  Josh  i  jego  przyjaciele”  i  że  w 

chwilę  później,  od  strony  pasażera  pojawili  się  Josh  Saunders,  Carrie  Whitman,  Mark 

Pulsford i Felicja Bruce. 

Stali przez moment, mrugając, jakby nie byli pewni, co się stało. A potem popatrzyli 

na chłopaka za kierownicą. 

I właśnie wtedy rozpętało się piekło. 

background image

18 

Czy  tak  właśnie  miało  się  to  odbyć  według  moich  planów?  Nie  wiem.  W  pokoju 

Przyćmionego  z  pewnością  na  moment  ogarnęła  mnie  straszliwa  wściekłość.  To  na  jej 

skrzydłach,  a  nie  na  rowerze,  gnałam  w  dolinę  i  to  wściekłość  kazała  mi  wydać 

ćwierćdolarówkę na telefon i zadzwonić do Michaela. 

Ta  wściekłość  złagodniała  trochę  podczas  rozmowy  z  matką  Michaela.  Tak,  jest 

mordercą. Tak, próbował zabić mnie i gromadkę ludzi, którzy byli mi bliscy. 

Ale miał matkę. Matkę, która kochała go na tyle, żeby cieszyć się z powodu telefonu 

od dziewczyny. Być może pierwszego w jego życiu. 

A  jednak  wsiadłam  z  nim  do  samochodu.  Kazałam  zawieźć  się  do  punktu,  mimo  że 

wiedziałam, co go tam czeka. I zmusiłam go, żeby się przyznał. Do wszystkiego. Na głos. 

A potem ich wezwałam. Nie ma co do tego wątpliwości. Wezwałam Anioły z RLS. A 

kiedy się zjawiły, spokojnie wysiadłam z samochodu. 

Zgadza  się.  Usunęłam  się  z  drogi.  I  pozwoliłam  im  zrobić  to,  co  pragnęły  zrobić  od 

dłuższego czasu... Od chwili śmierci. 

Nie,  nie  jestem  z  siebie  dumna.  I  nie  mogę  powiedzieć,  że  stałam,  przyglądając  się 

temu, co się dzieje, z zadowoleniem. Kiedy odpięty przez Michaela pas owinął się znienacka 

wokół jego szyi, a fotel zaczął nieubłaganie zbliżać się do kierownicy, miażdżąc mu nogi, nie 

czułam satysfakcji. 

Zupełnie odwrotnie niż Anioły. 

Miały  swoje  powody.  Bardzo  się  rozwinęły,  jeśli  chodzi  o  umiejętności 

telekinetyczne.  Nie  bawiły  się  już  wodorostami  ani  nie  niszczyły  świątecznych  dekoracji. 

Wspólnie miały dość siły, żeby włączyć światła  samochodu i uruchomić  wycieraczki. Przez 

zamknięte  okna  dobiegał  ryk  radia.  Britney  Spears  wypłakiwała  swoje  serdeczne  żale, 

podczas  gdy  Michael  Meducci  usiłował  zerwać  pas  ze  swojej  szyi.  Wóz  zaczął  się  kołysać, 

wewnątrz  rozbłysło  niesamowite  światło,  jakby  na  desce  rozdzielczej  zainstalowano 

halogeny. 

Przez cały ten  czas Anioły z RLS stały  w upiornej ciszy, z rękami wyciągniętymi  w 

stronę  wozu  i  oczami  utkwionymi  w  Michaelu.  To  znaczy,  nawet  jak  na  duchy  wyglądały 

przerażająco  -  otoczone  nieziemską  poświatą  dziewczęta  w  długich,  ozdobionych  kwiatami 

sukniach  i  chłopcy  w  eleganckich  garniturach.  Zadrżałam,  patrząc  na  nich,  i  to  nie  tylko  z 

powodu zimnej bryzy wiejącej od morza. 

background image

Przyznaję  to  niechętnie,  ale  to  Britney  Spears  wyrwała  mnie  z  transu.  Jest  dość 

przyjemna, ale umrzeć, słuchając jej? To mi się wydawało zbyt okrutne. 

No i była jeszcze nieszczęsna pani Meducci. Straciła już jedno dziecko. Prawie. Czy 

mogłam tak po prostu stać z boku i patrzeć, jak traci drugie? 

Parę minut, może nawet sekund, wcześniej odpowiedź na to pytanie brzmiałaby „tak”. 

Kiedy już jednak do tego doszło, nie byłam w stanie tego znieść. Miałam za sobą za wiele lat 

mediacji. Za wiele lat i za wiele śmierci. Nie mogłam stać z boku i spokojnie pozwolić na to, 

by na moich oczach umarła kolejna osoba. 

Wykrzywiona twarz Michaela stała się fioletowa, okulary przekręciły mu się na nosie, 

kiedy w końcu zawołałam: 

- Przestańcie! 

Samochód  natychmiast  przestał  się  kołysać.  Wycieraczki  zamarły.  Britney  urwała  w 

pół słowa, a fotel Michaela zaczął powoli wracać na swoje miejsce. Ucisk na jego szyi zelżał 

na tyle, że mógł zaczerpnąć tchu. Opadł na oparcie fotela, ogłupiały i przerażony, oddychając 

ciężko. 

Josh zamrugał gwałtownie jak ktoś właśnie wybudzony z transu. 

- Co znowu? - zapytał z irytacją. 

- Przykro mi. Ale nie mogę wam na to pozwolić. 

Josh i pozostali wymienili spojrzenia. Mark odezwał się pierwszy. Parsknął śmiechem, 

mówiąc: 

- Ach tak! 

A potem nagle znowu włączyło się radio i samochód zakołysał się wściekle. 

Zareagowałam  błyskawicznie  i  z  całą  stanowczością,  wbijając  Markowi  Pulsfordowi 

pięść  w  żołądek.  Na  tyle  zakłóciło  to  skupienie  Aniołów,  że  Michael  zdołał  otworzyć 

drzwiczki samochodu i wysunąć się na zewnątrz, zanim coś znowu zaczęło go dusić. Padł na 

żwir, jęcząc. 

Mark z kolei bardzo szybko przyszedł do siebie po moim ataku. 

- Ty suko - warknął rozzłoszczony. - Czego chcesz? 

- Tak. - Josha wyraźnie ogarniała furia. Jego niebieskie oczy lśniły jak odłamki lodu, 

kiedy zwrócił je w moją stronę. - Najpierw mówisz, że nie możemy go zabić, potem mówisz, 

że możemy. Potem, że nie możemy. Wiesz co? Mamy dość tego  gównianego pośrednictwa. 

Zabijemy go i nie ma o czym mówić. 

Samochód zatrząsł się tak bardzo, jakby miał się przewrócić prosto na Michaela. 

background image

- Nie! - krzyknęłam. - Posłuchajcie, nie miałam racji, jasne? Mnie też próbował zabić i 

przyznaję, trochę mi odbiło. Ale wierzcie mi, to nie jest metoda... 

- Mów za siebie - powiedział Josh. 

W  sekundę  później  leciałam  do  tyłu,  oderwana  od  ziemi  przez  taki  strumień  energii, 

jakby w samochodzie Michaela nastąpił wybuch. 

Dopiero  kiedy  wylądowałam  po  drugiej  stronie  parkingu,  uświadomiłam  sobie,  że 

żadnego wybuchu nie było. To tylko Anioły połączyły swoją energię psychiczną, kierując ją 

w moją stronę. Zostałam odrzucona, jak strząśnięta ze stołu mrówka. 

Chyba  wtedy  zrozumiałam,  że  mam  kłopoty.  Dotarło  do  mnie,  że  spuściłam  ze 

smyczy potwora. A właściwie cztery potwory. 

Usiłowałam  stanąć  na  nogach,  kiedy  Jesse,  prawie  tak  samo  zły  jak  Josh, 

zmaterializował się koło mnie. 

)ombre de Dios - usłyszałam jego szept, kiedy zobaczył, co się stało. Potem spojrzał 

na mnie i wyciągnął rękę, żeby pomóc mi wstać. - Odwróciłem się na chwilę, a oni zniknęli. 

Wezwałaś ich? 

Krzywiąc się, ale nie z bólu, ujęłam jego dłoń, pozwalając mu podciągnąć się do góry. 

- Tak - przyznałam, otrzepując się z brudu. - Ale nie... ja nie chciałam, żeby do tego 

doszło. 

Jesse spojrzał na Michaela, który usiłował odczołgać się od wirującego samochodu. 

-  )ombre  de  Dios,  Susannah  -  powtórzył  Jesse  z  niedowierzaniem.  -  Czego  się 

spodziewałaś? Musiałaś przyprowadzić tego chłopaka akurat tutaj? A teraz prosisz ich, żeby 

go nie zabili? - Kręcąc głową, Jesse ruszył w stronę Aniołów. 

-  Nie  rozumiesz  -  zaprotestowałam,  drepcząc  za  nim.  -  On  próbował  mnie  zabić.  I 

Profesora, i Ginę, i Przyćmionego, i... 

-  Więc  dlatego?  Susannah,  jeszcze  się  nie  nauczyłaś,  że  nie  jesteś  zabójczynią?  - 

Spojrzenie ciemnych oczu Jesse'a przeszyło mnie na wylot. - Bądź łaskawa nie zachowywać 

się jakbyś nią była. Jedyną osobą, która może ponieść w związku z tym straty, jesteś ty. 

Tak  mnie  zdumiał  wyrzut  w  jego  głosie,  że  łzy  napłynęły  mi  do  oczu.  Naprawdę. 

Prawdziwe łzy Byłam wściekła. Płakałam, ponieważ byłam na niego wściekła. Nie dlatego że 

zranił moje uczucia. Wcale nie. 

Jesse jednak nie zauważył mojej wściekłości. Odwrócił się do mnie tyłem, maszerując 

w  stronę  Aniołów.  W  chwilę  później  samochód  przestał  się  kiwać,  wycieraczki  i  radio 

uspokoiły  się,  a  światła  zgasły  Anioły  były  silne,  to  prawda,  ale  Jesse  umarł  znacznie 

wcześniej. 

background image

- Wracajcie na plażę - zwrócił się do nich Jesse. Josh zaśmiał się głośno. 

- Żartujesz, co? - parsknął. 

- Nie żartuję - zapewnił Jesse. 

- Nie ma mowy - odezwał się Mark Pulsford. 

- Ona nas wezwała. - Carrie wskazała na mnie ręką. - Powiedziała, że to w porządku. 

Jesse nie odwrócił głowy w stronę, którą wskazywała Carrie. Widać było, że nie jest 

ze mnie zadowolony. 

- Teraz mówi, że nie jest w porządku - poinformował ich Jesse. - Zrobicie to, co ona 

powie. 

- Nie rozumiesz? - Oczy Josha zalśniły energią, która go przepełniała. - On nas zabił. 

Zabił nas. 

- I zostanie za to ukarany - powiedział Jesse spokojnie. - Ale nie przez was. 

- No to przez kogo? - chciał wiedzieć Josh. 

- Przez legalny sąd. 

- Gówno! - wrzasnął Josh. - To bzdura, człowieku! Czekaliśmy na to przez cały dzień! 

Stary  mówił,  że  tak  będzie,  ale  nie  zauważyłem,  żeby  interesowali  się  nim  chłopcy  w 

niebieskich mundurkach. A ty? Nie wierzę, że tak będzie. Więc pozwól nam dać mu nauczkę 

po naszemu. 

Jesse  pokręcił  głową.  Niebezpieczny  gest  w  obecności  czterech  niemożliwych  do 

opanowania młodych duchów. Ale tak się właśnie zachował. 

Przysunęłam  się  do  Jesse'a,  kiedy  Anioły  zamigotały  z  wściekłości.  Stanęłam  na 

palcach, żeby mógł usłyszeć mój szept: 

- Ja biorę dziewczyny. Ty chłopców. 

-  Nie.  -  Jesse  spojrzał  na  mnie  ponuro.  -  Odejdź,  Susannah.  Kiedy  będą  zajęci  mną, 

biegnij  na  szosę  i  zatrzymaj  pierwszy  lepszy  samochód.  A  potem  uciekaj  w  bezpieczne 

miejsce. 

Hm, pewnie. Jasna sprawa. 

- Zostawić cię na pastwę ich wszystkich? - Popatrzyłam na niego gniewnie. - Coś ty, 

głupi? 

-  Susannah  -  syknął.  -  Nie  rozumiesz.  Oni  cię  zabiją...  Roześmiałam  się.  Po  prostu 

parsknęłam  śmiechem.  Cała  złość  na  niego  gdzieś  się  ulotniła.  Jesse  miał  rację.  Nie 

rozumiałam. 

- Niech tylko spróbują - wycedziłam. I w tym momencie się na nas rzucili. 

background image

Przypuszczam,  że  Anioły  przyjęły  podobną  taktykę,  na  jaką  ja  usiłowałam  namówić 

Jesse'a, ponieważ dziewczęta rzuciły się na mnie, a chłopcy na niego. Nie zmartwiło mnie to 

zbytnio. Dwie na jedną to raczej nieuczciwe, ale, pomijając ich telekinetyczne moce, czułam, 

że  nasze  siły  są  wyrównane.  Carrie  i  Felicja  nie  brały  za  życia  udziału  w  bójkach  -  co  nie 

budziło  wątpliwości,  sądząc  po  sposobie,  w  jaki  zaatakowały  -  nie  miały  więc  rzetelnej 

wiedzy o tym, gdzie należy walnąć pięścią, żeby uzyskać najlepszy efekt. 

Tak  przynajmniej  myślałam,  zanim  zaczęły  mnie  tłuc.  To,  czego  nie  wzięłam  pod 

uwagę,  to  fakt,  że  te  dziewczyny  -  ich  chłopcy  również  -  były  naprawdę,  ale  to  naprawdę 

wściekłe. 

I  jak  się  tak  dobrze  zastanowić,  mieli  prawo.  No  dobrze,  może  byli  nieprzyjemni, 

kiedy  żyli  -  nie  należeli  raczej  do  ludzi,  z  którymi  miałabym  ochotę  przebywać,  z  tą  ich 

obsesją na punkcie imprezowania i przekonaniu o przynależności do wąskiej elity wybrańców 

- ale byli młodzi. Zapewne wyrośliby jeśli nie na myślących, to przynajmniej na użytecznych 

obywateli. 

Michael Meducci im to jednak uniemożliwił. Dlatego zionęli wściekłością. 

Ich  zachowanie  nie  było  z  pewnością  bez  zarzutu.  Zorganizowali  przyjęcie,  podczas 

którego  Lila  Meducci  doznała  poważnego  urazu  nie  tylko  z  powodu  własnej  głupoty,  ale 

także niedbalstwa Aniołów i ich rodziców. 

Ale to, jak się wydaje, nie przyszło im do głowy. Nie, jeśli chodzi o Anioły z RLS, to 

je oszukano. Pozbawiono podstępnie życia. I ktoś musi za to zapłacić. 

Tym kimś jest Michael Meducci. Oraz każdy, kto stanął im na drodze do celu. 

Ich gniew był wspaniały. Naprawdę. Nie sądzę, żebym kiedyś była tak całkowicie, w 

stu procentach, wściekła, jak te duchy. Och, bywałam wściekła, spokojna głowa. Ale nigdy aż 

tak ani przez tyle czasu. 

Anioły z RLS poniosła furia. A wyżywały ją na mnie i na Jessie. 

Nie zauważyłam nawet pierwszego ciosu. Spowodował, że obróciłam się, jak rambler 

po zderzeniu z ciężarówką. Poczułam, że pęka mi warga. Trysnęła fontanna krwi i ochlapała 

suknie dziewcząt. 

Nie zwróciły na to uwagi. Po prostu uderzyły jeszcze raz. 

Nie myślcie, że im nie oddawałam. Oddawałam. Byłam dobra. Naprawdę dobra. 

Tylko że nie dość dobra. Muszę na nowo przemyśleć teorię walki dwie - na - jedną. To 

nie było w porządku. Felicja Bruce i Carrie Whitman mnie mordowały. 

A ja nie mogłam nic zrobić. 

background image

Nie  mogłam  nawet  zerknąć  w  bok,  żeby  sprawdzić,  czy  Jesse  radzi  sobie  lepiej  ode 

mnie.  Za  każdym  razem,  kiedy  próbowałam  odwrócić  głowę,  odrzucało  ją  uderzenie  pięści. 

Przestałam  cokolwiek  widzieć.  Krew  z  rozbitego  czoła  zalała  mi  oczy.  Może  to  to,  a  może 

któryś  z  ciosów  spowodował  pęknięcie  naczyń  krwionośnych  w  gałkach  ocznych.  Miałam 

nadzieję,  że  chociaż  Jesse'owi  nic  się  nie  stało.  Jasne,  że  nie  mógł  umrzeć.  Jedyną  myślą, 

która pałętała mi się po głowie, było: 

Cóż,  jeśli  mnie  zabiją,  to  w  końcu  dowiem  się,  dokąd  wszyscy  odchodzą.  Kiedy 

pośrednik ich do tego zmusi. 

W pewnym momencie potknęłam się na czymś ciepłym i raczej miękkim. Niczego nie 

byłam w stanie zobaczyć, dopóki to coś nie wyjęczało mojego imienia. 

- Suze... 

Początkowo  nie  rozpoznałam  głosu.  Po  chwili  zdałam  sobie  sprawę,  że  to  Michael, 

który  musiał  mieć  zgniecione  gardło  po  duszeniu  pasem.  Wydawał  jedynie  chrapliwe 

dźwięki. 

- Suze - wydusił. - Co się dzieje? 

Przerażenie w jego głosie świadczyło o tym, że bał się teraz co najmniej tak samo jak 

Josh, Carrie, Mark i Felicja, kiedy staranował ich samochód, spychając ich w objęcia śmierci. 

Dobrze  mu  tak,  pomyślałam  w  tej  odległej  części  mego  umysłu,  która  nie  była  pochłonięta 

wymyślaniem prób ucieczki przed sypiącymi się na mnie ciosami. 

- Suze - jęknął Michael. - Zatrzymaj to. 

Jakbym była w stanie to zrobić. Jakbym była w stanie kontrolować to, co się ze mną 

dzieje. Jeśli to przeżyję - co nie wydawało się prawdopodobne - dokonam poważnych zmian 

w moim życiu. Po pierwsze i przede wszystkim z większym oddaniem będę ćwiczyła kick - 

boxing. 

A  potem  coś  się  stało.  Nie  mogę  powiedzieć  co,  bo  jak  już  wspomniałam,  zawiódł 

mnie zmysł wzroku. 

Ale słyszałam. A to, co usłyszałam, brzmiało jak najpiękniejsza muzyka na świecie. 

To  była  syrena.  Policyjna  czy  też  straży  pożarnej,  a  może  karetki.  Zbliżała  się  coraz 

bardziej i bardziej, aż w końcu usłyszałam chrzęst kół na żwirze tuż przede mną. Uderzenia 

pięści,  którymi  częstowano  mnie  bez  wytchnienia,  ustały  nagle,  a  ja  rozpłaszczyłam  się  na 

Michaelu, który odpychał mnie słabo, powtarzając: 

- Gliny. Złaź ze mnie. To gliny. Muszę uciekać. Sekundę później dotknęły mnie czyjeś 

ręce. Ciepłe ręce. 

Nienależące do duchów. Ludzkie ręce. A potem odezwał się męski głos: 

background image

- Nie martw się, panienko. Trzymamy cię. Trzymamy cię. Możesz stać? 

Mogłam,  ale  utrzymanie  się  na  nogach  wywoływało  fale  bólu  rozchodzące  się  po 

całym ciele. Rozpoznałam ten ból. Był tak silny, że aż śmieszny... Tak zabawny, że zaczęłam 

chichotać.  Naprawdę. Śmieszne, że coś może aż tak boleć. Taki ból oznaczał, że coś uległo 

złamaniu. 

Potem wsunięto coś pode mnie i kazano mi się położyć. Palący, piekący ból sprawił, 

że ponownie zachichotałam. Zobaczyłam jeszcze więcej dłoni. 

Usłyszałam znajomy głos wołający mnie po imieniu i płynący z bardzo daleka. 

- Susannah, Susannah, to ja, ojciec Dominik. Czy mnie słyszysz, Susannah? 

Otworzyłam oczy. Ktoś wytarł z nich krew. Znowu widziałam. 

Leżałam  na  noszach.  Wokół  błyskało  czerwone  i  białe  światło.  Dwóch  sanitariuszy 

zajmowało się raną na mojej głowie. 

Ale nie to mnie bolało. Klatka piersiowa. Żebra. Chyba złamane. Czułam to. 

Zamajaczyła  nade  mną  twarz  ojca  Dominika.  Próbowałam  się  uśmiechnąć,  coś 

powiedzieć, ale nie mogłam. Za bardzo bolała mnie warga. 

-  Gina  do  mnie  zadzwoniła  -  powiedział  ojciec  Dominik  w  odpowiedzi  na  pytanie, 

które  wyczytał  w  moim  wzroku.  -  Od  niej  wiem,  że  miałaś  się  spotkać  z  Michaelem. 

Domyśliłem  się,  gdy  powtórzyła  mi,  co  mówiłaś  o  dzisiejszym  wypadku,  że  właśnie  w  to 

miejsce go przyprowadzisz. Och, Susannah jak bardzo żałuję, że to zrobiłaś. 

- Tak - powiedział jeden z sanitariuszy. - Ładnie ją urządził. 

-  Hej  -  jego  partner  uśmiechnął  się  promiennie  od  ucha  do  ucha  -  odpłaciła  mu 

pięknym za nadobne. Stłukła go na kwaśne jabłko. 

Michael.  Mówili  o  Michaelu.  O  kim  innym  mieliby  mówić?  Żaden  z  nich,  z 

wyjątkiem ojca Dominika, nie mógł widzieć Jesse'a czy Aniołów z RLS. Widzieli tylko nas 

dwoje,  Michaela  i  mnie,  oboje  pobitych  niemal  na  śmierć.  Uznali,  rzecz  jasna,  że 

załatwiliśmy się nawzajem. Kogo innego mogliby o to podejrzewać? 

Jesse. Na wspomnienie o nim serce zaczęło mi kołatać między połamanymi żebrami. 

Gdzie się podział Jesse? Podniosłam głowę, rozglądając się za nim gorączkowo. Widziałam 

tylko morze umundurowanych policjantów. Czy nic mu się nie stało? 

Ojciec Dominik źle odczytał mój strach. Powiedział uspokajająco: 

-  Michael  dojdzie  do  siebie.  Uszkodzona  krtań,  parę  skaleczeń  i  siniaków.  To 

wszystko. 

background image

- Tak. - Sanitariusz wyprostował się. Szykowali się, żeby załadować mnie do karetki. - 

Nie  bądź  za  skromna,  dziewczyno  -  powiedział.  -  Porządnie  oberwał.  Wierz  mi,  nieprędko 

zapomni o tej małej wycieczce. 

- Zwłaszcza że posiedzi sobie długo za kratkami - dodał jego partner, puszczając oko. 

Kiedy pakowali mnie do karetki, zauważyłam, że Michael wcale nie siedzi w osobnym 

ambulansie,  ale  na  tylnym  siedzeniu  policyjnego  wozu.  Ręce,  jak  się  wydaje,  miał  skute  za 

plecami.  Mogło  go  boleć  gardło,  ale  mówił  przez  cały  czas.  Szybko  i  o  ile  mogłam 

wnioskować  z  wyrazu  jego  twarzy,  z  dużym  przejęciem,  zwracając  się  do  mężczyzny  w 

garniturze, zapewne detektywa. Mężczyzna od czasu do czasu pisał coś w notesie. 

- Widzisz? - Sanitariusz uśmiechnął się do mnie. - Śpiewa jak kanarek. Nie musisz się 

bać, że wpadniesz na niego w poniedziałek w szkole. 

Zastanawiałam  się,  czy  Michael  się  przyznał.  Jeśli  tak,  to  do  czego?  Czy  mówił  o 

Aniołach? A może o tym, co zrobił z ramblerem? 

A  może  tylko  wyjaśniał  policjantowi,  co  mu  się  stało?  Ze  zaatakowała  go  jakaś 

niewidzialna, potężna siła, ta sama, która połamała mi żebra, rozcięła głowę i wargę? 

Detektyw  nie  wyglądał  na  szczególnie  poruszonego  tym  co  słyszy.  Wiem  jednak  z 

doświadczenia, że detektywi zawsze tak wyglądają. 

W chwili gdy zamykano drzwi karetki, ojciec Dominik zawołał: 

- Nie martw się, Susannah. Powiem twojej mamie, gdzie jesteś. 

Czy muszę zaznaczać, że jeśli to miało mnie pocieszyć, to odniosło raczej odwrotny 

skutek? 

Ale zaraz potem zadziałała morfina. I stwierdziłam, że nic mnie już nie obchodzi. 

background image

19 

Nie  tak  wyobrażałam  sobie  spędzenie  przerwy  wiosennej  -  westchnęła  Gina.  -  Hej  - 

podniosłam  głowę  znad  egzemplarza  „Cosmo”,  który  mi  przyniosła  -  powiedziałam,  że  mi 

przykro. Czego jeszcze chcesz? 

Ginę zaskoczyła gwałtowność w moim głosie. 

- Nie mówić, że się dobrze nie bawiłam - zapewniła. - Mówię tylko, że nie tak to sobie 

wyobrażałam. 

- Och, w porządku. - Odrzuciłam magazyn na kołdrę. - Owszem, to musiała być niezła 

zabawa, odwiedzać mnie w szpitalu. 

Nie  mogłam  mówić  szybko  i  wyraźnie  ze  względu  na  szwy  w  wardze.  Nie  miałam 

pojęcia, jak wyglądam, bo mama poinstruowała wszystkich, łącznie z pracownikami szpitala, 

żeby  nie  dopuszczali  mnie  w  pobliże  luster,  w  związku  z  czym  oczywiście  nabrałam 

przekonania,  że  wyglądam  obrzydliwie.  Było  to  jednak  mądre  posunięcie,  wziąwszy  pod 

uwagę,  co  wyczyniam,  kiedy  wyskoczy  mi  choćby  pryszcz.  Jedno  jest  pewne,  mój  głos 

brzmiał dziwacznie. 

-  To  jeszcze  tylko  parę  godzin  -  powiedziała  Gina.  -  Czekamy  na  wyniki  drugiego 

rezonansu  magnetycznego.  Jeśli  wszystko  będzie  w  porządku,  wypuszczą  cię.  Plaża  będzie 

nasza. I tym razem - zerknęła w stronę drzwi, upewniając się, że są dobrze zamknięte i nikt 

nie może nas słyszeć - nie pojawią się żadne wredne duchy, żeby wszystko popsuć. 

Cóż,  to  się  akurat  zgadzało.  Aresztowanie  Michaela,  chociaż  pozbawione  efektów 

specjalnych,  zadowoliło  Anioły  Wolałyby  zapewne  widzieć  go  martwym,  ale  kiedy  ojciec 

Dominik przekonał je, jak ciężko chłopiec tak wrażliwy, jak Michael, przeżyje kalifornijskie 

więzienie,  opuściła  ich  mordercza  furia.  Poprosiły  nawet  ojca  Dominika,  żeby  przekazał 

Jesse'owi i mnie, jak bardzo im przykro z powodu przerobienia nas na krwawą miazgę. 

Ja osobiście nie miałam ochoty im przebaczać, nawet kiedy ojciec Dominik zapewnił 

mnie, że Anioły przeniosły się w przeznaczone im po śmierci miejsce - gdziekolwiek to jest - 

i nie będą mnie już nigdy niepokoiły. 

Nie dowiedziałam się, jakie zdanie ma na ten temat Jesse. Od owej okropnej nocy nie 

raczył  zaszczycić  swoją  obecnością  ojca  Doma  ani  mnie.  Bałam  się,  że  jest  ze  mnie  bardzo 

niezadowolony. Zdając sobie sprawę z tego, że to wszystko moja wina, nie miałam do niego 

pretensji.  A  jednak  pragnęłam,  żeby  się  pokazał,  choćby  po  to,  by  na  mnie  jeszcze  trochę 

powrzeszczeć. Tęskniłam za nim. Bardziej niż było wskazane dla zdrowia. 

background image

Niech szlag trafi madame Zarę za to, że miała rację. 

- Szkoda, że nie słyszysz, co o tobie mówią w szkole - powiedziała Gina. Siedziała w 

nogach mojego szpitalnego łóżka, odziana w bikini, na które narzuciła sukienkę w stylu lalki 

Barbie,  w  lamparcie  łatki.  Chciała  zmarnować  możliwie  jak  najmniej  czasu,  kiedy  znowu 

wybierzemy się na plażę. 

-  Och,  naprawdę?  -  Usiłowałam  oderwać  myśli  od  Jesse'a,  co  nie  było  łatwe.  -  Co 

takiego mówią? 

- No, wiesz, twoja przyjaciółka Cee Cee pisze o tobie historię w szkolnej gazecie... Jak 

wpadłaś na to, że to Michael popełnił te wszystkie odrażające zbrodnie i jak w charakterze de-

tektywa amatora zastawiłaś na niego pułapkę... 

- O czym z pewnością usłyszała od ciebie - stwierdziłam sucho. 

Gina przybrała niewinny wyraz twarzy. 

-  Nie  wiem,  o  czym  mówisz.  Te  są  od  Adama  -  Wskazała  ogromny  bukiet  róż  na 

parapecie. - A pan Walden, jak twierdzi Jake, urządził składkę, żeby kupić dla ciebie komplet 

książek  Nancy  Drew.  Chyba  uważa,  że  masz  fioła  na  punkcie  rozwiązywania  zagadek 

kryminalnych. 

Pan Walden miał rację. Tyle że nie miałam fioła na punkcie rozwiązywania zagadek 

kryminalnych. 

- Och, a twój ojczym myśli o kupieniu mustanga - dodała Gina. 

Skrzywiłam się i natychmiast tego pożałowałam. Trudno robić miny z obolałą wargą, 

nie mówiąc już o szwach na głowie. 

- Mustanga? - Pokręciłam głową. - Jak my się wszyscy pomieścimy w mustangu? 

- Nie dla was, dziecinko. Dla siebie. Wam odda land - rovera. No, to brzmi sensownie. 

-  A  co...  -  Chciałam  ją  zapytać  o  Jesse'a.  W  końcu  dzieli  z  nim  pokój,  w  związku  z 

tym, że zabrano mnie do szpitala na całodobową obserwację. Tylko że ona o tym nie wie. To 

znaczy, o Jessie. Jeszcze jej nie powiedziałam. 

A teraz, no cóż, nie było chyba specjalnie powodu, żeby to zrobić, kiedy przestał się 

do mnie odzywać. 

-  Co  z  Michaelem?  -  zapytałam.  Żaden  z  odwiedzających  -  mama  i  ojczym,  Śpiący, 

Przyćmiony i Profesor, Cee Cee i Adam, nawet ojciec Dominik - nie zająknęli się ani słowem 

na jego temat. Lekarze wmówili im, że to mogłoby być dla mnie zbyt „bolesne”. 

Też coś. Powiedzieć wam, co jest bolesne? Mieć dwa złamane żebra i świadomość, że 

przez  długie  tygodnie  będzie  się  musiało  występować  na  plaży  w  jednoczęściowym 

kostiumie, żeby ukryć czarnosine ślady. 

background image

-  Michael?  -  Gina  wzruszyła  ramionami.  -  Cóż,  miałaś  rację.  Co  do  tego,  że  trzyma 

różne rzeczy w komputerze. Policja uzyskała nakaz, skonfiskowała jego komputer i znalazła 

wszystko  -  dziennik,  e  -  maile,  schemat  hamulców  ramblera.  W  dodatku  znaleźli  klucz 

francuski, którego użył. Wiesz, do odkręcenia śrub w barierce. A także cęgi, którymi przeciął 

linkę  hamulcową  ramblera.  Na  ostrzach  był  olej  hamulcowy.  Zdaje  się,  że  chłopak  niezbyt 

starannie po sobie posprzątał. 

Coś wiem na ten temat. 

Aresztowano  go  pod  zarzutem  poczwórnego  morderstwa  pierwszego  stopnia  -  na 

Aniołach z RLS - oraz sześciu usiłowań zabójstwa: naszej piątki z ramblera oraz mnie, jako 

że policja była przekonana, iż w punkcie to Michael mnie tak urządził. 

Nie  wyprowadzałam  ich  z  błędu.  Nie  zamierzałam  oświadczyć:  „A  co  do  moich 

obrażeń...  Tak,  Michael  nie  ma  z  tym  nic  wspólnego.  Nie,  zrobiły  to  duchy  jego  ofiar, 

ponieważ nie pozwoliłam im go zabić”. 

Uznałam,  że  lepiej  pozwolić  im  wierzyć,  że  to  Michael  odpowiada  za  moje  złamane 

żebra i szwy na głowie, nie wspominając o dwóch na wardze. Cóż, w końcu zamierzał mnie 

zamordować.  Anioły  mu  przeszkodziły.  Jak  się  tak  dobrze  zastanowić,  właściwie  uratowały 

mi życie. 

Owszem. Żeby móc mnie zabić. 

-  No,  więc  słuchaj  -  mówiła  Gina.  -  Twoja  kara,  areszt  domowy,  wiesz,  za  to,  że 

wymknęłaś  się  z  domu  i  pojechałaś  samochodem  z  Michaelem  mimo  wyraźnego  zakazu, 

zacznie się dopiero po moim wyjeździe. Cztery dni spędzimy na plaży. Do szkoły nie możesz 

chodzić.  Nie  ze  złamanymi  żebrami.  Nie  byłabyś  w  stanie  siedzieć.  Z  pewnością  jednak 

możesz  leżeć,  no  wiesz,  na  ręczniku.  Powinno  mi  się  udać  przekonać  twoją  mamę 

przynajmniej co do tego. 

- Brzmi sensownie - stwierdziłam. 

-  Sup  -  powiedziała  Gina.  Miała  chyba  na  myśli  „super”,  tylko  że  skróciła  to  słowo. 

Śpiący  też  często  skraca  wyrazy,  ponieważ  jest  za  leniwy,  żeby  wymawiać  je  w  całości.  Z 

pizzy  zrobiła  się  w  związku  z  tym  „ca”,  Gina  została  „G”.  Miała  więcej  wspólnego  ze 

Śpiącym, niż podejrzewałam. 

- Pójdę po colę - powiedziała, wstając z łóżka. Uważała, aby nie trząść materacem, na 

co  zwróciła  jej  uwagę  pielęgniarka,  która  już  dwa  razy  zaglądała  do  sali.  Jakbym  nie 

pochłonęła  dostatecznej  ilości  tylenolu  z  kodeiną,  żeby  nie  czuć  bólu.  Można  by  pewnie 

spuścić mi sejf na głowę, a ja prawdopodobnie nawet bym tego nie poczuła. 

- Chcesz? - zapytała Gina, zatrzymując się przy drzwiach. 

background image

- Pewnie - powiedziałam. - Tylko... 

- Tak, tak ~ rzuciła przez ramię, znikając za drzwiami - postaram się o jakąś słomkę. 

Starannie  poprawiłam  poduszki  i  usiadłam,  patrząc  przed  siebie  niewidzącym 

wzrokiem. Tak się zachowują ludzie na prochach przeciwbólowych. 

Zachowałam  jednak  jasność  umysłu.  Otóż  myślałam  o  tym,  co  powiedział  ojciec 

Dominik, kiedy odwiedził mnie parę godzin temu. To zakrawa na ironię, ale następnego dnia 

po aresztowaniu Michaela, jego siostra Lila Meducci wybudziła się ze śpiączki. 

Och,  może  nie  usiadła  od  razu,  domagając  się  miseczki  chipsów.  Nadal  jest  mocno 

zaburzona.  Według  ojca  Dominika  powrót  do  stanu  sprzed  wypadku  może  zająć  miesiące  i 

lata,  o  ile  w  ogóle  jest  możliwy.  Wiele  czasu  upłynie,  zanim  zacznie  samodzielnie  chodzić, 

mówić, nawet jeść. 

Ale żyje. Żyje i jest świadoma. Niewielka pociecha dla nieszczęsnej pani Meducci, ale 

zawsze coś. 

Kiedy  tak  rozmyślałam  nad  zmiennymi  kolejami  życia,  usłyszałam  szelest. 

Odwróciłam  głowę  akurat  w  porę,  żeby  przyłapać  Jesse'a  na  tym,  jak  usiłuje  się 

zdematerializować. 

-  Och,  nie,  przestań  -  jęknęłam,  prostując  się,  co  wywołało  ostry  ból  w  żebrach.  - 

Wracaj natychmiast. 

Podszedł do mnie z głupawym wyrazem twarzy. 

- Myślałem, że śpisz, więc postanowiłem wrócić później. 

-  Akurat  -  prychnęłam.  -  Zobaczyłeś,  że  nie  śpię,  więc  postanowiłeś  wrócić  później, 

kiedy na pewno będę spała. - Nie mieściło mi się to w głowie. Nie mogłam pojąć, jak mógł 

zrobić  coś  takiego.  To  zabolało  mocniej  niż  żebra.  -  Teraz  będziesz  mnie  odwiedzał  tylko 

wtedy, kiedy będę nieprzytomna? O to chodzi? 

-  Miałaś  ciężkie  przeżycia  -  powiedział  Jesse.  Wydawał  się  wyjątkowo  zmieszany.  - 

Twoja mama mówiła wszystkim, żeby nie robili niczego, co mogłoby cię przygnębić. 

- Twój widok mnie nie przygnębia - zapewniłam. 

Byłam urażona. Naprawdę. Wiedziałam, że Jesse jest na mnie wściekły, no, wiecie, w 

związku z tym zwabieniem - Michaela - - na - punkt - widokowy - żeby - Anioły - z - RLS - 

mogły - go - zabić - ale to, że nie chce nawet ze mną rozmawiać... 

No, to było trudne do zniesienia. 

Przykrość, jaką odczuwałam, musiała się odmalować na mojej twarzy, bo kiedy Jesse 

odezwał się znowu, mówił najłagodniejszym tonem, jaki u niego słyszałam. 

- Susannah ja... 

background image

- Nie - przerwałam mu - pozwól, że ja powiem to pierwsza. Przykro mi. Przykro mi z 

powodu wczorajszego zajścia. To wszystko moja wina. Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłam. I 

nigdy, przenigdy sobie nie wybaczę, że cię w to wciągnęłam. 

- Susannah... 

- Jestem najgorszą pośredniczką - ciągnęłam. Kiedy raz zaczęłam, trudno mi się było 

zatrzymać.  -  Najgorszą  z  możliwych.  Powinni  mnie  wywalić  ze  związku  pośredników.  Po-

ważnie. Nie mogę uwierzyć, że zrobiłam coś tak głupiego. I nie miałabym do ciebie pretensji, 

gdybyś  już  nigdy  się  do  mnie  nie  odezwał.  Tylko...  -  Spojrzałam  na  niego,  zdając  sobie 

sprawę,  że  mam  oczy  pełne  łez.  Tym  razem  jednak  nie  wstydziłam  się  tego.  -  Ale  zrozum, 

próbował zabić moją rodzinę. Nie mogłam pozwolić, żeby mu się to upiekło. Rozumiesz? 

Jesse zrobił coś, czego nie robił nigdy dotąd. Wątpię też, żeby kiedyś to powtórzył. 

A  stało  się  to  tak  szybko,  że  później  nie  byłam  pewna,  czy  to  nie  przypadkiem 

sprawka mojej ożywionej lekami wyobraźni. 

Jednak jestem niemal pewna, że wyciągnął rękę i dotknął mojego policzka. 

I  to  wszystko.  Przepraszam,  jeśli  spodziewaliście  się  czegoś  więcej.  Dotknął  tylko 

mojego  policzka  jedynej,  jak  sądzę,  części  mojego  ciała,  która  nie  była  podrapana, 

posiniaczona czy złamana. 

Ale  to  nie  miało  znaczenia.  Dotknął  mojego  policzka.  Musnął  go  wierzchem  dłoni. 

Nie opuszkami palców. Potem opuścił rękę. 

- Tak, querida - powiedział. - Rozumiem. 

Serce biło mi tak mocno, że byłam pewna, iż on to słyszy Ado tego, o czym pewnie 

nie muszę wspominać, żebra doskwierały mi naprawdę porządnie. Serce wydawało się o nie 

tłuc przy każdym skurczu. 

- Byłem zły, bo nie chciałem, żeby cię to spotkało. Mówiąc „to”, wskazał moją twarz. 

Muszę wyglądać okropnie. 

Nie dbałam o to. Dotknął mojego policzka. Dotknięcie było delikatne i jak na ducha, 

ciepłe. 

Czy nie jestem żałosna, skoro taki prosty gest potrafi wprawić mnie w ekstazę? 

Powiedziałam jak ostatnia idiotka: 

- Nic mi nie będzie. Mówili, że obejdzie się nawet bez chirurgii plastycznej. 

Jakby  chłopak  urodzony  w  tysiąc  osiemset  trzydziestym  roku  miał  pojęcie,  co  to  w 

ogóle jest chirurgia plastyczna. Boże, ale ja potrafię zepsuć nastrój. 

Jesse  jednak  się  nie  cofnął.  Patrzył  na  mnie,  jakby  chciał  powiedzieć  coś  jeszcze. 

Czekałam, żeby się odezwał. Chciałam, by znowu nazwał mnie querida. 

background image

Nie  nazwał  mnie  jednak  w  żaden  sposób,  ponieważ  w  tej  właśnie  chwili  do  pokoju 

wpadła Gina z dwiema puszkami wody sodowej. 

- Wiesz co? - powiedziała, kiedy Jesse rozbłysnął, po czym zniknął, uśmiechając się 

do mnie. - Wpadłam na korytarzu na twoją mamę i kazała ci przekazać, że drugi rezonans nie 

wykrył niczego złego i możesz się przygotować do wyjścia. Załatwia wszystkie papierki. Czy 

to nie wspaniałe? 

Uśmiechnęłam się, mimo że zabolała mnie przecięta warga. 

- Wspaniałe. 

Gina spojrzała na mnie z zaciekawieniem. 

- Co cię tak uszczęśliwiło? - zapytała. Nie przestawałam się uśmiechać. 

- Właśnie powiedziałaś, że wracam do domu. 

- Owszem, ale wyglądałaś na uszczęśliwioną, zanim to powiedziałam. - Gina zmrużyła 

oczy. - Suze. Co jest? Co się dzieje? 

- Och - odparłam, nadał się uśmiechając. - Nic. 

 

Podziękowania dla AScarlett za skan