background image

MEG CABOT

NAWIEDZONY

Dla Benjamina

Serdecznie dziękuję Jennifer Brown,

Laurze Langlie, Abigail McAden

i Ingrid van der Leeden

background image

Mgła. To wszystko, co widzę. Tylko mgłę, jaka co rano napływa znad zatoki, sącząc  

się przez okna mojej sypialni i ogarniając zimnymi mackami podłogę...

Tyle że tutaj nie ma okien, ani nawet podłogi. Jestem w korytarzu zrzędami drzwi po 

bokach. Nad głową nie mam sufitu, tylko lśniące lodowato gwiazdy na atramentowoczamym  

niebie. Długi korytarz zamkniętych drzwi wydaje się ciągnąć w nieskończoność we wszystkie  

strony.

A teraz biegnę. Biegnę korytarzem, mgła czepia się moich nóg, drzwi po bokach stają 

się rozmazaną plamą. Wiem, że otwieranie którychkolwiek z nich nie ma sensu. Nie znajdę za 

nimi żadnej pomocy. Muszę się wydostać z tego miejsca, ale nie jestem w stanie tego zrobić, 

ponieważ korytarz wciąż się wydłuża w ciemności, spowity gęstą, białą mgłą...

Nagle już nie jestem sama we mgle .Jest ze mną Jesse, trzyma mnie za rękę. Nie wiem, 

czy sprawia to ciepło jego palców, czy serdeczny uśmiech, ale strach znika i jestem pewna, że  

wszystko będzie dobrze.

Przynajmniej do chwili, kiedy okazuje się, że Jesse jest tak samo zagubiony jak ja. 

Teraz nawet to, że moja dłoń spoczywa w jego dłoni, nie tłumi narastającej we mnie paniki.

Ale zaraz. Ktoś idzie w naszą stroną, wysoka postać, brodząca we mgle. Gwałtowny 

rytm serca - jedyny dźwięk, jaki słyszę w martwej ciszy tego miejsca, z wyjątkiem własnego  

oddechu - uspokaja się nieco. Pomoc. Nareszcie pomoc.

Kiedy mgła się rozstępuje i rozpoznaję twarz osoby przed nami, serce zaczyna mi bić 

jeszcze szybciej niż przedtem. Ponieważ wiem, że on nam nie pomoże. Wiem, że nie kiwnie dla 

nas palcem.

Śmieje się.

A potem znowu jestem sama, tylko tym razem znika podłoga pode mną. Znikają drzwi,  

a ja chwieję się nad krawędzią przepaści tak głębokiej, że nie widzę jej dna. Mgła wiruje 

wokół mnie, wlewając się do przepaści, jakby usiłując pociągnąć mnie za sobą. Wymachuję  

rozpaczliwie rękami, żeby nie spaść, żeby się czegoś chwycić.

Ale nie ma się czego chwycić. W następnej sekundzie popycha mnie jakaś niewidzialna  

ręka.

Spadam.

background image

1

- No, no, no - odezwał się wyraźnie męski głos za moimi  plecami. - Czyż to nie 

Susannah Simon? Dobrze, nie chcę nikogo oszukiwać. Kiedy odzywa się do mnie przystojny 

chłopak - a taki miły głos musiał należeć do chłopaka, na którego przyjemnie było patrzeć; 

wskazywała na to pewność siebie zawarta w tym „no, no, no” oraz pieszczotliwy ton, jakim 

wymówił moje imię - robi to na mnie wrażenie. To silniejsze ode mnie. W końcu jestem 

szesnastoletnią dziewczyną. Moje życie nie może się obracać wyłącznie wokół najnowszych 

wzorów na strojach Lilly Pulitzer oraz wynalazków Bobbi Brown w dziedzinie pomadek do 

ust.

No więc przyznaję, mimo że mam chłopaka - chociaż może to za wiele powiedziane - 

spoglądając na przystojniaka, który mnie zaczepił, lekko potrząsnęłam włosami. Dlaczego 

nie? W końcu biorąc pod uwagę wszystkie kosmetyki, które w nie wtarłam dziś rano dla 

uczczenia pierwszego dnia trzeciej  klasy, miałam świetną fryzurę. I nieważne, że morska 

mgła była przyczyną artystycznego nieładu na mojej głowie.

Potrząsnęłam   kasztanowymi   lokami,   po   czym   odwróciłam   się,   by   stwierdzić,   że 

przystojniaczek, który zawołał mnie po imieniu, nie był akurat osobą, którą miałabym ochotę 

zobaczyć. W gruncie rzeczy bałam się go jak własnej śmierci.

Chyba   wyczytał   strach   w   moich   oczach,   starannie   umalowanych   za   pomocą 

nowiutkiego cienia do powiek o nazwie Mocha Mist, bo uśmiech na jego przystojnej twarzy 

uległ lekkiemu skrzywieniu.

- Suze - odezwał się karcąco. Nawet mgła nie zdołała przyćmić blasku jego niesfornie 

pokręconych ciemnych włosów. Zęby w zestawieniu z opalenizną tenisisty lśniły bielą. - Oto 

ja, przestraszone dziecko pierwszy dzień w nowej szkole, a ty mi nawet nie powiesz „cześć”? 

To tak się traktuje starego kumpla?

Gapiłam się na niego, niezdolna wykrztusić słowa. Nie da się nic powiedzieć, kiedy 

usta wysychają... jak budynek z wypalanej cegły, przed którym właśnie staliśmy.

Co on tutaj robił? Skąd się tu wziął?

Problem w tym, że nie mogłam pójść za pierwszym odruchem i uciec z krzykiem. 

Widok   nienagannie   ubranej   dziewczyny,   takiej   jak   ja,   uciekającej   z   wrzaskiem   przed 

siedemnastolatkiem   wzbudziłby   niewątpliwie   zainteresowanie.   Tak   długo   udawało   mi   się 

ukrywać swój szczególny talent przed rówieśnikami, że nie zamierzałam zdradzić go teraz, 

nawet jeśli byłam - a możecie mi wierzyć, że byłam - śmiertelnie przerażona.

Nawet jeśli nie mogłam uciec z krzykiem, to z pewnością mogłam przejść obok niego 

background image

bez   słowa,   dumna   i   blada,   mając   nadzieję,   że   nie   zorientuje   się,   co   się   za   tą   dumą   tak 

naprawdę kryje.

Nie   wiem,   czy   wyczuł   mój   strach.   Nie   spodobało   mu   się   jednak,   że   odgrywam 

primadonnę.   Uniósł   rękę,   kiedy   usiłowałam   go   minąć,   i   w   następnej   chwili   jego   palce 

trzymały moje ramię jak w imadle.

Mogłam, rzecz jasna, odwinąć się i go palnąć. Nie na darmo zyskałam w poprzedniej 

szkole, w Brooklynie, tytuł Damskiego Łamignata.

Ten rok chciałam jednak zacząć jak należy - w Mocha Mist i w nowych szortach z 

Klubu Monaco (w połączeniu z różowym bliźniakiem, który nabyłam za grosze w Benettonie 

na Pacific Grove) - a nie od bójki. Co by pomyśleli moi szkolni koledzy i koleżanki - a kręcili 

się wokół, rzucając od czasu do czasu „cześć, Suze” oraz komplementy na temat mojego 

wyszukanego stroju - gdybym rzuciła się z pięściami na nowego ucznia?

Poza tym nie mogłam pozbyć się myśli, że gdybym mu dołożyła, nie omieszkałby mi 

oddać.

W jakiś sposób udało mi się odzyskać głos. Miałam tylko nadzieję, że nie zauważy 

jego drżenia.

- Puść moją rękę - powiedziałam.

- Suze - odparł. Uśmiechał się nadal, ale wyraz jego twarzy i ton głosu wskazywały na 

to, że domyślił się, co jest grane. - O co chodzi? Nie wydajesz się specjalnie uszczęśliwiona 

moim widokiem.

-  Nadal   trzymasz   moją   rękę  -  przypomniałam  mu.   Przez  jedwabny  rękaw   czułam 

chłód jego palców, wydawał się nie tylko nienaturalnie silny, ale do tego zimnokrwisty.

Odsunął rękę.

- Posłuchaj - powiedział. - Naprawdę mi przykro. Z powodu tego, jak się to wszystko 

potoczyło przy naszym poprzednim spotkaniu.

Przy naszym  poprzednim spotkaniu. W wyobraźni przeniosłam się natychmiast  do 

długiego korytarza - tego, który tak często widywałam w snach. Z szeregiem drzwi po obu 

stronach   -   drzwi,   które   prowadziły   donikąd   -   wyglądał   jak   część   hotelu   czy   budynku 

biurowego... tyle że ten korytarz nigdy nie należał do żadnego hotelu czy biurowca, które by 

oglądały ludzkie oczy. W ogóle nie istniał w naszym wymiarze.

A Paul stał tam, zdając sobie sprawę, że oboje z Jesse'em nie mamy pojęcia, jak się 

stamtąd wydostać, i śmiał się. Śmiał się, jakby fakt, że jeśli nie wrócę wkrótce do swojego 

świata, to umrę, a Jesse zostanie na zawsze uwięziony w tym korytarzu, stanowił doskonały 

dowcip. Śmiech Paula nadal dźwięczał mi w uszach. Śmiał się bez przerwy... aż do chwili, 

background image

kiedy Jesse zdzielił go pięścią w twarz.

Nie mogłam uwierzyć, co się dzieje. Mieliśmy oto absolutnie zwyczajny wrześniowy 

poranek w Carmelu, w Kalifornii - co oznaczało, naturalnie, gruby, zakrywający wszystko 

płaszcz mgły, który jednak miał wkrótce zniknąć, ukazując bezchmurne błękitne niebo i złote 

słońce - a ja stałam na dziedzińcu Akademii Misyjnej imienia Junipero Serry twarzą w twarz 

z człowiekiem, który od tygodni nawiedzał mnie w sennych koszmarach.

To jednak nie był senny koszmar. Nie śniłam. Wiedziałam, że nie śnię, ponieważ 

nigdy nie przyśniliby mi się w podobnej sytuacji moi przyjaciele Cee Cee i Adam, którzy 

właśnie   przeszli   obok,   podczas   gdy   ja   znalazłam   się   naprzeciw   potwora   z   przeszłości, 

pozdrawiającego mnie zwyczajnym  „Cześć, Suze”, jakby to był...  jakby to był  po prostu 

pierwszy dzień szkoły po letnich wakacjach.

- Chodzi ci o ten moment, kiedy próbowałeś mnie zabić? - wychrypiałam, kiedy Cee 

Cee i Adam nie mogli mnie usłyszeć. Tym razem wiedziałam, że zauważył drżenie mojego 

głosu. Wiedziałam, bo chyba się zmieszał, ale to może z powodu oskarżenia. W każdym razie 

podniósł rękę i przeczesał włosy palcami silnej, opalonej dłoni.

- Nigdy nie próbowałem cię zabić, Suze - powiedział, jakby lekko urażony.

Roześmiałam się. Nie zdołałam się powstrzymać. Serce podeszło mi do gardła, ale i 

tak się śmiałam.

- Och - powiedziałam. - No rzeczywiście.

_   Mówię   poważnie,   Suze.   To   nie   tak.   Ja   tylko...   ja   tylko   nie   bardzo   potrafię 

przegrywać.

Wytrzeszczyłam na niego oczy. Bez względu na to, co mówił, usiłował mnie zabić. Co 

gorsza,   robił,   co   mógł,   żeby   usunąć   Jesse'a,   i   to   stosując   chwyty   poniżej   pasa.   A   teraz 

twierdził, że po prostu nie wykazał się sportową postawą?

- Nie rozumiem - powiedziałam, kręcąc głową. - W czym przegrałeś? W niczym nie 

przegrałeś.

- Nie, Suze? - Wbił we mnie wzrok. Ten jego głos ciągle słyszałam w snach, jego 

śmiech, kiedy rozpaczliwie usiłowałam wydostać się z ciemnego, spowitego mgłą korytarza, 

z którego spaść można było w nieprzeniknioną, przepastną nicość. Chwiałam się nad nią 

niebezpiecznie, zanim się budziłam. W tym głosie coś się kryło...

Nie   potrafiłam   jednak   dojść,   co   takiego.   Wiedziałam   tylko,   że   ten   chłopak   mnie 

przerażał.

- Suze - powiedział z uśmiechem. Z uśmiechem na twarzy, a zapewne również wtedy, 

gdy   się   krzywił   ze   złości,   wyglądał   jak   jeden   z   prezentujących   bieliznę   modeli   Calvina 

background image

Kleina. Nie chodziło tylko o twarz. Widziałam go, ostatecznie, w spodenkach kąpielowych. - 

Posłuchaj, nie zachowuj się tak - powiedział. - Zaczął się nowy rok szkolny. Czy nie możemy 

zacząć wszystkiego od nowa?

- Nie - odparłam, zachwycona, że tym razem głos mi nie zadrżał. - Nie możemy. W 

ogóle to radziłabym ci trzymać się ode mnie z daleka.

To go wyraźnie rozbawiło.

- Bo co? - zapytał z uśmiechem, ukazującym białe, równe zęby. Uśmiechem polityka.

- Bo pożałujesz - stwierdziłam drżącym głosem.

- Och - zawołał, otwierając szeroko ciemne oczy w udanym przerażeniu. - Naślesz na 

mnie swojego chłopaka?

Na jego miejscu nie dowcipkowałabym sobie na ten temat. Jesse mógł go zabić - i 

prawdopodobnie zrobiłby to, gdyby odkrył, że Paul wrócił. Tyle że, ściśle rzecz ujmując, nie 

byłam dziewczyną Jesse'a, nie musiał więc bronić mnie przed podejrzanymi typami jak ten, 

który właśnie stał przede mną.

Z mojej twarzy musiał wyczytać, że między mną a Jesse'em nie wszystko układało się 

najlepiej, bo zaśmiał się i powiedział:

- A więc to tak. Cóż, nigdy nie sądziłem tak naprawdę, że Jesse jest w twoim typie. 

Potrzebujesz kogoś trochę mniej...

Nie zdążył dokończyć zdania, ponieważ w tym momencie Cee Cee, idąca za Adamem 

w kierunku szafek - mimo że przysięgłyśmy sobie telefonicznie poprzedniego wieczoru, że 

nie zaczniemy nowego roku szkolnego od uganiania się za chłopakami - podeszła do nas ze 

wzrokiem utkwionym w stojącego bardzo blisko mnie Paula.

- Suze - odezwała się uprzejmie.

W przeciwieństwie do mnie Cee Cee spędziła lato, pracując za darmo i nie miała zbyt 

wiele pieniędzy, żeby przed powrotem do szkoły odświeżyć garderobę i zadbać o makijaż. 

Cee Cee i tak nie wydałaby w życiu pieniędzy na coś tak niepoważnego, jak kosmetyki. 

Dobrze się składało, ponieważ jako albinoska musiała je specjalnie zamawiać, zamiast, jak 

wszyscy inni, podejść do kontuaru w MAC - u, rzucając forsę na stół.

- Kim jest twój znajomy? - zapytała z ciekawością.

Nie   miałam   zamiaru   bawić   się   w   przedstawianie   ich   sobie.   W   gruncie   rzeczy, 

zastanawiałam się poważnie nad tym, czy nie udać się do sekretariatu i nie zapytać, jakim 

prawem przyjęli kogoś takiego do szkoły, którą do tej pory uważałam za względnie znośną.

On jednak zdążył  już wyciągnąć silną, chłodną dłoń w stronę Cee Cee, mówiąc z 

uśmiechem, który kiedyś mnie rozbrajał, a teraz mroził do kości:

background image

- Cześć. Jestem Paul. Paul Slater. Miło mi cię poznać. Paul Slater. Takie imię nie 

powinno   budzić   grozy  w   sercu   młodej   dziewczyny,   co?   To   brzmiało   całkiem   niewinnie: 

„Cześć, jestem Paul Slater”. Cee Cee w żaden sposób nie mogła domyślić się prawdy: Paul 

Slater był zły, manipulował ludźmi i miał sopel lodu zamiast serca.

Nie,   Cee   Cee   nie   miała   o   tym   pojęcia.   Ponieważ   oczywiście   niczego   jej   nie 

powiedziałam. Nikomu nie pisnęłam ani słowa.

Tym gorzej dla mnie.

Jeśli Cee Cee zaskoczył chłód palców Paula, nie dała tego po sobie poznać.

- Cee Cee Webb - powiedziała,  ściskając jego rękę w typowym  dla siebie  geście 

bizneswoman. - Musisz być nowy, bo nigdy cię tu nie widziałam.

Paul   zamrugał   oczami,   kierując   moją   uwagę   na   swoje   naprawdę   długie,   jak   na 

chłopaka,   rzęsy.   Wydawały   się   prawie   równie   ciężkie   jak   powieki,   jakby   uniesienie   ich 

wymagało wysiłku. U mojego przyrodniego brata Jake'a wyglądają podobnie, tylko że on 

sprawia wrażenie zaspanego. Długie rzęsy u Paula wywołują skojarzenie z seksowną gwiazdą 

rocka. Spojrzałam zaniepokojona na Cee Cee. Należała do najwrażliwszych dziewczyn, jakie 

znałam, a która z nas jest tak naprawdę odporna na typ seksownej gwiazdy rockowej?

- To mój pierwszy dzień tutaj - powiedział Paul, posyłając Cee Cee kolejny uśmiech. - 

Szczęśliwie się złożyło, że mogłem poznać obecną tutaj pannę Simon.

-   Co   za   zrządzenie   losu.   -   Cee   Cee,   która   jako   redaktorka   szkolnej   gazety   lubiła 

wyszukane zwroty, uniosła lekko jasne brwi. - Czy chodziliście razem do poprzedniej szkoły?

- Nie - wtrąciłam pośpiesznie. - Nie. Słuchaj, musimy iść do klasy, albo będziemy 

miały kłopoty...

Paul jednak nie przejmował się ewentualnymi kłopotami. Może dlatego, że zwykle to 

on je powodował.

-   Suze   i   ja   przeżyliśmy   coś   razem   zeszłego   lata   -   poinformował   Cee   Cee,   której 

fiołkowe oczy zaokrągliły się za szkłami okularów.

- Coś? - powtórzyła.

- Nic między nami nie zaszło - zapewniłam natychmiast. - Wierz mi. Nic w ogóle.

Oczy Cee Cee zaokrągliły się jeszcze bardziej. Było jasne, że mi nie wierzy.  Ale 

dlaczego miałoby być inaczej? To prawda, byłam jej najlepszą przyjaciółką. Ale czy choć raz 

byłam z nią całkowicie szczera? Nie. A ona doskonale zdawała sobie z tego sprawę.

- Ach, a więc zerwaliście ze sobą? - zapytała z naciskiem.

-   Nie,   nie   zerwaliśmy   -   odparł   Paul   z   tym   swoim   tajemniczym,   dwuznacznym 

uśmieszkiem.

background image

Ponieważ   nigdy   nie   chodziliśmy   ze   sobą,   miałam   ochotę   wrzasnąć.   Myślisz,   że 

mogłabym z nim chodzić? Nie jest taki, jak ci się wydaje, Cee Cee. Wygląda na człowieka, 

ale za tą atrakcyjną fasadą kryje się...

Cóż, w gruncie rzeczy nie wiedziałam, kim jest Paul.

Ale jakie to miało dla mnie  znaczenie?  Paul i ja mieliśmy więcej wspólnego, niż 

miałam ochotę przyznać, nawet sama przed sobą.

Nawet gdybym zdobyła się na odwagę, żeby mu powiedzieć coś w tym stylu, i tak nie 

miałabym okazji tego zrobić, ponieważ nagle rozległo się surowe:

-   Panno   Simon!   Panno   Webb!  Czy   nie   macie   przypadkiem   lekcji,   na   którą 

powinnyście się udać?

Siostra Ernestyna o ogromnym biuście ozdobionym równie wielkim krzyżem - której 

trzymiesięczna nieobecność w moim życiu nie uwolniła mnie od strachu przed nią - pruła 

wprost na nas. Obszerne rękawy czarnego habitu powiewały za nią jak skrzydła.

-  No  dalej   - burknęła,  cmokając   niecierpliwie  i  machając   rękami   w  stronę  szafek 

wbudowanych   w   gliniane   ściany   pięknie   utrzymanego   wewnętrznego   dziedzińca   misji.   - 

Spóźnicie się na pierwszą lekcję.

Więc ruszyłyśmy się... niestety Paul podążył tuż za nami.

- Znamy się z Suze od dawna - wyjaśnił Cee Cee w drodze do szafek. - Spotkaliśmy 

się w hotelu i kompleksie golfowym Pebble Beach.

Gapiłam się na niego bezsilnie, wstukując kod mojej szafki. Nie mogłam uwierzyć, że 

to wszystko dzieje się naprawdę. Poważnie. Co Paul tu robił? Jak on mógł zapisać się do 

mojej szkoły, zamieniając mój świat - z którego, jak sądziłam, udało mi się go pozbyć na 

zawsze - w najprawdziwszy koszmar?

Nie   chciałam   tego   wiedzieć.   Bez   względu   na   to,   co   nim   kierowało,   nie   chciałam 

wiedzieć. Chciałam jedynie odejść od niego, pójść na lekcje, dokądkolwiek, gdziekolwiek w 

ogóle...

...byle dalej od niego.

- Cóż - odezwałam się, zatrzaskując drzwiczki szafki. Ledwie zdawałam sobie sprawę 

z tego, co robię. Złapałam pierwsze książki, które mi wpadły w ręce. - Muszę iść. Mam 

godzinę wychowawczą.

Popatrzył  na książki, które ściskałam w ramionach niemal  jak tarczę, jakby miały 

mnie chronić przed tym czymś, co dla mnie szykował, co szykował dla nas - a nie miałam 

wątpliwości, że to coś nastąpi.

- Nie znajdziesz  ich tam - stwierdził  Paul, kiwając zagadkowo głową w kierunku 

background image

książek, które dźwigałam.

Nie zrozumiałam, o co mu chodzi. Nie chciałam zrozumieć. Wiedziałam tylko, że 

chcę się stąd wydostać, i to szybko. Cee Cee wciąż stała obok, przenosząc zdumiony wzrok 

ze mnie na Paula. Zdawałam sobie sprawę, że lada moment zacznie zadawać pytania, pytania, 

na które nie śmiałabym odpowiedzieć...

A jednak, mimo że nie chciałam, usłyszałam własne słowa, jakby mi je siłą wyrwano z 

ust:

- Nie znajdę czego?

- Odpowiedzi, których szukasz. - Spojrzenie niebieskich oczu Paula zintensywniało. - 

Dlaczego właśnie ciebie wybrano, ze wszystkich ludzi. I kim jesteś.

Tym razem nie musiałam pytać, co ma na myśli. Wiedziałam. Wiedziałam równie 

dobrze, jakby powiedział to wprost. Mówił o darze, jaki posiadaliśmy oboje, nad którym on, 

wydawało się, miał znacznie większą kontrolę ode mnie i o którym najwyraźniej o wiele 

więcej wiedział.

Podczas gdy Cee Cee przyglądała się nam, jakbyśmy przeszli na obcy język, Paul 

spokojnie ciągnął dalej:

- Kiedy będziesz gotowa, żeby usłyszeć prawdę o tym, kim naprawdę jesteś, będziesz 

wiedziała, gdzie mnie znaleźć. Będę tutaj.

Po czym oddalił się, jak sądzę absolutnie nieświadomy kobiecych westchnień, jakie 

jego widok wywoływał u moich szkolnych koleżanek, kiedy z wdziękiem pantery przemierzał 

dziedziniec.

Cee Cee spojrzała na mnie ciekawie zza szkieł okularów swymi fiołkowymi oczami, 

nadal okrągłymi jak spodki.

- O czym ten chłopak mówił? - zapytała. - I kto to taki ten Jesse?

background image

2

Oczywiście nie mogłam jej powiedzieć. Nikomu nie mogłam powiedzieć o Jessie, no 

bo kto by mi uwierzył? Znałam tylko jednego człowieka - w każdym razie jednego żywego 

człowieka - który znał całą prawdę o ludziach takich jak ja i Paul, i to tylko dlatego, że był 

jednym   z   nas.   Siedząc   nieco   później   przy   jego   mahoniowym   biurku,   nie   mogłam 

powstrzymać jęku.

- Jak mogło do tego dojść?

Ojciec Dominik, dyrektor Akademii Misyjnej im. Junipero Serry, siedział po drugiej 

stronie   ogromnego   biurka.   Na   twarzy   miał   wyraz   cierpliwości.   Było   mu   z   nim   dobrze; 

mówiono o nim, że z każdym rokiem dobry ojciec staje się przystojniejszy W wieku blisko 

sześćdziesięciu pięciu lat był siwowłosym adonisem okularnikiem.

Wydawał się też bardzo skruszony.

-   Susannah,   tak   mi   przykro.   Byłem   tak   zajęty   przygotowaniami   do   nowego   roku 

szkolnego - nie wspomnę już o święcie ojca Serry w najbliższy weekend - że nie oglądałem 

papierów dotyczących rekrutacji. - Pokręcił starannie przystrzyżoną siwą głową. - Bardzo, 

bardzo mi przykro.

Skrzywiłam się. Było mu przykro. Jemu było przykro? A co ze mną? To nie on musiał 

chodzić na lekcje z Paulem Slaterem. Ściśle mówiąc, na dwie lekcje: wychowawczą i historii 

Stanów Zjednoczonych. Całe dwie godziny dziennie miałam siedzieć w klasie i gapić się na 

człowieka, który próbował usunąć mojego chłopaka, a mnie skazać na śmierć. A do tego 

dochodzą jeszcze apel poranny i przerwa na lunch. Czyli kolejna godzina, proszę bardzo!

- Chociaż, tak uczciwie, to nie wiem, co mógłbym  zrobić, żeby go nie przyjęto - 

powiedział ojciec Dominik, przeglądając dokumenty Paula. - Wyniki testów, stopnie, opinie 

nauczycieli... są znakomite. Z przykrością stwierdzam, że na papierze Paul Slater wydaje się o 

wiele lepszym uczniem, niż ty byłaś w momencie, kiedy starałaś się o przyjęcie do szkoły.

- Niewiele można powiedzieć - zauważyłam - o czyjejś moralności na podstawie paru 

testów. - Do tego tematu podchodzę ostrożnie w związku z tym, że moje własne wyniki były 

na   tyle   mierne,   że   Akademia   Misyjna   z   pewnym   trudem   przyjęła   moje   podanie   osiem 

miesięcy temu, kiedy moja mama oznajmiła, że przeprowadzamy się do Kalifornii, aby mogła 

poślubić Andy'ego Ackermana, mężczyznę swojego życia, mojego obecnego ojczyma.

-   Niewiele   -   przyznał   ojciec   Dominik,   zdejmując   powolnym   ruchem   okulary   i 

wycierając   je   o   czarną   sutannę.   Miał,   jak   stwierdziłam,   fioletowe   cienie   pod   oczami.   - 

Niewiele można powiedzieć - dodał z westchnieniem, umieszczając z powrotem okulary w 

background image

drucianej oprawie na nienagannie zarysowanym orlim nosie. - Susannah, czy jesteś pewna, że 

jego motywy nie są szlachetne? Może Paul pragnie, aby nim pokierowano? Możliwe, że przy 

właściwej opiece, zrozumie swoje błędy...

-  Taak,  ojcze  Dominiku   - odparłam  sarkastycznym   tonem.   - A   mnie  w  tym  roku 

wybiorą królową Balu Absolwentów.

Ojciec Dominik przybrał minę pełną dezaprobaty. W przeciwieństwie do mnie zawsze 

miał jak najlepszą opinię o ludziach, przynajmniej do momentu, kiedy ich zachowanie nie 

dowiodło błędności założenia, że są dobrzy. Wydawałoby się, że w przypadku Paula Slatera 

zobaczył dość, żeby wyrobić sobie zdanie na jego temat, ale widocznie nie.

- Przyjmuję  - powiedział  ojciec  D  - dopóki nie  przekonamy  się naocznie,  że jest 

inaczej, że Paul przybył do Akademii Misyjnej, żeby się uczyć. I to nie tylko normalnego 

programu   jedenastej   klasy,   Susannah,   ale   również   tego,   czego   my   oboje   moglibyśmy   go 

nauczyć. Miejmy nadzieję, że Paul żałuje swoich przeszłych postępków i szczerze pragnie się 

poprawić. Wierzę, że Paul zjawił się u nas, żeby rozpocząć wszystko od nowa, podobnie jak 

ty   w   zeszłym   roku   jeśli   sobie   przypominasz.   A   naszą   powinnością,   jako   zdolnych   do 

wybaczania  istot ludzkich, jest mu  w tym  pomóc.  Dopóki nie okaże  się, że jest inaczej, 

powinniśmy w przypadku Paula rozstrzygnąć wątpliwości na jego korzyść.

To   był   chyba   najgorszy   plan,   o   jakim   słyszałam   w   życiu.   Nie   mogłam   jednak 

zaprzeczyć, że nie miałam żadnych dowodów na to, że Paul chciał nam sprawić kłopoty. W 

każdym razie, jak dotąd.

- A teraz... - powiedział ojciec D, zamykając teczkę Paula i odchylając się do tyłu na 

fotelu. - Nie widziałem cię przez parę tygodni. Jak się masz, Susannah? I jak się ma Jesse?

Poczułam,   że   policzki   mi   płoną.   Źle   ze   mną,   skoro   sama   wzmianka   o   Jessie 

powodowała, że się czerwieniłam, ale tak to było.

- Hm - mruknęłam, mając nadzieję, że ojciec D nie zauważy rumieńca. - W porządku.

- Dobrze - odparł ojciec Dominik, przesuwając wyżej okulary na nosie i spoglądając w 

roztargnieniu na półkę z książkami. - Wspominał, że chciałby pożyczyć jedną książkę. Och, 

tak,   oto   ona.   -   Umieścił   ogromne,   oprawne   w   skórę   tomiszcze,   ważyło   chyba   z   pięć 

kilogramów,   w   moich   rękach.   -  Teoria   krytyczna   od   czasów   Platona   -  powiedział   z 

uśmiechem. - To mu się spodoba.

Wcale w to nie wątpiłam. Jesse'owi podobało się parę najnudniejszych książek na 

świecie. Możliwe, że to dlatego mu nie odpowiadałam. To znaczy, nie w ten sposób, jakiego 

bym sobie życzyła. Bo nie byłam dostatecznie nudna.

- Bardzo dobrze - powiedział ojciec D, wyraźnie myśląc o czymś innym.

background image

Wizyty   arcybiskupa   zawsze   wprawiały   go   w   stan   najwyższego   niepokoju,   a   ta 

szczególna   wizyta,   z   okazji   święta   ojca   Serry,   którego   szereg   instytucji   usiłowało 

bezskutecznie wypromować na świętego, obciążała jego system nerwowy wyjątkowo.

- Po prostu miejmy na oku naszego młodego przyjaciela, pana Slatera - ciągnął ojciec 

D   -   i   obserwujmy,   jak   się   rzeczy   mają.   On   może,   Susannah,   ustatkować   się   w 

zorganizowanym środowisku o tak solidnym pedagogicznym zapleczu, jakie oferujemy tutaj, 

w Akademii.

Parsknęłam. Nie mogłam się powstrzymać. Ojciec D naprawdę nie miał pojęcia, z 

czym miał się zmierzyć.

- A jeśli nie? - zapytałam.

- Cóż - odparł ojciec Dominik. - Przejdziemy przez most, kiedy do niego dojdziemy. 

A teraz biegnij. Nie chcesz przecież spędzić całej przerwy obiadowej w moim towarzystwie.

Niechętnie   opuściłam   gabinet   dyrektora,   taszcząc   zakurzone   książczydło,   które   mi 

powierzył. Poranna mgła rozproszyła się, jak zwykle, i w górze niebo lśniło błękitem. Na 

dziedzińcu kolibry uwijały się pracowicie nad krzewem hibiskusa. Hałaśliwie bulgotała woda 

w fontannie, otoczonej kilkoma turystami odzianymi w bermudy - w misji mieściła się szkoła, 

ale stanowiła także zabytek historyczny, z bazyliką i sklepem z pamiątkami, obowiązkowymi 

punktami w programie każdej wycieczki autokarowej. Ciemnozielone korony palm chwiały 

się   leniwie   w   lekkim   wietrzyku   od   morza.   Był   to   kolejny   cudowny   dzień   w   Carmelu 

Nadmorskim.

Więc skąd u mnie takie parszywe samopoczucie?

Usiłowałam sobie wmówić, że przesadzam. Że ojciec Dominik ma rację - nie wiemy, 

czym kierował się Paul, przychodząc tutaj. Może faktycznie rozpoczął nowy rozdział.

Dlaczego   więc   nie   mogłam   się   pozbyć   z   moich   myśli   tego   obrazu   z   sennego 

koszmaru? Długi ciemny korytarz, a w nim ja - biegnę, rozglądając się za jakimś wyjściem i 

natykając się jedynie na mgłę. Ten sen, po którym nieodmiennie budziłam się zlana potem, 

powtarzał się niemal każdej nocy.

Prawdę mówiąc,  nie mogłam  się zdecydować,  co mnie  przerażało  bardziej: nocne 

koszmary czy też to, co działo się teraz, na jawie. Co Paul tutaj robił? I co jeszcze bardziej 

niepokojące, jak to się stało, że Paul wydawał się tak dużo wiedzieć na temat daru, jaki oboje 

posiadaliśmy?  Nie ma żadnej gazetki. Nie odbywają się konferencje ani seminaria. Kiedy 

wprowadza   się   hasło   „pośrednik”   do   wyszukiwarki,   otrzymuje   się   tylko   informacje   o 

prawnikach i doradcach rodzinnych. Obecnie jestem praktycznie tak samo ciemna, jak wtedy, 

kiedy byłam mała i wiedziałam tylko, że jakoś... cóż, różnię się od dzieci z sąsiedztwa.

background image

Natomiast Paul zdaje się, uważa, że potrafi odpowiedzieć na różne pytania.

Ale co on może wiedzieć? Nawet ojciec Dominik nie twierdzi, że wie dokładnie, kim 

my, pośrednicy - z braku lepszego określenia - jesteśmy i skąd się wzięliśmy oraz jakie są, 

dokładnie, granice naszego talentu... a jest starszy od nas obojga razem wziętych! Pewnie, 

możemy widzieć i mówić do - nawet całować i grzmocić pięścią - zmarłych... albo raczej 

duchów tych, którzy odchodząc, zostawili po sobie bałagan, o czym  dowiedziałam się w 

wieku   sześciu   lat,   kiedy   mój   tata,   zmarły   na   atak   serca,   wrócił   na   małą   popogrzebową 

pogawędkę.

Ale czy na tym koniec? Czy pośrednicy potrafią tylko tyle? Zdaniem Paula nie.

Wbrew zapewnieniom ojca Dominika, że Paul prawdopodobnie żywi jak najlepsze 

intencje, nie mogłam się pozbyć wątpliwości. Tacy ludzie jak Paul nie robili niczego bez 

istotnego powodu. No więc co on robił w Carmelu? Czy możliwe, żeby, skoro odkrył ojca 

Dominika i mnie, po prostu zapragnął ciągnąć tę znajomość z tęsknoty za istotami podobnymi 

do siebie?

Możliwe.   Oczywiście,   tak   samo   możliwe   jest   to,   że   Jesse   naprawdę   mnie   kocha, 

udając, że tak nie jest, ponieważ nasz związek nie byłby taki czysty...

Taak.   A   mnie   może   naprawdę  obwołają   królową   Balu   Absolwentów,  o   czym   tak 

marzyłam...

Starałam się o tym nie myśleć podczas lunchu - o Paulu, nie o Balu Absolwentów - 

kiedy, ściśnięta pomiędzy Adamem i Cee Cee, otworzyłam puszkę z niskokaloryczną colą, 

krztusząc się niemal przy pierwszym łyku, gdy z ust Cee Cee padło:

- No, gadaj. Kim jest ten Jesse? Tym razem zechciej, proszę, odpowiedzieć.

Cola prysnęła na wszystkie strony, głównie z mojego nosa. Zmoczyła również mój 

sweterek z Benettona. Cee Cee nie okazała śladu współczucia.

- Dietetyczna - stwierdziła - nie zostawi plam. No więc, jak to jest, że go dotąd nie 

poznaliśmy?

-   Właśnie   -   odezwał   się   Adam,   opanowawszy   wybuch   śmiechu   na   widok   coli 

tryskającej mi z nosa. - I jak to jest, że ten cały Paul go zna, a my nie?

Wycierając się chusteczką, zerknęłam w stronę Paula. Siedział na ławce niedaleko, w 

otoczeniu śmietanki naszej klasy z Kelly Prescott na czele. Wszyscy ryczeli ze śmiechu z 

historyjki, którą im właśnie opowiedział.

- Jesse to taki chłopak - odparłam, czując, że nie zdołam się wywinąć od ich pytań. 

Nie tym razem.

-  Taki  chłopak  -  powtórzyła   Cee  Cee.   -  Taki   chłopak,   z  którym  ty chodzisz,  jak 

background image

twierdzi ten tam Paul.

- Cóż - odparłam niechętnie. - Taak, chyba tak. Coś w tym rodzaju. To znaczy... to 

dość skomplikowane.

Skomplikowane?   Wobec   moich   układów   z   Jesse'em  Teoria   krytyczna   od   czasów 

Platona wydawała się równie ezoteryczna jak Rogaś z Doliny Roztoki.

-  Więc   -   powiedziała   Cee   Cee,   krzyżując   nogi   i   gryząc   z   upodobaniem   młode 

marcheweczki, które trzymała w torbie na kolanach. - Mów. Gdzie się spotkaliście?

Nie mogłam uwierzyć, że siedzę tu i rozmawiam z przyjaciółmi o Jessie. Przyjaciółmi, 

których tak bardzo starałam się trzymać w nieświadomości co do jego istnienia.

- Mieszka, hm, w sąsiedztwie - powiedziałam. Nie było sensu mówić im całej prawdy.

-   Chodzi   do   RLS?   -   zapytał   Adam,   mając   na   myśli   Liceum   im.  Roberta   Louisa 

Stevensona. Sięgnął po marchewkę z torby Cee Cee.

- Hm, niezupełnie - odparłam.

- Nie mów, że on chodzi do Liceum Carmelu. - Oczy Cee Cee rozszerzyły się.

- Nie chodzi już do szkoły średniej - powiedziałam, ponieważ znając naturę Cee Cee, 

można się było domyślać, że nie spocznie, dopóki nie dowie się wszystkiego. - Już, hm, ją 

skończył.

- Oho - zawołała Cee Cee. - Poważny mężczyzna. Cóż, nic dziwnego, że trzymasz to 

w tajemnicy. No więc, co on robi? Jest w college'u?

- Właściwie nie - powiedziałam. - Zrobił sobie przerwę. Żeby... żeby się odnaleźć.

- Hm. - Adam oparł się wygodnie na ławce, zamykając oczy i wystawiając twarz na 

pieszczotę   silnego,   znajdującego   się   w   zenicie,   słońca.   -   Pasożyt.   Możesz   znaleźć   coś 

lepszego, Suze. Potrzebujesz faceta, który wyznaje solidną etykę pracy. Faceta takiego, jak... 

Hej, wiem. Jak ja!

Cee Cee, która miała na Adama oko, odkąd ich poznałam, puściła jego uwagę mimo 

uszu.

- Od jak dawna chodzicie ze sobą? - zapytała.

- Nie wiem - odparłam, okropnie w tej chwili nieszczęśliwa. - To jest dość nowe. To 

znaczy, znam go od pewnego czasu, ale co do chodzenia ze sobą... to jest nowe. I to nie jest 

tak naprawdę... Cóż, naprawdę nie lubię o tym mówić.

- Mówić o czym? - Jakiś cień zamajaczył przy naszej ławce. Zerknęłam z ukosa i 

zobaczyłam najmłodszego z moich przyrodnich braci, Davida, którego rude włosy płonęły w 

słońcu jak aureola.

- O niczym - powiedziałam szybko.

background image

Ze wszystkich członków mojej rodziny - owszem, teraz już uznawałam Ackermanów, 

ojczyma   i   jego   synów,   za   część   swojej   najbliższej   rodziny,   do   której   po   śmierci   ojca 

zaliczałam tylko siebie i mamę - trzynastoletni David wie na mój temat najwięcej. To znaczy, 

że nie jestem jedynie trochę zwichrowaną nastolatką, otóż to.

Poza tym David wiedział o Jessie. Wiedział i nie wiedział. Z jednej strony, jak reszta 

rodziny zwrócił uwagę na huśtawkę moich nastrojów i tajemnicze unikanie wspólnego pokoju 

wieczorami, z drugiej jednak, nie miał nawet bladego pojęcia, co się za tym kryło.

Stał przed naszą ławką - śmiałe posunięcie, jako że starsi uczniowie nie traktowali 

życzliwie ósmoklasistów pojawiających się w tej części podwórza, którą uważali za swoją - 

starając się wyglądać, jakby znalazł się na właściwym miejscu, co wziąwszy pod uwagę jego 

wątłe ciało, aparat na zębach i odstające uszy, kompletnie mu się nie udało.

- Widziałaś to? - zapytał, podsuwając mi pod nos jakiś papier. Wzięłam ten papier do 

ręki. Okazało się, że to zaproszenie na party w łaźni przy ulicy Sosnowe Wzgórze 99 na 

najbliższy piątek.

Gości   zachęcano   do   przyniesienia   kostiumów   kąpielowych,   jeśli   mieli   ochotę   na 

„gorącą i pienistą” rozrywkę. Gdyby zaś zdecydowali się wystąpić bez kostiumów, to również 

będzie mile widziane, zwłaszcza w wypadku gości płci żeńskiej.

Na zaproszeniu zamieszczono głupi obrazek przedstawiający wstawioną dziewczynę z 

wielkimi piersiami, wychylającą puszkę piwa.

-   Nie,   nie   możesz   pójść   -   powiedziałam   z   pogardą   w   głosie,   oddając   Davidowi 

zaproszenie.   -   Jesteś   za   mały.   Swoją   drogą,   ktoś   powinien   to   pokazać   szkolnemu 

psychologowi. Uczniowie ósmej klasy nie powinni urządzać takich imprez.

Cee Cee, która odebrała Davidowi kartkę, mruknęła w tym momencie:

- Hm, Suze.

-   Poważnie   -   ciągnęłam.   -   Zaskakujesz   mnie,   Davidzie.   Myślałam,   że   jesteś 

mądrzejszy. Z takich imprez nigdy nic dobrego nie wynika. Pewnie, parę osób będzie się 

świetnie bawić. Ale pewne, jak w banku, że komuś zrobi się niedobrze albo ktoś się utopi, 

rozbije sobie głowę, albo jeszcze coś. Zawsze jest zabawnie, dopóki komuś nie stanie się 

krzywda.

- Suze. - Cee Cee trzymała  zaproszenie  tuż przed moim nosem.  - Ulica Sosnowe 

Wzgórze 99. To twój dom, prawda?

Wyrwałam jej kartkę, sapiąc ze zdumienia.

- Davidzie! Co ty sobie wyobrażasz?

- To nie ja - krzyknął David. Jego cienki głosik wzniósł się jeszcze o dwie czy trzy 

background image

oktawy. - Brad je rozdaje. Nawet parę dzieciaków z siódmej klasy je dostało...

Spojrzałam zmrużonymi oczami w kierunku mojego przyrodniego brata Brada. Stał 

oparty niedbale o słup do koszykówki, usiłując wyglądać intrygująco, dość trudne zadania dla 

faceta,   którego   korę   mózgową,   według   moich   spostrzeżeń,   okrywała   dodatkowo   taśma 

izolacyjna.

-   Przepraszam   -   powiedziałam,   podnosząc   się   z   miejsca.   -   Muszę   iść   popełnić 

morderstwo.   -  Następnie   przemierzyłam   boisko   do  koszykówki   z   jaskrawopomarańczową 

kartką w ręce.

Brad widział, że się zbliżam.  Zauważyłam  wyraz dzikiej paniki, który pojawił się 

przelotnie na jego twarzy, kiedy jego spojrzenie padło na to, co miałam w dłoni. Wyprostował 

się i próbował ratować ucieczką, ale byłam szybsza od niego. Osaczyłam go przy fontannie, 

podnosząc zaproszenie do góry, żeby je dobrze widział.

-   Czy   ty  naprawdę   sądzisz   -   zapytałam   spokojnie   -   że   mama   i   Andy  pozwolą   ci 

urządzić to... to... cokolwiek to jest?

Na  przerażonej   twarzy  Brada   pojawił   się  wyzywający   grymas.   Wysunął  brodę   do 

przodu, mówiąc:

- Taak, cóż, czego się nie dowiedzą, to ich nie zaboli.

- Brad - powiedziałam. Czasami mi go żal. Naprawdę. To taki przygłup. - Wydaje ci 

się, że niczego się nie domyśla,  kiedy wyglądając przez okno sypialni,  zobaczą gromadę 

nagich dziewczyn w nowej łaźni?

- Nie - odparł Brad. - Nie będzie ich w domu w piątek wieczorem. Tata ma gościnny 

wykład w San Francisco, a twoja mama z nim jedzie, zapomniałaś o tym?

Owszem, zapomniałam. W gruncie rzeczy, nie jestem pewna, czy ktoś mi w ogóle o 

tym powiedział. Ostatnio spędzałam dużo czasu w swoim pokoju, to prawda, ale czy aż tyle, 

żeby nie dotarło do mnie coś tak istotnego, jak wyjazd rodziców na całą noc? Nie sądzę...

- Lepiej, żebyś im nic nie mówiła - powiedział Brad z niespodziewaną zjadliwością - 

albo pożałujesz.

Spojrzałam na niego, jakby mu odbiło.

- Ja pożałuję? - zaśmiałam się. - Hm, wybacz Brad, ale jeśli twój ojciec dowie się, że 

planujesz taką imprezę, to ty będziesz uziemiony w domu do końca życia, nie ja.

- No, no - powiedział  Brad. Wyzywający wyraz  jego twarzy zmienił  się teraz  na 

jeszcze mniej przyjemny wyraz śmiertelnej złości. - Bo jeśli chociaż pomyślisz, żeby mu coś 

pisnąć na ten temat, powiem im o facecie, którego co noc przemycasz do swojego pokoju.

background image

3

Odsiadka. To jest to, co się dostaje, kiedy znokautujesz przyrodniego brata na terenie 

Akademii Misyjnej im. Junipero Serry i jakiś nauczyciel przypadkiem to zauważy.

- Nie rozumiem, co cię naszło, Suze - powiedziała pani Elkins, do której obowiązków 

należało, poza nauczaniem biologii na poziomie dziewiątej i dziesiątej klasy, zostawanie po 

lekcjach z młodocianymi przestępcami takimi jak ja. - W dodatku pierwszego dnia szkoły. 

Czy tak właśnie chcesz rozpoczynać nowy rok?

Pani Elkins niczego jednak nie rozumiała. A ja niewiele mogłam jej powiedzieć. To 

znaczy,   jak   mogłam   jej   wyjaśnić,   że   nagle   to   wszystko   przekroczyło   granice   mojej 

wytrzymałości?   Odkrycie,   że   mój   przyrodni   brat   wiedział   o   czymś,   co   od   miesięcy   usi-

łowałam ukryć przed rodziną - w połączeniu z faktem, że potwór z moich snów włóczył się 

obecnie   korytarzami   mojej   własnej   szkoły   w   przebraniu   przystojniaka   w   ciuchach   firmy 

Abercrombie i Fitch - spowodowało, że rozmiękłam wewnętrznie jak szminka Maybelline 

zostawiona na słońcu.

Nie mogłam jej tego powiedzieć. Przyjęłam karę w milczeniu, obserwując na zegarze 

upływające nieznośnie wolno minuty.  Ani ja, ani żaden z pozostałych więźniów nie miał 

odzyskać wolności przed godziną szesnastą.

- Mam nadzieję, Suze - oznajmiła pani Elkins, kiedy ta godzina nareszcie nadeszła - że 

dostałaś nauczkę. Nie sądzisz, że urządzanie bijatyk na szkolnym boisku to nie jest dobry 

przykład dla młodszych dzieci?

Co? Ja nie dawałam dobrego przykładu? A co z Bradem? To właśnie Brad zamierzał 

urządzić swoje prywatne Oktoberfest w salonie naszego domu. Ale to on trzymał mnie tym 

razem w szachu. I zdawał sobie z tego sprawę.

- Owszem - stwierdził podczas przerwy na lunch, kiedy stałam, gapiąc się na niego 

oniemiała, niezdolna przyjąć do wiadomości tego, co przed chwilą usłyszałam. - Myślisz, że 

jesteś taka sprytna, wpuszczając faceta co noc do swojego pokoju, co? A swoją drogą, jak on 

tam włazi? Przez to okno nad gankiem? No, wydał się twój mały sekrecik, co? Więc siedź 

cicho, jeśli chodzi o moją imprezę, a ja będę siedział cicho, jeśli chodzi o tego faceta Jesse'a.

Tak mnie poraził fakt, że Brad mógł usłyszeć - że słyszał - Jesse'a, że przez parę minut 

nie potrafiłam wydobyć z siebie sensownej odpowiedzi. Brad w tym czasie wymienił pozdro-

wienia   z   różnymi   członkami   swojej   paczki,   którzy   podchodzili,   żeby   „przybić   piątkę”, 

mówiąc coś w rodzaju:

- Kurczę! Łaźnia. To coś dla mnie. W końcu udało mi się wykrztusić:

background image

- Och, tak? Dobra, a co z Jakiem? Jake nie pozwoli, żebyś się zapił w domu z gromadą 

kumpli.

Brad tylko spojrzał na mnie z politowaniem.

- Żartujesz? - zapytał. - A jak myślisz, kto dostarcza piwo? Jake zwędzi dla mnie 

beczułkę piwa z pracy.

Zmrużyłam oczy.

- Jake? Jake wam załatwi piwo? Akurat. On by nigdy... - W tym momencie spłynęło 

na mnie olśnienie. - Ile mu płacisz?

- Stówkę - odparł Brad. - Dokładnie połowę z tego, ile mu brakuje na to jego camaro.

Wiedziałam,   że   Jake   byłby   zdolny   niemal   do   wszystkiego,   byle   położyć   łapę   na 

własnym camaro. Patrzyłam na niego oszołomiona.

- A co z Davidem? - odezwałam się w końcu. - David wszystko powie.

- Nie, nie powie - oznajmił Brad, pewny siebie. - Bo jeśli to zrobi, to kopnę go w 

kościsty zadek tak mocno, że doleci do Anchorage. A ty lepiej nie próbuj go bronić, bo 

inaczej uraczę twoją mamę smakowitą opowieścią o tym całym Jessie.

Wtedy oberwał. To było  silniejsze ode mnie.  Tak jakby moja pięść kierowała  się 

własnym rozumem. Wisiała sobie u mojego boku, a w następnej chwili wbijała się w żołądek 

Brada.

Walka trwała sekundę. Nawet pół sekundy. Pan Gillarte, nowy wuefista, rozdzielił 

nas, zanim Brad zdążył złapać powietrze.

- Odejdź - rozkazał,  odpychając  mnie  i schylając  się, żeby zająć się rozpaczliwie 

dyszącym Bradem.

Więc   sobie   poszłam.   Prosto   do   ojca   D,   który   stał   na   dziedzińcu,   nadzorując 

zawieszanie światełek wokół pnia palmy.

- Cóż ci mogę powiedzieć, Susannah? - powiedział zdesperowany, kiedy skończyłam 

wyjaśniać sytuację. - Niektórzy ludzie mają ostrzejszą percepcję.

- Tak, ale Brad? - Mówiłam szeptem ze względu na grupkę ogrodników zatrudnionych 

przy dekorowaniu szkoły na święto ojca Serry w najbliższą sobotę, dzień po bachanaliach 

urządzanych w łaźni przez Brada.

-   Cóż,   Susannah   -   powiedział   ojciec   D.   -   Nie   mogłaś   oczekiwać,   że   na   zawsze 

utrzymasz Jesse'a w tajemnicy. Twoja rodzina musiała to w końcu odkryć.

Może. Czego nie byłam w stanie zrozumieć, to tego, jakim cudem akurat Brad odkrył 

jego istnienie, podczas gdy mądrzejsi od niego członkowie rodziny, na przykład Andy czy 

moja mama, nie mieli o niczym pojęcia.

background image

Z drugiej strony Maks, pies rodziny Ackermanów, wiedział o Jessie od początku, i z 

tego powodu nie zbliżał się do mojego pokoju. A pod względem intelektualnym Brad i Maks 

mieli ze sobą wiele wspólnego... chociaż Maks, rzecz jasna, był od Brada bystrzejszy.

- Mam głęboką nadzieję - powiedziała pani Elkins, kiedy wreszcie uwolniła mnie i 

moich współtowarzyszy niedoli - że w tym roku, Suze, już cię tutaj nie zobaczę.

- Ja także, pani E - odparłam, zgarniając swoje rzeczy. Po czym wybiegłam, jakby 

mnie ktoś gonił.

W   północnej   Kalifornii   było   jasne,   gorące   popołudnie,   co   oznaczało   oślepiające 

słońce, niebo tak niebieskie, że patrzenie na nie sprawiało ból, a w oddali widok spienionych 

fal   Pacyfiku   obmywających   plażę   Carmelu.   Przegapiłam   wszelkie   możliwe   okazje 

podwiezienia do domu - przez Adama, który nadal z ochotą zabierał każdego i w każdym 

momencie na przejażdżkę swoim wystrzałowym zielonym volkswagenem, no i oczywiście 

przez Brada, który po Jake'u, jeżdżącym obecnie używaną hondą civic, ale jedynie do chwili, 

dopóki nie dostanie swojego wymarzonego samochodu, odziedziczył land rovera - a od ulicy 

Sosnowe Wzgórze 99 dzieliły mnie niemal cztery kilometry. Głównie pod górę.

Zdążyłam   dojść   do   szkolnej   bramy,   kiedy   pojawił   się   rycerz   w   lśniącej   zbroi. 

Przynajmniej, jak sądzę, za takiego się uważał. Nie dosiadał jednak mlecznobiałego rumaka. 

Jechał srebrnym kabrioletem bmw, z uchylonym, ze względu na pogodę, dachem. Bardzo 

wygodne.

- Daj spokój - powiedział, kiedy stanęłam przed budynkiem misji, czekając na zmianę 

świateł, żeby móc przekroczyć ruchliwą jezdnię. - Wsiadaj. Podwiozę cię do domu.

- Nie, dziękuję - powiedziałam niedbale. - Wolę się przejść.

- Suze. - Paul robił wrażenie znudzonego. - Wsiadaj do samochodu.

- Nie - powiedziałam. Widzicie, wyciągnęłam wnioski z nauczki, jaką dostałam w 

związku z „wsiadaniem do samochodu z kimś, kto raz próbował mnie zabić”. To się nie 

mogło powtórzyć. Zwłaszcza nie z Paulem, który nie tylko próbował mnie zabić, ale też 

przeraził mnie  tak skutecznie,  że wciąż na nowo przeżywałam to wydarzenie w snach. - 

Mówiłam ci już. Przejdę się. Paul pokręcił głową, śmiejąc się cicho.

- Z ciebie to naprawdę jest trudny przypadek - powiedział.

- Dziękuję.

Światło zmieniło się i ruszyłam przez skrzyżowanie. Znałam tę drogę bardzo dobrze. 

Nie potrzebowałam eskorty.

Ale miałam ją, tak czy inaczej. Paul jechał obok mnie, rozwijając zawrotną prędkość 

około czterech kilometrów na godzinę.

background image

- Czy zamierzasz mi towarzyszyć aż do domu? - zapytałam, kiedy zaczęliśmy zbliżać 

się do stromego wzniesienia, od którego Carmelowe Wzgórza wzięły swoją nazwę. Dobrze 

się składało, że na tej szosie nie panował o czwartej po południu duży ruch, bo inaczej Paul, 

jadąc w tym tempie, wprawiłby paru moich sąsiadów we wściekłość, blokując jedyną drogę 

do cywilizacji.

- Tak - odparł Paul. - Chyba że przestaniesz się zachowywać jak rozpuszczony bachor 

i wsiądziesz do samochodu.

- Nie, dziękuję.

Szłam dalej. Było upalnie. Pod swetrem moje ciało wilgotniało. Nie miałam jednak 

cienia  zamiaru  wsiąść do jego auta.  Wlokłam  się  poboczem,  starannie  omijając  wszelkie 

rośliny,   które   przypominały   moich   śmiertelnych   wrogów   -   przynajmniej   do   momentu 

pojawienia   się   Paula   -   sumaki   jadowite,   oraz   przeklinając   w   duchu  Teorią   krytyczną   od 

czasów Platona, która z każdym krokiem jakby stawała się cięższa.

- Mylisz się, nie ufając mi - zauważył Paul, wślizgując się obok mnie na wzgórze 

swoim wężowato srebrzystym autem. - Wiesz, ty i ja jesteśmy tacy sami.

- Mam szczerą nadzieję, że to nieprawda - powiedziałam. Wiele razy miałam okazję 

stwierdzić, że na niektórych wrogów uprzejmość działa równie skutecznie, odpychająco, jak 

pięść. Nie żartuję. Spróbujcie sami.

- Przykro mi cię rozczarować - odparł Paul - ale to prawda. A tak przy okazji, co ci 

mówił ojciec Dominik? Mówił ci, żebyś  nie spędzała czasu sama w moim towarzystwie? 

Żebyś nie wierzyła w nic, cokolwiek ci powiem?

- Wcale nie - powiedziałam tym samym, obojętnym tonem. - Ojciec Dominik uważa, 

że należy rozstrzygnąć wątpliwości na twoją korzyść.

Paul, z rękami na obitej skórą kierownicy, wyraźnie się zdziwił.

- Naprawdę? Tak powiedział?

- Och, tak - zapewniłam, zauważając piękną kępkę jaskrów przy drodze i omijając ją 

szerokim łukiem na wypadek, gdyby kryły łodyżki sumaka jadowitego. - Ojciec Dominik 

uważa, że jesteś tutaj, ponieważ chcesz nawiązać kontakt z jedynymi pośrednikami, jakich 

znasz. Sądzi, że naszą powinnością, jako przepełnionych miłosierdziem istot ludzkich, jest 

pozwolić ci zmazać swoje winy i pomóc w podążaniu drogą dobra.

- Ale ty się z nim nie zgadzasz? - Paul wpatrywał się we mnie usilnie. No i co z tego? 

Wziąwszy   pod   uwagę,   jak   wolno   jechał,   nie   musiał   cały   czas   obserwować   drogi,   czy 

czegokolwiek.

- Posłuchaj - powiedziałam, żałując, że nie miałam spinki czy czegoś w tym rodzaju, 

background image

żeby spiąć włosy. Przyklejały mi się do karku. Szylkretowa spinka, z którą wyruszałam rano, 

zniknęła w tajemniczych okolicznościach. - Ojciec Dominik to najmilszy człowiek, jakiego w 

życiu spotkałam. Żyje tylko po to, żeby pomagać innym. Autentycznie wierzy, że ludzie są z 

natury dobrzy i że jeśli tak się ich będzie traktować, to odpłacą tym samym.

- Ale ty - powiedział Paul - nie zgadzasz się z tym, jak rozumiem?

- Sądzę, że oboje wiemy, iż ojciec Dominik żyje w świecie wyobraźni. - Wlokąc się 

pod górę, patrzyłam wprost przed siebie, mając nadzieję, że Paul nie domyśli się, że mój 

przyśpieszony rytm serca nie ma nic wspólnego z wysiłkiem, natomiast bardzo wiele z jego 

obecnością. - Ponieważ jednak nie chcę mu sprawić przykrości, zachowam swoją opinię na 

twój temat, że jesteś psychopatą i wykorzystujesz innych, wyłącznie dla siebie.

- Psychopatą? - Paul wydawał się zachwycony takim opisem własnej osoby... kolejny 

dowód na to, że był dokładnie taki, jak myślałam. - To mi się podoba. Nazywano mnie w 

przeróżny sposób, ale nigdy psychopatą.

- To nie był komplement - sprostowałam, ponieważ najwyraźniej tak to odebrał.

- Wiem - powiedział. - Dlatego to jest takie zabawne. Ciekawa z ciebie dziewczyna, 

wiesz?

- Wszystko jedno - burknęłam zirytowana. Nie byłam nawet w stanie skutecznie faceta 

obrazić. - Powiedz mi tylko jedną rzecz.

- Co zechcesz.

- Tej nocy, kiedy na siebie wpadliśmy - wskazałam na niebo - wiesz, tam na górze?

Skinął głową.

- Owszem. No i co?

- Jak się tam dostałeś? Nikt cię nie egzorcyzmował, prawda?

Paul   uśmiechnął   się   szeroko.   Ku   swojemu   przerażeniu   zrozumiałam,   że   zadałam 

pytanie, które najbardziej chciał usłyszeć.

- Nie, nikt mnie nie egzorcyzmował - oznajmił. - Ty też nie potrzebowałaś, żeby cię 

ktoś egzorcyzmował.

Niemal osłupiałam. Zatrzymałam się raptownie.

- Czy chcesz mi wmówić, że kiedy tylko mi się spodoba, mogę sobie pospacerować 

tam, na górze? - zapytałam, głęboko zdumiona.

-   Jest   mnóstwo   rzeczy   -   powiedział   Paul,   nadal   uśmiechając   się   leniwie   -   które 

potrafiłabyś zrobić, a których jeszcze nie odkryłaś, Suze. Rzeczy, o których ci się nie śniło. 

Rzeczy, które mogę ci pokazać.

Nie dałam się oszukać aksamitnemu tonowi jego głosu. Paul posiadał czar i wdzięk, 

background image

ale bywał też śmiertelnie niebezpieczny.

- Tak - powiedziałam, modląc się, żeby się nie domyślił, jak szaleńczo bije moje serce 

pod różowym jedwabiem. - Wcale w to nie wątpię.

- Mówię poważnie, Suze. Ojciec Dominik to wspaniały człowiek. Nie przeczę. Ale on 

jest tylko pośrednikiem. Ty jesteś czymś więcej.

- Rozumiem. - Wyprostowałam się i ruszyłam w dalszą drogę. W końcu dotarliśmy na 

grzbiet wzgórza i znalazłam się w cieniu ogromnych sosen rosnących szpalerem po obu stro-

nach. Ulga, że wydostałam się z żaru, była ogromna. Żałowałam tylko, że równie łatwo nie 

mogę się uwolnić od Paula. - Więc całe życie ludzie mówią mi, że jestem tym a tym, a ni stąd, 

ni zowąd zjawiasz się ty, twierdzisz, że jestem kimś zupełnie innym, i ja mam ci uwierzyć?

- Tak - odparł Paul.

- Bo jesteś osobą, której można zaufać z zamkniętymi oczami - zakpiłam. Mój głos 

brzmiał dużo pewniej, niż się naprawdę czułam.

- Bo jestem wszystkim, co masz - sprostował.

- Cóż, to chyba nie jest tak strasznie dużo? - Spojrzałam na niego ze złością. - Pozwolę 

sobie przypomnieć, że przy naszym ostatnim spotkaniu zostawiłeś mnie zagubioną w piekle!

- To nie było piekło - oświadczył  Paul, przewracając oczami, co należało do jego 

specjalności. - Poza tym w końcu byś stamtąd wyszła.

- A co z Jesse'em? - zapytałam. Serce biło mi mocniej niż przedtem, ponieważ to 

właśnie było w tym wszystkim najważniejsze, nie to, co zrobił czy też próbował zrobić ze 

mną, ale to, co zrobił Jesse'owi... i co, jak się obawiałam, będzie próbował powtórzyć.

- Powiedziałem, że mi przykro z tego powodu. - W głosie Paula brzmiała irytacja. - 

Poza tym, wszystko dobrze się skończyło, prawda? Jest tak, jak ci mówiłem, Suze. Posiadasz 

dużo większą moc, niż zdajesz sobie z tego sprawę. Potrzebujesz tylko kogoś, kto ci pokaże 

twój   prawdziwy   potencjał.   Potrzebujesz   nauczyciela   -   prawdziwego   nauczyciela,   a   nie 

sześćdziesięcioletniego księdza, który sądzi, że ojciec Junipero jakiś tam to początek i koniec 

świata.

- Jasne. A ty zapewne uważasz, że jesteś właśnie tym facetem, który odegra rolę pana 

Miyagi dla mnie, czyli Karate Kida.

- Coś w tym rodzaju.

Mijaliśmy   zakręt   przed   ulicą   Sosnowe   Wzgórze   99,   gdzie   mój   dom   górował   nad 

Doliną Carmelu. Z mojego pokoju, na froncie domu, rozciągał się widok na ocean. W nocy 

napływała stamtąd mgła. Można było niemal zobaczyć, jak kładzie swoje waciane macki na 

parapecie, kiedy zapomniałam zamknąć okna. To był  ładny dom, jeden z najstarszych  w 

background image

Carmelu, dawny zajazd z lat pięćdziesiątych XIX wieku. Nawet nie mówiono o nim, że jest 

nawiedzony.

- No, to jak, Suze? - Paul przerzucił niedbale ramię przez oparcie pustego fotela obok 

siebie. - Kolacja dziś wieczorem? Zapraszam cię. Opowiem ci takie rzeczy o tobie samej, o 

tym, kim jesteś, jakich nie wie nikt inny na tej planecie.

- Dzięki - powiedziałam, wchodząc z ulicy na usłane sosnowymi igłami podwórko i 

czując przy tym niewysłowioną ulgę. Czemu tu się dziwić? Przeżyłam spotkanie z Paulem 

Slaterem, nie przenosząc się w inny wymiar egzystencji. To spory sukces. - Ale nie, dziękuję. 

Do zobaczenia jutro w szkole.

Potem, brodząc w gęstym kobiercu igieł, dotarłam do podjazdu, podczas gdy Paul 

wołał za moimi plecami:

- Suze! Suze, poczekaj!

Nie poczekałam. Ruszyłam podjazdem prosto do ganku, wspięłam się po schodkach, 

otworzyłam drzwi i weszłam do środka.

Nie obejrzałam się za siebie. Nie obejrzałam się ani razu.

- Jestem w domu - zawołałam na wypadek, gdyby na dole był ktoś szczególnie tym 

faktem zainteresowany. Był. Znalazłam się w ogniu pytań ojczyma, który gotował obiad i 

chciał wiedzieć wszystko o tym, „co u mnie słychać”. Po udzieleniu odpowiedzi i wyniesieniu 

z  kuchni  racji  żywnościowej  w  postaci   jabłka  i  niskokalorycznej  sody wdrapałam  się  na 

drugie piętro i otworzyłam drzwi swojego pokoju.

Na parapecie siedział duch. Podniósł głowę, kiedy weszłam.

- Cześć - powiedział Jesse.

background image

4

Nie powiedziałam Jesse'owi o Paulu. Pewnie powinnam. Było mnóstwo rzeczy, które 

prawdopodobnie powinnam była powiedzieć Jesse'owi, tylko jakoś się jeszcze do tego nie 

zabrałam.

Wiedziałam,   co   by   z   tego   wynikło:   Jesse   zacząłby   szukać   zaczepki,   a   to   by   się 

skończyło  tak, że ktoś zostałby ponownie wyegzorcyzmowany...  a konkretnie Jesse. A ja 

naprawdę nie sądziłam, że mogłabym to znieść. Nie to. Nie po raz drugi.

Więc   zatrzymałam   dla   siebie   niespodziewane   pojawienie   się   Paula   w   Akademii 

Misyjnej. Między mną a Jesse'em panował dziwny układ, to prawda. Ale to nie znaczyło, że 

miałabym ochotę go stracić.

- No więc, co tam w szkole? - zagadnął Jesse.

- W porządku. - Bałam się powiedzieć coś więcej. Po pierwsze, obawiałam się, że 

zacznę paplać o Paulu. Po drugie, stwierdziłam, że im mniej do siebie mówimy, tym lepiej. W 

przeciwnym wypadku dostaję nerwowego słowotoku. Podczas gdy, na ogół, moja paplanina 

powstrzymywała Jesse'a przed dematerializacją - co mu się obecnie zdarzało częściej, gdy 

tylko   zapadała   między   nami   niezręczna   cisza   -   to   jednak   nie   wywoływała   podobnego 

gadulstwa u niego. Jesse stał się niemal nieznośnie małomówny, odkąd...

Cóż, odkąd się pocałowaliśmy.

Nie   wiem,   co   się   z   chłopakami   dzieje,   że   jednego   dnia   całują   cię   namiętnie,   a 

następnego zachowują się, jakbyś nie istniała. A takim właśnie traktowaniem częstował mnie 

ostatnio Jesse. To znaczy, niecałe trzy tygodnie wcześniej wziął mnie w ramiona i złożył na 

moich ustach pocałunek, który poczułam aż u nasady kręgosłupa. Rozpłynęłam się w jego 

uścisku, myśląc, że wreszcie, nareszcie będę mogła wyjawić mu swoje prawdziwe uczucia, 

skrywaną miłość, którą czułam od momentu - no, prawie - kiedy po raz pierwszy weszłam do 

swojego nowego pokoju i stwierdziłam, że jest już zajęty. Nie miało znaczenia, że osoba, 

która go zajmowała, wydała ostatnie tchnienie przeszło półtora stulecia temu.

Powinnam, jak sądzę, mieć dość rozumu, żeby się nie zakochać w duchu. Ale tak to 

już jest z nami, pośrednikami. Dla nas duchy są równie materialne jak żywi ludzie. Jeśli nie 

liczyć kwestii nieśmiertelności, nie było żadnego sensownego powodu, dla którego Jesse i ja, 

gdybyśmy chcieli, nie mielibyśmy przeżyć szalonej miłości, o której marzyłam od czasu, gdy 

odmówił stanowczo zwracania się do mnie inaczej niż pełnym imieniem, jakiego nie używał 

nikt z wyjątkiem ojca Dominika.

Tyle   że   żadna   szalona   miłość   z   tego   nie   wynikła.   Po   pierwszym   pocałunku, 

background image

przerwanym przez mojego najmłodszego przyrodniego brata, nie nastąpiły kolejne. Jesse, w 

istocie, wylewnie mnie przeprosił, a potem jakby celowo mnie unikał, chociaż dawałam mu 

usilnie do zrozumienia, że było mi dobrze... więcej niż dobrze... z tym, co zaszło.

Teraz zaczęłam się zastanawiać, czy nie byłam wobec niego zbyt swobodna. Jesse 

pewnie   myślał,   że   jestem   łatwa,   czy   coś   w   tym   stylu.   Zapewne   za   jego   życia   damy 

policzkowały panów, którzy pozwolili sobie na coś takiego jak on. Nawet takich jak Jesse, o 

błyszczących  czarnych  oczach, gęstej ciemnej czuprynie, mięśniach brzucha twardych jak 

deska i zniewalająco seksownym uśmiechu.

Nadal jest mi trudno uwierzyć, że ktoś mógł takiego człowieka nienawidzić tak, żeby 

go zabić, ale właśnie w ten sposób Jesse został duchem nawiedzającym mój pokój, pokój, w 

którym uduszono go przed stu pięćdziesięcioma laty.

Zważywszy na okoliczności, naprawdę nie widziałam sensu w opowiadaniu Jesse'owi 

ze szczegółami, jak minął mi dzień. Wręczyłam mu po prostu  Teorię krytyczną od czasów 

Platona ze słowami:

- Pozdrowienia od ojca Dominika.

Jesse wydawał się zadowolony z książki. Takie już moje szczęście, że zakochałam się 

w   chłopaku,   którego   teoria   krytyczna   podnieca   bardziej   niż   namiętne   pocałunki   z   moim 

udziałem.

Jesse   przeglądał   książkę,   a   ja   wysypywałam   zawartość   plecaka   na   łóżko.   Szkoła 

dopiero się zaczęła, a już byłam przywalona pracą domową. Czułam, że jedenasta klasa to 

sama radość i przygoda. W końcu, co może być bardziej podniecającego niż Paul Slater i 

trygonometria?

Powinnam była wtedy wspomnieć Jesse'owi o Paulu. Powinnam była powiedzieć coś 

w rodzaju: „Hej, wiesz co? Pamiętasz tego Paula, któremu próbowałeś złamać nos? Taak, 

teraz chodzi do mojej szkoły”.

Może gdybym podeszła do tego bardziej swobodnie, nie wyszłaby z tego taka wielka 

sprawa. To jest, owszem, Jesse nienawidził faceta, i miał za co. Mogłam jednak pominąć 

kwestię,  że Paul, być  może,  był  pomiotem  szatana. Facet obnosił się z zegarkiem marki 

Fossil. Do jakiego stopnia ktoś taki może być niebezpieczny?

Akurat wtedy,  kiedy zbierałam się na odwagę, żeby wystąpić z czymś  w rodzaju: 

„Och, zaraz, ten Paul Slater, pamiętasz go? Zjawił się rano u mnie na lekcji”, Brad wrzasnął z 

dołu, że kolacja gotowa.

Ponieważ mój ojczym przywiązuje dużą wagę do rodzinnych posiłków i łamania się 

chlebem   przy   stole,   musiałam   zostawić   Jesse'a   -   nie   to,   żeby   się   wydawał   specjalnie 

background image

zmartwiony   -   zejść   na   dół   i   nawiązać   konwersację   z   członkami   rodziny...   ogromne 

poświęcenie z mojej strony, wziąwszy pod uwagę, co mogłam robić zamiast tego: trwać na 

stanowisku na wypadek, gdyby mężczyzna moich snów zapragnął mnie znowu pocałować.

Dzisiejszego wieczoru jednak, podobnie jak w większość innych, nie zanosiło się na 

wybuchy namiętności, toteż niechętnie wlokłam się po schodach. Andy przygotował steki 

fajitas, jedno ze swoich najlepszych dań. Musiałam policzyć mamie na korzyść, że znalazła 

faceta,   który   nie   tylko   potrafił   zrobić   wszystko   w   domu,   ale   był   do   tego   wyśmienitym 

kucharzem. Przed jej kolejnym małżeństwem żywiłyśmy się obie głównie daniami na wynos, 

sytuacja zmieniła się zatem pod tym względem na korzyść.

Ale drobny fakt, że pan Zrób - to - sam zjawił się w towarzystwie trzech dorastających 

synów? Ta strona medalu wciąż napawała mnie wątpliwościami.

Brad   czknął,   kiedy   weszłam   do  jadalni.   Tylko   on  jeden  opanował   sztukę   czkania 

słowami. Słowo, które z siebie wyrzucił na mój widok, brzmiało:

- Nieudacznica.

- Kto to mówi - odparłam dowcipnie.

- Brad - odezwał się Andy surowym tonem. - Przynieś śmietanę.

Przewracając oczami, Brad ześlizgnął się z krzesła i poczłapał do kuchni.

- Jak się masz, Suzie - powiedziała mama, podchodząc do mnie i czułym  gestem 

targając mi włosy. - Jak tam pierwszy dzień w szkole?

Jedynie moja mama, spośród wszystkich istot ludzkich na planecie Ziemia, ma prawo 

zwracać   się   do   mnie   „Suzie”.   Szczęśliwie   zdołałam   to   gruntownie   wytłumaczyć   moim 

przyrodnim braciom, tak że nawet nie chichoczą, kiedy to robi.

Nie   uważałam,   żeby   należało   odpowiedzieć   na   to   pytanie   zgodnie   z   prawdą. 

Ostatecznie mama nie jest świadoma faktu, że jej jedyne dziecko stanowi łącznik pomiędzy 

światem żywych i umarłych. Nie miała też okazji poznać Paula, nie doszło do jej wiadomości, 

że usiłował mnie zabić, jak również nie zdawała sobie sprawy z istnienia Jesse'a. Mama sądzi, 

że wolno dojrzewam, że podpieram ściany, ale wkrótce wyjdę na swoje i nie będę mogła się 

opędzić od chłopaków. Co jest zaskakująco naiwne jak na kobietę, dziennikarkę telewizyjną, 

nawet jeśli pracuje tylko w lokalnej stacji.

Czasami mamie zazdroszczę. Przyjemnie musi się żyć w jej świecie.

- Wszystko w porządku - brzmiała moja odpowiedź na jej pytanie.

- Jutro nie będzie wszystko w porządku dla S - stwierdził Brad, wracając ze śmietaną.

Mama   zasiadła   w   końcu   stołu,   rozkładając   serwetkę.   Używamy   tylko   takich   z 

materiału.   Kolejny   Andyism.   W   ten   sposób   przyczyniamy   się   do   ochrony  środowiska,   a 

background image

posiłki prezentują się znacznie lepiej.

- Naprawdę? - zapytała mama, unosząc równie ciemne, jak moje, brwi. - A dlaczegóż 

to?

- Jutro zgłaszamy nominacje do samorządu uczniowskiego powiedział Brad, sadowiąc 

się z powrotem na krześle. - Suze przepadnie jako wiceprzewodnicząca.

Wstrząsnęłam własną serwetką i ułożyłam ją delikatnie na kolanach, obok potężnego 

pyska Maksa, który spędzał każdy posiłek, trzymając mordę na moim udzie i czekając, aż 

jakiś   kąsek   spadnie   z   mojego   widelca,   do   czego   przyzwyczaiłam   się   już   tak   bardzo,   że 

właściwie nie zwracałam na to uwagi - po czym, w odpowiedzi na pytający wzrok matki, 

odparłam:

- Nie mam pojęcia, o czym on mówi. Brad zrobił niewinną minkę.

- Kelly nie rozmawiała z tobą po szkole?

Nie   miała   szans,   jako   że   dostałam   odsiadkę,   o   czym   Brad   doskonale   wiedział. 

Najwyraźniej zamierzał znęcać się nade mną z tego powodu przez jakiś czas.

- Nie. Dlaczego?

- Cóż, Kel prosiła już kogoś innego, żeby w tym roku startował razem z nią. Chodzi o 

tego nowego, Paula jak - mu - tam. - Brad wzruszył ramionami, z pomiędzy których wyrastała 

jego gruba, zapaśnicza szyja, niczym pień drzewa spośród głazów. - Toteż podejrzewam, że 

panowanie Suze jako wice jest finite.

Mama spojrzała na mnie z troską.

- Nie wiedziałaś o tym, Suzie?

Teraz z kolei ja wzruszyłam ramionami.

- Nie - powiedziałam. - Ale to fajnie. Nigdy nie uważałam, że się do tego naprawdę 

nadaję.

To nie wywarło pożądanego skutku. Mama zacisnęła usta, a następnie powiedziała:

- Cóż, nie podoba mi się to. Przychodzi jakiś nowy chłopak i zajmuje miejsce Suzie. 

To nie w porządku.

- Może nie w porządku - zauważył David - ale taka jest naturalna kolej rzeczyDarwin 

udowodnił, że największe sukcesy odnoszą te okazy gatunku, które są najsilniejsze i najlepiej 

przystosowane. A Paul Slater to wspaniały okaz fizyczny.  Każda osoba płci żeńskiej, jak 

zauważyłem, po wejściu z nim w kontakt zaczyna wyraźnie przejawiać zachowania typowe 

dla okresu wabienia.

Ta ostatnia uwaga rozbawiła moją mamę.

- Mój Boże - powiedziała. - A co z tobą, Suzie? Czy Paul Slater wywołuje u ciebie 

background image

zachowanie typowe dla okresu wabienia?

- Nie bardzo - stwierdziłam.

Brad czknął ponownie. Tym razem wydał z siebie:

- Kłamczucha.

Posłałam mu wściekłe spojrzenie.

- Brad - powiedziałam. - Nie lubię Paula Slatera.

- Nie odniosłem takiego wrażenia - odparł Brad - kiedy dziś rano zobaczyłem was 

oboje na dziedzińcu.

- Mylisz się - warknęłam. - I to bardzo się mylisz.

- Och, Suze, daj spokój - powiedział Brad. - Zdecydowanie go wabiłaś. Chyba że 

nałożyłaś sobie tyle pianki na włosy, że nie mogłaś oderwać palców.

- Dość - wtrąciła mama, kiedy zaczerpnęłam oddechu, żeby zaprzeczyć. - Dość, oboje.

- Nie lubię Paula Slatera - powtórzyłam  na wypadek,  gdyby Brad nie usłyszał za 

pierwszym razem. - W porządku? W gruncie rzeczy, nienawidzę go.

To się mamie nie spodobało.

- Suzie - powiedziała. - Zaskakujesz mnie. Nie należy mówić o kimkolwiek, że się go 

nienawidzi. I jakim sposobem możesz nienawidzić biedaka? Poznałaś go dopiero dzisiaj.

- Znała go już wcześniej - sprostował życzliwie Brad. - Z wakacji w Pebble Beach.

Posłałam mu kolejne mordercze spojrzenie.

- Skąd wiesz?

- Paul mi powiedział - stwierdził Brad, wzruszając ramionami.

Czując, jak ogarnia mnie przerażenie - to byłoby do Paula podobne, żeby puścić farbę 

mojej   rodzinie   na   temat   tej   całej   sprawy   z   pośredniczeniem   i   narobić   mi   kłopotów   - 

zapytałam, starając się zachować obojętny ton głosu:

- Och, tak? Co jeszcze ci naopowiadał?

- Tylko tyle. - W jego głosie brzmiał teraz sarkazm. - Jakkolwiek jest to dla ciebie 

dziwne, Suze, ludzie mają inne tematy do rozmowy niż twoja osoba.

- Brad - powiedział Andy ostrzegawczo, wyłaniając się z kuchni z tacą skwierczących 

pasków wołowiny oraz drugą, pełną miękkich, parujących tortilli. - Uważaj. - Potem, stawia-

jąc tace, skierował wzrok na puste krzesło obok mnie. - Gdzie jest Jake?

Popatrzyliśmy na siebie zaskoczeni. Nie zauważyliśmy nawet, że go nie ma. Nikt nie 

wiedział, gdzie się podział Jake. Wszyscy jednak zdawali sobie sprawę, sądząc po tonie głosu 

Andy'ego, że kiedy pojawi się w domu, będzie miał przechlapane.

- Może - odezwała się mama - zatrzymano go w szkole. Wiesz, Andy, że to jego 

background image

pierwszy tydzień w college'u. Może nie mieć jeszcze dopracowanego rozkładu zajęć.

- Pytałem go dziś rano - powiedział Andy gniewnym głosem - czy będzie w domu na 

kolację i zapewnił, że będzie. Gdyby miał się spóźnić, mógłby przynajmniej zadzwonić.

- Może stoi w jakiejś kolejce do rejestracji - powiedziała mama uspokajająco. - Daj 

spokój, Andy Przygotowałeś wspaniały posiłek. Szkoda by było nie usiąść i nie zjeść go, 

zanim wystygnie.

Andy zajął miejsce przy stole, ale nie zabierał się do jedzenia.

- Chodzi tylko o to - zaczął przemówienie, którego słuchaliśmy już około czterystu 

razy - że kiedy ktoś zadaje sobie trud przygotowania dobrego posiłku, to uprzejmość wymaga, 

żeby przyjść na czas...

W tym właśnie momencie trzasnęły drzwi wejściowe i w holu odezwał się glos Jake'a:

- Nie rwij włosów, jestem. Jake dobrze znał swojego ojca.

Mama   rzuciła   Andy'emu   nad   miskami   szatkowanej   sałaty   i   sera,   które   sobie 

podawaliśmy, spojrzenie w rodzaju: „A nie mówiłam?”

- Cześć - powiedział Jake, wchodząc do pokoju typowym  dla siebie, niespecjalnie 

żwawym,   krokiem.   -   Przepraszam   za   spóźnienie.   Utknąłem   w   księgarni.   Kolejki   były 

nieprawdopodobne.

Mina mamy: „A nie mówiłam?” stała się jeszcze wyraźniejsza. A Andy tylko burknął:

- Masz szczęście.  Tym  razem.  Siadaj  i jedz. - A  potem,  zwracając  się do Brada, 

powiedział: - Podaj salsę.

Tyle że Jake nie usiadł i nie zajął się jedzeniem. Stał nadal, zjedna ręką w przedniej 

kieszeni dżinsów, drugą potrząsając kluczykami od samochodu.

- Hm... - mruknął. - Słuchajcie...

Podnieśliśmy   wzrok,   spodziewając   się   czegoś   ciekawego,   na   przykład,   że   Jake 

oświadczy, iż w pizzerii znowu pochrzanili grafiki i w związku z tym nie może zostać na 

kolacji. To zazwyczaj kończyło się rzucaniem gromów przez Andy'ego.

Zamiast tego jednak Jake powiedział:

- Przyprowadziłem kogoś ze sobą. Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko.

Jako   że   mój   ojczym   pogodziłby   się   prędzej   z   tłumem   ludzi   przy   stole   niż   z 

nieobecnością któregokolwiek z nas, powiedział łaskawym tonem:

- Dobrze, dobrze. Starczy dla wszystkich. Weź z kuchni jeszcze jedno nakrycie.

Tak więc Jake poszedł do kuchni po talerz i sztućce, podczas gdy „ktoś” pojawił się w 

zasięgu naszego wzroku. Przedtem zabawił widocznie w salonie, porażony obfitością zdjęć 

rodzinnych, którymi mama obwiesiła ściany.

background image

Niestety  ów   „ktoś”  nie   okazał   się  dziewczyną,  nie  mogliśmy  więc   cieszyć   się  na 

ewentualne docinki po wizycie. Neil Jankow, jak przedstawił go Jake, był jednak, jakby ujął 

to David, interesującym okazem. Był bardzo zadbany, co wyróżniało go na tle większości 

surfingujących kumpli Jake'a. Dżinsy nie zjeżdżały mu gdzieś do połowy uda, ale trzymały 

się porządnie w pasie, co również stanowiło fakt niezwykły jak na młodzieńca w tym wieku.

To   wszystko   nie   czyniło   z   niego   przystojnego   chłopaka.   Przystojny   nie   był 

zdecydowanie. Odznaczał się niemal bolesną chudością i ziemistą cerą. Włosy miał  dość 

długie,   jasne.   Mojej   mamie   wyraźnie   jednak   przypadł   do   gustu,   ponieważ   wydawał   się 

nienagannie uprzejmy. Wyraził się na przykład w ten sposób: „Dziękuję pani, że pozwoliła mi 

zostać na kolacji”, jakkolwiek zawarta w tym implikacja, że to mama przygotowała posiłek, 

miała seksistowski charakter, bo to przecież Andy zajmował się gotowaniem.

Nikt jednak nie poczuł się urażony i dla młodego pana Neila zrobiono miejsce przy 

stole.   Usiadł   i   za   przykładem   Jake'a   zabrał   się   do   jedzenia...   niezbyt   łapczywie,   ale   z 

przyjemnością, która robiła wrażenie szczerej. Neil, jak się dowiedzieliśmy, miał chodzić z 

Jakiem na seminarium poświęcone literaturze angielskiej. Podobnie jak Jake Neil zaczynał 

właśnie pierwszy rok w NoCal (Nothern California State College), co w lokalnym slangu 

oznacza Państwową Wyższą Szkołę Północnej Kalifornii. Podobnie jak Jake Neil pochodził z 

tych   okolic.   Jego   rodzina   mieszkała   w   dolinie.   Ojciec   był   właścicielem   kilku   lokalnych 

restauracji, w tym jednej czy dwóch, gdzie miałam okazję jeść. Podobnie jak Jake Neil nie był 

pewien, w czym chciałby się specjalizować, ale również podobnie jak Jake spodziewał się, że 

w college'u  będzie  mu  przyjemniej  niż  w szkole  średniej.  Plan zajęć ułożył  sobie w  ten 

sposób, że nie miał rano żadnych zajęć, mógł więc wysypiać się do woli, albo gdyby zdarzyło 

mu się otworzyć oczy przed jedenastą, pobujać na falach przy Carmel Beach przed udaniem 

się na uczelnię.

Pod koniec posiłku miałam mnóstwo pytań  co do Neila. Szczególnie interesowało 

mnie jedno. Coś, co, o czym jestem przekonana, nie niepokoiło nikogo poza mną. A jednak 

uważałam, że należy mi się jakieś wyjaśnienie. Nie to, że mogłabym o tym porozmawiać. Nie 

w obecności tylu ludzi.

To stanowiło część problemu. Za dużo ludzi. I nie chodzi mi tutaj wyłącznie o ludzi 

zgromadzonych przy stole. Nie, był jeszcze chłopak, który stał przez całą kolację za krzesłem 

Neila, przyglądając mu się w milczeniu z nienawiścią na twarzy.

Ten   chłopak   w   przeciwieństwie   do   Neila   odznaczał   się   urodą.   Ciemnowłosy,   o 

zdecydowanym  podbródku, dobrze zbudowany pod swoimi  dockersami i czarną koszulką 

polo... z pewnością ćwiczył długo i wytrwale, żeby rozwinąć takie tricepsy, nie wspominając 

background image

już o zabójczej, jak się domyślałam, rzeźbie brzucha.

To nie była jednak jedyna różnica pomiędzy nieznajomym a kolega Jake'a Neilem. 

Pozostawał jeszcze ten drobiazg, że Neil, na tyle, na ile się orientowałam, był niewątpliwie 

żywy, podczas gdy chłopak za jego plecami był, cóż...

Martwy.

background image

5

Jakie to do Jake'a podobne: przyprowadzić do domu nawiedzonego gościa. Nie to, 

żeby Neil zdawał sobie sprawę, że jest nawiedzony. Wydawał się absolutnie nieświadomy 

obecności ducha za swoimi plecami, podobnie jak moja rodzina, nie licząc Maksa. Jak tylko 

Neil zajął miejsce przy stole, Maks czmychnął do salonu z żałosnym pomrukiem, na którego 

dźwięk Andy pokręcił głową, mówiąc:

- Ten pies z każdym dniem staje się coraz bardziej nerwowy.

Biedny Maks. Doskonale wiem, jak się czuł.

W przeciwieństwie do psa nie mogłam wymknąć się z jadalni i ukryć w innej części 

domu, na co miałam ochotę. Naraziłabym się tylko na niepotrzebne pytania.

Poza   tym,   jestem   pośredniczką.   Kontakty   z   umarłymi   są   w   moim   wypadku 

nieuniknione.

Jednak bywają momenty, kiedy marzę o tym, żeby się od tego uwolnić. Teraz właśnie 

był taki moment.

Nic nie mogłam oczywiście na to poradzić. Tkwiłam przy stole, usiłując przełknąć 

stek fajitas pod uporczywym spojrzeniem martwego chłopaka - cudowne zakończenie niezbyt 

udanego dnia.

Martwy  chłopak   z   kolei   sprawiał   wrażenie   mocno   zagniewanego.   Cóż,   co   w   tym 

dziwnego? To znaczy, był nieżywy. Nie miałam pojęcia, w jaki sposób rozstał się ze swoim 

ciałem, ale to musiało nastąpić nagle i niespodziewanie, ponieważ wyraźnie nie zdążył się 

jeszcze przyzwyczaić. Kiedy ktoś przy stole prosił o podanie czegoś, co znajdowało się blisko 

niego,   wyciągał   rękę...   ale   naczynie   natychmiast   wyślizgiwało   się   spomiędzy   jego 

niematerialnych palców, zabrane przez kogoś z żyjących. To go wyraźnie męczyło. Jednak 

większość jego wrogości, jak zauważyłam, zarezerwowana była dla Neila. Każdy kęs fajitas 

nowego znajomego Jake'a, każda frytka zanurzona w guacamole wprawiały go w większą 

wściekłość. Mięśnie jego szczęk drgały, pięści zaciskały się konwulsyjnie za każdym razem, 

kiedy Neil odpowiadał cicho: „Tak, proszę pani” albo „Nie, proszę pani” na jedno z wielu 

pytań zadawanych przez moją mamę.

W końcu nie mogłam już tego znieść, okropnie było siedzieć przy stole z wściekłym 

duchem, którego tylko ja mogłam zobaczyć... a przecież jestem przyzwyczajona, że duchy na 

mnie   patrzą...   więc   podniosłam   się   i   zaczęłam   zbierać   puste   talerze,   chociaż   tego   dnia 

przypadała kolej Brada. Gapił się na mnie  z otwartą buzią, nic nie mówiąc, zapewniając 

wszystkim uroczy widok przeżutego steku, który jeszcze miał w ustach. Podejrzewam, że 

background image

obawiał się uświadomić mi, że się pomyliłam, sądząc, że to moja kolej. Albo też uznał, że 

staram się zaskarbić sobie jego łaski, aby nie wygadał się o „chłopaku”, którego podejmuję w 

nocy w swoim pokoju.

W każdym razie fakt, że zajęłam się naczyniami, posłużył jako sygnał zakończenia 

posiłku, ponieważ wszyscy pozostali również się podnieśli i wyszli  na taras, żeby rzucić 

okiem na nową łaźnię, którą Andy nadal z dumą prezentował każdemu, kto przekroczył próg 

naszego domu, czy tego chciał, czy nie. Wtedy właśnie, kiedy zostałam w kuchni, płucząc 

naczynia przed włożeniem ich do zmywarki, znalazłam się sam na sam z wędrującym cieniem 

Neila. Stał dość blisko mnie, patrząc na taras przez zasuwane szklane drzwi, tak że mogłam 

wyciągnąć mokrą rękę i niezauważalnie dla nikogo pociągnąć go za koszulę.

Przestraszyłam go nieźle. Obrócił się, rozzłoszczony i zaskoczony jednocześnie. Nie 

zdawał sobie sprawy, że go widzę.

- Hej - szepnęłam, podczas gdy towarzystwo gawędziło o placku z owocami, który 

Andy przygotował na deser. - Powinniśmy porozmawiać.

Chłopak był w szoku.

- Ty... ty mnie widzisz? - wyjąkał.

- Oczywiście.

Zamrugał oczami, a potem zerknął na szklane drzwi.

- Ale oni... oni nie?

- Nie - powiedziałam.

- Dlaczego? - zapytał. - Dlaczego ty tak... a oni nie?

- Bo ja jestem pośredniczką - wyjaśniłam. Nic mu to nie mówiło.

- Kim?

- Poczekaj chwilę - powiedziałam, ponieważ zauważyłam, że mama idzie w naszą 

stronę.

- Brr - odezwała się, zamykając za sobą drzwi tarasu. - Ale robi się zimno, kiedy 

słońce zachodzi. Jak sobie radzisz, Suzie, z naczyniami? Trzeba ci pomóc?

- Nie - odparłam wesoło. - Wszystko w porządku.

- Na pewno? Wydawało mi się, że to kolej Brada, żeby posprzątać ze stołu.

- Nic nie szkodzi - zapewniłam z uśmiechem, który, miałam nadzieję, nie wyglądał na 

wymuszony.

Nie udało się.

- Suzie, kochanie - powiedziała mama. - Nie jesteś chyba przygnębiona, co? Z powodu 

tego chłopca, o którym mówił Brad, że ma być nominowany na wiceprzewodniczącego za-

background image

miast ciebie?

-   Hm   -   mruknęłam,   rzucając   okiem   na   Ducha   Chłopca,   który   wydawał   się 

zdenerwowany   tym,   że   nam   przeszkodzono.   Nie   mogłam   mieć   do   niego   pretensji. 

Przypuszczam, że przerywanie mediacji sesją terapeutyczną poświęconą stosunkom matki z 

córką   było   dość   mało   profesjonalnym   posunięciem   z   mojej   strony.   -   Nie,  naprawdę   nie, 

mamo. Zupełnie mi to nie przeszkadza.

Wcale nie kłamałam. Nie uczestnicząc w pracach samorządu szkolnego w tym roku, 

zyskałabym mnóstwo wolnego czasu. Czasu, z którym nie wiedziałabym, co zrobić, bo jakoś 

nie zanosiło się na to, żebym miała go spędzać na romantycznych uniesieniach z Jesse'em. 

Ale trzeba mieć nadzieję.

Mama nadal kręciła się w progu, ze zmartwionym wyrazem twarzy.

- Cóż, Suzie, kochanie - powiedziała - będziesz musiała to zastąpić jakimiś innymi 

zajęciami pozalekcyjnymi.  Szkoły wyższe zwracają uwagę na takie rzeczy u kandydatów. 

Zostały ci niecałe dwa lata do zakończenia szkoły. Wkrótce nas opuścisz.

Rany!   Mama   nawet   nie   zdawała   sobie   sprawy   z   istnienia   Jesse'a,   a   i   tak   robiła 

wszystko, żeby nas rozdzielić, nieświadoma, że Jesse starał się o to niezależnie od niej.

- Świetnie, mamo - powiedziałam, patrząc zmieszana w stronę Ducha Chłopca. Nie 

podobało mi się specjalnie, że on tego wszystkiego słucha. - Wstąpię do drużyny pływackiej. 

Czy to ci wystarczy? Odwożenie mnie codziennie na trening na piątą rano?

- To mało przekonujące, Suzie - stwierdziła mama oschle. - Wiem doskonale, że nigdy 

nie wstąpisz do drużyny pływackiej. Masz obsesję na punkcie swoich włosów i tego, jak 

woda w basenie mogłaby im zaszkodzić.

A potem przeszła do salonu, zostawiając mnie i Ducha Chłopca samych w kuchni.

- No, dobrze - powiedziałam spokojnie. - O czym to mówiliśmy?

Chłopak tylko pokręcił głową.

-   Ciągle   nie   mogę   uwierzyć,   że   mnie   widzisz   -   powiedział   tonem   głębokiego 

zdumienia. - Ty nie wiesz... nie możesz wiedzieć, jak to jest. Wszędzie, gdzie jestem, ludzie 

patrzą przeze mnie.

- Tak - powiedziałam, odrzucając ścierkę, którą wycierałam dłonie. - To dlatego, że 

nie żyjesz. Pozostaje pytanie, w jaki sposób to się stało?

Duch Chłopca wydawał się zdumiony tonem mojego głosu. Pewnie rzeczywiście to 

zabrzmiało trochę obcesowo. No, ale z drugiej strony, jak dla mnie, dzień nie należał do 

najbardziej udanych.

- Czy ty... - Przyglądał mi się jakby z obawą. - Powiedziałaś, że kim jesteś?

background image

- Nazywam się Suze. Jestem pośredniczką.

- Kim?

-   Pośredniczką   -   powtórzyłam.   -   Moja   praca   polega   na   pomaganiu   zmarłym   w 

przechodzeniu do innego świata... następnego życia, czy dokądś tam. A tak przy okazji, jak ci 

na imię?

Duch Chłopca ponownie zamrugał oczami.

- Craig - powiedział.

- W porządku. Cóż, posłuchaj, Craig. Coś jest mocno nie tak, ponieważ wątpię, żebyś 

według kosmicznego planu miał przez całą wieczność włóczyć się po mojej kuchni. Musisz 

się przenieść dalej.

Craig ściągnął ciemne brwi.

- Przenieść się dokąd?

- Cóż, sam zobaczysz, kiedy się tam znajdziesz - powiedziałam. - W każdym razie, 

zagadką jest nie to, dokąd się udasz, tylko dlaczego jeszcze tam nie trafiłeś.

- To znaczy... - Craig otworzył szeroko orzechowe oczy. - Chcesz powiedzieć, że to 

nie jest... tutaj?

- Oczywiście, że nie - odparłam lekko rozbawiona. - Myślisz, że po śmierci wszyscy 

wędrują na ulicę Sosnowe Wzgórze 99?

Craig wyprostował szerokie ramiona.

- Nie, przypuszczam, że nie. Tylko że... wiesz, kiedy się obudziłem, nie wiedziałem, 

dokąd iść. Nikt mnie... no, wiesz.

Nikt mnie nie widział. To znaczy, wszedłem do salonu, a moja mama płakała tak, 

jakby nigdy nie miała skończyć. To było straszne.

Nie żartował.

- W porządku - powiedziałam łagodniej niż poprzednio. - Czasami tak to właśnie 

wygląda. To nie jest normalne. Większość ludzi przechodzi od razu do następnego... cóż, 

kolejnego stanu świadomości. No, wiesz, innego życia albo stanu wiecznego potępienia, jeśli 

nawalili w poprzednim życiu. Coś w tym rodzaju. - Jego oczy zaokrągliły się jeszcze bardziej, 

kiedy   wspomniałam   o   „wiecznym   potępieniu”,   ale   nie   rozwodziłam   się   dłużej   nad   tym, 

ponieważ nie byłam pewna, czy coś takiego rzeczywiście istnieje. - Musimy teraz ustalić 

powód, dla którego ty tego nie zrobiłeś. To znaczy,  nie przeniosłeś  się od razu. Coś cię 

wyraźnie zatrzymuje. Musimy...

W tym jednak momencie zakończyło się oglądanie łaźni - ukochanej łaźni Andy'ego, 

która  za   niecały  tydzień  miała   się  wypełnić  wymiocinami   i  piwem,   o  ile   impreza  Brada 

background image

przebiegnie zgodnie z planem - i wszyscy wrócili do środka. Nakazałam Craigowi gestem, 

żeby szedł za mną i ruszyłam po schodach w stronę swojego pokoju gdzie jak sądziłam, 

moglibyśmy porozmawiać bez przeszkód.

Przynajmniej nie ze strony żywych. Jesse to zupełnie inna historia.

Nombre de Dios - powiedział, odrywając się od Teorii krytycznej od czasów Platona, 

kiedy wparowałam do pokoju w towarzystwie Craiga. Szatan, kot Jesse'a, wygiął grzbiet, 

zanim stwierdził, że to tylko ja z kolejnym podejrzanym znajomkiem nie z tego świata, po 

czym z powrotem ułożył się obok Jesse'a.

- Przepraszam - powiedziałam.  Widząc,  że wzrok Jesse'a przenosi się ze mnie  na 

ducha chłopca, przedstawiłam ich sobie:

- Jesse, to jest Craig. Craig, to Jesse. Powinniście się rozumieć. Jesse także nie żyje.

Jednak widok Jesse'a - który jak zwykle, miał na sobie strój będący ostatnim krzykiem 

mody w czasach, kiedy jeszcze żył, to jest około 1850 roku: czarne skórzane buty do kolan, 

obcisłe czarne spodnie oraz obszerną białą koszulę, rozchyloną pod szyją, dla Craiga okazał 

się zbyt silnym przeżyciem. Na tyle zbyt silnym, że Craig opadł ciężko, tak ciężko w każdym 

razie, jak to jest możliwe w przypadku kogoś niematerialnego, na brzeg mojego łóżka.

- Czy jesteś piratem? - zwrócił się do Jesse'a.

Jesse, w przeciwieństwie do mnie, nie uznał tego za zabawne.

- Nie - odparł bezbarwnym głosem. - Nie jestem.

- Craig - powiedziałam, usiłując bezskutecznie, mimo spojrzenia, jakim uraczył mnie 

Jesse, zachować niewzruszony wyraz twarzy. - Naprawdę, musisz się zastanowić. Musi być 

jakiś powód, dla którego nadal się tu błąkasz, zamiast odejść, dokąd ci przeznaczone. Jak 

sądzisz, jaki to może być powód? Co cię zatrzymuje?

Craig w końcu oderwał oczy od Jesse'a.

- Nie wiem - stwierdził. - Może to, że nie powinienem był umrzeć?

- W porządku - odparłam, starając się nie tracić cierpliwości. Ponieważ tak już jest, że 

wszyscy myślą tak samo. Że umarli zbyt młodo. Miałam już do czynienia z takimi, którzy 

kopnęli w kalendarz, mając sto cztery lata, i skarżyli się, jakie to niesprawiedliwe.

Staram się jednak postępować profesjonalnie. Pośredniczenie to w końcu moja praca. 

Nie, żeby mi płacili czy coś, chyba że moja karma na tym zyskuje. Mam nadzieję.

- Świetnie rozumiem, dlaczego tak to odbierasz - ciągnęłam. - Czy to było nagłe? To 

znaczy, nie byłeś chory, tak?

Craig oburzył się.

-   Chory?   Żartujesz?   Podnoszę   sto   dwadzieścia   i   codziennie   przebiegam   dziesięć 

background image

kilometrów. Nie wspominając o tym, że należałem do drużyny sportowej NoCal. I trzy razy z 

rzędu wygrałem wyścigi na katamaranach Klubu Jachtowego Pebble Beach.

- Och - mruknęłam. Nic dziwnego, że facet wydawał się zbudowany jak atleta pod tą 

swoją koszulką. - A więc twoja śmierć nastąpiła na skutek wypadku, jak rozumiem?

- Jasne, że na skutek wypadku - stwierdził Craig, dźgając palcem mój materac dla 

większego  efektu.  -  Ta  burza  pojawiła  się  znikąd.  Wywróciła   nas, zanim  miałem  szansę 

poprawić żagiel. Uwięziło mnie pod spodem.

- Więc... - zawahałam się - utonąłeś.

Craig pokręcił głową... nie w odpowiedzi na moje pytanie, ale w wyrazie rozżalenia.

- To się nie powinno zdarzyć - powiedział, wpatrując się niewidzącymi oczami we 

własne buty... buty pokładowe, jakie uprawiający żeglugę jak on noszą bez skarpetek. - To nie 

miałem być ja. W szkole średniej byłem w drużynie pływackiej. Raz zdobyłem mistrzostwo w 

stylu dowolnym.

Nadal nie rozumiałam.

- Przykro mi - powiedziałam. - Wiem, że to się wydaje krzywdzące. Ale wierz mi, 

będzie lepiej.

- Och, naprawdę? - Craig oderwał wzrok od butów, jego brązowe oczy wydawały się 

przygważdżać mnie do ściany. - W jaki sposób? W jaki sposób może być lepiej? Na wypadek 

gdybyś nie zauważyła, jestem martwy.

- Jej chodzi o to, że będzie lepiej, kiedy się przeniesiesz - pośpieszył mi z pomocą 

Jesse. Doszedł, zdaje się, do siebie po tej uwadze o piratach.

- Och, będzie lepiej, oczywiście. - Craig zaśmiał się gorzko. - Tak samo, jak tobie? 

Mam wrażenie, że już trochę czekasz na to przeniesienie. Co cię zatrzymuje?

Jesse nie odpowiedział. Nie mógł tego wyjaśnić. Nie wiedział, naturalnie, dlaczego nie 

przeszedł jeszcze z jednego świata do innego. Ja też nie. Powód, dla którego Jesse został 

uwięziony w tym czasie i miejscu, musiał być bardzo silny: tkwił już tutaj przeszło półtora 

stulecia i zanosiło się na to, że ten stan utrzyma się - taką miałam egoistyczną nadzieję - przez 

całe moje życie, jeśli nie wieczność.

I chociaż ojciec Dominik upierał się, że Jesse wkrótce odkryje, co go trzyma na ziemi, 

i że nie powinnam się do niego przywiązywać, bo nadejdzie dzień, po którym już go nigdy 

nie zobaczę, to jego życzliwe rady odnosiły taki skutek jak uderzanie grochem o ścianę. Już 

się przywiązałam. Na dobre.

Nie walczyłam też, żeby się z tego przywiązania wyplątać.

- Sytuacja Jesse'a jest dość wyjątkowa - zwróciłam się do Craiga tonem, który miał 

background image

uspokoić zarówno jego, jak i Jesse'a. - Jestem pewna, że twoja nie jest aż tak skomplikowana.

- Jasne - stwierdził Craig. - Bo nawet nie powinno mnie tutaj być.

- Zgadza się - przytaknęłam. - A ja zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ci pomóc 

przejść do następnego życia...

Craig zmarszczył brwi. Taką minę miał podczas obiadu, kiedy przyglądał się koledze 

Jake'a, Neilowi.

- Nie. Nie to miałem na myśli. To znaczy, nie powinienem być tutaj. Nie powinienem 

nie żyć.

Skinęłam głową. Słyszałam to już przedtem - niezliczoną ilość razy. Nikt nie lubi 

budzić się, żeby stwierdzić, że nie żyje. Nikt.

- To jest trudne - powiedziałam. - Wiem o tym. Ale w końcu przyzwyczaisz się do 

tego,   obiecuję.   Wszystko   zmieni   się   na   lepsze,   kiedy   dowiemy   się,   co   takiego   cię 

zatrzymuje...

- Nie rozumiesz - oznajmił Craig, potrząsając ciemną czupryną. - To właśnie usiłuję ci 

powiedzieć. Tym, co mnie zatrzymuje, jest fakt, że to nie ja powinienem był umrzeć.

Zawahałam się.

- Cóż... być może. Ale nic nie mogę na to poradzić.

- Co masz na myśli? - Craig wstał, rozgniewany. - Co masz na myśli, mówiąc, że nic 

nie możesz na to poradzić? No to co ja tutaj robię? Myślałem, że miałaś mi pomóc. Myślałem, 

że mówiłaś, że jesteś pośredniczką.

- Jestem - zapewniłam, rzucając pośpieszne spojrzenie na Jesse'a, równie zdumionego 

jak ja. - Ale nie decyduję, kto żyje, a kto umiera. To nie należy do mnie. To nie jest moja 

praca.

Craig, z twarzą wyrażającą obecnie niesmak, burknął:

- Cóż, dzięki za nic. - Ruszył w stronę drzwi.

Nie chciałam go powstrzymywać. To znaczy, nie miałam ochoty mieć z nim więcej do 

czynienia. Wydawał się dość chamski i do tego rozżalony na cały świat. Jeśli nie życzył sobie 

mojej pomocy, dobra, jego sprawa.

To Jesse go zatrzymał.

- Masz ją przeprosić - odezwał się na tyle głębokim i rozkazującym tonem, że Craig 

wrósł w podłogę. Powoli odwrócił głowę, kierując wzrok na Jesse'a.

- Chrzanię - oświadczył, wykazując się brakiem zdrowego rozsądku i umiejętności 

przewidywania.

W sekundę później nie tylko nie wyszedł, ale nawet nie doszedł do drzwi. Został w nie 

background image

wbity.   Jesse   wykręcał   mu   rękę   za   plecami   w   sposób,   jak   przypuszczam,   raczej   bolesny, 

jednocześnie ciężko się opierając o niego.

- Przeproś młodą damę - syknął. - Stara się wyświadczyć ci przysługę. Nie traktuje się 

w ten sposób kogoś, kto próbuje ci pomóc.

Hola. Jak na faceta, którego podobno nie interesuję, Jesse bywa drażliwy na punkcie 

tego, jak niektórzy ludzie mnie traktują.

- Przepraszam - wydusił z siebie Craig przyciśnięty do drewnianych drzwi. W jego 

głosie brzmiał ból. To, że jest się martwym, wcale nie oznacza, że jest się odpornym na urazy. 

Dusza pamięta, nawet jeśli ciało odeszło.

- Tak lepiej - powiedział Jesse, puszczając go.

Craig opadł na drzwi. Mimo że cham, było mi go żal. Miał jeszcze gorszy dzień od 

mojego.

- Chodzi tylko o to - odezwał się Craig zbolałym głosem, pocierając ramię, którego o 

mało nie złamał mu Jesse - że to niesprawiedliwe, rozumiecie? To nie miałem być ja. Ja 

powinienem był przeżyć. Nie Neil.

Spojrzałam na niego zaskoczona.

- Och? Neil był z tobą na tej łodzi?

- Na katamaranie - sprostował Craig. - Tak, oczywiście, że był.

- Był twoim kumplem od żeglowania?

Craig   posłał   mi   spojrzenie   pełne   niechęci,   które   zamienił   następnie,   zerknąwszy 

nerwowo w stronę Jesse'a, na wyraz uprzejmego politowania.

- Oczywiście, że nie - oznajmił. - Myślisz, że wywróciłoby nas, gdyby Neil miał 

zielone pojęcie o tym, co robi? To on powinien umrzeć. Nie wiem, co mama z tatą sobie 

myśleli. „Zabierz Neila ze sobą na katamaran”. Cóż, mam nadzieję, że są teraz szczęśliwi. 

Zabrałem Neila ze sobą na katamaran. I spójrz, co mi to dało. Nie żyję. A mój głupawy 

braciszek przeżył.

background image

6

Cóż,  teraz przynajmniej wiedziałam, dlaczego Neil był taki dziwnie cichy podczas 

kolacji: niedawno stracił jedynego brata.

- Facet nie był w stanie przepłynąć basenu - ciągnął Craig - żeby nie dostać ataku 

astmy. W jaki sposób zdołał przetrwać uczepiony katamaranu przez siedem godzin, przy fali 

wysokości trzech metrów, zanim go wyciągnęli? No, w jaki sposób?

Nie potrafiłam tego wyjaśnić. Podobnie jak nie wyobrażałam sobie, jak wytłumaczyć 

Craigowi, że to właśnie przekonanie o tym, że to brat powinien był zginąć, zatrzymuje jego 

duszę na ziemi.

- Może - poddałam delikatnie - uderzyłeś się w głowę.

-   A   jeśli   nawet,   to   co   z   tego?   -   Craig   patrzył   na   mnie   gniewnie,   dając   jasno   do 

zrozumienia, że popełniłam gafę. - Cholerny Neil, który nie umiał machnąć palcem, żeby się 

uratować, zdołał się utrzymać. A ja, zdobywca tylu nagród pływackich? Tak, to właśnie ja 

utonąłem. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. I dlatego ja jestem tutaj, a Neil siedzi na 

dole, wcinając cholerne fajitas.

Jesse przybrał bardzo poważny wyraz twarzy.

- Czy zamierzasz  zatem pomścić  swoją śmierć,  odbierając  życie  bratu tak, jak, w 

twoim przekonaniu, odebrano twoje?

Skrzywiłam się. Po minie Craiga widziałam, że nic takiego nie przyszło mu dotąd do 

głowy. Żałowałam, że Jesse to zasugerował.

- Wcale nie, człowieku - odparł Craig. Potem, zastanowiwszy się chwilę, dodał: - A 

mógłbym coś takiego zrobić? To znaczy, zabić kogoś? Gdybym chciał?

- Nie - odezwałam się w tej samej chwili, w której Jesse powiedział:

-   Tak,   ale   ryzykowałbyś   zbawienie   nieśmiertelnej   duszy...   Craig,   oczywiście,   nie 

zwrócił na mnie uwagi. Słuchał tylko Jesse'a.

- Świetnie - mruknął, przyglądając się swoim rękom.

- Żadnego zabijania - oświadczyłam podniesionym głosem. - Żadnego bratobójstwa. 

Nie, póki ja tu jestem.

Craig spojrzał na mnie zdziwiony.

- Nie zamierzam go zabijać - stwierdził. Pokręciłam głową.

- No więc? - zapytałam. - Co cię zatrzymuje? Czy coś... no, nie wiem. Czy czegoś 

sobie nie zdążyliście powiedzieć? Czy chcesz, żebym mu to przekazała? Bez względu na to, 

co to jest?

background image

Craig popatrzył na mnie, jakbym spadła z księżyca.

- Neilowi? Żartujesz? Nie mam mu nic do powiedzenia. Facet jest bez znaczenia. 

Tylko spójrz na niego - żeby się prowadzać z kimś takim, jak twój brat.

To, że ja sama nie mam specjalnie wysokiego zdania o swoich przyrodnich braciach z 

wyjątkiem oczywiście Davida, wcale nie znaczy, że będę siedziała bezczynnie, pozwalając, 

żeby ktoś mówił przy mnie coś złego na ich temat. W każdym razie, nie wtedy, kiedy ktoś 

obsmarowuje Jake'a, którego w zasadzie uważam za nieszkodliwego.

- Co jest nie tak z moim bratem? - zapytałam rozdrażniona. - To znaczy, moim bratem 

przyrodnim?

- Nic, w sumie nic, naprawdę - odparł Craig. - Ale, wiesz... No, wiem, że Neil jest na 

pierwszym roku, łatwo mu zaimponować i tak dalej, ale mówiłem mu, że jeśli ma do czegoś 

dojść w NoCal, ma się trzymać z surfiarzami.

W  tym  momencie  doszłam  do kresu  swoich  możliwości,   jeśli  chodzi   o znoszenie 

towarzystwa Craiga Jankowa.

- W porządku - powiedziałam, podchodząc do drzwi. - Cóż, miło było cię poznać, 

Craig. Będziemy w kontakcie. - Co do tego, nie miałam wątpliwości. Wiedziałam, gdzie go 

szukać. Wystarczyło znaleźć Neila - pewne jak w banku, że Craig go nie opuści.

Craig ożywił się.

- Chcesz powiedzieć, że postarasz się przywrócić mnie do życia?

- Nie - odparłam. - Chcę powiedzieć, że postaram się ustalić, dlaczego jesteś tutaj, a 

nie tam, gdzie powinieneś być.

- Zgadza się - powiedział Craig. - Dlaczego nie jestem żywy.

-   Sądzę,   że   chodzi   jej   o   niebo   -   odezwał   się   Jesse.   On   nie   jest   takim   entuzjastą 

reinkarnacji jak ja. - Albo piekło.

Craig, który obserwował Jesse'a z nerwowym niepokojem od czasu incydentu przy 

drzwiach, przestraszył się na dobre.

- Och - powiedział, unosząc ciemne brwi. - Och.

- Albo kolejne życie - stwierdziłam, patrząc na Jesse'a znacząco. - Tego, w gruncie 

rzeczy, nie wiemy. Prawda, Jesse?

Jesse, który wstał, ponieważ ja wstałam - a Jesse przy damach zachowywał się jak 

skończony dżentelmen - odezwał się z wahaniem w głosie:

- Nie. Nie wiemy.

Craig podszedł do drzwi, a potem obejrzał się jeszcze na nas.

- Cóż - powiedział. - No, to do zobaczenia. - Zerknął ponownie na Jesse'a, dodając: - 

background image

Eee, przepraszam za tę uwagę o piratach. Poważnie.

- W porządku - mruknął Jesse. Craig zniknął.

A Jesse'owi odbiło.

- Susannah, ten chłopak jest niebezpieczny. Musisz go przekazać ojcu Dominikowi.

Opadłam z westchnieniem na parapet pod oknem, który Jesse właśnie zwolnił. Szatan, 

jak zwykle, kiedy zbliżam się do niego, a Jesse jest obok, nasyczał na mnie, żeby było jasne, 

do kogo należy... czyli że nie do mnie, chociaż to akurat ja płacę za jego żarcie i żwirek.

- Nic złego się nie stanie, Jesse - powiedziałam. - Będziemy na niego uważać. On 

tylko potrzebuje trochę czasu, to wszystko. W końcu dopiero co umarł.

Jesse pokręcił głową. Jego ciemne oczy lśniły.

- On chce zabić swojego brata - stwierdził.

- Tak, owszem - zgodziłam się. - Sam mu podsunąłeś ten pomysł.

-   Musisz   zadzwonić   do   ojca   Dominika.   -   Jesse   podszedł   do   telefonu   i   podniósł 

słuchawkę. - Powiedz mu, że musi spotkać się z tym chłopcem, bratem, i ostrzec go.

-   Hola   -   odparłam.   -   Wolnego,   Jesse.   Dam   sobie   radę   bez   wciągania   w   to   ojca 

Dominika.

Jesse spojrzał na mnie sceptycznie. Problem polega na tym, że nawet kiedy robi taką 

minę, to i tak jest najprzystojniejszym chłopakiem, jakiego w życiu widziałam. To znaczy, nie 

wygląda jak chodząca doskonałość - prawą brew przecina mu blizna, wyraźna, biała, jak 

narysowana kredą, a poza tym, co już wcześniej zauważyłam, jest nieco staroświecki, jeśli 

chodzi o modę.

Jednak   pod   każdym   innym   względem   ten   chłopak,   od   czubka   krótko   ostrzyżonej 

głowy po pirackie - to znaczy wysokie, przeznaczone do konnej jazdy - buty wraz z metrem 

osiemdziesiąt   absolutnie   niekojarzących   się   z   nieboszczykiem   mięśni   pomiędzy   nimi,   to 

Mister Universum.

Tym   bardziej   szkoda,   że   jego   zainteresowanie   moją   osobą   wydaje   się   czysto 

platoniczne. Może gdybym potrafiła lepiej całować... No, ale spójrzmy prawdzie w oczy, nie 

miałam wielu okazji, żeby ćwiczyć. Chłopcy - zwykli chłopcy - nie zjawiają się gromadnie 

pod moimi drzwiami. Nie, żebym była brzydka jak noc. Przeciwnie, uważam, że wyglądam 

przyzwoicie   -   z   makijażem   i   ułożonymi   włosami.   Tylko   że   trudno   jest   prowadzić   życie 

towarzyskie, kiedy umarli nieustannie domagają się od ciebie pomocy.

- Uważam, że powinnaś do niego zadzwonić - powiedział Jesse, przesuwając telefon w 

moją stronę. - Wierz mi, querida. Ten Craig jest niezupełnie taki, jak się wydaje.

Zamrugałam oczami, ale nie z powodu tego, co Jesse powiedział o Craigu. Nie, z 

background image

powodu tego, jak mnie nazwał. Querida.

Nie   nazwał   mnie   tak   ani   razu   od   dnia   naszego   pocałunku.   Tak   bardzo   chciałam 

usłyszeć to słowo z jego ust, odkąd sprawdziłam w hiszpańskim słowniku Brada, co ono 

znaczy.

„Najdroższa”. Oto, co znaczy słowo querida. „Najdroższa” albo „kochana”.

Nie są to określenia, których się pospolicie używa w stosunku do kogoś, kogo się 

tylko lubi.

Taką miałam nadzieję.

Nie   zdradziłam   się   jednak   z   tym,   że   znam   znaczenie   tego   słowa,   ani   też,   że 

zauważyłam, jak mu się wymknęło.

- Przesadzasz, Jesse - powiedziałam. - Craig nic bratu nie zrobi. Kocha go. Po prostu 

jeszcze sobie tego nie uświadomił. A poza tym, nawet jeśliby tak było - jeśli miałby wobec 

Neila mordercze zamiary - dlaczego nagle uznałeś, że sobie z tym nie poradzę? Daj spokój, 

Jesse. Miałam w życiu do czynienia z krwiożerczymi duchami.

Jesse   odłożył   słuchawkę   z   takim   hukiem,   że   zastanawiałam   się,   czy   nie   pękły 

plastikowe widełki.

- To było przedtem - stwierdził krótko. Wybałuszyłam na niego oczy. Ściemniło się na 

zewnątrz, a w moim pokoju paliła się tylko lampka na toaletce. W jej złotawym świetle Jesse 

wyglądał jeszcze bardziej niż zwykle na istotę nie z tego świata.

- Przed czym? - zapytałam.

Choć oczywiście wiedziałam. Jasne, że wiedziałam.

- Zanim on się pojawił - odparł Jesse z goryczą, akcentując silniej słowo „on”. - Nie 

próbuj   zaprzeczać,   Susannah.   Od   tamtego   czasu   nie   przespałaś   spokojnie   żadnej   nocy. 

Widziałem, jak się wiercisz i przewracasz z boku na bok. Czasami płaczesz we śnie.

Nie musiałam pytać, o kogo mu chodzi. Wiedziałam doskonale. Oboje wiedzieliśmy.

_ To nie ma znaczenia - oznajmiłam, mimo że, naturalnie, miało. Miało znaczenie. 

Zdecydowanie tak. Tylko że inne, być może, niż sądził Jesse. - To znaczy, nie mówię, że się 

nie bałam, kiedy myślałam, że zostaliśmy uwięzieni w tamtym... miejscu. Owszem, czasami 

śnią mi się w związku z tym koszmary. Ale to mi przejdzie, Jesse. Już mi przechodzi.

- Nie jesteś niewrażliwa, Susannah - powiedział Jesse, marszcząc brwi. - Choć może ci 

się wydawać, że jest inaczej.

Byłam bardziej niż trochę zdumiona, że to zauważył. W gruncie rzeczy, zaczynałam 

się zastanawiać, czy to może dlatego, że nie wykazałam wystarczająco wrażliwości - albo jak 

kto   woli,   kobiecości   -   pocałował   mnie   tylko   raz,   a   potem   już   nigdy   nie   próbował   tego 

background image

powtórzyć.

Naturalnie   jednak,   kiedy   wypomniał   mi   wrażliwość,   natychmiast   musiałam   temu 

zaprzeczyć.

- Nic mi nie jest - oświadczyłam. Nie było sensu przyznawać mu racji, przekonując, że 

jest inaczej... że sam widok Paula Slatera omal nie przyprawił mnie o atak serca. - Mówiłam 

ci. Już mi przeszło. A nawet jeśli niezupełnie, to i tak nie przeszkodzi mi to w pomocy 

Craigowi. Czy też Neilowi.

Ale on chyba mnie nie słuchał.

- Pozwól ojcu Dominikowi zająć się tym - powiedział. Skinął głową w stronę drzwi, 

przez które, dosłownie, przeszedł Craig. - Jeszcze nie jesteś gotowa. Za mało czasu minęło.

Żałuję,   że   wtedy   nie   powiedziałam   mu   o   Paulu...   nie   wspomniałam   o   nim   od 

niechcenia, jakby to było nic takiego, żeby mu udowodnić, że dla mnie to... nic takiego.

Tyle że, oczywiście, byłoby to kłamstwo.

-   Doceniam   twoją   troskę   -   powiedziałam   z   ironią,   starając   się   ukryć   zmieszanie 

wywołane oszukiwaniem go, nie tylko na temat Paula, lecz także siebie samej - ale uważam, 

że przesadzasz. Poradzę sobie, Jesse, z Craigiem Jankowem.

Skrzywił się znowu. Ale tym razem widać było, że rozgniewał się rzeczywiście. Jeśli 

kiedykolwiek   mielibyśmy   ze   sobą   chodzić,   musiałoby   upłynąć   wiele   programów   Ophry, 

zanim Jesse przestałby być takim dziewiętnastowiecznym macho.

- Sam pójdę - powiedział z groźbą w głosie, z oczami, w świetle lampki czarnymi jak 

onyks - i osobiście powiem o wszystkim ojcu Dominikowi.

-   W   porządku   -   odpowiedziałam.   -   Baw   się   dobrze.   Wcale   nie   chciałam   tego 

powiedzieć. Dlaczego? Dlaczego, Jesse, nie możemy być razem? Wiem, że chcesz. Nawet nie 

usiłuj   zaprzeczać.   Czułam   to,   kiedy   mnie   pocałowałeś.   Mogę   nie   mieć   w   tej   dziedzinie 

specjalnego doświadczenia, ale wiem, że się nie mylę. Podobam ci się, przynajmniej trochę. 

Więc o co chodzi? Dlaczego trzymasz mnie na dystans? Dlaczego?

Jakakolwiek była przyczyna, Jesse w tym momencie nie zamierzał mi jej wyjawić. 

Zamiast tego zacisnął szczęki i burknął:

- Dobrze, zrobię to.

- Nie krępuj się - odparowałam.

W   sekundę   później   już   go   nie   było.   Puf   i   tyle   go   widziałam.   No,   komu   on   był 

właściwie potrzebny? Dobrze. Mnie. Przyznaję.

Próbowałam jednak wyrzucić go ze swoich myśli. Skupiłam się na pracy domowej z 

trygonometrii.

background image

Nadal nad nią pracowałam, kiedy następnego dnia nadeszła czwarta lekcja - zajęcia 

komputerowe, jeśli o mnie chodzi. Mówię wam, nic dziewczynie nie przeszkadza w nauce 

bardziej niż przystojny duch, który sobie wyobraża, że pozjadał wszystkie rozumy.

Miałam,   naturalnie,   pracować   nad   pięćsetwyrazowym   wypracowaniem   na   temat 

wojny domowej, które nasz wychowawca, pan Walden, zadał za karę jedenastej klasie - nie 

spodobało   mu   się   zachowanie   niektórych   uczniów   podczas   porannych   nominacji   do 

samorządu szkolnego.

Szczególnie   nie   zachwyciło   go   moje   zachowanie,   kiedy  po   przyjęciu   kandydatury 

Paula na wiceprzewodniczącego, wysuniętej przez Kelly, Cee Cee podniosła rękę i zgłosiła 

także moją osobę.

- Au - krzyknęła, kiedy kopnęłam ją mocno pod ławką. - Co się z tobą dzieje?

- Nie chcę być wiceprzewodniczącą - syknęłam. - Opuść rękę.

To   wywołało   falę   chichotów,   która   nie   zamarła,   dopóki   pan   Walden,   nauczyciel 

niegrzeszący cierpliwością,  nie rzucił  kredą w drzwi, mówiąc,  że powinniśmy odświeżyć 

swoją   znajomość   historii   Ameryki,   pisząc   wypracowanie   na   pięćset   słów   o   bitwie   pod 

Gettysburgiem.

Mój sprzeciw  okazał się spóźniony.  Moją kandydaturę  poparł Adam. W następnej 

chwili,   pomimo   moich   protestów,   została   przyjęta.   Startowałam   w   wyborach   na 

wiceprzewodniczącego   trzeciej   klasy   -   z   Cee   Cee   jako   menedżerem   tejże   kampanii   i 

Adamem, któremu dziadek zostawił sporą sumę w funduszu powierniczym, jako głównym 

sponsorem finansowym - rywalizując z nowym uczniem Paulem Slaterem, któremu nonsza-

lancja i uroda dały absolutną większość dziewczęcych głosów w klasie.

Nie to, żebym się martwiła. Tak czy inaczej, nie chciałam być wice. Miałam dość 

zmartwień na głowie w związku z pośrednictwem, trygonometrią i nieżywym  niedoszłym 

chłopakiem.   Nie   potrzebowałam   jeszcze   na  domiar   wszystkiego   udowadniania,   że   jestem 

lepsza od politycznego rywala.

To   nie   było   dobre   przedpołudnie.   Już   nominacje   były   niezbyt   przyjemne; 

wypracowanie dla pana Waldena pogłębiło tylko wrażenie.

A do tego jeszcze był, oczywiście, Paul. Mrugnął do mnie znacząco w klasie, jakby na 

znak powitania.

Nie dość na tym. Jak ta głupia włożyłam do szkoły nowiutkie buty od Jimmy'ego 

Choo,  które   latem   kupiłam   za   ułamek   ich   normalnej   ceny.   Były   wspaniałe   i   znakomicie 

pasowały do czarnej dżinsowej spódnicy od Calvina Kleina oraz różowej bluzeczki wyciętej 

w łódkę pod szyją.

background image

Ale, naturalnie, noszenie ich równało się samobójstwu. U nasady palców zdążyły mi 

się już porobić bolesne bąble, a plastry, które dała mi pielęgniarka, żebym mogło kuśtykać z 

jednej lekcji na drugą, nie załatwiały sprawy. Miałam wrażenie, że stopy mi zaraz odpadną. 

Gdybym znała adres Jimmy'ego Choo, dowlokłabym się pod jego drzwi i podbiła mu oko.

Siedziałam zatem w pracowni komputerowej, z butami pod stołem, zmagając się z 

rwącym  bólem palców  stóp i pocąc się nad trygonometrią, podczas gdy powinnam pisać 

wypracowanie.   Wtedy   właśnie   nad   moim   uchem   odezwał   się   znienacka   głos,   który 

rozpoznałabym wszędzie: - Tęsknisz za mną, Suze?

background image

7

-   Zostaw   mnie   w   spokoju   -   powiedziałam   spokojniej,   niż   się   czułam.   -   Ojej,   daj 

spokój,   Simon   -   powiedział   Paul,   przysuwając   stojące   w   pobliżu   krzesło,   obracając   je   i 

siadając na nim okrakiem. - Sama przyznaj. Nie nienawidzisz mnie nawet w połowie tak 

mocno, jak udajesz.

- Nie zakładałabym się na twoim miejscu - odparłam. Stukałam ołówkiem w zeszyt. 

Miałam nadzieję, że Paul odbierze to jako irytację, choć w gruncie rzeczy była to oznaka 

nerwowego napięcia. - Posłuchaj, Paul, mam mnóstwo roboty...

Zabrał mi zeszyt.

- Kto to jest Craig Jankow?

Zaskoczona, uświadomiłam sobie, że nabazgrałam to imię na marginesie kartki.

- Nikt - stwierdziłam.

- Och, to dobrze - powiedział Paul. - Myślałem, że to może ktoś, kto zastąpił mnie w 

twoim sercu. Czy Jesse o tym wie? To jest, o tym Craigu?

Spojrzałam na niego w nadziei, że mój strach odczyta jako gniew i odejdzie. Nic nie 

wskazywało jednak na to, że zrozumiał komunikat. Pragnęłam też, żeby nie zauważył, jak 

mój puls szaleje... a przynajmniej odebrał to opatrznie. Paul, niestety, nie był nieświadomy 

swojego uroku. Miał na sobie czarne dżinsy, dopasowane w odpowiednich miejscach, oraz 

oliwkowozieloną   koszulkę   polo.   Świetnie   podkreślała   jego   słonecznozłotą   opaleniznę. 

Widziałam, jak inne dziewczyny w pracowni - w tym Debbie Mancuso - zerkają na niego w 

zamyśleniu,   a   potem   szybko   odwracają   wzrok,   udając,   że   wcale   go   przed   chwilą   nie 

obserwowały.

Prawdopodobnie   pękały   z   zazdrości,   że   Paul   rozmawia   właśnie   ze   mną   -   jedyną 

dziewczyną   w  klasie,  która  nie  stosuje  się  do poleceń   Kelly  Prescott  i  nie  uważa  Brada 

Ackermana za przystojnego chłopaka.

Nie zdawały sobie sprawy, jak bardzo byłabym uszczęśliwiona, gdyby Paul Slater nie 

zaszczycił mnie swoimi względami.

- Craig - szepnęłam, na wypadek, gdyby ktoś podsłuchiwał - przypadkiem nie żyje.

- No to co? - Paul się uśmiechnął. - Myślałem, że tacy ci się podobają.

- Jesteś - usiłowałam wyrwać mu zeszyt, ale trzymał go poza moim zasięgiem - nie do 

zniesienia.

Medytował nad czymś, wpatrując się w mój zeszyt.

- Mieć nieżywego chłopaka to niebanalna sprawa, jak sądzę - odezwał się, zamyślony. 

background image

- Ale, na przykład, nie musisz sobie zawracać głowy przedstawianiem go rodzicom, skoro i 

tak nie mogą go zobaczyć...

- Craig nie jest moim chłopakiem - warknęłam, wściekła, że znalazłam się w sytuacji, 

kiedy muszę się z czegoś tłumaczyć Paulowi. - Próbuję mu pomóc. Wczoraj pojawił się w 

moim domu...

- O Boże. - Paul przewrócił swoimi wyrazistymi, niebieskimi oczami. - Tylko nie 

kolejny akt miłosierdzia w wykonaniu twoim i poczciwego ojczulka.

- Pomaganie zagubionym  duszom w odnalezieniu właściwej drogi to moja praca - 

odparłam z oburzeniem.

- Kto tak twierdzi? - zapytał Paul. Zamrugałam oczami.

- No... po prostu... tak jest - wyjąkałam. - Co innego miałabym robić?

Paul chwycił leżący obok na ławce długopis i zaczął szybko rozwiązywać zadania z 

mojej pracy domowej.

-   Sam   jestem   ciekaw.   Nie   wydaje   mi   się   uczciwe,   że   rodząc   się,   zostaliśmy 

obdarowani   tym   całym   pośredniczeniem,   bez   żadnego   kontraktu   czy   wynagrodzenia.   To 

znaczy, ja nigdy nie prosiłem się o to, żeby zostać pośrednikiem. A ty?

- Oczywiście, że nie - powiedziałam, jakbym sama nie narzekała na to, niemal w tych 

samych słowach, przy każdym spotkaniu z ojcem Dominikiem.

- Skąd wiesz, na czym polegają twoje obowiązki? - zapytał Paul. - Taak, uważasz, że 

masz pomagać umarłym trafić do miejsca przeznaczenia, ponieważ tylko wtedy zostawiają 

cię w spokoju i możesz zająć się własnymi sprawami. Chciałbym cię jednak o coś zapytać. 

Kto ci powiedział, że masz to robić? Kto ci powiedział, jak to robić?

Znowu zamrugałam oczami. Otóż nikt mi nie powiedział. No, mój ojciec, w pewien 

sposób. A później pewne medium, do którego zabrała mnie moja najlepsza przyjaciółka Gina. 

A potem, oczywiście, ojciec Dominik...

-   No   tak   -   powiedział   Paul,   widząc   po   wyrazie   mojej   twarzy,   że   nie   potrafię 

odpowiedzieć   na   to   pytanie.   -   Nikt   ci   nie   mówił.   A   jeśli   ja   wiem?   Jeśli   powiem   ci,   że 

znalazłem coś, coś z czasów, kiedy pismo zaczęło dopiero wchodzić w użycie, a co opisuje 

pośredników, chociaż wtedy tak ich nie nazywano, a także ich prawdziwe powołanie, nie 

wspominając już o sprawach technicznych?

Gapiłam się na niego, mrugając oczami. To brzmiało tak... przekonująco. I szczerze.

-  Gdybyś   rzeczywiście   miał  coś   takiego  -  powiedziałam  z  wahaniem  - to  pewnie 

poprosiłabym, żebyś... mi to pokazał.

- Świetnie - powiedział Paul, wyraźnie zadowolony. - Przyjdź do mnie dziś po szkole, 

background image

a zrobię to.

Podniosłam się z krzesła tak szybko, że omal go nie przewróciłam.

- Nie - powiedziałam,  przyciskając  do piersi książki,  jakbym  chciała  jednocześnie 

ukryć i ochronić szaleńczo bijące serce. - Nie ma mowy.

Paul patrzył na mnie ze swojego miejsca; nie wydawał się zaskoczony moją reakcją.

-  Hm  -  mruknął.  -  Tak   myślałem.  Chcesz   wiedzieć,  ale   nie  na   tyle   mocno,  żeby 

ryzykować swoją reputację.

- Nie martwię się o swoją reputację - oznajmiłam, starając się, aby zabrzmiało to 

możliwie kwaśno. - Boję się o swoje życie. Już raz próbowałeś mnie zabić, pamiętasz?

Powiedziałam to odrobinę za głośno, kilka osób spojrzało na mnie z ciekawością znad 

komputerów.

Paul jednak przybrał jedynie znudzoną minę.

- Tylko nie to - powiedział. - Słuchaj, Suze, już ci mówiłem... Cóż, to chyba nie ma 

znaczenia, co ci mówiłem. Uwierzysz w to, w co chcesz uwierzyć. Ale poważnie, mogłaś się 

stamtąd wydostać w każdej chwili.

- Ale Jesse nie mógł - syknęłam. - Pamiętasz? Dzięki tobie.

- Cóż - odparł Paul niechętnie, wzruszając ramionami. - Nie. Jesse nie. Ale naprawdę, 

Suze, nie sądzisz, że trochę przesadzasz? O co tyle krzyku? Facet już nie żyje...

- Jesteś - powiedziałam drżącym głosem, w którym zabrzmiała niepewność - zwykłą 

świnią.

Potem   ruszyłam   do   drzwi.   Ruszyłam,   ale   daleko   nie   zaszłam,   bo   zatrzymał   mnie 

spokojny głos Paula.

- Hm, Suze. Czy o czymś nie zapomniałaś? Odwróciłam głowę, patrząc na niego z 

gniewem.

- Och, masz na myśli to, że zapomniałam ci powiedzieć, żebyś się więcej do mnie nie 

odzywał? Tak.

- Nie - powiedział Paul z chytrym uśmieszkiem. - Czy to nie twoje buty tutaj, pod 

ławką?   -   Wskazał   na   moje   buty   Jimmy   Choo,   bez   których   usiłowałam   właśnie   wyjść   z 

pracowni. Siostra Ernestyna dostałaby zawału, gdyby przyłapała mnie spacerującą boso po 

terenie szkoły.

-   Och   -   mruknęłam,   wściekła,   że   zepsułam   moje   dramatyczne   wyjście.   -   Taak.   - 

Wróciłam do ławki, żeby włożyć buty.

-  Zanim   odejdziesz,  Kopciuszku  -  powiedział  Paul,  nadal   się uśmiechając   - może 

zechcesz zabrać również i to. - Wyciągnął w moją stronę pracę domową z trygonometrii.

background image

Rzut oka wystarczył, żeby stwierdzić, że zrobił ją do końca, czyściutko i, jak mogłam 

przypuszczać, poprawnie.

- Dzięki - powiedziałam, zabierając zeszyt i czując się z każdą chwilą coraz bardziej 

głupio. Dlaczego właściwie przy tym facecie zawsze tracę panowanie nad sobą? Owszem, 

próbował mnie kiedyś zabić, mnie oraz Jesse'a. W każdym razie tak myślałam. Ale on wciąż 

powtarza, że się mylę. A jeśli rzeczywiście nie miałam racji? A jeśli Paul nie był potworem, 

za jakiego go uważałam? A jeśli był...

Jeśli był dokładnie taki jak ja?

- A co do tego Craiga... - dodał Paul.

- Paul. - Opadłam na krzesło obok niego. Czułam na sobie świdrujące spojrzenie pani 

Tarentino,   nauczycielki   opiekującej   się   pracownią   komputerową.   Opuszczanie   miejsca   i 

wracanie na nie nie jest tolerowane, chyba że się krąży pomiędzy komputerem a drukarką.

Nie był to jednak jedyny powód, dla którego ponownie usiadłam. Przyznaję. Byłam 

ciekawa. Ciekawa tego, co jeszcze powie. A ciekawość niemal przewyższała strach.

- Poważnie - powiedziałam. - Dziękuję. Ale nie potrzebuję twojej pomocy.

- Sądzę, że potrzebujesz - stwierdził Paul. - A tak nawiasem mówiąc, czego ten Craig 

chce?

- Chce tego, czego chcą wszystkie duchy - powiedziałam zmęczonym głosem. - Chce 

znowu żyć.

- Cóż, oczywiście - powiedział Paul. - A o co mu chodzi poza tym?

-   Jeszcze   nie   wiem   -   odparłam,   wzruszając   ramionami.   -  On   ma   coś   do   swojego 

młodszego brata... uważa, że to on powinien był umrzeć. Jesse sądzi... - Przerwałam nagle, 

uświadamiając sobie, że Jesse jest ostatnią osobą, o której chciałabym rozmawiać z Paulem.

Paul wykazał jednak zdawkowo uprzejme zainteresowanie:

- Co sądzi Jesse?

Było   za   późno,   żeby   wyłączyć   temat   Jesse'a   z   rozmowy.   Powiedziałam   z 

westchnieniem:

- Jesse sądzi, że Craig zamierza zabić brata. Wiesz. Z zemsty.

-   Co,   naturalnie   -   powiedział   Paul,   nie   wyglądając   ani   trochę   na   zdziwionego   - 

zaprowadzi go donikąd. Kiedy oni się tego nauczą? Gdyby chciał być swoim bratem, to już 

by była zupełnie inna historia.

- Być swoim bratem? - Spojrzałam na niego zaintrygowana. - Co masz na myśli?

- No wiesz. - Paul wzruszył ramionami. - Wędrówka dusz. Przejęcie ciała brata.

Tego było odrobinę za dużo jak na wtorkowe przedpołudnie. Przez tego człowieka 

background image

miałam już zmarnowane noce. A teraz, usłyszałam z jego ust coś takiego... cóż, powiedzmy, 

że nie byłam w najlepszej formie, więc trudno winić mnie za to, co zdarzyło się później.

-   Przejęcie   ciała   brata?   -   powtórzyłam.   Upuściłam   książki   na   kolana.   Chwyciłam 

poręcze krzesła, wbijając paznokcie w tanie, gąbczaste obicie. - O czym ty mówisz?

Paul uniósł do góry ciemną brew.

- To nie brzmi znajomo, co? Ciekaw jestem, czego cię nauczył poczciwy ojczulek? 

Nie za wiele, jak się wydaje.

- O czym ty mówisz? - nalegałam. - Jak można przejąć cudze ciało?

- Mówiłem ci - odparł Paul, opierając się wygodnie o oparcie krzesła i zakładając ręce 

za głowę - że jest mnóstwo rzeczy na temat bycia pośrednikiem, których nie wiesz. I jeszcze 

więcej takich rzeczy, których mogę cię nauczyć, jeśli mi tylko na to pozwolisz.

Wytrzeszczyłam na niego oczy. Naprawdę nie rozumiałam, o co chodzi z tą wymianą 

ciał. To brzmiało jak jakieś science fiction. Nie byłam pewna, czy Paul mnie nie podpuszcza, 

żebym zrobiła to, co on chce.

A jeśli nie? A jeśli rzeczywiście istniał sposób, żeby... Chciałam wiedzieć. Mój Boże, 

chciałam tego mocniej niż czegokolwiek innego w życiu.

-   W   porządku   -   powiedziałam,   czując   jak   wilgotnieją   mi   dłonie   zaciśnięte   na 

poręczach krzesła. Ale nie dbałam o to. Serce podeszło mi do gardła, ale było mi wszystko 

jedno. - W porządku. Przyjdę do ciebie po szkole. Ale tylko pod warunkiem, że opowiesz 

mi... opowiesz mi o tym.

W niebieskim oczach Paula pojawił się błysk. Słaby błysk, przez krótką chwilę. Było 

to coś dziwnego, jakby zwierzęcego. Nie zdołałam tego rozszyfrować.

Stwierdziłam tylko, że w następnej chwili Paul uśmiecha się do mnie - uśmiecha, a nie 

szczerzy złośliwie.

-   Świetnie   -   powiedział.   -   Zabiorę   cię   sprzed   głównej   bramy   o   trzeciej.   Przyjdź 

punktualnie, bo odjadę bez ciebie.

background image

8

Nie zamierzałam, rzecz jasna, spotkać się z nim naprawdę. Wbrew wszystkiemu, co za 

tym przemawia, głupia nie jestem. W przeszłości zdarzało mi się spotykać z różnymi ludźmi 

o ustalonych porach, a parę godzin później być więźniem przywiązanym do krzesła, trafić do 

innego wymiaru, przebierać się pod przymusem w jednoczęściowy kostium albo znosić inne, 

równie okrutne traktowanie. Nie miałam zamiaru spotykać się z Paulem Slaterem po szkole. 

W żadnym wypadku. A jednak to zrobiłam.

Cóż, a co innego mogłam zrobić? Pokusa była za silna. Udokumentowane świadectwo 

na  istnienie   pośredników?  Coś  na  temat  możliwości   przejmowania   cudzego  ciała?  Żadne 

koszmary   z   długimi,   spowitymi   mgłą   korytarzami   nie   mogły   mnie   powstrzymać   przed 

odkryciem całej prawdy o tym, kim jestem i do czego jestem zdolna. Zbyt wiele lat straciłam 

na   zastanawianiu   się   nad   tym,   by   przepuścić   podobną   okazję.   Nigdy   nie   potrafiłam,   w 

przeciwieństwie do ojca Dominika, pogodzić się z kartami, jakie przypadły mi w tej grze... 

Chciałam wiedzieć, dlaczego je rozdano i w jaki sposób. Musiałam to wiedzieć.

A jeśli w tym celu miałam spotkać się z człowiekiem, który regularnie nawiedzał mnie 

w koszmarnych snach, to trudno. Warto było ponieść tę ofiarę.

W każdym razie taką miałam nadzieję.

Adamowi i Cee Cee to się oczywiście nie spodobało. Po ostatniej lekcji spotkaliśmy 

się na korytarzu - mocno kulałam, przez nowe buty, ale Cee Cee nie zwróciła na to uwagi. 

Skupiła się na przeglądaniu listy, którą sporządziła na biologii.

- W porządku - powiedziała. - Musimy jechać do Safewaya po mazaki, błyszczyk, klej 

i karton. Adam, czy twoja mama ma nadal te kołki w garażu, które przywiozła z tej imprezy u 

Amishów, gdzie robili krzesła? Moglibyśmy ich użyć do tablic GŁOSUJ NA SUZE.

- Eee - mruknęłam, kuśtykając obok nich. - Fajnie.

- Suze, czy możemy wszystko przewieźć do ciebie, żeby tam to poskładać? Do mnie 

też by można, ale znasz moje siostry. Jeździłyby po tym na rolkach, albo coś.

- Słuchajcie - powiedziałam. - Doceniam to i w ogóle. Poważnie. Ale nie mogę z wami 

jechać. Mam inne plany.

Adam i Cee Cee wymienili spojrzenia.

- Och? - powiedziała Cee Cee. - Spotkanie z tajemniczym Jesse'em, czy tak?

- Hm, niezupełnie...

W tym momencie minął nas Paul. Zauważył, że kuleję i powiedział:

- Przestawię samochód pod boczne wejście. Dzięki temu nie będziesz musiała chodzić 

background image

do głównej bramy.

Adam spojrzał na mnie zaszokowany.

- Bratasz się z wrogiem! - wykrzyknął. - Co za wstyd, moja panno!

Cee Cee wydawała się równie wstrząśnięta.

-   To   z  nim   chodzisz?   -   Pokręciła   głową,   tak   że   jej   proste   jak  druty,   białe   włosy 

zalśniły. - A co z Jesse'em?

- Nie chodzę z nim - powiedziałam niechętnie.  - My tylko... robimy razem jeden 

projekt.

- Co za projekt? - Oczy Cee Cee za szkłami okularów zamieniły się w wąskie szparki. 

- Na jaką lekcję?

- To... - Przestępowałam z nogi na nogę, mając nadzieję, że to przyniesie ulgę moim 

znękanym stopom, ale bezskutecznie. - To nie jest do szkoły. To raczej do... do kościoła.

Już w chwili, gdy wymawiałam te słowa, zrozumiałam, że popełniłam błąd. Cee Cee 

nie miałaby nic przeciwko temu, żeby zostać sam na sam z Adamem - w gruncie rzeczy 

pewnie by jej to odpowiadało - ale nie pozwoliłaby mi się wykręcić pod byle pretekstem.

- Kościoła? - Wściekła się. - Suze, jesteś żydówką, na wypadek, gdybym musiała ci o 

tym przypomnieć.

- No, praktycznie biorąc, to nie - powiedziałam. - To znaczy, mój tata był żydem, ale 

mama nie jest... - Klakson samochodu odezwał się za ozdobną furtką, przy której staliśmy. - 

Ojej, to Paul. Muszę lecieć, przykro mi.

Poruszając się szybko jak na kogoś, kogo każdy krok oznaczał przeszywający ból w 

stopach, uciekłam do kabrioletu Paula i wsunęłam się na siedzenie pasażera z westchnieniem 

ulgi - nareszcie mogłam usiąść, no i wreszcie miałam się dowiedzieć paru rzeczy o tym, kim - 

lub czym - tak naprawdę byłam...

Byłam jednak równie głęboko przeświadczona, że nie spodoba mi się to, czego się 

dowiem. Gdzieś w zakamarkach umysłu pojawiła się myśl, że być może popełniam najgorszy 

błąd w życiu.

Niewiele   pomogło,   że   Paul   -   w   ciemnych   okularach,   z   uśmiechem   na   twarzy   - 

wyglądał jak gwiazda filmowa. Mój Boże, jak ten chłopak, chodzący ideał każdej normalnej 

dziewczyny,   mógł   mnie   prześladować   w   sennych   koszmarach?   Nie   umknęły   mi   pełne 

zazdrości spojrzenia, kierowane w naszą stronę z całego parkingu.

- Czy nie wspominałem przypadkiem - zapytał Paul, kiedy zapinałam pasy - że moim 

zdaniem te buty to prawdziwe siedmiomilówki?

Przełknęłam.   Nie   bardzo   wiedziałam,   co   ma   na   myśli,   ale   z   tonu   jego   głosu 

background image

wywnioskowałam, że raczej coś dobrego.

Czy naprawdę tego chciałam? Czy było warto?

Odpowiedź przyszła szybko... tak szybko, że musiałam ją znać przez cały czas: Tak. 

O, tak.

- Jedź - powiedziałam ochryple, usiłując ukryć zdenerwowanie.

Tak też uczynił.

Dom, do którego mnie zawiózł, okazał się imponującym, dwupiętrowym gmachem, 

wbudowanym w strome zbocze tuż nad Carmel Beach. Zbudowano go niemal wyłącznie ze 

szkła, tak aby mieszkańcy mogli bez przeszkód cieszyć się widokiem oceanu i zachodami 

słońca.

Paul zauważył zapewne wrażenie, jakie wywarł na mnie dom, bo powiedział:

- To dom mojego dziadka. Chciał mieć na starość domek na plaży.

- Jasne - powiedziałam, przełykając z trudem ślinę. „Domek” dziadunia Slatera musiał 

kosztować jakieś drobne pięć milionów czy coś koło tego. - I nie ma nic przeciwko temu, że 

nagle zyskał współlokatora?

-  Żartujesz?   - Paul  uśmiechnął  się,  zajmując  jedno  z czterech  miejsc  w  garażu.  - 

Prawie do niego nie dociera, że tu jestem. Przeważnie odjeżdża po lekach.

- Paul - powiedziałam zmieszana.

- Co? - Paul zerknął na mnie zza swoich ray - bansów. - Po prostu stwierdzam fakt. 

Dziadunio jest właściwie przywiązany do łóżka i powinien być w domu opieki, ale strasznie 

się ciskał, kiedy próbowaliśmy go przenieść. Więc, kiedy zaproponowałem, że się do niego 

wprowadzę,   żeby   mieć   oko   na   wszystko,   ojciec   się   zgodził.   Wszyscy   na   tym   wygrali. 

Dziadunio mieszka w domu - pod opieką pielęgniarzy, oczywiście - a ja mogę uczęszczać do 

szkoły swoich marzeń, Akademii Misyjnej.

Czułam, jak się czerwienię, ale starałam się mówić swobodnym tonem.

-   Och,   więc   marzyłeś   o   tym,   żeby   chodzić   do   katolickiej   szkoły?   -   zapytałam 

ironicznie.

- O ile ty tam jesteś - odparł Paul równie lekko, ale bez ironii.

Moja twarz poczerwieniała jak wafelek zanurzony w syropie wiśniowym. Odwracając 

ją w drugą stronę, tak żeby Paul nie zauważył, powiedziałam wyniośle:

- Wcale nie uważam, że to taki dobry pomysł.

- Wyluzuj się, Simon - powiedział przeciągle Paul. - Pielęgniarz jest na miejscu, na 

wypadek gdybyś, no wiesz, żywiła jakieś obawy co do przebywania ze mną sam na sam w 

domu.

background image

Spojrzałam w kierunku, który wskazywał. Na końcu stromego, kolistego podjazdu 

stała sfatygowana toyota celica. Nie odezwałam się, ale głównie pod wpływem zdumienia, że 

Paul tak łatwo czyta w moich myślach. Siedziałam tam, walcząc z myślami. Tak naprawdę, 

nigdy nie dyskutowaliśmy tej kwestii z mamą i ojczymem, ale z pewnością nie wolno mi było 

odwiedzać chłopców w domu pod nieobecność ich rodziców.

Z drugiej strony - jeśli nie zrobiłabym tego teraz, nigdy nie dowiedziałabym się tego, 

czego - nie miałam już co do tego wątpliwości - naprawdę musiałam się dowiedzieć.

Paul wysiadł, obszedł samochód i otworzył drzwi od mojej strony.

- Idziesz, Suze? - zapytał, kiedy siedziałam nadal bez ruchu.

- Ehe - mruknęłam, patrząc z przestrachem na wielki szklany dom. Pomimo toyoty 

wydawał się niepokojąco pusty.

Paul znowu odczytał moje myśli.

- Uspokoisz się wreszcie, Suze? - powiedział, przewracając oczami. - Twojej cnocie 

nie zagraża żadne niebezpieczeństwo z mojej strony. Przysięgam, że będę trzymać ręce przy 

sobie. To są interesy. Później będzie mnóstwo czasu na zabawę.

Usiłowałam   uśmiechnąć   się   chłodno,   aby   nie   nabrał   podejrzeń,   że   nie   jestem 

przyzwyczajona,   żeby   ludzie   -   dobra,   chłopcy  -   mówili   mi   takie   rzeczy  na   okrągło.   Ale 

faktycznie nie jestem. Denerwowało mnie też, że tak reaguję, kiedy Paul zachowuje się w ten 

sposób. Ten chłopak nawet mi się nie podobał, ale za każdym razem, kiedy powiedział coś 

takiego   -   co   sugerowało,   że   jestem   w   jego   oczach   kimś,   sama   nie   wiem,   niezwykłym   - 

przebiegał mi dreszcz po plecach, i nie było to nieprzyjemne uczucie.

Tak właśnie. To nie było nieprzyjemne uczucie. O co w tym wszystkim chodziło? 

Przecież nawet nie lubię Paula. Kocham kogoś innego całym sercem. No, tak, Jesse obecnie 

nie okazuje w żaden sposób, że odwzajemnia moje uczucia, ale to nie znaczy, że zaraz zacznę 

chodzić z Paulem Slaterem... niezależnie od tego, jak mu do twarzy w ray - bansach.

Wysiadłam z samochodu.

- Mądra decyzja - stwierdził Paul, zamykając za mną drzwiczki.

W dźwięku zatrzaskiwanych drzwi było coś ostatecznego. Starałam się nie myśleć, w 

co się ewentualnie pakuję, wspinając się za Paulem po cementowych schodach ku szerokim 

szklanym   drzwiom   domu   jego   dziadka.   Szłam   boso,   w   jednej   ręce   trzymając   buty   od 

Jimmy'ego Choo, w drugiej - teczkę z książkami.

W domu Slaterów panowały chłód i cisza... taka cisza, że nie słyszało się nawet szumu 

fal   oceanu   trzydzieści   metrów   poniżej.   Osoba,   która   zajmowała   się   wystrojem   wnętrza, 

gustowała   w   nowoczesności,   więc   wszystko   wydawało   się   lśniące,   nowe   i   niewygodne, 

background image

wyobraziłam sobie, że rano, kiedy podnosiła się mgła, w tym domu musiało być lodowato 

zimno, ponieważ wszystko w nim zrobiono ze szkła i metalu. Paul poprowadził mnie krętymi, 

stalowymi   schodami   do   wysoce   nowoczesnej   kuchni,   gdzie   wszystkie   urządzenia   lśniły 

agresywnie.

- Koktajl? - zapytał, otwierając szklane drzwiczki szafki z trunkami.

- Bardzo zabawne - stwierdziłam. - Jedynie wodę, proszę. Gdzie jest twój dziadek?

- Dalej korytarzem - odparł Paul, wyciągając z ogromnej lodówki dwie butelki drogiej 

wody mineralnej. Zauważył widocznie moje nerwowe spojrzenie przez ramię, bo dodał: - Idź 

i sama zobacz, jeśli mi nie wierzysz.

Poszłam sama zobaczyć. Nie chodzi o to, że mu nie ufałam... no dobrze, właśnie o to. 

Chociaż byłby bezczelny, kłamiąc na temat czegoś, co mogłam tak łatwo sprawdzić. A co 

bym zrobiła, gdyby się okazało, że dziadka nie ma? I tak nie odeszłabym, nie dowiedziawszy 

się tego, czego chciałam się dowiedzieć.

Na   szczęście   jednak   nie   musiałam.   Kierowałam   się   tam,   skąd   dochodziły   słabe 

dźwięki,   aż   dotarłam   do   pokoju   z   włączonym,   szerokoekranowym   telewizorem.   Przed 

telewizorem  na  supernowoczesnym  fotelu   inwalidzkim   siedział   starzec.  Obok,  na niezbyt 

wygodnym   na   oko,   nowoczesnym   krześle,   siedział   dość   młody   pielęgniarz   w   niebieskim 

stroju i czytał gazetę. Podniósł głowę, kiedy stanęłam w drzwiach i uśmiechnął się.

- Cześć - powiedział.

-   Cześć   -   odparłam,   wchodząc   nieśmiało   do   pokoju.   Pokój   był   ładny,   z   pięknym 

widokiem.   Umeblowanie   składało   się   ze   szpitalnego   łóżka,   kroplówki   ze   stojakiem   oraz 

metalowych półek, na których stały szeregi fotografii. Były to biało - czarne zdjęcia, sądząc 

po ubraniach ludzi na nich, zrobione w latach czterdziestych.

- Eee - zwróciłam się do starego człowieka na wózku. - Dzień dobry, panie Slater. 

Jestem Susannah Simon.

Stary człowiek milczał. Nie odwrócił nawet wzroku od ekranu telewizora. Był prawie 

łysy, pokryty plamami wątrobowymi, z ust ciekła mu ślina. Pielęgniarz zauważył to i pochylił 

się, aby chusteczką wytrzeć starcowi usta.

- Panie Slater - powiedział pielęgniarz. - Miła młoda dziewczyna mówi panu dzień 

dobry. Nie odpowie jej pan?

Pan Slater zachował jednak milczenie. Odezwał się za to Paul, który wszedł za mną do 

pokoju:

- Jak się masz, dziadziu? Kolejny fascynujący dzień przed szklanym ekranem?

Stary Slater nie zwrócił uwagi również na Paula. Pielęgniarz powiedział:

background image

- Mieliśmy udany dzień, nieprawdaż, panie Slater? Odbyliśmy przyjemny spacerek 

wokół basenu i zerwaliśmy kilka cytryn.

- Wspaniale - odparł Paul z wymuszonym entuzjazmem. Po czym ujął mnie za rękę i 

zaczął ciągnąć w stronę drzwi. Przyznaję, że nie musiał wkładać w to specjalnego wysiłku. 

Byłam w lekkim szoku i wychodziłam bez oporu. Co wiele mówi, biorąc pod uwagę, jakie 

uczucia   we   mnie   budził   Paul.   To   znaczy,   niesamowite,   że   ktoś   mógł   mnie   przestraszyć 

bardziej niż on.

- Do widzenia, panie Slater - powiedziałam, nie oczekując odpowiedzi... i dobrze się 

złożyło, bo jej nie dostałam.

Na korytarzu zapytałam cicho:

- Co z nim? Alzheimer?

-   Niee   -   odpowiedział   Paul,   wręczając   mi   ciemnoniebieską   butelkę   z   wodą.   - 

Dokładnie nie wiadomo. Jest całkiem przytomny, jeśli ma ochotę.

- Naprawdę? - Trudno było mi w to uwierzyć. Przytomni ludzie zazwyczaj panują nad 

własną śliną. - Może jest po prostu... no wiesz. Stary.

- Taak - zgodził się Paul, chichocząc gorzko. Taki śmiech to jego specjalność. - Tak, 

pewnie na tym to polega, tak jest. - Potem, nie rozwodząc się nad tym dalej, otworzył drzwi 

po prawej stronie i powiedział:

- To jest to, co chciałem ci pokazać.

Weszłam za nim do pokoju, który najwyraźniej stanowił jego sypialnię. Była mniej 

więcej pięć razy większa od mojej, podobnie jak jego łóżko. Tak jak w pozostałej części 

domu, wszystko tam było obłe i nowoczesne, zrobione z metalu i szkła. Znajdowało się tam 

nawet szklane - albo raczej pleksiglasowe - biurko z najnowszym typem laptopa. Po pokoju, 

w   przeciwieństwie   do   mojego,   nie   walały   się   żadne   osobiste   rzeczy   właściciela   -   jak 

czasopisma, brudne skarpetki, lakier do paznokci czy niedojedzone herbatniczki Girl Scout. 

W  pokoju  Paula   w   ogóle  nie   było  niczego  osobistego.  Przypominał   bardzo  nowoczesny, 

zimny hotelowy pokój.

- To tutaj - powiedział Paul, siadając na brzegu wielkiego jak łódź łóżka.

- Taak - mruknęłam przerażona bardziej niż kiedykolwiek... i to nie tylko dlatego, że 

Paul poklepywał miejsce obok siebie na materacu. Nie, również dlatego, że w pokoju, jeśli 

nie liczyć naszych ubrań, panował wyłącznie jeden kolor - kolor widocznego za ogromnym 

oknem błękitnego nieba i, poniżej, ciemnoniebieskiego oceanu. - Tak, oczywiście.

- Mówię poważnie - powiedział Paul, przestając poklepywać materac, jakby zachęcał 

mnie, żebym usiadła obok. Sięgnął za to pod łóżko i wyciągnął przezroczyste, plastykowe 

background image

pudło, typu takich, w których przechowuje się latem wełniane swetry.

Postawił pudło obok siebie, zdejmując pokrywkę. Wewnątrz znajdowały się kartki 

papieru, które wyglądały na starannie powycinane z gazet artykuły.

-  Spójrz   na  to  -  powiedział   Paul,  rozkładając   ostrożnie   jakąś  pożółkłą  ze   starości 

kartkę   i   kładąc   ją   na   grafitowej   narzucie   na   łóżku.   Artykuł   pochodził   z   londyńskiego 

„Timesa”   i   nosił   datę:   osiemnasty   czerwca   1952   roku.   Zdjęcie   przedstawiało   mężczyznę 

stojącego zapewne przed pokrytą hieroglifami ścianą egipskiego grobowca. Nagłówek głosił: 

TEZA ZNANEGO ARCHEOLOGA WYŚMIANA PRZEZ SCEPTYKÓW.

- Doktor Oliver Slaski - ten facet na zdjęciu - pracował przez lata nad tłumaczeniem 

tekstu   na   ścianie   grobowca   faraona   Tuta   -   wyjaśnił   Paul.   -   Doszedł   do   wniosku,   że   w 

starożytnym Egipcie istniała niewielka grupa szamanów, którzy potrafili przemieszczać się do 

świata   zmarłych   i   z   powrotem,   zostając   przy   życiu.   Nazywano   ich,   według   możliwie 

wiernego   tłumaczenia   doktora   Slaskiego,   zmiennikami.   Mogli   przechodzić   z   jednego 

wymiaru w drugi, a rodziny zmarłych  wynajmowały ich jako przewodników duchowych, 

którzy mieli zaprowadzić drogie im dusze we właściwe miejsce, tak żeby nie błąkały się bez 

celu po ziemi.

Opadłam na łóżko, żeby lepiej przyjrzeć się zdjęciu. Wahałam się przedtem - wcale 

nie miałam ochoty sadowić się tak blisko Paula, zwłaszcza że w grę wchodziło łóżko.

Teraz jednak nasza bliskość nie robiła na mnie szczególnego wrażenia. Pochyliłam się 

nad zdjęciem, aż moje włosy dotknęły pożółkłego i popękanego papieru.

-   Zmiennicy   -   powiedziałam   przez   dziwnie   zziębnięte   wargi.   -   Miał   na   myśli 

pośredników.

- Nie sądzę - powiedział Paul.

- Nie - powiedziałam. Czułam się tak, jakby zaczynało mi brakować powietrza. Cóż, 

to zrozumiałe u kogoś, kto całe życie zastanawiał się, dlaczego tak bardzo różni się od innych 

ludzi i nagle znalazł odpowiedź. Albo przynajmniej wpadł na ważny ślad. - To dokładnie to, 

Paul   -   wykrzyknęłam.   -   Dziewiąta   karta   w   talii   tarota,   Pustelnik,   przedstawia   starego 

człowieka  z  latarnią,   takiego  jak  ten  tutaj   -  ciągnęłam,   wskazując  hieroglif  na   zdjęciu.  - 

Zawsze się pojawia, kiedy mi wróżą z kart. A Pustelnik to ktoś, kto ma zaprowadzić zmarłych 

do miejsca ostatecznego przeznaczenia. Owszem, ten gość na hieroglifie nie jest stary, ale 

obaj robią to samo... Na pewno chodziło mu o pośredników - powiedziałam z mocno bijącym 

sercem. To było coś. Naprawdę coś. Fakt, że istniało pisemne świadectwo istnienia ludzi 

takich jak ja... Nie spodziewałam się, że kiedykolwiek w życiu zobaczę coś takiego. Nie 

mogłam się doczekać, kiedy powiem o tym ojcu Dominikowi. - Musiał właśnie ich mieć na 

background image

myśli!

- Ale oni byli jeszcze czymś więcej, Suze - stwierdził Paul, wyciągając z pudła kolejny 

plik kartek, również pożółkłych ze starości. - Zdaniem Slaskiego, który napisał tę pracę, w 

starożytnym Egipcie były te twoje nudne media, albo jeśli wolisz, pośrednicy. Ale oprócz 

nich byli także zmiennicy. Tym właśnie, Suze - powiedział Paul, patrząc na mnie badawczo 

poprzez łóżko i to nie z dużej odległości, jako że oddzielały nas jedynie kartki pracy doktora 

Slaskiego - jesteśmy oboje, ty i ja. Jesteśmy zmiennikami.

Znowu poczułam chłód w całym ciele. Zimny dreszcz przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa 

i spowodował, że zjeżyły mi się włosy na rękach. Nie wiem, skąd to się wzięło - czy sprawił 

to dźwięk słowa „zmiennicy”, czy też sposób, w jaki Paul je wymówił. Ale wrażenie było 

silne... bardzo silne. Jakbym wsadziła palec w gniazdko elektryczne. Pokręciłam głową.

- Nie - powiedziałam w panice. - To nie ja. Ja jestem tylko pośredniczką. To znaczy, 

gdybym była zmienniczką, nie musiałabym się wtedy egzorcyzmować...

- Nie musiałaś  - przerwał mi Paul. Jego głos w przeciwieństwie do mojego pisku 

brzmiał głęboko i spokojnie. - Mogłaś dostać się tam i wrócić zupełnie samodzielnie, po 

prostu wyobrażając sobie to miejsce. Mogłabyś to zrobić nawet w tej chwili, gdybyś tylko 

miała na to ochotę.

Zamrugałam   oczami.   Oczy   Paula   były,   jak   zauważyłam   ponad   pogniecionymi 

kartkami pracy naukowej doktora Slaskiego, bardzo jasne, wydawały się niemal świecić jak u 

kota. Nie potrafiłam stwierdzić, czy mówi prawdę, czy też zwyczajnie próbuje zamącić mi w 

głowie. Na tyle, na ile go znałam, możliwe było jedno i drugie. Chyba czerpał przyjemność z 

gmatwania wszystkiego i obserwowania, jak ludzie - w porządku, jak ja - na to reaguję.

- W żaden sposób. - Tak właśnie przyjęłam jego sugestię, że jestem kimś innym, niż 

myślałam całe życie. Nawet jeśli powodem, dla którego znalazłam się w jego sypialni, było 

to, że w głębi duszy wiedziałam, że ma rację.

- Sama spróbuj - powiedział Paul. - wyobraź sobie to miejsce. Teraz wiesz już, jak ono 

wygląda.

A jakże. Dzięki Paulowi tkwiłam w nim jak w pułapce przez najdłuższych piętnaście 

minut swojego życia. Wracałam do tej pułapki co noc, w koszmarnych snach. Nawet teraz 

słyszałam,  jak serce mi  łomocze,  kiedy biegnę tym  długim ciemnym  korytarzem, a mgła 

wiruje   i   rozstępuje   się   pod   moimi   nogami.   Czy   Paul   naprawdę   sądził,   że   chciałabym 

odwiedzić to miejsce choćby na pół chwili?

- Nie - powiedziałam. - Nie, dziękuję... Uśmiech Paula stał się nieco ironiczny.

- Nie chcesz chyba powiedzieć, że Suze Simon może się czegoś bać. - Oczy świeciły 

background image

mu jeszcze jaśniej niż przedtem. - Zachowujesz się zawsze tak, jakbyś  uodporniła się na 

strach, tak jak można uodpornić się na ospę wietrzną.

- Nie boję się - skłamałam z udanym oburzeniem. - Po prostu nie mam teraz ochoty 

na... jak to się nazywa? A, tak, na tę zmianę akurat w tym momencie. Może później. Teraz 

chcę   cię   zapytać   o   tę   drugą   rzecz,   o   której   mówiłeś.   O   przejmowanie   cudzego   ciała. 

Przechodzenie dusz.

Paul uśmiechnął się szerzej.

- Podejrzewałem, że to cię zainteresuje.

Wiedziałam, do czego pije, lub też o co może mnie podejrzewać. Czułam gorąco na 

twarzy. Zignorowałam jednak płonący rumieniec i starając się nadać głosowi ton lodowatej 

obojętności, powiedziałam:

-   To   wydaje   się   interesujące,   i   tyle.   Czy   to   w   ogóle   możliwe?   -   Chwyciłam 

sfatygowane kartki pracy doktora Slaskiego. - Czy doktor Slaski o tym wspomina?

- Może - odparł Paul, kładąc rękę na maszynopisie, tak żebym nie mogła go podnieść.

- Paul - powiedziałam, szarpiąc kartki. - Jestem po prostu ciekawa. Zrobiłeś kiedyś coś 

takiego? Czy to działa? Czy Craig naprawdę mógłby przejąć ciało brata?

Paul nie puścił jednak pracy doktora Slaskiego.

-   Nie   pytasz   mnie   o   to   z   powodu   Craiga,   prawda?   -   Wbił   we   mnie   spojrzenie 

niebieskich oczu. Z jego twarzy zniknął wszelki ślad uśmiechu. - Suze, kiedy ty to wreszcie 

zrozumiesz?

Wtedy dopiero zwróciłam uwagę, jak blisko siebie znajdowały się nasze twarze. Tylko 

parę   centymetrów.   Zaczęłam   się   instynktownie   odsuwać,   ale   palce,   które   ściskały   pracę 

doktora Slaskiego, chwyciły nagle mój nadgarstek. Spojrzałam na rękę Paula. Jego opalona 

skóra sprawiała na tle mojej wrażenie bardzo ciemnej.

- Jesse nie żyje - powiedział Paul. - Ale to nie znaczy, że musisz się zachowywać tak, 

jakbyś ty też nie żyła.

- Nie zachowuję się tak - zaprotestowałam. - Ja...

Nie   zdołałam   jednak   dokończyć   tego,   co   zamierzałam   powiedzieć,   ponieważ   Paul 

pochylił się niespodziewanie i mnie pocałował.

background image

9

Nie będę was oszukiwać. To był  świetny pocałunek. Poczułam go w całym  ciele, 

skończywszy na moich biednych, pokrytych bąblami stopach.

Co nie oznacza, że go odwzajemniłam. Zdecydowanie nie.

No, dobra. Może trochę.

Tylko że, no wiecie, Paul tak dobrze całował. A mnie nie całowano od tak dawna. 

Miło było się przekonać, że jest ktoś, kto mnie pragnie. Nawet jeśli była to akurat osoba, 

której nie znosiłam. A przynajmniej ktoś, o kim byłam przekonana, że go nie znoszę.

Prawdę mówiąc, nie mogłam sobie przypomnieć, czy znoszę, czy też nie znoszę Paula. 

Nie wtedy, kiedy mnie z takim zapałem całował. W końcu niecodziennie - niestety - zdarza 

się, że całują mnie przystojni chłopcy. W gruncie rzeczy coś takiego zdarzyło się, jak dotąd, 

zaledwie parę razy.

A kiedy zrobił to Paul Slater... cóż, ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewałam, było, że 

mi się to spodoba. To był przecież ten sam chłopak, który tak niedawno usiłował mnie zabić...

Tylko   że   teraz   twierdził,   że   to   nieprawda,   że   w   żadnej   chwili   nie   groziło   mi 

niebezpieczeństwo.

Wiedziałam,   że   to   kłamstwo.   Groziło   mi   poważne   niebezpieczeństwo   -   nie   utraty 

życia, ale utraty głowy dla chłopaka, który nie był dla mnie dobry pod żadnym względem, a 

jeszcze gorszy dla tego, którego kochałam. Ponieważ tak właśnie poczułam się pod wpływem 

pocałunku Paula Slatera. Ze mogłabym zrobić wszystko - wszystko - byleby mnie jeszcze 

całował.

A to nie było właściwe. Ponieważ nie kochałam Paula Slatera. Przyznaję, ten, którego 

kochałam, był:

a. martwy, oraz

b. chyba niespecjalnie zainteresowany podtrzymywaniem romantycznego związku ze 

mną.

Ale to nie oznaczało, że wolno mi się rzucać na pierwszego przystojniaka, jaki się 

nadarzy. Dziewczyna musi kierować się jakimiś zasadami...

Jak taką, żeby zachować siebie dla chłopaka, który jej się naprawdę podoba, nawet 

jeśli on przypadkiem jest za głupi, żeby zdać sobie sprawę, że są doskonałą parą.

Tak więc, mimo że pocałunek Paula sprawił, że miałam ochotę zarzucić mu wolną 

rękę na szyję i oddać pocałunek - co być może pod wpływem chwili faktycznie już zrobiłam - 

była to rzecz niewłaściwa, stanowczo niewłaściwa. Niewłaściwa.

background image

Więc próbowałam się odsunąć.

Ale ten uścisk na moim nadgarstku... To było jak imadło. Imadło.

Co gorsza, dzięki temu, że zachęciłam go, odwzajemniając nieznacznie pocałunek, 

górna   część   jego   ciała   spoczęła   na   mojej,   wgniatając   mnie   w   łóżko   i   zapewne   gniotąc 

okropnie   pracę   doktora   Slaskiego.   Wiedziałam   również,   że   moja   dżinsowa   spódnica   od 

Calvina Kleina też nie wyjdzie na tym najlepiej.

No więc leżało na mnie jakieś osiemdziesiąt kilogramów siedemnastoletniego faceta, 

co, wiecie, wcale nie jest zabawne w sytuacji, kiedy to nie jest ten facet, którego miałoby się 

ochotę   mieć   na   sobie.   A   nawet   jeśli   to   ten,   to   próbuje   się   dochować   wierności   komuś 

innemu... komuś, kto, jak wszystko na to wskazuje, nawet cię nie chce. Ale nieważne.

Zdołałam oderwać wargi od ust Paula na tyle długo, żeby z wysiłkiem - zgniatał mi 

płuca - powiedzieć:

- Złaź ze mnie.

-   Daj   spokój,   Suze   -   powiedział   głosem,   który   z   żalem   stwierdzam,   wydawał   się 

przepełniony... namiętnością. Czy czymś takim w każdym razie. Z jeszcze większym żalem 

stwierdzam, że dźwięk jego głosu podrażnił każdy nerw w moim ciele. Ta namiętność była 

przeznaczona dla mnie. Dla mnie, Suze Simon, wobec której żaden chłopak nie czuł takiej 

namiętności. Na tyle, przynajmniej, na ile wiedziałam. - Nie mów, że nie myślałaś o tym całe 

popołudnie.

- Otóż - powiedziałam uszczęśliwiona, że chociaż raz odpowiem zgodnie z prawdą - 

naprawdę nie. A teraz złaź ze mnie.

Paul jednak nie przestawał mnie całować - nie w usta, bo odwróciłam głowę, ale w 

szyję i, w pewnym momencie, w część ucha.

- Czy chodzi o ten samorząd uczniowski? - zapytał w przerwie między pocałunkami. - 

Bo mnie nie zależy na zostaniu wiceprzewodniczącym tej głupiej klasy. Jeśli złościsz się z 

tego powodu, powiedz słowo, a wycofam się z kandydowania.

- Nie, to nie ma nic wspólnego z samorządem uczniowskim - powiedziałam, usiłując 

nadal wyrwać rękę z jego uścisku oraz odsunąć szyję z zasięgu jego ust, które wywierały 

niezwykły efekt na moją skórę. Miałam wrażenie, że się pali.

- O Boże. Nie chodzi chyba o Jesse'a? - Czułam, jak całe ciało Paula zadrżało. - Daj 

sobie z tym spokój, Suze. Facet nie żyje.

-   Nie   powiedziałam,   że   to   ma   coś   wspólnego   z   Jesse'em.   -   To   nie   brzmiało 

przekonująco, ale było mi wszystko jedno. - Czy słyszałeś, żebym  mówiła, że to ma coś 

wspólnego z Jesse'em?

background image

- Nie musiałaś - stwierdził Paul. - Masz to wypisane na twarzy, Suze. Zastanów się. 

Do   czego   to   cię   może   doprowadzić   z   tym   facetem?   No   wiesz,   ty   się   zestarzejesz,   a   on 

pozostanie dokładnie w tym samym wieku co w chwili śmierci. No i co, zabierze cię na bal 

absolwentów? A kino? Pójdziecie do kina? Kto prowadzi? Kto płaci?

Teraz byłam na niego naprawdę wściekła. Głównie dlatego, że miał rację, oczywiście. 

Również dlatego, że zakładał, że Jesse odwzajemniał moje uczucia, co ku mojej rozpaczy 

mijało   się   z   prawdą.   W   przeciwnym   razie   dlaczego   unikałby   mnie   tak   starannie   przez 

ostatnich parę tygodni?

Paul wepchnął głębiej nóż w ranę.

- Poza tym, jeśli rzeczywiście jesteście dla siebie stworzeni, to co ty tutaj robisz? I 

całowałabyś mnie tak, jak przed minutą?

To wystarczyło. Byłam zła jak nigdy. Ponieważ miał rację. Oto chodzi. Miał rację.

I to mi łamało serce. Bardziej niż Jesse.

- Jeśli ze mnie nie zleziesz - powiedziałam przez zaciśnięte zęby - wbiję ci kciuk w 

oko.

Paul   zachichotał.   Zauważyłam   jednak,   że   przestał   chichotać,   jak   tylko   mój   kciuk 

zetknął się z kącikiem jego oka.

- Au! - wrzasnął, zsuwając się ze mnie. - Co u...?

Zerwałam się z łóżka szybciej, niż dałoby się powiedzieć „paranormalny”. Złapałam 

buty, torebkę, zebrałam resztkę godności i wypadłam z pokoju jak burza.

- Suze! - ryknął Paul z sypialni, - wracaj! Suze!

Nie  zwróciłam   na  niego  uwagi.   Biegłam   dalej. Minęłam  w  pędzie  pokój  dziadzia 

Slatera - nadal oglądał stare odcinki Family Feud - po czym ruszyłam kręconymi schodami w 

kierunku drzwi wejściowych.

Udałoby   mi   się,   gdyby   między   mną   a   drzwiami   nie   zmaterializował   się 

niespodziewanie Anioł Piekieł.

Zgadza się. Droga stała przede mną otworem, a potem ni stąd, ni zowąd pojawił się 

Aksamitna Rączka. Czy też raczej duch Aksamitnej Rączki.

- Hola - wykrzyknęłam, o mało nie wpadając na niego. Facet miał sumiaste wąsika i 

pokryte   tatuażem   ręce,   które   skrzyżował   na   piersi.   Był   także,   o   czym   nie   muszę   chyba 

wspominać, całkiem, ale to całkiem nieżywy. - Skąd się tu wziąłeś?

- To nie ma znaczenia, panieneczko - powiedział. - Sądzę, że pan Slater ma ochotę 

zamienić z tobą słowo.

Usłyszałam   kroki   na   szczycie   schodów   i   podniosłam   głowę.   Paul   stał   na   górze, 

background image

zakrywając dłonią oko.

- Suze - powiedział. - Nie odchodź.

- Goryle? - zawołałam z niedowierzaniem. - Używasz goryli ze świata duchów, żeby 

załatwiali twoje interesy? Kim ty jesteś?

- Mówiłem ci. Jestem zmiennikiem. Tak samo jak ty. Strasznie przesadnie reagujesz 

na   to   wszystko.   Czy   nie   możemy   zwyczajnie   porozmawiać,   Suze?   Przysięgam,   że   będę 

trzymać ręce przy sobie.

- Gdzie ja to już słyszałam?

Potem,   kiedy   Aksamitna   Rączka   z   groźną   miną   zrobił   krok   w   moją   stronę, 

zachowałam się w jedyny, zważywszy na okoliczności, możliwy sposób. Podniosłam do góry 

but od Jimmy'ego Choo i walnęłam go nim w głowę.

Jestem przekonana, że pan Choo nie przewidział  takiego zastosowania dla swoich 

wyrobów. Sprawiły się jednak zupełnie dobrze. Po wyeliminowaniu z gry zaskoczonego pana 

Aksamitnej Rączki, wystarczyło otworzyć drzwi i rzucić się pędem na dwór. Tak też, nie 

zwlekając, zrobiłam.

Gnałam po cementowych stopniach w stronę podjazdu, kiedy usłyszałam głos Paula:

- Suze! Suze, uspokój się. Przepraszam za to, co powiedziałem o Jessie. Nie miałem 

nic złego na myśli.

Już na podjeździe odwróciłam się w jego stronę i muszę z przykrością wyznać, że w 

odpowiedzi na jego słowa wykonałam wulgarny gest przy użyciu jednego palca.

- Suze. - Paul opuścił rękę i mogłam stwierdzić, że oko, ku mojemu rozczarowaniu, 

nie zwisa z oczodołu. Było tylko czerwone. - Pozwól przynajmniej odwieźć się do domu.

-   Nie,   dziękuję   -   zawołałam,   zatrzymując   się   na   chwilę,   żeby   włożyć   buty   od 

Jimmy'ego Choo. - Wolę się przespacerować.

- Suze - powiedział Paul. - Do twojego domu jest stąd jakieś dziewięć kilometrów.

-   Nie   odzywaj   się   do   mnie   więcej,   bardzo   proszę   -   odparłam   i   ruszyłam,   mając 

nadzieję, że nie pójdzie za mną. Ponieważ gdyby to zrobił i próbował mnie znowu pocałować, 

to   istniało   duże   prawdopodobieństwo,   że   oddawałabym   mu   pocałunki.   Już   teraz   o   tym 

wiedziałam. Wiedziałam aż za dobrze.

Nie poszedł za mną. Przemaszerowałam podjazdem i wyszłam na szosę nad oceanem - 

nazwaną z dużą dozą wyobraźni Drogą Widokową - starając się zachować resztkę szacunku 

dla samej siebie. Dopiero kiedy zeszłam Paulowi z oczu, ściągnęłam buty i powiedziałam to, 

co cisnęło mi się na usta cały czas, gdy oddalałam się możliwie dumnym krokiem od jego 

domu, a mianowicie:

background image

- Auć, auć, auć!

Głupie  buty.  Palce  miałam  w  strzępach.  W żaden  sposób nie mogłam  iść w  tych 

narzędziach   tortur.   Zastanawiałam   się   nad   wrzuceniem   ich   do   oceanu,   co   przyszłoby   mi 

łatwo, zważywszy na to, że ocean rozciągał się w dole pode mną.

Z drugiej strony, buty kosztowały sześćset dolców. Jasne, że nabyłam je za ułamek tej 

sumy, ale jednak. Uzależniona od zakupów część mojej osobowości nie dopuściłaby do tak 

gwałtownego posunięcia.

Tak więc, z butami w dłoni posuwałam się boso wzdłuż drogi, uważając pilnie na 

odłamki szkła i sumaka jadowitego, który ewentualnie mógłby się gdzieś pojawić z boku.

Paul miał rację co do jednego: miałam przed sobą dziewięć kilometrów spaceru. Co 

gorsza,   od   domu   Paula   do   pierwszego   obiektu   użyteczności   publicznej,   gdzie   mogłabym 

dobrać się do telefonu i zacząć obdzwaniać znajomych w nadziei, że ktoś mnie podwiezie, 

dzieliły mnie prawie dwa kilometry. Mogłam, jak sądzę, podejść do któregoś z ogromnych 

domostw należących do sąsiadów Paula, zadzwonić i zapytać, czy mogę skorzystać z tele-

fonu.   Ale   czułabym   się   zakłopotana.   Nie,   wolałam   automat.   Tylko   tego   było   mi   trzeba. 

Miałam nadzieję jakiś wkrótce znaleźć.

W moim planie była tylko jedna rysa, a mianowicie pogoda. Och, nie zrozumcie mnie 

źle. To był piękny wrześniowy dzień. Nad głową rozciągało się niebo bez jednej chmurki.

Na tym polegał problem. Słońce bezlitośnie prażyło Drogę Widokową. Musiało być 

ponad  trzydzieści   stopni  - nawet  jeśli  chłodna   bryza   znad  oceanu  łagodziła  upał.  Jednak 

chodnik pod moimi stopami nie poddawał się działaniu wietrzyka. Droga, która po wyjściu z 

zimnego  domu  Paula  wydawała  się  przyjemnie  ciepła  pod  stopami,  okazała  się  okropnie 

gorąca. Straszliwie gorąca. Można by na niej usmażyć jajecznicę.

Nie, oczywiście, nie mogłam nic na to poradzić. Nie mogłam włożyć butów. Bąble 

bolały bardziej niż podeszwy stóp. Gdyby przejeżdżał jakiś samochód, może próbowałabym 

go zatrzymać - ale pewnie nie. Sytuacja była dla mnie na tyle kłopotliwa, że nie chciałam 

rozmawiać   o   tym   z   kimś   zupełnie   obcym.   Poza   tym,   biorąc   pod   uwagę   moje   szczęście, 

zatrzymałabym najprawdopodobniej seryjnego mordercę i z rozgrzanej patelni - dosłownie - 

trafiłabym prosto w ogień.

Nie. Szłam dalej, przeklinając siebie i swoją głupotę. Jak mogłam być taką idiotką, 

żeby   zgodzić   się   pojechać   do   domu   Paula   Slatera?   Prawda,   to   co   mi   pokazał   na   temat 

zmienników było ciekawe. I ta sprawa z przemieszczaniem się dusz... jeśli rzeczywiście coś 

takiego istniało. Nie chciałam nawet myśleć o tym, co by to mogło oznaczać. Umieścić duszę 

w cudzym ciele.

background image

Zmiennicy, powiedziałam sobie. Skupić się na zmiennikach. Już lepiej na tym niż na 

tej   wędrówce   dusz...   albo,   jeszcze   gorzej,   na   drażliwej   sprawie   oszołomienia   z   powodu 

pocałunków chłopaka, którego wcale nie kocham.

A może  po odrzuceniu  przez Jesse'a odczułam  w gruncie rzeczy prawdziwą ulgę, 

stwierdziwszy,   że   jestem   dla   kogoś   atrakcyjna...   nawet   dla   kogoś,   za   kim   specjalnie   nie 

przepadałam? Bo nie lubiłam Paula Slatera. O nie. Przypuszczam, że koszmarne sny, jakie 

dręczyły mnie przez ostatnich parę tygodni, dowodzą tego w dostatecznym  stopniu... bez 

względu na to, jak szybko biło moje zdradzieckie serce, kiedy jego wargi dotknęły moich.

Miło było, wędrując przed siebie, skupić się właśnie na tym, a nie na moich tragicznie 

obolałych stopach. Szło mi się wolno Drogą Widokową - bez żadnego zabezpieczenia przed 

ostrymi kamykami, z rozgrzanym chodnikiem pod bosymi stopami. Oczywiście, uznałam, że 

w pewnym sensie ból stanowi karę za naganne zachowanie. Prawda, Paul zwabił mnie do 

swojego   domu,   obiecując   udostępnić   informacje,   na   których   strasznie   mi   zależało.   Nie 

należało jednak przyjmować zaproszenia, wiedząc, że ktoś taki jak Paul Slater musi mieć 

jakieś ukryte zamiary.

I że te zamiary będą najprawdopodobniej dotyczyły moich ust.

Co mnie złościło najbardziej, to fakt, że przez jakąś minutę czy dwie nie miałam nic 

przeciwko temu. Naprawdę. Nawet mi się to podobało. Niedobra Suze. Bardzo niedobra Suze.

O Boże. Wpadłam w tarapaty.

W końcu po półgodzinie bolesnego, powolnego marszu ujrzałam najpiękniejszy widok 

na świecie: nadbrzeżną kawiarnię. Pośpieszyłam w jej kierunku - tak szybko, jak się dało na 

nogach, które sprawiały taki ból, jakby obcięto mi stopy w kostkach - robiąc w myślach 

przegląd   osób,   do   których   mogłam   bezpiecznie   zadzwonić,   kiedy   tam   dotrę.   Do   mamy? 

Nigdy. Zadawałaby zbyt dużo pytań, a i tak pewnie by mnie zabiła za to, że poszłam do 

chłopaka,   którego   jej   nie   przedstawiłam.   Jake?   Nie.   Też   za   dużo   pytań.   Brad?   Z 

przyjemnością zostawiłby mnie tutaj, ponieważ serdecznie mnie nie znosił. Adam?

Wypadło na Adama. To była jedyna znana mi osoba, która przyjechałaby po mnie z 

radością, rozkoszując się rolą zbawcy... i z równą przyjemnością wysłuchałaby opowiadania o 

tym, jak Paul napastował mnie seksualnie, nie pragnąc przy tym przerobić go na krwawą 

miazgę. Adam miał dość rozumu, żeby zdawać sobie sprawę z tego, że Paul Slater może 

skopać   mu   tyłek   w   dowolny   dzień   tygodnia.   Naturalnie   nie   zamierzałam   wspominać 

Adamowi o tym, że w pewnym momencie odwzajemniłam seksualną napaść Paula.

Cafe Morska Mgła - tak nazywała się restauracja, w której stronę kuśtykałam - była 

luksusowym lokalem z miejscami na zewnątrz i obsługą parkingową. Było za późno na lunch 

background image

i   za   wcześnie   na   kolację,   więc   lokal   świecił   pustkami,   jeśli   nie   liczyć   kelnerów 

przygotowujących się do wieczornego najazdu gości. Kiedy dowlokłam się, kulejąc, do drzwi, 

kelner właśnie wypisywał na tablicy obok specjały dnia.

- Dzień dobry - zawołałam możliwie radosnym, możliwie najmniej spójrz - na - mnie - 

jestem - ofiarą głosem.

Kelner   zerknął   w   moją   stronę.   Jeśli   zauważył   moją   rozczochraną   fryzurę   i   brak 

obuwia, to nie dał tego po sobie poznać. Odwrócił się z powrotem do tablicy.

- Sadzamy gości do kolacji dopiero od szóstej - powiedział.

- Hm. - Stwierdziłam, że to będzie trudniejsze, niż się spodziewałam. - W porządku. 

Chciałam tylko skorzystać z telefonu, jeśli jest tutaj.

-   W   środku   -   powiedział   kelner   z   westchnieniem.   Potem,   spojrzawszy   na   mnie 

krytycznym wzrokiem, dodał: - Bez butów nie obsługujemy.

- Mam buty - powiedziałam, podnosząc moje Jimmy Choo. - Widzi pan?

Przewrócił oczami i wrócił do swojej tablicy.

Nie   rozumiem,   dlaczego   świat   zamieszkuje   tak   wielu   niesympatycznych   ludzi. 

Naprawdę nie rozumiem. Potrzeba wysiłku, żeby zachowywać się niegrzecznie. Ilość energii, 

jaką ludzie wkładają w swoje chamstwo, czasami mnie zdumiewa.

Wewnątrz   Morskiej   Mgły   było   chłodno   i   cieniście.   Przekuśtykałam   obok   baru   w 

stronę tabliczki, którą dostrzegłam, jak tylko moje oczy przyzwyczaiły się do przytłumionego 

-   w   porównaniu   z   palącym   słońcem   na   zewnątrz   -   światła,   a   która   głosiła: 

TELEFON/TOALETY. Jak dla dziewczyny z rozległymi, jak sądzę, oparzeniami trzeciego 

stopnia na podeszwach stóp, był to długi spacer. W połowie drogi usłyszałam chłopięcy głos 

wołający mnie po imieniu.

Byłam pewna, że to Paul. No, bo któż inny? Widocznie podążał za mną, chcąc mnie 

przeprosić.

No i pewnie całować się jeszcze ze mną.

Cóż, jeśli sądził, że mu przebaczę - nie mówiąc już o całowaniu się - to coś mu się 

pomieszało. No, może z tym całowaniem...

Nie. Nie.

Odwróciłam się powoli.

- Mówiłam ci - powiedziałam, z dużym wysiłkiem panując nad głosem. - Nie chcę już 

nigdy z tobą rozmawiać...

Głos mi zamarł. To nie Paul Slater stał za mną. To był kolega Jake'a z college'u, Neil 

Jankow. Neil Jankow, brat Craiga, który stal przy barze z notatnikiem. Wydawał się jakby 

background image

chudszy... a także, teraz, kiedy wiedziałam przez co przeszedł, także smutniejszy.

- Susan? - zapytał z wahaniem. - Och, to ty. Nie byłem pewien.

Zamrugałam oczami. I do tego ten notatnik. I barman obok, również z notatnikiem. 

Przypomniałam   sobie,   jak   Neil   mówił,   że   jego  tata   jest   właścicielem   kilku   restauracji   w 

Carmelu. Uświadomiłam sobie, że ojciec Neila i Craiga ma widocznie w swoim posiadaniu 

także Morską Mgłę.

- Neil - odparłam. - Cześć. Tak, to ja, Suze. Jak... eee jak się masz?

- W  porządku - powiedział  Neil,  kierując spojrzenie  na moje  przeraźliwie  brudne 

stopy. - Czy nic... czy nic ci nie jest?

Nie   miałam   wątpliwości,   że   troska   w   jego   głosie   nie   jest   udawana.   Neil   Jankow 

martwił się o mnie. O mnie, dziewczynę, którą spotkał zaledwie raz, poprzedniego wieczoru. 

Której imienia nawet dobrze nie zapamiętał. Fakt, że tak się mną przejął, podczas gdy inne 

osoby - jak Paul Slater oraz, tak, byłam w stanie to teraz przyznać sama przed sobą, Jesse - 

mogły zachowywać się tak podle, wzruszył mnie do łez.

- Czuję się dobrze - zapewniłam.

A potem, zanim zdołałam się powstrzymać, wyrzuciłam z siebie całą tę historię. Nie 

wspominając, naturalnie, o duchach ani o mediacji. Ale o reszcie tak; zupełnie nie wiem, co 

mnie naszło. Stałam na środku kawiarni należącej do ojca Neila, mówiąc:

- A potem rzucił się na mnie, a ja mu powiedziałam, żeby zlazł, bo wbiję mu kciuk w 

oko,  a  potem   uciekłam,   a  buty  mnie  okropnie   uwierały   i  musiałam  je  zdjąć,  i  nie  mam 

komórki,   więc   nie   mogłam   do   nikogo   zadzwonić,   a   to   jest   pierwsze   miejsce,   gdzie   jest 

telefon...

Zanim skończyłam, Neil podszedł do mnie, a potem zaprowadził do baru i posadził na 

stołku.

- Dobrze. Dobrze, już jest wszystko w porządku - powiedział zdenerwowanym tonem. 

Widać było, że nie ma dużego doświadczenia z dziewczynami w stanie histerii. Poklepywał 

mnie po ramieniu, proponując różne rzeczy, na przykład lemoniadę czy tiramisu.

- Napiję się... lemoniady - powiedziałam w końcu, wykończona potokiem skarg.

- Pewnie - powiedział Neil. - Oczywiście. Jorge, nalej jej lemoniady, dobrze?

Barman pośpiesznie nalał mi lemoniady z dzbanka, który trzymał w małej lodówce za 

barem.   Postawił   szklankę   na   ladzie,   zerkając   na   mnie   z   niepokojem,   jakbym   była   jakąś 

nawiedzoną istotą, która w każdej chwili może zacząć wypluwać z siebie poezję New Age. 

Pokrzepiające przekonać się, że takie właśnie wywieram na ludziach pierwsze wrażenie. Po 

prostu cudownie.

background image

Napiłam się trochę lemoniady.  Była chłodna i cierpka. Po paru łykach odstawiłam 

szklankę, zwracając się do Neila przyglądającego mi się z troską:

- Dzięki. Czuję się już lepiej. To miło z twojej strony. Neil wydawał się zmieszany.

- Eee, dziękuję. Posłuchaj, mam komórkę. Chcesz ją pożyczyć?  Możesz do kogoś 

zadzwonić. Może, na przykład, do Jake'a?

Jake? Och, Boże, nie. Szeroko otwierając oczy, pokręciłam głową.

- Nie - powiedziałam. - Nie do Jake'a. On... on by nie zrozumiał.

Neila zaczynała ogarniać panika. Widać było, że marzy tylko o tym, żeby się mnie 

pozbyć. Jak można było mieć do niego pretensję?

- Och, dobrze. A twoja mama? Może ona? Ponownie pokręciłam głową.

- Nie, nie. Ja nie... to znaczy, nie chcę, żeby się dowiedzieli, jaka byłam głupia.

W tym momencie odezwał się barman Jorge:

- Wiesz, jesteśmy już praktycznie gotowi, Neil. Możesz jechać, jeśli chcesz...

„I zabrać ją ze sobą”. Tego nie powiedział, ale ton głosu wskazywał, że o to mu 

właśnie chodzi. Było jasne, że Jorge chce, żeby stuknięta dziewczyna z obolałymi stopami 

poszła sobie z baru, i to szybko... zanim zaczną napływać pierwsi wieczorni goście.

Neil   wyraźnie   cierpiał.   Sama   radość   dowiedzieć   się,   że   mój   odstręczający   w   tym 

momencie   wygląd   zniechęca   chłopców   z   college'u   do   podwożenia   mnie   własnymi 

samochodami. Doprawdy, nie potrafię wyrazić, jak bardzo zachwyciła mnie świadomość tego 

faktu.   Nie   dość,   że   nieletnia,   to  jeszcze   nieletnia   z   pokrwawionymi   stopami   i   paskudnie 

pokręconymi od słonego powietrza włosami.

Neil,   który   wcześniej   wyjął   komórkę,   zamknął   ją   teraz   i   wsadził   z   powrotem   do 

kieszeni spodni.

- Hm - powiedział. - Wiesz, chyba mógłbym cię sam odwieźć do domu. Jeśli chcesz.

Sposób,   w   jaki   to   powiedział,   nie   był   może   do   końca   przekonujący,   ale   gdyby 

oznajmił,   na   przykład,   że   zna   miejsce,   gdzie   można   kupić   wyroby   Prądy   po   cenach 

hurtowych, nie czułabym większej wdzięczności.

- To wspaniale - zawołałam radośnie.

Moja radość była chyba zbyt gwałtowna, bo twarz Neila stała się równie czerwona jak 

moje bąble. Pośpiesznie  odszedł, mamrocząc,  że musi  jeszcze  skończyć  parę rzeczy.  Nie 

przejęłam się tym. Do domu! Zawiozą mnie do domu! Obejdzie się bez krępujących rozmów 

telefonicznych, bez dalszego łażenia... Och, dzięki Bogu, dość łażenia. Nie sądzę, żebym była 

w stanie utrzymać się na nogach przez kolejną minutę. Sam widok własnych stóp przyprawiał 

mnie   o   lekki   zawrót   głowy.   Były   niemal   czarne   od   brudu,   z   częściowo   poodrywanymi 

background image

plastrami.   Z   ran   sączyła   się   wydzielina.   Nie   miałam   nawet   ochoty   oglądać   podeszew. 

Wiedziałam tylko, że ich w ogóle nie czuję. Były kompletnie odrętwiałe.

-   To   -   odezwał   się   jakiś   głos   tuż   obok   mnie   -   jest   zupełnie   nieudany   pedikiur. 

Powinnaś się domagać zwrotu pieniędzy.

background image

10

Nie   musiałam   odwracać   głowy,   żeby   stwierdzić,   kto   to   taki.   -   Cześć,   Craig   - 

mruknęłam kącikiem ust. Neil i Jorge i tak byli za bardzo pochłonięci dyskusją na temat listy 

napojów, żeby zwracać na mnie uwagę.

- Więc - Craig usadowił się na stołku obok mnie - więc to w taki sposób pracują 

państwo pośrednicy? Doprowadzacie sobie stopy do żałosnego stanu, a potem wymuszacie na 

rodzeństwie zmarłych podwiezienie?

- Zazwyczaj nie - wymamrotałam dyskretnie.

-   Och.   -   Craig   bawił   się   pudełkiem   zapałek,   leżącym   na   barze.   -   Bo   już   miałem 

powiedzieć.   Wiesz.   Wspaniałe   metody.   Kosmiczne   przyspieszenie,   jeśli   chodzi   o   moją 

sprawę, nieprawdaż?

Westchnęłam.   Doprawdy,   po   tym,   co   przeszłam,   nie   potrzebowałam   jeszcze 

nieżywego faceta i jego kąśliwych uwag. Pewnie jednak na nie zasłużyłam.

- Jak się masz? - zapytałam, starając się mówić lekkim tonem. - No, wiesz, w związku 

z tym byciem nieżywym?

- Och, czysta rozkosz - odparł Craig. - Cieszę się każdą chwilą.

- Przyzwyczaisz się - zapewniłam, myśląc o Jessie.

- Och, jestem tego pewien. - Craig patrzył na Neila. Powinnam, oczywiście, w tym 

momencie załapać. Ale tak się nie stało. Byłam zbyt zajęta własnymi sprawami... nie wspomi-

nając już o stopach.

Neil wręczył swój notatnik Jorgemu, uścisnął mu dłoń i odwrócił się w moją stronę.

- Jesteś gotowa, Susan? - zapytał.

Nie   zaprzątałam   sobie   głowy   poprawianiem   go,   jeśli   chodzi   o   formę   imienia. 

Skinęłam głową i ześlizgnęłam się ze stołka. Musiałam spojrzeć w dół, żeby się upewnić, czy 

moje stopy dosięgły podłogi, bo nic nie czułam. To znaczy podłogi. Skóra na podeszwach 

moich stóp zupełnie straciła wrażliwość.

- Naprawdę nieźle się urządziłaś - skomentował to Craig. W przeciwieństwie jednak 

do   brata   otoczył   mnie   ramieniem   w   pasie   i   poprowadził   do   drzwi,   gdzie   czekał   Neil   z 

kluczykami od samochodu w ręce.

Widocznie wyglądałam dość niezwykle - opierałam się częściowo na Craigu, którego 

Neil naturalnie nie widział - ponieważ powiedział:

- Eee... Susan, czy na pewno chcesz jechać prosto do domu? Może byśmy tak zajrzeli 

po drodze do szpitala...?

background image

- Nie, nie - powiedziałam lekkim tonem. - Nic mi nie jest.

- Pewnie - zachichotał mi Craig do ucha.

Z jego pomocą udało mi się dowlec do samochodu. Podobnie jak Paul Neil jeździł 

kabrioletem bmw. Inaczej niż w wypadku Paula, jego samochód był raczej używany.

- Hej! - wrzasnął Craig na widok auta. - To mój samochód!

To   była   zupełnie   normalna   reakcja   u   faceta,   który   stwierdza,   że   jego   samochód 

znajduje się w posiadaniu innego. Jake zachowałby się z pewnością tak samo.

Craig   zdołał   zapanować   nad   oburzeniem   na   tyle,   żeby   mnie   doprowadzić   do 

przedniego siedzenia. Już miałam posłać mu pełen wdzięczności uśmiech, kiedy odwrócił się 

i   wskoczył   na   tylne   siedzenie.   Nawet   wtedy,   rzecz   jasna,   nie   skapowałam,   o   co   chodzi. 

Uznałam po prostu, że Craig chce się przejechać. Czemu nie? O ile wiedziałam, nie miał nic 

lepszego do roboty.

Neil zapuścił silnik, a z odtwarzacza CD popłynęły piosenki Kylie Minogue.

- Nie mogę uwierzyć, że on słucha tego gówna w moim aucie - odezwał się pełnym 

obrzydzenia głosem Craig z tylnego siedzenia.

- Lubię ją - powiedziałam pojednawczo. Neil spojrzał na mnie.

- Mówiłaś coś?

Uświadomiwszy sobie, co zrobiłam, pośpiesznie zaprzeczyłam.

- Och.

Już bez słowa - nie był chyba specjalnie biegły w prowadzeniu konwersacji - Neil 

wyprowadził samochód z parkingu przy Cafe Morska Mgła, kierując się Drogą Widokową do 

centrum   Carmelu,   przez   które   musieliśmy   przejechać,   żeby   się   dostać   do   mojego   domu. 

Przejeżdżanie przez centrum miasta nigdy nie należało do przyjemności, ponieważ zwykle 

roiło się tam od turystów, a turyści zazwyczaj nie wiedzieli, jak się tam poruszać ze względu 

na brak nazw ulic czy też... świateł ulicznych.

Poruszanie się po centrum Carmelu staje się jednak szczególnie niebezpieczne, kiedy 

na tylnym siedzeniu samochodu siedzi owładnięty morderczymi skłonnościami duch.

Naturalnie, z początku nie zdawałam sobie z tego sprawy. Usiłowałam, no wiecie, 

zająć się pośredniczeniem. Uznałam, że skoro obaj bracia są przypadkiem razem, to może uda 

mi się jakoś ich pogodzić. Nie miałam, oczywiście, pojęcia, w jak silnym stopniu ich związek 

uległ dezintegracji.

-   A   więc,   Neil   -   odezwałam   się   swobodnym   tonem,   kiedy   w   szybkim   tempie 

pokonywaliśmy   Drogę   Widokową.   Morski   wietrzyk   targał   mi   włosy,   dając   cudowne,   w 

porównaniu z koszmarnym  upałem, którego doświadczyłam poprzednio, uczucie chłodu. - 

background image

Słyszałam o twoim bracie. Bardzo mi przykro.

Neil nie spuścił wzroku z szosy. Zauważyłam jednak, że zacisnął palce na kierownicy.

- Dziękuję - szepnął tylko.

Wtrącanie się w cudze sprawy, zwłaszcza w osobiste tragedie innych ludzi - i to w 

sytuacji, kiedy to nie ofiary tych tragedii zaczynają o tym mówić - uważa się za chamstwo, 

dla pośrednika jednak grubiaństwo to część zawodu.

- Musiało być okropnie, tam, na tej łodzi - powiedziałam.

-   Na   katamaranie   -   poprawili   mnie   jednocześnie   Craig   i   Neil,   Craig   kpiąco,   Neil 

uprzejmie.

- Tak, na katamaranie - powiedziałam. - Jak długo na nim wisiałeś? Osiem godzin, czy 

coś koło tego?

- Siedem - odparł Neil cichym głosem.

- Siedem godzin. To długo. Woda musiała być potwornie zimna.

- Była. - Neil zdecydowanie nie należał do gadatliwych. Nie pozwoliłam jednak, aby 

to mnie zniechęciło do wypełnienia misji.

- A twój brat, jak słyszałam - ciągnęłam - był, zdaje się, mistrzem pływackim?

- Zgadza  się,  do cholery - odezwał  się Craig  z tylnego  siedzenia.  - W  zawodach 

stanowych...

Podniosłam rękę, żeby go uciszyć. W tej chwili nie interesowało mnie, co Craig ma do 

powiedzenia.

-   Mistrz   pływacki   -   powiedział   Neil   głosem,   którego   niemal   nie   zagłuszył   szum 

silnika. - Mistrz żeglarski. Wymień, co chcesz, Craig we wszystkim był najlepszy.

- Widzisz? - Craig pochylił się naprzód. - Widzisz? To on powinien umrzeć. Nie ja. 

Sam to nawet przyznaje!

- Szsz - zwróciłam się do Craiga. Do Neila zaś powiedziałam:

- To musiało być niezłe zaskoczenie dla wszystkich. To znaczy fakt, że tobie udało się 

wyjść cało z wypadku, a Craigowi nie.

- Raczej rozczarowanie - mruknął Neil. Usłyszałam go jednak.

Podobnie jak Craig.

Rozparł się na siedzeniu, z wyrazem triumfu na twarzy.

- Mówiłem ci.

- Twoi rodzice z pewnością rozpaczają po stracie Craiga - ciągnęłam, nie zwracając 

uwagi na ducha. - Będziesz musiał dać im trochę czasu. Muszą być jednak szczęśliwi, że nie 

stracili ciebie, Neil. Wiesz, że tak jest.

background image

- Nie są - odparł Neil chłodno, jakby stwierdzał, że niebo jest niebieskie. - Woleli 

Craiga. Wszyscy go woleli. Wiem, co sobie myślą. Co wszyscy myślą. Że to powinienem być 

ja. To ja powinienem umrzeć. Nie Craig.

Craig znowu pochylił się do przodu.

- Widzisz? - powiedział. - Nawet Neil to przyznaje. To on powinien tu siedzieć, nie ja.

Teraz jednak bardziej troszczyłam się o żyjącego brata niż o tego, który umarł.

- Neil, nie wolno ci tak myśleć.

- Dlaczego nie? - Neil wzruszył ramionami. - To prawda.

- To nie jest prawda - oznajmiłam. - Jest jakiś powód, dla którego ty przeżyłeś, a Craig 

nie.

- Tak - stwierdził sarkastycznie Craig. - Komuś się popieprzyło. I to nieźle.

-   Nie   -   powiedziałam,   kręcąc   głową.   -   To   nie   tak.   Craig   rąbnął   się   w   głowę. 

Zwyczajnie i po prostu. To był wypadek, Neil. Wypadek, który nie wynikł z twojej winy.

Neil przez chwilę miał taki wyraz twarzy, jak ktoś, komu po długich miesiącach ulewy 

zaświeciło słońce... jakby nie śmiał w to uwierzyć.

- Naprawdę tak myślisz? - zapytał ożywiony.

- Absolutnie - oświadczyłam. - I to jest wszystko, co się da o tym powiedzieć.

Ale podczas gdy to stwierdzenie najwyraźniej uszczęśliwiło Neila, u Craiga wywołało 

grymas niechęci.

- Co jest grane? - zapytał. - On powinien umrzeć! Nie ja!

- Chyba jednak nie - powiedziałam tak cicho, żeby tylko Craig mnie usłyszał.

Odpowiedź okazała się jednak niewłaściwa. Nie dlatego, że nie była zgodna z prawdą 

- była - ale dlatego, że nie spodobała się Craigowi. Nie spodobała mu się ani trochę.

- Jeśli ja mam być martwy - stwierdził - to on też powinien. Mówiąc to, gwałtownie 

pochylił się do przodu, chwytając za kierownicę.

Neil jechał jedną z ciekawszych ulic miasta - ocienioną drzewami i pełną turystów. Po 

obu stronach znajdowały się galerie sztuki i sklepy pościelowe - takie, które uwielbia moja 

mama, a ja omijam jak zarazę. Posuwaliśmy się w ślimaczym tempie, ponieważ przed nami 

jechało auto z przyczepą kempingową, a przed nim autokar turystyczny.

Kiedy Craig chwycił za kierownicę, tył przyczepy stał się nagle ogromny w naszym 

polu widzenia. A to dlatego, że Craig przerzucił także nogę przez oparcie fotela i wparł stopę 

w pedał gazu, czego brat nie mógł poczuć. Neil wiedział tylko, że nie nacisnął na pedał gazu. 

Gdyby   nie   zareagował,   naciskając   na   hamulec,   a   ja   nie   wmieszałabym   się,   szarpiąc 

kierownicę w drugą stronę, wpakowalibyśmy się w tył auta przed nami - albo, co gorsza, w 

background image

tłum   turystów   na   chodniku   -   zabijając   się   i   pociągając   za   sobą   paru   niewinnych 

przechodniów.

- Co z tobą? - wrzasnęłam na Craiga. Ale to Neil odpowiedział drżącym głosem:

- To nie ja, przysięgam. Kierownica obróciła się zupełnie bez mojego udziału...

Nie słuchałam go. Wrzeszczałam na Craiga, który wydawał się równie zdumiony tym, 

co zaszło, jak Neil. Wpatrywał się w swoje ręce, jakby żyły własnym życiem.

- Nie waż się - krzyczałam na niego - czegoś podobnego zrobić. Nigdy! Zrozumiałeś?

- Przykro mi! - krzyknął Neil. - Ale to nie była moja wina, przysięgam!

Craig z żałosnym jękiem zamigotał nagle i zniknął. Ot tak. Zdematerializował się, 

zostawiając mnie i Neila z bałaganem, którego narobił.

Na   szczęście   nie   było   aż   tak   źle.   Mnóstwo   ludzi   gapiło   się   na   nas,   ponieważ 

zatrzymaliśmy się na środku ulicy i narobiliśmy wrzasku. Żadne z nas nie odniosło obrażeń - 

ani też, co wspaniałe - nikt inny. Nawet nie stuknęliśmy tej przyczepy. W sekundę później 

ruszyła, a my za nią, czując, jak serce podchodzi nam do gardła.

-   Powinienem   zabrać   ten   samochód   na   przegląd   -   powiedział   Neil,   ściskając 

kierownicę pobielałymi palcami. - Może trzeba wymienić olej albo coś.

- Albo coś - powiedziałam. Serce waliło mi jak młotem. - To dobry pomysł. Może 

powinieneś  pojeździć trochę autobusem.  - Dopóki nie zastanowię  się, co zrobić z twoim 

bratem, dodałam w myślach.

- Tak - odparł Neil ledwo słyszalnie. - Autobus byłby niezły.

Nie wiem jak Neil, ale ja nadal byłam wstrząśnięta, kiedy podjechał pod mój dom. 

Sporo przeżyłam tego dnia. Nie tak często zdarzało mi się w odstępie zaledwie paru godzin 

być całowaną, a następnie omal nie paść ofiarą morderstwa.

Mimo to, chociaż sama nie czułam się najlepiej, chciałam powiedzieć Neilowi parę 

słów, coś, co pomogłoby mu pogodzić się z tym, że to on był tym bratem, który przeżył... jak 

również obudziło jego czujność wobec niebezpieczeństwa, jakie groziło mu ze strony Creiga, 

który znikając przed paroma minutami, wydawał się wyjątkowo rozzłoszczony.

Wszystko jednak, co zdołałam z siebie wydusić, to było żałosne: „Cóż. Dziękuję za 

podwiezienie”.

Naprawdę. Tylko tyle. „Dziękuję za podwiezienie”. Nic dziwnego, że zebrałam tyle 

wyróżnień za osiągnięcia w dziedzinie pośredniczenia. Na opak.

Neil niespecjalnie zwracał uwagę na to, co mówię. Zdaje się, że chciał się mnie po 

prostu pozbyć. Dlaczego nie? Jaki chłopak z college'u ma ochotę znosić przy sobie porąbaną 

licealistkę z gigantycznymi bąblami na stopach? Żaden, jakiego znam.

background image

Jak tylko wysiadłam, wyrwał naszym zacienionym, wysadzanym sosnami podjazdem, 

jakby zupełnie nie pamiętając o wypadku, jaki miał miejsce tak niedawno.

A może tak się ucieszył, że ma mnie z głowy, że nie dbał o to, co mu się przytrafiło.

Wiedziałam tylko, że zostałam sama, mając przed sobą długą, długą drogę do drzwi 

frontowych.

Nie mam pojęcia, jak ją przebyłam. Naprawdę nie wiem. Posuwając się powolutku - 

tak wolno jak stuletnia babuleńka - wdrapałam się na ganek i do środka.

- Wróciłam! - wrzasnęłam na wypadek, gdyby to kogoś obchodziło. Jedynie Maks 

wybiegł mi na powitanie, obwąchując mnie w nadziei, że mam jakieś jedzenie ukryte po 

kieszeniach.   Nic   nie   znalazł,   więc   zostawił   mnie,   pozwalając   w   spokoju  wdrapać   się   po 

schodach do mojego pokoju.

Dokonałam  tego, stopień po przeraźliwie  męczącym  stopniu. Zajęło mi  to, no nie 

wiem, jakieś dziesięć minut. Normalnie w górę i w dół biegam po dwa stopnie naraz. Ale nie 

dzisiaj.

Wiedziałam,   że   będę   musiała   gęsto   się   tłumaczyć,   kiedy   wpadnę   na   kogoś   poza 

Maksem. Byłam pewna, że pierwszą osobą, na którą się natknę, będzie ta, z którą najmniej w 

tej   chwili   miałam   ochotę   stanąć   twarzą   w   twarz:   Jesse.   Jesse,   który   po   pierwsze   i 

najważniejsze   nie   zrozumie,   co   robiłam   w   domu   Paula   Slatera.   Jesse,   przed   którym,   jak 

sądziłam, trudno będzie ukryć fakt, że się całowałam z poślizgiem z innym chłopakiem.

I że całkiem mi się to podobało.

To była, uznałam, stojąc z ręką na klamce, wina Jesse'a. Ze mi odbiło i całowałam się 

z   kimś   innym.   Bo   gdyby   Jesse   okazywał   mi   choćby   najdrobniejszy   ślad   uczucia   przez 

ostatnich kilka tygodni, nigdy nie wzięłabym pod uwagę odwzajemnienia pocałunków Paula 

Slatera. Nawet przez milion lat.

Tak, właśnie tak. To wszystko wina Jesse'a.

Nie miałam oczywiście cienia zamiaru mówić mu o tym. Przeciwnie, gdyby mi się 

tylko udało, wolałabym w ogóle nawet nie wymieniać imienia Paula. Musiałam wymyślić 

jakąś historyjkę - jakakolwiek byłaby lepsza od prawdy - żeby wyjaśnić, co się stało z moimi 

biednymi, ciężko poszkodowanymi stopami...

...nie mówiąc już o obolałych ustach.

Ku mojej radości, kiedy otworzyłam drzwi, okazało się, że Jesse'a nie ma w pokoju. 

Szatan, owszem, siedział na parapecie, zajęty toaletą. Pana nie było. Tym razem.

Alleluja.

Zrzuciłam plecak oraz buty i skierowałam się do łazienki. Myślałam tylko o jednej, 

background image

jedynej rzeczy, a mianowicie o umyciu stóp. Może to było właśnie to, czego im trzeba. Może 

po wymoczeniu w ciepłej wodzie z mydłem odzyskają, choćby częściowo, czucie...

Odkręciłam   wodę,   włożyłam   korek   do   wanny,   usiadłam   na  jej   brzegu   i   z  trudem 

przerzuciłam stopy do wody.

Przez sekundę czy dwie wszystko było dobrze. Poczułam ogromną ulgę.

A potem woda dosięgła moich bąbli i omal nie skręciłam się z bólu. Nigdy więcej, 

przysięgłam   sobie,  trzymając   się  kurczowo brzegu  wanny,   żeby  nie  upaść.  Nigdy więcej 

modnych butów. Od tej chwili istnieją dla mnie wyłącznie aerosole. Nie obchodzi mnie, jak 

brzydko mogą wyglądać. Ładny wygląd nie był tego wart.

Ból zmalał na tyle, żeby podjąć próbę użycia mydła i gąbki. Dopiero po około pięciu 

minutach   delikatnego   szorowania   udało   mi   się   przedrzeć   przez   ostatnią   warstwę   brudu   i 

stwierdzić, dlaczego straciłam zdolność czucia w stopach. Okazały się pokryte - dosłownie 

pokryte - ogromnymi czerwonymi bąblami, które rosły w oczach z każdą chwilą. Niektóre z 

nich wypełniała krew. Uświadomiłam sobie z przerażeniem, że upłyną dni - a może nawet 

tydzień - zanim bąble zmniejszą się na tyle, że będę w stanie chodzić, nie mówiąc już o 

włożeniu butów.

Siedziałam tam, przeklinając z całej duszy Paula Slatera - do spółki z Jimmym Choo - 

kiedy   usłyszałam   przekleństwo   w   wykonaniu   Jesse'a,   które   chociaż   wypowiedziane   po 

hiszpańsku, poraziło moje uszy.

background image

11

Querida, coś ty ze sobą zrobiła?

Jesse stał obok wanny, wpatrując się w moje stopy. Wylałam brudną wodę i nalałam 

nowej, żeby je spłukać. W czystej wodzie wszystko było widać wyraźnie, aż po gniewne 

krwawe bąble.

- Nowe buty - odparłam. To było jedyne wyjaśnienie, jakie mi chwilowo przyszło do 

głowy.   Nie   uznałam   za   stosowne   wyjaśniać   w   tym   momencie,   że   uciekałam   boso   przed 

seksualnym prześladowcą. Nie chciałam, aby z mojego powodu doszło do pojedynku czy 

czegoś w tym stylu.

Tak, tak, wiem: marzenie ściętej głowy.

A   jednak   znowu   nazwał   mnie  querida.  Nie   mógł   tego   powiedzieć   ot   tak   sobie, 

prawda?

Tyle że Jesse pewnie zwracał się w ten sposób do swoich sióstr. Prawdopodobnie 

nawet do matki.

- Zrobiłaś to sobie specjalnie? - Gapił się na moje stopy z głębokim niedowierzaniem.

-   Cóż,   niezupełnie.   -   I   zamiast   opowiadać   mu   o   Paulu   i   naszych   potajemnych 

pocałunkach na grafitowej narzucie na łóżku, powiedziałam, wyrzucając z siebie dziesięć 

tysięcy słów na minutę: - To były nowe buty i zrobiły mi się bąble, a potem... nie załapałam 

się na powrót samochodem do domu i musiałam iść pieszo, a buty tak mnie uwierały, że je 

zdjęłam, a chodnik strasznie się nagrzał, widocznie od słońca, bo poparzyłam sobie stopy...

Jesse patrzył na mnie ponuro. Usiadł obok mnie na wannie, mówiąc:

- Pokaż.

Nie chciałam  chłopakowi, w którym  zakochałam  się po uszy od chwili, kiedy go 

zobaczyłam   po   raz   pierwszy,   pokazywać   swoich   paskudnie   zmasakrowanych   stóp.   Tym 

bardziej że poparzyłam je, uciekając przed chłopakiem, w którego towarzystwie w ogóle nie 

powinnam była się znaleźć.

Z drugiej strony, dlaczego nie można odwiedzać chłopców w domu bez narażania się 

na pocałunki, które chce się odwzajemnić? To wszystko jest takie skomplikowane, nawet jak 

dla mnie, a jestem nowoczesną młodą kobietą, dzieckiem XXI wieku. Bóg wie, co by z tego 

zrozumiał ranczer z połowy XIX wieku.

Z wyrazu twarzy Jesse'a jasno wynikało, że nie zostawi mnie w spokoju, dopóki nie 

pokażę mu swoich głupich stóp. Powiedziałam więc, przewracając oczami:

- Chcesz je zobaczyć? Patrz i podziwiaj.

background image

No i wyciągnęłam z wody prawą stopę, kierując ją w jego stronę.

Spodziewałam się co najmniej grymasu niechęci. A następnie kazania na temat mojej 

głupoty - jakbym się już dostatecznie głupio nie czuła.

Ku mojemu zdumieniu Jesse ani nie wygłosił kazania, ani nie okazał obrzydzenia. 

Ograniczył   się   do   starannego   obejrzenia   mojej   stopy   z,   jak   by   to   określić,   medyczną 

obojętnością. Kiedy skończył się przyglądać prawej stopie, powiedział:

- Pokaż drugą.

Więc wsadziłam prawą z powrotem do wody i wydobyłam lewą.

Znowu   brak   obrzydzenia   czy   okrzyków   w   rodzaju:   „Suze,   jak   mogłaś   być   taka 

głupia!” Co nie zaskoczyło mnie aż tak, gdyż Jesse nigdy nie zwraca się do mnie: „Suze”. 

Zamiast tego przyjrzał się mojej lewej stopie równie uważnie jak prawej. Kiedy skończył, 

wyprostował się, stwierdzając:

- Widziałem gorsze... ale niewiele. To mną wstrząsnęło.

- Widziałeś stopy w gorszym stanie niż moje? - wykrzyknęłam. - U kogo?

- Miałem siostry, nie pamiętasz? - powiedział. W jego ciemnych oczach pojawił się 

błysk, chyba nie rozbawienia, bo rzecz jasna, stan moich stóp nie skłaniał do śmiechu. Jesse 

nie odważyłby się stroić z nich żartów... nieprawdaż? - Od czasu do czasu miewały nowe 

buty, z podobnymi skutkami.

-  Już  nigdy  nie  będę   chodzić,   prawda?  -  zapytałam,  patrząc  z   rozpaczą   na  swoje 

straszliwie zmaltretowane stopy.

-   Będziesz   -   stwierdził   Jesse.   -   Ale   nie   przez   jakiś   dzień   czy   dwa.   Te   oparzenia 

wyglądają na bardzo bolesne. Potrzebne ci masło.

- Masło? - Zmarszczyłam nos.

- Najlepszym lekarstwem na takie oparzenia jest masło - oznajmił Jesse.

- Hm - mruknęłam. - Może w 1850 roku. Teraz polegamy raczej na uzdrawiających 

właściwościach neosporinu. Tubka jest za tobą w szafce na lekarstwa.

Tak  więc Jesse zaaplikował  neosporin  na moje  rany.  Kiedy skończył  bandażować 

moje   stopy   -   które,   muszę   przyznać,   wyglądały   nadzwyczaj   atrakcyjnie   z   około 

sześćdziesięcioma   ośmioma   kawałkami   plastra   przylepionymi   w   różnych   miejscach   - 

próbowałam się podnieść.

Nie na długo. Właściwie nie bolało. Tylko że czułam się tak dziwnie, jakbym deptała 

grzyby...

Grzyby wyrastające z podeszew moich stóp.

- Wystarczy - powiedział Jesse. A zaraz potem uniósł mnie w powietrze.

background image

Zamiast   jednak   zanieść   mnie   na   łóżko   i   złożyć   tam   w   romantycznym   geście,   no 

wiecie,   jak   mężczyźni   na   filmach,   po   prostu   mnie   na   nie   rzucił,   aż   podskoczyłam,   i 

spadłabym na podłogę, gdybym nie złapała za materac.

- Dzięki - powiedziałam, z trudem ukrywając ironię.

Jesse raczej się tym nie przejął.

- Nie ma sprawy - powiedział. - Chciałabyś jakąś książkę? Pracę domową? A może 

poczytam ci to...

Podniósł Teorią krytyczną od czasów Platona.

-  Nie   -  odparłam   pośpiesznie.  -  Praca   domowa  może  być.  Podaj   mi,  proszę,  mój 

plecak.

Zajęłam się wypracowaniem poświęconym wojnie domowej - w każdym razie takie 

chciałam robić wrażenie. Naprawdę zajmowałam się usilnymi próbami niemyślenia o Jessie, 

który   czytał,   siedząc   na   parapecie   pod   oknem.   Zastanawiałam   się,   jakby   to   było,   gdyby 

pocałował mnie parę razy tak jak Paul. Jak się tak bliżej zastanowić, znajdowałam się w 

naprawdę interesującej sytuacji,  zwłaszcza że nie mogłam chodzić. Ilu facetów  chciałoby 

mieć  dziewczynę praktycznie  uwięzioną  w sypialni?  Mnóstwo. Z wyjątkiem,  rzecz jasna, 

Jesse'a. W końcu Andy zawołał mnie na kolację.

Nie   miałam   zamiaru   się   ruszać.   Nie   dlatego,   że   wolałam   posiedzieć   w   pokoju, 

przyglądając się, jak Jesse czyta, ale dlatego, że naprawdę nie byłam w stanie utrzymać się na 

nogach. W końcu David przyszedł na górę, żeby sprawdzić, co mnie tak długo zatrzymuje. 

Jak tylko zobaczył bandaże, pobiegł z powrotem na dół, po mamę.

Czy mogę jedynie wspomnieć, że mama okazała mi o wiele mniej współczucia niż 

Jesse? Powiedziała, że zasłużyłam na każdy bąbel, skoro byłam aż tak oślo głupia, żeby pójść 

do szkoły w nowych butach, nie rozchodziwszy ich wcześniej. Potem pomiotała się jeszcze 

po pokoju, poprawiając to i owo (chociaż od czasu jak zyskałam współlokatora w postaci 

diabelsko przystojnego Latynosa, zaczęłam bardzo zwracać uwagę na porządek. To znaczy, 

nie chcę, żeby Jesse oglądał moje walające się wokoło staniki. Poza tym, tak naprawdę, to 

właśnie on bałaganił, zostawiając wszędzie stosy książek i otwarte pudełka po CD. No i do 

tego jeszcze dochodził Szatan).

-   Poważnie,   Suzie   -   powiedziała   mama,   marszcząc   nos   na   widok   wielkiego   kota 

pręgowanego koloru pomarańczy, rozwalonego na parapecie. - Ale kot...

Jesse,   które   zdematerializował   się   przez   uprzejmość,   kiedy   weszła   mama,   żeby 

zapewnić mi jakąś namiastkę prywatności, byłby poruszony, słysząc, z jaką pogardą mama 

wyraża się o jego kocie.

background image

- Jak się miewa pacjentka? - zapytał Andy, pojawiając się w drzwiach z tacą, na której 

znajdowały  się   grilowany  łosoś   z   koperkiem   i   śmietaną,   zimna   zupa   ogórkowa  i   świeżo 

upieczona   bułka   obiadowa.   Wiecie,   nawet   gdybym   była   nieszczęśliwa   w   związku   z 

perspektywą   drugiego   małżeństwa   mamy   i   przeprowadzki   na   drugi   koniec   kraju,   gdzie 

czekało na mnie trzech przyrodnich braci, to jedzenie okazało się warte tego wszystkiego.

Cóż, jedzenie i Jesse. Przynajmniej do niedawna.

-   Z   całą   pewnością   nie   będzie   mogła   pójść   jutro   do   szkoły  -   powiedziała   mama, 

potrząsając ze smutkiem głową. - Tylko popatrz, Andy. Czy myślisz, że powinniśmy ją zabrać 

do... czy ja wiem... gdzieś do lekarza?

Andy pochylił się i przyjrzał moim stopom.

- Nie sądzę, żeby byli w stanie zrobić coś więcej - powiedział, podziwiając wspaniały 

opatrunek założony przez Jesse'a. - Wygląda na to, że sama świetnie dała sobie z tym radę.

- Wiecie chyba, czego mi potrzeba - powiedziałam - jakichś czasopism, sześciopaku 

coli light i dużego batona crunch.

- Nie przesadzaj, młoda damo - odezwała się surowym tonem mama. - Nie będziesz 

się wylegiwała cały dzień w łóżku jak kontuzjowana balerina. Dzisiaj wieczorem zadzwonię 

do pana Waldena i poproszę, żeby przysłał ci pracę domową. Muszę także powiedzieć, Suzie, 

że bardzo mnie rozczarowałaś. Jesteś za duża na takie głupstwa. Powinnaś była  do mnie 

zadzwonić. Przyjechałabym po ciebie.

Hm,   tak.   A   wtedy  odkryłaby,   że   wracałam   pieszo   nie   ze   szkoły,   jak   wmawiałam 

wszystkim po kolei, ale z domu chłopaka, który trzymał  w charakterze  goryla  martwego 

Anioła Piekieł i który próbował się do mnie dobrać przy śliniącym się dziadku w drugim 

pokoju. Które to dobieranie się do pewnego stopnia odwzajemniłam.

Nie, dzięki.

Kiedy oboje wyszli z pokoju, usłyszałam, jak Andy mówi szeptem do mamy:

- Czy nie sądzisz, że byłaś dla niej odrobinę za surowa? Wydaje mi się, że dostała 

nauczkę.

Mama nie odpowiedziała po cichu. Nie, chciała, żebym usłyszała, co mówi:

- Nie, nie sądzę, żebym była dla niej za surowa. Za dwa lata pojedzie do college'u, 

Andy, i będzie mieszkać samodzielnie. Jeśli to jest przykład decyzji, jakie może podejmować, 

to drżę na myśl, co nas jeszcze czeka. Wydaje mi się, niestety, że powinniśmy odwołać nasz 

piątkowy wyjazd.

- Nigdy w życiu - usłyszałam już z dołu, jak odpowiada z naciskiem Andy.

- Ale...

background image

- Żadnych ale - powiedział. - Jedziemy. A potem już przestałam ich słyszeć.

Jesse, który znowu się zmaterializował pod koniec rozmowy, uśmiechał się leciutko, 

dowód, że słuchał, o czym mówiliśmy.

- To nie jest śmieszne - stwierdziłam kwaśno.

- To jest trochę śmieszne - sprzeciwił się.

- Nie - powiedziałam. - Nie jest.

-   Myślę   -   powiedział   Jesse,   otwierając   z   trzaskiem   książkę   pożyczoną   od   ojca 

Dominika - że pora na odrobinę głośnej lektury.

- Nie - jęknęłam. - Tylko nie Teoria krytyczna od czasów Platona. Proszę, błagam. To 

nie w porządku, nawet nie mogę uciec.

- Wiem - powiedział Jesse z błyskiem w oczach. - W końcu mam cię, gdzie chciałem...

Przyznaję, dech mi zaparło, kiedy to powiedział.

Ale oczywiście nie miał na myśli tego, co ja chciałam, żeby miał na myśli. Chodziło 

mu po prostu o to, że teraz mógł mi poczytać tę głupią książkę, ponieważ nie miałam żadnych 

szans na ucieczkę.

- Cha, cha - powiedziałam kpiąco, żeby ukryć to drobne nieporozumienie.

Jesse wyjął  egzemplarz  „Cosmo”  schowany między kartkami  Teorii krytycznej od 

czasów Platona. Na moje oniemiałe ze zdumienia spojrzenie odpowiedział:

- Pożyczyłem z pokoju twojej mamy. Nie będzie jej przez jakiś czas potrzebny.

Potem cisnął czasopismo na moje łóżko.

Poczułam dławienie w gardle. To była najmilsza - najmilsza - rzecz, jaką ktoś dla 

mnie zrobił od strasznie dawna. A fakt, że zrobił to Jesse - Jesse, który jak uznałam ostatnio, 

mnie nie znosi - zupełnie mnie powalił. Czy to możliwe, że mnie nie nienawidził? Czy to 

możliwe, że w gruncie rzeczy trochę mnie lubił? To znaczy, wiem, że Jesse mnie lubi. Jakże 

by inaczej zawsze ratował mi życie i w ogóle? Ale czy to możliwe, żeby lubił mnie w taki 

specjalny sposób? A może starał się być miły tylko dlatego, że byłam cierpiąca?

To nie miało znaczenia. W każdym razie, nie wtedy. Fakt, że Jesse dla odmiany mnie 

nie ignoruje - bez względu na motywy - liczył się w tym wypadku najbardziej.

Uszczęśliwiona,   zaczęłam   czytać   artykuł   na   temat   siedmiu   sposobów,   żeby   się 

podobać mężczyźnie i wcale mi tak bardzo nie przeszkadzało w tym momencie, że żadnego 

nie   mam   -   żadnego   mężczyzny   dla   siebie,   oczywiście.   Ponieważ,   jak   się   wydawało,   to 

dziwaczne napięcie między mną a Jesse'em, które pojawiło się od dnia tamtego pocałunku - 

tego zbyt krótkiego, porażającego zmysły pocałunku - zaczynało wreszcie znikać.

Może teraz wszystko wróci do normy. Może teraz uświadomi sobie, jaki był głupi. 

background image

Może teraz do niego dotrze, że jestem mu potrzebna. Bardziej niż potrzebna. Ze mnie pragnie.

Tak samo jak Paul Slater - o czym miałam się okazję przekonać.

Hej, dziewczyna ma prawo marzyć, prawda?

Temu się właśnie oddałam. Przez osiemnaście najsłodszych godzin marzyłam o życiu, 

w którym kochany chłopak odwzajemnia to uczucie. Wyrzuciłam z głowy wszelkie myśli o 

pośredniczeniu   -   przemieszczaniu   się   między   niebem   a   ziemią,   wędrówce   dusz,   Paulu 

Slaterze,  ojcu Dominiku,  Craigu i Neilu Jankowie. To ostatnie  nie stanowiło problemu  - 

poprosiłam Jesse'a, żeby miał oko na Craiga, na co przystał z ochotą.

Nie   będę   nikogo   oszukiwać:   to   było   wspaniałe.   Żadnych   koszmarów   na   temat 

uciekania długim, spowitym mgłą korytarzem w stronę bezdennej przepaści. Owszem, to nie 

było tak jak w dawnych, przedpocałunkowych dniach, ale prawie. Coś w tym rodzaju. Aż do 

następnego dnia, kiedy zadzwonił telefon.

Odebrałam - po drugiej stronie Cee Cee wrzasnęła na mnie tak głośno, że musiałam 

odsunąć słuchawkę od ucha:

- Nie do wiary, że postanowiłaś się rozchorować - krzyczała. - I to akurat dzisiaj! Jak 

mogłaś, Suze? Jesteśmy w toku kampanii!

Potrzebowałam paru sekund, żeby uświadomić sobie, o czym mówi.

- Ach, masz na myśli wybory? Cee Cee, posłuchaj, ja...

- Wiesz,  powinnaś zobaczyć,  co robi Kelly.  Rozdaje batoniki, batoniki  z napisem 

„Głosujcie na Prescott/Slatera! „ Rozumiesz? A ty co robisz? Och, przewracasz się na łóżku, 

bo cię stopki bolą, o ile twój brat mówi prawdę.

- Przyrodni brat - sprostowałam.

- Wszystko jedno, Suze, nie możesz mi tego zrobić. Nic mnie nie obchodzi, włóż 

jakieś   śmieszne,   włochate   kapcie,   jeśli   musisz,   tylko   przyjdź   i   zacznij   roztaczać   swój 

wrodzony czar.

- Cee Cee - powiedziałam. Ciężko było mi się skupić, ponieważ Jesse znajdował się w 

pobliżu. Nie tylko w pobliżu, ale całkiem obok. W porządku, nakładał mi tylko dodatkowy 

opatrunek, ale i tak moja uwaga była bardzo rozproszona. - Posłuchaj . Jestem pewna, że nie 

mam wcale ochoty być wiceprzewodniczącą.

Cee Cee nie chciała o tym słyszeć.

- Suze - ryknęła w komórkę Adama. Wiedziałam, że korzysta z jego komórki i że ma 

przerwę na lunch, ponieważ słyszałam skrzek mew, które zlatują się na szkolne podwórze w 

porze lunchu, mając nadzieję na parę frytek, oraz głos Adama, wspomagającego Cee Cee. - 

Zupełnie wystarczy,  że Kelly Pianka - dla - Mózgu Prescott zostaje co roku wybrana na 

background image

przewodniczącą. Ale przynajmniej kiedy ty byłaś w zeszłym roku wiceprzewodniczącą, to 

stanowisko   zyskało   jakiś   pozór   godności.   Jeśli   wybiorą   tego   niebieskookiego,   bogatego 

chłopczyka, będzie tylko marionetką Kelly. Nic go nie obchodzi. Zrobi, co Kelly mu powie.

Cee Cee miała rację co do jednego: Paulowi było wszystko jedno. W każdym razie, 

jeśli chodzi o trzecią klasę w Akademii Misyjnej imienia Junipero Serry. Nie byłam pewna, 

co dokładnie Paula obchodziło - bo nie rodzina czy pośredniczenie. Ale czego z pewnością 

nie zamierzał robić, to potraktować poważnie funkcji wiceprzewodniczącego.

- Posłuchaj , Cee Cee - powiedziałam. - Bardzo mi przykro. Ale naprawdę poraniłam 

sobie stopy i nie mogę chodzić. Może jutro.

-   Jutro?   -   pisnęła   Cee   Cee.   -   Wybory   są   w   piątek!   Mamy   tylko   jeden   dzień   na 

kampanię!

- Więc - powiedziałam - może powinnaś się zastanowić nad kandydowaniem zamiast 

mnie.

-   Ja   ?   -   W   głosie   Cee   Cee   brzmiało   oburzenie.   -   Po   pierwsze,   nie   zostałam 

nominowana. A po drugie, nigdy nie wygram z chłopakiem.  Spójrzmy prawdzie w oczy, 

Suze. Ty masz wygląd i inteligencję. Jesteś jak Reese Witherspoon naszej klasy. Ja jestem 

bardziej jak... Dick Cheney.

- Cee Cee - powiedziałam - stanowczo siebie nie doceniasz. Jesteś. . .

- Wiesz co? - powiedziała Cee Cee z goryczą. - Zapomnij o tym. Mam to gdzieś. Nie 

obchodzi   mnie,   co   się   stanie.   Niech   Paul   Popatrz   -   na   -   Moje   -   bmw   Slater   zostanie 

wiceprzewodniczącym. Poddaję się.

W tym momencie z pewnością odłożyłaby z trzaskiem słuchawkę, gdyby korzystała ze 

zwykłego   telefonu.   Atak   mogła   się   tylko   rozłączyć.   Powiedziałam   parę   razy   „halo”,   na 

wszelki wypadek, ale nie uzyskałam odpowiedzi, więc sprawa była jasna.

- Cóż - powiedziałam, odkładając słuchawkę - jest wściekła.

- Na to wygląda - zgodził się Jesse. - Kim jest ta nowa osoba, która z tobą kandyduje i 

której zwycięstwa Cee Cee tak się obawia?

No i padł o. Pytanie wprost. Pytanie wprost, na które należało odpowiedzieć: „Paul 

Slater”. Gdybym w ten sposób nie odpowiedziała - nie odparła: „Paul Slater” - byłoby to 

najzwyklejsze, ordynarne kłamstwo. Wszystko, co ostatnio naopowiadałam Jesse'owi, to były 

półprawdy albo niewinne kłamstwa.

Ale   teraz   to   konkretne   kłamstwo   mogło,   gdyby   odkrył   prawdę,   narobić   mi   w 

przyszłości kłopotów.

Nie   wiedziałam   wówczas,   naturalnie,   że   ta   przyszłość   nastąpi   za   trzy   godziny. 

background image

Przyjęłam, że przyszłość to będzie, w najgorszym wypadku, przyszły tydzień. Może nawet 

przyszły   miesiąc.   A   do   tego   momentu   wymyślę   stosowne   rozwiązanie   problemu   Paula 

Slatera.

Ponieważ jednak sądziłam, że mam mnóstwo czasu, zanim Jesse coś wywącha, na 

jego pytanie odparłam:

- Och, taki nowy chłopak.

Co by załatwiło sprawę, gdyby nie to, że w parę godzin później David zapukał do 

drzwi mojego pokoju, wołając:

- Suze? Przyszło coś dla ciebie.

- Och, właź do środka.

Drzwi otworzyły się, ale nie zobaczyłam Davida. Wszystko, co zobaczyłam z łóżka, to 

ogromny bukiet czerwonych róż. Musiały ich być co najmniej dwa tuziny.

- Hola - zawołałam, siadając błyskawicznie. Bo nawet wtedy nie miałam pojęcia, w 

czym rzecz. Myślałam, że Andy je przysłał.

-   Tak   -   powiedział   David.   Wciąż   nie   widziałam   jego   twarzy   za   tymi   wszystkimi 

kwiatami. - Gdzie mam je postawić?

-   Och   -   powiedziałam,   zerkając   na   Jesse'a,   który   wpatrywał   się   w   kwiaty   niemal 

równie zdumiony jak ja. - Na parapecie pod oknem będzie w porządku.

David ostrożnie postawił kwiaty - które przysłano wraz z wazonem - we wskazanym 

miejscu, odsuwając najpierw na bok parę poduszeczek. Potem, kiedy wazon stanął pewnie, 

wyprostował się i, wydobywając biały bilecik spomiędzy zielonych liści, powiedział:

- Tu jest kartka.

- Dzięki - powiedziałam, rozrywając maleńką kopertkę.

Wracaj szybko do zdrowia! Ucałowania od Andy'ego 

tyle spodziewałam się przeczytać.

Albo: 

Tęsknimy za Tobą. Trzecia klasa Akademii Misyjnej imienia Junipero Serry.

Albo nawet: 

Szalona z Ciebie dziewczyna, ojciec Dominik.

Napis na kartce kompletnie mnie zaskoczył. Tym bardziej że Jesse stał, oczywiście, 

tuż obok, tak że mógł mi czytać przez ramię. Nawet David, który stał nieco dalej, z pewnością 

był w stanie dostrzec czarne, wyraźne pismo:

Wybacz, Suze. Z wyrazami miłości, Paul.

background image

12

No więc, w zasadzie, byłam załatwiona na cacy. Zwłaszcza kiedy David, który nie 

zdawał sobie naturalnie sprawy z obecności Jesse'a - ani tym  bardziej z tego, że to jego 

właśnie darzę uczuciem pełnym pasji i namiętności... w każdym razie wtedy, kiedy akurat nie 

całuję się z Paulem Slaterem - odezwał się:

- To od tego Paula? Tak myślałem. Wypytywał mnie dzisiaj w szkole, dlaczego cię nie 

ma.

Nie zdobyłam się nawet na to, żeby spojrzeć na Jesse'a, taka byłam nieszczęśliwa.

- Eee - mruknęłam. - Tak.

-   Co   masz   mu   przebaczyć?   -   zapytał   David.   -   Tę   historię   z   wyborami   na 

wiceprzewodniczącego?

- Hm - mruknęłam. - Nie wiem.

- Bo wiesz, twoja kampania nie idzie najlepiej - ciągnął David. - Nie obraź się, ale 

Kelly  rozdaje batoniki.  Powinnaś  szybko  wymyślić   coś  naprawdę  fajnego  albo  przegrasz 

wybory.

- Dzięki, Davidzie - powiedziałam. - No to na razie. David patrzył na mnie dziwnie 

przez chwilę, jakby nie był pewien, dlaczego pozbywam się go tak szybko. Potem rozejrzał 

się po pokoju, uświadamiając sobie, że być może nie jesteśmy sami, zaczerwienił się jak 

burak, mruknął: „Dobrze, cześć” i wypadł z pokoju jak burza.

Zebrawszy całą odwagę, na jaką mnie było stać, odwróciłam się do Jesse'a, mówiąc:

- Posłuchaj, to nie jest to, co ty...

Głos   mi   zamarł,   ponieważ   na   twarzy   Jesse'a   widniała   chęć   mordu.   Poważnie, 

wyglądał, jakby chciał kogoś zamordować.

Nie warto było bawić się w zgadywanie, kogo, bo w tym momencie, jak podejrzewam, 

stanowiłam chyba równie dobrą kandydaturę na potencjalną ofiarę co Paul.

- Susannah - odezwał się Jesse głosem, jakiego jeszcze u niego nie słyszałam. - Co to 

jest?

W gruncie rzeczy Jesse nie miał prawa o nic się wściekać. Żadnego prawa. Przecież 

dostał   swoją   szansę,   prawda?   Dostał   i   odrzucił.   Miał   po   prostu   szczęście,   że   należę   do 

dziewcząt, które nie poddają się łatwo.

-   Jesse   -   powiedziałam.   -   Posłuchaj.   Miałam   zamiar   ci   powiedzieć.   Po   prostu 

zapomniałam...

- Powiedzieć mi o czym? - Niewielka blizna przecinająca prawą brew Jesse'a, nie, jak 

background image

sobie zawsze romantycznie wyobrażałam, pamiątka po walce na noże z jakimś bandito, ale 

ślad psich zębów, mocno pobielała, pewny sygnał, że Jesse jest bardzo, ale to bardzo zły. 

Jakbym tego nie słyszała w jego głosie. - Paul Slater wrócił do Carmelu, a ty mi nic nie 

mówisz?

-   Nie   będzie   próbował   znowu   cię   wyegzorcyzmować,   Jesse   -   powiedziałam 

pośpiesznie. - Wie, że nie uszłoby mu to na sucho, nie, kiedy ja tu jestem...

- To mnie nie obchodzi - oznajmił Jesse gniewnie. - To ciebie zostawił na pewną 

śmierć, nie pamiętasz? I ten człowiek chodzi teraz do twojej szkoły? Co ojciec Dominik ma 

do powiedzenia na ten temat?

Wzięłam głęboki oddech.

- Ojciec Dominik uważa, że powinniśmy dać mu jeszcze jedną szansę. On...

Jesse   nie   pozwolił   mi   skończyć.   Zeskoczył   z   łóżka   i   zaczął   chodzić   po   pokoju, 

mrucząc   coś   pod   nosem   po   hiszpańsku.   Nie   miałam   pojęcia,   co   mówi,   ale   brzmiało   to 

nieprzyjemnie.

-   Posłuchaj,   Jesse   -   odezwałam   się.   -   Właśnie   dlatego   ci   nie   powiedziałam. 

Wiedziałam, że się wściekniesz...

- Wścieknę? - Jesse rzucił mi niedowierzające spojrzenie. - Susannah, on próbował cię 

zabić!

Pokręciłam głową. To mnie sporo kosztowało, ale zdobyłam się na to.

-   On   twierdzi,   że   nie,   Jesse.   Mówi...   Paul   mówi,   że   sama   znalazłabym   wyjście. 

Twierdzi, że są tacy ludzie, nazywa ich zmiennikami i ja jestem podobno jednym z nich. 

Mówi, że różnią się od pośredników, że nie tylko są zdolni, no wiesz, widzieć umarłych i 

rozmawiać z nimi, ale potrafią się swobodnie poruszać w świecie umarłych...

Na Jessie te rewelacje nie wywarły raczej szczególnego wrażenia, rozzłościły go tylko 

jeszcze bardziej.

- Wygląda na to, że ostatnio dużo ze sobą rozmawialiście - powiedział.

Gdybym nie wiedziała, że jest inaczej, mogłabym pomyśleć, że Jesse mówi, jakby 

był... cóż, zazdrosny. Zdawałam sobie jednak doskonale sprawę - dał mi to bardzo jasno do 

zrozumienia   -   że   nie   czuje   do   mnie   tego,   co   ja   czuję   do   niego,   więc   tylko   wzruszyłam 

ramionami.

-   Co   mam   robić,   Jesse?   On   chodzi   do   tej   samej   szkoły.   Nie   mogę   go   po   prostu 

ignorować. - Nie musiałam, oczywiście, jeździć także do jego domu i całować się z nim. Ale 

tego nie chciałam zdradzić Jesse'owi za żadną cenę. - Poza tym, on wydaje się dużo wiedzieć. 

Na temat pośredniczenia.  Rzeczy,  których  nie wie ojciec Dominik, o których,  być  może, 

background image

nawet mu się nie śniło...

- Och, jestem pewien, że Slater jest zachwycony,  mogąc  dzielić  się z tobą swoją 

wiedzą - stwierdził Jesse ironicznie.

- No, oczywiście, że tak, Jesse - powiedziałam. - Ostatecznie, oboje posiadamy ten 

niezwykły dar...

- A on zawsze chętnie dzielił się wiedzą na temat tego daru z innymi pośrednikami, 

których znał.

Przełknęłam ślinę. Tu mnie miał. Dlaczego Paulowi tak zależało, żeby mnie uczyć? Po 

tym, jak na mnie skoczył w swojej sypialni, miałam na ten temat pewne wyobrażenie. A 

jednak trudno było przyjąć, że kierowała nim jedynie żądza. Do Akademii Misyjnej chodziło 

wiele dużo ładniejszych dziewcząt, z którymi nie miałby tyle kłopotu.

Żadna z nich jednak nie posiadała tego szczególnego daru, jaki mieliśmy my.

- Posłuchaj - powiedziałam. - Przesadzasz. Paul jest draniem i nie ufam mu za grosz. 

Ale nie uważam, żeby chciał mnie dopaść. Albo ciebie.

Jesse zaśmiał się, ale nie wyglądało na to, żeby sytuacja go rzeczywiście bawiła.

- Och, nie sądzę, querida, żeby chodziło mu o mnie. To nie mnie posyła róże.

Spojrzałam na kwiaty.

- Cóż - powiedziałam, czując, że się czerwienię. - Tak. Rozumiem, co masz na myśli. 

Myślę jednak, że przysłał je tylko dlatego, że czuje się winny z powodu tego, co zrobił. - Nie 

wspomniałam,   ma   się   rozumieć,   o   ostatnim   uchybieniu   Paula   wobec   mojej   osoby. 

Pozwoliłam Jesse'owi myśleć, że chodzi o wydarzenia zeszłego lata. - On nikogo nie ma - 

ciągnęłam. - Naprawdę nie ma. - Pomyślałam o wielkim, szklanym domu, w którym mieszkał 

Paul,  o  niepotrzebnych,   niewygodnych  meblach   w  pustych   pokojach.  -  Myślę...  Jesse,  ja 

naprawdę myślę, że jakaś część problemu z Paulem polega na tym, że on jest ogromnie, 

ogromnie samotny. I nie potrafi sobie z tym poradzić, bo nikt nigdy, no wiesz, nie nauczył go, 

jak postępuje normalna ludzka istota.

Do   Jesse'a   to   jednak   zupełnie   nie   trafiło.   Mogłam   współczuć   Paulowi,   ile   dusza 

zapragnie - a rzeczywiście część mnie naprawdę mu współczuła, i to nawet nie ta, która 

uważała, że świetnie całuje - ale dla Jesse'a facet był, jest i zawsze będzie, no cóż, karmą dla 

psów.

-   Cóż,   jak   na   kogoś,   kto   nie   wie,   jak   się   zachowuje   normalna   ludzka   istota   - 

powiedział,   podchodząc   do   róż   i   pstrykając   w   jeden   ze   szkarłatnych,   grubych   pąków   - 

świetnie sobie radzi z naśladownictwem. Znakomicie naśladuje zakochanego.

Poczułam, że moje policzki robią się równie czerwone jak róże, obok których stał 

background image

Jesse.

- Paul nie jest we mnie zakochany - powiedziałam. - Wierz mi. - Zakochani chłopcy 

nie posyłają goryli, żeby zatrzymać dziewczynę w domu. Prawda? - A nawet jeśli był, to z 

pewnością już nie jest...

- Och, naprawdę? - Jesse skinął głową w stronę kartki, którą trzymałam w ręce. - 

Sądzę, że użycie zwrotu „z wyrazami miłości”, zamiast „serdecznie pozdrawiam”, „życzę 

zdrowia”   czy   czegoś   podobnego,   wskazuje   na   to,   że   jest   inaczej...   I   co   masz   na   myśli, 

mówiąc, że jeśli nawet był, to teraz nie jest? - Spojrzenie jego ciemnych oczu stało się jeszcze 

bardziej badawcze. - Susannah, czy coś... zdarzyło się między wami? Coś, o czym nie chcesz 

mi powiedzieć?

Cholera!   Schyliłam   głowę,   tak   że   włosy   zakryły   mi   częściowo   twarz...   i   głęboki 

rumieniec.

- Nie - zwróciłam się do narzuty na tapczanie. - Oczywiście, że nie.

- Susannah.

Kiedy podniosłam głowę, nie stał już przy różach. Stał obok mojego łóżka. Ujął moją 

rękę, patrząc na mnie ciemnymi, nieprzeniknionymi oczami.

-   Susannah   -   powtórzył.   Nie   mówił   teraz   wściekłym   tonem.   Jego   głos   brzmiał 

łagodnie, tak łagodnie, jak jego dotyk. - Posłuchaj. Nie gniewam się. Nie na ciebie. Jeśli jest 

coś... cokolwiek... co chcesz mi powiedzieć, możesz to zrobić.

Pokręciłam głową tak mocno, że włosy uderzyły mnie w policzki.

- Nie - powiedziałam. - Mówiłam ci. Nic się nie stało. Nic zupełnie.

Jesse nie puszczał mojej ręki. Zaczął za to gładzić jej grzbiet szorstkim kciukiem.

Wstrzymałam oddech. Czyżby to było to? Czy to możliwe, że po tygodniach unikania 

mnie Jesse zamierzał wreszcie - wreszcie - wyznać mi swoje prawdziwe uczucia?

A co, pomyślałam z szaleńczo bijącym sercem, jeśli to nie są uczucia, o które mi 

chodzi? A jeśli mnie jednak nie kocha? Jeśli ten pocałunek był tylko... nie wiem. Jakimś 

doświadczeniem? Testem, którego nie zdałam? Co jeśli Jesse zdecydował, że chce się ze mną 

jedynie przyjaźnić?

Umarłabym i tyle. Położyłabym się i umarła.

Nie, powiedziałam sobie. Nikt nie bierze dziewczyny za rękę w ten sposób, w jaki robi 

to Jesse, żeby jej oznajmić, że jej nie kocha. To wykluczone. Niemożliwe. Jesse mnie kocha. 

Nie może być inaczej. Tylko coś - albo ktoś - powstrzymuje go od powiedzenia mi tego...

Usiłowałam zachęcić go do wyznania, które tak bardzo pragnęłam usłyszeć.

- Wiesz, Jesse - powiedziałam, nie mając odwagi spojrzeć mu w oczy, ale wpatrując 

background image

się w palce przytrzymujące moje. - Jeśli jest coś, co chcesz mi powiedzieć, mów. Nie krępuj 

się.

Przysięgam, że chciał coś powiedzieć. Przysięgam. W końcu zdołałam podnieść na 

niego wzrok i wierzcie mi, że kiedy nasze oczy się spotkały, coś zaiskrzyło między nami. Nie 

wiem co, ale coś. Jesse rozchylił usta i już miał powiedzieć - kto to może wiedzieć co - kiedy 

otworzyły się drzwi do mojego pokoju. Cee Cee, a zaraz za nią Adam, zła i obładowana 

kartonem, wkroczyła do środka.

- Dobra, Simon - warknęła Cee Cee. - Dość obijania się. Musimy zabrać się do roboty 

i to właśnie teraz. Kelly i Paul depczą nam po piętach. Trzeba wymyślić slogan do naszej 

kampanii i trzeba to zrobić natychmiast. Został tylko jeden dzień przed wyborami.

Zamrugałam   oczami   ze   zdumieniem,   podobnie   jak   Jesse.   Puścił   moją   rękę,   jakby 

płonęła.

-   Hej,   cześć,   Cee   Cee   -   wykrztusiłam.   -   Cześć,   Adamie.   Miło,   że   wpadliście. 

Słyszeliście kiedyś o czymś takim jak pukanie do drzwi?

- Och, proszę - powiedziała Cee Cee. - Dlaczego? Bo moglibyśmy przeszkodzić tobie 

i twojemu drogiemu Jesse'owi?

Jesse, słysząc  to, uniósł brwi. Wysoko w górę. Czerwieniąc się jak piwonia - nie 

chciałam, żeby wiedział, że rozmawiałam o nim z przyjaciółmi - burknęłam:

- Cee Cee, zamknij się.

Na to Cee Cee, która rzuciła karton na podłogę, a teraz rozrzucała dookoła magiczne 

markery:

- Wiedzieliśmy, że go nie ma. Na podjeździe nie ma żadnego samochodu. Poza tym 

Brad powiedział, żeby wejść na górę.

Jasne, że tak.

Adam gwizdnął na widok róż.

- To od niego? - zapytał. - To znaczy od Jesse'a? Facet ma klasę, kimkolwiek jest.

Nie mam pojęcia, jak Jesse na to zareagował, bo nie odważyłam się na niego spojrzeć.

- Tak - powiedziałam, chcąc uniknąć skomplikowanych wyjaśnień. - Posłuchajcie, to 

naprawdę nie jest najlepszy...

- Fuj! - Cee Cee usiadła na podłodze przy kartonie i dopiero teraz zwróciła uwagę na 

moje stopy. - Okropne! Wyglądają jak stopy ludzi, których ściągnięto z Mount Everest...

-   To   były   odmrożenia   -   stwierdził   Adam,   schylając   się,   żeby   zerknąć   na   moje 

podeszwy. - Mieli czarne stopy. Suze ma problem, jak widzę, całkiem innego rodzaju. To 

bąble od poparzenia.

background image

- Owszem - zgodziłam się. - Naprawdę bolą. No, więc jeśli nie macie nic przeciwko 

temu...

-   O,   nie   -   zaprotestowała   Cee   Cee.   -   Tak   łatwo   się   nas   nie   pozbędziesz,   Simon. 

Musimy wymyślić jakiś slogan. Jeśli mam już, jako redaktor szkolnej gazety, nadużyć swoich 

przywilejów przy powielaniu materiałów, żeby wyprodukować ulotki, nie martw się, parę 

koleżanek mojej siostry z piątej klasy zgodziło się już je rozprowadzać w porze lunchu, to 

chcę, żeby przynajmniej zawierały jakiś sensowny tekst. No więc, co to może być za tekst?

Siedziałam jak kukła, myśląc tylko i wyłącznie o jednym: o Jessie.

- Mówię wam - odezwał się Adam, zdejmując nakładkę markera i wciągając głęboko 

zapach nasączonej tuszem końcówki. - Nasz slogan powinien brzmieć: „Głosujcie na Suze. 

Ona nie bajeruje”.

- Kelly - stwierdziła Cee Cee z nutą pogardy w głosie - wstąpi na ścieżkę wojenną, 

kiedy to zobaczy. Ani się obejrzymy,  a pozwie nas za zniesławienie. Wiecie, jej tata jest 

prawnikiem.

Adam, nawąchawszy się markera, powiedział:

- A co wy na: „Suze rządzi”?

- To się nie rymuje - zauważyła Cee Cee. - Ponadto sugeruje, że samorząd studencki 

działa na zasadzie monarchii, a tak, oczywiście, nie jest.

Zaryzykowałam spojrzenie w stronę Jesse'a, żeby sprawdzić, jak odbiera to wszystko. 

Raczej nie zwracał uwagi na to, co się działo w pokoju. Wpatrywał się w róże od Paula.

Boże, pomyślałam. Kiedy wrócę do szkoły, zabiję tego faceta.

- A co powiecie na - odezwałam się, chcąc nadać sprawom tempo, tak aby znowu 

zostać sam na sam ze swoim, jak miałam nadzieję, potencjalnym chłopakiem - „Simon mówi 

głosujcie na Suze”

1

.

Cee Cee, klęcząca obok stosu papieru na podłodze, odwróciła głowę w moją stronę. 

Ukośne promienie słońca wpadające przez moje wychodzące na zachód okna nadawały jej 

białoblond włosom kolor intensywnie żółty.

- „Simon mówi głosujcie na Suze” - powtórzyła powoli. - Tak, tak. To mi się podoba. 

To dobre, Simon.

Pochyliła się, żeby zacząć malować hasło na kawałkach kartonu. Było jasne, że ani 

ona, ani Adam nie zamierzają wynieść się prędko.

Spojrzałam   w   stronę   Jesse'a,   mając   nadzieję   dać   mu   możliwie   delikatnie   do 

1

 Nawiązanie do popularnej dziecięcej zabawy „Simon mówi...”, w której osoby biorące udział muszą 

błyskawicznie reagować na polecenia „Simona” (przyp. tłum.).

background image

zrozumienia, jak przykro mi z powodu tego najścia.

Jesse jednak ku mojemu rozczarowaniu zniknął.

Czy to nie typowo męskie? To znaczy, udaje ci się wreszcie doprowadzić go do tego, 

żeby wygłosił najważniejsze wyznanie - co by to nie miało być - i wtedy puff. Ulatnia się.

Gorzej   jeszcze   kiedy   facet   jest   nieżywy.   Nie   można   go   odnaleźć   po   dowodzie 

rejestracyjnym czy czymś takim.

Nie to, że miałam do niego pretensję. Ja pewnie też nie miałabym ochoty przebywać w 

pokoju - który teraz wyraźnie pachniał tuszem - z gromadą ludzi, którzy nie mogli mnie 

zobaczyć.

Mimo to nie mogłam przestać się zastanawiać, dokąd go poniosło. Miałam nadzieję, 

że tam, gdzie przebywał Neil Jankow, żeby chronić go przed towarzystwem innego ducha - 

jego brata Craiga. Zastanawiałam się też, kiedy wróci.

Dopiero kiedy spojrzałam na róże, dotarło do mnie coś okropnego. Nie należało wcale 

pytać „kiedy”. Pytanie brzmiało: „czy?” No, bo czy rzeczywiście uzna, że ma po co wracać?

Powiedziałam Cee Cee i Adamowi, że nie płaczę. Powiedziałam im, że oczy mi łzawią 

od tuszu. Chyba mi uwierzyli.

Fatalnie, że jedyną osobą, której nie udało mi się oszukać, byłam ja sama.

background image

13

Odkrycie,  dokąd udał  się Jesse, nie  zajęło mi  dużo czasu.  To znaczy,  biorąc  pod 

uwagę dłuższą perspektywę. Ściśle rzecz ujmując, zajęło mi to półtora dnia. Tyle  trwało, 

zanim opuchlizna w stopach ustąpiła, tak że byłam w stanie wcisnąć na nogi parę klapek od 

Steve'a Maddena i pójść do szkoły.

Gdzie prawie natychmiast wezwano mnie do gabinetu dyrektora.

Poważnie. W trakcie porannych ogłoszeń ojca Dominika przez radiowęzeł rozległ się 

jego głos:

- Niech wszyscy, proszę, pamiętają, żeby przypomnieć rodzicom o święcie ojca Serry, które 

rozpocznie się w szkole jutro o godzinie dziesiątej . Będzie poczęstunek, gry i zabawy przy muzyce. 

Susannah Simon proszona jest o zgłoszenie się do gabinetu dyrektora po apelu.

Tak po prostu.

Uznałam, że ojciec Dominik chce się dowiedzieć, co u mnie słychać. Nie było mnie w 

szkole   całe   dwa   dni   -   przez   stopy.   Miła   osoba   zainteresowałaby   się,   naturalnie,   stanem 

mojego zdrowia. Miłą osobę zainteresowałoby, czy ze mną wszystko w porządku.

Jak się okazało, ojciec D żywo interesował się tym, czy u mnie wszystko w porządku. 

Ale raczej w dziedzinie ducha niż ciała.

-   Susannah   -   powiedział,   kiedy   weszłam,   no,   „weszłam”   to   może   niezupełnie 

adekwatne określenie tego, w jaki sposób się poruszałam. Ciągle kuśtykałam. Na szczęście 

klapki były mocno wyściełane, a szerokie czarne pasy, które trzymały je na stopach, ukrywały 

większość opatrunku.

Nadal miałam wrażenie, jakbym chodziła po grzybach. Niektóre bąble na podeszwach 

stwardniały jak kamienie.

- Kiedy - odezwał się ojciec Dominik - zamierzałaś mi powiedzieć o sobie i Jessie?

Zatrzepotałam powiekami. Siedziałam na krześle przy biurku, gdzie zawsze siadam, 

kiedy ucinamy sobie te nasze pogawędki. Jak zwykle wyciągnęłam zabawkę z dolnej szuflady 

biurka,   gdzie   ojciec   chowa   różne   różności   skonfiskowane   młodszym   uczniom   przez 

nauczycieli podczas lekcji. Dzisiaj też znalazłam jakiś poręczny drobiazg.

- Co o mnie i Jessie? - zapytałam beznamiętnie, bo naprawdę nie miałam pojęcia, o 

czym mówi. To znaczy, czy mogłam się spodziewać, że ojciec Dominik wie coś o mnie i 

Jessie... prawdę o mnie i Jessie? I kto miałby mu o tym powiedzieć?

- Ze wy... że wy oboje... - Ojciec Dominik miał wyraźny problem z doborem słów.

Dzięki temu zrozumiałam, o co mu chodzi, zanim zdołał dokończyć zdanie.

- Że ty i Jesse jesteście... że tworzycie parę - wydusił w końcu.

background image

Moja   twarz   stała   się   natychmiast   równie   czerwona   jak   szaty   biskupa,   który   lada 

moment miał się zjawić w naszej szkole.

- My... nie jesteśmy - wyjąkałam. - Nie tworzymy... pary. Nic bardziej fałszywego. 

Nie wiem, skąd...

Wtedy,   w  przebłysku   intuicji,  zrozumiałam.  Zrozumiałam,   bez  cienia   wątpliwości, 

skąd ojciec Dominik czerpał informacje. W każdym razie tak mi się wydawało.

- Czy Paul ojcu powiedział? - zapytałam. - Naprawdę dziwi mnie, jak ojciec może 

słuchać kogoś takiego. Wie ksiądz, że on jest przynajmniej w części odpowiedzialny za moje 

bąble?   To   znaczy,   on  się   na   mnie   rzucił...   -  Nie   uznałam   za   stosowne   dodawać   w   tych 

okolicznościach, że nie stawiałam oporu. Wcale. - A kiedy usiłowałam wyjść, nasłał na mnie 

Anioła Piekieł...

Ojciec Dominik przerwał mi. A ojciec Dominik nie robi tego często.

- Jesse mi o tym powiedział. A o co chodzi z tym Paulem? Za bardzo mną wstrząsnęło 

to, co powiedział, żeby jeszcze zwrócić uwagę na to pytanie.

- Co? - krzyknęłam. - Jesse księdzu powiedział. Poczułam się tak, jakby nagle znany 

mi świat przewrócił się do góry nogami, stanął na głowie i wywrócił na lewą stronę. Jesse 

powiedział  ojcu Dominikowi,  że  chodzimy  ze  sobą?  Ze on żywi  do mnie  jakieś  głębsze 

uczucia? Zanim w ogóle pofatygował się, żeby mnie o tym powiedzieć? To nie mogło się 

zdarzyć.   Nie   mnie.   Ponieważ   tak   nieprawdopodobnie   cudowne   rzeczy   nigdy   mi   się   nie 

zdarzają. Nigdy.

- Co dokładnie - zapytałam ostrożnie, ponieważ chciałam poznać fakty, zanim narobię 

sobie nadziei - powiedział ojcu Jesse?

- Że się całowaliście. - Ojciec Dominik wymówił to słowo, męcząc się tak wyraźnie, 

jakby siedział na pinezkach. - Muszę stwierdzić, Susannah, że niepokoi mnie fakt, że nie 

wspomniałaś  mi  o tym  ani słowem, kiedy wcześniej rozmawialiśmy na ten temat. Nigdy 

dotąd nie czułem się taki rozczarowany twoim zachowaniem. Zastanawiam się, co jeszcze 

możesz przede mną ukrywać...

-   Nie   powiedziałam   ojcu   -   odezwałam   się   -   bo   to   był   tylko   jeden,   przypadkowy 

pocałunek. I zdarzył się całe tygodnie temu. A od tamtego czasu nic. Poważnie, ojcze D. - 

Zastanawiałam się, czy usłyszy żal w moim głosie i stwierdziłam, że właściwie nic mnie to 

nie obchodzi. - Nie to, że nic. Zero, wielkie nic.

-  Sądziłem,   że  ufasz mi   na tyle,   żeby  podzielić  się  ze  mną   czymś   tak  niezwykle 

ważnym - powiedział ponuro ojciec Dominik.

- Niezwykle ważnym? - powtórzyłam, zgniatając zabawkę w dłoni. - Ojcze Dominiku, 

background image

czym ważnym? Nic się nie stało, jasne? - Ku mojemu nieustającemu rozczarowaniu. - To zna-

czy nic takiego, co sobie ksiądz wyobraża.

- Zdaję sobie z tego sprawę - oznajmił poważnym tonem ojciec Dominik. - Jesse jest 

młodzieńcem o tak wysokim poczuciu honoru, że nie wykorzystałby sytuacji. Musisz być jed-

nak świadoma tego, Susannah, że nie mogę z czystym sumieniem pozwolić, aby ta sytuacja 

się utrzymywała...

- Żeby co się utrzymywało, ojcze D? - Nie mogłam uwierzyć, że podobna rozmowa w 

ogóle się odbywa.  To było  prawie tak, jakbym  się obudziła  po Drugiej Stronie Lustra. - 

Powiedziałam, nic...

- Jestem winien twoim rodzicom - ciągnął  ojciec Dominik,  jakby mnie  wcale nie 

usłyszał - opiekę duchową nad tobą, jak również troskę o twoje fizyczne dobro. Mam także 

obowiązki wobec Jesse'a jako jego spowiednik...

- Jako kto? - wrzasnęłam, mając wrażenie, że zaraz zlecę z krzesła.

-   Nie   ma   potrzeby   krzyczeć,   Susannah.   Sądzę,   że   usłyszałaś   doskonale.   -   Ojciec 

Dominik wyglądał na równie nieszczęśliwego, jak ja zaczynałam się czuć. - Faktem jest, że 

wobec... cóż, zaistniałej sytuacji, poradziłem Jesse'owi, żeby się przeprowadził do misji.

Teraz zleciałam z krzesła. No, dokładnie rzecz ujmując, nie zleciałam. Wystrzeliłam w 

górę jak po wybuchu. Próbowałam skoczyć, ale moje stopy były za bardzo obolałe. Wobec 

tego rzuciłam się na ojca Dominika. Tyle że dzieliło nas to ogromne biurko, więc nie mogłam 

złapać   go   za   poły   sutanny   i   ryknąć   mu   w   twarz   „Dlaczego?   Dlaczego?”   Zamiast   tego 

chwyciłam   kurczowo   brzeg   biurka,   wrzeszcząc   wysokim,   piskliwym   głosem,   którego 

nienawidzę, ale nad którym nie potrafię zapanować:

- Do misji? Do misji?

-  Tak,   do  misji   -  odparł  ojciec   Dominik   pojednawczym   tonem.   -  Będzie   mu  tam 

bardzo dobrze, Susannah. Wiem, że będzie mu trudno nauczyć się spędzać czas gdzie indziej 

niż, cóż, w miejscu, w którym umarł. Ale w misji żyjemy bardzo skromnie. Pod wieloma 

względami w taki sposób, do którego Jesse przywykł za życia...

Naprawdę z trudem docierało do mnie to, co usłyszałam.

- A Jesse się na to zgodził? - usłyszałam, jak pytam tym samym, piskliwym głosem. 

Co to był za głos. Z pewnością nie mój własny. - Jesse powiedział, że to zrobi?

Ojciec Dominik spojrzał na mnie w sposób, który mogę określić jedynie jako pełen 

współczucia.

- Tak - powiedział, - I jest mi niewymownie przykro, że dowiadujesz się tego teraz i 

ode mnie. Jesse być może sądził... a muszę przyznać, że się z tym zgadzam... że taka scena... 

background image

cóż,   że   dziewczyna   o   twoim   temperamencie   mogłaby...   Cóż,   to   mogłoby   być   dla   ciebie 

trudne...

A potem, ni stąd, ni zowąd, pojawiły się łzy.  Ostrzegło mnie o tym jedynie ostre 

swędzenie w nosie. W chwilę później usiłowałam stłumić łkanie.

Ponieważ wiedziałam, co ojciec Dominik próbuje mi powiedzieć. To było obrzydliwie 

wyraźne jak czarne na białym. Jesse mnie nie kochał. Nigdy mnie nie kochał. Ten pocałunek - 

ten pocałunek był jednak tylko jakimś tam doświadczeniem. A nawet czymś  gorszym niż 

doświadczenie. Był błędem. Okropnym, żałosnym błędem.

Teraz   Jesse   wiedział   również,   że   oszukałam   go   na   temat   Paula   -   wiedział,   że 

nakłamałam, co gorsza, pewnie domyślił się, dlaczego to zrobiłam... ponieważ go kocham, 

zawsze go kochałam i nie chciałam go stracić - i wolał się wyprowadzić, zamiast powiedzieć 

mi   wprost,   że   nie   odwzajemnia   moich   uczuć.   Wyprowadzić   się!   Wolał   się   wynieść,   niż 

spędzić ze mną jeszcze jeden dzień! Jaka ze mnie żałosna nieudacznica!

Opadłam,   szlochając,   z   powrotem   na   krzesło   przy   biurku   ojca   Dominika.   Nie 

obchodziło mnie, co myśli ojciec Dominik - wiecie, o tym, że płaczę z powodu chłopaka. Nie 

mogłam przecież przestać go kochać ot, tak, nawet jeśli wiedziałam - a teraz już nie miałam 

wątpliwości - że w drugą stronę to nie działa.

- N - nie rozumiem - wydusiłam z twarzą w dłoniach. - Co... co takiego zrobiłam źle?

W głosie ojca Dominika brzmiała leciutka nutka przygnębienia.

- Nic, Susannah. Niczego źle nie zrobiłaś. Tak będzie po prostu lepiej. Z pewnością 

sama to rozumiesz.

Ojciec   Dominik   naprawdę   nie   za   dobrze   sobie   radzi   w   roli   pocieszyciela   ofiar 

miłosnych zawodów. Duchy, owszem. Dziewczęta, którym pękło serce? Nie bardzo.

A   jednak   zrobił,   co   mógł.   Wstał   zza   biurka,   obszedł   je   i   jedną   dłonią,   wyraźnie 

zmieszany, zaczął poklepywać mnie po ramieniu.

To mnie zdumiało. Ojciec Dominik nie należał do osób, którym łatwo przychodzi tego 

rodzaju kontakt.

- Spokojnie, Susannah - powiedział. - No, cicho, cicho. Wszystko będzie dobrze.

Akurat będzie. Nigdy nie będzie dobrze. Ojciec Dominik jeszcze nie skończył.

- Nie możecie tego dalej ciągnąć w ten sposób. Jesse musi odejść. To jedyne wyjście.

Zaśmiałam się gorzko, wbrew woli.

- Jedyne wyjście? Musi opuścić dom? - zapytałam, gniewnym gestem wycierając oczy 

skrajem zamszowego rękawa kurtki. A wiadomo, jak słona woda działa na zamsz. Oto, do 

jakiego stanu mnie to wszystko doprowadziło. - Nie sądzę.

background image

- To nie jest jego dom, Susannah - powiedział łagodnie ojciec D. - To twój dom. To 

nigdy nie był dom Jesse'a. To tylko karczma, w której go zamordowano.

Z   przykrością   stwierdzam,   że   na   dźwięk   słowa   „zamordowano”   rozpłakałam   się 

jeszcze bardziej. Ojciec D ponownie poklepał mnie po ramieniu.

- Uspokój się - powiedział. - Musisz to przyjąć dojrzale, Susannah.

Wymamrotałam coś niezrozumiałego. Sama nie wiedziałam, co to było.

-   Nie   mam   wątpliwości,   że   sobie   z   tym   poradzisz,   Susannah   -   stwierdził   ojciec 

Dominik - tak jak radziłaś sobie dotąd ze wszystkim innym... cóż, jeśli nie z przekonania, to 

siłą woli. A teraz lepiej już idź. Pierwsza lekcja już się prawie skończyła.

Nie poszłam. Siedziałam tam, od czasu do czasu żałośnie pociągając nosem, podczas 

gdy łzy ciekły mi strumieniem po twarzy. Dobrze, że użyłam dzisiaj wodoodpornej mascary.

Ojciec D, zamiast  okazać litość,  jak przystało  na duchownego, popatrzył  na mnie 

podejrzliwie.

-   Susannah   -   powiedział   -   mam   nadzieję...   chyba   nie   muszę...   cóż,   czuję   się 

zobowiązany ostrzec cię... Jesteś bardzo upartą dziewczyną, ale mam szczerą nadzieję, że 

pamiętasz,   co   ci   kiedyś   powiedziałem.   Nie   wolno   ci   próbować   usidlić   Jesse'a   swoimi 

kobiecymi  wdziękami.   Mówię   poważnie,  tak   jak  ci  mówiłem   wcześniej.  Jeśli   musisz  się 

wypłakać z tego powodu, zrób to teraz, w gabinecie. Ale nie płacz przy Jessie. Nie utrudniaj 

mu tej sytuacji bardziej, niż już to się stało. Rozumiesz?

Tupnęłam nogą, ale czując gwałtowny ból promieniujący na całą nogę, natychmiast 

tego pożałowałam.

- Boże - powiedziałam niezbyt grzecznie. - Za kogo ksiądz mnie ma? Myśli ksiądz, że 

będę   go   błagać,   żeby   został,   czy   co?   Jeśli   chce   odejść,   to   w   porządku.   Bardziej   niż   w 

porządku. Cieszę się, że odchodzi. - Z gardła wydarł mi się kolejny, zdradziecki szloch. - 

Chcę tylko, żeby ksiądz wiedział, że to niesprawiedliwe.

-   Mało   jest   w   życiu   sprawiedliwości,   Susannah   -   powiedział   ojciec   Dominik   ze 

współczuciem. - Ale nie muszę ci chyba przypominać, że otrzymałaś w życiu dużo, dużo 

więcej łaski niż inni ludzie. Masz wyjątkowe szczęście.

- Szczęście - parsknęłam szyderczo. - Tak, rzeczywiście.

- Chyba już ci trochę przeszło, Susannah - powiedział ojciec Dominik, patrząc na 

mnie. - Więc może teraz nie miałabyś  nic przeciwko temu, żeby pobiec na lekcję. Mam 

mnóstwo pracy w związku z jutrzejszym świętem...

Pomyślałam, ilu rzeczy mu, w gruncie rzeczy, nie powiedziałam. To znaczy o Craigu i 

Neilu Jankowie, nie wspominając już o Paulu, doktorze Slaskim i zmiennikach.

background image

Należało mu powiedzieć o Paulu. Przynajmniej coś na temat jego teorii zaczynania 

wszystkiego od początku. A może i nie. Paul zdecydowanie nie był skruszonym barankiem, o 

czym mogły zaświadczyć moje obolałe stopy.

Przyznaję, ojciec Dominik trochę mnie zdenerwował. Spodziewałam się z jego strony 

większego zrozumienia. Ostatecznie, złamał mi serce. Gorzej, zrobił to na polecenie Jesse'a. 

Jesse nie ma nawet dość odwagi, żeby powiedzieć mi w twarz, że mnie nie kocha. Nie, użył 

do tego swojego „spowiednika”. No ładnie. Naprawdę żałuję, że tyle straciłam, nie żyjąc w 

XIX wieku. To musiało być cudowne - księża odwalali za wszystkich brudną robotę.

Nie byłam, rzecz jasna, w stanie pobiec - jak sugerował ojciec Dominik. Praktycznie 

biorąc, w ogóle nigdzie nie mogłam „pobiec”. Wyszłam z gabinetu, utykając i użalając się 

nad sobą ogromnie. Ciągle płakałam - tak, że sekretarka ojca D na mój widok zawołała z 

matczyną troską:

- Och, kochanie. Źle się czujesz? Proszę, weź chusteczkę.

To mnie pocieszyło w dużo większym stopniu niż wszystko, co zrobił dla mnie ojciec 

D w ciągu ostatniej półgodziny.

Wzięłam chusteczkę i wydmuchałam nos, a potem zabrałam jeszcze kilka na drogę. 

Miałam wrażenie, że nie opanuję łez co najmniej do trzeciej lekcji.

Kiedy weszłam na galerię wokół dziedzińca,  podjęłam wysiłek, żeby wziąć  się w 

garść. Dobrze. No więc nie podobałam się chłopakowi. Mnóstwo było takich, którym  się 

kiedyś nie podobałam i nigdy tego tak nie żałowałam. W porządku, teraz chodziło o Jesse'a, 

chłopaka, którego kochałam najbardziej na świecie. Ale skoro on mnie nie chciał, niech tak 

będzie. Wiecie co? Jego strata, ot co.

No więc dlaczego nie mogłam przestać płakać?

Co ja zrobię bez niego? Przyzwyczaiłam się niesamowicie do tego, że jest obok. A co 

z jego kotem? Czy Szatan też miał się przenieść na probostwo? Chyba będzie musiał. Ten 

paskudny kocur kochał Jesse'a równie mocno jak ja. Szczęściarz z tego kota, będzie mieszkał 

z Jesse'em.

Spacerowałam   wzdłuż   galerii,   patrząc   niewidzącymi   oczami   na   zalany   słońcem 

dziedziniec.   Może,   myślałam,   ojciec   D   ma   rację.   Może   tak   będzie   lepiej.   To   znaczy, 

przypuśćmy przez chwilę, że Jesse czuje do mnie to samo, co ja do niego. Ze mnie kocha. Co 

by z tego wynikło?  Byłoby tak, jak powiedział  Paul. Co byśmy  robili?  Umawiali  się na 

randki? Chodzili do kina? Musiałabym płacić i to za jeden bilet. A jakby mnie ktoś zobaczył, 

siedzącą, wszystko by na to wskazywało, samotnie, wyszłabym na największą idiotkę świata. 

Jakie to żałosne.

background image

Czego było mi trzeba, jak sobie uświadomiłam, to prawdziwego chłopaka. Nie tylko 

takiego, którego inni ludzie mogliby zobaczyć, ale również takiego, którego bym lubiła i 

który by mnie lubił. Tego właśnie potrzebowałam. Dokładnie tego.

Bo kiedy Jesse dowiedziałby się o tym, może by zrozumiał, jaki kolosalny popełnił 

błąd.

Śmieszne,   że   kiedy   akurat   o   tym   myślałam,   zza   kolumny   wyskoczył   Paul   Slater, 

wołając:

- Cześć!

background image

14

Zjeżdżaj - powiedziałam. Ponieważ tak się składało, że nadal płakałam, a Paul Slater 

był ostatnią osobą na świecie, którą pragnęłam mieć za świadka swoich łez. Marzyłam o tym, 

żeby nic nie zauważył. Nic z tego.

- Co to, przerwało zaporę? - zapytał.

-   Nic   takiego   -   powiedziałam,   ocierając   oczy   rękawem.   Zużyłam   już   wszystkie 

chusteczki, jakie dostałam od sekretarki ojca Dominika. - To tylko alergia.

Paul odsunął moją rękę.

- Proszę, weź to.

Podał mi, o dziwo, białą chusteczkę, którą wyciągnął z kieszeni.

Zabawne,   że   jedyną   rzeczą,   na  której   byłam   w   stanie   skupić   uwagę,   był   kwadrat 

białego materiału.

- Nosisz chusteczkę? - zapytałam łamiącym się głosem. Paul wzruszył ramionami.

- Nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie kogoś zakneblować.

Ta odpowiedź tak mnie zaskoczyła, że nie mogłam się powstrzymać od śmiechu. To 

znaczy Paul mnie trochę przerażał... no, dobrze, nawet bardzo. Ale bywał zabawny.

Wytarłam łzy chusteczką, bardziej, niż bym chciała, przejęta bliskością jej właściciela. 

Paul   wyglądał   tego   dnia   szczególnie   uroczo   -   w   szarym   kaszmirowym   swetrze   i 

czekoladowobrązowej skórzanej marynarce. Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie spojrzeć 

na   jego   usta   i   nie   przypomnieć   sobie,   jak   smakowały.   A   było   przyjemnie.   Bardziej   niż 

przyjemnie.

Potem   moje   spojrzenie   powędrowało   w   stronę   oka,   tego,   w   które   wbiłam   kciuk. 

Żadnego śladu. Niełatwo było go zranić.

Żałowałam, że nie można tego samego powiedzieć o mnie. Albo w każdym razie o 

moim sercu.

Nie   wiem,   czy   Paul   zauważył,   czemu   się   przyglądam   -   podejrzewam,   że   było 

oczywiste, że patrzę na jego usta. Nagle podniósł obie ręce i umieścił je na szerokiej na blisko 

metr kolumnie, o którą się opierałam - jednej z kolumn, na których spoczywa zadaszenie 

galerii - więżąc mnie między nimi.

- A więc, Suze - odezwał się przyjaźnie. - Dlaczego ojciec Dominik chciał się z tobą 

zobaczyć?

Mimo że akurat rozglądałam się za chłopakiem, nie byłam pewna, czy Paul by mi 

odpowiadał   w   tym   charakterze.   Owszem,   był   przystojny   i   w   ogóle.   Do   tego   dochodziła 

background image

jeszcze sprawa z pośrednictwem.

Ale ten człowiek próbował mnie zabić.  Dość trudno byłoby coś takiego  puścić w 

niepamięć.

Tak więc, uwięziona między jego ramionami,  czułam się rozdarta wewnętrznie. Z 

jednej strony, nie miałabym nic przeciwko temu, żeby wyciągnąć ręce, ująć nimi jego twarz i 

pocałować go mocno w usta.

Z drugiej strony, porządny kopniak w krocze wydawał mi się równie pociągający, 

biorąc pod uwagę, na co mnie naraził tamtego dnia, włączając w to rozpalony chodnik i 

Anioła Piekieł.

Nie zrobiłam ani jednego, ani drugiego. Stałam tylko, z mocno bijącym sercem. Ten 

chłopak, ostatecznie, występował w moich koszmarnych snach przez dobrych parę tygodni. 

Tego się tak łatwo nie zapomina, nawet jeśli ten sam chłopak pakuje ci przypadkiem język w 

usta, a tobie się to przypadkiem nawet podoba.

- Nie martw się - powiedziałam głosem, który w ogóle nie brzmiał jak mój własny, tak 

był zachrypnięty od płaczu. Odchrząknęłam i dokończyłam: - Nie mówiłam ojcu Dominikowi 

niczego na twój temat, jeśli to cię akurat niepokoi.

Paul odprężył się wyraźnie, kiedy dotarły do niego moje słowa. Zdjął nawet jedną rękę 

z kolumny i zaczął bawić się kosmykiem moich włosów.

- Z takimi włosami ci lepiej - powiedział aprobująco. - Powinnaś zawsze nosić je 

rozpuszczone.

Poczułam gwałtowne przyśpieszenie rytmu serca pod wpływem jego dotyku i żeby je 

ukryć przed Paulem, usiłowałam się schylić pod jednym z więżących mnie ramion.

-   A   dokąd   to   się   wybierasz?   -   zapytał,   osaczając   mnie   ponownie.   Tym   razem 

przysunął   się   do   mnie   o   krok,   teraz   nasze   twarze   dzieliła   odległość   zaledwie   kilku 

centymetrów. W jego oddechu, jak stwierdziłam, nadal czuło się zapach pasty do zębów, 

jakiej używał rano.

Oddech Jesse'a nigdy, rzecz jasna, niczym nie pachnie, ponieważ Jesse nie jest żywą 

osobą.

-   Paul   -   powiedziałam,   starając   się   zachować   opanowany,   obojętny   ton   głosu.   - 

Doprawdy. Nie tutaj, dobrze?

- Świetnie. - Nie odsunął się jednak. - Gdzie zatem?

- O Boże, Paul. - Podniosłam dłoń do czoła. Było  gorące. Wiedziałam,  że to nie 

gorączka. Dlaczego było mi tak gorąco? W galerii panował chłód. Czy to przez Paula? Czy to 

Paul powodował, że czułam się tak, a nie inaczej? - Nie wiem, w porządku? Posłuchaj, jest... 

background image

jest mnóstwo rzeczy, nad którymi muszę się teraz zastanowić. Czy mógłbyś... czy mógłbyś 

mnie zostawić samą, żebym mogła spokojnie pomyśleć?

- Pewnie - odparł. - Dostałaś kwiaty?

- Dostałam - powiedziałam. Cokolwiek to było, co wywoływało u mnie tę dziwną 

gorączkę, zmusiło mnie także, choć wcale nie zamierzałam tego mówić, marząc jedynie o 

ucieczce i ukryciu się w damskiej toalecie, gdzie doczekałabym do przerwy, do dodania: - Ale 

jeśli   sądzisz,   że   zapomnę,   coś   mi   zrobił,   tylko   dlatego,   że   przysłałeś   mi   bukiet   głupich 

kwiatów...

- Przeprosiłem cię, Suze - powiedział Paul. - I jest mi ogromnie przykro z powodu 

twoich stóp. Powinnaś była pozwolić mi odwieźć się do domu. Niczego bym nie próbował. 

Przysięgam.

- Och, tak? - Popatrzyłam mu w oczy. Był ode mnie wyższy o głowę, ale jego usta 

znajdowały   się   wciąż   w   odległości   paru   centymetrów   od   moich.   Mogłam   ich   dotknąć 

wargami bez problemu. Nie to, żebym chciała to zrobić. Wcale nie. - A teraz to niby co 

robisz?

- Suze - powiedział, bawiąc się znowu moimi włosami. Jego oddech łaskotał mnie w 

policzek. - Jak inaczej mam cię zmusić, żebyś ze mną porozmawiała? Masz o mnie zupełnie 

mylne wyobrażenie. Bierzesz mnie za jakiś czarny charakter. A ja nie jestem taki. Naprawdę 

nie. Jestem... cóż, jestem bardzo do ciebie podobny.

- Jakoś śmiem w to wątpić - powiedziałam. Jego bliskość utrudniała mi formułowanie 

zdań. I to wcale nie dlatego, że mnie przerażał. Nadal się go bałam, ale już inaczej.

-   To   prawda   -   stwierdził.   -   Uważam,   że   mamy   wiele   wspólnego.   Nie   tylko   to 

pośredniczenie. Myślę, że mamy taką samą filozofię życiową. Cóż, pomijając to, że ty chcesz 

pomagać   innym.   Ale   to   tylko   z   poczucia   winy.   Pod   każdym   innym   względem   jesteśmy 

identyczni. To znaczy, oboje jesteśmy cyniczni i nieufni w stosunku do ludzi. Można by nas 

niemal   uznać   za   mizantropów.   Jesteśmy   pokrewnymi   duszami,   Suze.   Oboje   wiele 

widzieliśmy. Nic nas nie zaskoczy, nic nie wywrze wrażenia. Przynajmniej... - wbił swoje 

lodowobłękitne oczy w moje - ...nic, aż do tej chwili. W każdym razie, jeśli o mnie chodzi.

- Być może jest tak, jak mówisz, Paul - powiedziałam, starając się nadać głosowi ton 

wyższości,  co mi  się chyba  specjalnie nie udało, ponieważ  jego bliskość sprawiała,  że z 

trudem łapałam oddech. - Problem polega na tym, że osoba, której ufam najmniej na świecie, 

to...? No, chyba ty.

- Nie rozumiem dlaczego - powiedział Paul. - Jesteśmy w oczywisty sposób dla siebie 

stworzeni. Tylko dlatego, że spotkałaś Jesse'a najpierw...

background image

- Nie. - To było jak wybuch. Nie mogłam tego znieść. Nie mogłam znieść, żeby te 

usta... wymawiały jego imię. - Paul, ostrzegam cię...

Paul położył palec na moich ustach.

- Szsz - powiedział. - Nie mów rzeczy, których później będziesz żałować.

- Nie będę tego żałować - wymówiłam mimo jego palca. - Ty...

- Wcale tak nie myślisz - stwierdził Paul pewnym siebie tonem, przesuwając palec z 

moich ust po brodzie, aż na szyję. - Jesteś tylko przestraszona. Boisz się przyznać do swoich 

prawdziwych uczuć. Boisz się przyznać, że mogę wiedzieć parę rzeczy, o których ty i mądry 

stary   Gandalf,   zwany   również   ojcem   Dominikiem,   możecie   nie   mieć   pojęcia.   Boisz   się 

przyznać,  że mogę  mieć  rację i że może  nie jesteś aż tak oddana swojemu  ukochanemu 

Jesse'owi, jak byś chciała. No, dalej, przyznaj się. Czułaś coś, kiedy cię wtedy pocałowałem. 

Nie wypieraj się tego.

Czułam coś wtedy? Teraz coś czułam, a on tylko przesuwał koniuszkiem palca po 

mojej szyi. To nie było w porządku, że ten chłopak, którego nienawidziłam - a nienawidziłam 

go, tak jest - wywoływał we mnie podobne uczucia...

...podczas gdy chłopak, którego kochałam, sprawiał, że czułam się jak kompletna...

Paul pochylał się nade mną tak nisko, że dotykał piersią mojego swetra.

- Chcesz znowu spróbować?  - zapytał.  Jego usta przysunęły się do moich  bardzo 

blisko. - Drobne doświadczenie?

Nie wiem, dlaczego na to nie pozwoliłam. To znaczy pocałować się. Chciałam, żeby 

to  zrobił.  Nie  było   włókienka  w  moim   ciele,   które  by tego  nie  chciało.  Po tak   przykrej 

rozmowie, jak ta w gabinecie ojca Dominika, byłoby miło przekonać się, że ktoś - ktokolwiek 

- mnie pragnął. Nawet chłopak, którego kiedyś bałam się śmiertelnie.

Być może jakaś część mnie nadal się go bała. Albo tego, co mógł mi zrobić. Może 

dlatego moje serce biło tak szybko.

Bez względu na wszystko, nie pozwoliłam się pocałować. Nie mogłam. Nie wtedy. I 

nie w tym miejscu. Odwróciłam głowę, starając się trzymać usta poza jego zasięgiem.

-   Nie   -   powiedziałam   pełna   napięcia.   -   Mam   bardzo   zły   dzień,   Paul.   Byłabym 

wdzięczna, gdybyś zechciał się odsunąć...

Mówiąc „odsunąć” położyłam mu ręce na piersi i odepchnęłam go ze wszystkich sił.

Paul, nie spodziewając się tego, zatoczył się do tyłu.

- Hola - powiedział, kiedy odzyskał równowagę i panowanie nad sobą. - Co się z tobą 

dzieje?

- Nic - odparłam, skręcając w palcach jego chusteczkę. - Właśnie... właśnie dostałam 

background image

złą wiadomość, i to wszystko.

- Ach, tak? - To nie była właściwa odpowiedź, jeśli chodzi o Paula, bo teraz wyglądał 

na  naprawdę  zaintrygowanego,   a  to  oznaczało,   że  nigdy  się  go  nie   pozbędę.  -  Co  to   za 

wiadomość? Słodki Rico dał ci kosza?

Dźwięk, jaki się ze mnie wydobył po tych słowach, stanowił skrzyżowanie szlochu z 

westchnieniem. Nie wiem, skąd się wziął. Jakby jakaś nieznana siła wyrwała go z mojej 

piersi. Przestraszył Paula niemal tak samo, jak mnie.

- Hej - powiedział, tym razem innym tonem. - Przepraszam. Ja... Czy on? Czy on 

naprawdę?

Pokręciłam głową, nie ufając własnemu głosowi. Pragnęłam, żeby Paul sobie poszedł, 

zamknął się i poszedł. Nie wydawał się jednak skłonny ani do jednego, ani do drugiego.

- Tak sobie myślałem - odezwał się - że w raju jest jakieś zamieszanie, skoro nie 

pokazał się, żeby mi skopać tyłek po tym, co zaszło w moim domu.

Zdołałam odzyskać głos. Brzmiał ochryple, ale przynajmniej byłam w stanie mówić.

- Nie potrzebuję Jesse'a - oznajmiłam - żeby się za mnie bił.

- To znaczy, że nie powiedziałaś mu - stwierdził Paul. - O nas.

Kiedy odwróciłam wzrok, dodał:

- To musi być to. Nie powiedziałaś mu. Chyba że mu powiedziałaś, a on ma to gdzieś. 

Czy o to chodzi, Suze?

- Muszę iść na lekcję - powiedziałam, odwracając się pośpiesznie.

Zatrzymał mnie głos Paula.

- Pozostaje pytanie, dlaczego mu nie powiedziałaś? Czy może dlatego, że w głębi 

duszy boisz się? Bo może w głębi duszy poczułaś coś... coś, do czego nie chcesz się przyznać, 

nawet przed sobą?

Wykonałam gwałtowny zwrot.

- A może - powiedziałam - w głębi duszy nie chcę być odpowiedzialna za morderstwo. 

Pomyślałeś   o   tym,   Paul?   Bo   Jesse   i   tak   już   raczej   nie   przepada   za   tobą.   Gdybym   mu 

powiedziała, co mi zrobiłeś, w każdym razie próbowałeś zrobić, zabiłby cię.

To był, wiedziałam doskonale, tylko wymysł. Ale Paul nie musiał o tym wiedzieć.

Nie przyjął tego tak, jak się spodziewałam.

- Widzisz - powiedział z szerokim uśmiechem. - Chyba mnie trochę lubisz, bo inaczej 

pozwoliłabyś mu na to.

Bez sensu było mu odpowiadać, więc ponownie odwróciłam się, żeby odejść.

Tym   razem   pootwierały   się  drzwi   klas   dookoła   i   uczniowie   zaczęli   wypływać   na 

background image

galerię.   W   Akademii   Misyjnej   nie   ma   dzwonków   -   członkowie   zarządu   nie   życzą   sobie 

zakłócać   spokoju   dziedzińca   czy   bazyliki   hałaśliwymi   dźwiękami   co   godzina   -   więc 

zmieniamy   klasy   za   każdym   razem,   kiedy   duża   wskazówka   jest   na   dwunastce.   Pierwsza 

lekcja, co uświadomiłam sobie, kiedy wokół mnie zaczął się kłębić tłum, właśnie się skoń-

czyła.

- No to jak, Suze? - zapytał Paul, nie ruszając się z miejsca, mimo morza ludzi, które 

nas zalało. - Czy to o to chodzi? Nie chcesz, żebym umarł. Chcesz, żebym był przy tobie. Bo 

ci się podobam. Przyznaj.

Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Oczywiste, że z tym chłopakiem nie było sensu 

dyskutować. Był zbyt zarozumiały, żeby przyjąć do wiadomości czyjś punkt widzenia.

A poza tym, oczywiście, głupia sprawa, ale rzeczywiście miał rację.

- Och, Paul, tu jesteś. - Kelly Prescott podeszła do niego, potrząsając miodowymi 

blond   włosami.   -   Wszędzie   cię   szukałam.   Posłuchaj,   zastanawiałam   się,   no   wiesz,   nad 

wyborami,   w   porze   lunchu.   Może   byśmy   się   przespacerowali   po   dziedzińcu,   rozdając 

batoniki. Wiesz, żeby ludziom przypomnieć. O głosowaniu, oczywiście.

Paul nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Jego lodowobłękitne oczy były nadal 

utkwione we mnie.

- No, Suze? - zawołał,  przekrzykując  dźwięk otwieranych  szafek i szum rozmów, 

mimo   że   mieliśmy   zachowywać   ciszę   na   przerwach,   żeby   nie   przeszkadzać   turystom.   - 

Przyznasz to czy nie?

-   To,   czego   ci   potrzeba   -   powiedziałam,   potrząsając   głową   -   to   intensywna 

psychoterapia.

Ruszyłam przez tłum.

- Paul. - Kelly ciągnęła Paula za rękaw skórzanej marynarki, rzucając przez cały czas 

nerwowe   spojrzenia   w  moją  stronę.   -  Paul.  Halo.  Ziemia   do  Paula.   Wybory.   Pamiętasz? 

Wybory? Dzisiaj po południu?

Wtedy Paul zrobił coś, co jak sobie zaraz potem uświadomiłam, przeszło na zawsze do 

annałów   Akademii   Misyjnej,   i   to   nie   tylko   dlatego,   że   Cee   Cee   była   świadkiem   tego 

wydarzenia i opisała je później w „Mission Bell”. Nie, Paul zrobił coś, czego nikt, no może 

poza mną, nie zrobił przez całych jedenaście lat uczęszczania Kelly do szkoły.

Olał ją.

- Dlaczego - powiedział, wydzierając rękaw z jej palców - nie możesz zostawić mnie 

w spokoju na pięć cholernych minut?

Kelly, oszołomiona, jakby dał jej w twarz, wyjąkała:

background image

- C - co?

- Słyszałaś - odparł Paul. Chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy, tłum w galerii 

zamarł, czekając na jego następne posunięcie. - Chce mi się rzygać od ciebie, tych głupich 

wyborów i tej głupiej szkoły. Kapujesz? A teraz zejdź mi z oczu, zanim powiem coś, czego 

będę później żałować.

Kelly zamrugała, jakby wypadły jej szkła kontaktowe.

- Paul! - zawołała, wciągając powietrze. - Ale... ale... wybory... batoniki...

Paul ledwo na nią spojrzał.

- Możesz wziąć swoje batoniki - powiedział - i wsadzić je sobie w...

- Panie Slater! - Jedna z nowicjuszek, wyznaczonych do patrolowania podczas przerw 

galerii   w   celu   zmniejszenia   hałasu,   rzuciła   się   w   stronę   Paula.   -   Proszę   natychmiast   do 

gabinetu dyrektora!

Paul zasugerował nowicjuszce coś, co z pewnością warte było co najmniej odsiadki, 

jeśli nie usunięcia ze szkoły. To było tak brutalne, że nawet ja się zaczerwieniłam, a mam 

trzech przyrodnich braci, którzy używają tego rodzaju języka regularnie, kiedy ich ojca nie 

ma w pobliżu.

Nowicjuszka wybuchnęła płaczem i pobiegła po ojca Dominika. Paul popatrzył za 

uciekającą drobną figurką w czarnym stroju, potem spojrzał na Kelly, która także płakała. A 

potem spojrzał na mnie.

To spojrzenie wyrażało bardzo wiele. Gniew, niecierpliwość, niechęć.

Ale przede wszystkim - nie sądzę, żebym się co do tego pomyliła - głęboką przykrość. 

Poważnie, moje słowa go zraniły.

Nigdy mi nie przyszło do głowy, że Paula można zranić.

Może to, co powiedziałam Jesse'owi na temat Paula - o tym, że jest samotny - było 

rzeczywiście prawdą. Może on faktycznie potrzebował po prostu kogoś bliskiego.

W Akademii Misyjnej nie znalazł z pewnością zbyt wielu przyjaciół.

W chwilę później przestał na mnie patrzeć, odwrócił się i odszedł. Wkrótce potem 

usłyszałam odgłos silnika jego kabrioletu oraz pisk opon na asfalcie na parkingu.

Paul odjechał.

- Cóż - odezwała się Cee Cee z wcale niemałym zadowoleniem, podchodząc do mnie. 

- To chyba załatwia sprawę wyborów, czyż nie?

Podniosła moją rękę do góry, jak sędzia podnosi rękę zwycięzcy na ringu.

- Niech żyje wiceprzewodnicząca!

background image

15

Paul   nie   wrócił   tego   dnia   do   szkoły.   Nie   to,   żeby   ktoś   się   tego   spodziewał.   W 

jedenastej klasie rozeszła się informacja w rodzaju mówionego listu gończego, o tym, że w 

razie   powrotu   Paul   zostanie   ukarany   tygodniowym   zawieszeniem.   Debbie   Mancuso 

dowiedziała się tego od sześcioklasistki, która dowiedziała się tego od sekretarki w gabinecie 

ojca Dominika, kiedy poszła tam oddać usprawiedliwienie spóźnienia.

Wydawało się, że najlepiej będzie, jeśli Paul zniknie z oczu, dopóki atmosfera się 

trochę nie uspokoi. Nowicjuszka, którą sklął, wpadła podobno w histerię i musiała się położyć 

w gabinecie pielęgniarki z chłodnym kompresem na czole. Widziałam, jak ojciec Dominik 

spaceruje z ponurą miną przed gabinetem. Aż miałam ochotę podejść do niego i powiedzieć: 

„Anie mówiłam?!”

To by jednak wyglądało na kopanie leżącego, więc powstrzymałam się.

Poza   tym   nadal   miałam   do   niego   żal   o   tę   historię   z   Jesse'em.   Im   więcej   o   tym 

myślałam, w tym większą wpadałam złość. To było tak, jakby obaj spiskowali przeciwko 

mnie. Jakbym była jakąś głupią, zakochaną szesnastolatką, z którą musieli sobie jakoś dać 

radę. Głupi Jesse bał się nawet powiedzieć mi w oczy, że mu się nie podobam. Myślał, że co 

ja takiego zrobię? Dam mu w twarz? Zdecydowanie miałam na to ochotę.

Na przemian z chęcią, żeby się gdzieś zwinąć w kłębek i umrzeć.

Chyba   nie   byłam   jedyną,   która   się   tak   czuła.   Kelly   Prescott   też   wyglądała   na 

straszliwie przygnębioną. Jednak lepiej znosiła swoje nieszczęście ode mnie. Dramatycznym 

gestem   oddarła   część   papierka   z   napisem   SLATER   ze   wszystkich   batoników,   jakie   jej 

pozostały. Wewnątrz opakowania napisała markerem SIMON. Wyszło na to, że startujemy 

ramię w ramię.

Wygrałam wybory na wiceprzewodniczącą trzeciej klasy Akademii Misyjnej imienia 

Junipero   Serry   jednogłośnie,   jeśli   nie   liczyć   jednego   głosu   na   Brada   Ackermana.   Nikt 

specjalnie   nie  wątpił  w   to, kto  głosował  na  Brada.  Nie  usiłował   nawet  zmienić   swojego 

charakteru pisma.

Nikt nie miał jednak, w związku z przyjęciem, jakie urządzał tego wieczoru, do niego 

pretensji.   Gości   poinstruowano,   żeby   przychodzili   dopiero   po   dziesiątej,   kiedy   to   Jake, 

kończąc zmianę w Peninsula Pizza, miał przybyć z beczułką piwa i pizzami. Andy i mama 

zostawili   rano   na   lodówce   kartkę   z   numerem   telefonu,   gdzie   można   ich   złapać,   oraz 

formalnym zakazem przyjmowania gości w czasie ich nieobecności. Brad uznał to ostatnie za 

szczególnie zabawne.

background image

Co do mnie, miałam poważniejsze zmartwienia niż jakieś głupie przyjęcie.

Tylko   że   Cee   Cee   i   Adam   chcieli   pójść   gdzieś   po   szkole,   żeby   uczcić   moje 

zwycięstwo - które w zasadzie okazało się wątpliwym zwycięstwem, skoro mój przeciwnik 

został usunięty ze szkoły. Adam zaopatrzył się jednak w butelkę musującego jabłecznika na tę 

okazję   i   wobec   tego   nie   mogłam,   oczywiście,   odmówić.   Razem   z   Cee   Cee   tak   ciężko 

pracował nad moją kampanią wyborczą, do której ja w ogóle nie przyłożyłam ręki - no, z 

wyjątkiem   jednego  sloganu.  Czułam   się na  tyle  winna,  że  pojechałam   z  nimi  na  plażę  i 

zostałam na tyle długo, żeby wznieść toast o zachodzie słońca. To zwyczaj z czasów, kiedy 

po raz pierwszy wygrałam szkolne wybory - po przeprowadzce do Carmelu, osiem miesięcy 

wcześniej.

Po   powrocie   do   domu   stwierdziłam   kilka   rzeczy.   Po   pierwsze,   niektórzy   z   gości 

zjawili się wcześniej, wśród nich Debbie Mancuso, która zawsze kochała się w Bradzie, od 

tamtej nocy, kiedy przyłapałam ich, jak się całowali przy basenie na party u Kelly Prescott. 

Po drugie, wiedziała wszystko o Jessie.

Albo przynajmniej myślała, że wie.

- No , to co to za chłopak, z którym się widujesz, jak twierdzi Brad? - zapytała, stojąc 

przy stole w kuchni i układając artystycznie plastykowe kubki, w ramach przygotowań przed 

pojawieniem się beczułki. Brad był na zewnątrz z grupką swoich kumpli, obficie zlewając 

łaźnię chlorem, bez wątpienia w oczekiwaniu na tłum bakterii, które miały ją zapełnić, gdy 

kilku jego mniej apetycznych przyjaciół zechce z niej skorzystać.

Debbie była w stroju galowo - przyjęciowym, obejmującym odsłaniającą plecy bluzkę 

do pępka oraz bufiaste „haremowe”  spodnie, które jak sądzę, miały z założenia ukrywać 

rozmiary jej niemałego tyłka, ale dawały efekt dokładnie odwrotny. Nie lubię wyrażać się źle 

o przedstawicielkach mojej własnej płci, ale z Debbie Mancuso był kawał pasożyta. Latami 

wysysała Kelly do cna. Miałam tylko nadzieję, że nie zwróci swoich ssawek do mnie.

-   Po   prostu   chłopak   -   powiedziałam   chłodno,   przechodząc   obok   niej,   żeby   wyjąć 

niskokaloryczną colę z lodówki. Zdawałam sobie sprawę, że potrzebuję silnego kofeinowego 

szumku,   żeby   wzmocnić   się   przed   wieczorem   -   na   spotkanie   z   Jesse'em   i   w   związku   z 

przyjęciem.

- Czy on chodzi do RLS? - zapytała Debbie.

-  Nie  - powiedziałam,   otwierając  colę  z  trzaskiem.   Brad, jak  zauważyłam,   usunął 

kartkę od Andy'ego i mamy. Cóż, była trochę krępująca. - Nie chodzi do szkoły średniej.

Debbie otworzyła szeroko oczy. To zrobiło na niej wrażenie.

- Naprawdę? Więc chodzi do college'u, tak? Jake go zna?

background image

- Nie - odparłam.

Ponieważ nie ciągnęłam tematu, Debbie odezwała się:

- To było dziwne, to dzisiaj, co? Ta historia z Paulem.

- Tak - powiedziałam. Ciekawa byłam, czy Jesse siedzi na górze, czekając na mnie, 

czy   też   zamierza   zniknąć   bez   słowa   pożegnania.   Sądząc   po   tym,   co   się   ostatnio   działo, 

stawiałam na to drugie.

- Ja... To znaczy, niektóre dziewczyny mówiły, że... - Debbie, nigdy nienależąca do 

złotoustych, teraz plątała się jeszcze bardziej niż zwykle. - Ze ten Paul chyba... że cię lubi.

- Naprawdę? - uśmiechnęłam się bez przekonania. - Cóż, przynajmniej ktoś mnie lubi.

A potem powlokłam się schodami do swojego pokoju.

Po drodze spotkałam Davida, który akurat schodził. Niósł śpiwór, plecak oraz laptopa, 

którego wygrał na obozie komputerowym za wymyślenie najlepszej gry wideo. Maks lazł za 

nim na smyczy.

- Dokąd idziesz? - zapytałam.

- Do Todda - powiedział. Todd był najlepszym przyjacielem Davida. - Powiedział, że 

możemy z Maksem zostać na noc. Nie sądzę, żeby tutaj dało się w ogóle spać dzisiejszej 

nocy.

- Mądra decyzja - powiedziałam z aprobatą.

- Powinnaś zrobić to samo - stwierdził David. - Zostań u Cee Cee.

- Zrobiłabym to - powiedziałam, salutując mu puszką sody. - Ale mam pewną drobną 

sprawę do załatwienia.

David wzruszył ramionami.

- W porządku. Ale nie mów, że cię nie ostrzegałem. Ruszył dalej po schodach.

Nie zaskoczyło mnie odkrycie, że Jesse'a nie ma w pokoju. Tchórz. Zrzuciłam klapki, 

weszłam do łazienki i zamknęłam drzwi na klucz. Dla duchów, oczywiście, to żadna różnica. 

A na pojawienie się Jesse'a i tak nie było co liczyć. Tak czułam się po prostu bezpieczniej.

Odkręciłam wodę, rozebrałam się i wsunęłam do wanny, pozwalając ciepłej wodzie 

pieścić moje obolałe stopy i zmęczone ciało. Szkoda, że nie było sposobu, żeby pocieszyć 

zranione serce. Czekolada może by i pomogła, ale przypadkiem czekolady akurat nie miałam 

w łazience.

Najgorsze w tym wszystkim było to, że w głębi duszy wiedziałam, że ojciec Dominik 

ma rację co do przeprowadzki Jesse'a. Tak było lepiej. To znaczy, jak mogło być inaczej? 

Zostałby   tutaj,   a   ja   cierpiałabym   dalej   z   jego   powodu?   Nieodwzajemniona   miłość   to 

wdzięczny temat dla powieści i temu podobnych, ale w życiu to coś koszmarnego.

background image

Tylko że - i to mnie bolało najbardziej - mogłabym przysiąc, że wtedy, całe tygodnie 

temu, kiedy mnie pocałował, coś do mnie czuł. Naprawdę. A nie mówię o tym, co ja czułam 

w stosunku do Paula, a co było, nie owijając w bawełnę, zwykłym pożądaniem. Podoba mi się 

jego ciało, przyznaję. Ale go nie kocham.

Byłam taka pewna, tak bardzo pewna, że Jesse mnie kocha.

Oczywiste jednak, że się pomyliłam. Cóż, na ogół się myliłam. Co w tym nowego?

Wymoczyłam   się   trochę   i   wyszłam   z   wanny.   Zabandażowałam   ponownie   stopy   i 

włożyłam   najwygodniejsze,   pełne   dziur   dżinsy,   te,   których   mama   nie   pozwala   mi   nosić 

publicznie. Zawsze grozi, że je wyrzuci, razem z wyblakłą, czarną jedwabną bluzką.

W pokoju zastałam Jesse'a, siedzącego na swoim zwykłym miejscu na parapecie pod 

oknem z Szatanem na kolanach.

Wiedział.   Jeden   rzut   oka   wystarczył,   żeby   przekonać   się,   że   wiedział   o   mojej 

rozmowie z ojcem Dominikiem i że jedynie czekał - z pewnym niepokojem - żeby sprawdzić 

moją reakcję.

Nie chcąc go rozczarować, odezwałam się niezwykle uprzejmie:

- Och, jeszcze tu jesteś? Myślałam, że zdążyłeś się już przeprowadzić do Misji.

- Susannah - powiedział. Jego głos był tak głęboki, jak Szatana, kiedy warczał na 

Maksa przez drzwi mojego pokoju.

-   Nie   chcę   cię   zatrzymywać   -   powiedziałam.   -   Słyszałam,   że   wieczorem   w   Misji 

będzie   się   mnóstwo   działo.   Wiesz,   w   związku   z   jutrzejszym   świętem.   Trzeba   wypchać 

mnóstwo piñatas. Będziesz się świetnie bawił.

Słyszałam słowa wydobywające się z moich ust, ale przysięgam, nie wiem, skąd się 

brały.   W   wannie   powiedziałam   sobie,   że   zachowam   się   dojrzale   i   rozsądnie.   A 

zachowywałam się jak nadąsane dziecko i to ledwo zaczęliśmy rozmawiać.

- Susannah - powiedział Jesse, wstając. - Musisz zrozumieć, że tak będzie lepiej.

- Och - powiedziałam, wzruszając ramionami, żeby dać mu do zrozumienia, jak mało 

mnie obchodzi cała ta sprawa. - Pewnie. Pozdrów ode mnie siostrę Ernestynę.

Stał, patrząc na mnie. Nie byłam w stanie odczytać wyrazu jego twarzy. Gdybym to 

potrafiła, nie dopuściłabym do tego, żeby się w nim zakochać. No wiecie, ze względu na brak 

wzajemności z jego strony. Miał ciemne oczy - tak bardzo ciemne, jak Paul bardzo jasne - i 

zupełnie nieprzeniknione.

- A więc to wszystko - skwitował. Z powodów, których nie umiałam sobie wyobrazić, 

wydawał się zagniewany. - To wszystko, co masz mi do powiedzenia?

Nie mogłam w to uwierzyć. Ale czelność! Wyobraźcie sobie, on zły na mnie!

background image

- Tak - odparłam. Potem przypomniałam sobie coś. - Och, nie, poczekaj.

Ciemne oczy rozbłysły.

- Tak?

- Craig. Zapomniałam o Craigu. Co u niego słychać?

Ciemne oczy znowu przybrały nieodgadniony wyraz. Jesse sprawiał wrażenie niemal 

rozczarowanego. Jakby on miał jakiś powód do rozczarowania! To moje serce zostało rozbite 

na kawałki.

- Ciągle to samo - powiedział. - Nieszczęśliwy z powodu swojej śmierci. Jeśli chcesz, 

poproszę ojca Dominika...

- Och - powiedziałam. - Myślę, że ty i ojciec Dominik zrobiliście dość. Sama, jak 

sądzę, dam sobie radę z Craigiem.

- Świetnie - stwierdził Jesse krótko.

- Świetnie - powiedziałam.

- Cóż... - Ciemne oczy wpatrzyły się w moje. - Do widzenia, Susannah.

- Tak - odparłam. - No, to na razie.

Jesse   nie   poruszył   się.   Za   to   zrobił   coś,   czego   się   zupełnie   nie   spodziewałam. 

Wyciągnął rękę, dotykając mojej twarzy.

-   Susannah   -   powiedział.   W   utkwionych   we   mnie   ciemnych   oczach   odbijało   się 

światło sypialni w postaci białych gwiazdek. - Susannah, ja...

Nigdy nie dowiedziałam się, co Jesse miał mi do powiedzenia, ponieważ drzwi pokoju 

nagle otworzyły się.

- Przepraszam, że przerywam - powiedział Paul Slater.

background image

16

Paul. Zupełnie o nim zapomniałam. Zapomniałam o nim i o tym, co się między nami 

działo w ciągu paru ostatnich dni. A było tego sporo i w dodatku nie zależało mi na tym, żeby 

Jesse się o tym dowiedział.

- Krowa drzwi zjadła w domu? - zapytałam Paula, mając nadzieję, że nie zauważy 

paniki w moim głosie, kiedy odsunęliśmy się od siebie z Jesse'em.

- Cóż - powiedział Paul, który jak na chłopaka zawieszonego w prawach ucznia tego 

właśnie dnia, był w całkiem niezłej formie. - Usłyszałem odgłosy zabawy i domyśliłem się, że 

masz gości. Nie zdawałem sobie, naturalnie, sprawy, że podejmujesz pana de Silvę.

Jesse na sardoniczne spojrzenie Paula odpowiedział spojrzeniem pełnym nienawiści.

- Slater - odezwał się niezbyt przyjaznym tonem.

- Jesse - odparł Paul swobodnie. - Jak się miewasz?

- Miałem się lepiej, zanim przyszedłeś.

Paul uniósł do góry ciemne brwi, jakby zdziwiony tą odpowiedzią.

- Naprawdę? Suze nic ci zatem nie powiedziała?

- Co tak... - zaczął Jesse, ale przerwałam mu szybko.

- O zmiennikach? - Stanęłam przed Jesse'em, jakbym w ten sposób chciała go zasłonić 

przed tym, co Paul, jak przeczuwałam, miał zamiar zrobić. - I o tym przechodzeniu dusz? Nie, 

nie miałam jeszcze okazji mu o tym powiedzieć. Ale zrobię to. Dzięki, że wpadłeś.

Paul uśmiechnął się tylko radośnie. Coś w tym uśmiechu sprawiło, że serce zaczęło mi 

bić jak szalone...

I to wcale nie dlatego, że ktoś próbował mnie pocałować.

- Nie dlatego przyszedłem - oznajmił Paul, ukazując wszystkie niezwykle białe zęby.

Poczułam,   jak   Jesse   drętwieje   obok   mnie.   I   on,   i   Szatan   wykazywali   wyjątkową 

wrogość wobec Paula. Szatan wskoczył na parapet, nastroszył futro, warcząc głośno na Paula.

Jesse nie okazywał wrogości w sposób tak otwarty, ale uznałam, że to tylko kwestia 

czasu.

- No, jeśli przyszedłeś na imprezę do Brada - powiedziałam szybko - to chyba się 

trochę zgubiłeś. Impreza jest na dole, nie tutaj.

- Nie przyszedłem na imprezę - powiedział Paul. - Przyszedłem, żeby ci to oddać. - 

Sięgnął do kieszeni dżinsów i wyciągnął jakiś mały, ciemny przedmiot. - Zostawiłaś to w 

mojej sypialni.

Spojrzałam na jego wyciągniętą dłoń. Leżała na niej szylkretowa spinka do włosów, 

background image

ta, którą zgubiłam. Ale nie u Paula. Zgubiłam ją w poniedziałek rano, w pierwszy dzień 

szkoły. Widocznie mi spadła, a Paul ją znalazł i podniósł.

Podniósł i trzymał przez cały tydzień, żeby móc rzucić ją Jesse'owi w twarz, tak jak 

teraz.

I   zniszczyć   moje   życie.   Oto,   kim   był   Paul.   Nie   pośrednikiem.   Nie   zmiennikiem. 

Niszczycielem.

Szybkie spojrzenie na Jesse'a przekonało mnie, że te niedbale wypowiedziane słowa - 

„Zostawiłaś to w mojej sypialni” - odniosły spodziewany skutek. Jesse wyglądał, jakby dostał 

pięścią w brzuch.

Wiedziałam, jak się czuje. Paul tak działał na ludzi.

- Dzięki - powiedziałam, wyrywając spinkę z jego ręki. - Zgubiłam ją w szkole, a nie u 

ciebie.

- Jesteś pewna? - Paul się uśmiechnął. Zdumiewające, jakie potrafił grać niewiniątko, 

kiedy tylko miał na to ochotę. - Mógłbym przysiąc, że zostawiłaś ją na moim łóżku.

Pięść   pojawiła   się   znikąd.   Przysięgam,   nie   zauważyłam,   co   się   szykuje.   Stałam, 

zastanawiając się, jak zdołam się wytłumaczyć Jesse'owi, kiedy jego pięść trafiła w twarz 

Paula.

Paul też niczego nie zauważył. Inaczej by się uchylił. Kompletnie zaskoczony, runął w 

stronę mojej toaletki. Perfumy i lakier do paznokci wylały się na niego, kiedy zderzył się z 

nakrytym falbaniastą serwetą stolikiem.

- W porządku - powiedziałam, stając pośpiesznie pomiędzy nimi. - Dobrze. Dosyć. 

Jesse, on cię próbuje wyprowadzić z równowagi. Nic się nie zdarzyło, jasne? Poszłam do 

niego, bo powiedział, że wie coś o czymś, co nazywa się transferencją dusz. Myślałam, że to 

może coś, co by ci pomogło. Przysięgam, że to wszystko. Do niczego nie doszło.

- Do niczego nie doszło - odezwał się Paul rozbawionym tonem, gramoląc się na nogi. 

Krew kapała mu z nosa na koszulę, ale raczej nie zwracał na to uwagi. - Powiedz mi coś, 

Jesse. Czy ona też wzdycha, kiedy tyją całujesz?

Teraz sama chciałam go zabić. Jak on mógł? Jak mógł?

Właściwe pytanie, rzecz jasna, brzmiało: jak ja mogłam? Jak mogłam być taka głupia, 

żeby pozwolić się całować w ten sposób? Bo pozwoliłam mu na to - nawet oddawałam mu 

pocałunki.   Nie   doszłoby   do   tego,   gdybym   więcej   uwagi   poświęcała   ćwiczeniu 

wstrzemięźliwości.

Czułam się skrzywdzona, byłam zła i byłam, mówiąc wprost, samotna.

Tak samo jak Paul.

background image

Nigdy jednak nie starałam się celowo nikogo zranić.

Tym razem pięść Jesse'a posłała Paula pod okno, gdzie Szatan, ogólnie niezadowolony 

z przebiegu wypadków, wydał wściekły syk, po czym wyskoczył przez okno na dach nad 

gankiem. Paul wylądował twarzą w poduszkach. Kiedy podniósł głowę, zauważyłam krew na 

atłasie.

-   Wystarczy   -   krzyknęłam,   chwytając   Jesse'a   za   ramię,   kiedy   szykował   się   do 

następnego ciosu. - Boże, Jesse, nie widzisz, co on robi? Próbuje cię rozwścieczyć. Nie dawaj 

mu satysfakcji.

- Nie o to mi chodzi - odezwał się Paul z parapetu. Oparł głowę na zakrwawionej 

poduszce,   ściskając   nos   palcami,   żeby   zatamować   strumień   krwi.   -   Próbuję   wykazać 

obecnemu   tutaj   Jesse'owi,   że   potrzebujesz   prawdziwego   chłopaka.   To   znaczy,   no,   dajcie 

spokój. Jak długo, wydaje wam się, że to potrwa? Suze, nie powiedziałem ci tego wcześniej, 

ale teraz ci powiem, bo wiem, o czym myślałaś. Przemieszczanie się dusz działa tylko wtedy, 

kiedy wyrzucisz duszę obecnie zajmującą ciało i wprowadzisz inną duszę na jej miejsce. 

Innymi  słowy,  to morderstwo. Przykro mi, ale nie robisz na mnie wrażenia morderczyni. 

Twój Jesse będzie musiał któregoś dnia przenieść się dalej. Ty go tylko zatrzymujesz...

Czułam,   jak  ramię   Jesse'a   porusza   się   konwulsyjnie,   uwiesiłam   się   na   nim   całym 

ciężarem ciała.

- Zamknij się, Paul - powiedziałam.

- A co z tobą, Jesse? To jest, co ty, do diabła, możesz jej dać? - Paul śmiał się, mimo 

krwi cieknącej mu po twarzy. - Nie możesz jej nawet postawić filiżanki głupiej kawy...

Jesse eksplodował, wyrywając się z mojego uścisku. Tylko w ten sposób potrafię to 

opisać. W jednej chwili stał obok mnie, w następnej leżał na Paulu; obaj złapali się nawzajem 

rękami za szyje. Sturlali się na podłogę z hukiem, który mógłby postawić na nogi cały dom.

Nic sądziłam jednak, żeby ktokolwiek ich usłyszał. Brad włączył  na dole stereo i 

ściany wibrowały od muzyki. Hip hopu - ulubionej muzyki Brada. Nie miałam wątpliwości, 

że sąsiedzi będą zachwyceni tą słodką kołysanką.

Jesse i Paul tarzali się po podłodze. Zastanawiałam się nad stłuczeniem czegoś nad ich 

głowami. Problem polegał na tym, że przy ich zacietrzewieniu to by pewnie nic nie dało. 

Przemawianie   im   do   rozumu   nie   poskutkowało.   Musiałam   coś   zrobić.   Zamierzali   się 

pozabijać i to z mojej winy. Z mojej własnej, cholernej winy.

Nie wiem, skąd mi przyszedł do głowy pomysł z gaśnicą. Patrzyłam z przerażeniem, 

jak Jesse pchnął Paula z całej siły na półkę z książkami,  kiedy nagle  pomyślałam:  Ojej, 

gaśnica. Zakręciłam się na pięcie i wypadłam z pokoju. Pognałam po schodach - muzyka była 

background image

coraz głośniejsza, a odgłosy bójki w moim pokoju cichły z każdym stopniem.

Na   dole   impreza   Brada   rozkręcała   się   w   najlepsze.   Dziesiątki   skąpo   odzianych, 

wirujących w rytm muzyki ciał zapełniało salon. Połowy nie byłam nawet w stanie rozpoznać. 

Potem zdałam sobie sprawę, że to pewnie koledzy Jake'a z college'u. W przelocie zobaczyłam 

Neila   Jankowa   trzymającego   jeden   z   niebieskich   plastykowych   kubków,   które   Debbie 

Mancuso tak starannie ustawiła na stole w kuchni. Rozlał piwo dookoła, kiedy przemknęłam 

obok niego.

A więc Jake, jak z tego wynikało, zjawił się już z beczką.

Musiałam się rozpłaszczyć na ścianie, żeby przecisnąć się obok ludzi na korytarzu 

przed   kuchnią.   Kiedy   przedarłam   się   do   środka,   stwierdziłam,   że   tam   też   jest   pełno 

nieznanych mi osób. Rzut oka przez rozsuwane szklane drzwi pozwolił mi zorientować się, że 

w łaźni, mogącej z założenia pomieścić do ośmiu osób, siedziało teraz około trzydziestu, w 

większości jedni na drugich. Tak, jakby mój dom stał się nagle jakąś meliną „Playboya”. Nie 

wierzyłam własnym oczom.

Gaśnicę znalazłam pod zlewem, gdzie Andy trzymał ją na wypadek, gdyby zapalił się 

tłuszcz na kuchni. Krzyczałam „przepraszam” do ochrypnięcia, zanim zdołałam ponownie 

wydostać się na korytarz. Usłyszałam wówczas ze zdumieniem, że ktoś wykrzykuje moje 

imię. Za mną stali Cee Cee i Adam.

- Co wy tu robicie? - wrzasnęłam w odpowiedzi.

- Zostaliśmy zaproszeni - odkrzyknęła Cee Cee - trochę, jak zauważyłam, niepewnie. 

Domyśliłam się, że budzili wśród pozostałych gości lekkie zdziwienie. Nie należą do tego 

samego kręgu co Brad. Co to, to nie.

- Spójrz - powiedział Adam, podnosząc do góry zaproszenie od Brada. - Jesteśmy 

legalnie.

- No, to świetnie - powiedziałam. - Bawcie się dobrze. Posłuchajcie, u mnie na górze 

coś się dzieje...

- Pójdziemy z tobą - krzyknęła Cee Cee. - Tu na dole jest za dużo hałasu.

U mnie na górze, z czego zdawałam sobie sprawę, wcale nie było spokojniej. A na 

dodatek   trwała   tam   jeszcze   bijatyka   pomiędzy   Paulem   Slaterem   a   moim   niedoszłym 

chłopakiem.

- Zostańcie tutaj - zawołałam. - Wrócę za minutkę. Adam jednak zauważył gaśnicę i 

ze słowami „Super! Efekty specjalne!” ruszył za mną.

Nic nie mogłam na to poradzić. Musiałam wrócić na górę, jeśli miałam powstrzymać 

Paula   i   Jesse'a   przed   pozabijaniem   się   nawzajem   -   czy   też   przynajmniej   Jesse'a   przed 

background image

zabiciem Paula, bo Jesse oczywiście był już martwy. Cee Cee i Adama czekały trudne chwile 

w związku z tym, co mieli zobaczyć na górze.

Miałam nadzieję pozbyć się ich na schodach. Wszelkie nadzieje rozwiały się jednak, 

kiedy dotarłszy wreszcie do schodów, zobaczyłam Paula i Jesse'a staczających się w dół.

To znaczy, zobaczyłam ja. Zwarci w śmiertelnej walce, turlali się po schodach jeden 

przez drugiego, trzymając się nawzajem za ubrania.

Cee Cee i Adam - jak również wszyscy, którzy przypadkiem spojrzeli w tym kierunku 

-   zobaczyli   jednak   coś   innego.   Ujrzeli   mianowicie   Paula   Slatera,   posiniaczonego   i 

zakrwawionego, który spadał ze schodów, zadając ciosy pięściami - no cóż, pozornie samemu 

sobie.

- O mój Boże! - krzyknęła Cee Cee, kiedy Paul, Jesse'a oczywiście nie widziała, upadł 

ciężko u jej stóp. - Suze! Co się dzieje?

Jesse pierwszy doszedł do siebie. Podniósł się na nogi, schylił, złapał Paula za ramiona 

i podniósł do góry, żeby móc mu znowu dołożyć.

Ale   nie   to   zobaczyli   Cee   Cee,   Adam   i   pozostali   świadkowie.   Widzieli,   jak   jakaś 

tajemnicza siła podrzuciła Paula do góry, a potem cisnęła przez pokój.

Tańce praktycznie ustały, chociaż muzyczny łomot trwał dalej. Wszyscy gapili się na 

Paula.

- O mój Boże - krzyknęła Cee Cee. - Czy on jest naćpany? Adam pokręcił głową.

- To by wiele wyjaśniało, jeśli chodzi o tego faceta - powiedział.

W tym czasie Jake, widocznie zawiadomiony przez kogoś, przedarł się do salonu, 

spojrzał na Paula wijącego się na podłodze - z rękami Jesse'a zaciśniętymi na szyi, co jedynie 

ja mogłam zobaczyć - i mruknął:

- O Jezu.

Widząc gaśnicę w moich rękach, podszedł do mnie zdecydowanym krokiem, zabrał mi 

ją i posłał strumień białej piany w kierunku Paula.

Sytuacja nie zmieniła się dzięki temu na lepsze, o nie. Dwaj zapaśnicy przetoczyli się 

tylko do jadalni - goście w popłochu uskakiwali im z drogi - i rąbnęli w szafkę z porcelaną 

mojej   mamy,   która   naturalnie   zachwiała   się   i   przewróciła,   przy   czym   wszystkie   talerze 

rozbiły się w drobny mak.

Jake był oszołomiony.

- Co jest, do cholery, z tym facetem? Upił się, czy co? Stojący w pobliżu Neil Jankow, 

nadal z kubkiem piwa w ręce, powiedział:

- Może ma atak. Lepiej wezwać karetkę. Jake zaniepokoił się.

background image

- Nie! - krzyknął. - Nie, tylko nie karetkę i nie gliny! Niech nikt nie wzywa policji!

W każdym razie tyle powiedział, zanim Jesse wyrzucił Paula przez szklane drzwi na 

taras.

Prysznic szklanych odłamków uświadomił ludziom zażywającym kąpieli w łaźni, że w 

domu   toczy  się  śmiertelna   walka.  Usiłowali  z  wrzaskiem  uciec   przed  miotającym   się na 

wszystkie strony ciałem Paula, natykając się po drodze na ostre kawałki szkła. Ponieważ 

jednak byli boso, nie mieli dokąd uciec, podczas gdy Paul i Jesse tłukli się na tarasie.

Brad,   także   uwięziony   w   łaźni   -   z   Debbie   Mancuso   uwieszoną   na   nim   jak 

przypadkowa   ryba   -   wpatrywał   się   z   niedowierzaniem   w   ziejącą   dziurę,   gdzie   przedtem 

znajdowały się rozsuwane drzwi.

- Slater! Zapłacisz za nowe drzwi, ty czubku! - ryknął.

Na Paulu to nie zrobiło w tym momencie żadnego wrażenia. Szarpał się, żeby złapać 

oddech. Jesse trzymał go za szyję, nad krawędzią basenu z wodą.

- Zostawisz ją w spokoju? - zapytał Jesse, podczas gdy światła na dnie jacuzzi spowiły 

ich niesamowitym błękitnym blaskiem.

- Ani mi się śni - wychrypiał Paul.

Jesse zanurzył jego głowę w basenie, przytrzymując ją pod wodą.

Neil, który wyszedł za Jakiem na taras, zawołał:

- Teraz próbuje się utopić! Ackerman, zrób coś, i to szybko!

- Jesse - krzyknęłam. - Puść go. Nie wolno tak. Cee Cee rozejrzała się.

- Jesse? - powtórzyła zdezorientowana. - On jest tutaj? Odwróciłam uwagę Jesse'a na 

tyle, że zwolnił uchwyt i Jake, z pomocą Neila, zdołał wyciągnąć Paula, który dyszał ciężko. 

Koszulę miał mokrą od krwi i chlorowanej wody. Nie mogłam dłużej tego znieść.

-   Macie   przestać   natychmiast   -   zwróciłam   się   do   Jesse'a   i   Paula.   -   Dość   tego. 

Zrujnowaliście mój dom. Zrobiliście sobie nawzajem krzywdę. A ponadto - dodałam, widząc 

wokoło na pół ciekawe, na pół przerażone spojrzenia skierowane w moją stronę - myślę, że 

zniszczyliście resztki mojej reputacji.

Zanim któryś z nich zdążył odpowiedzieć, odezwał się nowy głos:

- Nie do wiary - powiedział Craig Jankow, materializując się na lewo od brata - że 

urządziliście,   taką   imprezę   i   nikt   mnie   nie   zaprosił.   Poważnie   -   ciągnął   Craig,   kiedy 

popatrzyłam   na   niego   z   niedowierzaniem   -   wygląda   na   to,  że   świetnie   się   bawicie.   Wy, 

pośrednicy, wiecie, jak się urządza imprezy.

Jesse nie zwracał uwagi na przybysza. Zwracając się do Paula, powiedział:

- Nie zbliżaj się do niej. Rozumiesz?

background image

- Ugryź się... - zasugerował Paul.

Z pluskiem wylądował ponownie z głową w basenie. Jesse wyrwał go z rąk Jake'a.

Ku zaskoczeniu  wszystkich  tym  razem Neil towarzyszył  Paulowi pod wodą. A to 

dlatego, że Craig, bystry uczeń, postanowił pójść za ciosem i załatwić sprawę: skoro - ja - nie 

- żyję - to - mój - brat - też - nie - powinien.

- Neil! - wrzasnął Jake, usiłując wyciągnąć zarówno Paula, jak i swojego przyjaciela, 

który na jego oczach, z niewytłumaczalnych powodów zanurzył się w basenie z gorącą wodą. 

Nie wiedział, rzecz jasna, że obaj znajdują się w mocy duchów.

Ja jednak byłam tego świadoma. Wiedziałam także, że żadne z nas nie jest w stanie nic 

zrobić. Duchy mają nadludzką siłę. Nie było sposobu, żeby wyrwać ofiary z ich rąk. Nie, 

dopóki nie będą tak samo martwe, jak... cóż, jak sami zabójcy.

Dlatego też musiałam zrobić coś, czego nie chciałam zrobić. Po prostu nie widziałam 

innego wyjścia. Groźby nie podziałały. Siła nie podziałała. Zostało jedno wyjście.

Naprawdę, naprawdę nie miałam ochoty tego robić. Robiło mi się duszno ze strachu. Z 

trudem oddychałam, tak się bałam. Ostatnim razem, kiedy odwiedziłam to miejsce, o mało nie 

umarłam.   I   nie   miałam   jak   sprawdzić,   czy   Paul   mnie   nie   oszukał.   A   jeśli   zrobię,   jak 

powiedział i trafię w jeszcze gorsze miejsce niż poprzednim razem?

Chociaż trudno byłoby sobie wyobrazić gorsze miejsce.

Jaki jednak miałam wybór? Żadnego.

Strasznie, okropnie nie chciałam tego zrobić.

Ale nie zawsze robimy to, co rzeczywiście chcemy.

Z sercem w gardle zanurzyłam ręce we wzburzonej, gorącej wodzie i chwyciłam za 

koszulę.   Nie   wiedziałam   nawet,   czyje   ubrania   złapałam.   Wiedziałam   tylko,   że   to   jedyny 

dostępny dla mnie sposób, żeby zapobiec morderstwu.

Potem   zamknęłam   oczy   i   wyobraziłam   sobie   miejsce,   w   którym   miałam   nadzieję 

nigdy już się nie znaleźć.

A kiedy otworzyłam oczy, byłam właśnie tam.

background image

17

Nie byłam sama. Paul był ze mną. Craig Jankow też. - Co...? - Craig rozglądał się po 

długim, ciemnym korytarzu, równie niesamowicie cichym jak impreza Brada głośna. - Gdzie 

my u diabła jesteśmy?

- Tam, dokąd już dawno temu powinieneś się udać - odparł Paul, starannie otrzepując 

koszulę z kurzu, chociaż jako że przenieśliśmy się w inny wymiar, gdzie była tylko jego 

świadomość,   a   nie   ciało,   żaden   kurz   nie   brudził   koszuli.   Zwracając   się   do   mnie,   Paul 

powiedział z uśmiechem: - Dobra robota, Suze. I to przy pierwszej próbie.

- Zamknij się. - Nie byłam w nastroju do wymiany uprzejmości. Znajdowałam się w 

miejscu, w którym naprawdę nie chciałam przebywać... w miejscu, do którego wracałam w 

koszmarnych   snach,   budząc   się   z   uczuciem   kompletnego   fizycznego   i   emocjonalnego 

wyczerpania, miejscu które wysysało ze mnie życie... nie wspominając o odwadze. - Nie 

jestem specjalnie zachwycona tym faktem.

- Rozumiem. - Paul wyciągnął rękę, dotykając swojego nosa. Ponieważ byliśmy w 

świecie duchów, a nie w tym prawdziwym, jego nos nie krwawił. Ubranie także nie było 

mokre. - Wiesz, to, że jesteśmy tutaj, oznacza, że nasze ciała zostały na dole.

- Wiem - powiedziałam, zerkając nerwowo w głąb spowitego mgłą korytarza. Tak jak 

we   śnie,   nie   widziałam,   co   jest   na   jego   końcach.   Widziałam   tylko   szereg   drzwi,   które 

wydawały się ciągnąć w nieskończoność.

- Cóż - powiedział Paul - to powinno zwrócić uwagę Jesse'a. To znaczy, że nagle 

zapadłaś w śpiączkę.

- Zamknij się - powtórzyłam. Miałam ochotę się rozpłakać. Naprawdę. A nienawidzę 

płakać. Może bardziej nawet niż wpadać w przepaść bez dna. - To wszystko twoja wina. Nie 

trzeba było robić sobie z niego wroga.

- A ty - odparł Paul w odruchu gniewu - nie powinnaś się całować...

- Przepraszam - przerwał Craig. - Ale czy ktoś mógłby może wyjaśnić mi dokładnie...

- Zamknij się! - krzyknęliśmy jednocześnie z Paulem.

- Słuchaj - powiedziałam przerywanym głosem do Paula. - Przykro mi z powodu tego, 

co zaszło w twoim domu. W porządku? Straciłam głowę. Ale to nie znaczy, że coś się między 

nami dzieje.

- Straciłaś głowę - powtórzył Paul bezbarwnym tonem.

-   Zgadza   się   -   powiedziałam.   Włoski   na   karku   zjeżyły   mi   się.   Nie   lubiłam   tego 

miejsca. Nie podobały mi się macki mgły opasujące moje nogi. Nie podobały mi się grobowy 

background image

bezruch i cisza. Nie podobało mi się to, że widziałam cokolwiek w odległości zaledwie metra. 

Kto wie, w którym miejscu mogła zniknąć podłoga?

- A co, jeśli ja chcę, żeby coś się działo między nami? - zapytał.

- Przykro mi.

Zerknął   na   Craiga,   który   szedł   korytarzem,   przyglądając   się   z   zainteresowaniem 

zamkniętym drzwiom po obu stronach.

- A co z przemieszczaniem się tam i z powrotem? - zapytał Paul.

- Co z tym?

- Powiedziałem ci, jak to zrobić, prawda? Cóż, są też inne rzeczy,  które mogę  ci 

pokazać. Rzeczy, o których ci się nawet nie śniło.

Zamrugałam   oczami.   Pomyślałam   o tym,  co  mówił  tamtego  popołudnia   w  swoim 

pokoju na temat przechodzenia dusz. Jakaś część mnie bardzo chciała się dowiedzieć, o co w 

tym wszystkim chodzi. Bardzo, bardzo chciała się dowiedzieć.

Jakaś część mnie z kolei nie chciała mieć nic do czynienia z Paulem Slaterem.

- Daj spokój, Suze - ciągnął Paul. - Sama wiesz, że umierasz z ciekawości. Całe życie 

zastanawiałaś się, kim, czy też czym, naprawdę jesteś. A ja ci mówię, że znam odpowiedź. 

Znam ją. I podzielę się z tobą swoją wiedzą, jeśli tylko mi na to pozwolisz.

Spojrzałam na niego zmrużonymi oczami.

- A co ty będziesz miał ze swojej wspaniałomyślnej oferty? - zapytałam.

- Przyjemność przebywania w twoim towarzystwie - odparł z uśmiechem.

Powiedział to niedbałym tonem, ale wiedziałam, że nie można tego lekceważyć w 

żaden sposób. Dlatego właśnie, mimo palącej ciekawości, nie śpieszyłam się z przyjęciem 

jego propozycji. Ze względu na ten haczyk.  Haczyk  polegający na tym,  że będę musiała 

spędzać czas w towarzystwie Paula Slatera.

Może było warto. Prawie. I to nie dlatego, że wreszcie dowiedziałabym się czegoś z 

pierwszej ręki o prawdziwej naturze tak zwanego daru, ale  dlatego  że byłabym  w stanie 

zapewnić bezpieczeństwo Jesse'owi... przynajmniej ze strony Paula.

- W porządku - powiedziałam.

Określić reakcję Paula jako zaskoczenie byłoby nieporozumieniem na skalę stulecia. 

Zanim zdążył się odezwać, dodałam opryskliwie:

- Ale Jesse jest poza twoim zasięgiem. Mówię poważnie. Żadnych obelg. Żadnego 

mordobicia. Żadnych egzorcyzmów.

Paul uniósł jedną brew do góry.

- A więc to tak - powiedział wolno.

background image

- Tak - odparłam. - Właśnie tak.

Nie odzywał się tak długo, że stwierdziłam, że chce uznać całą sprawę za niebyłą. Co 

by mi całkiem odpowiadało. Do pewnego stopnia. Pomijając część dotyczącą Jesse'a.

Potem jednak Paul wzruszył ramionami, mówiąc:

- W porządku, jeśli o mnie chodzi.

Wytrzeszczyłam na niego oczy, nie wierząc własnym uszom. Czyżbym w tej chwili 

uzyskała - kosztem, trzeba przyznać, ogromnego osobistego poświęcenia - odroczenie wyroku 

na Jesse'a?

Nonszalancja   Paula   przekonała   mnie,   że   się   nie   myliłam.   A   szczególnie   zaś 

odpowiedź, jakiej udzielił  Craigowi, kiedy ten ostatni chwycił  za klamkę przy jednych z 

drzwi, wołając:

- Hej, co jest za tymi drzwiami?!

- To, na co zasłużyłeś - powiedział Paul z krzywym uśmiechem.

Craig obejrzał się na niego przez ramię.

- Naprawdę? To, na co zasłużyłem?

- Pewnie - potwierdził Paul.

- Nie słuchaj go, Craig - powiedziałam. - On nie wie, co jest za tymi drzwiami. Tam 

może być nagroda za dobre uczynki. Może być jakieś inne życie. Nikt tego nie wie. Nikt 

nigdy nie wyszedł tymi drzwiami. Możesz tylko przejść w jedną stronę.

Craig przyglądał się drzwiom z namysłem.

- Inne życie, tak? - powiedział.

- Albo zbawienie wieczne - odezwał się Paul. - Albo, w zależności od tego, czy byłeś 

zły, wieczne potępienie. No, dalej. Otwórz je i przekonaj się, czy byłeś dobrym człowiekiem, 

czy nie.

Craig wzruszył ramionami, ale nie odwrócił wzroku od drzwi.

- Cóż - powiedział. - To lepsze niż tkwić tutaj. Przekażcie Neilowi, że mi przykro, że 

zachowałem się jak taki... no, wiecie. Chodzi tylko o to, że to naprawdę nie było w porządku.

Położył   rękę   na   klamce   i   nacisnął   ją   leciutko.   Drzwi   otworzyły   się   na   ułamek 

centymetra...

I Craig zniknął w błysku światła tak oślepiającego, że musiałam zakryć oczy rękami.

- No - usłyszałam głos Paula parę sekund później - teraz, kiedy mamy go z głowy...

Opuściłam ręce. Craiga nie było. Miejsce, gdzie stał, ziało pustką. Nawet mgła nie 

była wzburzona.

- Czy możemy się stąd zabrać? - Paul zadrżał lekko. - To miejsce wywołuje u mnie 

background image

gęsią skórkę.

Usiłowałam ukryć zdumienie, że Paul czuje to samo co ja. Ciekawa byłam, czy też 

miewał z tego powodu koszmary. Jakoś nie wydawało mi się.

Ale też nie sądziłam, żeby mnie miały prześladować w przyszłości.

- Dobrze - powiedziałam. - Tylko... tylko, jak my wrócimy?

-   Tak   samo   -   odparł   Paul,   zamykając   oczy   -   Po   prostu   przywołaj   w   myślach 

odpowiedni obraz.

Zamknęłam  oczy,  czując ciepły dotyk  palców  Paula na ramieniu i chłód  mgły na 

nogach...

W sekundę później upiorną ciszę zastąpiła głośna muzyka. I krzyki. I wycie syren.

Otworzyłam oczy.

Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam,  była twarz Jesse'a tuż nad moją. Wydawała się 

blada na tle czerwono - białych świateł karetki, która zatrzymała się przy tarasie. Obok Jesse'a 

byli Cee Cee i Jake.

Cee Cee odezwała się pierwsza:

- Ocknęła się! O mój Boże, Suze! Ocknęłaś się! Dobrze się czujesz?

Usiadłam   półprzytomna.   Nie   czułam   się   za   dobrze.   W   gruncie   rzeczy   czułam   się 

trochę tak, jakby ktoś mi porządnie przyłożył w głowę. Naprawdę mocno. Ścisnęłam skronie. 

Ból głowy. Pulsujący ból. Ból wywołujący mdłości.

-   Susannah.   -   Jesse   objął   mnie   ramieniem.   W   jego   głosie   brzmiał   niepokój.   - 

Susannah,  co  się  stało?  Czy  wszystko   w  porządku?   Dokąd...  dokąd  odeszłaś?   Gdzie  jest 

Craig?

-   Tam   gdzie   jego   miejsce   -   odparłam,   krzywiąc   się,   ponieważ   światła   ambulansu 

wzmogły tysiąckrotnie ból pod czaszką. - Czy Neilowi... Czy Neilowi nic się nie stało?

- Nic mu nie jest, Susannah. - Jesse wyglądał na równie rozbitego, jak ja się czułam... 

a to znaczy, że bardzo. Nie sądzę, żeby ostatnich parę minut było dla niego przyjemnych. 

Ostatecznie   straciłam   nagle   przytomność,   bez   żadnej   widocznej   przyczyny.   Dżinsy 

zamoczyły mi się od wody w basenie. Mogłam sobie tylko wyobrazić, jak wyglądały moje 

włosy. Bałam się stanąć przed lustrem.

- Susannah. - Jesse ściskał mnie serdecznym, opiekuńczym gestem. Cudowne uczucie. 

- Co się stało?

- Kto to jest Neil? - zapytała Cee Cee. Zerknęła zaniepokojona na Adama. - Och, mój 

Boże. Ona majaczy.

-   Później   ci   powiem   -   powiedziałam,   spoglądając   w   stronę   Cee   Cee.   Nieco   dalej 

background image

dostrzegłam Paula, który również siedział. W przeciwieństwie do Neila, który padł w miejscu, 

które kiedyś zajmowały szklane drzwi, był w stanie to zrobić bez pomocy sanitariusza. Ale, 

podobnie jak Neil, wypluwał z siebie mnóstwo chlorowanej wody. Nie tylko spodnie miał 

mokre. Przemókł od stóp do głów. A nos krwawił mu obficie.

-   Co   my   tutaj   mamy?   -   Obok   mnie   uklękła   sanitariuszka   i,   chwytając   mnie   za 

nadgarstek, zaczęła mierzyć puls.

- Zemdlała nagle - oznajmiła Cee Cee rzeczowo. - Nie, niczego nie piła.

- Dużo tu tego było - stwierdziła sanitariuszka. Sprawdziła moje źrenice. - Uderzyłaś 

się także w głowę?

-   Nic   o   tym   nie   wiem   -   powiedziałam,   mrużąc   oczy   w   świetle   jej   małej   latarki 

punktowej.

- Mogła to zrobić - odezwała się Cee Cee - kiedy straciła przytomność.

Sanitariuszka popatrzyła z dezaprobatą.

- Kiedy wy się, dzieciaki, tego nauczycie?  Nie wolno - mówiła surowo - mieszać 

alkoholu i łaźni.

Nie chciało mi się jej przekonywać, że nie piłam. Ani też, skoro już o tym mowa, nie 

siedziałam   w   łaźni.   Ostatecznie   byłam   całkowicie   ubrana.   Wystarczyło,   że   sanitariuszka 

pozwoliła mi odejść po upewnieniu się, że nic mi się nie stało, zalecając pić dużo wody i 

położyć się spać. Neil, jak się okazało, też wyszedł z tej przygody bez szwanku. Zobaczyłam 

go w parę minut później, jak zamawiał taksówkę przez telefon komórkowy. Podeszłam do 

niego i powiedziałam, że teraz może już bezpiecznie jeździć swoim samochodem. Tylko na 

mnie spojrzał, jakbym zwariowała.

Paul nie miał tyle szczęścia co Neil i ja. Jego nos okazał się złamany, więc zabrano go 

do szpitala. Widziałam go na chwilę, zanim go zabrano i nie sprawiał wrażenia szczęśliwego. 

Patrzył na mnie zza opatrunku, jaki mu nałożono na twarz.

- Głowa boli? - zapytał zachrypniętym głosem.

- Koszmarnie - odpowiedziałam.

- Zapomniałem cię ostrzec. Zawsze tak jest po powrocie stamtąd.

Skrzywił się. Uświadomiłam sobie, że próbuje się uśmiechnąć.

- Wrócę - powiedział, naśladując Terminatora, co wypadło smutno. Potem sanitariusze 

zabrali go do karetki.

Rozejrzałam się za Jesse'em. Nie miałam pojęcia, co mu powiem... może coś o tym, że 

nie musi się już obawiać Paula?

To   się   okazało   bez   znaczenia,   ponieważ   nigdzie   go   nie   było.   Zobaczyłam   za   to 

background image

zasapanego Brada, który zmierzał w moją stronę.

- Suze! - krzyknął. - Chodź. Jakiś idiota wezwał gliny. Musimy ukryć beczkę, zanim 

przyjadą.

Zamrugałam oczami.

- Ani mi się śni - burknęłam tylko.

- Suze. - Brad wyraźnie panikował. - Daj spokój! Oni ją skonfiskują! Albo wszystkich 

aresztują.

Rozejrzałam się i zauważyłam Cee Cee obok samochodu Adama.

- Hej, Cee - zawołałam. - Czy mogę z wami jechać i przenocować u ciebie?

- Pewnie. O ile powiesz mi wszystko o tym Jessie - zawołała Cee Cee w odpowiedzi.

-   Nie   ma   o   czym   mówić   -   stwierdziłam.   Bo   naprawdę   nie   było.   Jesse   odszedł. 

Wiedziałam doskonale dokąd.

, I nie mogłam nic na to poradzić.

background image

18

- Spójrz prawdzie w oczy, Suze - powiedziała Cee Cee, pożerając następnego dnia 

podczas święta ojca Serry swoją połowę porcji cannoli. - Mężczyźni są koszmarni.

- Ty mi to mówisz.

- Mówię poważnie. Albo ty ich pragniesz, a oni ciebie nie chcą, albo oni chcą ciebie, a 

ty ich nie chcesz...

- Witaj w moim świecie - mruknęłam ponuro.

- Och, daj spokój - powiedziała, zaskoczona moim tonem. - Nie może być aż tak źle.

Nie byłam w nastroju, żeby z nią dyskutować. Po pierwsze, dopiero niedawno, po 

około   dwunastu   godzinach,   pozbyłam   się   okropnego   bólu   głowy,   związanego   ze   zmianą 

wymiaru. Po drugie, chodziło o Jesse'a. Nie miałam ochoty rozmawiać z nią o najnowszych 

zawirowaniach w historii naszego związku.

To nie tak, że nie miałam dość kłopotów. W postaci na przykład mamy i ojczyma. Nie 

wpadli w zbyt  morderczy nastrój, kiedy po powrocie z San Francisco zastali ruinę, która 

kiedyś była ich domem... nie wspominając o wezwaniach na policję. Brad otrzymał jedynie 

dożywotni zakaz wychodzenia z domu po południu, a Jake za współudział w organizowaniu 

imprezy - nie mówiąc już o dostarczeniu alkoholu - został pozbawiony wszelkich funduszy 

przeznaczonych na zakup camaro. Pieniądze poszły na zapłacenie rozmaitych kar. Jedynie 

fakt,   że   David   spędził   bezpiecznie   noc   w   domu   Todda   powstrzymał   Andy'ego   przed 

zamordowaniem   któregoś   ze   starszych   synów.   Widać   jednak   było,   że   myśli   o   tym... 

zwłaszcza kiedy mama zobaczyła, co się stało z porcelaną.

To nie znaczy, że Andy czy mama byli specjalnie zadowoleni ze mnie - nie dlatego, 

żeby wiedzieli, iż porcelana potłukła się z mojej winy, ale dlatego że nie doniosłam na braci. 

Mogłam   wydać   Brada   i   powołać   się   na   próbę   szantażu   wobec   mojej   osoby,   ale   wtedy 

dowiedzieliby się, że Brad ma na mnie coś, co rzeczywiście jest warte szantażu.

Więc trzymałam buzię na kłódkę, szczęśliwa, że po raz pierwszy jestem prawie czysta 

w jakiejś sprawie. Cóż, jeśli nie liczyć porcelany - chociaż ku mojej radości nikt poza mną nie 

był tego świadomy. Wiedziałam jednak, że moja wina jest niezaprzeczalna. I zdawałam sobie 

sprawę, na co pójdą moje przyszłe zarobki z tytułu opieki nad dziećmi.

Jestem pewna, że rozważali areszt domowy również jako karę dla mnie. Nie mogli mi 

jednak zabronić uczestniczyć w święcie ojca Serry, gdyż jako członkini samorządu szkolnego 

zostałam wyznaczona przez siostrę Ernestynę do obsługi jednego ze stoisk.

Dzięki temu właśnie znalazłam się w towarzystwie Cee Cee przy stoisku z cannoli. 

background image

Cee   Cee,   jako   wydawca   szkolnej   gazetki,   także   musiała   się   pokazać.   Po   zajęciach 

poprzedniego wieczoru - wiecie, po bójce, podróży do innego świata, a potem całonocnych 

pogaduchach   przy   ogromnych   ilościach   popcornu   i   czekolady   -   żadna   z   nas   nie   była   w 

najlepszej   formie.   Zaskakująca   jednak   liczba   gości,   którzy   wybulili   dolca   na   cannoli, 

wydawała się nie zauważać worów pod naszymi oczami... może dlatego, że obie miałyśmy 

okulary przeciwsłoneczne.

- W porządku - powiedziała Cee Cee. To była głupota ze strony siostry Ernestyny 

powierzyć   nam   stoisko   ze   słodyczami,   ponieważ   większość   pyszności,   które   miałyśmy 

sprzedawać, trafiała do naszych żołądków. Po takiej nocy jak ostatnia czułyśmy głód cukru. - 

Paul Slater.

- Co z nim?

- Podobasz mu się.

- Chyba tak - powiedziałam.

- Tylko tyle? Chyba?

- Powiedziałam ci. Podoba mi się kto inny.

- Zgadza się - powiedziała Cee Cee. - Jesse.

- Zgadza się. Jesse.

- Któremu ty się nie podobasz?

- No... tak.

Siedziałyśmy   w   milczeniu   przez   jakąś   minutę.   Wokół   nas   rozbrzmiewała   muzyka 

mariachi.   Dalej   przy   fontannie   dzieciaki   próbowały   rozbić   piñatas.   Posąg   Junipero   Serry 

ozdobiono kwiatami. Obok stoiska z taco znajdowało się stoisko z wędlinami i papryką. W 

społeczności przykościelnej było tylu Włochów co Latynosów.

Cee Cee, patrząc na mnie zza ciemnych szkieł okularów, odezwała się nagle:

- Jesse jest duchem, prawda?

Zakrztusiłam się cannoli, które właśnie przełykałam.

- C - co? - zapytałam, dusząc się.

- Jest duchem - powiedziała Cee Cee. - Daruj sobie zaprzeczenia. Byłam tam zeszłej 

nocy, Suze. Widziałam... cóż, widziałam rzeczy, które nie dadzą się wytłumaczyć w żaden 

inny sposób. Mówiłaś do niego, choć nikogo tam nie było. A poza tym, ktoś trzymał głowę 

Paula pod wodą.

Czując, że czerwienię się jak burak, stwierdziłam:

- Zwariowałaś.

- Nie - odparła Cee Cee. - Nie zwariowałam. Wolałabym, żeby tak było. Wiesz, że 

background image

nienawidzę  takich  rzeczy.  Rzeczy,  których  nie   da  się  wyjaśnić   naukowo.  I  te  głupole  w 

telewizji, które twierdzą, że są w stanie rozmawiać z umarłymi.  Ale... - Podszedł do nas 

turysta, pijany od jaskrawego słońca, świeżego powietrza i słabiutkiego piwa, serwowanego 

przy stoisku niemieckim. Położył dolara. Cee Cee wręczyła mu cannoli. Poprosił o serwetkę. 

Stwierdziłyśmy, że pojemnik z serwetkami jest pusty. Cee Cee przeprosiła. Turysta roześmiał 

się dobrodusznie, wziął cannoli i odszedł.

- Ale co? - zapytałam nerwowo.

- Ale jeśli o ciebie chodzi, to chcę wierzyć.  Któregoś dnia - dodała, biorąc pusty 

pojemnik na serwetki - wyjaśnisz mi to wszystko.

-   Cee   Cee   -   powiedziałam,   czując,   jak   serce   znowu   zaczyna   mi   bić   normalnym 

rytmem. - Wierz mi. Lepiej, żebyś nie wiedziała.

- Nie. - Cee Cee pokręciła głową. - Nie lepiej. Nie znoszę nie wiedzieć. - Potrząsnęła 

pojemnikiem. - Pójdę po nowy zapas. Poczekasz minutkę?

Skinęłam głową i Cee Cee odeszła. Nie wiem, czy zdawała sobie sprawę, jak byłam 

wstrząśnięta. Siedziałam, zastanawiając się, co powinnam zrobić. Moją tajemnicę znała tylko 

jedna żyjąca osoba - poza ojcem Dominikiem i Paulem, rzecz jasna - a nawet ona, Gina, moja 

najlepsza przyjaciółka z Brooklynu, nie wiedziała wszystkiego. Nigdy nikomu więcej o tym 

nie mówiłam, bo... cóż, bo kto by mi uwierzył?

Ale Cee Cee uwierzyła. Cee Cee sama to odkryła i przyjęła do wiadomości. Może, 

pomyślałam. Może to nie takie zwariowane, jak mi się zawsze wydawało.

Trzęsłam się, mimo że było ponad dwadzieścia stopni i pełne słońce. Tak głęboko 

pochłonęły mnie własne myśli, że nie usłyszałam głosu wołającego mnie z drugiego końca 

stoiska, dopóki nie wymówiono mojego imienia - czy też imienia podobnego do mojego - trzy 

razy.

Podniosłam   głowę   i   zobaczyłam   uśmiechającego   się   młodego   człowieka   w 

jasnoniebieskim uniformie.

- Susan, zgadza się? - powiedział.

Przeniosłam wzrok na twarz starego człowieka na wózku. Dziadek Paula Slatera z 

opiekunem. Podniosłam się z miejsca.

- Hm - mruknęłam. - Cześć. - Powiedzieć, że czułam się zmieszana byłoby poważnym 

niedomówieniem. - Co tutaj... Co tu robicie? Myślałam... Myślałam...

-   Myślałaś,   że   jest   uwiązany   w   domu?   -   zapytał   pielęgniarz   z   uśmiechem.   - 

Niezupełnie. Nie, pan Slater lubi wychodzić. Nieprawdaż, panie Slater? W gruncie rzeczy 

nalegał,  żeby tu dzisiaj  przyjść.  Nie sądziłem,  żeby to było  właściwe, biorąc pod uwagę 

background image

przygody jego wnuczka zeszłej nocy, ale Paul jest w domu, szybko wraca do siebie, a pan S. 

był niewzruszony Nieprawdaż, panie S.?

Dziadek Paula zrobił coś, co mnie zaskoczyło. Spojrzał na pielęgniarza i powiedział 

całkowicie przytomnym głosem:

- Idź i przynieś mi piwo. Pielęgniarz zmarszczył brwi.

- Ależ panie S. - powiedział. - Wie pan, że lekarz mówi... - Zrób to - powiedział Slater.

Pielęgniarz rzucił mi rozbawione spojrzenie, jakby mówiące „No, co mam robić?” i 

poszedł w stronę stoiska z piwem, zostawiając mnie samą z dziadkiem Paula.

Przyglądałam mu się ciekawie. Ostatnim razem, kiedy go widziałam, ślina ciekła mu 

po brodzie. Teraz nic nie spływało mu po brodzie. Jego niebieskie oczy były zamglone, to 

prawda. Miałam jednak wrażenie, że widzą o wiele więcej niż powtórki starych seriali.

Moje przypuszczenia potwierdziły się, kiedy powiedział:

- Posłuchaj mnie. Nie mamy dużo czasu. Miałem nadzieję, że tu będziesz.

Mówił szybko i po cichu. Musiałam się nawet nachylić nad porcjami cannoli, żeby go 

słyszeć. Mimo że głos miał cichy, każde słowo brzmiało krystalicznie czysto.

- Jesteś jedną z nich - powiedział. - Zmienniczką. Wierz mi, wiem, co mówię. Ja też 

do nich należę.

Zamrugałam oczami.

- Pan... jest?

- Tak - odparł. - A nazywam się Slaski, nie Slater. Mój głupi syn zmienił nazwisko. 

Nie chciał, żeby ludzie wiedzieli, że jest spokrewniony ze starym dziwakiem, który bajdurzy 

o wędrówkach do świata umarłych.

Gapiłam się na niego z rozdziawionymi ustami. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Co 

mogłam powiedzieć? Byłam bardziej zaskoczona niż po wyznaniu Cee Cee.

- Wiem, co ci mówił mój wnuczek - ciągnął pan Slater, doktor Slaski. - Nie słuchaj go. 

On to wszystko źle zrozumiał. Pewnie, posiadasz tę zdolność. Ale to cię zabije. Może nie od 

razu, ale po jakimś czasie. - Patrzył na mnie oczami tkwiącymi w szarej, pokrytej brązowymi 

plamami, pomarszczonej masce. - Wiem, o czym mówię. Tak samo jak mój niemądry wnuk, 

myślałem, że jestem jak Bóg. Nie, myślałem, że jestem Bogiem.

Zamrugałam oczami.

- Ale...

Dziadek Paula zauważył zbliżającego się pielęgniarza i szybko zapadł w swój zwykły 

stan półśpiączki, milknąc na dobre.

-   Proszę   bardzo,   panie   Slater   -   powiedział   pielęgniarz,   przystawiając   plastykowy 

background image

kubek do ust starca. - Przyjemne, chłodne piwo.

Ku   mojemu   zdumieniu   doktor   Slaski   pozwolił,   aby   piwo   spłynęło   z   jego   ust   po 

brodzie, plamiąc koszulę.

- Ojej - powiedział opiekun. - Przykro mi. Cóż, lepiej będzie, jak się umyjemy.  - 

Mrugnął do mnie okiem. - Miło było cię spotkać, Susan. Do zobaczenia.

Poprowadził wózek doktora Slaskiego dalej, w stronę strzelnicy.

Jeśli   chodzi  o  mnie,  na   tym  się  skończyło.   Musiałam   odejść.  Nie   mogłam   znieść 

siedzenia przy stoisku z cannoli ani minuty dłużej. Nie miałam pojęcia, gdzie się podziała Cee 

Cee,   ale   uznałam,   że   będzie   musiała   sobie   poradzić   sama   ze   sprzedażą   słodyczy. 

Potrzebowałam chwili spokoju.

Wymknęłam się z budki i przepchnęłam przez tłum zalegający dziedziniec, wypadając 

następnie przez pierwsze otwarte drzwi, jakie napotkałam.

Znalazłam się na cmentarzu misji. Nie zawróciłam z drogi. Cmentarze nie przerażają 

mnie.   To   znaczy,   choć   to   może   się   wydawać   dziwne,   duchy   rzadko   włóczą   się   po 

cmentarzach. W pobliżu swoich grobów. Dążą raczej do miejsc, w których przebywały za 

życia. Dla pośrednika cmentarze mogą stanowić miejsce wypoczynku.

Albo dla zmiennika. Czy też dla kogoś tam innego, kim jestem według Paula Slatera.

Paula Slatera, który jak zaczynałam sobie uświadamiać, nie był jedynie skłonnym do 

manipulacji   jedenastoklasistą,   któremu   przypadkiem   wpadłam   w   oko.   Nie,   zdaniem   jego 

własnego dziadka, Paul Slater był... cóż, diabłem.

A ja właśnie sprzedałam mu swoją duszę.

To nie było coś, nad czym mogłam łatwo przejść do porządku. Potrzebowałam czasu 

do namysłu, żeby się zastanowić, co dalej robić.

Weszłam   na   chłodne,   ocienione   cmentarzysko   i   ruszyłam   wąską   ścieżką,   którą 

zdążyłam już dobrze poznać. Wiele razy nią chodziłam. Tak naprawdę czasami, kiedy brałam 

przepustkę   na   korytarz   pod   pretekstem,   że   muszę   się   udać   do   toalety   podczas   lekcji, 

przychodziłam właśnie tutaj, na cmentarz, tą ścieżką. Ponieważ na jej końcu znajdowało się 

coś dla mnie niezwykle ważnego. Coś, co szczególnie mnie obchodziło.

Tym razem, kiedy dotarłam na koniec wąskiej, kamienistej dróżki, stwierdziłam, że 

nie jestem sama. Jesse stał przy grobie, patrząc na kamień nagrobny.

Słowa, które czytał, znałam na pamięć, ponieważ to ja byłam tą osobą, która wraz z 

ojcem Dominikiem nadzorowała ich wykuwanie.

TUTAJ   SPOCZYWA   HEKTOR   JESSE   DE   SILVA,   1830   -   1850,   UKOCHANY 

BRAT, SYN I PRZYJACIEL

background image

Jesse podniósł głowę, kiedy stanęłam obok niego. Bez słowa wyciągnął rękę ponad 

kamieniem. Wsunęłam w nią swoją dłoń.

-   Przykro   mi   z   powodu   tego   wszystkiego   -   powiedział,   patrząc   ciemnymi, 

nieprzeniknionymi, jak zwykle, oczami.

Wzruszyłam ramionami, nie odrywając wzroku od ziemi otaczającej grób, czarnej jak 

jego oczy.

- Chyba rozumiem. - Mimo że nie rozumiałam. - To znaczy, nie możesz nic na to 

poradzić, że... cóż, że nie czujesz do mnie tego samego, co ja do ciebie.

Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby to powiedzieć. W chwili kiedy te słowa wydobyły 

się z moich ust, zapragnęłam, żeby grób pod nami otworzył się i mnie pochłonął.

Można więc sobie wyobrazić moje zdumienie, kiedy Jesse, głosem zmienionym przez 

skrywane emocje, zapytał:

- Czy tak właśnie myślisz? Że ja chciałem odejść?

-   A   nie   chciałeś?   -   Wpatrywałam   się   w   niego,   kompletnie   ogłupiała.   Bardzo   się 

starałam zachować dystans, ostatecznie zdeptano moją dumę. A jednak moje serce, które, 

mogłabym  przysiąc, skurczyło się i pękło jakieś dwa dni temu, nagle ożyło znowu, choć 

bardzo mi zależało, by pozostało niewzruszone.

- Jak mogłem zostać? Po tym, co zaszło między nami, Susannah, jak mogłem zostać?

Zupełnie nie wiedziałam, o czym on mówi.

- Co zaszło między nami? Co masz na myśli?

- Ten pocałunek.

Puścił moją rękę tak gwałtownie, że aż się zatoczyłam.

Nie przejęłam się tym, nie przejęłam się tym wcale, bo zaczęło do mnie docierać, że 

dzieje się coś cudownego. Coś wspaniałego. To wrażenie wzmocniło się jeszcze, kiedy Jesse 

podniósł rękę do góry, żeby przeczesać włosy palcami, i zobaczyłam, jak drżą. To znaczy 

jego palce. Dlaczego tak drżały?

- Jak mogłem zostać? - mówił Jesse. - Ojciec Dominik miał rację. Musisz być z kimś, 

kogo twoja rodzina i przyjaciele będą w stanie zobaczyć. Z kimś, kto się z tobą zestarzeje. 

Musisz być z kimś żywym.

Nagle   wszystko   zaczęło   nabierać   sensu.   Tygodnie   niezręcznego   milczenia.   Jego 

dystans do mnie. To nie wynikało z tego, że mnie nie kochał. To wcale nie wynikało z tego, 

że mnie nie kochał.

Pokręciłam   głową.   Krew,   która   jak   zaczynałam   już   podejrzewać,   zamarzła   mi   w 

żyłach,  nagle jakby znowu zaczęła  krążyć.  Miałam nadzieję, że nie popełniam  kolejnego 

background image

błędu. Miałam nadzieję, że to nie sen, z którego wkrótce się obudzę.

-   Jesse   -   powiedziałam,   oszołomiona   ze   szczęścia.   -   To   wszystko   nic   mnie   nie 

obchodzi. Ten pocałunek... ten pocałunek to była najlepsza rzecz, jaka mi się zdarzyła w 

życiu.

Stwierdzałam po prostu fakt. To wszystko. Fakt, który jak sądziłam, był mu znany.

Chyba   jednak   go   zaskoczyłam,   ponieważ   przyciągnął   mnie   do   siebie   w   następnej 

chwili i zaczął całować.

To było tak, jakby świat, który przez ostatnich parę tygodni zleciał z własnej osi, nagle 

wrócił do normy. Jesse trzymał mnie w ramionach i wszystko było w porządku. Bardziej niż 

w porządku. Doskonale. Ponieważ on mnie kochał.

I owszem, może to znaczyło, że musiał się wyprowadzić... i owszem, była ta sprawa z 

Paulem. Nadal nie bardzo wiedziałam, co z tym począć.

Ale jakie to miało znaczenie? Kochał mnie!

I tym razem nikt nie przerwał naszych pocałunków.