background image

Meldunek pod publikę 
Nasz Dziennik, 2011-03-17 

W wojsku nie ma zwyczaju sporządzania notatek, i 
to w dodatku po ponad dwóch latach od 
wydarzenia. Po locie pilot składa meldunek, a taki 
dokument nie powinien znaleźć się w obiegu innym 
niż wojskowy. Jak ustalił "Nasz Dziennik", taki 
meldunek złożył kpt. Grzegorz Pietruczuk w 2008 
roku, ale na pewno dziennikarz "Gazety 
Wyborczej" nie mógł go - wbrew publicznym 
zapewnieniom - znaleźć w aktach postępowania 

prokuratorskiego prowadzonego w związku z incydentem. Dlaczego? Bo go tam nie ma. 
 
W odgrzanym na łamach "Gazety Wyborczej" materiale o incydencie gruzińskim z 2008 roku 
Wojciech Czuchnowski, powołując się na meldunek kpt. Grzegorza Pietruczuka z tamtego 
okresu, ujawnił szeroką relację pilota na temat wydarzeń z 12 sierpnia 2008 roku. Jak się 
okazało, źródłem informacji do materiału "GW" była notatka wykonana w tym roku na 
polecenie gen. Artura Kołosowskiego, dyrektora Departamentu Kadr MON. Czuchnowski 
tłumaczył później, że otrzymał dokument bez daty i że był on tożsamy z tym, co Pietruczuk 
zamieścił w meldunku z 2008 roku. Jak zaznaczył autor tekstu, z meldunkiem zapoznał się 
podczas lektury akt umorzonego postępowania Wojskowej Prokuratury Okręgowej w 
Warszawie w sprawie incydentu. "Nasz Dziennik" dotarł do tych dokumentów, ale w aktach 
prokuratorskich nie ma meldunku kpt. Pietruczuka. Taki dokument trafił do rąk szefa MON i 
dowódcy Sił Powietrznych. Skąd pozyskał go Czuchnowski i dlaczego w rozmowie z 
dziennikarzem Telewizji Trwam minął się z prawdą? 
Owszem, w aktach sprawy znajduje się relacja kpt. Pietruczuka, ale jest to efekt tzw. 
prokuratorskiego rozpytania z 5 września 2008 roku. Jak się dowiadujemy, pilot rzeczywiście 
otrzymał polecenie od prezydenta RP, by lądować w Tbilisi. Taki wariant lotu sygnalizował 
jeszcze przed wylotem z Warszawy płk Krzysztof Olszowiec, szef ochrony prezydenta RP. 
Ale w formie niezobowiązującej. Jak informował, prezydent RP planował lot do Ganji i 
stamtąd podróż pojazdem opancerzonym do Tbilisi, ale nie wykluczał też lotu do Tbilisi. 
Postawa Lecha Kaczyńskiego co do zmiany trasy przelotu była spowodowana 
podpowiedziami ambasadora Gruzji w Warszawie, który był na pokładzie samolotu i 
sugerował, że lądowanie w Tbilisi jest możliwe, a wszelkie zgody na taki przelot jest w stanie 
załatwić "na telefon". Tak się jednak nie stało. W Simferopolu pilot po analizie możliwości 
wykonania lotu do Tbilisi uznał, że jest to zbyt niebezpieczne, ponieważ w przestrzeni 
powietrznej Gruzji operują rosyjskie myśliwce, nie ma też danych o stanie infrastruktury 
lotniskowej ani zgody dyplomatycznej na przelot, a tupolew nie posiada nawet urządzeń w 
systemie rozpoznania swój - obcy. Podobne zdanie wyraził płk Krzysztof Olszowiec, który 
nie był w stanie zagwarantować VIP-om bezpieczeństwa w przypadku zmiany trasy lotu. W 
rozmowie z Pietruczukiem Olszowiec zapewnił, że będzie starał się nakłonić prezydenta do 
zaniechania pomysłu z lądowaniem w Tbilisi. Stanowisko załogi poparł ówczesny szef 
specpułku płk Tomasz Pietrzak, z którym osobiście kontaktował się Lech Kaczyński. Kapitan 
Pietruczuk rozmawiał też z gen. Krzysztofem Załęskim, zastępcą dowódcy Sił Powietrznych, 
zapoznał go z aktualną sytuacją i poinformował o podjętej decyzji. Po rozmowie z pilotem 
gen. Załęski "nieco stonował swoje wypowiedzi" - czytamy w rozpytaniu Pietruczuka. 
Finalnie o wykonaniu lotu zgodnie z planem poinformował pilotów płk Olszowiec, 
przekazując, że Lech Kaczyński polecił wykonać lot do Ganji. Dzień później płk Tomasz 
Pietrzak, ówczesny szef 36. SPLT, dzwonił do Pietruczuka z informacją o pozyskaniu zgody 

background image

dyplomatycznej na przelot z Ganji do Tbilisi, skąd prezydencka delegacja wróciła do 
Warszawy.  
Jak tłumaczył prokuratorowi ppłk. Kazimierzowi Haładajowi adiutant Lecha Kaczyńskiego 
płk Krzysztof Olszowiec, "w samolocie ścierały się różne opcje polityczne. Jedni byli za 
lądowaniem w Ganji, inni w Tbilisi". Za tym ostatnim lobbował obecny na pokładzie 
ambasador Gruzji w Polsce. W pewnym momencie minister Maciej Łopiński, szef 
prezydenckiego gabinetu, uznał, że "trzeba to w końcu przerwać i jest polecenie lotu do 
Ganji". Według relacji Olszowca, który o całym zajściu rozmawiał jeszcze z Lechem 
Kaczyńskim po powrocie do kraju, prezydent nie miał pretensji do pilota, "mówił nawet, że 
dobrze się stało, że polecieli do Ganji".  
Z analizy akt sprawy zgromadzonych w Wojskowej Prokuraturze Okręgowej w Warszawie, 
która prowadziła postępowanie sprawdzające, wynika też, że inaczej trzeba interpretować 
przywoływany przez "GW" rozkaz gen. Krzysztofa Załęskiego, który polecił wykonanie lotu 
z Ganji do Tbilisi, gdy w chwili opisywanego incydentu samolot znajdował się w 
Simferopolu. Polecenie wydane 12 sierpnia 2008 r. zainicjowało proces późniejszego 
przebazowania Tu-154M na lotnisko w Tbilisi (właśnie z Ganji), by umożliwić polskiej 
delegacji powrót drogą powietrzną. Jak czytamy w aktach, decyzja załogi o rezygnacji z lotu 
z delegacją do Tbilisi okazała się słuszna, bo podstawiany samolot nie mógł korzystać z 
pomocy uszkodzonego na lotnisku w Tbilisi radaru. Pietruczuk lądował w sytuacji, gdy 
urządzenia lotniskowe tam nie działały. W aktach nie ma też śladu gróźb Lecha Kaczyńskiego 
wobec pilota Pietruczuka, które znalazły się w notatce zamówionej w tym roku przez MON. 
 
Po co notatka po dwóch latach? 
Okolicznościami powstawania meldunku, notatki "na zamówienie" i jej wydostaniem się do 
mediów w oryginalnej formie zdziwieni są wojskowi. - W czasie całej swojej kariery 
wojskowej nigdy nie spotkałem się z taką sytuacją, by zwierzchnik nakazywał żołnierzowi 
sporządzanie notatek z wydarzeń sprzed ponad dwóch lat. To dziwna sprawa i zdaje się, że 
robiona "pod publikę". Przecież żadne papiery sporządzone przez żołnierza na polecenie 
dowódcy nie powinny wychodzić poza wojsko. Tu zostały one natychmiast przekazane 
dziennikarzom - ocenił w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" doświadczony pilot wojskowy 
w służbie czynnej w stopniu majora. Jak dodał, dziwi fakt, że kiedy po incydencie gruzińskim 
sprawa badana była przez prokuraturę, to w czasie tego postępowania nie pojawiły się 
szczegóły, które po ponad dwóch latach zostały dokładnie opisane - jak wynika z tłumaczeń 
MON - w związku z zainteresowaniem się sprawą dziennikarzy. - Nie przemawia do mnie 
takie tłumaczenie. Jestem przekonany, że kpt. Grzegorz Pietruczuk nie napisałby takiej 
notatki, gdyby domagały się jej media. Sądzę też, że on sam nie spodziewał się, iż jego relacja 
zostanie wprost przekazana dziennikarzom, a nie w formie komunikatu dowództwa czy 
rzecznika prasowego - dodał. Jak zauważył, już samo polecenie napisania notatki jest dziwne, 
gdyż żołnierz po wykonanym locie sporządza meldunek (tak stało się w 2008 roku) i nie robi 
się dodatkowych notatek. 
Jak ocenił, w 2008 roku z Dowództwa Sił Powietrznych może i padła sugestia, by piloci 
zamienili się miejscami, ale załoga nie chciała tego uczynić i postanowiła wykonać zadanie 
tak, jak zostało ono postawione. - To, co w kwitach było zapisane, było w tym momencie dla 
nich ważne. W tamtych warunkach nie było takiej możliwości, by załoga poddała się 
naciskom z zewnątrz - zaznacza nasz rozmówca. Ponadto piloci nie zamieniają się miejscami, 
bo tego rodzaju roszady są dozwolone jedynie w wyjątkowych sytuacjach. - Oczywiście bywa 
tak, że drugi pilot może przejąć obowiązki dowódcy, ale tylko w wyjątkowych sytuacjach. W 
normalnych warunkach tego rodzaju zamian się nie wykonuje - dodał. Jak ocenił, sugestie 
DSP, by wykonać polecenie prezydenta RP, można odbierać jedynie jako próbę uniknięcia 
konfliktu i wyjścia z twarzą z trudnej sytuacji.  

background image

Jak przyznał pilot, naciski na wojskowe załogi samolotów nie są czymś wyjątkowym i lotnicy 
potrafią sobie radzić w takich sytuacjach. - W kontaktach z dysponentami samolotów piloci 
na co dzień spotykają się z różnego rodzaju naciskami. Nieraz próbuje się np. lot przyspieszyć 
i załoga nie może w pełni wypocząć albo zabrać do samolotu "coś więcej". Ci ludzie często 
nie są świadomi pewnych niuansów lotniczych, ale dowódca samolotu potrafi im pokazać, że 
są w błędzie. Oczywiście w takich sytuacjach wiele zależy od asertywności i doświadczenia 
załogi. Zawsze jednak za bezpieczeństwo lotu odpowiada dowódca statku powietrznego i 
jeżeli dochodzi do wymiany zdań w tym temacie, to on zawsze ma rację - podkreślił. 
 
  

Marcin Austyn