05 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara cz 


Andrzej Pilipiuk

Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara.

Prolog

Jekatierinburg 17 lipca 1918r.

Zaskrzypiała furtka w czterometrowej wysokości drewnianym płocie. Wartownik rzucił spojrzeniem na twarz wchodzącego i cofnął się w cień. Jakub Jurowski wszedł na dziedziniec „domu specjalnego przeznaczenia”. Pozornie od zeszłej nocy, kiedy banda czekistów pod jego osobistym kierownictwem zamordowała w suterenie cara i jego rodzinę, nic się nie zmieniło. Nadal pod oknami stali wartownicy, pod brezentem na balkoniku drzemał karabin maszynowy Maxim. Po korytarzach snuli się czekiści. W kuchni smażono placki. W piwnicy zdzierano ze ściany przesiąknięte krwią, podziurawione kulami tynki. Wszędzie było pełno ludzi. Jednak dom wydawał się dziwnie pusty. Stał milczący, groźny, obcy.

Morderca wszedł przez skrzypiące drzwi i przeszedłszy korytarzyk wkroczył do magazynu, gdzie kilku najbardziej zaufanych czekistów pod kierownictwem Biełobrodowa przeszukiwało bagaże pomordowanych. Kufry ozdobione carskimi koronami i monogramami wykutymi z pozłacanego brązu stały wybebeszone. Kosztowne jedwabne suknie balowe walały się na pokrytej błotem podłodze. Carskie albumy z fotografiami, oprawione w czerwony safian rzucono w kąt. Chciwe ręce obmacywały starannie każdą sztukę bielizny. Przed Biełobrodowem na kulawym stoliku leżał spory połyskujący stosik znalezionej biżuterii. Przewodniczący Centralnego Komitetu Wykonawczego (WiCK) porównywał znalezione precjoza ze spisem wynotowanym starannym kaligraficznym charakterem pisma na kilkunastu kartkach.

-Witajcie towarzyszu - powiedział Jurowski.

Biełobrodow uprzejmie kiwnął mu głową, ale nie przerwał lektury. Jurowski wyciągnął zza pazuchy spory płócienny woreczek i rzucił go obojętnie na stół. Brylanty zaśpiewały jak kryształowe dzwonki. Brwi Biełobrodowa uniosły się pytająco.

-Podczas likwidacji zwłok znaleźliśmy zaszyte w gorsetach klejnoty - wyjaśnił morderca. - Sporo się tego uzbierało. Głównie brylanty. Będzie tego pewnie ze ćwierć puda.

-Cztery kilogramy - mruknął przewodniczący sprawdzając coś na kartce.

Brwi jego zmarszczyły się gdy wysypał woreczek i przeorał pożółkłymi od nikotyny palcami połyskującą kupkę.

-Czegoś brakuje? - zaniepokoił się Jurowski.

-Taa... - mruknął. - Według spisu wykonanego przez naszych towarzyszy w Tobolsku car miał przy sobie szablę paradną. Nie możemy jej odnaleźć - machnął dłonią w stronę rozbebeszonych bagaży. - A carowa miała Rubinową Tiarę.

-Słynną Rubinową Tiarę? - zdumiał się Jurowski. - Myślałem, że została razem z klejnotami koronnymi w Piotrogrodzie.

-Nie. Towarzysz Jakowlew widział ją w Tobolsku - wyjaśnił . Rubinowa Tiara... niedobrze.

-Może się jeszcze znajdzie - carobójca wskazał stos nierozpakowanych jeszcze walizek.

-Tam są tylko książki. No nie ważne. Jest depesza ze Smolnego. Macie zawieść wszystkie odzyskane kosztowności do Moskwy.

-Sporo tego - zaniepokoił się Jurowski.

-Dostaniecie ochronę i pociąg pancerny. Umiemy zadbać o bezpieczeństwo najlepszych synów narodu.

Na twarz mordercy wypłynął zimny rybi uśmiech gdy gładko przełykał komplement.

-A co z Tiarą? - zapytał. - Przecież nie zapadła się pod ziemię.

-Car musiał ją gdzieś ukryć. Prawdopodobnie jeszcze w Tobolsku. Ale my ją znajdziemy. Nawet jeśli będziemy musieli rozebrać to miasto belka po belce.

-Trzeba jak najszybciej powiadomić tamtejszych towarzyszy. Aresztować wszystkich członków świty i służbę.

Przewodniczący skrzywił wargi w ponurym uśmiechu.

-Nasi towarzysze będą z pewnością w stanie przekonać ich do szczerych wyznań.

-Należy aresztować Biskupa Hermogena. Wygląda mi na głównego podejrzanego.

-At, - Biełobrodow machnął ręka. - Pośpieszyli się chłopcy. Został powieszony. Ale to nic.

-Za wcześnie. Za wcześnie. Czy jeszcze czegoś brakuje?

Na twarz Biełobrodowa wypłynął ponury cień.

-Tak. Nie mamy nieukończonej korony.

Teraz pobladł morderca.

-Przecież ona powinna zostać w sejfach firmy Faberge!

-Ale widocznie nie została. Dostałem depesze z Piotrogrodu, żeby ją odnaleźć. Nie ma jej tutaj. A przecież to nie szpilka.

-No to Lenin da nam popalić.

-Znaleźliśmy całą masę nadprogramowych rzeczy. Kilka broszek z brylantami, ordery... Towarzysza Lenina jakoś udobruchamy. Zresztą nic straconego. Odnajdziemy wszystko. Powoli, stopniowo... nam się nigdzie nie spieszy.

-Jak wygląda sytuacja w mieście?

-Maszeruje na nas admirał Kołczak na czele całej armii. Będą tu najpóźniej za 36 godzin. Dlatego towarzyszu, sprawa naszego wyjazdu staje się paląca. Czerwona Gwardia prawdopodobnie nie utrzyma miasta. Wybiją ich do nogi. Ważne żebyśmy mieli czas odskoczyć bezpiecznie na tyły.

Morderca kiwnął głowa.

-Co z ludźmi z mojego oddziału?

-Znają miejsce ukrycia ciał?

-Tylko niektórzy. Nie wszyscy.

-Wybierz pięciu najwierniejszych. Resztę zlikwiduj. Nie mogą wpaść w ręce białych.

-A ludzie Jermakowa? Byli obecni przy...

-Pod ścianę.

-Właściwie to oni zaprowadzili władzę radziecką na Uralu...

Biełobrodow uśmiechnął się z politowaniem.

-Nie czas na sentymenty towarzyszu. Gdy płonie dom ratuje się to co najcenniejsze.

Jego pożółkłe od nikotyny palce zacisnęły się na filigranowej broszce i zmiażdżyły ją bez trudu. Jurowski skinął głową.

ROZDZIAŁ I

Tajemniczy gość * Tekturowa Teczka * Co kryją kserokopie * Syn wroga * Zaskakująca propozycja * Historia Rubinowej Tiary

-Złota polska jesień - ziewnął pan Tomasz przeciągając się na fotelu stojącym obok otwartego okna. Gołębie na parapecie apatycznie dojadały resztkę moich kanapek.

Oderwałem się od komputera. Wiatr znad Ogrodu Saskiego niósł zapach opadających liści i wilgotnej nagrzanej słońcem ziemi.

-Faktycznie - powiedziałem. - Złota polska jesień.

-Wiesz co - zaproponował pan Tomasz. - Wyłącz w diabły tę maszynę i chodźmy na wagary. Połazimy sobie wśród drzew, obejrzymy pomnik Nieznanego Żołnierza, donosili z biura Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, że coś się tam sypie, a potem posiedzimy na ławce w parku i popatrzymy na kaczki. Albo chodźmy na kawę.

-Płacą nam za to żebyśmy pracowali - zwróciłem delikatnie uwagę. - Niby czas pracy mamy nienormowany, ale...

-Odpracujemy to w jakiś deszczowy dzień - zaproponował pan Tomasz. - Idzie zima, trzeba trochę pocieszyć się słońcem. Niepokoi mnie twój brak wrażliwości na uroki przyrody...

W tym momencie zadzwonił telefon.

-Halo? - szef leniwie podniósł słuchawkę. - Gość do mnie? Proszę wpuścić.

Odłożył ją na widełki.

-Co się stało? - zapytałem zamykając zbiór.

-Idzie do nas jakiś młodzieniec - Pan Samochodzik przeciągnął się ponownie. - Pewnie Jacek.

-O tej porze powinien być w szkole. Poza tym mieszka w Łodzi - zauważyłem z przekąsem.

Szef poskrobał się z frasunkiem po głowie.

-Widocznie też poszedł na wagary. A może ma dziś dzień wolny? Ale co robi tutaj? Ciągle jest obrażony o to że nakablowałem o tych ich wyczynach na Araracie.

-Przecież sypnął się pan szefie zupełnie niechcący - zauważyłem.

Otworzyłem kolejny plik. W tym momencie rozległo się ciche pukanie do drzwi.

-Proszę - powiedział pan Tomasz siadając prosto.

W drzwiach stanął krótko obcięty ciemnowłosy młodzieniec lat około siedemnastu. Zaskoczył mnie kształt jego twarzy. Była niemal doskonale symetryczna, wpisana w miękki owal. Jego rysy były zdumiewająco regularne. Takie twarze mają arystokraci, których przodkowie nosili swoje tytuły, gdy na ziemiach Polski oddawano jeszcze cześć Światowidowi. Wyglądał na francuza.

-Można? - zagadnął.

Nie był Francuzem. Mówił po polsku z dziwnym śpiewnym akcentem, pomyślałem, w pierwszej chwili, że pochodzi z kresów, ale jego akcent nie był czysty. Brzmiał jakby się go wyuczył razem z językiem.

-Proszę, proszę - Pan Samochodzik wykonał zachęcający gest.

-Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? - śpiewny akcent ciągle wibrował w jego głosie.

-Ależ skądże - zapewniłem go. - W czym możemy pomóc?

Uśmiechnął się lekko.

-Jestem Michaił Derekowicz Tomatow - przedstawił się.

Po twarzy szefa przebiegł skurcz. Oczy gościa drgnęły leciutko. Zauważył to.

-Czym możemy służyć? - głos Pana Samochodzika zadrżał lekko, jakby od powstrzymywanej furii.

Gość z przewieszonej przez ramię torby wydobył szarą tekturową teczkę z ogniście zielonymi wstążkami służącymi do jej zawiązania. Położył ją ostrożnie na rogu biurka.

-Proszę się z tym zapoznać - powiedział.

-Odpowiedź brzmi nie - cicho odezwał się szef. - Nie wiem jeszcze jakie propozycje przywozisz, ale moje odpowiedź brzmi nie.

-Samo rozwiązanie tych sznurkiw, - ze zdenerwowania pomylił końcówkę, - nic nie zaszkodzi. Poczekam na korytarzu.

-Opowiedź będzie brzmiała nie - zapowiedział szef.

Michaił nie przejął się tym specjalnie. Uśmiechnął się jeszcze raz i wyszedł. Drzwi zamknęły się z lekkim stukiem. pan Tomasz przeciągnął się aż zaskrzypiało mu w stawach, po czym przysunął sobie teczkę i rozwiązał wstążki. Z wnętrza teczki wydobył plik kartek odbitych na ksero. Założył na nos okulary i obojętnie rzucił okiem na pierwszą z nich.

-Rany Boskie! - krzyknął podrywając się z miejsca. - Łap go!

Wypadliśmy na korytarz. Michaił nie zdążył daleko uciec. Zresztą nie miał takiego zamiaru. Siedział na ławce pod oknem i przeżuwając coś czytał rosyjską gazetę. Na nasz widok uniósł pytająco głowę. Szef zaczerwienił się i pociągnął mnie z powrotem do gabinetu.

-Co to jest? - zaciekawiłem się wskazując na leżące na biurku kartki

-Elementarz Polsko - Łaciński wydany w Krakowie w 1550 roku! Jedyny egzemplarz o którym wiadomo spalili hitlerowcy wraz z pięćdziesięcioma tysiącami starodruków Biblioteki Narodowej... Był jeszcze jeden, ale ostatni raz słyszano o nim pod koniec ubiegłego wieku. W bibliotece Uniwersytetu Jagielońskiego mają stronę tytułową wypreparowaną z okładki jakiejś starej książki.

-A pozostałe? - zapytałem.

Przez chwilę kartkował plik kserokopii. Potem usiadł ciężko na fotelu i zagapił się w ścianę.

-Z grubsza podobnej klasy dzieła. Nie wszystkie tytuły są mi znane... Podaj mi proszę siódmy tom „Bibliografii Narodowej Polskiej” Estreichera...

Przez chwilę kartkował tomik.

-Już na początku wieku to dzieło było znane tylko ze słyszenia. - mruknął.

-I co pan o tym sądzi szefie?

-Przyniósł nam dziesięć odbitek stron tytułowych książek, które zaginęły. Dziesięć tomów posiadających istotne znaczenie... Zresztą co ja ci będę mówił. Sam rozumiesz.

-Rozumiem. Tylko co dalej?

-Z naszego ministerstwa nie możemy go wypuścić. Trzeba go wsadzić do piwnicy, przez trzy dni nie dać nic do jedzenia, przynajmniej dopóki nie wyśpiewa, gdzie to wszystko schował. Boże, co ja plotę...

-Sądzi pan, że chce to sprzedać?

-Oby. Ale myślę, że nie. Gdyby szukał kupca poszedłby z tym do działu zakupów Biblioteki Narodowej, albo do innej komórki naszego ministerstwa. Zresztą każdy dom aukcyjny, powitałby go z otwartymi ramionami.

-Skąd on to wszystko wytrzasnął? - zdumiałem się. - Obrobił jakąś bibliotekę? Nie wygląda na takiego. Zwrócił pan uwagę na jego rysy? Arystokratyczna twarz...

-Jest arystokratą - mruknął szef. - W każdym calu.

-Ale nazwisko ma mało szlacheckie - zauważyłem, - tomata to po rosyjsku pomidor.

Pan Samochodzik uśmiechnął się pobłażliwie.

-Wyprowadzę cię z błędu. Jeden z jego przodków dostał to nazwisko i szlachectwo za to że któremuś z carów dostarczył na dwór pomidory. Pierwsze pomidory w tej części Europy.

-Za takie rzeczy przyznawano szlachectwo? - zdumiałem się.

-Przyznawano i za znacznie mniej heroiczne czyny. Rysy ma po dziadku, księciu Gagarinie.

Poczułem zamęt w głowie.

-Z tych Gagarinów? - zapytałem.

Pan Samochodzik roześmiał się.

-Ależ, dobre pytanie. Naprawdę dobre pytanie. Widzisz, gdy Jurij Gagarin, powróciwszy z kosmosu odbywał podróż po świecie, obwieźli go chyba po połowie państw, w Ameryce dostał zaproszenie na kolację od księcia Gagarina. Nie poszedł oczywiście, ale i tak wywołało to falę spekulacji. Porównywali fotografie starego księcia i pierwszego radzieckiego kosmonauty. Podobieństwo było ponoć dość uderzające. Kosmonauta nie przyznał się. Uparcie twierdził ze pochodzi z Gżdatska, niedaleko Pskowa... Ale książęta Gagarinowie mieli majątki właśnie w pskowkiej guberni. At, nie ważne. Możemy go zapytać. Pozostaje pytanie co dalej - potrząsnął kartkami.

-Może go zawołać i zapytać co za to chce? Trochę to nie ładnie wyglądało, gdy pan z góry zapowiedział że się nie zgadza, zanim nasz gość przedstawił pierwsze propozycje...

-Po prostu nie zamierzam ich słuchać.

-Ależ, dlaczego? - zdumiałem się. - Przecież on nic nam nie zrobił.

pan Tomasz ściągnął usta.

-Znałem jego ojca - powiedział wreszcie.

-Kim był?

-Fascynująca postać. Fascynująca w negatywnym tego słowa znaczeniu. Wnioskowałem o wysłanie za nim międzynarodowego listu gończego. Nie udało się, mieliśmy tylko poszlaki a Interpol żądał dowodów. Hrabia Derek nie ukrywał się zresztą specjalnie. Żył spokojnie pod Sztokholmem. Nawet przez krótki czas był posłem do szwedzkiego Riksdagu, z ramienia mniejszości słowiańskich. Dawne dzieje.

-To za co wystawialiście list gończy?

-To był fachowiec. Waldemar Batura mógłby się od niego wiele nauczyć.

-Handlarz kradzionych dzieł sztuki - domyśliłem się.

-Pudło. On je tylko skupował. No i oczywiście sam trochę...

-Trochę kradł?

-Cóż. Hrabia Derek Był zapalonym kolekcjonerem sztuki rosyjskiej. Kupował, kradł, jego ukochaną metodą było podmienianie zabytków zgromadzonych w prywatnych daczach wierchuszki KPZR za pomocą skorumpowanej służby. Nieustannie ścigany listami gończymi co i rusz przekradał się za żelazną kurtynę. Rozpruł skrytki z klejnotami w pałacu księcia Jusupowa, skrytki, których szukano przez dziesięciolecia. Zamierzał przekazać wszystkie zgromadzone skarby narodowi Rosyjskiemu, gdy tylko zostanie w tym kraju obalony komunizm. Podobno był zamieszany w próbę kradzieży korony carów. Wreszcie zniknął, zupełnie niespodziewanie. Prawdopodobnie KGB go w końcu namierzyło i zlikwidowało. Już z dobre dziesięć lat o nim nie słyszałem. A może nawet więcej... Nasze drogi nigdy się nie przecięły, choć słyszałem sporo o jego wyczynach gdy współpracowałem z międzynarodową komisją koordynacyjną. Ponoć gdzieś na zachodzie miał wykuty w skale skarbiec, a w nim kolekcję sztuki, jakiej nie powstydziło by się żadne muzeum. Prawdopodobnie z niego ten miły młodzieniec wyciągnął te książki. Być może czegoś brakuje mu do kolekcji. Przyszedł do nas... Dlatego trzeba pogonić mu kota, a jednocześnie zrobić to tak inteligentnie, żeby zgodził się chociaż na zrobienie mikrofilmów... Przypuszczam, że będzie chciał to na coś wymienić - potrząsnął plikiem kartek.

-Wymienić - powtórzyłem.

-Mamy w kraju bogatą kolekcję rosyjskich starodruków. Zaplątało się ich sporo przez te wszystkie lata. Przeprowadzić transakcję na sztych, jak to mawiali lwowscy kupcy.

-Na sztych? - zdziwiłem się naśladując dłonią wypad szermierczy.

Szef wniósł oczy ku sufitowi.

-Towar za towar. Barter. Powinieneś poczytać słownik Lindego.

-Nie przyszedłby z tym do nas. Musi mieć inne plany.

-Związane z naszą komórką? Sądzisz, że chce nas do czegoś zatrudnić?

-Może go zawołamy? - zaproponowałem. - My tu sobie gadu gadu, a on może się znudzić... A tak, sam wyśpiewa o co mu chodzi.

Szef kiwnął poważnie głową.Wyjrzał na korytarz i skinął władczo ręką. Po chwili Michaił Derekowicz siedział wygodnie na fotelu.

-Czym możemy służyć? - zapytał ponownie Pan Samochodzik.

W oczach gościa spostrzegłem iskierkę triumfu.

-W zamian za wyświadczenie mi niewielkiej przysługi gotów jestem przekazać wam tych kilka skarbów waszej kultury narodowej - z uśmiechem wskazał plik kartek ksero.

-Niewielkiej przysługi - mruknął pan Tomasz. - Właśnie zaczynam sobie wyobrażać jej wielkość.

-Zupełnie niewielkiej - uspokoił go gość.

-No nie wiem. Jesteśmy organizacją rządową. Nie możemy wchodzić w układy z osobami prywatnymi. To znaczy możemy, ale...

-A co konkretnie mielibyśmy zrobić? - zagadnąłem.

-Jesteście panowie najlepszymi w Polsce, a może i na świecie fachowcami od odszukiwania zaginionych zabytków - gość uśmiechnął się promiennie szerokim szczerym słowiańskim uśmiechem.

Sądząc z miny Pana Samochodzika kolejny komplement trafił prosto do celu.

-Tak więc - podjął Michaił. - Wypożyczę panów celem odnalezienia pewnego niewielkiego drobiazgu, a w zamian za fachową pomoc przekażę waszym władzom te dziesięć białych kruków.

-Jaki drobiazg? - zagadnąłem.

-Słyszeliście panowie o Rubinowej Tiarze? - Przepraszam, nie powinienem odpowiadać pytaniem na pytanie.

Pokręciłem przecząco głową, ale zauważyłem w oku pan Tomasza błysk zrozumienia.

-Chcę żeby odnaleźli panowie Rubinową Tiarę - uściślił gość.

-Obawiam się że to będzie niemożliwe. Jeśli nie została zniszczona może spoczywać w sejfach KGB... O ile ją znaleźli. Mogli ją pociąć na kawałki i sprzedać na zachodzie. Sprawa wydaje mi się niemal beznadziejna - powiedział szef.

-Jeśli nie uda jej się odnaleźć, przekażę mimo wszystko pięć książek.

Gość przez chwilę kartkował kserokopie.

-Będą mogli panowie swobodnie wybrać...

-Tak czy siak wygramy na tym?

Michaił Derekowicz kiwnął poważnie głową.

-Jakie będzie pan miał zabezpieczenie? - zapytałem. - Przecież możemy siedzieć przez miesiąc z założonymi rękami i nic nie robić. Nie ma pan żadnych gwarancji, że poświęcimy wszystkie siły na odszukanie tego klejnotu.

-Z tego co wiem jesteście panowie obaj ludźmi o kryształowej uczciwości. To wystarczy. Wierzę, że mnie nie wykiwacie. Po prostu zaufam wam. Zresztą pojedziemy razem. To będzie miesiąc ciężkiej pracy, ale sądzę że trud tych trzydziestu dni sowicie się opłaci. I meni i wam.

-Miesiąc - mruknął Pan Samochodzik.

Gość wstał i ukłonił się.

-Pozwolicie panowie, że się pożegnam. W teczce jest moja wizytówka. Proszę skontaktować się z ministrem i jeśli się zgodzi - zadzwonić. Wówczas przekażę dalsze szczegóły.

Wyszedł i tylko leżąca na stole teczka świadczyła, że jego wizyta nie była snem.

-Czym jest Rubinowa Tiara? - zapytałem Pana Tomasza.

Uśmiechnął się do swoich wspomnień. Podszedł do półki z książkami i zdjął z niej gruby francuski album poświęcony klejnotom firmy Faberge. Kartkował go dłuższą chwilę a potem położył przede mną otwarty na czarno białej fotografii młodej carycy Aleksandry. Caryca miała we włosach Tiarę.

-Oto ona - powiedział. - Tiara wykonana z rubinów. Własność ostatniej cesarzowej Rosji.

Przyjrzałem się uważnie zdjęciu.

-Szefie, nie jestem ekspertem, ale wydaje mi się, że te kamienie są zbyt duże, by być prawdziwymi rubinami.

pan Tomasz kiwnął głową.

-Czytałeś może opisanie świata Marco Polo?

-Bardzo dawno - powiedziałem. - Jeszcze w podstawówce. Wiele fragmentów zatarło się już w mojej pamięci. Ale jeśli trzeba...

-Jest tam opisana taka historia. Na polecenie cesarza, Marco Polo udał się do Karakorum. Miał tam nabyć dla cesarskiego skarbca rubin, znaleziony prawdopodobnie w kopalniach Dekanu. Największy rubin jaki kiedykolwiek został znaleziony. Był wielkości ludzkiej dłoni. Tak przynajmniej opisuje go podróżnik. Niestety misja zakończyła się fiaskiem. Marco Polo został przelicytowany. Co gorsza nabywca był anonimowy.

-Niech zgadnę. Wypłynął po upływie sześciuset lat i przyozdobił Rubinową Tiarę?

Szef zasępił się.

-Dokładnie nie wiadomo. Przypuszczam, że tak. Tamten rubin miał paskudną skazę, biegnącą wzdłuż mniej więcej jednej trzeciej jego długości. W siedemnastym wieku, grupa kozaków zaporożskich pod wodzą niejakiego Pilipa Semenowicza zdobyła na jednym z tureckich dostojników rubin o podobnej wielkości. Był z grubsza oszlifowany, a musisz pamiętać, że ten, który widział Marco Polo był kamieniem surowym, znajdował się w stanie takim, w jakim wydarto go ziemi. Rubin zdobyty przez kozaków nazywano Różą Fatimy na cześć ukochanej wnuczki proroka Machometa. Z tego co wiem, a zachowało się sprawozdanie jednego z uczestników łupieżczej wyprawy, rubin miał kilka głębokich przebrużdżeń, jak gdyby ktoś usiłował delikatnie wypreparować skazy. Był bardzo nieregularnego kształtu.

-I co się z nim stało?

-Sprzedali go Resul Adze Czelebiemu - dostawcy klejnotów który kupował od nich na pniu sporą część łupów. Zaopatrywał rosyjskich carów i polskich królów. Docierał nawet do Sztokholmu. Czasy były niepewne i jednostki odpowiednio wyzute z sumienia mogły zbić niezłe fortuny. Przy okazji wojen klejnoty przechodziły z rąk do rąk z równą łatwością jak obecnie kradzione samochody.

-Tak trafił do Rosji? - domyśliłem się.

-Wiadomo że rubin tej wielkości przechowywany był w skarbcu w Pawłowsku, to urocza rezydencja Pawła I-go pod Patersburgiem. Przechodził w rodzinie cesarskiej z pokolenia na pokolenie, wymieniają go niektóre spisy klejnotów. Wielkość rubinów użytych do skonstruowania Tiary świadczy o tym, że prawdopodobnie użyto do niej pociętej róży Fatimy.

-Zdumiewające. Pocięli tak duży kamień? Przecież w jednym kawałku był chyba znacznie cenniejszy.

-Nie, nie. To nie tak. Największy brylant wydobyty w Brazylii miał ponad dziewięćset karatów. Jednak został pocięty na mniejsze. Kamienie szlachetne aby uzyskać odpowiednią cenę muszą spełniać wiele surowych kryteriów. Ważna jest jednolita barwa, regularny kształt. Jeśli kamień jest duży ale nieregularny tnie się go na wiele mniejszych o nienagannych kształtach. Można wówczas uzyskać za nie w sumie znacznie lepszą cenę niż za duży, ale pozaklasowy.

-Rozumiem. Jeśli skaza widziana przez Marco Polo wystąpiła także głębiej to pocięcie kamienia podniosło jego wartość. Co się stało z Tiarą po rewolucji? Gdzie mamy podjąć poszukiwania?

-W tym właśnie sęk, że nie wiadomo. W każdym razie nie wypłynął na żadnej aukcji. Nie figuruje także w katalogach muzeów. Sądzę, że nasz przyjaciel natrafił na jakieś dodatkowe informacje.

Zamknął teczkę zostawioną przez gościa na stole i wówczas zobaczyliśmy, że leży pod nią nieduża oprawiona w skórę książka. Na rogach miała piętnastowieczne okucia ze srebrzonego brązu.

-No tak - mruknął. - Należało się tego spodziewać. Takie kserokopie można złożyć na komputerze. Dlatego zostawił nam próbkę.

Rzuciłem mu okiem przez ramię. Piętnastowieczny modlitewnik. Ręcznie pisany. Inicjały mieniły się złotem, jakby dopiero wczoraj wyszły z pracowni malarskiej, ale pożółkły pergamin na pierwszy rzut oka zdradzał wiek. Szef podał mi książkę. Przekartkowałem ją. Miniatury były niezwykle piękne.

-Cudowna rzecz - powiedziałem. - Sądząc ze stylu przedstawień powstała w benedyktyńskim scriptorium?

-Prawdopodobnie w Tyńcu. Zwróć uwagę na pisownię litery „B”. Oczywiście specjaliści z Biblioteki Narodowej Będą musieli się wypowiedzieć... Myślę, jednak, że potwierdzą moją teorię.

-Biały kruk - mruknąłem.

-Oczywiscie. Tak piękne mamy może jeszcze ze dwa w całym kraju. Na świecie jest ich trochę więcej, ale niewiele więcej. Zobacz, że okucia są autentyczne, a skóra prawie nie nosi śladow upływu czasu, poza zwykłym utlenieinem.

-Skąd może pochodzić?

-Z biblioteki pałacu lub dworu szlacheckiego, gdzie stał na pólce przez ostatnie pięćset lat. W czasie wojny hitlerowcy i Armia Czerwona zniszczyli nieprzebraną ilość książek. Z nienawiści, z głupoty. Po wojnie rabowali je okoliczni mieszkańcy... A ten egzemplarz, wędrował długo aż wpadł w ręce hrabiego Derka, który go oczywiście wpakował do swojego skarbca.

Trzymałem modlitewnik w ręce. Czułem że trzymam kawałek skrystalizowanego czasu. Średniowieczny kopista starannie wyrysował każdą literkę. Na napisanie i odpowiednie cieniowanie jednej zużywał piętnaście minut. Przez dziesięć godzin mógł narysować czterdzieści...

-Ciekawe na czyje zamówienie powstał? - zauważyłem. - Tu jest odbity herb.

-Nie pamiętam, jak się nazywa, ale sprawdzę to, wtedy ustalimy przybliżonego właściciela. Być może pochodzi z książęcego dworu. To bardzo luksusowa edycja. Chyba będę musiał pójść porozmawiać na ten temat z ministrem - powiedział szef, delikatnie wyjmując mi książkę z ręki.

-Czy mam trzymać kciuki? - zapytałem.

Uśmiechnął się chytrze, ale nic nie powiedział. Gdy wyszedł zacisnąłem dłonie.

ROZDZIAŁ II

Narada w kawalerce * Carskie klejnoty * Trzy Tiary * Co znaleziono w Tobolsku * Brak wskazówek

Ciepły wiatr wydął firankę w oknie kawalerki Pana Tomasza. Cicho syczał czajnik pełen gotującej się wody. Szef popatrzył w zadumie na zegarek.

-Nasz gość coś się spóźnia - powiedział z niepokojem.

W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi.

- O wilku mowa - powiedziałem i ruszyłem, żeby otworzyć.

Michaił zdjął sportową kurtkę i powiesił ją na wieszaku. Odpiął kaburę z jakąś koszmarnej wielkości armatą i powiesił ją obok. Wszedł do pokoju i wygodnie zasiadł w fotelu. Jego nozdrza zadrżały leciutko gdy dotarł do nich zapach świeżo zaparzonej kawy. Obok fotela postawił walizeczkę. Czerwony odcisk na przegubie świadczył że jeszcze przed chwilą miał ją przypiętą łańcuszkiem.

-Jak wypadły rozmowy z ministrem? - zapytał.

Szef kiwnął energicznie głową.

-Minister wyraził zgodę - powiedział. - Od pierwszego do trzydziestego października mamy urlop.

Gość uśmiechnął się szeroko po czym z walizeczki wyjął cztery opasłe tomiki oprawione w skórę. Jak mogłem się zorientować najcieńszy miał dorobioną współcześnie okładkę. Dwa posiadały zameczki. Na oko sądząc szesnastowieczne. Najciekawszy był najgrubszy, grzbiet wzmacniała mu kapitałka wypleciona z cienkich czerwonych rzemyków. Położył je na rogu biurka.

-No cóż, - powiedział. - Oto panów honorarium. Jak w mafii. Połowa z góry, reszta po wykonaniu zadania.

Pan Samochodzik kiwnął poważnie głową.

-Poprosimy teraz o szczegóły.

Otworzył pierwszą z brzegu książkę i jego oblicze rozjaśniło się mistyczną ekstazą. Nalałem gościowi kawy.

-Może to głupio zabrzmi - powiedział Michaił, - ale jest takie Lwowskie przysłowie: najpierw pisz, potem licz.

-Znam je - powiedział szef wyjmując z kieszeni wieczne pióro.

Przybysz położył przed nami kartkę papieru z wydrukowaną na laserowej drukarce umową.

-Ponieważ biorę panów na ten miesiąc na utrzymanie - uśmiechnął się olśniewająco, - chciałbym dopełnić wszystkich formalności, także z Urzędem Skarbowym. To kontrakt. Proszę przeczytać i jeśli nie budzi zastrzeżeń podpisać. Prosiłbym także o pokwitowanie na te cztery książki i piątą którą zostawiłem przedwczoraj w ministerstwie.

pan Tomasz przeczytał swoją kopię umowy. Ja przeleciałem wzrokiem swoją. Podpisaliśmy jednocześnie.

-Poprosimy teraz o szczegóły - powtórzył pan Samochodzik.

-Proszę bardzo. A więc po kolei. Po swojej abdykacji Car Mikołaj II znalazł się w bardzo ciężkiej sytuacji. Został na rozkaz Rządu Tymczasowego uwięziony, najpierw w Carskim Siole pod Petersburgiem, potem dla uspokojenia opinii publicznej przeniesiono go wraz z najbliższą rodziną do Tobolska na Syberii. Rząd Tymczasowy zezwolił tym członkom świty i służby, którzy wyrazili taką ochotę na towarzyszenie byłemu władcy. Bagaże spakowane w największym pośpiechu zajęły dwa wagony. Przedstawiciele Rządu Tymczasowego sądzili że biżuteria carska znajduje się w sejfach Ministerstwa Skarbu, później jednak odkryto starannie zamaskowane sejfy w pałacu w Carskim Siole. Sejfy były oczywiście dokładnie opróżnione.

-Czytałem o tym - potwierdził pan Tomasz. - W sejfach Ministerstwa znaleziono większość klejnotów koronnych.

Michaił kiwnął poważnie głową po czym podjął opowieść.

-Okres od abdykacji do mordu dokonanego w Jekatierymburgu można dość dokładnie prześledzić. Półtora roku z życia zdetronizowanego władcy znalazło odbicie w pamiętnikach nauczyciela dzieci, zachowały się także dzienniki cara, carycy, oraz dwu księżniczek i następcy tronu.

-Dwie pozostałe spaliły swoje dzienniki w Tobolsku, obawiając się rewizji. Czytałem jakiś wybór z tych pism.

-No właśnie. Wiadomo że udając się na wygnanie rodzina carska zabrała klejnoty nazwijmy to prywatne. Z jednym wyjątkiem. Car zabrał koronę.

-Jak to? - zdumiał się pan Tomasz. - przecież korona carów, ta wykonana dla Aleksandra II-go przechowywana jest nadal w skarbcu Ermitarza. Pański świętej pamięci ojciec próbował ją przecież zrabować.... Gdy przed kilku laty byłem w Lenigradzie... - po twarzy gościa przebiegł skurcz, - w Petersburu - poprawił się szef. - Widziałem ją.

Michaił kiwnął poważnie głową.

-Zgadza się. Ta korona pozostała w Petersburgu. Car natomiast zabrał ze sobą nieukończoną koronę. To znaczy tak przypuszczamy. W każdym razie nie udało się jej znaleźć.

-Jaką nieukończoną koronę? - zdziwił się pan Tomasz.

-Firma Faberge przyjęła w 1907 roku zlecenie na wykonanie kolejnej Wielkiej Korony.

-O? - zdumiał się Pan Samochodzik. - Nie słyszałem o tym.

-Mało kto słyszał - uśmiechnął się gość, po czym z teczki wyjął kilka kartek ksero. - Proszę. To odbitki z autentycznych dokumentów dotyczących kwestii zamówienia i rozliczeń pomiędzy carem a firmą.. Pomyślałem, że pana jako historyka sztuki może to zainteresować.

Szef przeglądał to ciekawie.

-Dwa i pół miliona rubli? - zdumiał się. - I to ma być wstępny kosztorys? Za pięćdziesiąt rubli można było kupić krowę...

-Tak rzecz musiała odpowiednio kosztować. Car to nie byle królina z Europy.

-Więc Car przygotowywał koronę dla Aleksego...

-Oczywiście. Wykonanie korony, zwłaszcza jeśli ma to być korona władcy jednej szóstej powierzchni zamieszkałych lądów planety to bardzo złożone dzieło. Trzeba zgromadzić dużą ilość kamieni, a potem na drodze niezwykle starannej selekcji wybrać z nich kilkaset odpowiednich pod względem barwy, wielkości, kształtu i szlifu... To wyjaśnia cenę.

-Kilkaset? - zdziwiłem się.

-Korona Carów, ta przechowywana w Ermitarzu składa się z ponad dwu tysięcy małych brylantów i kilkudziesięciu innych kamieni - powiedział Michaił.

-Najciekawszy jest rubin umieszczony na dolnym rancie nad czołem władcy - dodał pan Tomasz. - Sposób oszlifowania spowodował, że jeśli patrzy się pod odpowiednim kątem widać wewnątrz trójwymiarową czerwoną pięcioramienną gwiazdę...

Michaił wzdrygnął się na wspomnienie tego szczegółu.

-W 1915 roku - podjął opowieść - Car odebrał z Firmy Faberge koronę. Była jeszcze nie ukończona, brakowało przeszło połowy kamieni. Nie wiemy, co stało się z nią później. Nie możemy wykluczyć że zabrał ją ze sobą na wygnanie. W każdym razie nie zawadzi poszukać. Z trzech Tiar brylantowej, rubinowej i szmaragdowej wypłynęły dwie. Brylantowa znajdowała się wśród klejnotów księżnej Włodzimierzowej, ciotki cara Mikołaja. Żyjąc na wygnaniu niemal w nędzy sprzedała ją brytyjskiej rodzinie królewskiej. Obecnie lubi w niej chodzić królowa Elżbieta II. Jest w niej sportretowana na starszych emisjach brytyjskich monet i znaczakach pocztowych. Szmaragdowa Tiara należała do siostry carycy Aleksandry - księżnej Elżbiety. Gdy wstąpiła do klasztoru wniosła ją w wianie. Podczas pierwszej wojny światowej pod jej zastaw księżna zaciągnęła pożyczkę w dwu bankach brytyjskich, na sfinansowanie czterech pociągów - lazaretów dla transportu rannych żołnierzy. Tiara na skutek problemów transportowych została u niej na przechowaniu. Bolszewicy zrabowali ją po zamordowaniu księżnej. Sprzedano ją na aukcji, już w 1921 roku, gdy gromadzili pieniądze na dalszą wojnę z Polską. Zakupił ją anonimowy nabywca i dziś nie wiadomo gdzie się znajduje. Prawdopodobnie posiada ją rodzina norweskich milionerów Vandersyftów. Mój ojciec szukał jej w ich pałacu, ale zdołał rozpruć tylko dwa sejfy z mało ciekawą zawartością. Rubinowej Tiary nigdy nie odnaleziono.

-A skąd pewność, że zabrali ją ze sobą?

-Z okazji Bożego Narodzenia 1917 roku w Tobolsku odbyła się uroczysta msza. Carowa wystąpiła wówczas mając Tiarę we włosach.

-Czy to pewna wiadomość? - zainteresował się Pan Samochodzik.

-Mam cztery wzajemnie niezależne relacje.

Gość przez chwilę grzebał w teczce zanim wydobył z niej krążek CD-ROM. Rozejrzał się w poszukiwaniu komputera. Oczywiście żadnego nie znalazł. Potrząsnął pudełkiem.

-Mam zeskanowane dzienniki członków rodziny cara, oraz masę prywatnej korespondencji. Książki wart, wszystko. Siedemdziesiąt tysięcy stron maszynopisu. Mam nawet donosy konfidentów CzK. Jest w nich szczegółowy opis uroczystości. Mam też notatkę Jurowskiego do Lenina. Morderca zaznaczył, że wśród klejnotów, jak to on pisze „pozyskanych” nie było Tiary, oraz szabli paradnej cara. Jurowski nie wiedział chyba o niewykończonej koronie. W każdym razie nie wspomina o niej.

-Liczba przedmiotów do odnalezienia rośnie - powiedział pan Tomasz. - O tym nie było nic w umowie.

Gość uśmiechnął się olśniewająco.

-Przypuszczam, że wszystkie są ukryte w tym samym miejscu. W razie czego przewiduję premię.

-I mają być ukryte w Tobolsku - dokończył szef.

-Przypuszczam, że w samym mieście lub jego najbliższej okolicy. Car był bardzo przewidującym człowiekiem. Nie był pewien swojego losu. Sądzę, że pozostawił tam niewielki depozyt, na wypadek gdyby kiedyś miał tam wrócić. A raczej kilka depozytów. Niektóre odnaleziono.

-Car był przewidujący? - zdziwiłem się. - Większość jego działań nosiła cechy...

Twarz gościa stężała.

-Co wy wiecie? - zagadnął. - Car nigdy nie był wasz. Polaki - buntowszczyki. Oczerniała go propaganda przez siedemdziesiąt lat. Tymczasem jego zasługi dla światowego pokoju są nieograniczone.

Na twarzy szefa odmalowało się zdumienie.

-Jakie zasługi?

-W gmachu ONZ stoi jego popiersie. Car był pomysłodawcą Ligi Narodów - ciała mającego być sądem międzynarodowym, najlepszym gwarantem pokoju na tej planecie.

Zdziwiłem się, ale zauważyłem ze szef kiwnął poważnie głową.

-Zapomniałem o tym - powiedział ze skruchą.

-Będziemy mieli jeszcze wiele czasu by okłamywać historię - powiedział Michaił. - Noce w Tobolsku będą długie. Na razie wróćmy do tematu. W 1933 roku funkcjonariusze OGPU, poprzedniczki NKWD torturując miejscowego popa dowiedzieli się o istnieniu skrytki w piwnicy domu miejscowego handlarza ryb. Faktycznie we wskazanym miejscu znaleziono dwa słoje a w nich 154 klejnoty, w tym między innymi stukaratową brylantową broszkę carycy. Sądzę że skrytek takich było więcej.

-Innymi słowy mamy odszukać to czego nie zdołali odszukać agenci KGB? - wtrąciłem.

Gość kiwnął głową.

-Myślę, że jesteście panowie od nich inteligentniejsi - przesłał nam promienny uśmiech.

Parsknęliśmy śmiechem.

-Czy mamy jakiekolwiek wskazówki mogące ułatwić nam odnalezienie skrytki? - zapytał pan Tomasz. - Czy też może mamy po prostu przeczesać całe miasto?

Gość wzruszył ramionami.

-Niestety nie jest tego dużo - powiedział. - W listach i pamiętnikach nie znalazłem dotąd żadnych nazwisk, ani aluzji. Zresztą gdyby tam były KGB odnalazło by tych ludzi i za pomocą pewnych wyjątkowo prymitywnych i nieprzyjemnych metod wycisnęło by z nich resztę informacji.

-Rozumiem - szef kiwnął głowa. - Jeszcze parę kwestii formalnych. Pojedziemy razem do Tobolska...?

-Jeśli znajdzie się w panów samochodzie miejsce. Dla mnie oraz trzech niedużych metalowych kontenerków. Z wyposażeniem.

-Z wyposażeniem... - powtórzył pan Tomasz.

-Dwadzieścia, może dwadzieścia pięć kilo każdy - wyjaśnił Michaił.

-Żaden problem. Na miejscu spędzimy około trzech tygodni.

-Tak. Tydzień trzeba doliczyć na drogę tam i z powrotem. Miesiąc pracy, łącznie z dojazdem.

-To tam są szosy? - zdumiałem się.

-I to jakie. Jeszcze car budował. Siedemdziesiąt lat nie remontowane, ale ciągle jeszcze dobrze się trzymają. Bo o tych nowszych nie ma co wspominać. Przedzwonię, umówimy się na konkretny dzień.

Wstał i zaczęliśmy się żegnać. Po chwili zniknął.

-I co o tym sądzisz? - zapytał Pan Samochodzik.

-Sądzę, że niestetety nasz miły gość jest obłąkany. Jemu się wydaje, że można, ot tak przyjechać do obcego miasta strzelić palcami i wygrzebać z ziemi skarby, które przegapiło dwadzieścia pokoleń radzieckich poszukiwaczy spod znaku sierpa i młota? Przecież to nie możliwe. Nawet gdybyśmy dostali klucze do wszystkich piwnic gdzie mogą być zakopane słoiki to i tak nie zdążymy ich wszystkich przekopać.

-Ale książki są autentyczne - zauważył szef.

Z wyrazem twarzy zbliżonym do ekstazy przekartkował jedną z nich.

-No tak. Czyli wakacje na Syberii towarzystwie szaleńca.

-Nie myśl, że on jest szalony. To po prostu myślenie sekwencyjne.

-Co takiego? - zdumiałem się.

-Dziury logiczne. Myślał o tym tak długo, że przestał zwracać uwagę na szczegóły.

-Bardzo mu na tym zależy. Ciekawe dlaczego. Zastanowimy się nad tym? Jeśli znajdziemy rozwiązanie tego fenomenu, może nam to pomóc w przyszłości.

-Sądzę, że podobnie jak Jerzy Batura, Michaił Derekowicz zamierza pójść w ślady ojca. Będzie krążył po Rosji i wydzierał z niej okruchy jej skarbów. Spenetruje magazyny KGB, włamie się do willi mafiozów. Łupy ukryje w swoim wykutym w skałach skarbcu.

-To po co jesteśmy mu potrzebni?

-Hrabia Derek był umysłem analitycznym. Mistrz w planowaniu, ale niewiele swoich szaleńczych skoków wykonał od A do Z sam. Myślę, że posługiwał się wynajętymi fachowcami od mniej i bardziej mokrej roboty. Jego syn wyraźnie nie jest w stanie rozwiązać zagadki. Dlatego wynajął nas. To oznacza, że w planowaniu jest słaby. Tak samo postąpiłby jego ojciec. Nie brał się za to na czym się nie znał. Wynajmował fachowców. A Michaił Derekowicz, trzeba mu przyznać uderzył w najczulsze struny - klepnął w stosik starodruków.

-Tu mnie się właśnie coś nie zgadza - powiedziałem ponuro. - Ile te książki mogą być warte?

pan Tomasz zamyślił się.

-Podobne do tych po kilka, może kilkanaście tysięcy złotych. Fakt, że te są unikalne podnosi oczywiście cenę...

-Pół miliona za całość?

Szef zamyślił się.

-Za wszystkie dziesięć, kto wie? Jeśli mają oprawy z epoki i są one bogato zdobione... Nie wykluczone, choć sądzę, że mniej.

-A ile może być warta Rubinowa Tiara? Z tego co wiem rubiny ostatnio potaniały...

Szef w zamyśleniu kiwnął głową.

-Faberge. To klucz do poznania ceny. Bogaci snobowie dostają kota gdy słyszą tę nazwę. Milion dolarów? Raczej mniej. Trudno mi powiedzieć. Trzeba by zapytać jubilera specjalizującego się w antykach.

-Sześciokrotne przebicie... Ale jeśli nie znajdzie bardzo dużo traci. Nadal sądzę że coś mi tu nie gra. Co gorsza odnalezienie tej skrytki będzie fizycznie niemożliwe.

-Trzeba będzie mu to delikatnie uświadomić - uśmiechnął się szef.

-Teraz czy później?

-Dawno już nie byłem na Syberii. Zresztą może na miejscu natrafimy na jakiś trop.

-Tego się obawiałem - mruknąłem. - Pamiętasz szefie jak szukałem tropów na Araracie? I co się stało? Musiałem się uczyć kraść wielbłądy...

pan Tomasz usiadł na parapecie i popatrzył w dół. Po rynku snuli się turyści. Pomiędzy nimi ciągle widać było niewysoką postać chłopaka ubranego w sportową kurtkę. Szedł wzdłuż witryn sklepowych. Chyba oglądał wystawy. Odprowadziłem go wzrokiem.

ROZDZIAŁ III

Granica Europy * Tresernia psów KGB * Oglądamy miasto * Nad rzeką * Nocna rozmowa na wieżyczce * Jurij Gagarin.

Zostawiliśmy za sobą porośnięte jasnym świerkowym lasem stoki Uralu. Od kilkunastu godzin jechaliśmy wąską podziurawiona szosą przez mroczną Tajgę. Między świerkami bielały liczne brzozy. Prowadziliśmy na zmianę, ja i Michaił. Pan Samochodzik drzemał na tylnym siedzeniu. Od czasu do czasu mijały nas pędzące z całkowicie niedozwoloną szybkością zdezelowane ciężarówki.

Michaił popatrywał to na licznik kilometrów, to na okolicę. Wyraźnie czegoś szukał.

-Zatrzymaj - polecił wskazując gestem niewielką łączkę koło szosy. Nad łączką wznosił się spory pagórek. Zatrzymałem posłusznie. Szef obudził się.

-Dlaczego stajemy? - zaciekawił się.

-Chodźcie - nasz przyjaciel otworzył drzwi.

Wysiedliśmy z samochodu i pieszo ruszyliśmy na wzgórze. Wreszcie zatrzymaliśmy się na szczycie.

-Poznajecie to miejsce? - zapytał Michaił. - Wyobraźcie sobie że leży śnieg. I że nie ma tych drzew wokoło.

Uśmiechnąłem się zażenowany i wzruszyłem ramionami. Pan Samochodzik pokręcił przecząco głową.

-Można prosić o dodatkowe wskazówki? - zapytał. - Jedną niewielką podpowiedź...

-Ech, historycy sztuki - uśmiechnął się Michaił.

-Sochaczewski! - wykrzyknął pan Tomasz.

-Aleksander Sochaczewski? - zdziwiłem się, - czyżby to było to miejsce przedstawione na obrazie „pożegnanie z Europą”?

Michaił poważnie przytaknął.

-Dokładnie to samo. Jesteśmy w połowie drogi między wsiami Markowa i Tuguliańska.

-Chwileczkę - mruknął szef. - A gdzie podział się słup? Kamienny trzymetrowy obelisk pokryty gęsto nazwiskami tych, którzy tędy przeszli...

Michaił rozgarnął mech stopą. Pojawiła się zerodowana powierzchnia piaskowcowego bloku.

-Słup oczywiście zburzyli czerwoni. Był na nim dwugłowy orzeł i herb Syberii, oraz godła Guberni Permskiej i Tobolskiej. Permska należała jeszcze do Europy, Tobolska już do Syberii.

-Wydawało mi się zawsze że taki słup stał będzie na przełęczy w miejscu gdzie szlak zesłańców przecinał Ural - mruknąłem.

-Och to po prostu skrót myślowy. Wiemy, że granica Europy biegnie po szczytach Uralu, bo tak nas nauczono w szkole. Wszystko jest umowne. W carskiej Rosji stosowano podział według innych kryteriów. Tam za nami pozostaje gubernia permska z jej kopalniami, hutami i fabrykami. Przed nami gubernia Tobolska. Kraina rolniczo - leśna. Parę kilometrów stąd były ostatnie, najdalej na wschód wysunięte kopalnie Uralu. To dobre miejsce by przeprowadzić granice.

-Granica krainy przemysłowej i rolniczej - mruknąłem.

-Oczywiście w Tobolsku było już w połowie ubiegłego wieku prawie pięćdziesiąt fabryczek i kilkadziesiąt kuźni - uśmiechnął się. - Jednak faktycznie obie gubernie różniły się od siebie zasadniczo. Zwróćcie uwagę, że ten pagórek jest nieco bardziej stromy od strony Permu.

-Zesłańcy zabierali ze sobą garści europejskiej ziemi na dalszą poniewierkę? - mruknąłem.

Szef pokręcił głową.

-To niewykluczone, tak to oddał na swoim obrazie Sochaczewski. Nie wiem, czy tego typu zwyczaj był rzeczywiście aż tak rozpowszechniony.

Michaił skinął głową.

-Był rozpowszechniony. Sami konwojenci opowiadali o tym więźniom.

-Skąd wiesz? - zaciekawiłem się.

-Mój pradziadek spędził przy tym zajęciu pięć lat.

Powiało grozą. Zeszliśmy do samochodu. Nie wiem jakie myśli kłębiły się pod czołem szefa, ale ja obiecałem sobie zwrócić uwagę na Michaiła. Nie codziennie słyszy się takie wyznania. I znowu godziny za kierownicą... Po obu stronach szosy kilometrami ciągnęły się bagna. O przednią szybę rozbijały się tysiące meszek i komarów.

-Rzeka Toboł - zwrócił mi uwagę Michaił.

Popatrzyłem w prawo. Rzeka znacznie szersza niż Wisła leniwe toczyła swoje wody.

-Pójdziemy razem na ryby - powiedział Michaił - Wyciągniemy takie jesiotry, że ci Pawle oko zbieleje. Bieługa z ananasem. I szampan...

-A skąd weźmiesz tu ananasy? - zainteresował się szef z tylnego siedzenia. - Z szampanem też będzie kiepsko.

-Sowietskoje Igristoje można tu kupić w każdym sklepiku - wyjaśnił Michaił z promiennym uśmiechem.

Szef roześmiał się.

-Próbowałem tej oranżadki rozbełtanej ze spirytusem. Nawet nie leżała koło szampana.

-A Mołdawskoje Szampanskoje? - zaciekawił się.

-Nie zgrywaj się - poprosiłem. - Przecież mieszkasz na zachodzie i wiesz co to jest szampan. A tymczasem wymieniasz ciurkiem jakieś gazowane pryty.

-Jak znajdziemy to czego szukamy znajdzie się butelka prawdziwego szampana prosto z Szampanii - zapewnił.

Przed nami ukazała się tablica. Była całkiem zardzewiała. Gość na jej widok wyraźnie się ożywił.

-Zwolnij troszkę Pawle - poprosił. - I wypatruj przecinki po lewej stronie.

Przyhamowałem leciutko. Minęła nas ciężarówka wioząca węgiel. Jechała z taką szybkością że gubiła bryły. Niebawem wypatrzyłem przecinkę. Zjechałem w nią. Dał mi znak żebym zatrzymał samochód. Zatrzymałem. Wysiadł rozwijając jakieś dziwne prostokątne szmatki. Przez chwilę majstrował coś przy kołach.

-Pół metra do przodu - polecił. Podjechałem odrobinę. Znowu coś pomajstrował.

-Gotowe - powiedział.

Wyjrzałem. Koła zręcznie zawinięte zostały w brezent.

-Nie możemy zostawiać zbyt dużo śladów - powiedział poważnie. - A teraz naprzód. Jesteśmy już blisko.

-Sądziłem, że pojedziemy do Tobolska - powiedział pan Tomasz. - A tymczasem...

-Nie możemy wjechać do miasta takim wozem. Mieli byśmy FSB na karku w ciągu dziesięciu minut.

-FSB? -zdziwił się szef.

-Dawne KGB. Obecnie Służba Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej. Wysoce cywilizowana organizacja rządowa, posiadająca cywilne kierownictwo, nie łamiąca praw człowieka, no chyba, że zajdzie taka uzasadniona potrzeba - uśmiechnął się kwaśno.

Przejechaliśmy przecinką może około dwu kilometrów. Zatrzymała nas solidna metalowa brama. W obie strony ciągął się podwójny płot z drutu kolczastego.

-To jest kamieniołom w którym będziemy pracować? - zainteresował się szef.

-To ośrodek szkolenia psów - Michaił wskazał stosowną tablicę. - Podmiejska siedziba KGB. Szkolili tu różne ciapki do wyłapywania takich szpiegów jak my.

-Chwileczkę - zdziwiłem się. - Mamy tu zamieszkać?

-To będzie nasza baza wypadowa i magazyn sprzętu -wyjaśnił Michaił. - Nie patrzcie tak. Od dobrych dziesięciu lat nie postała tu noga czekisty. Tablicę odmalowałem tylko po to żeby nikt nie zakłócał nam spokoju. Ludziska tutejsze mają zakodowane, że jeśli na płocie wisi tablica KGB to nawet jeśli w płocie zieje dziura to nie należy jej zauważać.

Otworzył wymyślną kłódkę i odsunął skrzydło. Wjechałem Rosyantem do środka. Zamknął za nami. Przejechaliśmy jeszcze ze sto metrów i zatrzymaliśmy się przed okazałym budynkiem wymurowanym z czerwonej cegły. Michaił otworzył stalowe wrota i wprowadziłem pojazd do środka. Zapaliłem reflektory, bo wewnątrz było ciemno że oko wykol. Michaił zatrzasnął bramę za nami. Z bagażnika wyjął agregat prądotwórczy. Po kilku minutach uruchomił go, a po następnych kilku podłączył do niego kabel i wewnątrz hali zapaliło się jasne światło. Rurę wydechową wytknął za okno.

Wysiedliśmy.

-Oto nasza baza - powiedział. - Jak wam się tu podoba?

-Slicznie - szef obrzucił nieufnym spojrzeniem zwalone na stos metalowe klatki i worki skamieniałego cementu. - Ciekawe co za młot zamurował wszystkie okna?

-To ja - wyjaśnił Michaił. - Tablice tablicami, ale lepiej, żeby nas tu nie wyśledzili.

Z hali można było przejść do trzech niedużych pomieszczeń. Wstawiono tu składane łóżka i szafki nocne. W ściany wbito gwoździe, służące zapewne do wieszania ubrań.

-Wybierzcie sobie pokoje - zachęcił.

Bez przekonania wybraliśmy.

-A teraz zapraszam na zwiedzanie miasta.

Wdrapaliśmy się po metalowej drabince w górę. Nad halą znajdował się niski strych zawalony stosami przegryzionych przez korniki deseczek

-Przed rewolucją była tu fabryka gontów - wyjaśnił Michaił. - Jak widać jeszcze leżą.

-Przecież przez siedemdziesiąt lat spaliliby je w piecach. Musieli czymś ogrzewać w zimie to chałupiszcze.

-Gonty są nasączone bitumitem - wyjaśnił nasz towarzysz. - Próbowałem. Palą się jak złoto ale cuchną smołą tak, że się niedobrze robi. Mieli wokoło las, a co za problem ściągąć paru więźniów do cięcia drewna.

Ze strychu weszliśmy, znowu po drabince do murowanej wieżyczki strażniczej górującej nad całym kompleksem treserni. Rozejrzałem się. Wokoło ciągął się jodłowy las. Był gesty i mroczny. Bił z niego mocny kręcący w nosie zapach. Drzewa puszczały olejki eteryczne.

-Tajga - powiedział gość z szacunkiem w głosie. - Tajga. Matka, żywicielka... Ojczyzna. Mój pradziadek przeżył w tych lasach pięć lat ukrywając się przed bolszewikami. Las go żywił i pozwalał się ukryć.

Westchnął. Pierwsze z milionów mieszkających wokoło komarów dowiedziały się o nas i przyleciały złożyć nam kurtuazyjną wizytę. Odparliśmy ich atak z niewielkimi stratami własnymi.

-Tak wygląda miasto - powiedział Michaił gdy odleciały. Odwróciliśmy się. Po tej stronie rosło niewiele drzew. Za nimi widać było szeroko rozlaną połać wodną. Fabryczka stała na wysokim urwistym brzegu rzeki.

-Zlewnia Irtyszu i Tobołu - wyjaśnił Michaił. - Prawie dwa kilometry szerokości. Tam jest most.

Szosa, którą przyjechaliśmy prowadziła do miasta leżącego po drugiej stronie rzeki. Most wyglądał na mocno sfatygowany. Beton pociemniał, nawet z tej odległości widać było pęknięcia.

-Oprowadź nas - poprosił Pan Samochodzik

No cóż. To spore wzgórze to Tobolski Kreml. Kopuły to cerkiew Zwiastowania, jedna z najstarszych budowli w mieście. Wzniesiono ją w siedemnastym wieku, obecnie jest restaurowana. Znajduje się w niej dzwon z Uglicza odlany w szesnastym wieku. Został tu zesłany.

-Dzwon? - zdumiałem się.

-Tak. Ośmielił się uderzyć na trwogę gdy siepacze Borysa Godunowa mordowali carewicza. Zesłano go za karę na Syberię i wisi tam po dziś dzień. Mury należały do twierdzy. Ponadto na wzgórzu znajduje się siedziba FSB, archiwa pozostałe po KGB oraz areszt śledczy w starym klasztorze. U stóp wzgórza znajduje się nieduży budynek z czerwonej cegły.

-Widzimy - potwierdziłem.

-To kościół katolicki, wzniesiony w początkach wieku przez polskich zesłańców.

-Chyba jest w bardzo kiepskim stanie - zauważyłem.

-Niestety. Od lat trzydziestych, kiedy to komuniści zamordowali proboszcza i aresztowali większość osiadłych tu Polaków mieściła się w nim kotłownia. Ale mam dla was dobrą nowinę. Polska firma Realbud, która buduje tu kombinat petrochemiczny przystąpiła do jego odbudowy.

Kombinat petrochemiczny znajdował się na północ od miasta. Między gałęziami prześwitywał krajobraz jak żywcem przeniesiony z Gwiezdnych Wojen. Planeta śmieci. Szare betonowe budowle niewiadomego przeznaczenia, ciągnące się kilometrami rury, dziesiątki kominów z których każdy pluł w niebo dymem innego koloru.

-Tamten rząd wysokich domów wyznacza przebieg głównej ulicy. Niegdyś Stalina, potem Lenina, a jak się nazywa teraz, nie mam pojęcia. Był koło niej teatr, ale zawalił się parę lat temu. Z ciekawszych rzeczy jest tam sklep spożywczy, otwarta niedawno ormiańska cukiernia, i zapluskwiony hotel, odnawiany po raz ostatni jeszcze przed rewolucją.. Te dźwigi to przystań towarowa, przystań pasażerska to te baraczki koło pomostu. Opuszczona od dłuższego czasu...

-Wygląda to bardzo ponuro - mruknąłem.

Wzruszył ramionami.

-To miasto pełne uroku. Zachowało się wiele przedrewolucyjnych domów. Tyle tylko, że należałoby to wszystko nieco odnowić.

-A co to za ponure gmaszysko oblatujące z tynku - zaciekawiłem się.

-Carskie więzienie. Jeszcze niedawno było użytkowane, ale obecnie jest już opuszczone. Przypuszczalnie wkrótce się zawali. Osiadają fundamenty. Szkoda bo to też zabytek dla was interesujący. Siedziało w nim wielu Polaków.

-To prawda - potwierdził pan Tomasz. - Tobolsk był jednym z najważniejszych punktów etapowych. A gdzie jest dom gubernatora?

-Dom gubernatora, nazywany podczas rewolucji domem wolności jest przy głównej ulicy. O ile się nie mylę to ten zielonym dachem.

-Tam więzili cara? - zagadłem.

Potwierdził.

-No to chyba od tego zaczniemy - powiedział szef. - Ale na razie coś bym, zjadł. I oczywiście umyłbym się po podróży.

-Jest tu wygodne zejście na rzekę - powiedział Michaił. - Odkręciłem krany, ale jeszcze przez parę godzin woda będzie mocno brązowa. Stoi w rurach od dobrych kilku lat.

Zeszliśmy na parter. Przez nieduże stalowe drzwiczki wyszliśmy z budynku i poszliśmy. Michaił obiecał w tym czasie upitrasić jakąś kolację. Nad wodę zeszliśmy wymytym przez deszcze wąwozem. W dno ktoś kiedyś powbijał mocno nasmołowane pale. Rozebraliśmy się do kąpielówek i weszliśmy ostrożnie do wody. Była lodowato zimna. Cóż, październik, choć słoneczko mile jeszcze przygrzewało. Popłynąłem kawałek i zawróciłem do brzegu. Prąd odrobinę mnie znosił. Pośrodku rzeki musiał być z pewnością bardzo silny. Wytarliśmy się. Szef zapalił papierosa. Usiedliśmy na grubej belce leżącej na łasze żółtego rzecznego piasku. Obserwowaliśmy żurawie lecące nisko nad wodę.

-Syberia - powiedział pan Tomasz. - Kraj nieskończonych możliwości. Lasy pełne zwierzyny, grzybów i jagód. Na południu gleba tak żyzna, że wystarczy w nią wetknąć kij, aby zamienił się w drzewo. Złoto w strumieniach. A w głębi ziemi cała tablica Mendelejewa.

-Paskudny klimat - zauważyłem.

-Nie gorszy niż w Kanadzie. Ta kraina to potencjalnie najbogatsze miejsce na ziemi. Złoża gazu ziemnego, który wystarczyły by całej ludzkości do dwa tysiące pięćsetnego roku. Ropa naftowa, kawior... ech. Wiesz ile czasu przetrwała by ludzkość gdyby miała do picia tylko wodę z Bajkału?

-Nie mam pojęcia. Rok?

-Czterdzieści. Osiem miliardów ludzi przez czterdzieści lat.

-Widzę, że podobnie jak Michaił staje się pan miłośnikiem tej ziemi? - zauważyłem.

Wzruszył ramionami.

-A dlaczegóżby nie? To piękna kraina.

Nadleciały komary. Odparliśmy pierwszy atak i wycofaliśmy się do twierdzy. Michaił właśnie kończył robienie objadu. Zaserwował nam węgierskie leczo, podgrzewane w kuchence mikrofalowej. Bardzo smaczne.

-Dziś już nic nie zdziałamy - powiedział nakładając sobie solidną porcję. - Jutro rano zabierzemy się do pracy.

*

Obudziłem się w środku nocy. Było mi troszkę duszno, pomyślałem że może dobrym pomysłem będzie trochę się przewietrzyć. Wdrapałem się po drabince na górę. Michaił siedział na parapecie wieżyczki i w zadumie patrzył na miasto rozświecone nielicznymi latarniami. W czystym nocnym powietrzu wydawało się leżeć u naszych stóp.

-Przypomina mi się obraz Pietra Biełowa „Ręce nad miastem” - powiedział w zadumie.

Mimo że był odwrócony do mnie tyłem zauważył moje nadejście.

-Przykro mi, ale nigdy go nie widziałem - westchnąłem.

-Ech, historycy sztuki. Wyobraź sobie miasto nocą. Patrzysz na nie z góry. Widać siatkę ulic, wyznaczają ją palące się latarnie. Ponad tym dwie dłonie osłaniają małą lampkę nocną z zielonym abażurem. Przyślę ci do Warszawy album z reprodukcjami.

W milczeniu patrzyliśmy na miasto. Rzeką przepłynął sznur barek ciągniętych przez holownik. Las pachniał ostro. Wciągnąłem głęboki haust powietrza. Uniosłem głowę i zobaczyłem morze gwiazd. Konstelacje były trochę inne niż w Polsce. Mały świecący punkcik przesunął się przez widnokrąg.

-Stacja orbitalna Mir - powiedział Michaił. - Czasami lubię ją sobie odnaleźć na niebie.

-A nie boisz się że spadnie nam na głowę? - zagadnąłem.

-Ech, Polacy, Polacy. Wy zawsze wszystko wiecie najlepiej. Skąd ta pogarda dla rosyjskich osiągnięć?

-Ta stacja to wrak. Wszystko się w niej sypie. Niedługo rozleci się do końca...

Uśmiechnął się z politowaniem.

-Stacja Mir to najdoskonalszy pojazd kosmiczny stworzony przez człowieka - powiedział.

-Pozwolę sobie nie zgodzić się z tym twierdzeniem.

-Dobrze. Wiesz ile lat ta stacja już tam jest?

-Nie wiem. Zaraz miałem chyba dziesięć lat jak ją wystrzelili. Piętnaście lat? Coś koło tego.

-Wiesz ile czasu leciało w kosmosie amerykańskie laboratorium kosmiczne Skaylab?

-Ta misja była nieudana.

-No właśnie. Po osiemnastu godzinach zaczęło puszczać tlen jak dziurawe wiadro. Po następnych kilkunastu nastąpiła dekompresja wybuchowa. I co zostało? Garść żużlu. Tymczasem Mir wisi tam...

-Ale przecież wasza też puszcza tlen, wysiadają komputery, elektronika...

-Mir ma komputery lampowe. A co do reszty... Wyobraź sobie że twój samochód jedzie nieustannie przez piętnaście lat. Cały czas narażony na czynniki zewnętrzne. Wyobraź sobie że ani na chwilę nie wyłączyłeś silnika.

-To niemożliwe. Po kilkuset godzinach blok silnika i tłoki nie wytrzymają...

-Więc popatrz tam - stacja znikała już nisko nad horyzontem. - A zobaczysz pojazd, który pracuje od piętnastu lat. Z niewielkimi awariami. W dodatku, awarie trzeba usuwać w biegu, nie można jej zatrzymać, aby coś poprawić. W samochodzie wystarczy zjechać na pobocze, by spokojnie dłubać pod maską. Poza tym jest jeszcze coś. Stację planowano tak, żeby wytrzymała maksymalnie pięć, może siedem lat. Ma dwukrotnie przekroczony czas eksploatacji. A mimo to nadal jedzie. Chodźmy spać.

-Powiedz mi jeszcze jedno - poprosiłem. - Czy to prawda, że twój dziadek i Jurij Gagarin...

W oczach Michaiła zabłysły figlarne iskierki.

-Pierwszy radziecki kosmonauta w każdym razie się nie przyznał - powiedział.

-A twój dziadek?

Gość pokręcił głową.

-Mój dziadek zaprosił po prostu na kolację, człowieka, którego uważał za godnego takiego zaproszenia. Chodźmy spać.

Poszedłem.

ROZDZIAŁ IV

Świt na rzece * Dom Gubernatora * Gdzie car mógł ukryć klejnoty * Polski kościół * Bójka.

Świat o świcie był bardzo wilgotny. Nad wodą unosiła się mgła, nie była jednak na tyle gęsta, aby całkowicie uniemożliwić określenie kierunku. Błękitna kopuła Soboru stanowiła doskonały punkt orientacyjny. Nieduża płaskodenna łódka pruła fale Tobołu. Michaił wiosłował mocnymi ruchami ramion. Pod cienką koszulą widziałem napinające się mięśnie.

-Zmęczysz się - zauważyłem.

Pokręcił przecząco głową.

-Jestem wyćwiczony - powiedział. - Na północy Norwegii pływałem z kuzynem wśród szkierów.

Nie chwalił się, po prostu nam to zakomunikował. Mimo, że wiosłował od dobrych kilkunastu minut nawet się nie zadyszał. W wodzie plusnęła ryba.

-Dziwne że są tu ryby - zauważył pan Tomasz.- Koło takiego zakładu petrochemicznego życie biologiczne...

Michaił się uśmiechnął.

-Wczoraj nie docenialiście moich rodaków, dziś nie doceniacie swoich. Jesteście dziwnym narodem.

-Nie widzę związku - zauważyłem.

-Och, to proste. Petrochemie przebudowywuje polska firma. Wykonane przez waszych zbiorniki na ropę i inne paskudztwa są naprawdę szczelne. Nowoczesna linia technologiczna zmniejsza ilość odpadów. Poza tym jesteśmy w górze rzeki. Za petrochemią sytuacja nie wygląda tak różowo. Ale i na to przyjdzie czas.

Oddalaliśmy się od porośniętego lasem wysokiego brzegu. Niebawem przed nami zamajaczyły rozsypujące się ze starości budynki dawnej przystani.

-Tak to już bywa - powiedział Michaił obrzucając ponurym wzrokiem rzędy poprzekrzywianych drewnianych bud i rozmyty brzeg. - Zanim do Tobolska dotarła kolej to miejsce tętniło życiem. Wyładowywano tu tony towarów, wysiadali na ląd podróżni i zesłańcy...

Dobiliśmy do brzegu. Michaił przypiął łańcuchem łódkę do poczerniałego ze starości drewnianego pala wbitego w nabrzeże. Minęliśmy dziesiątki nikomu już niepotrzebnych magazynów i wyszliśmy niemal na główną ulicę. Miasto wyglądało typowo. Krzywo położone chodniki, dziury w jezdni, które stanowiły by przeszkodę nawet dla Rosyanta, puste wystawy sklepowe. Ludzie snuli się bez celu. Nikt nie zwracał na nas uwagi. Widocznie nie wyglądaliśmy na cudzoziemców.

Po dalszych kilku minutach siedliśmy na obłażącej z farby drewnianej ławce na nie wielkim zaśmieconym niedopałkami i kapslami skwerku. Przed nami znajdował się spory piętrowy budynek, pierwotnie chyba biały, obecnie tynki jego nabrały wyjątkowo odstręczającej barwy. Od dachu ciągnęły się paskudne zacieki.

-Tak to wygląda obecnie - powiedział Michaił. - A tak wyglądało wtedy - wyjął z kieszeni odbitkę fotograficzną.

Fotografia przedstawiała cara piłującego drewno, konkretnie grubą belkę opartą na koźle. Za nim widać było bryłę budynku.

-To dom gubernatora, zwany także Domem Wolności. Jak na pośmiewisko. W miejscu gdzie teraz siedzimy stał dom Korniłowa.

Gestem objął ławeczkę i ciągnące się wokoło wądoły, w których można się było domyślać resztek murów i piwnic, przysypanych obecnie ziemią.

-Kwaterowała tu większość carskiej służby - wyjaśnił. - Niektórzy jednak zatrzymali się u rodzin na mieście.

Pan Samochodzik rozejrzał się po okolicy.

-Być może gdzieś pod którymś z tych budynków znajduje się to czego szukamy - powiedział w zadumie. - Klejnoty mogą też być zamurowane w którejś ze ścian, albo ukryte pomiędzy wiązaniami dachu.

-Od czego zaczniemy poszukiwania? - zapytał Michaił.

W oczach Pana Samochodzika dostrzegłem pustkę i bezradność. Nie wiedział. Po chwili jednak opanował przygnębienie.

-Myślę, że nie ma sensu badanie tego budynku - gestem wskazał dom gubernatora. - Sądzę, że pierwszą rzeczą, którą zrobili dzielni agenci CzK, gdy otrzymali wiadomość, że czegoś brakuje było przekopanie piwnic, rozprucie ścian i stropów, wykucie dziur w ścianach nośnych, rozebranie pieców, rozbicie kominków...

Nasz towarzysz kiwnął poważnie głową.

-Podobny los spotkał dom Korniłowa - powiedział. - Tylko tu poszli o krok dalej i rozebrali go od piwnic po dach. Oczywiście możnaby połazić tu z wykrywaczem metali, pod warunkiem przestawienia go na wykrywanie wyłącznie metali kolorowych i szlachetnych, ale to chyba nie ma sensu. Skuteczni byli dranie. W takim razie co nam pozostaje?

Tym razem ja wpadłem na dobry pomysł.

-Strategia w walce jest bardzo prosta. Należy postawić się na miejscu przeciwnika, wejść w jego sposób rozumowania, następnie odgadnąć czego się po nas spodziewa i zrobić dokładnie odwrotnie. Musimy postawić się na miejscu cara. Gdzie mógł ukryć precjoza? W jaki sposób zabezpieczył się przed ich odkryciem przez niepowołane osoby?

-Czy car miał swobodę poruszania się po mieście? - zapytał pan Tomasz.

-W pierwszym okresie po zesłaniu tak. Odbyto nawet wycieczkę za miasto. Taki piknik nad brzegiem rzeki. Usiłowałem wyliczyć gdzie zatrzymali się na popas. Wypada mi z grubsza miejsce obecnej petrochemii. Później rygory znacznie zaostrzono. W końcowym okresie pobytu w mieście car chodził niemal wyłącznie do cerkwii i to pod eskortą.

-Popełniłeś błąd logiczny - powiedział Pan Samochodzik poważnie, Jeśli caryca miała Tiarę podczas Bożego Narodzenia nie mogła jej ukryć podczas pikniku na jesieni. A po nowym roku rygor był już chyba zaostrzony?

-Słusznie - Michaił przygryzł wargi.

-Car chodził więc do cerkwii. A wiadomo do której? - zainteresował się szef.

Nasz przyjaciel wyjął z kieszeni kolejną odbitkę przedstawiającą widok głównej ulicy. Podał nam, żebyśmy mogli porównać. W perspektywie brakowało charakterystycznej sylwetki i górujących nad okolicą kopuł.

-Do tej - wyjaśnił. - Sobór Paskrewy Piatnicy. Wysadzono go w latach trzydziestych. Na tych fundamentach wzniesiono gmach rejonowego komitetu partii. Być może w fundamencie...

-Nie sądzę - przerwałem. - Kto jak kto, ale komuniści nie przegapiliby takiej gratki jak grobowce miejskich notabli pogrzebanych pod posadzką. Musieli dokładnie zbadać podwaliny... Sam ostatnio spotkałem jednego komunistycznego terrorystę, który planował takie prace wykopaliskowe dla podbudowania budżetu swojej wesołej bandy porywaczy turystów.

Pan Samochodzik zastanawiał się nad czymś głęboko.

-Car opuścił Tobolsk na przełomie maja i czerwca? - zapytał.

-Zgadza się - potwierdził Michaił.

-Mamy pięć miesięcy. Wejdźmy w położenie cara. W tym okresie wychodzenie z domu jest bardzo trudne. Ukrycie czegokolwiek podczas piłowania drewna jest właściwie niemożliwe. Po pierwsze ziemia jest bardzo zmarznięta, po drugie car był zapewne pilnowany podczas pracy?

-Był pilnowany nieomal przez cały czas. W dodatku istnieje przypuszczenie wysunięte przez naszego wybitnego historyka Edwarda Radzińskiego, że przed przekazaniem Cara komitetowi Jekatierimburskiemu obserwował go szpieg wysłany przez tenże komitet.

-Dobrze. Wyobraźmy sobie, że musimy coś ukryć. Przecież szabla paradna to nie szpilka. Z domu wynieść tego nie możemy, a jeśli już wyniesiemy, nie zdołamy tego zakopać w ziemi. Aha. Widziałem w jakiejś książce fotografię cara z rodziną siedzących na dachu oranżerii?

-Oranżeria znajdowała się od tyłu domu gubernatora - wyjaśnił Michaił.

-Car mógł zakopać klejnoty w oranżerii. Nie zrobił tego jednak - powiedział pan Tomasz

-Dlaczego nie? - zapytaliśmy jednocześnie.

-Och to bardzo proste. Rosyjskie oranżerie miały bez wyjątku niemal ogrzewanie podłogowe. Pod zagonikami biegły rury, którymi tłoczono gorącą wodę. Warstwa ziemi była cienka i po kilku latach gdy uległa wyjałowieniu usuwano ją i zastępowano nową. Dlatego też skrytka w zagoniku nie wchodzi w rachubę.

-W takim razie car musiał ukryć swoje precjoza gdzieś poza domem - zauważyłem. - Skoro nie mógł tego dokonać sam, musiał posłużyć się kimś ze służby.

Michaił skinął poważnie głową.

-Taki też jest mój pomysł.

-Odpadają ci którzy mieszkali tutaj - but Pana Samochodzika uderzył o glebę. - Jeśli niektórzy z nich ukryli jakieś przedmioty w tym budynku... Raczej trzeba będzie zająć się tymi, którzy mieszkali u krewnych w mieście.

-Nie, nie koniecznie - zaprotestowałem. - Ci którzy mieszkali w domu Korniłowa zapewne mogli ukryć skarby gdzieś dalej. Na przykład u znajomych...

-Błędne koło - westchnął gość. - Teraz rozumiecie, dlaczego musiałem wynająć was. Sam nie dałbym rady wymyśleć wszystkich możliwości.

Wstaliśmy i ruszyliśmy w stronę kremla. pan Tomasz szedł zamyślony.

-Czy masz listę wszystkich dworzan cara, dzielących z nim trudy wygnania w Tobolsku. - zapytał.

-Mam taką listę, ale jest dość niekompletna - zastrzegł Michaił.

-Car nie przekazałby byle komu takich klejnotów - zaprotestowałem. - Zamiast sprawdzać wszystkich wytypujmy trzy grupy podejrzanych. Do pierwszej zaliczymy najwierniejszych, do drugiej pozostałych z wyłączeniem trzeciej grupy: ludzi którzy stali zbyt nisko w hierarchii dworu, by można było pokładać w nich zaufanie.

Michaił popatrzył na mnie z zainteresowaniem.

-To chyba dobry pomysł. Więc na razie wracamy do bazy?

pan Tomasz kiwnął głową.

-Nic tu po nas. Gdy wytypujemy dokładnie ludzi i chociaż w przybliżeniu określimy miejsca ukrycia, będziemy mogli wziąć w ręce łomy, dynamit czy co tam będzie potrzebne.

Szliśmy ulicą. Było przyjemnie ciepło. Minął nas samochód, przedłużany rządowy ZIŁ. Wyminąwszy nas zwolnił na chwilę, poczułem leciutki chłód. Jak gdyby zza szyb popatrzyły na nas czyjeś bystre oczy. Zaraz jednak przyspieszył i zniknął w perspektywie ulicy.

-Ciekawe - zauważył pan Tomasz. - Myślałem, że nomenklatura dawno już się przesiadła w zachodnie limuzyny.

-Sądząc po numerach rejestracyjnych to nie był pojazd członka rządu, ani władz terenowych, ale gość zagraniczny posiadający niższy status dyplomatyczny - odezwał się Michaił.

-Co proszę? - zdziwiłem się.

-Och to proste. Tych maszyn jest kilkadziesiąt, wszystkie mają przyciemniane szyby. Ponieważ nie wiadomo kto nimi jedzie muszą posiadać oznakowania ułatwiające identyfikację. Numery zaczynające się od szóstki oznaczają ludzi nietykalnych. Pierwszych sekretarzy, generalnych sekretarzy, generałów FSB. Te, które zaczynają się od siódemki wożą zachodnich dyplomatów. Jeśli po siódemce występuje dwójka to dyplomata jest z kraju zaprzyjaźnionego. Numery zaczynające się ósemką oznaczają ważnych gości zagranicznych.

-On miał chyba 8024 - zauważyłem.

-Gość zagraniczny pochodzący z jednego z krajów NATO w stopniu eksperta lub doradcy naszych władz - przetłumaczył szpiegowski kod.

-Skąd ty to wszystko wiesz? - zaciekawił się pan Tomasz.

Michaił błysnął zębami w uśmiechu.

-Miałem trudne dzieciństwo - powiedział.

Zeszliśmy z głównej ulicy i stanęliśmy przed mocno zrujnowanym kościołem wymurowanym starannie z czerwonej cegły. Kościół pozbawiony był wieży, dach częściowo zapadał się. Skarpa kremlowskiego wzgórza spełzając oparła się o niego od północy. Teren kościoła otaczał płot. Ktoś zgromadził sporą ilość materiałów budowlanych.

-Wasi zbudowali, wasi odbudują - powiedział Michaił. - Firma Realbud budująca petrochemię. Przeprowadzili już wstępne rozeznanie architektoniczne. Polscy robotnicy mają tu pracować społecznie w chwilach wolnych od pracy. Trwają jeszcze ciągle przepychanki z urzędnikami. Cerkiew już się zgodziła.

Ominęliśmy zrujnowaną świątynię. Zeszliśmy błotnistą uliczką w stronę rzeki. Mijaliśmy właśnie sporą zrujnowaną budę gdy nieoczekiwanie wyszło zza niej trzech osiłków. Odwróciłem się i spostrzegłem, że dwaj inni odcinają nam drogę z tyłu.

-Forsa - zażądał najbardziej barczysty.

Po twarzy Michaiła przebiegł dziwny uśmiech.

-A to dla czego? - zagadnął.

-Jesteście tu obcy - wyjaśnił osiłek.

-Jestem potomkiem Melchowów Tiumeńskich. Jestem tu na mojej ziemi. A wy - przybłędy - rzucił wyzywająco.

-Sam tego chciałeś - osiłek skoczył na niego.

To trwało ułamki sekundy. Michaił wyrzucił do przodu rękę. Złapał tamtego za koszulę na piersi. Wykonał półobrót wbijając mu jednocześnie palce drugiej ręki w oczy. Młody gangster wyszarpnął z kieszeni sprężynowiec. Michaił puścił go i kopnął z całej siły w dłoń. Nóż ze świstem przeciął powietrze i utkwił w ścianie. Wróg poderwał się i wziął potężny zamach. Nasz przyjaciel złapał go za rękę, wykręcił ją bez najmniejszego wysiłku jakimś chwytem ze szkoły aikido i powalił byczka na kolana. Złapał go za pasek od spodni i kołnierz kurtki, po czym zakręcił się wokoło własnej osi. Nim wróg się zorientował poleciał głową prosto w latarnię. Przydzwonił czachą aż zadźwięczało. Leżał na ziemi, a z rozbitej twarzy ciekła mu krew. Wyglądał prawie na nieżywego. Obejrzałem się dyskretnie. Ci dwaj, którzy stali za nami cofnęli się. Michaił podszedł do leżącego. Bandzior właściwie usiłował wstać. Nasz towarzysz kopnął go leniwie w bark obalając ponownie na ziemię. Rozpiął kurtkę i wyjął z kabury rewolwer. Wycelował w głowę tamtego. W oczach powalonego odmalowało się zwierzęce przerażenie.

-Daruj - jęknął.

-Czy wiesz - tu wstawił niecenzralne rosyjskie słowo - jak blisko byłeś od śmierci? Teraz jesteś nikim. Powaliłem cię gołymi rękami. Wynoś się z miasta, zanim twoi kumple cię zabiją.

Wróg oddalil się chyłkiem. Mocno kulał a z rozbitej głowy ciekła mu jucha. Pozostali dawno zniknęli. Ruszyliśmy w stronę portu, pozostawiając zhańbionego na wieki, własnemu losowi.

-Oryginalne zwyczaje - zauważył Pan Samochodzik.

W jego głosie słyszałem wyraźną naganę. Czyn naszego towarzysza musiał nim poważnie wstrząsnąć.

-Siupraza. Wypadł z obiegu - powiedział Michaił. - Więcej nikt w tym mieście nie poda mu ręki. To chyba lepsze wyjście niż go zastrzelić.

-Gdzie nauczyłeś się walki w stylu kombat? - zapytałem. - Przecież nie w osiedlowym klubie? Za młody jesteś, żeby mieć za sobą praktykę w oddziałach specjalnych.

Uśmiechnął się dziwnie.

-Jak już wspominałem miałem trudne dzieciństwo.

Niebawem wsiedliśmy do łódki i popłynęliśmy na drugą stronę Tobołu. Trochę nas znosił prąd, ale Michaił nie poddał się rzece. Wiosłował twardym miarowym ruchem. Był spokojny. Wreszcie dobiliśmy do brzegu. Wyciągnął łódkę na brzeg i powlekł ją do starego hangaru, a my ruszyliśmy ścieżką do bazy.

-Niezły wariat - zauważyłem.

-To nie jest obłęd, to po prostu rosyjski typ myślenia - mruknął pan Tomasz. - Każdego kto stanie na drodze należy natychmiast zmieszać z błotem lub unicestwić. Potem spokojnie się o tym zapomina. Katcharzis. Widziałeś jak się ucieszył, gdy zastąpili nam drogę?

-Tak.

-Prawdopodobnie denerwuje się znacznie bardziej niż my tymi poszukiwaniami. Musiał poszukać jakichś metod rozładowania napięcia. Dlatego dziś rano wzięliśmy łódkę, zamiast przejść przez most. Myślał, że wysiłek fizyczny przyniesie mu spokój. Ale to się nie udało, więc wykorzystał pierwszą okazję. Wielu Rosjan działa właśnie tak. Wyładować wściekłość i zapomnieć o problemie. Szkoda kumpla, ale zdradził i teraz trzeba go zastrzelić. To taki sposób myślenia.

-Nie posunęliśmy się specjalnie daleko - powiedziałem. - A tymczasem straciliśmy pół dnia i zrobiliśmy sobie w tym mieście przynajmniej jednego śmiertelnego wroga...

-Tak. to jeszcze jedna cecha Rosjan. Robią sobie wszędzie wrogów nie bacząc na konsekwencje.

Tajga szumiała, jak gdyby zgadzała się z naszym punktem widzenia.

ROZDZIAŁ V

Las pełen grzybów * Typujemy podejrzanych * Mołdawski paszport in blanco * „Profesor z Kiszyniowa” * Archiwum miejskie * Polacy w Tobolsku

Po obiedzie pan Tomasz z Michaiłem siedli do komputera. Czytali jakieś dokumenty i kłócili się po rosyjsku. Poszedłem do lasu. Nigdy nie byłem specjalnie dobry w zbieraniu grzybów. Do tego zajęcia trzeba mięć specjalne predyspozycje. Tu jednak grzyby po prostu rosły. Maślaki pstre, zupełnie takie same jak w Polsce. Zbierałem je przez dłuższą chwilę na kupkę, potem wróciłem do bazy po siatkę. Napełniłem ją w kilka minut. Poszedłem po plastykowe wiaderko. Grzyby były wszędzie. nazbierałem ich cztery wiadra, a potem siadłem na polannce i zręcznie obrałem. W samochodzie miałem motek żyłki. Nawlekałem kawałki grzybów i tworzyłem z nich wianki. Rozciągnąłem je na ceglanej, nagrzanej słońcem ścianie. Nim skończyłem tę miłą robotę zapadł już zmrok. Wróciłem do bazy. Jeden sznurek przyniosłem ze sobą.

-I jak poszukiwania archiwalne? - zagadnąłem.

-Wytypowaliśmy głównych podejrzanych - powiedział Michaił poważnie.

Na widok grzybów jego brwi uniosły się z uznaniem. Wyjął mi sznurek z ręki. Na kuchence gazowej postawił garnek. Nalał doń oleju, na palec. Z samochodu przyniósł butelkę piwa. Wsypał grzyby na olej i dolał piwa.

-Wot te na! - zdumiał się pan Tomasz.

-Tak więc - nasz towarzysz zamieszał w grzybach łyżką - Najbardziej podejrzani będą: obaj lekarze Derewienko i Botkin. Trochę komplikuje sprawę, że mieli rodziny. O rodzinie Derewienki niewiele wiem, jego syn Kola bawił się z carewiczem, korespondowali potem ze sobą. Był zbyt młody, by mogli mu powierzyć tak ważne zadanie. Rodzina Botkina zdołała szczęśliwie ujść przed bolszewikami. Następni na liście to kucharz Charitionow. Więcej wiem o kuchciku Siedniewie. Bawił się czasami z carewiczem. Chyba możemy ich obu wyłączyć.

pan Tomasz wciągnął w płuca haust powietrza.

-Kucharz i jego pomocnik często wychodzili do miasta po zakupy - powiedział. - Skoro car spieniężał po cichu niektóre klejnoty, żeby zdobyć środki na utrzymanie rodziny i dworu, mogli być pośrednikami.

-Pośrednikami w zakupie żywności. Ale ludziom, którzy mają kontakty z czarnym rynkiem nie powierza się ukrycia klejnotów. Zwłaszcza jeśli je wcześniej sprzedawali. Nie mam oczywiście żadnych zastrzeżeń, byli to ludzie zapewne uczciwi i odważni, skoro kuchcik pozostał przy rodzinie niemal do samego końca, a kucharz Charitionow zginął w piwnicy domu Ipatiewa razem z carem, ale tak się po prostu nie robi. Skreślamy.

Kiwnąłem głową.

-Kto jeszcze?

-Dama dworu hrabina Buxhevden. Wierna przyjaciółka carycy, ale koszmarna plotkara. Udało jej się przeżyć, ale w wydanych po drugiej wojnie światowej pamiętnikach nie pisnęła słowem o klejnotach. Gdyby wiedziała nie omieszkała by się pochwalić.

-Hmm, może była zaprzysiężona? - zagadnąłem.

-Widzisz Pawle - odezwał się Michaił. - Nie powierza się sekretów plotkarzom. Nawet zaprzysiężonym.

-Skreślamy - Pan Samochodzik energicznie kiwnął głową.

-Służąca Anna Demidowa, osobista pokojówka carycy. Zginęła w Jekatierymburgu. Jej nie możemy skreślić. Generał Tatiszczew i książę Dołgorukow. Obaj zamordowani przez bolszewików. Bliscy przyjaciele cara. Wysoce podejrzani.

-Sporo się tego robi - mruknąłem.

-Następnie nauczyciele Stanley Gibbes i Pierre Gillard. Przeżyli, ale nie zająknęli się ani słowem na temat klejnotów. Gillard spisał wspomnienia, był z rodziną prawie do końca, wspomina o tym, że zaszywano przy nim brylanty w ubrania. Nie pisze jednak nic o pozostałych klejnotach. Albo nie wiedział, albo nie przyznał się.

-Pozostają dwaj lokaje. Staruszek Czemodurow i młodszy Trupp.

-Mam nadzieję, że to już wszyscy? - zaniepokoiłem się.

Pokręcił głową.

-Hrabia Hendriks, mistrz ceremonii. Opiekował się też klejnotami koronnymi. Towarzyszyła mu żona. Kamerdyner carycy Wołkow, dama dworu Anna Schneider, wuj kuchcika kamerdyner księżniczek Siedniew. Był jeszcze marynarz cesarskiego jachtu Nagorny. Opiekował się carewiczem. Wszyscy byli obecni w Tobolsku.

-Piętnaście osób - mruknąłem. - Sporo.

-W pięć dni jeśli się pospieszymy możemy sprawdzić... - zaczął Michaił.

Kiwnąłem głową.

-Roboty będzie od metra - zauważyłem. - No cóż, trzeba się za to brać. Czy jesteście pewni że nikogo nie pominęliście?

-Nie jesteśmy pewni i w tym właśnie problem - powiedział Pan Samochodzik. - Co gorsza nie mamy księgi lokatorów domu Korniłowa, nie wiemy też kto z naszej listy miał krewnych w mieście. Wydaje się że tylko stary lokaj.

-A skąd będziemy wiedzieli gdzie mieszkali ich krewni? - zapytałem nieoczekiwanie.

Zamilkli i wpatrzyli się we mnie osłupiałym wzrokiem. Michaił zaklął w jakimś nordyckim języku po czym z wściekłością kopnął pustą puszkę po piwie. Poleciała przez całą długość pomieszczenia. Zdjąłem z ognia garnek i rozlałem jego zawartość do talerzy. Michaił uspokoił się.

-Trzeba dotrzeć do księgi meldunkowej - powiedział Pan Samochodzik spokojnie.

Popatrzyłem na niego uważnie.

-Sądzisz szefie, że mogą ją gdzieś jeszcze przechowywać?

-W Związku Radzieckim przechowywano wszystko, co tylko mogło się przydać. A tu nie było wojny. Archiwa ocalały. Trzeba tylko do tego dotrzeć. Myślę, że księgi meldunkowe znajdziemy w archiwum miejskim. Któryś z nas będzie musiał się tam wybrać i sprawdzić.

Michaił popatrzył uważnie na Pana Tomasza.

-Czy wygląda pan na mołdawskiego historyka? - zapytał.

-Co proszę? - zdziwił się uprzejmie szef.

Michaił działał jednak jak w transie. Z kontenerka wydobył plik dokumentów. Kartkował je przez chwilę.

-Mam paszport mołdawski in blanco.

-Sam paszport nie wystarczy - zauważył szef.

-Zjedzmy - powiedział Michaił. - A potem pomyślimy.

Danie było naprawdę niezłe, choć trzeba było odrobinę dosolić. Po kolacji przyjaciel nasz rozłożył zestaw fotograficzny i sfotografował szefa. Przez dobrą godzinę coś cudował z drukarką i komputerem. Wreszcie wyszedł z pokoju.

-Proszę - wręczył panu Tomaszowi paszport. - Jest pan teraz Nicolae Frigitescu, profesor Uniwersytetu w Kiszyniowie.

-O, to tam jest uniwersytet? - zdziwił się pan Tomasz.

-Nie wiem, ale trzeba zaryzykować. Tu jest pismo od rektora uniwersytetu w Kiszyniowie do dyrekcji archiwum miejskiego z prośbą o udostępnienie panu wszelkich materiałów. To jest list polecający od prezydenta Borysa Jelcyna.

-Rany boskie! - jęknął szef. - Przecież jeśli mnie z tym złapią to...

-Nikt pana nie ośmieli się złapać. A jesli jacyś się pojawią to na widok tego pisma oślepną i ogłuchną. W razie czego pokazuje im pan tą kartkę i każe się odwalić. Gdyby mieli jakieś watpliwości zarząda pan ich nazwisk i numerów służbowych celem wysłania na Kamczatkę.

-Mam pewną wątpliwość. Co robi w prowincjonalnym radzieckim archiwum profesor z Mołdawii? I jak mam uzasadnić prośbę o okazanie dokumentów dotyczących spraw meldunkowych z 1918 roku?

Michaił uśmiechnął się.

-Szuka pan Rumunów z Mołdawii którzy przebywali tu w tym okresie.

-Genialne - zauważył z przekąsem pan Tomasz.

-Pojedziemy Rosyantem. Trzeba tylko zmienić tablice rejestracyjne.

-A skąd weźmiesz rumuńskie tablice rejestracyjne? - zdumiałem się.

-Nie rumuńskie, tylko mołdawskie. Jak to skąd? - zaraz zrobię.

Z kontenerka wyjął bryłę masy plastycznej. Rozwałkował ją pustą butelką po stole. Nożem przyciął naleśnik do odpowiednich wymiarów. Resztę masy zagniótł i rozwałkowawszy, blaszanymi szablonami wyciął z niej litery i cyfry. Nakleił na tablice. Następnie spryskał to jakimś potwornie cuchnącym aerozolem.

-Utwardzacz - wyjaśnił.

Po kilku minutach oderwał obie płytki od stołu. Pomalował je sprayem na biało, a potem pendzelkiem pociągnął literki na czarno.

Obejrzał krytycznie swoje dzieło.

-Ujdzie - zadecydował.

Znalazł nawet mołdawską nalepkę na tylną szybę. Nim zapadła noc wóz był gotów. Po wieczornej herbacie Michaił poszedł nad rzekę, a ja z Panem Tomaszem wdrapaliśmy się na wieżyczkę. Słońce zachodziło nad lasami.

-Beznadziejnie mi wygląda ta sprawa - powiedział szef w zadumie. - zupełnie beznadziejnie. Sądzisz, że ci którzy mieli rodziny w mieście ukryliby carskie klejnoty u krewnych?

-Nie da się tego wykluczyć - zauważyłem łagodnie.

-A właśnie że da się to wykluczyć - powiedział szef z pasją. - To niemożliwe. Kraj ogarnięty wojną domową, a tu przychodzi do ciebie kuzyn, którego być może nie widziałeś od lat i wręcza dajmy na to szablę z rękojeścią wysadzaną brylantami i prosi o przechowanie.

-Ryzyko faktycznie spore. Ale z drugiej strony, ludzie wówczas byli inni. Bardziej honorowi. Myślę, że to możliwe. Poza tym niektórzy mogli liczyć na restaurację dynastii. Wówczas najwierniejsi z wiernych otrzymaliby sowite wynagrodzenie za swoje trudy.

-Świetnie. A teraz wyjaśnij mi taką rzecz. Car zginął, nastał czerwony terror. Co robi człowiek mający klejnoty?

-Wymienia je na chleb. Zgoda. Ja też o tym myślałem. Ale gdyby wymienili, to przecież gdzieś by wypłynęły.

-Bzdury. Brylanty z korony po jednym, można je sprzedawać całymi latami. Złoto stopić i porąbać na kawałeczki. Wreszcie Rubinowa tiara... Rubiny można pociąć na mniejsze. W ten sposób wprawdzie sporo się traci, ale zaciera dokładnie historię kamieni. A to może uratować życie.

Popatrzyłem w zadumie na zapalające się w mieście latarnie. Od rzeki wiało chłodem.

-Nie mamy innych punktów zaczepienia - zauważyłem. - Sądziłem, że nasz przyjaciel znalazł jakieś nowe wskazówki. Tymczasem...

Rzeką przepłynęła barka. Wiatr zmienił kierunek. Zaczęło lekko cuchnąć oparami jakichś pochodnych ropy naftowej. Wycofaliśmy się na parter.

-Jeszcze jeden dzień z głowy - mruknął Szef gdy szliśmy spać.

*

Ranek był mglisty. We wnętrzu Rosyanta było ciepło i miło. Szef kartkował podrobione dokumenty.

-Głupio mi - powiedział. - Nie można by tego zrobić jakoś legalnie?

-Panie Tomaszu - powiedział poważnie Michaił. - Niech pan zapomni o uczciwości. Na chwilę, na godzinkę. To jest Azja. Bizancjum. Tu urzędnik jest panem i władcą petenta. Musi ich pan na dzień dobry opieprzyć. Za najmniejsze opóźnienie grozić konsekwencjami. Wymachiwać listem od Jelcyna i ciskać klątwy po rosyjsku. Proszę nie zapominać, że Mołdawia przez pięćdziesiąt lat należała do ZSSR.

-Jak brzmią radzieckie przekleństwa? - zainteresował się Szef.

Michaił usłużnie zacytował kilkanaście.

-Proszę zapamiętać jeszcze jedno. Jechał pan tu przez cztery dni. Tłukł się beznadziejnie pociągiem i żaden urzędnik nie może piętrzyć trudności. Właściwie to powinni panu przynieść te papiery w zębach do Kiszyniowa. Gościć pana pod swoim dachem to dla nich zaszczyt.

-Poradzę sobie - powiedział kwaśno.

-Jeszcze jedno - wręczył szefowi płaskie pudełeczko. - To alarm. Jeśli coś będzie nie w porządku wystarczy włożyć rękę do kieszeni i dwukrotnie wcisnąć czerwony guziczek. Przybędziemy z odsieczą.

Szef uśmiechnął się ponownie i równie kwaśno. Wjechałem przez gościnnie otwartą bramę na Kreml i zatrzymałem się na niewielkim wysypanym szlaką parkingu przed kamiennym dworem zawierającym w sobie archiwum. Obok, za estetycznym metalowym płotem wznosił się Sofijski zbór. Dwaj robotnicy zawieszeni na linie poprawiali coś przy błękitnej kopule. Ceglany mur oddzielał część Kremla zajętą przez FSB. Szef wszedł do budynku, a ja przyciemniłem szyby. Michaił przeciągnął się.

-Mamy parę godzin wolnego - powiedział. - Możemy poobserwować jak się tu ludziom żyje...

Popatrzyliśmy. Zniszczone elewacje domów, snujący się ulicą szarzy smutni ludzie w szarych ubraniach.

-Nędza - zauważyłem. - Jak na mieszkańców najbogatszej w surowce części świata...

Kiwnął poważnie głową.

-To jest trwały element psychiki człowieka postradzieckiego - powiedział. - Oni nawet sobie z tego nie zdają sprawy. Popatrz na tych dwu. Snują się bez celu, nie mają co z sobą zrobić. Tymczasem po drugiej stronie rzeki jest las pełen grzybów. Mogli by nazbierać i nasuszyć ich całe worki, potem pojechać na południe i sprzedawać je zagranicznym turystom na transsyberyjskiej. Albo i założyć firmę i wysyłać je na zachód. W Polsce lubicie suszone grzyby na święta. Mogli by też przejrzeć w bibliotece miejskiej stare gazety i mapy. W końcu ubiegłego wieku była tu taka mała gorączka złota. Gdyby odnaleźli stare wyrobiska coś jeszcze udałoby się wypłukać. Nie wspominając o tym, że zawsze można poszukać nowych żył. Jest to obecnie nielegalne, ale przynajmniej zarobili by tyle żeby nie wyglądać jak strachy na wróble.

-Może po prostu nie pomyśleli o tym.

-Otóż to. Odwykli od myślenia. Partia myślała za nich. Teraz nie ma partii, więc żyją bezmyślnie. Popatrz gdzie tu na przykład jest miejskie targowisko, nie mam na myśli tego targu staroci, gdzie wyprzedaje się meblościanki i firanki nie prane od dwudziestu lat.

-Nie widziałem.

-No właśnie, a przecież są tu grzyby w lasach, ryby w rzece, w głębi tajgi rosną cedry, jagody można zbierać wiadrami. Sami się skazują na swój los i to jest właśnie najbardziej przerażające. Jeden sklep z prawdziwego zdarzenia, który tu jako tako prosperuje należy do Polaków, a ściślej rzecz biorąc do ich potomków.

-Wiesz coś o Polakach w Tobolsku? - zagadnąłem.

Kiwnął energicznie głową.

-Historia Tobolska to fragment historii Polski - powiedział - Dziwne że ty o tym nie wiesz. Już u samych początków podboju Syberii ta osada ocalała dzięki polakowi. Samson Nowacki, wzięty do niewoli w 1621 roku został tu zesłany. Wraz z grupą towarzyszy zbudował pierwsze fortyfikacje miejskie i bronił Tobolska przed mongolską dziczą. Udało mu się odeprzeć kilka ich ataków, a potem tak im włomotał, że zgodzili się płacić trybut. Albo weźmy takiego Filofieja Leszczyńskiego. Był synem Polaka wziętego do niewoli. Przeszedł na prawosławie. Założył w Tobolsku i okolicy 37 klasztorów i cerkwii. Ochrzcił 40 tysięcy Jakutów. Zakładał dla nich szkoły misyjne. Cerkiew Prawosławna w końcu go chyba kanonizuje. Jeszcze do niedawna stał tu drewniany dwór, który zbudował dla siebie i swoich towarzyszy zesłaniec Antoni Dobrzycki. Był kartografem, jemu zawdzięczamy pierwszą mapę Jakucji.

-Coś mi się obiło o uszy, że trafiło tu wielu konfederatów barskich.

-Ośmiuset. Wśród nich ważną postacią był Antoni Przybylski. Założył masarnię, browar i teatr. Inną ważna postacią był Andrzej Pułaski, brat Kazimierza, który poległ w Ameryce. Andrzej skończył znaczenie gorzej. Podczas najazdu tatarskiego bronił miasta wraz z innymi polakami. Otrzymał za to nawet order. Gubernator obiecał że spełni każde jego życzenie. Zażyczył sobie wrócić do ojczyzny. Otrzymał za to osiemset pałek i wyrwano mu nozdrza. Tak pisaliśmy naszą wspólną historię - zamyślił się.

-Konfederaci zbuntowali się - przypomniałem sobie.

-Tak. Udało im się opanować większą część miasta. Ulegli dopiero ośmiokrotnej przewadze liczebnej rosjan uzbrojonych w artylerię. Stracono ich na Panin Bugor, to gdzieś tam - machnął ręką na zachód.

Milczeliśmy dłuższą chwilę.

-W czterdzieści lat później potomek jednego z nich Aleksander Despot - Zenowicz został tu gubernatorem. Dzieje kultury w Tobolsku, to także dzieje Polaków - odezwał się wreszcie Michaił. - O teatrze już wspomniałem. Pierwszą bibliotekę w tym mieście założył w 1831 roku Piotr Moszyński, były marszałek Wołyński. Miał dużo szczęścia, po kilkunastu latach wrócił do kraju. No i przemysł. Pierwszą garncarnię w tym mieście założył także Polak, Ignacy Cejzik. W latach sidemdziesiątych ubiegłego wieku, trzej artyści rzeźbiarze Plapos, Szafragel i Kowalski założyli w Wierszynie, to taka osada pod Tobolskiem szkołę rzeźby w kości. Nadal istnieje, partyjna wietrchuszka zamawiała tu figurki z ciosów mamuta na prezenty dla towarzyszy z zagranicy.

-Może się wybierzemy? - zaproponowałem. - Kupię trochę dla rodziny.

-Mają sklepik w Tobolsku. Nie wiem, jak jest czynny, ale możemy sprawdzić.

Rozdział VI.

Pudło na całego * Michaił planuje skok * Nazywam się teraz Mitrofanow * Adres na okładce pamiętnika * Opuszczony dom * Staruszka * Czy Jurij Gagarin był księciem?

Drzwi skrzypnęły i szef wyszedł z archiwum. Wsiadł do samochodu. Ruszyłem w stronę mostu.

-I jak? - zainteresował się Michaił. - Co Pan znalazł?

-Guzik. Nie tędy droga - powiedział pan Tomasz. - Po prostu pudło na całego.

-Dlaczego? -zainteresowałem się.

-Z bardzo prostej przyczyny. Mieli księgi meldunkowe, a jakże. Nadal mają ich pełen komplet. Tylko, że w 1932 roku pożyczyli je faceci z GPU i do tej pory trzymają u siebie w magazynie.

-GPU to organizacja pomiędzy CzK a NKWD? - upewniłem się.

Szef kiwnął głową.

-Z archiwum KGB ich nie wydobędziemy.

Michaił kiwnął ponuro głową, ale w jego oczach zapaliły się dziwne ogniki. Tęczówki pojaśniały stając się prawie żółte. Dodałem gazu i przejechaliśmy przez most. Niebawem zaszyliśmy się w naszej twierdzy. Zabrałem się za robienie obiadu, a szef pogrążył się w lekturze zeskanowanych pamiętników cara.

Grzyby w garnku niebawem się zagotowały. Nalałem do menażek po czym dwie z nich zabrałem na wierzę. Michaił stał i w zadumiemie wodził wzrokiem po widnokręgu. Opuścił lunetę i odwrócił się. Zabraliśmy się za jedzenie.

-No to co robimy? - zapytałem. - Nasza nić urwała się.

Przełknął kęs potrawy.

-Oglądałeś Pawle filmidło „Mision: Imposible”?

-Nie. Raczej nie chodzę na filmy przeznaczone dla idiotów.

-„Cel: wydobycie tajnych dokumentów z siedziby CIA. Prawdopodobieństwo wykonania: niewykonalne” - zacytował w zadumie. - Ja też tego nie oglądałem. A szkoda. Pewnie gotowy scenariusz skoku.

Popatrzyłem mu uważnie w oczy.

-Nie mówisz poważnie.

Uśmiechnął się, a potem znowu popatrzył przez lunetę.

-Archiwum KGB to ten niski biały budynek - powiedział. - Góra trochę osiada. Musi być dobrze zdrenowana skoro w części kremla zajmowanej przez FSB udało się ten proces zahamować. Myślę, że ktoś musi się przejść do wydziału kanalizacji miejscowego zarządu miasta.

Popatrzyłem na niego uważnie.

-Szef?

-Nie. Lepiej żeby się zbytnio nie opatrzył. Ty.

-Co ja?

-Aleksiej Miofanow. Geolog specjalista od cieków wodnych i zabezpieczania zabytkowych obiektów. Przysłany z Moskwy.

-Nie znam.

-Od tej pory nazywasz się Mitrofanow.

-Nazywam się Paweł Daniec!

-Paweł Daniec. Ładnie się nazywasz, tylko za bardzo po polsku. wprawdzie tu wielu ludzi nosi polskie nazwiska, ale co za dużo to niezdrowo. Dlatego będziesz Mitrofanow.

-Chyba ci odbiło. Mam tam pójść i udawać że jestem jakimś geologiem?

-Nie jakimś tam, tylko najwybitniejszym specjalistą w Rosji. Laureatem nagrody państwowej, dawniej nazywano ją nagrodą Leninowską. A ty masz już dwie - produkował mi na bierząco życiorys. - Zajmowaleś się zabezpieczeniami skarp z Zagorsku, Znaminje i jeszcze...

-W Kiszyniowie - rzuciłem złośliwie.

-Nie. Odpada. Wiem. Ławra Pieczerska w Kijowie.

-Dziwne, ale jakoś nie czuję się geologiem.

-Żaden problem. Szef sobie poradził to i ty musisz sobie poradzić. Pójdziesz i poprosisz o rozpoznanie geologiczne tobolskiego kremla.

-A sądzisz, że będą to mieli?

-Nie, w żadnym wypadku. Ale najprostszym sposobem postępowania z radzieckimi urzędnikami jest powiedzieć, że się przyjechało z Moskwy, a potem zażądać natychmiast czegoś, czego absolutnie nie są w stanie dostarczyć. Wówczas próbują jakoś załagodzić gniew przysłanego z centrali eksperta i pokazują mu wszystko co mają, a co wiąże się jakoś z tym problemem.

-Zaraz zaraz. A skąd pewność, że to oni robili te dreny i inne zabezpieczenia? Z tego co wiem, to takimi robotami zajmowały się spectrusty i inne jednostki inżynieryjne KGB.

Uśmiechnął się leciutko.

-Gdy tak patrzyłem na klapę zakrywającą wejście do kanału przed cerkwią to doszedłem do wniosku, że kanalizacja wzgórza pochodzi jeszcze sprzed rewolucji. Sądzę że z około 1916 roku. Zdążyli zabezpieczyć połowę wzgórza. Druga spływa, bo po rewolucji mieli pilniejsze prace na głowie. Dlatego sądzę, że schemat kanałów odwadniających może, choć oczywiście nie musi być w zarządzie kanalizacji.

-Czasami mnie przerażasz.

-Nie jesteś pierwszym, który mi to mówi.

-Nie prościej wejść na teren Kremla i przeskoczyć przez ten ceglany murek? Nie wygląda specjalnie groźnie. Trochę wysoki, ale...

-Za murkiem są zapewne zasieki z drutu kolczastego, złe psy i inne atrakcje. Mogą być nawet miny pod zasiekami. W każdym razie ja bym je tam podłożył.

-Hej, hej - rozległo się z dołu wołanie Pana Samochodzika. - Złaźcie tu do lochów. Mam coś co chyba powinno nas zainteresować.

Zbiegliśmy po drabince.

-Co się stało? zapytał Michaił.

-Podziękuj swojemu lenistwu. Skanując pamiętnik carycy zeskanowałeś też wewnętrzną stronę okładki.

-Aha? - zaciekawił się.

Szef wyświetlił szarą okładkę zeszytu. Naskrobano na niej dwa adresy.

-Ten zeszyt carowa skończyła w Tobolsku.

-Almaz Grigoriwicz Hendriks! - przeczytał Michaił. - To pewnie krewny ochmistrza!. Mamy ślad!

-To co? - zaciekawił się Pan Samochodzik. - Jedziemy?

-Ulica Portowa numer osiem. Znakomicie.

Wyświetlił przedrewolucyjny plan Tobolska. Nałożył na niego plan z lat osiemdziesiątych i współczesny.

-Ulica Portowa - mruknął. - Później Karola Marksa, obecnie Brzozowa.

-Jedziemy wozem? - zapytałem.

-Łódką - zaprotestował. - Musimy się cicho przemknąć na miejsce. Ciekawe czy ten dom jeszcze istnieje.

-No to w drogę.

Zeszliśmy na przystań. Było bardzo gorąco. Michaił wiosłował z pasją. Ja piastowałem torbę z wykrywaczami i echosondą, pan Tomasz drugą torbę, w której miał dwa młotki geologiczne.

Michaił wiosłował szybkimi płynnymi ruchami. Niebawem ukryliśmy łódkę wśród szop i ruszyliśmy na miejsce. Ulica Brzozowa była wyjątkowo zapyziałym zaułkiem, przy którym stało kilka zapuszczonych drewnianych wilii. Na błotnistej drodze dzieci kopały puszkę po tureckim piwie.

-Wyobraźcie sobie, jak tu musiało być pięknie przed rewolucją - powiedział pan Tomasz. - Te urocze drewniane domki, przywodzące na myśl Konstancin, albo Stary Otwock, podwarszawskie uzdrowiska...

-To tylko pierwsze wrażenie - zauważyłem. - Tu widać więcej elementów rosyjskiej architektury drewnianej. W Otwocku węgły domów są szalowane, tu widać wyraźnie końcówki bali łączonych na zrąb. I okna są mniejsze. Proszę też zwrócić uwagę na wysokość progów.

-Profesor Krupp* mówił, że niski próg to tragedia dla bilansu cieplnego pieca - uśmiechnął się szef. - Tu muszą być ciężkie zimy. Dlatego okna są mniejsze.

-Oto nasz obiekt - powiedział Michaił.

Zatrzymaliśmy się przed pokrzywionym parkanem. Za nim znajdowała się rudera z zapadniętym dachem, mimo upadku nosząca ciągle znamiona dawnej świetności.

-Wygląda na opuszczony - zauważył Pan Samochodzik.

-Tak czy siak nie stójmy na widoku - nasz towarzysz pociągnął nas przez dziurę w płocie.

Wokół domu rosły chaszcze. Szyby wyrwano wraz z oknami.

-Tym lepiej - mruknąłem.

Przedarliśmy się przez krzaki. Drzwi także ktoś zagospodarował. Weszliśmy do sieni. A potem do pierwszego pokoju na lewo.

-U cholera - westchnął szef.

-Ktoś tu był przed nami - zauważył Michaił.

Istotnie w ścianach ziały wielkie dziury. Piece zostały rozbite w drobny mak. Rozejrzałem się uważnie.

-Chyba zostały nam tylko belki stropowe - mruknąłem wyjmując wykrywacz.

Sprawdziłem. Belki były czyste. Zeszliśmy do piwnicy. Wyglądała ciekawiej. W prawdzie w ziemi wykopano dziesiątki dziur, ale ściany były mniej podziurawione niż na piętrze. Przez dziury w suficie wpadało sporo światła.

Wziąłem echosondę, a Michaił wykrywacz i ruszyliśmy do ataku.

-Pusto - zauważyłem kończąc badanie.

-Mój też nic nie sygnalizuje.

W tym momencie zaskrzypiały schody. Odwróciliśmy się gwałtownie. W ręce Michaiła pojawił się pistolet. Na schodach stała staruszka. Musiała mieć chyba z dziewięćdziesiąt lat, ale jej oczy patrzyły niezwykle bystro. Otaksowała nas spojrzeniem, a potem utkwiła wzrok w naszym przyjacielu.

-Jesteś szlachcicem - powiedziała spokojnie. - Chodźcie stąd. Tu już nic nie znajdziecie.

Ruszyliśmy za nią posłusznie. Jak się okazało mieszkała w sąsiedniej chałupce, zbudowanej wyraźnie już po rewolucji z przypadkowych raczej materiałów budowlanych. Siedliśmy przy stole, nastawiła nam samowar.

-Przybyliście szukać skarbów cara - batiuszki - powiedziała.

Michaił kiwnął poważnie głową.

-Chcemy odnaleźć Rubinową Tiarę.

-Coś podobnego? - zdziwiła się babcia. - Widziałam ją.

Na twarzy Michaiła odmalowało się zdumienie.

-Gdzie?

-W cerkwii. W wigilię osiemnastego roku. Caryca miała ją we włosach. Car miał naramienniki przy mundurze, chociaż zabroniono ich noszenia. Następca tronu miał krzyż św. Jerzego przy marynarskim ubranku. Było ze czterdzieści stopni mrozu. Narzucili na siebie futra. Stałam o dwa metry od carycy.

Popatrzyła a nas triumfalnie.

-To były piękne czasy - powiedziała. - Inny świat, choć już odchodził w niebyt. Miałam dziewięć lat, a nadal pamiętam. To była ostatnia taka wigilia. Później zaczął się terror.

-Kto tam szukał? - zapytałem łagodnie.

-Różni szukali. Zaraz w osiemnastym roku zamęczyli hrabiego Hendriksa. Nic nie powiedział, mimo że na jego oczach torturowali jego rodzinę. Myślę, że nie wiedział, gdzie są ukryte klejnoty. Gdyby wiedział, powiedziałby. Milczał. Zabili ich wszystkich, a potem przetrząsnęli dom. Oderwali boazerie, kuli w posadzkach, rozebrali schody. Potem oddali dom swojemu konfidentowi. Szukał, a jakże. Nocami słyszeliśmy jak szurał meblami i kuł w ścianach., Rostrzelali go w czasie czystki. Szukali potem w domu materiałów, oskarżyli go o rabunek carskich klejnotów. Mało oryginalnie, zamknęli za to pół miasta. Nie znaleźli oczywiście. Potem mieszkali tu różni ludzie. W dziewięćdziesiątym pierwszym wyprowadzili się ostatni lokatorzy. Wtedy zaczęto otwierać archiwa. Przyjechała tu speckomisja z Moskwy. Znowu pruli ściany i kuli młotami pneumatycznymi. Gdy oni się wynieśli nastał czas indywidualnych poszukiwaczy. Nie ma miesiąca, żeby kogoś nie przyniosło. Ale wy jesteście inni.

-Inni? - zdziwiłem się.

-Szlachecka krew - wskazała dłonią Michaiła. - Podłużna symetryczna twarz inteligentnego człowieka. Karnacja. Masz chłopcze inne rysy niż ta zezwierzęcona banda zamieszkująca obecnie nasze niegdyś piękne miasto.

Michaił uśmiechnął się lekko.

-Mam znajomego genetyka, który uważa że spisy szlachty to w rzeczywistości księgi rodowodowe. Celem nadrzędnym jest oczyszczanie krwi poprzez selektywne krzyżowanie...

-W twoim przypadku udało im się bez pudła - uśmiechnęła się staruszka. - Od razu widać że należysz do tych lepszych. Można zapytać o nazwisko?

-Michaił Derekowicz Tomatow.

-Michaił Derekowicz. - powtórzyła. - A po matce?

-Bołdyrew-Gagarin.

Uśmiechnęła się do swoich wspomnień.

-Tak, książęta Gagarinowie. Narobili biednemu Jurijowi kłopotów. Rodzinne podobieństwo. Dlatego go wykończyli.

-Kto? Kogo? - nie zrozumiałem.

-KGB biednego Jurija Gagarina - wyjaśniła. - Tego co poleciał w kosmos. Dużo o tym mówili że trzeba było wysłać chłopa albo robotnika, a oni tymczasem wbrew interesom klasowym - westchnęła, - wysłali księcia. Jakby wiedzieli że chłop ani robotnik nie są zdolni zdobywać kosmosu. Chłopi i robotnicy są oczywiście odważni, ale brakuje im pogardy śmierci którą charakteryzują się klasy wyższe. A bez pogardy śmierci truno zachować zimną krew w tak ekstremalnych warunkach.

-To nie zupełnie tak - zaprotestował Michaił nieśmiało.

-Poza tym książęta Gagarinowie zawsze byli ludźmi bardzo głębokiej religijności. Ufundowali wiele cerkwi i soborów. Jurij Gagarin musiał wierzyć w Boga. Wierzył, że Bóg go poprowadzi przez kosmos. Bez tej wiary umarłby ze strachu jeszcze przed startem. Cieszę się że cię spotkałam młody człowieku, bo przynajmniej przed śmiercią dowiem się prawdy. No i jak to było? - dziabnęła Michaiła w pierś palcem. - Był waszym krewnym, czy nie? Możesz mi śmiało powiedzieć. Ja już niedługo umrę. Nie powiem. Nikomu.

Michaił przez chwilę wahał się.

-Był - powiedział cicho. - Jego ojciec nie zdołał uciec za granicę gdy wybuchła rewolucja. Ukrył się na wsi. Przez czterdzieści lat chodził na bosaka i palił tytoń najgorszego gatunku. Ukrywał swoje pochodzenie tak doskonale, że NKWD nigdy nie wpadło na jego trop. Żonę wziął sobie prostą kobietę ze wsi. Nawet ona nie wiedziała. Powiedział tylko synom.

Staruszka uśmiechnęła się.

-Czułam to - powiedziała. - Odkryli to i zabili go, wysadzili w powietrze w tym samolocie. Poszukajcie klejnotów w klasztorze.

-W jakim klasztorze? - zdziwił się Michaił.

-Za miastem. Dwadzieścia kilometrów z biegiem Tobołu. To już tylko ruiny, ale stamtąd mieli jajka.

-Jajka? - zdziwił się pan Tomasz.

-Kurze jajka. Sama je nosiłam w koszyku do domu gubernatora. Oddawali mi bieliznę, rzekomo do prania, ale była zwinięta ciasno. W środku coś mogło być. Na dziewięcioletnią dziewczynkę nikt nie zwraca uwagi.

-Co było w środku? - zaciekawiłem się.

Wygięła wargi z pogardą.

-Nie zaglądałam. To było ich życie i ich sekrety.

-Przepraszam - mruknąłem zawstydzony.

-Pamiętam jak wyglądały ksieżniczki. Chodziłam boso aż do pierwszych przymrozków. Caryca podarowała mi buty, które były już za małe na księżniczkę Anastazję. Miałam je jeszcze po wojnie, ale wkońcu rozsypały się ze starości.

Uśmiechnęła się lekko.

-Cieszę się że mogłam was poznać.

Wstaliśmy i zabraliśmy się do wyjścia. Kątem oka zauważyłem leżącą koło samowara kupkę banknotów. Nasz przyjaciel musiał je tam dyskretnie położyć. Pożegnaliśmy się na progu i niebawem kroczyliśmy do portu.

-Jurij Gagarin naprawdę był z książąt Gagarinów? - zaciekawił się Pan Samochodzik.

-Pewności nie ma, ale ona to właśnie bardzo chciała usłyszeć - uśmiechnął się Michaił. - Nie wiemy. Też chcielibyśmy żeby tak było.

-Łżesz - huknąłem. - Wiesz jak to było naprawdę.

-Może kiedyś wam opowiem - jego oczy patrzyły figlarnie.

Z trudem opanowałem śmiech. Przeprawiliśmy się na drugą stronę rzeki.

-To co robimy jutro? - zapytał Szef gdy zaczęliśmy przyrządzać kolację.

-Jutro czeka nas rejs dwadzieścia kilometrów w dół rzeki i co gorsza powrót. Pod prąd.

-Może pojedziemy samochodem? - zagadnąłem.

-Nie. Samochodu używaliśmy dzisiaj. A ściślej używał go profesor z Kiszyniowa. Pojeździł po mieście i odjechał.

-Rozumiem - mruknąłem.

Michaił przeciągnął się aż mu w stawach zaskrzypiało.

-Ciekawe co znajdziemy jutro - powiedział. - Wzorem Scherlocka Holmes'a postaram się o tym nie myśleć, dopóki nie zobaczę jak to wygląda na miejscu.

Godzinę później poszliśmy spać.

61



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
05 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara cz 
05 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara cz 
05 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara
21 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara
Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara
21 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara Tomasz Olszakowski
02 Pan Samochodzik i tajemnica Araratu cz 
02 Pan Samochodzik i tajemnica Araratu cz 
02 Pan Samochodzik i tajemnica Araratu cz 
05 Pan Samochodzik i Kapitan Nemo
05 Pan Samochodzik i Niesamowity Dwór Zbigniew Nienacki
04 Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów cz 
01 Pan Samochodzik i sekret alchemika Sędziwoja cz 
04 Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów cz 
04 Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów cz 
04 Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów cz 
Pan Samochodzik i Diable Wiano
71 Pan Samochodzik i Włamywacze
85 Pan Samochodzik i Wyspa Sobieszewska

więcej podobnych podstron