21 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara Tomasz Olszakowski

PS-21 TOMASZ OLSZAKOWSKI








PAN SAMOCHODZIK


I...


RUBINOWA TIARA


WSTĘP


Był 17 lipca 1918 roku. Zaskrzypiała furtka w czterometrowym drewnianym płocie. Wartownik rzucił okiem na twarz wchodzącego i cofnął się w cień. Jakub Jurowski wszedł na dziedziniec domu „spe­cjalnego przeznaczenia" w Jekaterynburgu. Od zeszłej nocy, kiedy oddział czekistów pod jego osobistym kierownictwem zamordował w suterenie cara i jego rodzinę, pozornie nic się nie zmieniło. Nadal pod oknami stali wartownicy, pod brezentem na balkoniku drzemał karabin maszynowy maxim. Po korytarzach snuli się czekiści. W kuchni smażono placki. W piwnicy zdzierano ze ściany przesiąknięte krwią i podziurawione kulami tynki. Wszędzie było pełno ludzi. Jednak dom wydawał się dziwnie pusty. Stał milczący, groźny, obcy.

Jurowski wszedł przez skrzypiące drzwi i przeszedłszy korytarzyk wkroczył do magazynu, gdzie kilku najbardziej zaufanych czekistów pod kierownictwem Biełobrodowa przeszukiwało bagaże pomordo­wanych. Kufry ozdobione carskimi koronami i monogramami wyku­tymi z pozłacanego brązu stały wybebeszone. Kosztowne jedwabne suknie balowe walały się po pokrytej błotem podłodze. Carskie albu­my z fotografiami, oprawione w czerwony safian, rzucono w kąt. Chciwe ręce obmacywały starannie każdą sztukę bielizny. Przed Biełobrodowem na kulawym stoliku leżał spory połyskujący stosik znale­zionej biżuterii. Przewodniczący Centralnego Komitetu Wykonaw­czego (WiCK) porównywał znalezione precjoza ze spisem sporządzo­nym starannym kaligraficznym pismem na kilkunastu kartkach.

- Witajcie, towarzyszu - powiedział Jurowski.

Biełobrodow uprzejmie kiwnął głową, ale nie przerwał lektury. Jurowski wyciągnął zza pazuchy spory płócienny woreczek i rzucił go obojętnie na stół. Brylanty zaśpiewały niczym kryształowe dzwonki. Brwi Biełobrodowa uniosły się pytająco. - Podczas likwidacji zwłok znaleźliśmy zaszyte w gorsetach klej­noty - wyjaśnił morderca. - Sporo się tego uzbierało. Głównie bry­lanty. Będzie tego pewnie z ćwierć puda.

- Cztery kilogramy - mruknął przewodniczący sprawdzając coś na kartce.

Brwi jego zmarszczyły się, gdy wysypał woreczek i przeorał pożół­kłymi od nikotyny palcami połyskującą kupkę.

- Czegoś brakuje? - zaniepokoił się Jurowski.

- Taa... - mruknął. - Według spisu wykonanego przez naszych towarzyszy w Tobolsku car miał przy sobie szablę paradną. Nie może­my jej odnaleźć - machnął dłonią w stronę rozbebeszonych bagaży. - A carowa miała Rubinową Tiarę.

- Słynną Rubinową Tiarę? - zdumiał się Jurowski. - Myśla­łem, że została razem z klejnotami koronnymi w Piotrogrodzie.

- Nie. Towarzysz Jakowlew widział ją w Tobolsku - wyjaśnił. - Rubinowa Tiara... niedobrze.

- Może się jeszcze znajdzie - carobójca wskazał stos nie rozpa­kowanych walizek.

- Tam są tylko książki. Aha, jest depesza ze Smolnego. Macie zawieźć wszystkie odzyskane kosztowności do Moskwy.

- Sporo tego - zaniepokoił się Jurowski.

- Dostaniecie ochronę i pociąg pancerny. Umiemy zadbać o bez­pieczeństwo najlepszych synów narodu. Na twarz mordercy wypłynął zimny rybi uśmiech, gdy gładko po­łknął komplement.

- A co z Rubinową Tiarą? - zapytał. - Przecież nie zapadła się pod ziemię.

- Car musiał ją gdzieś ukryć. Prawdopodobnie jeszcze w Tobol­sku. Ale myją znajdziemy. Nawet jeśli będziemy musieli rozebrać to miasto belka po belce.

- Trzeba jak najszybciej powiadomić tamtejszych towarzyszy, aby aresztowali wszystkich członków świty i służbę.

Biełobrodow skrzywił wargi w ponurym uśmiechu. - Nasi towarzysze będą z pewnością w stanie przekonać ich do szczerych wyznań.

- Należy aresztować biskupa Hermogena. Wygląda mi na głów­nego podejrzanego.

- At - Biełobrodow machnął ręką. - Pośpieszyli się chłopcy. Został powieszony. Ale to nic.

- Za wcześnie. Czy jeszcze czegoś brakuje? Na twarzy Biełobrodowa pojawił się ponury cień.

- Tak. Nie mamy nie ukończonej korony. Teraz pobladł Jurowski.

- Przecież ona powinna zostać w sejfach firmy Feberge!

- Ale widocznie nie została. Dostałem depeszę z Piotrogrodu, żeby ją odnaleźć. Nie ma jej tutaj. A przecież to nie szpilka.

- No to towarzysz Lenin da nam popalić.

- Znaleźliśmy całą masę dodatkowych rzeczy. Kilka broszek z brylantami, ordery... Towarzysza Lenina jakoś udobruchamy. Zresztą nic straconego. Odnajdziemy wszystko. Powoli, stopniowo... nam się nie śpieszy.

- Jak wygląda sytuacja w mieście?

- Maszeruje na nas admirał Kołczak na czele całej armii. Będą tu najpóźniej pojutrze. Dlatego, towarzyszu, sprawa waszego wyjaz­du staje się paląca. Czerwona Gwardia prawdopodobnie nie utrzyma miasta. Wybiją ich do nogi. Ważne, żebyśmy mieli czas odskoczyć bezpiecznie na tyły.

Jurowski kiwnął głową. - Co z ludźmi z mojego oddziału?

- Znają miejsce ukrycia ciał?

- Tylko niektórzy. Nie wszyscy.

- Wybierz pięciu najwierniejszych. Resztę zlikwiduj. Nie mogą wpaść w ręce białych.

- A ludzie Jermakowa? Byli obecni przy...

- Pod ścianę.

- Właściwie to oni zaprowadzili władzę radziecką na Uralu... Biełobrodow uśmiechnął się z politowaniem.

- Nie czas na sentymenty, towarzyszu. Gdy płonie dom ratuje się to, co najcenniejsze. Jego pożółkłe od nikotyny palce zacisnęły się na filigranowej broszce i zmiażdżyły ją bez trudu. Jurowski skinął głową.


ROZDZIAŁ PIERWSZY


TAJEMNICZY GOŚĆ * TEKTUROWA TECZKA * CO KRYJĄ KSEROKOPIE * ZASKAKUJĄCA PROPOZYCJA * HISTORIA RUBINOWEJ TIARY


- Złota polska jesień - ziewnął pan Tomasz przeciągając się na fotelu stojącym obok otwartego okna. Gołębie na parapecie apatycz­nie dojadały resztkę moich kanapek.

Oderwałem się od komputera. Wiatr znad Ogrodu Saskiego niósł zapach opadłych liści i wilgotnej nagrzanej słońcem ziemi.

- Faktycznie - powiedziałem. - Złota polska jesień.

- Wiesz co - zaproponował pan Tomasz - wyłącz w diabły te maszynę i chodźmy na wagary. Połazimy sobie wśród drzew, obejrzy­my Grób Nieznanego Żołnierza; z biura Wojewódzkiego Konserwa­tora Zabytków dzwonili, że coś się tam sypie. Potem posiedzimy na ławce w parku i popatrzymy na kaczki. Albo chodźmy na kawę...

- Płacą nam za to, żebyśmy pracowali - zwróciłem delikatnie uwagę szefowi. - Niby czas pracy mamy nie normowany, ale...

- Odpracujemy to w jakiś deszczowy dzień - zaproponował pan Tomasz. - Idzie zima, trzeba nacieszyć się słońcem. Niepokoi mnie twój brak wrażliwości na uroki przyrody...

W tym momencie zadzwonił telefon.

- Halo? - szef leniwie podniósł słuchawkę. - Gość do mnie? Proszę wpuścić.

- Co się stało? - zapytałem.

- Idzie do nas jakiś młodzieniec - Pan Samochodzik przecią­gnął się ponownie. - Pewnie Jacek.

- O tej porze powinien być w szkole. Poza tym mieszka w Łodzi - zauważyłem.

Szef poskrobał się z frasunkiem po głowie.

- Widocznie też poszedł na wagary. A może ma dziś dzień wol­ny? Ale co robi tutaj? Ciągle jest obrażony o to, że nakablowalem o tych ich wyczynach na Araracie.

- Przecież sypnął się pan, szefie, zupełnie niechcący - zauważy­łem.

W tym momencie rozległo się ciche pukanie do drzwi.

- Proszę - powiedział pan Tomasz siadając prosto.

W drzwiach stanął krótko obcięty ciemnowłosy młodzieniec lat około siedemnastu. Zaskoczył mnie kształt jego twarzy. Była niemal doskonale symetryczna, wpisana w miękki owal. Wyglądał na Fran­cuza. Jego rysy były zdumiewająco regularne. Takie twarze mają ary­stokraci.

- Można? - zagadnął.

Nie był Francuzem. Mówił po polsku z dziwnym śpiewnym ak­centem. W pierwszej chwili pomyślałem, że pochodzi z kresów, ale jego akcent nie był czysty. Brzmiał tak, jakby się go wyuczył razem z językiem.

- Proszę, proszę - Pan Samochodzik wykonał zachęcający gest.

- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? - śpiewny akcent ciągle wibrował w jego głosie.

- Ależ skądże - zapewniłem go. - W czym możemy pomóc? Uśmiechnął się lekko.

- Jestem Michaił Derekowicz Tomatow - przedstawił się. Po twarzy szefa przebiegł skurcz. Oczy gościa drgnęły lekko. Zauważył to.

- Czym mogę służyć? - głos Pana Samochodzika zadrżał lekko, jakby od powstrzymywanej furii.

Gość z przewieszonej przez ramię torby wydobył szarą tekturową teczkę z ogniście zielonymi wstążkami. Położył ją ostrożnie na rogu biurka.

- Proszę się z tym zapoznać - powiedział.

- Odpowiedź brzmi: nie - cicho odezwał się szef. - Nie wiem jeszcze, jakie propozycje przywozisz, ale moja odpowiedź brzmi: nie.

- Samo rozwiązanie tych wstążek nic nie kosztuje. Poczekam na korytarzu.

- Odpowiedź i tak będzie negatywna - zapowiedział szef.

Michaił nie przejął się tym specjalnie. Uśmiechnął się jeszcze raz i wyszedł. Drzwi zamknęły się z lekkim stukiem. Pan Tomasz przecią­gnął się, aż zaskrzypiało mu w stawach, po czym przysunął sobie tecz­kę i rozwiązał wstążki. Z wnętrza teczki wydobył plik kartek odbitych na ksero. Założył na nos okulary i obojętnie rzucił okiem na pierwszą z nich.

- Rany boskie! - krzyknął podrywając się z miejsca. - Łap go!

Wypadliśmy na korytarz. Michaił nie miał zamiaru uciekać. Sie­dział na ławce pod oknem i przeżuwając coś czytał rosyjską gazetę. Na nasz widok uniósł pytająco głowę. Szef zaczerwienił się i pocią­gnął mnie z powrotem do gabinetu.

- Co to jest? - zaciekawiłem się wskazując na leżące na biurku kartki.

- Elementarz polsko-łaciński wydany w Krakowie w 1550 roku! Jedyny egzemplarz, o którym wiadomo, spalili hitlerowcy wraz z pięć­dziesięcioma tysiącami starodruków Biblioteki Narodowej... Był jesz­cze jeden, ale ostatni raz słyszano o nim pod koniec ubiegłego wieku. W Bibliotece Uniwersytetu Jagiellońskiego mają stronę tytułową wypreparowaną z okładki jakiejś starej książki.

- A pozostałe? - zapytałem.

Przez chwilę kartkował plik kserokopii. Potem usiadł ciężko na fotelu i zagapił się w ścianę.

- Z grubsza podobnej klasy dzieła. Nie wszystkie tytuły są mi znane... Podaj mi, proszę, siódmy tom Bibliografii polskiej Estreichera...

Przez chwilę kartkował tomik.

- Już na początku wieku to dzieło było znane tylko ze słyszenia - mruknął.

- I co pan o tym sądzi, szefie?

- Przyniósł nam dziesięć odbitek stron tytułowych książek, któ­re zaginęły. Dziesięć tomów posiadających istotne znaczenie... Zresztą co ja ci będę mówił. Sam rozumiesz.

- Rozumiem. Tylko co dalej?

- Z naszego ministerstwa nie możemy go wypuścić. Trzeba go wsadzić do piwnicy, przez trzy dni nie dać nic do jedzenia, przynaj­mniej dopóki nie wyśpiewa, gdzie to wszystko schował. Boże, co ja plotę...

- Sądzi pan, że chce to sprzedać?

- Oby. Ale myślę, że nie. Gdyby szukał kupca, poszedłby z tym do działu zakupów Biblioteki Narodowej albo do innej komórki na­szego ministerstwa. Zresztą każdy dom aukcyjny powitałby go z otwar­tymi ramionami.

- Skąd on to wszystko wytrzasnął? - zdumiałem się. - Obrobił jakąś bibliotekę? Nie wygląda na takiego. Zwrócił pan uwagę na jego rysy? Arystokratyczna twarz...

- Jest arystokratą - mruknął szef. - W każdym calu.

- Ale nazwisko ma mało szlacheckie - zauważyłem. - Tomata to po rosyjsku pomidor.

Pan Samochodzik uśmiechnął się pobłażliwie.

- Wyprowadzę cię z błędu. Jeden z jego przodków dostał to na­zwisko i szlachectwo za to, że któremuś z carów dostarczył na dwór pomidory. Pierwsze pomidory w tej części Europy.

- Za takie rzeczy przyznawano szlachectwo? - zdumiałem się.

- Przyznawano i za znacznie mniej heroiczne czyny. Rysy ma po dziadku, księciu Gagarinie. Poczułem zamęt w głowie.

- Z tych Gagarinów? - zapytałem.

Pan Samochodzik roześmiał się.

- Dobre pytanie. Naprawdę dobre pytanie. Widzisz, gdy Jurij Aleksiejewicz Gagarin, powróciwszy z kosmosu odbywał podróż po świecie, a obwieźli go chyba po połowie państw, w Ameryce dostał zaproszenie na kolację od księcia Gagarina. Nie poszedł oczywiście, ale i tak wywołało to falę spekulacji. Porównywali fotografie starego księcia i pierwszego radzieckiego kosmonauty. Podobieństwo było ponoć uderzające. Kosmonauta nie przyznawał się. Uparcie twier­dził, że pochodzi z Gżdatska, niedaleko Pskowa... Ale książęta Gaga­rinowie mieli majątki właśnie w pskowskiej guberni. Możemy go zresz­tą zapytać. Pozostaje pytanie, co dalej? - potrząsnął kartkami.

- Może go zawołać i zapytać, czego za to chce? Trochę to nieład­nie wyglądało, gdy pan z góry zapowiadał, że się nie zgadza, zanim nasz gość przedstawił pierwsze propozycje...

- Po prostu nie zamierzam ich słuchać.

- Ale dlaczego? - zdumiałem się. - Przecież on nic nam nie zrobił.

Pan Tomasz ściągnął usta.

- Znałem jego ojca - powiedział wreszcie.

- Kim był?

- Fascynująca postać. Fascynująca w negatywnym tego słowa znaczeniu. Wnioskowałem o wysłanie za nim międzynarodowego listu gończego. Nie udało się, mieliśmy tylko poszlaki, a Interpol żą­dał dowodów. Hrabia Derek nie ukrywał się zresztą specjalnie. Żył spokojnie pod Sztokholmem. Nawet przez krótki czas był posłem do szwedzkiego Riksdagu z ramienia mniejszości słowiańskich. Dawne dzieje.

- To za co zasłużył sobie na list gończy?

- To był fachowiec. Waldemar Batura mógłby się od niego wiele nauczyć.

- Handlarz kradzionych dzieł sztuki - domyśliłem się.

- Pudło. On je tylko skupował. No i oczywiście sam trochę...

- Trochę kradł?

- Hrabia Derek był zapalonym kolekcjonerem sztuki rosyjskiej. Kupował, kradł, a jego ukochaną metodą było podmienianie zabyt­ków zgromadzonych w prywatnych daczach wierchuszki KPZR przy pomocy skorumpowanej służby. Nieustannie ścigany listami gończy­mi, co rusz przekradał się za żelazną kurtynę. Rozpruł skrytki z klej­notami w pałacu księcia Jusupowa, których szukano przez dziesięcio­lecia. Zamierzał przekazać wszystkie zgromadzone skarby narodowi rosyjskiemu, gdy tylko zostanie w tym kraju obalony komunizm. Po­dobno był zamieszany w próbę kradzieży korony carów. Wreszcie zniknął, zupełnie niespodziewane. Prawdopodobnie KGB go w koń­cu namierzyło i zlikwidowało. Już chyba dziesięć lat o nim nie słysza­łem. A może nawet więcej... Nasze drogi nigdy się nie przecięły, choć słyszałem sporo o jego wyczynach, gdy współpracowałem z między­narodowym Biurem Koordynacyjnym. Ponoć gdzieś na Zachodzie miał wykuty w skale skarbiec, a w nim kolekcję sztuki, jakiej nie po­wstydziłoby się żadne muzeum. Prawdopodobnie z niego ten miły mło­dzieniec wyciągnął te książki. Być może czegoś brakuje mu do kolek­cji. Przyszedł do nas... Dlatego trzeba mu pogonić kota, a jednocze­śnie zrobić to tak inteligentnie, że będzie chciał to na coś wymienić - potrząsnął plikiem kartek.

- Wymienić? - zdziwiłem się.

- Mamy w kraju bogatą kolekcję rosyjskich starodruków. Zaplą­tało się ich sporo przez te wszystkie lata. Przeprowadzić transakcję na sztych, jak mawiali lwowscy kupcy.

- Na sztych? - zdziwiłem się naśladując dłonią wypad szermier­czy.

Szef wniósł oczy ku sufitowi.

- Towar za towar. Barter. Powinieneś poczytać słownik Lindego.

- Nie przyszedłby z tym do nas. Musi mieć inne plany.

- Związane z naszą komórką? Sądzisz, że chce nas do czegoś zatrudnić?

- Może go zawołamy? - zaproponowałem. - My tu sobie gadu, gadu, a on może się znudzić... A tak, sam wyśpiewa, o co mu chodzi.

Szef kiwnął poważnie głową. Wyjrzał na korytarz i skinął władczo ręką. Po chwili Michaił Derekowicz siedział wygodnie na fotelu.

- Czym mogę służyć? - zapytał ponownie Pan Samochodzik. W oczach gościa spostrzegłem iskierkę triumfu.

- W zamian za wyświadczenie mi niewielkiej przysługi gotów je­stem przekazać wam tych kilka skarbów waszej kultury narodowej - z uśmiechem wskazał plik kartek ksero.

- Niewielkiej przysługi - mruknął pan Tomasz. - Właśnie za­czynam sobie wyobrażać jej wielkość.

- Zupełnie niewielkiej - uspokoił go gość.

- No nie wiem. Jesteśmy organizacją rządową. Nie możemy wcho­dzić w układy z osobami prywatnymi. To znaczy możemy, ale...

- A co konkretnie mielibyśmy zrobić? - zagadnąłem.

- Panowie są najlepszymi w Polsce, a może i na świecie fachow­cami od odszukiwania zaginionych zabytków - gość oczarował nas szerokim, szczerym słowiańskim uśmiechem.

Sądząc z miny Pana Samochodzika komplement trafił prosto do celu.

- Tak więc - podjął Michaił - wypożyczę panów celem odna­lezienia pewnego niewielkiego drobiazgu, a w zamian za fachową pomoc przekażę waszym władzom dziesięć białych kruków.

- Jaki to drobiazg? - zagadnąłem.

- Słyszeli panowie o Rubinowej Tiarze? Przepraszam, nie powi­nienem odpowiadać pytaniem na pytanie.

Pokręciłem przecząco głową, ale zauważyłem w oku pana Toma­sza błysk zrozumienia.

- Chcę, żeby odnaleźli panowie Rubinową Tiarę - uściślił gość.

- Obawiam się, że to będzie niemożliwe. Jeśli nie została znisz­czona, może spoczywać w sejfach KGB... O ile ją znaleźli. Mogli ją pociąć na kawałki i sprzedać na Zachodzie. Sprawa wydaje mi się niemal beznadziejna - powiedział szef.

- Jeśli nie uda jej się odnaleźć, przekażę mimo wszystko pięć książek.

Gość przez chwilę kartkował kserokopie.

- Będą mogli panowie swobodnie wybrać...

- Tak czy siak wygramy na tym?

Michaił Derekowicz kiwnął poważnie głową.

- Jakie będzie pan miał zabezpieczenie? - zapytałem. - Prze­cież możemy siedzieć przez miesiąc z założonymi rękami i nic nie robić. Nie ma pan żadnych gwarancji, że poświęcimy wszystkie siły na odszukanie tego klejnotu.

- Z tego co wiem, są panowie obaj ludźmi o kryształowej uczciwo­ści. To wystarczy. Wierzę, że mnie nie wykiwacie. Po prostu zaufam wam. Zresztą pojedziemy razem. To będzie miesiąc ciężkiej pracy, ale sądzę, że trud tych trzydziestu dni sowicie się opłaci. I mnie, i wam.

- Miesiąc - mruknął Pan Samochodzik. Gość wstał i ukłonił się.

- Pozwolą panowie, że ich pożegnam. W tej teczce jest moja wi­zytówka. Proszę skontaktować się z ministrem i jeśli się zgodzi - zadzwonić. Wówczas przekażę dalsze szczegóły.

Wyszedł i tylko leżąca na stole teczka świadczyła, że jego wizyta nie była snem.

- Czym jest Rubinowa Tiara? - zapytałem pana Tomasza.

Uśmiechnął się do swoich myśli. Podszedł do półki z książkami i zdjął z niej gruby album poświęcony klejnotom firmy Faberge. Kart­kował go dłuższą chwilę, a potem położył przede mną otwarty na czarno-białej fotografii młodej carycy Aleksandry. Caryca miała we wło­sach Rubinową Tiarę.

- Oto ona - powiedział. - Tiara wykonana z rubinów. Wła­sność ostatniej cesarzowej Rosji. Przyjrzałem się uważnie zdjęciu.

- Szefie, nie jestem ekspertem, ale wydaje mi się, że te kamienie są zbyt duże, by mogły być prawdziwymi rubinami. Pan Tomasz kiwnął głową.

- Czytałeś może opisanie świata Marco Polo?

- Bardzo dawno - powiedziałem. - Jeszcze w podstawówce. Wiele fragmentów zatarło się już w mojej pamięci. Ale jeśli trzeba...

- Jest tam opisana taka historia. Na polecenie cesarza Marco Polo udał się do Karakorum. Miał tam nabyć dla cesarskiego skarbca rubin, znaleziony prawdopodobnie w kopalniach Dekanu. Najwięk­szy rubin, jaki kiedykolwiek znaleziono. Był wielkości ludzkiej dłoni. Tak przynajmniej opisuje go podróżnik. Niestety misja zakończyła się fiaskiem. Marco Polo został przelicytowany. Co gorsza, nabywca klej­notu był anonimowy.

- Niech zgadnę. Kamień wypłynął po upływie sześciuset lat i przy­ozdobił Rubinową Tiarę? Szef zasępił się.

- Dokładnie nie wiadomo. Przypuszczam, że tak. Tamten rubin miał paskudną skazę, biegnącą wzdłuż mniej więcej jednej trzeciej jego długości. W XVII wieku grupa Kozaków zaporoskich pod wo­dzą niejakiego Filipa Semenowicza zdobyła na jednym z tureckich dostojników rubin podobnej wielkości. Był z grubsza oszlifowany, a musisz pamiętać, że ten, który widział Marco Polo był kamieniem surowym, znajdował się w stanie takim, w jakim wydarto go ziemi. Rubin zdobyty przez Kozaków nazywano „Różą Fatimy" na cześć ukochanej wnuczki proroka Mahometa. Z tego co wiem, a zachowa­ło się sprawozdanie jednego z uczestników łupieżczej wyprawy, rubin miał kilka głębokich przebrużdżeń, jak gdyby ktoś usiłował delikat­nie wypreparować skazy. Był bardzo nieregularnego kształtu.

- I co się z nim stało?

- Sprzedali go Resul Adze Czelebiemu - dostawcy klejnotów, któ­ry kupował od nich na pniu sporą część łupów. Zaopatrywał rosyjskich carów i polskich królów. Docierał nawet do Sztokholmu. Czasy były nie­pewne i jednostki wyzute z sumienia mogły zbić niezłe fortuny. Przy oka­zji wojen klejnoty przechodziły z rąk do rąk z równą łatwością jak obec­nie kradzione samochody.

- Tak trafił do Rosji? - domyśliłem się.

- Wiadomo, że rubin tej wielkości przechowywano w skarbcu w Pawłowsku, uroczej rezydencji cara Pawła I pod Petersburgiem. Przechodził w rodzinie cesarskiej z pokolenia na pokolenie, wymie­niają go niektóre spisy klejnotów. Wielkość rubinów zastosowanych do skonstruowania tiary świadczy o tym, że prawdopodobnie użyto do niej pociętej „Róży Fatimy".

- Zdumiewające. Pocięli tak duży kamień? Przecież w jednym kawałku był chyba znacznie cenniejszy.

- Nie, nie. To nie tak. Największy brylant wydobyty w Brazylii miał ponad dziewięćset karatów. Jednak został pocięty na mniejsze. Kamienie szlachetne, aby uzyskać odpowiednią cenę, muszą spełniać wiele surowych kryteriów. Ważna jest jednolita barwa, regularny kształt. Jeśli kamień jest duży, ale nieregularny, tnie się go na wiele mniejszych o nienagannych kształtach. Można wówczas uzyskać za nie w sumie znacznie lepszą cenę niż za duży, ale pozaklasowy.

- Rozumiem. Jeśli skaza widziana przez Marco Polo wystąpiła także głębiej, to pocięcie kamienia podniosło jego wartość. Co się stało z Rubinową Tiarą po rewolucji? Gdzie mamy podjąć poszuki­wania?

- W tym właśnie sęk, że nie wiadomo. W każdym razie nie wy­płynęła na żadnej aukcji. Nie figuruje także w katalogach muzeów. Sądzę, że nasz przyjaciel natrafił na jakieś dodatkowe informacje.

Szef zamknął teczkę zostawioną przez gościa na stole i wówczas zobaczyliśmy, że leży pod nią nieduża oprawiona w skórę książka. Na rogach miała piętnastowieczne okucia ze srebrzonego brązu.

- No tak - mruknął pan Tomasz. - Należało się tego spodzie­wać. Takie kserokopie można złożyć na komputerze. Dlatego zosta­wił nam próbkę. Piętnastowieczny modlitewnik. Ręcznie pisany.

Inicjały mieniły się złotem, jakby dopiero co wyszły z pracowni malarskiej, ale pożółkły pergamin na pierwszy rzut oka zdradzał wiek. Szef podał mi książkę. Przekartkowałem ją. Miniatury były niezwykle piękne.

- Cudowna rzecz - powiedziałem. - Sądząc ze stylu przedsta­wień powstała w benedyktyńskim scriptorium.

- Prawdopodobnie w Tyńcu. Zwróć uwagę na pisownię litery „B". Oczywiście specjaliści z Biblioteki Narodowej będą musieli się wypo­wiedzieć... Myślę jednak, że potwierdzą moją teorię.

- Biały kruk - mruknąłem. - Oczywiście. Tak piękne mamy może jeszcze ze dwa w całym kraju. Na świecie jest ich niewiele więcej. Zobacz, że okucia są auten­tyczne, a skóra prawie nie nosi śladów upływu czasu, poza zwykłym utlenieniem.

- Skąd może pochodzić?

- Z biblioteki pałacu lub dworu szlacheckiego, gdzie stał na pół­ce przez pięćset lat. W czasie ostatniej wojny hitlerowcy i Armia Czerwona zniszczyli nieprzebraną ilość książek. Z nienawiści, z głupoty. Po wojnie rabowali je okoliczni mieszkańcy... A ten egzemplarz wę­drował długo, aż wpadł w ręce hrabiego Derka, który go oczywiście wpakował do swojego skarbca.

Trzymałem modlitewnik w ręce. Średniowieczny kopista staran­nie wyrysował każdą literkę. Na pisanie i odpowiednie cieniowanie jednej zużywał piętnaście minut. Przez dziesięć godzin mógł naryso­wać czterdzieści...

- Ciekawe, na czyje zamówienie powstał? - zauważyłem. - Tu jest odbity herb.

- Nie pamiętam, jak się nazywa, ale sprawdzę to, wtedy ustalimy prawdopodobnego właściciela. Być może pochodzi z książęcego dwo­ru. To bardzo luksusowa edycja. Chyba będę musiał pójść porozma­wiać na ten temat z ministrem - powiedział szef, delikatnie wyjmu­jąc mi książkę z ręki.

- Czy mam trzymać kciuki? - zapytałem. Uśmiechnął się chytrze, ale nie odpowiedział.


ROZDZIAŁ DRUGI


NARADA W KAWALERCE SZEFA * CARSKIE KLEJNOTY * TRZY TIARY * CO ZNALEZIONO W TOBOLSKU * BRAK WSKAZÓWEK


Ciepły wiatr wydął firankę w oknie kawalerki pana Tomasza. Cicho syczał czajnik pełen gotującej się wody. Szef popatrzył w zadu­mie na zegarek.

- Nasz gość się spóźnia - zauważył z niepokojem. W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi.

- O wilku mowa - powiedziałem i ruszyłem, żeby otworzyć.

Michaił zdjął sportową kurtkę i powiesił na wieszaku. Odpiął ka­burę z jakąś koszmarnej wielkości spluwą i powiesił obok. Wszedł do pokoju i wygodnie zasiadł w fotelu. Jego nozdrza zadrżały leciutko, gdy dotarł do nich zapach świeżo parzonej kawy. Obok fotela posta­wił walizeczkę. Czerwony odcisk na przegubie świadczył, że jeszcze przed chwilą miał ją przypiętą łańcuszkiem.

- Jak wypadła rozmowa z ministrem? - zapytał. Szef kiwnął energicznie głową.

- Minister wyraził zgodę - powiedział. - Od pierwszego do trzydziestego października mamy urlop.

Gość uśmiechnął się szeroko, po czym wyjął z walizeczki cztery opasłe tomiki oprawione w skórę. Jak mogłem się zorientować, naj­cieńszy miał dorobioną współcześnie okładkę, a dwa posiadały za­meczki na oko szesnastowieczne. Najciekawszy był najgrubszy; jego grzbiet wzmacniała kapitałka wypleciona z cienkich czerwonych rze­myków. Położył tomy na rogu biurka.

- Oto panów honorarium - powiedział. - Jak w mafii: połowa z góry, reszta po wykonaniu zadania.

Pan Samochodzik kiwnął poważnie głową.

- Poprosimy teraz o szczegóły.

Otworzył pierwszą z brzegu książkę i jego oblicze rozjaśniło się prawie mistyczną ekstazą. Nalałem gościowi kawy.

- Może to głupio zabrzmi - powiedział Michaił - ale jest takie lwowskie przysłowie: „Najpierw pisz, potem licz".

- Znam je - powiedział szef wyjmując z kieszeni wieczne pióro. Przybysz położył przed nami kartki papieru z umową wydrukowa­ną na laserowej drukarce.

- Ponieważ biorę panów na ten miesiąc na utrzymanie - uśmiech­nął się czarująco - chciałbym dopełnić wszystkich formalności, także z Urzędem Skarbowym. Oto kontrakt. Proszę przeczytać i podpisać, jeśli nie budzi zastrzeżeń. Prosiłbym także o pokwitowanie na te cztery książ­ki i piątą, którą zostawiłem przedwczoraj w ministerstwie.

Pan Tomasz przeczytał swoją kopię umowy. Ja przeleciałem wzro­kiem swoją. Podpisaliśmy jednocześnie.

- Poprosimy teraz o szczegóły - powtórzył Pan Samochodzik.

- Proszę bardzo. A więc po kolei. Po swojej abdykacji car Miko­łaj II znalazł się w bardzo ciężkiej sytuacji. Został na rozkaz Rządu Tymczasowego uwięziony, najpierw w Carskim Siole pod Petersbur­giem, potem dla uspokojenia opinii publicznej przeniesiono go wraz z najbliższą rodziną do Tobolska na Syberii. Rząd Tymczasowy ze­zwolił członkom świty i służby, którzy wyrazili taką ochotę, na towa­rzyszenie byłemu władcy. Bagaże spakowane w największym pośpie­chu zajęły dwa wagony. Przedstawiciele Rządu Tymczasowego sądzi­li, że biżuteria carska znajduje się w sejfach Ministerstwa Skarbu, później jednak odkryto starannie zamaskowane sejfy w pałacu w Car­skim Siole. Sejfy zostały oczywiście dokładnie opróżnione.

- Czytałem o tym - potwierdził pan Tomasz. - W sejfach Mi­nisterstwa Skarbu znaleziono większość klejnotów koronnych. Michaił kiwnął poważnie głową, po czym podjął opowieść.

- Okres od abdykacji do mordu dokonanego w Jekaterynburgu można dość dokładnie prześledzić. Półtora roku z życia zdetronizo­wanego władcy znalazło odbicie w pamiętnikach nauczyciela dzieci, zachowały się także dzienniki cara, carycy oraz dwu księżniczek i na­stępcy tronu.

- Dwie pozostałe spaliły swoje dzienniki w Tobolsku, obawiając się rewizji.

- No właśnie. Wiadomo, że udając się na wygnanie rodzina carska zabrała klejnoty prywatne. Z jednym wyjątkiem. Car zabrał koronę.

- Jak to? - zdumiał się pan Tomasz. - Przecież korona carów, ta wykonana dla Aleksandra II, przechowywana jest nadal w skarbcu Ermitażu. Pański świętej pamięci ojciec próbował ją zrabować... Gdy przed kilku laty byłem w Leningradzie... - po twarzy gościa prze­biegł skurcz - w Petersburgu - poprawił się szef - widziałem ją.

Michaił kiwnął poważnie głową.

- Zgadza się. Ta korona pozostała w Petersburgu. Car natomiast zabrał ze sobą nie ukończoną koronę. To znaczy tak przypuszczamy. W każdym razie nie udało się jej znaleźć.

- Jaką nie ukończoną koronę? - zdziwił się pan Tomasz.

- Firma Faberge przyjęła w 1907 roku zlecenie na wykonanie kolejnej Wielkiej Korony.

- O? - zdumiał się Pan Samochodzik. - Nie słyszałem o tym.

- Mało kto słyszał - uśmiechnął się gość, po czym wyjął z teczki kilka kartek ksero. - Proszę. To odbitki z autentycznych dokumentów dotyczących kwestii zamówienia i rozliczeń pomiędzy carem a firmą... Pomyślałem, że pana jako historyka sztuki może to zainteresować.

Szef przeglądał odbitki z wielką uwagą.

- Dwa i pół miliona rubli? - zdumiał się. - I to ma być wstępny kosztorys? Za pięćdziesiąt rubli można było kupić krowę...

- Taka rzecz musiała odpowiednio kosztować. Car to nie byle król europejski.

- Więc car przygotowywał koronę dla Aleksego...

- Oczywiście. Wykonanie korony, zwłaszcza jeśli ma to być ko­rona władcy jednej szóstej powierzchni zamieszkałych lądów planety, to bardzo złożone dzieło. Trzeba zgromadzić dużą ilość kamieni, a potem na drodze niezwykle starannej selekcji wybrać z nich kilka­set odpowiednich pod względem barwy, wielkości, kształtu i szlifu... To wyjaśnia cenę.

- Kilkaset? - zdziwiłem się.

- Korona carów, ta przechowywana w Ermitażu, składa się z ponad dwu tysięcy małych brylantów i kilkudziesięciu innych ka­mieni - powiedział Michaił.

- Najciekawszy jest rubin umieszczony na dolnym rancie nad czołem władcy - dodał pan Tomasz. - Sposób oszlifowania spowo­dował, że jeśli patrzy się pod odpowiednim kątem, widać wewnątrz trójwymiarową czerwoną pięcioramienną gwiazdę...

Michaił wzdrygnął się na wspomnienie tego szczegółu.

- W 1915 roku - podjął opowieść - car odebrał z firmy Fa­berge koronę. Była jeszcze nie ukończona, brakowało połowy kamie­ni. Nie wiemy, co stało się z nią później. Nie możemy wykluczyć, że zabrał ją ze sobą po abdykacji. W każdym razie nie zawadzi poszu­kać. Z trzech tiar: brylantowej, rubinowej i szmaragdowej, wypłynęły tylko dwie. Brylantowa Tiara znajdowała się wśród klejnotów księż­nej Włodzimierzowej, ciotki cara Mikołaja. Żyjąc niemal w nędzy na wygnaniu sprzedała ją brytyjskiej rodzinie królewskiej. Obecnie lubi w niej chodzić królowa Elżbieta II. Jest w niej sportretowana na star­szych emisjach brytyjskich monet i na znaczkach pocztowych. Szma­ragdowa Tiara należała do siostry carycy Aleksandry - księżnej Elż­biety. Gdy wstąpiła do klasztoru wniosła ją w wianie. Podczas pierw­szej wojny światowej pod jej zastaw księżna zaciągnęła w dwu ban­kach brytyjskich pożyczkę na sfinansowanie czterech pociągów - la­zaretów do przewozu rannych żołnierzy. Tiara na skutek problemów transportowych została u niej na przechowaniu. Bolszewicy zrabowa­li ją po zamordowaniu księżnej. Sprzedali ją na aukcji w 1921 roku, gromadząc pieniądze na dalszą wojnę z Polską. Zakupił ją anonimo­wy nabywca i dziś nie wiadomo, gdzie się ona znajduje. Prawdopo­dobnie posiadają rodzina norweskich milionerów Yendersyftów. Mój ojciec szukał jej w ich pałacu, ale zdołał rozpruć tylko dwa sejfy z mało ciekawą zawartością. Rubinowej Tiary nigdy nie odnaleziono.

- A skąd pewność, że zabrali ją ze sobą? - zapytałem.

- Z okazji Bożego Narodzenia 1917 roku w Tobolsku carowa pojawiła się w tamtejszej cerkwi z Rubinową Tiarą we włosach.

- Czy to pewna wiadomość? - zainteresował się Pan Samocho­dzik.

- Mamy cztery niezależne relacje.

Gość przez chwilę grzebał w teczce zanim wydobył z niej krążek CD-ROM-u. Rozejrzał się w poszukiwaniu komputera. Żadnego jed­nak nie znalazł. Potrząsnął pudełkiem.

- Mam zeskanowane dzienniki członków rodziny cara oraz masę prywatnej korespondecji, książki wart, wszystko. Siedemdziesiąt tysięcy stron maszynopisu. Mam nawet donos konfidentów CzK. Jest w nich szczegółowy opis uroczystości. Mam też notatkę Jurowskiego do Lenina. Carobójca zaznaczył, że wśród klejnotów, jak to on pisze „pozyskanych", nie było Rubinowej Tiary. Nie odnaleziono również szabli paradnej cara. Jurowski nie wiedział chyba o nie ukończonej koronie. W każdym razie nie wspomniał o niej.

- Liczba przedmiotów do odnalezienia rośnie - powiedział pan Tomasz. - O tym nie było nic w umowie.

- Przypuszczam, że wszystkie są ukryte w tym samym miejscu. W razie czego przewiduję premię.

- I mają być ukryte w Tobolsku? - spytał szef.

- Przypuszczam, że w samym mieście lub jego najbliższej okoli­cy. Car był bardzo przewidującym człowiekiem. Nie był pewien swo­jego losu. Sądzę, że pozostawił tam niewielki depozyt, na wypadek gdyby kiedyś miał tam wrócić. A raczej kilka depozytów. Niektóre odnaleziono.

- Car był przewidujący? - zdziwiłem się. - Większość jego dzia­łań nosiła cechy...

Twarz gościa stężała.

- Co wy wiecie? - zagadnął. - Oczerniała go propaganda przez osiemdziesiąt lat. Tymczasem jego zasługi dla światowego pokoju są ogromne.

Na twarzy szefa malowało się zdumienie.

- Jakie zasługi?

- W gmachu ONZ stoi jego popiersie. Car był pomysłodawcą Ligi Narodów - ciała mającego być sądem międzynarodowym, naj­lepszym gwarantem pokoju na tej planecie.

Zdziwiłem się, ale zauważyłem, że szef kiwnął poważnie głową.

- Zapomniałem o tym - powiedział ze skruchą.

- Będziemy mieli jeszcze wiele czasu, by odkłamywać historię - powiedział Michaił. - Noce w Tobolsku będą długie. Na razie wróć­my do tematu. W 1933 roku funkcjonariusze GPU, poprzedniczki NKWD, torturując miejscowego popa dowiedzieli się o istnieniu skryt­ki w piwnicy domu handlarza ryb. Faktycznie we wskazanym miejscu znaleziono dwa słoje, a w nich sto pięćdziesiąt cztery klejnoty, w tym między innymi stukaratową brylantową broszę carycy. Sądzę, że skry­tek takich było więcej.

- Innymi słowy mamy odszukać to, czego nie zdołali odnaleźć agenci KGB? - wtrąciłem. Gość kiwnął głową.

- Myślę, że panowie są od nich inteligentniejsi - przesłał nam promienny uśmiech.

Parsknęliśmy śmiechem.

- Czy mamy jakiekolwiek wskazówki mogące ułatwić nam odna­lezienie skrytki? - zapytał pan Tomasz. - Czy też może mamy po prostu przeczesać całe miasto?

Gość wzruszył ramionami.

- Niestety nie jest tego dużo - powiedział. - W listach i pa­miętnikach nie znalazłem dotąd żadnych nazwisk ani aluzji. Zresztą gdyby tam były, KGB odnalazłoby tych ludzi i wycisnęłoby z nich resztę informacji.

- Rozumiem - szef kiwnął głową. - Jeszcze parę kwestii for­malnych. Pojedziemy razem do Tobolska?

- Jeśli znajdzie się miejsce w panów samochodzie. Dla mnie oraz trzech niedużych metalowych kontenerków. Z wyposażeniem.

- Z wyposażeniem... - powtórzył pan Tomasz.

- Dwadzieścia, może dwadzieścia pięć kilo każdy - wyjaśnił Michaił.

- Żaden problem. Na miejscu spędzimy około trzech tygodni?

- Tak. Tydzień trzeba doliczyć na drogę tam i z powrotem. Mie­siąc pracy, łącznie z dojazdem.

- To tam są szosy? - zdumiałem się.

- I to jakie. Jeszcze car budował. Osiemdziesiąt lat nie remonto­wane, ale ciągle jeszcze dobrze się trzymają. Bo o tych nowszych nie ma co wspominać. Przedzwonię, umówimy się na konkretny dzień.

Wstał i zaczęliśmy się żegnać. Po chwili zniknął.

- I co o tym sądzisz? - zapytał Pan Samochodzik.

- Sądzę, że niestety nasz miły gość jest obłąkany. Jemu się wyda­je, że można ot tak przyjechać do obcego miasta, strzelić palcami i wygrzebać z ziemi skarby, które przegapiło kilka pokoleń radziec­kich poszukiwaczy spod znaku sierpa i młota? Przecież to niemożli­we. Nawet gdybyśmy dostali klucze do wszystkich piwnic, gdzie mogą być zakopane słoiki, to i tak nie zdążymy każdej przekopać.

- Ale te książki są autentyczne - zauważył szef.

Z nabożnym wyrazem twarzy przekartkował jedną z nich.

- No tak. Czyli wakacje na Syberii w towarzystwie szaleńca.

- Nie myśl, że on jest szalony. To po prostu myślenie sekwencyjne.

- Co takiego? - zdumiałem się.

- Dziury logiczne. Myślał o tym tak długo, że przestał zwracać uwagę na szczegóły.

- Bardzo mu na tym zależy. Ciekawe dlaczego. Zastanowimy się nad tym? Jeśli znajdziemy rozwiązanie tego fenomenu, może nam to pomóc w przyszłości.

- Sądzę, że podobnie jak Jerzy Batura, Michaił Derekowicz za­mierza pójść w ślady ojca. Będzie krążył po Rosji i wydzierał okruchy jej skarbów. Spenetruje magazyny KGB, włamie się do willi mafiozów. Łupy ukryje w swoim wykutym w skałach skarbcu.

- Po co jesteśmy mu potrzebni?

- Hrabia Derek był umysłem analitycznym. Mistrz w planowa­niu, ale niewiele swoich szaleńczych skoków wykonał od A do Z sam. Myślę, że posługiwał się wynajętymi fachowcami od mniej lub bar­dziej mokrej roboty. Jego syn wyraźnie nie jest w stanie rozwiązać zagadki. Dlatego wynajął nas. To oznacza, że w planowaniu jest sła­by. Tak samo postąpiłby jego ojciec. Nie brał się za to, na czym się nie znał. Wynajmował fachowców. A Michaił Derekowicz, trzeba mu przy­znać, uderzył w najczulsze struny - klepnął stosik starodruków.

- Tu mi się właśnie coś nie zgadza - powiedziałem ponuro. - Ile te książki mogą być warte? Pan Tomasz zamyślił się.

- Podobne do tych po kilka, może kilkanaście tysięcy złotych. Fakt, że te są unikatami podnosi oczywiście cenę...

- Pół miliona za całość? - podsumowałem.

- Za wszystkie, kto wie? Jeśli mają oprawy z epoki i są one boga­to zdobione... Niewykluczone, choć sądzę, że trochę mniej.

- A ile może być warta Rubinowa Tiara? Rubiny ostatnio pota­niały...

Szef pokręcił głową.

- Faberge. To klucz do poznania ceny. Bogaci snobi dostają kota, gdy słyszą tę nazwę. Milion dolarów? Raczej mniej. Trudno mi po­wiedzieć. Trzeba by zapytać jubilera specjalizującego się w antykach.

- Ośmiokrotne przebicie... Ale jeśli nie znajdzie, bardzo dużo straci. Nadal coś mi tu nie gra. Co gorsza, odnalezienie skrytki będzie fizycznie niemożliwe.

- Trzeba będzie mu to delikatnie uświadomić - uśmiechnął się.

- Teraz czy później? - spytałem.

- Dawno już nie byłem na Syberii. Zresztą może na miejscu na­trafimy na jakiś trop.

- Tego się obawiałem - mruknąłem. - Pamięta pan, szefie, jak szukałem tropów na Araracie? I co się stało? Musiałem się uczyć kraść wielbłądy...

Pan Tomasz usiadł na parapecie i popatrzył w dół. Po rynku snuli się turyści. Pomiędzy nimi ciągle widać było niewysoką postać chło­paka ubranego w sportową kurtkę. Szedł wzdłuż witryn sklepowych. Chyba oglądał wystawy. Odprowadziłem go wzrokiem.


ROZDZIAŁ TRZECI


GRANICA EUROPY * TRESERNIA PSÓW KGB * OGLĄDAMY MIASTO TOBOLSK * NAD RZEKĄ * NOCNA ROZMOWA NA WIEŻYCZCE * JURIJ GAGARIN


Zostawiliśmy za sobą porośnięte jasnym świerkowym lasem stoki Uralu. Od kilkunastu godzin jechaliśmy wąską podziurawioną szosą przez mroczną tajgę. Między świerkami bielały liczne brzozy. Prowa­dziliśmy na zmianę, ja i Michaił. Pan Samochodzik drzemał na tyl­nym siedzeniu. Od czasu do czasu mijały nas pędzące z całkowicie niedozwoloną szybkością zdezelowane ciężarówki.

Michaił popatrywał to na licznik kilometrów, to na okolicę. Wy­raźnie czegoś szukał.

- Zatrzymaj się - polecił wskazując niewielką łączkę koło szosy. Nad łączką wznosił się spory pagórek. Szef obudził się.

- Dlaczego stanęliśmy? - zaciekawił się.

- Chodźcie - nasz przyjaciel otworzył drzwi. Wysiedliśmy z samochodu i pieszo ruszyliśmy na wzgórze. Wresz­cie zatrzymaliśmy się na szczycie.

- Poznajecie to miejsce? - zapytał Michaił. - Wyobraźcie so­bie, że leży śnieg. I że nie ma tych drzew wokoło.

Uśmiechnąłem się zażenowany i wzruszyłem ramionami. Pan Sa­mochodzik pokręcił przecząco głową.

- Można prosić o dodatkowe wskazówki? - zapytał. - Jedną niewielką podpowiedź...

- Ech, historycy sztuki - uśmiechnął się Michaił.

- Sochaczewski! - wykrzyknął pan Tomasz.

- Aleksander Sochaczewski? - zdziwiłem się. - Czyżby było to miejsce przedstawione na obrazie „Pożegnanie Europy"? Michaił poważnie przytaknął.

- Dokładnie to samo. Jesteśmy w połowie drogi między wsiami Markowa i Tuguliańska.

- Chwileczkę - mruknął szef. - A gdzie podział się słup?

Kamienny trzymetrowy obelisk pokryty gęsto nazwiskami tych, któ­rzy tędy przeszli...

Michaił rozgarnął mech stopą. Pojawiła się zerodowana powierzch­nia piaskowcowego bloku.

- Słup oczywiście zburzyli czerwoni. Był na nim dwugłowy orzeł i herb Syberii oraz godła guberni permskiej i tobolskiej. Permska na­leżała jeszcze do Europy, tobolska już do Syberii.

- Zawsze wydawało mi się, że taki słup będzie stać na przełęczy w miejscu, gdzie szlak zesłańców przecinał Ural - mruknąłem.

- Och, to po prostu skrót myślowy. Wiemy, że granica Europy bie­gnie po szczytach Uralu, bo tak nas nauczono w szkole. Wszystko jest umowne. W carskiej Rosji stosowano podział według innych kryteriów. Tam za nami pozostaje gubernia permska z jej kopal­niami, hutami i fabrykami. Przed nami gubernia tobolska, kraina rolniczo - leśna. Parę kilometrów stąd były ostatnie, najdalej wysunięte na wschód kopalnie Uralu. To dobre miejsce, by przeprowadzić granicę.

- Granicę krainy przemysłowej i rolniczej - mruknąłem.

- Oczywiście w Tobolsku było już w połowie ubiegłego wieku prawie pięćdziesiąt fabryczek i kilkadziesiąt kuźni - uśmiechnął się Michaił. - Jednak faktycznie obie gubernie różniły się od siebie za­sadniczo. Zwróćcie uwagę, że ten pagórek jest nieco bardziej stromy od strony Permu.

- Zesłańcy zabierali ze sobą garść europejskiej ziemi na dalszą poniewierkę? - mruknąłem. Szef pokręcił głową.

- Niewykluczone, przynajmniej tak to przedstawił na swoim obrazie Sochaczewski. Nie wiem, czy ten zwyczaj był rzeczywiście aż tak rozpowszechniony.

Michaił skinął głową.

- Był rozpowszechniony. Sami konwojenci opowiadali o tym więźniom.

- Skąd wiesz? - zaciekawiłem się.

- Mój pradziadek spędził przy tym zajęciu pięć lat.

Powiało grozą. Zeszliśmy do samochodu. Nie wiem, jakie myśli kłębiły się w głowie szefa, ale ja obiecałem sobie zwrócić uwagę na Michaiła. Nie codziennie słyszy się takie wyznania. I znowu godziny za kierownicą... Po obu stronach szosy kilometrami ciągnęły się bagna. O przednią szybę rozbijały się tysiące muszek i komarów.

- Rzeka Tobół - zwrócił mi uwagę Michaił. Popatrzyłem w prawo. Rzeka znacznie szersza niż Wisła leniwie toczyła swoje wody.

- Pójdziemy razem na ryby - powiedział Michaił. - Wyciągniemy takie jesiotry, że ci, Pawle, oko zbieleje. Bieługa z ananasem. I do tego szampan...

- A skąd tu weźmiesz ananasy? - zainteresował się szef z tylne­go siedzenia. - Z szampanem też będzie kiepsko.

- „Sowietskoje Igristoje" można tu kupić w każdym sklepiku - wyjaśnił Michaił z uśmiechem. Szef także się roześmiał.

- Próbowałem tej oranżadki rozbełtanej ze spirytusem. Nawet nie leżała koło szampana.

- A „Mołdawskoje Szampanskoje"? - zaciekawił się Michaił.

- Nie zgrywaj się - poprosiłem. - Przecież mieszkasz na Za­chodzie i dobrze wiesz, jak smakuje szampan.

- Jak znajdziemy to czego szukamy, znajdzie się i butelka praw­dziwego szampana prosto z Szampanii - zapewnił.

Przed nami ukazała się tablica. Była całkiem zardzewiała. Gość na jej widok wyraźnie się ożywił.

- Zwolnij troszkę, Pawle - poprosił. - I wypatruj przecinki po lewej stronie.

Przyhamowałem leciutko. Minęła nas ciężarówka wioząca węgiel. Jechała z taką szybkością, że gubiła bryły. Niebawem wypatrzyłem przecinkę. Zjechałem w nią. Dał mi znak, żebym zatrzymał samo­chód. Zatrzymałem. Wysiadł rozwijając jakieś dziwne prostokątne szmatki. Przez chwilę majstrował coś przy kołach.

- Pół metra do przodu - polecił.

Podjechałem odrobinkę. Znowu coś pomajstrował.

- Gotowe - powiedział.

Wyjrzałem. Koła zostały zręcznie zawinięte w brezent.

- Nie możemy zostawiać zbyt dużo śladów - powiedział poważ­nie. - A teraz naprzód. Jesteśmy już blisko.

- Sądziłem, że pojedziemy do Tobolska - powiedział pan Tomasz. - A tymczasem...

- Nie możemy wjechać do miasta takim wozem. Mielibyśmy FSB na karku w ciągu dziesięciu minut.

- FSB? - zdziwił się szef.

- Dawne KGB. Obecnie Służba Bezpieczeństwa Federacji Ro­syjskiej. Wysoce cywilizowana organizacja rządowa, posiadająca cy­wilne kierownictwo, nie łamiąca praw człowieka, no, chyba że zajdzie uzasadniona potrzeba - uśmiechnął się kwaśno.

Przejechaliśmy przecinką około dwu kilometrów. Zatrzymała nas solidna metalowa brama. W obie strony ciągnął się podwójny płot z drutu kolczastego.

- To jest kamieniołom, w którym będziemy pracować? - zain­teresował się szef.

- To ośrodek szkolenia psów - Michaił wskazał stosowną tabli­cę. - Podmiejska siedziba KGB. Szkolili tu różne ciapki do wyłapy­wania takich szpiegów jak my.

- Chwileczkę - zdziwiłem się. - Mamy tu zamieszkać?

- To będzie nasza baza wypadowa i magazyn sprzętu - wyjaśnił Michaił. - Nie patrzcie tak. Od dobrych dziesięciu lat nie postała tu noga czekisty. Tablicę odmalowałem tylko po to, żeby nikt nie zakłócał nam spokoju. Tutejsi ludzie mają zakodowane, że kiedy na płocie wisi tablica KGB, to nawet jeśli w płocie zieje dziura, nie należy jej zauważać.

Otworzył wymyślną kłódkę i odsunął skrzydło. Wjechałem Rosynantem do środka. Zamknął za nami. Przejechaliśmy jeszcze ze sto metrów i zatrzymaliśmy się przed okazałym budynkiem wymurowa­nym z czerwonej cegły. Michaił otworzył stalowe wrota i wprowadził pojazd do środka. Zapaliłem reflektory, bo wewnątrz było ciemno, że oko wykol. Michaił zatrzasnął bramę za nami. Z bagażnika wyjął agre­gat prądotwórczy. Po kilku minutach uruchomił go, a po następnych kilku podłączył do niego kabel i wewnątrz hali zapaliło się jasne świa­tło. Rurę wydechową wytknął za okno. Wysiedliśmy.

- Oto nasza baza - powiedział. - Jak wam się podoba?

- Ślicznie tu - szef obrzucił nieufnym spojrzeniem zwalone na stos metalowe klatki i worki skamieniałego cementu. - Ciekawe, co za młot zamurował wszystkie okna?

- To ja - wyjaśnił Michaił. - Tablice tablicami, ale lepiej, żeby nas tu nie wyśledzili.

Z hali można było przejść do trzech niedużych pomieszczeń. Wsta­wiono tu składane łóżka i szafki nocne. W ściany wbito gwoździe, służące zapewne do wieszania ubrań.

- Wybierzcie sobie pokoje - zachęcił. Wybraliśmy bez przekonania.

- A teraz zapraszam na zwiedzanie miasta.

Wdrapaliśmy się po metalowej drabince w górę. Nad halą znajdo­wał się niski strych zawalony stosami przegryzionych przez korniki deseczek.

- Przed rewolucją była tu fabryka gontów - wyjaśnił Michaił. - Jak widać, jeszcze leżą.

- Przecież przez osiemdziesiąt lat spaliliby je w piecach. Musieli czymś ogrzewać w zimie to chałupiszcze.

- Gonty są nasączone bitumitem - wyjaśnił nasz towarzysz. - Próbowałem. Palą się jak złoto, ale cuchną smołą tak, że się robi nie­dobrze. Mieli wokoło las, a co za problem ściągnąć paru więźniów do cięcia drewna.

Ze strychu weszliśmy po drabince do murowanej wieżyczki straż­niczej górującej nad całym kompleksem treserni. Rozejrzałem się. Wokoło ciągnął się jodłowy las. Był gęsty i mroczny. Bił z niego krę­cący w nosie zapach. Drzewa puszczały olejki eteryczne.

- Tajga - powiedział Michaił z szacunkiem w głosie. - Tajga. Matka żywicielka... Ojczyzna. Mój pradziadek przeżył w tych lasach pięć lat ukrywając się przed bolszewikami. Las go żywił i pozwalał się ukryć.

Westchnął. Pierwsze z milionów mieszkających wokoło komarów dowiedziały się o nas i przyleciały złożyć nam kurtuazyjną wizytę. Odparliśmy ich pierwszy atak z niewielkimi stratami własnymi.

- Tak wygląda miasto - powiedział Michaił.

Odwróciliśmy się. Po tej stronie rosło niewiele drzew. Za nimi widać było szeroko rozlaną połać wodną. Fabryczka stała na wysokim urwistym brzegu rzeki.

- Zlewnia Irtyszu i Tobołu - wyjaśnił Michaił. - Prawie dwa kilometry szerokości. Tam jest most.

Szosa, którą przyjechaliśmy prowadziła do miasta leżącego po drugiej stronie rzeki. Most wyglądał na mocno sfatygowany. Beton pociemniał, a nawet z tej odległości widać było pęknięcia.

- Oprowadź nas - poprosił Pan Samochodzik.

- To spore wzgórze to tobolski kreml. Kopuły to Cerkiew Zwia­stowania, jedna z najstarszych budowli w mieście. Wzniesiono ją w XVII wieku, obecnie jest restaurowana. Znajduje się w niej dzwon z Uglicza odlany w XVI wieku. Został tu zesłany.

- Dzwon? - zdumiałem się.

- Tak. Ośmielił się uderzyć na trwogę, gdy siepacze Borysa Godunowa mordowali carewicza. Zesłano go za karę na Syberię i wisi tu po dziś dzień. Mury należały do twierdzy. Ponadto na wzgórzu znaj­duje się siedziba FSB, archiwa pozostałe po KGB oraz areszt śledczy w starym klasztorze. U stóp wzgórza nieduży budynek z czerwonej cegły.

- Widzimy - potwierdziłem.

- To kościół katolicki, wzniesiony w początkach wieku przez pol­skich zesłańców.

- Chyba jest w bardzo kiepskim stanie - zauważyłem.

- Niestety. Od lat trzydziestych, kiedy to komuniści zamordowa­li proboszcza i aresztowali większość osiadłych Polaków, mieściła się w nim kotłownia. Ale mam dla was dobrą nowinę. Polska firma „Realbud", która buduje tu kombinat petrochemiczny, przystąpiła do jego odbudowy.

Kombinat petrochemiczny znajdował się na północ od miasta. Między gałęziami prześwitywał krajobraz jak żywcem przeniesiony z „Gwiezdnych wojen". Planeta śmieci. Szare betonowe budowle nie­wiadomego przeznaczenia, ciągnące się kilometrami rury, dziesiątki kominów, z których każdy pluł w niebo dymem innego koloru.

- Tamten rząd wysokich domów wyznacza przebieg głównej uli­cy. Niegdyś Stalina, potem Lenina, a jak się nazywa teraz, nie mam pojęcia. Był koło niej teatr, ale zawalił się parę lat temu. Z ciekaw­szych rzeczy jest tam sklep spożywczy, otwarta niedawno ormiańska cukiernia i zapluskwiony hotel, odnawiany po raz ostatni jeszcze przed rewolucją... Te dźwigi to przystań towarowa, przystań pasażerska to te baraczki koło pomostu. Opuszczona od dłuższego czasu...

- Wygląda to bardzo ponuro - mruknąłem. Wzruszył ramionami.

- To miasto pełne uroku. Zachowało się wiele przedrewolucyjnych domów. Tyle tylko, że należałoby to wszystko nieco odnowić.

- A co to za ponure gmaszysko oblatujące z tynku? - zacieka­wiłem się.

- Carskie więzienie. Jeszcze niedawno było użytkowane, ale obecnie jest opuszczone. Przypuszczalnie wkrótce się zawali. Osiadają fun­damenty. Szkoda, bo to też zabytek dla was interesujący. Siedziało w nim wielu Polaków.

- To prawda - potwierdził pan Tomasz. - Tobolsk był jednym z najważniejszych punktów etapowych. A gdzie jest dom gubernatora?

- Dom gubernatora, nazywany podczas rewolucji domem wol­ności, jest przy głównej ulicy. O ile się nie mylę, to ten z zielonym dachem.

- Tam więzili cara? - spytałem. Potwierdził.

- No to chyba od tego zaczniemy - powiedział szef. - Ale na razie coś bym zjadł. I oczywiście umyłbym się po podróży.

- Jest tu wygodne zejście do rzeki - powiedział Michaił. - Od­kręciłem krany, ale jeszcze przez parę godzin woda będzie mocno brązowa. Stoi w rurach od kilku lat.

Zeszliśmy na parter. Przez nieduże stalowe drzwiczki wyszliśmy z budynku i poszliśmy się umyć. Michaił obiecał w tym czasie upitra­sić jakąś kolację. Nad wodę zeszliśmy wymytym przez deszcze wąwo­zem. W dno ktoś kiedyś powbijał mocno nasmołowane pale. Roze­braliśmy się do kąpielówek i weszliśmy ostrożnie do wody. Była lodo­wato zimna. Cóż, październik, choć słoneczko mile jeszcze przygrze­wało. Popłynąłem kawałek i zawróciłem do brzegu. Prąd odrobinę mnie znosił. Pośrodku rzeki musiał być z pewnością bardzo silny. Wytarliśmy się. Szef zapalił papierosa. Usiedliśmy na grubej belce leżącej na łasze żółtego piasku rzecznego. Obserwowaliśmy żurawie lecące nisko nad wodą.

- Syberia - powiedział pan Tomasz. - Kraj nieskończonych możliwości. Lasy pełne zwierzyny, grzybów i jagód. Na południu gle­ba tak żyzna, że wystarczy w nią wetknąć kij, aby zamienił się w drze­wo. Złoto w strumieniach. A w głębi ziemi cała tablica Mendelejewa.

- Paskudny klimat.

- Nie gorszy niż w Kanadzie. Ta kraina to potencjalnie najbogat­sze miejsce na kuli ziemskiej. Złoża gazu ziemnego, który wystarczył­by całej ludzkości do dwa tysiące pięćsetnego roku. Ropa naftowa, ech. Wiesz, ile czasu przetrwałaby ludzkość, gdyby miała do picia tyl­ko wodę z Bajkału?

- Nie mam pojęcia. Dwa lata?

- Czterdzieści. Osiem miliardów ludzi przez czterdzieści lat.

- Widzę, że podobnie jak Michaił staje się pan miłośnikiem tej ziemi? - zauważyłem. Wzruszył ramionami.

- A dlaczegóż by nie? To piękna kraina.

Nadleciały komary. Odparliśmy ten atak i wycofaliśmy się do twier­dzy. Michaił właśnie kończył robienie obiadu. Zaserwował nam wę­gierskie leczo podgrzewane w kuchence mikrofalowej.

- Dziś już nic nie zdziałamy - powiedział nakładając solidne porcje. - Jutro rano zabierzemy się do pracy.

Obudziłem się w środku nocy. Było mi duszno i postanowiłem trochę się przewietrzyć. Wdrapałem się po drabince na górę. Michaił siedział na parapecie wieżyczki i w zadumie patrzył na miasto rozświecone nielicznymi latarniami. W czystym nocnym powietrzu wy­dawało się leżeć u naszych stóp.

- Przypomina mi się obraz Piotra Biełowa „Ręce nad miastem" - powiedział w zadumie.

Mimo że był odwrócony do mnie tyłem zauważył moje nadejście.

- Przykro mi, ale nigdy go nie widziałem - westchnąłem.

- Wyobraź sobie miasto nocą. Patrzysz na nie z góry. Widać siat­kę ulic, wyznaczają ją palące się latarnie. Ponad tym dwie dłonie osła­niające małą lampkę nocną z zielonym abażurem. Przyślę ci do War­szawy album z reprodukcjami.

W milczeniu patrzyliśmy na miasto. Rzeką przepłynął sznur ba­rek ciągniętych przez holownik. Las pachniał ostro. Wciągnąłem głę­boki haust powietrza. Uniosłem głowę i zobaczyłem morze gwiazd. Konstelacje były trochę inne niż w Polsce. Mały świecący punkcik przesunął się przez widnokrąg.

- Stacja orbitalna „Mir" - powiedział Michaił. - Czasami lu­bię ją sobie odnaleźć na niebie.

- A nie boisz się, że spadnie nam na głowę? - zagadnąłem.

- Wy, Polacy, zawsze wszystko wiecie najlepiej. Skąd ta pogarda dla rosyjskich osiągnięć?

- Ta stacja to wrak. Wszystko się w niej sypie. Niedługo rozleci się do końca...

Uśmiechnął się z politowaniem.

- Stacja „Mir" to najdoskonalszy pojazd kosmiczny stworzony przez człowieka - powiedział.

- Pozwolę sobie nie zgodzić się z tym twierdzeniem.

- Dobrze. Wiesz, ile lat ta stacja już tam jest?

- Nie wiem. Zaraz, miałem chyba dziesięć lat, jak ją wystrzelili. Piętnaście lat? Coś koło tego.

- Wiesz, ile czasu leciało w kosmosie amerykańskie laboratorium kosmiczne „Skaylab"?

- Ta misja była nieudana.

- No właśnie. Po osiemnastu godzinach zaczęło puszczać tlen jak dziurawe wiadro. Po następnych kilkunastu nastąpiła dekompre­sja wybuchowa. I co zostało? Garść żużlu. Tymczasem „Mir" wisi tam...

- Ale przecież wasza też puszcza tlen, wysiadają komputery, elek­tronika...

- „Mir" ma komputery lampowe. A co do reszty... Wyobraź so­bie, że twój samochód jedzie nieustannie przez piętnaście lat. Cały czas jest narażony na czynniki zewnętrzne. Wyobraź sobie, że ani na chwilę nie wyłączyłeś silnika.

- To niemożliwe. Po kilkuset godzinach blok silnika i tłoki nie wytrzymają...

- Więc popatrz tam - stacja znikała już nisko nad horyzontem. - A zobaczysz pojazd, który pracuje od piętnastu lat. Z niewielkimi awa­riami. W dodatku awarie trzeba usuwać w biegu, nie można stacji zatrzy­mać, aby coś poprawić. W samochodzie wystarczy zjechać na pobocze, by spokojnie dłubać pod maską. Poza tym jest jeszcze coś. Stację plano­wano tak, żeby wytrzymała maksymalnie pięć, może siedem lat. Ma dwu­krotnie przekroczony czas eksploatacji. A mimo to nadal pracuje. Chodź­my spać.

- Powiedz mi jeszcze jedno - poprosiłem. - Czy to prawda, że twój dziadek i Jurij Gagarin...

W oczach Michaiła zabłysły figlarne iskierki.

- W każdym razie pierwszy radziecki kosmonauta nie przyznał się - powiedział.

- A twój dziadek? Gość pokręcił głową.

- Mój dziadek zaprosił po prostu na kolację człowieka, którego uważał za godnego takiego zaproszenia. Chodźmy spać.



ROZDZIAŁ CZWARTY


ŚWIT NA RZECE * DOM GUBERNATORA * GDZIE CAR MÓGŁ UKRYĆ KLEJNOTY * POLSKI KOŚCIÓŁ * BÓJKA


Świat o świcie był bardzo wilgotny. Nad wodą unosiła się mgła, nie była jednak na tyle gęsta, aby całkowicie uniemożliwić określenie kierunku. Błękitna kopuła cerkiewna stanowiła doskonały punkt orientacyjny. Nieduża płaskodenna łódka pruła fale Tobołu. Michaił wiosłował mocnymi ruchami ramion. Pod cienką koszulą widziałem napinające się mięśnie.

- Zmęczysz się - zauważyłem. Pokręcił przecząco głową.

- Jestem wyćwiczony - powiedział. - Na północy Norwegii pływałem z kuzynem wśród szkierów.

Nie chwalił się, po prostu nam to zakomunikował. Mimo że wio­słował od dobrych kilkunastu minut, nawet się nie zadyszał. W wo­dzie plusnęła ryba.

- Dziwne, że są tu ryby - zauważył pan Tomasz. - Koło takie­go zakładu petrochemicznego życie biologiczne... Michaił uśmiechnął się.

- Wczoraj nie docenialiście moich rodaków, dziś nie doceniacie swoich. Jesteście dziwnym narodem.

- Nie widzę związku - zauważyłem.

- Och, to proste. Petrochemię przebudowywuje polska firma. Wykonane przez waszych zbiorniki na ropę i inne paskudztwa są na­prawdę szczelne. Nowoczesna linia technologiczna zmniejsza ilość odpadów. Poza tym jesteśmy w górze rzeki. Za petrochemią sytuacja nie wygląda tak różowo. Ale i na to przyjdzie czas.

Oddalaliśmy się od porośniętego lasem wysokiego brzegu. Nie­bawem przed nami zamajaczyły rozsypujące się ze starości budynki dawnej przystani.

- Tak to już bywa - powiedział Michaił obrzucając ponurym wzro­kiem rzędy poprzekrzywianych drewnianych bud i rozmyty brzeg. - Zanim do Tobolska dotarła kolej, to miejsce tętniło życiem. Wyładowy­wano tu tony towarów, wysiadali na ląd podróżni i zesłańcy...

Dobiliśmy do brzegu. Michaił przypiął łódkę łańcuchem do po­czerniałego ze starości drewnianego pala wbitego w nabrzeże. Minę­liśmy dziesiątki nikomu już niepotrzebnych magazynów i wyszliśmy niemal na główną ulice. Miasto wyglądało typowo. Krzywo położone chodniki, dziury w jezdni, które stanowiłyby przeszkodę nawet dla Rosynanta, puste wystawy sklepowe. Ludzie snuli się bez celu. Nikt nie zwracał na nas uwagi. Widocznie nie wyglądaliśmy na cudzoziem­ców.

Po dalszych kilku minutach siedliśmy na obłażącej z farby drew­nianej ławce na niewielkim zaśmieconym niedopałkami i kapslami skwerku. Przed nami znajdował się spory piętrowy budynek, pierwot­nie chyba biały, obecnie tynki jego nabrały wyjątkowo odstręczającej barwy. Od dachu ciągnęły się paskudne zacieki.

- Tak to wygląda obecnie - powiedział Michaił. - A tak wyglą­dało wtedy - wyjął z kieszeni odbitkę fotograficzną.

Fotografia przedstawiała cara piłującego drewno, konkretnie gru­bą belkę opartą na koźle. Za nim widać było bryłę budynku.

- To dom gubernatora, zwany także jak na ironię domem wolno­ści. W miejscu gdzie teraz siedzimy stał dom Korniłowa.

Gestem objął ławeczkę i ciągnące się wokoło wądoły, z których można było domyślać się resztek murów i piwnic, przysypanych obec­nie ziemią.

- Kwaterowała tu większość carskiej służby - wyjaśnił. - Nie­którzy jednak zatrzymali się u rodzin w mieście. Szef rozejrzał się po okolicy.

- Być może gdzieś pod którymś z tych budynków znajduje się to, czego szukamy - powiedział w zadumie. - Klejnoty mogą też być zamurowane w którejś ze ścian albo ukryte pomiędzy wiązaniami dachu.

- Od czego zaczniemy poszukiwania? - zapytał Michaił. W oczach Pana Samochodzika dostrzegłem pustkę i bezradność. Nie wiedział. Po chwili jednak opanował przygnębienie.

- Myślę, że nie ma sensu badanie tego budynku - gestem wska­zał dom gubernatora. - Sądzę, że pierwszą rzeczą, którą zrobili agenci CzK po otrzymaniu wiadomości, że czegoś brakuje, było przekopanie piwnic, rozprucie ścian i stropów, wykucie dziur w ścianach no­śnych, rozebranie pieców, rozbicie kominków... Nasz towarzysz kiwnął poważnie głową.

- Podobny los spotkał dom Korniłowa - powiedział. - Tylko tu poszli o krok dalej i rozebrali go od piwnic po dach. Oczywiście można by połazić tu z wykrywaczem metali, pod warunkiem przesta­wienia go na wykrywanie wyłącznie metali kolorowych i szlachetnych, ale to chyba nie ma sensu. W takim razie co nam pozostaje?

Tym razem ja wpadłem na dobry pomysł.

- Strategia w walce jest bardzo prosta. Należy postawić się na miejscu przeciwnika, wejść w jego sposób rozumowania, następnie odgadnąć, czego się po nas spodziewa i zrobić dokładnie odwrotnie. Musimy postawić się na miejscu cara. Gdzie mógł ukryć precjoza? W jaki sposób zabezpieczył się przed ich odkryciem przez niepowoła­ne osoby?

- Czy car miał swobodę poruszania się po mieście? - zapytał pan Tomasz.

- W pierwszym okresie po zesłaniu tak. Odbyto nawet wycieczkę za miasto. Taki piknik nad brzegiem rzeki. Usiłowałem wyliczyć, gdzie za­trzymali się na popas. Wypada mi z grubsza miejsce obecnej petroche­mii. Później rygory znacznie zaostrzono. W końcowym okresie pobytu w mieście car chodził niemal wyłącznie do cerkwi i to pod eskortą.

- Popełniłeś błąd logiczny - powiedział Pan Samochodzik po­ważnie. - Jeśli caryca miała Rubinową Tiarę podczas Bożego Naro­dzenia, nie mogła jej ukryć podczas pikniku na jesieni. A po Nowym Roku rygor był już chyba zaostrzony?

- Słusznie - Michaił przygryzł wargi.

- Car chodził więc do cerkwi. Do której? - zainteresował się szef.

Nasz przyjaciel wyjął z kieszeni kolejną odbitkę przedstawiającą widok głównej ulicy. Podał nam, żebyśmy mogli porównać. W per­spektywie brakowało charakterystycznej sylwetki i górujących nad okolicą kopuł.

- Do tej - wyjaśnił. - Sobór Paraskewy Piatnicy. Wysadzono go w latach trzydziestych. Na tych fundamentach wzniesiono gmach rejonowego komitetu partii. Być może w fundamentach...

- Nie sądzę - przerwałem. - Komuniści nie przegapiliby takiej gratki jak grobowce miejskich notabli pogrzebanych pod posad ką. Musieli dokładnie zbadać podwaliny...

Pan Samochodzik zastanawiał się nad czymś głęboko.

- Car opuścił Tobolsk na przełomie maja i czerwca? - zapytał.

- Zgadza się - potwierdził Michaił.

- Mamy pięć miesięcy. Wejdźmy w położenie cara. W tym okre­sie wychodzenie z domu było bardzo utrudnione. Ukrycie czegokol­wiek podczas piłowania drewna było właściwie niemożliwe. Po pierw­sze, ziemia była bardzo zmarznięta, po drugie, car był zapewne pilno­wany podczas pracy.

- Był pilnowany nieomal przez cały czas. W dodatku istnieje przy­puszczenie wysunięte przez naszego historyka Edwarda Radzińskiego, że przed przekazaniem cara komitetowi jekaterynburskiemu ob­serwował go szpieg wysłany przez komitet.

- Dobrze. Wyobraźmy sobie, że musimy coś ukryć. Przecież sza­bla paradna to nie szpilka. Z domu wynieść tego nie możemy, a jeśli już wyniesiemy, nie zdołamy tego zakopać w ziemi. Aha, widziałem w jakieś książce fotografię cara z rodziną na dachu oranżerii?

- Oranżeria znajdowała się na tyłach domu gubernatora - wy­jaśnił Michaił.

- Car mógł zakopać klejnoty w oranżerii. Nie zrobił tego jednak - powiedział pan Tomasz.

- Dlaczego nie? - zapytaliśmy jednocześnie.

- Och, to bardzo proste. Rosyjskie oranżerie miały niemal bez wyjątku ogrzewanie podłogowe. Pod zagonikami biegły rury, którymi tłoczono gorącą wodę. Warstwa ziemi była cienka i po kilku latach, gdy uległa wyjałowieniu, usuwano ją i zastępowano nową. Dlatego też skrytka w zagoniku nie wchodzi w rachubę.

- W takim razie car musiał ukryć swoje precjoza gdzieś poza domem - zauważyłem. - Skoro nie mógł tego dokonać sam, musiał posłużyć się kimś ze służby.

Michaił skinął poważnie głową.

- Taki też jest mój pomysł.

- Odpadają ci, którzy mieszkali tutaj - but Pana Samochodzika uderzył o glebę. - Jeśli niektórzy z nich ukryli jakieś przedmioty w tym budynku... Raczej trzeba będzie zająć się tymi, którzy mieszka­li u krewnych w mieście.

- Nie, niekoniecznie - zaprotestowałem. - Ci, którzy miesz­kali w domu Korniłowa zapewne mogli ukryć skarby gdzieś dalej. Na przykład u znajomych...

- Błędne koło - westchnął Michaił. - Teraz rozumiecie, dla­czego musiałem wynająć was. Sam nie dałbym rady wymyślić wszyst­kich możliwości.

Wstaliśmy i ruszyliśmy w stronę kremla. Pan Tomasz szedł zamy­ślony.

- Czy masz listę wszystkich dworzan cara, dzielących z nim trudy wygnania w Tobolsku? - zapytał.

- Mam taką listę, ale jest dość niekompletna - zastrzegł się Michaił.

- Car nie przekazałby byle komu takich klejnotów - zaprote­stowałem. - Zamiast sprawdzać wszystkich, wytypujmy trzy grupy podejrzanych. Do pierwszej zaliczymy najwierniejszych, do drugiej pozostałych, z wyłączeniem trzeciej grupy: ludzi, którzy stali zbyt ni­sko w hierarchii dworu, by można było pokładać w nich zaufanie.

Michaił popatrzył na mnie z zainteresowaniem.

- To chyba dobry pomysł. Więc na razie wracamy do bazy? Pan Tomasz kiwnął głową.

- Nic tu po nas. Gdy wytypujemy dokładnie ludzi i chociaż w przy­bliżeniu określimy miejsce ukrycia, będziemy mogli wziąć w ręce łomy, dynamit czy co tam będzie potrzebne.

Szliśmy ulicą. Było przyjemnie ciepło. Minął nas samochód, przed­łużany rządowy ZIŁ. Wyminąwszy nas zwolnił na chwilę; poczułem leciutki chłód. Jak gdyby zza szyby patrzyły na nas czyjeś bystre oczy. Zaraz jednak przyśpieszył i zniknął w perspektywie ulicy.

- Ciekawe - zauważył pan Tomasz. - Myślałem, że nomenkla­tura od dawna już jeździ zachodnimi limuzynami.

- Sądząc po numerach rejestracyjnych to nie był pojazd członka rządu ani władz terenowych, ale gościa zagranicznego o niższym sta­tusie dyplomatycznym - odezwał się Michaił.

- Co proszę? - zdziwiłem się.

- Och, to proste. Tych maszyn jest kilkadziesiąt, wszystkie mają przyciemnione szyby. Ponieważ nie wiadomo, kto nimi jedzie, muszą posiadać oznakowania ułatwiające identyfikację. Numery zaczynają­ce się od szóstki oznaczają ludzi nietykalnych: pierwszych sekretarzy, sekretarzy generalnych, generałów FSB. Te, które zaczynają się od siódemki wożą zachodnich dyplomatów. Jeśli po siódemce występuje dwójka, to dyplomata jest z kraju zaprzyjaźnionego. Numery zaczy­nające się ósemką oznaczają ważnych gości zagranicznych.

- On miał chyba 8024 - zauważyłem.

- Gość zagraniczny pochodzący z jednego z krajów NATO w stop­niu eksperta lub doradcy naszych władz - przetłumaczył ten swoisty kod.

- Skąd ty to wszystko wiesz? - zaciekawił się pan Tomasz. Michaił błysnął zębami w uśmiechu.

- Miałem trudne dzieciństwo - powiedział.

Zeszliśmy z głównej ulicy i stanęliśmy przed mocno zrujnowanym kościołem wymurowanym starannie z czerwonej cegły. Kościół po­zbawiony był wieży, dach częściowo zapadał się. Skarpa kremlowskiego wzgórza spełzając oparła się o niego od północy. Teren kościoła ota­czał płot. Ktoś zgromadził sporą ilość materiałów budowlanych.

- Wasi zbudowali, wasi odbudują - powiedział Michaił. - Fir­ma „Realbud" budująca petrochemię. Przeprowadzili już wstępne rozeznanie architektoniczne. Polscy robotnicy mają tu pracować spo­łecznie w chwilach wolnych od pracy. Trwają jeszcze ciągle przepychanki z urzędnikami. Cerkiew już się zgodziła.

Ominęliśmy zrujnowaną świątynię. Zeszliśmy błotnistą uliczką w stronę rzeki. Mijaliśmy właśnie sporą zrujnowaną budę, gdy nie­oczekiwanie wyszło zza niej trzech osiłków. Odwróciłem się i spo­strzegłem, że dwaj inni odcinają nam drogę z tyłu.

- Forsa - zażądał najbardziej barczysty. Po twarzy Michaiła przebiegł dziwny uśmiech.

- A to dlaczego? - zagadnął.

- Jesteście tu obcy - wyjaśnił osiłek.

- Jestem potomkiem Melchowów Tiumeńskich. Jestem na mo­jej ziemi. A wy jesteście przybłędami - rzucił wyzywająco.

- Sam tego chciałeś - osiłek skoczył na niego.

To trwało kilka sekund. Michaił wyrzucił do przodu rękę. Złapał tamtego za koszulę na piersi. Wykonał półobrót wbijając mu jedno­cześnie palce drugiej ręki w oczy. Młody gangster wyszarpnął z kie­szeni sprężynowiec. Michaił puścił go i kopnął z całej siły w dłoń. Nóż ze świstem przeciął powietrze i utkwił w ścianie. Wróg poderwał się i wziął potężny zamach. Nasz przyjaciel złapał go za rękę, wykręcił ją bez najmniejszego wysiłku jakimś chwytem ze szkoły aikido i powalił byczka na kolana. Złapał go za pasek od spodni i kołnierz kurtki, po czym zakręcił się wokoło własnej osi. Nim wróg się zorien­tował, poleciał głową prosto w latarnię. Przydzwonił czachą, aż za­dźwięczało. Leżał na ziemi, a z rozbitej twarzy ciekła mu krew. Wy­glądał na nieżywego. Obejrzałem się dyskretnie. Ci dwaj, którzy stali za nami, cofnęli się. Michaił podszedł do leżącego. Bandzior usiłował wstać. Nasz towarzysz kopnął go leniwie w bark obalając ponownie na ziemię. Rozpiął kurtkę i wyjął z kabury rewolwer. Wycelował w głowę tamtego. W oczach powalonego odmalowało się zwierzęce przerażenie.

- Daruj, bratok - jęknął.

- Czy wiesz - tu wstawił niecenzuralne rosyjskie słowo - jak blisko byłeś od śmierci? Teraz jesteś nikim. Powaliłem cię gołymi rę­kami. Wynoś się z miasta, zanim twoi kumple cię zabiją.

Wróg oddalił się chyłkiem. Mocno kulał, a z rozbitej głowy ciekła mu krew. Pozostali dawno zniknęli. Ruszyliśmy w stronę portu, pozo­stawiając zhańbionego własnemu losowi.

- Oryginalne zwyczaje - zauważył Pan Samochodzik. W jego głosie słyszałem wyraźną naganę. Czyn naszego towarzy­sza musiał nim poważnie wstrząsnąć.

- Wypadł z obiegu - powiedział Michaił. - Już nikt w tym mie­ście nie poda mu ręki. To chyba lepsze wyjście niż go zastrzelić.

- Gdzie nauczyłeś się walki w stylu kombat? - zapytałem. - Przecież nie w osiedlowym klubie? Za młody jesteś, żeby mieć za sobą praktykę w oddziałach specjalnych.

- Jak już wspomniałem, miałem trudne dzieciństwo - uśmiech­nął się dziwnie.

Niebawem wsiedliśmy do łódki i popłynęliśmy na drugą stronę Tobołu. Trochę nas znosił prąd, ale Michaił nie poddał się rzece. Wio­słował twardym miarowym ruchem. Był spokojny. Wreszcie dobili­śmy do brzegu. Wyciągnął łódkę na brzeg i powlókł ją do starego hangaru, a my ruszyliśmy ścieżką do bazy.

- Niezły wariat - zauważyłem.

- To nie jest obłęd, to po prostu rosyjski typ myślenia - mruk­nął pan Tomasz. - Każdego, kto stanie na drodze, należy natychmiast zmieszać z błotem lub unicestwić. Potem spokojnie się o tym zapomina. Widziałeś jak się ucieszył, gdy zastąpili nam drogę?

- Tak.

- Prawdopodobnie denerwuje się tymi poszukiwaniami znacz­nie bardziej niż my. Musiał poszukać jakichś metod rozładowania napięcia. Dlatego dziś rano wzięliśmy łódkę, zamiast przejść przez most. Myślał, że wysiłek fizyczny przyniesie mu spokój. Ale to się nie udało, więc wykorzystał pierwszą okazję. Wielu Rosjan działa wła­śnie tak. Wyładować wściekłość i zapomnieć o problemie. Szkoda kumpla, ale zdradził i teraz trzeba go zastrzelić. Taki sposób myśle­nia.

- Nie posunęliśmy się specjalnie - powiedziałem. -A tymcza­sem straciliśmy pół dnia i zrobiliśmy sobie w tym mieście przynaj­mniej jednego śmiertelnego wroga...

Tajga szumiała, jak gdyby zgadzała się z naszym punktem widze­nia.


ROZDZIAŁ PIĄTY


LAS PEŁEN GRZYBÓW * TYPUJEMY PODEJRZANYCH * MOŁ­DAWSKI PASZPORT IN BLANCO * PAN TOMASZ JAKO PRO­FESOR Z KISZYNIOWA * ARCHIWUM MIEJSKIE * POLACY W TOBOLSKU


Po obiedzie pan Tomasz z Michaiłem siedli do komputera. Czyta­li jakieś dokumenty i kłócili się. Poszedłem do lasu. Nigdy nie byłem specjalnie dobry w zbieraniu grzybów. Do tego zajęcia trzeba mieć specjalne predyspozycje. Tu jednak grzyby po prostu rosły. Maślaki pstre, zupełnie takie same jak w Polsce. Zbierałem je przez dłuższą chwilę na kupkę, potem wróciłem do bazy po siatkę. Napełniłem ją w kilka minut. Poszedłem po plastykowe wiaderko. Grzyby były wszę­dzie. Nazbierałem ich cztery wiadra, a potem siadłem na polance i zręcznie obrałem. W samochodzie miałem motek żyłki. Nawleka­łem kawałki grzybów i tworzyłem z nich wianki. Rozciągnąłem je na ceglanej, nagrzanej słońcem ścianie. Nim skończyłem tę miłą robotę zapadł już zmrok. Wróciłem do bazy. Jeden sznurek przyniosłem ze sobą.

- I jak poszukiwania archiwalne? - zagadnąłem.

- Wytypowaliśmy głównych podejrzanych - rzekł poważnie Michaił.

Na widok grzybów jego brwi uniosły się z uznaniem. Wyjął mi sznurek z ręki. Na kuchence gazowej postawił garnek. Nalał do niego oleju, na palec. Z samochodu przyniósł butelkę piwa. Wsypał grzyby na olej i dolał piwa.

- A to ci danie! - zdumiał się pan Tomasz.

- Tak więc - nasz towarzysz zamieszał w grzybach łyżką - najbardziej podejrzani będą obaj lekarze: Derewienko i Botkin. Tro­chę komplikuje sprawę, że mieli rodziny. O rodzinie Derewienki nie­wiele wiem; jego syn Kola bawił się z carewiczem, korespondowali potem ze sobą. Był zbyt młody, by mogli mu powierzyć tak ważne zadanie. Rodzina Botkina zdołała szczęśliwie ujść przed bolszewikami. Następny na liście to kucharz Charitonow. Więcej wiem o kuchci­ku Siedniewie. Bawił się czasem z carewiczem. Chyba ich obu może­my wyłączyć.

Pan Tomasz wciągnął w płuca haust powietrza.

- Kucharz i jego pomocnik często wychodzili do miasta po zaku­py - powiedział. - Skoro car spieniężał po cichu niektóre klejnoty, żeby zdobyć środki na utrzymanie rodziny i dworu, mogli być pośred­nikami.

- Pośrednikami w zakupie żywności. Ale ludziom, którzy mają kontakty z czarnym rynkiem nie powierza się ukrycia klejnotów. Zwłaszcza jeśli je wcześniej sprzedawali. Nie mam do nich żadnych zastrzeżeń, byli to ludzie zapewne uczciwi i odważni, skoro kuchcik pozostał przy rodzinie niemal do samego końca, a kucharz Charito­now zginął w piwnicy domu Ipatjewa razem z carem, ale tak się po prostu nie robi. Skreślamy - zdecydował Michaił.

- Kto jeszcze?

- Dama dworu hrabina Buxhevden. Wierna przyjaciółka carycy, ale koszmarna plotkara. Udało jej się przeżyć, ale w wydanych po drugiej wojnie światowej pamiętnikach nie pisnęła słowem o klejno­tach. Gdyby wiedziała, nie omieszkałaby się pochwalić.

- Hm, może była zaprzysiężona? - zagadnąłem.

- Widzisz, Pawle - odezwał się Michaił - nie powierza się sekretów plotkarzom. Nawet zaprzysiężonym.

- Skreślamy - Pan Samochodzik energicznie kiwnął głową.

- Służąca Anna Demidowa, osobista pokojówka carycy. Zginęła w Jekaterynburgu. Jej nie możemy skreślić. Generał Tatiszczew i książę Dołgorukow. Obaj zamordowani przez bolszewików. Bliscy przyja­ciele cara. Wysoce podejrzani.

- Lista powiększa się - mruknąłem.

- Następnie nauczyciele Stanley Gibbes i Pierre Gillard. Przeży­li, ale nie zająknęli się ani słowem na temat klejnotów. Gillard spisał wspomnienia, a był z rodziną carską prawie do końca. Napisał o tym, że zaszywano przy nim brylanty w ubrania. Nie wspomniał jednak nic o pozostałych klejnotach. Albo nie wiedział, albo nie przyznał się - stwierdził Michaił.

- Kto jeszcze został? - spytałem.

- Pozostają dwaj lokaje: staruszek Czemodurow i młodszy Trupp.

- Mam nadzieję, że to już wszyscy? - zaniepokoiłem się. Pokręcił głową.

- Hrabia Hendriks, mistrz ceremonii. Opiekował się też klejno­tami koronnymi. Towarzyszyła mu żona. Kamerdyner carycy Wołków, dama dworu Anna Schneider, wuj kuchcika - kamerdyner księżni­czek Siedniew. Był jeszcze marynarz cesarskiego jachtu, Nagorny. Opiekował się carewiczem. Wszyscy byli obecni w Tobolsku.

- Piętnaście osób - mruknąłem. - Sporo.

- W pięć dni możemy sprawdzić, jeśli się pośpieszymy... - za­czął Michaił.

Kiwnąłem głową.

- Roboty będzie od metra - zauważyłem. - No cóż, trzeba się za to brać. Czy jesteście pewni, że nikogo nie pominęliście?

- Nie jesteśmy pewni i w tym właśnie problem - powiedział Pan Samochodzik. - Co gorsza, nie mamy księgi lokatorów domu Korniłowa. Nie wiemy też, kto z naszej listy miał krewnych w mieście. Wy­daje się, że tylko stary lokaj.

- A skąd będziemy wiedzieć, gdzie mieszkali ich krewni? - za­pytałem nieoczekiwanie.

Zamilkli i wpatrywali się we mnie osłupiałym wzrokiem. Michaił zaklął, po czym z wściekłością kopnął pustą puszkę po piwie. Polecia­ła przez całą długość pomieszczenia. Zdjąłem z ognia garnek i rozla­łem jego zawartość do talerzy. Michaił uspokoił się.

- Trzeba dotrzeć do księgi meldunkowej - powiedział Pan Sa­mochodzik spokojnie.

- Sądzi pan, szefie, że mogą ją gdzieś jeszcze przechowywać?

- W Związku Radzieckim przechowywano wszystko, co tylko mogło się przydać. A tu nie było wojny. Archiwa ocalały, trzeba tylko do nich dotrzeć. Myślę, że księgi meldunkowe znajdziemy w archi­wum miejskim. Któryś z nas będzie musiał się tam wybrać i spraw­dzić.

Michaił popatrzył uważnie na pana Tomasza.

- Czy wygląda pan na mołdawskiego historyka? - zapytał.

- Co proszę? - zdziwił się szef.

Michaił działał jednak jak w transie. Z kontenerka wydobył plik dokumentów. Kartkował je przez chwilę.

- Mam paszport mołdawski in blanco.

- Sam paszport nie wystarczy - zauważył szef.

- Zjedzmy - powiedział Michaił. - A potem pomyślimy.

Danie było naprawdę niezłe, choć trzeba je było odrobinę dosolić. Po kolacji nasz przyjaciel rozłożył zestaw fotograficzny i sfotogra­fował szefa. Przez dobrą godzinę coś cudował z drukarką i kompute­rem. Wreszcie wyszedł z pokoju.

- Proszę - wręczył panu Tomaszowi paszport. - Jest pan teraz Nicolae Frigitescu, profesor uniwersytetu w Kiszyniowie.

- O, to tam jest uniwersytet? - zdziwił się pan Tomasz.

- Nie wiem, ale trzeba zaryzykować. Tu jest pismo od rektora uniwersytetu w Kiszyniowie do dyrekcji tobolskiego archiwum miej­skiego z prośbą o udostępnienie panu wszelkich materiałów. To jest list polecający od prezydenta Borysa Jelcyna.

- Rany boskie! - jęknął szef. - Przecież jeśli mnie z tym zła­pią, to...

- Nikt nie ośmieli się pana złapać. A jeśli jacyś się pojawią, to na widok tego pisma oślepną i ogłuchną. W razie czego pokaże im pan tę kartkę i każe się odczepić. Gdyby mieli jakieś wątpliwości zażąda pan ich nazwisk i numerów służbowych celem wysłania niedowiarków na Kamczatkę.

- Mam pewną wątpliwość. Co robi w prowincjonalnym radziec­kim archiwum profesor z Mołdawii? I jak uzasadnić prośbę o okaza­nie dokumentów dotyczących spraw meldunkowych z 1918 roku?

Michaił uśmiechnął się.

- Szuka pan Rumunów z Mołdawii, którzy przebywali tu w tym okresie. Pojedziemy Rosynantem. Trzeba tylko zmienić tablice reje­stracyjne.

- A skąd weźmiesz rumuńskie tablice rejestracyjne? - zdumia­łem się.

- Nie rumuńskie, tylko mołdawskie. Jak to skąd? Zaraz je zro­bię.

Z kontenerka wyjął bryłę masy plastycznej. Rozwałkował ją po stole pustą butelką. Nożem przyciął ów naleśnik do odpowiednich wymiarów. Resztę masy zagniótł i po rozwałkowaniu wyciął z niej li­tery i cyfry blaszanymi szablonami. Nakleił to na tablice, a następnie spryskał jakimś potwornie cuchnącym aerozolem.

- Utwardzacz - wyjaśnił.

Po kilku minutach oderwał obie płytki od stołu. Pomalował je sprayem na biało, a potem pędzelkiem pociągnął literki na czarno. Obejrzał krytycznie swoje dzieło.

- Ujdzie - zadecydował.

Znalazł nawet mołdawską nalepkę na tylną szybę. Nim zapadła noc wóz był gotowy. Po wieczornej herbacie Michaił poszedł nad rze­kę, a ja i pan Tomasz wdrapaliśmy się na wieżyczkę. Słońce zachodzi­ło nad lasami.

- Beznadziejnie mi wygląda ta sprawa - powiedział szef. - Zupełnie beznadziejnie. Sądzisz, że ci, którzy mieli rodziny w mie­ście, ukryliby carskie klejnoty u krewnych?

- Nie da się tego wykluczyć - zauważyłem łagodnie.

- A właśnie że da się to wykluczyć - powiedział szef z pasją. - To niemożliwe. Kraj ogarnięty wojną domową, a tu przychodzi do ciebie kuzyn, którego być może nie widziałeś od lat, wręcza ci szablę z rękojeścią wysadzaną brylantami i prosi o przechowanie.

- Ryzyko faktycznie spore. Ale z drugiej strony ludzie wówczas byli inni. Bardziej honorowi. Myślę, że to możliwe. Poza tym niektó­rzy mogli liczyć na restaurację dynastii. Wówczas najwierniejsi z wier­nych otrzymaliby sowite wynagrodzenie za swoje trudy.

- Świetnie. A teraz wyjaśnij mi taką rzecz. Car zginął, nastał czer­wony terror. Co robi człowiek mający klejnoty?

- Wymienia je na chleb. Zgoda. Ja też o tym pomyślałem. Ale gdyby wymienił, to przecież gdzieś wypłynęłyby.

- Brylanty z korony można sprzedawać po jednym całymi lata­mi. Złoto stopić i porąbać na kawałeczki. Wreszcie Rubinowa Tiara... Rubiny można pociąć na mniejsze. W ten sposób wprawdzie sporo się traci, ale zaciera dokładnie historię kamieni. A to może uratować życie.

Popatrzyłem w zadumie na zapalające się w mieście latarnie. Od rzeki wiało chłodem.

- Nie mamy innych punktów zaczepienia - zauważyłem. - Są­dziłem, że nasz przyjaciel znalazł jakieś nowe wskazówki. Tymcza­sem...

Rzeką płynęła barka. Wiatr zmienił kierunek. Zaczęło lekko cuch­nąć oparami jakichś pochodnych ropy naftowej. Wycofaliśmy się na parter.

Ranek był mglisty. We wnętrzu Rosynanta było ciepło i miło. Szef kartkował podrobione dokumenty.

- Głupio mi - powiedział. - Nie można by tego zrobić jakoś legalnie?

- Panie Tomaszu - powiedział poważnie Michaił. - Niech pan zapomni o uczciwości. Na chwile, na godzinkę. To jest Azja. Bizan­cjum. Tu urzędnik jest panem i władcą petenta. Musi ich pan na dzień dobry ochrzanić. Za najmniejsze opóźnienie grozić konsekwencjami. Wymachiwać listem Jelcyna i ciskać klątwy po rosyjsku. Proszę nie zapominać, że Mołdawia przez pięćdziesiąt lat należała do ZSRR.

- Jak brzmią najlepsze rosyjskie przekleństwa? - zainteresował się szef.

Michaił usłużnie zacytował kilkanaście.

- Proszę pamiętać, że jechał pan tu przez cztery dni i żaden urzęd­nik nie może piętrzyć trudności. Właściwie to powinni panu przynieść te papiery w zębach do Kiszyniowa. Gościć pana pod swoim dachem to dla nich zaszczyt.

- Poradzę sobie - powiedział kwaśno.

- Jeszcze jedno - wręczył szefowi płaskie pudełeczko. - To alarm. Jeśli coś będzie nie w porządku, wystarczy włożyć rękę do kie­szeni i dwukrotnie wcisnąć czerwony guziczek. Przybędziemy z odsie­czą.

Szef uśmiechnął się ponownie równie kwaśno. Wjechałem przez gościnnie otwartą bramę na kreml i zatrzymałem się na niewielkim wysypanym szlaką parkingu przed kamiennym dworem mieszczącym archiwum. Obok, za estetycznym metalowym płotem wznosił się Sofijski Sobór. Dwaj robotnicy zawieszeni na linie poprawiali coś przy błękitnej kopule. Ceglany mur oddzielał część kremla zajętą przez FSB. Szef wszedł do budynku, a ja przyciemniłem szyby. Michaił prze­ciągnął się.

- Mamy parę godzin wolnego - powiedział. - Możemy poob­serwować, jak się tu ludziom żyje...

Patrzyliśmy. Zniszczone elewacje domów, snujący się ulicą sza­rzy, smutni ludzie w szarych ubraniach.

- Nędza - zauważyłem. - Jak na mieszkańców najbogatszej w surowce części świata... Kiwnął poważnie głową.

- To jest trwały element psychiki człowieka poradzieckiego - powiedział. - Oni nawet sobie z tego nie zdają sprawy. Popatrz na tych dwu. Snują się bez celu, nie mają co z sobą zrobić. Tymczasem po drugiej stronie rzeki jest las pełen grzybów. Mogliby nazbierać i nasuszyć ich całe worki, potem pojechać na południe i sprzedawać je zagranicznym turystom na kolei transsyberyjskiej. Albo założyć fir­mę i wysyłać je na Zachód. W Polsce lubicie suszone grzyby na świę­ta. Mogliby też przejrzeć w bibliotece miejskiej stare gazety i mapy. W końcu ubiegłego wieku była tu taka mała gorączka złota. Gdyby odnaleźli stare wyrobiska coś jeszcze udałoby się wypłukać. Nie wspo­mnę o tym, że zawsze można poszukać nowych żył. Jest to obecnie nielegalne, ale przynajmniej trochę zarobiliby.

- Może po prostu nie pomyśleli o tym.

- Otóż to. Odwykli od myślenia. Partia myślała za nich. Teraz nie ma partii, więc żyją bezmyślnie. Popatrz, gdzie tu na przykład jest miejskie targowisko, nie mam na myśli tego targu staroci, gdzie wy­przedaje się stare meblościanki i firanki.

- Nie widziałem.

- No właśnie, a przecież są tu grzyby w lasach, ryby w rzece, w głębi tajgi rosną cedry, jagody można zbierać wiadrami. Sami się skazują na swój los i to jest właśnie najbardziej przerażające. Jedyny sklep z prawdziwego zdarzenia, który tu prosperuje, należy do Pola­ków, a ściśle biorąc do ich potomków.

- Wiesz coś o Polakach w Tobolsku? - zagadnąłem. Kiwnął energicznie głową.

- Historia Tobolska to fragment historii Polski - powiedział. - Dziwne, że ty o tym nie wiesz. Już u samych początków podboju Syberii ta osada ocalała dzięki Polakowi. Samson Nowacki, wzięty do niewoli w 1621 roku, został tu zesłany. Wraz z grupą towarzyszy zbudował pierw­sze fortyfikacje miejskie i bronił Tobolska przed mongolską dziczą. Albo weźmy takiego Filofieja Leszczyńskiego. Był synem Polaka wziętego do niewoli. Przeszedł na prawosławie. Założył w Tobolsku i okolicy 37 klasz­torów i cerkwi. Ochrzcił czterdzieści tysięcy Jakutów. Zakładał dla nich szkoły misyjne. Cerkiew Prawosławna w końcu go chyba kanonizuje. Jesz­cze do niedawna stał tu drewniany dwór, który zbudował dla siebie i swoich towarzyszy zesłaniec Antoni Dobrzycki. Był kartografem, jemu zawdzięczamy pierwszą mapę Jakucji.

- Coś mi się obiło o uszy, że trafiło tu wielu konfederatów bar­skich.

- Ośmiuset. Wśród nich ważną postacią był Antoni Przybylski. Założył masarnię, browar i teatr. Inną ważną postacią był Andrzej Pułaski, brat poległego w Ameryce Kazimierza. Andrzej skończył znacznie gorzej. Podczas najazdu tatarskiego bronił miasta wraz z innymi Polakami. Otrzymał za to nawet order. Gubernator obiecał, że spełni każde jego życzenie. Ten jednak zażyczył sobie wrócić do ojczyzny. Otrzymał za to osiemset pałek i wyrwano mu nozdrza.

- Konfederaci zbuntowali się - przypomniałem sobie.

- Tak. Udało im się opanować większą część miasta. Ulegli do­piero ośmiokrotnej przewadze liczebnej Rosjan uzbrojonych w arty­lerię. Stracono ich na Panin Burgoł, to gdzieś tam - machnął ręką na zachód.

Milczeliśmy dłuższą chwilę.

- W czterdzieści lat później potomek jednego z nich, Aleksan­der Despot-Zenowicz, został gubernatorem. Dzieje kultury w Tobolsku to także dzieje Polaków - odezwał się wreszcie Michaił. - O teatrze już wspomniałem. Pierwszą bibliotekę w tym mieście zało­żył w 1831 roku Piotr Moszyński, były marszałek wołyński. Miał dużo szczęścia, po kilkunastu latach wrócił do kraju. No i przemysł. Pierw­szą garncarnię w tym mieście założył także Polak, Ignacy Cejzik. W latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia trzej artyści rzeźbia­rze: Plapos, Szafragel i Kowalski założyli w Wierszynie, to taka osada pod Tobolskiem, szkołę rzeźby w kości. Nadal istnieje, partyjna wierchuszka zamawiała tu figurki z ciosów mamuta na prezenty dla towa­rzyszy z zagranicy.

- Może się wybierzemy? - zaproponowałem. - Kupię trochę dla rodziny.

- Mają sklepik w Tobolsku.


ROZDZIAŁ SZÓSTY


NIEPOWODZENIE * MICHAIŁ PLANUJE SKOK * NAZYWAM SIĘ TERAZ ALEKSIEJ MITROFANOW * ADRES NA OKŁADCE PAMIĘTNIKA * OPUSZCZONY DOM * STARUSZKA * CZY JURIJ GAGARIN BYŁ KSIĘCIEM?


Drzwi skrzypnęły i szef wyszedł z archiwum. Wsiadł do samocho­du. Ruszyłem w stronę mostu.

- I jak? - zainteresował się Michaił. - Co pan znalazł?

- Guzik. Nie tędy droga - powiedział pan Tomasz. - Po prostu pudło.

- Dlaczego? - zainteresowałem się.

- Z prostej przyczyny. Mieli księgi meldunkowe, a jakże. Nadal mają ich pełny komplet. Tylko że w 1932 roku pożyczyli je faceci z GPU i do tej pory trzymają u siebie w magazynie.

- GPU to organizacja pomiędzy CzK a NKWD? - upewni­łem się.

Szef kiwnął głową.

- Z archiwum KGB ich nie wydobędziemy.

Michaił kiwnął ponuro głową, ale w jego oczach zapaliły się dziw­ne ogniki. Tęczówki pojaśniały stając się prawie żółte. Dodałem gazu i przejechaliśmy przez most. Niebawem zaszyliśmy się w naszej twier­dzy. Zabrałem się do robienia obiadu, a szef pogrążył się w lekturze zeskanowanych pamiętników cara.

Grzyby w garnku niebawem zagotowały się. Nalałem do mena­żek, po czym dwie z nich zabrałem na wieżę. Michaił stał i w zadumie wodził wzrokiem po widnokręgu. Opuścił lunetę i odwrócił się. Za­braliśmy się do jedzenia.

- No to co robimy? - zapytałem. - Nasza nić urwała się. Przełknął kęs potrawy.

- Oglądałeś, Pawle, film „Mission impossible"?

- Nie. Raczej nie chodzę na takie filmy.

- „Cel: wydobycie tajnych dokumentów z siedziby CIA. Prawdopodobieństwo wykonania: niewykonalne" - zacytował. - Ja też tego nie oglądałem. A szkoda. Pewnie gotowy scenariusz skoku. Spojrzałem mu uważnie w oczy.

- Nie mówisz poważnie.

Uśmiechnął się, a potem znowu popatrzył przez lunetę.

- Archiwum KGB to ten niski biały budynek - powiedział. - Góra trochę osiada. Musi być dobrze zdrenowana, skoro w części kremla zajmowanej przez FSB udało się ten proces zahamować. My­ślę, że ktoś musi się przejść do wydziału kanalizacji miejscowego za­rządu miasta.

Popatrzyłem na niego uważnie.

- Szef?

- Nie. Lepiej, żeby się zbytnio nie opatrzył. Ty.

- Ja?

- Aleksiej Mitrofanow. Geolog specjalista od cieków wodnych i zabezpieczenia zabytkowych obiektów. Przysłany z Moskwy.

- Nie znam.

- Od tej pory nazywasz się Mitrofanow.

- Nazywam się Paweł Daniec!

- Paweł Daniec. Ładnie się nazywasz, tylko za bardzo po polsku. Wprawdzie tu wielu ludzi nosi polskie nazwiska, ale co za dużo, to niezdrowo. Dlatego będziesz Mitrofanow.

- Chyba ci odbiło. Mam tam pójść i udawać, że jestem jakimś tam geologiem?

- Nie jakimś tam, tylko najwybitniejszym specjalistą w Rosji. Laureatem nagrody państwowej, którą dawniej nazywano Nagrodą Leninowską. A ty masz już dwie - produkował mi na bieżąco życiorys. - Zajmowałeś się zabezpieczaniem skarp w Zagorsku, Znaminje i jeszcze...

- W Kiszyniowie - rzuciłem złośliwie.

- Nie. Odpada. Wiem. Ławra Peczerska w Kijowie.

- Dziwne, ale jakoś nie czuję się geologiem.

- Żaden problem. Szef sobie poradził, to i ty musisz sobie pora­dzić. Pójdziesz i poprosisz o rozpoznanie geologiczne tobolskiego kremla.

- A sądzisz, że będą mieli?

- Nie, w żadnym wypadku. Ale najprostszym sposobem postępowania z rosyjskimi urzędnikami jest powiedzieć, że się przyjechało z Moskwy, a potem zażądać natychmiast czegoś, czego absolutnie nie są w stanie dostarczyć. Wówczas próbują jakoś załagodzić gniew przy­słanego z centrali eksperta i pokazują mu wszystko co mają, a co wią­że się jakoś z tym problemem.

- Zaraz, zaraz. A skąd pewność, że to oni robili te dreny i inne zabezpieczenia? Z tego co wiem, to takimi robotami zajmowały się spectrusty i inne jednostki inżynieryjne KGB.

Uśmiechnął się leciutko.

- Gdy tak patrzyłem na klapę zakrywającą wejście do kanału przed cerkwią, to doszedłem do wniosku, że kanalizacja wzgórza po­chodzi jeszcze sprzed rewolucji. Sądzę, że z około 1916 roku. Zdążyli zabezpieczyć połowę wzgórza. Druga spływa, bo po rewolucji mieli pilniejsze sprawy na głowie. Dlatego sądzę, że schemat kanałów od­wadniających może, choć oczywiście nie musi, być w zarządzie kana­lizacji.

- Czasami mnie przerażasz.

- Nie jesteś pierwszym, który mi to mówi.

- Nie prościej wejść na teren kremla i przeskoczyć przez ten ce­glany murek? Nie wygląda specjalnie groźnie. Trochę wysoki, ale...

- Za murkiem są zapewne zasieki z drutu kolczastego, złe psy i inne atrakcje. Mogą być nawet miny pod zasiekami. W każdym razie ja bym je tam położył.

- Hej, hej - rozległo się z dołu wołanie Pana Samochodzika. - Złaźcie tu do lochów. Mam coś, co chyba powinno nas zaintereso­wać.

Zbiegliśmy po drabince.

- Co się stało? - zapytał Michaił.

- Skanując pamiętnik carycy zeskanowałeś też wewnętrzną stro­nę okładki.

- I co? - zaciekawił się.

Szef wyświetlił szarą okładkę zeszytu. Naskrobano na niej dwa adresy.

- Ten zeszyt carowa skończyła w Tobolsku.

- Almaz Grigorjewicz Hendriks! - przeczytał Michaił. - To pewnie krewny ochmistrza! Mamy ślad!

- To co? - zaciekawił się Pan Samochodzik. - Jedziemy?

- Ulica Portowa 8. Znakomicie.

Wyświetlił przedrewolucyjny plan Tobolska. Nałożył na niego plan z lat osiemdziesiątych i współczesny.

- Ulica Portowa - mruknął. - Później Karola Marksa, obecnie Brzozowa.

- Jedziemy wozem? - zapytałem.

- Łódką - odpowiedział. - Musimy się cicho przemknąć na miejsce. Ciekawe, czy ten dom jeszcze istnieje.

- No to w drogę.

Zeszliśmy nad przystań. Było bardzo gorąco. Michaił wiosłował z pasją. Ja piastowałem torbę z wykrywaczami i echosondą, pan Tomasz drugą torbę, w której miał dwa młotki geologiczne.

Michaił wiosłował szybkimi płynnymi ruchami. Niebawem ukryli­śmy łódkę wśród szop i ruszyliśmy na miejsce. Ulica Brzozowa była wyjątkowo zapyziałym zaułkiem, przy którym stało kilka zapuszczo­nych drewnianych willi. Na błotnistej drodze dzieci kopały puszkę po tureckim piwie.

- Wyobraźcie sobie, jak tu musiało być pięknie przed rewolucją - powiedział pan Tomasz. - Te urocze drewniane domki, przywodzące na myśl podwarszawskie uzdrowiska - Konstancin albo Stary Otwock...

- To tylko pierwsze wrażenie - zauważyłem. - Tu widać więcej elementów rosyjskiej architektury drewnianej. W Otwocku węgły domów są szalowane, tu widać wyraźnie końcówki bali łączonych na zrąb. I okna są mniejsze. Proszę też zwrócić uwagę na wysokość progów.

- Profesor Jerzy Kruppe mawiał, że niski próg to tragedia dla bilansu cieplnego pieca - uśmiechnął się szef. - Tu muszą być cięż­kie zimy. Dlatego okna są mniejsze.

- Oto nasz obiekt - powiedział Michaił.

Zatrzymaliśmy się przed pokrzywionym parkanem. Za nim znaj­dowała się rudera z zapadniętym dachem, mimo upadku nosząca cią­gle znamiona dawnej świetności.

- Wygląda na opuszczony - zauważył Pan Samochodzik.

- Tak czy siak nie stójmy na widoku - nasz towarzysz pociągnął nas przez dziurę w płocie.

Wokół domu rosły chaszcze. Szyby wyrwano wraz z oknami. Przedarliśmy się przez krzaki. Drzwi także ktoś „zagospodarował". Weszliśmy do sieni. A potem do pierwszego pokoju na lewo.

- Niespodzianka - westchnął szef.

- Ktoś tu był przed nami - zauważył Michaił. Istotnie w ścianach ziały wielkie dziury. Piece zostały rozbite w drobny mak. Rozejrzałem się uważnie.

- Chyba zostały nam tylko belki stropowe - mruknąłem wyj­mując wykrywacz.

Sprawdziłem. Belki były czyste. Zeszliśmy do piwnicy. Wyglądała ciekawiej. Wprawdzie w ziemi wykopano dziesiątki dziur, ale ściany były mniej podziurawione niż na piętrze. Przez dziury w suficie wpa­dało sporo światła.

Wziąłem echosondę, a Michaił wykrywacz i ruszyliśmy do ataku.

- Pusto - zauważyłem kończąc badanie.

- Mój wykrywacz też niczego nie sygnalizuje.

W tym momencie zaskrzypiały schody. Odwróciliśmy się gwałtow­nie. W ręce Michaiła pojawił się pistolet. Na schodach stała starusz­ka. Musiała mieć chyba z dziewięćdziesiąt lat, ale jej oczy patrzyły niezwykle bystro. Otaksowała nas spojrzeniem, a potem utkwiła wzrok w naszym przyjacielu.

- Jesteś szlachcicem - powiedziała spokojnie. - Chodźcie stąd. Tu już nic nie znajdziecie.

Ruszyliśmy za nią posłusznie. Jak się okazało, mieszkała w sąsiedniej chałupce zbudowanej już po rewolucji z raczej przypadkowych materia­łów budowlanych. Siedliśmy przy stole, nastawiła samowar.

- Przybyliście szukać skarbów cara-batiuszki? - zapytała. Michaił poważnie skinął głową.

- Chcemy odnaleźć Rubinową Tiarę.

- Coś podobnego? - zdziwiła się babcia. - Widziałam ją. Na twarzy Michaiła odmalowało się zdumienie.

- Gdzie?

- W cerkwi. W Wigilię 1918 roku. Caryca miała ją we włosach. Car miał naramienniki przy mundurze, chociaż zabroniono ich no­szenia. Następca tronu miał Krzyż Świętego Jerzego przy marynar­skim ubranku. Było ze czterdzieści stopni mrozu. Narzucili na siebie futra. Stałam o dwa metry od carycy - popatrzyła na nas triumfal­nie. - To były piękne czasy - powiedziała. - Inny świat, choć już odchodził w niebyt. Miałam dziewięć lat, a nadal pamiętam. Później zaczął się terror.

- Kto tam szukał? - zapytałem łagodnie.

- Różni szukali. Zaraz w 1918 roku zamęczyli hrabiego Hendriksa. Nic nie powiedział, mimo że na jego oczach torturowali jego rodzinę. Myślę, że nie wiedział, gdzie są ukryte klejnoty. Gdyby wiedział, powie­działby. Zabili ich wszystkich, a potem przetrząsnęli dom. Oderwali bo­azerie, kuli w posadzkach, rozebrali schody. Potem oddali dom swojemu konfidentowi. Szukał, a jakże. Nocami słyszeliśmy, jak szurał meblami i kuł w ścianach. Rozstrzelali go w czasie czystki oskarżywszy o rabunek carskich klejnotów. Mało oryginalne, zamknęli za to pół miasta. Potem mieszkali tu różni ludzie. W 1991 roku wyprowadzili się ostatni lokato­rzy. Wtedy zaczęto otwierać archiwa. Przyjechała tu speckomisja z Moskwy. Znowu pruli ściany i kuli młotami pneumatycznymi. Gdy oni się wynieśli nastał czas indywidualnych poszukiwaczy. Nie ma miesiąca, żeby kogoś nie przyniosło. Ale wy jesteście inni.

- Inni? - zdziwiłem się.

- Szlachecka krew - wskazała dłonią Michaiła. - Podłużna symetryczna twarz inteligentnego człowieka. Inna karnacja. Michaił uśmiechnął się lekko.

- Mam znajomego genetyka, który uważa, że spisy szlachty to w rzeczywistości księgi rodowodowe. Celem nadrzędnym jest oczysz­czenie krwi poprzez selektywne skrzyżowanie...

- W twoim przypadku udało im się bez pudła - uśmiechnęła się staruszka. - Od razu widać, że należysz do tych lepszych. Można zapytać o nazwisko.

- Michaił Derekowicz Tomatow.

- Michaił Derekowicz - powtórzyła. - A po matce?

- Bołdyrew - Gagarin.

Uśmiechnęła się do swoich wspomnień.

- Tak, książęta Gagarinowie. Narobili biednemu Jurijowi kłopo­tów. Rodzinne podobieństwo. Dlatego go wykończyli.

- Kto? Kogo? - nie rozumiałem.

- KGB biednego Jurija Gagarina - wyjaśniła. - Tego, który pole­ciał w kosmos. Dużo o tym mówili, że trzeba było wysłać chłopa albo robotnika, a oni tymczasem wbrew interesom klasowym - westchnęła - wysłali księcia. Jakby wiedzieli, że chłop ani robotnik nie są zdolni zdobywać kosmosu. Chłopi i robotnicy są oczywiście odważni, ale braku­je im pogardy śmierci charakterystycznej dla klas wyższych.

- To niezupełnie tak - zaprotestował nieśmiało Michaił.

- Poza tym książęta Gagarinowie byli ludźmi głęboko religijny­mi. Ufundowali wiele cerkwi i soborów. Jurij Gagarin musiał wierzyć w Boga. Wierzył, że Bóg go poprowadzi przez kosmos. Bez tej wiary umarłby ze strachu przed startem. Cieszę się, że cię spotkałam, mło­dy człowieku, bo przynajmniej przed śmiercią dowiem się prawdy. No i jak to było? - dziobnęła Michaiła w pierś palcem. - Był wa­szym krewnym czy nie? Możesz mi śmiało powiedzieć. Ja już niedłu­go umrę. Nie powiem. Nikomu.

Michaił przez chwilę wahał się.

- Był - powiedział cicho. - Po wybuchu rewolucji jego ojciec nie zdołał uciec za granicę. Ukrył się na wsi. Przez czterdzieści lat chodził na bosaka i palił tytoń najgorszego gatunku. Ukrywał swoje pochodzenie tak doskonale, że NKWD nigdy nie wpadło na jego trop. Za żonę wziął sobie prostą kobietę ze wsi. Nawet ona nie wiedziała. Powiedział tylko synom.

Staruszka uśmiechnęła się.

- Czułam to - powiedziała. - Odkryli to i zabili go, wysadzili w powietrze w tym samolocie. Poszukajcie klejnotów w klasztorze.

- W jakim klasztorze? - zdziwił się Michaił.

- Za miastem. Dwadzieścia kilometrów z biegiem Tobołu. To już tylko ruiny, ale stamtąd mieli jajka.

- Jajka? - zdziwił się pan Tomasz.

- Kurze jajka. Sama je nosiłam w koszyku do domu gubernato­ra. Oddawali mi bieliznę, rzekomo do prania, ale była związana cia­sno. W środku coś mogło być. Na dziewięcioletnią dziewczynkę nikt nie zwracał uwagi.

- Co było w środku? - zaciekawiłem się. Wydęła wargi z pogardą.

- Nie zaglądałam. To było ich życie i ich sekrety.

- Przepraszani - mruknąłem zawstydzony.

- Pamiętam, jak wyglądały księżniczki. Chodziłam boso aż do pierwszych przymrozków. Caryca podarowała mi buty, które były już za małe na księżniczkę Anastazję. Miałam je jeszcze po wojnie, ale w końcu rozpadły się ze starości. Cieszę się, że mogłam was poznać - uśmiechnęła się lekko.

Wstaliśmy i zabraliśmy się do wyjścia. Kątem oka zauważyłem leżącą koło samowara kupkę banknotów. Nasz przyjaciel musiał je tam dyskretnie położyć. Pożegnaliśmy się na progu i niebawem kroczyli­śmy do portu.

- Jurij Gagarin naprawdę był z książąt Gagarinów? - zacieka­wił się Pan Samochodzik.

- Pewności nie ma, ale ona to właśnie bardzo chciała usłyszeć - uśmiechnął się Michaił. - Nie wiem. Też chciałbym, żeby tak było.

- Łżesz - huknąłem. - Wiesz, jak to było naprawdę.

- Może kiedyś wam opowiem - jego oczy patrzyły figlarnie. Z trudem opanowałem śmiech. Przeprawiliśmy się na drugą stro­nę rzeki.

- To co robimy jutro? - zapytał szef, gdy zaczęliśmy przyrzą­dzać kolację.

- Jutro czeka nas rejs dwadzieścia kilometrów w dół rzeki i co gorsza powrót. Pod prąd.

- Może pojedziemy samochodem? - zagadnąłem.

- Nie. Samochodu używaliśmy dzisiaj. A ściślej używał go profe­sor z Kiszyniowa. Pojeździł po mieście i odjechał.

- Rozumiem - mruknąłem.

- Ciekawe, co znajdziemy jutro - powiedział Michaił. - Wzo­rem Sherlocka Holmesa postaram się o tym nie myśleć, dopóki na miejscu nie zobaczę, jak to wygląda.

Godzinę później poszliśmy spać.



ROZDZIAŁ SIÓDMY


REJS W DÓŁ TOBOŁU * HISTORIA RZECZNEJ FLOTY * REFORMY PREMIERA STOŁYPINA * ZRUJNOWANY KLASZ­TOR * NIESPODZIEWANY GOŚĆ * PUSTELNIA NA BAGNACH * BUDUJEMY MOST * MNICH * POGRZEB * POWRÓT * TATUAŻ MICHAIŁA


Świt przyszedł chłodny, w powietrzu można było wyczuć nadcho­dzącą zimę. Zwróciłem na to uwagę szefowi.

- To normalne - uśmiechnął się. - Jesteśmy na Syberii. W Tobolsku pierwsze opady śniegu notowane są zazwyczaj w połowie paź­dziernika.

- No to mamy jeszcze dwanaście dni - mruknąłem uspokojony.

Rzeka wiła się wśród niewysokich wzgórz porośniętych tajgą. Była w tym miejscu mniej więcej dwukrotnie szersza od Wisły. Prąd był dość silny, ale dla naszej łódki nie stanowił przeszkody. Mały motorek za­bawnie terkotał, ale łajba posuwała się szybko do przodu. Michaił sie­dział na dziobie z lunetą w ręku i lustrował brzeg.

- Dziwne - mruknął pan Tomasz. - Na brzegu nie ma żadnych śladów osadnictwa.

- Dlaczego dziwne? - nie zrozumiałem.

- To Syberia, Pawle. Tu cywilizacja rozwijała się wzdłuż rzek. Spróbuj przedzierać się miesiącami przez tajgę. A tak masz idealny trakt. Możesz spławiać towary, transportować zesłańców, wywozić bogactwa na południe do kolei transsyberyjskiej. Gorzej, że na tych brzegach nie sposób wytyczyć ścieżek dla burłaków ciągnących na li­nie barki. Ale powinny być dziesiątki wiosek.

Michaił oderwał lunetę od oka.

- Premier Piotr Stołypin przebywając w Stanach Zjednoczonych z wizytą widział rdzewiejące wraki parowców - powiedział. - Zebrał grupę inżynierów potrafiących je konstruować i przywiózł ich tutaj.

- Zaraz, dlaczego tam rdzewiały? - zdziwiłem się.

- Historia flot rzecznych USA była bardzo krótka. Złoty okres transportu rzecznego trwał zaledwie około trzydziestu lat. Mark Twain, który w młodości był pilotem parowców na Missisipi, w wieku nie­spełna czterdziestu lat był świadkiem ich końca. Wspomina w swoich książkach obraz Nowego Orleanu, w którym spotkał na nabrzeżu ostat­nich pięć statków, a w czasach jego młodości walczyło o miejsce do zacumowania sto kilkadziesiąt jednocześnie. Stołypin przybył tam w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku. Parowce rdzewiały. Ostatni piloci rzeczni zapijali się na śmierć. Inżynierowie klepali biedę. Zaproponował im wszystkim pracę w Rosji. Zanim jeszcze został pre­mierem sporządził plan rozbudowy floty rzecznej. Chciał wykorzysty­wać niezwykłe bogactwa tej krainy. Zapewniłyby to właśnie parowce kursujące po wszystkich większych rzekach, zwożąc skarby na połu­dnie, do linii kolejowej. Chciał mieć pięć tysięcy statków. Jego refor­my pozwoliły na rozwój floty rzecznej. Po jego śmierci ten pomysł zarzucono. Mimo to statki, które powstały, przyniosły ogromny dochód. Parowiec zwracał się po sześciu miesiącach eksploatacji. Niedobitki, które nie przerdzewiały na wylot, zagarnęli bolszewicy. Statek „Ruś", którym przypłynął do Tobolska car, był właśnie jednym z tych stołypinowskich parowców.

- Co ostatecznie wykończyło flotę rzeczną w USA? - zdziwi­łem się. - Czy w chwili gdy Stołypin chciał przenieść tę ideę na Sybe­rię nie były przypadkiem przestarzałe?

Michaił się uśmiechnął.

- Flotę rzeczną w USA wykończyła budowa kolei wzdłuż Missi­sipi. Na Syberii nam to nie groziło. Na tych gruntach nie da się po prostu wybudować linii kolejowej. Bagna, wieczna zmarzlina. Gigan­tyczne koszty... Gdybym miał wystarczająco dużo pieniędzy, zbudo­wałbym flotę. Dziś jeszcze można z tej ziemi wydobyć tyle skarbów, że wystarczy na tysiąclecia dla całego narodu. Rosja jeszcze ciągle ma szansę stać się najbogatszym i najpotężniejszym gospodarczo krajem na świecie. Pomyślcie tylko, w początkach wieku dziennie przez Niżnyj Tagił szło tysiąc pięćset wozów dwukonnych. Wszystkie wyłado­wane były towarami syberyjskimi. Wśród nich znaczną część stanowi­ły produkty guberni tobolskiej, w tym znaczna ilość zboża.

- Tu uprawiano zboże? - zdumiony wpatrywałem się w podmo­kłe lasy ciągnące się wzdłuż rzeki.

- Oczywiście. Transport kołowy przez Niżnyj Tagił sięgał półto­ra tysiąca ton dziennie. Tam towary przepakowywano na barki kursu­jące po Wołdze i jej dopływach. Linie te obsługiwało siedem tysięcy parowców i przeszło dwieście tysięcy wioślarzy.

- Jak to? - zdziwiłem się. - Więc nad Wołgą znano parowce, a tu musiał Stołypin osadzać dopiero inżynierów z USA?

- Parowce na Wołdze były znacznie mniejsze niż amerykańskie. Te systemy rzeczne przegradza Ural. Każdy statek znad Wołgi i jej dopływów trzeba było albo przeciągnąć lądem, albo zbudować od nowa nad brzegami Irtysza, Tobołu lub Obu. Spuszczenie na te wody pięciu tysięcy statków i przeprowadzenie linii kolejowej przez Niżnyj Tagił umożliwiłoby dziesięciokrotne zwiększenie eksportu prowincji sybe­ryjskich. To pozwoliłoby na wykonanie wielkiego skoku do przodu.

- Czekaj, bo nie wszystko jest dla mnie jasne - powiedziałem. - Stołypin był premierem. Dlaczego zajmował się gospodarką?

- Bo ktoś musiał się tym zająć - powiedział Michaił poważnie. - Jego reformy powinny być wzorcowe także dla was i dzisiaj.

- Z tego co wiem, premier Stołypin nie zapisał się szczególnie chlubnie w historii - zauważył Pan Samochodzik. - Od czasu jego rządów szubienice nazywano „Stołypinowskimi krawatami". A wago­ny do transportu więźniów na Sybir „Stołypinowskimi wagonami".

Niechętnie kiwnął głową.

- Kiedy premier na polecenie cara tłumił rewolucję 1905 roku, faktycznie nie obyło się bez kilku pokazowych procesów.

- Tysiąc wyroków śmierci to dla ciebie kilka procesów? - zdu­miał się szef.

- Tak trzeba było. Gdyby premier żył jeszcze w 1918 roku, nigdy nie byłoby Związku Radzieckiego. Wszystko skończyłoby się po paru tygodniach.

- Wierzę - mruknął szef. - Może faktycznie tak byłoby lepiej. Ale opowiedz coś na temat reform gospodarczych.

Michaił odchrząknął jak przed dłuższym przemówieniem.

- W okresie 1905-1911, za rządów premiera Stołypina produkt krajowy brutto Rosji wzrósł prawie trzykrotnie.

- Nie było to trudne - uśmiechnął się z pobłażaniem Pan Samochodzik. - Było dziesięć fabryk, zabudowano piętnaście następnych...

Michaił demonstracyjnie zatkał sobie uszy.

- Reforma gospodarcza składała się z kilku filarów. Po pierw­sze, wydano rozporządzenie skarbowe.

- Ustawę - podpowiedziałem.

- Ustawę uwalniającą od opodatkowania sumy inwestowane.

- To znaczy, że część zainwestowanego kapitału można było od­pisać od podatku? - domyślił się szef.

- Nie część. Wszystko.

- Stuprocentowa ulga inwestycyjna? I kraj to wytrzymał?

- Oczywiście. Po drugie, dokonano parcelacji gruntów należą­cych do obszczyn - wspólnot wiejskich. Ponieważ w Rosji Europej­skiej panował głód ziemi, premier zainicjował program osadnictwa na Syberii. Każdy chłop, który zdecydował się przenieść za Ural dostawał za darmo od czterdziestu do siedemdziesięciu hektarów oraz pięćset rubli w towarach i maszynach. A na przykład krowy były po tej stronie Uralu trzykrotnie tańsze. To doprowadziło do powstania około pięćdziesięciu tysięcy farm typu amerykańskiego. Oczywiście rewolucja zmiotła wszystko. Z kolei chłopi chcący pozostać w części europejskiej dostali tanie kredyty na zakup ziemi, które mieli spłacać przez kilkadziesiąt lat. To dawało duże szansę wzbogacenia się, zwłasz­cza że jednocześnie ruszyły kursy nowoczesnych metod uprawiania ziemi, z których skorzystało kilkadziesiąt tysięcy młodych chłopów. Oszczędności włościańskie w bankach wzrosły w tym okresie o...

- Poczekaj. Czyli premier chciał skierować nadmiar ludzi do zagospodarowania Syberii?

- Tak. On ich kierował. Dało to bardzo zachęcające efekty. Za­chował się raport wykonany dla króla Belgów. Raport sugerował, że jeśli reformy będą kontynuowane, to do 1925 roku Rosja będzie mia­ła najwyższy poziom życia na świecie, a w 1950 roku produkcja prze­mysłowa i rolna Rosji będzie się równała produkcji całej reszty na­szego globu.

Gwizdnąłem z uznaniem.

- Dlatego premier Stołypin musiał zginąć - zakończył smutno Michaił. - Gdyby nie zabiła go kula socjalisty, padłby ofiarą zagra­nicznych zamachowców. Zresztą śledztwo dotyczące jego śmierci ugrzęzło... Nigdy nie zrealizował swoich marzeń. Widział Rosję wielką, bogatą i dostatnią. Chciał mieć milion farm, tysiące parowców na rzekach Syberii. Plany podboju przez flotę handlową dorzecza Obu, Jenisieju i Leny dopiero znajdowały się na deskach kreślarskich. Siedem tysięcy parowców na Wołdze, pięć tysięcy w dorzeczu Obu, w tym na Irtyszu i Tobole, dziesięć tysięcy na Jenisieju, pięć tysięcy na Lenie. Łącznie od dwudziestu siedmiu do trzydziestu tysięcy paro­statków. I oczywiście drugie tyle barek.

- Dlaczego aż tyle na Jenisieju? - zdziwiłem się.

- Kopalnie Ałtaju i Wyżyny Środkowo-Syberyjskiej - wyjaśnił. - Transport w górę rzeki, dorzecze łączy się także z Bajkałem, a tam moż­na ładować surowce i towary na kolej transsyberyjską. Gdyby ten pro­gram się powiódł...

- Fajnie - powiedział szef. - Tylko widzę tu maleńki kruczek. Przez pól roku te rzeki nie są spławne. Zima. Mroźna syberyjska zima.

- Pokrywa lodowa zalega na rzekach nie dłużej niż trzy miesiące w roku. Przez dwa miesiące jest na tyle gruba, że można towary wieźć po lodzie jak autostradą. Na przykład ciężarówkami - dokończył z dumą.

Szef westchnął.

- A co z miejscowymi mieszkańcami? Jak Indian do rezerwatów?

- Nie. Nie byłoby żadnej kolizji interesów. Jakuci nie kopią w ziemi. Wędrowaliby nadal przez tajgę ze swoimi stadami reniferów.

- Dopóki tajga nie zostałaby wyrąbana - mruknąłem. Michaił roześmiał się.

- Tajga jest wieczna. Komuniści niszczyli ją przez całe lata kilo­metrami kwadratowymi i co z tego wynikło? Nic. Co roku wysyłali miliony metrów sześciennych drewna do Europy. Przez siedemdzie­siąt lat rabunkowej gospodarki obszar lasów skurczył się o siedem procent. Przy planowej gospodarce leśnej w ogóle nie dałoby się od­czuć tego ubytku.

- Chyba minęliśmy ten klasztor - zauważył Pan Samochodzik. - Jesteśmy już ze dwadzieścia pięć kilometrów od miasta.

Nasz towarzysz pokręcił głową. Z torby wyjął zwinięte w rulon zdjęcie satelitarne.

- To musi być ten prostokąt - popukał w nie palcem. - Jak na złość ten odcinek rzeki jest zupełnie prosty i nie ma żadnych punktów orientacyjnych.

- Popatrz - zwróciłem jego uwagę.

Przy brzegu czerniały nasmołowane bale, stanowiące zapewne niegdyś podstawę pomostu wychodzącego na rzekę.

Szef przerzucił rączkę steru i wolno podpłynęliśmy do brzegu. Było tu nadał bardzo głęboko. Pale wyglądały tak, jakby tkwiły w piasku od niepamiętnych czasów. Za nimi widać było pozostałości niegdyś brukowanej drogi. Obecnie korzenie drzew powyrywały większość kamieni.

- Chyba jesteśmy na miejscu - mruknąłem. Michaił popatrzył uważnie na trzymane w ręce zdjęcie.

- Na to wygląda - powiedział. - Klasztor znajduje się w pew­nym oddaleniu od rzeki.

Wyciągnęliśmy łódkę na brzeg i ukryliśmy ją w krzakach, a sami objuczeni sprzętem ruszyliśmy naprzód. Droga biegła zakosami. Przez wszystkie lata ściółka miejscami pokryła ją całkowicie. Grube pnie cedrów przywodziły na myśl kolumny. Nieoczekiwanie znaleźliśmy się pod łukiem bramy. Wymurowano ją w zamierzchłej przeszłości z wielkich bloków granitowych. Po drewnianych skrzydłach wrót po­zostały tylko potężne zawiasy porośnięte grubą warstwą rdzy. W dwie strony ciągnął się mur wzniesiony z mniejszych głazów, bardzo sta­rannie obrobionych.

- Klasztor? - zapytałem.

Przytaknął. Weszliśmy na dziedziniec. Las wtargnął tu przed pięć­dziesięciu, może siedemdziesięciu laty. Drzewa porosły wszystko. Podwórze, zagrodę, gdzie niegdyś trzymano krowy, ruiny budynków gospodarczych, inspekty, gdzie hodowano warzywa, ogródki, gdzie w ciepłych promieniach słońca nabierały mocy lecznicze zioła. Samosiejki świerków wgryzły się w szczeliny pomiędzy cegłami i blokami granitu. Zbity las prawie uniemożliwiał poruszanie się. Drzewa za­słaniały widok, broniły ciągle tajemnic klasztoru. W gąszczu krzaków widać było pokruszone kawałki cegieł. Kiedyś stały tu zapewne jakieś budynki.

- No ładnie - mruknąłem. - Robota na lata. Zanim przecze­szemy cały ten teren...

Michaił popatrzył na fotografię, potem na niebo i ruszył w lewo, wzdłuż muru. Niebawem stanęliśmy przed sporym budynkiem, także wzniesionym z granitowych bloczków. Ze wszystkich stron otaczały go gęsto rosnące choinki. Spora ich część uschła z braku światła, ale pozostałe dzielnie wdzierały się w kamienistą powierzchnię niegdyś brukowanego dziedzińca. Sądziłem, że budynek będzie zamknięty, ale drzwi wyrwano już dawno. Wdrapaliśmy się po krętych schodach. Znaleźliśmy się w niewielkiej salce. W jego stropie widniały starannie obmurowane otwory, z których kiedyś zwisały zapewne liny.

- Dzwonnica - domyślił się Pan Samochodzik.

- Dzwonnica - potwierdził Michaił. - W górę.

Dwie kondygnacje wyżej zatrzymaliśmy się w sali, gdzie niegdyś wisiały dzwony. Obecnie pozostały po nich tylko stalowe belki. Dach dawno runął. Przegniłe kawałki gontów trzaskały nam pod nogami. Na ścianach pod warstwą grzybów niszczących tynki majaczyły jesz­cze zatarte postacie świętych. Freski utraciły swoje barwy, niszczały, umierały. W kilku miejscach tynk odpadł od ściany odsłaniając rów­ny mur wzniesiony z cegieł strychulcowych, noszących ślady palców ludzi, którzy wyrównywali ich powierzchnię przed trzystu lub cztery­stu laty.

Wpatrywałem się w zatarte przez czas i deszcze malowidła. Święty Serafin z Sarowa, Chrystus jako dobry pasterz otoczony przez owce. Su­rowe twarze świętych o oczach patrzących jak gdyby z innego świata. Resztki greckich napisów. Przypomniałem sobie zasypany przez błotny obryw klasztor we wsi Ahora w Turcji. Osypujące się freski w tamtejszej kaplicy... Jak niewiele czasu poświęciłem, aby je dokładniej obejrzeć.

Michaił podszedł do okna i wyjrzał.

- Bingo - powiedział.

Wyjrzeliśmy i my. Klasztor leżał u naszych stóp. Z góry widać było niemal wszystko. Monaster zajmował minimum dziesięć hektarów powierzchni. Gęsty zagajnik sosenek wyrósł na dziedzińcu. Samosiejki świerków rozsadzały ruiny pozbawione dachów.

- Tam był pewnie główny budynek - Michaił machnął dłonią wskazując pękające, ale ciągle jeszcze monumentalne mury wznie­sione z dobrze wypalonej czerwonej cegły. - Tam cerkiew. A to chy­ba było zaplecze socjalne i budynki gospodarcze - wskazał kilka sto­sów gruzu, gdzie rosły brzózki.

- Koroną muru możemy obejść cały kompleks dookoła - za­uważył Pan Samochodzik. - Rany, jakie to wielkie. Chyba większe niż Solówki.

Po twarzy naszego towarzysza przebiegł cień, jakby nazwa zamie­nionego na łagier klasztoru ożywiła w jego duszy jakiś ból. Szef nie zauważył tego.

- Spory - przyznał Michaił. - Choć oczywiście są i większe. Tam chyba była główna cerkiew - wskazał stosy gruzu i wystające spod nich resztki ścian. - Wysadzili ją bolszewicy. No, to od czego zaczniemy?

- Klasztor powinien mieć skarbiec - zauważyłem - gdzie prze­chowuje się przedmioty liturgiczne, nadania i inne ważne dokumen­ty. Może najpierw zajrzymy do kaplicy?

Ruszyliśmy koroną muru. Przez setki lat padały nań nasiona świer­ków wydmuchane przez wiatr z szyszek. Wgryzały się w wapienne spoiwa miedzy cegłami, kiełkowały i ginęły, zanim nadeszła zima. Następnie zdobywały nieco więcej miejsca. Drzewka żyły kilka lat, po czym usychały. Słońce rozgrzewające kamienne bloki wysysało z nich życie. Mchy i porosty trzymały się lepiej. Oblepiały mur grubym zie­lonym kożuchem. Przeszliśmy kilkadziesiąt metrów. Na rogu klaszto­ru w mur wpuszczono potężną basztę. Tu także nie było drzwi. Weszliśmy do wnętrza. Podłoga spróchniała i częściowo zawaliła się. Wybrzuszone deski sufitu w każdej chwili groziły zarwaniem się na nasze głowy. Dach pokryty gontem ciągle jeszcze zabezpieczał wnę­trze przed deszczem. Tu także był fresk. Biskup Mikołaj unosił palec jak gdyby ostrzegając; choć wiedziałem, że jest to popularny w sztuce bizantyjskiej oraz prawosławnej symbol błogosławieństwa, poczułem się nieswojo. Przybyliśmy jak hieny cmentarne, aby odnaleźć kawałek złota z kilkoma czerwonymi kamykami. Przypomniał mi się Adman Sahar, planujący rozkopywanie grobowców w Dolinie Świętego Jakuba u podnóża Araratu. Czy byliśmy od niego lepsi? Za basztą ciągnął się mur. Przeszliśmy nim jeszcze kilkadziesiąt metrów, a po­tem znaleźliśmy schodki na dół. Przedzieraliśmy się chwilę przez krza­ki. Z bliska kaplica sprawiała wrażenie znacznie mniejszej. Dachów­ki, którymi niegdyś pokryty był dach, pospadały na ziemię. Cegły od strony południowej najmocniej nagrzewanej przez słońce wyglądały jeszcze zupełnie dobrze, ale te od północy osypywały się przy lada dotknięciu. Pokrywały je sine liszaje żyjących na murach glonów. Weszliśmy do wnętrza. Strop był prawie cały, panował półmrok. W jednym z niewielkich okien ocalał fragment witraża. Freski ze ścian odpadły razem z tynkami. Zachował się tylko kawałek jednego z malowideł, przedstawiający świętego Pantelejmona. Podłogę pokrywała warstwa nawianej, a może naniesionej przez wodę ziemi. Poniewiera­ły się tu cegły, kawałki jakichś drewnianych sprzętów, także odłamki ciemnego żółtoczerwonego marmuru, być może pochodzącego ze zniszczonego ołtarza. W ścianach znajdowały się nisze grzebalne, obecnie roztrzaskane. Ktoś jednak pozbierał kości i ułożył w jednej z nich. Czaszki pokryte zieloną pleśnią patrzyły w zadumie w prze­strzeń. W innej niszy ktoś wyskrobał na ścianie krzyż, a poniżej na wbitym w ścianie gwoździu zawiesił małą amatorsko namalowaną iko­nę. Farba łuszczyła się lekko z powodu wilgoci. Kałuża wosku wyzna­czała miejsce, gdzie palono świeczki. Podszedłem i przyjrzałem się uważnie ikonie. Popatrzyłem w twarz świętego, ale nie zdołałem go zidentyfikować.

- Niedawno powieszona - zauważyłem. - Gwóźdź nie zdążył zardzewieć. Ale sama jest dość stara. Pan Tomasz pochylił się nad niszą.

- Szkoła Kursk - Korennoje. Lata osiemdziesiąte ubiegłego wie­ku. Ktoś tu czasami bywa - wskazał słoik z wodą. Zwisały z niego jakieś zwiędłe kwiaty.

- To mi przypomina prace profesora Kazimierza Michałowskiego. Gdy rozkopywali kwaterę w Faras w Sudanie znaleźli kaganki i kałuże wosku, świadczące o tym, że jeszcze wiele lat po opuszczeniu świątyni i zasypaniu jej przez lotne piaski wierni drążyli tunele, by modlić się w świętym sanktuarium - zauważyłem.

- CzK znowu nas ubiegło - powiedział ponuro Michaił. Rozejrzałem się. Faktycznie w ścianach wykuto dużo dziur.

- Mimo to trzeba sprawdzić - powiedział łagodnie Pan Samo­chodzik.

Przeżegnałem się przed zaimprowizowanym ołtarzykiem i wyją­łem z torby wykrywacz. Obszukanie ścian zajęło mi przeszło dwie godziny. W kilku miejscach przyrząd sygnalizował coś cichutko, ale zapewne były to jakieś klamry budowlane wykonane z żelaza, więc zrezygnowaliśmy z kucia murów. Posadzka, także porozbijana, wyda­wała mi się ciekawsza. Wykrywacz jednak milczał. Dopiero w kącie dał silniejszy sygnał.

- Coś jest? - zapytał Michaił z nadzieją.

- Prostokątne, żelazne - powiedziałem. - Odkopmy.

Spod warstwy gleby wyłoniła się pokryta łuską rdzy metalowa kla­pa. Podważyliśmy ją młotkami. Zardzewiałe zawiasy złamały się i wejście do podziemi stanęło otworem. Zeszliśmy w ciemność. Michaił zapalił mocny halogenowy reflektorek. W ścianach ziały dziu­ry. Nisze grobowe rozbito. Kości walały się po ziemi. W kącie leżał stos szkieletów. Okrągłe otwory w czaszkach mówiły same za siebie. W podłodze także wykopano dużą ilość dziur. Michaił poświecił do nich. Z ziemi patrzyły na nas spokojnie puste oczodoły czaszek.

- Szukali - warknął Michaił. - Wiedzieli, że to mogło tu trafić.

- Sądzę, że to właśnie z tego klasztoru pochodziła mniszka, któ­ra trzymała klejnoty w słoikach w piwnicy - powiedziałem. - I że to te klejnoty nosiła w koszyku z bielizną ta starowina.

Kiwnął głową.

- I ja tak myślę - powiedział. - Ale czy wszystkie? Pan Tomasz podszedł do stosu szkieletów. Wzdrygnął się.

- Zmasakrowani z karabinów. Potem ich dobito - powiedział. - Ktoś musiał przyciągnąć tu te zwłoki.

- Może ktoś ocalał? - powiedział głucho Michaił.

Wyszliśmy z lochu i przedzierając się przez krzaki zbliżyliśmy się do głównego budynku. Dach zapadł się już dawno temu. W niektó­rych oknach tkwiły jeszcze fragmenty szyb.

- Gdybym był przełożonym klasztoru, gdzie mógłbym ukryć garść klejnotów? - zastanawiał się szef.

- Dobrze. Podzielmy się rolami - zaproponował Michaił. - Pan będzie ihumenem, a ja czekistą.

- Dobrze. Po pierwsze, od dziewczynki odbieram koszyk osobi­ście. Nikt o tym nie może wiedzieć, bo jeśli będziesz torturował mni­chów, to mogą sypnąć.

- To chyba był klasztor żeński - przypomniał sobie Michaił. - Ale to bez znaczenia. Dobrze. Ukrywa pan wszystko sam. Nikogo nie wtajemniczy pan w sprawę ich ukrycia albo będzie pan głównym kie­rownikiem akcji ukrywania...

- Dobrze. Zrobię inaczej. Skoro jestem na twojej liście osób po­dejrzanych i figuruję tam z numerem pierwszym, nie będę ukrywał tego sam. Wybiorę jakiegoś zaufanego mnicha. Niech on ukryje skar­by. A ja na torturach nie podam jego nazwiska. A nawet jeśli podam, to i tak go nie złapią. Mnich będzie przebywał w mieście pod przybra­nym nazwiskiem i oczekiwał, aż ktoś z carskiej rodziny przybędzie po klejnoty. Nie mogę wiedzieć, gdzie on się ukrywa. Każę mu zgolić brodę i zwolnię ze wszystkich postów.

- Gdy będzie umierał wyszuka zaufanego człowieka i przekaże mu hasło - zasugerowałem. - Zaufany będzie czekał, aż pojawi się ktoś, kto poda hasło. Jemu da klejnoty.

- Genialne. Po prostu genialne. Przyjdzie, uderzy go w lewe ra­mię i poda tajemnicze hasło, a on wtedy spod łóżka wyjmie pudełko po butach, a w jego wnętrzu będzie nie ukończona korona, Rubinowa Tiara... - Michaił urwał widząc uśmiech na twarzy Pana Samochodzika.

- Może zamiast szukać tutaj klejnotów poszukajmy tego czło­wieka - powiedział pan Tomasz. - Stawiam dziesięć do jednego, że to ten, który przychodzi tu od czasu do czasu i pali świeczki przed ikonką.

Michaił popatrzył na niego uważnie. W jego oczach płonęły iskierki.

- Sądzi pan?

- Ale i tak nie znamy hasła.

Przez wyrwane drzwi weszliśmy do sieni. Ci, którzy dawno temu szukali w klasztorze carskich klejnotów zaszaleli na całego. Wyrwy w ścianach, wyłamane kamienne stopnie schodów. Wyszarpane płyty posadzki.

- Dokładni byli - mruknął Michaił.

- Punkt dla nas - powiedziałem.

- Dlaczego? - zdziwił się.

- Fakt, że tak intensywnie szukali wskazuje, że nie udało im się odpowiednich informacji wymusić torturami. Zamyślił się.

- Niewykluczone, że masz rację.

- Obejrzyjmy resztę budynku. Bo jeśli niektóre pomieszczenia nie będą nosiły śladów poszukiwań, to znaczy, że znaleźli - zauważył szef.

- Ja gdybym znalazł cokolwiek, na pewno szukałbym dalej - Michaił jednym zdaniem zburzył konstrukcję logiczną pana Toma­sza. - Ale rozejrzeć się nie zawadzi.

Ruszyliśmy naprzód. Niski korytarz noszący ślady intensywnych poszukiwań przeprowadzonych kilofami doprowadził nas do sporego pomieszczenia.

- Zapewne refektarz - stwierdził pan Tomasz. Z podłogi wydarto kamienne płyty. Przez dziury widać było niż­szy poziom. Poniewierało się tu trochę zardzewiałych puszek.

- Jest zejście do piwnicy - zauważyłem.

W kącie ziała dziura. Kamienne schodki prowadziły gdzieś w głąb. Michaił zapalił reflektorek i zszedł do środka. Wynurzył się po chwi­li. Był zielony na twarzy.

- Co się stało? - zaniepokoiłem się.

- Dziury po kulach w ścianach. Wybite całe rowki - powiedział. - Rozbryzgi...

Ominąłem dziurę i poszliśmy dalej. Obok refektarza była kuch­nia, piec rozbito kilofami. Odłamki kafli walały się po podłodze.

- Dziwne - mruknął Pan Samochodzik. - Niektóre kafle są całe. Przez osiemdziesiąt lat nie znalazł się nikt, kto by je wyzbierał?

- Daleko - wyjaśniłem. - Każdy kafel trzeba by nieść na ple­cach dwadzieścia kilometrów.

- Nie - zaprotestował Michaił. - Szosa może być gdzieś bliżej. Poza tym klasztor musiał mieć jakieś połączenie z lądem stałym. Chy­ba że jest to strefa, do której ludzie mają utrudniony wstęp.

- Na przykład poligon? - domyśliłem się.

- Albo specsektor miejscowego FSB, co na jedno wychodzi.

Kawałek dalej natrafiliśmy na korytarz biegnący pomiędzy po­dwójnym rzędem cel. Tu poszukiwacze byli już mniej skrupulatni. Je­dynie w niektórych miejscach widać było dziury w ścianach i podło­dze. Wszystkie piece jednak rozbito.

- Co za idiotyczna mania! - powiedziałem. - Dlaczego wła­śnie piece? I czemu wyrywali wszystkie progi?

- To proste - powiedział Michaił. - Oprawcy zazwyczaj po­chodzili z klasy robotniczej, a ona w Rosji miała swe korzenie na wsi. Tak budowano u nas chaty: belki na zrąb, murowany z gliny i kamieni piec. Czasami miał komin, ale najczęściej chaty były kurne. Rzeczy najcenniejsze wmurowywano w piec. Wówczas nawet w razie pożaru czy wojny, na pogorzelisku zostawały piece. A progi, cóż, pod pro­giem chowano różne drobiazgi. Pod węgieł domu wkładano zazwy­czaj srebrną lub złotą monetę, żeby pieniądz trzymał się domu. Nie zdziwię się, jeśli zobaczymy, że podkuli rogi budynku.

- Czyli sugerujesz, że nastąpiło tu proste przeniesienie funkcji archetypicznej. Skoro w domach murowali kosztowności w piecach, to w klasztorze w pierwszej kolejności rozbili piece?

Michaił kiwnął poważnie głową. Weszliśmy na górę. Dach zawalił się wraz z sufitem. Samosiejki świerków rosły gęsto na koronie muru. Ich korzenie rozsadzały mury. Tynki odpadły. Pochyliłem się i pod­niosłem kawałek. Z drugiej strony na błękitnym tle widać było jedną zbłąkaną owcę. Ze stosów przegniłych desek wyrastały samosiejki brzózek. Ściany rozbito w wielu miejscach kilofami. W innych wier­cono otwory, żeby wysadzić je dynamitem.

- To chyba koniec - mruknął Michaił. - Spóźniliśmy się o kil­kadziesiąt lat.

- Nie zapominaj, że mamy jeszcze jeden adres z okładki - za­uważyłem. - Może tam natrafimy na jakiś ślad? Nie odpowiedział. Nasłuchiwał.

- Samochód - powiedział cicho. - W las!

Zbiegliśmy po schodach i zaszyliśmy się w krzakach. Nasz przyja­ciel musiał mieć fenomenalny słuch, po chwili usłyszałem bowiem cichy warkot silnika. Pojazd zatrzymał się za murem. Trzasnęły drzwicz­ki. Ktoś przeszedł przez bramę i łamiąc z trzaskiem gałęzie ruszył w stronę klasztoru.

- Może dać mu w łeb, a potem zapytać, czego tu szuka? - zapy­tał szeptem Michaił.

- Nie. Pójdę za nim dyskretnie - ostudziłem go.

Mężczyzna, który wysiadł z samochodu wyglądał zwyczajnie. Na­wet za bardzo zwyczajnie. Miał twarz, której nie sposób było zapa­miętać. Była zupełnie przeciętna. Ubrany był w zachodniego kroju garnitur i półbuty. Śledzenie nieznajomego nie było trudne. Nie sądził, że ktoś może go obserwować. Przeszedł obojętnie koło ka­pliczki, a potem zatrzymał się na usypisku cegieł, znaczących miejsce, gdzie kiedyś wznosiły się zapewne jakieś budynki gospodarcze. Pod­party o murek leżał statyw aparatu fotograficznego. Przybysz pod­niósł go, poklepał czule i zawrócił do samochodu. Po chwili odjechał. Wróciłem do towarzyszy.

- I co? - zainteresował się Michaił.

- Po prostu zostawił statyw i wrócił po niego - wyjaśniłem.

- A jak wyglądał?

- Przeciętnie.

Wyszliśmy na drogę. Samochód przejechał pod murem, łamiąc krzaczki. Na wilgotnej ziemi odcisnęły się ślady jego opon. Michaił pochylił się nad nimi.

- Stary znajomy - mruknął.

- Jaki znajomy? - zdziwił się pan Tomasz.

- Opony od rządowego ZIŁ-a. To chyba był ten cudzoziemiec, który jeździ po Tobolsku.

- Nie wygląda na cudzoziemca - powiedziałem. - Ale oczywi­ście nie można tego wykluczyć.

- Nie podoba mi się to - mruknął Michaił.

- Nie rozumiem? - zdziwił się Pan Samochodzik.

- Po prostu przeczucie.

Ruszyliśmy przez las w stronę rzeki. Nieoczekiwanie Michaił za­trzymał się w pół kroku, a potem skręcił w bok.

- Chodźcie tutaj - zawołał.

Ruszyliśmy w jego stronę. W krzakach stał stolik wykonany z ka­miennej płyty opartej na trzech ceglanych słupkach. Na kamieniu kie­dyś widniał jakiś napis. Michaił wyjął zdjęcie i przez chwilę usiłował zorientować się, gdzie jesteśmy.

- Ta plamka jest wolna od drzew - puknął palcem. - Ma jakieś pięćdziesiąt metrów średnicy. I znajduje się tam - machnął ręką.

- Sądzisz, że... - zaciekawił się szef.

- Tak. Ten stolik stoi na granicy światów.

- Nie rozumiem - poskarżyłem się.

- Gdzieś tam w głębi jest pustelnia - powiedział Pan Samocho­dzik. - Żyjący w niej mnich nie chciał, żeby ludzie nachodzili go w jego samotni. Dlatego był ten stolik. Jeśli ktoś miał do niego jakąś sprawę, zatrzymywał się w tym miejscu i uderzał w dzwonek, który zapewne wisiał na którymś z tych drzew. Albo zostawiał dary na sto­liku i odchodził. Dobrze rozumuję?

- Ja też tak sądzę - powiedział Michaił.

- A pustelnia stojąca na uboczu mogła ujść uwagi plądrujących klasztor - domyśliłem się. - Co więcej, mogła być dobrym miej­scem na skrytkę.

Kiwnęli radośnie głowami. Wyszliśmy na polanę. Kiedyś musiał się tu znajdować staw, obecnie zarósł i zamienił się w paskudne bagno. Pośrodku z błota i trzcin wystawała niewielka sucha wyspa, na której wzniesiono mały budynek z surowych polnych kamieni. Dach zapadł się już.

- Jak się tam dostaniemy? - zastanowił się Michaił. - Nie podoba mi się to trzęsawisko.

- A jak komunikował się z lądem pustelnik? - zamyślił się szef.

- Oto jak - trąciłem nogą wystającą z ziemi przegniłą burtę małej łódki.

- Jakieś dwadzieścia metrów - mruknął Michaił. - Sporo. Rozejrzał się po brzegu stawu i nagle uśmiechnął się szeroko.

- Widzicie tę uschłą brzozę? - zapytał wskazując drzewo. - Zetnijmy ją. Jeśli upadnie jak trzeba, będziemy mieli most aż na wyspę.

- A czym ją zetniemy? - zaciekawił się szef. Michaił wyjął z torby zwiniętą piłę strunową.

- Do dzieła - podał mi jeden koniec.

Przyklękliśmy i zabraliśmy się do piłowania. Szło dość ciężko, piła klinowała się w drewnie. Wreszcie brzoza zadrżała. Pan Tomasz po­pchnął ją w odpowiednim kierunku. Runęła na bagno wzbijając deszcz błota i podrywając miliony owadów. Koniec oparł się o wyspę.

Michaił pierwszy przeszedł po zaimprowizowanym moście. Za nim ruszył Pan Samochodzik, a ja skromnie ubezpieczałem tyły. Drzwi pustelni były lekko uchylone. W niedużym okienku szybki zarosły brudem. Michaił pociągnął drzwi do siebie, a one wyłamały się z prze­rdzewiałych zawiasów i upadły na ziemię. Zapalił reflektor i weszli­śmy do wnętrza. Na stoliku leżała bardzo stara książka. Strony pora­stała gęsta zielona pleśń. Obok spoczywało kilka zetlałych kartek pa­pieru. Pustelnik leżał na łóżku. Pozostał z niego tylko szkielet.

- Sic transit gloria mundi - westchnął Pan Samochodzik. - Sądzę, że będziemy musieli pogrzebać biedaka. Najwyraźniej nikt inny nie zawitał tu od jego śmierci.

Za pustelnią znaleźliśmy łopatę. Kopiąc na zmianę przygotowali­śmy grób. Dźwignęliśmy zmarłego i razem z łóżkiem wstawiliśmy do dołu.

Michaił przeżegnał się i odmówił prawosławną modlitwę. Pogrze­baliśmy zwłoki, a w kopczyk ziemi wetknęliśmy naprędce sklecony z brzozowych gałęzi prawosławny krzyż.

Wróciliśmy do samotni. Michaił obejrzał książkę.

- Ona już nie istnieje - powiedział. - Nie zdołam podnieść jej z blatu. Rozsypie się na strzępy. To chyba dziennik albo pamiętnik...

Pan Samochodzik pochylił się nad nią i delikatnie spróbował pe­seta przewrócić kilka kartek. Rozpadły się na proch.

- Niech tak zostanie - powiedział. - Zobaczmy lepiej te pa­piery.

Kilka kartek idealnie żółtego koloru leżało obok książki. Nieda­leko poniewierała się zardzewiała obsadka.

- Coś jest na nich napisane - powiedział Michaił. - Ale atra­ment bardzo wyblakł.

- Nie zdołasz odczytać? - zaniepokoił się pan Tomasz.

- Odczytam.

Wyjął z torby nieduży aparat fotograficzny.

- Cyfrowy zapis - powiedział. - Dam maksymalny zapis barw, szesnaście milionów odcieni. Potem na komputerze skontrastujemy to i odczytamy.

- Genialne - mruknął szef.

Flesz błysnął kilka razy. Rozejrzałem się po wnętrzu pomieszcze­nia. Było niewielkie, najwyżej trzy na trzy metry. Pod ścianą naprze­ciw okna znajdował się jeszcze jeden stolik, koło niego leżało krzesło. Na blacie walały się strużyny i leżała półokrągła deska z wyciętym zagłębieniem.

- Chyba przygotowywał ikonę do malowania - zauważyłem.

Szef kiwnął głową. W słoiczku obok znajdowało się jakieś zaschnię­te i zapleśniałe paskudztwo, chyba klej kazeinowy. W płaskich porce­lanowych miseczkach były farby, które ciągle jeszcze miały bardzo żywe kolory. Obok leżały przygniecione kamieniem listki folii, która nadal lśniła złotym blaskiem.

- To chyba prawdziwe złoto - zauważył obojętnie Michaił. Na desce naszkicowano miękkim ołówkiem sylwetkę świętego.

- Dobra, wyciągaj wykrywacz - powiedział Michaił. - Mnie też jest głupio, ale po to tu przyjechaliśmy.

Niechętnie uruchomiłem urządzenie i starannie przeczesałem ścia­ny i podłogę. Nic. Tylko pod łóżkiem znalazłem klucz od kłódki. Wy­szliśmy z samotni i przeszukaliśmy jeszcze powierzchnię wyspy. W jednym miejscu wykrywacz zasygnalizował w piaszczystej glebie obecność czegoś metalowego.

Kilka ruchów łopatą i dokopaliśmy się. W ziemi spoczywał spory loty krzyżyk.

- To chyba jego - powiedział Michaił. - Popi i księża grekokatoliccy dostawali takie z okazji święceń. To między innymi z tego powodu bolszewicy tak zajadle tropili duchownych. Każdy miał przy sobie kawałek kruszcu...

Wziął krzyżyk w dłoń, wykopał w grobie mały dołek, włożył go, a potem zasypał.

- Niech spoczywają razem - powiedział. - A na nas czas. Słońce zapadło już za horyzont.

- Zgłodniałem - oznajmił szef, gdy wyciągaliśmy łódkę z krzaków.

- Przecież tu wokoło jest pełno jedzenia - zdumiał się Michaił.

- Co proszę? - zdziwił się pan Tomasz.

Nasz przyjaciel podniósł kamień i cisnął nim w koronę rosnącego opodal cedru. Na ziemię spadły dwie szyszki. Cisnął jeszcze dwa razy, po czym przyniósł szyszki nam.

- Nie jestem wiewiórką - zdenerwował się Pan Samochodzik.

- W tym są orzeszki - wyjaśnił rozrywając palcami pierwszą szyszkę.

Faktycznie pod grubymi, jakby drewnianymi łuskami pojawiły się ziarenka wielkości groszku.

- Dojrzały w końcu sierpnia.

Szef wyłuskał sobie garść i popatrzył nieufnie.

- Bardzo smaczne, tylko trzeba jeszcze wyłupić je z łupinek.

Michaił pokazał, jak się to robi. Przez następną godzinę płynęli­śmy łódką w stronę bazy jak wiewiórki gryząc orzeszki.

Było bardzo gorąco. Michaił zdjął koszulę, żeby, jak to określił, złapać trochę słońca. W chwili gdy sięgał po drążek steru odsłonił niewielki znaczek, który miał wytatuowany pod lewym ramieniem.

- A cóż to takiego? - zdumiał się Pan Samochodzik patrząc na symbol. - To przecież nie jest ukraiński Tryzub. Chyba że to uprosz­czona wersja.

Michaił uśmiechnął się.

- To trójząb świętego Włodzimierza, czyli faktycznie uproszczo­na wersja ukraińskiego godła. Ale dla nas to symbol cywilizacji chrze­ścijańskiej. Trochę się różni, żeby nie było problemów identyfikacyj­nych.

- A te literki? - zagadnąłem. - NTS? Bo niżej jest grupa krwi...

- NTS? Narodno - Trudowyj Sojuz - powiedział.

- Narodowo-Pracowniczy Związek? - zdziwił się Pan Samocho­dzik. - A cóż to takiego?

- Największa organizacja, jaka kiedykolwiek pracowała na rzecz wyzwolenia Rosji spod bolszewickiej dominacji - wyjaśnił. - Zało­żona przez Arkadiusza Stołypina.

- Tak... - mruknąłem. - Ta nazwa jest nieco dziwna. A jaką macie doktrynę polityczną?

- Jesteśmy zwolennikami nieekspansywnego nacjonalizmu - oświadczył z dumą. - I oczywiście solidaryzmu klas społecznych.

- Nieekspansywny nacjonalizm nie istnieje - powiedział szef. - Solidaryzm klas społecznych to doktryna przeciwna marksistowskiej walce klas?

Michaił kiwnął głową, ale pomimo naszych nalegań nie chciał roz­winąć tematu. Gryzł w milczeniu cedrowe orzeszki. Były bardzo smacz­ne i niezwykle sycące. Po trzeciej szyszce nie czułem już głodu.

- Niewiele zdziałaliśmy - mruknął Pan Samochodzik, gdy kła­dliśmy się spać.

- Dokonaliśmy przynajmniej chrześcijańskiego uczynku - po­wiedziałem. - Pogrzebaliśmy tego biedaka.

- Nie wiemy nawet, jak się nazywał - mruknął szef zapadając w sen.



ROZDZIAŁ ÓSMY


NOCNA WYPRAWA * CIEKŁY AZOT * METROWY SZCZUPAK SPRAWDZAMY DRUGI ADRES * ŻELAZNA SKRZYNKA * MICHAIŁ ZNÓW PLANUJE SKOK * CAR WŁODZIMIERZ


Obudziłem się jeszcze przed świtem. Z pokoju Michaiła sączyła się strużka światła. Cicho szumiał generator. Zapukałem.

- Proszę - odezwał się. Wszedłem. Siedział przy komputerze.

- I jak poszło? - zapytałem widząc, że ma rozwinięty plik graficzny przedstawiający jedną z kartek z pustelni.

- Wiersz. Zwyczajny wiersz, nie, niezwyczajny. Bardzo piękny wiersz. Na jednej kartce znalazłem datę. Mnich umarł chyba dopiero w latach trzydziestych.

- Czyli bolszewicy nie znaleźli jego pustelni! - ucieszyłem się.

- Sądzę, że więcej wierszy było w tamtej księdze. To naprawdę urocza poezja.

- Przepadło - mruknąłem. - Książka, jak sam powiedziałeś, już nie istnieje. Jeszcze leży, jeszcze widać jej kształt, ale...

- Pójdziemy po nią - powiedział. - Uratujemy ją. Myślałem prawie całą noc i wymyśliłem.

Widocznie w ogóle nie kładł się spać.

- Zamieniam się w słuch.

- Nie. Po prostu chodź ze mną.

Wyszliśmy z twierdzy i zeszliśmy nad wodę. Uruchomił silnik i odbiliśmy od brzegu. Na niebie świeciły miliony gwiazd. Od rzeki ciągnęło chłodem. Czułem wyraźnie zapach lasu. Łódka podskaki­wała lekko na falach. Zatrzymaliśmy się w tym miejscu co za dnia. Michaił zabrał z łodzi jakąś butlę i metalową kasetę. Ruszyliśmy przez las drogą prowadzącą do klasztoru. Szedłem starając się wzrokiem przeniknąć ciemność. Michaił nie włączył reflektorka.

- Jeśli ktoś tam będzie, lepiej, żeby nie zauważył nas zbyt wcze­śnie - powiedział.

Trudno się było z nim nie zgodzić. Odnaleźliśmy stolik, a potem przedarliśmy się przez krzaki na polanę. Robiło się już odrobinę ja­śniej. Przemknęliśmy jak duchy po zwalonym pniu. Od poprzedniego dnia nikt tu nie zaglądał. Książka leżała na stole, tak jak ją zostawili­śmy. Michaił zasłonił okno. Wyłamane drzwi ustawił tak, żeby zasła­niały wejście. Zapalił reflektor.

- Potrzymaj - wręczył mi go.

Wydobył z torby tę dziwną butlę. Założył grube rękawice.

- Czary-mary.

Puścił z butli zawartą w niej substancję. Rozproszył strumień rę­kawicą i skierował go w postaci mgły na leżący na stole foliał. Po chwili już śmielej polał go cieczą z butli. Powietrze wypełniły kłęby mgły.

- To gaz - zauważyłem.

- Spokojna głowa - uśmiechnął się. - To ciekły azot.

Wreszcie odstawił butlę i wyjął z kieszeni nóż. Odciął zręcznie manuskrypt od blatu. Zamrożona książka była twarda jak kawałek stali. Umieścił ją w kasecie, zablokował kilkoma plastykowymi klinikami, żeby się nie kołatała, po czym zamknął zasobnik i połączył butlę z zaworkiem. Za pomocą małej pompki odessał z wnętrza większość powietrza, a potem przekręcił kurek i ciekły gaz wypełnił kasetę.

- Zamrożona na sztywno - uśmiechnął się. - W tym stanie dojedzie do Szwecji. Tam będą fachowcy i bardzo dużo czasu. Pora ruszać. Dnieje.

Podszedł do stołu, na którym leżała nie ukończona ikona. Włożył ją do torby. Zabrał także pędzelki, miseczki z farbą i złotą folię w płatkach. Wsiedliśmy na łódź i niebawem znowu byliśmy na rzece.

- Sądzisz, że uda się to uratować? - zapytałem.

- Nie wiem. Mam pewne wątpliwości, ponieważ proces rozkła­du zaszedł bardzo daleko. Ale nawet jeśli nie uda się zakonserwować papieru, to poznam przynajmniej treść. Rozdzielając to milimetr po milimetrze i skanując kawałek po kawałku. Mam i mikrotom.

- Co takiego?

- To taka maszynka sterowana komputerowo, którą można prze­ciąć ludzki włos na sześć części. Gwizdnąłem cicho.

- Czego to ludzie nie wymyślą - powiedziałem z uznaniem.

- Ma się parę technicznych gadgetów na wszelki wypadek - uśmiechnął się.

Wyjął z kieszeni szpulkę żyłki zakończoną solidną kotwiczką. Na hak nadział plasterek kiełbasy, po czym wyrzucił przynętę za burtę.

- Sądzisz, że coś się złapie? - zdziwiłem się.

- Mam nadzieję, że coś sporego. Przy szybkości, jaką rozwijamy, za przynętą nadążą tylko duże sztuki.

W rym momencie coś połknęło kiełbasę razem z kotwiczką. Mi­chaił fachowo szarpnął. Zwolnił nieco i zaczął holować rybę za łódką.

- Niezła sztuka - powiedział. - Zdrowo szarpie.

- Może dodam gazu, to szybciej się zmęczy? - zaproponowa­łem.

Pokręcił głową.

- Ta żyłka jest obliczona na siedem kilogramów. Sądzę, że to coś jest większe.

W wodzie rzucało się coś ogromnego. Delikatnie wybierał, aż wreszcie podholował rybę do rufy. Uniosłem wiosło i uderzyłem ją. Wspólnymi siłami wciągnęliśmy zdobycz do łodzi. Miała co najmniej metr długości. To był szczupak.

- Widzisz? - zapytał z nutką triumfu w głosie. - Takie rybiszcza tu pływają! Sumy są oczywiście jeszcze większe, ale to rzadki łup.

Robiło się coraz jaśniej. Dotarliśmy na miejsce. Michaił włożył kasetę do Rosynanta. Szef wstał godzinę później, gdy solidna porcja ryby skwierczała już na maśle razem ze świeżo zebranymi grzybami.

- No to co robimy? - zagadnął wesoło łowiąc nosem cudowny aromat. - Najpierw śniadanko, a potem sprawdzimy drugi adres?

- Aha - potwierdził Michaił. - Jak dobrze pójdzie, to może dzisiaj znajdziemy.

- A czego szukamy? - zainteresowałem się.

- Domu przy ulicy Nabrzeżnej. Należał przed rewolucją do kup­ca Gorypina. Był spokrewniony z kuchcikiem Siedniewem i kamer­dynerem księżniczek, też Siedniewem.

Po śniadaniu popłynęliśmy na drugą stronę rzeki. Znaleźliśmy bez większego trudu ulicę Nabrzeżną (obecnie nazywała się Pocztowa). Gorzej było z numerem siódmym. Parcelę tę zajmował plac pokryty dołami i stosami gruzu.

- Chyba znowu się spóźniliśmy - jęknął Michaił.

- Niekoniecznie - zauważył szef. - Zwróć uwagę, że te ruiny zaczęto usuwać spychaczem, a potem prace przerwano. Chyba nie naruszyli piwnic.

- Sprawdzimy - mruknąłem.

Uruchomiłem wykrywacz i ruszyłem przez gruzy. Po dwu godzi­nach złapałem słabe echo.

- Tu coś jest - zauważyłem.

- Co? - zaciekawił się Michaił.

- Nie wiem. Ale dźwięk jest inny niż przy żelazie.

- Do dzieła - nasz przyjaciel wyjął z plecaka saperkę i wgryzł się w gruz. Po godzinie echo było już znacznie silniejsze.

- Jesteśmy blisko - mruknąłem. - Zaraz będziesz to miał.

Pod łopatą błysnęło coś złocistym blaskiem. Michaił szarpnął i wyciągnął zgnieciony samowar. W jednym miejscu saperka zdarła warstwę zielonej śniedzi i odsłoniła mosiądz, co zapewne dało ten piękny błysk.

- Oryginalny Bataszew z Tuły - zauważył szef. - Piękne cacko. Trzeba będzie tylko dobrze oczyścić. O, jest nawet kurek - wygrze­bał z gruzu zaworek.

Sprawdziłem dół. Nic więcej metalowego w nim nie było.

- Beznadziejna sprawa - powiedział Michaił siadając na pry­zmie cegieł. - Nawet jeśli ukryli to w domu, to przewaliło się tędy tylu poszukiwaczy, że nie mamy chyba większych szans.

- A może zakopali koło domu? - wskazałem gestem resztki ogrodu.

- Teraz ty odpocznij, a ja poszukam - ożywił się. - Może będę miał szczęśliwszą rękę.

Szukał przez blisko godzinę, ale nic nie znalazł. Dopiero koło potężnego świerka rosnącego za ruinami domu wykrywacz zapiszczał. Tym razem saperką kopał pan Tomasz.

- Skrzynka metalowa - sapnął z wysiłku. Po chwili z głębi dołu wyciągnął znalezisko. Poczułem gwałtowny przypływ gorączki złota.

- To chyba stary metalowy rezerwuar od ubikacji - zauważył Michaił. - Ale wieko zostało przyspawane.

Wsadziłem skrzynkę do plecaka. Wycofaliśmy się na przystań, a potem popłynęliśmy do twierdzy. Michaił wydobył z kontenerka małą piłkę diamentową i podłączywszy ją do agregatu zręcznie odciął wieko po linii spawu. Patrzyłem na spadające iskry, a moja wyobraźnia działała. Wreszcie dociął do końca. Podnieśliśmy wieko. Wewnątrz skrzyni były częściowo przegniłe banknoty. Michaił wyjął jedną paczkę.

- Kierenki - mruknął zawiedziony.

- Co? - zdziwił się pan Tomasz.

- Ruble wydawane przez Rząd Tymczasowy. Niezłą fortunkę sobie zgromadził ten ktoś.

- Jaką to miało siłę nabywczą? - zaciekawiłem się.

- To zależy kiedy zostało ukryte. Inflacja sięgnęła kilkuset pro­cent między rewolucją lutową a przewrotem bolszewickim. Myślę jed­nak, że można było za to kupić drugi taki domek.

- Wiecie, co mi przyszło na myśl? - zapytałem.

- Sprzedał Rubinową Tiarę i zakopał pieniądze? - zgadnął Michaił. - Byłoby tego trochę za mało.

- Zobaczmy, co jest głębiej - zauważył przytomnie szef.

Wyjęliśmy przegniłe, rozpadające się pliki banknotów. Pod nimi leżała moneta - srebrny rubel wybity z okazji trzechsetnej rocznicy panowania dynastii Romanowów. Podniosłem ją. Car Mikołaj II sportretowany en face w towarzystwie założyciela rodu, patriarchy Filare­ta, uśmiechał się zagadkowo, może nawet kpiąco. Poczułem, że śmie­je się z naszych wysiłków.

- Zerwały nam się w ręku wszystkie nici - powiedział Michaił. - Musimy szybko wymyślić coś nowego.

Kiwnąłem poważnie głową. Po późnym obiedzie Michaił i pan Tomasz zasiedli razem do komputera, a ja wszedłem na wieżyczkę i zdrzemnąłem się w ciepłych powiewach wiatru. Zszedłem na dół przed wieczorem. Nie przespana noc dawała mi się we znaki.

- I co ciekawego znaleźliście? - zapytałem.

- Nic interesującego - powiedział zniechęcony szef. - Zresztą ustalenie adresu nie przesądza o odnalezieniu skarbów. Przecież rów­nie dobrze człowiek, któremu powierzono depozyt, mógł ukryć je gdzieś poza domem. Nawet daleko... Zakopać w lesie lub w sadzie, przewieźć na drugą stronę Tobołu...

- Albo zatopić w rzece - dodałem.

- Nie ma innej drogi - powiedział Michaił. - Musimy odna­leźć pozostałe adresy. A tego dokonać możemy tylko w jeden sposób.

- Niech zgadnę - westchnąłem. - Chcesz zdobyć księgi mel­dunkowe?

Kiwnął radośnie głową.

- Czy ty zdajesz sobie sprawę, że one są zamknięte w archiwum KGB? - zapytał ostrożnie Pan Samochodzik. Michaił ponownie przytaknął.

- Właściwie powinienem dać ci teraz czymś ciężkim w głowę, zapakować do samochodu i wypuścić dopiero w Polsce - powiedzia­łem. - Przecież to niemożliwe.

- Co jest niemożliwe? - nie zrozumiał.

- Niemożliwe jest włamanie się do archiwum KGB! To tak, jak­byś chciał włamać się na Łubiankę. Takich rzeczy po prostu się nie robi - grzmiał pan Tomasz.

Michaił uśmiechał się nadal.

- Myślicie, że jestem złym psychologiem? Żyjemy sobie spokoj­nie w bazie KGB. Oni są do tego stopnia pewni, że nikt nie będzie chciał się tu włamywać, że nie wystawili nawet straży. Sądzą, i zresztą zupełnie słusznie, że nikt, kto ma dość oleju w głowie, by przeżyć w tym kraju, nie będzie próbował wedrzeć się do ich obiektów. Dlate­go mamy szansę.

- Mamy? - zdziwiłem się. - To ty masz szansę, a raczej nie masz żadnej. Co mamy powiedzieć twojej rodzinie, gdy już cię do­padną?

Uśmiechnął się jeszcze raz. Denerwował mnie ten jego uśmiech.

- Nie dopadną. Nawet się nie domyśla. Idziesz ze mną? Popukałem się palcem w czoło.

- Czy ty chociaż widziałeś kiedyś w życiu jakiekolwiek archiwum? - zapytałem. - Stalowe kraty, sejfy...

- Na stalowe kraty znajdzie się sposób. A prucia sejfów nauczy­łem się będąc jeszcze dzieckiem.

- Świetnie. Mnie też uczyli pruć kasy pancerne, jak służyłem w czerwonych beretach. Ale to o niczym nie świadczy. Umiem to ro­bić, ale to nie znaczy, że na widok sejfu KGB będę chciał go od razu wybebeszyć. Zresztą po co? Gdyby zdobyli informację o miejscu ukrycia klejnotów, poszliby po nie.

- Może nie potrafili odpowiednio zinterpretować posiadanych danych - zauważył Michaił. - Może zauważymy coś, co uszło ich uwa­gi. Zresztą to nieważne. Po prostu musimy spenetrować to archiwum.

- Gdy Bóg chce kogoś zgubić, najpierw odbiera mu rozum - mruknął Pan Samochodzik. - Będziemy ci wysyłać paczki.

- Idę - oświadczył Michaił. - Obejdę wzgórze dookoła. Zo­rientuję się, gdzie są wyloty kanałów drenujących. Gdy będę to wie­dział, przygotujemy akcję.

Odprowadziłem go na przystań. Odczepił silnik i powiosłował na drugą stronę rzeki. Wróciłem do bazy.

Pan Tomasz stał na wieży i obserwował oddalającą się łódkę.

- I co o tym sądzisz? - zapytał.

- Nie znajdziemy tych klejnotów - zauważyłem z melancholią. - To po prostu niemożliwe. Co gorsza, nasze argumenty nie trafiają mu do przekonania.

- Obiecaliśmy mu pomóc, jeśli tylko jest to możliwe. Nie wiem na co liczy, ale sądzę, że nasza umowa nie obejmowała akcji o cha­rakterze samobójczym.

- Dlaczego jest pewien, że odnajdziemy Rubinową Tiarę? - spytałem szefa. - Może trzyma coś na specjalną okazję. Jakiś ratun­kowy wariant...

- Nie sądzę. On nie ma już żadnych pomysłów, ale nie potrafi się po prostu poddać. Dlatego próbuje się włamać do archiwum KGB, oczywiście nawet jeśli ujdzie z życiem, to i tak nic tam nie znajdzie. Co najwyżej kilka nowych adresów. Tak czy siak my już wygraliśmy. Książki leżą w skarbcu Biblioteki Narodowej.

- Czy w tych papierach, które Michaił zeskanował, można zna­leźć jeszcze jakieś wskazówki? - zagadnąłem.

- Trudno powiedzieć. Jest tego kilkadziesiąt tysięcy stron. Sam się przyznał, że nie czytał wszystkiego. Oczywiście liczą się pamiętni­ki cara, carycy i ich dzieci. Wspomnienia nauczyciela Gillarda nie wnoszą nic nowego, choć mamy rękopis jego książki, bez poważnych cięć dokonanych przez wydawcę. Szkoda, że nie żyje już nikt z uczest­ników tamtych wydarzeń.

- Szkoda - potwierdziłem. -Ale żeby... - nagle palnąłem się z rozmachem w czoło. - Anna Andersen!

- Kto to taki? - zagadnął szef.

- Kobieta, która twierdzi, że jest Anastazją, córką Mikołaja II.

- Ona nie żyje - ostudził mnie. - Zmarła przed dwoma albo trzema laty.

- Szkoda. To był chyba dobry pomysł.

- Co myślisz o naszym przyjacielu? I o jego dziwnym tatuażu?

- Trudno powiedzieć. Dziwna ta jego organizacja. Solidaryzm klas społecznych rozumiem. Takie były przecież założenia naszej „So­lidarności". Ale nieekspansywny nacjonalizm?

- Zastanawia mnie ta jego organizacja. Może to było tak. Oni zlecili mu odszukanie Rubinowej Tiary... Choć sądzę, że raczej przy­dałaby im się korona.

- Załóżmy, że tak. Wysłali go na poszukiwania. A po co im ko­rona? - zgłosiłem wątpliwość.

- Jego ojciec był zamieszany w próbę kradzieży korony carów z Ermitażu. Samobójcza akcja. Poszło ośmiu, siedmiu zginęło, nawet nie zdołali wejść do skarbca. Polegli byli zwykłymi oprychami. Orga­nizator zdołał zbiec tylko dlatego, że podziurawiony jak sito kulami strażników skoczył oknem z trzeciego piętra do Newy. Był styczeń...

- Dlaczego do tego stopnia zależało im na tej koronie, by ryzy­kować życie? Przecież taka akcja od początku była skazana na niepo­wodzenie.

- Może po to, żeby kogoś koronować - szef podsunął nową myśl.

- Koronować? - powtórzyłem. - A kogo?

- Włodzimierz Romanow, będący obecnie głową rodu, ma ofi­cjalnie tytuł strażnika rosyjskiego tronu. To z grubsza oznacza tyle, że gdy będzie dostęp do tegoż tronu, on na nim zasiądzie.

- Mrzonki. Przecież w tym kraju nie ma nikogo, kto chciałby powrotu cara.

- Mylisz się. Około trzech procent mieszkańców Rosji to zago­rzali monarchiści. Z kolei dwadzieścia pięć procent nie ma nic prze­ciwko. Włodzimierz Kiryłowicz raz już odmówił przyjęcia tronu.

- Jak to? - zdziwiłem się. - A kto mu go proponował?

- Hitler po napaści na Związek Radziecki zaproponował mu objęcie urzędu gubernatora zajętych terenów. W prowincji Ostland miał być stworzony marionetkowy rząd rosyjski z nim jako guberna­torem, a może nawet prezydentem. W przyszłości miało to otworzyć drogę do restauracji monarchii. Włodzimierz odmówił i spędził czte­ry lata w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen.

- A gdyby się zgodził?

- Może hitlerowcy trochę łagodniej traktowaliby ludność cywil­ną. A może nie. Car tak czy siak okryłby się niesławą. Z drugiej stro­ny miałby szansę zorganizować bunt i wystąpić przeciwko Rzeszy. Znalazłby się między młotem a kowadłem, między hitlerowcami a Stalinem. To nie mogłoby się udać. Myślę, że wybrał słusznie. Mógł myśleć, że go zabiją w razie odmowy, ale gotów był poświęcić się dla ojczyzny, której nigdy nie było mu dane zobaczyć.

Michaił wrócił po zmroku.

- I jak poszukiwania? - zapytałem.

- Znalazłem wylot głównego kanału - powiedział. - Biegnie chyba sprzed cerkwi, pod budynkiem archiwum i wychodzi na skar­pie.

- Próbowałeś zajrzeć?

- Zaglądałem - mruknął. - Zaspawali go metalowymi sztaba­mi. Ale biegnie prosto w dobrym kierunku.

- Odżywam na myśl, że żaden Mitrofanow nie będzie musiał szu­kać schematów sieci kanalizacyjnej pod wzgórzem.

- Będzie szukał. Jutro to sprawdzę.

Fanatycy bywają niebezpieczni, więc nie protestowałem. Zjedli­śmy kolację i poszliśmy spać.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


SYMPATYCZNY ATRAMENT * NOCNA WYPRAWA DO JASKINI LWA * GŁÓWNY KANAŁ ODWADNIAJĄCY * W ARCHIWUM KGB * PRAWDZIWI AMERYKAŃSCY SZPIEDZY * PRZESŁU­CHANIE * DOKTOR RAUBER


Rankiem Michaił wbił się w garnitur, naszykował sobie plik pa­pierów i wsiadł na łódkę. Obserwowaliśmy go z wieży.

- Obawiam się, że on poważnie planuje ten skok na archiwum KGB - powiedziałem w zadumie.

- Uda mu się?

- Trudno ocenić. Prawdopodobnie, jeśli rzeczywiście miał tak trudne dzieciństwo jak opowiadał, wejdzie do środka. Ale wejść, a wyjść to dwie różne rzeczy. „Rubel za wejście, dwa za wyjście" - mówi rosyjskie przysłowie.

Do obiadu siedzieliśmy i grzebaliśmy w zeskanowanych dokumen­tach. Przejrzałem dziennik carycy, choć czytanie ręcznie pisanej cyry­licy okazało się nadspodziewanie trudne.

- Zwróciłeś uwagę na ten fragment? - zapytał szef wskazując jedną stronę. - Caryca pisała zostawiając spore odstępy między li­nijkami. Tu są szczególnie duże.

- Sądzi pan, że mogła tu umieścić jeszcze jedną linijkę zapisaną sympatycznym atramentem?

- Nie da się tego wykluczyć. Albo zostawiła miejsce na później­sze zapiski.

Wszedł Michaił. Ociekał wodą.

- Deszcz pada - wyjaśnił. - Coś ciekawego? - zauważył na­sze podniecenie.

- Zobacz - szef wskazał mu stronę, która nas zainteresowała. - Tu mogło być coś dopisane.

- Zwróciłem na to uwagę, gdy robiłem skan. Niestety nie po­zwolili przeprasować tych stron gorącym żelazkiem, co zapewne po­zwoliłoby odczytać tekst. Specjalnie im się nie dziwię. To bezcenne archiwalia.

- Po co żelazkiem? - zdziwiłem się.

- Można użyć różnych atramentów sympatycznych, które po wyschnięciu będą niewidoczne. Najprostszym jest mleko. Posiada tyl­ko jedną wadę. Jeśli jest tłuste, to po pewnym czasie mogą wystąpić plamy. Oczywiście istnieje odtłuszczone, ale takiego chyba nie mieli. Innym bardzo prostym atramentem sympatycznym jest sok z cebuli. Sądzę, że tego właśnie użyli. Mieli cebulę, a po wyschnięciu i wywie­trzeniu zeszytu taki atrament był niewidoczny. Dla odczytania tekstu wypisanego tymi dwoma sposobami należy kartkę z zapisaną wiado­mością podgrzać albo właśnie przeprasować gorącym żelazkiem. Pa­pier pociemnieje w miejscach, gdzie był zabarwiony mlekiem albo sokiem z cebuli. Są oczywiście różne chemiczne substancje, których można użyć do tego celu, ale takich raczej nie mieli.

- Trzeba było użyć kamery termowizyjnej - zauważyłem. Spuścił głowę.

- Nie pomyślałem o tym. Ale drugi raz mnie tam nie wpuszczą. Po krótkotrwałym okresie odwilży archiwa znowu są niedostępne dla zachodnich badaczy.

- Poproś kogoś z miejscowych. W ostateczności przekup.

- Pomyślę. Sądzicie, że w tym miejscu może być napisane coś na temat klejnotów?

- Ta strona została zapisana dzień przed wyjazdem do Jekaterynburga... Może domyślali się, co im grozi. To może być na przykład testament. Albo informacja o klejnotach, jeśli jakaś ich partia została wtedy ukryta.

- Rozumiem - kiwnął poważnie głową. - Będę musiał to jakoś sprawdzić. Na razie mam inne tropy. Zza pazuchy wyjął dwie odbitki ksero.

- To plan twierdzy, wykonany jeszcze przed rewolucją. A to rozrys sieci kanałów drenujących - powiedział. - Jeśli nałożymy jeden na drugi, to zobaczymy, że główny kanał biegnie pod budynkiem zbro­jowni, będącym obecnie głównym archiwum FSB!

- Ekstra - powiedziałem. - Czyli chcesz wejść przez kanał?

- Sam nie dam rady - powiedział. - Będę potrzebował twojej pomocy, Pawle.

- Po moim trupie - zaprotestował szef.

- Wszystko przemyślałem. To naprawdę bezpieczna akcja - za­protestował Michaił. - Wejdziemy do kanału przez podłogę archiwum. Zrobimy to dziś w nocy, kiedy nikogo nie ma w środku. W go­dzinę znajdziemy co potrzeba i znikniemy tą samą drogą. Wylot ka­nału jest w gęstych krzakach.

- Czy pomyślałeś o tym, że kanał musi biec głębiej, pod funda­mentami budynku?

- Tak. Wiem też, że ściany są z kamionkowych kręgów.

- A pomyślałeś, jak przebić się z kanału do budynku? Jeśli uży­jesz dynamitu, to nie dość, że wylecicie w powietrze, a jeszcze zbie­gnie się cała okolica.

- Przemyślałem wszystko. Zrobię to po cichutku. To będzie ko­ronkowa robota.

- Sądzę, Pawle, że będziesz musiał z nim iść i dobrze go pilno­wać - westchnął szef.

Zrozumiałem, że mój los został przypieczętowany. To dziwne, ale nawet się ucieszyłem. Nie codziennie trafiają się takie przygody. Po południu Michaił wydobył z torby ikonę zabraną z pustelni. Oglądał długo porcelanowe miseczki z resztkami farb.

- Chyba da się je odmoczyć - powiedziałem wreszcie.

- Niewykluczone - zauważył pan Tomasz. - A po co?

- Mam znajomego mnicha w Kanadzie. Dam mu to. Niech do­kończy pracę tego biedaka z pustelni. To co po nas zostaje, to owoce naszego wysiłku. Szkoda by było, gdyby ten człowiek żył tylko w na­szych wspomnieniach.

Wzgórze sprawiało przygnębiające wrażenie. Może dlatego, że była noc, a może potęgował je ceglany mur na szczycie. Było chłodno. Czułem się nienaturalnie spokojny. To naprawdę musiało się udać.

- Obszedłem całą górkę dookoła - pochwalił się Michaił. Uczernił sobie twarz spalonym korkiem i teraz w ciemności widziałem tylko jego jasne oczy. - Jest podkopana dziesiątkami drenów. Zna­lazłem trzydzieści cienkich rurek. Ale tędy biegnie główny kanał. Spod cerkwi. Pewnie dawniej była tu rynna do rzeki.

- Rynsztok - poprawiłem go odruchowo. Stopień, w jakim opanował język polski był zdumiewający. Po­mijając jego silny wschodni akcent mówił zupełnie poprawnie. W gęstych krzakach zamajaczył betonowy krąg. Wylot kanału.

- Jesteśmy - powiedział Michaił.

Jego głos drżał z emocji. Dziurę zabezpieczała solidna metalowa krata. Podszedłem i obmacałem pręty. Miały co najmniej trzy centy­metry średnicy. Wbetonowano je solidnie jeszcze w czasach budowy ścieku. Szarpnąłem. Ani drgnęły.

- No to klapa - powiedziałem. - Masz piłę do metalu? Uśmiechnął się szeroko.

- Piły to przeżytek. W dzisiejszych czasach szpiedzy posługują się najnowocześniejszą techniką.

- Tak, zapomniałem, że jesteś szpiegiem - mruknąłem. - Będziemy kruszyć kanał dynamitem?

Nie odpowiedział. Z plecaka wyjął zwój kabla i zniknął w ciemno­ściach. Patrzyłem za nim. Podkradł się do stojącej latarni. Odczepił zręcznie pokrywę. Wykręcił korek. Latarnia zgasła prawie natychmiast. Tylko przez chwilę rozżarzone włókna w żarówce wydzielały słaby poblask. Michaił wrócił ciągnąc końcówkę kabla.

- Mamy zasilanie - powiedział.

- Uważaj z tym. Latarnie pracują pewnie na napięciu 750 woltów.

- Spokojna głowa - powiedział. - Takie właśnie będzie nam potrzebne.

- Zamierzasz to przeciąć nie piłą do metalu, ale tarczą karborundową osadzoną w szlifierce? - domyśliłem się.

- A fe. Co za prostackie metody.

Z plecaka wyjął płaskie pudełko. Otworzył je i moim oczom uka­zało się coś w rodzaju ostrza zaopatrzonego w wygodny ergonomicz­ny uchwyt.

- Co to takiego? - zdumiałem się. - Laser bojowy?

- Laserem byłoby najlepiej - powiedział. - Tylko zasilanie za słabe. Poza tym gdybyśmy cięli te kraty laserem byłoby nas widać na kilometr.

Przyłożył ostrze do sztaby i wcisnął przycisk. Metal zaćwierkał jak ptaszyna polna. Pobór mocy musiał być potworny, ponieważ latarnie przy całej ulicy pociemniały. Gdy odwróciłem się Michaił kończył ciąć ósmy pręt.

- Piła ultradźwiękowa - domyśliłem się. Kiwnął poważnie głową.

- Piła ultradźwiękowa. W przyszłości podstawa każdego prze­mysłu opierającego się w tej chwili na spiekach węglowoceramicznych. Za dziesięć lat zastąpi piły drwalskie w tartakach, ułatwi pracę kamieniarzom, zapewni obróbkę metali z jubilerską precyzją...

- Tylko pobór mocy duży - zauważyłem.

- Cóż, nasze laboratoria już nad tym pracują. A jeśli się nie uda, to może chociaż obniży się cenę energii.

- Macie nawet własne laboratoria? - zdumiałem się.

- Oczywiście. Towarzystwo „Rossija" dysponuje obecnie gigan­tycznym kapitałem.

Ostatni pręt ćwierknął cieniutko i poddał się.

- Według obliczeń pana Tomasza pięćdziesiąt metrów stąd bez­pośrednio nad kanałem znajduje się budynek archiwum - powie­dział Michaił.

- Starczy nam kabla? - zaniepokoiłem się.

- Oczywiście. Mam dwieście metrów zapasu.

Ruszyliśmy nisko betonową rurą. Cuchnęło lekko, a pod nogami coś chlupotało. Starałem się nie zgadywać co. Niebawem natknęli­śmy się na kolejną kratę. Ta trzymała się ścian znacznie słabiej i da­wała podczas cięcia zupełnie inny dźwięk, coś w rodzaju brzęczenia srebrnych dzwoneczków. Rozwijałem taśmę mierniczą i wreszcie zna­lazłem się w miejscu, gdzie supełek wyznaczał pięćdziesiąty metr.

- Jesteśmy - powiedziałem cicho.

- W porządku. Przejdziemy jeszcze ze dwa metry... Betonowy strop wydawał się niewzruszony i twardy jak skała.

- Nie ma tu żadnego zejścia do kanałów - powiedziałem.

- Po co zejście do kanałów z tajnego archiwum? - zdumiał się Michaił. - Chyba jako zaproszenie dla szpiegów.

- Jeśli go nie ma, to jak wejdziemy tam na górę? - zdziwiłem się.

- Oto jak - przyłożył piłę do sufitu.

Obracając się na pięcie zatoczył nią krąg o przeszło metrowej śred­nicy. Strop wydał z siebie coś w rodzaju skwierczenia. Mój towarzysz odskoczył, a gruby plaster betonu upadł z hukiem u naszych stóp.

- Widziałem coś takiego w filmie „Brasil" - pochwaliłem się. Tam przyszli aresztować głównego bohatera wycinając dziurę w suficie. Michaił oświetlił latarką sufit.

- Bingo - powiedział. - Podaj łom.

Pogmerał nim leniwie przez kilka minut i osypała się nam na gło­wy kupa ziemi. Poprawiał przez chwilę, po czym ułożywszy beton na sztorc zniknął w otworze. Przez chwilę ciął, a potem zaczął podawać mi pokrojone na kawałki cegły. Układałem je na ziemi.

- Gotowe - powiedział wreszcie.

Sądząc po tym, jak zabrzmiał jego głos, dotarł już do jakiegoś pomieszczenia. Jego nogi zniknęły w górze. Po chwili wahania podą­żyłem jego śladem. Znaleźliśmy się w niewielkiej piwniczce. Do ścian ciągle przykute były rdzewiejące pierścienie.

- Tu zapewne trzymali więźniów - powiedział Michaił ponuro. - Do dzieła.

Przysunęliśmy sobie ciężką ławę i zabraliśmy się za sufit. Po chwi­li i on musiał się poddać. Piła wydawała dźwięk podobny do gotującej się w czajniku wody. Odkładałem wycięte cegły na kupkę. Powietrze wypełnił rudy pył.

- Solidna robota - mruknął Michaił. - Umieli kiedyś budo­wać.

Wreszcie dźwięk piły zmienił się. Znowu cięła beton.

- Wzmocnili posadzkę betonową wylewką - powiedział. - Zbrojoną.

- Dasz radę przeciąć zbrojenia? - zaniepokoiłem się.

- Tym maleństwem można ciąć nawet promy kosmiczne - po­chwalił się podając mi kawał betonu.

Wreszcie uznał, że otwór jest wystarczająco duży. Zniknął w gó­rze. Po chwili wychylił się.

- Za mną - szepnął.

Wypełzłem z dziury w podłodze. Michaił ustawił reflektorek tak, żeby z grubsza oświetlał tę część pomieszczenia. Otrzepałem dłonie wzbijając w powietrze tumany kurzu. Zakasłał. Rozejrzałem się wo­koło ciekawie. Ostatecznie nie codziennie ma się okazję być w ściśle tajnym archiwum KGB/FSB.

- Rozczarowany? - zapytał mój kumpel z lekką kpiną w głosie.

- Tak - przyznałem. - Wyobrażałem to sobie inaczej. Sądziłem, że dokumenty takiej instytucji muszą być dodatkowo zabezpieczone.

- Rozumiem. Spodziewałeś się setek sejfów wyprodukowanych przed rewolucją w Zakładach Putiłowskich.

- Tak. Ściany sejfów, a na każdym z nich papierowa plomba z napisem „Sowierszeno siekretno" - ściśle tajne.

- Żaden problem - wyciągnął pierwszą z brzegu teczkę. - Chciałeś, to masz.

Start z okładki kurz i wówczas zobaczyłem, że teczka ma na bo­kach przylepiony biały pasek ostemplowany pieczątkami z sierpem i młotem. Na teczce ktoś napisał wyraźnym, niewprawnym pismem półanalfabety „Sowierszeno siekretno".

- Teraz lepiej? - uśmiechnął się szelmowsko.

- Nie. Pieczątki powinny być łąkowe.

- Też masz wymagania. Czy ty sobie, Pawle, w ogóle zdajesz spra­wę, że jesteśmy w archiwum KGB, w jednym z najściślej tajnych i najlepiej strzeżonych miejsc na tej planecie?

- Chyba brakuje mi poczucia uczestnictwa - mruknąłem. - Bierzmy co nam trzeba i spływamy. Przejrzymy na spokojnie w twier­dzy i odniesiemy.

- Raczej podrzucimy im pod drzwi, ale w sumie szczegóły mają drugorzędne znaczenie. Ksiąg meldunkowych na tych półkach raczej nie ma, wszystkie teczki są cieniutkie.

Ruszyliśmy dalej przez labirynt półek. Nieoczekiwanie doszliśmy do alejki biegnącej w poprzek. Była nawet odkurzona.

- A jednak ktoś tu zagląda - zauważyłem.

- Dlatego przyszliśmy tu w nocy - wyjaśnił. Teczki przy „alejce" także były starannie odkurzone.

- W prawo, w lewo czy do przodu? - zapytałem.

- Jeśli się bada labirynty, to najlepszą metodą, by nie zabłądzić i nie pominąć żadnego odgałęzienia, jest skręcanie zawsze w lewo - powiedział poważnie. - Wprawdzie pokonuje się wówczas dłuższą drogę niż idąc na wprost, ale przynajmniej ma się pewność, że się niczego nie przegapi.

Zakręciliśmy w lewo, potem jeszcze raz w lewo.

- O znalezieniu się w takim miejscu marzyłem przez całe życie - powiedział. - Choć jeszcze chętniej spenetrowałbym archiwa Łubianki.

- A po co? Chcesz poszukać prawdy o Juriju Gagarinie? - za­gadnąłem.

Parsknął ze złością.

- Uczepiliście się mnie.

- Wybacz, to po prostu ciekawy temat. Pan Tomasz i ja jesteśmy detektywami. Lubimy stawiać pytania. Na tym polega nasz zawód, a wybraliśmy go sobie, bo chcemy poznać prawdę. Ty zaś sprawiasz wrażenie, że coś wiesz.

- Kiedyś ci opowiem to, co wiem. Na razie skupmy się na na­szym zadaniu. Będąc dzieckiem sądziłem, że to takie proste: wchodzi się do archiwum KGB i wykrada teczki. Teraz widzę, że jest ich tro­chę za dużo...

Kiwnąłem poważnie głową.

- Zazwyczaj dzieci marzą o rzeczach przyjemniejszych - zauwa­żyłem. - Tak egzotyczne pragnienia to wpływ twojego trudnego dzie­ciństwa czy może raczej nieodpowiednich lektur?

- Towarzyszyłem ojcu od małego, kiedy grzebał w starych doku­mentach. Zwiedzaliśmy na Zachodzie podobne miejsca.

- Myślałem, że hrabia Derek...

- ...był szpiegiem, złodziejem dzieł sztuki i przemytnikiem? - zapytał ostro. - Detektyw z ciebie za dychę, Pawle. Zbyt łatwo się sugerujesz. Prowadził własne zakrojone na bardzo szeroką skalę ba­dania archiwalne. To był naprawdę gość, taki jak Pan Samochodzik. A my nigdy nie dorośniemy im do pięt.

Zamyśliłem się.

- Wiesz co, jesteś chyba pierwszą osobą, jaką spotkałem, która przyznaje się, że ktoś może ją przerastać intelektualnie.

- A co w tym dziwnego? Po świecie chodzi wielu mądrych ludzi. Spotkałem nawet kilku. Przypuszczam, że są miliony ludzi od nas inteligent­niejszych i tysiące naprawdę genialnych. No, dość tych dywagacji. Szukamy.

Mój wzrok prześlizgiwał się po kilometrach półek i milionach te­czek. Zakręciliśmy jeszcze raz. „Krajobraz" zmienił się. Na półkach stały grubaśne tomiszcza.

- Zaczynamy do czegoś dochodzić - poweselał Michaił. Wyciągnął pierwszy tom z brzegu i przekartkował pobieżnie.

- Wyniki badań statystycznych mieszkańców Tobolska. Ilość de­klarujących się jako ateiści nie pasowała do liczby wiernych odwie­dzających cerkwie. A tu mamy wzrost przestępczości wśród dzieci poniżej czternastego roku życia.

Wetknął tom na miejsce i zajął się kolejnym.

- Alkoholizm wśród dzieci do czternastego roku życia. Alkoho­lizm wśród pionierów. Alkoholizm w Komsomole! - wściekał się coraz bardziej.

- Nauczyli Rosjan pić. Hitler, gdy podbijał ZSRR planował, że dla całkowitego wyeliminowania i zniszczenia biologicznego Rosjan i Ukraińców wystarczy zwiększyć spożycie spirytusu do sześciu litrów na głowę mieszkańca rocznie - zauważyłem.

Michaił wetknął ze złością tom na półkę.

- Oni mieli dwanaście litrów na głowę już w latach sześćdziesiątych.

- Uspokój się - zmitygowałem go. - Zastanówmy się lepiej, jak najłatwiej odszukać księgi meldunkowe.

- Te tomiszcza są na okładkach opisane tylko sygnaturami - po­wiedział w zadumie. - Układ nie może być w takim razie alfabetyczny.

- Czyli mogą być wszędzie?

- Tak. Zwróć uwagę, że sygnatury są wyraźnie wieloczłonowe. To jakiś kod, tak jak z tablicami rejestracyjnymi ZIŁ-ów.

- Zaczynające się cyfrą osiem dotyczą chyba kwestii społecz­nych.

- Chyba tak. Zastanawiam się jednak, jak zaklasyfikowali inte­resujące nas księgi. Trzeba spróbować rozszyfrować te kody.

- Zaczekaj - powstrzymałem go za łokieć. - A może po pro­stu poszukamy katalogu?

- No co ty? Katalog trzymają z pewnością w sejfie.

- Chwilę. Dlaczego mieliby trzymać go w sejfie?

- Widzisz, to już tak bywa w takich instytucjach. Z samego kata­logu wrogowie mogliby za dużo się dowiedzieć.

- Ja na ich miejscu sporządziłbym dwa katalogi. Jeden ogólny i wydzielony dla rzeczy ściśle tajnych. Popatrzył na mnie z zainteresowaniem.

- Nie da się wykluczyć, że masz rację. Tak czy siak tu katalogu nie znajdziemy. Z pewnością nawet ogólny trzymają pod kluczem.

- Po co trzymać dwie rzeczy pod kluczem oddzielnie. Założę się, że stoi po prostu koło drzwi.

- Dobra, sprawdzimy.

Koło drzwi archiwum katalogu nie było.

- Widzisz - zatriumfował. - To nie takie proste. Wyciągnął jakieś tomisko i przekartkowawszy wstawił je obojęt­nie na półkę.

Sięgnąłem po tom z innej półki i przekartkowałem pobieżnie.

- Trójką zaczynają się prognozy gospodarcze.

Ruszyłem w głąb. Niestety mieliśmy tylko jeden reflektor. Gdyby­śmy mogli się rozdzielić, poszłoby nam znacznie szybciej.

- Oho, zaczyna być ciekawie. Dokumenty dotyczące zaprowa­dzania władzy radzieckiej w Tobolsku - mruknął.

- Ktoś tu ostatnio grzebał - zauważyłem. - Zobacz, że wszyst­ko jest starannie odkurzone. Potwierdził skinieniem głowy.

- Od zera zaczynają się sprawy kryminalne - spostrzegłem pe­netrując inną półkę.

- To może być ciekawe. Ukrywanie skarbów ostatniego cara mogli potraktować jako przestępstwo kryminalne, a nie polityczne.

- Sądzę, że katalog może być po prostu na korytarzu - zauwa­żyłem dwie godziny później.

Byłem ledwo żywy ze zmęczenia. Kurz kręcił w nosie, a ręce osła­bły od dźwigania ciężkich foliałów.

- Nie może stać na korytarzu - po jego głosie poznałem, że także ma dosyć. - Przecież tam każdy mógłby do niego zajrzeć.

- Właściwie dlaczego nie? - zdziwiłem się. - Przecież to chyba oczywiste, że do takiej instytucji wpuszcza się tylko zaufanych.

- KGB miało jedenaście poziomów utajniania dokumentów - powiedział znużony. - I jedenaście poziomów służbowych dostępu do tajemnic. Ponadto były też działy pionowe. Nawet generał KGB nie miał dostępu do wszystkich dokumentów, a jedynie do tych, do których musiał mieć możliwość zaglądania z racji wykonywanej funk­cji. Dlatego dzielono je na zespoły tematyczne.

- Czyli facet z KGB badający problemy społeczne nie mógł sko­rzystać z dotyczących na przykład ochrony środowiska.

- Właśnie.

- Ale sam powiedziałeś, że to było w czasach KGB. A teraz są czasy FSB. Może u nich to wygląda inaczej. Zobacz, rygle w drzwiach są po naszej stronie - oświetliłem je halogenkiem. - Wyjrzymy tyl­ko, czy katalog jest na korytarzu.

Na moich oczach jeden z rygli wolniutko i bezszmerowo przesu­nął się.

- Jasny gwint! - jęknął i obaj rzuciliśmy się między półki do naszego podkopu. Wtedy jednak zobaczyliśmy snop światła i gramo­lącego się z dziury faceta z pistoletem w dłoni.

Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. Przyjaciel pociągnął mnie mię­dzy regały. Zakurzone żarówki pod sufitem zabłysły światłem. Archi­wum wypełnił tupot nóg obutych w wojskowe kamasze. Tupot narastał, zbliżał się, otaczał nas ze wszystkich stron. Michaił odpiął rewolwer z kaburą i położył go na ziemi. Nogą wsunął go pod najbliższą półkę.

Miał rację. Gdyby zaczął strzelać, nie daliby nam najmniejszych szans. Mieli co najmniej dziesięciokrotną przewagę liczebną. Wresz­cie zostaliśmy odkryci. Dwaj żołnierze wycelowali w nas pistolety maszynowe. Przyglądali nam się z niekłamanym zainteresowaniem.

- Wojska MSW - Michaił poinformował mnie spokojnie. - Oficjalnie dawno rozwiązane...

Nadszedł jakiś wyższy rangą wojskowy.

- Połóżcie się na ziemi - powiedział po angielsku. - Nie macie szans.

Wykonaliśmy posłusznie polecenie. Zaszło nas czterech. Dwaj trzy­mali nas na muszce, a pozostali szybko obszukali. U mnie w kieszeni znaleźli grzebień, u Michaiła nic nie znaleźli. Skuli nam ręce kajdankami na plecach. Gdy wychodziliśmy usłyszałem głos jednego z żołnierzy:

- Widziałeś, Sasza? Prawdziwi amerykańscy szpiedzy!

- Tak, Żenia, ja pierwszy raz w życiu takich widzę. I możliwe, że ostatni!

Zachciało mi się śmiać, choć trochę miękły mi kolana.

Pokój przesłuchań był niewielki, można powiedzieć, że ciasny. Sufit sklepiony z cegieł pamiętał zapewne początki dynastii Romanowów. Co mogło się tu znajdować w carskich czasach, gdy mieścił się tu klasz­tor? Okna były niewielkie, więc raczej nie mogła to być pracownia malarza ikon. Pośrodku przed biurkiem stały dwa fotele fryzjerskie, solidnie przymocowane do podłogi i zaopatrzone w paski do krępo­wania. Rzucili nas na nie i przywiązali bez ceregieli. Zaraz potem poszli sobie zostawiając nas samych.

- I co dalej? - zapytałem Michaiła.

- Chwilowo jesteśmy uziemieni - szarpnął się w więzach. Przypięto nas wyjątkowo fachowo. Szarpnąłem się i ja. Fotel ani drgnął.

- Zapewne zostawią nas na pół godziny albo godzinę - powiedział. - Żeby nas trochę zmiękczyć. Po przesłuchaniu pierwszego wyciągną go za drzwi i puszczą serię tak, żeby drugi myślał, że rozwalili mu kumpla, co dodatkowo ma go zmiękczyć. Raczej nie będą nas torturowali, przynaj­mniej jeszcze nie tym razem, bo narzędzia leżałyby już na stole.

- Można powiedzieć, że dobrze znasz metody KGB.

- Nie zapominaj, że wpadliśmy w ręce FSB, organizacji humani­tarnej, szanującej prawa człowieka, nie stosującej tortur, nie likwidu­jącej wrogów bez wyroku sądowego, podlegającej cywilnej kontroli... Zapomniałem o czymś?

- Zapewne nie wolno im stosować szantażu moralnego i brać zakładników - uzupełniłem ponuro. - Ale nie odpowiedziałeś na pytanie, skąd znasz tak dobrze ich metody?

- Jak już mówiłem, miałem wyjątkowo trudne dzieciństwo.

- Ponieważ nie mamy nic do roboty, to może opowiedz - za­proponowałem.

- Szczerze?

- Najlepiej. Oni pewnie też będą chcieli uzyskać nasze szczere wyznania, więc możesz to potraktować jako drobny trening.

- Naczytałem się w dzieciństwie bardzo nieodpowiednich lektur. Dlatego wiem to wszystko - wisielczy humor nie opuszczał go. - Tu prawie na pewno jest podsłuch. Zostawiając nas samych liczą, że sypnie­my się czymś, ustalając wersje wydarzeń.

- Czy zanim nas wykończą mógłbyś opowiedzieć, jak to było z Jurijem Gagarinem? Westchnął ciężko.

- Mam nadzieję, że będziemy mieli jeszcze okazję porozmawiać na ten temat - powiedział.

- A właśnie. Byłbym zapomniał. Co im powiemy? Uśmiechnął się.

- Chcą poznać prawdę, więc oczywiście powiemy same kłamstwa. Przecież nie będziemy ułatwiali życia przeciwnikom. Nawet demo­kratycznej instytucji stojącej na straży praw człowieka...

Nagle zrozumiałem, że boi się bardziej niż ja, ale usiłuje zama­skować to żartami.

- Najważniejsze nie pękać. A w każdym razie nie od razu - po­wiedział poważnie.

- Ile mam wytrzymać?

- Najlepiej do końca, choć czytałem, że w rękach KGB najtwardsi wytrzymują trzy dni. Na szczęście nie wiesz, kto mi zlecił tą misję, ani nie znasz wielu innych szczegółów. Najważniejsze to nie mówić, gdzie szef. Jeśli nie wrócimy po trzech dniach weźmie samochód i wsiąknie.

- Znam go. Widzisz, Michaił, on nie ucieknie. Nie zostawi nas na zatracenie. Zrobi wszystko, żeby tylko nas wyciągnąć.

- Wiem. I tego właśnie się boję. Jeśli go dorwą, może załamać się znacznie szybciej niż my.

- Swoją drogą ciekawe, co mogą wycisnąć ze mnie i szefa. Prze­cież niewiele wiemy... Gorzej z tobą. Kiwnął poważnie głową.

- Gorzej ze mną - powtórzył. - Ale i z was spróbują. Drzwi skrzypnęły i do środka wszedł pułkownik.

- Witam przychwyconych obywateli - powiedział. - W waszym interesie jest wyśpiewanie wszystkiego co wiecie i wszystkiego czego się tylko domyślacie. Wszystko co powiecie, jak również wszystko co zataicie, zostanie użyte przeciwko wam.

- W dawnych czasach, gdy przyłapani rewolucjoniści stawiani byli przed carskim sądem, zaczynali zeznania od słynnego cytatu z książki Borysa Sawinkowa: „Jestem terrorystą z przekonania" - powiedział Michaił. - Ponieważ stanęliśmy przed obliczem śledczego nie repre­zentującego już interesów carskiej Rosji pozwolę sobie zmienić nieco pierwsze zdanie zeznań. Jesteśmy kapitalistami z przekonania. Na­szym największym marzeniem jest posiadanie fabryk i wyzyskiwanie robotników.

- Kim wy właściwie jesteście? - zapytał łagodnie pułkownik. Michaił milczał. Ja także wolałem się nie odzywać. Nasz rozmów­ca przeszedł się po gabinecie poskrzypując oficerkami.

- Zakładam, że nie jesteście szpiegami - odezwał się wreszcie.

- Dlaczego? - zagadnął Michaił.

Pułkownik zatrzymał się raptownie i popatrzył mu prosto w oczy.

- Po pierwsze, złapani szpiedzy zawsze żądają zagranicznego konsula, dzięki czemu wiemy od razu, jaki wywiad ich nasłał. Po dru­gie, szpiedzy chodzą w ciemnych okularach i długich nieprzemakal­nych płaszczach.

- Zgrywa się - poinformował mnie Michaił. Śledczy jakby tego nie słyszał.

- Po trzecie wreszcie, różni nasyłali swoich wywiadowców. Czytałem poufne raporty na ten temat. Ci szpiedzy byli zazwyczaj źle przygotowani, a ich głupota sprawiała, że szybko udawało się ich przyskrzynić. Popełniali szkolne błędy. Aby załapać się na robotę w ZSRR, taki szpieg nie mógł być zupełnym żółtodziobem. Z drugiej strony nie mógł być zanadto inteligentny. Musimy oczywiście założyć, że nie­licznej grupce naprawdę sprytnych udawało się działać i nie wpaść w nasze ręce...

- Przepraszam, nie rozumiem - wzruszyłem bezradnie związa­nymi ramionami.

Pułkownik popatrzył mi w oczy.

- Jak do tej pory nikt nie przysłał do nas szpiegów tak durnych jak wy.

- Co proszę? - Michaił wciągnął z oburzeniem haust powietrza. Śledczy przysiadł na biurku.

- Postawcie się w mojej sytuacji. Najpierw ktoś w archiwum robi ksero z rozrysów architektonicznych siedziby KGB. Potem podczas rutynowego patrolu moi ludzie stwierdzają, że jacyś dwaj tną kratę zabezpieczającą kanał ściekowy za pomocą lasera.

- To nie był laser, tylko piła ultradźwiękowa - wyjaśnił mój to­warzysz.

- Na jedno wychodzi. Nasz przemysł tego nie wytwarzana i z za­granicy się nie sprowadza. Wreszcie wyciągamy was z naszego archi­wum. Nie gapcie się tak. Żaden szpieg nie byłby na tyle głupi, żeby tak łatwo wpaść. Poza tym nie włamywałby się do archiwum KGB. Załóżmy, że mimo wszystko musi się włamać. Potrzebuje naszych taj­nych dokumentów czy schematu bomby wodorowej. Oczywiście wdarł­by się do archiwum w Moskwie, a nie w takiej zabitej dechami dziu­rze! I jeszcze jedno. Ta część zbiorów, do której się dostaliście, jest od pięciu lat odtajniona. Niemal dzień i noc grzebią w niej historycy. Wystarczy napisać podanie, wypisać rewers i wnieść symboliczną opła­tę. Więc lepiej powiedzcie, tylko tak szczerze, kim jesteście? I czego szukacie w tak gorączkowym pośpiechu, że zamiast wpaść i poprosić o klucze, prujecie metrowej grubości betonowy strop piłą ultradźwię­kową, kosztującą tyle, że moglibyście za tę sumę kupić mnie i wszyst­kich moich ludzi, razem z tym budynkiem i archiwaliami? Czego szu­kacie tak usilnie, że zamiast sprawdzić sygnaturę w katalogu na kory­tarzu, podejmujecie trud przeszukania trzydziestu tysięcy teczek.

- Mówiłem, że katalog jest na korytarzu! - syknąłem na Michaiła.

Wzruszył ramionami.

W tym momencie otworzyły się drzwi. Stanął w nich wysoki męż­czyzna lat około pięćdziesięciu, przedwcześnie posiwiały i lekko przy­garbiony. Miał na sobie zamszową kurtkę. Znałem skądś jego twarz. Tylko skąd? Otaksował nas długim uważnym spojrzeniem, a potem uśmiechnął się.

- Wyśpiewali coś? - zapytał pułkownika.

- Niestety, doktorze Rauber, milczą jak zaklęci. Nie mieli przy sobie żadnych dokumentów, nie chcą się przedstawić... Przybysz ponownie się uśmiechnął.

- Ten w okularach to Mikołaj Derekowicz Tomatow.

- Michaił Derekowicz - sprostował z godnością mój towarzysz.

- Syn Derka Tomatowa? - zdumiał się pułkownik. Gość poważnie skinął głową.

- Natomiast ten drugi to niejaki Paweł Daniec. Wschodząca gwiazda polskiej historii sztuki. Zajmuje się zawodowo poszukiwa­niem skarbów. Całkiem zgrabnie mu to idzie. Sukcesy na razie mizer­ne, ale jeszcze będą z niego ludzie, o ile oczywiście nie zgnije w naszych łagrach... A szkoda by było. Ma niezłe zadatki.

Poznałem go! Doktor Nikolau Rauber z uniwersytetu w Uppsali. Był jednym z prelegentów na sympozjum poświęconym rosyjskiej sztu­ce sakralnej przed dwoma laty w Warszawie!

- Zaprotokołować - rzucił pułkownik. - Hm, trzeba wyjaśnić jeszcze, kim jest ich wspólnik, który grzebał dla nich w archiwum miej­skim. Jeszcze go nie złapaliśmy...

- Jak wyglądał?

- Mężczyzna pod sześćdziesiątkę, ciemny blondyn w rogowych okularach. Sympatyczna, wzbudzająca zaufanie twarz. Z grubsza taki rysopis podali bibliotekarze. Jego dokumenty i upoważnienie okaza­ły się fałszywe. Nasi rysownicy pracują nad portretem pamięciowym...

Twarz gościa rozciągnęła się w szerokim, szczerym uśmiechu.

- Tego nie uda wam się tak łatwo złapać. Pan Samochodzik to wyjątkowo sprytny facet.

Poczułem, że zapadam się razem z fotelem w głąb.

- Przejmuję śledztwo - zaproponował pułkownikowi.

Ten uśmiechnął się lekko.

- Zgoda. Ale jeśli nic z nich nie wyciśniecie, od rana ja się nimi zajmę.

Gość skinął głową. Śledczy wyszedł.

- No cóż, moi drodzy - głos doktora ociekał serdecznością, ale jakoś zimno mi się od tego robiło. - Toście się wplątali. Po prostu okropność. Michaił Derekowicz Tomatow, taki obiecujący maturzy­sta. Jak słyszałem, zdałeś na uniwersytet w Uppsali?

- I co z tego?

- Na historię sztuki. Niewykluczone, że słuchałbyś moich wykła­dów. Słyszałem, że byłeś w pierwszej piątce przyjętych. I Paweł Daniec. Pracownik polskiego Ministerstwa Kultury i Sztuki przyskrzyniony podczas włamania do archiwum KGB. Macie oryginalne meto­dy pracy w waszym ministerstwie, ale Polacy to dziwny naród.

Milczałem. Gość przeszedł się po gabinecie.

- Wasza sytuacja jest tragiczna - powiedział. - Ale nie upadaj­cie na duchu. Wyciągnę was za... - zawiesił głos - za kolekcję obra­zów księcia Orłowa. Sądzę, że oddają za swojego pupilka i jego nie­rozważnego przyjaciela. Zresztą można to łatwo sprawdzić...

Wyjął z kieszeni telefon komórkowy i zaczął wystukiwać numer.

- Po moim trupie! - wrzasnął Michaił. - Nie zgadzam się! Mógł mnie chociaż zapytać o zdanie!

- Po twoim trupie? - zdziwił się doktor Rauber. - To da się zrobić. Szybciutko. Wolisz w pierś czy może w tył czaszki? W piwnicy czy na korytarzu? A może w łazience? Pod murem niestety się nie da. Całe miasto by usłyszało, a FSB jest organizacją demokratyczną.

- Nie może nas pan zabić - powiedziałem. - Po pierwsze, sta­nowimy zbyt cenną zdobycz, a po drugie, nasze kraje umiałyby się o nas upomnieć.

- A więc jednak Pan Samochodzik czatuje gdzieś w mieście i w razie czego będzie interweniował - uśmiechnął się nasz wróg. - Mam nadzieję, że jego też capniemy. Dawno już chciałem go poznać, ale jakoś nie było okazji. Wybierałem się nawet do Warszawy, a tu proszę: Warszawa wybrała się do mnie.

Poczułem, że rozmowa z nim niszczy mi umysł. Z każdym wypo­wiedzianym zdaniem pogrążałem się coraz bardziej. Doktor uśmiech­nął się i znowu zaczął bawić się telefonem.

- Nie dzwoń - powiedział Michaił. - I tak dostaniecie tę kolekcję.

- Gdy tylko do końca zawali się u nas ustrój komunistyczny. Ksią­żę powtarza tę śpiewkę od piętnastu lat. Dzwonię.

- Nie zadzwoni - poinformowałem po polsku Michaiła. - Tu nie ma pola.

Rauber słuchał mnie uważnie i chyba zrozumiał.

- Masz rację - powiedział. - Punkt dla ciebie. Schował telefon do kieszeni.

- Porozmawiajmy jak przyjaciele - zaproponował i przywołał na swoje oblicze karykaturę uśmiechu. - Po co włamywaliście się do archiwum? Czego szukaliście?

- Nic nie powiem - odezwał się Michaił.

- Nie szkodzi. I tak się domyślam. Przyjechaliście tu odszukać koronę.

Mój towarzysz zrobił się nieco blady.

- Koronę? - udałem zdziwienie.

- Koronę. Nie ukończoną koronę carów. Czyżby powiedział wam, że szukacie czego innego? Nie, musiał powiedzieć o koronie. Mimo treningu, jakiemu poddał go nieodżałowany hrabia Derek, nie umie przekonująco kłamać. No więc, po co wam korona?

- Nie zrozumiesz - powiedział ponuro Michaił.

- Zrozumiem, zrozumiem. Następstwo władzy. Król musi odzna­czać się wytrzymałością fizyczną, nie może cierpieć na choroby umy­słowe, musi być płodny, aby zapewnić kontynuację dynastii, a do tego wszystkiego musi zostać koronowany. Koronacja jest sakramentem. Władcy namaszcza się pierś świętym olejem, a na skronie nakłada koronę poświęconą przez papieża lub patriarchę. Korona powinna być oczywiście prawdziwa.

- Nawet jeśli tak, to co z tego wynika? - zapytał Michaił.

- Och, to proste. Car Włodzimierz koronował się w tajemnicy w swojej willi w Saint Brieuc koroną Katarzyny II, którą czerwoni władcy tego kraju nieopatrznie sprzedali na Zachód w latach dwudziestych. Koronacja na razie jest tajna. Myślę jednak, że istnieje potężna frakcja w łonie waszego ruchu. Frakcja skupiona wokół Arkadiusza Stołypina...

- Zmarł przed dwoma laty - wyjaśnił Michaił ze smutkiem.

- Wobec tego pałeczkę przejął jego syn Dymitr. Sympatyczny mło­dzieniec. Miałem kiedyś przyjemność spotkać go na premierze w Paryżu.

Pogadaliśmy sobie od serca - musnął starą bliznę rozcinającą mu łuk brwiowy. - A więc Dymitrowi zachciało się koronować na cara.

- To potwarz - Michaił szarpnął się w więzach. - Zabraniam ci szkalować honor tego szlachetnego człowieka! Doktor Rauber uspokoił go gestem.

- Wcale nie miałem takiego zamiaru. Skoro on nadal stoi na straży dynastii, która nie jest w stanie się rozmnażać, to kto w takim razie potrzebuje korony? Niech zgadnę. Książę Orłów?

Michaił pokręcił ponuro głową. Doktor podszedł bliżej i ujął go za brodę. Popatrzył mu w oczy.

- Ty - syknął. - Ty chcesz być carem. Krew książąt Gagarinów żąda władzy!

Puścił go i znowu zaczął przechadzać się po gabinecie.

- Zwariował - poinformował mnie po polsku mój przyjaciel. - Uwierzył w końcu w te propagandowe bzdury. Czy ja wyglądam na przyszłego władcę Rosji?

Popatrzyłem na jego budzące zaufanie oblicze, szczere oczy, sze­rokie ramiona.

- Nie obraź się, Michaił, ale według mnie naprawdę byś się nada­wał - powiedziałem zupełnie szczerze. Doktor odwrócił się.

- Pomyśl o tym zbiorze obrazów - powiedział. - Masz czas do rana. Jeśli nie będziesz miał nic do powiedzenia, jutro o szóstej od­dam cię pułkownikowi. Zawiśniecie na hakach w jego katowni, a po­tem skończycie razem tam pod murem - machnął ręką w stronę zakratowanego okienka.

Wyszedł, a na jego miejsce weszli dwaj ponurzy strażnicy. Odpięli paski, wykręcili nam ręce i skuli je ciężkimi kajdankami, po czym po­wlekli i wrzucili do celi. Zatrzasnęli i zaryglowali z hukiem drzwi.

- No to jesteśmy załatwieni - powiedziałem. W ciemności zalśniły oczy Michaiła. Domyśliłem się jego uśmie­chu.


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


CELA * ANTYCZNE KAJDANY * ZAKRATOWANE OKNO * ZASIEKI I MINY * WĄŻ STRAŻACKI * UCIECZKA * OBŁAWA * WPŁAW PRZEZ TOBOŁ


Cela była całkiem spora, mniej więcej trzy na cztery metry. Ściany pobielone po raz ostatni chyba przed rewolucją pokrywała paskudna szara warstwa brudu. Ceglana podłoga z biegiem czasu wyszczerbiła się. Stała się przez to bardzo niewygodna. Na suficie nie było żadnych śladów lam­py czy choćby żarówki. Najwidoczniej nikt nie przejmował się elektryfikacją tego pomieszczenia. Strażnicy zostawili nam palącą się świeczkę wstawioną w brudny słoik. Jeszcze przyjemniej by było, gdyby nie skuli nas ciężkimi jak ołów kajdanami. Cegły podłogi wpijały się boleśnie w ciało. Leżeliśmy dłuższą chwilę patrząc na siebie trochę bezradnie.

- Uczyli cię przypadkiem w czerwonych beretach, jak się odpina kajdanki? - zapytał Michaił.

- Uczyli - mruknąłem. - Przerabialiśmy wszystkie typy. Obmacałem starannie te, które miałem na rękach i nogach.

- Ale takich nie przerabialiście, co? - zagadnął.

- Czym oni nas skuli? -jęknąłem zduszonym szeptem. - Prze­cież czegoś takiego...

- To muzealny zabytek. Z pewnością jeszcze przedrewolucyjne - powiedział z mimowolnym szacunkiem w głosie. - Po co zmieniać, jeśli nadal dobrze służą. W krajach cywilizowanych nie używa się tego mode­lu od dobrych siedemdziesięciu lat.

- Widziałem takie - przypomniałem sobie. - W muzeum X pa­wilonu w Cytadeli Warszawskiej. To takie ciężkie więzienie polityczne z czasów carskich. Bardzo ciekawa ekspozycja. Zastanawiam się, na jakiej zasadzie działa ich zamek.

- Dobra, nie zastanawiaj się. Spróbuj się ich pozbyć.

- Można by przetrzeć je pocierając o ścianę - zauważyłem. - To solidny granit. Do rana zdążymy, o ile nie usłyszą. To będzie...

- A fe! - zgromił mnie. - I to mówi pracownik Ministerstwa Kultury i Sztuki, którego naród postawił na straży zabytków. Nie wia­domo, może te kajdany nosili polscy zesłańcy, a ty chcesz je ot tak przetrzeć o ścianę?

Zrobiło mi się trochę głupio.

- To co radzisz? - zapytałem.

- Popatrz, komandosie.

Złapał się dłonią za palce drugiej ręki. Szarpnął. Usłyszałem pa­skudny dźwięk, gdy puszczały panewki. Pociągając umiejętnie wyry­wał ze stawów wszystkie kości dłoni. Zrobiło mi się słabo. Musiał odczuwać nielichy ból, bo zacisnął zęby, a jego czoło pokryły kropelki potu. Wreszcie „rozłożoną rękę" przeciągnął z powrotem przez ob­ręcz. Wszystkie kości latały luzem, nie było to więc szczególnie trud­ne. Gdy już była na zewnątrz zaczął ją nastawiać. Wreszcie zgiął pa­rokrotnie i rozprostował.

- Chyba w porządku - powiedział spokojnie, choć głos trochę mu się łamał.

- Z nogą też tak potrafisz? - zainteresowałem się.

- Z nogą nie. Nie da się. Kości pięty są inaczej ukształtowane. Powtórzył operację z drugą dłonią. Po dłuższej chwili była wolna.

- Boli? - zagadnąłem.

- Jak cholera. Teoretycznie powinno się to robić raz w tygodniu, żeby stawy nie zdrętwiały.

- To musi chyba strasznie niszczyć wewnętrzne...

- Tak. Dlatego nie należy tego robić zbyt często.

Popuścił łańcuch, którym do tej pory skute były jego nadgarstki i poluzował stalowe pętle skuwające nogi. Wyciągnął stopy. Prze­ciągnął się, aż mu zaskrzypiał kręgosłup. Pochylił się nade mną.

- Zakładam, że nie potrafisz powtórzyć mojego wyczynu? - zapytał.

- Nawet nie będę próbował.

- Czyli ja będę musiał spróbować otworzyć ten zamek. No trud­no. Zobaczymy.

Ze szwu w nogawce spodni wyciągnął kawałek stalowego drutu zaopatrzonego w haczyk i wraziwszy go w zamek zaczął nim delikat­nie gmerać.

- Co cię łączy z tym Nicolau Rauberem? - zapytałem. - Wy­raźnie cię nie lubi.

Michaił uśmiechnął się. Wzrok mój już nieco przyzwyczaił się do ciemności i teraz mogłem to spostrzec.

- Widzisz, jakby to powiedzieć, on jest Panem Samochodzikiem.

- Co proszę?

- Miejscowym Panem Samochodzikiem - uściślił. - To Norweg czy raczej naturalizowany w Norwegii Niemiec. Pokochał sztukę rosyj­ską i od początku lat osiemdziesiątych osiedlił się na stałe w ZSRR. KGB uznało go za bardzo cennego pomocnika i konsultanta. Stworzył własną komórkę do spraw zwalczania handlu, kradzieży i przemytu rosyjskich dzieł sztuki z ZSRR na Zachód. Naraził się niemal każdemu. Z tego szmuglu czerpali niezłe zyski niektórzy towarzysze z samej wierchuszki. Doprowadził do posadzenia dwudziestu z nich. Szukał też skar­bów zaginionych podczas rewolucji i wojny ojczyźnianej. Poznałeś Kurowlewa, który szukał Bursztynowej Komnaty?

- Miałem przyjemność.

- Są przyjaciółmi na śmierć i życie. Razem jej szukali. Niestety bezskutecznie. Ale odbiegam od tematu. Doktor Rauber walczył z kradzieżami i przemytem. W ten sposób przecięły się drogi jego i mojego ojca.

- Hrabia Derek...

- Derek Arturowicz. Wiedział o tym, że partyjna nomenklatura pożycza obrazy z muzeów i wiesza je u siebie. Po pewnym czasie mu­zeom zwracano płótna, a w rzeczywistości ich kopie. Wszystko było tuszowane na najwyższym szczeblu. Ojciec mój ochoczo włączył się do tej zabawy. Kradł oryginały, w muzeach i tak wisiały kopie. Czysty interes. Szmuglował to za granicę i chował w sejfie u siebie i u księcia Orłowa. Oczywiście doktor polował na niego. Tata opowiadał mi zabawną historię. Kiedyś wynosił obraz z daczy w Puszkino pod Moskwą. Obraz nie byle jaki, namalowany przez samego Rublowa. Akurat doktor szedł z nakazem rewizji i pięcioma agentami KGB, żeby w daczy towarzysza poszukać tego płótna. Tata wyszedł dźwiga­jąc obraz i wpadł prosto na nich.

- I co się stało? - zapytałem.

- Doktor Rauber zachował się jak prawdziwy koneser sztuki. Zabronił otworzyć ogień, żeby bezcenne dzieło przypadkiem nie ucier­piało. Ojciec uciekł.

- Ciekawy facet - zauważyłem. - On chyba kocha sztukę.

- O tak. I niezbyt lubi ludzi. Cóż, wolno mu. To wybitny facho­wiec. Mógłby współpracować z panem Tomaszem. Stworzyliby świet­ny zespół. W każdym razie musi znać go ze słyszenia.

- Czy to dobrze, czy źle? - zastanawiałem się.

- Trudno ocenić. Nie był jakoś specjalnie zawzięty. Ty dla niego jesteś pionkiem. Szefa zdążył polubić i szanuje go. Ciebie jeszcze nie zna.

- No to chyba nie lubi.

- Z uwagi na moją osobę. Całkiem możliwe. Choć słyszałem, że nie jest pamiętliwy.

- Dzięki - mruknąłem rozcierając nadgarstek. - I co teraz. Zaczaimy się koło drzwi. Gdy wejdzie strażnik stukniemy go w głowę, a potem zabierzemy mu jego spluwę, przystawimy do brody i wyjdzie­my używając go jako żywej tarczy?

- Pomysł sam w sobie obiecujący. Gdybyśmy byli w Europie Zachodniej zaaprobowałbym go bez wahania. Tu niestety mamy problem wiążący się z mentalnością miejscowych mundurowych. Wprawdzie FSB jest organizacją demokratyczną, sądzę jednak, że obo­wiązują ich ciągle radzieckie przepisy dotyczące zwalczania aktów ter­roru.

- To znaczy?

- Zastrzelić porywaczy i zakładników. Potem sprawdzić, kim byli. Jeśli jakimś cudem jeszcze żyją, to zakładników dobić, a terrorystów przed śmiercią zmusić do mówienia.

- Hm. Więc co proponujesz?

- Oczywiście opuszczamy to nad wyraz niesympatyczne miejsce.

Rozejrzałem się dokładniej po celi. Wykonano ją wyjątkowo so­lidnie. Mury zbudowano z cegieł, gdzieniegdzie ze ścian sterczały kamienie - solidne granitowe otoczaki z grubsza obrobione przez kamieniarzy. Zbadałem drzwi z solidnej dębiny; przez wąską szparę między nimi a framugą widać było trzy solidne stalowe rygle. Szpara była akurat na tyle szeroka, by przesunąć przez nią ostrze noża. Michaił tymczasem badał okno, zasłonięte solidną kratą zespawaną z grubych prętów zbrojeniowych i solidnie wmurowaną w ścianę. Po­patrzyłem jeszcze z nadzieją na sufit. Sklepiono go z cegieł, jego kształt nie pozostawiał żadnej wątpliwości. Musiał być potwornie gruby. Po­czułem lekki atak klaustrofobii. Michaił uśmiechnął się, aby podtrzymać mnie na duchu. Podszedł do okna i podciągnąwszy się na kracie wyjrzał.

- Blinda - mruknął rozczarowany.

- Co takiego?

- Taka zasłona z desek uniemożliwiająca więźniom wyglądanie na zewnątrz. Spróbuj zgadnąć, gdzie może być kierunek północny.

- Nic mi jakoś nie przychodzi do głowy. Gdy wlekli nas do celi straciłem poczucie kierunku.

- To okno wychodzi na zewnątrz albo na wewnętrzne podwórko. W pierwszym wypadku jest nieźle. W drugim - fatalnie.

Uśmiechnął się olśniewająco. Zdjął z nogi but, a z jego wnętrza wyjął dwa żydowskie włosy - przedwojenne złodziejskie piłki służą­ce do cięcia krat sklepowych.

- Prawdziwe? - zdumiałem się.

Podał mi jedną piłkę. Na cieniutkim hartowanym brzeszczocie z najlepszej damasceńskiej stali biegł wężyk arabskiego alfabetu. Wyko­nano je w Lewancie. Były autentyczne.

- Miałeś je cały czas, a mimo to pół godziny męczyłeś się z kaj­danami? - zdumiałem się.

- Ech, Pawle. Ty w ogóle nie masz duszy muzealnika. Co z tego, że w minutę przeciąłbym kajdany? Zabieramy je ze sobą. Ozdobią moje prywatne muzeum.

- A piłek i kraty ci nie szkoda? - zagadnąłem. - Stępią się, a i krata ma swoje lata.

- Krata jest stosunkowo nowa. Piłek faktycznie szkoda, ale ina­czej się nie da. Postaraj się tylko ich nie połamać, a ostrzenie to już mniejszy problem.

Zabraliśmy się za kratę i faktycznie nie minęło dziesięć minut, a można ją było odczepić i położyć pod ścianą. Michaił wyjrzał nad blindą.

- Klapa - mruknął.

- Co się stało? - zaniepokoiłem się.

- Sam zobacz.

Wyjrzałem ostrożnie. Znajdowaliśmy się na pierwszym piętrze. Dziesięć metrów przed nami biegł mur oddzielający część cerkiewną wzgórza od starego klasztoru zajmowanego przez FSB. Pod murem ktoś położył sporą ilość drutu kolczastego, który nieco zardzewiał, ale nadal wyglądał paskudnie.

- Myślisz, że pod spodem są miny? - zapytałem.

- Nie wiem. Ja bym położył. Zresztą mur też ma dobre pięć me­trów wysokości. Ścieżką na dole biegają wilczury...

- No to nici z tego - mruknąłem.

- Nie. Po prostu potrzebujemy dziesięciu metrów liny i kotwiczki. Pochylił się nad stojącą w kącie pryczą. Wypróbował, na ile moc­ny jest materiał siennika. Stary worek rozłaził się w palcach.

- Nie da rady inaczej.

Podszedł do drzwi i przesunąwszy brzeszczot przez szparę zaczął pi­łować skoble po drugiej stronie. Po chwili wahania pomogłem mu. Sko­ble były trzy. Po kilku minutach zostały przecięte. Żydowski włos ciął żelazo z równą łatwością jak laubzega, czyli włośnica, bukową deskę.

- Poczekaj tu na mnie - przykazał Michaił, a sam wyszedł na korytarz. Po chwili wrócił dźwigając zwinięty ... wąż strażacki.

- A to po co? - zdumiałem się.

- Wisiał na tablicy przeciwpożarowej na półpiętrze. Pomyślałem, że niepotrzebnie się marnuje. Potrzebna jeszcze kotwiczka...

Odpowiedni hak wypiłowaliśmy z kraty. Michaił fachowym mary­narskim węzłem przymocował go do końca węża. Drugi koniec przymotał starannie do resztek prętów, które trzymały kratę w oknie. Hak owinął szmatą wyprutą z siennika. Wychylił się daleko i rozbujawszy solidnie sznur rzucił go. Hak zaczepił się o mur dopiero za jedena­stym razem. Mój towarzysz sprawdził mocnym szarpnięciem, czy do­brze się trzyma, po czym zahaczywszy kolana o linę zaczął się przesu­wać. Niebawem dotarł do muru i usiadł na nim okrakiem. Dał mi ręką znak. Ruszyłem w jego ślady. Dołem po ścieżce przeszedł patrol FSB, ale żołnierze na szczęście nie popatrzyli do góry. Po chwili wylą­dowałem obok Michaiła na murku.

- Popatrz, jakie cudownie wygwieżdżone niebo - powiedział.

- Czy nie masz lepszych chwil na podziwianie piękna natury? - jęknąłem.

- W czym ta chwila jest gorsza? - zdziwił się. - Czy nie jesteś szczęśliwy? Chłodny wiatr wolności owiewa nasze genialne czoła. Je­steśmy młodzi, zdrowi, może niezbyt bogaci, ale na pewno bogatsi niż ci tam w mieście. Zjedliśmy solidną kolację... Przydałaby się może jakaś miła dziewczyna do towarzystwa, ale ostatecznie nie można za wiele żądać na raz.

- Zwariowałeś - powiedziałem z przekonaniem. - Siedzisz na murze siedziby KGB i bredzisz, że jesteś szczęśliwy...

Księżyc wyjrzał zza chmury oświetlając jego twarz. Zdębiałem. Malowało się na niej rzeczywiście autentyczne uczucie szczęścia.

- Zapamiętasz tą noc do końca życia - powiedział. - Wolał­bym, żebyś zapamiętał ją jako jeden z nielicznych momentów, kiedy byłeś szczęśliwy. Poczekaj tu na mnie pięć minut.

Ruszył po wężu z powrotem do celi. Dołem przebiegały węsząc dwa psy, nie mogłem go więc zawołać. Wrócił faktycznie po pięciu minutach. Pod kurtką coś mu brzęczało.

- Zapomnieliśmy o kajdanach - powiedział z melancholią. W tym momencie oświetlili nas reflektorem. Szarpnął mnie gwał­townie i zwaliliśmy się po drugiej stronie. W ostatniej chwili, ponie­waż żołnierze otworzyli ogień z kilku kałasznikowów. Pociski gwizdnęły nad murem. Na szczęście nie potłukliśmy się specjalnie, upadli­śmy bowiem na wielką kupę gałęzi. Michaił podał mi rękę pomagając wstać i rzuciliśmy się pędem w ciemność. Przecięliśmy przycerkiewny cmentarzyk, obiegliśmy bryłę soboru. W siedzibie FSB zawyła syre­na. Niestety krata w bramie wejściowej kremla była opuszczona. Mój towarzysz zdjął z nogi but, wyłuskał z niego małe metalowe pudełecz­ko i bryłę czegoś żółtego. Rozwałkował ją w palcach. Otworzyłem pudełko i wyjąłem detonator termometrowy. Przylepił semtex do kraty, a ja zręcznie wgniotłem w to detonator. Odbiegliśmy kilka kroków i padliśmy na ziemię stopami w kierunku eksplozji. Wybuch był tak donośny, że zagłuszył na chwilę wyjącą syrenę. Spostrzegłem, że ka­wałek żelastwa wbił się w ziemię dziesięć centymetrów od mojej gło­wy, ale nie miałem czasu, żeby się tym denerwować. W kracie powstała wyrwa. Wybiegliśmy i rzuciliśmy się zaraz w bok, w dół skarpy, ulicą od strony miasta jechało bowiem kilkanaście pojazdów, zapew­ne wypełnionych wojskiem i milicją. Ślizgając się w glinie przebiegli­śmy koło polskiego kościoła i pognaliśmy pomiędzy popadającymi w ruinę domami w stronę rzeki. Obejrzałem się tylko na chwilę. Stok kremlowskiego wzgórza pokrywały gęsto jasne punkciki. Kilkuset mężczyzn z latarkami przeczesywało zarośla. Obława!

W oddali usłyszałem szczekanie psów.

- Do rzeki - mruknął zdyszany Michaił. - W wodzie stracą trop.

Minęliśmy opuszczoną przystań. Tobół toczył swoje czarne wody.

Michaił porwał dwa spore kawałki deski, które odpadły od jakiegoś magazynu i wręczył mi jedną z nich.

- Płyniemy - rozkazał.

- Co? - zdumiałem się.

- Na drugą stronę.

- Nie dalej niż dwieście metrów stąd mamy łódkę!

- W łódce nie mamy szans!

Wszedł do wody. Posłusznie ruszyłem za nim. Była lodowata, ale po kilku minutach trochę przywykłem. Michaił płynął spokojnie, mia­rowo. Popłynąłem w ślad za nim. Ubranie namokło i zrobiło się cięż­kie, ale zrzuciłem tylko buty.

- Gdybym wiedział, że będę w październiku płynął przez sybe­ryjską rzekę... - zaszczekałem zębami.

- Pomyśl raczej o czymś przyjemnym - powiedział spokojnie. - Na przykład o kiełbasie.

- Dlaczego właśnie o kiełbasie?

- A dlaczego nie? Kiełbasa to dobra rzecz. Staraj się machać mocniej nogami. Bardziej jak w żabce. Żeby nie było plusku.

Obejrzałem się przez ramię. Psy doprowadziły pościg nad rzekę. Na szczęście w ciemnościach byliśmy niewidoczni.

- Jak sądzisz, co zrobią? - zapytałem.

- Myślę, że nie przewidzieli, że będziemy płynąć na drugą stro­nę. Sądzą, że chcemy zmylić pościg idąc brzegiem wody. O zobacz, rozdzielają się.

Rzeczywiście nieduża grupa została koło przystani, a dwie świe­cąc latarkami pobiegły w dwie strony.

- No i powiedz, czy nie jesteś szczęśliwy? - zagadnął.

- Szczęśliwy? - zdumiałem się. - Nie. Jest mi zimno.

- Jesteś życiowym malkontentem. Przecież zdołaliśmy się wyrwać!

Przebyliśmy może dwieście metrów, gdy na rzekę wypłynęła mo­torówka zaopatrzona w halogenowy reflektor. Płynęła wzdłuż brzegu oświetlając powierzchnię wody.

- Trzeba się zwijać - mruknął.

Wkrótce dopłynęliśmy do środka koryta. Porwał nas potężny prąd.

- Nie walcz z nurtem - pouczył mnie. - Musimy się w niego tylko trochę wgryźć. Kilometr stąd płynie tuż koło wysokiego brzegu. Zniesie nas prawie na drugą stronę. Tam wylądujemy.

- Zimno mi - jęknąłem.

- Pogadajmy, to mniej będziemy cierpieli.

- Chodzi mi po głowie takie głupie pytanie - powiedziałem w zadumie. - Po co wam ta nie ukończona korona?

- Korona właściwie ma tylko jedno zastosowanie - w ciemno­ści mogłem się jedynie domyślać jego uśmiechu.

- No nie wiem. Przecież można ją przetopić, wydłubać po ka­myczku...

Zaszczekał zębami.

- Korony służą do tego, żeby kogoś koronować. Najczęściej. Poczułem, że słabnę. Lodowata woda pozbawiała mnie sił.

- Po to właśnie mamy deski - powiedział Michaił, który także oklapł. - Już niedaleko.

Rzeczywiście niebawem prąd zbliżył się bardzo do naszego brze­gu. Jeszcze tylko kilkanaście metrów i wyczołgaliśmy się na piasek. Był gruby, niemal jak żwir i tkwiły w nim małe kamyczki. Cuchnęło rybami i gnijącym drewnem. Przyłożyłem do niego policzek. Bardzo chciałem tu zostać, ale przecież szef niepokoił się o nas. Nie wracali­śmy od tylu godzin.

- Trzeba iść - powiedział Michaił. On także leżał na boku.

- Dobrze, że przynajmniej włosy mamy suche, więc nie grozi nam zapalenie opon mózgowych - wymamrotałem. - Słyszałem o go­ściu, który umył głowę i wyszedł na balkon, a trzy dni później go po­chowali.

- Fascynujące - powiedział. - A ja słyszałem o takim, co wy­brał się zanurkować i zamiast butli z powietrzem wziął butlę z czy­stym tlenem.

- I co się z nim stało? - zaciekawiłem się.

- Wypaliło mu płuca, zanim się obejrzał. Oczywiście niemal na­tychmiast stracił przytomność. Tak jak my, jeśli trochę tu jeszcze poleżymy. Pora ruszać.

Podniesienie ręki czy nogi było straszliwym wysiłkiem, jednak zacisnąłem zęby i wstałem. Ociekaliśmy wodą. Powietrze po wyjściu z lodowato zimnej rzeki wydawało się w pierwszej chwili nawet ciepłe. Ruszyliśmy zataczając się i potykając. Niebawem wdrapaliśmy się na skarpę. Popatrzyłem na Tobolsk. Po drugiej stronie rzeki obudziło się już chyba całe miasto. Setki latarek miotały się nad wodą. Dwie motorówki przeczesywały reflektorami rzekę.

- Mam nadzieję, że dojdą do wniosku, że się utopiliśmy - wy­mamrotał Michaił. - I właściwie nie będą dalecy od prawdy...

Powlekliśmy się lasem. Drzewa stały w ciemności uroczyste i milczą­ce. Gdzieś daleko zawył wilk. Zadrżałem. Te dwa kilometry dzielące nas od treserni przebyliśmy w prawie trzy godziny. Szliśmy jak zombie, nogi plątały się nam z osłabienia. Michaił twierdził, że to na skutek szoku cieplnego po zanurzeniu się w rzece. Pewnie gdybyśmy popływali tak jeszcze parę minut, zmarlibyśmy na skutek wychłodzenia organizmu. Każdy podmuch wiatru okradał nas z ciepła. Twarz mojego towarzysza pobladła, bałem się, że przemarzł na wylot i w każdej chwili może stracić przytomność.

- Chyba wiem, jak czują się pacjenci zamrożeni w ciekłym azo­cie. Tyle tylko, że oni nic nie czują - wymamrotał.

- Dziwne - zauważyłem. - Prawie już nie czuję zimna. Tylko osłabienie.

- Senność?

- Tak. Strasznie chce mi się spać.

- Tylko tego brakowało. Czy wiesz, co się dzieje?

Jego głos docierał do mnie jak przez watę. To dziwne, ale zaczęło mi być ciepło, a nawet w pewien sposób błogo. Szarpnął mnie za ra­mię wbijając w nie palce jak szpony. Ból otrzeźwił mnie.

- Twój mózg zaczyna reagować jak przy śmierci na skutek wy­chłodzenia organizmu - wrzasnął. - Wytwarza endorfinę w skoko­wych ilościach, dlatego przestałeś czuć zimno. Musimy dojść, zanim stracisz przytomność. Oddychaj głęboko - to cię trochę otrzeźwi.

- Endorfina jest niestabilna - wymamrotałem. - Nie udaje się jej przechowywać...

Szarpnął mnie i przez dłuższą chwilę potrząsał moim omdlałym ciałem. Niechętnie ruszyłem naprzód. Krok za krokiem. Wreszcie wtarabaniliśmy się do naszej twierdzy. Szef na nasz widok zerwał się na równe nogi. Owiało nas ciepło. W czajniku szumiała woda. Wrzą­ca woda.

- Obaj po porcji rumu - zarządził pan Tomasz nalewając nam do szklanek. - Jak wy wyglądacie!

Wypiliśmy rum i zrzuciliśmy mokre łachy. W czasie gdy zakładaliśmy suche ubrania szef robił pośpiesznie mocną herbatę. Wypiliśmy i od razu poczuliśmy się trochę lepiej. Dał nam koce, bo trzęśliśmy się jak galareta. Herbata i rum działały rozpaczliwie wolno. Wreszcie nieco przytomniej spojrzałem na świat.

- Coście tam wyprawiali? - zapytał. - Słyszałem strzelaninę, wybuch i wycie syren. Chyba całe miasto wyległo na ulice.

- Ci z FSB okazali się jednak całkiem sprytni - powiedział Michaił sennie.

Zacząłem opowiadać, co się stało. W trakcie opowiadania zapa­dłem w sen. W ostatnim przebłysku świadomości zobaczyłem, jak Michaił z dumą pokazuje Panu Samochodzikowi ociekające wodą przedrewolucyjne kajdany.



ROZDZIAŁ JEDENASTY


ANALIZUJEMY SYTUACJĘ * TELEFON OD DOKTORA RAUBERA * CZASOWNIA STAROWIERCÓW * PONOWNIE KLASZTOR * DWA SKOROSZYTY DOKUMENTÓW I MIKROPROCESOR


Obudziłem się rano nieco rozbity, ale gardło szczęśliwie mnie nie bolało. Uchyliłem leniwie oczy. Kochana stara kwatera. Wygrzeba­łem się spod koca i ruszyłem w ślad za rozkosznym zapachem kawy. Szef i Michaił siedzieli właśnie przy śniadaniu. Przysiadłem się do nich.

- No cóż, panowie - powiedział pan Tomasz. - Naszą wypra­wę chyba pora powoli kończyć.

- Jak to? - zdumiał się nasz towarzysz. - Przecież jeszcze na dobrą sprawę nie zaczęliśmy!

- Na razie mamy na karku agentów FSB - zauważył szef.

- Z pewnością przeczeszą całe miasto. Odnoszę wrażenie, że ten doktor Rauber chyba cię nie lubi.

- Pan, panie Tomaszu, też by mnie nie lubił. Obaj jesteście po­dobni do siebie. Twardzi, nieprzekupni i macie tylko jeden cel: zwal­czać zło. On uważa, że jestem zły. Gdybym miał okazję trochę z nim pogadać, może zdołałbym go przekonać.

- Hm - mruknął Pan Samochodzik. - Z prawnego punktu widze­nia faktycznie należałoby się nad tym zastanowić. Odszukasz Rubinową Tiarę, a potem wywieziesz ją za granicę... Poszukiwania nielegalne. Prze­myt dzieła sztuki o ogromnej wartości materialnej i historycznej... Chyba nie powinniśmy ci pomagać.

Nasz przyjaciel uśmiechnął się smutno.

- Jeśli nasza dalsza współpraca jest według panów nieetyczna, to możemy rozwiązać kontrakt. Książki zostawię.

Dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy. Wreszcie Michaił spuścił wzrok.

- Zostajemy - zdecydował pan Tomasz. - Zobaczymy, co z tego wyniknie.

- Musimy zostać - powiedział poważnie Michaił. - Z pewno­ścią obstawią wszystkie drogi, przystanie, lotniska. Za tydzień znudzi im się pilnować. Wtedy nawiejemy.

Szef pokiwał bez przekonania głową.

- Coś mi się tu nie zgadza - powiedział. - Rozumiem, że FSB jest organizacją demokratyczną, ale gdybym ja był na miejscu tego śledczego, to zamiast zostawiać was w rękach doktora wydusiłbym z was wszyściutko w gustownie urządzonej piwnicy. Z pewnością ta wysoce cywilizowana organizacja zachowała taki gabinecik z czasów, gdy nosiła inne nazwy... Co do doktora Raubera. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie liczył po cichu, że nawiejecie. A być może zamierzał ułatwić to wam w przyszłości.

Michaił zamknął oczy i ścisnął skronie dłońmi.

- To nie da się jednoznacznie wykluczyć. Ale dlaczego?

- Może liczy na to, że doprowadzimy go do Rubinowej Tiary... W tym momencie zadzwonił w Rosynancie mój telefon komórko­wy. Odebrałem.

- Daniec, słucham - rzuciłem w słuchawkę.

- Cieszę się, że przeżyliście tę kąpiel - doktor Rauber mówił miłym spokojnym głosem. - Martwiłem się o was. Nawialiście tak niespodziewanie. A propos nawiania, jakbyście dokładniej zbadali siennik, to były w nim cztery brzeszczoty i solidny zwój liny. Ale i tak gratuluję.

- Dlaczego pan to robi?

- Żal mi was. Porwaliście się z motyką na słońce. Jeśli moje przy­puszczenia są słuszne i faktycznie chcecie odnaleźć to, czego my szu­kamy bez rezultatu od osiemdziesięciu lat... Ale do rzeczy. Niewiele jest miejsc, gdzie mogliście się ukryć. Proponuję spotkanie w klaszto­rze w dole rzeki.

- Kiedy?

- Kiedy tylko będzie wam wygodnie. We wschodnim rogu bu­dowli znajduje się baszta. Schodki na górne kondygnacje ledwo się trzymają. Na samej górze zostawię dla was materiał. Odbierzecie to któregoś dnia. Najlepiej dzisiaj. Powodzenia.

Rozłączył się.

- Ciekawe - powiedziałem w zadumie.

- Czego chciał? - zainteresował się Michaił.

Streściłem przebieg rozmowy. Pokiwali głowami.

- Nie zastanowiło cię coś, Pawle? - zapytał Michaił.

- Skąd miał mój numer telefonu?

- Na przykład. Albo jakim cudem rozmawialiście ze sobą przez telefon komórkowy.

- Jeśli miał numer, to mógł przecież zwyczajnie wykręcić...

- Tu nie ma pola.

Włączyłem telefon. Faktycznie. Nie było pola, a przecież przed chwilą rozmawialiśmy.

- Musiał uruchomić przenośny generator - zauważył nasz przy­jaciel. - A teraz go wyłączył. Zastanawiam się nad tym klasztorem. Ciekawe, co dla nas zostawi.

- I czy nie jest to śmiertelna pułapka? - dodał Pan Samocho­dzik.

- Z drugiej strony to może być prawdziwa szansa - powiedział Michaił. - Doktor Rauber chce, żebyśmy to odnaleźli. Dopiero po­tem dopadnie nas...

- To jedziemy do klasztoru czy nie? - zagadnąłem.

- Pojechać trzeba. Ale ostrożnie. Po tej stronie rzeki jest prze­cinka. Podjedziemy Rosynantem dwadzieścia kilometrów, tak żeby znaleźć się naprzeciwko, a ściśle biorąc trochę poniżej. Przepłyniemy rzekę na pontonie. I podejdziemy lasem. Jeden z nas wejdzie do klasztoru, a drugi będzie go ubezpieczać.

Kiwnąłem poważnie głową.

- Kiedy wyruszamy? - zapytałem.

- Myślę, że natychmiast. Jeśli jeszcze nie zastawili pułapki, mamy szansę ich wyprzedzić. Jeśli zastawili, to i tak poczekają dość długo.

- W drogę - zakomenderował szef.

Pół godziny później zatrzymaliśmy się na uroczej polance nad brze­giem Tobołu. Szef został pilnować samochodu, a my zeszliśmy nad wodę i szybko nadmuchaliśmy ponton. Sforsowanie rzeki zajęło nam tylko kilkanaście minut. Las na północ od klasztoru był wyjątkowo paskudnym miejscem. Grunt był podmokły, gdzieniegdzie otwierały się zdradliwe oczka wodne porośnięte zieloną rzęsą. Brzozy sterczą­ce z bagna były omszałe. Szliśmy ostrożnie. Las był pusty, tylko gdzieś w górze śpiewały ptaki. Nieoczekiwanie wyszliśmy na coś w rodzaju polany. Na sporym suchym wzgórku rosły gęste krzaki. Pomiędzy nimi majaczyły fundamenty domów. Cegły walały się wokoło. Michaił wy­jął z torby fotografię satelitarną i przez dłuższą chwilę porównywał ją z otaczającą nas rzeczywistością.

- Jeszcze około dwu kilometrów.

- A co tu było? Wzruszył ramionami.

- Jakieś sioło - powiedział. - Opuszczone albo spalone.

Na zdjęciu widać było prostokątne zarysy fundamentów. Przeci­naliśmy pagórek, gdy niespodziewanie rozstąpiła się pode mną zie­mia. Wszystko trwało ułamki sekund. Zapadłem się. Usiłowałem roz­paczliwie złapać się ziemi, ale kruszyła mi się pod palcami. Zauważy­łem jeszcze, że Michaił rzuca mi się na pomoc, ale nasze dłonie roz­minęły się o centymetry. Próbowałem zablokować się ramionami, ale uzyskałem tylko spowolnienie upadku. Wreszcie wylądowałem po kolana w wodzie w jakimś podziemnym pomieszczeniu. Cuchnęło wilgocią i pleśnią. Rozejrzałem się wokoło, ale było ciemno, że oko wykol. Popatrzyłem do góry i na chwilę oślepił mnie blask reflektorka. Michaił świecił, żeby zobaczyć, co się ze mną stało.

- Żyjesz? - zapytał.

W jego głosie usłyszałem strach i niepokój.

- Tak. Nic mi się nie stało. Możesz mnie wyciągnąć?

- Jasne. Gdzie wpadłeś?

- Nie mam pojęcia. To jakaś piwnica.

- Poczekaj - mruknął.

Do dziury spadł koniec liny, a po chwili mój towarzysz zsunął się na dół. Reflektor omiótł pomieszczenie. Staliśmy w niewielkiej piw­niczce o ścianach wyłożonych grubymi belkami. Woda wypełniała ją mniej więcej po kolana. Michaił schylił się i pogrzebał w błocie. Wy­łowił rozpadającą się przegniłą deskę przyciętą w charakterystyczny kształt. Ikona. Twarz świętego rozpuściła się bez śladu. Tylko nielicz­ne resztki złotych listków z grubsza wyznaczały jej zarys.

- Jesteśmy w czasowni - powiedział.

- Mogę prosić o bliższe wyjaśnienia? Westchnął ciężko.

- Chyba spałeś na lekcjach historii sztuki.

- Nie spałem, ale sztukę rosyjską przerabialiśmy pobieżnie, a specjalizowałem się zupełnie w czymś innym.

- Pan Tomasz wiedziałby - zganił mnie. - Musisz, Pawle, jesz­cze wiele się nauczyć. Starowiercy, którzy nie uznawali nowych po­rządków w cerkwi budowali czasownie - zatoczył ręką krąg obejmu­jąc pomieszczenie, w którym się znajdowaliśmy. - To takie podziem­ne kapliczki. Gdy ikony z biegiem lat ciemniały i zacierały się, starowiercy umieszczali je w czasowniach. Tu spokojnie umierały w ciem­ności. Próchniały, rozsypywały się w proch.

- Jeśli są tu ikony, które z powodu wieku przestały być czytelne, to ile mogą mieć lat? - zdziwiłem się.

- Zapewne czterysta, może więcej, a może mniej. W pobliżu więk­szych ośrodków starowierców mafia prowadzi prawdziwe badania wykopaliskowe właśnie w poszukiwaniu ikon leżących od lat w cza­sowniach. Po wydobyciu konserwuje się je i szmugluje na Zachód. Oczywiście konserwacja kosztuje fortunę, ale i tak przebicie jest gi­gantyczne.

- Cholerna mafia...

- Widzisz, to nie do końca tak. Tu pojawia się problem nieroz­wiązywalny z punktu widzenia etyki. Oni konserwują znaleziska, któ­re bez tego zniszczałyby bezpowrotnie. Tak przynajmniej ucieszą czy­jeś oko. Przetrwają dla przyszłości. Oczywiście lepiej byłoby, gdyby wydobyciem i konserwacją zajęli się archeolodzy, ale... to taki pro­blem mniejszego i większego zła.

- Może poszukamy? - wskazałem wodę.

- Raczej przekażemy namiary Rauberowi. To fachowiec, a przy tym miłośnik sztuki. On będzie umiał to zabezpieczyć, zlecić konser­wację... W drogę.

Wdrapał się po linie, a ja po chwili poszedłem w jego ślady. Po­maszerowaliśmy znowu przez bagno i niebawem dotarliśmy do rogu klasztoru. Na szczęście ścianę zbudowaną z gigantycznych granito­wych bloków przecinała gruba szczelina. Prawdopodobnie osiadają­ce fundamenty spowodowały pękanie muru. Wdrapaliśmy się na górę. Ruszyliśmy znaną nam już trasą. Baszta mająca kryć wskazówki znaj­dowała się tuż obok.

- Zostań tu - powiedział Michaił. - W razie gdybyś zobaczył coś podejrzanego, gwizdnij.

- Zaraz, dlaczego to ty masz wchodzić do baszty? - zapytałem. - Przecież jeśli tam się zaczaili...

Uśmiechnął się jednym kącikiem warg.

- Jak miałeś okazję zobaczyć, opanowałem walkę w stylu kombat.

- Zostajesz - powiedziałem surowo i przecinając jego protesty wszedłem ostrożnie do wnętrza baszty.

Ktoś był tu niedawno. W warstwie kurzu na podłodze zauważy­łem ślady butów. Ruszyłem ostrożnie tym tropem. W kącie pomiesz­czenia znajdowały się kamienne schodki spiralne. Wszedłem po nich ostrożnie. W baszcie panowała cisza, ale ślady nie kłaniały. Ten kto je zostawił nadal był na górze. Na tej kondygnacji zachowały się jeszcze resztki fresków. Malowidło na sklepionym suficie przedstawiało sce­nę Przemienienia Pańskiego. Naraz pomyślałem, że mury są tak gru­be, że nie mam szans usłyszeć gwizdu Michaiła. Ale nie mogłem się już cofnąć. Wszedłem jeszcze jedno piętro wyżej i znalazłem się pod dachem. Światło wpadało przez wycięty w ścianie otwór w kształcie prawosławnego krzyża. Dach był dziurawy jak sito. Wokoło ponie­wierały się kawałki gontów. Doktor Rauber siedział na składanym turystycznym krzesełku pośrodku pomieszczenia. Ubrany w garnitur, wydawał się być przybyszem z innego świata. Na mój widok jego twarz rozciągnęła się w uśmiechu.

- Cieszę się - powiedział. - Wczoraj nie miałem czasu, by dłu­żej pogawędzić, a wyprowadziliście się dość nieoczekiwanie. Szcze­rze mówiąc sądziłem, że zajmie wam to nieco więcej czasu. Zresztą nieważne. Oto materiały - podał mi dwa tekturowe skoroszyty.

- Dziękuję - wymamrotałem. - Dlaczego pan to robi?

- No cóż. Szczerze powiedziawszy liczyłem, że przyjdzie tu po­rozmawiać Michaił Derekowicz.

- Stoi na straży. Możemy zejść do niego - zauważyłem.

- To zbyteczne. Przekażesz mu po prostu moje słowa. Liczę, że po odnalezieniu tego, czego szuka przekaże nam niewygórowaną kwotę pół miliona dolarów amerykańskich w postaci materiałów bu­dowlanych na odbudowę tego klasztoru.

- Pół miliona wystarczy? - zdziwiłem się.

- Tu materiały budowlane są niemal bajecznie tanie. W Tobolsku jest kilka nieczynnych cegielni. Można je uruchomić. Cegły spła­wiane rzeką będą prawie za darmo. Znajdziemy i ochotników do od­budowy. FSB pomoże.

- Agenci FSB odbudują klasztor dla zmazania win poprzedni­ków? - zdziwiłem się.

- Niezupełnie. Miałem raczej na myśli, że sprowadzą na miejsce kilka komand roboczych złożonych z więźniów i będą ich pilnować, zanim ci nie skończą pracy. A potem przekażemy budynki Cerkwi Prawosławnej.

- Ciekawy plan - zauważyłem.

Uśmiechnął się promiennie. Światło podświetlało od tyłu jego szpakowate włosy.

- Zawsze starałem się czynić dobro w miarę moich skromnych możliwości - powiedział.

Zszedłem na dół. Michaił czekał. Pokazałem mu skoroszyty. Jego oczy zabłysły. Streściłem mu przebieg rozmowy.

- Pół miliona dolarów - jęknął. - Milion w Sołowki, pół w ra­towanie Zagorska. Czy tym ludziom się wydaje, że jestem beczką bez dna?

Zaskoczyło mnie, że mój towarzysz jest milionerem. Do tej pory zu­pełnie go o to nie posądzałem. Ruszyliśmy tą samą trasą. Na pagórku kryjącym fundamenty wioski starowierców siedliśmy na nagrzanej słoń­cem trawie. Michaił rozpakował pierwszy skoroszyt. Ze środka wycią­gnął plik kartek odbitych na ksero. Było ich co najmniej około tysiąca. Obejrzał uważnie pudełko, a potem zajął się drugim. Obmacał starannie tekturę od zewnątrz i od środka, po czym triumfalnie wyszarpnął ze ścianki małe srebrne urządzenie wielkości mniej więcej dwu ziaren pszenicy.

- Co ty na to?

Przyjrzałem się uważnie znalezisku.

- Nie mam pojęcia, co to jest. Uśmiechnął się.

- Amerykański wynalazek - powiedział. - Mikroprocesor. Wszczepiają to pieskom. Wtedy w razie kradzieży można namierzyć je przez satelitę z dokładnością do kilku metrów.

- I on chciał nas namierzyć w ten sposób? - domyśliłem się.

- No właśnie.

- Chyba mu się nie uda.

Nie odpowiedział. Podszedł do dziury prowadzącej do czasowni i wrzucił ziarenko do środka. Chlupnęło w wodę.

- Coś na pocieszenie trzeba mu zostawić - powiedział.

W oczach zapaliły mu się diabelskie ogniki. Wyobraziłem sobie, jak doktor Rauber namierza za pomocą satelity zatopiony loszek z wodą i też się uśmiechnąłem. Z drugiej strony zbadanie kaplicy może być dla niego interesujące.

- W drogę - powiedział Michaił.

Przepłynęliśmy rzekę. Pan Samochodzik nie nudził się czekając na nas. Bagażnik Rosynanta wypełniały grzyby. Zebrał ich kilkana­ście kilogramów. Poczułem ślinkę natrętnie napływającą do ust. Mi­chaił potrząsnął skoroszytami.

- Czeka nas sporo czytania - powiedział. - Pojechali. Szef uśmiechnął się sadowiąc za kierownicą.

- Jednak Gagarin był wasz - powiedział.

- Dlaczego? - zdziwił się Michaił.

- Nie czytałeś o tym? Jurij Gagarin siedział w „Wostoku". Odli­czali mu sekundy do startu. Wreszcie skończyli odliczanie. W tym momencie krzyknął: „Pojechali". Jak ty teraz...

- Panowie - wybełkotał Michaił krztusząc się ze śmiechu - trochę powagi!

Zajechaliśmy do twierdzy. Michaił zaraz rozbebeszył segregatory i porozkładał ich zawartość na kupki. Zabrali się za to we dwóch, a ja do kolacji oprawiałem grzyby i nawlekałem je na sznurki. Resztę udu­siłem na maśle. Smakowity zapach wywabił moich towarzyszy z nory. Nałożyli sobie solidne porcje i posolili.

- I co ciekawego znaleźliście? - zainteresowałem się. Michaił przełknął potężny kęs. Na jego twarzy odmalowała się błogość.

- W tym właśnie problem, że chyba nic. Te papiery są na dobrą sprawę bezużyteczne.

- Dlaczego? - zdziwiłem się.

- To są oczywiście kserokopie tajnych dokumentów CzK, GPU, NKWD i KGB. Protokoły z przesłuchań, raporty z poszukiwań. Peł­na dokumentacja. Tyle tylko, że nic z tego nie wynika. Jest tam około osiemdziesięciu adresów. Nasi „przyjaciele" sprawdzili je wszystkie. Torturowali mieszkających tam ludzi. Natrafili na sześć skrytek z klej­notami. Ale najważniejszego nie znaleźli.

- Zrezygnowali? - zaciekawiłem się.

- Nie. Ostatnie dokumenty noszą datę sprzed dwu tygodni. Zatkało mnie.

- Czyli oni dysponując archiwami nie byli w stanie dotrzeć do Rubinowej Tiary - powiedziałem. - Na co my więc możemy liczyć? Na łut szczęścia? Mieliśmy go dosyć uchodząc z życiem z więzienia.

Michaił poskrobał się po głowie.

- Przeczytamy mimo wszystko te papiery. Może coś znajdziemy, choć Rauber nie dał najważniejszego.

- To znaczy?

- Nie ma dokumentów dotyczących inwigilacji cara z okresu jego pobytu w Tobolsku. Na oddzielnej kartce jest informacja, że zabrała je Moskwa jeszcze w latach pięćdziesiątych.

- Nie mogę sobie jakoś tego wyobrazić - powiedział Pan Samo­chodzik. - Na dobrą sprawę co kilka miesięcy przez te wszystkie lata ktoś usiłował zmierzyć się z tą zagadką. Nie mieli poważniejszych kło­potów?

- Mieli wielu ludzi i bardzo dużo czasu. Nie stanowiło dla nich problemu oddelegowanie kogoś do tej roboty. Pan Tomasz westchnął.

- Polskie Ministerstwo Kultury i Sztuki sporo by się mogło od KGB nauczyć - powiedział z pewną zawiścią w głosie. - Przez tyle lat sam się użerałem. Sam miałem na głowie poszukiwania zaginio­nych dzieł sztuki w całym kraju, a tu proszę. Do beznadziejniej spra­wy w trzeciorzędnej dziurze przez osiemdziesiąt lat delegują bez prze­rwy oficerów dochodzeniowych.

- Ciekawe, jak doktor Rauber radzi sobie z kontrolą tak wielkiego kraju? - mruknąłem. - Możesz coś na ten temat powiedzieć? - zwró­ciłem się do Michaiła.

- Żaden problem. Czarny rynek tu na dobrą sprawę nie istniał. Przemyt był minimalny. ZSRR miał bardzo szczelne granice. W po­równaniu z waszymi praktycznie doskonale szczelne. Większy pro­blem był z prywatnym eksportem prowadzonym przez partyjną no­menklaturę. Jedynym zagrożeniem był mój ojciec. Więc walczyli ze sobą. Rauber za każdym razem, gdy dowiadywał się, że gdzieś wi­dziano mojego ojca, podrywał KGB i milicję, a zdarzało się, że i woj­ska MSW. Nie uznawał półśrodków. Ale mimo wszystko sądzę, że to nie on wydał decyzję o likwidacji ojca.

Reczywiście hrabia Derek został zabity. Michaił uśmiechnął się z przymusem.

- Panowie, dla was zmierzyć się z doktorem Rauberem, to tak jak zmierzyć się z samymi sobą. Oczywiście jest to niebezpieczne. W charakterystyce przygotowanej na użytek wywiadu norweskiego przeczytałem, że facet ma iloraz inteligencji około trzystu.

Pan Samochodzik gwizdnął przez zęby.

- To z grubsza tyle co Einstein! Szkoda, że na zjeździe history­ków sztuki nie postarałem się z nim porozmawiać. Przy takiej inteli­gencji musi dysponować niesamowitą wiedzą.

- Nic straconego. Pewnie jeszcze przyjedzie do Polski - zauwa­żyłem. - Inny problem, czy zechce podać nam rękę.

- Postaram się to jakoś załatwić - mruknął nasz przyjaciel. Zbladł lekko i trzymał się dłonią za brzuch.

- Co się stało? - zaniepokoiłem się. - Zaszkodziły moje grzyb­ki?

- Nie, to bardziej z boku - opanował się.

Usłyszałem jak szef odetchnął z ulgą i znowu wiosłuje łyżką w talerzu. Michaił przeprosił nas i poszedł się położyć. Dojedliśmy grzyby i wdrapaliśmy się na wieżę. Tobolsk układał się do snu. Gasły światła w oknach. Szef przeciągnął się.

- To miasto wygląda uroczo przy zapadającym zmroku - po­wiedział. - Nie wiem, czym to jest spowodowane. Gdy kiedyś pa­trzyłem na Warszawę z praskiego brzegu Wisły, to wyglądała zupeł­nie inaczej.

- Tu jesteśmy wyżej - zauważyłem. - Bardziej nad miastem. Poza tym tu jest inny rodzaj zabudowy, światła są rozrzucone cha­otycznie. Może to dlatego?

Kiwnął bez przekonania głową.

- Możliwe - powiedział. - Niedługo opuścimy to miasto. Trzeba zachować jego obraz w pamięci. Chciałbym zwiedzić sobór, ale w tej chwili to niemożliwe.

- Powinniśmy pójść na Panin Burgoł - powiedziałem. - Zapa­lić jakąś symboliczną świeczkę naszym rodakom.

- Pójdziemy. W przeddzień wyjazdu.

Zeszliśmy na dół. Zaraz poszedłem spać. Nic mi się nie śniło.


ROZDZIAŁ DWUNASTY


ATAK ŚLEPEJ KISZKI * OPERUJĘ MICHAIŁA * DOKUMEN­TY MILCZĄ * ZAGADKA DZIENNIKA CARYCY * GDZIE LOKAJ TRUPP UKRYŁ SKARBY * POSTANAWIAM ZOSTAĆ KAZNODZIEJĄ * TAJEMNICA ZDJĘCIA CARSKIEGO LOKAJA


Obudził mnie jęk. Dobiegał z pokoju Michaiła. Poszedłem tam. Leżał na łóżku zlany potem, zwinięty w kłębek z bólu.

- Co się stało? - zapytałem. Nadbiegł też pan Tomasz.

- Wyrostek - jęknął Michaił. - Że też musiał właśnie teraz... Kolejny paroksyzm bólu wykrzywił jego rysy.

- Na pewno wyrostek? - zapytał szef. - Drętwieją ci nogi? Michaił kiwnął głową.

- Otwieraj bramę - zarządził. - Trzeba go zawieźć do szpitala! Michaił pokręcił głową.

- Nie. W żadnym wypadku.

- Bredzi - poinformował mnie Pan Samochodzik. - Trzeba...

- Wpadnę w łapy KGB - powiedział Michaił. - Chory nie wy­trzymam tortur. Nie mogę jechać do szpitala.

- Zawieźmy go do Jekaterynburga albo do Tomska - zapropo­nowałem.

Szef pokręcił głową.

- Za daleko. Nie przeżyje drogi. Zabije go ból na wybojach.

- To co robimy? - zapytałem.

- Odprujcie - jęknął.

Kolejny paroksyzm zgiął go w pół.

- Jak, czym? - dziwiłem się. - Przecież nie mamy nawet środ­ków znieczulających. Mam cię kroić na żywca nożem? Poza tym ża­den z nas nie jest lekarzem. Pan Tomasz ma tytuł doktora, ale historii sztuki. Ja przeszedłem w komandosach tylko podstawowy kurs udzie­lania pierwszej pomocy na polu walki!

Michaił popatrzył nieco przytomniej.

- Mam dwie butelki wódki - powiedział spokojnie. - Litr wódki oszołomi mnie zupełnie.

- Bzdury - zaprotestował szef ostro. - Rozczulająca jest ta wiara w cudowną moc wódki jako lekarstwa na wszystkie choroby. Puknij się w głowę. W połowie przypadków wódka tylko zwiększa wrażliwość na ból.

- Jestem gotów zaryzykować - wymamrotał.

- Poza tym po wypiciu litra wódki wylatujesz. A przynajmniej torsje wyrzucą ci z brzucha całe umeblowanie. Butelka wódki może się przydać wyłącznie do tego, żeby cię nią popukać po głowie!

- Chińska narkoza jest zbyt niebezpieczna - zaprotestowałem. - Mogę go oczywiście pozbawić przytomności przez zwykłe zaciśnięcie tętnicy szyjnej, ale to na długo nie pomoże.

- Paralizator elektryczny - rzucił w olśnieniu Michaił. - W nasa­dę karku. Piętnaście minut spokoju...

- Jak to sobie wyobrażasz? - zauważyłem. - Przyjmijmy, że będziesz nieprzytomny. Mam ci rozciąć brzuch, wyjąć ślepą kiszkę, a nawet nie wiem, jak wygląda...

Szef odciągnął mnie na bok.

- Cokolwiek chcesz postanowić, trzeba to zrobić od razu - powiedział. - Boję się, że długo nie pociągnie. Bóle stają się coraz częstsze.

- A skalpel? - złapałem się ostatniej deski ratunku.

- Mam dwa nożyki introligatorskie - powiedział spokojnie Pan Samochodzik. - Jeśli go zabijesz, odpowiemy wspólnie.

Michaił wił się w malignie. Z Rosynanta przyniosłem paralizator i puściłem błyskawicę w jego wijące się z bólu ciało. Oklapł zupełnie. Szef przywiązał go dokładnie do łóżka. Przyniósł butelkę wódki. Po­lałem pole operacyjne.

- Tnij według tego - szef zawinął koszulę odsłaniając starą bliznę. Jemu też kiedyś usunięto wyrostek.

Zacisnąłem zęby i wykonałem cięcie. Szef podał mi kawałek ału­nu, którego czasem używał, kiedy zaciął się przy goleniu. Przejecha­łem nim brzegi rany. Krwawienie trochę się zmniejszyło.

- Przypal - powiedział szef.

- Czym? - zdenerwowałem się.

Wybiegł i usłyszałem jak zapuszcza silnik w Rosynancie.

Zwiewa" - pomyślałem. Ale on podjechał w kąt hali przylega­jący do pokoju chorego. Po chwili wbiegł i podał mi samochodową zapalarkę do papierosów. Zdążył ją nawet przepłukać spirytusem. Przejechałem nią brzegi rany. Pomogło. Krew przestała płynąć. Po­głębiłem cięcie i przebiłem powłoki brzuszne. Szef usłużnie poświecił mi halogenkiem. Miałem przed sobą kłębowisko jelit. I nagle zauwa­żyłem poczerniały wyrostek długości najwyżej siedmiu centymetrów.

- To? - zapytałem.

Pan Tomasz zastanawiał się chwilę.

- Chyba tak. Tnij.

Podał mi zmoczoną w spirytusie żyłkę wędkarską. Starannie prze­wiązałem wyrostek w miejscu, w którym oddzielał się od jelita. Urż­nąłem go jednym śmiałym cięciem i odrzuciłem przez lewe ramię. Na szczęście. Szef podał mi nawleczoną igłę. Zeszyłem starannie ranę. Z pudełka wyjąłem strzykawkę i ampułkę surowicy przeciwtężcowej. Wstrzyknąłem Michaiłowi podwójną dawkę. W chwilę później otwo­rzył oczy. Jęknął z bólu.

- Udało się? - zapytał.

- Oczywiście - odparłem, choć wcale nie byłem tego pewien. Zamknął oczy. Przełożyliśmy go na drugie łóżko zasłane świeżą pościelą.

- Dlaczego bez przerwy mamy takie przygody? - zapytałem.

- Pożądałeś przygód w sposób zachłanny - powiedział Pan Sa­mochodzik. - To zapewne kara nadmiaru. Przeżyje?

- A skąd mam wiedzieć? Nawet nie wiem, czy wyciąłem mu co trzeba...

Szef podniósł leżący na ziemi krwawy strzęp.

- Nie wiem, czy to ślepa kiszka - powiedział. - Ale że to zaropiało - to pewne.

- Nawet jeśli tak, to przecież jest tyle innych czynników ryzyka. Zakażenia pooperacyjne. Poza tym zostawiłem mu w brzuchu kawa­łek żyłki wędkarskiej. Zacznie wchodzić w reakcję z organizmem..

- Gdy tylko poczuje się lepiej wsadzimy go w samolot do Szwecji i niech tam mu poprawią. A co do zakażenia, dostał przecież surowicę.

- Szefie, niech pan spojrzy na ten sufit. Nie wiem, co się z niego osypuje. Jakie draństwa mogły spaść mu do rany, gdy szyłem. Na razie proszę iść spać. Posiedzę przy nim, a rano się zmienimy.

Koło czwartej nad ranem Michaił dostał lekkiej gorączki. O ósmej otworzył oczy.

- Jak się czujesz? - zapytałem.

- Ból zmienił się - powiedział. - Teraz jest ostry jak od noża. I wyżej.

- Miałeś szczęście, chłopie - powiedziałem.

- Ufunduję za to srebrny dzwoneczek dla soboru - wymamrotał. Zbadałem mu puls. Gorączka już słabła.

- Białogwardzista umiera od razu albo wcale - powiedział z dumą.

- Przez najbliższe dwa dni musisz leżeć bez ruchu - zaordyno­wałem. - Poza tym takie operacje robi się na czczo. Boję się, że te grzyby mogą ci zaszkodzić.

Zamyślił się.

- Mogą mnie nawet zabić, jak sądzę. Wody też mi nie wolno pić.

- Przez osiemnaście godzin - rzekł szef stając w drzwiach. - Coś niecoś pamiętam z czasów, kiedy mnie kroili.

W porze obiadu pacjent przynajmniej częściowo odzyskał siły i poprosił o skoroszyt. Przeglądał papiery dłuższą chwilę.

- Nic z tego nie wynika - powiedział. - Makulatura. A prze­cież ryzykowaliśmy, żeby to zdobyć.

- Mieliśmy zdobyć księgi meldunkowe - przypomniałem mu łagodnie.

- Tak, ale nie musimy. Tu są wszystkie adresy - popukał w plik kartek. - Przecież trochę osiągnęliśmy. Znaleźliśmy skrzynkę bank­notów. Spotkaliśmy tę staruszkę i dowiedzieliśmy się o klasztorze. A teraz czuję, że rozwiązanie zagadki oddala się.

- Chwilowo nie musisz rozwiązywać zagadek - uspokoiłem go łagodnie. - Leż i odpoczywaj. A pan Tomasz i ja zajmiemy się myśle­niem.

- Za tydzień wyjedziemy - powiedział Michaił. - Tego nie da się odnaleźć.

- Dlaczego?

- Rauber ma 300 IQ. Gdyby to było możliwe, odkryłby to.

- My do spółki mamy pewnie ze 400.

- Nie zapominaj o tych, którzy szukali tego dawniej.

- To mi przypomina sprawę pewnego polskiego wynalazcy. Przyszedł do Kancelarii Premiera z propozycją budowy w Polsce kompu­terów. Były lata siedemdziesiąte, a on był jednym z pionierów w wy­twarzaniu super czystych kryształów. Zaproponował produkcję kom­puterów lepszych niż amerykańskie. I wiesz, co mu powiedzieli?

- Ciekawe...

- Żeby się nie wygłupiał, bo gdyby jego teorie były prawdziwe, to Amerykanie dawno by już to wymyślili. Pan Tomasz spotkał go w Krze­mowej Dolinie. Jest wielką szychą, a mało brakowało i Krzemową Doli­nę mielibyśmy w Polsce.

Michaił zasnął. Wieczorem czuł się już prawie zupełnie dobrze. Czytał dokumenty z laptopa. Rana goiła się dobrze.

Mógł wreszcie wypić trochę wody.

- Za tydzień wstaniesz - obiecałem mu.

- Wcześniej - zaprotestował. Poszliśmy spać.

Następnego dnia rano Michaił czuł się już zupełnie dobrze. Miał tylko leciutką gorączkę.

- Myślę, że się wywinąłeś - powiedział Pan Samochodzik. - Biorąc pod uwagę, że kroił cię kompletny dyletant nożem introliga­torskim w skrajnie antyhigienicznych warunkach, to miałeś dużo szczę­ścia.

- Jestem szczęśliwym człowiekiem, więc szczęście będzie mi towarzyszyć - powiedział. - Gryzie mnie ten fragment dziennika carycy.

Wyświetlił kartkę rękopisu. Patrzyłem w równe rządki pisma.

- Między linijkami musi być coś napisane - powiedział Michaił. - Czuję to. Nie spocznę, dopóki dyrekcja archiwum nie zezwoli na prze­prowadzenie szczegółowych analiz. Przekupię drani. Jak mój ojciec.

Zastanowiłem się. Jakaś myśl nieśmiało kiełkowała w mózgu.

- Może nie będzie trzeba - powiedziałem. - Z jaką rozdziel­czością skanowałeś te dokumenty?

- Z największą - pochwalił się. - Tysiąc dwieście na dwa tysią­ce czterysta pikseli.

- A ile kolorów rozróżnia ten twój skaner?

- Półtora miliarda barw i odcieni.

- Mam u ciebie dwa starodruki premii - powiedziałem.

Popatrzył na mnie. Było widać, jak myśli usiłując wydedukować z moich pytań rozwiązanie zagadki. Nagle jego oczy rozbłysły.

- Skontrastować! - krzyknął podrywając się z łóżka. Pchnąłem go na nie z powrotem.

- Właśnie. Skontrastować. Jeśli napisała tu jakiś tekst niewidzial­nym atramentem, to i tak papier w tym miejscu zżółkł inaczej. Za sto lat pewnie różnice będzie widać gołym okiem.

- Bingo - wyszeptał Michaił.

Jego palce zastukały w klawisze laptopa z przerażającą szybko­ścią. Odchylił ekran, żebyśmy też mogli widzieć efekty jego działań. Powiększył tekst tak, że widać było tylko cztery linijki.

- Zwiększam zróżnicowanie kolorów - powiedział stukając w kilka przycisków.

Nic się nie zmieniło.

- Kontrastuję jeszcze o sto punktów...

Między linijkami pojawiły się delikatne zarysy czegoś żółtego.

- Jeszcze o sto - mruknął.

Pomiędzy linijkami napisanymi niebieskim atramentem pojawiły się coraz wyraźniejsze żółte plamki i plamy. Układały się stopniowo w napisy. Zwiększył kontrast jeszcze czterokrotnie, zanim tekst stał się brązowy.

- Zwycięstwo - powiedział.

Pan Tomasz podał mu podkładkę do pisania i długopis. Michaił zaczął wolniutko przepisywać tajemniczą informację. Literka po literce. Niektóre były mocno zamazane. Wyszedłem i zabrałem się do robienia śniadania. Dla Michaiła ugotowałem kaszę na wodzie. W czterdzieści osiem godzin po operacji nadal nie mógł przeciążać żołądka. Gdy wróciłem z posiłkiem do pokoju chorego praca była już właściwie wykonana.

- I co tu naskrobano? - zapytałem. Twarze Michaiła i szefa wydłużyły się.

- Sprawdziła się twoja teoria - powiedział Michaił.

- Jaka teoria? - zdziwiłem się.

- Pamiętasz, co przypuszczałeś tam w klasztorze? Jest ktoś, komu zawierzyli tę tajemnicę. Posłuchaj.

- Trupp ukrył w mieście Rubinową Tiarę, koronę, dwie broszki i szablę paradną. Nie pochwalam do końca jego wyboru, ale może to istotnie dobry pomysł. Odzyskamy je na hasło: „Przynoszę wam po­chodnię prawdy".

- Trupp? Przecież on był tylko lokajem.

- Zginął z całą carską rodziną w Jekaterynburgu - łagodnie zwrócił uwagę szef. - Musiał być człowiekiem zaufanym.

- Ekstra. I ani słowa komu to przekazał?

- Ani słowa. Musiał to jednak przekazać komuś, komu caryca nie zaufałaby.

- Zapewne miejscowemu kupcowi - wysunąłem przypuszczenie.

- Co dalej? - zastanowił się szef. - Musimy wyświetlić cały życiorys Truppa. Prześwietlić go jak rentgenem. Wtedy może natrafi­my na jakiś trop.

- Ale czy to możliwe? - zapytał Michaił. - Czy jest możliwe, żeby ktoś dochował wierności przez tyle lat?

- Jeśli przekazał tajemnicę swojemu synowi, a on swojemu... - zauważyłem. - Szansę faktycznie są nikłe, ale może większe, niż nam się wydaje.

Pokiwali w zadumie głowami.

- Jak możemy znaleźć tego człowieka? - zastanowił się Michaił. - Przecież to niemożliwe bez bardziej szczegółowych wskazówek.

- Sądzę, że dokładnie o kogo chodzi wiedziała tylko caryca, ewen­tualnie car i dzieci. Mogli się spodziewać, że ich dzienniki będą czyta­ne przez cenzorów, a może nawet badane na okoliczność sympatycz­nego atramentu. Zapisali tylko to co najważniejsze. Hasło może być skopiowane w dziennikach cara i dzieci. Może tam znajdziemy do­datkowe wskazówki.

Michaił bez chwili zwłoki otworzył kolejny dokument.

- Dziennik cara - wyjaśnił. - Popatrzmy, prawie sześćdziesiąt stron dotyczy okresu uwięzienia w Tobolsku. Zaznaczam wszystkie i kontrastuję jednocześnie...

Przeglądał zapiski przez dłuższą chwilę szukając śladów ukrytych wiadomości. Bezskutecznie. Dziennik cara był zupełnie czysty.

- Ciekawe - mruknął.

- Car mógł przypuszczać, że jego notatki zostaną w razie czego sprawdzone bardzo dokładnie - zauważyłem. - Przyszło mi na myśl jeszcze coś. Czy oni mieli własne książki?

- Tak. Zabrali ze sobą niezłą biblioteczkę.

- Co się z nimi stało?

- Część z nich znaleziono na śmietniku koło domu Ipatjewa. Pozbierał je śledczy Sokołów i przekazał nauczycielowi Gillardowi, który zabrał je do Szwajcarii.

- Tam także mogą być jakieś notatki. Na przykład na margine­sach - zauważyłem. - Czy masz do tego jakiś dostęp?

- Chodziłem do szkoły z jego wnukiem.

- Trzeba będzie to sprawdzić, gdy wrócisz na Zachód. Skinął poważnie głową otwierając kolejny dokument. Dziennik następcy tronu, carewicza Aleksego.

- Jest - powiedział z triumfem, gdy komputer zakończył kon­trastowanie. - Ale mniej. Tylko hasło: „Przynoszę wam pochodnię prawdy". Weźmy pamiętnik Gillarda.

Przeglądał go dłuższą chwilę.

- Tu nie ma nic.

- A pamiętniki księżniczek? - zapytałem.

- Chyba wiem, dlaczego dwie z nich spaliły swoje dzienniki - zauważył Pan Samochodzik. - Napisały za dużo.

- Wystarczyło wyrwać kartę - zauważył Michaił. Zamyślił się.

- Jest. Dziennik Marii - Michaił obudził się z zamyślenia. - Posłuchajcie tego: Pomysł Aleksego z zaprzysiężonym człowiekiem i hasłem nabiera realnych kształtów. Kochany Trupp załatwił to dla nas. I tak sprytnie. Jego nikt nie będzie podejrzewał. Chociaż to dziw­ne, że się zgodził.

- Ale kto? -jęknął pan Tomasz. - Dlaczego nie mogli napisać tego wprost?

- Bo nie mogli - delikatnie zwróciłem mu uwagę. - Po prostu nie mogli. Gdyby to w takiej postaci wpadło w ręce czerwonych, to nic by na tym nie skorzystali. Ani tego ugryźć, ani...

- Dziennik Olgi: „Przynoszę wam pochodnię prawdy". Sprytnie to wymyślił kochany chłopiec. Chciał, żeby hasło brzmiało „Lampa została zapalona". Nasz przyjaciel wypełnił misję. Gdyby stało się najgorsze, przyślemy kogoś po to.

- Najwyraźniej nawet się nie domyślała, co najgorszego może ich spotkać - zauważyłem ponuro. - Nic więcej tam nie ma? Pokręcił przecząco głową.

- No to jesteśmy w kropce - zauważyłem.

- Ależ nie - zaprotestował Pan Samochodzik. - Wiemy cał­kiem sporo. Trupp zaufał komuś, komu nie zaufałaby caryca. Zaufał komuś, kto stoi poza podejrzeniami.

- Ukryli to u agenta CzK - wysunąłem przypuszczenie. - Boże, co ja bredzę.

- Niekoniecznie - zauważył szef. - To ma ręce i nogi. Agent CzK byłby poza podejrzeniami. Skoro nie przekazał klejnotów swo­im mocodawcom, to nie da się wykluczyć, że dochował tajemnicy.

- Nigdy nie zaufaliby agentowi CzK - zauważyłem. - Przecież to byli ludzie bez żadnych zasad moralnych.

- Zgoda - powiedział Michaił. - Ale może wśród nich był je­den szlachetny i prawy...

- Tu się pojawia pytanie, jak go odnaleźli. Zresztą taki człowiek wcześniej czy później padłby ofiarą własnej organizacji. Co za po­tworny mętlik.

- Chyba jednak możemy wykluczyć agenta CzK - mruknął szef. - To zbyt szalony pomysł. Pomyślcie, kto jeszcze wchodzi w grę?

- Żołnierze, którzy ich pilnowali. Czwarty i drugi regiment. Jedni byli nastawieni bardziej monarchistycznie... - zauważył Michaił. - Ale oni byli głównymi podejrzanymi - klepnął leżący na stoliku koło łóżka skoroszyt. - Dopadli wszystkich, których zdołali odszukać.

Zamyśliliśmy się.

- Pułkownik Kobylański - zauważyłem. - Ich dowódca. Co o nim wiemy?

- Niewiele. Został rozstrzelany w dwudziestym którymś roku - powiedział Michaił.

- A nadzorca? Komisarz przysłany przez Rząd Tymczasowy, Pankratow? - zapytał szef. Michaił zamyślił się.

- Tego nie wziąłem pod uwagę.

- Co o nim wiemy?

- Był socjalistą, rewolucjonistą, chyba współpracował z grupą Sawinkowa. Przesiedział czternaście lat w pojedynczej celi Twierdzy Szlisselburskiej, a potem poszedł w kajdanach etapami na Syberię.

Gwizdnąłem cicho:

- Odpada.

- Niekoniecznie - zaprotestował Michaił. - Weźmy biografię cara pióra Radzińskiego.

Podałem mu kuferek z książkami. Wydobył z niego księgę o gru­bości cegły. Kartkował ją przez chwilę.

- Wynika z tego, że Pankratow był wyjątkowo porządnym człowie­kiem - powiedział wreszcie z westchnieniem. - To niewykluczone.

- Co się z nim stało? - zapytałem.

- Po wkroczeniu bolszewików do Tobolska musiał uciekać z mia­sta. Nie ma żadnych danych o jego dalszych losach. Prawdopodobnie został zabity. Radziński wspomina też o niejakim kapitanie Asjuta, który ponoć miał ukryć szablę cara.

- Co o nim wiadomo?

- W tym właśnie problem, że zupełnie nic. Przejrzałem wszyst­kie dostępne mi spisy. Ten człowiek jakby nigdy nie istniał.

- Mętlik - mruknął szef. - Na razie zastanówmy się nad taką kwestią. Załóżmy, że mogli zaufać Pankratowowi. Załóżmy, że fak­tycznie on obiecał ukryć klejnoty. Czy car musiał przekazywać Pan­kratowowi precjoza za pośrednictwem Truppa?

Walnął się w głowę aż zadudniło.

- Nie musiał. Pankratow był obecny w domu wolności dzień w dzień, a w środy chyba dawał dzieciom lekcje geografii. Nie da się wykluczyć, że poprosili go o przechowanie części skarbów, ale nie tych, których szukamy.

- Nic już nie jestem w stanie wymyślić - poskarżyłem się. - Co wiemy o Truppie?

- Nic - odparł Michaił.

- Jak to: „nic"? - zdumiał się Pan Samochodzik.

- W każdym razie niewiele. Był lokajem w Carskim Siole. Towa­rzyszył carowi w czasie wygnania. Aż do końca, do samej śmierci w piwnicy domu Ipatjewa. Głównym lokajem był Czemodurow. Trupp tylko mu pomagał. Nie miał żony ani dzieci. W chwili śmierci liczył około trzydziestu lat.

- Ekstra. Mieszkał w domu Korniłowa czy w mieście?

- Mieszkał w domu gubernatora. Miał pokój na strychu. Chyba nie znał w Tobolsku nikogo.

- Klapa do kwadratu - jęknąłem.

Zostawiłem ich i poszedłem na wieżę. Wpatrywałem się w leżące po drugiej stronie rzeki miasto. Gdzieś tam pod budynkami, pod ko­rzeniami drzew, zamurowane w ścianach lub ukryte w wiązaniach dachu znajdowało się to, czego szukaliśmy. Gdzieś tam być może na ławeczce przed domem siedział człowiek, który od osiemdziesięciu lat czekał na to, że ktoś przyjdzie, klepnie go po ramieniu i powie: „Przynoszę wam pochodnię prawdy".

- Przydałby się Onufry Rzecki - powiedziałem w zadumie. - Może trzeba było się go poradzić przed wyjazdem? W niczym by to nie zaszkodziło, a mogłoby pomóc. A może sam odnajdę miejsce? Jeśli zgadłem, że ukrywa to człowiek czekający na hasło...

Zszedłem na dół. Szef siedział w zadumie na krześle i kiwał nogą. Michaił leżał i także nad czymś się zastanawiał.

- Doszliście do jakichś wniosków? - zapytałem. Pokręcili przecząco głowami.

- Jeśli człowiek mający zareagować na hasło jest gdzieś w Tobol­sku, to musimy go odnaleźć - powiedział melancholijnie Michaił. - Tylko jak? Może tobie coś przyjdzie do głowy.

- Dajmy ogłoszenie do gazety - błysnąłem konceptem. Wbili we mnie zaskoczone spojrzenia.

- Ogłoszenie? - spytał powoli i z namysłem Michaił. - Jakie?

- Na przykład takie: „Dziennikarz z Polski poszukuje wszystkich osób mogących rzucić światło na losy lokaja Aleksieja Truppa". Zastanowili się.

- Kto miałby być tym dziennikarzem? - zapytał Pan Samochodzik.

- Szczerze mówiąc, szefie, sądziłem... Uśmiechnął się lekko.

- Wam się udało nawiać z aresztu KGB, ale jesteście młodzi i wysportowani...

- Szefie, proszę nie robić z siebie zniedołężniałego starca. Wszak nie dalej jak dwa lata temu brał pan udział w amatorskich zawodach judo zajmując w swojej kategorii trzecią lokatę! - podniosłem pryncypała na duchu. - Trzeba raczej zastanowić się nad tym pomysłem.

- Sądzę, że nie ma co się zastanawiać - powiedział Michaił. - Przez te wszystkie lata z pewnością dokonano wielu znacznie bardziej subtelnych prowokacji. Poza tym takie ogłoszenie ściągnie nam na głowy całą masę świrów. Czy każdemu z nich mamy podawać hasło?

- A może inaczej - zaproponowałem. - Dajmy takie ogłosze­nie: „Przynosimy wam pochodnię prawdy, bracia - nowa wspólnota religijna zaprasza na spotkania modlitewne".

- To brzmi niegłupio - pochwalił Michaił. - Tylko jak sobie to wyobrażasz?

- Urządzimy spotkanie tutaj w fabryce. Odmalujemy tylko tę halę, wstawimy ławki, na ścianie powiesimy krzyż. Będzie potrzebne jeszcze podwyższenie i wygłoszę porywające kazanie o szatańskim jadzie komunizmu i ogniach piekielnych. Po nabożeństwie wszyscy wyjdą, zostanie strażnik skarbu, który wręczy nam walizkę.

- Bredzi - powiedział Michaił. - To nadmiar stresów. Nastą­piło zachwianie równowagi biochemicznej mózgu. Będzie się miotał od euforii do skrajnej depresji. Teraz przechodzi fazę euforyczną.

Szef pokiwał głową.

- Pozwolisz, że teraz przedstawię ci moją wersję wydarzeń - powiedział Michaił. - Dajemy ogłoszenie. Zanim jeszcze zbiorą się ludzie, wpadnie tu specjalna jednostka FSB do walki z sektami. Prze­trząsną cały lokal, znajdą oczywiście samochód i nas. Z samochodu wyciągną furę wyposażenia, które jednoznacznie unaoczni im, że je­steśmy szpiegami lub sabotażystami. Następnie zbadają naszą tożsa­mość i stwierdzą, że my dwaj niedawno nawialiśmy im z aresztu śled­czego, a pan Tomasz jest tym fałszywym profesorem z Kiszyniowa, który interesował się archiwaliami. Was dwu wymienią na szpiegów przechwyconych w Polsce, a ja spędzę resztę życia w uroczej piwnicz­ce pozostawionej z dawnych czasów...

- Możliwy też jest inny wariant - powiedział szef. - Zamiast wiernych przybędzie tu bojówka jakiegoś faszyzującego ruchu, który wpisał sobie do programu obronę świętej wiary prawosławnej. Pobiją nas, spalą nam samochód i każą się wynosić ze świętej ziemi rosyj­skiej razem z naszą szatańską nauką.

- Poza tym każdy strażnik skarbów takie ogłoszenie uzna oczy­wiście za pułapkę i będzie się trzymał jak najdalej. To był niezły po­myśl, Pawle, ale wymyśl coś innego.

- Jak właściwie wyglądał ten Trupp? - zapytałem. Michaił wygrzebał z kieszonki torby płytę CD-ROM-u. Wpuścił ją do laptopa i wyświetlił fotografię.

- Zobacz sobie - przekręcił ekran w moją stronę.

Sympatyczna twarz, trochę pociągła. Był minimalnie podobny do Michaiła. W każdym razie nie wyglądał na lokaja.

- Tu jest z carem na łódce - wyświetlił inne zdjęcie.

Obaj rozebrani do pasa wiosłowali z zapałem. Car siedział z tyłu, bliżej rufy. Zdjęcie musiał zrobić ktoś siedzący na dziobie łodzi. Może któraś z księżniczek. Fotografia była bardzo ostra, pewnie używali jeszcze szklanych negatywów. Przypatrzyłem się bliżej lokajowi.

- Możesz to powiększyć? - zapytałem.

- Nie zmieści się.

- Centralną część.

Powiększył. Trupp był dobrze zbudowany. Mięśnie zastygły w wysiłku.

- Jeszcze - poprosiłem.

- Żaden problem.

Rozciągnął zdjęcie, aż pierś lokaja zajęła cały ekran. Wiosło trzy­mane w ręce zasłaniało trochę obraz, ale wyraźnie było widać, że na piersi wisi mu na srebrnym łańcuszku mały krzyżyk i medalion.

Rozciągnął maksymalnie. Fotografia stała się zbiorem szarych i czarnych prostokącików. Na medalionie widniał wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej.

- A niech mnie... - powiedział Michaił. Uruchomił drukarkę i po chwili podawaliśmy sobie z rąk do rąk wydruk i lupę.

- On był katolikiem - powiedział szef w zadumie. - A może nawet Polakiem?

- Jeśli nawet, to uchodził za Rosjanina z Pribałtyki. Może odzie­dziczył ten medalion po jakichś przodkach - zasugerował nasz to­warzysz. - Razem z wiarą.

- Jeśli istotnie tak było, to myślę, że wiem, dokąd mógł pójść - powiedziałem. - Przecież był tu katolicki kościół wybudowany przez polskich zesłańców. Z pewnością istniała przy nim także parafia katolicka.

- Polak poszedł do Polaków, katolik do katolików - zastanowił się Michaił. - To bardzo prawdopodobne. Ich nikt nie podejrzewał­by o sympatyzowanie z carem.

Popatrzyliśmy na siebie śmiejącymi się oczyma.

- Wyruszamy natychmiast - zadecydował szef. - Weźmiemy wykrywacze. Przeszukamy kościół i plebanię.

- Mamy szczęście, że plebania jest od lat opuszczona - powie­dział nasz przyjaciel. - Nie będzie problemu z kuciem ścian. Czło­wiek z hasłem, o ile jeszcze żyje, też nie będzie nam potrzebny Zało­żę się, ze ukryli to gdzieś koło kościoła.

- Ty powinieneś poleżeć - zauważyłem patrząc z niepokojem na Michaiła. J

- Bzdura. Nigdy nie czułem się lepiej.

- W drogę - poganiał szef. - Niedługo się ściemni.

Rzeczywiście przegadaliśmy większą część dnia. Wyszliśmy na dwór zabierając ze sobą ponton. Pogoda od wczoraj zmieniła się ra­dykalnie. Wiał silny i bardzo zimny wiatr z północy.

- Pożegnanie jesieni - powiedział Michaił w zadumie. - Za dwa tygodnie będzie tu pewnie leżał metr śniegu. Syberia...


ROZDZIAŁ TRZYNASTY


REMONTOWANY KOŚCIÓŁ * STARA PLEBANIA * ZAMURO­WANY LOCH * BUTELKA POD SCHODAMI * CZŁOWIEK W CIEMNOŚCI * TORBA Z PRECJOZAMI * SILNIK OD ŁÓDKI * OBŁAWA * UCIECZKA Z ŁUPEM * STARY MOST * ROSYNANT TONIE * OGNISKO W LESIE


Wiatr dokuczał nam na rzece, co chwila podnosiła się spora fala. Wreszcie dobiliśmy do starej przystani. O dziwo, nasza łódka nadal tu cumowała. Widocznie szukający nas pamiętnej nocy przegapili ją. Ukryliśmy ponton pod starym pomostem. Ruszyliśmy w szybko zapa­dającym mroku do kościoła. Na miejscu czekała nas niespodzianka. Świątynia otoczona była wysokim płotem.

- A to co? - zdumiał się szef.

Idąc wzdłuż ogrodzenia natrafiliśmy na tablicę informacyjną.

- Prace zabezpieczająco-rekonstrukcyjne - odczytał Michaił. - Generalny wykonawca: „Realbud" Kraków - Polska.

- Nasi - ucieszył się szef. - No, na drugą stronę.

Sforsowaliśmy furtkę. Kościół stał milczący i cichy. Przez kilka lat dokonano wiele. Od tyłu napierająca na budynek skarpa została od­sunięta. Drewniane szalunki świadczyły, że jest tam budowany mur oporowy, mający najwidoczniej powstrzymać spływ ziemi. Wokół ko­ścioła ciągnęła się głęboka transzeja odsłaniająca fundamenty. Mur w wielu miejscach podkuto i wpuszczono stalowe szyny, mające zapo­biegać pękaniu. Większość zalano już cementem. Wszędzie piętrzyły się stosy ziemi wyrzuconej z wykopów. Przeszliśmy przez wrota świą­tyni. Michaił przymknął ciężkie skrzydła i zapalił halogenowy reflektorek. Szef gwizdnął.

- Nieźle - powiedział.

Prace we wnętrzu prowadzono na nie mniejszą skalę. Całą po­sadzkę usunięto, a ziemię wykopano. Staliśmy nad brzegiem głębo­kiego dołu. Jego dno pokrywała warstwa bitumitu. Na niej leżały sta­lowe wręgi nowej betonowej wylewki. Ściany podkuto tak jak na zewnątrz, tylko że tu operację wzmacniania już zakończono. Tynki ze ścian zostały całkowicie usunięte. Michaił z nadzieją oświetlił ściany. Jednak nigdzie porządek cegieł nie został zakłócony. Żaden ślad nie wskazywał na istnienie zamurowanych nisz czy skrytek.

- To by było na tyle - mruknął w zadumie. - Obawiam się, że nawet jeśli tu coś było, to zostało wykopane w tych dniach. Gdy prze­chodziliśmy tędy niespełna tydzień temu jeszcze nawet nie zaczyna­li... Co robimy dalej?

- Plebania - powiedziałem. - Nasze szansę ciągle jeszcze są bardzo duże.

Kiwnęli bez przekonania głowami. Stary drewniany budynek plebanii znajdował się dosłownie o rzut kamieniem. Nikt od dawna tu nie mieszkał. Okna pozabijane, puste otwory drzwiowe... Weszliśmy przez niewielką sień. Pierwszy pokój służył zapewne zebraniom wspól­noty. Może gromadzono się tu dla odmawiania różańca... Ze ścian odchodziła bardzo zatarta tapeta. W przeszłości pomieszczenie po­dzielono na dwa mniejsze przepierzeniem, ale pozostawały po nim tylko resztki desek i ślad na suficie. Nikt nie rozbił pieca. W ścianach nie było dziur.

- Zdążyliśmy - powiedział szef. - Tu nie szukali.

Rozłożyłem wykrywacz i zacząłem omiatać nim podłogę. Potem przyszła kolej na ściany. Urządzenie zasygnalizowało istnienie kabli. Wreszcie zabrałem się za piec. W jego górnej części po raz pierwszy wykrywacz cichutko pisnął.

- Coś jest? - zainteresował się Michaił.

- Jakiś drobiazg. Maleństwo. Może moneta, a może kawałeczek blaszki.

Michaił wyjął z kieszeni szwajcarski scyzoryk i wraził ostrze w szcze­linę między kaflami. Dłubał dłuższą chwilę, po czym kafel udało mu się wyjąć. We wnętrzu ukryto jakieś zawiniątko opakowane w szary papier.

- Tiara to nie jest - zauważył Pan Samochodzik - ale chyba warto to obejrzeć.

Michaił rozwinął papier i znajdującą się pod nim szmatkę. Na­szym oczom ukazało się nieduże granatowe porcelanowe jajko ozdo­bione monogramem Mikołaja II.

- Faberge - zauważył Michaił. - Ładny drobiazg.

- Chyba się mylisz - zauważyłem. - Pisanki Faberge były więk­sze, rozkładały się, w środku miały niespodzianki - precyzyjne me­chanizmy. Car dawał je w prezencie rodzinie z okazji Wielkanocy. To były prawdziwe dzieła sztuki, a to...

Michaił zatkał sobie uszy. Twarz pana Tomasza poczerwieniała.

- Paweł, co ty pleciesz? - huknął szef. Speszyłem się. Uratował mnie Michaił.

- Panowie, nie czas teraz na spory. Ten dom ma jeszcze inne pie­ce i inne pokoje.

Przeszliśmy przez wyłamane drzwi. Penetrowałem pomieszczenie po pomieszczeniu. Nigdzie jednak wykrywacz nie zapiszczał.

- Piwnica - zarządził szef.

Z kuchni prowadziły w dół schody. W piwnicy cuchnęło myszami i zgniłymi kartoflami. Pan Tomasz zabrał mi wykrywacz i sam zaczął szukać.

- O co chodzi z tymi jajkami? - zapytałem szeptem Michaiła. - Przecież sam widziałem w albumie szefa. Jajko z miniaturą pomnika i kolei transsyberyjskiej, ze złotą kurką, z portretami... Z miniaturą ża­glowca i karety, z nakręcanym słonikiem, z różą...

- Oczywiście, to były jajka specjalne, które car dawał najbliższym. Ale oprócz nich firma Faberge produkowała setki takich pisanek jak ta, którą znaleźliśmy. Car w okresie wielkanocnym wizytował niektó­re oddziały. Ich żołnierze otrzymywali wówczas takie właśnie drobia­zgi na pamiątkę. Nie myśl jednak, że była to jakaś masowa produkcja. Każde było inne. Mam po swoim pradziadku jedno takie.

Szef wrócił.

- Chyba pusto - powiedział. - Sprawdź jeszcze ściany.

Nie miało to większego sensu. Widać było wyraźnie, że są solid­nie wymurowane z cegieł, ale posłusznie zabrałem się do ich przeszu­kiwania. Jedna ściana była z jakiegoś powodu pokryta tynkiem.

- Coś mi się tu nie zgadza - zauważyłem. - Po co mieliby ją tynkować, skoro pozostałe obywają się bez tego?

- Może tu właśnie coś zamurowali - zauważył szef. - Badaj. Wykrywacz milczał. Michaił wypakował echosondę. Przesunął nią wzdłuż ściany.

- Tu jest inny sygnał - zauważył. - Wygląda to na zamurowane drzwi.

Porwałem młotek geologiczny i szybkimi ruchami zacząłem usu­wać tynk. Faktycznie odsłonił się prostokątny otwór zamurowany inną cegłą. Kułem wściekle młotkiem i niebawem cegły zaczęły wpadać do środka. Wyrywałem je z muru, a Michaił odkładał na bok. Wreszcie otwór był na tyle duży, żeby włożyć doń reflektorek i zajrzeć.

- Po starszeństwie - powiedział Michaił podając latarkę Panu Samochodzikowi.

Pan Tomasz zajrzał i poświecił.

- Niezły magazyn - mruknął. - Rozwalajcie dalej.

Po chwili mogliśmy wejść do wnętrza. W piwniczce stały zardze­wiałe stojaki na ubrania. Pod nimi leżały stosiki zetlałych włosków. Futra. Na drewnianym stelażu spoczywały bele materiałów, teraz cał­kowicie zmurszałe.

- Podręczny magazynek spekulanta - zauważył z melancholią Michaił. - Ale trzeba się tu na wszelki wypadek rozejrzeć...

W kącie odkryłem puszkę, a w niej gruby plik czerwońców. Z po­zieleniałych banknotów gapiła się łysa głowa Lenina. Wydrukowano je w latach trzydziestych. Na dnie puszki leżał pęk kluczy spiętych drucianym kółkiem.

- Sądzę, że ktoś mający bliskie powiązania z parafią ukrył to tutaj - powiedział nasz przyjaciel. - Rozpoczęto czystki, więc bał się rewizji. Myślał, że kiedyś po to wróci, ale nie wrócił - potrząsnął kluczami. - To pewnie jego klucze od mieszkania. Może uciekł, choć gdyby ucieczka mu się powiodła, wróciłby po resztę skarbów.

Szef podniósł pęk kluczy, które brzęczały żałobnie w jego dłoni.

- Tak niewiele zostało po człowieku - powiedział w zadumie. - No cóż, panowie. Sprawdzajcie podłogę i ściany.

Wykrywacz odezwał się w kącie. Wykopałem z tłustej gliniastej powały słoik z metalową nakrętką. Był w nim kolejny plik bankno­tów. Wyjąłem go i wówczas zobaczyłem, że wewnątrz jest jeszcze kart­ka. Rozprostowałem ją w palcach z nadzieją, że zachowały się na niej jakieś informacje. Atrament rozmył się, ale jeszcze ciągle widać było kilka nazwisk, a obok sumy, zazwyczaj po kilkadziesiąt rubli.

- Widocznie był komuś winien te pieniądze albo dostał je na prze­chowanie - zauważył szef. - Ale właściciele już ich nie odzyskali. Sprawdziłeś ściany?

- Czyste.

- No to jeszcze schody i chyba będziemy się zbierać. Schody milczały, gdy dotykałem je cewką wykrywacza.

- Nic - powiedziałem.

- Ten jest jakiś inny - powiedział Michaił oglądając najniższy. - Wszystkie są ceglane, a ten z piaskowca.

- Sądzisz? - zapytałem.

Ale nie odpowiedział. Skrobał nożem obok kamienia. W szczeli­nę nie bez wysiłku wetknął koniec młotka i podważył. Kamień ustąpił niechętnie i powolutku dał się wyłamać ze swojego pierwotnego leża. Oświetliłem dziurę, a szef triumfalnie wydobył ze środka butelkę. Była ręcznie dmuchana, musiała mieć co najmniej sto pięćdziesiąt lat. Szkło spatynowało na brązowo i było prawie całkiem nieprzezroczyste, gdy jednak Michaił podświetlił butelkę halogenowym reflektorkiem, we­wnątrz zarysował się kształt zwiniętego w rulon papieru. Pan Samo­chodzik ostrożnie usunął oblepiony warstwą wosku korek. Butelka miała dość grubą szyjkę, więc bez trudu wytrząsnął zwitek na kolana. Odstawił butelkę, rozprostował papier i przeczytał:

- Ja, Andrzej Przybylski, wznoszę w tym miejscu kaplicę jako zaprzysiężone wotum za to, że Bóg ocalił moje życie na Panin Burgoł, gdzie otrzymawszy pięćset pałek trzy dni leżałem bez życia. Tobolsk, Roku Pańskiego 1848.

Zwinął dokument i umieścił go z powrotem w butelce. Stopił za­palniczką wosk i starannie zakleił szyjkę, po czym umieścił flaszkę na miejscu i zasunął kamienny stopień.

- Więc tu była pierwotnie kaplica - mruknął. - No cóż, w drogę. Wdrapaliśmy się na górę. Wyszliśmy z walącego się domu i ruszy­liśmy przez krzaki. Wzeszedł księżyc.

- Można by jeszcze przeszukać ziemię wokoło plebanii - zauważy­łem. - Może bali się ukryć to w domu...

- Jutro - powiedział Michaił. - Ja mam już na dzisiaj dość. Boję się, że nigdy nie odnajdziemy Rubinowej Tiary.

Kierowaliśmy się w stronę ulicy. Niespodziewanie drogę zastąpił nam jakiś potężny cień.

- Czego tu szukacie, przyjezdni? - zapytał ktoś po polsku. - Czy przypadkiem nie kilku drobiazgów należących do naszego władcy? Zapalił latarkę i omiótł promieniem światła nasze twarze.

- A jeśli tak, to co? - zagadnąłem w ciemność.

- Podajcie hasło - powiedział uroczyście.

Już otwierałem usta, ale powstrzymałem się w ostatniej chwili.

- Chwileczkę - powiedziałem. - A jaką możemy mieć pew­ność, że to ty jesteś strażnikiem?

- Podobnie ja nie mogę mieć pewności, czy to faktycznie wy je­steście tymi, którzy mają odzyskać klejnoty. No to może się nawza­jem przepytamy? Pytanie za pytanie.

- Zgoda - powiedział Michaił. - Niech będzie i tak.

- No to ja zacznę, jeśli pozwolicie. Kto przyniósł precjoza do nas?

- Aleksiej Trupp, lokaj cara - powiedziałem. - Teraz nasze pytanie. Co przyniósł?

- Dwie broszki, Rubinową Tiarę, szablę paradną i coś w rodzaju korony - powiedział głos w ciemności.

- O tych broszkach wiedzieliśmy tylko my i Trupp - zauważył pół­głosem Pan Samochodzik. - A i my wiemy o nich zaledwie od kilku godzin, kiedy po skontrastowaniu tekstu odczytaliśmy dzienniki.

- Tymczasem FSB mogło w archiwach podgrzać oryginały i od­czytać napisy - zauważyłem. - To nie daje nam stuprocentowej pew­ności. Może doktor Rauber domyśla się, kto jest strażnikiem i wysłał tego człowieka na przeszpiegi? Po to, żeby wydusić od nas hasło. Z drugiej strony, gdyby podgrzali dzienniki, to poznaliby i hasło.

Moi towarzysze zafrasowali się.

- Czy wiecie, dlaczego przyszedł do nas? - zapytał człowiek w ciemności.

- Bo był katolikiem i wy byliście katolikami, a może jesteście nimi po dziś dzień - powiedziałem.

- Wasza tożsamość, choć nie znam waszych imion, wydaje mi się potwierdzona. Niech jednak ten Rosjanin przedstawi się.

- Jestem Michaił Derekowicz Tomatow - powiedział wyraźnie nasz towarzysz. - Tę misję zlecił mi car Włodzimierz Kiryłowicz.

- Mam dla ciebie bardzo złą wiadomość - powiedział człowiek w ciemności. - Radio podało wczoraj, że car zmarł nagle na atak serca przemawiając na kongresie rosyjskich monarchistów w Maryland na Florydzie. Przyjmij moje kondolencje.

W jednej chwili z naszego przyjaciela jakby uszło życie. Z oczu pociekły mu łzy. Usiadł na ziemi i trwał zatopiony w bólu.

- Podajcie hasło - powiedział spokojnie człowiek w ciemności.

- Przynoszę wam pochodnię prawdy - przemówił po rosyjsku Michaił.

- Zaczekajcie tu na mnie - odezwał się głos. - Wrócę za jakieś pół godziny.

Szelest krzaków rozgarnianych nogami świadczył, że odszedł.

- I co dalej? - zapytałem.

- Musimy poczekać - mruknął Michaił. - Jutro zamówię panichidę za zmarłego.

- Może coś mu się pomyliło? - zapytał Pan Samochodzik. - Nie możesz być pewien, że Włodzimierz...

- Jestem pewien. On miał być właśnie w Maryland - powie­dział Michaił. - Szkoda. To był prawy i szlachetny człowiek. Całe życie służył Rosji...

Minęło pół godziny, potem czterdzieści minut.

- Wystawił nas do wiatru - powiedział szef.

- Nie sądzę. Gdyby zdradził, w tej chwili otaczałyby nas trzy ba­taliony wojsk MSW - westchnął Michaił. - Trudno, trzeba czekać do skutku. Mam nadzieję, że nic mu się nie stało po drodze.

Zatrzeszczały krzaki.

- Jesteście tu jeszcze? - zapytał głos w ciemności.

- Jesteśmy - potwierdziłem.

Zauważyłem kątem oka, że Michaił trzyma broń lufą do ziemi i rozgląda się uważnie.

- Znakomicie. Uwaga, rzucam w waszą stronę torbę. Z ciemności nadleciał kanciasty przedmiot. Złapałem go.

- Wypełniliśmy zobowiązanie - odpowiedział uroczyście głos. - Żałuję, że nie możemy poznać się lepiej, ale wolę, żebyście nie widzieli mojej twarzy.

- Zaczekaj - powiedział Michaił. - Jeśli coś możemy dla was zrobić... Pilnowaliście tych skarbów tyle lat...

- Życie tutaj jest ciężkie, ale kochamy ten kraj. Przydałoby się go trochę zmienić, aby ludziom żyło się lepiej. Jeśli chcesz się od­wdzięczyć, załóż fundację, która umożliwi najzdolniejszym tobolskim dzieciom zdobywanie wykształcenia.

Michaił podniósł rękę.

- Przysięgam.

- No cóż, nie powiem wam „do zobaczenia", bo już się nie spo­tkamy, ale zostańcie z Bogiem. Szelest krzaków ucichł.

- W drogę - zakomenderował Michaił.

Przewiesił sobie torbę przez ramię i niebawem dotarliśmy do rzeki. Łódka chwiała się na fali. Wsiedliśmy, a ponton wzięliśmy na hol. Zapu­ściłem silnik i popłynęliśmy przez atramentową ciemność.

W naszej twierdzy Michaił uroczyście odsunął suwak.

- A w środku same kamienie - zażartował Pan Samochodzik i zaraz odpukał, żeby nie zapeszyć.

Nasz towarzysz wyjął pierwsze zawiniątko. Rozwinął je powoli. Wewnątrz były dwie broszki w kształcie ważek, ze skrzydłami wykła­danymi cieniutko przyciętym opalem. Ważki miały rubinowe oczka i odwłoki wysadzane diamencikami.

- Faberge - głos Pana Tomasza zdradzał niemal religijną ekstazę.

Michaił wyjął podłużny pakunek. Po odpakowaniu ze szmat na­szym oczom ukazała się szabla w pochwie z czarnej skóry. Skóra była zapleciona cienkim rzemyczkiem w ozdobny warkoczyk biegnący wzdłuż rantu. Na rękojeści kiwał się haftowany złotą nicią jedwabny temblak honorowy.

- Myślałem, że szabla paradna cara będzie wysadzana brylanta­mi - zauważył szef.

Michaił wyciągnął ją z pochwy. Na głowni połyskiwały przylutowane złote literki.

- Nie szkodzi. Jest autentyczna - powiedział.

Pochylił się nad torbą i wydobył z niej okrągły pakunek wielkości pudła na kapelusze. Rozwinął go i naszym oczom ukazała się korona. Nie była ukończona. Brzegiem biegł ornament z drobnych koloro­wych kamieni. Powyżej, nad czołem znajdowała się mapa Rosji wyło­żona z tysięcy brylancików. Większe miasta zaznaczono rubinami. Oce­an Lodowaty ułożono z małych szmaragdów, a pustynie Azji Środko­wej z żółtych cytrynów. Z tej podstawy dźwigał się jakby do lotu dwu­głowy orzeł. Jego pióra, bardzo realistycznie oddane, wykonano z misternie spiętych złotym drutem czarnych brylantów. Oszlifowano je w jaskółczy ogon i tak umieszczono, by wrażenie to uczynić najpeł­niejszym. Ukończono tylko jedną głowę. Patrzyła na nas czerwonymi rubinami oczu, a dziób wykonany ze złota krył wewnątrz rubinowy języczek. Dzieło wyglądało niezwykle realistycznie. Na głowie orzeł miał malutką koronę ze złota. Druga głowa i grzbiet ptaka czekały na wykonanie.

- Całkowite zerwanie z kanonem wytwarzania koron - powie­dział szef w zadumie. - Mimo to po ukończeniu byłoby to dzieło sztuki rzadkiej urody...

- Chyba wiem, dlaczego w latach 1907-1924 cena czarnych bry­lantów tak potwornie skoczyła w górę - powiedział Michaił. - Samo wykonanie tych piór...

Nagle znieruchomiał.

- Łódka - powiedział. - Przy niej był silnik.

- Był - potwierdziłem. - Kluczyk tkwił w stacyjce, tak jak go zostawiliśmy uciekając.

- Nasz silnik leży tam - wskazał gestem kąt hali.

- Założyli nam silnik? - zdziwiłem się. - I zostawili kluczyk... Po co?

- Lepiej zapytaj, czego napchali do środka. Wiejemy. Natych­miast.

Zawinął koronę w szmaty. Ja i pan Tomasz pośpiesznie porwali­śmy swoje graty i wrzuciliśmy je jak popadło do bagażnika samocho­du. Spakowałem też laptop Michaiła.

- Będziemy pakować - powiedział. - Skocz na wieżę. Zobacz, czy nie widać czegoś podejrzanego.

Wdrapałem się na wieżyczkę i cicho zakląłem. Między naszym brzegiem a drugą stroną rzeki zacumowało pięć motorówek. Po mo­ście przetaczała się kolumna ciężarówek. Zbiegłem na dół.

- Do samochodu! - zarządziłem. - Jadą po nas.

Michaił posłusznie wsiadł do tyłu. Szef zapalił silnik. Otworzyłem bramę. Wyjechali przed fabryczkę. Zatrzasnąłem stalowe wrota i prze­kręciłem klucz w zamku. Wrota były naprawdę solidne. Liczyłem, że zatrzymają żołnierzy chociaż na chwilę. Dogoniłem jadącego wolno Rosynanta i wskoczyłem do środka.

- Dokąd? - zapytał szef.

- Przecinką wzdłuż rzeki - zadysponował Michaił. - Cicho, żeby nas nie zauważyli. Dopiero kawałek stąd włączymy światła.

Szef założył noktowizor i dodał lekko gazu. Niespodziewanie da­leko za nami usłyszałem huk silników i zobaczyłem miedzy drzewami błysk świateł pojazdów. Okrzyki świadczyły o tym, że żołnierze zaj­mują pozycje wokół fabryczki. Pan Samochodzik dodał gazu. Toczyli­śmy się szybko przecinką.

- Zostawiliśmy w środku zupełnie nowy agregat prądotwórczy i trzy łóżka polowe. Szef włączył radio.

- Może pomogę? - zaproponowałem i po chwili dostroiłem się do miejscowego kanału milicyjnego.

- Jaka sytuacja? - usłyszałem nieco zniekształcony trzaskami głos doktora Raubera.

- Zabarykadowali się w środku. Nie odpowiadają na wezwania.

- Ostrzelajcie ściany z karabinów. Nie strzelajcie w drzwi, trzeba drani wziąć żywcem - doktor wydawał dyspozycje. - Będę za dzie­sięć minut. Otoczyliście cały teren?

- Nawet mysz się nie prześliźnie.

- Wystawić drugi pierścień wart w odległości stu metrów. Mogli wykopać tunele ewakuacyjne. Czy na pewno są w środku?

- Nie odpowiadają, ale agregat pracuje i światło się pali. Byliśmy już dwadzieścia kilometrów od feralnego miejsca.

- Dokąd jedziemy? - zapytał szef.

- Na północ. Do miasta Serginskij. Tam odchodzi autostrada na zachód. Tyle tylko, że to ponad trzysta kilometrów na północ.

- Nie prościej przejechać przez Tobół, przez ten most i pomknąć autostradą Tobolsk - Chanry - Marsyjsk? - zasugerowałem.

- Pomysł niezły, ale co będzie, jeśli urządzą blokadę?

- Będą raczej podejrzewać, że wypruliśmy prosto w stronę Ura­lu. Nie sądzą, że mogliśmy skierować się na północ.

- Ten most jest bardzo stary - powiedział Michaił. - Mam go na zdjęciu, ale na mapie oznaczony jest jako niezdatny do użytku. Radio znowu przemówiło.

- Pułkowniku, zdobyliśmy tresernię. Niestety ptaszki zdążyły wyfrunąć. Na przecince są ślady kół. Chyba pojechali na północ. Ru­szamy w pościg.

Zapaliłem reflektory, a szef dodał gazu. Samochodem trzęsło po­twornie. Michaił cicho jęczał. - Nie mogę tu rozwinąć odpowiedniej szybkości, bo zerwę za­wieszenie - powiedział szef. - Trzeba spróbować przeskoczyć przez ten most i polecieć autostradą.

- Słusznie - przytaknąłem.

- Most - zawołał Michaił.

Zakręciliśmy, wozem lekko zarzuciło. Faktycznie przez las biegła stara droga utwardzona żużlem. Wychodziła na most. Na jego widok miny nam się lekko wydłużyły. Drewniany. Deski gniły. Nawierzch­nia była mocno dziurawa. Cała konstrukcja poprzekrzywiała się na wszystkie możliwe strony.

- Taki most można przebyć na dwa sposoby - powiedział Mi­chaił. - Albo bardzo szybko, w nadziei, że runie za nami, albo prze­ciwnie, powolutku.

- Powolutku - zdecydował szef.

Wjechał ostrożnie na most. Konstrukcja trochę się ugięła, a deski zatrzeszczały. Ale most trzymał się nad podziw dobrze. Jechaliśmy powoli, metr po metrze. Byliśmy mniej więcej w połowie, gdy z lasu wyjechał pościg. Z ciężarówek wysypali się żołnierze. Mieli latarki. Gwizdnęło kilka kuł, a jedna z nich wpadła wybijając otwór w tylnej szybie i minąwszy o włos głowę pana Tomasza ugrzęzła w przedniej. Szyba popękała nieznacznie.

- Wchodzą na most - zauważyłem. - Nie wjadą ciężarówkami.

- Zaraz ich zatrzymam - warknął Michaił.

Z kontenera wydobył żółtą bryłę i rozwałkował ją w dłoniach. Wysiadł z wozu i podbiegł naprzeciw żołnierzom. Rzucił bryłę na deski mostu i wgniótł w nią zapalnik, po czym dogonił nas. Do na­szego brzegu było coraz bliżej. W tym momencie jednak ładunek wybuchł.

Wstrząs zniszczył co najmniej trzy przęsła. Kilku żołnierzy wpa­dło do wody, a deski pod Rosynantem pękły ze złowróżbnym trza­skiem. Pan Samochodzik dodał ostro gazu i wrzucił drugi bieg, ale było już za późno. Nasz pojazd wpadł do wody z wielkim pluskiem, wyrzucając w górę całą fontannę. Zapadaliśmy się. Nieoczekiwanie spostrzegłem, że mamy po kolana wody. Silnik zacharczał, a potem wydał wysoce niepokojący dźwięk. Chyba przez wlot powietrza do­stała się do niego woda.

- Toniemy - krzyknął Michaił.

- Co się dzieje? - zdziwił się szef. - Przecież nasz pojazd to amfibia!

Zapadaliśmy się głębiej i nieduży wodospad runął także przez dziurę w tylnej szybie.

- Wiejemy - zarządziłem.

Woda sięgała mi już prawie do piersi. Była lodowata. Samochód przechylił się gwałtownie do tyłu. Popchnąłem z całej siły drzwiczki po swojej stronie. Nie poddały się tak łatwo, nacisk wody był już bar­dzo znaczny. Wreszcie udało mi się je otworzyć. Zalała nas fala. Wy­ciągnąłem szefa zza kierownicy i wypchnąłem z tonącego auta. Po­płynął w górę, a ja pomogłem wydostać się Michaiłowi. Wybiliśmy się na powierzchnię. Prąd ostro znosił nas w dół rzeki.

- Panie Tomaszu! - krzyknąłem zduszonym szeptem.

- Tutaj - odpowiedział gdzieś z kipieli.

Po chwili dogoniliśmy go. Wyczołgaliśmy się na brzeg.

- Głębiej w las - rozkazał szeptem Michaił. - Nie mogą nas zobaczyć!

Las był paskudnie zabagniony, taplaliśmy się w błocie. Powoli za­częło ogarniać mnie znajome uczucie bezwładu. Zatrzymaliśmy się na suchej wysepce. Michaił zaczął zgarniać do dość głębokiego wy­krotu suche trawy i kawałki gałązek. Szef wyjął z kieszeni zapalnicz­kę. Wydmuchał z niej starannie wodę, po czym zapalił na próbę. Szczę­śliwie pojawił się płomyk. Nazbierałem szyszek, gałęzi i kawałków kory. Wszystko to rzucałem na stos. Ognisko rozpaliło się bardzo ład­nie. Usiedliśmy, by wysuszyć ubrania. Co chwila trzeba było dorzucać opału, ale wreszcie przestaliśmy szczękać z zimna zębami. Ciepło było bardzo przyjemne.

Michaił wstał i przeszedł się po wysepce. Wrócił z naręczem ce­drowych szyszek.

- Mamy kolację - powiedział.

Szef palnął się w czoło, a potem wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki piersiówkę. Nie podejrzewałem go o posiadanie takiego przedmiotu.

- Rum jest dobry na wszystko - powiedział uśmiechając się.

Wypiliśmy po kilka łyków. Michaił zręcznie zbudował szałas otwar­ty na ognisko, a po drugiej stronie płotek mający służyć jako reflektor dla ciepła. Naszym posłaniem miała być warstwa gałązek.

- Dobrze - powiedział zachrypniętym nieco głosem. - Co dalej?

- Trzeba odzyskać skarby - zauważyłem poważnie. - Gdy tyl­ko się rozwidni, pójdę na brzeg i zanurkuję. Sądzę, że odnajdę Rosynanta i wyciągnę z niego choć część rzeczy. A potem przeprawimy się na drugi brzeg i pójdziemy pieszo w stronę Uralu.

- Czy oni pozwolą ci tak po prostu wyciągnąć skarby? - zasta­nowił się szef. - Mogą sami mieć na nie ochotę.

- Dlaczego? - zdziwiłem się. - Przecież oni nie wiedzą, że co­kolwiek znaleźliśmy.

- Faktycznie - Michaił poweselał.

Zapadliśmy w sen. Do ogniska wpakowaliśmy gruby pień, żeby paliło się przez całą noc. Zasypiałem już, gdy patrząc przez dach na wygwieżdżone niebo uświadomiłem sobie, że nie wiadomo dlaczego jestem szczęśliwy.


ROZDZIAŁ CZTERNASTY


ZNIKNIĘCIE MICHAIŁA * NIEBIESKIE ZŁOTO * DĘTKI I MIELONKA * JAK ODZYSKAĆ SKARBY * JESZCZE JEDNA KĄPIEL * RUBINOWA TIARA * ZAGADKA JURIJA GAGARINA


Obudziłem się o ósmej rano. Było bardzo zimno. Rozgrzebałem popiół i rozdmuchałem ogień. Trzask palących się patyków, których hojną garść rzuciłem w płomienie, obudził szefa.

- Gdzie jest Michaił? - zapytał z niepokojem. Dopiero teraz zauważyłem, że nasz przyjaciel zniknął.

- Jasny gwint! - zakląłem.

- Czekaj. Zostawił kartkę - uspokoił mnie Pan Samochodzik. Na posłaniu leżał zwitek kory brzozowej, na którym usmoloną gałązką naskrobano:

Poszedłem po zakupy na stację benzynową.

- Gdzie on znajdzie stację benzynową? - zdziwiłem się.

- Miał mapę okolicy. Jesteśmy osiemdziesiąt kilometrów od Tobolska. Powinna tu być jakaś stacja.

- O, Michaił zostawił jeszcze jakieś drobiazgi - zauważyłem.

W kącie szałasu leżała kupka drobnych przedmiotów. Zegarek, zapalniczka, lusterko kieszonkowe w stalowym pudełeczku i szwaj­carski scyzoryk.

Podniosłem zegarek, żeby sprawdzić, która godzina. O dziwo, działał; mój niestety stanął po pierwszej kąpieli, gdy uciekaliśmy z więzienia. Czasomierz Michaiła miał solidną stalową bransoletkę, przez którą biegł rząd ogniw granatowego koloru. Popatrzyłem uważ­nie. Nie były pomalowane. Ten metal po prostu miał taką barwę. Poskrobałem go ostrożnie od środka nożem. Głębsze warstwy też były granatowe. Zdziwiłem się.

- Proszę zobaczyć, szefie - zwróciłem uwagę. - Cóż to jest?

Pan Tomasz oglądał bransoletkę przez chwilę.

- Wiem - powiedział. - To niebieskie złoto.

- Niebieskie złoto? - zdumiałem się. - O białym złocie słysza­łem. Do normalnego złota dodaje się trochę niklu i stop robi się srebr­nego koloru. Ale niebieskie...

- Weź czerwone złoto, tak zwane dukatowe. Po prostu zawiera sporo miedzi. A to stop 650 części złota i jakiejś ilości czystego che­micznie żelaza. Robi go obecnie tylko jedna firma na świecie, gdzieś w Szwajcarii. Ładna rzecz. Można i u nas kupić, jest w Warszawie na Złotej taki sklepik jubilerski. Droga zabawka.

- Ten kolor jest niesamowity. Jak oni są w stanie stopić razem złoto i żelazo? Pomijam problem różnych temperatur topnienia, do­chodzi jeszcze gęstość...

- No cóż, to pilnie strzeżona tajemnica produkcji. Sądzę, że stosują skrajnie wysokie ciśnienie albo coś w tym guście. Nie wiem, nie jestem fizykiem. Jest jeszcze fioletowe złoto. Widziałem na wystawie jubiler­skiej w Hotelu „Marriott". Szczerze mówiąc wygląda dość ohydnie.

- Jak się je robi? - zainteresowałem się.

- Stop 970 części złota i 30 części aluminium. Czystego chemicz­nie oczywiście. Zapewne też w dość morderczych ciśnieniach, ale moim zdaniem nie warta skórka za wyprawkę.

Przegryźliśmy nieco cedrowych orzeszków i udało nam się oszu­kać głód. Nieopodal znaleźliśmy krzak malin i oskubaliśmy go do czy­sta z nielicznych owoców, jakie jeszcze na nim wisiały. Michaił wrócił wczesnym popołudniem.

- Wybaczcie - powiedział. - Sklep był trochę dalej niż przy­puszczałem.

Przydźwigał spory pakunek. Wręczył nam po puszce mielonki, którą podgrzaliśmy na ognisku.

- No to chodźmy łowić skarby - powiedział, gdy skończyliśmy obiad.

Poszliśmy. Brzeg rzeki był pusty, tylko na ocalałym kawałku mo­stu po naszej stronie ktoś położył wiązankę kwiatów. Przecinała ją biała wstęga. Michaił podniósł ją i odczytał:

- Trzem bohaterskim poszukiwaczom skarbów - Nicolau Rauber.

- To dlatego nikt nas nie szuka - stwierdził pan Tomasz.

- Wydaje mi się to podejrzane - powiedziałem. - Czy on przy­padkiem nie chce, żebyśmy myśleli, że on sądzi, iż się utopiliśmy?

- Chyba jesteś nadmiernie podejrzliwy - zauważył Michaił. - Ale ostrożność nie zawadzi.

Wydobył z pakunku zwój liny i wysypał na piasek kilkanaście dę­tek od traktora.

- A to po co? - zdziwił się pan Tomasz. - Chcesz zbudować tratwę.

- Nie. Zamierzam podnieść Rosynanta - powiedział poważnie Michaił. - Jestem bogatym człowiekiem, ale skoro mam tu sponso­rować odbudowę klasztoru i w dodatku założyć fundację, to muszę oszczędzać. A ten wasz jeep to zdaje się nie jest wersja podstawowa?

- Masz rację - potwierdziłem.

- Przełóż liny pod podwoziem i pozaczepiaj do nich dętki - polecił. - Pomógłbym ci, ale boję się, że mi szwy puszczą.

Rozebrałem się i sprawdziłem temperaturę wody nogą. Wydało mi się, że zasyczała. Zanurkowałem. Rosynant leżał kołami do dołu, na kamienistej łasze dwa metry poniżej poziomu wody. Zamocowa­nie lin i dwudziestu dętek zajęło mi przeszło godzinę. Wreszcie wynu­rzyłem się na dobre i wypełzłem na brzeg. Z wdzięcznością przyjąłem kilka szklanek gorącej herbaty zagrzanej na ognisku w kupionym przez naszego towarzysza garnku. Potem poszło łatwiej. Zanurkowałem i zaczepiałem długi przewód ciśnieniowy do kolejnych dętek. Michaił pompował i powoli wypełniały się powietrzem.

- Jaką mają wyporność? - zapytałem. - Dwadzieścia wystar­czy? Rosynant to kawał żelastwa. Zastanowił się.

- Tu mamy pewien problem. Dwadzieścia to według moich wyli­czeń absolutne minimum. Chciałem dać trzydzieści albo czterdzieści, ale mieli tylko tyle w magazynie.

Każde kolejne nurkowanie znosiłem coraz gorzej, jednak samo­chód powoli zaczął się wynurzać. Dwudziesta dętka sprawiła, że pra­wie cały wypłynął na powierzchnię. Z wnętrza kabiny wyciekł stru­mień wody. Samochód przez chwilę kołysał się przed nami, a potem prąd zaczął go trochę znosić.

- Steruj wzdłuż brzegu - poradził mi Michaił. - Kilkaset me­trów w dół rzeki jest stary zjazd promowy. Tam wyprowadzimy Rosy­nanta na ląd.

Wydało mi się dziwne, że mam sterować nie mając wiosła, ale po kilku minutach odkryłem, że można tego dokonać przemieszczając się z prawej na lewą burtę. Pan Tomasz rzucił mi linę, po czym obaj, niczym przedrewolucyjni burłacy, zaczęli holować mnie wzdłuż brze­gu. Rzeczywiście nieco niżej wchodził w rzekę betonowy podjazd. Spu­ściłem powietrze z dwu dętek i „statek" łagodnie osiadł maską zwró­cony w stronę lądu. Zaczepiłem teraz linę do przedniego zderzaka. Zaczęli ją ciągnąć, a ja pchałem samochód z tyłu. Póki znajdował się w wodzie, poty szło mi to nawet nieźle, dętki też pomagały. Później jednak, gdy przestało działać prawo Archimedesa, zadanie stało się dużo trudniejsze. Samochód wyłaniał się z rzeki centymetr po centy­metrze. Lodowata woda, w której nadał byłem zanurzony powyżej kolan, odbierała siły. Wreszcie wóz stanął na równym. Wspólnymi si­łami wepchnęliśmy go głębiej w las.

Zatrzymaliśmy się na sporej żwirowatej polanie. Woda lała się z wozu ciurkiem. Tapicerka przemokła na wylot. Wyciągnęliśmy na­sze bagaże. Wszystko było mokre. Michaił w zadumie oglądał laptop. Wylał z niego wodę.

- Ciekawe, czy jeszcze da się go uruchomić? - zastanawiał się. Wyciągnął pierwszy kontenerek z wyposażeniem. Otworzył go i zlustrował zawartość.

- Solidny wyrób - pochwalił. - Nie przecieka. Z drugiego wyjął kilka znajomych mi kostek.

- Termit? - zagadnąłem. Kiwnął poważnie głową.

- Termit - potwierdził. - Przecież trzeba to wszystko wysuszyć.

Porozwieszaliśmy mokre ubrania na gałęziach i z niedużej kostki termitu zrobiliśmy sobie ognisko. Obok położyliśmy siedzenia z Ro­synanta. Drugą kostkę Michaił podłożył pod samochód. Termit palił się oślepiającym blaskiem. Nasze ubrania wyschły w godzinę.

Wymontowałem z samochodu akumulator. Jak przewidywałem był całkowicie rozładowany.

- Fatalnie - mruknął Michaił. - Trzeba będzie odpalać na pych.

- O ile w ogóle się odpali - zauważył ponuro szef. Zbadałem silnik i układ olejowy.

- Woda nie dostała się do środka - mruknąłem.

- Przydałoby się dwanaście woltów? - zagadnął Michaił grze­biąc w swoim kontenerze.

- Aha - potwierdziłem.

- Odpalimy silnik z baterii. Wymień świece, bo te pewnie są już do niczego.

Wymieniłem. Samochód wysechł. Termit wypalił się, zostały po nim tylko dwa jeziorka zeszklonego piasku. Poczekałem, aż podwo­zie ostygnie i wczołgałem się pod spód.

- I co tam widać? - zapytał szef. - Dlaczego zatonęliśmy?

- Rozpruło się poszycie. Sądzę, że gdy most się pod nami łamał Rosynant nadział się na coś. Może na jakiś gwóźdź albo stalową klamrę spinającą deski.

- Jak to? - zdumiał się szef. - Przecież to niemożliwe. Oderwałem kawałek postrzępionej blachy i wyczołgawszy się po­dałem panu Tomaszowi.

- Aluminium - mruknął obracając ją w palcach. - I to dość cienka warstwa.

- Właśnie. Na Zalewie Czorsztyńskim wytrzymało, ale tu nie dało rady.

Zbadałem układ elektryczny.

- A teraz chwila prawdy - powiedziałem przekręcając kluczyk w stacyjce.

Silnik zajęczał z wysiłkiem, ale zapalił.

- Jakie szkody? - zagadnął szef.

- Wszystko właściwie wysiadło. Nie działa elektroniczna tablica rozdzielcza, wskaźnik powietrza w kołach, wskaźnik gęstości paliwa, radar, naprowadzanie satelitarne, układ poruszania szperaczem...

- Tak myślałem. Elektronika, bajery, a odrobina wody i wszyst­ko wysiada...

- Nie taka odrobina - zaprotestowałem. - Samochód moczył się dwadzieścia godzin w bystrym nurcie Tobołu. Szef niechętnie kiwnął głową.

- Jednak mój stary wehikuł był wytrzymalszy - powiedział z nostalgią. - Wszystkie mechanizmy proste jak drut. Żadnej elektroni­ki, czysta mechanika. Wszystko można było rozkręcić kluczami, przepłu­kać w nafcie i skręcić z powrotem. Wytrzymał też długo. Trzydzieści lat. Zobaczymy, jak ten będzie wyglądał po dziesięciu - kopnął ze złością w błotnik. - Na ile byliśmy ubezpieczeni?

- Obawiam się, że ubezpieczenie nie pokrywa takich rzeczy.

Spróbowałem zmienić kolor. To urządzenie także nie działało.

- Będziemy mieli dużo szczęścia, jeśli dotrzemy do Polski bez konieczności holowania - powiedziałem.

Pan Tomasz westchnął ciężko, a potem klepnął dłonią w maskę. Michaił kończył suszyć zawartość torby z klejnotami.

- Panowie - powiedział uroczyście. - Nie widzieliście jeszcze najważniejszego eksponatu.

- Wyjechaliśmy tak nagle... Uniósł ręce do góry.

- Oto Rubinowa Tiara.

Wpatrywaliśmy się dłuższą chwilę w klejnot. Rubiny miały wspa­niały, głęboki czerwony kolor. Szef podszedł i delikatnie wyjął mu ją z ręki.

- Naprawdę ładna - powiedział.

Podał mi. Wpatrywałem się w migoczące na czerwono głębie klej­notów.

- Więc tego szukaliśmy z takim poświęceniem? - powiedzia­łem w zadumie.

- Chyba było warto? - zauważył nasz przyjaciel.

Popatrzyłem na niego. Mrugnął do mnie. Uniosłem Rubinową Tiarę tak, że zabłysła w promieniach zachodzącego słońca. Rubiny rozjarzyły się wewnętrznym blaskiem. Na tle białych brzóz wyglądało to bardzo uroczyście.

- Panowie - powiedział Michaił. - Dokonaliśmy rzeczy nie­możliwej. Odnaleźliśmy to, czego bezskutecznie szukały całe pokole­nia czekistów, enkawudzistów i kagiebeków. Historia odnotuje nasze nazwiska. Biorąc pod uwagę, że znaleźliśmy więcej klejnotów niż prze­widywał kontrakt, dołożę pięć starodruków. Ale jeśli macie jeszcze jakieś prywatne życzenia...

- Obiecałeś mi kiedyś opowiedzieć, jak to naprawdę było z Ga­garinem - przypomniałem. - Skoro odczuwasz aż taką wdzięcz­ność...

- Z którym Gagarinem? - zapytał słodziutko.

- Z Jurijem Gagarinem - odpowiedział pan Tomasz. Widziałem po minie szefa, że też jest bardzo ciekaw.

- No cóż. Pod murem moskiewskiego Kremla leżą najwięksi „bo­haterowie" -wykrzywił wargi - Związku Radzieckiego. Wśród nich jest tylko jeden kosmonauta, a właściwie niedoszły kosmonauta, Wa­lentyn Wasiljewicz Bondarenko.

- Dziwne. Jurija Gagarina tam nie pochowali?

- Nie. Co gorsza, nie bardzo wiadomo, gdzie spoczywa. Ot, taki drobiazg.

- Nie będzie można porównać kodów DNA - mruknął szef.

- Nie będzie można. Zwłaszcza że zwłoki zostały spalone po ka­tastrofie lotniczej, w której rzekomo zginął. Wróćmy do tego Bondarenki. Jego przypadek był dość dziwny. Wedle oficjalnej wersji zmarł na skutek poparzeń. Brał udział w eksperymencie. Zamknięto go w szczelnie odizolowanej komorze. Następnie wypompowano część powietrza, a żeby się nie udusił zwiększono w pozostałym ilość tlenu. Nasz bohater popełnił jakiś błąd i od kuchenki elektrycznej zapalił się jego kombinezon.

- Zaraz! - zdumiał się szef. - Po co mu była w środku komory ciśnieniowej kuchenka elektryczna?

- Myślałem, że kombinezony kosmonautów są całkowicie nie­palne - zauważyłem.

Michaił uśmiechnął się szeroko.

- To wersja oficjalna. Zanim zdążono rozhermetyzować komorę, oparzenia były już tak poważne, że nie zdołano go uratować. Pośmiertnie otrzymał tytuł Bohatera Związku Radzieckiego i pochowano go z honora­mi pod murem Kremla. Zresztą równie ciekawa jest data jego śmierci. Marzec 1961 roku, zaledwie kilka tygodni przed lotem Gagarina.

- Czyli te wszystkie teorie, że Gagarin wcale nie poleciał w ko­smos są prawdziwe? - zdumiał się szef.

- A ja słyszałem, że lotów kosmicznych było więcej, a Jurij Ga­garin był pierwszym, który powrócił żywy i można go było pokazać dziennikarzom - dorzuciłem swoje trzy grosze.

Michaił uśmiechnął się tajemniczo.

- Ja wam tylko opowiedziałem historię pewnego tajemniczego pogrzebu.

- Ech ty - westchnął szef. - Odpowiedz po ludzku, czy Jurij Gagarin, niezależnie od tego czy latał w kosmos, czy nie, był twoim krewnym?

- Oczywiście, że był - nasz przyjaciel uśmiechnął się kpiąco.

- Nie był! - wrzasnął szef triumfalnie.

- A jakie to ma znaczenie? - spytał Michaił.

Zamyśliłem się. Faktycznie nie miało to większego znaczenia.

- Był? - szef drążył temat z zaciętością godną lepszej sprawy.

- Nie był - odpowiedział Michaił znużony. - To tylko przy­padkowa zbieżność nazwisk.

- Dlaczego mamy ci uwierzyć? - zapytałem.

- A dlaczego nie?

- Bo mówisz raz tak, a raz siak - zdenerwował się Pan Samo­chodzik. - Zdecyduj się wreszcie na coś.

- Sam nie wiem - powiedział chyba szczerze. - Nie mamy możli­wości, aby to sprawdzić. Zaprosiliśmy jego brata Wasilija na badania ge­netyczne. Nie zgodził się. Postanowiliśmy uszanować jego wolę. Komu­niści nie wysłaliby szlachcica w kosmos. Tam mógł lecieć tylko chłop albo robotnik. Człowiek pochodzący z kołchozu całe lata przepracował jako technik odlewnik, przeszedł szkołę zawodową, technikum i wreszcie akademię lotniczą. Człowiek, którego życiorys jest wyświetlony do dziesiąte­go pokolenia wstecz. Z drugiej strony przyjmijmy, że jego ojciec faktycz­nie był księciem z rodu Gagarinów. Zaginęło ich kilku podczas rewolucji i na frontach wojny domowej. Gdyby taki człowiek, książę Gagarin, ukrył się w Gżdatsku, to pierwszą rzeczą, jaką zrobiłby, byłaby zmiana nazwi­ska na jakieś nie rzucające się w oczy. Przyjmijmy jednak, że tego nie zrobił. Czy w kraju, gdzie dzieci donosiły na własnych rodziców powie­rzyłby taką tajemnicę rodzonym synom? Czy Jurij - wiedząc, że jest księciem - wstąpiłby do Komsomołu, a potem do partii? Sądzę, że jeśli nasz dzielny kosmonauta nawet wiedział, to był szczerze przekonany, iż jest chłopem i robotnikiem. W tym kontekście traci znaczenie fakt, jaka krew w nim płynęła. Był robotnikiem, bo czuł się robotnikiem. Był ko­munistą, więc nie mógł czuć się księciem. To wszystko co mam do powie­dzenia.

Zrozumiałem, że nie możemy przeciągać tej rozmowy.

- Gdybyś się kiedyś dowiedział... - zaczął szef.

- Zadzwonię - obiecał Michaił. Szef uśmiechnął się.

- W drogę - zakomenderował.

Po kilku minutach Rosynant wytoczył się na szosę. Z uszkodzo­nym wskaźnikiem szybkości czułem się trochę niepewnie, ale i tak ruszyłem z kopyta. Do domu.


ZAKOŃCZENIE


Siedzieliśmy w pokoju szefa w ministerstwie. Zaległa korespon­dencja zajmowała całe biurko. Nie było nas przez ponad trzy tygo­dnie, a wszystko zdążyło się zakurzyć.

- I co tu dalej robić z tak mile rozpoczętym dniem? - zastana­wiał się Pan Samochodzik. - Wiesz co? Rzuć w diabły te papiery, do jutra nie uciekną. Chodźmy na wagary. Mieliśmy zobaczyć, co się osy­puje przy Grobie Nieznanego Żołnierza. A potem pocieszymy się tro­chę złotą polską jesienią.

Wyjrzałem przez okno. Na podwórze wtoczył się Rosynant. Trza­snęły drzwiczki i ze środka wysiadł Michaił Derekowicz. Na mój wi­dok pomachał radośnie ręką. Zeszliśmy na dół.

- Witam panów - powiedział niezwykle oficjalnie. - Zwracam samochód. Naprawiłem wszystko.

- Wielkie dzięki - rzekł szef. - Ale naprawdę nie trzeba było...

- Tak więc - podjął Michaił - kazałem wywalić w diabły starą powłokę lakierową. Ten pomysł z wtłaczaniem pigmentu pod lakier nie był najlepszy i wcześniej czy później to musiało nawalić. Kazałem zastąpić lakier warstwą myxotexu.

- Czego? - zdziwiłem się.

- To tworzywo sztuczne na bazie długich łańcuchów węglowych. Twarde jak stal i zmienia kolor pod wpływem słabych ładunków elek­trycznych. W dodatku można uzyskać cztery różne barwy zamiast dotychczasowych dwóch. Przebudowano gniazdo szperacza, bo poprzedni strasznie latał na boki. Dodałem także do niego elektronicz­ny stabilizator. Kazałem wymienić dolną płytę na stalową, żeby na­stępne gwoździe z walących się mostów nie rozhermetyzowały wozu. Umieściłem pod spodem poduszki powietrzne, napełniane pirotechnicznie, na wypadek gdyby w dno rzeki były powbijane zaostrzone pale i płyta jednak nie wytrzymała. Drugiej kąpieli Rosynant już by pewnie nie przeżył. Zastąpiłem szyby kuloodporne z hartowanych po­krytych folią antywłamaniową na poliwęglanowe. Mają dłuższą ży­wotność i wytrzymują detonację pół kilograma trotylu. Tapicerkę wy­mieniłem na goretexowo-kewlarową. Jest kuloodporna i nie łapie wil­goci. Zmieniłem też co nieco przy tablicach rejestracyjnych - uśmiechnął się szelmowsko. Wcisnął guziczek przy kierownicy. Tabli­ce obróciły się wzdłuż poziomej osi. Zastąpiły je inne.

- Co wy na to? - zagadnął Michaił. - Nie tylko zmiana koloru, ale i numerów, a wszystko w kilka sekund.

- Skąd wytrzasnąłeś mołdawskie tablice? - zapytałem.

- Leżały w bagażniku. Pomyślałem, że niepotrzebnie się marnu­ją. Ponadto dołożyłem wam do wyposażenia piłę ultradźwiękową. Ma wbudowany akumulator; problem w tym, że działać będzie niestety tylko dwie minuty, bo pobór mocy jest zbyt duży.

- Wielkie dzięki - powtórzył szef.

- No cóż, pożegnam panów. Za dwie godziny mam samolot, a jeszcze muszę dojechać na lotnisko. Ach, byłbym zapomniał.

Wręczył szefowi reklamówkę. Przez cieniutki plastyk prześwity­wały skórzane okładki.

- To obiecana premia. Jeszcze pięć starodruków - wyjaśnił. Wymieniliśmy uściski dłoni i zniknął w bramie ministerstwa.

- Mam wrażenie, że jeszcze się zobaczymy - zauważyłem.

Wsiadłem za kierownicę, żeby sprawdzić samochód i wtedy zoba­czyłem, że w skrytce na okulary coś leży. Wyjąłem niewielką papiero­wą torebkę, a z jej wnętrza małą pisankę firmy Faberge, którą znaleź­liśmy w piecu na opuszczonej plebanii. W torbie była jeszcze kartka.


Dla Pawła jako odszkodowanie za trzy przymusowe kąpiele.


Roześmiałem się. Uniosłem pisankę do góry. Małe brylanciki zdo­biące carski monogram zabłysły w promieniach słońca.

Siedziałem przed telewizorem i w zadumie oglądałem na rosyj­skim kanale telewizji ORT relację z pogrzebu cara Mikołaja II i jego rodziny. Panichidę odprawiono w soborze Twierdzy Pietropawłowskiej w Sankt-Petersburgu, gdzie do czasów rewolucji grzebani byli carowie Rosji. Proste trumny z dębowego drewna otaczało zaledwie kilkanaście osób. Prezydent Borys Jelcyn nie przybył, przysłał jedynie swojego przedstawiciela. Kamera wolno przesunęła się po twarzach ludzi otaczających trumny. Czwarty od lewej stał młodzieniec o ciem­nych włosach i idealnie symetrycznej podłużnej twarzy. W garniturze wyglądał niezwykle godnie. Rozpoznałem go od razu. Nie mogłem go nie poznać. Obok niego stał niski, pucułowaty chłopiec. Głos zza kadru poinformował, że to wielki książkę Georgij - wnuk cara pre­tendenta, Włodzimierza Kiryłowicza. Obok małego następcy nie ist­niejącego tronu stał wysoki mężczyzna o przedwcześnie posiwiałych włosach. Jego także nie mógłbym nie rozpoznać. A więc doktor Rauber wiedział, że uszliśmy z życiem. Będzie dzięki temu mógł lepiej spać, a może było mu to obojętne.

Batiuszka pochylił się z kadzielnicą nad trumnami. Pokrywał je kobierzec kwiatów. W blasku jupiterów coś zalśniło na trumnie kry­jącej szczątki cara. Pośród kwiatów leżała nie ukończona korona.

Zadzwonił telefon. Szef.

- Włącz telewizor na Ruskich - polecił.

- Mam włączony - odpowiedziałem.

- Widziałeś Michaiła?

- A pan, szefie, widział, co leży na trumnie?

Pan Tomasz zamilkł. Kamera wykonała ostatni najazd. Trumny powoli spuszczano do wykutego w skale grobowca. Zaśpiewał chór cerkiewny. Z zewnątrz rozległy się trzydzieści trzy salwy armatnie. Petersburg żegnał swojego władcę. Nadal trzymałem słuchawkę przy uchu i słyszałem, że szef ciągle tam jest.

- Sądzę, że wiem, gdzie teraz jest Rubinowa Tiara - powiedział w zadumie.

Milczałem. Nieoczekiwanie pomyślałem, że jeśli korona, szabla i Rubinowa Tiara, spoczną razem ze swoimi właścicielami w grobach, to mogę uważać się za szczęściarza. Następna okazja obejrzenia tych dzieł sztuki jubilerskiej przytrafi się nie wcześniej niż za pięćset lat.




KONIEC


®Darkman



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
21 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara
05 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara
Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara
05 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara cz 
05 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara cz 
05 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara cz 
44 Pan Samochodzik i Czarny Książę Tomasz Olszakowski
50 Pan Samochodzik i Brązowy Notes Tomasz Olszakowski
56 Pan Samochodzik i Adam z Wągrowca Tomasz Olszakowski
26 Pan Samochodzik i Zaginiony Pociąg Tomasz Olszakowski
20 Pan Samochodzik i Arka Noego Tomasz Olszakowski
36 Pan Samochodzik i Zagubione Miasto Tomasz Olszakowski
42 Pan Samochodzik i Ikona z Warszawy Tomasz Olszakowski
31 Pan Samochodzik i Zaginione Poselstwo Tomasz Olszakowski
63 A5 Pan Samochodzik i Mumia Egipska Tomasz Olszakowski
24 A5 Pan Samochodzik i Tajemnice Warszawskich Fortów Tomasz Olszakowski
33 Pan Samochodzik i Łup Barona Ungerna Tomasz Olszakowski
Cykl Pan Samochodzik (31) Zaginione poselstwo Tomasz Olszakowski
PS 26 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginiony Pociąg

więcej podobnych podstron