05 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara cz 


Andrzej Pilipiuk

Pan Samochodzki i RUBINOWA TIARA cz. II

Rozdział VII

Podjęty trop * Rejs w dół Tobołu * Historia rzecznej floty * Reformy premiera Stołypina * Zrujnowany klasztor.

Świt przyszedł chłodny, w powietrzu można było wyczuć nadochodząca zimę. Zwróciłem na to uwagę szefowi.

-To normalne - uśmiechnął się. - Jesteśmy na Syberii. W Tobolsku pierwsze opady śniegu notowane są zawyczaj w połowie października.

-No to mamy jeszcze dwanaście dni - mruknąłem uspokojony.

Rzeka wiła się wśród niewysokich wzgórz porośniętych tajgą. Była w tym miejscu mniej więcej dwukrotnie szersza od Wisły. Prąd był dość silny, ale dla naszej łódki nie stanowił przeszkody. Mały motorek zabawnie terkotał, ale łajba posuwała się szybko do przodu. Michaił siedział na dziobie z lunetą w ręku i lustrował brzegi.

-Dziwne - mruknął pan Tomasz. - Na brzegu nie ma żadnych śladów osadnictwa.

-Dlaczego dziwne? - nie zrozumiałem.

-To Syberia Pawle. - Tu cywilizacja rozwijała się wzdłuż rzek. Spróbuj przedzierać się miesiącami przez Tajgę. A tak masz idealny trakt. Możesz spławiać towary, transportować zesłańców, wywozić bogactwa na południe do transsyberyjskiej. Gorzej, że na tych brzegach nie sposób wytyczyć ścieżek dla burłaków ciągnących na linie barki. Ale powinny być dziesiątki wiosek.

Michaił oderwał lunetę od oka.

-Premier Stołypin przebywając w Stanach Zjednoczonych z wizytą widział rdzewiejące wraki parowców - powiedział. - Zebrał grupę inżynierów potrafiących je konstruować i przywiózł ich tutaj.

-Zaraz, dlaczego tam rdzewiały? - zdziwiłem się.

-Historia flot rzecznych USA była bardzo krótka. Złoty okres transportu rzecznego trwał zaledwie około trzydziestu lat. Mark Twain, który w młodości był pilotem parowców na Missisipi w wieku niespełna czterdziestu lat był świadkiem ich końca. Wspomina w swoich książkach obraz nowego Orleanu, w którym spotkał na nabrzeżu ostatnie pięć statków, a w czasach jego młodości walczyło o miejsce do zacumowania sto kilkadziesiąt jednocześnie. Stołypin przybył tam w latach dziewięćdziesiątych. Parowce rdzewiały. Niedobitki pilotów rzecznych zapijały się na śmierć. Inżynierowie klepali biedę. Zaproponował im wszystkim pracę w Rosji. Zanim jeszcze został premierem sporządził plany rozbudowy floty rzecznej. Chciał wykorzystywać niezwykłe bogactwa tej krainy. Zapewniłyby to właśnie parowce kursujące po wszystkich większych rzekach, zworząc skarby na południe, do linii kolejowej. Chciał mieć pięć tysięcy statków. Jego reformy pozwoliły na rozwój floty rzecznej. Po jego śmierci ten pomysł zarzucono. Mimo to statki które powstały przynosiły ogromny dochód. Parowiec zwracał się po sześciu miesiącach eksploatacji. Niedobitki, które nie przerdzewiały na wylot zagarnęli bolszewicy. Statek Ruś, którym przypłynął do Tobolska Car był właśnie jednym z tych stołypinowskich parowców.

-Co ostatecznie wykończyło flotę rzeczną w USA? - zdziwiłem się. - Czy w chwili gdy Stołypin chciał przenieść tę ideę na Syberię nie były przypadkiem przestarzałe?

Michaił uśmiechnął się.

-Flotę rzeczną w USA wykończyła budowa kolei wzdłuż Missisipi. Na Syberii nam to nie groziło. Na tych gruntach nie da się po prostu wybudować linii kolejowej. Bagna, wieczna zmarzlina. Gigantyczne koszta... Gdybym miał wystarczająco dużo pieniędzy zbudowałbym flotę. Dziś jeszcze można z tej ziemi wydobyć tyle skarbów, że wystarczy na tysiąclecia dla całego mojego narodu. Rosja jeszcze ciągle ma szansę stać się najbogatszym i najpotężniejszym gospodarczo krajem na świecie. Pomyślcie tylko, w początkach wieku dziennie przez Niżnyj Tagił szło tysiąc pięćset wozów dwukonnych. Wszystkie wyładowane były towarami syberyjskimi. Wśród nich znaczną część stanowiły produkty guberni Tobolskiej, w tym znaczna ilość zboża.

-Tu uprawiano zboże? - zdumiony wpatrywałem się w podmokłe lasy ciągnące się wzdłuż rzeki.

-Oczywiście. Transport kołowy przez Niżnyj Tagił sięgał półtora tysiąca ton dziennie. Tam towary przepakowywano na barki kursujące po Wołdze i jej dopływach. Linie te obsługiwało siedem tysięcy parowców i przeszło dwieście tysięcy wioślarzy.

Jak to? - zdziwiłem się. - Więc nad Wołgą znano parowce a tu musiał Stołypin osadzić dopiero inżynierów z USA?

-Parowce na Wołdze były znacznie mniejsze niż amerykańskie. Te systemy rzeczne przegradza Ural. Każdy statek znad Wołgi i jej dopływów trzeba było albo przeciągnąć lądem, albo zbudować od nowa, gdzieś nad brzegami Irtysza, Tobołu lub Obu. Spuszczenie na te wody pięciu tysięcy statków i przeprowadzenie linii kolejowej przez Niżnyj Tagił umożliwiłoby dziesięciokrotne zwiększenie eksportu prowincji syberyjskich. To pozwoliłoby na wykonanie wielkiego skoku do przodu.

-Czekaj, bo nie wszystko jest dla mnie jasne - powiedziałem - Stołypin był premierem. Dlaczego zajmował się gospodarką?

-Bo ktoś musiał się tym zająć - powiedział Michaił poważnie. - Jego reformy powinny być wzorcowe także dla was i dzisiaj.

-Z tego co wiem, premier Stołypin nie zapisał się szczególnie chlubnie w historii - zauważył Pan Samochodzik. - Od czasu jego rządów szubienice nazywano „Stołypinowskimi Krawatami”. A wagony do transportu więźniów na Sybir „Stołypinowskimi Wagonami”.

Kiwnął niechętnie głową.

-Gdy premier na polecenie cara stłumił rewolucję 1905 roku faktycznie nie obyło się bez kilku pokazowych procesów najbardziej zwyrodniałych terrorystów.

-Tysiąc wyroków śmierci to dla ciebie kilka procesów? - zdumiał się szef.

-Tak było trzeba. Gdyby premier żył jeszcze w 1918 roku to nigdy nie byłoby Związku Radzieckiego. Wszystko skończyłoby się po paru tygodniach.

-Wierzę - mruknął szef. - Może faktycznie tak byłoby lepiej. Ale opowiedz coś na temat reform gospodarczych.

Michaił odchrząknął jak przed dłuższym przemówieniem.

-W okresie 1905 - 1911, za rządów premiera Stołypina produkt krajowy brutto Rosji wzrósł prawie trzykrotnie.

-Nie było to trudne - uśmiechnął się z pobłażaniem Pan Samochodzik. - Było dziesięć fabryk, dobudowano piętnaście następnych...

Michaił demonstracyjnie zatkał sobie uszy.

-Reforma gospodarcza składała się kilku filarów. Po pierwsze wydano rozporządzenie skarbowe?

-Ustawę - podpowiedziałem.

-Ustawę uwalniającą od opodatkowania sumy inwestowane.

-To znaczy, że część tego co się zainwestowało można było odpisać od podatku? - domyślił się szef.

-Nie część. Wszystko.

-Stuprocentowa ulga inwestycyjna? I kraj to wytrzymał?

-Oczywiście. Po drugie dokonano parcelacji gruntów należących do obszczyn - wspólnot wiejskich. Ponieważ w Rosji Europejskiej panował głód ziemi premier zainicjował program osadnictwa na Syberii. Każdy chłop który zdecydował się przenieść za Ural dostawał za darmo czterdzieści do siedemdziesięciu hektarów oraz pięćset rubli w towarach i maszynach. A na przykład krowy były po tej stronie Uralu trzykrotnie tańsze. To doprowadziło do powstania około pięćdziesięciu tysięcy farm typu amerykańskiego. Oczywiście rewolucja zmiotła to wszystko. Z kolei chłopi chcący pozostać dostali tanie kredyty na zakup ziemi, które mieli spłacać przez kilkadziesiąt lat. To dawało duże szanse wzbogacenia się. Zwłaszcza, że jednocześnie ruszyły kursy nowoczesnych metod uprawiania ziemi z których skorzystało kilkadziesiąt tysięcy młodych chłopów. Oszczędności włościańskie w bankach wzrosły w tym okresie o...

-Czekaj. Czyli premier chciał skierować namiar ludzi do zagospodarowywania Syberii?

-Tak. On ich skierował. Dało to bardzo zachęcające efekty. Zachował się raport wykonany dla króla Belgii. Raport sugerował że jeśli reformy będą kontynuowane to do 1925 roku Rosja będzie miała najwyższy poziom życia na Ziemi, a w roku 1950 produkcja przemysłowa i rolna Rosji będzie się równała produkcji całej reszty świata.

Gwizdnąłem z uznaniem.

-Dlatego premier Stołypin musiał zginąć - zakończył smutno Michaił. - Gdyby nie zabiła go kula socjalisty, padłby ofiarą zagranicznych zamachowców. Zresztą śledztwo dotyczące jego śmierci ugrzęzło... Nigdy nie zrealizował swoich marzeń. Widział Rosję wielką, bogatą i dostatnią. Chciał mieć milion ferm, tysiące parowców na rzekach Syberii. Plany podboju przez flotę handlową dorzecza Obu, Jeniseju i Leny dopiero znajdowały się na deskach kreślarskich. Siedem tysięcy parowców na Wołdze, pięć tysięcy w dorzeczu Obu, w tym na Irtyszu i Tobole, dziesięć tysięcy na Jeniseju, pięć tysięcy na Lenie. Łącznie dwadzieścia siedem do trzydziestu tysięcy parostatków. I oczywiście drugie tyle barek.

-Dlaczego aż tyle na Jeniseju? - zdziwiłem się.

-Kopalnie Ałtaju i wyżyny środkowo syberyjskiej - wyjaśnił. - Transport w górę rzeki, dorzecze łączy się także z Bajkałem, a tam można ładować surowce i towary na Transsyberyjską. Gdyby ten program się powiódł...

-Fajnie - powiedział szef. - Tylko widzę tu jeden maleńki kruczek. Przez pół roku te rzeki są nie spławne. Zima. Mroźna syberyjska zima.

-Pokrywa lodowa zalega na rzekach nie dłużej niż trzy miesiące w roku. Przez dwa miesiące jest na tyle gruba, że można towary wieźć po lodzie jak autostradą. Na przykład ciężarówkami - dokończył z dumą.

Szef westchnął.

-Kolonizacja - mruknął.

-Tak. Kolonizacja wewnętrzna.

-A co z miejscowymi mieszkańcami? Jak Indian do rezerwatów?

-Nie. Nie byłoby żadnej kolizji interesów. Jakuci nie kopią w ziemi. Wędrowaliby nadal przez Tajgę ze swoimi stadami reniferów.

-Dopóki Tajga nie zostałaby wyrąbana - mruknąłem.

Michaił roześmiał się.

-Tajga jest wieczna. Komuniści niszczyli ją przez całe lata kilometrami kwadratowymi i co z tego wyniknęło? Nic. Co roku wysyłali miliony metrów kubicznych drewna do Europy. Przez siedemdziesiąt lat rabunkowej gospodarki obszar lasów skurczył się o siedem procent. Przy planowej gospodarce leśnej, w ogóle nie dałoby się odczuć tego ubytku.

-Chyba minęliśmy ten klasztor - zauważył Pan Samochodzik. - Jesteśmy już dobre dwadzieścia pięć kilometrów od miasta.

Nasz towarzysz pokręcił głową. Z torby wyjął zwinięte w rulon zdjęcie satelitarne.

-To musi być ten prostokąt - popukał w nie palcem. Jak na złość ten odcinek rzeki jest zupełnie prosty i nie mam żadnych punktów orientacyjnych.

-Popatrz - zwróciłem jego uwagę.

Przy brzegu czerniały nasmołowane bale, stanowiące zapewne niegdyś podstawę pomostu wychodzącego na rzekę.

Szef przerzucił rączkę steru i wolno podpłynęliśmy do brzegu. Było tu nadal bardzo głęboko. Pale wyglądały, jakby tkwiły w piasku od niepamiętnych czasów. Za nimi widać było pozostałości niegdyś brukowanej drogi. Obecnie korzenie drzew powyrywały większość kamieni.

-Chyba jesteśmy - mruknąłem.

Michaił popatrzył uważnie na trzymane w ręce zdjęcie.

-Na to wygląda - powiedział. - Klasztor znajduje się w pewnym oddaleniu od rzeki.

Wyciągnęliśmy łódkę na brzeg i ukryliśmy ją w krzakach, a sami objuczeni sprzętem ruszyliśmy naprzód. Droga biegła zakosami. Przez te wszystkie lata ściółka miejscami przykryła ją całkowicie. Potężne grube pnie cedrów przywodziły na myśl kolumny. Nieoczekiwanie znaleźliśmy się pod łukiem bramy. Wymurowano ją w zamierzchłej przeszłości z potężnych bloków granitowych. Po drewnianych skrzydłach wrót pozostały tylko potężne porośnięte grubą warstwą rdzy, zawiasy. W dwie strony ciągnął się mur wzniesiony zmniejszych głazów, bardzo starannie obrobionych.

-Klasztor? - zapytałem.

Przytaknął. Weszliśmy na dziedziniec. Las wtargnął tu przed pięćdziesięciu, może siedemdziesięciu laty. Drzewa porosły wszystko. Podwórze, zagrodę gdzie niegdyś trzymano krowy, ruiny budynków gospodarczych, inspekty, gdzie hodowano warzywa, ogródki gdzie w ciepłych promieniach słońca nabierały mocy lecznicze zioła. Samosiejki świerków wgryzły się w szczeliny pomiędzy cegłami i blokami granitu. Zbity las uniemożliwiał prawie poruszanie się. Drzewa zasłaniały widok, broniły ciągle tajemnic klasztoru. W gąszczu krzaków widać było pokruszone kawałki cegieł. Kiedyś stały tu jakieś budynki. Może kapliczki drogi krzyżowej, a może spichlerze.

-Nu ładno - mruknąłem - Robota na lata. Zanim przeczeszemy cały ten teren...

Michaił popatrzył na fotografię potem na niebo i ruszył na lewo. Wzdłuż muru. Niebawem stanęliśmy przed sporym budynkiem, także zniesionym z granitowych bloczków. Ze wszystkich stron otaczały go gęsto rosnące choinki. Spora ich część uschła z braku światła, ale pozostałe dzielnie wdzierały się w kamienistą powierzchnię niegdyś brukowanego dziedzińca. Sądziłem że budynek będzie zamknięty, ale drzwi wyrwano już dawno. Wdrapaliśmy się po krętych schodach. Znaleźliśmy się w niewielkiej salce. W jej stropie widniały starannie obmurowane otwory, z których niegdyś zwisały zapewne liny.

-Dzwonnica - domyślił się Pan Samochodzik.

Michaił kiwnął głową.

-Dzwonnica - potwierdził. - w górę.

Dwie kondygnacje wyżej zatrzymaliśmy się w sali gdzie niegdyś wisiały dzwony. Obecnie pozostały po nich tylko stalowe belki. Dach dawno runął. Przegniłe kawałki gontów trzaskały nam pod nogami. Na ścianach pod warstwą grzybów niszczących tynki majaczyły jeszcze zatarte postaci świętych. Freski utraciły swoje barwy, niszczały, umierały. W kilku miejscach tynk odpadł od ściany odsłaniając równy mur wzniesiony z cegieł strychulcowych, noszących jeszcze ślady palców ludzi, którzy wyrównywali ich powierzchnię przed trzystu lub czterystu laty.

Wpatrywałem się w zatarte przez czas i deszcze malowidła. Święty Serafin z Sarowa, Chrystus jako dobry pasterz otoczony przez owce. Surowe twarze świętych o oczach patrzących jak gdyby z innego świata. Resztki greckich napisów. Przypomniałem sobie zasypany przez obryw błotny klasztor we wsi Ahora. Osypujące się freski w tamtejszej kaplicy... Jak niewiele czasu poświęciłem, aby je dokładniej obejrzeć. Michaił podszedł do okna i wyjrzał.

-Bingo - powiedział.

Wyjrzeliśmy i my. Klasztor leżał u naszych stóp. Z góry widać było niemal wszystko. Monastyr zajmował minimum dziesięć hektarów powierzchni. Gęsty zagajnik sosenek wyrósł na dziedzińcu. Samosiejki świerków rozsadzały ruiny pozbawione dachów.

-Tam był pewnie główny budynek - Michaił machnął dłonią wskazując pękające, ale ciągle jeszcze monumentalne mury wzniesione z dobrze wypalonej czerwonej cegły. - Tam cerkiew. A to chyba było zaplecze socjalne i budynki gospodarcze - wskazał kilka stosów gruzu. Rosły na nich brzózki.

-Koroną muru możemy obejść cały kompleks dookoła - zauważył Pan Samochodzik. - Rany, jakie to wielkie. Chyba większy niż Sołowki.

Po twarzy naszego towarzyza przebiegł cień, jakby nazwa zamienionego na łagier klasztoru ożywiła w jego duszy jakiś ból. Szef nie zauważył.

-Spory - przyznał Michaił. - Choć oczywiście są i większe. Tam chyba była główna cerkiew - wskazał stosy gruzu i wystające spod nich resztki ścian. - Wysadziły ją bolszewickie ścierwa. No to od czego zaczniemy?

-Klasztor powinien mieć skarbiec - zauważyłem. - Taki gdzie przechowuje się przedmioty liturgiczne, akta nadania i inne ważne dokumenty. Może najpierw zajrzymy do kaplicy?

Ruszyliśmy koroną muru. Przez setki lat padały nań nasiona świerków wydmuchane przez wiatr z szyszek. Wgryzały się w wapienne spoiwa między cegłami, kiełkowały i ginęły zanim nadeszła zima. Następnie zdobywały nieco więcej miejsca. Drzewka żyły kilka lat, po czym usychały. Słońce rozgrzewające kamienne bloki, wysysało z nich życie. Mchy i porosty trzymały się lepiej. Oblepiały mur grubym zielonym kożuchem. Przeszliśmy kilkadziesiąt metrów. Na rogu klasztoru w mur wpuszczono potężną basztę. Tu także nie było drzwi. Weszliśmy do wnętrza. Podłoga przepruchniała, i częściowo zawaliła się. Deski sufitu, wybrzuszone w każdej chwili groziły zarwaniem się na nasze głowy. Dach pokryty gontem ciągle jeszcze zabezpieczał wnętrze przed deszczem. Tu także był fresk. Biskup Mikołaj unosił palec jak gdyby ostrzegając, i choć wiedziałem, że jest to popularny w sztuce bizantyjskiej oraz prawosławnej symbol błogosławieństwa, poczułem się dziwnie nieswojo. Czego szukaliśmy w tym miejscu. Przybyliśmy tu jak hieny cmentarne aby odnaleźć kawałek złota z kilkoma czerwonymi kamykami. Przypomniał mi się Adman Sahar, planujący rozkopywanie grobowców w dolinie św. Jakuba. Czy byliśmy od niego lepsi? Za basztą dalej ciągnął się mur. Przeszliśmy nim jeszcze kilkadziesiąt metrów, a potem znaleźliśmy schodki na dół. Przedzieraliśmy się chwilę przez krzaki. Z bliska kaplica sprawiała wrażenie znacznie mniejszej. Dachówki, którymi niegdyś pokryty był dach pospadały na ziemię. Cegły od strony południowej najmocniej nagrzewanej codziennie przez słońce wyglądały jeszcze zupełnie dobrze. Od północy osypywały się przy lada dotknięciu. Pokrywały je sine liszaje żyjących na murach glonów. Weszliśmy do wnętrza. Strop był prawie cały, panował półmrok. W jednym z niewielkich okien ocalał fragment witrażu. Freski ze ścian odpadły razem z tynkami. Zachował się tylko kawałek jednego z malowideł, przedstawiający św. Pantalejmona. Podłogę pokrywała warstwa nawianej, a może naniesionej przez wodę ziemi. Poniewierały się tu cegły, kawałki jakichś nierozpoznawalnych drewnianych sprzętów, oraz odłamki ciemnego żółtawoczerwonego marmuru, być może pochodzącego ze zniszczonego ołtarza. W ścianach znajdowały się nisze grzebalne, obecnie roztrzaskane. Ktoś jednak pozbierał kości i ułożył w jednej z nich. Czaszki pokryte zieloną pleśnią patrzyły w zadumie w przestrzeń. W innej z niszy ktoś wyskrobał na ścianie krzyż. Poniżej na wbitym w ścianę gwoździu zawiesił małą amatorsko namalowaną ikonę. Musiała tu wisieć do dość dawna bowiem farba łuszczyła się lekko na skutek wilgoci. Kałuża wosku wyznaczała miejsce gdzie palono świeczki. Podszedłem i przyjrzałem się uważnie ikonie. Popatrzyłem w twarz świętego, ale nie zdołałem go zidentyfikować.

-Niedawno powieszona - zauważyłem. - Gwóźdź nie zdążył zardzewieć. Ale sama jest dość stara.

Pan Tomasz pochylił się nad niszą.

-Szkoła Kursk-Korennoje. Lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku. Koś tu czasami bywa - wskazał gestem słoik z wodą. Zwisały z niego jakieś nierozpoznawalne kwiaty.

-To mi przypomina prace profesora Michałowskiego. Gdy rozkopywali katedrę w Faras, w Sudanie znaleźli kaganki i kałuże wosku, świadczące o tym, że jeszcze wiele lat po opuszczeniu świątyni i zasypaniu jej przez lotne piaski wierni drążyli tunele, by modlić się w świętym sanktuarium - zauważyłem.

-CzK znowu nas ubiegło - powiedział ponuro Michaił.

Rozejrzałem się. Faktycznie w ścianach wykuto dużo dziur.

-Mimo to trzeba sprawdzić - powiedział łagodnie Pan Samochodzik.

Przeżegnałem się przed zaimprowizowanym ołtarzykiem i wyjąłem z torby wykrywacz. Obszukanie ścian zajęło mi przeszło dwie godziny. W kilku miejscach sygnalizował coś cichutko, ale detale te, zapewne jakieś klamry budowlane wykonane były z żelaza, więc zrezygnowaliśmy z kucia murów. Posadzka także porozbijana wydawała mi się ciekawsza. Wykrywacz jednak milczał. Dopiero w kącie dał silniejszy sygnał.

-Coś jest? - zapytał Michaił z nadzieją.

-Prostokątne, żelazne - powiedziałem - Odkopmy.

Spod warstwy gleby wyłoniła się pokryta łuską rdzy metalowa klapa. Podważyliśmy ją młotkami. Zardzewiałe zawiasy złamały się i wejście do podziemi stanęło otworem. Zeszliśmy w ciemność. Michaił zapalił mocny halogenowy reflektorek. Do krypty także dostali się „towarzysze”. W ścianach ziały dziury. Nisze grobowe rozbito. Kości walały się po ziemi. W kącie leżał stos szkieletów. Okrągłe otwory w czaszkach mówiły same za siebie. W podłodze także wykopano dużą ilość dziur. Michaił poświecił do nich. Z ziemi patrzyły na nas spokojnie puste oczodoły czaszek.

-Szukali - warknął. - Wiedzieli, że to mogło tu trafić.

-Sądzę, że to właśnie z tego klasztoru pochodziła mniszka, która trzymała klejnoty w słoikach w piwnicy - powiedziałem. - I że to te klejnoty nosiła w koszyku z bielizną ta starowina.

Kiwnął głową.

-Taki jest i mój pomysł - powiedział. - Tylko, czy wszystkie?

Pan Tomasz podszedł do stosu szkieletów. Wzdrygnął się.

-Zmasakrowani z karabinów. Potem ich dobito - powiedział. - Ktoś musiał przyciągnąć tu te zwłoki.

-Może ktoś ocalał - powiedział głucho Michaił.

Wyszliśmy z lochu i przedzierając się przez krzaki zbliżyliśmy się do głównego budynku. Dach zapadł się już dawno temu. W niektórych oknach tkwiły jeszcze fragmenty szyb.

-Gdybym był opatem klasztoru gdzie mógłbym ukryć garść klejnotów? - zastanawiał się szef.

-Dobrze. Podzielmy się rolami - zaproponował Michaił. - Pan będzie opatem, a ja wrednym czekistą.

-Dobrze. Po pierwsze od dziewczynki odbieram koszyk osobiście. Nikt o tym nie może wiedzieć, bo jeśli będziesz torturował mnichów to mogą się sypnąć.

-To chyba był klasztor żeński - przypomniał sobie Michaił. - ale to bez znaczenia. Dobrze. Ukrywa Pan sam. Jestem w stanie odgadnąć, że jeśli trzymał Pan skarby to nikogo nie wtajemniczy w miejsce ich ukrycia, albo będzie Pan głównym kierownikiem akcji ukrywania...

-Dobrze. Zrobię inaczej. Skoro jestem na twojej liście osób podejrzanych i figuruję tam z numerem pierwszym nie będę ukrywał tego sam. Wybiorę jakiegoś zaufanego mnicha. Niech on ukryje skarby. A ja na torturach nie podam jego nazwiska. A nawet jeśli podam, to i tak go nie złapią. Mnich będzie przebywał w mieście pod przybranym nazwiskiem i oczekiwał aż ktoś z carskiej rodziny przybędzie po klejnoty. Nie mogę wiedzieć, gdzie on się ukrywa. Każę mu zgolić brodę i zwolnię ze wszystkich postów.

-Gdy będzie umierał wyszuka zaufanego człowieka i przekaże mu sygnał - zasugerowałem. - Zaufany będzie czekał aż pojawi się ktoś, kto powie hasło. Jemu wyda klejnoty.

-Genialnie. Po prostu genialnie. Przyjdzie, uderzy go w lewe ramię i powie „Oko Proroka Synopa Archioka”, a on wtedy spod łóżka wyjmie pudełko po butach, a w jego wnętrzu będzie korona, rubinowa Tiara... - Michaił urwał widząc uśmiech na twarzy Pana Samochodzika.

-Może zamiast szukać klejnotów tutaj poszukamy tego człowieka - powiedział. - Stawiam dziesięć do jednego że to ten, który przychodzi tu od czasu do czasu i pali świeczki przed ikonką.

Michaił popatrzył na niego uważnie. W jego oczach płonęły iskierki.

-Sądzi pan?

-Nawet jeśli, nie znamy hasła.

Przez wyrwane drzwi weszliśmy do sieni. Ci którzy kiedyś dawno temu szukali w klasztorze carskich klejnotów poszaleli na całego. Wyrwy w ścianach, wyłamane kamienne stopnie schodów. Wyszarpane płyty posadzki.

-Dokładni byli - mruknął Michaił.

-Punkt dla nas - powiedziałem.

-Dlaczego - zdziwił się.

-Fakt, że tak intensywnie szukali moim zdaniem wskazuje, że nie udało im się odpowiednich informacji wymusić torturami.

Zamyślił się.

-Nie wykluczone, że masz rację.

Obejrzyjmy resztę budynku.

-Bo jeśli niektóre pomieszczenia nie będą nosiły śladów poszukiwań, to znaczy że znaleźli - dokończył Pan Samochodzik.

-Ja osobiście gdybym znalazł cokolwiek napewno szukałbym dalej - Michaił jednym zdaniem zburzył konstrukcję logiczną. - Ale rozejrzeć się na pewno nie zawadzi.

Ruszyliśmy naprzód. Niski korytarz noszący ślady intensywnych poszukiwań przeprowadzonych kilofami doprowadził nas do sporego pomieszczenia.

-Zapewne refektarz - zauważył Pan Samochodzik.

Z podłogi wydarto kamienne płyty. Przez dziury widać było niższy poziom. Poniewierało się tu trochę zardzewiałych puszek. Na ścianach wydrapano napisy. Przeczytałem dwa z nich i przełożywszy je sobie w myślach na polski i zrezygnowałem z odcyfrowania pozostałych.

-Jest zejście do piwnicy - zauważyłem.

Faktycznie, w kącie działa dziura. Kamienne schodki prowadziły gdzieś w głąb. Michaił zapalił reflektorek i zszedł do środka. Wynurzył się po chwili. Był nieco zielony na twarzy.

-Co się stało? - zaniepokoiłem się.

-Dziury po kulach w ścianach. Wybite całe rowki - powiedział. - Rozbryzgi...

Ominąłem dziurę i poszliśmy dalej. Obok refektarza była kuchnia, piec rozbito kilofami. Odłamki kafli walały się po podłodze.

-Dziwne - mruknął Pan Samochodzik. - Niektóre kafle są całe. Przez siedemdziesiąt lat nie znalazł się nikt, kto by je wyzbierał?

-Daleko - wyjaśniłem - Każdy kafel trzebaby nieść na plecach dwadzieścia kilometrów.

-Nie - zaprotestował Michaił. - Szosa może być gdzieś bliżej. Poza tym klasztor musiał mieć jakieś połączenie z lądem stałym. Chyba, że jest to strefa do, której ludzie mają utrudniony wstęp.

-Na przykład poligon? - domyśliłem się.

-Albo specsektor miejscowego FSB, co na jedno wychodzi.

Kawałek dalej natrafiliśmy na korytarz biegnący pomiędzy podwójnym rzędem cel. Tu poszukiwacze byli już mniej skrupulatni. Jedynie w niektórych miejscach widać było dziury w ścianach i podłodze. Wszystkie piece jednak rozbito.

-Co za idiotyczna mania? - powiedziałem. - Dlaczego właśnie piece? I czemu wyrwali wszystkie progi?

-To proste - powiedział Michaił. - Oprawcy zazwyczaj pochodzili z klasy robotniczej, a ona w Rosji miała swe korzenie na wsi. Tak budowano u nas chaty: belki na zrąb, murowany z gliny i kamieni piec. Czasami miał komin, ale najczęściej chaty były kurne. Rzeczy najcenniejsze wmurowywano w piec. Wówczas nawet w przypadku pożaru, czy wojny, na pogorzelisku zostawały piece. A progi, cóż, pod progiem chowano różne drobiazgi. Pod węgieł domu wkładano zazwyczaj srebrną lub złotą monetę, żeby pieniądz trzymał się domu. Nie zdziwię się jeśli zobaczymy, że podkuli rogi budynku.

-Czyli sugerujesz, że nastąpiło tu proste przeniesienie funkcji archetypicznej. Skoro w domach murowali kosztowności w piecach, to w klasztorze w pierwszej kolejności rozbili piece?

Michaił kiwnął poważnie głową. Weszliśmy na górę. Dach zawalił się wraz z sufitem. Samosiejki świerków rosły gęsto na koronie muru. Ich korzenie rozsadzały mury. Tynki odpadły. Pochyliłem się i podniosłem kawałek. Z drugiej strony na błękitnym tle widać było jedną zbłąkaną owcę. Ze stosów przegniłych desek wyrastały samosiejki brzózek. Ściany rozbito w wielu miejscach kilofami. W innych nawiercono otwory, żeby wysadzić je dynamitem.

-To chyba koniec - mruknął Michaił. - Spóźniliśmy się o kilkadziesiąt lat.

-Nie zapominaj, że mamy jeszcze jeden adres z okładki - zauważyłem. - Może tam znowu natrafimy na jakiś ślad?

Nie odpowiedział. Nasłuchiwał.

-Samochód - powiedział cicho. - W las!

Zbiegliśmy po schodach i zaszyliśmy się w krzakach. Nasz przyjaciel musiał mieć fenomenalny słuch, bowiem faktycznie po chwili usłyszałem cichy warkot silnika. Pojazd zatrzymał się za murem. Trzasnęły drzwiczki. Ktoś przeszedł przez bramę i z trzaskiem łamiąc gałęzie ruszył w stronę klasztoru.

-Może dać mu w łeb, a potem zapytać czego tu szukał? - zapytał szeptem Michaił.

-Nie. Pójdę za nim dyskretnie - ostudziłem go.

Mężczyzna, który wysiadł z samochodu wyglądał zupełnie zwyczajnie. Nawet za bardzo zwyczajnie. Miał twarz, którą niesposób było zapamiętać. Była cudownie przeciętna. Ubrany był w zachodniego kroju garnitur i półbuty. Śledzenie nieznajomego nie było trudne. Nie sądził, zapewne, że ktoś może go obserwować. Przeszedł obojętnie koło kapliczki, a potem zatrzymał się na usypisku cegieł, znaczących miejsce gdzie kiedyś wznosiły się zapewne jakieś budynki gospodarcze. Podparty o murek leżał statyw do aparatu. Przybysz podniósł, go, poklepał czule i zawrócił do samochodu. Po chwili odjechał. Wróciłem do reszty.

-I co? - zainteresował się Michaił.

-Po prostu zostawił tu statyw i wrócił po niego - wyjaśniłem.

-A jak wyglądał?

-Przeciętnie.

Wyszliśmy na drogę. Samochód przejechał pod murem, łamiąc krzaki. na wilgotnej ziemi odcisnęły się ślady jego opon. Michaił pochylił się nad nimi.

-Stary znajomy - mruknął.

-Jaki znajomy? - zdziwił się pan Tomasz.

-Opony od rządowego ZIŁ-a. To chyba był ten cudzoziemiec, który jeździ po Tobolsku.

-Nie wyglądał specjalnie na cudzoziemca - powiedziałem. - Ale oczywiście nie można tego wykluczyć.

-Nie podoba mi się to - mruknął Michaił.

-Nie rozumiem? - zdziwił się Pan Samochodzik.

-Po prostu przeczucie.

Rozdział VIII

Pustelnia na bagnach * Budujemy most * Mnich który przeżył. * Tajemnica kartek papieru * Pogrzeb * Badamy wysepkę * Powrót * Tatuaż Michaiła.

Ruszyliśmy przez las w stronę rzeki. Nieoczekiwanie Michaił zatrzymał się w pół kroku, a potem skręcił w bok.

-Chodźcie tutaj - zawołał.

Ruszyliśmy w jego stronę. W krzakach stał stolik wykonany z kamiennej płyty opartej na trzech ceglanych słupkach. Na kamieniu kiedyś widniał jakiś napis. Michaił wyjął zdjęcie i przez chwilę usiłował zorientować się gdzie jesteśmy.

-Ta plamka wolna od drzew - puknął palcem. - Ma jakieś pięćdziesiąt metrów średnicy. I znajduje się gdzieś tam - machnął ręką.

-Sądzisz że...? - zaciekawił się szef.

-Tak. Ten stolik stał na granicy światów.

-Nie rozumiem - poskarżyłem się.

-Gdzieś tam w głębi jest pustelnia - powiedział Pan Samochodzik. - Żyjący w niej mnich nie chciał, żeby ludzie nachodzili go w jego samotni. Dlatego był ten stolik. Jeśli ktoś miał do niego jakąś sprawę zatrzymywał się w tym miejscu i uderzał w dzwonek, który zapewne wisiał gdzieś na, którymś z tych drzew. Albo zostawiał dary na stoliku i odchodził. Dobrze rozumuję?

-Ja też tak sądzę - powiedział Michaił.

-A pustelnia stojąca na uboczu mogła ujść uwagi plądrujących klasztor. - domyśliłem się. - Co więcej mogła być dobrym miejscem na skrytkę.

Kiwnęli radośnie głowami. Wyszliśmy na polanę. Kiedyś musiał się tu znajdować staw, obecnie zarósł i zamienił się w paskudne bagno. Pośrodku z błota i trzcin wystawała niewielka sucha wyspa, na której wzniesiono mały domek z surowych polnych kamieni. Dach zapadał się już.

-Jak się tam dostaniemy? - zastanowił się Michaił. - Nie podoba mi się to trzęsawisko.

-A jak komunikował się z lądem pustelnik? - zamyślił się szef.

-Oto jak - trąciłem nogą wystającą z ziemi przegniłą burtę małej łódki.

-Jakieś dwadzieścia metrów - mruknął Michaił. - Sporo. Rozejrzał się po brzegu stawu i nagle uśmiechnął się szeroko.

-Widzicie tę uschłą brzozę? -zapytał wskazując drzewo. - Zetnijmy ją. Jeśli upadnie w odpowiednim kierunku będziemy mieli most aż na wyspę.

-A czym ją zetniemy? - zaciekawił się szef. - Scyzorykami?

Michaił wyjął z torby zwiniętą piłę strunową.

-Do dzieła - podał mi jeden koniec.

Przyklękliśmy i zabraliśmy się za piłowanie. Szło dość ciężko, piła klinowała się w drewnie. Wreszcie brzoza zadrżała. pan Tomasz popchnął ją w odpowiednim kierunku. Runęła na bagno wzbijając deszcz błota i podrywając miliony owadów. Koniec oparł się o wyspę.

Michaił pierwszy przeszedł po zaimprowizowanym moście. Za nim ruszył Pan Samochodzik, a ja skromnie ubezpieczałem tyły. Drzwi pustelni były lekko uchylone. W niedużym okienku szybki zarosły brudem. Michaił pociągnął drzwi do siebie, a one wyłamały się z przrdzewiałych zawiasów i upadły na ziemię. Zapalił reflektor i weszliśmy do wnętrza. Na stoliku leżała bardzo stara książka. Strony porastała gęsta zielona pleśń. Obok spoczywało kilka zetlałych kartek papieru. Pustelnik leżał na łóżku. Pozostał z niego tylko szkielet.

-Sic transit gloria mundi - westchnął Pan Samochodzik. - Sądzę, że będziemy musieli pogrzebać tego biedaka. Najwyraźniej nikt inny nie zawitał tu przez ostatnie siedemdziesiąt lat...

Za pustelnią znaleźliśmy łopatę. Kopiąc na zmianę przygotowaliśmy grób. Dźwignęliśmy zmarłego i razem z łóżkiem wstawiliśmy do dołu.

Michaił stanął, przeżegnał się i odmówił prawosławną modlitwę. Pogrzebaliśmy zwłoki, a w kopczyk ziemi wetknęliśmy naprędce sklecony z brzozowych gałęzi prawosławny Krzyż. Wróciliśmy do samotni. Michaił obejrzał książkę.

-Ona już nie istnieje - powiedział - Nie zdołam ponieść jej z blatu. Rozsypie się na strzępy. To chyba dziennik, albo pamiętnik...

Pan Samochodzik pochylił się nad nią i delikatnie spróbował pęsetą przewrócić kilka kartek. Rozpadały się na proch.

-Niech tak zostanie - powiedział. - Zobaczmy lepiej te papiery.

Kilka kartek idealnie żółtego koloru leżało obok książki. Niedaleko poniewierała się zardzewiała obsadka.

-Coś jest na nich napisane - powiedział Michaił. - Ale atrament bardzo wyblakł.

-Nie zdołasz odczytać? - zaniepokoił się pan Tomasz.

-Odczytam.

Wyjął z torby nieduży aparat fotograficzny.

-Cyfrowy zapis - powiedział. - Dam maksymalny zapis barw. szesnaście milionów odcieni. Potem na komputerze zdołamy to kontrastować i odczytamy.

-Genialne - mruknął szef.

Flesz błysnął kilka razy. Rozejrzałem się po wnętrzu pomieszczenia. Było niewielkie, najwyżej trzy na trzy metry. Pod ścianą na przeciw okna znajdował się jeszcze jeden stolik, koło niego leżało krzesło. Na blacie walały się strużyny i leżała półokrągła deska z wyciętym zagłębieniem.

-Chyba przygotowywał ikonę do malowania - zauważyłem.

Szef kiwnął głową. W słoiczku obok znajdowało się jakieś zaschnięte i zapleśniałe paskudztwo, chyba klej kazeinowy. W płaskich porcelanowych miseczkach farby, które ciągle jeszcze miały bardzo żywe kolory. Obok przygniecione kamieniem listki folii, która nadal lśniła złotym blaskiem.

-To chyba prawdziwe złoto - zauważył obojętnie Michaił.

Na desce naszkicowano miękkim ołówkiem sylwetkę świętego. Ołówek jeszcze ciągle tu leżał.

-Dobra, wyciągaj wykrywacz - powiedział Michaił. - Mi też jest głupio, ale po to tu przyjechaliśmy.

Uruchomiłem niechętnie urządzenie i przeczesałem starannie ściany i podłogę. Nic, tylko pod łóżkiem znalazłem klucz od kłódki. Wyszliśmy z samotni i przeszukaliśmy jeszcze powierzchnię wyspy. W jednym miejscu wykrywacz zasygnalizował w piaszczystej glebie obecność czegoś metalowego.

Kilka ruchów łopatą i dokopaliśmy się. W ziemi spoczywał spory złoty krzyżyk.

-To chyba jego - powiedział Michaił. - Popi i księża grekokatolicy dostawali takie z okazji święceń. To między innymi z tego powodu bolszewicy tak zajadle tropili duchownych. Każdy miał przy sobie kawałek kruszcu...

Wziął go w dłoń, a potem wykopał w grobie mały dołek, włożył go, a potem zasypał.

-Niech spoczywają razem - powiedział. - A na nas czas.

Słońce zapadało już za horyzont.

-Zgłodniałem - powiedział szef gdy wyciągaliśmy łódkę z krzaków.

-Przecież tu wokoło jest pełno jedzenia? - zdumiał się Michaił.

-Hym? - uprzejmie zdziwił się pan Tomasz.

Nasz przyjaciel podniósł kamień i cisnął nim w koronę rosnącego opodal cedru. Na ziemię spadły dwie szyszki. Cisnął jeszcze dwa razy po czym przyniósł szyszki nam.

-Nie jestem wiewiórką - zdenerwował się Pan Samochodzik.

-W tym są orzeszki - wyjaśnił rozrywając palcami pierwszą szyszkę. Faktycznie pod grubymi, jakby drewnianymi łuskami pojawiły się ziarnka wielkości groszku.

-Dojrzały w końcu sierpnia.

Szef wyłuskał sobie garść i popatrzył nieufnie.

-Bardzo smaczne, tylko trzeba jeszcze wyłupać je z łupinek.

Michaił pokazał jak się to robi. Przez następną godzinę płynęliśmy łódką w stronę bazy jak wiewiórki gryząc orzeszki.

Było bardzo gorąco. Michaił zdjął koszulę, żeby, jak to określił, złapać trochę słońca. W chwili gdy sięgał po drążek steru odsłonił niewielki znaczek, który miał wytatuowany pod lewym ramieniem.

-A cóż to jest takiego? - zdumiał się Pan Samochodzik patrząc na symbol. - To przecież nie jest ukraiński Tryzub. Chyba, że to uproszczona wersja.

Michaił uśmiechnął się.

-To trójząb świętego Włodzimierza, czyli faktycznie uproszczona wersja ukraińskiego godła. Ale dla nas to symbol cywilizacji chrześcijańskiej. Trochę się różni, żeby nie było problemów identyfikacyjnych.

-A te literki? -zagadnąłem NTS? Bo niżej jest grupa krwi...

-NTS? Narodowo - Trudowyj Sojuz - powiedział nieoczekiwanie po rosyjsku.

-Narodowo - Pracowniczy Związek? - zdziwił się Pan Samochodzik. - A cóż to jest takiego?

-Największa organizacja jaka kiedykolwiek pracowała dla wyzwolenia Rosji spod bolszewickiej dominacji - wyjaśnił. - Założony przez Arkadiusza Stołypina.

-Hym, tak... - mruknąłem. - Ta nazwa jest nieco dziwna. A jeśli wolno zapytać jaką macie doktrynę polityczną?

-Jesteśmy zwolennikami nieekspansywnego nacjonalizmu - oświadczył gość z dumą. - I oczywiście solidaryzmu klas społecznych.

-Nieekspansywny nacjonalizm nie istnieje - powiedział szef. - Solidarność klas społecznych to jak rozumiem doktryna przeciwna marksistowskiej walce klas?

Michaił kiwnął głową, ale pomimo naszych nalegań nie chciał rozwinąć tematu. Gryzł w milczeniu cedrowe orzeszki. Faktycznie były bardzo smaczne i niezwykle sycące. Po trzeciej szyszce nie czułem już głodu.

-Niewiele zdziałaliśmy - mruknął Pan Samochodzik gdy kładliśmy się spać.

-Dokonaliśmy przynajmniej jednego chrześcijańskiego uczynku - powiedziałem. - Pogrzebaliśmy tego biedaka. Trzeba będzie zamówić mszę za spokój jego duszy. Michaił się tym zajmie...

-Nie wiemy nawet jak się nazywał - mruknął szef zapadając w sen.

ROZDZIAŁ IX

Nocna wyprawa * Ciekły azot * Świt na rzece * Sprawdzamy drugi adres * Żelazna skrzynka * Michaił znowu planuje skok * Car Włodzimierz.

Obudziłem się jeszcze przed świtem. Z pokoju Michaiła sączyła się strużka światła. Cicho szumiał generator. Zapukałem.

-Proszę - odezwał się.

Wszedłem. Siedział przy komputerze.

-I jak poszło? - zapytałem widząc, że ma rozwinięty plik graficzny przedstawiający jedną z kartek z pustelni.

-Wiersz. Zwyczajny wiersz, nie, niezwyczajny. Bardzo piękny wiersz. Znalazłem na jednym z nich datę. Umarł chyba dopiero w latach trzydziestych.

-Czyli bolszewicy nie znaleźli jego pustelni! - ucieszyłem się.

-Sądzę, że więcej wierszy było w tamtej księdze. To naprawdę urocza poezja.

-Przepadło - mruknąłem. - Książka jak sam powiedziałeś już nie istnieje. Jeszcze leży, jeszcze widać jej kształt, ale...

-Pójdziemy po nią - powiedział. - uratujemy ją. Myślałem prawie całą noc jak i wymyśliłem.

Widocznie w ogóle nie położył się spać.

-Zamieniam się w słuch.

-Nie. Po prostu chodź ze mną.

Wyszliśmy z twierdzy i zeszliśmy nad wodę. Uruchomił silnik i odbiliśmy od brzegu. Na niebie świeciły miliony gwiazd. Od rzeki ciągnęło chłodem. Czułem wyraźnie zapach lasu. Łódka podskakiwała lekko na falach. Zatrzymaliśmy się w tym samym miejscu co za dnia. Michaił zabrał z łodzi butlę z czymś i metalową kasetę. Ruszyliśmy przez las drogą prowadzącą do klasztoru. Szedłem starając się wzrokiem przeniknąć ciemności. Michaił nie włączył reflektorka.

-Jeśli ktoś tam będzie, lepiej żeby nie zauważył nas zbyt wcześnie - powiedział.

Trudno się było z nim nie zgodzić. Odnaleźliśmy stolik, a potem przedarliśmy się przez krzaki na polanę. Robiło się już odrobinę jaśniej. Przemknęliśmy jak duchy po zwalonym pniu. Od poprzedniego dnia nikt tu niezaglądał. Książka leżała na stole, tak jak ją zostawiliśmy. Michaił zasłonił okno. Wyłamane drzwi ustawił tak, żeby zasłaniały wejście. Zapalił reflektor.

-Potrzymaj - Wręczył mi go.

Wyjął z torby tą dziwną butlę. Założył grube rękawice.

-Czary mary.

Puścił z butli zawartą w niej substancję. Rozproszył strumień rękawicą i skierował go w postaci mgły na leżący na stole foliał. Po chwili już śmielej polał ją cieczą z butli. Powietrze wypełniły kłęby mgły.

-To gaz - zauważyłem.

-Spokojna marchewka - uśmiechnął się. - To ciekły azot.

Wreszcie odstawił butlę i wyjął z kieszeni nóż. Odciął zręcznie manuskrypt od blatu. Zamrożona książka była twarda jak kawałek stali. Umieścił ją w kasecie, zablokował kilkoma plastykowymi klinikami, żeby się nie kołatała, po czym zamknął zasobnik i połączył butlę z zaworkiem. Za pomocą małej pompki odessał z wnętrza większość powietrza, a potem przekręcił kurek i ciekły gaz wypełnił kasetę.

-Zamrożona na sztywno - uśmiechnął się. - W tym stanie dojedzie do Szwecji. Tam będą fachowcy i bardzo dużo czasu. Pora ruszać. Dnieje.

Podszedł do stołu, na którym leżała niedokończona ikona. Włożył ją do torby. Zabrał także pędzelki, miseczki z farbą i złotą folię w płatkach. Wsiedliśmy na łódź i niebawem znowu byliśmy na rzece.

-Sądzisz, że uda się to uratować? - zapytałem.

-Nie wiem. Mam pewne wątpliwości. Widzisz, proces rozkładu zaszedł bardzo daleko. Ale nawet jeśli nie da się zakonserwować papieru, to poznam przynajmniej treść. Rozdzielając to milimetr po milimetrze i skanując kawałek po kawałku. Mam i mikrotom.

-Co zacz?

-Taka maszynka sterowana komputerowo, którą można przeciąć ludzki włos na sześć części.

Gwizdnąłem cicho.

-Czego to ludzie nie wymyślą -powiedziałem z uznaniem.

Uśmiechnął się lekko.

-Ma się parę technicznych gadgetów na wszelki wypadek.

Wyjął z kieszeni szpulkę żyłki zakończoną solidną kotwiczką. Na hak nadział plasterek kiełbasy po czym wyrzucił przynętę za burtę.

-Sądzisz, że coś się złapie? - zdziwiłem się.

-Mam nadzieję że coś sporego. Przy szybkości jaką rozwijamy za przynętą nadążą tylko duże sztuki.

W tym momencie coś połknęło kiełbasę razem z kotwiczką. Michaił fachowo szarpnął. Zwolnił nieco i zaczął holować rybę za łódką.

-Niezła sztuka - powiedział. - Zdrowo się szarpie.

-Może dodam gazu, to szybciej się zmęczy? - zaproponowałem.

Pokręcił głową.

-Ta żyłka jest obliczona na siedem kilo. Sądzę, że to coś jest większe.

Delikatnie wybierał aż wreszcie podholował rybę do rufy. W wodzie rzucało się coś ogromnego. Uniosłem wiosło i uderzyłem ją. Wspólnymi siłami wciągnęliśmy łup do łodzi. Miała co najmniej metr długości. Szczupak.

-Widzisz? - zapytał z nutką triumfu w głosie. - Takie rybiszcza tu pływają! Sumy są oczywiście jeszcze większe, ale to rzadka zdobycz.

Robiło się oraz jaśniej. Dotarliśmy na miejsce. Michaił włożył kasetę do Rosyanta. Szef wstał godzinę później, gdy solidna porcja ryby skwierczała już na maśle razem ze świeżo zebranymi grzybami.

-No to co robimy? - zagadnął wesoło łowiąc nosem cudowny aromat. - Najpierw śniadanko a potem sprawdzamy drugi adres?

-Aha - potwierdził Michaił. - Może jak dobrze nam pójdzie to dzisiaj znajdziemy.

-A kogo szukamy? - zainteresowałem się.

-Dom przy ulicy Nadbrzeżnej. Należał przed rewolucją do kupca Gorypina. Był spokrewniony z kuchcikiem Siedniewem i Kamerdynerem księżniczek, też Siedniewem.

-Nieźle - mruknął Pan Samochodzik. - To może być jeden z tych bardziej prawdopodobnych.

Po śniadaniu, popłynęliśmy na drugą stronę rzeki. Znaleźliśmy bez większego trudu ulicę Nadbrzeżną (Obecnie nazywała się Pocztową). Gorzej było z numerem siódmym. W na miejscu parceli znajdował się plac pokryty dołami i stosami gruzu.

-Chyba znowu się spóźniliśmy - jęknął Michaił gdy przeszliśmy przez płot.

-Niekoniecznie - zauważył Szef. - Zwróć uwagę, że te ruiny zaczęto usuwać spychaczem, a potem przerwano. Chyba nie naruszyli piwnic.

-Sprawdzimy - mruknąłem.

Uruchomiłem wykrywacz i ruszyłem przez gruzy. Po dwu godzinach złapałem słabe echo.

-Tu coś jest - zauważyłem.

-Co? - zaciekawił się Michaił.

-Nie wiem. Ale dźwięk jest inny niż przy żelazie.

-Do dzieła - nasz przyjaciel wyjął z plecaka saperkę i wgryzł się w gruz. Po godzinie echo było już znacznie silniejsze.

-Jesteśmy blisko - mruknąłem. - Zaraz będziesz to miał.

Pod łopatą błysnęło coś złocistym blaskiem. Michaił szarpnął i wyciągnął zgnieciony samowar.

Zaklął wyjątkowo niecenzuralnie. Pan Samochodzik podniósł znalezisko. W jednym miejscu saperka zdarła warstwę zielonej śniedzi i odsłoniła mosiądz, co zapewne dało ten piękny błysk.

-Oryginalny Bataszew z Tyły - zauważył szef. - Piękne cacko. Trzeba będzie tylko dobrze oczyścić. O jest nawet kurek - wygrzebał z gruzu zaworek. Sprawdziłem dół. Nic więcej metalowego w nim nie było.

Penetrowałem jeszcze przez ponad godzinę ruiny, ale poza kawałem miedzianego drutu nic więcej nie udało nam się znaleźć.

-Beznadziejna sprawa - powiedział Michaił siadając na pryzmie cegieł. - Nawet jeśli ukryli to w domu, to przewaliło się tędy tylu poszukiwaczy, że nie mamy chyba większych szans.

-A może zakopali koło domu? - wskazałem gestem resztki ogrodu.

Ożywił się.

-Teraz ty odpocznij, a ja poszukam. Może będę miał szczęśliwszą rękę.

Chodziłem przez blisko godzinę. Nic nie znalazłem. Dopiero koło potężnego świerka rosnącego za ruinami domu wykrywacz zapiszczał. Tym razem do saperki dostał się Pan Samochodzik.

-Skrzynka metalowa - sapnął z wysiłku.

Po chwili z głębi dołu wyciągnął znalezisko. Poczułem gwałtowny przypływ gorączki złota.

-To chyba stary metalowy rezerwuar od ubikacji - zauważył Michaił. - Ale wieko zostało przyspawane.

Wsadziłem skrzynkę do plecaka. Wycofaliśmy się na przystań, a potem popłynęliśmy do twierdzy. Michaił wydobył z kontenerka małą piłkę diamentową i podłączywszy ją do agregatu zręcznie odciął wieko po linii spawu. Patrzyłem na spadające na ziemię iskry a moja wobraźnia działała jak chyba nigdy w zyciu. Wreszcie dociął do końca. Podnieśliśmy wieko. Wewnątrz skrzyni były częściowo przegniłe banknoty. Michaił wyjął jedną paczkę.

-Kierenki - mruknął zawiedziony

-Co? - zdziwił się pan Tomasz.

-Ruble wydawane przez Rząd Tymczasowy. Niezłą fortunkę sobie zgromadził ten ktoś.

-Jaką to miało siłę nabywcza? - zaciekawiłem się.

-To zależy kiedy zostało ukryte. Inflacja sięgnęła kilkuset procent między rewolucją lutową, a przewrotem bolszewickim. Myślę jednak, że można było za to kupić drugi taki domek.

Zakląłem wściekle.

-Wiecie co mi przyszło na myśl?

-Sprzedał Tiarę i zakopał pieniądze? - zgadnął Michaił. - Było by tego trochę mało.

-Zobaczmy co jest głębiej - zauważył przytomnie szef.

Wyjęliśmy przegniłe rozpadające się pliki banknotów. Pod nimi leżała moneta - srebrny rubel wybity z okazji trzechsetnej rocznicy panowania dynastii Romanowów. Podniosłem ją. Car Mikołaj Drugi sportretowany en faz w towarzystwie założyciela rodu patriarchy Fiłareta uśmiechał się zagadkowo, może nawet kpięco. Poczułem nieoczekiwanie że śmieje się z naszych wysiłków.

-Zerwały nam się w ręku wszystkie nici - powiedział Michaił. - Musimy szybko wymyśleć coś nowego.

Kiwnąłem poważnie głową. Po późnym obiedzie zasiedli razem do komputera, a ja wszedłem na wieżyczkę i zdrzemnąłem się w ciepłych powiewach wiatru. Zszedłem na dół przed wieczorem. Nieprzespana noc dawała mi się we znaki.

-I co ciekawego znaleźliście? - zapytałem.

-Nic co mogło by być interesujące - powiedział szef. - Do chrzanu z tą robotą. co z tego, że znajdziemy jeszcze dziesięć następnych adresów? Wszędzie może być podobnie. Zresztą ustalenie adresu nie przesądza o odnalezieniu skarbów. Przecież równie dobrze człowiek mający depozyt mógł ukryć je gdzieś poza domem. Nawet daleko... Zakopać w lesie, w sadzie, przewieźć na drugą stronę Tobołu...

-Albo zatopić w rzece - dodałem skromnie.

-Nie mamy innej drogi - powiedział Michaił. - Musimy odnaleźć pozostałe adresy. A tego dokonać możemy tylko w jeden sposób.

-Niech zgadnę - westchnąłem. - Chcesz zdobyć księgi meldunkowe?

Kiwnął radośnie głową.

-Czy ty sobie zdajesz sprawę, że one są zamknięte w archiwum KGB? - zapytał ostrożnie Pan Samochodzik.

Michaił ponownie przytaknął.

-Właściwie powinienem dać ci teraz czymś ciężkim w głowę, zapakować do samochodu i wypuścić dopiero w Polsce - powiedziałem. - Przecież to niemożliwe.

-Co jest niemożliwe? - nie zrozumiał.

-Niemożliwe jest włamanie się do archiwum KGB! To tak, jakbyś chciał włamać się na Łubiankę. Takich rzeczy po prostu się nie robi - grzmiał pan Tomasz.

Michaił uśmiechał się nadal.

-Myślicie, że jestem złym psychologiem? Żyjemy sobie spokojnie w bazie KGB. Oni są do tego stopnia pewni, że nikt nie będzie chciał się tu włamywać, że nie wystawili nawet straży. Sądzą, i zresztą zupełnie słusznie, że nikt kto ma dość oleju w głowie by przeżyć w tym kraju nie będzie próbował wedrzeć się do ich obiektów. Dlatego mamy szansę.

-Mamy? - zdziwiłem się.- To ty masz szansę, a raczej nie masz żadnej. Co mamy powiedzieć twojej rodzinie gdy już cię dopadną?

Uśmiechnął się jeszcze raz. Denerwowal mnie jego uśmiech.

-Nie dopadną. Nawet się nie domyślą. Idziesz ze mną?

Popukałem się palcem w czoło.

-Czy ty chociaż widziałeś kiedyś w życiu jakiekolwiek archiwum? - zapytałem. - Stalowe kraty, sejfy...

-Na stalowe kraty znajdzie się sposób. A prucia sejfów nauczyłem się jeszcze będąc dzieckiem. Jak już wspominałem miałem trudne dzieciństwo.

-Świetnie. Mnie też uczyli pruć kasy pancerne, jak służyłem w czerwonych beretach. Ale to o niczym nie świadczy. Umiem to robić, ale to nie znaczy, że na widok sejfu KGB będę chciał go od razu wybebeszyć. Zresztą po co? Gdyby zdobyli informację o miejscu ukrycia klejnotów, poszli by po nie.

-Może nie potrafili odpowiednio zinterpretować posiadanych danych - zauważył Michaił. - Może zauważymy coś, co uszło ich uwagi. Zresztą to nie ważne. Po prostu musimy spenetrować to archiwum.

-Gdy Bóg chce kogoś zgubić najpierw odbiera mu rozum - mruknął Pan Samochodzik. - Będziemy ci wysyłać paczki.

Wstał.

-Idę - oświadczył. - Obejdę wzgórze dokoła. Zorientuję się gdzie są wyloty kanałów drenujących. Gdy będę to wiedział przygotujemy akcję.

Odprowadziłem go na przystań. Odczepił silnik i powiosłował na drugą stronę rzeki. Wróciłem do bazy.

Pan Samochodzik stał na wieży i obserwował oddalającą się łódkę.

-I co ty o tym sądzisz? - zapytał.

-Nie znajdziemy tych klejnotów - zauważyłem z melancholią. - To po prostu nie możliwe. Co gorsza nasze argumenty nie trafiają mu do przekonania.

-Obiecaliśmy mu pomóc tak jak tylko jest to możliwe. Nie wiem na co liczy, ale sądzę, że nasza umowa nie obejmowała akcji o charakterze samobójczym.

Ja też tak sądziłem.

-Z jakiegoś powodu jest pewien, że odnajdziemy Tiarę. Może trzyma coś na specjalną okazję. Jakiś ratunkowy wariant...

-Nie sądzę. On jest golusieńki - zdziwłem się slysząc ten zwrot z ust szefa. - Nie ma już żadnych pomysłów, ale nie potrafi się poprostu poddać. Dlatego spróbuje się włamać do archiwum KGB, oczywiście nawet jeśli ujdzie z życiem, to i tak nic tam nie znajdzie. Co najwyżej kilka nowych adresów. My tak czy siak już wygraliśmy. Książki leżą w skarbcu Biblioteki Narodowej.

-Czy w tych papierach, które ma zeskanowane można znaleźć jeszcze jakieś wskazówki? - zagadnąłem.

-Trudno powiedzieć. Jest tego kilkadziesiąt tysięcy stron. Sam się przyznał, że nie czytał wszystkiego. Oczywiście liczą się pamiętniki cara, carycy i ich dzieci. Wspomnienia nauczyciela Gillarda nie wnoszą nic nowego, choć mamy rękopis jego książki, bez poważnych cięć dokonanych przez wydawcę. Szkoda, że nie żyje już nikt z uczestników tamtych wydarzeń.

-Szkoda - potwierdziłem. - Ale żeby... - nagle palnąłem się z rozmachem w czoło.

-Anna Anderson!

-Kto to taki? -zagadnął szef.

-Kobieta, która twierdzi, że jest Anastazją, córką ostatniego cara.

-Ona nie żyje - ostudził mnie.- Zmarła przed dwoma, albo trzema laty.

-Szkoda. To był chyba jeden z lepszych pomysłów.

-Co myślisz o naszym przyjacielu? I o jego dziwnych tatuarzach?

-Trudno powiedzieć. Dziwna ta jego organizacja. Solidaryzm klas społecznych rozumiem. Takie były przecież założenia naszej Solidarności, ale nieekspansywny nacjonalizm?

pan Tomasz machnął ręką.

-Zastanawia mnie ta jego organizacja. Może to było tak. Oni zlecili mu odszukanie Rubinowej Tiary... Choć sądzę, że raczej przydała by im się korona.

-Załóżmy, że tak. Wysłali go na poszukiwania. A po co im korona?

Uśmiechnął się do swoich myśli.

-Jego ojciec był zamieszany w próbę kradzieży korony carów z Ermitarza. Samoójcza akcja. Poszlo ośmiu, iedmiu zginlo, nawet nie zdołali wejść do skarbca. Polegli byli zwylymi oprychami. Organizator zdołał zbiec tylko dlatego, że podziurawiony jak sito kulami strażników skoczył oknem z trzeciego piętra i umykając wskoczył do Newy. Był styczeń.

-Dlaczego do tego stopnia zależało im na tej koronie by ryykować zycie? Przecież ta akcja od początku była skazana na niepowodzenie.

Popatrzył w zadumie na miasto.

-Może po to żeby kogoś koronować..?

Zamyśliłem się.

-Koronować - powtórzyłem. - A kogo?

-Włodzimierz Romanow będący obecnie głową rodu ma oficjalnie tytuł strażnika rosyjskiego tronu. To z grubsza oznacza tyle, że gdy będzie dostęp do tegoż tronu, on na nim zasiądzie.

-Mzonki. Przecież w tym kraju nie ma nikogo, kto chciałby powrotu cara.

-Mylisz się. Około trzech procent mieszkańców Rosji to zagorzali monarchiści. Dalsze dwadzieścia pięć procent nie ma nic przeciwko. Włodzimierz Kiryłowicz raz już odmówił przyjęcia tronu.

-Jakto? - zdziwiłem się. - A kto mu go zaproponował? Gorbaczow czy Jelcyn?

-Hitler po napaści na Związek Radzicki zaproponował mu objęcie urzędu gubernatora zajętych terenów. W prowincji Ostland miał być stworzony marionetkowy rząd rosyjski z nim jako gubernatorem a może nawet prezydentem. W przyszłości miało to otworzyć drogę do restauracji monarchii. Włodzimierz odmówił i spędził cztery lata w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen.

-A gdyby nie odmówił?

-Warianty historii są zawsze trudne do przewidzenia. Może hitlerowcy trochę łagodniej traktowaliby ludność cywilną. A może nie. Car tak czy siak okryłby się niesławą. Z drugiej strony miałby szansę zorganizować bunt i wystąpić przeciw Rzeszy. Znalazłby się między młotem a kowadłem, między hitlerowami a Stalinem. To nie mogłoby się udać. Myślę, że wybrał słusznie. Mógł myśleć, że go zabiją w przypadku odmowy, ale gotów był poświęcić się dla ojczyzny której nigdy nie było mu dane zobaczyć.

Michaił wrócił po zmroku.

-I jak poszukiwania? - zapytałem.

-Znalazłem wylot głównego kanału - powiedział. - Biegnie chyba sprzed cerkwi, pod budynkiem archiwum i wychodzi na skarpie.

-Próbowałeś zajrzeć?

-Zaglądałem - mruknął. - Zaspawali go metalowymi sztabami. Ale biegnie prosto w dobrym kierunku.

-Odżywam na myśl, że żaden Mitrofanow nie będzie musiał szukać w archiwum wodociągów schematów sieci pod wzgórzem.

-Będzie szukał. Jutro to sprawdzę.

Fanatycy bywają niebezpieczni, więc nie protestowałem. Zjedliśmy kolację i poszliśmy spać.

ROZDZIAŁ X

Sympatyczny atrament * Nocna wyprawa * Główny kanał odwadniający * W archiwum KGB * Nastojaszczije amerykanskije szpiony! * Przesłuchanie * Doktor Rauber

Rankiem Michaił wbił się w garnitur, naszykował sobie plik papierów i wsiadł na łódkę. Obserwowaliśmy go z wierzy.

-Obawiam się, że on na poważnie planuje ten skok na archiwum KGB - powiedziałem w zadumie.

-Uda mu się?

-Trudno ocenić. Prawdopodobnie jeśli rzeczywiście miał tak trudne dzieciństwo jak opowiadał to wejdzie do środka. Ale wejść, a wyjść to dwie różne rzeczy. „Rubel za wejście, dwa za wyjście” - jak mówi rosyjskie przysłowie.

Do obiadu siedzieliśmy i grzebaliśmy w zeskanowanych dokumentach. Przejrzałem dziennik carcy, choć czytanie ręcznie pisanej cyrlicy okazało się nadspodziewanie trudne.

-Zwróciłeś uwagę na ten fragment? - zapytał szef wskazując na jedną stronę. - Caryca pisała zostawiając spore odstępy między linijkami. Tu są one szczególnie duże.

-Sądzisz że mogła tu umieścić jeszcze jedną linijkę zapisaną sympatycznym atramentem?

-Nie da się wykluczyć. Albo zostawiała miejsce na późniejsze zapiski. wszedł Michaił. Ociekał wodą.

-Deszcz pada - wyjaśnił. - Coś ciekawego? - zauważył nasze podniecenie.

-Zobacz - szef wskazał mu sporne linijki. - Tu mogło być coś dopisane.

-Faktycznie, zwróciłem na to uwagę, gdy robiłem skan. Niestety nie pozwolili przeprasować tych stron gorącym żelazkiem, co zapewne pozwoliłoby oczytać tekst. Specjalnie im się nie dziwię. To bezcenne archiwalia.

-Po co żelazkiem? - zdziwiłem się.

-Można użyć różnych atramentów sympatycznych, które po wyschnięciu będą niewidoczne. Najprostszym jest mleko. Posiada tylko jedną wadę. Jeśli jest tłuste, to po pewnym czasie mogą wystąpić plamy. Oczywiście istnieje odtłuszczone, ale takiego chyba nie mieli. Innym bardzo prostym atramentem sympatycznym jest sok z cebuli. Sądzę, że tego właśnie użyli. Mieli cebulę, a po wyschnięciu i wywietrzeniu zeszytu był niewidoczny. Dla odczytania tekstu wypisanego tymi dwoma należy kartkę z zapisaną wiadomością podgrzać albo właśnie przeprasować gorącym żelazkiem. Papier w miejscach gdzie był zabarwiony mlekiem albo sokiem z cebuli pociemnije. Są oczywiście różne chemiczne substancje, których można użyć do tego celu, ale takich raczej nie mieli.

-Trzeba było użyć kamery termowizyjnej - zauważyłem.

Spuścił głowę.

-Nie pomyślałem o tym. Ale drugi raz mnie tam nie wpuszczą. Po krótko trwałym okresie odwilży archiwa znowu są niedostępne dla zachodnich badaczy.

-Poproś kogoś z miejscowych. W ostateczności przekup.

-Pomyślę. Sądzicie, że w tym miejscu może być napisane coś na temat klejnotów.

-Ta strona została zapisana dzień przed wyjazdem do Jekatierymburga... Może domyślali się co im grozi. To może być na przykład testament. Albo informacja o klejnotach jeśli jakaś ich partia została ukryta przed wyjazdem. W przeddzień wyjazdu.

-Rozumiem - kiwnął poważnie głową. - Będę musiał to jakoś sprawdzić. Na razie mam inne tropy.

Zza pazuchy wyjął dwie odbitki ksero.

-To plan twierdzy, wykonany jeszcze przed rewolucją. A to rozrys sieci kanałów drenujących - powiedział. - Jeśli nałożymy jeden na drugi, zobaczymy, że główny kanał biegnie pod budynkiem zbrojowni, będącym obecnie głównym archiwum FSB!.

-Ekstra - powiedziałem. - Czyli chcesz wejść przez kanał.

-Sam nie dam rady - powiedział. - Będę potrzebował Pawle twojej pomocy.

-Po moim trupie - zaprotestował szef.

-Wszystko przemyślałem. To naprawdę bezpieczna akcja - zaprotestował Michaił. - Wejdziemy z kanału, przez podłogę archiwum. Zrobimy to dziś w nocy, kiedy nikogo nie ma w środku. W godzinę znajdziemy co nam potrzeba i znikamy tą samą drogą. Wylot kanału jest w gęstych krzakach.

-Hym... Czy pomyślałeś o tym że kanał musi biec głębiej, pod fundamentami budynku?

-Tak. Wiem też że ściany są z kamionkowych kręgów.

-A pomyślałeś jak przebić się z kanału do budynku. Jeśli użyjesz dynamitu to nie dość że wylecicie w powietrze to jeszcze zbiegnie się cała okolica.

-Przemyślałem wszystko. Zrobię to po cichutku. To będzie koronkowa robota.

-Sądzę, Pawle, że będziesz musiał z nim iść i dobrze go pilnować - westchnął szef.

Zrozumiałem, że mój los został przypieczętowany. To dziwne, ale nawet się ucieszyłem. Nie codziennie trafiają się takie przygody. Po południu Michaił wydobył z torby ikonę zabraną z pustelni. Oglądał długo porcelanowe miseczki z resztkami farb.

-Chyba da się je odmoczyć powiedział wreszcie.

-Niewykluczone - zauważył pan Tomasz. - A po co?

-Mam znajomego mnicha w Kanadzie. Dam mu to. Niech dokończy pracę tego biedaka z pustelni. To co po nas zostaje to owoce naszego wysiłku. Szkoda by było, gdyby ten człowiek żył tylko w naszych wspomnieniach.

Wzgórze sprawiało przygnębiające wrażenie. Może dlatego że była noc, a może potęgował je ceglany mur na szczycie. Było chłodno. A krzaki pokrywała rosa. Czułem się dziwnie, nienaturalnie spokojny. To naprawdę musiało się udać.

-Obszedłem całą górkę dookoła - pochwalił się Michaił. Uczernił sobie twarz spalonym korkiem i teraz w ciemności widziałem tylko jego jasne oczy. - Podkopana jest dziesiątkami drenów. Znalazłem trzydzieści cienkich rurek. Ale tędy biegnie główny kanał. Spod cerkwi. pewnie dawniej była tu rynna do rzeki.

-Rynsztok - poprawiłem go odruchowo.

Stopień w jakim opanował język polski był zdumiewający. Pomijając jego silny wschodni akcent mówił zupełnie poprawnie.

W gęstych krzakach zamajaczył betonowy krąg. Wylot kanału.

-Jesteśmy - powiedział Michaił.

Jego głos drżał z emocji. Dziurę zabezpieczała solidna metalowa krata. Podszedłem i obmacałem pręty. Miały co najmniej trzy centymetry średnicy. wbetonowano je solidnie jeszcze w czasach budowy ścieku. Szarpnąłem, ani drgnęły.

-No to kicha - powiedziałem. - Masz piłę do metalu?

Uśmiechnął się szeroko.

-Piły to przeżytek. W dzisiejszych czasach szpiedzy posługują się najnowocześniejszą techniką.

-Tak, zapomniałem, że jesteś szpiegiem - mruknąłem. - Będziemy kruszyć kanał dynamitem?

Nie odpowiedział. Z plecaka wyjął zwój kabla i zniknął w ciemności. Patrzyłem za nim. Podkradł się do stojącej niedaleko latarni. Odczepił zręcznie pokrywę. Wykręcił korek. Latarnia zgasła prawie natychmiast. Tylko przez chwilę rozżarzone włókna w żarówce wydzielały słaby poblask. Michaił wrócił ciągnąc końcówkę kabla.

-Mamy zasilanie - powiedział.

-Uważaj z tym. Latarnie pracują pewnie na napięciu rzędu 750 volt.

-Spokojna marchewka - powiedział. - Takie właśnie będzie nam potrzebne.

-Zamierzasz to przeciąć nie piłą do metalu, ale tarczą karborundową osadzoną w szlifierce - domyśliłem się.

-A fe. Co za prostackie metody.

Z plecaka wyjął płaskie pudełko. Otworzył je i moim oczom ukazało się coś w rodzaju ostrza zaopatrzonego w wygodny ergonomiczny uchwyt.

-Coż to takiego? - zdumiałem się - Laser bojowy?

-Laserem byłoby najlepiej - powiedział. - Tylko, zasilanie za słabe. Poza tym gdybyśmy cięli te kraty laserem widać byłoby nas na kilometr.

Przyłożył ostrze do sztaby i wcisnął przycisk. Metal zaćwierkał jak ptaszyna polna. Pobór mocy musiał być potworny, bowiem latarnie przy całej ulicy pociemniały. Gdy odwróciłem się Michaił kończył ciąć ósmy pręt.

-Piła ultradźwiękowa - domyśliłem się.

Kiwnął poważnie głową.

-Piła ultradźwiękowa. W przyszłości podstawa każdego przemysłu opierającego się w tej chwili na spiekach węgloceramicznych. Za dziesięć lat zastąpi piły drwalskie w tartakach, ułatwi pracę kamieniarzom, zapewni obróbkę metali z jubilerską precyzją...

-Tylko pobór mocy coś duży - zauważyłem.

-Cóż, nasze laboratoria już nad tym pracują. A jeśli się nie uda, to może chociaż obniży się ceny energii.

-Macie nawet własne laboratoria? - zdumiałem się.

-Oczywiście. Towarzystwo Rosija dysponuje obecnie gigantycznym kapitałem.

Ostatni pręt ćwierknął cichutko i podał się.

-Według obliczeń Pana Samochodzika pięćdziesiąt metrów stąd bezpośrednio nad kanałem znajduje się budynek archiwum - powiedział Michaił.

-Starczy nam kabla? - zaniepokoiłem się.

-Oczywiście. Mam dwieście metrów zapasu.

Ruszyliśmy niską betonową rurą. Cuchnęło lekko, a pod nogami coś chlupotało. Starałem się nie zgadywać co. Niebawem natknęliśmy się na kolejną kratę. Ta trzymała się ścian znacznie słabiej i dawała podczas cięcia zupełnie inny dźwięk, coś w rodzaju brzęczenia srebrnych dzwoneczków. Rozwijałem taśmę mierniczą i wreszcie znalazłem się w miejscu, gdzie supełek wyznaczał pięćdziesiąty metr.

-Jesteśmy - powiedziałem cicho.

-W porządku. Przejdziemy jeszcze ze dwa metry...

Betonowy strop wydawał się być niewzruszonym i twardym jak skała.

-Nie ma tu żadnego zejścia do kanałów - powiedziałem.

-Po co zejście do kanałów z tajnego archiwum? - zdumiał się Michaił. - Chyba tylko zaproszenie dla szpiegów.

-Jeśli go nie ma, to jak wejdziemy tam na górę? - zdziwiłem się.

-Oto jak - przyłożył piłę do sufitu.

Obracając się na pięcie zatoczył nią krąg o przeszło metrowej średnicy. Strop wydał z siebie coś w rodzaju skwierczenia. Mój towarzysz odskoczył w bok, a gruby plaster betonu upadł z hukiem u naszych stóp.

-Widziałem coś takiego w filmie „Brasil” - pochwaliłem się. - Tam przyszli aresztować głównego bohatera wycinając dziurę w suficie.

Michaił oświetlił latarką sufit.

-Bingo - powiedział. - Podaj łom.

Pogmerał nim leniwie przez kilka minut i osypała się nam na głowy kupa ziemi. Poprawiał przez chwilę po czym ułożywszy beton na sztorc zniknął w otworze. Przez chwilę ciął a potem zaczął podawać mi pokrojone na kawałki cegły.

Układałem je na ziemi.

-Gotowe - powiedział wreszcie.

Sądząc po tym, jak zabrzmiał jego głos, dotarł już do jakiegoś pomieszczenia. Jego nogi zniknęły w górze. Po chwili wachania podążyłem jego śladem. Znaleźliśmy się w niewielkiej piwniczce. Do ścian ciągle przykute były rdzewiejące pierścienie.

-Tu zapewne trzymali więźniów - powiedział Michaił ponuro. - Do dzieła.

Przysunęliśmy sobie ciężką ławę i zabraliśmy się za sufit. Po chwili i on musiał się poddać. Piła wydawała dźwięk podobny do gotującej się w czajniku wody. Odkładałem wycięte cegły na kupkę. Powietrze wypełnił rudy pył.

-Solidna robota - mruknął Michaił. - Umieli kiedyś budować. Wreszcie dźwięk piły zmienił się. Znowu cięła beton.

-Wzmocnili posadzkę betonową wylewką - powiedział. - Zbrojoną.

-Dasz radę przeciąć zbrojenia? -zaniepokoiłem się.

-Tym maleństwem można ciąć nawet promy kosmiczne - pochwalił się podając mi kawał betonu.

Wreszcie uznał że otwór jest wystarczająco duży. Zniknął w górze. Po chwili wychylił się.

-Za mną - szepnął.

Wypełzłem z dziury w podłodze. Michaił ustawił reflektorek tak, żeby z grubsza oświetlał tą część pomieszczenia. Otrzepałem dłonie wzbijając w powietrze kilogram kurzu. Zakasłał. Rozejrzałem się wokoło ciekawie. Ostatecznie nie codziennie ma się okazję być w ściśle tajnym archiwum KGB/FSB.

-Rozczarowany? - zapytał mój kumpel z lekką kpiną w głosie.

-Tak - przyznałem. - Wyobrażałem to sobie inaczej. Sądziłem, że dokumenty takiej instytucji muszą być dodatkowo zabezpieczone.

-Rozumiem. spodziewałeś się setek sejfów wyprodukowanych przed rewolucją w zakładach Puntiłowskich.

-Tak. Ściany sejfów a na każdym z nich papierowa plomba z napisem „Sowierszeno Siekretno”.

-Żaden problem - wyciągnął pierwszą z brzegu teczkę. - Chciałeś oto ją masz.

Starł z okładki kurz i wówczas zobaczyłem, że teczka ma na bokach przyklejony biały pasek ostemplowany pieczątkami z sierpem i młotem. Na teczce ktoś napisał wyraźnym, niewprawnym pismem półanalfabety „Sowierszeno Siekretno” - ściśle tajne.

-Teraz lepiej? - uśmiechnął się szelmowsko.

-Nie. Pieczątki powinny być lakowe.

-Też masz wymagania. Czy ty sobie Pawle w ogóle zdajesz sprawę ze jesteśmy w archiwum KGB, w jednym z najściślej tajnych i najlepiej strzeżonych miejsc na tej planecie?

-Chyba brakuje mi poczucia uczestnictwa - mruknąłem. - Bierzmy co nam trzeba i spływamy. Przejrzymy na spokojnie w twierdzy i odniesiemy.

-Raczej podrzucimy im pod drzwiami, ale w sumie szczegóły mają drugorzędne znaczenie. Ksiąg meldunkowych na tych półkach raczej nie ma, wszystkie teczki są cieniutkie.

Ruszyliśmy dalej przez labirynt półek. Nieoczekiwanie doszliśmy do alejki biegnącej w poprzek. Była nawet odkurzona.

-A jednak ktoś tu zagląda - zauważyłem.

-Dlatego, między innymi, przyszliśmy tu w nocy - wyjaśnił.

Teczki przy „alejce” także były starannie odkurzone.

-W prawo, w lewo czy do przodu? - zapytałem.

-Jeśli się bada labirynty, to najlepszą metodą by nie zabłądzić i nie pominąć żadnego odgałęzienia jest zakręcanie zawsze w lewo - powiedział poważnie. - W prawdzie pokonuje się wówczas dłuższą drogę niż idąc na wprost, ale przynajmniej ma się pewność, że się niczego nie przegapi.

Zakręciliśmy w lewo, a potem jeszcze raz w lewo.

-O znalezieniu się w takim miejscu marzyłem przez całe życie - powiedział. - Choć jeszcze chętniej spenetrowałbym archiwa Łubianki.

-A po co? Chcesz poszukać prawdy o Juriju Gagarinie? - zagadnąłem.

Parsknął ze złością.

-Uczepiliście się mnie.

-Wybacz to po prostu ciekawy temat. Ja i pan Tomasz jesteśmy detektywami. Lubimy stawiać pytania. Na tym polega nasz zawód a wybraliśmy go sobie, bo chcemy poznawać prawdę. Ty zaś sprawiasz wrażenie że coś wiesz.

-Kiedyś ci opowiem co wiem. Szczęka ci wypadnie z zawiasów. Na razie skupmy się na naszym zadaniu. Będąc dzieckiem sądziłem, że to takie proste, wchodzi się do archiwum KGB i wykrada teczki. Teraz widzę, że jest ich trochę za dużo...

Kiwnąłem poważnie głową.

-Zazwyczaj dzieci marzą o rzeczach przyjemniejszych - zauważyłem. - Tak egzotyczne pragnienia to wpływ twojego trudnego dzieciństwa, czy może raczej nieodpowiednich lektur?

-Towarzyszyłem ojcu od małego gdy grzebał w starych dokumentach. Zwiedzaliśmy na zachodzie podobne miejsca.

-Myślałem ze hrabia Derek...

-...Był szpiegiem, złodziejem dzieł sztuki i przemytnikiem? - zapytał ostro. - Detektyw za dychę, z ciebie Pawle. Zbyt łatwo się sugerujesz. Prowadził własne zakrojone na bardzo szeroką skalę badania archiwalne. To był prawdziwy człowiek, taki jak Pan Samochodzik. A my jesteśmy siupraza. Nigdy nie dorośniemy im do pięt.

Zamyśliłem się.

-Wiesz co, jesteś chyba pierwszą osobą jaką spotkałem, która przyznaje się że ktoś może ją przerosnąć intelektualnie.

-A co w tym dziwnego? Po świecie chodzi wielu mądrych ludzi. Spotkałem nawet kilku. Przypuszczam że są miliony ludzi od nas inteligentniejszych i tysiące naprawdę genialnych. No dość tych dywagacji. Szukamy.

Mój wzrok prześlizgiwał się po kilometrach półek i milionach teczek. Zakręciliśmy jeszcze raz. „Krajobraz” zmienił się. Na półkach stały grubaśne tomiszcza.

-Zaczynamy do czegoś dochodzić - poweselał Michaił.

Wyciągnął pierwszy tom z brzegu i przekartkował go pobieżnie.

-Wyniki badań statystycznych mieszkańców Tobolska. Ilość deklarujących się jako ateiści nie pasowała do liczby wiernych odwiedzających cerkwie. A tu mamy wzrost przestępczości wśród dzieci poniżej czternastego roku życia.

Wetknął tom na miejsce i zajął się kolejnym.

-Alkoholizm wśród dzieci do czternastego roku życia. Alkoholizm wśród pionierów. Alkoholizm w Komsomole! - wściekał się coraz bardziej.

-Nauczyli Rosjan pić. Hitler gdy podbijał ZSRR planował, że dla całkowitego wyeliminowania i zniszczenia biologicznego Rosjan i Ukraińców wystarczy zwiększyć spożycie spirytusu do sześciu litrów na głowę mieszkańca rocznie.

Wetknął ze złością tom na półkę.

-Oni mieli dwanaście litrów już w latach sześćdziesiątych.

-Uspokój się - zmitygowałem go. - Zastanówmy się lepiej jak najłatwiej odszukać księgi meldunkowe.

-Te tomiszcza są na okładkach opisane tylko sygnaturami - powiedział w zadumie. - Układ nie może być w takim razie alfabetyczny.

-Czyli mogą być wszędzie?

-Dokładnie tak. Zwróć uwagę, że sygnatury są wyraźnie wieloczłonowe. To jakiś kod, tak jak z tablicami rejestracyjnymi ZIŁ-ów.

-Zaczynające się od cyfry osiem dotyczą chyba badań kwestii społecznych.

-Tak. Chyba tak. Zastanawiam się jednak jak zaklasyfikowali interesujące nas zbiory. Wiara w cara też mogła dla nich podchodzić pod problemy społeczne. Trzeba spróbować rozszyfrować te kody.

-Zaczekaj - powstrzymałem go za łokieć. - A może po prostu poszukajmy katalogu?

-No co ty? Katalog trzymali z pewnością w sejfie.

-Chwilę. Dlaczego mieliby trzymać go w sejfie?

-Widzisz, to już tak bywa w radzieckich instytucjach. Z samego katalogu wrogowie mogliby za dużo się dowiedzieć.

-Ja na ich miejscu sporządziłbym dwa katalogi. Jeden ogólny i wydzielony dla rzeczy ściśle tajnych.

Popatrzył na mnie z zainteresowaniem.

-Nie da się wykluczyć że masz rację. Tak czy siak, tu katalogu nie znajdziemy. Z pewnością nawet ogólny trzymali pod kluczem.

-Po co trzymać dwie rzeczy pod kluczem oddzielnie. Założę się ze stoi po prostu koło drzwi.

-Dobra, sprawdzimy.

Koło drzwi archiwum katalogu nie było.

-Widzisz - zatriumfował. - To nie takie proste.

Wyciągnął jakieś tomisko i przekartkowawszy wstawił je obojętnie na półkę. - Lepiej pomóż mi szukać odpowiedniego zbioru.

Wyciągnąłem tom z innej pułki i przekartkowałem go pobieżnie.

-Trójką zaczynają się prognozy gospodarcze.

Ruszyłem w głąb. Niestety mieliśmy tylko jeden reflektor, gdybyśmy się mogli rozdzielić poszłoby nam znacznie szybciej.

-Oho, zaczyna być ciekawie. Dokumenty dotyczące zaprowadzenia władzy radzieckiej w Tobolsku - mruknął.

-Ktoś tu ostatnio grzebał - zauważyłem. - Zobacz że wszystko jest starannie odkurzone.

Potwierdził skinieniem głowy.

-Mimo sporo tego.

-Od zera zaczynają się sprawy kryminalne - zauważyłem Penetrując inną półkę.

-To też może być ciekawe. Ukrywanie skarbów ostatniego cara mogli potraktować jako przestępstwo kryminalne, a nie polityczne.

Chcąc nie chcąc zagłębiłem się w studiowanie opasłych tomów.

-Sądzę, ze katalog może być po prostu na korytarzu - zauważyłem

dwie godziny później.

Byłem ledwo żywy ze zmęczenia. Kurz kręcił mi w nosie, a ręce osłabły od dźwigania ciężkich skroszytów.

-Nie może stać na korytarzu - po jego głosie poznałem, że także ma dosyć. - Przecież tam każdy mógłby do niego zajrzeć.

-Właściwie dlaczego nie? - zdziwiłem się. - Przecież to chyba oczywiste, że do takiej instytucji wpuszcza się tylko zaufanych.

-KGB miało jedenaście poziomów utajnienia dokumentów - powiedział znużony. - I jedenaście poziomów służbowych dostępu do tajemnic. Ponadto były też podziały pionowe. Nawet generał KGB nie miał dostępu do wszystkich dokumentów a jedynie do tych do których musiał mieć możliwość zaglądania z racji wykonywanej funkcji. Dlatego dzielono je na zespoły tematyczne.

-Czyli facet z KGB badający problemy społeczne nie mógł skorzystać z tych, dotyczących np. ochrony środowiska?

-Właśnie.

-Ale sam powiedziałeś, że to było w czasach KGB. A teraz są czasy FSB. Może u nich to wygląda inaczej. Zobacz, rygle w drzwiach są po naszej stronie - oświetliłem je halogenkiem. - Wyjrzymy tylko, czy katalog jest na korytarzu.

Na moich oczach jeden z rygli wolniutko i bezszmerowo przesunął się.

-Wot te na - jęknął i obaj rzuciliśmy się między półkami do naszego podkopu. Gdy jednak wbiegliśmy w odpowiednią uliczkę zobaczyliśmy snop światła i gramolącego się z dziury faceta z pistoletem w dłoni.

Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. Przyjaciel pociągnął mnie w inną uliczkę. Niespodziewanie zakurzone żarówki pod sufitem zabłysły światłem. Archiwum wypełnił tupot nóg obutych w wojskowe kamasze. Tupot narastał, zbliżał się, otaczał nas ze wszystkich stron. Michaił odpiął rewolwer z kaburą i położył go na ziemi. Nogą wsunął pod najbliższą półkę.

Miał rację. Gdyby zaczął strzelać nie dali by nam najmniejszych szans. Mieli co najmniej dzesięciokrotną przewagę liczebną. Wreszcie zostaliśmy odkryci. Dwaj żołnierze wycelowali w nas pistolety maszynowe. Przyglądali nam się z prawdziwym niekłamanym zainteresowaniem.

-Wojska MSW - poinformował mnie spokojnie. - Oficjalnie dawno rozwiązane...

Nadszedł jakiś wyższy rangą wojskowy

-Połóżcie się na ziemi - powiedział po angielsku. - Nie macie szans.

Wykonaliśmy posłusznie polecenie. Zaszło nas czterech. Dwaj trzymali nas na muszce a pozostali szybko obszukali. U mnie znaleźli w kieszeni grzebień, u Michaiła nic nie znaleźli. Skuli nam ręce kajdankami na plecach. Gdy wychodziliśmy usłyszałem głos jednego z żołnierzy.

-Ty widzieł Sasza? Nastojaszczije amerykanskije szpiony!

/Widziałeś Sasza? Prawdziwi amerykańscy szpiedzy!/

-Da Mykoła, ja pierwyj raz w żyzni takich wiżu! I możet byt' posljednij! /Tak Mykoła, ja pierwszy raz w życiu takich widzę. I możliwe, że ostatni!/

Zachciało mi się śmiać, choć trochę miękły mi kolana.

*

Pokój przesłuchań był niewielki, można powiedzieć, że ciasny. Sufit sklepiony z cegieł pamiętał zapewne siedemnasty wiek. Co mogło się tu znajdować w dawnych dobrych carskich czasach, gdy mieścił się tu klasztor? Okna były niewielkie, więc raczej nie mogła to być pracownia malarza ikon. Pośrodku przed biurkiem stały dwa fotele fryzjerskie, solidnie przymocowane do podłogi i zaopatrzone w paski do krępowania. Rzucili nas na nie i przywiązali bez ceregieli. Zaraz potem poszli sobie zostawiając nas samych.

-I co dalej? - zapytałem Michaiła.

-Chwilowo jesteśmy uziemieni - szarpnął się w więzach.

Przypięto nas wyjątkowo fachowo. Szarpnąłem i ja. Fotel ani drgnął.

-Zapewne zostawią nas na pół godziny, albo godzinę - powiedział. - Tak żeby nas trochę rozmiękczyć. Po przesłuchaniu pierwszego wyciągną go za drzwi i puszczą serię tak, żeby drugi myślał że rozwalili mu kumpla, co dodatkowo ma go zmiękczyć. Raczej nie będą nas torturowali, przynajmniej jeszcze nie tym razem, bo narzędzia leżały by już na stole. Od tego się kruszeje.

-Można powiedzieć, że dobrze znasz metody dzielnych agentów KGB.

-Nie zapomianaj, że wpadliśmy w ręce FSB, organizacji humanitarnej, szanującej prawa człowieka, nie stosującej tortur, nie likwidującej wrogów bez wyroku sądowego, podlegającej cywilnej kontroli... Zapomniałem o czymś?

-Zapewe nie wolno im stosować szantażu moralnego i brać zakładników - uzupełniłem ponuro. - Ale nie odpowiedziałeś na pytanie skąd znasz tak dobrze ich metody.

-Jak już mówiłem miałem wyjątkowo trudne dzieciństwo.

-Ponieważ nie mamy nic do roboty, to może opowiedz - zaproponowałem.

-Szczerze?

-Najlepiej. Oni pewnie też będą chcieli uzyskać nasze szczere wyznania, więc możesz to potraktować jako drobny trening.

-Naczytałem się w dzieciństwie bardzo nieodpowiednich lektur. Dlatego wiem to wszytko - wisielczy humor nie opuszczał go. - Tu prawie na pewno jest podsłuch. Zostawiając nas samych liczą, że sypniemy się z czymś, ustalając wersje wydarzeń.

-Czy zanim nas wykończą mógłbyś opowiedzieć jak to było z Jurijem Gagarinem?

Westchnął ciężko. Bardzo ciężko.

-Mam nadzieję, że będziemy mieli jeszcze okazję pozrozmawiać na ten temat - powiedział.

-A właśnie. Byłbym zapomniał. Co im powiemy?

Uśmiechnął się.

-Chcą poznać prawdę, więc oczywiście powiemy same kłamstwa. Przecież nie będziemy ułatwiać życia przeciwnikom. Nawet demokratycznej instytucji stojącej na straży praw człowieka...

Nagle zrozumiałem, że boi się bardziej niż ja, ale usiłuje zamaskować to żartami.

-Najważniejsze to nie pękać. A w każdym razie nie od razu - powiedział poważnie.

-Ile mam wytrzymać?

-Najlepiej do końca, choć czytałem, że w rękach KGB najtwardsi wytrzymują trzy dni. Na szczęście nie wiesz, kto mi zlecił tą misję, ani szeregu innych szczegółów. Najważniejsze to nie mówić, gdzie szef. Jeśli nie wrócimy po trzech dniach weźmie samochód i wsiąknie.

-Znam go. Widzisz Michaił, on nie ucieknie. Nie zostawi nas na zatracenie. Zrobi wszystko, żeby tylko nas wyciągnąć.

-Wiem. I tego właśnie się boję. Jeśli go dorwą, może załamać się znacznie szybciej niż my.

-Swoją drogą ciekawe co mogą wycisnąć ze mnie i Pana Samochodzika. Przecież niewiele wiemy... Gorzej z tobą.

Kiwnął poważnie głową.

-Gorzej ze mną - powtórzył. - Ale i z was spróbują.

Drzwi skrzypnęły i do środka wszedł pułkownik.

-Witam przychwyconych obywateli - powiedział. - W waszym interesie jest wyśpiewanie wszystkiego co wiecie i wszystkiego czego się tylko domyślacie. Wszystko co powiecie, jak również wszystko co zataicie zostanie użyte przeciw wam.

-W dawnych czasach gdy przyłapani rewolucjoniści stawiani byli przed carskim sądem zaczynali zeznania od słynnego cytatu z książki Borysa Sawinkowa: „Jestem terrorystą z przekonania” - powiedział Michaił. - Ponieważ stanęliśmy przed obliczem śledczego nie reprezentującego już interesów carskiej Rosji pozwolę sobie zmienić nieco pierwsze zdanie zeznań. Jesteśmy kapitalistami z przekonania. Naszym największym marzeniem jest posiadanie fabryk i wyzyskiwanie robotników.

Pomyślałem ze smutkiem, że mój towarzysz zwariował na skutek ciężkiego dzieciństwa i ostatnich ciosów losu.

-Kim wy właściwie jesteście? - zapytał łagodnie pułkownik.

Michaił milczał. Ja także wolałem się nie odzywać. Nasz rozmówca przeszedł się po gabinecie poskrzypując oficerkami. Przez chwilę kontemplował poczernioną korkiem twarz Michaiła. Mój towarzysz wyglądał idioteycznie i nie zdziwiłem się, że śledczy uśmiechnął się lekko.

-Zakładam, że nie jesteście szpiegami - odezwał się wreszcie.

-Dlaczego? - zagadnął Michaił.

Pułkownik zatrzymał się raptownie i popatrzył mu prosto w oczy.

-Po pierwsze złapani szpiedzy zawsze żądają zagranicznego konsula, dzięki czemu wiemy od razu jaki wywiad ich nasłał. Po drugie, szpiedzy chodzą w ciemnych okularach i długich nieprzemakalnych płaszczach.

-Zgrywa się - poinformował mnie Michaił.

Śledczy jakby tego nie słyszał.

-Po trzecie wreszcie... Za socjalizmu nasyłali różni tacy swoich wywiadowców. Czytałem poufne raporty na ten temat. Ci szpiedzy byli zazwyczaj źle przygotowani, a ich głupota sprawiała że szybko udawało ich się przyskrzynić. Popełniali szkolne błędy. Przypuszczano, że aby załapać się na robotę w ZSRR taki szpieg nie mógł być zupełnym żółtodziobem. Z drugiej strony nie mógł być zanadto inteligentny. Musimy oczywiście założyć, że nielicznej grupce naprawdę sprytnych udawało się działać i nie wpaść w nasze ręce...

-Przepraszam, nie rozumiem - wzruszyłem bezradnie związanymi ramionami.

Pułkownik popatrzył mi w oczy.

-Jak do tej pory nikt nie przysłał do ZSRR szpiegów tak durnych jak wy.

-Co proszę? - Michaił wciągnął z oburzeniem haust powietrza.

Śledczy przysiadł na biurku.

-Postawcie się w mojej sytuacji. Najpierw ktoś w archiwum robi ksero z rozrysów architektonicznych siedziby KGB. Potem podczas rutynowego patrolu moi ludzie stwierdzają, że jacyś dwaj tną kratę zabezpieczającą kanał ściekowy za pomocą lasera.

-To nie był laser, tylko piła ultradźwiękowa - wyjaśnił mój towarzysz.

-Na jedno wychodzi. Nasz przemysł tego nie wytwarza, a i z zagranicy się nie sprowadza. Wreszcie wyciągamy was z naszego archiwum. Nie gapcie się tak. Żaden szpieg nie byłby na tyle głupi, żeby tak łatwo wpaść. Poza tym nie włamywałby się do archiwum KGB. Załóżmy, że mimo wszystko musi się włamać. Potrzebuje naszych tajnych dokumentów, czy schematu bomby wodorowej. Oczywiście wdzierałby się do archiwum w Moskwie, a nie w takiej zabitej dechami dziurze! I jeszcze jedno. Ta część zbiorów do której się dostaliście jest od pięciu lat odtajniona. Niemal dzień i noc grzebią w niej historycy. Wystarczy napisać podanie, wypisać rewers i wnieść symboliczną opłatę. Więc lepiej powiedzcie, tylko tak szczerze. Kim jesteście? I czego szukacie w tak gorączkowym pośpiechu, że zamiast wpaść w godzinach przyjęć interesantów i poprosić o klucze, prujecie metrowej grubości betonowy strop za pomocą piły ultradźwiękowej, kosztującej tyle, że moglibyście za tę sumę kupić mnie i wszystkich moich ludzi, razem z tym budynkiem i archiwami? Czego szukacie tak usilnie, że zamiast sprawdzić sygnaturę w katalogu na korytarzu, podejmujecie trud przeszukania trzydziestu tysięcy teczek.

-Mówiłem, że katalog jest na korytarzu! - syknąłem na Michaiła.

Wzruszył ramionami.

W tym momencie otworzyły się drzwi. Stanął w nich wysoki mężczyzna lat około pięćdziesięciu, przedwcześnie posiwiały i lekko przygarbiony. Miał na sobie zamszową kurtkę. Znałem skądś jego twarz. Tylko skąd? Otaksował nas długim uważnym spojrzeniem, a potem uśmiechnął się.

-Wyśpiewali coś? - zapytał pułkownika.

-Niestety, doktorze Rauber, milczą jak zaklęci. Nie mieli przy sobie żadnych dokumentów, nie chcą się przedstawić...

Przybysz ponownie się uśmiechnął.

-Ten w okularach to Mikołaj Derekowicz Tomatow.

-Michaił Derekowicz - sprostował z godnością mój towarzysz.

-Syn Derka Tomatowa? - zdumiał się pułkownik.

Gość poważnie skinął głową.

-Natomiast ten drugi to niejaki Paweł Daniec. Wschodząca gwiazda polskiej historii sztuki. Zajmuje się zawodowo poszukiwaniem skarbów. Całkiem zgrabnie mu to idzie. Sukcesy na razie mizerne, ale jeszcze będą z niego ludzie, o ile oczywiście nie zgnije w naszych łagrach... A szkoda by było. Ma niezłe zadatki.

Poznałem go! Doktor Nikolau Rauber z uniwersytetu w Uppsala. Był jednym z prelegentów na sympozjum poświęconym rosyjskiej sztuce sakralnej, dwa lata temu w Warszawie!

-Zaprotokołować - rzucił pułkownik. - Hym, trzeba wyjaśnić jeszcze kim jest ich wspólnik, ten który grzebał dla nich w archiwum miejskim. Jeszcze go nie złapaliśmy...

-Jak wyglądał?

-Mężczyzna pod pięćdziesiątkę, ciemny blondyn w rogowych okularach. Sympatyczna, wzbudzająca zaufanie twarz. Z grubsza taki rysopis podali bibliotekarze. Jego dokumenty i upoważnienie okazały się być fałszywe. Nasi rysownicy pracują nad portretem pamięciowym...

Twarz gościa rozciągnęła się w szerokim szczerym słowiańskim uśmiechu.

-Jego nie uda wam się tak łatwo złapać. Pan Samochodzik to wyjątkowo sprytny facet.

Poczułem, że zapadam się razem z fotelem w głąb.

-Przejmę śledztwo - zaproponował pułkownikowi.

Ten uśmiechnął się lekko.

-Zgoda. Ale jeśli nic z nich nie wyciśniesz, od rana ja się nimi zajmę.

Gość skinął głową. Śledczy wyszedł.

-No cóż moi drodzy - głos doktora ociekał serdecznością, ale mi jakoś się zimno od tego robiło. - Toście się wplątali. Po prostu okropność. Michaił Derekowicz Tomatow, taki obiecujący maturzysta, z tego co słyszałem, zdałeś na uniwersytet w Uppsala?

-Nawet jeśli to co?

-Na historię sztuki. Nie wykluczone, że słuchałbyś teraz moich wykładów. Słyszałem, że byłeś w pierwszej piątce przyjętych. I Paweł Daniec. Pracownik polskiego Ministerstwa Kultury i Sztuki przyskrzyniony podczas włamania do archiwum KGB. Macie orginalne metody pracy w waszym miniterstwie, ale Polacy to dziwny naród.

Milczałem. Gość przeszedł się po gabinecie.

-Wasza sytuacja jest tragiczna - powiedział. - Ale nie upadajcie na duchu. Wyciągnę was za... - zawiesił głos. - Za kolekcję obrazów księcia Orłowa. Sądzę, że odda ją za swojego pupilka i jego nierozważnego przyjaciela. Zresztą można to łatwo sprawdzić...

Wyjął z kieszeni telefon komórkowy i zaczął wystukiwać numer.

-Po moim trupie! - wrzasnął Michaił. - Nie zgadzam się!

Mógł mnie chociaż zapytać o zdanie!

-Po twoim trupie? - zdziwił się doktor Rauber. - To da się zrobić. Szybiutko. Wolisz w pierś, czy może w tył czaszki? W piwnicy czy na korytarzu? A może w łazience? Pod murem niestety się nie da. Całe miasto by usłyszało, a FSB jest organizacją demokratyczną.

-Nie może nas pan zabić - powiedziałem. - Po pierwsze stanowimy zbyt cenną zdobycz, po drugie nasze kraje umiałyby się o nas upomnieć.

-Czyli jednak Pan Samochodzik czatuje gdzieś w mieście i w razie czego będzie interweniował - uśmiechnął się nasz wróg. - Mam nadzieję że jego też capniemy. Dawno już chciałem go poznać, ale jakoś nie było okazji. Wybierałem się nawet do Warszawy, a tu proszę. Warszawa wybrała się do mnie.

Poczułem, że rozmowa z nim niszczy mi umysł. Z każdym wypowiedzianym zdaniem pogrążałem się coraz głębiej. Doktor uśmiechnął się i znowu zaczął bawić się telefonem.

-Nie dzwoń - powiedział Michaił. - I tak dostaniecie tę kolekcję.

-Gdy tylko do końca zawali się u nas parszywy ustrój komunistyczny. Książę powtarza tą śpiewkę od piętnastu lat. Dzwonię.

-Nie zadzwoni - poinformowałem po polsku Michaiła. - Tu nie ma pola.

Rauber słuchał mnie uważnie i chyba zrozumiał.

-Masz rację - powiedział. - Punkt dla ciebie.

Schował telefon do kieszeni.

-Porozmawiajmy jak przyjaciele - zaproponował i przywołał na swoje oblicze karykaturę uśmiechu. - Po co włamywaliście się do archiwum? Czego szukaliście?

-Nic nie powiem - odezwał się Michaił.

-Nie szkodzi. I tak się domyślam. Przyjechaliście tu odszukać koronę.

Mój towarzysz zrobił się nieco blady.

-Koronę? - udałem zdziwienie.

-Koronę. Nieukończoną koronę carów. Czyżby powiedział wam, że szukacie czego innego? Nie, musiał powiedzieć o koronie. Mimo treningu, jakiemu poddał go nieodżałowany hrabia Derek, nie umie przekonywująco kłamać. No więc po co wam korona?

-Nie zrozumiesz - powiedział ponuro Michaił.

-Zrozumiem, zrozumiem. Następtwo władzy. Król musi odznaczać się wytrzymałością fizyczną, nie może cierpieć na choroby umysłowe, musi być płodny, aby zapewnić kontynucję dynastii, a do tego wszystkiego musi zostać koronowany. Koronacja jest sakramentem. Władcy namaszcza się pierś świętym olejem, a na skronie zakłada koronę poświęconą przez papieża lub patriarchę. Korona powinna być oczywiście prawdziwa.

-Nawet jeśli tak, to co z tego wynika? - zapytał Michaił.

-Och to proste. Car Włodzimierz koronował się w tajemnicy w swojej wilii w Sant Briac koroną Katarzyny drugiej, którą czerwoni władcy tego kraju nieopatrznie sprzedali na zachód w latach dwudziestych. Koronacja na razie jest tajna. Myślę, jednak że istnieje potężna frakcja w łonie waszego ruchu. Frakcja Skupiona wokół Arkadiusza Stołypina...

-Zmarł przed dwoma laty - wyjaśnił Michaił ze smutkiem.

-Wobec tego pałeczkę przejął jego syn Dymitr. Sympatyczny młodzieniec. Miałem kiedyś przyjemność spotkać go na premierze w Paryżu. Pogadaliśmy sobie od serca - musnął starą bliznę rozcinającą mu łuk brwiowy. - A więc Dymirowi zachciało się koronować na cara.

-To potwarz - Michaił szarpnął się w więzach. - Zabraniam ci świnio szkalować honor tego szlachetnego człowieka!

Doktor Rauber uspokoił go gestem.

-Wcale nie miałem takiego zamiaru. Skoro on nadal stoi na straży dynastii, która nie jest w stanie się rozmnażać, to kto w takim razie potrzebuje korony? Niech zgadnę. Książę Orłow?

Michaił pokręcił ponuro głową. Doktor podszedł bliżej i ujął go za brodę. Popatrzył mu w oczy.

-Ty - syknął. - Ty chcesz być carem. Krew książąt Gagarinów żąda władzy!

Puścił go i znowu zaczął przechadzać się po gabinecie.

-Zwariował - poinformował mnie po polsku mój przyjaciel. - Uwierzył w końcu w te propagandowe bzdury. Czy ja wyglądam na przyszłego władcę Rosji?

Popatrzyłem na jego budzące zaufanie oblicze, szczere oczy, szerokie ramiona.

-Nie obraź się Michaił, ale wedlug mnie naprawdę byś się nadawał - powiedziałem zupełnie szczerze.

Doktor odwrócił się.

-Pomyśl o tym zbiorze obrazów - powiedział. - Masz czas do jutra do szóstej rano. Jeśli nie będziesz miał nic do powiedzenia oddam cię pułkownikowi. Zawiśniecie na hakach w jednej katowni a potem skończycie tam pod murem - machnął ręką w stronę zakratowanego okienka.

Wyszedł, a na jego miejsce weszli dwaj ponurzy wachmani. Odpięli paski, wykręcili nam ręce i skuli je ciężkimi kajdanami po czym powlekli i wrzucili do celi. Zatrzasnęli drzwi. Rygle zatrzasnęły się z hukiem.

-No to jesteśmy załatwieni - powiedziałem.

W ciemności jego oczy zalśniły. Domyśliłem się jego uśmiechu.

115



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
05 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara cz 
05 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara cz 
05 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara
21 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara
Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara
21 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara Tomasz Olszakowski
02 Pan Samochodzik i tajemnica Araratu cz 
02 Pan Samochodzik i tajemnica Araratu cz 
02 Pan Samochodzik i tajemnica Araratu cz 
05 Pan Samochodzik i Kapitan Nemo
05 Pan Samochodzik i Niesamowity Dwór Zbigniew Nienacki
04 Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów cz 
01 Pan Samochodzik i sekret alchemika Sędziwoja cz 
04 Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów cz 
04 Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów cz 
04 Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów cz 
Pan Samochodzik i Diable Wiano
71 Pan Samochodzik i Włamywacze
85 Pan Samochodzik i Wyspa Sobieszewska

więcej podobnych podstron