05 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara cz 


Andrzej Pilipiuk

Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara cz. III

ROZDZIAŁ XII

Cela * Antyczne kajdany * Zakratowane okno * Zasieki i miny * Wąż strażacki * Ucieczka * Obława * Wpław przez Toboł

Cela była całkiem spora, mniej więcej trzy na cztery metry. Ściany pobielone po raz ostatni chyba przed rewolucją pokrywała paskudna szara warstwa brudu. Ceglana podłoga z biegiem czasu wyszczerbiła się. Stała się przez to bardzo niewygodna. Na suficie nie było żadnych śladów lampy, czy choćby żarówki. Najwidoczniej nikt nie przejmował się elektryfikacją tego pomieszczenia. Strażnicy zostawili nam palącą się świeczkę wstawioną w stary wyszczerbiony słoik. Miły gest. Jeszcze przyjemniej by było gdyby nie skuli nas paskudnymi ciężkimi jak ołów kajdanami. Cegły podłogi wpijały się boleśnie w ciało. Leżeliśmy dłuższą chwilę patrząc na siebie trochę bezradnie.

-Uczyli cię przypadkiem w czerwonych beretach jak się odpina kajdanki? - zapytał Michaił.

-Uczyli - mruknąłem. - Przerabialiśmy wszystkie typy.

Obmacałem starannie te które miałem na rękach i na nogach.

-Ale takich nie przerabialiście, co? - zagadnął.

-Czym oni nas skuli? - jęknąłem zduszonym szeptem. - Przecież czegoś takiego...

-To muzealny zabytek. Z pewnością jeszcze przedrewolucyjne - powiedział z mimowolnym szacunkiem w głosie. - Po co zmieniać, jeśli nadal dobrze służą. W krajach cywilizowanych nie używa się tego modelu od dobrych siedemdziesięciu lat.

-Widziałem takie - przypomniałem sobie. - W muzeum X pawilonu w Cytadeli Warszawskiej. To takie ciężkie więzienie polityczne, z czasów caratu. Bardzo ciekawa ekspozycja. Zastanawiam się na jakiej zasadzie działa ich zamek.

-Dobra, nie zastanawiaj się. Spróbuję się ich pozbyć.

-Można by przetrzeć je pocierając o ścianę - zauważyłem. - To solidny granit. Do rana zdążymy, o ile nie usłyszą. To będzie...

-A fe! - zgromił mnie. - I to mówi pracownik ministerstwa Kultury i sztuki, którego naród postawił na straży zabytków. Nie wiadomo, może te kajdany nosili polscy zesłańcy, a ty chcesz je ot tak przetrzeć o ścianę?

Zrobiło mi się trochę głupio.

-To o radzisz? - zapytałem.

-Popatrz komandosie.

Złapał się dłonią za palce drugiej ręki. Szarpnął. Usłyszałem paskudny dźwięk gdy puszczały panewki. Pociągając umiejętnie wyrywał ze stawów wszystkie kości dłoni. Zrobiło mi się słabo. Musiał odczuwać nielichy ból, bo zacisnął zęby, a jego czoło pokryły kropelki potu. Wreszcie „rozłożoną rękę” przeciągnął z pewnym wysiłkiem przez obręcz. Wszystkie kości latały luzem nie było to szczególnie trudne. Gdy już była na zewnątrz zaczął ją nastawiać. Wreszcie zgiął ją parokrotnie i rozprostował.

-Chyba w porządku - powiedział.

Głos trochę mu się łamał.

-Nogi też tak potrafisz? - zainteresowałem się.

-Nóg nie. Nie da się. Kości pięty są inaczej ukształtowane.

Powtórzył operację z drugą dłonią. Dla odmiany zrobiło mi się niedobrze. Po dłuższej chwili była wolna.

-Boli? - zagadnąłem.

-Jak cholera. Teoretycznie powinno się to powtarzać raz w tygodniu, żeby stawy nie zdrętwiały.

-To musi chyba strasznie niszczyć wewnętrzne...

-Tak. Dlatego nie należy tego zbyt często powtarzać.

Popuścił łańcuch, którym do tej pory skute były jego nadgarstki i poluzował stalowe pętle kujące nogi. Wyciągnął stopy. Przeciągnął się, aż mu zaskrzypiał kręgosłup. Pochylił się nade mną.

-Zakładam, że nie potrafisz powtórzyć mojego wyczynu? - zapytał.

-Nawet nie będę próbował.

-Czyli ja będę musiał spróbować otworzyć ten zamek. No trudno. Zobaczymy.

Ze szwu w nogawce spodni wyciągnął kawałek stalowego drutu zaopatrzonego w haczyk i wraziwszy go w zamek zaczął nim delikatnie gmerać.

-Co cię łączy z tym całym Nicolae Rauberem? - zapytałem. - Wyraźnie cię nie lubi.

Michaił uśmiechnął się. Wzrok mój już nieco przyzwyczaił się do ciemności i teraz mogłem to spostrzec.

-Widzisz, jakby to powiedzieć. On jest Panem Samochodzikiem.

-Co proszę?

-Miejscowym Panem Samochodzikiem - uściślił. - To Norweg, czy raczej naturalizowany w Norwegii Niemiec. Pokochał sztukę rosyjską i od początku lat osiemdziesiątych osiedlił się niemal na stałe w ZSRR. KGB uznało go za bardzo cennego pomocnika i konsultanta. Stworzył własną komórkę do spraw zwalczania handlu, kradzieży i przemytu rosyjskich dzieł sztuki z ZSRR na zachód. Naraził się niemal każdemu. Z tego szmuglu czerpali niezłe zyski niektórzy towarzysze z samej wierchuszki. Doprowadził do posadzenia dwudziestu z nich. Szukał też skarbów zaginionych podczas rewolucji i wojny ojczyźnianej. Poznałeś Korolewa tego, który szukał bursztynowej komnaty?

-Miałem przyjemność.

-Są przyjaciółmi na śmierć i życie. Razem jej szukali swojego czasu. Niestety bezskutecznie. Ale odbiegłem od tematu. Doktor Rauber walczył z kradzieżami i przemytem. W ten sposób przecięły się drogi jego i mojego ojca.

-Hrabia Derek...

-Derek Arturowicz. Wiedział o tym, że partyjna nomenklatura pożycza obrazy z muzeów i wiesza je u siebie. Po pewnym czasie muzea otrzymywały zwrot płócien, a w rzeczywistości ich kopii. Wszystko było tuszowane na najwyższym szczeblu. Ojciec mój ochoczo włączył się do tej zabawy. Kradł oryginały, w muzeach i tak wisiały już kopie. Czysty interes. Szmuglował to za granicę i chował w sejfie u siebie i u księcia Orłowa. Oczywiście doktor polował na niego. Tata opowiadał mi zabawną historię. Kiedyś wynosił obraz z daczy w Puszkino, to taka miejscowość pod Moskwą. Obraz nie byle jaki, namalowany przez samego Rublowa. Akurat doktor szedł z nakazem rewizji i pięcioma agentami KGB, żeby w daczy towarzysza przeprowadzić rewizję w poszukiwaniu tego płótna. Tata wyszedł dźwigając obraz i wpadł prosto na nich.

-I co się stało? - zapytałem.

-Doktor Rauber zachował się jak prawdziwy koneser sztuki. Zabronił otworzyć ogień, żeby bezcenne dzieło przypadkiem nie ucierpiało. Ojciec uciekł.

-Wesoły facet - zauważyłem. - On chyba kocha sztukę.

-O tak. I niezbyt lubi ludzi. Cóż, wolno mu. To wybitny fachowiec. Mógłby współpracowac z Panem Samochodzikiem. Stworzyliby razem świetny zespół. W każdym razie musi znać go ze słyszenia.

-Czy to dobrze, czy źle? - zastanowiłem się.

-Trudno ocenić. Nie był jakoś specjalnie zawzięty. Ty dla niego jesteś pionkiem. Szefa zdążył polubić i szanuje go. Ciebie jeszcze nie zna.

-No to chyba nie polubi.

-Z uwagi na moją plugawą osobę. Całkiem możliwe. Choć słyszałem, że nie jest pamiętliwy.

Zamek szczęknął i uwolniłem ręce.

-Dzięki - mruknąłem rozcierając nadgarstek. - I co teraz? Zaczaimy się koło drzwi. Gdy wejdzie wachman stukniemy go w głowę, a potem zabierzemy mu jego spluwę. Przystawimy do brody i wyjdziemy używając go jako żywej tarczy?

-Pomysł sam w sobie bardzo obiecujący, gdybyśmy byli w Europie zachodniej zaaprobowałbym go bez wahania. Tu niestety mamy problem. Problem ten pochodzi z mentalności miejscowych czynników mundurowych. wprawdzie FSB jest organizacją demokratyczną sądzę, jednak że obowiązują ich ciągle radzieckie przepisy dotyczące zwalczania tego typu aktów terroru.

-To znaczy?

-Zastrzelić porywaczy i zakładników. Potem sprawdzić kim byli. Jeśli jakimś cudem jeszcze żyją to zakładników dobić, a terrorystów przed śmiercią zmusić do mówienia.

-Hmm. Tak. Więc co proponujesz?

-Oczywiście opuszczamy to wyjątkowo niesympatyczne miejsce.

Rozejrzałem się dokładniej po celi. Wykonana została wyjątkowo solidnie. mury zbudowano z cegieł, gdzie niegdzie ze ścian sterczały kamienie - solidne granitowe otoczaki z grubsza obrobione przez kamieniarzy. Zbadałem drzwi. wykonano je z solidnej dębiny, przez wąską szparę między nimi, a framugą widać było trzy solidne stalowe rygle. Szpara była akurat na tyle szeroka by przesunąć przez nią ostrze noża. Michaił tymczasem badał okno, zasłonięte solidną kratą zespawaną z grubych prętów zbrojeniowych i solidnie wmurowaną w ścianę. Popatrzyłem jeszcze z nadzieją na sufit. Sklepiono go z cegieł, jego kształt nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Musiał być potwornie gruby. Poczułem lekki atak klaustrofobii. Michaił uśmiechnął się leciutko, aby podtrzymać mnie na duchu. Podszedł do okna i podciągnąwszy się na kracie wyjrzał .

-Blinda - mruknął rozczarowany.

-Co zacz?

-Taka zasłona z desek uniemożliwiająca więźniom wyglądanie na zewnątrz. Spróbuj wymyśleć gdzie tu może być kierunek północny.

-Nic mi jakoś nie przychodzi do głowy. Gdy wlekli nas do celi, straciłem poczucie kierunku.

-Fatalnie. To okno wychodzi na zewnątrz, albo na wewnętrzne podwórko. W pierwszym przypadku jest nieźle. W drugim, wręcz fatalnie.

-Chwileczkę - wtrąciłem się niwecząc jego precyzyjny tok rozumowania. - Nie wiem czy zwróciłeś uwagę, że to okno jest zabezpieczone solidną wpuszczoną w mur kratą.

Uśmiechnął się olśniewająco. Zdjął z nogi but, a z jego wnętrza wyjął dwa żydowskie włosy - przedwojenne złodziejskie piłki służące do cięcia krat sklepowych.

-Prawdziwe? - zdumiałem się.

Podał mi jedną z nich. Na cieniutkim hartowanym brzeszczocie z najlepszej damasceńskiej stali biegł wężyk arabskiego alfabetu. Wykonano je w Lewancie. Były autentyczne.

-Miałeś je cały czas, a mimo to pół godziny męczyłeś się z kajdanami? - zdumiałem się.

-Ech, Pawle, Pawle. Nie dorastasz do pięt Panu Samochodzikowi. Ty wogóle nie masz duszy muzealnika. Co z tego, że w minutę przeciąłbym kajdany? Zabieramy je ze sobą. Ozdobią moje prywatne muzeum.

-A piłek i kraty ci nie szkoda? - zagadnąłem. - Stępią się, a i krata ma swoje lata.

-Krata jest stosunkowo nowa. Piłek faktycznie szkoda, ale inaczej się nie da. Postaraj się tylko ich nie połamać, a ostrzenie to już mniejszy problem.

Zabraliśmy się za kratę i faktycznie nie minęło dziesięć minut, a można ją było odczepić i położyć pod ścianą. Michaił wyjrzał nad blindą.

-Kicha - mruknął.

-Co się stało? - zaniepokoiłem się.

-Sam zobacz.

Wyjrzałem ostrożnie. Znajdowaliśmy się na pierwszym piętrze. Dziesięć metrów przed nami biegł mur oddzielający część cerkiewną wzgórza od starego klasztoru zajmowanego przez FSB. Pod murem ktoś położył sporą ilość drutu kolczastego. Tak na oko, ze dwadzieścia ton. Drut nieco zardzewiał, ale nadal wyglądał bardzo paskudnie.

-Myślisz, że pod spodem są miny? - zapytałem.

-Nie wiem. Ja bym podłożył. Zresztą mur też ma dobre pięć metrów wysokości. Ścieżką na dole biegają wilczury...

-No to kicha - mruknąłem.

-Nie. Po prostu potrzebujemy dziesięciu metrów liny i kotwiczki.

Pochylił się nad stojącą w kącie pryczą. Wypróbował na ile mocny jest materiał siennika. Stary worek rozłaził się w palcach.

-No nie da rady inaczej.

Podszedł do drzwi i przesunąwszy brzeszczot przez szparę zaczął piłować skoble po drugiej stronie. Po chwili wahania pomogłem mu. Skoble były trzy. Po kilku minutach zostały przecięte. Żydowski włos ciął żelazo z równą łatwością jak laubzega bukową deskę.

-Poczekaj tu na mnie - przykazał Michaił, a sam wyszedł na korytarz. Po chwili wrócił dźwigając zwinięty ...wąż strażacki.

-Co to jest? - zdumiałem się.

-Wisiał na tablicy przeciwpożarowej na półpiętrze. Pomyślałem, że niepotrzebnie się marnuje. Potrzebna jeszcze kotwiczka...

Odpowiedni hak wypiłowaliśmy z kraty. Michaił fachowym marynarskim węzłem przymocował go do końca węża. Drugi jego koniec przymotał starannie do resztek prętów, które trzymały kratę w oknie. Hak owinął szmatą wyprutą z siennika. Wychylił się daleko i rozbujawszy solidnie sznur rzucił go. Hak zaczepił się o mur dopiero za jedenastym razem. Mój towarzysz sprawdził mocnym szarpnięciem czy dobrze się trzyma po czym zahaczywszy kolana o linę zaczął się przesuwać. Niebawem dotarł do muru i usiadł na nim okrakiem. Dał mi ręką znak. Ruszyłem w jego ślady. Dołem po ścieżce przeszedł patrol FSB, ale na szczęście nie popatrzyli go góry. Po chwili wylądowałem obok Michaiła na murku.

-Popatrz jakie cudownie wygwieżdżone niebo - powiedział.

-Czy ty nie masz lepszych chwil na podziwianie piękna przyrody? - jęknąłem.

-W czym ta chwila jest gorsza? - zdziwił się. - Czy nie jesteś szczęśliwy? Chłodny wiatr wolności owiewa nasze genialne czoła. Jesteśmy młodzi, zdrowi, może niezbyt bogaci, Ale na pewno bogatsi niż ci tam w mieście. Zjedliśmy solidną kolację... Faktycznie przydała by się może jakaś miła dziewczyna do towarzystwa, ale ostatecznie nie można za wiele żądać na raz.

-Zwariowałeś - powiedziałem z przekonaniem. - Siedzisz na, murze siedziby KGB i bredzisz, że jesteś szczęśliwy...

Księżyc wyjrzał zza chmury oświetlając jego twarz. Zdębiałem. Malowało się na niej rzeczywiście autentyczne uczucie szczęścia.

-Zapamiętasz tą noc do końca życia - powiedział. - Wolałbym, żebyś zapamiętał ją jako jeden z nielicznych momentów kiedy byłeś szczęśliwy. Poczekaj tu na mnie pięć minut.

Ruszył po wężu spowrotem do celi. Dołem przebiegły węsząc dwa psy, nie mogłem go zawołać. Wrócił faktycznie po pięciu minutach. Pod kurtką coś mu brzęczało.

-Zapomnieliśmy o kajdanach - powiedział z melancholią.

W tym momencie oświetlili nas reflektorem. Szarpnął mnie gwałtownie i zwaliliśmy się po drugiej stronie. W ostatniej chwili zresztą bowiem ci, którzy nas zauważyli otworzyli ogień z kilku kałasznikowów. Pociski gwizdnęły nad murem. Na szczęście nie potłukliśmy się specjalnie, upadliśmy w wielką kupę gałęzi. Michaił podał mi rękę pomagając wstać i rzuciliśmy się pędem w ciemność. Przecięliśmy przycerkiewny cmentarzyk, obiegliśmy bryłę soboru. W siedzibie FSB zawyła syrena. Niestety krata w bramie wyjściowej Kremla była opuszczona. Mój towarzysz zdjął z nogi but, wyłuskał z niego bryłę czegoś żółtego i małe metalowe pudełeczko. Rozwałkował ją w palcach. Otworzyłem pudełko i wyjąłem detonator termometrowy. Przylepił Semtex do kraty, a ja zręcznie wgniotłem w to detonator. Odbiegliśmy kilka kroków i padliśmy na ziemię stopami w kierunku eksplozji. Wybuch był tak donośny, ze zagłuszył na chwilę wyjącą syrenę. Spostrzegłem jak kawałek żelaztwa wbił się w ziemię dziesięć centymetrów od mojej głowy, ale nie miałem czasu, żeby się tym zdenerwować. W kracie powstała wyrwa. Wybiegliśmy i rzuciliśmy się zaraz w bok, w dół skarpy, bowiem ulicą od strony miasta jechało kilkanaście pojazdów, zapewne wypełnionych wojskiem i milicją. Przebiegliśmy, ślizgając się w glinie koło polskiego kościoła i pognaliśmy pomiędzy popadającymi w ruinę domami w stronę rzeki. Obejrzałem się tylko na chwilę. Stok kremlowskiego wzgórza pokrywały gęsto jasne punkciki. Kilkuset siepaczy z latarkami przeczesywało zarośla. Obława!

W oddali usłyszałem szczekanie psów.

-Kicha - mruknął zadyszany. - Do rzeki. W wodzie stracą trop.

Minęliśmy opuszczoną przystań. Toboł toczył swoje czarne wody. Michaił porwał dwa spore kawałki deski, które odpadły od jakiegoś magazynu i wręczył mi jedną z nich.

-Płyniemy - rozkazał.

-Co? - zdumiałem się.

-Na drugą stronę.

-Nie dalej niż dwieście metrów stąd mamy łódkę!

-W łódce nie mamy szans!

Wszedł do wody. Posłusznie ruszyłem za nim. Była lodowata, ale po kilku minutach trochę przywykłem. Michaił płynął spokojnie, miarowo. Popłynąłem w ślad za nim. Ubranie namokło i zrobiło się ciężkie, ale zrzuciłem tylko buty.

-Gdybym wiedział, że będę w październiku płynął przez syberyjską rzekę - wyszczękałem zębami.

-Pomyśl raczej o czymś przyjemnym - powiedział spokojnie. - Na przykład o kiełbasie.

-Dlaczego właśnie o kiełbasie?

-A dlaczego nie? Kiełbasa to dobra rzecz. Staraj się machać mocniej nogami. Bardziej jak w żabce. Żeby nie było plusku.

Obejrzałem się przez ramię. Psy doprowadziły pościg nad rzekę. Na szczęście w ciemnościach byliśmy niewidoczni.

-Jak sądzisz, co zrobią? - zapytałem.

-Myślę, że nie przewidzieli że będziemy płynąć na drugą stronę. Sądzą, że chcemy zmylić pościg idąc brzegiem wody. O zobacz, rozdzielają się.

Faktycznie. Nieduża grupa została koło przystani, a dwie świecąc latarkami pobiegły w dwie strony.

-No i powiedz, czy nie jesteś szczęśliwy? - zagadnął.

-Szczęśliwy? - zdumiałem się. - Nie. Jest mi zimno.

-Jesteś życiowym malkontentem. Przecież zdołaliśmy się wyrwać!

Przebyliśmy może dwieście metrów gdy na rzekę wypłynęła motorówka zaopatrzona w halogenowy reflektor. Płynęła wzdłuż brzegu oświetlając powierzchnię wody.

-Trzeba się zwijać - mruknął.

Wkrótce dopłynęliśmy do środka koryta. Porywał nas potężny prąd.

-Nie walcz z nurtem - pouczył mnie. - Musimy się w niego tylko trochę wgryźć. Kilometr stąd płynie tuż koło wysokiego brzegu. Zniesie nas prawie na drugą stronę. Tam wylądujemy.

-Zimno - jęknąłem.

-Pogadajmy, to mniej będziemy cierpieli.

-Chodzi mi po głowie takie głupie pytanie - powiedziałem w zadumie. - Po co wam ta niedokończona. Korona?

-Korona właściwie ma tylko jedno zastosowanie - w ciemności mogłem się tylko domyślać jego uśmiechu.

-No nie wiem. Przecież można ją przetopić, podłożyć pod pociąg, wydłubywać po kamyczku...

Zaszczękał zębami.

-Korony służą do tego żeby kogoś koronować. Najczęściej.

Poczułem że słabnę. Lodowata woda pozbawiała mnie sił.

-Po to właśnie mamy deski - powiedział Michaił, który także oklapł - już niedaleko.

Faktycznie niebawem prąd zbliżył się bardzo do naszego brzegu. Jeszcze tylko kilkanaście metrów i wyczołgaliśmy się na piasek. Był gruby, niemal jak żwir i tkwiły w nim małe kamyczki. Cuchnęło rybami i gnijącym drewnem. Przyłożyłem do niego policzek. Bardzo chciałem tu zostać, ale przecież szef niepokoił się o nas. Nie wracaliśmy od tylu godzin.

-Trzeba iść - powiedział Michaił.

On także leżał na boku.

-Dobrze że przynajmniej włosy mamy suche, więc nie grozi nam zapalenie mózgu - wymamrotałem. - Słyszałem o gościu, który umył głowę, a potem wyszedł na balkon i trzy dni później go pochowali.

-Fascynujące - powiedział. - A ja słyszałem o jednym takim co wybrał się zanurkować i zamiast butli z powietrzem wziął sobie butlę z czystym tlenem.

-I co się z nim stało? - zaciekawiłem się.

-Wypaliło mu płuca, zanim się obejrzał. Oczywiście niemal natychmiast stracił przytomność. Tak jak my, jeśli trochę tu jeszcze poleżymy. Pora ruszać.

Podniesienie ręki czy nogi, było strasznym wysiłkiem, jednak zacisnąłem zęby i wstałem. Podałem mu rękę. Ociekaliśmy wodą. Powietrze po wyjściu z lodowato zimnej rzeki wydawało się w pierwszej chwili nawet ciepłe. Ruszyliśmy zataczając się i potykając. Niebawem wdrapaliśmy się na skarpę. Popatrzyłem na Tobolsk. Po drugiej stronie rzeki obudziło się już chyba całe miasto. Setki latarek miotały się nad wodą. Dwie motorówki przeczesywały reflektorami rzekę.

-Mam nadzieję że dojdą do wniosku, że się utopiliśmy - wymamrotał Michaił. - I właściwie nie będą dalecy od prawdy...

Powlekliśmy się lasem. Drzewa stały w ciemności uroczyste i milczące. Gdzieś daleko zawył wilk. Zadrżałem. Te dwa kilometry dzielące nas od treserni przebyliśmy w prawie trzy godziny. Szliśmy jak zombie, nogi plątały nam się z osłabienia. Michaił twierdził, że to na skutek szoku cieplnego po zanurzeniu się w rzece, i że gdybyśmy popływali tak jeszcze parę minut zmarli byśmy na skutek wychłodzenia organizmu. Z grubsza pokrywało się to z tym, co opowiadali nam na wykładach podczas szkolenia na komandosów. Każdy podmuch wiatru okradał nas z ciepła. Twarz mojego towarzysza pobladła, bałem się że przemarzł na wylot i teraz w każdej chwili może stracić przytomność.

-Chyba wiem jak czują się pacjenci zamrożeni w ciekłym azocie, tyle tylko, że oni nic nie czują - wymamrotał.

-Dziwne - zauważyłem. - Prawie już nie czuję zimna. Tylko osłabienie.

-Senność?

-Tak. Cholernie chce mi się spać.

-Tylko tego brakowało. Czy wiesz co się dzieje?

Jego głos docierał do mniej jak przez watę. To dziwne ale zaczęło mi być ciepło, a nawet w pewien sposób błogo.

Szarpnął mnie za ramię wbijając w nie palce jak szpony. Ból otrzeźwił mnie.

-Twój mózg zaczyna reagować jak przy śmierci na skutek wychłodzenia organizmu - wrzasnął. - Wytwarza endorfiny w skokowych ilościach, dlatego przestałeś czuć zimno. Musimy dojść zanim stracisz przytomność. Oddychaj głęboko to cię trochę otrzeźwi.

-Endorfina jest niestabilna - wymamrotałem - Nie udaje się jej przechowywać...

Szarpnął mnie i przez dłuższą chwilę potrząsał. Niechętnie ruszyłem naprzód. Krok za krokiem. Wreszcie wtarabanialiśmy się do naszej twierdzy. Pan Samochodzik na nasz widok zerwał się na równe nogi. Owiało nas ciepło. W czajniku szumiała woda. Wrząca woda.

-Obaj koniak - zarządził nalewając nam do szklanek. - Jak wy wyglądacie!

Wypiliśmy i zrzuciliśmy mokre łachy. W czasie gdy zakładaliśmy suche szef robił pośpiesznie mocną gorąca herbatę. Wypiliśmy i od razu poczuliśmy się trochę lepiej. Dał nam koce, bo trzęśliśmy się jak galareta. Herbata i rum działały rozpaczliwie wolno. Wreszcie nieco przytomniej spojrzałem na świat.

-Coście tam wyprawiali? - zapytał. - słyszałem strzelaninę, wybuch, wycie syren i chyba całe miasto wyległo na ulice.

-Ci z FSB okazali się jednak całkiem sprytni - powiedział Michaił. sennie.

Zacząłem opowiadać co się stało. W trakcie opowiadania zapadłem w sen. W ostatnim przebłysku świadomości zobaczyłem jak Michaił z dumą pokazuje Panu Samochodzikowi ociekające wodą przedrewolucyjne kajdany.

ROZDZIAŁ XIII

Analizujemy sytuację * Telefon od doktora * Czasownia starowierców * Ponownie klasztor * Dwa skoroszyty dokumentów

Obudziłem się rano nieco rozbity, ale gardło szczęśliwie mnie nie bolało. Uchyliłem leniwie oczy. Kochana stara kwatera. Wygrzebałem się spod koca i ruszyłem w ślad za rozkosznym zapachem kawy. Szef i Michaił siedzieli właśnie przy śniadaniu. Przysiadłem się do nich. Pan Samochodzik wypił łyk aromatycznego napoju.

-No cóż, panowie - powiedział. - Naszą wyprawę chyba pora powoli zakończyć.

-Jak to? - zdumiał się nasz towarzysz. - Przecież jeszcze na dobrą sprawę nie zaczęliśmy!

-Na razie macie na karku agentów FSB - zauważył szef melancholijnie. - Z pewnością przeczeszą całe miasto. Odnoszę wrażenie, że ten doktor Rauber chyba cię nie lubi?

Michaił uśmiechnął się.

-Pan, panie Tomaszu też by mnie nie lubił. Obaj jesteście podobni do siebie. Twardzi, nieprzekupni i macie tylko jeden cel. Zwalczać zło. On uważa że jestem zły. Gdybym miał okazję trochę z nim pogadać, może zdołałbym go przekonać.

-Hmm. - mruknął Pan Samochodzik. - Z prawnego punktu widzenia faktycznie należałoby się nad tym zastanowić. Odszukasz Tiarę, a potem wywieziesz ją za granicę... Poszukiwania, nielegalne. Przemyt dzieła sztuki o ogromnej wartości materialnej i historycznej... Chyba nie powinniśmy ci pomagać.

Nasz przyjaciel uśmiechnął się smutno.

-Jeśli nasza dalsza współpraca jest według panów nieetyczna, to możemy rozwiązać kontrakt. Książki zostawię.

Dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy. Wreszcie Michaił spuścił wzrok.

-Zostajemy - zdecydował Pan Samochodzik. Zobaczymy co z tego wyniknie.

-Musimy zostać - powiedział poważnie Michaił. - Z pewnością obstawią wszystkie drogi, przystanie, lotniska. Za tydzień znudzi im się pilnować. Wtedy nawiejemy.

Szef pokiwał bez przekonania głową.

-Coś mi się tu nie zgadza - powiedział. - Rozumiem, że FSB jest organizacją demokratyczną, ale gdybym ja był na miejscu tego śledczego to zamiast zostawiać was w rękach doktora wydusiłbym z was wszyściutko w gustownie urządzonej piwnicy. Z pewnością ta wysoce cywilizowana organizacja stojąca na straży praw człowieka zachowała taki gabinecik z czasów gdy nosiła inne nazwy... Co do doktora Raubera. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie liczył po cichu, że nawiejecie. A być może zamierzał ułatwić wam to w przyszłości.

Michaił zamknął oczy i ścisnął skronie dłońmi.

-Tego nie da się jednoznacznie wykluczyć. Ale dlaczego?

-Być może liczy na to, że doprowadzicie go do Tiary....

W tym momencie zadzwonił w Rosyancie mój telefon komórkowy.

Odebrałem

-Daniec, słucham - rzuciłem w słuchawkę.

-Cieszę się że przeżyliście tę kąpiel - Doktor Rauber mówił miłym spokojnym głosem. - Martwiłem się o was. Nawialiście tak niespodziewanie. A propos nawiania, jakbyście dokładniej zbadali siennik to były w nim cztery brzeszczoty i solidny zwój liny. Ale i tak gratuluję.

-Dlaczego pan to robi?

-Żal mi was. Porwaliście się z motyką na słońce. Jeśli moje przypuszczenie jest słuszne i faktycznie chcecie odnaleźć to czego my szukamy bez rezultatu od siedemdziesięciu lat... Ale do rzeczy. Niewiele jest miejsc gdzie mogliście się ukryć. Proponuję spotkanie w klasztorze w dole rzeki.

-Kiedy?

-Kiedy tylko będzie wam wygodnie. We wschodnim rogu budowli znajduje się baszta. Schodki na górne kondygnacje ledwo się trzymają. Na samej górze zostawię dla was materiał. Odbierzcie to któregoś dnia. Najlepiej dzisiaj. Powodzenia.

Rozłączył się.

-Choroba - powiedziałem w zadumie.

-Co chciał? - zainteresował się Michaił.

Streściłem przebieg rozmowy. Pokiwali mądrze głowami.

-Nie zastanowiło cię coś Pawle? - zapytał Michaił.

-Skąd miał mój numer telefonu?

-Na przykład. Albo jakim cudem rozmawialiście ze sobą przez telefon komórkowy.

-Jeśli miał numer to mógł przecież zwyczajnie wykręcić...

-Tu nie ma pola.

Włączyłem telefon. Faktycznie. Nie było pola, a przecież przed chwilą rozmawialiśmy.

-Musiał uruchomić przenośny generator - zauważył nasz przyjaciel. - A teraz go wyłączył. Zastanawiam się nad tym klasztorem. Ciekawe co dla nas zostawił.

-I czy nie jest to śmiertelna pułapka - dodał Pan Samochodzik. - Gdybym to ja zadzwonił to z pewnością by była.

-Z drugiej strony to może być prawdziwa szansa - powiedział Michaił. - Doktor Rauber chce żebyśmy to odnaleźli. Dopiero później dopadnie nas...

-To jedziemy do klasztoru, czy nie? - zagadnąłem.

-Pojechać trzeba. Ale ostrożnie. Po tej stronie rzeki jest przecinka. Podjedziemy Rosyantem dwadzieścia kilometrów, tak żeby znaleźć się na przeciwko, a ściślej rzecz biorąc trochę poniżej. Przepłyniemy rzekę na pontonie. I podjedziemy lasem. Jeden z nas wejdzie do klasztoru, a drugi go ubezpieczy.

Kiwnąłem poważnie głową.

-Kiedy wyruszamy? - zapytałem.

-Myślę, że natychmiast. Jeśli jeszcze nie zastawili pułapki mamy szansę ich wyprzedzić. Jeśli zastawili to i tak poczekają dość długo.

-W drogę - zakomenderował szef.

Pół godziny później zatrzymaliśmy się na uroczej polance nad brzegiem Tobołu. Szef został pilnować samochodu a my zeszliśmy nad wodę i szybko nadmuchaliśmy ponton. Sforsowanie rzeki zajęło nam tylko kilkanaście minut. Las na północ od klasztoru był wyjątkowo paskudnym miejscem. Grunt był podmokły, gdzie niegdzie otwierały się zdradliwe oczka wodne porośnięte zieloną rzęsą. Brzozy sterczące z bagna były omszałe. Szliśmy ostrożnie. Las był pusty, tylko gdzieś w górze śpiewały ptaki. Nieoczekiwanie wyszliśmy na coś w rodzaju polany. Na sporym suchym wzgórku rosły gęste krzaki. Pomiędzy nimi majaczyły fundamenty domów. Cegły walały się wokoło. Michaił wyjął z torby fotografię satelitarną i przez dłuższą chwilę porównywał ją z otaczającą nas rzeczywistością.

-Jeszcze około dwu kilometrów.

-A co tu było?

Wzruszył ramionami.

-Jakieś sioło - powiedział. - Opuszczone, albo spalone. Trudno ocenić.

Na zdjęciu widać było prostokątne zarysy fundamentów. Przecinaliśmy pagórek gdy niespodziewanie rozstąpiła się pode mną ziemia. Wszystko trwało ułamki sekund. Zapadałem się. Usiłowałem rozpaczliwie złapać się ziemi, ale kruszyła mi się pod palcami. Zauważyłem jeszcze, że Michaił rzuca mi się na pomoc, ale nasze dłonie rozminęły się o centymetry. Usiłowałem zablokować się ramionami, ale uzyskałem tylko spowolnienie upadku. Wreszcie wylądowałem po kolana w wodzie w jakimś podziemnym pomieszczeniu. Cuchnęło wilgocią i pleśnią. Rozejrzałem się wokoło, ale było ciemno że oko wykol. Popatrzyłem do góry i ma chwilę oślepił mnie blask reflektorka. Michaił świecił, żeby zobaczyć co się ze mną stało.

-Żyjesz? - zapytał.

W jego głosie usłyszałem strach i niepokój.

-Tak. Nic mi się nie stało. Możesz mnie wyciągnąć?

-Jasne. Gdzie wpadłeś?

-Nie mam pojęcia. To jakaś piwnica.

-Poczekaj - mruknął.

Do dziury spadł koniec liny, a po chwili mój towarzysz zsunął się na dół. Reflektor omiótł pomieszczenie. Staliśmy w niewielkiej piwniczce o ścianach wyłożonych grubymi belkami. Woda wypełniała ją mniej więcej po kolana. Michaił schylił się i pogrzebał w błocie. Wyłowił rozpadająca się przegniłą deskę przyciętą w charakterystyczny kształt. Ikona? Twarz świętego rozpuściła się bez śladu. Tylko nieliczne resztki złotych listków z grubsza wyznaczały jej zarys.

-Jesteśmy w czasowni - powiedział.

-Mogę prosić o bliższe wyjaśnienia?

Westchnął ciężko.

-Chyba spałeś na lekcjach historii sztuki.

-Nie spałem, ale sztukę rosyjską przerabialiśmy bardzo po łebkach, a specjalizowałem się zupełnie w czymś innym.

-Pan Samochodzik by wiedział - zganił mnie. - Musisz się Pawle jeszcze wiele nauczyć. Starowiercy, którzy nie uznawali nowych porządków w cerkwi budowali czasownie - zatoczył ręką krąg obejmując pomieszczenie w którym się znajdowaliśmy. - To takie podziemne kapliczki. Gdy ikony z biegiem lat ciemniały i zacierały się starowiercy umieszczali je w czasowniach. Tu spokojnie umierały w ciemności. Próchniały, rozsypywały się w proch. Ale na nas czas.

-Jeśli są tu ikony, które z powodu wieku przestały być czytelne to ile mogą mieć lat? - dziwiłem się.

-Zapewne czterysta, może więcej, a może mniej. W pobliżu większych ośrodków starowierców mafia prowadzi prawdziwe badania wykopaliskowe w poszukiwaniu właśnie leżących od dziesiątków lat w czasowniach ikon. Po wydobyciu konserwują je i szmuglują na zachód. Oczywiście konserwacja kosztuje fortunę, ale i tak mają na tym gigantyczne przebicie.

-Cholerna mafia...

-Widzisz to nie do końca tak. Tu pojawia się problem nierozwiązywalny z punktu widzenia etyki. Oni konserwują znaleziska, które bez tego zniszczałyby bezpowrotnie. Tak przynajmniej ucieszą czyjeś oko. Przetrwają dla przyszłości. Oczywiście lepiej było by, gdyby wydobyciem i konserwacją zajęli się archeolodzy, a nie mafijne kanalie, ale... to taki problem mniejszego i większego zła.

-Może poszukamy? - wskazałem wodę.

-Raczej przekażemy namiary Rauberowi. To fachowiec, a przy tym miłośnik sztuki. On będzie umiał to zabezpieczyć, zlecić konserwację... W drogę.

Wdrapał się po linie, a ja po chwili poszedłem w jego ślady. Pomaszerowaliśmy znowu przez bagno i niebawem dotarliśmy do rogu klasztoru. Nie pomyśleliśmy, że nie damy rady przejść przez mur, i że trzeba było poszukać raczej bramy, ale na szczęście ścianę zbudowaną z gigantycznych granitowych bloków przecinała gruba szczelina. Prawdopodobnie osiadające fundamenty spowodowały pękanie muru. Za jej pomocą wdrapaliśmy się na górę. Ruszyliśmy znaną nam już trasą. Baszta mająca kryć wskazówki znajdowała się tuż obok.

-Zostań tu - powiedział Michaił. - W razie gdybyś zobaczył coś podejrzanego gwizdnij.

-Zaraz, dlaczego to ty masz wchodzić do baszty? - zapytałem. - Przecież jeśli tam się zaczaili...

Uśmiechnął się asymetrycznie jednym kącikiem warg.

-Miałem trudne dzieciństwo. Jak sam miałeś okazję zauważyć opanowałem walkę w stylu kombat.

-Zostajesz - powiedziałem surowo i przecinając jego protesty wszedłem ostrożnie do wnętrza baszty.

Ktoś był tu niedawno. W warstwie kurzu na podłodze zauważyłem ślady butów. Ruszyłem ostrożnie tym tropem. W kącie pomieszczenia znajdowały się kamienne schodki poprowadzone spiralnie. Wszedłem po nich ostrożnie. W baszcie panowała cisza, ale ślady nie kłamały. Ten kto je zostawił nadal był tam, na górze. Na tej kondygnacji zachowały się jeszcze resztki fresków. Malowidło na sklepionym suficie przedstawiało scenę Przemienienia Pańskiego. Pomyślałem nieoczekiwanie, że mury są tak grube, że nie mam szans usłyszeć gwizdu Michaiła. Ale nie mogłem się już cofnąć. Wszedłem jeszcze jedno piętro wyżej i znalazłem się pod dachem. Światło w padało przez wycięty w ścianie otwór w kształcie prawosławnego krzyża. Dach był dziurawy jak sito. Wokoło poniewierały się kawałki gontów. Na jednej ze ścian dziury po kulach i krwawy rozbryzg świadczyły o jakiejś zapomnianej bolszewickiej zbrodni. Doktor Rauber siedział na składanym turystycznym krzesełku pośrodku pomieszczenia. Ubrany w garnitur, wydawał się być przybyszem z innego świata. Na mój widok jego twarz rozciągnęła się w uśmiechu.

-Cieszę się - powiedział. - Wczoraj nie miałem czasu, by dłużej pogawędzić, a wyprowadziliście się dość nieoczekiwanie. Sądziłem szczerze mówiąc, że zajmie wam to nieco więcej czasu. At, nie ważne. Oto materiały - podał mi dwa tekturowe skoroszyty.

-Dziękuję - wymamrotałem - Dlaczego pan to robi?

-No cóż. Szczerze powiedziawszy liczyłem, że przyjdzie tu porozmawiać Michaił Derekowicz.

-Stoi na lipie. Możemy zejść do niego - zauważyłem.

-To zbyteczne. Przekażesz mu po prostu moje słowa. Liczę że gdy odnajdzie to czego szuka przekaże nam niewygórowaną kwotę pół miliona dolarów amerykańskich w postaci materiałów budowlanych, na odbudowę tego klasztoru.

-Pół miliona wystarczy? - zdziwiłem się.

-Tu materiały budowlane są niemal bajecznie tanie. W Tobolsku jest kilka nieczynnych cegielni. Można je uruchomić. Spławiane cegły rzeką prawie za darmo. Znajdziemy i ochotników do odbudowy. FSB pomoże.

-Agenci FSB odbudują klasztor, dla zmazania win poprzedników? - zdziwiłem się.

-Niezupełnie. Miałem raczej na myśli, że sprowadzą na miejsce kilka komand roboczych złożonych z więźniów i będą ich pilnować zanim ci nie skończą pracy. A potem przekażemy budynki Cerkwi.

-Ciekawy plan - zauważyłem.

Uśmiechnął się promiennie. Światło podświetlało od tyłu jego szpakowate włosy.

-Zawsze starałem się czynić dobro na miarę moich skromnych możliwości - powiedział.

Zszedłem na dół. Michaił czekał. Pokazałem mu skoroszyty. Jego oczy zabłysły. Streściłem mu przebieg rozmowy.

-Pół miliona dolarów - jęknął. - Milion w Sołowki, pół w ratowanie Zagorska, czy tym ludziom się wydaje, że jestem beczką bez dna?

Zaskoczyło mnie, że mój towarzysz jest milionerem. Do tej pory zupełnie go o to nie posądzałem. Ruszyliśmy tą samą trasą. Na pagórku kryjącym fundamenty wioski starowierców siedliśmy na nagrzanej słońcem trawie. Michaił rozpakował pierwszy skoroszyt. Ze środka wyciągnął plik kartek odbitych na ksero. Było ich co najmniej około tysiąca. Obejrzał uważnie pudełko, a potem zajął się drugim. Obmacał starannie tekturę od zewnątrz i od środka po czym triumfalnie wyszarpnął ze ścianki małe srebrne ustrojstwo, wielkości mniej więcej dwu ziaren pszenicy.

-I co ty na to?

Przyjrzałem się uważnie ziarenku.

-Nie mam pojęcia co to jest.

Uśmiechnął się.

-Amerykański wynalazek - powiedział. - Mikroprocesor. Wszczepiają to pieskom. Wtedy w razie kradzieży można go namierzyć przez satelitę z dokładnością do kilku metrów.

-I on chciał nas w ten właśnie sposób ? - domyśliłem się.

-No właśnie.

-Chyba mu się nie uda.

Nie odpowiedział. Podszedł do dziury prowadzącej do czasowni i wrzucił ziarenko do środka. Chlupnęło w wodę.

-Coś na pocieszenie trzeba mu zostawić - powiedział.

W oczach zapaliły mu się diabelskie ogniki. Wyobraziłem sobie jak doktor Rauber namierza za pomocą satelity zatopiony loszek z wodą i też się uśmiechnąłem. Z drugiej strony, jeśli jest historykiem sztuki to zbadanie kaplicy może być dla niego interesujące.

-W drogę - powiedział Michaił.

Przepłynęliśmy rzekę. Pan Samochodzik nie nudził się czekając na nas. Bagażnik Rosyanta wypełniały grzyby. Zebrał ich dobre kilkanaście kilo. Poczułem ślinkę natrętnie napływającą do ust. Michaił potrząsnął skoroszytami.

-Czeka nas sporo czytania - powiedział - Pajechali.

Szef uśmiechnął się sadowiąc za kierownicą.

-Jednak Gagarin był wasz - powiedział.

-Dlaczego? - zdziwił się Michaił.

-Nie czytałeś tej historii? Jurij Gagarin siedział w Salucie...

-W Wostoku - sprostował nasz towarzysz.

-No właśnie. W Wostoku. Odliczali mu sekundy do startu. Wreszcie skończyli odliczanie. W tym momencie krzyknął „Pajechali!”. A ty teraz...

Michaił roześmiał się myślałem że zaraz pęknie.

-Panowie - wybełkotał krztusząc się ze śmiechu, trochę powagi!

Zajechaliśmy do twierdzy. Michaił zaraz rozbebeszył segregatory i porozkładał ich zawartość na kupki. Zabrali się za to we dwu, a ja do kolacji oprawiałem grzyby i nawlekałem je na sznurki. Resztę udusiłem na maśle. Smakowity zapach wywabił ich z nory. Nałożyli sobie solidne porcje i posolili.

-I co ciekawego tam znaleźliście? - zaciekawiłem się.

Michaił przełknął potężny kęs. Na jego twarzy odmalowała się błogość.

-W tym właśnie problem, że chyba nic z tego. Te papiery są na dobrą sprawę bezużyteczne.

-Dlaczego? - zdziwiłem się

-To są oczywiście kserokopie tajnych dokumentów CzK, GPU, NKWD i KGB. Protokoły z przesłuchań, raporty z poszukiwań. Pełna dokumentacja prac. Jeśli torturowanie i zabijanie ludzi można nazwać pracą. Tyle tylko, że nic z tego nie wynika. Jest tu coś około osiemdziesięciu adresów. Nasi „przyjaciele” sprawdzili je wszystkie. Torturowali mieszkających tam ludzi. Natrafili na sześć skrytek z klejnotami. Ale najważniejszego nie znaleźli.

-Zrezygnowali? - zaciekawiłem się.

-Nie. Ostanie dokumenty noszą datę sprzed dwu tygodni.

Zatkało mnie.

-Czyli oni dysponując archiwami nie byli w stanie dotrzeć do Tiary - powiedziałem. - Na co możemy liczyć my? Łut szczęścia? Już wyczerpaliśmy, uchodząc z życiem z więzienia.

Michaił poskrobał się po głowie.

-Przeczytamy mimo wszystko te papiery. Może coś znajdziemy. Nie dał najważniejszego.

-To znaczy?

-Nie ma tu dokumentów dotyczących inwigilacji cara z okresu gdy przebywał w Tobolsku. Na oddzielnej kartce jest informacja, że zabrała je Moskwa jeszcze w latach pięćdziesiątych.

-Nie mogę sobie jakoś tego wyobrazić - powiedział Pan Samochodzik. - Na dobrą sprawę co kilka miesięcy przez te wszystkie lata ktoś usiłował zmierzyć się z tą zagadką. Nie mieli poważniejszych kłopotów?

-Mieli wielu ludzi, i bardzo dużo czasu. Nie stanowiło dla nich problemu oddelegować kogoś do tej roboty.

Pan Tomasz westchnął.

-Polskie Ministerstwo Kultury i Sztuki sporo by się mogło od KGB nauczyć - powiedział z pewną zawiścią w głosie. - Przez tyle lat sam się użerałem. Sam miałem na głowie poszukiwania zaginionych dzieł sztuki w całym kraju, a tu proszę. Do beznadziejnej sprawy w trzeciorzędnej dziurze przez osiemdziesiąt lat delegują bez przerwy oficerów dochodzeniowych.

-Ciekawe jak doktor Rauber radził sobie z kontrolą tak wielkiego kraju - mruknąłem. - Możesz coś na ten temat powiedzieć? - zwróciłem się do Michaiła.

-Żaden problem. Czarny rynek tu na dobrą sprawę nie istniał. Przemyt był minimalny. ZSRR miał bardzo szczelne granice. W porównaniu z waszymi praktycznie doskonale szczelne. Większy problem był z prywatnym eksportem prowadzonym przez partyjną nomenklaturę. Jedynym zagrożeniem był mój ojciec. Więc walczyli jeden na jednego. No prawie. Rauber za każdym razem gdy dowiadywał się że gdzieś widziano mojego ojca podrywał do roboty KGB, milicję, zdarzało się że i wojska MSW. Nie uznawał półśrodków. Ale mimo wszystko sądzę, że to nie on wydał decyzję o likwidacji.

Faktycznie hrabia Derek został zabity. Michaił uśmiechnął się z przymusem.

-Widzicie panowie, dla was zmierzyć się z doktorem Rauberem to tak jak zmierzyć się z samymi sobą. Oczywiście jest to niebezpieczne. W charakterystyce przygotowanej na użytek wywiadu norweskiego przeczytałem że doktorek ma iloraz inteligencji około trzystu.

Pan Samochodzik gwizdnął przez zęby.

-To z grubsza tyle co Einstein! szkoda, że na zjeździe historyków sztuki nie postarałem się z nim porozmawiać. Przy takiej inteligencji musi dysponować niesamowitą wiedzą.

-Nic straconego. Pewnie jeszcze nie raz przyjedzie do Polski - zauważyłem. - Inny problem czy zechce nam podać rękę.

-Postaram się to jakoś załatwić - mruknął nasz przyjaciel.

Zbladł lekko i trzymał się dłonią za brzuch.

-Co się stało? - zaniepokoiłem się. - Zaszkodziły moje grzybki?

-Nie, to bardziej z boku - opanował się.

Usłyszałem jak szef odetchnął z ulgą i znowu wiosłuje łyżką w talerzu. Michaił przeprosił nas i poszedł się położyć. Dojedliśmy grzyby i wdrapaliśmy się na wierzę. Tobolsk układał się do snu. Gasły światła w oknach. Szef przeciągnął się.

-To miasto wygląda uroczo gdy zapada zmrok - powiedział. - Nie wiem czym to jest spowodowane. Gdy kiedyś patrzyłem na Warszawę z praskiego brzegu Wisły to wyglądało zupełnie inaczej. Nie wiem od czego to zależy.

-Tu jesteśmy wyżej - zauważyłem - Bardziej nad miastem. Poza tym tu jest inny rodzaj zabudowy światła rozrzucone chaotycznie. Może to dlatego?

Kiwnął bez przekonania głową.

-Możliwe - powiedział. - Niedługo opuścimy to miasto. Trzeba zachować jego obraz w pamięci. Chciałbym zwiedzić sobór, ale w tej chwili obawiam, się że to nie możliwe.

-Powinniśmy pójść na Panin Burgoł - powiedziałem. - Zapalić jakąś symboliczną świeczkę naszym rodakom.

-Pójdziemy. W przeddzień wyjazdu.

Zeszliśmy na dół. Zaraz poszedłem spać. Nic mi się nie śniło.

ROZDZIAŁ XIV

Atak ślepej kiszki * Nocna operacja * Dokumenty milczą * Zagadka dziennika carycy * Gdzie lokaj Trupp ukrył skarby * Postanawiam zost kaznodzieją * Tajemnica zdcia.

Obudził mnie jęk. Dobiegał z pokoju Michaiła. Poszedłem tam. Leżał na łóżku zlany potem, zwinięty w kłębek z bólu.

-Co się stało? - zapytałem

Nadbiegł też Pan Samochodzik.

-Wyrostek - jęknął po rosyjsku Michaił. - Że też musiał właśnie teraz...

Kolejny paroksyzm bólu wykrzywił jego rysy.

-Napewno wyrostek? - zapytał Szef. - Drętwieją ci nogi?

Michaił kiwnął głową.

-Otwieraj bramę - zarządził szef. - Trzeba go zawieźć do szpitala!

Michaił pokręcił głową.

-Nie. W żadnym wypadku.

-Bredzi - poinformował mnie Pan Samochodzik. - Trzeba...

-Wpadnę w łapy KGB - powiedział Michaił. - Chory nie wytrzymam tortur. Nie mogę jechać do szpitala.

-Zawieziemy go do Jekatierynburga, albo do Tomska - zaproponowałem.

Szef pokręcił głową.

-Za daleko. Nie przeżyje drogi. Zabije go ból na wybojach.

-To co robimy? - zapytałem.

-Odprujcie - jęknął Michaił.

Kolejny paroksyzm zgiął go w pół.

-Jak, czym? - dziwiłem się - Przecież nie mamy nawet środków znieczulających. Mam cię kroić na żywca nożem? Poza tym żaden z nas nie jest lekarzem. Pan Tomasz ma tytuł doktora, ale historii sztuki. Ja przeszedłem w komandosach tylko podstawowy kurs udzielania pierwszej pomocy z uwzględnieniem pola walki!.

Michaił popatrzył nieco przytomniej.

-Mam dwie butelki wódki - powiedział prawie spokojnie. - Litr wódki oszołomi mnie zupełnie.

-Bzdury - zaprotestował szef ostro. - Rozczulająca jest ta wiara ludzi radzieckich w cudowną moc wódki jako lekarstwa na wszystkie choroby. Puknij się w głowę. W połowie przypadków wódka tylko zwiększa wrażliwość na ból.

-Jestem gotów zaryzykować - wymamrotał.

-Poza tym po wypiciu litra wódki wykitujesz. Zupełnie wykitujesz na śmierć. A przynajmniej torsje wyrzucą ci z brzucha całe umeblowanie. Butelka wódki może się przydać wyłącznie do tego żeby cię nią po głowie popukać!

-Chińska narkoza jest zbyt niebezpieczna - zaprotestowałem. - Mogę go oczywiście pozbawić przytomności przez zwykłe zaciśnięcie tętnicy szyjnej, ale to na długo nie pomoże.

-Paralizator elektryczny - rzucił w olśnieniu Michaił. - W nasadę karku. Piętnaście minut spokoju...

-Jak to sobie wyobrażasz? - zauważyłem. - Przyjmijmy, że będziesz nieprzytomny. Mam ci rozciąć brzuch, wyjąć ślepą kiszkę, a nawet nie wiem jak wygląda...

Szef odciągnął mnie na bok.

-Co kolwiek chcesz postanowić trzeba to zrobić od razu - powiedział - boję się że długo nie pociągnie. Bóle stają się coraz częstsze.

-A skalpel? - złapałem się ostatniej deski ratunku.

-Mam dwa nożyki introligatorskie - powiedział spokojnie Pan Samochodzik. - Jeśli go zabijesz trudno. Odpowiemy razem.

Michaił wił się w malignie. Z Rosyanta przyniosłem porażacz i puściłem błyskawicę w jego wijące się z bólu ciało. Oklapł zupełnie. Szef przywiązał go starannie do łóżka. Przyniósł butelkę wódki. Polałem starannie pole operacyjne.

-Tnij według tego - szef zawinął koszulę odsłaniając starą bliznę. On też miał kiedyś usuwany wyrostek.

Zacisnąłem zęby i wykonałem cięcie. Szef podał mi kawałek ałunu którego czasem używał gdy zaciął się przy goleniu. Przejechałem nim brzegi rany. Krwawienie trochę się zmniejszyło.

-Przypal - powiedział szef.

-Czym? - zdenerwowałem się.

Wybiegł i usłyszałem jak zapuszcza silnik w Rosyancie.

Zwiewa - pomyślałem, ale on podjechał w kąt hali przylegający do pokoju chorego. Po chwili wbiegł i podał mi samochodową zapalarkę do papierosów. Zdążył ją nawet przepłukać spirytusem. Przejechałem nią brzegi rany. Pomogło. Krew przestała płynąć. Pogłębiłem cięcie i przebiłem powłoki brzuszne. Szef usłużnie poświecił mi halogenkiem. Miałem przed sobą kłębowisko jelit. I nagle zauważyłem poczerniały wyrostek długości najwyżej siedmiu centymetrów.

-To? - zapytałem.

Szef zastanawiał się chwilę.

-Chyba tak. Tnij.

Podał mi zamoczoną w spirytusie żyłkę wędkarską. Starannie przewiązałem wyrostek w miejscu w, którym oddzielał się od jelita. Urżnąłem go jednym śmiałym cięciem i rzuciłem przez lewe ramię. Na szczęście. Szef podał mi nawleczoną igłę. Zeszyłem starannie ranę. Z pudełka wyjąłem strzykawkę i ampułkę surowicy przeciwtężcowej. Wstrzyknąłem mu podwójną dawkę. W chwilę później otworzył oczy. Jęknął z bólu.

-Udało się? - zapytał.

-Oczywiście - odpowiedziałem, choć wcale nie byłem tego pewien.

Zamknął oczy. Przełożyliśmy go na drugie łóżko zasłane świeżą pościelą.

-Cholera, szefie - powiedziałem. - Dlaczego bez przerwy mamy takie przygody?

-Pożądałeś przygód w sposób zachłanny - powiedział Pan Samochodzik. - To zapewne kara nadmiaru. Przeżyje?

-A skąd mam wiedzieć? Nie wiem nawet czy wyciąłem to co trzeba...

Szef podniósł leżący na ziemi krwawy strzęp.

-Nie wiem czy to ślepa kiszka - powiedział. - Ale że to zaropiało to pewne.

-Nawet jeśli wyciąłem mu to co trzeba to przecież jest tyle innych czynników ryzyka. Zakażenia pooperacyjne, poza tym zostawiłem mu w brzuchu kawałek żyłki wędkarskiej. Zacznie wchodzić w reakcje z organizmem.

-Gdy tylko poczuje się lepiej wsadzimy go w samolot do Szwecji i niech tam mu poprawią. A co do zakażenia, dostał przecież surowicę.

-Szefie, niech pan spojrzy na ten sufit. Nie wiemy co się z niego osypuje. Jakie draństwa mogły spaść mu do rany, gdy szyłem. Na razie proszę iść spać. A rano się zmienimy. Posiedzę przy nim.

Koło czwartej nad ranem Michaił dostał lekkiej gorączki. O ósmej otworzył oczy.

-Jak się czujesz? - zapytałem.

-Ból zmienił się - powiedział - Teraz jest ostry, jak od noża. I wyżej.

-Miałeś szczęście chłopie - powiedziałem.

-Ufunduję za to srebrny dzwoneczek dla soboru - wymamrotał.

Policzyłem mu puls. Gorączka już słabła.

-Białogwardzista umiera od razu albo wcale - powiedział z dumą.

-Tak czy siak, przez najbliższe dwa dni będziesz leżał i starał się nie ruszać -zaordynowałem. - Nie wiem, czy wiesz, ale takie operacje robi się na czczo. Boję się że te grzyby mogą ci zaszkodzić.

Zamyślił się.

-Mogą mnie nawet zabić, jak sądzę. Wody też mi nie wolno pić.

-Przez osiemnaście godzin - powiedział szef stając w drzwiach. - Coś nie coś pamiętam z czasów kiedy mnie kroili.

W porze obiadu pacjent przynajmniej częściowo odzyskał siły i poprosił o skoroszyt. Przeglądał papiery dłuższą chwilę.

-Nic z tego nie wynika - powiedział. - Makulatura. A przecież ryzykowaliśmy życie, żeby to zdobyć.

-Mieliśmy zdobyć księgi meldunkowe - przypomniałem mu łagodnie.

-Tak, ale nie musimy. Tu są wszystkie adresy - popukał w plik kartek. -Przecież tyle osiągnęliśmy. Znaleźliśmy skrzynię banknotów. Spotkaliśmy tą staruszkę i dowiedzieliśmy się o klasztorze. A teraz czuję że rozwiązanie zagadki oddala się.

-Chwilowo nie musisz rozwiązywać zagadek - uspokoiłem go łagodnie. - Leż i odpoczywaj. A ja i Pan Tomasz zajmiemy się myśleniem.

-Za tydzień wyjedziemy - powiedział. - Tego nie da się odnaleźć.

-Dlaczego?

-Rauber ma 300 IQ. Gdyby to było możliwe odkryłby to.

-My do spółki mamy pewnie ze 400.

-Nie zapominaj o tych którzy szukali tego dawniej. Dolicz ich do swojego rachunku.

-To mi przypomina sprawę pewnego polskiego wynalazcy. Przyszedł do rządu z propozycją budowy w Polsce komputerów. Były lata siedemdziesiąte, a on był jednym z pionierów w wytwarzaniu superczystych kryształów. W każdym razie zaproponował produkcję komputerów lepszych niż amerykańskie. I wiesz co mu powiedzieli?

-Żeby się nie wygłupiał, bo gdyby jego teorie były prawdziwe to amerykanie dawno by już to wymyślili. Spotkałem go. W Krzemowej Dolinie. Jest wielką szychą, a mało brakowało i Krzemową Dolinę mielibyście u siebie w Polsce.

Zasnął. Wieczorem czuł się już prawie zupełnie dobrze. Czytał dokumenty z laptopa. Rana goiła się.

-Na mnie wszystko jak na psie - zażartował.

Mógł wreszcie wypić trochę wody.

-Za tydzień wstaniesz - obiecałem mu.

-Wcześniej -zaprotestował.

Byłem jednak niewzruszony jak głaz. Poszliśmy spać.

*

Następnego dnia rano Michaił czuł się już zupełnie dobrze. Miał tylko leciutką gorączkę.

-Myślę, że się wywinąłeś - powiedział Pan Samochodzik. - biorąc pod uwagę, że kroił cię kompletny dyletant nożem introligatorskim w skrajnie antyhigienicznych warunkach to miałeś dużo szczęścia.

-Jestem szczęśliwym człowiekiem, więc szczęście będzie mi towarzyszyć - powiedział. - Gryzie mnie ten fragment dziennika carycy. - Wyświetlił go ponownie.

Patrzyłem w równe rządki pisma.

-Między linijkami musi być coś napisane - powiedział Michaił. - Czuję to. Nie spocznę dopóki dyrekcja archiwum nie zezwoli na przeprowadzenie szczegółowych analiz. Przekupię drani. Przekupię bez litości. Jak mój ojciec.

Zastanowiłem się. Jakaś myśl nieśmiało dobijała mi się do mózgu.

-Może nie będzie trzeba - powiedziałem - Z jaką rozdzielczością skanowałeś te dokumenty?

-Z największą - pochwalił się. - tysiąc dwieście na dwa tysiące czterysta pikseli.

-A ile kolorów rozróżnia ten twój skaner?

-Półtora miliarda barw i odcieni.

-Mam u ciebie dwa starodruki premii - powiedziałem.

Popatrzył na mnie. Widać było jak myśli usiłując wydedukować z moich pytań rozwiązanie zagadki. Nagle jego oczy rozbłysły. Wiedział.

-Skontrastować! - krzyknął podrywając się z łóżka.

Pchnąłem go spowrotem.

-Właśnie. Skontrastować. Jeśli napisała tu jakiś tekst niewidzialnym atramentem to i tak papier w tym miejscu zżółkł inaczej. Za sto lat pewnie różnice będzie widać gołym okiem.

-Bingo - wyszeptał Michaił.

Jego palce zastukały w klawisze laptopa z przerażającą szybkością. Odchylił ekran, tak żebyśmy też mogli widzieć efekty jego działań. Powiększył tekst tak, że naraz widać było tylko cztery linijki.

-Zwiększam zróżnicowanie kolorów - powiedział stukając w kilka przycisków.

Nic się nie zmieniło.

-Kontrastuję jeszcze o sto punktów...

Między linijkami pojawiły się delikatne zarysy czegoś żółtego.

Otworzył jakieś okno i chwilę przy nim majstrował.

-Jeszcze o sto - mruknął.

Pomiędzy linijkami napisanymi niebieskim atramentem pojawiły się coraz wyraźniejsze żółte plamki i plamy. Układały się stopniowo w napisy. Zwiększył kontrast jeszcze czterokrotnie zanim tekst stał się brązowy.

-Zwycięstwo - powiedział.

Szef podał mu podkładkę do pisania i długopis. Michaił zaczął wolniutko przepisywać tajemniczą informację. Literka po literce. Niektóre były mocno zamazane. Wyszedłem i zabrałem się za robienie śniadania. Dla Michaiła ugotowałem kaszy na wodzie. W czterdzieści osiem godzin po operacji nadal nie mógł przeciążać żołądka. Gdy wróciłem z posiłkiem do pokoju chorego, praca była już właściwie wykonana.

-I co tu naskrobano? - zapytałem.

Twarze Michaiła i Pana Samochodzika wydłużyły się.

-Sprawdziła się twoja teoria - powiedział Michaił.

-Jaka teoria? - zdziwiłem się.

-Pamiętasz co przypuszczałeś tam w klasztorze? Jest ktoś komu zawierzyli tę tajemnicę. Posłuchaj.

-„Trupp ukrył w mieście Tiarę, koronę, diadem i szablę. Nie pochwalam do końca jego wyboru ale może to faktycznie dobry pomysł. Odzyskamy je na hasło: przynoszę wam pochodnię prawdy”.

-Trupp? Przecież on był tylko lokajem.

-Zginął z całą carską rodziną w Jekatierynburgu - łagodnie zwrócił uwagę szef. - Musiał być człowiekiem zaufanym.

-Ekstra. I ani słowa komu to przekazał?

-Ani słowa. Musiał to jednak przekazać komuś komu caryca by nie zaufała.

-Zapewne miejscowemu kupcowi - wysunąłem przypuszczenie.

-Co dalej? - zastanowił się szef. - Musimy wyświetlić cały życiorys Truppa. Prześwietlić go jak rentgenem. Wtedy może natrafimy na jakiś trop.

-Ale czy to możliwe? - zapytał Michaił. - Czy jest możliwe, żeby ktoś dochował wierności przez siedemdziesiąt lat?

-Jeśli przekazał tajemnicę swojemu synowi, a on swojemu... - zauważyłem. - Szanse faktycznie są nikłe, ale może większe niż nam się wydaje.

Pokiwali w zadumie głowami.

-Jak możemy znaleźć tego człowieka? - zastanowił się Michaił. - Przecież to niemożliwe bez bardziej szczegółowych wskazówek.

-Sądzę, że dokładnie o kogo chodzi wiedziała tylko caryca, ewentualnie car i dzieci. Mogli się spodziewać, że ich dzienniki będą czytane przez cenzorów, a może nawet badane na okoliczność sympatycznego atramentu. Zapisali tylko to co najważniejsze. Sądzę, że to hasło może być kopiowane w dziennikach cara i dzieci. Może tam znajdziemy dodatkowe wskazówki.

Michaił bez chwili zwłoki otworzył kolejny dokument.

-Dziennik cara. - wyjaśnił. Popatrzmy, prawie sześćdziesiąt stron dotyczy okresu uwięzienia w Tobolsku. Zaznaczam wszystkie i kontrastuję jednocześnie...

Przeglądał zapiski przez dłuższą chwilę szukając śladów ukrytych wiadomości. Bezskutecznie. Dziennik cara był zupełnie czysty.

-Ciekawe - mruknął.

-Car mógł przypuszczać, że jego notatki zostaną w razie czego sprawdzone bardzo dokładnie. - zauważyłem. - Przyszło mi na myśl jeszcze coś. Czy oni mieli własne książki?

-Tak. Zabrali ze sobą niezłą biblioteczkę.

-Co się z nimi stało?

-Część z nich znaleziono na śmietniku koło domu Ipatjewa. Pozbierał je śledczy Sokołow i przekazał nauczycielowi Gillardowi, który zabrał je do Szwajcarii.

-Tam także mogą być jakieś notatki. Na przykład na marginesach - zauważyłem. - Czy masz do tego jakiś dostęp?

-Chodziłem do szkoły z jego wnukiem. Ale nie pamiętam adresu.

-Trzeba to będzie sprawdzić gdy wrócisz na zachód.

Skinął poważnie głową otwierając kolejny dokument. Dziennik następcy tronu carewicza Aleksego.

-Jest - powiedział z triumfem, gdy komputer zakończył kontrastowanie. - Ale mniej. Tylko hasło. „Przynoszę wam pochodnię prawdy”. Weźmy pamiętnik Gillarda.

Przeglądał go dłuższą chwilę.

-Tu nie ma nic.

-A pamiętniki księżniczek? - zapytałem.

-Chyba wiem dlaczego dwie z nich spaliły swoje dzienniki - zauważył Pan Samochodzik. Napisały za dużo.

-Wystarczyło wyrwać kartę - zauważył.

Zamyślił się.

-Jest. Dziennik Marii - Michaił obudził nas z zamyślenia - Posłuchajcie tego. „Pomysł Aleksego z zaprzysiężonym człowiekiem i hasłem obrasta w ciało. Kochany Trupp załatwił to dla nas. I tak sprytnie. Jego nikt nie będzie podejrzewał. Z drugiej strony to dziwne, że się zgodził”.

-Ale kto? - jęknął pan Tomasz. - Dlaczego nie mogli napisać tego wprost?

-No bo nie mogli - delikatnie zwróciłem mu uwagę. - Po prostu nie mogli. Gdyby to w takiej postaci wpadło w ręce czerwonych to nic by na tym nie skorzystali. Ani tego ugryźć ani...

-Dziennik Olgi: „Przynoszę wam pochodnię prawdy. Sprytnie to wymyślił kochany chłopiec. Chciał żeby hasło brzmiało „lampa została zapalona”. Nasz przyjaciel wypełnił misję. Gdyby stało się najgorsze przyślemy po to kogoś”.

-Najwyraźniej nawet się biedactwo nie domyślała co najgorszego może ich spotkać - zauważyłem ponuro. - Nic więcej tam nie ma?

Pokręcił przecząco głową.

-No to jesteśmy w kropce - zauważyłem.

-Ależ nie - zaprotestował Pan Samochodzik. - wiemy całkiem sporo. Trupp zaufał komuś, komu nie zaufałaby caryca. Zaufał komuś kto stoi poza podejrzeniami.

-Ukryli to u agenta CzK - wysunąłem przypuszczenie. - Boże, co ja bredzę.

-Niekoniecznie - zauważył szef. - To ma ręce i nogi. Agent CzK byłby poza podejrzeniami. Skoro nie przekazał klejnotów swoim mocodawcom, to nie da się wykluczyć, że dochował tajemnicy.

-Nigdy by nie zaufali agentowi CzK. - zauważyłem. - Przecież to była banda psychopatów, morderców, żeby nie powiedzieć rzeźników.

-Zgoda - powiedział Michaił. - Ale może wśród nich był jeden szlachetny i prawy...

-Tu się pojawia pytanie jak go odnaleźli. Zresztą taki człowiek wcześniej czy później padłby ofiarą własnej organizacji. Co za potworny mętlik.

-Chyba jednak możemy wykluczyć agenta CzK - mruknął szef. - To zbyt szalony pomysł. Pomyślcie kto jeszcze wchodzi w grę?

-Żołnierze którzy ich pilnowali. Czwarty regiment i drugi regiment. Jedni byli nastawieni bardziej monarchistycznie... - zauważył Michaił. - Ale oni byli głównymi podejrzanymi. - klepnął leżący na stoliku koło łóżka skoroszyt. - Dopadli wszystkich których zdołali.

Zamyśliliśmy się.

-Pułkownik Kobylański - zauważyłem. - Ich dowódca. Co o nim wiemy?

-Niewiele. Został rozstrzelany w dwudziestym którymś roku - powiedział Michaił.

-A nadzorca? Komisarz przysłany przez Rząd Tymczasowy, Pankratow? - zapytał Szef.

Michaił zamyślił się.

-Tego nie wziąłem pod uwagę.

-Co o nim wiemy?

-Był socjalistą, rewolucjonistą, chyba współpracował z grupą Sawinkowa. Przesiedział 14 lat w pojedynczej celi twierdzy Szliselburskiej, a potem poszedł w kajdanach etapami na Syberię.

Gwizdnąłem cicho.

-Odpada. Dziwne że ich nie pozarzynał tępym nożem.

-Niekoniecznie - zaprotestował Michaił. - Weźmy biografię cara pióra Radzińskiego.

Podałem mu kuferek z książkami. wydobył z niego księgę o grubości cegły. Kartkował ją przez chwilę.

-Wynika z tego, że Pankratow był wyjątkowo porządnym człowiekiem - powiedział wreszcie z westchnieniem. - To nie wykluczone.

-Co się z nim stało? - zapytałem.

-Po wkroczeniu bolszewików do Tobolska musiał uciekać z miasta. Nie mam żadnych danych co do jego dalszych losów. Prawdopodobnie został zabity. Radziński wspomina też o niejakim kapitanie Asjuta, który ponoć miał ukryć szablę cara.

-Co o nim wiadomo?

-W tym właśnie problem, że zupełnie nic. Przejrzałem wszystkie dostępne mi spisy. Ten człowiek jakby nigdy nie istniał.

-Mętlik - mruknął szef. - Na razie zastanówmy się nad taką kwestią. Załóżmy, że mogli zaufać Pankartowowi. Załóżmy, że faktycznie on obiecał ukryć klejnoty. Czy car musiał przekazywać Pankratowowi precjoza za pośrednictwem Truppa?

Walnął się w głowę aż zadudniło.

-Nie musiał. Pankratow był obecny w domu wolności dzień w dzień, a w środy chyba dawał dzieciom lekcje geografii. Nie da się wykluczyć, że poprosili go o przechowanie części skarbów, ale nie tych, których szukamy.

-Nic już nie jestem w stanie wymyśleć - poskarżyłem się. - Co wiemy o Truppie?

-Nic.

-Jak to nic? - zdumiał się Pan Samochodzik.

-W każdym razie niewiele. Był lokajem w Carskim Siole. Towarzyszył carowi w czasie wygnania. Aż do końca, do swojej śmierci w piwnicy domu Ipatiewa. Głównym lokajem był Czemodurow. On tylko mu pomagał. Nie miał żony, ani dzieci. W chwili śmierci miał około trzydziestu lat.

-Ekstra. Mieszkał w Domu Korniłowa, czy na mieście?

-Mieszkał w domu gubernatora. Miał pokój na strychu. Chyba nie znał w Tobolsku nikogo.

-Kicha do kwadratu - jęknąłem.

Zostawiłem ich i poszedłem na wierzę. wpatrywałem się w leżące po drugiej stronie rzeki miasto. Gdzieś tam pod budynkami, pod korzeniami drzew, zamurowane w ścianach lub ukryte w wiązaniach dachu znajdowało się to czego szukaliśmy. Gdzieś tam być może na ławeczce przed domem siedział człowiek, który od siedemdziesięciu lat czekał na to, że ktoś przyjdzie, klepnie go po ramieniu i powie: „Przynoszę ci pochodnię prawdy”.

-Przydałby się Onufry Rzecki - powiedziałem w zadumie. - Może trzeba było się go poradzić przed wyjazdem? W niczym by to nie zaszkodziło, a mogłoby pomóc. A może sam odgadnę miejsce? Jeśli zgadłem że ukrywa to człowiek czekający na hasło...

Zszedłem na dół. Szef siedział w zadumie na krześle i kiwał nogą. Michaił leżał i także nad czymś się zastanawiał.

-Doszliście do jakichś wniosków? - zapytałem.

Pokręcili przecząco głowami.

-Jeśli człowiek mający zareagować na hasło jest gdzieś w Tobolsku to musimy go odnaleźć - powiedział melancholijnie Michaił. - Tylko jak? Może tobie coś przyjdzie do głowy?

Zastanowiłem się.

-Damy ogłoszenie do gazety - błysnąłem konceptem.

Wbili we mnie dwie pary zaskoczonych spojrzeń.

-Ogłoszenie - powiedział powoli i z namysłem Michaił. - Na przykład jakie?

-Dziennikarz z Polski poszukuje wszystkich osób mogących rzucić światło na losy lokaja Aleksjeja Truppa.

Zastanowili się.

-Kto miałby być tym dziennikarzem? - zapytał Pan Samochodzik.

-Szczerze mówiąc szefie sądziłem...

Uśmiechnął się lekko.

-Wam udało się nawiać z aresztu KGB, ale jesteście młodzi i wysportowani...

-Szefie, proszę nie robić z siebie zniedołężniałego starca wszak nie dalej jak dwa lata temu brał pan udział w amatorskich zawodach judo zajmując w swojej kategorii wagowej trzecią lokatę! - zgromiłem pryncypała. - Trzeba raczej zastanowić się nad tym pomysłem.

-Sądzę, że nie ma się co zastanawiać - powiedział Michaił. - Przez te wszystkie lata z pewnością dokonano wielu znacznie bardziej subtelnych prowokacji. Poza tym takie ogłoszenie ściągnie nam na głowy całą masę świrów. Czy każdemu z nich mamy podawać hasło?

-A może inaczej - zaproponowałem. - Coś w takim rodzaju. Damy ogłoszenie treści „Przynosimy wam pochodnię prawdy bracia - nowa wspólnota religijna zaprasza na spotkania modlitewne”.

-To straszne - powiedział w zadumie Pan Tomasz. - A gdy przyjmowaliśmy cię do pracy w ministerstwie wydawało nam się, że wszystko z tobą w porządku. Najwyraźniej przegapiliśmy poważną dewiację umysłową...

-To brzmi niegłupio - zaprotestował Michaił. - Tylko jak sobie to wyobrażasz?

-Urządzimy zbór tutaj w fabryce. Odmalujemy tylko tę halę, wstawimy ławki, Na ścianie powiesimy Krzyż. Będzie potrzebne jeszcze podwyższenie i kazalnica. Zbierze się frekwencja... Wstąpię na podwyższenie i wygłoszę wspaniałe porywające kazanie o szatańskim jadzie komunizmu i ogniach piekielnych. Po nabożeństwie wszyscy wyjdą zostanie tylko strażnik skarbów, który wręczy nam walizkę...

-Bredzi - powiedział Michaił. - To z nadmiaru stresów. Nastąpiło zachwianie równowagi biochemicznej mózgu. Będzie go miotało od euforii do skrajnej depresji. Teraz przechodzi fazę euforyczną, za pół godziny pewnie mu przejdzie.

Szef pokiwał głową.

-Pozwolisz, że teraz przedstawimy ci naszą wersję wydarzeń - powiedział Michaił. Dajemy ogłoszenie. Zanim jeszcze zbierze się to co nazywasz frekwencją wpadnie tu specjalna jednostka FSB do walk z sektami. Przetrząsną cały lokal, znajdą oczywiście samochód i nas. Z samochodu wyciągną furę wyposażenia, które jednoznacznie unaoczni im, że jesteśmy szpiegami lub sabotażystami. Następnie zbadają naszą tożsamość i stwierdzą, że my dwaj na dniach nawialiśmy im z aresztu śledczego, a Pan Samochodzik jest tym fałszywym profesorem z Kiszyniowa, który interesował się archiwami. Was dwu wymienią na szpiegów przechwyconych w Polsce, a ja spędzę resztę życia w uroczej piwniczce pozostałej z czasów gdy FSB nazywało się jeszcze inaczej i łamało prawa człowieka. Zresztą koniec nadejdzie szybko i w mało higienicznych warunkach.

-Możliwy też jest inny wariant - powiedział szef. - Zamiast wiernych przybędzie tu bojówka jakiegoś faszyzującego ruchu który wpisał sobie w ideologię obronę świętej wiary prawosławnej. Pobiją nas, spalą nam samochód i każą się wynosić ze świętej ziemi rosyjskiej razem z naszą szatańską nauką.

-Poza tym każdy strażnik skarbów takie ogłoszenie uzna oczywiście za pułapkę i będzie się trzymał jak najdalej. To był zupełnie niezły pomysł Pawle, ale wymyśl raczej coś innego.

-Jak właściwie wyglądał cały ten Trupp? - zapytałem.

Michaił wygrzebał z kieszonki torby płytę CD-ROM. Wpuścił ją do laptopa i wyświetlił fotografię.

-O zobacz sobie - przekręcił ekranem w moją stronę.

Sympatyczna twarz, trochę pociągła. Był minimalnie podobny do Michaiła. W każdym razie nie wyglądał na lokaja.

-Tu jest z carem na łódce - wyświetlił inne zdjęcie.

Obaj rozebrani do pasa wiosłowali z zapałem. Car siedział z tyłu, bliżej rufy. Zdjęcie musiał zrobić ktoś siedzący na dziobie łodzi. Może, któraś z księżniczek. Fotografia była bardzo ostra, pewnie używali jeszcze szklanych negatywów. Przypatrzyłem się uważnie lokajowi.

-Możesz to powiększyć? - zapytałem.

-Nie zmieści się.

-Centralną część.

Powiększył. Trupp był dobrze zbudowany. Mięśnie zastygły w wysiłku.

-Jeszcze - poprosiłem. - Rozdzielczość ci na to pozwoli?

-Żaden problem.

Rozciągał zdjęcie aż pierś lokaja zajęła cały ekran. Wiosło trzymane w ręce zasłaniało trochę obraz, ale wyraźnie widać było że na piersi wisi mu na srebrnym łańcuszku mały krzyżyk i medalion.

-Powiększ je - poleciłem.

Rozciągnął maksymalnie. Fotografia stała się zbiorem szarych i czarnych prostokącików. Na medalionie widniał wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej.

-A niech mnie - powiedział Michaił.

Uruchomił drukarkę i po chwili podawaliśmy sobie z rąk do rąk wydruk i lupę.

-On był katolikiem - powiedział szef w zadumie. - A może nawet Polakiem?

-Jeśli nawet, to uchodził za Rosjanina z Pribałtyki. Może odziedziczył ten medalion po jakichś przodkach - zasugerował nasz towarzysz. - Razem z wiarą.

-Jeśli faktycznie tak było to myślę, że wiem dokąd mógł pójść - powiedziałem. - Przecież był tu katolicki kościół wybudowany przez polskich zesłańców. Z pewnością istniała przy nim także parafia katolicka.

-Polak poszedł do Polaków. Katolik poszedł do katolików - zastanawiał się Michaił. - To bardzo prawdopodobne. Ich nikt nie podejrzewałby o sympatyzowanie z carem.

Popatrzyliśmy na siebie śmiejącymi się oczyma.

-Wyruszamy natychmiast - zadecydował szef. - Weźmiemy wykrywacze. Przeszukamy kościół i plebanię.

-Mamy szczęście, że plebania jest od lat opuszczona - powiedział nasz przyjaciel. Nie będzie problemu z kuciem ścian. Człowiek z hasłem, O ile jeszcze żyje też nie będzie nam potrzebny. Założę się że ukryli to gdzieś koło kościoła.

-Ty powinieneś leżeć - zauważyłem patrząc z niepokojem na Michaiła.

-Bzdura. Nigdy nie czułem się lepiej.

-W drogę - poganiał szef. - Niedługo się ściemni.

Faktycznie, przegadaliśmy większą część dnia. Wyszliśmy na dwór zabierając ze sobą ponton. Pogoda od wczoraj zmieniła się radykalnie. wiał silny bardzo zimny wiatr z północy.

-Pożegnanie jesieni - powiedział Michaił w zadumie. - Za dwa tygodnie będzie tu pewnie leżał metr śniegu. Syberia...

Rozdział XV

Realbud remontuje kościół * Tajemnice starej plebanii * Zamurowany loch * Butelka pod ostatnim stopniem schodów * Człowiek w ciemności * Torba

Wiatr dokuczył nam na rzece, co chwila podnosiła się spora fala. Wreszcie dobiliśmy w starej przystani. Nasza łódka o dziwo nadal tu cumowała. Widocznie szukający nas tamtej nocy przegapili ją. Ukryliśmy ponton pod starym pomostem. Ruszyliśmy w szybko zapadającym mroku do kościoła. Na miejscu czekała nas niespodzianka. Stara świątynia otoczona była wysokim płotem.

-A to co? - zdumiał się szef.

Idąc wzdłuż ogrodzenia natrafiliśmy na tablicę informacyjną.

-Prace zabezpieczająco-rekonstrukcyjne - odczytał Michaił - Generalny wykonawca Realbud Polska.

-Nasi - ucieszył się szef. - No, nie ważne. Na drugą stronę.

Sforsowaliśmy furtkę. Kościół stał milczący i cichy. Przez te kilka dni dokonano wiele. Od tyłu napierająca na budynek skarpa została odsunięta. Drewniane szalunki świadczyły, że budowany jest tam mur oporowy, mający najwidoczniej powstrzymać spływ ziemi. Wokół kościoła ciągnęła się głęboka transzeja odsłaniająca fundamenty. Mur w wielu miejscach podkuto i wpuszczono stalowe szyny, mające zapobiegać pękaniu. Większość zalano już cementem. Wszędzie piętrzyły się stosy ziemi wyrzuconej z wykopów. Przeszliśmy przez wrota świątyni. Michaił przymknął ciężkie skrzydła i zapalił halogenowy reflektorek. Szef gwizdnął.

-No nieźle - powiedział.

Prace we wnętrzu prowadzono na niemniejszą skalę. Całą posadzkę usunięto, a ziemię wykopano. Staliśmy nad brzegiem głębokiego dołu. Jego dno pokrywała warstwa bitumitu. Na niej leżały już stalowe wręgi nowej betonowej wylewki. Ściany podkuto tak jak na zewnątrz, tylko że tu operację wzmacniania już zakończono. Tynki ze ścian zostały tu całkowicie usunięte. Michaił z nadzieją oświetlił ściany. Nigdzie porządek cegieł nie został zakłócony. Żaden ślad nie wskazywał na istnienie zamurowanych nisz czy skrytek.

-To by było na tyle - mruknął w zadumie. - Obawiam się że nawet jeśli tu coś było, to zostało wykopane, i to na dniach. Gdy przechodziliśmy tędy niespełna tydzień temu, jeszcze nawet nie zaczynali... Co robimy dalej?

-Plebania - powiedziałem. - Nasze szanse ciągle jeszcze są bardzo duże.

Kiwnęli bez przekonania głowami. Stary drewniany budynek plebanii znajdował się dosłownie o rzut kamieniem. Nikt od dawna tu nie mieszkał. Okna pozabijane szyb, puste otwory drzwiowe... Weszliśmy przez niewielką sień. Pierwszy pokój zapewne służył zapewne zebraniom wspólnoty. Może gromadzono się tu dla odmawiania różańca... Ze ścian odchodziła bardzo zatarta tapeta. W przeszłości pomieszczenie podzielono na dwa mniejsze przepierzeniem, ale pozostały po nim tylko resztki desek i ślad na suficie. Nikt nie rozbił pieca. W ścianach nie było dziur.

-Zdążyliśmy - powiedział Szef. - Nie szukali tu.

Rozłożyłem wykrywacz i zacząłem omiatać nim podłogę. Potem przyszła kolej na ściany. Urządzenie zasygnalizowało istnienie kabli. Wreszcie zabrałem się za piec. W jego górnej części po raz pierwszy wykrywacz cichutko pisnął.

-Coś jest? - zainteresował się Michaił.

-Jakiś drobiazg. Maleństwo. Może moneta, a może kawałeczek blaszki...

Michaił wyjął z kieszeni szwajcarski scyzoryk i wraził ostrze w szczelinę między kaflami. Dłubał dłuższą chwilę, po czym kafel udało mu się wyjąć. W swoim wnętrzu ukrywał jakieś zawiniątko opakowane w szary papier.

-Tiara to nie jest - zauważył Pan Samochodzik, - ale może lepiej to obejrzeć?

Michaił rozwinął papier i znajdującą się pod nim szmatkę. Naszym oczom ukazało się nieduże granatowe porcelanowe jajko ozdobione monogramem Mikołaja II-go.

-Faberge - zauważył Michaił. - Ładny drobiazg.

-Chyba się mylisz - zauważyłem. - Pisanki Faberge były większe, rozkładały się, w środku miały mechanizmy. Car dawał je w prezencie rodzinie z okazji Wielkiej Nocy. To były prawdziwie dzieła sztuki a to...

Michaił zatkał sobie uszy. Twarz Pana Samochodzika poczerwieniała.

-Dziś jeszcze napiszę do dziekanatu Historii Sztuki wniosek o odebranie tytułu magisterskiego! - huknął. - Wypuszczają niedouków!

Speszyłem się. Uratował mnie Michaił.

-Panowie, nie czas teraz na spory. Ten dom ma jeszcze inne piece i inne pokoje.

Przeszliśmy przez wyłamane drzwi. Penetrowałem pomieszczenie po pomieszczeniu. W jednym z nich ze szczeliny między deskami wyciągnęliśmy radziecką monetę pięciokopiejkową. Nigdzie jednak wykrywacz nie zapiszczał.

-Piwnica - zarządził szef.

Z kuchni prowadziły w dół schody. W piwnicy cuchnęło myszami zgniłymi kartoflami. Pan Samochodzik zabrał mi wykrywacz i sam zaczął szukać.

-O co chodzi z tymi jajkami? - zapytałem szeptem Michaiła. - Przecież sam widziałem w albumie szefa. Jajko z miniaturką pomnika, ze złotą kurką, z portretami... Z miniaturką żaglowca i karety, z nakręcanym słonikiem.

-Oczywiście, to były jajka specjalne, które car dawał najbliższym. Ale oprócz nich firma Faberge produkowała setki takich pisanek jak ta którą znaleźliśmy. Car w okresie wielkanocnym wizytował niektóre oddziały. Ich żołnierze otrzymywali wówczas takie właśnie drobiazgi na pamiątkę. Nie myśl jednak, że była to jakaś masowa produkcja. Każde jest inne. Mam po swoim pradziadku jedno takie.

Szef wracał.

-Chyba pusto - powiedział. - Sprawdź jeszcze ściany.

Nie miało to większego sensu, widać było wyraźnie, że są solidnie wymurowane z cegieł, ale posłusznie zabrałem się za ich przeszukiwanie. Jedna ściana była z jakiegoś powodu pokryta tynkiem.

-Coś mi się tu nie zgadza - zauważyłem. - Po co mieli by ją tynkować, skoro pozostałe obywają się bez tego?

-Może tu właśnie coś zamurowali - zauważył szef. - Badaj.

Wykrywacz milczał. Michaił wypakował echosondą. Przesunął nią wzdłuż ściany.

-Tu jest inny sygnał - zauważył. - wygląda mi to na zamurowane drzwi.

Porwałem młotek geologiczny i szybkimi ruchami zacząłem usuwać tynk. Faktycznie odsłonił się prostokątny otwór zamurowany inną cegłą. Kułem wściekle młotkiem i niebawem cegły zaczęły wpadać do środka. Wyrywałem je z muru, a Michaił odkładał na bok. Wreszcie otwór był na tyle duży, żeby włożyć doń reflektorek i zajrzeć.

-Po starszeństwie - powiedział Michaił podając latarkę Panu Samochodzikowi.

Zajrzał i poświecił.

-Niezły magazyn - mruknął. - Rozwalajcie dalej.

Wreszcie mogliśmy wejść do wnętrza. W piwniczce stały zardzewiałe stojaki na ubrania. Pod nimi leżały stosiki zetlałych włosków. Futra. Na drewnianym stelażu spoczywały bele materiałów, obecnie całkowicie zmurszałe.

-Mały podręczny magazynek spekulanta - zauważył z melancholią nasz przyjaciel. - Ale trzeba się tu na wszelki wypadek rozejrzeć...

W kącie odkryłem puszkę, a w niej gruby plik czerwońców. Z pozieleniałych banknotów gapiła się bezmyślnie łysa głowa Lenina. Wydrukowano je w latach trzydziestych. Na dnie puszki leżał pęczek kluczy spiętych razem drucianym kółeczkiem.

-Sądzę, że ktoś mający bliskie powiązania z parafią ukrył to tutaj - powiedział nasz przyjaciel. - Szła czystka, bał się rewizji. Myślał, że kiedyś po to wróci, ale nie wrócił. - potrząsnął pęczkiem kluczy. - Niewiele wiemy co się z nim mogło stać. Ale to pewnie jego klucze od mieszkania. Może uciekł, ale gdyby ucieczka mu się powiodła wróciłby po resztę skarbów.

Szef podniósł pęczek kluczy zabrzęczały żałobnie w jego dłoni.

-Tak niewiele zostało po człowieku. - powiedział w zadumie. - No cóż, panowie. Służba wzywa. Sprawdzajcie podłogę i ściany.

Wykrywacz odezwał się w kącie. Wykopałem z tłustej gliniastej powały słoik z metalową nakrętką. Wewnątrz był jeszcze jeden plik banknotów. Wyjąłem go i wówczas zobaczyłem że wewnątrz jest jeszcze kartka. Rozprostowałem ją w palcach, w nadziei, że zachowały się na niej jakieś informacje. Atrament rozmył się, ale jeszcze ciągle widać było kilka nazwisk, a obok sumy, zazwyczaj po kilkadziesiąt rubli.

-Widocznie był komuś winien te pieniądze, albo dostał je na przechowanie - zauważył szef. - Tak czy siak, już ich nie odzyskali. Moglibyśmy spróbować ich odnaleźć ale to nie ma już żadnej wartości. Sprawdziłeś ściany?

-Czyste.

-No to jeszcze schody i chyba będziemy się zbierali.

Schody milczały gdy jeden po drugim dotykałem cewką wykrywacza.

-Nic - powiedziałem.

-Ten jest jakiś inny - powiedział Michaił oglądając najniższy. - Wszystkie są ceglane, a ten z piaskowca.

-Sądzisz? - zapytałem.

Ale on nie odpowiedział. Skrobał nożem obok kamienia. W szczelinę nie bez wysiłku wetknął koniec młotka i podważył. Kamień ustąpił niechętnie i powolutku dał się wyłamać ze swojego pierwotnego leża. Oświetliłem dziurę, a szef triumfalnie wydobył ze środka butelkę. Była ręcznie dmuchana, musiała mieć minimum sto pięćdziesiąt lat. Szkło spatynowało się na brązowo i było prawie całkiem nieprzezroczyste, gdy jednak Michaił podświetlił ją halogenowym reflektorkiem wewnątrz zarysował się kształt zwiniętego w rulon papieru. Pan Samochodzik ostrożnie usunął oblepiony warstwą wosku korek. Butelka miała dość grubą szyjkę, więc bez trudu wytrząsnął zwitek na kolana. Odstawił butelkę i rozprostował papier.

- „Ja Andrzej Przybylski wznoszę w tym miejscu kaplicę jako zaprzysiężone wotum, za to że Bóg ocalił moje życie na Panin Burgoł, gdzie otrzymawszy pięćset pałek trzy dni leżałem bez życia.

Tobolsk Roku pańskiego 1848

Zwinął dokument i umieścił go spowrotem w butelce. Stopił zapalniczką wosk i starannie zakleił szyjkę, po czym umieścił flaszkę na miejscu i zasunął kamienny stopień.

-Więc tu była pierwotnie kaplica - mruknął. - No cóż, w drogę.

Wdrapaliśmy się na górę. Wyszliśmy z walącego się domu i ruszyliśmy przez krzaki. Wzeszedł księżyc.

-Możnaby jeszcze przeszukać ziemię wokoło plebanii - zauważyłem. - Może bali się ukryć to w domu...

-Jutro - powiedział Michaił. - Ja mam już na dzisiaj dość. Boję się, że nigdy nie odnajdziemy Tiary.

Kierowaliśmy się w stronę ulicy. Niespodziewanie drogę zastąpił nam jakiś cień. Cień był potężny.

-Czego tu szukacie przyjezdni? - zapytał ktoś po polsku. - Czy przypadkiem nie kilku drobiazgów należących do naszego władcy?

Zapalił latarkę i omiótł promieniem światła nasze twarze.

-A jeśli tak to co? - zagadnąłem w ciemność.

-Podajcie hasło - powiedział uroczyście.

Już otwierałem usta, ale powstrzymałem się w ostatniej chwili.

-Chwileczkę - powiedziałem. - A jaką możemy mieć pewność że to ty jesteś strażnikiem.

-Podobnie ja nie mogę mieć pewności czy to faktycznie wy jesteście tymi, którzy mają odzyskać klejnoty. No to może się nawzajem przepytamy? Pytanie za pytanie.

-Zgoda - powiedział Michaił. - Niech będzie i tak.

-No to ja zacznę jeśli pozwolicie. Kto przyniósł precjoza do nas.

-Aleksiej Trupp, lokaj cara - powiedziałem. - Teraz nasze pytanie. Co przyniósł.

-Dwie broszki, Rubinową Tiarę, szablę paradną i coś w rodzaju korony - powiedział głos z ciemności.

-O tych broszkach wiedzieliśmy tylko my i Trupp - zauważył półgłosem Pan Samochodzik. - A i my wiemy o nich zaledwie od kilku godzin, od chwili gdy po skontrastowaniu odczytaliśmy dzienniki.

-W międzyczasie FSB mogło w archiwach podgrzać oryginały i odczytać napisy - zauważyłem. - To nie daje nam stuprocentowej pewności. Może doktor Rauber domyśla się kto jest strażnikiem i wysłał tego człowieka na przeszpiegi? Tylko po to żeby wydusił od nas hasło. Z drugiej strony, gdyby podgrzali dzienniki poznaliby i hasło.

Zafrasowali się.

-Czy wiecie dlaczego przyszedł do nas? - zapytał człowiek w ciemności.

-Bo był katolikiem i wy byliście wtedy katolikami, a może jesteście nimi po dziś dzień - powiedziałem.

-Wasza tożsamość, choć nie znam waszych imion wydaje mi się być potwierdzoną. Niech jednak ten Rosjanin przedstawi się.

-Jestem Michaił Derekowicz Tomatow - powiedział wyraźnie nasz towarzysz. - Tą misję zlecił mi car Włodzimierz Kiryłowicz.

-Mam dla ciebie bardzo złą wiadomość - powiedział człowiek w ciemności. - Radio podało wczoraj, że car zmarł nagle na atak serca przemawiając na kongresie rosyjskich monarchistów w Maryland na Florydzie. Przyjmij moje kondolencje.

W jednej chwili z naszego przyjaciela jakby uszło życie. Z oczu pociekły mu łzy. Usiadł na ziemi i trwał zatopiony w bólu.

-Podajecie hasło -powiedział spokojnie człowiek w ciemności.

-„Przynoszę ci pochodnię prawdy” - powiedział po rosyjsku Michaił.

-Zaczekajcie tu na mnie - odezwał się głos. - Wrócę za jakieś pół godziny.

Szelest krzaków rozgarnianych nogami świadczył, że odszedł.

-I co dalej? - zapytałem.

-Musimy poczekać - mruknął Michaił. - Jutro zamówię panichidę.

-Może coś mu się pomyliło? - zapytał Pan Samochodzik. - nie możesz być pewien, ze Włodzimierz...

-Jestem pewien. On miał być właśnie w Maryland. - powiedział Michaił. - Szkoda. To był bardzo prawy i szlachetny człowiek. Całe życie służył Rosji...

Minęło pół godziny, potem czterdzieści minut.

-Wystawił nas do wiatru - powiedział Szef.

-Nie sadzę. Gdyby zdradził w tej chwili otaczałyby nas trzy bataliony wojsk MSW - westchnął Michaił. - Trudno, trzeba czekać do skutku. Mam nadzieję że nic mu się nie stało po drodze.

Zatrzeszczały krzaki.

-Jesteście tu jeszcze? - zapytał głos z ciemności.

-Jesteśmy - potwierdziłem.

Zauważyłem kątem oka że Michaił trzyma broń lufą do ziemi i rozgląda się uważnie.

-Znakomicie. Uwaga rzucam w waszą stronę torbę.

Z ciemności nadleciał kanciasty przedmiot. Złapałem ją.

-Ze swojej strony wypełniliśmy zobowiązanie - odpowiedział uroczyście głos. - Żałuję, że nie możemy poznać się lepiej, ale wolę, żebyście nie widzieli mojej twarzy.

-Zaczekaj - powiedział Michaił. - Jeśli coś możemy dla was zrobić... Pilnowaliście tego przez tyle lat...

-Życie tutaj jest ciężkie, ale lubimy ten kraj. Przydało by się go trochę przekształcić, aby ludziom żyło się tu lepiej. Jeśli chcesz się odwdzięczyć załóż fundację, która umożliwi najzdolniejszym tobolskim dzieciom zdobywanie wykształcenia.

Michaił poważnie podniósł rękę.

-Przysięgam.

-No cóż nie powiem wam do zobaczenia, bo już się nie spotkamy, ale zostańcie z Bogiem.

Szelest krzaków stopniowo ucichł.

-W drogę - zakomenderował Michaił.

Przewiesił sobie torbę przez ramię i niebawem dotarliśmy do rzeki. Łódka chwiała się na fali. Wsiedliśmy, ponton wzięliśmy na hol. Zapuściłem silnik i popłynęliśmy przez atramentową ciemność. Na zachód. Do domu.

Rozdział XVI

Oglądamy precjcoza * Silnik od łódki * Obława * Ucieczak z łupem * Stary most * Rosyant tonie * Ognisko w lesie

W twierdzy Michaił uroczyście odsunął suwak.

-A w środku same kamienie - zażartował Pan Samochodzik i zaraz odpukał, żeby nie zapeszyć.

Nasz towarzysz wyjął pierwsze zawiniątko. Rozwinął. Wewnątrz były dwie broszki w kształcie ważek, ze skrzydłami wykładanymi cieniutko przyciętym opalem. Ważki miały rubinowe oczka i odwłoki wysadzane diamencikami.

-Faberge - głos Pana Tomasz zdradzał jego niemal religijną ekstazę.

Michaił wyjął podłużny pakunek. Po odpakowaniu ze szmat naszym oczom ukazała się szabla w pochwie z czarnej skóry. Skóra była zapleciona cienkim rzemyczkiem w ozdobny warkoczyk biegnący wzdłuż rantu. Na rękojeści kiwał się haftowany złotą nicią jedwabny temblak honorowy.

-Myślałem , że szabla paradna cara będzie wysadzana brylantami - zauważył szef.

Michaił wyciągnął ją z pochwy. Na głowni połyskiwały przylutowane złote literki.

-Nie szkodzi. Jest autentyczna - powiedział.

Pochylił się nad torbą i wydobył z niej okrągły pakunek wielkości pudła na kapelusze. rozwinął go i naszym oczom ukazała się korona.

Nie była ukończona. Brzegiem biegł ornament z drobnych kolorowych kamieni. Powyżej nad czołem znajdowała się mapa Rosji wyłożona z tysięcy brylancików. większe miasta zaznaczono rubinami. Ocean lodowaty ułożono z małych szmaragdów, a pustynie środkowej Azji z żółtych cytrynów. Z tej podstawy dźwigał się jakby do lotu dwugłowy orzeł. Jego pióra, bardzo realistycznie oddane, wykonano z misternie spiętych złotym drutem czarnych brylanów. Oszlifowano je w jaskółczy ogon i tak umieszczono, by wrażenie to uczynić najpełniejszym. Ukończono tylko jedną głowę. Patrzyła na nas czerwonymi rubinami oczu, a dziób wykonany ze złota krył wewnątrz rubinowy języczek. Dzieło wyglądało niezwykle realistycznie. Na głowie orzeł miał maleńką koronę ze złota. Druga głowa nie została ukończona. Grzbiet ptaka także czekał dopiero na wykonanie.

-Całkowite zerwanie z kanonem wytwarzania koron - powiedział szef w zadumie. - Mimo to, po ukończeniu byłoby to dzieło sztuki rzadkiej urody...

-Chyba wiem dlaczego w latach 1907 - 1924 cena czarnych brylantów tak potwornie skoczyła w górę - powiedział Michaił. - Samo wykonanie tych piór...

Nagle znieruchomiał.

-Łódka - powiedział. - Przy niej był silnik.

-Był - potwierdziłem. - Kluczyk tkwił w stacyjce, tak jak go zostawiliśmy uciekając.

-Silnik, nasz silnik leży tam - wskazał gestem kąt hali.

-Założyli nam silnik? - zdziwiłem się. - I zostawili kluczyk... Po co?

-Lepiej zapytaj czego napchali do środka. Wiejemy. Natychmiast.

Zawinął koronę w szmaty. Ja i pan Tomasz pospiesznie porwaliśmy swoje graty i wrzucaliśmy je jak popadnie do bagażnika samochodu. Spakowałem też laptopa Michaiła.

-Będziemy pakować - powiedział. - Skocz na wierzę. Zobacz czy nie widać czegoś podejrzanego.

Wdrapałem się na wieżyczkę i cicho zakląłem. Między naszym brzegiem, a drugą stroną rzeki zacumowało pięć motorówek. Po moście przetaczała się kolumna ciężarówek.

Zbiegłem na dół.

-Do samochodu! - zarządziłem. - Jadą na nas.

Michaił posłusznie wsiadł na tył szef zapalił silnik. Otworzyłem bramę Wyjechali przed fabryczkę. Zatrzasnąłem stalowe wrota i przekręciłem klucz w zamku. Wrota były naprawdę solidne, liczyłem że zatrzymają ich chociaż na chwilę. Dogoniłem jadącego wolno Rosyanta i wskoczyłem do środka.

-Dokąd? - zapytał szef.

-Przecinką wzdłuż rzeki - zadysponował Michaił. - Cicho, żeby na nie zauważyli. Dopiero kawałek stąd włączymy światła.

Szef założył noktowizor i dodał lekko gazu. Oddalaliśmy się. Niespodziewanie daleko za nami usłyszałem huk silników i zobaczyłem między drzewami błysk świateł pojazdów. Okrzyki świadczyły, że żołnierze zajmują pozycje wokół fabryczki. Pan Samochodzik dodał jeszcze gazu. Toczyliśmy się szybko przecinką.

-Cholera - powiedział nasz towarzysz. - Zostawiliśmy w środku zupełnie nowy agregat prądotwórczy i te trzy łóżka polowe.

Szef pokręcił pokrętłem włączając radio.

-Może pomogę - zaofiarowałem się i po chwili dostroiłem się do miejscowego kanału policyjnego.

-Jak sytuacja? - usłyszałem nieco zniekształcony trzaskami głos doktora Raubera.

-Zabarykadowali się w środku. Nie odpowiadają na wezwania.

-Ostrzelajcie ściany z karabinów. Nie strzelajcie w drzwi, trzeba drani wziąć żywcem - doktor wydał dyspozycje. - Będę za dziesięć minut. Jeśli zechcą się poddać uważajcie na Dańca. Zna różne sztuczki, to komandos. Otoczyliście cały teren?

-Nawet mysz się nie prześliźnie.

-Wystawić drugi pierścień wart w odległości stu metrów. Mogli wykopać tunele ewakuacyjne. Czy na pewno są w środku?

-Nie odpowiadają ale agregat pracuje i światło się pali.

Byliśmy już co najmniej dwadzieścia kilometrów od feralnego miejsca.

-Dokąd jedziemy? -zapytał szef.

-Na północ. Do miasta Serginskij. Tam odchodzi autostrada na zachód. Tyle tylko, że to dobre trzysta kilometrów na północ.

-Nie prościej przejechać przez Toboł - przez ten most i pomknąć autostradą Tobolsk - Chanty Marsyjsk? - zasugerowałem.

-Pomysł niezły, ale co będzie jeśli urządzą blokadę?

-Będą raczej podejrzewali że wypruliśmy prosto w stronę Uralu. Nie sądzą, że mogliśmy skierować się na północ

Kiwnął bez przekonania głową.

-Ten most jest bardzo stary - powiedział. - Mam go na zdjęciu natomiast na mapie oznaczony jest jako niezdatny do użytku.

W tym momencie radio znowu przemówiło.

-Pułkowniku, zdobyliśmy tresernię. Niestety ptaszki zdążyły wyfrunąć. Chyba pojechali na północ. Na przecince są ślady kół. Ruszmy w pościg.

Zapaliłem reflektory, a szef dodał gazu. Samochodem trzęsło w sposób potworny. Michaił tylko jęczał.

-Nie mogę tu rozwinąć odpowiedniej szybkości bo zerwę zawieszenie - powiedział szef. - Trzeba spróbować przeskoczyć przez ten most i polecieć autostradą.

-Słusznie - przytaknąłem.

-Most - zawołał Michaił.

Zakręciliśmy, wozem lekko zarzuciło. Faktycznie przez las biegła stara droga utwardzona żużlem. Wychodziła na most. Na jego widok miny nam się lekko wydłużyły. Zbudowano go zapewne jeszcze przed rewolucją. Drewniany. Deski gniły, Nawierzchnia była mocno dziurawa. Cała konstrukcja poprzekrzywiała się na wszystkie możliwe strony.

-Brzeg strasznie wysoki i nie ma zjazdu do wody - zauważyłem. - Gdyby nie to po prostu przepłynęlibyśmy rzekę samochodem...

-Takie mosty można przebyć na dwa sposoby - powiedział Michaił - albo bardzo szybko, w nadziei że runie już za nami. Albo przeciwnie, powolutku.

-Powolutku - zdecydował się szef.

Wjechał ostrożnie na most. Konstrukcja trochę się ugięła, a deski zatrzeszczały. Ale most trzymał się nadpodziw dobrze. Jechaliśmy powoli, metr po metrze. Byliśmy mniej więcej w połowie gdy z lasu wyjechał pościg. Z ciężarówek wysypali się żołnierze. Żołnierze mieli latarki. Gwizdnęło nad nami kila kul, a jedna z nich wpadła wybijając otwór w tylnej szybie i minąwszy o włos głowę pan Samochodzika ugrzęzła w przedniej. Szyba popękała nieznacznie.

-Wchodzą na most - zauważyłem. - Nie wjadą ciężarówkami.

-Zaraz ich zatrzymam - warknął Michaił.

Z kontenera wydobył bryłę plastiku i rozwałkował ją w dłoniach. Wysiadł z wozu i podbiegł na przeciw nadbiegającym. Rzucił plastik na deski nawierzchni i wgniótł w to zapalnik, po czym dogonił nas. Do naszego brzegu było coraz bliżej. W tym momencie ładunek wybuchł. Wstrząs zniszczył co najmniej trzy przęsła. Kilku żołnierzy wpadło do wody. W tym momencie deski pod Rosyantem pękły ze złowróżbnym trzaskiem. Pan Samochodzik dodał ostro gazu i wrzucił drugi bieg, ale już było za późno. Pojazd nasz wpadł do wody z wielkim pluskiem, wyrzucając w górę całą fontannę. Zapadaliśmy się. Nieoczekiwanie spostrzegłem że mamy po kolana wody. Silnik zacharczał a potem wydał wysoce niepokojący dźwięk. Chyba przez wlot powietrza dostała się do niego woda.

-Toniemy - krzyknął Michaił.

-Co się dzieje? - zdziwił się szef. - Przecież nasz pojazd to amfibia!

Zapadliśmy się głębiej i nieduży wodospad runął także przez dziurę w tylnej szybie.

-Wiejemy - zarządziłem.

Woda sięgała mi już prawie po pierś. Była lodowata. Samochód przechylił się gwałtownie do tyłu. Popchnąłem z całej siły drzwiczki po swojej stronie. Nie poddały się tak łatwo, nacisk wody był już bardzo znaczny. wreszcie udało mi się je otworzyć. Zalała nas fala. Wyciągnąłem szefa zza kierownicy i wypchnąłem z tonącego auta. Popłynął w górę a ja pomogłem wydostać się Michaiłowi. Wybiliśmy się z na powierzchnię. Prąd ostro znosił nas w dół rzeki

-Panie Tomaszu - krzyknąłem zduszonym szeptem.

-Tutaj - odpowiedział gdzieś z kipieli.

Po chwili dogoniliśmy go. Wyczołgaliśmy się na brzeg.

-Głębiej w las - rozkazał szeptem Michaił. - Nie mogą nas zobaczyć!

Las był paskudnie zabagniony, taplaliśmy się w błocie. Powoli zaczęło ogarniać mnie znajome uczucie bezwładu. Zatrzymaliśmy się na suchej wysepce. Michaił zaczął zgarniać do dość głębokiego wykrotu suche trawy i kawałki gałązek. Szef wyjął z kieszeni zapalniczkę. Wydmuchał z niej starannie wodę po czym zapalił na próbę. Szczęśliwie pojawił się płomyk. Zapalił kupkę zgromadzoną przez Michaiła. Teraz i ja się ruszyłem. Nazbierałem szyszek, gałęzi i kawałków kory. Wszystko to rzucałem na stos. Ognisko rozpaliło się bardzo ładnie. Usiedliśmy by wysuszyć ubrania. Co chwila trzeba było dorzucać opału, ale wreszcie przestaliśmy szczękać z zimna zębami. Ciepło było bardzo przyjemne.

Michaił wstał i przeszedł się po wysepce. Wrócił z naręczem cedrowych szyszek.

-Mamy kolację - powiedział.

Szef palnął się w czoło a potem wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki piersiówkę. nie podejrzewałem go o posiadanie takich przedmiotów.

-Rum.

Wypiliśmy, każdy po kilka łyków. Michaił zręcznie zbudował szałas otwarty na ognisko, a po drugiej stronie płotek mający służyć za reflektor dla ciepła. Za posłanie posłużyć nam miała warstwa gałązek.

-Dobrze - powiedział zachrypniętym nieco głosem. - Co dalej?

-Trzeba odzyskać skarby - zauważyłem poważnie. - Gdy tylko się rozwidni pójdę na brzeg i zanurkuję. Sądzę, że odnajdę Rosyanta i wyciągnę z niego chociaż część rzeczy. A potem przeprawimy się na drugi brzeg i pójdziemy pieszo w stronę Uralu.

-Tylko, czy oni pozwolą ci tak po prostu wyciągnąć skarby? - zastanowił się Szef. - Mogą sami mieć na nie ochotę.

-Dlaczego? - zdziwiłem się - Przecież oni nie wiedzą, że cokolwiek znaleźliśmy.

-Faktycznie - Michaił poweselał.

Zapadliśmy w sen. Do ogniska wpakowaliśmy gruby pień, żeby paliło się przez całą noc. Zasypiałem już, gdy patrząc przez dach na wygwieżdżone niebo uświadomiłem sobie, że nie wiadomo dlaczego jestem szczęśliwy.

ROZDZIAŁ XVII

Zniknięcie Michaiła * Niebieskie złoto * Detki i mielonka * Jak odzyskać skarby * Jeszcze jedna kąpiel * Rubinowa tiara * Zagadka Gagarina.

Obudziłem się o ósmej rano. Było bardzo zimno. Rozgrzebałem popiół i rozdmuchałem ogień. Trzask palących się patyków, których hojną garść rzuciłem w płomienie obudził szefa.

-Gdzie jest Michaił? - zapytał z niepokojem.

Dopiero teraz zauważyłem, ze nasz przyjaciel zniknął.

-Jasny gwint - zakląłem.

-Czekaj. zostawił kartkę - uspokoił mnie Pan Samochodzik.

Na posłaniu faktycznie leżał zwitek kory brzozowej na którym usmoloną gałązką naskrobano:

Poszedłem po małe zakupy, na stację benzynową.

-Gdzie on tu znajdzie stację benzynową? - zdziwiłem się.

-Miał mapę okolicy. Widocznie gdzieś tu jest. Jesteśmy jakieś osiemdziesiąt kilometrów od Tobolska. Powinno tu być coś takiego. Ciekawe jaki mamy dzień tygodnia? Tak czy siak, chyba nie zawadzi nieco poprawić naszego lokum. Możemy tu spędzić jeszcze niejedną noc.

-Idzie zima - zauważyłem. - O, Michaił zostawił jeszcze jakieś drobiazgi.

Faktycznie w kącie szałasu leżała kupka drobnych przedmiotów. Zegarek, zapalniczka, lusterko kieszonkowe w stalowym pudełeczku i szwajcarski scyzoryk.

Podniosłem zegarek żeby sprawdzić która godzina. Działał o dziwo, mój niestety stanął po pierwszej kąpieli gdy zwiewaliśmy z pudła. Czasomierz Michaiła miał solidną stalową bransoletę, przez którą biegł rząd ogniw granatowego koloru. Przypatrzyłem im się uważnie. Nie były pomalowane. Ten metal po prostu miał taką barwę. Poskrobałem go ostrożnie od środka nożem. Głębsze warstwy też były granatowe. zdziwiłem się.

-Zobacz szefie - zwróciłem uwagę. - Cóż to jest?

Pan Samochodzik oglądał przez chwilę bransoletę.

-Wiem - powiedział. - To niebieskie złoto.

-Niebieskie złoto? - zdumiałem się. - O białym złocie słyszałem. Do normalnego złota dodaje się trochę niklu i stop robi się srebrnego koloru. Ale niebieskie...

-Weź czerwone złoto, tak zwane dukatowe. Po prostu zawiera sporo miedzi. A to, zaspokoję twoją ciekawość, to stop 650 części złota i jakiejś ilości czystego chemicznie żelaza. Robi go chwilowo tylko jedna firma na świecie, gdzieś w Szwajcarii. Ładna rzecz. Można i u nas kupić, jest w Warszawie na Złotej taki sklepik jubilerski. Droga zabawka.

-Ten kolor jest niesamowity. Jak oni są w stanie stopić razem złoto i żelazo? Pomijam problem różnych temperatur topnienia, dochodzi jeszcze gęstość...

-No cóż. To tajemnica produkcji. I do tego pilnie strzeżona. Bardzo pilnie. Sądzę, że stosują ultra wysokie ciśnienia, albo coś w tym guście. Nie wiem, nie jestem fizykiem. Jest jeszcze fioletowe złoto. Widziałem na wystawie jubilerskiej w hotelu Mariott. Szczerze mówiąc wygląda dość ohydnie.

-Jak się je robi? - wyraziłem zainteresowanie.

-Stop 970 części złota i 30 części aluminium. Czystego chemicznie oczywiście. Zapewne też w dość morderczych ciśnieniach, ale moim zdaniem niewarta skórka za wyprawkę.

Przegryźliśmy nieco cedrowych orzeszków i udało nam się nieco oszukać głód. Nieopodal znaleźliśmy krzak malin i oskubaliśmy go do czysta z nielicznych owoców jakie jeszcze na nim wisiały. Michaił wrócił wczesnym popołudniem.

-Wybaczcie - powiedział. - Sklep był trochę dalej niż przypuszczałem.

Przydźwigał spory pakunek. Wręczył nam po puszce mielonki. podgrzaliśmy ją sobie na ognisku.

-No to chodźmy łowić skarby - powiedział gdy skończyliśmy obiadować.

Poszliśmy. Brzeg rzeki był pusty, tylko na ocalałym kawałku mostu po naszej stronie ktoś położył wiązankę kwiatów. Przecinała ją biała wstęga. Michaił podniósł ją i odczytał.

„Trzem bohaterskim poszukiwaczom skarbów dr Nicolae Rauber”.

-Wydaje mi się to podejrzane - powiedziałem. - Czy on przypadkiem nie chce żebyśmy myśleli, że on sądzi że się utopiliśmy?

-Chyba jesteś nadmiernie podejrzliwy - zauważył Michaił. - Ale ostrożność nie zawadzi.

Wydobył z pakunku zwój liny i wysypał na piasek kilkanaście dętek od traktora.

-A to po co? - zdziwił się pan Tomasz. - Chcesz zbudować tratwę.

-Nie. Zamierzam podnieść Rosyanta - powiedział poważnie Michaił. - Jestem bogatym człowiekiem, ale skoro mam tu sponsorować odbudowę klasztoru i w dodatku zakładać fundację, to muszę oszczędzać. A ten wasz Jeep to zdaje się nie jest podstawowa wersja?

-Nie jest - potwierdziłem.

-Przełóż liny pod podwoziem i pozaczepiaj do nich dętki - polecił. - Pomógłbym ci, ale boję się że mi szwy puszczą.

Rozebrałem się i sprawdziłem temperaturę wody nogą. Wydało mi się że zasyczała. Zanurkowałem. Rosyant leżał kołami do dołu, na kamienistej łasze dwa metry poniżej poziomu wody. Zamocowanie lin i dwudziestu dętek zajęło mi przeszło godzinę. Wreszcie wynurzyłem się na dobre i wypełzłem na brzeg. Z wdzięcznością przyjąłem kilka szklanek gorącej herbaty, którą zagrzali na ognisku w kupionym przez naszego towarzysza garnku. Potem poszło łatwiej. Zanurkowałem i zaczepiałem długi przewód ciśnieniowy do kolejnych dętek. Michaił pompował i powoli wypełniały się powietrzem.

-Jaką mają wyporność? - zapytałem. - Dwadzieścia wystarczy? Rosyant to kawał żelaztwa.

Zastanowił się.

-Tu mamy pewien problem. Dwadzieścia to według moich wyliczeń absolutne minimum. Chciałem dać trzydzieści albo czterdzieści ale mieli tylko tyle w magazynie.

Każde kolejne nurkowanie znosiłem coraz gorzej, jednak samochód powoli zaczął się wynurzać. Dwudziesta dętka sprawiła że prawie cały wypłynął na powierzchnię. Z wnętrza kabiny wyciekł strumień wody. Samochód widmo przez chwilę kołysał się przed nami a potem prąd zaczął go trochę znosić.

-Steruj wzdłuż brzegu - poradził mi Michaił. - Kilkaset metrów w dół rzeki jest stary zjazd promowy. Tam wyprowadzimy go na ląd.

Wydało mi się dziwne że mam sterować nie mając wiosła, ale po kilku minutach odkryłem, ze można tego dokonać przemieszczając się z prawej na lewą burtę. Pan Tomasz rzucił mi linę, po czym obaj, niczym przedrewolucyjni burłacy zaczęli holować mnie wzdłuż brzegu. Faktycznie nieco niżej w rzekę wchodził betonowy podjazd. Spuściłem powietrze z dwu dętek i „statek” łagodnie osiadł maską zwrócony w stronę lądu. Zaczepiłem teraz linę do przedniego zderzaka. Zaczęli ją ciągnąć a ja pchałem samochód od tyłu. Póki znajdował się w wodzie szło mi to nawet nieźle, dętki też pomagały. Później jednak gdy przestało działać prawo Archimedesa zadanie stało się dużo trudniejsze. Samochód wyłaniał się z rzeki centymetr po centymetrze. Lodowata woda w której nadal byłem zanurzony powyżej kolan odbierała siły. Wreszcie stanął na równym. Wspólnymi siłami wepchnęliśmy go głębiej w las.

Zatrzymaliśmy się na sporej żwirowatej polanie. Woda lała się z wozu ciurkiem. Tapicerka przemokła na wylot. Wyciągnęliśmy nasze bagaże. Wszystko było mokre. Michaił w zadumie oglądał laptopa. Wylał z niego wodę.

-Ciekawe czy jeszcze da się go uruchomić? - zastanawiał się.

Wyciągnął pierwszy kontenerek z wyposażeniem. Otworzył go i zlustrował zawartość.

-Solidny wyrób - pochwalił się. - Nie przecieka.

Z drugiego wyjął kilka znajomych mi już kostek.

-Termit? - zagadnąłem.

Kiwnął poważnie głową.

-Termit - potwierdził. - Trzeba przecież to wszystko wysuszyć.

Porozwieszaliśmy mokre ubrania na gałęziach i z niedużej kostki termitu zrobiliśmy sobie ognisko. Obok położyliśmy siedzenia z Rosyanta. Drugą kostkę Michaił podłożył pod samochód. Termit palił się oślepiającym blaskiem. Nasze ubrania wyschły w godzinę. W międzyczasie wymontowałem z samochodu akumulator. Jak przewidywałem był całkiem rozładowany.

-Fatalnie - mruknął Michaił. - Trzeba będzie odpalać na pych.

-O ile w ogóle się odpali - zauważył ponuro szef.

Zbadałem silnik i układ olejowy.

-Woda nie dostała się do środka - mruknąłem.

-Potrzeba dwanaście wolt? - zagadnął Michaił grzebiący w swoim kontenerze.

-Aha - potwierdziłem.

-Odpalimy silnik z baterii. Wymień świece, te pewnie są już do niczego.

Wymieniłem. Samochód wysechł. Termit wypalił się, zostały po nim tylko dwa jeziorka zeszklonego piasku. Poczekałem aż podwozie ostygnie i wczołgałem się pod spód.

-I co tam widać? - zapytał szef. - Dlaczego zatonęliśmy?

-Rozpruło się poszycie. Sądzę, że gdy most się pod nami łamał Rosyant nadział się na coś. Może na jakiś gwóźdź albo stalową klamrę spinającą deski.

-Jak to? - zdumiał się szef. - Przecież to niemożliwe.

Oderwałem kawałek postrzępionej blachy i wyczołgawszy się podałem mu.

-Aluminium - mruknął obracając ją w palcach. - I to dość cienka warstwa.

-Właśnie. Na zalewie Czorsztyńskim wytrzymało, ale tu nie dało już rady.

Zbadałem elektrykę.

-No to chwila prawdy - powiedziałem przekręcając kluczyk w stacyjce.

Silnik zajęczał z wysiłkiem ale zapalił.

-Jakie szkody? - zagadnął szef.

-Wszystko właściwie wysiadło. Nie działa elektroniczna tablica rozdzielcza. Wskaźnik powietrza w kołach, wskaźnik gęstości paliwa, radar, naprowadzanie satelitarne, układ poruszania szperaczem...

-Tak myślałem. Elektronika, bajery, a odrobina wody i wysiada...

-Nie taka odrobina - zaprotestowałem . - Moczył się dwadzieścia godzin w bystrym nurcie Tobołu.

Szef niechętnie kiwnął głową.

-Jednak mój stary wehikuł był wytrzymalszy - powiedział z nostalgią. - Wszystkie mechanizmy proste jak drut. Żadnej elektroniki, czysta mechanika. Wszystko można było rozkręcić kluczami, przepłukać w nafcie i skręcić spowrotem. Wytrzymał też długo. Ponad szesnaście lat. Zobaczymy jak ten będzie wyglądał po dziesięciu - kopnął ze złością błotnik. - Na ile byliśmy ubezpieczeni?

-Obawiam się że ubezpieczenie nie pokrywa takich rzeczy. Spróbowałem zmienić kolor. To także nie działało.

-Będziemy mieli dużo szczęścia jeśli dotrzemy do Polski bez konieczności holowania - powiedziałem.

Westchnął ciężko a potem klepnął dłonią maskę. Michaił kończył suszyć zawartość torby z klejnotami.

-Panowie - powiedział uroczyście. - Nie widzieliście jeszcze najważniejszego eksponatu

Popatrzyliśmy na niego zdezorientowani.

-Wyjechaliśmy tak nagle...

Uniósł ręce do góry.

-Oto Rubinowa Tiara.

Wpatrywaliśmy się dłuższą chwilę w klejnot. Rubiny miały wspaniały, głęboki czerwony kolor. Szef podszedł i delikatnie wyjął mu ją z ręki.

-Naprawdę ładna - powiedział.

Podał mi. Wpatrywałem się w migoczące na czerwono głębie klejnotów.

-Więc tego szukaliśmy z takim poświęceniem? - powiedziałem w zadumie.

-Chyba było warto? - zauważył nasz przyjaciel.

Popatrzyłem na niego. Mrugnął do mnie. Uniosłem Tiarę tak, że zabłysła w promieniach zachodzącego słońca. Rubiny rozjarzyły się wewnętrznym blaskiem. Na tle białych brzóz wyglądało to niespodziewanie uroczyście.

-Panowie - powiedział Michaił. - Dokonaliśmy rzeczy niemożliwej. Odnaleźliśmy to, czego bezskutecznie szukały całe pokolenia wrednych czekistów, enkawudystów i kagiebeków. Historia odnotuje nasze nazwiska. Biorąc pod uwagę że znaleźliśmy więcej klejnotów niż przewidywał kontrakt dołożę jeszcze pięć starodruków. Ale jeśli macie jeszcze jakieś prywatne życzenia...

-Obiecałeś mi kiedyś opowiedzieć, jak to naprawdę było z Gagarinem - przypomniałem. - Skoro odczuwasz aż taką wdzięczność...

-Z którym Gagarinem? - zapytał słodziutko.

-Z Jurijem Gagarinem - odpowiedział szef.

Widziałem po jego minie, że też jest bardzo ciekaw.

-No cóż. Pod murem Kremla leżą najwięksi „bohaterowie” - wykrzywił wargi w pogardzie. - Związku Radzieckiego. Wśród nich jest tylko jeden kosmonauta, a właściwie niedoszły kosmonauta, niejaki Bondarenko.

-Dziwne. Jurija Gagarina tam nie pochowali?

-Nie. Co gorsza nie bardzo wiadomo gdzie spoczywa. At, taki drobiazg.

-Nie będzie można porównać kodów DNA - mruknął szef.

-Nie będzie można. Zwłaszcza, że zwłoki zostały spalone po katastrofie lotniczej w której rzekomo zginął. Wróćmy do tego Bondarenki. Jego przypadek był dość dziwny. Wedle oficjalnej wersji zmarł na skutek poparzeń. Brał udział w eksperymencie. Zamknięto go w szczelnie odizolowanej komorze. Następnie wypompowano część powietrza, a żeby się nie udusił zwiększono w pozostałym ilość tlenu. Nasz bohater popełnił jakiś błąd i od kuchenki elektrycznej zapalił się jego kombinezon.

-Zaraz!? - zdumiał się szef. - Po co mu była w środku komory ciśnieniowej kuchenka elektryczna?

-Myślałem, że kombinezony kosmonautów są całkowicie niepalne - zauważyłem.

Uśmiechnął się szeroko.

-To wersja oficjalna. Zanim zdążono rozhermetyzować komorę oparzenia były już tak poważne, że nie zdołano go uratować. Pośmiertnie otrzymał tytuł Bohatera Związku Radzieckiego i pochowano go z honorami pod murem Kremla. Zresztą równie ciekawa jest data jego śmierci. Marzec 1961, zaledwie kilka tygodni przed lotem Gagarina.

-Czyli te wszystki teorie, że Gagarin wcale nie poleciał w kosmos są prawdziwe? - zdumiał się szef.

-A ja słyszałem, ze lotów kosmicznych było więcej a Jurij Gagarin był pierwszym który powrócił żywy i można go było pokazać dziennikarzom - dorzuciłem swoje trzy grosze.

Michaił uśmiechnął się tajemniczo.

-Ja wam tylko opowiedziałem historię pewnego tajemniczego pogrzebu.

-Ech ty - westchnął szef. - Odpowiedz po ludzku. Czy Jurij Gagarin, niezależnie czy latał w kosmos, czy nie, był twoim krewnym?

-Oczywiście że był - nasz przyjaciel uśmiechnął się kpiąco.

-Nie był! - wrzasnął szef triumfalnie.

-A jakie to ma znaczenie?

Zamyśliłem się. Faktycznie nie miało to większego znaczenia.

-Był? - szef drążył temat z zaciętością godną lepszej sprawy.

-Nie był - odpowiedział Michaił znużony. - To tylko przypadkowa zbieżność nazwisk.

-Dlaczego mamy ci uwierzyć? - zapytałem.

-A dlaczego nie?

-Bo mówisz raz tak, a raz siak - zdenerwował się Pan Samochodzik. - Zdecyduj się wreszcie na coś.

-Sam nie wiem - powiedział, jak się wydawało szczerze. - Nie mamy możliwości aby to sprawdzić. Zaprosiliśmy jego brata Wasilija na badania genetyczne. Nie zgodził się. Postanowiliśmy uszanować jego wolę. Komuniści nie wysłaliby szlachcica w kosmos. Tam mógł lecieć tylko chłop albo robotnik. Człowiek pochodzący z kołchozu, który lata całe przepracował jako technik odlewnik, przeszedł szkołę zawodową, technikum i wreszcie akademię lotniczą. Człowiek którego życiorys jest wyświetlony do dziesiątego pokolenia wstecz. Z drugiej strony, przyjmijmy, że jego ojciec faktycznie był księciem z rodu Gagarinów. Zaginęło ich kilku podczas rewolucji i na frontach wojny domowej. Gdyby taki człowiek, książę Gagarin ukrył się w Gżdatsku, to pierwszą rzeczą jaką by zrobił byłaby zmiana nazwiska, na jakieś nie rzucające się w oczy. Przyjmijmy jednak, że tego nie zrobił. Czy w kraju, gdzie dzieci donosiły na własnych rodziców powierzyłby taką tajemnicę rodzonym synom? Czy Jurij wiedząc że jest księciem wstąpiłby do komsomołu, a potem do partii? Sądzę, że nawet jeśli jego ojciec wiedział to nasz dzielny kosmonauta był szczerze przekonany że jest chłopem i robotnikiem z krwi i kości. W tym kontekście traci znaczenie jaka krew w nim płynęła. Był robotnikiem, bo czuł się robotnikiem. Był komunistą, więc nie mógł czuć się księciem. To wszystko co mam do powiedzenia.

Zrozumiałem, że nie możemy przeciągać tej rozmowy.

-Gdybyś się kiedyś dowiedział- zaczął szef.

-Zadzwonię - obiecał Michaił.

Szef uśmiechnął się. Szeroko.

-W drogę - zakomenderował.

Po kilku minutach Rosyant wytoczył się na szosę. Z niedziałającym wskaźnikiem szybkości czułem się trochę niepewnie, ale i tak ruszyłem z kopyta. Do domu.

ZAKOŃCZENIE.

Siedzieliśmy w pokoju w ministerstwie. Zaległa korespondencja zalegała biurko. Nie było nas przez trzy tygodnie, a wszystko zdążyło się zakurzyć.

-I co tu dalej robić z dniem tak mile rozpoczętym? - zastanawiał się Pan Samochodzik. - Wiesz co? Rzuć w diabły te papiery, do jutra nie uciekną. i chodźmy na wagary. Mieliśmy zobaczyć co się osypuje przy grobie Nieznanego Żołnierza. A potem pocieszymy się trochę złotą polską jesienią...

Wyjrzałem przez okno. Na podwórze wtoczył się Rosyant. Trzasnęły drzwiczki i ze środka wysiadł Michaił Derekowicz.

Na mój widok pomachał radośnie ręką.

Zeszliśmy na dół.

-Witam panów - powiedział niezwykle oficjalnie. - Zwracam samochód. Naprawiłem wszystko.

-Wielkie dzięki - powiedział szef. - Ale naprawdę nie było...

-Tak więc podjął Michaił. - Kazałem wywalić w diabły całą tą starą powłokę lakierową. Ten pomysł z wtłaczaniem pigmentu pod lakier był dość idiotyczny i wcześniej czy później to musiało nawalić. Kazałem zastąpić lakier warstwą myxotexu.

-Co zacz? - zdziwiłem się.

-Tworzywo sztuczne na bazie długich łańcuchów węglowych. Twarde jak stal i zmienia kolor pod wpływem słabych ładunków elektrycznych. W dodatku można uzyskać cztery różne barwy zamiast dotychczasowych dwu. Przebudowano gniazdo szperacza, bo poprzedni strasznie latał na boki. Dodałem także do niego elektroniczny stabilizator. Kazałem wymienić dolną płytę na stalową, żeby następne gwoździe z walących się mostów nie rozhermetyzowały wozu. Umieściłem pod spodem poduszki powietrzne, napełniane pirotechniczne, na wypadek gdyby w dno rzeki były powbijane zaostrzone pale i płyta jednak nie wytrzymała. Drugiej kąpieli już by pewnie nie przeżył. Zastąpiłem szyby kuloodporne z hartowanych pokrytych folią antywłamaniową na poliwęglanowe. Mają dłuższą żywotność i wytrzymują detonację pół kilograma trotylu. Tapicerkę wymieniłem na goretexowo - kewlarową. Jest kuloodporna i nie łapie wilgoci. Zmieniłem też conieco przy tablicach rejestracyjnych - uśmiechnął się wyjątkowo szelmowsko. - Wcisnął guziczek przy kierownicy. Tablice obróciły się wzdłuż poziomej osi. Zastąpiły je inne.

-Co wy na to? - zagadnął. - Nie tylko zmiana koloru, ale i numerów, a wszystko w dwie, trzy sekundy.

Szef gwizdnął.

-Skąd wytrzasnąłeś mołdawskie tablice? - zapytał słodziutko.

-Leżały w bagażniku. Pomyślałem, że niepotrzebnie się marnują. Ponadto dołożyłem wam do wyposażenia piłę ultradźwiękową. Ma wbudowany własny akumulator, problem z tym, że niestety działać będzie tylko dwie minuty, pobór mocy jest zbyt duży.

-Wielkie dzięki - powiedział ponownie szef.

-No cóż, pożegnam panów. Z dwie godziny nam samolot, a jeszcze muszę dojechać na lotnisko. Ach, byłbym zapomniał.

Wręczył szefowi reklamówkę. Przez cienki plastik prześwitywały skórzane okładki.

-To obiecana premia. Jeszcze pięć starodruków - wyjaśnił.

Wymieniliśmy uściski dłoni i zniknął w bramie ministerstwa.

-No i poszedł - powiedział w zadumie Szef.

-Mam paskudne wrażenie, że jeszcze się zobaczymy - zauważyłem.

Wsiadłem za kierownicę, żeby przestawić samochód i wtedy zobaczyłem, ze w skrytce na okulary coś leży. Wyjąłem niewielką papierową torebkę a z jej wnętrza małą pisankę firmy Faberge, tą którą znaleźliśmy w piecu na opuszczonej plebanii. W torbie była jeszcze kartka.

Dla Pawła Dańca jako odszkodowanie

za trzy przymusowe kąpiele.

Roześmiałem się. Uniosłem ją do góry. Małe brylanciki zdobiące carski monogram zabłysły w promieniach słońca.

Siedziałem przed telewizorem i w zadumie oglądałem na rosyjskim kanale telewizji ORT relację z pogrzebu Cara Mikołaja i jego rodziny. Panichidę odprawiano w soborze twierdzy Pietropawłowskiej w Sankt Petersburgu, gdzie do czasów rewolucji grzebani byli carowie rządzący Rosją. Proste trumny z dembowego drewna otaczało zaledwie kilkanaście osób. Prezydent Borys Jelcyn nie przybył, przysłał jedynie swojego przedstawiciela. Kamera wolno przesunęła się po twarzach ludzi otaczających trumny. Czwarty od lewej stał młodzieniec o ciemnych włosach i idealnie symetrycznej podłużnej twarzy. W garniturze wyglądał niezwykle godnie. Rozpoznałem go od razu. Nie mogłem go nie poznać. Obok niego stał niski, troszkę spasiony chłopiec. Głos zza kadru poinformował telezritieli że to wieki książę Georgij - wnuk cara pretendenta Włodzimierza Kiryłowicza. Obok małego następcy nieistniejącego tronu stał wysoki mężczyzna o przedwcześnie posiwiałych włosach. Jego także nie mógłbym nie rozpoznać. A więc doktor Rauber wiedział, że uszliśmy z życiem. Będzie dzięki temu mógł lepiej spać, a może było to dla niego obojętne.

Kamera powędrowała dalej, a potem pokazano uroczystości z innej perspektywy. Kapłan pochylił się z kadzielnicą nad trumnami. Pokrywał je kobierzec kwiatów. W blasku jupiterów coś zalśniło na trumnie kryjącej zwłoki cara. Pośród kwiatów leżała nieukończona korona. Zadzwonił telefon. Szef.

-Włącz telewizor na ruskich - polecił.

-Mam włączone - odpowiedziałem.

-Widziałeś Michaiła?

-A pan szefie widział co leży na trumnie.

Pan samochodzik zamilkł. Kamera wykonała ostatni najazd. Trumny powoli spuszczano do wykutego w skale grobowca. Pomyślałem, że przydałby się marsz pogrzebowy, ale liturgia cerkiewna nie pozwala używać instrumentów. Zaśpiewał chór. Z zewnątrz rozległy się trzydzieści trzy salwy armatnie. (Gdyby car nie abdykował po rewolucji lutowej odezwało by się ich sto). Petersburg żegnał swojego władcę. Nadal trzymałem słuchawkę przy uchu i słyszałem że szef ciągle tam jest.

-Sądzę, że wiem gdzie teraz jest Rubinowa Tiara - powiedział w zadumie.

Milczałem. Pomyślałem, nieoczekiwanie, ze jeśli korona, szabla i tiara spoczną razem ze swoimi właścicielami w grobach to mogę uważać się za szczęściarza. Następna okazja obejrzenia tych dzieł sztuki jubilerskiej przytrafi się nie wcześniej niż za pięćset lat.

KONIEC

182



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
05 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara cz 
05 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara cz 
05 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara
21 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara
Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara
21 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara Tomasz Olszakowski
02 Pan Samochodzik i tajemnica Araratu cz 
02 Pan Samochodzik i tajemnica Araratu cz 
02 Pan Samochodzik i tajemnica Araratu cz 
05 Pan Samochodzik i Kapitan Nemo
05 Pan Samochodzik i Niesamowity Dwór Zbigniew Nienacki
04 Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów cz 
01 Pan Samochodzik i sekret alchemika Sędziwoja cz 
04 Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów cz 
04 Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów cz 
04 Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów cz 
Pan Samochodzik i Diable Wiano
71 Pan Samochodzik i Włamywacze
85 Pan Samochodzik i Wyspa Sobieszewska

więcej podobnych podstron