Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara

background image

TOMASZ OLSZAKOWSKI

PAN SAMOCHODZIK

I...

RUBINOWA

TIARA

background image

WSTĘP

Był 17 lipca 1918 roku. Zaskrzypiała furtka w czterometrowym drewnianym

płocie. Wartownik rzucił okiem na twarz wchodzącego i cofnął się w cień. Jakub
Jurowski wszedł na dziedziniec domu „specjalnego przeznaczenia" w Jekaterynburgu.
Od zeszłej nocy, kiedy oddział czekistów pod jego osobistym kierownictwem
zamordował w suterenie cara i jego rodzinę, pozornie nic się nie zmieniło. Nadal pod
oknami stali wartownicy, pod brezentem na balkoniku drzemał karabin maszynowy
maxim. Po korytarzach snuli się czekiści. W kuchni smażono placki. W piwnicy
zdzierano ze ściany przesiąknięte krwią i podziurawione kulami tynki. Wszędzie było
pełno ludzi. Jednak dom wydawał się dziwnie pusty. Stał milczący, groźny, obcy.

Jurowski wszedł przez skrzypiące drzwi i przeszedłszy korytarzyk wkroczył

do magazynu, gdzie kilku najbardziej zaufanych czekistów pod kierownictwem
Biełobrodowa przeszukiwało bagaże pomordowanych. Kufry ozdobione carskimi
koronami i monogramami wykutymi z pozłacanego brązu stały wybebeszone.
Kosztowne jedwabne suknie balowe walały się po pokrytej błotem podłodze. Carskie
albumy z fotografiami, oprawione w czerwony safian, rzucono w kąt. Chciwe ręce
obmacywały starannie każdą sztukę bielizny. Przed Biełobrodowem na kulawym
stoliku leżał spory połyskujący stosik znalezionej biżuterii. Przewodniczący
Centralnego Komitetu Wykonawczego (WiCK) porównywał znalezione precjoza ze
spisem sporządzonym starannym kaligraficznym pismem na kilkunastu kartkach.

– Witajcie, towarzyszu – powiedział Jurowski.
Biełobrodow uprzejmie kiwnął głową, ale nie przerwał lektury. Jurowski

wyciągnął zza pazuchy spory płócienny woreczek i rzucił go obojętnie na stół.
Brylanty zaśpiewały niczym kryształowe dzwonki. Brwi Biełobrodowa uniosły się
pytająco.

– Podczas likwidacji zwłok znaleźliśmy zaszyte w gorsetach klejnoty –

wyjaśnił morderca. – Sporo się tego uzbierało. Głównie brylanty. Będzie tego pewnie
z ćwierć puda.

– Cztery kilogramy – mruknął przewodniczący sprawdzając coś na kartce.
Brwi jego zmarszczyły się, gdy wysypał woreczek i przeorał pożółkłymi od

nikotyny palcami połyskującą kupkę.

– Czegoś brakuje? – zaniepokoił się Jurowski.

background image

– Taa... – mruknął. – Według spisu wykonanego przez naszych towarzyszy w

Tobolsku car miał przy sobie szablę paradną. Nie możemy jej odnaleźć – machnął
dłonią w stronę rozbebeszonych bagaży. – A carowa miała Rubinową Tiarę.

– Słynną Rubinową Tiarę? – zdumiał się Jurowski. – Myślałem, że została

razem z klejnotami koronnymi w Piotrogrodzie.

– Nie. Towarzysz Jakowlew widział ją w Tobolsku – wyjaśnił. – Rubinowa

Tiara... niedobrze.

– Może się jeszcze znajdzie – carobójca wskazał stos nie rozpakowanych

walizek.

– Tam są tylko książki. Aha, jest depesza ze Smolnego. Macie zawieźć

wszystkie odzyskane kosztowności do Moskwy.

– Sporo tego – zaniepokoił się Jurowski.
– Dostaniecie ochronę i pociąg pancerny. Umiemy zadbać o bezpieczeństwo

najlepszych synów narodu.

Na twarz mordercy wypłynął zimny rybi uśmiech, gdy gładko połknął

komplement.

– A co z Rubinową Tiarą? – zapytał. – Przecież nie zapadła się pod ziemię.
– Car musiał ją gdzieś ukryć. Prawdopodobnie jeszcze w Tobolsku. Ale myją

znajdziemy. Nawet jeśli będziemy musieli rozebrać to miasto belka po belce.

– Trzeba jak najszybciej powiadomić tamtejszych towarzyszy, aby aresztowali

wszystkich członków świty i służbę.

Biełobrodow skrzywił wargi w ponurym uśmiechu.
– Nasi towarzysze będą z pewnością w stanie przekonać ich do szczerych

wyznań.

– Należy aresztować biskupa Hermogena. Wygląda mi na głównego

podejrzanego.

– At – Biełobrodow machnął ręką. – Pośpieszyli się chłopcy. Został

powieszony. Ale to nic.

– Za wcześnie. Czy jeszcze czegoś brakuje? Na twarzy Biełobrodowa pojawił

się ponury cień.

– Tak. Nie mamy nie ukończonej korony. Teraz pobladł Jurowski.
– Przecież ona powinna zostać w sejfach firmy Feberge!
– Ale widocznie nie została. Dostałem depeszę z Piotrogrodu, żeby ją

odnaleźć. Nie ma jej tutaj. A przecież to nie szpilka.

background image

– No to towarzysz Lenin da nam popalić.
– Znaleźliśmy całą masę dodatkowych rzeczy. Kilka broszek z brylantami,

ordery... Towarzysza Lenina jakoś udobruchamy. Zresztą nic straconego.
Odnajdziemy wszystko. Powoli, stopniowo... nam się nie śpieszy.

– Jak wygląda sytuacja w mieście?
– Maszeruje na nas admirał Kołczak na czele całej armii. Będą tu najpóźniej

pojutrze. Dlatego, towarzyszu, sprawa waszego wyjazdu staje się paląca. Czerwona
Gwardia prawdopodobnie nie utrzyma miasta. Wybiją ich do nogi. Ważne, żebyśmy
mieli czas odskoczyć bezpiecznie na tyły.

Jurowski kiwnął głową.
– Co z ludźmi z mojego oddziału?
– Znają miejsce ukrycia ciał?
– Tylko niektórzy. Nie wszyscy.
– Wybierz pięciu najwierniejszych. Resztę zlikwiduj. Nie mogą wpaść w ręce

białych.

– A ludzie Jermakowa? Byli obecni przy...
– Pod ścianę.
– Właściwie to oni zaprowadzili władzę radziecką na Uralu... Biełobrodow

uśmiechnął się z politowaniem.

– Nie czas na sentymenty, towarzyszu. Gdy płonie dom ratuje się to, co

najcenniejsze.

Jego pożółkłe od nikotyny palce zacisnęły się na filigranowej broszce i

zmiażdżyły ją bez trudu. Jurowski skinął głową.

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

TAJEMNICZY GOŚĆ • TEKTUROWA TECZKA • CO KRYJĄ

KSEROKOPIE • ZASKAKUJĄCA PROPOZYCJA • HISTORIA

RUBINOWEJ TIARY

– Złota polska jesień – ziewnął pan Tomasz przeciągając się na fotelu

stojącym obok otwartego okna. Gołębie na parapecie apatycznie dojadały resztkę
moich kanapek.

Oderwałem się od komputera. Wiatr znad Ogrodu Saskiego niósł zapach

opadłych liści i wilgotnej nagrzanej słońcem ziemi.

– Faktycznie – powiedziałem. – Złota polska jesień.
– Wiesz co – zaproponował pan Tomasz – wyłącz w diabły te maszynę i

chodźmy na wagary. Połazimy sobie wśród drzew, obejrzymy Grób Nieznanego
Żołnierza; z biura Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków dzwonili, że coś się tam
sypie. Potem posiedzimy na ławce w parku i popatrzymy na kaczki. Albo chodźmy na
kawę...

– Płacą nam za to, żebyśmy pracowali – zwróciłem delikatnie uwagę szefowi.

– Niby czas pracy mamy nie normowany, ale...

– Odpracujemy to w jakiś deszczowy dzień – zaproponował pan Tomasz. –

Idzie zima, trzeba nacieszyć się słońcem. Niepokoi mnie twój brak wrażliwości na
uroki przyrody...

W tym momencie zadzwonił telefon.
– Halo? – szef leniwie podniósł słuchawkę. – Gość do mnie? Proszę wpuścić.
– Co się stało? – zapytałem.
– Idzie do nas jakiś młodzieniec – Pan Samochodzik przeciągnął się

ponownie. – Pewnie Jacek.

– O tej porze powinien być w szkole. Poza tym mieszka w Łodzi –

zauważyłem.

Szef poskrobał się z frasunkiem po głowie.
– Widocznie też poszedł na wagary. A może ma dziś dzień wolny? Ale co robi

tutaj? Ciągle jest obrażony o to, że nakablowalem o tych ich wyczynach na Araracie.

– Przecież sypnął się pan, szefie, zupełnie niechcący – zauważyłem.
W tym momencie rozległo się ciche pukanie do drzwi.

background image

– Proszę – powiedział pan Tomasz siadając prosto.
W drzwiach stanął krótko obcięty ciemnowłosy młodzieniec lat około

siedemnastu. Zaskoczył mnie kształt jego twarzy. Była niemal doskonale
symetryczna, wpisana w miękki owal. Wyglądał na Francuza. Jego rysy były
zdumiewająco regularne. Takie twarze mają arystokraci.

– Można? – zagadnął.
Nie był Francuzem. Mówił po polsku z dziwnym śpiewnym akcentem. W

pierwszej chwili pomyślałem, że pochodzi z kresów, ale jego akcent nie był czysty.
Brzmiał tak, jakby się go wyuczył razem z językiem.

– Proszę, proszę – Pan Samochodzik wykonał zachęcający gest.
– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? – śpiewny akcent ciągle wibrował w

jego głosie.

– Ależ skądże – zapewniłem go. – W czym możemy pomóc? Uśmiechnął się

lekko.

– Jestem Michaił Derekowicz Tomatow – przedstawił się. Po twarzy szefa

przebiegł skurcz. Oczy gościa drgnęły lekko. Zauważył to.

– Czym mogę służyć? – głos Pana Samochodzika zadrżał lekko, jakby od

powstrzymywanej furii.

Gość z przewieszonej przez ramię torby wydobył szarą tekturową teczkę z

ogniście zielonymi wstążkami. Położył ją ostrożnie na rogu biurka.

– Proszę się z tym zapoznaćpowiedział.
– Odpowiedź brzmi: nie – cicho odezwał się szef. – Nie wiem jeszcze, jakie

propozycje przywozisz, ale moja odpowiedź brzmi: nie.

– Samo rozwiązanie tych wstążek nic nie kosztuje. Poczekam na korytarzu.
– Odpowiedź i tak będzie negatywna – zapowiedział szef.
Michaił nie przejął się tym specjalnie. Uśmiechnął się jeszcze raz i wyszedł.

Drzwi zamknęły się z lekkim stukiem. Pan Tomasz przeciągnął się, aż zaskrzypiało
mu w stawach, po czym przysunął sobie teczkę i rozwiązał wstążki. Z wnętrza teczki
wydobył plik kartek odbitych na ksero. Założył na nos okulary i obojętnie rzucił
okiem na pierwszą z nich.

– Rany boskie! – krzyknął podrywając się z miejsca. – Łap go!
Wypadliśmy na korytarz. Michaił nie miał zamiaru uciekać. Siedział na ławce

pod oknem i przeżuwając coś czytał rosyjską gazetę. Na nasz widok uniósł pytająco
głowę. Szef zaczerwienił się i pociągnął mnie z powrotem do gabinetu.

background image

– Co to jest? – zaciekawiłem się wskazując na leżące na biurku kartki.
Elementarz polsko-łaciński wydany w Krakowie w 1550 roku! Jedyny

egzemplarz, o którym wiadomo, spalili hitlerowcy wraz z pięćdziesięcioma tysiącami
starodruków Biblioteki Narodowej... Był jeszcze jeden, ale ostatni raz słyszano o nim
pod koniec ubiegłego wieku. W Bibliotece Uniwersytetu Jagiellońskiego mają stronę
tytułową wypreparowaną z okładki jakiejś starej książki.

– A pozostałe? – zapytałem.
Przez chwilę kartkował plik kserokopii. Potem usiadł ciężko na fotelu i

zagapił się w ścianę.

– Z grubsza podobnej klasy dzieła. Nie wszystkie tytuły są mi znane... Podaj

mi, proszę, siódmy tom Bibliografii polskiej Estreichera...

Przez chwilę kartkował tomik.
– Już na początku wieku to dzieło było znane tylko ze słyszenia – mruknął.
– I co pan o tym sądzi, szefie?
– Przyniósł nam dziesięć odbitek stron tytułowych książek, które zaginęły.

Dziesięć tomów posiadających istotne znaczenie... Zresztą co ja ci będę mówił. Sam
rozumiesz.

– Rozumiem. Tylko co dalej?
– Z naszego ministerstwa nie możemy go wypuścić. Trzeba go wsadzić do

piwnicy, przez trzy dni nie dać nic do jedzenia, przynajmniej dopóki nie wyśpiewa,
gdzie to wszystko schował. Boże, co ja plotę...

– Sądzi pan, że chce to sprzedać?
– Oby. Ale myślę, że nie. Gdyby szukał kupca, poszedłby z tym do działu

zakupów Biblioteki Narodowej albo do innej komórki naszego ministerstwa. Zresztą
każdy dom aukcyjny powitałby go z otwartymi ramionami.

– Skąd on to wszystko wytrzasnął? – zdumiałem się. – Obrobił jakąś

bibliotekę? Nie wygląda na takiego. Zwrócił pan uwagę na jego rysy? Arystokratyczna
twarz...

– Jest arystokratą – mruknął szef. – W każdym calu.
– Ale nazwisko ma mało szlacheckie – zauważyłem. – Tomata to po rosyjsku

pomidor.

Pan Samochodzik uśmiechnął się pobłażliwie.
– Wyprowadzę cię z błędu. Jeden z jego przodków dostał to nazwisko i

szlachectwo za to, że któremuś z carów dostarczył na dwór pomidory. Pierwsze

background image

pomidory w tej części Europy.

– Za takie rzeczy przyznawano szlachectwo? – zdumiałem się.
– Przyznawano i za znacznie mniej heroiczne czyny. Rysy ma po dziadku,

księciu Gagarinie. Poczułem zamęt w głowie.

– Z tych Gagarinów? – zapytałem.
Pan Samochodzik roześmiał się.
– Dobre pytanie. Naprawdę dobre pytanie. Widzisz, gdy Jurij Aleksiejewicz

Gagarin, powróciwszy z kosmosu odbywał podróż po świecie, a obwieźli go chyba po
połowie państw, w Ameryce dostał zaproszenie na kolację od księcia Gagarina. Nie
poszedł oczywiście, ale i tak wywołało to falę spekulacji. Porównywali fotografie
starego księcia i pierwszego radzieckiego kosmonauty. Podobieństwo było ponoć
uderzające. Kosmonauta nie przyznawał się. Uparcie twierdził, że pochodzi z
Gżdatska, niedaleko Pskowa... Ale książęta Gagarinowie mieli majątki właśnie w
pskowskiej guberni. Możemy go zresztą zapytać. Pozostaje pytanie, co dalej? –
potrząsnął kartkami.

– Może go zawołać i zapytać, czego za to chce? Trochę to nieładnie

wyglądało, gdy pan z góry zapowiadał, że się nie zgadza, zanim nasz gość przedstawił
pierwsze propozycje...

– Po prostu nie zamierzam ich słuchać.
– Ale dlaczego? – zdumiałem się. – Przecież on nic nam nie zrobił.
Pan Tomasz ściągnął usta.
– Znałem jego ojca – powiedział wreszcie.
– Kim był?
– Fascynująca postać. Fascynująca w negatywnym tego słowa znaczeniu.

Wnioskowałem o wysłanie za nim międzynarodowego listu gończego. Nie udało się,
mieliśmy tylko poszlaki, a Interpol żądał dowodów. Hrabia Derek nie ukrywał się
zresztą specjalnie. Żył spokojnie pod Sztokholmem. Nawet przez krótki czas był
posłem do szwedzkiego Riksdagu z ramienia mniejszości słowiańskich. Dawne
dzieje.

– To za co zasłużył sobie na list gończy?
– To był fachowiec. Waldemar Batura mógłby się od niego wiele nauczyć.
– Handlarz kradzionych dzieł sztuki – domyśliłem się.
– Pudło. On je tylko skupował. No i oczywiście sam trochę...
– Trochę kradł?

background image

– Hrabia Derek był zapalonym kolekcjonerem sztuki rosyjskiej. Kupował,

kradł, a jego ukochaną metodą było podmienianie zabytków zgromadzonych w
prywatnych daczach wierchuszki KPZR przy pomocy skorumpowanej służby.
Nieustannie ścigany listami gończymi, co rusz przekradał się za żelazną kurtynę.
Rozpruł skrytki z klejnotami w pałacu księcia Jusupowa, których szukano przez
dziesięciolecia. Zamierzał przekazać wszystkie zgromadzone skarby narodowi
rosyjskiemu, gdy tylko zostanie w tym kraju obalony komunizm. Podobno był
zamieszany w próbę kradzieży korony carów. Wreszcie zniknął, zupełnie
niespodziewane. Prawdopodobnie KGB go w końcu namierzyło i zlikwidowało. Już
chyba dziesięć lat o nim nie słyszałem. A może nawet więcej... Nasze drogi nigdy się
nie przecięły, choć słyszałem sporo o jego wyczynach, gdy współpracowałem z
międzynarodowym Biurem Koordynacyjnym. Ponoć gdzieś na Zachodzie miał
wykuty w skale skarbiec, a w nim kolekcję sztuki, jakiej nie powstydziłoby się żadne
muzeum. Prawdopodobnie z niego ten miły młodzieniec wyciągnął te książki. Być
może czegoś brakuje mu do kolekcji. Przyszedł do nas... Dlatego trzeba mu pogonić
kota, a jednocześnie zrobić to tak inteligentnie, że będzie chciał to na coś wymienić –
potrząsnął plikiem kartek.

– Wymienić? – zdziwiłem się.
– Mamy w kraju bogatą kolekcję rosyjskich starodruków. Zaplątało się ich

sporo przez te wszystkie lata. Przeprowadzić transakcję na sztych, jak mawiali
lwowscy kupcy.

– Na sztych? – zdziwiłem się naśladując dłonią wypad szermierczy.
Szef wniósł oczy ku sufitowi.
– Towar za towar. Barter. Powinieneś poczytać słownik Lindego.
– Nie przyszedłby z tym do nas. Musi mieć inne plany.
– Związane z naszą komórką? Sądzisz, że chce nas do czegoś zatrudnić?
– Może go zawołamy? – zaproponowałem. – My tu sobie gadu, gadu, a on

może się znudzić... A tak, sam wyśpiewa, o co mu chodzi.

Szef kiwnął poważnie głową. Wyjrzał na korytarz i skinął władczo ręką. Po

chwili Michaił Derekowicz siedział wygodnie na fotelu.

– Czym mogę służyć? – zapytał ponownie Pan Samochodzik. W oczach gościa

spostrzegłem iskierkę triumfu.

– W zamian za wyświadczenie mi niewielkiej przysługi gotów jestem

przekazać wam tych kilka skarbów waszej kultury narodowej – z uśmiechem wskazał

background image

plik kartek ksero.

– Niewielkiej przysługi – mruknął pan Tomasz. – Właśnie zaczynam sobie

wyobrażać jej wielkość.

– Zupełnie niewielkiej – uspokoił go gość.
– No nie wiem. Jesteśmy organizacją rządową. Nie możemy wchodzić w

układy z osobami prywatnymi. To znaczy możemy, ale...

– A co konkretnie mielibyśmy zrobić? – zagadnąłem.
– Panowie są najlepszymi w Polsce, a może i na świecie fachowcami od

odszukiwania zaginionych zabytków – gość oczarował nas szerokim, szczerym
słowiańskim uśmiechem.

Sądząc z miny Pana Samochodzika komplement trafił prosto do celu.
– Tak więc – podjął Michaił – wypożyczę panów celem odnalezienia pewnego

niewielkiego drobiazgu, a w zamian za fachową pomoc przekażę waszym władzom
dziesięć białych kruków.

– Jaki to drobiazg? – zagadnąłem.
– Słyszeli panowie o Rubinowej Tiarze? Przepraszam, nie powinienem

odpowiadać pytaniem na pytanie.

Pokręciłem przecząco głową, ale zauważyłem w oku pana Tomasza błysk

zrozumienia.

– Chcę, żeby odnaleźli panowie Rubinową Tiarę – uściślił gość.
– Obawiam się, że to będzie niemożliwe. Jeśli nie została zniszczona, może

spoczywać w sejfach KGB... O ile ją znaleźli. Mogli ją pociąć na kawałki i sprzedać
na Zachodzie. Sprawa wydaje mi się niemal beznadziejna – powiedział szef.

– Jeśli nie uda jej się odnaleźć, przekażę mimo wszystko pięć książek.
Gość przez chwilę kartkował kserokopie.
– Będą mogli panowie swobodnie wybrać...
– Tak czy siak wygramy na tym?
Michaił Derekowicz kiwnął poważnie głową.
– Jakie będzie pan miał zabezpieczenie? – zapytałem. – Przecież możemy

siedzieć przez miesiąc z założonymi rękami i nic nie robić. Nie ma pan żadnych
gwarancji, że poświęcimy wszystkie siły na odszukanie tego klejnotu.

– Z tego co wiem, są panowie obaj ludźmi o kryształowej uczciwości. To

wystarczy. Wierzę, że mnie nie wykiwacie. Po prostu zaufam wam. Zresztą
pojedziemy razem. To będzie miesiąc ciężkiej pracy, ale sądzę, że trud tych

background image

trzydziestu dni sowicie się opłaci. I mnie, i wam.

– Miesiąc – mruknął Pan Samochodzik. Gość wstał i ukłonił się.
– Pozwolą panowie, że ich pożegnam. W tej teczce jest moja wizytówka.

Proszę skontaktować się z ministrem i jeśli się zgodzizadzwonić. Wówczas
przekażę dalsze szczegóły.

Wyszedł i tylko leżąca na stole teczka świadczyła, że jego wizyta nie była

snem.

– Czym jest Rubinowa Tiara? – zapytałem pana Tomasza.
Uśmiechnął się do swoich myśli. Podszedł do półki z książkami i zdjął z niej

gruby album poświęcony klejnotom firmy Faberge. Kartkował go dłuższą chwilę, a
potem położył przede mną otwarty na czar-no-białej fotografii młodej carycy
Aleksandry. Caryca miała we włosach Rubinową Tiarę.

– Oto ona – powiedział. – Tiara wykonana z rubinów. Własność ostatniej

cesarzowej Rosji. Przyjrzałem się uważnie zdjęciu.

– Szefie, nie jestem ekspertem, ale wydaje mi się, że te kamienie są zbyt duże,

by mogły być prawdziwymi rubinami. Pan Tomasz kiwnął głową.

– Czytałeś może opisanie świata Marco Polo?
– Bardzo dawno – powiedziałem. – Jeszcze w podstawówce. Wiele

fragmentów zatarło się już w mojej pamięci. Ale jeśli trzeba...

– Jest tam opisana taka historia. Na polecenie cesarza Marco Polo udał się do

Karakorum. Miał tam nabyć dla cesarskiego skarbca rubin, znaleziony
prawdopodobnie w kopalniach Dekanu. Największy rubin, jaki kiedykolwiek
znaleziono. Był wielkości ludzkiej dłoni. Tak przynajmniej opisuje go podróżnik.
Niestety misja zakończyła się fiaskiem. Marco Polo został przelicytowany. Co gorsza,
nabywca klejnotu był anonimowy.

– Niech zgadnę. Kamień wypłynął po upływie sześciuset lat i przyozdobił

Rubinową Tiarę? Szef zasępił się.

– Dokładnie nie wiadomo. Przypuszczam, że tak. Tamten rubin miał paskudną

skazę, biegnącą wzdłuż mniej więcej jednej trzeciej jego długości. W XVII wieku
grupa Kozaków zaporoskich pod wodzą niejakiego Filipa Semenowicza zdobyła na
jednym z tureckich dostojników rubin podobnej wielkości. Był z grubsza oszlifowany,
a musisz pamiętać, że ten, który widział Marco Polo był kamieniem surowym,
znajdował się w stanie takim, w jakim wydarto go ziemi. Rubin zdobyty przez
Kozaków nazywano „Różą Fatimy" na cześć ukochanej wnuczki proroka Mahometa.

background image

Z tego co wiem, a zachowało się sprawozdanie jednego z uczestników łupieżczej
wyprawy, rubin miał kilka głębokich przebrużdżeń, jak gdyby ktoś usiłował delikatnie
wypreparować skazy. Był bardzo nieregularnego kształtu.

– I co się z nim stało?
– Sprzedali go Resul Adze Czelebiemu – dostawcy klejnotów, który kupował

od nich na pniu sporą część łupów. Zaopatrywał rosyjskich carów i polskich królów.
Docierał nawet do Sztokholmu. Czasy były niepewne i jednostki wyzute z sumienia
mogły zbić niezłe fortuny. Przy okazji wojen klejnoty przechodziły z rąk do rąk z
równą łatwością jak obecnie kradzione samochody.

– Tak trafił do Rosji? – domyśliłem się.
– Wiadomo, że rubin tej wielkości przechowywano w skarbcu w Pawłowsku,

uroczej rezydencji cara Pawła I pod Petersburgiem. Przechodził w rodzinie cesarskiej
z pokolenia na pokolenie, wymieniają go niektóre spisy klejnotów. Wielkość rubinów
zastosowanych do skonstruowania tiary świadczy o tym, że prawdopodobnie użyto do
niej pociętej „Róży Fatimy".

– Zdumiewające. Pocięli tak duży kamień? Przecież w jednym kawałku był

chyba znacznie cenniejszy.

– Nie, nie. To nie tak. Największy brylant wydobyty w Brazylii miał ponad

dziewięćset karatów. Jednak został pocięty na mniejsze. Kamienie szlachetne, aby
uzyskać odpowiednią cenę, muszą spełniać wiele surowych kryteriów. Ważna jest
jednolita barwa, regularny kształt. Jeśli kamień jest duży, ale nieregularny, tnie się go
na wiele mniejszych o nienagannych kształtach. Można wówczas uzyskać za nie w
sumie znacznie lepszą cenę niż za duży, ale pozaklasowy.

– Rozumiem. Jeśli skaza widziana przez Marco Polo wystąpiła także głębiej,

to pocięcie kamienia podniosło jego wartość. Co się stało z Rubinową Tiarą po
rewolucji? Gdzie mamy podjąć poszukiwania?

– W tym właśnie sęk, że nie wiadomo. W każdym razie nie wypłynęła na

żadnej aukcji. Nie figuruje także w katalogach muzeów. Sądzę, że nasz przyjaciel
natrafił na jakieś dodatkowe informacje.

Szef zamknął teczkę zostawioną przez gościa na stole i wówczas

zobaczyliśmy, że leży pod nią nieduża oprawiona w skórę książka. Na rogach miała
piętnastowieczne okucia ze srebrzonego brązu.

– No tak – mruknął pan Tomasz. – Należało się tego spodziewać. Takie

kserokopie można złożyć na komputerze. Dlatego zostawił nam próbkę.

background image

Piętnastowieczny modlitewnik. Ręcznie pisany.

Inicjały mieniły się złotem, jakby dopiero co wyszły z pracowni malarskiej, ale

pożółkły pergamin na pierwszy rzut oka zdradzał wiek. Szef podał mi książkę.
Przekartkowałem ją. Miniatury były niezwykle piękne.

– Cudowna rzecz – powiedziałem. – Sądząc ze stylu przedstawień powstała w

benedyktyńskim scriptorium.

– Prawdopodobnie w Tyńcu. Zwróć uwagę na pisownię litery „B". Oczywiście

specjaliści z Biblioteki Narodowej będą musieli się wypowiedzieć... Myślę jednak, że
potwierdzą moją teorię.

– Biały kruk – mruknąłem.
– Oczywiście. Tak piękne mamy może jeszcze ze dwa w całym kraju. Na

świecie jest ich niewiele więcej. Zobacz, że okucia są autentyczne, a skóra prawie nie
nosi śladów upływu czasu, poza zwykłym utlenieniem.

– Skąd może pochodzić?
– Z biblioteki pałacu lub dworu szlacheckiego, gdzie stał na półce przez

pięćset lat. W czasie ostatniej wojny hitlerowcy i Armia Czerwona zniszczyli
nieprzebraną ilość książek. Z nienawiści, z głupoty. Po wojnie rabowali je okoliczni
mieszkańcy... A ten egzemplarz wędrował długo, aż wpadł w ręce hrabiego Derka,
który go oczywiście wpakował do swojego skarbca.

Trzymałem modlitewnik w ręce. Średniowieczny kopista starannie wyrysował

każdą literkę. Na pisanie i odpowiednie cieniowanie jednej zużywał piętnaście minut.
Przez dziesięć godzin mógł narysować czterdzieści...

– Ciekawe, na czyje zamówienie powstał? – zauważyłem. – Tu jest odbity

herb.

– Nie pamiętam, jak się nazywa, ale sprawdzę to, wtedy ustalimy

prawdopodobnego właściciela. Być może pochodzi z książęcego dworu. To bardzo
luksusowa edycja. Chyba będę musiał pójść porozmawiać na ten temat z ministrem –
powiedział szef, delikatnie wyjmując mi książkę z ręki.

– Czy mam trzymać kciuki? – zapytałem. Uśmiechnął się chytrze, ale nie

odpowiedział.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

NARADA W KAWALERCE SZEFA • CARSKIE KLEJNOTY • TRZY TIARY

• CO ZNALEZIONO W TOBOLSKU • BRAK

WSKAZÓWEK

Ciepły wiatr wydął firankę w oknie kawalerki pana Tomasza. Cicho syczał

czajnik pełen gotującej się wody. Szef popatrzył w zadumie na zegarek.

– Nasz gość się spóźnia – zauważył z niepokojem. W tym momencie rozległo

się pukanie do drzwi.

– O wilku mowa – powiedziałem i ruszyłem, żeby otworzyć.
Michaił zdjął sportową kurtkę i powiesił na wieszaku. Odpiął kaburę z jakąś

koszmarnej wielkości spluwą i powiesił obok. Wszedł do pokoju i wygodnie zasiadł
w fotelu. Jego nozdrza zadrżały leciutko, gdy dotarł do nich zapach świeżo parzonej
kawy. Obok fotela postawił walizeczkę. Czerwony odcisk na przegubie świadczył, że
jeszcze przed chwilą miał ją przypiętą łańcuszkiem.

– Jak wypadła rozmowa z ministrem? – zapytał. Szef kiwnął energicznie

głową.

– Minister wyraził zgodę – powiedział. – Od pierwszego do trzydziestego

października mamy urlop.

Gość uśmiechnął się szeroko, po czym wyjął z walizeczki cztery opasłe tomiki

oprawione w skórę. Jak mogłem się zorientować, najcieńszy miał dorobioną
współcześnie okładkę, a dwa posiadały zameczki na oko szesnastowieczne.
Najciekawszy był najgrubszy; jego grzbiet wzmacniała kapitałka wypleciona z
cienkich czerwonych rzemyków. Położył tomy na rogu biurka.

– Oto panów honorarium – powiedział. – Jak w mafii: połowa z góry, reszta

po wykonaniu zadania.

Pan Samochodzik kiwnął poważnie głową.
– Poprosimy teraz o szczegóły.
Otworzył pierwszą z brzegu książkę i jego oblicze rozjaśniło się prawie

mistyczną ekstazą. Nalałem gościowi kawy.

– Może to głupio zabrzmi – powiedział Michaił – ale jest takie lwowskie

przysłowie: „Najpierw pisz, potem licz".

– Znam je – powiedział szef wyjmując z kieszeni wieczne pióro. Przybysz

background image

położył przed nami kartki papieru z umową wydrukowaną na laserowej drukarce.

– Ponieważ biorę panów na ten miesiąc na utrzymanie – uśmiechnął się

czarująco – chciałbym dopełnić wszystkich formalności, także z Urzędem
Skarbowym. Oto kontrakt. Proszę przeczytać i podpisać, jeśli nie budzi zastrzeżeń.
Prosiłbym także o pokwitowanie na te cztery książki i piątą, którą zostawiłem
przedwczoraj w ministerstwie.

Pan Tomasz przeczytał swoją kopię umowy. Ja przeleciałem wzrokiem swoją.

Podpisaliśmy jednocześnie.

– Poprosimy teraz o szczegóły – powtórzył Pan Samochodzik.
– Proszę bardzo. A więc po kolei. Po swojej abdykacji car Mikołaj II znalazł

się w bardzo ciężkiej sytuacji. Został na rozkaz Rządu Tymczasowego uwięziony,
najpierw w Carskim Siole pod Petersburgiem, potem dla uspokojenia opinii
publicznej przeniesiono go wraz z najbliższą rodziną do Tobolska na Syberii. Rząd
Tymczasowy zezwolił członkom świty i służby, którzy wyrazili taką ochotę, na towa-
rzyszenie byłemu władcy. Bagaże spakowane w największym pośpiechu zajęły dwa
wagony. Przedstawiciele Rządu Tymczasowego sądzili, że biżuteria carska znajduje
się w sejfach Ministerstwa Skarbu, później jednak odkryto starannie zamaskowane
sejfy w pałacu w Carskim Siole. Sejfy zostały oczywiście dokładnie opróżnione.

– Czytałem o tym – potwierdził pan Tomasz. – W sejfach Ministerstwa Skarbu

znaleziono większość klejnotów koronnych. Michaił kiwnął poważnie głową, po
czym podjął opowieść.

– Okres od abdykacji do mordu dokonanego w Jekaterynburgu można dość

dokładnie prześledzić. Półtora roku z życia zdetronizowanego władcy znalazło
odbicie w pamiętnikach nauczyciela dzieci, zachowały się także dzienniki cara, carycy
oraz dwu księżniczek i następcy tronu.

– Dwie pozostałe spaliły swoje dzienniki w Tobolsku, obawiając się rewizji.
– No właśnie. Wiadomo, że udając się na wygnanie rodzina carska zabrała

klejnoty prywatne. Z jednym wyjątkiem. Car zabrał koronę.

– Jak to? – zdumiał się pan Tomasz. – Przecież korona carów, ta wykonana

dla Aleksandra II, przechowywana jest nadal w skarbcu Ermitażu. Pański świętej
pamięci ojciec próbował ją zrabować... Gdy przed kilku laty byłem w Leningradzie...
– po twarzy gościa przebiegł skurcz – w Petersburgu – poprawił się szef – widziałem
ją.

Michaił kiwnął poważnie głową.

background image

– Zgadza się. Ta korona pozostała w Petersburgu. Car natomiast zabrał ze sobą

nie ukończoną koronę. To znaczy tak przypuszczamy. W każdym razie nie udało się
jej znaleźć.

– Jaką nie ukończoną koronę? – zdziwił się pan Tomasz.
– Firma Faberge przyjęła w 1907 roku zlecenie na wykonanie kolejnej

Wielkiej Korony.

– O? – zdumiał się Pan Samochodzik. – Nie słyszałem o tym.
– Mało kto słyszał – uśmiechnął się gość, po czym wyjął z teczki kilka kartek

ksero. – Proszę. To odbitki z autentycznych dokumentów dotyczących kwestii
zamówienia i rozliczeń pomiędzy carem a firmą... Pomyślałem, że pana jako historyka
sztuki może to zainteresować.

Szef przeglądał odbitki z wielką uwagą.
– Dwa i pół miliona rubli? – zdumiał się. – I to ma być wstępny kosztorys? Za

pięćdziesiąt rubli można było kupić krowę...

– Taka rzecz musiała odpowiednio kosztować. Car to nie byle król europejski.
– Więc car przygotowywał koronę dla Aleksego...
– Oczywiście. Wykonanie korony, zwłaszcza jeśli ma to być korona władcy

jednej szóstej powierzchni zamieszkałych lądów planety, to bardzo złożone dzieło.
Trzeba zgromadzić dużą ilość kamieni, a potem na drodze niezwykle starannej
selekcji wybrać z nich kilkaset odpowiednich pod względem barwy, wielkości,
kształtu i szlifu... To wyjaśnia cenę.

– Kilkaset? – zdziwiłem się.
– Korona carów, ta przechowywana w Ermitażu, składa się z ponad dwu

tysięcy małych brylantów i kilkudziesięciu innych kamieni – powiedział Michaił.

– Najciekawszy jest rubin umieszczony na dolnym rancie nad czołem władcy –

dodał pan Tomasz. – Sposób oszlifowania spowodował, że jeśli patrzy się pod
odpowiednim kątem, widać wewnątrz trójwymiarową czerwoną pięcioramienną
gwiazdę...

Michaił wzdrygnął się na wspomnienie tego szczegółu.
– W 1915 roku – podjął opowieść – car odebrał z firmy Faberge koronę. Była

jeszcze nie ukończona, brakowało połowy kamieni. Nie wiemy, co stało się z nią
później. Nie możemy wykluczyć, że zabrał ją ze sobą po abdykacji. W każdym razie
nie zawadzi poszukać. Z trzech tiar: brylantowej, rubinowej i szmaragdowej,
wypłynęły tylko dwie. Brylantowa Tiara znajdowała się wśród klejnotów księżnej

background image

Włodzimierzowej, ciotki cara Mikołaja. Żyjąc niemal w nędzy na wygnaniu sprzedała
ją brytyjskiej rodzinie królewskiej. Obecnie lubi w niej chodzić królowa Elżbieta II.
Jest w niej sportretowana na starszych emisjach brytyjskich monet i na znaczkach
pocztowych. Szmaragdowa Tiara należała do siostry carycy Aleksandry – księżnej
Elżbiety. Gdy wstąpiła do klasztoru wniosła ją w wianie. Podczas pierwszej wojny
światowej pod jej zastaw księżna zaciągnęła w dwu bankach brytyjskich pożyczkę na
sfinansowanie czterech pociągów – lazaretów do przewozu rannych żołnierzy. Tiara
na skutek problemów transportowych została u niej na przechowaniu. Bolszewicy
zrabowali ją po zamordowaniu księżnej. Sprzedali ją na aukcji w 1921 roku,
gromadząc pieniądze na dalszą wojnę z Polską. Zakupił ją anonimowy nabywca i dziś
nie wiadomo, gdzie się ona znajduje. Prawdopodobnie posiadają rodzina norweskich
milionerów Yendersyftów. Mój ojciec szukał jej w ich pałacu, ale zdołał rozpruć tylko
dwa sejfy z mało ciekawą zawartością. Rubinowej Tiary nigdy nie odnaleziono.

– A skąd pewność, że zabrali ją ze sobą? – zapytałem.
– Z okazji Bożego Narodzenia 1917 roku w Tobolsku carowa pojawiła się w

tamtejszej cerkwi z Rubinową Tiarą we włosach.

– Czy to pewna wiadomość? – zainteresował się Pan Samochodzik.
– Mamy cztery niezależne relacje.
Gość przez chwilę grzebał w teczce zanim wydobył z niej krążek CD-ROM-u.

Rozejrzał się w poszukiwaniu komputera. Żadnego jednak nie znalazł. Potrząsnął
pudełkiem.

– Mam zeskanowane dzienniki członków rodziny cara oraz masę prywatnej

korespondecji, książki wart, wszystko. Siedemdziesiąt tysięcy stron maszynopisu.
Mam nawet donos konfidentów CzK. Jest w nich szczegółowy opis uroczystości.
Mam też notatkę Jurowskiego do Lenina. Carobójca zaznaczył, że wśród klejnotów,
jak to on pisze „pozyskanych", nie było Rubinowej Tiary. Nie odnaleziono również
szabli paradnej cara. Jurowski nie wiedział chyba o nie ukończonej koronie. W
każdym razie nie wspomniał o niej.

– Liczba przedmiotów do odnalezienia rośnie – powiedział pan Tomasz. – O

tym nie było nic w umowie.

– Przypuszczam, że wszystkie są ukryte w tym samym miejscu. W razie czego

przewiduję premię.

– I mają być ukryte w Tobolsku? – spytał szef.
– Przypuszczam, że w samym mieście lub jego najbliższej okolicy. Car był

background image

bardzo przewidującym człowiekiem. Nie był pewien swojego losu. Sądzę, że
pozostawił tam niewielki depozyt, na wypadek gdyby kiedyś miał tam wrócić. A
raczej kilka depozytów. Niektóre odnaleziono.

– Car był przewidujący? – zdziwiłem się. – Większość jego działań nosiła

cechy...

Twarz gościa stężała.
– Co wy wiecie? – zagadnął. – Oczerniała go propaganda przez osiemdziesiąt

lat. Tymczasem jego zasługi dla światowego pokoju są ogromne.

Na twarzy szefa malowało się zdumienie.
– Jakie zasługi?
– W gmachu ONZ stoi jego popiersie. Car był pomysłodawcą Ligi Narodów –

ciała mającego być sądem międzynarodowym, najlepszym gwarantem pokoju na tej
planecie.

Zdziwiłem się, ale zauważyłem, że szef kiwnął poważnie głową.
– Zapomniałem o tym – powiedział ze skruchą.
– Będziemy mieli jeszcze wiele czasu, by odkłamywać historię – powiedział

Michaił. – Noce w Tobolsku będą długie. Na razie wróćmy do tematu. W 1933 roku
funkcjonariusze GPU, poprzedniczki NKWD, torturując miejscowego popa
dowiedzieli się o istnieniu skrytki w piwnicy domu handlarza ryb. Faktycznie we
wskazanym miejscu znaleziono dwa słoje, a w nich sto pięćdziesiąt cztery klejnoty, w
tym między innymi stukaratową brylantową broszę carycy. Sądzę, że skrytek takich
było więcej.

– Innymi słowy mamy odszukać to, czego nie zdołali odnaleźć agenci KGB? –

wtrąciłem. Gość kiwnął głową.

– Myślę, że panowie są od nich inteligentniejsi – przesłał nam promienny

uśmiech.

Parsknęliśmy śmiechem.
– Czy mamy jakiekolwiek wskazówki mogące ułatwić nam odnalezienie

skrytki? – zapytał pan Tomasz. – Czy też może mamy po prostu przeczesać całe
miasto?

Gość wzruszył ramionami.
– Niestety nie jest tego dużo – powiedział. – W listach i pamiętnikach nie

znalazłem dotąd żadnych nazwisk ani aluzji. Zresztą gdyby tam były, KGB
odnalazłoby tych ludzi i wycisnęłoby z nich resztę informacji.

background image

– Rozumiem – szef kiwnął głową. – Jeszcze parę kwestii formalnych.

Pojedziemy razem do Tobolska?

– Jeśli znajdzie się miejsce w panów samochodzie. Dla mnie oraz trzech

niedużych metalowych kontenerków. Z wyposażeniem.

– Z wyposażeniem... – powtórzył pan Tomasz.
– Dwadzieścia, może dwadzieścia pięć kilo każdy – wyjaśnił Michaił.
– Żaden problem. Na miejscu spędzimy około trzech tygodni?
– Tak. Tydzień trzeba doliczyć na drogę tam i z powrotem. Miesiąc pracy,

łącznie z dojazdem.

– To tam są szosy? – zdumiałem się.
– I to jakie. Jeszcze car budował. Osiemdziesiąt lat nie remontowane, ale

ciągle jeszcze dobrze się trzymają. Bo o tych nowszych nie ma co wspominać.
Przedzwonię, umówimy się na konkretny dzień.

Wstał i zaczęliśmy się żegnać. Po chwili zniknął.
– I co o tym sądzisz? – zapytał Pan Samochodzik.
– Sądzę, że niestety nasz miły gość jest obłąkany. Jemu się wydaje, że można

ot tak przyjechać do obcego miasta, strzelić palcami i wygrzebać z ziemi skarby, które
przegapiło kilka pokoleń radzieckich poszukiwaczy spod znaku sierpa i młota?
Przecież to niemożliwe. Nawet gdybyśmy dostali klucze do wszystkich piwnic, gdzie
mogą być zakopane słoiki, to i tak nie zdążymy każdej przekopać.

– Ale te książki są autentyczne – zauważył szef.
Z nabożnym wyrazem twarzy przekartkował jedną z nich.
– No tak. Czyli wakacje na Syberii w towarzystwie szaleńca.
– Nie myśl, że on jest szalony. To po prostu myślenie sekwencyjne.
– Co takiego? – zdumiałem się.
– Dziury logiczne. Myślał o tym tak długo, że przestał zwracać uwagę na

szczegóły.

– Bardzo mu na tym zależy. Ciekawe dlaczego. Zastanowimy się nad tym?

Jeśli znajdziemy rozwiązanie tego fenomenu, może nam to pomóc w przyszłości.

– Sądzę, że podobnie jak Jerzy Batura, Michaił Derekowicz zamierza pójść w

ślady ojca. Będzie krążył po Rosji i wydzierał okruchy jej skarbów. Spenetruje
magazyny KGB, włamie się do willi mafiozów. Łupy ukryje w swoim wykutym w
skałach skarbcu.

– Po co jesteśmy mu potrzebni?

background image

– Hrabia Derek był umysłem analitycznym. Mistrz w planowaniu, ale niewiele

swoich szaleńczych skoków wykonał od A do Z sam. Myślę, że posługiwał się
wynajętymi fachowcami od mniej lub bardziej mokrej roboty. Jego syn wyraźnie nie
jest w stanie rozwiązać zagadki. Dlatego wynajął nas. To oznacza, że w planowaniu
jest słaby. Tak samo postąpiłby jego ojciec. Nie brał się za to, na czym się nie znał.
Wynajmował fachowców. A Michaił Derekowicz, trzeba mu przyznać, uderzył w
najczulsze struny – klepnął stosik starodruków.

– Tu mi się właśnie coś nie zgadza – powiedziałem ponuro. – Ile te książki

mogą być warte? Pan Tomasz zamyślił się.

– Podobne do tych po kilka, może kilkanaście tysięcy złotych. Fakt, że te są

unikatami podnosi oczywiście cenę...

– Pół miliona za całość? – podsumowałem.
– Za wszystkie, kto wie? Jeśli mają oprawy z epoki i są one bogato zdobione...

Niewykluczone, choć sądzę, że trochę mniej.

– A ile może być warta Rubinowa Tiara? Rubiny ostatnio potaniały...
Szef pokręcił głową.
– Faberge. To klucz do poznania ceny. Bogaci snobi dostają kota, gdy słyszą tę

nazwę. Milion dolarów? Raczej mniej. Trudno mi powiedzieć. Trzeba by zapytać
jubilera specjalizującego się w antykach.

– Ośmiokrotne przebicie... Ale jeśli nie znajdzie, bardzo dużo straci. Nadal coś

mi tu nie gra. Co gorsza, odnalezienie skrytki będzie fizycznie niemożliwe.

– Trzeba będzie mu to delikatnie uświadomić – uśmiechnął się.
– Teraz czy później? – spytałem.
– Dawno już nie byłem na Syberii. Zresztą może na miejscu natrafimy na jakiś

trop.

– Tego się obawiałem – mruknąłem. – Pamięta pan, szefie, jak szukałem

tropów na Araracie? I co się stało? Musiałem się uczyć kraść wielbłądy...

Pan Tomasz usiadł na parapecie i popatrzył w dół. Po rynku snuli się turyści.

Pomiędzy nimi ciągle widać było niewysoką postać chłopaka ubranego w sportową
kurtkę. Szedł wzdłuż witryn sklepowych. Chyba oglądał wystawy. Odprowadziłem go
wzrokiem.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

GRANICA EUROPY • TRESERNIA PSÓW KGB • OGLĄDAMY

MIASTO TOBOLSK • NAD RZEKĄ • NOCNA ROZMOWA NA

WIEŻYCZCE • JURIJ GAGARIN

Zostawiliśmy za sobą porośnięte jasnym świerkowym lasem stoki Uralu. Od

kilkunastu godzin jechaliśmy wąską podziurawioną szosą przez mroczną tajgę.
Między świerkami bielały liczne brzozy. Prowadziliśmy na zmianę, ja i Michaił. Pan
Samochodzik drzemał na tylnym siedzeniu. Od czasu do czasu mijały nas pędzące z
całkowicie niedozwoloną szybkością zdezelowane ciężarówki.

Michaił popatrywał to na licznik kilometrów, to na okolicę. Wyraźnie czegoś

szukał.

– Zatrzymaj się – polecił wskazując niewielką łączkę koło szosy. Nad łączką

wznosił się spory pagórek. Szef obudził się.

– Dlaczego stanęliśmy? – zaciekawił się.
– Chodźcie – nasz przyjaciel otworzył drzwi. Wysiedliśmy z samochodu i

pieszo ruszyliśmy na wzgórze. Wreszcie zatrzymaliśmy się na szczycie.

– Poznajecie to miejsce? – zapytał Michaił. – Wyobraźcie sobie, że leży śnieg.

I że nie ma tych drzew wokoło.

Uśmiechnąłem się zażenowany i wzruszyłem ramionami. Pan Samochodzik

pokręcił przecząco głową.

– Można prosić o dodatkowe wskazówki? – zapytał. – Jedną niewielką

podpowiedź...

– Ech, historycy sztuki – uśmiechnął się Michaił.
– Sochaczewski! – wykrzyknął pan Tomasz.
– Aleksander Sochaczewski? – zdziwiłem się. – Czyżby było to miejsce

przedstawione na obrazie „Pożegnanie Europy"? Michaił poważnie przytaknął.

– Dokładnie to samo. Jesteśmy w połowie drogi między wsiami Markowa i

Tuguliańska.

– Chwileczkę – mruknął szef. – A gdzie podział się słup?
Kamienny trzymetrowy obelisk pokryty gęsto nazwiskami tych, którzy tędy

przeszli...

Michaił rozgarnął mech stopą. Pojawiła się zerodowana powierzchnia

piaskowcowego bloku.

background image

– Słup oczywiście zburzyli czerwoni. Był na nim dwugłowy orzeł i herb

Syberii oraz godła guberni permskiej i tobolskiej. Permska należała jeszcze do
Europy, tobolska już do Syberii.

– Zawsze wydawało mi się, że taki słup będzie stać na przełęczy w miejscu,

gdzie szlak zesłańców przecinał Ural – mruknąłem.

– Och, to po prostu skrót myślowy. Wiemy, że granica Europy biegnie po

szczytach Uralu, bo tak nas nauczono w szkole. Wszystko jest umowne. W carskiej
Rosji stosowano podział według innych kryteriów. Tam za nami pozostaje gubernia
permska z jej kopalniami, hutami i fabrykami. Przed nami gubernia tobolska, kraina
rolniczo – leśna. Parę kilometrów stąd były ostatnie, najdalej wysunięte na wschód
kopalnie Uralu. To dobre miejsce, by przeprowadzić granicę.

– Granicę krainy przemysłowej i rolniczej – mruknąłem.
– Oczywiście w Tobolsku było już w połowie ubiegłego wieku prawie

pięćdziesiąt fabryczek i kilkadziesiąt kuźni – uśmiechnął się Michaił. – Jednak
faktycznie obie gubernie różniły się od siebie zasadniczo. Zwróćcie uwagę, że ten
pagórek jest nieco bardziej stromy od strony Permu.

– Zesłańcy zabierali ze sobą garść europejskiej ziemi na dalszą poniewierkę? –

mruknąłem. Szef pokręcił głową.

– Niewykluczone, przynajmniej tak to przedstawił na swoim obrazie

Sochaczewski. Nie wiem, czy ten zwyczaj był rzeczywiście aż tak rozpowszechniony.

Michaił skinął głową.
– Był rozpowszechniony. Sami konwojenci opowiadali o tym więźniom.
– Skąd wiesz? – zaciekawiłem się.
– Mój pradziadek spędził przy tym zajęciu pięć lat.
Powiało grozą. Zeszliśmy do samochodu. Nie wiem, jakie myśli kłębiły się w

głowie szefa, ale ja obiecałem sobie zwrócić uwagę na Michaiła. Nie codziennie
słyszy się takie wyznania. I znowu godziny za kierownicą... Po obu stronach szosy
kilometrami ciągnęły się bagna. O przednią szybę rozbijały się tysiące muszek i
komarów.

– Rzeka Tobół – zwrócił mi uwagę Michaił. Popatrzyłem w prawo. Rzeka

znacznie szersza niż Wisła leniwie toczyła swoje wody.

– Pójdziemy razem na ryby – powiedział Michaił. – Wyciągniemy takie

jesiotry, że ci, Pawle, oko zbieleje. Bieługa z ananasem. I do tego szampan...

– A skąd tu weźmiesz ananasy? – zainteresował się szef z tylnego siedzenia. –

background image

Z szampanem też będzie kiepsko.

– „Sowietskoje Igristoje" można tu kupić w każdym sklepiku – wyjaśnił

Michaił z uśmiechem. Szef także się roześmiał.

– Próbowałem tej oranżadki rozbełtanej ze spirytusem. Nawet nie leżała koło

szampana.

– A „Mołdawskoje Szampanskoje"? – zaciekawił się Michaił.
– Nie zgrywaj się – poprosiłem. – Przecież mieszkasz na Zachodzie i dobrze

wiesz, jak smakuje szampan.

– Jak znajdziemy to czego szukamy, znajdzie się i butelka prawdziwego

szampana prosto z Szampanii – zapewnił.

Przed nami ukazała się tablica. Była całkiem zardzewiała. Gość na jej widok

wyraźnie się ożywił.

– Zwolnij troszkę, Pawle – poprosił. – I wypatruj przecinki po lewej stronie.
Przyhamowałem leciutko. Minęła nas ciężarówka wioząca węgiel. Jechała z

taką szybkością, że gubiła bryły. Niebawem wypatrzyłem przecinkę. Zjechałem w nią.
Dał mi znak, żebym zatrzymał samochód. Zatrzymałem. Wysiadł rozwijając jakieś
dziwne prostokątne szmatki. Przez chwilę majstrował coś przy kołach.

– Pół metra do przodu – polecił.
Podjechałem odrobinkę. Znowu coś pomajstrował.
– Gotowe – powiedział.
Wyjrzałem. Koła zostały zręcznie zawinięte w brezent.
– Nie możemy zostawiać zbyt dużo śladów – powiedział poważnie. – A teraz

naprzód. Jesteśmy już blisko.

– Sądziłem, że pojedziemy do Tobolska – powiedział pan Tomasz. – A

tymczasem...

– Nie możemy wjechać do miasta takim wozem. Mielibyśmy FSB na karku w

ciągu dziesięciu minut.

– FSB? – zdziwił się szef.
– Dawne KGB. Obecnie Służba Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej. Wysoce

cywilizowana organizacja rządowa, posiadająca cywilne kierownictwo, nie łamiąca
praw człowieka, no, chyba że zajdzie uzasadniona potrzeba – uśmiechnął się kwaśno.

Przejechaliśmy przecinką około dwu kilometrów. Zatrzymała nas solidna

metalowa brama. W obie strony ciągnął się podwójny płot z drutu kolczastego.

– To jest kamieniołom, w którym będziemy pracować? – zainteresował się

background image

szef.

– To ośrodek szkolenia psów – Michaił wskazał stosowną tablicę. –

Podmiejska siedziba KGB. Szkolili tu różne ciapki do wyłapywania takich szpiegów
jak my.

– Chwileczkę – zdziwiłem się. – Mamy tu zamieszkać?
– To będzie nasza baza wypadowa i magazyn sprzętu – wyjaśnił Michaił. –

Nie patrzcie tak. Od dobrych dziesięciu lat nie postała tu noga czekisty. Tablicę
odmalowałem tylko po to, żeby nikt nie zakłócał nam spokoju. Tutejsi ludzie mają
zakodowane, że kiedy na płocie wisi tablica KGB, to nawet jeśli w płocie zieje dziura,
nie należy jej zauważać.

Otworzył wymyślną kłódkę i odsunął skrzydło. Wjechałem Rosynantem do

środka. Zamknął za nami. Przejechaliśmy jeszcze ze sto metrów i zatrzymaliśmy się
przed okazałym budynkiem wymurowanym z czerwonej cegły. Michaił otworzył
stalowe wrota i wprowadził pojazd do środka. Zapaliłem reflektory, bo wewnątrz było
ciemno, że oko wykol. Michaił zatrzasnął bramę za nami. Z bagażnika wyjął agregat
prądotwórczy. Po kilku minutach uruchomił go, a po następnych kilku podłączył do
niego kabel i wewnątrz hali zapaliło się jasne światło. Rurę wydechową wytknął za
okno. Wysiedliśmy.

– Oto nasza baza – powiedział. – Jak wam się podoba?
– Ślicznie tu – szef obrzucił nieufnym spojrzeniem zwalone na stos metalowe

klatki i worki skamieniałego cementu. – Ciekawe, co za młot zamurował wszystkie
okna?

– To ja – wyjaśnił Michaił. – Tablice tablicami, ale lepiej, żeby nas tu nie

wyśledzili.

Z hali można było przejść do trzech niedużych pomieszczeń. Wstawiono tu

składane łóżka i szafki nocne. W ściany wbito gwoździe, służące zapewne do
wieszania ubrań.

– Wybierzcie sobie pokoje – zachęcił. Wybraliśmy bez przekonania.
– A teraz zapraszam na zwiedzanie miasta.
Wdrapaliśmy się po metalowej drabince w górę. Nad halą znajdował się niski

strych zawalony stosami przegryzionych przez korniki deseczek.

– Przed rewolucją była tu fabryka gontów – wyjaśnił Michaił. – Jak widać,

jeszcze leżą.

– Przecież przez osiemdziesiąt lat spaliliby je w piecach. Musieli czymś

background image

ogrzewać w zimie to chałupiszcze.

– Gonty są nasączone bitumitem – wyjaśnił nasz towarzysz. – Próbowałem.

Palą się jak złoto, ale cuchną smołą tak, że się robi niedobrze. Mieli wokoło las, a co
za problem ściągnąć paru więźniów do cięcia drewna.

Ze strychu weszliśmy po drabince do murowanej wieżyczki strażniczej

górującej nad całym kompleksem treserni. Rozejrzałem się. Wokoło ciągnął się
jodłowy las. Był gęsty i mroczny. Bił z niego kręcący w nosie zapach. Drzewa
puszczały olejki eteryczne.

– Tajga – powiedział Michaił z szacunkiem w głosie. – Tajga. Matka

żywicielka... Ojczyzna. Mój pradziadek przeżył w tych lasach pięć lat ukrywając się
przed bolszewikami. Las go żywił i pozwalał się ukryć.

Westchnął. Pierwsze z milionów mieszkających wokoło komarów dowiedziały

się o nas i przyleciały złożyć nam kurtuazyjną wizytę. Odparliśmy ich pierwszy atak z
niewielkimi stratami własnymi.

– Tak wygląda miasto – powiedział Michaił.
Odwróciliśmy się. Po tej stronie rosło niewiele drzew. Za nimi widać było

szeroko rozlaną połać wodną. Fabryczka stała na wysokim urwistym brzegu rzeki.

– Zlewnia Irtyszu i Tobołu – wyjaśnił Michaił. – Prawie dwa kilometry

szerokości. Tam jest most.

Szosa, którą przyjechaliśmy prowadziła do miasta leżącego po drugiej stronie

rzeki. Most wyglądał na mocno sfatygowany. Beton pociemniał, a nawet z tej
odległości widać było pęknięcia.

– Oprowadź nas – poprosił Pan Samochodzik.
– To spore wzgórze to tobolski kreml. Kopuły to Cerkiew Zwiastowania,

jedna z najstarszych budowli w mieście. Wzniesiono ją w XVII wieku, obecnie jest
restaurowana. Znajduje się w niej dzwon z Uglicza odlany w XVI wieku. Został tu
zesłany.

– Dzwon? – zdumiałem się.
– Tak. Ośmielił się uderzyć na trwogę, gdy siepacze Borysa Godunowa

mordowali carewicza. Zesłano go za karę na Syberię i wisi tu po dziś dzień. Mury
należały do twierdzy. Ponadto na wzgórzu znajduje się siedziba FSB, archiwa
pozostałe po KGB oraz areszt śledczy w starym klasztorze. U stóp wzgórza nieduży
budynek z czerwonej cegły.

– Widzimy – potwierdziłem.

background image

– To kościół katolicki, wzniesiony w początkach wieku przez polskich

zesłańców.

– Chyba jest w bardzo kiepskim stanie – zauważyłem.
– Niestety. Od lat trzydziestych, kiedy to komuniści zamordowali proboszcza i

aresztowali większość osiadłych Polaków, mieściła się w nim kotłownia. Ale mam dla
was dobrą nowinę. Polska firma „Realbud", która buduje tu kombinat
petrochemiczny, przystąpiła do jego odbudowy.

Kombinat petrochemiczny znajdował się na północ od miasta. Między

gałęziami prześwitywał krajobraz jak żywcem przeniesiony z „Gwiezdnych wojen".
Planeta śmieci. Szare betonowe budowle niewiadomego przeznaczenia, ciągnące się
kilometrami rury, dziesiątki kominów, z których każdy pluł w niebo dymem innego
koloru.

– Tamten rząd wysokich domów wyznacza przebieg głównej ulicy. Niegdyś

Stalina, potem Lenina, a jak się nazywa teraz, nie mam pojęcia. Był koło niej teatr, ale
zawalił się parę lat temu. Z ciekawszych rzeczy jest tam sklep spożywczy, otwarta
niedawno ormiańska cukiernia i zapluskwiony hotel, odnawiany po raz ostatni jeszcze
przed rewolucją... Te dźwigi to przystań towarowa, przystań pasażerska to te baraczki
koło pomostu. Opuszczona od dłuższego czasu...

– Wygląda to bardzo ponuro – mruknąłem. Wzruszył ramionami.
– To miasto pełne uroku. Zachowało się wiele przedrewolucyjnych domów.

Tyle tylko, że należałoby to wszystko nieco odnowić.

– A co to za ponure gmaszysko oblatujące z tynku? – zaciekawiłem się.
– Carskie więzienie. Jeszcze niedawno było użytkowane, ale obecnie jest

opuszczone. Przypuszczalnie wkrótce się zawali. Osiadają fundamenty. Szkoda, bo to
też zabytek dla was interesujący. Siedziało w nim wielu Polaków.

– To prawda – potwierdził pan Tomasz. – Tobolsk był jednym z

najważniejszych punktów etapowych. A gdzie jest dom gubernatora?

– Dom gubernatora, nazywany podczas rewolucji domem wolności, jest przy

głównej ulicy. O ile się nie mylę, to ten z zielonym dachem.

– Tam więzili cara? – spytałem. Potwierdził.
– No to chyba od tego zaczniemy – powiedział szef. – Ale na razie coś bym

zjadł. I oczywiście umyłbym się po podróży.

– Jest tu wygodne zejście do rzeki – powiedział Michaił. – Odkręciłem krany,

ale jeszcze przez parę godzin woda będzie mocno brązowa. Stoi w rurach od kilku lat.

background image

Zeszliśmy na parter. Przez nieduże stalowe drzwiczki wyszliśmy z budynku i

poszliśmy się umyć. Michaił obiecał w tym czasie upitrasić jakąś kolację. Nad wodę
zeszliśmy wymytym przez deszcze wąwozem. W dno ktoś kiedyś powbijał mocno
nasmołowane pale. Rozebraliśmy się do kąpielówek i weszliśmy ostrożnie do wody.
Była lodowato zimna. Cóż, październik, choć słoneczko mile jeszcze przygrzewało.
Popłynąłem kawałek i zawróciłem do brzegu. Prąd odrobinę mnie znosił. Pośrodku
rzeki musiał być z pewnością bardzo silny. Wytarliśmy się. Szef zapalił papierosa.
Usiedliśmy na grubej belce leżącej na łasze żółtego piasku rzecznego.
Obserwowaliśmy żurawie lecące nisko nad wodą.

– Syberia – powiedział pan Tomasz. – Kraj nieskończonych możliwości. Lasy

pełne zwierzyny, grzybów i jagód. Na południu gleba tak żyzna, że wystarczy w nią
wetknąć kij, aby zamienił się w drzewo. Złoto w strumieniach. A w głębi ziemi cała
tablica Mendelejewa.

– Paskudny klimat.
– Nie gorszy niż w Kanadzie. Ta kraina to potencjalnie najbogatsze miejsce na

kuli ziemskiej. Złoża gazu ziemnego, który wystarczyłby całej ludzkości do dwa
tysiące pięćsetnego roku. Ropa naftowa, ech. Wiesz, ile czasu przetrwałaby ludzkość,
gdyby miała do picia tylko wodę z Bajkału?

– Nie mam pojęcia. Dwa lata?
– Czterdzieści. Osiem miliardów ludzi przez czterdzieści lat.
– Widzę, że podobnie jak Michaił staje się pan miłośnikiem tej ziemi? –

zauważyłem. Wzruszył ramionami.

– A dlaczegóż by nie? To piękna kraina.
Nadleciały komary. Odparliśmy ten atak i wycofaliśmy się do twierdzy.

Michaił właśnie kończył robienie obiadu. Zaserwował nam węgierskie leczo
podgrzewane w kuchence mikrofalowej.

– Dziś już nic nie zdziałamy – powiedział nakładając solidne porcje. – Jutro

rano zabierzemy się do pracy.

Obudziłem się w środku nocy. Było mi duszno i postanowiłem trochę się

przewietrzyć. Wdrapałem się po drabince na górę. Michaił siedział na parapecie
wieżyczki i w zadumie patrzył na miasto rozświecone nielicznymi latarniami. W
czystym nocnym powietrzu wydawało się leżeć u naszych stóp.

– Przypomina mi się obraz Piotra Biełowa „Ręce nad miastem" – powiedział

w zadumie.

background image

Mimo że był odwrócony do mnie tyłem zauważył moje nadejście.
– Przykro mi, ale nigdy go nie widziałem – westchnąłem.
– Wyobraź sobie miasto nocą. Patrzysz na nie z góry. Widać siatkę ulic,

wyznaczają ją palące się latarnie. Ponad tym dwie dłonie osłaniające małą lampkę
nocną z zielonym abażurem. Przyślę ci do Warszawy album z reprodukcjami.

W milczeniu patrzyliśmy na miasto. Rzeką przepłynął sznur barek ciągniętych

przez holownik. Las pachniał ostro. Wciągnąłem głęboki haust powietrza. Uniosłem
głowę i zobaczyłem morze gwiazd. Konstelacje były trochę inne niż w Polsce. Mały
świecący punkcik przesunął się przez widnokrąg.

– Stacja orbitalna „Mir" – powiedział Michaił. – Czasami lubię ją sobie

odnaleźć na niebie.

– A nie boisz się, że spadnie nam na głowę? – zagadnąłem.
– Wy, Polacy, zawsze wszystko wiecie najlepiej. Skąd ta pogarda dla

rosyjskich osiągnięć?

– Ta stacja to wrak. Wszystko się w niej sypie. Niedługo rozleci się do końca...
Uśmiechnął się z politowaniem.
– Stacja „Mir" to najdoskonalszy pojazd kosmiczny stworzony przez

człowieka – powiedział.

– Pozwolę sobie nie zgodzić się z tym twierdzeniem.
– Dobrze. Wiesz, ile lat ta stacja już tam jest?
– Nie wiem. Zaraz, miałem chyba dziesięć lat, jak ją wystrzelili. Piętnaście

lat? Coś koło tego.

– Wiesz, ile czasu leciało w kosmosie amerykańskie laboratorium kosmiczne

„Skaylab"?

– Ta misja była nieudana.
– No właśnie. Po osiemnastu godzinach zaczęło puszczać tlen jak dziurawe

wiadro. Po następnych kilkunastu nastąpiła dekompresja wybuchowa. I co zostało?
Garść żużlu. Tymczasem „Mir" wisi tam...

– Ale przecież wasza też puszcza tlen, wysiadają komputery, elektronika...
– „Mir" ma komputery lampowe. A co do reszty... Wyobraź sobie, że twój

samochód jedzie nieustannie przez piętnaście lat. Cały czas jest narażony na czynniki
zewnętrzne. Wyobraź sobie, że ani na chwilę nie wyłączyłeś silnika.

– To niemożliwe. Po kilkuset godzinach blok silnika i tłoki nie wytrzymają...
– Więc popatrz tam – stacja znikała już nisko nad horyzontem. – A zobaczysz

background image

pojazd, który pracuje od piętnastu lat. Z niewielkimi awariami. W dodatku awarie
trzeba usuwać w biegu, nie można stacji zatrzymać, aby coś poprawić. W
samochodzie wystarczy zjechać na pobocze, by spokojnie dłubać pod maską. Poza
tym jest jeszcze coś. Stację planowano tak, żeby wytrzymała maksymalnie pięć, może
siedem lat. Ma dwukrotnie przekroczony czas eksploatacji. A mimo to nadal pracuje.
Chodźmy spać.

– Powiedz mi jeszcze jedno – poprosiłem. – Czy to prawda, że twój dziadek i

Jurij Gagarin...

W oczach Michaiła zabłysły figlarne iskierki.
– W każdym razie pierwszy radziecki kosmonauta nie przyznał się –

powiedział.

– A twój dziadek? Gość pokręcił głową.
– Mój dziadek zaprosił po prostu na kolację człowieka, którego uważał za

godnego takiego zaproszenia. Chodźmy spać.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

ŚWIT NA RZECE • DOM GUBERNATORA • GDZIE CAR MÓGŁ UKRYĆ

KLEJNOTY • POLSKI KOŚCIÓŁ • BÓJKA

Świat o świcie był bardzo wilgotny. Nad wodą unosiła się mgła, nie była

jednak na tyle gęsta, aby całkowicie uniemożliwić określenie kierunku. Błękitna
kopuła cerkiewna stanowiła doskonały punkt orientacyjny. Nieduża płaskodenna
łódka pruła fale Tobołu. Michaił wiosłował mocnymi ruchami ramion. Pod cienką
koszulą widziałem napinające się mięśnie.

– Zmęczysz się – zauważyłem. Pokręcił przecząco głową.
– Jestem wyćwiczony – powiedział. – Na północy Norwegii pływałem z

kuzynem wśród szkierów.

Nie chwalił się, po prostu nam to zakomunikował. Mimo że wiosłował od

dobrych kilkunastu minut, nawet się nie zadyszał. W wodzie plusnęła ryba.

– Dziwne, że są tu ryby – zauważył pan Tomasz. – Koło takiego zakładu

petrochemicznego życie biologiczne... Michaił uśmiechnął się.

– Wczoraj nie docenialiście moich rodaków, dziś nie doceniacie swoich.

Jesteście dziwnym narodem.

– Nie widzę związku – zauważyłem.
– Och, to proste. Petrochemię przebudowywuje polska firma. Wykonane przez

waszych zbiorniki na ropę i inne paskudztwa są naprawdę szczelne. Nowoczesna linia
technologiczna zmniejsza ilość odpadów. Poza tym jesteśmy w górze rzeki. Za
petrochemią sytuacja nie wygląda tak różowo. Ale i na to przyjdzie czas.

Oddalaliśmy się od porośniętego lasem wysokiego brzegu. Niebawem przed

nami zamajaczyły rozsypujące się ze starości budynki dawnej przystani.

– Tak to już bywa – powiedział Michaił obrzucając ponurym wzrokiem rzędy

poprzekrzywianych drewnianych bud i rozmyty brzeg. – Zanim do Tobolska dotarła
kolej, to miejsce tętniło życiem. Wyładowywano tu tony towarów, wysiadali na ląd
podróżni i zesłańcy...

Dobiliśmy do brzegu. Michaił przypiął łódkę łańcuchem do poczerniałego ze

starości drewnianego pala wbitego w nabrzeże. Minęliśmy dziesiątki nikomu już
niepotrzebnych magazynów i wyszliśmy niemal na główną ulice. Miasto wyglądało
typowo. Krzywo położone chodniki, dziury w jezdni, które stanowiłyby przeszkodę
nawet dla Rosynanta, puste wystawy sklepowe. Ludzie snuli się bez celu. Nikt nie

background image

zwracał na nas uwagi. Widocznie nie wyglądaliśmy na cudzoziemców.

Po dalszych kilku minutach siedliśmy na obłażącej z farby drewnianej ławce

na niewielkim zaśmieconym niedopałkami i kapslami skwerku. Przed nami znajdował
się spory piętrowy budynek, pierwotnie chyba biały, obecnie tynki jego nabrały
wyjątkowo odstręczającej barwy. Od dachu ciągnęły się paskudne zacieki.

– Tak to wygląda obecnie – powiedział Michaił. – A tak wyglądało wtedy –

wyjął z kieszeni odbitkę fotograficzną.

Fotografia przedstawiała cara piłującego drewno, konkretnie grubą belkę

opartą na koźle. Za nim widać było bryłę budynku.

– To dom gubernatora, zwany także jak na ironię domem wolności. W miejscu

gdzie teraz siedzimy stał dom Korniłowa.

Gestem objął ławeczkę i ciągnące się wokoło wądoły, z których można było

domyślać się resztek murów i piwnic, przysypanych obecnie ziemią.

– Kwaterowała tu większość carskiej służby – wyjaśnił. – Niektórzy jednak

zatrzymali się u rodzin w mieście. Szef rozejrzał się po okolicy.

– Być może gdzieś pod którymś z tych budynków znajduje się to, czego

szukamy – powiedział w zadumie. – Klejnoty mogą też być zamurowane w którejś ze
ścian albo ukryte pomiędzy wiązaniami dachu.

– Od czego zaczniemy poszukiwania? – zapytał Michaił. W oczach Pana

Samochodzika dostrzegłem pustkę i bezradność. Nie wiedział. Po chwili jednak
opanował przygnębienie.

– Myślę, że nie ma sensu badanie tego budynku – gestem wskazał dom

gubernatora. – Sądzę, że pierwszą rzeczą, którą zrobili agenci CzK po otrzymaniu
wiadomości, że czegoś brakuje, było przekopanie piwnic, rozprucie ścian i stropów,
wykucie dziur w ścianach nośnych, rozebranie pieców, rozbicie kominków... Nasz
towarzysz kiwnął poważnie głową.

– Podobny los spotkał dom Korniłowa – powiedział. – Tylko tu poszli o krok

dalej i rozebrali go od piwnic po dach. Oczywiście można by połazić tu z
wykrywaczem metali, pod warunkiem przestawienia go na wykrywanie wyłącznie
metali kolorowych i szlachetnych, ale to chyba nie ma sensu. W takim razie co nam
pozostaje?

Tym razem ja wpadłem na dobry pomysł.
– Strategia w walce jest bardzo prosta. Należy postawić się na miejscu

przeciwnika, wejść w jego sposób rozumowania, następnie odgadnąć, czego się po

background image

nas spodziewa i zrobić dokładnie odwrotnie. Musimy postawić się na miejscu cara.
Gdzie mógł ukryć precjoza? W jaki sposób zabezpieczył się przed ich odkryciem
przez niepowołane osoby?

– Czy car miał swobodę poruszania się po mieście? – zapytał pan Tomasz.
– W pierwszym okresie po zesłaniu tak. Odbyto nawet wycieczkę za miasto.

Taki piknik nad brzegiem rzeki. Usiłowałem wyliczyć, gdzie zatrzymali się na popas.
Wypada mi z grubsza miejsce obecnej petrochemii. Później rygory znacznie
zaostrzono. W końcowym okresie pobytu w mieście car chodził niemal wyłącznie do
cerkwi i to pod eskortą.

– Popełniłeś błąd logiczny – powiedział Pan Samochodzik poważnie. – Jeśli

caryca miała Rubinową Tiarę podczas Bożego Narodzenia, nie mogła jej ukryć
podczas pikniku na jesieni. A po Nowym Roku rygor był już chyba zaostrzony?

– Słusznie – Michaił przygryzł wargi.
– Car chodził więc do cerkwi. Do której? – zainteresował się szef.
Nasz przyjaciel wyjął z kieszeni kolejną odbitkę przedstawiającą widok

głównej ulicy. Podał nam, żebyśmy mogli porównać. W perspektywie brakowało
charakterystycznej sylwetki i górujących nad okolicą kopuł.

– Do tej – wyjaśnił. – Sobór Paraskewy Piatnicy. Wysadzono go w latach

trzydziestych. Na tych fundamentach wzniesiono gmach rejonowego komitetu partii.
Być może w fundamentach...

– Nie sądzę – przerwałem. – Komuniści nie przegapiliby takiej gratki jak

grobowce miejskich notabli pogrzebanych pod posad ką. Musieli dokładnie zbadać
podwaliny...

Pan Samochodzik zastanawiał się nad czymś głęboko.
– Car opuścił Tobolsk na przełomie maja i czerwca? – zapytał.
– Zgadza się – potwierdził Michaił.
– Mamy pięć miesięcy. Wejdźmy w położenie cara. W tym okresie

wychodzenie z domu było bardzo utrudnione. Ukrycie czegokolwiek podczas
piłowania drewna było właściwie niemożliwe. Po pierwsze, ziemia była bardzo
zmarznięta, po drugie, car był zapewne pilnowany podczas pracy.

– Był pilnowany nieomal przez cały czas. W dodatku istnieje przypuszczenie

wysunięte przez naszego historyka Edwarda Radzińskiego, że przed przekazaniem
cara komitetowi jekaterynburskiemu obserwował go szpieg wysłany przez komitet.

– Dobrze. Wyobraźmy sobie, że musimy coś ukryć. Przecież szabla paradna to

background image

nie szpilka. Z domu wynieść tego nie możemy, a jeśli już wyniesiemy, nie zdołamy
tego zakopać w ziemi. Aha, widziałem w jakieś książce fotografię cara z rodziną na
dachu oranżerii?

– Oranżeria znajdowała się na tyłach domu gubernatora – wyjaśnił Michaił.
– Car mógł zakopać klejnoty w oranżerii. Nie zrobił tego jednak – powiedział

pan Tomasz.

– Dlaczego nie? – zapytaliśmy jednocześnie.
– Och, to bardzo proste. Rosyjskie oranżerie miały niemal bez wyjątku

ogrzewanie podłogowe. Pod zagonikami biegły rury, którymi tłoczono gorącą wodę.
Warstwa ziemi była cienka i po kilku latach, gdy uległa wyjałowieniu, usuwano ją i
zastępowano nową. Dlatego też skrytka w zagoniku nie wchodzi w rachubę.

– W takim razie car musiał ukryć swoje precjoza gdzieś poza domem –

zauważyłem. – Skoro nie mógł tego dokonać sam, musiał posłużyć się kimś ze służby.

Michaił skinął poważnie głową.
– Taki też jest mój pomysł.
– Odpadają ci, którzy mieszkali tutaj – but Pana Samochodzika uderzył o

glebę. – Jeśli niektórzy z nich ukryli jakieś przedmioty w tym budynku... Raczej
trzeba będzie zająć się tymi, którzy mieszkali u krewnych w mieście.

– Nie, niekoniecznie – zaprotestowałem. – Ci, którzy mieszkali w domu

Korniłowa zapewne mogli ukryć skarby gdzieś dalej. Na przykład u znajomych...

– Błędne koło – westchnął Michaił. – Teraz rozumiecie, dlaczego musiałem

wynająć was. Sam nie dałbym rady wymyślić wszystkich możliwości.

Wstaliśmy i ruszyliśmy w stronę kremla. Pan Tomasz szedł zamyślony.
– Czy masz listę wszystkich dworzan cara, dzielących z nim trudy wygnania w

Tobolsku? – zapytał.

– Mam taką listę, ale jest dość niekompletna – zastrzegł się Michaił.
– Car nie przekazałby byle komu takich klejnotów – zaprotestowałem. –

Zamiast sprawdzać wszystkich, wytypujmy trzy grupy podejrzanych. Do pierwszej
zaliczymy najwierniejszych, do drugiej pozostałych, z wyłączeniem trzeciej grupy:
ludzi, którzy stali zbyt nisko w hierarchii dworu, by można było pokładać w nich
zaufanie.

Michaił popatrzył na mnie z zainteresowaniem.
– To chyba dobry pomysł. Więc na razie wracamy do bazy? Pan Tomasz

kiwnął głową.

background image

– Nic tu po nas. Gdy wytypujemy dokładnie ludzi i chociaż w przybliżeniu

określimy miejsce ukrycia, będziemy mogli wziąć w ręce łomy, dynamit czy co tam
będzie potrzebne.

Szliśmy ulicą. Było przyjemnie ciepło. Minął nas samochód, przedłużany

rządowy ZIŁ. Wyminąwszy nas zwolnił na chwilę; poczułem leciutki chłód. Jak
gdyby zza szyby patrzyły na nas czyjeś bystre oczy. Zaraz jednak przyśpieszył i
zniknął w perspektywie ulicy.

– Ciekawe – zauważył pan Tomasz. – Myślałem, że nomenklatura od dawna

już jeździ zachodnimi limuzynami.

– Sądząc po numerach rejestracyjnych to nie był pojazd członka rządu ani

władz terenowych, ale gościa zagranicznego o niższym statusie dyplomatycznym –
odezwał się Michaił.

– Co proszę? – zdziwiłem się.
– Och, to proste. Tych maszyn jest kilkadziesiąt, wszystkie mają

przyciemnione szyby. Ponieważ nie wiadomo, kto nimi jedzie, muszą posiadać
oznakowania ułatwiające identyfikację. Numery zaczynające się od szóstki oznaczają
ludzi nietykalnych: pierwszych sekretarzy, sekretarzy generalnych, generałów FSB.
Te, które zaczynają się od siódemki wożą zachodnich dyplomatów. Jeśli po siódemce
występuje dwójka, to dyplomata jest z kraju zaprzyjaźnionego. Numery zaczynające
się ósemką oznaczają ważnych gości zagranicznych.

– On miał chyba 8024 – zauważyłem.
– Gość zagraniczny pochodzący z jednego z krajów NATO w stopniu eksperta

lub doradcy naszych władz – przetłumaczył ten swoisty kod.

– Skąd ty to wszystko wiesz? – zaciekawił się pan Tomasz. Michaił błysnął

zębami w uśmiechu.

– Miałem trudne dzieciństwo – powiedział.
Zeszliśmy z głównej ulicy i stanęliśmy przed mocno zrujnowanym kościołem

wymurowanym starannie z czerwonej cegły. Kościół pozbawiony był wieży, dach
częściowo zapadał się. Skarpa kremlowskiego wzgórza spełzając oparła się o niego od
północy. Teren kościoła otaczał płot. Ktoś zgromadził sporą ilość materiałów
budowlanych.

– Wasi zbudowali, wasi odbudują – powiedział Michaił. – Firma „Realbud"

budująca petrochemię. Przeprowadzili już wstępne rozeznanie architektoniczne.
Polscy robotnicy mają tu pracować społecznie w chwilach wolnych od pracy. Trwają

background image

jeszcze ciągle przepychanki z urzędnikami. Cerkiew już się zgodziła.

Ominęliśmy zrujnowaną świątynię. Zeszliśmy błotnistą uliczką w stronę rzeki.

Mijaliśmy właśnie sporą zrujnowaną budę, gdy nieoczekiwanie wyszło zza niej trzech
osiłków. Odwróciłem się i spostrzegłem, że dwaj inni odcinają nam drogę z tyłu.

– Forsa – zażądał najbardziej barczysty. Po twarzy Michaiła przebiegł dziwny

uśmiech.

– A to dlaczego? – zagadnął.
– Jesteście tu obcy – wyjaśnił osiłek.
– Jestem potomkiem Melchowów Tiumeńskich. Jestem na mojej ziemi. A wy

jesteście przybłędami – rzucił wyzywająco.

– Sam tego chciałeś – osiłek skoczył na niego.
To trwało kilka sekund. Michaił wyrzucił do przodu rękę. Złapał tamtego za

koszulę na piersi. Wykonał półobrót wbijając mu jednocześnie palce drugiej ręki w
oczy. Młody gangster wyszarpnął z kieszeni sprężynowiec. Michaił puścił go i kopnął
z całej siły w dłoń. Nóż ze świstem przeciął powietrze i utkwił w ścianie. Wróg
poderwał się i wziął potężny zamach. Nasz przyjaciel złapał go za rękę, wykręcił ją
bez najmniejszego wysiłku jakimś chwytem ze szkoły aikido i powalił byczka na
kolana. Złapał go za pasek od spodni i kołnierz kurtki, po czym zakręcił się wokoło
własnej osi. Nim wróg się zorientował, poleciał głową prosto w latarnię. Przydzwonił
czachą, aż zadźwięczało. Leżał na ziemi, a z rozbitej twarzy ciekła mu krew. Wy-
glądał na nieżywego. Obejrzałem się dyskretnie. Ci dwaj, którzy stali za nami, cofnęli
się. Michaił podszedł do leżącego. Bandzior usiłował wstać. Nasz towarzysz kopnął
go leniwie w bark obalając ponownie na ziemię. Rozpiął kurtkę i wyjął z kabury
rewolwer. Wycelował w głowę tamtego. W oczach powalonego odmalowało się
zwierzęce przerażenie.

– Daruj, bratok – jęknął.
– Czy wiesz – tu wstawił niecenzuralne rosyjskie słowo – jak blisko byłeś od

śmierci? Teraz jesteś nikim. Powaliłem cię gołymi rękami. Wynoś się z miasta, zanim
twoi kumple cię zabiją.

Wróg oddalił się chyłkiem. Mocno kulał, a z rozbitej głowy ciekła mu krew.

Pozostali dawno zniknęli. Ruszyliśmy w stronę portu, pozostawiając zhańbionego
własnemu losowi.

– Oryginalne zwyczaje – zauważył Pan Samochodzik. W jego głosie słyszałem

wyraźną naganę. Czyn naszego towarzysza musiał nim poważnie wstrząsnąć.

background image

– Wypadł z obiegu – powiedział Michaił. – Już nikt w tym mieście nie poda

mu ręki. To chyba lepsze wyjście niż go zastrzelić.

– Gdzie nauczyłeś się walki w stylu kombat? – zapytałem. – Przecież nie w

osiedlowym klubie? Za młody jesteś, żeby mieć za sobą praktykę w oddziałach
specjalnych.

– Jak już wspomniałem, miałem trudne dzieciństwo – uśmiechnął się dziwnie.
Niebawem wsiedliśmy do łódki i popłynęliśmy na drugą stronę Tobołu.

Trochę nas znosił prąd, ale Michaił nie poddał się rzece. Wiosłował twardym
miarowym ruchem. Był spokojny. Wreszcie dobiliśmy do brzegu. Wyciągnął łódkę na
brzeg i powlókł ją do starego hangaru, a my ruszyliśmy ścieżką do bazy.

– Niezły wariat – zauważyłem.
– To nie jest obłęd, to po prostu rosyjski typ myślenia – mruknął pan Tomasz.

– Każdego, kto stanie na drodze, należy natychmiast zmieszać z błotem lub
unicestwić. Potem spokojnie się o tym zapomina. Widziałeś jak się ucieszył, gdy
zastąpili nam drogę?

– Tak.
– Prawdopodobnie denerwuje się tymi poszukiwaniami znacznie bardziej niż

my. Musiał poszukać jakichś metod rozładowania napięcia. Dlatego dziś rano
wzięliśmy łódkę, zamiast przejść przez most. Myślał, że wysiłek fizyczny przyniesie
mu spokój. Ale to się nie udało, więc wykorzystał pierwszą okazję. Wielu Rosjan
działa właśnie tak. Wyładować wściekłość i zapomnieć o problemie. Szkoda kumpla,
ale zdradził i teraz trzeba go zastrzelić. Taki sposób myślenia.

– Nie posunęliśmy się specjalnie – powiedziałem. –A tymczasem straciliśmy

pół dnia i zrobiliśmy sobie w tym mieście przynajmniej jednego śmiertelnego wroga...

Tajga szumiała, jak gdyby zgadzała się z naszym punktem widzenia.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

LAS PEŁEN GRZYBÓW • TYPUJEMY PODEJRZANYCH • MOŁDAWSKI

PASZPORT IN BLANCO • PAN TOMASZ JAKO PROFESOR Z

KISZYNIOWA • ARCHIWUM MIEJSKIE • POLACY

W TOBOLSKU

Po obiedzie pan Tomasz z Michaiłem siedli do komputera. Czytali jakieś

dokumenty i kłócili się. Poszedłem do lasu. Nigdy nie byłem specjalnie dobry w
zbieraniu grzybów. Do tego zajęcia trzeba mieć specjalne predyspozycje. Tu jednak
grzyby po prostu rosły. Maślaki pstre, zupełnie takie same jak w Polsce. Zbierałem je
przez dłuższą chwilę na kupkę, potem wróciłem do bazy po siatkę. Napełniłem ją w
kilka minut. Poszedłem po plastykowe wiaderko. Grzyby były wszędzie. Nazbierałem
ich cztery wiadra, a potem siadłem na polance i zręcznie obrałem. W samochodzie
miałem motek żyłki. Nawlekałem kawałki grzybów i tworzyłem z nich wianki.
Rozciągnąłem je na ceglanej, nagrzanej słońcem ścianie. Nim skończyłem tę miłą
robotę zapadł już zmrok. Wróciłem do bazy. Jeden sznurek przyniosłem ze sobą.

– I jak poszukiwania archiwalne? – zagadnąłem.
– Wytypowaliśmy głównych podejrzanych – rzekł poważnie Michaił.
Na widok grzybów jego brwi uniosły się z uznaniem. Wyjął mi sznurek z ręki.

Na kuchence gazowej postawił garnek. Nalał do niego oleju, na palec. Z samochodu
przyniósł butelkę piwa. Wsypał grzyby na olej i dolał piwa.

– A to ci danie! – zdumiał się pan Tomasz.
– Tak więc – nasz towarzysz zamieszał w grzybach łyżką – najbardziej

podejrzani będą obaj lekarze: Derewienko i Botkin. Trochę komplikuje sprawę, że
mieli rodziny. O rodzinie Derewienki niewiele wiem; jego syn Kola bawił się z
carewiczem, korespondowali potem ze sobą. Był zbyt młody, by mogli mu powierzyć
tak ważne zadanie. Rodzina Botkina zdołała szczęśliwie ujść przed bolszewikami.
Następny na liście to kucharz Charitonow. Więcej wiem o kuchciku Siedniewie.
Bawił się czasem z carewiczem. Chyba ich obu możemy wyłączyć.

Pan Tomasz wciągnął w płuca haust powietrza.
– Kucharz i jego pomocnik często wychodzili do miasta po zakupy –

powiedział. – Skoro car spieniężał po cichu niektóre klejnoty, żeby zdobyć środki na
utrzymanie rodziny i dworu, mogli być pośrednikami.

– Pośrednikami w zakupie żywności. Ale ludziom, którzy mają kontakty z

background image

czarnym rynkiem nie powierza się ukrycia klejnotów. Zwłaszcza jeśli je wcześniej
sprzedawali. Nie mam do nich żadnych zastrzeżeń, byli to ludzie zapewne uczciwi i
odważni, skoro kuchcik pozostał przy rodzinie niemal do samego końca, a kucharz
Charitonow zginął w piwnicy domu Ipatjewa razem z carem, ale tak się po prostu nie
robi. Skreślamy – zdecydował Michaił.

– Kto jeszcze?
– Dama dworu hrabina Buxhevden. Wierna przyjaciółka carycy, ale

koszmarna plotkara. Udało jej się przeżyć, ale w wydanych po drugiej wojnie
światowej pamiętnikach nie pisnęła słowem o klejnotach. Gdyby wiedziała, nie
omieszkałaby się pochwalić.

– Hm, może była zaprzysiężona? – zagadnąłem.
– Widzisz, Pawle – odezwał się Michaił – nie powierza się sekretów

plotkarzom. Nawet zaprzysiężonym.

– Skreślamy – Pan Samochodzik energicznie kiwnął głową.
– Służąca Anna Demidowa, osobista pokojówka carycy. Zginęła w

Jekaterynburgu. Jej nie możemy skreślić. Generał Tatiszczew i książę Dołgorukow.
Obaj zamordowani przez bolszewików. Bliscy przyjaciele cara. Wysoce podejrzani.

– Lista powiększa się – mruknąłem.
– Następnie nauczyciele Stanley Gibbes i Pierre Gillard. Przeżyli, ale nie

zająknęli się ani słowem na temat klejnotów. Gillard spisał wspomnienia, a był z
rodziną carską prawie do końca. Napisał o tym, że zaszywano przy nim brylanty w
ubrania. Nie wspomniał jednak nic o pozostałych klejnotach. Albo nie wiedział, albo
nie przyznał się – stwierdził Michaił.

– Kto jeszcze został? – spytałem.
– Pozostają dwaj lokaje: staruszek Czemodurow i młodszy Trupp.
– Mam nadzieję, że to już wszyscy? – zaniepokoiłem się. Pokręcił głową.
– Hrabia Hendriks, mistrz ceremonii. Opiekował się też klejnotami

koronnymi. Towarzyszyła mu żona. Kamerdyner carycy Wołków, dama dworu Anna
Schneider, wuj kuchcika – kamerdyner księżniczek Siedniew. Był jeszcze marynarz
cesarskiego jachtu, Nagorny. Opiekował się carewiczem. Wszyscy byli obecni w
Tobolsku.

– Piętnaście osób – mruknąłem. – Sporo.
– W pięć dni możemy sprawdzić, jeśli się pośpieszymy... – zaczął Michaił.
Kiwnąłem głową.

background image

– Roboty będzie od metra – zauważyłem. – No cóż, trzeba się za to brać. Czy

jesteście pewni, że nikogo nie pominęliście?

– Nie jesteśmy pewni i w tym właśnie problem – powiedział Pan

Samochodzik. – Co gorsza, nie mamy księgi lokatorów domu Korniłowa. Nie wiemy
też, kto z naszej listy miał krewnych w mieście. Wydaje się, że tylko stary lokaj.

– A skąd będziemy wiedzieć, gdzie mieszkali ich krewni? – zapytałem

nieoczekiwanie.

Zamilkli i wpatrywali się we mnie osłupiałym wzrokiem. Michaił zaklął, po

czym z wściekłością kopnął pustą puszkę po piwie. Poleciała przez całą długość
pomieszczenia. Zdjąłem z ognia garnek i rozlałem jego zawartość do talerzy. Michaił
uspokoił się.

– Trzeba dotrzeć do księgi meldunkowej – powiedział Pan Samochodzik

spokojnie.

– Sądzi pan, szefie, że mogą ją gdzieś jeszcze przechowywać?
– W Związku Radzieckim przechowywano wszystko, co tylko mogło się

przydać. A tu nie było wojny. Archiwa ocalały, trzeba tylko do nich dotrzeć. Myślę, że
księgi meldunkowe znajdziemy w archiwum miejskim. Któryś z nas będzie musiał się
tam wybrać i sprawdzić.

Michaił popatrzył uważnie na pana Tomasza.
– Czy wygląda pan na mołdawskiego historyka? – zapytał.
– Co proszę? – zdziwił się szef.
Michaił działał jednak jak w transie. Z kontenerka wydobył plik dokumentów.

Kartkował je przez chwilę.

– Mam paszport mołdawski in blanco.
– Sam paszport nie wystarczy – zauważył szef.
– Zjedzmy – powiedział Michaił. – A potem pomyślimy.
Danie było naprawdę niezłe, choć trzeba je było odrobinę dosolić. Po kolacji

nasz przyjaciel rozłożył zestaw fotograficzny i sfotografował szefa. Przez dobrą
godzinę coś cudował z drukarką i komputerem. Wreszcie wyszedł z pokoju.

– Proszę – wręczył panu Tomaszowi paszport. – Jest pan teraz Nicolae

Frigitescu, profesor uniwersytetu w Kiszyniowie.

– O, to tam jest uniwersytet? – zdziwił się pan Tomasz.
– Nie wiem, ale trzeba zaryzykować. Tu jest pismo od rektora uniwersytetu w

Kiszyniowie do dyrekcji tobolskiego archiwum miejskiego z prośbą o udostępnienie

background image

panu wszelkich materiałów. To jest list polecający od prezydenta Borysa Jelcyna.

– Rany boskie! – jęknął szef. – Przecież jeśli mnie z tym złapią, to...
– Nikt nie ośmieli się pana złapać. A jeśli jacyś się pojawią, to na widok tego

pisma oślepną i ogłuchną. W razie czego pokaże im pan tę kartkę i każe się odczepić.
Gdyby mieli jakieś wątpliwości zażąda pan ich nazwisk i numerów służbowych celem
wysłania niedowiarków na Kamczatkę.

– Mam pewną wątpliwość. Co robi w prowincjonalnym radzieckim archiwum

profesor z Mołdawii? I jak uzasadnić prośbę o okazanie dokumentów dotyczących
spraw meldunkowych z 1918 roku?

Michaił uśmiechnął się.
– Szuka pan Rumunów z Mołdawii, którzy przebywali tu w tym okresie.

Pojedziemy Rosynantem. Trzeba tylko zmienić tablice rejestracyjne.

– A skąd weźmiesz rumuńskie tablice rejestracyjne? – zdumiałem się.
– Nie rumuńskie, tylko mołdawskie. Jak to skąd? Zaraz je zrobię.
Z kontenerka wyjął bryłę masy plastycznej. Rozwałkował ją po stole pustą

butelką. Nożem przyciął ów naleśnik do odpowiednich wymiarów. Resztę masy
zagniótł i po rozwałkowaniu wyciął z niej litery i cyfry blaszanymi szablonami.
Nakleił to na tablice, a następnie spryskał jakimś potwornie cuchnącym aerozolem.

– Utwardzacz – wyjaśnił.
Po kilku minutach oderwał obie płytki od stołu. Pomalował je sprayem na

biało, a potem pędzelkiem pociągnął literki na czarno. Obejrzał krytycznie swoje
dzieło.

– Ujdzie – zadecydował.
Znalazł nawet mołdawską nalepkę na tylną szybę. Nim zapadła noc wóz był

gotowy. Po wieczornej herbacie Michaił poszedł nad rzekę, a ja i pan Tomasz
wdrapaliśmy się na wieżyczkę. Słońce zachodziło nad lasami.

– Beznadziejnie mi wygląda ta sprawa – powiedział szef. – Zupełnie

beznadziejnie. Sądzisz, że ci, którzy mieli rodziny w mieście, ukryliby carskie
klejnoty u krewnych?

– Nie da się tego wykluczyć – zauważyłem łagodnie.
– A właśnie że da się to wykluczyć – powiedział szef z pasją. – To

niemożliwe. Kraj ogarnięty wojną domową, a tu przychodzi do ciebie kuzyn, którego
być może nie widziałeś od lat, wręcza ci szablę z rękojeścią wysadzaną brylantami i
prosi o przechowanie.

background image

– Ryzyko faktycznie spore. Ale z drugiej strony ludzie wówczas byli inni.

Bardziej honorowi. Myślę, że to możliwe. Poza tym niektórzy mogli liczyć na
restaurację dynastii. Wówczas najwierniejsi z wiernych otrzymaliby sowite
wynagrodzenie za swoje trudy.

– Świetnie. A teraz wyjaśnij mi taką rzecz. Car zginął, nastał czerwony terror.

Co robi człowiek mający klejnoty?

– Wymienia je na chleb. Zgoda. Ja też o tym pomyślałem. Ale gdyby

wymienił, to przecież gdzieś wypłynęłyby.

– Brylanty z korony można sprzedawać po jednym całymi latami. Złoto stopić

i porąbać na kawałeczki. Wreszcie Rubinowa Tiara... Rubiny można pociąć na
mniejsze. W ten sposób wprawdzie sporo się traci, ale zaciera dokładnie historię
kamieni. A to może uratować życie.

Popatrzyłem w zadumie na zapalające się w mieście latarnie. Od rzeki wiało

chłodem.

– Nie mamy innych punktów zaczepienia – zauważyłem. – Sądziłem, że nasz

przyjaciel znalazł jakieś nowe wskazówki. Tymczasem...

Rzeką płynęła barka. Wiatr zmienił kierunek. Zaczęło lekko cuchnąć oparami

jakichś pochodnych ropy naftowej. Wycofaliśmy się na parter.

Ranek był mglisty. We wnętrzu Rosynanta było ciepło i miło. Szef kartkował

podrobione dokumenty.

– Głupio mi – powiedział. – Nie można by tego zrobić jakoś legalnie?
– Panie Tomaszu – powiedział poważnie Michaił. – Niech pan zapomni o

uczciwości. Na chwile, na godzinkę. To jest Azja. Bizancjum. Tu urzędnik jest panem
i władcą petenta. Musi ich pan na dzień dobry ochrzanić. Za najmniejsze opóźnienie
grozić konsekwencjami. Wymachiwać listem Jelcyna i ciskać klątwy po rosyjsku.
Proszę nie zapominać, że Mołdawia przez pięćdziesiąt lat należała do ZSRR.

– Jak brzmią najlepsze rosyjskie przekleństwa? – zainteresował się szef.
Michaił usłużnie zacytował kilkanaście.
– Proszę pamiętać, że jechał pan tu przez cztery dni i żaden urzędnik nie może

piętrzyć trudności. Właściwie to powinni panu przynieść te papiery w zębach do
Kiszyniowa. Gościć pana pod swoim dachem to dla nich zaszczyt.

– Poradzę sobie – powiedział kwaśno.
– Jeszcze jedno – wręczył szefowi płaskie pudełeczko. – To alarm. Jeśli coś

będzie nie w porządku, wystarczy włożyć rękę do kieszeni i dwukrotnie wcisnąć

background image

czerwony guziczek. Przybędziemy z odsieczą.

Szef uśmiechnął się ponownie równie kwaśno. Wjechałem przez gościnnie

otwartą bramę na kreml i zatrzymałem się na niewielkim wysypanym szlaką parkingu
przed kamiennym dworem mieszczącym archiwum. Obok, za estetycznym
metalowym płotem wznosił się Sofijski Sobór. Dwaj robotnicy zawieszeni na linie
poprawiali coś przy błękitnej kopule. Ceglany mur oddzielał część kremla zajętą przez
FSB. Szef wszedł do budynku, a ja przyciemniłem szyby. Michaił przeciągnął się.

– Mamy parę godzin wolnego – powiedział. – Możemy poobserwować, jak się

tu ludziom żyje...

Patrzyliśmy. Zniszczone elewacje domów, snujący się ulicą szarzy, smutni

ludzie w szarych ubraniach.

– Nędza – zauważyłem. – Jak na mieszkańców najbogatszej w surowce części

świata... Kiwnął poważnie głową.

– To jest trwały element psychiki człowieka poradzieckiego – powiedział. –

Oni nawet sobie z tego nie zdają sprawy. Popatrz na tych dwu. Snują się bez celu, nie
mają co z sobą zrobić. Tymczasem po drugiej stronie rzeki jest las pełen grzybów.
Mogliby nazbierać i nasuszyć ich całe worki, potem pojechać na południe i
sprzedawać je zagranicznym turystom na kolei transsyberyjskiej. Albo założyć firmę i
wysyłać je na Zachód. W Polsce lubicie suszone grzyby na święta. Mogliby też
przejrzeć w bibliotece miejskiej stare gazety i mapy. W końcu ubiegłego wieku była
tu taka mała gorączka złota. Gdyby odnaleźli stare wyrobiska coś jeszcze udałoby się
wypłukać. Nie wspomnę o tym, że zawsze można poszukać nowych żył. Jest to
obecnie nielegalne, ale przynajmniej trochę zarobiliby.

– Może po prostu nie pomyśleli o tym.
– Otóż to. Odwykli od myślenia. Partia myślała za nich. Teraz nie ma partii,

więc żyją bezmyślnie. Popatrz, gdzie tu na przykład jest miejskie targowisko, nie
mam na myśli tego targu staroci, gdzie wyprzedaje się stare meblościanki i firanki.

– Nie widziałem.
– No właśnie, a przecież są tu grzyby w lasach, ryby w rzece, w głębi tajgi

rosną cedry, jagody można zbierać wiadrami. Sami się skazują na swój los i to jest
właśnie najbardziej przerażające. Jedyny sklep z prawdziwego zdarzenia, który tu
prosperuje, należy do Polaków, a ściśle biorąc do ich potomków.

– Wiesz coś o Polakach w Tobolsku? – zagadnąłem. Kiwnął energicznie

głową.

background image

– Historia Tobolska to fragment historii Polski – powiedział. – Dziwne, że ty o

tym nie wiesz. Już u samych początków podboju Syberii ta osada ocalała dzięki
Polakowi. Samson Nowacki, wzięty do niewoli w 1621 roku, został tu zesłany. Wraz
z grupą towarzyszy zbudował pierwsze fortyfikacje miejskie i bronił Tobolska przed
mongolską dziczą. Albo weźmy takiego Filofieja Leszczyńskiego. Był synem Polaka
wziętego do niewoli. Przeszedł na prawosławie. Założył w Tobolsku i okolicy 37
klasztorów i cerkwi. Ochrzcił czterdzieści tysięcy Jakutów. Zakładał dla nich szkoły
misyjne. Cerkiew Prawosławna w końcu go chyba kanonizuje. Jeszcze do niedawna
stał tu drewniany dwór, który zbudował dla siebie i swoich towarzyszy zesłaniec
Antoni Dobrzycki. Był kartografem, jemu zawdzięczamy pierwszą mapę Jakucji.

– Coś mi się obiło o uszy, że trafiło tu wielu konfederatów barskich.
– Ośmiuset. Wśród nich ważną postacią był Antoni Przybylski. Założył

masarnię, browar i teatr. Inną ważną postacią był Andrzej Pułaski, brat poległego w
Ameryce Kazimierza. Andrzej skończył znacznie gorzej. Podczas najazdu tatarskiego
bronił miasta wraz z innymi Polakami. Otrzymał za to nawet order. Gubernator
obiecał, że spełni każde jego życzenie. Ten jednak zażyczył sobie wrócić do ojczyzny.
Otrzymał za to osiemset pałek i wyrwano mu nozdrza.

– Konfederaci zbuntowali się – przypomniałem sobie.
– Tak. Udało im się opanować większą część miasta. Ulegli dopiero

ośmiokrotnej przewadze liczebnej Rosjan uzbrojonych w artylerię. Stracono ich na
Panin Burgoł, to gdzieś tam – machnął ręką na zachód.

Milczeliśmy dłuższą chwilę.
– W czterdzieści lat później potomek jednego z nich, Aleksander Despot-

Zenowicz, został gubernatorem. Dzieje kultury w Tobolsku to także dzieje Polaków –
odezwał się wreszcie Michaił. – O teatrze już wspomniałem. Pierwszą bibliotekę w
tym mieście założył w 1831 roku Piotr Moszyński, były marszałek wołyński. Miał
dużo szczęścia, po kilkunastu latach wrócił do kraju. No i przemysł. Pierwszą
garncarnię w tym mieście założył także Polak, Ignacy Cejzik. W latach
siedemdziesiątych ubiegłego stulecia trzej artyści rzeźbiarze: Plapos, Szafragel i
Kowalski założyli w Wierszynie, to taka osada pod Tobolskiem, szkołę rzeźby w
kości. Nadal istnieje, partyjna wierchuszka zamawiała tu figurki z ciosów mamuta na
prezenty dla towarzyszy z zagranicy.

– Może się wybierzemy? – zaproponowałem. – Kupię trochę dla rodziny.
– Mają sklepik w Tobolsku.

background image
background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

NIEPOWODZENIE • MICHAIŁ PLANUJE SKOK • NAZYWAM SIĘ TERAZ

ALEKSIEJ MITROFANOW • ADRES NA OKŁADCE PAMIĘTNIKA •

OPUSZCZONY DOM • STARUSZKA • CZY JURIJ GAGARIN BYŁ

KSIĘCIEM?

Drzwi skrzypnęły i szef wyszedł z archiwum. Wsiadł do samochodu.

Ruszyłem w stronę mostu.

– I jak? – zainteresował się Michaił. – Co pan znalazł?
– Guzik. Nie tędy droga – powiedział pan Tomasz. – Po prostu pudło.
– Dlaczego? – zainteresowałem się.
– Z prostej przyczyny. Mieli księgi meldunkowe, a jakże. Nadal mają ich

pełny komplet. Tylko że w 1932 roku pożyczyli je faceci z GPU i do tej pory trzymają
u siebie w magazynie.

– GPU to organizacja pomiędzy CzK a NKWD? – upewniłem się.
Szef kiwnął głową.
– Z archiwum KGB ich nie wydobędziemy.
Michaił kiwnął ponuro głową, ale w jego oczach zapaliły się dziwne ogniki.

Tęczówki pojaśniały stając się prawie żółte. Dodałem gazu i przejechaliśmy przez
most. Niebawem zaszyliśmy się w naszej twierdzy. Zabrałem się do robienia obiadu, a
szef pogrążył się w lekturze zeskanowanych pamiętników cara.

Grzyby w garnku niebawem zagotowały się. Nalałem do menażek, po czym

dwie z nich zabrałem na wieżę. Michaił stał i w zadumie wodził wzrokiem po
widnokręgu. Opuścił lunetę i odwrócił się. Zabraliśmy się do jedzenia.

– No to co robimy? – zapytałem. – Nasza nić urwała się. Przełknął kęs

potrawy.

– Oglądałeś, Pawle, film „Mission impossible"?
– Nie. Raczej nie chodzę na takie filmy.
– „Cel: wydobycie tajnych dokumentów z siedziby CIA. Prawdopodobieństwo

wykonania: niewykonalne" – zacytował. – Ja też tego nie oglądałem. A szkoda.
Pewnie gotowy scenariusz skoku. Spojrzałem mu uważnie w oczy.

– Nie mówisz poważnie.
Uśmiechnął się, a potem znowu popatrzył przez lunetę.
– Archiwum KGB to ten niski biały budynek – powiedział. – Góra trochę

background image

osiada. Musi być dobrze zdrenowana, skoro w części kremla zajmowanej przez FSB
udało się ten proces zahamować. Myślę, że ktoś musi się przejść do wydziału
kanalizacji miejscowego zarządu miasta.

Popatrzyłem na niego uważnie.
– Szef?
– Nie. Lepiej, żeby się zbytnio nie opatrzył. Ty.
– Ja?
– Aleksiej Mitrofanow. Geolog specjalista od cieków wodnych i

zabezpieczenia zabytkowych obiektów. Przysłany z Moskwy.

– Nie znam.
– Od tej pory nazywasz się Mitrofanow.
– Nazywam się Paweł Daniec!
– Paweł Daniec. Ładnie się nazywasz, tylko za bardzo po polsku. Wprawdzie

tu wielu ludzi nosi polskie nazwiska, ale co za dużo, to niezdrowo. Dlatego będziesz
Mitrofanow.

– Chyba ci odbiło. Mam tam pójść i udawać, że jestem jakimś tam geologiem?
– Nie jakimś tam, tylko najwybitniejszym specjalistą w Rosji. Laureatem

nagrody państwowej, którą dawniej nazywano Nagrodą Leninowską. A ty masz już
dwie – produkował mi na bieżąco życiorys. – Zajmowałeś się zabezpieczaniem skarp
w Zagorsku, Zna-minje i jeszcze...

– W Kiszyniowie – rzuciłem złośliwie.
– Nie. Odpada. Wiem. Ławra Peczerska w Kijowie.
– Dziwne, ale jakoś nie czuję się geologiem.
– Żaden problem. Szef sobie poradził, to i ty musisz sobie poradzić. Pójdziesz

i poprosisz o rozpoznanie geologiczne tobolskiego kremla.

– A sądzisz, że będą mieli?
– Nie, w żadnym wypadku. Ale najprostszym sposobem postępowania z

rosyjskimi urzędnikami jest powiedzieć, że się przyjechało z Moskwy, a potem
zażądać natychmiast czegoś, czego absolutnie nie są w stanie dostarczyć. Wówczas
próbują jakoś załagodzić gniew przysłanego z centrali eksperta i pokazują mu
wszystko co mają, a co wiąże się jakoś z tym problemem.

– Zaraz, zaraz. A skąd pewność, że to oni robili te dreny i inne

zabezpieczenia? Z tego co wiem, to takimi robotami zajmowały się spectrusty i inne
jednostki inżynieryjne KGB.

background image

Uśmiechnął się leciutko.
– Gdy tak patrzyłem na klapę zakrywającą wejście do kanału przed cerkwią, to

doszedłem do wniosku, że kanalizacja wzgórza pochodzi jeszcze sprzed rewolucji.
Sądzę, że z około 1916 roku. Zdążyli zabezpieczyć połowę wzgórza. Druga spływa,
bo po rewolucji mieli pilniejsze sprawy na głowie. Dlatego sądzę, że schemat kanałów
odwadniających może, choć oczywiście nie musi, być w zarządzie kanalizacji.

Czasami mnie przerażasz.
– Nie jesteś pierwszym, który mi to mówi.
– Nie prościej wejść na teren kremla i przeskoczyć przez ten ceglany murek?

Nie wygląda specjalnie groźnie. Trochę wysoki, ale...

– Za murkiem są zapewne zasieki z drutu kolczastego, złe psy i inne atrakcje.

Mogą być nawet miny pod zasiekami. W każdym razie ja bym je tam położył.

– Hej, hej – rozległo się z dołu wołanie Pana Samochodzika. – Złaźcie tu do

lochów. Mam coś, co chyba powinno nas zainteresować.

Zbiegliśmy po drabince.
– Co się stało? – zapytał Michaił.
– Skanując pamiętnik carycy zeskanowałeś też wewnętrzną stronę okładki.
– I co? – zaciekawił się.
Szef wyświetlił szarą okładkę zeszytu. Naskrobano na niej dwa adresy.
– Ten zeszyt carowa skończyła w Tobolsku.
– Almaz Grigorjewicz Hendriks! – przeczytał Michaił. – To pewnie krewny

ochmistrza! Mamy ślad!

– To co? – zaciekawił się Pan Samochodzik. – Jedziemy?
– Ulica Portowa 8. Znakomicie.
Wyświetlił przedrewolucyjny plan Tobolska. Nałożył na niego plan z lat

osiemdziesiątych i współczesny.

– Ulica Portowa – mruknął. – Później Karola Marksa, obecnie Brzozowa.
– Jedziemy wozem? – zapytałem.
– Łódką – odpowiedział. – Musimy się cicho przemknąć na miejsce. Ciekawe,

czy ten dom jeszcze istnieje.

– No to w drogę.
Zeszliśmy nad przystań. Było bardzo gorąco. Michaił wiosłował z pasją. Ja

piastowałem torbę z wykrywaczami i echosondą, pan Tomasz drugą torbę, w której
miał dwa młotki geologiczne.

background image

Michaił wiosłował szybkimi płynnymi ruchami. Niebawem ukryliśmy łódkę

wśród szop i ruszyliśmy na miejsce. Ulica Brzozowa była wyjątkowo zapyziałym
zaułkiem, przy którym stało kilka zapuszczonych drewnianych willi. Na błotnistej
drodze dzieci kopały puszkę po tureckim piwie.

– Wyobraźcie sobie, jak tu musiało być pięknie przed rewolucją – powiedział

pan Tomasz. – Te urocze drewniane domki, przywodzące na myśl podwarszawskie
uzdrowiska – Konstancin albo Stary Otwock...

– To tylko pierwsze wrażenie – zauważyłem. – Tu widać więcej elementów

rosyjskiej architektury drewnianej. W Otwocku węgły domów są szalowane, tu widać
wyraźnie końcówki bali łączonych na zrąb. I okna są mniejsze. Proszę też zwrócić
uwagę na wysokość progów.

– Profesor Jerzy Kruppe mawiał, że niski próg to tragedia dla bilansu

cieplnego pieca – uśmiechnął się szef. – Tu muszą być ciężkie zimy. Dlatego okna są
mniejsze.

– Oto nasz obiekt – powiedział Michaił.
Zatrzymaliśmy się przed pokrzywionym parkanem. Za nim znajdowała się

rudera z zapadniętym dachem, mimo upadku nosząca ciągle znamiona dawnej
świetności.

– Wygląda na opuszczony – zauważył Pan Samochodzik.
– Tak czy siak nie stójmy na widoku – nasz towarzysz pociągnął nas przez

dziurę w płocie.

Wokół domu rosły chaszcze. Szyby wyrwano wraz z oknami. Przedarliśmy się

przez krzaki. Drzwi także ktoś „zagospodarował". Weszliśmy do sieni. A potem do
pierwszego pokoju na lewo.

– Niespodzianka – westchnął szef.
– Ktoś tu był przed nami – zauważył Michaił. Istotnie w ścianach ziały wielkie

dziury. Piece zostały rozbite w drobny mak. Rozejrzałem się uważnie.

– Chyba zostały nam tylko belki stropowe – mruknąłem wyjmując wykrywacz.
Sprawdziłem. Belki były czyste. Zeszliśmy do piwnicy. Wyglądała ciekawiej.

Wprawdzie w ziemi wykopano dziesiątki dziur, ale ściany były mniej podziurawione
niż na piętrze. Przez dziury w suficie wpadało sporo światła.

Wziąłem echosondę, a Michaił wykrywacz i ruszyliśmy do ataku.
– Pusto – zauważyłem kończąc badanie.
– Mój wykrywacz też niczego nie sygnalizuje.

background image

W tym momencie zaskrzypiały schody. Odwróciliśmy się gwałtownie. W ręce

Michaiła pojawił się pistolet. Na schodach stała staruszka. Musiała mieć chyba z
dziewięćdziesiąt lat, ale jej oczy patrzyły niezwykle bystro. Otaksowała nas
spojrzeniem, a potem utkwiła wzrok w naszym przyjacielu.

– Jesteś szlachcicem – powiedziała spokojnie. – Chodźcie stąd. Tu już nic nie

znajdziecie.

Ruszyliśmy za nią posłusznie. Jak się okazało, mieszkała w sąsiedniej

chałupce zbudowanej już po rewolucji z raczej przypadkowych materiałów
budowlanych. Siedliśmy przy stole, nastawiła samowar.

– Przybyliście szukać skarbów cara-batiuszki? – zapytała. Michaił poważnie

skinął głową.

– Chcemy odnaleźć Rubinową Tiarę.
– Coś podobnego? – zdziwiła się babcia. – Widziałam ją. Na twarzy Michaiła

odmalowało się zdumienie.

– Gdzie?
– W cerkwi. W Wigilię 1918 roku. Caryca miała ją we włosach. Car miał

naramienniki przy mundurze, chociaż zabroniono ich noszenia. Następca tronu miał
Krzyż Świętego Jerzego przy marynarskim ubranku. Było ze czterdzieści stopni
mrozu. Narzucili na siebie futra. Stałam o dwa metry od carycy – popatrzyła na nas
triumfalnie. – To były piękne czasy – powiedziała. – Inny świat, choć już odchodził w
niebyt. Miałam dziewięć lat, a nadal pamiętam. Później zaczął się terror.

– Kto tam szukał? – zapytałem łagodnie.
– Różni szukali. Zaraz w 1918 roku zamęczyli hrabiego Hendriksa. Nic nie

powiedział, mimo że na jego oczach torturowali jego rodzinę. Myślę, że nie wiedział,
gdzie są ukryte klejnoty. Gdyby wiedział, powiedziałby. Zabili ich wszystkich, a
potem przetrząsnęli dom. Oderwali boazerie, kuli w posadzkach, rozebrali schody.
Potem oddali dom swojemu konfidentowi. Szukał, a jakże. Nocami słyszeliśmy, jak
szurał meblami i kuł w ścianach. Rozstrzelali go w czasie czystki oskarżywszy o
rabunek carskich klejnotów. Mało oryginalne, zamknęli za to pół miasta. Potem
mieszkali tu różni ludzie. W 1991 roku wyprowadzili się ostatni lokatorzy. Wtedy
zaczęto otwierać archiwa. Przyjechała tu speckomisja z Moskwy. Znowu pruli ściany i
kuli młotami pneumatycznymi. Gdy oni się wynieśli nastał czas indywidualnych
poszukiwaczy. Nie ma miesiąca, żeby kogoś nie przyniosło. Ale wy jesteście inni.

– Inni? – zdziwiłem się.

background image

– Szlachecka krew – wskazała dłonią Michaiła. – Podłużna symetryczna twarz

inteligentnego człowieka. Inna karnacja. Michaił uśmiechnął się lekko.

– Mam znajomego genetyka, który uważa, że spisy szlachty to w

rzeczywistości księgi rodowodowe. Celem nadrzędnym jest oczyszczenie krwi
poprzez selektywne skrzyżowanie...

– W twoim przypadku udało im się bez pudła – uśmiechnęła się staruszka. –

Od razu widać, że należysz do tych lepszych. Można zapytać o nazwisko.

– Michaił Derekowicz Tomatow.
– Michaił Derekowicz – powtórzyła. – A po matce?
– Bołdyrew-Gagarin.
Uśmiechnęła się do swoich wspomnień.
– Tak, książęta Gagarinowie. Narobili biednemu Jurijowi kłopotów. Rodzinne

podobieństwo. Dlatego go wykończyli.

– Kto? Kogo? – nie rozumiałem.
– KGB biednego Jurija Gagarina – wyjaśniła. – Tego, który poleciał w

kosmos. Dużo o tym mówili, że trzeba było wysłać chłopa albo robotnika, a oni
tymczasem wbrew interesom klasowym – westchnęła – wysłali księcia. Jakby
wiedzieli, że chłop ani robotnik nie są zdolni zdobywać kosmosu. Chłopi i robotnicy
są oczywiście odważni, ale brakuje im pogardy śmierci charakterystycznej dla klas
wyższych.

– To niezupełnie tak – zaprotestował nieśmiało Michaił.
– Poza tym książęta Gagarinowie byli ludźmi głęboko religijnymi. Ufundowali

wiele cerkwi i soborów. Jurij Gagarin musiał wierzyć w Boga. Wierzył, że Bóg go
poprowadzi przez kosmos. Bez tej wiary umarłby ze strachu przed startem. Cieszę się,
że cię spotkałam, młody człowieku, bo przynajmniej przed śmiercią dowiem się
prawdy. No i jak to było? – dziobnęła Michaiła w pierś palcem. – Był waszym
krewnym czy nie? Możesz mi śmiało powiedzieć. Ja już niedługo umrę. Nie powiem.
Nikomu.

Michaił przez chwilę wahał się.
– Był – powiedział cicho. – Po wybuchu rewolucji jego ojciec nie zdołał uciec

za granicę. Ukrył się na wsi. Przez czterdzieści lat chodził na bosaka i palił tytoń
najgorszego gatunku. Ukrywał swoje pochodzenie tak doskonale, że NKWD nigdy nie
wpadło na jego trop. Za żonę wziął sobie prostą kobietę ze wsi. Nawet ona nie
wiedziała. Powiedział tylko synom.

background image

Staruszka uśmiechnęła się.
– Czułam to – powiedziała. – Odkryli to i zabili go, wysadzili w powietrze w

tym samolocie. Poszukajcie klejnotów w klasztorze.

– W jakim klasztorze? – zdziwił się Michaił.
– Za miastem. Dwadzieścia kilometrów z biegiem Tobołu. To już tylko ruiny,

ale stamtąd mieli jajka.

– Jajka? – zdziwił się pan Tomasz.
– Kurze jajka. Sama je nosiłam w koszyku do domu gubernatora. Oddawali mi

bieliznę, rzekomo do prania, ale była związana ciasno. W środku coś mogło być. Na
dziewięcioletnią dziewczynkę nikt nie zwracał uwagi.

– Co było w środku? – zaciekawiłem się. Wydęła wargi z pogardą.
– Nie zaglądałam. To było ich życie i ich sekrety.
– Przepraszani – mruknąłem zawstydzony.
– Pamiętam, jak wyglądały księżniczki. Chodziłam boso aż do pierwszych

przymrozków. Caryca podarowała mi buty, które były już za małe na księżniczkę
Anastazję. Miałam je jeszcze po wojnie, ale w końcu rozpadły się ze starości. Cieszę
się, że mogłam was poznać – uśmiechnęła się lekko.

Wstaliśmy i zabraliśmy się do wyjścia. Kątem oka zauważyłem leżącą koło

samowara kupkę banknotów. Nasz przyjaciel musiał je tam dyskretnie położyć.
Pożegnaliśmy się na progu i niebawem kroczyliśmy do portu.

– Jurij Gagarin naprawdę był z książąt Gagarinów? – zaciekawił się Pan

Samochodzik.

– Pewności nie ma, ale ona to właśnie bardzo chciała usłyszeć – uśmiechnął

się Michaił. – Nie wiem. Też chciałbym, żeby tak było.

– Łżesz – huknąłem. – Wiesz, jak to było naprawdę.
– Może kiedyś wam opowiem – jego oczy patrzyły figlarnie. Z trudem

opanowałem śmiech. Przeprawiliśmy się na drugą stronę rzeki.

– To co robimy jutro? – zapytał szef, gdy zaczęliśmy przyrządzać kolację.
– Jutro czeka nas rejs dwadzieścia kilometrów w dół rzeki i co gorsza powrót.

Pod prąd.

– Może pojedziemy samochodem? – zagadnąłem.
– Nie. Samochodu używaliśmy dzisiaj. A ściślej używał go profesor z

Kiszyniowa. Pojeździł po mieście i odjechał.

– Rozumiem – mruknąłem.

background image

– Ciekawe, co znajdziemy jutro – powiedział Michaił. – Wzorem Sherlocka

Holmesa postaram się o tym nie myśleć, dopóki na miejscu nie zobaczę, jak to
wygląda.

Godzinę później poszliśmy spać.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

REJS W DÓŁ TOBOŁU • HISTORIA RZECZNEJ FLOTY • REFORMY

PREMIERA STOŁYPINA • ZRUJNOWANY KLASZTOR •

NIESPODZIEWANY GOŚĆ • PUSTELNIA NA BAGNACH • BUDUJEMY

MOST • MNICH • POGRZEB • POWRÓT • TATUAŻ MICHAIŁA

Świt przyszedł chłodny, w powietrzu można było wyczuć nadchodzącą zimę.

Zwróciłem na to uwagę szefowi.

– To normalne – uśmiechnął się. – Jesteśmy na Syberii. W Tobolsku pierwsze

opady śniegu notowane są zazwyczaj w połowie października.

– No to mamy jeszcze dwanaście dni – mruknąłem uspokojony.
Rzeka wiła się wśród niewysokich wzgórz porośniętych tajgą. Była w tym

miejscu mniej więcej dwukrotnie szersza od Wisły. Prąd był dość silny, ale dla naszej
łódki nie stanowił przeszkody. Mały motorek zabawnie terkotał, ale łajba posuwała
się szybko do przodu. Michaił siedział na dziobie z lunetą w ręku i lustrował brzeg.

– Dziwne – mruknął pan Tomasz. – Na brzegu nie ma żadnych śladów

osadnictwa.

– Dlaczego dziwne? – nie zrozumiałem.
– To Syberia, Pawle. Tu cywilizacja rozwijała się wzdłuż rzek. Spróbuj

przedzierać się miesiącami przez tajgę. A tak masz idealny trakt. Możesz spławiać
towary, transportować zesłańców, wywozić bogactwa na południe do kolei
transsyberyjskiej. Gorzej, że na tych brzegach nie sposób wytyczyć ścieżek dla
burłaków ciągnących na linie barki. Ale powinny być dziesiątki wiosek.

Michaił oderwał lunetę od oka.
– Premier Piotr Stołypin przebywając w Stanach Zjednoczonych z wizytą

widział rdzewiejące wraki parowców – powiedział. – Zebrał grupę inżynierów
potrafiących je konstruować i przywiózł ich tutaj.

– Zaraz, dlaczego tam rdzewiały? – zdziwiłem się.
– Historia flot rzecznych USA była bardzo krótka. Złoty okres transportu

rzecznego trwał zaledwie około trzydziestu lat. Mark Twain, który w młodości był
pilotem parowców na Missisipi, w wieku niespełna czterdziestu lat był świadkiem ich
końca. Wspomina w swoich książkach obraz Nowego Orleanu, w którym spotkał na
nabrzeżu ostatnich pięć statków, a w czasach jego młodości walczyło o miejsce do

background image

zacumowania sto kilkadziesiąt jednocześnie. Stołypin przybył tam w latach
dziewięćdziesiątych XIX wieku. Parowce rdzewiały. Ostatni piloci rzeczni zapijali się
na śmierć. Inżynierowie klepali biedę. Zaproponował im wszystkim pracę w Rosji.
Zanim jeszcze został premierem sporządził plan rozbudowy floty rzecznej. Chciał
wykorzystywać niezwykłe bogactwa tej krainy. Zapewniłyby to właśnie parowce
kursujące po wszystkich większych rzekach, zwożąc skarby na południe, do linii
kolejowej. Chciał mieć pięć tysięcy statków. Jego reformy pozwoliły na rozwój floty
rzecznej. Po jego śmierci ten pomysł zarzucono. Mimo to statki, które powstały,
przyniosły ogromny dochód. Parowiec zwracał się po sześciu miesiącach eksploatacji.
Niedobitki, które nie przerdzewiały na wylot, zagarnęli bolszewicy. Statek „Ruś",
którym przypłynął do Tobolska car, był właśnie jednym z tych stołypinowskich
parowców.

– Co ostatecznie wykończyło flotę rzeczną w USA? – zdziwiłem się. – Czy w

chwili gdy Stołypin chciał przenieść tę ideę na Syberię nie były przypadkiem
przestarzałe?

Michaił się uśmiechnął.
– Flotę rzeczną w USA wykończyła budowa kolei wzdłuż Missisipi. Na

Syberii nam to nie groziło. Na tych gruntach nie da się po prostu wybudować linii
kolejowej. Bagna, wieczna zmarzlina. Gigantyczne koszty... Gdybym miał
wystarczająco dużo pieniędzy, zbudowałbym flotę. Dziś jeszcze można z tej ziemi
wydobyć tyle skarbów, że wystarczy na tysiąclecia dla całego narodu. Rosja jeszcze
ciągle ma szansę stać się najbogatszym i najpotężniejszym gospodarczo krajem na
świecie. Pomyślcie tylko, w początkach wieku dziennie przez Niżnyj Tagił szło tysiąc
pięćset wozów dwukonnych. Wszystkie wyładowane były towarami syberyjskimi.
Wśród nich znaczną część stanowiły produkty guberni tobolskiej, w tym znaczna ilość
zboża.

– Tu uprawiano zboże? – zdumiony wpatrywałem się w podmokłe lasy

ciągnące się wzdłuż rzeki.

– Oczywiście. Transport kołowy przez Niżnyj Tagił sięgał półtora tysiąca ton

dziennie. Tam towary przepakowywano na barki kursujące po Wołdze i jej
dopływach. Linie te obsługiwało siedem tysięcy parowców i przeszło dwieście tysięcy
wioślarzy.

– Jak to? – zdziwiłem się. – Więc nad Wołgą znano parowce, a tu musiał

Stołypin osadzać dopiero inżynierów z USA?

background image

– Parowce na Wołdze były znacznie mniejsze niż amerykańskie. Te systemy

rzeczne przegradza Ural. Każdy statek znad Wołgi i jej dopływów trzeba było albo
przeciągnąć lądem, albo zbudować od nowa nad brzegami Irtysza, Tobołu lub Obu.
Spuszczenie na te wody pięciu tysięcy statków i przeprowadzenie linii kolejowej
przez Niżnyj Tagił umożliwiłoby dziesięciokrotne zwiększenie eksportu prowincji
syberyjskich. To pozwoliłoby na wykonanie wielkiego skoku do przodu.

– Czekaj, bo nie wszystko jest dla mnie jasne – powiedziałem. – Stołypin był

premierem. Dlaczego zajmował się gospodarką?

– Bo ktoś musiał się tym zająć – powiedział Michaił poważnie. – Jego reformy

powinny być wzorcowe także dla was i dzisiaj.

– Z tego co wiem, premier Stołypin nie zapisał się szczególnie chlubnie w

historii – zauważył Pan Samochodzik. – Od czasu jego rządów szubienice nazywano
„Stołypinowskim krawatami". A wagony do transportu więźniów na Sybir
„Stołypinowskimi wagonami".

Niechętnie kiwnął głową.
– Kiedy premier na polecenie cara tłumił rewolucję 1905 roku, faktycznie nie

obyło się bez kilku pokazowych procesów.

– Tysiąc wyroków śmierci to dla ciebie kilka procesów? – zdumiał się szef.
– Tak trzeba było. Gdyby premier żył jeszcze w 1918 roku, nigdy nie byłoby

Związku Radzieckiego. Wszystko skończyłoby się po paru tygodniach.

– Wierzę – mruknął szef. – Może faktycznie tak byłoby lepiej. Ale opowiedz

coś na temat reform gospodarczych.

Michaił odchrząknął jak przed dłuższym przemówieniem.
– W okresie 1905-1911, za rządów premiera Stołypina produkt krajowy brutto

Rosji wzrósł prawie trzykrotnie.

– Nie było to trudne – uśmiechnął się z pobłażaniem Pan Samochodzik. – Było

dziesięć fabryk, zabudowano piętnaście następnych...

Michaił demonstracyjnie zatkał sobie uszy.
– Reforma gospodarcza składała się z kilku filarów. Po pierwsze, wydano

rozporządzenie skarbowe.

– Ustawę – podpowiedziałem.
– Ustawę uwalniającą od opodatkowania sumy inwestowane.
– To znaczy, że część zainwestowanego kapitału można było odpisać od

podatku? – domyślił się szef.

background image

– Nie część. Wszystko.
– Stuprocentowa ulga inwestycyjna? I kraj to wytrzymał?
– Oczywiście. Po drugie, dokonano parcelacji gruntów należących do

obszczyn – wspólnot wiejskich. Ponieważ w Rosji Europejskiej panował głód ziemi,
premier zainicjował program osadnictwa na Syberii. Każdy chłop, który zdecydował
się przenieść za Ural dostawał za darmo od czterdziestu do siedemdziesięciu hektarów
oraz pięćset rubli w towarach i maszynach. A na przykład krowy były po tej stronie
Uralu trzykrotnie tańsze. To doprowadziło do powstania około pięćdziesięciu tysięcy
farm typu amerykańskiego. Oczywiście rewolucja zmiotła wszystko. Z kolei chłopi
chcący pozostać w części europejskiej dostali tanie kredyty na zakup ziemi, które
mieli spłacać przez kilkadziesiąt lat. To dawało duże szansę wzbogacenia się, zwłasz-
cza że jednocześnie ruszyły kursy nowoczesnych metod uprawiania ziemi, z których
skorzystało kilkadziesiąt tysięcy młodych chłopów. Oszczędności włościańskie w
bankach wzrosły w tym okresie o...

– Poczekaj. Czyli premier chciał skierować nadmiar ludzi do

zagospodarowania Syberii?

– Tak. On ich kierował. Dało to bardzo zachęcające efekty. Zachował się

raport wykonany dla króla Belgów. Raport sugerował, że jeśli reformy będą
kontynuowane, to do 1925 roku Rosja będzie miała najwyższy poziom życia na
świecie, a w 1950 roku produkcja przemysłowa i rolna Rosji będzie się równała
produkcji całej reszty naszego globu.

Gwizdnąłem z uznaniem.
– Dlatego premier Stołypin musiał zginąć – zakończył smutno Michaił. –

Gdyby nie zabiła go kula socjalisty, padłby ofiarą zagranicznych zamachowców.
Zresztą śledztwo dotyczące jego śmierci ugrzęzło... Nigdy nie zrealizował swoich
marzeń. Widział Rosję wielką, bogatą i dostatnią. Chciał mieć milion farm, tysiące
parowców na rzekach Syberii. Plany podboju przez flotę handlową dorzecza Obu,
Jenisieju i Leny dopiero znajdowały się na deskach kreślarskich. Siedem tysięcy
parowców na Wołdze, pięć tysięcy w dorzeczu Obu, w tym na Irtyszu i Tobole,
dziesięć tysięcy na Jenisieju, pięć tysięcy na Lenie. Łącznie od dwudziestu siedmiu do
trzydziestu tysięcy parostatków. I oczywiście drugie tyle barek.

– Dlaczego aż tyle na Jenisieju? – zdziwiłem się.
– Kopalnie Ałtaju i Wyżyny Środkowo-Syberyjskiej – wyjaśnił. – Transport w

górę rzeki, dorzecze łączy się także z Bajkałem, a tam można ładować surowce i

background image

towary na kolej transsyberyjską. Gdyby ten program się powiódł...

– Fajnie – powiedział szef. – Tylko widzę tu maleńki kruczek. Przez pól roku

te rzeki nie są spławne. Zima. Mroźna syberyjska zima.

– Pokrywa lodowa zalega na rzekach nie dłużej niż trzy miesiące w roku.

Przez dwa miesiące jest na tyle gruba, że można towary wieźć po lodzie jak
autostradą. Na przykład ciężarówkami – dokończył z dumą.

Szef westchnął.
– A co z miejscowymi mieszkańcami? Jak Indian do rezerwatów?
– Nie. Nie byłoby żadnej kolizji interesów. Jakuci nie kopią w ziemi.

Wędrowaliby nadal przez tajgę ze swoimi stadami reniferów.

– Dopóki tajga nie zostałaby wyrąbana – mruknąłem. Michaił roześmiał się.
– Tajga jest wieczna. Komuniści niszczyli ją przez całe lata kilometrami

kwadratowymi i co z tego wynikło? Nic. Co roku wysyłali miliony metrów
sześciennych drewna do Europy. Przez siedemdziesiąt lat rabunkowej gospodarki
obszar lasów skurczył się o siedem procent. Przy planowej gospodarce leśnej w ogóle
nie dałoby się odczuć tego ubytku.

– Chyba minęliśmy ten klasztor – zauważył Pan Samochodzik. – Jesteśmy już

ze dwadzieścia pięć kilometrów od miasta.

Nasz towarzysz pokręcił głową. Z torby wyjął zwinięte w rulon zdjęcie

satelitarne.

– To musi być ten prostokąt – popukał w nie palcem. – Jak na złość ten

odcinek rzeki jest zupełnie prosty i nie ma żadnych punktów orientacyjnych.

– Popatrz – zwróciłem jego uwagę.
Przy brzegu czerniały nasmołowane bale, stanowiące zapewne niegdyś

podstawę pomostu wychodzącego na rzekę.

Szef przerzucił rączkę steru i wolno podpłynęliśmy do brzegu. Było tu nadał

bardzo głęboko. Pale wyglądały tak, jakby tkwiły w piasku od niepamiętnych czasów.
Za nimi widać było pozostałości niegdyś brukowanej drogi. Obecnie korzenie drzew
powyrywały większość kamieni.

– Chyba jesteśmy na miejscu – mruknąłem. Michaił popatrzył uważnie na

trzymane w ręce zdjęcie.

– Na to wygląda – powiedział. – Klasztor znajduje się w pewnym oddaleniu

od rzeki.

Wyciągnęliśmy łódkę na brzeg i ukryliśmy ją w krzakach, a sami objuczeni

background image

sprzętem ruszyliśmy naprzód. Droga biegła zakosami. Przez wszystkie lata ściółka
miejscami pokryła ją całkowicie. Grube pnie cedrów przywodziły na myśl kolumny.
Nieoczekiwanie znaleźliśmy się pod łukiem bramy. Wymurowano ją w zamierzchłej
przeszłości z wielkich bloków granitowych. Po drewnianych skrzydłach wrót po-
zostały tylko potężne zawiasy porośnięte grubą warstwą rdzy. W dwie strony ciągnął
się mur wzniesiony z mniejszych głazów, bardzo starannie obrobionych.

– Klasztor? – zapytałem.
Przytaknął. Weszliśmy na dziedziniec. Las wtargnął tu przed pięćdziesięciu,

może siedemdziesięciu laty. Drzewa porosły wszystko. Podwórze, zagrodę, gdzie
niegdyś trzymano krowy, ruiny budynków gospodarczych, inspekty, gdzie hodowano
warzywa, ogródki, gdzie w ciepłych promieniach słońca nabierały mocy lecznicze
zioła. Samosiejki świerków wgryzły się w szczeliny pomiędzy cegłami i blokami
granitu. Zbity las prawie uniemożliwiał poruszanie się. Drzewa zasłaniały widok,
broniły ciągle tajemnic klasztoru. W gąszczu krzaków widać było pokruszone kawałki
cegieł. Kiedyś stały tu zapewne jakieś budynki.

– No ładnie – mruknąłem. – Robota na lata. Zanim przeczeszemy cały ten

teren...

Michaił popatrzył na fotografię, potem na niebo i ruszył w lewo, wzdłuż muru.

Niebawem stanęliśmy przed sporym budynkiem, także wzniesionym z granitowych
bloczków. Ze wszystkich stron otaczały go gęsto rosnące choinki. Spora ich część
uschła z braku światła, ale pozostałe dzielnie wdzierały się w kamienistą
powierzchnię niegdyś brukowanego dziedzińca. Sądziłem, że budynek będzie
zamknięty, ale drzwi wyrwano już dawno. Wdrapaliśmy się po krętych schodach.
Znaleźliśmy się w niewielkiej salce. W jego stropie widniały starannie obmurowane
otwory, z których kiedyś zwisały zapewne liny.

– Dzwonnica – domyślił się Pan Samochodzik.
– Dzwonnica – potwierdził Michaił. – W górę.
Dwie kondygnacje wyżej zatrzymaliśmy się w sali, gdzie niegdyś wisiały

dzwony. Obecnie pozostały po nich tylko stalowe belki. Dach dawno runął. Przegniłe
kawałki gontów trzaskały nam pod nogami. Na ścianach pod warstwą grzybów
niszczących tynki majaczyły jeszcze zatarte postacie świętych. Freski utraciły swoje
barwy, niszczały, umierały. W kilku miejscach tynk odpadł od ściany odsłaniając rów-
ny mur wzniesiony z cegieł strychulcowych, noszących ślady palców ludzi, którzy
wyrównywali ich powierzchnię przed trzystu lub czterystu laty.

background image

Wpatrywałem się w zatarte przez czas i deszcze malowidła. Święty Serafin z

Sarowa, Chrystus jako dobry pasterz otoczony przez owce. Surowe twarze świętych o
oczach patrzących jak gdyby z innego świata. Resztki greckich napisów.
Przypomniałem sobie zasypany przez błotny obryw klasztor we wsi Ahora w Turcji.
Osypujące się freski w tamtejszej kaplicy... Jak niewiele czasu poświęciłem, aby je
dokładniej obejrzeć.

Michaił podszedł do okna i wyjrzał.
– Bingo – powiedział.
Wyjrzeliśmy i my. Klasztor leżał u naszych stóp. Z góry widać było niemal

wszystko. Monaster zajmował minimum dziesięć hektarów powierzchni. Gęsty
zagajnik sosenek wyrósł na dziedzińcu. Samosiejki świerków rozsadzały ruiny
pozbawione dachów.

– Tam był pewnie główny budynek – Michaił machnął dłonią wskazując

pękające, ale ciągle jeszcze monumentalne mury wzniesione z dobrze wypalonej
czerwonej cegły. – Tam cerkiew. A to chyba było zaplecze socjalne i budynki
gospodarcze – wskazał kilka stosów gruzu, gdzie rosły brzózki.

– Koroną muru możemy obejść cały kompleks dookoła – zauważył Pan

Samochodzik. – Rany, jakie to wielkie. Chyba większe niż Solówki.

Po twarzy naszego towarzysza przebiegł cień, jakby nazwa zamienionego na

łagier klasztoru ożywiła w jego duszy jakiś ból. Szef nie zauważył tego.

– Spory – przyznał Michaił. – Choć oczywiście są i większe. Tam chyba była

główna cerkiew – wskazał stosy gruzu i wystające spod nich resztki ścian. –
Wysadzili ją bolszewicy. No, to od czego zaczniemy?

– Klasztor powinien mieć skarbiec – zauważyłem – gdzie przechowuje się

przedmioty liturgiczne, nadania i inne ważne dokumenty. Może najpierw zajrzymy do
kaplicy?

Ruszyliśmy koroną muru. Przez setki lat padały nań nasiona świerków

wydmuchane przez wiatr z szyszek. Wgryzały się w wapienne spoiwa miedzy
cegłami, kiełkowały i ginęły, zanim nadeszła zima. Następnie zdobywały nieco więcej
miejsca. Drzewka żyły kilka lat, po czym usychały. Słońce rozgrzewające kamienne
bloki wysysało z nich życie. Mchy i porosty trzymały się lepiej. Oblepiały mur
grubym zielonym kożuchem. Przeszliśmy kilkadziesiąt metrów. Na rogu klasztoru w
mur wpuszczono potężną basztę. Tu także nie było drzwi. Weszliśmy do wnętrza.
Podłoga spróchniała i częściowo zawaliła się. Wybrzuszone deski sufitu w każdej

background image

chwili groziły zarwaniem się na nasze głowy. Dach pokryty gontem ciągle jeszcze
zabezpieczał wnętrze przed deszczem. Tu także był fresk. Biskup Mikołaj unosił
palec jak gdyby ostrzegając; choć wiedziałem, że jest to popularny w sztuce
bizantyjskiej oraz prawosławnej symbol błogosławieństwa, poczułem się nieswojo.
Przybyliśmy jak hieny cmentarne, aby odnaleźć kawałek złota z kilkoma czerwonymi
kamykami. Przypomniał mi się Adman Sahar, planujący rozkopywanie grobowców w
Dolinie Świętego Jakuba u podnóża Araratu. Czy byliśmy od niego lepsi? Za basztą
ciągnął się mur. Przeszliśmy nim jeszcze kilkadziesiąt metrów, a potem znaleźliśmy
schodki na dół. Przedzieraliśmy się chwilę przez krzaki. Z bliska kaplica sprawiała
wrażenie znacznie mniejszej. Dachówki, którymi niegdyś pokryty był dach, pospadały
na ziemię. Cegły od strony południowej najmocniej nagrzewanej przez słońce
wyglądały jeszcze zupełnie dobrze, ale te od północy osypywały się przy lada
dotknięciu. Pokrywały je sine liszaje żyjących na murach glonów. Weszliśmy do
wnętrza. Strop był prawie cały, panował półmrok. W jednym z niewielkich okien
ocalał fragment witraża. Freski ze ścian odpadły razem z tynkami. Zachował się tylko
kawałek jednego z malowideł, przedstawiający świętego Pantelejmona. Podłogę
pokrywała warstwa nawianej, a może naniesionej przez wodę ziemi. Poniewierały się
tu cegły, kawałki jakichś drewnianych sprzętów, także odłamki ciemnego
żółtoczerwonego marmuru, być może pochodzącego ze zniszczonego ołtarza. W
ścianach znajdowały się nisze grzebalne, obecnie roztrzaskane. Ktoś jednak pozbierał
kości i ułożył w jednej z nich. Czaszki pokryte zieloną pleśnią patrzyły w zadumie w
przestrzeń. W innej niszy ktoś wyskrobał na ścianie krzyż, a poniżej na wbitym w
ścianie gwoździu zawiesił małą amatorsko namalowaną ikonę. Farba łuszczyła się
lekko z powodu wilgoci. Kałuża wosku wyznaczała miejsce, gdzie palono świeczki.
Podszedłem i przyjrzałem się uważnie ikonie. Popatrzyłem w twarz świętego, ale nie
zdołałem go zidentyfikować.

– Niedawno powieszona – zauważyłem. – Gwóźdź nie zdążył zardzewieć. Ale

sama jest dość stara. Pan Tomasz pochylił się nad niszą.

– Szkoła Kursk-Korennoje. Lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku. Ktoś tu

czasami bywa – wskazał słoik z wodą. Zwisały z niego jakieś zwiędłe kwiaty.

– To mi przypomina prace profesora Kazimierza Michałowskiego. Gdy

rozkopywali kwaterę w Faras w Sudanie znaleźli kaganki i kałuże wosku, świadczące
o tym, że jeszcze wiele lat po opuszczeniu świątyni i zasypaniu jej przez lotne piaski
wierni drążyli tunele, by modlić się w świętym sanktuarium – zauważyłem.

background image

– CzK znowu nas ubiegło – powiedział ponuro Michaił. Rozejrzałem się.

Faktycznie w ścianach wykuto dużo dziur.

– Mimo to trzeba sprawdzić – powiedział łagodnie Pan Samochodzik.
Przeżegnałem się przed zaimprowizowanym ołtarzykiem i wyjąłem z torby

wykrywacz. Obszukanie ścian zajęło mi przeszło dwie godziny. W kilku miejscach
przyrząd sygnalizował coś cichutko, ale zapewne były to jakieś klamry budowlane
wykonane z żelaza, więc zrezygnowaliśmy z kucia murów. Posadzka, także
porozbijana, wydawała mi się ciekawsza. Wykrywacz jednak milczał. Dopiero w
kącie dał silniejszy sygnał.

– Coś jest? – zapytał Michaił z nadzieją.
– Prostokątne, żelazne – powiedziałem. – Odkopmy.
Spod warstwy gleby wyłoniła się pokryta łuską rdzy metalowa klapa.

Podważyliśmy ją młotkami. Zardzewiałe zawiasy złamały się i wejście do podziemi
stanęło otworem. Zeszliśmy w ciemność. Michaił zapalił mocny halogenowy
reflektorek. W ścianach ziały dziury. Nisze grobowe rozbito. Kości walały się po
ziemi. W kącie leżał stos szkieletów. Okrągłe otwory w czaszkach mówiły same za
siebie. W podłodze także wykopano dużą ilość dziur. Michaił poświecił do nich. Z
ziemi patrzyły na nas spokojnie puste oczodoły czaszek.

– Szukali – warknął Michaił. – Wiedzieli, że to mogło tu trafić.
– Sądzę, że to właśnie z tego klasztoru pochodziła mniszka, która trzymała

klejnoty w słoikach w piwnicy – powiedziałem. – I że to te klejnoty nosiła w koszyku
z bielizną ta starowina.

Kiwnął głową.
– I ja tak myślę – powiedział. – Ale czy wszystkie? Pan Tomasz podszedł do

stosu szkieletów. Wzdrygnął się.

– Zmasakrowani z karabinów. Potem ich dobito – powiedział. – Ktoś musiał

przyciągnąć tu te zwłoki.

– Może ktoś ocalał? – powiedział głucho Michaił.
Wyszliśmy z lochu i przedzierając się przez krzaki zbliżyliśmy się do

głównego budynku. Dach zapadł się już dawno temu. W niektórych oknach tkwiły
jeszcze fragmenty szyb.

– Gdybym był przełożonym klasztoru, gdzie mógłbym ukryć garść klejnotów?

– zastanawiał się szef.

– Dobrze. Podzielmy się rolami – zaproponował Michaił. – Pan będzie

background image

ihumenem, a ja czekistą.

– Dobrze. Po pierwsze, od dziewczynki odbieram koszyk osobiście. Nikt o

tym nie może wiedzieć, bo jeśli będziesz torturował mnichów, to mogą sypnąć.

– To chyba był klasztor żeński – przypomniał sobie Michaił. – Ale to bez

znaczenia. Dobrze. Ukrywa pan wszystko sam. Nikogo nie wtajemniczy pan w sprawę
ich ukrycia albo będzie pan głównym kierownikiem akcji ukrywania...

– Dobrze. Zrobię inaczej. Skoro jestem na twojej liście osób podejrzanych i

figuruję tam z numerem pierwszym, nie będę ukrywał tego sam. Wybiorę jakiegoś
zaufanego mnicha. Niech on ukryje skarby. A ja na torturach nie podam jego
nazwiska. A nawet jeśli podam, to i tak go nie złapią. Mnich będzie przebywał w
mieście pod przybranym nazwiskiem i oczekiwał, aż ktoś z carskiej rodziny
przybędzie po klejnoty. Nie mogę wiedzieć, gdzie on się ukrywa. Każę mu zgolić
brodę i zwolnię ze wszystkich postów.

– Gdy będzie umierał wyszuka zaufanego człowieka i przekaże mu hasło –

zasugerowałem. – Zaufany będzie czekał, aż pojawi się ktoś, kto poda hasło. Jemu da
klejnoty.

– Genialne. Po prostu genialne. Przyjdzie, uderzy go w lewe ramię i poda

tajemnicze hasło, a on wtedy spod łóżka wyjmie pudełko po butach, a w jego wnętrzu
będzie nie ukończona korona, Rubinowa Tiara... – Michaił urwał widząc uśmiech na
twarzy Pana Samochodzika.

– Może zamiast szukać tutaj klejnotów poszukajmy tego człowieka –

powiedział pan Tomasz. – Stawiam dziesięć do jednego, że to ten, który przychodzi tu
od czasu do czasu i pali świeczki przed ikonką.

Michaił popatrzył na niego uważnie. W jego oczach płonęły iskierki.
– Sądzi pan?
– Ale i tak nie znamy hasła.
Przez wyrwane drzwi weszliśmy do sieni. Ci, którzy dawno temu szukali w

klasztorze carskich klejnotów zaszaleli na całego. Wyrwy w ścianach, wyłamane
kamienne stopnie schodów. Wyszarpane płyty posadzki.

– Dokładni byli – mruknął Michaił.
– Punkt dla nas – powiedziałem.
– Dlaczego? – zdziwił się.
– Fakt, że tak intensywnie szukali wskazuje, że nie udało im się odpowiednich

informacji wymusić torturami. Zamyślił się.

background image

– Niewykluczone, że masz rację.
– Obejrzyjmy resztę budynku. Bo jeśli niektóre pomieszczenia nie będą nosiły

śladów poszukiwań, to znaczy, że znaleźli – zauważył szef.

– Ja gdybym znalazł cokolwiek, na pewno szukałbym dalej – Michaił jednym

zdaniem zburzył konstrukcję logiczną pana Tomasza. – Ale rozejrzeć się nie zawadzi.

Ruszyliśmy naprzód. Niski korytarz noszący ślady intensywnych poszukiwań

przeprowadzonych kilofami doprowadził nas do sporego pomieszczenia.

– Zapewne refektarz – stwierdził pan Tomasz. Z podłogi wydarto kamienne

płyty. Przez dziury widać było niższy poziom. Poniewierało się tu trochę
zardzewiałych puszek.

– Jest zejście do piwnicy – zauważyłem.
W kącie ziała dziura. Kamienne schodki prowadziły gdzieś w głąb. Michaił

zapalił reflektorek i zszedł do środka. Wynurzył się po chwili. Był zielony na twarzy.

– Co się stało? – zaniepokoiłem się.
– Dziury po kulach w ścianach. Wybite całe rowki – powiedział. –

Rozbryzgi...

Ominąłem dziurę i poszliśmy dalej. Obok refektarza była kuchnia, piec rozbito

kilofami. Odłamki kafli walały się po podłodze.

– Dziwne – mruknął Pan Samochodzik. – Niektóre kafle są całe. Przez

osiemdziesiąt lat nie znalazł się nikt, kto by je wyzbierał?

– Daleko – wyjaśniłem. – Każdy kafel trzeba by nieść na plecach dwadzieścia

kilometrów.

– Nie – zaprotestował Michaił. – Szosa może być gdzieś bliżej. Poza tym

klasztor musiał mieć jakieś połączenie z lądem stałym. Chyba że jest to strefa, do
której ludzie mają utrudniony wstęp.

– Na przykład poligon? – domyśliłem się.
– Albo specsektor miejscowego FSB, co na jedno wychodzi.
Kawałek dalej natrafiliśmy na korytarz biegnący pomiędzy podwójnym

rzędem cel. Tu poszukiwacze byli już mniej skrupulatni. Jedynie w niektórych
miejscach widać było dziury w ścianach i podłodze. Wszystkie piece jednak rozbito.

– Co za idiotyczna mania! – powiedziałem. – Dlaczego właśnie piece? I

czemu wyrywali wszystkie progi?

– To proste – powiedział Michaił. – Oprawcy zazwyczaj pochodzili z klasy

robotniczej, a ona w Rosji miała swe korzenie na wsi. Tak budowano u nas chaty:

background image

belki na zrąb, murowany z gliny i kamieni piec. Czasami miał komin, ale najczęściej
chaty były kurne. Rzeczy najcenniejsze wmurowywano w piec. Wówczas nawet w
razie pożaru czy wojny, na pogorzelisku zostawały piece. A progi, cóż, pod progiem
chowano różne drobiazgi. Pod węgieł domu wkładano zazwyczaj srebrną lub złotą
monetę, żeby pieniądz trzymał się domu. Nie zdziwię się, jeśli zobaczymy, że podkuli
rogi budynku.

– Czyli sugerujesz, że nastąpiło tu proste przeniesienie funkcji archetypicznej.

Skoro w domach murowali kosztowności w piecach, to w klasztorze w pierwszej
kolejności rozbili piece?

Michaił kiwnął poważnie głową. Weszliśmy na górę. Dach zawalił się wraz z

sufitem. Samosiejki świerków rosły gęsto na koronie muru. Ich korzenie rozsadzały
mury. Tynki odpadły. Pochyliłem się i podniosłem kawałek. Z drugiej strony na
błękitnym tle widać było jedną zbłąkaną owcę. Ze stosów przegniłych desek wyrastały
samosiejki brzózek. Ściany rozbito w wielu miejscach kilofami. W innych wiercono
otwory, żeby wysadzić je dynamitem.

– To chyba koniec – mruknął Michaił. – Spóźniliśmy się o kilkadziesiąt lat.
– Nie zapominaj, że mamy jeszcze jeden adres z okładki – zauważyłem. –

Może tam natrafimy na jakiś ślad? Nie odpowiedział. Nasłuchiwał.

– Samochód – powiedział cicho. – W las!
Zbiegliśmy po schodach i zaszyliśmy się w krzakach. Nasz przyjaciel musiał

mieć fenomenalny słuch, po chwili usłyszałem bowiem cichy warkot silnika. Pojazd
zatrzymał się za murem. Trzasnęły drzwiczki. Ktoś przeszedł przez bramę i łamiąc z
trzaskiem gałęzie ruszył w stronę klasztoru.

– Może dać mu w łeb, a potem zapytać, czego tu szuka? – zapytał szeptem

Michaił.

– Nie. Pójdę za nim dyskretnie – ostudziłem go.
Mężczyzna, który wysiadł z samochodu wyglądał zwyczajnie. Nawet za

bardzo zwyczajnie. Miał twarz, której nie sposób było zapamiętać. Była zupełnie
przeciętna. Ubrany był w zachodniego kroju garnitur i półbuty. Śledzenie
nieznajomego nie było trudne. Nie sądził, że ktoś może go obserwować. Przeszedł
obojętnie koło kapliczki, a potem zatrzymał się na usypisku cegieł, znaczących
miejsce, gdzie kiedyś wznosiły się zapewne jakieś budynki gospodarcze. Podparty o
murek leżał statyw aparatu fotograficznego. Przybysz podniósł go, poklepał czule i
zawrócił do samochodu. Po chwili odjechał. Wróciłem do towarzyszy.

background image

– I co? – zainteresował się Michaił.
– Po prostu zostawił statyw i wrócił po niego – wyjaśniłem.
– A jak wyglądał?
– Przeciętnie.
Wyszliśmy na drogę. Samochód przejechał pod murem, łamiąc krzaczki. Na

wilgotnej ziemi odcisnęły się ślady jego opon. Michaił pochylił się nad nimi.

– Stary znajomy – mruknął.
– Jaki znajomy? – zdziwił się pan Tomasz.
– Opony od rządowego ZIŁ-a. To chyba był ten cudzoziemiec, który jeździ po

Tobolsku.

– Nie wygląda na cudzoziemca – powiedziałem. – Ale oczywiście nie można

tego wykluczyć.

– Nie podoba mi się to – mruknął Michaił.
– Nie rozumiem? – zdziwił się Pan Samochodzik.
– Po prostu przeczucie.
Ruszyliśmy przez las w stronę rzeki. Nieoczekiwanie Michaił zatrzymał się w

pół kroku, a potem skręcił w bok.

– Chodźcie tutaj – zawołał.
Ruszyliśmy w jego stronę. W krzakach stał stolik wykonany z kamiennej płyty

opartej na trzech ceglanych słupkach. Na kamieniu kiedyś widniał jakiś napis. Michaił
wyjął zdjęcie i przez chwilę usiłował zorientować się, gdzie jesteśmy.

– Ta plamka jest wolna od drzew – puknął palcem. – Ma jakieś pięćdziesiąt

metrów średnicy. I znajduje się tam – machnął ręką.

– Sądzisz, że... – zaciekawił się szef.
– Tak. Ten stolik stoi na granicy światów.
– Nie rozumiem – poskarżyłem się.
– Gdzieś tam w głębi jest pustelnia – powiedział Pan Samochodzik. – Żyjący

w niej mnich nie chciał, żeby ludzie nachodzili go w jego samotni. Dlatego był ten
stolik. Jeśli ktoś miał do niego jakąś sprawę, zatrzymywał się w tym miejscu i uderzał
w dzwonek, który zapewne wisiał na którymś z tych drzew. Albo zostawiał dary na
stoliku i odchodził. Dobrze rozumuję?

– Ja też tak sądzę – powiedział Michaił.
– A pustelnia stojąca na uboczu mogła ujść uwagi plądrujących klasztor –

domyśliłem się. – Co więcej, mogła być dobrym miejscem na skrytkę.

background image

Kiwnęli radośnie głowami. Wyszliśmy na polanę. Kiedyś musiał się tu

znajdować staw, obecnie zarósł i zamienił się w paskudne bagno. Pośrodku z błota i
trzcin wystawała niewielka sucha wyspa, na której wzniesiono mały budynek z
surowych polnych kamieni. Dach zapadł się już.

– Jak się tam dostaniemy? – zastanowił się Michaił. – Nie podoba mi się to

trzęsawisko.

– A jak komunikował się z lądem pustelnik? – zamyślił się szef.
– Oto jak – trąciłem nogą wystającą z ziemi przegniłą burtę małej łódki.
– Jakieś dwadzieścia metrów – mruknął Michaił. – Sporo. Rozejrzał się po

brzegu stawu i nagle uśmiechnął się szeroko.

– Widzicie tę uschłą brzozę? – zapytał wskazując drzewo. – Zetnijmy ją. Jeśli

upadnie jak trzeba, będziemy mieli most aż na wyspę.

– A czym ją zetniemy? – zaciekawił się szef. Michaił wyjął z torby zwiniętą

piłę strunową.

– Do dzieła – podał mi jeden koniec.
Przyklękliśmy i zabraliśmy się do piłowania. Szło dość ciężko, piła klinowała

się w drewnie. Wreszcie brzoza zadrżała. Pan Tomasz popchnął ją w odpowiednim
kierunku. Runęła na bagno wzbijając deszcz błota i podrywając miliony owadów.
Koniec oparł się o wyspę.

Michaił pierwszy przeszedł po zaimprowizowanym moście. Za nim ruszył Pan

Samochodzik, a ja skromnie ubezpieczałem tyły. Drzwi pustelni były lekko uchylone.
W niedużym okienku szybki zarosły brudem. Michaił pociągnął drzwi do siebie, a one
wyłamały się z przerdzewiałych zawiasów i upadły na ziemię. Zapalił reflektor i
weszliśmy do wnętrza. Na stoliku leżała bardzo stara książka. Strony porastała gęsta
zielona pleśń. Obok spoczywało kilka zetlałych kartek papieru. Pustelnik leżał na
łóżku. Pozostał z niego tylko szkielet.

– Sic transit gloria mundi – westchnął Pan Samochodzik. – Sądzę, że

będziemy musieli pogrzebać biedaka. Najwyraźniej nikt inny nie zawitał tu od jego
śmierci.

Za pustelnią znaleźliśmy łopatę. Kopiąc na zmianę przygotowaliśmy grób.

Dźwignęliśmy zmarłego i razem z łóżkiem wstawiliśmy do dołu.

Michaił przeżegnał się i odmówił prawosławną modlitwę. Pogrzebaliśmy

zwłoki, a w kopczyk ziemi wetknęliśmy naprędce sklecony z brzozowych gałęzi
prawosławny krzyż.

background image

Wróciliśmy do samotni. Michaił obejrzał książkę.
– Ona już nie istnieje – powiedział. – Nie zdołam podnieść jej z blatu.

Rozsypie się na strzępy. To chyba dziennik albo pamiętnik...

Pan Samochodzik pochylił się nad nią i delikatnie spróbował peseta

przewrócić kilka kartek. Rozpadły się na proch.

– Niech tak zostanie – powiedział. – Zobaczmy lepiej te papiery.
Kilka kartek idealnie żółtego koloru leżało obok książki. Niedaleko

poniewierała się zardzewiała obsadka.

– Coś jest na nich napisane – powiedział Michaił. – Ale atrament bardzo

wyblakł.

– Nie zdołasz odczytać? – zaniepokoił się pan Tomasz.
– Odczytam.
Wyjął z torby nieduży aparat fotograficzny.
– Cyfrowy zapis – powiedział. – Dam maksymalny zapis barw, szesnaście

milionów odcieni. Potem na komputerze skontrastujemy to i odczytamy.

– Genialne – mruknął szef.
Flesz błysnął kilka razy. Rozejrzałem się po wnętrzu pomieszczenia. Było

niewielkie, najwyżej trzy na trzy metry. Pod ścianą naprzeciw okna znajdował się
jeszcze jeden stolik, koło niego leżało krzesło. Na blacie walały się strużyny i leżała
półokrągła deska z wyciętym zagłębieniem.

– Chyba przygotowywał ikonę do malowania – zauważyłem.
Szef kiwnął głową. W słoiczku obok znajdowało się jakieś zaschnięte i

zapleśniałe paskudztwo, chyba klej kazeinowy. W płaskich porcelanowych
miseczkach były farby, które ciągle jeszcze miały bardzo żywe kolory. Obok leżały
przygniecione kamieniem listki folii, która nadal lśniła złotym blaskiem.

– To chyba prawdziwe złoto – zauważył obojętnie Michaił. Na desce

naszkicowano miękkim ołówkiem sylwetkę świętego.

– Dobra, wyciągaj wykrywacz – powiedział Michaił. – Mnie też jest głupio,

ale po to tu przyjechaliśmy.

Niechętnie uruchomiłem urządzenie i starannie przeczesałem ściany i podłogę.

Nic. Tylko pod łóżkiem znalazłem klucz od kłódki. Wyszliśmy z samotni i
przeszukaliśmy jeszcze powierzchnię wyspy. W jednym miejscu wykrywacz
zasygnalizował w piaszczystej glebie obecność czegoś metalowego.

Kilka ruchów łopatą i dokopaliśmy się. W ziemi spoczywał spory loty

background image

krzyżyk.

– To chyba jego – powiedział Michaił. – Popi i księża grekokatoliccy

dostawali takie z okazji święceń. To między innymi z tego powodu bolszewicy tak
zajadle tropili duchownych. Każdy miał przy sobie kawałek kruszcu...

Wziął krzyżyk w dłoń, wykopał w grobie mały dołek, włożył go, a potem

zasypał.

– Niech spoczywają razem – powiedział. – A na nas czas. Słońce zapadło już

za horyzont.

– Zgłodniałem – oznajmił szef, gdy wyciągaliśmy łódkę z krzaków.
– Przecież tu wokoło jest pełno jedzenia – zdumiał się Michaił.
– Co proszę? – zdziwił się pan Tomasz.
Nasz przyjaciel podniósł kamień i cisnął nim w koronę rosnącego opodal

cedru. Na ziemię spadły dwie szyszki. Cisnął jeszcze dwa razy, po czym przyniósł
szyszki nam.

– Nie jestem wiewiórką – zdenerwował się Pan Samochodzik.
– W tym są orzeszki – wyjaśnił rozrywając palcami pierwszą szyszkę.
Faktycznie pod grubymi, jakby drewnianymi łuskami pojawiły się ziarenka

wielkości groszku.

– Dojrzały w końcu sierpnia.
Szef wyłuskał sobie garść i popatrzył nieufnie.
– Bardzo smaczne, tylko trzeba jeszcze wyłupić je z łupinek.
Michaił pokazał, jak się to robi. Przez następną godzinę płynęliśmy łódką w

stronę bazy jak wiewiórki gryząc orzeszki.

Było bardzo gorąco. Michaił zdjął koszulę, żeby, jak to określił, złapać trochę

słońca. W chwili gdy sięgał po drążek steru odsłonił niewielki znaczek, który miał
wytatuowany pod lewym ramieniem.

– A cóż to takiego? – zdumiał się Pan Samochodzik patrząc na symbol. – To

przecież nie jest ukraiński Tryzub. Chyba że to uproszczona wersja.

Michaił uśmiechnął się.
– To trójząb świętego Włodzimierza, czyli faktycznie uproszczona wersja

ukraińskiego godła. Ale dla nas to symbol cywilizacji chrześcijańskiej. Trochę się
różni, żeby nie było problemów identyfikacyjnych.

– A te literki? – zagadnąłem. – NTS? Bo niżej jest grupa krwi...
– NTS? Narodno-Trudowyj Sojuz – powiedział.

background image

– Narodowo-Pracowniczy Związek? – zdziwił się Pan Samochodzik. – A cóż

to takiego?

– Największa organizacja, jaka kiedykolwiek pracowała na rzecz wyzwolenia

Rosji spod bolszewickiej dominacji – wyjaśnił. – Założona przez Arkadiusza
Stołypina.

– Tak... – mruknąłem. – Ta nazwa jest nieco dziwna. A jaką macie doktrynę

polityczną?

– Jesteśmy zwolennikami nieekspansywnego nacjonalizmu – oświadczył z

dumą. – I oczywiście solidaryzmu klas społecznych.

– Nieekspansywny nacjonalizm nie istnieje – powiedział szef. – Solidaryzm

klas społecznych to doktryna przeciwna marksistowskiej walce klas?

Michaił kiwnął głową, ale pomimo naszych nalegań nie chciał rozwinąć

tematu. Gryzł w milczeniu cedrowe orzeszki. Były bardzo smaczne i niezwykle
sycące. Po trzeciej szyszce nie czułem już głodu.

– Niewiele zdziałaliśmy – mruknął Pan Samochodzik, gdy kładliśmy się spać.
– Dokonaliśmy przynajmniej chrześcijańskiego uczynku – powiedziałem. –

Pogrzebaliśmy tego biedaka.

– Nie wiemy nawet, jak się nazywał – mruknął szef zapadając w sen.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

NOCNA WYPRAWA • CIEKŁY AZOT • METROWY SZCZUPAK

SPRAWDZAMY DRUGI ADRES • ŻELAZNA SKRZYNKA • MICHAIŁ

ZNÓW PLANUJE SKOK • CAR WŁODZIMIERZ

Obudziłem się jeszcze przed świtem. Z pokoju Michaiła sączyła się strużka

światła. Cicho szumiał generator. Zapukałem.

– Proszę – odezwał się. Wszedłem. Siedział przy komputerze.
– I jak poszło? – zapytałem widząc, że ma rozwinięty plik graficzny

przedstawiający jedną z kartek z pustelni.

– Wiersz. Zwyczajny wiersz, nie, niezwyczajny. Bardzo piękny wiersz. Na

jednej kartce znalazłem datę. Mnich umarł chyba dopiero w latach trzydziestych.

– Czyli bolszewicy nie znaleźli jego pustelni! – ucieszyłem się.
– Sądzę, że więcej wierszy było w tamtej księdze. To naprawdę urocza poezja.
– Przepadło – mruknąłem. – Książka, jak sam powiedziałeś, już nie istnieje.

Jeszcze leży, jeszcze widać jej kształt, ale...

– Pójdziemy po nią – powiedział. – Uratujemy ją. Myślałem prawie całą noc i

wymyśliłem.

Widocznie w ogóle nie kładł się spać.
– Zamieniam się w słuch.
– Nie. Po prostu chodź ze mną.
Wyszliśmy z twierdzy i zeszliśmy nad wodę. Uruchomił silnik i odbiliśmy od

brzegu. Na niebie świeciły miliony gwiazd. Od rzeki ciągnęło chłodem. Czułem
wyraźnie zapach lasu. Łódka podskakiwała lekko na falach. Zatrzymaliśmy się w tym
miejscu co za dnia. Michaił zabrał z łodzi jakąś butlę i metalową kasetę. Ruszyliśmy
przez las drogą prowadzącą do klasztoru. Szedłem starając się wzrokiem przeniknąć
ciemność. Michaił nie włączył reflektorka.

– Jeśli ktoś tam będzie, lepiej, żeby nie zauważył nas zbyt wcześnie –

powiedział.

Trudno się było z nim nie zgodzić. Odnaleźliśmy stolik, a potem przedarliśmy

się przez krzaki na polanę. Robiło się już odrobinę jaśniej. Przemknęliśmy jak duchy
po zwalonym pniu. Od poprzedniego dnia nikt tu nie zaglądał. Książka leżała na stole,
tak jak ją zostawiliśmy. Michaił zasłonił okno. Wyłamane drzwi ustawił tak, żeby
zasłaniały wejście. Zapalił reflektor.

background image

– Potrzymaj – wręczył mi go.
Wydobył z torby tę dziwną butlę. Założył grube rękawice.
– Czary-mary.
Puścił z butli zawartą w niej substancję. Rozproszył strumień rękawicą i

skierował go w postaci mgły na leżący na stole foliał. Po chwili już śmielej polał go
cieczą z butli. Powietrze wypełniły kłęby mgły.

– To gaz – zauważyłem.
– Spokojna głowa – uśmiechnął się. – To ciekły azot.
Wreszcie odstawił butlę i wyjął z kieszeni nóż. Odciął zręcznie manuskrypt od

blatu. Zamrożona książka była twarda jak kawałek stali. Umieścił ją w kasecie,
zablokował kilkoma plastykowymi klinikami, żeby się nie kołatała, po czym zamknął
zasobnik i połączył butlę z zaworkiem. Za pomocą małej pompki odessał z wnętrza
większość powietrza, a potem przekręcił kurek i ciekły gaz wypełnił kasetę.

– Zamrożona na sztywno – uśmiechnął się. – W tym stanie dojedzie do

Szwecji. Tam będą fachowcy i bardzo dużo czasu. Pora ruszać. Dnieje.

Podszedł do stołu, na którym leżała nie ukończona ikona. Włożył ją do torby.

Zabrał także pędzelki, miseczki z farbą i złotą folię w płatkach. Wsiedliśmy na łódź i
niebawem znowu byliśmy na rzece.

– Sądzisz, że uda się to uratować? – zapytałem.
– Nie wiem. Mam pewne wątpliwości, ponieważ proces rozkładu zaszedł

bardzo daleko. Ale nawet jeśli nie uda się zakonserwować papieru, to poznam
przynajmniej treść. Rozdzielając to milimetr po milimetrze i skanując kawałek po
kawałku. Mam i mikrotom.

– Co takiego?
– To taka maszynka sterowana komputerowo, którą można przeciąć ludzki

włos na sześć części. Gwizdnąłem cicho.

– Czego to ludzie nie wymyślą – powiedziałem z uznaniem.
– Ma się parę technicznych gadgetów na wszelki wypadek – uśmiechnął się.
Wyjął z kieszeni szpulkę żyłki zakończoną solidną kotwiczką. Na hak nadział

plasterek kiełbasy, po czym wyrzucił przynętę za burtę.

– Sądzisz, że coś się złapie? – zdziwiłem się.
– Mam nadzieję, że coś sporego. Przy szybkości, jaką rozwijamy, za przynętą

nadążą tylko duże sztuki.

W rym momencie coś połknęło kiełbasę razem z kotwiczką. Michaił fachowo

background image

szarpnął. Zwolnił nieco i zaczął holować rybę za łódką.

– Niezła sztuka – powiedział. – Zdrowo szarpie.
– Może dodam gazu, to szybciej się zmęczy? – zaproponowałem.
Pokręcił głową.
– Ta żyłka jest obliczona na siedem kilogramów. Sądzę, że to coś jest większe.
W wodzie rzucało się coś ogromnego. Delikatnie wybierał, aż wreszcie

podholował rybę do rufy. Uniosłem wiosło i uderzyłem ją. Wspólnymi siłami
wciągnęliśmy zdobycz do łodzi. Miała co najmniej metr długości. To był szczupak.

– Widzisz? – zapytał z nutką triumfu w głosie. – Takie rybiszcza tu pływają!

Sumy są oczywiście jeszcze większe, ale to rzadki łup.

Robiło się coraz jaśniej. Dotarliśmy na miejsce. Michaił włożył kasetę do

Rosynanta. Szef wstał godzinę później, gdy solidna porcja ryby skwierczała już na
maśle razem ze świeżo zebranymi grzybami.

– No to co robimy? – zagadnął wesoło łowiąc nosem cudowny aromat. –

Najpierw śniadanko, a potem sprawdzimy drugi adres?

– Aha – potwierdził Michaił. – Jak dobrze pójdzie, to może dzisiaj

znajdziemy.

– A czego szukamy? – zainteresowałem się.
– Domu przy ulicy Nabrzeżnej. Należał przed rewolucją do kupca Gorypina.

Był spokrewniony z kuchcikiem Siedniewem i kamerdynerem księżniczek, też
Siedniewem.

Po śniadaniu popłynęliśmy na drugą stronę rzeki. Znaleźliśmy bez większego

trudu ulicę Nabrzeżną (obecnie nazywała się Pocztowa). Gorzej było z numerem
siódmym. Parcelę tę zajmował plac pokryty dołami i stosami gruzu.

– Chyba znowu się spóźniliśmy – jęknął Michaił.
– Niekoniecznie – zauważył szef. – Zwróć uwagę, że te ruiny zaczęto usuwać

spychaczem, a potem prace przerwano. Chyba nie naruszyli piwnic.

– Sprawdzimy – mruknąłem.
Uruchomiłem wykrywacz i ruszyłem przez gruzy. Po dwu godzinach złapałem

słabe echo.

– Tu coś jest – zauważyłem.
– Co? – zaciekawił się Michaił.
– Nie wiem. Ale dźwięk jest inny niż przy żelazie.
– Do dzieła – nasz przyjaciel wyjął z plecaka saperkę i wgryzł się w gruz. Po

background image

godzinie echo było już znacznie silniejsze.

– Jesteśmy blisko – mruknąłem. – Zaraz będziesz to miał.
Pod łopatą błysnęło coś złocistym blaskiem. Michaił szarpnął i wyciągnął

zgnieciony samowar. W jednym miejscu saperka zdarła warstwę zielonej śniedzi i
odsłoniła mosiądz, co zapewne dało ten piękny błysk.

– Oryginalny Bataszew z Tuły – zauważył szef. – Piękne cacko. Trzeba będzie

tylko dobrze oczyścić. O, jest nawet kurek – wygrzebał z gruzu zaworek.

Sprawdziłem dół. Nic więcej metalowego w nim nie było.
– Beznadziejna sprawa – powiedział Michaił siadając na pryzmie cegieł. –

Nawet jeśli ukryli to w domu, to przewaliło się tędy tylu poszukiwaczy, że nie mamy
chyba większych szans.

– A może zakopali koło domu? – wskazałem gestem resztki ogrodu.
– Teraz ty odpocznij, a ja poszukam – ożywił się. – Może będę miał

szczęśliwszą rękę.

Szukał przez blisko godzinę, ale nic nie znalazł. Dopiero koło potężnego

świerka rosnącego za ruinami domu wykrywacz zapiszczał. Tym razem saperką kopał
pan Tomasz.

– Skrzynka metalowa – sapnął z wysiłku. Po chwili z głębi dołu wyciągnął

znalezisko. Poczułem gwałtowny przypływ gorączki złota.

– To chyba stary metalowy rezerwuar od ubikacji – zauważył Michaił. – Ale

wieko zostało przyspawane.

Wsadziłem skrzynkę do plecaka. Wycofaliśmy się na przystań, a potem

popłynęliśmy do twierdzy. Michaił wydobył z kontenerka małą piłkę diamentową i
podłączywszy ją do agregatu zręcznie odciął wieko po linii spawu. Patrzyłem na
spadające iskry, a moja wyobraźnia działała. Wreszcie dociął do końca. Podnieśliśmy
wieko. Wewnątrz skrzyni były częściowo przegniłe banknoty. Michaił wyjął jedną
paczkę.

– Kierenki – mruknął zawiedziony.
– Co? – zdziwił się pan Tomasz.
– Ruble wydawane przez Rząd Tymczasowy. Niezłą fortunkę sobie

zgromadził ten ktoś.

– Jaką to miało siłę nabywczą? – zaciekawiłem się.
– To zależy kiedy zostało ukryte. Inflacja sięgnęła kilkuset procent między

rewolucją lutową a przewrotem bolszewickim. Myślę jednak, że można było za to

background image

kupić drugi taki domek.

– Wiecie, co mi przyszło na myśl? – zapytałem.
– Sprzedał Rubinową Tiarę i zakopał pieniądze? – zgadnął Michaił. – Byłoby

tego trochę za mało.

– Zobaczmy, co jest głębiej – zauważył przytomnie szef.
Wyjęliśmy przegniłe, rozpadające się pliki banknotów. Pod nimi leżała

moneta – srebrny rubel wybity z okazji trzechsetnej rocznicy panowania dynastii
Romanowów. Podniosłem ją. Car Mikołaj II sportretowany en face w towarzystwie
założyciela rodu, patriarchy Filareta, uśmiechał się zagadkowo, może nawet kpiąco.
Poczułem, że śmieje się z naszych wysiłków.

– Zerwały nam się w ręku wszystkie nici – powiedział Michaił. – Musimy

szybko wymyślić coś nowego.

Kiwnąłem poważnie głową. Po późnym obiedzie Michaił i pan Tomasz

zasiedli razem do komputera, a ja wszedłem na wieżyczkę i zdrzemnąłem się w
ciepłych powiewach wiatru. Zszedłem na dół przed wieczorem. Nie przespana noc
dawała mi się we znaki.

– I co ciekawego znaleźliście? – zapytałem.
– Nic interesującego – powiedział zniechęcony szef. – Zresztą ustalenie adresu

nie przesądza o odnalezieniu skarbów. Przecież równie dobrze człowiek, któremu
powierzono depozyt, mógł ukryć je gdzieś poza domem. Nawet daleko... Zakopać w
lesie lub w sadzie, przewieźć na drugą stronę Tobołu...

– Albo zatopić w rzece – dodałem.
– Nie ma innej drogi – powiedział Michaił. – Musimy odnaleźć pozostałe

adresy. A tego dokonać możemy tylko w jeden sposób.

– Niech zgadnę – westchnąłem. – Chcesz zdobyć księgi meldunkowe?
Kiwnął radośnie głową.
– Czy ty zdajesz sobie sprawę, że one są zamknięte w archiwum KGB? –

zapytał ostrożnie Pan Samochodzik. Michaił ponownie przytaknął.

– Właściwie powinienem dać ci teraz czymś ciężkim w głowę, zapakować do

samochodu i wypuścić dopiero w Polsce – powiedziałem. – Przecież to niemożliwe.

– Co jest niemożliwe? – nie zrozumiał.
– Niemożliwe jest włamanie się do archiwum KGB! To tak, jakbyś chciał

włamać się na Łubiankę. Takich rzeczy po prostu się nie robi – grzmiał pan Tomasz.

Michaił uśmiechał się nadal.

background image

– Myślicie, że jestem złym psychologiem? Żyjemy sobie spokojnie w bazie

KGB. Oni są do tego stopnia pewni, że nikt nie będzie chciał się tu włamywać, że nie
wystawili nawet straży. Sądzą, i zresztą zupełnie słusznie, że nikt, kto ma dość oleju
w głowie, by przeżyć w tym kraju, nie będzie próbował wedrzeć się do ich obiektów.
Dlatego mamy szansę.

– Mamy? – zdziwiłem się. – To ty masz szansę, a raczej nie masz żadnej. Co

mamy powiedzieć twojej rodzinie, gdy już cię dopadną?

Uśmiechnął się jeszcze raz. Denerwował mnie ten jego uśmiech.
– Nie dopadną. Nawet się nie domyśla. Idziesz ze mną? Popukałem się palcem

w czoło.

– Czy ty chociaż widziałeś kiedyś w życiu jakiekolwiek archiwum? –

zapytałem. – Stalowe kraty, sejfy...

– Na stalowe kraty znajdzie się sposób. A prucia sejfów nauczyłem się będąc

jeszcze dzieckiem.

– Świetnie. Mnie też uczyli pruć kasy pancerne, jak służyłem w czerwonych

beretach. Ale to o niczym nie świadczy. Umiem to robić, ale to nie znaczy, że na
widok sejfu KGB będę chciał go od razu wybebeszyć. Zresztą po co? Gdyby zdobyli
informację o miejscu ukrycia klejnotów, poszliby po nie.

– Może nie potrafili odpowiednio zinterpretować posiadanych danych –

zauważył Michaił. – Może zauważymy coś, co uszło ich uwagi. Zresztą to nieważne.
Po prostu musimy spenetrować to archiwum.

– Gdy Bóg chce kogoś zgubić, najpierw odbiera mu rozum – mruknął Pan

Samochodzik. – Będziemy ci wysyłać paczki.

– Idę – oświadczył Michaił. – Obejdę wzgórze dookoła. Zorientuję się, gdzie

są wyloty kanałów drenujących. Gdy będę to wiedział, przygotujemy akcję.

Odprowadziłem go na przystań. Odczepił silnik i powiosłował na drugą stronę

rzeki. Wróciłem do bazy.

Pan Tomasz stał na wieży i obserwował oddalającą się łódkę.
– I co o tym sądzisz? – zapytał.
– Nie znajdziemy tych klejnotów – zauważyłem z melancholią. – To po prostu

niemożliwe. Co gorsza, nasze argumenty nie trafiają mu do przekonania.

– Obiecaliśmy mu pomóc, jeśli tylko jest to możliwe. Nie wiem na co liczy,

ale sądzę, że nasza umowa nie obejmowała akcji o charakterze samobójczym.

– Dlaczego jest pewien, że odnajdziemy Rubinową Tiarę? – spytałem szefa. –

background image

Może trzyma coś na specjalną okazję. Jakiś ratunkowy wariant...

– Nie sądzę. On nie ma już żadnych pomysłów, ale nie potrafi się po prostu

poddać. Dlatego próbuje się włamać do archiwum KGB, oczywiście nawet jeśli ujdzie
z życiem, to i tak nic tam nie znajdzie. Co najwyżej kilka nowych adresów. Tak czy
siak my już wygraliśmy. Książki leżą w skarbcu Biblioteki Narodowej.

– Czy w tych papierach, które Michaił zeskanował, można znaleźć jeszcze

jakieś wskazówki? – zagadnąłem.

– Trudno powiedzieć. Jest tego kilkadziesiąt tysięcy stron. Sam się przyznał,

że nie czytał wszystkiego. Oczywiście liczą się pamiętniki cara, carycy i ich dzieci.
Wspomnienia nauczyciela Gillarda nie wnoszą nic nowego, choć mamy rękopis jego
książki, bez poważnych cięć dokonanych przez wydawcę. Szkoda, że nie żyje już nikt
z uczestników tamtych wydarzeń.

– Szkoda – potwierdziłem. –Ale żeby... – nagle palnąłem się z rozmachem w

czoło. – Anna Andersen!

– Kto to taki? – zagadnął szef.
– Kobieta, która twierdzi, że jest Anastazją, córką Mikołaja II.
– Ona nie żyje – ostudził mnie. – Zmarła przed dwoma albo trzema laty.
– Szkoda. To był chyba dobry pomysł.
– Co myślisz o naszym przyjacielu? I o jego dziwnym tatuażu?
– Trudno powiedzieć. Dziwna ta jego organizacja. Solidaryzm klas

społecznych rozumiem. Takie były przecież założenia naszej „Solidarności". Ale
nieekspansywny nacjonalizm?

– Zastanawia mnie ta jego organizacja. Może to było tak. Oni zlecili mu

odszukanie Rubinowej Tiary... Choć sądzę, że raczej przydałaby im się korona.

– Załóżmy, że tak. Wysłali go na poszukiwania. A po co im korona? –

zgłosiłem wątpliwość.

– Jego ojciec był zamieszany w próbę kradzieży korony carów z Ermitażu.

Samobójcza akcja. Poszło ośmiu, siedmiu zginęło, nawet nie zdołali wejść do
skarbca. Polegli byli zwykłymi oprychami. Organizator zdołał zbiec tylko dlatego, że
podziurawiony jak sito kulami strażników skoczył oknem z trzeciego piętra do Newy.
Był styczeń...

– Dlaczego do tego stopnia zależało im na tej koronie, by ryzykować życie?

Przecież taka akcja od początku była skazana na niepowodzenie.

– Może po to, żeby kogoś koronować – szef podsunął nową myśl.

background image

– Koronować? – powtórzyłem. – A kogo?
– Włodzimierz Romanow, będący obecnie głową rodu, ma oficjalnie tytuł

strażnika rosyjskiego tronu. To z grubsza oznacza tyle, że gdy będzie dostęp do tegoż
tronu, on na nim zasiądzie.

– Mrzonki. Przecież w tym kraju nie ma nikogo, kto chciałby powrotu cara.
– Mylisz się. Około trzech procent mieszkańców Rosji to zagorzali

monarchiści. Z kolei dwadzieścia pięć procent nie ma nic przeciwko. Włodzimierz
Kiryłowicz raz już odmówił przyjęcia tronu.

– Jak to? – zdziwiłem się. – A kto mu go proponował?
– Hitler po napaści na Związek Radziecki zaproponował mu objęcie urzędu

gubernatora zajętych terenów. W prowincji Ostland miał być stworzony
marionetkowy rząd rosyjski z nim jako gubernatorem, a może nawet prezydentem. W
przyszłości miało to otworzyć drogę do restauracji monarchii. Włodzimierz odmówił i
spędził cztery lata w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen.

– A gdyby się zgodził?
– Może hitlerowcy trochę łagodniej traktowaliby ludność cywilną. A może nie.

Car tak czy siak okryłby się niesławą. Z drugiej strony miałby szansę zorganizować
bunt i wystąpić przeciwko Rzeszy. Znalazłby się między młotem a kowadłem, między
hitlerowcami a Stalinem. To nie mogłoby się udać. Myślę, że wybrał słusznie. Mógł
myśleć, że go zabiją w razie odmowy, ale gotów był poświęcić się dla ojczyzny, której
nigdy nie było mu dane zobaczyć.

Michaił wrócił po zmroku.
– I jak poszukiwania? – zapytałem.
– Znalazłem wylot głównego kanału – powiedział. – Biegnie chyba sprzed

cerkwi, pod budynkiem archiwum i wychodzi na skarpie.

– Próbowałeś zajrzeć?
– Zaglądałem – mruknął. – Zaspawali go metalowymi sztabami. Ale biegnie

prosto w dobrym kierunku.

– Odżywam na myśl, że żaden Mitrofanow nie będzie musiał szukać

schematów sieci kanalizacyjnej pod wzgórzem.

– Będzie szukał. Jutro to sprawdzę.
Fanatycy bywają niebezpieczni, więc nie protestowałem. Zjedliśmy kolację i

poszliśmy spać.

background image
background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

SYMPATYCZNY ATRAMENT • NOCNA WYPRAWA DO JASKINI LWA •

GŁÓWNY KANAŁ ODWADNIAJĄCY • W ARCHIWUM KGB •

PRAWDZIWI AMERYKAŃSCY SZPIEDZY • PRZESŁUCHANIE • DOKTOR

RAUBER

Rankiem Michaił wbił się w garnitur, naszykował sobie plik papierów i wsiadł

na łódkę. Obserwowaliśmy go z wieży.

– Obawiam się, że on poważnie planuje ten skok na archiwum KGB –

powiedziałem w zadumie.

– Uda mu się?
– Trudno ocenić. Prawdopodobnie, jeśli rzeczywiście miał tak trudne

dzieciństwo jak opowiadał, wejdzie do środka. Ale wejść, a wyjść to dwie różne
rzeczy. „Rubel za wejście, dwa za wyjście" – mówi rosyjskie przysłowie.

Do obiadu siedzieliśmy i grzebaliśmy w zeskanowanych dokumentach.

Przejrzałem dziennik carycy, choć czytanie ręcznie pisanej cyrylicy okazało się
nadspodziewanie trudne.

– Zwróciłeś uwagę na ten fragment? – zapytał szef wskazując jedną stronę. –

Caryca pisała zostawiając spore odstępy między linijkami. Tu są szczególnie duże.

– Sądzi pan, że mogła tu umieścić jeszcze jedną linijkę zapisaną

sympatycznym atramentem?

– Nie da się tego wykluczyć. Albo zostawiła miejsce na późniejsze zapiski.
Wszedł Michaił. Ociekał wodą.
– Deszcz pada – wyjaśnił. – Coś ciekawego? – zauważył nasze podniecenie.
– Zobacz – szef wskazał mu stronę, która nas zainteresowała. – Tu mogło być

coś dopisane.

– Zwróciłem na to uwagę, gdy robiłem skan. Niestety nie pozwolili

przeprasować tych stron gorącym żelazkiem, co zapewne pozwoliłoby odczytać tekst.
Specjalnie im się nie dziwię. To bezcenne archiwalia.

– Po co żelazkiem? – zdziwiłem się.
– Można użyć różnych atramentów sympatycznych, które po wyschnięciu będą

niewidoczne. Najprostszym jest mleko. Posiada tylko jedną wadę. Jeśli jest tłuste, to
po pewnym czasie mogą wystąpić plamy. Oczywiście istnieje odtłuszczone, ale
takiego chyba nie mieli. Innym bardzo prostym atramentem sympatycznym jest sok z

background image

cebuli. Sądzę, że tego właśnie użyli. Mieli cebulę, a po wyschnięciu i wywietrzeniu
zeszytu taki atrament był niewidoczny. Dla odczytania tekstu wypisanego tymi
dwoma sposobami należy kartkę z zapisaną wiadomością podgrzać albo właśnie
przeprasować gorącym żelazkiem. Papier pociemnieje w miejscach, gdzie był
zabarwiony mlekiem albo sokiem z cebuli. Są oczywiście różne chemiczne
substancje, których można użyć do tego celu, ale takich raczej nie mieli.

– Trzeba było użyć kamery termowizyjnej – zauważyłem. Spuścił głowę.
– Nie pomyślałem o tym. Ale drugi raz mnie tam nie wpuszczą. Po

krótkotrwałym okresie odwilży archiwa znowu są niedostępne dla zachodnich
badaczy.

– Poproś kogoś z miejscowych. W ostateczności przekup.
– Pomyślę. Sądzicie, że w tym miejscu może być napisane coś na temat

klejnotów?

– Ta strona została zapisana dzień przed wyjazdem do Jekaterynburga... Może

domyślali się, co im grozi. To może być na przykład testament. Albo informacja o
klejnotach, jeśli jakaś ich partia została wtedy ukryta.

– Rozumiem – kiwnął poważnie głową. – Będę musiał to jakoś sprawdzić. Na

razie mam inne tropy. Zza pazuchy wyjął dwie odbitki ksero.

– To plan twierdzy, wykonany jeszcze przed rewolucją. A to rozrys sieci

kanałów drenujących – powiedział. – Jeśli nałożymy jeden na drugi, to zobaczymy, że
główny kanał biegnie pod budynkiem zbrojowni, będącym obecnie głównym
archiwum FSB!

– Ekstra – powiedziałem. – Czyli chcesz wejść przez kanał?
– Sam nie dam rady – powiedział. – Będę potrzebował twojej pomocy, Pawle.
– Po moim trupie – zaprotestował szef.
– Wszystko przemyślałem. To naprawdę bezpieczna akcja – zaprotestował

Michaił. – Wejdziemy do kanału przez podłogę archiwum. Zrobimy to dziś w nocy,
kiedy nikogo nie ma w środku. W godzinę znajdziemy co potrzeba i znikniemy tą
samą drogą. Wylot kanału jest w gęstych krzakach.

– Czy pomyślałeś o tym, że kanał musi biec głębiej, pod fundamentami

budynku?

– Tak. Wiem też, że ściany są z kamionkowych kręgów.
– A pomyślałeś, jak przebić się z kanału do budynku? Jeśli użyjesz dynamitu,

to nie dość, że wylecicie w powietrze, a jeszcze zbiegnie się cała okolica.

background image

– Przemyślałem wszystko. Zrobię to po cichutku. To będzie koronkowa

robota.

– Sądzę, Pawle, że będziesz musiał z nim iść i dobrze go pilnować – westchnął

szef.

Zrozumiałem, że mój los został przypieczętowany. To dziwne, ale nawet się

ucieszyłem. Nie codziennie trafiają się takie przygody. Po południu Michaił wydobył
z torby ikonę zabraną z pustelni. Oglądał długo porcelanowe miseczki z resztkami
farb.

– Chyba da się je odmoczyć – powiedziałem wreszcie.
– Niewykluczone – zauważył pan Tomasz. – A po co?
– Mam znajomego mnicha w Kanadzie. Dam mu to. Niech dokończy pracę

tego biedaka z pustelni. To co po nas zostaje, to owoce naszego wysiłku. Szkoda by
było, gdyby ten człowiek żył tylko w naszych wspomnieniach.

Wzgórze sprawiało przygnębiające wrażenie. Może dlatego, że była noc, a

może potęgował je ceglany mur na szczycie. Było chłodno. Czułem się nienaturalnie
spokojny. To naprawdę musiało się udać.

– Obszedłem całą górkę dookoła – pochwalił się Michaił. Uczernił sobie twarz

spalonym korkiem i teraz w ciemności widziałem tylko jego jasne oczy. – Jest
podkopana dziesiątkami drenów. Znalazłem trzydzieści cienkich rurek. Ale tędy
biegnie główny kanał. Spod cerkwi. Pewnie dawniej była tu rynna do rzeki.

– Rynsztok – poprawiłem go odruchowo. Stopień, w jakim opanował język

polski był zdumiewający. Pomijając jego silny wschodni akcent mówił zupełnie
poprawnie. W gęstych krzakach zamajaczył betonowy krąg. Wylot kanału.

– Jesteśmy – powiedział Michaił.
Jego głos drżał z emocji. Dziurę zabezpieczała solidna metalowa krata.

Podszedłem i obmacałem pręty. Miały co najmniej trzy centymetry średnicy.
Wbetonowano je solidnie jeszcze w czasach budowy ścieku. Szarpnąłem. Ani
drgnęły.

– No to klapa – powiedziałem. – Masz piłę do metalu? Uśmiechnął się

szeroko.

– Piły to przeżytek. W dzisiejszych czasach szpiedzy posługują się

najnowocześniejszą techniką.

– Tak, zapomniałem, że jesteś szpiegiem – mruknąłem. – Będziemy kruszyć

kanał dynamitem?

background image

Nie odpowiedział. Z plecaka wyjął zwój kabla i zniknął w ciemnościach.

Patrzyłem za nim. Podkradł się do stojącej latarni. Odczepił zręcznie pokrywę.
Wykręcił korek. Latarnia zgasła prawie natychmiast. Tylko przez chwilę rozżarzone
włókna w żarówce wydzielały słaby poblask. Michaił wrócił ciągnąc końcówkę kabla.

– Mamy zasilanie – powiedział.
– Uważaj z tym. Latarnie pracują pewnie na napięciu 750 woltów.
– Spokojna głowa – powiedział. – Takie właśnie będzie nam potrzebne.
– Zamierzasz to przeciąć nie piłą do metalu, ale tarczą karborundową

osadzoną w szlifierce? – domyśliłem się.

– A fe. Co za prostackie metody.
Z plecaka wyjął płaskie pudełko. Otworzył je i moim oczom ukazało się coś w

rodzaju ostrza zaopatrzonego w wygodny ergonomiczny uchwyt.

– Co to takiego? – zdumiałem się. – Laser bojowy?
– Laserem byłoby najlepiej – powiedział. – Tylko zasilanie za słabe. Poza tym

gdybyśmy cięli te kraty laserem byłoby nas widać na kilometr.

Przyłożył ostrze do sztaby i wcisnął przycisk. Metal zaćwierkał jak ptaszyna

polna. Pobór mocy musiał być potworny, ponieważ latarnie przy całej ulicy
pociemniały. Gdy odwróciłem się Michaił kończył ciąć ósmy pręt.

– Piła ultradźwiękowa – domyśliłem się. Kiwnął poważnie głową.
– Piła ultradźwiękowa. W przyszłości podstawa każdego przemysłu

opierającego się w tej chwili na spiekach węglowoceramicznych. Za dziesięć lat
zastąpi piły drwalskie w tartakach, ułatwi pracę kamieniarzom, zapewni obróbkę
metali z jubilerską precyzją...

– Tylko pobór mocy duży – zauważyłem.
– Cóż, nasze laboratoria już nad tym pracują. A jeśli się nie uda, to może

chociaż obniży się cenę energii.

– Macie nawet własne laboratoria? – zdumiałem się.
– Oczywiście. Towarzystwo „Rossija" dysponuje obecnie gigantycznym

kapitałem.

Ostatni pręt ćwierknął cieniutko i poddał się.
– Według obliczeń pana Tomasza pięćdziesiąt metrów stąd bezpośrednio nad

kanałem znajduje się budynek archiwum – powiedział Michaił.

– Starczy nam kabla? – zaniepokoiłem się.
– Oczywiście. Mam dwieście metrów zapasu.

background image

Ruszyliśmy nisko betonową rurą. Cuchnęło lekko, a pod nogami coś

chlupotało. Starałem się nie zgadywać co. Niebawem natknęliśmy się na kolejną
kratę. Ta trzymała się ścian znacznie słabiej i dawała podczas cięcia zupełnie inny
dźwięk, coś w rodzaju brzęczenia srebrnych dzwoneczków. Rozwijałem taśmę
mierniczą i wreszcie znalazłem się w miejscu, gdzie supełek wyznaczał pięćdziesiąty
metr.

– Jesteśmy – powiedziałem cicho.
– W porządku. Przejdziemy jeszcze ze dwa metry... Betonowy strop wydawał

się niewzruszony i twardy jak slcała.

– Nie ma tu żadnego zejścia do kanałów – powiedziałem.
– Po co zejście do kanałów z tajnego archiwum? – zdumiał się Michaił. –

Chyba jako zaproszenie dla szpiegów.

– Jeśli go nie ma, to jak wejdziemy tam na górę? – zdziwiłem się.
– Oto jak – przyłożył piłę do sufitu.
Obracając się na pięcie zatoczył nią krąg o przeszło metrowej średnicy. Strop

wydał z siebie coś w rodzaju skwierczenia. Mój towarzysz odskoczył, a gruby plaster
betonu upadł z hukiem u naszych stóp.

– Widziałem coś takiego w filmie „Brasil" – pochwaliłem się. Tam przyszli

aresztować głównego bohatera wycinając dziurę w suficie. Michaił oświetlił latarką
sufit.

– Bingo – powiedział. – Podaj łom.
Pogmerał nim leniwie przez kilka minut i osypała się nam na głowy kupa

ziemi. Poprawiał przez chwilę, po czym ułożywszy beton na sztorc zniknął w
otworze. Przez chwilę ciął, a potem zaczął podawać mi pokrojone na kawałki cegły.
Układałem je na ziemi.

– Gotowe – powiedział wreszcie.
Sądząc po tym, jak zabrzmiał jego głos, dotarł już do jakiegoś pomieszczenia.

Jego nogi zniknęły w górze. Po chwili wahania podążyłem jego śladem. Znaleźliśmy
się w niewielkiej piwniczce. Do ścian ciągle przykute były rdzewiejące pierścienie.

– Tu zapewne trzymali więźniów – powiedział Michaił ponuro. – Do dzieła.
Przysunęliśmy sobie ciężką ławę i zabraliśmy się za sufit. Po chwili i on

musiał się poddać. Piła wydawała dźwięk podobny do gotującej się w czajniku wody.
Odkładałem wycięte cegły na kupkę. Powietrze wypełnił rudy pył.

– Solidna robota – mruknął Michaił. – Umieli kiedyś budować.

background image

Wreszcie dźwięk piły zmienił się. Znowu cięła beton.
– Wzmocnili posadzkę betonową wylewką – powiedział. – Zbrojoną.
– Dasz radę przeciąć zbrojenia? – zaniepokoiłem się.
– Tym maleństwem można ciąć nawet promy kosmiczne – pochwalił się

podając mi kawał betonu.

Wreszcie uznał, że otwór jest wystarczająco duży. Zniknął w górze. Po chwili

wychylił się.

– Za mną – szepnął.
Wypełzłem z dziury w podłodze. Michaił ustawił reflektorek tak, żeby z

grubsza oświetlał tę część pomieszczenia. Otrzepałem dłonie wzbijając w powietrze
tumany kurzu. Zakasłał. Rozejrzałem się wokoło ciekawie. Ostatecznie nie codziennie
ma się okazję być w ściśle tajnym archiwum KGB/FSB.

– Rozczarowany? – zapytał mój kumpel z lekką kpiną w głosie.
– Tak – przyznałem. – Wyobrażałem to sobie inaczej. Sądziłem, że dokumenty

takiej instytucji muszą być dodatkowo zabezpieczone.

– Rozumiem. Spodziewałeś się setek sejfów wyprodukowanych przed

rewolucją w Zakładach Putiłowskich.

– Tak. Ściany sejfów, a na każdym z nich papierowa plomba z napisem

„Sowierszeno siekretno" – ściśle tajne.

– Żaden problem – wyciągnął pierwszą z brzegu teczkę. – Chciałeś, to masz.
Start z okładki kurz i wówczas zobaczyłem, że teczka ma na bokach

przylepiony biały pasek ostemplowany pieczątkami z sierpem i młotem. Na teczce
ktoś napisał wyraźnym, niewprawnym pismem półanalfabety „Sowierszeno
siekretno".

– Teraz lepiej? – uśmiechnął się szelmowsko.
– Nie. Pieczątki powinny być łąkowe.
– Też masz wymagania. Czy ty sobie, Pawle, w ogóle zdajesz sprawę, że

jesteśmy w archiwum KGB, w jednym z najściślej tajnych i najlepiej strzeżonych
miejsc na tej planecie?

– Chyba brakuje mi poczucia uczestnictwa – mruknąłem. – Bierzmy co nam

trzeba i spływamy. Przejrzymy na spokojnie w twierdzy i odniesiemy.

– Raczej podrzucimy im pod drzwi, ale w sumie szczegóły mają drugorzędne

znaczenie. Ksiąg meldunkowych na tych półkach raczej nie ma, wszystkie teczki są
cieniutkie.

background image

Ruszyliśmy dalej przez labirynt półek. Nieoczekiwanie doszliśmy do alejki

biegnącej w poprzek. Była nawet odkurzona.

– A jednak ktoś tu zagląda – zauważyłem.
– Dlatego przyszliśmy tu w nocy – wyjaśnił. Teczki przy „alejce" także były

starannie odkurzone.

– W prawo, w lewo czy do przodu? – zapytałem.
– Jeśli się bada labirynty, to najlepszą metodą, by nie zabłądzić i nie pominąć

żadnego odgałęzienia, jest skręcanie zawsze w lewo – powiedział poważnie. –
Wprawdzie pokonuje się wówczas dłuższą drogę niż idąc na wprost, ale przynajmniej
ma się pewność, że się niczego nie przegapi.

Zakręciliśmy w lewo, potem jeszcze raz w lewo.
– O znalezieniu się w takim miejscu marzyłem przez całe życie – powiedział.

– Choć jeszcze chętniej spenetrowałbym archiwa Łubianki.

– A po co? Chcesz poszukać prawdy o Juriju Gagarinie? – zagadnąłem.
Parsknął ze złością.
– Uczepiliście się mnie.
– Wybacz, to po prostu ciekawy temat. Pan Tomasz i ja jesteśmy detektywami.

Lubimy stawiać pytania. Na tym polega nasz zawód, a wybraliśmy go sobie, bo
chcemy poznać prawdę. Ty zaś sprawiasz wrażenie, że coś wiesz.

– Kiedyś ci opowiem to, co wiem. Na razie skupmy się na naszym zadaniu.

Będąc dzieckiem sądziłem, że to takie proste: wchodzi się do archiwum KGB i
wykrada teczki. Teraz widzę, że jest ich trochę za dużo...

Kiwnąłem poważnie głową.
– Zazwyczaj dzieci marzą o rzeczach przyjemniejszych – zauważyłem. – Tak

egzotyczne pragnienia to wpływ twojego trudnego dzieciństwa czy może raczej
nieodpowiednich lektur?

– Towarzyszyłem ojcu od małego, kiedy grzebał w starych dokumentach.

Zwiedzaliśmy na Zachodzie podobne miejsca.

– Myślałem, że hrabia Derek...
– ...był szpiegiem, złodziejem dzieł sztuki i przemytnikiem? – zapytał ostro. –

Detektyw z ciebie za dychę, Pawle. Zbyt łatwo się sugerujesz. Prowadził własne
zakrojone na bardzo szeroką skalę badania archiwalne. To był naprawdę gość, taki jak
Pan Samochodzik. A my nigdy nie dorośniemy im do pięt.

Zamyśliłem się.

background image

– Wiesz co, jesteś chyba pierwszą osobą, jaką spotkałem, która przyznaje się,

że ktoś może ją przerastać intelektualnie.

– A co w tym dziwnego? Po świecie chodzi wielu mądrych ludzi. Spotkałem

nawet kilku. Przypuszczam, że są miliony ludzi od nas inteligentniejszych i tysiące
naprawdę genialnych. No, dość tych dywagacji. Szukamy.

Mój wzrok prześlizgiwał się po kilometrach półek i milionach teczek.

Zakręciliśmy jeszcze raz. „Krajobraz" zmienił się. Na półkach stały grubaśne
tomiszcza.

– Zaczynamy do czegoś dochodzić – poweselał Michaił. Wyciągnął pierwszy

tom z brzegu i przekartkował pobieżnie.

– Wyniki badań statystycznych mieszkańców Tobolska. Ilość deklarujących

się jako ateiści nie pasowała do liczby wiernych odwiedzających cerkwie. A tu mamy
wzrost przestępczości wśród dzieci poniżej czternastego roku życia.

Wetknął tom na miejsce i zajął się kolejnym.
– Alkoholizm wśród dzieci do czternastego roku życia. Alkoholizm wśród

pionierów. Alkoholizm w Komsomole! – wściekał się coraz bardziej.

– Nauczyli Rosjan pić. Hitler, gdy podbijał ZSRR planował, że dla

całkowitego wyeliminowania i zniszczenia biologicznego Rosjan i Ukraińców
wystarczy zwiększyć spożycie spirytusu do sześciu litrów na głowę mieszkańca
rocznie – zauważyłem.

Michaił wetknął ze złością tom na półkę.
– Oni mieli dwanaście litrów na głowę już w latach sześćdziesiątych.
– Uspokój się – zmitygowałem go. – Zastanówmy się lepiej, jak najłatwiej

odszukać księgi meldunkowe.

– Te tomiszcza są na okładkach opisane tylko sygnaturami – powiedział w

zadumie. – Układ nie może być w takim razie alfabetyczny.

– Czyli mogą być wszędzie?
– Tak. Zwróć uwagę, że sygnatury są wyraźnie wieloczłonowe. To jakiś kod,

tak jak z tablicami rejestracyjnymi ZIŁ-ów.

– Zaczynające się cyfrą osiem dotyczą chyba kwestii społecznych.
– Chyba tak. Zastanawiam się jednak, jak zaklasyfikowali interesujące nas

księgi. Trzeba spróbować rozszyfrować te kody.

– Zaczekajpowstrzymałem go za łokieć. – A może po prostu poszukamy

katalogu?

background image

– No co ty? Katalog trzymają z pewnością w sejfie.
– Chwilę. Dlaczego mieliby trzymać go w sejfie?
– Widzisz, to już tak bywa w takich instytucjach. Z samego katalogu

wrogowie mogliby za dużo się dowiedzieć.

– Ja na ich miejscu sporządziłbym dwa katalogi. Jeden ogólny i wydzielony

dla rzeczy ściśle tajnych. Popatrzył na mnie z zainteresowaniem.

– Nie da się wykluczyć, że masz rację. Tak czy siak tu katalogu nie

znajdziemy. Z pewnością nawet ogólny trzymają pod kluczem.

– Po co trzymać dwie rzeczy pod kluczem oddzielnie. Założę się, że stoi po

prostu koło drzwi.

– Dobra, sprawdzimy.
Koło drzwi archiwum katalogu nie było.
– Widzisz – zatriumfował. – To nie takie proste. Wyciągnął jakieś tomisko i

przekartkowawszy wstawił je obojętnie na półkę.

Sięgnąłem po tom z innej półki i przekartkowałem pobieżnie.
– Trójką zaczynają się prognozy gospodarcze.
Ruszyłem w głąb. Niestety mieliśmy tylko jeden reflektor. Gdybyśmy mogli

się rozdzielić, poszłoby nam znacznie szybciej.

– Oho, zaczyna być ciekawie. Dokumenty dotyczące zaprowadzania władzy

radzieckiej w Tobolsku – mruknął.

– Ktoś tu ostatnio grzebał – zauważyłem. – Zobacz, że wszystko jest starannie

odkurzone. Potwierdził skinieniem głowy.

– Od zera zaczynają się sprawy kryminalne – spostrzegłem penetrując inną

półkę.

– To może być ciekawe. Ukrywanie skarbów ostatniego cara mogli

potraktować jako przestępstwo kryminalne, a nie polityczne.

– Sądzę, że katalog może być po prostu na korytarzu – zauważyłem dwie

godziny później.

Byłem ledwo żywy ze zmęczenia. Kurz kręcił w nosie, a ręce osłabły od

dźwigania ciężkich foliałów.

– Nie może stać na korytarzu – po jego głosie poznałem, że także ma dosyć. –

Przecież tam każdy mógłby do niego zajrzeć.

– Właściwie dlaczego nie? – zdziwiłem się. – Przecież to chyba oczywiste, że

do takiej instytucji wpuszcza się tylko zaufanych.

background image

– KGB miało jedenaście poziomów utajniania dokumentów – powiedział

znużony. – I jedenaście poziomów służbowych dostępu do tajemnic. Ponadto były też
działy pionowe. Nawet generał KGB nie miał dostępu do wszystkich dokumentów, a
jedynie do tych, do których musiał mieć możliwość zaglądania z racji wykonywanej
funkcji. Dlatego dzielono je na zespoły tematyczne.

– Czyli facet z KGB badający problemy społeczne nie mógł skorzystać z

dotyczących na przykład ochrony środowiska.

– Właśnie.
– Ale sam powiedziałeś, że to było w czasach KGB. A teraz są czasy FSB.

Może u nich to wygląda inaczej. Zobacz, rygle w drzwiach są po naszej stronie –
oświetliłem je halogenkiem. – Wyjrzymy tylko, czy katalog jest na korytarzu.

Na moich oczach jeden z rygli wolniutko i bezszmerowo przesunął się.
– Jasny gwint! – jęknął i obaj rzuciliśmy się między półki do naszego

podkopu. Wtedy jednak zobaczyliśmy snop światła i gramolącego się z dziury faceta z
pistoletem w dłoni.

Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. Przyjaciel pociągnął mnie między

regały. Zakurzone żarówki pod sufitem zabłysły światłem. Archiwum wypełnił tupot
nóg obutych w wojskowe kamasze. Tupot narastał, zbliżał się, otaczał nas ze
wszystkich stron. Michaił odpiął rewolwer z kaburą i położył go na ziemi. Nogą
wsunął go pod najbliższą półkę.

Miał rację. Gdyby zaczął strzelać, nie daliby nam najmniejszych szans. Mieli

co najmniej dziesięciokrotną przewagę liczebną. Wreszcie zostaliśmy odkryci. Dwaj
żołnierze wycelowali w nas pistolety maszynowe. Przyglądali nam się z niekłamanym
zainteresowaniem.

– Wojska MSW – Michaił poinformował mnie spokojnie. – Oficjalnie dawno

rozwiązane...

Nadszedł jakiś wyższy rangą wojskowy.
– Połóżcie się na ziemi – powiedział po angielsku. – Nie macie szans.
Wykonaliśmy posłusznie polecenie. Zaszło nas czterech. Dwaj trzymali nas na

muszce, a pozostali szybko obszukali. U mnie w kieszeni znaleźli grzebień, u
Michaiła nic nie znaleźli. Skuli nam ręce kajdankami na plecach. Gdy wychodziliśmy
usłyszałem głos jednego z żołnierzy:

– Widziałeś, Sasza? Prawdziwi amerykańscy szpiedzy!
– Tak, Żenia, ja pierwszy raz w życiu takich widzę. I możliwe, że ostatni!

background image

Zachciało mi się śmiać, choć trochę miękły mi kolana.
Pokój przesłuchań był niewielki, można powiedzieć, że ciasny. Sufit sklepiony

z cegieł pamiętał zapewne początki dynastii Romanowów. Co mogło się tu znajdować
w carskich czasach, gdy mieścił się tu klasztor? Okna były niewielkie, więc raczej nie
mogła to być pracownia malarza ikon. Pośrodku przed biurkiem stały dwa fotele
fryzjerskie, solidnie przymocowane do podłogi i zaopatrzone w paski do krępowania.
Rzucili nas na nie i przywiązali bez ceregieli. Zaraz potem poszli sobie zostawiając
nas samych.

– I co dalej? – zapytałem Michaiła.
– Chwilowo jesteśmy uziemieni – szarpnął się w więzach. Przypięto nas

wyjątkowo fachowo. Szarpnąłem się i ja. Fotel ani drgnął.

– Zapewne zostawią nas na pół godziny albo godzinę – powiedział. – Żeby nas

trochę zmiękczyć. Po przesłuchaniu pierwszego wyciągną go za drzwi i puszczą serię
tak, żeby drugi myślał, że rozwalili mu kumpla, co dodatkowo ma go zmiękczyć.
Raczej nie będą nas torturowali, przynajmniej jeszcze nie tym razem, bo narzędzia
leżałyby już na stole.

– Można powiedzieć, że dobrze znasz metody KGB.
– Nie zapominaj, że wpadliśmy w ręce FSB, organizacji humanitarnej,

szanującej prawa człowieka, nie stosującej tortur, nie likwidującej wrogów bez
wyroku sądowego, podlegającej cywilnej kontroli... Zapomniałem o czymś?

– Zapewne nie wolno im stosować szantażu moralnego i brać zakładników –

uzupełniłem ponuro. – Ale nie odpowiedziałeś na pytanie, skąd znasz tak dobrze ich
metody?

– Jak już mówiłem, miałem wyjątkowo trudne dzieciństwo.
– Ponieważ nie mamy nic do roboty, to może opowiedz – zaproponowałem.
– Szczerze?
– Najlepiej. Oni pewnie też będą chcieli uzyskać nasze szczere wyznania, więc

możesz to potraktować jako drobny trening.

– Naczytałem się w dzieciństwie bardzo nieodpowiednich lektur. Dlatego

wiem to wszystko – wisielczy humor nie opuszczał go. – Tu prawie na pewno jest
podsłuch. Zostawiając nas samych liczą, że sypniemy się czymś, ustalając wersje
wydarzeń.

– Czy zanim nas wykończą mógłbyś opowiedzieć, jak to było z Jurijem

Gagarinem? Westchnął ciężko.

background image

– Mam nadzieję, że będziemy mieli jeszcze okazję porozmawiać na ten temat

– powiedział.

– A właśnie. Byłbym zapomniał. Co im powiemy? Uśmiechnął się.
– Chcą poznać prawdę, więc oczywiście powiemy same kłamstwa. Przecież

nie będziemy ułatwiali życia przeciwnikom. Nawet demokratycznej instytucji stojącej
na straży praw człowieka...

Nagle zrozumiałem, że boi się bardziej niż ja, ale usiłuje zamaskować to

żartami.

– Najważniejsze nie pękać. A w każdym razie nie od razu – powiedział

poważnie.

– Ile mam wytrzymać?
– Najlepiej do końca, choć czytałem, że w rękach KGB najtwardsi wytrzymują

trzy dni. Na szczęście nie wiesz, kto mi zlecił tą misję, ani nie znasz wielu innych
szczegółów. Najważniejsze to nie mówić, gdzie szef. Jeśli nie wrócimy po trzech
dniach weźmie samochód i wsiąknie.

– Znam go. Widzisz, Michaił, on nie ucieknie. Nie zostawi nas na zatracenie.

Zrobi wszystko, żeby tylko nas wyciągnąć.

– Wiem. I tego właśnie się boję. Jeśli go dorwą, może załamać się znacznie

szybciej niż my.

– Swoją drogą ciekawe, co mogą wycisnąć ze mnie i szefa. Przecież niewiele

wiemy... Gorzej z tobą. Kiwnął poważnie głową.

– Gorzej ze mną – powtórzył. – Ale i z was spróbują. Drzwi skrzypnęły i do

środka wszedł pułkownik.

– Witam przychwyconych obywateli – powiedział. – W waszym interesie jest

wyśpiewanie wszystkiego co wiecie i wszystkiego czego się tylko domyślacie.
Wszystko co powiecie, jak również wszystko co zataicie, zostanie użyte przeciwko
wam.

– W dawnych czasach, gdy przyłapani rewolucjoniści stawiani byli przed

carskim sądem, zaczynali zeznania od słynnego cytatu z książki Borysa Sawinkowa:
„Jestem terrorystą z przekonania" – powiedział Michaił. – Ponieważ stanęliśmy przed
obliczem śledczego nie reprezentującego już interesów carskiej Rosji pozwolę sobie
zmienić nieco pierwsze zdanie zeznań. Jesteśmy kapitalistami z przekonania. Naszym
największym marzeniem jest posiadanie fabryk i wyzyskiwanie robotników.

– Kim wy właściwie jesteście? – zapytał łagodnie pułkownik. Michaił milczał.

background image

Ja także wolałem się nie odzywać. Nasz rozmówca przeszedł się po gabinecie
poskrzypując oficerkami.

– Zakładam, że nie jesteście szpiegami – odezwał się wreszcie.
– Dlaczego? – zagadnął Michaił.
Pułkownik zatrzymał się raptownie i popatrzył mu prosto w oczy.
– Po pierwsze, złapani szpiedzy zawsze żądają zagranicznego konsula, dzięki

czemu wiemy od razu, jaki wywiad ich nasłał. Po drugie, szpiedzy chodzą w
ciemnych okularach i długich nieprzemakalnych płaszczach.

– Zgrywa się – poinformował mnie Michaił. Śledczy jakby tego nie słyszał.
– Po trzecie wreszcie, różni nasyłali swoich wywiadowców. Czytałem poufne

raporty na ten temat. Ci szpiedzy byli zazwyczaj źle przygotowani, a ich głupota
sprawiała, że szybko udawało się ich przyskrzynić. Popełniali szkolne błędy. Aby
załapać się na robotę w ZSRR, taki szpieg nie mógł być zupełnym żółtodziobem. Z
drugiej strony nie mógł być zanadto inteligentny. Musimy oczywiście założyć, że nie-
licznej grupce naprawdę sprytnych udawało się działać i nie wpaść w nasze ręce...

– Przepraszam, nie rozumiem – wzruszyłem bezradnie związanymi

ramionami.

Pułkownik popatrzył mi w oczy.
– Jak do tej pory nikt nie przysłał do nas szpiegów tak durnych jak wy.
– Co proszę? – Michaił wciągnął z oburzeniem haust powietrza. Śledczy

przysiadł na biurku.

– Postawcie się w mojej sytuacji. Najpierw ktoś w archiwum robi ksero z

rozrysów architektonicznych siedziby KGB. Potem podczas rutynowego patrolu moi
ludzie stwierdzają, że jacyś dwaj tną kratę zabezpieczającą kanał ściekowy za pomocą
lasera.

– To nie był laser, tylko piła ultradźwiękowa – wyjaśnił mój towarzysz.
– Na jedno wychodzi. Nasz przemysł tego nie wytwarzana i z zagranicy się nie

sprowadza. Wreszcie wyciągamy was z naszego archiwum. Nie gapcie się tak. Żaden
szpieg nie byłby na tyle głupi, żeby tak łatwo wpaść. Poza tym nie włamywałby się do
archiwum KGB. Załóżmy, że mimo wszystko musi się włamać. Potrzebuje naszych
tajnych dokumentów czy schematu bomby wodorowej. Oczywiście wdarłby się do
archiwum w Moskwie, a nie w takiej zabitej dechami dziurze! I jeszcze jedno. Ta
część zbiorów, do której się dostaliście, jest od pięciu lat odtajniona. Niemal dzień i
noc grzebią w niej historycy. Wystarczy napisać podanie, wypisać rewers i wnieść

background image

symboliczną opłatę. Więc lepiej powiedzcie, tylko tak szczerze, kim jesteście? I czego
szukacie w tak gorączkowym pośpiechu, że zamiast wpaść i poprosić o klucze,
prujecie metrowej grubości betonowy strop piłą ultradźwiękową, kosztującą tyle, że
moglibyście za tę sumę kupić mnie i wszystkich moich ludzi, razem z tym budynkiem
i archiwaliami? Czego szukacie tak usilnie, że zamiast sprawdzić sygnaturę w
katalogu na korytarzu, podejmujecie trud przeszukania trzydziestu tysięcy teczek.

– Mówiłem, że katalog jest na korytarzu! – syknąłem na Mi-chaiła.
Wzruszył ramionami.
W tym momencie otworzyły się drzwi. Stanął w nich wysoki mężczyzna lat

około pięćdziesięciu, przedwcześnie posiwiały i lekko przygarbiony. Miał na sobie
zamszową kurtkę. Znałem skądś jego twarz. Tylko skąd? Otaksował nas długim
uważnym spojrzeniem, a potem uśmiechnął się.

– Wyśpiewali coś? – zapytał pułkownika.
– Niestety, doktorze Rauber, milczą jak zaklęci. Nie mieli przy sobie żadnych

dokumentów, nie chcą się przedstawić... Przybysz ponownie się uśmiechnął.

– Ten w okularach to Mikołaj Derekowicz Tomatow.
– Michaił Derekowicz – sprostował z godnością mój towarzysz.
– Syn Derka Tomatowa? – zdumiał się pułkownik. Gość poważnie skinął

głową.

– Natomiast ten drugi to niejaki Paweł Daniec. Wschodząca gwiazda polskiej

historii sztuki. Zajmuje się zawodowo poszukiwaniem skarbów. Całkiem zgrabnie mu
to idzie. Sukcesy na razie mizerne, ale jeszcze będą z niego ludzie, o ile oczywiście
nie zgnije w naszych łagrach... A szkoda by było. Ma niezłe zadatki.

Poznałem go! Doktor Nikolau Rauber z uniwersytetu w Uppsali. Był jednym z

prelegentów na sympozjum poświęconym rosyjskiej sztuce sakralnej przed dwoma
laty w Warszawie!

– Zaprotokołować – rzucił pułkownik. – Hm, trzeba wyjaśnić jeszcze, kim jest

ich wspólnik, który grzebał dla nich w archiwum miejskim. Jeszcze go nie
złapaliśmy...

– Jak wyglądał?
– Mężczyzna pod sześćdziesiątkę, ciemny blondyn w rogowych okularach.

Sympatyczna, wzbudzająca zaufanie twarz. Z grubsza taki rysopis podali
bibliotekarze. Jego dokumenty i upoważnienie okazały się fałszywe. Nasi rysownicy
pracują nad portretem pamięciowym...

background image

Twarz gościa rozciągnęła się w szerokim, szczerym uśmiechu.
– Tego nie uda wam się tak łatwo złapać. Pan Samochodzik to wyjątkowo

sprytny facet.

Poczułem, że zapadam się razem z fotelem w głąb.
– Przejmuję śledztwo – zaproponował pułkownikowi.
Ten uśmiechnął się lekko.
– Zgoda. Ale jeśli nic z nich nie wyciśniecie, od rana ja się nimi zajmę.
Gość skinął głową. Śledczy wyszedł.
– No cóż, moi drodzy – głos doktora ociekał serdecznością, ale jakoś zimno

mi się od tego robiło. – Toście się wplątali. Po prostu okropność. Michaił Derekowicz
Tomatow, taki obiecujący maturzysta. Jak słyszałem, zdałeś na uniwersytet w
Uppsali?

– I co z tego?
– Na historię sztuki. Niewykluczone, że słuchałbyś moich wykładów.

Słyszałem, że byłeś w pierwszej piątce przyjętych. I Paweł Daniec. Pracownik
polskiego Ministerstwa Kultury i Sztuki przyskrzyniony podczas włamania do
archiwum KGB. Macie oryginalne metody pracy w waszym ministerstwie, ale Polacy
to dziwny naród.

Milczałem. Gość przeszedł się po gabinecie.
– Wasza sytuacja jest tragiczna – powiedział. – Ale nie upadajcie na duchu.

Wyciągnę was za... – zawiesił głos – za kolekcję obrazów księcia Orłowa. Sądzę, że
oddają za swojego pupilka i jego nierozważnego przyjaciela. Zresztą można to łatwo
sprawdzić...

Wyjął z kieszeni telefon komórkowy i zaczął wystukiwać numer.
– Po moim trupie! – wrzasnął Michaił. – Nie zgadzam się! Mógł mnie chociaż

zapytać o zdanie!

– Po twoim trupie? – zdziwił się doktor Rauber. – To da się zrobić.

Szybciutko. Wolisz w pierś czy może w tył czaszki? W piwnicy czy na korytarzu? A
może w łazience? Pod murem niestety się nie da. Całe miasto by usłyszało, a FSB jest
organizacją demokratyczną.

– Nie może nas pan zabić – powiedziałem. – Po pierwsze, stanowimy zbyt

cenną zdobycz, a po drugie, nasze kraje umiałyby się o nas upomnieć.

– A więc jednak Pan Samochodzik czatuje gdzieś w mieście i w razie czego

będzie interweniował – uśmiechnął się nasz wróg. – Mam nadzieję, że jego też

background image

capniemy. Dawno już chciałem go poznać, ale jakoś nie było okazji. Wybierałem się
nawet do Warszawy, a tu proszę: Warszawa wybrała się do mnie.

Poczułem, że rozmowa z nim niszczy mi umysł. Z każdym wypowiedzianym

zdaniem pogrążałem się coraz bardziej. Doktor uśmiechnął się i znowu zaczął bawić
się telefonem.

– Nie dzwoń – powiedział Michaił. – I tak dostaniecie tę kolekcję.
– Gdy tylko do końca zawali się u nas ustrój komunistyczny. Książę powtarza

tę śpiewkę od piętnastu lat. Dzwonię.

– Nie zadzwoni – poinformowałem po polsku Michaiła. – Tu nie ma pola.
Rauber słuchał mnie uważnie i chyba zrozumiał.
– Masz rację – powiedział. – Punkt dla ciebie. Schował telefon do kieszeni.
– Porozmawiajmy jak przyjaciele – zaproponował i przywołał na swoje

oblicze karykaturę uśmiechu. – Po co włamywaliście się do archiwum? Czego
szukaliście?

– Nic nie powiem – odezwał się Michaił.
– Nie szkodzi. I tak się domyślam. Przyjechaliście tu odszukać koronę.
Mój towarzysz zrobił się nieco blady.
– Koronę? – udałem zdziwienie.
– Koronę. Nie ukończoną koronę carów. Czyżby powiedział wam, że szukacie

czego innego? Nie, musiał powiedzieć o koronie. Mimo treningu, jakiemu poddał go
nieodżałowany hrabia Derek, nie umie przekonująco kłamać. No więc, po co wam
korona?

– Nie zrozumiesz – powiedział ponuro Michaił.
– Zrozumiem, zrozumiem. Następstwo władzy. Król musi odznaczać się

wytrzymałością fizyczną, nie może cierpieć na choroby umysłowe, musi być płodny,
aby zapewnić kontynuację dynastii, a do tego wszystkiego musi zostać koronowany.
Koronacja jest sakramentem. Władcy namaszcza się pierś świętym olejem, a na
skronie nakłada koronę poświęconą przez papieża lub patriarchę. Korona powinna być
oczywiście prawdziwa.

– Nawet jeśli tak, to co z tego wynika? – zapytał Michaił.
– Och, to proste. Car Włodzimierz koronował się w tajemnicy w swojej willi

w Saint Brieuc koroną Katarzyny II, którą czerwoni władcy tego kraju nieopatrznie
sprzedali na Zachód w latach dwudziestych. Koronacja na razie jest tajna. Myślę
jednak, że istnieje potężna frakcja w łonie waszego ruchu. Frakcja skupiona wokół

background image

Arkadiusza Stołypina...

– Zmarł przed dwoma laty – wyjaśnił Michaił ze smutkiem.
– Wobec tego pałeczkę przejął jego syn Dymitr. Sympatyczny młodzieniec.

Miałem kiedyś przyjemność spotkać go na premierze w Paryżu.

Pogadaliśmy sobie od serca – musnął starą bliznę rozcinającą mu łuk

brwiowy. – A więc Dymitrowi zachciało się koronować na cara.

– To potwarz – Michaił szarpnął się w więzach. – Zabraniam ci szkalować

honor tego szlachetnego człowieka! Doktor Rauber uspokoił go gestem.

– Wcale nie miałem takiego zamiaru. Skoro on nadal stoi na straży dynastii,

która nie jest w stanie się rozmnażać, to kto w takim razie potrzebuje korony? Niech
zgadnę. Książę Orłów?

Michaił pokręcił ponuro głową. Doktor podszedł bliżej i ujął go za brodę.

Popatrzył mu w oczy.

– Ty – syknął. – Ty chcesz być carem. Krew książąt Gagarinów żąda władzy!
Puścił go i znowu zaczął przechadzać się po gabinecie.
– Zwariował – poinformował mnie po polsku mój przyjaciel. – Uwierzył w

końcu w te propagandowe bzdury. Czy ja wyglądam na przyszłego władcę Rosji?

Popatrzyłem na jego budzące zaufanie oblicze, szczere oczy, szerokie

ramiona.

– Nie obraź się, Michaił, ale według mnie naprawdę byś się nadawał –

powiedziałem zupełnie szczerze. Doktor odwrócił się.

– Pomyśl o tym zbiorze obrazów – powiedział. – Masz czas do rana. Jeśli nie

będziesz miał nic do powiedzenia, jutro o szóstej oddam cię pułkownikowi.
Zawiśniecie na hakach w jego katowni, a potem skończycie razem tam pod murem –
machnął ręką w stronę zakratowanego okienka.

Wyszedł, a na jego miejsce weszli dwaj ponurzy strażnicy. Odpięli paski,

wykręcili nam ręce i skuli je ciężkimi kajdankami, po czym powlekli i wrzucili do
celi. Zatrzasnęli i zaryglowali z hukiem drzwi.

– No to jesteśmy załatwieni – powiedziałem. W ciemności zalśniły oczy

Michaiła. Domyśliłem się jego uśmiechu.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

CELA • ANTYCZNE KAJDANY • ZAKRATOWANE OKNO •

ZASIEKI I MINY • WAŻ STRAŻACKI • UCIECZKA • OBŁAWA

• WPŁAW PRZEZ TOBOŁ

Cela była całkiem spora, mniej więcej trzy na cztery metry. Ściany pobielone

po raz ostatni chyba przed rewolucją pokrywała paskudna szara warstwa brudu.
Ceglana podłoga z biegiem czasu wyszczerbiła się. Stała się przez to bardzo
niewygodna. Na suficie nie było żadnych śladów lampy czy choćby żarówki.
Najwidoczniej nikt nie przejmował się elektryfikacją tego pomieszczenia. Strażnicy
zostawili nam palącą się świeczkę wstawioną w brudny słoik. Jeszcze przyjemniej by
było, gdyby nie skuli nas ciężkimi jak ołów kajdanami. Cegły podłogi wpijały się
boleśnie w ciało. Leżeliśmy dłuższą chwilę patrząc na siebie trochę bezradnie.

– Uczyli cię przypadkiem w czerwonych beretach, jak się odpina kajdanki? –

zapytał Michaił.

– Uczyli – mruknąłem. – Przerabialiśmy wszystkie typy. Obmacałem starannie

te, które miałem na rękach i nogach.

– Ale takich nie przerabialiście, co? – zagadnął.
– Czym oni nas skuli? –jęknąłem zduszonym szeptem. – Przecież czegoś

takiego...

– To muzealny zabytek. Z pewnością jeszcze przedrewolucyjne – powiedział z

mimowolnym szacunkiem w głosie. – Po co zmieniać, jeśli nadal dobrze służą. W
krajach cywilizowanych nie używa się tego modelu od dobrych siedemdziesięciu lat.

– Widziałem takie – przypomniałem sobie. – W muzeum X pawilonu w

Cytadeli Warszawskiej. To takie ciężkie więzienie polityczne z czasów carskich.
Bardzo ciekawa ekspozycja. Zastanawiam się, na jakiej zasadzie działa ich zamek.

– Dobra, nie zastanawiaj się. Spróbuj się ich pozbyć.
– Można by przetrzeć je pocierając o ścianę – zauważyłem. – To solidny

granit. Do rana zdążymy, o ile nie usłyszą. To będzie...

– A fe! – zgromił mnie. – I to mówi pracownik Ministerstwa Kultury i Sztuki,

którego naród postawił na straży zabytków. Nie wiadomo, może te kajdany nosili
polscy zesłańcy, a ty chcesz je ot tak przetrzeć o ścianę?

Zrobiło mi się trochę głupio.
– To co radzisz? – zapytałem.

background image

– Popatrz, komandosie.
Złapał się dłonią za palce drugiej ręki. Szarpnął. Usłyszałem paskudny dźwięk,

gdy puszczały panewki. Pociągając umiejętnie wyrywał ze stawów wszystkie kości
dłoni. Zrobiło mi się słabo. Musiał odczuwać nielichy ból, bo zacisnął zęby, a jego
czoło pokryły kropelki potu. Wreszcie „rozłożoną rękę" przeciągnął z powrotem przez
obręcz. Wszystkie kości latały luzem, nie było to więc szczególnie trudne. Gdy już
była na zewnątrz zaczął ją nastawiać. Wreszcie zgiął parokrotnie i rozprostował.

– Chyba w porządku – powiedział spokojnie, choć głos trochę mu się łamał.
– Z nogą też tak potrafisz? – zainteresowałem się.
– Z nogą nie. Nie da się. Kości pięty są inaczej ukształtowane. Powtórzył

operację z drugą dłonią. Po dłuższej chwili była wolna.

– Boli? – zagadnąłem.
– Jak cholera. Teoretycznie powinno się to robić raz w tygodniu, żeby stawy

nie zdrętwiały.

– To musi chyba strasznie niszczyć wewnętrzne...
– Tak. Dlatego nie należy tego robić zbyt często.
Popuścił łańcuch, którym do tej pory skute były jego nadgarstki i poluzował

stalowe pętle skuwające nogi. Wyciągnął stopy. Przeciągnął się, aż mu zaskrzypiał
kręgosłup. Pochylił się nade mną.

– Zakładam, że nie potrafisz powtórzyć mojego wyczynu? – zapytał.
– Nawet nie będę próbował.
– Czyli ja będę musiał spróbować otworzyć ten zamek. No trudno.

Zobaczymy.

Ze szwu w nogawce spodni wyciągnął kawałek stalowego drutu

zaopatrzonego w haczyk i wraziwszy go w zamek zaczął nim delikatnie gmerać.

– Co cię łączy z tym Nicolau Rauberem? – zapytałem. – Wyraźnie cię nie lubi.
Michaił uśmiechnął się. Wzrok mój już nieco przyzwyczaił się do ciemności i

teraz mogłem to spostrzec.

– Widzisz, jakby to powiedzieć, on jest Panem Samochodzikiem.
– Co proszę?
– Miejscowym Panem Samochodzikiem – uściślił. – To Norweg czy raczej

naturalizowany w Norwegii Niemiec. Pokochał sztukę rosyjską i od początku lat
osiemdziesiątych osiedlił się na stałe w ZSRR. KGB uznało go za bardzo cennego
pomocnika i konsultanta. Stworzył własną komórkę do spraw zwalczania handlu,

background image

kradzieży i przemytu rosyjskich dzieł sztuki z ZSRR na Zachód. Naraził się niemal
każdemu. Z tego szmuglu czerpali niezłe zyski niektórzy towarzysze z samej
wierchuszki. Doprowadził do posadzenia dwudziestu z nich. Szukał też skarbów
zaginionych podczas rewolucji i wojny ojczyźnianej. Poznałeś Kurowlewa, który
szukał Bursztynowej Komnaty?

– Miałem przyjemność.
– Są przyjaciółmi na śmierć i życie. Razem jej szukali. Niestety bezskutecznie.

Ale odbiegam od tematu. Doktor Rauber walczył z kradzieżami i przemytem. W ten
sposób przecięły się drogi jego i mojego ojca.

– Hrabia Derek...
– Derek Arturowicz. Wiedział o tym, że partyjna nomenklatura pożycza

obrazy z muzeów i wiesza je u siebie. Po pewnym czasie muzeom zwracano płótna, a
w rzeczywistości ich kopie. Wszystko było tuszowane na najwyższym szczeblu.
Ojciec mój ochoczo włączył się do tej zabawy. Kradł oryginały, w muzeach i tak
wisiały kopie. Czysty interes. Szmuglował to za granicę i chował w sejfie u siebie i u
księcia Orłowa. Oczywiście doktor polował na niego. Tata opowiadał mi zabawną
historię. Kiedyś wynosił obraz z daczy w Puszkino pod Moskwą. Obraz nie byle jaki,
namalowany przez samego Rublowa. Akurat doktor szedł z nakazem rewizji i
pięcioma agentami KGB, żeby w daczy towarzysza poszukać tego płótna. Tata
wyszedł dźwigając obraz i wpadł prosto na nich.

– I co się stało? – zapytałem.
– Doktor Rauber zachował się jak prawdziwy koneser sztuki. Zabronił

otworzyć ogień, żeby bezcenne dzieło przypadkiem nie ucierpiało. Ojciec uciekł.

– Ciekawy facet – zauważyłem. – On chyba kocha sztukę.
– O tak. I niezbyt lubi ludzi. Cóż, wolno mu. To wybitny fachowiec. Mógłby

współpracować z panem Tomaszem. Stworzyliby świetny zespół. W każdym razie
musi znać go ze słyszenia.

– Czy to dobrze, czy źle? – zastanawiałem się.
– Trudno ocenić. Nie był jakoś specjalnie zawzięty. Ty dla niego jesteś

pionkiem. Szefa zdążył polubić i szanuje go. Ciebie jeszcze nie zna.

– No to chyba nie lubi.
– Z uwagi na moją osobę. Całkiem możliwe. Choć słyszałem, że nie jest

pamiętliwy.

– Dzięki – mruknąłem rozcierając nadgarstek. – I co teraz. Zaczaimy się koło

background image

drzwi. Gdy wejdzie strażnik stukniemy go w głowę, a potem zabierzemy mu jego
spluwę, przystawimy do brody i wyjdziemy używając go jako żywej tarczy?

– Pomysł sam w sobie obiecujący. Gdybyśmy byli w Europie Zachodniej

zaaprobowałbym go bez wahania. Tu niestety mamy problem wiążący się z
mentalnością miejscowych mundurowych. Wprawdzie FSB jest organizacją
demokratyczną, sądzę jednak, że obowiązują ich ciągle radzieckie przepisy dotyczące
zwalczania aktów terroru.

– To znaczy?
– Zastrzelić porywaczy i zakładników. Potem sprawdzić, kim byli. Jeśli jakimś

cudem jeszcze żyją, to zakładników dobić, a terrorystów przed śmiercią zmusić do
mówienia.

– Hm. Więc co proponujesz?
– Oczywiście opuszczamy to nad wyraz niesympatyczne miejsce.
Rozejrzałem się dokładniej po celi. Wykonano ją wyjątkowo solidnie. Mury

zbudowano z cegieł, gdzieniegdzie ze ścian sterczały kamienie – solidne granitowe
otoczaki z grubsza obrobione przez kamieniarzy. Zbadałem drzwi z solidnej dębiny;
przez wąską szparę między nimi a framugą widać było trzy solidne stalowe rygle.
Szpara była akurat na tyle szeroka, by przesunąć przez nią ostrze noża. Michaił
tymczasem badał okno, zasłonięte solidną kratą zespawaną z grubych prętów
zbrojeniowych i solidnie wmurowaną w ścianę. Popatrzyłem jeszcze z nadzieją na
sufit. Sklepiono go z cegieł, jego kształt nie pozostawiał żadnej wątpliwości. Musiał
być potwornie gruby. Poczułem lekki atak klaustrofobii. Michaił uśmiechnął się, aby
podtrzymać mnie na duchu. Podszedł do okna i podciągnąwszy się na kracie wyjrzał.

– Blinda – mruknął rozczarowany.
– Co takiego?
– Taka zasłona z desek uniemożliwiająca więźniom wyglądanie na zewnątrz.

Spróbuj zgadnąć, gdzie może być kierunek północny.

– Nic mi jakoś nie przychodzi do głowy. Gdy wlekli nas do celi straciłem

poczucie kierunku.

– To okno wychodzi na zewnątrz albo na wewnętrzne podwórko. W

pierwszym wypadku jest nieźle. W drugim – fatalnie.

Uśmiechnął się olśniewająco. Zdjął z nogi but, a z jego wnętrza wyjął dwa

żydowskie włosy – przedwojenne złodziejskie piłki służące do cięcia krat
sklepowych.

background image

– Prawdziwe? – zdumiałem się.
Podał mi jedną piłkę. Na cieniutkim hartowanym brzeszczocie z najlepszej

damasceńskiej stali biegł wężyk arabskiego alfabetu. Wykonano je w Lewancie. Były
autentyczne.

– Miałeś je cały czas, a mimo to pół godziny męczyłeś się z kajdanami? –

zdumiałem się.

– Ech, Pawle. Ty w ogóle nie masz duszy muzealnika. Co z tego, że w minutę

przeciąłbym kajdany? Zabieramy je ze sobą. Ozdobią moje prywatne muzeum.

– A piłek i kraty ci nie szkoda? – zagadnąłem. – Stępią się, a i krata ma swoje

lata.

– Krata jest stosunkowo nowa. Piłek faktycznie szkoda, ale inaczej się nie da.

Postaraj się tylko ich nie połamać, a ostrzenie to już mniejszy problem.

Zabraliśmy się za kratę i faktycznie nie minęło dziesięć minut, a można ją było

odczepić i położyć pod ścianą. Michaił wyjrzał nad blindą.

– Klapa – mruknął.
– Co się stało? – zaniepokoiłem się.
– Sam zobacz.
Wyjrzałem ostrożnie. Znajdowaliśmy się na pierwszym piętrze. Dziesięć

metrów przed nami biegł mur oddzielający część cerkiewną wzgórza od starego
klasztoru zajmowanego przez FSB. Pod murem ktoś położył sporą ilość drutu
kolczastego, który nieco zardzewiał, ale nadal wyglądał paskudnie.

– Myślisz, że pod spodem są miny? – zapytałem.
– Nie wiem. Ja bym położył. Zresztą mur też ma dobre pięć metrów

wysokości. Ścieżką na dole biegają wilczury...

– No to nici z tego – mruknąłem.
– Nie. Po prostu potrzebujemy dziesięciu metrów liny i kotwiczki. Pochylił się

nad stojącą w kącie pryczą. Wypróbował, na ile mocny jest materiał siennika. Stary
worek rozłaził się w palcach.

– Nie da rady inaczej.
Podszedł do drzwi i przesunąwszy brzeszczot przez szparę zaczął piłować

skoble po drugiej stronie. Po chwili wahania pomogłem mu. Skoble były trzy. Po
kilku minutach zostały przecięte. Żydowski włos ciął żelazo z równą łatwością jak
laubzega, czyli włośnica, bukową deskę.

– Poczekaj tu na mnie – przykazał Michaił, a sam wyszedł na korytarz. Po

background image

chwili wrócił dźwigając zwinięty ... wąż strażacki.

– A to po co? – zdumiałem się.
– Wisiał na tablicy przeciwpożarowej na półpiętrze. Pomyślałem, że

niepotrzebnie się marnuje. Potrzebna jeszcze kotwiczka...

Odpowiedni hak wypiłowaliśmy z kraty. Michaił fachowym marynarskim

węzłem przymocował go do końca węża. Drugi koniec przymotał starannie do resztek
prętów, które trzymały kratę w oknie. Hak owinął szmatą wyprutą z siennika.
Wychylił się daleko i rozbujawszy solidnie sznur rzucił go. Hak zaczepił się o mur
dopiero za jedenastym razem. Mój towarzysz sprawdził mocnym szarpnięciem, czy
dobrze się trzyma, po czym zahaczywszy kolana o linę zaczął się przesuwać.
Niebawem dotarł do muru i usiadł na nim okrakiem. Dał mi ręką znak. Ruszyłem w
jego ślady. Dołem po ścieżce przeszedł patrol FSB, ale żołnierze na szczęście nie
popatrzyli do góry. Po chwili wylądowałem obok Michaiła na murku.

– Popatrz, jakie cudownie wygwieżdżone niebo – powiedział.
– Czy nie masz lepszych chwil na podziwianie piękna natury? – jęknąłem.
– W czym ta chwila jest gorsza? – zdziwił się. – Czy nie jesteś szczęśliwy?

Chłodny wiatr wolności owiewa nasze genialne czoła. Jesteśmy młodzi, zdrowi, może
niezbyt bogaci, ale na pewno bogatsi niż ci tam w mieście. Zjedliśmy solidną
kolację... Przydałaby się może jakaś miła dziewczyna do towarzystwa, ale ostatecznie
nie można za wiele żądać na raz.

– Zwariowałeś – powiedziałem z przekonaniem. – Siedzisz na murze siedziby

KGB i bredzisz, że jesteś szczęśliwy...

Księżyc wyjrzał zza chmury oświetlając jego twarz. Zdębiałem. Malowało się

na niej rzeczywiście autentyczne uczucie szczęścia.

– Zapamiętasz tą noc do końca życia – powiedział. – Wolałbym, żebyś

zapamiętał ją jako jeden z nielicznych momentów, kiedy byłeś szczęśliwy. Poczekaj
tu na mnie pięć minut.

Ruszył po wężu z powrotem do celi. Dołem przebiegały węsząc dwa psy, nie

mogłem go więc zawołać. Wrócił faktycznie po pięciu minutach. Pod kurtką coś mu
brzęczało.

– Zapomnieliśmy o kajdanach – powiedział z melancholią. W tym momencie

oświetlili nas reflektorem. Szarpnął mnie gwałtownie i zwaliliśmy się po drugiej
stronie. W ostatniej chwili, ponieważ żołnierze otworzyli ogień z kilku
kałasznikowów. Pociski gwizdnęły nad murem. Na szczęście nie potłukliśmy się

background image

specjalnie, upadliśmy bowiem na wielką kupę gałęzi. Michaił podał mi rękę
pomagając wstać i rzuciliśmy się pędem w ciemność. Przecięliśmy przycerkiewny
cmentarzyk, obiegliśmy bryłę soboru. W siedzibie FSB zawyła syrena. Niestety krata
w bramie wejściowej kremla była opuszczona. Mój towarzysz zdjął z nogi but,
wyłuskał z niego małe metalowe pudełeczko i bryłę czegoś żółtego. Rozwałkował ją
w palcach. Otworzyłem pudełko i wyjąłem detonator termometrowy. Przylepił semtex
do kraty, a ja zręcznie wgniotłem w to detonator. Odbiegliśmy kilka kroków i
padliśmy na ziemię stopami w kierunku eksplozji. Wybuch był tak donośny, że
zagłuszył na chwilę wyjącą syrenę. Spostrzegłem, że kawałek żelastwa wbił się w
ziemię dziesięć centymetrów od mojej głowy, ale nie miałem czasu, żeby się tym
denerwować. W kracie powstała wyrwa. Wybiegliśmy i rzuciliśmy się zaraz w bok, w
dół skarpy, ulicą od strony miasta jechało bowiem kilkanaście pojazdów, zapewne
wypełnionych wojskiem i milicją. Ślizgając się w glinie przebiegliśmy koło polskiego
kościoła i pognaliśmy pomiędzy popadającymi w ruinę domami w stronę rzeki.
Obejrzałem się tylko na chwilę. Stok kremlowskiego wzgórza pokrywały gęsto jasne
punkciki. Kilkuset mężczyzn z latarkami przeczesywało zarośla. Obława!

W oddali usłyszałem szczekanie psów.
– Do rzeki – mruknął zdyszany Michaił. – W wodzie stracą trop.
Minęliśmy opuszczoną przystań. Tobół toczył swoje czarne wody.
Michaił porwał dwa spore kawałki deski, które odpadły od jakiegoś magazynu

i wręczył mi jedną z nich.

– Płyniemy – rozkazał.
– Co? – zdumiałem się.
– Na drugą stronę.
– Nie dalej niż dwieście metrów stąd mamy łódkę!
– W łódce nie mamy szans!
Wszedł do wody. Posłusznie ruszyłem za nim. Była lodowata, ale po kilku

minutach trochę przywykłem. Michaił płynął spokojnie, miarowo. Popłynąłem w ślad
za nim. Ubranie namokło i zrobiło się ciężkie, ale zrzuciłem tylko buty.

– Gdybym wiedział, że będę w październiku płynął przez syberyjską rzekę... –

zaszczekałem zębami.

– Pomyśl raczej o czymś przyjemnym – powiedział spokojnie. – Na przykład o

kiełbasie.

– Dlaczego właśnie o kiełbasie?

background image

– A dlaczego nie? Kiełbasa to dobra rzecz. Staraj się machać mocniej nogami.

Bardziej jak w żabce. Żeby nie było plusku.

Obejrzałem się przez ramię. Psy doprowadziły pościg nad rzekę. Na szczęście

w ciemnościach byliśmy niewidoczni.

– Jak sądzisz, co zrobią? – zapytałem.
– Myślę, że nie przewidzieli, że będziemy płynąć na drugą stronę. Sądzą, że

chcemy zmylić pościg idąc brzegiem wody. O zobacz, rozdzielają się.

Rzeczywiście nieduża grupa została koło przystani, a dwie świecąc latarkami

pobiegły w dwie strony.

– No i powiedz, czy nie jesteś szczęśliwy? – zagadnął.
– Szczęśliwy? – zdumiałem się. – Nie. Jest mi zimno.
– Jesteś życiowym malkontentem. Przecież zdołaliśmy się wyrwać!
Przebyliśmy może dwieście metrów, gdy na rzekę wypłynęła motorówka

zaopatrzona w halogenowy reflektor. Płynęła wzdłuż brzegu oświetlając powierzchnię
wody.

– Trzeba się zwijać – mruknął.
Wkrótce dopłynęliśmy do środka koryta. Porwał nas potężny prąd.
– Nie walcz z nurtem – pouczył mnie. – Musimy się w niego tylko trochę

wgryźć. Kilometr stąd płynie tuż koło wysokiego brzegu. Zniesie nas prawie na drugą
stronę. Tam wylądujemy.

– Zimno mi – jęknąłem.
– Pogadajmy, to mniej będziemy cierpieli.
– Chodzi mi po głowie takie głupie pytanie – powiedziałem w zadumie. – Po

co wam ta nie ukończona korona?

– Korona właściwie ma tylko jedno zastosowanie – w ciemności mogłem się

jedynie domyślać jego uśmiechu.

– No nie wiem. Przecież można ją przetopić, wydłubać po kamyczku...
Zaszczekał zębami.
– Korony służą do tego, żeby kogoś koronować. Najczęściej. Poczułem, że

słabnę. Lodowata woda pozbawiała mnie sił.

– Po to właśnie mamy deski – powiedział Michaił, który także oklapł. – Już

niedaleko.

Rzeczywiście niebawem prąd zbliżył się bardzo do naszego brzegu. Jeszcze

tylko kilkanaście metrów i wyczołgaliśmy się na piasek. Był gruby, niemal jak żwir i

background image

tkwiły w nim małe kamyczki. Cuchnęło rybami i gnijącym drewnem. Przyłożyłem do
niego policzek. Bardzo chciałem tu zostać, ale przecież szef niepokoił się o nas. Nie
wracaliśmy od tylu godzin.

– Trzeba iść – powiedział Michaił. On także leżał na boku.
– Dobrze, że przynajmniej włosy mamy suche, więc nie grozi nam zapalenie

opon mózgowych – wymamrotałem. – Słyszałem o gościu, który umył głowę i
wyszedł na balkon, a trzy dni później go pochowali.

– Fascynujące – powiedział. – A ja słyszałem o takim, co wybrał się

zanurkować i zamiast butli z powietrzem wziął butlę z czystym tlenem.

– I co się z nim stało? – zaciekawiłem się.
– Wypaliło mu płuca, zanim się obejrzał. Oczywiście niemal natychmiast

stracił przytomność. Tak jak my, jeśli trochę tu jeszcze poleżymy. Pora ruszać.

Podniesienie ręki czy nogi było straszliwym wysiłkiem, jednak zacisnąłem

zęby i wstałem. Ociekaliśmy wodą. Powietrze po wyjściu z lodowato zimnej rzeki
wydawało się w pierwszej chwili nawet ciepłe. Ruszyliśmy zataczając się i potykając.
Niebawem wdrapaliśmy się na skarpę. Popatrzyłem na Tobolsk. Po drugiej stronie
rzeki obudziło się już chyba całe miasto. Setki latarek miotały się nad wodą. Dwie
motorówki przeczesywały reflektorami rzekę.

– Mam nadzieję, że dojdą do wniosku, że się utopiliśmy – wymamrotał

Michaił. – I właściwie nie będą dalecy od prawdy...

Powlekliśmy się lasem. Drzewa stały w ciemności uroczyste i milczące.

Gdzieś daleko zawył wilk. Zadrżałem. Te dwa kilometry dzielące nas od treserni
przebyliśmy w prawie trzy godziny. Szliśmy jak zombie, nogi plątały się nam z
osłabienia. Michaił twierdził, że to na skutek szoku cieplnego po zanurzeniu się w
rzece. Pewnie gdybyśmy popływali tak jeszcze parę minut, zmarlibyśmy na skutek
wychłodzenia organizmu. Każdy podmuch wiatru okradał nas z ciepła. Twarz mojego
towarzysza pobladła, bałem się, że przemarzł na wylot i w każdej chwili może stracić
przytomność.

– Chyba wiem, jak czują się pacjenci zamrożeni w ciekłym azocie. Tyle tylko,

że oni nic nie czują – wymamrotał.

– Dziwne – zauważyłem. – Prawie już nie czuję zimna. Tylko osłabienie.
– Senność?
– Tak. Strasznie chce mi się spać.
– Tylko tego brakowało. Czy wiesz, co się dzieje?

background image

Jego głos docierał do mnie jak przez watę. To dziwne, ale zaczęło mi być

ciepło, a nawet w pewien sposób błogo. Szarpnął mnie za ramię wbijając w nie palce
jak szpony. Ból otrzeźwił mnie.

– Twój mózg zaczyna reagować jak przy śmierci na skutek wychłodzenia

organizmu – wrzasnął. – Wytwarza endorfinę w skokowych ilościach, dlatego
przestałeś czuć zimno. Musimy dojść, zanim stracisz przytomność. Oddychaj głęboko
– to cię trochę otrzeźwi.

– Endorfina jest niestabilna – wymamrotałem. – Nie udaje się jej

przechowywać...

Szarpnął mnie i przez dłuższą chwilę potrząsał moim omdlałym ciałem.

Niechętnie ruszyłem naprzód. Krok za krokiem. Wreszcie wtarabaniliśmy się do
naszej twierdzy. Szef na nasz widok zerwał się na równe nogi. Owiało nas ciepło. W
czajniku szumiała woda. Wrząca woda.

– Obaj po porcji rumu – zarządził pan Tomasz nalewając nam do szklanek. –

Jak wy wyglądacie!

Wypiliśmy rum i zrzuciliśmy mokre łachy. W czasie gdy zakładaliśmy suche

ubrania szef robił pośpiesznie mocną herbatę. Wypiliśmy i od razu poczuliśmy się
trochę lepiej. Dał nam koce, bo trzęśliśmy się jak galareta. Herbata i rum działały
rozpaczliwie wolno. Wreszcie nieco przytomniej spojrzałem na świat.

– Coście tam wyprawiali? – zapytał. – Słyszałem strzelaninę, wybuch i wycie

syren. Chyba całe miasto wyległo na ulice.

– Ci z FSB okazali się jednak całkiem sprytni – powiedział Michaił sennie.
Zacząłem opowiadać, co się stało. W trakcie opowiadania zapadłem w sen. W

ostatnim przebłysku świadomości zobaczyłem, jak Michaił z dumą pokazuje Panu
Samochodzikowi ociekające wodą przedrewolucyjne kajdany.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

ANALIZUJEMY SYTUACJĘ • TELEFON OD DOKTORA RAUBERA

• CZASOWNIA STAROWIERCÓW • PONOWNIE KLASZTOR

• DWA SKOROSZYTY DOKUMENTÓW I MIKROPROCESOR

Obudziłem się rano nieco rozbity, ale gardło szczęśliwie mnie nie bolało.

Uchyliłem leniwie oczy. Kochana stara kwatera. Wygrzebałem się spod koca i
ruszyłem w ślad za rozkosznym zapachem kawy. Szef i Michaił siedzieli właśnie przy
śniadaniu. Przysiadłem się do nich.

– No cóż, panowie – powiedział pan Tomasz. – Naszą wyprawę chyba pora

powoli kończyć.

– Jak to? – zdumiał się nasz towarzysz. – Przecież jeszcze na dobrą sprawę nie

zaczęliśmy!

– Na razie mamy na karku agentów FSB – zauważył szef.
– Z pewnością przeczeszą całe miasto. Odnoszę wrażenie, że ten doktor

Rauber chyba cię nie lubi.

– Pan, panie Tomaszu, też by mnie nie lubił. Obaj jesteście podobni do siebie.

Twardzi, nieprzekupni i macie tylko jeden cel: zwalczać zło. On uważa, że jestem zły.
Gdybym miał okazję trochę z nim pogadać, może zdołałbym go przekonać.

– Hm – mruknął Pan Samochodzik. – Z prawnego punktu widzenia faktycznie

należałoby się nad tym zastanowić. Odszukasz Rubinową Tiarę, a potem wywieziesz
ją za granicę... Poszukiwania nielegalne. Przemyt dzieła sztuki o ogromnej wartości
materialnej i historycznej... Chyba nie powinniśmy ci pomagać.

Nasz przyjaciel uśmiechnął się smutno.
– Jeśli nasza dalsza współpraca jest według panów nieetyczna, to możemy

rozwiązać kontrakt. Książki zostawię.

Dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy. Wreszcie Michaił spuścił wzrok.
– Zostajemy – zdecydował pan Tomasz. – Zobaczymy, co z tego wyniknie.
– Musimy zostać – powiedział poważnie Michaił. – Z pewnością obstawią

wszystkie drogi, przystanie, lotniska. Za tydzień znudzi im się pilnować. Wtedy
nawiejemy.

Szef pokiwał bez przekonania głową.
– Coś mi się tu nie zgadzapowiedział. – Rozumiem, że FSB jest organizacją

demokratyczną, ale gdybym ja był na miejscu tego śledczego, to zamiast zostawiać

background image

was w rękach doktora wydusiłbym z was wszyściutko w gustownie urządzonej
piwnicy. Z pewnością ta wysoce cywilizowana organizacja zachowała taki gabinecik z
czasów, gdy nosiła inne nazwy... Co do doktora Raubera. Zastanawiam się, czy
przypadkiem nie liczył po cichu, że nawiejecie. A być może zamierzał ułatwić to wam
w przyszłości.

Michaił zamknął oczy i ścisnął skronie dłońmi.
– To nie da się jednoznacznie wykluczyć. Ale dlaczego?
– Może liczy na to, że doprowadzimy go do Rubinowej Tiary... W tym

momencie zadzwonił w Rosynancie mój telefon komórkowy. Odebrałem.

– Daniec, słucham – rzuciłem w słuchawkę.
– Cieszę się, że przeżyliście tę kąpiel – doktor Rauber mówił miłym

spokojnym głosem. – Martwiłem się o was. Nawialiście tak niespodziewanie. A
propos nawiania, jakbyście dokładniej zbadali siennik, to były w nim cztery
brzeszczoty i solidny zwój liny. Ale i tak gratuluję.

– Dlaczego pan to robi?
– Żal mi was. Porwaliście się z motyką na słońce. Jeśli moje przypuszczenia

są słuszne i faktycznie chcecie odnaleźć to, czego my szukamy bez rezultatu od
osiemdziesięciu lat... Ale do rzeczy. Niewiele jest miejsc, gdzie mogliście się ukryć.
Proponuję spotkanie w klasztorze w dole rzeki.

– Kiedy?
– Kiedy tylko będzie wam wygodnie. We wschodnim rogu budowli znajduje

się baszta. Schodki na górne kondygnacje ledwo się trzymają. Na samej górze
zostawię dla was materiał. Odbierzecie to któregoś dnia. Najlepiej dzisiaj.
Powodzenia.

Rozłączył się.
– Ciekawe – powiedziałem w zadumie.
– Czego chciał? – zainteresował się Michaił.
Streściłem przebieg rozmowy. Pokiwali głowami.
– Nie zastanowiło cię coś, Pawle? – zapytał Michaił.
– Skąd miał mój numer telefonu?
– Na przykład. Albo jakim cudem rozmawialiście ze sobą przez telefon

komórkowy.

– Jeśli miał numer, to mógł przecież zwyczajnie wykręcić...
– Tu nie ma pola.

background image

Włączyłem telefon. Faktycznie. Nie było pola, a przecież przed chwilą

rozmawialiśmy.

– Musiał uruchomić przenośny generator – zauważył nasz przyjaciel. – A teraz

go wyłączył. Zastanawiam się nad tym klasztorem. Ciekawe, co dla nas zostawi.

– I czy nie jest to śmiertelna pułapka? – dodał Pan Samochodzik.
– Z drugiej strony to może być prawdziwa szansa – powiedział Michaił. –

Doktor Rauber chce, żebyśmy to odnaleźli. Dopiero potem dopadnie nas...

– To jedziemy do klasztoru czy nie? – zagadnąłem.
– Pojechać trzeba. Ale ostrożnie. Po tej stronie rzeki jest przecinka.

Podjedziemy Rosynantem dwadzieścia kilometrów, tak żeby znaleźć się naprzeciwko,
a ściśle biorąc trochę poniżej. Przepłyniemy rzekę na pontonie. I podejdziemy lasem.
Jeden z nas wejdzie do klasztoru, a drugi będzie go ubezpieczać.

Kiwnąłem poważnie głową.
– Kiedy wyruszamy? – zapytałem.
– Myślę, że natychmiast. Jeśli jeszcze nie zastawili pułapki, mamy szansę ich

wyprzedzić. Jeśli zastawili, to i tak poczekają dość długo.

– W drogę – zakomenderował szef.
Pół godziny później zatrzymaliśmy się na uroczej polance nad brzegiem

Tobołu. Szef został pilnować samochodu, a my zeszliśmy nad wodę i szybko
nadmuchaliśmy ponton. Sforsowanie rzeki zajęło nam tylko kilkanaście minut. Las na
północ od klasztoru był wyjątkowo paskudnym miejscem. Grunt był podmokły,
gdzieniegdzie otwierały się zdradliwe oczka wodne porośnięte zieloną rzęsą. Brzozy
sterczące z bagna były omszałe. Szliśmy ostrożnie. Las był pusty, tylko gdzieś w
górze śpiewały ptaki. Nieoczekiwanie wyszliśmy na coś w rodzaju polany. Na sporym
suchym wzgórku rosły gęste krzaki. Pomiędzy nimi majaczyły fundamenty domów.
Cegły walały się wokoło. Michaił wyjął z torby fotografię satelitarną i przez dłuższą
chwilę porównywał ją z otaczającą nas rzeczywistością.

– Jeszcze około dwu kilometrów.
– A co tu było? Wzruszył ramionami.
– Jakieś sioło – powiedział. – Opuszczone albo spalone.
Na zdjęciu widać było prostokątne zarysy fundamentów. Przecinaliśmy

pagórek, gdy niespodziewanie rozstąpiła się pode mną ziemia. Wszystko trwało
ułamki sekund. Zapadłem się. Usiłowałem rozpaczliwie złapać się ziemi, ale kruszyła
mi się pod palcami. Zauważyłem jeszcze, że Michaił rzuca mi się na pomoc, ale nasze

background image

dłonie rozminęły się o centymetry. Próbowałem zablokować się ramionami, ale
uzyskałem tylko spowolnienie upadku. Wreszcie wylądowałem po kolana w wodzie w
jakimś podziemnym pomieszczeniu. Cuchnęło wilgocią i pleśnią. Rozejrzałem się
wokoło, ale było ciemno, że oko wykol. Popatrzyłem do góry i na chwilę oślepił mnie
blask reflektorka. Michaił świecił, żeby zobaczyć, co się ze mną stało.

– Żyjesz? – zapytał.
W jego głosie usłyszałem strach i niepokój.
– Tak. Nic mi się nie stało. Możesz mnie wyciągnąć?
– Jasne. Gdzie wpadłeś?
– Nie mam pojęcia. To jakaś piwnica.
– Poczekaj – mruknął.
Do dziury spadł koniec liny, a po chwili mój towarzysz zsunął się na dół.

Reflektor omiótł pomieszczenie. Staliśmy w niewielkiej piwniczce o ścianach
wyłożonych grubymi belkami. Woda wypełniała ją mniej więcej po kolana. Michaił
schylił się i pogrzebał w błocie. Wyłowił rozpadającą się przegniłą deskę przyciętą w
charakterystyczny kształt. Ikona. Twarz świętego rozpuściła się bez śladu. Tylko
nieliczne resztki złotych listków z grubsza wyznaczały jej zarys.

– Jesteśmy w czasowni – powiedział.
– Mogę prosić o bliższe wyjaśnienia? Westchnął ciężko.
– Chyba spałeś na lekcjach historii sztuki.
– Nie spałem, ale sztukę rosyjską przerabialiśmy pobieżnie, a specjalizowałem

się zupełnie w czymś innym.

– Pan Tomasz wiedziałby – zganił mnie. – Musisz, Pawle, jeszcze wiele się

nauczyć. Starowiercy, którzy nie uznawali nowych porządków w cerkwi budowali
czasownie – zatoczył ręką krąg obejmując pomieszczenie, w którym się
znajdowaliśmy. – To takie podziemne kapliczki. Gdy ikony z biegiem lat ciemniały i
zacierały się, starowiercy umieszczali je w czasowniach. Tu spokojnie umierały w
ciemności. Próchniały, rozsypywały się w proch.

– Jeśli są tu ikony, które z powodu wieku przestały być czytelne, to ile mogą

mieć lat? – zdziwiłem się.

– Zapewne czterysta, może więcej, a może mniej. W pobliżu większych

ośrodków starowierców mafia prowadzi prawdziwe badania wykopaliskowe właśnie
w poszukiwaniu ikon leżących od lat w czasowniach. Po wydobyciu konserwuje się je
i szmugluje na Zachód. Oczywiście konserwacja kosztuje fortunę, ale i tak przebicie

background image

jest gigantyczne.

– Cholerna mafia...
– Widzisz, to nie do końca tak. Tu pojawia się problem nierozwiązywalny z

punktu widzenia etyki. Oni konserwują znaleziska, które bez tego zniszczałyby
bezpowrotnie. Tak przynajmniej ucieszą czyjeś oko. Przetrwają dla przyszłości.
Oczywiście lepiej byłoby, gdyby wydobyciem i konserwacją zajęli się archeolodzy,
ale... to taki problem mniejszego i większego zła.

– Może poszukamy? – wskazałem wodę.
– Raczej przekażemy namiary Rauberowi. To fachowiec, a przy tym miłośnik

sztuki. On będzie umiał to zabezpieczyć, zlecić konserwację... W drogę.

Wdrapał się po linie, a ja po chwili poszedłem w jego ślady. Po-

maszerowaliśmy znowu przez bagno i niebawem dotarliśmy do rogu klasztoru. Na
szczęście ścianę zbudowaną z gigantycznych granitowych bloków przecinała gruba
szczelina. Prawdopodobnie osiadające fundamenty spowodowały pękanie muru.
Wdrapaliśmy się na górę. Ruszyliśmy znaną nam już trasą. Baszta mająca kryć
wskazówki znajdowała się tuż obok.

– Zostań tu powiedział Michaił. – W razie gdybyś zobaczył coś

podejrzanego, gwizdnij.

– Zaraz, dlaczego to ty masz wchodzić do baszty? – zapytałem. – Przecież jeśli

tam się zaczaili...

Uśmiechnął się jednym kącikiem warg.
– Jak miałeś okazję zobaczyć, opanowałem walkę w stylu kombat.
– Zostajesz – powiedziałem surowo i przecinając jego protesty wszedłem

ostrożnie do wnętrza baszty.

Ktoś był tu niedawno. W warstwie kurzu na podłodze zauważyłem ślady

butów. Ruszyłem ostrożnie tym tropem. W kącie pomieszczenia znajdowały się
kamienne schodki spiralne. Wszedłem po nich ostrożnie. W baszcie panowała cisza,
ale ślady nie kłaniały. Ten kto je zostawił nadal był na górze. Na tej kondygnacji
zachowały się jeszcze resztki fresków. Malowidło na sklepionym suficie
przedstawiało scenę Przemienienia Pańskiego. Naraz pomyślałem, że mury są tak gru-
be, że nie mam szans usłyszeć gwizdu Michaiła. Ale nie mogłem się już cofnąć.
Wszedłem jeszcze jedno piętro wyżej i znalazłem się pod dachem. Światło wpadało
przez wycięty w ścianie otwór w kształcie prawosławnego krzyża. Dach był dziurawy
jak sito. Wokoło poniewierały się kawałki gontów. Doktor Rauber siedział na

background image

składanym turystycznym krzesełku pośrodku pomieszczenia. Ubrany w garnitur,
wydawał się być przybyszem z innego świata. Na mój widok jego twarz rozciągnęła
się w uśmiechu.

– Cieszę się – powiedział. – Wczoraj nie miałem czasu, by dłużej pogawędzić,

a wyprowadziliście się dość nieoczekiwanie. Szczerze mówiąc sądziłem, że zajmie
wam to nieco więcej czasu. Zresztą nieważne. Oto materiały – podał mi dwa
tekturowe skoroszyty.

– Dziękuję – wymamrotałem. – Dlaczego pan to robi?
– No cóż. Szczerze powiedziawszy liczyłem, że przyjdzie tu porozmawiać

Michaił Derekowicz.

– Stoi na straży. Możemy zejść do niego – zauważyłem.
– To zbyteczne. Przekażesz mu po prostu moje słowa. Liczę, że po

odnalezieniu tego, czego szuka przekaże nam niewygórowaną kwotę pół miliona
dolarów amerykańskich w postaci materiałów budowlanych na odbudowę tego
klasztoru.

– Pół miliona wystarczy? – zdziwiłem się.
– Tu materiały budowlane są niemal bajecznie tanie. W Tobolsku jest kilka

nieczynnych cegielni. Można je uruchomić. Cegły spławiane rzeką będą prawie za
darmo. Znajdziemy i ochotników do odbudowy. FSB pomoże.

– Agenci FSB odbudują klasztor dla zmazania win poprzedników? –

zdziwiłem się.

– Niezupełnie. Miałem raczej na myśli, że sprowadzą na miejsce kilka komand

roboczych złożonych z więźniów i będą ich pilnować, zanim ci nie skończą pracy. A
potem przekażemy budynki Cerkwi Prawosławnej.

– Ciekawy plan – zauważyłem.
Uśmiechnął się promiennie. Światło podświetlało od tyłu jego szpakowate

włosy.

– Zawsze starałem się czynić dobro w miarę moich skromnych możliwości –

powiedział.

Zszedłem na dół. Michaił czekał. Pokazałem mu skoroszyty. Jego oczy

zabłysły. Streściłem mu przebieg rozmowy.

– Pół miliona dolarów – jęknął. – Milion w Sołowki, pół w ratowanie

Zagorska. Czy tym ludziom się wydaje, że jestem beczką bez dna?

Zaskoczyło mnie, że mój towarzysz jest milionerem. Do tej pory zupełnie go o

background image

to nie posądzałem. Ruszyliśmy tą samą trasą. Na pagórku kryjącym fundamenty
wioski starowierców siedliśmy na nagrzanej słońcem trawie. Michaił rozpakował
pierwszy skoroszyt. Ze środka wyciągnął plik kartek odbitych na ksero. Było ich co
najmniej około tysiąca. Obejrzał uważnie pudełko, a potem zajął się drugim. Obmacał
starannie tekturę od zewnątrz i od środka, po czym triumfalnie wyszarpnął ze ścianki
małe srebrne urządzenie wielkości mniej więcej dwu ziaren pszenicy.

– Co ty na to?
Przyjrzałem się uważnie znalezisku.
– Nie mam pojęcia, co to jest. Uśmiechnął się.
– Amerykański wynalazek – powiedział. – Mikroprocesor. Wszczepiają to

pieskom. Wtedy w razie kradzieży można namierzyć je przez satelitę z dokładnością
do kilku metrów.

– I on chciał nas namierzyć w ten sposób? – domyśliłem się.
– No właśnie.
– Chyba mu się nie uda.
Nie odpowiedział. Podszedł do dziury prowadzącej do czasowni i wrzucił

ziarenko do środka. Chlupnęło w wodę.

– Coś na pocieszenie trzeba mu zostawić – powiedział.
W oczach zapaliły mu się diabelskie ogniki. Wyobraziłem sobie, jak doktor

Rauber namierza za pomocą satelity zatopiony loszek z wodą i też się uśmiechnąłem.
Z drugiej strony zbadanie kaplicy może być dla niego interesujące.

– W drogę – powiedział Michaił.
Przepłynęliśmy rzekę. Pan Samochodzik nie nudził się czekając na nas.

Bagażnik Rosynanta wypełniały grzyby. Zebrał ich kilkanaście kilogramów. Poczułem
ślinkę natrętnie napływającą do ust. Michaił potrząsnął skoroszytami.

– Czeka nas sporo czytania – powiedział. – Pojechali. Szef uśmiechnął się

sadowiąc za kierownicą.

– Jednak Gagarin był wasz – powiedział.
– Dlaczego? – zdziwił się Michaił.
– Nie czytałeś o tym? Jurij Gagarin siedział w „Wostoku". Odliczali mu

sekundy do startu. Wreszcie skończyli odliczanie. W tym momencie krzyknął:
„Pojechali". Jak ty teraz...

– Panowie – wybełkotał Michaił krztusząc się ze śmiechu – trochę powagi!
Zajechaliśmy do twierdzy. Michaił zaraz rozbebeszył segregatory i

background image

porozkładał ich zawartość na kupki. Zabrali się za to we dwóch, a ja do kolacji
oprawiałem grzyby i nawlekałem je na sznurki. Resztę udusiłem na maśle. Smakowity
zapach wywabił moich towarzyszy z nory. Nałożyli sobie solidne porcje i posolili.

– I co ciekawego znaleźliście? – zainteresowałem się. Michaił przełknął

potężny kęs. Na jego twarzy odmalowała się błogość.

– W tym właśnie problem, że chyba nic. Te papiery są na dobrą sprawę

bezużyteczne.

– Dlaczego? – zdziwiłem się.
– To są oczywiście kserokopie tajnych dokumentów CzK, GPU, NKWD i

KGB. Protokoły z przesłuchań, raporty z poszukiwań. Pełna dokumentacja. Tyle
tylko, że nic z tego nie wynika. Jest tam około osiemdziesięciu adresów. Nasi
„przyjaciele" sprawdzili je wszystkie. Torturowali mieszkających tam ludzi. Natrafili
na sześć skrytek z klejnotami. Ale najważniejszego nie znaleźli.

Zrezygnowali? – zaciekawiłem się.
– Nie. Ostatnie dokumenty noszą datę sprzed dwu tygodni. Zatkało mnie.
– Czyli oni dysponując archiwami nie byli w stanie dotrzeć do Rubinowej

Tiary – powiedziałem. – Na co my więc możemy liczyć? Na łut szczęścia? Mieliśmy
go dosyć uchodząc z życiem z więzienia.

Michaił poskrobał się po głowie.
– Przeczytamy mimo wszystko te papiery. Może coś znajdziemy, choć Rauber

nie dał najważniejszego.

– To znaczy?
Nie ma dokumentów dotyczących inwigilacji cara z okresu jego pobytu w

Tobolsku. Na oddzielnej kartce jest informacja, że zabrała je Moskwa jeszcze w
latach pięćdziesiątych.

– Nie mogę sobie jakoś tego wyobrazić – powiedział Pan Samochodzik. – Na

dobrą sprawę co kilka miesięcy przez te wszystkie lata ktoś usiłował zmierzyć się z tą
zagadką. Nie mieli poważniejszych kłopotów?

– Mieli wielu ludzi i bardzo dużo czasu. Nie stanowiło dla nich problemu

oddelegowanie kogoś do tej roboty. Pan Tomasz westchnął.

– Polskie Ministerstwo Kultury i Sztuki sporo by się mogło od KGB nauczyć –

powiedział z pewną zawiścią w głosie. – Przez tyle lat sam się użerałem. Sam miałem
na głowie poszukiwania zaginionych dzieł sztuki w całym kraju, a tu proszę. Do
beznadziejniej sprawy w trzeciorzędnej dziurze przez osiemdziesiąt lat delegują bez

background image

przerwy oficerów dochodzeniowych.

– Ciekawe, jak doktor Rauber radzi sobie z kontrolą tak wielkiego kraju? –

mruknąłem. – Możesz coś na ten temat powiedzieć? – zwróciłem się do Michaiła.

– Żaden problem. Czarny rynek tu na dobrą sprawę nie istniał. Przemyt był

minimalny. ZSRR miał bardzo szczelne granice. W porównaniu z waszymi
praktycznie doskonale szczelne. Większy problem był z prywatnym eksportem
prowadzonym przez partyjną nomenklaturę. Jedynym zagrożeniem był mój ojciec.
Więc walczyli ze sobą. Rauber za każdym razem, gdy dowiadywał się, że gdzieś wi-
dziano mojego ojca, podrywał KGB i milicję, a zdarzało się, że i wojska MSW. Nie
uznawał półśrodków. Ale mimo wszystko sądzę, że to nie on wydał decyzję o
likwidacji ojca.

Reczywiście hrabia Derek został zabity. Michaił uśmiechnął się z przymusem.
– Panowie, dla was zmierzyć się z doktorem Rauberem, to tak jak zmierzyć się

z samymi sobą. Oczywiście jest to niebezpieczne. W charakterystyce przygotowanej
na użytek wywiadu norweskiego przeczytałem, że facet ma iloraz inteligencji około
trzystu.

Pan Samochodzik gwizdnął przez zęby.
– To z grubsza tyle co Einstein! Szkoda, że na zjeździe historyków sztuki nie

postarałem się z nim porozmawiać. Przy takiej inteligencji musi dysponować
niesamowitą wiedzą.

– Nic straconego. Pewnie jeszcze przyjedzie do Polski – zauważyłem. – Inny

problem, czy zechce podać nam rękę.

– Postaram się to jakoś załatwić – mruknął nasz przyjaciel. Zbladł lekko i

trzymał się dłonią za brzuch.

– Co się stało?–zaniepokoiłem się. – Zaszkodziły moje grzybki?
– Nie, to bardziej z boku – opanował się.
Usłyszałem jak szef odetchnął z ulgą i znowu wiosłuje łyżką w talerzu.

Michaił przeprosił nas i poszedł się położyć. Dojedliśmy grzyby i wdrapaliśmy się na
wieżę. Tobolsk układał się do snu. Gasły światła w oknach. Szef przeciągnął się.

– To miasto wygląda uroczo przy zapadającym zmroku – powiedział. – Nie

wiem, czym to jest spowodowane. Gdy kiedyś patrzyłem na Warszawę z praskiego
brzegu Wisły, to wyglądała zupełnie inaczej.

– Tu jesteśmy wyżej – zauważyłem. – Bardziej nad miastem. Poza tym tu jest

inny rodzaj zabudowy, światła są rozrzucone chaotycznie. Może to dlatego?

background image

Kiwnął bez przekonania głową.
– Możliwe – powiedział. – Niedługo opuścimy to miasto. Trzeba zachować

jego obraz w pamięci. Chciałbym zwiedzić sobór, ale w tej chwili to niemożliwe.

– Powinniśmy pójść na Panin Burgoł – powiedziałem. – Zapalić jakąś

symboliczną świeczkę naszym rodakom.

– Pójdziemy. W przeddzień wyjazdu.
Zeszliśmy na dół. Zaraz poszedłem spać. Nic mi się nie śniło.

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

ATAK ŚLEPEJ KISZKI • OPERUJĘ MICHAIŁA • DOKUMENTY MILCZĄ •

ZAGADKA DZIENNIKA CARYCY • GDZIE LOKAJ TRUPP UKRYŁ

SKARBY • POSTANAWIAM ZOSTAĆ KAZNODZIEJĄ • TAJEMNICA

ZDJĘCIA CARSKIEGO LOKAJA

Obudził mnie jęk. Dobiegał z pokoju Michaiła. Poszedłem tam. Leżał na łóżku

zlany potem, zwinięty w kłębek z bólu.

– Co się stało? – zapytałem. Nadbiegł też pan Tomasz.
– Wyrostek – jęknął Michaił. – Że też musiał właśnie teraz... Kolejny

paroksyzm bólu wykrzywił jego rysy.

– Na pewno wyrostek? – zapytał szef. – Drętwieją ci nogi? Michaił kiwnął

głową.

– Otwieraj bramę – zarządził. – Trzeba go zawieźć do szpitala! Michaił

pokręcił głową.

– Nie. W żadnym wypadku.
– Bredzi – poinformował mnie Pan Samochodzik. – Trzeba...
– Wpadnę w łapy KGB – powiedział Michaił. – Chory nie wytrzymam tortur.

Nie mogę jechać do szpitala.

– Zawieźmy go do Jekaterynburga albo do Tomska – zaproponowałem.
Szef pokręcił głową.
– Za daleko. Nie przeżyje drogi. Zabije go ból na wybojach.
– To co robimy? – zapytałem.
– Odprujcie – jęknął.
Kolejny paroksyzm zgiął go w pół.
– Jak, czym? – dziwiłem się. – Przecież nie mamy nawet środków

znieczulających. Mam cię kroić na żywca nożem? Poza tym żaden z nas nie jest
lekarzem. Pan Tomasz ma tytuł doktora, ale historii sztuki. Ja przeszedłem w
komandosach tylko podstawowy kurs udzielania pierwszej pomocy na polu walki!

Michaił popatrzył nieco przytomniej.
– Mam dwie butelki wódki – powiedział spokojnie. – Litr wódki oszołomi

mnie zupełnie.

– Bzdury – zaprotestował szef ostro. – Rozczulająca jest ta wiara w cudowną

moc wódki jako lekarstwa na wszystkie choroby. Puknij się w głowę. W połowie

background image

przypadków wódka tylko zwiększa wrażliwość na ból.

– Jestem gotów zaryzykować – wymamrotał.
– Poza tym po wypiciu litra wódki wylatujesz. A przynajmniej torsje wyrzucą

ci z brzucha całe umeblowanie. Butelka wódki może się przydać wyłącznie do tego,
żeby cię nią popukać po głowie!

– Chińska narkoza jest zbyt niebezpieczna – zaprotestowałem. – Mogę go

oczywiście pozbawić przytomności przez zwykłe zaciśnięcie tętnicy szyjnej, ale to na
długo nie pomoże.

– Paralizator elektryczny – rzucił w olśnieniu Michaił. – W nasadę karku.

Piętnaście minut spokoju...

– Jak to sobie wyobrażasz? – zauważyłem. – Przyjmijmy, że będziesz

nieprzytomny. Mam ci rozciąć brzuch, wyjąć ślepą kiszkę, a nawet nie wiem, jak
wygląda...

Szef odciągnął mnie na bok.
– Cokolwiek chcesz postanowić, trzeba to zrobić od razu – powiedział. – Boję

się, że długo nie pociągnie. Bóle stają się coraz częstsze.

– A skalpel? – złapałem się ostatniej deski ratunku.
– Mam dwa nożyki introligatorskie – powiedział spokojnie Pan Samochodzik.

– Jeśli go zabijesz, odpowiemy wspólnie.

Michaił wił się w malignie. Z Rosynanta przyniosłem paralizator i puściłem

błyskawicę w jego wijące się z bólu ciało. Oklapł zupełnie. Szef przywiązał go
dokładnie do łóżka. Przyniósł butelkę wódki. Polałem pole operacyjne.

– Tnij według tego – szef zawinął koszulę odsłaniając starą bliznę. Jemu też

kiedyś usunięto wyrostek.

Zacisnąłem zęby i wykonałem cięcie. Szef podał mi kawałek ałunu, którego

czasem używał, kiedy zaciął się przy goleniu. Przejechałem nim brzegi rany.
Krwawienie trochę się zmniejszyło.

– Przypal – powiedział szef.
– Czym? – zdenerwowałem się.
Wybiegł i usłyszałem jak zapuszcza silnik w Rosynancie.
„Zwiewa" – pomyślałem. Ale on podjechał w kąt hali przylegający do pokoju

chorego. Po chwili wbiegł i podał mi samochodową zapalarkę do papierosów. Zdążył
ją nawet przepłukać spirytusem. Przejechałem nią brzegi rany. Pomogło. Krew
przestała płynąć. Pogłębiłem cięcie i przebiłem powłoki brzuszne. Szef usłużnie

background image

poświecił mi halogenkiem. Miałem przed sobą kłębowisko jelit. I nagle zauważyłem
poczerniały wyrostek długości najwyżej siedmiu centymetrów.

– To? – zapytałem.
Pan Tomasz zastanawiał się chwilę.
– Chyba tak. Tnij.
Podał mi zmoczoną w spirytusie żyłkę wędkarską. Starannie przewiązałem

wyrostek w miejscu, w którym oddzielał się od jelita. Urżnąłem go jednym śmiałym
cięciem i odrzuciłem przez lewe ramię. Na szczęście. Szef podał mi nawleczoną igłę.
Zeszyłem starannie ranę. Z pudełka wyjąłem strzykawkę i ampułkę surowicy
przeciwtężcowej. Wstrzyknąłem Michaiłowi podwójną dawkę. W chwilę później
otworzył oczy. Jęknął z bólu.

– Udało się? – zapytał.
– Oczywiście – odparłem, choć wcale nie byłem tego pewien. Zamknął oczy.

Przełożyliśmy go na drugie łóżko zasłane świeżą pościelą.

– Dlaczego bez przerwy mamy takie przygody? – zapytałem.
– Pożądałeś przygód w sposób zachłanny – powiedział Pan Samochodzik. –

To zapewne kara nadmiaru. Przeżyje?

– A skąd mam wiedzieć? Nawet nie wiem, czy wyciąłem mu co trzeba...
Szef podniósł leżący na ziemi krwawy strzęp.
– Nie wiem, czy to ślepa kiszka – powiedział. – Ale że to zaropiało – to

pewne.

– Nawet jeśli tak, to przecież jest tyle innych czynników ryzyka. Zakażenia

pooperacyjne. Poza tym zostawiłem mu w brzuchu kawałek żyłki wędkarskiej.
Zacznie wchodzić w reakcję z organizmem..

– Gdy tylko poczuje się lepiej wsadzimy go w samolot do Szwecji i niech tam

mu poprawią. A co do zakażenia, dostał przecież surowicę.

– Szefie, niech pan spojrzy na ten sufit. Nie wiem, co się z niego osypuje.

Jakie draństwa mogły spaść mu do rany, gdy szyłem. Na razie proszę iść spać.
Posiedzę przy nim, a rano się zmienimy.

Koło czwartej nad ranem Michaił dostał lekkiej gorączki. O ósmej otworzył

oczy.

– Jak się czujesz? – zapytałem.
– Ból zmienił się – powiedział. – Teraz jest ostry jak od noża. I wyżej.
– Miałeś szczęście, chłopie – powiedziałem.

background image

– Ufunduję za to srebrny dzwoneczek dla soboru – wymamrotał. Zbadałem mu

puls. Gorączka już słabła.

– Białogwardzista umiera od razu albo wcale – powiedział z dumą.
– Przez najbliższe dwa dni musisz leżeć bez ruchu – zaordynowałem. – Poza

tym takie operacje robi się na czczo. Boję się, że te grzyby mogą ci zaszkodzić.

Zamyślił się.
– Mogą mnie nawet zabić, jak sądzę. Wody też mi nie wolno pić.
– Przez osiemnaście godzin – rzekł szef stając w drzwiach. – Coś niecoś

pamiętam z czasów, kiedy mnie kroili.

W porze obiadu pacjent przynajmniej częściowo odzyskał siły i poprosił o

skoroszyt. Przeglądał papiery dłuższą chwilę.

– Nic z tego nie wynika – powiedział. – Makulatura. A przecież

ryzykowaliśmy, żeby to zdobyć.

– Mieliśmy zdobyć księgi meldunkowe – przypomniałem mu łagodnie.
– Tak, ale nie musimy. Tu są wszystkie adresy – popukał w plik kartek. –

Przecież trochę osiągnęliśmy. Znaleźliśmy skrzynkę banknotów. Spotkaliśmy tę
staruszkę i dowiedzieliśmy się o klasztorze. A teraz czuję, że rozwiązanie zagadki
oddala się.

– Chwilowo nie musisz rozwiązywać zagadek – uspokoiłem go łagodnie. –

Leż i odpoczywaj. A pan Tomasz i ja zajmiemy się myśleniem.

– Za tydzień wyjedziemy – powiedział Michaił. – Tego nie da się odnaleźć.
– Dlaczego?
– Rauber ma 300 IQ. Gdyby to było możliwe, odkryłby to.
– My do spółki mamy pewnie ze 400.
– Nie zapominaj o tych, którzy szukali tego dawniej.
– To mi przypomina sprawę pewnego polskiego wynalazcy. Przyszedł do

Kancelarii Premiera z propozycją budowy w Polsce komputerów. Były lata
siedemdziesiąte, a on był jednym z pionierów w wytwarzaniu super czystych
kryształów. Zaproponował produkcję komputerów lepszych niż amerykańskie. I
wiesz, co mu powiedzieli?

– Ciekawe...
– Żeby się nie wygłupiał, bo gdyby jego teorie były prawdziwe, to Amerykanie

dawno by już to wymyślili. Pan Tomasz spotkał go w Krzemowej Dolinie. Jest wielką
szychą, a mało brakowało i Krzemową Dolinę mielibyśmy w Polsce.

background image

Michaił zasnął. Wieczorem czuł się już prawie zupełnie dobrze. Czytał

dokumenty z laptopa. Rana goiła się dobrze.

Mógł wreszcie wypić trochę wody.
– Za tydzień wstaniesz – obiecałem mu.
– Wcześniej – zaprotestował. Poszliśmy spać.
Następnego dnia rano Michaił czuł się już zupełnie dobrze. Miał tylko leciutką

gorączkę.

– Myślę, że się wywinąłeś – powiedział Pan Samochodzik. – Biorąc pod

uwagę, że kroił cię kompletny dyletant nożem introligatorskim w skrajnie
antyhigienicznych warunkach, to miałeś dużo szczęścia.

– Jestem szczęśliwym człowiekiem, więc szczęście będzie mi towarzyszyć –

powiedział. – Gryzie mnie ten fragment dziennika carycy.

Wyświetlił kartkę rękopisu. Patrzyłem w równe rządki pisma.
– Między linijkami musi być coś napisane – powiedział Michaił. – Czuję to.

Nie spocznę, dopóki dyrekcja archiwum nie zezwoli na przeprowadzenie
szczegółowych analiz. Przekupię drani. Jak mój ojciec.

Zastanowiłem się. Jakaś myśl nieśmiało kiełkowała w mózgu.
– Może nie będzie trzeba – powiedziałem. – Z jaką rozdzielczością

skanowałeś te dokumenty?

– Z największą – pochwalił się. – Tysiąc dwieście na dwa tysiące czterysta

pikseli.

– A ile kolorów rozróżnia ten twój skaner?
– Półtora miliarda barw i odcieni.
– Mam u ciebie dwa starodruki premii – powiedziałem.
Popatrzył na mnie. Było widać, jak myśli usiłując wydedukować z moich

pytań rozwiązanie zagadki. Nagle jego oczy rozbłysły.

– Skontrastować! – krzyknął podrywając się z łóżka. Pchnąłem go na nie z

powrotem.

– Właśnie. Skontrastować. Jeśli napisała tu jakiś tekst niewidzialnym

atramentem, to i tak papier w tym miejscu zżółkł inaczej. Za sto lat pewnie różnice
będzie widać gołym okiem.

– Bingo – wyszeptał Michaił.
Jego palce zastukały w klawisze laptopa z przerażającą szybkością. Odchylił

ekran, żebyśmy też mogli widzieć efekty jego działań. Powiększył tekst tak, że widać

background image

było tylko cztery linijki.

– Zwiększam zróżnicowanie kolorów – powiedział stukając w kilka

przycisków.

Nic się nie zmieniło.
– Kontrastuję jeszcze o sto punktów...
Między linijkami pojawiły się delikatne zarysy czegoś żółtego.
– Jeszcze o sto – mruknął.
Pomiędzy linijkami napisanymi niebieskim atramentem pojawiły się coraz

wyraźniejsze żółte plamki i plamy. Układały się stopniowo w napisy. Zwiększył
kontrast jeszcze czterokrotnie, zanim tekst stał się brązowy.

– Zwycięstwo – powiedział.
Pan Tomasz podał mu podkładkę do pisania i długopis. Michaił zaczął

wolniutko przepisywać tajemniczą informację. Literka po literce. Niektóre były
mocno zamazane. Wyszedłem i zabrałem się do robienia śniadania. Dla Michaiła
ugotowałem kaszę na wodzie. W czterdzieści osiem godzin po operacji nadal nie
mógł przeciążać żołądka. Gdy wróciłem z posiłkiem do pokoju chorego praca była już
właściwie wykonana.

– I co tu naskrobano? – zapytałem. Twarze Michaiła i szefa wydłużyły się.
– Sprawdziła się twoja teoria – powiedział Michaił.
– Jaka teoria? – zdziwiłem się.
– Pamiętasz, co przypuszczałeś tam w klasztorze? Jest ktoś, komu zawierzyli

tę tajemnicę. Posłuchaj.

– Trupp ukrył w mieście Rubinową Tiarę, koronę, dwie broszki i szablę

paradną. Nie pochwalam do końca jego wyboru, ale może to istotnie dobry pomysł.
Odzyskamy je na hasło: „Przynoszę wam pochodnię prawdy".

– Trupp? Przecież on był tylko lokajem.
– Zginął z całą carską rodziną w Jekaterynburgu – łagodnie zwrócił uwagę

szef. – Musiał być człowiekiem zaufanym.

– Ekstra. I ani słowa komu to przekazał?
– Ani słowa. Musiał to jednak przekazać komuś, komu caryca nie zaufałaby.
– Zapewne miejscowemu kupcowi – wysunąłem przypuszczenie.
– Co dalej? – zastanowił się szef. – Musimy wyświetlić cały życiorys Truppa.

Prześwietlić go jak rentgenem. Wtedy może natrafimy na jakiś trop.

– Ale czy to możliwe? – zapytał Michaił. – Czy jest możliwe, żeby ktoś

background image

dochował wierności przez tyle lat?

– Jeśli przekazał tajemnicę swojemu synowi, a on swojemu... – zauważyłem. –

Szansę faktycznie są nikłe, ale może większe, niż nam się wydaje.

Pokiwali w zadumie głowami.
– Jak możemy znaleźć tego człowieka? – zastanowił się Michaił. – Przecież to

niemożliwe bez bardziej szczegółowych wskazówek.

– Sądzę, że dokładnie o kogo chodzi wiedziała tylko caryca, ewentualnie car i

dzieci. Mogli się spodziewać, że ich dzienniki będą czytane przez cenzorów, a może
nawet badane na okoliczność sympatycznego atramentu. Zapisali tylko to co
najważniejsze. Hasło może być skopiowane w dziennikach cara i dzieci. Może tam
znajdziemy dodatkowe wskazówki.

Michaił bez chwili zwłoki otworzył kolejny dokument.
– Dziennik cara – wyjaśnił. – Popatrzmy, prawie sześćdziesiąt stron dotyczy

okresu uwięzienia w Tobolsku. Zaznaczam wszystkie i kontrastuję jednocześnie...

Przeglądał zapiski przez dłuższą chwilę szukając śladów ukrytych

wiadomości. Bezskutecznie. Dziennik cara był zupełnie czysty.

– Ciekawe – mruknął.
– Car mógł przypuszczać, że jego notatki zostaną w razie czego sprawdzone

bardzo dokładnie – zauważyłem. – Przyszło mi na myśl jeszcze coś. Czy oni mieli
własne książki?

– Tak. Zabrali ze sobą niezłą biblioteczkę.
– Co się z nimi stało?
– Część z nich znaleziono na śmietniku koło domu Ipatjewa. Pozbierał je

śledczy Sokołów i przekazał nauczycielowi Gillardowi, który zabrał je do Szwajcarii.

– Tam także mogą być jakieś notatki. Na przykład na marginesach –

zauważyłem. – Czy masz do tego jakiś dostęp?

– Chodziłem do szkoły z jego wnukiem.
– Trzeba będzie to sprawdzić, gdy wrócisz na Zachód. Skinął poważnie głową

otwierając kolejny dokument. Dziennik następcy tronu, carewicza Aleksego.

– Jest – powiedział z triumfem, gdy komputer zakończył kontrastowanie. –

Ale mniej. Tylko hasło: „Przynoszę wam pochodnię prawdy". Weźmy pamiętnik
Gillarda.

Przeglądał go dłuższą chwilę.
– Tu nie ma nic.

background image

– A pamiętniki księżniczek? – zapytałem.
– Chyba wiem, dlaczego dwie z nich spaliły swoje dzienniki – zauważył Pan

Samochodzik. – Napisały za dużo.

– Wystarczyło wyrwać kartę – zauważył Michaił. Zamyślił się.
– Jest. Dziennik Marii – Michaił obudził się z zamyślenia. – Posłuchajcie tego:

Pomysł Aleksego z zaprzysiężonym człowiekiem i hasłem nabiera realnych kształtów.
Kochany Trupp załatwił to dla nas. I tak sprytnie. Jego nikt nie będzie podejrzewał.
Chociaż to dziwne, że się zgodził.

– Ale kto? –jęknął pan Tomasz. – Dlaczego nie mogli napisać tego wprost?
– Bo nie mogli – delikatnie zwróciłem mu uwagę. – Po prostu nie mogli.

Gdyby to w takiej postaci wpadło w ręce czerwonych, to nic by na tym nie skorzystali.
Ani tego ugryźć, ani...

– Dziennik Olgi: „Przynoszę wam pochodnię prawdy". Sprytnie to wymyślił

kochany chłopiec. Chciał, żeby hasło brzmiało „Lampa została zapalona". Nasz
przyjaciel wypełnił misję. Gdyby stało się najgorsze, przyślemy kogoś po to.

– Najwyraźniej nawet się nie domyślała, co najgorszego może ich spotkać –

zauważyłem ponuro. – Nic więcej tam nie ma? Pokręcił przecząco głową.

– No to jesteśmy w kropce – zauważyłem.
– Ależ nie – zaprotestował Pan Samochodzik. – Wiemy całkiem sporo. Trupp

zaufał komuś, komu nie zaufałaby caryca. Zaufał komuś, kto stoi poza podejrzeniami.

– Ukryli to u agenta CzK – wysunąłem przypuszczenie. – Boże, co ja bredzę.
– Niekoniecznie – zauważył szef. – To ma ręce i nogi. Agent CzK byłby poza

podejrzeniami. Skoro nie przekazał klejnotów swoim mocodawcom, to nie da się
wykluczyć, że dochował tajemnicy.

– Nigdy nie zaufaliby agentowi CzK – zauważyłem. – Przecież to byli ludzie

bez żadnych zasad moralnych.

– Zgoda – powiedział Michaił. – Ale może wśród nich był jeden szlachetny i

prawy...

– Tu się pojawia pytanie, jak go odnaleźli. Zresztą taki człowiek wcześniej czy

później padłby ofiarą własnej organizacji. Co za potworny mętlik.

– Chyba jednak możemy wykluczyć agenta CzK – mruknął szef. – To zbyt

szalony pomysł. Pomyślcie, kto jeszcze wchodzi w grę?

– Żołnierze, którzy ich pilnowali. Czwarty i drugi regiment. Jedni byli

nastawieni bardziej monarchistycznie... – zauważył Michaił. – Ale oni byli głównymi

background image

podejrzanymi – klepnął leżący na stoliku koło łóżka skoroszyt. – Dopadli wszystkich,
których zdołali odszukać.

Zamyśliliśmy się.
– Pułkownik Kobylański – zauważyłem. – Ich dowódca. Co o nim wiemy?
– Niewiele. Został rozstrzelany w dwudziestym którymś roku – powiedział

Michaił.

– A nadzorca? Komisarz przysłany przez Rząd Tymczasowy, Pankratow? –

zapytał szef. Michaił zamyślił się.

– Tego nie wziąłem pod uwagę.
– Co o nim wiemy?
– Był socjalistą, rewolucjonistą, chyba współpracował z grupą Sawinkowa.

Przesiedział czternaście lat w pojedynczej celi Twierdzy Szlisselburskiej, a potem
poszedł w kajdanach etapami na Syberię.

Gwizdnąłem cicho:
– Odpada.
– Niekoniecznie – zaprotestował Michaił. – Weźmy biografię cara pióra

Radzińskiego.

Podałem mu kuferek z książkami. Wydobył z niego księgę o grubości cegły.

Kartkował ją przez chwilę.

– Wynika z tego, że Pankratow był wyjątkowo porządnym człowiekiem –

powiedział wreszcie z westchnieniem. – To niewykluczone.

– Co się z nim stało? – zapytałem.
– Po wkroczeniu bolszewików do Tobolska musiał uciekać z miasta. Nie ma

żadnych danych o jego dalszych losach. Prawdopodobnie został zabity. Radziński
wspomina też o niejakim kapitanie Asjuta, który ponoć miał ukryć szablę cara.

– Co o nim wiadomo?
– W tym właśnie problem, że zupełnie nic. Przejrzałem wszystkie dostępne mi

spisy. Ten człowiek jakby nigdy nie istniał.

– Mętlik – mruknął szef. – Na razie zastanówmy się nad taką kwestią.

Załóżmy, że mogli zaufać Pankratowowi. Załóżmy, że faktycznie on obiecał ukryć
klejnoty. Czy car musiał przekazywać Pankratowowi precjoza za pośrednictwem
Truppa?

Walnął się w głowę aż zadudniło.
– Nie musiał. Pankratow był obecny w domu wolności dzień w dzień, a w

background image

środy chyba dawał dzieciom lekcje geografii. Nie da się wykluczyć, że poprosili go o
przechowanie części skarbów, ale nie tych, których szukamy.

– Nic już nie jestem w stanie wymyślić – poskarżyłem się. – Co wiemy o

Truppie?

– Nic – odparł Michaił.
– Jak to: „nic"? – zdumiał się Pan Samochodzik.
– W każdym razie niewiele. Był lokajem w Carskim Siole. Towarzyszył

carowi w czasie wygnania. Aż do końca, do samej śmierci w piwnicy domu Ipatjewa.
Głównym lokajem był Czemodurow. Trupp tylko mu pomagał. Nie miał żony ani
dzieci. W chwili śmierci liczył około trzydziestu lat.

– Ekstra. Mieszkał w domu Korniłowa czy w mieście?
– Mieszkał w domu gubernatora. Miał pokój na strychu. Chyba nie znał w

Tobolsku nikogo.

– Klapa do kwadratu – jęknąłem.
Zostawiłem ich i poszedłem na wieżę. Wpatrywałem się w leżące po drugiej

stronie rzeki miasto. Gdzieś tam pod budynkami, pod korzeniami drzew, zamurowane
w ścianach lub ukryte w wiązaniach dachu znajdowało się to, czego szukaliśmy.
Gdzieś tam być może na ławeczce przed domem siedział człowiek, który od
osiemdziesięciu lat czekał na to, że ktoś przyjdzie, klepnie go po ramieniu i powie:
„Przynoszę wam pochodnię prawdy".

– Przydałby się Onufry Rzecki – powiedziałem w zadumie. – Może trzeba

było się go poradzić przed wyjazdem? W niczym by to nie zaszkodziło, a mogłoby
pomóc. A może sam odnajdę miejsce? Jeśli zgadłem, że ukrywa to człowiek
czekający na hasło...

Zszedłem na dół. Szef siedział w zadumie na krześle i kiwał nogą. Michaił

leżał i także nad czymś się zastanawiał.

– Doszliście do jakichś wniosków? – zapytałem. Pokręcili przecząco głowami.
– Jeśli człowiek mający zareagować na hasło jest gdzieś w Tobolsku, to

musimy go odnaleźć – powiedział melancholijnie Michaił. – Tylko jak? Może tobie
coś przyjdzie do głowy.

– Dajmy ogłoszenie do gazety – błysnąłem konceptem. Wbili we mnie

zaskoczone spojrzenia.

– Ogłoszenie? – spytał powoli i z namysłem Michaił. – Jakie?
– Na przykład takie: „Dziennikarz z Polski poszukuje wszystkich osób

background image

mogących rzucić światło na losy lokaja Aleksieja Truppa". Zastanowili się.

– Kto miałby być tym dziennikarzem? – zapytał Pan Samochodzik.
– Szczerze mówiąc, szefie, sądziłem... Uśmiechnął się lekko.
– Wam się udało nawiać z aresztu KGB, ale jesteście młodzi i wysportowani...
– Szefie, proszę nie robić z siebie zniedołężniałego starca. Wszak nie dalej jak

dwa lata temu brał pan udział w amatorskich zawodach judo zajmując w swojej
kategorii trzecią lokatę! – podniosłem pryncypała na duchu. – Trzeba raczej
zastanowić się nad tym pomysłem.

– Sądzę, że nie ma co się zastanawiać – powiedział Michaił. – Przez te

wszystkie lata z pewnością dokonano wielu znacznie bardziej subtelnych prowokacji.
Poza tym takie ogłoszenie ściągnie nam na głowy całą masę świrów. Czy każdemu z
nich mamy podawać hasło?

– A może inaczej – zaproponowałem. – Dajmy takie ogłoszenie: „Przynosimy

wam pochodnię prawdy, bracia – nowa wspólnota religijna zaprasza na spotkania
modlitewne".

– To brzmi niegłupio – pochwalił Michaił. – Tylko jak sobie to wyobrażasz?
– Urządzimy spotkanie tutaj w fabryce. Odmalujemy tylko tę halę, wstawimy

ławki, na ścianie powiesimy krzyż. Będzie potrzebne jeszcze podwyższenie i
wygłoszę porywające kazanie o szatańskim jadzie komunizmu i ogniach piekielnych.
Po nabożeństwie wszyscy wyjdą, zostanie strażnik skarbu, który wręczy nam walizkę.

– Bredzi – powiedział Michaił. – To nadmiar stresów. Nastąpiło zachwianie

równowagi biochemicznej mózgu. Będzie się miotał od euforii do skrajnej depresji.
Teraz przechodzi fazę euforyczną.

Szef pokiwał głową.
– Pozwolisz, że teraz przedstawię ci moją wersję wydarzeń – powiedział

Michaił. – Dajemy ogłoszenie. Zanim jeszcze zbiorą się ludzie, wpadnie tu specjalna
jednostka FSB do walki z sektami. Przetrząsną cały lokal, znajdą oczywiście
samochód i nas. Z samochodu wyciągną furę wyposażenia, które jednoznacznie
unaoczni im, że jesteśmy szpiegami lub sabotażystami. Następnie zbadają naszą
tożsamość i stwierdzą, że my dwaj niedawno nawialiśmy im z aresztu śledczego, a
pan Tomasz jest tym fałszywym profesorem z Kiszyniowa, który interesował się
archiwaliami. Was dwu wymienią na szpiegów przechwyconych w Polsce, a ja spędzę
resztę życia w uroczej piwniczce pozostawionej z dawnych czasów...

– Możliwy też jest inny wariant – powiedział szef. – Zamiast wiernych

background image

przybędzie tu bojówka jakiegoś faszyzującego ruchu, który wpisał sobie do programu
obronę świętej wiary prawosławnej. Pobiją nas, spalą nam samochód i każą się
wynosić ze świętej ziemi rosyjskiej razem z naszą szatańską nauką.

– Poza tym każdy strażnik skarbów takie ogłoszenie uzna oczywiście za

pułapkę i będzie się trzymał jak najdalej. To był niezły pomyśl, Pawle, ale wymyśl coś
innego.

– Jak właściwie wyglądał ten Trupp? – zapytałem. Michaił wygrzebał z

kieszonki torby płytę CD-ROM-u. Wpuścił ją do laptopa i wyświetlił fotografię.

– Zobacz sobie – przekręcił ekran w moją stronę.
Sympatyczna twarz, trochę pociągła. Był minimalnie podobny do Michaiła. W

każdym razie nie wyglądał na lokaja.

– Tu jest z carem na łódce – wyświetlił inne zdjęcie.
Obaj rozebrani do pasa wiosłowali z zapałem. Car siedział z tyłu, bliżej rufy.

Zdjęcie musiał zrobić ktoś siedzący na dziobie łodzi. Może któraś z księżniczek.
Fotografia była bardzo ostra, pewnie używali jeszcze szklanych negatywów.
Przypatrzyłem się bliżej lokajowi.

– Możesz to powiększyć? – zapytałem.
– Nie zmieści się.
– Centralną część.
Powiększył. Trupp był dobrze zbudowany. Mięśnie zastygły w wysiłku.
– Jeszcze – poprosiłem.
– Żaden problem.
Rozciągnął zdjęcie, aż pierś lokaja zajęła cały ekran. Wiosło trzymane w ręce

zasłaniało trochę obraz, ale wyraźnie było widać, że na piersi wisi mu na srebrnym
łańcuszku mały krzyżyk i medalion.

Rozciągnął maksymalnie. Fotografia stała się zbiorem szarych i czarnych

prostokącików. Na medalionie widniał wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej.

– A niech mnie... – powiedział Michaił. Uruchomił drukarkę i po chwili

podawaliśmy sobie z rąk do rąk wydruk i lupę.

– On był katolikiem – powiedział szef w zadumie. – A może nawet Polakiem?
– Jeśli nawet, to uchodził za Rosjanina z Pribałtyki. Może odziedziczył ten

medalion po jakichś przodkach – zasugerował nasz towarzysz. – Razem z wiarą.

– Jeśli istotnie tak było, to myślę, że wiem, dokąd mógł pójść – powiedziałem.

– Przecież był tu katolicki kościół wybudowany przez polskich zesłańców. Z

background image

pewnością istniała przy nim także parafia katolicka.

– Polak poszedł do Polaków, katolik do katolików – zastanowił się Michaił. –

To bardzo prawdopodobne. Ich nikt nie podejrzewałby o sympatyzowanie z carem.

Popatrzyliśmy na siebie śmiejącymi się oczyma.
– Wyruszamy natychmiast – zadecydował szef. – Weźmiemy wykrywacze.

Przeszukamy kościół i plebanię.

– Mamy szczęście, że plebania jest od lat opuszczona – powiedział nasz

przyjaciel. – Nie będzie problemu z kuciem ścian. Człowiek z hasłem, o ile jeszcze
żyje, też nie będzie nam potrzebny Założę się, ze ukryli to gdzieś koło kościoła.

– Ty powinieneś poleżeć – zauważyłem patrząc z niepokojem na Michaiła.

J

– Bzdura. Nigdy nie czułem się lepiej.
– W drogę – poganiał szef. – Niedługo się ściemni.
Rzeczywiście przegadaliśmy większą część dnia. Wyszliśmy na dwór

zabierając ze sobą ponton. Pogoda od wczoraj zmieniła się radykalnie. Wiał silny i
bardzo zimny wiatr z północy.

– Pożegnanie jesieni – powiedział Michaił w zadumie. – Za dwa tygodnie

będzie tu pewnie leżał metr śniegu. Syberia...

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

REMONTOWANY KOŚCIÓŁ • STARA PLEBANIA • ZAMUROWANY

LOCH • BUTELKA POD SCHODAMI • CZŁOWIEK W CIEMNOŚCI •

TORBA Z PRECJOZAMI • SILNIK OD ŁÓDKI • OBŁAWA • UCIECZKA Z

ŁUPEM • STARY MOST • ROSYNANT TONIE • OGNISKO W LESIE

Wiatr dokuczał nam na rzece, co chwila podnosiła się spora fala. Wreszcie

dobiliśmy do starej przystani. O dziwo, nasza łódka nadal tu cumowała. Widocznie
szukający nas pamiętnej nocy przegapili ją. Ukryliśmy ponton pod starym pomostem.
Ruszyliśmy w szybko zapadającym mroku do kościoła. Na miejscu czekała nas
niespodzianka. Świątynia otoczona była wysokim płotem.

– A to co? – zdumiał się szef.
Idąc wzdłuż ogrodzenia natrafiliśmy na tablicę informacyjną.
– Prace zabezpieczająco-rekonstrukcyjne – odczytał Michaił. – Generalny

wykonawca: „Realbud" Kraków – Polska.

– Nasi – ucieszył się szef. – No, na drugą stronę.
Sforsowaliśmy furtkę. Kościół stał milczący i cichy. Przez kilka lat dokonano

wiele. Od tyłu napierająca na budynek skarpa została odsunięta. Drewniane szalunki
świadczyły, że jest tam budowany mur oporowy, mający najwidoczniej powstrzymać
spływ ziemi. Wokół kościoła ciągnęła się głęboka transzeja odsłaniająca fundamenty.
Mur w wielu miejscach podkuto i wpuszczono stalowe szyny, mające zapobiegać
pękaniu. Większość zalano już cementem. Wszędzie piętrzyły się stosy ziemi
wyrzuconej z wykopów. Przeszliśmy przez wrota świątyni. Michaił przymknął ciężkie
skrzydła i zapalił halogenowy reflektorek. Szef gwizdnął.

– Nieźle – powiedział.
Prace we wnętrzu prowadzono na nie mniejszą skalę. Całą posadzkę usunięto,

a ziemię wykopano. Staliśmy nad brzegiem głębokiego dołu. Jego dno pokrywała
warstwa bitumitu. Na niej leżały stalowe wręgi nowej betonowej wylewki. Ściany
podkuto tak jak na zewnątrz, tylko że tu operację wzmacniania już zakończono. Tynki
ze ścian zostały całkowicie usunięte. Michaił z nadzieją oświetlił ściany. Jednak
nigdzie porządek cegieł nie został zakłócony. Żaden ślad nie wskazywał na istnienie
zamurowanych nisz czy skrytek.

– To by było na tyle – mruknął w zadumie. – Obawiam się, że nawet jeśli tu

coś było, to zostało wykopane w tych dniach. Gdy przechodziliśmy tędy niespełna

background image

tydzień temu jeszcze nawet nie zaczynali... Co robimy dalej?

– Plebania – powiedziałem. – Nasze szansę ciągle jeszcze są bardzo duże.
Kiwnęli bez przekonania głowami. Stary drewniany budynek plebanii

znajdował się dosłownie o rzut kamieniem. Nikt od dawna tu nie mieszkał. Okna
pozabijane, puste otwory drzwiowe... Weszliśmy przez niewielką sień. Pierwszy
pokój służył zapewne zebraniom wspólnoty. Może gromadzono się tu dla odmawiania
różańca... Ze ścian odchodziła bardzo zatarta tapeta. W przeszłości pomieszczenie po-
dzielono na dwa mniejsze przepierzeniem, ale pozostawały po nim tylko resztki desek
i ślad na suficie. Nikt nie rozbił pieca. W ścianach nie było dziur.

– Zdążyliśmy – powiedział szef. – Tu nie szukali.
Rozłożyłem wykrywacz i zacząłem omiatać nim podłogę. Potem przyszła

kolej na ściany. Urządzenie zasygnalizowało istnienie kabli. Wreszcie zabrałem się za
piec. W jego górnej części po raz pierwszy wykrywacz cichutko pisnął.

– Coś jest? – zainteresował się Michaił.
– Jakiś drobiazg. Maleństwo. Może moneta, a może kawałeczek blaszki.
Michaił wyjął z kieszeni szwajcarski scyzoryk i wraził ostrze w szczelinę

między kaflami. Dłubał dłuższą chwilę, po czym kafel udało mu się wyjąć. We
wnętrzu ukryto jakieś zawiniątko opakowane w szary papier.

– Tiara to nie jest – zauważył Pan Samochodzik – ale chyba warto to obejrzeć.
Michaił rozwinął papier i znajdującą się pod nim szmatkę. Naszym oczom

ukazało się nieduże granatowe porcelanowe jajko ozdobione monogramem Mikołaja
II.

– Faberge – zauważył Michaił. – Ładny drobiazg.
– Chyba się mylisz – zauważyłem. – Pisanki Faberge były większe, rozkładały

się, w środku miały niespodzianki – precyzyjne mechanizmy. Car dawał je w
prezencie rodzinie z okazji Wielkanocy. To były prawdziwe dzieła sztuki, a to...

Michaił zatkał sobie uszy. Twarz pana Tomasza poczerwieniała.
– Paweł, co ty pleciesz? – huknął szef. Speszyłem się. Uratował mnie Michaił.
– Panowie, nie czas teraz na spory. Ten dom ma jeszcze inne piece i inne

pokoje.

Przeszliśmy przez wyłamane drzwi. Penetrowałem pomieszczenie po

pomieszczeniu. Nigdzie jednak wykrywacz nie zapiszczał.

– Piwnica – zarządził szef.
Z kuchni prowadziły w dół schody. W piwnicy cuchnęło myszami i zgniłymi

background image

kartoflami. Pan Tomasz zabrał mi wykrywacz i sam zaczął szukać.

– O co chodzi z tymi jajkami? – zapytałem szeptem Michaiła. – Przecież sam

widziałem w albumie szefa. Jajko z miniaturą pomnika i kolei transsyberyjskiej, ze
złotą kurką, z portretami... Z miniaturą żaglowca i karety, z nakręcanym słonikiem, z
różą...

– Oczywiście, to były jajka specjalne, które car dawał najbliższym. Ale oprócz

nich firma Faberge produkowała setki takich pisanek jak ta, którą znaleźliśmy. Car w
okresie wielkanocnym wizytował niektóre oddziały. Ich żołnierze otrzymywali
wówczas takie właśnie drobiazgi na pamiątkę. Nie myśl jednak, że była to jakaś
masowa produkcja. Każde było inne. Mam po swoim pradziadku jedno takie.

Szef wrócił.
– Chyba pusto – powiedział. – Sprawdź jeszcze ściany.
Nie miało to większego sensu. Widać było wyraźnie, że są solidnie

wymurowane z cegieł, ale posłusznie zabrałem się do ich przeszukiwania. Jedna
ściana była z jakiegoś powodu pokryta tynkiem.

– Coś mi się tu nie zgadza – zauważyłem. – Po co mieliby ją tynkować, skoro

pozostałe obywają się bez tego?

– Może tu właśnie coś zamurowali – zauważył szef. – Badaj. Wykrywacz

milczał. Michaił wypakował echosondę. Przesunął nią wzdłuż ściany.

– Tu jest inny sygnał – zauważył. – Wygląda to na zamurowane drzwi.
Porwałem młotek geologiczny i szybkimi ruchami zacząłem usuwać tynk.

Faktycznie odsłonił się prostokątny otwór zamurowany inną cegłą. Kułem wściekle
młotkiem i niebawem cegły zaczęły wpadać do środka. Wyrywałem je z muru, a
Michaił odkładał na bok. Wreszcie otwór był na tyle duży, żeby włożyć doń
reflektorek i zajrzeć.

– Po starszeństwie – powiedział Michaił podając latarkę Panu

Samochodzikowi.

Pan Tomasz zajrzał i poświecił.
– Niezły magazyn – mruknął. – Rozwalajcie dalej.
Po chwili mogliśmy wejść do wnętrza. W piwniczce stały zardzewiałe stojaki

na ubrania. Pod nimi leżały stosiki zetlałych włosków. Futra. Na drewnianym stelażu
spoczywały bele materiałów, teraz całkowicie zmurszałe.

– Podręczny magazynek spekulanta – zauważył z melancholią Michaił. – Ale

trzeba się tu na wszelki wypadek rozejrzeć...

background image

W kącie odkryłem puszkę, a w niej gruby plik czerwońców. Z pozieleniałych

banknotów gapiła się łysa głowa Lenina. Wydrukowano je w latach trzydziestych. Na
dnie puszki leżał pęk kluczy spiętych drucianym kółkiem.

– Sądzę, że ktoś mający bliskie powiązania z parafią ukrył to tutaj –

powiedział nasz przyjaciel. – Rozpoczęto czystki, więc bał się rewizji. Myślał, że
kiedyś po to wróci, ale nie wrócił – potrząsnął kluczami. – To pewnie jego klucze od
mieszkania. Może uciekł, choć gdyby ucieczka mu się powiodła, wróciłby po resztę
skarbów.

Szef podniósł pęk kluczy, które brzęczały żałobnie w jego dłoni.
– Tak niewiele zostało po człowieku – powiedział w zadumie. – No cóż,

panowie. Sprawdzajcie podłogę i ściany.

Wykrywacz odezwał się w kącie. Wykopałem z tłustej gliniastej powały słoik

z metalową nakrętką. Był w nim kolejny plik banknotów. Wyjąłem go i wówczas
zobaczyłem, że wewnątrz jest jeszcze kartka. Rozprostowałem ją w palcach z
nadzieją, że zachowały się na niej jakieś informacje. Atrament rozmył się, ale jeszcze
ciągle widać było kilka nazwisk, a obok sumy, zazwyczaj po kilkadziesiąt rubli.

– Widocznie był komuś winien te pieniądze albo dostał je na przechowanie –

zauważył szef. – Ale właściciele już ich nie odzyskali. Sprawdziłeś ściany?

– Czyste.
– No to jeszcze schody i chyba będziemy się zbierać. Schody milczały, gdy

dotykałem je cewką wykrywacza.

– Nic – powiedziałem.
– Ten jest jakiś inny – powiedział Michaił oglądając najniższy. – Wszystkie są

ceglane, a ten z piaskowca.

– Sądzisz? – zapytałem.
Ale nie odpowiedział. Skrobał nożem obok kamienia. W szczelinę nie bez

wysiłku wetknął koniec młotka i podważył. Kamień ustąpił niechętnie i powolutku dał
się wyłamać ze swojego pierwotnego leża. Oświetliłem dziurę, a szef triumfalnie
wydobył ze środka butelkę. Była ręcznie dmuchana, musiała mieć co najmniej sto
pięćdziesiąt lat. Szkło spatynowało na brązowo i było prawie całkiem
nieprzezroczyste, gdy jednak Michaił podświetlił butelkę halogenowym reflektorkiem,
wewnątrz zarysował się kształt zwiniętego w rulon papieru. Pan Samochodzik
ostrożnie usunął oblepiony warstwą wosku korek. Butelka miała dość grubą szyjkę,
więc bez trudu wytrząsnął zwitek na kolana. Odstawił butelkę, rozprostował papier i

background image

przeczytał:

– Ja, Andrzej Przybylski, wznoszę w tym miejscu kaplicę jako zaprzysiężone

wotum za to, że Bóg ocalił moje życie na Panin Burgoł, gdzie otrzymawszy pięćset
pałek trzy dni leżałem bez życia. Tobolsk, Roku Pańskiego 1848.

Zwinął dokument i umieścił go z powrotem w butelce. Stopił zapalniczką

wosk i starannie zakleił szyjkę, po czym umieścił flaszkę na miejscu i zasunął
kamienny stopień.

– Więc tu była pierwotnie kaplica – mruknął. – No cóż, w drogę. Wdrapaliśmy

się na górę. Wyszliśmy z walącego się domu i ruszyliśmy przez krzaki. Wzeszedł
księżyc.

– Można by jeszcze przeszukać ziemię wokoło plebanii – zauważyłem. –

Może bali się ukryć to w domu...

– Jutro – powiedział Michaił. – Ja mam już na dzisiaj dość. Boję się, że nigdy

nie odnajdziemy Rubinowej Tiary.

Kierowaliśmy się w stronę ulicy. Niespodziewanie drogę zastąpił nam jakiś

potężny cień.

– Czego tu szukacie, przyjezdni? – zapytał ktoś po polsku. – Czy przypadkiem

nie kilku drobiazgów należących do naszego władcy? Zapalił latarkę i omiótł
promieniem światła nasze twarze.

– A jeśli tak, to co? – zagadnąłem w ciemność.
– Podajcie hasło – powiedział uroczyście.
Już otwierałem usta, ale powstrzymałem się w ostatniej chwili.
– Chwileczkę – powiedziałem. – A jaką możemy mieć pewność, że to ty jesteś

strażnikiem?

– Podobnie ja nie mogę mieć pewności, czy to faktycznie wy jesteście tymi,

którzy mają odzyskać klejnoty. No to może się nawzajem przepytamy? Pytanie za
pytanie.

– Zgodapowiedział Michaił. – Niech będzie i tak.
– No to ja zacznę, jeśli pozwolicie. Kto przyniósł precjoza do nas?
– Aleksiej Trupp, lokaj cara – powiedziałem. – Teraz nasze pytanie. Co

przyniósł?

– Dwie broszki, Rubinową Tiarę, szablę paradną i coś w rodzaju korony –

powiedział głos w ciemności.

– O tych broszkach wiedzieliśmy tylko my i Trupp – zauważył półgłosem Pan

background image

Samochodzik. – A i my wiemy o nich zaledwie od kilku godzin, kiedy po
skontrastowaniu tekstu odczytaliśmy dzienniki.

– Tymczasem FSB mogło w archiwach podgrzać oryginały i odczytać napisy –

zauważyłem. – To nie daje nam stuprocentowej pewności. Może doktor Rauber
domyśla się, kto jest strażnikiem i wysłał tego człowieka na przeszpiegi? Po to, żeby
wydusić od nas hasło. Z drugiej strony, gdyby podgrzali dzienniki, to poznaliby i
hasło.

Moi towarzysze zafrasowali się.
– Czy wiecie, dlaczego przyszedł do nas? – zapytał człowiek w ciemności.
– Bo był katolikiem i wy byliście katolikami, a może jesteście nimi po dziś

dzień – powiedziałem.

– Wasza tożsamość, choć nie znam waszych imion, wydaje mi się

potwierdzona. Niech jednak ten Rosjanin przedstawi się.

– Jestem Michaił Derekowicz Tomatow – powiedział wyraźnie nasz

towarzysz. – Tę misję zlecił mi car Włodzimierz Kiryłowicz.

– Mam dla ciebie bardzo złą wiadomość – powiedział człowiek w ciemności.

– Radio podało wczoraj, że car zmarł nagle na atak serca przemawiając na kongresie
rosyjskich monarchistów w Maryland na Florydzie. Przyjmij moje kondolencje.

W jednej chwili z naszego przyjaciela jakby uszło życie. Z oczu pociekły mu

łzy. Usiadł na ziemi i trwał zatopiony w bólu.

– Podajcie hasło – powiedział spokojnie człowiek w ciemności.
– Przynoszę wam pochodnię prawdy – przemówił po rosyjsku Michaił.
– Zaczekajcie tu na mnie – odezwał się głos. – Wrócę za jakieś pół godziny.
Szelest krzaków rozgarnianych nogami świadczył, że odszedł.
– I co dalej? – zapytałem.
– Musimy poczekać – mruknął Michaił. – Jutro zamówię panichidę za

zmarłego.

– Może coś mu się pomyliło? – zapytał Pan Samochodzik. – Nie możesz być

pewien, że Włodzimierz...

– Jestem pewien. On miał być właśnie w Maryland – powiedział Michaił. –

Szkoda. To był prawy i szlachetny człowiek. Całe życie służył Rosji...

Minęło pół godziny, potem czterdzieści minut.
– Wystawił nas do wiatru – powiedział szef.
– Nie sądzę. Gdyby zdradził, w tej chwili otaczałyby nas trzy bataliony wojsk

background image

MSW – westchnął Michaił. – Trudno, trzeba czekać do skutku. Mam nadzieję, że nic
mu się nie stało po drodze.

Zatrzeszczały krzaki.
– Jesteście tu jeszcze? – zapytał głos w ciemności.
– Jesteśmy – potwierdziłem.
Zauważyłem kątem oka, że Michaił trzyma broń lufą do ziemi i rozgląda się

uważnie.

– Znakomicie. Uwaga, rzucam w waszą stronę torbę. Z ciemności nadleciał

kanciasty przedmiot. Złapałem go.

– Wypełniliśmy zobowiązanie – odpowiedział uroczyście głos. – Żałuję, że nie

możemy poznać się lepiej, ale wolę, żebyście nie widzieli mojej twarzy.

– Zaczekaj – powiedział Michaił. – Jeśli coś możemy dla was zrobić...

Pilnowaliście tych skarbów tyle lat...

– Życie tutaj jest ciężkie, ale kochamy ten kraj. Przydałoby się go trochę

zmienić, aby ludziom żyło się lepiej. Jeśli chcesz się odwdzięczyć, załóż fundację,
która umożliwi najzdolniejszym tobolskim dzieciom zdobywanie wykształcenia.

Michaił podniósł rękę.
– Przysięgam.
– No cóż, nie powiem wam „do zobaczenia", bo już się nie spotkamy, ale

zostańcie z Bogiem. Szelest krzaków ucichł.

– W drogę – zakomenderował Michaił.
Przewiesił sobie torbę przez ramię i niebawem dotarliśmy do rzeki. Łódka

chwiała się na fali. Wsiedliśmy, a ponton wzięliśmy na hol. Zapuściłem silnik i
popłynęliśmy przez atramentową ciemność.

W naszej twierdzy Michaił uroczyście odsunął suwak.
– A w środku same kamienie – zażartował Pan Samochodzik i zaraz odpukał,

żeby nie zapeszyć.

Nasz towarzysz wyjął pierwsze zawiniątko. Rozwinął je powoli. Wewnątrz

były dwie broszki w kształcie ważek, ze skrzydłami wykładanymi cieniutko
przyciętym opalem. Ważki miały rubinowe oczka i odwłoki wysadzane
diamencikami.

– Faberge – głos Pana Tomasza zdradzał niemal religijną ekstazę.
Michaił wyjął podłużny pakunek. Po odpakowaniu ze szmat naszym oczom

ukazała się szabla w pochwie z czarnej skóry. Skóra była zapleciona cienkim

background image

rzemyczkiem w ozdobny warkoczyk biegnący wzdłuż rantu. Na rękojeści kiwał się
haftowany złotą nicią jedwabny temblak honorowy.

– Myślałem, że szabla paradna cara będzie wysadzana brylantami – zauważył

szef.

Michaił wyciągnął ją z pochwy. Na głowni połyskiwały przylutowane złote

literki.

– Nie szkodzi. Jest autentyczna – powiedział.
Pochylił się nad torbą i wydobył z niej okrągły pakunek wielkości pudła na

kapelusze. Rozwinął go i naszym oczom ukazała się korona. Nie była ukończona.
Brzegiem biegł ornament z drobnych kolorowych kamieni. Powyżej, nad czołem
znajdowała się mapa Rosji wyłożona z tysięcy brylancików. Większe miasta
zaznaczono rubinami. Ocean Lodowaty ułożono z małych szmaragdów, a pustynie
Azji Środkowej z żółtych cytrynów. Z tej podstawy dźwigał się jakby do lotu dwu-
głowy orzeł. Jego pióra, bardzo realistycznie oddane, wykonano z misternie spiętych
złotym drutem czarnych brylantów. Oszlifowano je w jaskółczy ogon i tak
umieszczono, by wrażenie to uczynić najpełniejszym. Ukończono tylko jedną głowę.
Patrzyła na nas czerwonymi rubinami oczu, a dziób wykonany ze złota krył wewnątrz
rubinowy języczek. Dzieło wyglądało niezwykle realistycznie. Na głowie orzeł miał
malutką koronę ze złota. Druga głowa i grzbiet ptaka czekały na wykonanie.

– Całkowite zerwanie z kanonem wytwarzania koron – powiedział szef w

zadumie. – Mimo to po ukończeniu byłoby to dzieło sztuki rzadkiej urody...

– Chyba wiem, dlaczego w latach 1907-1924 cena czarnych brylantów tak

potwornie skoczyła w górę – powiedział Michaił. – Samo wykonanie tych piór...

Nagle znieruchomiał.
– Łódka – powiedział. – Przy niej był silnik.
– Był – potwierdziłem. – Kluczyk tkwił w stacyjce, tak jak go zostawiliśmy

uciekając.

– Nasz silnik leży tam – wskazał gestem kąt hali.
– Założyli nam silnik? – zdziwiłem się. – I zostawili kluczyk... Po co?
– Lepiej zapytaj, czego napchali do środka. Wiejemy. Natychmiast.
Zawinął koronę w szmaty. Ja i pan Tomasz pośpiesznie porwaliśmy swoje

graty i wrzuciliśmy je jak popadło do bagażnika samochodu. Spakowałem też laptop
Michaiła.

– Będziemy pakować – powiedział. – Skocz na wieżę. Zobacz, czy nie widać

background image

czegoś podejrzanego.

Wdrapałem się na wieżyczkę i cicho zakląłem. Między naszym brzegiem a

drugą stroną rzeki zacumowało pięć motorówek. Po moście przetaczała się kolumna
ciężarówek.

Zbiegłem na dół.
– Do samochodu! – zarządziłem. – Jadą po nas.
Michaił posłusznie wsiadł do tyłu. Szef zapalił silnik. Otworzyłem bramę.

Wyjechali przed fabryczkę. Zatrzasnąłem stalowe wrota i przekręciłem klucz w
zamku. Wrota były naprawdę solidne. Liczyłem, że zatrzymają żołnierzy chociaż na
chwilę. Dogoniłem jadącego wolno Rosynanta i wskoczyłem do środka.

– Dokąd? – zapytał szef.
– Przecinką wzdłuż rzeki – zadysponował Michaił. – Cicho, żeby nas nie

zauważyli. Dopiero kawałek stąd włączymy światła.

Szef założył noktowizor i dodał lekko gazu. Niespodziewanie daleko za nami

usłyszałem huk silników i zobaczyłem miedzy drzewami błysk świateł pojazdów.
Okrzyki świadczyły o tym, że żołnierze zajmują pozycje wokół fabryczki. Pan
Samochodzik dodał gazu. Toczyliśmy się szybko przecinką.

– Zostawiliśmy w środku zupełnie nowy agregat prądotwórczy i trzy łóżka

polowe. Szef włączył radio.

– Może pomogę? – zaproponowałem i po chwili dostroiłem się do

miejscowego kanału milicyjnego.

– Jaka sytuacja? – usłyszałem nieco zniekształcony trzaskami głos doktora

Raubera.

– Zabarykadowali się w środku. Nie odpowiadają na wezwania.
– Ostrzelajcie ściany z karabinów. Nie strzelajcie w drzwi, trzeba drani wziąć

żywcem – doktor wydawał dyspozycje. – Będę za dziesięć minut. Otoczyliście cały
teren?

– Nawet mysz się nie prześliźnie.
– Wystawić drugi pierścień wart w odległości stu metrów. Mogli wykopać

tunele ewakuacyjne. Czy na pewno są w środku?

– Nie odpowiadają, ale agregat pracuje i światło się pali. Byliśmy już

dwadzieścia kilometrów od feralnego miejsca.

– Dokąd jedziemy? – zapytał szef.
– Na północ. Do miasta Serginskij. Tam odchodzi autostrada na zachód. Tyle

background image

tylko, że to ponad trzysta kilometrów na północ.

– Nie prościej przejechać przez Tobół, przez ten most i pomknąć autostradą

Tobolsk –Chanry – Marsyjsk? – zasugerowałem.

– Pomysł niezły, ale co będzie, jeśli urządzą blokadę?
– Będą raczej podejrzewać, że wypruliśmy prosto w stronę Uralu. Nie sądzą,

że mogliśmy skierować się na północ.

– Ten most jest bardzo stary – powiedział Michaił. – Mam go na zdjęciu, ale

na mapie oznaczony jest jako niezdatny do użytku. Radio znowu przemówiło.

– Pułkowniku, zdobyliśmy tresernię. Niestety ptaszki zdążyły wyfrunąć. Na

przecince są ślady kół. Chyba pojechali na północ. Ruszamy w pościg.

Zapaliłem reflektory, a szef dodał gazu. Samochodem trzęsło potwornie.

Michaił cicho jęczał.

– Nie mogę tu rozwinąć odpowiedniej szybkości, bo zerwę zawieszenie –

powiedział szef. – Trzeba spróbować przeskoczyć przez ten most i polecieć
autostradą.

– Słusznie – przytaknąłem.
– Most – zawołał Michaił.
Zakręciliśmy, wozem lekko zarzuciło. Faktycznie przez las biegła stara droga

utwardzona żużlem. Wychodziła na most. Na jego widok miny nam się lekko
wydłużyły. Drewniany. Deski gniły. Nawierzchnia była mocno dziurawa. Cała
konstrukcja poprzekrzywiała się na wszystkie możliwe strony.

– Taki most można przebyć na dwa sposoby – powiedział Michaił. – Albo

bardzo szybko, w nadziei, że runie za nami, albo przeciwnie, powolutku.

– Powolutku – zdecydował szef.
Wjechał ostrożnie na most. Konstrukcja trochę się ugięła, a deski

zatrzeszczały. Ale most trzymał się nad podziw dobrze. Jechaliśmy powoli, metr po
metrze. Byliśmy mniej więcej w połowie, gdy z lasu wyjechał pościg. Z ciężarówek
wysypali się żołnierze. Mieli latarki. Gwizdnęło kilka kuł, a jedna z nich wpadła
wybijając otwór w tylnej szybie i minąwszy o włos głowę pana Tomasza ugrzęzła w
przedniej. Szyba popękała nieznacznie.

– Wchodzą na most – zauważyłem. – Nie wjadą ciężarówkami.
– Zaraz ich zatrzymam – warknął Michaił.
Z kontenera wydobył żółtą bryłę i rozwałkował ją w dłoniach. Wysiadł z wozu

i podbiegł naprzeciw żołnierzom. Rzucił bryłę na deski mostu i wgniótł w nią

background image

zapalnik, po czym dogonił nas. Do naszego brzegu było coraz bliżej. W tym
momencie jednak ładunek wybuchł.

Wstrząs zniszczył co najmniej trzy przęsła. Kilku żołnierzy wpadło do wody, a

deski pod Rosynantem pękły ze złowróżbnym trzaskiem. Pan Samochodzik dodał
ostro gazu i wrzucił drugi bieg, ale było już za późno. Nasz pojazd wpadł do wody z
wielkim pluskiem, wyrzucając w górę całą fontannę. Zapadaliśmy się.
Nieoczekiwanie spostrzegłem, że mamy po kolana wody. Silnik zacharczał, a potem
wydał wysoce niepokojący dźwięk. Chyba przez wlot powietrza dostała się do niego
woda.

– Toniemy – krzyknął Michaił.
– Co się dzieje? – zdziwił się szef. – Przecież nasz pojazd to amfibia!
Zapadaliśmy się głębiej i nieduży wodospad runął także przez dziurę w tylnej

szybie.

– Wiejemy – zarządziłem.
Woda sięgała mi już prawie do piersi. Była lodowata. Samochód przechylił się

gwałtownie do tyłu. Popchnąłem z całej siły drzwiczki po swojej stronie. Nie poddały
się tak łatwo, nacisk wody był już bardzo znaczny. Wreszcie udało mi się je otworzyć.
Zalała nas fala. Wyciągnąłem szefa zza kierownicy i wypchnąłem z tonącego auta. Po-
płynął w górę, a ja pomogłem wydostać się Michaiłowi. Wybiliśmy się na
powierzchnię. Prąd ostro znosił nas w dół rzeki.

– Panie Tomaszu! – krzyknąłem zduszonym szeptem.
– Tutaj – odpowiedział gdzieś z kipieli.
Po chwili dogoniliśmy go. Wyczołgaliśmy się na brzeg.
– Głębiej w las – rozkazał szeptem Michaił. – Nie mogą nas zobaczyć!
Las był paskudnie zabagniony, taplaliśmy się w błocie. Powoli zaczęło

ogarniać mnie znajome uczucie bezwładu. Zatrzymaliśmy się na suchej wysepce.
Michaił zaczął zgarniać do dość głębokiego wykrotu suche trawy i kawałki gałązek.
Szef wyjął z kieszeni zapalniczkę. Wydmuchał z niej starannie wodę, po czym zapalił
na próbę. Szczęśliwie pojawił się płomyk. Nazbierałem szyszek, gałęzi i kawałków
kory. Wszystko to rzucałem na stos. Ognisko rozpaliło się bardzo ładnie. Usiedliśmy,
by wysuszyć ubrania. Co chwila trzeba było dorzucać opału, ale wreszcie przestaliśmy
szczękać z zimna zębami. Ciepło było bardzo przyjemne.

Michaił wstał i przeszedł się po wysepce. Wrócił z naręczem cedrowych

szyszek.

background image

– Mamy kolację – powiedział.
Szef palnął się w czoło, a potem wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki

piersiówkę. Nie podejrzewałem go o posiadanie takiego przedmiotu.

– Rum jest dobry na wszystko – powiedział uśmiechając się.
Wypiliśmy po kilka łyków. Michaił zręcznie zbudował szałas otwarty na

ognisko, a po drugiej stronie płotek mający służyć jako reflektor dla ciepła. Naszym
posłaniem miała być warstwa gałązek.

– Dobrze – powiedział zachrypniętym nieco głosem. – Co dalej?
– Trzeba odzyskać skarby – zauważyłem poważnie. – Gdy tylko się rozwidni,

pójdę na brzeg i zanurkuję. Sądzę, że odnajdę Rosynanta i wyciągnę z niego choć
część rzeczy. A potem przeprawimy się na drugi brzeg i pójdziemy pieszo w stronę
Uralu.

– Czy oni pozwolą ci tak po prostu wyciągnąć skarby? – zastanowił się szef. –

Mogą sami mieć na nie ochotę.

– Dlaczego? – zdziwiłem się. – Przecież oni nie wiedzą, że cokolwiek

znaleźliśmy.

– Faktycznie – Michaił poweselał.
Zapadliśmy w sen. Do ogniska wpakowaliśmy gruby pień, żeby paliło się

przez całą noc. Zasypiałem już, gdy patrząc przez dach na wygwieżdżone niebo
uświadomiłem sobie, że nie wiadomo dlaczego jestem szczęśliwy.

background image

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

ZNIKNIĘCIE MICHAIŁA • NIEBIESKIE ZŁOTO • DĘTKI I MIELONKA •

JAK ODZYSKAĆ SKARBY • JESZCZE JEDNA KĄPIEL • RUBINOWA

TIARA • ZAGADKA JURIJA GAGARINA

Obudziłem się o ósmej rano. Było bardzo zimno. Rozgrzebałem popiół i

rozdmuchałem ogień. Trzask palących się patyków, których hojną garść rzuciłem w
płomienie, obudził szefa.

– Gdzie jest Michaił? – zapytał z niepokojem. Dopiero teraz zauważyłem, że

nasz przyjaciel zniknął.

– Jasny gwint! – zakląłem.
– Czekaj. Zostawił kartkę – uspokoił mnie Pan Samochodzik. Na posłaniu

leżał zwitek kory brzozowej, na którym usmoloną gałązką naskrobano:

Poszedłem po zakupy na stację benzynową.
Gdzie on znajdzie stację benzynową? – zdziwiłem się.
– Miał mapę okolicy. Jesteśmy osiemdziesiąt kilometrów od Tobolska.

Powinna tu być jakaś stacja.

– O, Michaił zostawił jeszcze jakieś drobiazgi – zauważyłem.
W kącie szałasu leżała kupka drobnych przedmiotów. Zegarek, zapalniczka,

lusterko kieszonkowe w stalowym pudełeczku i szwajcarski scyzoryk.

Podniosłem zegarek, żeby sprawdzić, która godzina. O dziwo, działał; mój

niestety stanął po pierwszej kąpieli, gdy uciekaliśmy z więzienia. Czasomierz
Michaiła miał solidną stalową bransoletkę, przez którą biegł rząd ogniw granatowego
koloru. Popatrzyłem uważnie. Nie były pomalowane. Ten metal po prostu miał taką
barwę. Poskrobałem go ostrożnie od środka nożem. Głębsze warstwy też były
granatowe. Zdziwiłem się.

– Proszę zobaczyć, szefie – zwróciłem uwagę. – Cóż to jest?
Pan Tomasz oglądał bransoletkę przez chwilę.
– Wiem – powiedział. – To niebieskie złoto.
– Niebieskie złoto? – zdumiałem się. – O białym złocie słyszałem. Do

normalnego złota dodaje się trochę niklu i stop robi się srebrnego koloru. Ale
niebieskie...

– Weź czerwone złoto, tak zwane dukatowe. Po prostu zawiera sporo miedzi.

A to stop 650 części złota i jakiejś ilości czystego chemicznie żelaza. Robi go obecnie

background image

tylko jedna firma na świecie, gdzieś w Szwajcarii. Ładna rzecz. Można i u nas kupić,
jest w Warszawie na Złotej taki sklepik jubilerski. Droga zabawka.

– Ten kolor jest niesamowity. Jak oni są w stanie stopić razem złoto i żelazo?

Pomijam problem różnych temperatur topnienia, dochodzi jeszcze gęstość...

– No cóż, to pilnie strzeżona tajemnica produkcji. Sądzę, że stosują skrajnie

wysokie ciśnienie albo coś w tym guście. Nie wiem, nie jestem fizykiem. Jest jeszcze
fioletowe złoto. Widziałem na wystawie jubilerskiej w Hotelu „Marriott". Szczerze
mówiąc wygląda dość ohydnie.

– Jak się je robi? – zainteresowałem się.
– Stop 970 części złota i 30 części aluminium. Czystego chemicznie

oczywiście. Zapewne też w dość morderczych ciśnieniach, ale moim zdaniem nie
warta skórka za wyprawkę.

Przegryźliśmy nieco cedrowych orzeszków i udało nam się oszukać głód.

Nieopodal znaleźliśmy krzak malin i oskubaliśmy go do czysta z nielicznych owoców,
jakie jeszcze na nim wisiały. Michaił wrócił wczesnym popołudniem.

– Wybaczcie – powiedział. – Sklep był trochę dalej niż przypuszczałem.
Przydźwigał spory pakunek. Wręczył nam po puszce mielonki, którą

podgrzaliśmy na ognisku.

– No to chodźmy łowić skarby – powiedział, gdy skończyliśmy obiad.
Poszliśmy. Brzeg rzeki był pusty, tylko na ocalałym kawałku mostu po naszej

stronie ktoś położył wiązankę kwiatów. Przecinała ją biała wstęga. Michaił podniósł
ją i odczytał:

– Trzem bohaterskim poszukiwaczom skarbów – Nicolau Rauber.
– To dlatego nikt nas nie szuka – stwierdził pan Tomasz.
– Wydaje mi się to podejrzane – powiedziałem. – Czy on przypadkiem nie

chce, żebyśmy myśleli, że on sądzi, iż się utopiliśmy?

– Chyba jesteś nadmiernie podejrzliwy – zauważył Michaił. – Ale ostrożność

nie zawadzi.

Wydobył z pakunku zwój liny i wysypał na piasek kilkanaście dętek od

traktora.

– A to po co? – zdziwił się pan Tomasz. – Chcesz zbudować tratwę.
– Nie. Zamierzam podnieść Rosynanta – powiedział poważnie Michaił. –

Jestem bogatym człowiekiem, ale skoro mam tu sponsorować odbudowę klasztoru i w
dodatku założyć fundację, to muszę oszczędzać. A ten wasz jeep to zdaje się nie jest

background image

wersja podstawowa?

– Masz rację – potwierdziłem.
– Przełóż liny pod podwoziem i pozaczepiaj do nich dętki – polecił. –

Pomógłbym ci, ale boję się, że mi szwy puszczą.

Rozebrałem się i sprawdziłem temperaturę wody nogą. Wydało mi się, że

zasyczała. Zanurkowałem. Rosynant leżał kołami do dołu, na kamienistej łasze dwa
metry poniżej poziomu wody. Zamocowanie lin i dwudziestu dętek zajęło mi przeszło
godzinę. Wreszcie wynurzyłem się na dobre i wypełzłem na brzeg. Z wdzięcznością
przyjąłem kilka szklanek gorącej herbaty zagrzanej na ognisku w kupionym przez
naszego towarzysza garnku. Potem poszło łatwiej. Zanurkowałem i zaczepiałem długi
przewód ciśnieniowy do kolejnych dętek. Michaił pompował i powoli wypełniały się
powietrzem.

– Jaką mają wyporność? – zapytałem. – Dwadzieścia wystarczy? Rosynant to

kawał żelastwa. Zastanowił się.

– Tu mamy pewien problem. Dwadzieścia to według moich wyliczeń

absolutne minimum. Chciałem dać trzydzieści albo czterdzieści, ale mieli tylko tyle w
magazynie.

Każde kolejne nurkowanie znosiłem coraz gorzej, jednak samochód powoli

zaczął się wynurzać. Dwudziesta dętka sprawiła, że prawie cały wypłynął na
powierzchnię. Z wnętrza kabiny wyciekł strumień wody. Samochód przez chwilę
kołysał się przed nami, a potem prąd zaczął go trochę znosić.

– Steruj wzdłuż brzegu – poradził mi Michaił. – Kilkaset metrów w dół rzeki

jest stary zjazd promowy. Tam wyprowadzimy Rosynanta na ląd.

Wydało mi się dziwne, że mam sterować nie mając wiosła, ale po kilku

minutach odkryłem, że można tego dokonać przemieszczając się z prawej na lewą
burtę. Pan Tomasz rzucił mi linę, po czym obaj, niczym przedrewolucyjni burłacy,
zaczęli holować mnie wzdłuż brzegu. Rzeczywiście nieco niżej wchodził w rzekę
betonowy podjazd. Spuściłem powietrze z dwu dętek i „statek" łagodnie osiadł maską
zwrócony w stronę lądu. Zaczepiłem teraz linę do przedniego zderzaka. Zaczęli ją
ciągnąć, a ja pchałem samochód z tyłu. Póki znajdował się w wodzie, poty szło mi to
nawet nieźle, dętki też pomagały. Później jednak, gdy przestało działać prawo
Archimedesa, zadanie stało się dużo trudniejsze. Samochód wyłaniał się z rzeki
centymetr po centymetrze. Lodowata woda, w której nadał byłem zanurzony powyżej
kolan, odbierała siły. Wreszcie wóz stanął na równym. Wspólnymi siłami

background image

wepchnęliśmy go głębiej w las.

Zatrzymaliśmy się na sporej żwirowatej polanie. Woda lała się z wozu

ciurkiem. Tapicerka przemokła na wylot. Wyciągnęliśmy nasze bagaże. Wszystko
było mokre. Michaił w zadumie oglądał laptop. Wylał z niego wodę.

– Ciekawe, czy jeszcze da się go uruchomić? – zastanawiał się. Wyciągnął

pierwszy kontenerek z wyposażeniem. Otworzył go i zlustrował zawartość.

– Solidny wyrób – pochwalił. – Nie przecieka. Z drugiego wyjął kilka

znajomych mi kostek.

– Termit? – zagadnąłem. Kiwnął poważnie głową.
– Termit – potwierdził. – Przecież trzeba to wszystko wysuszyć.
Porozwieszaliśmy mokre ubrania na gałęziach i z niedużej kostki termitu

zrobiliśmy sobie ognisko. Obok położyliśmy siedzenia z Rosynanta. Drugą kostkę
Michaił podłożył pod samochód. Termit palił się oślepiającym blaskiem. Nasze
ubrania wyschły w godzinę.

Wymontowałem z samochodu akumulator. Jak przewidywałem był całkowicie

rozładowany.

– Fatalnie – mruknął Michaił. – Trzeba będzie odpalać na pych.
– O ile w ogóle się odpali – zauważył ponuro szef. Zbadałem silnik i układ

olejowy.

– Woda nie dostała się do środka – mruknąłem.
– Przydałoby się dwanaście woltów? – zagadnął Michaił grzebiąc w swoim

kontenerze.

– Aha – potwierdziłem.
– Odpalimy silnik z baterii. Wymień świece, bo te pewnie są już do niczego.
Wymieniłem. Samochód wysechł. Termit wypalił się, zostały po nim tylko

dwa jeziorka zeszklonego piasku. Poczekałem, aż podwozie ostygnie i wczołgałem się
pod spód.

– I co tam widać? – zapytał szef. – Dlaczego zatonęliśmy?
– Rozpruło się poszycie. Sądzę, że gdy most się pod nami łamał Rosynant

nadział się na coś. Może na jakiś gwóźdź albo stalową klamrę spinającą deski.

– Jak to? – zdumiał się szef. – Przecież to niemożliwe. Oderwałem kawałek

postrzępionej blachy i wyczołgawszy się podałem panu Tomaszowi.

– Aluminium – mruknął obracając ją w palcach. – I to dość cienka warstwa.
– Właśnie. Na Zalewie Czorsztyńskim wytrzymało, ale tu nie dało rady.

background image

Zbadałem układ elektryczny.
– A teraz chwila prawdy – powiedziałem przekręcając kluczyk w stacyjce.
Silnik zajęczał z wysiłkiem, ale zapalił.
– Jakie szkody? – zagadnął szef.
– Wszystko właściwie wysiadło. Nie działa elektroniczna tablica rozdzielcza,

wskaźnik powietrza w kołach, wskaźnik gęstości paliwa, radar, naprowadzanie
satelitarne, układ poruszania szperaczem...

– Tak myślałem. Elektronika, bajery, a odrobina wody i wszystko wysiada...
– Nie taka odrobina – zaprotestowałem. – Samochód moczył się dwadzieścia

godzin w bystrym nurcie Tobołu. Szef niechętnie kiwnął głową.

– Jednak mój stary wehikuł był wytrzymalszy – powiedział z nostalgią. –

Wszystkie mechanizmy proste jak drut. Żadnej elektroniki, czysta mechanika.
Wszystko można było rozkręcić kluczami, przepłukać w nafcie i skręcić z powrotem.
Wytrzymał też długo. Trzydzieści lat. Zobaczymy, jak ten będzie wyglądał po
dziesięciu – kopnął ze złością w błotnik. – Na ile byliśmy ubezpieczeni?

– Obawiam się, że ubezpieczenie nie pokrywa takich rzeczy.
Spróbowałem zmienić kolor. To urządzenie także nie działało.
– Będziemy mieli dużo szczęścia, jeśli dotrzemy do Polski bez konieczności

holowania – powiedziałem.

Pan Tomasz westchnął ciężko, a potem klepnął dłonią w maskę. Michaił

kończył suszyć zawartość torby z klejnotami.

– Panowie – powiedział uroczyście. – Nie widzieliście jeszcze

najważniejszego eksponatu.

– Wyjechaliśmy tak nagle... Uniósł ręce do góry.
– Oto Rubinowa Tiara.
Wpatrywaliśmy się dłuższą chwilę w klejnot. Rubiny miały wspaniały, głęboki

czerwony kolor. Szef podszedł i delikatnie wyjął mu ją z ręki.

– Naprawdę ładna – powiedział.
Podał mi. Wpatrywałem się w migoczące na czerwono głębie klejnotów.
– Więc tego szukaliśmy z takim poświęceniem? – powiedziałem w zadumie.
– Chyba było warto? – zauważył nasz przyjaciel.
Popatrzyłem na niego. Mrugnął do mnie. Uniosłem Rubinową Tiarę tak, że

zabłysła w promieniach zachodzącego słońca. Rubiny rozjarzyły się wewnętrznym
blaskiem. Na tle białych brzóz wyglądało to bardzo uroczyście.

background image

– Panowie – powiedział Michaił. – Dokonaliśmy rzeczy niemożliwej.

Odnaleźliśmy to, czego bezskutecznie szukały całe pokolenia czekistów,
enkawudzistów i kagiebeków. Historia odnotuje nasze nazwiska. Biorąc pod uwagę,
że znaleźliśmy więcej klejnotów niż przewidywał kontrakt, dołożę pięć starodruków.
Ale jeśli macie jeszcze jakieś prywatne życzenia...

– Obiecałeś mi kiedyś opowiedzieć, jak to naprawdę było z Gagarinem –

przypomniałem. – Skoro odczuwasz aż taką wdzięczność...

– Z którym Gagarinem? – zapytał słodziutko.
– Z Jurijem Gagarinem – odpowiedział pan Tomasz. Widziałem po minie

szefa, że też jest bardzo ciekaw.

– No cóż. Pod murem moskiewskiego Kremla leżą najwięksi „bohaterowie" –

wykrzywił wargi – Związku Radzieckiego. Wśród nich jest tylko jeden kosmonauta, a
właściwie niedoszły kosmonauta, Walentyn Wasiljewicz Bondarenko.

– Dziwne. Jurija Gagarina tam nie pochowali?
– Nie. Co gorsza, nie bardzo wiadomo, gdzie spoczywa. Ot, taki drobiazg.
– Nie będzie można porównać kodów DNA – mruknął szef.
– Nie będzie można. Zwłaszcza że zwłoki zostały spalone po katastrofie

lotniczej, w której rzekomo zginął. Wróćmy do tego Bondarenki. Jego przypadek był
dość dziwny. Wedle oficjalnej wersji zmarł na skutek poparzeń. Brał udział w
eksperymencie. Zamknięto go w szczelnie odizolowanej komorze. Następnie
wypompowano część powietrza, a żeby się nie udusił zwiększono w pozostałym ilość
tlenu. Nasz bohater popełnił jakiś błąd i od kuchenki elektrycznej zapalił się jego
kombinezon.

– Zaraz! – zdumiał się szef. – Po co mu była w środku komory ciśnieniowej

kuchenka elektryczna?

– Myślałem, że kombinezony kosmonautów są całkowicie niepalne –

zauważyłem.

Michaił uśmiechnął się szeroko.
– To wersja oficjalna. Zanim zdążono rozhermetyzować komorę, oparzenia

były już tak poważne, że nie zdołano go uratować. Pośmiertnie otrzymał tytuł
Bohatera Związku Radzieckiego i pochowano go z honorami pod murem Kremla.
Zresztą równie ciekawa jest data jego śmierci. Marzec 1961 roku, zaledwie kilka
tygodni przed lotem Gagarina.

– Czyli te wszystkie teorie, że Gagarin wcale nie poleciał w kosmos są

background image

prawdziwe? – zdumiał się szef.

– A ja słyszałem, że lotów kosmicznych było więcej, a Jurij Gagarin był

pierwszym, który powrócił żywy i można go było pokazać dziennikarzom –
dorzuciłem swoje trzy grosze.

Michaił uśmiechnął się tajemniczo.
– Ja wam tylko opowiedziałem historię pewnego tajemniczego pogrzebu.
– Ech ty – westchnął szef. – Odpowiedz po ludzku, czy Jurij Gagarin,

niezależnie od tego czy latał w kosmos, czy nie, był twoim krewnym?

– Oczywiście, że był – nasz przyjaciel uśmiechnął się kpiąco.
– Nie był! – wrzasnął szef triumfalnie.
– A jakie to ma znaczenie? – spytał Michaił.
Zamyśliłem się. Faktycznie nie miało to większego znaczenia.
– Był? – szef drążył temat z zaciętością godną lepszej sprawy.
– Nie był – odpowiedział Michaił znużony. – To tylko przypadkowa zbieżność

nazwisk.

– Dlaczego mamy ci uwierzyć? – zapytałem.
– A dlaczego nie?
– Bo mówisz raz tak, a raz siak – zdenerwował się Pan Samochodzik. –

Zdecyduj się wreszcie na coś.

– Sam nie wiem – powiedział chyba szczerze. – Nie mamy możliwości, aby to

sprawdzić. Zaprosiliśmy jego brata Wasilija na badania genetyczne. Nie zgodził się.
Postanowiliśmy uszanować jego wolę. Komuniści nie wysłaliby szlachcica w kosmos.
Tam mógł lecieć tylko chłop albo robotnik. Człowiek pochodzący z kołchozu całe lata
przepracował jako technik odlewnik, przeszedł szkołę zawodową, technikum i
wreszcie akademię lotniczą. Człowiek, którego życiorys jest wyświetlony do
dziesiątego pokolenia wstecz. Z drugiej strony przyjmijmy, że jego ojciec faktycznie
był księciem z rodu Gagarinów. Zaginęło ich kilku podczas rewolucji i na frontach
wojny domowej. Gdyby taki człowiek, książę Gagarin, ukrył się w Gżdatsku, to
pierwszą rzeczą, jaką zrobiłby, byłaby zmiana nazwiska na jakieś nie rzucające się w
oczy. Przyjmijmy jednak, że tego nie zrobił. Czy w kraju, gdzie dzieci donosiły na
własnych rodziców powierzyłby taką tajemnicę rodzonym synom? Czy Jurij –
wiedząc, że jest księciem – wstąpiłby do Komsomołu, a potem do partii? Sądzę, że
jeśli nasz dzielny kosmonauta nawet wiedział, to był szczerze przekonany, iż jest
chłopem i robotnikiem. W tym kontekście traci znaczenie fakt, jaka krew w nim

background image

płynęła. Był robotnikiem, bo czuł się robotnikiem. Był komunistą, więc nie mógł czuć
się księciem. To wszystko co mam do powiedzenia.

Zrozumiałem, że nie możemy przeciągać tej rozmowy.
– Gdybyś się kiedyś dowiedział... – zaczął szef.
– Zadzwonię – obiecał Michaił. Szef uśmiechnął się.
– W drogę – zakomenderował.
Po kilku minutach Rosynant wytoczył się na szosę. Z uszkodzonym

wskaźnikiem szybkości czułem się trochę niepewnie, ale i tak ruszyłem z kopyta. Do
domu.

background image

ZAKOŃCZENIE

Siedzieliśmy w pokoju szefa w ministerstwie. Zaległa korespondencja

zajmowała całe biurko. Nie było nas przez ponad trzy tygodnie, a wszystko zdążyło
się zakurzyć.

– I co tu dalej robić z tak mile rozpoczętym dniem? – zastanawiał się Pan

Samochodzik. – Wiesz co? Rzuć w diabły te papiery, do jutra nie uciekną. Chodźmy
na wagary. Mieliśmy zobaczyć, co się osypuje przy Grobie Nieznanego Żołnierza. A
potem pocieszymy się trochę złotą polską jesienią.

Wyjrzałem przez okno. Na podwórze wtoczył się Rosynant. Trzasnęły

drzwiczki i ze środka wysiadł Michaił Derekowicz. Na mój widok pomachał radośnie
ręką. Zeszliśmy na dół.

– Witam panów – powiedział niezwykle oficjalnie. – Zwracam samochód.

Naprawiłem wszystko.

– Wielkie dzięki – rzekł szef. – Ale naprawdę nie trzeba było...
– Tak więc – podjął Michaił – kazałem wywalić w diabły starą powłokę

lakierową. Ten pomysł z wtłaczaniem pigmentu pod lakier nie był najlepszy i
wcześniej czy później to musiało nawalić. Kazałem zastąpić lakier warstwą
myxotexu.

– Czego? – zdziwiłem się.
– To tworzywo sztuczne na bazie długich łańcuchów węglowych. Twarde jak

stal i zmienia kolor pod wpływem słabych ładunków elektrycznych. W dodatku
można uzyskać cztery różne barwy zamiast dotychczasowych dwóch. Przebudowano
gniazdo szperacza, bo poprzedni strasznie latał na boki. Dodałem także do niego
elektroniczny stabilizator. Kazałem wymienić dolną płytę na stalową, żeby następne
gwoździe z walących się mostów nie rozhermetyzowały wozu. Umieściłem pod
spodem poduszki powietrzne, napełniane pirotechnicznie, na wypadek gdyby w dno
rzeki były powbijane zaostrzone pale i płyta jednak nie wytrzymała. Drugiej kąpieli
Rosynant już by pewnie nie przeżył. Zastąpiłem szyby kuloodporne z hartowanych
pokrytych folią antywłamaniową na poliwęglanowe. Mają dłuższą żywotność i
wytrzymują detonację pół kilograma trotylu. Tapicerkę wymieniłem na goretexowo-
kewlarową. Jest kuloodporna i nie łapie wilgoci. Zmieniłem też co nieco przy
tablicach rejestracyjnych – uśmiechnął się szelmowsko. Wcisnął guziczek przy
kierownicy. Tablice obróciły się wzdłuż poziomej osi. Zastąpiły je inne.

background image

– Co wy na to? – zagadnął Michaił. – Nie tylko zmiana koloru, ale i numerów,

a wszystko w kilka sekund.

– Skąd wytrzasnąłeś mołdawskie tablice? – zapytałem.
– Leżały w bagażniku. Pomyślałem, że niepotrzebnie się marnują. Ponadto

dołożyłem wam do wyposażenia piłę ultradźwiękową. Ma wbudowany akumulator;
problem w tym, że działać będzie niestety tylko dwie minuty, bo pobór mocy jest zbyt
duży.

– Wielkie dzięki – powtórzył szef.
– No cóż, pożegnam panów. Za dwie godziny mam samolot, a jeszcze muszę

dojechać na lotnisko. Ach, byłbym zapomniał.

Wręczył szefowi reklamówkę. Przez cieniutki plastyk prześwitywały skórzane

okładki.

– To obiecana premia. Jeszcze pięć starodruków – wyjaśnił. Wymieniliśmy

uściski dłoni i zniknął w bramie ministerstwa.

– Mam wrażenie, że jeszcze się zobaczymy – zauważyłem.
Wsiadłem za kierownicę, żeby sprawdzić samochód i wtedy zobaczyłem, że w

skrytce na okulary coś leży. Wyjąłem niewielką papierową torebkę, a z jej wnętrza
małą pisankę firmy Faberge, którą znaleźliśmy w piecu na opuszczonej plebanii. W
torbie była jeszcze kartka.

Dla Pawła jako odszkodowanie za trzy przymusowe kąpiele.
Roześmiałem się. Uniosłem pisankę do góry. Małe brylanciki zdobiące carski

monogram zabłysły w promieniach słońca.

Siedziałem przed telewizorem i w zadumie oglądałem na rosyjskim kanale

telewizji ORT relację z pogrzebu cara Mikołaja II i jego rodziny. Panichidę
odprawiono w soborze Twierdzy Pietropawłowskiej w Sankt-Petersburgu, gdzie do
czasów rewolucji grzebani byli carowie Rosji. Proste trumny z dębowego drewna
otaczało zaledwie kilkanaście osób. Prezydent Borys Jelcyn nie przybył, przysłał
jedynie swojego przedstawiciela. Kamera wolno przesunęła się po twarzach ludzi
otaczających trumny. Czwarty od lewej stał młodzieniec o ciemnych włosach i
idealnie symetrycznej podłużnej twarzy. W garniturze wyglądał niezwykle godnie.
Rozpoznałem go od razu. Nie mogłem go nie poznać. Obok niego stał niski,
pucułowaty chłopiec. Głos zza kadru poinformował, że to wielki książkę Georgij –
wnuk cara pretendenta, Włodzimierza Kiryłowicza. Obok małego następcy nie ist-
niejącego tronu stał wysoki mężczyzna o przedwcześnie posiwiałych włosach. Jego

background image

także nie mógłbym nie rozpoznać. A więc doktor Rauber wiedział, że uszliśmy z
życiem. Będzie dzięki temu mógł lepiej spać, a może było mu to obojętne.

Batiuszka pochylił się z kadzielnicą nad trumnami. Pokrywał je kobierzec

kwiatów. W blasku jupiterów coś zalśniło na trumnie kryjącej szczątki cara. Pośród
kwiatów leżała nie ukończona korona.

Zadzwonił telefon. Szef.
– Włącz telewizor na Ruskich – polecił.
– Mam włączony – odpowiedziałem.
– Widziałeś Michaiła?
– A pan, szefie, widział, co leży na trumnie?
Pan Tomasz zamilkł. Kamera wykonała ostatni najazd. Trumny powoli

spuszczano do wykutego w skale grobowca. Zaśpiewał chór cerkiewny. Z zewnątrz
rozległy się trzydzieści trzy salwy armatnie. Petersburg żegnał swojego władcę. Nadal
trzymałem słuchawkę przy uchu i słyszałem, że szef ciągle tam jest.

– Sądzę, że wiem, gdzie teraz jest Rubinowa Tiara – powiedział w zadumie.
Milczałem. Nieoczekiwanie pomyślałem, że jeśli korona, szabla i Rubinowa

Tiara, spoczną razem ze swoimi właścicielami w grobach, to mogę uważać się za
szczęściarza. Następna okazja obejrzenia tych dzieł sztuki jubilerskiej przytrafi się nie
wcześniej niż za pięćset lat.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
05 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara
21 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara
05 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara cz 
05 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara cz 
05 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara cz 
21 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara Tomasz Olszakowski
Pan Samochodzik i Diable Wiano
71 Pan Samochodzik i Włamywacze
85 Pan Samochodzik i Wyspa Sobieszewska
52 Pan Samochodzik i Szaman
69 Pan Samochodzik i Strachowisko
09 PAN SAMOCHODZIK I ZAGADKI FROMBORKA
84 Pan Samochodzik i Knyszyńskie Klejnoty
57 Pan Samochodzik i Złoty Bafomet
08 Pan Samochodzik i tajemnica tajemnic
04 Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów
04 Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów cz 
02 Pan Samochodzik i tajemnica Araratu cz 
Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów

więcej podobnych podstron