PS 37 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Wilhelm Gustloff


PS-37 SEBASTIAN MIERNICKI

PAN SAMOCHODZIK

I...

“WILHELM GUSTLOFF”

WSTĘP

Kapitan Hegel i porucznik Kapfstein spoglądali na przyciemnione światła samochodu osobowego zbliżającego się po zaśnieżonym pasie startowym. Spomiędzy wysoko postawionych kołnierzy kurtek lotniczych wydobywały się kłęby pary i dym z papierosów.

- Wszystko gotowe! - zameldował szef mechaników.

Kapitan niedbale zasalutował dotykając daszka czapki. Samochód zatrzymał się przy pilotach. Otworzyły się tylne drzwiczki i wysiadł wysoki oficer w kurtce niemieckich strzelców górskich. Zdjął czapkę i ręką przeczesał jasne włosy. Odwrócił się i z tylnego siedzenia zabrał wypchany plecak oraz schmeissera.

- Pułkownik Stucker - nowo przybyły przedstawił się pilotom.

Hegel patrzył na przybysza bez słowa.

- Dokąd pan chce lecieć? - Kapfstein zapytał Stuckera.

- Tu - Stucker zza pazuchy wyjął cienką tekturową teczkę.

Bladoniebieskie oczy Stuckera pozostały bez wyrazu, chociaż doskonale pamiętał dzisiejsze spotkanie koło zamku w Królewcu.

Na zamkowym dziedzińcu trwało pakowanie ostatnich skrzyń do ciężarówek. Stucker stał pod ośnieżonym drzewem i czekał. Punktualnie o 12.08 podszedł do niego cywil w skórzanym płaszczu.

- Pan Stucker? - upewnił się człowiek, którego twarzy nie było widać znad wysoko postawionego kołnierza.

- Może.

- Pozdrowienia z mauzoleum Lenina - Stucker usłyszał umówione hasło.

- Więc?

- Pana propozycja jest nie do przyjęcia.

- Dlaczego?

- Mamy wpłacić dolary na pana konto w Szwajcarii i zatopić wskazany przez pana statek? Jaką mamy pewność, ze ładunek pozostanie nienaruszony po katastrofie i nikt go przed nami nie wydobędzie?

- Wskażę wam odpowiednie miejsce do ataku, a skrzynie będą dobrze zabezpieczone... na każdą okoliczność.

- Nie mamy żadnych gwarancji...

Stucker cmoknął niezadowolony.

- Chcecie, żebym wam przywiózł to do Moskwy, a wy mnie poczęstujecie kulą w łeb?

- Wie pan, że zasługuje pan na to.

- Darujcie sobie, towarzyszu, takie gadanie. Amerykanie kupią te informacje bez szemrania.

- Amerykanie przyjechali do Europy wygrać wojnę i zrobić dobry interes, ale nie zechcą z nami zadzierać... My tu zostaniemy.

Stucker westchnął.

- Więc nie? To wasze ostatnie słowo?

- Da - odpowiedział po rosyjsku rozmówca Stuckera. - Niedługo to wszystko będzie nasze. Pan i pana skrzynki pewnie też.

Stucker zasalutował i odwrócił się bez słowa. Następne godziny spędził na załatwianiu kilku ważnych spraw, między innymi samolotu. Dokument z własnoręcznym podpisem Hitlera robił na wszystkich odpowiednie wrażenie. Dlatego teraz miał do dyspozycji Junkersa, bombowca w wersji rozpoznawczej.

***

Kapfstein otworzył tekturową teczkę. W środku były cieniutkie arkusze aluminium z nadrukowanymi mapami Bałkanów i Włoch.

- Daleka podróż przed nami - mruknął porucznik.

- Wy tam polecicie, ja wysiądę po drodze - odrzekł Stucker.

- W Szwajcarii? - do rozmowy włączył się Hegel.

- Zobaczycie - odpowiedział Stucker. - W dowództwie zapewniano, że macie najlepszy samolot, najnowsze radary i jesteście bardzo dobrzy.

- Podobno Iwan ma dziś w nocy ruszyć do ofensywy - Hegel mówił bezczelnie patrząc w oczy Stuckera. - Okazuje się, że wierni sługusi Hitlera już teraz uciekają...

Stucker położył dłoń na spuście pistoletu maszynowego.

- Macie swoje rozkazy?! Wykonać! - krzyknął.

Hegel i Kapfstein obrócili się bez słowa, weszli pod brzuch bombowca i weszli do środka po drabince umieszczonej na jego spodzie. Stucker ruszył za nimi. Wskazali mu miejsce niżej, przed sobą, w przeszklonej kabinie. Kapfstein odczytywał listę czynności przed startem, a Hegel po kolei sprawdzał wskaźniki, kręcił pokrętłami, aż w końcu uruchomił oba silniki. Trójłopatowe śmigła obracały się coraz szybciej. Mechanik zabrał drewniane kliny spod kół i samolot potoczył się po płycie lotniska.

Junkers dostojnie wzniósł się w powietrze i skierował się na południe. Na wschodzie słońce wychylało się zza horyzontu, a w dole szarość poranka rozświetlały wybuchy.

- Iwan zaatakował - powiedział Hegel.

- Mamy trzech bandytów na piątej, pięćset metrów nad nami - zameldował Kapfstein patrząc na ekran radaru.

- Stucker! - Hegel kopnął pasażera w ramię. - Potrafisz obsługiwać karabin maszynowy?

Stucker spojrzał zdziwiony. Hegel nagle wykonał gwałtowny ruch sterem. Junkers zakręcił w lewo nurkując ku pokrytej śniegiem ziemi.

Obok przemknęły dwie sylwetki myśliwców z czerwonymi gwiazdami.

- Jeszcze jeden! - przypomniał Kapfstein. - Schodzi poniżej nas. Cały czas siedzi nam na ogonie.

- Rusz się! - Hegel popędzał Stuckera.

Pułkownik niezgrabnie wygramolił się ze swojego fotela i przeszedł na tył kabiny. Kapfstein pomógł mu zamontować dwa sprzężone karabiny maszynowe.

- Kapfstein! - zawołał Hegel. - Do radaru. Uruchom noktowizor.

Nad pulpitem pilota umieszczono eksperymentalne urządzenie umożliwiające widzenie w ciemnościach, montowane już w niektórych czołgach. Hegel pochylił się i przytknął oczy do okularów lunety.

- Niech pan strzela krótkimi seriami, ale tylko wtedy, kiedy powiem - Kapfstein pouczał Stuckera.

Dwa myśliwce nadlatywały od przodu. Ich piloci strzelali długimi seriami świetlistych pocisków. Hegel tylko pchnął wolant do przodu i zszedł do samej ziemi.

Kadłub Junkersa pomalowany na biało zlewał się z pokrytym śniegiem krajobrazem, jednak myśliwiec z tyłu nie ustępował. Hegel prowadził samolot szeroką doliną rzeki, której brzegi zarastały wysokie sosny.

- Iwan szykuje się do skoku - zameldował Kapfstein.

Myśliwiec wzniósł się wyżej, nabrał prędkości i zanurkował.

- Stucker! Teraz! - krzyknął Hegel.

Stucker posłusznie nacisnął spusty karabinów maszynowych w chwili, gdy Junkers gwałtownie poderwał się ku górze. Strumienie pocisków prawie odstrzeliły skrzydła myśliwca z odległości kilkudziesięciu metrów. Rosyjski pilot trzymał już rękę na guziku uruchamiającym jego karabiny, ale Niemiec był szybszy. Myśliwiec eksplodując uderzył w ziemię. Dwa pozostały myśliwce gdzieś zniknęły.

- Wracamy do Królewca - zadecydował Hegel.

- Nie - rzekł Stucker odruchowo szukając schmeissera.

Kapfstein wyjął pistolet i wycelował go w pierś pasażera, Hegel spojrzał na mapę.

- Mam lepszy pomysł - mruknął zadowolony.

Junkers zniżył lot i łagodnie wylądował na tafli zamarzniętego jeziora. Kapfstein otworzył luk w podłodze kabiny.

- Do widzenia! - rzucił Hegel w stronę Stuckera. - Gdzieś tu jest miasteczko Węgorzewo. My wracamy na wojnę, a pan niech kombinuje sobie dalej sam. Ruscy nigdy nie czaili się na nas o tej porze. Nie mają dobrych nocnych myśliwców. To nie przypadek, że spotkaliśmy ich aż trzech. Skoro zdarzyło się to pierwszy raz i to w czasie lotu z panem, to oznacza, że to pan miał zginąć.

Stucker zabrał plecak i schylony wyszedł spod kadłuba samolotu. Nagle poczuł dziwny zapach, a jego głowa uderzyła w coś miękkiego. Uniósł głowę i zobaczył koński łeb, a wyżej okrągłą, zmarzniętą twarz o skośnych oczach i wycelowaną w siebie lufę pepeszy.

W kabinie zdumiony Hegel włączył wszystkie światła. Dookoła Junkersa stało kilkudziesięciu jeźdźców.

- Ruscy - jęknął Kapfstein.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

WYJAZD NA AUKCJĘ • JAGUAR W ROWIE • PROPOZYCJA DANIELLE • BURSZTYNOWY POSĄŻEK • KRADZIEŻ SKARBÓW • UCIECZKA NA “DIABOLO” • POZNAJĘ KOMISARZA SKOWRONKA • CZY PAWEŁ JEST ZŁODZIEJEM?

Wyjazd do pałacyku w P. spadł na mnie jak grom z jasnego nieba. Mój szef, Pan Samochodzik, przeczytał rano ogłoszenie w jednej z lokalnych gazet, że w małej miejscowości w zabytkowym obiekcie jest organizowana ekskluzywna aukcja obrazów. Miałem tylko kilka chwil na wypożyczenie smokingu. Przed wyjazdem otrzymałem od pana Tomasza czek in blanco “tak na wszelki wypadek”, gdyby pojawił się tam jakiś rarytasik.

Do odtwarzacza kompaktów w Rosynancie włożyłem składankę przebojów zespołu “Perfect” i gnałem przed siebie w rytm piosenki “Lokomotywa z ogłoszenia”. Co chwila spoglądałem na zegarek i tylko mocniej naciskałem pedał gazu. Marcowe słońce już dawno znikło za horyzontem. Drogę przez sosnowy las co jakiś czas pokrywały hałdy śniegu. Nagle na drogę z pobocza wyskoczyła kobieta w balowej sukni i rozpaczliwie machała rękoma. Zatrzymałem się i rozejrzałem dookoła. W rowie leżał srebrzysty jaguar z brytyjską rejestracją.

- Mówiono mi, że Polacy to prawdziwi dżentelmeni - po angielsku przywitała mnie pechowa podróżniczka.

Była wysoką blondynką. Na stopach miała delikatne pantofelki na wysokim obcasie. Była ubrana w jasnoniebieską obcisłą suknię. Jej szyję zdobiła złota kolia. W upiętych w kok włosach tkwiła szpilka z brylantową główką. Miała około trzydziestu pięciu lat. Ona również lustrowała mój wygląd.

- Chyba mam szczęście - uśmiechnęła się poprawiając niesforny kosmyk włosów. - Danielle Wesson - przedstawiła się podając mi dłoń. - Jak sądzę, jedzie pan na aukcję?

- Tak - przyznałem. - Zapraszam panią do swojego samochodu...

- O, nie! Za nic nie zostawię tutaj mojego jaguara. Słyszałam, że u was kradną ekskluzywne auta.

- Mamy mało czasu - jęknąłem.

Ona spojrzała na mnie błagalnie.

- No dobrze - zdjąłem smoking, zakasałem rękawy i zająłem się przymocowaniem liny z wyciągarki Rosynanta do jaguara.

Po kilkunastu minutach auto Angielki stało już na drodze. Oboje skierowaliśmy się do P. Minęliśmy małe miasteczko zagubione gdzieś na Pomorzu Zachodnim i aleją parkową wjechaliśmy na podjazd rzęsiście oświetlonego pałacu. Wokół budynku kręciło się kilku ubranych na czarno ochroniarzy. W drzwiach stało dwóch elegancko ubranych mężczyzn.

- Czy mogę wiedzieć, jak pan się nazywa? - zapytał jeden z nich. Był szczupłym brunetem, o śniadej cerze i bystrym, zimnym spojrzeniu.

- Paweł Daniec - przedstawiłem się.

On spojrzał na krótką listę nazwisk, którą trzymał w dłoni.

- Przykro mi - szepnął patrząc na mnie z zainteresowaniem. - Kto pana zaprosił. Pan Sebedian?

Już chciałem skłamać, gdy uratował mnie głos zza moich pleców.

- On jest ze mną - oświadczyła Danielle.

- Oczywiście - brunet skłonił się nisko. - Każę przygotować dla państwa pokój.

- Nie trzeba - zaprotestowałem.

- To konieczne - Danielle wymamrotała mi do ucha.

Nie miałem wyboru. Sięgnąłem po walizkę Danielle i oboje poszliśmy za drugim elegantem, który zaprowadził nas na piętro pałacyku. Szliśmy po szerokich, zakręconych schodach i weszliśmy do ostatniego apartamentu po lewej stronie. Z okien mogliśmy podziwiać ośnieżony krajobraz parku.

Danielle padła na szerokie, małżeńskie łoże i głęboko westchnęła.

- Jestem skonana - rzuciła. - Aukcja odbędzie się po kolacji, czyli za dwie godziny. Mamy dużo czasu, żeby dobrze się poznać.

Rozejrzałem się po pokoju, w którym nie było innego mebla do spania niż łoże, więc podejrzewałem, że czeka mnie noc na podłodze.

- Co masz na myśli? - zapytałem.

- Chodźmy się wykąpać - powiedziała zalotnie.

Nie czekając ani chwili zrzuciła z siebie suknię, chwyciła mnie za smoking i pociągnęła w stronę łazienki. Zdezorientowany ruszyłem za nią.

- Szkoda wypożyczonego smokingu - mruknęła zdejmując ze mnie marynarkę.

Weszła do kabiny z prysznicem i puściła wodę. Kłęby pary wypełniły łazienkę.

- Rozbieraj się i właź - rozkazała mi wystawiając głowę.

W samej tylko bieliźnie dołączyłem do Danielle. Spojrzała na mnie z ironią.

- Mam dla ciebie interesującą propozycję - rzekła nachylając się w moją stronę.

Pięć minut staliśmy przytuleni do siebie pod strumieniami wody. Ona szybko opowiadała mi niezwykłą historię. Cały ten cyrk z kąpielą był na użytek mikrofonów i kamer zamontowanych w naszym apartamencie, żeby szumem wody zagłuszyć naszą rozmowę. Znając współczesne środki do podsłuchu wiedziałem, że i tak na niewiele się to zda.

- To jak? Zgadzasz się? - spytała mnie na koniec swej tyrady. - To cię ustawi do końca życia. Załatwię ci brytyjskie obywatelstwo.

Bez słowa kiwnąłem głową. W końcu przez tyle lat pracowałem za marną urzędniczą pensję i nikt oprócz Pana Samochodzika nigdy mnie nie pochwalił.

Wyszliśmy z łazienki i założyliśmy nasze wieczorowe stroje. Po chwili ktoś zapukał i uprzejmym głosem zaprosił nas na kolację. Zeszliśmy do jadalni, gdzie stał długi stół z ekskluzywną, posrebrzaną zastawą. Wokół około dwudziestu jedzących kręciła się kilkuosobowa grupa kelnerów zmieniających talerze, dolewających wina. Wszyscy goście pałacyku i jak mniemałem uczestnicy licytacji wyglądali na bogatych ludzi. Kilku starszym panom towarzyszyły o wiele od nich młodsze kobiety. Było tu także kilka dystyngowanych małżeństw.

Posadzono nas pomiędzy przedsiębiorcą z branży elektronicznej a żoną właściciela kilku sklepów jubilerskich. Prowadziliśmy błahe dyskusje na temat warunków na drodze oraz podawanych nam smakołyków.

- Drodzy państwo! - gwar rozmów przerwał brunecik. - Mister Sebedian.

Wszyscy wstaliśmy, żeby powitać naszego gospodarza. Był to mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat. Krótko ostrzyżone siwe włosy przylegały do jego głowy. Nie miał zarostu, a uśmiechniętą twarz człowieka sukcesu rozświetlał równy rząd bialutkich zębów. Do tego miał wesołe, piwne oczy. Był wysokim mężczyzną o wysportowanej sylwetce.

- Miło mi państwa gościć na tej aukcji trochę zapomnianych dzieł sztuki - przemówił po angielsku do zebranych. - Za chwilę rozpoczniemy licytację.

Usiadł przy stole i obserwując wszystkich pił białe wino. Po posiłku podano lampki koniaku oraz cygara. Otwarto szerokie drzwi prowadzące z jadalni do dużej sali balowej z wysokimi oknami sięgającymi od podłogi do sufitu. Przez równie wysokie, otwarte drzwi wpadało do środka chłodne powietrze z parku. Na ścianach, za szkłem wisiały fotografie i reprodukcje obrazów, rzeźb, biżuterii. Ze zdziwieniem czytałem opisy. Większość z tych dzieł sztuki uznano za zaginione w czasie drugiej wojny światowej. Na środku pomieszczenia stał wysoki sześcian przykryty zielonym suknem. Tego tajemniczego obiektu pilnowało dwóch ochroniarzy w garniturach. Solidne zgrubienia pod ich pachami świadczyły, że nie skrywali tam zwykłych pistolecików.

Spacerowaliśmy z Danielle wzdłuż ścian. Ona popijała koniak, a ja leniwie ćmiłem cygaro.

- Teraz mi wierzysz? - Danielle wymownie spojrzała w stronę wystawy.

- Tak - mruknąłem.

Sebedian stanął na środku sali i klasnął w dłonie, żeby zwrócić na siebie uwagę.

- Proszę państwa! - przemówił. - Przygotowałem tę małą wystawkę, żeby pokazać skalę planowanego przedsięwzięcia. Teraz udowodnię, że nie jest moim celem oszukanie państwa.

Podszedł do zielonego sukna i teatralnym gestem szarpnął je. Wszyscy jęknęli z zachwytu. Naszym oczom ukazała się szklana gablota z półmetrowej wysokości posążkiem Apollina z bursztynu, u którego stóp leżał na oko dwukilogramowy stos złotej biżuterii. Drogie kamienie: rubiny, diamenty, brylanty błyszczały i raziły oczy.

- Za kwadrans rozpoczynamy aukcję - oświadczył Sebedian. - Każdy teraz może przemyśleć moją ofertę lub ewentualnie skontaktować się ze swoim mocodawcą.

Danielle delikatnie wyprowadziła mnie do parku. Ze zdziwieniem zauważyłem, że gdzieś zniknęli ubrani na czarno ochroniarze, których wcześniej było tu pełno. W ciemnościach panowała jakaś niepokojąca cisza.

Danielle na chwilę włożyła dłoń do torebki.

- Co tu robicie?! - usłyszeliśmy za sobą męski głos.

Napastnik przytknął mi lufę karabinu do kręgosłupa. Jednocześnie usłyszałem charakterystyczny odgłos odbezpieczanego kałasznikowa. Danielle stała krok przede mną. Powoli uniosłem ręce do góry. Człowiek za moimi plecami ponownie dźgnął mnie lufą.

- Idziemy do szefa - obwieścił.

Błyskawicznie obróciłem się w prawo. Lewą dłonią chwyciłem za dłoń ochroniarza spoczywającą na spuście, jednocześnie zgięciem łokcia blokując lufę. Prawą ręką chwyciłem go od tyłu za jego lewe udo, tuż poniżej krocza, i przewróciłem go twarzą do ziemi. Jak zwykle sprawdziły się słowa moich instruktorów z “czerwonych beretów”, że uzbrojeni ludzie są zbyt przywiązani do broni. Usiadłem na plecach ochroniarza i kolbą kałasznikowa uderzyłem go w okolice lewego ucha, żeby stracił przytomność na jakiś czas.

Danielle patrzyła na mnie z podziwem.

- Nie mamy czasu - rzuciła.

Wróciliśmy do sali balowej. Ustawiono tam krzesła dla gości. Danielle ruszyła w ich stronę i przechodziła obok Sebediana. Nagle z torebki wyszarpnęła pistolet i przystawiła go do głowy gospodarza. Ochroniarze nie zdążyli zareagować, uczestnicy aukcji zamarli.

- Paweł, spakuj skarby - rozkazała, rzucając w moją stronę torebkę. - W środku znajdziesz worek.

Wszystkie oczy skierowały się na mnie. Wyjąłem z torebki czarny worek na śmieci i podszedłem do szklanej gablotki. Zauważyłem, że była podłączona do instalacji alarmowej. Spojrzałem na Danielle.

- W torebce, małe czarne pudełko z zielonym guzikiem - powiedziała bacznie obserwując wszystkich i cały czas terroryzując Sebediana.

Wyjąłem pudełko, wcisnąłem guzik. Rozległ się pisk, na ułamek sekundy zgasło światło, a alarm przestał działać. Zgasły czerwone kontrolki na gablocie.

- Wyładowanie elektromagnetyczne - wyjaśniła mi Danielle.

Kopnięciem rozbiłem szkło i zacząłem wkładać do worka skarb. Danielle przeprowadziła Sebediana do drzwi do jadalni. Poszedłem za nią. Nikt nas nie zatrzymywał, a Sebedian sprawiał wrażenie nad wyraz spokojnego. Z jadalni, przez hol wyszliśmy na parking.

- Do twojego samochodu - powiedziała do mnie Danielle.

- A jaguar? - zapytałem.

- Kradziony - wzruszyła ramionami.

Zbliżyłem się do Rosynanta. Danielle puściła Sebediana, lecz wciąż w niego celowała. Z mroku wyłonił się brunecik mierząc do mnie z pistoletu. Palec wskazujący bielał na spuście. Wykręciłem się schodząc mu z linii strzału. Upuściłem worek i lewą dłonią chwyciłem go za pistolet, blokując mu jednocześnie dłoń. Prawą ręką uderzyłem go w krtań, a potem wykręcając mu uzbrojoną dłoń, odebrałem pistolet. Danielle zabrała worek i wsiadła do Rosynanta. Pospieszyłem za nią, czym prędzej uruchomiłem silnik, bo z oddali dobiegał odgłos policyjnych syren.

- Będę ciebie pilotowała - powiedziała Danielle.

Posłusznie jechałem zgodnie z jej wskazówkami. Po godzinie szybkiej jazdy dotarliśmy do zaciemnionego gospodarstwa. Ktoś otworzył przed nami drzwi stodoły. Wprowadziłem Rosynanta do środka.

Danielle zabrała z kopy siana worek żeglarski. Wyrzuciła z niego stos ubrań.

- Przebieraj się - dyrygowała.

Wybrałem sobie dżinsy, wysokie buty, koszulę, bluzę i ciepłą, skórzaną kurtkę. Danielle wskazała wrota stodoły. Wyszliśmy na podwórze. Z daleka słyszałem szum morza. Po dwudziestu minutach dotarliśmy nad brzeg Bałtyku. Białe grzywacze fal lekko połyskiwały w świetle księżyca. Na plaży czekał na nas ponton “Zodiak” ze sztywnym dnem.

Danielle usiadła przy silniku, zepchnąłem łódź na wodę, a ona włączyła wsteczny bieg, potem wykręciła dziób w stronę czarnej, niskiej sylwetki jakiegoś statku. Ponton podskakiwał na falach, gdy pędziliśmy w stronę tajemniczego okrętu. Po kwadransie byliśmy już przy jego rufie.

Statek nazywał się “Diabolo”. Miał chyba z sześćdziesiąt metrów długości i dziesięć szerokości. Śródokręcie zajmowała olbrzymia nadbudówka. Na rufie znajdował się duży dźwig i ładownia jak w okrętach desantowych lub na trawlerach. Otwarto przed nami wjazd do ładowni, a Danielle skierowała tam nasz ponton. Czyjeś ręce chwyciły rzuconą przeze mnie cumę i po chwili zostaliśmy wciągnięci na pokład “Diabolo”.

Danielle trzymając moją rękę poprowadziła mnie do kajuty mimo ciemności panujących na statku. Drogę znała chyba na pamięć. W kajucie znajdowały się dwie koje, stolik, szafa i maleńki bulaj. Na stoliku stał szampan. Danielle rzuciła worek na koję, otworzyła butelkę szampana, rozlała go do kieliszków.

- Za nowe życie Pawła Daniec - wzniosła toast.

Łyknąłem szampana i poczułem, że kręci mi się w głowie. Opadłem na koję. Pamiętałem jeszcze, że Danielle troskliwie zajrzała mi prosto w oczy.

Jeszcze nie spałem, gdy odezwał się dzwonek telefonu. Pomyślałem, że dzwoni Paweł Daniec.

- Pan Samochodzik? - usłyszałem młody głos w słuchawce. - Tu aspirant Cezary Pirania, współpracownik komisarza Skowronka. Już oddaję szefowi słuchawkę...

- Halo?! - odezwał się śpiewny baryton. - Tu komisarz Skowronek. Wiem, że pan pracuje w Ministerstwie Kultury i tak dalej. Szukacie zaginionych skarbów?

- Tak - mruknąłem zdziwiony zachowaniem policjantów.

- Pan zna niejakiego Pawła Dańca?

- Tak.

- To pana pracownik?

- Tak.

- Ten wasz człowiek zaginął ze skarbem i niezłą laską.

- Pewnie ktoś się pod niego podszył.

- Krawiectwo to nie moja branża, ja jestem poważny detektyw - teraz w głosie Skowronka słychać było stanowczość. - Pakuj pan graty. Zaraz przyjedzie po pana wózek z technikami, których wezwaliśmy ze stolicy.

Rozłączył się nie dając mi czasu na odpowiedź. Pozostało mi jedynie zebrać do torby najpotrzebniejsze rzeczy. Po kilkunastu minutach w drzwiach mojego mieszkania stało dwóch wysokich młodzieńców w skórzanych kurtkach, żujących gumę, którzy grzecznie i stanowczo zaprosili mnie na dół, do samochodu.

W drodze do P. miałem czas, żeby się zdrzemnąć. Na miejscu byliśmy po trzech godzinach. Wokół pałacyku stało kilka policyjnych radiowozów z włączonymi światłami. Przed specjalnymi taśmami oddzielającymi miejsce przestępstwa od reszty świata stały ekipy dziennikarzy. Technicy, z którymi przyjechałem, natychmiast zrobili odlewy śladów opon Rosynanta, a potem zbierali odciski palców z jaguara.

- Pan Samochodzik? - za mną stał młody człowiek w podkoszulku i skórzanej kurtce. Miał prawie na łyso zgoloną głowę i ciemne okulary na nosie. Widziałem szelki, na których wisiał pistolet. - Pirania - przedstawił się podając mi dłoń. - Chodźmy do szefa.

Zaprowadził mnie do niskiego, łysiejącego mężczyzny w starym płaszczu, spłowiałej marynarce, poplamionej ketchupem białej koszuli i rozluźnionym krawacie. To był komisarz Skowronek, człowiek o pucułowatej twarzyczce niemowlaka. Miał około pięćdziesiątki.

- Witaj, kochanieńki - na powitanie uderzył mnie dłonią w ramię tak silnie, że omal nie zleciałem z pałacowych schodów.

Obok komisarza stał jakiś elegancko ubrany mężczyzna o szlachetnej twarzy i sylwetce.

- To Mister Sebedian - Skowronek specjalnie akcentował słowo “Mister”. - Mówi tylko po angielsku. A to pan Tomasz N.N., wybitny ekspert od poszukiwań zaginionych i skradzionych dzieł sztuki - przedstawił mnie gospodarzowi. - Mister Sebedian zorganizował tu niezłą zabawę, a Paweł Daniec z lalunią zrobili cyrk i zniknęli ze skarbem wartym około miliona dolarów.

- Nie wierzę - zaprzeczałem. - Paweł nie byłby zdolny do czegoś takiego.

- Ja też nie wierzyłem komisarzowi, jak wybijał mi z głowy małżeństwo - odezwał się Pirania.

- I co? - zaciekawiłem się.

- Odeszła - prychnął Pirania.

- Czemu?

- Normalnie, bo to zła kobieta była! - roześmieli się Skowronek i Pirania. - To cytat z “Psów”. Widać, że pan nietutejszy i kultowych filmów nie ogląda.

- Chodźmy obejrzeć film nagrany przez kamery ochrony - zaproponował już całkiem poważny Skowronek.

We czterech weszliśmy do małego pokoju obok holu. Znajdowało się tam centrum ochrony i monitoringu obiektu. Na dwóch ekranach, dzięki gęsto rozmieszczonym kamerom, można było obejrzeć najdalsze nawet zakątki posiadłości. Pirania włączył kasetę wideo. Jak w dobrym filmie sensacyjnym mogłem obejrzeć przebieg kradzieży, w której udział brał mój pracownik.

- Panowie będą mieli tę taśmę? - zapytałem policjantów.

- Oczywiście - odpowiedział Pirania wkładając dowód rzeczowy do kieszeni w kurtce.

- Możemy zejść do sali, gdzie doszło do kradzieży? - poprosiłem.

Skowronek bez słowa poprowadził mnie. Przechodząc przez jadalnię sięgnął po jeden z nietkniętych kieliszków z winem. Powąchał, obejrzał płyn pod światło.

- Białe wino włoskie z północnego brzegu jeziora Garda w okolicach Trydentu i Bolzano, dobre, w przystępnej cenie - orzekł ze znawstwem.

Stanąłem na środku ogromnego pomieszczenia. Spoglądałem na resztki szklanej gabloty i wystawę fotografii na ścianach. Sebedian przyglądał mi się z wielką uwagą.

- Co to za fotografie? - zapytałem go.

- To zaginione w czasie drugiej wojny światowej dzieła sztuki - mówił rozkładając ręce. - Chciałem zorganizować akcję mającą doprowadzić do ich odnalezienia.

- Miał pan konkretne ślady?

- To już pozostanie moją tajemnicą - Sebedian uśmiechnął się lekko.

- Mam nadzieję, że zna pan polskie prawo? Takie ukryte skarby należą do państwa polskiego.

- Są miejsca, gdzie ani pan, ani inni urzędnicy nie mają władzy - Sebedian znowu pokazał garnitur białych zębów w szerokim uśmiechu.

- Miło mi było pana poznać - pożegnałem Sebediana.

- To co? Jedziemy na komendę? - zaczepił mnie Skowronek.

- Tak.

W samochodzie Skowronka i Piranii byłem skazany na słuchanie radia i mlaskania, gdy obaj jedli hamburgery. Po dwóch godzinach zajechaliśmy przed komendę policji w Gdańsku. Przemarsz Skowronka i Piranii był kwitowany przez ich kolegów policjantów okrzykami w stylu: “Witajcie, federales!”, “Oto toczy się Centralna Beczka Śmiechu”. W obskurnym biurze posadzili mnie przy biurku, podali kawę i włączyli kasetę wideo.

- Wiem, że jest pan wysokiej klasy specjalistą - zaczął Skowronek. - Proszę powiedzieć, co przykuło pana uwagę w pałacyku?

- Miała tam być aukcja obrazów, a jedyne jakie widziałem, to te na zdjęciach - mówiłem szczerze. - To bardzo dziwne, tym bardziej że oficjalnie te dzieła sztuki nie istnieją od kilkudziesięciu lat. Poza tym, jedyna rzecz, którą można było sprzedać, ginie po amatorskim napadzie w wykonaniu jakiejś kobiety i mojego pracownika. To jest grubymi nićmi szyte.

- Proszę mi wyjaśnić sprawę tych zaginionych dzieł sztuki - poprosił Skowronek.

- To proste. Wiele zabytków w czasie działań wojennych zaginęło. Wiemy, że w SS była specjalna komórka odnajdująca prywatne kolekcje, których właścicieli na ogół wywożono do obozów koncentracyjnych. Później zrabowane dzieła sztuki zwożono w kilka punktów zbiorczych. Na przełomie 1944 i 1945 roku specjalne konwoje zajmowały się ratowaniem zrabowanego dobra, a właściwie wywożeniem go w bezpieczne miejsca.

- Skąd w takim razie dokumentacja fotograficzna tego, co jak pan mówił zaginęło? - zaciekawił się Skowronek.

- Powszechnie mówi się o niemieckiej dokładności. Jest ziarno prawdy w tym powiedzeniu. Każda zdobycz była dokładnie opisana, obfotografowana przez niemieckich kustoszów. Jeden egzemplarz zostawał w regionalnym muzeum, drugi wysyłano do centrali w Berlinie. Mister Sebedian stamtąd zapewne otrzymał te zdjęcia. Nawet jeśli uzyskał je z innego źródła, to powie o Berlinie.

- Mówił o Berlinie - wtrącił się Pirania.

- A jak pan skomentuje zachowanie swojego pracownika?

- Jestem zdumiony - przyznałem z rezygnacją.

- A co pan sądzi o zrabowanym skarbie? Mówił pan, że to historia szyta grubymi nićmi...

- O, tak. Nie widziałem z bliska biżuterii, ale bursztynowa figurka jest doskonale znana historykom sztuki. Pochodzi ona z zaginionej w czasie wojny Bursztynowej Komnaty.

ROZDZIAŁ DRUGI

POSZUKIWANIA ROSYNANTA • LIST OD OLBRZYMA • WŁAMANIE DO KLUBU NURKÓW “WIELORYB” • SZUKAM BATURY • ODWIEDZINY W POKOJU BATURY • PROSZĘ MICHAŁA O POMOC • ZOSTAŁO CZTERDZIEŚCI OSIEM GODZIN

Do rana przespałem się na kozetce w biurze Skowronka. Obudził mnie Pirania.

- Panie Tomaszu! - szarpał mnie za ramię. - Pobudka!

Wstałem i przyjąłem zaproszenie policjantów na śniadanie w stołówce. Pirania jadł swoją porcję, a potem szefa. Skowronek jedynie robił kulki z chleba, podrzucał je ku górze, chwytał ustami i połykał popijając kawą.

- Co pan proponuje? - zapytał mnie komisarz.

- Paweł jest tam, gdzie samochód - odpowiedziałem. - Trzeba odnaleźć Rosynanta.

- Patrole mają już opis waszego superwozu - wtrącił się Pirania. - I co? - dopytywałem się.

- Do rutynowej kontroli zatrzymano kilka pojazdów - opowiadał Pirania. - Przy okazji zatrzymano poszukiwanego listem gończym złodzieja samochodów. Wasz Rosynant, jak pan mówił, miał urządzenia umożliwiające zmianę barwy karoserii czy numerów rejestracyjnych. Uczuliliśmy więc funkcjonariuszy na to, żeby zwracali uwagę na bogate wyposażenie elektroniczne pojazdu: GPS, komputer, nowoczesne środki łączności...

- Macie tu komputer? - przerwałem wywód Piranii.

- Jasne - rzekł Skowronek. - Ma pan jakiś pomysł?

- Paweł mógł przesłać mi jakieś informacje przez Internet - tłumaczyłem. - Przygotowaliśmy kilka kodów, które mógł wysłać z samochodu wciskając prostą kombinację klawiszy na klawiaturze komputera.

Szybko przeszliśmy do biura informatyków. Pirania połączył się z ministerialnym serwerem i sprawdził pocztę elektroniczną, która przyszła na moje nazwisko.

- Mamy tylko jeden list i to wysłany ze skrzynki zarejestrowanej w Gdańsku - relacjonował Pirania. - Już go drukuję.

Po chwili trzymałem krótką notatkę:

Drogi Panie Tomaszu!

Kłania się nisko wasz znajomy pismak z Olsztyna. Spotkałem w Gdańsku człowieka, który ma do opowiedzenia ciekawą historię z okresu drugiej wojny światowej. To były marynarz niemieckiego okrętu podwodnego U-2331. Zna ciekawe szczegóły dotyczące zatonięcia “ Wilhelma Gustloffa “. Możliwe spotkanie jutro, w południe przy “ Sołdku”.

Olbrzym

- Kto to jest Olbrzym? - Pirania już przygotował sobie notes.

- To dziennikarz z Olsztyna, z którym szukaliśmy skarbu generała Samsonowa - wytłumaczyłem. - List pisał wczoraj, więc możemy się z nim spotkać dziś.

- Czy to spotkanie może dotyczyć prowadzonego przez nas śledztwa? - dopytywał się Skowronek.

- Nie sądzę - mruknąłem. - Pytał mnie pan o to, w jakim kierunku powinno pójść śledztwo. Uważam, że należałoby sprawdzić osobę Sebediana.

- Interpol nic na niego nie ma - zabrał głos Pirania. - To bogaty przedsiębiorca z Argentyny robiący interesy w całej Europie. Jego pasją jest kolekcjonowanie dzieł sztuki i poszukiwanie skarbów.

Postanowiłem dowiedzieć się, czy Mister Sebedian ubiegał się w naszym ministerstwie o pozwolenie na zorganizowanie poszukiwań. W tym czasie Pirania pytał w Straży Granicznej, czy mają jakieś informacje o “Diabolo”. U nas nic nie wiedziano na temat Sebediana, za to mój zwierzchnik w randze podsekretarza stanu bardzo chciał ze mną rozmawiać.

- Znowu Paweł Daniec narozrabiał! - zaczął tyradę. - Od policji wiem wszystko. Taśma wideo nie pozostawia wątpliwości. Oświadczam panu, że na Dańca czeka dyscyplinarne zwolnienie z pracy. Czuję, że panem też ktoś musi się zająć. Chyba już czas na emeryturkę.

Bez słowa przerwałem połączenie. Zadzwoniłem do kilku znajomych z innych resortów. Od jednego z nich dowiedziałem się, że Sebedian poinformował rząd polski, że ma zamiar eksplorować wrak “Wilhelma Gustloffa” znajdujący się w polskiej strefie ekonomicznej Morza Bałtyckiego. Teraz na spotkanie z Olbrzymem nie mogłem się już spóźnić.

Spojrzałem na zegarek. Powiedziałem Skowronkowi, że muszę się śpieszyć. Pirania odwiózł mnie w pobliże Długiego Targu w Gdańsku. Szybko przemaszerowałem do kanału na Motławie i czekałem na przystani stateczków przewożących turystów do statku-muzeum “Sołdek”. Jeszcze nie było sezonu turystycznego, więc przystań była pusta. W oddali na kanale ujrzałem sylwetkę przedziwnego kutra, niskiego, o szerokim pokładzie. Jego nadbudówka miała ślady po specjalnych płytach pancernych chroniących bulaje. Przy burtach znajdowały się puste gniazda po czterech wyrzutniach torpedowych. Z dwóch stanowisk karabinów przeciwlotniczych zdemontowano uzbrojenie. Na dziobie stał Olbrzym i machał ręką w moją stronę. Kuter miał wypisane białą farbą: “PT 117”.

- Niech pan wsiada - Olbrzym podał mi rękę, gdy kuter zbliżył się na metr do nadbrzeża.

Przeskoczyłem na okręt, który wykonał zwrot i odpłynął w kierunku Zatoki Gdańskiej.

Obudziłem się ze strasznym bólem głowy. Chciałem poruszyć się, lecz nie mogłem. Ktoś przykuł moje dłonie i przywiązał stopy do koi. Spojrzałem w bok. Za stołem siedziała Danielle ubrana w sztormiak. Oglądała telewizję.

- W samą porę - powiedziała do mnie podkręcając głos.

- ...W czasie napadu zrabowano dzieła sztuki wartości około miliona dolarów - słyszałem spikera. - Rabunku dokonała nieznana policji kobieta oraz Paweł Daniec. Wystawiono za nimi listy gończe. Ostrzega się, że za pomoc w ukrywaniu przestępców grozi kara więzienia...

- Jesteś sławny - Danielle uśmiechnęła się.

Dopiero teraz zauważyłem, że miała krótkie czarne włosy sięgające jej ledwie za uszy, ciemne oczy i nieco zmienione rysy twarzy. Spostrzegła moje zdziwienie.

- Peruka, kolorowe szkła kontaktowe, plastyczne wkładki silikonowe, a nawet sztuczne opuszki palców - pokazała mi palce z pokremowanymi końcówkami. - Trochę bolesne zabiegi, ale za to nie ma przeciw mnie żadnych dowodów.

- Czemu mnie uśpiłaś i związałaś? - pytałem.

- Musieliśmy cię sprawdzić, ale o dziwo nic na ciebie nie mamy - Danielle spojrzała na mnie zimnym wzrokiem. - Pomogłeś mi, więc nie masz wyjścia i powrotu do poprzedniego życia, obojętnie jak uczciwe ono było.

- Mówiłaś o udziale w łupie i wyprawie po prawdziwy skarb - przypomniałem jej.

- Najpierw zobaczymy, czy możemy ci wierzyć. Do akcji wydobycia skarbów mamy jeszcze dużo czasu. Do tego musimy zabrać na pokład “Diabolo” szefa i dwóch ekspertów z Polski.

- Co to za ludzie?

- Jesteś zbyt ciekawy.

- Może mógłbym wam coś o nich powiedzieć. Przecież i wy spytacie ich o mnie.

- Jeden z nich to Jerzy Batura. Pomoże nam w wywiezieniu łupu i skontaktuje nas z człowiekiem, który doskonale zna interesujące nas miejsce.

- Nie znam ich. A co ja mógłbym dla was zrobić?

- W Gdańsku mieszka człowiek, który ma dokładne plany interesującego nas miejsca... - Danielle pokazała mi zdjęcie tego człowieka i powiedziała, co mam zdobyć.

- Jeśli to ukradnę, to od razu zwrócimy uwagę policji na to, co was interesuje.

- Dobrze by było, gdyby i ten człowiek zniknął - Danielle uśmiechnęła się. - To sprawdzian.

- Mam lepszy pomysł.

Po godzinie Danielle pozwoliła mi wyjść na pokład “Diabolo”. Z tego co zdążyłem się zorientować, na pokładzie statku była kilkunastoosobowa, wielojęzyczna załoga ubrana w takie same kombinezony. Nikt się do mnie nie odzywał, jeśli nie było to absolutnie konieczne. Danielle zaprowadziła mnie do kajuty zajętej przez fałszerza dokumentów i wyszła. Gdy wróciła po półgodzinie, miałem gotowy zestaw papierów dla zupełnie innej osoby. Zmieniono mi kolor włosów na jasny blond, oczu na granatowe i nawet doklejono sztuczne opuszki palców.

- Otrzymam fundusz reprezentacyjny? - zapytałem Danielle.

- Oto on - rzekła wręczając mi dużą, ciężką kopertę.

W środku był pistolet Glock 19 z pięcioma zapasowymi magazynkami i plik banknotów, na oko dwadzieścia moich dotychczasowych, urzędniczych pensji. Była tam także mała krótkofalówka i noktowizor. Po wczesnym obiedzie Danielle sprowadziła mnie do rufowej ładowni. Musiałem przebrać się w kombinezon płetwonurka, a ubranie i wyposażenie schować do wodoszczelnego plecaka. Czterech milczących mężczyzn przyniosło niewielki pojazd z dwiema śrubami po bokach.

- To “Delfin 1” - wyjaśniła mi Danielle. - Mały pojazd podwodny z własnym, zamkniętym obiegiem powietrza, umożliwiający przepłynięcie pod wodą do dwudziestu kilometrów. Kabina jest podzielona na dwie części. Obie można otworzyć, żeby pasażer mógł wydostać się na zewnątrz. Może zejść na głębokość do dziesięciu metrów. Wsiadaj.

“Delfin 1” był wielkim, prawie przezroczystym cygarem długości czterech metrów i średnicy półtora metra. Posłusznie zająłem miejsce dla pasażera z tyłu. Było tam sporo miejsca, ale pewnie normalnie pływali tym ludzie z butlami do nurkowania. Danielle włączyła napęd, a załoga “Diabolo” zepchnęła nas po specjalnych szynach do morza. Zeszliśmy na głębokość dwóch metrów. Założyłem maskę podobną do tych używanych przez pilotów w samolotach myśliwskich.

Po półgodzinie Danielle wysunęła nad fale peryskop, po czym dała mi znak, że mogę opuścić mały batyskaf. Wpierw wpuściłem do środka wodę. Zrobiło mi się zimno. Bez trudu odpiąłem blokadę i odsunąłem pleksiglas odgradzający mnie od morza. Wynurzyłem się, złapałem haust świeżego powietrza i zanurkowałem. Zamknąłem kabinę dając znak Danielle, że wszystko w porządku. Do brzegu miałem ledwie kilkanaście metrów. Niezauważony wyszedłem na plażę. W krzakach przebrałem się, a potem wyszedłem na szosę. Trzeci z kolei samochód, dostawczy peugeot, zatrzymał się i mogłem dojechać do Gdańska. Wsiadłem do podmiejskiej kolejki i pojechałem do dzielnicy Gdańsk-Oliwa. Pod podanym mi adresem zobaczyłem przedwojenną piętrową willę z podwórzem zagraconym złomem. Stała na rogu ulic, więc mogłem ją sobie dokładnie obejrzeć ze wszystkich stron. Jeszcze chwilę patrzyłem na tabliczkę: “Klub Nurków Wieloryb” i ruszyłem na poszukiwania dobrej kryjówki. W podrzędnym hoteliku wynająłem pokój na parterze. W recepcji pokazałem swój fałszywy dowód osobisty. Zapłaciłem z góry za dwa dni i wyszedłem do miasta.

Moja kryjówka była oddalona od willi o niecały kilometr. Wpierw dwukrotnie przeszedłem ten dystans, żeby dobrze zapamiętać drogę. Potem poszedłem poszukać sklepu z komputerami. W komisie kupiłem notebooka, dobry skaner i opakowanie dyskietek. Wróciłem do hotelu i schowałem sprzęt w łazience. Właściciel obudował wannę kafelkami zostawiając przy podłodze spory otwór dla hydraulików naprawiających ewentualne awarie. Wystarczyły dwa duże worki na śmieci i komputer mógł tam na mnie czekać. Kolejne zakupy zrobiłem na bazarze przy stoisku ze sprzętem turystycznym.

Tuż przed siedemnastą, czyli godziną zamknięcia banku, poszedłem zrealizować czek wystawiony przez pana Tomasza.

- Poproszę pana dowód osobisty - powiedziała kasjerka spisując numer czeku.

Podałem jej dokument.

- Pan Jerzy Batura? - pytała porównując moją twarz ze zdjęciem w dowodzie.

- Tak - rzuciłem od niechcenia.

Szef podpisał czek nie wpisując ani sumy, ani nazwiska odbiorcy. Dzięki temu mogłem uszczuplić konto ministerstwa o parę groszy. Był to skromny ekwiwalent za zmarnowane urlopy.

Zrobiłem jeszcze zakupy w sklepie spożywczym, a potem jedząc kolację w hotelowym pokoju znowu zobaczyłem siebie, a właściwie dawnego Pawła Dańca w telewizji. Wychodząc zostawiłem włączony telewizor i zasunięte zasłony. Okno przymknąłem przyklejając gumę do żucia do framugi. W recepcji nikogo nie było. Szybko przemknąłem pochylony pod kontuarem i znalazłem się na ulicy. Skierowałem się do willi. Z trzech stron otaczały ją podobne do niej budowle, ale z jednej, za ulicą, były ogródki działkowe. Korzystając z mroku przeskoczyłem przez płot, a potem wszedłem do altanki, z której mogłem obserwować willę. Działkowicze nauczyli się nie zamykać swych domków, bo złodzieje i tak wyłamywali zamki.

Z plecaka wyjąłem termos i kanapki. Cierpliwie czekałem, aż w willi pogasną wszystkie światła. Odczekałem jeszcze pół godziny. Pierwsze godziny snu z reguły są najtwardsze, więc miałem nadzieję, że gospodarze będą spali twardym snem. Wyszedłem z altanki i przez płot dostałem się na drogę. Rozglądałem się na wszystkie strony. Latarnie rozjaśniały tylko fragmenty porośniętej topolami ulicy. Płot willi miał zwieńczenie z drutu kolczastego. Dodatkowo wszędzie walały się kawałki żelastwa, jakieś śmigła, silniki, blachy. Furtka była osadzona pomiędzy dwoma ceglanymi słupami. Obok rosła dzika jabłoń. Wspiąłem się na drzewko. Wisząc na gałęzi postawiłem nogi na słupkach furtki, zeskoczyłem dwa metry i już byłem na terenie posiadłości. Interesujący mnie pokój, mieszczący archiwum klubu, znajdował się po stronie niewidocznej z ulicy. Przecisnąłem się pomiędzy pustą szklarnią i wrakiem przedwojennego mercedesa. Okno nie miało żadnych zabezpieczeń, ba, było lekko uchylone. Leciutko pchnąłem jedno skrzydło. Nawet nie skrzypnęło. Podskoczyłem trzymając się parapetu i już byłem w pomieszczeniu wypełnionym półkami z opasłymi tomami i sprzętem do nurkowania. Nałożyłem noktowizor sprezentowany mi przez Danielle. Interesujące mnie dokumenty znalazłem po pięciu minutach. Schowałem je do plecaka i wyskoczyłem na dwór. Pół metra od siatki, na podwórku rosła sosna. Opierając się ojej pień wszedłem na płot. Trochę skrzypiał, ale na szczęście nikogo to nie zaalarmowało. Teraz biegłem do hoteliku. Gdy znalazłem się w cieniu wiaduktu kolejowego, nagle wyrosło przede mną dwóch osiłków.

- Dawaj, kolo, plecak i spadaj! - powiedział jeden z nich z dziwnym akcentem wskazującym na to, że jest cudzoziemcem.

- Ja was znam! - powiedziałem po angielsku. - Po co ten cyrk?

Na chwilę zawahali się i wykorzystałem to, żeby przebiec pomiędzy nimi. Nawet nie próbowali mnie gonić. Podejrzewałem, że to Danielle wysłała dwóch marynarzy z “Diabolo”. Postanowiłem później wykorzystać ten fakt przeciwko niej.

Wszedłem do swojego pokoju przez okno zamknięte na gumę do żucia. Uruchomiłem komputer i skaner. Przez godzinę pracowałem kopiując archiwum nurków. Jednocześnie nastawiłem małą, ale nowoczesną radiostację od Danielle na częstotliwość policyjną, żeby wiedzieć, czy ktoś nie zawiadomił stróżów prawa o włamaniu do willi.

Gdy wyłączyłem notebooka, schowałem go i dyskietki do plecaka. Po kwadransie inną drogą dotarłem do willi i odłożyłem dokumenty na miejsce.

- Nic nie zginęło, więc nie ma przestępstwa - pomyślałem zadowolony.

Z dworca Gdańsk-Oliwa pojechałem na dworzec główny. Stamtąd zadzwoniłem do mojej wtyczki w bandzie Jerzego Batury.

- Cześć, tu Daniec - przywitałem mojego rozmówcę.

- Cześć, mistrzu. W telewizji trąbią, że jesteś na indeksie - usłyszałem odpowiedź.

- Tym bardziej powinieneś mi pomóc.

- Nie jesteś mi potrzebny. Już nie masz żadnej władzy.

- Być może. W moim komputerze jest specjalna kartoteka z pełną informacją o twoich wyczynach. Chcesz, żeby dostała ją policja albo Batura?

Mój rozmówca chwilę sapał z wściekłości.

- Czego chcesz? - zapytał.

- Gdzie jest Batura?

Informator podał mi nazwę hotelu w Warszawie, gdzie Batura nocował wraz z pewnym człowiekiem o pseudonimie “Augusto”. Domyślałem się, że to “Augusto” miał dostarczyć informacji interesujących Danielle. Rozłączyłem się.

Teraz musiałem dostać się do Warszawy. Mogłem wybrać pociąg, ale trwałoby to długo. Musiałem więc zdobyć samochód. W toalecie dworcowej uporządkowałem swój strój i wygląd. Skierowałem się do najlepszego hotelu w mieście. W recepcji zameldowałem się na swój fałszywy, południowoafrykański paszport. Teraz nazywałem się Wilhelm van Dycker.

- Zapłacę za tydzień pobytu z góry - powiedziałem wyjmując plik banknotów. - Chciałbym również wynająć tu samochód.

- Oczywiście - miła recepcjonistka uśmiechnęła się. - Poproszę pana prawo jazdy.

Podałem jej kolejny podrobiony dokument.

- Czy ten samochód mógłbym zostawić w Warszawie? - zapytałem.

- Tak, mamy tam zaprzyjaźniony z nami hotel - usłyszałem odpowiedź. - Wtedy jednak część kaucji zostanie zatrzymana w związku z kosztami doprowadzenia samochodu do Gdańska.

- Nie szkodzi - mruknąłem wydając kolejne pieniądze od Danielle.

Po półgodzinie otrzymałem kluczyki do samochodu. Zostawiłem część swoich rzeczy w pokoju. W hotelowej restauracji zamówiłem kanapki na drogę.

Na parkingu czekał na mnie ford mondeo. Wsiadłem do samochodu i pojechałem w stronę trasy E-7 prowadzącej do Warszawy. Korzystając z tego, że droga nocą jest prawie pusta, gnałem z maksymalną prędkością. W stolicy byłem na godzinę przed świtem. Zajechałem pod hotel, gdzie miał rezydować Batura i jego przyjaciel. Na parkingu zauważyłem terenowego nissana Batury. Przyjrzałem się oknom hotelowym na parterze. Kilka z nich było uchylonych. Zakradłem się do nich, założyłem noktowizor i przyglądałem się śpiącym. Jeden z mężczyzn idealnie odpowiadał moim potrzebom. Na stoliku zostały resztki po małej libacji, a marynarka luźno zwisała z krzesła. Wszedłem do środka, z wewnętrznej kieszeni wyjąłem portfel z kilkoma kartami kredytowymi. Teraz wróciłem na parking. Auto Batury stało w cieniu modrzewia. Niestety miało zabezpieczenia, których nie mogłem sforsować nie budząc całej okolicy. Został mi więc do wykonania drugi wariant, trudniejszy.

W recepcji spytałem, w którym pokoju mieszka mój przyjaciel Jerzy Batura. Zapewniłem recepcjonistkę, że jestem z nim umówiony, a dopiero co przyjechałem z Gdańska. Powiedziałem, że poczekam na Baturę w restauracji, a ona w tym czasie może się z nim skontaktować. Przez restaurację dostałem się na hotelowe korytarze. Dzwoniłem kluczami w kieszeni, żeby pracownicy hotelu myśleli, że jestem jednym z ich gości. Na trzecim piętrze, gdzie mieszkał Batura, wszedłem do schowka sprzątaczki i obserwowałem korytarz przez szparę.

Po dziesięciu minutach Batura i jego kumpel, barczysty blondyn, wybiegli z pokoju.

- Mówiłem ci, że przyślą kogoś po nas - usłyszałem słowa Batury skierowane do blondyna.

Błyskawicznie otworzyłem prosty zamek w drzwiach hotelowego pokoju, na dno szafy w korytarzu podrzuciłem portfel śpiocha z parteru, a do jednej z nocnych szafek Glocka od Danielle. Oba przedmioty wytarłem chusteczką ścierając moje fałszywe odciski palców.

Wybiegłem na korytarz. Na szczęście były tu budki telefoniczne. Wykonałem jeden telefon, zbiegłem dwa piętra i z okna na korytarzu wyskoczyłem na trawnik. Ukryłem się w fordzie i czekałem. Niezbyt długo. Najpierw podjechały dwa cywilne pojazdy. Wysiadło z nich ośmiu mężczyzn. W tym czasie pozycje wokół hotelu zajęło kilku funkcjonariuszy brygady antyterrorystycznej.

Po dziesięciu minutach zobaczyłem Baturę i blondyna skutych, prowadzonych do radiowozów.

- No to konkurencję mamy z głowy - mruknąłem zadowolony.

Nie chciałem, żeby Batura na pokładzie “Diabolo” szczegółowo opowiadał Danielle o mojej pracy.

Podjechałem na pobliską stację benzynową. Postanowiłem zdobyć sojusznika. Z budki zadzwoniłem pod numer telefonu komórkowego mojego przyjaciela.

- Michał, przepraszam, że dzwonię tak wcześnie... - zacząłem.

- Nie szkodzi, jestem na obozie nurków nad Bałtykiem, zaraz wychodzimy w morze - odezwał się Michał, mój przyjaciel, żołnierz jednostki specjalnej GROM.

- No trudno...

- Paweł, mów, co ci leży na sercu!

Mówiłem przez dwie minuty.

- Pod jakim jesteś numerem? - zapytał.

Spojrzałem na numer budki i podyktowałem go Michałowi.

- Czekaj tam.

W moim plecaku coś zaczęło dziwnie piszczeć. Przyjrzałem się wszystkim kieszeniom. W jednej z nich był telefon komórkowy.

- No i co? - usłyszałem słodki głos Danielle. - Gdzie jesteś?

- W Gdańsku - skłamałem.

- A dokładnie?

- Zapytaj bandziorów, których na mnie nasłałaś.

- Wykonałeś zadanie?

- Tak.

- To dobrze. Za dwie godziny bądź w Sopocie na molo. Sprawdź teren. Za cztery godziny powinni tam być Batura i jego przyjaciel. Już po nich dzwonimy. Ich znak rozpoznawczy to dzisiejszy numer warszawskiego wydania “Gazety Wyborczej”.

Rozłączyła się. Zadzwonił telefon w budce.

- Dobra, mamy czterdzieści osiem godzin - relacjonował Michał. - Baturę i jego kolesia zatrzymano do wyjaśnienia na dwa dni. Postawiono im zarzut kradzieży portfela i nielegalne posiadanie broni. Trochę to za mało, żeby od razu przymknąć na dłużej, ale i za dużo, żeby od razu wypuścić.

- Mamy problem - przerwałem Michałowi powtarzając mu treść rozmowy z Danielle.

- Czekaj - Michał wyłączył się.

Zadzwonił po pięciu minutach.

- Zostaw brykę tam, gdzie trzeba. Potem jedź na lotnisko Okęcie. Przedstaw się tym południowoafrykańskim nazwiskiem i czekaj. Będziesz na czas, gdzie trzeba. I kup gazetę!

ROZDZIAŁ TRZECI

OGŁOSZENIE W GAZECIE • KAPITAN KUTRA • PECHOWY U-BOOT • POJAWIA SIĘ PUŁKOWNIK STUCKER • W KONWOJU Z “WILHELMEM GUSTLOFFEM” • USZKODZENIE “HANSY” • TAJEMNICE PROFESORA PORTERA • NIEMIECKIE BADANIA NAD BRONIĄ PODWODNĄ

Olbrzym prowadził mnie wzdłuż prawej burty kutra. Minęliśmy nieczynne gniazdo karabinów maszynowych i za specjalnym metalowym rękawem skręciliśmy do wejścia do sterówki.

- To przeróbka amerykańskiego kutra torpedowego z drugiej wojny światowej - tłumaczył mi Olbrzym. Dziennikarz niewiele zmienił się od czasu, gdy go ostatnio widziałem. Zauważyłem, że wciąż lekko kulał po tym, jak go pogryzły psy bandziorów nasłanych przez Baturę. - Zamontowano tu nowe, lepsze silniki, nowoczesne systemy nawigacyjne i parę innych bajerów.

Sterówka była urządzona tak wygodnie jak mostek kapitański najnowocześniejszych lotniskowców. Sternik, wysoki, szczupły młodzieniec w okularach, siedział w wygodnym fotelu mając przed sobą podświetloną konsolę. Z tego jednego miejsca mógł sprawdzić każdy element kutra. Obok niego, na wygodnej sofie siedział popijając whisky staruszek. Podobieństwo obu mężczyzn było bardzo widoczne.

- To Werner i Johann Kliffowie - Olbrzym przedstawił gospodarzy. - Jak pan widzi, to dziadek i wnuczek.

- Werner - staruszek mocno uścisnął mi dłoń.

- Tomasz - odwzajemniłem uścisk.

- Cześć! - zawołał Johann nie odrywając się od sterowania.

- Werner chce nam opowiedzieć ciekawą historię związaną z “Wilhelmem Gustloffem” - powiedział Olbrzym. - To może pana zainteresować.

- Tym bardziej, że ktoś organizuje wyprawę na ten wrak - wtrącił się Johann. - W niemieckim periodyku dla płetwonurków czytałem ogłoszenie. Gdy się zgłosiłem, powiedziano mi, że już zamknięto listę. Zdziwiłem się, bo anons był bardzo enigmatyczny, a zadzwoniłem w dniu ukazania się pisma.

- Czyli ktoś po prostu nie chciał ludzi - domyśliłem się. - Wiem, że Mister Sebedian ma zamiar wysłać nurków na wrak, ale po co ogłaszałby się?

- Może to był dowcip - zaśmiał się Johann. - Chciał sprawdzić, jaki będzie popyt. Szum w środowisku zrobił się niemały.

W czasie tej rozmowy wypłynęliśmy wzdłuż Westerplatte i falochronu wschodniego na pełne morze. Johann powiadomił przez radio Morski Oddział Straży Granicznej, że kuter popłynie na południowy wschód i wpłynie na Wisłę Martwą.

- Po co to wszystko? - dziwiłem się. - Prowadzi tam krótsza droga. Nie mogliśmy porozmawiać bez wypływania na morze?

- Posłucha pan dziadka, to zrozumie pan, ile warte są jego informacje - mruknął Johann.

- Zamieniam się w słuch - oznajmiłem siadając na sofie.

Olbrzym nalał mnie i sobie soku i wyjął notes. Werner chwilę milczał patrząc na wody Zatoki Gdańskiej.

***

- Jestem byłym marynarzem U-Bootwaffe - zaczął opowieść Werner Kliff. - Zakończyłem służbę w Kriegsmarine jako porucznik, specjalista uzbrojenia podwodnego. Wiem, że moja rola w czasie wojny może się panu nie podobać, ale cóż... Pragnę panu opowiedzieć nieznaną historię okrętu podwodnego U-2331, należącego do typu XXIII. To był pierwszy okręt, którym dowodziłem. Dowództwo na nim objąłem jesienią 1944 roku w Gdyni.

W październiku, przy kei gdyńskiego portu stoczniowego czekało na mnie dwunastu marynarzy i jeden oficer, mój zastępca. To był młody adept gdyńskiej szkoły okrętów podwodnych. Był typowym niemieckim nordykiem, wysokim blondynem o niebieskich oczach. Nazywał się Hans Kloschke.

- Nasz okręt jest gotowy do rejsu - zameldował stając na baczność.

- Sprawdziłeś wszystko? - zapytałem go patrząc w stronę spokojnego tego dnia morza.

- Wierzy pan w przesądy? - zdziwił się Kloschke.

- Każdy marynarz jest choć trochę przesądny - mruknąłem. - Każdy statek, okręt, szalupa, jacht będące dziełem rąk ludzkich mają duszę. Jak mamy oddać swe życie łajbie, która już raz zatonęła?

Miałem na myśli próby stoczniowe. Okręt zabrał w Gdyni świeżą załogę i z nieznanych przyczyn zatonął w pobliżu Półwyspu Helskiego.

W katastrofie zginęło piętnastu marynarzy. Okręt wydobyto i odholowano do Gdyni, gdzie go przywrócono do służby, dodam, że bardzo specyficznej. Nasze misje miały być bardziej niż tajne. Dlatego jako pierwszego oficera dostałem młodego aktywistę Hitlerjugend, świeżo upieczony produkt fabryki wojennych oficerów. Resztę załogi stanowili doskonali i doświadczeni marynarze. Weterani rejsów atlantyckich. Ja za to zdobyłem trochę inne doświadczenie.

Razem z pierwszym oficerem i bosmanem Awizem zrobiliśmy przegląd jednostki. Okręt miał 34 metry długości, 3 metry szerokości i wysokość całko witą prawie 8 metrów. Mógł zejść na głębokość do 80 metrów, chociaż wyliczono, że niszcząca dla niego to 160 metrów. Trochę martwiło mnie nasze uzbrojenie. Mogliśmy zabrać jedynie dwie torpedy, czyli pozwalało nam to na oddanie tylko jednej salwy z dwóch wyrzutni. Naszym atutem była jednak prędkość. Zamiast zwykłego sześciocylindrowego diesla mieliśmy silnik cieplny konstrukcji Waltera. Paliwem był nadtlenek wodoru zwany “Aurolem”. W czasie prób jesienią 1940 roku okręt z takim napędem gnał pod wodą z prędkością 28 węzłów, gdy normalnie okręty mogły płynąć około 10 węzłów.

Dwie godziny później, już na pełnym morzu otworzyłem kopertę z rozkazem bojowym. Zdziwiłem się, ale później przyzwyczaiłem się. W styczniu 1944 roku znowu znalazłem się w Gdyni.

- Musimy czekać na rozkazy - powiedział Kloschke wracając na okręt z dowództwa marynarki.

Czekaliśmy obserwując masy uchodźców uciekających przed ofensywą Rosjan. Niecałe dwieście metrów od nas stał “Wilhelm Gustloff”, kiedyś piękny liniowiec, zamieniony w czasie wojny na hulk mieszkalny szkoły podwodniaków. Działy się tam dantejskie sceny. Ludzie za wszelką cenę chcieli dostać się na pokład statku odpływającego do Niemiec. Widziałem także, jak w nocy pod rufę liniowca podjechał konwój ciężarówek. Dowodził nim jakiś oficer ubrany jak strzelec górski. Około trzydziestu skrzyń o nietypowych wymiarach załadowano do rufowej ładowni. Musiały być one bardzo lekkie, bo załadunek trwał bardzo krótko. Potem oficer dowodzący konwojem podszedł do trapu naszego okrętu. Niósł plecak i ogromny worek marynarski.

- Pułkownik Stucker - przedstawił się. - Będziecie płynąć tam, dokąd wam każę.

- Popłyniemy tam, gdzie każe nam płynąć dowództwo Kriegsmarine - odpowiedziałem. Nie znosiłem zarozumialstwa części wysokich rangą oficerów.

Stucker bez słowa wyjął pismo podpisane przez komandora porucznika Victora Schutzego, byłego dowódcy okrętów podwodnych, a ówcześnie komendanta Gdyni i szefa ewakuacji morskiej z Prus Wschodnich i Zachodnich. W rozkazie nasz okręt został oddany do dyspozycji Stuckera.

- Co nam pan rozkaże, pułkowniku? - zapytałem go.

- Płyniemy za “Wilhelmem Gustloffem” - powiedział.

- Mógł pan płynąć na pokładzie liniowca, zapewne w całkiem komfortowych warunkach - zauważyłem.

- Nie lubię tłoku - odrzekł patrząc na mnie zimno.

Wydałem rozkazy przygotowania naszego okrętu do wyjścia w morze. Stałem na kiosku i patrzyłem na liniowiec. Nasz radiooperator nawiązał kontakt z radiowcem z “Wilhelma Gustloffa” i uprzedził dowództwo konwoju, że płyniemy z nimi. Odpłynięcie kilka razy przekładano, aż wreszcie 30 stycznia 1945 roku w południe ryk syren okrętowych oznajmił, że “Wilhelm Gustloff”, “Hansa”, także transportowiec, i dwa śmieszne okręciki eskorty wypływają z portu. Wypływając za redę portu poczuliśmy silne porywy wiatru, a świat wokół wirował w śnieżycy.

Powoli płynęliśmy w kierunku Helu. Na wysokości końca półwyspu oba liniowce stanęły. Czekały na eskortowce, które tankowały paliwo na Oksywiu. Nagle “Hansa” zawróciła w stronę Gdyni, a potem zaczęła robić koła. Było już ciemno, tuż przed osiemnastą. Obok mnie w kiosku mimo strasznych przechyłów stał Stucker.

- Co się stało? - zapytał patrząc na ciemny kształt “Hansy”

- Mają zablokowany ster, robią ogromne koło - tłumaczyłem. - Zaraz uderzą we wrak pancernika “Schleswig-Holstein”.

- Niemożliwe - rzucił Stucker i błyskawicznie zniknął w kabinie radiowej.

Nie reagowałem na jego zachowanie. Przyłączył się do mnie bosman Awize.

- Dziwny ten Stucker - powiedział bosman zapalając papierosa.

- Czemu?

- Pytał mnie, czy potrafię sam poprowadzić okręt, bez pana i Kloschkego.

- Namawiał cię do buntu?

- Proponował spółkę.

- Jaką?

- Bardzo dziwną, a wypłatę mieliby dać nam Amerykanie.

- Za co?

- Za człowieka. Zaraz Stucker przyniesie depeszę z Gdyni z rozkazem, żebyśmy zabrali jednego człowieka i niewielki ładunek z “Hansy”.

- Skąd wiesz?

- Wszedłem do tej spółki, teoretycznie - bosman zaśmiał się. - Nie lubię takich facetów.

Rzeczywiście Stucker pojawił się z radiogramem z Gdyni.

- Zabieramy z uszkodzonej “Hansy” profesora Portera - oznajmił. Natychmiast przez radio skontaktowaliśmy się z “Hansa”, która zatrzymała się w oczekiwaniu na holowniki. Podpłynęliśmy do statku od zawietrznej. Po chwili spuszczono drabinkę sznurową. Stucker zabrał ze sobą schmeissera i wspiął się na pokład liniowca. Z Awizem czekaliśmy w kiosku. Obaj mieliśmy w kieszeniach lugery. Jakiś pasażer próbował wejść na drabinkę, żeby za wszelką cenę dostać się do Niemiec. Zatrzymali go marynarze z “Hansy”. Po kwadransie zszedł do nas ów profesor, a na linie spuszczono jego dwie ogromne walizki. Awize odciął bagaże i rzucił je w głąb naszego okrętu. Popchnąłem profesora, żeby zbiegł do wnętrza naszego okrętu. Nim Stucker zdążył do nas zejść, zamknęliśmy właz i rozpoczęliśmy zanurzanie. Po dwudziestu sekundach nie było po nas śladu.

Zdumiony Porter patrzył na nas z szeroko otwartymi oczami.

- Gdzie jest Stucker? - zapytał Kloschke.

- Został na “Hansie” - odpowiedziałem.

- Musimy po niego wrócić - Kloschke wyjął pistolet i skierował lufę w moją pierś.

Siedzący za Kloschkem podoficer prowadzący nasłuch podwodny nie zdejmując nawet słuchawek sięgnął pod swój stolik po ciężki klucz.

- Stucker uprzedził mnie, że możecie próbować porwać profesora... - w tym momencie podoficer uderzył pierwszego oficera w głowę.

Awize związał go i razem z marynarzem wyniósł do pierwszego przedziału.

Postanowiłem obejrzeć bagaże Stuckera. Było tam radio produkcji rosyjskiej i jakieś szyfry, a także sto tysięcy dolarów amerykańskich i kilka sztabek złota. Awize gwizdnął patrząc na to znalezisko. Wziąłem walizki profesora i otworzyłem je. W środku była masa papierzysk, szkiców, wyliczeń, planów.

- Panowie, to tajne - sapał Porter.

- Czemu to coś i pan jest takie cenne? - zapytałem.

- “Gustloff” płynie sam! - krzyknął radiotelegrafista.

Mieliśmy ciekawe urządzenie. Oprócz tradycyjnych chrap, peryskopu, zwykłej anteny i radaru mieliśmy także antenę teleskopową do wysokości trzydziestu metrów. Dzięki temu mogliśmy prowadzić nasłuch będąc nawet w zanurzeniu.

- Płyniemy za nimi - zdecydowałem.

Gdy minęliśmy nasadę Półwyspu Helskiego, marynarz przy szumonamierniku ożywił się.

- Mamy dwóch Ruskich w okolicy, podwodniacy - meldował.

Radiotelegrafista nadał meldunek do konwoju i Gdyni.

- Jeden się oddala na północny zachód, drugi wali prosto na nas.

- Zwrot piętnaście stopni w prawo - rozkazałem.

- Rusek, dwie mile od nas, odpalił dwie torpedy.

- Skąd mają dane o nas? - dziwiłem się.

Wtedy wszyscy poczuliśmy delikatny deszczyk uderzający o kadłub okrętu.

- Samolot z sonarem - Awize powiedział na głos to, o czym wszyscy myśleliśmy.

- Czyj? Ruski? Oni takich nie mają. Do tego latający w taką pogodę? - pytałem.

- Kapitanie! Torpedy! - przypomniał mi Awizego.

- Jasne, zwrot prawo na burt - mówiłem. - Cała naprzód!

Czekaliśmy minutę, aż usłyszeliśmy odległy wybuch torped, daleko za naszą rufą.

- Torpeda gotowa? - zapytałem bosmana.

- Od dwóch minut - zameldował Awize.

Zawróciliśmy pełną parą w kierunku napastnika. On szedł w naszym kierunku zygzakiem.

- Mamy go w zasięgu - zamruczał Awize.

- Odpalić! - krzyknąłem.

Usłyszeliśmy świst i nasza torpeda, eksperymentalne dzieło niemieckich naukowców, skierowała się do celu. Ta maszynka miała własny szumonamiernik i stery kierowane żyrokompasem jak w V-2. Torpeda sama odnajdywała źródło dźwięku i płynęła w jego kierunku. Po kilkunastu sekundach głębinę rozdarł odgłos straszliwego wybuchu. Lekko zatrzęsło naszym okrętem. Może to was zdziwi, ale żaden z nas nie cieszył się z tego trafienia. Co prawda była to otwarta walka w morzu, ale marynarze, których zabiliśmy, byli tacy sami jak my, po prostu wykonywali rozkazy.

- Co teraz? - zapytał Awize.

- Kontynuujemy rejs i płyniemy za “Gustloffem” - odpowiedziałem.

Godzinę przeglądałem papiery profesora Portera. Naukowiec patrzył na mnie ponuro.

- Wie pan, profesorze, że mieli pana kupić Amerykanie - mówiłem zapoznając się ze szkicami. - Na mój gust jest pan wiele wart. Wszyscy wiemy, że wojna się kończy i tylko cud może nas uratować. Pan wymyślił tę cudowną broń, ale dla Niemiec już chyba za późno.

- To pozwoli nowym Niemcom stanąć po właściwej stronie w walce z bolszewizmem - odezwał się Porter. W jego oczach ujrzałem ogniki znamionujące bliskie szaleństwo profesora.

- Stucker to panu powiedział?

- Tak.

Smutno pokiwałem głową.

- To już naprawdę koniec, szczury uciekają z tonącego okrętu - mruknął Awize.

- O czym panowie mówią? - dziwił się Porter.

- Prowadzimy wojnę totalną - tłumaczyłem mu jak dziecku. - zwycięzcy wezmą z naszego kraju co zechcą i nic nas nie uratuje. Nawet te pańskie szpargały.

- Mamy “Gustloffa” po lewej burcie - usłyszałem meldunek. - za nim, od brzegu coś jest!

- Co?! - krzyknąłem.

- Drugi Iwan, odgłos ich silników rozpoznam nawet we śnie, to typ “Staliniec”.

- Płyniemy na niego!

- Jest na dobrej pozycji strzeleckiej! - zawołał Awize pochylony nad stołem z mapami i wyznaczonymi kursami statków. - Przyczaił się od strony brzegu. Co prawda nie ma dokąd uciekać, ale też nikt nie spodziewa się ataku z tamtej strony.

W tej chwili pomyślałem o losie tysięcy ludzi, cywilów, żołnierzy, rannych na pokładzie “Wilhelma Gustloffa”.

- Posłał pierwszą torpedę!

- Uprzedźcie “Gustloffa”! - rozkazałem.

- Poszła druga i trzecia! - marynarz ze złością zdjął słuchawki. - Po wszystkim - stwierdził.

Była godzina 21.06, gdy usłyszeliśmy głuche uderzenie, a w odstępach dziesięciu i piętnastu sekund kolejne dwa.

Nie mogliśmy ratować rozbitków, bo nie mieliśmy ich gdzie umieścić. Nadaliśmy meldunek do Gdyni i popłynęliśmy na zachód, do Kilonii. Tam wysadziliśmy Portera i do końca wojny wykonywaliśmy rejsy takie jak dotychczas. Zaopatrywaliśmy inne okręty, ewakuowaliśmy ludzi z Helu. W chwili ustania działań wojennych zatopiliśmy nasz okręt na pewnej głębinie w pobliżu szwedzkiego wybrzeża. W Szwecji byliśmy internowani, a potem przewieziono nas do amerykańskiej strefy okupacyjnej.

***

Chwilę milczałem rozczarowany. Opowieść Wernera była ciekawa, ale nie dawała mi żadnych nowych informacji oprócz tego, że nasz stary znajomy Stucker, znowu pojawił się i zniknął jak duch. Werner zauważył moje rozczarowanie.

- Panie Tomaszu! - uspokajająco uniósł dłoń. - Poznał pan tło bardzo ciekawej historii. Teraz wyjaśnię panu kilka rzeczy. A może pan chce o coś zapytać?

- Czy Amerykanie pytali pana o to, co pan widział w papierach Portera? - pytał Olbrzym.

- Bystry chłopak - pochwalił go Werner. - Pewnie, że to oni nas ściągnęli ze Szwecji. Szukali Stuckera i Portera. Według CIA Stucker przeszedł do Rosjan, a Porter zginął w czasie alianckiego nalotu na Berlin.

- Papiery Portera zniknęły? - domyślił się Olbrzym. - I to pewnie ze Stuckerem - dodałem.

Werner tylko uśmiechał się i kiwał radośnie głową. - Panowie, co wiecie o współczesnej broni podwodnej? - zapytał.

Milczałem nie wiedząc, o co chodzi Wernerowi. Każdy inteligentny człowiek wiedział, że teraz okręty podwodne służą głównie do przenoszenia rakiet z głowicami jądrowymi.

- Sugeruje pan, że Porter zaprojektował rakietowy okręt podwodny? - Olbrzym jakby czytał w moich myślach. - To chyba wówczas był pomysł niemożliwy do zrealizowania.

- Myli się pan - Werner pokręcił głową. - To były bardzo ważne badania. Od początku wojny brałem udział przy badaniach związanych z niekonwencjonalnym uzbrojeniem U-Bootów. W 1942 roku doktor Ernst Steinhoff, szef jednej z komórek badawczych w ośrodku w Peenemunde, zaproponował swojemu bratu Friedrichowi Steinhoffowi, kapitanowi U-511, przeprowadzenie prób na jego okręcie. Friedrich, wspaniały oficer, z którym wtedy pracowałem, dowodził dużym okrętem podwodnym typu IXB. Panowie wiedzą nad czym pracowano w Peenemunde?

- Nad rakietami taktycznymi A4, szerzej znanymi jako V-2 - odpowiedział Olbrzym. - Polacy pomagali zdobyć części tych rakiet dla wywiadu alianckiego, a polscy komandosi walczący na Zachodzie pomagali namierzyć wyrzutnie V-1 we Francji.

- Proszę mi powiedzieć, czego Polacy nie robili - roześmiał się Werner. - Mówię to z całym szacunkiem. Czasami świat nie docenia waszej zdolności do improwizacji i skutecznego działania w sytuacji największego zagrożenia. Ale wróćmy do tych rakiet. Ćwiczyliśmy nie wystrzeliwanie V-2, a mniejszych pocisków kalibru 30 centymetrów, długości 126 centymetrów, o masie głowicy bojowej 45 kilogramów i zasięgu pięciu kilometrów. Wehrmacht stosował je już w czasie walk na froncie wschodnim. Pomysł takich ataków przeprowadzanych przez okręty podwodne zachwycił dowództwo Kriegsmarine. Pierwsze próby przeprowadzono w maju koło wyspy Greifswalder w pobliżu poligonu Peenemunde.

- A jak rozwiązano problem wystrzeliwania takich pocisków? - zapytałem. - Chyba silniki rakietowe nie mogły działać pod wodą?

- Najprostsze rozwiązanie okazało się zarazem najlepszym. Za kioskiem okrętu przyspawano standardowy stelaż używany przez wojska lądowe. Dysze silników rakietowych zasklepiono woskiem wraz z przewodem elektrycznym odpalania. Rakiety odpalono z głębokości 2,5 metra, a potem 7 metrów. Małe ładunki wybuchowe wyprowadzały rakietę nad powierzchnię wody, a następnie przewodem elektrycznym włączano silniki rakietowe. Miesiąc później udało się wystrzelić rakiety z głębokości 12 metrów. Planowano zwiększyć zasięg rakiet do 10 kilometrów, nawet kosztem ciężaru głowicy bojowej. Najważniejszym okazało się to, że gęstość wody dobrze wpływała na stabilność rakiet i wylatywały one w pożądanym kierunku. U-511 przeniesiono do walki w bitwie o Atlantyk, a dalsze prace otrzymały kryptonim “Projekt Ursel”. W początku 1943 roku na Morzu Bałtyckim ponownie testowano rakiety, tyle że o masie 160 kilogramów. Do sierpnia 1944 roku rakiety testowano w warunkach bojowych także na Morzu Czarnym.

- Z jakim skutkiem? - pytał Olbrzym uważnie notując każde słowo Wernera.

- Nie wiem - przyznał się Werner. - Słyszałem tylko, że nie były to tak dobre wyniki jak na U-511, ale może dlatego, że użyto za małych okrętów podwodnych. Za to cały czas w ośrodku doświadczalnym Kriegsmarine nad jeziorem Toplitz w Austrii ze stanowiska na głębokości 100 metrów wystrzeliwano rakiety napędzane paliwem stałym. Jesienią 1944 roku na UA, okręcie zamówionym przez marynarkę wojenną Turcji, który w chwili wybuchu wojny został przejęty przez Kriegsmarine, koło wyspy Bornholm przeprowadzono kolejne próby i wystrzelono rakiety z głębokości 70 metrów.

- Domyślam się, że po wojnie ktoś przejął całą dokumentację - wtrąciłem.

- Zgadł pan! - Werner klasnął w dłonie. - Wszystko przechwycili Amerykanie i wykorzystali do swojego programu “Regulus”, czyli produkcji rakiet wystrzeliwanych z powierzchni wody.

- A co z V-2? - dopytywał się Olbrzym.

- Jesienią 1943 roku doktor Bodo Lafferentz przedstawił generałowi Walterowi Dornbergerowi, szefowi zakładu doświadczalnego prób rakietowych, pomysł wystrzeliwania V-2 ze specjalnych pontonów holowanych przez U-Booty. Rozumieją panowie? Można było ostrzelać Nowy Jork! Od razu przygotowano prototyp i U-1063 przeprowadził próby na wodach Zatoki Gdańskiej.

- Widziałem kiedyś program w telewizji z dokumentalnymi zdjęciami ukazującymi przebieg procedury startowej V-2 - odezwał się Olbrzym. - Do wystrzelenia jednej rakiety trzeba było plutonu żołnierzy i małego konwoju ciężarówek, nie mówiąc o niewiarygodnej precyzji przy wykonywaniu wszystkich czynności, żeby nie doszło do wypadku. Jak można było w takim razie wystrzelić V-2 na pełnym morzu, z jakiegoś tam pontonu?

- Ponton przypominał długą Wańkę-Wstańkę, taką rosyjską zabawkę: z wnętrza jednej babuszki wyjmuje się drugą. Miał on długość 32 metrów i wyporność 500 metrów sześciennych. Po dotarciu na miejsce startu napełniano wodą zbiorniki balastowe i podwodna wyrzutnia przyjmowała pozycję pionową. Wtedy pompowano 9 ton paliwa ze zbiorników w pontonie i można było startować.

- Jednak co z celnością? - pytałem. - Przecież V-2 nie była rakietą samonaprowadzającą się. Falowanie mogło mieć fatalny wpływ na trajektorię lotu. Mogło też dojść do awarii. Do wybrzeża USA z Niemiec jest kawał drogi.

- Pod wyrzutnią w pontonie zaprojektowano małą centralę diagnostyczno-sterującą, a stabilizatory miały być sterowane żyrokompasem.

Do końca marca 1945 roku wszystko miało być gotowe, lecz ofensywa Rosjan zmusiła naukowców do ewakuacji. Po zakończeniu wojny Rosjanie przejęli trzy rozpoczęte pontony oraz dokumentację. Dzięki temu sami skonstruowali okręty uzbrojone w rakiety.

- A więc na starcie “zimnej wojny” było jeden do jednego - zaśmiał się Olbrzym.

- Można tak powiedzieć - przytaknął Werner. - Ważne było, kto miał Portera i jego plany.

- Dlaczego? - zdziwił się Olbrzym. - Przecież wszystko było jasne. Każda ze stron miała swoje plany.

- Otóż to - Werner uniósł palec wskazujący. - Istnieją różne drogi rozwiązania tego samego problemu. Amerykanie zdobyli jedną, a Rosjanie drugą i każdy chciał wiedzieć, co ma przeciwnik.

- Teraz plany okrętów podwodnych można zdobyć z Internetu - prychnął Olbrzym.

- Nie zgodzę się z tobą - pokręciłem głową. - Chyba wiem, o co chodzi Wernerowi. Niemieckie doświadczenia z rakietami zdeterminowały kierunki rozwoju badań w USA i w ZSRR i w ten sposób mają wpływ na obecną sytuację. Może naukowcy obu stron doszli do tego samego punktu, ale szpiedzy zdobywają informacje i dlatego to, co mówił Werner jest takie ważne.

- Nie to, co ja mówię, lecz to, co się stało z Porterem i jego dokumentami - rzucił Werner.

- Profesor zginął - zauważyłem.

- Dokumenty razem ze Stuckerem przejęli Rosjanie - dodał Olbrzym.

- Może i tak, co do tych rzeczy nie ma pewności - głos Wernera nabierał mocy. - Porter był konsultantem obu zespołów badawczych, miał projekty okrętu rakietowego. Jednak coś jeszcze było na “Wilhelmie Gustloffie”. Niemcy zdecydowali, że profesor i wyniki jego badań będą płynąć na dwóch różnych statkach.

- Co on mógł wieźć? - Olbrzym wzruszył ramionami.

- Porter był fizykiem atomowym - rzekł Werner i zadowolony z efektu swych słów łyknął nieco whisky.

ROZDZIAŁ CZWARTY

LOT HERKULESEM • OSTATNIE DNI U-BOOTWAFFE • CZEGO SZUKA MISTER SEBEDIAN? • DESANT NAD GDAŃSKIEM • SKRYTKA W BANKU • MICHAŁ PRZYCHODZI NA MOLO • ODNALEZIENIE ROSYNANTA • HASŁO DO TAJEMNICY BANKOWEJ

Nad Warszawą budził się dzień. Ciemne zaułki miasta jeszcze rozświetlały latarnie uliczne, ale już zaczęła się poranna krzątanina, zajechałem pod hotel, którego nazwę podano mi w Gdańsku. Zgłosiłem się do recepcji, gdzie telefonicznie sprawdzono moje dane w Gdańsku i zatrzymano kluczyki do samochodu.

Zamówiłem taksówkę i pojechałem na lotnisko. W kiosku kupiłem gazetę. W punkcie informacyjnym hali odlotów zgłosiłem się pokazując swój południowoafrykański paszport.

- Witamy, panie van Dycker! - powiedziała młoda dziewczyna uroczo się do mnie uśmiechając. - Już dzwonię po człowieka, który zaprowadzi pana na miejsce.

Po pięciu minutach pojawił się milczący funkcjonariusz ochrony lotniska. Przy wyjściu z budynku stał pomalowany na czarno honker.

- Wsiadaj - rozkazał mi ochroniarz.

O tej porze pasy startowe ziały pustką. Tylko wzdłuż asfaltowych ścieżek do startów i lądowań świeciły lampy sygnalizacyjne.

W połowie jednego z pasów kierowca zatrzymał honkera.

- Tu masz czekać - usłyszałem. - Zaraz będą.

Zostałem sam na środku pustkowia. Stałem tam dziesięć minut. Zmęczony przysiadłem i wtedy usłyszałem nad sobą dziwny gwizd. Podniosłem głowę i ujrzałem brzuch ogromnego C-1 30 Herkules z oznaczeniami amerykańskich sił powietrznych. Samolot odleciał, lecz po chwili wrócił. Śmigła czterech łopat silników zaczęły się wolniej obracać i Herkules wylądował. Pilot włączył światła pozycyjne i wokół mnie zrobiło się bardzo jasno. Nie mogłem pojąć, skąd Michał wytrzasnął amerykańskiego Herkulesa.

Maszyna wyhamowała obok mnie. Ktoś otworzył boczne drzwi i zamachał w moim kierunku. Schyliłem się i wszedłem na pokład samolotu.

- Witamy! - rzekł polski kapitan z odznaką spadochroniarza na mundurze. - Za czterdzieści minut ma pan ładowanie.

Herkules nabrał rozpędu, oderwał się od ziemi i odleciał w kierunku Gdańska.

- Skąd macie tego Herkulesa? - zapytałem kapitana.

- Amerykanie przysłali po nas swój samolot, żeby uniknąć pewnych komplikacji logistycznych - wyjaśniał mi oficer. - Lecimy do Kanady na zawody spadochroniarskie państw NATO. Po drodze zabieramy Duńczyków i Norwegów.

Kapitan zaprowadził mnie do furty na tyle samolotu. Wybrał dla mnie jeden spadochron i podał mi. Widząc moją zdziwioną minę zaśmiał się.

- Michał mówił, że byłeś spadochroniarzem.

- Tak, ale myślałem, że normalnie wylądujemy w Gdańsku.

- Używasz fałszywego paszportu, więc działasz w konspiracji, a chcesz jak gdyby nigdy nic wylądować w Gdańsku wojskowym samolotem, w czasie gdy zaczyna się poranny szczyt ruchu lotniczego. Jeszcze pewnie nikt tego ma nie widzieć? I tak ledwo znaleźliśmy wolny korytarz powietrzny.

Żołnierze, którzy siedzieli na fotelikach pod ścianami samolotu patrzyli na mnie z potępieniem. Wzruszyłem ramionami i zacząłem zapinać uprząż.

Na dwie minuty przed tym, nim Herkules znalazł się w strefie lądowania, mechanik pokładowy otworzył tylne, szerokie wrota. Stanąłem na platformie, dwa metry od krawędzi.

- Masz tysiąc pięćset metrów pod sobą - kapitan przekrzykiwał porywy wiatru. Klepnął mnie w ramię, na szczęście, a potem wskazał lampki nad furtą. Gdy zapaliła się zielona, szybko ruszyłem przed siebie, mocno wybijając się obiema nogami na krawędzi i runąłem w dół.

***

W sterówce na chwilę zapanowało milczenie.

- Sugeruje pan, że... - wyjąkał Olbrzym.

- Nie wiem, co macie na myśli - Werner uśmiechnął się. - Podam wam kilka faktów. U-183 został zatopiony na Morzu Jawajskim 23 kwietnia 1945 roku. Transportował do bazy w Penang uran potrzebny Japończykom do ich prac nad bronią atomową. Około połowy maja 1945 roku w porcie Portsmouth w New Hampshire kapitulował U-234. Płynął do Azji, ale w pobliżu Nowej Funlandii przechwyciły go amerykańskie niszczyciele i eskortowały do portu. Po wejściu na pokład U-Boota Amerykanie odkryli tam rudę uranu i dwóch japońskich oficerów, specjalistów od budownictwa okrętowego. Oprócz tego jakiegoś naukowca związanego z programem rakiet V-2, trzech generałów Luftwaffe z Ulrichem Kesslerem na czele oraz ładunek pięciu milionów dolarów.

- Tym naukowcem był Porter? - dopytywałem się.

- Pięć milionów dolarów... - sapał Olbrzym.

- Amerykanie milczą na ten temat. Powiedziałem wam tyle, ile można przeczytać w fachowych periodykach.

- Rozumiem twój tok rozumowania - powiedziałem patrząc na Wernera. - Ale jaki to wszystko ma związek z “Gustloffem” oprócz tego, że prawdopodobnie było tam coś z laboratorium czy biura projektowego Portera?

- Słyszałem, że jest ktoś w Gdańsku, Polak, który nurkował przy tym statku... - zaczął Werner.

- Tak, to szef Klubu Nurków “Wieloryb”, rozmawiałem z nim niedawno - wtrącił się Olbrzym. - Opowiadał, jak skutecznie zablokowano wszelkie próby penetracji wraku...

- A teraz jakiś Sebedian organizuje tam wyprawę - skończył zdanie Werner.

Zamyśliłem się i wyszedłem na pokład. Zasłonięty od wiatru niską nadbudówką zapaliłem papierosa. Obok mnie stanął Olbrzym.

- Niezły numer - rzucił dziennikarz.

- Będzie niezły, jeśli Sebedian szuka na “Gustloffie” ładunku Portera - odpowiedziałem. - Takie poszukiwania mogą być podejrzane. Jeśli chce tam odkryć na przykład Bursztynową Komnatę, to zwykła eksploracja i niestety łamanie prawa.

- Tak czy siak, mamy go - Olbrzym cieszył się jak dziecko.

- Na razie nikogo nie mamy - uspokajałem go. - Mister Sebedian mógł dać takie ogłoszenie, jakie chciał. To, że jego statek wpłynął na polskie wody, o niczym nie świadczy. Poinformował polski rząd o planowanym przedsięwzięciu? I dobrze. Nawet jeśli udowodni, że ma do tego prawo, Urząd Morski do spółki z Morskim Oddziałem Straży Granicznej przegonią go bardzo szybko.

Wróciliśmy do sterówki. Werner przyglądał się nam uważnie.

- Wiem, że teraz palicie się do wykorzystania świeżo zdobytej wiedzy - mówił uśmiechając się. - Odstawimy was do Gdańska. Zostanę w okolicy jeszcze przez jakiś czas, więc jeśli będę wam potrzebny, to wywołacie mnie przez radio.

Zbliżał się wieczór, gdy Johann zawrócił. Werner zaprowadził nas pod pokład, do mesy, gdzie wspólnie z Olbrzymem usnęliśmy. Czułem, że czekają nas pracowite dni.

***

Pierwsze szarpnięcie poczułem, gdy moje ciało znalazło się za korytarzem powietrznym tworzonym przez samolot. Wydawało mi się, każda kończyna chce odfrunąć w innym kierunku. Natychmiast rozłożyłem ręce jak skrzydła i złożyłem wyprostowane nogi, żeby wyrównać lot. Pode mną, po prawej, widziałem równe kreski lotniska w Gdańsku, a dalej, po lewej, lotniska w Gdyni. Zanurkowałem w kierunku zielonej plamy Lasów Oliwskich. Na wysokości trzystu metrów włączył się automat wysokościomierza uruchamiający wysunięcie się czaszy spadochronu. Znowu poczułem szarpnięcie. Napełniona powietrzem czasza porwała mnie ku górze. Szybko chwyciłem za linki sterujące i rozglądałem się za skrawkiem polany. Znalazłem całkiem dużą przestrzeń jakiejś stadniny. Lądując złączyłem stopy i miękko wylądowałem na trawie. Stłumiłem i zwinąłem spadochron. Ukryłem go na skraju lasu pod kupą chrustu.

Spojrzałem na zegarek. Minęła godzina od aresztowania Batury. Zbliżała się szósta. Wbiegłem w las i kierując się wskazaniami kompasu biegłem w kierunku, gdzie spodziewałem się znaleźć hotel w Gdańsku-Oliwie, w którym wynająłem pokój.

Zapewniam, że poranny bieg przez las nie przypomina joggingu w parku, tym bardziej że prawie nie spałem, a czekał mnie bardzo pracowity dzień. W hotelu znalazłem się przed siódmą. Wpierw wziąłem prysznic, potem spakowałem swoje rzeczy i udałem się przed bank, gdzie poprzedniego dnia realizowałem czek. Kręciłem się w jego okolicy wypatrując, czy nie ma tajniaków. Przecież pan Tomasz mógł sobie przypomnieć o tym czeku i zaalarmować wszystkie banki. Na szczęście wszystko było w porządku. Punktualnie o ósmej otwarto bank i od razu skierowałem się do okienka, gdzie wynajmowano skrzynki depozytowe.

- Nazywam się Jerzy Batura - przedstawiłem się wysokiemu, szczupłemu bufonowi w wielkich okularach. Gość pachniał najmodniejszą wodą kolońską, usta miał zaciśnięte tak, że sprawiały wrażenie zamkniętych na zamek błyskawiczny. - Chcę u państwa zostawić parę cennych dla mnie rzeczy.

- Dobrze, ale to kosztuje... - bankowiec wymownie spojrzał na moje nieco przybrudzone ubranie.

- Zdaję sobie sprawę - rzekłem twardo.

Na blat wyłożyłem notebooka, skaner i kopertę z pieniędzmi ukradzionymi ministerstwu.

- Na jak długo pragnie pan wynająć skrytkę?

- Na czterdzieści osiem godzin - odpowiedziałem.

Bankowiec skrzywił się z niesmakiem. Zapewne spodziewał się, że zostawię to wszystko u nich dożywotnio, co miesiąc płacąc rachunek za depozyt.

Otrzymałem pokwitowanie, podałem hasło i wyszedłem na dworzec kolejki podmiejskiej. Przejechałem do Sopotu. Prosta droga prowadziła na sopockie molo. Wejście otwierano dopiero o dziewiątej, więc poszedłem do małego baru, skąd widziałem spory kawałek okolicy. Zjadłem ciężkostrawne śniadanie, popiłem je kawą czarną jak ogon Lucyfera i poszedłem na molo. Kupiłem bilet wstępu i usiadłem na ławeczce twarzą do wejścia. Po prawej mogłem podziwiać gmach sopockiego Hotelu Grand, a po lewej długą plażę. Molo, nawet o tak wczesnej porze przyciągało turystów, głównie starszych ludzi. Kilkadziesiąt metrów od mola po wodzie kręciły się dwa pontony ze sztywnymi dnami. W każdym z nich było po dwoje załogantów w piankach i hełmach motocyklowych. Łodzie robiły wrażenie, jakby przygotowywały się do jakiegoś wyścigu. Punktualnie o godzinie dziesiątej u wejścia na molo ukazał się Michał niosący wielki, zielony worek desantowy amerykańskich marines.

***

Na przystani przy Motławie czekali na nas Skowronek i Pirania. Pirania jadł hamburgera. Skowronek powoli dziobał prażonego słonecznika. Przedstawiłem im Olbrzyma.

- Ładnie panowie uciekli - rzekł Skowronek. - Na pełne morze, żeby nikt nie mógł podsłuchać. Ciekawe zagranie...

Policjant oczekiwał jakiegoś tłumaczenia, relacji z rejsu, lecz milczałem.

- No, tak - westchnął Pirania widząc niepowodzenie szefa.

- Mamy ten wózek - rzucił Skowronek. - Jaki? - wyraziłem zainteresowanie.

- Don Kichota - radośnie powiedział Pirania.

Olbrzym zaśmiał się.

- Rosynanta - poprawiłem policjanta. - Tak nazywał się koń Don Kichota.

- Prowadzi pan walkę z wiatrakami? - zapytał Skowronek.

- Powiedzcie, jak znaleźliście Rosynanta? - prosiłem.

- Dzięki systemowi GPS, który w samochodzie zamontował pański podwładny - oznajmił Skowronek. - Sekretarz stanu w waszym ministerstwie zdziwił się, że macie taką pozycję w budżecie, jak opłacenie miesięcznego abonamentu za system.

- Nie rozumiem - przyznałem się.

- W samochodzie są mikronadajniki podające w chwili kradzieży swoją dokładną pozycję do centrum monitoringu skradzionych pojazdów - wytłumaczył mi Olbrzym. - Droga zabawka, ale skuteczna.

- Tak jest, wyjątkowo zgadzam się z prasą - Skowronek zaprosił nas do samochodu.

Policjanci siedli z przodu i tym razem byliśmy skazani na słuchanie modnych piosenek folkowej kapeli. Jechaliśmy godzinę, gdy w szczerym polu ujrzeliśmy gospodarstwo rolne z dużymi zabudowaniami gospodarczymi. Samochód policjantów kołysał się na wybojach polnej drogi, a światła reflektorów cięły mrok jak dwie żyletki.

- Nie kryjemy się, nie robimy zasadzki? - pytał Olbrzym.

- Po co? - Skowronek pokazał nam ekipy telewizyjne przyczajone w mroku. Kamerzyści trzymali sprzęt na ramionach, a czołowi dziennikarze otrzepywali spodnie z piachu. - Pracujemy w sposób jawny.

Pirania wprowadził auto na podwórko. Policjanci wysiedli i czekali. W chałupie powstało zamieszanie. Ktoś odchylał firankę. W końcu zapaliło się światło nad drzwiami. Ledwo żarząca się żarówka dawała żółte światło. Na powitanie wyszło trzech osiłków. Tradycyjnie łysych, w dresach i z kijami baseballowymi. Skowronek stał przygarbiony trzymając dłonie w kieszeniach płaszcza. Pirania wyjął legitymację służbową i wystawił ją przed komitet powitalny.

- Pirania! - odezwał się Skowronek. - Schowaj blachę. Oni nie umieją czytać.

- Umiecie czytać? - Pirania zapytał osiłków. Pokazał im legitymację i wodząc po niej palcem przeczytał - Policja! Jesteście aresztowani - dodał od siebie.

Łysi zawahali się. Chyba pierwszy raz spotkali się z tym, żeby policja niosła im kaganek oświaty. Jeden z nich, może bystrzejszy albo mający złe wspomnienia ze szkoły, zamierzył się kijem na Piranię.

- Ale dostaną! - szepnął Olbrzym. - Uciekamy albo pomagamy?! - zwrócił się do mnie.

Nie zdążyłem odpowiedzieć, gdy kij bezgłośnie wypadł z dłoni napastnika. Pirania po kolei wycelował palec pod stopy pozostałych dwóch bandziorów. Obaj podskoczyli, bo piach podwórka wzbił się od dwóch strzałów.

- Snajper, broń z tłumikiem - skomentował Olbrzym rozglądając się na boki.

Wtedy na podwórku zrobiło się jasno jak w dzień. Całe gospodarstwo było szczelnie otoczone radiowozami i policjantami. Funkcjonariusze brygady antyterrorystycznej wyprowadzili jeszcze dwóch osiłków z chałupy i trzy niezbyt ładne młode panienki.

- Kto tu jest szefem? - pytał Skowronek.

Odpowiedzią było milczenie. Ekipy telewizyjne już wkroczyły do akcji. Skowronek i Pirania stanęli przy drzwiach stodoły.

- W tej stodole znajduje się samochód, którym uciekli bandyci po zrabowaniu dzieł sztuki wartości miliona dolarów - przemawiał Skowronek do kilkunastu mikrofonów. - Otwierając te wrota, otwieramy drogę do schwytania niebezpiecznych przestępców, bo każdy złoczyńca w naszym kraju zostanie kiedyś ukarany. Otwieraj, Pirania!

Pirania zaparł się, ale ciężkie wierzeje stodoły ani drgnęły. Pomogło mu kilku dziennikarzy telewizyjnych w garniturach. Reflektory przymocowane do kamer oświetliły wnętrze budynku. Oprócz klepiska na środku i kopki siana w rogu nic tu nie było.

- Pójdę popilnować podejrzanych - rzekł Pirania, nim zniknął w tłumie.

Skowronek rozglądał się rozpaczliwie. Nagle jego spojrzenie zatrzymało się na mnie.

- A to Pan Samochodzik, wybitny detektyw, poszukiwacz zaginionych dzieł sztuki - wskazał mnie dziennikarzom.

Moja mizerna postać nie wzbudziła zainteresowania dziennikarzy. Szybko uformowała się długa kolumna pojazdów dziennikarzy pędzących do redakcji, żeby nadać materiał o nieudanej akcji komisarza Skowronka. Sam Skowronek stał w drzwiach stodoły i nucił marsz żałobny Mendelsona. Stałem obok niego i oglądałem wnętrze obiektu.

- Szefie! - Pirania zaczepił Skowronka. - Za co właściwie przymykamy tubylców? Za napaść na policjanta?

Skowronek milczał.

- Macie numery telefonów komórkowych tych dziennikarzy? - zapytałem policjantów.

- Bo co? - mruknął Skowronek.

- Może trzeba ich zawrócić? - rzuciłem radośnie.

Skowronek przypatrywał mi się uważnie.

- Traci pan czas - zwróciłem mu uwagę. - Pismacy i telewizja są coraz bliżej Gdańska. Z każdym kilometrem zmniejszają się pana szansę na to, że zechcą zawrócić.

- Dzwoń! - krzyknął Skowronek w stronę Piranii.

Po kilkunastu minutach dziennikarze wrócili. Patrzyli na Skowronka ze złośliwymi uśmieszkami. Te spojrzenia jak w pryzmacie zamieniły się w nieme błaganie Skowronka. Mogłem go uratować lub pogrążyć.

- System GPS jest niezawodny? - pytałem Piranię.

Kamery zawarczały, reflektory rozjaśniły mrok, błysnęły flesze.

- Tak - odpowiedział Pirania.

- Wskazał jako miejsce ukrycia samochodu tę stodołę?

- Tak.

- To znaczy, że samochód tu jest - oświadczyłem.

Dziennikarze uznali moje słowa za dziecinadę, a Skowronek zbladł i był chyba bliski zawału serca. Spokojnie wyjąłem scyzoryk. Błysnęły Ilesze. Spodziewano się chyba mego publicznego harakiri, lecz ja wbiłem ostrze w klepisko, tam, gdzie widziałem linię świeżo nasypanego piachu. Kupka tego piachu znajdowała się w kącie stodoły razem z szufelką i szczotką do zatarcia śladów. Pochylony prowadziłem scyzoryk szparą otaczającą prostokąt szerokości czterech i długości siedmiu metrów.

- Jak państwo widzą - mówiłem - mamy tu ślad obecności gigantycznej klapy, w której rogach stoją słupy niby podtrzymujące strop. Te podpory są dziwnie grube i podejrzewam, że ukrywają w środku podnośniki hydrauliczne. Musimy tylko znaleźć mechanizm uruchamiający tę windę.

Obejrzałem słupy. Pierwszy z prawej miał przy wrotach odsuwaną na zawiasach klapkę. Za nią były dwa guziki ze strzałkami w górę i w dół. Nacisnąłem górny. Coś pod nami zawyło, zaszemrało i podłoga zaczęła się unosić. Po chwili to co było klepiskiem wzniosło się na wysokość czterech metrów i zatrzymało się. Pod maskującą warstwą ziemi była siatka, kratownica i dźwigary. Naszym oczom ukazało się drugie klepisko.

- Jedziemy w dół? - zapytałem.

Zjechaliśmy do pomieszczeń pod stodołą. Najpierw musieliśmy zejść kilkunastometrowym korytarzem do sporej hali. Gdy Pirania wcisnął kontakt i zapaliły się światła, ujrzeliśmy przestronne, klimatyzowane wnętrze o powierzchni około dwustu metrów kwadratowych. Wszędzie walały się części samochodów z poprzebijanymi numerami fabrycznymi, a na środku złomowiska stał nietknięty Rosynant.

Teraz Skowronek mógł udzielać wywiadów i robił to chętnie. W tym czasie obejrzałem nasz samochód. Spodziewałem się, że Paweł zrobi błąd i zostawi jakiś ślad, ale niestety okazał się profesjonalistą.

Nad ranem z Olbrzymem jechaliśmy Rosynantem za samochodem Skowronka. Nagle coś mi się przypomniało i mrugnąłem do nich światłami. Zjechali na pobocze. Wysiadłem i podszedłem do ich wozu.

- Połączcie się z gdańskimi bankami i zapytajcie, czy ktoś nie realizował czeku... - podałem im nazwę banku obsługującego konto ministerstwa i numer czeku.

Skowronek sięgnął po telefon i zadzwonił do komendy.

- Pojadę z wami, a Olbrzym weźmie Rosynanta i uda się do Klubu Nurków “Wieloryb” - zaproponowałem.

Rozstaliśmy się z Olbrzymem, a we trójkę skierowaliśmy się do komendy policji. Tam czekaliśmy na informacje z banków. Kilka minut po ósmej zadzwonił do nas kierownik kas z banku w Gdańsku-Oliwie.

- Jedziemy! - krzyknął Pirania.

Na sygnale zajechaliśmy pod bank. Przywitał nas sam dyrektor. W jego gabinecie panowała przyjemna cisza, a w powietrzu czuło się atmosferę wielkich pieniędzy.

- To ten czek? - zapytał nas dyrektor.

Wziąłem do ręki blankiet i zdziwiłem się nazwiskiem osoby, która go zrealizowała.

- To niesamowite - mruknąłem.

- Co? - zainteresował się Skowronek.

- Sprawdźcie u kolegów w Warszawie, czy nie mają informacji o Jerzym Baturze - poprosiłem.

- Kto to taki?

- Handlarz dziełami sztuki, nasz śmiertelny wróg.

Pirania już dzwonił, a Skowronek przyglądał mi się uważnie.

- Jak to się stało, że wasz wróg realizuje czek waszego ministerstwa? - zaciekawił się.

- Czek miał Paweł i to on wpisał nazwisko Batury, poznaję jego charakter pisma.

- Skoro zna pan osobę, która realizowała czek, to z pewnością rozpozna pan tego człowieka na filmie - dyrektor włączył magnetowid z nagraniem wnętrza sali banku.

- Poznaje go pan? - dopytywał się dyrektor.

- Tak.

- Warszawiacy mają Baturę w dołku na czterdzieści osiem godzin - wtrącił się Pirania. - Miał lewą giwerę i obrabował jakiegoś hotelowego gościa. Razem z nim aresztowano dryblasa o ksywie “Augusto”.

- Człowiek na tych zdjęciach to Paweł Daniec - powiedziałem. - Trochę zmienił swój wygląd, ale to z całą pewnością mój były pracownik. Czy u państwa można wynająć skrytkę?

- Oczywiście - bankier rzekł z całą powagą.

- Może pan sprawdzić, czy Jerzy Batura wynajął u was skrytkę?

- No, nie wiem. Łamię tajemnicę bankową.

- Czy ma tu skrytkę? - zapytałem z naciskiem. Wciąż patrzyłem na zatrzymaną klatkę, na której Paweł uśmiechnięty realizował czek. Co wstąpiło w tego chłopaka?

Dyrektor zadzwonił i po chwili miał informację.

- Tak, Batura założył skrytkę dziś rano. Zaraz przyniosą taśmy, to zobaczymy, czy to ten sam człowiek.

- Nie ma sensu - Skowronek wstał. - Rekwirujemy taśmy i zawartość skrytki.

- Bez sądowego nakazu nic nie dam - bankier podskoczył pełen oburzenia.

- Dziś dyżur w sądzie ma Klementyna Piwiara, a więc zdobycie nakazu zajmie nam kilka godzin i to tylko przy mocnych przesłankach - Pirania uprzedził szefa.

- Co jest? - Skowronek spojrzał na nas ze złym błyskiem w oku. - Facet poszukiwany listem gończym podszywa się pod innego, aresztowanego zresztą bandziora, okrada państwo, a ja mam walczyć w sądzie z sędziną starą panną i bankierem, któremu wydaje się, że pracuje w Szwajcarii.

Dyrektor nabrał koloru dyrektorskiego, czerwonego dywanu, tyle że chyba nie byłby tak miły w dotyku.

- Zaraz, zaraz - uspokajająco uniosłem ręce. - Jak można odebrać zawartość skrytki?

- Podając hasło - wyjaśnił dyrektor.

Zadzwonił mój telefon komórkowy. Przeprosiłem wszystkich i wyszedłem do sekretariatu.

- Panie Tomaszu! - wołał podekscytowany Olbrzym. - Dziś w nocy ktoś włamał się do archiwum Klubu Nurków “Wieloryb”.

- Coś zginęło?

- Nie, złodzieja interesowały dokumenty związane z “Wilhelmem Gustloffem”, ale nic nie zniknęło.

Podziękowałem za te informacje i wróciłem do dyrektora.

- Ile razy możemy strzelać? - pytał Pirania. - Spróbujemy zgadnąć, a w razie porażki załatwimy nakaz.

- Pan zna hasło? - Skowronek dołączył do potyczki słownej.

- Oczywiście - dyrektor rozparł się w fotelu.

- Może jakaś podpowiedz? - Pirania nie dawał spokoju. - Jaka kategoria? Filmy? Modelki? Gatunki wina?

- “Gustloff' - odezwałem się. - “Wilhelm Gustloff' to hasło Jerzego Batury.

Bankier spojrzał na karteczkę z hasłem i zbladł. Szczęka mu bezwiednie opadła, a oczy gotowe były pójść na długi spacer. Trafiłem w dziesiątkę.

ROZDZIAŁ PIĄTY

POŚCIG ZA PAWŁEM • SPOTKANIE Z “FILADELFIĄ” • JAK CHCĘ ZAROBIĆ NA EMERYTURĘ? • MICHAŁ UCZY SIĘ Z KOMPUTERA • ODPRAWA NA “DIABOLO” • POZNAJEMY NOWYCH WSPÓŁPRACOWNIKÓW • WYPRAWA NA ZATOPIONY OKRĘT PODWODNY • CZY FINDER PRÓBOWAŁ NAS ZABIĆ?

Mój triumf był absolutny. Dyrektor banku powędrował po zawartość skrytki. Oczywiście odbierając zawartość musiałem podpisać specjalne pokwitowanie. Czym prędzej wyszliśmy ze Skowronkiem i Piranią do samochodu. Musiałem wyjaśnić policjantom, skąd znałem hasło.

- Wyślemy tam ekipę śledczą i będziemy mieli dowody na tego pańskiego Dańca podającego się za Baturę - zaoferował się Skowronek.

- Chyba nie ma sensu - powątpiewałem. - Nic nie zginęło, więc nie ma przestępstwa.

- To zobaczmy, co ten Daniec ukrył w banku - poprosił Pirania.

- Myślałem, że wpierw chcecie zebrać odciski palców? - zwróciłem mu uwagę.

Pirania siadł za kierownicę i uruchomił silnik.

- Stop! - krzyknąłem.

- Co jest? - Skowronek wykonał w fotelu zwrot o sto osiemdziesiąt stopni.

- Widzicie te kamery - wskazałem im obiektywy umieszczone nad wejściem do banku. - Jestem przekonany, że mają duże pole widzenia. Może na taśmie zobaczymy, czym przyjechał tu Paweł Daniec vel Jerzy Batura.

Policjanci pospieszyli do banku. Podczas ich nieobecności sięgnąłem po telefon komórkowy i zadzwoniłem do jednego człowieka.

- Poszedł na dworzec kolejki - oznajmił rozentuzjazmowany Pirania. - Mamy go!

- Od tamtej pory minęła ponad godzina - powiedziałem patrząc na zegarek.

Podjechaliśmy pod dworzec. Bilety sprzedawano w maleńkim kiosku. Miła, młoda dziewczyna w środku rzecz jasna pamiętała opisanego przez nas młodzieńca. Większość pasażerów miała bilety miesięczne.

- Wykupił bilet do Sopotu - poinformowała nas.

- Jest w Hotelu Grand - ucieszył się Skowronek. - Ma dużo kasy i szaleje za państwowe pieniądze.

- Nie - Pirania machnął ręką. - Umówił się z kimś, kto go zabrał samochodem.

- Pojedźmy na molo - zaproponowałem.

- Tak, możemy nakarmić mewy - szydził Skowronek wściekły na Pawła.

- Doradzam pośpiech - mruknąłem.

Pirania zadowolony, że może pojeździć na sygnale, wdepnął pedał gazu. Zatrzymaliśmy się przy skwerze naprzeciw wejścia. Białe budyneczki, gdzie były kasa i stoiska z darami morza, sprawiały trochę smutne wrażenie. Skowronek i Pirania machnęli legitymacjami i już wbiegliśmy na molo. Nasze kroki głucho dudniły na drewnianych deskach. W oddali widziałem sylwetki dwóch mężczyzn. Policjanci wyjęli pistolety.

***

Michał szedł wyprostowany, w wojskowym kapeluszu naciągniętym głęboko na przysłonięte ciemnymi okularami oczy. Dłuższą chwilę spoglądał na pontony. Gdy był dziesięć metrów ode mnie, wstałem i przeszedłem na drugą stronę mola, gdzie nie było pontonów.

Po chwili Michał stał już obok mnie. Ręce założyłem na poręczy. Z lewego rękawa wystawała gazeta. Michał stojąc z prawej strony bez trudu, w sposób niewidoczny dla nikogo, wyjął ją i podał mi.

- Miło cię widzieć! - rzekł na powitanie.

- Co tu robiłeś?

- Byłem na Formozie, w ośrodku szkolenia polskich płetwonurków bojowych w Gdyni-Oksywie - wyjaśnił mi.

- Masz czas i chęci zarobić?

- Co można zarobić oprócz kilku guzów? - pytał obracając się.

- Musimy coś zrobić, żeby nie były to tylko guzy.

- Nie będą o mnie mówili w telewizji tak jak o tobie?

- Wiedziałeś i mi pomogłeś? - dziwiłem się.

- Od tego ma się przyjaciół, żeby im ufać i wierzyć w szczerość ich intencji.

Już chciałem powiedzieć Michałowi, że być może czeka go rozczarowanie, gdy z oddali usłyszałem odgłos syren policyjnych. Te dźwięki wyraźnie zaniepokoiły pasażerów pontonów.

- Chodźmy - zdecydowałem ciągnąc Michała na koniec mola.

Syreny ucichły. Zniknęły też gdzieś pontony. Szliśmy z Michałem ramię w ramię. Buty stukały o mokre deski mola. Wokół nas zapanowała cisza. Nawet mewy odleciały na pełne morze. Zeszliśmy po schodkach i byliśmy na główce mola. Przed nami było już tylko morze. Nagle ktoś przeładował broń.

- Stać, bo strzelamy! - ktoś krzyczał.

Obróciliśmy się powoli unosząc ręce w geście poddania. Przed nami stało dwóch tajniaków, kilkanaście metrów za nimi widziałem zdyszanego Pana Samochodzika.

- Komisarz Skowronek! - wołał niższy i starszy.

- Aspirant Pirania! - dodał drugi.

- Aresztujemy was! - znowu głos zabrał starszy.

Spojrzeliśmy z Michałem na siebie i uśmiechnęliśmy się. Ten śmiech tak zdenerwował policjantów, że prawie nacisnęli spusty pistoletów. Z Michałem odchyliliśmy się do tyłu. Nasze stopy oderwały się od desek molo i runęliśmy ku wodzie.

- Czekajcie! - usłyszałem jeszcze krzyk pana Tomasza. Nie wiem, kogo chciał tym krzykiem powstrzymać.

***

Paweł i Michał zniknęli nam z oczu. Skowronek i Pirania słysząc mój krzyk nie strzelali. Wtedy spod pomostu jak wystrzelone z katapulty wyskoczyły dwa pontony. Ich silniki ryczały na najwyższych obrotach.

- Nie strzelajcie! - prosiłem policjantów.

Obaj opuścili pistolety i spojrzeli na mnie z wyrzutem.

- Będzie pan musiał to nam wyjaśnić - stwierdził Skowronek.

W milczeniu odwieźli mnie na komendę. Po drodze wezwali Morski Oddział Straży Granicznej do pościgu za pontonami. Przesłali też informacje do patroli policyjnych w rejonie wybrzeża, żeby zwróciły uwagę na osobników podobnych do Pawła i Michała.

- Panie Samochodzik - zaczął Skowronek zapalając lampę na biurku - niech pan nam powie wszystko, ale tak jak na spowiedzi.

Pirania przechodząc koło biurka szefa nieznacznie poruszył lampą, żeby światło biło mnie w oczy.

- Uratowałem wam życie - oświadczyłem. - Daniec był kiedyś w “czerwonych beretach”, a ten drugi to także komandos, jeden z najlepszych w Polsce. Gdyby obaj byli uzbrojeni, to teraz zbierałbym pieniądze na wasze wiązanki pogrzebowe.

Policjanci jedli kanapki i obaj zaśmiali się. Zgiętymi palcami popukali się w piersi i usłyszałem tylko głuchy odgłos uderzeń.

- Kamizelki kuloodporne - powiedzieli jednocześnie.

- Panowie... - zacząłem, a następnie mówiłem przez dziesięć minut. Powiedziałem wszystko o swoich podejrzeniach wobec Pawła i Michała. Moje domysły potwierdziły się, gdy przejrzeliśmy zawartość notebooka zostawionego w bankowej skrytce. Ucieszyłem się, gdy odzyskałem pieniądze pobrane przez Pawła z ministerialnego konta.

Pontony gnały z zawrotną prędkością lekko ślizgając się na grzywach fal. Obaj sternicy mieli twarze zamaskowane kaskami i maskami do nurkowania. Sternik, z którym płynął Michał, gwałtownie zamachał dłonią. Spojrzałem w tamtą stronę. Dwie mile od nas błyskało niebieskie światełko wodnego patrolu policyjnego. Pontony tylko zwiększyły prędkość. Mój sternik wyjął małe czarne pudełko i szybko, pięć razy nacisnął czerwony guzik. Skręciliśmy na północny zachód. Policjanci wciąż byli daleko, a kilkanaście metrów przed nami ukazał się szczyt niskiego kiosku miniaturowego okrętu podwodnego. Przez otwarty właz ze środka wyszedł marynarz, który chwycił nasze cumy i przyciągnął pontony. Bez słowa pokazał mnie i Michałowi, że mamy zejść do środka. Posłusznie zsunęliśmy się po krótkiej drabince.

Znaleźliśmy się w sterówce, z fotelami dla sterników, nawigatora i mechanika. Jeden z członków załogi ruchem głowy wskazał nam pomieszczenie znajdujące się w kierunku rufy. Przeszliśmy przez gródź, i mogliśmy usiąść na miękkich kanapach. Po pięciu minutach dołączyli do nas sternicy pontonów. Jeden z nich okazał się wysokim blondynem o szczupłej twarzy, wysportowanej sylwetce i zimnych, bladoniebieskich oczach.

- Steve Stevenson - przedstawił się podając nam rękę. Mówił po angielsku, jakby pobierał nauki w Oxfordzie.

- “Augusto”, ale dla przyjaciół Michał - odpowiedział mój przyjaciel.

- To chyba zostaniemy przyjaciółmi - odezwał się drugi sternik. Jego tembr głosu wydał mi się znajomy. Rzecz jasna była to uśmiechnięta Danielle. - Co z Baturą? - zapytała Michała.

- Gliny zrobiły na nas obławę w hotelu - tłumaczył Michał. - Ktoś nas wrobił w kradzież. Batura wziął całą winę na siebie. Powiedział: “Wal do Sopotu i uprzedź ich, że gliny węszą. Ja wynajmę dobrego adwokata i wkrótce do was dołączę”. Jak kazał, tak zrobiłem.

- Oddaj Glocka - Danielle spojrzała w moją stronę.

- Nie mam.

W dłoni Anglika błyskawicznie pojawił się pistolet. Miałem nadzielę, że gazowy. Chyba nie ryzykowałby strzelania we wnętrzu okrętu podwodnego.

- Jak to nie masz?! - wściekała się Danielle.

- Zostawiłem go w bankowej skrytce.

- Jakiej skrytce?

- Gdy nasłałaś na mnie bandziorów w tę noc, kiedy włamałem się do willi, postanowiłem ukryć w banku parę rzeczy.

- Co? - pytanie Danielle zostało wzmocnione wymownym gestem uzbrojonej dłoni Anglika. Teraz moje prawe oko miało okazję zajrzeć do lufy pistoletu, aż po lśniący czubek pocisku.

- Mój komputer, pistolet, fałszywe dokumenty i pieniądze.

- Jakie pieniądze?

- Ukradłem je z konta mojej byłej firmy.

Przez cały czas Michał uważnie śledził przebieg rozmowy i obserwował Anglika. Siedział plecami do prawej burty, a ja naprzeciw niego. Danielle i Anglik stali przy grodzi twarzą do mnie.

- Zgłupiałeś?! - nie wytrzymała Danielle.

- To skrytka na hasło, a w Polsce obowiązuje tajemnica bankowa. Policja musiałaby wiedzieć, gdzie zostawiłem swoje rzeczy, żeby w sądzie, przedstawiając poważne dowody, otrzymać nakaz rewizji.

- To skąd policja wiedziała o spotkaniu na molo? - zapytał Steve.

- Jego spytajcie! - palcem wskazałem Michała. - Wypuścili go i wysłali za nim agentów.

- Dość! - mruknęła Danielle i opadła na kanapę obok Michała. - Szef uprzedzał, że w Polsce trudno o profesjonalistów.

Chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Steve przeszedł do następnego pomieszczenia na rufie. Wokół nas panowała cisza. Elektryczne silniki pracowały bezgłośnie. Szumiał wentylator, a ze sterówki dobiegały do nas piski elektronicznych urządzeń i krótkie komendy marynarzy.

- Danielle, powiedz, co to za łajba? - poprosiłem dziewczynę.

- To “Filadelfia”, miniaturowy okręt podwodny - opowiadała Danielle. - Spadek po Armii Czerwonej stacjonującej niegdyś w NRD. Ma długość 20 metrów, szerokość 2,8 metra w linii wodnej i może zanurzać się do głębokości 60 metrów. Miał służyć do przerzucania rosyjskich grup dywersyjnych i szpiegowskich na wybrzeże przeciwnika. Projekt powstał przy współudziale Specnazu. Czterech żołnierzy tej jednostki siedzi teraz w sterówce. Poznacie ich wieczorem. Okręt ma niewielki kiosk, nie jest uzbrojony. Ma chrapy umożliwiające płynięcie na silniku spalinowym pod wodą. To z kolei niemiecki wynalazek. Szef zainstalował tu trochę elektroniki, przedział desantowy zamienił w salon. Część dziobową poznacie w odpowiednim momencie.

Danielle przysnęła opierając głowę o muskularne ramię Michała. Rozłożyłem się na kanapie.

- Daj gazetę - poprosiłem Michała.

Zauważyłem, że powieka oka Danielle lekko drgnęła. Rozłożyłem gazetę, tak żeby dobrze widziała tytuł i dzisiejszą datę. Potem zagłębiłem się w lekturę pisma, zwłaszcza artykułu o zuchwałej kradzieży dzieł sztuki w pewnym małym dworku.

Po półgodzinie silniki zwolniły. Danielle podniosła głowę. Chwilę nasłuchiwała rozmowy ze sterówki i wstała.

- Jesteśmy na miejscu - oznajmiła.

Słyszałem, jak sprężone powietrze wypycha wodę ze zbiorników balastowych, a potem rozległ się stukot i “Filadelfią” lekko szarpnęło.

- “Diabolo” jest w rzeczywistości katamaranem - wyjaśniła nam Danielle. - “Filadelfia” jest cumowana pod nim. Trochę to spowalnia “Diabolo”, ale takiego balastu jak “Filadelfia” potrzebuje szef.

Wyprowadziła nas do sterówki i przez kiosk mogliśmy wejść do pomieszczenia tuż przy dnie “Diabolo”. Dziewczyna zamknęła nas w jednej z kabin na śródokręciu i zniknęła na godzinę. “Diabolo” ruszył. Nie mogliśmy wyjrzeć na zewnątrz, bo bulaj był zamknięty, a napis po angielsku głosił: “Nie otwierać!”. Wolałem nie próbować, przynajmniej na razie.

Michał ułożył się na koi i sięgnął po pilota włączając telewizor.

- Batura wyjdzie z aresztu za czterdzieści dwie godziny - rzucił spoglądając na zegarek.

- Nasi gospodarze muszą się spieszyć, bo jak wyjdzie, to pociągnie za sobą ogon kilkunastu agentów - odpowiedziałem.

- Załoganci “Diabolo” są kuci na cztery łapy, jeśli do tej pory władze nic im nie zrobiły - mruknął. - Co tu robisz?

- Staram się zarobić na emeryturę - odpowiedziałem. - W firmie jestem już spalony, nie ma dokąd wracać.

- A więc chodzi tylko o pieniądze? - upewnił się.

- Tak.

- A dużo?

- Z tego co się zorientowałem, stawka w tej grze jest wysoka.

- To dobrze, Batura zapewniał mnie, że zarobię górę forsy.

- Nurkowałeś w tych wodach?

- No, pewnie - oburzył się Michał. - Przechodziłem szkolenie na Formozie, w bazie naszych podwodnych komandosów.

- Można coś ciekawego znaleźć przy polskim brzegu.

- Tak.

- Trochę wraków, większość rozszabrowana. Są nawet U-Booty. Do zbadania pozostał chyba tylko “Wilhelm Gustloff”.

- Byłeś tam? - pytałem. - Musiałeś być, skoro Batura ciebie odnalazł i zwerbował do tej grupy.

- Musiałem być - Michał chyba wreszcie pojął, kogo miał grać.

Podejrzewałem, że “Augusto”, kumpel Batury, miał pomóc załodze “Diabolo” dotrzeć do wraka. Potrzebowałem Michała, bo nieświadom niczego mógł mi pomóc, a przede wszystkim uratować moją głowę w krytycznym momencie. On podkręcił głos w telewizorze i ruchem głowy pokazał mi, żebym rozejrzał się po pokoju.

Nasza kabina była nieduża. Stała tu tylko piętrowa koja, stolik, fotel, biurko z komputerem pod bulajem i telewizor nad wejściem. Szafki ubraniowe ukryto w ścianach. Szukałem urządzeń podsłuchowych, a głównie kamer. Nic nie znalazłem. Włączyłem komputer i sprawdziłem, czy ma odpowiedni edytor tekstu. Miał, identyczny z zainstalowanym w notebooku. Bardzo mi to ułatwiło sprawę. Do kieszeni wkładałem dyskietki i błyskawicznie przekopiowałem dane na twardy dysk. Michał zasiadł do komputera i przejrzał wszystkie zawarte tam informacje. Przejrzał, to może za mało powiedziane, bo musiał je wkuć na pamięć. Zdążył w samą porę, przed przyjściem Danielle. Jeszcze tylko usunąłem tekst i rysunki z komputera i włączyłem jakąś grę. Niszczyłem kolejną bazę kosmitów, gdy Danielle przyszła po nas.

- Chodźcie - rzuciła.

Szliśmy długim korytarzem, potem po trapie na wyższy pokład, gdzie znajdowała się sala odpraw z wygodnymi fotelami lotniczymi ustawionymi w podkówkę. Siedziało tam już kilku mężczyzn i jedna kobieta. Danielle wskazała nam miejsca koło niej i stanęła na środku.

- Jesteśmy w komplecie, brakuje tylko szefa - przemówiła. - Pojawi się niebawem. Na razie ja dowodzę. Przyszła pora, żebyśmy się poznali, zwłaszcza z naszymi polskimi współpracownikami. Paweł - wskazała mnie - to były detektyw państwowy specjalizujący się w ściganiu złodziei dzieł sztuki, były komandos, z tego co wiem nurkował. Siedzący obok niego Michał to człowiek, który nurkował przy naszym celu. Opowie nam o zagrożeniach, które tam na nas czekają. Sara - obróciła się w stronę trzydziestoletniej kobiety o krótkich blond włosach, okrągłej twarzy i haczykowatym nosie - to Amerykanka. Służyła w korpusie marines. Była tam lekarzem ze specjalizacją chorób nurków. Anglik Steve to były oficer brytyjskich okrętów podwodnych. Po, nazwijmy to, odejściu z marynarki pracował jako funkcjonariusz morskich służb ratunkowych.

Dalej siedział Hans, były pilot morskich śmigłowców Luftwaffe. Był niski i szczupły. Miał około czterdziestki i twarz wypraną z wszelkich uczuć. Pierre'a, Belga, specjalistę od fałszowania dokumentów już znałem. Fin o pseudonimie Finder, typ intelektualisty, zajmował się informatyką. Julio, uśmiechnięty eks-komandos rodem z Portugalii, połowę swego burzliwego życia spędził w wojsku, najpierw w portugalskiej armii, potem dwie tury w legii cudzoziemskiej i pięć lat w Afryce jako strażnik w kopalniach diamentów. Oleg, bliźniacy Iwan i Misza oraz Kostia stanowili rosyjskojęzyczną załogę “Filadelfii”, przy czym Kostia swą wielkością i kłębami muskułów mógłby wprawić w kompleksy każdego ciężarowca. Załogę “Diabolo” stanowiło kilkunastu wynajętych marynarzy różnych narodowości, których jedynym zadaniem było utrzymanie statku w ruchu. Szybko i skutecznie oduczono ich zadawania niepotrzebnych pytań i nadmiernego gadulstwa.

- Teraz udamy się w pobliże Półwyspu Helskiego, żebyśmy mogli sprawdzić wasze umiejętności - powiedziała Danielle patrząc na mnie i Michała.

Wszyscy zeszliśmy do pomieszczenia koło maszynowni. W ogromnej ładowni leżało, stało i wisiało wszystko to, co potrzebne jest do nurkowania. Były tu wygodne suche skafandry uszyte na wzór stosowanych w armiach zachodnich, aparaty powietrzne “Aqualung”, szwajcarskie komputery nurkowe “Uvatec”, automaty oddechowe “Sherwood”, butle “Spiro”, ale także francuskie aparaty nurkowe “Oxygers 57”, “Oxymixgers”, “OxyNG”. Bez trudu każdy z nas znalazł odpowiedni sprzęt dla siebie. Na “Diabolo” mieli zostać tylko Pierre i Finder. Przenieśliśmy wyposażenie do “Filadelfii”. Okręt podwodny odłączył się od “Diabolo” i powoli opadał na dno. Usłyszeliśmy lekki stuk, gdy osiedliśmy na dnie morza.

- Steve i Sara płyną pierwsi - rozkazała Danielle. - Znajdujemy się mniej więcej na głębokości 40 metrów. Osiem metrów niżej leży wrak U-Boota. W drugiej parze popłyną Paweł i Julio, na końcu ja z Michałem.

Przeszliśmy do dziobowej części “Filadelfii”, gdzie znajdowała się śluza pozwalająca szybko dostosować ludzki organizm do ciśnienia na tej głębokości, a w drodze na okręt przeprowadzić zbiorową dekompresję bez kłopotliwego odliczania czasu na kolejnych głębokościach. “Filadelfia” mogła płynąć z pracującą kabiną dekompresyjną.

Po półgodzinie wypłynąłem z Portugalczykiem z “Filadelfii”. Julio pokazał mi ręką kierunek. Trzymałem się metr w bok od niego. Latarki ledwo rozświetlały kilkanaście metrów przed nami. Płynęliśmy w chmurze mułu, żeby po kwadransie dotrzeć do wraka. Dopłynęliśmy do dziobu okrętu wbitego w dno, rozszarpanego, który odpadł od reszty. Nigdzie nie widziałem Steve'a ani Sary. Wkrótce dotarł do nas Michał. Zdziwiłem się, że był sam, ale płynąc za Juliem bardziej uważałem na swoją głowę. Portugalczyk skierował się do kiosku okrętu, oglądał mostek i sprawdzał zamknięcie włazu. Potem zainteresował się wejściem przy dziale przeciwlotniczym i w końcu na rufie. Cały czas z Michałem płynęliśmy za nim. Julio teraz poprowadził nas do samego dna, tam nagle zgasił latarkę dotknął płetwami dna i zniknął w chmurze pyłu. Chciałem płynąć za nim, ale Michał chwycił mnie za ramię. Bez słowa pokazał na swój komputer nurkowy. Zobaczyłem, że ma zapas tlenu ledwie na pięć minut, to za mało, żeby wypłynąć na powierzchnię lub wrócić na “Filadelfię”. Zdenerwowany sprawdziłem swój zapas w butli. U mnie było tylko trochę lepiej. Korzystając ze wskazań busoli płynęliśmy tam, gdzie powinna być “Filadelfia”. Gnaliśmy pod wodą jak szaleni, chociaż nasze ruchy siłą rzeczy były wolne, a bardzo szybko dały o sobie znać braki powietrza. Michał wyraźnie zostawał w tyle. Zatrzymałem się. Mój przyjaciel nie miał już czym oddychać. Zbliżyłem twarz do jego maski. Widziałem w jego oczach przerażenie i nadchodzącą śmierć. Jednak resztkami sił pokazywał mi na swój Jacket”, kamizelkę, którą wypływający nurek wypełniał powietrzem, gdy chciał szybciej zbliżyć się do powierzchni zamiast machać płetwami. Wtedy zrozumiałem. Nasz sprzęt miał specjalną, mniejszą butlę do napełniania “jacketa”. Wystarczyło tylko poprzełączać zawory. Zrobiłem to w parę sekund, a potem Michał powtórzył tę operację u mnie.

Zyskaliśmy w ten sposób kolejne trzy minuty. Na dwadzieścia sekund przed ostatecznym końcem powietrza dotarliśmy do wrót śluzy.

Wrota otwierały się i zamykały się w minutę. Lecz to nas już nie obchodziło. Ktoś dobrze zaprojektował kabinę zaopatrując ją we własny zbiornik powietrza, które teraz mogliśmy wdychać naszymi ledwo żywymi płucami. Kostia zajrzał do nas przez bulaj i dał znak, że zaraz otworzy wrota śluzy dla reszty grupy. Wrócili wszyscy i patrzyli na nas z mieszaniną zdziwienia i podziwu.

Po niecałej godzinie mogliśmy siedząc w saloniku przy maszynowni “Filadelfii” wyjaśnić sobie ten przedziwny wypadek.

- Chcieliśmy was sprawdzić - oznajmił Julio.

- Jeśli chcecie nas zabić, to po prostu nas zastrzelcie - rzucił wściekły Michał. - Kula jest tańsza niż podwodna wycieczka i strój płetwonurka zamiast trumny.

- Spokojnie, wszystko zostało wyliczone na styk - Danielle mówiła popijając gorącą kawę. - Faktycznie, manipulowaliśmy przy waszych komputerach. Po pięciu minutach miały zmienić program i trochę was nastraszyć, ale nie było mowy o tak małej ilości powietrza w butlach. To cud, że żyjecie.

- Kto był odpowiedzialny za te cyrki z komputerami? - zapytałem.

- Finder - odpowiedziała.

- Kto miał dostęp do butli?

- Każdy, ale to się zmieni.

Danielle wyglądała na naprawdę przejętą wydarzeniem. Sara zbadała nas, ale nic nam nie było. Gdy dotarliśmy do “Diabolo”, zostaliśmy z Michałem rozdzieleni. Jego zakwaterowano razem z czwórką Rosjan. Mnie przeniesiono do Julia. Siedziałem zamyślony na koi. Nade mną Portugalczyk palił cygaro z tytoniem o zapachu orzecha laskowego i czytał gazetę. Rozległo się pukanie do drzwi.

- Wlazł! - krzyknął Portugalczyk.

Wszedł Finder. Przestraszony patrzył na mnie.

- Sorry - wyszeptał. Usiadł przy stoliku i wyjął buteleczkę wódki. - Wypijemy na zgodę?

- Nie piję - rzuciłem.

- A ja chętnie - ujrzałem długą dłoń Julio sięgającą po butelkę. Sądziłem, że nikt już nigdy nie zobaczy zawartości tej flaszki.

- Paweł, słuchaj - Finder patrzył błagalnie - program był bardzo dobry. Na początku miał pokazywać, że wszystko gra. Potem miał się przełączyć, nastraszyć was brakiem powietrza i znowu wrócić do normy. Gdyby nie to wariactwo...

- Powiedz, kto zlecił wykonanie tych zmian? - przerwałem mu.

- Danielle.

- Kto opiekuje się pomieszczeniem ze sprzętem? Kto napełnia butle?

- Ruscy.

- Cała czwórka?

- Tak. Właśnie dlatego od dziś uruchamiamy system identyfikacji ruchów załogi - Finder wyjął dwa plastikowe prostokąty z chipem, podobne do kart kredytowych. Na każdej było imię i nazwisko załoganta oraz jakieś znaczki. - Każdy z was będzie miał ograniczony dostęp do pomieszczeń na statku. Przechodząc przez grodź lub wchodząc do jakiejś kabiny możecie otworzyć drzwi wprowadzając kartę do czytnika. Macie ograniczony dostęp do pomieszczeń “Diabolo”. Te znaczki na kartach pojawią się też na drzwiach, które możecie otworzyć.

- A co wtedy, jeśli się pomylimy? - zaciekawił się Julio.

- Włączy się alarm, automatycznie zostaną odcięte wszystkie drogi odwrotu i trzeba będzie się tłumaczyć. Zielone kółka to pomieszczenia ogólnodostępne - tłumaczył i pokazywał Finder. - Żółty trójkąt z cyfrą oznacza numer kabiny, do której macie wstęp. Niebieskie romby są do drzwi na pokład, czerwone kwadraty do stref tylko dla specjalistów.

Przyjrzałem się swojej karcie i porównałem jaz cyframi i figurkami oznaczonymi na szkicu “Diabolo”.

- Mam wstęp do tej kabiny, mesy, sali narad, siłowni i nigdzie więcej? - zdziwiłem się.

- Decyzja Danielle - Finder wzruszył ramionami i wyszedł.

Julio także sięgnął po swoją kartę.

- Nie mają do nas zaufania - mruknął przyglądając się jej.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

SPOTKANIE W KLUBIE NURKÓW “WIELORYB” • CZY “WILHELM GUSTLOFF” PRZEWOZIŁ BURSZTYNOWĄ KOMNATĘ? • KTO BLOKUJE DOSTĘP DO WRAKA? • KŁÓTNIA PRZY OBIEDZIE • SZKOCKI BUDZIK FINDERA • HISTORIA ZATOPIENIA “WILHELMA GUSTLOFFA” • JAK WEJŚĆ DO ŁADOWNI STATKU?

Pirania podwiózł mnie pod willę “Wieloryb”, gdzie czekał już Olbrzym. Od wczesnych godzin rannych rozmawiał z szefem klubu płetwonurków.

- Jerzy - przedstawił się nurek podając mi silną dłoń. Był wysokim mężczyzną, dużo młodszym ode mnie, szczuplejszym, wyprostowanym.

- Tomasz N.N. - odpowiedziałem. - Może za jakiś czas dołączą do nas detektywi z komendy policji.

- O rany - mruknął Jerzy.

- Co się stało? - zapytałem. - Boisz się, że zatrzymają cię za posiadanie małego składu nieużytecznej broni? Będą szukać u ciebie skarbów?

- W Polsce zgłoszenie znalezienia skarbu jest równoznaczne z potraktowaniem przez władze znalazcy jak złoczyńcy - rzekł Jerzy. - Podam wam dwa przykłady. Dotyczą one pewnego przedsiębiorcy ze Szczecina. Jako jeden z pierwszych w Polsce założył prywatną firmę nurkową. W latach siedemdziesiątych dał ogłoszenie do gazet, że poszukuje informacji o zatopionych samolotach, czołgach, skrzyniach. Odezwał się człowiek, który twierdził, że na jednym z jezior Niemcy ustawili zimą 1945 roku kilka skrzyń, rzucili granat i wszystko wylądowało na dnie. Znajomy wziął nurka i zeszli pod wodę. Rzeczywiście odkryli dużą kasę pancerną, odwrócili ją i wycięli otwór w tylnej ściance, na ogół najcieńszej . Wyjęli gumowy wór z dziesięcioma kilogramami złota. Przy podziale pokłócili się i znajomy zawiadomił milicję. Znalezisko zarekwirowano, a nurków skazano za próbę przywłaszczenia własności państwa polskiego.

- To były czasy komunizmu... - zauważył Olbrzym.

- I teraz nic się nie zmieniło. Kilka lat po tamtym zdarzeniu mój znajomy dowiedział się o zatopionej przez Niemców barce z trzystu tonami elektrolitycznie czystej miedzi. Nawet teraz to ogromna wartość, a co dopiero wtedy, w czasach wiecznych niedoborów surowcowych. Znajomy negocjował z władzami warunki wskazania miejsca, gdzie spoczywa barka. Ustalono, że otrzyma 3,2% wartości owych trzystu ton miedzi. Nurek wracał z Warszawy i już pod jego domem stał komornik gotowy do odebrania podatku od przewidywanego wynagrodzenia nurka. Oczywiście kolega wycofał się z takiego interesu. Zbieram informacje o różnych znaleziskach i mam wycinek z gazety z 1985 roku. To notatka mówiąca o znalezieniu przez wojskowych płetwonurków owej barki z miedzią. Ile państwo zapłaciło za drogie poszukiwania? Nie lepiej było się dogadać?

- Z nową władzą też nie można się dogadać? - zapytałem.

- Wszystko, co znajduje się w ziemi głębiej niż na sztych łopaty, należy do Skarbu Państwa. Przecież działkowcy muszą mieć szansę odkopania swojej marchewki. Oczywiście teraz żartuję, ale niestety taka jest sytuacja prawna. Sam nigdy nie spotkałem się ze zdecydowanie negatywną postawą władz wobec poszukiwań prowadzonych przez nasz klub płetwonurków. Pewnie dlatego, że tym co znajdę, nie handluję. Trochę tych znalezisk leży u mnie. Jak pan widzi, mam tu ciężkie karabiny maszynowe z niemieckiego myśliwca Fw-190. Część rzeczy przekazujemy do muzeów.

- Słyszałem, że pana zdaniem na pokładzie “Wilhelma Gustloffa” przewożono skrzynie z Bursztynową Komnatą? - odezwałem się.

- Tak - Jerzy stanowczo przytaknął, ale zaraz uśmiechnął się. - Tam, jak i wszędzie indziej. Jednak co do tego statku jest najwięcej przesłanek. Przez kilkadziesiąt lat wiele osób poszukiwało Bursztynowej Komnaty i nic. Dwa lata temu Walter Scott otrzymał pozwolenie od Rosjan na szukanie jej w Obwodzie Kaliningradzkim, w okolicach Królewca. Ślady prowadziły do bagien. Scott miał magnetometr protonowy zdolny wykryć anomalie magnetyczne do głębokości nawet trzystu metrów. Przeczesał teren i nic. To niemożliwe, żeby tak duży obiekt jak Bursztynowa Komnata o powierzchni pięćdziesięciu pięciu metrów kwadratowych zniknął. Rozłożono ją do dwudziestu kilka skrzyń o ponadnormatywnych rozmiarach, czasami długości do dwóch i pół metra.

- Jasnowidze twierdzą, że spłonęła w królewieckim zamku - zauważył Olbrzym.

- Moim zdaniem, korzystanie z pomocy jasnowidzów przy poszukiwaniu skarbów to nonsens - stwierdził Jerzy. - Nie uczestniczyłem w takiej akcji, w której wskazówki jasnowidza były prawdziwe. Przecież trudno uwierzyć, żeby któryś tam cud świata spłonął bez żadnego śladu w dokumentach. Za to pod koniec stycznia 1945 roku doker i taksówkarz z Gdyni widzieli konwój ciężarówek z opisywanymi skrzyniami w gdyńskim porcie.

- A gdzie Niemcy, pana zdaniem, umieścili skrzynie z Bursztynową Komnatą? - Olbrzym wypalił prosto z mostu.

- Tutaj - Jerzy pokazał nam miejsce na planie statku. Przez kilka minut tłumaczył, dlaczego właśnie tam.

- I nikt tam do tej pory nie dotarł? - Olbrzym nie dowierzał.

Jerzy roześmiał się.

- To długa opowieść - mówił wchodząc na pięterko willi. - Zrobię wam herbaty.

Rozglądałem się po salonie. Siedzieliśmy w wysokich skórzanych fotelach, przy wysokim, okrągłym, stylowym stole z ciemnego drewna. Na ścianach obitych boazerią wisiały marynistyczne obrazy. W dwóch przeciwległych kątach stały powyginane, pordzewiałe karabiny maszynowe z niemieckich myśliwców. W szafce z książkami zauważyłem małą wystawkę drobnych militariów od nabojów karabinowych do oporządzenia żołnierzy. Jerzy wrócił niosąc na tacy trzy filiżanki aromatycznej herbaty.

- Parę lat temu wystąpiłem w telewizji, gdzie opowiadałem o wynikach swych poszukiwań Bursztynowej Komnaty - Jerzy zaczął opowieść rozsiadając się wygodnie i zakładając nogę na nogę. - Po tym programie zadzwonił do mnie były pracownik polskiego konsulatu w Niemczech. Powiedział mi, że w 1974 roku zgłosił się do nich człowiek twierdzący, iż płynął na “Gustloffie” jako żołnierz obsługi konwoju Bursztynowej Komnaty. Jako jedyny z ochrony uratował się z katastrofy. Gotów był wskazać miejsce ukrycia skarbu w zamian za prawa do filmu i dzwon ze statku. Podobno w 1975 roku ekipa płetwonurków Marynarki Wojennej próbowała sprawdzić jego wskazówki. Wyników nie znam.

- Pan, panie Tomaszu, nic o tym nie wiedział? - Olbrzym spojrzał w moją stronę.

- To były inne czasy - westchnąłem. - Podejrzewam, że nic nie znaleziono, skoro było cicho.

- Może - Jerzy wzruszył ramionami. - Muszę coś wam wyjaśnić. Wrak ma długość około dwustu metrów i leży na głębokości czterdziestu pięciu metrów. Tonąc, dziobem jak pługiem rozorał dno morza zostawiając ogromną skibę. Płetwonurek, który schodzi na taką głębokość po dwunastu minutach pracy musi wynurzając się przechodzić dekompresję. Pewne szansę skutecznej pracy mają klasyczni nurkowie...

- W ogromnych stalowych hełmach z rurką powietrzną wychodzącą z jego szczytu? - śmiał się Olbrzym.

- Powiedzmy, że tak to wygląda - roześmiał się Jerzy. - Po wojnie dysponowano jedynie takim sprzętem do nurkowania tak głęboko. Od 1948 do 1951 roku Rosjanie na Ławicy Słupskiej, gdzie leży “Gustloff', prowadzili eksplorację wraka. Przy jego kadłubie budowali rusztowania i poszczególne partie poszycia statku wysadzali dynamitem. W ten specyficzny sposób przebadali śródokręcie, czyli miejsce, gdzie byli cywilni uchodźcy ze swymi walizkami kryjącymi rzeczy najcenniejsze dla uciekających...

- Czyli złoto, kosztowności, pamiątki rodzinne - dokończył Olbrzym.

- Tak - Jerzy smutno pokiwał głową. - Cały czas władze miały wrak na celowniku i zaciemniały fakt jego istnienia. W księdze wraków oznaczono go jako “Łeba 1”, czyli wrak nieznany. To śmieszne! Na dziobie statku są mosiężne litery z nazwą wysokości jednego metra każda! W 1973 roku Urząd Morski w Gdyni zorganizował pierwszą i jak dotąd jedyną wyprawę morską na “Gustloffa”, taką z prawdziwego zdarzenia. Byliśmy tam kilka tygodni. Trzydziestu nurków na trzech statkach. Musieliśmy podpisać deklarację, że nie wpłyniemy do wnętrza “Gustloffa”. Każdy podpisał bagatelizując taki zakaz. Jednak ta ruina, jaką zobaczyliśmy, uświadomiła nam, że wejście do środka jest równoznaczne ze śmiercią. Wykonaliśmy dokumentację wraka. Mnie udało się wyciągnąć i zachować u siebie celownik z kompasu i ten teutoński żyrandol.

Jerzy pokazał nam szklany sześcian z krawędziami wzmocnionymi grubymi blachami.

- W 1978 roku - kontynuował Jerzy - rząd zachodnioniemiecki poinformował władze polskie, że są informacje, jakoby na “Gustloffie” były dobra kultury. Zaproponowano transakcję wiązaną: oni dają statek, my nurków. Wspólnie powołujemy komisję, która dokona podziału owych skarbów. Nasi postanowili zrobić to inaczej i w 1979 roku narodził się pomysł, żeby wejść do wraka. W styczniu 1980 roku dostałem zaproszenie do ważnych urzędników, którzy prosili o dyskrecję, a potem były kłopoty z finansowaniem wyprawy i w końcu wielkie wydarzenia historyczne zamknęły sprawę “Gustloffa”.

- Rzeczywiście - mruczałem zamyślony. - Wiele wskazuje na to, że we wraku coś było. Pytanie tylko, czy nadal tam jest?

- I tak, i nie - odpowiedział Jerzy. - Te niemieckie próby dogadania się z nami są wiele mówiące. Niemcy nie mogliby sami niczego zrobić pod naszym nosem. Teraz jednak rodzi się problem prawny. Po 1989 roku na “Gustloffie” były wyprawy brytyjskie, niemieckie, szwedzkie. O wynikach ich poszukiwań nic nie wiadomo. Granice polskich wód terytorialnych przebiegają dwanaście mil od brzegu. “Gustloff” zatonął na trawersie Ustki, dwanaście mil od brzegu, ale leży trochę dalej. Nagle, na początku lat dziewięćdziesiątych niemiecki konsulat w Gdańsku wystąpił z prośbą uznanie wraka za cmentarzysko wojenne. Tym samym zamknięto by drogę wszystkim poszukiwaczom skarbów. W tym samym czasie na naszego “Heweliusza” niemieckie firmy organizują wycieczki nurków. “Płyń na »Heweliusza«! W barze czeka na ciebie zimna polska wódka!”, tak się reklamują! A nasz, Urząd Morski wydał oficjalny zakaz nurkowania na “Gustloffa”.

- Niemcy odkryli to, co chcieli i chcą zatrzeć ślady albo zachowują się jak pies ogrodnika - Olbrzym powiedział to, o czym wszyscy w tej chwili pomyśleliśmy.

***

- Zapraszamy na obiad - odezwał się głos z interkomu.

Wstaliśmy z koi i poszliśmy do mesy. Stał tam długi stół z wygodnymi krzesłami oraz drugi pod ścianą zastawiony wazami i półmiskami. Wszyscy już tam byli. Michał stał z talerzem i zastanawiał się nad wyborem sałatki.

- Jak ci leci? - zapytałem go.

- Jakoś - odpowiedział zdawkowo. - Kostia robił mi egzamin z wiedzy o nurkowaniu.

- Zdałeś?

- Tak. W nocy chyba czeka mnie lanie.

- Za co?

- Przyłożyłem jednemu z bliźniaków. Wyszedłem się wykąpać, wracam, a ten grzebie w moich rzeczach.

Obejrzałem się w stronę jedzących. Danielle przyglądała nam się z wielką uwagą. Podbite oczy jednego z Iwanów ziały nienawiścią. Pokazałem Michałowi moją kartę, a on swoją. Obaj mieliśmy w równym stopniu ograniczone ruchy po statku. Przyłączyliśmy się do pozostałych.

- Michał - odezwała się Danielle - jeśli znowu dojdzie do burdy z twoim udziałem, to lądujesz na brzegu.

- Cały i zdrowy? - Michał udawał niewiniątko.

- Zobaczymy - powiedział Steve.

- Czy moglibyśmy mieć prawo do wyjścia na pokład? - dopytywałem się.

- Nie widzę takiej potrzeby - sucho stwierdziła Danielle. - Teraz radzę wam przespać się. Jeszcze dziś wieczorem zaczynamy nurkowania.

- Dziś? - zdziwiłem się.

- Tak, nie mamy czasu - wyjaśniła Danielle. - Szefowi się spieszy. Jakiś detektyw o śmiesznym przezwisku Pan Samochodzik w towarzystwie dwóch głupkowatych gliniarzy był dziś u niego.

Mało się nie zakrztusiłem na wspomnienie o moim byłym szefie. Ten człowiek naprawdę był uparty.

- Pan Samochodzik powiedział wiele ciekawych rzeczy o twojej przeszłości - Danielle wymownie patrzyła w moją stronę znad kubka z kawą.

- Powiedz, kim jest szef - mój głos powoli nabierał siły. - Mam dość mówienia “szef to, szef tamto”. Kim jest gość, dla którego rzuciłem ciepłą posadkę, dołączyłem do bandy wariatów, którzy w dodatku chcieli mnie zabić i to na głębokości czterdziestu metrów. Danielle, obiecywałaś bardzo dobry zarobek, a tymczasem jesteśmy więźniami na tym przeklętym statku...

- Ile ci obiecała? - zaciekawił się Julio.

- Cicho bądź! - ryknął Kostia siedzący naprzeciw mnie. Jego ręka błyskawicznie wystrzeliła w stronę mojej szyi, a dłoń zacisnęła się na moim karku. Nie mogłem oddychać, dusiłem się już drugi raz tego dnia. Najpierw próbowałem oderwać palce Kostii, lecz każdy z nich był jakby przyklejony do mojej skóry. Uderzenie w łokieć Rosjanina nie dało spodziewanego rezultatu. Zrezygnowany opadłem na blat stołu. Gdy Kostia triumfował, sięgnąłem po spodek z pieprzem i sypnąłem nim w twarz przeciwnika. Uścisk na karku ustał, a Kostia ryczał jak ranny lew.

- Spokój! - krzyknęła Danielle.

Dopiero teraz widziałem, że Michał i Steve powstrzymywali Rosjan przed atakiem na mnie. Pierre stał w kącie. Finder i Sara byli lekko przerażeni, a Julio spokojnie jadł. Zapewne pierwszy raz miał taką rozrywkę w czasie obiadu.

- Kostia! - zawołał Julio. - Oddaj Pawłowi! Mam tu gdzieś ocet winny. Poproszę kucharzy, żeby zrobili torty! Zróbmy zapasy w kisielu!

Jego słowa zachęty przyprawione ironią ostudziły nas wszystkich.

- Danielle, możemy wyjść na pokład? - poprosił Michał.

Danielle zgodziła się. Finder wyprowadził mnie, Michnia i Julia na pokład. Portugalczyk sięgnął po cygaro. Ułożył się na pontonie i patrzył na zachód słońca. Z Michałem obeszliśmy całą nadbudówko “Diabolo”. Stanowiła ona monolit. Znaleźliśmy zaledwie sześcioro drzwi prowadzących do nieznanych nam miejsc. Na rufie znajdowała się odkryta ładownia z wrotami jak na okręcie desantowym. Tuż za nadbudówką był dźwig. Mostek był dwa piętra nad nami. Morze tego dnia było spokojne, a “Diabolo” mimo obciążenia w postaci “Filadelfii” spisywał się doskonale, lekko ścinając fale. Stanęliśmy przy prawej burcie, kilkanaście metrów od Julia. Michał zapalił papierosa.

- Siły Dobra mają tu swoją wtykę - powiedział.

- Jakie siły Dobra?

- Nie wiem, policja, wojsko, wywiad... Ktoś chciał się nas pozbyć i to bardzo skutecznie.

- Ruscy?

- Nie, to zbyt oczywiste. Oni mieli dostęp do butli, na nich padło podejrzenie. Teraz jeszcze te dwa świetne pojedynki, mój i twój. Na pierwszy rzut oka widać, że Słowianie pałają do siebie miłością.

- Finder? To on programował...

- Kiedyś powiedziałeś, że w prawie rzymskim uważano, iż: “Ten zrobił coś, kto na tym zyskał”. Musimy znaleźć tego, kto skorzysta na naszej śmierci.

- Jesteśmy tu nowi i od razu mielibyśmy komuś przeszkadzać?

Michał cicho cmoknął ustami i podrapał się po głowie.

- Chociaż... - coś zaczęło mi świtać w głowie. - Oni wszyscy nie znają tego terenu, pewnie nic nie wiedzą o celu naszej wyprawy, za to taką wiedzę mamy my. W dodatku od razu widać, że trzymamy się razem, a więc tworzymy podwójną siłę w gronie tych indywidualistów. W zasadzie bez naszej pomocy nie zdobędą fortuny. To oznacza, ze w ich gronie jest sabotażysta, ktoś, kto nie chce, żeby wykonali swoje zadanie. Musimy dopaść go, bo zginiemy.

- Szkoda tej góry złota - dodał Michał. - A ta Danielle to niebrzydka babka... - dodał głośniej.

Zdziwiła mnie ta zmiana tematu, ale usłyszałem kroki za nami.

- Niczego sobie - odezwał się Julio. - Do wzięcia. Podobno odrzuciła zaloty szefa.

- I nadal dla niego pracuje? - zdziwiłem się.

- Szef docenił jej profesjonalizm - stwierdził Julio.

- Ktoś kiedyś widział tego szefa? - dopytywał się Michał.

- Nikt, nawet Danielle, a ona wzywa nas do Hadesu. Czas, żeby pochłonęło nas królestwo Posejdona.

Zeszliśmy na pokład tuż przy samej stępce. Ogromna ładownia była wypełniona wszelkim dobrem do nurkowania. Można z niej było przejść w kierunku dziobu do nie znanych mi pomieszczeń, do maszynowni pod rufową ładownią, do której już dwa razy miałem przyjemność wpływać. Na środku pomieszczenia znajdowała się śluza w podłodze umożliwiająca zejście do “Filadelfii”. Staliśmy luźnym półkolem przed Danielle i Finderem.

- Komu tym razem zabraknie powietrza? - zażartował Julio.

Rosjanie spojrzeli na niego ponuro. Danielle udała, że nie słyszy uwagi. Tylko Finder poczerwieniał.

- Chciałbym zademonstrować wam pewną nowość - oznajmił pokazując przypięte na swej dłoni urządzenie wielkości dużego zegarka.

- Twój dziadek był w czasie drugiej wojny światowej w Armii Czerwonej i zdobył budzik - zażartował Hans.

Rosjanie groźnie spojrzeli na kolejnego wroga w grupie.

- Tak, to szkocki budzik - stwierdził Finder - który w pewnym momencie może uratować komuś życie. Jak wiecie, przy schodzeniu na większą głębokość w organizmie człowieka wzrasta ciśnienie krwi i rozpuszcza się w niej więcej azotu niż normalnie. Gdy nurkujący wychodzi na powierzchnię, gaz uwalnia się w postaci pęcherzyków, które mogą zablokować naczyńka włosowate w mięśniach lub nawet w mózgu, co może prowadzić do paraliżu albo nawet śmierci. Jedynym wyjściem chroniącym was przed chorobą kesonową jest dekompresja, czyli powolne wynurzanie się, przy czym sami musicie określać jego tempo. Otóż, ten przyrządzik ma wbudowany mikrogenerator fal dźwiękowych. Analizuje on odbijanie się fal od nagromadzonych we krwi pęcherzyków gazu, mierzy ilość uwalniającego się we krwi azotu i sugeruje tempo wynurzania się.

W ciszy trawiliśmy informacje Findera. Julio podrapał się za uchem i rozglądając się po ścianach rzucił kolejny żart.

- Fajny gadżet, ale kto go programował? - zapytał.

Danielle poczerwieniała ze złości.

- Jesteście gorsi od starych panien! - krzyknęła. - Tylko marudzicie! Marsz do sali konferencyjnej! Nasz przyjaciel z Polski opowie nam o celu.

Gęsiego pomaszerowaliśmy za naszą szefową. W ładowni zostali tylko rosyjscy bliźniacy i Sara. Rosjanie przygotowywali “Filadelfię”, a Amerykanka miała sprawdzić poziom mieszanki w butlach. Na górze usiedliśmy w naszych wygodnych fotelach. Tylko Michał stał przy makiecie wraka statku pasażerskiego. Długo przyglądał się modelowi.

- Coś nie tak? - zaciekawiła się Danielle. - O czymś zapomnieliśmy?

- Tak - rzucił Michał i dalej patrzył.

- Co on robi? - niecierpliwił się Pierre obserwując Michała.

- Mówi nam co zrobić, żeby przeżyć - rzucił Steve. - Kiedyś kumpel z amerykańskich zielonych beretów, jankeskich komandosów, opowiadał mi o swojej pierwszej lekcji sztuki przeżycia udzielonej mu w Wietnamie. Przyleciał do bazy szkoleniowej w wiosce nad brzegiem Morza Południowochińskiego. Sierżant, który był w Wietnamie już dwie tury, zabrał grupę żółtodziobów nad brzeg morza. Usiadł tyłem do zgrai dzieciaków w mundurach i zapatrzył się w fale. Kumpel mówił, że całe życie pamięta to morze, turkusowe z białymi grzywaczami i rubinowo granatowe chmury z wydzierającymi się spomiędzy nich sztyletami promieni słońca. I ten wredny zapach obcej ziemi, strachu kolegów. Po kilku godzinach sierżant wstał, otrzepał spodnie z piachu i przemówił: “Oto pierwsza lekcja, jak nie zginąć w Wietnamie”.

- No i co? - pytał Pierre.

- Mądremu nie trzeba tłumaczyć, a głupi i tak nie pojmie - zaśmiał się Steve. - Tak mawiali średniowieczni alchemicy do laików, którzy opłacali ich poszukiwania kamienia filozoficznego.

- Dość tych bzdur! - syknęła Danielle. - Michał, powiesz coś wreszcie?!

- Tak - usłyszeliśmy odpowiedź mojego przyjaciela zaglądającego do komina makiety.

- Już wiem, czemu Holendrzy opowiadają dowcipy o Belgach - Hans śmiał się z Pierre'a. - Pamiętaj, nie pomoże ci żaden, nawet kilkugodzinny wykład. Sam musisz dbać o to, na czym siedzisz. Jeśli nie kapujesz, to powinieneś wrócić do domu.

Ta wymiana zdań docierała do mnie jak przez mgłę. Przyglądałem się modelowi statku. Makieta miała metr długości i przedstawiała typowy statek pasażerski. Mostek kapitański był położony blisko dziobu, na wysokości trzeciego piętra, nad pokładem głównym. W dwóch trzecich długości statku, patrząc od rufy, wystawał pojedynczy komin.

- Nasz cel to “Wilhelm Gustloff' - zaczął Michał. - Zbudowano go w 1937 roku jako statek pasażerski dla niemieckiej organizacji Deutsche Arbeitsfront, czyli Niemieckiego Frontu Pracy. Organizowano na nim rejsy dla mas pracujących, mające dać im odpoczynek i uświadomić potęgę państwa nazistowskiego. Orwellowski model wychowania w czystej postaci. Jesienią 1939 roku został przebudowany i przekwalifikowany na okręt szpitalny. W 1940 roku przemianowano go na tender mieszkalny dla szkoły marynarzy okrętów podwodnych w Gdyni. Zatopił go radziecki okręt podwodny “S-13” dowodzony przez kapitana Mariniesko. Tuż przed północą Rosjanie odpalili salwę trzech torped...

- Powiedz, czego i gdzie mamy szukać?! - przerwał Julio. - Gdzie ten skarb?!

- Cicho bądź! - Danielle rzuciła Portugalczykowi wściekłe spojrzenie.

Michał chwilę milczał, jakby zbierał myśli.

- Żeby coś zrozumieć, musicie poznać budowę tego statku - rzekł wyjmując z kieszeni kurtki długopis. - Poniżej pokładu spacerowego, to ten z pancernymi szybami, znajdowało się pięć pokładów mieszkalnych. Na górę prowadziły trzy główne klatki schodowe i kilka mniejszych. Tu, gdzie umocowane są szalupy, znajdowały się najlepsze kabiny. W chwili rosyjskiego ataku torpedowego na statku znajdowali się marynarze z II dywizjonu szkolnego, dziewczyny z kobiecych służb pomocniczych, trochę rannych żołnierzy i grupy ludności cywilnej, w dużej mierze uprzywilejowanych nazistów. Torpedy uderzały kolejno - Michał nakłuwał długopisem poszycie modelu - Tu, na wysokości sterówki, przed maszynownią, w basen, gdzie ulokowano dziewczyny z marynarki wojennej, i w maszynownię. Pierwsza torpeda prawie urwała dziób. Statek po trafieniu wciąż płynął, lecz, jak widzicie, torpedy trafiły w zasadzie w jego dziobową część, więc tam najszybciej nabierał wody. W efekcie “Gustloff zanurzał się, z dużą prędkością wbił się w dno i rozorał je tworząc ogromną skibę...

- Co to jest “skiba”? - dziwił się Pierre.

- Ślad po pługu - mruknął Kostia. - Nie byłeś na wsi, to nie zrozumiesz.

- “Gustloff” musiał schodzić pod wodę pod kątem około 15 stopni - kontynuował Michał. - Dno jest naruszone na długości ponad 1,5 mili. Dziób prawie odpadł. Główny trzon kadłuba stoi odchylony od pionu o około 10 stopni na lewą burtę.

Michał cały czas, opowiadając, demolował model.

- Wschodni Słowianie, słynący w pewnych kręgach z delikatności - Michał wymownie spojrzał na Rosjan - pod koniec lat czterdziestych spenetrowali śródokręcie demolując je ładunkami wybuchowymi.

W powietrzu unosiły się strzępu kartonu. Zastanawiałem się, dlaczego Michał chce sprowokować Rosjan, o co mu chodzi i dlaczego nie uprzedził mnie o swojej grze.

- Dziób praktycznie nie istnieje, a wraz z nim ładownia dziobowa - Michał nie przerywał demolowania ani na moment. - Wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, już wybrano.

- Czy jest tam bezpiecznie? - dopytywała się Danielle. - Można wpłynąć do wnętrza statku?

- Tak - odrzekł Michał. - Musisz mieć jednak trochę więcej sprzętu i ludzi. Cały statek jest pokryty sieciami rybackimi, zniszczony wybuchami; to jeden wielki złom oprócz jednego miejsca...

- Jakiego? - nie wytrzymał Julio.

- Rufowej ładowni - wtrąciłem się.

- Skąd wiesz? - zainteresowała się Danielle. - Rozmawialiście ze sobą na ten temat. Złamałeś warunki umowy! - krzyknęła w stronę Michała.

- Spokojnie - wstałem unosząc obie dłonie w geście pokoju. - Przyjrzyjcie się modelowi. Co ocalało? Tylko rufa. Co tu stoi? Żuraw dźwigu, a pod nim widać klapę ładowni. Nie wiem tylko, na którym pokładzie umieszczono ładunek...

- Na dnie - oznajmił Michał. - Blisko trzydzieści metrów korytarza o wymiarach l ,8 na 2,4 metra prowadzi do ładowni położonej przy samym kilu.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

SPOTKANIE W PUCKU • U MISTER SEBEDIANA W KROKOWIE • CZEMU DANIEC INTERESUJE SIĘ WRAKIEM “WILHELMA GUSTLOFFA”? • ORGANIZUJĘ NALOT NA “DIABOLO” • KAPITAN CHAJA • ATAK NA PODEJRZANY STATEK

Po wyjściu od Jerzego staliśmy z Olbrzymem przed willą klubu “Wieloryb”. Zastanawiałem się, co teraz robić i właśnie podjechał samochód z komisarzem Skowronkiem i aspirantem Piranią.

- Pogadaliście sobie? - rzucił Skowronek. - Wsiadajcie!

Posłusznie zasiedliśmy na tylnych siedzeniach policyjnego poloneza. Skowronek i Pirania mieli ogromny zapas kanapek i chętnie się nimi z nami podzielili. Przez całą drogę słuchali radia. Wyjechaliśmy z Trójmiasta i za kościołem w Rumii skręciliśmy w prawo, na Puck. Pirania zatrzymał samochód przy uliczce obok masywnego kościoła.

- Chodźcie, robaczki - powiedział do nas Skowronek.

Policjant prowadził nas w dół, do portu rybackiego, gdzie stały pamiątkowe głazy na część budowy w Pucku portu polskiej floty wojennej w czasach Władysława IV oraz symbolicznych zaślubin Polski z morzem, których w 1920 roku dokonał generał Józef Haller, legendarny dowódca tak zwanej “błękitnej armii” polskiej, utworzonej w czasie pierwszej wojny światowej we Francji. Minęliśmy restaurację podającą dania z ryb, której szyld napisano w języku kaszubskim. Pirania wyjął aparat fotograficzny z kilkunastocentymetrowym teleobiektywem.

- Będziemy udawać turystów - wyjaśnił nam.

Spojrzeliśmy z Olbrzymem na siebie i tylko wzruszyliśmy ramionami. Skowronek wyjął z kieszeni woreczek z rodzynkami. Jadł je i patrzył w dół, na port. Basen portowy był kwadratowy. Po prawej strony widzieliśmy drewniane pomosty harcerskiej bazy żeglarskiej, a dalej molo z przedziwną wieżą w połowie długości. Domyślałem się, że tam była miejscowa plaża. W porcie stał elegancki, drewniany dwumasztowy jol i kilka kutrów rybackich. Najbliżej morza kołysała się szara motorówka. Pół mili od brzegu dostrzegłem drugą motorówkę z dwoma pokładami, mknącą do Pucka.

Pirania skakał wokół nas, robił przysiady i udawał, że fotografuje nas na tle zabudowy Pucka. Tak naprawdę szum migawki słyszałem tylko wtedy, kiedy obiektyw aparatu kierował w kierunku portu.

- Rozumie pan coś z tego? - dziwił się Olbrzym.

- Nasi stróże prawa dowiedzieli się o tajemniczym spotkaniu i przywieźli nas, żeby nam coś tu pokazać - mówiłem licząc, ze moja uszczypliwość rozwiąże nieco język Skowronka.

Komisarz milczał jak zaklęty, tylko obserwował scenę w porcie. Duża motorówka wpłynęła do basenu, obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i przycumowała do burty mniejszej motorówki. Jacyś dwaj mężczyźni przesiedli się na większą jednostkę, a marynarz poprowadził ich do kajuty na dolnym pokładzie. Wyszli po kilku minutach. Zaraz duża łódź motorowa odpłynęła w morze. Po chwili mała popłynęła jej śladem, w kierunku południowego wybrzeża Półwyspu Helskiego.

Skowronek zszedł do portu i wszedł na pokład jednego z kutrów. Zauważyłem dziwnie wzmożony ruch w okolicy. Kilku mężczyzn wyszło z portu niosąc ciężkie torby, wsiadło do furgonetek i odjechało. Komisarz wrócił do nas kręcąc głową z niezadowoleniem.

- Cwaniaki te ruskie chłopaki - mruczał.

Nie odzywając się więcej szedł do samochodu. Pirania włączył silnik, a my rozsiedliśmy się z tyłu gotowi do długiej podróży do Gdańska.

- Wiecie co? - Skowronek odwrócił się do nas.

Podskoczyliśmy zaskoczeni jego nagłym ruchem.

- Od kontrwywiadu mieliśmy informację o tym spotkaniu - opowiadał Skowronek. - W małej motorówce byli Rosjanie. Jeden z nich to pracownik rosyjskiego wywiadu, a drugi jest nieznany, podobno na razie. Dużą łodzią przypłynął Mister Sebedian.

- Skąd kontrwywiad wiedział o tym spotkaniu? - zapytał Olbrzym.

Skowronek wzruszył ramionami, jakby to było oczywiste, że jego odpowiedź nic nam nie da, bo komisarz i tak nie powie prawdy.

- Metodami operacyjnymi - rzucił Pirania. - Oczywiście wszystko, co panowie teraz widzą i słyszą, nie jest do publikacji...

Olbrzym prychnął niezadowolony. Teraz opowiedziałem policjantom o tym, czego dowiedzieliśmy się od Jerzego z klubu “Wieloryb”. Skowronek słuchał zamyślony, a Pirania uważnie notował.

- To ciekawe - mruczał Skowronek. - Rosjanie do tej pory sprawiali wrażenie, jakby nie interesował ich wrak “Wilhelma Gustloffa”, a pan - zwrócił się do mnie - wyraźnie sugeruje, że właśnie do tego statku chce się dobrać Sebedian. Ba, może chodzi nawet o legendarną Bursztynową Komnatę. Powiem, że nic z tego nie rozumiem. Nasi chłopcy wyposażeni w najlepszą aparaturę podsłuchową nic nie mogli usłyszeć. Prawdopodobnie Sebedian albo Rosjanie uruchomili zagłuszacze. Po co oni się spotkali?

- Istnieje prosta metoda, żeby się tego dowiedzieć - odezwałem się. - Gdzie mieszkają Rosjanie i Sebedian?

Skowronek przymrużył oczy i przyglądał mi się dłuższą chwilę.

- Chce pan ich odwiedzić? - domyślił się.

Przytaknąłem.

- Proszę tylko podać nam adresy i odwieźć do Rosynanta - poprosiłem.

- Z radością - rzucił Pirania, nim zawróciliśmy do Gdańska.

Po godzinie żegnaliśmy się z policjantami.

- Niech pan nie robi głupstw - Skowronek powiedział na pożegnanie. - Proszę się nie gniewać, ale w pana wieku to już raczej ciepłe papucie i herbatka z malin, a nie emocjonujące eskapady. Niech pan trzyma na krótkiej smyczy tego pismaka i dzwoni, jakby pan miał jakiś pomysł.

Zatrzymałem się w pół obrotu.

- Spotkajmy się dziś wieczorem w porcie w Helu - zaproponowałem. - Warto by odwiedzić statek Sebediana.

- Zrobimy nalot! - ucieszył się Pirania.

Skowronek skinął głową.

Wsiedliśmy z Olbrzymem do Rosynanta. Olbrzym za kierownicą przekręcił kluczyk w stacyjce.

- Dokąd jedziemy? - zapytał.

Uruchomiłem system nawigacji satelitarnej, ale szybko go wyłączyłem. Prościej było sięgnąć po mapę.

- Jedziemy do Redy, Wejherowa, a potem do Krokowa - powiedziałem.

Z Wejherowa wyjechaliśmy na północ i od tej pory jechaliśmy przez las prostą, lecz raz wspinającą się, raz opadającą szosą.

- Ma pan jakiś plan? - dopytywał się Olbrzym.

- Nie.

- Pojedzie pan i tak po prostu chce z nim porozmawiać?

- Tak.

Olbrzym uznał, że robię sobie z niego żarty i zamilkł. W Krokowie, małej wiosce, zatrzymaliśmy się na placu przed kościołem. Przed nami wznosił się gmach zamku stojącego w parku na wyspie. Wysiedliśmy z samochodu. Olbrzym zadarł głowę i zachwycony patrzył na wieżę kościoła.

- To kościół pod wezwaniem świętej Katarzyny - wyjaśniłem. - Wzniesiono go w połowie XIX wieku na takim samym planie jak roterdamską katedrę. Zobacz, że wieże mają kilka kondygnacji, u dołu są czworoboczne, a wyżej ośmiokątne.

Przeszliśmy przez resztki ceglanej, barokowej bramy, weszliśmy na wysypaną kamykami drogę. Po prawej stronie stała niewielka drewniana biała wiata, na której ścianach wisiały jakieś zdjęcia i wycinki z gazet dokumentujące działalność Fundacji Europejskich Spotkań Kaszubskich. Po lewej widzieliśmy biały mostek nad fosą otaczającą kwadratową wyspę z zamkiem. Przed nami był szeroki most z czerwonej cegły. Przeszliśmy po nim na dawny dziedziniec zamkowy. Zamek mógł przypominać z góry niedokończoną literę “U”. W południowym kącie wznosiła się niezbyt wysoka wieża. Obeszliśmy budowlę dookoła. Była bardzo dobrze odrestaurowana, pokryto ją żółtym tynkiem. Od zachodniej strony na pierwszym piętrze znajdowała się weranda za ciemnym szkłem, a od południa mała winnica. Wróciliśmy na dziedziniec i weszliśmy do środka przez główne wejście. Na drodze stanął nam bardzo wysoki, ubrany na czarno ochroniarz. Olbrzym miał prawie dwa metry wzrostu, a musiał zadrzeć głowę, żeby mu spojrzeć w oczy.

- Bardzo mi przykro - odezwał się ochroniarz - chwilowo zamek wynajęto na prywatną rezydencję. Proszę przyjechać za tydzień i wtedy będzie można go zwiedzić.

- Nazywam się Tomasz N.N. - powiedziałem wyjmując wizytówkę. - Tutaj mieszka Mister Sebedian? Razem z policją prowadzę śledztwo w sprawie kradzieży dzieł sztuki należących do aktualnego mieszkańca tego zamku.

Ochroniarz zabrał moją wizytówkę i zniknął na minutę. Wrócił i uśmiechnął się.

- Mister Sebedian zaprasza panów... - poprowadził nas idąc przodem. Jego miejsce przy drzwiach zajął kolejny osiłek.

Weszliśmy do gabinetu z czerwonym wystrojem wnętrza. Zauważyłem, że meble były udanymi imitacjami antyków, zakupionymi prawdopodobnie w Holandii. Mister Sebedian siedział za dużym biurkiem tak misternie zdobionym, że sprawiającym wrażenie lekkiego, frunącego na skrzydłach drewnianych aniołów umieszczonych przy nóżkach mebla. Gospodarz był ubrany w białe spodnie i takiego samego koloru koszulę, ciemnogranatową marynarkę, a na szyi miał czerwononiebieską apaszkę. Pachniał wodą kolońską o mocnym zapachu tytoniu.

- Mister Samochodzik! - przywitał mnie szeroko rozkładając ramiona, jakby chciał mnie uściskać jak starego znajomego. - Ma pan jakiś trop? Proszę nie trzymać mnie w niecierpliwości... A kimże jest pana towarzysz?

- To mój znajomy, dziennikarz lokalnej gazety z Olsztyna.

Olbrzym przedstawił się Sebedianowi.

- Pański współpracownik, Paweł Daniec... - zacząłem.

- Kto taki? - Sebedian skrzywił się - Tego faceta, który mnie okradł, nazywa pan moim współpracownikiem? Nie tego się spodziewałem po panu...

- Paweł Daniec - powtórzyłem - ukradł informacje dotyczące wraku “Wilhelma Gustloffa”. Pan zwrócił się do polskiego rządu o wydanie zezwolenia na penetrację wraka. Gdzie teraz jest pański statek “Diabolo”?

- Na morzu, mam panu podać dokładną pozycję?

- Oby nie była ona podobna do tej, gdzie leży wrak “Wilhelma Gustloffa”.

- Bo co? - białe zęby błysnęły w uśmiechu.

- Może pana spotkać przykra niespodzianka.

- Przyszedł pan mnie straszyć? Lepiej, żeby pan poszukał tego złodzieja, niby pańskiego pracownika.

- Wiem, że skradzione przedmioty są tam, gdzie Daniec. Myślę, że jeszcze się spotkamy. Na waszym miejscu nie ufałbym Dańcowi. To niezły, jak to się u nas mówi, kombinator.

Sebedian milczał. Olbrzym już trzymał dłoń na klamce.

- Rosyjski naukowiec powiedział wam, jak bezpiecznie wydobyć ładunek? - zapytałem.

Sebedian zamarł. Jego twarz wpierw zbladła, potem powoli nabierała rumieńców.

- O czym pan mówi?

Spojrzałem na zegarek.

- Musimy już lecieć - stwierdziłem. - Do widzenia!

Wyszliśmy z zamku. Zauważyłem, że Sebedian odprowadzał nas wzrokiem stojąc z cygarem w dłoni w oknie gabinetu.

- Co teraz? - zapytał Olbrzym.

- Jedziemy i to szybko - odpowiedziałem.

Na skrzyżowaniu w sąsiadujących z Krokowem Minkowicach skręciliśmy w lewo i wjechaliśmy na nie zniszczoną przez samochody ciężarowe szosę. W Sławoszynku wjechaliśmy na dziurawą asfaltówkę, by od Karwi jechać już po kostce brukowej. Olbrzym skupił się na kierowaniu i przyciskał pedał gazu. Amerykańskie amortyzatory spisywały się doskonale, a do tego dziennikarz rozkręcił na pełny regulator magnetofon. Słuchaliśmy kasety zostawionej w samochodzie przez Pawła. Co chwila spoglądałem we wsteczne lusterko, żeby zobaczyć, czy ktoś nas śledzi.

O tej porze roku, wczesną wiosną panował tu mały ruch i widziałem, że nikt nas nie obserwuje. Sławne plażowisko Jastrzębia Góra przygnębiało pustymi ulicami i zamkniętymi kioskami. Przejechaliśmy przez Władysławowo i już byliśmy na Półwyspie Helskim, wąskim języku ziemi utworzonym z sześciu wysp, które wraz z nanoszonymi przez morze masami piachu utworzyły najmodniejsze obecnie miejsce letniego wypoczynku.

- Na co pan liczy? - mruknął Olbrzym spoglądając to w prawo na Zatokę Pucką, to w lewo na morze. - Sebedian nie da się sprowokować.

- Skup się na kierowaniu - upomniałem dziennikarza. - Zobaczymy, co powiedzą Rosjanie.

W milczeniu mijaliśmy smętne i szare Chałupy, Kuźnicę. W Jastarni obok portu na kawałku trawiastej łąki latem jest lotnisko dla biznesmenów przylatujących na Hel helikopterami. Właśnie do lądowiska zbliżała się niewielka zachodnia maszyna.

- Sebedian ma nowoczesne środki transportu - stwierdził Olbrzym.

- Skąd wiesz, że to on?

- W porcie stoi jego dwupokładowy jacht - oznajmił.

Było za późno, żeby oglądać się, ale wierzyłem mu na słowo. Po kilku minutach byliśmy już w Juracie. Minęliśmy wjazd do ekskluzywnego hotelu “Bryza” i wjechaliśmy na parking równie przyjemnego “Morskiego Oka”. W recepcji pokazałem swoją służbową legitymację i poprosiłem recepcjonistkę, żeby sprawdziła, czy Rosjanie są u siebie w pokojach. Na miejscu był tylko naukowiec.

Wszedłem na trzecie piętro, a Olbrzym wynajął dla nas dwa pokoje na czwartym. Z klatki schodowej skręciłem w prawo, w krótki korytarzyk. To piętro było ozdobione żółtą tapetą z orientalnymi motywami geometrycznymi. Delikatnie zapukałem do pokoju naukowca. Otworzył mi mężczyzna średniego wzrostu, w podeszłym wieku. Rzadkie siwe włosy zaczesywał do tyłu. Na twarzy oprócz zmarszczek widniały wątrobowe plamy. Jednak bladoniebieskie oczy wciąż żywo błyszczały. Był ubrany w ciepłą marynarkę z naszytymi na łokciach skórzanymi łatami i flanelową koszulę.

- Słucham pana - odezwał się spokojnym głosem.

- Przepraszam, że nachodzę pana o tak późnej porze - zacząłem. - Nazywam się Tomasz N.N. i...

- Wiem, kim pan jest - przerwał mi Rosjanin. - Domyślam się, w jakiej sprawie pan tu przyjechał. Niestety, nie ma jeszcze mojego kolegi, więc poproszę, żebyśmy spotkali się późnym wieczorem, na przykład w restauracji?

Zdziwiła mnie taka chęć współpracy, ale przystałem na tę propozycję. Na schodach spotkałem Olbrzyma.

- Będziesz obserwował naukowca - rozkazałem.

- Jak pan dostanie się do Helu? - zapytał, gdy zdałem mu relację z krótkiej rozmowy z Rosjaninem. - Muszę mieć tu samochód.

Sięgnąłem po telefon komórkowy. Zadzwoniłem do komisarza Skowronka. Po kwadransie wyszedłem z “Morskiego Oka”. Tuż za płotem hotelu skręciłem w lewo na leśną drogę prowadzącą w kierunku morza. Przeszedłem przez przejazd kolejowy, po betonowych płytach doszedłem do stóp wieży widokowej. Minąłem ją i wzdłuż ogrodzenia ujęcia wody, wyrwą w wydmie, wyszedłem na plażę. Morze piasku było w przedwieczornej porze puste. Stałem na twardej łasze ubitej tysiącami ton wody, próbujących codziennie zagarnąć cząstki ziemi.

O umówionej porze usłyszałem odgłos pracy silnika spalinowego. Światło szperacza co chwila błyskało krótkie serie. Wyjąłem z kieszeni latarkę i zaświeciłem dwa razy. Po minucie do brzegu przybił czarny ponton z dwójką ludzi ubranych w kombinezony nurków. Obaj mieli założone wojskowe kamizelki, pistolety w udowych kaburach i pistolety maszynowe umocowane do klatek piersiowych.

- Proszę usiąść na środku i trzymać się tej liny - powiedział jeden z tajemniczych osobników. - Będzie trzęsło - ostrzegł mnie.

Obaj marynarze chwilę pchali w morze ponton z włączonym silnikiem. Potem jeden z nich wskoczył do środka i odkręcił gaz. Drugi musiał wykazać się niebywałą zwinnością, żeby nie zostać na brzegu.

Ponton pruł przez fale. Nie wiem, skąd sternik wiedział, dokąd ma płynąć. Dookoła nas były tylko kłęby białej waty. Jedynie w górze słabo przebijało się światło księżyca. Nagle ponton zaczął zwalniać i delikatnie przycumował do burty pomalowanego na szaro okrętu. Marynarz naprowadził moje ręce na drabinkę sznurową i delikatnie pomógł wejść po kilku pierwszych szczeblach. Na górze asekurowały mnie czyjeś silne dłonie. Gdy już stanąłem na pokładzie, usłyszałem muzykę. Pirania stał oparty o relingi ze słuchawkami walkmana na uszach.

- Myślałem, że ptaszyna wysłał chłopaków-rozrabiaków z Helu po jakąś brutkę, a tu Gosk nasłał wanogę - przemówił do mnie niski kapitan z siwą brodą. Miał wesołe spojrzenie i poszczerbioną, łajkę w ustach. Na głowie miał czapkę bejsbolówkę. Marynarska kurtka mundurowa nie miała żadnych odznaczeń, ale od razu czuło się, że ten mężczyzna tu rządzi.

- Myślałem, że Kaszebi to bogobojny naród i potrafią odpowiednio przywitać wędrowca - odpowiedziałem.

Kapitan przymrużył oko i uśmiechnął się.

- Chodź, panie morzkulc, mam tu jakiś kornus - rzekł.

- Kapitanie Chaja, niech pan nie nazywa mojego gościa topielcem, a na kieliszek czegoś mocniejszego pozwolimy sobie w drodze powrotnej - z mgły wyłonił się przysadzisty kadłub komisarza Skowronka. - Jesteśmy tu służbowo i nie możemy śmierdzieć waszym kaszebskim bimbrem.

Kapitan wzruszył ramionami i zniknął.

- Miał pan rację - mruczał zadowolony Skowronek. - Sebedian po rozmowie z panem pojechał na polowe lądowisko swego helikoptera. Jednocześnie powiadomiono, że jego jacht wypłynie na pełne morze.

- Co z odprawą celną? - zdziwiłem się.

- Pewne przepisy można obejść tym bardziej, jeśli Sebedian chce płynąć w polskiej strefie brzegowej.

- Co z “Diabolo”?

- Czai się. Ostatnie informacje o nim mamy sprzed kilku godzin. Stał pół mili od wraka “Wilhelma Gustloffa”.

Od kilkunastu minut czułem, że płyniemy, lecz teraz byliśmy już bardzo daleko od brzegu. Okrętem kołysało, a oprócz mnie i policjantów nikogo nie było na pokładzie. Zeszliśmy więc do mesy. Siedziało tam kilkunastu mężczyzn ubranych tak samo jak ci, którzy wieźli mnie pontonem.

- Morski Oddział Straży Granicznej plus komandosi Marynarki Wojennej - Skowronek przedstawił mi naszych sojuszników. - Oficjalnie pan ich nie widział. Są równie utajnieni jak dawniej GROM. Zresztą niedawno razem szkolili się.

Pirania wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki białą kopertę. Komisarz otworzył ją i wyjął legitymacje, mocowane jak identyfikatory do ubrania.

- Pirania i pan jesteście celnikami, a ja oficerem Morskiego Oddziału Straży Granicznej - wyjaśnił Skowronek. - Wchodzimy na “Diabolo” szukając zaginionych dzieł sztuki. Zresztą to prawda. Chłopcy - Skowronek wykonał szeroki ruch ręką po mesie - uwiarygadniają naszą akcję i dają nam ochronę.

- Nie sądzę, żeby “Diabolo” chciał podjąć walkę.

- Pożyjemy, zobaczymy - rzekł Skowronek i podszedł do czajnika, żeby zrobić sobie kawę.

Po godzinie w mesie zapaliło się zielone światło. Żołnierze zebrali swoje oporządzenie i wyszli na pokład.

- Trzy sekcje na pontonach będą krążyć wokół statku, a dwa oddziały wchodzą z nami - powiedział komisarz i poprowadził mnie na mostek.

Kapitan Chaja czytał gazetę.

- Gotowi zrobić fifa? - rzucił znad gazety.

Skowronek porozumiał się z oddziałami pływającymi na pontonach i zaprowadził mnie do motorówki. Powoli zbliżaliśmy się do przyciemnionej sylwetki “Diabolo”. Na pokładzie nie widziałem nikogo. Paliły się tylko światła pozycyjne. Zbliżaliśmy się do prawej burty.

- Ciekawe, jak tam wejdziemy? - zastanawiał się Pirania. - Trzeba będzie rzucić kotwiczkę.

Bardziej niepokoiły mnie odgłosy dobiegające z radia siedzącego obok żołnierza.

- Alfa jeden, dziób czysty...

- Bravo trzy, jakiś ruch na mostku...

- Delta dwa, jeden bandyta z eFNką otwiera rufową furtę...

Na naszej motorówce żołnierze jednocześnie odbezpieczyli broń. Suchy trzask zagłuszył na moment warkot silnika. Wtedy świat wokół nas pojaśniał. Na “Diabolo” włączono wszystkie światła i reflektory. My i pontony ze skradającymi się komandosami byliśmy doskonale widoczni dla strzelców ukrytych na pokładzie.

Komandosi wycelowali broń w statek.

- Alfa, Delta, co widzicie? - pytał dowódca komandosów.

- Nic... po prostu... nic - usłyszałem odpowiedź przerywaną przekleństwami.

ROZDZIAŁ ÓSMY

PLANY DOTARCIA DO ŁADOWNI WRAKA • PRZYJMUJEMY NIESPODZIEWANYCH GOŚCI • FAŁSZYWI CELNICY • ALARM “CZŁOWIEK ZA BURTĄ” • SABOTAŻ NA “FILADELFII” • SPACER PO PLAŻY W JURACIE • KOLACJA Z SUWOROWEM I PAWLINSKIM • NIEMIECKI AGENT NA “DIABOLO”

Po ostatnich słowach Michała w sali zapadło milczenie.

- Danielle, gdzie ukryłaś płetwonurków Pigmejów? - zapytał Julio.

Reszta grupy patrzyła na zdemolowany model statku i wyobrażała sobie siebie, czterdzieści metrów pod wodą w obliczu tego ogromu poskręcanego żelastwa.

- Mówiłeś, że ten korytarz ma prawie trzydzieści metrów długości. Czy do tej ładowni nie można by dojść od kila? - Steve zapytał Michała.

Mój przyjaciel zamyślił się.

- Jasne, że można - odpowiedział po chwili. - Jednak kto umiejętnie założy ładunek? Rufa rzeczywiście jakby wisi w powietrzu, ale część rufowa ledwo trzyma się śródokręcia. Jeśli mamy tu samorodny talent od podwodnych detonacji, to uda się nam zrobić odpowiednią dziurkę. W przeciwnym razie będziemy mieli wybuch, wielką chmurę mułu i rufę, która przesunie się w dowolnym kierunku. Ponadto nie wiemy, jaki detonacja może mieć wpływ na stan ładunku.

- Palniki - rzucił Kostia.

- Pal sobie na zdrowie - Michał lekceważąco machnął ręką. - Możesz tam pracować kilkanaście minut. W tym czasie może uda ci się zrobić dziurkę w poszyciu.

Danielle w zamyśleniu przyglądała się modelowi i słuchała wymiany zdań.

- A ty, Paweł, co proponujesz? - zwróciła się w moją stronę. Patrzyła mi przy tym głęboko w oczy.

- Myślę, że powinniśmy spróbować rozpracować temat na kilka sposobów, wykonać rzetelną dokumentację i wybrać najlepsze wyjście - odpowiedziałem.

- Lejesz wodę - stwierdził Michał.

- Co rozumiesz przez słowa “rzetelna dokumentacja”? - pytał Steve. - Do czego nam to potrzebne?

- Proponuję, żebyśmy podzielili się na dwu- lub trzyosobowe zespoły, które zbadają dno statku, wejście do ładowni i możliwość dostania się do wnętrza przez śródokręcie - wyjaśniałem. - Potem powtórzymy oględziny. Po pierwsze, wykluczymy możliwość popełnienia błędu, a to ważne w obliczu tego, co mieliśmy z Michałem okazję przeżyć. Po drugie, prawie wszyscy będziemy pojęcie o tym, co nas czeka.

Danielle skinęła zadowolona głową, jakby przyjęła mój plan do realizacji. Nagle do sali wszedł jeden z anonimowych marynarzy. Szepnął dziewczynie coś na ucho. Ona gwałtownie wstała.

- Będziemy mieli gości - oznajmiła nam. - To polskie wojsko.

- Bronimy się czy podnosimy ręce do góry? - zapytał Julio.

- To załatwi Paweł, nasz polski przyjaciel, który zna bardzo dużo osób - cedziła Danielle patrząc na mnie z przymrużonymi oczami.

Poczułem mrowienie w brzuchu. Jednocześnie jakby niewidzialna dłoń zacisnęła mi się na gardle. Od następnych kilku minut zależało życie moje i Michała. Przeszedłem z Danielle do nowoczesnej sterówki naszego statku. Miałem przy tym okazję pierwszy raz zobaczyć kapitana, milczącego drania o zaciętej minie, ciemnej brodzie i elegancko ułożonych czarnych włosach.

- Jaką mamy pozycję? - zapytałem go.

Odpowiedział sternik, który przed sobą oprócz kompasu miał ekran monitora z dokładnymi informacjami na temat obecnej sytuacji “Diabolo”.

- Zapalcie wszystkie światła - zaproponowałem.

- Co ty?! - krzyknęła Danielle. - A jak zaczną strzelać?

- To odpowiemy ogniem - wtrącił się kapitan. - Mister Sebedian wydał dokładne rozkazy.

- Potem proponuję otworzyć rufową furtę do ładowni - mówiłem. - Światło ich zdenerwuje, a gdy otworzymy furtę, będą musieli tam wysłać swoją ekipę. Wejdą na pokład na naszych warunkach. Spuśćcie na dno “Filadelfię” ze wszystkim, co mogłoby wzbudzić podejrzenia celników.

- Tu gdyński Urząd Celny, chcemy wejść na pokład - odezwał się czyjś głos przez radio.

Kapitan spojrzał na mnie nie wiedząc, co robić.

- Musimy zyskać na czasie - rzuciła Danielle.

- Chyba pomyliliście się o parę mil - rzekłem przybierając zaczepny ton głosu. - Jesteśmy 19 mil morskich od brzegu, czyli poza piętnastomilowym pasem polskich wód terytorialnych objętych pełną jurysdykcją polskiego rządu.

- Podejrzewamy, że penetrujecie wrak “Wilhelma Gustloffa”. Urząd Morski w Gdyni zabronił tego - usłyszałem odpowiedź.

- To o co wam w końcu chodzi? - nie dawałem za wygraną. - O cło czy o “Gustloffa”? O ile wiem, jesteśmy w polskiej strefie ekonomicznej, lecz konwencja regulująca kwestię wykorzystania zasobów naturalnych milczy na temat wraków.

- Na pokładzie “Diabolo” może ukrywać się groźny przestępca, Paweł Daniec...

Danielle dała mi ręką znak, że “Filadelfia” odpłynęła od “Diabolo”.

- Dobra, nie damy rady walczyć z armią. Wchodźcie przez rufową furtę.

Wyszedłem na prawe skrzydło mostka. Przezornie założyłem kaptur kurtki, żeby nikt nie widział mojej twarzy nawet przez noktowizor. Motorówka i ponton wypełnione żołnierzami zbliżyły się do rufowej furty. Danielle przyłączyła się do mnie. Zajrzała pod kaptur.

- No, znowu jesteś do siebie niepodobny - mruknęła zadowolona.

- Tak, Pierre, jest najlepszym specjalistą, jakiego znam - przyznałem dotykając silikonowych wkładek w policzkach i nosie. Moja twarz stała się przez to bardziej pucułowata. Włosy wciąż miały kolor, na jaki ufarbowałem je do fałszywych dokumentów.

Zeszliśmy do mesy, gdzie rozłożyli się ze swoimi dokumentami celnicy. Była tam większość załogi statku. W kabinie stało również czterech żołnierzy uzbrojonych w pistolety maszynowe. Reszta rozeszła się po całym statku. Moje spojrzenie spotkało wzrok pana Tomasza, ale dzielnie wytrzymałem jego spojrzenie. Za to Michał spuścił głowę i starał się skryć za plecami Rosjan. Pan Samochodzik i policjanci, którzy próbowali schwytać mnie na molo w Sopocie, zrobili teatr i przebrali się za celników. Najwyraźniej chcieli przekonać się, czy jestem na pokładzie “Diabolo”, a więc czy należy śledzić ten statek. To poważnie krzyżowało moje plany. Bokiem zbliżyłem się do Michała.

- Poznajesz? - szepnąłem.

- Pewnie - odpowiedział.

- Trzeba zrobić coś, żeby nie zdążyli się dogadać przed powrotem do portu.

Michał rzucił badawcze spojrzenie w moją stronę.

- Mały wypadek? - zapytał niepewnie.

- Jak nas tu zobaczą razem, chwilę pogłówkują i wymyślą, żeby “Diabolo” obserwować dzień i noc - tłumaczyłem. - Wtedy nie będziemy mieli szans, żeby uciec z łupem, ba, nawet, żeby porządnie splądrować wrak. Jeśli coś stanie się Panu Samochodzikowi albo lepiej glinom, wtedy sparaliżujemy ich ruchy. Tylko mój były szef może nas rozpoznać i tylko gliny mogą zorganizować skuteczną obławę na nas.

Michał skinął głową na znak, że zrozumiał. Nachylił się do ucha Danielle, coś jej chwilę tłumaczył i wyszedł z mesy. W tym czasie fałszywi celnicy sprawdzili dokumenty statku oraz paszporty załogi.

- Możemy obejrzeć statek? - zapytał jeden z funkcjonariuszy.

Kapitan “Diabolo” nie śmiał zaprzeczyć. Spokojnie czekaliśmy na efekty rewizji. Po pięciu minutach usłyszeliśmy straszny zamęt. Na pokładzie “Diabolo” zawył alarm “Człowiek za burtą”. Po metalowym pokładzie i schodach rozległ się stukot kilkunastu butów. Wybiegliśmy na górę. Przy relingu prawej burty panowało straszne zamieszanie. Pontony na morzu kręciły wąskie koła. Załoga “Diabolo” holowała rzutki z kołami ratunkowymi, w których spoczywali policjanci. Rozejrzałem się dookoła. Zdziwiło mnie, że jedna z automatycznie nadmuchiwanych tratw ratunkowych jest rozłożona. Obok niej stali Michał, kapitan i dowódca komandosów.

Wciągnięto nieprzytomnych topielców i zniesiono ich do kabin. Sara zajęła się nimi.

- Są wyziębieni i mają objawy wstrząsy mózgu - orzekła. - Muszą być hospitalizowani.

- Bardzo mi przykro - kapitan “Diabolo” tłumaczył się Panu Samochodzikowi. - Tratwa sama otworzyła się i zepchnęła ich do wody, nie wiem, co się stało...

Dowódca komandosów tylko smutno kiwał głową. Już wezwał helikopter ratownictwa morskiego. Pan Tomasz milczał zadumany. Zszedłem do swojej kabiny. Po chwili weszła do niej Danielle. Usiadła na moim łóżku, a potem położyła głowę na poduszce.

- Michał mówił, że ty wymyśliłeś ten wypadek - zaczęła.

Usiadłem obok niej i zajrzałem jej głęboko w oczy.

- To był zły pomysł? - zapytałem z niewinną miną.

- Może dobry, może zły, ale czemu chciałeś tak pokiereszować celników?

Nie miałem wyjścia i musiałem być szczery.

- Ten, który ocalał, to mój były szef. Tamci dwaj to przebrani policjanci. Mogli nas rozpoznać i powoli ułożyć układanką. Tak czy siak, “Diabolo” jest podejrzanym statkiem, ale na jakiś czas osłabiliśmy ich siły.

- Dobrze - Danielle powoli podniosła się i pocałowała mnie w policzek. - Michał mówił to samo co ty - wstała i przeciągnęła dłonią po moich włosach. - Grzeczny chłopczyk, nie lubię krętaczy.

Wychodząc z kajuty posłała mi promienny uśmiech.

Po chwili usłyszałem stłumiony odgłos pracy wirnika helikoptera. Maszyna zawisając nad pokładem “Diabolo” zabrała dzięki wyciągarce poszkodowanych przebierańców. Po jakimś czasie zrobiło się cicho. Wykorzystałem okazję, że po rewizji nie zamknięto luków prowadzących na pokład i wyszedłem wdychać morskie powietrze. We mgle dostrzegłem ledwo widoczne światła pozycyjne okrętu celników. Niespodziewanie ktoś mnie pchnął na reling. Zaskoczony o mało nie wypadłem za burtę. Jednak silna dłoń zatrzymała mnie.

- Uważaj na plecy - rzucił Michał.

Milczałem zamyślony.

- Co teraz? - zapytał.

- Będziemy nurkować.

- Cała załoga do mesy! - odezwał się głos z megafonu. - Załoga do mesy!

Zeszliśmy do mesy. Byli tam wszyscy oprócz anonimowej załogi “Diabolo”, Danielle i rosyjskich bliźniaków, którzy pewnie wciąż czekali na sygnał w “Filadelfii” leżącej na dnie morza.

Julio beznamiętnie ćmił cygaro i patrzył na teledyski w MTV. Sara ostentacyjnie opędzała się od dymu. Rosjanie, Oleg i Kostia, siedzieli w kącie i o czymś szeptali. Steve oglądał swoje paznokcie, a Hans i Pierre grali w karty. Michał sięgnął po gitarę leżącą na jednej z kanap. Cicho brzdąkał różne melodie. Musieliśmy pół godziny czekać na przyjście Danielle i Findera. Gdy weszli, oboje mieli poważne miny.

- Mamy tu sabotażystę - oznajmiła Danielle. - “Filadelfia” nie może wrócić na powierzchnię.

***

Kapitan Chaja z troską patrzył do góry, skąd na pokład okrętu, ubrani w szelki, zjeżdżali z pokładu helikoptera Skowronek i Pirania. Obaj po szczęśliwym lądowaniu zaraz zostali zaprowadzeni do mesy. Marynarze poczęstowali niedoszłych topielców czymś na rozgrzewkę. Przy stole siedzieliśmy w piątkę: kapitan, dowódca komandosów, policjanci i ja.

- Miał pan rację - zwrócił się do mnie kapitan, powoli zdejmując z siebie części rynsztunku. - Cwanie wymyślili ten zamach.

- Uprzedzałem, że obaj są dobrzy, a Michał nawet lepszy od was wszystkich - mruknąłem.

- Wszyscy opowiadają legendy o ludziach z GROM-u - mówił kapitan. - Podobno każdy z nich to siła plutonu spadochroniarzy. Tak naprawdę myślałem o tym pana pomyśle, żeby wysłać kilku płetwonurków.

- Po co? - zapytał Skowronek.

- Zastanawiałem się, jak załoga “Diabolo” chce dłużej pracować na głębokości, na której leży wrak “Wilhelma Gustloffa” - wyjaśniałem. - Pan Jurek z klubu “Wieloryb” mówił o dzwonie nurkowym. Pomyślałem także o jakimś batyskafie.

- Batyskaf? - prychnął kapitan. - To okręt podwodny. Słyszałem, że coś takiego na wyposażeniu miały rosyjskie oddziały Specnazu. Moje chłopaki opowiadali, że to cudo ma na dziobie właz i prawdopodobnie śluzę. Ta machina zanurzyła się w chwili, gdy chcieliśmy rozpocząć kontrolę.

- Jest pan zadowolony? - pytał Skowronek. - Dla zaspokojenia pańskiej ciekawości musieliśmy kąpać się o tej porze roku w morzu.

- Naprawdę nadmuchiwana łódka wypchnęła was do wody? - dziwiłem się.

- Pan komisarz jakoś tak dziwnie rzucił się na mnie... - zajęczał Pirania.

- Nie gadaj bzdur! - huknął Skowronek. - Widział pan tam swojego Dańca?

- Tak, jego kumpla również - odpowiedziałem.

Po niecałej godzinie ponton spuszczony z okrętu odwiózł mnie i policjantów na brzeg, gdzie na plaży czekał na nas samochód terenowy. Kapitan Chaja i dowódca komandosów mieli dyskretnie obserwować “Diabolo”.

Staliśmy na twardym piachu.

- Gdzie jesteśmy? - spytałem kierowcę terenowego honkera.

- Tam - wskazał palcem - dwa kilometry stąd jest hotel “Bryza” w Juracie. Własność tego znanego biznesmena. Ma zawsze gustownie dobrane krawaty.

Kiwnąłem głową.

- To ja się przejdę - powiadomiłem Skowronka.

Ten tylko wzruszył ramionami, życzył mi dobrej nocy i miłego spaceru. Komisarz od czasu przymusowej kąpieli stał się dziwnie melancholijny i nieobecny duchem.

Niespiesznie szedłem po wilgotnym piasku helskiej plaży. Po lewej stronie miałem morze, którego fale co jakiś czas zagradzały mi drogę wdzierając się na ląd. Pochyliłem się i sięgnąłem po płaski, okrągły jak dysk kamień i puściłem po wodzie kaczki. Pocisk odbił się trzy razy, nim utonął w białym grzywaczu. Spojrzałem za siebie. Zimne światło księżyca oświetlało plażę. Na przestrzeni kilku kilometrów byłem absolutnie sam. Jedynie światła “Bryzy” nieco psuły to uczucie samotności. Zasłuchany w szum morza mogłem skupić moje myśli na Pawle Dańcu. Tak bywa, że w takich chwilach przychodzi olśnienie. Już wiedziałem, co zrobi Paweł, jaki będzie jego następny ruch. Wtedy przypomniałem sobie o wieczornym spotkaniu z Rosjanami. Przyspieszyłem kroku. Po drewnianych schodkach obok “Bryzy” wszedłem na deptak Juraty, łączący morską plażę z molo na Zatoce Puckiej. Szybko szedłem po kostce brukowej. Na terenie hotelu, w dmuchanym namiocie kryjącym w sobie kort do tenisa, odbywała się jakaś impreza. Wodzirej zachęcał do jedzenia potraw z grilla. Dwaj młodzieńcy z kubeczkami wypełnionymi piwem pytali młodego, miejscowego chłopaka, gdzie o tej porze można kupić mocniejszy alkohol. Pokręciłem ze smutkiem głową, przeszedłem przez tory kolejowe. Sto metrów po prawej widziałem budyneczek dworca. Minąłem dwie budki telefoniczne i koło budowanej właśnie karczmy z drewnianych kloców skręciłem w lewo do “Morskiego Oka”. Tam panowała przyjemna cisza. Z restauracji ręką machał do mnie Olbrzym. Siedział przy jednym stoliku z Rosjanami.

- Doktor Aleksy Suworow - naukowiec przedstawił się wstając.

- Georgij Pawlinskij - ukłonił się drugi mężczyzna. Był wysoki, wysportowany, około czterdziestki. Brunet o żywym spojrzeniu ciemnych oczu, podbródku przedzielonym małą kreską, w której znajdowały się niedogolone resztki zarostu, w eleganckim garniturze, pachnący wodą kolońską przypominał bardziej typ amerykańskiego macho niż rosyjskiego szpiega.

- Tomasz N.N. - dokonałem autoprezentacji. - Mojego przyjaciela już panowie poznali - rzuciłem z przekąsem. - Pewnie był nie dość dyskretny...

- Ależ skąd - zaśmiał się Pawlinskij. - Zaprzyjaźnił się z naukowcem. To najlepszy sposób śledzenia, zapewniam pana...

- Wiem - wtrąciłem. - Pewni ludzie uważają, że zdobył pan wykształcenie w KGB.

- Nigdy nie brakuje złych ludzi gotowych rozsiewać plotki - Georgij uśmiechnął się. - Panie Samochodzik, możemy przejść do meritum naszego spotkania. Przedtem proponuję coś zjeść. Morskie wycieczki, zwłaszcza dziewiętnaście mil od brzegu potrafią wyssać z człowieka resztki sił.

Szklanka z sokiem zatrzymała się w pół drogi do ust Olbrzyma. Patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami.

Georgij skinął na kelnera. Zamówiliśmy porcje kurczaka z ananasem i zestawy surówek. Do tego soki. Kucharz w “Morskim Oku” zaskoczył mnie swym kulinarnym pomysłem. Mięso z kurczaka otoczył w panierce ze słodkiego ciasta jak placki z jabłkami, a na wierzch położył kawałek egzotycznego owocu.

- Panie Tomaszu - rzekł Georgij, gdy skończył posiłek - co pan chciałby wiedzieć, a co pan w zamian oferuje?

- Po pierwsze, chciałbym wiedzieć, czemu panowie są gotowi ze mną rozmawiać? - zapytałem. - Propozycja Sebediana nie odpowiadała wam?

Georgij na chwilę zamyślił się.

- Mister Sebedian ma do ukrycia pewną tajemnicę, ale uznał, że stawka, o którą gra jest wyższa niż cena naszego milczenia - powiedział Rosjanin. - Teraz odpowiem na pierwszą część pana pytania. Jest pan wiarygodnym partnerem. Proszę mi wierzyć, w tej sprawie potrzebny jest pański takt i wiedza. Jeżeli sprawa przybierze nieoczekiwany obrót, to do akcji wkroczą specjaliści z innych dziedzin

- Może być zadyma?! - Olbrzym nie wytrzymał.

Georgij nieznacznie skrzywił się słysząc te słowa.

- Rozmawiał pan z Wernerem Kliffem? - wypytywał Georgij.

- Tak.

- Co pan sądzi o jego opowieści?

- Niezwykła. Skąd kapitan waszego okrętu podwodnego wiedział, którędy przepłynie “Gustloff'?

Aleksy Suworow zaśmiał się.

- Paradoks historii - wtrącił. - Znany panu z poszukiwań Wilka Kaukazu Stucker zaproponował nam kupno Bursztynowej Komnaty. Odrzuciliśmy tę propozycję, jednak jakiś konwój wyjechał z Królewca, nim zdążyliśmy odciąć drogi łączące to miasto z Gdańskiem. Potem Stucker wpadł w nasze ręce po przymusowym lądowaniu samolotu, którym leciał, jednak ponownie złożył propozycję nie do odrzucenia.

- Profesor Porter? - szepnął Olbrzym.

- Może tak - kontynuował Suworow. - Wszystko było umówione. Nasz okręt miał zatopić statek i zniknąć. Jednak w tym samym czasie Stucker dogadał się z Amerykanami i ci wysłali dwie Cataliny, latające łodzie, na Bałtyk, żeby wyśledzić i zniszczyć nasz okręt. Doszło do małej potyczki i w efekcie “Gustloffa” zatopił zupełnie przypadkowy okręt. Później Amerykanie skontaktowali się z nami, gdyż ich Stucker też oszukał. Jankesi mieli informacje, że cenny ładunek przewożono na okręcie podwodnym. Razem polowaliśmy na niego, lecz z mizernym skutkiem.

Georgij wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki zgiętą na pół kartkę.

- To schematyczny wydruk mapy Bałtyku z zaznaczonymi na niej miejscami zatopienia niemieckich okrętów podwodnych - mówił kładąc ją na stole.

Pochyliłem się nad szkicem. Cztery wraki miały spoczywać na północ od wyspy Uznam, aż do wybrzeża Szwecji, jeden koło Bornholmu i aż siedem w okolicach Półwyspu Helskiego.

- I co, mamy przeszukać wszystkie? - zastanawiał się Olbrzym.

- To raczej niemożliwe - stwierdził Suworow. - Część z nich penetrowali już różni nurkowie. Dwa wydobyto.

- Co tam miało być? - Olbrzym nie wytrzymywał tempa rozmowy z Rosjanami, którzy uwielbiali takie gry półsłówkami i niedomówieniami.

- Następny zestaw pytań proszę - Georgij uśmiechnął się.

- Czy wasi ludzie penetrowali wrak “Gustloffa”? - spytałem.

- Tak.

- Co znaleźli?

- Nasze reparacje wojenne.

- Czy mogły tam znajdować się dzieła sztuki?

- Niech pan zapyta Wernera.

- Czemu jego?

- Nie chciał panu powiedzieć wszystkiego. W 1976 roku Polskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk o Ziemi i Telewizja Polska zorganizowały wyprawę do wraka “Gustloffa”. Chcieli szukać tam Bursztynowej Komnaty. W 1979 roku z pokładu holownika “Koral” prowadzono nurkowania. Najpierw 3 sierpnia przy “Koralu” wynurzył się okręt podwodny bez znaków taktycznych i bandery. Okrążył polski holownik i odpłynął. Potem nad waszym okrętem przeleciały dwa odrzutowce zachodnioniemieckie, a na koniec śmigłowiec. W 1992 roku człowiek nazywający się Werner Mader przyznał się do uczestnictwa w wyprawie na “Gustloffa”, z którego burty zdjęto siedem liter z nazwy statku. W tym samym roku nad wrakiem “Gustloffa” wasz kuter rybacki zaobserwował holownik ratowniczy Bundesmarine A-1441. Czy Werner Kliff mówił panu o tym?

Zaprzeczyłem.

- Dodam, że Kliff był pracownikiem niemieckiego wywiadu, podobnie jak jego syn i bratanek, który służył w wywiadzie lotnictwa niemieckiego.

Przypominałem sobie twarze załogi “Diabolo” i nazwiska z paszportów.

- Hans Kliff - powiedziałem uradowany. - Na pokładzie “Diabolo” jest człowiek, który się tak nazywa.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

CO ZDARZYŁO SIĘ NA “FILADELFII”? • AKCJA RATUNKOWA • CO STUCKER OBIECAŁ ROSJANOM? • SPÓŁKA Z JULIEM • TWIERDZA W HELU • NASZ PRZEWODNIK - KOMANDOR HAEL • WYCIECZKA PO HELU • SEBEDIAN LĄDUJE NA “DIABOLO”

W mesie wszyscy nadzwyczaj spokojnie przyjęli tę informację. Danielle groźnie spojrzała w stronę Sary.

- Ty ostatnia byłaś w ładowni! - oskarżycielsko wyciągnęła palec w jej stronę.

Sara tylko wzruszyła ramionami, okazując w ten sposób lekceważenie.

- Mylisz się, szefowo - odpowiedziała. - W drodze na górne pokłady widziałam Michała, Kostię i Julia.

- Spokojnie - Kostia powstał. - Musimy ustalić, jak pomóc tym dwom na dole. Jak długo mogą wytrzymać? - zapytał Sarę.

- Mają zapas powietrza na dobę, na tym okręcie nie zainstalowano zamkniętego obiegu powietrza - wyjaśniała.

- Podzielimy się na trzy trzyosobowe zespoły - dyrygowała Danielle. - Pierwsza grupa poprowadzi do “Filadelfii” kabel łączności. Druga obejrzy okręt z zewnątrz, a trzecia usunie ewentualne usterki.

Uznaliśmy, że to dobry pomysł i zeszliśmy do ładowni. Tam pobraliśmy sprzęt. Do rufowej ładowni przenieśliśmy bęben z kablem. Marynarz z “Diabolo” otworzył rufową furtę i Hans, Steve i Kostia mogli zanurkować. Nasz statek leniwie kołysał się na fali. Julio z Michałem ukryli się w osłoniętym od wiatru kącie ładowni i leniwie ćmili cygara. Finder nie odrywał oczu od telefonu podłączonego do kabla. Jak nam wyjaśniła Danielle, w pobliżu kiosku “Filadelfii” znajdowało się gniazdo, do którego można wetknąć końcówkę kabla.

Po czterdziestu minutach na tarczy telefonu zamigało czerwone światełko. Finder poderwał słuchawkę jednocześnie włączył głośniczek, dzięki czemu mogliśmy słyszeć słowa Rosjan.

- Mieliśmy wybuch w... do......nie jest jakby......wane - docierały do nas urywki wypowiedzi Rosjanina. - Chyba musicie......lonów.

Danielle pokazała palcem na mnie, Michała i Julia.

- Obejrzyjcie okręt - rozkazała nam.

We trójkę stanęliśmy na krawędzi pokładu i skoczyliśmy do wody. Pochłonęła nas lodowata czerń. Reflektory podwodne raczej nie rozświetlały mroku. Bardziej pozwalały nam na orientację, gdzie są koledzy. W połowie drogi, na głębokości 19 metrów minęliśmy się z pierwszą trójką. Trzymając się jedną ręką kabla powoli kierowaliśmy się w stronę kiosku “Filadelfii”. Okręt leżał przechylony około trzydzieści stopni na prawą burtę. Julio pokazał mi ręką, że mam obejrzeć część dziobową, sam skierował się na rufę, śródokręcie zostawiając Michałowi.

Z twarzą trzydzieści centymetrów od poszycia badałem stan “Filadelfii”. Z pozoru wszystko wydawało się w porządku, nie widziałem żadnych pęknięć, rys, zupełnie nic. Skupiłem swoją uwagę na otworach, za którymi były zawory zbiorników balastowych. W środku, za kratką coś błysnęło. Zobaczyłem płaską bryłkę, ciężarek nurka, taki jaki jest mocowany do pasa z balastem. Zajrzałem do następnego otworu i ujrzałem to samo. Próbowałem wyjąć je, ale niestety kraty były przymocowane, a oczka za małe, żebym przesunął przez nie rękę. Wszystko stało się dla mnie jasne. Ktoś zablokował otwory ciężarkami, przez co “Filadelfia” miała kłopoty z wynurzeniem. Jednak siła wody wypychanej sprężonym powietrzem powinna wystarczyć, żeby odblokować otwory.

Na urządzeniu, darze od Findera migało pomarańczowe światełko informujące, że nadszedł czas, żeby przygotować się do wynurzenia. Skierowałem się do kiosku. Czekali już tam na mnie Michał i Julio. Mój przyjaciel pokazał nam ciężarek balastowy, identyczny jak te, które widziałem na dziobie. Julio dorzucił do kolekcji znalezisk nóż i jakąś rurkę.

Wynurzaliśmy się w tempie dyktowanym przez gadżet od Findera. Danielle i Steve czekali na nas z pistoletami w dłoniach.

- Który z was odciął kabel?! - krzyknęła Danielle.

Spojrzeliśmy po sobie.

- Nie róbcie ze mnie wariatki, patrzcie! - pokazała nam Kostię nawijającego kabel na bęben. Wkrótce Finder trzymał w dłoni odciętą końcówkę.

- Podejrzanych jest sześcioro - rzekł uśmiechnięty Julio. - My - wskazał naszą trójkę - oraz Hans, Kostia i Steve. Polacy mogli chcieć zemścić się za dotąd niewyjaśniony numer z butlami...

- Dość! - wrzasnęła Danielle. - Pierwszy raz pracuję z tak idiotyczną grupą. Powiedzcie, co znaleźliście?

- Otwory zbiorników balastowych zablokowano tym - pokazałem ciężarki.

- W stery poziomu wetknięto nóż i metalową rurkę - dodał Julio.

- Kadłub jest cały - odezwał się Michał.

- Więc realizujemy mój pomysł z balonami - orzekł Finder.

Natychmiast wyciągnęliśmy z magazynu osiem balonów z wytrzymałych na uszkodzenia mechaniczne, wodoodpornych materiałów. Każdy z nich po nadmuchaniu osiągał średnicę pięciu metrów. Problemem było wprowadzenie specjalnych pasów pod kadłub “Filadelfii”, lecz i z tym poradziliśmy sobie. Do rana wszystko było gotowe do wyciągnięcia okrętu podwodnego. Schodziliśmy pod wodę trójkami, każda ekipa miała dwie godziny odpoczynku, ale i tak tempo pracy było mordercze.

- Sprężone powietrze z butli powinno napełnić balony, które powoli wyciągną “Filadelfię” na powierzchnię - tłumaczył nam Finder pokazując obliczenia wykonane na ekranie komputera. - Wynurzanie, jeśli odpowiednio ustawiliście zawory w butlach, będzie trwało około dwudziestu minut.

O świcie ekipa nurków kierowana przez Steve'a rozpoczęła akcję napełniania balonów. W czasie ściśle określonym przez Findera “Filadelfia” wyskoczyła nad powierzchnię wody. Najpierw pokazały się czubki balonów, a po chwili, nagle ukazał się dziób okrętu, który z hukiem uderzył w wodę. Załoga, rosyjscy bliźniacy, natychmiast otworzyli właz i wyszli na kiosk. Danielle i Oleg podpłynęli do nich na pontonie i przewieźli ich na pokład “Diabolo”. Sara zaprowadziła obu do kajuty pełniącej funkcję izolatki.

Kostia, gdy tylko wrócił spod wody, razem z Olegiem rozpoczął oględziny “Filadelfii”. Wrócili po kilkunastu minutach. Obaj mieli zacięte miny i bez słowa poszli do Danielle, która w tym czasie relacjonowała wszystko szefowi.

- Zacznie się polowanie na czarownice - mruknął Julio stojąc w otwartych wrotach furty, zapatrzony w łagodne morze.

Z Michałem zajęliśmy się porządkowaniem swojego sprzętu do nurkowania. Schyleni, sami w kącie ładowni mogliśmy swobodnie porozmawiać.

- Kogo obarczą winą? - zapytałem Michała.

- Nie wiem, co się stało we wnętrzu okrętu, ale ten nóż, rurka czy ciężarki nie należą do nikogo z załogi “Diabolo” - szepnął.

- Skąd ta pewność?

- Znam ten nożyk - mówił Michał. - Takie są na wyposażeniu komandosów Marynarki Wojennej. Ta śmieszna rurka to tłumik od pistoletu oficera, którego znam osobiście. Mieliśmy gości nie tylko na pokładzie. Policja i twój były szef już wiedzą o “Filadelfii”. Jak myślisz, co teraz zrobią?

- Pan Samochodzik jest pacyfistą, ale to co nastąpi, będzie przypominało polowanie na “Czerwony Październik”, jak w tej znanej książce - zażartowałem, chociaż nie było mi wcale wesoło.

Kostia i Oleg wrócili do ładowni. Steve odwiózł ich na “Filadelfię”, która wkrótce zanurzyła się. W tym czasie ciągnęliśmy za cumy balonów, z których trzeba było spuścić powietrze, zwinąć je i zanieść do magazynu. Po dwóch godzinach ledwie żywi usiedliśmy do śniadania.

- Za kwadrans idziecie spać - powiedziała Danielle wchodząc do mesy. - Pobudka w porze obiadu. Po południu schodzimy do “Gustloffa”.

- A co z “Filadelfią”? - zainteresował się Julio.

- W porządku - odpowiedziała Danielle.

Jej wyraz twarzy sugerował, że lepiej nie interesować się tym tematem. Gdy już zasypiałem, Julio przechylił głowę przez krawędź łóżka i zajrzał do mnie.

- Ty, Polak - szepnął - wejdziecie ze mną w spółkę, ty i twój kumpel?

Pawlinskij tylko uśmiechał się sprawiając wrażenie, jakby doskonale o wszystkim wiedział i moje słowa nie uczyniły na nim żadnego wrażenia. Od razu zauważyłem, że będzie chciał czym prędzej zakończyć rozmowę, żeby moją rewelację przekazać swoim szefom.

- Dlaczego panowie pokazali nam mapę miejsc, gdzie spoczywają U-Booty? - postanowiłem kuć żelazo póki gorące. - Czemu nie podacie żadnych konkretów?

Georgij zamyślił się. Wstał i przepraszając nas wyszedł na dwór. Przez okna restauracji widzieliśmy, że rozmawiał z kimś przez telefon komórkowy. Trwało to około pięciu minut. Wpierw Pawlinskij coś komuś opowiadał, potem tylko przytakiwał, żeby w końcu tłumaczyć żywo gestykulując. Wrócił odrobinę wściekły, lecz bardzo szybko ukrył swoją złość.

- Panie Tomaszu - powiedział ukazując w uśmiechu rząd białych zębów. - Mam pozwolenie, żeby powiedzieć panu część prawdy. Jak pan wie, Niemcy prowadzili zaawansowane prace nad bombą atomową. Ładunki jądrowe miały przenosić ulepszone wersje rakiet V-2. Werner opowiadał wam o pomyśle przewożenia takich rakiet w specjalnych silosach holowanych przez okręty podwodne?

Olbrzym przytaknął.

- Werner Kliff opowiedział wam także o dokumentacji, którą przejęliśmy my i Amerykanie - kontynuował Pawlinskij. - Zniknęły jednak rudy uranu, część dokumentacji, jeden z fizyków i człowiek, który zaprojektował środki przenoszenia tej broni. Profesor Porter wymyślił nie tylko odpowiednie rakiety, ale i podwodny okręt rakietowy. Wartość zaginionych przedmiotów i ludzi tylko z pozoru jest znikoma. Nie wiemy, komu Stucker sprzedał to wszystko.

- Nie macie żadnych podejrzeń? - dziwił się Olbrzym.

- W naszej pracy trzeba mieć dowody - rzekł Pawlinskij.

- Czy podejrzewacie Brytyjczyków? - dopytywałem się.

Rosjanie spojrzeli na siebie i Georgij skinął głową.

- Skąd pan wiedział? - Olbrzym był zdumiony.

- Początkowo, gdy Amerykanie prowadzili projekt “Manhattan”, współpracowali z sojusznikami - opowiadałem. - Po wojnie współpraca urwała się, przez co Anglicy musieli dłużej dochodzić do pewnych rozwiązań, jednak nawet Amerykanów zadziwili tempem swych prac. Skąd takie nagłe przyspieszenie?

- To czego szukamy, mogło być na pokładzie “Gustloffa” - do rozmowy przyłączył się Suworow. - Równie dobrze na którymś z okrętów podwodnych. Nie mamy też pewności, czy Stuckerowi nie udało się od razu wywieźć swych skarbów w bezpieczne miejsce. W czasie wojny prowadziliśmy z nim negocjacje pewni, że oferuje nam zaginione dzieła sztuki. To był tylko margines jego propozycji.

- Teraz proszę zauważyć, kogo dręczy ta sprawa? - Pawlinskij pochylił się w stronę środka stołu. - Przy “Gustloffie” kręci się statek Sebediana. Na pokładzie ma agenta niemieckiego wywiadu. Polacy przyglądają się sprawie z wiadomych względów. Każdy lubi wiedzieć, co dzieje się na jego podwórku.

- Chyba przyszedł najwyższy czas, żeby powiedzieć panu coś bardzo ważnego - odezwał się Suworow. - Istnieje wiele opowieści wskazujących, że Bursztynowa Komnata była przewożona na pokładzie “Wilhelma Gustloffa”, ale nie wiem, czy słyszał pan o ciekawym miejscu jej ukrycia, tu na Helu?

Olbrzym prawie podskoczył z emocji.

- Słucham pana - rzekłem uprzejmie.

- Na Helu, przy bateriach “Adolfa” podobno coś ukryto w styczniu 1945 roku - wyjaśniał Suworow.

- Zakopano czy schowano w podziemiach? - dopytywałem się.

- Żołnierz, który służył w kompanii wartowniczej na Helu do 9 maja 1945 roku - opowiadał Suworow - był w naszej niewoli. Mówił, że do jednej z trzech baterii przyjechały dwie albo trzy ciężarówki i wynoszono z nich jakieś skrzynie.

- Czy wie pan, gdzie należy szukać tych baterii?

- Niestety, nie - Suworow bezradnie rozłożył ręce.

- Cóż, chyba przyszedł odpowiedni czas na sen - powiedziałem patrząc na zegarek. - Serdecznie dziękuję za wielce pouczającą rozmowę - ukłoniłem się Rosjanom i wstałem.

Olbrzym szedł za mną i cicho sapał. Gdy byliśmy już na swoim piętrze, zaprosiłem dziennikarza do pokoju.

- Rewelacja, co? - na policzkach Olbrzyma ukazały się ogromne koła rumieńców.

- Co?

- No, ta skrytka.

- Chyba to bajka...

- Czemu?

- Pomyśl. Teraz pożycz mi swojego telefonu.

Zdumiony Olbrzym podał mi swój telefon komórkowy, z którym zszedłem na parter i tylnymi drzwiami wyszedłem na parking. Pięć minut rozmawiałem z komisarzem Skowronkiem, a potem wróciłem do siebie, żeby położyć się spać.

Chwilę przyglądałem się ciemnej plamie, jaką stanowiła twarz Julia. Starałem się wyczuć, czy mówi poważnie, czy to prowokacja.

- Spokojnie, człowieku - szeptał Julio siadając na mojej koi. Wyjął cygaro i zapalił. - Już kiedyś pracowałem dla Sebediana. To była fucha w Afryce. Chodziło o skubnięcie transportu nieoszlifowanych diamentów. Wtedy wszystko było przygotowane na wysoki połysk. Tutaj też tak było, dopóki nie zjawiła się Danielle i wy. Człowieku, nie mam do ciebie urazy, bo widzę, że jesteście w porządku, ale powoli coś mi tu śmierdzi.

- Mnie też - przyznałem mu rację. - Nie chodzi mi tylko o twoje cygara...

- Ciekawe, po co wybieramy się na ten wrak?

- Podobno na “Gustloffie” przewożono Bursztynową Komnatę.

- Bajka - Julio lekceważąco machnął ręką. - Tu musi chodzić o coś ważniejszego i cenniejszego.

- Może.

- Człowieku, jak można wydostać się z Polski?

- Chcesz uciekać? Teraz?

- Nie. Można by zabrać łup i sprzedać go w Europie. Mam znajomości, ty tylko musiałbyś wydostać nas z Polski.

- A jak uciekniemy z “Diabolo”?

- Potrafię sterować “Filadelfią”. Rozumiesz?

Julio zamilkł czekając na moją odpowiedź. Ognik cygara rozżarzał się co jakiś czas. Rozważałem wszystkie za i przeciw.

- Pogadam z kumplem - odpowiedziałem dyplomatycznie.

- Jasne - Julio zgasił cygaro i wskoczył na swoją koję.

Spało mi się bardzo dobrze. Obudził mnie stuk burty “Diabolo” o coś, podejrzewałem, że o inny statek. Leżałem z zamkniętymi oczyma i wsłuchiwałem się w dobiegające mnie dźwięki. Na “Diabolo” panowała absolutna cisza, nie licząc dźwięków pracujących maszyn.

- Uwaga! Pobudka, zbiórka w mesie za kwadrans! - usłyszałem z głośnika głos Danielle.

Leniwie przeciągnąłem się i wstałem. Okazało się, że Julio już nie spał od dawna. Leżał na posłaniu ubrany, ogolony, a teraz przyglądał się przyklejonemu do sufitu schematowi “Wilhelma Gustloffa”.

- Chyba nastał dzień ostatecznego rozrachunku - powiedział pstrykając palcem w rysunek.

- Spakowałeś się? - zapytałem.

- Nie mam nic, z czym nie potrafiłbym się rozstać w pięć sekund - odpowiedział Julio. - Nieprzywiązywanie się do rzeczy to zasady hinduizmu i rzemiosła szpiegowskiego.

Szybko wziąłem prysznic, ubrałem się i poszliśmy z Juliem do mesy. Czekał tam na nas obfity, ale lekki obiad złożony z chudych mięs, sałatek i surówek. Do tego do picia podano soki i kawę. Jedliśmy w milczeniu. Każdy chyba trawił wydarzenia ostatnich dni. Wtem otworzyły się drzwi i weszła Danielle. Wyglądała oszałamiająco pięknie w obcisłym kombinezonie do nurkowania. Obok niej stal facet, którego podobno okradłem z miliona dolarów.

Rano, przy śniadaniu dowiedzieliśmy się, że Rosjanie nagle wyjechali w środku nocy. Olbrzym objadał się, jakby cały dzień czekała go głodówka. Widząc moje krytyczne spojrzenie, przełknął potężny kęs jajecznicy i odezwał się.

- Panie Tomaszu, takie śniadanie mamy wliczone w cenę pokoju. Niech pan spojrzy, ilu tu siedzi gości? Jesteśmy prawie sami, a kto zje tyle żarcia. Zresztą cały dzień pewnie spędzimy wokół tych baterii “Adolfa”.

- A skąd wiesz, że one jeszcze istnieją?

- Ha, nie docenia mnie pan - Olbrzym żartobliwie pogroził mi palcem. - Zadzwoniłem na Hel i szukałem jakiegoś przewodnika. Mają tam tylko jednego emerytowanego komandora. Zapytałem go, czy wie, gdzie to cudo stoi, a on od razu, że nawet mnie tam zaprowadzi.

- Świetnie - z zadowoleniem zatarłem ręce.

Po posiłku wsiedliśmy do Rosynanta i wyjechaliśmy z podjazdu hotelowego w lewo, na wschód, w stronę Helu. Prawie za tablicą oznaczającą koniec miejscowości Jurata ujrzeliśmy duży asfaltowy plac przypominający kształtem pętlę autobusową. W lesie, wśród sosen ukrywały się, jakby nieco speszone swoją obecnością w tak uroczym zakątku, betonowe słupki połączone drutem kolczastym.

- Co? Przenieśli tu mur berliński? - dziwił się Olbrzym.

- Do niedawna końcówka Półwyspu Helskiego była wielką bazą Marynarki Wojennej, gdzie nie każdy miał wstęp - opowiadałem. - Trzeba było mieć przepustkę, żeby jechać dalej. Ten płot to nic innego jak ogrodzenie specjalnego ośrodka wypoczynku, gdzie od czasu do czasu odpoczywa prezydent Aleksander Kwaśniewski. Zobacz, że tu wszędzie jest zakaz zatrzymywania się. Słyszałem, że nawet ci, którzy stanęli za potrzebą musieli płacić mandat. Przed samym Helem zobaczysz to samo: placyk i wartownie.

Tak jak zapowiadałem, nim dojechaliśmy do miasteczka, zobaczyliśmy dawne wojskowe budynki, obecnie zagospodarowane przez harcerzy. Przejechaliśmy przez przejazd kolejowy i minęliśmy ukryte w lesie po prawej stronie, obok dworca, setki mieszkalnych wagonów kolejowych. To była pamiątka po kolejarskich wczasach. Pracownicy PKP przyjeżdżali na Hel i mieszkali w domkach na torach. Z ulicy Dworcowej skręciliśmy w lewo w ulicę Przybyszewskiego. Stały przy niej szare bloki z betonowych cegieł, jeszcze przedwojenne, i w specyficznej odmianie koloru pomarańczowego, już powojenne. Przy budynku kina, tuż obok bramy zamykającej wjazd na teren jednostki wojskowej, stał szczupły mężczyzna w marynarskim mundurze z dystynkcjami komandora. Starszy pan, mimo siedemdziesięciu lat, miał bystre spojrzenie i wesołe ogniki w oczach.

- Komandor Hael - przedstawił się. - Podobno po duńsku oznacza to słowo “Hak”, tak jak nazywany jest Półwysep Helski.

- Czyli właściwy człowiek na właściwym miejscu - zażartował Olbrzym.

- Panowie tu poczekają, a ja pójdę po materiały - rzekł komandor.

Potruchtał do pobliskiego bloku. Leniwie przeciągnąłem się. Olbrzym nerwowo zapalił papierosa.

- Jakoś pan podchodzi do tej wyprawy bez entuzjazmu - zauważył.

- Ależ skąd - zaprzeczyłem - to bardzo pożyteczna wycieczka.

- Jednak pan uwierzył w Bursztynową Komnatę! - ucieszył się.

Nie odpowiedziałem, bo już nadchodził komandor i uważnie rozglądał się dookoła. Nasz przewodnik rozwiesił na drzewie mapę półwyspu z zaznaczonymi ruchami wojsk, okrętów, polami ostrzału. Na trawie postawił wypchaną papierami skórzaną teczkę. W tym momencie stało się to, czego obawiałem się najbardziej. Komandor przyzwyczajony do wycieczek laików zaczął nam wykładać rzeczy dla nas oczywiste. Olbrzym próbował naprowadzić komandora na temat ukrytych skarbów, “Wilhelma Gustloffa”, Bursztynowej Komnaty. Nadaremno.

- Port Marynarki Wojennej na Helu powstał w 1930 roku jako obiekt zapasowy dla portu w Gdyni - opowiadał komandor. - Wtedy to wybudowano linię kolejową i drogę, którą pokryto asfaltem w latach sześćdziesiątych. Jak będą panowie wracać, policzcie zakręty - jest ich dokładnie czterdzieści!

Obejrzeliśmy zbiór eksponatów w muzeum na świeżym powietrzu, gdzie zgromadzono miny, torpedy, działa artylerii przeciwlotniczej i nadbrzeżnej. Potem wsiedliśmy do Rosynanta i wjechaliśmy na niezbyt pilnie strzeżony teren wojskowy, żeby obejrzeć polskie stanowiska artylerii z września 1939 roku. Na jednym z nich pozostawiono działo ze specjalną ramą do zawieszania maskowania. Obejrzeliśmy podziemne schrony koszarowe i wieżę kierowania ogniem. Powoli zbliżała się pora obiadu. Olbrzym uznał, że przy posiłku komandor zacznie mówić rzeczy bardziej interesujące dziennikarza.

- Proponuję odwiedzić “Maszoperię” - odpowiedział komandor zapytany o spokojne miejsce, gdzie można dobrze zjeść.

Chwilę krążyliśmy, nim trafiliśmy na ulicę Wiejską, najdłuższą na Helu i zabudowaną zabytkowymi chałupami. Lokal miał bardzo morski wystrój. Jego wyłożone drewnem ściany były obwieszone sieciami, kołami sterowymi, dzwonami i innymi rekwizytami marynarskiego fachu. Przy drewnianych stołach siedzieli goście zajadający ryby. Nawet z pięterka dobiegał nas dyskretny stukot sztućców. Zamówiliśmy filety z dorsza i zestawy surówek. Przysłuchiwałem się, jak Olbrzym próbował wydobyć z komandora jakieś interesujące go informacje. Jednak nasz przewodnik, od lat przyzwyczajony do jednego modelu oprowadzania wycieczek, nie był na to przygotowany.

- Co oznacza słowo “maszoperia”? - zapytałem komandora Haela.

- Przed wojną powstały spółki rybackie określane takimi nazwami - wyjaśniał przewodnik. - Rybacy łowili węgorze, dorsze i dzielili je na równe części zwane “partami”. Chcecie zobaczyć, gdzie ukryto Bursztynową Komnatę? - zapytał z szelmowskim uśmiechem.

Skończyliśmy posiłek i wróciliśmy do Rosynanta. Z zadowoleniem spoglądałem w boczne lusterko. Wyjechaliśmy z miasteczka i około dwustu metrów za torami zjechaliśmy w prawo, w las.

- Widzieli panowie tamten schron? - odezwał się komandor. - Tam wojsko adoptuje poniemiecki bunkier na potrzeby centrali wojskowej. Jesteśmy w NATO!

Hael prowadził nas przez las około dwóch minut. Gdy wyszliśmy z gąszczu młodych świerków i ujrzeliśmy ogromną górę betonu, zamarliśmy.

- O Jezu - wyszeptał Olbrzym.

- Mówiłem, że warto było tu przyjechać - cieszył się Hael.

Mister Sebedian uśmiechnął się i ruchem ręki nakazał nam usiąść.

- Słyszałem, że chcieliście poznać szefa? To ja! - powiedział.

- Facet wygląda jak milion dolarów - wyszeptał Julio.

- Witam wszystkich serdecznie, a zwłaszcza Pawła Dańca, z którym miałem okazję już się poznać - kontynuował Sebedian.

Reszta ekipy spojrzała na mnie. Nie spodziewali się, że jest wśród nich ktoś jeszcze, oprócz Danielle, żyjący w zażyłości z samym szefem.

- Mam nadzieję, że zachowałeś dyskrecję? - zapytał mnie.

- Oczywiście - Danielle odpowiedziała za mnie.

Pozostało mi tylko skinąć głową.

- Świetnie - Sebedian. - Jeszcze dziś każdy z was zdobędzie małą fortunę. Słyszałem o waszych kłopotach. Sabotażysta może być pewnym, że już wkrótce otrzyma odpowiednią zapłatę. Dziś wieczorem z Warszawy przylatuje do Gdańska mój przyjaciel Jerzy Batura.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

ZWIEDZAMY BATERIĘ “ADOLF” • NA MYSIEJ WIEŻY • WE WRAKU “WILHELMA GUSTLOFFA” • ZAMINOWANE WROTA • UCIECZKA Z “DIABOLO” • SZTURM KOMANDOSÓW • PODWODNA WALKA

Olbrzym jak smagnięty biczem pobiegł w stronę betonowego kolosa. Komandor Hael poprowadził mnie ku wschodniej ścianie obiektu. Znajdowały się tam dwa rzędy betonowych słupów wysokich na pięć metrów.

- Służyły one do montażu działa kalibru 406 milimetrów - wyjaśnił mi przewodnik.

Weszliśmy przez niskie i wąskie wejście do dużego holu. Można z niego było wyjść: na wprost - do głównej części baterii, w lewo - do korytarza obiegającego budynek dookoła i w lewo, do tyłu, po schodach - na dach schronu. Tam właśnie poprowadził mnie Hael. Z góry widziałem cały bunkier.

Centralną jego część zajmował okrąg o średnicy kilkunastu metrów otoczony promenadą, do której prowadziły wejścia z części koszarowej i magazynów pocisków. W środku była rura stanowiąca osłonę mechanizmu obracającego działem. Wschodnią i południową część budowli zajmowały pomieszczenia koszarowe, które teraz badał Olbrzym. Od zachodu wybudowano magazyny pocisków z szynami wmurowanymi w podłogi i sufity. Każdy z takich pocisków wedle słów komandora ważył około tony. Od północy był długi korytarz kryjący tory kolejki wąskotorowej, którą dowożono amunicję. Schron nie był przeznaczony do obrony. Miał duże okna. Całą jego konstrukcję przystosowano do wytrzymania wystrzałów dział, które Niemcy nazwali “Adolf”. Lufa takiego działa mierzyła podobno 10 metrów, waga wieży z lufą miała wynosić 100 ton, a pole rażenia od 25 do 30 kilometrów.

- Co się stało z tym działem? - zapytałem komandora.

- Zacznijmy od tego, że były tu takie trzy stanowiska - odpowiedział. - Jedno, z centralą telefoniczną, widział pan przy drodze. W trzecim jest teraz wojskowy magazyn buraków i marchewki. Taki los spotkał baterie “Adolfów” o wspólnej nazwie “Schleswig-Holstein”. Jak wróci ten młody pismak, to pojedziemy do Mysiej Wieży.

Olbrzym pojawiał się i znikał w różnych częściach schronu. Fotografował, robił notatki i wchodził w kolejne przejścia. Po dwudziestu minutach zdyszany stanął obok nas.

- To co, jedziemy? - zapytał komandor.

Kiedy Olbrzym dowiedział się o celu naszej kolejnej wycieczki, ochoczo ruszył do Rosynanta. Gdy wsiadaliśmy do auta, znowu mogłem nacieszyć wzrok widokiem w lusterku. Przejechaliśmy około pięćdziesięciu metrów szosą i skręciliśmy ostro w lewo pod górkę. Po trzystu metrach jazdy leśną drogą dojechaliśmy do torów kolejowych i wysokiej na dziewięć pięter ośmiobocznej wieży. Parter i piętro były rozbudowane, przypominając odrobinę zwykły domek.

- To obok helskiej latarni morskiej wysokiej na 42 metry najwyższy obiekt na Helu - poinformował nas komandor. - Szkoda, że nikt się nim nie zajmuje. Przychodzą tu tylko łobuziaki z Helu.

Komandor i Olbrzym weszli do wieży i wspięli się na jej szczyt. Zostałem na dole rozkoszując się zapachem lasu i rozglądając się po okolicznych krzakach. Spojrzałem na zegarek. Było już późne popołudnie. Czułem, że już najwyższy czas, żeby skończyć tę wycieczkę.

Jeszcze kwadrans musiałem poczekać na powrót Olbrzyma i komandora. Odwieźliśmy naszego przewodnika do domu. Gdy jechaliśmy do Juraty zadzwonił mój telefon komórkowy.

- Jak leci? - zapytał Skowronek.

- Zgodnie z planem. Co słychać na “Diabolo”?

- Odwiedził ich szef. Chyba zaczną robotę.

- Co robią Rosjanie?

- Najpierw zrobili tak, jak pan przewidział, potem zakotwiczyli się we Władysławowie i nudzą się.

***

Zimny dreszcz przeszedł mi po plecach. Przyjazd Batury mógł oznaczać dla mnie tylko kłopoty. Michałowi na dźwięk nazwiska Batury nawet nie drgnęła powieka, ale w jego oczach dostrzegłem wesołe błyski, pewnie na wspomnienie naszego spotkania w Bieszczadach.

- Zaczynamy! - Danielle zaklaskała w dłonie.

Mister Sebedian został na pokładzie “Diabolo”, a my wszyscy przenieśliśmy się ze sprzętem na pokład “Filadelfii”. Okręt odczepił się od “Diabolo” i zeszliśmy prawie na samo dno.

- Dzisiaj pracujemy dwójkami - poinformowała Danielle. - Polacy dokonają zwiadu i wrócą, by wkroczyć w ostatnim etapie operacji.

Posłusznie założyliśmy z Michałem butle i osprzęt. Weszliśmy do śluzy i czekaliśmy na wyrównanie ciśnienia i napełnienie pomieszczenia wodą. Gdy szum w kabinie był bardzo głośny, Michał nachylił się do mojego ucha.

- Wiejemy dziś wieczorem? - zapytał.

- Tak.

- A co z tym? - wykonał ruch ręką wskazując głębię wokół nas.

- Jak uciekniemy, to albo skupią się na ściganiu nas, albo rozpoczną pospieszną eksplorację.

- Trzeba coś zrobić z Baturą - Michał pokręcił z niezadowoleniem głową. - Tak czy inaczej tracimy. Co z tego, że Batura nas nie wyda, skoro ty jesteś poszukiwany przez policję?

Poziom wody sięgał już naszych bród. Włożyliśmy ustniki i maski. Wrota śluzy otworzyły się i wpłynęliśmy w ciemną, zielonkawą przestrzeń. Bardzo szybko dotarliśmy do dziobu “Wilhelma Gustloffa”. Statek częściowo leżał na lewej burcie. Śródokręcie rozryte dziurami od wybuchów spoczywało oderwane od dziobu i rufy, które jeszcze miejscami trzymały pion. Na prawej burcie dziobu widzieliśmy dwie kotwice i dwie litery z nazwy statku. Na jednej trzeciej długości od rufy wrak był w dobrym stanie. Płynąc wzdłuż prawej burty w kierunku rufy widzieliśmy wnętrze potargane wybuchami, masę poskręcanego żelastwa. Spojrzałem na Michała, a ten ze smutkiem pokręcił głową. Była tylko jedna szansa dotarcia do ładowni - przez szyb.

Patrzyliśmy na relingi porośnięte muszelkami i wodorostami, a potem dotarliśmy do pokrywy luku rufowej ładowni. O dziwo, belki przywiązane do pokładu linami i nie pozwalające odchylić się ogromnej płachcie brezentu, wszystko to było w doskonałym stanie. Michał wyciągnął z pochwy na łydce nóż i najpierw wyciął dwie pionowe kreski, które połączył na dole trzecim cięciem. Potem chwyciłem wolny kraniec materiału i mój przyjaciel odciął go. Droga w głąb szybu była otwarta. Spojrzałem na zegar. Mieliśmy jeszcze sześć minut pracy. Pokazałem partnerowi dłonią, że zejdę pierwszy. W wąskim luku latarka ledwo rozświetlała czerń na odległość metra. W pewnym momencie gadżet od Findera zaczął mrugać pomarańczowym światełkiem. Oznaczało to, że muszę zatrzymać się na tej głębokości, żeby nie ulec potem chorobie kesonowej. Obliczyłem, że muszę zejść jeszcze trzy metry i będę na poziomie drzwi ładowni. Postanowiłem zaryzykować. Po chwili znalazłem się w szerokim na cztery i długim na trzy metry pomieszczeniu - przedsionku ładowni. Na bocznej ścianie były drzwi, a na wprost podwójne wrota ładowni. Obok mnie pojawił się Michał i z wyrzutem w oczach wskazał na mój migający gadżet. O dziwo, jego urządzenie było nad wyraz spokojne. Lekceważąco machnąłem ręką. Michał ponownie wyjął nóż i wprowadził go w szparę pomiędzy drzwiami. Delikatnie przeciągał nim w dół co chwila wyjmując go. Potem to samo robił przy framugach. Niezadowolony machnął ręką. Teraz pospiesznie wycofaliśmy się. Gdy wypływaliśmy z szybu w dole, przy śrubie mignęło mi w oczach jakieś światełko. Nie mieliśmy czasu tego sprawdzić, tylko gnaliśmy w stronę “Filadelfii”. W śluzie, gdy tylko opadł poziom wody, Michał zdarł z twarzy maskę.

- Ty wariacie! - krzyknął na mnie. - Co ty myślisz?! Masz płuca jak miechy kowalskie?! Nigdy więcej z tobą nie nurkuję! Ani myślę później wyciągać z wody trupa i nosić kwiatki na twój grób!

- Spokojnie - uniosłem dłoń. - Nie mogłem zatrzymać się, bo i ty musiałbyś czekać razem ze mną. Stracilibyśmy cenny czas... Wrota są zaminowane? - zapytałem.

- Pewnie - mruknął. - Musi być jakieś inne wejście do ładowni. Ktoś od wewnątrz założył ładunki, a potem wyszedł zapewne zostawiając kolejną zmyślną pułapkę.

- A od śródokręcia?

- Pewnie tamtędy tak. Pamiętam ze szkiców, które przyniosłeś, że tylna ładownia była połączona przejściem z chłodnią i kuchnią. Tamte rejony statku zostały już zniszczone po rosyjskim ataku torpedowym. Ciekawe, czy na “Diabolo” znajdziesz ochotników do przedzierania się przez złom?

- Od dna?

Michał nie zdążył odpowiedzieć, gdyż ustało odpompowanie wody i luk do wnętrza okrętu podwodnego otworzył się. Pierwsza przywitała nas Danielle.

- I co? - dopytywała się.

- Wejście zaminowane - oznajmiłem.

Zauważyłem, że na pokładzie brakowało Julia i Steve'a. Reszta obecnych sprawiała wrażenie, że zasmuciła się tą wiadomością. Sara odebrała mój podwodny komputer i poznawszy jego zapis natychmiast postanowiła mnie przebadać. Dała mi dwa zastrzyki, a Michałowi nakazała odpoczynek. Powoli czułem, jak moje członki lekko sztywnieją, a płuca oddają powietrze o drewnianym smaku. Wyczerpany zasnąłem. Obudziło mnie szarpanie. To Michał pochylony nade mną z troską patrzył mi w oczy.

- Chwała Bogu! - ucieszył się, gdy przecierałem oczy. - Musimy uciekać i to jak najszybciej.

- Czemu?

- Podsłuchałem rozmowę Rosjan. Batura już jest na pokładzie “Diabolo”.

- Chyba udowodniliśmy swoją lojalność wobec szefa?

- A komu uwierzą? Pomyśl jeszcze nad jedną rzeczą. Po co im ładunki wybuchowe i palniki do prac podwodnych? - Michał pytał ruchem głowy wskazując w kierunku dziobu “Filadelfii”.

Poczułem, jak nasz okręt zadrżał cumując przy “Diabolo”. Danielle weszła do kajuty, gdzie odpoczywaliśmy.

- Na morzu jest sztorm, więc na razie zwijamy się - powiedziała nam. - Przygotujcie się na wieczór, będziemy mieli gościa.

Michał pomógł mi wstać.

- Co ona mi dała? - zastanawiałem się nad zastrzykami podanymi mi przez Sarę.

- Nieważne - tłumaczył mi Michał. - Chodziło im, żebyś nie uciekł. Nie podoba mi się to wszystko. Boję się, czy nie igrają z nami jak kot z myszą.

Idąc korytarzami zwróciłem uwagę na dziwny szczegół. Cała załoga “Diabolo” była uzbrojona. Michał położył mnie na koi i wyszedł.

- Poszalało się z płucami? - zapytał Julio.

Przytaknąłem.

- Czuję, że niedługo wylądujesz na brzegu - rzucił Julio.

- Czemu?

- Jesteś chory i musisz trafić w zaciszne miejsce albo zdarzy ci się wypadek...

- Coś sugerujesz?

- Fajne przypadki miałeś na “Diabolo”. To nie dało ci do myślenia. Powiedz mi, po co wysyłano cię na zaminowane drzwi, gdy Mister Sebedian dysponuje dokładną mapą “Gustloffa” z zaznaczonymi pułapkami?

- Po co to wszystko?

- Jesteś pechowy chłopak, do tego porywczy. To zezna każdy z nas. Masz też pecha w czasie nurkowań i jesteś wyjątkowo nieostrożny. Nie przestrzegasz zasad bezpieczeństwa.

Wciąż nie rozumiałem, do czego zmierza Portugalczyk.

- Mówili, że jesteś inteligentny... - rzucił Julio i udał, że kładzie się spać.

***

Mój telefon komórkowy zabrzęczał. Dzwonił komisarz Skowronek.

- Panie Tomaszu - przywitał mnie - “Diabolo” płynie do portu w Gdyni. Jak wejdą na nasze wody terytorialne, natychmiast wkraczamy do akcji z komandosami i bierzemy tego pańskiego Dańca.

- Tylko uważajcie na nich, zwłaszcza na tego drugiego - prosiłem.

- Może chciałby pan popłynąć z nami?

- Mogę zabrać mojego przyjaciela, dziennikarza?

- Niech pan go bierze, w końcu propaganda to element działań prewencyjnych policji - zgodził się komisarz.

Umówiliśmy się, że ponton zabierze nas z plaży w Juracie. Powiadomiłem Olbrzyma o wycieczce na morze. Ucieszył się, lecz zaniepokoił się na wieść, że zamierzamy aresztować Pawła.

- Może to pokrzyżuje jego plany - martwił się. - Nie chce mi się wierzyć, że przeszedł na służbę naszych przeciwników. Podejrzewam go o dyskretną grę.

- Chciałbym, żeby tak było - skinąłem głową.

- Panie Tomaszu, pan jest mądry i wie, że nie można tracić wiary w człowieka, w dodatku takiego jak Paweł - argumentował Olbrzym.

Smutno pokiwałem głową. Po godzinie wyszliśmy z hotelu na plażę. Olbrzym co chwila zerkał na zegarek, a ja rozkoszowałem się ciszą. Takiej pustki wokół mnie mogłem doświadczyć jedynie kilkadziesiąt lat temu na Mazurach albo w górach. Dziennikarzowi chyba udzielił się ten nastrój i przestał myśleć o wyprawie.

Na dźwięk pracy silnika pontonu wstaliśmy otrzepując spodnie z piachu. Powoli musiałem przyzwyczajać się do losu komandosa w wieku przedemerytalnym. Najpierw przejażdżka pontonem, potem wspinaczka po drabince sznurowej i mocny uścisk dłoni kapitana Chai.

- Szczury lądowe zaczynają chodzić parami? - zażartował na widok Olbrzyma. - Po panu spodziewałbym się bardziej urodziwej brutki.

- Kapitanie - ukłoniłem się nisko. - W moim wieku nie narzeczone, ale ciepłe bambosze i herbatka z malinami bardziej godziwe.

- No, to jazda na brzeg - na twarzy kapitana pojawił się groźny mars.

Tak żartując szliśmy na mostek kapitański. Komisarz Skowronek właśnie odkładał słuchawkę radiotelefonu.

- Na “Diabolo” przywieziono z Gdańska jachtem Sebediana jakiegoś faceta - opowiadał policjant. - Sprawdziliśmy, że to ten wasz Jerzy Batura, tyle że chyba prawdziwy. Był aresztowany w Warszawie za posiadanie broni i kradzież portfela jednego z gości hotelowych. Dziwna to była sprawa, bo nie było odcisków palców oskarżonego na broni i portfelu. Adwokat wyciągnął go z dołka po dwóch dniach.

Pirania wtoczył się na mostek. W tym czasie okrętem zaczęło już porządnie bujać.

- Witam, panie Tomaszu - przywitał się. - “Kilersi” już gotowi i palą się do roboty.

- Dobrze, czekamy na sygnał z punktu obserwacji radarowej - powiadomił nas Chaja.

Zaproponował nam po kubku mocnej herbaty. Rozsiedliśmy się w kajucie kapitańskiej sąsiadującej z mostkiem. Olbrzym i Pirania padli w kąt i zasnęli.

Słowa Julia dały mi wiele do myślenia.

- Ta spółka... - zagadnąłem go.

- Nieaktualne - machnął ręką.

- Może jak już będę na brzegu...

- Ratuj swoje życie. Sara wspominała, że nadwyrężyłeś to i owo.

Przykryłem się kołdrą i czekałem. Po dwóch godzinach drzwi kajuty otworzyły się i ktoś wszedł do środka zamykając je za sobą. Potem rozległ się głuchy łomot z górnej koi.

- Paweł, wstawaj! - Michał szarpnął mnie za ramię.

- Co jest?

- Musimy uciekać. Rosjanie zostawili mnie samego w kabinie. Wyjrzałem na korytarz. Wszyscy zebrali się w mesie. Marynarze z “Diabolo” z bronią czają się prawie na każdym korytarzu.

Poderwałem się z miejsca i zacząłem się ubierać. Na piankę założyłem normalne ubranie, a do małego plecaka wziąłem odzienie na zapas.

- Prezent na drogę - bąknął Julio podając nam pistolet. - Na drugi raz jak macie ochotę na schadzkę, to wyjdę i zostawię wam chatę na wieczór.

Michał obejrzał broń. Był to Glock 19 z podwójnym magazynkiem.

- Skąd to masz? Czemu nam dajesz?

- W Portugalii mamy taki zwyczaj, że śpimy z bronią - Julio nigdy nie przestawał szydzić. - Daję wam to, bo mam nadzieję, że stąd wyjdziecie i oszczędzicie mi widoku walki załogi “Diabolo” kontra reprezentacja Polski.

Michał wyjrzał na korytarz.

- Nikogo nie ma - szepnął.

Skręciliśmy, w kierunku rufy. Zeszliśmy po metalowych schodkach, gdy na wyższym pokładzie usłyszeliśmy tupot stóp. Szybko skryliśmy się za rogiem. Michał na moment wystawił głowę.

- Szli po nas - mruknął.

Teraz już nie skradaliśmy się, tylko biegliśmy ku drzwiom do rufowej ładowni. Michał pierwszy wszedł do niej i omiótł lufą górny pokład.

- Nikogo - rzucił.

Podbiegł do furty i uruchomił mechanizm jej otwierania.

- Zepchnij “Delfina”! - rozkazał.

Nie mieliśmy czasu bawić się w pompowanie pontonu, a “Delfin” był gotowy do drogi. Pchałem okręcik ku rufie, gdy usłyszałem za sobą skrzyp otwieranych drzwi.

- Padnij! - krzyknął Michał i wystrzelił połowę osiemnastonabojowego magazynka w kierunku pościgu. Dźwięk strzałów i rykoszety uświadomiły ścigającym, że jesteśmy uzbrojeni i trudno będzie nas zatrzymać.

Zepchnąłem “Delfina” na wodę i wsiadłem na miejsce pilota. Michał stał z jedną nogą w kokpicie, a drugą na pokładzie “Diabolo”. Gdy tylko zauważył poruszenie drzwi, natychmiast strzelał. Oszczędzał amunicję, bo Julio dał nam tylko jeden zapasowy magazynek.

Starałem się przypomnieć sobie, jak Danielle uruchomiła “Delfina”. Wpierw znalazłem guzik doprowadzający zasilanie do silników. Sprawdziłem działanie sterów i pomp w zbiornikach balastowych, poziom zapasu tlenu w butlach i w kabinach.

- Gotowe! - krzyknąłem do Michała.

***

- Już są w domciu! - zawołał Skowronek odbierając informację z punktu radarowego koło Jastrzębiej Góry. - Wchodzimy do akcji.

Pirania zbiegł do komandosów w mesie. Olbrzym ruszył za nim, żeby zrobić zdjęcia przed akcją.

Komandosi w ciągu kilku minut wsiedli do pontonów i pruli po falach Bałtyku w gęstą mgłę, gdzie krył się “Diabolo”.

- Alfa jeden! Widzę światła prawej burty - słyszeliśmy w radio.

- Delta trzy! Jesteśmy przy dziobie.

- Bravo trzy! Słyszę strzały!

- Wchodzimy! - rozpoznałem głos dowódcy.

Z informacji płynących z odbiornika słyszeliśmy o pełnym zaskoczeniu załogi “Diabolo”. Kilku żołnierzy meldowało, że marynarze wyrzucali broń do morza. Komisarz Skowronek zmartwił się.

- Powiedzą, że bawili się w wojnę atrapami, a na widok wojska przestraszyli się i wyrzucili wszystko do wody - narzekał. - Złapcie chociaż jednego z giwerą! - krzyknął do mikrofonu.

Błyskawicznie komandosi przejęli kontrolę nad “Diabolo”.

- No, to idziemy po tego Dańca - mruknął Skowronek.

- Panie kapitanie! - na mostek wbiegł jeden z marynarzy.

- Co tam, robaczku, usłyszałeś na echosondzie? - kapitan Chaja radośnie przywitał załoganta. - Jak masz tarło śledzi, to daruj nam szczegóły.

- Panie kapitanie! - dyszał marynarz. - Oni tam mają okręty podwodne. Najpierw usłyszeliśmy jeden z małym silnikiem elektrycznym, potem wielką kolubrynę i drugie maleństwo. Teraz cała trójka miota się na głębokości ośmiu metrów.

Skowronek chwycił za mikrofon.

- Delta dwa! - wywoływał dowódcę. - Zgłoście się, tu Sikorka! Nie śmiać się! - groźnie spojrzał na obecnych na mostku.

Kapitan Chaja czym prędzej wyszedł na prawe skrzydło mostka i tam wyśmiał się do woli. Pirania poczuł głód i zniknął w kambuzie. Ja zachowałem powagę, ale Olbrzym nie wytrzymał.

- Sikorka wzywa Deltę dwa - kontynuował komisarz Skowronek.

- Delta dwa. Mów, Sikorka!

- Pamiętałeś o okręcie podwodnym?

- Chłopcy byli na miejscu, ale tamci zanurzyli się w trybie awaryjnym. Podobno coś tam się dzieje, ale nie puszczę tam chłopaków...

***

Zanurzenie poszło nadzwyczaj łatwo. Zawróciłem pod “Diabolo”. Widziałem, że śruby “Filadelfii” zaczęły się obracać. Michał wskazał za swoje plecy, gdzie zauważyłem pikującego w naszym kierunku drugiego “Delfina”. Zrobiłem zwrot na prawą burtę. Nad nami fosforyzowały fale rozrywane śrubami silników długich pontonów. Tuż przy powierzchni dostrzegłem także postacie nurków.

- A mówiłeś, że pan Tomasz to pacyfista - usłyszałem głos Michała w intercomie.

W tym momencie coś silnie uderzyło w bok naszego “Delfina”. W kabinie błyskawicznie pojawiła się woda.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

ZDOBYWAMY PONTON • AWARIA SILNIKA • BUCZENIE LATARNI • LĄDOWANIE NA HELU • W PODZIEMIACH HELSKICH FORTYFIKACJI • OBLĘŻENIE WIEŻY • POLOWANIE NA DAŃCA • LIST OD PAWŁA

Natychmiast straciłem łączność poprzez interkom z Michałem. Obróciłem się do niego i pokazałem kciukiem ku górze sugerując, że powinniśmy się wynurzyć. Tylko skinął głową. Założyliśmy maski podłączone do zbiorników z powietrzem. Rozpocząłem mozolną podwodną wędrówkę ku powierzchni. “Delfin 2”, który nas staranował, zniknął, ale za to z boku pojawiło się nowe niebezpieczeństwo - kadłub “Filadelfii”. Michał zastukał w dzieląca nas szybę. Spojrzałem na niego. Dłonią pociągnął sobie po gardle i pokazał, że otwiera kabinę. Musieliśmy czym prędzej wynieść się z uszkodzonego “Delfina”. Na szczęście byliśmy na głębokości zaledwie czterech metrów.

Nabrałem potężny haust powietrza, otworzyłem kabinę i odbiłem się od siedziska. W tym samym momencie dziób “Filadelfii” uderzał w prawą burtę “Delfina”. Mały okręcik przetoczył się pod kilem większego. Z Michałem zbliżaliśmy się do wzburzonej powierzchni morza. Gdy tylko wypłynęliśmy, znaleźliśmy się w świetle reflektora umieszczonego na jednym z krążących w okolicy pontonów. Ten, który do nas podpłynął miał załogę złożoną tylko z dwóch ludzi. Chwyciliśmy się linek wiszących przy burtach i wspięliśmy się do środka. Jeden z żołnierzy w środku przyglądał się Michałowi. Mój przyjaciel niewiele się namyślając odkręcił zawór jego kamizelki ratunkowej nadmuchiwanej powietrzem z małej butli i gwałtownie pchnął go do wody. Nim zdążyłem powiedzieć cokolwiek, drugi załogant, siedzący przy sterze poszybował śladem kolegi.

Michał ujął ster, odkręcił gaz i pomknął w mgłę. Przeszedłem do niego na rufę.

- Coś ty zrobił?! - przekrzykiwałem szum morza.

- Ratowałem cię - odrzekł Michał.

- Ja i tak już jestem ścigany przez policję, muszę uciekać za granicę, a ty masz czyste konto!

- Niech tak pozostanie! Tych dwóch nie zdążyło przyjrzeć się mojej twarzy!

Komisarz Skowronek szalał przy mikrofonie radia. Jego zdania były przeplatane słownictwem z języka określanego mianem koszarowego.

- Jesteście do kitu! - krzyknął na wieść o ucieczce okrętu podwodnego, a potem o porwaniu pontonu przez dwóch mężczyzn z “Diabolo”.

Załogę wrzuconą do morza podjął okręt Chai. Obaj żołnierze siedzieli w mesie racząc się herbatą z rumem.

- Jak wyglądali ci dwaj mężczyźni? - zapytałem ich, gdy tylko nieco ochłonęli.

- Jeden z nich był olbrzymim facetem o znajomej mi twarzy, a drugiemu nie zdążyłem się przyjrzeć - odpowiedział jeden z niefortunnych marynarzy.

- Jakie mamy szansę, żeby złapać uciekinierów na radarze? - Skowronek zapytał marynarzy.

- Żadne, kolego - stwierdził kapitan Chaja. - To za mały obiekt. Możemy spróbować szczęścia rozstawiając warty na plażach, ale musiałby pan zmobilizować cały tutejszy oddział Straży Granicznej.

Skowronek zamyślił się i pytająco spojrzał w moją stronę, niemo prosząc o radę.

- Dajmy im wolną rękę - powiedziałem. - Skupmy uwagę na “Diabolo”. Jeśli Paweł musiał uciekać przed załogą “Diabolo”, to sam zgłosi się do nas.

- A jeśli uciekał przed nami? - Skowronek wyraził wątpliwość.

- Dajmy mu czas do rana - odpowiedziałem.

- Dobrze - zgodził się Skowronek. - Jak spróbuje ucieczki, to mu zgotuję pościg, jakiego Polska jeszcze nie widziała.

- Juliusz Machulski zrobi o panu film - wtrącił Pirania.

- Płyniemy na “Diabolo” - rozkazał komisarz.

Wsiedliśmy do motorówki i podpłynęliśmy do otwartego luku na rufie “Diabolo”. Komandosi pomogli nam przesiąść się na pokład statku. Ponownie znalazłem się w mesie. Stali tam kapitan “Diabolo” i Mister Sebedian. Gdy zauważył mnie, jego oczy nabrały barwy antarktycznego lodu.

- Witam pana, Panie Samochodzik - zdobył się na uprzejmość. - Co pana do mnie sprowadza w tak licznym towarzystwie? Czy atak komandosów był konieczny?

- Tak - odezwał się Skowronek. - Mieliśmy podstawy podejrzewać, że na pokładzie statku znajdował się poszukiwany za kradzież pańskich antyków Paweł Daniec.

- Czy ktoś taki znajdował się na pokładzie? - Sebedian zapytał kapitana “Diabolo”.

Na czarniawej twarzy kapitana pojawił się szyderczy uśmiech.

- Ależ skąd - zaprzeczył. - Pan wie, że zatrudniamy tylko zaufanych ludzi.

- Czy może pan wyjaśnić, po co wam okręt podwodny? - naciskał Skowronek.

- Chodzi panu o batyskaf? - zdziwił się Sebedian. - Używamy go do prowadzenia badań naukowych. Obecnie zajmuję się eksploracją dna Bałtyku w poszukiwaniu ropy naftowej i gazu ziemnego.

- Pan chyba żartuje! - rzucił wściekły Skowronek.

- Nie - oczy Sebediana szeroko otwarte sprawiały wrażenie szczerych, lecz czaiło się w nich szyderstwo. - Każdy ma prawo wierzyć w zdobycie fortuny. Od badań do wydobycia jeszcze droga daleka.

Skowronek był bliski wybuchu niekontrolowanej złości, więc postanowiłem zakończyć naszą wizytę.

- Na nasz już czas - rzekłem kładąc dłoń na ramieniu Skowronka.

Ten skinął głową i wyszedł.

- Proszę pozdrowić Jerzego Baturę - powiedziałem do Sebediana.

- A kto to taki? - usłyszałem.

- Człowiek, który przywrócił mi wiarę w ludzi.

***

Stanowczo odradzam wam wycieczki pontonem po wzburzonym morzu. Na Bałtyku krótkie fale sztormowe co chwila podrzucały nas. Byliśmy mokrzy od stóp do głów. Nie wiem, jak długo tak płynęliśmy, bo zegarek po kąpieli w morskiej wodzie przestał działać, a do tego mgła, brak punktów orientacyjnych sprawiały, że straciłem orientację. Michał kierowany swym szóstym zmysłem pewnie prowadził ponton.

- Jakie masz plany? - zapytałem go.

- Odstawić cię na brzeg.

- A potem?

- Do domciu, papucie, telewizorek, dobra książka. Za tydzień do roboty.

- Myślisz, że nikt nie będzie się ciebie czepiał?

- Nie ma dowodów.

- Na plaży rozstajemy się?

- Tak.

Zamilkłem, gdy kolejny bałwan wody wdarł mi się do ust. Niestety, ta sama fala zakotłowała się wokół pontonu i coś dziwnego stało się z silnikiem, który zaczął dyszeć i prychać, by po krótkiej walce zgasnąć.

- No, to koniec - rzucił Michał.

Szybko przeszukałem skrytki w pontonie. Znalazłem automatycznie dmuchane kamizelki ratunkowe, manierki z wodą, czekoladę. W tym czasie Michał próbował uruchomić silnik, lecz niestety bezskutecznie. Pozostało nam założyć kamizelki i balastując próbować sterować pontonem, by nie tańczył w kółko. Po dwóch godzinach bujania się zrezygnowaliśmy. Usiedliśmy za kolumną kryjącą urządzenia sterowe, przykryliśmy się płachtą brezentu i wparliśmy się stopami o burty i rufę. Zmęczenie i przeżycia całego dnia dały znać o sobie i zasnąłem.

- Łap wiosło! - obudził mnie ryk Michała.

W ustach czułem smak, jakbym właśnie skończył jeść starego trampka. Oczy z ciężkimi powiekami gotowe były poddać się bez walki.

- Co jest? - wymamrotałem.

- Sztorm ustał - krzyknął.

Rzeczywiście, jakby mniej kołysało.

- Słowo, daję, że na brzegu łeb ci urwę - zapowiedział Michał. - Najpierw szarżujesz przy nurkowaniu, potem zasypiasz, a teraz nie słyszysz ryku latarni?

- Coś tam buczy - stwierdziłem po chwili.

Michał kilka razy mocno trzepnął mnie otwartą dłonią w twarz.

- Co buczy?

- Literę “H” w alfabecie Morse'a - odpowiedziałem po wsłuchaniu się w dźwięki. - Wiesz, która to jest?

- Pewnie to na Helu - powiedział Michał. - Bierz wiosło! Musimy ratować skórę.

Miał rację. Hel znajduje się prawie na końcu Półwyspu Helskiego. Prąd morski mógł zepchnąć nas wzdłuż brzegu na otwarte wody, gdzie moglibyśmy kilka dni czekać na ratunek. W naszej sytuacji byłoby to zdecydowanie za długo. Wiosłowanie nie miało większego sensu, jeśli nie byliśmy dostatecznie blisko helskich plaż.. Mieliśmy minimalną szansę dotarcia do plaż, wiosłując prostopadle do brzegu, spychani przez prąd na wschód.

Morze wokół nas zrobiło się spokojne. Doskonale słyszeliśmy buczenie syreny latarni na Helu, gdzieś z przodu, z lewej strony. Wiosłowaliśmy wytężając wszystkie siły i kierując się na prawo od źródła dźwięków. Mgła przerzedzała się i po lewej stronie w oddali widzieliśmy blade światła na jakiś masztach czy dźwigach portowych.

- No, to chyba żyjemy - mruknął Michał na ich widok. - Wiesz, że ktoś nas mijał, jak spałeś?

- Nie wezwałeś pomocy?

- Najpierw był okręt Straży Granicznej, a potem “Diabolo”.

Po godzinie widzieliśmy już ciemną kreskę lądu, a po kolejnej dno pontonu zaszurało o piach na dnie.

- Wysiadaj! - rozkazał Michał.

Posłusznie wyskoczyłem zabierając ze sobą plecak ze zmianą odzieży. Michał poszedł w moje ślady, jednak wcześniej zepchnął łódź na głębszą wodę. Chciałem wyjść na brzeg, lecz złapał mnie za rękę.

- Nie tutaj - powiedział.

- Czemu?

- Znajdą ponton i według jego położenia oraz szybkości prądu morskiego określą, gdzie wylądowaliśmy - wyjaśnił mi. - Znajdą ślady na piachu i ogary pójdą w las. Chyba rozpoznaję te tereny, więc znajdziemy lepszą kryjówkę.

Szliśmy na wschód dwa metry od brzegu w wodzie po kolana. Ciężki to był marsz, niczym nie przypominający dziecięcych igraszek na plaży.

- Gdzie jesteśmy? - zapytałem Michała.

- Na samym końcu półwyspu - odpowiedział. - Mieliśmy szczęście, że tu wylądowaliśmy. Latarnia znajduje się na prawo od nas. We mgle straciliśmy orientację. Za tymi wydmami jest jedyne ocalałe działo artylerii nadbrzeżnej z baterii, która broniła Helu w 1939 roku. My pójdziemy w stronę portu.

Szliśmy jeszcze godzinę, nim znaleźliśmy się przy betonowych osłonach brzegu.

- Teraz na glebę i czołgaj się zachowując rewolucyjną czujność - wyszeptał Michał.

Skradaliśmy się w stronę wieżyczki artylerii przeciwlotniczej - pamiątki z okresu zimnej wojny, gdy na Helu spodziewano się desantu wrogich sił naszych obecnych sojuszników. Spełzliśmy do stanowiska, w którym krył się mechanizm obrotowy wieży.

- Tam, za drzewami jest jakiś posterunek - ostrzegłem Michała.

- To punkt obserwacyjny Straży Granicznej. Mają tam wieżę i radar. Ominiemy ich.

Podeszliśmy do czarnego wejścia do korytarzyka. Przypominał on węża, który co chwila skręcał w innym kierunku. Tak minęliśmy jeszcze dwa stanowiska obrony przeciwdesantowej i weszliśmy do lasu.

Delikatnie położył rękę na ramieniu Michała. Gdy spojrzał na mnie, zrobiłem ruch ręką przy nosie, jakbym wąchał perfumy. On zastygł jak wilk wsłuchujący się w leśną głuszę. Obaj czuliśmy swąd dymu papierosowego. Musieliśmy ominąć stanowiska palacza, kimkolwiek on był.

Znajdowaliśmy się przy pustej baterii działa z 1939 roku. Po prawej stronie było morze, po lewej, za lasem, miasto Hel. Palacz był pewnie przy małym baraczku na wprost nas. Skręciliśmy w las. Naprzeciw nas usłyszeliśmy miarowe dudnienie butów. Jak dwa szaraczki przycupnęliśmy pod krzaczkami i przeczekaliśmy, aż obok nas przeszedł trzyosobowy, uzbrojony patrol.

Przed kolejnym patrolem skryliśmy się w polskim schronie koszarowym z 1935 roku. Były tam szerokie korytarze, obszerne sale z resztkami prycz wojskowych. Szliśmy po omacku, ostrożnie stawiając stopy, by nie narobić hałasu. Pianki do nurkowania z gumowymi podeszwami były prawie idealne do takiej eskapady, gdyby nie to, że pociliśmy się w nich niemiłosiernie.

Wynurzyliśmy się tuż przed wieżą o przedziwnej konstrukcji, przypominającej kształtem grzyba. Miała cztery piętra wysokości. Przez wąskie wejście weszliśmy na parter, by najpierw po metalowych schodkach, potem po drabince wspiąć się na samą górę. Stamtąd widzieliśmy szczyt posterunku Straży Granicznej, czubki drzew i nic poza tym. Padliśmy zmęczeni pod ściankami sięgającymi do pasa. Michał jeszcze obejrzał piętro sprawdzając, czy można tutaj wejść inną drogą. Moje powieki opadły sprawiając, że w ciągu kilku sekund zapomniałem o całym świecie. Było mi już wszystko jedno, chciałem tylko spać. Jednak znowu nie było mi to dane. Na dworze była szarówka, gdy Michał kopnął mnie w stopę. Otworzyłem oczy. Zobaczyłem, że po suficie naszego pięterka zatacza kółka krąg światła z latarki. Na dole, na dworze, też ktoś świecił do góry.

- Poddajcie się! - wołał ktoś. - Rzućcie broń i wyjdźcie z uniesionymi rękoma. Mówi Żandarmeria Wojskowa! Poddajcie się....

***

Wracaliśmy na okręt zamyśleni. Komisarz Skowronek w milczeniu przeżywał nieudaną akcję. Weszliśmy na pokład, a odczekawszy, aż wrócą żołnierze, odpłynęliśmy w kierunku Helu. Staliśmy z Olbrzymem przy relingu prawej burty wsłuchując się w dźwięki rozbijanych dziobem fal. Pogoda poprawiała się.

- Panie Tomaszu, czemu Skowronek nie wysłał pościgu za Pawłem? - zapytał mnie Olbrzym.

- Paweł ma czas do rana, żeby się do nas zgłosić - odpowiedziałem.

- A jeśli tego nie zrobi?

- I tak go złapią. Ucieknie za granicę i co? Będzie człowiekiem anonimowym, bez praw. W Polsce może się ukrywać, ale gdzie? W lesie? Jak długo wytrzyma żywiąc się korzonkami i jagodami?

- Może sfałszować dokumenty.

- To kosztuje, a nie sądzę, żeby miał gdzieś schowane zaskórniaki na tę okoliczność.

- Kim jest ten drugi człowiek, z którym zabrali ponton?

- Nie mogę ci odpowiedzieć, bo nie mam pewności.

- To niech pan powie tak nieoficjalnie...

- Nie robisz newsów do telewizyjnych “Wiadomości”, więc nie ciągnij mnie za język - strofowałem dziennikarza.

- Dobrze - Olbrzym uśmiechnął się. - To proszę powiedzieć, czemu Paweł uciekł z “Diabolo”. Nie chce mi się wierzyć, że na wieść o zbliżających się żołnierzach. Komandosi słyszeli odgłosy strzałów, nim wkroczyli na statek. Nurkowie wspominali o czymś w rodzaju podwodnej walki. Co dziwniejsze, komisarza nie interesują zeznania tych, którzy to widzieli.

- Pewnie, jak to między bandytami, doszło do kłótni o łup - starałem się uciąć dyskusję.

- O nie, panie Tomaszu - Olbrzym wyprostował się. - Niech pan powie, o jaki łup chodzi? Czemu pan i komisarz nie interweniujecie w tej sprawie.

- Każdemu wolno prowadzić poszukiwania, na które Sebedian ma zresztą pozwolenie.

Poczuliśmy, że pokład lekko zadrgał i okręt jakby przyspieszył. Podszedł do nas Pirania.

- Panie Tomaszu, mamy ich! - krzyknął radośnie. - Wojsko otoczyło ich w wieży artyleryjskiej na półwyspie. Będziemy na miejscu za pół godziny.

Nie reagowaliśmy na wezwania żandarmów. Michał wyjrzał do klatki schodowej, a ja ostrożnie wychyliłem głowę za murek, żeby spojrzeć w dół.

Michał pokazał trzy palce wskazując w dół. Odpowiedziałem mu podnosząc otwartą dłoń. W sumie otoczyło nas ośmiu żołnierzy. Od biedy mogliśmy się przebić, lecz Michałowi został tylko jeden magazynek w pistolecie, a pięściami nie powstrzymalibyśmy pościgu.

Podkradłem się do otworu umieszczonego w ścianie na wysokości pół metra. Wychyliłem się. Pode mną były metalowe szczebelki wmurowane w ścianę budynku. Nikogo tam nie widziałem. Gestem przywołałem Michała, lecz on skierował swoją uwagę na dach. Po tej samej drabince mogliśmy wejść wyżej. Kazał mi wspiąć się na samą gór, ale zabrał mój plecak. Stojąc na drabince butem strącił w dół małą kupkę gruzu z dziury i rzucił plecak daleko do lasu. Potem dołączył do mnie.

Osiągnęliśmy pożądany efekt. Żandarmi otoczyli wieżę, zauważyli gruz leżący na ziemi. Wysłali dwuosobowy patrol na najwyższe piętro i po sprawdzeniu, że tam nas nie ma, ruszyli do lasu. Po dwóch minutach usłyszeliśmy ich okrzyki. Znaleźli mój plecak. W tym czasie zanurzyliśmy się z Michałem ponownie w ciemnościach schronów koszarowych i wyszliśmy z podziemnego kompleksu przy jednym ze stanowisk dział broniących Helu we wrześniu 1939 roku. Cicho przebiegliśmy przez leśną drogę z resztką bruku i biegliśmy równolegle do morza. Pościg skierował się w stronę miasta. W milczeniu minęliśmy latarnię morską z czerwonej cegły i szliśmy lasem na zachód. Po drodze mijaliśmy płoty terenów wojskowych i wyludnionych o tej porze roku ośrodków wypoczynkowych. Po godzinie dotarliśmy do torów kolejowych. Przeszliśmy przez nie bardzo ostrożnie, rozglądając się w poszukiwaniu posterunków wojskowych lub pościgu. Widzieliśmy przemykające szosą policyjne radiowozy. Minęliśmy wysokie ogrodzenie zwieńczone drutem kolczastym. Wśród drzew majaczył ogromny betonowy kształt jakiejś budowli. Wkrótce dotarliśmy do podobnej konstrukcji, tyle że dostępnej dla wszystkich. Michał skierował się teraz na leśną drogę i pomiędzy świerkami doszliśmy do szosy. Kilka minut leżeliśmy odpoczywając i wsłuchując się w odgłosy kończącej się nocy.

- Lecimy - szepnął Michał.

Pędem pokonaliśmy szerokość szosy i zanurzyliśmy w las po drugiej stronie. Po kilku minutach byliśmy przy kolejnej wieży. Ta swym wyglądem przypominała Mysią Wieżę z Kruszwicy. Wyrastała na dziewięć pięter z piętrowego budyneczku.

- Jak tu wejdziemy na sam szczyt, to już tak nie uciekniemy jak z tamtego “grzybka” - - zwróciłem uwagę Michałowi.

- Zgadza się, ale ja tu szukam pewnej rzeczy - odpowiedział.

Ostrożnie weszliśmy do środka budyneczku. Schody prowadziły do piwnicy i na wyższe piętra. Najpierw spenetrowaliśmy podziemia. Pod schodami był korytarz, którego na razie Michał nie pozwolił mi zwiedzić. Weszliśmy wyżej. Były tam cztery pomieszczenia ze śladami libacji bezdomnych.

- Jest nieźle - mruknął mój towarzysz.

Kolejne piętra witały nas tym samym: resztkami paleniska i pustymi workami foliowymi. Na ostatnie piętro wchodziliśmy bardzo ostrożnie. Jak się okazało - słusznie. Ktoś chciał przywitać nas ciosem metalowej rurki. Michał był szybki jak błyskawica. Rurka tylko furknęła w powietrzu.

- Tu jesteście! - krzyknął Michał świecąc latarką w oczy trójki młodych ludzi. - Co tu robicie?

- Co was to obchodzi?! - rzucił zaczepnie młodzieniec w skórzanej kurtce nabitej ćwiekami, z oklapłym grzebieniem Irokeza na głowie.

- Ty, misiu, też jesteś taki odważny? - Michał zwrócił się do chłopaka w wojskowej kurtce i dżinsach. To on chyba próbował nas powitać, bo leżał jęcząc w rogu i ściskał zwichniętą dłoń.

- Jesteśmy na wakacjach - oznajmiła trzecia postać. Sądząc po głosie była to dziewczyna, lecz jej wygląd był jeszcze bardziej niechlujny niż towarzyszących jej chłopców.

- Na tych, co były czy na tych, co się zaczną?! - Michał zaśmiał się. - Długo świętujecie “Dzień Wiosny”.

- Mistrzuniu, nie ściemniaj, tylko nawijaj, czego chcesz albo się bujaj - Irokez wstał starając się przyjąć groźną postawę. Gdy stanął przed Michałem, pojął, że nie powinien za bardzo naciskać na pojedynek.

- Mam propozycję nie do odrzucenia - stwierdził Michał. - Twoja kurteczka będzie dobra na mojego kolegę, a tamten wojskowy ciuch będzie dla mnie. Spodniami też się zamienimy. Jakie macie numery butów.

- Jaja sobie robisz?! - Irokez zrobił zdziwioną minę.

- W “Terminatorze” była taka scena, jak nagi Arnold zabiera ubrania harleyowcowi - wtrącił się jęczący spod ściany.

- Terminator?! - na twarzy Irokeza pojawił się złośliwy uśmieszek. Jego prawa ręka wędrowała do tylnej kieszeni spodni. Wyszarpnął sprężynowca, lecz jego dłoń schwytał Michał. Po chwili nożyk upadł na podłogę wprost ze zmiażdżonej dłoni Irokeza. Potem Michał chwycił Irokeza za bluzę pod szyją i powoli uniósł chłopca. Jego głowa znalazła się w dziurze w stropie. Jak się domyślałem, dawniej była tu kopuła pancerna obserwatorów artyleryjskich.

- Jak widoczki? - zapytał Michał.

Irokez po powrocie na podłogę uznał zaproponowaną przez nas transakcję za korzystną. Dziewczyna miała uciechę patrząc jak jej koledzy rozbierają się. Zabraliśmy ich ubrania, zgasiliśmy latarki i zeszliśmy niżej.

- Słyszysz? - powiedział Michał wyglądając przez okno.

- Psy - odpowiedziałem. - Teraz to już zupełnie inna bajka...

- Właśnie - przyznał przyjaciel rzucając mi ciuchy. - Ej! Miśki! - zawołał do góry. - Lepiej spływajcie, bo gliny tu lecą.

Zbiegliśmy do piwnicy. Słyszałem, jak trójka z góry uciekła do lasu. Dopiero teraz weszliśmy do tajemniczego tunelu pod schodami.

- Jesteśmy w wieży wybudowanej razem z niemieckimi bateriami dział kalibru ponad czterystu milimetrów - wyjaśniał Michał. - To były te betonowe budowle w lesie. Stąd kierowano ogniem artylerii. Po wojnie był tu zapasowy punkt dowodzenia. Byliśmy tu kiedyś na szkoleniu ze wspinaczki miejskiej. Teraz przejdziemy tunelem, zapasowym wyjściem, do lasu.

- Po drodze nasze ubranka nabiorą smrodku staroci - dodałem. - Tylko czy to pomoże zmylić pieski?

- Jasne - Michał skinął głową. - Zyskamy trochę czasu, nim złapią tamtą trójkę, wrócą tu i zaczną od nowa pościg za nowym zapachem. Musimy tylko zmienić odzienie, jeśli będziemy chcieli wrócić do cywilizacji. Na to potrzeba pieniędzy i tu moje pomysły się kończą.

- Tym się nie martw - powiedziałem. - Mam pewien pomysł, potrzebny mi tylko dostęp do komputera.

Po chwili już biegliśmy przez las. Musieliśmy dyskretnie ominąć teren prezydenckiego ośrodka wypoczynkowego w okolicach Juraty. Tuż przed tym kurortem odpoczęliśmy. Nie słyszeliśmy odgłosów pogoni. Zeszliśmy na plażę i dalej maszerowaliśmy po kostki w wodzie. Gdy zaczęło świtać, zeszliśmy za wydmy do lasu i w cieniu nisko zwisających gałązek świerków ułożyliśmy się do snu.

***

Komisarz Skowronek miotał się wściekły, najpierw pod jedną wieżą, potem pod drugą. Zadawał mnóstwo retorycznych pytań w stylu: “Jak to się mogło stać?”. Za każdym razem przewodnik psa zrezygnowany wzruszał ramionami, a dowodzący pościgiem opowiadał historię o zamianie ubrań.

- Straciliśmy masę czasu - tłumaczył się. - Mogli uciec bardzo daleko. W nocy poruszali się po lesie, jakby się w nim wychowali. W dzień złapią okazję...

- Dość! - krzyknął Skowronek. - Złapię Dańca i tego drugiego. Nie będą mi się tu bawić w Rambo. Zamknijcie wjazd na półwysep. Sprawdzajcie każdy podejrzany pojazd. Rozstawcie posterunki w lesie...

Dyskretnie powiedziałem Piranii, że z Olbrzymem jedziemy do hotelu w Juracie. Po dwudziestu minutach mogłem już położyć się w świeżej pościeli. Za oknem świtało, ale nie mogłem zasnąć. Po godzinie nerwowego przewracania się z boku na bok postanowiłem wyjść na poranny spacer. Świeże powietrze powinno sprawić, że sen przyjdzie szybko. Gdy mijałem kontuar recepcji, pracownica hotelu podała mi kartkę firmowego papieru z odręczną notatką. Spojrzałem na charakter pisma i pospiesznie udałem się do Rosynanta po lornetkę.

Szybko pokonałem odcinek przez las do wieży widokowej obok pensjonatu “Fregata”. Przytknąłem szkła do oczu i skierowałem wzrok na taras hotelu “Bryza”. Ujrzałem trzech ubranych ciepło mężczyzn popijających z filiżanek. Panowie rozłożyli się na leżakach i rozkoszowali się poranną bryzą. Byli to: Mister Sebedian, Jerzy Batura i Georgij Pawlinskij. Widziałem, że dyskusja przebiegała w przyjemnej atmosferze.

Spojrzałem na list napisany przez Pawła.

Panie Tomaszu!

Jeśli odbierze pan ten list o świcie, to radzę obejrzeć widok na najwyższym tarasie “Bryzy”. Jeśli jednak pan śpi, to opowiem swoje wrażenia dziś o dziesiątej na deptaku w Juracie. Sam pana znajdę.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

JAK ZDOBYĆ DOBRE PRZEBRANIE? • ZASADZKA W JURACIE • UKRYWAMY SIĘ W TRÓJMIEŚCIE • NOWA SOJUSZNICZKA • WSPOMNIENIA DZIADKA AGATY

Leżeliśmy na chłodnej trawie. Na szczęście pianki płetwonurków dawały trochę ciepła.

- Co pomyśli twój szef, gdy dostanie kartkę? - zapytał mnie Michał.

- Jeśli zdąży, to zobaczy interesujący widok - odparłem. - Ciekawi mnie, czy zorganizuje zasadzkę?

- Na pewno.

- Więc musimy go zaskoczyć, a przedtem zdobyć pieniądze i inne ubrania.

- Jak?

Spojrzałem na Michała. Był brudny, nieogolony, a jego ubranie zdobyte w Mysiej Wieży strasznie śmierdziało. Podejrzewałem, że sam nie wyglądałem lepiej.

- Idziemy do hotelu - ruchem głowy wskazałem “Bryzę”. - Zdejmijmy te ciuchy i obmyjmy się trochę.

Przeszukaliśmy kieszenie sprawdzając, czy nie ma tam potrzebnych nam przedmiotów. Były tam różne drobiazgi, ale zatrzymaliśmy sobie tylko prawie zużytą kartę telefoniczną i wizytówkę z adresem dyskoteki “Piekiełko”. W morzu umyliśmy twarze i ręce z piasku. Pewnym krokiem weszliśmy na dziedziniec hotelu “Bryza”. Honorowe miejsca zajmowała tam fontanna. Z restauracji na pierwszym piętrze ciekawie przyglądali nam się goście hotelowi. Wyprostowani weszliśmy do holu i usiedliśmy w fotelach. Rozmawialiśmy po angielsku o nurkowaniu. Michał wymyślał cuda na temat uroków raf na Morzu Czerwonym, a ja uważnie przyglądałem się gościom hotelowym. Mimo wczesnej pory kilka osób postanowiło wyjechać z Juraty tuż po śniadaniu. Moją uwagę zwróciła młoda bizneswoman płacąca rachunek kartą kredytową. Była smukłą blondynką o twarzy z klasycznymi rysami. Była po prostu piękna. Ubrana w kostium znanej kolekcji zachodniej, tylko z jedną walizką, zatrzymała się tu chyba tylko przelotnie. Dałem znak Michałowi i wstaliśmy podchodząc do kontuaru.

- Przepraszam, czy to pani wczoraj opowiadała mi o Gdańsku - Michał zagadał po angielsku kobietę. - Było tak ciemno w klubie, a ja za dużo wypiłem whisky, że wybaczy pani, ale nie mam pewności...

Kobieta zawahała się, gotowa w każdej chwili odrzucić amory przygodnego mężczyzny, ale spojrzała w szczere oczy Michała, na jego wysportowaną sylwetkę i zdobyła się jedynie na grzeczne zaprzeczenie, takie zachęcające do dalszej konwersacji. Michał nie ustawał w wysiłkach podtrzymania rozmowy. W tym czasie recepcjonista przeciągnął kartą przez czytnik, wydrukował rachunek. Kobieta podpisała druczek, a drugi zmięła, jednocześnie sięgając po walizkę. Również schyliłem się po nią i jednocześnie złapaliśmy za rączkę.

- Pozwolimy sobie pani pomóc - zaproponował Michał. - Napadliśmy panią znienacka. Mogłaby pani pomyśleć, że planujemy porwanie. Słyszałem, że w Polsce to popularne zajęcie.

Nasze zachowanie oszołomiło niewiastę i pozwoliła mi nieść bagaż. Udało mi się także przechwycić rachunek. Odprowadziliśmy ją do samochodu i pożegnaliśmy życząc miłej podróży.

- I co? - zapytał Michał.

- Mamy za co żyć - oznajmiłem pokazując mu pomięty skrawek papieru. - Teraz potrzebny nam komputer.

Michał obrócił się w stronę “Bryzy”. Przecząco pokręciłem głową.

- Idziemy na drugą stronę, widziałem tam pensjonat z kawiarenką internetową.

Przemknęliśmy po wyłożonym kostką brukową deptaku Juraty, omijając klomby i miłośników joggingu. Za drucianymi płotami, wśród sosen, ukrywały się bungalowy, których wynajęcie na dwa tygodnie pewnie znacznie przekraczałoby wysokość mojej urzędniczej pensji. Po lewej stronie ujrzałem szary budynek obstawiony budkami telefonicznymi. Oczywiście interesujący nas lokal był jeszcze nieczynny, ale czarujący uśmiech Michała potrafił zdziałać cuda. Gdy zostaliśmy sami, połączyłem się z serwerem PKP.

- Co robisz? - dopytywał się Michał.

- Kupuję bilety do Gdańska.

- Czemu akurat tam?

- To najbliższe duże miasto, gdzie możemy zniknąć bez śladu. Mam tam w banku schowane pieniądze, komputer i fałszywe dokumenty.

- Cwaniaczek - mruknął Michał. - A jak zrobisz zakupy bez karty?

- Bezpieczeństwo plastykowego pieniądza, czyli kart kredytowych, to w Polsce mit - wyjaśniałem koledze. - W większości sklepów internetowych do autoryzacji karty kredytowej służą jej numer i data ważności. Na razie nie ma u nas systemu podpisu elektronicznego, więc to wystarczy, żeby zrobić zakupy na czyjś rachunek.

Kupiłem dwa bilety pierwszej klasy z Juraty do Gdyni do odebrania w kasie dworca w Juracie.

- Czemu wybrałeś pierwszą klasę? - dziwił się Michał.

- Jak uciekać, to z fasonem - oznajmiłem. - Jeśli policja dowie się, że jedziemy tym pociągiem, który odjeżdża z Juraty przed dziewiątą, to zdąży ewentualnie zrobić na nas drugą zasadzkę na dworcu Gdyni. Jak znam życie, obstawi wagony drugiej klasy. Zdobędziemy kilkanaście sekund przewagi.

- Nieźle - Michał pogłaskał mnie po głowie. - Pan Tomasz powiadomi policję o spotkaniu o dziesiątej. Tajniacy obstawią teren około godziny wcześniej. My przyjrzymy się towarzystwu z daleka i pojedziemy w świat...

- W Gdańsku wyznaczymy drugie spotkanie - uzupełniłem. - Teraz zrobimy zakupy w Gdańsku - dodałem wyszukując adresy gdańskich sklepów.

Natychmiast sięgnąłem po telefon komórkowy. Zadzwoniłem do komisarza Skowronka. Uważnie wysłuchał mojej relacji.

- Są w Juracie? Chcą się spotkać? - ucieszył się. - Zrobimy im niespodziankę.

- Stanowczo sprzeciwiam się...

- Panie Tomaszu, pański były pracownik próbuje ratować mosty, które już dawno spalił za sobą. Teraz nic go już nie uratuje. Jestem pewien, że będzie panu wmawiał, że cała ta zabawa z Sebedianem to tylko gra operacyjna...

- Mimo to nie powinienem zawieść jego zaufania...

- Dobrze. Panie Tomaszu, zrobimy tak. Pan się z nimi spotka i postara się namówić do poddania. Jeśli pan ich nie przekona, to wkroczymy do akcji. Proszę nie zapominać, że Paweł Daniec to złodziej. Na wszelki wypadek wystawimy posterunek na drodze z półwyspu i kilka w lasach u nasady Helu. Nie uciekną.

Musiałem zgodzić się na ten plan. W tym czasie panowie na tarasie skończyli konwersację i zniknęli. Wróciłem do “Morskiego Oka”. Ułożyłem się do snu, ale po godzinie obudziło mnie pukanie Olbrzyma. Siedział na pufie i słuchał mojej opowieści, gdy ubierałem się w łazience.

- To świństwo - podsumował plan komisarza.

- Tak, ale pamiętaj, że on ściga przestępcę, a nie naszego, do niedawna, przyjaciela Pawła Dańca.

Zeszliśmy na pyszne i obfite śniadanie. Obaj poszliśmy potem na spacer po deptaku. Wymyśliliśmy sobie zabawę w wynajdywanie przebranych oficerów policji, którzy próbowali nie zwracać na siebie uwagi.

- Paweł byłby idiotą, gdyby ich nie zauważył - uznał Olbrzym.

Po torach majestatycznie przetoczył się pociąg osobowy i zatrzymał na stacji. Spojrzałem na zegarek.

- Mamy jeszcze godzinę - powiedziałem. - Nie ma sensu tutaj sterczeć. Czuję, że Paweł przygotuje nam kolejną niespodziankę, więc spakujemy się, zapłacimy za pobyt i poczekamy w samochodzie.

Punkt dziesiąta stanąłem przy przejeździe kolejowym. Zawróciłem na molo od strony Zatoki Puckiej i wsiadłem do Rosynanta.

Po półgodzinie do samochodu podszedł zdenerwowany Skowronek.

- Stchórzył, ale teraz przeczeszemy półwysep i wyłuskamy ptaszka - zapowiedział. - A pan co będzie robił?

- Jadę do Gdyni.

- Po co?

- Paweł tam pojechał.

- Skąd pan wie? Nie, to bluff! Drogówka i Żandarmeria Wojskowa sprawdziły każdy wyjeżdżający samochód.

- A pociąg?

Moje pytanie zaskoczyło komisarza.

- Sądzi pan, że specjalnie umówili się na taką godzinę, żeby zyskać na czasie. Wiedzieli, że zechcemy ich złapać, więc postanowili ukryć się w tłumie. Pomysł z pociągiem jest dobry, tylko skąd mieliby pieniądze?

- Nie wiem. Proponuję sprawdzić na dworcu.

Komisarz sięgnął po radiotelefon i rozkazał jednemu z policjantów sprawdzić dworzec. Po pięciu minutach usłyszeliśmy jego opowieść.

- Mężczyźni odpowiadający rysopisowi zgłosili się do kasy po bilety kupione przez Internet na zmyślone nazwiska. Opłatę pobrano z karty kredytowej.

- Sprawdziłeś z czyjej karty, z którego komputera korzystali? - Skowronek rzucał pytania.

- Podobno trzeba zadzwonić do dyrekcji w Warszawie i ich informatycy wyłowią te zakupy z serwera, sprawdzą w banku, który wydał kartę, a potem możemy pogadać z właścicielem.

- Ile czasu? - krótko zapytał komisarz.

- Najmniej dwie godziny.

- Gdzie teraz jest pociąg?

- Za pół godziny będzie w Gdyni. Poinformować kierownika pociągu?

- Co ty, zacznie łazić po korytarzu i gapić się na nich. Spłoszy ptaszki.

Komisarz wezwał Piranię i zadzwonił do komendy policji w Gdyni. Zaczął organizować zasadzkę. Pirania jechał przed nami prowadząc policyjny wóz na sygnale. Rosynantem kierował Olbrzym, a Skowronek zorganizował sobie biuro na tylnym siedzeniu jeepa.

***

Pociąg powoli wtoczył się na ponure torowisko przed dworcem w Gdyni.

- Widzisz? - Michał ruchem głowy wskazał za okno, gdzie równolegle do nas gnały dwa radiowozy.

- Myślisz o tym samym?

- Tak - przyjaciel wydawał się nie mieć wątpliwości. Wychyliłem się przez okno. Na peronie stał mały tłumek, głównie mężczyzn w średnim wieku. Nie podejrzewałem, żeby czekali na żony wracające z urlopu na Helu. W tłumie widziałem też kuriera firmy spedycyjnej w charakterystycznym czerwonym kombinezonie. Wyjąłem z kieszeni wydruk z komputera, dowód naszego zakupu. Odczekałem, aż nasz wagon umieszczony tuż za lokomotywą i wagonem pocztowym minie komitet powitalny, i odziany jedynie w piankę wychyliłem się przez okno. Kurier dojrzał mnie machającego druczkiem. Podbiegł do okna z paczką pod pachą.

- Pierwszy raz widzę taki numer - mruknął podsuwając mi kartkę z pokwitowaniem odbioru.

- Nas też pierwszy raz okradzione w czasie nurkowania - odpowiedziałem.

- Może policja jest już na tropie - rzekł patrząc na tajniaków wyłapujących spośród tłumu młodych ludzi ubranych w skórzane lub wojskowe kurtki.

Podziękowałem kurierowi. W przedziale rozdarliśmy z Michałem paczkę z nowymi ubraniami. Niestety, numery dżinsów podane w sklepie internetowym były zafałszowane i kurtki, koszule i spodnie były ciut za ciasne. Za to buty były w sam raz.

- Nieźle, okradliśmy biedną kobietę - stwierdził Michał przebierając się.

- Odeślę jej pieniądze z Londynu - rzuciłem.

Elegancko ubrani, z piankami zwiniętymi i schowanymi w firmowe reklamówki sklepu wysiedliśmy z wagonu. Nikt na nas nie zwrócił uwagi. Stare ciuchy ukryliśmy w śmietniku toalety. Wyszliśmy przed dworzec i wsiedliśmy w pierwszy lepszy trolejbus. Potem, wypytując podróżnych o drogę dojechaliśmy do Sopotu i Gdańska.

- Jakie jeszcze zrobiłeś zakupy na cudze konto? - dopytywał się Michał.

- Nie mogłem specjalnie zaszaleć, bo na kartę można kupić jedynie do sumy pięciu tysięcy złotych - wyjaśniałem. - I tak zgranie zakupu z dostawana dworzec wzbudziło czyjąś czujność. Teraz możemy jedynie liczyć na mój zapasik w banku.

Podszedłem do automatu przed dworcem głównym w Gdańsku i zadzwoniłem do banku w Sopocie. O dziwo, połączono mnie z samym dyrektorem, który urzędowym tonem zaprosił mnie do siebie na trzynastą.

- To podejrzane - stwierdził Michał. - Pamiętasz scenę na molo w Sopocie. Skąd twój szef i policjanci wiedzieli, że tam będziesz? Termin spotkania znaliśmy tylko my. Albo ja zdradziłem, albo śledzili cię od banku...

- Albo zdradził ktoś od Sebediana - wtrąciłem. - Zapominasz o wypadkach, które nas tam spotkały. Nasza obecność wyraźnie komuś przeszkadzała. Zobaczymy, co z tym bankiem.

Wsiedliśmy do kolejki podmiejskiej i bacząc, w której części składu jest konduktor, dojechaliśmy do Sopotu. Staliśmy przed wystawą sklepu jubilerskiego naprzeciw banku, gdy zobaczyliśmy wychodzącą z budynku kobietę poznaną w Juracie. Usiłowaliśmy odwrócić twarze, ale ona nas zobaczyła i śmiało podeszła do nas. Wyjęła telefon komórkowy i trzymając go jak broń przy uchu uśmiechnęła się do nas.

- Witam panów - odezwała się po polsku. - Sądziłam, że macie lepszy gust - rzekła krytycznie patrząc na nasze ubrania.

- Co za spotkanie! - odpowiedział Michał.

- Sądzę, że doskonale znacie język polski - przemówiła. - Jeśli nie oddacie mi pieniędzy, to wezwę policję.

Rozglądałem się na boki szukając drogi ucieczki. Wtedy pod bank podjechały dwa polonezy. Wysiadło z nich sześciu mężczyzn. Kierowcy zostali w autach, a jeden nawet nam się przyglądał.

- No? - kobieta uśmiechnęła się drapieżnie.

***

- Dyżurny z komendy w Sopocie zameldował, że jakaś kobieta zgłosiła kradzież pieniędzy z jej konta za pomocą skradzionego numeru karty - poinformował nas Skowronek. -- Rysopisy się zgadzają. Jacyś dwaj faceci zaczepili ją w Juracie i wtedy zdobyli numer karty. Ich uprzejmość wydała się jej podejrzana, więc, gdy zatrzymała się w Sopocie, sprawdziła stan konta w filii swojego banku. Dyrektor banku mówił, że dzwonił do niego człowiek podający się za Jerzego Baturę. Oczywiście bankowiec poinformował go, że wszystkie przedmioty ze skrytki są do odebrania. Nasi chłopcy jadą zrobić zasadzkę. Teraz wpadnie!

Olbrzym wcisnął pedał gazu, bo Pirania przyspieszył i włączył syrenę. Wjechaliśmy na podwórze banku i tylnym wejściem weszliśmy do pokoju szefa ochrony. Usiedliśmy na krzesłach i wpatrywaliśmy się w kamery ukazujące wnętrze sali operacyjnej. Po godzinie komisarz i Pirania wypili po dwie kawy. Po kolejnych dwóch Pirania pobiegł po pizzę do pobliskiej pizzerii. Potem przyszedł czas na podwieczorek, czyli ciastka z kremem. W tym czasie miałem okazję wysłuchać licznych dowcipów o blondynkach.

***

- Nie wiem, na ile możemy pani zaufać - zacząłem.

- Ani trochę - rzuciła.

- Wykonujemy pewną pracę dla rządu... - Michał wymyślał na poczekaniu.

- Wiem, wiem - kobieta podniosła telefon. W każdej chwili gotowa była zadzwonić pod numer telefonu alarmowego. - Jesteście z wywiadu?

Michał radośnie pokiwał głową.

- To żałosne, że wy mężczyźni zawsze macie na poczekaniu takie ograne historie. Kiedyś taki jeden wmawiał mi, że pracuje w wywiadzie i dlatego znika na cały tydzień. Przypadkiem dowiedziałam się, że ma żonę i dwie córeczki.

- Obaj jesteśmy kawalerami - wtrąciłem. - W prawdziwą historię i tak pani nie uwierzy. Jeśli do tej pory pani nie wezwała policji, to mamy pewne szansę dogadania się. Musimy tylko usiąść i spokojnie porozmawiać.

Zawahała się.

- Tam, za rogiem jest kawiarnia - podpowiedział Michał.

Szliśmy tam w milczeniu. Zajęliśmy miejsca w ogródku z widokiem na wejście na molo. Kobieta zamówiła sobie kawę po irlandzku i duże ciastko tortowe. My zadowoliliśmy się wodą mineralną. Spojrzała na nas zdziwiona.

- Nie pijecie martini? Wstrząśnięte, nie mieszane? - ironizowała.

- Nie pijemy w pracy - oznajmiłem z dumą.

- Kolega tradycyjnie już kłamie - stwierdził Michał. - My z wywiadu kłamstwo wysysamy z mlekiem matki. Tak naprawdę nie mamy ani grosza, więc nie chcieliśmy zbytnio obciążać pani rachunku.

Przyglądała nam się zdezorientowana.

- Już wiem - oznajmiła. - Jesteście wariatami albo komikami.

- W pewnym sensie tak - zacząłem. - Żeby poznała pani całą prawdę, musimy najpierw wiedzieć, z kim rozmawiamy. Czym się pani zajmuje i czy obiecuje pani milczeć?

- Na imię mam Agata - przedstawiła się. - Mój zawód jest podobny do waszego. Jestem agentem, tyle że ubezpieczeniowym. Skończyłam historię sztuki, ale praca w muzeum, jeśli się ją dostanie, raczej nie należy do najlepiej płatnych.

- Ja nazywam się Paweł Daniec i...

- To pan? Czytałam o panu w gazetach! Tak, teraz przypominam sobie pana twarz ze zdjęć. To niesamowite!

- Proszę się uspokoić - szeptałem. - Jeżeli pani mnie poznaje, to świetnie. Mam nadzieję, że uwierzy pani w moją opowieść. Mój kolega ma na imię Michał i na razie lepiej, żeby pani nic więcej o nim nie wiedziała.

Kilkanaście minut opowiadałem Agacie na poły wymyśloną historię o tajnej operacji przeciw ludziom, którzy okradali wraki. Potem jeszcze godzinę rozmawialiśmy o wspólnych z Michałem przygodach. Zauważyłem, że powściągliwy, poważny, przystojny komandos zrobił na dziewczynie oszałamiające wrażenie. Skończyło się na tym, że zaprosiła nas do siebie do domu.

Wsiedliśmy do jej służbowego auta i pojechaliśmy do Gdańska. Okazało się, że Agata mieszkała w kamienicy przy ulicy Spichrzowej, na wyspie Spichrzów, tuż za hotelem “Novotel”. Z okna jej mieszkania widzieliśmy kanał Nowej Motławy i wieżę przy moście.

- To mieszkanie odziedziczyłam po dziadku - opowiadała Agata. - Dwa lata temu skończyłam studia i w życiu nie dorobiłabym się mieszkanka w tej części miasta. Samochód mam firmowy, a w nagrodę za osiągnięcia w pracy mogłam wyjechać na “firmowy weekend” w Juracie. Proza życia...

Słuchałem opowieści jak przez mgłę zapatrzony na zdjęcia na ścianach, grzbiety książek na półkach. Agata zauważyła moje zainteresowanie.

- Dziadek w czasie wojny pracował jako doker w Gdyni - wyjaśniała. - Trafił tu jako robotnik przymusowy. Po wyzwoleniu, tak to nazywał, został w mieście. W wojsku był nurkiem, został zawodowym podoficerem. Śmiał się, że wojna uczyniła go świętym. Opowiedział coś kiedyś oficerowi politycznemu w swojej jednostce i mojego dziadka odesłano do spokojnej pracy w kwatermistrzostwie. Miał milczeć.

- I milczał? - zapytałem.

- W rodzinie krążyły fantastyczne opowieści o tym, co dziadek wie, lecz on tylko się uśmiechał i nic nam nie chciał powiedzieć. Czemu was to tak interesuje?

- Poznaję miejsca, które tu widać na zdjęciach.

- Nurkowaliście na “Wilhelma Gustloffa” i jeszcze żyjecie?!

Zauważyła nasze zdziwione miny.

- Dziadek opowiadał, że ci, którzy byli na “Gustloffie”, ginęli w dziwnych okolicznościach - mówiła Agata. - Chodziło o tych, co wpływali tam gdzie nie trzeba, do chłodni położonej przy samej stępce statku. W końcu ktoś doprowadził do wybuchu jakiejś miny-pułapki i dojście do tego pomieszczenia zostało zawalone złomem.

- Przepraszam, ale skąd twój dziadek miał takie informacje? - zaciekawiłem się.

- Mówiłam wam. W czasie wojny widział coś, opowiedział o tym władzom nowej Polski i został usadowiony w bezpiecznym miejscu. Tata mówił, że dziadek zniknął z domu dwa razy, na parę dni. Jak wrócił, tylko coś tłumaczył babci i nikt nie mógł pytać dziadka, gdzie był.

- Widzisz Agato, my zajmujemy się tajemnicą “Gustloffa”. Kilka niezbyt przyjemnych osób chce dobrać się do nie spenetrowanych jeszcze ładowni statku. Według wielu poszukiwaczy skarbów jest tam Bursztynowa Komnata. Dokerzy pracujący przy ostatnim załadunku statku w styczniu 1945 roku wspominając niewymiarowych skrzyniach przywiezionych na nadbrzeże...

- Wiem - przerwała mi Agata. - Pawle, czy możemy wyjść do kuchni?

Przeprosiliśmy Michała i wyszliśmy z pokoju. Agata starannie zamknęła drzwi kuchni i odkręciła kran. Szeroko otworzyła okno, tak że w pomieszczeniu zapanował szum ruchu ulicznego.

- Ufasz swojemu kumplowi? - zapytała Agata.

- Tak.

- Dlaczego pracujecie razem?

- Bo jesteśmy przyjaciółmi. Świetnie się uzupełniamy.

- Czy nie odniosłeś wrażenia, że zostałeś wmanewrowany w pracę z nim?

- Nie, to raczej ja go wrobiłem w tę robotę.

- On jest z wywiadu?

- Nie.

- To co za jeden?

- Według specjalistów wojskowości jego wyszkolenie, jak wielu jemu podobnych, dorównuje komandosom z amerykańskiej jednostki specjalnej Delta Force.

- Trep? - zdziwiła się.

- Tak.

- Dali ci ochronę?

- Powiedz, do czego zmierzasz?

- W czasie studiów zainteresowałam się historią Bursztynowej Komnaty. Szukałam artykułów na jej temat. Znalazłam informacje o “Gustloffie” i wtedy skojarzyłam to z dziadkiem...

- Doker gdyńskiego portu?

- Tak. Dziadek, najpierw zdenerwował się, ale zaraz przeprosił. Powiedział, że jego wiedza przyniosła już dość nieszczęść. Według niego Bursztynowej Komnaty nie było na “Gustloffie”. Przyjechał konwój z Królewca. Przywiózł jakieś skrzynie, a nawet zaczęto załadunek, ale pojawił się SS-man i nakazał zatrzymanie pracy. Konwój z Królewca zastąpił inny, liczący tylko dwie ciężarówki. Dowódca konwoju z Królewca krzyczał, że w ładowni “Gustloffa” została jego jedna skrzynka, ale SS-man pokazał rozkaz podpisany podobno przez samego Hitlera. Oficera z Królewca skierowano na keję, gdzie stały dwa okręty podwodne.

- Na okrętach podwodnych przewieziono skrzynie z Królewca, czyli najprawdopodobniej Bursztynową Komnatę?

- Tego dziadek nie chciał powiedzieć. Po wojnie, gdy opowiedział tę historię oficerowi politycznemu, zaraz władze wciągnęły dziadka do pracy przy badaniu wraka “Gustloffa”. Przesłuchiwali go oficerowie rosyjscy, co dziwne, był wśród nich jeden z odznakami rosyjskich wojsk rakietowych. Brał udział w dwóch wyprawach na wrak. Miał pomóc we wskazaniu miejsca, którędy ładowano skrzynie. Nurkowie po wypłynięciu na powierzchnię byli przeszukiwani, jednak jednemu udało się ukryć na szalupie figurkę z bursztynu. Gdy to wykryto, chciwy marynarz stanął przed sądem wojskowym i został skazany na karę śmierci. To były czasy stalinizmu, wtedy ludzie znikali i nikt nie śmiał o nic pytać. W czasie drugiej wyprawy doszło do eksplozji w ładowniach.

To co mówiła Agata rzucało zupełnie nowe światło na poczynania Sebediana. Stawką w grze były nie tylko wnętrza ładowni “Gustloffa”, ale i to, co wiozły okręty podwodne.

Wróciliśmy do Michała.

- Agato, czy możemy u ciebie zrobić sobie bazę wypadową? - poprosiłem dziewczynę.

- Oczywiście.

- Teraz z Michałem pójdziemy załatwić pewne sprawy i wrócimy po południu.

- Zrobię wam pyszną kolację - zapowiedziała Agata.

Szliśmy z Michałem Długim Targiem patrząc na wieżę ratuszową, W skrócie powtórzyłem Michałowi słowa Agaty.

Bezsensowne czekanie przedłużało się.

- Czy rozmawialiście z tą okradzioną dziewczyną? - zapytałem Skowronka.

- Nie, wszystko już opowiedziała naszym ludziom, to wystarczy - odpowiedział komisarz.

- A macie może jej adres?

- Myśli pan, że dowie się od niej więcej niż nasi chłopcy. Pirania! Podaj Panu Samochodzikowi namiary na tę panią.

Zapisałem adres poszkodowanej. Wychodząc z banku spotkałem na schodach dyrektora.

- Czy rozmawiał pan z tą panią, której konto okradziono?

- Tak.

- Jakie sprawiła na panu wrażenie? Jaka ona jest?

- Młoda, ambitna, kompetentna. Już to, że szybko zorientowała się o kradzieży świadczy o niej jak najlepiej. Moja córka uczyła się z. nią w jednej klasie liceum. Ta pani później studiowała coś związanego z historią, teraz jest agentem ubezpieczeniowym.

- Kiedy od pana wyszła?

- Minęła się w drzwiach z policjantami, którzy przygotowali zasadzkę na tego fałszywego Baturę. Nie przyszedł, co?

- Nie. Rozglądałem się po samochodach stojących przed bankiem.

- Panie Tomaszu, czy to przypadek, że Paweł i Michał zaczepili akurat tę panienkę, która studiowała “coś związanego z historią”? - odezwał się Olbrzym.

- Masz rację - przyznałem. Zobaczyłem to, czego szukałem. Kierowcę poloneza czytającego gazetę z wielce znudzoną miną. Podszedłem do niego i przedstawiłem się. Oficer operacyjny, początkowo nieufny, skontaktował się ze Skowronkiem, żeby mnie sprawdzić.

- Czy widział pan tę poszkodowaną panią wychodzącą z banku?

- A jak wyglądała?

- Typ bizneswoman, minęła się w drzwiach z waszymi ludźmi.

- No, była taka.

- I?

- Dzwoniła do kogoś. Przeszła na drugą stronę, gdzie czekało na nią dwóch osiłków w dżinsowych mundurkach. Stali jakiś czas, potem poszli, pewnie do kawiarni za rogiem.

- Jak wyglądali ci osiłkowie? - pytałem tknięty przeczuciem przeradzającym się w pewność.

Policjant opisał nam osobników przypominających Pawła i Michała. Podziękowałem za informacje i popędzałem Olbrzyma do Rosynanta.

- Musimy zdążyć przed Skowronkiem - tłumaczyłem dziennikarzowi. - Komisarz odpyta swojego człowieka, o czym rozmawialiśmy i policja ruszy za nami. Jeśli będziemy u tej kobiety pierwsi, może będziemy mieli szansę spokojnie porozmawiać z Pawłem.

- Panie Tomaszu, ten kumpel Pawła to Michał? - zapytał Olbrzym.

- Jasne.

- Skąd ma pan pewność?

- Bo Michał dzwonił do mnie przed swoim spotkaniem z Pawłem na molo w Sopocie.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

WŁAMANIE DO MIESZKANIA AGATY • WYŚCIG SKUTERÓW PO MOTŁAWIE • PRZESŁUCHANIE W SZPITALU • SPOTKANIE NA WESTERPLATTE • “PLUKSWY” W KOŁNIERZACH • NA RATUNEK DZIEWCZYNIE • TAJEMNICZY ŁADUNEK “DIABOLO”

Michał wysłuchał z uwagą mojej opowieści.

- Pamiętasz ten okręt podwodny, na który pierwszy raz nurkowaliśmy? - przypomniał. - Czy ci z “Diabolo” myślą, że tam coś zostało ukryte?

- Nie wiem - przyznałem się.

- Co teraz chcesz robić? Policja cię szuka, Agaty nie możesz oszukiwać w nieskończoność...

Chwilę dumałem patrząc na gdańską fontannę Neptuna.

- Chyba bez pomocy Agaty się nie obędziemy - stwierdziłem. - Jeśli “Diabolo” płynął do Gdyni, to w jakimś konkretnym celu. Musimy to sprawdzić.

- Paweł, uważam, że szukasz guza - rzekł Michał. - Powinieneś uciekać.

- Nie.

Wróciliśmy do Agaty i poprosiliśmy ją o zawiezienie do portu w Gdyni. Tam dowiedzieliśmy się, że “Diabolo” odpłynął do Portu Północnego. Nasza nowa przyjaciółka zawiozła nas tam i zostawiła przed bramą. Szliśmy wzdłuż ogrodzenia szukając jakiejś dziury i znaleźliśmy po dwóch godzinach, od strony lasu. Tam przebraliśmy się w nasze pianki i pewnym krokiem maszerowaliśmy pomiędzy składami, piramidami kontenerów. Nie zwracaliśmy uwagi na pracowników ochrony. Ani przez moment nie mogliśmy pokazać po sobie wahania. Przypomniała mi się scena z filmu “Rejs”, gdy dwaj kombinatorzy wchodzą na statek wycieczkowy twierdząc, że są “służbowo”. Moje doświadczenie udowadniało skuteczność takiego postępowania.

Po długim spacerku dotarliśmy w okolice basenu wewnętrznego Nadbrzeża Zachodniego. Tam, wśród innych statków, cumował “Diabolo”. Widzieliśmy, że na pokładzie szykowano się do przyjęcia jakiegoś ładunku.

- Czekamy? - zapytał Michał.

Spojrzałem na zegarek. Zbliżał się wieczór.

- Myślę, że wrócimy do Agaty, zjemy i nocą sprawdzimy, co nasi dawni współpracownicy kombinują - stwierdziłem. - Jeśli masz dość, możesz się wycofać.

- No, co ty! Jesteśmy kumplami! - zapewniał.

Wycofaliśmy się do naszej dziury w płocie, a potem skierowaliśmy się do domu Agaty.

Olbrzym jechał szybko. Miałem nadzieję, że dotrzemy na czas do mieszkania młodej osóbki. Na miejscu, pod wskazanym przez dyrektora adresem nie było jej. Domofon milczał, a sąsiad poinformował, że wyjechała.

- Co robimy? - zapytał Olbrzym.

- Jako detektyw nauczyłem się czekać - odpowiedziałem.

Zaparkowaliśmy Rosynanta przed gdańskim “Novotelem”. Weszliśmy do środka przez suwane drzwi, zamówiliśmy kawę i usiedliśmy na kanapach przy tylnym wyjściu mając widok na kamienicę, w której mieszkała Agata. Przeglądałem gazety codzienne, a Olbrzym wpatrywał się w budynki za oknami.

- Panie Tomaszu, które okna są od mieszkania Agaty? - Olbrzym przerwał mi lekturę.

- Nie wiem - przyznałem się.

- Jeśli dobrze pamiętam, na domofonie były wizytówki dwóch firm i czterech lokatorów. Kamienica ma dwa piętra i poddasze. Sądzę, że firmy mają swoje siedziby na pierwszym piętrze, a wyżej są tylko mieszkania. U sąsiada Agaty pali się światło, na poddaszu też, za to u niej widzę światła latarek.

Poderwałem się z miejsca. Olbrzym miał rację.

- Dzwoń do Skowronka! - rozkazałem.

Wyszliśmy z hotelu i wąskim chodniczkiem szliśmy w stronę kamienicy. Po prawej stronie, za niewielkim skwerkiem był kanał Nowej Motławy. Słyszałem, że ktoś tam pływał skuterem wodnym. Olbrzym poinformował komisarza o sytuacji i poprosił o pomoc. Byliśmy już przy drzwiach budynku, gdy one nagle otworzyły się. Stanęło w nich dwóch mężczyzn i kobieta. Mężczyźni wydali mi się znajomi, widziałem ich chyba na pokładzie “Diabolo”. Kobietę rozpoznałem natychmiast. To ona razem z Pawłem okradła Sebediana. Na nasz widok rzucili się do ucieczki w stronę kanału. Przebiegli kilka kroków do rogu i zostali powaleni przez dwa cienie. Z daleka dochodził nas odgłos syren policyjnych.

- To Paweł i Michał! - krzyknął Olbrzym i rzucił się im na pomoc.

Rzeczywiście, wśród cieni miotających się na ziemi, okładających się, jęczących rozpoznałem sylwetki mojego byłego pracownika i jego przyjaciela. Dziennikarz podjął odważną próbę walki, lecz szybko upadł trzymając w dłoni rozbite okulary. Policyjne radiowozy już wjechały na podwórko. Gdy tylko reflektory liznęły walczące cienie, trójka z “Diabolo” poderwała się i zaczęła biec w stronę kanału.

Kobieta była najszybsza. Przeskoczyła przez niską barierkę i zniknęła. Jeden z mężczyzn poszedł w jej ślady, ale drugi nie miał już tyle szczęścia. Podcięty przez Michała upadł, przetoczył się i uderzył głową o pojemnik na śmieci. Paweł również skoczył, lecz tym razem woda chlupnęła.

- Michał, stój! - zawołałem.

On nie zwracając na mnie uwagi, przebiegł furtką w murze koło baszty na most. Wspiął się na barierkę i skoczył. Dodreptałem do brzegu kanału. W świetle latarni zobaczyłem niezwykłą scenę. Trzy skutery kręciły się wokół siebie wykonując na wodzie pętle i ósemki. Na jednym siedzieli kobieta i mężczyzna, którzy włamali się do mieszkania Agaty. Drugi skuter próbował opanować Paweł, mocując się z jego sternikiem. Michał płynął do trzeciego pojazdu, który dryfował przy przeciwległym brzegu.

- Stać! Policja, będziemy strzelać! - krzyczał policjant z patrolu stając obok mnie. W ręku trzymał pistolet i mierzył w stronę kanału.

- Niech pan nie strzela, lecz wezwie wodny patrol policji - poprosiłem.

W tym czasie para z “Diabolo” już ruszyła na południe. Ich śladem popłynęli Paweł i Michał. Mężczyzna wrzucony do wody przez Pawła próbował uciec wpław. Policjanci wezwali karetkę do włamywacza, który uderzył się o śmietnik, a dwóch biegło wzdłuż brzegu próbując aresztować płynącego uciekiniera. Na sygnale nadjechali Skowronek i Pirania.

- No i co się dzieje, panie Tomaszu? - zapytał Skowronek.

Bez słowa wskazałem na fosforyzujące na biało kilwatery trzech skuterów.

***

Płynąłem trzymając się prawego brzegu. Michał płynął po mojej lewej stronie. Przed nami uciekali Danielle i Steve. Ich skuter, mimo że podwójnie obciążony, płynął równie szybko jak nasz. Wędkarze siedzący na brzegu przeklinali nas, gdyż nasze mechaniczne potwory tworzyły wysoką falę i płoszyły ryby.

Przemknęliśmy pod mostem na Podwalu. Po lewej znajdowała się przystań klubu kajakowego. Na szczęście żaden ze sportowców nic wybrał się dziś na wieczorny rejs. Płynęliśmy do dawnej dzielnicy przemysłowej Gdańska, z wysokimi budynkami dawnych spichlerzy i magazynów. Kanał zwężał się, bo przed nami było wąskie gardło nieczynnej śluzy. Otwarte wrota skusiły Danielle i wpłynęła tam.

Przepłynęliśmy pod wąską kładką dla pieszych i już gnaliśmy pomiędzy podniszczonymi murkami zwieńczonymi na końcach ozdobnymi, okrągłymi wieżyczkami. Te murki łączyły stały ląd z dwiema wysepkami porośniętymi drzewkami i trzciną. Na wprost nas była rzeka Motławka, w prawo zakos kanału bez wyjścia, a w lewo Odpływ Motławy.

Danielle zrobiła zwód w lewo, w kierunku Motławy. Za nią pomknął Michał, lecz ona stanęła w miejscu, obróciła skuter i skierowała się w wodną ślepą uliczkę. Michałowi nie udało się powtórzenie tej sztuczki i pełnym gazem wjechał w trzciny. Płynąłem za Danielle obok resztek Bastionu Żubr. W zasadzie był to wysoki, porośnięty trawą kopiec, na który można było wejść i posiedzieć na ławeczkach. Danielle nie chciała jednak rozkoszować się pięknym widokiem na zielone okolice Gdańska czy zalesioną Biskupią Górką, gdzie były pamiątki po umocnieniach miasta z XVII wieku. Ostro gnała przed siebie, wprost pod mostek na Mostowej. Tam wykonała ostry zwrot. Siedzący za nią Steve wyleciał w powietrze jak wystrzelony z procy. Zanurkował w trzciny. To był chytry manewr. Będąc sam jeden musiałem podjąć decyzję, czy ścigać stosunkowo łatwą zdobycz, jaką był oszołomiony Steve, czy gonić Danielle. Wybrałem to drugie. Miałem nadzieję, że Michał już czeka w zasadzce.

Danielle ostro ruszyła w moim kierunku. Nasze skutery pędziły wprost na siebie. Miałem zamiar w ostatniej chwili zrobić unik i przeskoczyć na jej pojazd. Ona jakby wyczuła moje intencje, odchyliła się w lewą stronę, a mnie oblała fontanna wody. Musiałem wykonać zakręt w wąskim kanale.

Danielle minęła dopływ Motławy i płynęła przed siebie obok bastionów Wilk i Wyskok, gdy z cienia wyłonił się skuter Michała. Krzyknąłem z radości na widok przyjaciela, który był zaledwie kilka metrów od uciekinierki. Odpływ Motławy, którym teraz płynęliśmy przypomina z góry wielki zygzak ze względu na charakterystyczny kształt bastionów. Potem minęliśmy jeszcze trzy mosty, nim dotarliśmy na Martwą Wisłę. W tym czasie zrównałem się z Michałem. Widząc, że Danielle skręca w lewo, Michał krzyknął do mnie.

- Ucieka do portu, do “Diabolo”!

- Nie da rady! - odkrzyknąłem wskazując ruchem głowy na zbliżający się z naprzeciwka wodny patrol policji.

Danielle trochę zaskoczył widok policjantów i zamiast od razu skierować się w prawo, w Kanał Kaszubski, popłynęła dalej Martwą Wisłą.

- Rozdzielamy się - zadecydował Michał podpływając do mnie. - Spotkajmy się przy pomniku na Westerplatte.

Przyjaciel zniknął wpływając na Motławę, w kierunku na Stare Miasto. Ja za to popłynąłem wzdłuż Nadbrzeża Zdobywców Kołobrzegu i zaczaiłem się w mroku naprzeciwko Nadbrzeża Chemików. Po minucie, sto metrów przede mną przemknął skuter z Danielle, a kilkanaście metrów za nią policyjna motorówka. Włączyłem niskie obroty i dyskretnie podążyłem za nimi. Śledziłem pościg aż do okolic Twierdzy Wisłoujście, wspaniałego, trochę niedocenianego zabytku architektury obronnej. Policjanci włączyli reflektor i próbowali prześwietlić przybrzeżne krzaki. Przekradłem się przy drugiej stronie brzegu. Potem przy Nadbrzeżu Mew zacumowałem skuter i zacząłem przekradać się do lasu na Westerplatte.

Zastanawiało mnie, jak Michał chce się tam dostać i czemu wpadł na pomysł rozdzielenia się. Miałem o czym myśleć leżąc w krzakach przy jednej z alejek.

***

Siedzieliśmy w komendzie. Skowronek sapał z wściekłości. Pirania co chwila dzwonił do szpitala albo do oficera dyżurnego. Olbrzym skleił plastrem pogniecione oprawki i próbował jakoś dopasować powyginane miejsca do kształtu nosa.

- I co? - co chwila pytał komisarz swego współpracownika.

- Ten, co przytulił się do śmietnika, wciąż nie może nawiązać kontaktu z rzeczywistością. Lekarze nie wykluczają, że symuluje.

- A ten pływak?

- Zwiał.

- Babka?

- Zniknęła.

- Daniec?

- Ostatnio widzieli go na Martwej Wiśle.

Zadzwonił mój telefon komórkowy. Chwilę słuchałem meldunku i rozłączyłem się.

- Moi panowie, czy nie zastanawia was, skąd ci z “Diabolo” wiedzieli o dziewczynie i czego szukali u niej w domu? Gdzie jest teraz ta kobieta?

- Panie Tomaszu, rozumiem pana troskę o zdrowie pani Agaty, ale nikt do tej pory nie zgłosił faktu jej zaginięcia. Nie mamy dowodów, że włamywacze pochodzili z “Diabolo”, co by nam dało podstawy do ponownego wejścia na pokład tego statku. Jestem przekonany, że za sprawą włamania do niej kryją się Daniec i ten drugi.

- Ten drugi to... - Olbrzym zamilkł pod wpływem mojego groźnego spojrzenia.

- Rozpoznałeś tego drugiego chwata? - zainteresował się Skowronek.

- Ten drugi to kawał draba - dokończył Olbrzym.

- Taaa... - Skowronek przeciągle spojrzał raz na mnie, drugi raz na dziennikarza.

- Nie zastanawia pana fakt, że Paweł rzucił się na włamywaczy? - zapytałem komisarza.

- To naturalne - orzekł Pirania. - Typowy przykład prymitywnych porachunków między gangami...

- Uprzedź lekarzy, że jedziemy do tego potłuczonego! - krzyknął komisarz w kierunku Piranii.

Po chwili jechaliśmy samochodem policjantów do szpitala, gdzie leżał pod ochroną policyjnych wartowników drab z “Diabolo”. Gdy miałem okazję przyjrzeć się mu w jasnym świetle, przypomniałem sobie, że to jeden z rosyjskich bliźniaków. Na nasz widok jego mina przybrała hardy wygląd.

- Panie kolego - komisarz popatrzył na Olbrzyma. - Mógłby pan skoczyć po kawę dla nas wszystkich?

Dziennikarz niechętnie wyszedł na korytarz. Pirania stanął w drzwiach i wypatrywał, czy nie nadchodzą lekarze.

- Cześć, Rusek - komisarz usiadł na szpitalnym łóżku. Nieszczęśliwie trafił na brzuch chorego, który jęknął. - Sorry, nie chciałem - Skowronek poderwał się na równe nogi. Po drodze jego notes nieopatrznie uderzył w obandażowaną głowę Rosjanina. Ten zawył z bólu. - Na śmierć zapomniałem - przepraszał Skowronek. - Lekarze mówili, że nie ma z tobą kontaktu, a tu taka niespodzianka! Odczuwasz ból. To dobrze, bo to pierwszy krok do nawiązania kontaktu. O, jest kawa! - ucieszył się na widok Olbrzyma niosącego jednorazowe kubki z kawą.

Wziąłem swoją kawę i usiadłem na brzeżku pustego łóżka w kącie. Olbrzym wyszedł na korytarz. Z zainteresowaniem oglądałem komedię odgrywaną przez Skowronka. Komisarz wziął do ręki kubek pełen wrzątku.

- Patrz, jak mi się ręce trzęsą - dłoń z kawą przybliżył do oczu Rosjanina. - Zawsze tak jest, gdy widzę włamywacza. Przejdę za twoją głowę, żeby kawa nie wylała się na szpitalną kołderkę.

- Tak, panie komisarzu - przyznał Pirania. - Musi pan poprawić statystyki poparzonych podejrzanych.

Rosjanin nerwowo oglądał się za siebie starając się dojrzeć, co robi komisarz. Policjant stał u wezgłowia łóżka i ze znudzoną miną zaglądał do kubka. Ciemny płyn dziwnie chlupotał, a oczy Rosjanina stawały się ze strachu wielkie jak spodki.

- Nie, nie mogę - Skowronek wyciągnął dłoń nad głową pacjenta. - Pirania, weź to.

Leżący aresztant próbował niczym cudotwórca podtrzymać wzrokiem kubek przed wyślizgnięciem się z dłoni komisarza. Pirania szedł niespiesznie, ale i tak w ostatniej chwili potknął się i zaczął lecieć na Rosjanina. Ten poderwał się z łóżka. Skowronek wykazał się refleksem i zabrał naczynie z wrzątkiem znad głowy rannego.

- Mamy cudowne ozdrowienie - stwierdził.

Rosjanin uspokoiwszy się, ponownie zrobił zaciętą minę.

- Żądam kontaktu z moim konsulatem - oznajmił.

- Panie Tomaszu, pana nie było przy tej rozmowie? - zapytał mnie Skowronek.

Domyślałem się, do czego zmierza, więc, żeby być w zgodzie z sumieniem i nie szkodzić w pracy komisarzowi, wyszedłem.

- Widzisz to? - słyszałem na odchodnym - To karta przyjęcia do szpitala. Jest czysta, bo ciebie tu jeszcze nie ma. Bardzo lubię się z tutejszymi lekarzami...

***

Leżąc w krzakach patrzyłem na dwudziestopięciometrowej wysokości Pomnik Obrońców Wybrzeża. Wykonano go z 236 granitowych bloków i płyt o wadze od 2,5 do 12 ton. Znajdowałem się przecież na Westerplatte, miejscu, które każdemu Polakowi kojarzy się z drugą wojną światową. Półwysep powstał z połączenia mielizny nazywanej West Platte ze stałym lądem przez piach nanoszony z nowego ujścia Wisły, które utworzyło się po 1840 roku. Jednak już wcześniej odkryto strategiczne znaczenie tego miejsca, podobnie jak Twierdzy Wisłoujście.

Już w 1433 roku u dawnego ujścia Wisły wzniesiono wieżę strażniczą, którą w 1562 roku obwiedzione ceglanym wieńcem liczącym dwa piętra z 27 armatami. Jedenaście lat później fortyfikacje rozbudowano o palisadę łączącą cztery blokhauzy. Na przełomie XVI i XVII wieku wybudowano twierdzę w kształcie znanym dzisiaj, czyli czterech bastionów połączonych wałem ziemnym.

Westerplatte znalazło się w polskich rękach po 1924 roku, kiedy to na mocy postanowienia Ligi Narodów stało się przystanią i magazynem do przeładunku importowanej broni. Ustalono wtedy limit osobowy załogi: 2 oficerów, 20 podoficerów i 66 żołnierzy. Przez cały okres do wybuchu drugiej wojny światowej Wojskowa Składnica Tranzytowa Westerplatte była solą w oku wrogów Polski, nazistów, którzy mieszkali w Gdańsku. W chwili wybuchu wojny stacjonujący tu żołnierze wykazali się niesamowitym bohaterstwem i ofiarnością.

Moje rozmyślania przerwał delikatny szmer kamyków poruszonych czyimś krokiem na ścieżce. Cały czas próbowałem nie patrzeć w miejsca oświetlone przez latarnie, więc mój wzrok był oswojony z mrokiem. Z daleka rozpoznałem sylwetkę Michała. Lekko poruszyłem gałązką i mój przyjaciel usiadł obok mnie.

- Jak? - zapytał.

- Bez większych problemów. Co robiłeś?

- Udawałem, że mylę pogoń, ale chyba niepotrzebnie. Co z Danielle?

- Uciekła.

Michał smutno pokiwał głową.

- Zastanawia mnie, skąd ci z “Diabolo” wiedzieli o Agacie - rzucił.

- Wymyśliłeś coś?

- Pewnie. Były dwie możliwości. Po pierwsze, śledzili nas. Obaj byśmy to zauważyli. Po drugie, to my sami zostawialiśmy ślady za sobą. Chwilę podumałem i przyjrzałem się naszym piankom. Miałem wszyty w sztywnym kołnierzu chip z mikronadajnikiem. Na mój gust mogli nas śledzić z dystansu około dwudziestu kilometrów. Stojąc w gdańskim porcie ci z “Diabolo” mieli nas jak na patelni.

Natychmiast sprawdziłem swój kołnierz. Rzeczywiście, w szwie było urządzenie opisane przez Michała.

- Zrobiłem eksperyment i wrzuciłem swoją pluskwę do kosza na śmieci obok kawiarenki na Długim Targu. Po dwudziestu minutach na miejscu pojawili się trzej Rosjanie. Nim dobrze przyjrzeli się tłumowi wokół siebie, postarałem się zniknąć. Długo tu jesteś?

Spojrzałem na zegarek.

- Dwie godziny.

- Jeśli jeszcze ich tu nie ma, to znaczy, że uznali, iż ty też wykryłeś chipa i wyrzuciłeś go w odludnym miejscu.

- Znając moje położenie wiedzą, dokąd zmierzamy: do portu, czyli do nich.

- Masz rację, czas ich odwiedzić. Masz jakiś plan?

- Nie - przyznałem. - To oni porwali Agatę i musimy pomóc tej biednej dziewczynie.

- Jak myślisz, dlaczego zależy im na złapaniu nas?

- Chcą przystąpić do dzieła, a my, znając ich tajemnice, możemy im przeszkodzić. Z ich strony to środek zapobiegawczy.

***

Znalazłem Olbrzyma na korytarzu.

- Czas na nas - powiedziałem do dziennikarza.

- O co chodzi? Co będziemy robić? - pytał zdziwiony.

- Później, później - popędzałem.

Szybko wyszliśmy na parking przed szpitalem. Zamówiłem taksówkę i podjechaliśmy pod Komendę Wojewódzką Policji. Tam wsiedliśmy do Rosynanta.

- Gnaj, chłopcze, na Westerplatte - rozkazałem.

Olbrzym już o nic nie pytał. Z ulicy Okopowej skręciliśmy w lewo na Podwale, przejechaliśmy przez mosty na Starej i Nowej Motławie, na Martwej Wiśle, by dostać się na ulicę majora Sucharskiego. Nie pozwoliłem Olbrzymowi rozpędzić się za daleko i kazałem mu skręcić do portu, pod budynek kapitanatu.

- Zgaś światła, przyczerń nasze auto - rozkazałem dziennikarzowi.

Sięgnąłem do skrytki i wyjąłem lornetkę z noktowizorem. Dokładnie widziałem kadłub “Diabolo”. Cały obraz był zielony, a światła latarni tak jaśniały, że aż kłuły w oczy. Musiałem wyregulować swoje urządzenie. Zapadłem się w fotel i prowadziłem obserwację. Olbrzym ostentacyjnie ziewał.

- Myślałem, że sprawę “Diabolo” można uznać za zamkniętą - rzucił.

- Wiesz, skąd byli ludzie, którzy włamali się do mieszkania poszukiwanej przez nas kobiety?

- Z “Diabolo”. I co?

- Jeżeli ludzi z “Diabolo” zainteresowała pani Agata, która w nie znany nam sposób związała się z Pawłem i Michałem, to tu wkrótce ujrzymy naszych znajomych. Swoją drogą, ciekawe, co oni ładują na statek? Obserwuj ich.

Wysiadłem i trzymając się cienia podszedłem do starszego mężczyzny w mundurze celnika.

- Dobry wieczór, panie Stefanie - odezwałem się cicho.

Stałem koło podstawy ogromnego dźwigu jeżdżącego na szynach. Pięćdziesiąt metrów ode mnie stały dwie ciężarówki, z których dźwig “Diabolo” ładował skrzynie do ładowni statku. Zawołany przeze mnie celnik zaskoczony aż podskoczył na dźwięk mojego głosu.

- Poznaje mnie pan? - zagadnąłem go.

- No jakże, panie Tomaszu! - odpowiedział przyglądając mi się kilka sekund.

- Panie Stefanie, proszę ciszej.

- Chodźmy, panie Tomaszu...

- A załadunek?

- Im i tak nic nie zrobimy, w papierach mają wszystko w porządku.

Celnik poprowadził mnie w kąt, między wielkie pudła kontenerów.

- Ile to lat? - zagadnął. - Chyba dwadzieścia, jak pan robił wykład dla grupy młodych celników. Ale proszę powiedzieć, co pana sprowadza tu i to w takiej konspiracji? Nie pomyślałbym, że pan wciąż na tropie handlarzy i złodziei dzieł sztuki.

- Jeszcze nie wyszkoliłem dostatecznie młodych kadr. Interesuje mnie “Diabolo”.

Celnik cicho roześmiał się.

- Panie Tomaszu, wszyscy się nimi interesują: Straż Graniczna, Policja, Urząd Ochrony Państwa, a ktoś z Centralnego Biura Śledczego nasłał nawet kontrolę weterynaryjną. Nie wspomnę dwóch takich tajemniczych magików...

Szybko opisałem Pawła i Michała pytając, czy to nie oni.

- Nie, ci byli ubrani jak z żurnala. Wyglądali jak biznesmeni i zachowywali się jak James Bond - odpowiedział.

- Co teraz ładują na “Diabolo”?

- Przesyłkę z Włoch: jakieś najlepsze i najnowsze modele palników oraz górnicze ładunki wybuchowe. Mają pozwolenia...

Już wiedziałem, co planuje załoga Sebediana. Podziękowałem celnikowi za pomoc i wróciłem do Rosynanta.

- Panie Tomaszu! - podekscytowany Olbrzym podał mi lornetkę. - Wołamy Skowronka?

Przyjrzałem się uważnie miejscu, które wskazywał mi dziennikarz.

- Jeszcze nie - odpowiedziałem.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

PLANY SEBEDIANA • WYPRAWA DO “TROPICO” • DYSKOTEKA NA ŚRODKU ZATOKI PUCKIEJ • SZUKAMY AGATY • KAWALERIA WYRUSZA DO PETERA

Nikomu nie polecam kąpieli w basenie portowym. Mimo surowych norm ekologicznych dotyczących statków woda jest zabrudzona niewielkimi plamami oleju, lakierów i innych równie urokliwych środków chemicznych. Mimo to zaryzykowaliśmy kąpiel. Postanowiliśmy dostać się na pokład “Diabolo” klasycznie, czyli po łańcuchu kotwicznym. I tu niespodzianka. Zawsze czytałem w książkach, że to tak hop-siup, ale niestety nie dałem rady. Michał spróbował i pewnie wszedłby, gdyby nie to, że tuż koło naszych głów wylądował niedopałek papierosa rzucony przez wartownika stojącego przy kluzie. Przepłynęliśmy dookoła dziobu w stronę nadbrzeża i zobaczyliśmy załadunek skrzyń na statek. Spojrzeliśmy na siebie. Michał dał znak do odwrotu. Wróciliśmy do zacisznego kącika, gdzie zostawiliśmy nasze ubrania. Przebraliśmy się z pianek. - Co robimy? - zapytał Michał.

Rozglądałem się na wszystkie strony. Ponad nami wisiały ramiona dźwigów portowych. Jedno z nich zwisało nad “Diabolo”. Pomiędzy hakiem a dachem najwyższej nadbudówki statku było dziesięć metrów różnicy. Michał widząc moje spojrzenie przecząco pokręcił głową.

- Skok to połamane kości i łomot na cały port - stwierdził. - Nawet jakbyśmy mieli linę, to jedno spojrzenie rozmarzonego marynarza zapatrzonego w niebo i po nas.

Podkradliśmy się w pobliże miejsca załadunku. Leżeliśmy na kontenerze i patrzyliśmy na “Diabolo” jak dziecko na słodycze niedostępne za szybą sklepu. Wtedy pod nami zatrzymał się mercedes najwyższej klasy i wysiadł z niego Sebedian. Zapalił cygaro i zadowolony patrzył, jak ostatnia skrzynia wędruje do ładowni. Podszedł do niego Jerzy Batura, który stał przy grupie dokerów.

- Wszystko w porządku? - zapytał Sebedian.

- W jak najlepszym. Dziewczyna przemówiła?

- Jeszcze nie.

Słysząc te słowa mało nie zeskoczyłem na dół. Potwierdziły się nasze podejrzenia, że to te bydlaki porwały Agatę.

- Daniec i ten drugi nie pojawili się? - dopytywał się Sebedian.

- Jeszcze nie, ale to chyba kwestia czasu.

- Nie czekajcie na nich. Być może teraz leżą na którymś kontenerze i nas podsłuchują. Wiedzą, że ją mamy, więc sami nas znajdą. Musimy się spieszyć. Iwan jest w rękach policji, może zacznie śpiewać.

- Jasne. Jak pana znajdziemy?

- Danielle będzie wiedziała. Będę nocował w Juracie, muszę jeszcze porozmawiać z Rosjanami.

Sebedian wsiadł do samochodu. Kierowca zapalił silnik i mercedes odjechał. Przez moment jego reflektory oświetliły parking, gdzie wśród wielu innych aut rozpoznałem znajomy kształt Rosynanta.

Cicho wycofaliśmy się do ciemnego kącika.

- Jurata! - rzuciłem stanowczo. - Musimy się tam dostać. Jeśli tam będzie Sebedian, to dowiemy się od niego, gdzie jest Agata.

- Znowu kupisz bilety na pociąg? - zakpił Michał.

- Nie, wrócimy do mieszkania Agaty.

Wydostaliśmy się z terenu portu. Po drodze poinformowałem Michała, że widziałem Rosynanta.

- Twój szef jest uparty i już cię dogonił - powiedział.

Wsiedliśmy do autobusu jadącego do centrum Gdańska. U kierowcy kupiliśmy bilety i po półgodzinie byliśmy o kwadrans drogi od kamienicy i mieszkania Agaty. Gdy byliśmy już blisko, sprawdziliśmy teren szukając zasadzki policjantów lub ludzi z “Diabolo”. Niczego jednak nie zauważyliśmy. Drzwi do budynku zastaliśmy niedomknięte, więc po złamaniu plomb policyjnych weszliśmy do mieszkania. Panował tam niesamowity bałagan. Kluczyki do samochodu i dokumenty znalazłem tam gdzie myślałem, czyli w torebce Agaty.

- Czego oni szukali? - dziwił się Michał patrząc na książki zrzucone z półek, powywalaną z szuflad bieliznę.

- Pewnie wspomnień dziadka Agaty. Chodź, jedziemy.

Po minucie siedzieliśmy w aucie Agaty i wyjeżdżaliśmy w kierunku Juraty. Nocna jazda była chwilą przyjemności w czasie tego emocjonującego dnia. Puste ulice Trójmiasta pozwalały rozpędzić się, a za miastem mogliśmy już pędzić wciskając gaz do dechy. Na miejscu byliśmy po godzinie.

Zajechaliśmy na parking hotelu “Bryza”. Tam zostawiliśmy auto Agaty. Po drodze przyglądaliśmy się parkingom przed hotelami na trasie wypatrując samochodu Sebediana. Okazało się, że jednak przeczucie nas nie myliło i nasz przeciwnik zatrzymał się właśnie w “Bryzie”. Przeszliśmy do recepcji.

- Przepraszam bardzo - Michał odezwał się po angielsku. - W którym pokoju zatrzymał się nasz przyjaciel, Mister Sebedian. Umówiliśmy się tutaj, ale chcielibyśmy mu zrobić niespodziankę...

Profesjonalna chęć ochrony informacji o kliencie topniała jak lód na słońcu pod wpływem spojrzenia mojego przyjaciela.

- Mister Sebedian jest teraz w restauracji - usłyszeliśmy. - Postanowił nie zatrzymywać się na tę noc w hotelu.

Zatrzymaliśmy się przed oszklonymi drzwiami do restauracji na pierwszym piętrze. Sebedian siedział przy stoliku, przy samym oknie z widokiem na morze. Rozmawiał z dwoma mężczyznami. Zapewne tymi Rosjanami, o których wspominał Baturze.

- Wiele bym dał, żeby dowiedzieć się, o czym rozmawiają - mruknąłem.

- A ja więcej, żeby zostać z Sebedianem sam na sam - rzucił Michał. - Musimy dowiedzieć się, gdzie trzymają Agatę.

- Chodź - pociągnąłem Michała za rękaw. - Nie możemy tu stać, bo Sebedian wezwie ochronę twierdząc, że go śledzimy, a do tego policję, bo przecież jestem poszukiwany.

- Mam pomysł - Michał uśmiechnął się.

Poprowadził mnie na dziedziniec hotelu. Stanęliśmy w miejscu, skąd Sebedian doskonale nas widział. Rzeczywiście, po minucie zauważył nas i przyglądał się nam. Coś powiedział Rosjanom, a ci również na nas popatrzyli. Pomachaliśmy do nich w geście pozdrowienia. Sebedian sięgnął po telefon komórkowy, a Rosjanie wstali i natychmiast wyszli.

- Idziemy za Rosjanami? - zapytałem Michała.

- Nie ma potrzeby - odpowiedział.

Z hotelu wyszli rozmówcy Sebediana i zbliżyli się do nas.

- Georgij Pawlinskij - przedstawił się młodszy i lepiej ubrany. - Pan Daniec?

- Tak - odpowiedziałem.

- Poznałem pana szefa.

- Którego? Byłego czy niedawnego - mówiąc te słowa wymownie spojrzałem w kierunku Sebediana.

- Obu. Jakie były przyczyny waszych rozstań?

- Pieniądze.

- Niedobrze, gdy młody człowiek myśli tylko o pieniądzach.

- Czemu pan prawi mi morały?

- Bo wszedł pan do gry, która pana przerasta.

- Na razie tak nie uważam.

- Nie ma pan pracy, jest pan człowiekiem poza prawem. Mam wymieniać dalej?

- Ma pan dla mnie propozycję pracy?

- Nie. Z kolegą stanowimy coś w rodzaju komitetu obserwacyjnego. Jeśli jest pan tym człowiekiem, za którego pana uważam, to powinien pan skupić się na poszukiwaniu okrętu podwodnego U-2331.

- Czemu?

Rosjanin nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się słysząc syreny radiowozów. Natychmiast pojąłem, że ten Pawlinskij miał mnie tylko zatrzymać na miejscu jak najdłużej. Z Michałem wybiegliśmy na deptak Juraty. Wskoczyliśmy do lasu i przyczailiśmy się. Przed hotel podjechały dwa patrole i z samochodów wysiadło czterech policjantów. Bez słowa pobiegliśmy w stronę torów. Zaniepokoił nas odgłos kolejnych syren. Biegiem pokonaliśmy kilkaset metrów do mola z widokiem na Zatokę Pucką. Stało tam kilkoro młodych ludzi.

- Wy do “Tropico”? - zadał nam pytanie młodzieniec w spodniach z niskim krokiem, w czapeczce na bakier i kraciastej koszuli.

- Tak - odpowiedziałem, rozglądając się nerwowo w poszukiwaniu drogi ucieczki.

- Macie zaproszenia?

Wtedy w mojej pamięci otworzyła się maleńka klapka. Sięgnąłem do kieszeni, gdzie ukryłem wizytówkę dyskoteki znalezioną w ubraniu młodzieży ukrywającej się w Mysiej Wieży koło Helu.

- Spoko - orzekł bileter. - Łódka będzie za parę minut.

Tak jak powiedział, wkrótce na wodzie ujrzeliśmy ciemny kadłub starego kutra rybackiego. Podpłynął on do główki mola i nie cumując zatrzymał się włączając bieg jałowy. Grupka pasażerów, w tym i my, przeskoczyła na pokład kutra. Z daleka widzieliśmy oczka latarek policjantów przeczesujących Juratę. Usiedliśmy na rufie i patrzyliśmy na miasteczko.

Kuter mozolnie przecinał dziobem fale płynąc w kierunku majaczącej w mroku budowli wystającej z wody. Po wodzie niósł się odgłos rytmów muzyki techno. Z bliska to coś okazało się trzypiętrową wieżą z betonu. Kuter przycumował przy pomoście z pustych beczek. Weszliśmy do środka przez ciężkie metalowe drzwi.

- Co to jest? - dziwił się Michał ciekawie oglądając wszystko.

- Niemcy w czasie wojny wznieśli dwie wieże na wodach zatoki Puckiej. Pomiędzy nimi rozciągnięto siatkę, w którą miały wpadać torpedy testowane przez Kriegsmarine. Każda torpeda nim trafiła na pokład okrętu podwodnego, była testowana, wystrzeliwana bez ładunku wybuchowego.

Teraz znaleźliśmy się w środku trzypiętrowej dyskoteki. Parter był ogromnym barkiem, z wyższych pięter dochodził odgłos muzyki. Panował tu półmrok i wielki kłąb dymu papierosowego drgającego do rytmu bijącego w nas z wszechobecnych głośników.

- Chcecie spróbować czegoś ekscytującego? - zagadnął nas chłopak w dresie i bluzie z kapturem.

- Spadaj, szukaj frajerów gdzie indziej - wysyczał Michał.

- Wrzuć luz, koleś - chłopaczek nie dawał spokoju.

- A jak nie?

- Mam kosę w kieszeni, jak się będziesz rzucał, to się z nią ożenisz - mruknął młodzieniec.

Po chwili jego nogi dyndały w powietrzu. Michał głęboko spojrzał w oczy młodzieńca.

- Spłyń! - Michał wyrzucił młodzieńca przez wciąż otwarte drzwi, a z zewnątrz dobiegł nas chlupot wody.

W sali zapanowała cisza. Wszyscy patrzyli na nas. Udaliśmy, że nie widzimy tych spojrzeń i podeszliśmy do baru.

- Piwko? - zapytał barman.

- Nie, dwa soczki - odpowiedziałem.

- Jesteście gliny?

- Prowadzimy zdrowy tryb życia.

- Nie ściemniaj.

- Bolo, daj panom spokój - za naszymi plecami odezwał się męski głos.

Odwróciliśmy się. Przed nami stał szczupły, średniego wzrostu trzydziestolatek z długimi czarnymi włosami związanymi w kucyk. Był ubrany w biały garnitur, a w butonierce miał czerwone różę. W dłoni trzymał czarną laseczkę z główką z masy perłowej, a na nosie spoczywały okulary przeciwsłoneczne o okrągłych, czarnych szkłach.

- Jestem Peter - przedstawił się. - Dziękuję za pomoc w wygnaniu tego kolesia. Staramy się, żeby nasz lokal był czysty od tego paskudztwa.

- Polecam się na przyszłość - odpowiedział Michał.

- Co mogę zrobić, żebyście stąd zniknęli?

Zamarliśmy zadziwieni bezpośredniością propozycji.

- Szukamy informacji - powiedziałem.

- Więc jesteście gliny.

- Nie.

- Powiedzmy, że wam wierzę. Co chcecie wiedzieć?

- Szukamy pewnej młodej kobiety.

Peter przyglądał nam się chwilę.

- Chodźcie za mną - rzekł.

Wspinaliśmy się za nim po betonowych schodach, przez dwa poziomy dyskoteki, na dach budynku. Peter jednym spojrzeniem przegnał na dół zakochane pary młodzieży, które wybrały sobie to romantyczne miejsce na schadzkę.

- To was szukają gliny - orzekł przyglądając się nam. - Musicie być cool goście, skoro smerfy robią wokół was takie zamieszanie. To czadzik, jak w “Ściganym” z Harrisonem Fordem.

- Czadzik - przyznałem.

- Szukamy ładnej, młodej kobiety o... - zaczął Michał.

- Chcesz, poznam cię z paroma dziewczynami, może którejś wpadniesz w oko.

- Słuchaj, Peter - wtrąciłem się - to wszystko co się dzieje wokół nas, to - mówiąc twoim językiem - ściema. Nie jest tak, jak mówi policja. Ta kobieta została porwana przez złych ludzi, bo przypadkiem spotkała nas na swojej drodze.

- Powiedzmy, że wiem, gdzie ona jest... Co z tego będę miał, że wam powiem?

- Zaraz zejdę na dół - oświadczył Michał. - Możesz wezwać policję, ale oni przypłyną za późno. Pomyśl, czy jest tu ktoś, kto stawi nam czoła. On - wskazał mnie - jest tak samo dobry jak ja. Sam go uczyłem.

- Kim wy jesteście? Terminator i Rambo?

- Mów - poprosiłem.

- Pół kilometra stąd jest druga taka sama wieża - opowiadał Peter. - Zawsze mogłem tam zrobić sobie magazyn na różne rzeczy. Dziś wieczorem przypłynął tam duży jacht z pięcioma osiłkami. Powiedzieli, że na razie zajmują obiekt na dwa dni. Nim odpłynąłem stamtąd, widziałem, jak wprowadzali do budynku jakąś babkę.

- Ci kolesie byli uzbrojeni?

- Chyba tak.

- Czy przewozili dziewczynę gdzie indziej?

- Nie wiem.

Odeszliśmy na drugi koniec stropu.

- We dwóch nie damy rady - stwierdziłem.

- Trudno, trzeba wezwać kawalerię - przyznał Michał.

- Jak ich przekonamy?

- Powiemy prawdę.

Spojrzałem na Petera.

- Nim znikniemy na dobre, poprosimy jeszcze o parę drobiazgów - uśmiechnąłem się do niego.

***

Michał i Paweł zaczajeni w wodzie obserwowali załadunek. Zrobiłem zbliżenie na twarz swego byłego pracownika. Po paru minutach obaj zniknęli w mroku. Odczekałem, aż na “Diabolo” skończą pracę. Widziałem, jak przyjechał Sebedian i rozmawiał z Baturą. Po godzinie statek odcumował.

- Jedziemy - rzuciłem do przysypiającego Olbrzyma.

- Dokąd? - zapytał ziewając.

- Na komendę, do Skowronka.

Wróciliśmy do biura policjantów. Pirania spał z głową na biurku, a Skowronek zawzięcie grał w wyścigi samochodowe na Playstation.

- Pożyczam od syna na długie zimowe wieczory - wytłumaczył nam, nie odrywając wzroku od ekranu telewizora.

- Rosjanin coś powiedział? - zagadnąłem.

- Owszem, że nic nie wie, ani o Agacie, ani o włamaniu. Powiem panu, że pana przyjaciele odwiedzili dom tej pani. Wysłałem tam naszą ekipę, żeby dobrze obejrzeli mieszkanie jeszcze raz. Moi chłopcy ujrzeli zerwane plomby. Według sąsiada ktoś tam był, ale bardzo krótko. Oczywiście nie interweniował ani nie wzywał policji, bo myślał, że oni to my. Samo życie.

- Czy i ja mogę obejrzeć mieszkanie tej pani? - poprosiłem.

- Myśli pan, że znajdzie coś, czego pana poprzednicy nie odkryli? Znając pana umiejętności pewnie by tak było, ale wydarzenia nabierają dziwnego tempa. Tego Dańca z kumplem widziano w Juracie, przed hotelem “Bryza”. Życzliwy informator dzwonił do nas z telefonu komórkowego myśląc, że nie odkryjemy, kto dzwoni. My jednak to potrafimy. Otóż tym uprzejmym, lojalnym obywatelem był Mister Sebedian. Według naszych ludzi, którzy rozmawiali z personelem hotelu, Sebedian jadł późną kolację z dwoma Rosjanami. Rozmawiali po rosyjsku. Jak pan się domyśla, to byli ci sami ludzie co w Pucku. Patrole nie schwytały Dańca i tego drugiego. Zapadli się jak pod ziemię.

- A Sebedian?

- Jego wóz widziano przy molo w Juracie i tyle. Nikt się nim specjalnie nie interesował, bo wszyscy szukali Dańca.

- Chyba niezbyt gorliwie, skoro Daniec zwiał - orzekł Olbrzym.

Zdenerwowany tym stwierdzeniem Skowronek obrócił się do nas. W tym czasie jego pojazd uderzył o bandę toru wyścigowego.

- Młody człowieku - zaczął komisarz - nie będziesz nas uczył roboty policyjnej. Daniec musiałby umieć latać, żeby tej nocy uciec z Juraty. Pewnie siedzi jak zając pod jakimś krzaczkiem i z lękiem oczekuje świtu. Z obu stron miasteczka zrobiliśmy kordon straży taki, że nawet mysz się nie prześliźnie.

W czasie tej przemowy stałem przed mapą Trójmiasta, Półwyspu Helskiego i Zatoki Puckiej rozwieszoną na ścianie. Przypomniał mi się pewien szczegół.

- Wspominał pan o lataniu. Czy jakiś helikopter startował z Półwyspu Helskiego? - zapytałem komisarza.

- Skądże! - zaprzeczył.

- Czy, pana zdaniem, mogli ukryć się u kogoś w Juracie?

- Nie. Chyba, że w pustym o tej porze roku domku, ale nie sądzę.

- Czy mogli z Juraty gdzieś odpłynąć?

- Czym? Dokąd? Zresztą tam nie zawijają żadne statki.

- Co tutaj jest? - pytałem wskazując na dwie budowle zaznaczone na mapie wśród wód Zatoki Puckiej.

Skowronek wstał i podszedł do mnie. Zmrużył oczy patrząc na mapę.

- A, to! - lekceważąco machnął ręką. - To dyskoteka Petera. Wziął to coś od wojska w dzierżawę. To kupy betonu pośrodku wody. Z tego co wiem, wstęp tam mają tylko ludzie zaufani, z zaproszeniami.

- Jak się tam dostają? - nie dawałem spokoju.

- Pirania! Pobudka, komornik do ciebie! - komisarz trącił ramię śpiącego współpracownika.

- Co? Telewizora już dawno nie mam - mamrotał Pirania przecierając zaspane oczy. - Szefie, chce mnie pan przyprawić o zawał?

- Jak dostają się ludzie do dyskoteki Petera?

- Kutrem z Władysławowa, Jastarni albo Juraty.

Skowronek zadumał się i powoli kiwał głową patrząc mi w oczy.

- Uparciuch z pana - powiedział po chwili. - Ten pański Daniec mógłby wyciąć taki numer i ukryć się u Petera. Niestety, mamy mały problem. Nie mamy czym tam dopłynąć. Chłopcy ze Straży Granicznej mają jakąś akcję przy rosyjskiej granicy. Mogę jedynie wieże obserwacyjne z radarami poprosić, żeby obserwowali ruch przy dyskotece Petera, a lądem wyślemy pościg.

- Nie trzeba - uspokoiłem go. - Czy ten Peter jest niebezpieczny?

- Oby wszyscy właściciele dyskotek byli tacy jak on - wtrącił Pirania.

- Dobrze, to poproszę o dostęp do radia.

- Panie Tomaszu, co pan kombinuje? - komisarz przyglądał mi się podejrzliwie.

- Mam swoje znajomości - oświadczyłem z dumą.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

WZYWAM KUTER WERNERA • ODSŁANIAMY KARTY • LOT NA PARALOTNI • POŚCIG ZA “FILADELFIĄ” • OKO W OKO Z BATURĄ • SZANTAŻ SEBEDIANA • PODWODNA DETONACJA

Transowe rytmy ogłuszały. Betonowe ściany nabierały zupełnie nowych barw w świetle migających reflektorów i stroboskopów. DJ za konsoletą stał i co chwila zmieniał płyty.

- Kochani! - zawodził. - Dziś dajemy wielką banię do rana. Możecie tańczyć, świrować i żyć. Uno, duo, tres, quatro... i jedziemy!

Tłum tancerzy wyginał się, w powietrzu falowały ręce i długie włosy dziewczyn. Byliśmy w tym środowisku jak relikty przeszłości, stojąc jak kołki przy ścianie. Michał przynajmniej miał zabawę przyglądając się przedstawicielkom płci pięknej, a moje myśli zaprzątało coś zupełnie innego.

Po kilkunastu minutach pojawił się Peter. Skinął na nas ręką i ponownie wyszliśmy na dach.

- Tak jak przeczuwaliście, Jurata aż pęka w szwach od glin - raportował. - Kumpel z woja mówił, że mają prikaz, żeby mieć na nas oko. Mają meldować do Gdańska, jeśli ktoś od nas wypłynie. Podobno jedzie tu jakiś Columbo. Jednym słowem, będę miał nalot, co zniszczy moją reputację...

- Nie jęcz - Michał odchylił połę bluzy ukazując w ten sposób kolbę pistoletu. - Wiesz, co tu będzie się działo, jak oni przypłyną, a my wciąż tu będziemy?

Peter podrapał się po głowie.

- Domyślam się, sercem jestem z wami - gorąco nas zapewniał. - Dlatego mam pewien pomysł, choć przyznam, że szalony, ale wiatry powinny wam sprzyjać.

Zeszliśmy na pomost, przy którym cumował kuter dowożący klientów dyskoteki. Były tam też dwa kilkumetrowe jachty motorowe i jedna motorówka o smukłej, sportowej linii. Na jej rufie znajdowały się cztery duże doczepiane silniki. Peter zszedł do jej kokpitu i podał nam dwa plecaki z uprzężami.

- Tutaj będzie wam wygodniej to założyć - wyjaśnił.

Przyjrzałem się plecakowi i już domyśliłem się, co nas czeka. Po minie Michała widziałem, że on też miał pietra. Usiedliśmy na brzegu pomostu.

- Mam tylko takie - rzekł Peter rzucając obok nas podłużne przedmioty.

- Powiedz jeszcze, czy zadzwoniłeś? - zapytałem.

- Tak.

- Powiedziałeś prawdę? Tak jak prosiliśmy.

- Calusieńką.

Pożegnałem Olbrzyma, który odwiózł mnie, komisarza i Piranię na nadbrzeże. Dziennikarz miał pojechać Rosynantem na Hel i tam czekać na sygnał od nas. Podejrzewałem, że samochód może nam się tam przydać.

- Gdzie ta pana niespodzianka? - dopytywał się Skowronek.

- Już płynie - odpowiedziałem poznając znajomy kształt płynący na kanale Starej Motławy.

- Zmieścimy się wszyscy? - policjant ruchem głowy wskazał na ośmioosobową sekcję policjantów z licznymi tobołkami.

- Jestem przekonany, że tak.

- Ufa pan swojemu informatorowi?

- Teraz już tak.

- Dlaczego?

- Podał hasło.

Skowronek spojrzał na mnie jak na wariata i zamilkł. Podejrzewałem, że żałował, iż dał się wciągnąć w tę aferę. Kuter Wernera zwolnił, za jego rufą zakotłowała się woda i okręt zatrzymał się pół metra od brzegu. Johann wyszedł na pokład i rzucił nam cumę. Gestem zaprosił nas do środka. Weszliśmy do sterówki. Oddział szturmowy gdańskiej policji ulokował się w mesie. Skowronek z podziwem oglądał wyposażenie kutra.

- Przydałby się nam taki - Pirania głośno wyraził to, co można było wyczytać w spojrzeniu komisarza.

- Przyjdzie czas, młody. Zobaczysz - mruczał Skowronek.

Bez problemów wypłynęliśmy na wody Zatoki Puckiej. Zaprosiłem Wernera na górny pokład. W chłodzie nocy postawiliśmy kołnierze naszych kurtek.

- O co chodzi, Tomaszu? - zapytał Werner.

- Nie jesteś ze mną szczery - odpowiedziałem.

Niemiec zrobił zdziwioną minę.

- Georgij Pawlinskij i doktor Aleksy Suworow. Mówią ci coś te nazwiska?

Werner wahał się, co odpowiedzieć. Jego uczucia widziałem na twarzy jak na ekranie monitora. On dostrzegł moje uważne spojrzenie.

- Dziwię się, że nie martwisz się o los Hansa - dodałem. - Zastanawia mnie także, co wiózł drugi okręt podwodny, z którym wypłynęliście z portu w styczniu 1945 roku.

- Tomaszu, dużo dowiedziałeś się przez te parę dni, ale z tym drugim okrętem to nie wiem, o co ci chodzi.

- Werner, bardzo cię proszę, powiedz prawdę.

Werner odwrócił się ode mnie i zapatrzył w morze. Pochylił się, żeby zapalić cygaro. Przysiadł skrywając się za burtą przed wiatrem.

- Co chcesz wiedzieć? - ledwo usłyszałem przez świst wiatru.

- Pracowałeś w niemieckim wywiadzie?

- Tak.

- Wiesz, co przewożono w ładowniach “Wilhelma Gustloffa”?

- Tego nikt chyba nie wie oprócz Sebediana.

- Kim on jest?

- Biznesmenem od ciemnych interesów.

- Co wiózł drugi okręt podwodny? Wiem o nim z relacji polskiego dokera.

- Stucker załadował tam jakieś skrzynie, ale ten okręt zatonął. Nie wiem dlaczego. Było to w pobliżu miasteczka Hel. Słyszeliśmy tylko podwodny wybuch. Może upolowali go Rosjanie, a może Amerykanie.

- Czy wasz wywiad szukał Stuckera?

- Wszyscy go szukali. Ślad urwał się w Argentynie.

- Stucker miał rodzinę?

- Tylko syna. Żona zginęła w czasie rosyjskiego szturmu Berlina. Była Włoszką, poznał ją w czasie wojny, gdy miał urlop. Syn, Joachim, urodził się w 1942 roku. Przeżył, bo w 1944 roku matka wywiozła go do rodziny, do Włoch. Po wojnie zniknął. Rodzina twierdziła, że go porwano.

- Czemu interesujecie się wrakiem “Gustloffa”?

- Bo nie wiemy, jaką kryje tajemnicę.

- Tak wam zależy na Bursztynowej Komnacie? A może liczycie na mały składzik uranu?

- To nieistotne, Tomaszu. Chodzi o zasadę. Zginęło tam kilka tysięcy Niemców, to podwodny cmentarz, który wiele osób chce wykorzystać do swoich celów. Jesteśmy za ostatecznym rozwiązaniem zagadki i zostawieniem “Gustloffa” w spokoju.

- Jaką rolę na pokładzie “Diabolo” pełni Hans?

- Informuje nas o ruchach statku. Miał sabotować akcję. Po części to mu się udało. Ci z “Diabolo” ściągnęli dwóch Polaków, którzy mieli mieć informacje o “Gustloffie”, ale Sebedian ogłosił załodze, że byli oni prowokatorami i zastąpiono ich nowymi ludźmi.

Wdrapał się do nas Pirania.

- Panie Tomaszu! - próbował przekrzyczeć wichurę. - Musimy zejść z pokładu, bo zaraz szturmowcy ruszą do akcji.

***

Peter odkręcił gaz w motorówce i wyrwało nas z pomostu. Jakoś udało nam się wyprostować narty i mogliśmy chwilę rozkoszować się szybką jazdą po falach. Musieliśmy się spieszyć, bo brzeg zbliżał się w błyskawicznym tempie. Wyrwałem zawleczkę na lewym ramieniu plecaka i za mną otworzyła się ogromna czasza paralotni. Natychmiast nabrała powietrza pod ogromne skrzydło i zacząłem wznosić się ku pochmurnemu niebu. Dwadzieścia metrów ode mnie Michał robił to samo. Odczepiliśmy się od lin łączących nas z motorówką Petera, a potem - krótkie narty wodne. W dole widziałem dwie motorówki policyjne zmierzające do dyskoteki Petera. Dalej jakiś kuter zatrzymał się przy drugiej wieży, gdzie trzymano Agatę. To oznaczało tylko jedno - policja postanowiła odbić Agatę.

Staraliśmy się kierować na zachód od Juraty, by nie wpaść w ręce policjantów. Coś źle obliczyliśmy i przeniosło nas nad półwyspem, by z powrotem zawrócić nad Zatokę Pucką i wtedy zaczęliśmy tracić wysokość. Twardo wylądowaliśmy w lodowatej wodzie. Dobrze, że tuż nad lustrem wody zdążyłem wypiąć się z pasów paralotni. Michał zanurkował przykryty płachtą materiału. Próbowałem popłynąć do niego, lecz ubranie hamowało moje ruchy. Gdy traciłem nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek zobaczę Michała, jego głowa wynurzyła się tuż obok mnie.

- Musimy się jeszcze wiele nauczyć - wychrypiał wypluwając wodę.

Gdy znalazłem się na szczycie fali, zauważyłem, że w naszą stronę kieruje się jedna z policyjnych motorówek, a jej reflektor na pokładzie już szperał po wodzie strumieniem światła.

Nagle za nami rozległ się syk i jak piłeczka pingpongowa nad powierzchnię wynurzył się ciemny kształt.

Przez bulej widziałem, jak znikają w mroku pontony z policjantami. Johann utrzymywał kuter na stałej pozycji. Pozostało nam jedynie nasłuchiwać meldunków z radia. Szturmowcy wolno podpływali do wieży, by błyskawicznie wejść na parter budowli. Po kilkunastu sekundach usłyszeliśmy przedziwną wiadomość.

- Panie komisarzu! Pusto! Nikogo tu nie ma! - meldował dowódca grupy szturmowej.

Johann przyspieszył i po chwili mogliśmy cumować przy wieży. Zwiedzaliśmy budynek w milczeniu. Były tu skrzynki z napojami i różnymi smakołykami.

- To magazyn Petera - wyjaśniał Pirania.

Wyższe piętra były prawie puste nie licząc kanapy, kilku krzeseł, kuchenki z butlą gazową, paru naczyń i stołu. Skowronek dotknął tapicerki kanapy.

- Jeszcze ciepła - mruknął.

Komisarz wrócił na pokład kutra i wrócił po kilku minutach.

- Chłopcy ze Straży Granicznej twierdzą, że nikt tu nie pływał - poinformował nas. - “Diabolo” czai się koło Helu. Kręci tam kółeczka.

- Chyba zapomnieliśmy o okręcie podwodnym Sebediana - powiedziałem. - Johann, czy masz urządzenia, dzięki którym można wykryć mały okręt podwodny?

- Pewnie - stwierdził Johann.

- Wy tu zostańcie i czekajcie na rozkazy - Skowronek zwrócił się do policjantów.

Wsiedliśmy na kuter, by po chwili zataczać szerokie kręgi. Werner sterował, a Johann wpatrywał się w ekrany urządzeń umieszczonych w sterówce. Pół godziny kręciliśmy się po Zatoce Puckiej, by usłyszeć radosny okrzyk Johanna.

- Mamy perełkę - zameldował. - Jest milę od nas w kierunku wschodnim. Pędzi jak szalony.

- Gdzie jest “Diabolo”? - Skowronek zapytał przez radio obsługę radarów w wieży Straży Granicznej.

- Niecałe dwie mile od was - usłyszeliśmy odpowiedź.

- Zdążymy go dogonić? - komisarz zapytał Wernera.

- Nawet jeśli tak, to co? - Werner bezradnie wzruszył ramionami.

- Będziemy tak tkwić na wodzie i czekać na cud? - zdenerwował się Skowronek.

- Panie komisarzu - uspokajałem policjanta - nie możemy używać siły, bo nic nią nie wskóramy. Proszę nie zapominać o Hansie na pokładzie “Diabolo”, Dańcu i jego koledze.

- Co za Hans? - Skowronek poczerwieniał na twarzy. - Kloss czy co? W co pan gra, panie Tomaszu? Co wyprawia ten Daniec? Jest złodziejem, a jego muskularny koleś wymięknie, jak wyląduje w więzieniu.

- Hans jest agentem niemieckiego wywiadu - wyjaśniałem. - Daniec może jeszcze nie jest stracony, bo to on podał mi informacje o tym, gdzie była przetrzymywana Agata.

- I wpuścił nas w maliny - wtrącił Pirania.

- Nie do końca - zauważyłem. - Ona tam przecież była.

- Mówił pan, że pański informator podał hasło... I ja w to uwierzyłem? Takiego starego glinę zrobić w bambuko? Ciekawe, co to było za hasło?

- Per aspera ad astra.

- Co to znaczy? - zapytał Pirania. - Komisarzu, pan Tomasz coś mówi o jakiejś astrze?

Bezradnie rozłożyłem ręce.

- Nie chodzi o żadnego opla. To po łacinie: “Przez trudności do gwiazd”.

***

Jeśli masz przed sobą perspektywę wpław do brzegu około dwóch kilometrów wśród morskich fal lub wyciągniętą pomocną dłoń nawet największego wroga, to instynkt powinien pozwolić wybrać tę drugą alternatywę. Nawet jeśli ta ręka należałaby do Jerzego Batury w towarzystwie uzbrojonego Kostii. Nie mieliśmy specjalnie wyboru i posłusznie weszliśmy na pokład “Filadelfii”. Batura bez słowa wskazał nam kajutę na rufie. Byli tam już Agata, Pierre i Sara.

- Pawle, co za spotkanie? - Batura uśmiechnął się.

- Cześć - rzucił Michał.

Batura na jego widok lekko zbladł.

- Jak widzę, wciąż chodzisz z tym ochroniarzem - próbował zażartować.

Pominąłem milczeniem jego uwagi i przysiadłem się do Agaty. Była trochę przestraszona, ale oczy miała wciąż bystre i pełne blasku.

- Nic ci nie jest? - zapytałem ją.

- Nie, byli bardzo gościnni - odpowiedziała. - Wozili mnie w tej trumnie, kazali siedzieć w jakiejś betonowej wieży.

- Byłaś jak królewna, której na pomoc musiał przybyć dzielny rycerz Paweł Daniec - zaśmiał się Batura. - Wiedziałem, że będziesz jej szukać. Nie oszukasz swej natury. Będziesz jak twój szef, rycerski do końca.

- Boso, ale w ostrogach - mruknął Michał.

- Właśnie - przytaknął Batura. - Tłumaczyłem Sebedianowi i Danielle, że twoje zachowanie to teatr. Niemożliwe, żebyś się aż tak zmienił.

- Skąd ta pewność? - zapytałem.

- No, wiesz - Batura wygodnie rozsiadł się - ten numer z kradzieżą był niezły, tak samo jak włam do klubu “Wieloryb” czy wrobienie mnie w ten skradziony portfel i podrzucony pistolet. Policja też ścigała cię naprawdę i zrobiła takie kino, że Sebedian nie wierzył, żeby mieli to robić tylko dla zgrywy. Ostatecznie dałeś ciała uciekając przede mną z “Diabolo”, ale za to zaprowadziłeś nas do bardzo interesującego śladu - mówiąc to popatrzył na Agatę.

- Mówiłaś im coś? - zapytałem dziewczynę.

- Wybacz, ale nie jestem gladiatorem - odpowiedziała. - Opowieści dziadka nie uważam za tak cenne, żeby mieli wam coś zrobić.

- Użyliśmy małego podstępu - pochwalił się Batura. - To przedziwne, że wasza ofiara tak was polubiła, iż powiedziała wszystko, co chcieliśmy wiedzieć. Wskazała nam miejsce ukrycia tego - w tym momencie Batura wyjął z wewnętrznej kieszeni zamykaną torebkę foliową z mapą w środku. - Wiesz, co to jest?

- Miejsce wiecznego spoczynku niemieckiego okrętu podwodnego - odpowiedziałem. - Nie mieliście pewności, gdzie on leży. Dlatego nurkowaliśmy za pierwszym razem przy jakimś U-Boocie. Szukaliście tego właściwego. Ile leży na dnie w okolicach Helu?

Batura obejrzał mapę.

- Trzy - stwierdził. - Ten, który odwiedziliście, był tym właściwym.

- Do czego wam jesteśmy potrzebni? - odezwał się Michał.

- Teraz już do niczego - oświadczył Batura. - Początkowo Sebedian chciał was wykorzystać do znalezienia informacji o tym okręcie, potem okazało się, że jesteście idealną przynętą dla policji. Za późno odkryliście chipy w waszych piankach.

- To co teraz z nami zrobicie? - dopytywał się Michał.

Nie mieliśmy okazji usłyszeć odpowiedzi, bo do kajuty wszedł Kostia i pochylił się do ucha Batury. Poczuliśmy drżenie kadłuba “Filadelfii”, która przyspieszyła.

- Pan Tomasz nie daje za wygraną - powiedział do mnie Batura wychodząc do sterówki.

Sara i Finder przez cały czas milczeli, bo rozmawialiśmy po polsku i oni nie rozumieli ani słowa. Odwróciłem się do Michała, lecz nie zdążyłem nic powiedzieć.

- Macie milczeć! - krzyknął Finder.

Po kilkudziesięciu minutach “Filadelfia” zacumowała do “Diabolo”. Batura przyszedł po nas i kazał nam wejść do ładowni statku. Czekał tam na nas liczny komitet powitalny. Mister Sebedian palił cygaro. Danielle miała zimne spojrzenie. Wzrokiem szukałem twarzy Julia. Tylko na niego mogliśmy tutaj liczyć. Stał w ostatnim szeregu i zauważywszy moje spojrzenie puścił oko.

- I znowu się spotykamy, panie Pawle - odezwał się Mister Sebedian. - Ostatnio opuścił pan nasze gościnne progi w dużym pośpiechu. Teraz możemy nadrobić zaległości i trochę sobie porozmawiać. Zapraszam do mesy.

Rozdzielono nas z Agatą.

- Kawy? - zapytał Sebedian podchodząc do stolika, gdzie stały czajniczki.

W mesie byli jeszcze Danielle i Steve. Nikt nie zareagował na jego propozycję.

- Nie? - Sebedian uśmiechnął się. - Macie wobec mnie dług do spłacenia. Musicie skończyć pracę, którą rozpoczęliście.

Milczeliśmy patrząc na Sebediana, który usiadł naprzeciw nas zakładając nogę na nogę. W jednej dłoni trzymał spodek, w drugiej dwoma palcami filiżankę. Popijał kawę drobnymi łykami.

- Mieliście okazję dopłynąć do drzwi ładowni - mówił. - Wiecie, że drzwi są zaminowane. Mam tu schemat. Proszę powiedzieć, czy to da się pokonać? - zapytał Michała podając mu kartkę z rysunkiem.

Przyjaciel nie wziął jej do ręki, więc kartka swobodnie opadła na blat.

- Pan wie, że wszystko da się obejść - odpowiedział Michał patrząc w oczy Sebediana. - Tylko czy nam się będzie chciało?

- Będzie. Zapominacie o swojej uroczej koleżance. To twarda dziewczyna, ale nawet ona nie przeżyje dłużej niż pół godziny w morzu, gdyby na przykład wypadła za burtę.

- Gdyby jej los był nam obojętny? - Michał nie dawał za wygraną.

- Wylądowałaby w morzu. Następny w kolejce byłby pan Paweł.

- Dobrze, pójdziemy tam - odezwałem się.

Sebedian uśmiechnął się zadowolony.

- To rozsądna decyzja - rzekł kiwając z zadowoleniem głową.

- Co stanie się z nami po wykonaniu zadania? - zapytałem.

- Nie lubię zabijać bez potrzeby - oznajmił Sebedian. - Zabierzemy was na długą wycieczkę, a po drodze wysadzimy w takim miejscu, żebyście nie mogli nam zaszkodzić.

- Jaką mamy gwarancję?

- Żadnej.

Pozwolili nam się zdrzemnąć trzy godziny. Potem zjedliśmy lekki posiłek i rozpoczęliśmy przygotowania do nurkowania. Osobiście sprawdzaliśmy każde urządzenie, zawór, wężyk. Założyliśmy pianki do nurkowania i zeszliśmy do “Filadelfii”. Na pokładzie okrętu podwodnego byli też Rosjanie, Sara, Julio i Hans.

Po kilkunastu minutach weszliśmy z Juliem do śluzy na dziobie. Woda powoli podnosiła się.

- Jak wam było na wolności? - zażartował Julio.

- W porządku - odpowiedziałem. - Nie urwali ci głowy za to, że dałeś nam pistolet?

- O niczym nie wiedzieli.

- Wiecie, że nie przeżyjemy tego nurkowania? - odezwał się Michał.

- Czemu? - zdziwił się Julio.

- Drzwi ładowni są zamknięte na prymitywny zamek szyfrowy, do którego mechanizmu podłączono ładunki wybuchowe - tłumaczył Michał. - Po tylu latach w wodzie wszystko to stanowi jeden wielki szmelc, którego nikt rozsądny nie powinien dotykać. Nawet najmniejsza detonacja w ciasnym pomieszczeniu przedsionka ładowni zabije nas. To misja samobójcza. Mamy nie otworzyć, a zamknąć dostęp do środka “Wilhelma Gustloffa”. Jakie jest twoje zadanie? - Michał zapytał Julia.

- Mam was pilnować, żebyście nie uciekli - oznajmił.

- Chyba rozumiem - olśniło mnie. - Sebedian chce spowodować wypadek na “Gustloffie”, żeby na niego zwrócić uwagę władz. W tym czasie dobierze się do U-Boota.

- Przecież nie może być w dwóch miejscach jednocześnie - zauważył Julio.

- Ma przecież “Filadelfię”.

- Pomożesz nam? - spytałem Julia.

- Jasne, co mam zrobić?

- Pomóc nam w ucieczce odwracając uwagę załogi “Filadelfii”.

- Nie ma sprawy. Mój aparat oddechowy coś się psuje.

Woda sięgała już naszych ust, więc założyliśmy maski. Po kilku minutach otworzyły się drzwi śluzy. Julio wypłynął pierwszy. Michał zatrzymał mnie na chwilę. Wyjął z ust ustnik i coś jeszcze. Dwoma palcami trzymał pocisk pistoletowy. Domyślałem się, że pochodził z Glocka podarowanego nam przez Julia. Mój przyjaciel złamał pocisk na pół. Zrozumiałem, że nie powinniśmy ufać Julio, skoro dał nam broń, która nie mogła zrobić krzywdy załodze “Diabolo”.

Popłynęliśmy w zielonkawy mrok kierując się w stronę światła latarki Julia. Michał przyspieszył poruszając mocno płetwami. Podążyłem jego śladem. Minęliśmy Julia machając do niego jak turyści na wycieczce. Julio pokazał na migi, żebyśmy weszli do kanału prowadzącego do ładowni, bo załoga “Filadelfii” może nas obserwować. Wiedzieliśmy, że na okręcie podwodnym były zamontowane kamery zewnętrzne i silne reflektory. Obejrzałem się. “Filadelfia” płynęła za nami.

Powoli z ciemności wyłaniał się białawy, porośnięty glonami i muszelkami wrak “Wilhelma Gustloffa”. Przedarliśmy się przez zasłonę z sieci rybackich i dotarliśmy do włazu zejściowego do ładowni. Michał wrzucił do środka obciążoną latarkę. Swoją zgasiłem. Snop światła z opadającej latarki świecił w górę, a my umykaliśmy za filary pokładu spacerowego. Julio dotarł na miejsce po dwóch minutach. Zajrzał do środka, ale przez rażące go w oczy światło nic nie mógł dojrzeć. Rozejrzał się na boki. Myślałem, że szuka nas, ale on sięgnął po nóż i zaczął wycinać kawałki sieci. Z zawiniątka przymocowanego na pasie wyjął mały pakunek. Coś tam przy nim przekręcił i wrzucił go do kanału. Sieci oplótł wokół wejścia mocując je do belek. Dodał do tego jeszcze kilka kawałków lin. Uwijał się jak w ukropie. Obaj z Michałem pojęliśmy, co zrobił, więc uciekaliśmy w stronę dziobu “Gustloffa”, kierując się ku powierzchni.

Nie mieliśmy większych szans uciec przed falą uderzeniową podwodnej eksplozji. Gdybyśmy byli bliżej statku, byłoby po nas. Na szczęście udało nam się uciec na dużą odległość. Mimo to ogłuszyło nas. Wynurzaliśmy się zatrzymując się na odpowiednich do bezpiecznego wynurzania głębokościach.

Nurkowanie zawsze przypomina mi latanie. Żywioł wody można chyba porównać z kosmosem. Z Michałem mieliśmy już dość ciągłego napięcia. Na trzech metrach pozostaliśmy na dłużej zapatrzeni w odblaski księżyca na powierzchni morza. Przypominało to flotyllę diamentów. Gdy wystawiliśmy głowy nad wodę, “Diabolo” już zniknął. Jego miejsce zajął mały kuter, na którego pokładzie stał pan Tomasz.

- Pawle, chyba nie masz wyjścia - rzekł patrząc na towarzyszących mu dwóch mężczyzn.

To byli chyba ci sami policjanci, którzy próbowali nas zatrzymać na molo w Sopocie. I tym razem mierzyli do nas z pistoletów. Obejrzałem się na Michała, tak jak wtedy, w Sopocie. Tym razem Michał nie uśmiechał się. Położył mi dłoń na ramieniu.

- Pawle, chyba czas skończyć udawanie? - powiedział.

Podpłynęliśmy do kutra. Jakiś, młody, silny facet pomógł nam wejść na pokład. Zdjęliśmy sprzęt i weszliśmy do mesy. Usiedliśmy po przeciwnych stronach stołu. Starszy mężczyzna w czapce kapitana obejrzał nasze uszy. Michał lekko krwawił.

- Powinniście odpocząć - orzekł przyglądając się nam.

- Odpoczną w czasie odsiadki - pogroził nam starszy policjant. - I co powiesz, Pawle? - zapytał mnie pan Tomasz.

- Trzeba gonić “Diabolo”.

- Masz jakiś pomysł?

- Jasne - odpowiedziałem.

- Co jest grane? - pytał młodszy policjant. - Panie Tomaszu, czemu pan chce współpracować z tym gościem?

- Per aspera ad astra.

ZAKOŃCZENIE

Dłuższą chwilę trwało, nim Skowronek i Pirania pojęli wszystko. Oczywiście dałem się namówić Danielle na kradzież podejrzewając, że chodzi tu o większy szwindel. Niestety, ona okazała się lepsza niż myślałem i rozpoznała mnie. Jednak każdy grał dalej swoją rolę. Sebedian podejrzewał, że zechcę złapać go i załogę “Diabolo” w czasie zakazanej penetracji wraku “Wilhelma Gustloffa”. Byłem też jego przynętą dla policjantów. Michał po moim pierwszym telefonie do niego skontaktował się z moim szefem. Dzwonił do niego przed naszym spotkaniem na molo i nim pojawił się przy pomniku na Westerplatte. Potem przyszedł czas na wymianę informacji.

- Ciekawe, skąd Sebedian miał te rysunki zabezpieczenia ładowni? - zastanawiał się Skowronek.

- Jakie wino podał Mister Sebedian swym gościom w czasie licytacji? - zapytał pan Tomasz.

- Białe wino włoskie z północnego brzegu jeziora Garda w okolicach Trydentu i Bolzano - odparł Skowronek po chwili namysłu.

- Skąd pochodziła żona Stuckera? - szef skierował pytanie do Wernera.

- Z Trydentu - wyszeptał Werner.

- Synek wrócił po depozyt tatusia - podsumował Michał.

- Tak jest - kiwnął głową pan Tomasz. - Werner, nie wiesz, czy Rosjanie mają kogoś swojego na pokładzie “Diabolo”?

- Nie wiem - Werner wzruszył ramionami.

Z Michałem zrobiliśmy zdziwione miny.

- Bardzo mi przykro, panowie - Werner zrobił smutną minę. - Nasz agent, Hans, sabotując operację Sebediana próbował pozbyć się was, na szczęście bezskutecznie. Uznał, że wasza, nazwijmy to “nieobecność”, zahamowałaby Sebediana.

- Co możemy teraz zrobić? - odezwał się Johann. - Czy możemy liczyć na pomoc polskich władz? - zwrócił się do Skowronka.

- Za mało czasu na ściągnięcie posiłków - oświadczył komisarz.

Michał sięgnął po kartkę papieru i długopis. Przedstawił plan operacji, do którego wprowadziliśmy drobne korekty. Johann zaprowadził nas do jednej z kajut na prawej burcie. To co tam zobaczyliśmy, spowodowało lekkie westchnienie Skowronka, zachwyt Michała i lekki dreszcz emocji u mnie. Po kwadransie byliśmy gotowi.

Werner stał przy sterze. Pan Tomasz na górnym pokładzie obserwował “Diabolo” przez lornetkę. Johann skupił swą uwagę na przyrządach.

- Poszli w dół! - zawołał do nas.

Poderwał się z miejsca i wskoczył do pontonu, w którym siedzieliśmy z Piranią i Michałem. Skowronek postanowił zostać na kutrze. Silnik łodzi Johanna pracował prawie bezgłośnie. Byliśmy ubrani na czarno, twarze poczerniliśmy sobie specjalnymi farbami. Podpłynęliśmy do lewej burty “Diabolo”. Nie widzieliśmy wartowników. Michał wystrzelił w górę kotwiczkę z linką. Rozległ się cichy stuk. Po chwili nasłuchiwania wdrapaliśmy się na relingi i zjechaliśmy do rufowej ładowni. Jej wrota były zamknięte, za to drzwi do środka otwarte. Michał i Johann uzbrojeni w pistolety maszynowe szli pierwsi. Z Piranią uzbrojeni w pistolety osłanialiśmy tyły. Skradaliśmy się wąskimi korytarzami. Wśród odgłosów pracy silnika statku usłyszeliśmy czyjś płacz. Ruszyliśmy w tamtym kierunku. Drzwi do kajuty stały otworem. Wskoczyliśmy do środka wodząc lufami na wszystkie strony, ale nikogo nie znaleźliśmy prócz zapłakanej Agaty. Stanęliśmy we czwórkę pod ścianą, żeby nas zobaczyła. Powoli podniosła na nas spojrzenie i na czerwonej, mokrej od łez twarzy pojawił się uśmiech.

Wtem w drzwiach stanęła Danielle. Wycelowała w Agatę pistolet.

- Rzućcie broń, cwaniaczki! - zawołała.

Pirania rzucił się w jej kierunku. Nim padł strzał, Michał skoczył zasłaniając sobą Agatę. Przyjaciel upadł na podłogę. Na jego torsie pojawiła się szybko rosnąca plama krwi. Danielle zniknęła. Ruszyłem za nią w pościg. Za mną biegł Johann. Wtem zgasło światło na statku i zapanowały ciemności z rzadka rozświetlane kontrolkami. Przy klatce schodowej zaczęły wokół nas gwizdać kule. Padliśmy na podłogę. W dole rozlegały się lekkie kroki Danielle.

- Goń ją! - krzyknął Johann.

Rzuciłem się w dół, a Johann osłaniał mnie. Zbiegłem do ładowni, w której był właz łączący “Diabolo” z “Filadelfią”. Był otwarty. Stałem po kostki w wodzie. Ktoś otworzył zawory denne statku, który zaczynał tonąć.

- Uciekajcie! - wołałem do Johanna. - Zatapiają “Diabolo”!

Szybko zakładałem uprząż z butlą. Usiadłem na brzegu włazu i zanurzyłem się w morzu. Kilkanaście metrów niżej widziałem światło latarki Danielle. Dalej dno rozświetlały reflektory z “Filadelfii”. Płetwonurek stojący przy kiosku U-Boota palnikiem ciął właz przy kiosku. Danielle skierowała się do otwartego wejścia śluzy “Filadelfii”. Drzwi za nią zamknęły się. Podpłynąłem do wraku, gdzie nurek skończył swoją pracę i wszedł do środka. Ruszyłem jego tropem. Pływanie w ciasnocie, wśród szkieletów załogi nie należy do przyjemności, lecz powoli docierałem do pomieszczeń na rufie U-Boota. Płetwonurek widząc mnie pomachał do mnie ręką. Widząc, że nie ufam mu, podniósł ręce do góry i uśmiechnął się. To był Hans. Członek załogi “Diabolo”, na którego prawie wcale nie zwracałem uwagi, a to on omal nie zabił mnie i Michała. Teraz wziął metalową skrzynię długości pół metra, szerokości trzydziestu centymetrów i grubości dwudziestu centymetrów. Wskazał mi drugą identyczną oznaczoną herbem Trzeciej Rzeszy.

Po dziesięciu minutach przedzierania się przez U-Boota wypłynęliśmy na zewnątrz. Wtedy Hans położył swoją skrzynkę na dnie i gestem nakazał zrobić mi to samo. Potem wskazał w kierunku “Filadelfii” sugerując, że powinniśmy zająć się Sebedianem. Gdy tylko odpłynąłem kilka metrów, on nożem otworzył wieka skrzynek. W górę uniosły się bąbelki powietrza z rozhermetyzowanych pojemników, a ze środka wydostały się kartki papieru, które w morskiej wodzie rozpadały się dołączając do chmury pyłów.

Hans odbił się od dna i ruszył ku powierzchni. Na “Filadelfii” pogasły światła. Wiedziałem, że w żaden sposób nie dostanę się do środka, więc poszedłem w ślady Niemca. Gdy tylko wynurzyłem się, czyjeś silne ręce wciągnęły mnie do pontonu. Nim zemdlałem, ujrzałem jeszcze czubki masztów “Diabolo”.

***

Obaj leżeli w szpitalu w Gdańsku i dochodzili do siebie. Przy łóżku Michała całe noce spędzała Agata i na mój gust te nocne czuwanie dziewczyny mogło oznaczać, że Michał wkrótce znajdzie się w okowach miłości, a potem małżeństwa. Paweł nadwerężył zdrowie zbyt szybkim wynurzaniem się. Choroba kesonowa w jego przypadku miała raczej łagodny przebieg. Werner zaproponował przetransportowanie Pawła do Kliniki Niemieckiej Marynarki Wojennej, ale uprzejmie podziękowałem.

Hans wykonał swoje zadanie. Zniszczył tajemnicze dokumenty. Zastanawiało mnie tylko, co się stało z U-Bootem, który przewoził skrzynie, prawdopodobnie ze zrabowanymi dziełami sztuki.

Z zeznań Danielle wynikało, że Sebedian uciekł z częścią załogi “Diabolo” swoim jachtem. Na miejscu zostali tylko ona, Steve, Kostia i Hans. Steve zatonął razem z “Diabolo”. Kostia zniknął w równie tajemniczych okolicznościach jak Georgij Pawlinskij. Podejrzewam, że Rosjanie i Niemcy wspólnie rozpracowali Sebediana. Danielle, poszukiwana międzynarodowym listem gończym, musiała być deportowana do Wielkiej Brytanii. “Diabolo” i “Filadelfię” wydobyły i przewiozły do stoczni remontowych dwa brytyjskie przedsiębiorstwa zajmujące się tego typu przedsięwzięciami.

Wszedłem do pokoju Pawła. Pielęgniarka kończyła właśnie pobieranie krwi do analizy. Gdy wyszła, Paweł otworzył oczy.

- Witam, panie Tomaszu - wyszeptał.

- Cześć - przywitałem go, kładąc na kołdrze maleńką figurę skoczka szachowego wykonaną z bursztynu.

Paweł wziął ją do ręki i oglądał pod światło.

- Skąd to? - zapytał.

- Prezent od Olbrzyma. Całą noc pilnował Rosynanta i czekał na najmniejszy sygnał od nas. Rano poszedł na plażę i znalazł to cudo.

- Myśli pan... - Paweł próbował wstać.

- Leż - uspokajałem go. - Nie wiem, co o tym sądzić, ale wraku “Wilhelma Gustloffa” i tak na razie nikt nie będzie penetrował. Poczeka na lepsze czasy.

109



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
PS 41 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Operacja Królewiec
PS 49 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Pruska Korona
PS 60 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Pasażer Von Steubena
PS 27 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Skarb Generała Samsonowa t 1
PS 32 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Skrytka Tryzuba
PS 22 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Twierdza Boyen
PS 27 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Skarb Generała Samsonowa t 2
PS 29 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Kaukaski Wilk
PS 53 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Gocki Książe
PS 46 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Bractwa Rycerskie
PS 43 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Buzdygan Hetmana Mazepy
PS 52 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Szaman
PS 55 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Relikwia Krzyżowca
37 Pan Samochodzik i Wilhelm Gustloff Sebastian Miernicki
PS 30 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 2
PS 48 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Zagadka Kaszubskiego Rodu
PS 26 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginiony Pociąg
PS 63 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Mumia Egipska
PS 31 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginione Poselstwo

więcej podobnych podstron