PS 63 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Mumia Egipska


TOMASZ OLSZAKOWSKI

PAN SAMOCHODZIK I...

MUMIA EGIPSKA

WARMIA

2004

WSTĘP

Mikołaj Kopernik szedł niespiesznym krokiem przez ogród szpitala pod wezwaniem Świętego Ducha we Fromborku. Towarzyszący mu lekarz z uznaniem spoglądał na rosnące w równych grządkach zioła.

- Widzę, że zadbaliście o wszystko - powiedział z nutą podziwu w głosie.

- Drogi Benedykcie, nasz szpital jest najnowocześniejszy w tej części Europy - pochwalił się astronom. - Nasz wirydarzyk to tylko mała wizytówka...

Pchnął ciężkie, drewniane drzwi. W twarze uderzył ich ciężki zaduch, obaj jednak byli do niego przyzwyczajeni. Główna nawa szpitala była szeroka i dość wysoka. Wzdłuż jednej ściany na pryczach zasłanych świeżą słomą spoczywali chorzy i zniedołężniali starcy. Ci zdrowsi wędrowali tu i ówdzie, nosząc dzbanki z piwem, zbierając miski po dopiero co skończonym obiedzie. Kilku zakonników pracowało w skupieniu, zmieniali opatrunki, podawali lekarstwa. Sala szpitalna była otwarta na niewielką kaplicę. Trwały tam już pierwsze przygotowania do wieczornej mszy.

Benedykt pociągnął nosem. Woń otwartych wrzodów, zapach uryny, kału, potu zakręcił go w nosie, ale ten szpital i tak był niezwykle czysty w porównaniu z tym, co widział na Śląsku i studiując w dalekich Włoszech.

- Nawet krakowskie nie mogą się z nim równać - stwierdził z uznaniem.

- Po tamtej stronie - przewodnik wskazał rząd drzwi w drugiej ścianie - mamy kilkanaście mniejszych pokoi dla chorych, których rodziny wspierają nas datkami. Tu zaś - przeszli do kolejnego pomieszczenia - pokój do badania chorych, laboratorium w najnowsze urządzenia wyposażone oraz kuchnia, gdzie strawę dla ubóstwa się warzy. Ci, którzy jeszcze jako tako na nogach się trzymają, co dnia kramy obchodzą, a żywność otrzymaną do szpitala naszego znoszą. Także grosz drobny do wspólnej skarbony wrzucają, z czego leki droższe, bandaże i wosk na świece zakupujemy.

- A zatem tu będzie mi dane pracować - nowo przybyły obrzucił wzrokiem małą, pobieloną wapnem izdebkę, wyposażoną już w najpotrzebniejsze sprzęty.

- Tak, mistrzu. Obok jeszcze magazynek jest mały, gdzie cenniejsze narzędzia i medykamenty pod kluczem trzymać można. A i izdebka niewielka z piecem, gdzie strudzone członki można złożyć, gdyby noc całą wypadło tu spędzić.

Kopernik stanął w drzwiach, niepewny, czy może przeszkodzić uczonemu koledze. Benedykt Solfa badał właśnie rozległą, jątrzącą się ranę na piersi bezzębnego starca. Rana pochodziła od sznura, jeszcze kilka miesięcy temu pracował w porcie ciągnąc na linach ciężkie barki ze zbożem. Teraz siły go opuściły.

- Jeden jest lek, bracie, który pomóc może - powiedział lekarz do chorego. - Słynny proszek mumiowy, z dalekiej ziemi egipskiej pochodzący.

Starzec posmutniał wyraźnie.

- Skąd mnie biednemu tak rzadkie i cenne lekarstwo? - wymamrotał.

- To pewnie kilka dukatów za łut kosztuje.

Po twarzy medyka przebiegł ciepły uśmiech.

- Szczodrobliwości biskupiej zawdzięczać możesz, że cię w biedzie nie ostawimy...

Benedykt przeszedł do magazynu obok pokoju zabiegowego. Otworzył sarkofag. Spoczywała w nim mumia. Jedno jej ramię, uwolnione już z bandaży, zostało obrane niemal do kości. Niewielkim nożykiem odciął kawałek wyschniętej, przesączonej smolistą substancją tkanki. Na widok Mikołaja ucieszył się wyraźnie. Zawszeć to dodatkowa para rąk do pracy. A i kunsztem swoim przed przyjacielem można się popisać.

- Pomożesz mi chwilę?

- Oczywiście - astronom skłonił głowę. - Cóż zatem mi czynić wypada?

- Weź moździerz i rozetrzyj na proch miałki ten kawałek mumii - Solfa podał mu strzęp starożytnych zwłok.

Kopernik zręcznie zabrał się do pracy. Tkanka kruszyła się szybko. Podekscytowany starzec błyszczącymi oczyma podziwiał, jak powstaje cudowne lekarstwo. Ten potężny środek z pewnością uleczy go z niemocy.

- Dobrze, teraz oliwy nieco dolej i wymieszaj - polecił medyk. - Tak, aby mazidło gęste, zdatne do ran opatrywania uczynić...

- Skąd, przyjacielu, u ciebie tak piękny okaz mumii? - zapytał Kopernik. - Fragmenta, którem w Królewcu w aptece widział, daleko skromniejsze mi się wydają...

- W młodości, jeszcze we Wrocławiu mieszkając, na strychu ją znalazłem. Według słów właścicieli kamienicy, do słynnego uczonego naszego Witelona niegdyś należała. W ziemi italskiej, gdziem studia medyczne kończył, wielem się naczytał i naoglądał mumii stosowania, tedy z radością wielką do kraju wracałem, świadom, że przypadek szczęśliwy wyposażył mnie w potężną broń do walki z zarazami wszelakimi. A i rozum - mimo lat młodych - miałem, żem tego co przypadek mej pieczy powierzył, z rąk nie wypuścił. Opatrzności Bożej to zawdzięczamy, gdyż aby w Italii mumię tak dorodną nabyć, złotem trza płacić, a w niemieckich krajach ceny ich wyższe jeszcze...

- Miłosierdzie jest cnotą, która i inne cnoty pomnaża - astronom zajrzał do moździerza i uznał, że starczy.

Mistrz Benedykt posmarował ranę starca gotową maścią i starannie założył opatrunek.

- Teraz szybko powinno się wygoić.

- Bóg zapłać, doktorze, i czcigodnemu naszemu biskupowi, który tu was sprowadził... - starzec niemal od razu poczuł ulgę.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ZADANIE: ZDJĄĆ Z EWIDENCJI SARKOFAG • ZNOWU MUZEUM DIECEZJALNE • OGLĘDZINY ZABYTKU • GDZIE JEST MUMIA NEBAMONA

Jesień tego roku była paskudna jak zwykle. Siedziałem, spisując sprawozdania z letnich przygód. Przeglądałem fotografie odnalezionych artefaktów i studiowałem ledwo czytelne notatki. Ubierałem to wszystko w język zrozumiały dla biurokratów naszego ministerstwa. Co za bezsens...

- Znowu mamy jesień - powiedział pan Tomasz zza swojego monitora. - I tradycyjnie, gdy tylko zaczyna się martwy sezon, ogarnia cię totalna chandra...

- To prawda - mruknąłem. - Człowiek patrzy na fotografie i jakoś tak... - pstryknąłem w powietrzu palcami, szukając odpowiedniego słowa.

- Ja też nie lubię siedzieć bezczynnie w czterech ścianach... Nigdy nie pociągała mnie papierkowa robota, choć często jest ona niezbędna - zasępił się.

- Nie ma dla nas jakiegoś zadania? - jęknąłem. - Jedźmy gdzieś daleko, tam gdzie świeci słońce...

- ...a fale ciepłego morza obmywają piaski plaż... - rozmarzył się. - Niestety, Pawełku, nikt nie chce nam powierzyć takiego zlecenia. A szkoda. Kilka tygodni na pustyniach Sudanu dobrze by mi zrobiło. Ale jak się chcesz wyrwać z czterech ścian, to mam dla ciebie robotę. W terenie.

- Tak? - popatrzyłem na plac Piłsudskiego pokryty kałużami. - A gdzie konkretnie?

Miałem nadzieję, że nie będę musiał taplać się gdzieś w błocie na wsi zabitej dechami... Z drugiej strony, niech będzie i błoto, abym tylko nie musiał robić tych przeklętych sprawozdań!

- Pamiętasz jeszcze sprawę zaginionego rękopisu Adama z Wągrowca?

- Oczywiście.

- Jak sobie zapewne przypominasz, po całym tym zamieszaniu w Muzeum Diecezjalnym w Płocku został falsyfikat egipskiego sarkofagu. Dostałem właśnie faks od dyrektora. Prosi, żebyśmy przysłali kogoś, kto zajmie się tym problemem.

- Niech sobie tam stoi. A jeśli zawadza, to co? Strychu nie mają?

- Vytautas siedzi w więzieniu, sarkofag nie posiada żadnej wartości. Jednak dyrektor chciałby umieścić go na ekspozycji. Wprawdzie nie jest to zabytek, ale z pewnością przykułby uwagę zwiedzających, zwłaszcza najmłodszych.

- A zatem co mam zrobić?

- Pojedziesz tam, spiszesz protokół przejęcia sarkofagu na własność Skarbu Państwa, przecenisz i sprzedasz Muzeum Diecezjalnemu w Płocku za 1 złoty plus 22% VAT. Potem zdejmiesz go z ewidencji, a oni wpiszą go do swojej... Ponadto dla umieszczenia go na ekspozycji musisz wydać swoją opinię, utrzymaną w tym duchu, że obiekt nie posiada walorów zabytkowych, ale z uwagi na wartość dydaktyczną dopuszczamy jego eksponowanie...

- Pan żartuje? - spojrzałem na niego przerażony.

- Taka jest procedura - pokazał mi plik kartek. - W każdym razie ministerialny prawnik kazał tak to załatwić.

- Kiedy mam jechać?

- Jutro rano. Masz tu wszystkie potrzebne formularze - otworzył szufladę. - Weź samochód, tu nie będzie potrzebny. Wypiszę ci delegację na cały dzień, pochodź sobie po Płocku, odetchnij, będzie ci się potem lepiej pracowało...

Nie mogłem nie przyznać szefowi racji.

Następnego dnia o szóstej rano wsiadłem do autokaru Polskiego Ekspresu. Wbrew sugestii pana Tomasza nie zdecydowałem się na jazdę samochodem. Opinia prawnika dotycząca procedur była tak obszerna, że musiałem ją spokojnie przeczytać i zastanowić się nad nią. Nie miałem też ochoty tkwić tyle czasu za kierownicą. Ciśnienie spadało, bałem się, że mógłbym zasnąć za kierownicą.

Wewnątrz pojazdu było ciepło i miło. Siedziałem i studiowałem plik kartek. Powoli ogarniała mnie rozpacz. Na początku, jako przedstawiciel ministerstwa, miałem skonfiskować sarkofag. Po prawdzie nie bardzo wiedziałem komu, skoro jego właściciel siedział w więzieniu, a muzeum właścicielem nie było. Potem należało zdjąć zabytek z ewidencji. Wedle prawnika należało sporządzić protokół zdjęcia, to znaczy porąbać skrzynię i spalić oraz zebrać relacje świadków, czego w dodatku miałem dokonać osobiście. Można było tego jednak uniknąć poprzez złożenie wniosku ze strony muzeum o przekazanie im sarkofagu przed zdjęciem z ewidencji...

Dość tego! Zdenerwowany wrzuciłem papiery do teczki. Byłem wściekły. Czekało mnie wypełnienie 17 różnych papierków, kopie siedmiu miały zostać w Płocku, trzy trzeba było przesłać do Ministerstwa Skarbu Państwa. A wszystko po to, by na dobrą sprawę nie zmieniło się nic... A, i jeszcze 22 grosze podatku VAT... I naraz pozazdrościłem studentom archeologii, którzy muszą tylko machać łopatami i raz dziennie sporządzać dokumentację stanowiska... Ech.

Przyjechałem do miasta przed dziewiątą. Ruszyłem znajomymi uliczkami. W miejscu, gdzie nie tak dawno badaliśmy mury średniowiecznego kościoła, budowano teraz nowe bloki mieszkalne. Wyszedłem na plac Narutowicza. Drzewa już gubiły liście. Jeszcze kilkaset metrów i pukałem do znajomych drzwi Muzeum Diecezjalnego. Tak niedawno zwiedzałem wnętrze w towarzystwie antyterrorystów... Dyrektor już na mnie czekał. Uścisnął mi dłoń i uśmiechnął się promiennie.

- Nie sądziłem, że przyślą akurat pana...

- Tak wyszło - westchnąłem. - Przywiozłem kupę formularzy do wypełnienia... I będzie pan musiał dodatkowo zapłacić za sarkofag. Całą jedną złotówkę plus 22% VAT...

- To się dobrze składa, bo moje muzeum dostało w tym roku osiemnaście złotych dotacji na zakup nowych zabytków - mruknął zgryźliwie. - Nawet reszta zostanie...

Pogawędziliśmy chwilę, utyskując na biurokrację i politykę mojego ministerstwa, po czym przeszliśmy do sali wystawowej. Egipskie zabytki wróciły już do kolekcji, z których je wypożyczono. Na miejscu został tylko niewielki zbiór będący własnością diecezji oraz falsyfikat sarkofagu.

- Tak to wygląda - powiedział dyrektor. - Bardzo ładna podróbka, aż sam w pierwszej chwili dałem się nabrać... Ale ostatecznie jestem fachowcem od średniowiecznych haftowanych ornatów i szat liturgicznych, a nie od egipskich dzieł sztuki...

Obrzuciłem wzrokiem skrzynię. Fałszerz nie postarał się specjalnie. Malowidła przedstawiające egipskich bogów kiepsko trzymały proporcje, hieroglify nakreślono byle jak. Wewnątrz nie było żadnych zdobień, gołe, lekko oheblowane dechy. Połączono je za pomocą kołeczków z ciemniejszego nieco drewna.

A jednak coś mi się nie zgadzało. Nie wiedziałem jeszcze co, ale było w tej skrzyni coś niepokojącego. Opuściłem wieko i długo patrzyłem na detale polichromii.

- Farba jest pokryta siateczką pęknięć - powiedziałem. - To bardzo proste do podrobienia...

- Wiem. Nakłada się dwie warstwy lakieru: jedną wolno schnącą, a na to szybko schnącą - wyjaśnił. - Najpierw zastyga ta na wierzchu, a potem spodnia rozrywa ją na kawałki. Wtedy w szczeliny wystarczy wetrzeć trochę sadzy...

- Właśnie.

- Nic trudnego. Trzeba mieć tyko trochę czasu, tak ze 48 godzin, żeby dobrze stwardniały obie warstwy.

Też znałem tę technikę i jeszcze dwadzieścia bardziej skomplikowanych na dodatek.

- Ale proszę spojrzeć, ile tu dziurek po kornikach - wskazałem. - Malowidła ledwo się trzymają...

- Ostrzelali deski najdrobniejszym śrutem - zasugerował. - Słyszałem, że tak się to robi...

- Kiedyś faktycznie fałszerze tak się bawili, ale od dawna już nie stosują tej metody. To byłoby zbyt łatwe do wykrycia - wyjaśniłem. - Śruciny zawsze zostają w otworach...

Wyjąłem z kieszeni komplet drobnych narzędzi. Szpilą podłubałem w dziurkach i po chwili wydobyłem szczątki owada. Pokazałem dyrektorowi.

- Użyli dech ze starej stodoły - zasugerował. - Dlatego mamy korniki...

Teraz przy użyciu lupy zbadałem szczeliny.

- Korniki przegryzły się przez spoinę między dwiema deskami. Potem drewno pękło i wypaczyło się... - mruknąłem. - Ale jeśli uwzględnimy przemieszczenia, pasują jedne do drugich. I to bardzo dokładnie.

- Co to oznacza? - zaniepokoił się.

- Musiało minąć bardzo wiele lat od czasu, kiedy wykonano tę trumnę - powiedziałem powoli. - Tak długo, że korniki zdążyły wyryć w niej swoje korytarze, a potem minęło może znowu sto lat i deski popękały, a potem zwichrowały się...

Patrzył mi spokojnie w oczy.

- Sądzi pan więc, że...

- Ten sarkofag może, choć nie musi być autentyczny. Jeśli to falsyfikat, to powstał bardzo dawno. Być może dwieście lub trzysta lat temu.

- O, do licha - zafrasował się staruszek. - I co dalej z tym fantem robimy?

- Sytuacja ulega zmianie - powiedziałem ponuro. - Nie mogę panu tego zostawić na wyposażeniu. Tak cenny zabytek muszą zbadać fachowcy. Lepsi niż my dwaj.

- Pozostaje jeszcze pytanie, skąd to się, u licha, wzięło - poskrobał się po ciemieniu. - Bo chyba nie został skradziony z żadnej kolekcji? W każdym razie u nas nikt nie zgłaszał roszczeń...

- Nie wiem. Ale to też trzeba będzie sprawdzić. Zdaje się, że uniknąłem papierkowej roboty - potrząsnąłem plikiem formularzy. - Ale czeka mnie inna... Kto wie, czy nie gorsza.

- Dobrze. Ale i tak papiery o przekazaniu trzeba będzie wypisać - westchnął. - Proszę do mojego gabinetu. Zamówić taksówkę bagażową?

- Do Warszawy? - złapałem się za głowę. - Uchowaj Boże! Wezwę z ministerstwa półciężarówkę i konwojenta... - sięgnąłem do kieszeni po telefon komórkowy. - Jak my to zapakujemy? Trzeba by folię z bąbelkami i jeszcze coś dla usztywnienia konstrukcji. Na przykład styropian albo tekturę...

- Mam w magazynie skrzynię, w której to przywieźli - powiedział. - I woreczki z granulatem styropianowym do unieruchomienia. Zaraz to możemy zapakować. Na pewno bezpiecznie zniesie nawet długą podróż. Szkoda, że nie może tu zostać. Byłby ozdobą mojego muzeum - westchnął. - I ładnie by się komponował z resztą kolekcji...

- Nie mogę nic obiecać, ale postaram się załatwić, żeby przynajmniej na jakiś czas dali go tu w depozyt - próbowałem jakoś go pocieszyć.

Żal mi się go zrobiło. To był dobry fachowiec, dbał o powierzone swojej pieczy dobro, doskonale prowadził muzeum, starał się, by ciekawe wystawy przyciągały jak najwięcej zwiedzających.

Zadzwoniłem do pana Tomasza i przedstawiłem mu całą sytuację.

- Wybacz, Pawle, ale to chyba niemożliwe - powiedział po chwili milczenia. - Skąd, u licha, wziąłby się u nas staroegipski sarkofag?! To przecież bardzo cenny zabytek.

- Nie wiem - westchnąłem. - Ba, nie mam nawet stuprocentowej pewności, czy jest autentyczny. Ale jeśli tak...

- ... to trzeba sprawę wyjaśnić - dokończył za mnie. - Bierzemy się ostro do roboty.

Zadzwoniłem, by zamówić transport.

Muzeum Narodowe w Warszawie zajmuje ogromny, szary budynek, wzniesiony jeszcze w okresie międzywojennym. Gdyby popatrzeć na nie z góry, przypomina literę „E”. Jedno skrzydło, to położone od wschodu nad opadającą do Wisły skarpą, od lat zajmuje Muzeum Wojska Polskiego. Od lat też toczy się cicha wojna o przeniesienie go w inne miejsce. Długo mówiło się o Cytadeli, ale ostatnio ucichło.

Samo Muzeum Narodowe planuje wzniesienie nowego nowoczesnego gmachu, gdzieś od tyłu. Na to jednak tradycyjnie brak funduszy.

Jeśli wejdziemy głównym wejściem, znajdziemy się w rozległym holu. Na wprost widać monumentalną klatkę schodową. Można wdrapać się po schodach i na długie godziny zagłębić w labirynt sal ekspozycyjnych. Znajdziemy tam rozmaite cuda, średniowieczne i barokowe drewniane rzeźby, wyroby dawnych jubilerów, obrazy flamandzkie oraz ogromną kolekcję dzieł najznamienitszych polskich mistrzów. Od czasu do czasu organizuje się tu wystawy tematyczne i wtedy budynek oblegają tłumy zwiedzających.

W specjalnej sali pod samym dachem wisi jeden z największych polskich obrazów - „Bitwa pod Grunwaldem” Jana Matejki. Dla równowagi niejako w gablotach można znaleźć dziełka najmniejsze - miniatury malowane na kości słoniowej.

Aby nacieszyć oczy pięknem, nie trzeba wcale wdrapywać się po schodach. Na lewo od wejścia na parterze znajdziemy galerię, w której są eksponowane freski z Faras, odkryte przez zespół profesora Kazimierza Michałowskiego. Kilkadziesiąt średniowiecznych chrześcijańskich malowideł wydartych piaskom Pustyni Nubijskiej, uratowanych przed zalaniem wodami Jeziora Nasera robi niezwykłe wrażenie. A co znajdziemy po prawej stronie? Galeria sztuki starożytnej kryje w sobie rozmaite zabytki greckie, rzymskie, asyryjskie, etruskie oraz oczywiście egipskie. Granitowe kolumny wysokie na kilka metrów, wazy, monety, amulety, naszyjniki... Można się tu włóczyć godzinami.

Muzeum posiada w swoich zbiorach 49 tysięcy eksponatów i oczywiście udostępnia zwiedzającym tylko niewielką ich część. Budynek mieści więc ogromne magazyny, a także bibliotekę i pracownie naukowe. W podziemiach umieszczono kawiarnię (choć, szczerze powiedziawszy, nigdy nie widziałem, aby była czynna) i salę kinową.

Betonowy loch pod salą egipską wyglądał ponuro jak grobowiec. Wrażenie to pogłębiały kamienne, ważące dwie tony, ślepe wrota mastaby oparte o jedną ze ścian. Pośrodku pomieszczenia na niskim stole spoczywał przywieziony z Płocka sarkofag. Profesor Andrzej N. oglądał go długo przez lupę.

- To robota prowincjonalnego warsztatu - orzekł wreszcie. - Dlatego postaci kiepsko trzymają się kanonu. Niemniej jednak ten, kto wykonał te napisy - wskazał długie rzędy hieroglifów zdobiące wieko - umiał pisać. Całość jest bardzo zniszczona i są to zniszczenia typowe raczej dla naszego klimatu.

- To znaczy, że ten sarkofag jest autentyczny? - wolałem zdobyć pewność.

- Oczywiście. Prawdopodobnie pochodzi z okresu XXI dynastii - wyjaśnił ekspert.

- Jaki typ uszkodzeń ma pan na myśli? - zapytał pan Tomasz, wracając do poprzedniego wątku.

- W pierwszej kolejności butwienie drewna. Proszę zwrócić uwagę na ten obszar zniszczeń - wskazał na „burtę” dolnej połowy. - Przez jakiś czas musiał stać na wilgotnym podłożu. Polichromie namalowano na podkładzie z gipsu lub wapna. Pod wpływem wody spęczniał i odpadł... Potem wysuszono go, co spowodowało pękanie werniksu, ale zahamowało proces niszczenia.

- Może uległ zamoczeniu podczas transportu do Europy? - zadumałem się.

- Niewykluczone. Do tego jeszcze korniki. Biorąc pod uwagę, jak długo i intensywnie go podgryzały, możemy przypuścić, że przez wiele lat stał w miejscu, gdzie mogły to bez przeszkód robić.

- Na przykład zamurowany w piwnicy?

- Musiałaby być bardzo sucha. Korniki lubią wilgoć, ale jej nadmiar im szkodzi. Zresztą, gdyby stał w piwnicy, zniszczenia byłyby znacznie poważniejsze.

- Jak pan sądzi, skąd on pochodzi? - zapytał szef.

Zmęczonym ruchem zdjął okulary i przecierał teraz zapocone szkła chusteczką.

- Myślę, że z jakiegoś niewielkiego ośrodka, na przykład Dendery. Może na to wskazywać obecność aż trzech przedstawień bogini Hathor - wskazał rysunki na wieku. - I jak sądzę, jego twórca był kapłanem - świadczy o tym ten symbol.

- Bardziej mi chodziło o to, czy domyśla się pan, jak znalazł się w Płocku? - westchnął Pan Samochodzik.

- Tego nie potrafię powiedzieć - pokręcił głową. - Myślę jednak, że może stanowić egzemplarz z jakiejś przedwojennej kolekcji. W czasie okupacji takie zbiory często ulegały rozproszeniu. Choć nie kojarzę, żeby zginęło nam coś takiego - poskrobał się po głowie. - Ale wie pan, w prywatnych zbiorach mogły być różne cuda...

- Trzeba będzie postudiować listę strat kultury polskiej - mruknąłem.

- Może tam natrafimy na jakiś trop. Czy nie mógł zostać przemycony z Egiptu?

- Raczej mało prawdopodobne - pokręcił głową. - Obowiązuje zakaz wywozu egipskich dzieł sztuki i jest on zdumiewająco dokładnie respektowany od ponad 120 lat. Zresztą korniki... W Egipcie występują owady niszczące drewno, ale są zupełnie inne niż te występujące w naszym klimacie. Ten sarkofag musiał trafić do Europy na przykład w połowie XIX wieku albo wcześniej.

- Trzeba ściągnąć kogoś z laboratorium Komendy Głównej Policji - zasugerowałem. - Niech zbadają wszystko, co się da, zrobią analizę kurzu, mikrouszkodzeń i tak dalej...

- Jedno mogę powiedzieć wam od razu - profesor przeczesał palcami dno skrzyni. - W tym sarkofagu jeszcze niedawno spoczywała mumia jego właściciela - pokazał nam kilka kawałków żółtawej nitki, które przykleiły się do jego palców. - I warto by ją odnaleźć... Nie mamy ich w kraju wiele. Każda może być źródłem bezcennych danych naukowych. Zwłaszcza że możemy zastosować dziś najnowsze zdobycze nauki dla jej zbadania.

- Zrobimy co w naszej mocy - obiecałem.

- Jeszcze jedno - odezwał się szef. - Mógłby nam pan przygotować tłumaczenie tych napisów? Sądzę, że będzie pomocne w identyfikacji.

- Oczywiście. Najważniejsze będzie imię zmarłego. Jeśli się nie mylę... - wziął lupę do ręki - brzmiało Nebamon - wskazał miejsce, gdzie na żółtej powierzchni czerniało kilka dziwnych znaczków. - Oczywiście po zdjęciu wszystkich śladów należałoby to dokładnie oczyścić i zakonserwować...

- Chyba tak - kiwnąłem głową. - Ale na razie niech to obejrzą policyjni technicy. A ja wybiorę się do więzienia... Muszę sobie uciąć dłuższą pogawędkę z Vytautasem...

ROZDZIAŁ DRUGI

ROZMOWA W WIĘZIENIU • KOMPOZYTOR STAWIA WARUNKI • WYNIKI ANALIZ • DWA NAZWISKA • AUKCJE W INTERNECIE

Więzienie Warszawa-Białołęka sprawia ponure wrażenie. Betonowe mury, wieżyczki strażnicze, zasieki. Siadłem w rozmównicy. Krzesło, przed nim gęsta siatka, po drugiej stronie drugie krzesło - dla osadzonego. Strażnik po kilku minutach przyprowadził litewskiego kompozytora.

- O, pan Daniec - ucieszył się na mój widok. - Cóż za miła wizyta... - ironizował.

- Mam pytanie - powiedziałem ponuro. - I lepiej, żebyś udzielił na nie odpowiedzi, w miarę możliwości szczerej i kompletnej. Tak będzie lepiej.

- Dla was lepiej, bo chyba nie dla mnie - spojrzał na mnie wrogo, spode łba.

- Owszem.

- Pytaj waść - wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Ale za szczerość i kompletność odpowiedzi nie mogę z góry ręczyć. Jakoś pana nie lubię...

- Skąd miałeś sarkofag, w którym wjechałeś do Muzeum Diecezjalnego w Płocku? - zapytałem.

Wzruszył ramionami.

- Ukradłem go bardzo niedobrym ludziom. Doszedłem do wniosku, że bardziej się przyda w muzeum niż im...

- A konkretnie? - zainteresowałem się.

- Za konkretne informacje jest konkretna cena - spoważniał. - Wy mnie wypuścicie, a ja powiem, skąd to wziąłem. Podam adres, nazwisko i inne szczegóły. Ba, nawet mogę to zeznać pod przysięgą. Capniecie trzech niebieskich ptaszków.

- Zostało ci półtora roku odsiadki...

- Właśnie. I nudzi mi się tutaj jak diabli. Nie wolno mi w celi trzymać pianina, a na elektronicznym kiepsko mi się gra. Nie mogę grać, nie mogę komponować... Wielki talent marnujecie.

- Zaproponuj dyrektorowi zorganizowanie koncertów w świetlicy. Pewnie coś mają...

- Owszem, stoi tam pianino, ale to kompletny trup. Recydywiści próbowali na tym grać swoimi ciężkimi łapskami. Próbowałem nastroić, ale nic z tego nie wyszło... Dlatego moja propozycja jest konkretna. Wolność za informację.

- Nawet gdybyśmy chcieli, nie od nas to zależy. A nie chcemy. Zalałeś nam sadła za skórę, włamałeś się do kilku muzeów i bibliotek, rozrabiałeś tak, że...

- Ech, grzechy młodości. Przekaż swojemu wodzowi moje warunki. A zresztą - uśmiechnął się nieoczekiwanie - podpowiem wam. Trafiłem na to zupełnie przypadkiem, szukając zielników Syreniusza. Macie teraz dobry trop.

- Hmm.

- Za więcej informacji musicie zapłacić. Wolność jest cenna... A bez mojej pomocy nigdy nie znajdziecie tych ludzi.

- Doprawdy?

- Jestem tego absolutnie pewien - uśmiechnął się z wyższością.

- Myślę, że nas nie doceniasz. Nie chciałbym być niedelikatny, ale raz już popełniłeś ten błąd. Byłeś przekonany, że uda ci się nas wyrolować, a tymczasem minęło parę tygodni i zapuszkowaliśmy cię...

- To prawda - posmutniał. - Ale wpadłem w wasze ręce, bo dla większej zabawy podsuwałem wam pewne tropy...

- Każdy zostawia jakieś tropy - mruknąłem. - A jak ich dorwiemy, to już ja się postaram, żeby trafili do twojej celi. I już oni ci pokażą, co to znaczy kraść cudzą własność. Do końca życia zapamiętasz...

Wstał, dając mi do zrozumienia, że rozmowa skończona. Pożegnanie było raczej chłodne.

- Chce nadzwyczajnego złagodzenia kary? - zasępił się pan Tomasz. - Niewykonalne... Zresztą miejsce takich łobuzów jest za kratkami. Nie tylko nie mogę, ale i nie chcę mu pomóc.

- Drań bawi się z nami w kotka i myszkę - parsknąłem.

- A może ułatwimy mu ucieczkę z więzienia, a potem, jak już będzie w naszych rękach, potorturujemy go trochę? - zaproponował nieoczekiwanie.

Spojrzałem na niego zdumiony i z ulgą zorientowałem się, że żartuje.

- Nie martw się, Pawełku. Nie takie zagadki razem rozwiązywaliśmy. Znajdziemy zaginioną mumię i ustalimy, skąd pochodzi ta skrzynka...

Zawsze podziwiałem pana Tomasza za to, że nie zrażał się trudnościami. Jednak tym razem poczułem delikatne ukłucie zwątpienia.

- Wyjdziemy od teorii profesora - powiedział poważnie. - To może być część przedwojennej kolekcji. Przyjmijmy, że jakiś hitlerowiec przywłaszczył sobie egipski sarkofag i ukrył go gdzieś z myślą o lepszych czasach.

- Musiałby zdawać sobie sprawę z jego wartości.

- Sprawdzimy.

Następne dwa dni spędziłem znowu w czterech ścianach nad gigantycznymi stosami papierów. Tysiące teczek komisji poszukiwawczej, która w latach 1944-1952 tropiła zaginione kolekcje dzieł sztuki. Setki listów pisanych czasem na maszynie, częściej ręcznie. Wyblakłe fotografie lub szkice. Hitlerowcy zrabowali nieprawdopodobną ilość zabytków. Dziesiątki tysięcy obrazów, rzeźb, starodruków... Od czasu do czasu natrafiałem na jakieś zabytki sztuki starożytnej, przeważnie greckie lub rzymskie. Pan Samochodzik także nie próżnował. Z IPN-u przywiózł tomisko oprawione w czarne płótno - indeks członków NSDAP. Badał go teraz strona po stronie, notując wszystkich archeologów i historyków, którzy wstąpili do partii nazistowskiej. Przypominało to szukanie igły w stogu siana. Skończyliśmy niemal jednocześnie.

- Żadnych sarkofagów - zameldowałem. - Owszem, zrabowali kilka niewielkich kolekcji sztuki egipskiej, ale były w nich wyłącznie drobiazgi. Nic, co by pasowało. Jakieś posążki, papirusy...

- A ja mam osiemnastu archeologów, którzy byliby w stanie oszacować wartość takiego sarkofagu - powiedział poważnie. - Ale prześledzenie ich losów to robota na całe miesiące. I nie wiem nawet, czy jest sens. To mógł być hitlerowiec - kolekcjoner, niekoniecznie uczony...

- Co robimy?

- Polecę do Moskwy do naszego przyjaciela - tu skrzywił się, jakby zjadł cytrynę - doktora Raubera.

- Sądzi pan, że on będzie coś wiedział? - zainteresowałem się. - I czy zechce nam powiedzieć?

- Myślę, że powie. Zawsze grał fair. Poza tym to ciebie nie lubi. A w Moskwie pod jego pieczą znajduje się coś, co może od razu pozwoli nam ustalić dzieje tego sarkofagu.

- Cóż to takiego?

- Wspaniały zbiór bezcennych dokumentów. Zabezpieczone przez Armię Czerwoną archiwum IRR.

- Nigdy nie słyszałem...

- To była specjalna hitlerowska agenda zajmująca się poszukiwaniem i konfiskowaniem prywatnych kolekcji dzieł sztuki. Zasadniczo szukała ich dla marszałka Rzeszy, Goeringa, ale nadwyżki trafiały też do innych wysokich rangą hitlerowców. A część zabezpieczonych dóbr nawet do niemieckich muzeów... W każdym razie notowali skrupulatnie, co, gdzie i komu zabrali.

- Tylko czy pozwolą panu z tego skorzystać? - zaniepokoiłem się. - Rosjanie niechętnie udostępniają swoje dane...

- Czasy się zmieniają, Pawełku - uśmiechnął się. - To, co jeszcze dziesięć lat temu byłoby niemożliwe, dziś jest banalnie proste. A ty tymczasem zbadaj wykazy kradzieży dzieł sztuki Interpolu. Nie da się zupełnie wykluczyć, że Vytautas ukradł to gdzieś na Zachodzie i przeszmuglował do Polski...

- Może prościej posłać meila z zapytaniem? Dokumenty mogą nam zeskanować... I szybciej będzie, i taniej.

- Masz rację - powiedział krótko szef.

A ja poczułem, że mimowolnie wyrządziłem mu przykrość. Lubił takie rzeczy załatwiać osobiście. Lubił samodzielnie grzebać w stertach zakurzonych papierów...

Rozesłałem listy do podobnych nam komórek w Europie Zachodniej. Minęły jeszcze dwa dni. Spływające odpowiedzi były negatywne. Nigdzie nie skradziono podobnego sarkofagu. W domach aukcyjnych pojawiały się one bardzo rzadko, raz na kilka- kilkanaście lat. Z reguły kupowały je muzea, tylko czasami prywatni kolekcjonerzy. Żaden ze sprzedanych sarkofagów nie pasował do opisu... Zresztą od dawna na rynku zabytków egipskich panował kompletny zastój.

W wolnych chwilach siedziałem i marzyłem, co zrobię Vytautasowi, gdy kiedyś wpadnie w moje ręce...

Telefon na biurku przerwał moje rozważania. Zapraszali mnie do laboratorium Komendy Głównej Policji. Pojechałem. Przyjęto mnie w niewielkim, ascetycznie urządzonym gabinecie. Człowiek w białym fartuchu, który przedstawił się jako Marek, miał już gotowy szczegółowy raport.

- Dokonaliśmy dokładnej analizy pozyskanego materiału - powiedział, rozkładając na biurku masę papierzysk. - W skrzyni jeszcze niedawno znajdowała się mumia właściciela. Dowodem na to są resztki nitek pochodzących z lnianych bandaży przesyconych substancją bitumiczną. Mumia jest w złym stanie, prawdopodobnie częściowo odwinięta. Z dna trumny pobraliśmy dwa rodzaje włosów. Suche, łamliwe, pochodzące z ciała denata, oraz świeże, zostawione przez Litwina, który ułożył się w sarkofagu. Analiza szczątków owadów pobranych z otworów w drewnie i szczelin pozwoliła wykryć aż cztery różne gatunki. Poprosiliśmy o szczegółową ekspertyzę Instytut Zoologii PAN. Dwa gatunki to podobne do korników paskudztwa żyjące w Egipcie i krajach Lewantu. Trzeci to korniki przystosowane do chłodniejszego klimatu niż nasz. Występują na terenie Skandynawii, a u nas tylko endemicznie. Ale do XIX wieku były powszechne. Brak korników ciepłolubnych może wskazywać, że w ostatnim okresie nie miały one dostępu do zabytku.

- O rany - westchnąłem. - A czwarty gatunek?

- Pospolite pluskwy. To świadczy, że skrzynia stała w pomieszczeniu mieszkalnym, gdyż owady te żywią się ludzką krwią... Ze szczelin w werniksie pobraliśmy zalegający tam brud. Nic nadzwyczajnego. Kurz oraz trochę sadzy. Ponadto wykryliśmy krople żywicy.

- Takiej zwyczajnej?

- Niezupełnie - zasępił się. - Ma anormalną domieszkę substancji smolistych. Brak nam jednak materiałów porównawczych. Ich rozmieszczenie wskazuje, że skrzynia stała pod dachem wykonanym z w miarę świeżych sosnowych dranic. W jednej z kropli znaleźliśmy też drzazgę z tego drzewa. Nie możemy jednak zrobić badań genetycznych i określić gatunku. Nasze laboratorium jest zbyt przestarzałe...

- Coś jeszcze?

- Tak. Odchody much. Zanalizowaliśmy je na obecność pierwiastków śladowych. Występują w dwóch odmianach. Te, które zaliczyliśmy do grupy „A”, zawierają dużą ilość cynku, siarki i arsenu.

- Arsenu - mruknąłem. - Może jakaś trutka na muchy zawierająca arszenik?

- Mało prawdopodobne. W grupie „B” jest dużo jodu, śladowe ilości cyny i rtęci. Teraz analiza pyłków roślinnych... - pokazał mi wykres. - Komputer zanalizował i zidentyfikował przeszło 300 gatunków. Sporo jest pochodzenia bliskowschodniego, ale mamy też pewne ciekawe anomalie. Jak na zabytek znaleziony w Polsce, jest tu nieco za dużo pyłków drzew iglastych i brzozy...

Poczułem zawrót głowy.

- Napisy wewnątrz wykonano dwoma sposobami. Pierwszy zrobiono ostrym narzędziem, prawdopodobnie końcówką noża, drugi szpilą lub szydłem. Niewątpliwie ich autorami byli dwaj różni ludzie. Nie potrafiliśmy zidentyfikować stylu kaligrafii... Ale to chyba dla was chleb powszedni?

- Chwileczkę, jakie napisy? - zdumiałem się. - W dodatku kaligrafowane!?

- Od wewnętrznej strony wieka sarkofagu - wyjaśnił cierpliwie. - Zaraz, tu były zdjęcia... O, proszę.

Popatrzyłem na dwie fotografie formatu pocztówkowego i zagryzłem lekko wargi. Przegapiłem taki ślad!

- Viteo - odczytałem pierwszy.

- Solfa - technik przeczytał drugi.

- Co to może znaczyć? - zamyśliłem się. - Może dawni kolekcjonerzy uwiecznili swoje podpisy? Tak się czasem robiło. Zbieracze monet wybijali na nich nawet swoje punce... No cóż, dziękuję bardzo.

Pożegnaliśmy się. Podjechałem do antykwariatu na Starym Mieście. Antykwariusze obejrzeli uważnie fotografie obu podpisów i orzekli, że pierwszy pochodzić może z XIII wieku, drugi prawie na pewno z pierwszej połowy XVI.

Przegrzebałem encyklopedie, ale nie natrafiłem na żaden ślad ludzi o takich nazwiskach.

Gdy wróciłem, Pan Samochodzik czytał właśnie odpowiedź, która przyszła z Moskwy.

- Dowiedział się pan może czegoś ciekawego? - zainteresowałem się.

- Tak. Najpierw sprawdzili w archiwum specjalnej komórki KGB, która się tym zajmowała... Na terenie Związku Radzieckiego w czasie wojny przepadło kilka kolekcji egipskich zabytków, w tym osiem sarkofagów. Trzy odnalazły się w ciągu ostatnich dziesięciu lat, oczywiście na Zachodzie... Pozostałe przepadły jak kamień w wodę, prawdopodobnie zostały zniszczone w czasie działań wojennych albo nadal tkwią w jakichś skrytkach. Dwa nawet by pasowały - nie odnotowano imion pogrzebanych w nich Egipcjan, ale oba były puste. W archiwach IRR jest niewiele, mieli jakiś sarkofag znaleziony na strychu w Witebsku, ale przepadł na bocznicy kolejowej w czasie bombardowania Drezna.

- Czyli odpada... Chyba odpada - poprawiłem się szybko. - Czasem na rynku pojawiają się rzeczy, o których myśleliśmy, że przepadły już na zawsze...

- Trzeba sformułować teorie operacyjne - polecił. - Pomysł pierwszy, Vytautas mógł okraść prywatną kolekcję.

- To raczej mało prawdopodobne, gdyż zgłoszono by ten fakt i informacja byłaby w bazach danych Interpolu - wyraziłem natychmiast moje zastrzeżenie.

- Nie, gdyby była to kolekcja nielegalna lub sarkofag pochodził z przemytu. Pomysł drugi. Litwin mógł dobrać się do jakiejś okupacyjnej skrytki...

- To już bardziej prawdopodobne. Powiedział jednak, że zabrał to jakimś ludziom. Mógł oczywiście kłamać.

- Albo mogli to być ludzie, którzy sami taką skrytkę niedawno okradli. Pomysł trzeci?

- Nic mi nie przychodzi do głowy - westchnąłem. - Ale skoro ten sarkofag znalazł się w Europie już w XIII wieku...

- Co powiedziałeś? - spojrzał na mnie zdumiony. - Jak to? Skąd to wiesz?

- No tak, moja skleroza - uśmiechnąłem się przepraszająco, po czym pokazałem raport otrzymany od techników policyjnych.

Szef studiował go długo z zasępioną miną...

- No cóż, Pawełku - powiedział. - Jedno drugiego nie wyklucza... Spróbujmy zatem ustalić historię tego zabytku...

- Zostaje znaleziony w Egipcie, trudno powiedzieć kiedy, ale z pewnością przed rokiem 1300... Najpierw trafia w ręce człowieka, który nazywa się Viteo. Leży u niego w mieszkaniu, mieszkają w nim pluskwy, co by wskazywało, że tenże właściciel nie był zbyt bogaty...

- Nie, nie - szef zamachał rękami. - W średniowieczu pluskwy, pchły czy wszy występowały zupełnie powszechnie nawet na dworach królewskich.

- Viteo mieszkał gdzieś, gdzie w powietrzu i żywności musi znajdować się dużo cynku, siarki i arsenu.

- To może wskazywać na jakiś okręg przemysłowy, na przykład Śląsk - zamyślił się przełożony. - Tylko czy w XIII wieku znano już cynk? O arsenie nie wspominając...

- Hmm... - sięgnąłem na półkę po odpowiednią literaturę. - Arsen w czystej postaci otrzymał jako pierwszy niemiecki alchemik Albertus Magnus, żyjący w XIII wieku - powiedziałem. - Ale związki tego pierwiastka, na przykład powszechnie znany arszenik, znano już wcześniej.

- Coś mi świta - szef potarł skronie. - A cynk?

- Nie był znany w średniowieczu, stosowano jednak jego związki. Robiono z nich napoje lecznicze oraz dodawano do miedzi, aby uzyskać mosiądz.

- Mamy więc miejsce, gdzie prawdopodobnie odbywa się jakaś produkcja... I to na sporą skalę, z wykorzystaniem różnorodnych surowców... Wiem - przypomniał sobie nagle. - Wiem, co mogło być źródłem arsenu.

- Co takiego?

- Arsenian złota. Taki czerwonawy minerał. Występuje na Śląsku i w Zagłębiu Ruhry...

- Podobnie jak cynk - mruknąłem. - Ale siarkę mamy pod Tarnobrzegiem... Zresztą nie zakładajmy automatycznie, że muchy musiały żywić się na stołówkach pracowniczych średniowiecznych górników - zażartowałem. - Równie dobrze to wszystko mogło występować u niego w domu. Niech pan sobie wyobrazi alchemika pracującego w skupieniu nad pozyskiwaniem kruszcu z czerwonawej skały, jaką jest arsenian złota... Alchemika, który jest ciekawy świata i który sprowadził sobie do domu prawdziwą mumię w skrzyni, żeby, ja wiem, badać ją?

- Świetnie. A zatem musimy poryć trochę w literaturze alchemicznej. Znajdź mi tego Viteo...

- Imię brzmi jak włoskie - zauważyłem.

- Może być łacińskie. Zresztą wielu Włochów w tamtych czasach wędrowało po Europie... Ludzie wykształceni byli wszędzie poszukiwani. Zastanówmy się teraz nad drugim nazwiskiem.

- Solfa... Kiedyś musiałem słyszeć to nazwisko! Dawno temu, ale przecież coś mi mówi... Muszę sobie przypomnieć.

Zerwał się i długo grzebał w encyklopediach. Potem sięgnął do bibliografii Estreichera. I znowu nic.

- Może spis profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego - podsunąłem. - Wśród wykładowców mogli się trafić Niemcy, Włosi i ze dwadzieścia innych narodowości.

- Masz rację... Szkoda, że nie mam nic o Uniwersytecie Wrocławskim... Chyba wybiorę się do Biblioteki Narodowej.

- Wspominali, że na sarkofagu było dużo pyłków roślin iglastych... Może Gdańsk? I jod w odchodach much z późniejszego okresu...

- A może kilka sosen za oknem kamienicy w Lipsku - wzruszył ramionami. - Pyłki roślin to bardzo fajna rzecz, ale ilość czynników, które mogą zakłócić odczyt... Co do jodu, jeśli muchy jadły na przykład zasolone śledzie, to też powstała anomalia.

- W średniowieczu jodowano sól? - zdumiałem się. - Przecież to stosunkowo nowe odkrycie.

- Oczywiście że nie. Ale pozyskiwano ją nie tylko w kopalniach, ale także poprzez gotowanie i odparowywane wody morskiej.

Popatrzyłem na niego z szacunkiem. Nie sądziłem, że zna się i na tym... Szef założył jesionkę i już go nie było. Zaraz też siadłem do komputera. Musiałem sprawdzić jeszcze całą masę potencjalnych tropów.

Pan Samochodzik wrócił ciut przed osiemnastą, gdy już zbierałem się do domu. Wyglądał na zmęczonego.

- I jak poszukiwania? - zainteresowałem się. - Trafił pan na tego śląskiego alchemika?

- Niestety - pokręcił głową. - Ani śladu. Tego drugiego też nie zdołałem zidentyfikować. Ale ciągle mi się wydaje, że słyszałem to nazwisko.

- Może słyszał pan jakieś podobne, dlatego to wydaje się panu znajome?

- Może, ale... - pstryknął palcami. - Czuję, że jeśli uda nam się zidentyfikować tych dwóch ludzi, posuniemy się w znaczący sposób do przodu. Co zdziałałeś?

- Niewiele. Ale mam pewien trop. Proszę sobie wyobrazić, że jakiś człowiek sprzedał pół roku temu kilka egipskich amuletów na aukcji Allegro.

- To znaczy w Internecie - zadumał się pan Tomasz. - Dlaczego sądzisz, że to może być ciekawy trop?

- Ich zestaw jest dość charakterystyczny - wyświetliłem mu na komputerze. - Skarabeusz, oko udżat wykonane z miedzi, pierścień z karneolu, filar dżet z zielonego fajansu i pióro wykonane ze złotej blaszki... Starożytni Egipcjanie takie właśnie amulety umieszczali pomiędzy bandażami spowijającymi mumie. Skarabeusz miał chronić serce zmarłego. Oko udżat, źrenica boga słońca kładziona była na nacięciu, przez które usuwano narządy wewnętrzne. Filar dżet, oczywiście powinien być wykonany ze szmaragdu....

- Ale widać mniej zamożni musieli zadowolić się fajansem... A co oznaczał?

- To symbol trwałości, niezmienności, niezniszczalności. Nie wiem, co mógł symbolizować pierścień.

- A pióro?

- To znak bogini sprawiedliwości Maat. Wedle ich wierzeń, po śmierci człowiek stawał na sądzie Ozyrysa. Na jednej szali kładziono jego duszę, a na drugiej pióro, które normalnie bogini miała wpięte we włosy. Jeśli dusza była czysta, nie przeważała pióra. Grzechy zwiększały jej ciężar.

- Rozumiem. A zatem mamy komplet amuletów, które mogły znajdować się przy mumii.

- Dokładnie tak. A przy tym pół roku temu...

- Niemal w chwili aresztowania Vytautasa - skojarzył natychmiast. - Litwin zdobywa sarkofag. Używa go, by dostać się muzeum. A tymczasem...

- Tymczasem mumia pozostaje w jakimś schowku. Ktoś się do niej dobiera, pruje bandaże i znajduje maleńką kolekcję zabytków. Znacznie łatwiejszych do spieniężenia niż cała...

- To brzmi przekonująco. Masz jego adres?

- Prawie.

- To znaczy, że nie udało się go zdobyć - zasępił się. - A to w ogóle możliwe?

- Nie jest aż tak źle. Generał Skorliński właśnie próbuje go ustalić. Mamy aż dwa namiary: numer telefonu i numer konta bankowego. To powinno potrwać najwyżej kilkanaście godzin.

- A zatem jutro.

- Właśnie. Być może już jutro uda nam się drania namierzyć. Jeśli dobrze nam pójdzie, od razu odzyskamy mumię.

- O ile nie została zniszczona... Intryguje mnie, skąd mogła się wziąć mumia w trzynastowiecznej Europie...

- Zebrałem już odpowiedni komplet literatury - wskazałem stosik książek na stoliku. - Przejrzę to w nocy.

- A kiedy się wyśpisz? - zaniepokoił się.

- Wygospodaruję trochę czasu - obiecałem.

Zaraz też pożegnaliśmy się. Pan Tomasz powędrował na Stare Miasto, a ja wsiadłem do wehikułu i ruszyłem do siebie na Ursynów. Dojechawszy do domu, zakląłem wściekle. Torba z książkami... Jak mogłem zostawić ją w ministerstwie? Ale nie miałem już siły wracać po nią przez całe miasto. Zamiast tego obejrzałem sobie na wideo film „Mumia powraca”. Fajnie nakręcony, sugestywnie... Spać poszedłem wcześnie.

ROZDZIAŁ TRZECI

PLUGAWA KAMIENICA • PUSTE MIESZKANIE • CO ŚREDNIOWIECZNI APTEKARZE ROBILI Z MUMIAMI • WITELON I SOLFA ZIDENTYFIKOWANI • JADĘ DO KRAKOWA

Generał zadzwonił punktualnie o siódmej rano. Rozmawialiśmy dłuższą chwilę, ustalając szczegóły operacji. Pojechałem do biura, siadłem do komputera. Człowiek, który sprzedał amulety, nazywał się Sławek Kowalski. W kartotekach policyjnych nie figurował, w naszym ministerialnym rejestrze osób podejrzanych także nie.

- Dajcie nam człowieka, a już my znajdziemy paragraf - mruknąłem.

- Pawle, od kiedy to cytujesz Feliksa Dzierżyńskiego? - zdumiał się Pan Samochodzik, wchodząc do gabinetu.

- To nie on to powiedział, tylko Andrzej Wyszyński, prokurator generalny ZSRR z czasów stalinowskich.

- I jak tam ustalenia?

- Mamy adres tego ptaszka. To znaczy nie prokuratora, tylko chłopaka od amuletów - zaplątałem się w zeznaniach. - Dostaniemy do pomocy policjanta i możemy go brać...

- Nakaz aresztowania i rewizji? - szef stał się bardziej zasadniczy.

- Niestety nie. Ale gdyby wyglądał podejrzanie, możemy go zatrzymać. Na 24 godziny.

- Zobaczymy - mruknął...

W tej części miasta zachowało się sporo przedwojennej zabudowy. Niestety, przez sześćdziesiąt lat nikt nie dbał o stare budynki. Sypiące się instalacje, odpadające tynki, przeciekające dachy... I mało ciekawi mieszkańcy. Ulica Żelazna uchodzi powszechnie za miejsce, gdzie czerwone twarze polują na jeleni...

Stara kamienica wyglądała równie odpychająco jak jej sąsiadki. W latach pięćdziesiątych, podczas barbarzyńskiej akcji niszczenia śladów przeszłości, skuto z niej sztukaterie. Kolejne pięćdziesiąt lat niszczała, częściowo pozbawiona tynku. Z balkonów pozostały tylko stalowe szyny sterczące w powietrze. Weszliśmy w mroczną i potwornie cuchnącą bramę.

- I w takim miejscu mogły się kiedyś znajdować egipskie dzieła sztuki? - zadumał się Pan Samochodzik.

- Niezbadane są wyroki losu - mruknąłem.

Towarzyszący nam policjant przez chwilę kontemplował odrapane ściany. Weszliśmy na klatkę schodową. Drewniana balustrada opierała się na metalowym stelażu. Kiedyś zdobiły go girlandy odlewanych w metalu kwiatów, dziś pozostały po nich jedynie nikłe ślady... Popękane płytki na podestach, trzeszczące przy każdym kroku drewniane schodki...

Wokoło panował półmrok. Światło teoretycznie powinno wpadać przez okna, ale te zarosły brudem, a brakujące szyby zastąpiono dyktą. Brudny i cuchnący korytarz, zza odrapanych drzwi odgłosy kilku pijackich awantur jednocześnie.

- To tutaj - oświetliłem latarką tabliczkę z numerem.

- Co robimy? - po minie szefa poznałem, że ma ochotę wynieść się stąd natychmiast.

Policjant zapukał. Nie było sensu naciskać dzwonka, od razu widać było, że nie działa... Odpowiedziało nam milczenie. Nikt nie poruszył się za zniszczonymi, drewnianymi drzwiami. Tylko w rurach biegnących pod sufitem korytarza coś hurkotało.

- Włamujemy się i zakładamy kocioł - zaproponowałem. - Jak wróci, to my go cap...

- Nie mamy nakazu - zaoponował policjant.

Zastukałem jeszcze energiczniej. I znowu nic.

- Może wybraliśmy złą porę - zauważył pan Tomasz. - Dziewiąta rano, ludzie zazwyczaj są w pracy...

- Tacy jak on nie szukają pracy - mruknął funkcjonariusz. - Cały dzień zadumy nad flaszką... Śpi pewnie do południa po całonocnej balandze.

- Pozory mogą mylić - zaoponowałem. - Ten koleś korzystał z Internetu i miał konto w banku.

Teraz szef spróbował szczęścia, waląc do drzwi. Nieoczekiwanie za naszymi plecami rozległo się skrzypnięcie nigdy nieoliwionych zawiasów i na korytarz wylazł typ z zarośniętą gębą. Był ubrany w pikowany kobiecy szlafrok, brudny i powyciągany. Brązowe ślady świadczyły, że od czasu do czasu zasypia z papierosem w ręce

- O, policja? - zdziwił się. - Po tego kolesia? Za późno. Dawno temu wyparował... Wisi mi czynsz za miesiąc.

- Ma pan klucze? - zapytałem konkretnie. - Szukamy go i jak dorwiemy, to aresztujemy... A wtedy i o pańskim czynszu będzie można pogadać.

Facet zatarł łapska i wyciągnął z kieszeni szlafroka oblepiony czymś czarnym klucz. Wraził go w zamek i przekręcił. Zagadkowe drzwi stanęły otworem. Ze środka powiało wonią dawno niepranych skarpetek, myszy i jeszcze czegoś obrzydliwego. Weszliśmy i rozejrzeliśmy się wokoło.

Koślawe krzesło, zapadnięty tapczan, biurko o drewnianym blacie porzniętym nożem... Włożyłem gumowe rękawiczki i wysunąłem szufladę. Płaska plastykowa butelka z etykietką, na której widniała żółta malina moroszka.

- Laponia - przeczytał szef. - Produkowana w Finlandii. U nas w handlu nie występuje. A szkoda... - uśmiechnął się do jakichś swoich wspomnień.

- Jest też bilet na pociąg na trasie Uppsala - Sztokholm - zauważyłem. Za tapczanem spoczywało kilka gazet. Wygarnąłem je na środek podłogi.

- Fiu - gwizdnął lekko szef.

Katalogi aukcyjne, szwedzkie i niemieckie. Położyłem je na biurku i zabraliśmy się do ich pospiesznego kartkowania. Zabytków egipskich było w nich niewiele, nie jest to częsta rzecz na aukcjach. A jednak... Kilka amuletów przewinęło się przez domy aukcyjne i antykwariaty w ostatnim czasie. Zagadkowy Sławek zakreślił cienkopisem te podobne do należących do niego.

- Nie wiedział, ile to może kosztować, ale próbował jakoś określić rząd wartości - powiedział policjant. - Wyprowadzał się chyba w pośpiechu...

Faktycznie, w szafach wisiało kilka ubrań, a na łóżku leżała skołtuniona pościel...

- Wystosujemy za nim list gończy? - zapytał pan Tomasz.

Policjant pokręcił głową.

- Obawiam się, że nie da rady. List gończy to poważna sprawa. A w zasadzie nie ma podstaw... Każdemu wolno posiadać staroegipskie dzieła sztuki, kupować je i sprzedawać przez Internet. Mieszkał tu legalnie, ba, nawet się zameldował, co nie jest w dzisiejszych czasach częste...

- Ale czuję, że to klucz do naszej zagadki - mruknąłem.

- Nawet jeśli, to trudno będzie mu to udowodnić - westchnął funkcjonariusz. - Trzeba sprawdzić, czy nie opuścił naszego kraju. I wtedy zastanowić się, co robić dalej...

Na odchodnym zajrzałem we wszystkie kąty i do skrzynki z bezpiecznikami. Niestety, nie znalazłem nic więcej. Po zagadkowym sprzedawcy ślad się rozpłynął.

- W jakim wieku był ten lokator? - zapytałem jeszcze faceta w szlafroku.

- Student taki. Nawet kiedyś gadał, że archeologię będzie w Warszawie studiował...

Zamilkliśmy poruszeni. Nieświadomie podał nam ciekawą informację! Opuszczaliśmy paskudną kamienicę z uczuciem ulgi. Podziękowaliśmy policjantowi za pomoc i zapakowaliśmy się do wehikułu.

- Na archeologię? - zapytałem.

Pan Tomasz kiwnął głową.

- Pamiętasz, Pawle, włamanie do ich biblioteki? Vytautas zrobił dziurę w dachu...

- Sądzi pan, że ten Kowalski to jego wspólnik? Działający od środka, badający możliwości włamania...

- Sprawdźmy to.

W instytucie bez problemu udostępniono nam listę studentów. Faktycznie, chodził tu. Sprawdziliśmy, że uczęszczał na wykłady doktora Hreczkowskiego i zaraz pukaliśmy do drzwi gabinetu naszego przyjaciela. Doktor był u siebie. Na nasz widok ucieszył się wyraźnie.

- Ha - powiedział. - Kogóż to niesie!

Zasiedliśmy wygodnie w fotelach. Zaraz też zaparzył nam kawę.

- Kowalski, Kowalski - mruczał, usiłując sobie przypomnieć. - Tak, miałem takiego studenta. Nie był zbyt błyskotliwy, a potem gdzieś go wcięło. Normalne, cała masa dostaje się na studia tylko po to, żeby uniknąć służby wojskowej. Przyjdą kilka razy na zajęcia i znikają, jakby ich ziemia pochłonęła. Myślałem, że to ktoś taki... Po prostu przestał się pojawiać...

- Był na pierwszym roku? - zainteresowałem się.

- Właśnie.

- Czyli nie mógł być agentem Litwina, bo on włamał się tu jeszcze w poprzednim roku akademickim - wydedukował Pan Samochodzik. - Zaczyna się robić coraz ciekawiej. Czego tu szukał? Bo chyba nie wiedzy?

- A czego znowu poszukujecie? - zaciekawił się doktor. - Może jakoś wam pomogę?

- Zginęła egipska mumia - wyjaśniłem. - Sarkofag od niej udało nam się zabezpieczyć, za to zawartość diabli wzięli.

- Mumia, powiadasz? - jego krzaczaste brwi uniosły się do góry. - A to ciekawe... Komu ją ukradli?

- Tego też nie wiemy...

Zacząłem wyjaśniać.

- Mamy poszlaki, że dotarła do naszego kraju już w XIII wieku - westchnął Pan Samochodzik. - Zdumiewające, nieprawdaż? W tamtych czasach chyba nikt nie interesował się sztuką egipską, choć na przykład powstawały już kolekcje rzeźb antycznych, ale raczej z kręgu grecko-rzymskiego...

- Owszem, ale mumie do Europy płynęły w tym czasie wartkim strumieniem przez Morze Śródziemne - archeolog w zadumie popatrzył na kolekcję średniowiecznych garnków zdobiącą regał. - Był tu na nie ogromny rynek zbytu.

- Jak to? - wytrzeszczyłem oczy.

- Po co? - zdziwił się Pan Samochodzik.

- Jako lekarstwo - wyjaśnił Hreczkowski, popijając spokojnie kawę.

- Tak zwany proszek mumiowy. Wiecie zapewne, jak wyglądał proces balsamowania?

- Nacinano ciało i wydobywano wnętrzności. Potem przez nos wydłubywano mózg, zwłoki moczono w sodzie, a po czterdziestu dniach owijano w bandaże - popisałem się swoją wiedzą.

- Cóż, nie jestem ekspertem, ale trochę to uzupełnię... Otóż po wyjęciu mózgu... A przy okazji, wydłubywanie go przez nos było bardzo pracochłonne, więc najczęściej wybijano oko i tamtędy łyżką...

Pan Tomasz zrobił minę, jakby go zemdliło. Ja też poczułem nieprzyjemny ciężar na żołądku...

- O czym to ja? - doktor potrząsnął głową. - Chyba miałem spotkanie z profesorem Alzheimerem - zażartował.

- O mózgu.

- No właśnie. Więc w puste miejsce wlewano smołę z żywicą lub asfalt. Podobnie zwłoki po wydłubaniu narządów wypychano, żeby na tamtym świecie brzuch się takiemu nieboszczykowi nie zapadał... A wypełniano różnościami. Pchano tam dosłownie wszystko, co było pod ręką. Pakuły, szmaty, wiązki trzciny, stare ubrania, papirusy, kawałki drewna, piasek, trociny... A wszystko to najczęściej solidnie umoczone w smole, wosku, żywicy i innych takich olejkach zapachowych. Stare mumie czasem do dziś pachną miodem.

Szef odetchnął ciężko. A doktor podjął po chwili swoją sympatyczną opowieść.

- Gdy Arabowie najechali Egipt, dość szybko zorientowali się, że mumię, których wszędzie było pełno, są często zabalsamowane przy użyciu pachnących olejków. Dlatego też przystąpili do procederu produkowania lekarstwa... Wyciągali mumie z grobów, patroszyli, rozbijali głowy, by dostać się do smoły wypełniającej czaszkę, to wszystko topili i używali na różne schorzenia. A potem pomyśleli, żeby się podzielić i z niewiernymi...

- Potworne - szef wzdrygnął się. - I co tym leczyli?

- Wszystko, co się dało, przede wszystkim stłuczenia i skaleczenia. Środek był tak rewelacyjny, że już w średniowieczu Arabowie zaczęli eksportować go do Europy i brali za to całkiem niezły grosz. Z czasem oczywiście nasi lekarze zainteresowali się nie tylko prefabrykatem, ale i surowcem. Stąd się wzięły pierwsze mumie, które dotarły do Europy...

Spojrzał na zegarek i dopił kawę.

- Wybaczcie, muszę lecieć... Zaraz zaczynam zajęcia.

Pożegnaliśmy się i poszedł.

- A zatem mamy trop - powiedział szef, sadowiąc się w samochodzie.

- Mumie sprowadzane do Europy w celu przerobienia ich na lekarstwo.

- I student, który zrezygnował z chodzenia na zajęcia i wyparował - uzupełniłem. - W zasadzie ciągle nie mamy żadnego dobrego punktu zaczepienia. Nikłe poszlaki...

- Spokojnie, po prostu zgromadziliśmy zbyt mało danych. Podskocz do biblioteki. Trzeba poczytać literaturę fachową.

- O średniowiecznych lekarzach i farmaceutach? - domyśliłem się.

- I o mumiach. A ja pogrzebię w komputerze. Też mam swój plan. Czegoś poszukam...

Paweł Daniec wysiadł koło Biblioteki Narodowej, a Pan Samochodzik pojechał do ministerstwa. Znalezienie towarzystw alchemicznych w sieci nie było łatwe, ale już po godzinie szukania namierzył dwa z nich. Jedno francuskie, drugie włoskie. Do obu wystosował identyczne meile z uprzejmym zapytaniem, czy mogą mu coś powiedzieć na temat ludzi noszących nazwiska Viteo i Solfa.

Wszedłem do Biblioteki Narodowej z twardym postanowieniem, że tym razem muszę zidentyfikować drugiego właściciela sarkofagu. Gdzieś tu, wśród siedmiu milionów woluminów musiała kryć się odpowiedź na moje pytania. Każdy człowiek zostawia po sobie jakiś ślad. Żyjący w XVI wieku badacz, który interesował się mumiami, musiał zostać jakoś odnotowany przez współczesnych sobie kronikarzy. Problemem było tylko i wyłącznie odnalezienie odpowiednich źródeł...

Pracę zacząłem w czytelni ogólnej. Oddałem kartę czytelnika, pobrałem plakietkę z numerem miejsca i zagłębiłem się między regały księgozbioru podręcznego. Stoją tu między innymi encyklopedie. Kilkanaście polskich, cała masa obcych... Kartkowałem jedną po drugiej. W naszych nie natrafiłem na żaden ślad. Za to w niemieckich poszczęściło mi się bardziej. Mając już pewien punkt zaczepienia, zamówiłem sobie kilka opasłych monografii z historii medycyny. Szukałem w nich przez dwie godziny. I oczywiście znalazłem.

Pan Tomasz na mój widok oderwał półprzytomny wzrok od monitora.

- Masz jakiś trop? - zapytał, przyglądając mi się uważnie.

- Erazm Ciołek, mieszkaniec Opola. Chętniej używał łacińskiego nazwiska Viteo, Vitelo, Vittelo lub Witelon... Średniowieczny uczony naprawdę dużego formatu. Urodził się około 1230 roku, zmarł prawdopodobnie w 1280, wykładał we Wrocławiu i Krakowie.

- A czym się zajmował?

- Kosmologią, czymś w rodzaju psychologii, oraz optyką. Jego dzieło „Perspectiva” było fundamentalne dla europejskiej nauki i jeszcze dziś jego teorie są używane na co dzień...

- Ciekawe, a ten drugi?

- Benedykt Solfa - powiedziałem triumfalnie. - Lekarz żyjący na przełomie XV i XVI wieku.

- Brawo! Co o nim wiadomo?

- Urodził się w miasteczku Trzebiel w 1483 roku.

- Coś mi to mówi... Ach, jasne, Triebel, to na Łużycach... Byłem tam jeszcze w czasach NRD...

- W 1505 roku przybył do Krakowa. Studiował na Akademii Krakowskiej nauki wyzwolone, w tym astrologię, która wówczas była częścią... medycyny.

- Żeby wstąpić na Akademię, musiał dobrze władać łaciną... Ciekawe, gdzie się jej nauczył?

- Może u siebie w rodzinnych stronach?

- Masz rację. Zresztą to bez znaczenia... Na studiach usłyszał o Witelonie, który zmarł w 1280 roku...

- Ale w Krakowie pamięć o nim mogła być ciągle jeszcze żywa - zauważyłem. - Jego prace naukowe nadal były aktualne...

- Ale, jakim cudem wpadła mu w ręce ta mumia. Wybacz, przerwałem ci...

- Po dwóch latach zgłębiania wiedzy w 1507 roku został bakałarzem nauk wyzwolonych, a w roku 1512 magistrem artium. Z takim przygotowaniem wyjechał do Włoch. Studiować medycynę.

- Włochy... Tam pewnie zetknął się z miejscowymi lekarzami i poznał ich metody działania... Istniały tam kolekcje sztuki starożytnej, nie da się więc wykluczyć, że oglądał i egipskie mumie...

- W krajach śródziemnomorskich zetknął się z epidemią syfilisu, zarazy wenerycznej, przywleczonej prawdopodobnie przez marynarzy Kolumba... W każdym razie jego prace na ten temat, w tym poemat wierszem po łacinie, stanowią pierwsze próby opisu klinicznego tego schorzenia.

- Swoją drogą to były ciekawe czasy - westchnął szef. - Dziś, gdyby lekarz opisywał na przykład SARS wierszem, pewnie by go wyśmiano...

- W 1519 roku wrócił do Polski. Został doktorem medycyny Akademii Krakowskiej, z czasem wkręcił się na stanowisko osobistego lekarza króla Zygmunta Starego. Za swoje usługi otrzymał dom w podkrakowskim Bieżanowie. W tym też czasie przyjął święcenia kapłańskie. Był proboszczem w Bochni, ale nie wiem, czy przebywał tam, czy była to tylko funkcja tytularna. Około 1526 roku objął kanonię warmińską. Przebywał w Wilnie i Fromborku, był przyjacielem Mikołaja Kopernika i biskupa chełmińskiego, a potem warmińskiego, Jana Dantyszka.

- Wiem już, skąd kojarzę jego nazwisko - pan Tomasz uśmiechnął się lekko. - Gdy, pisząc przewodnik po Fromborku, zbierałem informacje na temat Mikołaja Kopernika, musiałem słyszeć także o nim...

- Niespokojny duch gnał go jednak dalej. W 1538 roku został członkiem wrocławskiej kapituły katedralnej. We Wrocławiu miał także jakąś rodzinę...

- Witelon pochodził z Opola, a we Wrocławiu i Krakowie prowadził swoje badania - rozważał szef. - Czyli Solfa w jednym lub drugim mieście mógł wejść w posiadanie pamiątek po nim...

- Witelon mógł parać się medycyną - zauważyłem. - Ewentualnie jako przyrodnik mógł sobie sprowadzić mumię egipską do badań...

- I wszystko pasuje - ucieszył się pan Tomasz. - Bieżanów Stary... - mruknął. - Coś mi to mówi. Dom... Skoro był lekarzem, to niewykluczone, że prowadził tam także praktykę lekarską, a kto wie, czy nie miał małego szpitaliku...

Sięgnął po opasły tom indeksu miejscowości PRL i przez chwilę kartkował pospiesznie.

- Dobrze pamiętałem. To miasteczko pod Krakowem - powiedział wreszcie. - Obecnie w granicach miasta. Trzeba będzie się tam wybrać i rozejrzeć.

Teraz dla odmiany zagłębił się w przewodnik turystyczny. Mina mu się wydłużyła.

- Niewiele tu tego jest - powiedział wreszcie. - Wieś wzmiankowana w 1212 roku, w 1422 powstała tam parafia istniejąca do dnia dzisiejszego... Ale już w XVII wieku istniała tam szkoła. Musiała upaść, bo nową założono w 1834 roku... Żadnej wzmianki o Solfie...

- Czy są tam zabytki z interesującego nas okresu?

- Nie bardzo. Stary kościół z 1634 roku, relikty dziewiętnastowiecznego folwarku... Jak na tak starą miejscowość jest tego zadziwiająco niewiele.

- Pojadę rozejrzeć się po tamtej okolicy. Może trafię na jakiś ślad.

- Dobry pomysł. Mają tam parafialny Dom Kultury, zapytaj o jakiegoś znawcę historii lokalnej. A przy okazji - zamyślił się na chwilę - zorientuj się, czy nie słyszeli tam o tym Sławku Kowalskim. Z Krakowa podskoczysz do Wrocławia. Zobaczysz, co uda się tam znaleźć. Jeśli Solfa osiadł tam na starość, to nie da się wykluczyć, że mumia ostatecznie wylądowała właśnie tam...

Bieżanów Stary leżał na południowo-wschodnich rubieżach Krakowa. Przejechałem obok monumentalnego obelisku zwieńczonego rzeźbą, orła. Zdobiły go długie listy nazwisk poległych w czasie obu wojen światowych i walk polsko-bolszewickich. Popatrzyłem na to chlubne świadectwo patriotyzmu mieszkańców wsi... Kościół odnalazłem po dłuższej chwili błądzenia krętymi uliczkami. Stara świątynia nie mogła pomieścić parafian, dlatego też naprzeciw niej wzniesiono nową, bardziej okazałą budowlę. Po drugiej stronie ulicy, w niewielkim budynku, mieścił się wspomniany przez pana Tomasza parafialny Dom Kultury. Jak się okazało, miałem nieprawdopodobne szczęście. Mężczyzna siedzący przy komputerze okazał się emerytowanym nauczycielem historii z miejscowego liceum.

- Paweł Daniec, Ministerstwo Kultury i Sztuki - przedstawiłem się.

- Eugeniusz Bratkowski - uścisnął moją dłoń. - Czym mogę służyć?

- Szukamy śladów Benedykta Solfy, szesnastowiecznego lekarza - wyjaśniłem. - Wedle naszych informacji, miał tu dom...

Mój rozmówca zasępił się nieco.

- Nic mi to nazwisko nie mówi - powiedział wreszcie. - Ale z tego okresu nie mamy żadnych zabytków... Jest oczywiście kościół, ale nawet on został przebudowany w połowie XIX wieku, bo stara nawa główna, zbudowana z kamienia, już się waliła...

Sięgnął na półkę po gruby plik kart ksero oprawionych w płótno i kartkował je długo.

- Mamy tu wzmianki o dwóch dworach z wieków XV i XVI, mniejszym i większym. Może w którymś z nich rezydował lekarz, ale nic takiego tu nie napisano...

- Widzi pan, natrafiliśmy ostatnio na egipski sarkofag z wyrytym nazwiskiem tego właśnie człowieka... Podejrzewamy, że ostatnie stulecia mógł stać gdzieś na jakimś strychu lub w innej skrytce...

- Mało prawdopodobne, aby było to u nas... W grę mógłby wchodzić kościół, ale w czasie przebudowy wymieniono cały dach i sklepienia, więc znaleziono by to... Budynki pofolwarczne, użytkowane częściowo przez szkołę, też odpadają. Robiono tam remonty i przebudowy. Skrytka takiej wielkości, by upchnąć sarkofag, zostałaby odkryta.

- Nie ma tu nic starszego? - zmartwiłem się.

- Mamy piękne relikty budynku, prawdopodobnie renesansowego. Niedaleko szkoły. Były badane tylko pobieżnie. Mogą kryć w sobie jakieś nieznane lochy...

- Lochy odpadają - westchnąłem. - Zbyt wilgotno.

- Może coś takiego stało na strychu którejś chałupy, ale też nie sądzę. Wie pan, zbieraliśmy przez całe dziesięciolecia różne starocie dla szkolnej izby pamięci. Mamy w planach stworzenie takiego małego muzeum... Oczywiście nie da się wykluczyć, że ktoś miał taki zabytek i się nie przyznał, ale z drugiej strony... Wie pan, jak to bywa w społecznościach wiejskich. Ludzie są religijni i wydaje mi się nieprawdopodobne, by ktoś trzymał na strychu mumię poganina... Zresztą od czasów pańskiego Solfy wieś tyle razy była niszczona przez pożary i najazdy...

- Może pan coś o tym opowiedzieć?

- W 1655 roku oczywiście Szwedzi... Zdobyli Kraków i zrabowali miasto, a okolicznych wiosek też nie oszczędzili. Choć wieś chyba przynajmniej częściowo przetrwała, bo w 1656 stacjonowali tu nasi pod dowództwem Lubomirskiego. Niewielkie zniszczenia nastąpiły w okresie Wiosny Ludów i w czasie pierwszej wojny światowej...

- A skoro był pan nauczycielem, to może mówi panu coś nazwisko Kowalski? Sławek, Sławomir Kowalski. Zdał maturę jakieś trzy lata temu...

- Niestety, nie znam nikogo takiego - pokręcił głową. - Tak jeszcze pomyślałem, archeolodzy robili tu sondaże. Gdzieś tu miałem kopie dokumentacji...

Zaczął grzebać po teczkach i niebawem wydobył właściwą. Siedliśmy nad kserokopiami. Rysunki, profile, plany... Jak się okazało, przecięli wykopem sondażowym parcele przy ulicy Popiełuszki (wtedy oczywiście nazywała się inaczej). Czytałem sprawozdanie, dziennik prac i inwentarze. Liczyłem, że może natrafili na coś niezwykłego, na przykład egipskie fajansowe paciorki. Niestety. Tylko dwie buteleczki z grubego szkła wskazywały, że mógł tu mieszkać lekarz.

- No, trudno - zniechęcony poskładałem papiery.

Jechałem przez Bieżanów zastanawiając się, co na moim miejscu zrobiłby pan Tomasz. Ślad urwał się, ale... Benedykt Solfa, lekarz i to wybitny, erudyta pisujący wiersze po łacinie. A może było tak, że posiadał dom i, dajmy na to, mały mająteczek w Bieżanowie, a sam mieszkał w Krakowie, w wynajętym mieszkaniu lub kamienicy? Jeśli nie był jej właścicielem, nie odnotowano tego... Mieszkanie w mieście, dom na wsi. Z pewnością sporo to kosztowało, ale lekarze w XVI i XVII stuleciu zarabiali przecież o niebo lepiej niż dzisiejsi...

Czy na Uniwersytecie Jagiellońskim był w tamtych czasach wydział medycyny? Nie byłem pewien, ale było to wysoce prawdopodobne. A zatem... Może było tak, że lekarz wykładał w Krakowie, a wolne chwile spędzał w majątku pod miastem. Skoro w XVII wieku w Bieżanowie działała szkoła, to niewykluczone, że wszechstronnie wykształcony człowiek i tam znalazł dla siebie odpowiednie zajęcie... „Krakowski trop” należało koniecznie sprawdzić. I nawet wiedziałem gdzie.

Turyści spieszący od Bramy Floriańskiej do rynku mijają najczęściej obojętnie stare, metalowe drzwi opatrzone tabliczką: „Muzeum Farmacji”. Co kryje się w tym przybytku nauki?

W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku zebrano tu eksponaty pochodzące z około 1200 prywatnych aptek przejmowanych przez komunistyczne państwo. Czego tu nie ma! Setki wag aptecznych z różnych epok, mikroskopy, formy do wyciskania pigułek, moździerze do ucierania ziół i leków. Nie brak też bardziej wymyślnych aparatów. Kociołki i alembiki, służące niegdyś do pędzenia spirytusu i terpentyny, prasy, którymi wyciskano potrzebne oleje, krystalizatorki i retorty, tygle i inne szkło laboratoryjne. I wreszcie tysiące buteleczek po lekarstwach i stare meble apteczne...

Nie zabrakło też oczywiście narzędzi lekarskich, które z braku muzeum medycyny trafiły właśnie tutaj. Straszliwie kleszcze i dłuta, którymi posługiwali się dawni stomatolodzy, piły do amputacji kończyn i cęgi do obcinania członków... Łącznie 150 tysięcy eksponatów. I wspaniała biblioteka.

- Benedykt Solfa - kustoszka uśmiechnęła się leciutko. - Oczywiście, znamy go... Mamy trochę jego zapisków w postaci mikrofilmów... Zaraz znajdę.

Rozejrzałem się po bibliotece. Ponad 6000 dzieł na temat medycyny i farmacji. Zdumiewający zbiór. Na ścianie widniała powiększona fotokopia recepty napisanej przez samego Mikołaja Kopernika... Mało kto wie, że wielki astronom oprócz spoglądania w gwiazdy zajmował się leczeniem ludzi oraz przygotował bardzo dobry projekt reformy pieniężnej...

Dostałem szpulę mikrofilmu. Umieściłem ją w czytniku i zacząłem przeglądać. Mieli tu chyba wszystko. Poemat o „chorobie francuskiej”, jakieś zapiski dotyczące leczenia, traktat o potach angielskich oraz drobniejsze notatki i listy Solfy. Przejrzałem to wszystko, ale nie rozjaśniło mi się w głowie.

- Mamy też książkę z jego biblioteki - kobieta położyła przede mną wiekowy wolumin oprawiony w brązową skórę. - Proszę zobaczyć, jest tu jego ekslibris i notatki na marginesach...

Otworzyłem książkę na stronie tytułowej i poczułem, jakbym wreszcie natrafił na dobry trop. „Sprawozdanie z rozwinięcia pięciu egipskich mumii”, wydane w Tybindze w 1543 roku... Średniowieczna łacina była potwornie trudna, bardziej zainteresowały mnie notatki na marginesach. Badałem je przy użyciu lupy przez kilka godzin. I znowu nic.

Jeszcze jedno miejsce do sprawdzenia. Mały, zabawy sklepik, galeria osobliwości i kuriozów przy ulicy Sławkowskiej. Nad wejściem umieszczono głowę nosorożca. Pan Tomasz będąc w młodości w Krakowie widział tu rękę egipskiej mumii w szklanym słoju. Niestety, wszystko się zmienia. Obecnie można tu było nabyć afrykańskie rzeźby, muszle, trochę artystycznej biżuterii. Jedynie wypchana głowa hipopotama leżąca na witrynie przypominała o dawnych czasach.

Dochodziła osiemnasta. Wysłałem SMS do Pana Samochodzika, a sam poszukałem pokoju w hotelu.

ROZDZIAŁ CZWARTY

ZWARIOWANY KOLEKCJONER • AMULETY • KRAKOWSKIE ARCHIWA • KOLEJNE ZERWANE NICI • PLAC SZCZEPAŃSKI • KAMIENICA BENEDYKTA SOLFY

Pan Tomasz przyszedł do biura i z niechęcią popatrzył na stosy książek przysłanych z biblioteki ministerstwa. Usiadł w ulubionym fotelu i otworzył pierwszą, leżącą na samej górze stosu. Godzinę później nadeszło wybawienie. Zadzwonił generał Skorliński.

- Udało nam się namierzyć adres człowieka, który kupił amulety wystawione w Internecie - powiedział po powitaniach.

- Kto to jest? - Pan Samochodzik zatarł z uciechy dłonie.

- Taki zwariowany kolekcjoner. Mamy go w aktach jako poszkodowanego, włamali się do niego trzy lata temu, ale połaszczyli się tylko na kilka starych zegarków. Zbiera wszystko jak leci...

- W takim razie pojadę z nim porozmawiać - ucieszył się muzealnik.

Zapisał adres na kartce. Kolekcjoner mieszkał na Służewiu. Dojazd do jego domu był wyjątkowo kiepski, więc po chwili zastanowienia Pan Samochodzik zamówił taksówkę.

Następny dzień spędziłem równie pracowicie. W archiwum miejskim udostępniono mi spisy posesjonatów, czyli właścicieli kamienic krakowskich z czasów, gdy w mieście mógł przebywać Solfa. Niestety, poszukiwania nic nie przyniosły. Owszem, w Krakowie żyło kilku lekarzy, między innymi słynny Petrycy - jeden z pierwszych badaczy dżumy, jednak nie natrafiłem na żaden wyraźny ślad naszego bohatera. Istotnie, mieszkał tu, prawdopodobnie na Wawelu. Ostatecznie przyboczny lekarz królewski powinien być w razie czego na miejscu. Wykładał na Akademii...

Przejrzałem jeszcze kontrolnie spis rajców miejskich - ostatecznie lekarz, jako człowiek cieszący się zaufaniem współobywateli i wdzięcznością pacjentów, mógł piastować jakieś godności. Jednak i tu spotkał mnie srogi zawód. Owszem, był rajcą miejskim, powierzono mu też zawczasu stanowisko burmistrza powietrznego - w razie wybuchu epidemii przejąłby dyktatorską władzę nad wszystkimi służbami miejskimi.

Od długotrwałego wpatrywania się w mikrofilmy rozbolała mnie głowa. Ruszyłem więc na Planty, by trochę się przewietrzyć. Wiał chłodny, jesienny wiatr, drzewa gubiły resztki liści.

- Kraków świetnie pasuje - rozważałem. - Jest tu ze czterysta kamienic, wiele z nich pamięta tamte czasy. Są tu strychy, mogą być ukryte pomieszczenia... W sam raz dobre miejsce, by znaleźć egipski sarkofag zamurowany w ściennej niszy trzy lub cztery stulecia temu... Do tego suche kupieckie piwnice, tworzące labirynt pod wszystkimi niemal kamienicami i częścią ulic...

Pan Tomasz stanął przed niewielkim domkiem. Budynek, wzniesiony z pociemniałego już drzewa, był otoczony miniaturowym ogródkiem usianym gęsto rzeźbami krasnoludków. Zadzwonił dzwonkiem u furtki. Drzwi uchyliły się ze skrzypnięciem i stanął w nich wysoki mężczyzna o nieco szalonym wyglądzie.

- Pan Zygfryd Koniecpolski? - zapytał muzealnik. - Ministerstwo Kultury i Sztuki. Mam do pana kilka pytań.

- Ha, chcecie przejąć moje zbiory! - oburzył się człowiek. - Ale to się wam nigdy nie uda. Uczyniłem moją kolekcję tak różnorodną, że nie zmieści się w żadnym muzeum.

- Możemy porozmawiać?

Gospodarz zastanawiał się chwilę.

- Możemy - powiedział wreszcie. - Zapraszam.

Weszli do sieni, a potem do pokoju. Ściany były gęsto pokryte półkami. Na nich spoczywał ogromny zbiór rozmaitych różności. Czego tu nie było... Przedwojenne butelki po lekarstwach, kafle z pieca, łuski po pociskach... Na podłodze walały się armatnie kule i rozmaite okazy geologiczne. Najcenniejsze okazy zgromadzono w małych gablotkach pokrywających ścianę. Figurki z jajek z niespodzianką sąsiadowały z krzemiennymi grotami włóczni... Karty telefoniczne ze starymi tureckimi fajkami... Ot, różności zbierane latami po targach staroci...

- Czym mogę służyć? - właściciel chyba niewłaściwie zrozumiał zdumienie w oczach gościa.

- Wspaniałe zbiory - powiedział pan Tomasz. - Faktycznie różnorodne. Czy jest coś, czego pan nie kolekcjonuje?

- Znaczki - Zygfryd nachmurzył się. - Nie cierpię tych lepkich papierków...

- Wiemy, że kupił pan przez Internet kilka egipskich amuletów.

- Nie oddam.

- Ależ nie zamierzam ich zabierać. Chciałbym tylko je obejrzeć i ewentualnie zrobić kilka fotografii...

- A to oczywiście - gospodarz z dumą wskazał gablotkę, w której na grubym, czerwonym aksamicie spoczywały amulety. Wokół nich ułożył serduszko ze srebrnych rzymskich monet.

Pan Tomasz oglądał je długo i w milczeniu.

- Jak pan myśli, z jakiego okresu pochodzą? - zapytał wreszcie.

- Nie wiem, ale są autentyczne - powiedział. - Sprawdziłem u rzeczoznawcy. Twierdzi, że może to był okres Nowego Państwa albo później... Ich formy nie zmieniły się przez co najmniej osiemset lat, stąd trudności z datowaniem - gdy przeszedł do konkretów, jego twarz utraciła półprzytomny wyraz. - Ponieważ mogą pochodzić z czasów rzymskich, położyłem wokoło te monety.

- Czy chłopak, od którego je pan kupił, nie mówił, skąd pochodzą?

- Mówił - kolekcjoner poważnie skinął głową. - Powiedział, że jego dziadek w czasie wojny przebywał w Egipcie i tam kupił je od handlarzy antykami.

- Jak pan sądzi, mówił prawdę?

- Nie wiem - powiedział gospodarz. - Brzmiało to wiarygodnie, ale on sam... Miał dziwny akcent. Mówił świetnie po polsku i wyglądał na naszego, ale w jego głosie pobrzmiewały takie nutki, jakby długo przebywał za granicą...

- Gdzie się panowie spotkali? - pan Tomasz drążył temat.

- Miał mieszkanie w takiej obrzydliwej kamienicy przy Żelaznej. Szukacie go?

- Właśnie. Chcemy sobie uciąć z nim pogawędkę na temat tych amuletów... Sądzimy, że mogą pochodzić z pewnej zaginionej egipskiej mumii.

- Mam numer jego telefonu komórkowego - kolekcjoner zaczął grzebać w szufladzie.

- Jest już nieaktualny - wyjaśnił gość, podziwiając kilkanaście wiecznych piór ułożonych w innej gablotce. - Czy wspominał coś jeszcze?

- Powiedział, że może będzie miał trochę ciekawych rzeczy z tej samej epoki. Tylko musi coś załatwić.

- Co takiego?

- Tego nie powiedział.

Pan Samochodzik podziękował i pożegnał się z szalonym zbieraczem. Przed wyjściem wykonał jeszcze cyfrowym aparatem kilka fotografii amuletów. Wróciwszy do ministerstwa, przesłał je meilem do profesora. Odpowiedź przyszła po dwudziestu czterech minutach. Przedmioty wyglądają na autentyczne i mogą pochodzić z mumii, której sarkofag odnalazł się w Płocku.

Dotarłem do Barbakanu i zakręciłem z powrotem na Stare Miasto. Antykwariaty. Obszedłem wszystkie, które znalazłem. Pokazywałem legitymację ministerstwa i wypytywałem o egipskie zabytki. Niestety. Tylko w jednym zaprezentowano mi kaganek ozdobiony greckimi napisami, pochodzący z miejscowości Abydos. Ale przecież chodziło mi o starożytny Egipt, a nie o okres hellenistyczny... Owszem, w jednym z domów aukcyjnych wspomnieli, że przed kilkunastu laty mieli posążek przedstawiający boginię Hathor... Ale to wszystko.

Zaszedłem jeszcze do Muzeum Archeologicznego popatrzeć sobie na ich zbiory. Były wspaniałe. Sztuce Egiptu poświęcono dwie sale. W pierwszej wyeksponowano setki drobnych zabytków. Amulety, kaganki, posążki... W drugiej spoczywały sarkofagi i mumie. Na ścianach zawieszono między innymi papirusy - Księgi Umarłych. Piękna i bogata kolekcja, ale w ostatnich latach nie zakupiono niczego.

Poszedłem jeszcze na Uniwersytet Jagielloński. Znowu biblioteka. I znowu męczące wzrok przeglądanie mikrofilmów. Spisy profesorów, niekiedy opatrzone różnymi uwagami. Szesnastowieczna łacina drastycznie różniła się od klasycznej, znanej mi ze studiów. Brnąłem jednak przez nią dzielnie. I nieoczekiwanie los się uśmiechnął. Solfa mieszkał w Krakowie! Miał kamienicę przy ulicy Szczepańskiej. Zanotowałem adres. Numeracja zmieniła się przez te wszystkie lata, ale dzięki planom miasta, porównując numery domów, ustaliłem, o który budynek chodzi.

Plac Szczepański leży po zachodniej stronie miasta, przy samych Plantach. Nazwa jego upamiętnia znajdujący się tu w XVI wieku kościół pod wezwaniem świętego Szczepana. Niestety, dziś nie ma śladu ani po nim, ani po istniejącym tu jeszcze w XIX wieku Kolegium Jezuickim. Ten miły niegdyś zakątek szpeci straszliwie wzniesiony w latach trzydziestych XX wieku siedmiopiętrowy gmach z szarego betonu...

A na samym placu znajduje się rozległy parking. Zatrzymałem tam samochód, wysiadłem i rozejrzałem się. Jak pięknie musiało wyglądać to miejsce z kościółkiem pośrodku, oddzielone od Plant murem obronnym, z gotyckimi kamieniczkami zamiast koszmarków nowoczesnej myśli architektonicznej...

Spojrzałem na siedmiopiętrową kamienicę, górującą nad okolicznymi zabytkowymi budowlami.

- Gdyby tak zburzyć cztery najwyższe pięta, przebudować elewację... - rozmarzyłem się. - Tylko skąd wziąć kilkadziesiąt milionów złotych potrzebnych na tę operację?

Może kiedyś znajdą się ludzie wrażliwi i ofiarni, którzy w imię wyższych racji estetycznych zechcą zająć się tym problemem... Przebudować gmach. W dwóch innych, wzniesionych na początku wieku, wystarczyłoby zmienić elewację. Wyrzucić stąd parking, zmienić nawierzchnię chodników, rozkopać środek placu, zbadać kryjące się w ziemi relikty kościoła, zaznaczyć je na powierzchni w postaci niskich murków kamiennych, tak jak to zrobiono na placu farnym w Lublinie... I odpychająca pustynia stanie się znowu uroczym zakątkiem, gdzie turyści będą mogli odpocząć przy szklance herbaty...

Ruszyłem ulicą Szczepańską w stronę rynku i po chwili stanąłem pod kamienicą należącą kiedyś do Solfy. Zatrzymałem się i długo patrzyłem w zabite dechami okna, pokrytą liszajami elewację, zaspawaną bramę...

Wyjąłem telefon komórkowy i wystukałem numer pana Tomasza.

- Stoję przed kamienicą Solfy - zameldowałem.

- Brawo. Jak to wygląda?

- Wysiedlono mieszkańców, ale z remontem chyba się nie spieszą. Wszystko totalnie rozgrzebane.

- Pawełku, jesteś geniuszem. Leć do wojewódzkiego konserwatora zabytków i załatw zezwolenie na przeszukanie budynku.

- To jutro - powiedziałem. - Dziś już za późno...

- Faktycznie - zasępił się. - To do jutra.

- Zezwolenie na zbadanie kamienicy - mruknął wojewódzki konserwator zabytków. - Ale badania nieinwazyjne, tylko pochodzi pan sobie i poogląda?

- Zgadza się - kiwnąłem głową. - Jeśli było tam coś, to zostało już skradzione.

- Rozumiem - kiwnął głową. - Pójdzie z panem nasza pracownica, magister Sylwia. Jest historykiem architektury.

Kilka minut później ruszyliśmy na oględziny. Pani historyk okazała się być żwawą staruszką w wieku emerytalnym, ale zachowała dziarskość ruchów nastolatki.

- Sądzi pan, że jacyś szabrownicy dobrali się do skrytki w tym budynku? - zapytała, widać żywo zainteresowana sprawą.

- Jestem tego niestety prawie pewien...

- Ech, złodziejstwo się pleni. Ostatnio podczas remontu kamienicy przy ulicy Dietla ktoś ukradł witraż Wyspiańskiego umieszczony nad drzwiami...

- Erozja moralności - westchnąłem. - Nasza komórka, poszukująca skradzionych dzieł sztuki, w czasach gdy powstała badała jedną sprawę rocznie, czasem jedną na dwa lata. A teraz nie ma miesiąca, żeby coś poważnego nie wypłynęło...

Otworzyła drzwi w bramie zabranym z biura kluczem i weszliśmy do wnętrza. Sień szła na przestrzał. Drzwi po lewej stronie prowadziły do pomieszczeń mieszkalnych. Popatrzyłem na sufit pokryty pęknięciami.

- Zapowiada się gruntowny remont - zauważyłem. - Chyba sama konstrukcja jest naruszona.

- To prawda. Ale fundamenty udało się ustabilizować. Kamienica jest wystawiona na sprzedaż za zupełnie śmieszne pieniądze... Dwa miliony złotych... Jest tylko jeden warunek: nowy właściciel musi poddać budynek generalnemu remontowi... A to odstrasza.

Dwa miliony złotych to dla niej śmieszne pieniądze!? Z drugiej strony... Trzy piętra, długi budynek ciągnący się w głąb podwórza, gdyby zrobić remont, zaadaptować poddasze, można by tu urządzić z osiem mieszkań... Poczułem przez chwilę ukłucie żalu. Gdybym miał taką kwotę...

„I pewnie ze cztery razy tyle na remont” - podpowiedział mi rozum. I już nie było mi tak strasznie żal, jak przed chwilą.

Na parterze w dawnych czasach znajdował się pewnie warsztat rzemieślniczy. Kilka izb, grube mury mogły pamiętać XIV stulecie. Tu sklepienia były w lepszym stanie. Za to schody na piętro wyglądały tragicznie.

- Może pani tu zostanie? - spróbowałem spróchniałego stopnia nogą. Zatrzeszczał i ugiął się lekko.

- Furda, młody człowieku. Nie mam stu lat. Naprzód!

Wspięliśmy się na pierwsze piętro. Popękane ściany, strop, wykonany pierwotnie z grubych belek, częściowo runął. Nad nami widać było drugie piętro, a przez dziury w suficie część konstrukcji dachu.

- No, nie dziwię się, że nikt tego nie chce kupić - mruknąłem. - Wystarczy klasnąć w dłonie i wszystko może siąść...

- Bzdury - klasnęła głośno. - Ratowaliśmy już budynki w gorszym stanie niż ten. Co z tego, że belki się łamią? Ważne, że mury w dobrym stanie. Solidna szesnastowieczna cegła, zaprawa z dobrze lasowanego wapna. Ten dom przetrwa tysiąc lat.

Nie podzielałem jej optymizmu. W tych pomieszczeniach zachowało się nawet nieco mebli, przeważnie resztki meblościanek z lat siedemdziesiątych. Płyta pilśniowa pod wpływem wilgoci wypaczyła się paskudnie. Jeszcze jedne schody. Tym razem po moich długich namowach pani architekt została na parterze. Zbadałem piętro na ile się dało, staranie unikając zarwanych partii podłogi.

Zadzwonił telefon. Szef.

- I jak idą poszukiwania? - zapytał.

- Tragicznie - odparłem. - Kamienica przypomina wewnątrz ser szwajcarski. Wszystko się wali.

- Czy są jakieś ślady zamurowanej niszy albo czegoś podobnego? Sarkofag to nie szpilka...

- Nic tu nie widzę. Ściany chyba trochę za cienkie, by mogły tu być skrytki...

- Zajrzyj jeszcze na strych i do piwnic. A potem jedź do Wrocławia.

Ze strychu nie zostało dużo, co więcej, nie bardzo wiedziałem, jak się tam dostać... Wyjeżdżając do Krakowa, nie przewidziałem konieczności użycia sprzętu alpinistycznego, więc całe wyposażenie zostało w Warszawie... Po dłuższym myszkowaniu trafiłem na starą, rozeschniętą drabinę. Przystawiłem ją do jednej z dziur i drżąc ze zdenerwowania wdrapałem się na górę. W dziurach dachu gwizdał wiatr. Tu także nie było nic ciekawego. Zlazłem ostrożnie na parter. Ze strachu i z wysiłku trzęsły mi się kolana.

- Chciałbym jeszcze rzucić okiem na piwnice - poprosiłem. - Jak sprawdzać, to już wszystko.

- Za mną, młody człowieku.

Zejście do lochów umieszczono dość nietypowo, wchodziło się do nich mianowicie z miniaturowego podwórza. Zeszliśmy po pokruszonych ceglanych stopniach. Piwnice jednak należało wykluczyć od razu. W powietrzu unosił się intensywny zapach pleśni, a podłogę pokrywała warstewka wody. Zbyt mokro, by zamurowany tu egipski sarkofag mógł przetrwać 400 lat... Zajrzałem jeszcze do budynku stojącego na podwórzu. Jednak i on mnie rozczarował. Po rodzaju użytej cegły można było poznać, że pochodzi z XIX lub XX wieku.

- Nie uda się tym razem, to następnym - pocieszała mnie pani Sylwia.

Nie było rady. Wsiadłem do wehikułu i ruszyłem w daleką drogę do Wrocławia - kolejnego miasta, w którym mieszkał Benedykt Solfa.

ROZDZIAŁ PIĄTY

BUSZUJĘ WE WROCŁAWIU • ZBURZONE KANONIE • MUMIA NA STRYCHU PEŁNYM MAKABRY • BARIERA PSYCHOLOGICZNA • CO MOŻNA ZROBIĆ Z MUMIĄ

Dojechałem do Wrocławia wczesnym popołudniem. Niestety, zadanie moje, początkowo wyglądające prosto, okazało się dużo bardziej złożone niż mogłem przypuszczać. W Archiwum Państwowym na pytanie o miejsce zamieszkania Benedykta Solfy rozłożono tylko bezradnie ręce.

- Wie pan - powiedziała archiwistka - mieliśmy oczywiście księgi hipoteczne z końca XVI i początków XVII wieku, ale podczas oblężenia w 1945 roku uległy zniszczeniu. Tak nam się przynajmniej wydaje. Istnieje nikła szansa, że zostały ewakuowane do Niemiec i zdołamy jeszcze kiedyś odnaleźć je w którymś z archiwów...

- Nie ma żadnych odpisów, choćby niekompletnych, fragmentarycznych, czegoś podobnego? - uchwyciłem się ostatniego źdźbła nadziei.

- Niestety... Bardzo mi przykro. Jest kilka niemieckich opracowań o mieszczaństwie Wrocławia, ale nie sądzę, by znalazł pan w nich tak szczegółowe dane... Może będą informacje, gdzie mieszkali przedstawiciele najważniejszych rodów miasta, ostatecznie kamienice przy rynku były w rękach rodzin patrycjuszowskich przez wiele pokoleń, ale reszta to terra incognita. Chyba że potomkowie człowieka, którego pan szuka...

- Nie będzie potomków - uśmiechnąłem się smutno. - Był księdzem...

- I żył w XVI wieku? - zamyśliła się na chwilę. - Wprawdzie celibat już wprowadzono, ale wie pan...

- Faktycznie - palnąłem się w czoło. - Przecież na wschodzie Polski jeszcze w XVII wieku potępiano księży, którzy otwarcie bojkotowali zakaz zawierania małżeństw...

Niestety, w późniejszych księgach nie znaleźliśmy żadnego śladu ewentualnych potomków Benedykta. Kolejny impas... Złościła mnie ta sytuacja. Czułem się jak wędkarz, który siedzi na brzegu. Gdzieś w tym jeziorze żyje stuletni szczupak, mutant długi na dwa metry. Spławik drga, ryba jest tuż, tuż, obgryza przynętę z haczyka, a jednak w chwili gdy nieszczęśnik próbuje rwać, okazuje się, że znowu wyciągnął pusty haczyk... Rozwiązanie zagadki mogło być blisko. Wydawało się, że wystarczy sięgnąć ręką, by je pochwycić... Ale gdy sięgałem, łapałem tyko powietrze...

Wyciągnąłem swoje notatki i wczytałem się w ich treść. Czy krył się w nich jakiś trop? Poszukiwany przeze mnie człowiek był kanonikiem przy kolegiacie Świętego Krzyża. Bez trudu otrzymałem właściwą rolkę mikrofilmu. Zbiory archiwalne liczyły 98 dokumentów z lat 1330-1777. Przejrzałem je wszystkie. Na dwóch znalazłem nawet podpis Solfy, jednak nie rozjaśniło mi to w głowie. Dopiero w Bibliotece Wojewódzkiej trafiłem na dalszy trop. Bibliotekarka przyniosła mi z magazynu wydaną w ostatnich latach XIX wieku obszerną niemiecką monografię archelogiczno-architektoniczną Wzgórza Tumskiego. Znalazłem gotycki kościół Świętego Krzyża. Autor zamieścił tu kilkanaście reprodukcji starych drzeworytów i miniatur przedstawiających budowlę. Wczytałem się w wyjątkowo trudny tekst, zapisany jak na złość szwabachą - ozdobnym niemieckim alfabetem naśladującym gotyk.

Pierwotnie opodal kościoła, niczym mnisie eremy, stało kilkanaście gotyckich kanonii. Jedna z nich należała nawet przez pewien czas do Mikołaja Kopernika. Może to w niej mieszkał Solfa? Ostatecznie byli zaprzyjaźnieni. Może gdzieś tam na strychu przez kolejne stulecia stał egipski sarkofag z mumią, która kiedyś należała do lekarza? Niestety, w połowie XIX wieku budynki te zostały całkowicie zburzone.

Kolejna ciekawa nić zerwała mi się w ręce. Czy aby do końca? Zamyśliłem się. Rozbierając stare budynki robotnicy mogli znaleźć mumię ukrytą jeśli nie na strychu, to może zamurowaną w jakiejś niszy. Co z nią zrobili? Zawiadomili pewnie nadzorującego ich majstra, ten poleciał po inżyniera, inżynier do biskupa, ten znów do arcybiskupa... Z pewnością duchowni ci byli wykształceni i zorientowali się, jak cenne znalezisko mają przed sobą. Co mogli z nim zrobić? Naturalnie byli zbyt światli, by zniszczyć artefakt. Może poświęcili znalezisko i pogrzebali Egipcjanina po chrześcijańsku? A może uznali, że to kuriozum warte pokazania innym?

W takim wypadku mumia powinna być wymieniona w inwentarzu Muzeum Diecezjalnego... Wróciłem do Archiwum Państwowego. Odesłano mnie do Archiwum Archidiecezji... Tam dostałem inwentarze z ostatnich stu lat. Mieli dwie mumie. Jak się jednak okazało nie ludzi, ale... kotów. Podarował je powstającej kolekcji ksiądz, który wracając z misji w Afryce zatrzymał się na kilka tygodni w Egipcie.

Zniechęcony usiadłem na ławce i patrzyłem na piękną katedrę. Zadzwonił telefon. Szef.

- Jesteś we Wrocławiu? - zapytał.

- Tak. Całkowity impas. Tyle tropów i nic...

- Zagadka rozwiązana. Nasza mumia jest prawdopodobnie na wydziale antropologii. Jedź tam, dokonaj identyfikacji, ustal, skąd się wzięła, to znaczy jakie były jej losy...

- Czemu sądzi pan, że to nasza? - nie chciałem sobie robić złudnych nadziei.

- Bo nie ma sarkofagu...

Pojechałem. Po drodze zastanawiałem się głęboko. Mają tu mumię. Z pewnością to zabytek jeszcze poniemiecki, ewentualnie przywieziony z kresów, gdy Związek Radziecki wysiedlał stamtąd Polaków... Czy mogło być tak, że mumia trafiła gdzie indziej, a sarkofag gdzie indziej? Teoretycznie tak. Ale było to raczej skrajnie mało prawdopodobne.

Na wydziale byłem o szesnastej i miałem dużo szczęścia, bo doktor Stanisławski, opiekujący się zbiorami, właśnie skończył pracę i wybierał się do domu. Przyjął mnie jednak bardzo serdecznie i gościnie.

- Chce pan zobaczyć naszą mumię? - ucieszył się.

- Nie wystawiacie jej chyba na widok publiczny? - zainteresowałem się.

- W zasadzie nie mamy nawet gdzie... Chyba żeby w holu, ale wie pan, ktoś mógłby się niepotrzebnie zszokować. To dość zaskakujący widok. Zapraszam do magazynu.

Powędrowaliśmy. Brr, okropne to było miejsce. Szafy typu bibliotecznego zastawione dziesiątkami czaszek, szkielety ludzi i zwierząt, jakieś narządy pływające w słojach z formaliną... Większość tej makabry szczęśliwie skrywał półmrok.

- Czemu zawdzięczam wizytę wysłanników ministerstwa? - zapytał prowadząc mnie coraz głębiej i głębiej.

- Znaleźliśmy sarkofag, prawdopodobnie od waszej mumii - powiedziałem - i teraz przetrząsamy kraj, szukając, że się tak wyrażę, lokatora... A tak właściwie to skąd ją macie? Z jakiegoś przedwojennego zbioru?

- Ach, zabawna historia, dostaliśmy ją od milicji. Wie pan, zaraz po wojnie we Wrocławiu strach było mieszkać. Z jednej strony watahy Rosjan, z drugiej Wehrwolf. No i właśnie takich kilkunastoletnich gówniarzy nakrył patrol, jak włamywali się do poniemieckiej apteki.

- Apteki? - zdumiałem się.

- Jak się okazało, jeden z ich kumpli został postrzelony przez czerwonoarmistów i chcieli zdobyć lekarstwa... Apteka była od wielu miesięcy zamknięta, właściciel uciekł, a na zapleczu milicjanci znaleźli skrzynię z mumią...

- Powiedział pan: skrzynię. Sarkofag?

- Nie, zwyczajną skrzynię, nawet nie trumnę. Aptekarz chciał zabytek jakoś zabezpieczyć... Nie bardzo wiedzieli, co z nią zrobić, więc zawieźli na uniwersytet. I słusznie, bo co innego można zrobić z egipską mumią w mieście, w którym nie ma jeszcze ani jednego czynnego muzeum...

- Czy to na pewno egipska? - zaciekawiłem się. - Słyszałem, że na Śląsku pod kilkoma kościołami znajdują się krypty ze zmumifikowanymi ciałami dawnych parafian...

- Badali ją specjaliści - wyjaśnił. - Początkowo też sądzono, że to nic nadzwyczajnego, ale kilkanaście lat temu zrobiono fachową obdukcję i sekcję...

Zatrzymaliśmy się pod ścianą. Stała tu podłużna, drewniana skrzynia. Mój przewodnik, nie bawiąc się w żadne wstępy, podniósł wieko. Widziałem w życiu całą masę zwłok. Będąc na wykopaliskach odsłaniałem ludzkie szczątki, ale mimo wszystko nie byłem przygotowany na coś takiego.

Ciało leżało na plecach. Ktoś wrażliwy nakrył je niczym całunem płócienną płachtą. Spod przykrycia wystawała tylko głowa... Wyschnięta, nieco popękana skóra ciasno opinała czaszkę. Ścięgna pod brodą napięły się jakby w skurczu. Resztki włosów...

Odwróciłem się, nie mogąc dłużej patrzeć.

- Makabra - mruknąłem.

Z ulgą usłyszałem dźwięk opadającej klapy. Uff.

- Przepraszam, wie pan, jak się na co dzień robi sekcje, to człowiek się przyzwyczaja, nie sądziłem, że tak panem wstrząśnie - powiedział doktor Stanisławski. - Chodźmy stąd, kieliszek koniaku dobrze panu zrobi.

- Nie mogę koniaku. Jestem samochodem.

- No to kawki się napijemy - zdecydował. - Musi pan czegoś łyknąć na odprężenie.

Z ogromną ulgą opuściłem magazyn. Serce dziwnie mi kołatało. Strasznie się zdenerwowałem.

- Wygląda faktycznie trochę nieciekawie - powiedział. - A i tak w sumie niewiele wystaje... Ale może zmieńmy temat, bo jeszcze pan tu zemdleje. Nie ma się czego wstydzić. Normalna reakcja - dodał pocieszająco. - Studentki już stąd wynosiliśmy.

- Swoją drogą to aż dziwne, że w XX wieku w Niemczech coś takiego było w aptece - zdziwiłem się. - Rozumiałbym dwieście lat wcześniej: proszek mumiowy i te sprawy.

- O, mumia ma ślady, że używano jej kawałków do przygotowywania leków, kto wie, może nawet jeszcze w 1945... Wiem, dla nas to obrzydliwe - trafnie odgadł wyraz mojej twarzy. - Ale i dziś są ludzie, którzy nadal wierzą w takie rzeczy.

- Ale to raptem sześćdziesiąt lat temu... Prawie jak wczoraj...

- No cóż... Gdybyśmy zajrzeli do chińskich aptek i dziś znaleźlibyśmy rozmaite średniowieczne medykamenty... Leczenie ludzi to konserwatywna dziedzina nauki. Niby jest ogromny postęp, klonuje się zwierzęta, w Portugalii pracują już nad sztucznym okiem, a jednocześnie ciągle ludzie piją naftę, bo to ponoć pomaga na raka, a na ból korzonków zamiast zastrzyków przykładają sobie żywego, cieplutkiego kota...

- Między kotem a mumią jest pewna różnica... że się tak wyrażę, estetyczna.

- Czysto psychologiczna bariera.

- Tu się nie zgodzę. Zażywanie proszku z mumii to przecież kanibalizm w najczystszej postaci!

- Może i tak - poskrobał się po głowie. - Ustaliliście, jak się nazywała?

- Nebamon, prawdopodobnie wysoki urzędnik lub kapłan świątyni Hathor w Denderze.

- Co!? - zdziwił się.

- Okres Nowego Państwa, chyba mniej więcej XXI dynastia.

- Nie, jak się nazywał? Nebamon, jeśli dobrze usłyszałem. Ale... to imię męskie?

Przechylił pytająco głowę.

- Tak.

- Ale nasza mumia jest ewidentnie kobieca... Młoda dziewczyna, około 17 lat. To znaczy młoda jak na nasze warunki, bo w starożytnym Egipcie wychodziły za mąż w wieku około 14-15 lat, więc była w ich odczuciu już dorosłą kobietą... Archeolodzy twierdzą nawet, że za życia mogła się zaliczać do egipskich ślicznotek.

- A już myślałem, że sprawa rozwiązana - jęknąłem rozczarowany.

- Mnie też jest przykro... Okres również się nie zgadza.

- Zdołali ją datować? - zdumiałem się. - W jaki sposób? Przecież nie ma przy niej chyba żadnych przedmiotów?

- Wie pan, w trakcie obdukcji okazało się, że wewnątrz jamy ciała jest masa papirusów, którymi ją po śmierci wypchano. Większość była w tragicznym stanie, ale te które dało się odczytać, pochodzą z okresu wczesnochrześcijańskiego, konkretnie ze słynącego podobnymi znaleziskami Oxyrrhynchos...

Dopiliśmy kawę. Faktycznie miał rację. Poczułem się trochę lepiej.

- Będę uciekał - powiedziałem. - Muszę dziś jeszcze wracać do Warszawy...

- Szkoda, że nie udało się panu rozwiązać tej zagadki - rzekł. - Ale mam taki pomysł... Gdybyście nie znaleźli mumii Nebamona, to może by tę naszą wsadzić do tamtego sarkofagu? Pewnie pomyśli pan, że jestem stary i sentymentalny, ale wydaje mi się, że tak będzie jakoś godniej... Tam pusty sarkofag, tu mumia luzem. Imię się wprawdzie nie zgadza, ale turyści, którzy będą to oglądać, nie muszą o tym przecież wiedzieć... Taki kompromis po polsku - zażartował na koniec.

- Jeśli nie znajdziemy, rozważymy pański pomysł - uśmiechnąłem się. - Ale to nie ode mnie zależy...

Pożegnaliśmy się i wsiadłem do samochodu. Do stolicy daleka droga... Szkoda, że nic sensownego nie udało się odkryć... Pędziłem przez uśpiony kraj. A zatem zagadkowy Kowalski nie zdobył swojej garści amuletów ani w Krakowie, ani we Wrocławiu.

- Mamy za mało danych - mruczałem patrząc na widoczną w świetle reflektorów wstęgę szosy. - Poszukiwania w archiwach nie dały rezultatu...

Choć z drugiej strony, może przynajmniej część danych do czegoś się przyda? Lata współpracy z panem Tomaszem nauczyły mnie, żeby nie lekceważyć najdrobniejszej nawet poszlaki. Może zbadanie dziejów Witelona i Solfy przyda się jednak do wyjaśnienia tej dziwnej sprawy?

Do Warszawy wróciłem grubo po północy, nieludzko wykończony. Wysłałem SMS do Pana Samochodzika i zaraz poszedłem spać...

Obudziłem się dopiero po dziewiątej, ale szef nie miał mi za złe haniebnego spóźnienia do pracy... Gdy wszedłem do biura, właśnie parzył kawę. Po moich oczach poznał, że filiżanka aromatycznego napoju jest mi niezbędna do życia. Wręczył mi ją, a sobie zaczął robić drugą.

- No i czego się dowiedziałeś? - zagadnął.

- Mumii egipskich w polskich zbiorach jest obecnie niewiele. W Krakowie mają siedem sztuk, we Wrocławiu jak już wiemy jedną, podobnie w Warszawie i w Poznaniu.

- Czy kiedyś było ich więcej?

- Prawdopodobnie tak. W 1662 roku we Wrocławiu opublikowano relację z odwinięcia mumii egipskiej należącej do doktora Kruzjusza. Może to ta sama, którą widziałem na wydziale antropologii...

- Znam lekarza o takim samym nazwisku. Działał w podobnym okresie we Lwowie. Może brat tamtego... - zdumiał się pan Tomasz.

- Spory ładunek egipskich mumii transportował do Polski morzem jeden z Radziwiłłów, ale gdy był już niedaleko, rozszalał się straszliwy sztorm i marynarze, obawiając się klątw nieboszczyków, wywalili cały ładunek za burtę... Jednak można powiedzieć, że w XVII i XVIII wieku mumie były w Europie zupełnie powszechnym zjawiskiem. Publiczne pokazy odwijania mumii cieszyły się podobnym powodzeniem jak dziś seanse filmowe.

- Ludzie mieli spaczone poczucie, co jest godziwą rozrywką, a co nie - westchnął pan Tomasz. - W sumie jednak chyba lepiej oglądać egipskie mumie niż publiczne egzekucje rzezimieszków...

- Na przykład w 1715 roku w Gotha w Niemczech opublikowano „Esej o mumiografii, czyli dokładny i wierny opis jednej z najrzadszych i najdziwniejszych mumii, jakie kiedykolwiek widziano w Europie”. Jednak na przełomie XVII i XVIII stulecia dopływ tego, że się tak wyrażę, towaru nagle się urwał.

- Dlaczego? - zaciekawił się Pan Samochodzik.

- W Egipcie ujawniono paskudną aferę. Pewien handlarz wyliczył, że poszukiwania oryginalnych zabalsamowanych zwłok są zbyt praco- i czasochłonne. Zaczął więc wytwarzać fałszywe mumie. Jego agenci skupowali po szpitalach ciała zmarłych, następnie poddawano je suszeniu i kąpieli w smole, aby nadać im odpowiedni wygląd i ekspediowano do Europy. Dowiedział się o tym pasza Egiptu i aby w przyszłości nie doszło do podobnych bezeceństw, nałożył gigantyczne cło... W XIX wieku, gdy tereny te opanowali Anglicy, turyści zaczęli przywozić sobie na pamiątkę zarówno całe mumie, jak i ich kawałki. A to głowę, a to rękę... W bogatych angielskich domach głowy mumii w szklanych słojach były dość częstą ozdobą kredensów.

- Brr - mruknął.

- W samym Egipcie działy się gorsze rzeczy - powiedziałem. - W okolicach Luksoru po wsiach zdarzało się, że mumie używane były jako belki stropowe domów. Sarkofagami palono w piecach. Pewien pomysłowy Arab zorganizował skup bandaży, by przerabiać je na szary papier pakunkowy. Ba, po samym Nilu kursowały parowce, w których z uwagi na ceny węgla używano tańszego i powszechnie dostępnego paliwa...

- Starczy tej makabry, bo nie będę mógł spać w nocy - pan Tomasz zrobił się nieco zielony na twarzy. - Spróbujmy podsumować zdobyte dane - szef był konkretny i rzeczowy. - Mumia Nebamona trafia do Europy prawdopodobnie w XIII wieku. Erazm Ciołek, czyli Witelon, nabywają prawdopodobnie podczas studiów we Włoszech. Zabiera ją ze sobą. We Wrocławiu prowadzi swoje badania nad optyką, pogłębia wiedzę i pisze traktaty przyrodnicze, a w wolnych chwilach przyjmuje pacjentów.

- I wzorem swoich kolegów po fachu, lekarzy włoskich, przepisuje im kawałki egipskiej mumii, a może tylko pozyskane z niej substancje bitumiczne.

- Być może miał nawet kilka mumii... To nieistotne. Po śmierci Witelona mumia spoczywała gdzieś na strychu lub w lamusie, i to długo. Zainteresował się nią dopiero kanonik wrocławski, lekarz Benedykt Solfa.

- Nie wiemy, gdzie została przewieziona z Wrocławia. Zawartość w odchodach much jodu może wskazywać na bliskość morza.

- Nie sądzę... Już prędzej będę przypuszczał, że w domu lekarza muchy jadły na stołach posiekaną bydlęca tarczycę...

- Co? - zdumiałem się.

- Nie wiedziałeś? W czasach, gdy nie było jeszcze środków hormonalnych i preparatów, choroby tarczycy leczono podając chorym surową siekaną tarczycę zwierząt. To pozwalało uzupełnić niedobory jodu i przynosiło ulgę chorym...

- Niesamowite - powiedziałem wstrząśnięty. - I jednocześnie jakie proste...

- Więc anormalną ilością jodu bym się nie przejmował - zakończył moje zachwyty.

- Solfa zmieniał miejsca pobytu jak rękawiczki - kontynuowałem wcześniejszy wątek. - Wrocław, Warszawa, Wilno, Królewiec...

- Teraz pytanie: czy mumię wszędzie ciągał ze sobą, czy raczej zostawił ją gdzieś - powiedział szef i zafrasował się. - Ciągle mi chodzi po głowie sprawa tego Kowalskiego... Czuję, że tam kryje się rozwiązanie naszej zagadki.

- Albo i nie. Mógł faktycznie sprzedawać pamiątki przywiezione przez dziadka żołnierza z Egiptu.

- Nie bardzo w to wierzę... Nie mamy żadnych dowodów, ale przez skórę czuję w tym grubszy szwindel.

- Namierzymy go. I wypytamy - powiedziałem spokojnie. - Na razie jednak mamy tylko przeczucia...

- Na podstawie przeczuć nie należy osądzać człowieka... Ale jednak kusi - pan Tomasz popadł w zadumę.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

GIEŁDA NA KOLE • BATURA W DEPRESJI • MUMIO • SEKRETY KAUKASKIEJ MEDYCYNY LUDOWEJ • WYPRAWA DO GDAŃSKA • POTOMEK NIEMIECKIEGO ANTYKWARIUSZA

W niedzielę poszedłem na giełdę na Kole - warszawski targ staroci. Niewielki bazarek leżący przy pętli tramwajowej, wciśnięty pomiędzy blokowisko z lat pięćdziesiątych a ogródki działkowe i biurowce, w niedzielne poranki staje się wielkim antykwariatem pod gołym niebem. Można tu kupić i sprzedać niemal wszystko. Lubiłem snuć się pomiędzy kramami i patrzeć na wystawione tu rzeczy, pretendujące do dumnego miana „antyków”. Niekiedy faktycznie, jak perła wśród śmiecia, pojawiało się tu coś ciekawego, najczęściej jednak wzrok mój ślizgał się obojętnie po zdezelowanych meblach i przeróżnych landszaftach...

Tego dnia przygnała mnie tam niezdrowa ciekawość. Czy w tonach wszelakiego szmelcu nie pojawią się czasem egipskie zabytki? Czy może wśród bazarowych cwaniaczków, kolekcjonerów i emerytów wyprzedających pamiątki rodzinne nie mignie mi czasem twarz Kowalskiego? Wędrowałem niespiesznie, więcej uwagi poświęcając mijającym mnie ludziom niż wystawionemu towarowi.

Intuicja jednak zawiodła mnie. Ani egipskich zabytków, ani zagadkowego studenta... Na wschodnim krańcu targowiska, pod płotem, natrafiłem za to na Jerzego Baturę. Urządzono tu coś w rodzaju baru. Mój wróg siedział smętnie nad miską flaczków i pociągał piwo z butelki. Sądząc po jego minie, nie bardzo mu smakowało.

- Cóż za miłe spotkanie - zażartowałem.

- Ach, to ty - spojrzał na mnie obojętnie. - Czego szukasz na tym śmietniku? Flaczków nie polecam, za dużo pieprzu, ale bigos powinien być lepszy.

- Nie jestem głodny.

- Piwo jakby skwaśniałe - powiedział. - To już nie ten bazar co kiedyś. Czasy upadku.

- Już cię wypuścili? - zainteresowałem się.

- Dostałem urlop zdrowotny z odsiadki - powiedział. - Mam ciężką depresję, niemożliwą do leczenia w warunkach zakładu karnego.

Spojrzałem na niego spod oka. Faktycznie, wyglądał nieszczególnie.

- A co dobrego słychać w polskim muzealnictwie? - zakpił.

- Nic ciekawego. Znaleźliśmy egipski sarkofag.

- Autentyczny? - jego brwi uniosły się w zdziwieniu. - Coś podobnego.

- Szukam tego gościa - pokazałem mu zdjęcie Kowalskiego.

Obejrzał je uważnie, a potem pokręcił głową.

- Nie kojarzę. A co, bywał tu?

- Nie wiem. Ale tak zapytam: nie orientujesz się, czy na czarnym rynku krążą u nas zabytki pochodzące ze starożytnego Egiptu?

- Nigdy się z czymś takim nie zetknąłem - pokręcił głową. - Ale ten temat mnie nie interesował. Nie moja branża. Z tego co wiem, jakiś czas temu wpadli szmuglujący rzeźby z Jordanii dla jakiegoś nowobogackiego z Konstancina.

- Słyszałem o tym.

- Z Ukrainy przy wożą ostatnio trochę greckich amfor. Ale Egipt? Daleko. I chyba zainteresowanie nikłe. Ale gdyby ktoś chciał, to przecież może to kupić legalnie na Zachodzie i przywieźć zupełnie oficjalnie. A o tego kolesia zapytaj Maćka.

- Który to?

- Koło bramy, handluje samowarami. Powołaj się na mnie. On zna tu wszystkich... - zakończył Batura.

Podziękowałem za pomoc i ruszyłem na poszukiwania. Maciek okazał się wyjątkowo grubym facetem. Miał co najmniej sto kilogramów nadwagi. Potężne cielsko dosłownie rozsadzało ortalionowy dres.

- Szukam jednego gościa - pokazałem mu fotkę. - Jerzy Batura pozwolił mi się na siebie powołać.

Tłuścioch otaksował mnie spojrzeniem.

- Jest pan jego przyjacielem?

- Wręcz przeciwnie, jestem jego zaciekłym wrogiem.

- Nie gadaj z nim, to kumpel Pana Samochodzika - odezwał się kaprawy typ, sprzedający obok stare żelazka.

- Zamknij się - rzucił mu grubas. - Kogo szukasz?

Pokazałem mu zdjęcie Kowalskiego. Obejrzał je uważnie, jakby zeskanował wodnistymi oczkami.

- Chyba go kojarzę. Próbował opylić jakiś egipski posążek - przypomniał sobie. - Będzie ze dwa miesiące temu, jak nie lepiej. Potem już go nie widziałem, ale bazar duży, mógł się tu kręcić - oddał mi fotkę. - A tego Baturę to przydałoby się przy okazji zapuszkować znowu - dodał. - Powietrze nam tu psuje...

- Zrobię co się da - obiecałem.

A zatem zagadkowy student sprzedawał nie tylko amulety. Miał więcej tego „egipskiego towaru”. Skąd go brał?

Wyszedłem z bazaru i powędrowałem w stronę przystanku. Tu pod płotem rozłożyło się jeszcze kilkudziesięciu handlarzy. Ci nie udawali nawet, że sprzedają zabytki. Na ich stoiskach przeważały kompletne śmiecie. Przy samym przystanku rozłożył się wesoły Rosjanin. Kiedyś przybywały ich do nas tysiące, obecnie, po wprowadzeniu wiz zniknęli niemal bez śladu. Przeleciałem wzrokiem wyeksponowany towar. Torebki z cedrowymi orzeszkami, płyty z pieśniami chóru Aleksandrowa, kilka matrioszek, chałwa w puszce oraz pękaty woreczek prażonych nasion słonecznika...

- Co potrzeba? - zapytał.

Milczałem, wpatrując się zdumiony w kilka plastykowych torebek. Wyglądały na pierwszy rzut oka jak jednorazowe porcje szamponu do włosów, ale brunatna ciecz wewnątrz przypominała wyglądem lepik. Najbardziej zaintrygowała mnie etykietka przyklejona do nich nieco krzywo...

- Co to jest? - wykrztusiłem pytanie.

- Mumio - wyjaśnił ochoczo.

- Taka mumia jak z Egiptu? - drążyłem temat. - Znaczy wyciśnięty z niej olejek!?

- No, niezupełnie - uśmiechnął się szeroko. - Ale podobnie skuteczne. To występuje u nas, na Kaukazie. To leczniczy olej, który wycieka ze skał. Trochę podobny do ropy, trochę do nafty, trochę do asfaltu, ale inny. Jedno jest takie miejsce na świecie. Gdy słońce ogrzewa górę, on ścieka po kamieniu. Zbiera się go wtedy. Niedużo, może kilkaset litrów rocznie...

- Ale do czego to służy?

- Świetne lekarstwo. I pić można, i do herbaty dodać, i po wierzchu też można smarować. Na zaziębienia i na stłuczenia... Bardzo skuteczne. I niedrogie - tu podał cenę, która mnie, odpornego człowieka, omal nie przyprawiła o natychmiastowy zawał serca. Potargowałem się odrobinę i trochę opuścił. Kupiłem jedną torebkę i umieściwszy ją troskliwie w kieszeni, poszedłem na przystanek.

- Coś podobnego - myślałem po drodze. - Nazwa handlowa specyfiku dotarła do Rosji pewnie w średniowieczu, wraz z prawdziwymi mumiami importowanymi z Egiptu. Potem mumii zabrakło, a tymczasem specyfik nadal wykorzystuje starą, cieszącą się zaufaniem markę...

Pokręciłem się jeszcze przez chwilę, a potem wsiadłem do tramwaju i pojechałem do domu. Byłem już prawie na Ursynowie, gdy zadzwonił telefon komórkowy.

- Witaj, Pawle - poznałem głos generała. - Mam dla was kiepską wiadomość.

- Coś się stało? - zaniepokoiłem się.

- Tak. Udało nam się zdobyć dwie informacje. Wasz Sławomir Kowalski jest obywatelem Szwecji. Miesiąc temu opuścił nasz kraj przez przejście graniczne w Gdyni.

- Odpłynął promem?

- Zgadza się. Czy mogę jeszcze coś dla was zrobić?

- Dałoby się aresztować go, gdy tylko pojawi się znowu na naszym terytorium?

- Brak podstaw prawnych. Na razie nie zrobił nic zakazanego. Jedyne, co możemy zrobić, to przekazać mu zaproszenie na rozmowę. A on spokojnie może je zignorować.

- Nawiążemy kontakt ze Szwedami, niech mu się przyjrzą - zadecydowałem.

- Życzę powodzenia.

Rozłączył się.

W poniedziałek rano pan Tomasz przyszedł do pracy poważnie zakatarzony.

- Przemarzłem wczoraj na kość - powiedział - i zaziębienie mnie złapało. Kondycja już nie ta, co kiedyś. Sypiał człowiek pod namiotem, to i ciało się hartowało, a teraz byle przemoczenie butów i zaraz katar łapie.

- Trzeba jeść codziennie łyżkę stołową miodu - poradziłem. - Świetnie podnosi odporność i żołądek przy okazji reguluje.

- Będę musiał spróbować. A teraz chyba łyknę ze dwie polopiryny i do roboty... Dowiedziałeś się czegoś ciekawego?

- Byłem wczoraj na Kole. Nasz ptaszek pojawił się tam dwa miesiące temu z egipską figurką. Ale dzwonił Skorliński... - zreferowałem, co powiedział generał.

- Do licha - zmartwił się. - No trudno. Widziałeś coś ciekawego na tym bazarku?

Nagle doznałem olśnienia.

- Kupiłem jeden drobiazg. Uśmieje się pan... - wyłowiłem z kieszeni kurtki torebkę z zagadkową mazią z Kaukazu.

- Czy to żel do włosów, czy też smar do czołgu? - zażartował. - O, do licha - przeczytał etykietkę. - Jak widać, w Rosji średniowieczna medycyna przeżywa renesans. Co to za draństwo?

Wyjaśniłem. Uśmiechnął się lekko.

- A wiesz, tak mi dokuczył ten katar, że chyba gotów jestem spróbować. Popatrzmy - wczytał się w wykaz chorób, które miał leczyć specyfik. - No proszę. Grypa, zaziębienie, choroba wieńcowa, anemia, gruźlica, cholera, trądzik, ospa, szkarlatyna... Tylko dżumy brakuje... Jak to dawkować? Dwie, trzy krople na szklankę herbaty?

- Pan żartuje, prawda? - zaniepokoiłem się nie na żarty. - Przecież...

Ale on już zrobił cyrklem dziurkę w torebce i nakapał do szklanki.

- Ano zobaczmy - pociągnął nosem. - Nic mi ten zapach nie przypomina... Ale jest przyjemny, coś trochę jakby kadzidło...

Wychylił szklankę jednym haustem.

- W smaku w zasadzie niewyczuwalne - mruknął rozczarowany.

- Jeszcze panu zaszkodzi... - jęknąłem.

- E, taka ilość nie powinna mi zaszkodzić, nawet gdyby to była smoła z dachu elektrowni w Czarnobylu... Kaukaz, powiadasz?

- Tak...

- Górale z Abchazji twierdzą, że biblijny raj znajdował się właśnie u nich. Jak czytamy w Księdze Rodzaju, ziemia w ogrodzie Eden była przesycona wonnym oleum. To niewątpliwie jego pozostałości... Dobra, Pawełku, pogrzeb w Internecie, a ja zobaczę, czy nie ma dla nas jakichś przesyłek. A i przelej resztę... Jak to się nazywa? Mumia?

- Mumio - odpowiedziałem.

- Przelej resztę do jakiejś buteleczki, żeby nam się nie zmarnowało... O, na przykład do tej - z regału zdjął przedwojenną flaszeczkę na lekarstwa.

Przeszukiwałem szwedzkie bazy danych, jednak tam zabytki pochodzące z Egiptu nie pojawiały się jakoś w handlu. Owszem, jeden ze sztokholmskich domów aukcyjnych wystawiał dwa lata temu zbiór egipskich posążków, ale pochodziły z kolekcji zmarłego zbieracza...

Szef wrócił z paczką. Położył ją na stole i wyciągnął z kieszeni scyzoryk.

- Od moich przyjaciół z Litwy - powiedział. - Prosiłem ich meilem o sprawdzenie, czy nie natrafiono tam na jakieś ślady pobytu Benedykta Solfy. Jak zapewne pamiętasz, był kanonikiem wileńskim...

- I co odpisali?

- Mamy tu piękny zbiór kserokopii różnych dokumentów. Zagłębił się w lekturę. Ja tymczasem penetrowałem światowy rynek dzieł sztuki egipskiej. Wreszcie delikatnie chrząknął.

Popatrzyłem na niego zaciekawiony.

- Chyba jesteśmy na dobrym tropie - powiedział. - Wyobraź sobie, Pawle, że Benedykt Solfa zapisał Uniwersytetowi Wileńskiemu swoje zbiory naturalistyczne, medykamenta z różnych stron świata i kolekcję kuriozów... Jest tu kopia jego testamentu.

- Kurioza... Na przykład egipska mumia.

- Albo medykament. Swoją drogą pomogło mi chyba to rosyjskie mazidło... Nos już mi się odblokował.

- Takie naftopodobne substancje mają czasem działanie przeczyszczające - ostrzegłem go.

- Nie ma sensu martwić się na zapas - machnął ręką. - Teraz mamy dwie możliwości. Albo sarkofag trafił na uniwersytet i ktoś go stamtąd wykradł. Albo też nie trafił...

- Mógł też zostać zrabowany w czasie którejś z wojen - zauważyłem.

- Wilno z pewnością nie raz było zdobywane. Potop, wojna północna, rozbiory, dwie wojny światowe...

- Coś ty powiedział? - szef poderwał głowę znad dokumentów.

- Dwie wojny światowe...

- Wcześniej!

- Potop...

- Szwecja. A niech mnie - szepnął. - Kowalski przyjechał ze Szwecji. Vytautas też grasował w tamtym kraju...

- Sądzi pan...

- Szwedzi podczas swojego najazdu, a ściślej w trakcie odwrotu, rabowali co tylko się dało... Po dziś dzień w ich zbiorach znajdują się tysiące dzieł sztuki wywiezionych z Polski.

- Myśli pan, że taskali ze sobą starożytną mumię? - poskrobałem się po głowie.

- Kto wie. Warszawa, Wilno, Bieżanów... Co najmniej trzy miejscowości, w których przebywał Benedykt Solfa, zostały przez nich złupione.

Milczeliśmy przez dłuższą chwilę.

- Mamy za mało danych - powiedział wreszcie Pan Samochodzik.

- Poszlaki wskazują faktycznie na Szwecję, ale jeśli mumia tam trafiła, to jakim cudem Vytautas przeszmuglował ją do Polski? Co innego wrzucić kilka amuletów do kieszeni, a co innego przerzucić przez granicę dwumetrowej długości sarkofag...

- Niech pan nie zapomina, że ten kompozytor wyszedł z posterunku policji w Płocku, fałszując ręcznie przepustkę. Może zdołał też podrobić dokumenty celne?

Pan Tomasz myślał bardzo długo.

- To niewykluczone - powiedział wreszcie. - Ale jeśli przywiózł to w sposób, że się tak wyrażę, półlegalny, gdzieś powinna być o tym wzmianka. Ale nie sądzę, żeby Szwedzi wypuścili coś takiego... No nic, sprawdzimy. A ja pomęczę Litwinów, żeby zbadali, czy mają wykazy tego, co było w kolekcji Uniwersytetu Wileńskiego i co zrabowali Szwedzi...

Zamek w Malborku, największa ceglana budowla Europy, z okien pociągu prezentuje się wyjątkowo okazale. Linia kolejowa, budowana jeszcze w XIX wieku, przecięła podzamcze. Ilekroć jechałem tą trasą, nie mogłem się powstrzymać, by nie rzucić okiem na baszy i zębate mury krzyżackiej twierdzy... Jeszcze niecała godzina i wysiadłem na dworcu w Gdańsku.

Lubiłem to miasto, a jakoś od bardzo dawna nie dane mi było po nim pospacerować. Zawsze wpadałem tu służbowo, jak po ogień...

- I tym razem chyba też nie pospaceruję - westchnąłem.

Ruszyłem dziarskim krokiem naprzód. Przejście podziemne, jeden zaułek, drugi... I niebawem byłem na Starym Mieście. Mimo że była już późna jesień, ruch nie zamierał. Niemieckie wycieczki wędrowały Długim Targiem. Japończycy z nieodłącznymi aparatami fotograficznymi i kamerami filmowali i fotografowali wszystko, co wskazał im przewodnik. I wreszcie cel mojej wędrówki, antykwariat.

- Paweł Daniec, Ministerstwo Kultury i Sztuki - przedstawiłem się okazując legitymację.

- Krystyna - kobieta za ladą uścisnęła moją dłoń. - Jestem właścicielką... W czym możemy pomóc? - gestem wskazała mi krzesło.

Usiadłem i otaksowałem ją dyskretnie wzrokiem. Mogła mieć jakieś trzydzieści lat. Ciemnowłosa, krótko ostrzyżona. Rysy twarzy, niezwykle regularne, przywodziły na myśl nieustraszoną wojowniczkę z plemienia Amazonek.

- Wedle naszych informacji, mają państwo w ofercie dwa zabytki staroegipskie - powiedziałem.

- Owszem - pokraśniała z dumy. - Piękne, prawda?

Podszedłem do dyskretnie podświetlonej gablotki. Posążek bogini z głową kota miał jakieś dwadzieścia centymetrów wysokości.

- Hathor - zidentyfikowałem. - Jest jakoś sygnowana?

- Ma z tyłu kilka hieroglifów. Pismo demotyczne, prawdopodobnie XXI dynastia. Wyceniliśmy ją na osiemnaście tysięcy złotych...

Nie musiałem pytać o drugi zabytek. Piętro niżej na specjalnej podstawce spoczywał naszyjnik z błękitnych fajansowych paciorków. Łączący je oryginalny sznurek oczywiście dawno temu zbutwiał, nawleczono je od nowa. Oglądałem zabytki w milczeniu.

- Skąd pochodzą? - zapytałem wreszcie.

- Stanowią część przedwojennej kolekcji jednego z niemieckich antykwariuszy - powiedziała. - Odwiedził nas jego wnuk i zaproponował te przedmioty.

- Zapłacili państwo gotówką?

- Nie, wzięliśmy je w komis.

Znowu zasiadłem na krześle.

- Prowadzimy śledztwo w sprawie egipskich zabytków, które pojawiają się ostatnio na naszym rynku - wyjaśniłem. - Mamy pewne podejrzenia...

Przechyliła głowę w niemym pytaniu.

- Odnaleźliśmy w Płocku sarkofag z okresu mniej więcej XXI dynastii - kontynuowałem. - Niemal jednocześnie w Internecie pojawiła się oferta kilku amuletów. Tu zaś trafił naszyjnik... Sarkofag był pusty, z czego wnioskujemy, że ktoś trzyma na strychu mumię. Obdziera ją pomalutku z bandaży i spienięża znalezione w ich warstwach przedmioty.

- Tej wielkości posążek nie mógł być chyba... - kobieta rzuciła wzrokiem w stronę gabloty.

- Mógł - pokręciłem głową. - Wprawdzie nie zdarzało się to zbyt często, ale czasami kładziono je na piersi zmarłego, poniżej tak zwanego skarabeusza sercowego.

- Hmm.

- Pojawienie się na rynku takiej ilości zabytków egipskich jednocześnie to anomalia. Wskazuje, że pochodzą z jednego źródła. Z zaginionej mumii...

- I czego pan oczekuje?

- Współpracy. Muszę mieć adres człowieka, który wystawił te przedmioty na sprzedaż.

Pokręciła przecząco głową.

- Mamy prawo zachować tajemnicę transakcji - powiedziała twardo. - Renoma mojego antykwariatu opiera się na pełnym zaufaniu klientów. Dlatego nie mogę podać panu tych informacji. Bez nakazu ich pan nie zdobędzie.

- W takim razie proszę przekazać klientowi moją wizytówkę wraz z informacją, że chciałbym z nim porozmawiać - wręczyłem jej kartonik. - To ważna sprawa...

- Zgoda - kiwnęła głową. - Dostanie ją jeszcze dzisiaj.

Pożegnałem się i wyszedłem na ulicę. Początkowo byłem wściekły, ale potem trochę ochłonąłem. Założyłem niepotrzebnie, że człowiek, który wystawił te przedmioty na sprzedaż, jest przestępcą, a tymczasem wcale nie musiało tak być...

A tajemnica handlowa - cóż... Mieszała nam trochę szyki, ale ostatecznie byłem w stanie to zrozumieć. W dzisiejszych czasach, gdy kolekcjonerzy regularnie padają ofiarą złodziei, mało kto przyznaje się do tego, co posiada w swoich zbiorach. I faktycznie, gdyby dom aukcyjny ujawniał takie dane pierwszemu z brzegu urzędnikowi, szybko straciłby klientów...

A jednak nie mogłem się uspokoić. Poszedłem nad Motławę. Chłodny wiatr studził mi czoło. Popatrzyłem na drugi brzeg. Ruiny na Wyspie Spichrzów... Po kanale przepłynął statek wycieczkowy. Ruszyłem powoli w stronę żurawia. Niebo chmurzyło się i niebawem mógł lunąć deszcz. Zanurkowałem w bramę i po kilkunastu schodkach wdrapałem się do Muzeum Archeologicznego.

Zadzwonił telefon komórkowy. Pan Tomasz. Zreferowałem mu wyniki dochodzenia.

- Nie jest dobrze - zasępił się. - W dodatku opowieść właścicielki antykwariatu brzmi dość wiarygodnie. To jest Gdańsk, Pawle. Przed wojną bogate portowe miasto. Docierali tu ludzie z różnych zakątków świata, przywozili ze sobą, co tylko się dało... Autochtoni mogą mieć poukrywane rewelacyjne rzeczy. Ci, którzy osiedlili się tu po wojnie, także mogli poznajdować na strychach prawdziwe skarby... Ale spróbuj odnaleźć tego gościa... Trzeba mu się dyskretnie przyjrzeć.

- Ba, tylko jak? - westchnąłem. - Nie wiem, gdzie mieszka. Nie znam nawet jego nazwiska.

- Ech, detektyw od siedmiu boleści - w głosie szefa wyczułem delikatną naganę. - Daję ci dwie godziny. Ustalisz jego adres. Potrafisz przecież, tylko nie chce ci się ruszyć głową. Powinieneś się wstydzić...

Pożegnał się i odłożył słuchawkę.

Zamarłem z dłonią na klamce muzeum. Jak on sobie to wyobrażał? Z pewnością istniała jakaś metoda. Metoda tak oczywista, że w ciągu pięciu minut zdołał ocenić, że dam radę rozwikłać ten problem.

Usiadłem na kamiennym stopniu i ścisnąłem głowę rękami. Szef zorientował się, że mam komplet danych umożliwiających odnalezienie zagadkowego oferenta... A zatem: co powiedziała kobieta? Zabytek pochodzi z kolekcji przedwojennego antykwariusza. Sprzedaje go jego wnuk. Wnuk musi mieć nazwisko takie samo jak dziadek. Gdyby był potomkiem po kądzieli, prawdopodobnie nie uwierzyłaby tak od razu. Gdzie znajdę przedwojenną książkę teleadresową firm gdańskich? W bibliotece Muzeum Historycznego. A współczesną? Po drugiej stronie ulicy na poczcie.

Ile mogło tu być antykwariatów? - szedłem już szybkim krokiem w stronę ratusza - pewnie ze dwadzieścia. Ilu Niemców wyjechało po wojnie? Około 90%. Statystycznie mam do sprawdzenia dwa nazwiska. Może trzy, a może tylko jedno...

Książkę oczywiście mieli. Antykwariatów było ponad trzydzieści, ale, jak się okazało, większość handlowała wyłącznie książkami. Wytypowałem cztery, które mogły pasować. Nazwiska właścicieli miałem, ich adresy ustaliłem na podstawie książki telefonicznej. Teraz trzeba było porównać zdobyte dane ze współczesnymi... Godzina czterdzieści pięć minut... Na poczcie oczywiście udostępniono mi współczesny spis abonentów. Zadzwonił telefon.

- Zlokalizowałeś drania? - zagadnął szef.

- A jeśli mi się nie udało?

- To cię wyleję z roboty - zażartował. - Ale po głosie słyszę, że identyfikacja zakończyła się sukcesem?

- Owszem... Peter Hosenduft - właściciel antykwariatu przy Targu Solnym, zamieszkały przed wojną w Ost Gebirlein, i Marek Hosenduft, żyjący współcześnie w Górkach Wschodnich.

- Brawo. Widzisz? Umiesz pracować. Tylko trzeba cię czasem trochę zdopingować. Co planujesz dalej?

- Pojadę i obejrzę miejsce, gdzie mieszka. A potem zastanowię się, co dalej. Zresztą niewykluczone, że zadzwoni, by się ze mną umówić. Ale drobny rekonesans nie zawadzi.

- Do dzieła. Tylko ostrożnie i rozważnie - przykazał.

- Oczywiście - obiecałem.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

PERYFERIE GDAŃSKA • OBSERWACJE • PAN TOMASZ W WILNIE • CO MOŻNA ZNALEŹĆ W SARKOFAGU • ANTYKWARIAT • MAREK HOSENDUFT

Na północnym wschodzie Gdańska leżą dwie wioski: Górki Zachodnie i Górki Wschodnie. Niegdyś była to jedna wieś, jednak podczas powodzi w końcu XIX wieku Wisła przedarła się przez pola i wydmy ku morzu, tworząc nowe koryto istniejące do dzisiaj. Tej straszliwej katastrofie poświęcił wiersz mieszkający wówczas w pobliskim Sobieszewie Wincenty Pol. Zniszczoną podczas kataklizmu osadę odbudowano w postaci dwóch wiosek, lokując je po obu stronach nowego ujścia. Dojazd do tej leżącej od zachodu nie sprawia problemu. Niestety, nigdy nie pomyślano o tym, by połączyć je mostem, więc do Górek Wschodnich jedzie się, nadkładając wiele kilometrów...

Gdy po pięćdziesięciu minutach jazdy wysiadłem z autobusu, po raz kolejny zacząłem żałować, że nie wziąłem samochodu. Osada ciągnęła się wzdłuż drogi. Od północy ograniczał ją pas wydm zarośniętych lasem, od południa rzeka. Stare poniemieckie domy były nieźle utrzymane, nowych budynków zdaje się w ogóle tu nie wznoszono. Szedłem, wypatrując dyskretnie domu o odpowiednim numerze. I oczywiście znalazłem. Niewielkie gospodarstwo stało na skraju wsi, przylegając do ściany lasu. I znakomicie. Wspiąłem się na wydmę i zaszedłem je od tyłu. Rzuciłem sobie na wilgotny piach matę i położywszy się, zacząłem lustrować je silną lornetką. Niewielka szopa, kilka klatek na lisy, obecnie pustych. Dom z czerwonej cegły. Rozległy, ale nieco już zapuszczony. Obok ślady fundamentów jakichś budynków, może stodoły, może szopy. Dawniej gospodarstwo musiało być dużo większe.

Wiał wiatr. Narzuciłem na siebie koc z polaru. Spróbowałem zajrzeć do wnętrza domu, ale gęste firanki uniemożliwiły mi to. Gdyby nie lekki dym unoszący się nad kominem i volkswagen zaparkowany na podwórzu, można by pomyśleć, że dom jest opuszczony. Południe już minęło. Ciągle jednak trwałem na posterunku. I doczekałem się.

Na podwórze wjechał terenowy mercedes. Wysiadła z niego Krystyna - antykwariuszka z Długiego Targu. Wyjąłem z kieszeni mikrofon kierunkowy i wshipera. Zadzwoniła do drzwi. Otworzył jej nieznany mi mężczyzna, wysoki i szpakowaty. Wyglądał trochę na emerytowanego marynarza.

- Co się stało? - zaniepokoił się na jej widok i zaraz kurtuazyjnym gestem zaprosił do środka.

Zdusiłem w sobie przekleństwo. Przez drzwi ich nie podsłucham. Teoretycznie można nakierować na okno silny strumień fal elekromagnetycznych i użyć szyby jako membrany. Wymaga to jednak aparatury szpiegowskiej najwyższej klasy. Niczym podobnym nie dysponowałem.

Powoli zapadał zmierzch. Nic więcej się nie wydarzyło. Wstałem i otrzepałem się z piasku i sosnowych igieł. Z torby wyjąłem jeszcze jeden szpiegowski gadżet. Miniaturową kamerę ukrytą w puszce po coca-coli. Ułożyłem ją w poszyciu lasu i uruchomiłem pilotem. Przez całą noc będzie robiła fotografie - jedną na minutę... Rano trzeba będzie przyjechać i zabrać ją, a potem obejrzeć film. Zszedłem do wsi i złapałem autobus do Gdańska.

Wynająłem sobie pokój w Domu Harcerza. Wziąłem gorący prysznic. Należało mi się to po wielogodzinnym leżeniu na ziemi. Rozpakowałem torbę i ułożywszy się wygodnie na łóżku, zadzwoniłem do pana Tomasza.

- Kobieta z antykwariatu i potomek przedwojennego antykwariusza się znają? - zdziwił się. - Nic w tym nadzwyczajnego. Bardziej niepokoi mnie, dlaczego pojechała do niego osobiście, zamiast zadzwonić.

- Może miała u siebie jeszcze jakieś egipskie zabytki odłożone dla stałych klientów - zasugerowałem. - Coś na tyle trefnego, że wolała się tego na wszelki wypadek pozbyć?

- Nie da się wykluczyć. Ale brakuje nam dowodów... A ja mam sygnał z Litwy.

- Coś się stało?

- Właśnie... Jadę dziś wieczorem do Wilna. W jednym z tamtejszych antykwariatów pojawił się egipski papirus. Prawdopodobnie Księga Umarłych z czasów XXI dynastii.

Pożegnaliśmy się. Deszcz, który od rana wisiał na miastem, rozpadał się wreszcie na dobre. Ukołysany jego szumem, szybko zapadłem w sen.

Po całonocnej ulewie ranek wstał szary i paskudny. Pojechałem do Górek po kamerę. Tam i z powrotem, dwie godziny... Wymieniłem kość pamięci na nową i na razie zostawiłem urządzenie na miejscu. W hotelu podłączyłem do laptopa czytnik i przejrzałem po kolei wszystkie fotki. Było ich nieco ponad tysiąc, prawie dziewięć godzin pracy urządzenia.

I co? I nic... Kobieta odjechała mniej więcej godzinę po moim odejściu. O dwudziestej przyszedł jakiś człowiek w płaszczu. Odszedł po czterdziestu minutach. Właściciel posesji pojechał dokądś koło dwudziestej, wrócił po kwadransie. Może po prostu wyskoczył do Sobieszewa po papierosy? Rano znowu pojawił się człowiek w płaszczu. I tym razem urządzenie nie zarejestrowało jego twarzy.

Zastanawiałem się, co robić dalej. Wracać do Warszawy? Zostać i kontynuować obserwację? Iść to tego człowieka i porozmawiać z nim osobiście? A może jechać do Wilna do pana Tomasza? Powlokłem się najpierw do kafejki internetowej i pogrzebałem w sieci. Żadnych nowych zabytków do kupienia... Potem poszedłem do Muzeum Archeologicznego. Na parterze opodal wejścia znajduje się ładna ekspozycja zabytków archeologicznych przywiezionych z Nubii. Uniwersytet Gdański prowadzi tam od lat prace... Popatrzyłem na kawałki kamienia ozdobione hieroglifami. Potem wdrapałem się na piętro, gdzie umieszczono dość makabryczną ekspozycję poświęconą chorobom, które trapiły naszych przodków. Zniekształcone czaszki szczerzyły zęby z gablotek. Nastrój przygnębienia, który ogarnął mnie poprzedniego dnia wieczorem, pogłębił się dramatycznie. Najchętniej walnąłbym się na łóżko i już na nim pozostał. Przegryzłem drugie śniadanie: kanapkę i kebab.

Wyjąłem z kieszeni monetę.

- Jak będzie orzeł, zostaję w Gdańsku. Jak będzie reszka, wracam do Warszawy - zadecydowałem. - A jak upadnie na krawędź, to jadę do Wilna.

Podrzuciłem ją. Orzeł. Trzeba zostać. A może...

- To się nie liczyło - powiedziałem w przestrzeń. - Krzywo podrzuciłem - wymyśliłem sobie usprawiedliwienie.

Jeszcze raz zalosowałem. I znowu orzeł. I jeszcze raz... Po piątym wyrzuceniu orła poddałem się. Los zadecydował. Zostaję.

- Potrzebuję trochę informacji z dziedziny archeologii starożytnego Egiptu - powiedział poważnie Pan Samochodzik. - Mój błąd, powinienem wypytać naszych specjalistów, ale nie zdążyłem w tym rozgardiaszu...

- Jelena ma stopień odpowiadający waszemu doktorowi nauk, a specjalizowała się w sztuce Bliskiego Wschodu i Egiptu - powiedział Konstantinas. - Zaraz ją poproszę.

Urocza Litwinka zameldowała się w gabinecie dwie minuty później.

- Mam takie pytanie - powiedział z westchnieniem pan Tomasz. - Zakładając, że w sarkofagu była mumia i że nie została przez któregoś z właścicieli oskubana z wszystkich precjozów, czego możemy się spodziewać?

- Po pierwsze, amuletów, które wypłynęły u was na aukcji w Internecie - powiedziała dziewczyna, marszcząc zabawnie nosek. - Po drugie, biżuterii osobistej. Nie zawsze ją dawali, ale zdarzało się.

- Jakiego to typu biżuteria?

- Naszyjniki z paciorków lub rzadziej z metalu, pierścienie na palcach, niekiedy też kolczyki.

- To mumia mężczyzny - zauważył.

- To bez znaczenia. W tamtych czasach mężczyźni też nosili w uszach różne świecidełka.

- Co jeszcze?

- Skoro ten człowiek został pochowany w drewnianym sarkofagu, to może mieć dodatkowo całą masę drobiazgów. Na przykład Księgę Umarłych.

- Sądziłem, że wkładano je tylko faraonom?

- Początkowo tak. Jednak ten zwyczaj bardzo szybko się zdemokratyzował. W okresie późnym, a potem ptolemejsko-rzymskim nawet skrajni biedacy dostawali bodaj skrawek papieru z wypisanymi zaklęciami mającymi przeprowadzić ich przez pułapki świata zmarłych... Faraonowie dostawali zwoje oczywiście bogato zdobione i długie nawet na kilkanaście metrów...

- Czy czegoś takiego nie odnaleziono by od razu?

- Księgę w postaci zwoju umieszczano najczęściej między udami zmarłego i bandażowano razem z resztą. Trudno powiedzieć, czy Witelon i Solfa odpakowali mumię z bandaży, ale jeśli te drobiazgi pochodzą z tego sarkofagu, to prawdopodobnie nie.

- Rozumiem.

- Zdarzało się, że palce rąk i nóg zabezpieczano dodatkowo tulejkami z metalu. Są przykłady takich praktyk, chociażby mumia Tutanchamona... Do tego na twarzy mogła znajdować się chusta z wizerunkiem Ozyrysa lub maska z drewna, gipsu lub tektury papirusowej.

- Wizerunek mógł dotrwać do naszych czasów?

- To zależy. Jeśli był malowany, jest to mało prawdopodobne. Olejki, którymi nasączano ciała, powoli barwiły wszystko na żółto lub brązowo... Ale jeśli był tkany lub haftowany, ewentualnie naszyty jako aplikacja, to możliwie.

- Coś jeszcze?

- Posążki bogów, ale to raczej rzadkie znalezisko. Czasem cała mumia była dodatkowo spowita tak zwaną siatką mumiową.

- Czym była ta siatka?

- Czymś w rodzaju całunu lub narzuty z podłużnych paciorków połączonych nitkami. Aha. Czasem jeszcze dodawali sztylet u boku, by zmarły mógł się bronić na tamtym świecie. A w okresie hellenistycznym mogą się trafiać i monety, obole Charona kładzione na ustach lub powiekach.

- Opłata za przewiezienie przez rzekę Styks - zdziwił się pan Tomasz. - Zaadaptowali element zupełnie innej religii?

- Tak, to było częste w tamtych czasach. Imperium Aleksandra Wielkiego, a potem imperium rzymskie były istnymi tyglami kultur... Rzymscy legioniści powszechnie wierzyli w irańskiego Mitrę, w Pompejach znaleziono świątynię Izydy, a w Egipcie przedstawiano rzymskich cesarzy jako wcielenia boga Horusa.

Zegar wybił kwadrans.

- Za piętnaście minut wyruszamy - powiedział Konstantinas.

Z sejfu wydobył pistolet i przeładowawszy umieścił w kaburze pod pachą.

- Nigdy nic nie wiadomo - wyjaśnił, widząc zdumiony wzrok gościa z Polski.

Maleńki antykwariat mieścił się opodal Ostrej Bramy. Konstantinas przyprowadził ze sobą dwóch pomocników oraz Jelenę i pana Tomasza. Weszli do środka z marszu. Stary mężczyzna o wyglądzie emerytowanego nauczyciela na ich widok odrobinę zzieleniał na twarzy. Cofnął się odruchowo wraz z krzesłem, ale na ucieczkę było już za późno.

- Wydział Ochrony i Poszukiwań Zabytków Sztuki Litewskiej Akademii Nauk - powiedział dowódca wyprawy, kładąc na biurku swój identyfikator.

- Ja nic... - stary zrobił zeza najpierw w stronę drzwi wejściowych, a potem - przejścia na zaplecze. Jednak obaj pomocnicy stali tak, by odciąć mu drogi ucieczki.

- Mamy kilka pytań - Jelena zrobiła krok do przodu. - Oferuje pan do sprzedaży egipski zabytek. Fragment tak zwanej Księgi Umarłych.

- Nieprawda - sprzedawca szedł w zaparte, ale Pan Samochodzik już wypatrzył pomiędzy grafikami antyramę, a w niej dwa kawałki zetlałego papirusu.

- To co to jest? - syknął Konstantinas.

- To nie moje. Pierwszy raz na oczy widzę - jęknął pechowy antykwariusz.

- To skąd się tu wzięło? - dziewczyna zrobiła naprawdę groźną minę.

- Nie wiem. Wrogowie podrzucili, żeby mnie skompromitować - spróbował naiwnego kłamstwa, ale nie zabrzmiało to przekonująco.

- Wrogowie - westchnął pan Tomasz. - Każdy ma jakichś wrogów.

- Szczere przyznanie zmniejsza winę - mruknął jeden z pomocników.

- A jak się pan będzie stawiał i odmawiał współpracy, to cofniemy panu koncesję - dodał Konstantinas.

- O nie, tylko nie to - wykrztusił przerażony sprzedawca.

- No więc, skąd się wziął ten drobiazg? Kto to sprzedaje? Skąd to bierze?

- Przyszło dwóch łebków i przyniosło - znowu zełgał. - Dałem im 50 euro i więcej ich nie widziałem.

- Sam sobie grób kopiesz...

- Mam prawo tym handlować - zaprotestował nieśmiało.

- Jasne. Do osiemnastej. Cofnięcie koncesji wchodzi w życie od następnego dnia po wystawieniu dokumentu. Ale dużo to nie da, bo wezwiemy policję i opieczętujemy sklepik, żeby zrobić tu kompleksową rewizję.

- Nie macie prawa.

- Doprawdy? Jest uzasadnione podejrzenie popełnienia przestępstwa. Ma pan papirus niewiadomego pochodzenia, być może jeden z tych, które w 1941 roku przepadły ze zbiorów uniwersyteckich... A zatem pytamy po raz ostatni. Skąd on się wziął?

- Przyszedł do mnie facet. Dał to w komis.

- Jego imię i nazwisko?

Antykwariusz strzelił oczyma po kątach.

- Nie powiem - zaparł się.

- Blankiety - Konstantinas zwrócił się do Jeleny. - I zadzwoń po policję. Trzeba opieczętować sklep do czasu uzyskania nakazu rewizji. Czyli, jak znam sędziego, do wieczora...

- No dobra, powiem. Powiem! Marek Hosenduft.

Zadzwonił telefon komórkowy. Pan Tomasz z Litwy...

- Pawle, zaczynamy dochodzić do pewnych wyników - powiedział poważnie. - Ten twój Hosenduft trzy tygodnie temu wystawił do sprzedaży komisowej egipski papirus.

- W Wilnie? - upewniłem się.

- Owszem. Mamy na niego pierwszego haka. Przemyt za granicę Polski dzieła zabytkowego znacznej wartości. W dodatku jest pokwitowanie z jego podpisem. Musimy jeszcze to przeczytać i zobaczyć, czy pasuje do sarkofagu.

- To już konkret - ucieszyłem się. - Sprawdzę przez generała, czy nie figuruje w centralnym rejestrze skazanych, a jeśli tak, to za co.

- Znakomicie. I wiesz co? Trzeba się skontaktować ze Szwedami. Może też powiedzą nam to i owo...

- Sądzi pan, że on jest mózgiem całej tej szajki?

- Nie wiem. Ale musimy się z tym liczyć. Warto by zapytać Baturę, ale nie sądzę, żeby sypnął kumpla z branży... Chyba że zalazł mu za skórę.

- Chyba też nie - westchnąłem. - Takie męty wolą swoje nieporozumienia rozwiązywać między sobą, nie mieszając w to wymiaru sprawiedliwości... Poza tym zawsze istnieje ryzyko, że się przyjaźnią i Batura go po prostu ostrzeże, iż depczemy mu po piętach. A tak nie wie nawet, że mamy jego adres i nazwisko.

- Masz rację. Kontynuuj obserwację. Ładnie mi się zrymowało, a to dobry znak - dodał na zakończenie rozmowy.

Jelena położyła antyramę z papirusami na stole i zręcznie zdemontowała szybę. Przygotowała sobie sześciotomowy słownik Gardinera i czterotomową gramatykę egipską.

- Popatrzmy, co my tu mamy - mruknęła.

Jak się okazało, papirus został kilkakrotnie złożony, dla wyeksponowania jego najciekawszej części. Kobieta nawinęła go na tekturową rurkę i zaczęła oglądać od początku.

- Jest w średnim stanie zachowania - powiedziała. - Wygląda, jakby przez długi czas powietrze miało do niego częściowo dostęp. Zetlał wyraźnie na brzegach...

- Czy to może znaczyć, że był zwinięty i tkwił na swoim miejscu pomiędzy nogami mumii? - zapytał Pan Samochodzik. - Gdy otwarto sarkofag, nie rozwijano mumii, ale powietrze przesączało się powoli przez bandaże?

- Bardzo dobra interpretacja - skinęła głową.

- Widziałem te obrazki malowane na papirusie, których wszędzie pełno. Ten wygląda jakoś inaczej...

- Oczywiście, głównie dlatego, że to prawdziwy papirus - uśmiechnęła się. - Te obrazki przywożone z Egiptu na kilogramy są malowane na materiale wytwarzanym z odpowiednio preparowanych liści palmowych. Robi się to u nich już na przemysłową skalę.

- To łatwiejsze?

- Oczywiście. Widzi pan, prawdziwy papirus robiono z cieniutkich łodyżek. Trzeba je starannie zmiażdżyć, pomiędlić, poukładać, potem przygnieść prasą na kilka dni. Tymczasem liście bananowca mają większą powierzchnię, wycina się z nich standardowe kawałki, wrzuca je do maszyny, która automatycznie układa warstwy, dodaje się kleju i przepuszcza przez prasę rotacyjną... To wszystko zajmuje mniej czasu niż trzeba, by o tym opowiedzieć...

- I co tu jest napisane?

- Wie pan, do czego służyła Księga Umarłych?

- To było coś w rodzaju przewodnika, jak dostać się do raju...

- No, z grubsza tak - uśmiechnęła się. - Czytajmy... Gdzieś tu ukryte jest imię zmarłego, dla którego została przygotowana. Wędrówka zaczyna się w chwili śmierci. A zatem mamy pierwszą bramę, strzeżoną przez demona. Ta litania - puknęła wskaźnikiem w zbiór hieroglifów - pozwala go przekonać, by nas przepuścił. Druga brama pilnowana przez dwie siostry kusicielki, ale i tu nie wymieniono imienia zmarłego... Trzecia, pułapka grożąca uduszeniem. Czwarta, tu strażnik próbuje otruć zmarłego, podając mu fekalia zamiast pożywienia... I wreszcie rzeka podziemna. Można ją pokonać barką, ale najpierw trzeba wymienić i pozdrowić wszystkie jej części - odwinęła z pół metra zwoju, szukając końca tego fragmentu. - I wreszcie dotarliśmy na pole trzcin.

- Do licha, ależ to skomplikowane.

- E, to wersja maksymalnie uproszczona, normalnie ten odcinek może mieć 150 rozdziałów. A teraz sąd zmarłych.

Spory obrazek zapełniał całą szerokość zwoju.

- Bogini sprawiedliwości Maat - Pan Samochodzik pokazał kobietę z piórem we włosach. - A ten przy wadze to kto?

- Bóg mądrości Tot. Zazwyczaj przedstawiano go z głową ibisa... Te pawiany to jego święte zwierzęta. Tu mamy zmarłego. Na jednej szali leży jego dusza, a na drugiej odważnik... A to Ozyrys, pan krainy umarłych. Ten z głową szakala to Anubis, strażnik zaświatów. I wreszcie to skrzyżowanie krokodyla z hipopotamem to pożeracz.

- Czyli jakby zmarły okazał się niegodny...

- To od razu - Jelena przesunęła dłonią po gardle.

- Nie mieli piekła? - zdziwił się.

- Mieli, na niektórych papirusach przedstawione jest jezioro płomieni. Ale tu go nie ma. A nad postacią zmarłego jest jego imię... Nebamon.

- Zgadza się. To jego sarkofag zdobyliśmy w Płocku!

- A zatem kolejny element doskonale pasujący do układanki - ucieszyła się.

- Teraz pytanie: co zrobili z mumią tego nieszczęśnika. Bo przecież nie zapadła się pod ziemię...

- Mogli ją zniszczyć. Zwłaszcza że sprzedać coś takiego trudno. Dużo trudniej niż pusty sarkofag. No i jeszcze kto to kupi.

- Nie brakuje na tym świecie dziwaków - westchnął pan Tomasz. - Trudniejsze byłoby ukrycie takiej transakcji. Co do zniszczenia, to chyba nie byłoby to łatwe?

- Mumie przeważnie są bardzo kruche i podatne na zniszczenie. To Egipcjanom wydawało się, że konserwując zwłoki bitumitami zapewniają im wieczne trwanie. Tymczasem często olejki podziałały na tkankę bardzo źle. Następuje coś w rodzaju samospalenia ciała. Nie wiemy, jak było w tym wypadku.

- Czyli mogli pokruszyć i wywalić na śmietnik. Albo po prostu zakopać gdzieś na odludziu w ziemi. Jak pani sądzi, ile czasu przetrwałaby egipska mumia po prostu zakopana w ziemi?

- W naszym klimacie? Trudno ocenić. Sądzę, że nie więcej niż kilka miesięcy. Potem tkanki nawilgłyby. Przed rozkładem chroni je przede wszystkim wysuszenie...

- Dobrze - popatrzył na zegarek. - Za dwie godziny mam okazję złapać autobus do Warszawy. Co zrobimy z tym? - wskazał zwój papirusu.

- Zapewne chciałby pan zabrać go ze sobą. Ale to - niestety - nie takie proste. Musimy wdrożyć śledztwo, uzyskać potwierdzenie, że przedmiot ten trafił do nas z waszego kraju. Potem będą pewnie grube przepychanki dyplomatyczne, zanim nasze ministerstwo zdecyduje się wypuścić to z rąk. No i jest jeszcze problem z Hosenduftem. On to wystawił w naszym antykwariacie. Teoretycznie wwóz zabytków do nas nie jest zabroniony. Wywóz za to tak...

- To znaczy, że jeśli na przykład zjawi się u was i zażąda zwrotu, to...

- To mu to grzecznie oddamy, po czym jako przemytnika wydalimy do was. Musicie tyko w miarę szybko postarać się o dokumenty - wniosek o ekstradycję. Aresztujemy go, odwieziemy prosto na lotnisko, przepuścimy przez kontrolę celną. Tam zrobimy mu rewizję, skonfiskujemy papirus jako cenne dzieło sztuki, które próbuje wywieźć... Jego puścimy wolno, a papirus uznany za waszą własność odeślemy wam pocztą dyplomatyczną...

ROZDZIAŁ ÓSMY

ZAGADKOWY JACHT • NIGERYJSKA GAZETA • ROZLICZNE INTERESY NASZEGO WROGA • ATAK FRONTALNY • DZIWNA ROZMOWA

Po południu pojechałem raz jeszcze do Górek. Zabrałem kamerę i na miejscu w lesie, korzystając z laptopa, przejrzałem film. Dziś w gospodarstwie zagadkowego potomka niemieckich antykwariuszy był spory ruch. Przyjechali jacyś trzej młodzi mężczyźni i rozmawiali z właścicielem na podwórzu. Sądząc z bezradnego rozłożenia rąk, uwiecznionego na jednej z fotografii, nie był w stanie załatwić im sprawy, z jaką się u niego zjawili.

Postanowiłem jeszcze przez chwilę popatrzeć na gospodarstwo przeciwnika. I znowu miałem szczęście. Marek wyszedł z domu objuczony ciężką skórzaną torbą. Co mogło być wewnątrz? Wyobraźnia podsuwała mi wizję kamiennych lub miedzianych posążków. Sądziłem, że skieruje się do wsi na przystanek, ale on ruszył dróżką w drugą stronę.

Rozłożyłem pospiesznie mapę. Dalej nie było już domów, tylko nadrzeczne łąki, a potem długa grobla oddzielająca rzekę i jezioro, prowadząca na plażę. Ruszyłem za nim, posuwając się zalesionymi szczytami wydm, podczas gdy on szedł dołem, dróżką. Niebawem skręcił na łąkę. Nad samą niemal rzeką stały dwa jachty wyciągnięte na brzeg i podparte drągami. Zatrzymał się koło większego i rzuciwszy torbę na ziemię, wyjął z niej jakieś narzędzia. Położyłem się na szczycie wydmy i patrzyłem długo przez lornetkę.

Polerował obłażący z farby bok jachtu. Trwało to całymi godzinami. Minęła pora obiadu, potem zaczął siąpić lekki deszczyk. Mój przeciwnik uznał widać, że na dziś starczy. Poskładał swoje graty i skierował się do domu. Odczekałem, aż wróci do siebie i ruszyłem na niewielki nielegalny rekonesans. Przemknąłem się przez otwartą przestrzeń skulony, ale i tak w zapadającym mroku i deszczu nikt nie mógł mnie zauważyć. Krypa nakryta była brezentem. Wspiąłem się po rusztowaniach i wtoczyłem pod brezent. Zapaliłem latarkę i po chwili byłem już pod pokładem. Miniaturowa kabina mogąca służyć jako mostek, przedział silnikowy, kajuty, ładownia...

Nic ciekawego. A jednak coś mi się nie zgadzało. Wnętrze było ciut za niskie. Ukryte pomieszczenia pod podłogą kajut? Przeczucie nie myliło mnie. Natrafiłem na przemyślnie ukrytą wnękę. Była na tyle duża, że swobodnie można było przemycać w niej nawet kilku ludzi. Dlaczego pomyślałem o ludziach? Na dnie poniewierała się nigeryjska gazeta, karimata, kilka pustych butelek na wodę i puszki po konserwach. Na filmach w takim momencie z reguły pojawia się wróg uzbrojony w metalową rurę i jednym ciosem wysyła pechowego detektywa do krainy wiecznego śledztwa. Wyjrzałem, czy właściciel przypadkiem nie zbliża się do statku. Nie.

Zeskoczyłem do tajnej ładowni. Na jej dnie natrafiłem na kilka plamek żywicy, drewniana wykładzina była zarysowana w kilku miejscach czymś ostrym i przy tym ciężkim. Przypomniałem sobie skrzynię, w której sarkofag trafił do Płocka. Świeże sosnowe dranice, przy sękach roniące jeszcze żywiczne łzy... Solidnie okute rogi. Zmierzyłem odległości między rysami. Potem się sprawdzi.

Ostrożnie wymknąłem się z łajby i przed zeskoczeniem na ziemię raz jeszcze upewniłem, że Hosendufta nie ma w zasięgu wzroku. Na wszelki wypadek zajrzałem jeszcze za rufę. Na popękanym drewnie widać było ślady napisu: „Visby - Sverige”. Portem macierzystym tego okręciku było miasto leżące na szwedzkiej wyspie Gotlandii. Co zatem robił wyciągnięty na brzeg tu, pod Gdańskiem? Wprawdzie u nas wykonanie remontów było tańsze, ale ten człowiek nie wyglądał na szkutnika. Mogłem sobie wyobrazić, że jest właścicielem, po sezonie konserwującym własny statek, ale jakoś nie wyglądał mi na najemnego malarza... Przepisałem do notesu wielocyfrowy numer, będący zapewne odpowiednikiem tablicy rejestracyjnej, i ruszyłem na pętlę autobusową.

Autobus nr 186 właśnie zbierał się do odjazdu. Podjechałem do Sobieszewa. Całodzienna włóczęga na chłodnym wietrze i brak obiadu spowodowały to, że na widok pizzerii nie zdołałem się powstrzymać. Wysiadłem i ruszyłem jak zaczarowany w stronę lokalu.

Zająłem stolik w kącie i zamówiłem dużą pizzę, a do niej kufel grzanego piwa. Przy stoliku obok siedziało czterech chłopaków w wieku licealnym i jedna dziewczyna. Po chwili zaintrygowała mnie tocząca się obok rozmowa.

- Hosenduft się skończył - powiedział jeden z nich. - Nic już nie potrafi załatwić.

- Szlag by trafił - mruknął drugi. - A skąd wiesz? Może to tylko takie gadanie?

- Zenek był dziś u niego z braćmi. Powiedział im, że roboty na razie nie ma i chwilowo się nie spodziewa. Zdaje się, w to lato robili w Szwecji jakąś murarkę czy rozbiórkę i tamte gliny ich capnęły... No, to ma zakaz wjazdu wbity do paszportu.

- A ten koleś, który to robił od tamtej strony? Ten, co organizował robotę brygadom? Może on by nam coś załatwił?

- Ba, ale jak go namierzyć? Wiecie może, jak się nazywa? Ja wiem tylko, że na imię ma Lars.

- Poduśmy Hosendufta, niech nam kopsnie namiary na tamtego. Skoro sam już nie może, to niech da pożyć innym.

- A może jedźmy tak na pałę? W marcu znajdziemy sobie robotę, zaklepiemy i od czerwca możemy tam robić - zaproponował blondynek. - Teraz już nie trzeba zezwoleń...

- Może to i jakiś pomysł, ale nie jedźmy wszyscy, bo drogo. Poślijmy jednego - odparł jego kumpel. - Ja nie pojadę, bo słabo gadam po angielsku. Ale ty, Maciek, chyba masz ten certyfikat od angielskiego?

- Jak zrzucicie się na bilet dla mnie, to pojadę - milczący dotąd okularnik w swetrze nie miał widać nic przeciwko. - No i nie trzeba będzie Szwabowi odpalać doli za załatwienie - dodał wesoło.

Zapłacili rachunek i poszli sobie. Poskrobałem się po głowie. A zatem Marek Hosenduft dorabiał sobie, organizując okolicznej młodzieży pracę na czarno w Szwecji? A do tego niewykluczone, że przemycał na pokładzie swojego jachtu Nigeryjczyków. Jaki to, u licha, mogło mieć związek z egipskimi zabytkami? Chyba że, zasmakowawszy w nielegalnych interesach, robił po trochu to i owo...

Wieczorem zadzwoniłem do pana Tomasza i zreferowałem mu wyniki dochodzenia.

Następnego dnia rankiem, patrząc w zasnute chmurami niebo, podjąłem decyzję. Dalsza zabawa w kotka i myszkę nie miała najmniejszego sensu. Przyjmijmy, że zostanę tu tydzień, obserwując dom potomka antykwariuszy. I co mi z tego przyjdzie? Nic. Może uda mi się zidentyfikować kilku jego gości, a może i to nie. Ślady znalezione na jachcie wskazują, że prawdopodobnie to on szmuglował do Polski sarkofag. A zatem... Może pora zagrać z tym typkiem w otwarte karty?

Zrobiłem dziesięć pompek na jednej ręce, potem na drugiej. Kondycja bez zarzutu. Rozkręciłem i wyczyściłem dokładnie pistolet gazowy, przeładowałem, oddałem suchy strzał, potem starannie nabiłem. Kaburę zawiesiłem pod pachą. Byłem gotów na spotkanie z wrogiem.

Wsiadłem do autobusu i pojechałem do Górek. Wszedłem na podwórze. Samochód stał pod sosną, a zatem gospodarz był w domu. Zadzwoniłem do drzwi. Gdzieś wewnątrz mieszkania rozległ się melodyjny gong. Brzęknęła blaszka od judasza.

- A tyś co za jeden? - usłyszałem pytanie, jak najbardziej na miejscu w naszych czasach.

- Paweł Daniec, Ministerstwo Kultury i Sztuki. Służbowo - dodałem.

Drzwi uchyliły się na kilka centymetrów. Do framugi mocowały je dwa solidne łańcuchy.

- Departament do spaw poszukiwań zabytków, które zaginęły w różnych okolicznościach dziejowych i chwytania tych, którzy je znaleźli - skrzywił się, jakby zjadł cytrynę.

- Owszem. Tym właśnie się zajmujemy.

- A kieruje wami ten słynny Pan Samochodzik - skrzywił się ponownie. - No cóż, zapraszam do środka.

Metalowe drzwi zamknęły się, a po chwili otworzyły. Wszedłem. Zatrzasnął je pospiesznie i zasunął ciężką zasuwą. A okolica wyglądała przecież zupełnie spokojnie.

- Istna twierdza - zauważyłem.

Spojrzał na mnie ciężko, ale nic nie odpowiedział. Przyjął mnie w niedużym, gustownie urządzonym saloniku. Stare, pociemniałe od upływu czasu gdańskie meble, ozdobione głowami lwów i całymi zwierzętami w pozach heraldycznych. Oceniłem je na ostatnią ćwierć XIX wieku.

- O czym chce pan porozmawiać? - zapytał. - I do tego służbowo?

- Tematów znalazłoby się sporo - na początek postanowiłem odebrać mu nieco pewności siebie. - Na przykład pańskie słynne już na całe województwo wyprawy przez Bałtyk... Rozumiem, że Nigeryjczykom się w naszym kraju nie podoba, ale czy tam za wodą będzie im lepiej?

Z przyjemnością zauważyłem, że zrobił się na twarzy nieco zielony. A zatem moje przypuszczenia były słuszne. Widocznie sądził, że nikt się nigdy nie dowie.

- Tego mi nie udowodnicie...

- Albo na przykład organizowanie brygad murarskich do pracy na czarno w Szwecji.

Znowu trafiłem.

- Za to już oberwałem - mruknął. - Zresztą wchodzimy do Unii Europejskiej, to już nie będzie karane...

- Praca na czarno to nie tylko podejmowanie zatrudnienia bez stosownych zezwoleń, ale także omijanie podatków - wzruszyłem ramionami. - Ale są i inne kwestie. Czy przypadkiem tam na północy nie znaleźliście pewnych ciekawych zabytków pochodzących z Egiptu, a wywiezionych z naszego kraju podczas potopu?

Chyba znowu trafiłem, bo czekanie na odpowiedź nieco się przeciągnęło.

- Posążek i naszyjnik, które wystawiłem w Gdańsku, odziedziczyłem po dziadku - podniósł dumnie głowę. - Pochodzą z jego antykwariatu. Mam prawo je posiadać i gdy przyjdzie mi ochota, sprzedać. To nie jest zakazane.

- Zapewne Księgę Umarłych, znalezioną przez naszych przyjaciół w jednym z wileńskich antykwariatów, także odziedziczył pan po przodkach? - uśmiechnąłem się jadowicie.

- Jaką, u licha, Księgę Umarłych? - znowu zaczął się wypierać w żywe oczy.

- Przemyt za granicę zabytku o tak dużej wartości to coś, na co żaden kraj nie patrzy przez palce - wyjaśniłem. - Nawet jeśli odziedziczył ją pan po przodkach, to wywieźć jej za granicę nie miał pan prawa... A swoją drogą znaleźliśmy sarkofag, na którym widnieje imię identyczne jak na tym strzępie papirusu - przechyliłem głowę. - Co więcej, pochodzi z tego samego okresu i tego samego miasta. I zakładamy, że inne przedmioty też uda się dopasować.

Na wzmiankę o sarkofagu w jego oczach coś zabłysło. Dziwne. Na jego twarzy odmalowała się zagadkowa drapieżność. A może to była chciwość?

- Sarkofag też odziedziczyłem - powiedział z godnością. - Jest mój...

Gdzie go trzymacie?

Odrobinę zaskoczył mnie taki obrót sprawy.

- A jak pan to udowodni? - prychnąłem.

- Przyjdzie czas, to udowodnię - warknął. - Gdzie jest?

- W magazynach Muzeum Narodowego - odparłem. - Stamtąd niełatwo go będzie ukraść...

- Po co mam kraść? - wzruszył ramionami - Jest mój. A teraz wybaczy pan, pożegnamy się...

Cóż było robić? Wstałem z fotela i pozwoliłem odprowadzić się do wyjścia. Wyszedłem na szosę i zadzwoniłem do szefa.

- Jest dziwnie pewny siebie jak na złodzieja i przemytnika - powiedziałem.

- Może to brak wyobraźni?

- Fabrykuje sobie jakieś żelazne dowody - byłem bardziej sceptyczny.

- Nieważne - powiedział. - Spotkamy się jutro w Warszawie. Wracaj do domu, ja też już wracam.

- Wyczuwam w pańskim głosie napięcie.

- Owszem. Widzisz, w jednym z warszawskich domów aukcyjnych właśnie wystawiono egipską bransoletę z miedzi i malachitu, średnio ładny egzemplarz nawiasem mówiąc...

- Będzie licytowana?

- Tak. Zamieścili jej fotografię w internetowym katalogu aukcyjnym. Okres, w którym została wykonana, z grubsza się zgadza... Swoją drogą tu na Litwie fajnie mają to wszystko rozwiązane. Żeby handlować zabytkami archeologicznymi, trzeba mieć pełną dokumentację ich pochodzenia. W razie czego można za taki numer dostać nawet pięć lat. A u nas? Dziki Zachód...

- Ile mamy czasu?

- Spokojnie. Licytacja będzie dopiero za dwa tygodnie. Boję się tylko, żeby po tym zamieszaniu nie wycofali natychmiast przedmiotu. Dlatego trzeba działać błyskawicznie.

- Czy wiadomo już, kto ją wystawił?

- Wiem tylko, że na pewno nie ten twój Hosenduft. Bransoleta trafiła tam wczoraj, a ty przecież nie spuszczałeś z niego oka przez ostatnie dwa dni.

- Sądzi pan, że to Kowalski powrócił?

- Może... Zobaczymy. Muszę już kończyć, podstawiają autobus.

Zwolniłem pokój i poszedłem na dworzec. Nocny pociąg do Warszawy miałem za godzinę. Rano będę w biurze...

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

EGIPSKA BRANSOLETKA • ROZMOWA Z MICHAIŁEM • POSZUKIWANIA • DZIWNA FOTOGRAFIA • PTASZEK WYFRUNĄŁ OKNEM • TAJEMNICE REZERWUARU • ZASADZKA

Siedzieliśmy w wygodnych fotelach na zapleczu domu aukcyjnego Artmann o rzut kamieniem od warszawskiej Starówki. Na blacie, a dokładniej na specjalnej filcowej podkładce, leżał przedmiot naszych zgryzot: egipska bransoleta wykonana z grubej miedzianej blachy inkrustowanej malachitem. Po upływie ponad trzech tysięcy lat miedź stała się ciemna, niemal czarna, za to kamień połyskiwał, jakby wczoraj dopiero wprawiono go na miejsca. Tylko delikatna siateczka pęknięć zdradzała, że i on wyszedł spod ręki człowieka bardzo dawno temu...

- Datowaliśmy to na XX-XXI dynastię - powiedział pan Witold, rzeczoznawca. - Precyzyjne datowanie jest dość trudne, bo sztukę tego kraju charakteryzuje z jednej strony konserwatyzm, z drugiej zdarzały się w niej powroty do form bardziej archaicznych...

Wziąłem do ręki lupę i uważnie obejrzałem przedmiot. Żadnych przyklejonych nitek, żadnych śladów smoły. Nic, co mogłoby wskazywać, że bransoleta została zdjęta z mumii. Ale skąd niby mogła się wziąć?

- Na pewno nigdy nie leżała w ziemi - powiedział pan Tomasz w zadumie. - Nawet w idealnie suchym klimacie Egiptu metal pokryłby się korozją, a tu mamy tymczasem tylko delikatną patynę wynikającą z oddziaływania powietrza. Sądzę, że została stosunkowo niedawno wyjęta z sarkofagu.

- Niewykluczone - przytaknął ekspert. - Mogła też spoczywać w jakimś szczelnie zamkniętym naczyniu, ale sarkofag brzmi tu ze wszech miar prawdopodobnie.

- Można zablokować sprzedaż tego zabytku? Wycofać z aukcji? - zapytałem.

Po twarzy rzeczoznawcy przebiegł cień.

- Wie pan, panie Daniec, my żyjemy z tego, że pewne przedmioty wystawiamy na aukcjach. Ludzie kupują je i sprzedają, a my inkasujemy prowizję. Nasz katalog to poniekąd oficjalny dokument. Prawdopodobnie znajdą się ludzie, którzy zechcą kupić ten drobiazg i skuszeni nim przyjadą na licytację. Jak się poczują, gdy dowiedzą się, że wycofaliśmy ten przedmiot? To może poderwać naszą reputację. A to dla nas bardzo ważne...

- Rozumiem - mruknąłem.

Opornie szła nam ta sprawa... Bardzo opornie. Z drugiej strony rozumiałem go trochę.

- Jednak naszą reputację poderwać może wystawianie przedmiotów o nienależycie udokumentowanym pochodzeniu czy też, wedle pańskich słów, mogących pochodzić z przestępstwa. Dlatego proponuję rozwiązanie pośrednie.

- To znaczy? - zagadnął szef.

- Skontaktujemy się z wystawcą i zgodę na umieszczenie bransolety uzależnimy od tego, jak i czy w ogóle udowodni swoje do niej prawa. Jeśli nie - kolej na panów. Będziecie musieli jakoś mu to odebrać. I to, co gorsza, musi być zgodne z prawem.

Zamyśliliśmy się.

- Kompromis po polsku - zażartował ponuro szef. - Dobrze. Niech będzie i tak...

Po południu zadzwoniłem do Michaiła Tomatowa.

- Paweł! - ucieszył się, słysząc mój głos w słuchawce. - Kopę lat... Cóż dobrego słychać?

- Jak by to powiedzieć? - mruknąłem. - Mamy pewien problem...

- Jeśli tylko mogę wam jakoś pomóc...

- Kupujesz na dużą skalę antyki i dzieła sztuki - zacząłem delikatnie.

- To nie do końca tak - wyjaśnił. - Raczej spieniężam kolekcję mojego ojca, kupując za uzyskane pieniądze interesujące mnie rzeczy... Mam nieco inny gust. Sporo przedmiotów podarowałem rosyjskim muzeom, strasznie tam krucho z zabytkami...

- Musisz choć trochę się orientować w szwedzkim rynku dzieł sztuki...

- Oczywiście. Coś wam sprawdzić?

- Widzisz, pojawiają się u nas ostatnio egipskie zabytki. Niewiele, kilka sztuk, ale po latach całkowitej posuchy można powiedzieć, że jest ich wręcz zatrzęsienie. Wszystkie z grubsza z jednego okresu, co może wskazywać na jedno źródło.

- Rozumiem. Chcecie sprawdzić, czy pojawiły się także w Szwecji?

- Tak. W dodatku, nie jesteśmy oczywiście pewni, ale wasz kraj może być ich...

- A to ci dopiero - ucieszył się. - Zaraz uruchomię moje kontakty. Macie jeszcze jakieś ślady?

- Może w to być zamieszany Polak ze szwedzkim paszportem, noszący nazwisko Sławomir Kowalski. Około dwudziestu lat, ostatnio spędził kilka miesięcy w naszym kraju. Studiował w Warszawie archeologię, ale chyba nie bardzo go to interesowało, bo zrezygnował dość nieoczekiwanie...

- Spróbuję dyskretnie przepytać, co to za ptaszek. Jeśli ktoś z branży, to dość szybko powinniśmy go zidentyfikować.

- Dzięki.

- Nie ma za co. Pozdrów pana Tomasza.

Następne dni były podobne do siebie jak krople wody. Skorliński sprawdził dla nas Hosendufta. Jak się okazało, potomek antykwariuszy nie splamił się dotąd żadnym czynem kryminalnym. A przynajmniej polska policja niczego mu nie udowodniła. Był podejrzewany o organizowanie brygad murarskich, które latem pracowały na czarno w Szwecji. Nie była to jednak działalność na specjalnie dużą skalę. Szwedzi złapali go w sierpniu, ale ukarali tylko symboliczną grzywną i ekstradycją. Miał własny jacht, ale do tej pory nie wzbudził zainteresowania ani straży celnej, ani pograniczników. Jednak informacje o skrytce w podłodze łodzi przekazano do rozpracowania.

Litwini zadziałali z większym zaangażowaniem, ale i możliwości prawne mieli większe. Skonfiskowali podejrzany papirus i przesłali informację właścicielowi, że może go odzyskać pod warunkiem osobistego stawienia się w Wilnie i złożenia odpowiednich zeznań. Pan Hosenduft nie skorzystał jakoś z tej wielkodusznej oferty.

Dopiero po tygodniu dostaliśmy telefon z domu aukcyjnego Artmann.

- Właściciel udowodnił pochodzenie bransolety - usłyszałem w słuchawce głos pana Witolda. - Ale gdyby panowie chcieli wpaść i przekonać się osobiście...

- Z przyjemnością.

Wyszedłem z biura. Na Starówkę było dosłownie kilka kroków. Ciepły jesienny dzień - wreszcie skończył się czas deszczów i słoty - zachęcał do spacerów.

- Proszę zobaczyć, co dostaliśmy - rzeczoznawca podał mi zdjęcie zrobione na grubym papierze. Przedstawiało polskiego żołnierza stojącego na tle piaszczystego pagórka. W dłoni trzymał coś, co wyglądało jak zaoferowana na aukcję egipska bransoleta.

- Pozwoli pan zbadać to na spokojnie?

- Ale muszą panowie zwrócić. To pamiątka rodzinna tego człowieka.

- Oczywiście. A może ma pan skaner, to sobie skopiujemy na miejscu? - zaproponowałem. - Zawsze to wygodniej i bezpieczniej, niż nosić oryginał...

Gotowy plik posłano mi przez Internet. Zanim wróciłem do biura, był już w moim komputerze. Ech, technika idzie do przodu!

- No cóż - powiedział w zadumie Pan Samochodzik. - Obejrzyjmy to sobie...

Podczepiłem do komputera rzutnik i powiększyłem obraz maksymalnie. Wyszło ziarno, ale jednocześnie masa szczegółów stała się bardziej czytelna. Pan Tomasz wyjął ilustrowany album o strojach wojskowych.

- Coś mi się tu nie zgadza - mruknął. - Ten człowiek ma na sobie polski mundur z września 1939 roku... I to nowiutki, jak spod igły...

- Tymczasem na Bliskim Wschodzie mieli nieco inny krój - zauważyłem. - Klamra od pasa, ta z literami „WP”, jest ewidentnie współczesna... Podobnie buty. Niech pan zwróci uwagę: mundur jest oficerski, ale na nogach ma zwykłe trepy.

- Orzełek na furażerce wygląda na legionowy z 1918 roku... - znalazł kolejny niepasujący detal.

- I jeszcze ta wydma za nim.

- Co z nią jest nie tak? - zdziwił się. - Ta dla odmiany wygląda w porządku...

- Te dziury. Wygląda, jakby wyskubali trawę, aby upodobnić ją do egipskich. A za to wsadzili małą palmę daktylową - pokazałem krzaczek opodal żołnierza. - Tyle że wątpię, aby to drzewko wyrosło na tak jałowym piasku...

- No, tośmy drania przyskrzynili... Teraz można będzie wycofać bransoletę z wystawy. A jego może da się zatrzymać do wyjaśnienia? Widać od razu, że coś kręci.

- Może i się uda... Ale nawet jeśli zabierzemy mu bransoletę, to nie będzie chyba bardzo rozpaczał. Ma przecież drugą - wskazałem na fotografię.

- Drugą...

- Myślę, że było tak - zacząłem snuć swoją teorię. - W chwili, gdy dom aukcyjny zażądał od niego jakiegoś potwierdzenia, skąd pochodzi ten przedmiot, on ubrał kolegę w pospiesznie skompletowany uniform...

- Mundur mógł pożyczyć w teatrze - podsunął szef.

- Na przykład. Wywiózł go gdzieś pod Warszawę, wybrali odpowiednio łysą wydmę, wyskubali trawę, wsadzili palmę z supermarketu i zadowoleni cyknęli fotkę...

- Tyle że nie mieli bransolety. Ta spoczywa w sejfie domu aukcyjnego.

- Więc użyli drugiej, identycznej, którą dopiero planują wprowadzić na rynek...

- Historię o dziadku - żołnierzu, który przywiózł garść amuletów z Egiptu, już raz słyszeliśmy...

- Od niejakiego Kowalskiego - uzupełniłem. - W dodatku wiemy, gdzie on mieszka, czy też raczej, gdzie się zatrzymał wtedy. Ale niewykluczone, że wrócił na stare śmieci...

- Jeśli właściciel mieszkania powiedział mu, że go szukaliśmy, to nie jest to takie oczywiste. Ale sprawdzić nie zawadzi. Jedziemy?

Zapakowaliśmy się do wehikułu i pomknęliśmy na ulicę Żelazną. Niebawem wchodziliśmy po znanych nam już, cuchnących drewnianych schodach.

- Nie mamy nakazu - zauważył pan Tomasz. - Może nas nie wpuścić... Ba, może nawet nie otworzyć drzwi.

- Wtedy też nie mieliśmy - przypomniałem.

Znajome odrapane drzwi. Zapukałem. Odpowiedziała mi cisza. A potem usłyszałem cichy trzask otwieranego okna.

- Ucieka! - krzyknął pan Tomasz.

Nie było czasu bawić się w nakazy. Cofnąłem się i z całej siły kopnąłem w drzwi. Solidne drewniane skrzydło przez ostatnie lata solidnie nadwerężyły korniki. Rama została, ale wybiłem całą płaszczyznę wewnętrzną. Wpadłem do pokoju. Uchylone okno chwiało się na zawiasach. Wyjrzałem. W błocie trawnika mocno odcisnął się ślad rąk i nóg.

- Wyskoczył stąd? - zdumiał się Pan Samochodzik. - Niezły kozak. Mógł się zabić albo połamać sobie nogi...

Zawsze zdumiewała mnie troska pana Tomasza o innych ludzi. Winny czy niewinny, zasługiwał na współczucie, gdy mu się działa krzywda. I za to właśnie bardzo go szanowałem...

- Skoro już go nie ma, to może tu trochę pobuszujemy? - zaproponowałem.

Skrzywił się, ale kiwnął głową. Zajrzałem we wszystkie kąty. Szwedzka gazeta sprzed dwóch dni, kilka puszek mielonki, jakieś ubrania na zmianę. Garść odbitek przedstawiających znanego już nam żołnierza w różnych ujęciach. Nic ciekawego.

- Żadnych egipskich zabytków - zauważył Pan Samochodzik. - Ba, żadnych śladów mogących wskazywać, że kiedykolwiek tu były. Pustka...

- Jeśli coś miał, zabrał ze sobą...

Na odchodnym sprawdziłem jeszcze skrzynkę z bezpiecznikami. I nagle coś mnie tknęło. Wspomnienie sprzed wielu laty. Sprawa, którą przez wiele tygodni żyła cała okolica...

- Mam pewien pomysł - mruknąłem, kierując się do ubikacji. - Może dobry, może idiotyczny, ale wolę niczego nie zaniedbać. Lepiej się wygłupić niż potem żałować...

- Jaki pomysł? - zaciekawił się mój zwierzchnik.

- To było jeszcze w latach siedemdziesiątych. Sąsiad handlujący złotem wpadł w ręce milicji. Przeszukali mu wówczas cały dom i wreszcie znaleźli paczkę ze złotymi dwudziestodolarówkami. A wie pan, gdzie ją miał ukrytą?

- Zatopił walutę w rezerwuarze, w zbiorniku na wodę do spłukiwania ubikacji...

- Skąd pan wie?

- To podobno bardzo częsta skrytka amatorów - powiedział. - Miałem szkolenia z psychologii przestępcy. Z reguły trzymają tam broń...

Stanąłem na sedesie i uniósłszy pokrywę, włożyłem rękę w głąb spłuczki. Pod palcami poczułem powierzchnię wody i elementy mechanizmu.

- Uważaj na piranie - zażartował szef.

Ale ja już namacałem coś pływającego po powierzchni cieczy. Ostrożnie wydobyłem słoik po kawie. Wewnątrz tkwiło coś okręconego plastykową torebką. Jeszcze chwila i z dumą podałem szefowi egipską bransoletę, bardzo podobną do tej widzianej przez nas w domu aukcyjnym.

- Co z tym robimy? - zapytałem konkretnie. - Bo chyba nie zostawimy?

- Nie mamy nakazu, mogą się czepiać. Ale z drugiej strony nie możemy ryzykować utraty tak cennego znaleziska. Zabierany. Jakoś to wpiszemy do protokołu.

- Może z uwagi na niesprzyjające okoliczności i wysoce prawdopodobne ryzyko utraty...

- Właściciel uciekł. Już choćby to pokazuje, że ma nieczyste sumienie... Myślę, że do wyjaśnienia sprawy możemy zatrzymać ją u nas w sejfie. A dom aukcyjny trzeba zaraz zawiadomić, że sprzedawca próbował ich wykołować. Nie da się wykluczyć, że właśnie biegnie w tamtą stronę, by odzyskać przynajmniej ten egzemplarz przeznaczony na aukcję. Niech go zatrzymają...

Palnąłem się w głowę aż zadudniło.

- Szefie...

- Co?

- Jak pan powiedział, tylko amatorzy chowają skarby w spłuczkach...

- Aha.

- Dlaczego to robią?

- No cóż, pewnie wydaje im się, że to świetne miejsce do przechowywania takich rzeczy.

- Jeśli schował to w kiblu i sądzi, że to doskonałe miejsce ukrycia, to...

- ...nie będzie podejrzewał, żeśmy to znaleźli - pan Tomasz w mig odgadł tok mojego rozumowania.

- I wróci po to. Wcześniej czy później.

- A zatem zasadzka?

- Tak. To dobry pomysł.

Pan Tomasz wrócił do siebie, a ja zaczaiłem się w mieszkaniu Kowalskiego. Drzwi naprawiłem prowizorycznie. Minęły trzy godziny. Czatowałem w pułapce jak pająk w sieci i czekałem. Cierpliwość jest cnotą... Kilka razy słyszałem kroki na schodach, jednak najwyraźniej to tylko kręcili się mieszkańcy kamienicy. Prawie już traciłem nadzieję i zastanawiałem się nad mało bohaterskim wyskoczeniem na róg po hamburgera z budki, gdy nieoczekiwanie czyjeś stopy zaszurały po ceglanej podłodze korytarza. Jednym ruchem schowałem się za szafą. Drzwi skrzypnęły i do wnętrza pomieszczenia ktoś wszedł. Po chwili usłyszałem, jak otwiera drzwi łazienki. Stanął na sedesie i coś majstrował przy spłuczce.

Usiadłem sobie na krześle, odcinając mu drogę ucieczki. Z kibla dobiegło mnie zduszone przekleństwo. Uśmiechnąłem się z satysfakcją.

Młody chłopak wyszedł z łazienki. Na mój widok zaniemówił z wrażenia. Otaksowałem go jednym spojrzeniem. To był ten, który pozował do zdjęcia w przedwojennym mundurze.

- Nie może być - warknąłem. - Dziadek naszego Sławka Kowalskiego powstał z grobu? A myślałem, że duchy można spotkać tylko w kinie...

- Kim pan jest?

Chyba udało mi się go przestraszyć. Na jego skroniach zaperlił się pot. Wzrok miał podobny do zaszczutego zwierzęcia. Aż żal było patrzeć.

- Paweł Daniec, Ministerstwo Kultury i Sztuki - położyłem na stole mój identyfikator.

Odetchnął z ulgą.

- Siadaj - wskazałem mu łóżko. - Mamy kilka spraw do obgadania.

Na kursach uczyli mnie, że żelazo należy kuć póki gorące. Usiadł posłusznie.

- Wróciłeś po bransoletę - uśmiechnąłem się. - Kowalski nie odważył się przyjść po nią sam?

- Jaką bransoletę? - udał głupiego.

- Nie ściemniaj. Mieliście dwie egipskie bransolety. Jedna poszła do domu aukcyjnego Artmann, drugą uwieczniliście na tym lipnym zdjęciu, a potem ukryliście w spłuczce.

- To nasza sprawa - spojrzał na mnie, usiłując wyglądać groźnie. - To po dziadku mojego kumpla. Ma prawo to posiadać albo sprzedać, jak będzie miał ochotę!

- A czego się tak boicie? - zagadnąłem. - Twój koleś wyskoczył oknem z pierwszego piętra, gdy tylko zapukałem do drzwi. Wcześniej dwa miesiące się tu nie pokazywał. Ty na mój widok mało zawału nie dostałeś. Myślałeś, że to ktoś inny?

- To ja skoczyłem oknem - powiedział z rezygnacją. - A Sławka nigdy nie złapiecie - rzucił mi mściwe spojrzenie. - Poza tym nie zrobiliśmy nic nielegalnego. Nie musimy się przed wami kryć. Mieszkanie też legalnie wynajęliśmy... Mogę pana stąd wyrzucić.

- To spróbuj - przyozdobiłem twarz szerokim uśmiechem psychopaty.

Dyszał dziwnie, często łapiąc oddech. Atak astmy czy to tak z nerwów?

- Wasze zachowanie wskazuje na zupełnie inną wersję wydarzeń. A teraz powiedz, co jest grane? Wiemy już, że znaleźliście mumię. Gdzie ona jest? W Szwecji? Natrafiliście na nią, gdy pracowaliście na czarno u Hosendufta. Chciał zabrać wszystko, ale wy zwinęliście mu sprzed nosa całą garść drobiazgów... Ale przecież nie on was szuka. Siedzi w swoim domu pod Gdańskiem. A zatem jest trzecia siła. Ktoś, kto wie, że to znaleźliście i chce to zdobyć...

Był bardzo szybki. Popełniłem błąd, że go nie obszukałem. Wyrwał spluwę zza pazuchy. Kopnąłem stół, padając natychmiast na wznak. Tylko w filmach kilka desek jest w stanie zatrzymać kulę z pistoletu... Syk rozprężającego się gazu, po chwili drugi i trzeci. Wstrzymałem oddech i mrużąc oczy usiłowałem wydostać się na korytarz. Teraz zrozumiałem, czemu tak wciągał powietrze. Drań robił sobie hiperwenrylację płuc, by móc dłużej wstrzymać oddech. Wreszcie, bliski uduszenia, znalazłem po omacku drzwi. Pech chciał, że do ubikacji. Jeszcze jeden wysiłek i trafiłem na zbawcze okno. Otworzyłem je na oścież i przechylony niebezpiecznie przez parapet dyszałem ciężko.

Wreszcie uniosłem głowę. W pokoju ciągle czuć było nitrochlorobenzen, ale dało się już oddychać. „Żołnierz” uciekł. Zakląłem szpetnie. Zadzwoniłem do szefa i opowiedziałem, co się stało. Chyba był na mnie zły, ale nie okazał tego.

- Wpadnij do mnie - powiedział. - Posiedzimy przy kawie i poskładamy to wszystko do kupy.

Siedliśmy w kawalerce pana Tomasza. Aromat kawy kręcił w nosie.

- Sądzę, że było tak - powiedział poważnie. - Pojechali do Szwecji pracować na czarno. Podczas prac rozbiórkowych trafili na skrytkę i mumię. Popruli bandaże, wyciągnęli amulety i papirusy. Mumię zostawili na miejscu, resztę przewieźli do Polski jachtem, jak stwierdziłeś, przystosowanym do szmuglu.

- Dlaczego sądzi pan, że rozpruli ją tam?

- To proste. Hosenduft miał większość „towaru”, ale Kowalski i jego kumpel, niedouczony miłośnik strojów historycznych, co nieco zdołali zwinąć mu sprzed nosa i ulotnili się... A teraz boją się, żeby ich nie dopadł.

- To brzmi prawdopodobnie. Czyli trop możemy podjąć w Szwecji?

- Chyba nie ma innego wyjścia. Jeśli znajdziemy mumię, opróżnioną skrytkę lub podobne ślady, będziemy mogli pociągnąć Hosendufta za przemyt bezcennego zabytku.

- To chyba Szwedzi powinni? Wywoził od nich do nas... A od nas na Litwę.

- Dowiemy się u ministerialnego prawnika. Na pewno da się to jakoś załatwić. Szwedzkie więzienia to chyba za duży luksus dla takiego drania. Lepiej niech posiedzi w naszym.

- Tylko gdzie tego szukać? Szwecja to wielki kraj...

- Przypomnij sobie, jak Szwedzi zdobyli mumię. Gdzie i kiedy.

- Zrabowali w Wilnie podczas potopu...

- Największe kolekcje, zarówno prywatne jak i królewskie, zawierające skarby zdobyte ewidentnie na naszych ziemiach, znajdują się w Sztokholmie i Uppsali. Oczywiście nie da się wykluczyć, że mumia wpadła w ręce jakiegoś prostego szwedzkiego oficera, który sobie przywiózł z wojny tak kuriozalny łup, ale bardziej prawdopodobne jest, że rabunkiem takich rzeczy zajmowali się u Szwedów prawdziwi fachowcy...

- Tak jak podczas ostatniej wojny... - mruknąłem.

- Tak więc mumia mogła trafić do dużego ośrodka naukowego.

- A może oni wcale nie opróżnili skrytki, tylko zwinęli ją z uniwersyteckiego magazynu?

- To też możliwe. Trzeba się dowiedzieć, gdzie mają mumie i poprosić, żeby zrobili inwentaryzację swoich zbiorów...

- Czy to możliwe?

- Co takiego?

- Zgubić całą mumię, ewentualnie przegapić jej kradzież.

- Oczywiście. Zapewne stała gdzieś w kącie w skrzyni. Wyjęli zawartość, a skrzynia dalej stoi... Gorzej, jeśli w ogóle nie wiedzieli, że to mają... U nas co rusz znajduje się w magazynach prawdziwe skarby, które od dawna uchodziły za zaginione. Na przykład podczas przeprowadzki Instytutu Archeologii odnaleziono srebrną biżuterię z grobów książęcych w Wiślicy, która figurowała jako skradziona od lat sześćdziesiątych...

- Co innego pudełko z biżuterią, a co innego wielka skrzynia z malowanego drewna z nieboszczykiem w środku.

- Masz rację, ale nie zapominaj, że to tylko hipoteza...

- I co wtedy?

- Nie rozumiem?

- Jeśli okaże się, że to ich, a Hosenduft wyniósł to z magazynu, to trzeba im będzie oddać sarkofag?

- Obawiam się, że tak - zasępił się. - Ale postaramy się coś w zamian wytargować.

- A ja bym im nie oddawał - zaperzyłem się. - To było nasze, oni zrabowali, a teraz wróciło do kraju. Odszkodowań za potop do tej pory nie wypłacili...

- Jeśli była to własność Uniwersytetu Wileńskiego, należałoby przekazać wszystko Litwinom - uśmiechnął się leciutko. - Będziemy się martwili, jak znajdziemy.

Zadzwoniłem do Michaiła.

- Nasze tropy prowadzą do Szwecji - powiedziałem. - Czy możemy cię prosić o pomoc?

- Jasne. Wsiadajcie na prom albo do samolotu. Tak dawno z wami nie pracowałem, że aż się stęskniłem...

- Nam też będzie miło spotkać się i pogadać...

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

JEDZIEMY DO UPPSALI • ZBIORY UNIWERSYTETU • SŁYNNA BIBLIOTEKA • STARUSZEK I JEGO KOLEKCJA • MUMIE Z WILNA NA STRYCHU • WIELKOPAŃSKI GEST

Przez Sztokholm przejechaliśmy wczesnym rankiem. Michaił z plecakiem przerzuconym przez jedno ramię czekał na nas przy stacji benzynowej na północno-zachodnim krańcu miasta.

- Jak miło znowu was widzieć - rozpromienił się.

- Cześć - uśmiechnął się Pan Samochodzik.

- Witaj - westchnąłem ciężko.

- Co ty taki skrzywiony? - zdziwił się nasz przyjaciel. - Minę masz taką, jakbyś cytrynę przeżuwał...

- Wybacz, ale ilekroć cię spotykam, tylekroć wszystko zaczyna się...

Michaił ani myślał się obrażać.

- Teraz będzie zupełnie spokojnie - powiedział. - Mumii mamy szukać, więc zachowamy się dostojnie, z cmentarną powagą...

- Już to widzę - westchnąłem.

- Już dobrze - pogodził nas Pan Samochodzik. - Co wiemy na temat Uppsali?

- Stare miasto uniwersyteckie w środkowej Szwecji na północ od stolicy - wyrecytowałem. - Znajduje się w nim słynna biblioteka, a w niej kilkanaście tysięcy starodruków i rękopisów, które wojska szwedzkie były łaskawe zrabować nam podczas potopu. Ponadto w ich muzeach kupa naszych zabytków, które trafiły tam przy tej samej okazji...

- Dzięki temu ocalały dla potomności - uśmiechnął się Michaił - bo w waszych drewnianych dworkach i pałacykach miałyby niewielkie szansę przetrwać tyle stuleci. Ile dóbr traciliście podczas każdego pożaru? Niemniej jednak faktycznie powinni wam oddać przynajmniej dublety...

- A na uniwersytecie mają wspaniałą kolekcję pamiątek po Mikołaju Koperniku - powiedziałem ze złością. - Które oczywiście trafiły tam także jako łup wojenny...

- Nie wyciągajmy tu takich zaszłości historycznych - westchnął pan Tomasz.

- Uppsala to dawna stolica tej połaci kraju - powiedział Michaił poważnie. - Na północnym skraju miasta w dzielnicy Gamla Uppsala znajdują się trzy kurhany władców wikingów z VI wieku. Było tam także ważne centrum pogańskich kultów, znane między innymi z ponurych obrzędów. Składano tam ofiary z ludzi... Nowa część miasta, wcale nie jest taka nowa, powstała w średniowieczu.

- Jeśli jest szansa odnalezienia mumii, to tylko tu - powiedział Pan Samochodzik. - W miejscu, do którego trafiły łupy, miedzy innymi kolekcja Uniwersytetu Wileńskiego.

- Wiem - westchnąłem. - Jak się do tego zabrać?

- Najpierw dowiemy się, czy nic im nie zginęło. Potem w zależności od wyników podejmiemy dalsze decyzje - powiedział twardo szef. - Jeśli było włamanie i brakuje którejś mumii, zawiadomimy ich policję i przekażemy wszystkie zgromadzone materiały. Jeśli niczego nie brakuje, będziemy zastanawiali się co dalej.

Zaparkowaliśmy na placyku przed katedrą. Byłem tu już kiedyś, ba, nawet nie tak dawno, ale wtedy przebiegłem szybko obok tej budowli spiesząc się na powrotny pociąg... Teraz mogłem przyjrzeć się jej na spokojnie, do otwarcia Gregorianum mieliśmy ponad czterdzieści minut.

- Zaczęto ją budować w XIII wieku, żeby zrobić na złość mieszkańcom Nidaros - powiedział Michaił odgadując z wyrazu mojej twarzy nieme pytanie. - Obywatele Uppsali postanowili zagrać Norwegom na nosie i wznieść katedrę piękniejszą i okazalszą niż tamta...

- Ale te dwie wieże to chyba neogotyk - mruknął pan Tomasz.

- Owszem. Dobudowano je dopiero w XIX wieku.

Koło katedry stał pomnik Karola Linne, szwedzkiego zoologa, który światu bardziej znany jest jako Linneusz. Wokoło na dawnym cmentarzyku poustawiano głazy runiczne zwiezione zapewne z całej okolicy. Piękna kolekcja.

Gmach Gregorianum wzniesiono w 1624 roku. Pomieścił pracownie badawcze i sale sekcyjne. Uczeni szwedzcy z XVII i XVIII stulecia w tych właśnie murach wydzierali przyrodzie jej tajemnice. Dziś mieszczą się tu sale ekspozycyjne, urzędy uniwersyteckie, a wysoko sklepione suche piwnice zawierają magazyn muzealny.

- W tym budynku jest przechowywany słynny Kufer Augsburski, szesnastowieczna skrzynia z rzeźbionej kości słoniowej, oraz prawdopodobnie inne cenne eksponaty - zauważył szef. - Banda Hosendufta mogła zrobić podkop i trafić prosto na magazyn z mumiami. Może to ich zadowoliło?

Weszliśmy do środka. Dyrektor muzeum zaprosił nas do gabinetu.

- Powiadają panowie, że ktoś mógłby ukraść nam mumię? - zdziwił się. - Dlaczego nam?

- Ten akurat egzemplarz, którego losy usiłujemy wyjaśnić, w czasie potopu był własnością Uniwersytetu Wileńskiego - wyjaśnił Pan Samochodzik. - Zaś Uppsala to...

- Wiem, wiem - przerwał mu. - Gdybyśmy oddali wam to co nasi przodkowie zrabowali, to byłoby z nami niewesoło... Faktycznie mamy mumie, ale te nasze podarował naszemu królowi jako kuriozum książę Radziwiłł. Mamy trochę mebli, obrazy, bibeloty - faktycznie zrabowane w Polsce, ale zbiory te trafiły do nas drogą nieco okrężną...

- To znaczy? - zainteresowałem się.

- Część stanowi podarunek kolejnych królów z dynastii Bernadotte. Około jednej trzeciej podarowali nam nasi studenci i absolwenci.

- O? - zdziwiłem się.

- To jeden z najstarszych i najszacowniejszych uniwersytetów w kraju - wyjaśnił. - A przy tym leży całkiem, blisko Sztokholmu. Siłą rzeczy więc członkowie rodów arystokratycznych pragnący pobrać nauki na najwyższym światowym poziomie przybywali do nas... W chwili gdy Szwecja zaczęła odchodzić od polityki ekspansji, kariery wojskowe zmieniono na naukowe lub w administracji rządowej, gdzie wykształcenie także wysoce ceniono. W XIX wieku nasze zbiory bardzo się rozrosły, częściowo dzięki prezentom, częściowo dzięki zakupom. Mieliśmy wtedy fantastyczne nadwyżki finansowe, nie to co teraz - westchnął. - Także niektórzy profesorowie zapisali nam bardzo bogate i ciekawe zbiory.

Słuchałem go z błyskiem w oku. Skąd profesorowie mieli tak kosztowne drobiazgi? Czy aby studenci - arystokraci nie kupowali sobie dyplomów za łupy, które ich pradziadowie przywieźli z wojen?

- A może jakimś cudem Radziwiłł wszedł w posiadanie mumii należącej wcześniej do Witelona i Solfy? - zamyśliłem się. - Czy może pan zarządzić inwentaryzację waszych zbiorów?

- Oczywiście - uśmiechnął się. - Jeśli panowie mają życzenie, możemy sobie to wszystko obejrzeć...

Wezwał intendenta z kluczami. Magazyny były zabezpieczone zamkami kodowymi i kartami na mikrochipy. Uniwersytet doskonale dbał o swoje zbiory. Mumie stały na stalowym stelażu. Pięć sarkofagów, niegdyś zapewne złoconych, teraz noszących ślady upływu czasu...

Wieka przymocowano pieczęciami. Dyrektor obejrzał je uważnie, co zresztą było zupełnie zbyteczne. Znaleźliśmy sarkofag, a gdyby złodzieje wdarli się do tego magazynu, na stelażu leżałaby mumia luzem...

- Jeśli mogę jeszcze w jakiś sposób pomóc... - dyrektor był wyjątkowo miłym człowiekiem.

- Niestety - szef pokręcił głową.

Powoli ruszyliśmy do biblioteki. Na naszą prośbę sprowadzono panią Fridę, kustosza zbioru starodruków. Przyjęła nas w sali manuskryptów - pomieszczeniu na poły muzealnym, gdzie z reguły odbywają się najważniejsze uroczystości uniwersyteckie.

Pośrodku prawie okrągłej sali w pancernej gablocie spoczywał największy skarb tej książnicy - „Srebrna Biblia” - rękopiśmienna księga z VI wieku, której nazwa pochodzi od pięknych miniatur i inicjałów zdobionych naklejoną na pergamin, cieńszą od papieru, srebrną folią.

Wyjaśniliśmy, co sprowadza nas do Szwecji. Kobieta słuchała uważnie, usiłując odgadnąć, jaki interes mamy do niej.

- W tej bibliotece znajdują się liczne księgi pochodzące z księgozbiorów wileńskich - szef przeszedł do meritum.

- Niektóre kupiono jeszcze w XVII wieku od powracających z wojny żołnierzy - wyjaśniła. - Ale zdecydowana większość to dary króla Karola Gustawa...

- Być może łupy z tamtej wojny znajdują się jeszcze w posiadaniu któregoś z potomków ówczesnych...

- Rozumiem - kiwnęła głową. - Zaraz sprawdzimy, czy w ówczesnych inwentarzach bibliotecznych odnotowano, od kogo zakupiliśmy księgi...

Kilka minut później bibliotekarz przyniósł dwie opasłe księgi z okuciami na rogach. Pan Tomasz miał przygotowaną długą listę tytułów do sprawdzenia. Kobieta przejrzała długie spisy inwentarzy.

- Niestety - pokręciła głową. - Tu mam tylko odnotowane kwoty, jakie wydano na każdą z tych pozycji.

- Kolejna zerwana nić - westchnąłem.

- Zaraz sprawdzimy coś jeszcze - sięgnęła po drugi wolumin. - To księga darów dla biblioteki... - wyjaśniła. - Nie wszystkie pozycje zakupiliśmy... Eskil Ripp - przeczytała nazwisko. - Podarował nam w 1897 roku osiemset starodruków, w tym kilkanaście z tej listy.

- Ciekawe, czy jego potomkowie żyją jeszcze w Szwecji - zamyśliłem się.

- Oczywiście, ta rodzina nadal wspiera naszą bibliotekę i uniwersytet, zarówno finansowo jak i przez dary dla kolekcji... Znam osobiście obecnego seniora rodu, pana Emila... Jeśli panowie sobie życzą, mogę umówić was na rozmowę. Może nawet dzisiaj.

- Będziemy bardo wdzięczni - Pan Samochodzik skłonił się dwornie.

- Gdzie mieszka? - zaciekawiłem się.

- W Skilstunie.

Sięgnęła po telefon.

Pędziliśmy szosą na zachód. Uppsala została za nami.

- Skilstuna, coś mi to mówi - powiedziałem. - Gdzieś już słyszałem tę nazwę.

- Hedeby, Birka... - podpowiadał szef.

- Jasne. Emporium handlowe z VI-X wieku naszej ery, jedno z trzech najważniejszych w Skandynawii... A więc mieściło się tutaj?

- To są skutki kucia nazw na pamięć bez zaglądania do atlasu geograficznego - wyjaśnił Pan Samochodzik Michaiłowi.

Posiadłość Rippów znajdowała się za miastem na wzgórzu. Spora willa wzniesiona na fundamentach czegoś starszego stała w niewielkim parku otoczonym parkanem z kutych w żelazie prętów.

Pan Emil okazał się być dziarskim dziewięćdziesięciolatkiem, utykał na jedną nogę, a wiek sprawił, że nieco się garbił, ale oczy patrzyły na nas z młodzieńczym blaskiem. Powitał nas w progu domostwa.

- Ha - powiedział - panowie z Polski... Tropiący ślady łupów moich przodków. Zapraszam do środka...

Weszliśmy do ładnego holu. Na ścianach wisiały olejne obrazy przedstawiające szwedzkich oficerów. Ciekawe, czy to oni grabili nasz kraj.... Zaprowadził nas do saloniku.

- Książek pochodzących z Polski już nie mam - powiedział. - Ale przodek mój spisał wszystko, co udało mu się zrabować, więc zaraz ustalimy...

Wyjaśniliśmy mu, co nas sprowadza.

- Mumie? - zdziwił się. - A wiecie, że nawet mam dwa egzemplarze... Gdzie to one są, chyba na strychu nad długą galerią. Pamiętam, oglądałem je jak miałem jedenaście lat, wdrapaliśmy się tam z moją kuzynką, chyba chciałem ją nastraszyć, a zamiast tego sam się przeraziłem tak, że musiała sprowadzić mnie na dół... - uśmiechnął się wspominając młodzieńcze psikusy. - Nie zaglądałem do nich... Och będzie ze czterdzieści lat. Tak, dwie, choć jak byłem mały, było ich chyba więcej...

- Więc nie wie pan, czy nadal tam są?

- Nikt się do mnie nie włamał. Owszem były tu różne ekipy remontujące dom, ale wynieść taki kawał zabytku? Niemożliwe. Chociaż...

- Czy przeprowadzał pan wiosną jakieś naprawy? - zapytałem. - Wtedy znaleziony przez nas sarkofag trafił do kraju.

- Wiosną? Tak, w maju była grupa pańskich rodaków. Osuszali mi piwnice. Sądzi pan, że mogli zabrać sarkofag z mumią? - zaniepokoił się. - A tak im dobrze z oczu patrzyło...

Służąca przyniosła spis łupów.

- O, jest - pokazał. - „Trzy starożytne mumie egipskie w skrzyniach ozdobnych w Wilnie pozyskane”. Zwróćcie uwagę, jak ładnie napisał: nie zrabowane, nie ukradzione, ale pozyskane. Chodźmy, zaglądniemy do nich.

Powędrowaliśmy przez dom. Galeria była dziewiętnastowiecznym budynkiem dostawionym do bocznego skrzydła pałacyku. Wisiała tu masa obrazów, od średniowiecznych po współczesne. Wąskie schodki prowadziły na strych.

- Nie chce mi się wspinać - staruszek spojrzał na nie z obawą. - Lata już nie te... Panowie wejdą i zobaczą.

- Gdzie leżą? - zapytałem.

- Pod tamtą ścianą - wskazał kierunek.

Obejrzałem się na towarzyszy, ale oni gapili się na obrazy. Poszedłem sam. Strych był rozległy, przez mansardowe okna wpadało trochę światła, więc nie musiałem zapalać latarki, którą wręczyła mi służąca. Podłogę pokrywał kurz... Dwa sarkofagi faktycznie stały pod ścianą nakryte brezentem, odsłoniłem je. Wyrzeźbione w drewnie twarze, oczy z barwnego szkła patrzyły w wieczność. Nie miałem ochoty podnosić wiek, zresztą nie było to potrzebne. Zszedłem na dół.

- Są dwa - powiedziałem.

- Faktycznie dwa. Ale jak byłem mały, chyba były trzy - poskrobał się po głowie. - Muszę to sprawdzić...

Służąca przyniosła inwentarz zbiorów.

- Aha i dobrze pamiętałem, sprzedaliśmy to w 1938 roku... - powiedział. - Mieliśmy wtedy trochę kłopotów finansowych. Tak więc nic nie zginęło.

- Ta trzecia sprzedana to może być nasza - powiedziałem. - Zgadza się miejsce pochodzenia, ale nie ma tam adnotacji, komu ją panowie...

- Niestety - pokręcił głową. - Tylko kwota. Swoją drogą te dwie pochodzą z Uniwersytetu Wileńskiego? Stina! - zawołał.

Służąca pojawiła się jak spod ziemi.

- Sprawdź w tym Internecie Uniwersytet Wileński - powiedział.

- Znajdź adres rektora czy jakiegoś innego ważnego człowieka; wieczorem list napiszę.

Spojrzałem na niego pytająco.

- A niech przyjadą sobie zabrać, skoro to ich było - wzruszył ramionami. - U mnie tylko kurzem porasta.

- To bardzo szlachetnie z pana strony - wykrztusiłem.

- E, łatwo przyszło, łatwo poszło - uśmiechnął się.

Pan Tomasz z Michaiłem skończyli właśnie oglądać wiszące na ścianach malowidła.

- Piękna kolekcja - powiedział szef rozmarzonym głosem. - To zajrzyjmy na strych?

- Już sprawdziłem - uśmiechnąłem się lekko.

- Kiedy? - zdumiał się.

- Ogląda pan te malowidła prawie godzinę - powiedział gospodarz.

- Jeśli pan pozwoli... Stina...

Dziewczyna zjawiła się ponownie.

- Adres rektora ustaliłam - zameldowała.

- Zostały nam jeszcze albumy? - zagadnął.

- Będzie ze dwadzieścia sztuk.

- Daj po jednym dla panów - zadysponował. - Wydałem kilka lat temu książkę o moich zbiorach - wyjaśnił. - Zagadki mumii nie udało się wyjaśnić, ale będziecie mieli jakąś pamiątkę...

Wsiedliśmy do samochodu dzierżąc prezenty.

- Miły gest - powiedział szef. - Obejrzymy sobie na spokojnie przynajmniej reprodukcje...

- Gest to on ma - opowiedziałem o planach gospodarza dotyczących egipskich zabytków.

- Człowiek z klasą - westchnął pan Tomasz. - Co robimy dalej?

- Jedźcie do mnie - zaproponował Michaił. - Odpoczniecie i poszukamy kolejnego śladu.

Wyciągnął laptopa, podłączył do niego telefon komórkowy i ściągnął pocztę. Szef prowadził, ja przeglądałem album, a Michaił sprawdzał meile.

- Rozpuściłem wici i jest odzew... Ale daleka droga przed nami. I tym razem nie obędzie się bez pomocy policji.

- Co radzisz?

- Pojedziecie samochodem, a ja wskoczę do pociągu i spotkamy się na miejscu.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

KATEDRA W LUND • MASKA W ANTYKWARIACIE • POMYSŁ MICHAIŁA • SIEDZĘ I KNUJĘ • W PUBIE • NA TROPIE MARCUSA • ZASADZKA

Miasteczko Lund leży na południu Szwecji, kilka kilometrów od morza. Tu właśnie w jednym z antykwariatów wystawiono maskę pochodzącą z egipskiej mumii. Zjechaliśmy z szerokiej szwedzkiej autostrady. Jeszcze kilka uliczek i znaleźliśmy się koło dworca autobusowego.

- Teraz w prawo - polecił szef, patrząc na mapkę w przewodniku.

- Tu się nie da, zakaz wjazdu.

- To w następną równoległą.

Miasto wyglądało szalenie sympatycznie. Niezbyt wysokie domy i wąskie uliczki nadawały mu wygląd niemal średniowieczny. Wszędzie widać było mnóstwo młodych ludzi na rowerach.

- Nie dziw się - powiedział pogodnie pan Tomasz. - To jeden z największych i najstarszych ośrodków uniwersyteckich tej części świata. Porównywany często z Oksfordem... No, może troszkę na wyrost - uśmiechnął się do jakichś swoich wspomnień.

Wyjechałem na plac. Przed nami wznosiła się katedra zbudowana z jasnoszarego kamienia. Znalazłem miejsce parkingowe i zatrzymałem pojazd.

- Mamy jeszcze pół godziny do spotkania - powiedziałem.

- Obejrzyjmy sobie zatem kościół - szef widocznie miał ochotę rozprostować nogi.

Wysiedliśmy. Z bliska katedra robiła jeszcze większe wrażenie.

- Piękny przykład stylu romańskiego - powiedziałem. - W dodatku w jego skandynawskiej odmianie... Trzynastowieczna, jak sądzę.

- Nawet o sto lat wcześniejsza - odparł Pan Samochodzik. - W dodatku prawie czysta forma pierwotna, żadnych zmian czy przebudówek.

Kościół przytłaczał nas swoją bryłą. Dwie wieże dumnie pięły się ku niebu. Grube mury z doskonale spojonych bloków kamienia przetrwały niejedno i będą trwać, gdy po nas nie zostanie już żaden ślad...

- Zdumiewający kolor ścian - zauważyłem.

Kamień na fasadzie był dwukolorowy. Większa część płaszczyzn była wykonana z piaskowca brudnobiałej barwy, mniejsze detale z szarobłękitnego kamienia, mogącego być jakąś odmianą tufu wulkanicznego.

Weszliśmy do środka. Aby zwiedzić świątynię, należało wykupić bilety, ale zastosowaliśmy wypróbowany sposób. Legitymacje Centralnego Zarządu Muzeów, któremu podlegał nasz departament, także tutaj umożliwiły nam bezpłatne wejście.

Wewnątrz zastosowano ten sam materiał budowlany.

- Jak w czarno-białym telewizorze - szepnąłem.

Podeszliśmy do transeptu i przez długą chwilę podziwialiśmy malowane stalle. W bocznej nawie wisiał jeszcze piękny czternastowieczny zegar astronomiczny.

- Nasz w katedrze Najświętszej Marii Panny w Gdańsku jest całkiem podobny - powiedział w zadumie szef. - I chyba z tego samego okresu...

Spojrzałem na zegarek.

- Jeszcze prawie kwadrans...

Rozejrzeliśmy się po wnętrzu, szukając godnych obejrzenia obiektów i dostrzegliśmy schody prowadzące do krypty. Zeszliśmy po kamiennych stopniach wygładzonych przez tysiące stóp. Krypta uderzała swoją surową prostotą. Pod ścianami, jak w katedrze Nidaros w Trondheim, zgromadzono bogatą kolekcję płyt kommemoratywnych. Z niejakim zdziwieniem spostrzegłem Michaiła. Stał tyłem do nas i w szkicowniku rysował jakieś detale. Podeszliśmy cicho, ale i tak się zorientował.

- Ech, Pawle - powiedział - znowu ta okropna woda po goleniu...

Odwrócił się z uśmiechem.

- Witajcie - powiedział. - Mogłem się domyślić, że trzej miłośnicy zabytków spotkają się właśnie tutaj...

Pan Tomasz spojrzał na nagrobek stojący pod ścianą.

- Cudowny - powiedział. - Pawełku, zrób mi kilka fotek... Któż tu spoczywa?

- Birger Gunnarson, ostatni arcybiskup tej diecezji - wyjaśnił Michaił. - Był synem prostego chłopa, ale pracą i pobożnością wspiął się na szczyty...

Wyszliśmy na światło dzienne.

- Antykwariat jest niedaleko - wyjaśnił Michaił. - Nie warto brać samochodu.

Przeszliśmy przez ulicę. Z ciągu domów wyróżniał się jeden: piętrowy, wzniesiony z czerwonej cegły, pociemniałej na skutek upływu stuleci. Nad głównym wejściem znajdowała się urocza rzeźba.

- Apteka „Pod Łabędziem” - wyjaśnił Michaił. - Jedna z najstarszych w mieście.

- Budynek wygląda na szesnastowieczny - zauważyłem. - Mieściła się tu od początku?

- Tego nie wiem - zafrasował się. - Ale oto i cel naszej wyprawy.

Tuż obok apteki znajdował się antykwariat. Weszliśmy do wnętrza.

Już w progu zorientowałem się, że Szwedzi mają dość dziwne, ale interesujące podejście do zagadnienia handlu dawnymi wyrobami.

W Polsce, by kupić ładną przedwojenną buteleczkę po lekarstwach lub skompletować widelce, których brakuje w serwisie po babci, trzeba iść na giełdę i grzebać w koszach pełnych wszelakiego możliwego szmelcu. Tu podobne drobiazgi stały na półkach i w gablotkach. Raj dla kolekcjonerów... W salce w głębi znajdowały się przedmioty „z górnej półki”. Jakaś pojedyncza rosyjska ikona, renesansowa figurka świętego, srebrne bibeloty, porcelana, błękitna majolika z Delf, a w rogu - w pancernej gablotce - maska egipskiej mumii. Wyglądała, szczerze powiedziawszy, średnio okazale.

Na miejscu czekał już na nas antykwariusz i mężczyzna w garniturze.

- Karl Lunden - przedstawił się ten ostatni.

Wymieniliśmy nasze nazwiska.

- Reprezentuję komórkę szwedzkiej policji, zajmującą się zwalczaniem przestępczości związanej z dziełami sztuki i antykami - wyjaśnił.

Mówił po angielsku bardzo dobrze, a akcent zdradzał, że przynajmniej część studiów musiał spędzić w Anglii.

- Można więc powiedzieć: kolega po fachu - uśmiechnął się pan Tomasz.

Przedstawiliśmy nasze delegacje wystawione przez ministerstwo oraz pismo szwedzkiego rządu, zezwalające nam na prowadzenie śledztwa na ich terenie.

- Sytuacja wygląda następująco - zaczął. - Maskę wstawił tu w komis niejaki Marcus Varberg, student miejscowego uniwersytetu. Jesteśmy w trakcie ustalania jego adresu. Jest z tym nieco problemów, bo nie wszyscy studenci zamieszkują w kampusie i w akademikach, spora część wybrała sobie kwatery w mieście. Dodatkowym utrudnieniem jest fakt, że spora część kwater jest wynajmowana na lewo celem uniknięcia podatków...

- Rozumiem - powiedział szef. - A stały adres pobytu?

- Sztokholm. Ale mieszkanie jest puste. Wpadnie w nasze ręce wcześniej czy później. Gdyby zechcieli panowie dokonać teraz oględzin artefaktu...

Antykwariusz wydobył maskę z gabloty. Położyliśmy ją ostrożnie na intarsjowanym blacie niewielkiego biurka. Jak wyglądała? W sumie dość przeciętnie. Wyrzeźbiono ją w desce o grubości kilku centymetrów. Od spodu wydłutowano miejsce na twarz. Od drugiej, wypukłej strony drewno obciągnięto płótnem i zagruntowano gipsem, z tego samego materiału wymodelowano rysy. Potem nałożono farbę.

Zabytek już na pierwszy rzut oka okazał się być w fatalnym stanie. Drewno od spodu było poplamione czymś czarnym. Do plam przylepionych było kilka zetlałych nitek.

- Prawdopodobnie olejki do balsamowania - powiedziałem, przerywając milczenie.

- Ba, ale jak to sprawdzić? - zadumał się szef.

- Bardzo prosto - antykwariusz zniknął na zapleczu. Wrócił z kawałkiem szklanej płytki. Zeskrobał odrobinę czarnej substancji i rzuciwszy na szkło, pogrzał od drugiej strony zwykłą zapalniczką. W powietrze uniósł się delikatny siwy dymek.

- Z pewnością dużo mirry i może gumy arabskiej - Pan Samochodzik pociągnął nosem. - Do tego chyba żywica, prawdopodobnie z libańskich cedrów. Ale trzeba by to zbadać laboratoryjnie.

Policjant skinął głową i zanotował to na kartce

- Drewno wygląda na bardzo zniszczone - powiedziałem. - Beztwardzielowe, bardzo lekkie, o dość rzadkiej strukturze.

- Może pień palmy? - podsunął Pan Samochodzik.

- Maskę sklejono z dwóch desek - pokazałem linię łączenia. Po trzech tysiącach lat deski wypaczyły się, tworząc szparę szeroką na co najmniej kilka milimetrów.

- Mocowanie na kołki z drewna znacznie lepszego gatunku - szef badał lupą spoinę. - Ale pod tą plamą są resztki jakiegoś napisu...

Faktycznie, spod plamy wystawało kilka ostatnich kresek hieroglifu.

- To może być cenny ślad - stwierdził policjant. - Jak sądzicie, co to jest? Nazwisko zmumifikowanego?

- Może. A może oznaczenia producenta - zamyśliłem się. - Tylko jak to zbadać? Trzeba dać do laboratorium...

- Może uda się na miejscu - antykwariusz zniknął na zapleczu. Po chwili wrócił z niewielkim urządzeniem. Podłączył je do laptopa.

Kamera termowizyjna - zidentyfikowałem pierwszy. Podgrzał wnętrze maski lampą i skierował na nie obiektyw kamery. Różne partie materiału nagrzały się różnie i bardzo różnie stygły. Liczyliśmy, że tusz też wchłonie dawkę ciepła... I nie pomyliliśmy się. Na szaro-czerwonawym tle plamy pojawił się na chwilę błękitnawy zarys hieroglifów. Po chwili wszystko wróciło do normy.

- Litery naniesione farbą zatrzymały odpływ ciepła z drewna do bitumitu - domyślił się pan Tomasz.

- Tak - potwierdziłem.

Zaraz też dostaliśmy wydruk napisu.

- Ba, kto nam to teraz odczyta? - zafrasował się Pan Samochodzik.

Spojrzeliśmy po sobie.

- Może ja spróbuję - zaofiarowałem się. - Muszę tylko mieć wzór alfabetu. To pismo jest trochę podobne do naszego...

Antykwariusz wrócił z encyklopedią. Na jednej ze stron była tabelka pokazująca znaki hieroglificzne.

- Trochę podobne? - zdumiał się szef.

- Idea jest zbliżona - broniłem się. - Egipcjanie mieli dwadzieścia kilka znaków na oznaczenie spółgłosek. Tak jakby nasze litery. Samogłosek nie notowali, więc w ich języku słowa takie jak na przykład lis, las, los - zapisane będą w ten sam sposób: jako l_s...

- To jakim cudem wiedzieli, o co chodzi? - policjant spojrzał na mnie zaskoczony.

- Dodawali tak zwane determinantywy - wyręczył mnie Michaił. - Były to specjalnie znaczki oznaczające na przykład końcówki, rodzaje, niekiedy grupy przedmiotów...

- Mieli też hieroglify oznaczające cały wyraz, stosowane w takich właśnie wątpliwych wypadkach - dodałem. - Niemcy, opracowując nowy słownik języka egipskiego, zebrali ich około miliona...

- Makabra - powiedział szef. - Ale do roboty.

- H, T, R - odcyfrowałem.

- Bogini Hathor? - zastanawiał się Michaił. - Wyobrażana jako kobieta z głową krowy, żona Ozyrysa, matka Horusa...

- Może. Dalej jest kilka liter, ale nie tworzą żadnego sensownego ciągu... - zapisałem je na kartce.

- Może nazwa świątyni? - podsunął mój przyjaciel. - Albo imię rzemieślnika, który to wykonał?

- Nie da się wykluczyć - poskrobałem się po nosie. - W drugim rządku pierwsze znaki są nieczytelne, potem dwa ideogramy...

- Kółko z kropką pośrodku, to stojące na końcu - Michaił puknął placem w wydruk - to znak boga Amona-Ra.

- Jesteś pewien? - zdziwił się pan Tomasz. - Sądziłem, że to byli dwaj różni...

- W okresie Nowego Państwa połączono ich - wyjaśnił. - A znak znam - czytałem książkę o odczytaniu pisma hieroglificznego przez Jeana Francoisa Champolliona...

- Skoro końcówka brzmi Amon, to może to imię Neb-Amon? - odgadywałem.

- Ciekawa hipoteza - kiwnął głową szef - ale trzeba to zeskanować i posłać naszym fachowcom, niech to odczytają. My nie damy rady.

- Fakt, ale szło nam nieźle - uśmiechnął się Michaił.

Odwróciliśmy maskę na drugą stronę. Gips popękał, gdy drewno pod spodem odkształcało się, ale płócienna osnowa ciągle trzymała go na miejscu. Po tej stronie nie było żadnych napisów. Szkoda.

- Trzeba pobrać próbki gipsu i jeśli mają panowie w Polsce sarkofag, zrobić badanie porównawcze w pierwszej kolejności na obecność pierwiastków śladowych - podsunął policjant.

- Co robimy z tym fantem? - wskazałem maskę.

- Do czasu wyjaśnienia sprawy zablokowaliśmy możliwość jej kupna-sprzedaży - wyjaśnił policjant. - Jeśli okaże się, że jest wasza, to bez problemu odeślemy wam do Polski. Jeśli nie, będziemy się martwili. Na razie trzeba odszukać tego studenta i przesłuchać go...

- Tak swoją drogą... - zamyśliłem się na chwilę. - Czy to przypadkiem nie ten sam? - pokazałem antykwariuszowi fotografię Kowalskiego.

Rzucił na nią tylko przelotnie okiem i pokręcił przecząco głową.

- Nie, zupełnie inny. Tamten to taki przylizany blondynek.

- Będziemy mieli jego zdjęcie - uspokoił mnie policjant. - Z kartoteki uniwersyteckiej, moi ludzie już to załatwiają... Sprawdzamy też, na jakie zajęcia uczęszcza, może nie będzie potrzeby ustalania adresu...

Dzień zbliżał się ku końcowi. Pojechaliśmy do leżącego na obrzeżach miasta hotelu „Concordia”, gdzie Michaił zarezerwował nam miejsca. Rozlokowaliśmy się w pokojach, po czym zeszliśmy do restauracji zjeść spóźniony obiad.

- Cała sprawa coraz bardziej się gmatwa - powiedział szef. - W każdym razie w grę wchodzi kilka możliwości...

- Mamy trzech studentów. Jeden miejscowy, Marcus Varberg, jeden jakby pół na pół, nasz Kowalski, Polak, ale ze szwedzkim paszportem, do tego kompletu jego przyjaciel, wielbiciel historycznych przebieranek... - zauważyłem. - Najstarszym z zaplątanych w tę sprawę ludzi jest Marek Hosenduft - wnuk niemieckiego antykwariusza, organizujący młodym ludziom pracę na czarno w Szwecji.

- Sama mumia została prawdopodobnie zrabowana przez Szwedów z kolekcji Uniwersytetu Wileńskiego...

- Zapewne było tak, że Hosenduft i jego ekipa, do której należeli trzej studenci, znaleźli podczas rozbiórki mumię. Jeden dostał maskę, dwaj pozostali garść amuletów, a sam Hosenduft sarkofag, który potem ukradł mu Vytautas... - powiedziałem.

- Nie da się wykluczyć, że pokłócili się o podział łupów - powiedział nasz rosyjski przyjaciel - bo w przeciwnym razie sprzedawano by wszystko razem. Mumia nierozwinięta ma zawsze większą wartość niż w elementach...

- To brzmi prawdopodobnie - zgodził się Pan Samochodzik. - No właśnie, nie pomyśleliśmy o jednym. Skoro Kowalski jest obywatelem Szwecji, to może dałoby się go tu dorwać? Skontaktuj się z tym miłym policjantem, niech go spróbują namierzyć.

- Tak jest - Michaił skłonił głowę.

- Pozostaje jeszcze jeden problem - powiedziałem. - Gdzie oni to znaleźli i gdzie jest sama mumia? Ją też warto by odzyskać. Czy mogli trafić na to podczas prac rozbiórkowych tu, w Lund? Marcus mieszka tu, przynajmniej w czasie roku akademickiego. Dowiaduje się, że potrzebna jest ekipa, ściąga swojego kumpla Kowalskiego albo wujaszka Hosendufta, a tamten przywozi tu swoją ekipę?

- Bardzo prawdopodobne. Tylko jak my to sprawdzimy?

- Nie wiemy nawet, kiedy to znaleźli, ale przypuszczalnie na początku lata. Na pewno zanim Vytautas zdobył sarkofag.

- Tak, to logiczne... Może jeszcze pod koniec roku akademickiego? - zadumał się pan Tomasz.

- A ja mam pewien pomysł - odezwał się Michaił. - Pożyczycie mi wehikuł?

- Jasne, a dokąd chcesz wyskoczyć? - zaciekawiłem się.

- Potomek antykwariusza ma jacht. Jeśli przypłynął nim do Szwecji, musiał go gdzieś zacumować.

- Faktycznie. Jak daleko jesteśmy od morza? - zapytał Pan Samochodzik.

- W linii prostej kilkanaście kilometrów. Mógł dobić do brzegu w Malmo albo gdzie indziej... Chciałem pojeździć i trochę popytać. Może trafimy na trop...

- Dobry pomysł. Pojadę z tobą - pan Tomasz odsunął talerz i sięgnął po serwetkę.

- A ja zostanę w mieście - zdecydowałem - Ktoś powinien w razie czego być na miejscu. I rozejrzę się trochę...

- Tylko uważaj na siebie - przykazał szef.

Michaił posmutniał. Od razu poczułem, że chętniej zostałby ze mną. Ale trudno, sam wpadł na pomysł eskapady na wybrzeże.

Jesienią w Szwecji zmrok zapada bardzo wcześnie. O szesnastej było już niemal zupełnie ciemno. Piątek po południu to okres, gdy życie na uniwersytecie zamiera, a watahy studentów ciągną do knajp na piwo... Policjant nie dzwonił, a zatem nie zdołali gagatka namierzyć. Może ja będę miał więcej szczęścia?

Pomaszerowałem dziarskim krokiem do miasta. Do katedry miałem niedaleko, może ze dwa kilometry. Pierwsze oznaki nocnego studenckiego życia zauważyłem bardzo szybko. Wyminął mnie zdezelowany kabriolet, wiozący gromadę jakichś oberwańców. Byli wyraźnie zadowoleni z życia, bo kilku śpiewało jakąś pieśń. Wszedłem do centrum i rozejrzałem się uważnie wokoło. Witryny sklepów wabiły blaskiem, z pubów dobiegał gwar. Zaszedłem do pierwszego, niemal naprzeciw apteki „Pod Łabędziem”. Zamówiłem małe piwo. Było potwornie drogie i okropnie niesmaczne, ale dzięki niemu nie wyróżniałem się z tłumu. Siadłem sobie przy barze i obserwowałem tłum, wypatrując Marcusa.

Studenci bawili się we własnym gronie. Nikt mnie nie zaczepiał. Mimo że miejscowe piwo było słabe, spora część towarzystwa była mocno wstawiona. Poczułem zniechęcenie. Strasznie mi się tu nie podobało. Zostawiłem niedopite piwo i poszedłem sobie. Na placu przed katedrą stał radiowóz. Tu studentów było jakby mniej. Zanurkowałem w uliczkę i zajrzałem do kolejnego lokalu, noszącego urocze miano „Ramiona Biskupa”. Na szyldzie gruby zakonnik trzymał kufel ze złocistym napojem. Powtórzyłem tę samą taktykę. Zamówiłem małe piwo, upiłem łyk i siadłem tak, by móc spokojnie obserwować całą salę.

Piwo w smaku okazało się jeszcze gorsze niż w poprzednim pubie, ale Szwedom wyraźnie smakowało. Wszyscy gadali jak najęci, w kącie przygrywała kapela złożona z dwóch gitarzystów... Usiłowałem wyłowić coś z otaczającego mnie szumu. Kilka osób mówiło po angielsku, ale wychwytywałem tylko poszczególne słowa. Jakiś student siadł koło mnie. Rozglądałem się ze znudzoną miną po wnętrzu, aż wreszcie zdołałem go zaciekawić. Zapytał o coś po szwedzku, a potem, widząc, że nie rozumiem, przeszedł na angielski.

- Szukasz kogoś?

- Marcusa Varberga - wyjaśniłem. - Przyjechałem z Polski, ale nie wiem, gdzie go szukać.

- Z Polski? Masz amfetaminę?

- Nie...

- Dam lepszą cenę niż on... Dużo lepszą - powiedział.

Narkotyki... Czyżby dodatkowy dochód szajki Kowalskiego i Hosendufta? Jeszcze jeden trop, który trzeba będzie sprawdzić.

- Wiesz, jak to jest - powiedziałem cicho. - Ja tylko przewożę - nie było sensu wypierać się, bo i tak by nie uwierzył. - Sprzedam komuś innemu i... - przesunąłem dłonią po gardle. - A jak ty ode mnie kupisz, to ciebie też...

Uwierzył z miejsca.

- Dziś go nie widziałem - powiedział. - Ale często tu bywa.

Drgnąłem. A więc zna go. Bardzo dobrze.

- Mam dla niego informacje od Kowalskiego...

- Od Slavka? - wymówił imię po swojemu. - Co u niego słychać?

- Niewesoło - powiedziałem. - Ma kłopoty przez te egipskie amulety...

- To jakieś ich sprawy - mruknął zawiedziony. - Nie wnikam. Ano, będę leciał pomału, pouczyć się trzeba. Mam coś przekazać Marcusowi, jakbym go spotkał?

- Jakbyś go dziś znalazł, to powiedz, że siedzę tutaj w „Ramionach Biskupa”. Zostanę tu kilka dni, niech mnie wypatruje.

- Jasne. Będzie wiedział, kim jesteś?

- Oczywiście - zełgałem - ale jakby się nie domyślił sam, to powiedz, że Paweł przyjechał z Warszawy.

Student poszedł. Policzyłem powoli do dziesięciu i nie kończąc piwa ruszyłem za nim. Instynkt podpowiadał mi, że ten typek powędrował prosto do Marcusa, żeby go ostrzec. Poszedłem zanim, zachowując bezpieczną odległość. Kilka razy obejrzał się, ale byłem przekonany, że mnie nie wypatrzył.

Minął katedrę, potem przeszedł koło muzeum i wszedł w bramę niedużego budynku. Dom leżał na skraju parku. Akademik? Nie, bursa raczej też nie. Pewnie dom prywatny, składający się z kilku mieszkań... Czekałem. Nic się nie działo. Wrócił do siebie na kwaterę? Chyba nie. Rad nierad wspiąłem się na rosnące za mną drzewo. Usiadłem wygodnie na konarze i wyciągnąłem z kieszeni lornetkę. Zlustrowałem po kolei wszystkie oświetlone okna. Eureka. Mój rozmówca z pubu siedział w jednym z pokoi, rozmawiając z blondynem, którym musiał być poszukiwany przeze mnie Marcus.

Wyjąłem telefon i zadzwoniłem do Lundena.

- Ustalił pan jego adres? - ucieszył się. - A niech was... Dziś przyjechaliście i wytropił pan poszukiwanego szybciej niż czterech miejscowych gliniarzy... Kto pana szkolił?

- Miałem trochę szczęścia - wyjaśniłem. - Wpadniecie go zwinąć?

- Będziemy za dziesięć minut... Światło w pokoju zgasło.

- Wychodzą - powiedziałem.

- Proszę jechać za nimi. Zaraz będziemy na miejscu. Zadzwonimy - powiedział i rozłączył się.

Chcąc nie chcąc zeskoczyłem na ziemię. Obaj studenci wynurzyli się z sieni prowadząc rowery... Tego nie przewidziałem. Wsiedli i odjechali niespiesznie. Rozejrzałem się wokoło i na skraju placu wypatrzyłem kilkanaście takich pojazdów, pozostawionych przez balującą młodzież. Co mówiły lokalne przepisy na temat zaboru mienia w stanie wyższej konieczności? Wolałem nie sprawdzać. Zatrzymałem taksówkę.

- Dokąd? - zapytał taksiarz.

- W tamtą stronę, za tymi dwoma - wskazałem ręką. - Lepiej, żeby nas nie dostrzegli.

- Co, detektyw? - mruknął, uruchamiając silnik.

- Zagraniczny detektyw - pokazałem mu polską legitymację. Pomknęliśmy na zachód główną ulicą. Minęliśmy zjazd do mojego hotelu. Zadzwonił Lunden. Podałem mu kierunek.

- Dalej nie da rady - taksiarz pokazał parę ściganych, znikającą w bocznej wąskiej alejce. Zapłaciłem mu należność i ruszyłem kłusem w ślad za nimi. Alejka opadała w dół, biegła głębokim rowem wzdłuż dwóch ciągów domów. Daleko przed sobą widziałem tylne światełka rowerów. Nie spieszyli się. A jednak światełka w końcu zniknęły. Znowu zadzwonił Lunden. Opisałem mu jak mogłem najlepiej miejsce, w którym się znajdowałem. Z grubsza był w stanie określić okolicę... Obiecali, że zaraz mnie znajdą.

Minąłem zakręt i ku swojej uldze daleko przed sobą zobaczyłem dwa czerwone punkty.

- Nie uciekniecie, gagatki - długi marszobieg wyczerpał mnie, ale pocieszałem się, że jeszcze trochę wysiłku i dopadnę ich wreszcie. Przyspieszyłem i nieoczekiwanie znalazłem się na skraju miasta. Dołem biegła szeroka, kilkupasmowa szosa. Ścieżka przechodziła w kładkę rowerową rozpiętą nad wąwozem. Przebiegłem po niej i przyłożyłem lornetkę do oczu. Długa, prosta jak strzelił droga. Jakieś pół kilometra przede mną - w ciemności trochę trudno było zorientować się w odległościach - dostrzegłem światełka. Przyspieszyłem jeszcze.

Dróżka biegła teraz czymś w rodzaju wału rozdzielającego chyba pola uprawne lub łąki... Światełka zatrzymały się w miejscu. Zbliżałem się do nich. Gdzieś daleko po prawej i jeszcze dalej po lewej widać było niewielkie farmy. Z okien domów padał żółty poblask. Byłem już zupełnie blisko. Ryzykowałem, że mnie dostrzegą. Ostrożnie zsunąłem się z dróżki na pole. U podnóża wału biegła ścieżka. Zacząłem się skradać. Byłem coraz bliżej i bliżej, gdy niespodziewanie poczułem głuche uderzenie w potylicę. Jasno oświetlone okna farmy zgasły wraz z moją świadomością...

ROZDZIAŁ DWUNASTY

ODWIEDZAM EGIPSKIE ZAŚWIATY • OBYCZAJE KRAKOWSKICH ŻAKÓW • NARADA PRZY ŚNIADANIU • W MUZEUM • TAJEMNICZA BUDOWLA W ZAGAJNIKU

Świat chwiał mi się przed oczyma, z trudem skupiłem wzrok. Stałem na skalnym ostańcu. U moich stóp leżała zielona dolina zalana niezwykłym blaskiem. Po obu stronach ograniczały ją pasma skalistych wzgórz. Obraz tchnął niezwykłym spokojem. Kanały, fellachowie czerpiący wodę.... Środkiem doliny płynęła, meandrując, szeroka rzeka. Zrozumiałem, że jestem w Egipcie. I nie byłem sam.

Anubis zwrócił w moją stronę wilczy łeb. Przechylił lekko głowę, patrząc na mnie z zaciekawieniem, jak to zwykle robią pospolite Azorki, gdy nie rozumieją polecenia.

- Trafiłem na pola trzcin - domyśliłem się. - A sąd Ozyrysa? Poza tym, co ja tu robię? Jestem chrześcijaninem, nie zostałem zmumifikowany...

- Trafiłeś tu przez przypadek. Nie przejmuj się, zaraz odeślemy cię z powrotem. Wszystko w swoim czasie - powiedział strażnik zaświatów. - Szlachetny Nebamon świadczył na twoją korzyść, bo ranę odniosłeś szukając jego mumii...

Spojrzałem na niebo. Słoneczna barka lśniła blaskiem polerowanego złota. Na zachodzie na piaszczystych wydmach pojawiło się dziwne zwierzę. Pan Zachodniej Pustyni, egipski bóg chaosu i destrukcji - Set.

Anubis pchnął mnie i padłem na wznak. Pochylił się, uśmiechnął i nagle po psiemu liznął mnie po twarzy. Pola zalała ciemność, tylko Anubis został i dalej mnie lizał. Półprzytomnie spróbowałem go od siebie odepchnąć.

„To nie jest sen” - pomyślałem.

Dwaj policjanci zbiegali właśnie po stoku nasypu.

- Troll, zostaw go - rozkazał któryś po szwedzku.

Policyjny wilczur przestał lizać mnie po twarzy, ale nadal siedział obok, machając kudłatym ogonem. Drugi policjant przypadł do mnie.

- Cholera, ale go uślicznili - mruknął. - Zaraz będzie karetka - sięgnął po telefon.

- Nic mi nie jest - wymamrotałem. - To tylko chwilowe zamroczenie.

Dźwignąłem się z trudem na nogi. Głowa bolała mnie tylko trochę.

- Niezły guz - mruknął jeden z funkcjonariuszy. - Ciekawe, czym tak przywalili...

Pomacałem się po czaszce. Faktycznie, wyrósł mi guz, ale miewałem gorsze.

- Nic mi nie będzie - uspokoiłem ich. - Nawet mi się nie kręci w głowie.

- Łeb jak z żelaza - wyższy policjant właśnie oglądał pompkę rowerową leżącą opodal. Była solidnie wgnieciona.

- Może są na niej odciski palców - zauważyłem. - Nawet jak się wywinie z innych zarzutów...

- Najpierw go trzeba złapać - wyjaśnił. - Ta ścieżka dwa kilometry stąd przecina szosę. Lunden się tam zaczaił, ale rowerzysta musiał wybrać inną trasę. Niepokoiliśmy się o pana, więc wzięliśmy Trolla i sprawdzaliśmy trasę do miasta...

Powoli wdrapaliśmy się na nasyp. Stały tu dwa motocykle, lekkie pościgowe hondy. Siadłem za jednym z policjantów i po kilku minutach byliśmy koło Lundena. Opowiedziałem, co się stało.

- Chyba drań zawrócił w stronę miasta - powiedział ze złością. - W tej chwili szukają go dwa patrole, ale nie możemy oddelegować więcej ludzi. W mieście są w tej chwili co najmniej trzy duże awantury z udziałem studentów...

Wsiedliśmy do radiowozu.

- Awantury? - zdziwiłem się. - Takie spokojne miasto...

- Wie pan, jak to jest - powiedział. - Jesień i zima to kiepski czas. Mało światła, kupa ludzi cierpi na depresję. Jedni zostają w domach i wieszają się, co roku jest kilka przypadków, inni chcą odpędzić smutny nastrój, więc idą do barów i piją na umór...

- Coś podobnego? - zdziwiłem się.

- To problem całej Skandynawii - wyjaśnił.

- W Polsce w średniowieczu i później też były problemy z żakami - powiedziałem. - Zwłaszcza kroniki Krakowa odnotowały wiele poważnych awantur. Ówcześni studenci byli koszmarną bandą. Rabowali mieszczan, włamywali się do domów, nakładali haracz na kupców...

- Straszne. I co na to władze miasta?

- Nic nie mogły zrobić. Tylko mieszczanie podlegali pod sądy miejskie. Studentów sądził sąd uniwersytecki, a w jego składzie zasiadali przecież byli studenci, którzy stali się profesorami... Wszystkie wybryki traktowano więc łagodnie... To jednak nie wszystko. W XVI wieku zdarzył się przypadek taki, że dwaj studenci zostali ujęci przez straż miejską i osadzeni w ratuszu. Władze miały serdecznie dość tej hołoty i postanowiły samodzielnie wymierzyć sprawiedliwość. Bardzo się to nie spodobało innym żakom. Wdarli się do miejskiego arsenału, wytoczyli armaty i ruszyli pod ratusz odbić kolegów...

Lunden milczał wstrząśnięty.

- Pańska opowieść pozwala mi spojrzeć na nasze obecne kłopoty z zupełnie innej perspektywy - powiedział wreszcie. - Nasza epoka jest w porównaniu z tamtymi wypadkami zupełnie spokojna, a nasze problemy z niesfornością młodzieży wydają mi się mało znaczące...

Dojechaliśmy do przychodni. Lekarz dyżurny upierał się, żeby mi zrobić tomografię czaszki, ale po moich protestach poprzestał na obejrzeniu wykresu fal mózgowych i obmacał guza.

- Głowa twarda jak kowadło - powiedział. - Orzechy można o czoło tłuc...

- Tyle razy mi ją rozbijali, że widać się uodporniła - żartowałem.

Spisali jednak szczegółowy protokół obdukcji. Gdy Varberg wpadnie w ich ręce, dokument się przyda...

- Podskoczymy do mieszkania Marcusa - zaproponował Lunden. - Może wrócił do siebie? A może trafimy na jakiś ślad?

- Zgoda - ucieszyłem się. - Może się trochę zrehabilituję...

- Oj tam - wzruszył ramionami.

- Przeze mnie uciekł. Wypłoszyłem gagatka...

- Zdarza się. Nie popełnił pan żadnych poważniejszych błędów. Po prostu musieli się zorientować, że ktoś ich śledzi... A to zdarza się nawet najlepszym wywiadowcom. Zaczaili się koło nasypu, żeby zajść pana od tyłu, ale pan chciał ich przechytrzyć i widocznie po ciemku wlazł prawie prosto na nich... A potem już tylko wykorzystali przewagę zaskoczenia.

Zatrzymaliśmy się na placyku. Pokazałem okno pokoju Varberga. Weszliśmy po starych schodach wyłożonych startymi nieco płytami piaskowca. Budynek był stary, może miał czterysta lat, a może i więcej...

Drzwi ustąpiły pod lekkim pchnięciem. Wychodząc nawet ich nie zamknął... W pokoju widać było ślady pospiesznego pakowania. Część rzeczy walała się na podłodze, widocznie zdecydował się je porzucić.

- Wrócił po swoje graty - powiedział Lunden. - Pewnie specjalnie wyciągnął pana w ustronne miejsce i zaraz po „wyeliminowaniu” zawrócił do miasta...

- To możliwe - westchnąłem.

- Moja wina, trzeba było przysłać tu kogoś od razu... No, trudno. Ścisła rewizja - polecił swoim technikom.

Zabrali się do zdejmowania odcisków palców. Dwaj założyli gumowe rękawiczki i penetrowali szuflady.

- Ciekawe, po co tu wrócił? - mruknąłem. - Przecież to było strasznie ryzykowne... Mógł się tu spodziewać zasadzki.

- Owszem. Widocznie w pośpiechu zapomniał o czymś bardzo ważnym - odparł. - Może miał tu ukryty jeszcze jakiś egipski zabytek? Teraz się już tego raczej nie dowiemy...

Rewizję skończyli koło północy. Nie dała żadnych efektów.

- No trudno - westchnąłem. - Wrócę chyba do hotelu. Co robimy jutro?

- Nie mamy chyba żadnego tropu - zasępił się. - Ale będziemy kontynuowali poszukiwania. Jakoś musiał wydostać się miasta... I postaramy się ustalić jego stały adres zameldowania. Kto wie, może się uda tam go przechwycić...

Wróciłem do hotelu już dobrze po północy. Szef i Michaił wrócili, na podwórzu stał bowiem nasz wehikuł, ale z pewnością poszli już spać. Ja też po wyczerpującym wieczorze zdecydowałem się zaraz położyć... Łyknąłem profilaktycznie polopirynę - powinna złagodzić skutki ciosu w głowę - i zaraz zapadłem w głęboki, pokrzepiający sen.

Spotkaliśmy się rano w hotelowej jadalni. Spóźniłem się jakieś trzy minuty, moi przyjaciele już siedzieli przy stoliku. Dosiadłem się.

- Co ci się stało? - zainteresował się Michaił. - Wyglądasz, jakbyś zderzył się głową ze zbyt niskim przęsłem kolejowym...

- Częściowo masz rację - powiedziałem.

Streściłem wypadki poprzedniego wieczora. Słuchali uważnie, nie przerywając.

- Uch, jak go dorwę, to pokażę mu, co to znaczy walić w głowę moich kumpli - w oczach Michaiła zapaliła się zimna wściekłość.

- Spokojnie - zmitygował go Pan Samochodzik. - Najpierw trzeba go dopaść...

- A co wam udało się zdziałać? - zaciekawiłem się.

- Wyobraź sobie, znaleźliśmy miejsce, gdzie zazwyczaj cumuje. To niewielki port przeładunkowy w Malmo. Wynajmują tam nabrzeża dla statków, które chcą dłużej cumować... Przybył 1 kwietnia, a odpłynął do Polski 23 maja...

- Czyli musimy poszukać budynków, które były remontowane w kwietniu i maju - powiedziałem. - Tam prawdopodobnie rozpruli skrytkę...

- Owszem, to jedna z hipotez roboczych - powiedział Michaił. - Ale mamy jeszcze drugą. A właściwie wy macie, bo przecież ja nie byłem obecny przy jej wymyślaniu... - spuścił oczy.

Skromność to piękna i zanikająca dziś cecha charakteru...

- Zaraz sobie przypomnę - potarłem czoło. - Ach tak. Niekoniecznie skrytka. Mogli ukraść go z magazynu muzealnego. Są tu jakieś muzea?

- I to kilka - wyjaśnił nasz przyjaciel. - To miasto uniwersyteckie, wiele wydziałów ma bogate kolekcje.

- Trzeba się zastanowić nad tym, który wydział może mieć w swoich zbiorach egipskie mumie...

- Biologia, czyli dawniej zapewne wydział naturalistyczny...

- Historii naturalnej - poprawiłem go łagodnie.

- No właśnie. Nie wiedziałem, jak to po polsku trzeba powiedzieć.

- Do tego medycyna, antropologia, archeologia... - wyliczał Pan Samochodzik.

- Zbiory archeologiczne są zgromadzone w budynku muzeum przy katedralnego - powiedział Michaił. - Urocze miejsce, zwiedzałem je kilka lat temu...

- Może więc od tego zaczniemy? - podsunął szef. - A jeśli tam nie złapiemy sensownego tropu, to będziemy się zastanawiali, co dalej.

- Zgoda - podniosłem się od stołu, ale zaraz usiadłem z powrotem, bo kelnerka właśnie przyniosła mi śniadanie...

Budynek muzeum mieścił się tuż za katedrą. Zreferowaliśmy bileterce, co nas sprowadza. Zafrasowała się wyraźnie i zadzwoniła do kustosza zbiorów. Jak się okazało, miał akurat kilka dni urlopu i pojechał nad morze na ryby, ale dowiedziawszy się, co nas sprowadza, obiecał przyjechać za godzinę lub półtorej.

- Mamy mnóstwo czasu - ucieszył się szef. - Zwiedźmy sobie na razie ekspozycję. Może podpatrzymy coś ciekawego, co przyda nam się w pracy, gdyby znowu trzeba było organizować jakąś wystawę?

Weszliśmy po schodkach na piętro i zanurkowaliśmy do sal.

- O rany - szepnąłem oczarowany.

- Wyrażaj się jak przystało na kulturalny egzemplarz gatunku homo sapiens - zgromił mnie pan Tomasz, ale widać było, że i on jest pod wrażeniem.

Muzeum było dziewiętnastowieczne. W ciągu ostatnich stu lat we wnętrzu nie zmieniło się niemal nic. Solidne drewniane witryny, na półkach leżące zabytki. Stare drewniane gabloty pełne krzemiennych narzędzi, ponacinanych kości i drobnych wyrobów znamionujących świt epoki metali. Na ścianach jako dekoracja wisiały kamienne siekierki, ułożone artystycznie od największej do najmniejszej. Weszliśmy do kolejnego pomieszczenia. Prosty, ciężki stół otoczony krzesłami zajmował środek sali. Duże okna wpuszczały światło jesiennego poranka. Wokół stały stare krzesła, a pod ścianami w gablotach pyszniła się piękna kolekcja wydartych ziemi artefaktów dawnych epok.

- Prawdopodobnie odbywają się tu jakieś zajęcia ze studentami - powiedział Pan Samochodzik w zadumie. - Zobaczcie, wszystko jakby stworzone do pracy czy wykładów dla niewielkiej grupy osób...

- Ma pan rację...

Sala wyglądała tak, że wszystko we mnie skręcało się z żalu. Pomyślałem o tym, ile już lat minęło, od kiedy studiowałem historię sztuki i naraz zapragnąłem, by czas się cofnął. Poczułem przemożną chęć, by zostać studentem archeologii na uniwersytecie w Lund... Siąść tu przy stole, słuchać siwowłosego uczonego i podziwiać kamienne groty dzid wyjmowane z gablotek...

Przeszliśmy dalej. Nie wiedziałem wiele o prehistorii Szwecji, ale kolekcja pozwalała sporo się nauczyć. Pan Tomasz podziwiał raczej sposób wyeksponowania niż archeologiczne łupy...

Łącznikiem przeszliśmy do drugiej części muzeum. Tu prezentowano najwyraźniej kolekcję należącą do miejscowej diecezji. Stare rzeźby pochodzące z kościołów, kilka obrazów świętych, sztandary niesione w procesjach, ornaty haftowane srebrną i złotą nicią, relikwiarze... Można było wędrować tu godzinami i cieszyć oczy.

- Pomyślcie, jak wspaniale musiały wyglądać ich kościoły w czasach przed reformacją - szef z westchnieniem pokręcił głową. - I jak wspaniale mogłyby wyglądać dzisiaj... Zwłaszcza że to, co uratowało się, to może jeden procent kościelnych skarbów...

- Co się stało, to się nie odstanie - powiedział Michaił ze smutkiem. - U nas w Rosji także zniszczenia okresu rewolucji przechodzą wszelkie pojęcie...

Kustosz odnalazł nas w tej właśnie części muzeum. Był wysoki, jasnowłosy, w cienkich drucianych okularach. Mógł sobie liczyć około czterdziestu lat... Nazywał się Lars Mork.

- Mumie? - zdziwił się, gdy wyłuszczyliśmy mu, czego szukamy. - Owszem, mamy trzy sztuki, są zamknięte w magazynie od lat... W zasadzie nie pasują do ekspozycji, a jakoś nigdy nie pomyślałem, że warto by je wystawić. Choć może to niegłupi pomysł? To by nam trochę przyciągnęło ludzi...

- Można by pożyczyć gdzieś jeszcze trochę egipskich zabytków i zrobić małą wystawę tematyczną - podsunąłem. - W zeszłym roku w muzeum w Płocku było coś takiego.

- To jest myśl - zanotował na kartce. - Dziękuję za pomysł.

- Czy może pan sprawdzić, czy wszystkie mumie są nadal w magazynie? - pan Tomasz delikatnie wrócił do meritum.

- Ależ oczywiście.

Zaprowadził nas na zaplecze i niebawem znaleźliśmy się w części magazynowej muzeum. Wędrowaliśmy długo po różnych zakamarkach, mijając setki skrzyń z zabytkami, rzeźby i obrazy zbyt zniszczone lub na tyle mało ciekawe, że ich nie wyeksponowano. Wreszcie w niedużym pomieszczeniu na strychu znaleźliśmy cel naszych poszukiwań. Mumie były trzy. Spoczywały w szklanych skrzyniach zabezpieczających.

- Kartonaże, a nie sarkofagi - stropiłem się.

- To znaczy? - pan Tomasz spojrzał na mnie zdezorientowany.

Wyręczył mnie milczący dotąd Michaił.

- Jeśli rodziny nie było stać na trumnę, robiono to w ten sposób: zabandażowane zwłoki okręcano czymś w rodzaju tektury z papirusu, gruntowano powierzchnię i pokrywano malowidłami takimi jak na trumnie czy sarkofagu.

- Rozumiem - kiwnął głową - tylko nie wiedziałem, że tak się to nazywa.

- W tym wypadku - kustosz wskazał drewniane deski zabezpieczające mumie od dołu - kartonaże przygotowywano wcześniej. Potem w miarę potrzeb dobierano odpowiadające rozmiarem mumii i wsuwano ją do środka, zabezpieczając otwór drewnianym deklem...

- Z jakiego okresu pochodzą? - zapytałem.

- Schyłek Nowego Państwa...

Nie mieliśmy tu już nic do roboty... Powlekliśmy się do wyjścia.

- Wpadnijcie do Uppsali, tam mają dużo mumii - zasugerował kustosz, żegnając nas w drzwiach muzeum.

Po wyjściu z muzeum rozdzieliśmy się. Pan Tomasz pojechał na posterunek, a potem wraz z Lundenem mieli wytypować listę remontowanych budynków, w których studenci mogli znaleźć mumię Nebamona. Natomiast ja i Michaił udaliśmy się obejrzeć miejsce, gdzie wczorajszego wieczoru dostałem pompką rowerową po głowie.

W hotelu pożyczyliśmy dwa rowery i ruszyliśmy, najpierw alejką pomiędzy domami, potem dalej wałem i ścieżką przez pola.

- Widzę tu dwa możliwe warianty - powiedział mój przyjaciel. - Po pierwsze, mogli pojechać tu licząc, że pociągną cię za sobą... Wywiedli w ustronne miejsce i dali po głowie. Potem pewnie sprawdzili dokumenty, by dowiedzieć się, co z ciebie za ptaszek...

- Myślę, że to chyba mało prawdopodobne - poskrobałem się po głowie. - Za duże ryzyko, przecież poza tym, że ich ścigałem, zawiadomiłem policję, że uciekają...

- A zatem wariat drugi. Student z pubu przylatuje do Marcusa. Ten decyduje się na natychmiastową ucieczkę...

- Wrócił po swoje ubrania albo w pośpiechu czegoś zapomniał.

- Owszem, ale dopiero gdy ochłonął z pierwszej paniki... A zatem ucieka. Nie wiedzą, że jedziesz za nimi taksówką, ale kiedy ruszasz na piechotę, zapewne dostrzegają cię z daleka. Może mają lornetkę.

- Mogli po prostu przyspieszyć i zniknąć... Nie musieli ryzykować konfrontacji - zamyśliłem się.

- Owszem. Ale z drugiej strony... Nie pomyślałeś, że mogłeś wzbudzić nie tylko strach, ale i ciekawość?

- Ciekawość? - zdziwiłem się.

- Owszem. Dlaczego Marcus się przestraszył? Być może z tego samego powodu, co „żołnierz” w Warszawie. Ukradli część zabytków Hosenduftowi, a on na nich poluje. Marcus dowiaduje się, że przyjechał ktoś od Kowalskiego. Dzwoni do kumpla na komórkę, by to sprawdzić...

- Do diaska, o tym nie pomyślałem!

- Dowiaduje się, że Kowalski nikogo takiego nie wysyłał. Co więcej, gdyby cię wysłał, podałby ci numer telefonu albo jakieś informacje umożliwiające kontakt...

- A sądziłem, że tak dobrze to wszystko wymyśliłem - pokiwałem głową nad swoją głupotą.

- A więc Marcus ucieka i w pewnej chwili wraz z kumplem orientują się, że ktoś ich śledzi. I tu mamy problem. Jeśli dostrzegli sunącą ich śladem taksówkę, mogli wjechać w miejsce, gdzie samochód nie da rady się dostać i tam zastawili zasadzkę. Ale niewykluczone, że nie dostrzegli taksówki, za to zauważyli kogoś, kto robi sobie maraton ich tropem... Kumpel Marcusa, student z pubu, obejrzawszy cię przez lornetkę stwierdza, że ich tropem posuwa się tajemniczy gość z Polski, kto wie, może wynajęty przez Hosendufta specjalista od łamania kości nieuczciwym wspólnikom... Ale zamiast wpadać w panikę, podchodzą do sprawy konstruktywnie. Dają ci po łbie i sprawdzają dokumenty.

- A niech ich z taką „konstruktywnością”.

- Nie przesadzaj. Mogli zabić, a nie zrobili tego.

- Fakt.

- Jechali gdzieś, gdy cię spostrzegli. Pytanie dokąd? Bo przecież nie na wycieczkę...

Zatrzymałem się w miejscu wczorajszej napaści.

- Dwie farmy - powiedziałem. - Może jechali do którejś z nich? Może mają tam kryjówkę.

- A może ten poznany w pubie gdzieś tu mieszka. I zaproponował kolesiowi, że ukryje go u siebie.

- Nie wyglądał na człowieka ze wsi.

- Nie opieraj się na polskich doświadczeniach. To jest Szwecja, Pawle. Tu nawet menele inaczej wyglądają...

- Faktycznie...

Michaił obejrzał mapę okolicy.

- Tu stała policyjna zasadzka - pokazał szosę przecinającą dróżkę w odległości około kilometra.

- Ale zawrócili i w nią nie wpadli.

- A może wcale nie zawrócili - zamyślił się. - Może zjechali gdzieś w bok do którejś z tych farm... Albo przyczaili się w lesie i przeczekali obławę...

Ruszył naprzód. Ścieżka zakręcała w lewo, ale po prawej widać było nieduży lasek. Wyglądał paskudnie, gęsty, ciemny i złowieszczy...

- W sam raz wymarzone miejsce na kryjówkę przestępców - widocznie poczuł to samo co ja. - I zwróć uwagę na to - wskazał dłonią ledwo widoczny ślad opony na poboczu.

- Ktoś sprowadził sobie rower po nasypie w dół... albo i dwa rowery - przyjrzał się śladom.

- Tropimy?

- Jasne - uśmiechnął się lekko. - Dzisiaj to my będziemy rozbijali głowy pompkami...

- No... - z powątpiewaniem popatrzyłem na urządzenie zaczepione do ramy. Pompka była... plastykowa.

- U mnie w kieszeni zawsze znajdzie się jakiś argument - nie stropił się brakiem wymarzonego narzędzia. - Ten lasek nie jest duży... Przeszukamy go w kwadrans...

Sprowadziliśmy nasze pojazdy na dół i wciągnąwszy je między drzewa, przypięliśmy starannie łańcuchami.

- W prawo, w lewo czy do przodu? - popatrzyłem na zbity gąszcz częściowo uschniętych drzewek.

- Może po śladach? - zasugerował.

- Gdzie tu widzisz jakieś ślady!? - zdumiałem się.

- Musieli pójść ścieżką lub przecinką na tyle szeroką...

Nie musiał kończyć. Wiedziałem, co ma na myli. Przeszukaliśmy skraj zagajnika i niebawem trafiliśmy na coś w rodzaju ścieżki. Pas wygniecionych traw ciągnął się zakosami w głąb lasu. Michaił wyciągnął jakąś straszliwą spluwę i odbezpieczył. Ja miałem przy sobie pistolet gazowy. Ruszyliśmy naprzód.

Chłodny jesienny wiatr, który dokuczył nam na ścieżce rowerowej, tu, pomiędzy drzewami, przycichł. Było jednak chłodno i nieprzyjemnie. Wilgotna ściółka plamiła nam buty. Drzewa wyglądały ponuro. Świerki, częściowo uschnięte, obrośnięte grzybem i ozdobione zwieszającymi się girlandami pajęczyn, robiły przygnębiające wrażenie.

- Aż można uwierzyć w trolle i te wszystkie paskudztwa ze szwedzkich legend ludowych - mruknął mój towarzysz.

- Ja boję się tylko ludzi...

- Ja też...

Pośrodku lasu stała niewielka ceglana budowla. Gdyby nie fakt, że znajdowaliśmy się w kraju protestanckim, wziąłbym ją za kapliczkę... Choć z drugiej strony była za niska i zbyt przysadzista, jakby wrośnięta w ziemię...

- Co to może być? - spytałem zaskoczony.

- Może bunkier? - zamyślił się. - A może budka transformatorowa?

Obeszliśmy budynek wokoło. Niewątpliwie wzniesiono go z myślą o wojnie. Wąskie strzelnice celowały we wszystkie strony. Próbowałem zajrzeć przez jedną z nich, ale od środka zabezpieczały ją sosnowe deski.

- Co za kretynizm - stwierdził mój przyjaciel. - Bunkier z cegły dziurawki i pustaków. Przecież to można by przestrzelić z kałasznikowa na wylot...

- Myślę, że po prostu w okresie „zimnej wojny” jakiś patriotycznie nastawiony Szwed pobudował w lesie ukryty punkt oporu - zauważyłem. - Człowiek, który nigdy nie był w wojsku i nie bardzo miał pojęcie o wytrzymałości materiałów...

- I do tego przemyślnie ukrył wejście - mój przyjaciel pierwszy obszedł budynek dookoła.

Zajrzałem na dach, ale tam też nie było żadnej klapy. Korytarz wejściowy znaleźliśmy opodal. W miękkiej ziemi głęboko odcisnął się ślad opony rowerowej. Właz do bunkra przyprawił mnie o salwę szczerego śmiechu. Drewniane drzwi okuto sporą ilością zardzewiałej blachy.

- Jeden z nich tu przyjechał - powiedział Michał, oglądając uważnie ziemię. - Drugi pewnie zawrócił do miasta.

- Ciekawe tylko po co?

- Taka opuszczona budowla w odludnym miejscu może być dobrym magazynem różnych łupów. Na sarkofagu były ślady wilgoci?

- Owszem.

Michaił wyjął z kieszeni komplet wytrychów i zabrał się do forsowania zamka.

- A zatem po znalezieniu mogli go tu trzymać przez jakiś czas... Skrytka niczego sobie - mruknął.

- Czy ryzykowaliby uszkodzenie antyku?

- To nie są chyba fachowcy. Nie przewidzieli tego.

- Oni może nie, ale Hosenduft?

- To jego dziadek był antykwariuszem, a nie on. Taka wiedza raczej nie drzemie w genach...

- Nie wiemy, czy i on tym nie handluje, może na mniejszą skalę pokątnie...

- I gotowe - pchnął drzwi.

Weszliśmy do korytarza wymurowanego starannie z cegieł.

- Użył gruzu z jakiejś rozbiórki i niewielkiej ilości pustaków - mój towarzysz oświetlił sufit.

- A może to było jeszcze inaczej - błysnął mi pomysł. - Może ten, który budował ten schron, rozbierał jakieś ruiny i trafił na naszą mumię?

- Chyba nie. Te cegły wyglądają na stare, ale to produkcja maszynowa.

- Kierat napędzany koniem?

- Może i tak.

Jeszcze jedne drzwiczki. Tym razem solidne, żeliwne i bardzo małe.

- Co to jest? - zdumiałem się.

- Przypuszczam, że klapa paleniska parowozu - uśmiechnął się Michaił. - Z pewnością najsolidniejszy element tego kurnika.

Bunkier miał wewnątrz tylko jedną niedużą salkę. Jej podłogę stanowiła nierówno ubita ziemia. Stało w nim kilka niewielkich skrzynek. Były puste. Ale na podłodze odbił się charakterystyczny podłużny ślad.

- Sarkofag - westchnąłem. - Był tutaj i to stosunkowo niedawno...

- Zgadza się. Zadzwoń do Lundena, trzeba zabezpieczyć te ślady. A my przyczaimy się w lesie, choć szansa, że studenci tu wrócą, jest znikoma. Wszystko, co tu przechowywali - wskazał na skrzynki - zabrali ze sobą...

Mimo że nie miało to większego sensu, zaczailiśmy się w krzakach i poczekaliśmy na przyjazd ekipy policji.

- Sprawnie wam idzie - mruknął Lunden - ale i my nie gorsi - spojrzał na nas z dumnym uśmiechem. - Ustaliliśmy, gdzie brygada Hosendufta pracowała na czarno przy remoncie... Nawiasem mówiąc, budynek ciągle jest rozgrzebany. Capnięto ich, zanim skończyli...

- Rewelacja - ucieszyłem się. - Mogę przejrzeć akta tamtej sprawy?

- W zasadzie chyba nie wolno mi ich udostępniać - zamyślił się.

Na szczęście w sukurs przyszedł mi drugi policjant.

- Co pan, szefie? Może im to jakoś pomoże.

- Zgoda. Wieczorkiem wpadnijcie do mnie do biura, to je sobie na spokojnie obejrzymy - obiecał.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

ZRUJNOWANA KAMIENICA • ODROBINA PRZEMOCY • SOCJOPACI • MUMIE RÓŻNYCH STRON ŚWIATA* GAMLE STAN • SZYKUJEMY PROWOKACJĘ • ROZRYWKI GENERAŁA

Budynek, który remontowała ekipa Hosendufta, znajdował się opodal dworca w starej części miasta. Była to dwupiętrowa kamienica, o elewacji wykładanej płytami piaskowca. Pan Samochodzik już na nas czekał.

Weszliśmy do sieni, a potem na podwórze. Przypomniałem sobie walącą się kamieniczkę należącą kiedyś do Benedykta Solfy, ale podobny był tylko układ pomieszczeń. Tu nie było szerokich na palec pęknięć ściany, żadne belki nie groziły runięciem na głowę. Ekipa skuła tynki, odsłaniając mur ze starej cegły strychulcowej. W murze co mniej więcej dwadzieścia centymetrów były nawiercone otwory grubości ołówka.

- Co oni? - zirytował się Lunden. - Wysadzać w powietrze chcieli?

- Nie - pokręciłem głową. - To ślady osuszania muru. W te otwory wlewa się preparaty zawierające kwas fluorokrzemowy i on, rozprzestrzeniając się porami cegły, wiąże wilgoć w krzemionkę...

- Sprytne - mruknął.

- I tańsze niż osuszanie przy użyciu prądu elektrycznego - dodał Michaił.

Budynek miał niewielkie piwnice, podmokłe i cuchnące. Tu sarkofag przetrwałby najwyżej kilka lat. Spenetrowaliśmy parter i wdrapaliśmy się na piętro. Tu też zdarto tynki, ale daremnie wypatrywaliśmy wybebeszonej skrytki.

- Jeszcze strych - policjant popatrzył na górę.

- To może my? - zaproponował Michaił, patrząc na mnie.

Strych był ponury i ciemny. Poczułem się nagle nieswojo. Jak wygląda taka mumia? Tak jak na filmie czy gorzej? Nic przyjemnego znaleźć zasuszone zwłoki na strychu...

Na szczęście jednak na strychu znaleźliśmy tylko trochę zdezelowanych mebli, worki po cemencie i dwa zupełnie żywe koty, które fuknęły na nas gniewnie, jakby broniły swojego terenu przed intruzami.

- No to zgłupiałem - powiedział Michaił. - Jeśli nie tu ją znaleźli, to gdzie, u licha ciężkiego? Przecież ślad na podłodze w bunkrze...

- Dowiemy się - uspokoiłem go. - To tylko konspiratorom wydaje się, że ich tajemnice na zawsze pozostaną ukryte. Wszystko wcześniej czy później wychodzi na jaw...

Zeszliśmy na dół. Nasi przyjaciele stali tam i nudzili się potwornie.

- Tu nic nie ma - powiedziałem. - I chyba nigdy nie było.

- Chodźmy na obiad - zadecydował szef. - A potem pomyślimy, co dalej. Przejrzymy akta i może wymyślimy coś nowego. Coś, co pozwoli mam kontynuować poszukiwania...

Zasiedliśmy w niewielkiej restauracyjce niedaleko katedry. Zapadał już zmrok. Zamówiliśmy sobie miejscowy specjał: marynowanego łososia w sosie koperkowym. Było to nawet niezłe, tylko... słodkie. No cóż, za karpiem po żydowsku też nie przepadałem.

Zjedliśmy obiad, a na deser dostaliśmy ciastka o nazwie „czarne kulki”. Michaił stwierdził, że jeszcze rok temu, podobnie jak przez 150 lat, nazywały się „murzyńskie kulki”, ale ktoś dopatrzył się w tej nazwie elementów rasistowskich.

- Pogłupieli ludzie - pan Tomasz wyglądał na wstrząśniętego tą informacją.

Jadłem, popatrując przez szybę na miasto. Nie mogłem się przyzwyczaić do tak krótkiego dnia - i nie dziwiłem się, że Szwedzi też ciężko to znoszą... I nagle spostrzegłem chłopaka poznanego wczoraj w pubie. Przeszedł dwa kroki od nas, oddzielony tylko szybą

- To on - syknąłem.

- Idźcie za nim - polecił szef. - Ja zapłacę. Tylko bez przemocy - przykazał Michaiłowi.

- Oczywiście - powiedział bez przekonania nasz przyjaciel.

Studenta nie było trudno śledzić. Szliśmy za nim krok w krok. Dość nieoczekiwanie skręcił w jakąś bramę.

- Wygląda na to, że nas zauważył - powiedział Michaił.

- Chowa się...

- A może przyczaił, żeby dać nam w łeb... To może my mu damy? Dowalimy mu zdrowo...

Pomacałem guz na potylicy. Ciągle jeszcze był nabrzmiały.

- Jestem za dowaleniem.

Weszliśmy w bramę. Maleńkie podwórko, drzwi na klatkę schodową. Stał za drzwiami z nożem w ręce.

- Serdecznie witam. Dawnośmy się nie widzieli - powiedziałem z uśmiechem. - Poznaj Michaiła, mój spec od tortur, łamania kości i podobnych zadań...

Przeciwnik patrzył na nas, intensywnie się nad czymś zastanawiając.

- Dwóch na jednego? - zapytał wreszcie zaczepnie.

- Ależ skąd, spuścimy ci łomot pojedynczo - uśmiechnąłem się jeszcze szerzej. -Najpierw jeden, potem drugi...

- Mam czarny pas w karate - nadrabiał miną.

- Trenowałeś karate? - Michaił popatrzył na mnie.

- Karate akurat nie. Tylko podstawy. Zawsze wolałem kung-fu.

- To mamy pecha, bo ja też nie znam karate. Trudno, będziemy bili cię nieprzepisowo - zwrócił się do osaczonego wroga.

- Który z nas pierwszy mu dokopie? - zadumałem się. - A może niech on wybierze?

- Jak pokonam jednego, będę mógł odejść? - student próbował się targować.

- Dobra - kiwnąłem głową. - Wybieraj sobie przeciwnika.

Z wahaniem wskazał mojego towarzysza. Michaił był młodszy ode mnie i nieco niższy. Wydawał się delikatniejszej budowy i choć wiedziałem, że to tylko pozór, mógł być postrzegany jako słabszy i łagodniejszy. Cofnęliśmy się na podwórze. Student zamachnął się pięścią jak cepem. Rosjanin wykonał ładny unik, kopnął go pod kolano, złapał za rękę i przerzucił jak worek kartofli. Po chwili klęczał na plecach powalonego i wykręcał mu obie ręce jednocześnie.

- To co, którą mu złamiemy najpierw? - w jego głosie wyczułem rozczarowanie. Sądził widać, że walka trochę potrwa.

- Po co łamać, może sam powie? - zadumałem się.

- Puścicie mnie, jak wszystko powiem? - w oczach chłopaka błysnęła nadzieja.

- Puszczę cię wolno - powiedział Michaił. - I nawet nie dam kopa w zadek na drogę, choć straszną mam ochotę...

- Marcus Varberg zwiał do domu. Mieszka w Sztokholmie, ma mieszkanie po matce na Gamla Stan, ale nie znam dokładnego adresu - zaczął sypać. - Z Kowalskim chodził jeszcze do średniej szkoły. Tu na uniwersytecie w zeszłym roku rozprowadzali amfetaminę, a potem przerzucili się na jakieś inne interesy. W lesie na zachód od miasta ma magazyn w bunkrze...

- Znaleźliśmy go - powiedziałem. - Ale jest całkowicie wyczyszczony.

- Tak? - zmartwił się, że jego informacje mogą okazać się niewystarczające. - Trzymali tam jakieś rzeczy, oni dwaj i jeszcze jeden chłopak z Polski, nie znałem go, i taki Niemiec, który nimi kierował.

- Marek Hosenduft - mruknąłem.

- Wiosną przywieźli tam dużą drewnianą skrzynie. Przyjechali chyba ze Sztokholmu. Mieli ją tam przez jakieś dwa tygodnie, pilnowałem jej, dobrze zapłacili. Robili tu na czarno jakiś remont - na to byli umówieni wcześniej. No i wpadli. Musieli wracać do kraju. Wzięli skrzynię na statek i popłynęli do Polski. Wspominali, że zrobią na niej dobry interes... Potem Varberg i Kowalski wrócili, byli wściekli, mówili, że Niemiec ich oszukał i udaje, że jakiś sarkofag mu skradziono... Ale pochwalili się, że też go przekręcili i zwinęli mu sprzed nosa całą masę drobnych łupów...

- Gdzie znaleźli ten sarkofag? - stwierdziłem, że opowieść składa się z samych ogólników i trzeba trochę podrążyć temat.

- Nie wiem.

- Którą rękę chcesz mieć złamaną najpierw? - Michaił, gdy tylko odrobinę się postarał, znakomicie umiał udawać prawdziwego psychopatę...

- Naprawdę nie wiem - wykrztusił.

- Chyba mnie nie przekonałeś...

- Dobra, to nam wystarczy - uspokoiłem sadystyczne zapędy przyjaciela. - Puść go i zadzwoń po policję.

Student z trudem dźwignął się na nogi.

- Policję? - zdziwił się. - Przecież wszystko wam powiedziałem... Mieliście mnie puścić...

- Ja cię puściłem, zgodnie z obietnicą - mój przyjaciel już wybierał numer na komórce. - Ale sam rozumiesz, że mój kumpel niczego nie obiecywał i chyba ma w stosunku do ciebie inne plany...

Policja przybyła równo po pięciu minutach.

- Jestem niewinny - student na widok mundurowych odetchnął z ulgą. - Aresztujcie tych dwu socjopatów... - wskazał nas.

- Proponuję zacząć od rewizji w jego mieszkaniu - powiedziałem do Lundena. - Może tam mieć na przykład kilka działek amfetaminy.

Zdaje się trafiłem w sedno, bo przeciwnik pobladł jak ściana.

- Zajmiemy się tym - obiecał gliniarz.

- I zdejmijcie mu odciski palców, może będą pasowały do pewnej pompki rowerowej - zasugerował Michaił.

- O to też zadbamy...

Niestety Lunden nie miał dla nas dobrych wieści.

- Nie znaleźliśmy danych Varberga w naszej bazie meldunkowej - powiedział. - Prawdopodobnie nie jest zameldowany...

- Student mówił, że Varberg mieszka w Sztokholmie w mieszkaniu po matce.

- Chyba nosiła inne nazwisko niż on... To da się ustalić, ale potrwa z tydzień. A wam się spieszy... Zrobimy rewizję u niego na kwaterze. Może trafimy na notatnik z adresami?

Rewizja w mieszkaniu studenta przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Policjanci znaleźli prawie sto gramów narkotyku, a zza szafy wydobyli antyramę. Pod szkłem spoczywała lniana chusta, mocno już zbrązowiała i zetlała, na której widać było jeszcze zarys postaci Ozyrysa, wyhaftowanej niegdyś kolorową wełnianą nicią.

- Po to wrócił do mieszkania Varberga - odgadł szef.

- A więc, robaczku, co to jest? - Lunden zwrócił się do aresztanta.

Ten spojrzał ponuro na nasze znalezisko.

- To Marcusa - powiedział wreszcie. - Ja mu tylko przechowywałem. Amfetamina też jest jego...

- A ty jesteś biedną, zbłąkaną owieczką, sprowadzona na złą drogę przez tego plugawego degenerata - uśmiechnąłem się. - Gdzie znaleźli mumię i sarkofag? Co z nim zrobili? Gadaj! - krzyknąłem.

- Przyznaj się, krócej będziesz siedział - poradził pan Tomasz.

- A jak kiedyś wyjdziesz, to nie będę na ciebie czekał pod bramą - wycedził Michaił.

- Naprawdę nie wiem - jęknął. - To ich interesy. Ja tylko mu to przechowywałem...

- Za współudział nie dostanie dużego wyroku - powiedział Lunden. - Ale za narkotyki w takiej ilości dostanie z osiem lat... Dobre i to.

- Trzeba odszukać Marcusa Varberga - powiedziałem. - I chyba wiem, jak to zrobić...

- O? - zdziwił się policjant.

- Przypuszczam, że ten ptaszek ma w telefonie jego numer, jakoś musieli się kontaktować. Operator sieci telefonicznej powinien ustalić, skąd dzwoniono...

- Z dokładnością do kilkudziesięciu metrów - oczy Lundena zabłysły. - Lepsze to niż nic!

Zamyślił się.

- Muszę tu dopilnować wszystkiego - powiedział wreszcie. - Może pojadą panowie do Sztokholmu, a ja dołączę jutro po południu?

- Już prawie noc - zafrasował się szef.

- Jest osiemnasta. Około pierwszej będziecie na miejscu. Wynajmijcie sobie pokój w hotelu, a rano podeślę wam namiary, skąd ostatnio dzwonił - zaproponował.

- A zatem nie ma chwili do stracenia - Michaił poderwał się z krzesła. - W drogę.

Jechaliśmy na północ szeroką, dobrze utrzymaną szosą. Siedziałem na tylnym siedzeniu i usiłowałem trochę się zdrzemnąć, ale jakoś mi nie szło. Leniwie przysłuchiwałem się rozmowie Michaiła i Pana Samochodzika.

- Interesująca jest ta mumifikacja - powiedział szef. - Pomijając już drastyczność tego typu praktyk... Stosowali ją także Indianie z Ameryki Południowej...

- Owszem. Zajmowało się tym kilka różnych kultur, co rusz znajduje się nowe cmentarzyska... Wiedza o tym, co działo się w starożytnym Peru, Boliwii i Chile bardzo się wzbogaciła przez ostatnie ćwierćwiecze.

- Gdzie jeszcze mumifikowano?

- Znani z tego są Guancze żyjący na Wyspach Kanaryjskich. Stosowali technikę podobną do wczesnych praktyk egipskich balsamistów, ale prymitywniejszą... Dziś znamy niewiele ich mumii i większość jest w fatalnych stanie. Mumifikację stosowali także Chińczycy, Ujgurzy, ludy polinezyjskie. Na pograniczu USA i Meksyku także kwitła ta szlachetna sztuka...

- To bardzo ciekawe.

- Za najstarsze uchodzą mumie ludu Chinchorro, żyjącego w dawnym Chile. Datowane są na szóste tysiąclecie przed naszą erą... Ostatnie mumie w tej części świata powstały prawdopodobnie w XVII-XVIII wieku. Inkowie konserwowali ciała swoich władców i niekiedy najważniejszych dostojników... Z tych terenów znamy także sporo pochówków dzieci złożonych w ofierze. Nie są to mumie w ścisłym tego słowa znaczeniu, po prostu ciała, które wysuszyły zimne i suche wiatry na szczytach Andów.

- Mumie naturalne, tak to się chyba nazywa... Wybacz, przerwałem ci.

- Wśród zwłok, które najlepiej zachowały się bez pomocy człowieka, mamy ludzi znalezionych na bagnach w Danii i północnych Niemczech - przeważnie byli to przestępcy skazani na utopienie. Brak dostępu tlenu i kwaśny odczyn błota sprawiły, że ich ciała uległy wygarbowaniu niczym skóra na walizki... Pochodzą przeważnie z epoki żelaza i wczesnego średniowiecza... W USA mają dość makabryczny eksponat: ciało Kubańczyka pochowanego na Florydzie. Jego grobowiec na skutek podniesienia się wód gruntowych zatonął. Gleba miała tam odczyn kwaśny, zamieniło go w coś w rodzaju mydła...

- Makabra. Nie znasz weselszych tematów?

- To pan zaczął...

- Przepraszam. Mów o mumiach, ale bez makabrycznych szczegółów, bo w nocy nie zasnę...

- Kilka lat temu na lodowcu alpejskim na pograniczu Austrii i Szwajcarii natrafiono na ciało myśliwego z epoki neolitu... Nie jest to wprawdzie mumia, bo nikt nie preparował jego ciała w celu konserwacji, ale podobnie jak ofiary z Andów wysuszyły je suche i zimne wiatry...

- O tym słyszałem. To, zdaje się, jedno z najważniejszych znalezisk archeologicznych XX wieku...

- Głównie dzięki temu, że zachował się przy nim cały niemal ekwipunek z tego okresu. Łuk, siekiera, resztki ubrania, woreczek z ziołami... W czasie sekcji ustalono, co zjadł na ostatni posiłek. Zdobyto ogromną ilość ciekawych danych naukowych. I to w dodatku z okresu, z którego praktycznie brak znalezisk z materiałów organicznych. Podobnie wyglądają mumie Eskimosów, na które natrafia się na Grenlandii oraz ciała koczowników syberyjskich zachowane w wiecznej zmarzlinie. Tyle że pochodzą ze znacznie lepiej znanych okresów...

- A bardziej nam współczesne?

- Zmumifikowane ciała chrześcijańskich mnichów znajdujemy w Etiopii, Egipcie, Palestynie, Kapadocji, na świętej górze Athos, tyle że to także mumie, które powstały w sposób niejako naturalny. Jeśli w kryptach panuje odpowiedni mikroklimat, tkanki mogą ulec strupieszeniu, wyschnąć i ciało przetrwa całe wieki...

- My też mamy podobne miejsca w Polsce - powiedział pan Tomasz. - W Krakowie w podziemiach klasztoru bernardynów, ponadto na Świętym Krzyżu, gdzie spoczywają domniemane zwłoki księcia Jeremiego Wiśniowieckiego, pod niektórymi innymi kościołami.

- W Rosji prawdopodobnie balsamowano ciała świętych - Michaił nie chciał być gorszy. Jego kraj też miał się czym pochwalić. - Mamy trochę takich relikwii. Na Ukrainie też są. W Ławrze Kijewsko-Pieczerskiej. Mumifikowaliśmy też zwłoki naszych carów, niestety niewiele z nich zostało... Rewolucja.

- Byłem w Petersburgu wiele lat temu. Widziałem grobowce w soborze.

- Owszem, ale pod zrekonstruowanymi płytami nie ma nic. Ciała w zimie 1918 roku wywleczono i wyrzucono do Newy... Po upadku ZSRR szukała ich nawet specjalna komisja. Wyciągano z rzeki masę ludzkich kości, ale trudno cokolwiek dopasować... Mamy też mumię Lenina - mruknął.

- No właśnie, nie przypomina tych egipskich... Słyszałem, że zastosowano tam jakiś tajny preparat...

- Owszem. Po śmierci zwłoki Lenina zabalsamowano prowizorycznie, prawdopodobnie kamforą - włączyłem się do rozmowy. - Złożono je w tymczasowym mauzoleum. Przez zimę jego twarz zupełnie poczerniała. Jednak Instytut Konserwacji Tkanki, powołany specjalnie do tego zadania, problem rozwiązał. Zwłokom przywrócono naturalną barwę, ale co tydzień muszą przechodzić przegląd, prawdopodobnie związany z jakimiś zabiegami. Jeśli wierzyć pracownikom instytutu, ciało jest elastyczne... Tą samą techniką zakonserwowano też ciała innych komunistów, w tym Stalina...

- Ale po kilku zaledwie latach leżenia koło Lenina Chruszczow nakazał eksmitować go z mauzoleum - uzupełnił mój przyjaciel. - Pogrzebano go nocą pod murem Kremla. Nie wiadomo, co zostało z jego mumii po tylu latach bez konserwacji, ale sądzę, że nikt nie ma specjalnej ochoty tego sprawdzać... Oczywiście krążą pogłoski, że to, co leży w mauzoleum, to woskowa kukła, a prawdziwy Lenin dawno został zjedzony przez robaczki... Zmumifikowano podobnie także Georgi Dymitrowa, przywódcę bułgarskich komunistów. Z nim w ogóle jest dziwna sprawa. Po 1989 roku wyniesiono go z mauzoleum w Sofii. Budynek wykorzystano w sposób dość szokujący: w czasie kampanii reklamowej przed premierą filmu wytwórni Disneya „101 dalmatyńczyków” pomalowano go w czarno-białe łaty, a potem wysadzono w powietrze. Co do samej mumii, ponoć sprzedano ją po cichu amerykańskiemu kolekcjonerowi.

- Kto jeszcze z wielkich tego świata został zmumifikowany?

- Aleksander Macedoński - przypomniał nam szef. - Ale jego ciało przepadło w zawierusze dziejów... Z naszych bohaterów zabalsamowany został chyba jedynie Józef Piłsudski.

- O, nie wiedziałem - zdziwiła mnie ta informacja.

- Niestety, w czasie ceremonii pogrzebowej w Warszawie nastąpiło oberwanie chmury i trudno powiedzieć, jak taka ilość wilgoci wpłynęła na stan zwłok... W każdym razie jeszcze w okresie międzywojennym szklana trumna, w której spoczywa w Krypcie Srebrnych Dzwonów na Wawelu, została nakryta żeliwnym sarkofagiem i od tamtej pory prawdopodobnie nie była oglądana.

- Czasem są tajemnice, których lepiej nie znać - powiedziałem.

- Zresztą takie wystawianie ciała na widok publiczny mnie razi. Naprawdę nie chciałbym, żeby moich krewnych czy mnie oglądały kiedyś watahy żujących gumę turystów...

- Też trzeba to rozróżnić - powiedział Pan Samochodzik. - Co innego jest wystawić ciało bohatera, aby ludzie mogli mu złożyć hołd, czym innym robić z niego atrakcję turystyczną, jak z mumiami na Sycylii...

- A jeszcze czym innym są badania naukowe mumii - powiedział Michaił. - Można dzięki temu zdobyć ogromną wiedzę. Na przykład na Synaju w klasztorze Świętej Katarzyny przez blisko dwa tysiące lat ciała mnichów spuszczano do pieczary pod kościołem, gdzie uległy naturalnej mumifikacji. Dziś można zrobić badania genetyczne i antropologiczne, dowiedzieć się, co jedli, jak się ubierali...

- I mnisi się na to zgodzili? - zdziwił się pan Tomasz.

- Tak. Zależy im na odszukaniu wśród tysięcy ciał relikwii założyciela ich zgromadzenia...

Zacząłem zapadać w drzemkę. Za oknami samochodu panował już zupełny mrok. Dochodziła północ. Też sobie znaleźli temat...

- W USA działa Amerykańskie Towarzystwo Mumifikacyjne - jak przez watę dobiegał mnie głos przyjaciela. - Oferują kilkanaście sposobów konserwacji pośmiertnej... Także wśród rosyjskich mafiosów i biznesmenów kwitnie popyt na takie usługi...

- Kto się tym zajmuje?

- Instytut konserwujący zwłoki Lenina... Zresztą on sam napisał kiedyś, że rewolucjoniści i bandyci są sobie klasowo bliscy, choć pewnie nie to akurat miał na myśli...

Zasnąłem. Dojechaliśmy do stolicy faktycznie koło pierwszej w nocy. Michaił słyszeć nie chciał o żadnym hotelu, było dla niego oczywiste, że zatrzymamy się u niego w domu. Na wpół drzemiąc przeszedłem przez salon i rzuciwszy się na łóżko w pokoju gościnnym, natychmiast zasnąłem.

Oczywiście po takiej porcji makabrycznych opowieści przyśnił mi się koszmar z Leninem w roli głównej. „Wódz” wydostał się ze szklanej trumny i ganiał mnie długo po jakichś zakamarkach swojego mauzoleum... Takie są skutki opowiadania sobie po nocy strasznych historii o mumiach...

- Nie możemy pojechać na Stare Miasto wehikułem - powiedział Michaił przy śniadaniu. - Jest piękny, ale trochę zanadto rzuca się w oczy.

- Lubię mieć go pod ręką - powiedziałem. - Czasem przydać się może naprawdę szybki wóz.

- Zwłaszcza w środku miasta na wąskich uliczkach w godzinach szczytu - roześmiał się Pan Samochodzik. - Pamiętasz, jak kiedyś w Krakowie goniliśmy fiacika?

- Myślę, że można zaparkować przy nabrzeżu za ratuszem - odezwał się nasz przyjaciel. - Tam, gdzie stoją stare statki. Przy kilku stoją też stare samochody, nie będzie się rzucał w oczy. Barka z 1908 roku jest własnością mojego przyjaciela, możemy stanąć obok.

- No to załatwione - ucieszyłem się.

Prawie byliśmy już na miejscu, gdy zapikał mój telefon. SMS od Lundena. Wczoraj o dwudziestej Varberg dzwonił ze swojej komórki. Policjant ustalił z grubsza szerokość i długość geograficzną. Ciekawa była też druga informacja. Rozmówca miał telefon zarejestrowany w Polsce, ale znajdował się w okolicach Lund.

- To może być Kowalski - zauważył szef. - Z Polski wyjechał, pewnie był w Szwecji... Nie wiedział, że capnęliśmy studenta, a Marcus musiał uciekać.

- To brzmi prawdopodobnie - mruknąłem. - Trzeba było zastawić kotły w mieszkaniach kolesia z pubu i Marcusa...

- I w bunkrze w lesie - dodał Michaił.

- Może nie jest za późno? - zadzwoniłem.

Jak się okazało, pomyśleli o tym i bez naszej pomocy. Wszystkie trzy punkty znajdowały się pod dyskretną obserwacją.

Zostawiliśmy samochód przy nabrzeżu. Przez chwilę patrzyliśmy na stare okręty, które w tym właśnie miejscu spędzały ostatnie lata swego życia. Statki rzeczne i morskie, barki, galary i kutry. Wiele z nich pamiętało XIX stulecie. Zakonserwowane, zacumowane przy nieużywanym nabrzeżu stanowiły jedyny w swoim rodzaju skansen szwedzkiej żeglugi przybrzeżnej. Ile lat jeszcze przetrwają? Gdzieś tam pod warstwami lakieru ich drewniane elementy powoli ogarniał rozkład. Blachy toczył rak korozji... Ale przynajmniej jesień życia będą miały spokojną.

Przeszliśmy piechotą do mostów prowadzących na Stare Miasto. Fontanny w parku przed ratuszem wyłączono już na zimę, drzewa gubiły liście, a trawę kilka dni temu „zważył” pierwszy przymrozek. Ale jesień tego roku była piękna... W Szwecji nieczęsto miewają tak pogodne dni. Przechadzka była bardzo przyjemna. Dawno już nie miałem okazji tak wędrować... Ostatnie tygodnie to był nieustanny biurokratyczny kierat. Z domu do ministerstwa, przerzucanie papierów. Z biura do domu, spać, a rano znowu do pracy... Wypad do Krakowa, a teraz wycieczka do Szwecji stanowiły miłe urozmaicenie...

Sztokholmskie Gamla Stan - Stare Miasto. Niedawno odwiedzałem tu dom aukcyjny, w którym pod młotek poszedł list Marii Skłodowskiej do Alberta Einsteina... Obiecałem sobie wówczas, że wreszcie zwiedzę to miasto. A dziś. Dziś znowu nie mieliśmy czasu...

Szliśmy wąskimi zaułkami, popatrując na GPS. Wreszcie zatrzymałem się.

- Gdzieś tutaj - powiedziałem, patrząc bezradnie wokoło. Kilkadziesiąt sklepików z pamiątkami, wyżej wznosiły się ściany kamienic. W szybach przeglądało się chłodne jesienne słońce.

- To beznadziejne - powiedział Pan Samochodzik trzy godziny później.

Przemierzyliśmy kilkakrotnie wszystkie uliczki w interesującym nas kwartale zabudowy. Marcus Varberg gdzieś tu zapewne mieszkał. Ale nie mogliśmy przecież liczyć, że przypadkiem wpadniemy na niego, gdy wyjdzie z domu, by kupić coś do jedzenia...

- Prędzej on nas wypatrzy z okna niż my jego - westchnął Michaił. - A może do niego zadzwonić... - zadumałem się.

- I co? Powiedzieć mu, żeby się poddał i wyszedł z rękami podniesionymi do góry?

- A może udać, że przysyła nas Hosenduft i ponegocjować?

- Nie nabierze się - szef pokręcił głową. - Wie już, że ktoś przybył z Polski... Gdybyśmy chociaż mieli pewność, że nie wie, kim jesteś - wtedy mógłbyś udawać człowieka od antykwariusza. Ale po tym, jak sprawdzili ci dokumenty...

- A może ja? - zaproponował Michaił. - Mnie nie zna. Nie wiedzą, że jest nas trzech.

- Wiedzą. Student z Lund nawet bił się z tobą.

- Ale potem zaraz trafił w ręce policji. I nie zdążył go już ostrzec, że masz pomocnika.

- Możemy zaryzykować - mruknął pan Tomasz. - Tylko co mu powiesz?

- Zobaczycie... Ale żeby wyciągnąć korzyści z tej prowokacji, trzeba poczekać, aż dojedzie do nas Lunden...

Nasz przyjaciel przyjechał dopiero po szesnastej. Zaprosił nas do policyjnego biurowca, w którym już kiedyś składałem zeznania.

- Zapomnieliśmy w całym tym bałaganie - powiedział, kładąc przed nami kilka teczek - Tu są akta sprawy z tą pracą na czarno w Lund...

Protokoły zatrzymania grupy pięciu nielegalnych pracowników. Hosenduft, Kowalski, Varberg, Arv Reid - student poznany przeze mnie w pubie i Piotr Bardak - to on udawał żołnierza na fotografii przekazanej antykwariatowi.

- Mamy jego nazwisko - oczy Pana Samochodzika zabłysły. - To może...

- ...może uda się go aresztować - podchwyciłem. - Tu jest nawet jego adres.

Pan Tomasz spojrzał na zegarek.

- Tu niedaleko jest port, z którego pływają promy do Gdańska - powiedział. - Nocny rejs, powiedzmy na siódmą rano będziecie na miejscu. Pociąg intercity do Warszawy...

- Szefie, naszego ministerstwa na to nie stać - powiedziałem łagodnie. - Po co mamy jeździć? Nie lepiej wysłać faks do Skorlińskiego, żeby drania aresztowali? Przesłuchać go mogą sami... Nie jesteśmy do tego niezbędni.

- Fakt. Jakoś przywykłem robić wszystko sam - posmutniał lekko. - Ale rzeczywiście. Tak będzie taniej i dużo szybciej...

- Zajmę się tym natychmiast - Lunden przepisał dane na kartce.

Generał Skorliński, pykając z fajeczki, przeczytał faks ze Szwecji. Westchnął. Od kiedy awansował, z tygodnia na tydzień czuł się bardziej znudzony. Nadzorował obecnie kilkadziesiąt dochodzeń, rzucał pomysły usprawniające pracę policji, dbał o statystyki wykrywalności sprawców... Jego praca była potrzebna, a dzięki jego mądrym decyzjom za kratki trafiało więcej kryminalistów niż byłby w stanie schwytać w pojedynkę.

A jednak coraz częściej łapał się na tym, że wolałby być prostym posterunkowym... Wyważać drzwi, biegać po dachach, skuwać bandziorom łapki na plecach.

- Niedługo przyrosnę do tego stołka - westchnął.

Trzeba było wezwać kogoś i polecić mu, by zaraz zajął się sprawą... Ujął mikrofon interkomu.

- Birski i Rowicki do mnie - polecił.

Po chwili w drzwiach stanęli dwaj rośli funkcjonariusze. To on wyciągnął ich z posterunku na wsi zabitej dechami i przeniósł do Warszawy. Tu w stolicy ich talent znajdował lepsze zastosowanie niż na prowincji.

Zamiast ganiać chłopów produkujących po stodołach bimber, zajęli się zwalczaniem mafii. I zwalczali ją tak, że tylko wióry leciały.

- Dostałem właśnie faks ze Szwecji - powiedział. - Słyszeliście o sprawie egipskiej?

Słyszeli. Kiwnęli głowami.

- No więc mamy tu namiary na jednego ptaszka zamieszanego w sprawę... Trzeba go dopaść, przesłuchać, może i przyładować mu w obronie własnej.

- Mamy go brać? - spytał Birski.

Generał uśmiechnął się lekko.

- To może być bardzo groźny kryminalista - powiedział z uśmiechem.

Zrozumieli żart i uśmiechnęli się także.

- Osobiście poprowadzę akcję - wstał, obciągając na sobie mundur. - Tylko załatwcie mi migiem normalną kurtkę, bo w tym garniturku nie da się normalnie pracować.

- Tak jest - Rowicki zasalutował.

- I kompletny rynsztunek. Pałę, kajdanki, granaty gazowe. Zbiórka za pięć minut w garażu.

Zasalutowali i odmaszerowali.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

JAMNIK, CZYLI GLIZDA • MIERNE EFEKTY ZASADZKI • SZUKAM NA ŚLEPO, ALE Z INTUICJĄ • TRUP W WERSALCE • ROZWIKŁANIE ZAGADKI

Naprzeciw dworca wschodniego w Warszawie stoi dziwny budynek. Ma tylko cztery piętra wysokości, za to długi jest niemal na pół kilometra. Na parterze od strony dworca posiada kilkadziesiąt sklepów. Wyżej mieszkają ludzie. Wejścia do klatek schodowych znajdują się od drugiej strony. Mieszkańcy Warszawy nazywają budynek różnie. Ci bardziej kulturalni mówią o nim Jamnik, ci mniej wychowani - Glizda.

Bardak mieszkał na czwartym piętrze. Skorliński z uśmiechem popatrzył na metalowe drzwi.

- Dokładnie tak jak lubię - powiedział. - Co to za przyjemność rozwalać takie zwyczajne z dykty?

Birski przyłożył mikrofon do framugi i wsłuchał się w ciszę.

- Chyba jest sam - powiedział.

- Świetnie. Co robimy z drzwiami?

- Może ładunek kumulacyjny, wyrwiemy zamek i zawiasy, a potem wpadniemy do środka? - zaproponował Rowicki. - Albo kilka niedużych wokoło framugi, od razu widać, że partacze ją instalowali... Hartowana stal, ale ściany trzyma się na zaprawie z gipsu.

- Dobra - Skorliński aż zatarł z uciechy ręce. - Wywalamy drzwi, ja wskakuję do środka, wy ubezpieczacie.

Sprawnie rozmieścili ładunki, uzbroili zapalniki i...

- Pojechali... - generał wcisnął detonator.

Ponura eksplozja wstrząsnęła budynkiem. Posterunkowy nie mylił się. Antywłamaniowe drzwi osadzono niefachowo. Gipsowy pył wypełnił klatkę schodową, gdzieś pękła szyba, a stalowa framuga wolno runęła w głąb mieszkania. Przeskakując przeszkodę wpadli do środka. Piotr Bardak stał grzecznie pod ścianą z rękami uniesionymi wysoko nad głowę.

- Dupa, a nie kryminalista - skrzywił się generał. - Nawet nie było powodu, żeby mu dowalić. A tak dawno nie poskramiałem żadnego naprawdę groźnego złoczyńcy... - z żalem zatknął pałkę z powrotem za pas.

- Szefie, niech pan się tak nie przejmuje - Birski serdecznie klepnął zwierzchnika po plecach. - Zabierzemy pana na następną akcję, to może będzie okazja komuś kości porachować...

- A może ten spróbuje ucieczki? - Rowicki spojrzał na zatrzymanego z uśmiechem.

Chłopak poczuł ciarki na plecach.

- Nie będę uciekał - jęknął. - Tylko nie bijcie.

- Polska policja nie bije zatrzymanych - huknął jego towarzysz. - No, chyba że stawiają opór - spojrzał spod oka na aresztanta.

Niestety ten nie dał się sprowokować.

- Ale ja przecież nie stawiam... - wybąkał.

- A szkoda. Pan generał, jak słyszałeś, chciał...

Skorliński wziął się w garść.

- Dobra, nie straszcie go. Zaraz nam tu zawału dostanie i dopiero będzie problem. Ściągnijcie ekipę, ścisła rewizja, a tego gagatka zaraz bierzemy na dołek i niech śpiewa wszystko co wie...

- Jestem całkiem niewinny - zaprotestował chłopak. - I nic nie wiem...

- Na początku wszyscy tak mówicie.

Dochodziła dziesiąta, gdy zadzwonił telefon.

- Od generała... - wyjaśniłem szefowi.

- Witaj, Pawle - Skorliński był trochę przygaszony. - Mamy waszego ptaszka.

- Świetnie - ucieszyłem się. - I co wyśpiewał?

- W zasadzie nic - westchnął. - Widzisz, podczas rewizji u niego w mieszkaniu nie znaleźliśmy zupełnie nic. Jest czysty. Sprawdziliśmy kibel, wentylację, piwnicę... i pusto. Ani amuletów ani mumii. Nic, co moglibyśmy powiązać ze sprawą. Były tylko te wojskowe łachy, w których pozował do fotografii. Ale stare mundury można przecież posiadać zupełnie legalnie. W dodatku nie bardzo mamy go za co przymknąć, znaleźliśmy w jego telefonie numer do Kowalskiego i to w zasadzie wszystko. Musimy go wypuścić. Chyba że wspólnicy go obciążą.

- Ta fotografia. Próbowali wykiwać przy jej pomocy rzeczoznawców z Artmanna.

- Owszem, ale twierdzi, że nie wiedział, do czego Kowalski jej użyje. On się tyko przebrał i pozował. Nawet gdybyśmy mu udowodnili udział w oszustwie, to i tak szkodliwość tego czynu jest znikoma. Sąd poprzestanie zapewne na pouczeniu, w najlepszym razie wyrok kilku miesięcy w zawieszeniu, a w tej chwili... Cóż, możemy go przetrzymać do jutra do jedenastej. Jeśli to wam w jakiś sposób pomoże. Przynajmniej swoich kolesi nie ostrzeże.

- Dzięki, postaramy się dobrze wykorzystać ten czas. Mamy pewien wyjątkowo wredny plan.

O dziesiątej rano byliśmy gotowi. Michaił zasiadł w ogródku piwnym. Lunden zdobył sześciu wywiadowców w cywilu i rozstawił ich wokół ogródka. Opodal umieścił centrum dowodzenia. Ulokowaliśmy się w furgonetce ozdobionej reklamą miejscowej piekarni. Dzięki mikrofonom i kamerom mogliśmy śledzić akcję niemal jakbyśmy byli na miejscu...

Michaił wystukał numer komórki Varberga.

- Halo? - rozległ się zaspany głos.

- Witaj, robaczku. Wyspałeś się? To ubieraj się, masz ważne spotkanie. Ze mną.

- Jakie znowu spotkanie?

- Nie wkurzaj mnie. Od naszej rozmowy zależy twoja przyszłość. O ile będzie jakaś przyszłość - dodał złowieszczo.

- Kim jesteś?

- Nazywam się Michaił. Pan Hosenduft wynajął mnie, żebym rozwikłał kilka jego problemów z niesolidnymi wspólnikami...

- O kurde...

- Reid i Bardak nie chcieli ze mną rozmawiać. Choć prosiłem równie grzecznie jak ciebie. Nie chcieli, to trudno się mówi. Ale ty mi się wydajesz mądrzejszy...

- Co się z nimi stało?

Strach zadrżał w jego głosie.

- Jak to co? Za zdradę pana Hosendufta może być tylko jedna kara... Kula w łeb i do piachu.

Spojrzałem na szefa. Czy nasz przyjaciel nie przesadził trochę z tym straszeniem? Pan Tomasz uśmiechnął się i wzruszył ramionami. Nic na to nie mogliśmy poradzić. Taktykę ustalał z Lundenem, więc może powinniśmy zaufać ich fachowości?

- Nie wierzę ci - w głosie Varberga usłyszałem znamiona histerii.

- Zadzwoń do nich i zapytaj. Telefony zostawiłem w kieszeniach, jak ich zakopywałem. A teraz słuchaj. Pan Hosenduft chce odzyskać swoje rzeczy. Dwa trupy to i tak sporo. Po co dodawać do nich dwa kolejne? Możesz odkupić swoje winy.

- I da mi spokój?

- Tak.

Milczał przez chwilę.

- Co mam zrobić?

- Za pięć minut bądź przy Torget. Zdążysz, to rzut kamieniem od twojego mieszkania. Siedzę w ogródku piwnym, mam na głowie kowbojski kapelusz.

Zamyśliłem się głęboko. Czy Varberg został nastraszony odpowiednio, czy za mocno? Przyjdzie czy od razu ucieknie? Mieliśmy w zaułkach kilku wywiadowców, ale może się przecież wymknąć. Albo... przyjdzie zabić Michaiła. Nie, to ostatnie chyba wykluczone. Gdyby miał ochotę zabijać każdego kto się napatoczy, wykończyłby mnie, gdy leżałem ogłuszony po ciosie pompką... A zatem przyjdzie czy nie przyjdzie? Spojrzałem na szefa. Też targały nim wątpliwości.

Przyszedł. Blady jak ściana, roztrzęsiony. Ostrożnie usiadł po drugiej stronie stolika.

- Co proponuje pan Hosenduft? - wychrypiał przez ściśnięte strachem gardło.

- Maska z mumii Nebamona. Ty ją miałeś - Michaił spojrzał na niego.

Znałem jego wzrok. Potrafił patrzeć tak, że ciarki przechodziły po plecach.

- Nieprawda - skłamał. - Była cały czas u Kowalskiego. Wystawił ją w antykwariacie w Lund.

- Niech ci będzie. Trzeba ją od niego odebrać. Do tego drobiazgi: bransolety, amuleciki, chustka z haftem, naszyjnik...

- Wszystko wziął Kowalski.

- Łżesz jak pies - Michaił nie zmienił nawet tonu głosu. - Reid, zanim zdechł, wyśpiewał, że to ty zaniosłeś maskę do antykwariatu. Widział też w twoim mieszkaniu chustkę...

Po twarzy Marcusa widać było, że jednak żałuje przyjścia na spotkanie.

- Maski nie da się odzyskać - powiedział. - Naszyjnika też. Kowalski mnie namówił, żebym je wystawił. I niestety przepadły. Już ich nie...

- Jaśniej proszę.

- Z Polski przyjechał detektyw i zablokował sprzedaż. Nazywa się Paweł Daniec.

- Wykradnij je i po kłopocie. A tego Dańca do piachu, zanim wpadnie na trop szefa.

- Ja... Zapłacę za nie Hosenduftowi. Dostanie czystą gotówkę, bez ryzyka...

- Wiesz, ile to warte?

- Wiem. Mam przecież mieszkanie. Zastawię je. I mumię wam oddam, ciągle jest u mnie. A resztę zabrał Kowalski dla swoich kumpli...

- Gdzie on jest?

- Nie wiem.

- Dzwoniłeś do niego.

- Tylko na komórkę. Jest gdzieś w Szwecji, nie wiem gdzie. Ukrywa się.

- Dobra. Oddasz mumię, załatwisz forsę i pomożesz złapać Kowalskiego. A ja daruję ci życie.

- Zgoda. Wszystko zrobię. Tylko mnie nie...

Poczułem obrzydzenie. Tak szybko sypnął swoich kumpli. A może coś knuł?

- To prowadź, idziemy do ciebie...

Ze złością palnąłem się ręką w kolano. Tak się sypnął. Varberg jednym kopem przewrócił stolik prosto na Michaiła i przeskoczywszy płotek ogródka rzucił się do ucieczki.

- Co się stało? - nie zrozumiał szef.

Widać jego znajomość angielskiego była zbyt słaba, by wychwycić tak drobne niuanse...

- Michaił się wygadał... Hosenduft musiał wiedzieć, gdzie Varberg mieszka. A teraz Marcus kapnął się, że Michaił jest podstawiony... bo gdyby przysłał go Niemiec, to znałby ten adres...

- Mają go - odetchnął szef.

Faktycznie nie uciekł daleko. Jeden z wywiadowców wystrzelił siatkę obezwładniającą i teraz student leżał na ziemi zaplątany w nylonowe linki jak baleron...

- Nareszcie jakiś sukces - ucieszyłem się. - Warto by dorwać jeszcze Kowalskiego.

- Wszystko w swoim czasie - uspokoił mnie pan Tomasz.

Wygrzebaliśmy się z samochodu i ruszyliśmy, by też rzucić okiem na nasz łup.

Schwytanego Varberga przewieźli na komisariat i zanim zdążył się otrząsnąć, od razu poddali pierwszym przesłuchaniom. Przyglądaliśmy się temu z sąsiedniego pokoju oddzieleni szybą weneckiego lustra. Michaił biegle mówiący po szwedzku tłumaczył.

- Marcus Varberg - powiedział Lunden.

Więzień milczał, ale widać było po nim, jak gotuje się wewnątrz z bezsilnej furii.

- Na początek podaj datę i miejsce urodzenia oraz adres zamieszkania - polecił Lunden.

- Odmawiam - prychnął więzień.

- Zrewidować - polecił policjant.

Dwaj funkcjonariusze szybko zgromadzili na stole zwartość kieszeni zatrzymanego.

- Ani dokumentów ani kluczy do mieszkania - mruknął Michaił. - Do licha.

- To poważy problem? - zapytałem.

- A wiesz gdzie on mieszka? Cwaniaczek nie piśnie nawet słowa o tym... i co mu mogą zrobić? Zameldowany jest pewnie zupełnie gdzie indziej, a tu na starym mieście ma w chałupie coś trefnego... Może narkotyki, może waszą mumię...

- Będziesz gadał? - zapytał Lunden wyraźnie tracąc resztki cierpliwości.

- Urodziłem się 16 kwietnia 1984 roku w Nora. Po śmierci ojca opuściłem mieszkanie komunalne, które zajmowaliśmy, i od tamtej pory nigdzie nie byłem zameldowany - wzruszył ramionami.

- Gdzie mieszkałeś w Sztokholmie?

- Odmawiam odpowiedzi - spojrzał dumnie.

- No to posiedzisz aż sobie przypomnisz - warknął policjant.

- Tylko 48 godzin - więzień skrzywił wargi. - I chciałbym prosić o adwokata.

- Naprawdę mogą go wypuścić tak szybko? - zdziwiłem się.

- Tak. Chyba że sąd zdecyduje inaczej - Michaił znał trochę miejscowe zwyczaje. - Ale z tym może być trudno. A już na pewno nie dostaną nakazu rewizji w sytuacji, gdy nie potrafią podać adresu...

- Nie miał przy sobie kluczy do mieszkania - rozważałem. - Wiecie, co to znaczy?

- Kowalski dotarł na miejsce wczoraj późnym wieczorem lub dziś świtem. I teraz on tam gospodaruje i niepokoi się, że jego kolejny kumpel trafił za kratki... - pan Tomasz odgadł tok mojego rozumowania. - Jesteśmy w stanie namierzyć Kowalskiego, gdy będzie rozmawiał przez komórkę?

- Z dokładnością do stu metrów - westchnąłem. - Nic nam to nie da.

- Trzeba było zrobić po mojemu - zdenerwował się Michaił. - Kopa w zadek i pilnikiem po zębach...

- Zdaje się, że robiliśmy po twojemu - odgryzłem się. - Zanim wygrzebałeś się spod stolika, był już spory kawałek dalej.

- No dobrze - spotulniał. - Nie kłóćmy się. Jest szansa coś mu zaproponować? - zwrócił się do Lundena, który właśnie wszedł.

- Na przykład status świadka koronnego... - dodałem, by wyjaśnić, o co mu chodzi.

- Gdyby obciążył kolegów, mógłby liczyć na niższy wyrok, ale wywinie się niskim kosztem. A wiemy, że prawdopodobnie to on był mózgiem całej tej operacji... Zresztą taką propozycję może złożyć prokurator, a nie ja...

- Co mu grozi?

- Za handel kradzionymi zabytkami do pięciu lat więzienia. Przy czym trzeba mu to jeszcze udowodnić. Działanie w złej wierze i tak dalej...

- Wiemy, że ukradł je Hosenduftowi - powiedział pan Tomasz. - Tylko czy ten go oskarży? Sam wszedł w ich posiadanie nielegalnie i przemycał je do Polski. Gdybyśmy znaleźli miejsce, skąd je wyciągnął, można by oskarżyć go o kradzież...

- Handlował narkotykami...

- Przy nim nic nie znaleźliśmy. Nawet jak Reid go sypnie, to bez dowodów nic nie zrobimy. Może w jego kwaterze coś jest, ale najpierw trzeba ją znaleźć... Mamy sytuację, jakby klucz był wewnątrz zamkniętego na klucz pudełka.

- Pompka - rzuciłem odkrywczo.

- Jaka pompka? - nie zrozumiał.

- Ta, którą walnął mnie w głowę, a na niej jego odciski palców? - zapytałem Lundena.

- Nie wiem, ale zdjęliśmy mu przed przesłuchaniem - zaraz sprawdzimy. Tylko co to da?

- Zrozumcie. On uderzył mnie pompką i pojechał dalej do bunkra. Nie wie tak naprawdę, co się ze mną stało...

- Jest to jakiś pomysł. - zadumał się szef. - Co zatem sugerujesz?

- Teraz pańska kolej, by użyć metody bata i marchewki - poważnie powiedział Michaił. - Zagrać nieczysto...

- Brzydzę się takimi metodami - odparował szef.

- Całe życie walczył pan czysto - powiedziałem. - To może zrobi pan wyjątek? Jeden mały fortel... Podstęp.

Spojrzał na mnie ciężkim wzrokiem.

- A co miałbym zrobić?

- Iść i nastraszyć go, że ze mną bardzo źle. I że od tej jego pompki mogę w każdej chwili wyciągnąć nogi. A on w takim wypadku będzie ekstradowany do Polski, gdzie grozi mu za to na przykład kara śmierci - podsunąłem.

- To nie tylko oszustwo, ale i potwornie naiwne - powiedział. - Sumienie splamię, a on w to i tak nie uwierzy.

- No to klops - mruknąłem. - Chyba że sam do niego pójdę. I postraszę.

- Tylko żadnych kłamstw - pan Tomasz surowo pogroził mi palcem.

- Może wystarczy to co jest...

Wszedłem do pokoju przesłuchań.

- Poznajesz mnie? - zapytałem po angielsku.

- Nie - pokręcił głową

- Przypomnij sobie pewien wieczór, rozbiłeś mi na potylicy pompkę do roweru... I my ją mamy. Z twoimi odciskami palców. A ja mam obdukcję lekarską.

- Udział w bójce z użyciem niebezpiecznego narzędzia - zidentyfikował - od dwóch miesięcy do dwóch lat. Tyle że to była samoobrona. Zauważyłem, że leziesz za nami i zaczaiłem się. Wpadłeś prosto na mnie.

- Biłeś od tylu. Jak bandzior.

- Niewykluczone, ciemno było - naigrywał się. Wyszedłem.

- Twarda sztuka - mruknął Michaił. - A nie dałoby się go wrzucić na pół godzinki do piwniczki? Samego, tylko ze mną... Zrobię to tak, żeby wyglądało na robotę psychopaty...

- Nasz kraj jest cywilizowany, panie Tomatow - pouczył go Lunden. - To nie Rosja...

- Jak tu jest z archiwami hipoteki? - zadumałem się. - Można w tym pogrzebać?

- Sądzę, że bez problemu - wyjaśnił policjant. - Trzeba tylko złożyć wniosek i po kilku dniach jest odpowiedź. Tylko że nie znamy jeszcze nazwiska jego matki, po której dostał to mieszkanie...

- A może wypuścić go, a potem zobaczyć, dokąd pójdzie? - zasugerował szef. - Ma przy sobie sto koron drobnymi. Ile za to przeżyje? Dwa dni? Wcześniej czy później będzie musiał wrócić do domu.

- Nie takie to głupie - mruknął Michaił. - Ale to może strasznie długo potrwać?

- Skoro hipoteka odpada, to może gdzieś mógłbym zdobyć książkę telefoniczną z lat czterdziestych? - zwróciłem się do Lundena.

- Może w muzeum poczty? - zadumał się. - Czego chce pan szukać?

- Mam pewien pomysł... może idiotyczny, ale niewykluczone, że przyniesie efekty.

Podrzucił mnie z powrotem na Gamie Stan. Dostałem bez problemu dwie książki telefoniczne: pierwszą z 1938, drugą z 1942 roku. Kilkanaście minut później podałem Lundenowi adres przez telefon.

Solidne drzwi z dębowych desek nie poddały się łatwo. Policyjni technicy dobry kwadrans męczyli się z zamkami. Wreszcie ustąpiły. Wkroczyliśmy do mieszkania. Kowalski właśnie usiłował się ubrać. Był naćpany i nie bardzo zdawał sobie sprawę, że wokoło stoją policjanci. W jednej ze ścian ziała dziura prowadząca do niewielkiej pakamerki. Stosy kurzu i ślady na podłodze wskazywały, że to właśnie tutaj ostatnio stał sarkofag Nebamona. W kącie poniewierały się jeszcze zetlałe bandaże zdarte z mumii egipskiego dostojnika.

Samo ciało też znaleźliśmy. Studenci ukryli je w wersalce, na której leżał Kowalski.

- Zaskakujące - powiedział szef kręcąc głową. - W życiu by mi do głowy nie przyszło, żeby spać na wersalce, w której jest zamknięta prawdziwa mumia...

- Bo my, szefie, jesteśmy normalni - wyjaśniłem. - A oni nie...

- Chodźmy na obiad - zaproponował Michaił. - Opowiesz nam, jak na to wpadłeś, bo ja na przykład nic nie kapuję. Jestem jak doktor Watson przy Sherlocku Holmesie, widzę, podziwiam i nie rozumiem...

- Z przyjemnością - mile połechtał mnie jego zachwyt.

Zostawiliśmy studenta w rękach policji, a sami poszliśmy na nadbrzeże. W jednym ze starych statków przyjaciele Michaiła mieli małą restauracyjkę. Zasiedliśmy wygodnie przy stoliku. Podczas gdy w kuchni smażyły się aromatyczne plastry łososia, mogłem przystąpić do wyjaśnień.

- Przywykliśmy patrzeć na drugą wojnę światową przez pryzmat naszych doświadczeń. Przegrana kampania wrześniowa, okupacja, gwałty, prześladowania, tortury, egzekucje... I całkowity niemal brak możliwości ucieczki. Tymczasem Szwecja była neutralna. Jej obywatele jeździli swobodnie do Niemiec robić interesy. Żołnierze Wehrmachtu leczyli się w szwedzkich kurortach, a dzieci z Berlina w obawie przed nalotami umieszczano w szwedzkich szkołach z internatami. Po Bałtyku spokojnie pływały szwedzkie statki z rudą żelaza i niemieckie z węglem... Szwedzi zachowywali w stosunku do obu stron konfliktu neutralność, choć więcej życzliwości odczuwali chyba do ofiar tej wojny. Udzielili schronienia sporej liczbie Żydów, wykupili trochę więźniów z obozów koncentracyjnych, po wojnie udzielali szerokiej pomocy medycznej wyzwolonej Europie...

- Do czego zmierzasz?

- Peter Hosenduft musiał być człowiekiem inteligentnym. Miał antykwariat, w nim kupę ciekawych i cennych dzieł sztuki. Trwała wojna. Wprawdzie początkowo Niemcy wygrywali, ale mógł znać prawdziwe relacje z frontu wschodniego. A te odbiegały znacząco od propagandy... Zaczynały się naloty alianckie i radzieckie. Kupił mieszkanie na Gamla Stan w Sztokholmie. Może ukrył tu rodzinę, może tylko najcenniejsze eksponaty swojej kolekcji... Po wojnie utknął w NRD, a jego krewni w Polsce. Przez wiele dziesięcioleci nie miał możliwości dorwania się do swojego skarbu, przekazał jednak informacje o nim wnukowi. Może były mało precyzyjne, może Marek Hosenduft nie bardzo mógł się dobrać do mieszkania i znajdującej się w nim skrytki. W końcu jednak mu się udało. Poznał Marcusa Varberga i jego kumpli. Zaczęli robić razem interesy: amfetamina, praca na czarno dla Polaków. Wreszcie uznał, że może mu zaufać. Wspólnie rozwalili ścianę i dobrali się do skrytki.

- I w tym momencie się przeliczył - powiedział szef. - Wyplątali mumię z bandaży i postanowili spieniężyć kolekcję znalezionych przedmiotów. Najpierw do Polski popłynął sarkofag...

- ...ale splot przypadków sprawił, że został jakoś przechwycony przez litewskiego kompozytora Vytautasa - mruknął szef. - Hosenduft nie mógł go sprzedać i zapłacić studentom ich działki...

- Ci doszli do wniosku, że ich oszukał i zaczęli wyprzedawać resztę przedmiotów znalezionych w sarkofagu - uzupełnił Michaił. - Wtedy on się wściekł, ale nie mógł nic zrobić, bo...

- ...bo miał zakaz wjazdu do Szwecji. Ale pewnie wysłał im listy z pogróżkami, bo w Warszawie, sądząc, że jesteśmy jego agentami, wpadli w taką panikę, że jeden z nich nie zawahał się wyskoczyć oknem - zakończyłem.

- Wszystko dobre, co się dobrze kończy - pan Tomasz zatarł dłonie. - Pytanie jeszcze, czy Szwedzi oddadzą nam wszystko, cośmy tu znaleźli?

- Myślę, że tak. Nikt nie zgłasza do tego roszczeń, a my mamy dowody na to, że mumia pochodzi z Polski.

Jak się okazało, nie pomyliłem się. Nie minęły trzy dni i zabalsamowane ciało egipskiego dostojnika znalazło się w Warszawie.

ZAKOŃCZENIE

Siedzieliśmy w gabinecie. Za oknem prószyły z nieba pierwsze płatki śniegu.

- A zatem sprawa praktycznie się wyjaśniła - powiedział Pan Samochodzik z zadowoleniem, dolewając sobie kawy z dzbanka. - A nasze muzea wzbogacą się o cenny zabytek...

- Mumia miałaby dużo większą wartość naukową, gdyby nie została rozwinięta przez tych kretynów - westchnąłem. - Ale dobre i to. Całe szczęście, że nie słyszeli o tym, iż Egipcjanie często wypychali mumie na przykład niepotrzebnymi już papirusami, bo pewnie rozpruliby biedaka...

- Brr. Czy ty musisz zawsze schodzić na tak makabryczne tematy? - jęknął. - Jakby mało było...

W tym momencie do drzwi zapukała sekretarka.

- Przepraszam - wsunęła głowę przez drzwi. - Jacyś dwaj klienci do pana, szefie. Mają wejść czy zaczekać?

- Prosić.

Pan Tomasz w życiu dużo się naczekał pod drzwiami i dlatego starał się, by ludzie, którzy mają interes do niego, nie musieli doświadczać tej przykrości. Drzwi otworzyły się i stanęli w nich... potomek gdańskiego antykwariusza i jakiś goguś w garniturze.

- Marek Hosenduft - przedstawił się gość. - Mam przyjemność rozmawiać z Panem Samochodzikiem? - skłonił się przed szefem.

- Zgadza się. Czym mogę służyć? - mój zwierzchnik niechętnie wskazał mu krzesło.

- W dzisiejszym wydaniu „Dziennika Polskiego” jest informacja, że przywieźli panowie ze Szwecji pewną mumię...

- Owszem - szef nie stracił godnej pozy.

- Jestem jej właścicielem. Gdzie mogę ją odebrać? Pan Daniec wspominał podczas pobytu u mnie, że znaleźli panowie także sarkofag.

- Co? - wykrztusił szef.

- Pozwolą panowie - odezwał się milczący dotąd człowiek w garniturze. - Michał Blacha z kancelarii adwokackiej Gruszecki & Partnerzy. Pan Hosenduft zlecił nam sprawę potwierdzenia praw własności do tych ruchomości... Jeśli panowie pozwolą, zaprezentuję nasze materiały...

Nie czekając na naszą reakcję, rozłożył na biurku stos dokumentów i potwierdzonych notarialnie kserokopii.

- Tu jest katalog domu aukcyjnego Petera Hosendufta. Ostatnią aukcję zabytków i dzieł sztuki zorganizowano w grudniu 1943 roku... Jak panowie widzą, na pierwszym miejscu znajduje się mumia egipska z okresu XXI dynastii. Jej imię odczytano jako Nevamun. Tu jest ekspertyza lingwistyczna wykonana przez Wydział Archeologii Uniwersytetu Gdańskiego. Wedle obecnej transkrypcji imię to należy odczytać jako Nebamon... Zresztą zamieszczone na końcu katalogu zdjęcie potwierdzi w razie czego tożsamość...

- O, do licha - mruknął szef, patrząc na ilustrację.

- Skoro wystawiono ją na aukcji, to zapewne została sprzedana? - zauważyłem.

- Nie. Oto notatka służbowa licytatora, a to wycinek z „Danziger Zeitung”, zawierający sprawozdanie z aukcji. Także w nim napisano, że najwspanialszy oferowany zabytek, egipska mumia w sarkofagu, nie znalazł chętnego...

- Do diabła...

- To zaprzysiężone oświadczenie mojego klienta, że mumię przekazał mu w testamencie dziadek, a to testament sporządzony w Berlinie Wschodnim w 1982 roku, w którym Peter Hosenduft ceduje na swojego małoletniego krewnego Marka zamieszkałego w Polsce wszelkie prawa do zabytków będących własnością domu aukcyjnego, z klauzulą, że dotyczy to także zabytków rozproszonych w zawierusze wojennej, które uda się odnaleźć.

- Skąd sarkofag znalazł się w rękach Litwina Vytautasa? - zapytałem.

Marek Hosenduft wzruszył ramionami.

- Został mi skradziony.

- Dlaczego nie zawiadomił pan policji? - zainteresował się szef.

- Nie ma takiego obowiązku. Sądziłem, że uda mi się go odnaleźć osobiście...

- W dniu wczorajszym Sąd Rejonowy w Gdańsku uznał prawa własności mojego klienta do sarkofagu znajdującego się obecnie w depozycie Muzeum Narodowego oraz wszelkich przedmiotów, które zostaną odnalezione. Panom jako znalazcom przysługuje zwyczajowe 10% znaleźnego.

- Pański klient przemycił za granicę bezcenny egipski papirus.

- Wiem o tym, ale ta sprawa została wyłączona do oddzielnego postępowania i w żaden sposób nie wpływa na orzeczenie sądu w sprawie własności pozostałych egzemplarzy kolekcji. Właściwie mogliśmy od razu jechać do muzeum, ale mój klient uznał, że należą się panom wyjaśnienia... No i poprosimy o numery kont. Znaleźne przelejemy natychmiast po oszacowaniu wartości odnalezionych przedmiotów...

Poszli. Sięgnąłem machinalnie po pozostawione przez nich papiery i wczytałem się w testament.

- Czyli Marek Hosenduft nie jest jego wnukiem - mruknąłem. - Jeśli dobrze rozumiem ten ustęp, to mieli wspólnego dziadka...

- Co to znaczy?

- Trzeci stopień pokrewieństwa...

- Pawełku, ze zgryzoty ci rozum odjęło - jęknął. - Właśnie straciliśmy jeden z najwspanialszych zabytków, jakie kiedykolwiek udało mi się odszukać, a ty wywlekasz sprawy pokrewieństwa naszego wroga...

- Tak sobie pomyślałem, szefie, że może chciałby pan odzyskać sarkofag i mumię...

Podniósł głowę i patrzył na mnie w milczeniu, czekając na dalsze informacje.

- Jest jakiś sposób? Przecież testament jest legalny... Wyrok sądowy uznał jego prawa. Złożymy apelację? Na jakiej podstawie?

Westchnąłem cicho.

- Jest w naszym kraju siła, która nie boi się żadnych sądów i która jest w stanie wycisnąć człowieka jak cytrynę...

- Mafia?

- Ale skąd - uśmiechnąłem się skromnie. - Mam na myśli coś znacznie od niej potężniejszego.

- Wybacz, ale nie rozumiem...

- Odniesie sarkofag w zębach do muzeum i jeszcze przeprosi - warknąłem mściwie. -Ale na razie trzeba się wybrać na wycieczkę - zacząłem naciągać na siebie kurtkę.

Szef po chwili wahania poszedł w moje ślady.

Budynek urzędu skarbowego wyglądał skrajnie odpychająco. Szare ściany wyłożone piaskowcem, kraty w oknach, strażnik w drzwiach.

- Prawdziwa twierdza biurokracji - mruknął pan Tomasz. - Po co tu przyjechaliśmy?

- Zobaczy pan - uśmiechnąłem się lekko.

Weszliśmy do wnętrza i po chwili odnaleźliśmy wydział przestępstw gospodarczych. Urzędnik, który nas przyjął, miał nieciekawy wygląd. Skóra o chorobliwym odcieniu, żółte zębiska... Był chudy jak szczapa i widać było po nim nieuchwytne podobieństwo do odnalezionej przez nas mumii. W jego oczach nie było ani śladu ludzkich uczuć. Straszne to były oczy.

Przejrzał dokumenty i uśmiechnął się jadowicie.

- No cóż, gratuluję, panowie - jego głos brzmiał jak skrzypienie szafy z aktami. - To faktycznie poważne przestępstwo... Ile jest warta taka mumia w sarkofagu?

- Myślę, że nie mniej niż 20 tysięcy dolarów - powiedziałem. - Ale to powinien ocenić rzeczoznawca.

Urzędnik wyciągnął z szuflady kalkulator i chwilę w niego stukał.

- Trzeci stopień pokrewieństwa, należny państwu podatek wyniesie trzydzieści sześć tysięcy złotych, a kara za ukrycie spadku znacznej wartości... - skarbowiec stukał przez chwilę w klawisze - jakieś sto pięćdziesiąt tysięcy. Do tego zaległe odsetki od 1982 roku, po 30% rocznie... Łącznie trzydzieści cztery miliony złotych z groszami...

Pan Tomasz wytrzeszczył oczy w przerażeniu.

- Ale pewnie drań się wywinie - mruknął biurokrata. - Jeśli odda sarkofag do muzeum, to nałożymy na niego tylko około siedemdziesięciu tysięcy kary... Zaraz wyślemy do niego stosowne wezwanie do zapłacenia. A panom należy się pięć procent tego, co wyciśniemy, za khm... obywatelską postawę.

- Czy to się nie przedawniło? - zdziwił się szef.

- U nas przedawnia się dopiero po dwudziestu pięciu latach - urzędnik wyszczerzył w uśmiechu żółte zębiska. - A w uzasadnionych przypadkach w ogóle się nie przedawnia...

Wyszliśmy z ulgą ze straszliwego gabinetu.

- To było potworne... - powiedział pan Tomasz. - Aż mi go trochę żal... Przestępca też człowiek...

- No cóż - westchnąłem. - Inaczej się nie dało. Sądownie nigdy byśmy tego nie załatwili. A tak, rach-ciach i po kłopocie. Jak już mówiłem, sarkofag sam do muzeum odniesie i jeszcze będzie zadowolony, że wywinął się tak niskim kosztem...

- Al Capone też siedział w więzieniu nie za to, że był bandytą...

- ...tylko za to, że nie płacił podatków.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
PS 26 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginiony Pociąg
PS 31 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginione Poselstwo
PS 44 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Czarny Książę
PS 50 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Brązowy Notes
PS 24 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Tajemnice Warszawskich Fortów
PS 36 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zagubione Miasto
PS 47 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Więzień Jasnej Góry
PS 42 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Ikona z Warszawy
PS 56 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Adam z Wągrowca
PS 20 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Arka Noego
PS 33 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Łup Barona Ungerna
PS 28 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Sekret Alchemika Sędziwoja
PS 39 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Wynalazek Inżyniera Rychnowskiego
63 A5 Pan Samochodzik i Mumia Egipska Tomasz Olszakowski
Olszakowski pan samochodzik i mumia egipska, Olszakowski
PS 40 Oszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Potomek Szwedzkiego Admirała
Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i zaginiony pociag
Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortow
PS 30 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 2

więcej podobnych podstron