PS 49 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Pruska Korona


Sebastian Miernicki

PAN SAMOCHODZIK I...

PRUSKA KORONA

OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA

WSTĘP

Hrabia Johann Schlippenbach jechał nocą przez las. Ciągnął za sobą luzaka, u którego boku był przywiązany mały kuferek opieczętowany kró­lewskimi znakami. Hrabia był szwedzkim posłem, który nieszczęśliwie znalazł się pomiędzy hulającymi po okolicy Tatarami, chorągwiami pol­skimi, resztkami oddziałów brandenburskich i szwedzkich. Okoliczna lud­ność kryła się po lasach. Nagle z krzaków na ścieżkę, którą jechał hrabia, wyszło trzech obdartusów. Trudno było ocenić, czy są żołnierzami, czy zwykłymi chłopami, którzy zdobyli broń i stali się rabusiami. Uzbrojeni w prymitywne piki, próbowali zrzucić jeźdźca z konia.

Szwed bez namysłu sięgnął do olster i wyjął pistolety. Padły dwa strzały i dwa ciała leżały na trawie. Trzeci chłop zląkł się i rzucił się w krzaki. Te strzały zwabiły także przebywających niedaleko Tatarów. Hrabia usłyszał tętent ich koników. Johann Schlippenbach rozejrzał się. Dostrzegł ledwie widoczne ślady butów prowadzące do pobliskiej gęstwiny świerków. Stam­tąd pewnie wyszli chłopi. Uciekinier nie namyślał się i ruszył w tamtą stronę. Rozpędził konie i przebił się przez zieloną kurtynę na maleńką polanę, gdzie koczowało kilka rodzin. Wśród ludzi dostrzegł ocalałego rabusia. Zatrzymał się, nie zwracając uwagi na zdumione spojrzenia lu­dzi. Odwiązał kuferek, zabrał pistolety, proch i kule i poszedł przed sie­bie. Wiedział, że Tatarzy bez trudu znajdą ślady kopyt i dotrą na polanę. Zadowolą się jasyrem i dwoma świetnymi, choć zmęczonymi wierzchow­cami.

Jakoż po chwili Szwed słyszał radosne okrzyki Tatarów i płacz kobiet i dzieci. Było mu to obojętne, bo miał misję do wykonania. Uciekał już trzy dni, czasami kręcąc się w kółko otoczony czambułami.

Jakiś bardziej zażarty Tatar ruszył jego tropem i dopadł go kręcąc nad głową arkanem. Szwed spokojnie stanął i wypalił do niego. Skośnooki wojownik krzyknął z bólu, bo kula ugodziła go w ramię. Tatar zatrzymał się i wyjął z pochwy szablę. Szwed chwycił rapier. W czasie pojedynku hrabia został dwukrotnie ranny, ale zdołał nagle dobyć drugi pistolet i z bliska strzelić przeciwnikowi w twarz.

Wyczerpany i krwawiący poseł króla Szwecji w środku nocy padł ze­mdlony pod drzewem. Obudził się sam nie wiedział kiedy i gdzie. Leżał w pokoju jakiegoś pałacu. Służący podawał mu bulion, a jakaś otyła ko­bieta opatrywała jego rany.

Po dwóch tygodniach był na tyle silny, że mógł odbyć poważną roz­mowę z gospodarzem. Tamten opowiedział mu o okropieństwach najazdu tatarskiego. Tatarzy ciągnęli na zachód paląc i mordując całe wsie. Nie brali jasyru, a ci którzy przeżyli mówili, że towarzyszący Tatarom Polacy szukali szwedzkiego oficera. Szlachcic, wierny poddany elektora bran­denburskiego, domyślił się, że to hrabia Johann Schlippenbach jest tym poszukiwanym człowiekiem, a Szwed przez najbliższy miesiąc nasłuchał się tylu opowieści o okrucieństwie najeźdźców, że zastanawiał się, czy ta jego przesyłka naprawdę była tego warta, bo był pewien, że to wszystko zdarzyło się przez niego, że to jego szukano. Gdy zbliżały się święta Bo­żego Narodzenia, do pałacu przybył jakiś przerażony człowiek mówiący o kolejnym najeździe Tatarów.

Ludzie, którzy otoczyli pałac tego samego dnia, nie byli Tatarami, lecz Polakami. Wyglądali na luźną kupę szlachty.

- Szwedzie, wyjdź, jeśli nie chcesz, żebyśmy cię ogniem wykurzyli! - krzyknął ich przywódca.

Hrabia już wcześniej za zgodą gospodarza ukrył zawartość kuferka.

- Niech pan nie wychodzi - prosił gospodarz.

- Nie, pana córka jest więcej warta niż życie starego Szweda - dum­nie odparł hrabia.

Skrzętnie ukrywał, że rana zadana w pojedynku spowodowała we­wnętrzne krwawienia i od jakiegoś czasu kaszlał krwią. Wyszedł przed pałac.

- Jestem posłem Jego Królewskiej Mości... - zaczął.

- Dla mnie możesz być i Lucyferem - zaśmiał się szlachciura.

Potknął szablę pod grdykę Szweda.

- Gdzie masz kuferek? - zapytał szeptem.

- Schowałem, to osobista przesyłka króla.

- Gdzie go schowałeś?

- W lesie.

- Prowadź!

- Nie!

- Prowadź, bo... - Polak zamachnął się szablą i zamarł.

Szwed stał wyprostowany. Wyjął rapier i złamał go na kolanie.

- Jestem jeńcem, ale domagam się traktowania godnego królewskie­go posła.

- Pies cię trącał! - szlachciura wyjął pistolet i strzelił Szwedowi w serce.

Na zamarzniętym trakcie ukazał się oddział polskiej doborowej cho­rągwi. Dowódca widząc, co zrobił szlachcic z mazowieckiej partyzantki, upojony łatwym zwycięstwem w pobliskim mieście, kazał go zastrzelić i ciało wrzucić do przerębli.

- Sprawa zamknięta - uznał człowiek, którego żołnierze zwali puł­kownikiem. - Jedziemy na prawdziwą wojnę.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

PRZESŁUCHANIE W ROSYJSKIM STYLU • ZAPROSZENIE DO BONAPARTYSTY • PAMIĘTNIK ANGIELSKIEGO OFICERA • WYPOSAŻENIE JAMESA BONDA • WYJAZD DO PRAWDINSKA

• ROSYJSKI PRZEWODNIK • NOCNA WYPRAWA DO CERKWI

• PIERWSZE SPOTKANIE Z NOIREM • KONWÓJ DO KALININGRADU • UCIECZKA DO POLSKI

Uderzenie fali lodowatej wody wylanej z wiadra na moją potłuczoną głowę powiększyło tylko tępy ból w skroniach. Nie wytrzymałem i zawy­łem jak ranne zwierzę. Ubawiło to strażników. Poprawili sobie jeszcze nastrój kopiąc mnie w żebra. Potem chwycili moje ramiona i pociągnęli po wybetonowanej podłodze piwnicy, po kilkunastu schodach, po wyka­felkowanym holu. Zauważyłem jeszcze, że sprzątaczka w fartuchu w kwiat­ki i szaroburej chuście na głowie natychmiast zmyła krwawy ślad, który pozostawiło moje ciało.

- Będzie gadał - poinformował jeden z tragarzy oficera siedzącego za biurkiem.

Lampa świecąca prosto w oczy była dopełnieniem pokoju przesłu­chań. W kącie przy stoliku siedział skromny stenotypista. Oficer z romba­mi na pagonach zajrzał mi w twarz.

- Współwięźniowie nie lubią obcokrajowców? - udawał troskę. Język rosyjski oferuje całą gamę słów do wyrażenia różnych uczuć.

Ma też jedną wadę. Jeżeli ktoś grozi ci po rosyjsku, zaczynasz się bać. To pytanie brzmiało jak zapowiedź rychłego wyjazdu na Kołymę. Wiedzia­łem, że w gruncie rzeczy nic takiego mi nie grozi, ale w takich chwilach strach ma naprawdę wielkie oczy. Oficer uśmiechnął się zadowolony i usiadł na swoim miejscu.

- Będziecie mówić? - zapytał.

- Tak - jęknąłem.

- Nazwisko?

- Daniec.

- Imię?

- Paweł.

- Narodowość?

- Polak.

Długopis stenotypisty cicho szurał po kartce papieru. Młody chłopak prawie na mnie nie patrzył.

- Cel przyjazdu?

- Jestem tu służbowo. Pracuję w Ministerstwie...

- Po kolei!

Mój paszport uderzył o blat biurka wydając przy tym odgłos podobny do trzasku bicza. Wydawało mi się, że poczułem na policzku powiew rze­mienia nahajki.

- Opowiecie, jak to było? - ton głosu oficera znowu był łagodny.

- Żądam kontaktu z polskim konsulem.

Wtedy poczułem nagłe uderzenie i następne co pamiętam, to chłód ścian i podłogi w celi. Byłem sam w pomieszczeniu o wymiarach dwa metry na metr i półtora metra wysokości. Miałem czas na przemyślenie swojej sytuacji i popełnionych błędów, które sprawiły, że byłem w rosyj­skim więzieniu.

***

Wszystko zaczęło się niepozornie. Pod koniec września otrzymałem propozycję spotkania z pewnym historykiem zajmującym się epoką napoleońską. Odwiedziłem go wieczorem w jego domu na Saskiej Kępie. Star­szy pan poczęstował mnie herbatą i usiedliśmy przy stoliczku w kąciku salonu. Ściany tego pokoju zajmowały ogromna biblioteka i miniatury przedstawiające epizody z walk okresu napoleońskiego. Szczególne miej­sce w tej kolekcji zajmowały obrazy poświęcone postaci generała Jana Henryka Dąbrowskiego.

- Panie Pawle, wiem, że zajmują się panowie poszukiwaniem zagi­nionych dzieł sztuki - zaczął staruszek, gdy włożył do kubka porcję kon­fitur z malin. - Czy wasze zainteresowanie sięga poza granice Polski?

- Niekiedy tak - przyznałem ostrożnie.

- To dobrze - gospodarz zadowolony pokiwał głową. - A był pan kiedyś w Rosji?

- Parę razy.

- Świetnie. Zna pan tamtejsze uwarunkowania. Czy mogą panowie liczyć na współpracę strony rosyjskiej.

Zastanawiałem się, jakich użyć słów, żeby dobrze streścić charakter moich dotychczasowych kontaktów z rosyjskimi władzami. Mój rozmówca wyczuł tę niepewność.

- Rozumiem. Słyszałem jednak, że pan jest zdolnym młodym czło­wiekiem, nieźle wyszkolonym, nawet do operacji, nazwijmy to, tajnych.

- Od kogo pan to słyszał?

- Od pańskiego szefa.

- W takim razie proszę powiedzieć, o co chodzi?

- Musiałby pan wyjechać do Prawdinska, dawniej Frydlandu.

- Rozumiem, że sprawa dotyczy, zważywszy na pana zainteresowa­nia, roku 1807 roku i bitwy pod Frydlandem?

- Tak jest. Chodzi o rzecz unikatową, o pamiętnik pułkownika Knoxa, angielskiego oficera - obserwatora przy armii Bennigsena. W czasie bitwy w czerwcu 1807 roku ukrył w mieście swój pamiętnik, obawiając się, że te notatki mogą się dostać w ręce Francuzów.

- Czego mógł się obawiać? - zdziwiłem się.

- Oprócz przebiegu kampanii opisał w nim swój udział w audiencji u cara, w czasie której rozmawiano o nowym podziale stref wpływów w Europie po klęsce Napoleona. Nikt nigdy nie poznał treści tej rozmowy, którą wbrew protokołowi dworskiemu prowadzono w cztery oczy. Puł­kownik Knox znał język rosyjski, a obaj panowie znali także francuski.

- Czy znane jest miejsce ukrycia pamiętnika?

- Nie.

- Skąd pan wie, że w ogóle go ukryto?

- Mój przyjaciel z Anglii przesłał mi tę informację. Niedawno studio­wał archiwum angielskiego dworu królewskiego z tamtego okresu. Puł­kownik Knox zdał relację królowej zapewniając, że jego zapiski nie do­staną się w ręce wroga.

- Jakieś wskazówki?

Historyk sięgnął po list przyjaciela.

- Jeżeli to panu coś pomoże - mówił zakładając okulary do czytania - Knox powiedział: „Mój notatnik widział i widzi wszystkich we Frydlandzie, ale jego nikt nie dostrzeże”.

- To niewiele - zmartwiłem się.

- Tak. Kiedy może pan wyjechać do Prawdinska?

- Czemu panu tak zależy na czasie?

- Będzie pan miał konkurencję.

Powoli odstawiłem kubek. Staruszek ukrywał przede mną istotne szcze­góły i ta historia przestała mi się podobać.

- Kogo?

- Zna pan człowieka o kryptonimie Noir?

- Nie. Kto to taki?

- Znany w Anglii złodziej dzieł sztuki, tajemniczy poszukiwacz skar­bów. Jest nieuchwytny i niewidzialny. Prawdopodobnie to on włamał się do domu mojego przyjaciela i wykonał fotokopie jego notatek.

- Ten notatnik może go nie zainteresować, tym bardziej że znajduje się w obwodzie kaliningradzkim. Na rosyjskiej prowincji każdy obcy jest podejrzany i czujnie obserwowany.

- Może i tak - staruszek pokiwał głową. - Bierze pan tę sprawę?

- Muszę skonsultować się z szefem - chciałem wstać z fotela i poże­gnać się.

- Pan Tomasz powiedział, że decyzja jest w pańskich rękach...

- Dobrze - zgodziłem się. - Spróbuję rozejrzeć się po okolicy.

- Wspaniale! - gospodarz aż klasnął w dłonie.

Wstał i podszedł do biurka. Z szuflady wyjął szarą kopertę opatrzoną kilkoma pieczęciami. Ze środka wyjął kartkę papieru i podsunął mi ją wraz z długopisem.

- Przyszło dziś pocztą dyplomatyczną do ambasady Wielkiej Brytanii - wyjaśnił. - To potwierdzenie odbioru kwoty na wydatki oraz dokumen­tów i kluczyków samochodu.

Zapoznałem się z napisanym po angielsku pismem. Gospodarz mówił prawdę. Postawiłem na dole formularza zamaszysty podpis.

- Gdzie jest samochód? - zaciekawiłem się.

- Tam! - staruszek wskazał na przykryty brezentem pojazd stojący pod uliczną latarnią.

Zeszliśmy na dół. Ostrożnie odsłoniłem kawałek przykrycia i zerkną­łem na przód maski.

- Samochód dresiarzy - zaśmiałem się.

- Co takiego?! - zdziwił się staruszek.

- Ostatnio samochodem marki BMW jeździ James Bond - żartowałem.

Anglicy zafundowali mi eleganckie, czarne BMW, nie za duże, lecz z mocnym silnikiem i - jak zauważyłem - podrasowanym zawieszeniem. Auto miało rosyjskie tablice rejestracyjne.

Siadając za kierownicą postrachu polskich szos, czułem się niezręcz­nie. Przyzwyczaiłem się do nieco topornego w prowadzeniu Rosynanta. Miałem wrażenie, jakbym zdradzał przyjaciela. Z drugiej strony nie mo­głem zabrać go do Rosji. W razie kradzieży nie otrzymalibyśmy odszko­dowania, bo żadne polskie towarzystwo ubezpieczeniowe nie ubezpie­czało aut wyjeżdżających za wschodnie granice Polski.

Na najbliższych światłach dyskretnie zajrzałem do koperty z pieniędz­mi. Był tam plik banknotów dolarowych sumą znacznie przekraczającą moje miesięczne pobory. Postanowiłem odwiedzić jeszcze pana Tomasza. Nie było go w domu na Starówce. Jego telefon komórkowy także nie od­powiadał. To samo było rano. Zostawiłem więc szefowi informację na automatycznej sekretarce i ruszyłem w kierunku rosyjskiej granicy. Po czterech godzinach jazdy stałem w kolejce na przejściu w Bezledach. Zdą­żyłem porządnie się wyspać, oczekując na swoją kolej. Po rosyjskiej stro­nie odprawa właściciela takiego pojazdu jak mój, poparta drobnym wspar­ciem finansowym rosyjskiego pogranicznika, przebiegła błyskawicznie.

Nie dojeżdżając do Kaliningradu skręciłem na wschód w kierunku Prawdinska. Założono go w XIV wieku jako miasto-kolonię na pograni­czu ziem pogańskich Prusów. W czasie drugiej wojny światowej, w stycz­niu 1945 roku, zostało tylko nieznacznie zniszczone. Zachował się kościół i kilka kamienic w okolicach dawnego rynku. Rosyjscy wyzwoli­ciele wyjątkowo łagodnie obeszli się z tym zdobytym niemieckim mia­steczkiem. Jego przedmieścia, gdzie w 1807 roku do boju stawała polska dywizja generała Dąbrowskiego, zajmowały domki z białej cegły, typowe dla zabudowy w obwodzie kaliningradzkim. Na środku skrzyżowania sta­ła wieżyczka jeszcze poniemieckiej transformatorowni. Tuż za nią musia­łem ostro hamować, bo całą szerokością jezdni maszerowały gęsi.

Wyłączyłem magnetofon i wolno jechałem ulicą Kutuzowa rozglądając się na boki. Mimo wczesnego popołudnia na ulicach nie było żywego du­cha. Zatrzymałem się przy popiersiu umieszczonym na niewysokim piede­stale naprzeciw starej kamienicy z dzwonnicą nad wejściem. Wysiadłem z samochodu i przeczytałem podpis pod popiersiem: „Feldmarszałek Kutuzow”. Przeszedłem na drugą stronę i przyjrzałem się dwóm marmurowym tablicom wmurowanym w ścianę kamieniczki. Obie informowały w języ­kach niemieckim i rosyjskim, że w tym miejscu znajdowała się bratnia mo­giła żołnierzy carskich i pruskich poległych w bitwie pod Frydlandem.

Zarówno popiersie, jak i tablice wyglądały na nowe, więc nie intere­sowałem się nimi dłużej. Ruszyłem w kierunku rynku. Zatrzymałem się na parkingu przy współczesnym betonowo-szklanym klocku ratusza. Cof­nąłem się, by obejrzeć stary mur z cegły i kamieni. „Zabytek chroniony prawem” - oznajmiał napis na kamiennej tabliczce.

Rozejrzałem się.

„To musiały być dawne mury miejskie” - pomyślałem patrząc na wgłę­bienie w ziemi, zapewne fosę. Przeszedłem z prawej strony ratusza, pa­trząc ze zdziwieniem na odnowioną kamienicę z kolejną tablicą; tym razem chodziło o miejsce, gdzie zatrzymał się Napoleon. Smutno popatrzy­łem na fontannę i pomnik Lenina, spoglądającego na kantor i pustawe półki w sklepie po drugiej stronie rynku. Wyjąłem z torby opis bitwy pod Frydlandem, przygotowany przez miłego historyka. Najbardziej intereso­wały mnie informacje dotyczące ruchów strony rosyjskiej. Na bieżąco porównywałem notatki z mapą miasta i okolic. Wtedy moją uwagę przy­kuł kościół, który od XIV wieku stał w zachodnim narożniku murów miej­skich, niedaleko Młyńskiego Stawu. Ze względu na położenie w pobliżu fortyfikacji musiał mieć charakter obronny. Wstałem więc i poszedłem w jego kierunku. Przechodziłem między podupadającymi kamienicami, gdzie na parterach powstawały sklepy, kawiarnie, a z górnych pięter do­chodziły odgłosy rosyjskiego dubbingu podłożonego pod latynoamery­kańskie telenowele. Leniwie przechadzały się rude koty, a babcie debato­wały o cenach w sklepie siedząc na poduszkach wyłożonych na schody.

Z zewnątrz świątynia przypominała typowy pruski gotyk z czerwonej cegły. Jedynie wieża postawiona po zachodniej części budowli odbiegała stylem, przypominając bardziej okres przejściowy pomiędzy gotykiem a klasycyzmem, prawdopodobnie drugą połowę XV wieku. Wszedłem do środka bocznym wejściem od podwórza, mijając w kruchcie dwoje drzwi umieszczonych naprzeciw siebie. Znalazłem się w cerkwi. Ikonostas pra­wie nie istniał. Na śnieżnobiałej płachcie wisiała jedna ikona. Wnętrze, które kiedyś zajmował magazyn, starannie wysprzątano. Zerknąłem na sufit. Dwa rzędy siedmiu słupów nie pasowały do charakteru świątyni, która początkowo była budowlą salową. Przebudowa sztucznie podzieliła ją na trzy nawy. W głównej było sklepienie gwiaździste, a w bocznych kryształowe. Ze starego wyposażenia nie zostało nic. Nawet chór zniknął, strasząc jedynie dziurą z drzwiami prowadzącymi do wejścia na wieżę.

- Ładnie tu? - nagle usłyszałem pytanie zadane po rosyjsku.

Mimowolnie podskoczyłem zaskoczony czyjąś obecnością.

- Tak - przyznałem.

Młody mężczyzna był blondynem o kręconych włosach, szerokiej twarzy ze szczerym uśmiechem w kącikach ust i dziwnym błyskiem w oczach.

- Z dawnego wyposażenia nic się nie zachowało? - postanowiłem wypytać Rosjanina.

- Nic - pokręcił głową. -A czegoś szukasz?

- Piszę przewodnik - skłamałem. - Jeżdżę po miejscach związanych z bitwami okresu napoleońskiego.

- O, dużo wiem na ten temat - ucieszył się Rosjanin. - Specjalizuję się w bitwie pod Frydlandem. Jewgienij - wyciągnął do mnie dłoń.

- Paweł - odpowiedziałem.

- To co chcesz wiedzieć? - zapytał.

- Gdzie stacjonował sztab Bennigsena?

- Tu - Jewgienij tupnął nogą w podłogę pokrytą cementową wylewką.

- W Prawdinsku był zamek?

- Nie.

- To pewnie kościół ma podziemia?

- Miał, ale teraz są zawalone gruzem.

- A wieża? Można tam wejść, zrobić zdjęcie miasta i pola bitwy?

Jewgienij popatrzył na mnie podejrzliwie.

- Musiałbyś mieć zezwolenie - rzucił niechętnie.

Wyczułem, że popełniłem błąd. Mogłem tak kierować rozmową, żeby sam zaproponował wejście na wieżę. Musiałem zatuszować tę niezręcz­ność, udając zainteresowanie innymi częściami miasta. Dowiedziałem się między innymi, że popiersie Kutuzowa pochodziło z Petersburga, który też miał ulicę Kutuzowa i zdążył mu wystawić pomnik.

- Kutuzow nigdy nie był w Prawdinsku - uzupełnił Jewgienij.

Moje peregrynacje zakończyły się w rodzinnym domu Jewgienija, przy stole. Gospodarze wystawili na stół wszystko, co mieli. Od picia alkoholu wymówiłem się tym, że prowadzę samochód. Spożycia rosołu z baranich żeberek nie mogłem odmówić. Szybko zapadł wieczór i podziękowałem za gościnę. Dyskretnie zapłaciłem Jewgienijowi za oprowadzanie. Rosja­nie chcieli mnie zatrzymać na noc, ale skłamałem, że mam hotel w Kaliningradzie.

Wybiegłem na świeże powietrze i wsiadłem do samochodu. Wyjeżdża­jąc przepędzałem na ulicy Kutuzowa przed domem kultury stado indy­ków i już byłem za miastem. Na prostej drodze rozpędziłem auto studząc głowę i intensywnie myśląc.

„Mój notatnik widział i widzi wszystkich we Frydlandzie, ale jego nikt nie dostrzeże” - to może jedynie dotyczyć wieży kościelnej. Stamtąd wszystko widać, a kościół jako jeden z niewielu budynków w Prawdinsku ocalał z pożogi wojennej.

Ostro, na hamulcu ręcznym zawróciłem i powoli podjeżdżałem do miasta. Wiedziałem, że moje BMW rzuca się w oczy, więc musiałem je zostawić na rogatkach miasta. Był tam barek i zaparkowałem mojego mechanicznego potwora między mercedesami i audi. Założyłem ciemną kurtkę i wziąłem plecak z niezbędnym wyposażeniem.

Maszerowałem, cicho stawiając stopy. Przystawałem w cieniu drzew lub bram, gdy tylko w okolicy zaszczekał pies. Odwracałem twarz od świa­teł każdego nadjeżdżającego samochodu. W ten sposób dotarłem nad brzeg Młyńskiego Stawu na zapleczu kościoła. Rozejrzałem się dokoła, chwyci­łem dłońmi szczyt niewysokiego murku otaczającego przykościelny teren i przeskoczyłem przeszkodę. Na dłuższą chwilę ułożyłem się na ziemi, lustrując okolicę, czy aby moje wyczyny nie wzbudziły czyjejś czujności.

Podwórze po mojej lewej stronie zamykała archaiczna brama z siatką, a po prawej widziałem budynki gospodarcze, które - jak mi wyjaśniał Jewgienij - przystosowano do potrzeb szkółki niedzielnej. Świeciła tu tylko jedna latarnia, której żarówka systematycznie przygasała. Odczeka­łem na moment, gdy podwórzec opanował mrok i skoczyłem do bocznego wejścia do cerkwi. Z kieszeni wyjąłem smar do mechanizmów w sprayu. Chciałem sprawić, by zawiasy i klamka nie hałasowały. Zdziwiłem się jednak, bo okolice klamki były odrobinę tłuste, śmierdziały smalcem.

„Jakiś zapobiegliwy wierny” - pomyślałem.

Nacisnąłem klamkę, która drgnęła i drzwi uchyliły się bezgłośnie. Powinno to było zapalić światło ostrzegawcze w mojej głowie, ale wtedy myślałem tylko o odkryciu skrytki. Założyłem gogle noktowizora i obej­rzałem przedsionek. Kłódki wisiały na skoblach. Wrota do wnętrza świą­tyni były uchylone. Wszedłem do środka. Poczułem jakiś dziwny zapach w powietrzu, więc włączyłem w noktowizorze funkcję widzenia w pod­czerwieni. Na czerwono zajaśniała tylko lampka kadzidła. Słabsze sygna­ły odbierałem z głównej hali. Jedna z pomarańczowych plamek poruszała się, był to szczur. Jaśniejsze od tła były tylko plamy przypominające trop osoby idącej do schodków prowadzących do wejścia na wieżę. Ponownie włączyłem noktowizor. Podejrzewałem, że nawet jeżeli ktoś tu był przede mną, to dawno, bo system podczerwieni odbierał jedynie słabe sygnały.

Gdy wchodziłem po wystających ze ściany schodach bez poręczy, jesz­cze raz włączyłem podczerwień i dostrzegłem jaśniejsze plamy ciepła na ścianach. Przypominały one kształtem małe trąby powietrzne.

„Ktoś stał przytulony do ściany i ciężko oddychał” - domyśliłem się. „Czyżby Noir już tu był?”.

Skradałem się najciszej jak tylko potrafiłem. Z nieistniejącego chóru, za organami, wchodziło się do wnętrza kwadratowej wieży przez niskie, gotycko sklepione wejście. Zaraz po lewej stronie zaczynały się spiralne schody ku szczytowi wieży i dawno stąd ukradzionym dzwonom.

Zdawało mi się, że każdy mój krok słyszą mieszkańcy Prawdinska i dziwiło mnie. że nie słyszę żadnego odgłosu mogącego zdradzać obec­ność Noira. I wtedy na podwórze cerkwi zajechał jakiś samochód. Od strony miasta dosłyszałem czyjeś nawoływania. Do tego piętro wyżej ci­cho sieknęła deska. Zdarłem z głowy noktowizor i ruszyłem do szturmu. Kilkoma susami doskoczyłem na następny podest i wtedy oślepiło mnie światło latarki.

- Są na wieży! - z dołu ktoś krzyczał po rosyjsku.

- Idiota! - rzuciłem w kierunku Noira.

Tamten natychmiast zgasił światło, ale korzystając z tego, że byłem oślepiony, wymierzył mi cios pięścią między oczy. Nadział się na meta­lową część obręczy, na której opierał się noktowizor. Nawet nie syknął, tylko wyprowadził drugie uderzenie. W locie chwyciłem jego rękę.

- Masz to? - zapytałem po angielsku.

Szarpnął się. Jak się zorientowałem, był ubrany na czarno, w komi­niarce. Był średniego wzrostu, szczupły, pod ubraniem czułem nieduże, ale silne, sprężyste, wysportowane mięśnie.

Wykręciłem rękę powodując ból w kończynie przeciwnika.

- Masz to? - powtórzyłem pytanie.

- Yes - usłyszałem ciche syknięcie.

- Daj! - rozkazałem.

Wtedy z dołu schodów usłyszałem odgłosy kroków kilku osób. Noir bez słowa wskazał na boczne okienko. Postanowiłem, że w obliczu rosyj­skiego pościgu musimy skupić się najpierw na ucieczce. Noir z kocią zręcznością prześlizgnął się pierwszy, a ja za nim i zaraz pożałowałem tego odważnego kroku. Znalazłem się na szczycie dachu gmachu kościoła. Nie wydawało mi się, żeby można było zaufać przyczepności na blaszanym pokryciu, ale Noir biegł jak linoskoczek na koniec. Po chwili rozciągał już linę. Nie pozostało mi nic innego jak ruszyć w jego ślady. Do liny dotarłem z półminutowym opóźnieniem. Twardo wylądowałem na ziemi i rozglądałem się za Noirem. Na podwórzu, za otwartą bramą, stał radio­wóz rosyjskiej milicji. Za rogiem ujrzałem jakiegoś cywila z pistoletem w dłoni, ciężko podnoszącego się z ziemi. W oddali majaczył cień Noira. Żałowałem, że zaparkowałem swoje BMW za miastem. Teraz musiałem biec za włamywaczem, który w bocznej uliczce miał pewnie zaparkowany wóz. Tak jak myślałem, za chwilę na ulicę z bramy wyjechało żiguli z rosyjskimi numerami rejestracyjnymi.

„Ruszy na Kaliningrad” - ucieszyłem się i pobiegłem na przełaj do swojego auta. Byłem pewien, że BMW będzie szybsze. Gdy zatrzaskiwa­łem drzwi w samochodzie i przekręcałem kluczyk w stacyjce, we wstecz­nym lusterku ujrzałem migające światła pojazdów milicji.

Opony zabuksowały na szutrze i już gnałem po szosie. Nie minęła minuta, kiedy dogoniłem wóz Noira. Tradycyjnie zaczął zamiatać kuprem po całej szerokości jezdni, starając się jednocześnie wycisnąć z silnika jak najwięcej mocy. Wszystkie jego sztuczki były na nic przy przyspie­szeniu BMW. Wystarczyła tylko sekunda, gdy Noir zostawił po prawej stronie dość miejsca, by go minąć, i już jechałem przed nim, za to za nim byli już milicjanci.

Zwolniłem na chwilę, bym mógł mu wskazać, że ma wskoczyć do mojego samochodu. Jednym przyciskiem otworzyłem okno od strony pa­sażera. Na razie milicjanci nie wiedzieli, co chcemy robić i zapewne pa­trzyli na nasze wyczyny z zainteresowaniem. Noir też otworzył okno. Chwilę wahał się i wrzucił do mnie plecak. Jak domyślałem się, tam był łup. Natychmiast wrzuciłem pakunek do skrytki w przednim fotelu pasa­żera. Za chwilę Noir, cały czas zamaskowany, wychylił się przez okno. Domyślałem się, że nogę wciąż trzyma na pedale gazu, a rękę na kierow­nicy. Druga dłoń szukała już rączki pod sufitem w moim samochodzie. W ułamku sekundy Noir wyśliznął się z żiguli i wciągnął do BMW. Przez krótki moment jego stopy szorowały po asfalcie przy szybkości około stu kilometrów na godzinę. Żiguli zatańczyło na szosie, łamiąc szyki pościgu, a potem zdryfowało do rowu, gdzie po uderzeniu w drzewo eksplodowało.

- Jestem pełen podziwu - mruknąłem.

W milczeniu skinął głową. Teraz skupiłem się na zgubieniu pościgu. Postanowiłem dojechać do Kaliningradu, tam porzucić wóz i uciekać z obwodu samolotem, pociągiem albo promem. Szybko musiałem zmie­nić plany, bo nagle milicjanci za nami postanowili użyć swych AK-47. Momentalnie szyby w aucie rozprysły się na tysiąc kawałków. Ostro za­hamowałem na jakiejś krzyżówce.

- Koniec, rozwalą nas - stwierdziłem.

Wysiadłem unosząc wysoko ręce. Milicjanci zatrzymali się z piskiem opon. Było ich czterech. Dwóch natychmiast podbiegło do mnie. Jeden przeszukiwał mnie, a drugi ubezpieczał go. Potem otrzymałem cios kolbą w szczękę i ostatnie co pamiętam, to jak moje BMW znika w mroku, a Noir pochylony nad kierownicą ucieka z maksymalną prędkością.

***

Tak oto znalazłem się na posterunku milicji, sam nie wiem gdzie. Nie miałem zegarka, więc nie wiedziałem, która jest godzina, ale pewnie był wczesny ranek, gdy zgrzytnęła zasuwa w drzwiach mojej celi.

- Wstawaj! - rozkazał wartownik.

Zaprowadził mnie do łazienki. Podał mydło i ręcznik.

- Jaka miła obsługa - szydziłem. - Każecie się umyć, a potem potrak­tujecie prądem?

- Kiedyś i tak bywało - rzucił zmęczonym głosem Rosjanin. - Mogli­byśmy ciebie potraktować prądem, pilnikiem po zębach albo dać zastrzyk. Był telefon z Kaliningradu, mamy cię tam zawieźć.

- A siniaki mam od tego, że się stawiałem przy aresztowaniu?

Rosjanin tylko wzruszył ramionami.

Umyłem się, a potem odebrałem na dyżurce swoje dokumenty. Przez chwilę strażnik zastanawiał się, jak spiąć mi ręce kajdankami. Gdybym miał je z tyłu, to musiałbym być pilnowany przez niego przy wsiadaniu, podtrzymywany i tak dalej. Wygodniej mu było spiąć mnie z przodu. Sam zresztą podsunąłem mu to rozwiązanie, siadając na ławce przed komisariatem i wystawiając przeguby.

- Masz papierosa? - poprosiłem.

Podał mi jakiegoś miejscowego, mocnego skręta bez filtra. Głęboko się zaciągnąłem i zaraz moje płuca zaprotestowały przeciw takiej dawce trucizny, wywołując kaszel. Rosjanin roześmiał się zadowolony, a ja po­chylony starałem się złapać oddech i wymacać, czy drut ukryły w szwie spodni wciąż tam jest. Dyskretnie wyciągnąłem go i ukryłem w dłoni.

Po kilku minutach zajechał furgon milicji. Strażnik podpisał jakiś do­kument i oddał mnie w ręce konwojentów. Na odchodnym wcisnął paczkę swoich papierosów w kieszeń mojej bluzy.

- Na zdrowie! - powiedział wolno po polsku.

- Dziękuję - odparłem po rosyjsku.

W ciasnym furgonie była klatka z drewnianą ławką. Otwierało się ją od wnętrza pojazdu i odchylając dwa skrzydła drzwi z tyłu. Wsiadałem od środ­ka, więc podejrzewałem, że z tyłu zamknięto samochód na klucz. Konwo­jent usiadł obok kierowcy, włączyli radio, zapalili papierosy i ruszyli.

Udając zrezygnowanego kiwałem się w rytm muzyki i kołysań auta na wybojach. Poprosiłem milicjantów o zapałki. Podali mi ognia i zapaliłem rosyjskiego papierosa wypakowanego chyba pociętym kartonem, tak dymił. Jednocześnie manipulowałem stalowym drutem przy zamknięciu kajda­nek. Trzaskowi ich otwarcia towarzyszyło skrzypienie amortyzatorów na kolejnej dziurze. Teraz skupiłem swą uwagę na zamku w drzwiach. Gdy zerknąłem przez okno na drogę za mną, zdziwiłem się ujrzawszy tam moje BMW. Noir zalepił przednią szybę folią i powoli toczył się za furgonem. Dałem mu znak ręką, że go widzę. Cały czas zerkałem na konwojentów. Byli zajęci komentowaniem wyniku meczu piłkarskiego. Kilka ruchów przy zamku i mogłem już otworzyć drzwi.

Noir pojął moje intencje i podjechał bliżej furgonu. To zaniepokoiło kierowcę. Jego towarzysz obejrzał się na mnie i gdy nasze spojrzenia spo­tkały się, zrozumiał wszystko. Było już jednak za późno. Jednym szarp­nięciem otworzyłem wrota prowadzące do wolności i skoczyłem na ma­skę BMW. Siłą rozpędu zanurkowałem do wnętrza. Noir dodał gazu i błyskawicznie wyminął furgon. Skręcił na najbliższej krzyżówce w lewo.

- Dzięki - rzuciłem do Noira. - Masz pomysł, jak pokonać granicę?

Skinął głową.

- Zielona granica? - domyśliłem się.

Nie odpowiedział.

- Nie pokażesz mi swojej twarzy? - zapytałem.

Pokręcił głową, że nie.

- Czemu pomogłeś mi w ucieczce?

Bez słowa wskazał na swój pusty plecak.

- Przecież wiesz, że ci tego nie dam - wzruszyłem ramionami. - To było w wieży? Po prostu zamurowane w ścianie?

Noir zaprzeczył.

- Jakaś misterna skrytka? - zdziwiłem się.

Tym razem roześmiał się.

- Pod parapetem okna od strony miasta - wycharczał przez kominiarkę.

Już drugi raz w ciągu ostatnich godzin usłyszałem za sobą jęk syren rosyjskich radiowozów. Noir zaniepokoił się i dodał gazu. Wpadliśmy do Prawdinska, z którego wyjechaliśmy na południe, mijając wjazd do elek­trowni. Noir po przejechaniu kilku kilometrów i jakiejś wioski po drodze, skręcił na pole. Amortyzatory BMW jęczały protestując przeciw jeździe przez zaorane pole.

Noir zatrzymał wóz na szczycie skarpy nad brzegiem Łyny. Gestem popędzał mnie, żebym wyjął pakunek z pamiętnikiem pułkownika Knoxa. Z zainteresowaniem patrzył na skrytkę w siedzeniu. Potem zbiegliśmy nad niski i krótki pomost, do którego była przymocowana plastykowa łódź wędkarska z doczepionym silnikiem. Odbiliśmy od pomostu gonieni okrzykami milicjantów. Kilku nawet strzeliło, ale na szczęście za późno, bo już znikaliśmy za zakrętem rzeki. Pięciokonny silniczek równo terkotał, a Noir cały czas przekręcał manetkę, maksymalnie dodając gazu. Po kilku minu­tach zrozumiałem dlaczego. Za nami narastał ryk jakiegoś motoru, domy­ślałem się, że to płynęła motorówka rosyjskiej milicji.

Rzeczywiście, po chwili płynęli już równolegle do nas. To byli pogranicznicy. Było ich czterech i trzech z nich spokojnie mierzyło do nas z karabinów. Z odległości kilku metrów nie mogli chybić.

Noir zwolnił, tak że płynęliśmy już tylko siłą rozpędu. Rosjanie przy­bili do naszej łodzi. I gdy dwaj żołnierze byli zajęci chwytaniem naszej burty, Noir skoczył na nich. Zaskoczył ich do tego stopnia, że w kilka chwil wszyscy byli już w wodzie, a on zabrał z naszej łodzi swój łup. Potem rozległ się ryk i Noir zaczął zmykać.

Wykiwał nas wszystkich. Skoczyłem do silnika i zapaliłem go. Jeden z Rosjan ściskając karabin wyciągał do mnie rękę. Odepchnąłem jego dłoń i rzuciłem jeden z kapoków leżących na dnie motorówki.

Moja łódź była o wiele wolniejsza od motorówki Noira i doskonale nadawała się jako spacerówka po szerokiej na kilkaset metrów, płynącej leniwym nurtem Łynie. Noir widząc, że go gonię, zaczął do mnie strzelać. Schyliłem się i zacząłem płynąć zmieniając często kurs. Tak płynęliśmy kilka minut i już z daleka ujrzałem wieże wartownicze na granicy, siatkę sięgającą rzeki i wielką siatę wiszącą w poprzek nurtu. Byliśmy na pro­stym odcinku i Noir maksymalnie przyspieszył. Nie mogłem już go dogo­nić. On gdy tylko przepłynął pod siatką wiszącą na dwóch linach, pod­niósł karabin i zaczął strzelać. Przestrzelił mocowania i przeszkoda zaczę­ła opadać odcinając mnie od Polski. Mogłem jedynie wściekły uderzyć dziobem o stalową sieć i strzelić w motorówkę Noira. O dziwo, mimo kołysania, w ruchu, zaślepiony wściekłością trafiłem w jakiś mechanizm na rufie motorówki i jej silnik przestał pracować, za to z rury wydechowej zaczęły wydobywać się kłęby czarnego dymu. Noir założył plecak i sko­czył do wody. Uczyniłem to samo, pokonując jednym susem granicę państwową. Gdy wylądowałem na ojczystej ziemi, nie znalazłem śladu No­ira. Uciekł zostawiając mnie z całą masą kłopotów.

Tylko niebywałym znajomościom szefa mogę zawdzięczać, że jako oficjalną wersję wydarzeń przyjęto kradzież przez dwóch nieznanych osob­ników mojego samochodu.

ROZDZIAŁ DRUGI

TAJEMNICZY BRONEK • ZAPROSZENIE NA EKSPEDYCJĘ ARCHEOLOGICZNĄ DO SPYCHOWA • SPACER DO TAMY • SPOTKANIE Z UROCZĄ AMAZONKĄ • UMAWIAM SIĘ NA RANDKĘ

Wydarzenia związane z pobytem Pawła w obwodzie kaliningradzkim mocno popsuły stosunki pomiędzy naszym ministerstwem a rosyjskimi władzami. Rosjanie oficjalnie dawali wiarę naszej wersji wypadków. Do­piero gdy dzięki moim znajomościom w Ministerstwie Spraw Zagranicz­nych, przez nasze służby dyplomatyczne przekazałem stronie rosyjskiej dossier Noira, wykazali zrozumienie, jednocześnie nakazując, abyśmy ich uprzedzali o naszych operacjach na ich terenie.

Pani minister, gdyby miała takie możliwości, kazałaby rozstrzelać Pawła. Taka zakała miałaby pracować w jej ministerstwie? Postanowiła więc zwolnić Pawła dyscyplinarnie. Kolejne rozmowy z nią, telefony od moich przyjaciół z zaprzyjaźnionych resortów z informacjami o zasłu­gach mego podwładnego odrobinę udobruchały szefową. Musiałem zrobić coś, żeby nasz referat na jakiś czas zszedł z oczu pani minister, żeby świeże rany zaschły. Paweł przezornie uciekł na zwolnienie lekarskie i czekał, co się wydarzy.

Takie myśli przychodziły mi do głowy, gdy jak co dzień szedłem do pracy. W tym roku mieliśmy piękną jesień, słoneczną, z porannymi lekki­mi przymrozkami. Liście miło chrzęściły pod podeszwami butów, a pro­myki słoneczne jeszcze łaskotały twarz kusząc do zdjęcia palta.

Wchodząc do gabinetu odebrałem od panny Moniki korespondencję i zacząłem czytać listy. W trakcie lektury zadzwonił asystent pani minister.

- Panie Tomaszu, czy może pan przyjść do nas na pięć minut? - zapytał.

Niby było to zaproszenie, ale czułem, że batalia o posadę Pawła jesz­cze nie jest skończona. Poprawiłem krawat i przygładziłem klapy mary­narki, a potem ruszyłem do pani minister.

Przywitała mnie serdecznie, wychodząc mi naprzeciw. W jej pokoju oprócz asystenta był jeszcze jeden mężczyzna siedzący przy stoliczku kawowym, poważny, elegancko ubrany, pachnący dobrą wodą kolońską, ze starannie przyciętymi wąsami. Jego szpakowate włosy sprawiały wra­żenie, jakby ich właściciel przed chwilą wyszedł od fryzjera. Biło od nie­go jakieś ciepło, wyglądał jak „dobry wujek”. Miał około pięćdziesiątki, ale wysportowaną sylwetkę. Byłem pewien, że chodzi na siłownię, pły­walnię, może jeszcze biega. Cały ten obraz psuł wyraz jego oczu. Były błękitne o lodowatym spojrzeniu.

Pani minister dała dyskretny znak i asystent wyszedł.

- Jak zdrowie Pawła? - zapytała moja przełożona.

Takiego pytania zadanego tak ciepłym tonem głosu nie spodziewałem się. Podejrzewałem jakąś pułapkę.

- Powoli dochodzi do siebie - odpowiedziałem dyplomatycznie.

- Lepiej, żeby przyspieszył tempo rehabilitacji - orzekł mężczyzna.

- Przepraszam! - pani minister wstała z krzesła. - Nie przedstawiłam panów sobie.

- Bronek - powiedział mężczyzna i wyciągnął do mnie dłoń.

- Tomasz - również się przedstawiłem.

- No, świetnie - minister położyła dłonie na kolanach.

Wyraźnie nie wiedziała, jak zacząć rozmowę. Bronek uśmiechnął się do niej i pani minister powiedziała:

- To panowie sobie porozmawiajcie w spokoju - po czym wyszła z gabinetu.

Patrzyłem za nią w zadumie.

- Kim jesteś? - zapytałem nowego znajomego.

- Wybacz, Tomaszu, lepiej, żebym nie zdradzał ci swojej profesji. Sam się wielu rzeczy domyślisz, ale zobowiązany tajemnicą służbową wkrótce o nich zapomnisz.

Bronek wstał i podszedł do stylowej szafy w rogu. Zawsze podejrze­wałem, że jest tam ukryty sejf z ważnymi dokumentami, a tam był pospo­lity barek.

- Koniak, whisky? - zaproponował przypatrując się etykietom na bu­telkach.

- Nie - jęknąłem zaskoczony swobodą zachowania mężczyzny.

- Może wino, czerwone jest dobre na krążenie - Bronek tym razem oglądał kieliszki. -Jest tu reńskie, cierpkie w smaku, ale nie ciąży tak jak hiszpańskie. Francuskie są z kolei zbyt aromatyczne.

- Odrobinę - zgodziłem się.

Bronek nalał mi czerwonego płynu do kieliszka, a sobie nie pożało­wał whisky. Usiadł po drugiej stronie stolika i założył nogę na nogę.

- Tak poważnie, jak się czuje Paweł?

- Powoli... - zacząłem.

- Proszę, nie kłam - Bronek podniósł dłoń, zatrzymując mnie w poło­wie zdania. - Nie mnie.

- Tak samo - mruknąłem.

- Świetnie - ucieszył się Bronek. - Macie zaplanowaną jakąś robotę w najbliższym czasie?

- Właśnie chciałem wysłać Pawła w teren.

- Dokąd?

- Do Spychowa.

- To gdzieś na Mazurach?

- Na pograniczu Mazur i Mazowsza.

Bronek podszedł do mapy Polski wiszącej na jednej ze ścian. Chwilę ją studiował, popijając drobne łyki whisky.

- Bardzo dobrze - oznajmił, wracając z lustracji wyraźnie zadowolo­ny. - A ty jesteś zawalony robotą?

- Tak jak zwykle.

- Odłóż to i skup się na tym, co ci powiem. Zacznę może od Noira...

***

W czasie urlopu zdrowotnego wyżebranego u mojego lekarza miałem wreszcie czas, żeby zrobić porządek na półkach w mojej domowej biblio­teczce. Przy okazji „odkurzyłem” kilka interesujących książek, których jakoś nigdy nie miałem czasu przeczytać. Mój rozkład dnia sprowadzał się do porannych zakupów, ćwiczeń, śniadania, czytania, obiadu, czyta­nia, kolacji, obejrzenia wieczornych wiadomości i czytania. Żałowałem, że musiałem w domu spędzać okres pięknej złotej polskiej jesieni, ale wiedziałem, że lepiej nie pokazywać się na ulicach. Pan Samochodzik, mój szef, bardzo mnie na to uczulił, a w tym czasie łagodził zły nastrój pani minister. Nieoczekiwanie wieczorem zadzwonił do mnie Piotr, ar­cheolog, którego poznałem na wykopaliskach w Dylewie.

- Cześć, co słychać? - zapytał.

Zdziwił mnie ten niespodziewany telefon.

- Jakoś leci - odpowiedziałem. - Odpoczywam i nadrabiam zaległo­ści w lekturze.

- Bardzo mądrze. Czytałeś „Potop”?

- Oczywiście.

- Dużo pamiętasz z lektury?

- Chyba tak - odparłem ostrożnie.

- To odkurz sobie wiadomości i szykuj się na wyjazd.

- O co chodzi?

- Zobaczysz. Spotkanie pojutrze przed twoją firmą. Jedziemy na ty­dzień. Meteorolodzy twierdzą, że przez ten czas wróci lato. To w sam raz na nasze potrzeby.

- Nasze? Któż nami jeszcze jedzie?

- Niespodzianka, starzy znajomi.

Piotr rozłączył się. Chwilę pomyślałem i wystukałem na klawiaturze telefon do Pana Samochodzika.

- Szefie, czy to przypadek, że Piotr, ten archeolog, proponuje mi wy­jazd w teren w dniu mojego powrotu do pracy? - zapytałem, gdy pan Tomasz podniósł słuchawkę.

- Dobry wieczór, Pawle.

- Przepraszam, dobry wieczór. To jak?

- Przypadek, zupełnie nie wiem, o czym mówisz.

Szef, gdy zrelacjonowałem mu rozmowę z Piotrem, zgodził się na wyjazd.

- Wierzę, że nie zawracałby ci głowy głupstwami - stwierdził. - Wspo­minał o „Potopie”?

- Tak.

- To pewnie dobrze ci radził. Jedź, powoli atmosfera wokół ciebie się oczyszcza. Może cię nie zlinczują po powrocie.

- Dziękuję za słowa pociechy.

Podekscytowany zapowiedzią wyjazdu i nowej przygody nie mogłem zasnąć. Zdesperowany zacząłem czytać „Potop”. Potem jednak, stwier­dziwszy, że trzy tomy to za dużo do przeczytania w ciągu jednego dnia, wybrałem łatwiejsze wyjście i sięgnąłem po pudełko obok telewizora.

Do wczesnego ranka oglądałem ekranizację sławnej powieści. Następ­ny dzień upłynął mi pod znakiem wizyty w warsztacie, gdzie tradycyjnie przed wyjazdem sprawdzałem stan Rosynanta. Był to terenowy samochód jeep grand cherokee, dar Polonii amerykańskiej, który miał zastąpić stary wehikuł szefa. To były dwie generacje. Rosynant zachował cechy wehikułu, był doskonałym wozem terenowym, umiał pływać, nabrać dużej pręd­kości. Straciliśmy tylko walor zaskoczenia. Pokraczny wehikuł budził drwi­ny, Rosynant mógł budzić szacunek. Byłby on większy, gdyby wszyscy znali elektroniczne gadżety naszego pojazdu.

Potem pojechałem na zakupy. W hipermarkecie uciekałem za półki z zabawkami, ujrzawszy panią minister na zakupach. O umówionej porze stawiłem się przed ministerstwem. Szefa, o dziwo, nie było w pracy. Cze­kałem więc na Piotra i jego towarzyszy.

Po chwili ujrzałem ich wszystkich. Piotr - doktor archeologii - był wysoki, ostrzyżony na zero, w okularach. Basia była niedużą blondyneczką o rozwichrzonych lokach i twarzy dziewczęcia, specjalistką od konserwa­cji znalezisk. Renata, długowłosa brunetka, szła jak modelka prezentując zgrabne nogi w obcisłych spodniach, zajmowała się głównie katalogowa­niem, a to za sprawą prawie niebiańskiego talentu do odrysowywania rze­czy i ładnego charakteru pisma.

- Cześć! - przywitali mnie.

Otworzyłem im klapę bagażnika, by włożyli tam podręczne bagaże.

- Szymon i Rafał jadą tarpanem z resztą sprzętu - wyjaśnił mi Piotr. - Wyjechali o świcie, by zdążyć na czas.

Szymon też był w Dylewie, zajmował się fotografią i kierowaniem wykopaliskami. Rafała jeszcze nie znałem.

- Powiesz mi, dokąd jedziemy? - zapytałem Piotra.

- Do Spychowa - odparł.

- Pomyliłeś „Potop” z „Krzyżakami” - zauważyłem. - Jurand ze Spy­chowa...

- To nie to... - Piotr lekceważąco machnął ręką. -Wziąłeś „Potop” ze sobą?

- Tak.

- To jedziemy.

Piotr zapędził dziewczyny na tylne siedzenie, a sam usiadł obok mnie. Całą drogę archeolodzy jak ognia unikali tematu zagadki, którą miałem się zająć. Po dwóch godzinach szybkiej jazdy dojechaliśmy do Spycho­wa. Do wsi wjeżdżaliśmy od strony Ostrołęki, długą ulicą Juranda. Minę­liśmy spore osiedle domków, kościół, szkołę, skrzyżowanie, kolejne domki, pomiędzy którymi było targowisko, za szerokim łukiem drogi przeje­chaliśmy przez most na Krutyni, znanej ze szlaku kajakowego, i wjechali­śmy do stanicy PTTK.

Już tu kiedyś nocowałem, gdy szukałem figury Kaukaskiego Wilka. Przywitał nas ten sam gospodarz co wtedy, pan Jurek. Był średniego wzro­stu i miał uśmiechniętą twarz. W recepcji wisiały jego zdjęcia z wypraw wędkarskich, głównie do norweskich fiordów.

- Zapraszam na śniadanie - pan Jurek wskazał nam drogę do jadalni.

Stały w niej długie drewniane ławy, ściany zdobiły przedziwne ma­lunki kolorystycznie i symbolicznie powiązane z przyrodą Mazur.

W ogromnym akwarium pływały duże ryby, z których dwie na pierwszy rzut oka przypominały rekiny, a to zwłaszcza przez charakterystyczny styl pływania i kształt płetw grzbietowych. Było w nich coś jeszcze, co budzi­ło grozę: wielkie, beznamiętne, bladoniebieskie oczy.

Przy rozpalonym kominku, z kubkami kawy w rękach czekali na nas Szymon i Rafał. Szymon był młodzieńcem o długich, lekko falujących włosach i z zaczątkami brody na twarzy. Miał spokojne spojrzenie i takież zachowanie. Momentami pozował na człowieka, którego nic już nie zdzi­wi. Zauważyłem, że zmienił styl ubierania ze skórzanej odzieży na płótno. Miał płócienne, bure spodnie, białą koszulę wyciągniętą na wierzch i sznu­reczek koralików na szyi. Długie włosy spinał niekiedy gumką albo zakła­dał kolorową opaskę, która upodabniała go do Indianina. Nosił przy pasku sakiewkę, w której miał tytoń i bibułę. Z rzadka pozwalał sobie na zrobie­nie skręta i leniwe ćmienie tytoniu.

Rafał był szczupłym, wysportowanym blondynem. Na oko mógł mieć trzydzieści lat. Był specjalistą od archeologii podwodnej.

- Powiesz mi wreszcie? - zagadnąłem Piotra, gdy podawano do stołu.

- Wszystko w swoim czasie - odparł.

Tego czasu nie znalazł do obiadu, bo zajmowaliśmy się przeniesie­niem kompresora i sprzętu nurkowego do chatki w pobliżu brzegu rzeki. Przy okazji przyjrzałem się położeniu stanicy. Ulokowano ją w malowni­czym miejscu, przy ujściu Krutyni do Jeziora Spychowskiego. Ma ono kilka półwyspów tworzących urocze zatoki. Południowa część brzegów jeziora jest obrośnięta lasami.

Potem rozlokowaliśmy się w pokojach na pierwszym piętrze hotelu. Na nocleg w domkach lub namiotach było już za zimno, zwłaszcza w nocy. Piotr zamieszkał z chłopakami w trójce, a mnie pozostawiono narożny apartament na końcu korytarza.

- Żebyś miał swobodę działania - wyjaśnił mi Piotr. - Może twój szef zechce do ciebie dołączyć?

Po obiedzie archeolodzy pozamykali się w pokojach, twierdząc, że muszą się zaaklimatyzować. Podejrzewałem, że raczej chcieli chwilę od­począć od mojego towarzystwa i przeprowadzić naradę. Zszedłem więc do recepcji i zapatrzyłem się na mapę na ścianie.

- Ciekawi pana okolica? - zainteresował się pan Jurek.

- Mam ochotę na spacer - odpowiedziałem.

- Dobrze pan trafił. Spychowo to sam brzeg Puszczy Piskiej i można tu godzinami spacerować po lasach. Krótka wycieczka to przejście do wsi Połom - wskazał półwysep na jeziorze Zdrużno. - Polecam też spacer do tamy „Lalka” pomiędzy jeziorem Zyzdrój a dalszym ciągiem szlaku Kru­tyni.

- Dziękuję za radę - powiedziałem do gospodarza ośrodka i wysze­dłem przed budynek hotelu.

Głęboko odetchnąłem nagrzanym, przesiąkniętym sosnowymi zapa­chami powietrzem i postanowiłem wybrać się wzdłuż rzeki do tamy. Za­myślony maszerowałem wzdłuż łąki położonej nad brzegiem, gdzie pasły się konie. Przeszedłem przez otwartą furtkę do lasu. Na skarpie zauważy­łem ślady okopów. Przyjrzałem się im z ciekawością. Wyglądały na nigdy nieużyte w działaniach wojennych. Potem skrajem świerkowego młodni­ka doszedłem do szerszej leśnej drogi, która jak pamiętałem z mapy pro­wadziła aż do „Lalki”. Szedłem więc zastanawiając się, jakie to zadanie wymyślił dla mnie Piotr i czy czasem moja obecność w tych okolicach nie jest pomysłem szefa, który postanowił na jakiś czas usunąć mnie sprzed oczu pani minister.

Tak dotarłem do tamy, a w zasadzie nieczynnej śluzy. Widziałem ślady podjętych prób wyremontowania obiektu i przywrócenia mu dawnego znaczenia. Dzięki tej śluzie żeglarze z jeziora Zyzdrój mogliby przepły­wać na Jezioro Spychowskie i dalej na Mokre koło wsi Zgon. Stałem oparty o barierkę na szczycie budowli i patrzyłem na przepływającą poniżej wodę. Z zamyślenia wyrwał mnie szum piasku za moimi plecami. Obejrzałem się ciekawie.

W moim kierunku jechali na rowerach chłopak i dziewczyna. Oboje mieli może po szesnaście lat. Ona miała ciemnoblond włosy, figurę i za­chowanie pensjonarki. Nawet jej fryzura była prostym, tak rzadko teraz spotykanym warkoczem. Chłopak, z czarną szopą zmierzwionych wło­sów, miał grube i czarne jak węgiel brwi, tak samo ciemne oczy. Spojrzenie miał łagodne, nie było w nim tej zaczepności charakterystycznej dla tubylców patrzących na intruza wchodzącego na ich teren. Młodzi byli ubrani w spodnie, tak zwane bojówki i sportowe bluzy z kapturami. Za­trzymali się obok mnie.

- Widziałaś, Kaśka, te śmieci? - młodzian zapytał towarzyszkę.

- To już trzecia paczka w tym miesiącu - odpowiedziała dziewczyna.

Rowerzyści wsiedli na swoje pojazdy i ruszyli na wschód, na drugą stronę.

- Trzeba w nocy zaczaić się przy bunkrze na TIR-y - usłyszałem jesz­cze słowa Kaśki.

Zastanowiła mnie ta dziwna rozmowa. Młodzi ludzie, gdyby mieli coś do ukrycia, nie mówiliby o tym przy obcym człowieku. Spojrzałem na zegarek. Było już na tyle późno, że zostało mi niewiele czasu, żeby zajść do Piotra przed kolacją i wymusić na nim odpowiedź na pytanie, po co tu mnie ściągnął?

Szybko maszerowałem tą samą drogą. W pewnym momencie zauwa­żyłem przybrzeżną ścieżkę, która - jak pamiętałem - prowadziła krótszą drogą do stanicy. Powoli zmierzchało, a w lesie robiło się już ciemno. Usłyszałem i poczułem, jak dudni ziemia od tętentu kopyt. Nagle zza za­krętu wyskoczył na mnie koń z jakąś kobietą w siodle. Na mój widok zwierzę stanęło dęba, a niewiasta w pięknym, kaskaderskim stylu, szero­ko rozkładając ramiona, z przeciągłym okrzykiem poleciała w krzaki.

Rzuciłem się w kierunku amazonki. Leżała na plecach między dwoma jałowcami. Najpierw sprawdziłem, czy oddycha, a potem, czy nie ma po­łamanych kości. Wszystko było w najlepszym porządku. Gdy przyjrzałem się jej z bliska, zauważyłem, że ma piękne, szlachetne rysy twarzy. Była piękna w jakiś dystyngowany sposób, przypominała anioła. Jej kasztano­we włosy szeroką falą rozłożyły się na mchu. Na rozchylonych wargach zastygła łza, która pewnie trysnęła z jej oczu, gdy spadała z konia. Deli­katnie starłem palcem tę kropelkę. Jej usta na moment zamknęły się wokół niego. Poruszyła się, przeciągnęła jak kocica i otworzyła oczy. Były inten­sywnie zielone, jakby nosiła szkła kontaktowe. W jej spojrzeniu, kiedy w ułamku sekundy obejrzała mnie, zerknęła na palec, było coś przerażają­cego. W pierwszym momencie to był wzrok drapieżnika gotowego pożreć ofiarę i pragnącego jak najszybciej dobrać mi się do gardła; zaraz jednak zaszła w nim zmiana i miałem przed sobą uległą potłuczoną kobietę.

- Dziękuję - wyszeptała.

Mówiła po polsku dobrze, ale z obcym akcentem.

- Nie ma sprawy - odpowiedziałem. - To wszystko przeze mnie. Chy­ba jestem tak straszny, że koń się mnie przestraszył.

Uśmiechnęła się.

- To moja wina. To ja zlękłam się pana, koń to wyczuł i zareagował podobnie. Pojawił się pan tak nagle... Trzeba złapać konia.

Wypowiadała się swobodnie, ale jakby miała kłopoty z doborem od­powiedniego słownictwa.

- Skoro to wszystko moja wina, to może przyjmie pani moje zapro­szenie na drinka? - zaproponowałem.

- Mieszka pan w hotelu na brzegu? - zapytała.

-Tak.

- Dobrze, będę o dwudziestej pierwszej, ale musi mi pan pomóc zła­pać konia - odpowiedziała. - Niestety, trochę bolą mnie nogi i nie mogę za nim biegać.

„Masz babo placek” - pomyślałem, oglądając się na kasztanowatego wałacha z białą grzywą i ciemniejszymi plamami na pęcinach.

Zwierzak spokojnie stał i podskubywał trawkę z pobocza. Gdy zrobi­łem krok w jego stronę, prychnął i odskoczył. Oceniłem odległość między nami. Miałem do przebycia dziesięć metrów. Po bokach koń miał młod­nik, a przed sobą wąską ścieżkę z kałużami błota. Czułem, co mnie czeka, ale nie mogłem zawieść zaufania pięknej nieznajomej. Udałem, że idę między drzewka. Rumak patrzył na mnie podejrzliwie spode łba. Potrzą­sał głową, jakby nie dowierzając, że ktoś może próbować nabrać go na taki stary numer.

Szedłem skrajem drogi oglądając drzewka. Kątem oka zauważyłem rozbawione spojrzenie nieznajomej. Koń zerkał na mnie i cicho rżał, ale jeszcze się nie zrywał do biegu. Gdy byłem sześć metrów od niego, nagle skoczyłem. To był piękny skok, zdążyłem nawet złapać uzdę, ale wałach pokazał mi swą siłę i też skoczył z kopyta prosto na ścieżkę. Chwyciłem się łęku i i próbowałem wciągnąć się na siodło. Koń pędził przez kałuże, więc wkrótce byłem umorusany błotem, a na żebrach z pewnością miałem siniaki od dwóch uderzeń kopytem. Nagle zwierzak zarył przednimi ko­pytami w ziemi i wyleciałem do przodu jak wyrzucony z katapulty. Ze­tknięcie z ziemią było w porównaniu z ostatnimi przeżyciami przyjemno­ścią. Wdychałem zapach mchu i cieszyłem się, że jeszcze żyję.

- Nic się panu nie stało? - usłyszałem za plecami dziewczęcy głos.

Obejrzałem się. To byli rowerzyści.

- Nic, próbowałem złapać konia - wyjaśniałem, powoli wstając.

- Jeżeli ma pan takie podejście do kobiet jak do konia, to do końca życia będzie pan starym kawalerem - stwierdziła Kasia.

Dziewczyna zagarnęła ręką trochę trawy i wystawiła ją w kierunku konia. Ten wystawił nozdrza i potulnie potruchtał do niej. Kasia złapała jego uzdę, poprawiła popręg i poklepała po grzbiecie.

- Dobry konik - zagadnęła do wałacha.

Ten prychnął zadowolony.

- Niech pan tu podejdzie - rozkazała mi Kasia.

Wyjęła z kieszeni paczkę dropsów.

- Niech go pan głaszcze i karmi - dyrygowała.

Posłusznie wykonałem jej polecenie. Potem wsadziłem nogę w strzemiono i przerzuciłem drugą przez siodło i już mogłem jechać.

- Pierwszy raz? - zapytała Kasia, patrząc pobłażliwie na moją posta­wę w siodle.

Od Pana Samochodzika nauczyłem się nie zdradzać swych wszyst­kich atutów i jeszcze bardziej zgarbiłem się, udając ślamazarę. Potulnie skinąłem głową. Dziewczę podskoczyło, klepnęło mnie w plecy.

- Tu prosto, uda trochę luźniej, daj pan koniowi oddychać - mówiła. - Niech pan jedzie ostrożnie. To dobry i posłuszny koń.

Delikatnie stuknąłem konia w bok i cmoknąłem dla zachęty.

- Do domu - powiedziałem.

To ostatnie chyba najbardziej podziałało na wyobraźnię rumaka i wlo­kąc noga za nogą ruszył na nadbrzeżną ścieżkę, gdzie była amazonka. Spotkałem ją po dłuższym czasie. Zdziwiona obejrzała się na mnie.

- Myślałam, że pan nie żyje - przywitała mnie.

- I zostawiłam martwego w lesie? - zażartowałem.

- Wyglądało na to, że wierzchowiec wie, dokąd zmierza. Dobry koń zawsze sam wróci do stajni.

W sposób podpatrzony z angielskich filmów o arystokracji zeskoczy­łem z konia.

- To dobry i posłuszny koń - powiedziałem podając niewieście uzdę.

- Do wieczora - pożegnała mnie, nim popędziła galopem w ciemny, jesienny las.

ROZDZIAŁ TRZECI

POWRÓT Z WYCIECZKI • CO WIEMY O OSADACH FALO­WYCH? • PRUSKI OFICER ZAFASCYNOWANY PRUSKIMI PLEMIONAMI • FOTOKOPIE PAMIĘTNIKA • DZIEWCZYNA O DESZCZOWYM IMIENIU • ZA CO NADSTAWIAM KARKU? • NOCNI EKOLODZY

Umorusany zaschniętym błotem dotarłem do stanicy. Wolałem niko­mu nie pokazywać się w tym stanie, ale jak na złość w holu na piętrze, gdzie stał stół do bilardu, spotkałem Piotra. Samotnie biedził się nad wstrze­leniem piątej bili przy pomocy trzynastej, ale tak, aby nie wpadła czarna.

- Skąd Litwini wracają? - przywitał mnie słowami sławnego wiersza wieszcza.

- Z nocnej wracają wycieczki - odpowiedziałem.

- Widzę, że już miałeś pierwsze przygody.

- Powiedzmy, pogłębioną lekcję przyrody - próbowałem moje prze­życia obrócić w żart.

- Wykąp się i zejdź za godzinę na kolację, potem porozmawiamy.

Zaszyłem się w swoim apartamencie. Nie tylko się wykąpałem, ale i starannie ogoliłem, a ponadto użyłem mojej ulubionej wody kolońskiej. Założyłem też marynarkę. Gdy zszedłem do jadalni, naturalnie spotkały mnie pełne zdziwienia spojrzenia archeologów.

- Paweł idzie na randkę - Basia błyskawicznie odkryła przyczynę mojego eleganckiego odzienia.

- Mam nadzieję, że przy okazji przyjemności nie zapomnisz o obo­wiązkach - zauważył Piotr.

- Jasne, może wreszcie oświecicie mnie, jaka jest przyczyna waszej obecności w Spychowie? - poprosiłem, siadając do stołu.

- Co wiesz o osiedlach palowych? - Piotr odpowiedział pytaniem.

- Budowano je na palach - odparłem wywołując falę śmiechu. - Prze­praszam, ale wiem niewiele. Domyślam się, że chodzi o jakiś szczególny typ charakterystyczny dla tych ziem. Zastanawia mnie tylko, czemu się tym zajmujecie, skoro niemieccy archeolodzy pewnie przekopali już wszystkie pruskie grodziska i odkryli wszystkie osiedla na tym terenie.

- Mylisz się - Piotr pokręcił głową, smarując chleb masłem. - Nie­mieccy naukowcy rozkopali kilka grodzisk na terenie dawnych Prus Wschodnich i większość po dojściu Hitlera do władzy. Ciekawostką jest to, że na ziemiach pruskich przeprowadzono gruntowną inwentaryzację obiektów architektury obronnej i przy okazji grodzisk. Tę inwentaryzację zawdzięczamy porucznikowi Johannowi Guisemu. Atutami wojskowego była doskonała znajomość terenu i umiejętność rysowania. Inicjatorami akcji byli Johannes Voigt, uważany za ojca pruskiej historiografii, oraz Theodor von Schőn, nadprezydent prowincji Prusy Wschodnie. Od 1826 do 1828 roku Guise jeździł w teren przygotowując rysunki. Choć jego przełożeni uważali go za nieprzydatnego do służby wojskowej, to zatrzy­mali go w armii, bo dużo się uczył i studiował. Do końca życia był starym kawalerem spędzającym czas na zgłębianiu wiedzy. W czasie służby woj­skowej nauczył się między innymi pięciu języków: angielskiego, francu­skiego, greki, łaciny i sanskrytu. Jego prace w Prusach przerwał wybuch powstania listopadowego. Jako żołnierz garnizonu toruńskiego oddelego­wany do innej pracy, musiał wrócić do rodzimych koszar, bo wtedy armia rosyjska „zaprosiła” armię pruską do wspólnego tłumienia powstania. Zdążył jednak przygotować 600 szkiców i opisów inwentaryzacyjnych fortyfikacji murowanych i grodzisk.

- Jak znam Niemców, cel akcji był związany nie tylko z chęcią poznania przeszłości... - wtrąciłem.

-Tak jest - Piotr uśmiechnął się. - Prawdopodobnie pragmatyzm nie­miecki kazał łączyć pracę o znaczeniu militarnym z badaniami historycz­nymi. Rysowanie pruskich grodzisk wynikało z fascynacji Guisego kul­turą Prusów, ich bohaterstwem. Miesiąc temu dowiedziałem się, że w ber­lińskim muzeum odnaleziono połowę tych szkiców. Niestety, brakuje nam pieniędzy, żeby tam pojechać i przygotować kopie tych rysunków.

- Po wojnie polscy archeolodzy badali pruskie grodziska na Warmii i Mazurach? - zapytałem.

- Do tej pory w tym regionie badano grodziska w Szestnie, gdzie zna­leziono ślady prawdopodobnie wikińskiej wyprawy wojennej, w Bogda­nach koło Fromborka, w Kąjkowie koło Ostródy. Grodzisko w Ostrowiu koło Orzysza w niemieckich zapiskach występuje pod nazwą Werder. Tak je opisano w katalogu stanowisk prehistorycznych Prus Wschodnich Emila Hollacka z 1908 roku i trzyczęściowym katalogu grodzisk pruskich Hansa Cromego. W tamtym rejonie zarejestrowano pięć stanowisk archeologicz­nych. Na grodzisku odkryto luźne znaleziska z wczesnego średniowiecza, zapinkę brązową z epoki wpływów rzymskich oraz dwa osiedla nawodne i dwa kurhany. Mamy też informację, że znajdowano tam fragmenty naczyń glinianych. Do kategorii ciekawostek zaliczyłbym teorię niejakiego Sadowskiego z 1875 roku, który w grodzisku dopatrywał się osady leżą­cej na trasie szlaku handlowego łączącego Skandynawię z Grecją. O Ostro­wiu jako atrakcji turystycznej pisał Mieczysław Orłowicz w swym prze­wodniku po „Mazurach Pruskich i Warmii” wydanym w 1923 roku we Lwowie. Grodzisko określił mianem Schlossberg - Góry Zamkowej, jak jest i dziś opisane na polskich mapach.

- Zaraz, zaraz, czemu zacząłeś mówić o osadach palowych, a potem mówisz mi o grodzisku nad jeziorem Orzysz? - zaciekawiłem się.

- W 1863 roku, po obniżeniu wód jeziora Orzysz osuszono także wody jezior Czarne i Tulewo. Wtedy odkryto te osady palowe. Max Toeppen, autor „Historii Mazur”, jako odkrywcę osad palowych podaje Eduarda Balduhna, miejscowego właściciela ziemskiego. W jeziorze Czarne zna­lazł on dwa równoległe rzędy pali, wbitych w dno jeziora w odległości około dwóch metrów od siebie na długości stu sześćdziesięciu kroków, mogących być resztkami mostu łączącego brzegi jeziora. W odległości sześćdziesięciu kroków od brzegu znaleziono czworokąt pali o wymia­rach około 24 na 12 metrów. Na nich to miano wybudować domostwo. Podobną budowlę ten sam człowiek odkrył na jeziorze Tulewo. Jak mogło powstać coś takiego w czasach, gdy nasi przodkowie nie znali jeszcze ani koła garncarskiego, ani przedmiotów metalowych, historycy nie potrafią odpowiedzieć.

- Nadal nie rozumiem, jaki to ma związek ze Spychowem?

- W zagajniku leżącym na podmokłym gruncie, koło przystani gospo­darz stanicy znajdował podobne zabytki, tyle że z okresu wczesnego śre­dniowiecza. Twierdził również, że kopiąc tam odkrył wbite pale na głębo­kości podsiąkania wód. Prawdopodobnie mamy tu osadę palową i moim zdaniem w najbliższej okolicy należy poszukać nieznanego jeszcze grodziska pruskiego. Nie zapominaj, że Spychowo, nazywane dawniej Puppen, a po spolszczeniu Pupy, znajdowało się na granicy ziem mazowiec­kich i pruskich. Później tędy prowadziły szlaki handlowe...

- Kupcy zazwyczaj poruszali się trasami znanymi od wieków - za­uważyłem.

- Tak jest - przyznał Piotr. - Skoro można podejrzewać tu obecność osady palowej, to od dawna był to atrakcyjny osiedleńcze teren. Zapewne Prusowie założyli w tej okolicy grodzisko. Pytanie tylko gdzie?

- Czy rozkopanie grodziska przyniesie wam wiele cennych zabytków?

- Patrzysz na sprawę jak poszukiwacz skarbów - tym razem odpowie­dział Szymon. - Po pierwsze, takie wykopaliska potrwają kilka sezonów. Po drugie, grodziska w życiu Prusów odgrywały rolę schronienia w czasie wojny. Jedynie naczelników było stać na utrzymanie własnego grodu. Grupa nobili w społeczności pruskiej liczyła mniej niż pięć procent populacji. Do obowiązków naczelników, którzy przez średniowiecznych kro­nikarzy byli uważani za książęta, należało także utrzymywanie grodzisk - warowni. W czasie wojny gród musiał pomieścić od 500 do 1500 ludzi z dobytkiem ruchomym, którego obfitość odróżniała nobili od pospólstwa. Nie powinna dziwić fascynacja Guisego Prusami, skoro w tym społeczeń­stwie każdy wolny człowiek był równy innemu i każdy głos był równie ważny w czasie wieców, kiedy zapadały najważniejsze decyzje. Najczę­ściej naczelnika od reszty odróżniały lepsze uzbrojenie i lepsze konie. Część tego cennego dobytku palono i chowano ze zmarłym, a resztę dzie­lono między wspólnotę. Każdy mógł zostać nobilem, wystarczyło wrócić ze szczególnie obfitej w łupy wyprawy wojennej. Życiem Prusów nie rzą­dziła wbrew pozorom chęć walki i łupienia. Do XII wieku nie ma żadnych śladów takiej działalności Prusów. Wręcz przeciwnie, sąsiedzi bardzo in­teresowali się Prusami począwszy od śladów wypraw skandynawskich z IX wieku do podboju części ziem pruskich przez Bolesława Kędzierza­wego, zakończonego powstaniem pruskim w 1166 roku i wyprawami od­wetowymi. Dopiero wtedy Prusowie zasmakowali w wizytach na Mazow­szu. Po trzecie, na miejscu takich grodzisk Krzyżacy stawiali swoje straż­nice lub zamki. W tradycji zachowała się informacja, że w okolicach Spychowa był taki zamek zamieniony z czasem na pałacyk myśliwski.

- A na czym polega moje zadanie? - dociekałem.

- Zaraz zejdziemy do baru i porozmawiamy - odpowiedział Piotr.

- My też możemy? - zalotnie spytała Renata. - Nie będziemy podsłu­chiwać. Obiecuję!

- Zejdźcie, to ostatni wieczór, kiedy daję wam luzy - zgodził się Piotr. - Od jutra ostro bierzemy się do roboty.

Skończyliśmy posiłek i schodami zeszliśmy razem do piwnicy. Ścia­ny korytarza wymalowano w barwy sugerujące, że znajdujemy się pod wodą. Miejscami na ścianach przebijały elementy fosforyzujące w ultra­fioletowym świetle. Bywalcy świetnie wiedzą, że w tym świetle doskona­le widać wszystko co białe: zęby, siwe włosy i zwłaszcza górną część damskiej bielizny. Barek był urządzony w stylu rustykalnym. Toalety przypominały drewnianą wiejską chałupę, na ścianach wymalowano typowe mazurskie pejzaże, a bar wybudowano z brzozowych bali. Archeolodzy usiedli w kącie i zamówili ulubione trunki. Z Piotrem ograniczyliśmy się do soczków i na jakiś czas odseparowaliśmy się od towarzystwa.

- Mów! - popędzałem Piotra.

Ten sięgnął do bocznej kieszeni spodni i wyjął gruby plik kartek.

- To fotokopie kartek pewnego pamiętnika - oznajmił.

Szybko przejrzałem odbitki.

- Po łacinie - jęknąłem. - Trochę potrwa, nim wgryzę się w materiał. Czyj to pamiętnik?

- Z tego co przeczytałem, to autor przedstawia się na pierwszej stro­nie. Pisał to szwedzki oficer, generał.

- Kiedy żył?

- W XVII wieku. Okres „potopu”.

- Skąd go masz?

- Od przyjaciela ze Sztokholmu, który dostał go od przyjaciela z Ham­burga. Tamten kupił to na aukcji w antykwariacie.

- Wiesz, co tutaj jest napisane?

- Nie, nie czytałem tego. Podobno jest tam coś o jakimś skarbie. Więc od razu pomyślałem, że się tym zajmiesz.

- Czemu ciągnąłeś mnie aż tu, do Spychowa? Może mógłbym zająć się sprawą w Warszawie.

- Przeglądając te wspomnienia, odkryłem nazwy mazurskich miej­scowości, między innymi Prostek. Mówi ci coś ta nazwa?

- Bitwa pod Prostkami, kiedy to Kmicic wziął do niewoli księcia Bo­gusława Radziwiłła.

- Właśnie, a stąd do Prostek masz bliżej niż z Warszawy.

- Dzięki, przeczytam i zobaczę, co tam jest ciekawego.

- Chodźmy do reszty - zaproponował Piotr.

Dyskretnie zerknąłem na zegarek. Zbliżał się czas mojej randki.

- Muszę tu na kogoś zaczekać - odpowiedziałem.

- Aha - mruknął Piotr.

Było to „aha” z gatunku tych wieloznacznych. Piotr uśmiechnął się łobuzersko i poszedł do przyjaciół. Zaraz ich chyba poinformował o moim zachowaniu, co wywołało uśmieszki panów i zaciekawione spojrzenia pań. Pięć minut po umówionej porze do lokalu drugim wejściem, z zewnątrz, weszła moja tajemnicza amazonka. Była ubrana w dżinsy, białą lnianą koszulę, skórzaną kurtkę z frędzlami i kowbojski kapelusz głęboko nasunięty na oczy. Strój uzupełniały kowbojki na nogach. Na twarzy miała dyskretny makijaż, a na szyi wisiorek z wizerunkiem świętego Krzyszto­fa. Rozejrzała się po lokalu. Archeolodzy i ja byliśmy jedynymi klienta­mi. Natychmiast dostrzegła zazdrosne spojrzenia dziewczyn i fascynację chłopaków jej urodą. Wstałem i skłoniłem się jej. Podeszła do mnie koły­sząc biodrami. Zdjęła kapelusz i jej kasztanowe loki zawirowały w po­wietrzu. Na powitanie nadstawiła swój policzek do pocałunku. Gdy zbli­żyłem swoją twarz do niej, moje nozdrza uderzył oszałamiający zapach francuskich perfum, których nazwę znałem z reklam z udziałem najdroż­szej modelki świata.

- Czego się pani napije? - uprzejmie zapytałem.

- Tego samego co ty, tylko z dodatkiem czegoś mocniejszego - odpo­wiedziała.

Natychmiast pobiegłem do baru złożyć zamówienie. Nawet nie zwra­całem uwagi na archeologów. Nieznajoma w tym czasie zdjęła kurtkę i została w samej koszuli, z gołymi ramionami. Rozpięła też ją pod szyją, pogłębiając dekolt. Kiedy podawałem jej drinka, mój wzrok mimowolnie ześlizgnął się tam, gdzie nie powinien. Moja towarzyszka uśmiechnęła się.

- Nie wstydź się, wszyscy mężczyźni są tacy sami - uśmiechnęła się. - Różnicie się tylko tym, jak szybko chcecie zacieśnić swe związki z ko­bietami.

- Ale... ja... proszę mi wybaczyć - jąkałem się.

- Może będziemy sobie mówili na „ty”? - zaproponowała.

- Naturalnie.

- Jestem Pluvia - podała mi długą dłoń z wymalowanymi na srebrno paznokciami.

- Paweł - przedstawiłem się. - Skąd takie niespotykane imię?

- Wiesz, co ono oznacza?

- Po łacinie to deszcz.

- Brawo! - Pluvia klasnęła. - Jesteś jednym z nielicznych, którzy ro­zumieli znaczenie mego imienia, dodam, że najmłodszym. Większość tych panów była kolegami mojego ojca.

- A czym zajmował się twój ojciec?

- Był archeologiem, badał inskrypcje nagrobne z grobowców Etru­sków, interesował się też Celtami.

- A jak się nazywał?

- Brons. Ja noszę nazwisko po matce, Atratus. Tatę widywałam rzad­ko, bo unikał pobytu w domu. Wolał wykopaliska i wyprawy badawcze.

- Rozumiem - smutno pokiwałem głową. - Co robisz w Polsce i skąd znasz nasz język?

- Przygotowuję materiał dla miesięcznika turystycznego, robię zdję­cia i piszę teksty. Polski trochę znam, bo nasza gosposia była Polką, córką polskiego pilota z okresu drugiej wojny światowej. Od niej nauczyłam się polskiego. Opowiadała mi wasze bajki, czytała wasze powieści. Najlepiej pamiętam taką o rycerzach, którzy na koniec stoczyli wielką bitwę.

- Jesteś dziennikarką?

- Tak. Nie pasuje do mnie ten zawód?

- Pasuje, jak najbardziej. Czemu jednak, gdy człowiek spotyka brat­nią duszę, okazuje się ona tylko przelotną kometą?

- Zostaję tu jeszcze jakiś czas - Pluvia uśmiechnęła się zalotnie.

To był taki uśmiech, który odbiera mężczyźnie oddech, zabiera duszę i zanosi ją w ofierze tej jednej, czarującej kobiecie.

- Pójdziemy na spacer? - zaproponowała.

- Oczywiście. Gdzie nocujesz, może cię odprowadzę? - zaofiarowa­łem się.

- Jestem twoją sąsiadką zza ściany - powiedziała Pluvia, zakładając kurtkę i kapelusz.

Do drzwi odprowadziły mnie zazdrosne spojrzenia kolegów. Wyszli­śmy we dwoje pomiędzy puste domki. Schodziliśmy pomiędzy sosnami na przystań. Ciemności i nastrój chwili sprawiały, że choć szliśmy osob­no, to wciąż ocieraliśmy się o siebie ramionami.

- Czym się zajmujesz na co dzień? - zapytała mnie Pluvia.

- Skończyłem historię sztuki i szukam zaginionych dzieł sztuki.

- Fascynujące! Coś w rodzaju Harrego „Indiany” Jonesa?

- W skromniejszym wydaniu - uśmiechnąłem się. - Musisz wiedzieć, że przez tereny Polski w ostatnich dwustu latach przetoczyło się kilkana­ście wojen, przemaszerowało mnóstwo armii. Każda z nich rabowała, ukrywała zdobycze. To wszystko jeszcze czeka na odnalezienie.

- I znajdujesz coś czasami?

- Czasami - zaśmiałem się. - Znalezisko nie musi mieć wymiernej wartości wyrażonej w dolarach, by być cenne dla państwa polskiego.

- Musisz nieźle zarabiać za taką pracę.

Zaśmiałem się.

- Nadstawiasz karku za grosze? To niebezpieczna robota?

- Jak widzisz, niekiedy bardzo przyjemna - skłoniłem się w jej stronę.

- Pracujesz tu?

- Tak. Przyjechałem z archeologami na wykopaliska.

Byliśmy już na pomoście. Pod nami cicho chlupotała woda, pluskały się ryby, z rzadka cicho machając skrzydłami przefrunął nietoperz. Pluvia objęła się rękoma.

- Zimno ci? - zaofiarowałem jej swoją marynarkę.

Przyjęła jaz wdzięcznością, owijając się nią i jednocześnie opierając się o mnie.

- Z tymi bratnimi duszami żartowałeś? - spojrzała mi w oczy.

- Nie.

- To jutro umówimy się na konie, po południu. Dobrze?

- Jasne - poważnie skinąłem głową, jednocześnie modląc się o deszcz, który zmusiłby Pluvię do zmiany planów na jutro. Bałem się konnej prze­jażdżki.

- Późno już - Pluvia zerknęła na zegarek.

W milczeniu, znowu obijając się o siebie jak bile rozpuszczone po stole, wracaliśmy do hotelu. Przy drzwiach swojego pokoju Pluvia poma­chała mi na „dobranoc”. Gdy byłem u siebie zorientowałem się, że zosta­wiłem jej marynarkę. Przez okno zauważyłem w oddali, we wsi światła TIR-a i przypomniały mi się słowa rowerzystów. Założyłem kurtkę i wy­szedłem na korytarz. Zapukałem do drzwi Pluvii.

- Biorę prysznic! - usłyszałem jej krzyk.

- Marynarka! - odkrzyknąłem.

- Przyjdź za kwadrans!

Propozycja była więcej niż kusząca, ale jednocześnie interesowała mnie sprawa z TIR-em. Chwilę stałem na korytarzu, nie wiedząc, na co się zdecydować. Wreszcie zbiegłem na parking. Szybko zapaliłem silnik Rosynanta i wyjechałem na drogę. W oddali po lewej stronie widziałem światła pozycyjne TIR-a. Pomknąłem w tamtą stronę. Na przedniej szybie włą­czyłem na moment podświetlenie w podczerwieni. O dziwo, skrzynia ładun­kowa ciężarówki była nagrzana. Potem w krzakach mignęły mi dwie sku­lone sylwetki. TIR odjechał daleko, więc zgasiłem światła i z włączonym noktowizorem zawróciłem. Zaparkowałem wóz w lesie, w odległości kil­kudziesięciu metrów i zacząłem się skradać.

- Jedzie następny - usłyszałem szept Kaśki.

- No, zobaczymy - mruknął jej kolega.

W mroku dostrzegłem, że młodzi siedzieli ukryci za niewielkim kop­czykiem skrywającym bunkier z okresu drugiej wojny światowej, ze strzelnicą skierowaną na południe. Zapewne był to fragment dawnych niemiec­kich fortyfikacji granicznych.

Na szosie zaświeciły światła kolejnego TIR-a. Gdy nas mijał, podsko­czył na wyboju i z jego paki spadła paczka. Kierowca nawet się nie za­trzymał. Za to młodzi doskoczyli do ładunku.

- Cała Warszawa - wściekał się chłopak.

Oboje chwycili kostkę o krawędziach długości około pół metra i za­ciągnęli ją w pobliże bunkra. Podszedłem do nich jeszcze bliżej.

- Co tam macie ciekawego? - zapytałem, zapalając latarkę.

Oboje aż podskoczyli zaskoczeni.

- Śmieci - Kaśka pierwsza opanowała emocje. - A, to pan, co z konia spada! - rozpoznała mnie.

- Czemu zbieracie te paczki?

- Warszawska firma chce na Mazurach otworzyć wysypisko śmieci. Wożą je przez Spychowo, nocą, żeby nikt tego nie widział. Już kilka ta­kich paczek spadło z ciężarówek.

- Trzeba zawiadomić odpowiednie służby, żeby zmusiły kierowców do lepszego zabezpieczania ładunku - zauważyłem.

- Ale my nie chcemy tego śmietnika - powiedział chłopiec. - Niech pan sprawdzi, ile waży ta paczka.

Złapałem za sznurek, który oplatał pakunek. Poderwałem go z ziemi na kilka centymetrów. Paczka, mimo że niewielka, była piekielnie ciężka.

- Co tutaj jest? - zdziwiłem się.

- Prasowane, gniecione pod ciśnieniem śmieci - tłumaczyła Kasia.

- Rozerwany sznurek oznacza masę tego dziadostwa, które zaczyna fru­wać po okolicy. Uczniowie jednej klasy przez godzinę zbierali śmieci z takiej paczki, która rozerwała się przed ich szkołą.

Kasia i Marian, jak miał na imię chłopak, byli licealistami, działacza­mi ekologicznymi i „chodzili ze sobą”. Pochodzili ze Spychowa i bardzo martwił ich pomysł otwarcia wysypiska śmieci w okolicy.

Przyszedł mi do głowy szatański plan pozbycia się ich kłopotu. Ocze­kiwałem jednak rewanżu i to w formie zaliczki.

- Kasiu, ty się znasz na koniach? - wypytywałem dziewczynę.

- Panie Pawle, to pierwszy koniuszy w okolicy - zapewniał mnie Marian.

- Świetnie, musisz mnie nauczyć dobrze jeździć konno - oznajmiłem. - Masz czas do jutrzejszego obiadu.

ROZDZIAŁ CZWARTY

KONWÓJ SZWEDZKIEGO POSŁA • SPOTKANIE OJCA Z SY­NEM • UROK TATARSKIEGO SOJUSZNIKA • ZASADZKA ORDYŃCÓW • POTYCZKA W LESIE • WYPRAWA ROTMISTRZA MORDASEWICZA • NIEPOHAMOWANA CIEKAWOŚĆ PLUVII

Końskie kopyta stukały o bruk pruskiego miasteczka. Kondukt kawalerzystów w wojskowych strojach budził u miejscowych lęk. Tylko młode dziewki, żądne przygód, ciekawe świata i obyczajów kawalerów obcego pochodzenia, ciekawie spoglądały na ogorzałe, wąsate twarze żołnierzy w kapeluszach i w hełmach czółenkowych, zwanych morionami.

- Zobaczmy, co ten karczmarz ma dla nas dobrego! - zaproponował młody oficer, skłaniając się pięćdziesięciolatkowi.

Starszy był ubrany w strój skromny, lecz dobry gatunkowo. Miał szla­chetne rysy, spokojne spojrzenie bladoniebieskich oczu i starannie przy­strzyżoną bródkę. W odpowiedzi na propozycję łaskawie skinął głową. Gdy zatrzymywali konie na podwórzu przydrożnej karczmy, uważnie spo­glądał na rajtarów strzegących niewielkiego, pomalowanego na czarno kuferka.

- Dajcie go tu! - wskazał żołnierzom wnętrze zajazdu. Kawalerzyści zeskoczyli z koni i zdjęli pakunek z luzaka. Jeden z nich wniósł skrzyneczkę i ustawił ją u stóp dowódcy. Ten wyjął z sakwy książ­kę wydaną po francusku i zaczął ją czytać. Mrużył przy tym oczy, bo maleńkie okna z błonami i ogień w kominku dawały niewiele światła. Musiał przyznać, że rozprawa na temat taktyki piechoty była przednio napisana. Przelotnie zerknął na niewiastę, która podawała mięso i chleb. Skinął dłonią na kielich, nakazując nalać doń wina. Potem jadł niespiesznie, wsłu­chując się w gwar rozmów żołnierzy.

- Są, już jadą! - zameldował jeden z rajtarów wchodząc z podwórza.

- Świetnie - ucieszył się mężczyzna.

Poprawił strój i usiadł, podparłszy się na rapierze. Drzwi otworzyły się z trzaskiem, gdy do wnętrza wszedł dwudziestopięcioletni mężczyzna w podobnym mundurze jak czekający, tylko obszarpanym, poznaczonym krwią, kurzem i błotem.

- Ojcze! - krzyknął, wyciągając rękę do siedzącego.

Tamten nie wytrzymał i poderwał się z miejsca.

- Synu! Jak żyjesz?

- Jak widzisz! Niełatwo na tej wojnie...

Obaj usiedli i długo rozprawiali, a potem - nie zważając na późną porę - kazali ruszać. Cały czas pilnowali kuferka.

Jechali wśród zapadającego mroku. Na horyzoncie jeszcze jaśniało, jakby to łuny pożarów świeciły. Podobno nawet nad jakąś wsią tej jesieni unosiły się dziwne, rdzawe kręgi na niebie. Ludzie tłumaczyli to sobie rychłym końcem świata, ale pastor zwalił winę za anomalia na miejscowe pokłady rudy darniowej.

- Myślisz, ojcze, że to dobry pomysł? - młodszy oficer wskazał głową na kuferek uwiązany do grzbietu luzaka.

- Nasz król uważa, że tak trzeba - odparł starszy. - W wojnie tej za­dziwia mnie niestałość elektora Fryderyka Wilhelma i jego ciągłe chwyta­nie się nowinek. Do tego dodajmy starą przyjaźń z domem palatyńskim, związek i pokrewieństwo z naszym królem, wspólność religii, a nade wszystko potężną i widoczną żądzę panowania. Nie mógł znieść tego, że jako książę pruski był wasalem Polski i zazdrosnym okiem spoglądał na biskupstwo warmińskie, w samym sercu jego Prus leżące. Gdy więc nada­rzyła się po temu pora i zręczność, natychmiast związał się z naszym kró­lem.

- Na cóż on liczy występując przeciw swemu suwerenowi?

- Na to - padła krótka odpowiedź poparta wymownym spojrzeniem na ładunek.

***

Podczas gdy konwój rajtarii, potomków dumnych wikingów, jechał przez kraj sojusznika, w podobnym kierunku zmierzał silny oddział skośnookich jeźdźców. Przybyli tu z dalekiego Krymu, by wypełnić zobo­wiązania sojusznicze wobec króla, byłego kardynała jezuickiego. Na ich czele jechał Subchan Ghazi aga, silny, barczysty, w jedwabnym żupanie o trawiastym kolorze, ze śniadą twarzą okoloną szeroką brodą. Jego oczy błyszczały, a głos miał łagodny. Zachowywał się z wdziękiem, który urzekł dwór królewski; teraz z rozbawieniem i zainteresowaniem patrzył na nie­gdysiejszych wrogów.

Królowa Maria Ludwika pisała do madame de Choissy: „Uśmiałabyś się, jakie komplementa prawił mi dowódca Tatarów. Rozmowa jego jest zabawna i pełna dowcipu. Gdybyś potrzebowała Tatarów, pisz do mnie, dowódca ich jest moim przyjacielem i powiada, że okrom króla i pana Czarnieckiego, tylko mnie jedną szanuje”. Tatar był też bystrym dowódcą, odradzał podjęcie walnej bitwy ze Szwedami, a radził nękanie wroga, ści­ganie podjazdami. Nie posłuchano go i hetmana Czarnieckiego i niepo­trzebnie stoczono krwawą, przegraną batalię pod Warszawą. Subchan Ghazi był dumny, że jego siedmiu ordyńców otoczyło samego króla szwedzkie­go, który tylko dzięki sprytowi uszedł z życiem.

Ordyńcy przeliczali pieniądze w trzosach, ukrytych w zakamarkach kaftanów. W tej wojnie pod Strzemeszną już wzięli swój jasyr, żony ofi­cerów szwedzkich, które potem sprzedawali na targu. Zadziwiające jak dworki płakały, gdy przytykali ostrza swych szabel do gładkich, bladych szyi kobiet z Północy i grozili ich śmiercią, gdyby nie znalazł się chętny do kupienia. W tatarskich uszach długo rozbrzmiewał krzyk oficera szwedz­kiego, którego stopy owinęli w namoczone, skórzane pasy i patrzyli jak schną, uciskając kończyny jeńca. Dowódca Tatarów pamiętał także o ukry­tej w bagażach złotej szabli wysadzanej drogimi kamieniami, darze króla Jana Kazimierza.

Obok Tatara jechał na gniadym koniu polski oficer. Mężczyzna obej­rzał się za siebie, na długi rząd jeźdźców, ordyńców i chorągwie pancerne spod znaków samego króla.

- Mości Wojniłłowicz! - Polak usłyszał wołanie umyślnego jadącego z naprzeciwka. - Hetman Gosiewski prosi na radę!

Pułkownik Gabriel Wojniłłowicz dźgnął boki konia i ruszył stępa. Za nim pojechał dowódca tatarski, za którym zaraz pospieszył oddziałek stra­ży przybocznej. Po godzinie jazdy dotarli do obozu hetmana. Wszędzie wokół kręcili się żołnierze. Nie było w nich nic z bezmyślności pospolite­go ruszenia, które na wojnie przepijało do siebie, doglądało taboru, a do wojaczki było niechętne. Nawet Kozacy zaporoscy na wojnie nie pili, wiedząc, co gorzałka potrafi zrobić z dobrego wojownika.

Wojniłłowicz i Subchan Ghazi weszli do namiotu hetmana Wincente­go Gosiewskiego. Dowódca zaprosił ich na niskie taborety pokryte futra­mi, ustawione wokół małego ogniska.

- Nad ważnymi rzeczami będziem radzić - powiedział hetman. - Wia­domo tobie, pułkowniku, i tobie, Subchanie Ghazi, że ruszamy na Prusy. Król wydał mi jednakowoż jasne rozkazy, żeby wojska w bitwie nie mar­nować.

Tatar tylko skinął głową.

- Ze Szwedami i Brandeburczykarni ciężko nam będzie stawać - kon­tynuował hetman.

- Zwłaszcza, jeżeli korpusem szwedzkim dowodzi, jak słyszałem, ksią­żę Bogusław Radziwiłł - zauważył Wojniłłowicz.

Tatar uśmiechnął się pobłażliwie. Jego wojownicy nikogo się nie bali i gdyby tylko kto obiecał dobrą cenę, zaraz by tego księcia na arkanie przywlekli.

- Król Jegomość zaznaczył, że na pomoc powstańcom na Żmudzi iść musimy - przemawiał hetman. - Nasi sojusznicy są tu dla ukarania niepo­kornego lennika, elektora brandenburskiego. Macie pustoszyć jego zie­mie, siać zamęt, wprowadzić strach w serca jego poddanych. Prusy to kraj bogaty, więc z pustymi rękoma do domów nie wrócicie.

Zadowolony Tatar skinął głową.

- Jest tylko jedna rzecz - hetman uniósł znacząco palec. - Zaraz wy­ślę was z podjazdami, żebyście się zwiedzieli, gdzie czai się wróg, jakie ma plany. Łapcie języka, patrole przeciwnika, ale szczególnej waszej uwadze poświęcam osobę hrabiego Johanna Schlippenbacha. Król zwiedział się, że człowiek ten ma przesyłkę szczególnej wagi. Trzeba go wam żywcem chwycić, uwięzić w jakimś ustronnym miejscu i pierwej dobrze przesłuchać. Jeśliby milczał, ogniem piec! Gdy już powie wszystko, za­aranżować komedyję z uwolnieniem przez podjazd pułkownika i mnie jeńca przekazać.

Wojniłłowicz i Tatar spojrzeli na siebie zdziwieni.

- Czemu to ma służyć? - zapytał pułkownik.

- Takie mi przyszły rozkazy z dworu - oznajmił Gosiewski. - Żoł­nierską rzeczą jest słuchać. Dosyć już było takich, którzy nad żołnierskie powinności własne deliberacje przedkładali!

Pułkownik skinął głową ze zrozumieniem. Wstał i wyszedł z namiotu hetmańskiego. Za nim podążył Tatar. Obaj wkrótce ustalili plan działania i rozeszli się do swych jednostek, które zdążyły dołączyć do obozu het­mańskiego.

***

Hrabia Johann Schlippenbach był wściekły. Miał tylko dwudziestu żołnierzy, a - jak słyszał - w okolicy pojawiały się podjazdy wroga. Do tego ani brandenburski generał, ani książę Radziwiłł nie dawali znaku życia. Nikt nie wiedział, gdzie teraz są.

Jego konwój jechał przez gęsty las, gdy nagle w szyję rajtara jadącego na przedzie wbiła się strzała. Na głowę oficera spadł arkan zarzucony przez Tatara, który wyskoczył z przydrożnych krzaków. Młody Schlippen­bach rzucił się z rapierem w kierunku wojowników. Pierwszego zabił potężnym pchnięciem. Oparł nogę w strzemionie na jego gardle i wyciągnął z piersi okrwawione ostrze. Z drugiej strony podbiegł do niego Tatar z okrzy­kiem „Ałła, Ałła!”. Oficer wyjął pistolet tkwiący w olstrach i wypalił mu z bliska w twarz. Wtedy strzała wystrzelona z zarośli ugodziła go w ramię. Reszta rajtarów również walczyła z napastnikami. Walczyli w swoim życiu z Hiszpanami, Holendrami, Niemcami, Rosjanami, Polakami, ale jak ognia bali się Tatarów, wzięcia w jasyr, niewoli w dalekiej Azji. Nic dziwnego, że teraz chwytali się wszystkich sposobów, by uratować życie.

Hrabia pchnął szpadą w gardło Tatara, który zarzucił na niego sznur. W starciu z tatarską szablą szpada pękła, więc Szwed sięgnął po pistolety. W pierwszym nacisnąwszy spust zwolnił sprężynę, a ta zaczęła obracać kółkiem, o które tarł i iskrzył kawałek pirytu przyciskany kurkiem. Jednak proch w panewce nie zapalił się. Starszy Schlippenbach zaklął i rzucił bezużyteczną broń. Dwaj Tatarzy na ten widok radośnie odsłonili zęby. Hrabia wyjął więc drugi pistolet i odpalił. Ten był nabity siekańcami, więc obaj ordyńcy zasłonili z okrzykami bólu twarze i uciekli. Co prawda z lasu jeszcze strzelano do konwoju, ale strzelców musiało być zaledwie kilku, więc rajtarzy popędziwszy konie wycofali się. Zatrzymali się na następnej krzyżówce.

- Zabili nam ośmiu - zameldował ojcu młody Schlippenbach. - Sam ściąłem czterech, inni nie byli gorsi. Dużo ich było.

- Uciekajmy z traktu - zaproponował hrabia.

- Czemu? - zdziwił się młody oficer.

- Przysłał cię książę Bogusław dla mojej ochrony - ojciec robił wy­rzuty. - Ilu dał ci rajtarów? Dziesięciu? Ci ordyńcy chcieli mnie wziąć żywcem, czaili się na tej drodze, która podobno prowadzi do kwatery Bogusława. Co to oznacza?

- Nasi są w okrążeniu.

- Tak, słyszałem, że w Polsce kupy szlachty i chłopstwa tak rozbijały grupki naszych. Odcinały załogi od zaopatrzenia, zmuszały do wyjścia z fortec i wtedy ich gromiły. Ci Tatarzy nie darują i ruszą za nami.

- To zróbmy zasadzkę - zaproponował młodszy Schlippenbach.

Rajtarzy tylko czekali na sygnał do ucieczki, ale ze spokojem przyjęli wieść o podjęciu walki. Trzech pociągnęło konie dalej traktem, by wyglą­dało, że Szwedzi po krótkim postoju ruszyli w drogę. Reszta przygotowa­ła bandolety do strzału. Wielu dla lepszej celności strzału wbiło rapiery w ziemię jako tymczasowe forkiety, na których oparli broń. Klęczeli w dwóch grupach.

Hrabia podsypał prochu i nabił pistolety. Jakoż po chwili Szwedzi usłyszeli zwalniający tętent kopyt. Nadjechała grupa kilkunastu Tatarów. Zatrzymali się i oglądali ślady. Czujnie rozejrzeli się po lesie i gdy jeden z nich był bliski ostrzeżenia kolegów, młody Schlippenbach wypalił, a razem z nim czterech rajtarów. Celowali starannie i pięciu Tatarów osu­nęło się z koni. Reszta zeskoczyła z siodeł i ruszyła ławą na krzaki. Gruch­nęła druga pięciolufowa salwa. Fala siekańców zdziesiątkowała szeregi atakujących. Hrabia i rajtarzy sięgnęli po pistolety i bili z nich na krótki dystans. Wtedy z drogi doszedł Tatarów odgłos kilkunastu koni. Rozpo­znając szwedzkie oporządzenie na koniach, widząc trzech strzelców szy­kujących się do strzału ordyńcy wskoczyli na koniki i zbiegli.

- Czternastu - pochwalił się młody Schlippenbach. - Daliśmy im łupnia.

- Przyjadą większą grupą - stwierdził hrabia. - W drogę.

***

Pułkownik Wojniłłowicz z uwagą słuchał relacji ordyńca.

- To pewnie grupa tego Szweda - zwrócił się do Subchana Ghazi.

- Słono mi za niego zapłacicie - za powiedział Tatar. - Zabił tylu moich ludzi!

- Porozmawiamy, jak go schwytasz - Wojniłłowicz uśmiechnął się. - Dawajcie tu rotmistrza Mordasewicza! - krzyknął do strażnika stojące­go przed namiotem dowódcy tatarskiego.

Żołnierz pobiegł w mrok, by wypełnić rozkaz.

- Co knujesz, Lachu? - Tatar ciekawie zerknął na pułkownika.

- Twoi ludzie pójdą przodem, a oddział Mordasewicza za wami. Gdy schwytacie Szweda, on odegra komedię z uwolnieniem. Gdy wpadniecie w zasadzkę, on ruszy wam na odsiecz.

- Dobrze! - Tatar zadowolony skłonił się.

Do namiotu wszedł rotmistrz Mordasewicz, stary, bo już pięćdziesię­cioletni wojak, weteran walk ze Szwedami i Kozakami.

- Na rozkaz! - rotmistrz stanął przed Wojniłłowiczem.

- Wybierz pięćdziesięciu bystrych, silnych ludzi i ruszycie z czambulikiem tatarskim na tyły wroga. Pamiętaj, że to ty dowodzisz - Wojniłło­wicz zerknął na reakcję Subchana Ghazi. Ten udawał, że nie słyszy i wpa­trywał się w ogień. - A teraz słuchaj uważnie.

***

Poranne mgły wiszące nisko nad ziemią moczyły końskie kopyta. Konie stąpały spokojnie. Nauczyły się, by na takiej wyprawie nie parskać, nie hałasować. Tylko trzęsły im się łydki ze zdenerwowania.

- Jutro niedziela - mruknął żołnierz jadący obok rotmistrza Mordasewicza.

- I cóż?! - rotmistrz na wszelki wypadek przeżegnał się. - Żołnierskie rzemiosło nie zna niedzieli. Będziesz świętował, jak w dom żywy wró­cisz.

Nagle Tatar jadący kilkadziesiąt metrów z przodu skinął ręką. Na­tychmiast towarzysze pancerni zsiedli z koni i ułożyli zwierzaki. Uszyko­wali muszkiety i łuki. Tatarzy legli wśród traw, nie schodząc z koni wy­uczonych tej sprytnej, jakże na stepach użytecznej sztuczki.

We mgle słyszano skrzyp wozów i okrzyki szwedzkich oficerów. Mordasewicz przeszedł na czoło. Zwiadowca leżał na skraju zbocza wzgó­rza, nad jarem, którego dnem poruszała się kolumna szwedzka. Nawet przez moment rotmistrz nie myślał o walce. Wiedział, że wrogich wojsk jest za dużo. Wrócił do swoich żołnierzy. Wybrał najmłodszego, na naj­mniej zdrożonym koniu.

- Leć do naszego pułkownika i powiedz, żeśmy spotkali Szwedów - oficer przekazywał informacje gońcowi. - Powiedz, że to pięć znaków regimentowych rajtarów oraz dragoni księcia Bogusława.

- Gdzie znajdę pułkownika? - zapytał żołnierz.

- Znajdziesz go najpewniej przy hetmanie, spróbuj najpierw w Wąso­szy.

Goniec popędził ile koń miał siły, lecz nim odjechał, obwiązał wierz­chowcowi kopyta, by zbyt mocno nie dudniły. Rotmistrz wrócił do zwia­dowców. W sam czas, by zobaczyć, jak przejeżdża orszak księcia Bogu­sława Radziwiłła, któremu towarzyszył szwedzki generał major Israel Ridderhelm.

- Pójdzie m za nimi - zadecydował rotmistrz.

Cały dzień Szwedzi jechali do Rajgrodu, a miłe za nimi ciągnął od­dział Tatarów i pancernych. Pod wieczór, gdy wróg stanął obozem i począł wysyłać furażerów, Tatarzy zaczęli zbierać krwawe żniwo, polując na ni­czego nieświadomych. Towarzysze pancerni tylko z rzadka wyciągali sza­ble, by zwiększyć gwałtowność ataku. Z zainteresowaniem przyglądali się poczynaniom brdyńców, wcześniejszych wrogów.

Książę Bogusław szybko dowiedział się o czambuliku tatarskim w okolicy i nawet wysłał umyślnych z wieściami do generała von Waldecka stojącego warownym obozem pod Ełkiem. Wypad kompanii rajtarów z regimentu pułkownika Johanna Engela zakończył się tylko pukawką na leśnej drodze i ucieczką sprzymierzonych sił polsko-tatarskich. Za to późno w nocy książę mógł być zadowolony, bo złapany po drodze goniec przypiekany żywym ogniem wyznał wszystko, co mu rotmistrz kazał prze­kazać. Nie zdążył tylko, nim zmarł z wycieńczenia, powiedzieć, gdzie miał zawieźć wiadomość.

Rankiem dnia następnego grupa rotmistrza Mordasewicza znalazła się już na południe od Ełku. Szukała tam dogodnych brodów na rzece i wypa­trywała na drodze szwedzkiego konwoju.

***

Przetarłem zmęczone oczy. Do późna czytałem materiały przygoto­wane mi przez Piotra. Były tam wspomnienia hrabiego Johanna Schlippenbacha, fragmenty artykułów naukowych o bitwie pod Prostkami roze­granej 8 października 1656 roku. Czytając, weryfikując, często sięgając po słownik łacińsko-polski spędzałem noc po powrocie ze spotkania z młodzieżą.

Sprawa mnie zainteresowała i postanowiłem wczytać się w tekst. Te­raz jeszcze przechodząc obok szafy czułem zapach perfum, jaki Pluvia zostawiła na kołnierzu mojej marynarki. Przed snem nie zastawszy mnie w pokoju zostawiła moje odzienie w recepcji. Recepcjonistka zwróciła mi ubranie z zawodową obojętnością, jakby to była rzecz normalna wśród gości hotelowych.

Była tylko jedna rzecz, która psuła dobre wrażenie związane z moją sąsiadką. W kieszeni marynarki miałem dokumenty. Z natury jestem nie­ufny i mam zwyczaj zostawiać mały paproch między stronami dowodu osobistego, tam gdzie jest zdjęcie. Teraz paprochu już tam nie było. Pluvia grzebała mi w kieszeniach i poznała całe moje dossier. Uznałem, że przez zwykłą kobiecą ciekawość nie mogła się powstrzymać. Nim zasną­łem, jeszcze raz próbowałem dodzwonić się do Pana Samochodzika, ten jednak nie odbierał telefonu.

ROZDZIAŁ PIĄTY

OSADNICY SPRZED PIĘCIU TYSIĘCY LAT • POSZUKIWANIA WODNEJ OSADY • PRUSKA PAŁKA • LEKCJA HIPPIKI I PO­KORY • PRZEJAŻDŻKA Z PLUVIĄ • WIDOK Z MOJEGO PO­KOJU

Po lekturze przed snem nie mogło mi się śnić nic innego jak bitwy i potyczki, sceny z „Potopu” Sienkiewicza. Oczywiście pojawiła się tam także Pluvia w roli Oleńki, ale ona przeglądała mój dowód osobisty i o wszystkim doniosła księciu Bogusławowi. Choć to ostatnie marze­nie senne było męczące, to wstałem wypoczęty. Z przerażeniem stwier­dziłem, że minęła już pora śniadania. Zerwałem się i błyskawicznie ubra­łem. Zbiegłem do jadalni, gdzie czekała moja porcja. Jednym haustem wypiłem herbatę, zrobiłem sobie kanapki i zbiegłem nad pomost. Zdąży­łem w samą porę, by zobaczyć jak Piotr i Rafał zakładają akwalungi. Szy­mon szykował łódkę wiosłową, która miała ubezpieczać nurków.

- Śpiący królewicz już wstał? - zadrwiła Basia.

- Tak, przyszedłem wam pomóc - zaoferowałem się, pomijając mil­czeniem złośliwość.

- Umiesz nurkować? - zaciekawił się Rafał.

- Pewnie, to były komandos - poinformowała go Renata.

Dziewczyny stały na brzegu ciepło ubrane, w czapkach na głowach.

Mimo że było pogodnie, znad wody wiał przenikliwie zimny wiatr. Rafała nie interesowały tłumaczenia dziewczyny, tylko patrzył na mnie.

- Tak - przyznałem. - Kiedy tylko mam okazję, to nurkuję.

Rafał obejrzał mnie od stóp do głowy.

- Może będę miał dla ciebie kombinezon - stwierdził. - Przydałbyś się nam.

- Na razie wsiadaj do łodzi - rozkazał mi Piotr.

Wskoczyłem do łodzi Szymona na ławeczkę przy wiosłach. Chłopcy założyli butle, sprawdzili zawory i zanurkowali. Chwyciłem wiosła i po­płynąłem w miejsce wskazane przez Szymona, obok przybrzeżnych trzcin.

- Myślisz, że coś znajdą? - zapytałem towarzysza.

- Zależy od przejrzystości wody - mruknął Szymon, wpatrując się w nurt.

Rzuciłem kotwicę z betonowej płyty chodnikowej i czekałem.

- Wyobraź sobie, że około połowy pierwszego tysiąclecia przed naszą erą przybyła tu grupa osadników, Bałtów Zachodnich - opowiadał Szy­mon. - Przybyli tu szukając zwierzyny i rybnych łowisk. Przynieśli ze sobą znajomość leśnej hodowli zwierząt domowych. Bydło, konie i owce pasły się na śródleśnych pastwiskach. Uprawiali niewiele zbóż na maleń­kich płachetkach ziemi. Zgodnie z wielowiekową tradycją budowali sie­dliska w naturalnie obronnych miejscach, na półwyspach i wyspach je­zior, samotnych wzniesieniach. Z badań wynika, że częściej przebywali na wodzie niż na lądzie. Jeśli na upatrzonym jeziorze nie było wyspy, sami ją budowali z pali, tak jak ci o tym wczoraj opowiadał Piotrek. Od­krycie takiego osiedla to archeologiczna okazja do wszechstronnego po­znania życia codziennego mieszkańców osady. W zawalinach, ze względu na doskonałe warunki konserwacji przedmiotów, znajdziemy nie tylko odłamki naczyń glinianych, ale i przedmioty z brązu, kamienia, kości, kawałki skór, a nawet szczątki sieci plecionych z lnianych i konopnych włókien.

Rozejrzałem się po okolicy.

- Gdzie tu mógł być gród pruski? - zapytałem. - Piotr mówił, że obok takiego osiedla mogła powstać później osada pruska.

- Prusowie nie mogli przejąć po prostu dobrego miejsca do osiedle­nia? Faktycznie, nie ma w okolicy ciekawych pagórków, miejsc wskazy­wanych w starych dokumentach jako grodziska, ale jak coś tu znajdziemy, to zobaczysz, że będzie ciekawie.

Jak na zawołanie z wody wynurzył się Piotr trzymający w dłoni ma­leńki przedmiot przypominający kształtem głownię buławy. Podał Szy­monowi znalezisko i zanurkował.

- Co to? - ciekawie patrzyłem na przedmiot, który Szymon obracał w dłoni.

Miałem dobre spostrzeżenia dotyczące kształtu, ale zdobienia były bardzo prymitywne. Na szczycie kuli i na piórach znajdowały się drobne guzy.

- Pruskie - stwierdził Szymon. - Ciekawe. To zbrojenie drewnianej pruskiej pałki do rzucania. Prusowie rzucali czymś takim we wrogów osza­łamiając lub raniąc trafionych.

- Czyżby Prusowie najechali osiedle z połowy tysiąclecia przed naszą erą? - powątpiewałem.

- Wszystko upraszczasz - Szymon wzruszył ramionami. - Jasne, że to niemożliwe. Archeolodzy dopiero zbadawszy teren, wykonując systema­tyczną dokumentację, zbierają poszlaki, które tworzą logiczną całość. Pewnie tę pałkę zgubiono tu za czasów Prusów, może w X lub XI wieku.

Piotr i Rafał wynurzyli się i popłynęli do brzegu, dając nam znaki, żebyśmy płynęli za nimi. Podniosłem kotwicę i kilka razy mocno ruszy­łem wiosłami, dopływając do pomostu. Wysiedliśmy z Szymonem na po­kryte rosą deski pomostu. Zeszliśmy na plażę. Nurkowie zdjęli już butle i usiedli na łodziach odwróconych dnami do góry.

- I co? - zapytaliśmy chórem.

- Ciekawie - mruknął Rafał.

- Za mało danych - Piotr był bardziej sceptyczny. - Rzeczywiście widać tu coś w rodzaju zatopionej drewnianej platformy. Trudno ocenić, czy mamy tu prawdziwe osiedle palowe czy tylko resztki starych pomo­stów, a może po prostu porzucone bale drewna. Nie wiem. Moim zda­niem, trzeba kopać.

Niechętnie zerknęliśmy na zagajnik.

Teren był tam podmokły, pewnie nieprzyjemny do pracy.

- Nie mamy pieniędzy na wynajęcie robotników - dodał Piotr, jakby czytając w naszych myślach.

- Ile trzeba wykonać otworów sondażowych? - zapytałem.

- Nie pytaj - Szymon zrezygnowany machnął ręką.

- Problemem nie jest ilość dziur w ziemi - tłumaczył mi Piotr. - Cza­sem wystarczy jeden wykop, by uznać cały teren za interesujący. Każde badanie musimy wykonać zgodnie z kanonami sztuki archeologicznej. Czeka nas więc wiele roboty. Potem musimy właściwie ocenić ewentual­ne znaleziska.

- Najczęściej jest tak, że ostatni wykop, zrobiony gdy wszyscy już mają dość i chętnie pojechaliby do domów, jest najciekawszy - opowia­dał Szymon. - Przyjeżdżasz za rok i nic, a po kilku latach przybywa w to samo miejsce farciarz i robi na nim habilitację.

- Kwestia szczęścia - smutno pokiwał głową Rafał.

- Miejsca do kopania wybieracie według własnego uznania? - upew­niałem się.

Archeolodzy spojrzeli na mnie podejrzliwie.

- Tak - odparł Piotr.

- W samochodzie mam dobry wykrywacz - zaproponowałem. - Pa­miętasz, jak w kamiennym kręgu koło źródeł Drwęcy szukaliśmy śladów wikingów?

- Z jakiej głębokości ściągasz sygnały? - dopytywał się Rafał.

- W dobrych warunkach, przy odpowiedniej wilgotności gleby nawet ze stu pięćdziesięciu centymetrów - odpowiedziałem.

- Powinno wystarczyć - ocenił Rafał.

- Tak - Piotr przytaknął przeciągle, jednocześnie drapiąc się po bro­dzie. - Mamy rzeczywiście mniej niż pół metra nad poziom wody, a co pod spodem? Wody gruntowe? Bagno? Szlam? Sterta pali? Wykrywacz złapie sygnały z takiej głębokości i z takiego śmietniska? A co, jeśli osada palowa jest na większej głębokości albo nie ma tam żadnych znalezisk z metali, bo te wówczas były bardzo cenne i pilnowane przez naszych praprzodków?

- Przynajmniej spróbujemy - Basia wzruszyła ramionami. - Nic nam to nie zaszkodzi.

- Zgoda - Piotr skinął głową.

Pobiegłem do samochodu po sprzęt. Musiałem najpierw wspiąć się ścieżką między domkami na parking. Otworzyłem klapę z tyłu i zacząłem wyjmować worek z wykrywaczem. Wtedy przez bramę hotelową wjechał ford, za którego kierownicą siedziała Pluvia. Ciekawie patrzyła na to co robię. Zatrzymała swój samochód obok Rosynanta.

- Cześć! - przywitała mnie. - Gdzie wczoraj zniknąłeś?

- Musiałem wyjść na spacer.

- Samochodem? - zdziwiła się. - Twojego terenowca nie było na par­kingu.

- Wybacz, Pluvio, ale nie przedstawiłem ci tego czterokołowego oby­watela - skłoniłem się w dworskim stylu. - Oto Rosynant, mój mecha­niczny rumak i dzielny towarzysz w podróżach.

- Aha - dziewczyna uśmiechnęła się. - Już rozumiem, masz w sobie coś z Don Kichota.

- Często mam takie wrażenie, że walczę z wiatrakami.

- Dobrze, porozmawiamy dziś na przejażdżce - przypomniała mi o spotkaniu. - Przed kolacją.

Uśmiechnęła się do mnie czarująco i weszła do hotelu.

- Miła ta dziennikarka? - nagle usłyszałem za sobą dziewczęcy głos.

- Urzekająca - przyznałem.

- Nic pana nie zastanawia w jej zachowaniu?

Przyjrzałem się Kasi, która założyła strój do konnej jazdy, a włosy spięła w kucyk.

- Co masz na myśli?

- No, to zainteresowanie panem...

Zaraz spłoniła się jak pensjonarka zawstydzona, że tak bardzo ingeru­je w prywatne życie dorosłych.

- Nie rozumiem - zdziwiłem się. - Chyba nie jestem aż taki straszny?

- No, nie - Kasia udała, że wycenia mnie jak rzymski patrycjusz przed kupnem niewolnika. - Nie o to mi chodzi.

- To o co?

- Nie obrazi się pan?

- Nie.

- Ona jest taka ładna, ma taką ciekawą pracę, świetne ubrania, pewnie jest bogata, a pan... - zażenowana nie dokończyła.

- Jestem zwykłym urzędnikiem, inspektorkiem z Warszawy? - domy­śliłem się, co miała na myśli. - Obraziłem się - dodałem.

- Obiecał pan...

- Niczego nie obiecywałem! Robisz błąd typowy dla młodych ludzi. Oceniasz ludzi po wyglądzie, zasobności portfela, a tak naprawdę wcale mnie nie znasz.

- Dobrze, przepraszam - Kasia podniosła ręce do góry w geście pod­dania się. - Rozumiem, że już pan nie chce lekcji...

Te ostatnie słowa zelektryzowały mnie.

- Mamy pat - Kasia wyczuła mój nastrój.

- Dobrze, na razie odwieszam dumę na kołek - oświadczyłem.

- Fajny z pana gość, tylko na koniu nie umie pan jeździć - odparła.

- Co z tym wykrywaczem? - zapytał nagle mnie Piotr. - Widziałem, że najpierw gadałeś z tą elegantką. W porządku. Teraz ta dziewczyna. Nie masz umiaru, Pawle! - rzekł z udawanym wyrzutem.

Przedstawiłem Kasi szefa archeologów.

- Nauczy mnie jeździć konno - oświadczyłem.

- Oki-doki - mruknął Piotr, z niedowierzaniem kręcąc głową i zabie­rając worek ze sprzętem. Już odchodził, gdy odwrócił się. - To jest myśl! Kmicic przecież jeździł konno. Idź i się ucz, bo nauka to potęgi klucz...

Reszty jego narzekań nie słyszałem, gdyż zbiegł na brzeg rzeki.

- Ma pan jakieś inne spodnie? - zapytała mnie Kasia.

- Moje dżinsy ci się nie podobają? - zdziwiłem się.

- Jeździć w nich na szlachetnym koniu to taka profanacja, jak wejście na jacht w szpilkach. Niech pan też zmieni buty. Adidasy nie są odpo­wiednie.

Pobiegłem do swojego pokoju. Po drodze przystanąłem przy drzwiach do apartamentu Pluvii. Była tam absolutna cisza. Wbiegłem do siebie i przebierałem się w pośpiechu. Potem ruszyłem do stajni. Kasia szorowa­ła boki konia.

- Niech pan go nakarmi - wskazała mi woreczek z owsem.

Wziąłem garść ziaren i podsunąłem otwartą dłoń koniowi pod pysk. Nieufnie prychnął, ale pokusa była silniejsza. Na moment moja dłoń zna­lazła się pomiędzy mięsistymi i wilgotnymi wargami, a mnie zdawało się, że potężne zęby zacisną się na palcach.

- Musi pan pokonać strach - dyrygowała mną Kasia. - Czego pan się najbardziej bał w życiu?

- Pierwszego skoku - natychmiast odpowiedziałem.

- Na spadochronie?

- Tak, służyłem w jednostkach powietrzno-desantowych.

- Pewnie umie pan strzelać z każdej broni, prowadzić każdy pojazd, przeżyć w każdych warunkach, obronić się przed każdym atakiem?

- Prawie tak.

- Ale jeździć na koniach was nie nauczyli - zatryumfowała dziewczy­na.

Przemilczałem tę uwagę. Podkarmiałem konia. Byłem dumny, bo z jadalni podkradłem nawet kilka kostek cukru, które skrzętnie ukrywa­łem w kieszeni właśnie na tę okazję. Odważyłem się i poklepałem konia po pysku.

- Ostrożnie! To nie kolega z wojska! To istota czująca! - krzyczała na mnie Kasia. - Jest pan żonaty?

-Nie.

-To widać, nie umie pan postępować z kobietami i z końmi.

- Sugerujesz, że istnieje podobieństwo zachowań pomiędzy niewia­stami a tą... - zajrzałem pod brzuch - kobyłą? - dokończyłem.

- Tak! - Kasia podparła się pod boki. - Trzeba mieć podejście. Pan tego nie potrafi i dlatego ta babka tak panu zawróciła w głowie. Nic pan nie musi robić, a gołąbek sam spadnie na talerz. Tak pan sobie myśli, ale to ona bawi się panem.

- Nie spodziewałem się takiej dawki dydaktyki przy okazji nauki jaz­dy konnej -zauważyłem złośliwie.

Kasia wściekła rzuciła w moją stronę siodło i zagniewana dyrygowała moim postępowaniem, podając krótkie rozkazy. Nauczyłem się kulbaczyć kobyłę o imieniu Aria, potem wyprowadziliśmy konia na pastwisko za drzewami zakrywającymi nas od okien hotelu. Następne trzy godziny były mordercze. Wcześniej dobrze jeździłem konno, świetnie dawałem sobie radę w czasie pojedynku z Bohunem, w czasie przygody na Ukrainie, ale Kasia była świetną nauczycielką i wiele się przy niej poduczyłem.

Spocony wróciłem do pokoju. Wykąpałem się i zszedłem na obiad. W jadalni były tylko Basia i Renata.

- Gdzie chłopcy? - zapytałem je.

- Kopią - wyjaśniła Basia. - Twój wykrywacz to kombajn. Nie mogą się nadziwić jego możliwościom. Najpierw godzinę trenowali, uczyli się co do czego służy, a teraz chodzą i znaczą teren.

- Wykopali coś ciekawego?

- Denar z epoki rzymskiej i ułamek topora - odparła Renata.

- Czemu nie przyszli zjeść?

- Bawią się jak dzieci - stwierdziła Basia. - Jedzenie zniesiemy im na plażę.

Szybko przełknąłem obiad, by dołączyć do poszukiwaczy.

- Nareszcie! - przywitali mnie zadowoleni.

Źródłem tej radości była moja wiedza na temat działania wykrywa­cza. Mogłem im określić, jakiego rodzaju metal znajduje się pod ziemią i na jakiej głębokości. Oni podzielili taśmą teren na numerowane kwadra­ty. Na mapie zaznaczali położenie poszczególnych interesujących punk­tów. Tak pracowaliśmy do czasu, gdy przybiegła do mnie Kasia.

- Czas wsiąść na konia - poinformowała mnie.

Przeprosiłem archeologów i poszedłem do stajni, gdzie czekała już Pluvia. Poprawiała popręg, jak zauważyłem szykowała się do ostrej jazdy galopem. Kasia przygotowała mi tę samą kobyłę. Było to zwierzę umaszczone na kolor kasztanowy z białą skarpetką na prawej, przedniej kończy­nie. Mój rumak był powolny, wolno zrywał się do biegu, ale był posłusz­ny. Powtórzyłem przedpołudniowy rytuał z przygotowaniami dojazdy.

- Masz podejście do koni - powiedziała z uznaniem w głosie Pluvia.

- Czasami konie trzeba traktować jak kobiety...

Koło mej twarzy świsnęła uzda zarzucona przez Kasię na łeb Arii. Dziewczyna cisnęła oczyma groźne gromy.

Wsiedliśmy na konie i wolno, spacerowym krokiem wyjechaliśmy z ośrodka ścieżką wzdłuż brzegu. Pluvia uważnie mi się przyglądała.

- Gdzie się nauczyłeś jeździć konno? - zapytała.

- W czasie studiów skorzystałem z kilku darmowych lekcji - odpar­łem.

- O kobietach też uczyłeś się na studiach?

- O tych z obrazów - powiedziałem rozglądając się po lesie.

- Jesteś bardzo tajemniczy.

- Nie, skąd.

- Jesteś, chcesz mnie w ten sposób zaintrygować. Wiesz, że wykonuję zawód wymagający spostrzegawczości i widzę w tobie interesujące sprzeczności.

- Tak? Jakie?

- Niby jesteś skromnym urzędnikiem, a jeździsz doskonale wyposa­żonym samochodem terenowym, na który musiałbyś pewnie pracować kilka lat.

- To dar dla mojej firmy.

- Przyjechałeś z naukowcami na wykopaliska, a możesz ich zostawić i pojechać na przejażdżkę konną?

- Mogę. Nie wiesz, że w Polsce ludzie tak pracują? - zapytałem z przekąsem.

Pluvia roześmiała się.

- Przepraszam, że cię tak wypytuję. Każdy ma swoje tajemnice.

Po tych słowach pospieszyła konia i pomknęła do przodu. Przyspie­szyłem, ale mój koń nie chciał biec tak szybko. Zbliżyliśmy się do szosy, którą Pluvia pokonała galopem i pojechała aleją brzozową w las. Pochyli­łem się nad grzbietem końskim i delikatnie popędzałem kobyłę. Rozpę­dziła się na tyle, że utrzymywała stały dystans za Pluvią. Wyjechaliśmy na pola i dziewczyna wyprostowała się, rozłożyła ramiona, jakby chciała lecieć, chwycić szalejący nad opustoszałymi łąkami wiatr, przeganiający kolorowe liście z drzew, niosący zapach wilgoci, resztki ciepła z nagrza­nego przez cały dzień powietrza.

Chciałem zrobić to samo, ale gdy tylko mój wierzchowiec poczuł, że nie trzymam uzdy, wbił się przednimi kopytami w ziemię i mogłem jedy­nie wykonać imponujący lot prosto w zaorane poletko. Miękko wylądo­wałem, ale wszystkie gnaty bolały mnie straszliwie, a mroczki przed oczami nie pozwoliły zebrać myśli.

- Nic ci nie jest?! - poczułem, jak Pluvia szarpie mnie za ramię. - Jesteś cały?

Pochylona nade mną rozsiewała subtelny, słodki zapach perfum, a jej włosy delikatnie łaskotały mnie w nos. Delektowałem się tym zaintereso­waniem moją osobą, by teatralnym gestem - uniesieniem ręki do jej twa­rzy przerwać milczenie. W jej oczach dostrzegłem autentyczne przeraże­nie i postanowiłem rozładować napięcie.

- Na to liczyłem, to jest prawdziwy rewanż - zażartowałem. - Teraz ty złap mojego konia.

Na twarzy Pluvii widziałem wahanie, roześmiać się czy obrazić, wresz­cie poczucie humoru wzięło górę.

- Ty draniu! - obdarzyła mnie kuksańcem i pobiegła do mojej kobyły. Z przyjemnością przyglądałem się jej zgrabnej figurze, miękkim ru­chom. Była cudowna. Po chwili przyprowadziła zwierzę.

- Droga kobyłko - skłoniła się przed klaczą. - Oto twój pan i władca w całej krasie. Wiem - udała zatroskaną - powiem, żeby otrzepał ubranie, nim ciebie ponownie dosiądzie.

- Co to, to nie - zaprzeczyłem. - Koniec z końmi. Rowerek, spacerek, proszę bardzo.

- Jeśli teraz nie wsiądziesz na konia, nie zrobisz tego nigdy - Pluvia już była poważna. - Nie możesz pozwolić, by uraz został w tobie. Jeżeli teraz zrezygnujesz, będziesz żałował do końca życia.

- Ale nie zostawisz mnie? - zapytałem błagalnym tonem.

- Nie, będę przy tobie.

Ostrożnie wsiadłem na Arię i pojechaliśmy do hotelu. Pluvia opowia­dała mi po drodze o tym, jak robiła reportaż na Wyspach Owczych. Ze stajni poszliśmy na kolację do pustej jeszcze jadalni, a potem przenieśli­śmy się do barku w piwnicy. Przez cały wieczór nie widziałem archeolo­gów i może dobrze, bo nie chciałbym słyszeć ich komentarzy na temat mojego stosunku do pracy.

- Znasz te okolice? - w pewnym momencie zapytała mnie Pluvia.

- Nie za bardzo - odparłem szczerze. - A co?

- Brakuje mi dobrego zdjęcia Jeziora Spychowskiego, tak trochę z góry i jestem ciekawa, czy jest tu w okolicy jakiś dobry punkt widoko­wy.

- Z mojego pokoju jest ładny widok - zapewniałem.

Gdy stanęliśmy przed drzwiami mojego pokoju, Pluvia zatrzymała się i wyjrzała na zewnątrz przez drzwi, które prowadziły z korytarza na bal­kon dostępny także z mojego apartamentu.

- Już ciemno - zwróciła mi uwagę.

- Coś tam zawsze widać, zorientujesz się w sytuacji - zachęcałem ją. Ostrożnie przekroczyła próg mojego pokoju.

- Nie zapalisz światła? - zdziwiła się.

- Będzie przeszkadzało, bez niego zobaczysz więcej. Zaraz otworzę okno.

Odsunąłem firanki i otworzyłem okna na obie strony: na jezioro i na pola. Pluvia stanęła oparta o parapet i patrzyła na jezioro. W jego toni odbijał się pyzaty kształt księżyca.

- Ładny masz widok - przyznała.

- Natura w Spychowie obdarzyła mnie samymi ładnymi widokami.

Wymownie patrzyłem w oczy Pluvii. Ta wywinęła się jak kocica, po­deszła do kontaktu i zapaliła światło. Z zainteresowaniem przyglądała się moim papierom rozłożonym na biurku, na wprost wejścia. Szybko przej­rzała fotokopie.

- Dobrze znasz łacinę? - zapytała.

- Twoje imię rozszyfrowałem.

- Tak - odparła zamyślona. - Muszę iść. Jutro wyjeżdżam z rana i wrócę późno wieczorem, więc możesz zabrać się do uczciwej roboty - przy ostatnich słowach podeszła do mnie i bawiła się guzikiem koszuli na wysokości mojej piersi. Potem stanęła na palcach i delikatnie pocało­wała mnie w policzek.

Nim zdążyłem ją chwycić w ramiona, wyszła z pokoju. Nie wypadało, żebym po nocy dobijał się do jej pokoju.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

SCHWYTANIE SZWEDZKIEGO POSŁA • FATALNA DECYZJA GENERAŁA VON WALDECKA • BITWA POD PROSTKAMI • UCIECZKA HRABIEGO SCHLIPPENBACHA • NOCNA WI­ZYTA W SKŁADZIKU ARCHEOLOGÓW • ARABSKA MONETA ZNALEZIONA NA BUDOWIE

Na południe od Ełku rzeka o tej samej nazwie między wsiami Ostrykół, Prostki i Bogusze ma koryto szerokości zaledwie kilkunastu metrów. Na północ od wsi Prostki do rzeki wpada mały strumień i na południe - drugi. Pomiędzy nimi ulokował się obóz wojsk brandenburskich gene­rała porucznika Georga Friedricha von Waldecka. W sumie udało mu się zebrać pięć regimentów rajtarów, szwadron rajtarów, szwadron i kompa­nię dragonów. Jednostki nie miały pełnych stanów etatowych i jego od­działy mogły liczyć ogółem dwa tysiące konnych. Drugie tyle mógł przy­prowadzić książę Bogusław Radziwiłł. W górę i w dół rzeki, koło obozu, były dwa mosty, z czego jeden zbudowany przez rajtarów von Waldecka.

Generał stał na szańcu obozu, a towarzyszył mu kapitan Hohendorf. Obaj z niepokojem patrzyli na wzgórza, na zachód od nich. To stamtąd należało spodziewać się ataku Polaków i Tatarów. Kapitana martwiły tak­że mokradła na wschodnim brzegu Ełku. Jego dragoni, gdyby wróg zajął mosty, nie mieliby dokąd uciekać.

- Słyszał pan, kapitanie, o Tatarach? - von Waldeck zapytał oficera.

- Tak. Co będzie, jak zajmą mosty?

- Niby jak? Są pod ogniem naszej artylerii.

- Od wschodu. Przejdą rzekę poza zasięgiem naszej artylerii i uderzą na nasze tyły.

- Gdy dostanę meldunki o manewrach Tatarów, podejmiemy decyzję - oświadczył generał.

Główny trzon wojsk hetmana Gosiewskiego dotarł szybkim marszem do Wąsoszy, pozostawiwszy tabory w tyle. W tym czasie Bogusław Radziwił otrzymał list z Tykocina od Dietricha von Rosena o zbliżającej się armii wroga. Książę natychmiast pchnął umyślnego do obozu von Wal­decka. Była sobota wieczór, 7 października.

***

Rotmistrz Mordasewicz leżał w krzakach, obserwując ruch na drugim brzegu. Był tam obóz wroga, słychać było okrzyki Brandenburczyków, widać ognie, czuć dym z ognisk.

„Ech, gdyby pułkownik był tu z nami” - myślał stary rotmistrz.

Wieczorny atak na wypoczywającego wroga to najlepsza rzecz na wojnie. Tatar leżący obok też miał podobne myśli, bo z niecierpliwością oblizywał wargi marząc zapewne o łupach.

Rotmistrz dał znak Tatarowi i wyczołgali się do oddziału.

- Wracamy do naszych - zadecydował Polak.

Chciał jeszcze przed bitwą powiedzieć pułkownikowi o brodzie, któ­ry znaleźli koło Nowej Wsi, na południe od Ełku. Oddział ruszył na pół­noc. Nagle zwiadowca tatarski jadący kilkanaście metrów przed czołem kolumny podniósł rękę, potem zakręcił nią kółko nad głową. Zeskoczył z konia i podbiegł do dowódcy.

- Mały oddział, rajtarzy - zameldował Tatar rotmistrzowi.

- W krzaki, robimy zasadzkę! - rozkazał Mordasewicz. - Czekać na mój znak!

Polscy pancerni i Tatarzy zniknęli w krzakach. Odprowadzono konie, by rżeniem czy stuknięciem kopyta nie uprzedziły przeciwnika.

***

Hrabia Johann Schlippenbach z lękiem rozglądał się na wszystkie stro­ny. Miał już dość tego kraju, tej misji, Tatarów. Jego syn jechał na czele resztki oddziału. Dwóch rajtarów po prostu zdezerterowało. Wśród tych co zostali, trudno było znaleźć takiego, który by nie był ranny. Nagle wy­strzał pistoletu rozjaśnił wieczorny mrok. Rajtarzy rozpierzchli się na wszystkie strony. Dokoła rozległy się okrzyki: „Ałła, ałła!” Hrabia chwy­cił uzdę konia wiozącego skrzynkę.

- Jedź do von Waldecka! - krzyknął do syna, a sam zawrócił do Ełku.

W mroku grzmiały wystrzały i słychać było straszliwe okrzyki kona­jących rajtarów wybitych przez żądnych krwi i zdobyczy Tatarów. Młody Schlippenbach popędzał konia, uciekając przed Tatarami. Było ich trzech. Dwóch wyciągnęło szable, a trzeci napinał cięciwę łuku. Strzała świsnęła rajtarowi koło ucha. Z olstrów wyjął pistolet i strzelił za siebie. Nie wie­rzył, by kogokolwiek mógł trafić w takim pędzie. Widząc pistolet ordyńcy skryli się za końskie łby. Rajtar wyciągnął drugi pistolet i nieco zwolnił. Tatarzy migiem dogonili go. Szwed odchylił się w siodle i wyciągnął prawą rękę z rapierem. Nadjeżdżający nadział się na ostrze. Ten z lewej dostał postrzał z bliska, prosto w twarz. Momentalnie zabity spadł z konia.

Nagle rumak rajtara zarżał i poderwał tylne kopyta. Młody Schlippenbach zerknął w dół. W udzie wierzchowca tkwiła strzała. Natychmiast zeskoczył z siodła. Ostatni Tatar uczynił to samo i wyciągnął szablę. Stanął schylony z wyciągniętą do przodu lewą ręką. Szwed słyszał, że na stepach Ukrainy zwyczajem jest umiejętność fechtowania obiema rękoma i wi­dział Kozaków, którzy pokazywali te sztuki.

Tatar natarł pierwszy. Ostrze śmignęło ledwie widoczne. Szwed spa­rował i natychmiast wyprowadził pchnięcie. Ordyniec odskoczył i wtedy zrobił coś, czego spodziewał się rajtar. Ten moment Szwed wykorzystał, wyciągnął zza pasa pistolet i strzelił w pierś wroga. Tamten padł na ziemię. Szwed chwycił najbliżej stojącego konia tatarskiego i pomknął na południe.

Po półgodzinie był już w obozie brandenburskim, gdzie przywitała go grupa jeźdźców, gotowych wyruszyć w kierunku nieodległych strzałów po drugiej stronie rzeki.

- Stój! Kto idzie? - Szwed usłyszał pytanie.

- Porucznik Schlippenbach! - odpowiedział.

Rajtarzy podejrzliwie patrzyli na niego i jego konia.

- Co się stało? - zapytał go brandenburski oficer.

- Napadli nas Tatarzy.

- Tam?! - Brandeburczycy byli przerażeni.

Z niechęcią kilkudziesięcioosobowy oddział ruszył na drugą stronę mostu.

- Do generała! - krzyknął Schlippenbach do wartowników.

- Tam - dragon wskazał mu drogę.

Szwed pędził przez obóz, aż zatrzymał się przed namiotem branden­burskiego dowódcy.

- Co się stało? - zapytał von Waldeck na widok pokrwawionego szwedzkiego oficera.

Schlippenbach zdał krótką relację.

- Może moi rajtarzy uratują pańskiego ojca - pocieszał porucznika generał von Waldeck.

- Nie sądzę. Mogę mieć tylko nadzieję, że uciekł.

Patrol brandenburskich rajtarów rzeczywiście przyjechał za późno. Znaleziono tylko ciała Szwedów.

***

Rotmistrz szedł między młodymi olszynami w kierunku drzewa, pod którym leżał skrępowany jak świąteczna szynka hrabia Johann Schlippenbach. Obok niego leżał kuferek zamknięty szwedzką pieczęcią kró­lewską. Mordasewicz usiadł naprzeciw starego Szweda.

- Jak się pan czuje? - zapytał patrząc z troską na przewiązane lnianym bandażem lewe ramię mężczyzny.

- Z barbarzyńcami się bratacie i zachowujecie się jak i oni - odpowiedział hrabia.

- Taka jest wojna.

- Nawet na wojnie poseł rzecz święta.

- Dlatego hrabia jeszcze żyje. Inaczej to ordyńcy posłowaliby do Szwe­cji w sprawie wykupu za pana.

- Rozwiążcie mnie!

- O tym hetman zadecyduje.

- Jak mu powiem, jak mnie traktowaliście, każe cię rozstrzelać.

- I taka bywa żołnierska śmierć - Mordasewicz uśmiechnął się.

Jego oddział zaszył się w lesie, bo na drodze ujrzeli nagle piechotę brandenburską. Do pułkownika wysłali Tatara z wiadomością o pojmaniu posła.

***

W obozie brandenburskim generał von Waldeck wezwał pułkownika Christopha de Brunella, dowódcę szwadronu rajtarii.

- Roześlijcie ludzi i niech mi przyniosą wieści o wrogu! - rozkazał.

Pułkownik skłonił się i wyszedł.

- Poruczniku - generał zwrócił się do Schlippenbacha - jutro weźmie pan kompanię rajtarów i wyruszy na poszukiwania ojca. Teraz niech pan się prześpi i zbierze siły.

O świtaniu wyjechała z obozu grupa porucznika Schlippenbacha i patrole rajtarii de Brunella. Porucznik obejrzał pobojowisko i pojechał w kierunku Ełku. Koło południa wrócił do obozu. Nie znalazł śladu ojca. Zastał za to Brandeburczyków gotowych do wymarszu.

Mostu poniżej obozu broniły siły szwedzkie dowodzone przez Bogu­sława Radziwiłła. Porucznik zbliżył się do generała i księcia pochłonię­tych rozmową.

- De Brunell doniósł mi, że Tatarzy na północy szukali brodów - opo­wiadał generał. - Inny podjazd schwytał jakiegoś Tatarzyna, któren przy­palony ogniami wyznał, że Tatarów jest tysiąc, a Polaków z nimi pięć setek. Takie siły nie zagrożą naszemu odwrotowi.

- Ja bym ich tu zatrzymał - sprzeciwiał się książę Radziwiłł. - Mamy obóz, armaty, pilnujemy przepraw. Odeprzemy ich, a potem pogonimy za nimi.

- Nie, potrzebuję piechoty, którą prowadzi Wallenrodt. Jeżeli się roz­miniemy, dojdzie do katastrofy.

Generał odwrócił się i wydał rozkaz, żeby ruszyły wozy taborowe na most poniżej obozu. Jednocześnie wysłał na pobliskie wzgórze rajtarów z dwiema armatami, by nie dopuścili wroga do obozu. Książę wrócił do swoich wojsk, a wraz z nim porucznik Schlippenbach. I wtedy pojawili się Litwini Gosiewskiego, Tatarzy i chorągwie pułkownika Wojniłłowicza. Litwini z furią zmietli obrońców ze wzgórza. Gorzej poszło Tatarom i Polakom Wojniłłowicza atakującym most prostecki broniony przez księ­cia Bogusława. Litwini wysłani do oskrzydlenia uciekających z obozu do nowego mostu spóźnili się i teraz Brandeburczycy i Szwedzi bronili prze­praw.

***

- Jak nic, wykoszą naszych - rotmistrz Mordasewicz ze zdenerwowa­nia przygryzał wąsy. Obserwował bitwę stojąc ze swym oddziałem na ty­łach wojsk radziwiłłowskich.

Tatar ponurym wzrokiem patrzył na kolejne szturmy.

- Idziemy! - zadecydował rotmistrz.

Pancerni wsiedli na konie i przeżegnali się przed bitwą. Tatarzy cicho wskoczyli na koniki i przesunęli na bok sajdaki ze strzałami. Poseł został sam w krzakach ze strażą dwóch pancernych.

Prawie sto koni wypadło spomiędzy drzew, a okrzyk „Ałła, ałła!” po­niósł się nad polem bitwy. W tym samym czasie grupa Litwinów przeszła w bród rzekę Ełk. Brandeburczycy rzucili się do ucieczki. Generał von Waldeck szukał ratunku w ucieczce do zwartych szeregów szwedzkich. Po drodze, gdy mijał grupy Litwinów, natknął się na resztki oddziałów szwedzkich.

- Nasi otoczeni! - krzyknął do generała Arnsdorfa.

Von Waldeck zawrócił w las, zbierając wokół siebie grupy uciekinie­rów.

***

Grupa rotmistrza Mordasewicza, nim pokonała tysiąc kroków po polu, ujrzała, jak ze szwedzkich szeregów odłącza się mała grupa jeźdźców. Nad Szwedami kłębił się już tłum Tatarów i pancernych pułkownika Woj­niłłowicza, którzy obeszli Szwedów od południa. Tatarzy Mordasewicza wyrwali do przodu i pierwsi dopadli małą grupkę. W kilka chwil zmietli rajtarów towarzyszących księciu Bogusławowi. Ten bronił się jeszcze chwilę, aż ordyńcy chwycili go na arkan i ściągnęli na ziemię. Potem pół mili ciągnęli go pieszo do swojego obozu. Ludzie Mordasewicza dojecha­li na pole bitwy na sam moment dożynania resztek szwedzkich regimen­tów. Mordasewicz zebrał kilku żołnierzy i zawrócił do lasu po posła. Zna­lazł tam tylko zabitych wartowników i przecięte więzy hrabiego.

***

Hrabia Johann Schlippenbach był wściekły do nieprzytomności. Świet­na armia szwedzka została pokonana i to przez nieudolność człowieka, który go uratował. Generał von Waldeck osobiście przeciął więzy posła. Grupa rajtarów uciekała w kierunku Ełku ile konie miały sił w nogach. Jechali wśród wielu takich jak oni, pomiędzy spieszonymi rajtarami i dragonami, których siekły po grzbietach goniące ich oddziały litewskie i ta­tarskie zatrzymane dopiero salwami piechoty na szańcach pod Ełkiem. Hrabia był zmęczony i w centrum miasteczka skręcił na most prowadzący do zamku. Tam zasnął w komnacie. Von Waldeck, nie oglądając się na nikogo, jechał dalej.

Szweda obudziły krzyki ludzi. Wyjrzał przez okno. Pod osłoną mu­rów zamkowych zbierali się uzbrojeni w muszkiety mieszczanie i ich ro­dziny. Wszyscy krzyczeli, płakali. Hrabia uczulił von Waldecka, żeby prze­słał list do Karla von Schlippenbacha, kuzyna hrabiego, dyplomaty zwią­zanego z samym królem. Trzy dni po bitwie stały już pod Ełkiem wojska polsko-litewsko-tatarskie. Nie podejmowano szturmów zamku, bo hetman prowadził negocjacje z elektorem brandenburskim, korzystając z pośred­nictwa starosty ełckiego. Gdyby wiedział, kto jest na zamku, byłby on zdobywany.

Szwed odczekawszy jeszcze parę dni, ruszył szlakiem króla Włady­sława IV i przymuszony okolicznościami schował kufer. Ukrywając się w wiejskiej posiadłości schował w kredensie, w przemyślnej skrytce, pa­miętnik, a ostatnie zapisane w nim słowa brzmiały: „Gdzie trzy korony stoją, tam czwartą zobaczysz”.

***

Było już bardzo późno, gdy odłożyłem notatki. Przetarłem zmęczone oczy, przed którymi wciąż w mej wyobraźni tkwiły obrazy z bitwy pod Prostkami. Postanowiłem jeszcze raz spróbować dodzwonić się do Pana Samochodzika. Uparcie nie odbierał telefonu. Trochę tym zaniepokojony długo nie mogłem zasnąć. Wyszedłem przed hotel, by powdychać świeże powietrze, przejść się. Mimowolnie przechodząc koło auta Pluvii dotknąłem jego maski. Była ciepła, a więc dziewczyna niedawno skądś wróciła. Byłem ciekaw, dokąd mogła jechać o tak późnej porze?

Zszedłem w kierunku brzegu, by zobaczyć, jak wiele miejsc wyzna­czyli sobie do pracy archeolodzy. Mijałem wypożyczalnię sprzętu wodne­go przerobioną przez Piotra na magazynek narzędzi, gdy usłyszałem z wnętrza dziwne szmery. Zatrzymałem się i zauważyłem uchylone okno. Ostrożnie zajrzałem do środka i wtedy poczułem uderzenie prosto między oczy. Zamroczony odchyliłem się i upadłem na plecy. Jakiś ciężki, ubrany na czarno osobnik skoczył mi na pierś, co odebrało mi dech. Potem na­pastnik wyjął paralizator i potraktował mnie ładunkiem elektrycznym o dużym napięciu. Parzyło, jakbym zawitał do piekła.

„To Noir” - pomyślałem.

Złoczyńca zerwał się i pobiegł w kierunku hotelu. Ledwo dysząc biegłem za nim, ale mój pościg był daremny, bo nikogo nie widziałem. Zajrzałem więc do kantorka ze sprzętem. Zdziwiłem się ujrzawszy, że ar­cheolodzy niefrasobliwie zostawili mój wykrywacz w kącie. Niestety, to urządzenie było przedmiotem zainteresowania nocnego gościa. Z daleka widziałem, że przy nim manipulował.

Cóż było robić? Obudziłem Piotra, opowiedziałem o wszystkim i zga­niłem go za pozostawiony wykrywacz.

- No wiesz? - oburzył się Piotr. - Zamiast samemu nim się zająć, ty wolałeś pojechać na koniki.

- Dobrze, przepraszam, że wam nie pomagałem, ale myślałem, że sami sobie doskonale dacie radę.

- Tak - przyznał Piotr. - Mieliśmy masę zabawy, gdy to twoje cudo zaczęło piszczeć. Po godzinie nauczyliśmy się dyskryminować wszyst­kie kapsle od piwa i „polmosów”, czyli wódek wszelakiego typu. Muszę przyznać, że pazłotka od czekolady też ładnie brzęczą...

Doszliśmy do kantorka i Piotr otworzył drzwi, a potem zapalił światło.

- Nic nie zginęło - ocenił rozejrzawszy się.

- Ale wykrywacz jest pewnie zepsuty - stwierdziłem.

Włączyłem urządzenie i przejechałem cewką po łopatach i kilofach.

- Cisza! - zdziwił się Piotr.

- Z takim sprzętem już niczego nie znajdziesz - smutno pokiwałem głową.

- Przepraszam, naprawdę... - Piotr wyciągnął do mnie dłoń. - Takie rzeczy daje się naprawić?

- Tak.

- Oczywiście, jeżeli chodzi o koszty, to biorę to na siebie...

- Nie ma problemu, pewnie trzeba tylko sprowadzić jakiś układ scalo­ny - machnąłem lekceważąco ręką.

- Komu zależałoby na zniszczeniu twojego wykrywacza? - zastana­wiał się Piotr.

- Komuś, kto chce opóźnić wasze badania. Na wszelki wypadek pil­nujcie też reszty sprzętu. Każdy sabotaż będzie dobry, byście tracili kolej­ne dni pracy. Powiedz mi, kto zostawił wykrywacz w tej szopie?

Piotr zastanawiał się chwilę.

- Rafał bawił się nim chwilę na plaży, a potem zamknął kantorek. Ale chyba nie podejrzewasz go?

- Nie - mruknąłem.

Pożegnałem Piotra, życząc mu dobrej nocy, i wróciłem do siebie. Przed snem zamknąłem jeszcze okno. Nie miałem już sił na oględziny wykry­wacza.

***

Obudziłem się wcześnie, być może podświadomie chciałem poroz­mawiać z Pluvią, nim wyjedzie. Niestety nie było jej już w pokoju.

- Wyjechała tuż po wschodzie słońca - poinformowała mnie recep­cjonistka.

Dołączyłem do archeologów jedzących śniadanie.

- Jak wykrywacz? - uprzejmie zapytał Rafał.

Byłem gotów zareagować gwałtownie mając świadomość, że to jego bezmyślność doprowadziła do uszkodzenia sprzętu.

- Na razie nie działa - sucho oznajmiłem.

- Poradzimy sobie bez niego - Piotr próbował uspokoić napiętą sytu­ację. - Mamy zaznaczonych kilka interesujących miejsc. Szkoda, że Paweł nie może nam pomóc w ich weryfikacji, ale trudno...

- Gdyby Paweł zajmował się pracą, a nie uwodzeniem kobiet... - złośliwie powiedziała Basia.

- Sugerujesz, że jestem kobieciarzem? - przerwałem jej.

- Tak, właśnie zza okna macha do ciebie ta młoda panienka od koni.

Obejrzałem się; rzeczywiście na zewnątrz stała Kasia i widząc, że patrzę w jej stronę, zaczęła mnie gwałtownie przyzywać.

- Przepraszam - powiedziałem wstając. Archeolodzy w milczeniu patrzyli za mną.

- Dzień dobry, przepraszam, że pana tak wyrwałam, ale mam coś cie­kawego - przywitała mnie Kasia. Obok niej stał Marian.

Dziewczyna sięgnęła do kieszeni kurtki i podała mi maleńki okrągły, płaski przedmiot. Nawilżonym palcem przecierałem powierzchnię zabło­conego metalu. Spod warstwy brudu wyjrzała pokryta zielonym nalotem moneta z dziwnymi wzorami geometrycznymi, maleńkimi guzami i uchem z blaszki, w którym tkwił jeszcze rozpadający się fragment rzemienia.

- Skąd to masz? - zapytałem.

- Od robotników przygotowujących plac pod wysypisko. Moja ku­zynka ma sklep i chcieli od niej kupić za to papierosy. Co to jest?

- Chodźcie - zaprosiłem młodzież do jadalni.

Piotr już wstawał od stołu.

- Poczekaj i zobacz to - zatrzymałem go.

Archeolog wyjął z kieszonki koszuli lupę i obejrzał monetę.

- Skąd to masz? - zwrócił się do Kasi.

Dziewczyna opowiedziała mu swoją historię.

- Gdzie ci ludzie przygotowują wysypisko?

- Dwa kilometry stąd - Kasia pokazała na mapie wiszącej na ścianie jadalni.

- To jest moneta, ale jaka? - poprosiłem Piotra o wyjaśnienie. - Arabska srebrna moneta prawdopodobnie z VIII lub IX wieku. Była noszona jako naszyjnik. Przed drugą wojną światową znaleziono coś ta­kiego w północnych Prusach. Pomiędzy monetami na rzemień były nani­zane także srebrne paciorki.

- Myślisz, że robotnicy znaleźli jakiś pruski skarb?

- Spójrz na ukształtowanie terenu w tym miejscu - Piotr wskazał mi mapę. - Słabo to widać, ale to dobre miejsce na grodzisko. Musimy tam jechać.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

WIZJA LOKALNA NA WYSYPISKU • POZNANIE SZCZERBY I JEGO TOWARZYSZY • ZACZYNAM PRACĘ NA BUDOWIE • NOCNE STRÓŻOWANIE • KTO JEST KONIEM TROJAŃSKIM? • TRASA PODRÓŻY KRÓLA WŁADYSŁAWA IV • DO CZEGO DĄŻYŁ FRYDERYK WILHELM?

Piotr i Basia wsiedli do tarpana na przednie siedzenia, ja zaś usadowi­łem się pod plandeką na pace. Jechaliśmy zgodnie ze wskazówkami Kasi. Miejsce pod przyszłe wysypisko znajdowało się z dala od szosy, na skraju lasu oddzielającego śmietnik dwustumetrowym pasem zieleni. Nim Piotr skręcił z szosy na drogę wyłożoną betonowymi płytami, prowadzącą do placu budowy, wyskoczyłem z wozu i pobiegłem skrajem lasu. Ukryty w krzakach obserwowałem grupę robotników, która była zajęta budowa­niem stróżówki i biura oraz wykopywaniem głębokich na kilka metrów basenów. Wszystko to działo się u stóp niewielkiego pagórka o nieregu­larnym kształcie. Tylko od strony jeziora miał on łagodne zbocze.

Wyjąłem z plecaka mikrofon kierunkowy i założyłem słuchawki. Piotr już zdążył się przedstawić szefowi ekipy i pokazać mu monetę.

- To jest zabytek archeologiczny znaleziony przez któregoś z pań­skich pracowników -tłumaczył Piotr. - Być może kopią panowie na tere­nie dawnego cmentarzyska, a może ta górka to dawne grodzisko?

- Panie! - kierownik budowy o pseudonimie „Kaszana” opędzał się od Piotra jak od uprzykrzonej muchy. - Co mi pan tu wyjeżdżasz z jaki­miś cmentarzami? Ja mam plan do wykonania...

- Ale tę monetę znaleziono w tym miejscu! - przerwał mu Piotr.

- E, chono tu! - Kaszana krzyknął do swoich ludzi. - Znalazł tu który jakąś monetkę? - zapytał, gdy się zebrali wokół niego.

- Nie! - odpowiedzieli chórem.

Przez lornetkę widziałem jednak, że dwóch wymieniło między sobą uważne spojrzenia.

- Widzi pan? - Kaszana w teatralnym geście rozłożył przed Piotrem i Basią ręce. - Ja nic nie wiem, nie znam się, nie orientuję i poza tym jestem zarobiony. A obcym na teren budowy wstęp wzbroniony!

Piotr z Basią wycofali się.

- Ja tu jeszcze wrócę - zapowiadał Piotr.

Archeolodzy wycofali się do tarpana. Chwilę słuchałem narzekań ro­botników i ich uwag na temat urody Basi. Nim wyłączyłem mikrofon, usłyszałem coś, co podsunęło mi ciekawy pomysł.

W biegu, szczupakiem wskoczyłem na tył tarpana. Gdy zajechaliśmy do hotelu, natychmiast poszedłem do właściciela, pana Jerzego. Opowie­działem mu wszystko ze szczegółami.

- Pierwszy raz słyszę o czymś takim, ale skoro to w słusznej sprawie - zrezygnowany wzruszył ramionami.

W ciągu kwadransa przeniosłem rzeczy do stróżówki przy bramie, gdzie miałem jeden pokój ze starym tapczanem, ciasną toaletę z umy­walką i grzejnik elektryczny jako ogrzewanie. Potem przeszedłem się do miejscowego sklepu i kupiłem karton najgorszych papierosów i kilka bu­telek piwa. Na koniec zszedłem do archeologów. Ze zdumieniem patrzyli na moje stare ubranie robocze, że palę papierosy i na odległość czuli, że zalatuje ode mnie alkoholem.

Pomagałem im przy pracy jak mogłem kopiąc, grzebiąc w ziemi goły­mi rękoma. Musieliśmy w jednym miejscu wyciąć drzewka, na co Piotr bez trudu uzyskał zezwolenie w nadleśnictwie. Naukowcy odsunęli mnie od prac ziemnych kierując do rąbania siekierą ściętych drzewek. Złośli­wie komentowali mój wygląd i zachowanie, a ja milczałem.

W porze obiadowej poszliśmy do jadalni.

- Zniknęła tajemnicza nieznajoma i Paweł podupadł - zażartował Rafał.

- Widziałam, że przenosił się do stróżówki - dodała Renata.

- Proszę was, przestańmy o tym mówić - poprosiłem.

- Pawle, czemu cały czas kogoś udajesz? - zagadnął Rafał.

- Rafale, zostawiłeś mój wykrywacz w kantorku, żeby ktoś mógł przyjść i go zepsuć? Nie ty za niego płaciłeś, to co cię on obchodzi?

- No wiesz, nie spodziewałem się tego po tobie...

- Wielu rzeczy nie spodziewaliście się - rzuciłem.

- Jak twój wykrywacz taki cenny, to zapłacę za jego naprawę... - powiedział Rafał.

- Obejdzie się, bez łachy! - krzyknąłem i wstałem od stołu.

Archeolodzy drugi raz tego dnia odprowadzili mnie z jadalni zdziwio­nymi spojrzeniami. Na dworze próbowałem dodzwonić się do szefa, lecz znowu bezskutecznie. Wybrałem więc numer departamentu. Odebrała pan­na Monika.

- Jest Pan Samochodzik? - zapytałem, gdy się przedstawiłem.

- Nie ma, wyjechał na konferencję do Szczecina.

- Kiedy wraca?

- Nie wiem. Mówił, że potem wybiera się do Jeleniej Góry.

- Ciekawe - mruknąłem. - Kontaktował się z panią?

- Tak, dzwoni codziennie i pyta, co słychać w firmie.

- O mnie nie pyta?

- Nie - odparła po chwili wahania.

- Bardzo proszę mu przekazać, że dzwoniłem i pilnie proszę o kontakt - powiedziałem.

- Dobrze - odparła panna Monika i rozłączyła się.

Poszedłem do swojej stróżówki i zza firanki obserwowałem, jak ar­cheolodzy wy chodzą z jadalni i idą nad jezioro pracować. Z zaciekawie­niem patrzyli w stronę mojej chatki.

Rozłożyłem przygotowane zawczasu narzędzia i rozkręciłem tylną płytę wykrywacza. Tak jak przypuszczałem, Piotr nie wytrzymał i przy­szedł do mnie. Zapukał do drzwi.

- Mogę? - spytał, stając w progu.

- Wejdź, bo zimna naleci - odpowiedziałem.

- Co ci jest? - dopytywał się Piotr, siadając na fotelu z powykrzywia­nymi nogami. -Awanturujesz się o byle co, przeprowadziłeś do tej kanciapy. Co się z tobą dzieje? Naprawdę przejąłeś się tym wykrywaczem?

- Tak. Wybacz, ale w tej sytuacji nie mogę już wam pomagać w pracy.

- A co z zagadką, którą ci dałem?

- W imię ochrony narodowych dóbr kultury zajmę się nią - oświad­czyłem. - Oczywiście jak będziecie wracać do Warszawy, możecie liczyć na miejsca w Rosynancie.

- Świetnie - Piotr rzekł z sarkazmem w głosie. - Mam nadzieję, że wszystko co czynisz, obróci się na lepsze.

- Jestem tego pewien - odpowiedziałem.

Dzięki dobrze zaopatrzonej skrzynce narzędziowej wiedziałem, co zostało zepsute w wykrywaczu. Do naprawy potrzebowałem jedynie spe­cjalnego przełączenia i komputera z podłączeniem do Internetu. To pierw­sze mogłem sam wykonać, a to drugie było w recepcji. Zerknąłem na zegarek. Nadszedł czas na działanie. Założyłem czapkę z daszkiem i wy­szedłem do wsi.

Przy głównej drodze znalazłem bar z wyszynkiem. Jak się spodziewa­łem, byli tam miejscowi robotnicy, którzy przy szklaneczce czegoś moc­niejszego lub kuflu piwa omawiali różne sprawy.

Podszedłem do baru, gdzie rządziła kobieta po trzydziestce z ufarbowanymi na blond włosami, pomalowanymi na różowo ustami i wydatnym biustem eksponowanym w dekolcie fartucha.

- Słucham!? - zaskrzypiała barytonem.

- Piwo i bigos - poprosiłem. - Chleb do tego dostanę?

Barmanka skinęła głową i zaczęła nalewać piwo.

- Jestem tu nowy - zagadnąłem kobietę.

Odpowiedziało mi milczenie.

- Nie znam jeszcze nikogo - ciągnąłem.

- Widać! - szklanka z piwem stuknęła przede mną o blat.

- Pracy szukam - byłem nieustępliwy.

- Życzę powodzenia - postawiła talerz z suchymi kromkami chleba.

- Nie zna pani kogoś...

- Nie! - do chleba dostawiła miskę z bigosem.

Przeniosła wzrok na następnego klienta. Rozejrzałem się po sali i doj­rzałem wolne miejsca przy stole w kącie, gdzie siedziało trzech mężczyzn.

- Można? - zapytałem, zbliżając się do ich stolika.

W milczeniu skinęli głowami, przyglądając mi się badawczo. Spokoj­nie zdjąłem czapkę i rzuciłem ją na parapet za moimi plecami. Pociągną­łem długi łyk piwa i westchnąłem odstawiwszy kufel udając, że mi sma­kowało.

Potem zanurzyłem widelec w bigosie. Może potrawa była lekko zwie­trzała, ale gęsta i solidnie przyprawiona. Miałem nadzieję, że alkohol wytruje wszelkie ewentualne zarazki.

- Dobre koryto? - usłyszałem pytanie sąsiada.

- Pamiątka z celulozy - odparłem wywołując śmiech.

- Nowy jesteś, to i nie wiesz, że tu jedzą tylko kamikaze, co ich żony z domu wypędzą - śmiejąc się, sąsiad klepał mnie po ramieniu.

Przyjrzałem mu się. Miał może trzydzieści lat, twarz nieogoloną i pooraną bliznami i ranami po ospie, zmierzwione jasne włosy i wielką szczer­bę między przednimi zębami. Nazwisko miał Szczerbiński, więc nic dziw­nego, że kumple mówili na niego Szczerba.

- Pewnie, że nowy - przyznałem. - Za pracą przyjechałem. Na razie w hotelu się załapałem na stróża.

- Słyszałem, że ten gość ma groźne psy, to po co mu jeszcze czło­wiek? - zdziwił się Szczerba.

Był po kilku głębszych, ale zachował bystrość umysłu.

- Na próbę mnie wziął. Teraz ma jakichś majstrów, co mu kopią nad rzeką, to i psów nie może sobie ot tak spuszczać. Znam się na elektryce, ciesielce i murarce, to mnie wziął, że zimą będę domki remontował.

- Dobrze płaci?

- Eee, gdzie tam! Tyle, że dach dał, jeść dał i parę groszy na fajki.

- Ty! Pracujesz w nocy? - dopytywał się Szczerba.

- Hmm - mruknąłem, przełykając bigos i nerwowo patrząc na zega­rek. - Zaraz idę pilnować.

- Przyjdź jutro z rana do nas, na budowę! - zawołał Szczerba. - Szef mówił, że elektryk mu potrzebny. Dorobisz trochę do tego stróżowania, a kolegom flaszkę postawisz za to, żeśmy ci robotę załatwili.

- Dobra - zgodziłem się, wypijając resztę piwa.

Wytoczyłem się z baru na lekkich nogach od alkoholu, szumu i dymu papierosowego. Żeby otrzeźwieć i wyzbyć się trucizny z organizmu za­fundowałem sobie bieg do hotelu. Wpadłem na parking spocony, zziaja­ny, ale już z trzeźwym umysłem. Samochodu Pluvii jeszcze nie było. Za­brałem od siebie grubą bluzę z kapturem i poszedłem między domki. Już za dnia upatrzyłem sobie taki, z którego było widać sporą część ośrodka. Usiadłem na ganku i czekałem. Widziałem, jak powoli gasły światła w pokojach archeologów, jak Kasia z Marianem wyszli ze stajni po wie­czornych porządkach. W końcu przed bramą ujrzałem światła samochodu Pluvii. Pobiegłem do bramy, zakładając kaptur. Otworzyłem jej, nisko się kłaniając. Otworzyła się szyba od strony kierowcy i na ziemię wypadła moneta. Pluvia zaparkowała i dystyngowanym krokiem ruszyła do hotelu. Obejrzała się jeszcze na zakapturzoną postać przy bramie, która z zado­woleniem chowała monetę do kieszeni.

O umówionej porze odebrałem z kuchni termos z kawą, potem zabra­łem swój śpiwór i ułożyłem się na werandzie. Czuwałem do drugiej w nocy. Nic ciekawego się nie wydarzyło. Potem sprawdziłem, czy wszyst­kie bramy są zamknięte i spuściłem psy, które natychmiast rozbiegły się po ośrodku. Sam zamknąłem się w swoim kantorku i popijając resztki kawy, czytałem i studiowałem mapę.

Rano wstałem, nim obudzili się archeolodzy. W kuchni szybko zja­dłem śniadanie i poszedłem na budowę. Używki, którymi raczyłem się wczoraj w nadmiarze plus niewyspanie sprawiły, że niewiele różniłem się wyglądem od pracowników Kaszany. Stał z telefonem komórkowym oparty o dach swojego poloneza.

- Na czym się znasz? - zaczął mnie wypytywać, gdy przyszedłem zapytać o pracę.

- Na czym tylko trzeba - uśmiechnąłem się.

Miałem nadzieję, że pociemniałe od kawy i niemycia zęby prezentują się naturalnie.

- Nie potrzeba mi omnibusów, tylko dobrych ludzi do pracy. Co umiesz robić?

- Elektryka, ciesielka, murarka... - zacząłem wyliczankę.

- Dobra, człowieku! - krzyknął na mnie Kaszana. - Szczerba mówił, żeś podobno dobry, to pracuj. Zobaczymy, co potrafisz...

-A za ile?

- To ja cię powinienem zapytać, ile mi dasz za przyjęcie do roboty! Chłystku jeden! Jeszcze palcem nie kiwnął, a już się pyta za ile!

- Dobra, pogadamy jutro - mruknąłem.

Od chłopaków dowiedziałem się, że Kaszana płaci od godziny. Sztuka polegała więc na pokazaniu maksymalnego zaangażowania przy jedno­czesnym nic nierobieniu. Jak na złość, Kaszana chodził za mną cały dzień i chyba był zadowolony z tego, jak pomagałem wstawić okna i drzwi do stróżówki, a potem zacząłem układać instalację elektryczną.

Koło piętnastej odłożyłem narzędzia.

- Muszę iść na obiad i kimnąć się przed robotą - wyjaśniłem Kaszanie.

-Ty, dobry jesteś! Przyjdź jutro! -zawołał za mną kierownik budowy.

- Za ile pracowałem?

- No, to było na próbę.

- To jutro też przyjdę na próbę?

- Nie, jutro już normalnie.

- Dziś też było normalnie - targowałem się.

Kaszana myślał chwilę.

- Dobrze, ale jak coś schrzanisz... - powiedział, sięgając po portfel. Odliczył mi drobną sumę pieniędzy.

- Wpadnijcie tam gdzie wczoraj! - zawołałem do Szczerby.

Robotnicy nocowali w baraku na budowie, więc zostali u siebie, a ja samotnie pomaszerowałem do hotelu. Zmyłem z siebie kurz w umywalce i padłem skonany na tapczan. Wyjrzałem przez okno. Wozu Pluvii nie było.

***

Wyszedłem ze swojej placówki na tyły, na małe poletko przylegające do chałupki. Był to obszar o wymiarach pięć na sześć metrów, z dwóch stron otoczony płotem z blachy, a z jednej wysoką siatką ogradzającą te­ren hotelu, dodatkowo porośniętą wysokim żywopłotem i krzakami dzikiej róży. Mogłem tu siedzieć osłonięty od wiatru i nasłuchiwać, czy do Spychowa nie maszerują moi koledzy z budowy. Z kuchni zabrałem me­nażkę ze swoim obiadem, rozłożyłem leżak i stoliczek turystyczny i jadłem delektując się ciszą.

Nagle przerwało ją pukanie. To byli Kasia i Marian.

- Co się panu stało? - zdziwił się Marian, widząc mój wygląd.

- Pan Paweł wpadł w złe towarzystwo - Kasia wyjaśniła przyjacielowi.

- Tak jakby - przyznałem. - Zatrudniłem się na budowie wysypiska.

- A obiecał pan nam pomóc! - krzyknęła Kasia.

- Tak - uśmiechnąłem się.

- Będzie pan koniem trojańskim? - domyślił się Marian.

- Tak.

Nie słyszałem, jak Piotr wszedł do stróżówki i stanął za moimi plecami.

- Bardzo się cieszę, słysząc te słowa - powiedział. - Już się, Pawle, o ciebie martwiłem.

Obejrzałem się na niego.

- Tylko proszę was, żebyście nikomu niczego nie wyjaśniali, dobrze? - poprosiłem młodzież i Piotra.

- Tak jest! - zgodnie oznajmili.

- Co będziesz robił na budowie? - zapytał Piotr.

- Muszę się dowiedzieć, czy ta arabska moneta była jedyną, którą znaleźli, czy w ziemi jest coś jeszcze i co z tym robią.

- Jeżeli okaże się, że to stare cmentarzysko lub teren grodziska, to z wysypiska nici - ucieszył się Piotr.

- Ekstra! - krzyknęli Kasia i Marian.

- A co z naszą zagadką? - zagadnął Piotr. - Doczytałeś pamiętnik hrabiego?

- Tak. Właśnie zacząłem rysować na mapie plan ucieczki hrabiego.

- To poczekaj - poprosił mnie Piotr. - Mam jeszcze coś, co powinno cię zainteresować. To fragment wspomnień Krzysztofa Hartnocha, histo­ryka urodzonego w Pasymiu, który kiedyś przypadkiem spotkał w Kró­lewcu syna rotmistrza Mordasewicza. Ów syn opowiedział ciekawe rze­czy o wydarzeniach po bitwie pod Prostkami.

- Co to za zagadka? - zgodnie zapytali młodzi ludzie.

Musiałem pokrótce opowiedzieć im historię hrabiego Johanna Schlippenbacha. W tym czasie wrócił Piotr z kartką w ręce.

- To ledwie kilka zdań, ale wystarczy, by uczynić tę historię jeszcze bardziej interesującą - wyjaśnił.

Wziąłem fotokopię i przeleciałem ją wzrokiem. Było za ciemno, a odręczne pismo było pełne bazgrołów. Przeszedłem do stróżówki i zapa­liłem lampkę. Pochyliłem się nad notatką.

- Rotmistrz Mordasewicz opowiadał rodzinie, jakoby zimą wrócił z Wojniłłowiczem do Prus w poszukiwaniu śladów hrabiego Johanna Schlippenbacha, bo dotarły do nich pogłoski, że był na południowych Ma­zurach. Janowi Kazimierzowi podobno bardzo zależało na odnalezieniu tego kuferka.

- Ciekawe, co w nim było? - zastanawiała się Kasia.

- Skarb, klejnoty - podniecał się Marian.

- Raczej jakieś ważne dokumenty - Piotr był powściągliwy. - Mówi­łeś, że zacząłeś coś zaznaczać na mapie - zwrócił się do mnie.

- Tak - wyjąłem spod biurka mapę i rozłożyłem ją. - Zainteresowała mnie wzmianka o podróży króla Władysława IV. Dobrze, że właściciel hotelu interesuje się historią i znalazłem u niego parę ciekawych książek. Otóż, 14 lipca 1635 roku Władysław IV wjechał do Królewca i osiem dni rezydował na królewieckim zamku. Pamiętajcie, że wówczas Prusy Ksią­żęce były lennem Polski. Król zostawił na miejscu podskarbiego wielkie­go koronnego Jerzego Ossolińskiego. On to zwerbował oddział wiernych królowi polskiemu żołnierzy do obrony przed Szwedami i sprowadził 1500 Kozaków Konstantego Wołka. Władysław IV ponownie odwiedził Króle­wiec w lutym 1636 roku. Po ustaleniu w Grodnie, że Abraham Spiring w imieniu króla będzie pobierał cła w Piławie, w 1639 roku doszło do trzeciej wizyty króla w Prusach Książęcych.

- Zaraz! - przerwał mi Marian. - Coś mi tu nie pasuje. Skąd hrabia Johann Schlippenbach wiedział, że jedzie szlakiem króla Władysława IV?

- Po pierwsze, Johann Schlippenbach jako dyplomata mógł wiele rze­czy znać z opowieści - tłumaczyłem. - Po drugie, wizyta dworu królew­skiego liczącego prawie tysiąc osób nie pozostaje bez śladu w pamięci ludzkiej. Przecież król przyjeżdżał do swojego lennika, na jego koszt.

- Opowiedz o trasie króla - prosił Piotr.

- Gdy Władysław IV opuszczał Wilno i kierował się do Prus, stąd na Inflanty zajęte przez Szwedów wyruszyła polska wyprawa wojenna. Pod­róż do Prus opisał w pamiętnikach Albrecht Radziwiłł, kanclerz litewski. Orszak jechał powoli, stając w połowie lipca 1639 roku w Ełku. Dwór królewski stanął w zamku - czytałem fragment wspomnień Radziwiłła. - Gospody tu niewygodne, nie dano jedzenia ani pomyślano o pienią­dzach.

- Nie najlepsza reklama miasta - zaśmiał się Marian.

- Dalej było już lepiej - pocieszałem chłopca. - Następny postój wy­padł w Piszu, w „zamku dobrze obwarowanym”. Potem król ruszył do Nidy, a następnie do Szczytna, gdzie spędzano czas na ucztach i polowa­niach. Tam dotarły wieści o wyprawie polskiej do Inflant i senatorowie towarzyszący królowi grzmieli, że król uczynił to bez zgody sejmu. O dziwo, gdy polską wyprawę rozbili Szwedzi, przestano atakować króla, bo nie było o co się spierać. Król 25 lipca opuścił Szczytno i wrócił do Warszawy. Było to ostatnie spotkanie króla z elektorem Jerzym Wilhel­mem, który wkrótce zmarł, a jego miejsce zajął Fryderyk Wilhelm, zwany też Wielkim Elektorem. Jego ojciec marzył o koronie polskiej i o posze­rzeniu granic swego państwa. Celem Wielkiego Elektora stała się samo­dzielność i silny, duży kraj.

- Zrealizował swoje plany? - ciekawił się Marian.

- Tak.

- Został królem?

Na te słowa obaj z Piotrem zamarliśmy.

- Nie został - odpowiedziałem powoli. - Pewnie niewiele mu brakowało - dodałem.

- O czym panowie mówią? - zaniepokoiła się Kasia.

- O pruskiej koronie - odparłem. - Brzmi to fantastycznie, ale król szwedzki mógł w sytuacji podbramkowej obiecać sojusznikowi koronę, a nawet przez swojego posła przekazać ją Fryderykowi Wilhelmowi.

ROZDZIAŁ ÓSMY

FAŁSZYWY BANKNOT • NA BUDOWIE WYSYPISKA ŚMIECI • PRZYBYWA HANDLARZ STAROCIAMI • ILE WARTE SĄ SKARBY? • WYPRAWA ODWETOWA DO ROBOTNIKÓW • TRASA UCIECZKI HRABIEGO • KTO NAS PODSŁUCHIWAŁ?

Zerknąłem na zegarek i zaprosiłem przyjaciół na następny dzień. Te­raz musiałem poświęcić swój czas obowiązkom towarzyskim. Ubrałem się i wyszedłem do knajpy we wsi. Szczerba i jego kumple czekali na mnie przy tym samym stoliku. Zamówiłem piwo, a potem z kieszeni kurt­ki wyjąłem flaszkę mocnego trunku.

- A ty co? - dziwił się Szczerba, gdy zakryłem szklankę dłonią, odma­wiając wódki.

- Przed robotą nie piję - oświadczyłem.

Tak jak przypuszczałem, piwo nie było dla tych ludzi alkoholem. Na­stępne dwie godziny spędziłem z nowymi kolegami, wysłuchując ich opo­wieści z różnych placów budów i pijatyk. Ferajna została jeszcze w barze, a ja znowu zrobiłem sobie bieg przełajowy po zdrowie i trzeźwość. Po­wtórzył się rytuał przy bramie i czuwanie na werandzie. Z zazdrością pa­trzyłem na Pluvię, gdy wchodziła do hotelu. Gdy potem stałem w cieniu, obok płotu, widziałem, jak stała w oknie pokoju w samej tylko koszuli nocnej. Ciekawie zerkała w okna do niedawna mojego pokoju. Sprawdza­ła, czy pali się tam światło. Znowu o drugiej kładłem się spać, spuszczając psy. Przed świtem wsiadłem na rower i pojechałem na budowę. Tym ra­zem zajechałem jeszcze do sklepu, by kupić prowiant na pierwsze i drugie śniadanie. Za ladą stała Kasia.

- Wie pan, co zrobili ci robotnicy?

- Co? - pytałem, pakując zakupy.

- Zapłacili mojej kuzynce fałszywym banknotem - Kasia wyjęła z kasy pieniądz o wysokim nominale.

- Trzeba im to zwrócić - powiedziałem.

- Mąż kuzynki pojedzie do nich dzisiaj.

- Życzę mu powodzenia.

Wsiadłem na rower i odjechałem. Po drodze myślałem o fałszywym banknocie. Tylko policja mogła tu pomóc, jeżeli człowiek płacący pod­róbkami nie wykaże dobrej woli.

- Cześć! - przywitał mnie Szczerba.

- Czołem! - odpowiedziałem. - Sklepowa mówiła, że ktoś od was płacił podrobionymi pieniędzmi. Moje sprawdzała po dwa razy i świeciła tym fioletowym światełkiem.

- Mówiła coś jeszcze?

- Jej stary chce tu przyjechać i mówił coś o glinach.

Szczerba machnął lekceważąco ręką i zaprosił mnie do baraku. Budy­nek był podzielony na dwie części: sypialnię z piętrowymi łóżkami i łazienką oraz jadalnię połączoną z biurem Kaszany.

Siedliśmy wszyscy do stołu, do śniadania. Każdy rozkładał sobie to co miał do jedzenia. Szczerba wyjął flaszkę z tajemniczą zawiesiną.

- Siup, żeby nam robota lepiej szła! -zaproponował.

Koledzy uradowani wyciągnęli kubeczki. Tylko ja spokojnie piłem kefir.

- Ty, chory jesteś? - zapytał mnie niski człowieczek około pięćdzie­siątki o zniszczonej alkoholem i burdami twarzy. - Jak wątrobę ci wywa­liło, to już nie baw się w abstynencję. Ja wiem, mój szwagier był chory. Lekarze mu zabronili pić. Pół roku wytrzymał, do świąt. Wtedy trzeba było wypić i szwagier złamał się. Ty, jaką piękną śmierć miał, z fasonem, karetka na sygnale przyjechała, nawet prokurator nas przesłuchiwał.

- Przed robotą nie piję - odparłem spokojnie.

- Są na ziemi rzeczy, które się filozofom nie śniły... - człowieczek smutno pokiwał głową.

Do baraku wszedł Kaszana.

- Ty! - wskazał mnie. - Dziś robisz szalunki na basenie - rozkazał mi.

Nim przystąpiłem do pracy, miałem okazję przyjrzeć się, jak koparka wyjmuje z dołu zwały ziemi ładowane na wywrotkę. Teraz dół trzeba było wybetonować, wyłożyć specjalną folią. Przygotowując drewniane szalunki musiałem wziąć pod uwagę miejsce dla specjalnej instalacji, która miała ze śmieci pobierać metan. Składowisko miało być ekologiczne i wtórnie wykorzystywać energię ze śmieci. Powstawanie basenów było ściśle po­wiązane ze wzgórzem. Po prostu wykop wgryzał się w jego ściany, a uro­bek miał obsypywać boki. W ten sposób dno znajdowało się niewiele ni­żej niż obecny poziom gruntu.

- Jak ukryjecie taki kopiec? - zapytałem Szczerbę.

- Stary, wszystko wyrówna się gruzem budowlanym, ładnie przysypie czarnoziemem i na to wysadzi trawkę jak do golfa - wytłumaczył mi.

- Wiesz, ile płacą ci z budowy, żeby tylko przyjąć od nich cały ten syf?

Staliśmy na dole po kostki w błocie. Pochlupotałem gumowcem w brei.

- A jak wylejecie beton w takie coś? - wypytywałem.

- Rany, aleś ty ciekawski - westchnął Szczerba. - Stoisz prawie na głębokości wysięków wód gruntowych. Poczekamy, aż wszystko zamarz­nie, a na to beton. Folia nie przepuści przez kilkanaście lat, to dość, żeby nikt nas już się nie czepiał.

- Dobre - przyznałem.

Poprawiłem kask, rzuciłem niedopałek w błoto i ruszyłem do zbijania desek. Pracowałem w tempie narzuconym przez brygadę Kaszany. Trzeba przyznać, że momentami robota szła bardzo szybko, ale już koło południa tempo spadło, by po czternastej spaść jedynie do niekończącej się prze­rwy na papierosa. Usiadłem na pryzmie ziemi, którą koparka zaczęła wy­gryzać ze wzniesienia podejrzanego o to, że jest grodziskiem.

Gryzłem kawałek chleba i popijałem go kefirem. Przez tę pracę i nie­zdrowy tryb życia w ostatnich dniach nabawiłem się kataru. Nie mogłem przed kolegami z brygady wykazać się posiadaniem chusteczek higienicz­nych, a lniana chustka suszyła się na kaloryferze w baraku. Pociągając nosem, grzebałem czubkiem buta w ziemi, licząc, że trafię na jakikolwiek ślad pruskich znalezisk. Nagle z szosy w kierunku budowy zjechało ele­ganckie volvo.

- Ale fura - skomentował Szczerba, wycierając dłonie o spodnie.

- Henio! - zawołał kolegę z koparki.

Henio, którym był mój sąsiad przy śniadaniu, zgasił silnik maszyny, wsadził pęto kiełbasy w kieszeń waciaka i ruszył w kierunku baraku. Wszy­scy robotnicy, oprócz Kaszany, który pojechał po coś do Mrągowa, ruszy­li w tym samym kierunku.

- Nowy, chodź, zobaczysz leszcza, co skarby skupuje! - krzyknął na mnie Szczerba.

Jakże miałem nie skorzystać z takiego zaproszenia. Stanęliśmy krę­giem przy naszym stole śniadaniowym. Henio rękawem wytarł blat i wy­sypał na niego resztę naszyjnika z arabskich monet. Drzwi wejściowe skrzypnęły i wszedł nieznajomy mężczyzna ubrany na czarno, mimo nie­pogody w ciemnych okularach przeciwsłonecznych. Był to opalony w solarium brunet, potężnie zbudowany, przypominał typ „młodego wilcz­ka” z grupy gangsterskiej.

- Miał przyjechać Batura - stwierdził Szczerba.

Zamarłem na dźwięk nazwiska mojego najgroźniejszego przeciwni­ka, handlarza dzieł sztuki, z którym wielokrotnie stawaliśmy po przeciw­nych stronach barykady.

- Jurek siedzi, teraz ja pilnuję jego spraw - oświadczył Wilczek. - Co macie ciekawego?

Uśmiechnąłem się w duchu na myśl, jakiej wyceny skarbu może do­konać taki bandzior, który dopiero co oderwał się od mokrej roboty, wy­muszeń i haraczy. Pewnie myśli, że kupienie eleganckiego garnituru nobi­lituje go.

- Ciekawe - młodzian uchylił okularów. - Arabskie monety pocho­dzącego z późniejszego okresu niż handel na bursztynowym szlaku, pew­nie VIII lub IX wiek. Okrągłe koraliki ze srebra to toporna robota wikin­gów. Zdobycz wojenna przehandlowana Prusom. Pochodzi pewnie z Sambii, gdzie wikingowie przybijali, by handlować futrami. To będzie...

Wilczek po chwili podał rozsądną cenę za znalezisko.

- Płacę uczciwie, bo pewnie jeszcze z kimś się kontaktowaliście - tłumaczył. - Inni dadzą wam mniej lub więcej, ale i tak was spróbują okantować na reszcie rzeczy.

- Jakiej reszcie? - zdziwił się Henio.

- Takie rzeczy nie leżą ot, tak sobie - opowiadał Wilczek. - To frag­ment większej całości, pewnie ta górka to grodzisko.

- Jakie tam grodzisko! - Szczerba lekceważąco machnął ręką.

- Wystarczy cień wątpliwości, żeby przyjechali tu archeolodzy i do roztopów wstrzymali wam pracę - mruknął Wilczek. - Lepiej nie chwal­cie się tymi błyskotkami.

Trzeba przyznać, że Wilczek był bardzo cwany i potrafił oddziaływać na wyobraźnię robotników. Bardziej od chwilowego zysku ze sprzedaży skarbu zależało im na stałej robocie.

- To jak? - zapytał Wilczek.

Henio milczał, patrząc wyczekująco na Szczerbę. Ten wzruszył ra­mionami.

- Może jutro? - nieśmiało zaproponował Henio.

- Spoko - rzucił Wilczek. - Będę w Mrągowie. Czekam do jutra. Nara! Wyszedł i wyjechał na szosę.

- Ci archeolodzy co nocują w hotelu mówili, że to nieźle kosztuje - wskazałem na naszyjnik.

- Skąd niby o tym wiedzą? - zdziwił się Henio.

- Wczoraj był tu ten archeolog - przypomniał Szczerba. - Głupi byłeś, że zostawiłeś tę monetę w sklepie. Głupia sklepowa od razu poleciała z jęzorem. Nowy - wskazał mnie - mówił, że jeszcze czepia się o tę stówę.

- Zostawmy jej te blaszki i niech siedzi cicho - zaproponował Henio.

- Poczekajcie ze sprzedażą - odezwałem się.

W baraku zapadła cisza. Robotnicy patrzyli na mnie zdziwieni, że śmiałem coś proponować.

- Nowy, dziwny jesteś - groźnie odezwał się Henio. - Nie pijesz, gębę otwierasz nie pytany.

- Spokojnie! - przybrałem groźną minę i pozycję. - Dobrze chcę wam poradzić, jak kumplom!

- Mów! - zadecydował Szczerba.

- Już kiedyś robiłem u archeologów i ci zawsze mówili, że cały skarb jest cenniejszy niż jedna rzecz. Ten od volvo też tak mówił - obecni zgod­nie kiwnęli głowami. - Gościu będzie czekał na decyzję, to znaczy, że zwąchał dobry interes. Zostanie i poczeka jeszcze dłużej, gdy mu powie­my, że jest tego tutaj więcej.

Wszyscy czekali na decyzję Szczerby.

- Nowy dobrze gada - uznał po chwili namysłu.

Teraz obecni poklepywali mnie po ramionach. Rzuciłem im „Cześć!” i wyszedłem. Wsiadłem na rower i powoli jechałem do hotelu. Znowu zrobiło się późno i musiałem się dobrze zastanowić, czy zdążę po połu­dniu jeszcze gdzieś pojechać na zwiad.

Wziąłem ze stołówki menażkę z obiadem i ukryłem się w swojej kanciapie. Światło w stróżówce zauważył Piotr i zaraz przyszedł do mnie.

- Cześć! - przywitał mnie. - Pluvia pytała się o ciebie.

- O co konkretnie?

- Gdzie jesteś i co robisz? Twój samochód stoi, a ciebie nie ma.

- Co jej powiedziałeś?

- Wyprawiłem cię do lasu na poszukiwania grodzisk. Nocujesz u lu­dzi w chałupach i pojutrze wrócisz.

- Dobrze, do tej pory musimy zakończyć kwestię wysypiska. Sprawy przybrały zły obrót.

Opowiedziałem Piotrowi o naszyjniku i wizycie handlarza.

- Trzeba powiadomić policję - stwierdził Piotr.

- Spokojnie - hamowałem jego zapędy. - Spalisz wszystko. Jak przy­jedziesz z policją, to oni zrobią niewinne miny i wszystkiego się wyprą.

- Moneta u sklepikarki - przypomniał archeolog.

- Znaleźli ją w lesie na drodze. Bardzo chętnie pokażą miejsce. Jedź i kop.

- Ty widziałeś naszyjnik.

- Moje słowo przeciw dziesięciu. Nawet jak policja i władze nam uwierzą i zamkną wysypisko, to do wiosny i tak nie zaczniesz pracować. W tym czasie teren zryją miejscowi i poszukiwacze skarbów. Przyjedziesz na kretowisko.

Piotr westchnął zrezygnowany.

- Co proponujesz?

- Chłopcy dopiero zaczęli ryć obręb grodziska. Namówiłem ich, żeby wszystko co znajdą chomikowali, bo taki skarb jest droższy niż pojedyn­cze sztuki. Załatwimy ich z zupełnie innej strony i zamkniemy dla ciebie teren badawczy bez szumu, że tam był jakikolwiek skarb.

- Jak to zrobisz?

Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo przyszli Kasia i Marian.

- Jak drugi dzień w pracy? - zapytali.

- Dobrze. Jak sprawa fałszywej setki?

- Źle - Kasia powiedziała zmartwionym głosem. - Mąż kuzynki poje­chał do nich na budowę. Wyrzucili go. Teraz zbiera chłopaków, żeby z nimi poważnie pogadać.

- Będzie jatka! - zawołałem. - Jedziemy tam!

Wybiegliśmy na parking. Dałem Piotrowi kluczyki, żeby prowadził Rosynanta. Widząc auto Pluvii skręcające do hotelu włączyłem przyciem­nienie szyb, żeby nie zobaczyła mnie w środku. Była zbyt bystrą dziew­czyną, żeby dać się nabrać. Widząc Rosynanta zwolniła, a potem widzia­łem w lusterku jak staje przy stróżówce, wysiada z wozu i ciekawie zaglą­da do środka.

Na budowę przyjechaliśmy w samą porę, by zobaczyć, jak przed ba­rak wjeżdżają trzy samochody kolegów męża sklepowej. Wybrali się w dwunastu dwoma maluchami i jednym dużym fiatem. Szczerba i jego kumple wyskoczyli z baraku uzbrojeni w siekiery, młoty i kije. W kilka sekund poobijali maski i lusterka szybko wycofujących się pojazdów.

- Stój - zatrzymałem Piotra, który już chciał zjechać z szosy. Kasia i Marian smutnym wzrokiem patrzyli na efekt wyprawy.

- Zawracaj! - zadecydowałem.

Piotr wykonał polecenie, a następnie stanął na poboczu. Wysiadłem z samochodu i zaprosiłem Kasię.

- Zatrzymaj kuzyna - poprosiłem ją.

Gdy zbliżała się do nas powoli kawalkada poobijanych samochodów z gromadą wściekłych mężczyzn, Kasia zamachała ręką. Duży fiat zatrzy­mał się.

- Marek! - wołała Kasia.

Zza kierownicy wyszedł niski mężczyzna z brzuszkiem jak antałek miodu, z bródką i okularkami w drucianych oprawkach.

- To jest pan Paweł, który chciał z tobą porozmawiać - Kasia przed­stawiła mnie kuzynowi.

Pan Marek przyglądał mi się podejrzliwie, bo wyglądałem przecież tak samo jak ludzie, którzy przed chwilą rozbili mu auto.

- Słucham pana - zapiszczał głosikiem podobnym do tego, jaki mają nastolatkowie w czasie mutacji.

Siłą woli powstrzymałem uśmiech.

- Da mi pan tę stówę - wyciągnąłem rękę.

- Po co?

- Pojedzie pan na policję?

- Może.

- A robotnicy pokażą te papierosy z przemytu, które u pana kupili. Więcej już pan nie straci, a może zyska pan jeszcze.

- Jak?

- Będzie pan miał satysfakcję.

Pan Marek z rezygnacją wyjął fałszywy banknot.

- Dziękuję - wziąłem pieniądz i schowałem go do kieszeni. Skłoniłem się nisko i wsiadłem do Rosynanta.

- Do domu! - rozkazałem Piotrowi.

Jeszcze Kasia wskoczyła do Rosynanta i już mogliśmy ruszać. Sto metrów od hotelu kazałem Piotrowi stanąć. Wysiadłem i poszedłem w las. Piotr zdumiony patrzył za mną.

- No jedź! - popędzałem go.

Obiegłem teren hotelu i przeszedłem przez furtkę niedaleko rzeki. Czujnie rozglądałem się na wszystkie strony. Nie myliłem się. Pluvia cze­kała na przyjazd Rosynanta na parkingu. Skłoniła się Piotrowi i młodzie­ży, a potem patrzyła, jak archeolog włącza pilotem autoalarm i wchodzi do hotelu. Pluvia ruszyła za nim.

Jej zainteresowanie moim losem miło połechtało moją męską dumę. Przekradłem się do siebie. Wszedłem na teren ogródka na tyłach przez zamaskowaną deską dziurę w blaszanym płotku. Nie zapalałem światła i włączyłem telefon komórkowy. Szef nie dzwonił, więc kolejny raz bez­skutecznie próbowałem się z nim skontaktować.

Odczekałem jeszcze chwilę i zadzwoniłem do Piotra.

- Jesteś sam? - zapytałem go.

- Tak.

- Możesz swobodnie rozmawiać?

- Jasne.

- O co pytała Pluvia?

- Gdzie jesteś.

- Co jej odpowiedziałeś?

- Zgodnie z prawdą, że nie wiem. Ostatnio zachowujesz się bardzo dziwnie...

- Dobra, spotkajmy się w waszym składziku przy plaży.

- Będę za pół godziny, idę na kolację.

Piotr przypomniał mi o posiłku, więc zakradłem się do kuchni i ode­brałem swoją porcję wraz z termosem kawy. O umówionej porze ruszy­łem do chatki zajmowanej przez archeologów. Teraz oprócz narzędzi były tu ich skrzynki.

Po paru minutach usłyszałem kroki Piotra.

- Najlepsze kasztany są na placu... - zażartował, widząc mnie czają­cego się w mroku.

Otworzył kantorek i zaprosił mnie gestem do środka. Powstrzymałem go przed zapaleniem światła. Wyglądałem przez maleńkie okienko, skąd było widać cały teren aż do hotelu.

- Daj tę swoją rakietę - Piotr poprosił o papierosa. Poczęstowałem go tytoniem. Palił nerwowo.

- Co cię niepokoi? - zapytałem.

- Ty, wytłumacz mi, w co ty grasz? - odpowiedział zdenerwowany. - Wiesz, jak mnie wypytywała ta twoja Pluvia?

- Podrywała cię? - żartowałem.

- Nie, to urodzona SS-manka! Jak zadawała pytania i patrzyła w oczy, to mi ciarki chodziły po plecach. Człowieku, takie spojrzenie to ja widzia­łem tylko u gestapowców na filmach.

- Zdawało ci się! - bagatelizowałem. - Ona jest słodka.

- Słodka inaczej, słodka żmija, znasz takie powiedzenia?

- Odłóżmy ten temat i porozmawiajmy o zagadce - zaproponowałem.

- Ty jesteś od zagadek. To podobno twój zawód.

- Chodzi mi o twoje skojarzenia ze stwierdzeniem: „Gdzie trzy koro­ny stoją, tam czwartą zobaczysz”.

- Trzy korony to herb Szwecji.

- Ciekawe, czy obowiązywał już w XVII wieku? - zapytałem z prze­kąsem.

- To wymyśl coś mądrzejszego - zaperzył się.

- Przepraszam - usiadłem obok niego, opierając się plecami o framu­gę drzwi.

- W porządku - Piotr wyciągnął do mnie dłoń. - Ta twoja „żabcia” wytrąciła mnie z równowagi.

Wyciągnąłem papierosy, a Piotr flaszkę wina.

- Skąd to masz? - zdziwiłem się.

- Nalewka miejscowej produkcji - wyjaśnił Piotr. - Spychowo słynę­ło kiedyś z gorzelni i przemytu alkoholu do Kongresówki. Jak widzisz, tradycje zostały. Delektuj się, bo zacny trunek a krzepki przy tym - uprze­dził nalewając mi płyn do kubka, który zdjął z półki.

Pierwszy łyk palił, ale i przyjemnie rozgrzał. Tego mi było potrzeba na katar i nocne czuwanie.

- Przeanalizujmy wskazówki - zacząłem. - „Gdzie trzy korony stoją, tam czwartą zobaczysz”. Żeby znaleźć czwartą koronę, trzeba najpierw odszukać trzy. Jeżeli trzy korony to nie herb, to co to może być?

- Wszystko - stwierdził Piotr. - Minęło już kilkaset lat, parę wojen i frontów przeszło przez te tereny, więc tej twojej wskazówki już nie ma. Tradycyjnie możesz szukać fresków, rzeźb, obrazów, znaków na murze, inskrypcji na płytach nagrobnych. Popytaj o miejscowe nazwy geogra­ficzne. „Korona” to po niemiecku „Krone”, a „trzy korony” to „drei Kronen”. Może któraś z polskich nazw przypomina te słowa. Pozostaje jesz­cze możliwość, że chodzi o miejsce, gdzie spotkały się trzy korony. Poczytaj przewodniki, może w tym regionie spotkali się trzej królowie?

- To dużo poszlak - uznałem. - Trudno wyczuć, czego się trzymać. Pozostaje zwiad w terenie. Najpierw król był w Ełku. Wiemy, że hrabia Johann Schlippenbach też tam był i wyjechał. Jeżeli jechał szlakiem króla na Pisz, to... - wyjąłem z kieszeni kurtki mapę. Włączyłem ołówkową latarkę - ...to najkrótsza droga do Pisza prowadzi przez Białą Piską, a po drodze Drygały i Bajtkowo...

- Czemu czytasz nazwy tylko tych dwóch wsi? - zainteresował się Piotr.

- Bo są tu znaczki symbolizujące kościoły, a więc to dość stare osady. Z Pisza król jechał do Nidy, to dzisiaj Ruciane-Nida. Prosta droga przez puszczę, którą pewnie hrabia chciał pokonać jak najszybciej. Stamtąd Władysław IV jechał do Szczytna, pewnie tą drogą na północ od Spychowa, ale mógł pojechać i przez Spychowo, Swiętajno i wyjechać na stary trakt. Teraz pytanie: jak długo hrabia jechał szlakiem króla? Czy dojechał do Szczytna?

- A co to zmienia? - Piotr już wypił za dużo nalewki i zaczął tracić wątek.

- Ze Szczytna król jechał do Warszawy - tłumaczyłem. - Mógł poje­chać na Rozogi albo na Pasym-Jedwabno-Chorzele.

- Niedługo wyrysujesz mi tu sieć połączeń PKS-u na południowych Mazurach - jęknął Piotr. - Pomyśl, po co hrabia miałby gnać na Warsza­wę? Czemu w ogóle jechał tą drogą? Dokąd zmierzał, skoro Tatarzy za­częli plądrować okolice, a wojska brandenburskie stały na północy?

Nagle zakryłem dłonią usta Piotra. Usłyszałem jakiś dziwny szmer. Błyskawicznie zerwałem się i wyskoczyłem z domku. Z prawej, za ro­giem ujrzałem ciemny okrągły kształt i białka oczu. To wyglądał człowiek w kominiarce.

„Noir” - pomyślałem od razu.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

NOCNY POŚCIG • CZEMU HRABIA UCIEKAŁ NA POŁUDNIE? • SZUKAMY KORON NA MAZURACH • PRZYPADKOWE OD­KRYCIE SKARBCZYKA • JAK SPRZEDAĆ ŁUP? • WSPOM­NIENIE KAMPANII WRZEŚNIOWEJ W BIAŁEJ PISKIEJ

Wyskoczyłem z progu kantorka za róg budynku. Czarny cień zdążył już odbiec kilkanaście metrów. Byłem ciekaw, czy i tym razem ucieknie w kierunku hotelu. Wybrał jednak las. Zmęczony i rozleniwiony rozmową z Piotrem nie nadążałem za tajemniczym osobnikiem. Po kilkunastu sekun­dach mogłem szukać człowieka, którym pewnie był Noir, tylko słuchając, gdzie łamią się gałązki lub szeleszczą liście. Szybko jednak zapadła cisza.

Stałem wściekły i patrzyłem w mrok.

- Znajdę cię! - krzyknąłem po angielsku.

Wróciłem do Piotra.

- Co się stało? - zapytał mnie.

- Ktoś nas podsłuchiwał - poinformowałem go.

- Kto? - zdziwił się.

- Noir. Złodziej dzieł sztuki, podobno Anglik. Starłem się z nim w obwodzie kaliningradzkim.

Pokrótce opowiedziałem mu o swoich przygodach.

- A czemu Anglik miałby nas podsłuchiwać? - zauważył. - Przecież taki nie zrozumie nas.

Już chciałem przyznać mu rację, gdy nagle w mym umyśle zapaliło się światełko alarmowe.

„Dlaczego nie?” - pomyślałem. „Przecież Noir jakoś poruszał się po obwodzie kaliningradzkim, może zna rosyjski i polski?”.

- Jeżeli Noir zajmuje się tą samą sprawą co my, to już pewnie wpadł na te same pomysły co my - uspokoiłem archeologa.

- Masz rację. Chodźmy do ciebie, tam cieplej i łatwiej myśleć.

Zgodziłem się na tę propozycję. Spacer pod górkę sprawił, że wywie­trzała nam z głów nalewka i z trzeźwymi umysłami mogliśmy siąść do książek. Polałem kawy i zagłębiliśmy się w przewodnikach i opracowa­niach historycznych.

- Uważaj - po kwadransie odezwał się Piotr. - Jestem przy Rucianem.

Tam w czasie rejsu parowcem „Masovia” przy dwóch dębach zwanych „królewskimi” zatrzymał się król pruski...

- Nie liczy się - rzuciłem. - Rejs był po „potopie”, więc hrabia nie wiedział o tym postoju.

- Racja - zmęczony Piotr przetarł oczy.

Milczenie przerywał tylko odgłos siorbania gorącej kawy. Po godzi­nie Piotr zamknął przeglądany przewodnik, rzucił go na stolik i odchylił się, prostując ramiona.

- I co? - byłem ciekaw efektów jego poszukiwań.

- Zastanawiało mnie, czemu hrabia Johann Schlippenbach wybrał tra­sę południową? - opowiadał Piotr. - W historii wschodniej i południowej części Mazur najazd tatarski zostawił trwałe ślady. Zauważ, że Tatarzy w poszukiwaniu jasyru posunęli się za Pisz, w okolice Mikołajek i nawet Węgorzewa. Z lakonicznych informacji można domniemywać, że większość ordyńców wędrowała wzdłuż drogi Ełk - Pisz, paląc i rabując wszyst­ko po drodze. Skoro hrabia był w Ełku, a wojska polskie stacjonowały w Stradunach na północ od miasta, to może wybrał południową trasę, bo nie chciał przebijać się przez front?

- W XVII wieku nie było jeszcze linii frontu w naszym rozumieniu, z okopami, pilnowaniem całej granicy - zwróciłem uwagę. - Wojsko było w obozie, a wokół krążyły podjazdy, trudno orzec, czy bardziej dla zwia­du, czy dla czystego rabunku. Myślę, że gdyby mógł dostać się do hetma­na Gosiewskiego, to powoływałby się na immunitet posła i przeszedł na północ...

- Wojniłłowicz i hetman kazali grupie rotmistrza Mordasewicza zła­pać posła, więc hrabia bał się schwytania - mówił Piotr. - Dlatego ruszył na południe.

- Czemu w takim razie nie bał się ordyńców?

- Nie wiem.

- Jeżeli hrabia był dość uważny, to mógł w pojedynkę prześlizgnąć się - dedukowałem. - Sądzę jednak, że wyruszył, nim rozpuszczono ordę albo nim wieści o najazdach dotarły do Ełku. Przypuszczał, że wojsko poszło na północ, na Królewiec, więc on od południa objedzie jeziora i dotrze do Nidzicy, gdzie stacjonowały już sojusznicze regimenty, a po­tem na Żuławy, do Szwedów. Zastanawiające, że trasa tatarskich wypa­dów pokrywa się z drogą jego ucieczki, a nie mogli poruszać się jednocze­śnie, bo Szwed nie wyszedłby z tego cały.

Piotr zamyślił się.

- Zgadzam się - rzekł po chwili. - Hrabia Johann Schlippenbach wy­jechał z Ełku albo nie wiedząc o Tatarach, albo przed rozpuszczeniem ordy. Teraz odpowiedz, mądralo, czy nie mogło być tak, że ordyńcy szu­kali go i dlatego gnali z Ełku na Pisz? Po drugie, szukanie jego skrytki ma sens tylko wtedy, gdy wiemy, że zginął. Żyjąc wyjąłby swój kuferek i pojechał dalej.

- Co do pierwszej kwestii, nie wiem, ale brzmi to prawdopodobnie. Oznaczałoby to, że stawką w grze było coś bardzo ważnego, może rzeczy­wiście ta korona. Myślę, że hrabia Johann Schlippenbach nie przeżył. Po co chowałby pamiętnik, gdyby nie czuł się zagrożony? Powiem więcej, mógł przewidzieć, że zginie i poprosić ludzi, by na przykład na jego gro­bie wyryli trzy korony.

- Fantazjujesz, Pawle - orzekł Piotr. - To był dyplomata, taki czło­wiek łatwo się nie poddaje. Według mnie, ktoś znalazł ten pamiętnik i ukrył go, przechował, a po latach jego potomek puścił to na aukcję.

- Właśnie! - krzyknąłem. - Możesz odtworzyć drogę pamiętnika do chwili sprzedaży?

- Zadzwonię do znajomego - obiecał Piotr.

- Dobrze, sprawdźmy teraz nazwy.

- Drygały - Piotr zerknął do książki. - Dawniej nazywały się Drigelsdorf. Może z niemieckiego „drei” - trzy, wycięto literę „e”? - zastanawiał się. - Wieś leżała na trasie przejazdu króla Władysława IV i najazdu tatar­skiego.

- Wątłe przesłanki - oceniłem niezadowolony. - Poszedłem tropem słowa „korona” - „die Krone” i szukałem jakiegoś spolszczenia. Znala­złem jezioro Kroninek. Zgadnij gdzie?

- Nie wiem.

- Koło Pasymia! Pamiętasz? Wojniłłowicz wrócił do Prus, według rotmistrza Mordasewicza po coś. Gdzie uderzył Wojniłłowicz? Na Dział­dowo, Nidzicę i Pasym, który splądrował.

- A te trzy korony?

- Trzeba je znaleźć w okolicy. „Gdzie trzy korony stoją, tam czwartą zobaczysz”. Trzy korony stoją! - musiał zostać po nich ślad, nawet w legendach. Sprawdzimy Prostki, Ełk, drogę z Ełku do Pisza i na koniec Pasym.

- Jesteś pewien tej kolejności?

- Skoro Noir nas podsłuchiwał, to też nic nie wie i szuka jak my na ślepo. Możemy zdobyć nad nim przewagę tylko wiedzą i systematyczno­ścią. Jutro po pracy jedziemy.

Żeby podtrzymać legendę, musiałem jeszcze wyjść na nocne czuwa­nie tradycyjnie zakończone koło trzeciej w nocy. Rano odwiedziłem sklep i rowerem jechałem na budowę. Rytuał z piciem w jadalni powtórzył się. Przyjechał Kaszana i zadał nam dziwnie mało pracy. Mieliśmy zabezpie­czyć wykopany basen przed zasypaniem, przypadkowym obsuwem zie­mi.

- Co on dzisiaj taki miły? - zdziwiony zapytałem Szczerbę, gdy wy­szliśmy do pracy.

- Taki sam jak zwykle - stwierdził Szczerba.

- Przecież wyrobimy się z tym do południa - zauważyłem.

- I styka! - rzucił Szczerba. - Coś ty taki pracowity? Dzisiejsze popo­łudnie należy do nas, mamy sobotę!

- To świetnie! - ucieszyłem się.

Praca szła nam szybko, ale koło jedenastej Henio wyłączył swoją koparko-spycharkę.

- Chłopaki! - krzyczał zbiegając po zboczu basenu. - Mamy coś!

Takiej szybkości w zbiórce mogłaby pewnie pozazdrościć niejedna jednostka komandosów. To były sprinty życia tych robotników, z których byłem najlepszy i pierwszy byłem przy Heniu. Zaraz reszta odepchnęła mnie, cedząc: „Nowy, zejdź!”. To co zobaczyłem, wystarczyło, bym zaczął gorączkowo myśleć, co robić. Koparka naruszyła ścianę jamy wykopanej w glinie na głębokości półtora metra. Był tam mały skarbczyk. Oprócz dobrze znanych nam paciorków, monety były przeplatane szklanymi ko­ralikami, zobaczyłem też trzy rogi do picia. Wylewy okute były srebrną blachą. Na koniec rogów nasadzono tuleje ze srebra z siatkowym zakoń­czeniem, które były połączone z wylewem srebrnymi łańcuszkami. Ciekawostką były za to krosienka tabliczkowe. Na drut z brązu były nanizane bursztynowe tabliczki zdobione na brzegach złotą ramką. W rogach pię­ciu tabliczek były umieszczone otwory. Technika tkania na nich polegała na przeciągnięciu osnowy przez otworki kilku tabliczek, a zamykanie wątku następowało po każdej ćwierci obrotu tabliczek raz w lewo, raz w prawo. W ten sposób powstawały piękne krajki i wąskie pasy. Innym interesują­cym przedmiotem były dwa fińskie noże w skórzanych, okutych brązem pochwach. W jamie dostrzegłem także wędzidła z łukowatymi okuciami, zdobione motywami przypominającymi harcerskie lilijki.

Robotnicy znaleźli tam jeszcze wiele innych drobnych przedmiotów, które z uwagą oglądał i, próbowali zębami, czy złote, czyścili pośliniony­mi palcami.

- Dawać tu wszystko! - Szczerba próbował zapanować nad kolegami.

- Zadzwonię do tego handlarza - zaproponował Henio.

- Czekaj! - krzyknął Szczerba. - Nowy, chodź tu! - zawołał mnie.

Przecisnąłem się między ludźmi, trzymając ręce w kieszeniach i zapa­lonego papierosa w kąciku ust.

- Co? - zapytałem z lekką zaczepką w głosie.

- Nie interesuje ciebie, jak wygląda skarb? - zapytał Szczerba.

- Nowy jest, to niech go nie interesuje, tylko niech leci po piwo - rzucił Henio, nim zdążyłem otworzyć usta. - Jak który będzie chciał, to odpali mu dolę...

Wykluczenie mnie z podziału łupu przypadło do serca robotnikom.

- Nie ma co dzielić - wtrąciłem.

W ciszy, jaka zapadła, było słychać szczekania psów z odległego Spychowa.

- Co ty... - Henio nie dokończył, gdy wtrącił się Szczerba.

- Dlaczego tak mówisz? - zaciekawił się.

- Jak mówiłem, byłem na kilku ekspedycjach archeologicznych i wie­le widziałem - opowiadałem szykując w myślach odpowiednią przemo­wę. - Obojętnie co zrobicie, to ten handlarz was oszuka, bo nie znacie prawdziwej wartości tych rzeczy...

- Da parę setek i z głowy - rzekł Henio. - Starczy dla każdego!

- Tak! Tak będzie najlepiej! - odezwały się głosy.

- Cicho! Nowy, mów! - huknął Szczerba.

- Po pierwsze, wartość znaleziska to nie tylko przedmioty, ale i to gdzie je znaleziono...

- Na wysypisku śmieci - zarechotał Henio.

- Właśnie, gdy tu powstanie wysypisko, to nie będzie tu już żadnych poszukiwań, działka zamknięta. Trzeba by zrobić zdjęcia tego jak to wy­gląda, Sprawdzić ziemię wokół, czy nie znajdziemy jeszcze paru rzeczy. Zrobimy coś w rodzaju dokumentacji.

- Magister się znalazł! - Henio znowu żartował.

- Zamknij się wreszcie! - ryknął Szczerba. - Dużo zarobimy robiąc takie fikołki?

- Tak, ale nie u tego Wilczka.

- A u kogo? - zainteresował się Szczerba.

- U innych. O znaleziskach wiemy tylko my i Wilczek. Ma monopol na nas, ale gdy będzie miał konkurencję, to będą się wzajemnie licytować i utargujemy więcej. Nasze zdjęcia zrobią furorę, bo kolekcjonera, na­bywcę będzie to ciekawić, co, skąd?

- Za dużo zachodu - ocenił Henio. - Jak chcesz sprowadzić innych kupców?

- To proste - uśmiechnąłem się. - Dajcie mi parę tych monetek, jakiś drobny przedmiot i podrzucę to na wykopaliska. Archeolodzy to wykopią i ogłoszą światu sensację. Zaraz przyjadą różni tacy ciekawscy, antykwariusze, handlarze, poszukiwacze skarbów. Będą jechać do hotelu, a tam ja stoję na bramie - zakończyłem tryumfalnie.

Robotnikom, gdy zrozumieli, twarze rozszerzyły uśmiechy.

- A co zrobimy z Wilczkiem? - dopytywał się Szczerba.

- Powiemy mu prawdę.

- Zgłupiałeś?

- Jeżeli jest tak dobry jak myślimy, kupi wszystko na pniu przed inny­mi, dając kilka razy więcej, żeby od razu nas przekonać.

- Nowy, ale wykombinowałeś - stwierdził Henio. - Jak coś nie pój­dzie, to marny twój los - pogroził mi.

- Dobra - wzruszyłem ramionami. - Dajcie, co mam podrzucić arche­ologom i walę na koryto, a potem w kimono.

Nie oglądając się za nimi ruszyłem do baraku. - A zdjęcie? - przypomniał sobie Szczerba. Przystanąłem udając namysł.

- Może ci archeolodzy mi pożyczą? Wsiądę na rower i pojadę. Wrócę za pół godziny.

Wskoczyłem na rower i pognałem do hotelu. Za bramą rzuciłem sprzęt pod swoją stróżówkę i zbiegłem nad jezioro. Archeolodzy kopali i wła­śnie byli zajęci podziwianiem kawałka dębowego pieńka wydobytego z głębokości metra.

- Pożycz mi cyfrę - poprosiłem Szymona.

- Dzień dobry, Pawle - przywitał mnie naukowiec. - Ty żyjesz?

- Żyję. Błagam, człowieku, pospiesz się!

Szymon pytająco zerknął na Piotra, który skinął głową. Chłopak wy­szedł z wykopu i z plecaka wyjął cyfrowy aparat fotograficzny.

- Dzięki! - rzuciłem i pognałem do roweru.

Z hotelowej bramy wyjechałem w dzikim pędzie, mijając forda Pluvii. Zatrzymała się i wyjrzała przez okno. Na głowie miałem kaptur, a na twarzy kilkudniowy zarost. Do tego garbiłem się, więc byłem trudny do rozpoznania.

- Paweł, kochanie - zawołała za mną.

Siłą woli powstrzymałem odruchowe drgnięcie stopy, które mogło doprowadzić do zatrzymania roweru. Pojechałem dalej, nie oglądając się za siebie.

Na budowie zastałem robotników kłócących się, jak ułożyć przedmioty w jamie.

- Trzeba tak, żeby widzieli te rogi ze srebrem - proponował Henio grzebiąc w dziurze.

- Co ty, złote monety na przedzie - mówił inny.

Podszedłem do nich z aparatem w dłoni. Urządzenie zainteresowało ich.

-A gdzie się wkłada film? - zainteresował się Szczerba. - Jak ci ar­cheolodzy wywołają zdjęcia, to zobaczą nasz skarb.

- To aparat cyfrowy - tłumaczyłem. - Na nasze szczęście to starszy typ z dyskietką - otworzyłem z boku kieszeń. - Zapłacę im za dyskietkę i zdjęcia będą nasze. Można przegrać zdjęcia do komputera i potem wy­drukować.

- Umiesz to zrobić? - dziwił się Szczerba.

- Syn właściciela hotelu mi to zrobi. Szwagier opowiadał, że takie zdjęcia można wrzucić do Internetu na aukcję.

- Eee, nie róbmy hałasu na całą Polskę - powiedział Szczerba.

Odsunąłem wszystkich i zrobiłem zdjęcia jamy, a potem każdego przed­miotu oddzielnie. W sumie wykonałem około pięćdziesięciu zdjęć. Szczer­ba kazał mi wybrać, co chcę podrzucić archeologom. Zabrałem trzy mo­nety, zapinkę żółwiowatą z drobnymi guzami z bursztynu i żelazne strze­mię platerowane srebrem oraz inkrustowane jasnym mosiądzem i ciem­nozłotą miedzią.

- Jutro będę w Mrągowie, to znajdę Wilczka i z nim pogadam, a przy okazji pokażę zdjęcia - zaproponowałem. - W poniedziałek przyniosę wykrywacz metali. Wezmę od archeologów.

- Co im powiesz, że po ci to? - pytał Henio.

- Że idę do lasu na okopy i może jaki hełm znajdę.

- Umiesz to obsługiwać?

- Wielka filozofia, nie widziałeś na filmie? - zaśmiał się Szczerba. - Włączasz, piszczy, to kopiesz.

Miałem już taki autorytet, że robotnicy zgodzili się na mój plan bez szemrania. Znowu pojechałem rowerem do hotelu. Tym razem nie wjeżdża­łem przez główną bramę, tylko przez furtkę nad rzeką, wprost do arche­ologów. Właśnie pakowali sprzęt.

- Jak wykopki? - zapytałem zsiadając z roweru.

- Tak sobie - odpowiedział Rafał, pokazując mi żelazne ułomki na­rzędzi.

- Popatrzcie na wyczyny mojej brygady - pochwaliłem się, podając aparat Piotrowi.

Ten włączył urządzenie i na ekraniku na tylnej ściance przeglądał fo­tografie. Oględzinom naukowców towarzyszyły zachwyty.

- Człowieku, skąd to masz? - dziwił się Szymon.

- Z ziemi - uśmiechnąłem się.

Gdy archeolodzy poszli na obiad, ukryliśmy się z Piotrem w narzędziowni i przygotowaliśmy plan działania. Przekazałem mu także przed­mioty odebrane robotnikom.

- Podrzuć to, ale mądrze, żeby twoi współpracownicy nie zauważyli - powiedziałem.

Potem do menażki zabrałem obiad i zaszyłem się w stróżówce, czeka­jąc na przyjście młodzieży. Przygotowałem sobie lepsze ubranie, umyłem się mając nadzieję, że zmyję z siebie kilkudniowe pozostałości niehigie­nicznego trybu życia. Przez okno widziałem, jak Piotr, Kasia i Marian wsiadają do Rosynanta. Wymknąłem się cichaczem od tyłu i udałem się w umówione miejsce na skraju lasu przy szosie. Zająłem miejsce kierow­cy i ruszyliśmy do Prostek.

W piątkowe popołudnie szosa była prawie pusta. Skierowałem auto na drogę do Rucianego. Puszcza Piska witała nas wszystkimi barwami jesieni, promieniami słońca nisko kładącego się nad horyzontem i ostatni­mi sznurami ptaków lecących na zimowe leża do ciepłych krajów. Pędem minąłem Ruciane, z którego można było przecież pojechać do leśniczów­ki Pranie, gdzie mazurską ciszą delektował się Konstanty Ildefons Gałczyński, następnie Pisz, urocze miasteczko nad Pisą. W Białej Piskiej przy­pomniał mi się drobny epizod z drugiej wojny światowej.

- Wiecie, że we wrześniu 1939 roku Wojsko Polskie w kilku miej­scach przekroczyło granice Prus Wschodnich? - zapytałem towarzystwo.

- Coś mi obiło się o uszy - przyznał się Piotr - ale niestety nie znam szczegółów.

- Jadąc drogą z Białej Piskiej do Szczuczyna, po prawej stronie zoba­czycie czołg T34/85 - opowiadałem. - Na swoim gruncie postawił go parę lat temu lekarz ze Szczuczyna. Ten czołg był niechcianym pomni­kiem w jednym z polskich miast i zamiast wylądować w punkcie skupu złomu, znalazł się przy tej drodze. Sto metrów od czołgu, w zagajniku stoi jeszcze niemiecki bunkier z prawdziwym cudem architektury obronnej - stalową kopułą. Ma ona 2,5 metra średnicy, a wystaje z pagórka skrywa­jącego schron na wysokość jednego metra. Jej ściany mają około 20 cen­tymetrów grubości. W kopule umieszczono sześć strzelnic. W środku siedziało dwóch cekaemistów, którzy mieli dwa ciężkie karabiny maszy­nowe na specjalnych szynach umożliwiających przesunięcie broni do do­wolnego otworu strzelniczego. To taki przedziwny pomnik dla żołnierzy września. Dowództwo Podlaskiej Brygady Kawalerii spodziewało się nie­mieckiego ataku od strony Kolna. Polacy pod granicę do Szczuczyna i Grajewa przesunęli kawalerzystów wspartych czołgami TKS, dowodzo­nymi przez porucznika Janusza Żongołłowicza. W nocy 1 września 2. szwa­dron 10 pułku ułanów PBK dotarł do wsi Bełczące pod Białą Piska. Po drodze nie odkryto większych zgrupowań wojsk nieprzyjaciela. Kolejne dwa dni upłynęły pod znakiem wzajemnych podchodów i wypadów. Gdy 3 września do wojny przyłączyły się Anglia i Francja, przestał obowiązy­wać rozkaz o nie wchodzeniu polskich wojsk na teren wroga. Generał Młot-Fijałkowski podjął decyzję o wysłaniu całej PBK szlakiem ułanów, któ­rzy zaszli aż pod Białą Piska. W nocy polscy kolarze zajęli wieś Sokoły Górskie, a 9 pułk strzelców konnych Brzózki Wielkie. Marsz brygady zatrzymała umocniona wieś Kowalewo. Murowane budynki były usta­wione w czworobok. W wąskich okienkach Niemcy umieścili stanowiska karabinów maszynowych. Polacy podciągnęli artylerię, lecz generał Kmicic-Skrzyński powiedział wtedy, że Kowalewo to „mazurska, polska wieś”. Niemiecki kontratak odparto. Gdy następnego dnia Niemcy ściągnęli po­siłki i artylerię, Polacy wycofali się.

- Skąd pan to wie? - zapytał mnie Marian.

- Opowiadał mi kiedyś o tym znajomy, dziennikarz z Olsztyna - od­powiedziałem.

W tym momencie pomyślałem, że Olbrzym świetnie nadawał się do zrealizowania naszego planu.

- Musimy do niego zadzwonić, Piotrze - zwróciłem się do archeolo­ga. - W przededniu wojny najbliżej granicy koło Grajewa znalazł się 1 batalion tego pułku dowodzony przez majora Stanisława Nowickiego - kontynuowałem. - Pod jego rozkazy dodatkowo wysłano kompanię prze­ciwpancerną, pluton konnych zwiadowców, drużynę pionierów, artylerię lekką. W dniu wybuchu wojny niemiecki pociąg pancerny wjechał do Grajewa. Polscy piechurzy wysadzili przed nim tory, więc Niemcy ostrze­lali miasto i wycofali się. Już 2 września o godzinie 15 major Nowicki podjął decyzję o wysłaniu swoich żołnierzy do ataku na Prostki, leżące w Prusach Wschodnich. Pluton dowodzony przez porucznika Józefa Pakułę miał zdobyć dworzec w Prostkach. Dwa plutony kapitana Karola Janiuka dostały rozkaz odbicia folwarku Bogusze, a potem uderzenia na Prostki. Pluton porucznika Władysława Sadowskiego został skierowany na pół­noc od Prostek. Po dwugodzinnym ataku, walce na bagnety i granaty Po­lacy zajęli miasteczko. Potem otrzymali rozkaz wycofania się do Polski. Następnego dnia Niemcy zajęli polską wieś Bogusze. Z siedemdziesięciu zagród nic nie zostało. To był odwet za udany rajd na Prostki.

Wyjechaliśmy za Białą Piska na drogę do Nowej Wsi Ełckiej i naj­pierw zobaczyłem znak ostrzegający przed koleinami. To nie był problem dla Rosynanta. Kłopoty zaczęły się dalej, gdy nagle zza zakrętu wypadła na nas ciężarówka pędząca środkiem jezdni. Kierowca skierował pojazd na swój pas, lecz przyczepa gnała na nas, jakby żyła własnym życiem i toczyła się prosto na Rosynanta.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

DZWONIMY DO OLBRZYMA • SZUKAMY SŁUPA GRANICZ­NEGO • ŁACIŃSKA INSKRYPCJA • CZY W PROSTKACH BYŁA CZWARTA KORONA? • NA WYSPIE ZAMKOWEJ W EŁKU • PODSŁUCHANA ROZMOWA PLUYII • NOCNA ESKAPADA DO PISZA • KIM JEST NOIR?

Błyskawicznie wcisnąłem hamulec, żeby wytracić prędkość, potem zdjąłem nogę z hamulca i zjechałem na pobocze, celując w przestrzeń między drzewami. Za nimi był płytki rów porośnięty krzakami. Potężny Rosynant rozbił je jednym uderzeniem i wyjechaliśmy na zaorane pole. Tam wyhamowałem pojazd. Kierowca ciężarówki uciekł w obawie, by sprowadzona przez nas policja nie zajęła się stanem technicznym jego pojazdu.

- Wszyscy cali? - zapytałem, zerkając do tyłu na młodzież.

Kasia i Marian milcząco skinęli głowami. Piotr wciąż był zszokowa­ny. Zaparty nogami i rękoma siedział nieruchomo wpatrzony w przednią szybę.

Wysiadłem z wozu, by obejrzeć uszkodzenia. Na szczęście skończyło się tylko na zadrapaniu lakieru.

- Wysiądźcie i odetchnijmy chwilę - zaproponowałem.

Moi pasażerowie wysiedli i wciąż trwożliwie patrzyli na drogę i na przecinkę w krzakach wyciętą naszym przejazdem.

- Piotrze, zadzwonimy do Olbrzyma - postanowiłem zwrócić uwagę naukowca na inne tory. - Opowiesz mu o waszym fenomenalnym odkry­ciu, będziesz wiedział co powiedzieć?

- Tak - przyznał Piotr jeszcze trochę roztrzęsiony.

Olbrzym był pracownikiem „Gazety Olsztyńskiej”, największej gaze­ty na Warmii i Mazurach. Parę razy pomagał nam w rozwiązywaniu zaga­dek w tym regionie. Zadzwoniłem do niego i zastałem go przy popołu­dniowej sjeście. Leżał na werandzie, popijał herbatę z rumem i czytał tygodniki rozkoszując się ciszą na swym odludziu. Opowiedziałem mu o naszej przygodzie z ciężarówką.

- Dziwisz się? - śmiał się, upewniwszy się, że nic nam się nie stało. - Miejscowi na tej drodze mają swój rozkład jazdy. Wiedzą, kiedy jeździ PKS, kiedy „Towarek”, czyli sklep objazdowy, a kiedy pomyka tamtędy Tadzio z sąsiedztwa. Nikt się ciebie nie spodziewa na tej drodze, więc takich niespodzianek będziesz miał więcej - uprzedził mnie.

Potem Piotr zrobił Olbrzymowi krótki wykład na temat wykopalisk w Spychowie, znalezionych przedmiotów i tego, że w tej okolicy musiało być pruskie grodzisko. Dziennikarz zapowiedział, że tekst ukaże się w poniedziałek.

- Pawle, do Spychowa przyjechałeś tylko na wykopaliska? - zapytał mnie podejrzliwie.

- Serio, tylko na wyprawę archeologiczną - kłamałem.

- Ale ty tam się marnujesz, nie masz nic do roboty.

- Dbam o bezpieczeństwo.

- I dajesz cynk dziennikarzowi, żeby rozdmuchał sprawę na całe wo­jewództwo? - Olbrzym nie dowierzał.

- To po starej znajomości. Na początku tygodnia kończymy badania i zwijamy się, więc nim wieść pójdzie w świat, nas już tam nie będzie.

- A co robisz na drodze do Ełku?

- Jedziemy zobaczyć Prostki.

- Po co?

- Z ciekawości.

Olbrzym milczał chwilę.

- Nie wierzę ci, ale nie przyjadę do was, skoro robicie z tego taką tajemnicę - zapowiedział i wyłączył się.

Przyjaciel chyba się obraził, ale wiedziałem, że zrozumie motywy mojego działania. Wsiadłem do Rosynanta i bez trudu wyjechałem z pola. Kolejne kilometry były jednymi z najtrudniejszych w moim życiu kie­rowcy.

- Powinien pan mieć pilota na motocyklu - żartował Marian.

Na szczęście dojechaliśmy już do Nowej Wsi i skręciliśmy na połu­dnie, do Grajewa. Był tu większy ruch, ale zapewne nie jeździły tędy prze­ładowane TIR-y, które wyżłobiły równe jak tory koleiny w asfalcie. Jechaliśmy wśród płaskich pól. W kilkanaście minut dojechaliśmy do Prostek, widocznych z daleka dzięki wieży kościelnej. W miasteczku resory Rosynanta przechodziły test wytrzymałości na bruku. Podałem Piotrowi przewodnik.

- Prowadź nas do słupa granicznego - poprosiłem go. - W tamtym rejonie rozegrała się bitwa pod Prostkami i tam zatrzymał się Bogusław Radziwiłł.

Piotr wertował kartki.

- Za Prostkami, bliżej wsi Bogusze - przeczytał wskazówki.

Jechaliśmy przez nie najładniejsze, ale przynajmniej czyste miastecz­ko.

- Koniec Prostek! Bogusze! - z tablic drogowych przeczytali Kasia i Marian.

Tam, gdzie kończyły się Prostki, zaczynały się Bogusze, a słupa nie było widać. Przy drodze stały domy, szczelnie zasłaniając widok na pola. Zatrzymałem się w zatoczce za sklepem.

- Pójdę na zwiad - oznajmiłem wysiadając z auta.

Ruszyłem do przydrożnej kamienicy z arkadami. Pośrodku nich znaj­dowały się drewniane drzwi zabezpieczone kratą, co oznaczało, że musiał tu być sklep. Gdy uchyliłem wrota i wkroczyłem do dawnej sieni, znala­złem się w samym środku radosnej, powypłatowej libacji. Robotnicy w waciakach i kombinezonach pili wina z jednorazowych kubeczków. Zerkali na mnie z zainteresowaniem. Wiedzieli, że jestem przyjezdny, ale byli chętni do pomocy.

- Panowie, którędy można dojechać do tego starego słupa graniczne­go? - zapytałem uprzejmie.

Ze schodków prowadzących na wyższą kondygnację wstał długowło­sy blondyn, o niechlujnie przyciętych wąsach, w roboczym kapeluszu, z butelką w dłoni. Za nim ruszyło się całe towarzystwo. Ze dwudziestu mężczyzn wkroczyło na jezdnię skutecznie tamując ruch. Na przemian machając rękoma i przekrzykując się, wskazali mi drogę.

- Panie, a czołgu zatopionego w rzece pan nie chcesz? - dopytywali się.

Szybko podziękowałem za pomoc i pobiegłem do Rosynanta. Kie­rowcy spokojnie czekali, aż klienci sklepu wrócą dyskutować w sieni i umożliwią przejazd. Zgodnie z otrzymanymi wskazówkami najpierw zje­chaliśmy na wschód przy drogowskazie na Kosówko, potem przez most i piaskową drogą na skraju lasu na północ.

- Jest! - krzyknął Marian, pokazując odległy, biały słup. Podnosząc tumany kurzu na drodze, zajechaliśmy w pobliże pamiątki historycznej.

- Zryte przez cewkarzy - ocenił Piotr, patrząc na świeże ślady wyko­pów i dołków.

Podeszliśmy do pomnika. Przypominał kapliczkę, był otynkowany na biało i miał czerwony daszek, wykonany trochę niesymetrycznie. W gór­nej części obelisku znajdowały się kamienne kartusze z godłami Wielkiego Księstwa Litewskiego - Pogoń oraz Prus Książęcych - orzeł jagielloń­ski z koroną na szyi.

- Co to za dziwny orzeł? - zastanawiał się Marian.

- Gdy Albrecht Hohenzollern składał hołd w Krakowie w 1525 roku, otrzymał od polskiego króla Zygmunta Starego chorągiew z takim orłem - opowiadałem. - Korona na szyi oznaczała zwierzchność Korony Pol­skiej nad Prusami Książęcymi, a cyfra „S”, bo tak w heraldyce nazywa się litery, to skrót od łacińskiego „Sigismundus”, czyli Zygmunt.

- Te same „Sigismundus” jest na tej tablicy poniżej tarcz herbowych - zauważyła Kasia.

Z Piotrem, wspólnymi siłami przetłumaczyliśmy łaciński napis:

Kiedy Zygmunt August sprawował rządy w państwie ojca nad Jagiel­lonów dwojga imion starodawnymi grodami, a margrabia Albert nad kra­jem Prusów w pokoju piastował władzę, został wzniesiony ten siup, który miał oznaczać linię graniczną kraju oraz rozgraniczać tereny obu wład­ców. Roku 1545, w miesiącu sierpniu.

- Ciekawe, nieprawdaż? - zwrócił się do mnie Piotr.

- Czyżbyśmy od razu trafili? - nie dowierzałem.

- Co się stało?! - pytali Kasia i Marian.

- Zygmunt August został obrany królem jeszcze za życia ojca - opo­wiadałem. - W 1529 roku pod naciskiem Bony odbyła się elekcja dziesię­cioletniego Zygmunta. W 1544 roku ojciec wysłał go jako namiestnika na Litwę, by usunąć spod wpływów Bony.

- To wtedy potajemnie ożenił się z Barbarą Radziwiłłówną? - dopyty­wała się Kasia, której widocznie ten wątek najgłębiej został w pamięci po lekcjach historii.

- Tak - przyznałem. - Był to znak zbliżenia się możnego rodu Radzi­wiłłów do królewicza. Rok po objęciu przez niego funkcji namiestnika powstał ten słup. Z Piotrem sądzimy, że być może to miejsce jest określo­ne mianem „Gdzie stoją trzy korony”. Symbolicznie spotykają się tu kró­lewicz Zygmunt August, niedaleko jest granica Prus z Koroną, a orzeł pruski też ma koronę. Są trzy, ale gdzie jest czwarta?

Wszyscy rozejrzeli się dokoła. Na wprost była podmokła łąka, dalej rzeka Ełk i znowu łąki, a dwieście metrów od brzegu zabudowania. Kilo­metr na lewo był most, a aż do niego ciągnęły się przybrzeżne łąki. Na prawo mieliśmy młody las iglasty, a za nim znowu łąki.

- Jeżeli tu bronili się Szwedzi dowodzeni przez Bogusława Radziwił­ła, to na drugim brzegu, na wysokości Prostek, był obóz brandenburski i Brandenburczycy przechodzili przez nowy most na nasz brzeg, dwie mile od tego pilnowanego przez Szwedów, czyli gdzieś między obecnymi Prostkami a Ostrykołem. Jeżeli Polacy i Tatarzy okrążyli Bogusława Radziwił­ła, obchodząc jezioro Toczyłowo i atakując od frontu, to Mordasewicz musiał być gdzieś tam - pokazałem ręką, patrząc na mapę i wskazania kompasu. Wyglądało mi to na kierunek północny wschód, ku północy, czyli szczery, gęsty las iglasty.

- Weź saperkę i szukaj - zaproponował Piotr.

Młodzi pewnie byli gotowi rzeczywiście przekopać las.

- „Gdzie trzy korony stoją, tam czwartą zobaczysz” - przypomniałem treść zagadki. - Mamy trzy korony, więc powinniśmy zobaczyć czwartą. Chyba hrabia nie schował kuferka pod słupem?

- Jeżeli zrobił to w tej okolicy, to już skarb jest dawno wykopany - orzekł Piotr wymownie patrząc na dołki.

- Co robimy? - zapytał Marian.

Piotr patrzył na mnie wyczekująco.

- Jeżeli hrabia ukrył swoją przesyłkę gdzieś tu - szerokim gestem wskazałem dawne pole bitwy - to bez nawet przybliżonego położenia miejsca, gdzie go trzymano, nic nie zrobimy. Myślę, że wówczas i dziś krajobraz nie różnił się niczym prócz nowej zabudowy, dlatego musimy na razie zrezygnować z poszukiwań w Prostkach. Dając wskazówki, robi się to tak, by wtajemniczony zrozumiał, a niewtajemniczony stał pośrod­ku pola i czekał na natchnienie. Jedziemy do Ełku - zadecydowałem.

Jadąc leśną drogą do mostu rozglądałem się na wszystkie strony w poszukiwaniu jakiejkolwiek innej wskazówki, lecz nadaremno.

Do Ełku wjechaliśmy od wschodu. Nie chciałem pakować się autem w sam środek miasta, którego nie znałem, więc zaparkowałem w pierw­szej wolnej zatoczce przy głównej ulicy i dalej poszliśmy pieszo. Space­rowaliśmy wzdłuż rzędu sklepów, sklepików, zakładów rzemieślniczych. Dziwiło mnie aż takie ożywienie handlowe. Doszliśmy do kościoła w centrum miasta.

- Według mnie - Piotr znowu wyjął przewodnik - znalezienie tutaj czegokolwiek, co pamięta czasy najazdu tatarskiego, graniczy z cudem. Tatarzy spalili miasto, kościół i tylko zamku nie dali rady ruszyć, bo był na wyspie. I tak zabili 30 mieszkańców miasta, a ponad 400 zabrali w jasyr.

- Może kościół... - zaczął Marian.

- To neogotyk z XIX wieku - oceniłem wiek świątyni. - Nie znaj­dziesz tam nic związanego z hrabią.

Gdy schodziliśmy do mostu prowadzącego na wyspę zamkową, Piotr zwolnił nieco; zrozumiałem, że chce na moment zostać w tyle, by ze mną spokojnie porozmawiać. Wyjąłem papierosa, jakbym chciał go zapalić.

- Niepotrzebnie zniechęcasz młodych - Piotr zwrócił mi uwagę.

Zrobiłem minę zdziwionego.

- Sam mówiłeś, że naszą siłą w starciu młodych Noirem będzie wiedza i systematyczność - przypomniał mi archeolog. - A ty co? Chłopak chciał zo­baczyć kościół, mógł pójść, może akurat znalazłby tam jakiś ślad?

Zamyśliłem się nad tą uwagą.

- Masz rację - przyznałem. - Jeżeli nasz pierwszy objazd nie da re­zultatów, to musimy zrobić burzę mózgów i poszukać miejsc, gdzie po­pełniliśmy błąd.

Przeszliśmy mostem, na którego wylotach ustawiono wieżyczki - latarnie, przez przesmyk na Jeziorze Ełckim. Wyspa zamkowa robiła ponure wrażenie wysokim ceglanym murem, szarym budynkiem za nim i budowlą z odrapanym tynkiem, przypominającą renesansowy pałac, przeróbkę go­tyckiej warowni.

Zamek w XIX wieku był więzieniem i ślady cel mogliśmy do dziś oglą­dać. Wszędzie wejście było utrudnione przez stosy śmieci, smród i otocze­nie sprawiające wrażenie bandyckiej kryjówki. Pół godziny wystarczyło nam na spenetrowanie całego terenu i szybką ucieczkę do Rosynanta.

- Może coś zjemy? - zaproponował Piotr, wskazując mijaną pizzerię.

- W Piszu, bo powoli robi się ciemno - odpowiedziałem. - Jutro też mamy czas i ewentualnie tu wrócimy.

Nie jechałem przez Białą Piska, tylko dłuższą drogą przez Orzysz. Zaparkowałem wóz w centrum miasteczka. Czułem głód i pierwszy za­proponowałem wizytę w restauracyjce, gdzie podawano pieczone kurcza­ki. Zrobiłem to, bo zobaczyłem zaparkowanego po drugiej stronie placu forda Pluvii. Wysiadając z Rosynanta zostawiłem na dachu niewidoczny dla ludzi na ulicy mikrofon kierunkowy wycelowany w auto Pluvii. Sie­dząc przy stoliku dzięki słuchawce w uchu słyszałem wszystko, co się działo wokół interesującego mnie samochodu. Miałem dobre przeczucie, bo gdy kończyliśmy posiłek, pokazała się Pluvia ubrana na sportowo, w dżinsach, koszulce i skórzanej kurtce. Miała niewielki plecak. Właśnie zadzwonił jej telefon komórkowy.

- Słucham - rzuciła odbierając połączenie. - Będę, dziś o dwudziestej pierwszej w hotelu w Piszu - mówiła już po angielsku.

Zerknąłem na zegarek, zbliżała się osiemnasta. Ze zwiedzania mia­steczka trzeba było zrezygnować. Musiałem jeszcze załatwić dziś jedną sprawę.

- Jedziemy do Mrągowa - oznajmiłem.

Zdziwili się, ale w milczeniu wsiedli do Rosynanta. Gnałem ile tylko mocy było w silniku naszego auta. W Mrągowie pojechałem do hotelu „Mrongovia”, gdzie mógł się zatrzymać Wilczek. Zerknąłem na parking. Nie było jego volvo. Zadzwoniłem z samochodu do recepcji.

- Dobry wieczór, szukam mojego przyjaciela, który był w Mrągowie - zacząłem, gdy odezwała się recepcjonistka. - Od razu sobie pomyśla­łem o waszym hotelu, bo zawsze u was się zatrzymuje i wiele koledze opowiadałem o was. Mój kolega jeździ volvo...

- Ten pan przeniósł się dziś do Pisza - odpowiedziała mi pracownica hotelu.

- Pięknie dziękuję - powiedziałem i rozłączyłem się. - Teraz do domu - powiedziałem do pasażerów. - Zbierajcie siły na jutro!

Gdy dojeżdżaliśmy do Spychowa, poprosiłem Piotra o możliwość sko­rzystania z prysznica w jego pokoju. Oczywiście zgodził się. Doprowa­dzenie mojego wyglądu do dawnego stanu zajęło mi zaledwie dwadzie­ścia minut. Umyty, ogolony, pachnący, elegancko ubrany zapukałem do pokoju Pluvii.

Mój widok wywołał u niej falę zmiennych uczuć, które doskonale uwidoczniły się na jej twarzy. Najpierw było zaskoczenie moim wyglą­dem i moją obecnością, potem zauważyła moje zmęczenie i ślady niewy­spania, a na koniec szybko zerknęła na zegarek, czy dużo czasu zostało jej do umówionego spotkania.

- Proszę - zaprosiła mnie do siebie.

Jak na kobietę przystało, utrzymywała w pokoju sterylną czystość. Na wierzchu nie było niczego, co mogłoby cokolwiek powiedzieć o charakte­rze lokatorki. Usiadłem w fotelu.

- Prawdziwy facet - rzekła Pluvia stając przede mną.

Była tak ponętna, że siłą woli utrzymywałem ręce na oparciach fotela.

- Wyjeżdżasz nie wiadomo gdzie, oczywiście bez pożegnania - kon­tynuowała. - Nie dajesz znaku życia i nagle wracasz jak po swoje. Naj­gorsze, że to mi się podoba...

Usiadła na oparciu fotela i oparła swoją głowę o moją.

- Musimy o nas poważnie porozmawiać - oznajmiła.

- Co masz na myśli?

- Nie możemy mieć przed sobą tajemnic. Martwiłam się o ciebie!

Mam wredny charakter i nie ufam ludziom, ale teraz po prostu czer­wone światło alarmowe ostrzegające mnie przed problemami migało nie­ustannie. Pluvia zachowywała się jak żona, mówiła jak wierna małżonka czekająca na powrót męża. To do niej nie pasowało. A może uznała mnie już za swojego narzeczonego? Walczyłem z tymi myślami, czując ciepło i boski zapach Pluvii. Przysunęła swoją twarz do mojej.

- Mam ważne spotkanie - powiedziała, całując mnie w usta. - Pocze­kasz tu na mnie?

- Tu? - zdziwiłem się, wskazując pokój.

- Tu - odpowiedziała poważnie.

Skinąłem głową, że będę czekał.

- Zrobić ci drinka? - zapytała troskliwym tonem.

- Chętnie.

Z szafki przy łóżku wyjęła butelkę z whisky.

- Lodówkę mam w łazience - wyjaśniła.

Wróciła po kilkunastu sekundach. W niskich szklankach oprócz płynu o herbacianej barwie pływały kostki lodu. Tuż przy krawędzi zauważyłem jakiś maleńki biały okruszek. Posmakowałem i wyczułem, że Pluvia do­dała do alkoholu środek nasenny. Takie połączenie było piorunujące i gdy­bym wypił podaną porcję, miałaby spokój na kilka godzin. Stanąłem ze szklanką przy otwartym oknie. Gdy Pluvia za moimi plecami przebierała się ja dyskretnie wylałem zawartość szklanki na spadzisty dach pod para­petem. Whisky rozlała się szerokim strumieniem po jesiennych liściach leżących na dachówkach. Ostatnie krople zostawiłem, by zmoczyć usta i zatrzymać na nich zapach alkoholu.

Zastanawiało mnie, czemu Plucia chce mnie uśpić? Czyżby była współ­pracownikiem Noira?

Usiadłem w fotelu z pilotem telewizora w dłoni i beznamiętnie pa­trzyłem na ekran. Pluvia wychodząc nachyliła się nade mną i jeszcze raz pocałowała mnie w usta. Tak naprawdę sprawdzała, czy wypiłem drinka.

- Zgaszę światło - zaproponowała wychodząc.

Migotanie ekranu telewizora w ciemnym pomieszczeniu jest jedną z najłatwiej usypiających rzeczy na świecie.

- Pa! - rzuciłem uśmiechając się.

Wyszła i jeszcze przez chwilę słyszałem jej kroki na korytarzu. Ostroż­nie ruszyłem jej tropem. Wyjrzałem z okna w holu na piętrze, skąd widać było parking. Pluvia wsiadła do forda i z piskiem opon wyjechała na szo­sę. Wróciłem do pokoju, gdzie zostawiłem marynarkę.

Teraz wybiegłem stromymi schodami, którymi można było zejść wprost do jadalni i na zewnątrz. Skierowałem swe kroki do garażu w blaszanym baraku. Klucz miałem od pana Jerzego. Stał tam stylizowany na legendar­nego harleya-davidsona motocykl toyota. Z półki zdjąłem kask i skórzane rękawice, a z wieszaka kurtkę. Wyjeżdżając zatrzymałem się przy swojej stróżówce. U siebie zmieniłem spodnie i buty. Do plecaka spakowałem parę rzeczy. Eleganckie ubranie zaniosłem do pokoju Pluvii. Bak był pe­łen, więc spokojny o to, że dojadę do Pisza, ruszyłem. Najpierw skręciłem w prawo, potem przed magazynami gazu w lewo na wieś Koczek, gdzie kiedyś zamieszkiwał znany reżyser Krzysztof Kieślowski. Asfalt wkrótce zastąpiła szutrówka. Było późno, ciemno, letników nie było, a maszyna, którą jechałem, była doskonała. Dodałem gazu, a reflektor rozcinał mrok sprawiając, że czułem się wspaniale. Serce pracowało spokojnie, syste­matycznie zwiększając stężenie adrenaliny. Wiedziałem, że tej nocy mógł­bym przenosić góry. Trzymając się oznakowania niebieskiego szlaku dojechałem do Zgonu. Stałem w przydrożnych krzakach, zgasiłem światła i czekałem. Niedługo, bo za chwilę zza zakrętu wyjechało auto Pluvii.

Zerknąłem na zegarek. Do spotkania miała jeszcze godzinę, a jadąc z taką prędkością mogła być w Piszu pół godziny przed czasem. Kopną­łem rozrusznik i pognałem za PIuvią. Na prostej przed Rucianem wyprze­dziłem ją i, nie oglądając się, dodałem jeszcze gazu. W miasteczku zwol­niłem, ale za miastem na prostej prowadzącej wzdłuż torów wycisnąłem z maszyny ile się dało. Na rynku w Piszu skręciłem za ratusz i przejecha­łem przez kładkę nad Pisana drugą stronę, do parku. Usiadłem na ławecz­ce w cieniu drzew i czekałem. Widziałem stąd hotelowy parking i okna pokojów, w większości ciemne. Albo po sezonie nie było tylu klientów, albo wszyscy zeszli na kolację.

Przez lornetkę z noktowizorem przyjrzałem się budynkowi. Bliżej szosy do Ełku hotel miał czteropiętrową część mieszkalną. Przez nie zasłonięte okna widziałem nowoczesne meble stylizowane na stare. Na lewo było niskie patio z restauracją i parking. Te dwie ostatnie części znajdowały się na podwyższeniu wzmocnionym betonowymi filarami na samym brzegu Pisy. Te filary tworzyły kolumnadę nad brzegiem. Wyjąłem telefon komórkowy i zadzwoniłem pod numer hotelu podany na szyldzie, który wi­działem przy wjeździe na parking. Recepcjonistkę poprosiłem o połącze­nie z pokojem Wilczka. Jego volvo rozpoznałem z daleka.

- Dobry wieczór! - powiedziałem, gdy odebrał.

- Dobry wieczór, z kim mówię? - zapytał.

- Ja w sprawie tych pruskich błyskotek...

- Aaa... Znaleźliście mnie?

- To nie takie trudne - oznajmiłem zimno. - Ma pan dostęp do kom­putera?

- Nie, ale mogę mieć.

- Niech pan zajrzy pod adres... - podyktowałem mu namiary na internetową stronę z aukcjami. - Znajdzie pan tam interesujące obrazki.

Poprosiłem Szymona, żeby wrzucił te ilustracje w odpowiednie miejsce.

- Chcecie podbić cenę? - zaśmiał się Wilczek. - Zachowujecie się nierozsądnie i zwali się wam na głowę policja.

- Angielka rozliczy cię z nieudanej operacji - blefowałem.

Wilczek zamilkł. Potem używając języka koszarowego wyjaśnił, co mam ze sobą zrobić i rozłączył się.

Włożyłem do ucha słuchawkę mikrofonu kierunkowego i nastawiłem go w stronę parkingu, bo wjeżdżał tam ford Pluvii.

- Misiu, co ty tutaj robisz? - usłyszałem za sobą.

Obejrzałem się. Stało tam trzech miejscowych osiłków ubranych rzecz jasna w dresy z trzema pasami i skórzane kurtki. Jeden błysnął nożem sprężynowym.

- Po co ci ten sprzęt? - dociekał ten sam głos.

Powoli włączyłem nagrywanie w sprzęcie, wyjąłem słuchawkę i przy­jąłem postawę do walki. Potem powtórzyłem słowa Wilczka, którymi ob­darzył mnie przed chwilą. Dresiarze wyczuli chyba we mnie jakiegoś lep­szego kozaka.

- Przepraszamy kolegę ze stolicy - oznajmili i odeszli w mrok.

- Muszę zapamiętać ten tekst - mruknąłem sam do siebie.

Przytknąłem lornetkę do oczu i zdążyłem jeszcze zobaczyć, jak Pluvia wchodzi z podróżną torbą do hotelu. Jej śladem szła jakaś miejscowa piękność. Włączyłem odsłuchiwanie nagrania.

- Punktualnie wejdziesz do baru - przemawiała Pluvia. - Poznasz go, młody, przystojny, ubrany na czarno. Od razu zwróci na ciebie uwagę. Musisz grać na czas, rozumiesz, drink, papieros, toaleta. Potem zapropo­nuj mu kolację. Płacę ekstra za każdą minutę. Rozumiesz?

- Tak - usłyszałem słabą odpowiedź.

- W trakcie rozmowy zadzwonię do ciebie i będziemy rozmawiać po angielsku. Jasne?

- Tak.

- Świetnie. Przyszyłaś te metki, które ci dałam.

- Tak.

- Pokaż.

Chwilę trwało milczenie.

- W porządku, powodzenia!

Zlustrowałem lornetką wnętrze baru. Rzeczywiście był tam Wilczek ubrany na czarno. Czyżby on był Noirem? Zerkałem teraz na hotel, w którym pokoju zapali się światło. Nic się nie działo. Zerkałem raz na bar, raz na część mieszkalną.

Wreszcie do baru weszła podstawiona przez Pluvię kobieta. Usiadła przy barze, od razu budząc zainteresowanie Wilczka i innych mężczyzn. Pluvia miała gust! To była śliczna dziewczyna, trochę onieśmielona sytu­acją. Zamówiła kieliszek wina, zapaliła papierosa, odłożyła go do popiel­niczki i wyszła, zapewne do toalety.

W tym momencie w hotelu na najwyższym piętrze otworzyło się okno i ktoś ubrany na czarno wyszedł na ścianę, trzymając się liny.

„Pluvia to Noir?” - pomyślałem.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

KŁÓTNIA MIĘDZY PLUYIĄ I WILCZKIEM • PRZESŁUCHA­NIE PIOTRA • TAJEMNICZA DYSKIETKA • PLUVIA WYZNA­JE PRAWDĘ • BÓJKA Z WILCZKIEM • KRADZIEŻ W KLONIE • SKĄD POCHODZIŁ KREDENS? • ZNACZENIE „TRZECH KORON”

Powiększyłem obraz w lornetce. Szczupła sylwetka, zgrabne ruchy - to mogła być Pluvia! Zeszła na pierwsze piętro, otworzyła uchylone okno i weszła do pokoju. Wróciła na ścianę po dwóch minutach i potem dostała się do wynajętego apartamentu. Wsiadłem na motor i przejecha­łem na hotelowy parking. Zajrzałem przez okno do baru. Podstawiona przez Pluvię kobieta właśnie żegnała Wilczka. Ten wyglądał na uszczęśli­wionego. W drzwiach Pluvia minęła się ze swoją zmienniczką. Dyskret­nie podała jej kopertę i podeszła do Wilczka. Pluvia była ubrana w ele­gancki kostium. Jej zdolność do przebieranek była nieprawdopodobna. Angielka wskazała Wilczkowi wyjście na taras. Uciekłem w cień, wyjmu­jąc mikrofon kierunkowy. Miałem pecha, bo za Pluvią i Wilczkiem na dwór wyszła grupa ludzi, którzy dotąd siedzieli w restauracji i jedli kolację.

Zrobił się hałas i mój mikrofon nie nadawał się do pracy w takich warunkach. Postanowiłem wrócić na stare stanowisko obserwacyjne. By­łem tam po niecałej minucie. Zobaczyłem, jak Wilczek rozgarnia tłum ludzi goniąc za Pluvią. Ta zeskoczyła z tarasu na umocniony brzeg i za­częła uciekać pod arkadami filarów. Było tam tak wąsko, że Wilczek biegł bokiem. Z kabury pod pachą wyjął pistolet i wymierzył go w Pluvię. Ta znalazła się przy ślepej ścianie i nie miała dokąd uciekać. Kąpiel w takich warunkach w bystrej, zimnej rzece oznaczała w najlepszym razie zapale­nie płuc. Z plecaka wyjąłem celownik laserowy, który normalnie służy snajperom jednostek specjalnych do działań w nocy, oznaczając cel czer­woną plamką. Najpierw kropkę skierowałem na ścianę koło Pluvii i bły­skawicznie przeniosłem ją na twarz Wilczka. Ten zauważył znacznik i doskonale wiedział, co to może oznaczać. Zaczął spoglądać w moim kierunku, wypatrując przeciwnika. Dostrzegł jedynie promień lasera i opę­dzał się od niego jak od muchy. Gdy wpadł na pomysł schwytania Pluvii, było już za późno, bo dziewczyna skoczyła do rzeki. Miałem nadzieję, że wie, co robi. Wilczek skierował broń w moją stronę, ale byłem pewien, że mnie nie widział. Powoli wycofywał się do hotelu.

Patrzyłem na powierzchnię rzeki, czy ujrzę tam głowę Pluvii. Przepa­dła jak kamień w wodę. Przełączyłem noktowizor na pracę w podczerwie­ni. Nadaremnie. Wsiadłem na motor i pojechałem wzdłuż Pisy do jeziora Roś. Potem wróciłem pod hotel. W samą porę, by zobaczyć wzburzonego Wilczka wychodzącego z hotelu. Niósł bagaż podróżny i torbę z notebookiem. Wsiadł do volvo i odjechał. Rozejrzałem się wśród samochodów, ale forda Pluvii tam nie było.

Musiałem zdążyć przed nią do Spychowa. Cztery kilometry za Piszem na pustej drodze ujrzałem Wilczka obok volvo, które stało na czterech kapciach. Lojalnie uprzedził mnie machaniem o rozsypanych na drodze kolcach. Zatrzymałem się i podniosłem jeden. Przypominał małe kozły zapór przeciwczołgowych z czasów ostatniej wojny światowej. Kształt czterech rozchodzących się promieniście kolców sprawiał, że zawsze w górę sterczał jeden z nich i bez trudu przebijał oponę. Kilka takich roz­sypanych na drodze mogło zatrzymać każdy pościg.

- Nic się panu nie stało? - zapytałem Wilczka.

Byłem wdzięczny, że dzięki jego ostrzeżeniom sam nie przebiłem so­bie opon. Dla mnie skończyłoby się to poważnym wypadkiem.

- Nie, nic - powiedział Wilczek zajęty telefonowaniem do pomocy drogowej.

Wziąłem latarkę i butem zepchnąłem z drogi kilka kolców sterczą­cych na drodze. Potem wskoczyłem na motocykl i popędziłem na złama­nie karku. Byłem pewien, że Pluvia przygotowała tę pułapkę dla Wilczka. W Rucianem ujrzałem tylne światełka forda. Włączyłem długie światła i kierunkowskaz i wyprzedziłem samochód. Przelotnie widziałem, że Pluvia była ubrana w swój czarny strój.

Dodałem gazu, bo jak obliczyłem miałem zaledwie kilka minut prze­wagi nad Pluvią. Akurat tyle czasu potrzebowałem, by zostawić moto­cykl, ubranie i plecak w garażu. W samej bieliźnie, drżąc z zimna, biegłem do pokoju Pluvii. Po drodze wyjrzałem przez okno na parking. Pluvia wysiadła z forda i zatrzymała się przy Rosynancie. Dotknęła ma­ski, żeby sprawdzić, czy była ciepła. Zdziwiona pokręciła głową. Gdy sku­lony, drżący, pokryty gęsią skórką otwierałem drzwi, ujrzał mnie Piotr, który wracał z dołu. Westchnął i z dezaprobatą pokręcił głową. Przytkną­łem palec do ust, żeby milczał, i zniknąłem mu z oczu.

Ułożyłem się w fotelu przykrywając kocem. Telewizor grał, a ja uda­wałem, że śpię. Pluvia jednak nie przychodziła. Oczekiwanie przedłużało się, aż zasnąłem sam nie wiem kiedy.

Obudziłem się około siódmej ze strasznym bólem głowy. Na łóżku przykryta kołdrą leżała Pluvia.

- Witaj, śpiący królewiczu - odezwała się.

- Witaj, nocny wędrowcze - uśmiechnąłem się.

W ustach czułem dziwny smak, jakby metaliczny i słodki. Zacząłem się ubierać.

- Nie zostaniesz? - Pluvia była zdziwiona. - Do śniadania zostało jeszcze mnóstwo czasu. A jestem ci coś jeszcze winna.

„Pewnie, że tak” - pomyślałem.

Wstałem i skierowałem się do wyj­ścia. Ten smak, który czułem po przebudzeniu, to gaz usypiający. Pluvia puściła go do pokoju, nim tu weszła.

- Jak będziesz czegoś potrzebowała, to zadzwoń, bo myślę, że bez aspiryny się nie obędzie - powiedziałem.

- O czym ty mówisz?

- Noce są chłodne - rzuciłem.

Na korytarzu przetarłem oczy, a potem poszedłem do pokoju Piotra. Jeszcze spał, gdy bezceremonialnie wszedłem do jego łazienki i puściłem z kranu zimną wodę. Pod ożywczy strumień włożyłem rozpaloną i ciężką głowę. Wytarłem mokre włosy hotelowym ręcznikiem, otworzyłem okno i nalałem sobie do szklanki wody mineralnej.

- Co jest? - zapytał wściekły Piotr.

Okrył się kołdrą i kocem po same uszy, chroniąc przed zimnem wcho­dzącym z dworu. Opowiedziałem archeologowi o moich przygodach.

- Czyli ta twoja Pluvia to Noir? - upewniał się.

- Tak albo jest jego współpracownikiem.

- Czemu więc włamała się do pokoju Wilczka?

- Nie wiemy, czy do jego. Nie wiemy też, o co się pokłócili.

- I jak to zrobiła, że wykiwała i ciebie, i Wilczka. To naprawdę bystra dziewucha.

- Tę jej bystrość określiłbym raczej mianem profesjonalizmu. Niepo­koi mnie. Muszę koniecznie skontaktować się z Panem Samochodzikiem.

- Nie dawał znaku życia?

- Unikał mnie - stwierdziłem. - Muszę dowiedzieć się, kim jest Noir i jakie szef ma informacje na jego temat. Bez wątpienia to nie przypadek, że spotkałem jaw obwodzie kaliningradzkim, a teraz tu - usiadłem koło Piotra i pochyliłem się nad nim robiąc groźną minę. - I to ty mnie tu sprowadziłeś! - wycelowałem palec w jego pierś. - Powiedz mi lepiej, co wiesz o tej sprawie?

Piotr przeraził się moim zachowaniem. Wstał i sięgnął do pudełka z dyskietkami. Wyjął jedną z nich, niepozorną, całą czarną. Podał mi ją i wskazał notebooka.

- Czytaj uważnie, bo nie będziesz miał szansy zrobić tego drugi raz - powiedział. - Dostałem to od kogoś przed wyjazdem. Wierz mi, że o niczym nie wiem, nic nie chcę wiedzieć.

Włączyłem przenośny komputer i włożyłem dyskietkę do stacji dys­ków. Na dysku był zapisany tylko jeden plik tekstowy, bardzo mały. Za­cząłem czytać.

Panie Pawle!

Jestem znajomym pańskiego szefa. Przewidując przyszłe zdarzenia, przygotowałem pewien interesujący materiał. W latach osiemdziesiątych w Stanach Zjednoczonych rozpoczęto szkolenie specjalnej grupy ludzi. Mieli wówczas po kilkanaście lat. Był to projekt CIA o kryptonimie „Sting”.

Wyszkolono około dwudziestu agentów zdolnych do najtrudniejszych misji. Potrafią zabijać, kraść, zmieniać wygląd, przeżyć w każdym tere­nie, prowadzić różne pojazdy, znają po kilka języków, głównie słowiań­skich. Podrabiają dokumenty, doskonale znają tajniki informatyki. Upa­dek militarnego bloku wschodniego zakończył działalność ludzi ze „Stinga”. CIA straciła nad nimi kontrolę. Kilkoro z nich przeszło na złą drogę i są eliminowani. Nor, jak twierdzą Amerykanie, pozostał nieuchwytny.

Z poważaniem

Niżej był tylko numer telefonu. Wystukałem go na moim telefonie komórkowym. Nie zdążyłem odezwać się, gdy do pokoju zapukała Pluvia. Piotr wszedł do łazienki i wskazał jej wolną drogę do mnie. Na jej oczach wyjąłem dyskietkę. Położyłem ją na stole, przykrywając swoim telefonem. Wziąłem aparat Piotra i wystukałem swój numer. Mój telefon komórkowy dzięki baterii wibrującej zaczął drgać na dysku, niszcząc po­lem elektromagnetycznym zapis.

- Pluvia Atratus - uśmiechnąłem się. - Szkoda, że od razu nie wpa­dłem na to.

- Na co? - udawała zdziwioną.

- „Atratus” to po łacinie „noszący żałobę”, czyli czarny - „Noir” po francusku - wyjaśniłem.

Pluvia była zmieszana.

- Może wyjdziemy? - głową wskazała widok na rzekę i jezioro. - Mówiłam, że jestem ci coś winna.

Wyczuła moje wahanie i rozłożyła ręce, dając do zrozumienia, że mogę ją sprawdzić, czy nie ma broni. Nie zrobiłem tego. Wyszliśmy na świeże powietrze.

- Nic nie jesteś mi winna - zacząłem. - Po dzisiejszej nocy jesteśmy chyba kwita.

- Zgoda - skinęła głową. - Jak to zrobiłeś, że byłeś tu przede mną?

- Tajemnica firmowa - uśmiechnąłem się. - A o co poszło z Wilcz­kiem?

- Wilczek? - Pluvia była zaskoczona takim pseudonimem.

- Ten polski gangster, z którym się spotkałaś. To taki młody wilk pol­skiego światka przestępczego.

- Myślałam, że ma eksponaty z wykopalisk na budowie, gdzie praco­wałeś. Powiedziałam, że powiadomię policję, jeżeli nie kupi tych znale­zisk od robotników. Chciałam, żebyś zajął się Wilczkiem, a mnie dał wolną rękę. Nie wiedziałam, że chcecie go wykiwać. To twoja gra na zwłokę?

- Tak. To ty włamałaś się do kantorka nad brzegiem i zepsułaś wykry­wacz, żebym nie zwracał na ciebie uwagi, tylko szukał włamywacza?

- Tak.

- Powiedz mi, czego naprawdę szukasz?

- Tego samego co ty.

- Czego?

- Korony.

- Czyjej?

- Nie wiem, pruskiej czy Radziwiłłów? Czy to ważne? To pół kilogra­ma złota, kamienie szlachetne i nic więcej. Dla mnie jest to bezcenne, bo to wartość życia mojego ojca.

- Nie rozumiem.

- Pewni ludzie, którzy chcą zdobyć tę koronę, porwali mojego ojca. Wymiana ma nastąpić w Paryżu. Wiem, że jestem ścigana i jak inni ze „Stinga” zostanę wyeliminowana. Muszę jednak uratować tatę i zabezpie­czyć go, nim odejdę i zostanie sam na świecie.

Coś w jej głosie i postawie sprawiało, że każde słowo było jak kropla łez. Pluvia nie płakała, ale w tym co mówiła było coś takiego, że postano­wiłem jej pomóc.

Objąłem ją i długo staliśmy na pomoście, patrząc na poranne mgły rozwiewane nad Jeziorem Spychowskim.

Piotr z wyczekiwaniem patrzył na mnie przy śniadaniu, gdy przyszli­śmy do stołówki i zaprosiłem Pluvię do stołu archeologów.

- Paweł zaczął się do nas przyznawać - złośliwie zauważyła Basia.

- Po prostu musiałem wykonać pewne zadanie - odparłem.

- Ciekawe jakie, czy związane z Pluvią? - zapytała Renata.

- Nie, będziecie mieli niedługo porządną robotę - odparłem spokojnie.

- Pamiętnik znalazł były mieszkaniec wsi Klon - powiedział mi Piotr. - Rano dostałem SMS-a w tej sprawie.

- Świetnie, najpierw jednak zajmiemy się panami z wysypiska...

Po śniadaniu mieliśmy już opracowany plan. Pozostało mi tylko do­siąść roweru i ruszyć na budowę. Założyłem oczywiście moje budowlane odzienie. Kolegów z pracy zastałem zaspanych, zmęczonych nocnym de­batowaniem i podziałem potencjalnych zysków.

- Cześć wiara! - przywitałem ich.

- Nowy, coś ty tak wyładniał? - dziwili się robotnicy.

- Trzeba jakoś wyglądać, przynajmniej przy niedzieli - odpowiedzia­łem. - Byli jacyś kupcy?

- Nie.

- A Wilczek przyjechał?

- Jedzie - krótko rzekł Szczerba, patrząc przez okno.

Na wertepach drogi na budowę kołysało się volvo Wilczka. Wysiadł z samochodu i głośno trzasnął drzwiczkami. Z hukiem wkroczył do baraku.

- Który pacan dzwonił wczoraj do mnie? - zapytał, a wszyscy robot­nicy zerknęli na mnie.

- Ty, matole, wstawiłeś zdjęcia do Internetu? - podszedł do mnie.

- Ja, to znaczy poprosiłem...

Nie dokończyłem, gdy Wilczek szarpnął mnie za ubranie na piersi i przycisnął do ściany. Zamierzył się pięścią. Znałem wiele sposobów uwol­nienia się z takiej banalnie prostej sytuacji. Wybrałem opcję z rozbroje­niem przeciwnika. Lewą ręką sięgnąłem pod jego prawą pachę i z kabury wyszarpnąłem pistolet. Jednocześnie uchyliłem się od ciosu. Pięść ude­rzyła w ścianę, a suchy trzask odbezpieczanej broni i nacisk lufy na brzuch uspokoiły Wilczka.

- Oddaj to! - chwycił za pistolet.

Puściłem kolbę i gdy Wilczek miał ręce zajęte odzyskaną bronią, za­dałem mu kilka ciosów w żebra. Potem sprawiłem, że poleciał na drugi koniec pomieszczenia, zmiatając plecami wszystkie naczynia ze stołu.

- Było się w „czerwonych beretach” - oznajmiłem z dumą, licząc na odpowiedni efekt tych słów wśród robotników.

Rzeczywiście, po tej walce i mojej deklaracji szacunek do mnie wzrósł niepomiernie.

- Kolo - zwróciłem się do Wilczka, rozładowując pistolet. - Jedź i wróć jutro, jak się zastanowisz nad tym, co chcesz w życiu robić.

- Pożałujecie! - odgrażał się Wilczek.

Wstał i wyszedł chwiejnym krokiem.

- Nowy, ale żeś mu przygrzał - stwierdził Henio. - W komandosach uczą tak prać po ryjach?

Udałem, że nie słyszę pytania.

- Prasa już wie i jutro zrobi się afera na pół Polski z tymi skarbami - opowiadałem. - Jak handlarz jest bystry i śledzi aukcje w Internecie, to zobaczy, że w tym samym czasie wypływają dwie różne sprawy z podob­nymi znaleziskami. Jak nic przyjadą do Spychowa, szukając tych, co wy­kopali skarb na lewo - znacząco mrugnąłem okiem.

Wszyscy pojęli, o co mi chodzi. Pożegnałem robotników i wróciłem do hotelu. Piotr i archeolodzy kopali nad rzeką, więc zaprosiłem do Rosynanta Pluvię, a po drodze zajechałem jeszcze po Kasię i Mariana. Mimo niedzieli rodzice puścili ich z domów na wycieczkę krajoznawczą.

- Dokąd jedziemy? - zapytała Kasia.

-Do wsi Klon, gdzie znaleziono pamiętnik hrabiego Johanna Schlippenbacha - wyjaśniłem.

Wyjechaliśmy ze Spychowa na południe, na Rozogi.

- Może rozejrzymy się? - zaproponowała Pluvia, wskazując miasteczko.

Zatrzymałem samochód na parkingu obok targowiska, które dawnym zwyczajem znajdowało się blisko kościoła. Świątynia była nieciekawa architektonicznie, a biała cegła klinkierowa dodawała jakby bajkowego wyglądu, nieprzystającego do gotyckich kościołów na Warmii i Mazu­rach, zbudowanych z czerwonej cegły. Przy wejściu na teren kościelny znaleźliśmy informację, że Rozogi założono w 1675 roku, czyli już po bitwie pod Prostkami.

Po kilkunastu minutach jechaliśmy do wsi Klon. Jakież było nasze zdziwienie, gdy za szerokim zakrętem ujrzeliśmy nagle panoramę z ko­ściołem na wzgórzu i rzędem drewnianych chat wzdłuż ulicy.

- Jak muzeum - stwierdziła Pluvia.

- Słyszałem, że w latach siedemdziesiątych chciano tu zrobić żywy skansen - opowiadał Marian. - Ludzie mieli tu mieszkać, ale turyści mo­gliby wszędzie wchodzić i wszystko oglądać. Mój tata, jak opowiadał mi o tym, nazywał to „Cepelią”.

- Miał rację - przyznałem.

Zatrzymaliśmy się przy kościele. Weszliśmy po schodkach na wzgó­rze i otworzyliśmy furtkę w murze. Po prawej stronie była plebania, a na wprost maleńki kościółek w stylu neogotyckim. Całość musiała powstać w XIX wieku. Nawet najwcześniejsze nagrobki pochodziły z tego okresu.

- Może na plebanii dowiemy się czegoś ciekawego - powiedziałem, prowadząc wycieczkę do siedziby miejscowego proboszcza.

Otworzył nam pogodny mężczyzna około czterdziestki.

- W sprawie ślubu? - zapytał, gdy go powitaliśmy.

- Nie, nazywam się Paweł Daniec i pracuję w Ministerstwie Kultury i Sztuki - przedstawiłem się, wręczając księdzu legitymację.

- O co więc chodzi? - spytał, jednocześnie wskazując nam drogę do kancelarii.

Stały w niej stare mazurskie meble, ciężkie, wykonane z ciemnego drewna i - co charakterystyczne - łączone bez gwoździ.

- Prowadzimy śledztwo w sprawie pamiętnika hrabiego Johanna Schlippenbacha - wyjaśniałem. - Notatki jego pojawiły się na aukcji w Hamburgu, a znaleziono je we wsi Klon. Z zapisków wynika, że ów hrabia był szwedzkim posłem w okresie „potopu” i prawdopodobnie zmu­szony sytuacją, ścigany przez Tatarów, ukrył gdzieś pewien cenny dla dzie­dzictwa narodowego przedmiot.

- Rozumiem - duchowny skinął głową. - Muszę się państwu przy­znać do pewnej sprawy. To ja znalazłem te zapiski, ale nieznany mi czło­wiek ukradł je.

- Proszę opowiedzieć wszystko od początku - poprosiłem. - Gdzie ksiądz znalazł pamiętnik i jak go skradziono?

- Cóż, historia jest banalna - ksiądz zaczął opowieść. - Przypadkiem, dokonując drobnej renowacji tego kredensu - wskazał mebel za naszymi plecami - odkryłem skrytkę w ściance. Niestety, słabo znam łacinę i nie potrafiłem od razu docenić wartości znaleziska. Pojechałem z notatnikiem do antykwariatów w Ełku i Ostrołęce. Chciałem się dowiedzieć, ile jest wart i co to jest. Przyznam się, że potrzebowałem pieniędzy na remont dachu. Później parafianie zebrali trochę pieniędzy, dołożyłem ze swoich i dach już nie przeciekał. Pewnego dnia przyjechał tu człowiek, który mówił, że jest przedstawicielem dawnych mieszkańców wsi, którzy chcie­liby wyłożyć trochę pieniążków na remont cmentarza i kościoła. Gości­łem go i dla ciekawości pokazałem notatnik. Gdy wyszedłem na moment do kuchni, mężczyzna uciekł.

- Kradzież na zlecenie - oceniłem. - Czy ten kredens zawsze był na plebanii?

- Wie pan, że nie wiem, ale mam księgę pamiątkową parafii. Spraw­dzę, skąd pochodzi wyposażenie plebanii.

Ksiądz podszedł do półki z książkami i wyjął gruby tom oprawiony w skórę. Chwilę szukał w zapiskach.

- Mam - ucieszył się. - Wyposażenie, meble, naczynia liturgiczne otrzymano w darze od parafii w Pasymiu, Piszu, Bąjtkowie, Drygałach i Kruninku oraz od mieszkańców wsi. Niestety, nie ma szczegółowego opisu.

- Świetnie - ucieszyłem się. - Mamy ślad. Dziękujemy i już jedziemy.

Pożegnaliśmy księdza i wyszliśmy na wieś.

- Rozdzielmy się - zaproponowałem. - Ja pójdę z Marianem, a dziew­czyny drugą stroną ulicy. Chodzimy i pytamy, czy ludzie nie wiedzą, skąd może być ten kredens na plebanii.

Trwało to ponad godzinę. Wszędzie ludzie chcieli nas gościć albo na­rzekali na warunki lokalowe. Niestety, nie dowiedzieliśmy się niczego. Gdy spotkaliśmy się przy Rosynancie, dziewczyny były podekscytowane.

- Jedna starsza babcia mówiła, że kredens przyjechał z jakiejś pleba­nii - powiedziała Pluvia.

- To by się zgadzało - mruknąłem, zapalając silnik.

Jechaliśmy w milczeniu. W Rozogach Pluvia nie wytrzymała.

- Co by się zgadzało? - zapytała.

- Drei Kronen - odpowiedziałem. - Co według Szweda miało szansę przetrwać najazd Tatarów?

- Kościół! - krzyknął zadowolony Marian.

- Tak jest - i dalej wyjaśniałem. - Jakie były trzy fundamenty, korony wiary luterańskiej? Kirche - kościół, Kanzel - ambona, skąd głoszono kazania, i Kanonikus -kanonik, pastor, duchowy ojciec parafian. Hrabia Johann Schlippenbach wiedział, że Tatarom towarzyszą Polacy, którzy nie dadzą pohańbić świętego miejsca. Trzeba szukać w kościołach.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

NAJAZD MEDIÓW NA WYKOPALISKA • DZIENNIKARZE NA BUDOWIE • LICYTACJA ZAWARTOŚCI SKARBCZYKA • PO­LICYJNA ZASADZKA NA HANDLARZA • ZAMKNIĘCIE BUDO­WY WYSYPISKA • SKARBY KOŚCIOŁÓW W BAJTKOWIE I DRYGAŁACH

Zadowoleni z odkryć wracaliśmy do Spychowa, gdzie przed hotelem zastaliśmy ekipy reporterskie dwóch telewizji i kilku rozgłośni radiowych oraz Olbrzyma.

- Nie wytrzymałeś? - przywitałem go nieco zły z powodu zamieszania.

- Zapomniałem, że mamy niedzielne wydanie i puszczono do niego informacje o odkryciu - tłumaczył się. - Jak telewizory - wskazał na wozy transmisyjne - wywąchały dobry temat w środku leniwej niedzieli paź­dziernikowej, to od razu przyjechały. Nic na to nie poradzisz.

- Dobrze... - westchnąłem i odprowadziłem przyjaciela na bok, gdzie chwilę rozmawialiśmy.

Potem czym prędzej pożegnałem młodzież.

- Pluvio, zaczynamy plan B - zwróciłem się do dziewczyny. - Bądź tam za pół godziny.

Wsiadłem na rower i już drugi raz tego dnia jechałem na budowę.

- Chłopaki! - krzyczałem z daleka. -Ale afera! - opowiadałem, gdy wszyscy wylegli przed barak. - Przyjechały telewizja, radio i gazety. Dym na całą okolicę. Ktoś się dowiedział o tej monetce, coście jadali sklepowej.

- Nowy przekombinował! Mówiłem! - gorączkował się Henio.

Spojrzałem na niego groźnie i zamilkł.

- Co robić? - pytał Szczerba.

- Uruchomimy plan B - powiedziałem. - Dziennikarzy nie wpuszcza­my na budowę, bo „Obcym wstęp wzbroniony”, no nie?

- No! - odpowiedział mi chrapliwy chórek.

- Po drugie, opylamy skarb pierwszej osobie, która przyjedzie i da więcej niż Wilczek - kontynuowałem. - Dobra! Do roboty, bo już chyba jadą - powiedziałem zerkając za siebie.

Robotnicy zamknęli bramę na kłódkę i ukryli się w baraku. Zza brud­nych szyb obserwowali inwazję reporterów. Pierwszy podjechał wóz telewizji, z którego wysiadł znudzony kamerzysta żujący gumę i dziewczyna w pantofelkach, w mini-spódniczce, w futerku i bluzce z dużym dekoltem.

- Ale szprycha! - usłyszałem komentarz.

- Kto pójdzie ich przegonić? - zapytał Henio.

- Szczerba jest wygadany - zasugerowałem.

- Ty idź, ja mam niefartowny wygląd - Szczerba zląkł się kontaktu z mediami.

W końcu robotnicy niemal siłą wypchnęli mnie z baraku.

- Chcesz dostać dolę, to musisz zapracować - argumentował Henio.

Powoli, trzymając ręce w kieszeniach, wyszedłem do dziennikarzy.

Natychmiast znalazłem się w świetle przenośnych reflektorów i kamerzy­ści przytknęli oczy do kamer. Radiowcy przygotowali mikrofony, a Ol­brzym wyjął notes.

- Dobry wieczór panu, czy to prawda, że panowie tu wykopali jakieś stare blaszki? - zapytał mnie.

- Dobry - odpowiedziałem spokojnie. - O co tu chodzi?

- Słyszeliśmy, że panowie wykopali jakieś blaszki i próbowali nimi płacić w sklepie - reporterka telewizji przystawiła mi mikrofon.

Uśmiechnąłem się do niej i przyglądałem jej się dłuższą chwilę.

- Kto tak mówił? - udawałem ciekawość.

- Ludzie we wsi mówili - odparła reporterka.

- A myśmy to nawet wykopali tutaj starego mercedesa i jeszcze mu się światła paliły. Ludzie kłamią z zazdrości, ze złości, a w ogóle to macie pozwolenie na kamerowanie budowy? Bo ja się nie zgadzam na pokazy­wanie mojej twarzy!

- Może moglibyśmy chociaż nakręcić tę budowę i powiedzieć potem widzom, że tu nic nie znaleziono? - prosiła reporterka wdzięcząc się.

- Panią bym wpuścił, ale samą. Dobrą herbatę mam i coś do her­baty...

- Paluszki i kruche ciasteczka? - wtrącił złośliwie Olbrzym.

- Nie! - krzyknąłem. - Nic nie wiem, nie znam się, nie orientuję, nie mam pojęcia, a w ogóle jest niedziela i jestem zarobiony! - zacytowałem słowa pewnego mechanika z polskiej komedii, którą niedawno ogląda­łem.

Odwróciłem się i odmaszerowałem do baraku.

- Jadą! - cieszył się Szczerba. - Odjeżdżają, sępy!

Ciężko usiadłem przy stole i oparłem głowę o złożone na blacie ra­miona.

- O, jeszcze jakaś łajza jedzie! - po chwili krzyknął Henio. - Nowy, na podwórek!

- Nie jestem psem, żebyś mnie tak ganiał! - odpowiedziałem.

Henio najchętniej rzuciłby się na mnie z pięściami, gdyby nie słowa Szczerby.

- Ta to jakaś lepsza sztuka - powiedział.

Wreszcie uroda Pluvii skusiła Szczerbę do wyjścia. Wrócił z nią po dwóch minutach.

- Pani chciałaby obejrzeć nasze znalezisko - oznajmił.

- Może to glina? - Henio był nieufny.

- Może to was przekona? - Pluvia wyjęła z torebki plik banknotów.

Robotnicy przenieśli łakomy wzrok z kształtów Pluvii na pieniądze.

Henio z nabożną czcią wyjął z szafy ubraniowej skrzynkę narzędziową i postawił ją na stole. Otworzył wieko i Pluvia mogła obejrzeć znalezisko.

- Jeszcze kogoś tu niesie - zauważył jeden z robotników, patrząc przez okno.

Zdenerwowany wyszedł przegnać intruza. Wrócił w towarzystwie Wilczka, który posłał Pluvii groźne spojrzenie.

- No, to kto da więcej? - Henio już zacierał ręce.

- Ta chciwość was zgubi - mruknął Wilczek.

Nawet nie wiedział, jak bliski był prawdy.

- Ile dajesz? - Wilczek zwrócił się do Pluvii.

Ta podała cenę. Wilczek przebił ją dwukrotnie. Licytacja trwała mi­nutę. Robotnicy oglądali ją jak najpiękniejszą bajkę. Wygrał Wilczek.

- Przybijacie!? - wyciągnął dłoń do Szczerby, chcąc dobić targu.

- Czekajcie! - zawołałem.

Wilczkowi na mój widok ręka automatycznie powędrowała do kabury pod pachą.

- Co znowu, komandosie? - zapytał wściekle.

- Chodź, pogadamy - zwróciłem się do Szczerby. - Reszta niech pil­nuje towaru.

Zaintrygowany Szczerba wyszedł za mną.

- Co jest? - spytał zniecierpliwiony.

- Nie zastanawiacie, czemu przyjechali prawie jednocześnie? Babka pokazała wam forsę, a wy od razu przestaliście myśleć. Czemu im się tak śpieszy?

- Co proponujesz?

- Powiedz im, że spotkamy się wieczorem w knajpie w Spychowie i tam dokonamy wymiany, jeżeli klient, który do nas dzwonił, zaproponu­je niższą cenę albo nie przyjedzie.

- Wymienimy się tak na oczach ludzi? - dziwił się Szczerba.

- Co ty! Niech Wilczek przyjedzie i niech nie zamyka na klucz bagaż­nika, żebym mógł go otworzyć i włożyć tam skrzynkę. Zaczaję się w krza­kach i będę czekał. Niech tam zostawi też forsę.

Wróciliśmy do środka. Szczerba przedstawił plan transakcji Wilczkowi.

- Co?! Jeszcze jakiś facet ma tu przyjeżdżać? - denerwował się. - Albo sprzedajecie, albo do widzenia!

- Albo kupujesz, albo do widzenia - odpowiedziałem. - Żelazne pra­wa rynku popytu i podaży - uśmiechnąłem się.

Wszyscy myśleli, że Wilczek zrezygnuje. Bałem się, że za bardzo wy­prowadziłem go z równowagi. Wilczek podszedł do mnie i zajrzał mi w oczy.

- Bystry jesteś - wyszeptał. - Przydałby mi się taki pistolet jak ty, ale jeszcze słoma ci z butów wystaje. Będę! - krzyknął do reszty i wyszedł.

Również Pluvia mimo zaproszenia do stołu opuściła barak. Najbliższą godzinę spędziłem na słuchaniu zachwytów nad kupą pieniędzy, jakie za­robimy. Potem całą grupą wyszliśmy z budowy. Przed knajpą Henio wrę­czył mi skrzynkę. Ukryłem się w krzakach i trwożliwie rozglądałem się na wszystkie strony. O umówionej porze przyjechał Wilczek. Trzasnął drzwiczkami i zamknął je. Potem otworzył kluczykiem bagażnik i wszedł do restauracji. Odczekałem jeszcze kwadrans i wstawiłem skrzynkę do bagażnika biorąc plik pieniędzy, który tam leżał. Nie musiałem liczyć, by stwierdzić, że jest ich za mało.

Wkroczyłem do lokalu i zaszedłem Wilczka od tyłu. Objąłem rękoma jego głowę tak, by dla niewtajemniczonych wyglądało to na powitanie przyjaciół. Wilczek wiedział jednak, że jeden jego fałszywy ruch wystar­czy, bym mu skręcił kark.

- Gdzie reszta forsy? - wysyczałem.

Wilczek powoli wyjął z kieszeni marynarki kopertę i podał ją Szczer­bie. Ten przeliczył.

- Zgadza się - poinformował mnie.

Puściłem Wilczka i usiadłem z drugiej strony stołu. Gangster wstał i otrzepał ubranie w miejscu, gdzie się o niego opierałem.

- Następnym razem inaczej pogadamy - pogroził nam.

- Nie będzie następnego razu - odpowiedziałem, co robotnicy przyję­li zgodnym rechotem.

Wilczek wyszedł i po chwili słyszeliśmy tylko warkot jego samochodu.

Robotnicy świętowali na całego, każąc podać sobie najlepsze potra­wy i trunki. Menu w barze było niewyszukane, więc było ostro i tłusto. Temu wszystkiemu z niechęcią przyglądali się miejscowi. Wiedzieli o fał­szywym banknocie i o tym, że budowlańcy przegnali grupę interwencyjną.

- Forsa! - Szczerba nachylił się do mnie.

Na jego twarzy gościł obrzydliwy wyraz chciwości. Dla tych ludzi nie liczyło się teraz nic prócz pieniędzy i alkoholu.

Niechętnie podałem Szczerbie plik. Odliczył mi parę banknotów.

- Chyba za dużo? - zastrzegł pijany, ale czujny Henio.

- Macie - wyjąłem z kieszeni jedną setkę - to mój udział w uczcie. Muszę iść do roboty.

Wracałem przez Spychowo do hotelu nasłuchując, kiedy usłyszę ryki syren policyjnych radiowozów. Nie myliłem się. Byłem już przed bramą hotelu, gdy minął mnie radiowóz wiozący z tyłu, w klatce dla aresztantów, skuloną postać Wilczka. Za policyjnym autem jechało volvo prowa­dzone przez policjanta. Ten zatrzymał się na hotelowym parkingu. Wszedł do jadalni i wyszedł z niej w towarzystwie Piotra. Pokazał mu zawartość skrzynki w bagażniku, a potem zaprosił do volvo. Wszedłem do stróżów­ki, wziąłem menażkę i poszedłem do kuchni po porcję obiadową. Usia­dłem z nią w swoim ogródku i jadłem powoli delektując się każdym kę­sem. Ciszę październikowej nocy przerwał kolejny ryk syren. Tym razem kilku radiowozów jadących do Spychowa.

Gdy zjadłem, poszedłem do pana Jurka i zapowiedziałem, że od jutra nie będę już stróżował przez połowę nocy.

- Znudziło się panu? - śmiał się. - Noce już są chłodne - dodał po chwili.

Zaprosił mnie na porcję świeżo smażonych karasi. Jedliśmy oblizując palce z tłuszczu, a złocista skórka przyjemnie chrupała w ustach. Przy okazji opowiedziałem o swoich przygodach. Potem tradycyjnie napełni­łem termos i usiadłem na mojej ulubionej werandzie. Wkrótce dołączyła do mnie Pluvia zawinięta w koc i śpiwór. Długo w nocy rozmawialiśmy o naszych planach.

Pamiętam, że w nocy odniosłem śpiącą Pluvię do jej pokoju. Naza­jutrz pozwoliłem sobie pospać dłużej w stróżówce. Razem z archeologa­mi jadłem śniadanie.

- Paweł, szukałem cię wszędzie, jak wróciłem z policji w Mrągowie - przywitał mnie Piotr. - Aleś to wymyślił! - wychwalał mnie. - Słuchajcie - zwrócił się do kolegów. - Wczoraj policja w Mrągowie dostała in­formację, że samochodem volvo będą wiezione cenne skarby wykopane z ziemi. Zatrzymano samochód do kontroli drogowej, poproszono o otwar­cie bagażnika. W środku była skrzynka narzędziowa wypełniona pruski­mi przedmiotami. „Skąd to macie?” - policjanci spytali kierowcę. „Ze strychu babci” - odpowiedział. Oni przesuwają skrzynkę, a pod spodem leży koperta ze zdjęciami i opisem wykonanym przez Pawła. Temu handlarzowi szczęka opadła i zaczął mówić, że nie wie, skąd to ma. Poli­cjanci zabrali go na komendę i tam przesłuchiwali, a po drodze zabrali mnie. Byłem ekspertem od archeologii i miałem dokonać oceny znalezi­ska. Jeszcze dziś policjanci wystąpią o zamknięcie budowy, bo w tej sytu­acji wymaga się przeprowadzenia prac archeologicznych na koszt wyko­nawcy. Policjant prowadzący sprawę był radnym i powiedział, że gmina nie zgodzi się na podwyższenie wartości robót na budowie i zrezygnuje z takiej lokalizacji wysypiska.

- Hurra! - krzyknęli Kasia i Marian.

Kasia rzuciła mi się na szyję i pocałowała mnie w policzek.

- Jest pan cudowny! - cieszyła się.

- Obiecałem, to zrobiłem - odpowiedziałem skromnie.

- To nie koniec wieści - relacjonował Marian. - Wczoraj robotnicy pili w knajpie. Znowu chcieli zapłacić fałszywą setką, ale barmanka spraw­dziła pieniądz i zrobiła im awanturę. Ci, że kobieta podmieniła banknot. Wszczęła się awantura i miejscowi dobrali się do skóry robotnikom. Na koniec wezwano policję. Robotnicy mieli sporo pieniędzy i wystarczyło to na pokrycie szkód w restauracji, wynikłych z bitwy. Budowlańcy wole­li być oskarżeni tylko o wykopanie zabytków i ich sprzedaż, bo za to gro­ziły im niewielkie kary w porównaniu z tym, jakie wyroki dostaliby za obrót fałszywi pieniędzmi i wszczynanie awantur.

- Ciekawe, skąd oni mieli te fałszywe setki? - zastanawiała się Kasia.

- A właśnie, właściciel baru pytał, czy nie ma pan tej fałszywki? - poprosił Marian. - Powiesiłby sobie na pamiątkę na ścianie.

Zrobiłem zakłopotaną minę i wszyscy zrozumieli, co się stało.

- Archeolodzy do łopat, a reszta w teren - zaproponowałem.

- Zaraz, a młodzi nie mają szkoły? - zapytał Piotr.

- Dziś jest Dzień Nauczyciela - przypomniał mu Marian.

Poczekaliśmy jeszcze na Pluvię i mogliśmy ruszyć na objazd.

- Pawle! - usłyszałem jeszcze za sobą krzyk Piotra. - Sprawdzałem te trzy korony!

- Które? - zapytałem zdziwiony.

- Pamiętasz, że pretekstem do najazdu szwedzkiego na Polskę były prawa Jana Kazimierza do sukcesji na tronie szwedzkim? Trzy korony szwedzkie zdobiły pierś orła polskiego na oficjalnych pieczęciach pań­stwowych za czasów Jana Kazimierza.

Podziękowałem za informację i ruszyłem w kierunku Bajtkowa. Dale­ka droga minęła nam dość szybko. Na zakręcie szosy ujrzeliśmy neogotycki kościół otoczony kamiennym murem. Koło świątyni stał tylko jeden stary, wielorodzinny budynek mieszkalny, a dokoła były pola. Zatrzymali­śmy się przed kamienną tablicą upamiętniającą żołnierzy poległych w bi­twie zimowej na Mazurach w lutym 1915 roku.

Wziąłem przewodnik i zacząłem opowiadać swoim towarzyszom.

- Kościół wybudowano w 1894 roku w miejsce drewnianego, krytego słomą. W czasie najazdu tatarskiego ocalał dzięki cudownemu obrazowi świętego Erazma. Ze starego wyposażenia zachowały się ołtarz, kazalnica i portret pastora oraz rzeźbione ławki...

- Rany! - przerwał mi Marian. - To jest dokładnie tak jak pan mówił: kościół, kazalnica, kanonik.

- Spokojnie - powstrzymałem przedwczesny wybuch entuzjazmu. - Po pierwsze, kościół pochodzi z końca XIX wieku, a więc nawet prze­nosząc stare wyposażenie budowniczy mogli odkryć skrytkę, o ile jest ona w kościele. Musimy postarać się o klucze do drzwi.

Kasia pobiegła do pobliskiego domu i wróciła ze starszą kobietą w chuście na głowie.

- Pochwalony! - odpowiedziała na nasze powitanie. - Pierwszy raz widzę, że historycy jacyś interesują się naszym kościółkiem.

- Bo jest on niezwykły - powiedziałem. - Podobno w środku jest cudowny obraz.

- Tak słyszałam, że cudowny - kobieta kiwnęła głową. - Ale cudów już nie ma, pracy nie ma...

Kobiecina narzekała otwierając drzwi. Weszliśmy do środka. Marmu­rowa posadzka, chłodne i wyniosłe wnętrze neogotyckiej budowli nie pa­sowały stylistycznie do barokowego ołtarza i takiejż kazalnicy. Obejrzeli­śmy ją z Pluvią bardzo uważnie. Przy schodkach, na samym dole wśród roślinnych ornamentów obok znaku cechowego rzeźbiarza. Schinkla z Ełku, znalazłem datę: „l687”.

- Za późno - wskazałem młodym cyfry.

- Podobnie z obrazem - dodała Pluvia, przyglądając się przez lupę prawemu dolnemu rogowi obrazu. - To portret pastora Molitora z 1882 roku - dodała.

- Proszę pani, a gdzie tu była plebania? - zapytałem kobietę.

- Podobno tam, gdzie my mieszkamy, ale takie Niemce, które przyje­chali tu z wycieczką, opowiadali, że dawniej, jak i dziś ksiądz dojeżdżał z Drygał - usłyszałem odpowiedź.

-A stare meble ktoś tutaj miał?

- Panie, a gdzie! Wszystko Ruskie w czterdziestym piątym popalili, tak ostra była zima. Ostatni cud, że kościół jakoś wtedy ocalał.

Podziękowaliśmy miłej pani za pomoc, wróciliśmy do Rosynanta i pojechaliśmy do Drygał. Tam kościół stał na wysokim wzgórzu, skąd roztaczał się wspaniały widok na okolicę. Zatrzymaliśmy się na wykona­nym z kostki brukowej parkingu i weszliśmy po schodach pod same drzwi.

Marian nacisnął klamkę.

- Pójdę po klucze - zaoferował się.

Rozejrzałem się dokoła, po starych drzewach i resztkach przykościel­nego cmentarza.

- Groby z pierwszej wojny światowej - wskazałem wysoki, smukły kamienny obelisk i nagrobki z zatartymi napisami. - Tu pod Drygałami Rosjanie przez dłuższy czas odpierali ataki niemieckich dywizji maszeru­jących na Ełk. Dzięki temu rosyjskie dywizje maszerujące spod Węgorzewa zdołały wymknąć się z niemieckich kleszczy.

Pluvia przeglądała notatki w przewodniku.

- Kościół z 1732 roku, a wieś założona w 1438 roku przez Marcina Drygała - przeczytała. - W świątyni barokowy ołtarz połączony z kazal­nicą i dwa ładne barokowe mosiężne lichtarze.

Przybiegł Marian.

- Księdza nie ma, a w środku nie ma żadnych koron - relacjonował. - Gospodyni mówiła, że kościół ładny, ale wyposażenie jest nowsze. Py­tałem o meble do parafii w Klonie. Nigdy nic nie słyszała na ten temat. Nie mają także żadnych starych dokumentów gospodarczych.

- Jedziemy do Pisza - zadecydowałem.

Towarzystwo posłusznie powędrowało do samochodu. Zatrzymaliśmy się na parkingu za ratuszem wybudowanym za reparacje wojenne od Fran­cuzów po wojnie w 1870 roku. Niedaleko była dawna baszta z czasów rozbudowy fortyfikacji wokół Pisza pod koniec XVII wieku. Przy baszcie stała kamienna baba pruska. Znaczenie tych kamiennych rzeźb jest nie­znane. Czy są to pomniki znamienitych wojów, bóstwa, wota? Nikt nie wie.

- Idziemy do kościoła? - zapytała Pluvia z zaczepką w głosie.

- Tak - odparłem zdziwiony jej zachowaniem.

Gdy szliśmy przez długi rynek w kierunku zbudowanego z ryglowego muru kościoła, Kasia z Marianem szli z tyłu, a ja z Pluvią przodem.

- Czemu to robisz? - zapytała mnie.

- Co?

- Ciągasz nas po tych dziurach. Przecież ty wiesz, gdzie powinniśmy od razu jechać.

- Skąd mam niby wiedzieć?

- Nie udawaj głupiego - syknęła Pluvia. - Zapominasz o moim ojcu.

- Nie zapominam - twardo odpowiedziałem. - Ty też grasz ze mną nieczysto.

- Czemu?

- Przecież penetrowałaś te okolice i szukałaś.

- Przejechałam tę samą trasę, ale i tak dowiedziałam się mniej, niż gdy jestem z tobą.

- No widzisz? - uśmiechnąłem się. - Piotrowi mówiłem, że wygramy z Noirem dzięki naszej wiedzy i systematyczności.

- Myślisz, że wygracie?

- Już przecież nie walczymy - zauważyłem.

- No jasne - Pluvia objęła moje ramię i wtuliła się we mnie.

Kościół pod wezwaniem Jana Chrzciciela wybudowano w 1843 roku w miejsce poprzedniego. Wieża z końca XVII wieku, dokończona w 1739 roku, oraz ołtarz i ambona w prostych formach barokowych z 1701 roku były zbyt młode, by pamiętać czasy hrabiego Johanna Schlippenbacha.

- Pisz to idealne miejsce na ukrycie się hrabiego - powiedziała Pluvia. - W czasie najazdu tatarskiego to miasto, podobnie jak zamek w Ełku, pozostało niezdobyte.

- Tatarzy dotarli tu dopiero 12 października - dodałem. - Był to czas, gdy już zebrali dość jasyru i gwałtowność ich wypraw znacznie zmalała. Chociaż Bajtkowo i Drygały 9 października spalili, podobnie jak Białą, miasteczko, które stało tam, gdzie jest obecnie Biała Piska.

- W Piszu był zamek? - upewniał się Marian.

-Tak, ale zostały tylko resztki fundamentów - tłumaczyła mu Pluvia.

Poszliśmy w kierunku Pisy. Za Domem Kultury skręciliśmy na wąską ścieżkę wzdłuż płotu. Młodzi pobiegli przodem, by szukać w krzakach śladów zamku.

- Idealne miejsce na czwartą koronę - uśmiechnęła się Pluvia. Miała na myśli spotkanie w 1698 roku polskiego króla Augusta II

Mocnego z elektorem Fryderykiem III, który uzyskał tu zgodę na korono­wanie się na króla Prus, co nastąpiło w 1701 roku.

- Może znaleziono tu koronę i użyto jej do koronacji? - zasugerowała Pluvia.

- A skąd wiesz, że to miała być pruska korona? - zapytałem.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

KONIUNKTURALIZM FRYDERYKA WILHELMA • DLA KOGO PRZEZNACZONA BYŁA KORONA? • CZY KMICIC BYŁ POSTA­CIĄ HISTORYCZNĄ? • ZABYTKI STAREGO PASYMIA • JAK W STYCZNIU 1945 ROKU ZNIKAŁY CAŁE WSIE • NA RUINACH KRUNINKA

Ze smutkiem oglądaliśmy nędzne resztki dawnej piskiej warowni. Była usadowiona w bardzo dobrym miejscu, u wpływu rzeki Pisy do jeziora Roś. Teraz jej teren przecinał nasyp kolejowy. Po przygotowaniu Pisza pod koniec XVII wieku jako typowej warowni bastejowej o kształcie ide­alnej gwiazdy, w połowie XVIII wieku z murów zamkowych pozostawio­no tylko zamieniony na pałac wysoki zamek. Po drugiej wojnie światowej stały tu jeszcze ruiny, w latach sześćdziesiątych zamienione w czynie par­tyjnym w kilka rządków fundamentów wystających kilkadziesiąt centy­metrów nad ziemię w gęstych krzakach.

- Nic tu nie znajdziemy - Marian bezradnie rozłożył ręce.

- Bo i mieliśmy szukać tylko w kościołach - przypomniałem mu.

- To dokąd teraz jedziemy? - zapytała Kasia.

- Na obiad, a potem do Pasymia - odpowiedziałem.

Młodych zmęczyły te bezowocne poszukiwania, zaś Pluvia przekona­na, że wiem gdzie powinniśmy szukać, cierpliwie czekała.

Jedliśmy obiad przysłuchując się Piotrowi, który opowiadał właści­cielowi hotelu o wynikach archeologicznego sondażu na terenie przyszłe­go wysypiska.

- Trzeba przyjechać tu na wiosnę, ale już teraz możemy chyba udo­wodnić, że tam było grodzisko, a tu, u pana, nad brzegiem osada rybac­ka...

Zadzwonił mój telefon i wyszedłem z jadalni, by móc spokojnie po­rozmawiać. Po moim powrocie nie wyjaśniałem, kto do mnie dzwonił, a intensywnie myślałem nad tym, co nasz czeka po południu.

- Myślisz, że hrabia Johann Schlippenbach wiózł koronę dla Frydery­ka Wilhelma? - nagle zapytała mnie Pluvia.

- Pytanie podstawowe brzmi: co on wiózł? - odpowiedziałem. - Mo­gła to być korona, na co wskazują słowa zagadki prowadzącej do skrytki. Może być jednak i tak, że ujrzawszy trzy korony, zobaczymy czwartą, a pod nią będzie mieszek złotych monet. Wymyśliliśmy z Piotrem teorię na temat korony na podstawie wydarzeń z przeszłości.

- Może pan nam o tym opowiedzieć? - poprosiła Kasia.

- W 1655 roku Fryderyk Wilhelm, elektor brandenburski i lennik Pol­ski w Prusach Książęcych, zdawał sobie sprawę, że umocnienie swej po­zycji może zawdzięczać tylko postawie neutralnej w początkowej fazie konfliktu polsko-szwedzkiego, a potem opowiedzeniu się po którejś ze stron. Był przy tym tak skryty, że jak kiedyś powiedział: „Gdyby moja koszula wiedziała, co zamierzam jutro uczynić, kazałbym ją spalić”. W 1655 roku Karol Gustaw, król szwedzki, stawiał żądania oddania kon­troli nad portami w Pilawie i Kłajpedzie. W tym samym czasie strona brandenburska domagała się części terytorium Rzeczypospolitej, ale Szwe­dzi uznali te żądania za wygórowane i negocjacje utknęły w martwym punkcie. Po prostu Fryderyk Wilhelm grał na zwłokę. Gdy Szwedzi odno­sili sukcesy w marszu przez Polskę, poddała im się Wielkopolska i Janusz Radziwiłł dwukrotnie podpisał pakty ze Szwedami, odrywając Litwę od Korony i poddając ją Szwecji, w Prusach schronienie znaleźli uchodźcy, zwłaszcza z Litwy. W listopadzie 1655 roku Jan Kazimierz przez swego posła Jana Tańskiego miał obiecywać Fryderykowi Wilhelmowi koronę polską po swej śmierci. Tak ważnym sojusznikiem stał się elektor bran­denburski.

- Dlaczego? - dziwiła się Kasia.

- Porty - wyjaśniałem. - O ile armia szwedzka, jedna z najlepszych w ówczesnej Europie, aprowizację zdobywała na bieżąco w podbitym kra­ju, to z czasem potrzebowała innego zaopatrzenia wojennego, a nawet żywności przysyłanej zza morza. Do tego były potrzebne porty, nad który­mi władzę sprawował Fryderyk Wilhelm. Jednak w grudniu Szwedzi prze­prowadzili błyskawiczną kampanię w Prusach: 21 grudnia zdobyli Elbląg, a po pięciu dniach byli już pod Królewcem. Król szwedzki wiedział o silnym ruchu antyszwedzkim rodzącym się na południu polskich tere­nów i zamierzał ruszyć tam, aby spacyfikować te nastroje. Elektor i Karol Gustaw zawarli układ 17 stycznia 1656 roku w Królewcu. Szwedzi mieli dostęp do portów i udział w cłach, za to elektor uzyskał w dziedziczne lenno Warmię, ale bez Fromborka, a Szwedom miał wysłać pomoc mili­tarną w sile 500 konnych i 1000 pieszych. Nie był to formalny sojusz wojskowy, więc elektor miał otwartą drogę do negocjacji z królem pol­skim, a jednocześnie w razie szwedzkich niepowodzeń zyskiwał dobrą pozycję przetargową w rozmowach ze Szwedami. Tak też się stało w czerw­cu 1656 roku, gdy w Wielkopolsce i na Żmudzi wybuchły powstania prze­ciw Szwedom, a flota holenderska szykowała się do wpłynięcia na Bał­tyk, trwała ofensywa moskiewska w Inflantach, a Tatarzy stali się polski­mi sprzymierzeńcami. 25 czerwca Karol Gustaw podpisał z Fryderykiem Wilhelmem traktat malborski, według którego elektor pozostawał lenni­kiem szwedzkim w Prusach i na Warmii, ale otrzymywał w dziedziczne, udzielne władanie cztery województwa wielkopolskie i ziemię wieluńską.

- Zdrajca - Marian ocenił postawę elektora.

- Wybrał korzystniejszą ofertę - przyznała Pluvia. - Dążył do suwe­renności i samodzielności, a umowa z królem szwedzkim była etapem na tej drodze. Skąd jednak przypuszczenie, że nagle Karol Gustaw chciałby, zaledwie kilka miesięcy po traktacie, obdarzyć sojusznika takim splendo­rem?

- Nie powiedziałaś mi jeszcze, jak wpadłaś na trop hrabiego Johanna Schlippenbacha - przypomniałem jej.

- W szwedzkich archiwach odkryto rachunek wystawiony przez złot­ników ryskich za wykonanie czegoś, co określono mianem „diadem kró­lewski”. Być może jest to zbyt dowolna interpretacja, że chodzi o koronę, ale...

- Brzmi podobnie - wtrąciła Kasia. - Nie mówiła pani, że szuka tutaj skarbów - powiedziała z wyrzutem.

- Pluvia rzeczywiście jest dziennikarką, jakoś się zgadaliśmy, że obo­je szukamy tego samego i postanowiliśmy działać wspólnie - kłamałem. - Skąd wiedziałaś, gdzie szukać?

- W rachunkach była informacja, że diadem odebrał hrabia Johann Schlippenbach i zaginął na terenie Prus w czasie najazdu tatarskiego. Szu­kałam więc śladów Szweda na terytorium południowych i wschodnich Mazur.

Udało nam się uniknąć przy młodych tematu szantażu wobec Pluvii, której porwano ojca.

- Po prostu Karol Gustaw mógł uznać, że Fryderyk Wilhelm w obli­czu najazdu tatarskiego, a wiedziano o zbliżającej się ordzie - kontynu­owałem - mówiąc współczesnym językiem, wymięknie, czyli odwróci się od Szwecji. Tatarzy walczyli pod Warszawą, otoczyli nawet szwedzkiego króla. Krążyły fantastyczne opowieści o liczbie ordyńców, mówiono o całej potędze chana, około stu tysiącach konnych, gdy w rzeczywistości było ich około tysiąca pięciuset. Kierunek z Rygi zgadzałby się, jeżeli chodzi o trasę szwedzkiego posła. Pewnie najpierw wędrował do swego pana, który w czasie bitwy pod Prostkami był we Fromborku, a elektor w Królewcu.

- Wyrażałeś jednak wątpliwość, czy korona miała być rzeczywiście pruska - powiedziała Pluvia. - Jeśli nie pruska, to czyja?

- Janusza Radziwiłła-odpowiedział Marian. - Pamiętam z „Potopu” - pochwalił się.

- Prędzej Bogusława Radziwiłła, bo Janusz wówczas nie żył - przy­pomniałem. - Radziwiłłowie byli najmożniejszym rodem na Litwie. Ta jednak była zagrożona przez Moskwę i Kozaków, w dodatku zbuntowana przeciw Szwedom.

- Więc dla kogo? - zdziwiła się Pluvia.

- Owszem dla Radziwiłła, ale jako „Piasta” na tronie polskim - od­parłem. - Historycy nie mogą gdybać, ale taki zupełnie fantastyczny po­mysł mógłby się wówczas narodzić. Jan Kazimierz wcale nie żywił urazy do Bogusława Radziwiłła, a nawet kazał wojskom oszczędzać jego mająt­ki. Zapominacie, że polski król abdykował, a więc nie był to człowiek dostatecznie mocny do udźwignięcia ciężaru korony. Może za cenę poko­ju i odpędzenia wojsk kozackich i moskiewskich zgodziłby się poprzeć kandydaturę Radziwiłła na króla?

- A wracając do „Potopu” - zaczął Marian - czy Kmicic był postacią historyczną?

Uśmiechnąłem się.

- Gdybyś pisał książkę o historii Spychowa w latach dwudziestych, to skąd byś wziął nazwiska bohaterów? - odpowiedziałem pytaniem. - Ja bym sięgnął do książki adresowej, wykazu parceli czy nawet książki telefonicznej, jeżeli chodziłoby o duże miasto. Oryginalne nazwisko z „epo­ki” potrzebne jest każdemu pisarzowi historycznemu. Sienkiewicz wy­brał Kmicica. Był to prawdziwy oficer, który prawdopodobnie nawet walczył w bitwie pod Prostkami, bo służył w chorągwi królewskiej. Po „potopie” przewodził konfederacji żołnierskiej żądającej wypłacenia za­ległego za pięć lat żołdu. W sienkiewiczowskim Kmicicu jest coś z Wojniłłowicza, ten oficerski życiorys i fantazja, dowództwo nad Tatarami, ale i jest w nim coś z hetmana Gosiewskiego. To hetmańska małżonka znaj­dowała się w internowaniu w Prusach i książę Bogusław po zwolnieniu wystarał się dla niej o paszport od samego Karola Gustawa.

- Jak to się stało, że książę Bogusław został zwolniony z niewoli tatar­skiej? - dopytywała się Kasia.

- Książę był wzięty do niewoli przez Tatarów i jak wspominał w swych pamiętnikach ordyńcy przydusili go tępym końcem spisy. Uwolnił go Wojniłłowicz, a podobno ten akt był przyczyną odejścia ordy. Za księcia na ochotnika jako zakładnik zgłosił się do Tatarów jeden z oficerów, li­cząc na sute wynagrodzenie trudów niewoli. Przeliczył się, bo spędził w tatarskiej niewoli kilka lat.

Po obiedzie z tak długimi debatami wsiedliśmy do Rosynanta i poje­chaliśmy do Pasymia.

- Czy hrabia Johann Schlippenbach był w Pasymiu? - zapytał mnie Marian, gdy jechaliśmy do miasteczka.

- Nie wiemy - przyznałem. - Ciekawe jest jednak wspomnienie rot­mistrza Mordasewicza, który opowiadał o najeździe Wojniłłowicza na południowe Prusy w grudniu 1656 roku. W Mikołajki, 6 grudnia, napast­nicy wtargnęli do Dąbrówna, mordując mieszkańców chroniących się w kościele. Potem, 14 grudnia, zajęli Olsztynek, splądrowali okolice Iła­wy i Ostródy, Wreszcie 19 grudnia napastnicy znaleźli się pod murami Pasymia. Miasto miało mury, trzy baszty i fosę, więc było trudne do zdo­bycia dla jednostki bez artylerii, luźnej kupy kawalerii. W nocy zdrajca wskazał nie bronioną Bramę Rybacką od strony jeziora Kalwa i rozpoczę­ła się rzeź mieszkańców miasteczka.

- Skąd wiadomo, że to Wojniłłowicz dowodził atakami? - zapytała Pluvia.

- Po pierwsze, luźne grupy mazowieckich partyzantów nie byłyby zdolne do takiej operacji bez dowództwa doświadczonego oficera. Z ów­czesnej korespondencji wiadomo, że pułkownik Gabriel Wojniłłowicz operował na terenie Prus, a Brandenburczycy i Szwedzi podejrzewali wręcz, że to ciągnie armia hetmana Gosiewskiego. W tym czasie hetman był jed­nak na Żmudzi. Co dziwniejsze, działania te były nie na rękę królowi Ja­nowi Kazimierzowi, więc można podejrzewać, że decyzję o ataku podjął samodzielnie pułkownik.

Dojeżdżaliśmy do Szczytna, miasta, gdzie zatrzymał się w swych pod­różach po Prusach Władysław IV. Postanowiłem uraczyć współpasaże­rów opowieścią o antagonizmach Pasymia i Szczytna.

- Pasym jest najstarszym miastem na pograniczu Warmii i Mazur. Prawa miejskie otrzymał w 1386 roku. Leżące opodal Szczytno zostało miastem w 1723 roku. Obie miejscowości leżą od siebie w odległości szesnastu kilometrów, przy tej samej drodze, która dawniej była gościń­cem z Polski do Królewca. Nie ukrywajmy, że w dawnych czasach przy takim szlaku zarabiano na podawaniu piwa, miodu i pieczystego w karcz­mach. Pod koniec XVI wieku piwowarstwo w Szczytnie przeżywało rozkwit. W 1602 roku przyznano mieszkańcom prawo warzenia piwa oraz odbywania targów i jarmarków. Zaprotestowali rajcy Pasymia. W owym czasie, gdy nie pomagały rozstrzygnięcia sądowe, pozostawało spotkanie na ubitej ziemi. Pod wsią Jęcznik doszło do bitwy pomiędzy obydwu mia­stami. Jej efektem były poważne ograniczenia nowych przywilejów miesz­kańców Szczytna. Vendetta Szczytna nadeszła po trzystu latach. Decyzją Powiatowej Rady Narodowej w Szczytnie z 23 marca 1946 roku Pasym po 560 latach stracił prawa miejskie. Po pół wieku Pasym ponownie uzyskał status miasta, jednak browar jest do dziś tylko w Szczytnie.

Dojechaliśmy krętą szosą do Pasymia, gdzie zatrzymaliśmy się na parkingu przed ratuszem. Wyjąłem nasz nieodłączny przewodnik.

- Pójdziemy najpierw nad jezioro - zaproponowałem. - Po drodze obejrzycie unikatowy w tym regionie, zachowany do dziś stary układ prze­strzenny miasta.

Szliśmy brukowanymi uliczkami przy niskich kamienicach wybudo­wanych dawno po pożarze wznieconym przez najazd Wojniłłowicza. Za­trzymaliśmy się przy kościele ewangelickim wzniesionym pod koniec XV wieku. Uchyliliśmy kutą przez kowala furtę i przeszliśmy do sieni. Mieli­śmy szczęście, że akurat przygotowywano się do koncertów organowych, więc świątynia była otwarta. W środku zobaczyliśmy późnomanierystyczny ołtarz z końca XVII wieku z płaskorzeźbioną grupą Trójcy Świętej i sceną Ostatniej Wieczerzy. Obok ołtarza zobaczyliśmy gotyckie stalle z końca XV wieku. Ambona, jak wynikało z daty umieszczonej przy schodach, powstała w 1680 roku, a organy w 1744 roku.

- No i co? - wyszeptała Pluvia. - Jesteśmy w kolejnym kościele.

- Widzisz te trzy korony? - wymownie wskazałem Trójcę Świętą.

Pluvia zesztywniała zaskoczona. Zaraz jednak opanowała się widząc, że jestem taki spokojny.

- Jeszcze nie to? - domyśliła się.

- Nie wiem - przyznałem - ale jesteśmy blisko rozwiązania.

Kasia i Marian spacerowali po świątyni zachwyceni jej wyglądem i nastrojem.

- Kościół jako jedyny przetrwał pożar miasta w grudniu 1656 roku - wyjaśniłem młodzieży.

Jeszcze kwadrans chodziliśmy oglądając wnętrze świątyni, potem wyszliśmy na zewnątrz i wzdłuż płotu przeszliśmy na teren przyszkolny.

- Panie Pawle! - Marian pociągnął mnie za rękaw. - Wejście do pod­ziemi kościoła - wskazywał na metalową barierkę i schody na zapleczu świątyni.

- Pewnie kotłownia - zlekceważyłem. - Chodźmy dalej.

Pluvia stała i patrzyła na wejście, a potem ruszyła za nami. Szliśmy ulicą Ogrodową na zapleczu kamienic przy rynku. Tutejsze podwórka przy­pominały ciemne zakamarki Pragi, miały jednak średniowieczną archi­tekturę, łuki, przejścia, ciemne oficyny przerobione na przydomowe warsz­taty. Na wprost nas wznosiła się strzelista wieża neogotyckiego kościoła katolickiego wzniesionego w miejscu, gdzie dawniej stał zamek krzyżacki.

- Nie wiem, kiedy rozebrano zamek, czy po najeździe tatarskim, czy wcześniej, bo i do takiej informacji dotarłem - opowiadałem. - Kościół powstał o wiele później, więc chyba nie znajdziemy niczego, co by przy­bliżyło nas do rozwiązania zagadki.

- To czemu tam idziemy? - wściekle zapytała Pluvia.

Objąłem ją ramieniem i przytuliłem, jakbym chciał przeprosić.

- W Polsce mawiamy „Złość piękności szkodzi” - uśmiechnąłem się. - Idziemy, bo musimy być systematyczni, a nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć. Wiesz, że kamieniem węgielnym pod kościół ewangelicki wybudowany w XIX wieku był pruski kamień ofiarny? Niezwykłe połą­czenie kultury pogańskiej z protestancką. Miał to być symbol ciągłości kulturowej starych i nowych mieszkańców tych ziem.

W kościele katolickim akurat panie z kółka różańcowego robiły po­rządki, więc starannie omijając mokre plamy świeżo umytych podłóg wędrowaliśmy po budowli. Skromne, stylizowane na wiekowe wnętrze urzekało tą przedziwną symboliką katolickich świątyń, które by oddziały­wać na wyobraźnię prostego człowieka musiały posługiwać się niewyszu­kaną symboliką. Było w tym dużo bajkowego uroku.

- Kiedy pojedziemy do Kruninka? - dopytywała się Pluvia.

- Możemy teraz wrócić do Spychowa i urządzić wyścig do Kruninka - szeptałem jej.

Spojrzała na mnie zdumiona. Dałem młodzieży dyskretny znak, że czas ruszać w drogę. Z rynku wyjechaliśmy na drogę do Dźwierzut, wcze­śniej skręciliśmy na szutrówkę do Elganowa. Przy odnodze Jeziora Leleskiego musieliśmy zjechać na leśne dukty, by dojechać na przesmyk mię­dzy dwoma jeziorkami, z których jedno nazywało się Kruninek.

Wjechaliśmy na ogromną polanę o kilometrowej średnicy. Pośród ni­skich, zdziczałych wiśni i jabłoni ciągnęła się aleja dębowa prowadząca do ruin na wzgórzu. Dawno nikt tu nie zaglądał, bo nie było widać śladów kół. Każdy zagajnik, każdy wzgórek przy drodze oznaczał, że były tam resztki gospodarstw. Zatrzymałem Rosynanta i poszliśmy wśród chaszczy szpalerem starych, usychających dębów. Tak dotarliśmy pod niewielkie wzniesienie. Dokoła walały się potłuczone cegły i kamienie z fragmenta­mi zaprawy.

- Była wieś i nie ma - mruknął Marian.

Byliśmy zachwyceni ciszą i pustką panującą w tym miejscu.

- Co się stało? - zastanawiała się Pluvia.

- Styczeń pamiętnego roku 1945 - powiedziałem. - Rosyjscy żołnie­rze wkraczając na teren Prus Wschodnich otrzymali rozkaz, który zaczy­nał się słowami: „Wchodzicie na ziemie wroga...”, dalej było coś o ze­mście, której już nadszedł czas. W drugiej wojnie światowej obie strony, niemiecka i rosyjska, wykazały się ogromnym okrucieństwem i nie mnie oceniać, kto większym. Rosjanie mordowali całe wsie w Prusach Wschod­nich. Słyszałem o dziwnej historii, która wydarzyła się koło Pasymia.

Usiedliśmy na omszałych głazach i patrzyliśmy na to przykryte je­siennym, kolorowym kobiercem pustkowie. W tej scenerii szczególnie ponuro brzmiała moja opowieść.

- Poznaliście już Olbrzyma? - zapytałem.

- Taki śmieszny, duży reporter z jakiejś gazety? - domyśliła się Pluvia.

- Tak - zaśmiałem się, usłyszawszy taką charakterystykę przyjaciela. - Opowiadał mi o szkole szpiegów w Rudziskach Pasymskich. Podobno mieli tam skocznię narciarską, tor saneczkowy, wieżę spadochronową, a okoliczne lasy były dobrym miejscem do manewrów. W czasie wojny teren Rudzisk zamknięto dla ruchu lokalnego. O dziwo, w styczniu 1945 roku wojska rosyjskie otoczyły teren zajmowany niegdyś przez szkołę i czekały, aż garnizon szkoły sam się podda. Chciano przechwycić ważne dokumenty dotyczące absolwentów kursów. Być może było to związane z niemiecką kolumną pancerną unieruchomioną kilka kilometrów na pół­noc, koło Groszkowa, nad jeziorem Serwent. Rosjanie pewnej nocy cichcem zajęli niemiecki skład paliw. Żołnierze Wehrmachtu przez tubylców podesłali Rosjanom bimber, a gdy wartownicy spili się, zasztyletowano ich i zabrano beczki z paliwem. Potem kolumna wozów pancernych, dział samobieżnych i kilku czołgów ruszyła w kierunku Królewca, zabierając ze sobą wszystkie młode dziewczyny, które chciały uciec przed okrucień­stwem i rozpasaniem żołnierzy Armii Czerwonej, o których skrupulatnie informowała niemiecka propaganda. Ta grupa uciekła, a dopiero potem Rosjanie zajęli Rudziska, przy czym z relacji tubylców wynikało, że przez kilka dni na zamarzniętym jeziorze Dłużek lądowały niemieckie samoloty i coś zabierały.

- Straszne czasy - Pluvia aż zadrżała, być może myślała o tych dziew­czynach, które ukryte pod pancerzami uciekały przez rosyjskimi najeźdź­cami.

Wstaliśmy i rozeszliśmy się po wzgórzu.

- Co tu mogło być? - zapytała Kasia.

- Myślę, że kościół - odpowiedziałem. - Wskazuje na to centralne położenie obiektu na wzniesieniu. Tam - wskazałem alejkę klonów - był pewnie dwór.

Odgarniałem butem liście i poplątane kłącza jeżyn, gdy tylko poczu­łem pod nogami twarde podłoże. Były to głównie tablice nagrobne.

Powoli zmierzchało, ale nasze oczy były przyzwyczajone do szarówki i mogliśmy jeszcze pracować.

- Rodzi się pytanie, jak ten ktoś, do kogo pisał hrabia, miał ujrzeć te trzy korony, czyli, jak sugerujesz, kościół, ambonę i pastora? - dopytywa­ła się Pluvia.

- Nie rozumiem twojego pytania - odpowiedziałem szczerze.

- No, czy trzeba było patrzeć z zewnątrz czy od wewnątrz?

- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem - odparłem. - Myślę jednak, żeby ujrzeć te trzy korony, trzeba być wewnątrz.

- To czemu krążysz po cmentarzu?

- Sądzę, że hrabia nie przeżył najazdu i został pochowany...

- Czemu akurat tu?

- Kruninek to spolszczenie od niemieckiego „die Krone” - korona.

- Czyli od samego początku podejrzewałeś to miejsce, ale wodziłeś nas kilometrami po mazurskich wioskach i miasteczkach. Czemu?

- Nie mogliśmy zaniechać sprawdzenia żadnego śladu.

- Co ty powiesz? - wzburzona Pluvia odwróciła się na pięcie.

Przeniosłem swe poszukiwania na miejsce, gdzie stał niegdyś kośció­łek. O dziwo, w leszczynach mogliśmy obejrzeć nawet ocalałe fragmenty ścian z absydami. Z tego co ujrzałem, wnioskowałem, że świątynia zosta­ła wzniesiona jako konstrukcja ryglowa pod koniec XV wieku. Uważnie penetrując krzaki, wyszukując zarysu fundamentów stwierdziłem, że bu­dowla musiała mieć prawdopodobnie maleńką wieżę z dzwonnicą lub dzwonnicę usytuowaną obok. Budynek miał najwyżej dwadzieścia metrów długości i stosunkowo dużo, bo dwanaście metrów szerokości, kon­strukcję hali z obszernym chórem zapewne zachodzącym aż do ołtarza. Podobne obiekty widziałem w Jerutkach i w Radziejach. Opowiedziałem przyjaciołom o swych spostrzeżeniach.

- Jeżeli podobieństwo nie jest przypadkowe, to kazalnica stanowiła część ołtarza - powiedziałem. - Stając twarzą do ołtarza, stajemy więc w obliczu trzech koron na raz, bo ołtarz symbolizuje w tym momencie instytucję kościelną.

- Gdzie w takim razie ta czwarta korona? - niecierpliwie zapytała Pluvia.

- Co człowiek wierzący czyni wobec takiego majestatu? - odpowie­działem pytaniem.

Młodzi zrobili zakłopotane miny. Również Pluvia nie znała odpowie­dzi, widocznie nigdy nie miała czasu chodzić do kościoła.

- Każdy prawowierny w obliczu ołtarza żegna się, klęka, ba, nawet schyla w pokorze głowę - tłumaczyłem.

-1 wtedy widzi tę czwartą koronę? - zapytała Kasia.

- Prawie - uśmiechałem się. - Co widzimy klęcząc i schylając głowę?

- Posadzkę - odpowiedziała Pluvia. - Tu była pokryta mozaiką - mówiła odkrywając płaty mchu. - Może był tu wzór korony? To i tak nieistotne, bo trzeba wejść do piwnicy. Tam były krypty ze zmarłymi ka­nonikami, doskonałymi mówcami. Stojąc w obliczu trzech koron ujrzymy czwartą, wieczność, nadchodzącą śmierć - Pluvia mówiła rwąc zdanie, jakby wysyłała salwy prostych skojarzeń. - Takie myśli mogły pojawić się w wyobraźni hrabiego zagrożonego przez ścigających go Tatarów.

- Myślę, że nasz hrabia ukrył się tu, miał czas, żeby przygotować skrytkę i jeszcze żył w grudniu 1656 roku - stwierdziłem.

- Dlaczego pan tak myśli? - odezwali się młodzi.

- Najazd tatarski nie dotarł za Szczytno, za to w grudniu do Pasymia przybył pułkownik Wojniłłowicz. Dlatego, PIuvio, szukałem tablicy na­grobnej szwedzkiego posła. Sądzę, że ciężko ranny ukrywał się tu, został po nim pamiętnik. Gdzieś tu przygotował skrytkę, w której ukrył przesył­kę. Podejrzewam, że zginął albo zmarł w czasie zniszczenia Pasymia. Kogoś takiego z pewnością pochowano z honorami i nie zajmowano się przewożeniem zwłok.

- Czemu nie powiesz wprost, że był pochowany w kościelnej krypcie i zapewne koronę zabrał ze sobą do grobu? - odezwała się Pluvia.

- Jak sobie wyobrażasz sytuację, że ludzie układają zwłoki obcego im człowieka, a na nie kładą „królewski diadem” i nikogo nie kusi, by go ukraść?

- Może jakoś...

- Nie trudź się - gestem powstrzymałem kolejny potok jej pomysłów. - W kościołach tego typu nie było krypty. Dlatego szukałem płyty na cmen­tarzu. Może na trumnie były trzy korony i kolejne wskazówki? Pomyśl, że w historii wsi korona musiała odgrywać znaczącą rolę, skoro w dokumen­cie lokacyjnym nazwano ją Małym Elganowem, a już pod koniec XVII wieku „Kőnigreif”, potem „Kronedorf”, co późniejszy właściciel polskie­go pochodzenia zmienił na Kronerowo, a po wojnie jezioro, by nie koja­rzyło się ze spaloną wsią, przemianowano na Kruninek.

- Skąd to wiesz? - zdumiona Pluvia podeszła do mnie. - Od kiedy?

- Od dziś, tyle czasu zajęło Olbrzymowi znalezienie informacji na temat tego miejsca.

- Może tę koronę ktoś zabrał i potem posłużyła do koronacji? - przy­puszczała Pluvia.

- Może rzeczywiście szukamy wiatru w polu - wzruszyłem ramiona­mi. - Przypuszczam jednak, że twoi mocodawcy sprawdzili dokładnie w archiwach berlińskich. Wiem, że elektor Fryderyk III, po koronacji Fry­deryk I, osobiście zajmował się przygotowaniami do koronacji. Zaczął od wprowadzenia specjalnego podatku koronacyjnego, który przyniósł skar­bowi dochód w wysokości pół miliona talarów. Nie było to jednak zbyt wiele, bo same tylko dwa diamenty do korony, dostarczone przez nadwor­nego żydowskiego faktora, kosztowały 180 tysięcy talarów, a guziki diamentowe do płaszcza koronacyjnego po 30 tysięcy talarów jeden. W czasie uroczystości elektor miał na sobie szkarłatne szaty przetykane ozdobami z brylantami, a płaszcz obramowany sobolami był przymoco­wany spinką z trzech wielkich diamentów. Czy w tym celu przetopiono by coś, co według szwedzkich dokumentów było „królewskim diademem”?

- Skoro tu nie było podziemi, to gdzie ich szukać? - pytał Marian.

- W Pasymiu! - oznajmiła Kasia. - Przecież tam ambona też jest przy ołtarzu i jest wejście do piwnicy.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

NOCNA ZASADZKA W PASYMIU • POJEDYNEK W KRYPCIE • ŚLADY NOIRA PROWADZĄ DO KRUNINKA • PRZY GROBIE HRABIEGO • RUINY PAŁACU W KRUNINKU • ZAGADKA FI­LOZOFICZNA • ODKRYWAMY SKRYTKĘ

Z trudem wytłumaczyłem moim towarzyszom, że dziś nie możemy już jechać do Pasymia, bo jest ciemno i późno, a piwnica nam nie ucieknie i spokojnie zbadamy ją dnia następnego. Do Spychowa zawiozłem obra­żoną, oburzoną moim postępowaniem trójkę ludzi.

- Dobranoc! - powiedzieli mi chłodno, nim się rozeszliśmy.

Spokojnie przeniosłem swoje rzeczy do pokoju na rogu i wziąłem prysz­nic. Celowo ograniczałem użycie wszelakich pachnideł, bo wiedziałem, że ta noc będzie w pewnym sensie decydująca. Wykonałem jeszcze jeden telefon, a ta rozmowa była szczególnie długa. Zszedłem na kolację i ja­dłem skromnie, by nie obciążyć żołądka. Tradycyjnie poprosiłem o kawę do termosu. Obiecałem sobie, że po tej przygodzie do sylwestra nie tknę kawy. Przygotowałem także kanapki. Archeolodzy uważnie przyglądali się moim poczynaniom.

- Znowu idziesz na nocną zmianę? - zapytał Szymon.

- Potrzebuje prowiantu na nocne eskapady z Pluvią - dogryzała mi Basia.

- Powiedzcie lepiej, co znaleźliście? - poprosiłem.

- Skarbnica wiedzy to nie jest - przyznał Piotr. - Grodzisko prawdo­podobnie istniało od IX wieku do podbojów krzyżackich. Wskazują na to drobne znaleziska, które odkryliśmy w czasie badań powierzchniowych. Przyszły sezon trzeba tu spędzić, o ile zdobędziemy fundusze na ten cel. Planuję zorganizować spotkanie z mieszkańcami Spychowa, by uczulić ich na sprawy związane z archeologią, żeby po prostu pilnowali grodzi­ska, wręcz donieśli policji, gdyby jakiś poszukiwacz skarbów zaczął tam kopać.

- Oby nie przyniosło to takiego efektu jak w Dylewie - przypomniałem.

Po posiłku zapaliłem w pokoju światło lampki, włączyłem telewizor i nastawiłem głos tak, by ledwie szumiał. W dziurkę od klucza włożyłem klucz i przekręciłem go tak, by nikt nie mógł zajrzeć do środka. Potem wyszedłem na balkon, uprzednio wyłączając światła reflektorów, które umieszczone na barierce oświetlały posesję. Wróciłem do pokoju i założyłem wygodne, ciemne ubranie. Do plecaka spakowałem potrzebne mi rzeczy i prowiant. Przed wyjściem podjąłem setną chyba próbę dodzwo­nienia się do szefa. Uznałem jednak, że jego milczenie jest działaniem zaplanowanym, a zważywszy na okoliczności, byłem pewny, że moja wyprawa do Spychowa nie była dziełem przypadku. Z czyjegoś polecenia byłem zostawiony sam sobie. Przymknąłem za sobą drzwi balkonu i zsu­nąłem się po piorunochronie. Potem zakradłem się do garażu i sprawdzi­łem, czy motocykl jest zatankowany. Na koniec zająłem pozycję na dachu jednego z domków, skąd widziałem teren parkingu. Przed sobą ułożyłem lornetkę i czekałem. Najpierw na korytarzu hotelowym widziałem ukryty za firankami cień, który zbliżył się do drzwi mojego pokoju. Ów ktoś spędził tam kilkanaście sekund. Potem w oknach holu na piętrze widzia­łem sylwetkę Pluvii idącej do schodów. Jakoż po chwili z torbą na ramie­niu wyszła do swojego forda. Na moment zatrzymała się przy Rosynancie i nachyliła się do jego kół.

„Pasuje mentalnie do Batury, skoro kombinuje przy oponach samo­chodów konkurentów” - pomyślałem. „Może gdyby i mnie porwano ojca, chwytałbym się wszystkich możliwych sposobów”.

Gdy tylko auto Pluvii wyjechało z parkingu, ruszyłem do garażu po motocykl. Założyłem kask, zapaliłem motor i wyjechałem. Przed bramą nagle z krzaków wyskoczyli Kasia i Marian. Gwałtownie zahamowałem.

- Życie wam niemiłe?! - krzyknąłem.

- Widzieliśmy, jak wyjeżdżała, a teraz pan... - Marian zaczął się tłu­maczyć.

- O tej porze powinniście być w łóżkach!

- Niech pan się tak nie drze, tylko zobaczy, co zrobiła z pana samo­chodem - pokazała mi Kasia.

Z daleka widziałem, że Pluvia ograniczyła się do spuszczenia powie­trza z dwóch opon.

- Nigdzie pan bez nas nie pojedzie - oznajmiła Kasia. - Cały rok żyje się tylko dla tych dwóch miesięcy, gdy są tu turyści i coś się dzieje. Teraz pan przyjechał i wybuchła taka afera. Załatwił pan, że nie będzie wysypi­ska...

Postanowiłem zostawić motor i przesiąść się do Rosynanta. Dzięki możliwości pompowania kół migiem miałem całe opony, a opcję z moto­rem przygotowałem na wypadek pocięcia ogumienia.

- Nie! - powiedziałem twardo, gdy młodzi chcieli wsiąść na tylne siedzenia.

Ich usta momentalnie przyjęły wygląd dwóch podkówek.

- Będę ich pilnował - nagle odezwał się Piotr. - Wsiadamy, bo szkoda czasu.

- Nie, Pluvia, którą znaliście, teraz jest Noirem. Nie wiecie, do czego jest zdolna.

- Beze mnie nie dasz rady - szepnął Piotr.

W jego spojrzeniu i postawie było coś takiego, że uwierzyłem mu. Od samego początku tej przygody zachowanie Piotra było dziwne, zwłaszcza że miał tę dyskietkę z informacjami dotyczącymi Noira.

- Do wozu! - krzyknąłem.

Ruszyłem z piskiem opon i pomknąłem drogą na Szczytno. Nie lubię jazdy w nocy po polskich szosach, krętych, obrośniętych drzewami, z któ­rych wiele nosiło znamiona wielokrotnych wypadków. Skoncentrowany na prowadzeniu auta nie miałem ochoty na dyskusję z pasażerami. Kątem oka widziałem tylko, że mieli solidnie wystraszone miny. W Szczytnie zwolniłem, bo wiedziałem, że tam jest Wyższa Szkoła Policji i jej studen­ci mają praktyki na okolicznych drogach. Za Gromem, po pokonaniu kilku ostrych zakrętów, mogłem ponownie przycisnąć pedał gazu. Wjeżdża­jąc do Pasymia znowu zwolniłem i jechałem w tempie spacerowym. Zatrzymałem się przy sklepach, skąd widziałem kościół ewangelicki. Przy­stawiłem do oczu lornetkę z noktowizorem i przyglądałem się wejściu do podziemi kościoła.

Nagle ktoś zapukał do okna. Wszyscy podskoczyli zaskoczeni. Opu­ściłem szybę.

- Podkomisarz Biedronka - przedstawił się policjant salutując. - Nie­znany osobnik, tak jak pan zapowiadał, ubrany na czarno wszedł do pod­ziemi... - policjant zerknął na zegarek - pięćdziesiąt trzy sekundy temu.

- Dobrze, odczekajcie osiemdziesiąt dwie sekundy i wkraczajcie do akcji - odpowiedziałem.

- Tak jest, osiemdziesiąt dwie sekundy - odpowiedział poważnie. Widocznie traktował mnie jak jakiegoś policyjnego kacyka z Komen­dy Stołecznej i nie wyczuł kpiny w moim głosie.

- Da radę przeliczyć? - Piotr zapytał szeptem.

Milczałem zajęty oględzinami terenu.

- Po co pan przygotował tę pułapkę? - odezwał się Marian. - Skąd pan wiedział, że Pluvia tu przyjedzie?

- Rybka chwyciła przynętę - uśmiechnąłem się.

Zauważyłem, że z samochodów stojących w pobliżu okolicznych ka­mienic wyszło kilka cieni i ruszyło w kierunku kościoła.

- Zaczekajcie w samochodzie! - rozkazałem pasażerom. - Stąd zoba­czycie wszystko.

Wysiadłem z Rosynanta i dołączyłem do policyjnej grupy operacyj­nej. Policjanci wyjęli pistolety, mniej z potrzeby, a bardziej dla dodania sobie animuszu i podkreślenia ważności akcji. Pierwszy z nich kopnia­kiem otworzył przymknięte drzwi i wskoczył do środka. Za nim ruszyło jeszcze czterech. Stanąłem w progu i czekałem na rozwój sytuacji.

- Policja! Stać, nie ruszać się! - rozległy się krzyki skierowane w ciemność.

Odpowiedziała im cisza. Gdy zobaczyłem, że jeden z policjantów chce zapalić latarkę, powstrzymałem go.

- Czekaj i słuchaj! - rozkazałem.

Policjanci jak jeden patrzyli na mnie pytająco. Zrobiłem dwa kroki do przodu i zamknąłem za sobą drzwi. Od razu oprócz stęchlizny, zapachu starej piwnicy, kurzu, miału węglowego poczułem też dezodoranty poli­cjantów.

- Na przyszłość nie perfumujcie się przed operacją - pouczyłem ich. - Teraz słuchajcie tego, co będę mówił. Nasłuchujcie kroków. W żadnym wypadku nie strzelajcie, gdy usłyszycie krzyk kolegi, bo się powystrzela­cie. Broń trzymać przy sobie. Wyciągnięte ręce zostawcie sobie na strzel­nicę.

Założyłem gogle noktowizyjne.

- Noir! - krzyknąłem. - Gra skończona. Poddaj się! Mam gogle nok­towizyjne i prędzej czy później cię znajdę. Jeżeli zapalisz światło, żeby mnie oślepić, zostaniesz ostrzelany przez policjantów. Połóż się twarzą do ziemi, rozłóż ręce dłońmi do góry i krzyknij, gdzie jesteś.

Odpowiedzią była cisza. W zielonkawej poświacie wizjera widziałem stosy starych mebli i otwarte dwuskrzydłowe drzwi przed sobą. Przełą­czyłem podgląd na termowizję. W tym pomieszczeniu nie było Pluvii. Ostrożnie stawiając kroki zakradłem się do drugiej sali, znacznie więk­szej. Była to niska krypta z dwoma rzędami filarów. Po obu stronach pod ścianami w niszach piętrami leżały ułożone trumny. Część z nich była rozbita, parę rozpadło się ze starości. Za drugim filarem z prawej strony zauważyłem nieznaczny ruch. To był skulony, ubrany na czarno człowiek.

Z kieszeni wyjąłem znacznik laserowy i powiodłem nim po pomieszczeniu zatrzymując go na podłodze, jak mniemałem u stóp Pluvii, żeby doskonale go widziała. Nagle ów cień skoczył w moją stronę i uderzył mnie pięścią w twarz. Zatoczyłem się zamroczony. Napastnika bardziej zaskoczyło to, że miałem gogle w mocnej metalowej osadzie.

„Noir by pamiętał o goglach” - pomyślałem.

Zrzuciłem sprzęt z głowy i zamarłem w bezruchu. Usłyszałem szelest ubrania. Odskoczyłem. Obok mnie świsnęło ostrze, a na uchu poczułem ciepło. To była krew. Przykucnąłem. Zaszurało piaskowe podłoże. Schy­lony wyprowadziłem do przodu cios nogą, który trafił w kolano przeciw­nika. Zasyczał z bólu i odruchowo chciał ugodzić nożem moją nogę. Wie­działem, że przez tę krótką chwilę jego uzbrojona ręka będzie przy ziemi i uderzyłem pięścią w ciemność. Trafiłem wroga w twarz i poleciał do tyłu, uderzając głową w stos trumien. Na oślep namacałem na ścianie kon­takt i zapaliłem światło, uprzednio zamykając oczy. Dzięki temu proste­mu zabiegowi nie oślepłem, a źrenice, gdy uniosłem powieki, błyskawicznie przestawiły się na pracę w nowych warunkach. Jakież było moje zdziwie­nie, gdy ujrzałem gramolącego się z ziemi Wilczka z prostym sztyletem wojskowym w dłoni.

- To ty?! - jego zdziwienie było chyba większe od mojego.

- Brać go! - krzyknąłem do policjantów.

Błyskawicznie otoczyli gangstera i skuli kajdankami. Nawet nie sta­wiał oporu zdezorientowany moim widokiem.

Szybko obszedłem piwnicę szukając śladów szwedzkiego posła. Tak jak przypuszczałem, niczego nie znalazłem.

- Nie każde podziemia kryją tajemnicę, a do kościoła nie wolno się włamywać - pouczyłem Wilczka. - Jak to się stało, że jesteś na wolności?

Jedyną odpowiedzią była prostacka propozycja, żebym sobie poszedł do diabła.

- Nie wyjdzie ci to na zdrowie - ostrzegłem go.

Wściekły wybiegłem z piwnicy i pobiegłem do Rosynanta.

- Co się stało? - przywitali mnie Piotr, Kasia i Marian.

- Noir nas wykiwał - odpowiedziałem, nerwowo przekręcając klu­czyk w stacyjce.

Po chwili pędziłem drogą na Kruninek.

- Myśli pan, że Pluvia szuka tam po nocy? - zastanawiała się Kasia.

- Jestem pewien - odparłem.

- Czy ona wie, gdzie szukać? - Kasia nie dawała mi spokoju.

- Tak - burknąłem.

- Skąd?

- Bo jest bystrą dziewczyną.

- Co masz na myśli? - zapytał mnie Piotr.

- To, co słyszysz - odpowiedziałem niegrzecznie.

Zaraz pożałowałem swojego zachowania.

- Przepraszam, wybaczcie - odezwałem się po chwili, pokonując ko­lejny zakręt z ogromną kałużą na wyboistej drodze. - Byłem pewien, że to Pluvia wpadnie w zasadzkę w Pasymiu. Ona jednak wynajęła do tej robo­ty Wilczka. Swoją drogą to ciekawe, że tak szybko go wypuszczono. Oso­biście wybrała się do Kruninka, żeby odkryć skrytkę.

- To pan wiedział, gdzie ona jest? - dziwiła się Kasia. - Wiedział i nic nam nie powiedział?

- Domyślałem się - tłumaczyłem. - Pluvia zauważyła to samo co ja...

Nie dokończyłem, bo zbliżaliśmy się do Kruninka i wyłączyłem re­flektory, a uruchomiłem podgląd noktowizyjny na przedniej szybie. Gdy wjeżdżaliśmy na teren nieistniejącej wsi, zauważyłem forda Pluvii zapar­kowanego między drzewami. Do kościoła doszła pieszo.

- Idę sam - powiedziałem twardo. - Piotrze, tu masz pilota - pokaza­łem mu urządzenie doczepione do kluczyków samochodowych. Gdy zo­baczysz Pluvię, nie reaguj, cokolwiek by robiła. Nie wierz w ani jedno jej słowo. Zablokuj drzwi i dzwoń po pomoc. Gdyby zaczęła strzelać, ucie­kaj. Szyby są kuloodporne i parę strzałów wytrzymają, potem zaczną się kruszyć. Gdyby przebiła opony, módlcie się o rychły przyjazd policji, bo pompowanie kół nie pomoże na kilka dziur od pocisków.

Zostawiłem plecak ze sprzętem i zabrałem tylko latarkę. Szedłem ostrożnie, rozglądając się na boki. Starałem się przyzwyczaić wzrok do ciemności. Na szczęście spomiędzy nielicznych chmurek świecił wąski sierp księżyca, dający trochę światła. Nadawało to opustoszałemu miej­scu szczególny charakter.

Spokojnie szedłem na wzgórek, gdzie dawniej stała świątynia. Będąc tu dzisiaj po południu kłamałem, że ten obiekt nie miał podziemi. Musiał je mieć, skoro spod mchu w posadzce wyglądały tablice nagrobne. Od­kryłem je przypadkowo przy jednej ze ścian. Z tego co zauważyłem, były dość stare, prawdopodobnie z przełomu XVII i XVIII wieku. Nasłuchiwa­łem, gdzie może być Pluvia. Nie sądziłem, że gdzieś wśród ruin może być jeszcze dostępne zejście do piwnic. Jednak było i Pluvia je znalazła, bo zobaczyłem wąską smugę słabego światła, bijącą spod ziemi.

Podszedłem jak najciszej. Na ziemi leżał łom, którym Pluvia przesunęła jedną z tablic. Musiała pracować bardzo szybko, skoro oczyściła spory kawałek ziemi odsłaniając tablicę, która była zarazem klapą zejścia do krypty. Podsadziła ją i uniosła. Zabezpieczyła się przed zatrzaśnięciem, układając na krawędzi kilka cegieł. Palcami dotknąłem napisu starając się odczytać go. Był zatarty.

Ukucnąłem i mrużąc oczy zajrzałem do środka.

- Śmiało! - usłyszałem za sobą głos Pluvii.

Jednocześnie rozległ się charakterystyczny dźwięk odbezpieczanej broni.

- Wiedziałam, że Wilczkowi coś poszło nie tak, bo umówiliśmy się, że zadzwoni do mnie o określonej porze - mówiła. - Jeśliby nawet nie został schwytany, to powinien był zadzwonić do mnie z pretensjami, że go wpuściłam w maliny, tak jak ty próbowałeś uczynić to ze mną. Czekałam na was i słyszałam, jakie instrukcje wydałeś Piotrowi. Musisz ze mną współpracować, jeśli nie chcesz, żeby oni musieli dzwonić po pomoc.

Powoli odwróciłem się.

- W Polsce mamy takie powiedzenie, że „z niewolnika nie ma pra­cownika” - powiedziałem.

- Mam tam wrócić?

- Nie - mruknąłem zły na siebie, że nie uprzedziłem policjantów, do­kąd jadę.

- Dobrze, zejdź i wróć - rozkazała.

Posłusznie uniosłem klapę. Kilkanaście ceglanych schodków prowa­dziło do niskiej, zaledwie półtorametrowej wysokości krypty. Stały tam drewniane trumny ułożone rzędem. Na ścianach wisiały portrety zmar­łych. Jeden z pochówków przykuł moją uwagę. Podszedłem bliżej i po­świeciłem sobie latarką przyniesioną przez Pluvię. Zauważyłem, że nie omieszkała zajrzeć do środka. Leżały tam zmumifikowane zwłoki jakie­goś starszego mężczyzny w niegdyś ciemnym kaftanie, z białą kryzą i ogromnymi skórzanymi rękawicami. Na piersi miał ułożony złamany w pół rapier.

Przyjrzałem się łacińskiemu napisowi na trumnie. Wykonano go na cynkowej blaszce. Oprócz tradycyjnej formuły: „Tu spoczywa w pokoju hrabia Johann Schlippenbach” była jeszcze inna inskrypcja.

- Trzy krople rtęci łączą się w jedną - odczytałem na głos.

Rozejrzałem się jeszcze po wnętrzu i wyszedłem.

- I co? - Pluvia zaświeciła mi latarką w oczy.

- Jedną, trzy albo cztery - odpowiedziałem spokojnie.

- Mów jaśniej - Pluvia niecierpliwiła się.

- Zagadka filozoficzna Georgia grafa von Sayn-Massenbacha - tłuma­czyłem. - Dalszy ciąg, którego brakuje na trumnie, brzmi: „Ile masz kro­pel rtęci?”. Jedną dużą, trzy małe, które były pierwotnie, lub tę całą i te, które stanowiły jej tworzywo?

- I co z tego? Gdzie jest skrytka?

- Odpowiedź zależy od ciebie...

- Paweł, nie przeciągaj! - krzyknęła Pluvia. - Chyba nie myślisz, że teraz, będąc tak blisko rozwiązania i uwolnienia mojego ojca, zostawię tę sprawę.

- Może tu chodzi o liczbę 134 złożoną z cyfr l, 3 i 4? Sama musisz sobie odpowiedzieć na to pytanie. Zapewne prawidłowa odpowiedź wskaże ci drogę do skarbu.

- Jaka jest prawidłowa odpowiedź?

- Nie znam jej - bezradnie rozłożyłem ręce. - Co jest dla ciebie waż­niejsze? Dzieło, tworzywo czyjego struktura?

- Paweł! - warknęła Pluvia.

- Nie wiem! - krzyknąłem. - Wierz mi, że nie wiem. Czy którakol­wiek odpowiedź jest według ciebie dobrą wskazówką? Znaleźliśmy ciało hrabiego Johanna Schlippenbacha i tyle! Stoimy w martwym punkcie. Rozszyfrowanie tych słów prowadzi donikąd.

Pluvia też chyba była rozczarowana i zdezorientowana. Gdy rozglą­dała się na boki szukając rozwiązania patowej sytuacji, wpadła na to samo co ja.

- Pałacyk! - rzuciła. - Poszukiwacz staje przed kościołem, zastana­wia się co robić i widzi pałacyk, perłę w koronie tego majątku.

- Barokowy pałac był zapewne wzniesiony w miejsce średniowiecz­nego dworu z częściowym wykorzystaniem starych murów - dodałem. - Typowa budowla tego rodzaju stała na rzucie prostokąta z trójosiowym ryzalitem, dwukondygnacyjna w bryle głównej, trójkondygnacyjna, przy­kryta dachem mansardowym. Ryzality były zwieńczone wysokimi szczy­tami, zamkniętymi półkoliście z uskokiem i spływem. Z daleka może to przypominać diadem czy koronę.

- Idziemy! - zadecydowała Pluvia. - Ty przodem.

Szedłem aleją klonów. Może to przypadek, ale naliczyłem sto trzy­dzieści cztery kroki od kościelnego muru do resztek bramy przy wjeździe do pałacu. Dziś po południu nie zauważyliśmy ruin parteru budynku, ukry­tych wśród wysokich leszczyn. Przyświecając sobie latarkami weszliśmy po marmurowych, rozbitych schodach do dawnego holu, z którego zapewne kręte schody prowadziły na piętra.

- I co dalej? - zapytała Pluvia.

- Niespodziewany gość zawitał do pałacu - włączyłem się w nurt opowieści o poszukiwaczu. - Czeka tu na przybycie gospodarza, który zaprasza go do biblioteki. Tam rozmawiają o pobycie hrabiego Johanna Schlippenbacha. Gospodarz prowadzi do pokoju, w którym tamten gościł. Będzie to pewnie gdzieś od strony ogrodu.

Poszedłem w lewo, a potem przed siebie, aż doszedłem do narożnika. Rozejrzałem się po rozbitych, podziurawionych, brudnych ścianach z oknami wybitymi razem z framugami.

- I co teraz? - Pluvia nie wytrzymywała napięcia.

- Dyplomatę powinna interesować struktura - nawiązałem do zagadki Georga grafa von Sayn-Massenbacha. - Nic innego nam nie pozostaje, jak zbadać piwnice. Nie sądzę, żeby hrabia zimą kopał w ogrodzie.

- Gdzie tu znajdziesz wejście do piwnic? - oburzyła się Pluvia.

- Normalnie z kredensu, ale w tych warunkach możemy tylko tędy - powiedziałem, zerkając na zmurszałe deski podłogi pod naszymi stopa­mi.

Były to solidnie wykonane dębowe kłody, które pod wpływem poża­ru, deszczy i ciągłych dewastacji łatwo dawały się odbić od legarów pod nimi. Wystarczyło odbić dwie, byśmy zobaczyli sklepienie piwnicy, które było w jednym miejscu zawalone. Wśliznąłem się w dziurę i przyświeca­jąc sobie latarką znalazłem się w małym muzeum przedwojennej kuchni. Stały tu regały zastawione przetworami, część z nich była rozbita, ale jed­na półka z jak zauważyłem gruszkami w syropie trzymała się wyśmieni­cie. Intrygujący mógł także być nietknięty gąsiorek z winem.

Za mną do ciasnego pomieszczenia wśliznęła się Pluvia.

- Gdzie to jest? - zapytała.

- Gdzie schowałabyś kuferek, a może już tylko woreczek z królew­skim diademem? W rogu, w ścianie, pod filarem w nieczynnym piecu? - pokazałem na rodzaj kominka. - Myślę, że dla analitycznego umysłu dyplomaty najważniejsza była odpowiedź związaną z liczbą 4, czyli cho­dzi o strukturę budynku, o pomieszczenie co ma cztery rogi.

Dawniej zapewne w ten sposób ogrzewano ciepłym powietrzem wszystkie pomieszczenia, nim zamontowano na piętrach piece kaflowe.

- Zajrzyj do komina - nakazała mi.

Wsadziłem głowę w półmetrowej średnicy otwór i poświeciłem latarką. Najpierw z małej ceglanej półki dobyłem blaszaną tubę. Podałem ją Pluvii. Potem musiałem powalczyć ze sznurkiem, którym przywiązano skórzany worek do żelaznego haka. Gdy podałem go do wnętrza, nikt go nie odebrał. Zajrzałem do piwnicy. Pluvii nie było. Za to z góry dobiegał mnie stukot jej butów o sufit.

- Czekaj! - krzyknąłem.

Mój krzyk utonął w szumie spadających mi na głowę cegieł. Ucieka­łem przed nimi za regał. Obok niego trafiłem na drzwi. Nacisnąłem na klamkę, ale ani drgnęła. Rozpaczliwie uderzałem ramieniem, a kolejne cegły sypały się z góry. Lęk przed śmiercią dodał mi sił na miarę Herkulesa i w końcu wrota ustąpiły, w samą porę, bo gdy wpadałem do korytarzy­ka, piwnicy za mną już nie było. Gruszki w syropie i stare wino przestały istnieć, a ja dusiłem się pyłem. O zgrozo, żarówka latarki zaczęła świecić na żółto, oznajmiając w ten sposób, że bateria jest na wyczerpaniu. Krztu­sząc się, przecierając załzawione oczy błądziłem schylony. Gdy niespo­dzianie uderzyłem głową o kant ściany, upadłem zemdlony i poddałem się opadając na podłogę. Całą nadzieję pokładałem w szybkiej reakcji Piotra.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

W PIWNICACH PAŁACU W KRUNINKU • POŚCIG ZA PLUYIĄ • LOT DO PARYŻA • CZY JESTEM ŚLEDZONY? • ODWIEDZI­NY W LUWRZE • REJS PO SEKWANIE

Nikt jednak nie wiedział, gdzie mnie szukać. Profesjonalne poszuki­wania dałyby pewnie rezultat dopiero rano, gdy byłbym już uduszony z braku powietrza. Musiałem działać. Z trudem otworzyłem piekące oczy i postanowiłem wykorzystać resztę mocy baterii w latarce. Słaby promyk ledwo przebijał się przez chmurę kurzu wiszącą w powietrzu. Maszerowałem przed siebie, pokonałem framugę nieistniejących drzwi i poczu­łem na czole podmuch świeżego powietrza. Miałem szansę!

Zgasiłem latarkę i wyglądałem, którędy przebije się do mnie światło księżyca. Po minucie ujrzałem słaby poblask nad sobą. Poświeciłem la­tarką. Nade mną była plątanina drewnianych belek z zawalonej klatki scho­dowej. Pomyślałem, że skoro w kuchni było zejście do piwnic, to muszę jeszcze dotrzeć do drugiego skrzydła. Przeciskałem się między bryłami gruzu i popalonych belek. Miałem szczęście, że pałac wybudowano na grubych średniowiecznych fundamentach, które wytrzymały przez tyle lat ciężar ruiny, a teraz ratowały moje życie. Tak jak myślałem, pod pomiesz­czeniami kuchennymi były schody, cóż z tego, skoro ich szczyt ginął pod masą cegieł i resztek konstrukcji budowli.

Dobrze, że przypomniało mi się, iż w takich pomieszczeniach dla lep­szej wentylacji i wygody umieszczano okna. Buty co chwila ześlizgiwały mi się ze stosów cegieł, gdy na palcach chodziłem wzdłuż ścian w poszu­kiwaniu otworów okiennych. Zacząłem się obficie pocić, a w uszach mi dudniło. Jakaż była moja radość, gdy opuszkami palców wyczułem drewnianą framugę. Podskoczyłem i już trzymałem się metalowej klamki, którą wystarczyło obrócić, by skrzydła okien uchyliły się z przeraźliwym skrzy­pieniem. Jeszcze raz podskoczyłem i palcami rozpaczliwe darłem po ce­głach, by chwycić się krawędzi. Podciągnąłem się i uderzyłem głową o deski, które zasłaniały otwór. Była to stosunkowo lekka klapa, nie wiem od czego. Upadła na ziemię, gdy ją pchnąłem. Ułożyłem się na ziemi i wdychałem chłodny, świeży zapach liści, mokrej ściółki. Zerknąłem na fosforyzujące wskazówki zegarka i ze zdumieniem stwierdziłem, że od ucieczki Pluvii minęło może dziesięć minut. Wstałem i zataczając się bie­głem do Rosynanta. Właśnie Piotr i młodzi gramolili się ze środka.

- Chcieliśmy ciebie poszukać - wyjaśniał Piotr.

- Do wozu! - ryknąłem według najlepszych wzorców rodem z poligonu.

Wsiadłem na miejsce kierowcy i przekręciłem kluczyk w stacyjce.

- Nalej mi kawy! - rozkazałem Kasi.

Zawróciłem Rosynanta i już po chwili jechałem po wyboistej drodze. Nisko zawieszony ford, nawet z Pluvią za kierownicą musiał jechać tędy o wiele ostrożniej niż mój terenowy jeep grand cherokee. Popiłem kawy z kubka i oddałem go Kasi.

- Dziękuję - powiedziałem. - Co robiła Pluvia?

- Przybiegła, zaświeciła na nas latarką i odjechała - wyjaśnił Piotr. - Co się stało?

- Znaleźliśmy skrytkę, a potem Pluvia postanowiła mnie na jakiś czas zneutralizować - opowiadałem.

- Co ze skarbem? - moi towarzysze zapytali jednocześnie.

Z dumą wyjąłem zza pazuchy woreczek i podałem go Piotrowi. Archeolog rozpakował zawiniątko i aż westchnął zaglądając do środka.

- To warte jest majątek - szepnął.

Szybko zerknąłem na to co trzymał w dłoni. Był to złoty diadem ozdo­biony wielkim rubinem na środku, wpisanym w pierś orła, i szmaragdami po bokach. Drobne diamenty tworzyły zwieńczenie diademu, a perły pod­stawę.

Zaśmiałem się.

- Co cię tak bawi? - zdziwił się Piotr.

- Orzeł, może być i polski, i pruski.

Nagle skręciłem na szutrówce wjeżdżając na polną drogę.

- Co robisz? - Piotr pierwszy zorientował się, że zjechałem z głównej drogi.

- Mój szef, Pan Samochodzik, zawsze wbijał mi do głowy, by przed wyprawę zapamiętać mapę okolicy, w której będziemy działać - tłuma­czyłem. - Tym razem dobrze odrobiłem lekcję, a Pluvia nauczy się czegoś nowego.

Okrzyki przerażenia zamarły na ustach moich pasażerów, gdy wje­chaliśmy w ciemną toń jeziora i nie zatonęliśmy. Włączyłem śrubę napędową, a potem otworzyłem okno ze swojej strony. Nabrałem w dłoń wody i przemyłem sobie twarz.

Liczyłem na to, że uda mi się przeciąć Jezioro Leleskie, które na pół­nocy miało długą na prawie dwa kilometry odnogę, ale w tym miejscu zwężającą się do dwustu metrów. Pluvia zaś miała do objechania pięć kilometrów. Płynąc na skróty mogłem ją szybciej dogonić.

Wkrótce odszukałem brzeg dogodny do wjechania na niego Rosynantem i dotarłem do drogi. Jechałem bez świateł cały czas korzystając z podglądu noktowizyjnego. Gdy przełączałem się na normalne światła, na moment przestałem wiedzieć drogę i wtedy poczułem, że w coś ude­rzam. Włączyłem szperacze na dachu i ujrzałem forda Pluvii z przebitą oponą. Kierowani ciekawością, bez zwracania uwagi na okoliczności, wy­siedliśmy z bezpiecznego wnętrza Rosynanta. To był nasz błąd. Pluvia zaszła nas od tyłu.

- Nie róbcie żadnych sztuczek! - uprzedziła nas. - Archeolog i dzie­ciaki niech wsiądą do mojego samochodu!

Posłusznie wykonali jej polecenie. Myślałem, jak wybrnąć z impasu.

- Paweł i pozostali, oddajcie mi swoje telefony komórkowe - dyrygo­wała.

Nasze przenośne aparaty wylądowały na ziemi. Pluvia trzymając mnie na muszce zajrzała do środka Rosynanta. Oczy jej zabłysły na widok ko­rony.

- Paweł, trzymaj ręce z tyłu - rozkazała.

Gdy tylko to zrobiłem, skuła mi dłonie za plecami. Otworzyła bagaż­nik i kazała mi tam wejść. Wymownie wycelowała w Kasię, na wypadek gdybym próbował jakichkolwiek sztuczek. Ułożyłem się w środku, a ona zatrzasnęła wieko.

- Pawle, dziś po południu w pokoju Rubensa w Paryżu, jeżeli chcesz odzyskać koronę - powiedziała.

Potem robiła coś przeciw czemu protestowali Piotr i młodzi, a następ­nie zamknęła wszystkie zamki w samochodzie, chwilę chodziła, zapewne zbierając nasze telefony i odjechała moim Rosynantem.

- Piotrze! - krzyczałem. - Wewnątrz, gdzieś w okolicach siedzenia kierowcy jest dźwignia otwierająca bagażnik!

- Nie możemy - krzyknął Piotr. - Powiązała nas jakimiś sznurkami.

- To amerykańskie jednorazowe kajdanki - podpowiedział Marian.

- Co robić?! - Kasi załamywał się głos.

- Spokojnie! - przyzywałem ją do porządku. - Za parę godzin ktoś będzie tędy jechał i nas uwolni.

Pozwoliłem sobie przymknąć oczy i zasnąć. Wiedziałem, że przede mną długi i ciężki dzień.

***

- Pobudka! - pan Tomasz potrząsał moim ramieniem.

Już miałem nadzieję, że to wszystko było tylko złym snem, ale ból pleców, skurczonych nóg i wykręconych do tyłu rąk uświadomiły mi real­ność moich wspomnień. Otworzyłem oczy. Potem policjanci pomogli mi wyjść z bagażnika. Oprócz mundurowych, rozprostowujących kości przy­jaciół i pana Tomasza był jeszcze jeden mężczyzna ubrany po cywilnemu. Przyjrzał się moim kajdankom i uśmiechnął się.

- Francuski patent - mruknął.

Wyjął z kieszeni markowy scyzoryk z poprzerabianymi ostrzami. Jed­no z nich posłużyło do uwolnienia mnie.

- To pan Bronisław - Pan Samochodzik przedstawił mi swojego to­warzysza.

- Po prostu Bronek - mężczyzna podał mi dłoń. - Chodźmy do moje­go auta - zaprosił mnie.

- Ale... - zwróciłem się do szefa.

- Nic nie mów, Pawle - powiedział pan Tomasz ze smutną miną. - Nie miej do mnie pretensji. Później porozmawiamy. Teraz jedź!

- A Pluvia, Rosynant?

- Uciekła, ale samochód zostawiła na Okęciu - odparł Bronek. - Masz randkę za osiem godzin - rzekł zerkając na zegarek.

Szef pchnął mnie lekko w kierunku Bronka. Poszedłem za nim do jego auta. Był to ford z potężnym silnikiem. Ledwie zdążyłem zapiąć pas, gdy już gnaliśmy przed siebie. Takiej jazdy jak wtedy nigdy nie przeży­łem. Wskazówka prędkościomierza w tym aucie chyba nie znała innej pozycji niż na prawo od liczby sto.

- Paszport masz w domu? - zapytał Bronek.

- Tak.

- Ustalmy pewne reguły. Ja mówię, ty słuchasz i koniec. Jesteś nam potrzebny...

- Komu?

- Wspominałem już... - tym słowom towarzyszyło groźne spojrze­nie. - Lubisz swoją pracę?

- Tak.

- Chcesz do niej wrócić?

- Tak.

- Wszyscy zapomną o sprawie rosyjskiej, gdy dobrze się spiszesz. Musisz tylko być w Paryżu. Tam się z tobą umówiła?

- Tak.

- Gdzie?

- W pokoju Rubensa.

- Co to jest?

- Sala z malarstwem holenderskim w Luwrze.

- Świetnie. Wyciągniesz ją stamtąd. Reszta cię nie obchodzi. Jasne?

- Tak, ale co jest...

- Trzeciego ostrzeżenia nie będzie! Noir to niebezpieczna persona. Czekaliśmy, aż ją rozpracujesz, ona jednak była lepsza. Zrobiliśmy błąd, zostawiając cię bez wsparcia. Nawet dobrze nie wiedziałeś, z kim masz walczyć i po co. Teraz to nieważne. Jesteś jedyną osobą, której zaufa. Potrzebuje cię.

- Z tym ojcem to prawda?

Bronek chwilę milczał.

- Tak. Ma wrednych mocodawców.

Przez resztę drogi nie odzywałem się ani słowem. W domu odszukałem paszport, wziąłem prysznic i przebrałem się. Do plecaka spakowałem parę ubrań. W tym czasie Bronek zrobił sobie kawę i przeglądał mój księgozbiór.

- Masz ciekawe zainteresowania jak na młodego człowieka - ocenił. Potem zawiózł mnie na lotnisko. Zajrzałem do Rosynanta i zabrałem swój telefon. Obejrzałem jeszcze wnętrze auta, lecz nie znalazłem nic związanego z Pluvią. Gdy przechodziłem przez bramkę odlotów, Bronek wręczył mi portfel. Otworzyłem go, w środku było kilkadziesiąt bankno­tów euro o wysokich nominałach.

- Fundusz reprezentacyjny - roześmiał się. - Na nocleg w „Ritzu” nie starczy, ale tyle potrzeba, by miło spędzić kilka dni w Paryżu.

Puścił do mnie oko i zniknął w tłumie. Miałem wykupiony bilet w lepszej klasie, a fotel obok mnie był pusty. Usiadłem przy oknie. Kilka­naście minut po starcie podeszła do mnie stewardesa.

- Pan Paweł Daniec? - zapytała po niemiecku, bo leciałem samolo­tem niemieckich linii lotniczych.

- Tak.

- To dla pana od pewnej pani - wręczyła pudełeczko. - Ona musi bardzo pana lubić. Płakała, gdy prosiła o przekazanie tego.

- Dziękuję - uśmiechnąłem się.

Otworzyłem opakowanie w kształcie serca. W środku była srebrna obrączka, jak domyśliłem się kupiona w lotniskowym sklepie jubilerskim.

- Przepraszam - zagadnąłem tę samą stewardesę, gdy przechodziła obok mnie.

- O której leciała moja przyjaciółka?

- Nie wiem. Była u nas gdy tylko przylecieliśmy. Dziś robimy lot wahadłowy.

Podziękowałem uśmiechem. Dyskretnie, by nie wzbudzić zaintereso­wania pasażerów, zacząłem oglądać pudełko. Nie było w nim nic nadzwy­czajnego. Założyłem obrączkę z orientalnym wzorkiem i rozparłem się w fotelu. Przysnąłem i obudziła mnie stewardesa już na lotnisku w Pary­żu. Zerknąłem na zegarek na pokładzie samolotu, pokazujący miejscowy czas. Wyszedłem rękawem przystawionym do boku maszyny wprost do hali, gdzie przyjmowano pasażerów. Odprawa trwała tylko chwilę, a fran­cuska urzędniczka obdarzyła mnie promiennym uśmiechem. Zerknęła gdzieś na niewidoczne dla mnie miejsce pod blatem i podała mi kopertę.

- Pana narzeczona zostawiła to dla pana - powiedziała wolno po an­gielsku.

- Dziękuję - odebrałem przesyłkę.

Zatrzymałem się przy kiosku i kupiłem plan miasta. Potem poszedłem do toalety i w kabinie otworzyłem kopertę. W środku były kluczyki do samochodu marki peugeot, a na wewnętrznej stronie odcisk ust zrobiony czerwoną szminką.

W holu szukałem stanowisk z komputerami. W poczekalni był rodzaj kawiarenki internetowej, gdzie pasażerowie przeglądali swoją pocztę elek­troniczną. Wynająłem stanowisko na dziesięć minut i wysłałem jeden list. Trwało to może dwie minuty, a resztę czasu zajęło mi zainstalowanie na francuskim komputerze programu, który przywiozłem na swojej dyskiet­ce. Skutecznie w minutę zacierał wszelkie ślady aktywności danego kom­putera w sieci. Spokojnie wstałem i udałem się na antresolę, gdzie była palarnia. Stałem i patrzyłem na stanowisko, przy którym niedawno sie­działem.

Najpierw zajął je, choć było wiele innych pustych, młody mężczyzna o sportowej sylwetce, o ciemnej karnacji i czarnych kręconych włosach, wyglądający na Korsykanina. Po dwóch minutach wstał wściekły. Zadzwo­nił do kogoś i po dziesięciu minutach pojawił się młody blondyn w okularach, który wyjął z teczki garść CD-ROM-ów. Właściciel kawiarenki podszedł do niego zaniepokojony tym co tamten robił, ale klient pokazał tylko jakąś legitymację i dano mu spokój. Miałem pewność, że jestem śledzony przez służby specjalne albo mocodawców Pluvii. Ta po­stanowiła ich przechytrzyć i między innymi podstawiła mi wypożyczony samochód. Poszedłem na parking. Strażnikowi przy szlabanie pokazałem kluczyki.

- Drugie piętro - rzucił.

Pokazał mi drogę i szybko wbiegłem po schodach na wskazany po­ziom. Wcisnąłem w pilocie przy kluczykach wyłącznik alarmu. W rogu zapikał srebrny peugeot 206. Wsiadłem do niego. Był w wersji standardo­wej, a w schowku znalazłem pół kilograma damskich kosmetyków. Do­myślałem się, że to auto Pluvii. Musiałem ustawić lusterka i fotel odpowiednio do swojego wzrostu i chwilę studiowałem plan miasta.

Wyjechałem z parkingu, a potem z lotniska. Nie jechałem za szybko, by spokojnie przyjrzeć się samochodom w lusterku wstecznym. Więk­szość maszyn wyprzedzała mnie, więc żeby nie utrudniać ruchu na połu­dniowej obwodnicy Paryża, przyspieszyłem. Przy Avenue d'Ivry skręci­łem w prawo do dzielnicy mieszkaniowej. Zjechało za mną pięć samocho­dów, na drugim skrzyżowaniu znowu skręciłem w prawo. Za mną były tylko dwa samochody. Czerwone porsche i zielony citroen. Przed cmenta­rzem znowu wykonałem skręt w prawo i zostało tylko porsche. Dodałem gazu. W Paryżu większość ulic nie ma poziomych znaków na drodze roz­dzielających pasy, więc wszyscy jeżdżą tak, jak się zmieszczą. Umożliwiało to mi krótki rajd do Boulevard Massena. Im byłem bliżej centrum, tym panował większy tłok i musiałem jechać ostrożniej. Miejsce porsche zajął czarny citroen. Przejechałem obok katedry Notre Damę, przez dwa mosty na Sekwanie i skręciłem w lewo, by znaleźć się przy Luwrze. Tam zatrzymałem wóz na parkingu.

Potem wszedłem do wielkiej szklanej piramidy, gdzie kupiłem bilet wstępu i dostałem mapę muzeum. Z piramidy dostałem się do części z historią Luwru, a z działu zbiorów średniowiecznych przeszedłem do greckich antyków na parterze. Uważnie obserwowałem ludzi wokół mnie. Były tu tłumy, a każdy turysta spacerował jak ja, powoli, rozkoszując się bliskością tylu wspaniałych zabytków. Z działu greckiego wszedłem na pierwsze piętro do średniowiecznej sztuki włoskiej. Co jakiś czas zerka­łem na zegarek sprawdzając, ile mam jeszcze czasu do spotkania z Pluvią. Przypuszczałem, że Pluvia także mnie śledzi. Kto wie, czy nie specjalnie dała mi swój samochód, który mógł mieć podczepioną „pluskwę” informującą o tym, gdzie aktualnie jestem. Sądziłem, że potrzebowała około godziny, by upewnić się, kto mnie śledzi i wymyślić plan ucieczki, o ile go jeszcze nie miała.

Gdy uznałem, że już jest pora, szybkim krokiem ruszyłem przed sie­bie. Dotarłem do głównych schodów i przeskakując po dwa stopnie wbie­głem na drugie piętro. Zauważyłem, że za moimi plecami zrobiło się małe zamieszanie, gdy jakaś para próbowała nadążyć za mną. Przez dział fran­cuskiego malarstwa, obok schodów, przeszedłem do sal z malarstwem niderlandzkim. Akurat było tam kilkadziesiąt osób, głównie sióstr zakon­nych.

„Fenomenalne przebranie, jeżeli Pluvia dołączyła do nich” - pomy­ślałem.

Byli tu także oryginalnie ubrani studenci sztuki, którzy z rysownikami siedzieli lub stali i przerysowywali obrazy. Gdy chodziłem wśród nich, jeden ubrany w amerykańskie wojskowe spodnie, bluzę z kapturem i czapkę z daszkiem na głowie, trącił mnie.

- Przepraszam - odruchowo odezwałem się po polsku.

- Nie szkodzi - usłyszałem szept, a jednocześnie poczułem, że coś wylądowało w kieszeni mojej kurtki.

Wiedziałem, że to była Pluvia, ale nie oglądałem się za nią. Zauważy­łem jedynie, że miała świetnie ucharakteryzowaną twarz na młodego męż­czyznę. Spacerowałem podziwiając malarstwo holenderskie. W pewnym momencie udałem, że odbieram telefon i skierowałem się do malarstwa flamandzkiego w innej części Luwru, a stamtąd zbiegłem do piramidy. Szpiegująca mnie para została na górze, ale chyba przekazała wiadomość komuś na dole, bo czekał tam na mnie komitet powitalny. Było ich dwóch, jeden w skórzanej kurtce, drugi w garniturze i krótkim prochowcu. Pierw­szy prezentował typ francuskiego cwaniaczka, był średniego wzrostu, z dwudniowym zarostem, a drugi - elegancki, przystojny, wysoki, dobrze zbudowany.

Zatrzymałem się i skręciłem w prawo. Ominąłem restaurację i wsze­dłem do baru. Zamówiłem kawę i kieliszek wina. Spokojnie usiadłem i patrzyłem na drzwi wejściowe. Elegant wszedł do środka i zajął stolik. Z wieszaka wziąłem angielskojęzyczny tygodnik i zagłębiłem się w lekturze sącząc kawę, a potem wino. Zasłonięty gazetą wyjąłem z kieszeni kartkę. Był to bilet na wieczorny rejs po Sekwanie. Zadowolony wstałem i wy­szedłem. Zostawiłem samochód i poszedłem na pieszą wędrówkę po Pa­ryżu. Spacerowałem wzdłuż rzeki odwiedzając katedrę Notre Damę, za­gubione wśród drzew i krzewów stragany sprzedawców akwarel, bazar i na koniec wieżę Eiffla. Po drodze zjadłem ciastko w kawiarni i pizzę we włoskiej kawiarni. Czułem, że cały czas ciągnę za sobą „ogony”, ale było mi to obojętne. Skoro szli za mną, to znaczyło, że Pluvia wciąż była cała i zdrowa. O umówionej porze stawiłem się na przystani statków spacero­wych niedaleko placu La Concorde, czyli Zgody.

Marynarz ujrzawszy mój bilet skłonił mi się i wskazał drogę na wy­ższy, przeszklony pokład. Tam kelner posadził mnie przy stoliku, przy prawej burcie. Pluvia wykupiła mi miejsce na poziomie dla bogatszych klientów, zważywszy na ceny w menu i towarzystwo, z którym płynąłem. Zauważyłem tam znaną amerykańską aktorkę oraz angielskiego biznesmena, którego zdjęcie widziałem w tygodniku w dziale ekonomicznym. Znowu pojawiła się para, którą spotkałem w Luwrze, lecz usiadła niżej, na pokładzie turystycznym.

Gdy tylko statek ruszył, kelner zaczął mi przynosić przekąski, wino. Wszystko było już opłacone i czułem się jak milioner na wycieczce. Na wysokości fortyfikacji z epoki Karola V przyniesiono do mojego stolika telefon.

- Halo? - odezwałem się podnosząc słuchawkę.

- Cześć, dzięki za ostrzeżenie - usłyszałem głos Pluvii. - Za pół go­dziny miniecie katedrę i wtedy wyjdziesz na pokład rufowy. Potem sam się domyślisz, co masz robić. Pa!

- Pa! - odpowiedziałem.

Tak jak mówiła, gdy mijaliśmy wyspę z katedrą, wyszedłem na rufę. Obserwowałem ruch na ulicach, ludzi spacerujących wzdłuż rzeki i po­myślałem, jak byłoby tu cudownie, gdyby Pluvia nie była Noirem. Na wodzie usłyszałem odgłos silnika pracującego na najwyższych obrotach. To za statkiem płynął czarny ponton, a w nim siedziała ubrana na czarno postać. Przeszedłem przez reling i skoczyłem w odpowiednim momencie. Marynarze, obsługa i turyści zaniepokojeni moim czynem patrzyli co się dzieje. Wtedy Pluvia zdjęła czarną wełnianą czapkę odsłaniając kasztano­we włosy, które jednym ruchem głowy rozpuściła na wietrze. Gdy usia­dłem na ławeczce, namiętnie pocałowała mnie, co wywołało oklaski ludzi na statku. Para z Luwru już miała w rękach telefony komórkowe.

- Spieszmy się! - powiedziała Pluvia.

- Czemu mnie tu ściągnęłaś?

- Bo tylko tobie mogłam zaufać.

-A ja tobie mogę ufać bezgranicznie?

- Nie. Chcesz odzyskać koronę?

- Bardziej te dokumenty, które zabrałaś.

- Mnie zależy tylko na ojcu. Nie rozumiesz, że korona to tylko pre­tekst. Jego życie za moje. Ja uratuję tatę, a ty będziesz miał swoje skarby.

- A co będzie z tobą?

- Zobaczymy - cicho powiedziała Pluvia.

Mknęliśmy w kierunku, skąd przypłynął mój statek. Z daleka usłysza­łem odgłos syreny. Policyjna motorówka pędziła po wodzie, a radiowozy po nadbrzeżnym bulwarze.

- Czemu cię tak nie lubią? - zapytałem wskazując pościg.

- Uważają mnie za niebezpieczną.

- Bo tak jest.

- Nie, po prostu za dużo wiem.

Nagle syreny umilkły.

- Daniec, skacz do wody - rozległo się przez megafon. Mimo znie­kształcenia rozpoznałem głos Bronka. - Chcemy tylko ją!

To było takie łatwe. Przechylić się, zanurzyć w zimnej wodzie i zapo­mnieć o sprawie.

- Masz czas, żeby wybrać - powiedziała Pluvia. - Jesteś ze mną albo z nimi.

Pierwsza seria z pistoletu maszynowego przeleciała nad naszymi gło­wami. Na dziobie motorówki stał Elegant z amerykańskim M-16. Ani chwili nie wahałem się, co mam zrobić.

ZAKOŃCZENIE

Spojrzałem głęboko w oczy Pluvii. Ujrzałem w nich zimny blask, a zarazem ciepło. Była rozdartą wewnętrznie kobietą.

- Zostaję - powiedziałem.

- Weź to! - podała mi granat burzący.

Wyjąłem zawleczkę, dobrze wymierzyłem i rzuciłem go do wody. Wybuchł metr od dziobu motorówki. Sternik odruchowo skręcił sterem i to sprawiło, że Elegant wylądował w wodzie. Policjanci zajęli się rato­waniem go. Pluvia zabezpieczyła ster, by był w jednej pozycji.

- Pod mostem Aleksandra III jest nisza - instruowała mnie. - Tam skaczemy.

Mieliśmy zaledwie kilka sekund, gdy ponton przepływał pod mostem i znikał z oczu policjantów w radiowozach. Skoczyliśmy w tej samej chwili i oboje trafiliśmy w wejście do starych kanałów pod miastem. Nasza łódź popłynęła dalej, a pościg gnał za nią. Po chwili i motorówka nas minęła. Pluvia wyjęła z kieszeni małą latarkę i świeciła po ścianach. Po przej­ściu około dwustu metrów znalazła wmurowane metalowe szczeble. Nad nami była metalowa krata. Wchodziłem pierwszy i bez trudu odsunąłem przykrycie studni. Znaleźliśmy się w piwnicach jakiejś kamienicy. Pluvia chwyciła mnie za rękę i wyszliśmy na ulicę. Za zakrętem stał odrapany renault. Pluvia na ulicy przebrała się w dżinsy i sweter.

- Gdzie twoje ubranie? - zapytała marszcząc nos, bo po przejściu kanałami cuchnąłem obrzydliwie.

- W peugeocie pod Luwrem - odpowiedziałem.

- Świetnie. - ucieszyła się.

Podała mi perukę z długimi jasnymi włosami i czapkę, którą miała na głowie w Luwrze.

- Jedziemy! - rzuciła siadając za kierownicą.

Bezpardonowo włączyła się do ruchu ulicznego ze sprawnością większą niż uczyniłby to Bronek. W kilka minut byliśmy na parkingu pod Luw­rem. Pluvia zostawiła renault i oboje wsiedliśmy do peugeota. Tym razem to ja prowadziłem.

- Gdzie ukryłaś łup? - spytałem zapalając silnik.

Pluvia bez słowa sięgnęła pod moje siedzenie i wyjęła koronę i meta­lową tubę.

- Dokąd teraz? - nie mogłem powstrzymać uśmiechu, że byłem tak blisko skarbów.

- Na północ, do Normandii.

Zgubiliśmy pościg, bo przez pierwsze trzy godziny jazdy Pluvia była rozprężona, potem częściej zerkała we wsteczne lusterko. Włączyła od­twarzacz płyt kompaktowych i słuchaliśmy piosenek Leonarda Cohena.

- Lubisz go? - zagadnąłem.

- Tak, ma specyficzny klimat. Nie jest Francuzem, ale wspaniale od­daje naturę tego kraju.

- Jaką naturę?

- Nie czujesz? Tu jest tyle tajemnic. Tu zaczyna się historia średnio­wiecznej Europy, zawarta w dziejach zamków nad Loarą, tu są tajemnice templariuszy. To kraj wspaniałych tradycji, ducha Balzaca i Woltera, do­skonałej kuchni, wina, serów, łagodnego klimatu, miłości, muzyki i zaba­wy na poziomie. Kiedy mówisz: „Francuzka”, to myślisz o miłości, praw­da?

- Teraz, kiedy myślę o Francji, to zaczynam się bać - odparłem szcze­rze. - Czas na uczucia był w Spychowie, chyba że była to tylko gra?

- Nie grałam, traktowałam cię uczciwie i chyba jesteś mi coś winien z czasów bytności w obwodzie kaliningradzkim. To ty zgrywałeś się z nauką jazdy konnej, z tą przebieranką za robotnika i stróża przy bramie.

- Jaki masz plan?

- Ty dostarczysz im koronę, a ja odbiorę ojca. Potem odzyskam dla ciebie łup. Nie ufam tym draniom. Wiesz, co to takiego program „Sting”?

- Tak.

- Gdy nas zwolniono, każdy zajął się czym innym. Kilku z nas zginęło mordując się wzajemnie, bo pracowali po przeciwnych stronach. Na na­sze usługi było zapotrzebowanie ze strony mafii i służb specjalnych, które mogły wynająć eks-agentów CIA, kierując podejrzenia na Agencję. Zaję­łam się kradzieżami dzieł sztuki. Okradałam złodziei i potajemnie sprzedawałam łupy muzeom i fundacjom. Zajmowałam się także poszukiwa­niem zaginionych dzieł sztuki i kolekcji. Gdy zostałam jedna z naszej grupy, zaczęto mnie szukać i wtedy dostałam to dziwne zlecenie. Zlece­niodawca widząc, że nie jestem chętna do współpracy, porwał mojego ojca Wiem, że zrobili to ludzie, którzy chcą mnie zabić.

- Okropne.

- Bez przesady...

- Mam na myśli to, że przecież teraz niebezpieczny stał się ten, kto zlikwidował waszą grupę. To bzdurna eskalacja przemocy.

- Masz rację.

W środku nocy zajechaliśmy do miasteczka w Normandii. Do spotka­nia miało dojść na miejscowym lotnisku. Pluvia wysiadła wcześniej, za­bierając z bagażnika jakąś torbę. Do ucha dała mi słuchawkę połączoną kabelkiem z mikronadajnikiem. O umówionej porze zatrzymałem się na płycie lotniska.

Wysiadłem z samochodu i usiadłem na jego ciepłej masce. Po minu­cie w moją stronę ruszył jakiś samochód ukryty dotąd w cieniu hangaru. Jechał po ciemnym pasie startowym. Zatrzymał się dziesięć metrów ode mnie.

- To teren prywatny! - usłyszałem czyjś głos po angielsku.

- Przyjechałem w sprawie pewnej korony - odpowiedziałem.

- Gdzie Noir?

- Gdzie ojciec Noira?

Otworzyły się tylne drzwiczki i wysiadł z nich mężczyzna, którym - gdy zbliżył się do mnie - okazał się Elegant.

- Pluvia zrobiła błąd - powiedział. - Zginiesz ty i jej ojciec. Daj koro­nę - prośbę poparł wyjęciem pistoletu. - Jej ojciec jest w wozie. Nie dasz, on zginie, potem ty, a Pluvię i tak znajdziemy.

- Wypuśćcie go! - uparłem się. - Nie daje ci do myślenia, że jej tu nie ma? Może siedzi w okolicznych krzakach z karabinem snajperskim i mie­rzy ci między łopatki? Wystrzela was wszystkich, a do tego będzie miała koronę.

Nagle, jakby na poparcie mych słów, u stóp Eleganta rozległo się ci­che mlaśnięcie, gdy kula wbiła się w asfalt.

Elegant rozejrzał się dokoła szukając miejsca, skąd padł strzał.

- Puścić go! - krzyknął.

Z tyłu wozu wysiadł starszy, przygarbiony mężczyzna i potruchtał do mnie.

- Korona - Elegant wyciągnął dłoń.

- Daj mu to! - usłyszałem szept Pluvii. - Niech mój tata weźmie nasz samochód.

Dałem kluczyki ojcu Pluvii, a koronę Elegantowi. Ojciec Pluvii z pi­skiem opon odjechał, a mężczyzna w prochowcu wycelował we mnie broń.

- Teraz ty! Do wozu - rozkazał.

Posłusznie wsiadłem do tyłu. Za kierownicą siedział cwaniaczek, a po obu moich stronach usiadła para z Luwru. Elegant zajął miejsce obok kie­rowcy. Pasażerka z mojej lewej strony wyrwała mi z ucha słuchawkę.

- Pożegnaj kochasia - powiedziała po francusku do mikronadajnika.

Jechaliśmy po pasie startowym w kierunku wieży kontroli lotów. Na­gle przed nami rozbłysły światła jakiejś ogromnej maszyny, która ruszyła prosto na nas. Cwaniaczek próbował wykręcić, ale był bez szans. To była ogromna cysterna. Ciągnik skręcił, ale naczepa zahaczyła o nas i rzuciła naszym wozem o ścianę garażu. Nie przypięty pasem poszybowałem w kierunku przedniej szyby i wyleciałem na maskę. Z szoferki wysiadła Pluvia wyglądająca jak Rambo. Zaczęła strzelać do samochodu, którym jechałem. Zsunąłem się z wozu, a dziewczyna po­deszła do samochodu. Wyjęła koronę i wsunęła ją sobie do torby przypię­tej do pasa.

- Wsiadaj - krzyknęła słysząc syreny policyjne. Wskoczyliśmy do szoferki, a za nami już były radiowozy. Pluvia wrzu­ciła pierwszy bieg i ruszyła w kierunku końca pasa.

- To stare lotnisko wojskowe, ma pas długości trzech kilometrów, kończący się klifem wysokości pięćdziesięciu metrów - tłumaczyła.

- Szczerze mówiąc, nie mamy dokąd uciec.

Docisnęła pedał gazu, jednocześnie blokując go łyżką do opon. Ob­wiązała kierownicę tak, że nie zakręcała.

- Na górę - powiedziała Pluvia.

Wysiadłem ze swojej strony. Kilkadziesiąt metrów za nami pędziły radiowozy. Policjanci już zaczęli do nas strzelać. Trzymając się szoferki przeszedłem na naczepę z cysterną. Na jej szczyt dostałem się jak Pluvia po drabince. Dziewczyna podała mi linkę z kotwiczką.

- Jak ci powiem, to rzuć na pobocze i gdy poczujesz szarpnięcie, skacz - instruowała mocując do mojego pasa wyciągarkę linki. - Będzie bolało, ale przeżyjesz.

Pociski z karabinów uderzały w cysternę, która w kilku miejscach za­częła przeciekać. Pluvia obejrzała się na klif, chwyciła mnie i pocałowała w usta.

Prawie jednocześnie wydarzyły się trzy rzeczy. Najpierw usłyszałem szum morza.

- Teraz! - krzyknęła Pluvia.

Rzuciłem kotwiczkę, która wbiła się w grunt na poboczu pasa. Szarpnięcie zerwało mnie z góry cysterny. Widziałem, że kotwiczka Pluvii za­czepiła się o kratkę służącą do chodzenia po naczepie. Dziewczyna szar­pała się z nią, wreszcie wyjęła nóż. Wtedy ciężarówka zjechała z krawę­dzi klifu i jeszcze spadając eksplodowała. Wybuch rzucił mną po trawie, turlałem się, aż uderzyłem głową o wystający kamień i straciłem przytom­ność.

***

Minęło kilka dni, nim zdjęto mi szwy. Teraz byliśmy z szefem na dru­gim poziomie wieży Eiffla. Popijaliśmy sprzedawaną tu lurowatą kawę. Staliśmy oparci o barierkę i podziwialiśmy widok Paryża.

- Jak głowa? - spytał Pan Samochodzik.

- Dobrze - od czasu mojego wyjścia ze szpitala prawie nie rozmawia­liśmy. - Znaleźli Pluvię?

- Jeszcze się nie narodził taki, który by przeżył taką katastrofę.

- Co z jej ojcem?

- Wrócił do pracy naukowej. Nigdy specjalnie nie przejmował się swoim ojcostwem.

- Co zrobiliście z dokumentami?

- Będą u Szwedów.

- A korona?

- Przepadła.

Dołączył do nas Bronek.

- No, rycerzu - poklepał mnie po plecach - mistrzowsko rozegrałeś sprawę. Nie ma żadnych świadków ani śladu prócz ciebie. Jako typowy Polak stanąłeś po stronie kobiety. Nasi przyjaciele z branży są przekona­ni, że byłeś tylko pionkiem w grze.

Smutno pokiwałem głową. Wziąłem plecak, w którym miałem kilka obrazków z Paryża i ruszyłem z obydwoma panami do taksówki, która miała nas zawieźć na lotnisko.

Gdy nasz samolot wkraczał w polską przestrzeń powietrzną, odebra­łem SMS-a. Były to same kropki tworzące ciemne tło, na którym były zostawione przerwy układające się w kształt ust.

- Co to? - zapytał Bronek.

- Logowanie komórki do polskiej sieci - skłamałem.

Z pamięci telefonu wykasowałem SMS-a i wszystkie dane Pluvii. Noir nie żył.

128



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
PS 41 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Operacja Królewiec
PS 60 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Pasażer Von Steubena
PS 27 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Skarb Generała Samsonowa t 1
PS 32 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Skrytka Tryzuba
PS 22 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Twierdza Boyen
PS 27 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Skarb Generała Samsonowa t 2
PS 29 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Kaukaski Wilk
PS 53 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Gocki Książe
PS 46 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Bractwa Rycerskie
PS 43 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Buzdygan Hetmana Mazepy
PS 52 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Szaman
PS 55 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Relikwia Krzyżowca
PS 37 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Wilhelm Gustloff
PS 30 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 2
PS 48 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Zagadka Kaszubskiego Rodu
PS 26 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginiony Pociąg
PS 63 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Mumia Egipska
PS 31 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginione Poselstwo
PS 54 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Stara Księga

więcej podobnych podstron