PS 46 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Bractwa Rycerskie


PS- 46 SEBASTIAN MIERNICKI

PAN SAMOCHODZIK

I…

BRACTWA RYCERSKIE

OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA

WSTĘP

W mroźną styczniową noc kapitan wyszedł przed pałac w jednej ze wschodniopruskich wsi. Obok widział cienie ogromnych zabudowań folwarcznych obsypanych białą pierzyną śniegu, przypominających mu obraz ciastek oblanych białym lukrem na wystawie cukierni Schramkego w Hamburgu. To był pierwszy miesiąc ostatniego roku Trzeciej Rzeszy. Kapitan przetrwał wszystkie lata wojny w jednostce grenadierów pancernych. Teraz w drodze nad Zalew Wiślany odwiedził majątek kuzynostwa swego kolegi.

Chciał ich powiadomić, że kuzyn zginął w walkach pod Gołdapią. Jego czołg okopany na wzgórzu, unieruchomiony z braku paliwa, zniszczył trzy bolszewickie pojazdy, nim sam eksplodował po wrzuceniu do środka przez otwarty właz wiązki granatów. Uczynił to młody czerwonoarmista o skośnych oczach i złotawym odcieniu skóry. Być może te same nieprzeniknione oczy patrzyły teraz na niego nad muszką mosina.

- Ruscy! - krzyknął kapitan do swoich trzech ludzi, którzy wychodzili za nim.

Doświadczeni grenadierzy rzucili się do odwrotu. Błyskawicznie zaryglowali dębowe drzwi prowadzące do pałacu. Przebiegli kilkumetrową sień i wbiegli na werandę. Biegnący na przedzie kapral potrącił kolbą swojego MP- 43 figurę stojącą na marmurowym postumencie.

Popiersie wyglądające na antyczne zaczęło się kiwać na boki grożąc w każdej chwili upadkiem na podłogę. Kapitan bezwiednie chwycił je i postawił bezpiecznie na komodzie pod oknem.

***

Na tyłach pałacu stał młody starszyna. Dowodził kilkuosobowym konnym zwiadem.

Obejrzeli już artystyczne dziwadła burżuja.

„Jak coś takiego może się podobać?" - zastanawiał się podoficer. „Nie dość, że postawione z krwi i potu wyzyskiwanego ludu tej wsi, to jeszcze takie powyginane?"

Rosjanin dziwił się, jak ludzie, którzy potrafili bez powodu palić całe rosyjskie wsie, podziwiali takie pokraki. Kamienna grota i wysepka na stawie podobały mu się, ale coś takiego powinno być jego zdaniem ogólnie dostępne.

Rosyjski zwiad nie pierwszy raz stał przy pruskim pałacyku i żołnierze doskonale pamiętali rozkaz dowódcy frontu zaczynający się od słów:...Wkraczacie na ziemię wroga... czas zemsty nadszedł". Te dwie frazy były wystarczającym powodem, żeby żołnierze rosyjscy z odwagą i poświeceniem zdobywali kolejne miasta i wsie, żeby zniszczyli wieś Małga.

Pewnie nawet nie wiedzieli, że w 1914 roku, w jej okolicach odbył się ostatni akt bitwy pod Tannenbergiem, gdzie armia carska dostała strasznie lanie od armii niemieckiej. Teraz role odwróciły się - nadszedł czas zemsty...

Wtedy właśnie na werandzie pokazali się niemieccy żołnierze. Starszyna rozpoznał charakterystyczny kształt zakrzywionego magazynka w karabinie pierwszego grenadiera.

„Karabin będzie mój" - pomyślał zadowolony i nacisnął spust.

***

Kapitan widział, jak maleńkie okienka na werandzie rozpryskują się i seria z rosyjskiego automatu ścina kaprala. Biegnący za nim szeregowiec wyciągnął ręce ze schmeisserem, ale też nie zdążył oddać strzału.

Kapitan i sierżant padli na podłogę.

- Biegniemy do pokojów służby - rozkazał kapitan.

Niemieccy żołnierze przyjechali do pałacu samochodem sztabowym stojącym przed frontonem. W posiadłości nie zastali nikogo prócz dwojga starszej służby. Reszta, łącznie z właścicielami majątku, uciekła, bo wieści o okrucieństwie Armii Czerwonej znacznie wyprzedzały pochód jej żołnierzy.

Grenadierzy na środku sieni zakręcili w lewo i wtedy przez wybite okno wpadł do środka granat. Sierżant nieszczęśliwie wywrócił się na niego, a kapitan skoczył za róg, do pokoju. Ściany zakwitły jasnym blaskiem, a potem nagle pociemniały od mnóstwa ciemnoczerwonych plam.

Ostatni grenadier skoczył na korytarz. Stanął oko w oko z dowódcą patrolu.

Jednocześnie nacisnęli spusty pistoletów maszynowych. Kapitan poczuł ukłucie w brzuchu i zerknął na mokrą, powiększającą się plamę na mundurze. Słyszał kroki biegnących Rosjan.

Ciężko oparł się o drzwi, one uchyliły się pod jego ciężarem. Grenadier stoczył się do ciemnej piwnicy. Jak przez sen słyszał rosyjskie przekleństwa, przeraźliwy płacz służącej, odgłos tłuczonej zastawy, otwieranych drzwiczek w meblach. Potem zaległa cisza. Przerwała ją seria z karabinu maszynowego. Po chwili do nozdrzy oficera zaczął docierać smród spalenizny.

Chciał wczołgać się po schodach, ale nie miał sił.

Po godzinie na nieruchome ciało grenadiera zaczęły się sypać pierwsze spalone fragmenty konstrukcji pałacu.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

OBSERWACJA HANDLARZY DZIEŁAMI SZTUKI •

WEZWANIE NA KONFERENCJĘ Z NOWYM SZEFEM • PODSŁUCHANA INFORMACJA • POLECENIE WYJAZDU DO DYLEWA • SPOTKANIE NA POLACH GRUNWALDU

• KAPLICA POBITEWNA • GDZIE TOCZYŁA SIĘ BITWA W 1410 ROKU?

Ciągły, natarczywy dzwonek telefonu wyrwał mnie z cudownych objęć snu.

Przetarłem oczy i szybko rozejrzałem się na boki. Wszystko się zgadzało. Siedziałem w fotelu Rosynanta zaparkowanego na granicy lasu pod nisko zwisającymi gałęziami brzozy. Przez szybę doskonale widziałem nowo wybudowaną willę znanego handlarza antykami. To wczoraj do późna w nocy miałem okazję oglądać, jak bawią się polscy nowobogaccy. Pod koniec zabawy rozochocone towarzystwo skakało w garniturach, wartych tyle, co moja pensja, do basenu. Odruchowo poprawiłem swoje drelichy, które założyłem na wypadek, gdybym chciał po kryjomu skradać się do willi, żeby podsłuchać rozmowy.

Sięgnąłem do kieszeni bluzy po telefon komórkowy.

- Tak, słucham? - powiedziałem.

- Jeszcze śpisz? - zapytał mnie szef.

Zerknąłem na zegarek. Była ósma rano.

- Tak, jeszcze wcześnie, do tego sobota - odpowiedziałem. - Do nocy siedziałem przy willi tego przyjaciela Jerzego Batury.

Jerzy Batura był synem Waldemara Batury, zdolnego, inteligentnego handlarza dziełami sztuki, z którym mój szef wielokrotnie stawał w szranki. Moim przełożonym był pan Tomasz N.N., zwany przez przyjaciół Panem Samochodzikiem, bo kiedyś miał okropnie brzydki, ale niezawodny samochód własnoręcznej roboty domorosłego wynalazcy. Niestety, wehikuł Pana Samochodzika uległ zniszczeniu w wypadku, ale Polonia amerykańska zafundowała nam nowy pojazd, jeepa grand cherokee, czyli naszego Rosynanta, który miał kilka ukrytych ciekawych elektronicznych i mechanicznych urządzeń wielce przydatnych w naszych przygodach.

- Wiem, że pracowałeś, ale dziś mamy spotkanie z naszym nowym szefem i to w pilnym trybie! - poinformował mnie pan Tomasz.

- O której? - jęknąłem.

- Za pół godziny.

- Jadę - westchnąłem.

Z tego co słyszałem, nasz poprzedni zwierzchnik miał trafić na placówkę dyplomatyczną do Ameryki. Nikt nie wiedział, że koledzy z resortu spraw zagranicznych „doceniali" ambicję poprzedniego szefa i wysłali go do Ameryki Łacińskiej.

Przekręciłem kluczyk w stacyjce, jeszcze łyknąłem zimnej kawy z termosu i wyjechałem w kierunku pobliskiej Warszawy. Willa, którą obserwowałem, znajdowała się na obrzeżach stolicy, więc w sobotni ranek mogłem szybko dojechać do Ministerstwa Kultury i Sztuki. Zatrzymałem Rosynanta na parkingu i pobiegłem do gabinetu szefa. Był dzień wolny, więc panna Monika, sekretarka pana Tomasza była nieobecna.

- Chodźmy - szef usłyszał moje kroki i wyszedł do mnie.

Zamknął drzwi na klucz i poprowadził mnie do gabinetu podsekretarza stanu, któremu podlegał nasz samodzielny referat. Zajmowaliśmy się poszukiwaniem zaginionych w czasie wojny dzieł sztuki, ale także śledziliśmy poczynania handlarzy antykami. W Polsce wciąż można było znaleźć dość ciekawe i cenne eksponaty interesujące kolekcjonerów z Europy Zachodniej. Mieliśmy przeciwdziałać wywożeniu ich za granicę.

Weszliśmy do sekretariatu ministerialnego urzędnika. Była tam sekretarka.

Uśmiechnęła się na nasz widok. Nacisnęła guzik interkomu.

- Już są - powiedziała do mikrofonu.

Po kilku sekundach otworzyły się drzwi gabinetu i stanął w nich młody, ostrzyżony na jeża mężczyzna w doskonale skrojonym garniturze, w jedwabnym krawacie zawiązanym na modny w tym sezonie węzeł. Skłonił się panu Tomaszowi, a na mój widok uśmiechnął się pobłażliwie.

- Jestem asystentem nowego szefa panów - przedstawił się. - Jeżeli będą mieli panowie jakieś sprawy do załatwienia, to proszę przedzwonić do mnie - podał nam swoją wizytówkę. - A teraz proszę do środka - szerzej otworzył drzwi.

Palcami przeczesałem zmierzwione włosy i zażenowany potarłem po nieogolonej twarzy. Szef idący przodem nagle przystanął w progu. Zagapiłem się i głową uderzyłem w jego plecy. Wyprostowałem się i zerknąłem przez ramię Pana Samochodzika. Ze zdumienia aż mnie zatkało.

Zza biurka wyszła w naszym kierunku kobieta, pani minister! Miała czterdzieści lat i włosy upięte w duży kok. Była średniego wzrostu, ale nadrabiała to butami na wysokim obcasie. Do pracy założyła elegancki kostium.

- Dzień dobry! - przywitała nas.

Wyszła zza biurka i obu ścisnęła ręce, zdecydowanie, po męsku. Przedstawiła się i wskazała krzesła przy wzorowanym na barokowy stoliczku w kącie. Jej asystent przysiadł dwa metry od nas, otworzył notes i robił krótkie notatki dotyczące naszej rozmowy.

- Rozumiem panów zdziwienie - powiedziała na wstępie pani minister. - Jestem dziś pierwszy dzień w pracy. Miałam oficjalnie przywitać się z podległymi działami w poniedziałek, ale panowie już dziś otrzymają zlecenie i pewnie szybko się nie spotkamy.

- Na ogół sami wybieraliśmy sobie zadania - nieśmiało wtrącił szef. Próbował bronić samodzielności naszego referatu.

- Panowie! - zwierzchniczka stanowczo podniosła dłoń, jakby nie była przyzwyczajona do jakiegokolwiek sprzeciwu. - Całą noc zapoznawałam się ze sprawozdaniami z pracy waszego działu. Przyznam, że była to pasjonująca lektura. Pana dokonania były znakomite - skłoniła się w stronę pana Tomasza. - Wydaje mi się jednak, że czasy się zmieniły, stajemy przed nowymi wyzwaniami. W kręgu naszych zainteresowań znajdzie się nie tylko polskie dziedzictwo kulturalne, ale europejskie i światowe. Pan Paweł Daniec - zerknęła na mnie, a potem krytycznie zlustrowała mój militarny przyodziewek - jak widzimy, nie wyrósł jeszcze z czasów męskiej przygody w jednostce komandosów.

Zapewniam pana, że będzie pan musiał się wykazać nie tylko siłą mięśni, ale i wiedzy prawniczej.

- Zawsze działaliśmy zgodnie z prawem - wtrącił się pan Tomasz.

- Znają panowie ustawodawstwo obowiązujące w Unii Europejskiej na temat obrotu dziełami sztuki i zabytkami?

- Najważniejsze tezy - powiedział pan Tomasz.

- Proszę to nadrobić, by nie zarzucano nam braku kompetencji!

Zgodnie kiwnęliśmy głowami. Nie wiem, co myślał szef, ale ja już postanowiłem rozglądać się za inną pracą.

- Teraz do rzeczy - pani minister zerknęła na zegarek. - Za pół godziny stawicie się u dyrektora Muzeum Narodowego. On was we wszystko wprowadzi. Do widzenia!

Skłoniliśmy się energicznej szefowej i ruszyliśmy do wyjścia.

- Panie Pawle, niech pan zmieni strój. To ministerstwo, a nie poligon! - usłyszałem za sobą.

- Tak jest, proszę pani! - prawie zasalutowałem. Odetchnęliśmy na korytarzu.

- Herod- baba, lepiej czym prędzej uciekajmy w teren - uśmiechnął się pan Tomasz. Próbował mnie pocieszyć.

- Niech pan sam jedzie do Muzeum Narodowego, a ja coś zrobię ze swoim wyglądem - zaproponowałem.

- Nie - szef pociągnął mnie za ramię. - Musisz mieć wszystkie dane - dodał tajemniczo.

- Usłyszałeś coś ciekawego? - dopytywał się o efekty mojego śledztwa.

- Prawie nic - odparłem. - Impreza szybko rozkręciła się i mało kto myślał o pracy. Podkradłem się w pobliże płotu z mikrofonem kierunkowym. Słyszałem jedynie, jak ten przyjaciel Batury mówił do kogoś przez telefon komórkowy: „Rycerze są w drodze, a Jerzy szuka skrytki wokół góry".

- Ciekawe - mruknął Pan Samochodzik i milczał całą drogę do Muzeum Narodowego.

Na miejscu musieliśmy poczekać jeszcze kwadrans, nim zaproszono nas do dyrektora, nie głównego, ale jednego z zastępców. Był to miły pan, niski, szczupły, co chwila przecierający okulary. Posadził nas w głębokich wygodnych fotelach i poczęstował mocną herbatą.

- Panowie, sprawa jest nad wyraz delikatna - zaczął. - Ekipa warszawskich archeologów rozpoczyna jutro badania w miejscu dawnego pałacu w Dylewie koło Ostródy. Spodziewamy się znaleźć tam unikatowe dzieła sztuki. To będzie sensacja na skalę europejską.

- Zawsze sądziłem, że archeologia zajmuje się badaniem okresów historycznych przed nastaniem słowa pisanego - wtrąciłem. Dyrektor uśmiechnął się.

- Po części ma pan rację, są archeolodzy, którzy mówią, że prowadzenie wykopalisk w miejscach z pamiątkami z późniejszych okresów to nie archeologia - powiedział. - Tym razem badania będzie prowadził polski specjalista od kultur antycznych.

- Kolekcja antyków ukryta przez właściciela dworu w dawnych Prusach Wschodnich? - nie dowierzał pan Tomasz.

- Nie tylko - odparł dyrektor. - Kierownik ekipy miał tu dziś być na spotkaniu, ale musiał już wyjechać na miejsce. On wam wszystko najlepiej wyjaśni. Najważniejsza jest dyskrecja. Bronimy się przed rozgłosem, chociaż jakiś miejscowy dziennikarz już wszystko wywąchał. Na razie obiecał nic nie pisać, ale już tam siedzi jak kwoka na jajach.

Spojrzeliśmy z szefem na siebie domyślając się, kim może być ten dociekliwy reporter.

- Wyruszymy jeszcze dziś - obiecał pan Tomasz.

Pożegnaliśmy dyrektora i pojechaliśmy do domu Pana Samochodzika. Obaj mieliśmy w szafach spakowane bagaże na wypadek nagłego wyjazdu. Zatrzymaliśmy się na dłużej, by zaplanować nasze działania. Gdy jak pichciłem turystyczny obiad: makaron i klopsiki w sosie pomidorowym ze słoika, szef przeglądał zawartość swej biblioteczki.

Po półgodzinie zjawiłem się w pokoju, gdzie zasmucony szef siedział nad jedną książką i mapą. Podałem mu talerz z dymiącą potrawą. Podziękował i widelcem wskazał mapę.

- To tu - oznajmił.

Pochyliłem się nad stołem i mapą. Nasz teren operacyjny obejmował obszar zamknięty pasmem Wzgórz Dylewskich i trasą Gdańsk - Warszawa. Z zachodu na wschód biegła droga, przy której znajdowało się pole historycznej bitwy pod Grunwaldem. Na północny zachód od niego było jezioro Bąbrówka połączone strumykiem z mniejszym oczkiem bez nazwy. Oba akweny były połączone kanałem z Grabarkiem, dopływem Drwęcy. Na południowym krańcu Bąbrówka widziałem miasteczko o tej samej nazwie. Kilometr na zachód od niego było Dylewo.

- Ładna okolica - stwierdziłem.

- Tak - przyznał szef nawijając makaron na widelec. - Jezioro, najwyższe wzniesienie na Mazurach, historyczne pole bitwy z rycerzami zjeżdżającymi na coroczną inscenizację, pałac ze skarbami. Czy masz jakieś sugestie?

Spojrzałem na uśmiech pana Tomasza. Podziwiałem go za to, że potrafił wywnioskować różne rzeczy z niepowiązanych z pozoru przesłanek. - Wyniki twojego nocnego czuwania? - podpowiadał.

- Poddaję się - przyznałem.

- Po prostu nie chce ci się myśleć - szef odstawił pusty talerz. - Przyjrzyj się mapie. Masz Górę Dylewską, kilka oznaczeń budynków zabytkowych, to pałace, ślady grodzisk i pole bitwy pod Grunwaldem. O czym to świadczy?

Wysiliłem pamięć.

- Ten obszar prawie od zawsze znajdował się na pograniczu państwa polskiego - przypomniałem sobie. - Za czasów pruskich, o ile pamiętam, pogranicze było puste, pozbawione grodów. Jednak za czasów państwa krzyżackiego w interesie Krzyżaków było obsadzić pogranicze rycerzami, nadać im majątki, by mieli baczenie na granice.

- Dobrze - pochwalił szef. - Gall Anonim opisując wyprawy Bolesława Krzywoustego na Prusy narzekał na brak pruskich grodów. Także wyludnienie tych terenów w czasie podbojów krzyżackich wskazywałoby na niezamieszkały pas puszczy granicznej.

- Trzeba pamiętać, że u Prusów grody pełniły inne funkcje niż na przykład w Biskupinie - zauważyłem. - Plemiona pruskie podzielone na rody i rodziny zamieszkiwały ogromne połacie puszczy. Grody służyły jako schronienie w czasie wojny i najazdu wroga. Często Prusowie po prostu kryli się w ostępach leśnych.

- Masz rację - przyznał pan Tomasz. - Teraz przypomnij sobie, czego dowiedziałeś się w nocy?

- „Rycerze są w drodze, a Jerzy szuka skrytki wokół góry" - przypomniałem. - I co?

- Nie traktuj tego jak hasło, tylko jak informację - pouczył mnie Pan Samochodzik. - Dokąd mogą jechać rycerze? Nie śmiej się - żachnął się widząc moją minę. - Pod Grunwald, gdzie jak co roku odbywa się inscenizacja bitwy pod Grunwaldem z udziałem bractw rycerskich z całej Polski i Europy. Co rycerze mogą przewieźć przez granicę? Broń, zbroje i średniowieczne wyposażenie, bo w obozie rycerskim muszą żyć tak, jak nasi przodkowie. Dlatego współcześni rycerze posługują się kopiami staroci, a kto odróżni dobrze zachowane oryginały od kopii?

Mina mi zrzedła, gdy słuchałem przełożonego.

- Analizujmy dalej. Wokół jakiej góry może szukać Jerzy? Wokół każdej, ale najbliżej Grunwaldu jest Góra Dylewska. Dla łotrzyka, jakiego podsłuchiwałeś, góra to góra, nieistotne, czy ma cztery tysiące metrów wysokości, czy tylko trzysta dwanaście. Dlatego jestem pewien, że Batura i jego przyjaciel szykują jakieś łotrostwo w okolicach Góry Dylewskiej. Lasy, jary, wzniesienia to wszystko doskonałe miejsca na skrytki, zwłaszcza gdy zna się tam każdy kąt.

Pan Samochodzik zerknął na zegarek.

- Zbieramy się, za trzy godziny mamy spotkanie - oznajmił.

- Gdzie? Z kim?

- Z pewnym rycerzem pod Grunwaldem - usłyszałem.

Pan Tomasz zabrał zawczasu przygotowaną torbę. Pojechaliśmy do mnie po bagaże i wyjechaliśmy w kierunku Gdańska. Właśnie kończyła się pierwsza dekada lipca. W tym roku rocznica bitwy pod Grunwaldem przypadała w piątek. Z uroków lata na Mazurach i nad Bałtykiem korzystała cała Polska, więc droga była zapchana samochodami. Prowadził pan Tomasz, a ja próbowałem odespać nocne czuwanie.

Wczesnym popołudniem zajechaliśmy na parking koło pola bitwy pod Grunwaldem. O tej porze roku zatrzymywały się tu tylko autokary wynajęte przez kolonie. Minęliśmy stoiska oferujące kopie rycerskiej broni i pamiątki z Grunwaldu. W tłumie spacerujących można było dojrzeć ludzi ubranych w stroje przypominające do złudzenia te znane ze średniowiecznych rycin.

- Współcześni rycerze już przybyli na miejsce, by zorganizować widowisko - wyjaśnił mi pan Tomasz.

Przechodziliśmy koło granitowych ciosów ze zburzonego przez hitlerowców pomnika grunwaldzkiego, który ufundował Ignacy Jan Paderewski w Krakowie w pięćsetną rocznicę bitwy, gdy zaczepił mnie żebrak stojący na poboczu. Był ubrany w czarny płócienny wór z kapturem zakrywającym twarz. Stał na bosaka przepasany sznurem, z kosturem w jednej i miską na datki w drugiej ręce. Podobał mi się jego pomysł na inscenizację epoki, ale natarczywość zdenerwowała.

- Na pielgrzymkę do Ziemi Świętej zbieram, miłościwy panie - chrypiał.

- Czy na wyprawę do pobliskiej gospody? - zażartowałem strząsając ramię żebraka.

- Co ty, Pawle? - rzekł szef z wyrzutem. - Tak traktujesz pielgrzyma? - uśmiechnął się i rzucił do miski drobną monetę.

- Pomodlę się za wasze dusze w kaplicy - znowu zachrypiało spod kaptura.

Po chwili przepychaliśmy się przez tłum młodzieży, która ledwo dawała sobie radę z wędrówką w tym upale. Stanęliśmy koło pomnika grunwaldzkiego i przyglądaliśmy się kamiennej makiecie położenia wojsk przed bitwą w 1410 roku.

- Ciekawa bitwa - mruknął pan Tomasz. - Z pozoru wszystko wiemy, ale uczeni do dziś spierają się o istotne szczegóły.

- Gdzie ten rycerz? - niecierpliwiłem się. - Mamy go szukać wśród dziesiątków namiotów w rycerskich obozach? - ręką wskazałem tereny wokół muzeum bitwy grunwaldzkiej, gdzie stały namioty i palisady.

Bliżej pomnika rycerstwo przygotowało plac turniejowy z wieżami oblężniczymi, kozłami, narzędziami średniowiecznych tortur, saracenami, padokami dla koni i wielkim targowiskiem. W drewnianych budkach można było kupić wyroby rzemieślników pracujących takimi samymi metodami jak ich poprzednicy przed wiekami. Za wysoką drewnianą palisadą ustawiono różnej wielkości namioty skupione w niewielkie kręgi, czyli podobozy poszczególnych chorągwi.

- Nie, pójdziemy do kaplicy - zdecydował szef. - To tylko dwieście metrów, a będziemy w cieniu. Ten rycerz mówił, że nas znajdzie.

Poszliśmy polną drogą w kierunku kępki drzew na zachodzie. Upał był obezwładniający. Zdawało się, że nawet muchom nie chciało się bzyczeć z należytą sumiennością. Tylko polne skowronki zachowały wigor i podśpiewywały. Zmęczeni siedliśmy pod kamiennym murem okalającym zarys fundamentów kaplicy pobitewnej.

- Kamień z pomnika poświęconego Ulrykowi von Jungingenowi? - dziwiłem się. - Niemcy święcili pamięć wielkiego przegranego?

- Pamiętaj, że to on stawił opór i poległ w walce ze słowiańskim barbarzyńcami - powiedział szef. - Tak przynajmniej przedstawiano go w krzyżackich kronikach. Jednak nie zadziwia cię, dlaczego postawiono tę kaplicę?

- Ku chwale i pamięci poległych tu rycerzy - odpowiedziałem.

- Jak myślisz, czemu akurat w tym miejscu?

- Musiało tu zdarzyć się coś ważnego? - domyślałem się.

- Tak, pewnie tu poległ dowodzący bitwą po stronie krzyżackiej - mówił szef. - Zauważ, że już we wrześniu 1410 roku król Władysław Jagiełło w liście do biskupa pomezańskiego Jana wspominał o zamiarze ufundowania tu klasztoru według reguły świętej Brygidy. Wiosną 1411 roku, jak wspominano w kronikach, stała tu już drewniana kaplica krzyżacka. W 1413 roku sprowadzono cudowny obraz Matki Boskiej i dzwon. W 1414 roku kościółek spalono w czasie tak zwanej wojny głodowej. Od 1595 roku wybudowany tu wcześniej murowany kościół zaczął popadać w ruinę. W 1720 roku kazano go rozebrać, bo nadal odbywały się pielgrzymki do tego miejsca, a pastorzy czerpali nieopodatkowane dochody ze sprzedaży świec, wotów i odzieży tutaj cudownie uzdrowionych. Na początku XX wieku postawiono tu pomnik wielkiego mistrza.

- Skoro wedle przekazów von Jungingen zginął w wirze walki, to bitwa rozegrała się gdzieś tu? - domyśliłem się.

- Tak, w promieniu pół kilometra od tego miejsca - przytaknął pan Tomasz.

- Nieprzypadkowo wybrano lokalizację kaplicy. Pamiętaj jeszcze o jednym. W bitwie pod Grunwaldem nie brała udziału piechota - to była bitwa rycerzy, czyli jeźdźców. Z drugiej strony nieznane jest nazwisko wojownika, który powalił wielkiego mistrza.

- To jak zginął wielki mistrz, skoro nie zabiła go chłopska piechota, jak to zaprezentowali Sienkiewicz i Matejko?

- Wystarczyło, że został zrzucony z konia, w takim zamieszaniu zostałby stratowany.

Wyobraziłem sobie ten sam lipcowy skwar, szczęk zbroi, rżenie koni walczących kopytami i zębami, jęki rannych i modły umierających.

- Uff, ale upał - jęknął pan Tomasz ocierając chusteczką pot z czoła.

- Może łyk wody? - usłyszeliśmy nad sobą czyjś głos.

Zerknąłem do góry. Wpierw ujrzałem dłoń wystającą z szerokiego rękawa czarnego odzienia, ściskającą kamionkowy kubek, na którego ściankach szkliły się krople krystalicznie czystej wody. Potem zza muru wyjrzała uśmiechnięta twarz Olbrzyma. Był to nasz znajomy dziennikarz pracujący w lokalnej gazecie ukazującej się na terenie Warmii i Mazur.

Uściskaliśmy go serdecznie, bo przeżyliśmy z nim wiele przygód w których był nieocenionym kompanem. Miał prawie dwa metry wzrostu i twarz dziecka, a głowę niemal ogoloną na zero. Nosił też okulary, które przy jego wzroście nadawały mu pozory ślamazarności.

- To miał być rycerz, a nie żebrak - powiedziałem z wyrzutem do pana Tomasza.

- To ty nie wiesz, że jak rycerz ruszał do Ziemi Świętej, to odkładał zdobne pancerze? - zaśmiał się Olbrzym.

Napiliśmy się wody z manierki wysłuchując uwag Olbrzyma, że w Piśmie Świętym nakazano spragnionego napoić, co uczyniwszy oczekuje chociaż kilku dni odpustu.

Opowiedział nam, że robi materiał wcieleniowy. Na polach Grunwaldu jest żebrakiem, a w obozie archeologów robotnikiem przy wykopkach.

- Z żebractwa i wożenia ziemi w taczkach można nieźle wyżyć - zapewniał. - Chyba rzucę pisanie.

- Mów! - pan Tomasz rozkazał Olbrzymowi. - Wszystko, co wiesz i masz zamiar napisać.

- A co chcecie wiedzieć? - Olbrzym oparł się wygodnie o kamienie z pomnika von Jungingena. - Archeolodzy dopiero przyjechali, rycerze zbierają się przed bitwą. Mogę wam jedynie powiedzieć o rzeźbach, które skradziono z parku w Dylewie. Ktoś już wyczuł koniunkturę i chyba wiem kto. Widziałem Jerzego Baturę.

ROZDZIAŁ DRUGI

KTO WĘSZY WOKÓŁ DYLEWA? • LĄDOWANIE W BĄBRÓWKU • ZAKŁADAM BAZĘ W „MUZIE" • BIWAK NA WYSPIE • NIESPODZIEWANA WIZYTA MAŁGOSI • POZNAJĘ MIESZKAŃCÓW PENSJONATU • ROBERT PODSŁUCHUJE MOJE ROZMOWY •

WIECZORNE WĘDKOWANIE • HARCERSKI PATROL TOLI

Olbrzym krótko opowiedział o tym, czego dowiedział się grzebiąc w archiwalnych numerach gazet, które pisały o Dylewie i o tym, co wiedział na temat kradzieży.

- Nie znam niestety zbyt wielu faktów - przyznał. - Więcej będzie wiedział kierownik archeologów, ale on nie ma zamiaru ze mną rozmawiać, chcąc wszystko zachować w tajemnicy. Nie chce rozgłosu, ale niech tylko brukowce o tym się dowiedzą, to będzie sensacja na cały kraj i wtedy też będę musiał puścić materiał u siebie, żeby mnie redaktor naczelny nie zjadł żywcem na przystawkę do obiadu.

- Gdzie widziałeś Baturę? - zapytałem.

- Kręcił się po Górze Dylewskiej - odpowiedział. - Mieszkańcy wsi opowiadali o warszawiaku, który wypytywał o lokalne legendy, opowieści o skarbach, jaskinie.

Teraz my z kolei opowiedzieliśmy Olbrzymowi o naszych podejrzeniach związanych z przyjazdem jakiejś grupy rycerzy.

- Paweł zostanie w ukryciu, znajdzie sobie cichy zakątek, gdzieś nad jeziorem Bąbrówka - zaproponował szef. - Ja zamieszkam z archeologami, a Olbrzym będzie miał na oku rycerzy.

- Kto bierze samochód? - zapytałem.

- Ja - szef uśmiechnął się triumfalnie. - Będziesz z nami w kontakcie. Olbrzym też ma samochód i będzie jeździł do archeologów. Prawda?

- Jak mnie wpuszczą - mruknął dziennikarz.

- Poproszę, żeby chcieli z tobą rozmawiać, w końcu dotrzymałeś danego słowa - obiecał Pan Samochodzik.

Olbrzym mieszkał razem z rycerzami z Olsztyna, więc pożegnał nas i poszedł żebrać, jak powiedział, na obiad. Z panem Tomaszem wróciliśmy do Rosynanta i ruszyliśmy w kierunku Dylewa. W Bąbrówku szef zatrzymał się przy rynku, obok neobarokowego ratusza z umieszczoną centralnie maleńką wieżą zegarową. Zza siedziby rajców wyglądała masywna, jakby przygarbiona sylwetka murowanej, gotyckiej świątyni. W perspektywie kamieniczek ulicy prowadzącej od rynku ujrzałem wysoką bramę i resztki fortyfikacji miejskich. Krzyżacki zamek wybudowany pod koniec XIV wieku znajdował się na niedużej wyspie, za kościołem. Z warowni zostały zaledwie ruiny dwóch skrzydeł i wieża chyląca się nad tonią jeziora jak krasnal przeglądający się w lustrze.

- Powodzenia! - szef uścisnął mi dłoń na pożegnanie. - Miej oczy szeroko otwarte.

- Do zobaczenia! - klepnąłem maskę Rosynanta, gdy odjeżdżał zostawiając mnie samego na rynku miasteczka.

Natychmiast poczułem się nieswojo, jakby wzrok wszystkich mieszkańców był skupiony właśnie na mnie, obcym w tym miejscu. Rozejrzałem się dokoła. Fryzjer, knajpa, supersam przerobiony z dawnego sklepu GS-u, poczta i maleńki szyldzik z napisem: „Policja" stanowiły doskonale znany krajobraz miejscowości na prowincji. Do tego na pobliskim bazarze Cyganie dzwonili ręcznie robionymi patelniami, a Rosjanie i Białorusini zachwalali towary wyłożone na drewnianych ławach.

Musiałem zrobić zapas żywności i rozejrzeć się za jakimś noclegiem. W sklepie, pod ostrzałem bacznych spojrzeń miejscowej klienteli, kupiłem konserwy i chleb. Szukałem czegoś takiego jak „Informacja turystyczna", aby dowiedzieć się, gdzie w pobliżu jest pole namiotowe lub gospodarstwo agroturystyczne. Oczywiście miejscowy urząd gminy miał takową instytucję, która rzecz jasna w środku sezonu turystycznego musiała być zamknięta.

Wizyta u fryzjera dała spodziewany efekt.

- Pan archeolog? - najpierw zapytał mnie fryzjer, elegancki brunet z hiszpańskim wąsikiem i włosami przylizanymi żelem.

- Nie, turysta - zaprzeczyłem, widząc podejrzliwość w oczach rozmówcy.

- Aha, a z daleka?

- Z Warszawy. Przyjechałem popatrzeć na bitwę, a przedtem odpocząć nad jeziorem. Popływać, rybki połowić...

- W Bąbrówce nie ma ryb - rzucił znad gazety staruszek siedzący na krześle pod ścianą.

- Przynajmniej spróbuję - wzruszyłem ramionami.

- Niech pan idzie do „Muzy" - zaproponował fryzjer. - Na końcu jeziora, ale tam spokój. Blisko do Dylewa, gdzie ci archeolodzy z Warszawy przyjechali. Jak panu się znudzi samotność, to pan sobie do nich pójdzie, coś wypije, zabawi się... przy ostatnich słowach porozumiewawczo zmrużył oko.

- Dziękuję za wskazówkę - powiedziałem wychodząc.

Koło ratusza znalazłem małą tablicę informacyjną z mapą gminy. Moje podejrzenia potwierdziły się. Pensjonat o tajemniczej nazwie „Muza" był jedynym w okolicy. Zawsze mogłem zaszyć się gdzieś w lesie, ale wtedy byłbym unieruchomiony, bo nie miałbym gdzie zostawić rzeczy. Zerknąłem na mapę okolicy i wyszedłem z miasteczka na północ. Po godzinie dotarłem do pensjonatu.

Piętrowy budynek ze spadzistym dachem porośniętym winoroślami stal przy przesmyku pomiędzy jeziorem Bąbrówka i tym bezimiennym, stanowiącym jakby kropkę nad „i". „Muza" usadowiła się na zachodnim brzegu na wzniesieniu, skąd był piękny widok na okolicę, zasłonięta od północy ścianą lasu łączącego się z zielonym pasmem Wzgórz Dylewskich.

- Dzień dobry! - ukłoniłem się gospodyni, która wyszła na podwórko zwabiona szczekaniem wesołego wilczura zamkniętego za drucianym ogrodzeniem.

- Dzień dobry - odpowiedziała. - Jakiś desant się tu szykuje? - zażartowała patrząc na mój strój.

- Nie, tak wygodniej - tłumaczyłem się.

Pani na „Muzie" miała około czterdziestu lat, długie jasne, proste włosy i wygląd rozmarzonej poetki.

- Czy znajdzie się u pani jedno miejsce do spania? - zapytałem.

- Dopiero od środy zwolni się jeden pokój - powiedziała.

- A mogę gdzieś postawić namiot?

- Na wyspie? - zaproponowała.

Obejrzałem się za siebie. Metr od brzegu jeziora była długa kiszka wyspy szerokiej może na dziesięć i długiej na trzydzieści metrów. Prowadziła na nią wąska kładka - deska stanowiąca cały mostek podparty dwoma cienkimi palikami.

- Świetnie - ucieszyłem się. - A mogę u pani zamówić posiłki?

- Tak - zgodziła się gospodyni, którą nazwałem w myślach Poetką.

Przekroczyłem więc mój Rubikon i wylądowałem na bezludnej dotąd wyspie. Poszukałem cichego zakątka i na południowym krańcu znalazłem polankę otoczoną olszynami. Rozstawiłem namiot, który okryłem faszyną ze ściętych gałązek, wyciętych tu wcześniej przez kogoś. Przygotowałem małe palenisko otoczone kamieniami i na koniec wykąpałem się w jeziorze. Przepłynąłem pod mostkiem na przesmyku do oczka o średnicy stu metrów i zawróciłem. Gdy wychodziłem z wody, w wejściu do mojego namiotu ujrzałem podeszwy białych adidasów. Zakradłem się jak najciszej, chwyciłem nieproszonego gościa za kostki i pociągnąłem do siebie. Natychmiast jakby włączyła się syrena alarmowa, taki wrzask podniosła dziewczyna, którą ciągnąłem za stopy. Szybko puściłem ją.

- Aaa! - ryknąłem jak lew. - Ładnie to tak grzebać komuś w namiocie?

Dziewczę przestało wrzeszczeć. Niewysoka blondynka o długich włosach zawiązanych w niezgrabny kok miała najwyżej siedemnaście lat.

- Co tu robiłaś? - zapytałem ją.

- Byłam ciekawa, kto nowy przyjechał.

- Nie mogłaś poczekać, aż będę w obozie i może odziany przynajmniej w spodnie - wymownie zerknąłem na kąpielówki.

- Coś ty, wstydzisz się? - blondynka zaśmiała się i wtedy błysnęły jej ładne chabrowe oczy i zauważyłem morze piegów usadowionych na nosie i policzkach.

- Nie przystoi, żeby taka młoda panienka sama odwiedzała samotnie mieszkającego mężczyznę - wyjaśniłem.

Wypchnąłem ją z namiotu, sam wszedłem do środka sznurując wejście i ubierałem się.

- Mam przyjść z koleżanką? - zażartowała.

- To teraz przedszkolaki samodzielnie spędzają wakacje? - byłem złośliwy.

Uwaga o młodym wieku uraziła pannicę. Zamilkła. Wyjrzałem w nadziei, że sobie poszła. Siedziała na trawie i czekała.

- Paweł - przedstawiłem się podając jej rękę.

- Małgosia - odpowiedziała. - Idziesz na kolację?

Po kąpieli czułem głód, więc zgodziłem się z ochotą. Poszliśmy wpierw po kładce, potem wzdłuż brzegu jeziora do pensjonatu. Zdobiły go drewniane rzeźby wykonane przez miejscowych artystów. W jadalni panował niemal wiktoriański nastrój. Jej środek zajmował duży stół, wykonany z ciemnego drewna, otoczony kilkoma krzesłami z wysokimi oparciami.

Zastawa może nie była wyszukana, bo z ciemnego, nietłukącego się szkła, ale srebrne sztućce robiły wrażenie i siłą woli powstrzymywałem się przed lustrowaniem motywów zwierzęcych na rączkach. Od grubych murów i ciemnego kredensu bił chłód, tak upragniony i poszukiwany tegorocznego gorącego lata. Mogłem się założyć o wszystko, że kominek w rogu, przy wspólnej ścianie z kuchnią, dawał zimą wiele przytulnego ciepła.

Kolejny raz mój militarny przyodziewek wywołał konsternację wśród ludzi. Obecni na posiłku goście Poetki spojrzeli na mnie z mieszaniną zdziwienia i życzliwego zainteresowania. Gospodyni posadziła mnie pośrodku dłuższego boku stołu. Do filiżanki wlała herbatę i zaprosiła do posiłku.

- To pan Paweł Daniec - przedstawiła mnie wszystkim. - Przyjechał tu na wypoczynek i zostanie aż do czasu bitwy.

Tak umownie określano w tych stronach rycerską inscenizację na polach Grunwaldu.

Goście Poetki patrzyli na mnie życzliwie. Czułem się jak u cioci na imieninach. Głodnym wzrokiem chłonąłem półmiski z wędlinami i serem, sosy do mięs w salaterkach, ładnie pokrojone pomidory i ogórki. Miałem ochotę pochłonąć to wszystko, ale zauważyłem, że tu każdy celebrował kęsy, nie robił kanapek, tylko kroił plasterki szynek, prawie niesłyszalnie posługując się nożem i widelcem.

- Pan pewnie głodny? - zachęcała mnie Poetka.

- Trochę - przyznałem.

Gospodyni widząc moje zmieszanie zaczęła zagadywać mieszkańców pensjonatu o wrażenia z wycieczek po okolicy. Małgosia byłą córką polsko- niemieckiego małżeństwa. Mama była Polką, a jej tata małomównym Niemcem. Oboje bardzo przypominali doskonale znany nam obrazek niemieckich turystów: krótkie spodenki, koszulki, aparaty fotograficzne i kamery wideo. Obok mnie siedział niepozorny młodzieniec, którego charakterystyczną cechą była kamizelka z wypchanymi kieszeniami. Na wieszaku w sieni zauważyłem kapelusik z przyczepionymi przynętami i wędki stojące w kącie. Przypuszczałem, że mój sąsiad musiał być zapalonym wędkarzem. Pełnego obrazu dopełniały dwie pary zakochanych w sobie młodych ludzi. Jedna z nich przypominała duet sportowców, którzy po wysiłku fizycznym uzupełniali niedobór energii. Co chwila zerkali na siebie zalotnie i sprawiali wrażenie, jakby zaraz chcieli wystartować do maratonu w biegu do pokoju na piętrze. W drugiej parze to ona rządziła, co chwila podsuwając mężczyźnie jakiś smakowity kąsek, ale gdy ten gotował się do dłuższego delektowania się jakąś potrawą, żona popędzała go.

,.Sielanka" - pomyślałem.

Uznałem, że nie ma tu podejrzanych osób i skupiłem się najedzeniu. Dostosowałem się do stylu panującego w tym miejscu. Na koniec sięgnąłem po chusteczkę przeciągniętą przez maleńką drewnianą figurkę zwierzęcia z długimi zakrzywionymi rogami.

- No właśnie, co to jest? - zaśmiała się Poetka. - To jest zagadka. Wszyscy spojrzeli na mnie wyczekująco.

- Muflon - odpowiedziałem. - Z przodu nieco podobny do wilka, ale postura barana i charakterystyczne rogi wskazują na muflona. Czytałem, że myśliwi wprowadzili te zwierzęta na Wzgórza Dylewskie.

Nie tego się spodziewano. Widocznie figurki muflonów były zasadzką na każdego nowego w pensjonacie.

- Brawo! - ucieszyła się Poetka. - Jest pan pierwszym, który zgadł!

Skłoniłem się, a potem wstałem i podziękowałem za poczęstunek.

Uciekłem na wyspę otworzyć konserwę i najeść się. Gdy byłem w połowie kulinarnej dogrywki, przyszła do mnie Małgosia.

- Ale ich załatwiłeś tym muflonem - zagadnęła.

Zaskoczona przyglądała się otwartej konserwie i bochenkowi chleba.

- Mam taki zwyczaj, że czytam o okolicy, do której się wybieram na wypoczynek - odpowiedziałem.

Rozpaliłem małe ognisko i zagotowałem na nim wodę na herbatę. Małgosia patrzyła na moje czynności z zainteresowaniem.

- Nigdy nie byłaś na obozie? - zapytałem ją.

- Nie.

- I pewnie nigdy nie musiałaś sama sobie robić jedzenia? - domyślałem się.

- Nie.

- A kim jest twój tata, że stać go na niesamodzielną córkę?

Małgosia gwałtownie wstała otrzepując spodnie z trawy.

- Ten wędkarz też mnie wypytywał, co robi tata - mówiła gniewnie. - Co wy sobie wyobrażacie?!

- Przepraszam! - przerwałem tę tyradę. Podałem jej kubek z herbatą.

- Smaczna - orzekła próbując.

Siedziałem w milczeniu patrząc na zachód słońca za Wzgórzami Dylewskimi. Nie wierzyłem własnym oczom, gdy ujrzałem na niebie charakterystyczny kształt szybującego orlika krzykliwego, będącego przecież w polskim spisie gatunków zagrożonych wyginięciem.

Z drugiego brzegu dobiegł mnie charakterystyczny odgłos krzyku derkacza, sąsiada orlika na tej samej liście. Gdy w trawie zaszeleściła jaszczurka zwinka w typowym dla niej ubarwieniu szaro- czarnym z licznymi żółtymi cętkami, byłem zdziwiony tak liczną obecnością w tym rejonie rzadkich, chronionych gatunków zwierząt. Wtedy poczułem dziwny zapach, nie pasujący do tego miejsca.

- Założę się, że maść goździkowa nie odpędza wszystkich komarów - powiedziałem na głos.

Małgosia zerknęła na mnie jak na wariata gadającego do siebie.

- Nie wiedziałem, że wędkarze oprócz ryb łapią z szuwarów także słowa prywatnych rozmów - kontynuowałem.

Wtedy trzciny z prawej strony zatoki rozchyliły się i wyszedł z nich wędkarz ubrany w wodery, czyli długie, sięgające prawie do pasa, gumowe buty i spodnie w jednym.

- Ta młoda dama głośno wspomniała o mnie i chyba państwa nie dziwi moje zachowanie? - jąkał się zaczerwieniony faktem, że złapałem go na podsłuchiwaniu.

Teraz zwróciłem baczniejszą uwagę na wędkarza. Miał około dwudziestu pięciu lat, czarne, krótko przycięte, kręcone włosy, twarz o regularnych rysach z silnie zarysowaną szczęką.

- Głupio wyszło - przyznał siadając obok mnie. - Robert - przedstawił się. - Chodzę tu za szczupakiem. Wczoraj uciekł mi z haczyka. Tylko machnął ogonem, rozdziawił paszczę, jakby się śmiał.

Słuchałem wędkarskich opowieści zastanawiając się, ile jest w nich prawdy, na ile Robert stara się być autentyczny. Małgosia szybko znudziła się opisem długości ryby.

- Może pójdziemy razem na ryby? - zaproponowałem.

- To ty też?! - oburzyła się Małgosia i wstała. - Cześć! - rzuciła, nim odeszła.

- Rezolutna, co? - uśmiechnął się Robert.

- Tak - przyznałem.

Następną godzinę spędziliśmy nad brzegiem rzucając spinningami. Raz mnie, raz Robertowi złapał się młody, niewymiarowy szczupak. Zgodnie z zapewnieniami klienteli fryzjera w Bąbrówku w jeziorze prawie nie było ryb. Zapadający wieczór zwabił nad wodę owady, na które polowały ryby, co chwila z pluskiem burzące nieruchomą, ołowianą toń wody, w której ciemną pręgą odbijały się buki na brzegach. Rozmawialiśmy o rybach oraz żeglarstwie i Robert sprawiał wrażenie obznajomionego z wodą. Pochodził z Koszalina i na Mazury przyjechał w interesach. Zawsze zatrzymywał się w „Muzie", bo tu odnajdywał prawdziwy spokój i ciszę, a jednocześnie domową atmosferę kontrastującą z ofertą wielkich hoteli.

Obiecaliśmy sobie powtórzyć nazajutrz seans wędkarski i pożegnaliśmy się. Mogłem teraz w spokoju przemyśleć plany na najbliższe dni. Rozłożyłem mapę i starałem się zapamiętać wszystkie naniesione na niej ścieżki. Zrobiłem sobie drugą porcję herbaty i wsłuchałem się w noc. Zgasiłem latarkę, bo jej światło zbytnio kusiło różne krwiożercze owady.

- Czuwaj! - nagle usłyszałem nad uchem.

Podskoczyłem zaskoczony. Za mną na granicy cienia i światła z ogniska stało dwóch harcerzy. Upodabniały ich harcerskie mundury, jednakowe fryzury i groźne spojrzenia. Niższy miał okulary i wielkie piegi na nosie i policzkach. Wyższy wysmarował sobie twarz jakimś smarem czy farbami. Obaj mieli po piętnaście lat.

- Tola! - zawołał w kierunku krzaków. - Mamy samotnika!

- A wy jesteście Bolek i Lolek? - zażartowałem. - Mam dość wiecznego nachodzenia mojego obozu! To już trzeci najazd tego dnia. Jutro się stąd wynoszę!

Z krzaków wyszła blondynka z dwoma kucykami wystającymi spod niebieskiego beretu.

- Czuwaj! - rzuciła. - Niech pan się nie gorączkuje. Szukamy w okolicy podejrzanych osobników.

Krytycznie przyjrzałem się sobie z przesadną dokładnością.

- Pasuję - orzekłem złośliwie.

- Niech pan nie żartuje, to poważna sprawa - powiedziała Tola.

- Siadajcie, druhowie, odpocznijcie - zaprosiłem ich do ogniska.

- Przed wami droga daleka.

- Skąd pan wie, dokąd idziemy? - zapytał okularnik.

- A gdzie jest teraz skupisko harcerzy? - przedrzeźniałem go. - Pod Grunwaldem! Na rękawach macie emblematy harcerskich drużyn grunwaldzkich. Co roku organizujecie zloty na polach Grunwaldu. Ciekawe tylko, co was przyniosło aż tu?

- Byliśmy w Dylewie - oznajmił z dumą wyższy. - Pan wie, co tam jest?

- Gdybym się przyznał, to dopiero byłbym podejrzany, prawda? - uśmiechnąłem się złowieszczo.

Przestraszona Tola szeroko otworzyła oczy.

- Nazywam się Paweł Daniec i wiem, co jest w Dylewie, czego szukają tam archeologowie i jestem idealnym kandydatem na podejrzanego człowieka, który chce zabrać naukowcom ich skarby - drwiłem. Harcerze nie wiedzieli, co począć. Poczęstowałem ich herbatą.

- Wypadałoby, żebyście się przedstawili - zasugerowałem.

Oczywiście zrobili to. Szefowa patrolu miała pseudonim „Tola", okularnik „Kobra", a wysoki „Kijanka".

- Pierwszy raz widzę, żeby harcerzami rządziła harcerka - drażniłem ich.

- Emancypacja - filozoficznie stwierdził Kobra.

- Siła wyższa - dodał Kijanka.

- Cicho! - Tola strofowała podwładnych. - Skąd pan tak dużo wie?

- Jakie macie prawo, żeby mnie tak przesłuchiwać? - udawałem oburzonego.

- Sam pan powiedział, że jest podejrzany - zauważył Kobra.

- I ten militarny strój - uzupełnił Kijanka. - Zrobił pan sobie gniazdko jak komandos albo szpieg.

Westchnąłem zrezygnowany.

- Jestem zwykłym turystą - zapewniałem. - O archeologach wiem, bo wszyscy w okolicy mówią tylko o nich.

- A czemu nie mieszka pan w pensjonacie, tylko pod namiotem? - zapytała Tola.

- Czekam, aż zwolni się pokój, a okolica bardzo mi się podoba. Kto wie, czy nie

pozostanę dłużej i to właśnie tu, na wyspie.

- Pan Robert wyjeżdża w środę, to będzie pan miał pokój - powiedziała Tola.

- Znacie wędkarza? - zdziwiłem się.

- Pewnie, spotkaliśmy go przy drodze do Dylewa - wyjaśnił Kijanka. - I to nie jest żaden wędkarz.

- Cicho! - krzyknęła Tola. - Nie umiesz trzymać języka za zębami?

- Napuścił was na mnie, a sam poleciał do Dylewa?! - udawałem wzburzonego.

- Nie napuścił, tylko zwrócił uwagę - uściślił Kobra.

- To tajny detektyw - prawie szepnęła Tola. - A pan jest podejrzany i będziemy pana mieli na oku. O!

Wstała podrywając cały patrol na nogi. Po chwili w nocnej głuszy ucichły ich kroki.

Wyjąłem telefon komórkowy i chciałem zadzwonić do szefa. Niestety na wyspie nie mogłem złapać zasięgu. Wybiegłem na brzeg, a potem na nadbrzeżną skarpę. Ślizgałem się na trawie mokrej od wody ze zraszacza Pomagałem sobie rękoma. Znalazłem zapisany w pamięci mojego telefonu numer pana Tomasza i nacisnąłem odpowiedni klawisz. Odebrał po dziesiątym dzwonku.

- Niech pan uważa! - zawołałem. - W okolicach Dylewa kręci się pewien podejrzany facet.

- Wiem, harcerze dzwonili do nas i opisali samotnego osobnika mieszkającego na wyspie. Rysopis pasował do ciebie - zaśmiał się Pan Samochodzik.

Nagle ten śmiech urwał się, gdy w słuchawce usłyszałem grzmot potężnego wybuchu.

ROZDZIAŁ TRZECI

PRZYBYWAM DO DYLEWA • POZNAJĘ CZŁONKÓW EKIPY

ARCHEOLOGICZNEJ • CO WIEMY O HISTORII PAŁACU? •

UKŁAD MIĘDZY FRANZEM VON ROSEM I ADOLFO WILDTEM • LOSY KOLEKCJI RZEŹB • PAN JASIO W PAŁACOWYM PARKU • WIECZORNA POGADANKA O PRACY NA WYKOPALISKACH • OSTRZEŻENIE PRZED ATAKIEM • NOCNY WYBUCH

Z żalem żegnałem Pawła, którego sylwetkę jeszcze przez jakiś czas widziałem we wstecznym lusterku. Pojechałem na północ, do Dylewa. Na małą wieś składały się klocki bloków byłych pracowników Państwowych Gospodarstw Rolnych i skrzyżowanie dziurawych asfaltówek oraz sklep z nieodłącznymi w takich miejscach schodami. Były one ośrodkiem życia kulturalnego mieszkańców i wymiany plotek. Obok sklepu była świetlica. Za krzyżówką wjeżdżało się na teren dawnego folwarku. Ogromne obory i chlewy z czerwonej cegły straszyły zapadniętymi dachami i dziurami w miejscu okien.

Przejechałem przez dawną bramę pałacowego parku obok kościoła i zatrzymałem się przy neoklasycystycznym ryzalicie dawnego pałacu w Dylewie. Obejrzałem się na świątynię, której szesnastowieczne założenie przebudowano prawdopodobnie w XIX wieku, zresztą bez smaku, nieudolnie.

Teraz z kolei przyjrzałem się resztkom pałacu. Nad schodami z metalową barierką wisiała tabliczka informująca, że tu ma siedzibę niepubliczna szkoła w Dylewie. Poszedłem wzdłuż budynku, mijając zejście do pomieszczeń w przyziemiu. Stanąłem przy ogromnej, kilkunastometrowej szerokości pustce. Dalej zobaczyłem blok mieszkalny. Domyśliłem się, co się tu kiedyś stało. Z jakichś przyczyn zniknęła centralna część pałacu, a jej ryzality przystosowano do potrzeb powojennego życia we wsi.

Na tym trawniku stała i debatowała grupa młodych ludzi i jeden niewysoki mężczyzna o siwych, krótko przyciętych włosach, energiczny, ubrany w dżinsy, koszulę i skórzaną kamizelkę, z którą - jak się później okazało - nie rozstawał się prawie nigdy, bo w swych wielu kieszeniach skrywała między innymi przyrządy do nabijania fajki. Domyśliłem się, że najstarszy w dyskutującym gronie, musi być profesorem Tadeuszem, którego przyjaciele nazywali „Miki", co było przeróbką jego nazwiska. U stóp profesora siedział z półprzymkniętymi ślepiami duży rudowłosy pies z oklapniętymi uszami. Studenci wołali na niego „Donald". Profesor, gdy zauważył moją obecność, przeprosił zebranych i podszedł do mnie.

- Miki - przedstawił się. - Tak mnie przezywają. Pan Tomasz N.N., jak sądzę?

- Tak - uśmiechnąłem się ściskając dłoń Mikiego. - Przyjaciele nazywają mnie czasami Pan Samochodzik, ale wolę swoje imię.

- Zapraszam na obiad - Miki chwycił mnie pod rękę i poprowadził do schodów od strony parku. - Tu była główna bryła pałacu - tłumaczył mi. - A tu była weranda - wskazał trawnik pod młodą wierzbą płaczącą.

Gromada młodzieży poszła naszym tropem, lekko kręconymi schodami na pierwsze piętro do jadalni. Gdy usiedliśmy przy stole, Miki postukał widelcem w szklankę z kompotem.

- Moi drodzy! - przemówił. - Ten miły pan, który dołączył do naszej ekipy, to pan Tomasz z Ministerstwa Kultury i Sztuki. Jego zadaniem jest wspomaganie nas w poszukiwaniach talentem, wiedzą i doświadczeniem. Jest on dyrektorem departamentu zajmującego się poszukiwaniami zaginionych dzieł sztuki. Przyznacie, że to idealna pomoc?

Młodzi ludzie zgodnie pokiwali głowami. Miki przedstawił mi swoich współpracowników. Piotr, wysoki, ostrzyżony na zero blondyn w okularach, był asystentem profesora i miał tytuł doktorski. Basia, nieduża blondyneczka o rozwichrzonych lokach i twarzy dziewczęcia, była specjalistką od konserwacji znalezisk. Renata, wysoka, trochę wyniosła, długowłosa brunetka, zajmowała się głównie katalogowaniem, a to za sprawą prawie niebiańskiego talentu do odrysowywania rzeczy i ładnego charakteru pisma. Była jeszcze Ela, poważna jak na swój młody wiek, skupiona, ale i jakby trochę rozmarzona, a przeznaczono ją do pomocy Basi i Renacie. Męskie grono uzupełniali: fotograf Szymon, długowłosy brunet wyglądający raczej na harleyowca niż na naukowca, i Marek, doktorant ze sztuki antycznej, chłopięcy, uśmiechnięty z rzemykiem przewiązanym na szyi, w cliliście na głowie i kwiecistej koszuli rozpiętej prawie do pępka.

- Tomaszu, może zdradzisz nam, co powinniśmy zrobić, żeby dobrze poprowadzić poszukiwania w terenie? - zapytał mnie Miki przy posiłku.

- Położyłbym nacisk na uświadomienie mieszkańcom Dylewa celu waszych poszukiwań - odpowiedziałem po chwili namysłu. - Ludzie będą sobie wyobrażali, że Bóg wie jakie bogactwa tutaj się znajdują. Zadziała syndrom psa ogrodnika, który sam nie zje i drugiemu nie da.

- Masz rację - przyznał Miki. - Renata, przygotuj na komputerze ładne zaproszenie na prelekcję. Na kiedy? - zwrócił się do mnie o radę.

- Proponuję jeszcze dziś - odparłem. - Mamy sobotę. Trzeba również poprosić księdza, żeby w czasie jutrzejszej mszy...

- Jasne, genialne - Miki gładził się po brodzie. - Dziś przyjedzie jeszcze profesor Rivalenni, specjalista od historii włoskiej sztuki. Może on coś opowie wieczorem...

Do końca obiadu był gotowy plan działania. Piotr z Szymonem i Markiem mieli zająć się naborem pracowników do kopania. Dziewczyny pobiegły do sypialni, żeby przygotować plakat. Miki przypiął Donaldowi smycz i poszliśmy na spacer do parku.

Wyszliśmy na wąską ścieżkę prowadzącą między krzakami jeżyn i olchami.

- Tomaszu, znasz historię tego parku? - zapytał mnie Miki.

- Z przykrością przyznaję, że nie. Szukałem informacji w swoich książkach, ale nic nie znalazłem. Udało mi się jedynie dowiedzieć, że w 1328 roku komtur dzierzgoński nadał Stefanowi Klecowi wieś Sykerinen na prawie chełmińskim z szesnastoma latami wolnizny. Kolejna informacja dotycząca tej miejscowości to ta, że w 1412 roku Dytrych z Dylewa udał się z pielgrzymką do Rzymu. Jego krewni, Jan i Gunter z Dylewa, byli członkami Związku Jaszczurczego i brali udział w rozruchach przeciw Zakonowi, za co w 1411 roku Jana ścięto, a Gunter musiał odnowić przysięgę wierności. W 1416 roku Dytrycha w nieznanych okolicznościach zasztyletowano. W 1540 roku majątek przeszedł w ręce Hansa Birckhama i Niklasa Kakolla. Dalszych informacji na temat Dylewa nie znalazłem.

- Nie dziwię się. To mało znane miejsce. Park zaprojektował i przygotował Johann Larass. W latach 1879- 1883 zasadzono platany, daglezje i czerwone buki, wykopano stawki i wybudowano żelazne mosty nad kanałami, po których podobno pływały nawet gondole. Widziałeś ten ogromny folwark?

- Tak.

- No właśnie. Franz von Rose kupił ten majątek od rodu Finckensteinów w połowie XIX wieku. Jak każdy ówczesny bogacz interesował się sztuką, antykiem, wiele podróżował. W 1894 roku Rosę trafił do Mediolanu, gdzie na wystawie zobaczył rzeźbę zatytułowaną „Wdowa" i koniecznie chciał ją kupić, poznać autora. I tak spotkał Adolfo Wildta. Pewnie słyszałeś o nim?

- Oczywiście, chociaż niezbyt wiele. Nie zwracano na niego szczególnej uwagi. Żył w latach 1868- 1931. Urodził się w biednej mediolańskiej rodzinie. Już w 1880 roku pracował w studiu Giuseppe Grandiego, a po dwóch latach uczył się rzeźby w marmurze pod okiem Federico Villi. Jednocześnie przez dwa lata studiował w mediolańskiej Akademii Sztuki rzeźbę antyczną i dzieła Michała Anioła. Był uważany za przedstawiciela symbolizmu. W 1913 roku promowała go krytyk sztuki Margherita Sarfatti, a w 1925 roku dołączył do ruchu Novecento Italiano, z którym w latach 1926- 1929 organizował wspólne wystawy.

Miki przystanął przed grotą wykonaną z kamiennych płyt i nabijał fajkę.

- Prawdziwa kariera Wildta mogła rozpocząć się, gdy w 1912 roku zmarł von Rose. Zawarli układ, że von Rose będzie kupował od Wildta wszystkie jego oryginały. Ostatni trafił do Dylewa już po śmierci von Rosego. Właściciel ziemski z Dylewa ufundował artyście stypendium w wysokości czterech tysięcy lirów rocznie. Pomyśl, przez szesnaście lat tyle pięknych rzeźb trafiało właśnie tu.

- Opowiedz, jak wpadłeś na trop tego miejsca i Wildta, o którym chyba całkowicie zapomniano.

- Wiesz, dlaczego zapomniano?

- Nie.

- Wildt był skazany na niepamięć, bo przygotowywał rzeźby dla Mussoliniego, między innymi popiersie duce w kształcie plafonu. Jednak dziesięć lat temu zrobiła się moda na Wildta. Trafiłem na jego ślad zupełnym przypadkiem. W pałacu koło Łowicza znalazłem sarkofag, o którym mówiono, że jest antyczny. Jednak znalazłem i rozpoznałem w nim dzieło Wildta.

- Po jego sygnaturze? - domyśliłem się.

- Nie. Brakowało jego sygnatury. Litera „A" wpisana pomiędzy środkowe kreski litery „W" to znak firmowy, którym sygnował wykonane przez siebie antyczne kopie. Historycy sztuki zastanawiali się, czy to sarkofag z II wieku naszej ery, czy wanna księżniczki Ludwiki, na co wskazywałyby enigmatyczne zapiski w kronikach pałacu. Dwa lata, w wolnych chwilach, odtwarzałem historię eksponatu. Tak znalazłem Dylewo, a potem potomkinię ostatnich właścicieli. Ona opisała mi rozkład pomieszczeń w pałacu i rozmieszczenie rzeźb w poszczególnych pomieszczeniach. Na fundamentach prawego skrzydła wybudowano szkołę, a środkową część wyplantowano. Gdy dziesięć lat temu kierownik ówczesnego PGR- u wydał polecenie oczyszczenia terenu, koparka odsłoniła fragmenty fundamentów, rzeźby, książki.

- Najcenniejsze rzeczy oczywiście zniknęły - mruknąłem.

- Tak. I pies z kulawą nogą nie zainteresował się tym, co tu robiono. Nie zjawił się konserwator zabytków ani przedstawiciel władz gminy. Była to samowola dyrektora.

- Jestem pewien, że w okolicznych domach można znaleźć wiele ciekawych eksponatów.

- Gdy byłem tu w listopadzie na rekonesansie, to miejscowy dzieciak zaprowadził mnie do szopy, gdzie znalazłem czterdzieści dużych odłamów marmurowych rzeźb. Pomyśl, co w takim razie jest po domach?

- Masz zadanie nie do pozazdroszczenia - oceniłem.

- Czemu?

- Powiesz ludziom, że to cenne dzieła sztuki, to schowają, by potem dobrze sprzedać. Jeżeli rozpowiesz, że zbierasz te rzeźby tak sobie, to jedni nie uwierzą, a drudzy będą chcieli pieniędzy za zaspokojenie twojej pasji.

- Masz rację - Miki smutno pokiwał głową.

Od jakiegoś czasu rozmawialiśmy szeptem, ukryci w krzakach nad brzegiem stawu. Zauważyłem, że Donald od paru chwil węszy w kierunku ścieżki, a warga nad kłami z prawej strony lekko drga. Od czasów przygód z psem Protazym bardzo ufałem psiej intuicji. Zorientowałem się, że Donald wyczuł kogoś wrogo nastawionego do nas.

- Cicho - szepnąłem Mikiemu do ucha.

Przyjrzał mi się zdumiony, ale poddał się mojej sugestii, by uklęknąć i ukryć się w gęstym listowiu. Pojął też moją propozycję, by zasłonić pysk Donalda. Pies spokojnie przyjął torturę rozumiejąc powagę sytuacji.

Na ścieżce słyszeliśmy czyjeś ostrożne kroki. Było ich dwóch i mieli chyba buty na miękkich, sportowych podeszwach, bo szli prawie niesłyszalnie. Zdradzał ich jedynie szelest ubrania. Mówił tylko jeden.

- Już przyjechali - opowiadał zachrypnięty głos. - Werbują ludzi do łopaty, a dzisiaj w świetlicy robią jakąś pogadankę. Pewnie będą chcieli wiedzieć, kto wyszargał tę figurkę z wyspy...

Przy tych słowach Miki szarpnął się gotowy natychmiast wyskoczyć z krzaków. Siłą go zatrzymałem, ale i tak zrobił się hałas. Wypuściłem psa, który natychmiast wyskoczył jak rakieta na ścieżkę.

- Dobry piesek - chrypiał mężczyzna. - A gdzie twój pan?

Położyłem rękę na ramieniu Mikiego każąc mu zostać w ukryciu. Sam przesuwałem się za kępę świerków. Tam ubrudziłem sobie kolana spodni piachem, zdjąłem okulary, rozczochrałem włosy i wydreptałem na ścieżkę.

- Donald! - wołałem psa. - Chodź tu!

- Tu jest! - usłyszałem krzyk.

Teatralnym gestem strzepywałem piach z ubrania, założyłem okulary i poprawiłem fryzurę.

- Donald, zostaw pana! - dalej grałem. - Przepraszam, to pies przyjaciela, ale urwał mi się.

Niski człowieczek o czarniawej twarzy, małych, chytrych oczkach, niedbale przyciętych, długich włosach i wąsach nad wąską wargą patrzył na mnie uważnie. Poprawił czapkę- leninówkę, wytarł dłoń o połę brązowo- brunatnej marynarki.

- Dzień dobry! - skłonił się. - Nic się nie stało. To spokojny pies, bo z wykopalisk.

Nie wytrzymałem i parsknąłem śmiechem. Przy okazji nie zapomniałem jednak zerknąć na błoto zalegające cienką warstwą na podmokłej ścieżynie. Oprócz starych pantofli mojego rozmówcy były tam także półokrągłe prążki sportowych butów. Miejscowy ciche chodzenie miał we krwi, a drugi osobnik miał odpowiednie obuwie i uciekł w kierunku groty.

Podałem rękę mężczyźnie i przedstawiłem się.

- Jasio - odpowiedział. - Roboty szukam - oświadczył. - Jak pan zna tych profesorów, to może pan szepnie słówko.

- A na czym pan się zna? - zapytałem.

- Na czym pan chcesz - odpowiedział rezolutnie. - Panie, zapytaj pan jakiekolwiek pegeerowca, jakiej pracy on nie wykonywał. Moja stara, przepraszam, żona, to nogę straciła od dojenia krów. Co dzień setkę tej rogacizny trza było wymyć. Stój pan siedem dni w tygodniu, cały rok, po kostki w zimnej wodzie i wymyj taką setkę. Który z miastowych albo tych w Warszawie tak by potrafił...

Pan Jasio przeklął szpetnie, splunął na myśl o politykach i znowu chytrze na mnie zerknął.

- To jak, pogada pan? - miał na myśli pracę.

- Pogadam - obiecałem.

- A ile płacą?

- Myślałem, że chodzi panu głównie o pracę... - znacząco zawiesiłem głos.

Kiedy rozmawialiśmy, Miki przekradł się za plecami pana Jasia i pojawił się na ścieżce. Donald szarpnął się do niego i pociągnął mnie na smyczy. Odegraliśmy z Mikim scenę, gdy zapoznałem go z prośbą mężczyzny. Profesor natychmiast pojął moje intencje i zgodził się. Widocznie też uważał, że przeciwnika lepiej mieć na oku niż w ukryciu.

- Niech pan przyjdzie rano do pracy - Miki zakończył rozmowę z panem Jasiem.

Odeszliśmy na skrzyżowanie, gdzie wokół nas nie było krzaków, skąd ktoś mógłby nas podsłuchać.

- Ale numer - wyszeptał naukowiec.

- Do sukcesu potrzeba nam przełamania nieufności miejscowych.

Wróciliśmy do pałacu. Na trawniku Piotr z Szymonem i Basią przygotowywali siatkę pomiarową na wykopalisku. Marek i Renata poszli do wsi rozwiesić plakaty o spotkaniu. Ela przygotowywała piwnicę w szkole na przyjęcie wykopanych eksponatów. Na schodach antresoli nad przyszłym miejscem pracy siedział wysoki, lekko otyły mężczyzna z apaszką na szyi. Miał szpakowate włosy, pucułowatą twarz, którą miały wyszczuplać wąsy i broda niezachodzące na policzki.

- Profesor Rivalenni - Miki przedstawił mi gościa. - Znawca włoskiego symbolizmu.

Przybysz doskonale znał język polski, bo jego matka była Polką.

- Co za smutny kraj - narzekał Rivalenni.

We trzech poszliśmy do piwnicy obejrzeć pracę Eli i żeby w chłodzie napić się herbaty. Siedząc przy szkolnej ławce ustalaliśmy strategię na dzisiejszy wieczór.

Przed kolacją przybyła młodzież. Okazało się, że Marek z Renatą podjęli trud obejścia prawie wszystkich domów i mieszkań w Dylewie, by zaprosić na spotkanie. Piotr z Szymonem już wiedzieli, gdzie rozpoczną wykopaliska. Zjedliśmy kolację i ruszyliśmy do wyjścia.

- Zaraz, zaraz - zatrzymałem wszystkich. - Ktoś musi zostać na warcie.

Wszyscy spojrzeli po sobie zdezorientowani.

- Mafia, boi się pan mafii? - konfidencjonalnie zapytał Rivalenni.

- Nie, mam przykre doświadczenia dotyczące zaginięcia narzędzi na wykopaliskach, co znacznie je opóźniało - odpowiedziałem.

Do pozostania na warcie zaofiarowali się Piotr i Marek. Pierwszy chciał popracować, a drugi poopalać się na szkolnym boisku. Rozsiedli się tak, że całą szkołę mieli na oku.

Całą grupą poszliśmy do świetlicy. Szymon był ciekawy, jaka młodzież mieszka w Dylewie, miał zapewne na myśli tę piękniejszą część społeczności. Prowadząc kable do rzutnika przezroczy od gniazdka do stolika zerkał na panie i poprawiał niesforne, długie, kręcone czarne loki opadające mu na oczy. Dziewczyny z ekspedycji budziły zainteresowanie wszystkich mężczyzn, którzy cicho komentowali ich wygląd.

Miki stanął przed tłumem zebranym w ciasnej, dusznej sali wiejskiej świetlicy. Nad nami był drewniany strop stanowiący jednocześnie podłogę dawnej sali jadalnej. Podpierały ją cztery słupy zdobione wiśniową boazerią. Jak zwykle, starsi usiedli w pierwszych rzędach krzeseł stanowiących prawdopodobnie cały przegląd produkcji meblarskiej ostatnich trzydziestu lat. Dzieci usiadły w kucki na podłodze, a dorośli z tyłu z założonymi na piersiach rękoma. Nie wróżyło to najlepiej. Ludzie byli z góry nastawieni na „nie" do naukowców.

Jedynymi zainteresowanymi sprawą byli chyba harcerze, którzy karnie, rzędami usiedli z boku pod dowództwem energicznego druha w wojskowym drelichu.

- Dziękuję za przybycie - rozpoczął Miki. - Jest mi niezmiernie miło, że państwo zechcieli przybyć na spotkanie z nami i to tak licznie...

Potem Miki zaczął opowiadać o tym, na czym polegają wykopaliska, podkreślił możliwość zarobku dla części mieszkańców. Potem glos zabrał Rivalenni. Miał opowiadać o włoskim symbolizmie i historii życia Wildta.

- Cinquecento! - rzekł natchniony patrząc w niebo. Sala ryknęła śmiechem.

- I Uno, Tempra, Siena, a na koniec kaszlak - mruczał rechocząc ogromny grubas o twarzy goryla, który mimo upału założył niebieską, ortalionową kurtkę z napisem: „Only Bluff".

- Odrodzenie! - kontynuował Rivalenni. - Dylewo czeka odrodzenie!

Nazwa tego samochodu marki Fiat oznacza właśnie „odrodzenie".

- Gdy świat dowie się, że w Dylewie były dzieła Adolfo Wildta, wasze życie się zmieni - zapewniał Rivalenni. - To miejsce przez obecność jego rzeźb od razu zyskuje genius loci...

- Ile na tym zarobimy? - padło pytanie z tłumu.

- Chi lo sa? - profesor rozłożył ramiona. - Kto to wie?

- A trzeba robić te wykopki na takim ładnym trawniku? - dziwił się ten w „Only Bluff'.

- Po co tak ryć?

- Chi non fa, non falla - odparł Rivalenni.

- Co on gada? - zdziwił się pytający.

- Tylko ten się nie myli, kto nic nie robi - przetłumaczyłem.

Goryl w ortalionie zerknął na mnie i spod opuchniętych oczu rzucił groźne spojrzenie.

Zląkłem się i wycofałem.

- Mówię ci... - usłyszałem w tłumie chrapliwe zawodzenie pana Jasia. - Pół świniaka wziął ten, co jechał traktorem, a drugie pół policjanci, żeby nie szukali...

Przeciskałem się w stronę głosu, ale ściana ludzi z groźnymi minami była trudna do przebicia, miejscami wręcz podstawiali mi nogi.

- Miejski i nie umie się zachować - powiedziała kobieta z dwoma walkami wkręconymi w loki na czole, w kuchennym fartuchu, pachnąca panierką do kotleta schabowego.

- Bardzo panią przepraszam... - wyjąkałem.

Zauważyłem, jak pan Jasio wychodził z wysokim młodzieńcem i zniknął w mroku otaczającym świetlicę. Wybiegłem za nimi, ale obaj jakby zapadli się pod ziemię. Za to ze środka dobiegały co chwila salwy śmiechu. Stałem wściekły i przysiągłem sobie, że jutro przycisnę pana Jasia tak, że zdradzi wszystkie swe tajemnice.

- Pan jest archeologiem? - usłyszałem nieśmiałe pytanie.

- W pewnym sensie - odpowiedziałem.

Dopiero po chwili zwróciłem uwagę na małego, może siedmioletniego chłopca, w dziurawym sweterku w paski, w połatanych dżinsach i tenisówkach bez osłony palców. Miał okrągłą, umorusaną twarz ozdobioną szopą gęstych, grubych, czarnych włosów obciętych „na Kopernika".

- Jak masz na imię? Co się stało? - wypytywałem go.

- Jestem Kordian - przedstawił się. - Lepiej uważajcie w nocy - powiedział, nim

czmychnął.

- Co się dzieje? - zaciekawił się Miki wychodzący ze świetlicy. Opowiedziałem mu o tym, co słyszałem, o zachowaniu ludzi i o ostrzeżeniu przekazanym przez Kordiana.

- Są nieufni - Miki ocenił postawę mieszkańców Dylewa. - Wierzysz konfabulacjom siedmiolatka?

- Jaki miałby interes, żeby kłamać?

- Głupi dowcip - Miki lekceważąco machnął ręką.

- Jak wykład profesora?

Miki zaśmiał się.

- Albo wezmą nas za wariatów, albo zostaną fachowcami od włoskiego renesansu i symbolizmu. Już rozpoznają rodzaje marmurów.

Po skończonym spotkaniu całą grupą wracaliśmy do pałacu. Potem ustaliliśmy, kto będzie czatował dziś w nocy, bo jednak Miki postanowił sprawdzić rewelacje Kordiana.

- Wpadłem na genialny pomysł - oznajmił nam Rivalenni. - Poprosiłem harcerzy, żeby donosili nam o każdym podejrzanym osobniku. Obiecali pomóc.

Byłem wzburzony namawianiem młodzieży do donosicielstwa, od tego były przecież organy ścigania. O dziwo, po godzinie Miki odbierał w kancelarii pierwszy harcerski meldunek. Opowiedział mi o tym, jak patrol znalazł obozowisko Pawła.

Staliśmy wszyscy na korytarzu parteru, gdzie w klasach były nasze sypialnie, kiedy zadzwonił mój telefon komórkowy. To był Paweł. Zamieniliśmy ledwie kilka słów, gdy na środku szkolnego holu rozległ się straszliwy huk, fala uderzeniowa sprawiła, że zabolały mnie bębenki w uszach. Zaskoczony eksplozją obróciłem się i uderzyłem głową o nisko wiszącą półkę z doniczką paproci, co mnie oszołomiło i zemdlony upadłem na podłogę.

ROZDZIAŁ CZWARTY

SPOTKANIE Z ULRYKIEM VON JUNGINGENEM • PONURA SŁAWA

KRZYŻOWCÓW • POSZUKIWANIA GENIUS LOCI • SMUTNE LOSY SASINÓW • OPOWIEŚĆ O SZALONYM HRABIM • WSKAZÓWKA PROWADZĄCA DO SKARBU

Kiedy usłyszałem wybuch w słuchawce, rzuciłem się do biegu. Do Dylewa cały zlany potem dobiegłem w pół godziny. Właśnie na podwórze przed szkołą wjeżdżał radiowóz. Stał tam już dodge Olbrzyma.

- Twój szef czuje się dobrze - poinformował mnie. - Pogotowie już opatrzyło mu głowę i dało zastrzyk. Zasnął jak niemowlak.

- Skąd wiedziałeś o wybuchu? - zapytałem Olbrzyma.

- Pytasz o tajniki warsztatu - uśmiechnął się. - Najgorsze, że teraz wszyscy będą wiedzieć o wykopaliskach. Już dzwoniłem do redakcji, żeby na jutro dali tekst. Sorry, taka praca - wzruszył ramionami.

- Jasne - przytaknąłem. - Dowiedziałeś się czegoś w tej drugiej sprawie?

- Chodź, dziś i tak już tu nic nie zmalujemy - Olbrzym pociągnął mnie za ramię. Minęliśmy policjantów i tłum gapiów ze wsi i poszliśmy do auta Olbrzyma. Wyjechał na główną szosę i skierował się na Grunwald. Jechaliśmy do obozu rycerskiego. Dziennikarz całą drogę milczał zamyślony. Wjechaliśmy na specjalny parking i przeszliśmy wzdłuż palisady do drewnianej bramy. Paliło się tam małe ognisko, a przy nim siedziało dwóch rycerzy bez zbroi, ale z mieczami i tarczami.

- Czołem! - przywitał ich Olbrzym pokazując identyfikator. - Mój gość - wskazał na mnie.

Zaraz po wejściu skręciliśmy w prawo do wielkiego białego namiotu z przedsionkiem, gdzie za stołem, na wysokim krześle siedział brodaty, ale łysy, niewysoki mężczyzna o błękitnych, inteligentnych, wesołych oczach.

- Wielki mistrzu! - Olbrzym skłonił się nisko. - Przedstawiam ci Pawła Dańca, mego przyjaciela, który ściga złodziei dzieł sztuki.

Domyśliłem się, że siedzący przede mną mężczyzna w inscenizacji bitwy pod Grunwaldem gra rolę Ulryka von Jungingena, wielkiego mistrza Zakonu Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, czyli Krzyżaków.

Dostosowując się do panujących w obozie obyczajów również skłoniłem się.

- Siadaj, czcigodny człowieku, albowiem misja twoja wydaje się być szlachetną nad wyraz - zaprosił mnie Ulryk wskazując fotel.

Olbrzym usiadł naprzeciw mnie.

- Mów, mój zauszniku i szpiegu - powiedział Ulryk do Olbrzyma.

- Szpiegujesz dla Krzyżaków? - zdziwiłem się.

- Wówczas biskupstwo warmińskie było w państwie krzyżackim - odpowiedział reporter. - Historii nie zmienisz.

- Twój przyjaciel występuje w słusznej sprawie - zapewniał mnie Ulryk. - Walczymy ku chwale Najświętszej Panienki z poganami, którzy jako wilcy w owcze skóry pokornych chrześcijan się odziali pod wodzą Jagiełły i jego dzikiego brata Witolda. Bóg sprawi, że zwyciężą prawowierni - Ulryk wzniósł oczy do nieba.

Oniemiałem. Nie spodziewałem się takich przemówień w ustach nowoczesnych rycerzy, którzy lada dzień mieli stoczyć bój. Ulryk, widząc moje zdumienie, roześmiał się serdecznie.

- Pawle, mówimy to tylko na użytek dobrej zabawy - opowiadał uśmiechając się i popijając wodę z kamionkowego kubka. - Przyznam, że ja i moi rycerze z Gniewu kultywujemy nie tylko tradycje rycerskie, ale i ducha chrześcijańskiego tak silnego w tamtej epoce. Nikomu jednak nie narzucamy siłą poglądów, a król Władysław Jagiełło, czyli szef rycerstwa z Warszawy, jest moim przyjacielem. Powiedz mi teraz, jaki masz problem?

- Mamy prawo podejrzewać, że ktoś będzie próbował wykorzystać rycerskie spotkanie do przemytu przez granicę cennych zabytków - wyjaśniałem. - Grupy rekonstruktorskie dysponują przecież wyposażeniem, które wygląda jak prawdziwe...

- Rozumiem - krótko uciął Ulryk. - Jadąc przez granicę na pokazy zawsze musimy przygotować szczegółową dokumentację przewożonych rzeczy ze zdjęciami i dokładnym opisem. Myślę, że istnieją prostsze sposoby przemytu niż przebieranie się za rycerzy.

- Może i tak - przyznałem. - Pozwolisz jednak, że uparcie będę trzymał się swojej wersji. Czy spodziewacie się przyjazdu grup rycerskich zza granicy?

Ulryk zasępił się. Na jego nachmurzonym czole widziałem już groźne burzowe chmury, z których miały zaraz we mnie trysnąć błyskawice i gromy. Nagle jego oblicze złagodniało.

- Jasne! - uderzył pięścią w stół. - Krzyżowcy z Brytanii! Zgłosili się w ostatniej chwili i bardzo im zależało na udziale. Podobno są bardzo niepokorni i każdy kto staje przeciw nim, musi się liczyć z ciężkimi ranami. Mało kto ich zaprasza na imprezy, więc teraz ruszają do Polski, pod Grunwald.

- Powiedziałeś „krzyżowcy"? - zdziwiłem się.

- Dziwisz się? Krzyżacy prowadzili skuteczną propagandę opowiadając, że to wojna z poganami.

- No, to podejrzanych mamy wyłożonych jak na talerzu - ucieszył się Olbrzym.

- Pośpiech jest złym doradcą - Ulryk hamował jego zapędy.

- Serdecznie dziękuję za pomoc i liczę na dalszą owocną współpracę - wstałem i pokłoniłem się wielkiemu mistrzowi.

- Idź, przyjacielu, i walcz ze złem - Ulryk na pożegnanie przeżegnał mnie znakiem krzyża.

Wsiedliśmy do auta Olbrzyma i ruszyliśmy do mojego obozowiska. Powoli świtało, a był to przecież środek upalnego lata.

- Jakie plany na dziś? - zapytał mnie Olbrzym.

- Pochodzę po Górze Dylewskiej, powęszę, zajdę do archeologów - odpowiedziałem. - Muszę też bliżej przyjrzeć się postaci pewnego wędkarza.

- Bardzo dobrze! - Olbrzym pochwalił mnie. - A ja będę czaił się na te rycerskie łachudry.

Poprosiłem dziennikarza o zatrzymanie się z dala od „Muzy", bym mógł skrycie powrócić do swojego obozu. Gdy wchodziłem po kładce na wyspę, poruszyła się firanka w jednym z okien na piętrze pensjonatu, a po drugiej stronie jeziora dostrzegłem jakiś ruch w krzakach. Przed snem nastawiłem sobie budzik w zegarku, zasznurowałem namiot i planując kolejne kroki, zasnąłem.

***

Rano obudziło mnie drapanie w brezentową ścianę namiotu.

- Pora na śniadanie, nocny wędrowcze - usłyszałem głos Małgosi.

- Już wstaję - jęknąłem.

Było o pół godziny wcześniej niż planowałem wstać. Wygrzebałem się ze śpiwora i wyjrzałem na zewnątrz.

- Gdzie byłeś w nocy? - zaatakowała mnie dziewczyna.

- Na nocnej wycieczce - zażartowałem.

Przemyłem twarz i ręce w jeziorze, wytarłem je o poły bluzy.

- A co dzisiaj robisz? - wypytywała mnie.

- Idę na spotkanie z Sasinami - odparłem poważnie.

- Mogę iść z tobą?

- Wytrzymasz długi marsz?

- Wszystko, byle się nie nudzić.

- To będzie randka z historią...

- Nigdy nie lubiłam dat - skrzywiła się Małgosia. - Trudno! - zdecydowała. - Idę!

Przy śniadaniu wciąż panowała atmosfera Wersalu i tylko ja robiłem sobie kanapki z kopiastymi porcjami pomidorów i ogórków.

- Na którą przygotować panu obiad? - zagadnęła mnie Poetka.

- Wrócę na kolację - zapowiedziałem.

- Daleka wycieczka? - dopytywał się Robert.

- Tak, idę szukać skarbów w okolicach Dylewa.

Robert zamyślił się i mimowolnie zerknął za okno, za jezioro. Małgosia uzyskała pozwolenie od rodziców na wycieczkę ze mną. Zrobiliśmy sobie kanapki na drogę, zabraliśmy trochę wody i wyszliśmy na polną drogę do Dylewa.

- Czego szukasz w tych okolicach? - zapytała mnie Małgosia.

- Genius loci - uśmiechnąłem się.

- Czego? - zdziwiła się.

- Teraz nie uczą łaciny, tylko angielskiego i niemieckiego? Odwiedzając niemal każde miejsce na Mazurach znajdziemy jego genius loci, ducha przeszłości, magię tego punktu. Spotkamy tu znane osobistości z przeszłości, przejdziemy po ścieżkach, którymi kroczyli ludzie o naturach wojowniczych, mężowie stanu i znakomici ludzie nauki. W poszukiwaniu tej ulotnej nici łączącej teraźniejszość z historią idziemy na Górę Dylewską, najwyższy punkt naszego regionu, na wysokość 312,2 metra.

- Jesteś poetą? Chcesz znaleźć ducha przeszłości?

- Trudno znaleźć ducha dawnych czasów w okolicach Góry Dylewskiej. Więcej w tym legend niż faktów. Lodowiec cofając się do swej skandynawskiej krainy nie raczył zostawić za sobą rynnowych jezior, nad brzegami których ostoję znaleźliby pierwsi osadnicy tych ziem. Tu była granica wpływów ludów bałtyjskich w pierwszym tysiącleciu przed naszą erą. Archeolodzy nie znaleźli tu „skarbów", bo jak pisze Mirosław Hoffman w książce „Kultura i osadnictwo południowo- wschodniej strefy nadbałtyckiej w I tysiącleciu p.n.e.": „Generalnie należy zwrócić uwagę na wyraźne ubóstwo w skarby i znaleziska luźne terenów: Suwalszczyzny, Garbu Lubawskiego. Na mapkach archeologicznych można jedynie zauważyć jeden kurhan typu VI i dwa typu III w okolicach Wzgórz Dylewskich. Zatrudniony w 1929 roku w Muzeum Prusii Carl Engl przebadał taki kurhan w okolicach wsi Dziadyk i niemetodycznie w Pietrzwaldzie, przez co ta ostatnia wieś leżąca blisko Góry Dylewskiej nie znalazła godnego miejsca w annałach archeologicznych".

- Jesteś archeologiem jak ci w Dylewie?

- Nie, podobnie jak mój szef dobrze przygotowuję się przed wyjazdem na wycieczkę w jakąś okolicę. Przenieśmy się o tysiąc lat ku czasom nam bliższym i spotkamy na tych terenach pruskie plemię Sasinów. Jako że zamieszkiwali oni tereny przyległe do państwa polskiego, wzajemne kontakty były intensywne, co w owych czasach oznaczało podjazdy i wyprawy łupieskie. Pierwszy polski kronikarz Gall Anonim zwrócił baczną uwagę na to plemię, które wyodrębniło się z grupy Galindów około VIII wieku. Gall Anonim określa pochodzenie Sasinów od Sasów, którzy nie chcieli przyjąć panowania Karola Wielkiego, króla Franków, wsiedli na statki i emigrowali z Brytanii aż tu. Archeolodzy zwrócili uwagę na odmienność znalezisk kultury Sasinów od innych pamiątek po Prusach. Ciekawa jest hipoteza, jakoby Sasini byli efektem przemieszania się krwi Galindów, Sasów oraz Słowian, zbiegów z Mazowsza. Polskie wyprawy na początku XII wieku na ziemie Sasinów mogły odbywać się jedynie zimą, gdy zamarzały bagna i rzeki. Rewizyty organizowano o dowolnej porze roku. Gall Anonim utyskiwał na brak grodów w strefie przygranicznej. Spustoszenie ziem Sasinów nie przyniosło Bolesławowi Krzywoustemu żadnych korzyści politycznych.

Bolesław Kędzierzawy w drugiej połowie XII wieku bezskutecznie próbował podporządkować sobie Prusów. Pruskie ludy uległy dopiero przewadze organizacyjnej zakonu krzyżackiego, a Góra Dylewska wciąż jak słup graniczny jednym okiem zerkała na polskie ziemie, a drugim na te, gdzie jak za czasów Sasinów mieszały się krew i kultury.

Tak rozmawiając dotarliśmy spacerkiem do pałacu w Dylewie. Przywitał nas ochroniarz z emblematami Muzeum Narodowego. Pokazałem mu legitymację służbową i wskazałem pana Tomasza wylegującego się na leżaku na antresoli nad wykopaliskami.

Przywitałem się z przełożonym i przedstawiłem mu Małgosię.

- Jak im idzie praca? - zapytałem.

- Jak widzisz, robią pierwsze wykopy w miejscu, gdzie niegdyś stała weranda. Z prawdziwą robotą i tak muszą poczekać do jutra, bo dziś jest niedziela - szef ruchem głowy wskazał na ludzi zmierzających do świątyni. - Miki już rozmawiał z proboszczem, żeby podczas kazania wytłumaczył ludziom, o co nam chodzi.

- Wiadomo, kto wrzucił petardę?

- Ktoś - szef zrezygnowany wzruszył ramionami. - Jak będziecie wracać, to zajdźcie na obiad.

Wyszliśmy z Dylewa na zachód do Parku Krajobrazowego Wzgórz Dylewskich. To był inny świat. Z prawie płaskowyżu, zapowiedzi nudy krajobrazu Mazowsza, nagle wkraczamy w górską krainę, gdzie rowerowa przerzutka musi być włączona na najwolniejszy bieg. To jak wizyta na diabelskim młynie. W Wysokiej Wsi, położonej 300 metrów n.p.m; minęliśmy dom sołtysowej i skierowaliśmy się ku widocznej z daleka i doskonale znanej krótkofalowcom antenie przekaźnikowej. Leniwie wchodziliśmy 12,2 metra wyżej, by stwierdzić, że szczyt znajduje się na terenie prywatnym i zapewne już wkrótce straci swe walory krajobrazowe, bo właściciel obsadził wzniesienie brzózkami.

Na pierwszej stacji ścieżki dydaktycznej przygotowanej przez leśników odpoczęliśmy chwilę i zjedliśmy kanapki. Zbliżało się południe. Potem jak zwykli turyści zanurzyliśmy się w krajobraz żywo przypominający ukochane widoki Bieszczad. Tu każdy krok to jak marsz przez dziewicze tereny. Zza każdego zakrętu kamienistej ścieżki może wychynąć zwiastun przygody.

Przystanęliśmy przy okazałym, wyniosłym dębie. Nie przypominał tych wielowiekowych pomników przyrody rozrośniętych wszerz, wokół których zawsze narastały legendy o zatrzymujących się przy nich królach i cesarzach. Pewnie nikt pod nim nie nocował, bo poniżej było bagniste oczko wodne zarastające zielenią.

- Za siedemdziesiąt lat ten dąb będzie pomnikiem przyrody - przeczytałem tabliczkę. - Przyjdź i zobacz, jak będzie wtedy wyglądał. Za dziesięć lat Góra Dylewska już nie będzie taka sama, tylko porośnięta lasem brzozowym.

Od dębu szliśmy już zupełnie zarośniętą miejscami ścieżką. Uchylaliśmy się przed nisko zwisającymi gałązkami leszczyn. Ostrożnie odsuwaliśmy pióropusze paproci. Pod baldachimem buków, pojedynczych świerków, grabów, dębów i osik prawie zapomniałem o sprawie, która przygnała mnie w ten uroczy zakątek Polski. Z jednej strony mijaliśmy porośnięte mchem, przygarbione wśród drzew głazy polodowcowe, a z drugiej maleńkie oczka wodne. Czasami jak eksponat w muzeum wyskoczył z boku, ogrodzony niskim płotkiem wawrzynek wilcze łyko czy widłak. Niemal na każdym kroku czułem na sobie spojrzenie ukrytych w leśnych ostępach saren i jeleni, dzików, lisów, borsuków, kun, łasic, wiewiórek, a nawet wprowadzonych na ten teren muflonów.

Wędrówka w dół, do Jeziora Francuskiego, nie nastręczała problemów. Z tablicy informacyjnej dowiedzieliśmy się, że nazwa zbiornika pochodzi od grupy francuskich żołnierzy, którzy zostali utopieni w 1812 roku przez chłopów mszczących gwałt zadany pewnej pannie.

- Legenda bierze się pewnie z kalendarza Marcina Gerssa „O Napoleonie, nieszczęśliwej wojnie, dziejach europejskich i pruskich" - tłumaczyłem Małgosi. - Powołując się na relację duchownego z Pierzwałdu napisał o tym zdarzeniu, wypominając resztkom Wielkiej Armii wracającej z nieudanej wyprawy na Moskwę, niegodziwe zachowanie w gościnnych Prusach. Nie da się ukryć, że mieszkańcy okolic Góry Dylewskiej nigdy nie dawali sobie w kaszę dmuchać.

- I gdzie ten genius loci? - nie wytrzymała dziewczyna. Usiadła na niskiej ławeczce zbitej z grubych bali drewna i rozprostowała zgrabne nogi.

- Pomyśl chwilę - usiadłem obok niej. - Czy to genius loci tego rejonu sprawił, że zimą 1945 roku seria pocisków zapalających wystrzelonych z karabinu maszynowego czerwonoarmisty pogrzebała w zgliszczach pałacu dzieła uznanego rzeźbiarza skazanego na zapomnienie, bo rzeźbił także dla Benito Mussoliniego? Co sprawiło, że dzieci mieszkańców dawnego PGR- u okazały się największym sprzymierzeńcem naukowców wskazując miejsca, gdzie walały się przez dziesięć lat odłamki rzeźb odnajdowanych przy okazji różnych prac na terenie dawnego pałacu i parku? Czy genius saeculi przemawiający ustami profesorów z Warszawy dotarł do dusz mieszkańców Dylewa, którzy wiedzą, kto wziął świniaka za wywiezienie rzeźby z wyspy na stawie? Góra Dylewska z diabelską przekorą chroni swe tajemnice. Może to stare wiedźmy, które na szczycie góry organizowały sabaty, zaczarowały to miejsce?

- Dziwnie mówisz - Małgosia pokręciła głową. - Próbujesz mnie bajerować, co?

Zaśmiałem się.

- Oto idzie kauke - skinąłem w kierunku przygarbionego mężczyzny w starym,

wysłużonym, łatanym odzieniu wojskowym.

- Dzień dobry! - wysapał na nasz widok. - Państwo na wycieczce? - zagadnął.

- Tak - odpowiedziałem.

- Romantyczny spacer we dwoje? - mężczyzna wyjął papierosa bez filtra i wsunął go w lufkę.

Nie wiedziałem, czy tłumaczyć obcemu człowiekowi, że dziewczyna obok mnie nie jest moją narzeczoną.

- Szukamy genius loci - wypaliła Małgosia. Przybysz zamyślił się.

- Skarbów szukacie? - domyślił się.

- Pewnie wielu tych skarbów szukało - powiedziałem.

Miałem nadzieję, że tubylec opowie mi coś o ludziach, którzy jeździli po okolicy i wypytywali ludzi o ukryte skarby, miejscowe legendy.

- A pewnie, jeden to nawet znalazł - powiedział.

- Jak to zwykle bywa, został ukarany za skąpstwo i rozpił się - zażartowałem.

- Skąd pan wie? - mężczyzna zerknął na mnie spode łba.

- Zawsze tak jest - mruknąłem.

- Racja.

Zapadło milczenie przerywane bzyczeniem much i gzów. Dym z papierosa nieco je odstraszał.

- Niech pan opowie o tym miejscowym skąpcu - poprosiłem.

Mężczyzna zadowolony, że ma ciekawych wszystkiego słuchaczy, uśmiechnął się, wypuścił wielki kłąb dymu, jak parowóz, nim ruszy ze stacji.

- Dawno temu taki jeden miejscowy hrabia, co zbierał antyki, miał takie fikuśne

dzbany...

- Amfory - podpowiedziałem właściwe słowo.

- No! - mężczyzna przyznał mi rację. - No i on te starożytne amfory napełnił winem. Przywiózł je z daleka, gdzie króle budowali takie trójkątne groby, z Egiptu, kraju faraonów - wyprostował wskazujący palec dla podkreślenia znaczenia ostatnich słów. - Podobno kto to wino pijał z amfor, ten zachowywał młodość i siłę. Trzymał to wszystko w tajemnej piwniczce i sam tylko korzystał z dobrodziejstw. No i jego skąpstwo zostało ukarane, bo syn zginął na wojnie, on sam wkrótce zmarł ze zgryzoty, a to wino zostało gdzieś tu, na górze - bajarz wskazał na zbocza Góry Dylewskiej.

- Pewnie byli tacy, co szukali? - domyślałem się.

- A byli. Stary młynarz to znalazł, ale widocznie na chłopską krew to wino nie

działało.

- Dlaczego? - zdziwiła się Małgosia.

- Młynarz zapił się na śmierć - tubylec pociągnął nosem. - Musiał znaleźć te dzbanki, bo chodził wiecznie pijany, a nigdy w sklepie wódki ni wina nie kupował. Znaleźli go zimą w śniegu. Szedł przez las i zasnął. Lekarze, co go kroili, żeby zbadać, czy go nie zabito, mówili, że musiał być pijany i nawet nie poczuł, jak zamarzł.

- Brr... - Małgosia wzdrygnęła się.

- A gdzie stal ten młyn? - dopytywałem się.

Wsi, gdzie stał młyn, już nie było, więc mężczyzna pokazał mi na mapie, gdzie należy szukać ruin młyna. Dowiedziałem się też, gdzie znaleziono ciało młynarza.

- Dziękuję bardzo - powiedziałem żegnając nieznajomego.

Ten tylko uśmiechnął się i poszedł dalej ścieżką. Gdy zniknął nam z oczu, Małgosia parsknęła śmiechem.

- Ale historia! - śmiała się. - Świetna bajka. Znajomi nie uwierzą, że są na świecie ludzie, którzy jeszcze wierzą w takie legendy.

Zerknęła na mnie i na mapę, którą trzymałem w ręku.

- Ty! - szturchnęła mnie w ramię. - Co to jest kauke?

- Raczej kto to jest? - poprawiłem. - Jeden z rodzajów pruskich demonów leśnych.

- Myślisz, że ten miejscowy był jakimś duchem? - powątpiewała w opowieść tubylca.

- Nie śmiej się z opowieści leśnych ludzi - pouczyłem dziewczynę.

Chyba się obraziła, bo w milczeniu wracaliśmy do Wysokiej Wsi. Wędrówka od domu do domu upewniła mnie w tym, że ktoś jeździł po okolicy i wypytywał ludzi o jaskinie, jakieś dziwne znaleziska w okolicy.

- Widzisz?! - mówiłem do Małgosi, gdy za każdym razem wychodziliśmy z chałupy i obieraliśmy kurs na następną.

Późnym popołudniem dotarliśmy do Dylewa. Zaproszono nas na obiad, gdzie pan Tomasz przedstawił mnie jako syna znajomych, który spędza w okolicy wakacje i interesuje się historią.

- Może najmiesz go jako pomocnika do swoich zadań? - zaproponował profesor Miki.

- To świetny pomysł - ucieszył się szef. - Opowiedzieć mu o amforach?

W tym momencie Małgosia solidnie kopnęła mnie pod stołem.

- Jasne, w końcu nie mamy żadnych tajemnic - orzekł Miki. Skończyliśmy posiłek. Piotr zabrał Małgosię na dół, by pokazać jej początek wykopalisk. Stanęliśmy z panem Tomaszem przy bramie oczekując powrotu dziewczyny.

- Pawle, znam chyba wyjaśnienie tej sprawy ze skrytką - powiedział Pan Samochodzik. - Miki opowiedział mi, że potomkini rodu Rose wspominała o rodowym skarbcu ukrytym na wzgórzach. W jednej z jaskiń miała być sala rycerska wyłożona marmurem, gdzie przechowywano starożytne rzeźby, rycerskie zbroje znalezione w jakiejś piwniczce w parku. Podobno jeden z członków rodu zrobił tam sobie pijalnię wina i zapraszał znajomych na grę w karty. Wieść gminna niosła, że nawet sprowadzali tam dziewczyny z okolicznych wiosek.

Opowiedziałem wtedy szefowi o moim spotkaniu z tajemniczym człowiekiem nad Jeziorem Francuskim.

- Zna pan jakieś wskazówki dotyczące położenia tego miejsca? - zapytałem.

Pan Samochodzik uśmiechnął się.

- Co to za skarb bez wskazówki - powiedział. Odchylił głowę i patrząc w niebo wyrecytował:

Gott ist ein lauter Nichts, ihn rűhrt kein Num noch Hier;

Je mehr du nach ihm greifst, je mehr entwird er dir.

ROZDZIAŁ PIĄTY

WYPALAM FAJKĘ POKOJU Z HARCERZAMI • SŁOWA ŚREDNIOWIECZNEGO MISTYKA • PŁYNĘ DO BĄBRÓWKA • POZNAJĘ KORDIANA • GDZIE ROBERT ŁOWI RYBY •

TAJEMNICZE SPOTKANIE W RUINACH ZAMKU • RYBNA UCZTA • ROBERT PRZEKUPUJE HARCERZY •

ŚPIĄCY CHŁOPIEC POD MOIM NAMIOTEM

Pożegnałem się z szefem i ruszyłem w drogę powrotną do pensjonatu „Muza". Obok mnie szła zamyślona Małgorzata. Oboje myśleliśmy chyba nad znaczeniem słów wypowiedzianych przez pana Tomasza. Podobno tej mistycznej sentencji używał szalony hrabia, gdy udawał się do swej samotni. Byliśmy już bardzo blisko mojej wyspy, bo tak w myślach nazywałem miejsce biwaku, gdy z przydrożnych krzaków wyszli harcerze. Na środku drogi stanęła Tola i podparła się rękoma pod boki. Za nią stali Kobra i Kijanka. Kobra co chwila poprawiał okulary zjeżdżające mu po nosie.

- Szpiegował pan u archeologów? - zapytała Tola. Oboje z Małgosią pokręciliśmy przecząco głowami.

- To o czym rozmawialiście z tym starszym panem?

- O Bogu i ludzkich grzechach - odpowiedziałem.

- Jakieś konkrety? - odezwał się Kijanka.

- A co to was obchodzi? - wzburzyła się Małgorzata.

Stanęła przed Tolą w identycznej jak tamta pozie. Przez dłuższą chwilę mierzyły się wzrokiem. Harcerze chyba liczyli na rozróbę, to znaczy pokaz siły swojego dowódcy w spódnicy. One jednak stoczyły pojedynek wzrokowy, uważnie przestudiowały odzienie i wygląd przeciwniczki.

„Lala" - odczytałem zdegustowany wyraz twarzy Toli.

„Chłopo - baba" - Małgorzata oceniła przeciwniczkę.

- Druhowie! - zawołałem. - Proponuję symboliczne wypalenie fajki pokoju w moim obozie.

Harcerze zaciekawili się moją zmianą frontu i przystali na propozycję. Tradycyjnie zaparzyłem herbatę, którą rozlałem do kubków harcerskich manierek. Potem wyjąłem swoją fajkę, ostrożnie nabiłem ją tytoniem. Harcerze byli chyba przerażeni, że rzeczywiście każę im złamać przyrzeczenie harcerskie, a Małgosia pewnie w życiu nie wzięłaby do usta takiej przechodniej fajki.

- Palić będę tylko ja - uspokoiłem wszystkich.

Wypuściłem wielki kłąb dymu, który poniósł się nad gładką taflą jeziora i zarecytowałem po francusku słowa średniowiecznego poety Deschampsa:

Co dzień mnie ludzie pytają O naszych czasach co sądzą,

Odrzekę tedy: honor panuje, Uczciwość, prawda i wiara,

Hojność, odwaga, porządek,

Wraz z miłosierdziem uczynność rządzi

Dla wszystkich klnę się jednako:

Nie mówię tego, co myślę.

- Mam nadzieję, że między nami będą obowiązywać cnoty zapomniane przez współczesny świat - wyraziłem życzenie. Młodzież zgodnie kiwnęła głowami na znak, że się zgadza. Opowiedziałem harcerzom o swojej wyprawie nad jezioro i spotkaniu z dalekim krewnym, Panem Samochodzikiem, który wyznaczył mi pewne dyskretne zadanie. Na koniec podałem hasło prowadzące do skrytki:

Gott ist ein lauter Nichts, ihn rűhrt kein Num noch Hier;

Je mehr du nach ihm greifst, je mehr entwird er dir.

- Co to znaczy - zapytał Kijanka.

Małgosia szybko przetłumaczyła sentencję, a Tola zapisała tłumaczenie w notesie:

Bóg jest powszechną Nicością nie podlega Czasowi i Przestrzeni;

Im bardziej usiłujesz Go uchwycić, tym bardziej ci się wymyka.

Po tym wszystkim zapadła cisza. Przerwał ją po chwili Kobra.

- To nie może być wskazówka - orzekł. - Normalnie to pisze się: o północy, czwartego dnia nowiu drugiego wiosennego miesiąca stań plecami do cienia czarnego kamienia i odmierz dwanaście kroków, i wszystko jasne. A to? Filozoficzne rozważania o Bogu? - dziwił się.

- Ech, wasze wykształcenie - westchnąłem. - To sentencja Anioła Ślązaka. Pewnie ta postać z niczym wam się nie kojarzy. Słyszeliście o średniowiecznym mistycyzmie?

Młodzi wybałuszyli oczy zdumieni tym, o czym im mówiłem.

- Czym była wiara w średniowieczu? - przewrotnie zapytałem.

- Wieki średnie zawsze kojarzyły mi się z głęboko zakorzenioną religijnością - odpowiedział Kobra. - Przecież to okres rozwoju zakonów, czas wypraw krzyżowych...

- I masz po części rację - przyznałem. - Niestety w szkole, przynajmniej za moich czasów panował stereotyp: religijne średniowiecze, wystąpienie Lutra, reformacja, renesans. Ten prosty schemat powielano z roku na rok, z podręcznika na podręcznik. Stąd wyobrażenie człowieka średniowiecza jako ciemnego, zacofanego, w przeciwieństwie do człowieka renesansu, zainteresowanego wszystkim dokoła niego. Powinniście przeczytać „Jesień średniowiecza" Johana Huizingi. Pisał on, że zdaniem mistyków mowa ludzka nie potrafi dać tak wyraźnej wizji szczęścia, jaką daje wizję grozy. Z czasem myśliciele doszli do wniosku, że nawet tak bezkształtne i beztreściwe określenia, jak: spokój, ciemność, próżnia są niewystarczające. Na koniec nie pozostaje już nic prócz czystej negacji; boskość, której nie można rozpoznać w niczym, co istnieje, ponieważ stoi ona ponad wszystkim, zostaje przez mistyka nazwana nicością.

- Na zajęciach z filozofii uczono mnie, że w przejawach mistyki objawia się wieczna zgodność, a klasycy mistyki nie mają daty ani miejsca urodzenia - usłyszałem za plecami głos Poetki. - Zapraszam na kolację - dodała ciepłym głosem.

Uśmiechnęła się i odwróciła. Jej włosy rozłożyły się w pawi ogon, a potem karnie powróciły na miejsce, by łagodnie falować jak lwia grzywa.

Zapadło milczenie, w czasie którego młodzi ludzie patrzyli na jezioro.

- No dobrze - Kobra podrapał się po nosie. - Czego właściwie szukamy?

- Skrytki - uśmiechnąłem się. - Pomyślcie nad znaczeniem tych słów.

Tola wstała, a razem z nią chłopcy.

- Pomyślimy - powiedziała groźnie. - A pan niech nam nie ucieka!

- Będę w okolicy cały czas - zapewniłem.

Harcerze powędrowali do swojego obozu, a ja i Małgosia poszliśmy na wieczerzę.

Byli wszyscy oprócz Roberta, który jak wyjaśniła Poetka łowił ryby.

Zmęczona Małgosia poszła od razu spać, a ja powędrowałem do siebie. Wyjąłem z plecaka lornetkę i lustrowałem brzegi jeziora w poszukiwaniu Roberta. Niestety, nie znalazłem go. Wpadłem na lepszy pomysł. Wróciłem do „Muzy".

- Nie wie pani, dokąd poszedł Robert? - zapytałem Poetkę, gdy odnalazłem ją w salonie zaczytaną w jakiejś książce.

- Pan Robert spakował rzeczy i pańskim wzorem zrobił sobie biwak nad jeziorem - odpowiedziała Poetka. - Jak tak dalej pójdzie, to wypłoszy mi pan wszystkich klientów - roześmiała się. - Może chce pan zająć jego pokój?

- Nie, dziękuję. Czy ma pani może łódź do wynajęcia?

- Oczywiście - podała mi klucz do szopy nad jeziorem.

W hangarze znalazłem kajaki i łódź wiosłową. Zdecydowałem się na kajak. Wybrałem wiosło i zaniosłem kajak na brzeg. Wodowałem go i wzdłuż wyspy popłynąłem do swojego biwaku. Zamknąłem namiot i potem popłynąłem nad jezioro. Jego brzegi były porośnięte lasami bukowymi i w ich cieniu, przy nisko padających promieniach zachodzącego słońca, część wybrzeży była spowita mrokiem. Co jakiś czas lustrowałem teren za pomocą lornetki.

Nadal z mizernym skutkiem. W oddali majaczyła wieża kościoła w Bąbrówku. Popłynąłem w tamtą stronę. Po godzinie dopłynąłem do miasteczka. Brzeg jeziora okupowali wędkarze, którym najwidoczniej nie przeszkadzał plusk wody i krzyki dobiegające zza ściany trzcin, gdzie znajdowało się miejskie kąpielisko.

- Proszę pana! - wołał mnie siedmioletni chłopiec. - Proszę pana! Skierowałem dziób kajaka w jego stronę i po chwili szorowałem dnem po piaszczystym dnie.

- Dzień dobry! - przy witał mnie mikrus. - Kordian jestem - przedstawił się. - Pan jest od archeologów? - zniżył głos do konspiracyjnego szeptu.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

- Ja wiem, widziałem pana - chłopiec sam sobie odpowiedział. - Niech pan się nie boi! Popilnuję pana kajaka.

- Za darmo? - zapytałem przekornie.

- A da pan parę złotych? Zbieram na podręczniki...

- Na podręczniki? - żartobliwie pogroziłem chłopcu. - Zgoda, pilnuj, ale jakby co... - znacząco zawiesiłem głos.

- Wiem, wiem - Kordian tylko skinął głową. - Tam - wskazał kilka metrów w prawo - jest ponton takiego jednego wędkarza. Też go pilnuję.

Opisałem chłopcu wygląd Roberta.

- Tak, to ten - Kordian lekko zaniepokoił się.

- To mój znajomy - uspokoiłem go. - Szukałem go nad tym jeziorem. Jakbym go nie znalazł w mieście, to mu nie mów, że go szukałem, bo chcę mu zrobić niespodziankę. Dobrze?

- Dobrze - zgodził się nieco skołowany siedmiolatek.

Rozglądając się na wszystkie strony ruszyłem do miasteczka. Znalazłem tu tę samą senną atmosferę co w dniu mojego przyjazdu. Dyskretnie zajrzałem do kawiarni oraz do pijalni piwa. Dopiero w małym barku, z którego unosił się zapach smażonej ryby, zauważyłem sylwetkę Roberta. Właśnie stał przy barze i płacił za porcję fileta z frytkami i surówką.

„Wędkarz, który na ryby chodzi do baru!" - pomyślałem.

Jakież było moje zdziwienie, gdy barmanka podała Robertowi worek z folii aluminiowej z rybami na wynos. Szybko schowałem się za róg kamienicy. Usiadłem w ogródku pubu za zasłoną z kwiatów w doniczkach i czekałem. Po rynku chodzili mieszkańcy miasteczka, mężczyźni szukający kolegów, z którymi mogliby pogadać. Co jakiś czas po kocich łbach majestatycznie przetoczył się elegancki samochód z warszawskimi numerami rejestracyjnymi. Zza zamkniętych szyb, z klimatyzowanych wnętrz wyglądali znudzeni i zdegustowani turyści. Gdy ujrzałem znajomy kształt terenowego nissana Jerzego Batury, natychmiast dopiłem sok i wyszedłem. Mój przeciwnik zaparkował przed ratuszem, wysiadł i spojrzał na zegar na wieży. Potem nie oglądając się za siebie ruszył w kierunku kościoła.

Byłem w rozterce, co robić? Zostać przy Robercie czy śledzić Baturę?

Na szczęście problem sam się rozwiązał, bo z barku wyszedł Robert i ruszył w ślad za Baturą. Odczekałem aż obaj zniknęli za węgłem ratusza i pobiegłem za nimi. Ostrożnie wyjrzałem. Jasne włosy Batury widziałem na mostku prowadzącym na zamkową wyspę, a Robert właśnie znikał za rogiem kościelnego murku.

Jeszcze chwila i kolejny skok, tym razem do kamiennego muru otaczającego teren kościelny. Przypuszczałem, że obaj szli na spotkanie w ruinach zamku, więc wszedłem przez furtkę na teren maleńkiego cmentarza, ze starymi, jeszcze dziewiętnastowiecznymi grobami.

Mimowolnie zerkałem na zniemczone polskie nazwiska. Obszedłem świątynię, minąłem absydę i wejście do zakrystii. Od strony jeziora była nieduża plebania z czerwonej cegły i drewniany płotek ze sztachetami, obsadzony zaroślami. Wyjrzałem spomiędzy gałązek na most. Robert skradał się do zamku. Musiałem odczekać jeszcze kilka minut i spokojnym krokiem przemierzyłem most szeroki na cztery metry, długi na dwadzieścia, z trzema filarami i rzeźbami wojowników w połowie drogi pomiędzy lądem a wyspą. Wsłuchałem się w ciszę na wyspie. W powietrzu było słychać rzadkie świergolenie wróbli buszujących w krzakach i natrętne bzyczenie komarów. Jak wspominałem, z zamku krzyżackiego ocalały jedynie ruiny dwóch skrzydeł i łączącej je baszty. Skradałem się wzdłuż ceglanych ścian w kierunku baszty.

W pewnym momencie usłyszałem głos Batury.

- Co u archeologów? - pytał kogoś.

Nie słyszałem odpowiedzi. Zerkałem pod nogi, by nie stanąć na suchej gałązce czy odłamku gruzów.

- Pytałeś o te jaskinie? - znowu głos Batury.

Wychyliłem się, by lepiej słyszeć odpowiedź. Znowu rozmówca Batury udzielił zbyt cichej odpowiedzi. Byłem pewien, że tym tajemniczym kimś był Robert.

- Dobrze, mam dość ganiania po górze i szukania igły w stogu siana. Miejscowi zaczną na mnie podejrzliwie patrzeć. Jak coś będziesz miał, to dzwoń, a wynagrodzę ci to. Obserwuj też Pana Samochodzika i Pawła Dańca. Swoją drogą ciekawe, gdzie ten Daniec się ukrywa? Cześć!

Odczekałem, aż ucichły kroki Batury i pospieszyłem w krzaki z widokiem na most. Chyba się spóźniłem, bo nie widziałem ani Batury, ani Roberta. Po kwadransie pobiegłem do kajaka. Kordian dzielnie go pilnował rzucając kamienie do wody. Ponton wciąż czekał.

- Nie znalazł pan kolegi? - domyślił się.

- Wręcz przeciwnie - odpowiedziałem. - Nic mu jednak nie mów. Odwiedzę go w obozie i zrobię mu niespodziankę.

- Będę milczał - zapewniał chłopiec. - Jak grób! - i huknął chudą, zabrudzoną piąstką w pierś tak mocno, że musiała go zaboleć.

Dałem mu pięć złotych na dobre lody lub porcję frytek i podziękowałem za pomoc. Chwyciłem wiosło i zawzięcie wiosłowałem. Chciałem jak najszybciej zniknąć za językiem półwyspu, by Robert nie zdążył mnie zauważyć. Ponton był o wiele wolniejszy, więc miałem duże szansę niezauważenie uciec z jeziora, nim wędkarz wypłynie z zatoczki, nad którą leżał Bąbrówek.

Mój plan powiódł się. Oddałem kajak, pobiegłem do swojego obozu i położyłem się w wejściu do namiotu z lornetką przy oczach. Na szczęście miała ona funkcję rozjaśniania obrazu, więc widziałem, jak Robert siedząc tyłem do mnie wiosłował w pontonie. Niestety, szybko zniknął mi z oczu po zachodniej stronie brzegu, zasłonięty od resztek światła słonecznego.

Nie chciało mi się spać, więc rozpaliłem małe ognisko i zagotowałem wodę na tradycyjną herbatę. Miałem też zamiar uszczuplić zapas konserw. Właśnie zastanawiałem się nad wyborem odpowiedniej, wołowej w sosie własnym czy turystycznej, gdy usłyszałem ciche pyrkanie małego silnika spalinowego. Ciekawy, co to płynie, wyjrzałem z namiotu. Po chwili gładka toń jeziora z odbiciem księżyca zafalowała, załamała się i ujrzałem ciemny, obły dziób pontonu.

- Dobry wieczór! - radośnie przywitał mnie Robert. - Szukałem ciebie!

„Nie wątpię" - pomyślałem.

- Mieliśmy wybrać się na szczupaki, ale dobrze mi dziś poszło, obłowiłem się i przywiozłem trochę rybek - dumnie pokazał woreczek ze smażonymi kawałkami szczupaka i okonia.

„Już ja wiem, jak ci dobrze poszedł połów - w smażalni" - złośliwie przytaknąłem w myślach.

- Przypływaj, nocny gościu! - zachęcałem Roberta. - Właśnie miałem ochotę coś przekąsić.

Robert przybił do brzegu i wysiadł wyłączając silniczek.

„Nie zauważyłeś silniczka w pontonie"- łajałem się. „Ciekawe, czemu pływał na

wiosłach, a dopiero potem włączył silnik?" - zadałem sobie pytanie.

- Nie najadłeś się kolacją? - zaśmiał się.

- Nie to, wybrałem się na wycieczkę kajakiem - odpowiedziałem. - Byłem w

miasteczku.

- Naprawdę? I co?

- Obejrzałem rynek, kościół, ruiny - spokojnie wymieniałem. Uważnie obserwowałem twarz Roberta. Ta jednak nie wyrażała żadnych uczuć. Wydawał się skupiony na podsmażaniu ryby.

- Gdzie nauczyłeś się robić taką panierkę? - zmieniłem temat, wskazując na smakowicie pachnące ryby.

- To nic trudnego - Robert lekceważąco machnął ręką.

- W warunkach polowych oskrobać, przygotować do smażenia i żeby jeszcze tak dobrze smakowało? - drażniłem go.

- Zdradzę ci sekret - Robert nachylił się do mnie.

- Kupiłeś je w smażalni? - zażartowałem.

Robert był świetnym aktorem. Nie dał nic po sobie poznać.

- Mamy nieproszonych gości - szepnął.

Zmieniłem pozycję, starając się zlustrować okolicę. Podejrzewałem, że Tola i jej tropiciele znowu mnie śledzili.

- Poznałem tu trójkę harcerzy - powiedziałem krojąc chleb.

- Tak? - Robert udawał zdziwionego.

- Powinieneś ich znać - dodałem.

W tym momencie usłyszałem za namiotem poruszenie.

- Czemu? - zainteresował się Robert.

- Wiele was łączy. Chodzicie po okolicy, czasem do późna wieczorem, jak na przykład ty dziś.

- Widocznie harcerze się nie zmieniają - mruknął Robert. - Kiedyś byłem nawet drużynowym.

Wreszcie mogliśmy zabrać się do jedzenia ryb. Były smaczne, zwłaszcza po tym, jak je Robert jeszcze doprawił. Na świeżym powietrzu, w taką noc jak ta, wszystko smakowało wyśmienicie. Mój gość starał się poruszać tematy neutralne, jednak z jego pytań wywnioskowałem, że próbował dowiedzieć, się gdzie pracuję, jakie mam wykształcenie, czy byłem w wojsku. Udzielałem wymijających odpowiedzi. Dziwiło mnie jednak jego zainteresowanie moją osobą. Przecież powinien wszystko wiedzieć od Batury? A może chciał mnie zmylić?

Po północy Robert postanowił się ze mną pożegnać.

- Czas spać, bo tam na mnie komary czekają - powiedział.

Podziękowałem mu za poczęstunek i miłe towarzystwo. Był naprawdę świetnym kompanem na długie rozmowy i wszystko byłoby doskonale, gdyby nie moja świadomość, że jego życzliwość była kłamstwem.

Gdy tylko zniknął za trzcinami, zgasiłem ognisko, zasznurowałem namiot i z latarką w kieszeni ruszyłem wzdłuż brzegu, by sprawdzić, gdzie ma obóz. Szedłem pół godziny. Robert zatrzymał się koło opuszczonej rybaczówki na zachodnim brzegu. Była tam urocza zatoczka z czystą wodą i maleńkim pomostem. W jedynym ocalałym pokoju domostwa mieszkali chyba pracownicy leśni sprowadzeni do akcji nasadzeń lasu. Ułożyłem się w wysokiej trawie i patrzyłem, co robi Robert. Rozpalił prymus, postawił patelnię i zaczął szykować kolejne porcje ryby.

„Co za nienasycony smakosz ryb?" - dziwiłem się.

Robert jednak nie przygotowywał tego dla siebie. Z ziemi, kilka metrów przede mną, powstały zaczajone dotąd sylwetki harcerzy.

„Nie za późno na chodzenie po lesie?" - zastanawiałem się.

- Czuwaj! - przywitał ich Robert. - Siadajcie i opowiadajcie!

Trójka harcerzy zajadała ryby, a Robert tylko się uśmiechał.

- Nieźle musiał was przegonić, co? - zagadywał.

- Hmm - przytaknęli zgodnie.

Nie mogli mówić zajęci przegryzaniem gorących kawałków mięsa, które parzyło ich języki. Zgodnie wachlowali dłońmi przed ustami.

- Był u archeologów? - wypytywał Robert.

Tola ochłonęła i wyjęła notes. Odczytywała notatki zdając dokładną relację z tego, co robiłem w ciągu dnia.

„Judasze, sprzedali mnie za ryby" - pomyślałem.

- Jak to szło? - Robert poprosił Tolę o powtórzenie dwuwiersza

Bóg jest powszechną Nicością, nie podlega Czasowi i Przestrzeni;

Im bardziej usiłujesz Go uchwycić, tym bardziej ci się wymyka.

- Ładne - ocenił Robert. - Zupełnie nie brzmi jak hasło szajki przestępczej ani wskazówka do skrytki. Może on was oszukał?

- Nie, chyba wierzył w to, co mówił - orzekła Tola.

- A jak się mądrzył - dodał Kobra. - Zrobił z nas nieuków.

„Czekajcie, ja wam pokażę" - odgrażałem się w myślach.

- Kiedy ma pan czas na pracę i łowienie takich dobrych ryb? - przymilała się Tola.

- To moja tajemnica - Robert uśmiechnął się. - Czas na was, bo wasz przełożony pewnie martwi się o swoich druhów.

- Wypracowaliśmy sobie pewną dozę samodzielności - oświadczył Kobra.

- Ale nikomu nie mówiliście o mnie? - upewniał się Robert. - To tajna operacja.

- Słowo! - przyrzekli harcerze.

Odmaszerowali w stronę Grunwaldu, a ja rakiem wycofałem się do linii drzew.

Wracałem niespiesznie starając się przewidzieć w myślach następny krok Roberta. U wejścia do swojego namiotu potknąłem się o coś miękkiego i ciepłego. Zapaliłem latarkę. Na ziemi zwinięty jak psiak, z bosymi stopami skierowanymi w stronę ciepła żaru z ogniska, spał Kordian, ba, cicho chrapał.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

POSZUKIWANIA PANA JASIA • BÓJKA PRZED SKLEPEM • WŁAMANIE DO KOMPUTERA ARCHEOLOGÓW • KTO ZAINSTALOWAŁ NAM TROJANA? • KONSULTACJE ZE SPIDEREM • CZY PRZYNOSZĘ PECHA ARCHEOLOGOM?

Zaledwie Paweł zniknął za zabudowaniami folwarku, a już na drodze ujrzałem tuman kurzu. Nad szoferką falował brezent, a silnik Diesla ryczał jak opętany. Wielka biała gwiazda na masce nie budziła wątpliwości. To nadciągał Olbrzym. Zszedłem do niego.

Wyskoczył z szoferki ubrany w strój z amerykańskiego demobilu, a na szyję opuścił gogle motocyklowe. Przetarł zieloną chustą zakurzone czoło.

- Jestem już chyba za stary na takie wycieczki - jęknął. - Upał, jechałem na skróty po szutrach, a tam tylko piach. Rany! Ledwo co widziałem! Musiałem założyć chustę na usta, żeby mieć czym oddychać. Pył i piach wdzierały się wszędzie - użalał się.

- Kto drogi skraca... - przypomniałem Olbrzymowi stare przysłowie.

- Wiem, wiem, ale ja tu z pilną sprawą jadę - tłumaczył się.

- Co się stało?

- Panie Tomaszu, widziałem Baturę! - oświadczył i dumnie podparł się pod boki.

- Opowiadaj! - popędzałem go.

- Kręcił się po rycerskim obozie i rozglądał się, jakby kogoś szukał. Obserwowałem, co robi, ale on tylko chodził i patrzył.

- Szukał przemytników - domyśliłem się.

Wtedy Olbrzym opowiedział mi o rozmowie z Ulrykiem i o krzyżowcach z Brytanii.

Słuchając widziałem oczami wyobraźni prosty plan Batury. Szukał skrytki pod Górą Dylewską, by potem obcy rycerze przemycili łupy przez granicę. Otwartym pozostawało pytanie, skąd u Batury wzięło się zainteresowanie tą okolicą i kto mu powiedział o schowku?

Podzieliłem się swoimi wątpliwościami z Olbrzymem.

- Gdy profesor Miki był tu na rekonesansie, już zginęło kilka rzeźb z parku - opowiadał Olbrzym. - Miejscowi wszystko wiedzą, kto, kiedy, za ile. Mają świadomość, że to cenne rzeczy, bo inaczej nie trzymaliby tych odłamków, które dziesięć lat temu wyjmowali z ziemi przy plantowaniu trawnika. Może Batura organizował kradzieże z parku? Może tylko tutaj był i widział, a przy okazji od miejscowych wysłuchał legendy o szalonym hrabim?

- Ciekawe jednak, czy zna wskazówkę?

- Jakby znał, to by już opróżnił skrytkę a nie ganiał po górze.

- Może masz rację - przytaknąłem.

- Ma pan jakiś pomysł, jak rozszyfrować te dziwne słowa?

- Na razie nie - przyznałem się.

Rozmowa z Olbrzymem przypomniała mi, że miałem dziś poważnie porozmawiać z panem Jasiem. Zaproponowałem dziennikarzowi spacer do wsi. Minęliśmy teren wykopalisk i przeszliśmy przez furtkę, wprost na garaż obok dużego domu z oszkloną werandą. W środku, przy starym samochodzie majsterkował mężczyzna w kombinezonie o przyjaznym wyrazie twarzy.

- Dzień dobry! - przywitaliśmy go.

- A, dobry! - grzecznie uchylił czarnego beretu.

- Szukamy jednego pana - powiedziałem. - Taki starszy, niewysoki, Jasio ma na imię.

- Jaśka?! - mężczyzna roześmiał się. - O tej porze najprędzej znajdziecie go przy sklepie.

Skierowaliśmy się więc w tamtą stronę. Sklep był otwarty i tego właśnie dnia pełnił funkcję gospody. Kobiety z kolonii i dalszych przysiółków już poszły do domów szykować posiłki, gdy mężowie zostali w sklepie na jedno zimne piwo, by obgadać sprawy polityczne, planowane ceny skupu zbóż i to, gdzie można zarobić parę złotych.

Na nasz widok rumor na schodach ucichł. Stanęliśmy oko w oko z kilkunastoma wrogimi spojrzeniami.

- Przepraszam! - Olbrzym przeciskał się przez tłumek do wnętrza. Wrócił po chwili niosąc dwie butelki z piwem, ale bez etykiet.

- Bezalkoholowe - wyjaśnił mi szeptem. Stanęliśmy obok sklepu opierając się o ścianę.

- Gorąco - oświadczył Olbrzym.

Kiwnąłem głową, że tak.

- Jak pan myśli, dużo osób najęli archeolodzy do kopania? - zapytał. Zauważyłem, że całe towarzystwo przycichło. Ciekawi byli wiadomości z obozu naukowców.

- Dużo, bo trzeba szybko skończyć poszukiwania - odpowiedziałem.

- Słyszałem, że tego co rzucił petardę będzie szukał najlepszy detektyw - Olbrzym uśmiechnął się patrząc na mnie.

Posłałem mu groźne spojrzenie.

- Kto taki? - udawałem zaciekawionego.

- Pan Samochodzik - wypalił Olbrzym. - A wie pan, że ma już jakiegoś podejrzanego na oku?

Na te słowa zrobiło się cicho. Szczególnie Goryl w ortalionowej kurtce patrzył na nas swymi kaprawymi oczkami.

- Tak? - przyciszyłem głos.

Olbrzym jak gdyby nigdy nic, odwrócił się do tłumu.

- Szukamy Jaśka, bo jest grosz do zarobienia - oświadczył Olbrzym. Napięcie uszło z podsłuchujących mężczyzn jak powietrze z balonu.

- Nie ma go, pojechał do Bąbrówka - ktoś wyjaśnił.

- Szkoda - mruknął Olbrzym biorąc ode mnie pustą butelkę. Dziennikarz chciał wejść do sklepu, ale drogę zagrodził mu Goryl.

- Może ja? - zagadnął.

- Nie - krótko odpowiedział Olbrzym.

W jego głosie nie było już tyle pewności siebie. Za to od Goryla aż biło zwierzęcą, niepohamowaną siłą wzmocnioną kilkoma piwami.

- Mówiłeś coś o kasie do zarobienia - zajazgotał Goryl.

Wokół Olbrzyma i Goryla zrobiło się pusto na schodach. Kilku miejscowych odcięło mi drogę na schody. Na razie stali grzecznie.

- Ale to interes do pana Jasia - oświadczył Olbrzym.

Goryl natarł na niego potężnym cielskiem. Pchnął go brzuchem, aż przyjaciel zeskoczył tyłem ze schodów. Goryl ruszył w jego ślady. Po drodze rozbił butelkę o poręcz schodów. Koledzy Goryla aż gwizdnęli z zadowolenia, bo zapowiadało się wspaniałe widowisko.

- Spokojnie! - Olbrzym próbował uspokoić napastnika.

Ten był już w natarciu. Niespodziewanie dla wszystkich uderzył rozbitą butelką Olbrzyma w twarz. Tamten zdążył odchylić się, a ostre krawędzie szkła zahaczyły mu tylko o okulary, strącając je na ziemię.

Koledzy Goryla zawyli z radości.

- Stop! - krzyknąłem, ale kilku mężczyzn zastąpiło mi drogę. Twarz Olbrzyma nabrała innych barw. Jego okulary, nim spadły na piasek, uderzyły go w łuk brwiowy, z którego obficie polała się krew. Dziennikarz nie zwracał na to uwagi i ostrożnie podniósł swoje szkła, obejrzał, czy się nie potłukły. Niestety, były zarysowane.

- Mam zapasowe - mruknął i nagle uderzył pięścią w twarz Goryla.

Tamten ani drgnął. Tylko jego źrenice dziwnie zbiegły się do nosa, a potem poszybowały w górę ukazując same białka. Zapadła cisza.

- Nienawidzę, gdy ktoś tłucze mi okulary - powiedział Olbrzym. Potem zerknął na Goryla i pchnął go. Tamten jak manekin gruchnął z jękiem o ziemię.

- Ten pan mnie tego nauczył - Olbrzym wskazał mnie. Zagradzający mi drogę rozstąpili się z szacunkiem. Olbrzym podniósł jeszcze nasze puste butelki i zaniósł do sklepu, a następnie poszliśmy w kierunku pałacu.

- Coś ty zrobił najlepszego? - robiłem wyrzuty, jednocześnie przytykając chustkę do rozbitego łuku brwiowego Olbrzyma.

- Nigdy nie oglądał pan westernów?

- Nie, wolałem czytać dobre książki o Indianach. Gdzieś ty uderzył tego Goryla?

- Jak byka, między oczy - wyjaśnił mi.

Na widok pokrwawionego Olbrzyma zbiegła się cała ekspedycja naukowa. Zrozumiałe, że to dziewczyny wyrażały największą troskę losami Olbrzyma, z czego on skwapliwie korzystał opowiadając o swoim pojedynku z miejscowym King- Kongiem.

Szymon chciał organizować wyprawę odwetową, Miki mówił wprost o wezwaniu policji.

- Po tej aferze z petardą zacząłem mieć wątpliwości, ale teraz jako kierownik badań boję się o was - powiedział.

- Nie przejmuj się - położyłem dłoń na ramieniu Mikiego. - Jutro zobaczymy, ile osób przyjdzie do pracy? Jeżeli stawią się wszyscy, to będzie znaczyło, że wygraliśmy.

Po opatrzeniu Olbrzyma, wypiciu kawy i obgadaniu wszystkich bieżących spraw rozeszliśmy się. Olbrzym był szczęśliwy w towarzystwie uśmiechniętej Basi, która robiła mu krótki wykład z metodologii badań archeologicznych. Nie chciałem im przeszkadzać, więc poszedłem ze wszystkimi na trawnik. Chłopcy zdejmowali ostrożnie płaty trawnika. Niekiedy do akcji wkraczał Donald wykopując głębokie dołki.

Renata i Ela przygotowały na kolację kanapki z mięsem z konserw i jedliśmy na schodach antresoli, przyglądając się odsłoniętej ziemi z widocznymi zarysami murów.

- Trzeba wystawić straże - zaproponowałem Mikiemu.

- Dobrze - zgodził się.

- Jutro wezwiemy posiłki.

- Chcesz postawić tu policjantów?

- Może strażników z Muzeum Narodowego? - zasugerowałem.

Zastanawiało mnie, z kim w parku rozmawiał pan Jasio. Był to z pewnością młody człowiek ubrany w sportowe obuwie. Początkowo myślałem, że to Batura, lecz ten ubierał się elegancko i nie pozwoliłby sobie na pokazanie się tak blisko pałacu w Dylewie, bojąc się spotkania ze mną. Teraz zauważyłem, że o ile Szymon i Piotr nosili wojskowe buty, o tyle Marek nosił adidasy. Do tego chłopak był małomówny, zupełnie jak człowiek, z którym szedł pan Jasio.

Po kolacji Olbrzym zabrał Basie do Grunwaldu, żeby pokazać jej obóz rycerski.

Szymon i Marek przygotowali w pobliżu szkolnego boiska ognisko. Miki i ja postanowiliśmy usiąść na leżakach pod wiekowymi lipami mając baczenie na tę stronę budynku. Wkrótce doleciał nas dym z ogniska, zapach pieczonej kiełbasy i dźwięki brzdąkania gitary.

- Są tacy niefrasobliwi - Miki z podziwem pokręcił głową. - Ktoś obrzuca ich petardami, napada na człowieka w środku wsi, a oni wieczorem palą ognisko.

- Przywilej młodości - powiedziałem. - Dawniej rzeczywiście obóz przypominałby żółwia schowanego w skorupie. Oni przyjechali tu nie tylko do pracy, ale żeby odreagować szum miasta. Marzyli o takim ognisku i nikt, i nic im nie przeszkodzi w realizacji planów.

- Czy twoim zdaniem powinniśmy obawiać się dalszych ataków?

- Nie wiem. Trzeba dotrzeć do człowieka, który inspiruje takie zachowania.

- Myślisz, że Olbrzym już do niego dotarł?

Uśmiechnąłem się.

- Nie, moim zdaniem, kluczem do sukcesu jest nasz tajemniczy pan Jasio.

- Jutro weźmiemy go w obroty - zapewniał mnie Miki. Zaproponował mi, bym wcześniej ułożył się do snu, a sam zaoferował się pilnować porządku. Przystałem na to. Wszedłem do budynku szkoły przez drzwi w przyziemiu i już chciałem wejść na wyższe piętro, gdy usłyszałem w piwnicy, gdzie był sprzęt naukowców, dziwny rumor. Ostrożnie zawróciłem. Wychyliłem się i dałem znak Mikiemu, żeby dołączył do mnie. Powoli, opierając się ręką o ścianę, schodziłem do podziemia. Wyjrzałem zza rogu. W sali po lewej stronie korytarza widziałem słaby blask latarki. Prawie podskoczyłem, gdy poczułem czyjś dotyk. To był Miki. Pełen napięcia zupełnie o nim zapomniałem.

Bez słowa rozdzieliliśmy się, uważnie stawiając kroki na betonowej podłodze. Miki szedł przodem, jako młodszy i sprawniejszy miał większe szansę schwytania złodzieja.

- Stój! - krzyknął Miki wskakując do pokoju.

Niespodziewany gość poświecił nam latarką w oczy i umknął w kierunku otwartego okna. Miki rzucił się za nim, lecz na próżno. Nadaremne były także krzyki profesora do studentów. Tajemniczy gość czmychnął do parku trzymając się cienia.

Podbiegłem do notebooka leżącego na biurku w klasie lekcyjnej, w której byliśmy.

Ktoś włączył przenośny komputer. Na ekranie widziałem otwarte okno, w którym przesuwał się niebieski pasek. Jeśli dobrze pamiętałem nauki Pawła, ktoś nam wgrywał jakiś program.

Może to był jakiś wirus?

Szybko obmacałem boki komputera i znalazłem kieszeń na dyskietki. Wyrwałem mini- dysk i zerknąłem na ekran. Do pełnego przeniesienia danych na nasz twardy dysk brakowało zaledwie trzech procent danych.

Odetchnąłem z ulgą. Do piwnicy wbiegł Piotr.

- Co się stało? - zapytał.

Bez słowa pokazałem dyskietkę. Trzymałem ją ostrożnie dwoma palcami, lecz zaraz przybyli pozostali naukowcy i wszyscy oglądali ją. Odciski palców zostały więc zatarte.

- Musiał być wysportowany - Miki opowiadał o złoczyńcy. - Tylko błysnął nam latarką po oczach i już go nie było. Nawet Donald by go nie dogonił.

- O ile znam psią naturę, to Donald zaszczekałby na obcego - oświadczyłem. - Ba, dołączyłby się do pościgu za tajemniczym nieznajomym. Według mnie on znał tego człowieka.

Moje słowa wzburzyły naukowców.

- Wśród nas jest sabotażysta? - powątpiewał Piotr. - To bez sensu!

- Nie ma tylko Basi, ale ona pojechała z tym dziennikarzem - oznajmiła Renata.

- Spokojnie, ustalmy, gdzie kto był w chwili, gdy ten ktoś buszował w naszym komputerze? - zaproponował Miki.

Zaraz wyjął notatnik i przygotował szkic sytuacyjny.

- Z Szymonem i Elą byłem przy ognisku - powiedział Piotr.

- Zabrałem Donalda na spacer do parku, a potem zaszedłem po Renatę, która była w szkole po sweter - odezwał się Marek.

- Faktycznie, Marek przyszedł po mnie - powiedziała Renata.

- Czyli w grę wchodzi ktoś obcy - orzekł Miki.

Młodzi spojrzeli na mnie wyczekująco,

- To nieszczęśliwy zbieg okoliczności, że Donald zniknął w najmniej sprzyjającym momencie - przyznałem.

Oczekiwano przeprosin, ale ja miałem pewne podejrzenia i bardzo żałowałem, że zwierzęta nie potrafią mówić.

Piotr zasiadł przed komputerem i zaczął sprawdzać program, który chciano nam zainstalować. Dłuższy czas analizował dane. Wszyscy staliśmy mu nad głową oczekując orzeczenia. Doktorant zadzwonił do znajomego w Warszawie. Konsultował się z nim wymieniając zwroty przypominające zaklęcia magiczne, tyle że współczesnej wiedzy informatycznej. W końcu Piotr wyprostował się, przetarł ręką po łysinie, a potem zaczął wycierać okulary o rąbek koszulki.

- Ktoś nam chciał wrzucić trojana - oznajmił.

Młodzi w lot zrozumieli, o co chodzi. Jedynie ja i Miki potrzebowaliśmy wyjaśnień.

- Trojan to taki program, który umożliwia jego twórcy panowanie nad naszym komputerem, daje dostęp do naszych danych - wyjaśniał Piotr. - Ten egzemplarz - potrząsnął dyskietką - rejestrował wszystkie zmiany we wszystkich plikach i miał je wysłać pod określony adres poczty elektronicznej.

- Wiemy jaki? Takie coś można chyba namierzyć? - dopytywał się Miki.

- Żyjemy w wolnym kraju, każdy może założyć darmową skrzynkę na jakimś portalu - odezwał się Szymon. - Nie znamy adresu, bo ten ktoś jeszcze nie wysłał polecenia do trojana?

- Tak - zgodził się Piotr.

- Może ten ktoś nie wie, że wykryliśmy trojana? - przypuszczał Miki.

- Profesor sugeruje, żeby zrobić na niego zasadzkę? - domyślił się Piotr.

- Zostawicie mnie samego z tym komputerem? - poprosiłem. - Jestem przekonany, że zrobił to ktoś, kto nas zna i przestępca nie będzie próbował uruchomić tego programu, ale zawsze można spróbować...

- Co pan kombinuje? - zdziwił się Piotr.

- Ufam Tomaszowi i powierzam mu nasz komputer - powiedział Miki. Zabrałem więc notebooka do sekretariatu szkoły i zadzwoniłem pod pewien numer telefonu. Odczułem ulgę, gdy usłyszałem głos Spidera, człowieka pracującego dla polskich tajnych służb, fachowca od informatyki, człowieka, z którym szukaliśmy figurki Kaukaskiego Wilka.

- Witam, panie Tomaszu! - krzyknął radośnie.

Potem przez pół godziny postępowałem zgodnie z jego wskazówkami. Na koniec przesłał Internetem na nasz komputer odpowiedni program.

- Człowiek, który zechce uruchomić tego trojana, pożałuje tego w ciągu dziesięciu sekund - zapewniał. - Jego twardy dysk zrobi „pyk" i zgaśnie jak świeczka, na wieki.

- Wierzę ci - odpowiedziałem. - Dziękuję za pomoc i dobranoc!

- U mnie jest teraz dzień - odpowiedział Spider.

- Gdzie ty jesteś?

- Na plażach słonecznych Hawajów.

- Kończę, rachunek za telefon będzie kolosalny! - przeraziłem się.

- Spokojnie, panie Tomaszu, oficjalnie tej rozmowy nie było, już skasowana. Good luck!

I już go nie było. Wierzyłem każdemu słowu Spidera, nawet temu o anulowanym rachunku za telefon. Jak mi kiedyś wyjaśniał znajomy, Spidera nie było, był istotą prawdziwie wirtualną.

Wyszedłem z sekretariatu z notebookiem pod pachą i z ponurą miną. W sypialni czekało na mnie całe męskie towarzystwo.

- I co pan zrobił? - zainteresował się Piotr.

- Nic! - wzruszyłem ramionami. - Znajomy powiedział jedynie, że może przysłać program uniemożliwiający wejście wirusa do komputera.

- Firewalla to my mamy - Piotr lekceważąco machnął ręką. Chłopcy zabrali komputer i poszli do sypialni.

- Co wymyśliłeś? - wypytywał mnie Miki. - Nic - uśmiechnąłem się.

Rozbierałem się i szykowałem do snu. Miki na różne sposoby próbował wypytać mnie, co robiłem z komputerem.

- Czuję, Tomaszu, że sprawisz nam jeszcze niejedną niespodziankę - powiedział Miki, nim zgasił światło i kazał Donaldowi ułożyć się na dywaniku.

Miałem nadzieję, że tak będzie. Już prawie zasypiałem, gdy przypomniałem sobie o czymś i gwałtownie usiadłem. Zaskrzypiały sprężyny starego łóżka.

- Co się stało? - zapytał Miki.

- Kto został na warcie?

- Jasny piorun - zdenerwował się Miki. - Na śmierć zapomniałem. Mówiłem Markowi, ale on pewnie zapomniał.

Profesor wstał i założył pantofle.

- Basia wróciła? - dopytywałem się.

- Nie wiem - Miki wzruszył ramionami. - Jest dorosła. Mogła co prawda zawiadomić, jakby została u rycerzy na noc. Ważne, żeby jutro była w pracy.

- Obudź Marka, a ja wyjdę na dwór! - poleciłem.

Jak mogłem najszybciej schodziłem na dół. Drzwi od szczytu zastałem otwarte. Zerknąłem na wejście do przyziemia. Tak, skrzydło było wręcz podparte cegłą. Miałem szczęście - zobaczyłem światła samochodu Olbrzyma na drodze do parku. Wybiegłem naprzód dając znaki, by się zatrzymał. Przeczucie mnie nie myliło. Poczułem to w momencie, gdy powyginany gwóźdź wbił mi się w stopę przebijając miękką podeszwę kapci. Ból był tak gwałtowny, że przewróciłem się. Olbrzym gwałtownie zahamował, ale towarzyszył temu huk rozdartej dętki i syk uchodzącego powietrza.

- Panie Tomaszu! - krzyczeli Olbrzym i Basia.

Przybiegli do mnie i pomogli mi wstać. Podparli mnie, gdy szliśmy do pokoju z apteczką.

- Byle nie musiał pan jechać do szpitala - martwiła się Basia opatrując moją stopę.

- Raczej nie, czyste, świeżo pogięte gwoździe - orzekł Olbrzym oglądając kolec. - Żadne tam wiejskie wynalazki powyciągane ze starej szopy, tylko nowo kupione...

- Pana Tomasza spotykają z nami same nieszczęścia - powiedział Marek.

Ten młodzieniec był w moich oczach najbardziej podejrzany, ale był piekielnie opanowany i niczym się nie zdradzał.

Olbrzym z Piotrem poszli obejrzeć drogę. Wrócili po kwadransie z dwiema garściami gwoździ.

- Niewiele, ale mogło skończyć się źle - ocenił Olbrzym. - Ja mam z głowy tylko jedno koło. Zaraz je wymienię.

Chłopcy poszli pomóc dziennikarzowi.

Po godzinie w szkole znowu wszystko ucichło. Olbrzym odjechał do siebie. Piotr pełnił wartę przy szkole, obchodził ją świecąc sobie latarką, sprawdzając zamknięcia drzwi i okien. W środku wszyscy zasypiali.

- Tomaszu, kiedy to się skończy? - martwił się Miki.

- Co?

- Te wszystkie nieszczęścia.

- Bądź pewien, że kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

OPIEKUJĘ SIĘ KORDIANEM • SMUTNA HISTORIA CHŁOPCA

• KIM BYŁ PIĘTASZEK? • SYMBOLIZM I DZIEŁA WILDTA •

DONALD MA NOWEGO PRZYJACIELA

Nigdy nie zajmowałem się małymi dziećmi, nie wiedziałem więc, co mam zrobić z Kordianem. Z namiotu wyjąłem koc i okryłem nim chłopca, delikatnie podkładając poły materiału pod leżącego. Potem dołożyłem do ognia dwa grubsze kawałki drewna. Zwinąłem karimatę w rulon, owinąłem się śpiworem i usiadłem przy Kordianie. Twarz chłopca wraz z blaskiem ognia jaśniała, uspokajała się, niekiedy pojawiał się na niej uśmiech. Czasem poruszał rękoma, cicho skomlał, zupełnie jak szczeniak. Zerknąłem na zegarek, było już późno. Powieki same mi się zamykały, aż zasnąłem.

***

Obudziły mnie czyjeś ciche kroki. To Małgosia, zaskoczona tym co widziała, szła niczym bocian wśród traw pokrytych rosą. Opuściłem wzrok na Kordiana. Chłopiec nie wiem kiedy zmienił pozycję i teraz spał wtulony pod moją pachę. Biło od niego przyjemne ciepło w przeciwieństwie do rześkiego chłodu poranka.

- To twój? - zapytała mnie Małgosia.

- Nie.

- Co to za jeden?

- Poznałem go w Bąbrówku.

Kordian poruszył się i przetarł oczy. Gwałtownie zerwał się na widok Małgosi. Dopiero teraz poczułem, jak bardzo zdrętwiał mi kark.

- Siadaj - poprosiłem Kordiana, kładąc mu dłoń na ramieniu. Usiadł, ale wciąż nieufnie patrzył na dziewczynę.

- To moja koleżanka, nic ci nie zrobi, nie bój się - próbowałem go uspokoić. - Jesteś pewnie głodny?

Energicznie przytaknął. Bez słowa zaczęliśmy z Małgosią robić mu śniadanie. Ja kroiłem kanapki, a dziewczyna gotowała wodę na herbatę. Po chwili Kordian jadł, aż mu się uszy trzęsły.

- Pomyślałem, że popilnuję panu namiotu - wyjaśniał swoją obecność w moim obozie.

- Jak pan chce, to będę codziennie tu siedział.

- Więcej zarobisz na plaży - zaśmiałem się.

- Gdzie tam - Kordian machnął ręką. - Pana kajak i ponton tego wędkarza to jedyny sprzęt, jakiego można pilnować. Ale pana namiot to co innego.

- Powiedz, czy twoi rodzice nie będą się martwić twoją nieobecnością? - dopytywałem się.

- Nie - usłyszałem krótką odpowiedź.

Jej ton zaniepokoił mnie.

- A gdzie mieszkają twoi rodzice? - zapytałem.

Kordian naburmuszył się i wzruszył ramionami.

- Zgubiłeś się? - Małgosia próbowała zgadnąć. Przecząco pokręcił głową.

- Dobrze, ty zostaniesz pilnować obozu, a my pójdziemy do pensjonatu - zaproponowałem. - Wrócimy za pół godziny.

Kordian zadowolony, z pełnym brzuchem, rozparł się przy resztkach ogniska i dumnie rozglądał się po okolicy.

- Co chcesz z nim zrobić? - zapytała Małgosia, gdy przechodziliśmy przez kładkę.

- Porozmawiać z jego rodzicami.

- Nie chcesz chyba zabierać go ze sobą?

- Nie mam nawet takiego prawa. Po prostu Kordian z jakichś względów zaufał mi i nie mogę go teraz zdradzić. Nie mogę zadzwonić na policję i po prostu pozbyć się problemu.

Małgosia spojrzała na mnie jak na wariata.

- Jakiś staroświecki jesteś! Wierzysz w męską przyjaźń? W zaufanie? W lojalność? - naśmiewała się.

Co dzień mnie ludzie pytają,

O naszych czasach co sądzę,

Odrzekę tedy: honor panuje,

Uczciwość, prawda i wiara.

Przypomniałem słowa wiersza, który recytowałem, gdy wypalaliśmy fajkę pokoju z harcerzami.

- Ostatni skaut! - mruknęła Małgosia.

Przywitałem towarzystwo w jadalni i opowiedziałem o wizycie Kordiana. Poetka wydawała się być bardzo spokojna, mimo że chodziło przecież o małe dziecko.

- Zapraszam! - wskazała mi miejsce przy stole, tym razem obok siebie.

Jadłem zerkając za okno, na wyspę, czy Kordian ukradkiem nie ucieka. Poetka długo żuła kawałek ciemnego chleba, jakby we wnętrzu toczyła walkę sama ze sobą.

- Co pan zamierza zrobić z tym chłopcem? - zapytała odczekawszy, aż nasycę pierwszy głód.

- Chcę odnaleźć jego rodziców.

- A co potem?

- Porozmawiam z nimi.

- O czym?

- Co trzeba zrobić, by Kordian sam chciał wrócić do domu. To nie jest normalne, że wieczorem ten dzieciak pilnuje sprzętu pływającego turystów, a nocą idzie do obozu człowieka, którego spotkał pierwszy raz w życiu i jak gdyby nigdy nic nocuje u niego. Nikt go nie szuka? Nikt nie przejmuje się jego losem?

- Chyba tak - powiedziała Poetka. - Porozmawiamy? - gestem wskazała werandę porośniętą krzewami dzikich winorośli.

Usiedliśmy na białych krzesełkach ogrodowych i Poetka opowiedziała mi smutną historię Kordiana. Nie znał rodziców, wychowywał się u przybranej cioci w wiosce, maleńkiej kolonii koło Dylewa. Nikt nie interesował się losem chłopca, nawet jego ciocia, której dziecko po prostu zostało podrzucone. Miejscowi ludzie byli przeciwni wysłaniu chłopaka do Domu Dziecka, więc wychowywał się u wszystkich i u nikogo. Choć wyglądał na siedem, to miał naprawdę dziesięć lat. Latem włóczył się po okolicy, czasami pomagał ludziom przy pracach w polu za kromkę chleba, za kubek mleka. Znał tutaj każdą piędź ziemi.

- Nie powinien pan mu okazywać zbyt wiele serca - dodała na koniec Poetka. - Rozumie pan dlaczego?

Smutno pokiwałem głową.

- Nasze rozstanie może być zbyt bolesne - odpowiedziałem.

- Tak - przyznała Poetka.

- Przecież tak nie może być - powiedziałem. - Ten chłopak musi mieć dobrą opiekę, ktoś musi zadbać o jego edukację.

Poetka zasmucona pokiwała głową i obdarzyła mnie takim spojrzeniem, jakbym był marzycielem.

- Błagam, niech pan go nie zrani - poprosiła.

Usiadłem na brzegu jeziora i patrzyłem na rzucające się w wodzie ryby. To mi przypomniało o Robercie, o przekupnych harcerzach, a potem o rycerzach, którzy współpracowali z Baturą. Te wszystkie sprawy wydawały się tak nieistotne przy problemach chłopca, który wierzył, że spotkał przyjazną duszę i dzielnie pilnował mojego obozu.

Poszedłem do Kordiana. Siedział w takiej samej pozycji, w jakiej go zastałem. Nie potrzebował wiele do szczęścia, prócz tego skrawka ziemi i płachty namiotu, które mógł określić mianem „moje".

- Jak tam, Piętaszku? - zagadnąłem go.

- Co to jest Piętaszek? - zapytał.

- Nie co, tylko kto. To był człowiek, który pomagał pewnemu rozbitkowi żyć na bezludnej wyspie.

- A czemu mu pomagał? Rozbitek mu płacił?

Usiadłem obok Kordiana.

- Nie wszystko w życiu można przeliczyć na pieniądze. Takim czymś jest przyjaźń. Robinson Cruzoe, bo tak nazywał się ten rozbitek, uratował Piętaszka z rąk ludożerców...

- Co to są ludożercy?

- Ludożercy żyli kiedyś w różnych dzikich zakątkach świata i wierzyli, że zjadając kawałek swojego wroga zdobywają jego siłę. Robinson uratował Piętaszka i tamten był mu za to wdzięczny. Był jego sługą.

- Mam panu służyć? - zdziwił się Kordian.

- Nie, słuchaj dalej. Mimo że Piętaszek zachowywał się jak sługa Robinsona, to naprawdę był jego jedynym prawdziwym przyjacielem. Oni się uzupełniali. Piętaszek doskonale znał się na przyrodzie, na przykład wiedział, które rośliny są jadalne, a które nie. Robinson miał za to ogromne doświadczenie cywilizowanego człowieka.

- I pan jest takim Robinsonem?

- Nie wypytuj mnie tak - żartobliwie pogroziłem mu palcem. - Nazwałem ciebie Piętaszkiem, bo mieszkamy sami na wyspie i jesteśmy kumplami. Tak?

- Tak - odparł poważnie Kordian. - Co będziemy dziś robić?

- Pokażę ci coś fajnego.

- Co?

- Wykopaliska.

- Nie chcę - chłopiec zaskoczył mnie swoją reakcją.

- Dlaczego? Umówmy się, że jak coś ci się nie spodoba, to wracamy. Zgoda? Kordian przystał niechętnie. Całą drogę do Dylewa wlókł nogę za nogą, spowalniając marsz. Gdy doszliśmy do pałacu, stanął na krawędzi wykopu z założonymi rękoma.

Miejscowi robotnicy wynajęci do kopania przywitali go zaczepnymi okrzykami. Widać chłopiec był przyzwyczajony do tej pogardy u jednych i współczucia u innych, jakie budził swoją osobą. Pan Tomasz przywitał mnie z obandażowaną stopą. Podszedł do Kordiana i podał mu dłoń.

- Poznajesz mnie? - zapytał go.

- Nie.

- Szkoda. Myślałem, że to ty jesteś tym mądrym chłopcem, który nas ostrzegł przed niebezpieczeństwem.

- A co? - zainteresował się Kordian.

- Niestety, nie posłuchaliśmy dobrej rady i potem strasznie bolała mnie głowa.

Pan Tomasz opowiedział mi o wydarzeniach wczorajszego wieczora. W tym czasie Kordian odkrył obecność Donalda i obaj szybko znaleźli wspólny język ganiając w kółko po boisku.

- A pan tu? - w tonie pytania było tyle agresji, że aż podskoczyłem przerażony.

Za mną stała Tola ze swoim oddziałem śledczym.

- Czuwaj, druhowie! - przywitał ich Pan Samochodzik. - Czym zawinił wam mój przyjaciel?

- To pana przyjaciel? - zdziwiła się Tola.

- Długo go pan zna? - dopytywał się Kobra.

- Długo i bardzo dobrze - zapewniał ich pan Tomasz. - To nie jest podejrzany osobnik, złodziej, o którym wspominał profesor Rivalenni.

Harcerze zbici z pantałyku zamilkli.

- Możemy zobaczyć, jak wyglądają wykopaliska? - poprosił Kijanka.

- Oczywiście - przystał pan Tomasz. - Jeżeli zgodzicie się, to będziecie mieli odrobinę kulawego przewodnika...

- Będziemy szli wolno - zgodzili się harcerze.

Przywołałem jeszcze Kordiana, żeby i on posłuchał ciekawych rzeczy. Pan Tomasz zaprowadził nas do Mikiego i profesora Rivalenni. Obaj byli pochyleni nad inwentarzem rzeźb Wildta w Dylewie. Mój szef przedstawił harcerzy i zapytał, czy może im pokazać wykopaliska. Miki ucieszył się na widok Kordiana.

- Cześć, urwisie! - ręką pieszczotliwie potarł mu włosy. - Kupiłeś sobie jakąś książkę?

- Tak - odparł nachmurzony Kordian.

- Jaką?

- Komiks.

Wszyscy roześmieli się.

- Czego chcecie? - dziwił się profesor Rivalenni. - W komiksie też trzeba czytać.

- Kordian pokazał mi, w której szopie były odłamki rzeźb Wildta wydobyte z rumowiska dziesięć lat temu - wyjaśnił nam Miki. - Właśnie pracujemy nad prawdopodobnym rozmieszczeniem rzeźb na terenie pałacu i posesji.

- Czemu to takie ważne? - zapytała Tola.

- Pałac po pożarze zawalił się - opowiadał Miki. - Wszystkie górne pomieszczenia zwaliły się do poziomu murowanej piwnicy. Będziemy wykopywać stamtąd cegły, spalone resztki rusztowania, mebli, wyposażenia domu i dzieł sztuki. Znając miejsca, gdzie stały poszczególne rzeźby, łatwiej nam będzie odtworzyć ze szczątków poszczególne dzieła sztuki.

- Układanie tych fantastycznych puzzli będzie łatwiejsze - obrazowo objaśnił Rivalenni.

- Nie przeszkadzajmy i chodźmy zobaczyć wykopki - zaproponował pan Tomasz.

- Pan Jasio się pojawił? - Miki zapytał szefa.

- Tak, pracuje zawzięcie.

Poszliśmy na teren wykopalisk. Zajmowały one obszar o powierzchni trzydzieści na dwanaście metrów. Białe sznurki przymocowane do drewnianych kołków dzieliły teren na równe kwadraty. Pierwsze prace rozpoczęto już pod dawną werandą.

- Panie Tomaszu, profesor Rivalenni na spotkaniu w świetlicy mówił, że Wildt był przedstawicielem symbolizmu. Co to jest ten symbolizm? - zapytał Kobra. - Na zdjęciach i slajdach widzieliśmy jakieś dziwacznie pokręcone postacie.

- Symbolizm najsilniej zaistniał w sztuce i literaturze w drugiej połowie XIX i na początku XX wieku - wyjaśniał Pan Samochodzik. - Artyści zajmowali się wiecznymi, ogólnoludzkimi problemami psychologicznymi, metafizyką, wszystkim, co było dostępne jedynie poznaniu intuicyjnemu i emocjonalnemu.

- To był czas, gdy na koniec wieku, jak zawsze w takich momentach, ludzie mają myśli katastroficzne, więc zwracają uwagę ku życiu wewnętrznemu i wyższym wartościom - dopowiedziałem.

- Wiem! - ucieszył się Kobra. - To się nazywa fin de siecle!

- Prawie trafiłeś - szef uśmiechnął się. - Rzeczywiście symbolizm był bliski estetyzmowi i dekadentyzmowi, chociaż był bardziej wyrazem pewnej postawy niż tendencją stylistyczną. Był reakcją przeciw realizmowi i impresjonizmowi, przywracał sztuce rolę nośnika duchowych treści, oznaczał odejście od odzwierciedlania powierzchownych zjawisk ku obrazowaniu idei i wyrażaniu uczuć. Operował symbolami indywidualnymi, wieloznacznymi, trudnymi do rozszyfrowania, przekazywał znaczenia przez sugestie.

- Czemu Adolfo Wildt zajmował się tworzeniem rzeźb podobnych do antycznych? - Tola pytała zerkając do notatek. - Tak mówił profesor Rivalenni - dodała.

- Wielu rzeźbiarzy pod koniec XIX wieku przeżywało fascynację rzeźbą antyczną - cierpliwie wyjaśniał pan Tomasz. - Po pierwsze, zwróć uwagę na materiał, w jakim pracują artyści w Europie?

Kobra chwilę podumał i nieśmiało odezwał się.

- Jak czytałem różne książki, to zwróciłem uwagę, że na południu Europy uwielbiano marmur. Za to wikingowie woleli drewno i kamienie.

- Słuszny wniosek - przytaknął Pan Samochodzik. - Chodziło o tradycję i dostęp do materiałów. Zauważcie, że Wildt studiował w pracowniach rzeźbiarskich marmuru. Auguste Rodin, dziewiętnastowieczny rzeźbiarz, powiedział, że rzeźba jest sztuką wypukłości i zagłębień, sztuką, której formy ukazują się w grze świateł i cieni. Za to Medardo Rosso krytykował Rodina, któremu zarzucał tworzenie rzeźb posągowych, a więc takich, które można było oglądać z każdej, dowolnie wybranej przez widza strony. Nazwał to „rzeźbą dla ślepych". Przeciwstawił temu swoje pomysły rzeźb, na które należało patrzeć tylko z jednego punktu, jak na obraz. Oparł się w tym na opinii Charlesa Baudelaire'a, twórcy symbolizmu, który orzekł, że wielowidowiskowość rzeźby powoduje skazanie widza na zupełnie przypadkowy odbiór, niekontrolowany i nieprzewidywalny przez twórcę. Stąd mamy informacje, że stały tu dzieła inspirowane sztuką antyczną, jak posążek „Fauna z Pompejów" czy „Posejdona z Artemizionu".

Gdy pan Tomasz opowiadał, przeszliśmy w pobliże terenu kościelnego ogrodzonego siatką.

- Tam widzicie posąg Sfinksa, który miał głowę Franza von Rosego - Pan Samochodzik pokazał na rzeźbę bez głowy. - W kruchcie jest hermalny portret von Rosego. Za to „Wdowa", którą tak bardzo pragnął kupić von Rose w Mediolanie, była typową rzeźbą symbolistyczną. Podobnie zresztą „Anima Gentilo" i „Anima Fiero", które widzieliście na slajdach w czasie pogadanki. Dwa różne oblicza połączone nićmi, jakby przekaz, że dwie strony naszej osobowości mieszczą się w tej samej osobie, jak dwie półkule mózgowe.

Powoli spacerowaliśmy w kierunku parku. Tam dotarliśmy do sztucznie przygotowanej jaskini. Tu także były rzeźby Wildta, lecz zaginęły. Basia i Ela cierpliwie oczyszczały wnętrze groty z warstwy ziemi.

- Może pomożemy? - zaoferowała się Tola.

Basia przetarła spocone czoło, poprawiła niesforne loki opadające jej na oczy i uśmiechnęła się uradowana ofertą.

- Jeżeli chcecie to zrobić jako harcerski dobry uczynek, proszę bardzo - powiedziała.

Dała młodzieży łopaty i kazała odkopać schody biegnące obok jaskini. Prowadziły one na szczyt wzniesienia, w którym wykopano pieczarę.

Harcerze ochoczo zabrali się do kopania.

- Kordian, idziesz z nami do parku? - pan Tomasz zapytał chłopca.

- Tam jest ciekawiej - odpowiedział chłopiec wskazując na teren szkoły.

Domyślałem się, że bardziej interesowała go zabawa z Donaldem niż nasze rozważania o nauce. Pozwoliłem mu wrócić na tamtą część wykopalisk. Szliśmy ścieżką pod mostem ozdobionym metalowymi barierkami.

- Wygląda na to, że wszyscy pracują oprócz nas - uśmiechnął się pan Tomasz.

- Tak - przyznałem. - Archeolodzy i harcerze kopią. Olbrzym czuwa i czyha niczym pająk w sieci na przybycie krzyżowców z Brytanii. Pan szuka sabotażysty i wspólnika pana Jasia. Mnie śledzi Robert, a ja powinienem szukać skrytki wokół Góry Dylewskiej.

Tymczasem pan ma ranną nogę, a ja tego chłopca...

- Właśnie, co zamierzasz z nim zrobić?

- Jest pan drugą osobą, która mnie o to pyta.

Opowiedziałem przełożonemu historię chłopca. Pan Tomasz mocno przejął się tą opowieścią.

- Szczerze mówiąc, lepiej mu będzie z nami - powiedział. - Z tobą będzie się tylko włóczył po okolicy albo pilnował obozu. Tu się czegoś nauczy, będzie drażnił ludzkie oczy swoją obecnością i w końcu pojawi się jakiś jego opiekun. Wtedy ja porozmawiam z tą ciocią.

Ostatnie zdanie zabrzmiało groźnie. Przygotowując plan działań na następne dni wróciliśmy do szkoły.

Robotnicy pracowali przy pogłębianiu dołu. Piotr, Szymon i Marek zajmowali się oczyszczaniem, fotografowaniem i katalogowaniem każdego, nawet najdrobniejszego odłamka marmuru. Miki stał na antresoli i przyglądał się pracy, a profesor Rivalenni pykając wygasłą fajkę zaczytywał się we włoskim periodyku dla handlarzy dziełami sztuki. Kordian siedział w kucki na brzegu wykopu i patrzył na ręce kopiących, przeczesując palcami kolejne hałdy piachu wydobywanego z dołu. Obok niego dumnie siedział Donald.

- Nowa para przyjaciół - zażartował Miki wskazując chłopca i psa. Pan Tomasz opowiedział mu historię chłopca i wyraził chęć zatrzymania go przy ekipie badawczej.

- Mam pewien pomysł - Miki zatarł ręce. - Paweł, chodź!

Gdy zeszliśmy do Kordiana, ten wstał z ziemi gotów do wymarszu.

- Podoba ci się Donald? - Miki zapytał Kordiana.

- Tak.

- A ty masz jakiegoś psa?

- Nie.

- Może chcesz, żeby Donald był twój na czas, jak tu jesteśmy? Będziesz się nim opiekował, zabierał na spacery. Ja nie zawsze będę miał na to czas.

- Pewnie!

Zaraz jednak Kordian dostrzegł konflikt interesów i spojrzał na mnie.

- Nie martw się o mnie. Jeśli chcesz, to zostań tu. Ja i tak pewnie niedługo przeprowadzę się do archeologów. Znowu będziemy razem.

- To co, zostajesz? - Miki przyjaźnie położył chłopcu rękę na ramieniu.

- Będę do pana chodził z Donaldem - zapewniał mnie Kordian.

- Dobrze - zgodziłem się.

Pożegnałem wszystkich i ruszyłem w kierunku bramy. Wtedy na drodze ukazał się tuman kurzu. Charakterystyczny ryk silnika nie pozostawiał wątpliwości. To nadjeżdżał Olbrzym.

Gdy jego dodge stanął, a piaskowy pył opadł, o moje stopy uderzyła rycerska rękawica.

- Którędy na Grunwald? - z szoferki wyjrzał Olbrzym w kapalinie na głowie.

- Awansowałeś? - miałem na myśli rycerskie wyposażenie.

- Nie, to twoje!

Zaskoczył mnie takim stwierdzeniem.

- No, poborowy! - Olbrzym klepnął mnie w plecy. - Załatwiłem ci wstąpienie do XIV wolnej chorągwi rycerskiej, czyli zostałeś najemnikiem. Będziesz się bił po polskiej stronie.

- Po co?

- A jak chcesz rozpoznać środowisko rycerzy, jeśli nie jako jeden z nich? Jutro jedziemy do obozu. Przedstawię cię twoim nowym kolegom.

ROZDZIAŁ ÓSMY

ROZMOWA Z PANEM JASIEM • RZEŹBA „NICOŚĆ" • MASKA

I ZEGAR SŁONECZNY „CZASU" • PRZYMIERZAM RYCERSKĄ

ZBROJĘ • ZAPRASZAM MAŁGOSIĘ NA LODY • TAJEMNICZY

BŁYSK W TRZCINACH • KRYJÓWKA ROBERTA

Kordian jeszcze długo stał na drodze patrząc za odjeżdżającym dodge'm z Pawłem w szoferce. Dyskretnie otarł łzy, które już chciały spłynąć po jego zakurzonej twarzy. Donald, jakby wyczuwając nastrój swojego nowego opiekuna, zamachał ogonem, otarł się pyskiem o jego nogę, a potem podskoczył, by polizać chłopca za uchem. Kordian usiadł na ziemi w cieniu lipy, a pies ułożył się obok kładąc głowę na jego kolanach.

- Dzieci i psy znają się na ludziach - orzekł Miki.

- Tak. Czas, bym wziął się do roboty i wziął pana Jasia w obroty - zrymowałem.

Poszliśmy na miejsce wykopalisk. Wśród kopiących byli pan Jasio i Goryl. Ten drugi tylko ponuro spojrzał na mnie i wymownie potarł nos między oczami. Uwierzył chyba Olbrzymowi, że to ja nauczyłem dziennikarza tego piorunującego uderzenia.

- Dzień dobry! - stanąłem na brzegu wykopu, tuż nad stanowiskiem pracy pana Jasia.

Ten głośno pociągnął nosem i zerknął na mnie przesłaniając brudną dłonią oczy.

- A, dobry... - odpowiedział niepewnym głosem.

- Pamięta mnie pan?

- Pamiętam.

Inni robotnicy nie przerwali pracy, ale uważnie nadstawiali uszu.

- Możemy porozmawiać? - zapytałem.

- Mam stawkę godzinową.

- Nic panu nie odejmiemy - zapewniał Miki.

- No, trudno. Chyba nie mam wyjścia.

Pan Jasio dźwignął się z dołu i stanął obok mnie. Obdarzył mnie swoim cwaniackim spojrzeniem.

- Chodźmy - ręką wskazałem na boisko.

Usiedliśmy na ławeczkach. Mój rozmówca wyjął pomiętą paczkę papierosów i lufkę. Zapalił smrodliwego papierosa.

- Szukał mnie pan? - zadał pytanie.

- Tak.

- Czemu?

- Chciałbym szczerze z panem porozmawiać.

- Mam kapować?

- To znaczy donosić? Nie. Chodzi mi o pewne informacje.

- Na jedno wychodzi - pan Jasio wzruszył ramionami.

- Interesuje mnie los rzeźb, które zniknęły z parku...

- Ja ich nie wyciągałem!

- To była kradzież - podkreśliłem ostatnie słowo. - To jest łamanie prawa. Wiem, że rzeźby stały pozostawione same sobie w parku, ale były własnością państwa, naszym dziedzictwem kulturowym.

- Tak i wszyscy chodzili tam albo pić, albo na randki. Mówiło się: „Idziemy na piwo pod Nicość?", albo „do Nicki", jak wszyscy nazywali tę maszkarę. Komu to było potrzebne? Kiedyś byłem w Warszawie, w takim muzeum, z PGR-u mieliśmy taką nagrodę. To był taki duży obraz, przewodniczka mówiła, że to „Bitwa pod Grunwaldem". Tam się malarz nafastrygował, żeby tak wszystkie szczegóły wyrysować.

Od pewnego momentu niezbyt uważnie słuchałem mego rozmówcy zelektryzowany użyciem przez niego jednego słowa.

- Panie, taki malunek to jest nasze dziedzictwo! To w tej bitwie nasi Krzyżaków pobili. A to wszystko jest niemieckie - pan Jasio wykonał szeroki gest po okolicy.

- To był włoski rzeźbiarz - wtrąciłem.

- I co, że włoski, jak dla Niemca stukał w te marmury. A ten mądry profesor mówił przecież, że i dla samego Mussoliniego, a ten to był taki włoski Hitler. Tak?

- Nie całkiem.

- Ee, wy z Warszawy myślicie, że na prowincji to same ciemne ludziska mieszkają. Jak ktoś zabrał te maszkary, to i dobrze.

- Pan wie, kto to zrobił?

- Nie - pan Jasio spokojnie patrzył mi w oczy.

- Wiem, że pan doskonale wie, ale nie powie. Może jakbym panu obiecał nagrodę, ale nie obiecam! Wiem, że pan spotyka się z tym człowiekiem i że przekaże mu każde nasze słowo. Proszę mu powiedzieć, że złapię go, ta kradzież nie ujdzie nikomu na sucho.

Pan Jasio znowu wzruszył ramionami, jakby nie wiedział, o czym mówię.

- Dziękuję panu za pomoc, może pan wracać do pracy - powiedziałem.

Pan Jasio bez słowa skłonił się i wrócił do pracy. Jeszcze dłuższą chwilę siedziałem zadumany. Z tego odrętwienia wyrwał mnie głos Basi.

- Panie Tomaszu, czas na obiad - zaprosiła mnie.

Jadłem bez większego zainteresowania, bo moje myśli wciąż szybowały nad parkiem. Miki zauważył mój stan i po posiłku zaprosił mnie do pokoju.

- Co ci powiedział pan Jasio? - zapytał. - Widzę, że nad czymś intensywnie myślisz.

- Czuję, że jestem bliski rozwiązania zagadki - odpowiedziałem. Powtórzyłem mu treść rozmowy z robotnikiem.

- No i co? - zastanawiał się Miki.

Przypomniałem mu sentencję hrabiego:

Bóg jest powszechną Nicością, nie podlega Czasowi i Przestrzeni;

Im bardziej miłujesz Go uchwycić, tym bardziej ci się wymyka.

- Wierzysz w to? - zdziwił się Miki. - Podałem ci to jako ciekawostkę. Opowieść o grocie w górze z jakimiś zabytkami potwierdza miejscowa legenda, którą usłyszał Paweł i to wszystko.

Wtedy opowiedziałem Mikiemu o tym, co podsłuchał Paweł w czasie spotkania handlarzy dzieł sztuki.

- Jerzy Batura też szuka tego miejsca - kończyłem sprawozdanie. - Nie wiem, czy zna ten dwuwiersz, ale wie, że coś jest ukryte w górze i tego szuka. Do tego wymyślił szlak przerzutowy.

- Co z tego? Nie lepiej poczekać, aż znajdzie, a potem złapać go na gorącym uczynku?

- To łatwe rozwiązanie. Złapiemy przemytników. Może wydadzą Baturę, może nie?

Czy Batura przekaże im wszystkie skarby? Czy przypadkiem nie zniszczy czegoś? To tak, jakbyś złapał eksploratora z wykrywaczem metali na niezbadanym kurhanie albo grodzisku.

Miki zadumał się.

- Masz rację - przyznał po chwili. - Jaki masz pomysł na rozwiązanie zagadki?

- Pan Jasio wspominał o rzeźbie w parku zatytułowanej „Nicość" - podałem wskazówkę. - To słowo występuje w haśle. Oczywiście przesłanie hrabiego należy chyba rozumieć metaforycznie.

- Rozumiem, o co ci chodzi - powiedział Miki przeszukując stertę notatek. -

Miejscowi ludzie opowiadali mi, że w czasie porządków w parku kopali pod fundamentem jednej z rzeźb. Figurka zniknęła, a postument jako bezużyteczny kierownik PGR- u kazał usunąć. Pod spodem znaleziono żelazną kankę ze złamaną szpadą i szkatułką w środku.

Znalezisko zabrał kierownik i nikomu nie powiedział, co było w puzderku, a ludzie dorobili do tego legendę o skarbie. Poczekaj jeszcze chwilę...

Ta chwila przedłużała się, bo Miki szukał jakiejś kartki. Wyszedł i odszukał profesora Rivalenni, który był w posiadaniu tego ważnego skrawka papieru.

- Jest! - oznajmił Miki po powrocie machając dumnie karteluszkiem. - Tytuły prac innych rzeźbiarzy włoskich, które umieszczono w parku.

Miki szybko przebiegł wzrokiem spis.

- Masz tu „Czas" i „Przestrzeń". Według włoskich katalogów były to tylko kopie mało znanych włoskich symbolistów. Podobno o małej wartości artystycznej.

- Świetnie, a wiesz, gdzie one stały w parku? - ucieszyłem się.

- Niestety, nie - odparł Miki. - Przyznam, że to interesujący zbieg okoliczności. Kto wie, czy nie podążasz właściwym tropem? Masz pomysł, jak połączyć fakt istnienia tych rzeźb w parku ze skarbem koło Góry Dylewskiej?

- Jeszcze nie.

Zeszliśmy na teren wykopalisk. Uczyniliśmy to w samą porę. Pan Jasio ostrożnie odkopywał marmurową głowę. Usta postaci były otwarte, jakby czymś zdumione, oczy zwrócone ku niebu, a nad tym wszystkim dominowała szopa kręconych, niemal anielskich włosów.

- „Fides"! - jednocześnie krzyknęli uradowani Miki i profesor Rivalenni.

Szymon zrobił kilka zdjęć dokumentujących odkrycie, a potem obaj profesorowie uciekli ze znaleziskiem do wnętrza szkoły. Inaczej nie potrafię określić ich zachowania, bo w tym momencie wyszły z nich natury dużych dzieci.

Pozostawiony sam sobie usiadłem na ławeczce pod wierzbą płaczącą i patrzyłem, jak przebiegają prace. Podszedł do mnie Kordian z nieodłącznym Donaldem przy nodze.

- Co pan robi? - zaciekawił się.

- Myślę.

- O czym?

- O pewnych rzeźbach.

- Czy są ładne?

- Nie wiem, nawet ich nigdy nie widziałem.

- A co przedstawiały?

- „Nicość", „Czas" i „Przestrzeń".

- Jak wyglądał „Czas"?

- A z czym kojarzy ci się to słowo?

- Z klepsydrą.

- Czemu? - zdziwiłem się.

- Słyszałem, że to najstarszy zegar. Ciocia miała taką klepsydrę, gdzie jak wszystkie ziarenka zleciały z górnego zbiorniczka do dolnego, to jajka były już ugotowane.

Uśmiechnąłem się pobłażliwie.

- Najstarszym zegarem był chyba zegar słoneczny.

- To taki jak stał w parku? Tarcza z maską?

***

Olbrzym z zaciętą miną prowadził samochód po wertepach. Rana na łuku brwiowym powoli się goiła.

- Kto ci podsunął szatański pomysł z tą przebieranką? - zapytałem dziennikarza.

- Chłopcy z XIV chorągwi mieli trochę zapasowych zbroi, jakiś stary miecz i tarczę, więc zaproponowali mi udział w bitwie - opowiadał Olbrzym. - Moje okulary nie nadają się pod hełm. Bez nich mógłbym przypadkiem uderzyć przeciwnika nie tam gdzie można i byłaby afera. Pozostanę więc żebrakiem- mnichem. Po bitwie obedrę kilku Krzyżaków z mieszków i będę miał wreszcie na pielgrzymkę do Ziemi Świętej.

- To tak można zdobywać fundusze na podróż do miejsc biblijnych? - śmiałem się z żartów Olbrzyma.

- Cel uświęca środki.

Zajechaliśmy pod kładkę prowadzącą na moją wyspę. Olbrzym ruszył pierwszy, aby ją obejrzeć, a ja zabrałem część uzbrojenia.

Przyjaciela zastałem stojącego przed moim namiotem i wpatrzonego w opalającą się w stroju kąpielowym Małgosię. Przy brzegu, w zimnej wodzie stała kanka z herbatą, a na patelni ustawionej nad małym ogniem smażyły się ryby.

- Jak masz taką przytulną kryjówkę, to nie dziwię się, że nie ciągnie cię na bitwę - powiedział Olbrzym znacząco patrząc w moją stronę.

- Czasami przychodzę tu do towarzystwa - oznajmiła Małgosia zalotnie spoglądając na dziennikarza.

- Pawle, zamienimy się? - poprosił Olbrzym.

Bez słowa rzuciłem żelastwo na progu namiotu i poszedłem po następną partię. Olbrzym w tym czasie dosiadł się już do dziewczyny i zaczął jej opowiadać o urokach życia w obozie. Przyniosłem resztę rycerskiego przebrania.

- Od Roberta? - zapytałem Małgosię wskazując na ryby.

- Nie, to ja złowiłam - Małgosia nakładała krem do opalania na swe długie nogi.

Wzrok Olbrzyma podążał za każdym ruchem jej rąk.

- I ty, Pawle, jeszcze się nie ożeniłeś? - zapytał z wyrzutem.

- Jest nieletnia - rzuciłem krótko oglądając ostrze miecza.

- To wiem - Olbrzym udawał zasmuconego. - Co ci szkodziło wysłać swaty z jałówką i kompletem porcelany do przyszłych teściów. Teraz nie próbuj tej sztuczki, bo sam to zrobię i zarezerwuję tę pannę dla siebie. Nie tak! - te ostatnie słowa dotyczyły już zapinania naramiennika, który przymierzałem.

Olbrzym skończył żarty i z uwagą pomagał mi założyć zbroję. Małgosia przyglądała się temu z zainteresowaniem.

Najpierw założyliśmy zgrzebną lnianą koszulę sięgającą do połowy ud. Potem przyszedł czas na skórzany kaftan, skórzane spodnie i wysokie, sznurowane buty.

- Ładnie ci! - Małgosia oceniła mój wygląd.

- Pewnie, sam mu wybierałem strój u najmodniejszych w tym sezonie zbrojmistrzów - przechwalał się Olbrzym.

Teraz przyszła kolej na kolczugę i kaptur kolczy. Aż ugiąłem się pod ciężarem masy stalowych, nawzajem splecionych kółeczek. Do nich umocowano blaszki i w ten sposób powstała tak zwana saracenka, doskonała, elastyczna zbroja.

Olbrzym podał mi teraz prawy naramiennik, pas z pochwą na miecz i mizerykordię, a na koniec tarczę i kapalin, czyli hełm w kształcie przypominającym kapelusz z szerokim rondem opadającym na oczy. Tarcza była okrągła.

- Zawsze myślałam, że rycerze występowali zakuci w stal - zauważyła Małgosia.

- Takie błędne poglądy wynosimy ze szkoły - mruknął Olbrzym. - Nie zawsze rycerza było stać na pełną, nowiuteńką zbroję, więc łatał uzbrojenie czym mógł albo tym, co zdobył na wrogu. O ile pamiętam. nawet Zbyszko z Bogdańca miał jakiś ładny komplecik zbroi zdobytej na pokonanym w pojedynku Włochu. Pod koniec XIV wieku nasi rycerze walczyli ubrani w hełm dziadka pamiętający jeszcze czasy bitwy pod Płowcami. Miecze szybciej ulegały zniszczeniu, łamały się i gdzieś czytałem, że w czasie dłuższej bitwy zbrojny musiał zużyć nawet trzy miecze. To była droga broń i dlatego często stosowano skuteczne i tańsze topory.

- Pamiętaj, że jestem najemnikiem, więc mam różnorodne uzbrojenie - dodałem. - Tarcza ma okrągły kształt, na wschodnią modłę. Kapalin to typowy hełm piechoty. Saracenka to, jak nazwa wskazuje, zapożyczenie z Bliskiego Wschodu, a miecz półtoraręczny to typowa broń rycerza.

Olbrzym otarł rękawem wojskowej bluzy pot z czoła.

- Zdejmij blachy, bo będziemy mieli z ciebie pieczoną przystawkę do tych rybek - zaproponował. - Ciesz się, że pomyślałem o tobie i nie załatwiłem ci pełnej zbroi płytowej. To dopiero jest brytfanna.

Rozebrałem się i schowałem wyposażenie do namiotu.

- Jutro koło południa masz próbę z resztą rycerstwa, a w sobotę bitwa! - powiedział przyjaciel.

Potem zamilkł na dłużej zajęty jedzeniem smażonych rybek. Małgosia poszła z ojcem na ryby i to co złowiła przeznaczyła na nasz wspólny posiłek. Jeżeli początkująca dziewczyna miała taki połów, to co łowiłby Robert, gdyby był prawdziwym wędkarzem?

- Pycha! - Olbrzym zadowolony oblizywał palce. - Dziewczyno, jak pójdziesz do pracy, to się zmarnujesz. Jesteś urodzoną kurą domową - drażnił Małgosię.

Potem piliśmy schłodzoną herbatę, leniuchowaliśmy i żartowaliśmy. Od czasu do czasu przypatrywałem się okolicy przez szkła lornetki. Szukałem Roberta, lecz ten zniknął. Po godzinie Olbrzym pożegnał nas, podziękował za posiłek i odjechał do rycerzy.

- Małgorzato, rzuć tego najemnika, nawet nie szlachciurę - mówił całując dziewczynę w rękę. - Zostań ze mną, skromnym wędrowcem, uczciwym, niekaranym, prawie bez nałogów - żartował.

Odprowadzałem przyjaciela do samochodu. Gdy siedział w szoferce i włączył silnik, pochylił mi się do ucha.

- Uważaj na nią! - krzyczał.

- Będę jej strzegł dla ciebie - obiecałem.

- Nie o to chodzi! Jakie ryby jedliśmy?

- Okonki?

- Tak. Tych ryb tu nie ma, a już na pewno nie są takie duże!

Pomachał mi ręką na pożegnanie i odjechał.

- Gdzie łowiliście ryby? - zapytałem Małgosię, jak wróciłem do siebie.

- Wszędzie, pływaliśmy to tu, to tam - Małgosia wykonała szeroki gest ręką, wskazując na taflę wody.

- Może popłyniemy do miasteczka na lody? - zaproponowałem.

- Ty stawiasz?

- Tak.

Wypożyczyliśmy z hangaru kajak i dwa wiosła. Małgosia nie wiosłowała, lecz wyciągnęła nogi na pokład, do słońca.

- Wszyscy mężczyźni to duże dzieci - powiedziała, gdy byliśmy w połowie drogi.

Milczałem.

- Gdy tylko zobaczą nową zabawkę, natychmiast zapominając starej, o obowiązkach, o obietnicach.

Ciągle nic nie odpowiadałem.

- Popatrz na Olbrzyma - Małgosia wystawiła nad wodę prawą dłoń ułożoną jak szlaka wagi. - Ledwo mnie zobaczył, już zamienił się w podrywacza, a potem ty wyjąłeś te pancerze i on znowu zgłupiał.

Nie dawałem żadnego znaku.

- A ty? - Małgosia odchyliła głowę do tyłu. - Byłeś na tropie jednej zagadki, a teraz przymierzałeś zbroję, machnąłeś mieczykiem i zabierasz mnie na lody zapominając o obietnicy danej swojemu znajomemu. Nawet ten starszy pan, którego tam poznałam, jest trochę dziecinny. Kto w jego wieku wybiera się na takie wykopaliska, szuka skarbów?

- Zabraniasz mu być aktywnym? - zdziwiłem się.

- Nie, a co z zagadką?

- Cały czas myślę o tych słowach - odpowiedziałem.

- I co wymyśliłeś?

- Jeszcze nic.

- Dlatego zabierasz mnie na lody?

Powoli dopływaliśmy do brzegu koło plaży miejskiej.

- Popilnujesz kajaka, a ja skoczę po lody - powiedziałem.

- Myślałam, że idziemy do kawiarni.

- Nie ma komu pilnować naszej gondoli - odpowiedziałem.

Odwróciłem się i czmychnąłem do miasteczka. Miałem nadzieję, że gdzieś tu spotkam Roberta albo znowu ujrzę Baturę. Dziewczyna miała rację. Nic nie robiłem, żeby rozwiązać którąkolwiek zagadkę. Nawet włączenie się do ruchu rycerskiego było działaniem pozornym.

Podobnie było z wizytą w miasteczku. Oprócz mieszkańców i garstki turystów nie było tu nikogo. Jak na złość zapomniałem portfela i w kieszeni miałem tylko drobne. Starczyło tylko na lody dla Małgosi.

Czekała na mnie nachmurzona. Siedziała na dziobie kajaka i opędzała się od much.

Bez słowa, wymownie wyciągnęła dłoń po loda. Podałem jej go, odczekałem, aż wsiądzie i wypchnąłem nas na wodę.

Leniwie wiosłowałem rozglądając się na wszystkie strony. Dzięki temu zauważyłem błysk w szuwarach na wschodnim brzegu. Ktoś nas obserwował przez lornetkę. Byłem pewien, że był to Robert. Teraz już dyskretnie przyglądałem się podejrzanym krzakom.

Wróciliśmy do „Muzy" i zostawiliśmy kajak w hangarze. Małgosia chłodno rzuciła mi: „Cześć!" i pobiegła do pokoju.

Zakradłem się na swoją wyspę, odczepiłem tylną ściankę namiotu, wyjąłem lornetkę i zacząłem obserwować trzcinowisko, gdzie zauważyłem dziwny błysk. Czekałem tak prawie dwie godziny, gdy na jezioro wypłynął ponton z Robertem w środku. Płynął do rybaczówki.

Pobiegłem do „Muzy" na kolację. Właściwie tylko duszkiem wypiłem herbatę, zrobiłem sobie kilka kanapek i wyszedłem mówiąc, że wybieram się na spacer. Na wypadek, gdyby obserwowali mnie harcerze lub Robert, posiedziałem chwilę przed namiotem, a potem udałem, że kładę się spać. Na pokaz nastawiałem budzik. Potem zasznurowałem wejście.

Przez szparę obserwowałem okolicę. Następnie przygotowałem moro i wyszedłem niepostrzeżenie z namiotu odsuwając ruchomą tylną ściankę.

Ubrany tylko w kąpielówki i tenisówki przeszedłem na ląd przez zarośnięty trzciną kanał, który płynął wzdłuż ściany lasu. Od razu mogłem wejść pod nisko zwisające gałęzie świerków. Tam zostawiłem sportowe buty, a założyłem trapery, spodnie i bluzę. Wyjąłem kanapkę i jadłem obserwując okolicę. Przeczucie mnie nie myliło, bo kilkanaście metrów za sobą słyszałem kroki. Skryty w krzakach byłem niewidoczny.

- Coś kombinuje, bo tak wcześnie położył się spać... - usłyszałem głos Toli.

Harcerze szli więc złożyć raport Robertowi. Odczekałem jeszcze kwadrans i ruszyłem ich śladami. Gdy zaszedłem do obozowiska Roberta, ten częstował harcerzy jakąś zupą.

- Czemu pan przywiózł ryby tej lali? - usłyszałem pytanie Toli. Niestety, nie dosłyszałem odpowiedzi. Druhowie zdali relację Robertowi z wszystkich moich dzisiejszych poczynań.

- Jak się Paweł obudzi, to mnie powiadomicie, a potem wrócicie do siebie. Dobrze? - Robert wydał polecenie harcerzom.

Młodzież podziękowała za posiłek i wróciła na stanowisko obserwacyjne. Robert po ich odejściu zamknął się w namiocie. W tym czasie zakradłem się na tyły rybaczówki. Jedno z okien było szczelnie zakryte czarną zasłoną. Wycofałem się na pole i skryłem w trawie.

Widziałem stamtąd i namiot Roberta, i jezioro. Czekałem na zmrok. Gdy nadeszła noc, wróciłem pod okno chałupy. Ostrożnie pchnąłem jedno skrzydło. Tak jak przypuszczałem, nie było zamknięte. W izbie stały dwa krzesła, stół, rozwalające się łóżko ze sprężynami, które przebiły siennik. W kącie, obok starej szafy, przykryty brezentem był japoński motocykl stylizowany na legendarnego harleya- davidsona. Na blacie leżały wydruki zdjęć wykonanych prawdopodobnie aparatem cyfrowym. Robert musiał mieć bardzo dobry i drogi sprzęt. Na jednej z fotografii płynąłem kajakiem w towarzystwie Małgosi i właśnie patrzyłem prosto w obiektyw.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

PRZESŁANIE ZAWARTE W „CZASIE" • ILE MOŻNA PRZEJŚĆ W JEDEN DZIEŃ? • „PŁONĄCY KAMIEŃ" I BURSZTYNOWY SZLAK • AWARIA LAPTOPA ROBERTA • PODCHODZĘ HARCERZY • POJEDYNEK Z DRUHNĄ JAGODĄ • CO KUPIŁA MAŁGOSIA?

Słowa Kordiana o tarczy i masce zelektryzowały mnie.

- Możesz mi opisać, jak to wyglądało? - poprosiłem chłopca.

- No pewnie, mogę nawet pana zaprowadzić w miejsce, gdzie to stało - ochoczo

potwierdził chłopiec.

Najpierw jednak poszliśmy do naszej rysowniczki, Renaty. Ona na podstawie słów Kordiana odtworzyła na arkuszu papieru milimetrowego wygląd rzeźby.

- To może być tylko szkic - zastrzegała się.

To co narysowała i tak wyglądało imponująco. Na niskiej kolumnie leżała okrągła tarcza zegara słonecznego. W miejsce zwykłej wskazówki rzeźbiarz wmontował maskę teatralną o dwóch twarzach, smutnej i wesołej. Wyglądała ona strasznie, jednak gdy Renata umieściła ją na tarczy, dokładnie wypytując chłopca ojej umiejscowienie, zrozumiałem zamysł artystyczny. Dołączył do nas Miki, który z zainteresowaniem przyglądał się Kordianowi.

- Ma fenomenalną pamięć do szczegółów - ocenił. - Ma chyba aparat cyfrowy w

oczach.

- Popatrz lepiej na to dzieło sztuki, na jego przesłanie - powiedziałem.

- No? - spojrzał na mnie pytająco.

- Maska w zależności od oświetlenia daje inny cień, a przy okazji urządzenie spełnia funkcję zegara. Rano mamy niekształtną twarz, która nabiera mocy uśmiechu, by bliżej wieczora przypominać bardziej twarz klowna.

- Masz rację, ciekawe jednak, jak to działałoby w naturalnych warunkach parku?

- Zaraz Kordian nas zaprowadzi.

Po chwili szliśmy: Miki, ja i Kordian z Donaldem. Chłopiec pewnie poprowadził nas w odsłonięte miejsce pomiędzy stawem z wyspą a grotą.

- Tu - wskazał rozdroże ścieżek.

Miki niósł rysunek, który teraz rozłożył na ziemi. W centrum tarczy przytknął patyk, a potem zerknął na zegarek.

- Prawie - mruknął.

Wyobraziłem sobie, jaki kształt miałby cień maski o tej, prawie wieczorowej porze.

- Zgryźliwy - powiedział Miki, jakby czytając w moich myślach. - Chylimy się ku upadkowi - zasmucił się.

- Bez przesady - pocieszałem go. - Ważniejsze jest to, co wywnioskujemy obejrzawszy rzeźbę, która nosi nazwę pasującą do wskazówki prowadzącej do skarbu.

- Tak? - zaciekawił się Miki.

- Niech twoja wyobraźnia powędruje po szlaku wolnych skojarzeń.

- Zegar słoneczny to upływ jednego dnia - wolno mówił Miki. - Słońce to Bóg? Jasne!

W większości kultur politeistycznych naczelne bóstwo związane było z żywotnymi siłami Słońca! Myślisz, że chodzi o tego boga ze wskazówki? Dalej nie jestem w stanie nic wymyślić.

- Jeszcze nie wiem, jak rozumieć pierwszy człon, ale wygląd tej rzeźby wiele mi powiedział na temat, jak rozszyfrować pojęcie „Czasu". Według mnie, jest to bezpośrednie wskazanie na epokę starożytną, bo zegar słoneczny jest najstarszy. Idźmy dalej. Maska rodem z antycznego teatru, zamiast dwóch jedna. Przyznasz, że w antycznej Grecji tragizm i komedia występowały rozdzielnie, wyraźnie przez twórców oddzielane. W Rzymie oba nurty przeplatały się, przenikały, tak jak w losach Cesarstwa Rzymskiego chwile jego tryumfu i długie lata upadku.

- Tak - Miki kiwnął głową.

- Myślę więc, że „Czas" powinniśmy rozumieć na sposób rzymski. Być może chodzi tu o odmierzenie czasu potrzebnego na dojście do jaskini ze skarbami? Masz jakieś książki na temat kultury starożytnego Rzymu?

- Niestety, nie.

Nasze rozważania przerwał odgłos gongu, czyli uderzania chochlą w garnek, co było wezwaniem na kolację. Przy posiłku byli tylko Piotr, Renata i Kordian. Reszta, na czele z profesorem Rivalenni, pojechała razem z Olbrzymem pod Grunwald, do wioski rycerskiej.

Renata mało jadła, a Kordian porwał dwie pajdy chleba ze smalcem i pobiegł z Donaldem pilnować wykopu, czyli bawić się w berka wśród dębów i lip. Podzieliliśmy się z Piotrem swoimi wątpliwościami. Uznaliśmy, że jemu możemy zaufać. Młody doktor wysłuchał nas uważnie. Popił duży haust herbaty.

- Może chodzi o odległość, jaką można pokonać w ciągu jednego obiegu słońca po tarczy zegara? - zaproponował.

- Myślałem o tym - przyznał się Miki. - Szacuje się, że dzień marszu rzymskiego legionu to 10 mil, czyli około piętnastu kilometrów, a marsz pospieszny to dystans dwukrotnie większy. Za to Cezar we wspomnieniach z wojny galijskiej pisał, że jego legiony przebywały dziennie ledwie 5 mil. Według relacji Plutarcha, sam Cezar na początku wojny potrafił przebyć 800 mil w osiem dni, a więc 150 kilometrów dziennie. Z informacji Horacego wynika, że zwykła podróż w jego czasach po rzymskich drogach zajmowała dwukrotnie więcej czasu i średni, dzienny dystans to 25 mil. Mielibyśmy wtedy ogromny obszar do przebadania w poszukiwaniu jaskini.

- Mamy jednak konkretne wskazówki, legendę, że chodzi o okolice Góry Dylewskiej - zauważyłem.

- To tylko legenda - podkreślił Miki. Piotr zerknął na mapę okolic Dylewa.

- Do Góry Dylewskiej jest stąd około 5 mil rzymskich - stwierdził. - Może chodzi więc o tempo rzymskich legionów w Galii. Proste skojarzenie to: Rzym, Cezar, pamiętniki z wojny galijskiej. Wielu miłośników tej epoki i historii je czytało. Wtedy mamy do przebadania teren o wiele krótszym promieniu.

- A gdyby chodziło o odległość, jaką można przebyć w ciągu dnia, tam i z powrotem? - sugerował Miki.

- Jesteśmy wciąż w punkcie wyjścia, bo wiemy, że chodzi o Górę Dylewską i nic więcej - powiedziałem zmartwiony. - Czemu mnie tak męczy ten rzymski wątek?

- Sam wspominałeś, że według legendy w tej jaskini hrabia trzymał amfory z winem - podpowiedział Miki. - To szalony pomysł, ale...

- A skąd się wzięły tu amfory? - podpowiedział pytaniem Piotr.

- Bursztynowy szlak! - krzyknąłem uszczęśliwiony. - Jantar, przez poetów zwany „łzami słońca". Bursztyn - od niemieckiego „Brennenstein" - płonący kamień. Co to wam mówi?

- Węgiel - powiedział Piotr. - Kiedyś podobno bursztynu było tak dużo, że palono nim w piecach. Nic dziwnego, bo 79 procent składu chemicznego bursztynu to najzwyklejszy węgiel.

- Kamień ofiarny - uzupełnił Miki. - Co prawda na kamieniu składano krwawe ofiary, a nie pieczone, ale wiele lat zaschłej krwi zmieniało barwę kamienia na ognistą.

- Tak jest! - cieszyłem się. - Mamy mnóstwo wskazówek: bursztynowy szlak, kamień ofiarny, odległość zapewne około pięciu mil. Musimy rozszyfrować resztę podpowiedzi.

***

Robert zaskoczył mnie. Nie spodziewałem się po zwykłym łotrzyku, wspólniku Batury, że będzie robił mi zdjęcia, bo i po co? Na pozostałych fotografiach widziałem nieznanego mi starszego mężczyznę rozmawiającego z Baturą w ruinach zamku w Bąbrówku.

Ten sam staruszek został uchwycony w czasie rozmowy z jakimś umięśnionym człowiekiem i z moim szefem. Każdy członek wyprawy archeologicznej miał tu portret.

„No, ładnie. Kim jest nasz tajemniczy Robert?" - zastanawiałem się.

Wyszedłem z jego prowizorycznej ciemni, gdy czołgając się przez trawy usłyszałem głośne przekleństwo dobiegające z namiotu niby - wędkarza. Przypadłem plackiem do ziemi.

Robert wybiegł wyrywając z notebooka kabel łączący go z telefonem komórkowym. W mroku widziałem jego przerażoną twarz wpatrzoną w monitor komputera. Robert wystukał na klawiaturze jakiś numer i szybko uzyskał połączenie.

- Cześć, to ja! - prawie krzyczał do słuchawki. - Ktoś mi rozwalił komputer! Dostałem wirusa, który na moich oczach kasuje wszystkie pliki na twardzielu. Właśnie wziął się do kasowania plików systemowych. To prawdziwa autodestrukcja! Co?! Tak! Próbowałem wyłączyć to draństwo. Nie reaguje żaden klawisz! Czekaj!

Robert posługiwał się wymyślnym sprzętem. Miał doskonały aparat cyfrowy z dobrym obiektywem, przenośny komputer, łączył się z Internetem za pomocą telefonu komórkowego. Do tego dysponował pontonem i motocyklem. Mógł więc dotrzeć wszędzie, gdzie chciał.

- Wiesz, co zrobiło mi to draństwo?! - rozpaczał Robert. - Dostęp do BIOS- u został zabezpieczony hasłem. Nie ruszę tego w żaden sposób. Sprzęt na złom. Tak, wiem, że rozkodowują tylko w centrali producenta w Londynie.

Uśmiechnąłem się w duchu z tego, co się stało tajemniczemu wędkarzowi, który interesował się wszystkimi ludźmi kręcącymi się wokół Dylewa. Robert zasznurował namiot i poszedł do chałupy. Wytoczył motocykl, założył kask, zapakował komputer do kufra i odjechał w nieznanym kierunku.

„Teraz zajmiemy się harcerzami" - pomyślałem.

Dobrze pamiętałem, gdzie czaili się domorośli śledczy. Wróciłem do „Muzy", obszedłem od północy drugie, maleńkie bezimienne jeziorko i ruszyłem na tyły harcerskiego patrolu. Skradałem się najciszej, jak umiałem. Ostatnie metry przed ich kryjówką pokonałem powoli pełzając, delikatnie badając teren przed sobą, by przedwcześnie nie spowodować hałasu.

Kobra i Kijanka przysypiali oparci o siebie plecami. Tola siedziała z lornetką przy oczach, wpatrzona w moją wyspę. Musiała to robić od dłuższego czasu, bo co chwila odejmowała szkła i przecierała ręką zmęczone oczy.

- Nie śpijcie, lenie! - mówiła wówczas do współtowarzyszy.

Oni w półśnie odpowiadali takim tonem, jakby opędzali się od komarów. Napiąłem wszystkie mięśnie i skoczyłem na miejsce obok Toli. Ta z wrzaskiem podskoczyła.

- Smaczniejsze są ryby czy zupki? - zapytałem młodzież.

Kobra i Kijanka byli zamroczeni, wyrwani ze snu okrzykiem Toli uderzyli o siebie głowami i teraz intensywnieje tarli, by zmniejszyć ból.

- Możecie mi powiedzieć, co tu robicie o tej porze? - dręczyłem ich kolejnym pytaniem.

- Też bym chciała to wiedzieć!

Teraz z kolei ja podskoczyłem na dźwięk ostrego jak jazgot tartacznej piły kobiecego głosu. Za moimi plecami stała herod - baba wysoka jak koszykarka, z szerokimi ramionami, twarzą kanciastą jak u amerykańskich marines z komiksów i ciemnymi włosami upiętymi w koński ogon.

- Druhna Jagoda - szepnęli harcerze.

Druhna szarpnęła mną i podniosła lekko, jak piórko. Szarpnąłem się, to puściła mnie, ale tylko po to, by próbować rzucić mnie na ziemię. Zaskoczony upadłem, a ona skoczyła i całym swym umięśnionym ciałem usiadła mi na żebrach.

- Czepiasz się moich druhów?! - usłyszałem zimny szept. Czułem, że wszelkie tłumaczenia są zbyteczne, więc próbowałem zdjąć niewiastę z siebie jednym ruchem prawej ręki. Bezskutecznie, moja dłoń wpadła w żelazny uścisk kobiety.

„Prawdziwa Żelazna Dama" - pomyślałem.

- Niech druhna mu dołoży! - Kijanka kibicował swojej opiekunce. To mnie zezłościło. Wykorzystując fakt, że napastniczka usiadła mi na piersi i leżałem głową w dół, w kierunku jeziora, na stromym brzegu odbiłem się stopami od ziemi. Ten nieznaczny ruch spowodował, że druhna Jagoda poszybowała nade mną prosto do jeziora, a właściwie w przybrzeżne błoto.

Głośno plusnęło.

- No, to mogiła! - orzekł Kobra. - My będziemy mieli karę, ale pan zginie w męczarniach.

Zszedłem na brzeg, by pomóc kobiecie wyjść na wysoki brzeg. Podniosła się powoli. Jej mundur ociekał wodą i błotem. Jednym zamaszystym ruchem starła brud z twarzy.

Wyciągnąłem do niej rękę, drugą trzymając się wątłej brzózki. Druhna Jagoda chwilę przyglądała mi się i mojej pomocnej dłoni. Wyciągnęła swoją.

„Mam babę w ręku" - cieszyłem się.

Źle oceniłem niewiastę. Po chwili drugi już raz tego wieczora za jej sprawą leciałem, tym razem w kierunku otwartej wody, wciąż z brzózką w ręce. Wolne ramię paliło mnie, jakbym miał kończynę wyrwaną ze stawu.

Tym razem ja plusnąłem, natychmiast jednak zanurkowałem i zawróciłem. Miałem szczęście. Stromy brzeg kończył się takim samym dnem, więc z dużej głębokości zbliżyłem się do druhny Jagody. Właśnie wychodziła na ląd i jedna jej noga jeszcze opierała się o muliste dno. Z radością pociągnąłem ją do siebie. Zanurzeniu ogromnej harcerki towarzyszyła fontanna wody i burza bąbelków. Czym prędzej wyskoczyłem na twardy grunt, by tam odeprzeć kolejny atak.

- Fajnie widzieć pana żywego - przywitał mnie Kobra. - Czy pana ubezpieczenie obejmuje także zderzenie z pociągiem? - zapytał, trwożliwie patrząc w kierunku jeziora.

Druhna Jagoda przypominała teraz wściekłą słowiańską Goplanę. Jej pęd w moim kierunku rzeczywiście do złudzenia przypominał bieg pociągu ekspresowego.

- Ty! - ryknęła zatrzymując się metr ode mnie.

Sapała i dyszała jak lokomotywa z wiersza Jana Brzechwy. Stałem spięty, gotów na kolejną rundę zapasów.

- Ty się nigdy nie poddajesz?! - wykrztusiła.

- Nie - rzekłem skromnie. - To jakieś straszliwe nieporozumienie - dodałem natychmiast, chcąc zakończyć spór.

- Czuję, że wpadliśmy jak śliwka w kompot - przyznał Kobra.

- Zapraszam do mnie, to pożyczę pani suche ubranie - wskazałem swój namiot.

Poetka stojąca na schodach „Muzy" w milczeniu przyglądała się naszemu pochodowi. Na czele maszerowała człapiąc w mokrych adidasach druhna Jagoda. Za nią ja, również przemoczony, a na końcu skruszeni harcerze.

- Gdzie jest Kordian? - zapytała mnie gospodyni.

- U archeologów - odpowiedziałem. - Jutro wszystko wyjaśnię.

- Ja myślę - usłyszałem, nim Poetka wykonała w tył zwrot i w powietrzu znowu

zawirowała jej lwia grzywa bujnych włosów.

- Już jakieś dziecko sprowadził pan na złą drogę! - znowu groźnie zagrzmiała druhna Jagoda.

- Spokojnie, zaraz wszystko opowiem - zapewniałem, usłużnie pokazując ścieżkę prowadzącą do mojej bazy.

Chwilę trwało, nim rozpaliliśmy ognisko.

- Proszę - podałem druhnie Jagodzie mój dres.

- Nie, dziękuję - stanowczo odmówiła. - Miał pan nam coś wyjaśnić.

- Wiecie, co robić - podałem harcerzom menażkę, kubki, herbatę i cukier.

Sam zamknąłem się w namiocie i założyłem spodnie i ciepłą koszulę. Dres zostawiłem wojowniczej druhnie. Wyszedłem do harcerzy i usiadłem na ziemi.

- Nie będę z panią palił fajki pokoju, bo z nimi paliłem i nie dotrzymali przysięgi - wymownie zerknąłem na trójkę młodzieży.

- Co?! - druhna Jagoda pochyliła się w moją stronę. - Namawiał pan harcerzy do palenia tytoniu?!

- Nic nie paliliśmy! - zapewniła Tola.

- Nawet nie zaciągaliśmy się dymem - potwierdził Kobra.

- Cicho! - druhna Jagoda krzyknęła na podwładnych. - Słucham pana!

- Moje przybycie z nieznanych przyczyn wzbudziło zainteresowanie Toli i jej patrolu - zacząłem. - Właściwie domyślam się, że napuścił ich na mnie pewien człowiek - tłumaczyłem się.

- Wcale nie! - zaprzeczała Tola.

Druhna Jagoda tylko na nią spojrzała i druhowie zamilkli. Postanowiłem pokazać druhnie Jagodzie moją legitymację służbową. Dokument trochę skruszył mur nieufności wobec mojej osoby. Potem opowiedziałem krótko o swojej pracy w ministerstwie i misji, jaką mam do wykonania w tym terenie.

- To trochę dziecinne, żeby dorośli mężczyźni bawili się w poszukiwaczy skarbów i to w tak komfortowych warunkach - oceniła groźna druhna. - Biwaczek, spacery po Górze Dylewskiej, podchody. To wypoczynek, nie praca.

- To tylko tak wygląda - skromnie przyznałem jej rację. - Dobro sprawy wymaga, bym przebywał tu incognito. Niestety, postępowanie pani podopiecznych pomieszało mi szyki.

- Przepraszamy! - rozległ się zgodny trójgłos.

- Nie ma sprawy, powiedzcie mi tylko, co wiecie o panu Robercie? - poprosiłem.

- Namawia pan ich teraz do szpiegowania w drugą stronę? - oburzyła się druhna Jagoda.

- Druhno - błagalnie złożyłem dłonie - to nie moja wina, że ten pan namieszał w głowach pani harcerzy. Naopowiadał im bzdur o swojej pracy detektywa, że szuka tajemniczego osobnika, który chce okraść archeologów w Dylewie. Tymczasem to ja chcę złapać tego złodzieja!

- Mężczyźni mają zachwianą ocenę priorytetów w życiu - powiedziała druhna Jagoda. - Wszystkim wam się wydaje, że macie coś z Jamesa Bonda. Co robi teraz pana żona? Bawi dziecko? Pierze pieluszki?

- Nie mam żony - przyznałem się.

- Stary kawaler! Wszystko jasne! Niedojrzały emocjonalnie osobnik.

Druhna Jagoda wstała, otrzepała mokre spodnie.

- Idziemy! - rozkazała. - A wy - zwróciła się do harcerzy - zostawcie te śledcze bzdury i tego pana w spokoju. Jasne?!

- Tak jest! - odpowiedział jej chórek.

Harcerze odmaszerowali do swojego obozu. Odgłos przypominający mlaskanie odmierzał kroki druhny Jagody. Odetchnąłem z ulgą uradowany, że pozbyłem się problemu ze śledzącymi mnie harcerzami. Miałem nadzieję, że awaria komputera na jakiś czas zneutralizowała także Roberta. Wyciągnąłem się na chłodnej ziemi opierając się głową o pień służący jako siedzisko. Popijałem herbatę z metalowego kubka i rozkoszowałem się ciszą, grą świerszczy, pluskaniem ryb w jeziorze i szumem skrzydeł nietoperzy. Gdzieś w oddali szczekał pies na nocnego wędrowca.

- Ładne rzeczy! - oznajmiła Małgosia stając w kręgu światła ogniska. - Wszystko słyszałam! Jesteś kłamcą! To wszystko to jakaś gra, jak w kryminale. Detektywi, złodzieje dzieł sztuki, obserwacja, zagadka i skarb.

- Skoro już wszystko wiesz, to usiądź i nie gorączkuj się - poprosiłem dziewczynę.

- Nie chciałem, żeby tak wyszło, ale to naprawdę nie moja wina, że pojawienie się tu kogoś takiego jak ja zainteresowało tyle osób. Wcale się o to nie prosiłem.

Małgosia siedziała obrażona. Jej postawa wskazywała jednak na to, że gotowa była mi wybaczyć, żebym tylko zaspokoił jej ciekawość. Nie miałem wyboru i grzecznie odpowiadałem na jej pytania, o ile nie naruszały ministerialnej tajemnicy służbowej. Na koniec nieco się udobruchała.

- To teraz ja coś ci powiem - rzuciła.

- Co?

- Ktoś do ciebie dzwonił.

- Kto?

- Twój szef.

- Co? - poderwałem się z miejsca. - Kiedy?

- W porze kolacji. Właściwie po tym, jak wybiegłeś z pensjonatu. Poszłam do ciebie do namiotu, ale ciebie tam nie było. Wtedy pomyślałam, że dziwnie się zachowujesz. Dzwoni do ciebie jakiś tajemniczy szef, znikasz na noc...

- Mojego szefa już poznałaś, to ten miły pan, który jest z archeologami - wtrąciłem. - Przepraszam, ale muszę do niego zadzwonić.

Niestety, wbrew obietnicom operatorów sieci komórkowych albo na nasze szczęście, są takie miejsca, gdzie sygnał z przekaźników nie dochodzi. Pan Tomasz musiał mieć jakąś pilną sprawę, skoro dzwonił do mnie, do pensjonatu. Wybiegłem na wzgórze za „Muzą" i zadzwoniłem do Pana Samochodzika.

Chciał mi przekazać rewelacje dotyczące jego ustaleń co do rozumienia pojęcia „Czas" w haśle prowadzącym do skrytki. Uradowany tymi wieściami wróciłem do Małgosi.

- Dobre czy złe wieści? - zapytała.

- Same dobre - odpowiedziałem.

- To mam dla ciebie jeszcze jedną ciekawostkę - oznajmiła sięgając do kieszeni. - Dziś do mojego taty przyszedł pewien rolnik i przyniósł to.

Na dłoni miała niewielki przedmiot wykonany z brązu i kości słoniowej.

- Skąd to jest?! - zdziwiłem się.

- Wiem, ale nie powiem - w mroku zajaśniał uśmiech Małgosi. - Obiecujesz, że weźmiesz mnie na swoją pomocnicę?

- Obiecuję, mów!

- Wyorał to na polu. Mówił, że obok podobno było grodzisko.

- Gdzie?

- Spokojnie, niedaleko. Jutro tam pójdziemy?

- Pójdziemy! Pożyczysz mi to na jakiś czas?

- Pewnie, tata kupił to dla mnie. Wiesz, co to jest?

- Opowiem ci, jak wrócę.

Znowu pobiegłem na wzgórze i zadzwoniłem do szefa.

- Szefie! - dyszałem po biegu. - Mamy prawdziwe cudo!

- Co takiego? - zaciekawił się Pan Samochodzik.

- Niech pan zgadnie, co to jest? Okrągłe puzderko z brązu z wizerunkiem jakiejś twarzy. Zatarty napis łaciński na wieczku. W środku tarcza z kości słoniowej o średnicy czterech i pół centymetra, z otworem pośrodku. Dokoła obręczy cyfry rzymskie.

- Rzymski podróżny zegar słoneczny.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

WYCIECZKA DO KAMIENNEGO KRĘGU • JACY KUPCY WYBIERALI SIĘ PO BURSZTYN? • BŁĄDZIMY W KANIONIE GRABARKA • KURHAN NAD POTOKIEM • SABOTAŻ W PARKOWEJ GROCIE • W GRONIE NAJEMNIKÓW •

RYCERSKA MUSZTRA • PIERWSZE STARCIE Z KRZYŻOWCAMI

Z wrażenia, że wpadliśmy na trop rozwiązania zagadki, nie mogłem zasnąć. Małgosia już dawno spała, gdy ja wciąż siedziałem w ciemnościach ściskając w dłoni stary zegar słoneczny. Zastanawiałem się, co teraz robią Robert i Batura. Nie wiem, kiedy zasnąłem. Całą noc spędziłem na dworze śpiąc przy żarze z ogniska. Świtało i pierwsze ptaki zaczynały swe letnie pieśni. Rozebrałem się i skoczyłem do jeziora, by orzeźwić się chłodną wodą. Gdy opływałem swoją wyspę, zauważyłem dziwnie przygniecione trzciny po wschodniej stronie.

Za pasem trzcin była wąska plaża. Na niej ujrzałem ślad po jakimś dużym przedmiocie wciąganym na brzeg. Poczułem chyba to samo co Robinson, gdy na piasku zobaczył odcisk bosej ludzkiej stopy, czyli ciekawość i strach zarazem.

Wyszedłem na ląd i jak Indianin badałem ślady w trawie. Na szczęście przez noc ani trzciny, ani źdźbła traw nie zdążyły się wyprostować. Ktoś, zapewne Robert, wylądował w cichej zatoczce i zakradł się do mojego obozu. Jego trop urywał się metr od tylnej ściany mojego namiotu.

„Podsłuchiwał mnie!" - pomyślałem wściekły, że dałem się komuś podejść.

Ubrałem się i czekałem na śniadanie. Przy posiłku Poetka wyczekująco zerkała na mnie. Opowiedziałem jej o tym, jak Kordian został z archeologami. Potem zadzwoniłem do Olbrzyma.

- Idę na dłuższy spacer - wyjaśniałem mu.

- A kiedy masz zamiar poznać kolegów najemników? - zapytał.

- Po obiedzie. Przyjedziesz po mnie?

- A ta mała będzie z tobą?

- Tak, mała, jak ją nazwałeś, nie może się ciebie doczekać - uśmiechnąłem się, widząc jednoznaczny gest Małgosi w okolicach gardła, oznaczający, co czeka Olbrzyma, gdy tu się zjawi.

Potem ruszyliśmy z Małgosią na spotkanie z historią. Wyszliśmy na szutrową drogę prowadzącą do źródeł potoku Grabarka, dopływu rzeki Drwęcy. Z lewej, na rozległej łące zebrało się stadko żurawi, które oznajmiało sobie nasze przybycie charakterystycznym, głośnym klangorem.

- Zwiad - pokazałem Małgosi dwa nisko lecące żurawie.

- Jaki zwiad? - zdziwiła się.

- Kiedyś jesienią Olbrzym zabrał mnie na sejmik żurawi przed odlotem na zimę - opowiadałem. - Pół dnia skradaliśmy się po bagnach i moczarach, by dojść z najmniej dostępnej strony do wzgórza zajętego przez żurawie. Mogliśmy obserwować ich obyczaje. To był pomysł Olbrzyma, żeby najpierw poznać obyczaje wroga, nim podkradniemy się bliżej. Siedzieliśmy więc w olszynach i patrzyliśmy, jak zmieniały się szóstki patrolujące dwie przestrzenie wokół stada. Pierwsza, nazwijmy to eskadra, wzniosła się na dużą wysokość i stamtąd obserwowała teren. Druga fruwała na wysokości najwyżej kilkunastu metrów, lecz w dużym promieniu od stada. Patrole zmieniały się co pół godziny. Gdy w niebo wychodziła nowa grupa, zaczęliśmy iść przez wysokie trawy, by zrobić lepsze zdjęcia. I wtedy nad naszymi głowami przeleciał ten patrol dalekiego zasięgu. Nic mnie tak w życiu nie przestraszyło, jak ten bezgłośny lot i nagły krzyk nad samą głową.

Para żurawi zakołowała nad nami dwa razy i odleciała do współtowarzyszy.

- Skąd w tym rejonie mógł znaleźć się rzymski zegarek słoneczny? - zapytała Małgosia.

Uśmiechnąłem się z jej zdrobnienia w nazwie urządzenia.

- Najprostsze wytłumaczenie może dotyczyć jedynie bursztynowego szlaku - odpowiedziałem. - Bursztyn w Cesarstwie Rzymskim był bardzo cenionym surowcem, który można było nabyć w rejonie dzisiejszego Gdańska i na Półwyspie Sambijskim. Kupcy wędrowali z Kotliny Czeskiej przez Bramę Łużycką w okolice dzisiejszego Wrocławia. Stamtąd karawany maszerowały lub płynęły z biegiem Odry czy przez przeprawy na Baryczy, Orli i Obrze do Warty, w okolice Śremu. Stamtąd przez Noteć pomiędzy Ujściem i Czarnkowem w górę rzek Gwdy i Drawy do osad w okolicach Parsęty i Regi. Tam archeolodzy znaleźli najstarsze groby typu lubieszewskiego z kompletami brązowych i srebrnych naczyń do picia wina.

- To daleko stąd - zauważyła Małgosia.

- Zgadza się, ale istniał trzeci, prawdopodobnie najczęściej uczęszczany szlak - tłumaczyłem. - Kupcy docierali do Wisły w okolicach Solca Kujawskiego. Potem maszerowano po cięciwie łuku Wisły, docierając między innymi do ujścia Drwęcy do Wisły. Potem brzegiem skarpy nadwiślańskiej do ujścia naszej głównej rzeki do Bałtyku. - Mimo to stąd do połączenia Drwęcy i Wisły jest daleko - upierała się Małgosia.

- Tak, powiem ci jeszcze, że bursztynowy szlak był najaktywniej pokonywany przez kupców na przełomie er i potem aż do III wieku. Jednak później cesarze organizowali wyprawy badawcze. Jednym z nich był Neron, który wysłał nad Bałtyk ekwitę, bogatego urzędnika rzymskiego. O wyprawie tej pisał Pliniusz, a naukowcy mogą jedynie próbować zrekonstruować trasę jej przemarszu. Ostateczny koniec aktywności nastąpił w VI wieku na skutek zmian etnicznych na trasie, po prostu nad Wisłę przywędrowali Słowianie.

- A Prusowie? Oni żyli tu w czasach bursztynowego szlaku?

- Ptolemeusz Klaudiusz we „Wstępie do geografii" wymienił w tym rejonie nazwę plemienia, którą naukowcy rozszyfrowali jako „Galindowie". Prawdopodobnie przenieśli się nad Bałtyk w VI lub V wieku przed naszą erą z obszaru środkowej Rusi, z dorzeczy Dniepru i Wołgi. Galindowie przeżywali apogeum rozwoju w VI wieku. A jak ci już mówiłem, Sasini byli najprawdopodobniej odłamem Galindów. Jestem pewien, że handlowali z każdym, kto do nich dotarł. Jedyny zakaz, jaki wprowadzono w ustawodawstwie rzymskim, dotyczył wywozu broni. Tym bardziej dziwi znalezienie w okolicach Mławy ostrza rzymskiej włóczni.

- Jak myślisz, skąd się wziął zegarek w tych stronach?

- Może był używany przez jakiegoś Prusa jako ozdoba, może pochodzi z czasów wcześniejszych? Nie wiem.

Wyszliśmy z lasu między ogromne łąki. Skręciliśmy na północny wschód, minęliśmy jeszcze dwa budynki i zaczęliśmy schodzić. Koło okrągłego stawu rybnego napadła nas niewielka sfora kundelków, natychmiast przegnana przez pracownika zakładu. Za stawem przeszliśmy przez mostek ułożony z drewnianych bali.

- Tu podobno był kiedyś młyn wodny - Małgosia wskazał mi pusty plac po lewej stronie. - Ten rolnik mówił, że dalej sami wszystko znajdziemy, wystarczy pójść ścieżką.

- No, to idziemy! - zachęcałem zmęczoną dziewczynę do marszu.

Wtedy stała się rzecz najokropniejsza w czasie każdej wycieczki. Napadła nas horda gzów. Żeby je zgubić, przebiegliśmy kawałek i błyskawicznie dotarliśmy do głębokiego jaru.

Dołem płynął strumień, nad nim była droga, a ponad nami dziesięciometrowa skarpa. Wędrowaliśmy po kamieniach, które opływała woda wysiąkąjąca ze wszystkich zboczy. Tak wyszliśmy na pola, a potem dotarliśmy na wzniesienie, skąd widzieliśmy trasę E- 7 z Warszawy do Gdańska.

- Zabłądziliśmy - oceniłem.

- Musieliśmy przegapić - dodała Małgosia. - Proponuję zrobić krótki piknik, a potem poszukamy tego grodziska.

Jedliśmy w milczeniu, rozkoszując się ciszą, widokiem wzgórz, śpiewem ptaków. Potem wróciliśmy do jaru, który zamieniał się w kotlinę zwężającą się przy stawie rybnym.

- Jest! - Małgosia krzyczała i podskakiwała z radości, jednocześnie opędzając się od gzów. - Tam! - pokazywała palcem na wschodnią stronę.

Spojrzałem w tamtym kierunku. Wysoko na zboczu sterczała ogromna połówka pomarańczy, wysoka na trzy metry, o średnicy sześciu.

- Za małe na grodzisko - oceniłem. - Niewątpliwie jest to dzieło rąk ludzkich.

Chodźmy to zobaczyć!

Podbiegliśmy do głębokiego na dwa metry koryta strumienia.

- Nie przeskoczę - oceniła Małgosia.

- Skoczysz - zachęcałem ją. - Możesz też przejść lub przeczołgać się po pniu drzewa, który łączy oba brzegi.

Wybrała to drugie wyjście. Wkrótce oboje znaleźliśmy się u stóp skarpy. Każdy nasz krok w górę oznaczał osypywanie się sterty piasku. Uznałem, że musimy pójść bokiem, po trawie. Odeszliśmy kilkadziesiąt metrów w lewo i tam znaleźliśmy stromą ścieżkę. Wspinaliśmy się chwytając pędów i łodyg krzaków. Spocony odetchnąłem dopiero na szczycie. Widok z tego miejsca był cudny. U naszych stóp cicho szemrał potok przypominający górskie rzeczki. Przed nami był niewielki zagajnik. Na jego skraju od strony kanionu było to nienaturalne wzniesienie przypominające maleńki kurhan. Obejrzałem je uważnie.

- Może to kurhan, ale nie grodzisko - stwierdziłem.

- To skąd to znalezisko na polu? - Małgosia wskazała odległe o kilkanaście metrów pole.

Teraz rosły na nim łany pszenicy. Rozglądałem się na wszystkie strony i wtedy zauważyłem dziwną rzecz: płaskie kamienie, przypominające stalle, pionowo wystające z ziemi. Teraz, po upływie wielu wieków, część już przechyliła się, paru brakowało. Układały się w wyraźny zarys kręgu.

Podeszliśmy bliżej i ujrzeliśmy, że całość składała się z dwóch kręgów przedzielonych płytką fosą.

- Co to jest? - dziwiła się Małgosia.

- Miejsce kultu - oceniłem. - Resztki świętego gaju, magicznego kręgu...

Miejsce sprawiało przygnębiające wrażenie. Było tu prawie ciemno, mimo że dzień był słoneczny i upalny. Nad nami szumiały buki i panował chłód.

- Składali tu krwawe ofiary? - Małgosia pomyślała o tym samym co ja.

- Kto wie? - odpowiedziałem.

Oglądałem kamienie i tknięty przeczuciem zdarłem mech z jednego z nich.

- No tak - mruknąłem.

- Co?

- Jesteśmy w samym środku wielkiego zegara - powiedziałem. - Kopii tego, który mamy w ręku.

Pokazałem jej rzymskie cyfry wyryte na kamieniu.

- Rzymianie tu byli? - nie dowierzała Małgosia.

- I wikingowie - dodałem wskazując dziewczynie runy wyryte w kamieniu.

- Co to znaczy?

- Według mnie Prusowie wybudowali tu coś szczególnego...

Nie dokończyłem zdania, bo wtedy coś mi się przypomniało. Sięgnąłem do plecaka po mapę województwa warmińsko- mazurskiego. Znalazłem w miarę prosty kij i przyłożyłem go do mapy.

- Tak, jak podejrzewałem! Musimy dojść do pana Tomasza - oznajmiłem Małgosi.

W drodze do „Muzy" opowiedziałem dziewczynie wszystko co wiedziałem o Robercie.

***

Następny dzień spędziłem na dumaniu i przyglądaniu się pracy archeologów. Poranek zaczął się od smutnego wydarzenia. Basia przyszła na śniadanie szlochając.

- Cała praca na marne - oznajmiła.

- Co się stało? - zapytaliśmy.

- Ktoś w nocy zabrudził schody koło groty.

Nie dowierzaliśmy słowom dziewczyny i poszliśmy do jaskini. Rzeczywiście, jakieś łobuzy w nocy zapaskudziły schody. Była to czysta złośliwość, o której doskonale wiedzieli robotnicy pracujący przy wykopkach. Żaden z nich, gdy przyszli do pracy, nie chciał pracować przy grocie.

- Żeby tylko harcerze się o tym nie dowiedzieli - prosiła nas Basia. - Załamaliby się.

- Cała ta pedagogizacja ludności była bez sensu - rzucił wściekły Piotr. - Najlepiej cały teren otoczyć drutem kolczastym, wystawić wartowników i strzelać do każdego, kto się zbliży!

Piotr, gdy ochłonął, chyba żałował tych gniewnych słów, ale każdego z nas w środku nosiło na tę bezmyślność. Od tej pory patrzyliśmy na pracowników z Dylewa z większą nieufnością.

- To czysto kapitalistyczny układ - ocenił Szymon siadając obok mnie i ocierając pot z czoła. - My im dajemy zarobić, a sami mamy niezbędną siłę roboczą. Strach pomyśleć, co by się działo, gdybyśmy wynajęli ludzi spoza wsi.

Kolejny dzień przynosił nam obfity zbiór rozbitych resztek ceramiki, porcelany miśnieńskiej, pogiętych, sczerniałych sztućców.

- Jesteśmy w pomieszczeniu piwnicznym pod kuchnią - wyjaśnił mi Miki.

Kiedy dumałem na dwuwierszem, zadzwonił mój telefon.

- Dzień dobry, panie Tomaszu! - przywitał mnie Spider. - Mam dla pana dwie wiadomości, tradycyjnie dobrą i złą. Od której zacząć?

- Od złej.

- Od wczorajszego wieczora macie śmiertelnego wroga.

- Dlaczego? - zdziwiłem się.

- I to jest właśnie dobra wiadomość. Wczoraj w nocy ktoś chciał uruchomić trojana i się zdziwił, bo wszystkie dane z jego komputera wyparowały. Zorientował się w trakcie i nie wszystkie dane udało mi się przechwycić, ale część informacji jest imponująca.

- Nie rozumiem.

- Oprócz programu destrukcyjnego uruchomiła się maleńka aplikacja wysyłająca kopie danych na jeden z zaprzyjaźnionych ze mną serwerów. Ściągnąłem to dziś i obejrzałem między innymi pańskie zdjęcia. Paweł też tam był i widzę, że nieźle się bawił. Na kajaku, z ładną dziewczyną... No, no!

- Czy jesteś w stanie dowiedzieć się, czyj to był komputer?

- Czy dzwoniłbym do pana, gdybym nie wiedział? Jeszcze wczoraj zrozpaczony

właściciel kontaktował się z serwisem. Dzięki moim znajomościom dowiedziałem się, że ów

osobnik używał notebooka podłączonego do telefonu komórkowego.

- Nazwisko właściciela numeru? - poprosiłem.

- Z tym jest problem. Telefon na kartę pre paid może być zarejestrowany na kogokolwiek. To stary numer gangsterów. Niestety, w sieci nie udostępniono mi takich informacji. Mogę więc podać tylko numer...

Skrzętnie zapisałem dziewięć cyfr.

- Gość jest mściwy. Dziś dostałem pocztą elektroniczną „ekskluzywną” przesyłkę. Pełen pakiet najnowszych wirusów. Na szczęście tylko jeden musiałem likwidować ręcznie. Reszta padła na moim Firewallu. Zarejestrowałem też trzy próby włamania do mojego komputera. Mam dobry system odstraszania takich nieproszonych turystów, własne „Gwiezdne wojny”. Gdy facet dostał porcję pod tytułem „R2D2", wymiękł i zniknął z sieci.

- Jesteś wirtualnym mordercą - komplementowałem Spidera. - Dziękuję ci za pomoc.

- Zawsze do usług.

Spider spisał się na medal. Koło południa z zadumy wyrwał mnie telefon od rozentuzjazmowanego Pawła. Uspokoiłem go. Kazałem mu jeszcze raz wszystko przemyśleć i przyjść wieczorem. Przyznam jednak, że jego informacje przyprawiły mnie o dreszczyk emocji.

***

Zdezorientowany wyłączyłem telefon.

- I co? - zapytała Małgosia.

- Zaprosił nas na kolację - odpowiedziałem.

- Dopiero wieczorem? - zdziwiła się Małgosia.

W milczeniu jeszcze trawiliśmy moje odkrycie. Zbliżaliśmy się już do „Muzy" i z daleka widziałem na drodze tuman kurzu podnoszony przez dodge'a Olbrzyma.

- Tymczasem zajmę się sprawami wojny - wskazałem Małgosi samochód.

- Gdzie masz ten miecz? - przyspieszyła kroku. Powitanie odbyło się bez ekscesów.

Olbrzym zaprosił nas na rycerską strawę, więc wsiedliśmy do jego samochodu i ruszyliśmy na pola Grunwaldu. Panował tam ogromny ruch. Na czas bitwy otwierano wielki jarmark i pierwsi kupcy przyjechali, by zająć lepsze miejsca u podnóża wzgórza z pomnikiem grunwaldzkim, blisko planowanej inscenizacji. Wszędzie kręciło się mnóstwo harcerzy budujących ogrodzenia i przygotowujących punkty medyczne. W tym roku spodziewano się przyjazdu siedemdziesięciu tysięcy widzów. Wśród harcerskiej zieleni i kolorowej tłuszczy turystów przewijały się postacie ubrane w historyczne stroje. Woje nosili napoje gazowane, jedli zapiekanki i hamburgery. Poza obozem mogli to czynić. Ich dowódcy słusznie tępili współczesne przyzwyczajenia kulinarne i w obozie rycerskim obowiązywał dawny styl.

Olbrzym zawiózł nas za palisadę osady rycerskiej.

- Bierz zbroję! - rozkazał mi.

Posłusznie zabrałem metalowy przyodziewek. Klucząc między namiotami poszczególnych chorągwi dotarliśmy do najemników. Pod wielkim trójkątnym namiotem leżał na słomie młody chłopak, lat około dwudziestu, z rudymi włosami spiętymi w kucyk i kozią bródką. Popijał mleko z kamionkowego kubka i jadł chleb ze smalcem.

- To wasz nowy nabytek - przedstawił mnie Olbrzym.

Leżący zmierzył mnie od stóp do głowy.

- Siadaj! - zachęcił mnie. - Karol - przedstawił się.

- Paweł.

- To ja pokażę Małgosi wyroby miejscowych rzemieślników - zaofiarował się Olbrzym.

- Tak, kup jej ładne zausznice, a będzie twoja - zażartował Karol.

- Walczyłeś kiedyś? - zapytał mnie.

- Mieczem jeszcze nie - przyznałem się.

Karol sięgnął za siebie do namiotu i wyjął zegarek schowany w mieszku.

- Późno, za pół godziny mamy próbę - powiedział. - Jedz!

Podał mi miskę, a potem wrzucił do niej ćwiartkę pieczonego kurczaka i pół chleba.

- Olbrzym zabrał dziewczynę na lepsze jedzenie - wyjaśnił mi.

Jadłem i słuchałem wykładu o zasadach bezpieczeństwa na polu bitwy. Zakazane były uderzenia w rękawice i w głowę. Oczywiście ciosy nie mogły być zbyt silne.

Cała XIV wolna chorągiew najemników liczyła razem ze mną ośmiu ludzi, oprócz chorążego, który w inscenizacji miał nieść chorągiew ziemi mazowieckiej.

- Równać! - krzyknął na nas Karol. - Wiem, że część z was ma doświadczenie

wojskowe - w tym momencie wszyscy spojrzeli na mnie - ale tu ja będę rządził. Idziemy na plac ćwiczeń.

Ów plac znajdował się kilkaset metrów od obozu. Maszerowaliśmy parami jak przedszkolaki, pobrzękując zbrojami. Obok mnie szedł chłopak o twarzy okolonej rzadkim, młodzieńczym zarostem. Poza tym mój partner miał ponad dwa metry wzrostu, z półtora metra obwodu w pasie i ponure spojrzenie starego wikinga.

- Kurt - przedstawił mi się. - Na cześć Kurta Vonneguta - wyjaśnił.

- Chorągiew, stać! - krzyknął Karol. - Pierwsza rzecz - stanął przed nami w rozkroku. - Partner rzecz święta, jak skrzydłowy wśród myśliwców, jak ręka z tarczą i tak dalej...

Pilnujcie i osłaniajcie go. Druga rzecz to chorągiew. Bronić jej to wasz obowiązek!

Właśnie na plac ćwiczeń wkroczyło około siedemdziesięciu chłopa zakutych w zbroje.

- A to nasza chorągiew! - Karol wskazał na zgraję mężczyzn uzbrojonych nawet w halabardy.

Byłem w chorągwi świętego Jerzego, w której w czasie bitwy służyli rycerze zaciężni z Czech i Moraw. Potem dwie godziny ćwiczyliśmy równe stanie, równe chodzenie, równy atak. Na koniec, gdy opadaliśmy z sił, pozwolono ochotnikom stoczyć kilka pojedynków.

Razem z Kurtem padliśmy na ziemię i nie mieliśmy ochoty na żadne pojedynki.

- Położę dwóch i dam się zabić - zapowiadał Kurt. - Rok temu biłem się do końca. Myślałem, że kolczugę też będę wyciskać z potu - zażartował.

- Skąd masz pewność, że kogoś pokonasz? - zapytałem.

Bez słowa pokazał mi swój długi topór i ogromną, zbrojoną w metalowe guzy tarczę.

- Kto przeżyje pierwsze starcie ze mną? - zapytał retorycznie. - Jak byłem Krzyżakiem dwa lata temu, to było życie. Tamci mają komfort, bo muszą przegrać i nawet jeśli ktoś jest za dobry, to podchodzi sędzia i każe mu udawać zabitego.

- Co robią sędziowie? - dopytywałem się.

- To ci ludzie w niebieskich kaftanach z niebieskimi tarczami z białymi symbolami wagi - opowiadał Kurt. - Mają długie kije i oni decydują, kto powinien już paść.

- A w czasie walki?

- Liczy się pierwsze uderzenie w tułów. Najpierw stajecie przed sobą. Na ciebie rzucą się wszyscy, bo jesteś nowy, więc łatwy i łakomy kąsek. Taki koleś, co cię wyzywa, staje, skłania głową w twoją stronę i pierzecie się.

- Idą krzyżowcy z Brytanii! - po placu przeszedł szept.

Zanim się obejrzałem, już po Kurcie próbowało przemaszerować kilkunastu groźnie wyglądających mężczyzn. Ich twarze pasowały bardziej do wizerunku rockersów, bandytów na motorach. Trzeba przyznać, że uzbrojenie mieli imponujące, lekkie, ale praktyczne. Ostrza toporów i mieczy aż lśniły.

- Ej, spoko! - krzyknął Kurt zabierając spod nóg jednego z krzyżowców swój miecz.

Brytyjczyk padł jak długi. Za to jego kolega natychmiast zamachnął się buzdyganem w plecy Kurta. Chwyciłem tarczę i osłoniłem jego plecy, jednocześnie odpychając napastnika.

- Wreszcie jakaś burda! - ucieszył się Karol, nim założył hełm i złapał za broń.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

WIZYTA CIOCI KORDIANA • WŁADYSŁAW JAGIEŁŁO USPOKAJA

NIESUBORDYNOWANE WOJSKO • WAWELSKI CZAKRAM I GÓRA

DYLEWSKA • MAGIA PIRAMIDY W RAPIE • NOCLEG W KAMIENNYM KRĘGU • ROZSZYFROWUJĘ ROBERTA

Przy obiedzie Kordian był dziwnie podenerwowany.

- Co się stało? - zapytałem chłopca, gdy wyszliśmy z jadalni.

- Nic - odparł.

Sprawiał wrażenie naburmuszonego, nerwowo przeczesywał dłonią włosy Donalda. Przyklęknąłem przy chłopcu i zajrzałem mu w oczy. Odwrócił wzrok.

- Tu jesteśmy wszyscy przyjaciółmi, prawda? - zagadywałem go. Skinął głową.

- Przyjaciele nie mają przed sobą tajemnic - powiedziałem.

Pokręcił głową przecząco.

- Uważasz, że mają? Kiedy widzę, jak chodzisz zmartwiony, coś cię gryzie, to póki mi nie powiesz, co to jest, też będę się tym przejmował. Razem zawsze znajdziemy jakieś rozwiązanie.

Kordian milczał.

- Chcesz pogadać z Pawłem? Będzie tu wieczorem.

- Za późno - odezwał się Kordian.

- Na co za późno?

- Na wszystko! - krzyknął i rozpłakał się.

Wyciągnąłem ręce i przytuliłem biednego chłopca. Wypłakiwał mi się w kołnierz, a złe wspomnienie co chwila wstrząsało nim, jakby miał dreszcze. Gdy już się uspokoił, podałem mu chusteczkę, żeby wytarł nos.

- Taki duży chłopak nie powinien się mazgaić - próbowałem poruszyć w nim nutę męskiej dumy. - Słyszałem w radio nawet taką piosenkę, że chłopaki nie płaczą. Powiedz, z czym masz problem?

- Pan Jasio mówił, że po obiedzie przyjdzie ciocia - wyjąkał Kordian. A słowo ciałem się stało i rzeczywiście w moją stronę jak fregata pod pełnymi żaglami pruła przez boisko tęga niewiasta o nalanej twarzy i kręconych, farbowanych na czarno włosach z siwymi odrostami.

Na spotkanie z naukowcami z Warszawy umalowała się jak przysłowiowa ruska lala. Jej twarz aż ociekała czerwoną szminką i różem na policzkach, a grozę spojrzenia pogłębiały brązowe cienie do powiek. Pod ręką ściskała niewielką czarną torebkę. Założyła na tę okazję kwiecistą sukienkę.

- To pan? - stanęła przede mną okrakiem i podparła się potężnymi łapami pod boki.

- Co ja? - zdziwiłem się.

- Zabrał Kordiana - ręką wskazała chłopca, który skrył się za moimi plecami.

- Nikt go nie zabierał, tylko zapewniliśmy mu to, czego nie miał.

- A niby co?

- Poczucie bezpieczeństwa.

- Oddaj pan dzieciaka!

- Czemu sam nie chce do pani przyjść?

- Żeście go przekupili tymi waszymi sposobami.

- Jakimi? - do rozmowy włączył się Miki.

- Obiadki, piesek, nowa koszulka. Poznaję, że nie jego.

- To jednej z naszych pracownic. Koszulę chłopca trzeba było wyprać - spokojnie wyjaśniał Miki. - Jak pani chce z nami rozmawiać, to może nie w obecności chłopca. To może być żenujące widowisko.

- Co?! Pan mnie nazywa widowiskiem?!

Ciocia Kordiana rzuciła się na Mikiego. Ten zasłonił się ręką. Donald widząc, że ktoś atakuje jego pana, skoczył z zębami na kobietę. Gdybym nie złapał psa za obrożę, pogryzłby ją rozszarpując zapewne najlepszą sukienkę z jej szafy.

- Jeszcze mnie psem szczujecie? Zobaczycie, ja z policją przyjdę! - odgrażała się ciocia.

Kordian rozpłakał się. Na odgłos harmidru przybiegli wszyscy członkowie ekspedycji i robotnicy.

- Dzieciaka zabrali od opiekunki - pan Jasio wyjaśniał kolegom.

Po tłumku przeszedł gniewny pomruk. Basia wyczuwając nastrój tłumu zabrała płaczącego Kordiana do swojego pokoju. Obiecała mu włączyć jakąś grę na komputerze.

- Nikt tu nikogo nie zabierał! - krzyknąłem.

Opowiedziałem całą historię chłopca, jak pomagał Mikiemu w znalezieniu odłamków rzeźb w czasie rekonesansu, jak ostrzegał nas przed atakiem w nocy, gdy ktoś wrzucił petardę do szkoły, jak poznał Pawła i wreszcie moment, gdy Paweł znalazł go pod swoim namiotem.

- Czy to nasza wina, że z nami chłopcu jest dobrze? - kończyłem. - Niczego mu nie obiecujemy, nie obsypujemy go prezentami, nie traktujemy jak dużej lalki, bo w ten sposób byśmy go tylko skrzywdzili. Któregoś dnia stąd wyjedziemy i wtedy Kordian znowu będzie tułał się po okolicy.

- Ucieka z domu, ot co! - odkrzykiwała ciocia.

- Ilu z was widziało go, gdy pomagał ludziom w różnych pracach polowych za odrobinę strawy? - zapytałem mężczyzn. - Czy pozwolilibyście swoim synom na takie postępowanie?

To pytanie poruszyło wszystkich.

- Jak dzieciak chce, to niech pracuje - zachrypiał pan Jasio. - Niech się uczy od małego.

- Tak? A kiedy czas na dzieciństwo? Jemu nie potrzeba wiele, prócz odrobiny zainteresowania, ciepłego miejsca przy swoim sercu.

- Panie starszy! - zawołała do mnie ciocia. - Niech pan nie gada, że serca nie mam.

- Cicho bądź! - odezwał się Goryl. - Gdyby jego ojciec wiedział co z nim robisz, to by przyjechał i cię sprał tak, żebyś Warszawę zobaczyła. Swoich masz czwórkę, to o piątym możesz zapomnieć, ale po pieniądze z opieki społecznej na wychowanie sieroty chodzisz co miesiąc. Starcza ci na życie?

Ciocia zrobiła się czerwona jak piwonia. Mało nie wybuchła.

- Ty się nie mieszaj!

- Dziś zadzwonię do ojca Kordiana - przyrzekł Goryl.

- A tego dowcipnisia od petardy i zabrudzonej jaskini to sam panu przyniosę na talerzu.

Potem potoczył groźnym wzrokiem po tłumie, wziął łopatę i zaczął pracować.

- Ma pan ciekawych sprzymierzeńców - szepnął mi Piotr. Wszyscy rozeszli się do swoich obowiązków. Zostałem tylko z Mikim i ciocią.

- Może lepiej, żeby Kordian na razie został u nas? - zaproponował Miki. - Niech pani mu tylko przyniesie ubranie na zmianę.

Ciocia chętnie by się jeszcze pokłóciła, ale w końcu przystała na propozycję Mikiego.

Zszedłem do piwnicy, gdzie dokumentowano wszystkie znaleziska. Kordian miał bardzo odpowiedzialne zajęcie: przyczepianie karteczek z opisami do różnych metalowych znalezisk, wśród których był nawet ozdobny pistolet pojedynkowy. Powoli zbliżała się pora, gdy miał mnie odwiedzić Paweł.

***

Widowisko było wspaniałe. Biliśmy się na pięści, które kaleczyły się o pancerze. Każdy bał się użyć broni, bo to mogło doprowadzić do groźnego rozlewu krwi, a przeciw małej bijatyce chyba nikt prócz mnie i Kurta nie zamierzał protestować. Krzyżowcy potrafili się bić i mieli w tym ogromną wprawę. Nic dziwnego, że dzielnie wytrzymali pierwsze uderzenie naszych towarzyszy. W porę jednak część naszej chorągwi zabrała się do rozdzielania bijących się. Dla mnie jednak było za późno.

Przeciw mnie stanął ogromny brodacz z buzdyganem w ręce. Ja miałem tylko tarczę. Początkowo blokowałem jego ciosy. Potem on natarł na mnie tarczą i chciał uderzyć bronią w hełm. Schyliłem się, lecz i tak poczułem mocne uderzenie. Przed oczami zawirowały mi gwiazdy. Wtedy ostatkiem sił kopnąłem napastnika w kolano. Kawał blachy zgiął się, a brytyjski wojownik padł jak ścięte drzewo wyjąc z bólu. Koledzy krzyżowca widząc zdecydowaną postawę polskiej chorągwi, wobec przewagi liczebnej przeciwnika wycofali się na z góry upatrzone pozycje do swojego obozu, gdzie mieli pękatą beczułkę ze złocistym napitkiem wyspiarzy.

- Było nieźle - Karol poklepał mnie po plecach.

Powoli wracałem do obozu. Witały nas okrzyki uznania dla naszej postawy. Czekał też niestety nasz zwierzchnik, czyli Władysław Jagiełło, a właściwie szef jednego z warszawskich bractw rycerskich. Cała chorągiew stanęła przed nim w dwuszeregu. Jagiełło odprawił swój poczet i w krótkich żołnierskich słowach, bogato czerpiąc ze skarbnicy języka koszarowego powiedział nam, co myśli o burdach i takim traktowaniu gości z zagranicy.

- Należało im się - przyznał na koniec. - Dostali nauczkę i koniec. Żadnych bijatyk, prowokacji, nawet wrogich spojrzeń. Po bitwie trąbimy wsiadanego i cześć pieśni!

Zrozumiano?

Z siedemdziesięciu gardeł wyrwało się z godnym chórem potwierdzenie słuszności słów naszego króla.

Leżąc przed namiotem Karola myślałem ze zgrozą, co będzie, gdy do bitwy stanie około dwóch tysięcy rycerzy z całej Polski, Białorusi, Włoch, Niemiec, Rosji, Litwy i Anglii.

Wtedy na horyzoncie pojawił się Olbrzym. Prowadził pod rękę Małgosię w wianku, z ładnie zdobionym dzbanuszkiem w ręku. Dziennikarz miał za to sakiewkę przy pasie i niemowlęcą czapkę na głowie. Przypominała ona czapkę pilotkę i zauważyłem, że rycerze wdziewali takie, nim założyli kaptur kolczy czy hełm.

- Słyszałem, że nawiązałeś przyjacielskie stosunki z hersztem krzyżowców? - zapytał radośnie. - Szkoda, że mnie nie było przy tej zabawie.

- Miałeś ciekawsze zajęcie - wymownie wskazałem dziewczynę.

- Pewnie - Olbrzym udawał poważnego. - Jeszcze jest nieletnia. Za dwa miesiące kończy osiemnaście lat i ślub. Ty wiesz, opowiadała mi, co umie ugotować...

Kopniak w kostkę przerwał kulinarne wywody Olbrzyma. Zapakowaliśmy moją zbroję do dodge'a i ruszyliśmy w kierunku Dylewa. Do obozu archeologów zajechaliśmy akurat na czas rozpalania ogniska. Marek i Renata pilnowali szkoły z drugiej strony. Przystawili leżaki bokami i przykryli się jednym kocem. Nad ogniem sterczał las kijów z kiełbaskami, na które szczególnie łakomie spoglądał Donald.

Gdy dosiedliśmy się do towarzystwa, opowiedziałem o mojej porannej wędrówce z Małgosią do kamiennego kręgu.

- Tomasz mówił, że masz jakieś ciekawe spostrzeżenie - powiedział Miki na koniec mojej opowieści.

- To trochę z gatunku sensacji z telewizyjnego programu o tajemnicach pod tytułem „Czy wierzysz w cuda?". Słyszeliście o piramidzie w Rapie?

Wszyscy pokręcili głowami, że nie. Tylko Olbrzym jak szkolny kujon podniósł dwa palce zgłaszając się do odpowiedzi.

- Olbrzym, opowiedz kolegom i koleżankom - poprosiłem tonem nauczyciela.

- W pierwszej połowie XVIII wieku ród Farenheidów wykupił majątek na północ od dzisiejszych Bań Mazurskich i w Bejnunach wybudowano neoklasycystyczny pałac - opowiadał Olbrzym. - Niestety, dwór jest poza granicami Polski. Po naszej stronie jest za to grobowiec rodzinny. Powstał na początku XIX wieku według projektu Bartela Thorwaldsena.

Taki a nie inny kształt grobowca wynika z zainteresowań orientalnych ówczesnej magnaterii. Jednak coś w „życiu po życiu" jest, bo do dziś zachowały się doskonale zmumifikowane zwłoki. Dodam jeszcze, że pochylenie ścian wewnątrz piramidy jest identyczne jak w grobowcu Cheopsa.

- Siadaj, Olbrzym, dostateczny! - żartowałem. - Możecie nie wierzyć w radiestezję i inne tego typu rzeczy, ale posłuchajcie uważnie - prosiłem. - Z takich badań wynika, że piramidę w Rapie usadowiono na skrzyżowaniu trzech linii mocy, czyli promieniowania geomantycznego, z których jedna łączy Kowno, Rapę, Wilczy Szaniec, czyli kwaterę Hitlera w Gierłoży, z Karlsruhe.

- Co to za linie mocy? - zdziwiła się Basia.

- Podobno są miejsca na Ziemi, które promieniują dziwną energią - tłumaczyłem. - Owe punkty są połączone ze sobą liniami geomantycznymi. Amerykanin, profesor Becker - Hagens, stworzył koncepcję geomantycznej sieci planetarnej. Miała ona oplatać całą kulę ziemską, łącząc jej aktywne punkty. O istnieniu wielkiej i małej sieci energetycznej musieli wiedzieć nasi przodkowie, gdyż właśnie w punktach węzłowych owych sieci wznosili świątynie. W latach dwudziestych XX wieku angielski fotograf Alfred Watkins zauważył, że wiele miejsc kultu w Anglii jest położonych wzdłuż linii prostej. Potwierdziły to późniejsze studia geodezyjne. Powstały mapy sieci tego rodzaju połączeń na terenie całej Wielkiej Brytanii. To właśnie te linie nazwano ley lines. Najpotężniejsze ley lines oplatają całą kulę ziemską. Przebiegają one przez tak ważne miejsca mocy, jak Wielka Piramida w Gizie czy kamienny krąg Stonehenge. Także Polska opleciona jest siecią linii geomantycznych. Siedem takich linii krzyżuje się na Wawelu, miejscu największej mocy w naszym kraju.

- Chodzi o sławny czakram? - zapytał Piotr.

- Tak. Z tym wiążę się kolejny ciekawy wątek. Jeżeli weźmiecie linijkę i mapę i połączycie prostą linią piramidę w Rapie i Gierłoż, to na przedłużeniu znajdziecie okolicę tego kamiennego kręgu. Oczywiście sceptyk weźmie pod uwagę krzywiznę Ziemi, ale nie będzie ona miała większego wpływu. Powiem wam jeszcze o tym wątku wawelskim. Otóż wedle miejscowej legendy na Górze Dylewskiej zbierali się miejscowi działacze spod znaku „Rodła", by „ładować akumulatory", bo góra leży na tym samym południku co Wawel. Sam przyznaję, że to poboczny wątek.

- Twierdzisz więc, że trafiłeś na starożytne miejsce kultu? - domyślił się Miki. - Myślisz, że ludzie od zawsze do końca czasów pogańskich odprawiali tam jakieś obrzędy?

- Tak. Olbrzym, powiedz jeszcze, czym zajmował się nestor rodu Farenheidów.

Dziennikarz zmarszczył czoło, a potem jego twarz rozjaśnił uśmiech.

- Ale wymyśliłeś! - aż klepnął się w kolana. - W 1803 roku Fryderyk Wilhelm von Farenheid założył pierwszą w Prusach Wschodnich stadninę ogierów arabskich. Nie chodzi mi o same ogiery, ale gospodarność tego człowieka. Miki, opowiadałeś, że Dylewo biło nawet

swoją monetę?

- Tak, miała napis: „Delau von Rose" - przyznał Miki. - Znaleźliśmy ją w strasznym stanie, ale może znajdziemy takich więcej? O gospodarności najlepiej świadczy pobliski folwark.

- Tak jest - przyznał Olbrzym. - Majątek Farenheidów był porównywalny. Oba rody łączyło zamiłowanie do sztuki. Mieczysław Orłowicz w przewodniku po Mazurach Pruskich opisywał zbiór rzeźb w pałacu: były tam starożytne wykopaliska, rzeźby neoklasycystyczne.

W pałacu były sale: Antyczna, Zielona, Czerwona, Europejska, Zimowa, duża biblioteka. Wśród oryginałów były tam podobno: zbiór sztychów Tycjana, Rafaela, Leonarda da Vinci, Rubensa. W parku oprócz marmurowych rzeźb były świątynie gotyckie, wyspy...

- To podobieństwo może wynikać z charakteru zainteresowań starożytnością w XIX wieku - sceptycznie zauważył Piotr.

- Tak, ale... - Olbrzym zawiesił głos tonem maga.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Potem jednak nastąpiła burza mózgów, w czasie której rozpatrywano wszystkie za i przeciw w kwestii magii kamiennego kręgu. Wreszcie naukowcy postanowili przeprowadzić misję rozpoznawczą na terenie kręgu.

Wtedy zauważyłem jakieś poruszenie w krzakach.

- Tam! - krzyknąłem.

W ognisko jakby trafił grom, wszyscy rozbiegli się. Na miejscu zostali tylko pan Tomasz i profesor Rivalenni. Im nie wypadało biegać po nocy po parku. Obok mnie szturmował zarośla zadowolony z gonitwy Donald i ledwo za nim nadążający Kordian. Uciekinierów było dwóch, młodych, sprawnych. O dziwo, ukrywali się w dwóch różnych miejscach. Ruszyłem za tym, w którym rozpoznałem Baturę.

- Powiedz mojemu szefowi, żeby grzał silnik Rosynanta! - poleciłem Kordianowi.

Chłopiec posłusznie zawrócił do ogniska. Archeolodzy ścigali drugiego mężczyznę.

Byłem pewien, że był to Robert. Ze mną został tylko pies.

- Szukaj go! - rozkazałem psu.

Donald jak każdy drapieżnik lubił zabawy w polowania i zadowolony skoczył w krzaki. Nocny spacer bez odpowiedniego oświetlenia po krzakach nie należy do przyjemności, a co dopiero gdy adrenalina szumi w uszach, a wróg umyka jak zając. Minęliśmy grotę i skręciliśmy ku wyspie. W oddali słyszałem ryk motoru.

„Robert uciekł" - pomyślałem.

Systematycznie zbliżałem się do umykającego cienia. Nagle ten znikł mi z oczu. Usłyszałem trzask zamykanych drzwiczek i oto zabłysły halogenowe światła samochodu. Oślepiły mnie na moment. Zdążyłem skoczyć w bok unikając w ten sposób przejechania.

Terenowe auto odjechało wyrzucając spod kół fontanny ziemi.

Zrezygnowany wróciłem do ogniska. Zasapani naukowcy już tam byli.

- Uciekli! - podsumował nasz pościg Pan Samochodzik. Wszyscy zgodnie skinęli głowami.

- Ważne, ile słyszeli z tego, co mówiliśmy - powiedział Miki.

- Trzeba zakładać najgorsze - zauważył Rivalenni.

- Nasi wrogowie mogą jeszcze dziś pojechać do kamiennego kręgu - martwił się

Olbrzym.

- Postawisz tam straż? - zapytał pan Tomasz.

- Na noc mogę się tam przenieść - zaoferował się dziennikarz.

- Ja z tobą - przyłączyłem się do przyjaciela.

- A kto będzie pilnował terenu przez resztę czasu? - powątpiewał pan Tomasz.

- Chyba znam rozwiązanie tego problemu - powiedział Miki. - Jutro przyjedzie tu czterech strażników z Muzeum Narodowego. Dwóch może wyjechać tam na placówkę pod warunkiem, że jest to rzeczywiście ciekawe miejsce.

Szybko pożegnałem towarzystwo i razem z Olbrzymem i Małgosią wsiedliśmy do dodge'a. Odwieźliśmy dziewczynę do „Muzy". Olbrzym miał sprzęt biwakowy w aucie, więc nie musiałem nic zabierać ze swojego namiotu.

Przy niemiłosiernym kołysaniu i skrzypieniu resorów przejechaliśmy przez jar i zajechaliśmy do kręgu od strony pola. Ukryliśmy wóz w krzakach.

Rozłożyliśmy płachtę namiotową w wysokiej trawie. Olbrzym wziął konserwę i paczkowany chleb.

- Co będziemy tak na głodniaka siedzieli po nocy - mruknął.

Zapadliśmy na posterunku i czekaliśmy. Nasza obecność w tym miejscu była zbędna tej nocy, bo nikt się nie pojawił prócz jelenia, dwóch saren z młodym, lisa i zbieracza jagód o świcie. Mieliśmy za to dużo czasu na oglądanie gwiazd, wdychanie świeżego powietrza i rozmowy. Momentami przysypialiśmy i takich zaspanych zastała nas o ósmej rano ekipa archeologów przywieziona do stawu rybnego przez Pana Samochodzika. Przez rzekę przeprawili się Basia i Piotr, a Miki towarzyszył mojemu szefowi w przejściu okrężną drogą.

Basia przyjechała tu chyba bardziej zaniepokojona nagłym zainteresowaniem Olbrzyma Małgosią. Jak to kobieta, udawała nieco obrażoną, ale dala się udobruchać ogromną dawką komplementów.

- Ciekawe - przyznał Piotr po wstępnych oględzinach.

- Fascynujące - uznał Miki, gdy przyszedł na miejsce.

- Miałeś nosa - pochwalił mnie pan Tomasz.

Naukowcy z panem Tomaszem do południa zajmowali się przygotowaniem dokumentacji. Olbrzym z Basią poszli na pobliskie wzgórze, które ich zdaniem wyglądało na grodzisko. Zmęczony, czując się niepotrzebny, pożegnałem towarzystwo i wróciłem do siebie.

Po zarwanej nocy i wędrówce czułem się skonany. Nawet nie rozbierałem się, tylko rozłożyłem karimatę na ziemi przed namiotem i zasnąłem. Obudził mnie przyjemny zapach smażonej ryby. Powoli otworzyłem oczy.

- To ci się nie nudzi? - zapytałem.

- Co? - zdziwił się Robert.

- Smażyć mi ryby, chociaż zdaje mi się, że masz więcej osób nad jeziorem na utrzymaniu na rybnej diecie - docinałem mu.

Zatrzepotał powiekami, jakby był zaskoczony moimi słowami.

- Cześć! - pod mój namiot przyszła Małgosia. - Jakie plany na dziś?

- Będziemy unikać krzaków, w których siedzą podsłuchujący nas ludzie - odpowiedziałem.

- Wciąż mi wypominasz to, że wtedy stałem w trzcinach? - Robert uśmiechnął się.

Małgosia chytrze zmrużyła oczy wyczuwając, że chcę sprowokować wędkarza.

- Najgorsi są podglądacze jeżdżący motorami - dodała od siebie.

- Macie coś przeciw motocyklistom? - zdziwił się Robert. Powoli denerwowała mnie jego bezczelność.

- Powiedz mi, gdzie złowiłeś te ryby? - poprosiłem. - Wskaż to cudowne miejsce, skoro nawet miejscowi mają kłopoty ze złapaniem tak dużych sztuk.

Robert bacznie przyjrzał się patelni, jakby ujrzał te ryby pierwszy raz.

- W Bąbrówku - odpowiedział. - Jest tam niezła smażalnia.

- I urocze ruiny zamku - dodałem od siebie. Małgosia wyczuła, że chcę przyprzeć Roberta do muru.

- Może zrobiłby mi pan tam ładne zdjęcia - poprosiła. - Znajomi mówili, że jestem fotogeniczna.

- Ten dziennikarz ma dobre oko - przyznał Robert.

- Powiedz, czemu chciałeś się ze mną spotkać, skoro nawet wiesz o harcerzach? - zapytałem.

- Może znasz się na komputerach? - Robert uśmiechnął się wskazując na torbę na notebooka.

Tym razem przybył do mnie lądem, bo nigdzie nie widziałem jego pontonu. Gdy na moment uchyliła się poła jego bluzy, zobaczyłem coś, co mnie zelektryzowało. Robert widząc moje spojrzenie, domyślił się, że go rozszyfrowałem i sięgnął do kieszeni.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

PROFESOR RIYALENNI OPOWIADA O MIŁOŚCI • WYJAZD

Z ROBERTEM NA ZWIAD • TAJEMNICE PRACY POLICJANTA

• KAMIEŃ OFIARNY • LIST ZE SZTOKHOLMU • WYPRAWY

KHORRA SIWOBRODEGO

Paweł zostawił nas w kamiennym kręgu. Gdy Olbrzym penetrował z Basią pobliskie wzgórze, Piotr i Miki sporządzali dokumentację obiektu. Wymieniali między sobą fachowe uwagi i nazwiska znajomych naukowców, którzy mogliby pomóc w rozszyfrowaniu runów.

Miki postanowił wprowadzić na bieżąco do komputera część danych. Wyjął notebooka i włączył go.

- Co to? - zapytał Piotra pokazując mu jakąś ikonę na ekranie.

- To profesor Rivalenni poprosił mnie o ściągnięcie tego zdjęcia - wyjaśnił Piotr. - Mówił, że to pomoże w rozszyfrowaniu hasła prowadzącego do skrytki w Górze Dylewskiej.

Miki uruchomił program graficzny i po chwili mogliśmy wpatrywać się w niewyraźne zdjęcie wielkości znaczka pocztowego.

- To fragment większej całości - zauważył Piotr. - Tu widać jakiś łokieć, tam, w głębi pomieszczenia ludzi z kwiatami. Profesor mówił, że to fotka z wystawy późnych prac Wildta.

Podobno była tam rzeźba pod tytułem „Przestrzeń".

- Czemu profesor od razu nam o wszystkim nie powiedział? - dziwiłem się.

- Nie chciał nam robić próżnych nadziei - odpowiedział Miki. - Zastanawia mnie, skąd kuzyn Franza von Rosego znał to dzieło wystawione wśród jego późnych prac, skoro jego rzeźby trafiały do Dylewa tylko do 1913 roku?

- Wildt robił kopie - przypomniałem. - Do Dylewa trafiały oryginały.

- Tak - przyznał Miki. - Rzućmy okiem na to cudo...

W wykadrowanym planie była jednak głowa śpiącego człowieka.

- Chyba coś się pomyliło profesorowi - ocenił Miki. - Porozmawiamy z nim po powrocie do Dylewa.

Prace przy dokumentacji trwały do późnego popołudnia. Olbrzym dowiózł nam posiłek w menażkach i przywiózł najświeższe wieści z Dylewa. W ziemi odnaleziono kolejne pokłady ceramiki, niezidentyfikowane fragmenty rzeźb i stare urządzenia gospodarstwa domowego.

- Wielkie marmurowe puzzle - skomentował stan znalezisk. - Robotnicy pracują z zapałem. Jeszcze Goryl i pan Jasio dopingują wszystkich. Szymon nie nadąża z robieniem zdjęć, a Renata z rysowaniem. Wszędzie kręci się ze trzydziestu harcerzy, którzy przyszli do Dylewa z obozowiska pod Grunwaldem. Przeczesują park w poszukiwaniu staroci.

O szesnastej wróciliśmy do Dylewa. Piotr zaczął wysyłać do fachowców listy pocztą elektroniczną ze zdjęciami kręgu. Z Mikim poszliśmy do profesora Rivalenni po dodatkowe wyjaśnienia w sprawie „Przestrzeni".

- To proste - Rivalenni wydawał się być zaskoczony naszą niewiedzą. - To jest śpiący człowiek. Tylko we śnie potrafimy przebyć najdalsze podróże, niewyobrażalne odległości, przeżyć najlepsze przygody, poznać najpiękniejsze kobiety.

- Dobrze! - Miki podparł się pod boki jak przekupka. - Jak w takim razie rozumiesz tę „Przestrzeń" ze słów mających być wskazówką drogi do skrytki.

Bóg jest powszechną Nicością, nie podlega Czasowi i Przestrzeni;

Im bardziej usiłujesz Go uchwycić, tym bardziej ci się wymyka.

- Ładne - ocenił Rivalenni. - Podobno Polacy są narodem z fantazją, romantykami, ale to Włosi zdobywają serca niewieście.

Zszokował nas swoim oświadczeniem.

- Co ma niewiasta do tej sentencji o Bogu? - dziwił się Miki.

- Chodzi o miłość - odezwałem się.

Rivalenni radośnie przytaknął.

- Jako stary kawaler miałem prawo nie wpaść na to rozwiązanie - zażartowałem. - Szukaliśmy konkretnych wskazówek, a tu chodziło o to uczucie opiewane przez poetów. Bóg jest powszechną miłością. Miłość nie ulega zębowi czasu ani niestraszna jej przestrzeń.

Czasami im bardziej jej pragniemy, tym bardziej nam umyka, a przychodzi w najmniej spodziewanym momencie. Jest czymś nieuchwytnym, czyli nicością.

- Czyli całe nasze rozumowanie na temat czasu, mil rzymskich, kamienia ofiarnego jest do wyrzucenia w obliczu miłości? - zaśmiał się Miki.

- Ta „Przestrzeń" nie ma żadnego konkretnego wymiaru?

- Ma, całkiem realny - odpowiedziałem. - Z czym kojarzy ci się sen i noc?

- Z miłością - zachichotał Rivalenni.

- Też - przyznał Miki. - Ale także z marzeniami, odpoczynkiem, gwiazdami,

Księżycem, no i ogólnie kosmosem.

- Dobrze - wstałem i zacząłem chodzić po naszej sypialni, gdzie debatowaliśmy. - Wskazówka kuzyna von Rosego miała trzy wymiary: metafizyczny, poetycki i na razie nieuchwytny, konkretny, prowadzący do skrytki - podsumowałem. - Pierwszy i drugi są rozszyfrowane, za to trzeci kryje wciąż wiele niewiadomych. Na zasadzie luźnych skojarzeń, o które zapewne tu chodziło, doszliśmy, że skrytka jest gdzieś na zboczu Góry Dylewskiej, w pobliżu kamienia ofiarnego. Wejście musi być jakoś zamaskowane, pewnie do dziś poznane jedynie przez młynarza, o ile wierzyć legendzie, bo już dawno by to miejsce spenetrowano.

- Tak - profesorowie kiwnęli głowami.

- A gdyby połączyć to wszystko? - zaproponowałem. Naukowcy patrzyli na mnie ze zdumieniem. Po chwili jednak Miki zaczął drapać się po głowie.

- Sugerujesz poszukać na Górze Dylewskiej miejsca związanego z miłością, kobietą i kamieniem ofiarnym? - domyślał się.

- Właściwie to wszystko łączy się z owym kamieniem, bo w ofierze składano dziewice, czyli te, które nie zaznały miłości - zaznaczył Rivalenni.

Spojrzałem na zegarek.

- Jutro - powiedziałem. - Jutro będziemy mieli dość czasu, by na miejscu poszukać odpowiedniego miejsca.

- Paweł mógłby już dziś przeprowadzić zwiad - poradził Miki.

***

Zimne spojrzenie Roberta i to co zauważyłem u niego pod bluzą zmroziły mnie. Z niczym nie da się pomylić pistoletu Glock wiszącego na szelkach, tuż pod ręką właściciela.

Gdy sięgał do kieszeni patrząc mi w oczy byłem spięty, gotowy do skoku, ucieczki lub chronienia Małgosi. Ona, wiedziona kobiecą intuicją, wyczuła napięcie między nami.

Zerkałem na patelnię. Miałem zamiar w razie zagrożenia jednym kopnięciem wysłać rozgrzane naczynie z olejem i rybami na twarz Roberta.

Nim dziewczyna zdążyła cokolwiek powiedzieć, Robert wyjął dłoń z kieszeni bluzy i rzucił mi coś na kolana. Namacałem coś zimnego, płaskiego, pokrytego skórą. Podniosłem przedmiot na wysokość oczu. To była odznaka policyjna.

Małgosia wyraźnie odetchnęła z ulgą. Uważnie obejrzałem legitymację służbową, poznałem stopień i nazwisko Roberta. Oddałem mu dokument i poszedłem na górkę zadzwonić do znajomego w Komendzie Stołecznej Policji. Potwierdził mi, że Robert rzeczywiście pracuje w policji, nawet znał go i dokładnie opisał. Wróciłem do obozu. Akurat wtedy zadzwonił mój szef i zlecił mi nowe zadanie.

- I jak? - zapytał Robert.

- Dobrze - mruknąłem. - Kto cię tu wysłał?

- Szefowie - powiedział Robert podając talerz z rybą i sałatką pomidorową przyrządzoną przez Małgosię.

- Po co była ta maskarada?

- Taka praca - Robert wzruszył ramionami. - Uznałem, że tak będzie lepiej. Małgosiu - zwrócił się do dziewczyny - pozwolisz, że nie będziemy przy tobie rozmawiali o sprawach zawodowych?

- Jako młoda, a więc głupiutka, do tego blondynka, co powiększa mój iloraz głupoty, wszystko wygadam?! - Małgosia była wściekła.

- Nie - zapewniał ją Robert. - Po prostu czasami im mniej człowiek wie, tym spokojniej śpi. Powiedział to tonem policyjnego wyżeracza rodem z amerykańskiego filmu kryminalnego. To zrobiło wrażenie na dziewczynie.

- Ja umyję gary, to typowe zajęcie dla squaw - powiedziała Małgosia po posiłku.

- Niech Paweł Wielkie Ucho spokojnie zostawi wigwam pod moją opieką i pójdzie z Robertem Długa Wędka porozmawiać o męskich sprawach.

Uśmiechnęliśmy się na te słowa. Zabrałem mapę Wzgórz Dylewskich i poszliśmy do motocykla Roberta. Podał mi kask i w kilkanaście minut byliśmy już przy masztach antenowych, na środku wielkiej łąki.

- Co wiesz o Baturze? - zacząłem wypytywać Roberta.

- To samo co ty. Korzystałem z twojego dossier tego osobnika. To jego głównie śledzę w tym rejonie.

- Kto jest jego wtyczką u archeologów?

- Widziałem, jak raz spotkał się z panem Jasiem.

- Kto się włamał do komputera naukowców?

- Ja.

- Po co?

- Gdyby nie to, że zostałem złapany na gorącym uczynku, wszystko byłoby w porządku. Chciałem znać postępy prac bez potrzeby codziennego zakradania się w okolice Dylewa. Zostałem za to ukarany. Ty stoisz za wysłaniem tego wirusa?

- Nie, mój szef. A wczoraj co robiłeś w Dylewie?

- Śledziłem Baturę.

- Co Batura robi w tej okolicy?

- Kręci się po okolicach Góry Dylewskiej, śledzi naukowców, wypytuje miejscowych, spotkał się z kimś w restauracji w Stębarku. Nocuje w Ostródzie.

- Działa sam?

- Tak.

- Czemu robiłeś nam zdjęcia?

- Zwykła dokumentacja, trochę dla zabawy.

- Gdzie je drukowałeś?

- W kawiarence internetowej w Bąbrówku.

- Jakie jest twoje zadanie?

- Wyjąć blachę w stosownym momencie.

Robert miał trzymać nad nami pieczę i wkroczyć do akcji w odpowiedniej chwili. Rozmowa z nim uspokoiła mnie.

Byliśmy sami na górze. Zostawiliśmy motocykl na podwórzu u sołtysowej w Wysokiej Wsi i poszliśmy na zwiad, czyli na poszukiwanie kamienia ofiarnego. Wpierw jednak wypytaliśmy męża sołtysiny o drogę. Przedstawiłem się i pokazałem swoją legitymację służbową.

- Taki jeden już szukał tu skarbu - powiedział mężczyzna naprawiając kombajn.

- Słyszałem o młynarzu - przyznałem się.

- To legenda - informator machnął lekceważąco ręką.

Wtedy opisałem mu wygląd Batury.

- Tak, był tu taki - usłyszałem.

- I powiedział mu pan, jak dojść do tego kamienia?

- Nie.

- Czemu? - zainteresował się Robert.

- Leśniczy mówił, żeby nie pokazywać, bo ludzie zaczną łazić i zadepczą jakąś rzadką roślinę, jakieś porosty na kamieniu.

Moja legitymacja wzbudziła jednak zaufanie i otrzymaliśmy niezbędne wskazówki.

- Może kto inny wskazał drogę temu facetowi - dodał nasz rozmówca. - Jeździł tu i wypytywał.

Poszliśmy we wskazanym kierunku. Musieliśmy maszerować na północ, w bok od ścieżki. Wam także nie zdradzę drogi do kamienia. Uwierzcie, że jest i czeka na tego, który okaże się godny znalezienia go w leśnych ostępach. Nam wskazówki typu „przy niskich modrzewiach skręcacie w leszczyny, a potem przy sośnie trzaśniętej piorunem" niewiele pomogły i błądziliśmy wokół celu blisko godzinę. Wreszcie znaleźliśmy to miejsce, szeroką półkę na zboczu. Kamień leżał na środku otoczony młodymi drzewami. Był płaski, szeroki na dwa i długi na cztery metry. Na jego bokach zauważyliśmy ślady obróbki. Ręka ludzka wyżłobiła na nim bruzdy, którymi prawdopodobnie spływała krew ofiar. Głaz był ufarbowany na rdzawy kolor, jakby wtarto w niego irchę albo miał dużą zawartość żelaza.

- Gość ze Skandynawii - powiedział Robert kładąc na nim dłoń. Miał na myśli zlodowacenia, które przyniosły na teren Polski sporo takich głazów. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, jak blisko prawdy był Robert.

Obejrzeliśmy nasze znalezisko ze wszystkich stron. Baliśmy się naruszać rdzawą warstwę mchu porastającą kamień miejscami. Szukaliśmy w okolicy wejścia do pieczary z amforami, lecz bezskutecznie. W oczy rzuciły się nam za to odciski sportowych butów w mchu na zboczu.

- Batura - Robert nie miał wątpliwości.

- Ma nad nami przewagę - zmartwiłem się.

- Wcale nie - zaprzeczył Robert. - Skoro jeszcze wczoraj was podsłuchiwał, to znaczy, że nie ma żadnych konkretnych wskazówek. Szuka miejsc niezwykłych, związanych z miejscowymi legendami. Jeżeli wczoraj słyszał to co ja, to powinien zainteresować się kamiennym kręgiem.

Sam zacząłem wątpić w sukces naszych poczynań. Gdy wracaliśmy z lasu na szczyt góry i znaleźliśmy się w polu działania anten telefonów komórkowych, zadzwonił do mnie szef.

- Przyjeżdżaj, ale szybko! - rozkazał.

***

- Tomaszu! - Miki potrząsał moim ramieniem, gdy przez lupę oglądałem fragment miśnieńskiej porcelany.

- Co się stało? - zapytałem.

- Mamy odpowiedź w sprawie runów! Chodź, przeczytasz!

Miki zaprowadził mnie do komputera, przy którym siedział Piotr i przeglądał angielski tekst.

- Przyszło w pół godziny od momentu, gdy wysłaliśmy zapytanie - tłumaczył mi Piotr.

- W Sztokholmie chcą wiedzieć, gdzie jest ten krąg. Profesor Nurvalis interesuje się tą historią od dziesięciu lat i podobno szukał tego miejsca.

Poprawiłem okulary, żeby lepiej widzieć drobne czcionki na monitorze i zacząłem czytać:

- Już od IX wieku mamy ślady wypraw skandynawskich, głównie z Danii, na pobrzeża ziem pruskich, zwłaszcza na bogatą w urodzajną ziemię i bursztyn Sambię. Powtarzały się one do 1210 roku, gdy Władysław II, król duński, w „Liber censuum Daniae" wymienił ziemie pruskie jako podbite przez siebie. Te najazdy i podboje miały charakter nietrwały.

Saxo Grammatyk wspomina jednak o grupie wikingów w czasach Harolda Sinozębego (około 950 roku), która napadła na Sambię i po wybiciu mężczyzn posiadła urocze Sambijki i osiedliła się tam na stałe. Rozumiem, że ma to udowadniać tezę o pobycie wikingów kujących runy w kamieniach w tych stronach? - zapytałem prostując się.

- Czytaj dalej! - zachęcał mnie Miki.

- Właśnie z tymi wikingami związana jest pewna legenda. Khorr Siwobrody, jeden z dowódców tej wojowniczej hordy, pochodził z Birki w Szwecji, centrum religijnego wikingów. Jego matką była wieszczka, córka branki z Prus. Ona opowiedziała synowi o wielkim skarbie ukrytym na linii mocy. Miał on jakiś związek z bursztynem. Prawdopodobnie chodziło o współczesne nam określenie „ley lines". Khorr dostał od matki magiczną różdżkę, która miała mu wskazać tę linię. Niestety, nie wiemy, jak to wyglądało. Mieszkając w Sambii Khorr organizował wyprawy łupieżcze na południe i oto niedawno odkryto ślady takiej akcji. W Szestnie, pomiędzy Mrągowem a Kętrzynem w wykopaliskach na pruskim grodzie w warstwie z X wieku znaleziono groty wikińskich strzał w zwęglonych resztkach domostw. Były tam też elementy oporządzenia wikinga.

Ponownie wyprostowałem się. Piotr podsunął mi mapę z wyrysowaną linią przeciągniętą od Rapy, przez Gierłoż, do okolic Dylewa.

- Szestno jest tu! - pokazał końcówką długopisu. - Poszedł za daleko na południe. Niech pan czyta dalej.

Pochyliłem się i skupiłem na tekście:

- Khorr po około dwudziestu latach pobytu w Sambii, już jako sędziwy starzec ostatni raz wyruszył na południe wzdłuż wielkiej rzeki. Zabrał ze sobą dwunastu wybranych wojów. Na czółnach używanych przez miejscową ludność płynęli w górę rzeki. Potem skręcili na wschód. Po dwóch latach powrócił ostatni z nich. Opowiadał o grocie wypełnionej po sam szczyt skarbami, o urodzajnej ziemi, bogatych w zwierzynę lasach, wysokiej górze i kamiennym kręgu, który kazał wykonać Khorr. Pieczarę znaleźli przypadkiem szukając schronienia w czasie burzy. Khorr kazał przemyślnie zamaskować wejście. Potem ściśle według wskazówek matki Khorra, które ten pamiętał, przygotowali krąg i mieli czekać na znak bogów, że mogą wracać do domu, po władzę nad wszystkimi wikińskimi plemionami. W trzynastu tworzyli potęgę zbrojną w okolicy, ale miejscowe ludy zebrały się i zaatakowały ich, gdy nocowali w kręgu. Podobno atakowały ich dziesiątki wojów i większość napadniętych poległa. Przeżyło tylko dwóch wikingów: Khorr i opowiadający o tych przygodach. Khorr zmarł od ran, a Prusowie trzymali w niewoli ostatniego wikinga. Ten jednak pewnej nocy wymordował rodzinę pana i jego niewolników. Zabrał jego najlepszego konia, broń i wrócił do domu. W drodze napadnięto go i wkrótce zmarł od śmiertelnej rany.

Wiózł ze sobą złote monety. Złoto pochodzenia rzymskiego znajdowali niemieccy i rosyjscy archeolodzy na terenie Sambii. Prawdopodobnie płacono nim za bursztyn. Pewną wskazówką co do skarbu, którego szukał Khorr, może być opowieść o zaginionej karawanie rzymskiej. Rzymianie od czasu klęski w Lesie Teutoburskim w 9 roku, kiedy stracili trzy doborowe legiony, nie mieli większej ochoty na ekspansję w kierunku Europy Północnej. Do lat trzydziestych III wieku kontakty Rzymian z Germanami układały się dobrze z wyjątkiem wojen dackich i markomańskich. Rzymianie utrzymywali status quo na granicy nie tylko dzięki legionom, ale i popieraniu części władyków miejscowych plemion, którym imponowała śródziemnomorska kultura. Stąd w grobach puchary do picia wina. Podobno za czasów Marka Aureliusza postanowiono jednak znaleźć sprzymierzeńca przeciw Germanom w ludach dalekiej północy. W tym celu wyruszyła karawana z bronią i złotem poruszająca się bursztynowym szlakiem. Towarzyszyło jej stu najemników z najróżniejszych zakątków Cesarstwa Rzymskiego. Przeprawa przez lasy, nierzetelni przewodnicy, napady miejscowych watażków doprowadziły do zaginięcia karawany gdzieś w górnym biegu Wisły, na wschód od jej biegu. Nikt nie wie jednak, co się stało z ładunkiem.

- Czyż to nie jest interesujące? - zapytał Piotr.

- Ciekawe - przyznałem. - Z tego wynika, że szalony kuzyn Franza von Rosego, ucztował wśród rzymskich skarbów zamaskowanych przez wikinga. Nieprawdopodobna historia.

- Genius loci! - orzekł Miki.

To samo powiedział Paweł, gdy przyjechał do nas. Opowiedział mi o swojej rozmowie z Robertem i poszukiwaniu kamienia ofiarnego. Policjant po historii z komputerem wolał się u nas nie pojawiać.

- Co o tym wszystkim sądzisz? - zapytałem pracownika.

- Ciekawi mnie, jak hrabia odnalazł grotę zamaskowaną przez Khorra i jak do niej dotarł młynarz - odpowiedział. - I hrabia, i młynarz powinni aż ociekać złotem, a tak nie było.

W opowieściach o obu pojawia się wątek permanentnego upijania się.

- Podobno pieniądze szczęścia nie dają - wtrącił Piotr.

- Jeżeli chcemy dotrzeć do skrytki, to musimy zastanowić się, na ile ufamy informacjom przysłanym ze Sztokholmu? Jak wiking zamaskował wejście? Czy hrabia nie ulepszył pierwotnego rozwiązania?

- Znam jedno rozwiązanie - oznajmił Miki. - Badania w kamiennym kręgu. Jeżeli znajdziemy tam ślady bitwy, potyczki, to znaczy, ze jest ziarno prawdy w opowieści o Khorze.

- Nie stać nas na badania - zauważył Piotr.

- Batura nie będzie czekał, tylko weźmie wykrywacz i ruszy do kręgu... - rzuciłem.

- Nieprędko - Miki stanowczo zaprzeczył. - Są tam już strażnicy z Muzeum Narodowego. Będą tak długo, jak długo potrwa nasza ekspedycja.

- A potem? - zadałem retoryczne pytanie.

- Tabliczka ostrzegawcza, że teren podlega ochronie - odparł Piotr.

Uśmiechnąłem się na takie dictum.

- Co więc proponujesz? - zdenerwował się Miki.

- Samemu pójść tam z wykrywaczem - odparłem. - Mam dobry sprzęt. Wykonamy tylko dwa, góra trzy płytkie wykopy i będziemy coś wiedzieć.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Z WYKRYWACZEM WŚRÓD TAJEMNICZYCH KAMIENI • RYTUALNY RYSUNEK POD MCHEM • KTO ODCIĄŁ KAWAŁEK GŁAZU? • WIECZERZA U HARCERZY • BATURA ODWIEDZA KRZYŻOWCÓW • DOSTAJĘ SIĘ DO NIEWOLI • FAŁSZERZE ANTYCZNYCH RZEŹB • ODNAJDUJĘ JASKINIĘ • W SKALNEJ PUŁAPCE

Następnego dnia rano po śniadaniu wyszliśmy z Małgosią na drogę przed pensjonatem „Muza". Pan Tomasz miał przyjechać Rosynantem, a Olbrzym dodge'm. Chcieliśmy wspólnie z archeologami przyjrzeć się okolicy kamiennego kręgu. O umówionej porze pojawiły się oba pojazdy. Po kwadransie jazdy byliśmy na miejscu. Przywitaliśmy strażników pochłoniętych lekturą książek sensacyjnych. Z Rosynanta wyjąłem swój wykrywacz. Miał on własny komputer analizujący głębokość, na jakiej znajdował się przedmiot, a nawet procentowy udział żelaza w nim. Nauczyłem się rozumieć jego dźwięki, informacje, jakie przekazywał.

Piotr z zainteresowaniem przyglądał się sprzętowi.

- Chodzisz z nim na eksplorację? - zapytał.

- Kiedyś dużo, teraz o wiele mniej - odpowiedziałem. - Wiem, o co ci chodzi: o odwieczny spór pomiędzy archeologami i poszukiwaczami amatorami. Znajomy z okolic Ostródy opowiadał mi pewną przygodę. W fosie zamku krzyżackiego w Ostródzie prowadzono prace budowlane mające wzmocnić mury. Firma budowlana była zobowiązana do wynajęcia archeologa, który miał w razie jakichś znalezisk rozpocząć badania. Kolega poszedł do niego z prośbą, że przeszuka teren wykrywaczem. Został przegnany. Odczekał dzień i dogadał się z kierowcą, który wywoził ziemię. Poszedł z „piszczałką" we wskazane miejsce i wykopał kilka krzyżackich monet i ostrogę. Uważam, że odrobina zaufania z obu stron dobrze przysłużyłaby się wszystkim miłośnikom historii.

- Nas nie tyle interesuje przedmiot, a kontekst, miejsce, gdzie się znajduje - odpowiedział Piotr.

Zostaliśmy przy swoich stanowiskach, ale Piotr z ciekawością asystował moim poczynaniom. Postanowiliśmy zbadać teren wokół kręgu. Szedłem zamiatając urządzeniem nisko nad ziemią.

- O, jak śmiesznie gada! - zaśmiała się Basia.

- Jak R2D2 z „Gwiezdnych wojen" - dopowiedział Olbrzym.

- Mamy coś na głębokości osiemdziesięciu centymetrów, duża zawartość żelaza - zameldowałem. - Prawdopodobnie jakiś drobny odłamek.

- Szukamy dalej - zadecydował Pan Samochodzik.

Systematycznie przeczesywałem teren. W paru miejscach zostawiliśmy wbite gałązki oznaczające interesujące nas miejsca. Nagle usłyszałem wysoki ton, ciągły dźwięk.

- Metal kolorowy - oznajmiłem. - Płytko, około trzydziestu centymetrów.

- Kopiemy, zobaczymy, co warta twoja maszyna - powiedział Miki. Dwa ruchy

saperką wystarczyły, bym w brudnych od ziemi palcach obracał brązową fibulę. Natychmiast Miki i Piotr zaczęli ją oglądać.

- Epoka rzymska, około III wieku - ocenili.

Szukałem dalej. Po chwili wykrywacz zazgrzytał, jakby jego cewka przejechała po tępej, zardzewiałej pile.

- Płytko, pół metra, duże żelastwo - zameldowałem.

Tym razem Piotr chwycił saperkę. Po dwóch minutach westchnął i zaczął okopywać znalezisko.

- Basia, notuj - poprosił dziewczynę.

Naukowiec dyktował dziewczynie dane niezbędne do dziennika wykopalisk. Jednocześnie zdejmował warstwami kolejne centymetry ziemi. Gdy się wyprostował nad dołem, ujrzałem rękojeść noża z rogową oprawą i rdzawy zarys ostrza, które rozpadło się w kwaśnej ziemi.

Basia miała aparat fotograficzny, więc zrobiła dokumentację. Piotr schował znalezisko do woreczka i wtedy mogliśmy je obejrzeć.

- Starogermański symbol słońca - Miki wskazał ornament. - Mogło należeć do wikinga, ale i do wojownika germańskiego czy pruskiego.

Po dwóch godzinach poszczęściło mi się i znaleźliśmy groty strzał oraz dwie złote rzymskie monety leżące w ziemi obok siebie. Gdy jednak na skraju lasu wykopaliśmy złoty pierścień z tkwiącymi w środku kosteczkami palca nie mieliśmy żadnych wątpliwości.

- Typowy pierścień wikińskiego wojownika - stwierdził Miki. - Podobne znaleziska znam z opisów skandynawskich cmentarzy.

- Obcięty palec, pewnie w bitwie - dodał Piotr.

To jego cierpliwości przy okopywaniu znalezisk, badaniu „kontekstu" zawdzięczaliśmy to, że wątłe kosteczki nie zniknęły przed naszymi spojrzeniami w grudach ziemi.

- Pewne poszlaki mamy - pan Tomasz podsumował nasze poszukiwania.

- To przejdę się jeszcze po kręgu - zaproponowałem.

Nie czekając na zgodę, ruszyłem. Wykrywacz wyłączyłem po kilku minutach. W zasadzie co krok wskazywał jakiś metalowy przedmiot. Od piszczenia już bolała mnie głowa.

- Z tym miejscem koniecznie trzeba coś będzie zrobić - Miki był wyraźnie zmartwiony ograniczonymi finansami na badania tej ciekawej okolicy.

Wróciliśmy do aut i postanowiliśmy pojechać na Górę Dylewską. U archeologów zjedliśmy obiad i pojechaliśmy na poszukiwania pieczary ze skarbami. Zaprowadziłem wszystkich do kamienia ofiarnego.

Miki i Piotr zaprezentowali naukowe podejście.

- Jeżeli ukryto tu skarby rzymskiej karawany, to powinniśmy poszukać drogi, której używano od dawna, bo pewnie decyzja o ukryciu skarbu zapadła nagle, w obliczu jakiegoś niebezpieczeństwa - dedukował Miki.

- Może Khorr Siwobrody przeniósł znalezisko? - zastanawiał się Olbrzym.

- Raczej nie - pan Tomasz był zdecydowany. - Pamiętaj, że matka Khorra wiedziała o skarbie, zapewne z jakichś przekazów. Jeżeli wiedziano o nim, a zachował się do czasów Khorra, to znaczy, że był dobrze ukryty. W liście ze Sztokholmu napisano, że Khorr zamaskował wejście do jaskini, a ostatni żyjący członek drużyny przyznał, że skarb znaleźli przypadkowo. Wreszcie szalony hrabia wierzący w magiczną moc wina pitego z amfor, a na pewno znikający na cały dzień według opowieści potomkini rodu von Rose, ten nie ruszał niczego, nie ujawniał. To musi być niezwykle bezpieczne miejsce.

Uważałem, że bez dobrego sprzętu, choćby radaru geologicznego, nie mamy tu czego szukać, ale reszta ekipy wierzyła w siłę swej spostrzegawczości i chodziła po lesie. Oparłem się o głaz, a moje palce bezwiednie zanurzyły się w mech, szczególnie duży od północnej strony. Opuszki palców wymacały jakieś dziwne kształty wyryte w powierzchni kamienia.

Ostrożnie odgiąłem mech i wtedy dołączyła do mnie Basia.

- Olbrzym zaginął w lesie? - zagadnąłem ją.

- Ma temat do przemyśleń - odpowiedziała śmiejąc się. Basia lepiej widziała to, co zostało wyryte i zawołała resztę.

- Chodźcie, Paweł znalazł rysunek! - krzyknęła.

Wszyscy przybiegli do nas. Wyjąłem swój nóż i odciąłem płat mchu.

- Wojownik modli się do kobiety - orzekł Miki przyglądając się obrazkowi.

Rys postaci był słabo widoczny. Klęczący miał okrągłą tarczę i tylko po tym można było rozpoznać, że to wojownik. Kobieta stała, miała rozłożone ramiona, długą suknię i patrzyła w niebo.

- Kolejny symbol - jęknął Olbrzym.

- W dodatku mogli to wyryć Prusowie - zauważyła Basia.

- Zaraz, zaraz - szef zmarszczył czoło głęboko się namyślając. - Ma ktoś kompas?

- Ja mam - zgłosił się Olbrzym.

- Rysunek powstał po północnej stronie - stwierdził pan Tomasz patrząc na igłę magnetyczną. - Tam była ojczyzna wikingów, wieszczka, przed którą mógł się modlić wojownik.

- To był też kierunek, gdzie mieszkały urodziwe Sambijki - dodał Olbrzym.

Miki i Piotr oglądali kamień, a właściwie jego brzegi.

- Ktoś odciął kawałek głazu wykorzystując naturalną rysę - stwierdził Miki. - W ten sposób powstała ta gładka powierzchnia. Ciekawe, gdzie jest odcięty fragment?

- Zakrywa wejście do jaskini - Pan Samochodzik wyraził myśli wszystkich obecnych. Z nową energią zaczęliśmy szukać wejścia do groty. Szedłem obok pana Tomasza.

Obaj rozglądaliśmy się po krzakach, po zboczu z lewej strony i urwisku po prawej.

- Może powinniśmy iść w kierunku północy? - proponowałem. Szef był zadumany i nie odpowiedział. Po chwili odezwał się.

- Wskazówki zawarte w sentencji o Bogu są wbrew pozorom konkretne. Hrabia

sprytnie znalazł odpowiednie słowa. Metodą luźnych skojarzeń dotarliśmy tak blisko skrytki. Tylko krok dzieli nas od jej odkrycia, jakiś drobny szczegół.

Niestety, tego dnia, mimo naszych wysiłków, nie dane nam było rozwikłać zagadki.

- Prześpijmy się z naszymi błądzącymi myślami i jutro zajmiemy się tym ze zdwojoną energią - zaproponował Miki.

- Jutro, ale po bitwie - zapowiedział Olbrzym. - Paweł będzie walczył w inscenizacji - przypomniał wszystkim. - Obejrzymy, jak dostaje razy od krzyżowców i weźmiemy się do poszukiwań.

- Jak długo rycerze jeszcze będą na polach Grunwaldu? - dopytywał się szef.

- Większość ruszy do domów w niedzielę po południu - odpowiedział dziennikarz.

Obaj z Panem Samochodzikiem pomyśleliśmy o tym samym. Krzyżowcy, o ile mieli przemycić zawartość skrytki za granicę, musieli najpóźniej do niedzieli otrzymać łup od Batury. Zostało bardzo mało czasu. Niestety, nie wiedzieliśmy, jak blisko odkrycia skarbu jest nasz przeciwnik. Wróciliśmy do Dylewa, a potem Olbrzym zawiózł mnie i Małgosię do „Muzy". Zabrałem zbroję i trochę rzeczy do worka, zostawiając namiot na wyspie. Najbliższą noc i dzień miałem spędzić ze swoją chorągwią. Gdy przyjechaliśmy do obozu rycerskiego, panował tam nastrój wielkiego podniecenia. Dowódcy chorągwi co chwila byli wzywani na narady. Olbrzym zostawił mnie u najemników i zniknął, by zebrać materiały do reportażu.

- Witaj! - Kurt przywitał mnie serdecznie.

Zaprosił na siano obok siebie i podał dzban z wodą. Potem postanowiliśmy posilić się czymś gorącym w jarmarcznych budach po drugiej stronie wzgórza pomnikowego. Ubrani po rycersku, lecz bez zbroi i broni poszliśmy na wieczerzę. Gdy zastanawialiśmy się, co może nam mniej zaszkodzić, bigos czy leczo, usłyszałem za sobą charaktery styczny jazgot.

- Stary kawaler i w dodatku zdany na posiłki z przypadkowych kuchni - za nami stała druhna Jagoda.

Kucharz ze stoiska, przy którym staliśmy, zapewne gotów byłby polemizować albo przegnać harcerkę, gdyby nie jej groźna postura i ton nieznoszący sprzeciwu.

- Chodźcie, sieroty, do harcerzy na ognisko - zaprosiła nas druhna. Szła przodem torując nam drogę w tłumie turystów, którzy zjechali już na dzień przed bitwą.

- Tola, Kobra i Kijanka nie mogą zapomnieć o panu - powiedziała. - Zebrali grupę ochotników, którzy codziennie idą pomagać archeologom.

Weszliśmy do harcerskiego miasteczka namiotowego. Zjechały tu z całej Polski drużyny grunwaldzkie. Harcerze mieli swoje zlotowe radio, ogromną kuchnię, zaplecze sanitarne. Przekonałem się, że mimo burz i zakrętów dziejowych to była wciąż prężna organizacja. Druhna Jagoda prowadziła nas do ogromnego ogniska. Dostaliśmy po kiju i dużym pętku kiełbasy, a gdy nasyciliśmy pierwszy głód tradycyjnym wakacyjnym frykasem, musieliśmy opowiedzieć zebranym harcerzom coś o sobie. Kurt opowiadał o tradycjach rycerskich, a ja o poszukiwaniu skarbów i zaginionych dzieł sztuki. Gdy rozpoczęły się tradycyjne pląsy harcerskie, usunęliśmy się z Kurtem w cień. Wtedy ktoś nas pociągnął za bluzy na plecach.

- Czuwaj! - usłyszałem znajome głosy.

Tola, Kobra i Kijanka zaciągnęli nas w pobliże swoich namiotów.

- Widzieliśmy pana Roberta - powiadomili mnie. - Już chcieliśmy pana szukać, ale sam się pan znalazł.

- Tak, przywleczony tu przez siłacza w spódnicy - dodał Kurt.

- Co słychać u Roberta? - zapytałem.

- Mówił, że dziś wieczorem Batura odwiedzi rycerzy - odpowiedziała Tola. - Mówił, że pan będzie wiedział, o kogo chodzi.

- Tak, wiem. Dziękuję za informację.

- Idziemy na podchody? - ucieszył się Kijanka.

- Zapomnieliście, co wam powiedziała druhna Jagoda? - przypomniałem groźną zwierzchniczkę. - Zabroniła wam kontaktów z detektywami, a ja nie zamierzam stoczyć z nią drugiego pojedynku.

- Ja też - zapewnił Kurt pociągając mnie za rękaw.

Pożegnaliśmy rozczarowanych harcerzy, grzecznie powiedzieliśmy „dobranoc" druhnie Jagodzie i wracaliśmy do obozu rycerskiego.

- Podchody? - zapytał mnie Kurt.

- Nie chciałbym cię mieszać do spraw związanych z moją pracą - odpowiedziałem.

- Co ty? - Kurt otoczył mój kark mocarnym ramieniem. - Miałbym cię opuścić w czasach pokoju. Będziesz miał wtedy do mnie zaufanie na polu bitwy?

- Będę - przyrzekałem wyrywając się z uścisku.

- Mam u ciebie dług życia - Kurt podał kolejny argument. Czując, że nie uniknę pomocy, przystałem na propozycję Kurta. Na miejscu przekonałem się, że we dwóch będzie nam łatwiej obserwować obóz krzyżowców. Właściwie potrzebne mi było towarzystwo Kurta, bo dzięki niemu mogłem poznać wielu rycerzy i swobodnie poruszać się po krzyżackiej części. U uwielbiających dobre towarzystwo i świetne jadło Krzyżaków napiłem się miodu, reńskiego wina, spróbowałem pieczonego własnoręcznie chleba, dostałem na pamiątkę sztylet wykuty przez kowala na polach Grunwaldu.

Współcześni rycerze zajmują się nie tylko pokazami walk, ale kultywują też tradycje historyczne związane z dawnymi rzemiosłami. Starają się odtwarzać ówczesne techniki produkcji narzędzi czy naczyń. To żywe lekcje o przeszłości. Koło północy zauważyłem, że do obozu Brytyjczyków zbliża się jakaś postać przypominająca średniowiecznego mnicha.

Kurt też ją zobaczył i porozumiewawczo szturchnął mnie w ramię.

Krzyżowcy mieli sześć namiotów ustawionych w krąg. Otoczyli się płotem z palików, a przy wejściu ustawili wartownika z proporczykiem. Ten co jakiś czas obchodził teren.

Wszyscy wojowie siedzieli przy ognisku i popijali obficie czerpiąc kuflami z beczułki ustawionej na stole zbitym z desek. Ich chorągiew była przymocowana przed namiotem przywódcy, z którym wcześniej pojedynkowałem się. Biwak niesfornych rycerzy sąsiadował z niewielkim zagajnikiem brzozowym. Nie było w nim zarośli, bo wszystko zadeptali rycerze. Mieliśmy więc kłopot z zakradnięciem się do nich. Przygotowaliśmy plan, w którym Kurt odgrywał ważną rolę.

Mój nowy przyjaciel wstał i ruszył w kierunku wartownika krzyżowców. Kurt niósł pod pachą dzban wypełniony ulubionym napitkiem Brytyjczyków. Mnie pozostało skryte podejście przez zagajnik.

Wszystko szło zgodnie z planem. Dyscyplina u krzyżowców nie była napięta i człowiek, któremu przypadła warta, z ochotą przystał na pogawędkę z Kurtem, a przyjaźń polsko- brytyjska była podsycana zawartością dzbanka. Część Brytyjczyków już położyła się spać zbierając siły przed jutrzejszą bitwą. Pozostali jeszcze debatowali w namiotach. Przy ogniu zostali tylko wódz i mnich. Cicho zakradałem się na tyle blisko, by słyszeć rozmowę.

- Jestem już blisko - usłyszałem głos Jerzego Batury.

- Zdążysz? - pytał wódz krzyżowców.

- Tak.

- A ci tajniacy?

- Siedzą u archeologów.

- Pamiętaj, w niedzielę spotkamy się przy...

Reszty słów nie usłyszałem, bo ktoś mnie rąbnął w głowę. Obudziłem się w jakimś ciemnym pomieszczeniu, skrępowany jak szynka na babcinym poddaszu, czekająca na Wielkanoc.

***

Sen zawsze jest dobrym doradcą. Po powrocie do Dylewa zdrzemnąłem się chwilę. Gdy obudziłem się, ujrzałem Mikiego zatopionego w lekturze książek.

- Jak prace? - zapytałem przecierając oczy.

- Dobrze - rzucił Miki nie przerywając czytania.

- Co cię gnębi?

- Fałszerze - odpowiedział profesor.

- Możesz mi to wyjaśnić?

- Według potomkini rodu von Rose w jaskini była kolekcja antycznych rzeźb -

opowiadał Miki. - Powiedz mi, po co karawana miałaby wieźć rzeźby?

- Może chodzi o niewielkie posążki? - zasugerowałem.

- Po co? Jako dary?

- Jako symbole władzy, przyjaźni, bogactwa.

- Znasz przypadek Michała Anioła i „Śpiącego amora"?

- Oczywiście. Jako młodzieniec zrobił kopię starożytnej maski fauna dla Lorenzo Medici. Ten oglądając gotową rzeźbę zwrócił uwagę na idealne uzębienie starego fauna. Michał Anioł wziął najcieńsze dłuto i upodobnił maskę do oryginału i na dodatek usunął jeden ząb z górnej szczęki, jakby ten wyleciał z korzeniem ze starości. Lorenzo Medici poznawszy się na umiejętnościach młodzieńca zlecił mu ozdobienie kamiennymi rzeźbami swego parku. Michał Anioł spełnił życzenie mecenasa, a w wolnym czasie przygotował „Śpiącego amora". Medici uznał, że leżąca postać nie pasuje do jego parku, zaproponował więc Michałowi Aniołowi postarzenie dzieła i sprzedanie jako antyku. Rzeźbę zarchaizowano zakopując w zakwaszonej ziemi i wykonując drobne ubytki. Rzymski antykwariusz sprzedał „Śpiącego amora" jako oryginał kardynałowi Riario z San Giorgio. Michał Anioł zarobił 30 dukatów, co stanowiło ledwie 15 procent zysku ze sprzedaży. Kardynał dowiedziawszy się o fałszerstwie zażądał zwrotu pieniędzy i dostał je. Co najciekawsze, oryginalna rzeźba zaginęła, a to co można dziś obejrzeć w Turynie, jest falsyfikatem z XVI lub XVII wieku.

- Tak, w dodatku renesans to okres prac konserwatorskich, łatania ubytków w oryginalnych dziełach. Antyczne rzeźby miały być doskonałe. Konserwatorzy niejednokrotnie zabierali się do zajęcia znacznie lepiej opłacanego, czyli fałszerstwa. Boję się, że jak znajdziemy piwnicę czy pieczarę ze skarbami, będą tam tylko podróbki w najlepszym razie z XV i XVI wieku.

- Masz rację. Można zbadać wiek patyny, ale trudno określić wiek samej rzeźby. Nie wchodzą w grę badania chemiczne i fizyczne z użyciem środków wnikających w głąb materiału, bo dzieło wystawione na wpływ atmosfery starzeje się tak samo po stu i dwustu latach. Rzeźby kamienne rzadko polichromowano. Najczęściej otrzymywały one polichromię olejną.

- Co z marmurem tak popularnym w regionie śródziemnomorskim?

- Można prowadzić obserwacje pod mikroskopem. W marmurze występują romboedrowe kryształki węglanu wapnia, które mają spiczaste narożniki i ostre krawędzie. Z czasem ulegają one stępieniu, a czubki zaokrągleniu. Jeżeli fałszerz zakopie rzeźbę na krótko, a jej powierzchnię potraktuje kwasem, to wykryje to analiza chemiczna, jednak zdolny i cierpliwy oszust może przechytrzyć historyków sztuki. Wtedy pozostaje analiza kompozycji dzieła, śladów użytych narzędzi. Na przykład współcześni fałszerze oferujący turystom antyki wykopane z lawy Wezuwiusza wykonują je przy pomocy karborundowych wierteł dentystycznych. Ślady te łatwo zauważyć, nie można być jednak zaślepionym okazją kupna „oryginału". Nie martw się na zapas. Odkryjemy, to zobaczymy.

Wyszedłem na spacer po parku. Intensywnie myślałem o tym, gdzie może być jaskinia. Zaszedłem aż pod jeden z mostków. Tam stał Goryl z grupą harcerzy i Piotrem. Ten ostatni dyrygował pracą miejscowego siłacza, który z wyraźnym wysiłkiem podnosił kamień, jaki wypadł ze ściany. Harcerze właśnie skończyli oczyszczanie dziury, w której był mały głaz, by Goryl mógł go łatwo wsunąć na miejsce. I wtedy przyszło mi do głowy rozwiązanie zagadki.

Przyspieszyłem kroku i poszedłem do Rosynanta. Tak bardzo chciałem potwierdzić swoją teorię, że pojechałem do kamienia ofiarnego nie oglądając się ani na przyjaciół, ani na późną porę. Zostawiłem Rosynanta na parkingu na górze i pobiegłem na miejsce naszych dzisiejszych peregrynacji. Zabrałem ze sobą latarkę i saperkę.

Obejrzałem miejsce, gdzie znajdował się wykuty rysunek. Przekrój kamienia był odpowiedni, by zamaskować nim wąskie wejście. Patrząc na wymiary kamienia doszedłem do wniosku, że obciosano fragment grubości najwyżej trzydziestu centymetrów.

„Ciężkie drzwi" - pomyślałem. „Ciekawe, gdzie one mogą być?" - zastanawiałem się.

Naturalnie zacząłem szukać w północnym kierunku. Wykorzystując stare harcerskie metody wyznaczyłem przy pomocy zegarka odpowiedni kierunek. Po kilku minutach dokładnych poszukiwań znalazłem interesujące miejsce. Pewnie deszcze spowodowały zawalenie się ziemi, która przysypała kamień w zboczu. Saperką okopywałem jego brzegi.

Zdziwiłem się, gdy znalazłem fragmenty rdzy z lewej strony. Krawędzie kamienia były już nieco stępione, ale wyraźnie było widać, że pochodził on z kamienia ofiarnego.

Usiadłem na chwilę, żeby odpocząć. Potem zacząłem odkopywać dolną cześć wejścia. Po półgodzinie znowu musiałem odpocząć. Żałowałem, że przyjechałem tu sam, bo teraz nie mogłem tak zostawić tego miejsca. Przypadkowy turysta czy nawet Batura natychmiast dostrzegłby, że ktoś tu czegoś szukał. Sięgnąłem po telefon komórkowy, żeby powiadomić archeologów, gdzie jestem, i poprosić ich, aby przyjechali mi pomóc. Niestety, byłem poza zasięgiem anten przekaźnikowych. Musiałbym wrócić na szczyt góry.

Padłem ofiarą własnej chciwości, pospiesznej chęci odkrycia skarbu i musiałem dalej kopać sam. Po kwadransie odgarnąłem ziemię i odsłoniłem w całości szary, zimny głaz. Podważałem go ze wszystkich stron ostrzem saperki. Kamień minimalnie się poruszał.

Wreszcie zaparłem się i wbiłem saperkę od góry i wtedy kamienne wrota drgnęły. Zawisłem całym ciałem na trzonku i ukazała się większa szpara. Rozległ się przeraźliwy zgrzyt, jakby ktoś przeciągał łańcuch kotwiczny przez kluzę. Teraz pociągnąłem górny brzeg do siebie; ciągnąłem z całych sił.

„Most zwodzony?" - zdziwiłem się oglądając łańcuch umocowany do kamienia od środka.

Z prawej strony przy ścianie dostrzegłem metalowy uchwyt, nisko nad ziemią, i ślad na wrotach. Domyśliłem się, że trzeba wejście czymś zaprzeć, by nie zamknęło się. Stając na skrzydle wrót czułem, że jakiś ciężar umieszczony na końcu łańcucha natychmiast zamknąłby mnie w pułapce. Miałem pod ręką tylko saperkę, więc włożyłem ją w przygotowane miejsce.

Sprawdziłem, czy narzędzie wytrzyma i zapaliłem latarkę. Kamienny korytarz, noszący na ścianach ślady kucia zakręcał pod kątem w prawo. Odczekałem, aż ze środka przestanie dolatywać zaduch i do wnętrza wleci trochę świeżego powietrza. Wszedłem ostrożnie, opierając się ręką o ścianę. Na końcu prostego odcinka ujrzałem wielki kamień wiszący na łańcuchu, stanowiący przeciwwagę dla skrzydła drzwi. Pod nim był głęboki, zwężający się szyb. Zaświeciłem tam latarką. Światło odbiło się od lustra wody. Teraz obróciłem się w prawo i zrobiłem trzy kroki. Pod stopami coś zachrzęściło. To były skorupy naczyń.

Pochyliłem się nad nimi.

Nagle za sobą usłyszałem zgrzyt i łańcuch zagrał na oczkach wbitych w strop groty, a przeciwwaga runęła w głąb szybu. Pobiegłem do drzwi i naparłem na nie, lecz bezskutecznie.

Z drugiej strony słyszałem odgłos ziemi usypywanej na wejście. Znalazłem się w pułapce.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

HARCERZE UWALNIAJĄ MNIE Z PIWNICZKI • INSCENIZACJA BITWY POD GRUNWALDEM • OLBRZYM ZAGRZEWA NAS DO ATAKU • POJEDYNEK Z WODZEM KRZYŻOWCÓW • ZAGINIĘCIE PANA SAMOCHODZIKA • NOCNY GOŚĆ

Musiałem długo leżeć, bo skrępowane kończyny bardzo mnie bolały. Próbowałem napiąć mięśnie, żeby sprawdzić, czy więzy dobrze trzymają. Zrobiłem błąd, bo węzły zacisnęły się jeszcze mocniej. Leżałem więc na ziemi nieruchomo. Moje oczy przyzwyczajały się do mroku i zaczęły odróżniać sprzęty w pomieszczeniu, gdzie mnie więziono. Pod ścianami stały puste regały, gdzie kiedyś pewnie składowano kompoty. W rogu rozpadała się ze starości beczka. Nad koślawym stołem z desek wisiały narzędzia. Po kształcie drzwi i sklepienia oraz po panującym tu chłodzie domyśliłem się, że leżę w piwniczce.

Przez szpary pomiędzy framugą a źle dopasowanymi drzwiami docierało do mnie świeże powietrze i słaby blask światła elektrycznego. Musiałem być przetrzymywany blisko osiedli ludzkich. Nie mogłem krzyczeć, bo ktoś zakneblował mi usta. Wsłuchiwałem się w odgłosy nocy, szczekanie psów, rechot żab i cykanie świerszczy.

Nagle usłyszałem czyjeś ciche kroki. Było ich dwóch i coś między sobą szeptali.

- Jak długo? - pytał głos należący do jakiegoś starego człowieka. Młodszy tylko zaszemrał, nic nie usłyszałem. Podejrzewałem, że to pan Jasio rozmawia z Jerzym Baturą.

- Dobrze, jutro wieczorem - znowu odezwał się pan Jasio. - Nie, nikt tu nie zagląda. A ten gaz to zadziała?

„Jaki gaz?!" - pomyślałem z przerażeniem. Pewnie chcieli mnie uśpić.

Kroki oddaliły się. Czekałem na swe przeznaczenie, a myszy zamieszkujące chłodną piwniczkę już zaczęły po mnie chodzić. Przyrzekam wam, że to paskudne uczucie, a historie o szczurach atakujących ludzi w takich chwilach tylko czynią lęki jeszcze większymi. Jęcząc i wijąc się odstraszałem zwierzątka. Niestety, na komary nie mogłem nic poradzić i bezczelnie obsiadały mi twarz traktując mnie jak najlepsze danie. Leżałem już nie wiem jak długo, gdy usłyszałem czyjeś manipulacje przy drzwiach, a potem przy kłódce zamykającej wejście.

Z cichym skrzypieniem wrota uchyliły się, a do środka weszły trzy drobne postaci.

- Panie Pawle! - Tola potrząsała moim ramieniem. - Niech pan się obudzi!

Jęknąłem pokazując w ten sposób, że mam zakneblowane usta. Kobra domyślił się w czym rzecz i wyszarpnął mi szmatę z ust.

- Pilnujcie wejścia! - wyszeptałem. - Ktoś nas tu jeszcze zamknie.

- Nie ma potrzeby - odpowiedział Kijanka.

Nie rozumiałem znaczenia jego słów, ale uspokoił mnie profesjonalizm harcerzy, którzy finkami przecinali więzy. Robili to tak sprawnie, jakby całe szkolenie harcerskie polegało na poznaniu tajników uwalniania jeńców.

- Skąd wiedzieliście? - zapytałem rozcierając dłonie.

- Śledziliśmy pana - przyznali się.

- A druhna Jagoda?

- Mamy od niej licencję na tajne operacje - Kobra oznajmił z dumą. - Wie o wszystkim.

- Jak to się stało? - wymownie pomacałem się po obolałej głowie.

- Zaszli pana od tyłu - wyjaśniała Tola. - Wysłał ich wódz, po tym jak zobaczył Kurta zagadującego strażnika. Chyba od razu wyczuł podstęp.

Skrzywiłem się niezadowolony ze sprytu dowódcy krzyżowców.

- Idziemy pod Grunwald! - zadecydowałem.

- Może zastawimy tu pułapkę? - zaproponował Kobra.

- Możemy tu czekać do wieczora - wyraziłem wątpliwości. - Jeżeli wystawimy obserwatora, to ten ktoś go zauważy i pójdzie w inną stronę. Najważniejsze, że wiem, kto mnie tak urządził.

Wyszedłem z piwniczki. Była w zdziczałym sadzie owocowym na pagórku niedaleko Dylewa. To światła tej wsi docierały aż do mego więzienia. Widząc resztki fundamentów zabudowań mogłem się tylko domyślać, że kiedyś było tu duże gospodarstwo.

Kulejąc, bo krążenie dopiero wracało do nóg, wyszedłem przed piwniczkę i zrozumiałem, dlaczego harcerze czuli się tak pewnie. Duetu druhna Jagoda i Kurt nikt nie byłby w stanie pokonać, zwłaszcza tej nocy. Kurt pomagał mi maszerować, dopóki moje dolne kończyny nie wróciły do dawnej sprawności.

Miałem zaledwie kilka godzin na spokojny sen w obozie rycerskim przed bitwą.

Mogłem nie brać w niej udziału, bo przecież krzyżowcy wiedzieli, kim jestem. Postanowiłem jednak zrobić im niespodziankę i pokazać się na polu bitwy, by sprowokować ich do jakiegoś fałszywego ruchu. Ważna też była obietnica dana rycerzom z mojego oddziału. Karol obudził mnie w samo południe.

- Mamy żar z nieba jak pamiętnego dnia 15 lipca 1410 roku - powiedział. - Dobry dzień na śmierć i pobożne uczynki.

W tłumie rycerzy zauważyłem wędrującą postać mnicha- żebraka, czyli Olbrzyma.

Tym razem z odsłoniętą głową i należnymi jego profesji rekwizytami zawzięcie pracował.

Kurt przyniósł mi chleb i wodę.

- Na lepsze jadło przyjdzie czas po bitwie, gdy zdobędziemy tabory wroga - powiedział wskazując obóz krzyżowców.

Na dźwięk trąbki wszyscy zaczęli zakładać zbroje pomagając sobie nawzajem przy tej wyczerpującej czynności. Kurt zapiął mi na plecach paski kirysa. Poprawiłem pas z mieczem i byłem gotów. Uzbrojeni wyszliśmy na zbiórkę naszej chorągwi. Z pól grunwaldzkich dochodził nas szum tysięcy ludzi żądnych wspaniałego widowiska. Przy stoiskach z napojami chłodzącymi grały radioodbiorniki. Z parkingu było słychać śmiechy ludzi korzystających z uciech wesołego miasteczka. Gdy szedłem z brzegu chorągwi, zauważyłem w tłumie Małgosię prowadzącą rower. Machała do mnie ręką. Też ją pozdrowiłem podnosząc tarczę.

Dziewczyna chciała coś mi powiedzieć, ale wtedy między nas wjechał orszak wielkiego mistrza Ulryka von Jungingena. Ulryk dostrzegł mnie i skinął mi głową.

Tuman kurzu wzbijany przez dwa tysiące par stóp rycerzy maszerujących na bitwę przesłonił mi Małgosię, która gwałtownymi ruchami pokazywała mi, żebym do niej podszedł.

Zeszliśmy na polskie pozycje u stóp wzniesienia zajętego przez stronę krzyżacką. W wielkim namiocie za nami usadowili się ministrowie, znane osobistości ze świata kultury i lokalni politycy. Było tam także stanowisko lektora, który miał opowiadać ludziom o tym, jakie fragmenty bitwy w danym momencie odtwarzają rycerze. Kilka razy podskoczyłem jak bokser przed walką. Koledzy zazdrościli mi lekkiego uzbrojenia, bo zakuci w blachy ciężko znosili upał.

- Przybyli do króla polskiego dwaj heroldowie... - zagrzmiał z głośników glos lektora czytającego na przemian fragmenty „Kroniki konfliktu" i „Roczników" Jana Długosza.

W naszym kierunku ze wzgórza schodzili dwaj rycerze, jeden w barwach króla węgierskiego, sprzymierzeńca Krzyżaków (czarny orzeł na złotym polu), a drugi - księcia szczecińskiego (czerwony gryf na białym polu). Obaj nieśli miecze. Wyjechał ku nim król Władysław Jagiełło. Nie czuł się pewnie na koniu, więc rumaka trzymało za uzdy dwóch pieszych.

- ...przyjmuję, w imię Boga, te dwa miecze przysłane przez wrogów pragnących krwi i zguby mojej oraz mego narodu, odpowiedział król Jagiełło - czytał lektor.

Na naszych oczach przyjęto dwa nagie miecze.

- Wiesz, że miecze były do 1795 roku w skarbcu koronnym, a potem skradzione przez Prusaków były przeniesione do Zbiorów Puławskich - opowiadałem Kurtowi. - Po upadku powstania listopadowego ukryto je, ale w 1853 roku carska policja znalazła je i zginęły.

- Jak coś cennego jedzie na Wschód, to rzadko wraca - przyznał Kurt.

Przed nami zaczęli pojedynki harcownicy na koniach. To był szczyt umiejętności współczesnych rycerzy, którzy nie dość, że opanowali umiejętność fechtunku, ale i wyćwiczyli konie.

Staliśmy na prawym skrzydle, razem z łucznikami odgrywającymi rolę Tatarów i oddziałami pod chorągwią Słupów Giedymina, czyli litewską. Słuchaliśmy, jak polskie chorągwie śpiewają „Bogurodzicę", której zaczęła towarzyszyć nawała ognia artylerii krzyżackiej ze wzgórza.

W ogniu i huku dział maszerowaliśmy wysyłając naprzód pikinierów i halabardników.

Przeciw nam stanęła ciężka piechota krzyżacka. Zakasując wysoko poły habitu biegł za nami Olbrzym, który wzbudzał powszechną wesołość. Nad nami szybowały strzały z grotami owiniętymi szmatami, by nikogo nie kaleczyły. Odtwarzaliśmy atak litewski, mieliśmy przejść przez „wilcze doły", które były tylko legendą skutecznie podtrzymaną przez Henryka Sienkiewicza. Starliśmy się z chorągwią zaciężną Krzyżaków i cofnęliśmy się. Idący na przedzie mieli tyle radości z bitwy, że uderzali w nastawione tarcze przeciwników. Nie mogli brać udziału w pojedynkach, bo mieli zbyt groźną broń.

- ...po tym, jak lekkie oddziały litewskie i tatarskie zostały odepchnięte przez zakutą w stal potęgę rycerzy krzyżackich, do ataku ruszyły polskie chorągwie... - samo wymienianie ich nazw zajęło tyle czasu, że później narrator już nie nadążał za wydarzeniami.

Rzeczywiście Polacy ruszyli do ataku. Wtedy zmieniliśmy szyk w chorągwi i ciężkozbrojni przeszli na tył, a my przesunęliśmy się naprzód, by wreszcie wziąć udział w walce. Obok mnie maszerowali z własną chorągwią z łbem wilka lekkozbrojni wyglądający bardziej na pruskich wojów niż Litwinów.

Najemnicy Karola, więc i ja, zostaliśmy wystawieni jako przedchorągiewni. Dawniej rycerze ustawiali się w głębokie kolumny, przed którymi w szpic stawali najlepsi wojownicy, właśnie przedchorągiewni. Bycie kimś takim było wielkim zaszczytem, nie inaczej uważał Karol. Dawniej chorągiew była znakiem orientacyjnym na polu bitwy, ale i narzędziem do wydawania rozkazów. Każdy ruch chorągwi był zrozumiałym dla rycerzy rozkazem.

Podejrzewam, że stanowiliśmy typowe mięso armatnie mające przetrzeć szlak do krzyżackiej artylerii.

Zakuci w żelazo z białymi kaftanami ozdobionymi czarnymi krzyżami natarli na nas z okrzykiem pełnym radości z nadchodzącej potyczki. Nim się obejrzałem, już otrzymałem pierwszy cios w tarczę, aż mnie przygięło, ale wykorzystałem przyklęk i wyprowadziłem cios od dołu, wprost w nieosłonięty bok napastnika.

Krzyknął i padł udając martwego. Przeskoczyłem nad nim i ruszyłem na pomoc Kurtowi, który bronił się przed dwoma Krzyżakami. Na jednego skoczyłem i odepchnąłem go tarczą płazując przy okazji w plecy. On także musiał paść martwy. Kurt tylko mi się skłonił dziękując za pomoc. Obejrzałem się dokoła i zauważyłem, że już nie ma z kim walczyć. Krzyżacy uciekli, a połowa mojej chorągwi zbierała szeregi, by wycofać się na pozycje koło polskiego obozu, bo zgodnie ze scenariuszem prawe skrzydło oprócz pułków smoleńskich miało poddać się panice i uciec. Wykonaliśmy plan chyba w dwustu procentach. Nigdy nie widziałem tak sprawnego odwrotu, a spowodowany był on głównie tym, że w polskim obozie była woda. Piliśmy ją haustami. I wtedy przybiegł do nas Olbrzym.

- Co jest?! - krzyknął. - Za co wam płacimy?!

Nie wiem, czym podkanclerzy koronny Mikołaj Trąba zagrzał do walki chorągiew świętego Jerzego, ale nam wystarczył gest Olbrzyma stojącego na wozie drabiniastym.

Wskazywał na artylerię krzyżacką i chorągiew krakowską atakowaną przez krzyżowców. Zgodnie ze scenariuszem mieli ją odbić polscy rycerze, ale krzyżowcy byli niepokonani i za nic mieli realia bitewne.

- Naprzód! - krzyczał Karol.

Tym jednym okrzykiem poderwał towarzystwo do biegu. Resztki naszej chorągwi szturmowały wzgórze przy wtórze okrzyków widzów zgromadzonych wzdłuż bandy. Popędzali nas jak kibice narciarzy na trasie długich biegów. W jednej chwili widziałem Karola, potem potknąłem się o kępę trawy i upadłem. Kurt jeszcze próbował mnie w biegu podnieść, lecz porwała go fala biegnących, którzy zdążyli przeskoczyć nade mną.

Gdy podniosłem się na równe nogi, spod krawędzi kapalina ujrzałem padającego Karola. Nasze szeregi topniały w walce z Brytyjczykami.

Sędziowie byli bezradni. Nie mogli ot tak sobie kazać paść krzyżowcom, bo to zepsułoby całą zabawę. Władysław Jagiełło dopiero zbierał doborowy oddział.

Gdy nagle znalazłem się w pierwszym szeregu, starłem się z niskim, krępym mężczyzną uzbrojonym w topór. Uderzył w tarczę tak mocno, że na powierzchni metalu pojawiła się długa poprzeczna rysa. Wyprowadziłem niskie, płaskie cięcie, lecz sparował je i zaraz uderzył z góry jednocześnie tarczą i toporem. Zanurkowałem pod niego uderzając go tarczą w pierś i przewracając. Rzuciłem miecz i uderzyłem go mizerykordią podarowaną tej nocy przez wspaniałych rycerzy z Gniewu. Uznał się za pokonanego.

Wstałem zauważając, że Kurt bronił mych pleców przeciw dwóm. Właśnie na tarczę i miecz przyjmował ciosy dwóch mieczów. Jego broń złamała się. Czym prędzej uderzyłem w bok jednego napastnika zmuszając go do zrezygnowania z walki. Zaraz też Kurt podniósł czyjś miecz i dalej walczył. Za nami z głośnym „huraaa!" nacierała doborowa polska chorągiew.

Wtedy zaatakował mnie wódz krzyżowców Wymienialiśmy ciosy i bloki, przepychaliśmy się, lecz żaden nie mógł zdobyć przewagi. Leżący „martwi" i walczący przyglądali się nam. Ktoś odbił polską chorągiew i zebrał pod nią oddział szturmowy. Czułem zmęczenie, a krzyżowiec był nieugięty, tylko cudem unikałem „śmiertelnych" pchnięć.

Zdecydowałem się na rzecz zabronioną. Po udanym bloku uchyliłem kapalina pokazując mu twarz. Przeciwnik zdębiał i wtedy z całej siły zamachnąłem się na niego. Zasłonił się tarczą.

Na nic. Blacha, być może nadwątlona tyloma walkami, pękła, a miecz uderzył go w pierś, w okolice serca. Na jego kirysie pojawiła się rysa od szyi do brzucha.

Jedno długie westchnienie było komentarzem do tego, co się wydarzyło. Kilku ocalałych krzyżowców uciekło w kierunku obozu krzyżackiego. Za nimi ruszyła reszta polskich oddziałów. Zostałem z Kurtem, który „poległ" w walce o polski sztandar.

- Ale cios! - pochwalił mnie Kurt.

Wódz krzyżowców tylko zimno przyglądał mi się i zerkał na tarczę i swoją zbroję.

- Miecz już do niczego - orzekł Kurt patrząc na ostrze.

Było niemiłosiernie poszczerbione i lekko wygięte.

- Jesteś jak Conan barbarzyńca - powiedział Olbrzym kładąc mi dłoń na ramieniu. - Na razie! Muszę zamknąć oczy Ulryka.

Założył kaptur i pobiegł do ciała Ulryka zrzuconego z konia.

Śmierć Ulryka von Jungingena i uroczysta prezentacja zdobytych chorągwi krzyżackich kończyły widowisko. Po tym rycerze zmęczeni padali na ziemię, a kilkadziesiąt tysięcy turystów ruszyło, by nacieszyć z bliska oczy widokiem rycerzy, zbroi, zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie.

Wypatrywałem w tłumie postaci Olbrzyma i Małgosi. Przecież mieliśmy dziś jechać na poszukiwanie skarbu. Powoli wędrowaliśmy z Kurtem do obozu. Po drodze mieliśmy krótką sesję zdjęciową z rodziną z Gdańska. Paru rycerzy poklepało mnie po plecach w uznaniu walk, jakie stoczyłem. Czułem się jak zawodnik po zwycięskim meczu.

- Panie Pawle! - Kijanka chwycił mnie za ramię. - Szybko do samochodu!

Włożył do ust. gwizdek i nad polem rozległ się dziwny, przeciągły gwizd, jakby nadlatywał pocisk moździerzowy. Część ludzi odruchowo spojrzała w niebo.

Harcerz ciągnął mnie w okolice kaplicy. Przy ruinach budynku stał dodge Olbrzyma.

Ten był już bez habitu, tylko w wojskowych spodniach i butach. Próbował się gdzieś dodzwonić i jednocześnie założyć koszulkę.

- Jasny gwint! - wściekły odłożył telefon. - Zdejmij blachy - rozkazał.

- Co się stało?! - zapytałem.

- Pan Samochodzik zniknął!

- Gdzie? Kiedy?

- Wczoraj wieczorem wsiadł do samochodu i dokądś pojechał...

- Jesteś, bohaterze! - krzyknęła na mnie zdyszana Małgosia. Zsiadła z roweru i

wrzuciła go na pakę półciężarówki.

- Profesor Miki dzwonił rano, żeby zapytać, czy coś wiemy o panu Tomaszu - opowiadała. - Ciebie oczywiście nie było, a jak przejechałam prawie dziesięć kilometrów, to machasz do mnie ręką jak turysta na wycieczce! Dobrze, że spotkałam harcerzy...

Dołączyli do nas Kobra, Tola i druhna Jagoda. Wszyscy mieli te same gwizdki co Kijanka. Umówili się, że gdy ktoś mnie znajdzie, to zagwiżdże.

- Jedziemy do Dylewa! - rozkazał Olbrzym.

Wsiedliśmy do dodge'a i wyjechaliśmy na szosę. Tutaj panował tłok, samochody stały w ogromnym korku. Kierowcy trąbili na siebie, wyzywali albo zrezygnowani palili papierosy.

Próba Olbrzyma wjechania na drogę spotkała się z głośnymi protestami. Olbrzym włączył klakson i przebił się na drugą stronę drogi, bo nikt nie chciał ryzykować starcia z potężnymi zderzakami jego auta. Spokojnie pokonał płytki rów i zatrzymał się, by zerknąć na mapę.

Potem spojrzał na łąki i włączył napęd na cztery koła. Nie bacząc na zdziwione spojrzenia innych kierowców, skierował się na przełaj do Dylewa.

Dojechaliśmy na miejsce w niecałe czterdzieści minut. Zakurzeni i zaniepokojeni o los pana Tomasza wysiedliśmy przed miejscem wykopalisk. Dziś nikogo nie było w pracy.

Wszyscy miejscowi poszli obejrzeć bitwę. Za to naukowcy wykorzystali dzień spokoju na porządkowanie zbiorów. Miki dokładnie opowiedział nam o zniknięciu mojego szefa.

Olbrzym próbował namówić znajomych z policji na poszukiwania Rosynanta, ale teraz drogówka zajęta była rozładowaniem korka.

- To dorosły człowiek, jeśli do jutra nie przyjdzie, to zaczniemy go szukać - odpowiedział oficer policji.

Jedyne co mi przyszło do głowy, że porwano szefa i schowano w podobnym miejscu do tego, w którym mnie przetrzymywano.

- Szukaj wiatru w polu - Miki ocenił nasze szansę. - Takich piwniczek, drewutni, szop jest tu w okolicy pełno. Jeśli Tomasz pojechał samochodem, to może być gdziekolwiek.

Próby nawiązania kontaktu przez telefon nie dały efektu. Postanowiłem sprawdzić jedną rzecz. Druhna Jagoda i Olbrzym przystali na moją propozycję. Czym prędzej zakradliśmy się do szopy, gdzie mnie trzymano związanego. Wychodząc zostawiliśmy zamkniętą kłódkę. Była nieruszona, a przecięte sznury wciąż leżały pod ścianą.

- Mamy szansę - ucieszył się Olbrzym.

Usiadłem pod jedną ścianą, Olbrzym pod drugą, a druhna zaczaiła się na zewnątrz.

Nasze oczekiwanie trwało godzinę. Wreszcie usłyszeliśmy na ścieżce czyjeś ciężkie kroki.

***

Samotność, ciemność, szczury nie napawają optymizmem. Oszczędzałem światło latarki, bo przeczuwałem, że przede mną długa noc. Pobieżnie obejrzałem jaskinię. W pierwszej komorze zgromadzono zardzewiałe zbroje i broń. Część eksponatów była w fatalnym stanie. Jednak z tego co zauważyłem, były tam i miecze rzymskich legionistów, i wikingów, i średniowiecznych rycerzy. Elementy pancerzy wyglądały na oryginalne.

Przedmioty były ładnie eksponowane w szafach i na półkach. Pośrodku pomieszczenia postawiono stół i dwa krzesła. Na środku stołu do dziś leżała szachownica z ciekawym zadaniem szachowym.

Do drugiej komory przechodziło się niskim korytarzem, w którym stała woda sięgająca do kostek. Tam ujrzałem te cuda, które tak bardzo chciał zdobyć Batura.

Poszedłem do wyjścia. Kamień ani drgnął. Próbowałem wciągnąć łańcuch z przeciwwagą, ale kamień na łańcuchu był dla mnie za ciężki. Znowu zapanowała tu duchota i po wysiłku fizycznym zacząłem mieć kłopoty z oddychaniem.

Wróciłem do sali rycerskiej i usiadłem na starym krześle. Głowa stawała się ciężka i nie wiedziałem, czy dlatego, że przychodziła pora snu, czy po prostu brakowało mi tlenu.

Miałem jeszcze nadzieję, że Paweł domyśli się, co mnie spotkało. Obudził mnie szmer przy wejściu. Pomyślałem, że to wracają ci, którzy mnie tu zamknęli. Zerknąłem na zegarek. Była północ.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

ZASADZKA NA PANA JASIA • GDZIE JEST PAN TOMASZ? • OTWIERAMY WEJŚCIE DO GROTY • CZY PAN SAMOCHODZIK ZGINĄŁ W SZYBIE? • PRZEBITE OPONY • POŚCIG ZA ZŁODZIEJAMI • NA DACHU TERENÓWKI JERZEGO BATURY • ROSYNANT WKRACZA DO AKCJI

W ciszy, jaka zapanowała, wydawało mi się, że słyszę bicie serca Olbrzyma.

Założyłem hełm, wziąłem do ręki miecz i stanąłem w najciemniejszym kącie piwniczki.

Olbrzym skrył się za półką. Usłyszeliśmy chrobot klucza obracanego w kłódce. Potem skrzypnęły zawiasy i przygarbiony człowiek wszedł do pomieszczenia. W jednej ręce trzymał latarkę, w drugiej mały pojemnik. Był to gaz w aerozolu. Pewnie chciał mnie nim uśpić.

Mężczyzna oświecił przecięte więzy leżące na podłodze.

- Co do... - nie dokończył, bo wszedłem w promień światła.

- Dzień dobry, panie Jasiu - skłoniłem się zdejmując hełm. Wspólnik Batury stał jak oniemiały. Reszty dopełniła druhna Jagoda zachodząc go od tyłu i wyjmując z dłoni gaz.

- Nadszedł czas na wyjaśnienia - Olbrzym wyszedł z mroku. Pan Jasio szybko otrząsnął się i przystąpił do ataku.

- Co robicie w mojej piwnicy? - zapytał udając zdenerwowanego. - Kto wam pozwolił tu wchodzić?

- Niech pan tak nie krzyczy! - mówiłem siadając na brzegu krzywego stołu. - Niech pan powie, gdzie jest pan Tomasz?

- Kto? - pan Jasio udawał, że nie wie, o kim mowa.

- Ten starszy pan z ekspedycji archeologów - wtrącił Olbrzym.

- Ten dziwak? - pan Jasio grał zaskoczonego. - Pewnie gdzieś polazł szukać tych swoich rzeźb...

- Niech pan nie kłamie! - podniosłem głos. - Oficer policji ma udokumentowane pańskie rozmowy z panem Tomaszem i z Jerzym Baturą. Są zdjęcia i nagrania. Z tymi nagranymi rozmowami fantazjowałem, ale zdjęcia były! W tym momencie przypomniałem też sobie o Robercie. On mógł coś wiedzieć.

- Ma pan czas na przemyślenia. Jak wrócę, to inaczej porozmawiamy! - zagroziłem panu Jasiowi.

Wychodząc z piwniczki wziąłem od Olbrzyma telefon komórkowy. Swój zostawiłem w obozie rycerskim. Nie pamiętałem numeru telefonu Roberta, więc znowu musiałem uruchomić znajomości w Komendzie Stołecznej. Przełożony Roberta poinformował mnie, że oficer nie dawał znaku życia od wczoraj wieczorem, lecz prosił o przygotowanie grupy interwencyjnej, która miała czekać w pogotowiu.

Dzwoniłem pod numer tajniaka, ale zgłaszała się tylko automatyczna sekretarka.

- GPS! - podpowiedział mi Olbrzym. - Przecież Rosynant jest podłączony do satelitarnego systemu lokalizującego skradzione samochody!

Przeżycia związane z moim porwaniem i bitwą spowodowały, że nie pomyślałem o tym od razu. Zadzwoniłem szybko do centrum obsługi, ale tam okazało się, że uzyskam informację tylko wtedy, gdy zgłoszę kradzież auta na policji. Zapytałem więc, czy mogę wiedzieć, czy samochód w tym momencie porusza się czy stoi w miejscu. Oczywiście nie!

Zrezygnowany wróciłem do pana Jasia.

- To jak będzie? - zapytałem.

Mężczyzna palił papierosa i milczał.

- Więzienie człowieka to przestępstwo - kontynuowałem. - Jak pan myśli, skąd moi wspólnicy wiedzieli, że tu jestem? Nawet zdążyłem się przebrać - wymownie stuknąłem w hełm leżący na stole. - Batura wystawił pana do wiatru, a sam dobierze się do skrytki.

Na wspomnienie o skrytce pan Jasio wyprostował się.

- Nieważne! - uciąłem. - Gdzie jest pan Tomasz?

- Zaprowadzę was - powiedział wstając.

Wyszedł pierwszy, nim zdążyliśmy zareagować, zamknął drzwi i zaparł się, zakładając jednocześnie kłódkę na skobel. Druhna Jagoda odsunęła mnie i Olbrzyma i kopiąc próbowała wypchnąć drzwi.

- Teraz będzie wejście smoka - Olbrzym łagodnie przesunął harcerkę robiąc mi miejsce.

Rozpędziłem się i mocno uderzyłem ramieniem w drzwi. Zadrżały. Powtórzyłem manewr i wyleciałem na zewnątrz łamiąc stare, zbutwiałe deski. Olbrzym powiększył otwór kilkoma kopnięciami, a ja rozglądałem się za panem Jasiem.

- Co teraz? - zapytał dziennikarz.

- Biegiem do pałacu - zdecydowałem.

Zdyszani przybiegliśmy na miejsce.

- Zasadzka nie udała się - zameldowałem Mikiemu.

- Co robić? - Miki zastanawiał się chodząc po jadalni, gdzie zebrali się wszyscy

archeolodzy.

- Pan Tomasz uciekł do swojej miłości - orzekł profesor Rivalenni.

- Co ty gadasz?! - zdenerwował się Miki. - Gdzie mu kobiety w głowie?

- Chodzi o kamień - podpowiedziałem. - Jedźmy tam. Pewnie przyszedł mu do głowy jakiś pomysł i chciał go na gorąco sprawdzić. Wtedy wpadł w zasadzkę Batury.

Do dodge'a Olbrzyma razem ze mną wsiedli harcerze i Małgosia. Naukowcy zostali w pałacu. Postanowili wystawić wartę przy wykopaliskach i przepytać ludzi, gdzie podział się pan Jasio. Wyjeżdżaliśmy z parku, gdy ujrzałem biegnącego za nami Kordiana z Donaldem.

- Zwolnij - poprosiłem Olbrzyma.

Ten zdjął nogę z gazu i harcerze wciągnęli chłopca na pakę, a za nim wskoczył pies. Pół godziny zajął nam dojazd na szczyt Góry Dylewskiej. Parking był pusty. Postanowiliśmy złamać przepisy i podjechać w okolice kamienia. Na miejscu wyskoczyliśmy z auta.

Zjeżdżaliśmy po urwisku nad kamieniem. Donald traktował to jak świetną zabawę, ale miał on odegrać główną rolę w moich planach.

- Stop! - krzyknąłem do wszystkich, każąc im zatrzymać się.

Uważnie przyglądałem się ziemi szukając odcisków butów pana Tomasza. On jeden w naszym towarzystwie nosił pantofle zamiast wojskowych trepów lub obuwia sportowego.

Wkrótce odnalazłem odcisk jego buta.

- Donald! - wołałem psa. Palcem pokazywałem mu ślad.

- Szukaj, piesku, szukaj! - prosiłem go.

O dziwo, Donald ruszył w górę zbocza.

- Nie tam! - zgodnie zawołał i harcerze i na siłę ustawili psa w kierunku odwrotnym. Jeżeli psie spojrzenia mogą coś mówić, to wyrażało: „Czego wy właściwie chcecie?"

Donald posłusznie poszedł w drugą stronę, a my, rzędem, wędrowaliśmy za nim. Pies zaprowadził nas do ściany, kamienia w zboczu. Obok leżała pryzma świeżo usypanej ziemi.

Stanęliśmy półokręgiem i patrzyliśmy.

- Potrzebne narzędzia i pewnie latarka - powiedziałem do Olbrzyma.

Kobra i Kijanka pobiegli za nim do samochodu. Pierwszy wrócił Kijanka.

- Mam złą wiadomość - powiedział. - Ktoś przebił wszystkie opony w dodge'u.

Zaraz przybiegł też Kobra niosąc latarkę i przenośny reflektor z akumulatorami.

- Pan Jasio według relacji mieszkańców uciekł - oznajmił. - Dzwonili archeolodzy - wyjaśnił pochodzenie informacji.

Na koniec pojawił się Olbrzym niosąc szpadel i toporek.

- Już wiecie? - uśmiechnął się, widząc nasze miny.

Rzucił szpadel i toporkiem z całej siły uderzył o szczyt kamienia. Trysnęły iskry i ostrze odbiło się, a przyjaciela trochę odrzuciło do tyłu.

- Trzeba inaczej - powiedziałem po chwili namysłu. Zrobiłem ze szpadla dźwignię, wsuwając go za krawędź głazu.

- Drgnęło! - usłyszałem zgodny chór.

- Od góry! - zaproponowała druhna Jagoda.

Powtórzyłem operację zgodnie z jej sugestią i wrota sezamu zaczęły się otwierać.

Olbrzym zawisł na nich obok mnie. Po chwili owiało nas zgniłe powietrze z wnętrza.

- Zamknie się za nami - zauważyła druhna Jagoda wskazując na kamień wiszący jako przeciwwaga.

Zaparliśmy drzwi szpadlem zostawiając harcerzy na warcie. Weszliśmy do środka świecąc latarkami. Zauważyłem ślady butów na piasku na dnie jaskini.

- Już tu byli! - jęknęła Małgosia oglądając puste półki i stojaki w pierwszej komorze. Drugie pomieszczenie też było puste.

- Tutaj! - zawołał Olbrzym wskazując otwór, gdzie opuszczał się kamień przeciwwagi.

Szyb miał półkę, na której miał spoczywać głaz. Zasada działania wrót była prosta. W pierwszej fazie otwierania ciągnęliśmy ciężar samego łańcucha, gdy kamień zamykający wejście do groty był pod kątem około czterdziestu pięciu stopni, zaczynaliśmy wciągać przeciwwagę. Żeby zamknąć wejście, wystarczyło wyjąć blokadę i ciężar kamienia na łańcuchu pociągał kamienną bramę, w ostatniej fazie łańcuch swym ciężarem i siłą rozpędu domykał wejście. Nasypana ziemia maskowała wszystko. Na tej półce leżała letnia kurtka Pana Samochodzika, a światło reflektora odbijało się od wody.

Wszyscy pomyśleliśmy o tym samym.

- Schodzę tam - powiedziałem.

- Nie mamy liny - powstrzymywał mnie Olbrzym. - Naprawdę wierzysz, że twój szef zrobiłby takie głupstwo? Wierzył, że tamtędy ucieknie z pułapki? Nie wiem, jak przecisnąłby się przez ten szyb?

- Może zamknęli go tutaj, dusił się i złapał się ostatniej deski ratunku?

Olbrzym położył się i sięgnął kurtkę. Sprawdził kieszenie. Oprócz chusteczki i kilku drobnych nic tam nie było.

- Gdzie pan Tomasz trzymał dokumenty? - zapytał.

- Zwykle w kurtce - odpowiedziałem.

- To jeszcze nie płacz - mruknął świecąc w otwór. - Panie Tomaszu! - zawołał.

- Nie płaczę! - wściekły wyszedłem z jaskini.

Małgosia próbowała mnie pocieszyć obejmując ramieniem, ale ją odepchnąłem.

- Teraz musimy wezwać policję, ale jak zwykle będą działać dopiero wtedy, gdy wydarzy się tragedia - rozpaczałem.

Kordian wyszedł za mną zanosząc się łzami. Usiadł na ziemi tuląc kurtkę szefa i głowę psa. Druhna Jagoda przyklękła przy nim. Coś mu mówiła na ucho, głaskała po głowie.

Chłopiec wtulił się w harcerski mundur i wtedy jeszcze bardziej dał upust swym emocjom.

Bał się, że stracił człowieka, który okazał mu tyle serca.

Wtedy usłyszałem na drodze nad urwiskiem odgłos jadących samochodów.

- Uciekają! - krzyknąłem.

Rzuciłem się w pogoń. Kordian chwycił się mojej nogawki.

- Nie! - płakał.

Stanowczo odepchnąłem chłopca, co potraktował jak akt odrzucenia i zaniósł się jeszcze większym szlochem. Biegłem pod górę. Za mną podążał jedynie Olbrzym.

Wybiegliśmy na drogę, gdzie za zakrętem znikał tył jakiegoś vana z zagraniczną rejestracją.

- Teraz możemy tylko z buta - rzucił Olbrzym wskazując na pocięte opony.

Biegliśmy więc, a Olbrzym co chwila zerkał na ekran telefonu komórkowego czekając, aż złapie zasięg. Niestety, w tym rejonie telefonia komórkowa była kapryśna jak bogata panna na wydaniu.

Pierwszy kilometr biegu jeszcze wytrzymaliśmy.

- Skrótem! - Olbrzym wskazał drogę pod górkę.

Złodzieje uciekali drogą dokoła wierzchołka góry, trudniejszą, wyboistą, podmokłą od małych bagien koło niej, ale mniej uczęszczaną, na czym im najbardziej zależało. My mogliśmy pobiec po cięciwie łuku do szosy. Zdążyliśmy w samą porę, by zobaczyć dwa samochody wyjeżdżające z lasu. Pierwszym było terenowe auto Batury, a drugim van z dowódcą krzyżowców za kierownicą.

Batura na widok nas wybiegających na szosę dodał gazu. Byliśmy zaledwie dwadzieścia metrów za nim. Olbrzym bezsilnie schylił się po kamień i rzucił nim w szybę terenówki. Van miał kłopoty z wyjazdem, a gdy wleciał na drogę, nagle zwaliło się na nią drzewo. Była to uschnięta brzózka, którą ktoś przyciągnął tu chyba specjalnie w tym celu.

Auto krzyżowców otoczyli zaraz ludzie przebrani za Krzyżaków z Ulrykiem von Jungingenem na czele.

Nagle za sobą usłyszałem ryk motocykla. Podskoczyłem zaskoczony. Z piskiem opon zatrzymał się przy mnie Robert i rzucił mi kask. Założyłem go i wskoczyłem na tylne siodełko.

Olbrzym bezradnie rozłożył ręce i stał na drodze. Robert dodał gazu i pomknęliśmy ku zaporze. Tajniak kierował się na gałązki po lewej stronie szosy. Gładko przejechał po nich.

Teraz wjechaliśmy w diabelski młyn drogi pomiędzy Wysoką Wsią a Kronowem. Szybko doganialiśmy Baturę, ocierając się na zakrętach o gałązki krzaków. Niestety, pod górę, a były tu strome podjazdy, podwójnie obciążony motocykl jechał wolniej niż terenówka z napędem na cztery koła.

Gnaliśmy z taką prędkością, że na zakręcie przed mostkiem w Kronowie o mało nie wywróciliśmy się. Zaraz potem skończyły się lasy i wjechaliśmy na wąski odcinek wśród pól odgrodzonych od nas szpalerem drzew. Robert próbował wyminąć Baturę, lecz ten zajeżdżał nam drogę. Bez zatrzymywania się wskoczyliśmy na trasę do Marwałdu. Na szczęście była pusta. Silnik motocykla Roberta grał na wysokich obrotach, jak smok łykając hausty wysokooktanowej benzyny. Teraz zaczęliśmy zbliżać się do Batury. Ten bał się robić ewolucje na uczęszczanej drodze, gdzie zza zakrętu w każdej chwili mogło wyskoczyć inne auto. A może nas tylko podpuszczał?

Nieco zwolnił wjeżdżając do wsi Marwałd. Robert wtedy przyspieszył i zrównał się z wozem Batury. Niewiele się namyślając wyprostowałem się i uchwyciłem się relingów na dachu terenówki.

Jerzy zobaczył to w lusterku i wykonał kilka gwałtownych zwrotów kierownicą, żeby mnie zgubić. Robert musiał uniknąć zderzenia i stracił równowagę. Gwałtownie hamował.

Zbliżaliśmy się do ostrego skrętu w lewo. Na wprost prowadziła tylko wiejska droga. Terenowy samochód Batury z piskiem opon pokonał wiraż w środku wsi, ale Robert musiał, kładąc motor na boku, ślizgiem wpaść na szutrówkę.

Zostałem sam na boku pojazdu Batury. Inne samochody mijały nas trąbiąc, a mój przeciwnik robił wszystko, żeby mnie strącić. Podkulonymi nogami opierałem się o nadkole i stopy ześlizgiwały się po gładkiej karoserii. Batura co chwila zjeżdżał w kierunku przydrożnych drzew chcąc zrzucić mnie i niemal ocierał się o przeszkody. Za rzędem tylnych siedzeń widziałem u Batury otwarte skrzynki z jakimiś rzeźbami, wazami, amforami, naczyniami z brązu.

W następnej wsi skręcił na północ do Dylewa. Po kilkuset metrach zjechał na polną drogę prowadzącą ku jezioru. Tam, na wertepach, nogi straciły przyczepność i trzymałem się tylko samymi rękoma.

Droga gwałtownie opadała do jeziora. Zbliżał się ostry zakręt i słupki na poboczu mające ostrzegać kierowców przed zjechaniem z trasy. Tędy można było przejechać na skróty z Bąbrówka do Dylewa. Pierwsze uderzenie o słupek wytrzymałem, ale po drugim nie miałem już sił i puściłem się. Sturlałem się ze skarpy. Głowę wciąż chronił mi kask, ale ból w nogach był okropny. Batura zjechał dużym łukiem na brzeg jeziora.

Próbowałem wstać. Nogi w pierwszym momencie odmówiły posłuszeństwa. Potem biegłem kulejąc w dół. Z daleka widziałem, jak z terenówki zaparkowanej na obrzeżach lasu dwaj mężczyźni przenoszą skrzynki do zwykłej drewnianej lodzi rybackiej z silnikiem na rufie. Byłem sto metrów od jeziora, gdy kierowca terenówki wytarł chustką kierownicę, dźwignię zmiany biegów i klamki, a potem młotkiem wybił boczną szybę.

„Pozoruje kradzież samochodu!" - pomyślałem.

Zauważyłem, że ubrany na czarno Batura był w rękawiczkach i kominiarce na głowie.

Padłem na plaży zmęczony, przytulając twarz do mokrego piachu przy brzegu i patrząc bezsilnie, jak odpływa łódź. Z daleka widziałem, że wspólnikiem Batury był pan Jasio. Nagle usłyszałem za sobą znajomy warkot. Z wysiłkiem obejrzałem się. To prosto w moim kierunku gnał Rosynant z panem Tomaszem za kierownicą. Bez słowa otworzył mi tylne drzwi. Wiedziałem, że wygraliśmy. Łódź nie miała szans przy szybkości Rosynanta na wodzie.

***

Nocny odgłos przeraził mnie. Byłem przecież niewygodnym świadkiem.

Postanowiłem upozorować swoją ucieczkę. Zdjąłem kurtkę, wyjąłem z niej dokumenty i rzuciłem ją na brzeg szybu, gdzie wsuwał się kamień przeciwwagi. Potem czmychnąłem w najdalszy koniec jaskini. Liczyłem, że przestępcy ujrzawszy porzuconą kurtkę skupią swą uwagę na szukaniu mnie lub mojego ciała w obawie, że jeśli przeżyłem, to ściągnę tu policję.

Myliłem się. Kurtka widocznie nie zrobiła odpowiedniego wrażenia.

- Panie Tomaszu! - usłyszałem czyjś młody głos. - Panie Samochodziku! To ja,

Robert! Paweł opowiadał panu o mnie?! Proszę tu do mnie przyjść!

Trochę zdezorientowany wyszedłem do młodzieńca. Wisiał na końcówce kamiennych wrót.

- Szybko, niech pan wychodzi! - rozkazał.

Błyskawicznie wykonałem jego polecenie. Policjant szybko przysypał saperką kamień w wejściu i bez słowa pociągnął mnie w krzaki. Ktoś zbliżał się w naszą stronę. Musiał być miejscowy, bo znał drogę na pamięć, nie świecił sobie latarką. Poznałem przygarbioną postać.

To był pan Jasio. Niósł chlebak i butelkę wody.

- Eee! - krzyknął do wnętrza jaskini, gdy uchylił kamień. - Panie naukowiec, tu jest żarcie!

Rzucił torbę do wnętrza i uciekł.

- Skąd się pan tu wziął? - zapytałem Roberta, gdy ucichł odgłos kroków pana Jasia.

- Śledziłem pana Jasia - odparł Robert. - Myślałem, że zaprowadzi mnie do Batury.

- I co?

- Pan Jasio chodził za panem krok w krok. Widząc, że pan wyjeżdża, domyślił się dokąd i skrótem, na rowerze, przyjechał na Górę Dylewską. Nim pan przyszedł z parkingu, on tu już był i czaił się w krzakach. Dziś wieczorem przekazał Baturze informacje o odkryciu przez pana jaskini.

- Pan wiedział, że jestem uwięziony i nie pomógł mi?

- Tymczasem nic panu tu nie groziło - Robert wzruszył ramionami. - Nawet głód nie dręczyłby pana zbyt długo - znacząco wskazał w kierunku groty. - Poza tym najpierw praca.

Jechałem za Baturą aż do obozu krzyżowców. Widziałem, jak złapano Pawła, ale uwolnią go harcerze.

- Rozumiem. Co teraz?

- Pułapka - Robert zadowolony zatarł ręce.

Nie pozwolił mi ruszać Rosynanta, więc czekała mnie przejażdżka motocyklem do nowego biwaku Roberta. Znalazł sobie przytulne miejsce w krzakach na małym półwyspie.

Tam zaplanowaliśmy całą akcję. Moim pomysłem było, żeby to sami rycerze policzyli się z krzyżowcami. Niepotrzebna była gorsząca afera kryminalna przy okazji tak wspaniałego widowiska. Krzyżowcy dostali więc propozycję nie do odrzucenia, by więcej nie pojawiali się na terenie Polski.

Batura uniknął pułapki na drodze zastawionej na niego koło Lubawy. Sądziliśmy, że będzie umykał w kierunku zachodnim, a nie wschodnim, gdzie były korki. Na wszelki wypadek przygotowaliśmy się i na taki wariant. Razem ze mną w Rosynancie był sierżant policji z Bąbrówka, który oficjalnie dokonał aresztowania. Okazało się, że Batura chciał z panem Jasiem schować część zawartości skrytki gdzieś nad jeziorem, by najpierw spieniężyć na Zachodzie zbiór militariów wiezionych przez krzyżowców.

ZAKOŃCZENIE

Zaproszono nas na otwarcie muzeum regionalnego w Dylewie. Przyjechali oficjele z Warszawy i Ostródy, uczestnicy ekspedycji archeologicznej. Za oknem była piękna złota polska jesień.

Paweł jeszcze trochę kulał od czasu zdjęcia gipsu. Olbrzym chodził z notatnikiem i aparatem fotograficznym na piersiach. W naszym towarzystwie brakowało Małgosi. Wróciła do Niemiec ze wspomnieniami niesamowitej letniej przygody. Basia po powrocie do Warszawy zapomniała o Olbrzymie, bo tam czekał na nią już ktoś inny.

Harcerze odjechali w rodzinne strony, ale obiecali, że za rok znowu przyjadą pod Grunwald. Rycerze nacieszyli wzrok łupami odzyskanymi z vana krzyżowców i teraz byli pochłonięci swymi codziennymi zajęciami, czyli robieniem karier. Skończyło się lato i czas udawania. Zostały tylko wspomnienia ciekawych przeżyć.

Robert zerwał z nami kontakt.

Nie było tu także Jerzego Batury. Narozrabiał tyle, że musiał zapłacić słoną grzywnę, stracił na jakiś czas prawo jazdy i otrzymał wyrok w zawieszeniu. Nie zapomnę jego zdziwionej miny, gdy zobaczył mnie żywego za kierownicą Rosynanta.

- Uwaga! Mili państwo! Zaczynamy! - profesor Rivalenni zbliżył się do wstęgi przed wejściem do szkoły.

Na ten jeden sobotni wieczór parter szkoły zamieniono na sale wystawowe.

- Poproszę szefa ekspedycji archeologicznej i pana Tomasza o otwarcie wystawy - profesor Rivalenni podał Mikiemu i mnie nożyczki. - Bez tych dwóch ludzi, ich wiary w sukces, w nieprzemijającą wartość sztuki, Dylewo nie byłoby znowu sławne.

Słowom tym i uroczystemu przecięciu wstęgi towarzyszyły oklaski. Potem wszyscy zaproszeni zwiedzali sale. W pierwszej prezentowano przedmioty codziennego użytku pochodzące z pałacu w Dylewie. W drugiej archeolodzy przygotowali wystawę fotografii dokumentującą przebieg prac oraz dotychczasowe efekty rekonstrukcji odkrytych tu fragmentów rzeźb Wildta. Kolejna sala była zastawiona rycerskimi militariami.

Prawdopodobnie było tu uzbrojenie włodarzy tej ziemi, jak i elementy pochodzące z pół grunwaldzkich, znoszone przez chłopów. To była zawartość tajemniczej piwniczki w parku, po której nie było już śladu.

Wszelkie nasze domysły dotyczące zawartości skarbu rzymskiego, hipotezy o złotych monetach na przekupienie wodzów północnych plemion skandynawskich musieliśmy na razie odłożyć ad acta. Z epoki rzymskiej pochodziły pojedyncze ocalałe wazy i amfory, kilka kielichów i pater z brązu. Były one niezwykle cenne i unikatowe. Prezentowały przykładową zawartość juków rzymskiej karawany. Ciekawe były losy tej grupy. Na bursztynowym szlaku przekazywaniem towaru zajmowali się lokalni kupcy i to bursztyn wędrował całą trasę, a nie handlarze. Była to więc jakaś rzymska ekspedycja. Jeżeli było tu złoto, to zapewne rozkradli

je wikingowie.

Mniej ciekawe były marmurowe posążki Cezara i rzymskich bogów. Dokładne badania wykazały, że były to kopie z przełomu XIX i XX wieku.

- Szampana? - pan Jasio podał mi kieliszek.

Był wdzięczny, że wstawiłem się za nim i skończyło się jedynie na kurateli ze strony policji. Dobrze pamiętałem, że nie chciał pozwolić mi na śmierć głodową.

- Dziękuję - przyjąłem kieliszek i zamoczyłem usta w alkoholu. Potem dyskretnie odstawiłem naczynie na tacę kelnera.

- Zbiory trafią do Muzeum Narodowego i do muzeum w Ostródzie - opowiadał profesor Rivalenni oprowadzając gości i dziennikarzy.

Poczułem czyjąś ciężką dłoń na ramieniu. To był Goryl, ale jakże odmieniony! Bez tradycyjnej kurtki ortalionowej, ale w marynarce i w krawacie. Miał poważną twarz. Wiedziałem, co oznacza jego obecność. Podszedłem do Mikiego i wziąłem za rękę Kordiana, który stał koło niego.

- Chodź! - powiedziałem do chłopca.

- Dokąd? Po co? - pytał lekko przestraszony.

- Ktoś ciebie potrzebuje - odpowiedziałem.

- Kto?

Milczałem. Wyszliśmy przed szkołę.

- Kordian! - krzyknął mężczyzna czekający pod drzewem.

- Kto to?

- Ktoś, kto odzyskał dziś swój skarb - odpowiedziałem. - To twój tata. Obiecaliśmy ci, że przyjedzie po ciebie.

Kordian i mężczyzna zbliżali się do siebie powoli. Dwaj najbliżsi sobie ludzie, a jakby obcy, połączeni niewidoczną nicią kiedyś utraconej miłości, patrzyli sobie w oczy. Nad parkiem w Dylewie świecił ogromny pyzaty księżyc, a jego światło odbijało się od wielkich kropel łez spływających po policzkach obu.

„Miłość nie podlega Czasowi i Przestrzeni" - pomyślałem i miałem nadzieję, że

Kordian się o tym przekona.

KONIEC

19



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
PS 41 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Operacja Królewiec
PS 49 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Pruska Korona
PS 60 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Pasażer Von Steubena
PS 27 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Skarb Generała Samsonowa t 1
PS 32 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Skrytka Tryzuba
PS 22 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Twierdza Boyen
PS 27 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Skarb Generała Samsonowa t 2
PS 29 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Kaukaski Wilk
PS 53 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Gocki Książe
PS 43 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Buzdygan Hetmana Mazepy
PS 52 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Szaman
PS 55 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Relikwia Krzyżowca
PS 37 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Wilhelm Gustloff
46 Pan Samochodzik i Bractwa Rycerskie Sebastian Miernicki
PS 30 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 2
PS 48 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Zagadka Kaszubskiego Rodu
PS 26 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginiony Pociąg
PS 63 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Mumia Egipska
PS 31 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginione Poselstwo

więcej podobnych podstron