PS 48 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Zagadka Kaszubskiego Rodu


PS-48 ARKADIUSZ NIEMIRSKI

PAN SAMOCHODZIK

I…

ZAGADKA KASZUBSKIEGO RODU

WSTĘP

W szuwarach, na wschodnim brzegu jeziora, ustawili statywy i wmon­towali w nie mikrofony skierowane na najbliższą wysepkę, która w za­chodzącym kwietniowym słońcu spotężniała w cieniu własnych drzew i milcząco drzemała. Dogasające w resztkach dnia niebieskie lustro wody spokojnie obmywało zarośnięty, niedostępny brzeg, na którym ptactwo znalazło sobie przystań, a rybitwy miejsce na swą ościstą kolację. Koma­ry cięły dzisiaj na deszcz, drażnił je zapach ludzkiego potu, ale nie prze­szkodziły dwóm młodym chłopcom zamocować podpórki, na której tkwi­ły czułe mikrofony kierunkowe z okazałą tarczą lunety. Z małego głośnika poleciały niewyraźne odgłosy przyrody, pomruk drzew, szelest liści oraz ptasi szczebiot, który zamierzali rozszyfrować. Nie byli ornitologami, ale członkami szkolnego oddziału Ligi Ochrony Przyrody. Sprawdzili wzro­kiem niebo i upewniwszy się, że deszcz jeszcze przed nimi, zmienili bate­rie, ustawili czułość sprzętu i włączyli mały magnetofon. Na paluszkach cofnęli się w głąb brzegu pod duży grab i z pozostawionych tam plecaków wyjęli bidony. Z ulgą łyknęli kompotu, który przyrządziła im wczoraj Kolasiowa, żona leśniczego.

W górze, w koronach drzew zaświergotał sennie, po raz ostatni, drozd, tak przynajmniej wydawało się młodszemu. Było ciepło, trochę duszno i jak dotychczas bezwietrznie.

- Powiedz teraz - zwrócił się do kompana starszy, oparłszy się o grab - co to są jeziora lobeliowe?

- Nazwa ich pochodzi od lobelii jeziornej, inaczej stroiczki wodnej - odpowiedział tamten śpiewająco, jakby wykuł się tego na pamięć. - To taka roślina wodna, zimozielona. W Polsce rzadka i ginąca.

- „Liść ich zielony jak jodłowe szpilki, kiedy je śniegi pobielą” - wyrecytował starszy, ale zaraz spoważniał i popatrzył na młodszego, piegowatego chłopca. - A teraz, sprawdzimy twoją łacinę. Tracz nurogęś?

- Mergus merganser.

- Gągoł?

- Bucephala clangula.

- Dobrze.

Na wyspie z wysokich trzcin wystrzeliło stado kaczek. Poderwały się do lotu z determinacją walczących o życie istot, ale zaraz z pluskiem opadły trzydzieści metrów dalej na spokojną wodę i zwróciły się dziobami ku oczeretom południowego cypla. Po jeziorze nadpływał z północy stary ponton z dwoma miejscowymi, którzy kierowali się wprost na wyspę. Byli zarośnięci i niedbale ubrani. Palili papierosy i cicho rozmawiali, ale w ich zachowaniu było coś konspiracyjnego i niepokojącego. Pojawili się tutaj nagle i cicho.

Starszy i młodszy przykucnęli automatycznie, aż ortalionowe kurtki zaszeleściły nieprzyjemnie o omszały pień drzewa, i w milczeniu obser­wowali ponton.

- Kłusownicy - szepnął starszy i zerknął na młodszego.

Przestali rozmawiać, bo oto jeden z kłusowników wyjął wiatrówkę i stanął na dziobie łódki. Z gęstwiny oczeretu broniącego dostępu do ma­łej wysepki wyleciał spłoszony łabędź średniej wielkości. Pisnął ostrze­gawczo, a potem bijąc wściekle skrzydłami pędził po powierzchni jeziora w pozycji niemal wyprostowanej, gnany wyłącznie przez strach. A uciekał przed nieznajomymi, jakby przeczuł nadpływającą śmierć. Miał rację ten ptak. Jeden z mężczyzn, ten z wiatrówką, wycelował w białego i dum­nego ptaka. Rozległ się suchy trzask, który tutaj w samym sercu rezerwatu ciszy zabrzmiał niczym armatni wystrzał. Trafiony łabędź spadł do wody, a wtedy kłusownik raz jeszcze poprawił z wiatrówki, tak na wszelki wy­padek. Zajęci wiosłowaniem nie zważali na drugiego łabędzia uciekające­go przed nimi nad samą wodą i kierującego się na zachodnią wyspę.

- Bandyci - wyszeptał młodszy chłopiec. - Widziałeś? Zamordował łabędzia. To nie kłusownicy. To mordercy.

Starszy nic nie mówił. Położył się na ziemi ostrożnie, tak aby nie zwró­cić uwagi mężczyzn na łódce i podczołgał się wolno pod sam brzeg, gdzie stał mikrofon z lunetą. Młodszy szybko poszedł w jego ślady. W tym cza­sie dwóch kłusowników dobiło do brzegu wysepki zabrawszy uprzednio martwego łabędzia z powierzchni jeziora. Przód pontonu rozsunął zielsko po obu stronach burty i po chwili zielone badyle podniosły się mniej ochoczo, zakrywając częściowo gumowy ponton.

A na jeziorze było znowu spokojnie. Kłusownicy zapalili papierosa. Jeden z nich zaklął siarczyście. Rzucone przez niego przekleństwo, które poniosła woda na brzeg jeziora, brzmiało jak złe zaklęcie.

Starszy chłopiec przesunął lunetę mikrofonu i skierował ją na wprost ukrytego na brzegu wyspy pontonu. Ustawił odległość na aparacie i włą­czył podsłuch. Młodzi chłopcy szybko przekonali się, że rozmowa doty­czyła nie tylko łabędzi.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ACH, WAKACJE! • AUTOSTOPOWICZKA • KIM JEST CZA­PLA? • OSTRE POŻEGNANIE • NA JASIEŃ • „KOLASÓWKA” I SZCZEŻUJ • KOLASIOWA O WYPADKU LEŚNICZEGO • BŁO­GOŚĆ POOBIEDNIA CO MNIE TU SPROWADZA? • O DWÓCH KŁUSOWNIKACH • CO MAJĄ WSPÓLNEGO ŁABĘDŹ, KÓŁ­KO LOP I NASZ DEPARTAMENT? • O DZIWNYM NAGRANIU • BIWAK • PRZYRODA JASIENIA I DOLINY SŁUPI • STRAŻNIK W MOIM NAMIOCIE

Przełom czerwca i lipca każdego roku miał coś z radosnego uniesie­nia. Rzecz zrozumiała - wakacje! Jadąc od Warszawy do Lęborka, mija­jąc miasta i wsie, wszędzie słyszałem ów powszechny oddech ulgi. Cała przyroda zdawała się oddychać tym leniwym, spoconym rytmem letniego błogostanu. Szczególnie po młodych ludziach widać było objawy waka­cyjnej „choroby” - zachowywali się wbrew troskom życia codziennego. W ich nonszalanckim sposobie chodzenia i jaśniejszych, zdrowych twa­rzach objawiało się nasze własne dzieciństwo, a ich uśmiechy, wrzaski i kłótnie przypominały nasze dawne szaleństwa. Wakacje. Czas amnestii dla szkolnych obiboków, czas wytchnienia i opamiętania dla pracusiów i prymusów. Ach, wakacje!

Czas słońca i luzu nie oznaczał jednak dla wszystkich bezczynności i biernego odpoczynku. Weźmy mnie - miałem urlop, pierwszy od kilku lat pracy w Departamencie Ochrony Zabytków przy Ministerstwie Kultu­ry i Sztuki w Warszawie, ale wcale nie zamierzałem jechać nad morze i lec na morskim piasku na całe dwa tygodnie albo pływać na mazurskim jeziorze całymi dniami. Z początku byłem nawet niezadowolony z wybo­ru miejsca na spędzenie urlopu. Kaszuby. Pomorze. Kochałem przyrodę i jej dzikie łono, ale lepiej się czułem, wiedząc, że w pobliżu rezerwatu są ciekawe zabytki. A co może być na Kaszubach? Jeden stary kościół na wsi albo zdewastowany poniemiecki dworek.

Jak tylko mój szef, zwany Panem Samochodzikiem, podpisał mi po­danie o urlop udzieliwszy wcześniej odpowiednich wskazówek, pojecha­łem do swego mieszkania na Ursynowie spakować potrzebne rzeczy. Wy­jąłem z pawlacza stary, nieużywany od lat namiot dwuosobowy, który zmieściłby się w niedużym plecaku, i pobieżnie go sprawdziłem. Żadnej dziu­ry! Potem było kompletowanie pozostałego sprzętu, koszmarnie długie pranie i małe zakupy w pobliskim supermarkecie. Nastawiłem budzik na czwartą rano, ale zrobiłem to z przyzwyczajenia. Nie musiałem obawiać się, że zasnę, gdyż prawie nie zmrużyłem oka. Całą noc przewracałem się z boku na bok, ale zawsze tak reaguję przed wakacyjną podróżą. Wyjazd w piękne miejsca, które wprawdzie znam, ale wyłącznie z przewodników i folderów, był zawsze rodzajem wyzwania. Wyzwania przed konfron­tacją. Oczekiwanie to miało coś z tremy przed randką z nieznajomą dziew­czyną. Miejsca, których nigdy się nie widziało, ale znało się z opisów, hipnotyzują. Niechby to była nawet zabita deskami wieś - zawsze oczekiwałem takiego spotkania z pełną nabożeństwa ciekawością. Wtedy zwy­kły drewniany płot na ulicy, dzwonnica kościoła czy opuszczony dom wy­dawał się ciekawszy o to poprzedzające wrażenie ponadzmysłowego kon­taktu.

Ale dość już tych refleksji. Minąłem przejazd kolejowy i w dalszym ciągu zbliżałem się od wschodu do centrum rozłożystego Lęborka, które niczym na patelni smażyło się w ostrym słońcu. Daleko przede mną, nieco na prawo niebieściutkie niebo łączyło się nad miastem z ciemnozielonymi wzgórzami, u stóp których legł stary, średniowieczny Lębork. Znalazłem jakąś przy drożną stację benzynową i postanowiłem zatankować do pełna i dokupić w sklepie trochę wody mineralnej.

- Do pełna - powiedziałem do milczącego pracownika stacji, gdy sta­nąłem przy dystrybutorze.

Kiedy ten wykonywał swoją pracę oparty plecami o Rosynanta, ja z postanowieniem rozprostowania kości przystanąłem przed wystawą z okularami przeciwsłonecznymi, ustawioną przed wejściem do sklepu. Obracałem w palcach jedną parę, taką, która pochłania promienie ultra­fioletowe, sprawdziłem z ciekawości zamki, stan piętek i nośników, gdy nagle w odbiciu szkieł zauważyłem coś ciekawego.

Za dachem Rosynanta przesunęła się jakaś głowa. Dziewczyna. Tyle zdążyłem zauważyć. Trwało to krótko i nagle nieznajoma otworzyła drzwi i błyskawicznie wpełzła do środka jeepa.

„Co za czort?” - pomyślałem zdumiony i na wszelki wypadek nie odwracałem się, aby jej nie spłoszyć. Miałem bowiem zamiar ją złapać.

Dodam, że nasz ministerialny pojazd, który udało mi się na czas moje­go urlopu wypożyczyć (szef wyruszał w służbową podróż do Paryża, więc nie potrzebował samochodu) był wyposażony w specjalny wtrysk gazu obezwładniającego. Przezroczysty i bezwonny gaz ulatniał się w chwili włamania. Jednak podczas krótkich, kontrolowanych postojów nie uruchamiałem tego zabezpieczenia i dlatego osobie, która z niejasnych dla mnie powodów wskoczyła przed chwilą na tylne siedzenie jeepa, nic się nie stało.

Udając obojętnego, zapłaciłem za paliwo i kupiłem okulary z granato­wymi szkłami. Usiadłem za kierownicą, ale długo nie zapalałem silnika. Mogłem wprawdzie nacisnąć specjalny przycisk uruchamiający automa­tyczne złożenie się tylnego siedzenia i uwięzić intruza na dobre. Ale nie chciałem korzystać z tej pułapki. Zamiast tego wyjąłem mapę ze schowka i udawałem, że ją studiuję. Na moment wstrzymałem oddech i dzięki temu usłyszałem cichy szelest za swoim siedzeniem. Tajemnicza dziewczyna lekko się poruszyła.

„Kim jesteś?” - zgadywałem w myślach, oglądając plan miasta wło­żony w mapę. „Może złodziejką? Jakoś nie wyglądałaś mi na taką. A jeśli w ręce trzymasz nóż?”

Dopiero gdy za jeepem rozległ się klakson zniecierpliwionego klienta w polonezie, ruszyłem. Zdawało mi się, że dziewczyna ukryta z tyłu ode­tchnęła z ulgą.

Komisariat policji znalazłem bez trudu, znajdował się blisko centrum w zabytkowej części miasta słynącej z potężnych budynków neogotyckich przypominających kościoły. Zaparkowałem w miejscu niedozwolo­nym na poboczu, zgasiłem silnik i zablokowałem wszystkie drzwi.

- Jeśli nie powiesz mi - odezwałem się do nieznajomej głosem spo­kojnym, ale stanowczym, cały czas siedząc za kierownicą - co robisz w moim samochodzie, to idę na policję.

Zapanowała cisza. W lusterku wstecznym nie pojawiła się żadna gło­wa, usłyszałem jednak szmer, po którym nastąpił gwałtowny atak na drzwi Rosynanta. Dziewczyna rzuciła się z furią na klamkę i za wszelką cenę próbowała otworzyć drzwi.

- Ej, spokojnie! - upomniałem ją odwróciwszy się do tyłu. - Wy­rwiesz mi klamkę!

Wreszcie ujrzałem ładną dziewczynę w wieku szesnastu lat z krótko przyciętymi na wysokości płatków uszu ciemnymi i lśniącymi włosami. Na sobie mała jasną koszulę bez rękawów i lnianą suknię. Była opalona w kolorze tabliczki mlecznej czekolady. I była bardzo szczupła. Wrażenie jej chudości pogłębiała jeszcze długa i wąska szyja jak u czapli. To skojarzenie z czaplą nasunęło mi się automatycznie.

- Co jest?! - złościła się Czapla, szarpiąc niemiłosiernie za klamkę. - Otwórz pan, no już!

- A kto tutaj wszedł bez pytania? - warknąłem. - I przestań szarpać! Wiesz, ile kosztuje klamka do jeepa grand cherokee? Starczyłoby na bilet kolejowy nad morze i z powrotem. Przestań!

Mój krzyk ją ostudził. Padła na tylne siedzenie zrezygnowana, oddy­chała szybko i nerwowo. Patrzyła na mnie spode łba, aż wreszcie jej wzrok spoczął na wysokich schodach prowadzących do budynku policji.

- Niech pan mnie puści - poprosiła spokojniejszym głosem. - Pójdę sobie i już. Po co komu policja?

- A ja wiem, kto ty jesteś? - zapytałem. - Złodziejka? A może ucieki­nierka?

- A wyglądam na taką?

- Nie. Ale w jakimś celu weszłaś do mojego samochodu. Jakaś dziw­na jesteś.

Nie dowiedziałem się prawdy. W naszą stronę zmierzał bowiem czuj­nym krokiem policjant w mundurze. Wyłonił się nagle zza rogu, pewnie strażnik, który nas zauważył i szedł wypisać mandat, w najlepszym wy­padku przegonić.

- Błagam - zajęczała Czapla zerkając na policjanta.

- Kim jesteś?! - zapytałem ostrym tonem. - Powiesz, to odjadę i nic nie powiem temu policjantowi.

- Jestem Agata z Częstochowy - wyrecytowała szybko, więc upewni­ło mnie to, że nie zmyśla. Może i jestem człowiekiem naiwnym, ale uwie­rzyłem. - Wybrałam się autostopem nad morze do Łeby, ale skończyły mi się pieniądze. Pomyślałam, że przejadę się na gapę... pan ma warszawską rejestrację i pewnie jedzie pan nad morze... O Boże, on już tu jest!

Miała na myśli policjanta.

- Ile ty masz lat?

- Ja? - zastanawiała się ciut przydługo. - Skończone osiemnaście!

- O - zdziwiłem się i zaraz posłałem jej ironiczny uśmiech. - To tyle, co ja.

Policjanta dzieliło od nas zaledwie kilka kroków.

- A dobrze się uczysz?

- Średnio.

Uwierzyłem jej. W to, że uczyła się średnio.

Zapaliłem silnik i uspokoiwszy uniesioną ręką policjanta, odjechałem.

- Dokąd pan jedzie? - zainteresowała się zaraz, gdy oddaliliśmy się od komendy.

- Nad jezioro Jasień w powiecie bytowskim.

- A gdzie to?

- Na południe od Lęborka. Za godzinę będę na miejscu. Rozbiję nad brzegiem swój dwuosobowy namiocik w kolorze khaki i...

- Mogę jechać z panem? - wbiła we mnie pełne oczekiwania spojrze­nie.

- Zaraz - zdenerwowałem się. - Twierdziłaś, że wybierasz się nad morze. Do Łeby!

- Ale nie mam pieniędzy, więc mogłabym zabrać się z panem - zapro­ponowała. - Co mi za różnica, czy będę opalała się na plaży, czy nad jeziorem.

- Moja droga - zaśmiałem się i uważniej jej się przyjrzałem. - Moim zdaniem, ty coś kręcisz. Ha, ja uważam, że właśnie wracasz znad morza!

- Jak to? - obruszyła się.

- Twoja opalenizna - posłałem jej słodki uśmiech.

Wzruszyła ramionami, a następnie zaczęła tłuc pięściami w szybę.

- Zbrojone - oświadczyłem. - Prędzej rozwalisz sobie rączki.

- Puść mnie! - zaczęła krzyczeć. - Policja! Ratunku!

- Właśnie stamtąd wracamy. Czego ty chcesz? - uspokajałem ją. - W porządku, już cię wypuszczam. Nie chciałem cię porywać, ale odsta­wić na dworzec. Ale co mnie możesz obchodzić, dziewczyno?

Wzruszyłem ramionami i zatrzymałem samochód. Nie chciałem jej przecież wieźć nad Jasień, ale próbowałem cokolwiek z niej wyciągnąć.

- Wysiadaj - nakazałem surowym głosem. -Albo jadę prosto na poli­cję.

Zawahała się.

- Ale gdzie ja pójdę? - wymamrotała.

- Chciałaś nad morze do Łeby, no to jazda!

Wysiadłem i otworzyłem drzwiczki z jej strony.

- Na co czekasz? - popatrzyłem w jej brązowe oczy, które były tak samo urocze, jak i smutne.

Ale Czapla nie odpowiadała. Myślała intensywnie, zagryzając dolny­mi zębami górną wargę, aż wreszcie popatrzyła na mnie z początku bojaźliwie, a potem z większym zainteresowaniem.

- A ty kim jesteś?

- Paweł Daniec z Warszawy. Pracownik Departamentu Ochrony Za­bytków. Poszukiwacz przygód i tropiciel przemytników dzieł sztuki.

Wytrzeszczyła zdumiona oczy, ale zaraz pomyślała, że żartuję. Nie wysiadła z jeepa. Oceniała mnie bystro wzrokiem i chyba doszła do wnio­sku, że jestem raczej porządnym gościem, bo pokiwała z aprobatą wień­czącą długą szyję główką. Spróbowała się uśmiechnąć.

- I jak? - zwróciłem się do niej.

- A ładnie tam chociaż? - zapytała z rozbrajającą niewiedzą. - Nad tym pańskim jeziorem?

- Wynocha - rzekłem żartobliwym tonem, wyciągając ją jednocze­śnie z samochodu. - Nie wiem, co z ciebie za ziółko, ładne, bo ładne, ale nie mogę brać za ciebie odpowiedzialności. Jesteś krnąbrnym stworze­niem i pewnie przynosisz pecha. Mogłaś zapytać, poprosić, a nie wcho­dzić bez pytania. Proszę! - wyjąłem z kieszeni banknot pięćdziesięciozłotowy i wręczyłem jej. - To na bilet do Częstochowy. Ulgowy. Niech stra­cę. Nie chcę mieć żadnej smarkuli na sumieniu. Wracaj do domu. Żegnam!

Wreszcie Czapla wyszła niechętnie z jeepa i ruszyła przed siebie. Na­wet się nie obejrzała. Powoli wsiadłem do samochodu i przez pewien czas obserwowałem ją, aż znikła mi z oczu.

„Może i ma te osiemnaście lat” - pocieszałem się w duchu. „Skoro rodzice puścili ją nad morze, to znaczy, że jest dorosła”.

Odjechałem, wierząc, że nic jej się nie stanie. Jednego byłem pewny, Czapla mnie oszukała mówiąc, że jedzie nad morze. Była opalona - to raz. Dwa - jak mogła wybrać się nad morze bez pieniędzy? Ona wracała znad morza, bo skończyły się jej pieniądze. Więcej już o niej nie myślałem.

Do Jasienia jechałem wolno, podziwiając zza szyby senny kaszubski krajobraz, prowincjonalne miasteczka bez fantazji i wsie sąsiadujące z zielonymi łąkami, torfowiskami i małymi jeziorami, osady leżące u pod­nóża większych i mniejszych wzniesień, już to zalesionych, już to poro­słych trawami, których zieleń została przybrana rdzawymi zaciekami szcza­wiu.

Jeszcze tylko Rokitki i Rokity, potem las ustąpił pagórkom aż do Mydlity, by znowu wyłonić się i towarzyszyć drodze na odcinku kilku kilo­metrów po samą granicę wsi Jasień. Ta mała i zaciszna wieś położona na wschodnim brzegu jeziora o tej samej nazwie nawet latem nie tętniła życiem, a liczni turyści przebywali najczęściej w ośrodkach wypoczynko­wych.

Przejechałem wolno główną ulicą, która za ładnymi, kolorowymi do­mami opadała nieco w dół, aż po samo jezioro zasłonięte z tego miejsca rzędami wysokich sosen. Niebieska, spokojna tafla jeziora migotała ja­śniejszymi plamami słońca między brązowymi pniami drzew. Świetliki na niebieskim zwierciadle układały się w fantazyjne kompozycje dające uczucie letniej fatamorgany.

Droga biegła dalej, łącząc wschodni brzeg z cyplem przeciwległego brzegu, uformowanym na kształt wyspy. Ten cypel i ta droga przecinająca szeroką rynnę dzieliły jezioro na dwa akweny: południowy i północny. Wnet pojawił się większy prześwit między drzewami po lewej, ukazując szerszy obraz południowego akwenu z bujnie zarośniętymi wyspami. Na­tomiast po prawej stronie drogi porosła świerkami wysoka skarpa koń­czyła się piaszczystą leśną dróżką odbijającą prostopadle w las. Nie poko­nałem drewnianego mostku przede mną, a skręciłem w prawo do leśni­czówki, jadąc nieco pod górkę, w błogim cieniu, jaki tworzyły gęste koro­ny drzew mieszanego lasu.

Leśniczówka stała blisko brzegu na zalesionym klifie w połowie dłu­gości jeziora. Teren był tu podmokły, wyludniony i pachniał wilgotnym igliwiem, tak świeżym, jak wstawiona na Wigilię w róg pokoju świeża choinka. Tyle że tutejsze drzewka były wyższe i starczyłoby ich dla całej Warszawy.

Piętrowy dom z góralskim dachem postawiono z bali, teren otoczono drewnianym płotem, a za otwartą bramą aż pod sam dom rozciągał się ubity dziedziniec, na którym stały gazik i kilkuletnia škoda. Z tyłu domu biegła do jeziora alejka, a drzewa wzdłuż niej wykarczowano, dzięki cze­mu z tarasu można było od biedy podziwiać północny akwen z lasem po­rastającym jego przeciwległy brzeg i kawałek cypla środkowej wyspy.

Pierwszy przywitał mnie pies. Wybiegłszy zza rogu domu zaczął szcze­kać na Rosynanta, a kiedy w drzwiach pojawiła się starsza, korpulentna pani w letniej sukience, pies natychmiast podbiegł do niej i posłusznie oczekiwał dalszych poleceń.

Zgasiłem silnik i wyszedłem kobiecie naprzeciw.

- Cicho, Szczeżuj! - upomniała go gospodyni i pokręciła niezadowo­lona głową. - Wcale mnie nie słuchasz, łapserdaku!

Przyjrzała się lepiej numerom rejestracyjnym jeepa.

- Czy mam przyjemność z panem Dańcem?

- On gryzie? - spojrzałem z niepokojem na ciemnego mieszańca przy­pominającego skrzyżowanie sznaucera z wyżłem.

- Szczeżuj? - uśmiechnęła się kobieta. - Owszem, groźny to on jest, ale zazwyczaj, gdy jest głodny. Niech się pan nie boi, pół godziny temu dostał miskę pełną żarcia.

Wyciągnąłem do kobiety rękę.

- Paweł Daniec z Warszawy.

I przykucnąłem z wyciągniętą do psa ręką. Szczeżuj siedział na zadzie i patrzył na nas uważnie, z zainteresowaniem.

- Dlaczego „Szczeżuj”? - zapytałem.

- A bo on lubi małże - wzruszyła ramionami kobieta. - Kiedyś, jak był u nas PGR, zakradał się, łapserdak, i wyjadał małże podawane do paszy. A małż to szczeżuja. Tak jakoś zostało. Szczeżuj to ukochany pies męża. Mnie wcale nie słucha. Znam tylko jedną komendę, na jaką reagu­je. Ale i tak tylko wtedy, gdy jest głodny. Ale zapraszam pana do chałupy. Nie przedstawiłam się. Kolasiowa, żona leśniczego. Maria Kolas. Nieste­ty, wczoraj wydarzył się wypadek, o niczym pan nie wie, mąż trafił do szpitala i prawdopodobnie wyjdzie dopiero za tydzień, taki pech...

- Coś poważnego? - zainteresowałem się, gdy w dwójkę, nie licząc Szczeżuja, którego z kolei zainteresowała opona jeepa, szliśmy w stronę domu. - Przedwczoraj rozmawiałem z leśniczym Kolasiem i był pełen energii...

- Tak, wiem, ale to wydarzyło się wczoraj - pokiwała smutno głową. - Mąż wracał z rezerwatu „Gniazdo Orła Bielika”. To niedaleko stąd na zachód, za Dziką Górą nad jeziorem Skoławsko Duże. Napadnięto go we wsi Łupawsko po drugiej stronie Jasienia. W szpitalu powiedzieli, że ma lekki wstrząs mózgu. Trzymają go na obserwacji.

Weszliśmy do sieni, a stamtąd do urządzonego w drewnie salonu, z którego wychodziło się na szeroki taras z widokiem na część jeziora.

- Kim byli napastnicy? - zapytałem. - Czy pan leśniczy widział może ich twarze?

- Było ich dwóch. Tylko tyle widział, a raczej usłyszał. Mąż obserwo­wał z zachodniego brzegu wyspy na Jasieniu. To wszystko. Sądzi jednak, że wypadek może mieć związek z ostatnimi morderstwami... łabędzi. Ktoś je nadal zabija, z wiatrówki.

- Niewykluczone, że pan Kolas został zaatakowany przez kłusowni­ków zabijających łabędzie - zauważyłem.

- Mąż tak uważa.

- A policja?

- A policja jak zwykle ma ręce pełne roboty. Innej.

Usiadłem na wiklinowym fotelu, aby nieco odsapnąć.

- Gdzie są nasi młodzi detektywi z LOP?

- Przyjadą dzisiaj - odpowiedziała kobieta. - Z instruktorką, panną Małgorzatą. Ale dość gadania. Zapraszam na obiad.

Zjadłem kaszę gryczaną polaną świńskim tłuszczem, z miską zsiadłe­go mleka. Prawdziwe wiejskie jedzenie. Przepyszne! Inna sprawa, że szyb­ko zmorzył mnie sen - posiłek i zmęczenie podróżą dały o sobie znać. Kolasiowa poszła zmywać i porobić coś za domem, więc usiadłem na fotelu w cieniu, jaki zapewniał na tarasie spad dachu. Odpoczynek. Drze­wa stały nieruchome niczym zielone posągi i chroniły ptaki oraz ziemię przed spiekotą. Spokojne jezioro mieniło się złotymi refleksami na tle niebieskiej toni, a one zdawały się kołysać nas do snu niezliczonymi mira­żami. Nie chciało się iść nad wodę, do pachnącego żywicą i jagodami boru - tak bardzo zachciało mi się spać.

Byłem już bliski złożenia swojej świadomości w ofierze Morfeuszowi, gdy z błogiego letargu wyrwały mnie głosy turystów płynących łódką wypożyczoną prawdopodobnie z któregoś z ośrodków nad brzegiem.

Otrząsnąłem się jak pies po kąpieli. Szkoda było czasu na spanie. Nie po to przyjechałem w te strony!

Pożegnałem Kolasiowa i Szczeżuja. Żona leśniczego gorąco zapra­szała mnie na kwaterę, starając się wybić mi z głowy pomysł zamieszka­nia nad jeziorem w namiocie, a pies tęsknie na mnie szczekał. Obiecałem wpaść na kolację. Przede wszystkim chciałem spotkać się z chłopcami, którzy niecały miesiąc temu przeżyli na jeziorze prawdziwą przygodę. Przygoda ta była interesująca z kilku powodów.

Ale do rzeczy. W maju tego roku dwóch kłusowników zastrzeliło na jeziorze łabędzia, zaś wyżej wspomniani uczniowie lęborskiego liceum byli świadkami tego makabrycznego wydarzenia. Wybrali się na ptasie „łowy” w ramach programu szkolnego kółka Ligi Ochrony Przyrody. W majowy weekend Ballada z Młokosem, ukrywszy się na brzegu Jasie­nia z mikrofonem kierunkowym w ręku, chcieli nagrać śpiew ptaków o zachodzie słońca na jednej z wysp jeziora. Chłopcy zamierzali nagrać ptasią „mowę” w celach poznawczych i dla potrzeb sprawozdania w „Ze­szytach Informacyjnych” LOP. Wszystko szło zgodnie z planem, gdy oto pojawił się ponton z kłusownikami, którzy zastrzelili jednego łabędzia. Jak donosił wychowawca chłopców z Lęborka, a mój dawny znajomy, kłusownicy wciąż polowali na te białe i dumne ptaki, które po Jasieniu pływały gęsto. Kłusownicy byli przebiegli. Znali teren i poruszali się po jeziorze pontonem. To utrudniało wytropienie przestępców i ułatwiało im prowadzenie przestępczej działalności. Doświadczony leśnik, pan Kolas, nie potrafił do tej pory złapać ich na gorącym uczynku ani przewidzieć ich kolejnego ataku. A jak się dowiedziałem od jego żony, został on prawdo­podobnie zaatakowany przez nich na łupawskim brzegu.

Pewnie dziwi Was fakt, że nasz departament - zajmujący się przecież skarbami polskiej kultury - zainteresował się sprawą jasieńskich łabędzi. To była robota dla leśniczego i policji, a nie dla pracownika Ministerstwa Kultury i Sztuki. Jednak nie wspomniałem do tej pory, że Balladzie i Mło­kosowi udało się nagrać z brzegu rozmowę, którą kłusownicy przeprowa­dzili w pontonie zacumowanym na brzegu wyspy. Mikrofon kierunkowy ma tę zaletę, że potrafi nagrać nawet kroki osoby znajdującej się ponad sto metrów od nas. Dzięki specjalnie skonstruowanej lunecie otaczającej swoim szerokim kołnierzem czuły mikrofon, działa ten aparat jak mikro­fon i wzmacniacz. Gorsze jakościowo mikrofony można już kupić za półtora tysiąca złotych, nie licząc magnetofonu i dodatkowych akceso­riów. Takie cacko może być idealnym instrumentem poznawczym każde­go ornitologa, ale częściej służyło do ochrony obiektów, a także szpiegom do nagrywania z ukrycia rozmów obserwowanych osobników. Chłopcy z Lęborka pragnąc zostać sławnymi ornitologami, zostali szpiegami. Żar­towaliśmy nawet z panem Tomaszem, że Ballada z Młokosem chcieli nagrać mowę jasieńskich ptaszków, a nagrali rozmowę niebieskich ptasz­ków.

Bardzo chciałem z nimi porozmawiać i przesłuchać dokładnie taśmę z nagraniem rozmowy kłusowników. Skoro Ballada i Młokos jeszcze nie zjawili się nad jeziorem, należało zająć się teraz znalezieniem odpowied­niego miejsca na biwak.

Miejsce takie szybko wybrałem.

Po ujechaniu ponad kilometra na południe szosą towarzyszącą wier­nie wschodniemu, zalesionemu brzegowi jeziora, znalazłem leśną dróżkę ginącą w lesie, ale wyraźnie zmierzającą ku wodzie. Zatoczyłem nią duży łuk przyległy z jednej strony do lasu, a z drugiej opadający ubitym zbo­czem ku nieużytkowanej łące, i niebawem znalazłem się na rozłożystej polanie, której brzeg opłukiwały spokojne wody Jasienia. Stąd miałem dobry widok na kilka różnej wielkości wysp, na przeciwległy brzeg z kil­koma ośrodkami wypoczynkowymi ukrytymi pod iglastym płaszczem so­sen, a przede wszystkim nie miałem daleko do leśniczówki Kolesiów i Jasienia. Panował tu wreszcie spokój, pachniało lasem i wodą, ale też i cięły nieznośnie gzy.

Dzięki ważnej legitymacji LOP, którą wyrobiłem sobie w czerwcu, i znajomościom mojego starszego kolegi z Lęborka, mogłem śmiało roz­bić się tutaj, nie zważając na zakaz i surowe oko leśniczego. Inna sprawa, że leśniczy leżał teraz w szpitalu z rozwaloną głową, a kłusownicy dalej cieszyli się wolnością.

Samochód ukryłem w cieniu między drzewami, aby nie był widoczny z jeziora, a namiot postawiłem na cyplu wysuniętym ku płytkiemu brze­gowi, częściowo jednak obrosłym młodymi wierzbami. Szare khaki tropi­ku idealnie stapiało się z wszechobecną tutaj zielenią, więc miejsce na swój urlop uznałem za wspaniałe. Byłem niewidoczny dla innych, ale jednocześnie miałem na oku południowy akwen jeziora Jasień z wyspami.

Może słów kilka o samym Jasieniu, największym jeziorze w Parku Krajobrazowym „Dolina Słupi”. Ma ono powierzchnię ponad pięćset sie­demdziesiąt hektarów i średnią głębokość niewiele ponad osiem metrów (maksymalna: trzydzieści dwa metry). Ta długa na ponad osiem i szeroka na półtora kilometra „śledziona” jest podzielona wyraźnie na część północną i południową, a oddziela je od siebie usypana grobla. Jezioro jest otoczone zalesionymi wałami morenowymi, a jego dnem biegnie trzeci wał, którego szczyty wyłaniają się jako malownicze wysepki. Do Jasienia Południowego wpada rzeka Obrówka, z Jasienia Północnego wypływa w Zawiatach rzeka Łupawa. W spokojnych wodach jeziora żyje wiele ga­tunków ryb, w tym cenne sieje i sielawy z rodziny łososiowatych. Po po­wierzchni pływają łabędzie, w trzcinach i oczeretach gnieżdżą się kaczki, a gęste korony drzew na siedmiu wyspach dają schronienie wielu ptakom. Jezioro zachęca do ślizgów, ale niewiele po nim pływa żagli i łódek, a już wcale nie spotkamy tutaj motorówki. Co za szczęście, że są jeszcze na świecie miejsca oddane wyłącznie przyrodzie, w których człowiek może zmierzyć się z naturą bez pomocy ubezwłasnowolniającej go techniki. Wprawdzie bez niej nie sposób się dzisiaj praktycznie obejść, ale ograni­czenia w jej stosowaniu uważałem w takich miejscach za idealny sposób na spędzenie prawdziwych wakacji.

Zanim opuściłem mój biwak, aby na wsi zrobić zakupy, wyjąłem z samochodu pewien tajemniczo wyglądający przyrząd własnej konstruk­cji. Było to małe pudełeczko z kablami i dwoma głośnikami bezprzewo­dowymi, pełniące rolę alarmu na wypadek, gdyby ktoś niepowołany zakradł się do namiotu. Nie było w jego konstrukcji niczego niezwykłego. Ot, zwykły obwód elektryczny, którego zamknięcie powodowało wysła­nie impulsu radiowego do dwóch głośników. Imitowały one ostrzegawcze głosy - warczenie i szczekanie psa. Aby całość zadziałała, potrzebna była ręka intruza.

Wyobraźmy sobie złodzieja. Zakrada się pod namiot, klęka przed wej­ściem i z bijącym z podniecenia sercem chwyta za języczek suwaka. Jego ręka unosi się stopniowo ku górze, powoli ustępują z cichym trzaskiem ząbki spod suwaka, aż wreszcie na wysokości trzydziestu centymetrów od ziemi wewnątrz namiotu suwak dotyka specjalnej płytki zamocowanej w linii zamka, połączonej z pudełeczkiem - nadajnikiem działającym na małe litowe baterie. To zetknięcie zamyka obwód. Nadajnik wysyła fale radiowe do umieszczonych w namiocie głośniczków. Intruz z przeraże­niem słyszy warczenie psa w środku namiotu, a potem jego szczekanie. Rzuca się do ucieczki, pewny, że uniknął rozszarpania przez wściekłe by­dlę, w czym utwierdza go szczekający w namiocie bez opamiętania pies.

To zabezpieczenie nie gwarantowało stuprocentowego bezpieczeństwa, o nie, ale z pewnością mogło wystraszyć niejednego złodzieja.

Zamknąłem starannie zamek. Spokojniejszy o swój nowy nocleg wy­jechałem jeepem na szosę na mały rekonesans po okolicy.

ROZDZIAŁ DRUGI

JEZIORO • KTOŚ SIĘ TOPI • FORTEL • ZŁODZIEJE JEEPA • POKONANY I BEZRADNY • ZOSTAJĘ OTOCZONY • MAŁGO­RZATA I GAWRYŁKO PRZEPRASZAJĄ • CZY W JASIENIU GRASUJE POTWÓR? • DO KOLASÓWKI • NAGRANIE MŁO­KOSA I BALLADY • HERR KALTZ, LEGENDA NOŻYŃSKA I MAŁY ZIUTEK • WARTA Z MIKROFONEM ZAMIAST PISTO­LETU • KTO PODGLĄDAŁ NAS W NOCY? • WITAJ, NOWY DZIONKU!

Objechałem jezioro, kierując się najpierw na południe i okrążając tym samym zbiornik zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Odpocząłem na chwilę na jego południowym krańcu, a był to leśny parking, z którego podziwiałem niebieskie lustro wody prześwitujące przez proste jak deski pnie dorodnych sosen położonych w zacisznej i bajecznie pięknej dolin­ce.

Wróciłem do Jasienia po półtorej godzinie i w sklepie kupiłem kiełba­sę, chleb, kilka konserw i musztardę. Na biwak wróciłem już porządnie głodny i z ulgą stwierdziłem, że podczas mojej nieobecności nikt nie do­bierał się do namiotu, co dobrze wróżyło mojemu pobytowi w tych stro­nach.

Dochodziła siedemnasta.

Ostrożnie zablokowałem alarm - a polegało to na odsunięciu zamka do wysokości trzydziestu centymetrów, włożeniu do wnętrza namiotu ręki i zdjęciu płytki połączonej z małym nadajnikiem - i dopiero wtedy zabra­łem się do przyrządzania posiłku. Nie rozpalałem ogniska, a skorzystałem z dobrodziejstwa gazowej butli - opiekłem pęto kiełbasy na specjalnym ruszcie turystycznym i usadowiwszy się po kwadransie na brzegu z wido­kiem na spokojną wodę, z kiełbasą w jednej i z pajdą chleba w drugiej ręce, oddałem się wyłącznie posiłkowi połączonemu z kontemplacją przyrody. W dalszym ciągu byłem bowiem zauroczony spokojem tej okolicy. Jezioro zdawało się sennie opluskiwać zielony brzeg, jakby pogrążało się w złocisto-błękitnym śnie, w którym rola aniołków przypadła tutejszym ptakom. Niezbyt to może eleganckie porównanie, ale coś w tym było - ptaki podobnie do aniołów żyły nad nami, w górze, i posiadały skrzydła.

Na jeziorze nie było żagli, od pewnego czasu nie widziałem nawet łódek. Nagle jakiś krzyk, dochodzący od strony jeziora, nieomal postawił mnie na nogi. Krzyczała kobieta, a jej przeraźliwe zawodzenie świadczy­ło, że stało się coś złego. Głos wołający o ratunek dobiegał z kierunku północnego i zrozumiałem, że ktoś się topi. Z miejsca, w którym posila­łem się, nie widziałem jej, widoczność zasłaniały mi kępy wierzby i inne krzaki, ale wypadek miał miejsce blisko mego brzegu.

- Ratunku! Pomocy! - krzyczała nieznajoma. - Nie umiem pływać!

Nastąpiła przerwa, a po nim głośny plusk wody za krzakami przy brze­gu.

Odłożyłem kiełbasę i szybko zdjąłem koszulkę i spodnie. Z determi­nacją wpadłem do chłodnej wody i od razu na przywitanie moja noga nadepnęła na coś ostrego i ukrytego w żwirowatym dnie. Nie zważałem na ból. Pokonałem płyciznę i wyszedłem na nieco głębszą wodę z wido­kiem na linię brzegową. Dwadzieścia metrów ode mnie zauważyłem gło­wę i ręce trzepiące wodę wokół siebie.

- Ratunku!

Dałem nura w wody Jasienia i szybko znalazłem się przy nieznajomej dziewczynie.

- Spokojnie! - wrzasnąłem chwyciwszy ją za rękę. - Tutaj jest półtora metra głębokości. Nie krzycz tak! To rezerwat przyrody.

Nie słuchała mnie wcale.

Poszła na dno jak kukiełka, szybko i bez walki jak ołowiany ciężarek, więc czym prędzej objąłem rękami jej jędrną kibić, aż nasze twarze znala­zły się blisko siebie. Gdyby ktoś teraz podglądał nas z brzegu, pomyślałby niechybnie, że jesteśmy parą zakochanych, a ja obejmuję czule swoją lubą.

Niespodziewanie dziewczyna straciła przytomność.

Wyciągnąłem ją zwiotczałą na brzeg i ułożyłem między krzakami na piasku. Tam zresztą znalazłem jej ubranie - dżinsy i T-shirt. Pierwsze co mi się rzuciło w oczy, to zgrabna sylwetka blondynki. Była mniej więcej w moim wieku, może ciut młodsza, ale wyglądała na wysportowaną i twardą sztukę, co wydawało się ze wszech miar dziwne zważywszy, że topiła się na płyciźnie. Ale słyszałem o wielu wysportowanych ludziach, którzy odczuwali silny lęk przed wodą, który ich paraliżował i był najczę­ściej spowodowany niemiłymi bądź tragicznymi przeżyciami z dzieciń­stwa. Takie osoby uprawiały lekką atletykę, grały w siatkówkę, jeździły brawurowo wierzchem i szusowały jak szalone na górskich stokach, ale w wodzie traciły głowę. I przytomność.

No dobrze, ale jeśli ta oto wysportowana dziewczyna nie umiała pły­wać, bała się wody, czemu zatem zdjęła z siebie ubranie i w kostiumie wskoczyła do jeziora? Czy chciała za wszelką cenę nauczyć się pływać?

Tajemnicza blondynka leżała na trawie nieruchomo, ale widziałem, jak jej kształtne piersi schowane pod błękitnym kostiumem nieznacznie się uniosły i dopiero po chwili opadły. Oddychała.

Klepnąłem jaw policzek.

- Obudź się - rzuciłem. - Halo! Słyszysz mnie?

Nie odpowiadała, więc szybko przeszedłem do sztucznego oddycha­nia. Najpierw poruszałem kończynami, tak jak to nieraz widziałem na pla­katach instruktażowych pierwszej pomocy, a potem przeszedłem do me­tody usta-usta. Przyznam się, że trochę straciłem panowanie nad sytuacją. Improwizowałem.

I kiedy moje usta zbliżyły się do ust dziewczyny, poczułem silne kop­nięcie w udo. Krzyknąłem z bólu. Błyskawicznie zostałem odepchnięty przez niewiastę na bok, a ona zerwała się miękko z trawy porastającej płaski brzeg i nie zważając na mnie, wskoczyła efektownym ślizgiem do wody. Ależ ona była silna! I jakaż przytomna! Już po chwili miałem się przekonać, że była z niej doskonała pływaczka, aż wzięła mnie zwykła zazdrość i gniew z kawału, jaki mi spłatała. Wskoczyłem ponownie do wody z zamiarem dogonienia tej ślicznotki.

Kraul był moją silną stroną. Ale oddalająca się w kierunku drugiego brzegu dziewczyna także upodobała sobie ten pływacki styl. Niebawem miałem się przekonać, że kraul „leżał” jej bardziej niż mnie. Po prostu dziewczyna powiększała swoją przewagę, mimo że starałem się młócić wodę kończynami w wielkim stylu.

Płynąc zastanawiałem się, czy powinienem ją w ogóle ścigać, tym bardziej, że moja porażka wisiała w powietrzu. Toż ona zamierzała dopły­nąć do przeciwległego brzegu jeziora oddalonego od mojego o ponad ki­lometr. Może planowała krótki postój na wyspie, ale zanim ja bym tam dopłynął, ona pewnie zdążyłaby już odpocząć.

Dziewczyna nabrała mnie podwójnie. Oszukała i zakpiła.

Byłem jednak śmieszny. To nie miało sensu. Ścigałem jakąś mistrzy­nię w pływaniu. Jej przewaga urosła do dwudziestu pięciu metrów i stale się powiększała. A ja słabłem. Zatrzymałem się. Zatrzymała się i ona. Unosiliśmy się teraz w toni jeziora patrząc na siebie z odległości trzydzie­stu metrów. Ja zdyszany i ona zdyszana. Wydawało mi się jednak, że zer­ka nerwowo i z zainteresowaniem na pole biwakowe za moimi plecami.

Odwróciłem się szybko i wtedy zrozumiałem, że zostałem oszukany potrójnie. Kiedy dziewczyna udawała przede mną topielca, a potem wzię­ła mnie na ambicję, zmuszając do pościgu, jej towarzysze plądrowali mój samochód. Psiakrew! Zapomniałem go zamknąć, ale przecież nic nie za­powiadało nieszczęścia. Odpoczywałem, posilałem się, kontemplowałem przyrodę, więc nie było powodów do przesadnej ostrożności. Okazało się, że licho nie śpi.

Oto bowiem na brzegu dwóch wyrostków wybiegało z Rosynanta, potrząsając kluczykami, które zostawiłem w stacyjce. Zanim przepłyną­łem dzielący mnie do brzegu dystans, ich już nie było. Zniknęli w gęstym tutaj borze i na nic zdałby się pościg za nimi. Po pierwsze - mieli przewa­gę, po drugie - krwawił mi palec u nogi. W wodzie musiałem nadepnąć na ostrą muszlę zagrzebaną w żwirowym piasku.

Zerknąłem za siebie na jezioro i od razu zamarłem. Dziewczyna zniknęła. Naprawdę nigdzie jej nie było! Powierzchnia jeziora trwała nieru­chomo w błogiej senności i zamiast dziewczyny widziałem dwa łabędzie opływające wsypę. Przecież w tak krótkim czasie dziewczyna nie zdąży­łaby dopłynąć do zielonej wyspy i tam się ukryć; tym bardziej nie dopły­nęłaby na przeciwległy brzeg. Ale gdzieś przecież musiała być.

Ktoś się zabawiał moim kosztem, bo w czary-mary nie wierzyłem.

- Hej! - krzyknąłem groźnie w ciemny las. - Oddajcie mi kluczyki! Łobuzy!

Po chwili wołania dałem spokój. Moje gardło słabło, a mogło się jesz­cze tutaj przydać. Tajemnicza blondynka w dalszym ciągu nie wypływała na powierzchnię jeziora, jakby pochłonęła ją głębia, ale przecież widzia­łem, jaka z niej była doskonała pływaczka. Nie mogła się utopić.

„A może wciągnął Jana dno miejscowy potwór żyjący w Jasieniu?” - pomyślałem.

- Dzięki ci, potworze! - ryknąłem na jezioro, czym spłoszyłem ptaki na brzegu i na wyspie.

To były ponure żarty, o żadnym pływającym monstrum bowiem w tych stronach nie słyszałem. Dziewczyna dała pewnie solidnego nurka i przepłynęła po dnie kilkadziesiąt metrów, by następnie wynurzyć się gdzieś bliżej brzegu. A ja przeoczyłem jej powrót na brzeg.

Wróciłem do miejsca, w którym wyszedłem z nią na brzeg. Dżinsy i T-shirt leżały rzucone niedbale na piaszczysty brzeg, a zatem niewiasta nie zdążyła wrócić tu przede mną po swoje rzeczy. Sprawdziłem kieszenie dżinsów - były puste.

Z samochodu ukradziono mi, oprócz kluczyków, telefon komórkowy. Poza tym nic nie zginęło. Zdziwiło mnie, że wspólnicy blondynki zabrali tak mało. Mieli przecież dużo czasu na przetrząśnięcie całego mojego dobytku, podczas gdy ja bezsensownie pluskałem się w jeziorze. Powinni chyba zabrać coś więcej. I dlaczego nie zakradli się do namiotu? Może obserwowali mnie wcześniej z ukrycia i widzieli, jak instaluję w namio­cie alarm. Bzdura! To było prawie dwie godziny temu i zaraz po moim wyjeździe mieli czas na dokładne splądrowanie wszystkiego. Nie o to im chodziło. Niemniej jednak wszystko wskazywało, że miałem do czynie­nia ze zorganizowaną grupą złodziei, przebiegłą i doświadczoną szajką. „A już myślałem, że odpocznę w tych stronach” - pomyślałem z żalem do swego losu, który zawsze wplątywał mnie w niesamowite przygody.

Zły na cały świat zabrałem się do opatrzenia palca u nogi. Na szczę­ście miałem w jeepie zestaw pierwszej pomocy. Zdezynfekowałem palec i obwiązałem plastrem. Jeść mi się całkowicie odechciało, nawet pobyt tutaj przestał mnie cieszyć. W tej chwili powinienem był zawiadomić po­licję o całym zajściu i wyjechać stąd na dobre. Ale nie miałem jak zawia­domić policji i nie miałem czym odjechać. Do wsi był kilometr i czekała mnie piesza wędrówka z krwawiącym palcem u nogi. Taki wymarsz ozna­czał jednak pozostawienie służbowego samochodu na pastwę losu.

Ale nagle sobie o czymś przypomniałem. Ubranie dziewczyny! Istnia­ła szansa, że dziewczyna wróci po nie.

Postanowiłem usiąść na brzegu i wypatrzyć jakąś łódkę z turystami. A wtedy przywołam ich i poproszę o zawiadomienie policji. Ale jak na złość jezioro było już wyludnione, nawet odgłosy z ośrodków wczaso­wych umilkły, a ptaki jakby mniej ochoczo otwierały dzioby.

Siedziałem cierpliwie i czekałem, wdychając orzeźwiający zapach wody zmieszanej z lasem. Była za kwadrans dziewiętnasta, a ja wciąż zbierałem się do wymarszu, gdy dosłownie znienacka zostałem otoczony przez cztery osoby. Poderwałem się z mokrej trawy i ujrzałem za sobą leśniczego w zielonym mundurze i z wycelowaną w moją pierś strzelbą. Od strony wsi na brzegu stała blondynka - pływaczka ubrana w sztruksy i ciemną koszulkę, a po prawej dwóch wyrostków - złodziei.

- Nie ruszać się! - warknął wąsaty leśniczy i posłał mi pełne ostrzeże­nia spojrzenie. -Najpierw oddaj ubranie tej pani.

Nie wiedzieć czemu uśmiechnąłem się.

- Na początek niech pan powie tej pani - zacząłem - żeby oddała mi kluczyki i telefon komórkowy. Jakim prawem...

- Jakim prawem tutaj jesteś?! - weszła w słowo blondynka i ręką zakreśliła przed sobą łuk. - To rezerwat!

- Otóż to! - zagrzmiał mężczyzna ze strzelbą. - Wstęp wzbroniony.

- To rezerwat ciszy należący do Parku Krajobrazowego „Dolina Słu­pi” - poinformował mnie wyższy z wyrostków, chwaląc się swoją wiedzą.

Zaraz! Przecież leśniczy Kolas leżał z rozwaloną głową w szpitalu, więc kim był, do licha ciężkiego, ten facet z sumiastym wąsem, który wymachiwał przede mną nabitą bronią?

- A pan kim jesteś? - zapytałem mężczyznę.

- Nie widać? Leśniczym.

- Doprawdy?

- Z drugiej leśniczówki. Zastępuję leśniczego Kolasia. Gawryłko je­stem.

- W takim razie, proszę zawiadomić policję - warknąłem. - Czy pan wie, że ta pani - tu wskazałem na blondynkę patrzącą na mnie z jawną niechęcią - odegrała przede mną teatr, a w tym czasie ci oto dwaj smarka­cze włamali się do mojego samochodu?

- Tylko nie smarkacze! - zdenerwował się młodszy z nich.

- Ha, ha - zaśmiał się nerwowo leśniczy Gawryłko. - Specjalnie to zrobili, smyki. Żebyś nie mógł, chłopie, odjechać stąd i zawiadomić przez telefon swoich kumpli.

Blondynka wyjęła z kieszeni mój telefon komórkowy i podrzuciła go wyzywająco w dłoni.

- O jakich kumplach mówicie? - mruknąłem i popatrzyłem na nią zawistnie. - Jestem tu sam. Czy wy się dobrze czujecie?

Rozejrzeli się uważnie dookoła.

- Mówimy o kłusownikach - zaczął nerwowo Gawryłko. - Zaraz się przekonamy, co masz, chłopie, w bagażniku.

- Nie jestem kłusownikiem! - zaprotestowałem. - I zabraniam zaglą­dania do mojego bagażnika! Prawdą jest jednak, że przyjechałem z War­szawy w sprawie kłusowników. Morderców łabędzi. Byłem nawet w le­śniczówce u pani Kolasiowej, ale że nikogo nie było poza nią, rozbiłem się tutaj. W samochodzie mam też coś, co powinno pana przekonać do mnie.

Leśniczy Gawryłko rzeczywiście okazał duże zainteresowanie tą pro­pozycją, ale na twarzach dziewczyny i wyrostków pojawiło się nagle za­kłopotanie. Patrzyli w milczeniu na siebie i dałbym uciąć sobie głowę, że blondynka zarumieniła się.

Podszedłem do samochodu.

- Tylko spokojnie - upomniał mnie leśniczy. - Żadnych zbędnych ruchów, chłopie.

Pokazałem mu legitymację LOP. Szczerze zdumiony Gawryłko ode­brał ją ode mnie i przez chwilę oglądał uważnie. W milczeniu podał ją blondynce, a potem obejrzeli ją sobie chłopcy.

- Paweł Daniec z Warszawy - przeczytał młodszy, piegowaty chło­piec, który jak mi się zdawało nosił pseudonim Młokos.

- Tak jest - dodałem z przekąsem. - Pracuję w Ministerstwie Kultury i Sztuki. A wy zapewne jesteście z lęborskiego LOP? Młokos i Ballada?

Chłopcy wytrzeszczyli zdumione oczy i zerknęli natychmiast na blon­dynkę.

- A pani? - przeszyłem ją zimnym wzrokiem.

- Nauczycielka biologii - odpowiedziała.

Leśniczy Gawryłko opuścił strzelbę i ryknął zaraźliwym śmiechem na całą okolicę. Zaraźliwym, gdyż zaraz zaczęli śmiać się chłopcy i kobieta. Jeszcze chwila, a śmiać się zaczęłyby ptaki i leśna zwierzyna, wszystkie ośrodki wczasowe po drugiej stronie brzegu, i tylko ja stałem nieporuszony, wciąż śmiertelnie obrażony na nich za kawał, który mi zafundowali.

- Małgorzata - podała mi nieśmiało rękę, ale jej twarz zdradzała za­awansowany poziom rozbawienia. - Proszę się nie obrażać. Przepraszam w imieniu nas wszystkich. Nie wiedzieliśmy, kim jesteś.

- Paweł - bąknąłem wciąż obrażonym tonem.

- Myśleliśmy, że jest pan kłusownikiem - dodał Ballada. - Zobaczyli­śmy pana z lasu i obmyśliliśmy plan zasadzki.

- Pani Małgosia udała topielca - wtrącił Młokos - a my wtedy do samochodu po kluczyki. I telefon!

- Po co?

- Kluczyki, żeby pan nie odjechał. A telefon, żeby udaremnić poro­zumienie z ewentualnymi wspólnikami.

- A dajcie wy mi wszyscy święty spokój - machnął ręka zdegustowa­ny Gawryłko. - Wracam do siebie. Mam dość tej szopki, moi państwo! Wy sobie gadajcie. Przepraszam, chłopie. O niczym nie wiedziałem.

Klepnął mnie po ramieniu i oddalił się. Jak wyjaśnili zaraz chłopcy, leśniczego zawiadomili przez mój telefon i natychmiast przyjechał samo­chodem, który zaparkował przy szosie.

Oddałem Małgorzacie jej ubranie. Ta oświadczyła, że leśniczy Gaw­ryłko przywiózł jej ubranie swojej siostrzenicy, która miała podobną figurę.

Jakoś nie mogłem się wyluzować. Czułem do dziewczyny urazę. Chodziło nie tylko o numer, jaki mi zrobiła z chłopcami, ale o jej wybitny talent pływacki. Tak, byłem zły! Ta ładna kobieta mnie zdeklasowała i ośmieszyła.

- Dobrze pływasz - mruknąłem. - Myślałem, że porwał cię potwór z jeziora.

- Kiedy patrzyłeś na brzeg, nabrałam w płuca powietrza i dałam nurka pod wodą - śmiała się ubawiona tym wspomnieniem. - Podpłynęłam pod sam brzeg. Kilkadziesiąt metrów dalej w kierunku wsi wyszłam w las.

- A my zatoczyliśmy łuk i spotkaliśmy się z panią Małgosią przy szo­sie - dodali chłopcy. - O żadnym potworze z jeziora nie słyszeliśmy.

- Ja też - posłałem dziewczynie kwaśny uśmiech i wbiłem w nią swój wzrok. - Ale miałem słabą nadzieję, że jakieś monstrum pływa jednak w tych wodach.

Zrozumiała aluzję i nachmurzyła się.

Okazało się, że Małgorzata i chłopcy nie wiedzieli o moim przyjeź­dzie w te strony, gdyż od rana byli poza leśniczówką Kolasia. Owszem, wiedzieli od mojego znajomego z Lęborka, że niejaki Paweł Daniec jest zainteresowany sprawą kłusowników mordujących łabędzie, ale nie wie­dzieli na mój temat zbyt wiele. Oni nie mieli nawet pojęcia, że przyjadę z Warszawy. Podczas powrotu z obchodu pojezierze natknęli się na mnie przypadkiem, a resztę już znacie.

- Zapraszam do Kolasówki - rzekła cieplejszym głosem Małgorzata. - Od rana tropimy kłusowników i padam już ze zmęczenia.

Pojechaliśmy tam jeepem.

W trakcie jazdy mogłem dyskretnie przyjrzeć się moim nowym kom­panom.

Małgorzata - nauczycielka biologii z Lęborka i eks-pływaczka klubu sportowego - miała jasne i proste włosy, a przedziałek na samym środku głowy rozdzielał je na dwie identyczne połówki przypominające okienne zasłony. Wyższy i starszy Ballada był żywym i inteligentnym szatynem w wieku szesnastu lat. Młokos ustępował mu wzrostem i wiekiem. Był przy rym blondynem o rudym odcieniu włosów, a jego twarz zdobiły setki piegów.

Kolasiowa poczęstowała nas wiejskim chlebem z dżemem i mlekiem. Proste jedzenie, które podczas wakacyjnej przygody smakowało inaczej niż w mieście. Nakarmiony Szczeżuj obojętnie nam się przyglądał i zu­pełnie nie reagował na komendy Kolasiowej. Dopiero jak wyszła na ze­wnątrz i coś krzyknęła, pies ożywił się i wybiegł z chałupy.

- On mnie wcale nie słucha - żaliła się, gdy wróciła z dworu. - Tylko męża posłucha. Co za psisko.

Małgorzata zerknęła jeszcze na mój rozcięty palec.

- W jeziorze jest pełno raków i muszli racicznic - rzekła. - Właśnie nadepnąłeś na jedną z nich. Daj, zrobię ci świeży opatrunek.

- Nie trzeba - odmówiłem. - Potrafię sam o siebie zadbać.

Jako że zbliżał się wieczór, szybko przeszliśmy do sprawy. Napiliśmy się pysznego kompotu Kolasiowej i usiedliśmy w salonie, którego ściany zdobiły myśliwskie trofea.

Ballada włączył magnetofon.

Miałem wreszcie okazję wysłuchać nagraną na kasetę magnetofonową rozmowę kłusowników. Znałem jej treść dobrze, gdyż prezes słupskiego oddziału LOP, mój znajomy, po przesłuchaniu nagrania natychmiast mnie zawiadomił wysławszy uprzednio jego treść. To dlatego zjawiłem się tu­taj.

Na tle szumu słychać było dość wyraźne głosy dwóch rozmawiają­cych osobników. Z początku rozmowa nie była istotna dla sprawy. Męż­czyźni kierowali się na wyspę, jeden z nich zauważył łabędzia, a potem rozległ się strzał z wiatrówki, plusk wioseł, jakieś przekleństwo rzucone przez jednego z nich i dopiero po chwili przeszli do sprawy - zaczęli się kłócić.

PIERWSZY: Dostałeś na flaszkę, ryju? Dostałeś! To czego chcesz? Albo rybka, albo pipka. Nie chcesz zarobić, wracaj na wiochę!

DRUGI: Dobra, dobra. Czego się pieklisz? A ty, ile dostałeś od tego Szwaba?

PIERWSZY: Nie twój interes, ryju. To mój wspólnik, a ciebie ja wyna­jąłem, kapujesz?

DRUGI: Ha, ha, ten Szwab to twój wspólnik? Widziałeś, czym on jeź­dzi? Taką bryką! „ Wspólnik”, dobre sobie! Podał ci chociaż rękę?

PIERWSZY: A bo co?

DRUGI: Nie podał, bo widziałem was w knajpie.

PIERWSZY: Widziałeś...?

DRUGI: A widziałem. On ledwo na ciebie patrzył. Bo ty nie myjesz zębów, Mały Ziutek. A z niego elegant jak się patrzy. Bogaty gość. W Czarnej Dąbrówce wynajął na jeden dzień kwaterę i gadał przez telefon o jakichś dworkach i o pałacach.

PIERWSZY: Kto ci to powiedział?

DRUGI: Nieważne kto. Ważne, żeby ten Szwab dobrze zapłacił. Kapu­jesz? A więc mów, o co chodzi, inaczej sam będziesz wiosłował albo...

PIERWSZY: Albo co?

DRUGI: Jeszcze nie wiem...

PIERWSZY: Ty policją straszysz?!

DRUGI: Cicho, wypłoszysz ptaki! Co on chce zrobić? No, ten Szwab, co jeździ alfa romeo?

PIERWSZY: Niemcem się nie interesuj, Wołga. To groźny typ... Ty wiesz, że on ma giwerę pod marynarką. Przyjedzie dwudziestego dziewiątego czerwca do Lęborka, to sam go zapytasz. Dzień dobry, Herr Kaltz, jestem Wołga, czy może mnie pan oświecić w temacie, czego pan mianowicie szuka w naszych uroczych stronach i dlaczego interesuje pana Nożyno? I kto to jest Koschnik?

DRUGI: Ty, sobie ze mnie nie żartuj, padalcu. Ja wiem, że on mówił do kogoś przez komórkę, że szuka jakiegoś skarbu... Rozmawiał nawet ze wspólnikiem, Polakiem... Spotka się z nim w Lęborku w jakiejś knajpie na Staromiejskiej.

PIERWSZY: Dobra, wypijemy dzisiaj, to pogadamy. Bierz wiosło... Płyniemy na drugą wyspę po tego łabędzia, co nam uciekł.

W tym miejscu rozmowa się urwała. Ballada wyłączył magnetofon. Wszyscy spojrzeliśmy po sobie w milczeniu z nieukrywanym żalem, że to już koniec i nie dowiemy się dalszego ciągu.

Na szczęście jutro wypadał dwudziesty dziewiąty dzień czerwca. Ist­niała szansa na wyśledzenie przybywającego z Niemiec Herr Kaltza i zi­dentyfikowanie osoby, z którą miał się spotkać w Lęborku.

- I co? - popatrzyła na mnie Małgorzata. - Co powiesz o tej sprawie jako historyk sztuki? Bo chyba nie los łabędzi cię zainteresował?

Przemilczałem jej uszczypliwość.

- Mamy za mało danych, aby cokolwiek wyrokować - odpowiedzia­łem ostrożnie. - Niemniej jednak ów Kaltz musi posiadać jakąś istotną informację dotyczącą przeszłości tego regionu. Kto wie, może faktycznie chodzi o jakiś skarb? Kłusownicy wspomnieli o Nożynie. To niedaleko stąd, prawda? Stara poniemiecka wieś należąca do rodu Puttkamerów i von Massowów. Niewykluczone, że chodzi o skarb należący właśnie do jednego z przedstawicieli tych rodów. Kim jest Koschnik? Nie wiem, ale warto się o niego popytać w Nożynie. Proponuję jutro przed obiadem wyruszyć tam. Możemy też odwiedzić Czarną Dąbrówkę, w której Kaltz miał się zatrzymać na nocleg podczas ostatniej wizyty. A nuż natkniemy się na naszych kłusowników? Jeden z nich nosi pseudonim Mały Ziutek, drugi to Wołga. Można popytać we wsi, ktoś musi ich w końcu znać. A po południu zaczaimy się w Lęborku na Kaltza i na jego polskiego wspólnika.

Nie zrobiłem na moich słuchaczach dobrego wrażenia jako historyk sztuki i pracownik Departamentu Ochrony Zabytków. Mówiłem zacho­wawczo, z rezerwą, ale jak mi się zdawało zaszczepiłem w nich nadzieję na przeżycie prawdziwej przygody.

Na koniec została jeszcze sprawa noclegu. Otóż chłopcy za wszelką cenę chcieli rozbić namioty obok mnie nad jeziorem, co spotkało się z ostrym sprzeciwem Małgorzaty.

- To dobre miejsce pod namiot - bronił pomysłu Ballada. - Dlaczego nie mamy się tam rozbić?

- To niebezpieczne - warknęła Małgorzata.

- A bo tu wam źle, chłopcy? - zdziwiła się żona leśniczego. - Dom jest duży.

- Musimy mieć oko na wyspę - wyjaśnił ochoczo Młokos. - Inaczej nie wypatrzymy kłusowników. A w nocy mogą się pojawić. Mamy prze­cież mikrofony kierunkowe i znowu możemy ich podsłuchać...

- W czwórkę będzie raźniej - poparłem pomysł chłopców. - A macie namioty?

- Tak! Na wszelki wypadek wzięliśmy dwie dwójki. Mamy też legity­mację LOP!

- Będziemy do pani przychodzić na posiłki - uśmiechnął się Młokos do Kolasiowej. -To niedaleko stąd, będzie kilometr brzegiem.

- Ale to niebezpieczne - jęknęła Kolasiowa i popatrzyła na nauczy­cielkę. - Pani zobaczy, co ci kłusownicy zrobili mężowi! Jak zobaczą, że się nimi interesujecie, zakatrupią was jeszcze.

- My się nie boimy! - wyprężył dumnie pierś Ballada.

- Nie muszą nas od razu podejrzewać, że polujemy na nich - tłuma­czył Młokos.

- I będziemy bliżej natury!

- Chłopcy chcą napisać artykuł o lęgach ptactwa wodnego nad jezio­rem Jasień - wzruszyła ramionami Małgorzata. - A skoro Paweł boi się sam mieszkać pod namiotem, to czemu nie! - droczyła się ze mną Małgo­rzata. - Rozbijemy się z nim. Bliżej natury! Niech wam będzie!

- Dziękuję - westchnąłem z udawaną ulgą w formie żartu. - Sam bałbym się nocować nad jeziorem.

Małgorzata zaśmiała się sarkastycznie.

Było już po dwudziestej drugiej, gdy w księżycową noc trzy namioty stanęły obok siebie nad jeziorem pogrążonym w srebrnej zadumie. Ten romantyczny nastrój psuły dochodzące co pewien czas z przeciwległego brzegu Łupawska odgłosy zabawy - bawiono się tęgo w którymś z ośrod­ków wczasowych nad brzegiem. Ale to nie muzyka i śpiewy turystów nie dały nam zasnąć tej nocy, postanowiliśmy bowiem zaczaić się na kłusow­ników, wyznaczając półtoragodzinne warty aż do samego świtu. Ogniska nie rozpalaliśmy, aby nie zwracać na siebie uwagi. Wylegliśmy na brzeg przed namioty zwróceni twarzami na ciemne jezioro, a chłopcy zamonto­wali swój sprzęt, dzięki któremu znalazłem się w tych stronach. Gdyby nie nagranie rozmowy kłusowników, nigdy bym się nie dowiedział o Herr Kaltzu i jego planach dotyczących jakiegoś skarbu.

W czwórkę usiedliśmy na brzegu wpatrzeni w ledwie pomarszczoną i ciemną powierzchnię, którą starał się rozjaśnić księżyc. Pogadaliśmy do dwudziestej trzeciej i wreszcie zmorzył nas sen.

Pierwszy objął wartę Ballada. Po nim miałem stanąć na czatach ja, po mnie Małgorzata i na końcu Młokos.

Ledwo zasnąłem, a już zbudził mnie starszy z chłopców.

- Pańska kolej - oznajmił szeptem.

- Cisza? - zapytałem przez sen.

- Spokój. Pan pójdzie, pokażę, jak obsługiwać mikrofon kierunkowy.

Potem legł w namiocie zmęczony. A ja usiadłem na brzegu, aby przez dziewięćdziesiąt minut obserwować uśpione wody jeziora, trzy wyspy, których zarysy mogłem z tego miejsca od biedy rozpoznać dzięki uprzej­mości księżycowej latarni. Pobawiłem się trochę mikrofonem kierunko­wym, którego lunetą obracałem we wszystkie możliwe kierunki i zamar­łem, gdy czuły mikrofon podchwycił nagle jakiś dziwny pomruk z ciem­ności. Senność natychmiast odpłynęła z moich powiek i błyskawicznie ustawiłem czułość dźwięku. Dochodził on nie z wyspy, gdzie według naszych przewidywań powinni byli pojawić się kłusownicy, a od strony zalesionego klifu opadającego w kierunku wsi Jasień. Tego się nie spo­dziewałem! A tu proszę, ktoś stał w lesie po prawej stronie, schowany za drzewami, i w najlepsze obserwował nasz obóz. Zerknąłem na wskaźnik odległości - siedemdziesiąt trzy metry. Bo jak wyjaśnić ten chrapliwy oddech, który teraz dźwięczał mi złowieszczo w słuchawkach nałożonych na uszy? Chrapliwy oddech powtórzył się. Nie był wyraźny, wszak odległość była duża, a działanie mikrofonu utrudniały pnie drzew odbijające fale wysyłane przez nadajnik urządzenia. A to raz coś zapiszczało, to za­szumiało w słuchawkach, ale co pewien czas mikrofon wyłapywał trzask łamanej gałązki i ów chrapliwy oddech złoczyńcy. Znowu się powtórzył! Nie powiem, ale ścierpła mi skóra na plecach i w tej chwili powinienem był obudzić chłopców oraz Małgorzatę, zaalarmować ich o grożącym nam niebezpieczeństwie. Ale czy ładna blondynka nie odebrałaby mojego za­chowania jako objawu tchórzliwości? Tak właśnie by pomyślała, że je­stem strachliwy i wołałem obudzić ją, niż samemu sprawdzić, kto czai się w ciemnym borze.

Markując powrót do namiotu, przyssałem się do ziemi za krzakami w głębi brzegu i po cichu podczołgałem się łukiem po bujnie zarośniętej polanie na sam skraj lasu. Zajęło mi to trochę czasu, gdyż ten nieużytek będący wyrwą we wschodnim klifie miał charakter niecki o szerokości około pięćdziesięciu metrów, więc musiałem czołgać się wolno i ostroż­nie, aby nie wypłoszyć nieznajomego z lasu. Na szczęście było ciemno, gdyż księżyc przeniósł się hen nad Jasień i północny akwen, zostawiając nas na pastwę ciemności.

Szybko znalazłem się na skraju wyżej położonego lasu i kryjąc się za pierwszym lepszym drzewem stałem czujny niczym nocny zwierz. Cof­nięty kilkanaście metrów od linii łączącej miejsce pobytu domniemanego intruza z naszymi namiotami, nasłuchiwałem bez pomocy urządzenia, ale teraz wystarczył mi mój własny słuch. Wyraźnie słyszałem czyjeś zbliża­jące się kroki. Trzaskały gałązki i szeleściło leśne runo. Wnet wszelki hałas ustał. Ktoś, kto chował się w lesie i szedł w kierunku naszych na­miotów - przystanął. Czy zaalarmowała go moja tutaj obecność? Być może nadepnąłem na jakąś gałązkę i spłoszyłem uważnego intruza. I naraz ten ktoś rzucił się do ucieczki, w czym utwierdziły mnie cichnące kroki.

Stałem z kwadrans przyssany do wilgotnego pnia sosny i nasłuchiwa­łem z wielkim natężeniem mowy lasu. Zdawało się, że słyszę każdy sze­lest paproci, spadające z drzew szyszki i szorujące po ściółce obślizgłe ciało padalca, ale kroki intruza już więcej się nie powtórzyły.

Zawróciłem do naszego obozu i ustawiłem mikrofon w stronę lasu. Cisza. Szumiało, trzaskało, ale ani kroków, ani oddechu już nie słyszałem.

Dla świętego spokoju zabrałem z namiotu latarkę i poszedłem raz jesz­cze na przeszpiegi. Przebyłem niżej położoną nieckę i po chwili powoli pokonywałem zarośnięty las, idąc wzdłuż brzegu jeziora i potykając się o wystające pnie ściętych drzew, gęste jarzyny i kłącza roślin. Przystawa­łem, nasłuchiwałem i szedłem dalej, cały czas świecąc latarką we wszyst­kich kierunkach.

Las był jednak pogrążony w solidarnym śnie z milczącym jeziorem, ucichły też odgłosy zabawy z ośrodków wczasowych. Moja misja spełzła na niczym - wypłoszyłem intruza albo odszedł on stąd z własnej woli.

Wróciłem do namiotów całkowicie przebudzony. Kiedy mijała godzi­na zmiany warty, nie poszedłem obudzić Małgorzaty. Nie chciało mi się spać, a szkoda było czuwać we dwójkę, chociaż towarzystwo zgrabnej nauczycielki przyjąłbym z ochotą. Usiadłem jednak samotnie pod namio­tem i ustawiłem mikrofon z powrotem na las.

„Jaka szkoda, że zapomniałem włączyć wcześniej magnetofonu i nie nagrałem odgłosów intruza z lasu” - pomyślałem. „Być może zdołaliby­śmy coś odczytać z nagrania. I kto uwierzy w moją historię?”

****

Obudziły mnie pierwsze promienie słońca na bytowskiej ziemi. Uno­sząca się na przeciwległym brzegu jeziora ponad zieloną wstęgą lasu czer­wona tarcza słońca swoim mdłym blaskiem rozpraszała ciemność okoli­cy. Drozd śpiewak przedrzeźniał obudzonego wraz ze mną świergotka; szczebiotanie tych ptaków na szczytach drzew mile drażniło uszy i było drugim radosnym elementem z bogatego repertuaru narodzin nowego dnia. Leżałem pod swoim namiotem obok mikrofonu kierunkowego oparty czę­ściowo plecami o namiot i podziwiałem nieprzytomnym wciąż wzrokiem wschód słońca nad Jasieniem. Z początku byłem dziwnie lekki, obojętny i odurzony pączkującą przyrodą. Wdychałem wilgotną świeżość świtu. Tylko chłód przeszywający moje ciało i chrapanie któregoś z chłopców psuły to dziewicze wrażenie pojednania z przyrodą.

Wstałem ociężały i obolały. Przede wszystkim - zły. Zły na to, że zasnąłem na warcie jak zwyczajny żółtodziób! Skarciłem się w duchu za tę lekkomyślność i brak odpowiedzialności - nie obudziłem wszak moich kompanów, naraziłem ich na niebezpieczeństwo i nadużyłem ich zaufa­nia. Co by się stało, gdyby leśny intruz zechciał napaść na nas przed na­staniem świtu? Aż strach pomyśleć! To, że wszystko było na swoim miej­scu i nic się nikomu nie stało, było wyłącznie zasługą niebios.

Obmyłem twarz w chłodnym jeziorze, a kiedy wróciłem do namio­tów, szarość wiszącą jeszcze w powietrzu przebijały ostre sztylety pierw­szych promieni słońca mieniących się w kolorze złota.

Witaj, nowy dzionku! Hej, przygodo, gdzie się dzisiaj ukryłaś?

ROZDZIAŁ TRZECI

POBUDKA! • KTO W NOCY CHRAPAŁ? • PORANNE ŚNIADA­NIE • ODWIEDZAMY CZARNĄ DĄBRÓWKĘ • CZY KARCZ­MARZ ZNA MAŁEGO ZIUTKA? • O MOWIE KASZUBSKIEJ • W NOŻYNIE • PROBOSZCZ OPOWIADA O KOSCHNICKU • ZA­MIAST SKARBU DUCH • CZY DEPCZEMY KALTZOWI PO PIĘ­TACH? • O ZIEMI LĘBORSKIEJ • W OCZEKIWANIU NA KALTZA W LĘBORKU • SPACER PO ULICY STAROMIEJSKIEJ • NARADA • KALTZ I MÓJ „DOBRY” ZNAJOMY

Małgorzatę obudziłem od razu. Jednak z chłopcami były pewne pro­blemy. Odurzeni zdrowym powietrzem, narkotyczną mocą chłodnej ka­szubskiej nocy spali głębokim snem i trzeba było kilkakrotnego potrząśnięcia linkami namiotu, aby wreszcie wyjrzeli na zewnątrz, co się dzieje.

- Pobudka! - krzyknąłem. - Wasze świergotki już dawno na nogach. Przespaliście ten cały wasz „ptasi budzik”.

- Drozd śpiewak wstaje już o trzeciej rano - jęknął Ballada.

Marudząc zaczęli wiercić się w namiocie w poszukiwaniu swoich ubrań. Tak rozpoczęła się leniwa krzątanina na naszym biwaku.

- Dlaczego mnie nie obudziłeś? - zapytała z pretensją w głosie Mał­gorzata.

- Nie chciało mi się spać - odparłem niewzruszony.

- Więcej tego nie rób - rzekła stanowczo. - Nie potrzebuję dżentel­menów. Biwak ma swoje prawa! Na warcie trzeba się zmieniać, inaczej jeden wartownik może zasnąć ze zmęczenia. Zrozumiałeś?

- Tak jest! - stanąłem na baczność i przystawiłem dwa place do czoła, jakbym salutował.

Moja błazenada zwróciła uwagę chłopców. Zaczęli się śmiać.

- Nagrał pan coś ciekawego? - zapytali wskazując na mikrofon i ma­gnetofon.

- Nic. Zupełna cisza.

- Na jeziorze nigdy nie ma ciszy - weszła w słowo Małgorzata. - Zawsze coś chlupie, zapiszczy i zachrobocze.

- W porządku - westchnąłem poirytowany jej zaczepnym tonem.

- Nie było kłusowników! To chciałem powiedzieć. Ale słyszałem czyjeś chrapanie. Tak, teraz to sobie przypominam! Zaraz, z którego to namio­tu...?

- Ja nie chrapię! - sprzeciwiła się.

- Skąd wiesz, skoro wtedy śpisz? - zapytałem chytrze.

- Ja, proszę pani, też uważałem - odezwał się rozbawiony Młokos - że nie chrapię, ale okazało się inaczej. Tato nagrał mnie kiedyś na wideo podczas snu jak chrapałem.

- Następnym razem nagram to chrapanie na magnetofon - zaśmiałem się. - Przekonamy się, kto z was chrapie najgłośniej.

- To pewnie chrapali chłopcy - wskazała na nich speszona Małgorza­ta i zaraz zmieniła temat. - Ale czemu gadamy o głupstwach. Róbmy śnia­danie i toaletę.

Kiedy jedni kąpali się w jeziorze, drudzy przygotowywali posiłek. Skorzystałem z okazji, że nauczycielka zażywała w jeziorze kąpieli, a chłop­cy kroili kiełbasę oraz pieczywo, i zajrzałem do lasu na północnym klifie. Obszedłem teren, tam gdzie w nocy zakradłem się, aby zdemaskować noc­nego podglądacza, ale nie znalazłem żadnych śladów jego obecności. A przecież intruz mógł zostawić niedopałki papierosa, odcisk buta albo upuścić jakiś drobiazg na ściółkę. Niestety, nic nie znalazłem.

Narwałem trochę jagód, które ułożyłem w dłoni złożonej w łódeczkę i wróciłem na biwak.

- Poczęstuj się - zwróciłem się do powracającej z jeziora mokrej Małgorzaty wichrzącej dłońmi swoje włosy. - Świeże jak maliny.

- Nie, dziękuję - burknęła.

Chłopcy nie byli jednak tak marudni i poczęstowali się.

- Jagody jagodami - rzekłem - ale zjedzmy kiełbasę, bo kiszki grają mi marsza.

Z chłopcami przygotowaliśmy ruszt, zaś Małgorzata zrobiła znako­mitą - jak się okazało - kawę z mlekiem. Jej gorący aromat unosił się w powietrzu i mieszał z zapachem wilgotnego zielska, żywicy, ryb i słoń­ca. Nie wiem czemu, ale właśnie aromat mlecznej kawy i pieczywa zmie­szany z zapachem lata kojarzył mi się z wakacjami, z namiotem, z szaleństwem i z przygodą.

Po śniadaniu i umyciu naczyń rozpoczęliśmy przygotowania do wy­jazdu. Wszystkie cenne rzeczy zapakowaliśmy do Rosynanta, zasunęli­śmy namioty (rzecz jasna, słowem nie wspomniałem o moim alarmie) i o wpół do ósmej opuściliśmy biwak. Wijąca się ścieżka prowadząca skrajem lasu do szosy była jeszcze zacieniona i mokra od rosy, a błękitne jezioro za nami żegnało nas w pogodnym nastroju.

Pojechaliśmy na południe wzdłuż jeziora. Najpierw minęliśmy prze­smyk między Jasieniem a jeziorem Obrowo Duże, a następnie skręciliśmy na północ na wieś Łupawsko, położoną przy zachodnim brzegu Jasienia. Cały czas jechaliśmy szosą ciągnącą się przez spokojną i zalesioną okoli­cę, mając w dole po prawej niebieski akwen nieśmiało pokazujący się między drzewami. Za osadą Ceromin odbiliśmy na Jerzkowice, by stam­tąd szybko dojechać do Czarnej Dąbrówki - osady stykającej się pół­nocną stroną z gęstymi połaciami sosnowych lasów, którymi płynie rzeka Łupawa, wpadająca do Jasienia.

We wsi zrobiliśmy pierwszy postój, choć nikt z nas nie był zmęczony.

Zwyczajem starych podróżników i badaczy kultury tych ziemi, etno­grafów i etymologów ziemi kaszubskiej zaszliśmy do miejscowej „karcz­my” zasięgnąć języka u „karczmarki”. „Karczmą” okazała się zwykła pro­wincjonalna restauracja wciąż tkwiąca mentalnie w kulturze okresu socjalizmu - szare pudełko z nierównym tarasem o pomalowanych na brązowo poręczach, plastykowych stolikach i fotelikach, jednakże z widokiem na główną ulicę. Siedząc tutaj cały dzień można było powiedzieć wszystko o mieszkańcach wsi, ale nie mieliśmy na to czasu. Dzisiaj cze­kał nas jeszcze wyjazd do Lęborka w celu namierzenia przybywającego z Niemiec Herr Kaltza.

„Karczmarką” okazał się mężczyzna w średnim wieku z bladą twarzą. Wewnątrz nie było jeszcze nikogo, gdyż dopiero szykowano się do otwar­cia lokalu. Właściciela znaleźliśmy przy wjeździe na wewnętrzny dzie­dziniec, gdzie krzątał się przyjmując dostawę.

Poszedłem tam sam, aby nie wywoływać sensacji. Na wsi wieści roz­chodzą się szybko i jeśli tylko kłusownicy pochodzili z Czarnej Dąbrów­ki, błyskawicznie doszłaby do nich wieść o szukających ich osobnikach jeżdżących jeepem. Idąc sam, nie wzbudzałem takich emocji.

Zapytałem wprost o Małego Ziutka - jednego z kłusowników polują­cych na Jasieniu.

- Mały Ziutek? - zastanawiał się chwilę właściciel knajpy. - Nie! Nie znam! A bo co?

- Chciałem kupić od niego trochę sielawy - skłamałem, gdyż do końca nie byłem pewien, czy mężczyzna okaże się wdzięcznym informatorem.

- U mnie kupisz pan już przyrządzoną. Na talerzu, zarumienioną i z pieprzem. Ale otwieram o dziewiątej.

- Niewykluczone, że wracając z Nożyna wpadnę na jedną smażoną rybkę. Ale wie pan - puściłem do niego oko - chciałem sam sobie upiec nad ogniem jak prawdziwy turysta...

- Przykro mi - przerwał oschle. - Z kłusownikami się nie zadaję. A pan turysta?

- Turysta.

- Gdzie pan siedzisz?

- Nad Jasieniem.

- Piękne strony. Pewnie w ośrodku wczasowym?

- Nie, w namiocie nad samym brzegiem.

- W takim razie życzę miłego urlopu. A Małego Ziutka nie znam.

- I nie słyszał pan o nim? - nie dawałem za wygraną.

- Toż przecież panu mówię, że nie.

- A może zna pan Koschnicka?

- Kogo?! - wybałuszył zdziwiony oczy.

Uciekłem czym prędzej, gdyż właściciel lokalu okazywał objawy sil­nego poirytowania moim wścibskim tonem, a pytania o Małego Ziutka nawet go zdenerwowały. To dawało wiele do myślenia.

Wsiadłem do jeepa i nie udzieliwszy Małgorzacie oraz chłopcom żad­nej informacji, szybko ruszyłem.

- Gdzie tak pędzimy? - zapytali.

- Do Nożyna. Nie chcę rzucać się w oczy jeepem z warszawską reje­stracją.

- Ale co się stało, panie Pawle? - zapytał Młokos.

- Ten właściciel wydał mi się dziwny - odpowiedziałem. - Pytam go o Małego Ziutka i ani słowem nie wspominam o tym, że to kłusownik, ale on wiedział, czym Mały Ziutek się zajmuje.

- Może tutaj to normalne skojarzenie - myślała na głos Małgorzata. - Pytałeś wszak o ryby.

- W zasadzie tak - skrzywiłem się - ale to jego zdenerwowanie... Zbył mnie i był rozdrażniony. Pomyślałem, że lepiej będzie, jak zejdę mu z oczu. Ale wrócimy jeszcze do niego.

- A pytał pan o tego Koschnicka? - spytał Ballada.

- Owszem, ale był szczerze zdziwiony, gdy wymieniłem to nazwisko. Raczej nie zna żadnego Koschnicka.

- Bo to rzeczywiście dziwne nazwisko.

- Wielu Kaszubów posiadało zniemczone nazwiska o słowiańskiej etymologii. Bo nie zapominajmy, że Kaszubi są Słowianami, nie mają z Niemcami nic wspólnego. Mowa kaszubska jest jednym z dialektów słowiańskich, a różni się od języka polskiego odmiennym akcentowaniem, zamianą samogłosek w niektórych wyrazach, używaniem archaizmów oraz naleciałościami z sąsiednich języków, w tym z niemieckiego i polskiego. Wreszcie Kaszubi, tak jak i Polacy, cierpieli pod rządami tych samych zaborców, to jest Krzyżaków, Szwedów i Prusaków. Przetrwali dzięki ko­ściołom, w których pielęgnowano właśnie język polski i w których uży­wano polskich modlitewników, zaś drugą ostoją był dom rodzinny. W XIII wieku książęta zachodniopomorscy używali tytułu „Duces Cassubitarium”, a w kronice Boufała pada nazwa „Casshubii”.

- I do tej pory nie wiemy, co nazwa Kaszuby oznacza - dokończyła za mnie Małgorzata. - Ale na pewno Kaszubi są Słowianami.

- Gwesno! - odezwałem się, a cała trójka popatrzyła na mnie zasko­czona.

- Gwesno? - powtórzył Ballada i zrobił wielkie oczy.

- Użyłem archaizmu - zaśmiałem się. - Kaszubskie „gwesno” pocho­dzi od staropolskiego „gweśny”, co znaczy „pewny”.

Na trop Koschnicka wpadliśmy szybko, bo w samym Nożynie. Oka­zało się, że niejaki Koschnick mieszkał w Noży nie, ale, biedak, nie żył już od dobrych dwustu lat! Dowiedzieliśmy się tego od tutejszego probosz­cza.

Jak tylko przybyliśmy do wsi - położonej dziewięć kilometrów na południowy zachód od Czarnej Dąbrówki - zajechaliśmy pod okazały kościół z czerwonej cegły, stojący przy głównej drodze, otoczony wyso­kimi kasztanowcami.

Spokój tej wsi ulokowanej przy drodze zapewniało położone za zabu­dowaniami niewielkie jezioro Trzebież i spokojne pofałdowanie terenu. Kościół był zamknięty, ale na plebani kręciło się kilku robotników. Na szczęście proboszcz był w środku, więc rychło go wyprosiliśmy na dwór. Okazał się serdecznym człowiekiem i z chęcią udzielił nam stosownych wyjaśnień.

Spacerkiem ruszyliśmy ubitą drogą z wybielonymi krawężnikami, aż wreszcie przystanęliśmy na chwilę pod krzyżem zwróconym na asfaltową szosę w pobliżu wejścia do kościoła. Rosło tam wysokie drzewo, na które wysoka wieża kościoła rzucała głęboki cień.

- Kiedyś, gdy Nożyno należało do większych wsi w okolicy, a właści­cielami jej były stare rody von Massowów i Puttkamerów - opowiadał proboszcz - był w tym miejscu drewniany kościół.

Nasz wzrok powędrował posłusznie za ręką wskazującą ceglany ko­ściół.

- Drewniany spłonął i postanowiono wybudować nowy. Kilka tygo­dni przed poświęceniem doszło do tragicznego wypadku. Otóż, przy pra­cach stolarskich w kościele pracował tutejszy majster, niejaki Koschnick. Pomagał mu młody czeladnik, który pewnego wieczora miał sam dokoń­czyć robotę.

Proboszcz zaprosił nas do wnętrza kościoła, który przywitał nas chło­dem zmieszanym z zapachem kadzidła.

- Po zapadnięciu zmroku Koschnicka zaniepokoiła nieobecność cze­ladnika, który zwykle jadał u majstra - ciągnął duchowny, zapraszając nas ruchem ręki do zajęcia ławek w nawie głównej. - Na próżno żona go uspokajała, że chłopak zabałamucił jakąś dziewczynę. Gdy majster dotarł do kościoła i zawołał ucznia po imieniu, usłyszał w odpowiedzi przerażającą ciszę. Kiedy zaś podszedł bliżej kruchty, stanął osłupiały.

Proboszcz miał dar opowiadania, gdyż na twarzach chłopców dostrze­głem autentyczne zainteresowanie, jakby ta historia wydarzyła się dosłow­nie wczoraj. Ale także i ja z Małgorzatą byliśmy ciekawi dalszych losów Koschnicka i jego ucznia.

- Proszę sobie wyobrazić, że na podwieszonym do stropu haku wisiał martwy czeladnik - ksiądz wszedł do kruchty i palcem wskazał na łuko­wate sklepienie. - To było gdzieś tutaj.

Była to niewielka kruchta, do której wejście zaczynało się w dolnej kondygnacji wieży.

- I co dalej? - zapytaliśmy.

- Jak tylko przerażony Koschnick odkrył tragedię, wybełkotał kró­ciutką modlitwę i uciekł z kościoła. Zdenerwowany odwiedził właściciela wioski. Ten kategorycznie nakazał mu milczenie, bojąc się, że wieść o śmierci chłopca odstraszy parafian od uczęszczania do przybytku boże­go. Jeszcze tej samej nocy Koschnick potajemnie wyniósł ciało czeladni­ka, a potem rozgłosił, że młodzieniec nieszczęśliwie upadł w drodze do domu mistrza.

Jak twierdzili miejscowi, duch zmarłego mścił się za kłamstwo, stra­sząc w nowym kościele. Szczególnie upodobał sobie dzieci przychodzące do świątyni na naukę. Na darmo pastor próbował wypędzić ducha.

- To znaczy, że duch ciągle tutaj straszy? - wystraszył się Młokos.

- Oprócz nabożeństw - rzekł lekkim tonem proboszcz.

- Przestraszył pan nie tylko chłopców, ale i mnie - wstała z ławki Małgorzata i zaczęła pocierać dłońmi wystające spod krótkich rękawów gołe ramiona.

- Ale dlaczego pytacie o Koschnicka? - zmienił nagle temat proboszcz. - Czy ma to może związek z jakąś tajemniczą sprawą dotyczącą rodu von Lipowów?

Domyślność księdza nas zadziwiła.

- Skąd to przypuszczenie? - popatrzyłem na niego uważnie.

- Pytał się o Koschnicka jeden przyjezdny.

- Niemiec?

- Niemiec, ale nazwiska nie znam. Czasami przyjeżdżają do Nożyna Niemcy i pytając kościół i dobra von Massowów i Puttkamerów. Cóż, nie­mieccy ziomkowie nie ustają w namiętnych studiach nad Kaszubami i Po­morzem. Czasami posiadają rozleglejszą wiedzą o historii tej ziemi niż my.

- Ale ten Niemiec, któremu opowiedział ksiądz tę legendę, nie za bar­dzo się orientował w historii? - spytała Małgorzata.

- Nie za bardzo, więc z przyjemnością opowiedziałem mu tę samą legendę.

- A jak on wyglądał? Ten Niemiec.

- Wysoki szatyn z wąsikiem. Miał taki męski, niski głos. Mówi słabo po polsku.

- Przyjechał może alfa romeo?

- Tak! - wykrzyknął zdumiony ksiądz, aż jego podniecony głos wy­pełnił wnętrze kościoła. - Czy powiecie mi, o co tutaj chodzi?

- Sami nie wiemy, proszę księdza, ale jakiś Niemiec szuka skarbu w tych okolicach. Niewykluczone, że należącego właśnie do rodu von Lipowów.

- Niewykluczone - powtórzył z przejęciem. - Pytał o dworki von Li­powów. Ale ich jest przecież tutaj na ziemiach bytowskiej, lęborskiej i słupskiej na pęczki. Jak to na Pomorzu Środkowym. Pełno tu było przez wieki von Lipowów, Zitzewitzów, Puttkamerów, von Massowów, von Dewitzów i wielu innych. Jedni z nich kupowali od drugich majątki, a ich córki wychodziły za mąż najczęściej za synów sąsiednich rodów...

- Czy ksiądz słyszał o jakimś skarbie? - zmieniłem temat.

- Przykro mi - pokiwał przecząco głową. - Ten Niemiec w alfa romeo również nie wspomniał o skarbie. Zapytał tylko o dworki po von Lipowach i interesował go Koschnick. Ale na historyka nie wyglądał. Swoją drogą, pan też nie wygląda, ale wierzę panu na słowo.

Zapytaliśmy także o kłusownika noszącego pseudonim Mały Ziutek, ale proboszcz nie znał takiego.

Podziękowaliśmy i wręczywszy mu moją wizytówkę, na wypadek pojawienia się w Nożynie Herr Kaltza, przeszliśmy się jeszcze nad pobli­skie jezioro, do którego prowadził stromy jar opasany starymi drzewami. Ogołocony z turystów zbiornik tonął w przedpołudniowym słońcu i ścią­gał do siebie ptactwo na przedpołudniowe rozmowy.

Legenda o Koschnicku zrobiła na nas duże wrażenie i czuliśmy, że byliśmy na tropie niezwykłej zagadki. Rozmowa dwóch kłusowników z jeziora Jasień okazała się prawdziwą sensacją i deptaliśmy niejakiemu Kaltzowi po piętach. To już dzisiaj mieliśmy szansę poznać go osobiście. Podnieceni pojechaliśmy do Lęborka, nie wiedząc jeszcze, jaką rolę odgrywał w tej sprawie Koschnick i jego czeladnik, o jaki skarb chodziło i jaki związek z tamtymi sprawami miał któryś z tutejszych dziedziców wywodzących się z rodu von Lipowów.

Pojechaliśmy przez Czarną Dąbrówkę. Ominęliśmy przezornie lokal, w którym nie tak dawno wypytywałem właściciela o kłusowników, i po­pytaliśmy się tu i ówdzie o miejsca noclegowe. Wskazano nam wpraw­dzie kilka ładniejszych domów, ale nikt nie przypominał sobie Niemca jeżdżącego alfa romeo.

Potem pognaliśmy na Oskowo, a dalej przez Cewice i Osowo Lębor­skie, wciąż przyglądając się przez szybę monotonnemu krajobrazowi, który tchnął w nas nieco nostalgii. Na otwartym terenie falowały trawy wzgórz, szare pola pokrywały zbocza utworzone przez zwały moreny czołowej i dalej na północ moreny dennej, miejscami drogę przecinały złocisto-szare wsie i osady o charakterze jednoulicówki, to znów otaczały nas ze­wsząd leśne bory, w których sosna mieszała się z dębem, towarzyszyły nam rzeczki i liczne kanały, mokradła, a zmierzwione od naporu słonego powietrza liście traw na bujnych łąkach zdawały się mamrotać pod nosem jakąś kołysankę.

Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ziemia lęborska - ukształtowana przez lądolód skandynawski i zlodowacenie bałtyckie - posiadała jakąś zadziwiająco usypiającą moc, w której wiatr o posmaku morza szeleścił bez ustanku liśćmi i czochrał łąki aż do znudzenia, a słońce wypalało na tej ziemi swojskie piętno Błękitnej Krainy.

Położony w dolinie rzeki Łeby i okolony pasmem wzgórz Lębork pocił się w czerwcowym słońcu. Piękna i nieco podniszczona zabudowa miasta dochodzi tutaj aż do podnóża porośniętej lasami wysoczyzny, a na pół­nocnym wschodzie sięga do stóp pięćdziesięciodwumetrowego zbocza moreny dennej, legendarnej siedziby króla Kaszubów. Dziś w tym miej­scu znajduje się park miejski imienia Bolesława Chrobrego, ale początki miasta sięgają dalej w przeszłość, niż wskazuje na to historyczny czas epoki, w której żył patron parku. Ziemię lęborską zamieszkiwały bowiem dawno temu starożytne ludy kultury łużyckiej, a w okresie powstawania państwa polskiego dorzecza Łeby i Łupawy były zamieszkane przez ple­miona słowińsko-kaszubskie i już w X wieku weszły w skład ziem Miesz­ka I. To tutaj istniał gród z ludnością słowiańską. Warto o tym wiedzieć, przejeżdżając przez miasto i podziwiając niemiecką oraz pruską spuści­znę architektoniczną, która dziś w głównej mierze decyduje o charakterze miasta. Lębork - leżący na szlaku handlowym, prowadzącym ze Szczeci­na do Gdańska - należał w swojej historii do książąt gdańskich i szczeciń­skich, królów polskich, margrabiów brandenburskich i do zakonu krzy­żackiego. Od 1772 roku zaczyna się formalnie pruska dominacja na tej ziemi w wyniku podpisania w Warszawie traktatu rozbiorowego. Lębork wszedł w skład państwa pruskiego i w granicach Niemiec znajdował się do dnia 10 marca 1945 roku. Pomimo, że tak zwany „żywioł niemiecki” był tutaj najsilniejszy, zachował się mimo wszystko element polski

- obecny w zwyczajach i w silnie „zachwaszczonym” germanizmami na­szym ojczystym języku. Prusacy tępili wszystko co słowiańskie, już po­przez zmianę nazw miejscowości czy nazwisk rodowych Kaszubów. Nie trzeba chyba dodawać, że Kościół katolicki był wrogiem szczególnym dla pruskich władz. Polskość zachowali tu głównie chłopi i robotnicy.

Dość już historii! Gdy z nieba leje się żar, ciężko o skupienie uwagi młodych ludzi. Widząc ich udręczone opowieścią twarze, przestałem lito­ściwie mówić i poprzestałem na podziwianiu miasta. To było ich miasto i może dlatego nie okazywali takiego entuzjazmu, co ja - przybysz z cen­tralnej Polski.

Kiedy mijaliśmy imponujący gmach ratusza, Małgorzata zwróciła się do Ballady:

- Gdzie masz gitarę?

Ballada sięgnął za siebie i wyciągnął z płóciennego pokrowca swoją niewielką gitarę, dzięki której zyskał ów przedziwny pseudonim. Nara­dzali się kilka sekund, po czym Ballada brzdąknął na gitarze, podciągnął jak zawodowiec dwie struny i zaczął kosić akordami, akompaniując Mał­gorzacie.

- Tysiąc lat strzeże słowiańskiej rubieży lęborski gród - śpiewała cie­płym głosem nauczycielka, a wtórował jej Młokos. - W Łeby zwierciadle przegląda się co dzień, czy skwar czy chłód. Dziś pośród parków, ogro­dów i ulic piosenka brzmi. Piosenka młoda, jak Lębork młody, jak młode jego dni... Dla innych Kraków, Warszawa czy Paryż jest miastem snów. Lecz dla nas Lębork jest najśliczniejszy na świecie, no i już.

- Brawo! - krzyknąłem zauroczony. - To się nazywa wjazd do miasta! Z piosenką na ustach.

- To fragment „Piosenki Lęborskiej” autorstwa Mieczysława Michalskiego, pioniera osadnictwa.

Nagle Ballada zmienił zasadniczo tonację i rytm.

- To może teraz dla odmiany trochę rapu? - zapytał mnie z nieukry­wanym sadyzmem i zaczął intonować jakiś współczesny przebój.

- Litości - jęknąłem. - Stawiam wszystkim obiad, tylko przestańcie mnie katować rapem! Moje uszy tego nie zniosą. Skończyłem historię sztuki i całą duszą jestem oddany wiekom minionym. Nie znoszę współ­czesnej muzyki młodzieżowej!

Chłopcy zaśmieli się, ale Ballada posłuchał mojej prośby.

- A to dobre sobie! - parsknęła Małgorzata. - Nasz młody historyk nie lubi współczesności, a jeździ jeepem grand cherokee!

- To służbowy samochód - oświadczyłem w tonie żartobliwym. - Nazywa się Rosynant. I to szef mi kazał nim jeździć. Gdyby nie polecenie zwierzchnika, przesiadłbym się na prawdziwego konia. Przez ten sa­mochód nazywają mnie Młodszym Samochodzikiem!

- Nie jesteś już taki młody - droczyła się ze mną Małgorzata.

- A myślałem, że jesteśmy rówieśnikami? - udałem zdziwienie.

Takie oto żarty towarzyszyły nam przez miasto.

Jeszcze może słów kilka o Lęborku. Nie da się ukryć, że przepływają­ca tutaj rzeka Łeba dodawała miastu uroku. Jej malownicze zakręty wkom­ponowane w typową zabudowę na planie owalnicy burzyły miejską mo­notonię, podobnie dopływ malutkiej Okalicy i zadrzewione brzegi doda­wały miastu szczególnej oryginalności. Pozostała część miasta wraz z kwadratowym rynkiem posiadała regularną szachownicową sieć ulic i nie robiła już tak imponującego wrażenia, choć dla takiego maniaka hi­storii, jakim byłem, wszystko było ciekawe i warte „zaliczenia”.

Znaleźliśmy jakiś bar i poszliśmy coś przekąsić. Zgodnie wcześniejszą obietnicą postawiłem po małej pizzy, z czego najbardziej zadowoleni byli chłopcy. Małgorzata była trochę naburmuszona i doprawdy nie wiedzia­łem dlaczego.

- Jak tylko będę głodny, a nie będę miał pieniędzy - rzekł Ballada - to zagram panu Pawłowi na gitarze jakiś współczesny przebój.

- To szantaż - zgromiłem go wzrokiem.

- Takie jest życie - uśmiechnął się.

Do spotkania Herr Kaltza z polskim wspólnikiem pozostało kilka go­dzin. Mogliśmy je spędzić w muzeum albo odwiedzić leżące za miastem Jezioro Lubowidzkie, ale nie mieliśmy już czasu na zwiedzanie. Należało jak najlepiej przygotować się do obserwacji lokalów przy ulicy Staro­miejskiej.

Mój plan był prosty.

- Pójdziecie w miasto - rzekłem do chłopców, stojąc przy zaparkowa­nym obok rynku jeepie. - Może uda się wam odnaleźć alfa romeo z nie­miecką rejestracją. Znacie miasto doskonale i jego plan nie jest wam po­trzebny, więc chodźcie po hotelach, zajazdach i parkingach, słowem spe­netrujcie wszystko, co wyda wam się warte sprawdzenia. A w tym czasie Małgorzata i ja obejdziemy na ulicy Staromiejskiej kawiarnię po kawiar­ni, każdy bar i cukiernię. Chcę poznać ten popularny deptak. Ta znajo­mość może okazać się później istotna, gdy przyjdzie już co do czego i namierzymy Kaltza. Jeśli przegapimy to spotkanie, wszystko na nic.

- Zgadzam się - poparła mój plan nauczycielka. - Spotkamy się o czternastej przy Baszcie Bluszczowej za placem Świętego Jakuba. To północny róg murów obronnych. Tam naradzimy się co dalej.

W ten oto sposób Ballada i Młokos poszli ulicą Armii Krajowej, a urocza nauczycielka i ja opuściliśmy duży i pusty rynek, z którego roz­biegają się wytyczone jeszcze w średniowieczu uliczki. Jedna z nich to właśnie najładniejsza w Lęborku ulica Staromiejska.

- Niestety - westchnęła Małgorzata, gdy wolnym krokiem szliśmy wzdłuż kamienic o kolorowych fasadach - w 1945 roku Armia Czerwona splądrowała i zniszczyła tę część miasta. Pożar, jaki wzniecili Rosjanie, trwał tutaj prawie miesiąc! Po wojnie wybudowano na miejsce spalonych nowe kamienice. Na szczęście część starej zabudowy została i w nią wkom­ponowuje się nowe budynki.

Ulica Staromiejska to pulsująca kolorami i tętniąca leniwym rytmem spacerów brukowana aleja, na którą cień rzucają sylwetki kamienic w róż­nych stylach, od neogotyku do secesji, ozdobione glazurowanymi cegła­mi, ciekawymi fryzami i dekoracjami w postaci geometrycznych orna­mentów, nisz i blend. Ich okna wieńczą najczęściej półkoliste łuki, ponad którymi wznoszą się faliste lub schodkowe szczyty. Ładnie tu i gwarno o tej porze roku. Nic dziwnego, że niejaki Kaltz tę właśnie ulicę wybrał na miejsce spotkania ze swoim wspólnikiem.

Obeszliśmy wszystkie kafejki i cukiernie, pokonaliśmy brukowany trakt kilka razy w tę i z powrotem, a tylko raz zrobiliśmy przystanek na kładce nad rzeką Łebą. Nic z tego spaceru nie wynikało, ale chciałem trochę tu pobyć dla lepszej orientacji.

Na kwadrans przed czternastą minęliśmy halowy kościół Świętego Jakuba, którego wieżę zachodnią zbudowano już w XV wieku. Jak powie­działa mi Małgorzata, tę trójnawową świątynię przebudowano gruntow­nie w latach 1907-1910, gdyż wielokrotnie była niszczona i plądrowana.

Wreszcie ukazała nam się Baszta Bluszczowa ze stożkowym dachem na ośmiobocznym szczycie. Tę pięciokondygnacyjną budowlę widziałem kiedyś na mapie Lubinusa z 1618 roku i była ona niemalże identyczna do tej widzianej naocznie. Jakbym śnił o niej dawno temu! Na zachód od ciemnoczerwonej baszty stoi zachowany do dzisiaj, ale w bardzo złym stanie, fragment muru obronnego, pod którym czekali Ballada i Młokos.

- Hej, panie Pawle! - krzyczał do mnie Młokos.

- Pani Małgosiu! - wtórował mu Ballada. - Tutaj! Chodźcie, to coś wam powiemy!

Poszliśmy zainteresowani pod mur.

- A wy nie możecie podejść do nas? - zapytała ich lekko urażona nauczycielka. - Co to za zwyczaje? Jesteście młodsi.

- Przecież umówiliśmy się dokładnie pod murem - stęknęli. - Nie chcieliśmy odchodzić.

- O co chodzi? - szybko zmieniłem temat.

- Wiemy, jak podsłuchać tego Kaltza!

- Mówcie! Jestem ciekaw.

Ballada wyszedł zza Młokosa, tak jakby chciał zaakcentować, że to wyłącznie jego pomysł.

- Użyjemy mikrofonu kierunkowego - oświadczył dumnie.

Pomysł był genialny! Wprawdzie już wcześniej, jadąc z Nożyna, my­ślałem, aby skorzystać właśnie z ich nagrywającego na odległość urzą­dzenia „szpiegowskiego”, ale nie chciałem jednak chłopakom psuć satys­fakcji z dobrego pomysłu. A był doprawdy świetny. Nie musieliśmy przy­siadać się blisko stolika Niemca, wystarczyło zlokalizować miejsce spotkania cudzoziemca z nieznajomym i nagrać ich rozmowę, stojąc daleko od nich.

Poklepałem Balladę po ramieniu.

- Masz głowę na karku, nie ma co.

- Ale wpierw powiedzcie, czy widzieliście gdzieś alfa romeo? - we­szła w słowo Małgorzata.

- Widzieliśmy - potaknął głową Młokos i zaraz zrzedła mu mina. - Ale z gdańską rejestracją.

- Widzieliście kierowcę?

- To była baba.

Ten trop nie dał oczekiwanych rezultatów. Widocznie Herr Kaltz jesz­cze nie przybył do Lęborka albo załatwiał sprawy poza miastem. Zresztą wytłumaczeń mogło być bez liku.

- Dobra - klasnąłem w dłonie - zbieramy się stąd, konspiratorzy! Idzie­my powoli na Staromiejską. Mamy uszy i oczy szeroko otwarte. Najpierw zabierzemy mikrofon z samochodu, Ballada będzie go trzymał w plecaku dla lepszego kamuflażu. Jak zobaczymy podejrzanie wyglądającego cu­dzoziemca z wąsikiem, Małgorzata, podejdzie dyskretnie do niego na prze­szpiegi i na odległość da nam znać, czy to właściwy człowiek. My, usta­wimy się gdzieś pod murkiem kamienicy albo gdziekolwiek na ulicy, gdzie możemy spokojnie namierzyć Kaltza i jego rozmówcę. W razie wpadki albo nieprzewidzianych okoliczności, ratujemy się szybką ewakuacją. Nie wiemy, z kim mamy do czynienia. To wszystko. Są pytania?

- Jeśli się zgubimy - zapytał Młokos - gdzie się spotkamy? Na ulicy Reja przy Rosynancie?

- Miejsce wydaje się dobre - podrapałem się po głowie. - Przydałby się jednak telefon komórkowy w razie czego...

Ballada wyciągnął nieoczekiwanie aparat zza paska do spodni.

- Do usług! - zasalutował.

Wymieniliśmy się numerami. Ruszyliśmy Młynarską, zachodząc plac Pokoju od północy.

- A nasza dama nie ma telefonu? - spytałem po chwili nadąsaną Mał­gorzatę.

- Nie ma - burknęła i zaraz popatrzyła na mnie ironicznym wzrokiem. - A ja myślałam, że ty jesteś romantyczny facet zakochany w historii sztu­ki, w zabytkach i w wiekach minionych. Sam się chwaliłeś, że duszę za­przedałeś przeszłości. A tu co mamy? Nowoczesne zabawki: samochody z napędem na cztery koła, telefony komórkowe i mikrofony kierunkowe. James Bond odwiedził Lębork! Hi, hi! Niezbyt to romantyczne. I takie dziecinne.

- Mam wyrzucić telefon do tej rzeczki? - zachrypiałem poirytowany jej uwagą, wskazując jednocześnie na jakiś kanał przepływający przed lęborskim zamkiem, który ukazał nam się u wylotu Młynarskiej, tuż za muzeum. - Czy wtedy będę bardziej dorosły? A jak oddam samochód, to już będę dla ciebie stuprocentowym facetem?

- Moja mama mówi, że faceci to dzieci - wtrącił Młokos.

- I ma rację - zaśmiała się Małgorzata. - Przede wszystkim, to wy, chłopcy, jesteście jeszcze dziećmi i sama nie wiem, czy powinniście brać udział w tej akcji.

- Musimy! - postawił się Ballada. - Jak inaczej pan Paweł podsłucha Kaltza? To my mamy mikrofon kierunkowy.

- Wiem, ale to może być niebezpieczne zadanie. Odpowiadam za was i martwi mnie ta przygoda. Mieliśmy nagrywać ptaki nad Jasieniem, wy­tropić kłusowników, a my co? Zabawiamy się w detektywów.

- Ależ, pani Małgosiu - zawył Młokos. - Ten Kaltz może nas zapro­wadzić do Małego Ziutka! Dzięki niemu wpadniemy na trop kłusowni­ków!

Małgorzata trochę się jeszcze droczyła z nami, ale gdy doszliśmy do jeepa, ustąpiła. Nie dziwiłem się zresztą jej reakcji, gdyż nasza misja nie była taka całkiem bezpieczna. W swojej karierze często walczyłem prze­ciwko handlarzom starociami, złodziejom dzieł sztuki czy amatorom poszukującym skarbów. Ci wszyscy ludzie potrafili być groźni i niebezpieczni, bo tak wielkie pożądanie potrafiły w nich obudzić skarby i stare, cenne świecidełka. Oj, miała rację nasza Małgorzata, że dorośli mężczyźni mieli coś z dzieci.

Jednak obecna misja wydawała się łatwa i bezpieczna. A to dzięki zaletom mikrofonu kierunkowego. Gdyby nie to „szpiegowskie” urządze­nie, pewnie nie zgodziłbym się na udział chłopców w tej sprawie, ale jak już wspomniałem wcześniej, jakiś czas temu pomyślałem o wykorzysta­niu tego urządzenia w Lęborku.

Punktualnie o szesnastej mocniej zabiły nam serca. Ruszyliśmy z dwóch krańców Staromiejskiej - Małgorzatą i ja od placu Żwirki i Wi­gury szliśmy w dół ulicy, a chłopcy ruszyli w górę począwszy od mostku nad Łebą - idąc naprzeciw siebie i obserwując kawiarniane stoliki na dep­taku. Pierwsza grupa, która zauważy cudzoziemca, miała zadzwonić do drugiej z krótką informacją.

Jak to bywa w życiu, nikt nie zadzwonił. A to z tej prostej przyczyny, że cudzoziemca z wąsikiem, pasującego do opisu Kaltza podanego nam przez proboszcza z Nożyna, zauważyliśmy na środku pasażu w tym sa­mym momencie. Ów człowiek siedział przy stoliku eleganckiej kawiarni usytuowanej w środkowym odcinku Staromiejskiej. Siedział pod parasolem, ubrany w ciemny garnitur, i rozmawiał z drugim osobnikiem, także odzianym w garnitur. Jednak jego rozmówca miał na sobie jasną marynar­kę i spodnie.

Poza tym znałem tego człowieka jak nieszczęście. To był Jerzy Batura we własnej osobie.

ROZDZIAŁ CZWARTY

SKĄD ZNAM BATURĘ • A JEDNAK NOŻYNO! • Z RADAREM DO KOŚCIOŁA • PAMIĄTKI RODZINNE RODU VON LIPOWÓW • BATURA NIE DAJE SIĘ • LIST PANNY GIZELI • CO STAŁO SIĘ Z NAUCZYCIELEM SCHUDELKĄ? • CZAPLA! • UCIEKA­MY • NARADA NA STACJI BENZYNOWEJ • ORNITOLOG TEŻ DETEKTYW • CO ZROBIĆ Z CZAPLĄ? • ROZWAŻANIA W DRODZE DO JASIENIA • JOACHIM VON LIPOW • CZY TRZYMAM W NAMIOCIE PSA? • O LOSACH NIEMIECKIEGO ZIEMIAŃSTWA NA POMORZU • POTWÓR CZY UFO?

Batura i Kaltz siedzieli do nas bokiem.

Szybko zajęliśmy miejsca na wydzielonym skwerku cukierni, oddalo­nej od interesującej nas kawiarni o czterdzieści metrów. Tak samo jak lokal, w którym Kaltz rozmawiał z Batura, także i cukiernia miała kilka stolików wyciągniętych na staromiejski bruk, dzięki czemu ciągle mijali nas przechodnie i trochę hałasowali. Ale z tego miejsca podsłuchanie Kaltza i Batury wydawało się możliwe i w miarę bezpieczne.

Ballada i Młokos zajęli się mikrofonem kierunkowym. W tym celu postawili go na stoliczku lunetą zwróconą w kierunku sąsiedniej kawiar­ni, podczas gdy ja z nauczycielką stanowiliśmy parawan, oczywiście z odpowiednio szeroką szczeliną, aby nie zakłócić biegu fal radiowych. Małgorzata zauważyła moje poruszenie spowodowane obecnością tu­taj Batury. Nie wiedziała przecież, kim był ten człowiek.

- Czy coś się stało? - obejrzała się za siebie na rozmawiających dwóch mężczyzn.

- Nie czas na wyjaśnienia - zbyłem ją i ręką dałem chłopcom znać, aby się pospieszyli. - Powiem tylko, że znam tego blondyna w jasnym garniturze. Nazywa się Jerzy Batura.

- Ty go znasz? - zdziwiła się Małgorzata. - Jakim cudem?

- To groźny handlarz starociami, złodziej dzieł sztuki i zawodowy przemytnik. Mój etatowy wróg.

- Nie wygląda na takiego.

- Nie spojrzałaś nigdy w jego błękitne oczy. Może dlatego.

- A co bym w nich zobaczyła?

- Kawałek lodu.

Nie było czasu na szczegółowe wyjaśnienia, kim był Batura, więc naszą uwagę skupiliśmy teraz wyłącznie na podsłuchaniu rozmowy Jerzego z Kaltzem. Ballada nastawił odpowiednią odległość i chwilę dostrajał jeszcze czułość sprzętu, a my piekielnie się wtedy denerwowaliśmy. Gdy skoń­czył, pierwszy sięgnąłem po słuchawki. Młokos włączył magnetofon.

Kiedy słuchawki zakryły moje uszy, usłyszałem trzask i przeraźliwy szum spowodowany dostrajaniem częstotliwości fal radiowych przez star­szego chłopca, ale wnet zakłócenia ustąpiły i rozpoznałem nieco zmienio­ny głos Batury.

Najdziwniejsze było to, że Jerzy rozmawiał z cudzoziemcem po nie­miecku. Płynnie i gramatycznie. A zatem zrobił wielkie postępy w eduka­cji. Miał rację mój szef, pan Tomasz, że wykształcony Batura stanowi dla polskiej kultury większe zagrożenie niż pospolity bandzior, jakim jeszcze kilka lat temu był Jerzy. Najwięksi gangsterzy wszechczasów byli na ogół ludźmi wykształconymi, kulturalnymi i myślącymi, a zwykłe pętaki po­sługujące się kastetem albo pistoletem pełniły wyłącznie rolę pomagierów i popychadeł.

- Czy mógłbym zobaczyć ten list, Herr Kaltz? - zapytał Batura ostroż­nie Niemca.

- Wystarczy to, co panu przekazałem - odpowiedział basem dobrze zbudowany szatyn z wąsikiem. - Dzięki pańskiemu radarowi znajdziemy to. Jak powiedziałem, zacznij pan od Nożyna. Według informacji z listu Joachima von Lipowa do Gizeli von Maszony z 1939 roku, pamiątki ro­dzinne zostały ukryte w Nożynie. Wie pan, biżuteria, obrazy, srebrne naczynia i jakieś wazy.

- Hrabia Joachim musiał mieś szczególny powód, żeby w przededniu wojny ukrywać cokolwiek - zauważył Batura. - Był Niemcem. Czego się zatem bał?

- Nie czego, a kogo? Swojego syna Albrechta. Ale to nieważne. Z listu wynika, że hrabia ukrył kosztowności w kościele w Nożynie, który przed wojną miał protestanckiego duchownego. Dzisiaj, oczywiście, sie­dzi w nim katolicki proboszcz, z którym już rozmawiałem. Potwierdził legendę o czeladniku. Robotnik Koschnicka miał się powiesić na stropie w kruchcie po prawo od wejścia. Właśnie o tym Koschnicku wspominał Joachim von Lipow w liście do pani von Maszony. To pewny trop.

- W porządku - burknął Jerzy. - Sprawdzę to.

- I jeszcze jedno, Herr Batura. Musi pan popytać o niejakiego Jeszke Horna. Von Lipow przekazał Gizeli von Maszony informację, że ten czło­wiek zna miejsce ukrycia pamiątek rodzinnych. Był stolarzem. Ja jutro pojadę odwiedzić kilka dworków, a pan, jeśli nic nie znajdzie w Nożynie, niech popyta o tego Horna we wsi C. w gminie Chabrowo. Tam bowiem znajdował się pałac Joachima von Lipowa, to znaczy chciałem powie­dzieć, znajduje się do dzisiaj. Ale zamieniliście go w oborę.

Batura nie zareagował na ostatnią uwagę. Mężczyźni wypili ze szkla­neczek jakiś napój.

- Z tym Nożynem to może być dłuższa sprawa - westchnął Batura.

- Jak to? Nie da pan rady? - zdziwił się Kaltz. - A może pan się boi?

Batura zaśmiał się pod nosem. A kiedy na moment odwróciłem się za siebie i zerknąłem na jego profil, wiedziałem, że nie było mu do śmiechu. To był uśmiech wytrawnego gracza.

Moje ożywienie przebiegiem rozmowy wyryło na twarzach Małgo­rzaty i chłopców zaciekawienie. Nie dziwiłem się im, wszak byłem w uprzy­wilejowanej sytuacji - słuchałem, podczas gdy oni biernie się przygląda­li. Nie mieli pojęcia, o czym rozmawiają mężczyzn i o co toczy się gra. I dlatego zżerała ich ciekawość, a każdy mój ruch ożywiał ich twarze.

Nie miałem jednak czasu, aby cokolwiek im teraz powiedzieć. Od­wróciłem się do rozmawiających w kawiarni mężczyzn twarzą, ryzykując rozpoznanie przez Jerzego.

- Nie mogę, Herr Kaltz, tak oficjalnie wejść do kościoła z radarem geologicznym - mówił spokojnym głosem Batura. - To nowoczesny apa­rat nowej generacji mieszczący się w dużej sportowej torbie. Miniaturo­wy model, ale i tak duży. Ponadto kościół jest na noc zamykany. Za dnia otwiera się go tylko na kilka godzin. Ale spokojnie. Zbadam teren. Potrzebuję na to dwóch, może trzech dni.

- Dwa! - ryknął Kaltz.

Jerzy nie obraził się, nawet nie drgnął, tylko spokojnie patrzył na Kaltza. Ten również nie ugiął się pod jego spojrzeniem. Niełatwo było go zdepry­mować czy przestraszyć. Kiedy tak na nich patrzyłem, pomyślałem w pew­nym momencie, że oto cwaniak trafił na cwaniaka.

- W porządku, Herr Kaltz - Batura próbował się uśmiechnąć. -Ale czy naprawdę sądzi pan, że skarb ukryto w C.?

- Po pierwsze, mówimy o pamiątkach rodzinnych, po drugie, od my­ślenia jestem ja. Pan jako przedstawiciel firmy usługowej wykonuje wy­łącznie moje polecenia.

- Natűrlich, Herr Kaltz.

- Gut - wymamrotał Niemiec. - Swoją drogą sprawdzałem, że w Pol­sce nie prowadzi pan oficjalnie działalności, z jaką reklamuje się pan tak ochoczo w prasie niemieckiej. Czy aby działa pan legalnie?

Batura się zaśmiał, ale pierwszy raz w tej rozmowie dało się wyczuć lekkie poirytowanie.

- Herr Kaltz - zaczął Jerzy - jeśli chce pan odnaleźć skarb, to znaczy pamiątki rodzinne rodu von Lipowów, które to Joachim zakopał gdzieś w okolicy C. w 1939 roku, to proszę o odrobinę zaufania. Pana poszuki­wania w Polsce także nie są całkowicie legalne, prawda? Mógł pan zwró­cić się do rządu polskiego w tej sprawie albo wynająć detektywa z urzędu. Ale pan woli szukać na własną rękę. Dodam tylko, Herr Kaltz, że radar geologiczny to nowoczesny sprzęt, który potrafi „prześwietlić” skorupę ziemi i każdy mur, a do tego nie potrzeba zezwolenia władz. Radar jest tak potwornie drogim urządzeniem, że nawet instytucji państwowych nie stać na jego zakup. Ja jednak posiadam legalnie zakupiony sprzęt i oferuję pańskim rodakom usługi „geologiczne”. Pan się zgłosił, więc o co cho­dzi? A władz polskich lepiej w to nie mieszać. Nie mogą nam nic zrobić, ale po co niepotrzebnie budzić śpiącego niedźwiedzia? Jak pan wie, pań­stwa na całym świecie są do siebie podobne i nie lubią, kiedy prywatne osoby znajdują coś cennego. Ale spokojnie. Działamy zgodnie z prawem. Rzecz jasna, do czasu, to jest do momentu, gdy znajdziemy skarb... och, przepraszam, znowu chciałem powiedzieć coś innego. Oficjalnie powi­nien pan zgłosić znalezione w polskiej ziemi cenne przedmioty naszym władzom i prawnie dochodzić ich legalnego wywiezienia. Z góry uprze­dzę, że to mnóstwo formalności i żaden zysk. Ale mnie nie interesuje ten etap pańskiej działalności. Mam znaleźć skarb i już! Niech pan raczy wresz­cie zauważyć, że znam ten kraj lepiej od pana i przydam się panu w każ­dym momencie. Ale jak pan chce, mogę nie zadawać żadnych pytań. Wiem ze swoich źródeł, że oficjalnie przyjechał pan kupić poniemiecki dworek, ale, pan wybaczy, nie wnikam w szczegóły. Nie mam pojęcia, czy jest pan spadkobiercą von Lipowów czy może działa jako osoba trzecia z ich upo­ważnienia. Kogo to obchodzi? Stare poniemieckie dworki niszczały, gdy zamieniono je po wojnie w PGR-y i niszczeją teraz, gdy PGR-ów już nie ma. Zrobi pan przysługę, kupując taki dworek, a i ludzie na wsi z tego pewnie skorzystają.

- Dobrze - Niemiec uderzył w stolik, aż podskoczyły na nim filiżanki i cukierniczka, ale zrobił to bardziej z zadowolenia niż ze złości. - Widzę, że trafiłem na właściwego człowieka. Podoba mi się to, co pan mówi. Gada się z panem jak z Niemcem. Krótko i na temat. Rzeczowo.

- Cieszę się, Herr Kaltz, że się dogadujemy. Kiedy trzeba, to nawet Niemiec z Polakiem się dogadają.

Kaltz zaśmiał się swoim basem, ale zaraz spoważniał.

- Jest jeszcze jedna sprawa - zniżył jeszcze bardziej głos. - W liście do swojej konkubiny, Gizeli von Maszony, Joachim von Lipow wspomina o niejakim Schudelce, nauczycielu z C. Według hrabiego, ten Schudelka był członkiem NSDAP już w latach trzydziestych, a w czasie wojny bacz­nie przyglądał się dworkowi w C. i pomagał synowi Joachima, Albrechtowi. Ten był skłócony z ojcem. Jesienią 1939 roku wrócił do C. w mundurze oficera SS i wkrótce ojciec trafił do obozu koncentracyjnego. Żona Joachima, a matka Albrechta uknuła jednak spisek mający na celu ośmie­szenie Albrechta w oczach SS. Intryga powiodła się i w 1945 roku Joachim von Lipow wrócił do C., zaś Albrecht musiał zrzucić mundur oficera SS. Wyjechał do Niemiec. Jednak ów nauczyciel Schudelka do końca pilnował dworku w C. i miał oko na Joachima. Tylko dzięki niemu Joachim nie opuścił swoich włości przed wkroczeniem na Pomorze Armii Czerwonej. Rozkaz Fűhrera był jednoznaczny: „do ostatniego Niemca”.

- Chce pan powiedzieć, że ten nauczyciel Schudelka pracował dla Albrechta? - zapytał Batura.

- Niewykluczone, że działał jako zagorzały aparatczyk NSDAP i jako osoba zaprzyjaźniona z Albrechtem. Niestety, w 1945 roku słuch o na­uczycielu z C. zaginął. Może został zamordowany, a może stało się coś innego. Nie wiem. Opowiadam panu o tym dlatego, że może to się panu przydać, gdy będzie pan pytał swoich rodaków o tę sprawę.

- Pańscy ludzie niczego nie ustalili?

- Ci kłusownicy? Nie! To głupcy, ale myślałem, że wynajmując ich pójdzie mi łatwiej. Nawet nie mogę ich teraz zwolnić, bo gotowi rozpowiedzieć wszem i wobec, po co tutaj przyjechałem. Niech nadal pytają się swoimi kanałami o Horna i Schudelkę.

Kaltz i Batura nie zamierzali kończyć tej rozmowy. Zapowiadało się, że wkrótce poznam wszystkie ich sekrety, ale stało się inaczej.

Oto bowiem środkiem deptaka szła sobie w najlepsze Czapla! Ta sama, którą wczoraj spotkałem w Lęborku w zabawnych okolicznościach. Dziew­czyna miała jechać nad morze, ale chyba kręciła. Skoro wciąż tutaj była, widać wybrała Lębork! A może pieniądze, które jej dałem na powrót do Częstochowy, wydała na coś innego i znowu nie miała za co wrócić?

Czapla minąwszy parkan osłaniający kawiarniane stoliki - ten, przy którym siedzieli Kaltz z Baturą - dojrzała mnie siedzącego z grupą przy stoliku sąsiedniej cukierni. I stała się rzecz najgorsza.

- Panie Pawle! - krzyknęła na całą ulicę, aby zwrócić moją uwagę.

- Hej, to ja! Poznaje mnie pan?! Panie Pawle! Co za spotkanie!

Ku mojemu przerażeniu, krzyk Czapli zwrócił uwagę Batury, który zerknął w naszą stronę. Zdziwieni epizodem Małgorzata i chłopcy popa­trzyli na mnie, a ja natychmiast odwróciłem się plecami do kawiarni.

- Czy Batura patrzy w naszą stronę? - zapytałem Małgorzaty.

- On tu idzie - pobladła. - O, rany!

A Czapla jak gdyby nigdy nic, wciąż mnie wołała.

- Panie Pawle! Hej, to ja!

Nie było czasu na nic. Należało uciekać. Szybko!

- Zabierajcie ten sprzęt - warknąłem do chłopców. - Ewakuujemy się oddzielnie. Spotkamy się przy jeepie na Reja! Ja idę z Małgorzatą!

Pociągnąłem zaskoczoną obrotem sprawy nauczycielkę i ruszyłem w górę ulicy. Natychmiast zmieszaliśmy się z tłumem. Nie odwróciłem się za siebie ani razu, a coraz bardziej natarczywe nawoływania Czapli po prostu zignorowałem. Kiedy wreszcie przyspieszyłem, poczułem za sobą jej obecność. Przybiegła zdyszana.

- Panie Pawle, co się stało? - dziwiła się dotrzymując nam kroku.

- Wołam i wołam, a pan nic! To ja. Poznaje mnie pan?

- Pewnie, że poznaję, ale teraz idź z nami grzecznie. I nie oglądaj się! Zamilkła zdruzgotana moim opryskliwym tonem, a potem rzuciliśmy się niemal biegiem w górę ulicy, aby uciec przed Baturą. Nie ma co, Cza­pla o mały włos nie zdemaskowała mnie przed Jerzym, chociaż obawia­łem się, że ten i tak mnie rozpoznał. Dobrze, że chociaż poznałem jego najbliższe plany. Gdyby Czapla zjawiła się na Staromiejskiej wcześniej, nic byśmy nie podsłuchali. W sumie mogłem mówić o dużym szczęściu.

- Co tam się działo? - dopytywała się Czapla podczas biegu na plac Pokoju. - Przed kim uciekamy?

- Cicho, dziewczyno! - syknęła Małgorzata. - Biegnij!

Kiedy dobiegaliśmy do Rosynanta, byli już tam chłopcy. W przeci­wieństwie do nas uciekli małą uliczką prostopadłą do Staromiejskiej, opo­dal mostu na Łebie.

- Wsiadamy! - zakomenderowałem. - Szybko!

- Ten Batura pytał o pana - oznajmił Młokos.

- Ale chyba nie widział magnetofonu i mikrofonu - dodał Ballada.

- W porę schowaliśmy!

- Ale wie, że depczemy mu po piętach - mruknąłem, usiadłszy za kierownicą.

Zapaliłem szybko silnik i ruszyłem z piskiem opon w kierunku głów­nej ulicy Lęborka.

Pierwszy przystanek zrobiliśmy na stacji benzynowej za autostradą na Wejherowo i Gdańsk. Ani alfa romeo, ani żadne inne podejrzane pojaz­dy nie jechały za nami, więc pościg wykluczyliśmy. Niemniej jednak cały czas miałem się na baczności, już to wysiadając z zaparkowanego za stacją Rosynanta, już to siadając w barze przy oknie z widokiem na szosę.

- Jeśli Batura mnie zauważył - rzekłem do czwórki towarzyszy, ob­serwując uważnie ulicę - będzie się miał na baczności. Pewnie nie może zrozumieć, jakim cudem wpadłem na trop skarbu von Lipowa, to znaczy pamiątek rodzinnych. Jeśli o mnie chodzi, nie wiedziałem, że Jerzy ogła­sza się w prasie niemieckiej jako firma usługowa. Badania geologiczne, dobre sobie! Zapewne niejeden niemiecki właściciel chciałby odnaleźć na Pomorzu albo na Warmii i Mazurach jakiś zakopany przed wojną skarb. Spryciarz! To dlatego nauczył się niemieckiego. Założył firmę i działa legalnie. Nie mogę nawet pójść na policję z donosem. Ale ostrze­gam was, to niebezpieczny człowiek. Nic go nie powstrzyma przed po­rwaniem i zrobieniem krzywdy bliźniemu. Dlatego wrócimy nad Jasień, gdzie was zostawię, abyście mogli dalej podsłuchiwać kaczki i dzikie gęsi.

Chłopcy nie ukrywali swojego rozczarowania moją decyzją, Małgo­rzata mnie poparła i tylko Czapla siedziała cicho, nic nie rozumiejąc z tego, co mówiłem. Zresztą zaraz przeprosiła nas i udała się do toalety.

- Możemy się przydać - jęczeli chłopcy. - Przecież, to dzięki nam pan tutaj przyjechał.

- Chłopcy, dość! - fuknęła na nich Małgorzata. - Przyjechaliście nad Jasień po to, aby obserwować przyrodę, ptaki, a później napisać sprawoz­danie. Nie jesteście detektywami, a przyrodnikami!

- Ale bycie detektywem jest tak pasjonujące! - sprzeciwiał się Młokos.

- Bo ornitolog ma wiele wspólnego z detektywem - dodał Ballada. - Obaj tropią ptaszki.

Zrobiłem poważną i zatroskaną minę.

- Obawiam się, że sprawą Batury zajmę się sam - oświadczyłem nagle. - Na szczęście nie domyśla się on, że słyszałem jego rozmowę z Kaltzem.

Ballada wyjął na stół plecak i zaczął wyciągać z niego magnetofon.

- Zaraz dowiemy się, o czym rozmawiali - rzekł.

- Nie teraz - powstrzymałem go. - Opowiem wam w drodze, a póź­niej posłuchacie sobie na biwaku, jeśli tylko znacie niemiecki. Bo Kaltz z Batura rozmawiał i po niemiecku.

Jęk zawodu towarzyszył mojej końcowej kwestii.

- Teraz muszę się zastanowić, co zrobić z Czaplą.

- Z kim? - zdziwili się chłopcy.

- Z moją młodą znajomą.

- A właśnie, kto to? - zainteresowała się Małgorzata. - Mam nadzieję, że nie jest na gigancie.

- Że niby uciekła z domu - spojrzałem na oszklone drzwi wychodzące na hol. - Hm, niewykluczone. Muszę z nią porozmawiać.

- To przez nią wpadliśmy - zaczął marudzić Młokos. - Najgorzej to z dziewczynami, zawsze coś schrzanią. Mają za długie języki.

- Cicho, Młokosie! - zbeształ go Ballada, który był rówieśnikiem dziewczyny i niewykluczone, że Czapla mu się spodobała. - Skąd mogła wiedzieć, że podsłuchujemy gangsterów?

Nagle wróciła z holu Czapla, szła do nas zwiewnie, energicznie ma­chając rękami, a brzegi jej lnianej sukni zamiatały przy tym wypolero­waną posadzkę. Usiadła na swoim miejscu i w mig zrozumiała, że atmos­fera przy stoliku zgęstniała wokół niej.

- Dzwoniłam do domu - wyjaśniła szybko, patrząc mi prosto w oczy. Tłumaczyła się. - Mama zgodziła się, abym została nad tym waszym je­ziorem z tydzień. Ale później muszę wrócić do Częstochowy.

- Ale gdzie będziesz mieszkać? - wyrwało mi się.

- Właśnie! - podskoczyła z wrażenia Małgorzata.

- W tym pańskim namiocie w kolorze khaki - odparła dziewczyna.

- Z panem Pawłem? - oburzył się zazdrosny Ballada i przygryzł nie­zadowolony wargę.

Nastała cisza, która zmieniła twarz Czapli w bardziej skruszone obli­cze, ale twarz Małgorzaty wyrażała oburzenie.

- Pewnie się gniewacie za tę wpadkę na deptaku - rzekła cicho. - Skąd mogłam wiedzieć, że bawicie się w detektywów? Pan Paweł twier­dził wczoraj, że pracuje w Ministerstwie Kultury i Sztuki, nic nie wspo­minał o śledzeniu ludzi. Przepraszam.

- Dzisiaj zdobyliśmy niezwykle cenne informacje - pochwalił się Ballada. - Mamy kasetę z nagraniem rozmowy tych dwóch facetów, któ­rzy pili kawę pod parasolem. Szkoda, że po niemiecku.

Powiodłem wzrokiem po wszystkich i uniesioną ręką poprosiłem o spokój.

- Kochani - zacząłem - musimy przeprowadzić głosowanie, co zro­bić z dziewczyną. Czy zabieramy ją nad Jasień?

Małgorzata niechętnie zgodziła się wziąć udział w głosowaniu, licząc pewnie w duchu, że Młokos poprze jej odmowę i będzie remis nierozstrzygający o ostatecznej decyzji. Niestety, Młokos niespodziewanie zmienił zdanie na temat Czapli i w ten sposób nauczycielka została przegłosowana.

- Trzy do jednego - rzekłem, wstając od stolika. - W takim razie je­dziemy do Jasienia! I tak jesteś już, panno z Częstochowy, zamieszana w tę sprawę. Może to i lepiej, że jedziesz z nami. Inaczej wpadłabyś w łapy Batury.

Ballada natychmiast doskoczył do Czapli.

- Witaj w drużynie!

Ale Czapla jedynie wzruszyła ramionami.

Gdy szliśmy w kierunku samochodu, Małgorzata zbliżyła się do mnie i szepnęła mi do ucha przerażona:

- Czy ty... ty chyba nie zamierzasz wziąć tego chuderlaka w spódnicy pod swój namiot?

- Na miejscu zrobimy losowanie - posłałem jej słodki uśmiech.

W drodze streściłem przebieg rozmowy Kaltza z Baturą. Historia za­interesowała wszystkich; wywiązała się nawet dyskusja, podczas której padły różne niesamowite wersje tłumaczące przyczynę wizyty Niemca w Polsce, a że to skarb, którego szukało SS, a że to złoto, cenne klejnoty albo nawet jakieś tajne wojskowe plany. Byliśmy pod wrażeniem wzmianki o skarbie Joachima von Lipowa, który Kaltz nazywał „pamiątkami rodzinnymi”. Rzeczywiście, sprawa zapowiadała się na niecodzienną i w duchu dziękowałem Bogu, że pozwolił mi się nią zająć. Była jednak niebezpieczna, gdyż Jerzy i kłusownicy Kaltza nie będą - jak mniemałem - przebierać w środkach i z pewnością wzmogą czujność.

Wiele w tej sprawie było tropów prowadzących do burzliwych wyda­rzeń, jakie rozegrały się na tej ziemi, przede wszystkim jednak mieliśmy konkretną nazwę wsi, w której mieszkał von Lipow. W uszach dźwięczały mi nazwiska nauczyciela Schudelki, Jeszke Horna, Joachima i Albrechta von Lipowów, Gizeli von Maszony i czeladnika majstra Koschnicka. Głów­ny trop prowadził do Nożyna, które dzisiaj odwiedziliśmy.

Przez pierwszy kwadrans dałem się moim kompanom wygadać, po­tem, zapytany o zdanie, zabrałem głos.

- Detektyw, zanim przystąpi do rozwiązania jakiejś zagadki, musi poznać tło każdej sprawy. Podobnie jest z ornitologami. Przed obserwacją ptaków, muszą wcześniej przejrzeć w bibliotece mnóstwo albumów, setki zdjęć ptaków, poczytać o ich zwyczajach, o fizjologii i anatomii.

-Na co nam to? - zaciekawiła się Czapla.

- A co w życiu umiesz robić najlepiej? - odpowiedziałem pytaniem.

- Ja? Tańczyć! Uwielbiam chodzić na dyskoteki!

- Rzeczywiście, do tego biblioteka nie jest potrzebna - zażartowała Małgorzata.

- Dzięki Bogu! - westchnęła Czapla.

- W naszej sprawie historia jest kluczem do poznania prawdy - wtrą­ciłem się. - Przede wszystkim musimy ustalić, kim był Joachim von Li­pow i poznać historię jego rodu, obejrzeć dawne włości. Uwierzcie, że to zawsze pomaga. Każda historia jest osadzona w realiach swojej epoki i jest z nią związana. I jeśli Kaltz powiedział Baturze, że niejaki nauczy­ciel Schudelka, członek NSDAP, pilnował, aby Joachim von Lipow nie opuścił swojego majątku przed nadciągającą Armią Czerwoną w 1945 roku, to jest to informacja niezwykle istotna. Posługując się dostępną nam wiedzą historyczną o tych terenach w okresie drugiej wojny światowej i tym strzępkiem informacji o von Lipowie, możemy próbować zgady­wać, co zrobił Joachim von Lipow tuż przed wkroczeniem na ziemię lę­borską oddziałów 2 Frontu Białoruskiego.

- Pewnie uciekł na Zachód - rzekł Ballada. - Jak najdalej od Ruskich.

- W tym szkopuł, że nie mógł, gdyż miał odciętą drogę ucieczki przez zbliżającą się do Bałtyku Armię Czerwoną. Wiem z kilku książek, że nie­mieckie ziemiaństwo osiadłe na tych ziemiach uciekało przed Rosjanami w marcu 1945 roku w kierunku wschodnim. Kaltz wspomniał o jakimś liście Joachima von Lipowa do Gizeli von Maszony z 1939 roku. Ten list, który posiada Kaltz, wiele by nam wyjaśnił. Z tego, co usłyszałem, wnio­skuję, że Joachim napisał go w tonie rozpaczliwym, niejako w charakterze testamentu, podając kilka istotnych szczegółów na temat ukrycia „pamią­tek rodzinnych”. Musiał się chyba liczyć z tym, że długo nie pożyje. Ale od 1939 roku do jego ucieczki z C. w 1945 roku wiele się wydarzyło.

- A zatem Gizela von Maszony musiała być dobrą znajomą hrabiego, skoro von Lipow do niej adresował list - odezwała się Małgorzata. - Miał do niej więcej zaufania niż do swojego syna Albrechta.

- Wiem! - krzyknął nagle podniecony Młokos. - Musimy wykraść Kaltzowi ten list. Może jest tam coś więcej o skarbie?!

- A wiesz, gdzie się Kaltz zatrzymał? - zapytał z przekąsem jego star­szy kolega. - Może w Lęborku? A może w Bytowie? A może w Nożynie? Albo w Dąbrówce? Ech, szkoda, że uciekliśmy z Lęborka i nie wyśledzi­liśmy Szwaba. Wiadomo, czy wpadniemy na Kaltza drugi raz?

- Obawiam się, że będę musiał go unikać - powiedziałem. - To samo dotyczy Batury. Unikać ich, ale deptać im po piętach, aż zrobią jakiś przekręt, a wtedy będziemy mogli zawiadomić policję. Na razie trzeba odwie­dzić muzeum w Lęborku i wieś C. Jutro się tam wybiorę.

- A my?! - zaryczeli chłopcy.

- A to już zależy od waszej opiekunki.

- Proszę pani, my chcemy z panem Pawłem pojechać na przeszpiegi! Zainteresowała mnie ta historia. Mieszkamy w Lęborku i nawet nie wie­my, jakie fajne rzeczy się działy w okolicy. A w muzeum to byłem chyba ze dwa razy! - oświadczył podniecony Młokos.

- Dwa? - zachichotał jego kolega. - Chciałeś powiedzieć: „Dwa razy tamtędy przechodziłem”.

- Ważne, aby odnaleźć skarb! Ornitolog ma dobry wzrok. Pani Mał­gosiu, to jak, pojedziemy jutro z panem Pawłem do C.?

- Guzik! - powiedziała Małgorzata pokazała im figę.

Do Jasienia zajechaliśmy przed osiemnastą zmęczeni, ale i podekscy­towani nową przygodą. Nie od razu odwiedziliśmy nasz brzeg, przedtem zrobiliśmy w sklepie zakupy. Wyczułem, że Czapla nie ma ani grosza.

- Tę pana pięćdziesiątkę wydałam na jedzenie i kartę telefoniczną - speszona pokazała cienki prostokąt z magnetycznym paskiem.

- Ciekawe, gdzie spałaś? - wpadłem w marudny ton.

- Jak to gdzie? Na dworcu.

Zrobiłem zakupy dla siebie i dla niej, a ona - na moją osobistą prośbę - poszła zadzwonić z automatu do matki w Częstochowie, aby poinfor­mować o miejscu nowego pobytu.

Po powrocie na biwak wydarzyła się rzecz zabawna. Otóż, Czapla rozpoznawszy mój namiot w kolorze khaki ruszyła do niego chyżo i za­nim zdołałem ją po wstrzymać, zajęty wykładaniem klamotów z samocho­du, ona najzwyczajniej w świecie otworzyła mój płócienny dom.

I stało się. Zadziałał uruchomiony alarm. Zawarczało coś groźnie w środku namiotu i kiedy Czapla odskoczyła od namiotu jak oparzona, rozległo się szczekanie psa. Dziwne było tylko to, że żaden pies nie wy­skoczył z niego i nie pognał za Czaplą. Za to dziewczyna, jak tylko zorientowała się, że w namiocie przebywa groźny pies, rzuciła się do ucieczki. Otworzyła drzwi Rosynanta i tam się schowała.

- Niech pan weźmie to bydlę! - krzyczała. - Dlaczego mi pan nic nie powiedział?! Dlaczego?!

Szybko stłumiłem w sobie śmiech.

- Przecież psina cicho siedzi w namiocie. Czego chcesz? I wlazłem do namiotu.

- Cicho, Burek, no już dobrze, cicho - mówiłem do niby - psa i wyłą­czyłem alarm. Szczekanie dochodzące z głośnika momentalnie ucichło. - Leż i nie wychodź! Słyszałeś, leżeć!

Wyszedłem za zewnątrz i nie do końca zasunąłem suwak zamka.

- Trzyma pan w namiocie psa?! - podbiegli do mnie uradowani od­kryciem chłopcy. - I nic pan nam nie powiedział? Dlaczego go pan nie wypuści?

- To groźny pies - rzekłem poważnie. - Nie lubi towarzystwa ludzi. Dlatego nie wchodźcie do namiotu.

- Trzymasz biednego psa w tajemnicy przed nami? - wydęła usta w grymasie pogardy Małgorzata. - To nieludzkie tak traktować kundla! Ty jesteś sadystą!

- Skąd wiesz, że to kundel? - śmiałem się.

- Mówisz na niego „Burek”. Gdyby to był pies rasowy, nazwałbyś go inaczej, bardziej szlachetnie.

- To kundel? - zaciekawił się Młokos i podszedł bliżej namiotu gwiżdżąc na psa.

W porę zasłoniłem sobą drogę do namiotu.

- To nie kundel - pokiwałem przecząco głową - ale nie patrz na niego, bo ten potwór tego nie lubi. Jedynie mnie toleruje, dziwak. I to nie żaden kundel, a oryginalny japoński model.

- O psach nie mówi się „model”, a „rasa” - ironizowała Małgorzata. - Ach, ty biedny historyku. Może i znasz losy całych narodów, ale o zwie­rzętach nie masz bladego pojęcia. Jesteś jednym z tych, co to zamykają biedną papugę w klatce w czterech ścianach swojego domu i gapią się na nią, bo nie mogą patrzeć na ludzi.

- Przesadzasz, Małgosiu - powiedziałem przymilnie, czym ją rozwście­czyłem. - Przesadzasz.

Ale nie wiedziała, biedna, tak samo jak i pozostali moi towarzysze, że owym czworonożnym potworem była niewinna japońska zabawka, rodzaj alarmu imitującego warczenie i szczekanie psa. Nie chciałem im zdra­dzić prawdy i zrobiłem to trochę z przekory i trochę dla zabawy.

- To gdzie ja teraz będę spała?! - zawyła płaczliwie Czapla z samo­chodu. - Może tutaj, w pańskim jeepie?

- W porządku. Z tym, że na nocleg musisz zapracować?

- A co takiego mam zrobić?

- Kolację.

Pod wieczór urządziliśmy sobie nad jeziorem grilla. Kiełbaski, gro­szek zielony z puszki, wiejskie pieczywo i herbata. Czapla jak ognia uni­kała mojego namiotu i łukiem obchodziła wejście do niego. Kolację zrobiła jednak niezłą. Chłopaki i Małgorzata szybko zaakceptowali moją chudą znajomą, choć nauczycielka nie okazywała z tego powodu entuzjazmu. Siedzieliśmy tak nad brzegiem patrząc na puste jezioro i na wystające nad jego lustro zielone wyspy, wdychaliśmy zapach wody, a nasze dusze oczysz­czał spokój lasu.

Chwilę błogiego lenistwa postanowiłem wykorzystać na opowieść o losach niemieckiego ziemiaństwa zamieszkującego tereny Pomorza, po­cząwszy od dawnych wieków aż do jego wypędzenia stąd w 1945 roku. Jeśli mieliśmy zająć się sprawą związaną z historią jednego z tutejszych niemieckich rodów, pomyślałem, że dobrze by było, gdyby chłopcy łyknęli trochę historii i podstawowej wiedzy o szlachcie pomorskiej. Nie wy­biegając daleko w przeszłość, skupiłem się wyłącznie na wiekach XVIII i XIX, kiedy to ukształtowała się ta warstwa społeczna.

Mówiłem o silnych związkach owej szlachty z monarchią branden­burską, o powolnym rozwoju Pomorza, co po części wynikało z oddalenia od centrów kultury i rolniczego charakteru rejonu, z braku wykształcenia i z konserwatywnego podejścia do tradycji, wręcz niechęci do reform go­spodarczych i kulturalnych.

W ciężkiej atmosferze szykującego się do snu jeziora opowiadałem im dalej o tym, jak w drugiej połowie XVIII wieku przenikały powoli na te tereny idee oświeceniowe, w czym przeszkadzała presja silnego pań­stwa militarnego. Nic dziwnego, skoro największą opieką królów pruskich cieszyły się akademie wojskowe. Szlachta po szkole średniej przechodzi­ła do służby wojskowej i tylko nieliczni posiadali wykształcenie uniwer­syteckie. Ba, za rzecz nienormalną uchodziło wśród szlachty posiadanie pełnego wykształcenia, choć zdarzali się i tu pomorscy intelektualiści, jak E. M. Arndt czy L. Kosegarteten. Najczęściej szlachta zajmowała się zbie­ractwem książek (zakładali biblioteki Loeper i von Bohlen), monet, obrazów i gobelinów, a miało to charakter wyłącznie kolekcjonerski. W okre­sie romantyzmu, który przyszedł tu późno, bo w latach trzydziestych XIX wieku, ukształtowała się na dobre postawa konserwatywna wśród szlach­ty pomorskiej. Obrona przywilejów szlacheckich nie szła w parze z war­tościami, które przyniósł romantyzm. W ogóle szlachta (nie tylko pomorska) w XIX i XX wieku dążyła do utrzymania własnej pozycji na arenie demokratyzującego się życia gospodarczego i społecznego w Europie. Romantyzm był tutaj (szczególnie przez mężczyzn) potępiany, niósł bo­wiem zmianę stosunków społecznych. Ta twarda postawa nie zdołała wy­tępić pewnych zewnętrznych form nowej epoki. Przyjmowano zatem na dwory poetów i muzyków. W modzie był nieśmiertelny Szekspir, ale pod koniec pierwszej połowy XIX wieku wzrosło zainteresowanie niemiecki­mi romantykami Schillerem i Goethem (Heine nie przyjął się). Do teatrów chodzono rzadko. Romantyzm najsilniej zaznaczył się w architekturze. Druga połowa XIX wieku upłynęła już w duchu pracy pozytywistycznej - modernizacji pomorskiego rolnictwa reprezentowanego przez kilka wybitnych nazwisk: von Wangenheim, von Pilsach czy von Bűllow-Cummerow. Jednak konserwatyzm tutejszej szlachty mocno ograniczał rozwój niektórych dziedzin, jak bankowości, ale z kolei stymulował inne, cho­ciażby badania historyczne. To zainteresowanie miało jednak swoje prak­tyczne uzasadnienie. Otóż, zagrożenie szlachty spowodowane wzrasta­jącą tendencją bogatego mieszczaństwa do wykupywania majątków ziem­skich zmusiło stare rody do sięgnięcia do swych archiwów rodowych po to, aby zaznaczyć swoją rolę i pozycję. Powstające wówczas monografie rodowe przyczyniły się do wzbogacenia historii Pomorza (powstało na­wet Pomorskie Towarzystwo Historyczne), ale i do izolacji tej warstwy społecznej. Życie miała tutaj szlachta niełatwe, gdyż dochody nie były zazwyczaj duże, a pod koniec XIX wieku prawie połowa zadłużonych majątków szlacheckich przeszła w ręce mieszczan.

Moją opowieść przerwał na chwilę głośny chlupot dochodzący z niewidocznego dla nas drugiego brzegu najbliższej nam wyspy. Pewnie spło­szone pojawieniem się drapieżnika kaczki oderwały się od wody, bo ich małe stadko przeniosło się nieco dalej od wyspy na północ.

- Styl życia szlachty - kończyłem wpatrzony w wyspę - był zatem skromny, ale bawiono się chętnie i często. Polegało to na piciu i jedzeniu przy stole, ale także urządzano polowania. Popularne były tutaj uroczy­stości familijne. Czas upływał wtedy w staroświeckim stylu, zarazem wy­twornie i sztywno. Czy wiecie jednak, że taki Bismarck gardził dworską etykietą? Miał on nawet w zwyczaju „napadać” na porządnych gości pod­czas uroczystości i budzić domowników strzałami z pistoletu.

- Już sobie wyobrażam, jak wtedy musiało być nudno - ziewnęła Cza­pla. - Ani dyskoteki, ani dobrej kawiarni. Nie mówiąc o Internecie. To co dziewczyny tu robiły popołudniami?

- Siedziały przy stole z matkami i haftowały - zażartował Ballada.

- To się można było zanudzić na śmierć! - wydęła pogardliwie wargi dziewczyna, - jak w takich warunkach normalna dziewczyna mogła po­znać fajnego chłopaka?

- A tobie, to tylko jedno w głowie - westchnęła Małgorzata.

- Jeśli chodzi o mieszczaństwo i klasy niższe, jakoś sobie radzono - śmiałem się. - Ale szlachta zawierała związki małżeńskie tylko w swo­ich kręgach.

- Jak to?

- Uprawiano tak zwany Heiratsmarkt - wyjaśniłem. - Panienki z rodu Zitzewitzów wychodziły za mąż za chłopców z rodzin von Krockowów, von Massowów, a młodzi Puttkamerowie szli do ołtarza z wybrankami wyżej wymienionych rodów.

- Zboczeni jacyś! - zauważył Młokos.

- Za mocno powiedziane. Dobierano dalekich kuzynów, ale spokrew­nienie z każdym pokoleniem groziło skażeniami biologicznymi.

- Chów wsobny - dodała z niesmakiem Małgorzata.

- Ale miał on swoje plusy. Dobra zostawały w rodzinie.

I znowu coś chlupnęło za wyspą. Raz, drugi i trzeci. Hałas wypłoszył z wyspy ptaki, które wyleciały jak szarańcza w korony drzew, a łabędzie i kaczki ratowały się ucieczką nad wodą. Widok był to zaiste niecodzienny i można było odnieść wrażenie, że z wody po drugiej stronie wyspy wyłoniło się na powierzchnię coś wielkiego i obrzydliwego.

- To potwór - rzekłem głucho. - A jednak żyje tu jakieś pływające monstrum.

- Czemu wciskasz dzieciakom ciemnotę? - fuknęła na mnie Małgo­rzata, popukawszy się dłonią w czoło. - Potwór! Dobre sobie. Może UFO?

- A może to kłusownicy? - zaryzykował Młokos.

- I tak by hałasowali?

- To może tam popłyniemy? - zaproponował odważnie Ballada, zerka­jąc zaczepnie na Czaplę. - Mogę popłynąć tam i sprawdzić, co się dzieje.

- Nie boisz się potwora? - zdziwiła się Czapla.

- Mam na niego sposób - odparł.

- Jaki?

- Pokażę mu moją legitymację LOP.

Zaśmialiśmy się wszyscy. Ale na tonącej w czerwonej poświacie zmę­czonego słońca wyspie wcale nie ucichło; znowu zaczęło coś chlupać i chlupać, a potem rozległ się tępy odgłos uderzenia, zupełnie jakby ktoś walił czymś ciężkim o pniaki drzew, a niósł się ten hałas po wodzie i niósł.

W końcu i ja się zaniepokoiłem.

- Może faktycznie warto sprawdzić, kto tak hałasuje.

- Mam lepszy pomysł! - krzyknął Młokos.

Szybko wyjął z plecaka mikrofon kierunkowy i skierował go na wsy­pę. Zaraz dołączył do niego Ballada i zaczęli dostrajać sprzęt.

- Może uda nam się nagrać jakąś rozmowę - wyjaśnił Młokos i włą­czył mały magnetofon. - Albo mowę potwora.

Wszyscy pochyliliśmy się nad nimi i co pewien czas zerkaliśmy to na wyspę, to na mikrofon. Tępe uderzenia mieszały się w tej chwili z gło­śnym chlupotem, ale już po chwili do naszych uszu dotarł przeraźliwy pisk i doprawdy trudno było dociec, co to za dźwięk. Przypominało to trochę gwizdek marynarski. Pisk przeszył rezerwat aż do bólu, jakby niewidzialna ręka szatana zrobiła na jeziorze rysę. Pisk niemalże nie poprzebijał Młokosowi błony bębenkowej, gdyż chłopak natychmiast pozbył się słuchawek, odrzucając je od siebie z grymasem bólu na twarzy.

ROZDZIAŁ PIĄTY

PŁYNIEMY NA WYSPĘ • BATURA NA PONTONIE • KRZYKI CZAPLI • TWARZĄ W TWARZ Z KŁUSOWNIKAMI • TRACI­MY KASETĘ • TAJEMNICA CZAPLI • MÓJ DŁUGI JĘZYK • ZAKLĘCIE „WIEWIÓRA” • DEMOLKA ROSYNANTA • NIESPO­DZIEWANA POMOC • DAREK I JEGO ZNAJOMI • DOCHODZI­MY DO SIEBIE • OGNISKO, CZYLI CO ROBIMY DALEJ? • MÓJ PIES BASKERVILLE'ÓW • IDZIEMY SPAĆ • ALARM • KTO POGONIŁ DARKA? • NIE BYŁO ŻADNEGO PSA

Na wyspie ktoś był.

Gdy minął pierwszy szok, zgodnie orzekliśmy, że to nie UFO ani żaden potwór. Nie byli to też z pewnością kłusownicy, którzy popularności uni­kali jak diabeł święconej wody, a zatem na wyspie musiał przebywać jakiś rozwydrzony turysta z ośrodka wczasowego.

Szybko ustaliliśmy, że na wyspę popłynę z Małgorzatą, zaś chłopcy wypłyną za nami na materacu. Czapla miała pozostać na brzegu w charak­terze strażnika i w razie jakiegoś niebezpieczeństwa zawiadomić leśni­czówkę z mojego telefonu.

Pierwsza wskoczyła do jeziora nauczycielka - zrzuciwszy z siebie wierzchnie ubranie, dała długiego nurka w kostiumie kąpielowym. Było jasne, że pragnie dotrzeć na wyspę jako pierwsza. Dziwny hałas, który w dalszym ciągu dochodził z wyspy stał się dla niej pretekstem do pokaza­nia swojego mistrzostwa i wyższości. Ale, musiałem to przyznać, była pierwszorzędnym pływakiem i odwagi miała więcej niż niejeden mężczyzna.

Zanim jednak wskoczyłem do jeziora, zdążyłem ukryć pewną rzecz w swoim namiocie. Przezorności nigdy za wiele.

Nie zważałem na płynących za nami na materacu chłopców, którzy całą rzecz traktowali raczej jako zabawę. Starałem się dogonić Małgorza­tę. Gdzieś w połowie odcinka łączącego nasz brzeg z wyspą byłem już dziesięć metrów za nauczycielką i wrzuciłem „piąty bieg”. Powoli zbliża­łem się do Małgorzaty, która płynęła jednostajnym rytmem przeświadczona o swoim prymacie. Kiedy byłem za nią dosłownie kilka metrów, a do porośniętego oczeretami brzegu wyspy dzieliło nas może dwadzieścia metrów, rozległ się donośny ryk silnika, a przecież na jeziorze nie można było używać łodzi motorowych.

Szybko zapomnieliśmy o wyścigu i zmieniliśmy kurs. Opłynęliśmy ten zielony przylądek, aż naszym oczom ukazał się w zmroku zachodzą­cego dnia ponton z zamocowanym z tyłu silniczkiem. Ktoś płynął nim na zachodni brzeg i wcale nie krył się. Ten ktoś nawet machał w naszą stronę, a potem przykucnął bardziej i zwiększył obroty silniczka. Płynął na wieś Łupawsko i nie pozostawił nam żadnej szansy dogonienia go.

Był to Batura.

Po chwili, zmęczeni i przegrani, staliśmy w głębokiej do piersi wo­dzie przed oczeretami broniącymi dostępu na wyspę i odprowadzaliśmy wzrokiem oddalający się ciemny ponton z naszym przeciwnikiem. Batura zmienił kurs i płynął teraz wzdłuż brzegu na północ. Za naszymi plecami męczyli się chłopcy, gdyż słyszeliśmy ich zmagania na materacu, chlupot wody i stękanie, ale już po chwili krzyczał do nas przerażony Ballada:

- Panie Pawle! Pani Małgosiu! Tam, na brzegu...! Mają ją! Kłusow­nicy!

I wtedy dopiero zrozumiałem naszą głupotę. Zostaliśmy wystrychnię­ci na dudka. Batura na wyspie odciągnął naszą uwagę od biwaku, zwabił nas na środek jeziora dziwnymi dźwiękami, a wszystko po to, aby zrobić miejsce dla swych kompanów na brzegu. Jeśli Batura decydował się na taki podstęp, musiał mieć ważny powód. Był taki! Kaseta magnetofono­wa z nagraniem jego rozmowy z Kaltzem!

A zatem Jerzy musiał zauważyć mikrofon kierunkowy, który chłopcy chowali do plecaka na deptaku w Lęborku. Domyślił się, że podsłuchali­śmy jego rozmowę. I dlatego zaczaił się na nas nad jeziorem z postano­wieniem wykradzenia kasety. Jednakże nie miałem pojęcia, skąd wiedział o naszej obecności w Jasieniu? Czyżby to kłusownicy przyszli dziś w nocy na przeszpiegi w czasie mojej nocnej warty? Wszystko na to wskazywało.

Zanurzyliśmy się z Małgorzatą w ciemnej wodzie jeziora i rozpoczę­liśmy wyścig na brzeg. Działo się tam coś niedobrego, słyszeliśmy pisk Czapli i nawoływania chłopców na materacu. Zresztą minęliśmy ich szybko i łeb w łeb zmierzaliśmy z Małgorzatą ku brzegowi, z tym, że nie rywali­zowaliśmy w tej chwili o tytuł najlepszego pływaka, a jak najszybciej chcieliśmy dostać się na biwak i pomóc krzyczącej nastolatce.

Wreszcie ich ujrzałem w dogasających resztkach łuny chowającego się słońca. Było szaro, w zasadzie ciemno, ale od biedy widzieliśmy zarysy postaci na brzegu, ścianę drzew po obu jego stronach i kształty namiotów.

Gdy biegliśmy ciężko po płyciźnie na brzeg, widzieliśmy dwóch tu­bylców, z których jeden trzymał Czaplę za rękę, drugi zaś wyszedł nam naprzeciw z wycelowaną w nas wiatrówką.

- Wyłazić! - krzyczał ten z wiatrówką. - Ino szybko!

- Czego od nas chcecie? - zapytała przerażona Małgorzata.

- Ty - zwrócił się do mnie pierwszy kłusownik. - Dawaj kasetę!

Stanęliśmy na trawiastym brzegu i momentalnie poczuliśmy zimno.

Przejmujący chłód był jednak pestką w porównaniu z zamiarami, jakie nasi napastnicy mieli wobec nas. Małgorzata zaczęła trzeć dłońmi o swo­je ramiona i szczękać zębami z zimna.

- Kasetę? - udałem zdziwienie, grając jednocześnie na czas. - O ja­kiej kasecie mówicie? A nie przyszliście po pieniądze?

Nie odpowiedzieli z prostego powodu. Ten z wiatrówką patrzył z uwagą ponad moim ramieniem na jezioro i wypatrywał chłopców, którzy jakoś nie kwapili się do powrotu na brzeg. Gdy zerknąłem za siebie, zauważy­łem, że płynęli wzdłuż brzegu w kierunku leśniczówki. Uciekali.

- Każ im wracać! - nakazał brodacz. - Hej, wy tam, gówniarze! Jazda na brzeg! Bo będę strzelał.

- Panowie, co wy? - stęknąłem. - To przecież dzieciaki.

Chłopcy nie posłuchali, a wtedy brodacz wycelował w jezioro.

- Ballada! Młokos! - wrzasnęła przerażona Małgorzata. - Wracajcie na brzeg! Natychmiast!

Chłopcy zmienili kurs i skierowali się ku nam, a usatysfakcjonowany kłusownik zarechotał.

- To gdzie ta kaseta? - zapytał.

- Jaka kaseta?! - udałem głupiego.

- Oddaj mu tę kasetę - poprosiła mnie Małgorzata z pretensją.

- On ją schował w namiocie - wydała mnie przerażona Czapla, która musiała widzieć, jak chowałem kasetę, zanim popłynąłem na wyspę.

- Z kim trzymasz? - zmiażdżyłem ją wzrokiem.

- A co ma zrobić? - stanęła w jej obronie Małgorzata. - Niech zabie­rają tę przeklętą kasetę i niech sobie idą.

Nagle płynący na materacu chłopcy zaczęli głośno krzyczeć:

- Wiewióra! Wiewióra! Wiewióra!

- Cicho tam, gówniarze! - wściekał się kłusownik z wiatrówką. - Ja wam dam!

I zwrócił się do mnie.

- Co to znaczy „wiewióra”?

- Nie wiem - rozłożyłem bezradnie ręce. - Chyba takie zwierzę futer­kowe.

- Ty ich uspokój, Mały Ziutek - zwrócił się do uzbrojonego brodacza z pretensją ten, który trzymał Czaplę. - Jeszcze ktoś usłyszy i się zaintere­suje.

Ale chłopcy nie słyszeli uwagi kumpla Małego Ziutka i cały czas krzy­czeli: „wiewióra”, „wiewióra”. Oczywiście nikt z nas nie miał pojęcia, co znaczy wykrzykiwane przez nich słowo, które brzmiało jak jakieś zaklęcie.

Ale i oto chłopcy przestali krzyczeć, co wyraźnie uspokoiło kłusowni­ków, i na brzeg wyszli wyczerpani, przemarznięci i wystraszeni.

I tak wkrótce stłoczono nas w jeden ciasny krąg pilnowany przez Ma­łego Ziutka, a w tym czasie jego kompan, Wołga, ruszył do mojego na­miotu po kasetę.

Przykucnął, przejechał suwakiem w górę i zaraz struchlał, gdy z głębi namiotu zawarczał pies. Warczenie ustało na chwilę, ale zaraz „pies” za­szczekał groźnie.

- Co za czort? - zamruczał Mały Ziutek i zerknął na mnie.

- To groźny pies - ostrzegłem Wołgę. - Nie radzę wchodzić.

- Ty, Mały Ziutek, powiedz mu, żeby zabrał stąd tego kundla - warknął Wołga i cofnął się od namiotu na kilka metrów.

- To japońska rasa - rzucił odważnie Ballada. - Bojowy. Nie do poko­nania.

- Tak jest - potwierdziłem i z satysfakcją patrzyłem na skonsternowa­nych kłusowników. - Gryzie. I wcale mnie się nie słucha. Śpi w namiocie, a ja w samochodzie.

- Panie Pawle -jęknęła Czapla - niech pan da im tę kasetę i nie gada tyle.

- Dobrze mówisz, ślicznotko - zagrzmiał Mały Ziutek i popatrzył na mnie po raz kolejny. - Przynieś kasetę, inaczej zastrzelę psa.

Nie żartował. Nie miałem wyboru - chociaż żadnego psa nie było, ale nie chciałem, aby rozsierdzony zrobił krzywdę komukolwiek z nas - więc zrobiłem to, co chciał. Poszedłem do namiotu i zabrałem z niego kasetę, tylko że w drodze powrotnej zdążyłem ją uszkodzić.

- Proszę.

Patrzyli na uszkodzoną kasetę z wściekłością, ale i z bezradnością.

- Co to znaczy? - zachrypiał jeden z nich.

- Mój pies - odparłem. - Zniszczył ją. On już taki jest. Bestia. Mówi­łem wam. W domu to mam wszystkie dywany postrzępione. I kapcie też. A meble...

Mały Ziutek wściekł się. Zamachnął się i wyprowadził cios, tyle że zdążyłem się cofnąć, więc uderzenie nie było silne.

Natychmiast kazali przynieść chłopcom mikrofon kierunkowy. A kie­dy go dostali, na naszych oczach rozbili go obcasami na drobne kawałki, ku rozpaczy chłopców i przy pojękiwaniach ich nauczycielki.

Jak już się uporali z drogim sprzętem, Mały Ziutek uderzył mnie w nagrodę kolbą poniżej splotu słonecznego.

- To przyjacielski pocałunek od pana z Warszawy - zarechotał jak chora kobyła. - Kazał cię pozdrowić.

Miał na myśli Baturę - kogóż by innego.

- Mów, co wiecie? - zasyczał kłusownik.

- Co niby?

- Podsłuchiwaliście w Lęborku, co nie? I co usłyszałeś?

Moja odpowiedź była niezmiernie ważna. Nie mogłem powiedzieć im, że nic nie wiem. Byłoby to podejrzane i dziwne. Skoro posiadaliśmy kasetę, jasne było, że coś musieliśmy wiedzieć. Ale czy należało przed przeciwnikiem odsłaniać wszystkie karty?

- Chodzi o skarb - odpowiedziałem ku zaskoczeniu moich kompa­nów. - Powiedzcie Baturze, że nie wiem wprawdzie, o jaki skarb chodzi, ale wkrótce się dowiem. A wtedy marny jego koniec.

Przez chwilę nic nie mówili. Moja odpowiedź ich zaskoczyła. A brzmia­ła raczej wiarygodnie. O to mi chodziło, aby trzymać Baturę w niepewno­ści co do stanu naszej wiedzy na temat skarbu.

- Dobrze wam radzę - rzekł na odchodnym Mały Ziutek - siedźcie tu nad jeziorem. Trzymajcie się od Lęborka i okolic z daleka. Bo inaczej którejś z panienek stanie się krzywda. Albo utopimy któregoś z tych gów­niarzy. Te, mały, jaką to „wiewiórę” wołałeś? Co to jest, kurczę? Nie sły­szałem o żadnej „wiewiórze”.

- Wiewióra? - powtórzył Młokos załamującym się głosem. - To nie zna pan tego zaklęcia? To indiańskie zaklęcie. Wołanie o pomoc.

- Na nic wam się to zda - rzekł Mały Ziutek. - Te, Wołga, słyszałeś o Indianach w tych stronach?

- Szczenięce zabawy - machnął ręką Wołga. - Dobra, idziemy stąd...

- Czekaj, ryju! - krzyknął Mały Ziutek. - Zwiążemy ich, nie?

- Panowie - zaprotestowałem - dajcie nam wpierw jakieś ubrania. Spójrzcie na chłopców i kobietę. Trzęsą się z zimna. Nie chcecie chyba, aby nabawili się zapalenia płuc. Bądźcie dżentelmenami.

Po krótkiej naradzie Mały Ziutek i jego kompan Wołga zgodzili się zostać dżentelmenami. Podali nam suche ubrania, ale nie omieszkali pomyszkować w nich wcześniej. Widziałem jak zabrali nauczycielce pienią­dze, mnie i chłopcom telefony komórkowe, zaś Czapli wyrwali z bocznej kieszonki lnianej sukni kilka banknotów.

-A to ładne rzeczy - mruknąłem i zerknąłem na nią.

Nie widziałem dokładnie twarzy Czapli, a to dlatego, że już porządnie ściemniało nad jeziorem; poza tym dziewczyna odwróciła ode mnie twarz - wstydziła się spojrzeć mi w oczy. A zatem oszukała mnie! Miała pienią­dze, a przecież twierdziła zawzięcie, że nie ma za co podróżować. Oszust­ka! Nie ma co, była z niej kłamczucha jak się patrzy. Kto wie, może nawet była młodocianą złodziejką? Może w Lęborku obrobiła jakiegoś gościa z pieniędzy, tak samo jak wcześniej mnie chciała okraść, tyle że ja wspa­niałomyślnie sam jej dałem pięćdziesiąt złotych.

Mały Ziutek i Wołga szykowali się do opuszczenia biwaku. Związa­wszy nas sznurkiem, który jeden z nich miał przy sobie, usadzili nas bru­talnie na trawie.

- Skąd wiedzieliście, że tutaj jesteśmy? - zapytałem jednego z nich. - Jakim cudem?

- Masz za długi jęzor, frajerze - zarechotał Wołga. - Sam wypaplałeś to w restauracji w Czarnej Dąbrówce, ha, ha... aj!

Mały Ziutek uderzył kompana mocno w plecy i dlatego tamten prze­stał się nagle śmiać.

- Cicho, ryju! - fuknął na kompana Mały Ziutek. - Zamknij się.

- Już dobrze, dobrze.

Zrozumiałem nagle, że zaniepokojony moimi pytaniami właściciel knajpy w Czarnej Dąbrówce doniósł kłusownikom o moim pobycie w okolicy. Pewnie sam kupował od nich ryby i dlatego poinformował „kon­trahentów” o szatynie poszukującym Małego Ziutka. Nieświadomy ni­czego zdradziłem nawet miejsce naszego biwaku nad Jasieniem. Zawiadomiony przez niego Mały Ziutek dał cynk Kaltzowi, który powiadomił o wszystkim Baturę. I tak urządzono na nas polowanie, a właściwie na kase­tę stanowiącą dowód ciemnych interesów Kaltza i Jerzego. A przy okazji chciano nas nastraszyć i wybić z głowy dalszą zabawę w detektywów.

Zadowoleni kłusownicy ruszyli skrajem lasu, kierując się ścieżką w kierunku szosy.

- Co to za tajemnicza „wiewióra”? - zwróciłem się do Ballady. - To naprawdę jakieś zaklęcie?

- Wołaliśmy Szczeżuja - odpowiedział.

- On reaguje tylko na to zawołanie, gdy nie ma leśniczego.

- A faktycznie - westchnąłem - Kolasiowa wspominała coś o tym. Narzekała, że pies nie słucha jej i zna tylko jedną komendę. Ale Szczeżuj nie wydaje się zanadto... przedsiębiorczym psem.

- Cicho! - syknęła Małgorzata. - Macie zamiar ględzić o psie?! To ty nas wpakowałeś w tarapaty i to przez ciebie zajmujemy się jakąś krymi­nalną historią zamiast obserwować ptaki, a ty jeszcze liczysz na pomoc biednego Szczeżuja? Taki z ciebie bohater? Powiedz, gdzie ten twój ja­poński pies? Co teraz robi? Może to psi emeryt? Czemu nie jest taki przedsiębiorczy jak jego pan? Podobno psy upodabniają się do swoich właści­cieli...

Nie odpowiedziałem, gdyż kłusownicy zatrzymali się i niespodziewa­nie zawrócili. Powodem ich zainteresowania był mój samochód. Najpierw Mały Ziutek przestrzelił wszystkie opony jeepa, tak dla świętego spokoju, a następnie Wołga przytaszczywszy z lasu kawał solidnej gałęzi, zaczął rozbijać przednią szybę samochodu. Krzyczałem w ich stronę, ale oni z wielką satysfakcją dokonywali demolki Rosynanta.

- Stójcie! - protestowałem, drąc się wniebogłosy. - To napaść! Roz­bój w biały dzień...

- Mamy noc - szepnęła wściekle Małgorzata. - Przestań, bo te dranie gotowi dobrać się do nas.

- O Boże - jęczała Czapla. - Pani Małgorzata ma rację. Niech roz­walą samochód i sobie pójdą.

- Nic nam nie zrobią - odezwał się Ballada. - Dostali swoje i już. Teraz chcą się trochę zabawić.

Wołga już któryś raz z rzędu walił gałęzią w szybę, ale wreszcie pękła - coś syknęło i w słabym odbiciu księżyca na przedniej szybie pojawiła się dorodna pajęczyna spękań.

I wtedy stał się cud, zupełnie jakby zaklęcie chłopców nabrało mocy. Nie był to jednak Szczeżuj, a dwaj osobnicy, którzy wyskoczyli z lasu i rzucili się na kłusowników. Wywiązała się szarpanina, która po krótkiej chwili przeszła we wzajemne okładanie się pięściami. My, związani przy brzegu, zaniemówiliśmy i nie kryjąc zdumienia obserwowaliśmy w sku­pieniu bójkę. Musieliśmy stwierdzić ze zdumieniem i radością, że kłusownicy obrywali tęgie baty, na co wskazywały ich pojękiwania. Dopiero Małemu Ziutkowi udało się przewrócić któregoś z napastników i powalić go kolbą wiatrówki. Usłyszeliśmy jęk młodego człowieka; wtedy to reak­cja Czapli na ten głos zdumiała mnie bardziej niż całe to zamieszanie.

- Darek! - wyrwało się dziewczynie.

Ostatecznie kłusownicy uciekli - szelest ich kroków tłumiła ściółka, a pojękiwania cichły z każdą sekundą. Po chwili dwaj młodzi osobnicy przyczłapali do nas solidnie wyczerpani. Jeden z nich, wyższy i wysporto­wany - jak mi się zdawało - w wieku mniej więcej osiemnastu lat, trzy­mał się za skroń, ale nie widziałem dokładnie jego twarzy, więc nie mo­głem stwierdzić, jak bardzo oberwał.

- Dziękujemy wam! - krzyczała Małgorzata. - Uratowaliście nas. Odwiązujcie teraz. Kim wy jesteście?

- A wy? - zapytał Darek i zapalił zapalniczkę. Oglądał z uwagą nasze twarze. - Opis się zgadza...

Nagle zawiesił wzrok na Czapli, którą wyłowił z ciemności zalegają­cej nad jeziorem.

- Co tu robisz? - zapytał ze złością. - I z kim się zadajesz?

- Darek - szeptała zakłopotana - wszystko ci wytłumaczę, tylko nas rozwiąż... błagam.

- To wy się znacie? - zezłościł się Ballada, zamiast okazać ulgę, że będzie wolny.

Ale nikt mu nie odpowiedział. Z wielkim ociąganiem ów Darek, nasz jakby nie było wybawiciel, i jego niższy towarzysz, odwiązali nas. Przy okazji wyszło na jaw, że Darek był chłopakiem Czapli i razem bawili w Łebie na kempingu. Oprócz Darka i Czapli byli z nimi Didżej i Mariola. Czapla, która naprawdę pochodziła z Częstochowy, pokłóciła się kilka dni temu z Darkiem i wyjechała z Łeby. Autostopem dostała się do Lębor­ka, gdzie przypadkowo los zetknął ją ze mną. I tak przywlokłem ją tutaj ze sobą, tyle że w dziewczynie obudziły się wyrzuty sumienia i postanowiła z automatu zadzwonić pod numer telefonu komórkowego Darka. Zrobiła to wtedy, gdy robiliśmy w sklepie zakupy. Krótka rozmowa niczego nie zmieniła, chociaż Darek błagał Czaplę, by ta wróciła do Łeby. Nic nie wskórał. Jednak udało mu się ustalić, skąd Czapla dzwoniła. Na wyświe­tlaczu swego telefonu miał numer automatu w Jasieniu. Przyjechali tutaj w trójkę (Mariola czekała w tej chwili w samochodzie na szosie) i pierw­sze kroki skierowali do sklepu. Zauważyli automat z identycznymi nume­rami, jakie pokazały się na wyświetlaczu, więc już wiedzieli, że dobrze trafili. Ponieważ zmierzchało, udali się za namową sklepikarza do Kolasówki, bo tam wedle jego słów mogli uzyskać informację o naszej grupie (sklepikarz opisał dokładnie nas wszystkich). I tak żona leśniczego, pani Kolasiowa, zdradziła im, gdzie biwakujemy. Dotarli tutaj i odnaleźli nasz obóz. Skradając się zauważyli, że nad brzegiem dzieje się coś złego. Scho­wali się w lesie i obserwowali zamieszanie, zaś do akcji wkroczyli, gdy kłusownicy opuszczali brzeg.

Gdy niejaki Didżej uwolnił mnie ze sznurka opasującego moje nad­garstki i stopy, pierwsze kroki skierowałem ku Rosynantowi. Wyjąłem latarkę i obejrzałem pojazd. Widok był to doprawdy przejmujący - pęk­nięta przednia szyba, uniemożliwiająca prowadzenie samochodu i prze­dziurawione dodatkowo koła. Wszystkie cztery! Jakie szczęście, że było ciemno i wschodzący księżyc nie ukazał stanu pojazdu w całej „okazało­ści”. Zmrok, jaki od ponad pół godziny panował nad jeziorem, tuszował drastyczny widok zdezelowanego jeepa.

Kiedy litowałem się nad Rosynantem, Didżej pobiegł do samochodu na szosie, a chłopcy rozpalali ognisko. Potem przeszukaliśmy teren latarkami, ale wiatrówki kłusowników nigdzie nie znaleźliśmy (musieli ją jednak zabrać). Wreszcie zawiadomiłem przez telefon komórkowy Didżeja poli­cję; oschły ton dyżurnego oficera nie zapowiadał jednak podjęcia nocnej akcji. Nie było kogo posłać, gdyż w którymś z ośrodków wczasowych doszło do poważnej bójki, a drobne kradzieże - jak mi powiedziano - są na porządku dziennym; policjant nieco się ożywił, gdy podałem mu pseudo­nimy kłusowników. Na koniec kazał mi stawić się jutro na przesłuchanie. W tym czasie Małgorzata przygotowała dla wszystkich herbatę w kub­kach plastykowych. Czapla z Darkiem ucinała sobie pogawędkę na osob­ności, a ich szepty dochodziły do nas lekko zagłuszone przez biesiadni­ków ośrodka wczasowego po drugiej stronie jeziora. Tylko Ballada kręcił się zły na wszystkich.

Z kołami jeepa nie było aż tak źle. Otóż Mały Ziutek nie mógł wie­dzieć, że były to specjalne opony i jedna dziurka nie mogła uczynić z nich kapcia. Problemem była przednia szyba - nie nadawała się do użytku. Pęknięcia rozchodzące się promieniście i tworzące coś na wzór pajęczyny uniemożliwiały widoczność i jedynym sposobem, aby wyruszyć po po­moc było dokończenie dzieła kłusowników i rozbicie jej w drobny mak. Przyjechał wreszcie renault prowadzony przez Didżeja - młodego człowieka zachowującego się z nadmiernym luzem i noszącego się tak, jakby wybierał się właśnie na dyskotekę. Po chwili poznaliśmy Mariolę - niską dziewczynę w wieku Czapli, lubiącą kuse spódniczki i agresywny makijaż. Nasze towarzystwo nie przypadło jej do gustu, ale to było jej zmartwienie. My mieliśmy swoje.

Z chłopcami wyzbieraliśmy resztki szkła z samochodu. Trwało to przynajmniej godzinę, podczas której nikt nie zwracał na nas najmniejszej uwagi. Dopiero gdy księżyc zawisł nad nami, odbyliśmy przy ognisku naradę z kubkiem gorącej herbaty w dłoni.

- Co proponuje Paweł? - ironizowała Małgorzata. - Wpakował nas w nielichą kabałę, więc niech teraz spróbuje coś zaradzić.

- Uważam, że ty i chłopcy powinniście zamieszkać u Kolasiowej - odpowiedziałem.

- Jak to?

- To miejsce nie dla kobiet. Zbyt niebezpieczne...

- Wmawiasz mi, że jestem tchórzem? - zaperzyła się.

- Spoko! - odezwał się zuchwale Darek, przykładając do obolałej skro­ni zmoczoną szmatę. - Nic nam nie zrobią.

W blasku bijącego ogniska prezentował się nader okazale: wysoki blon­dyn, przystojny i nieco arogancki. Prawdopodobnie powodzenie tego osiemnastolatka u dziewczyn wyrobiło w nim nadmierną pewność siebie i skłonność do lekceważenia wszelkich zagrożeń; trudno było ocenić, na ile ta jego odwaga brała się z faktycznych umiejętności, a na ile była pozą.

- Niech no tylko te bandziory tu przyjdą jeszcze raz - puszył się. - Sami widzieliście, jaki dostali łomot. Śpimy tutaj. Spokojnie. Bez obaw.

Mariola zachichotała, ale nie miałem pojęcia, co niby miał oznaczać ten jej słodki chichot. Prawdopodobnie tak właśnie zwykła reagować na wszystko, co działo się wokół niej - chichotem.

- Kłusownicy współpracujący z Kaltzem i z Baturą przy szli po kasetę i ją dostali - perorowałem, siorbiąc gorącą herbatę z białego kubeczka. - Tyle że zniszczoną. Nie wiedzą, ile wiemy. Z pewnością powtórzą Baturze, że wiemy o skarbie, jak i to, że nie znamy szczegółów całej sprawy. I to jest w zasadzie prawda.

- Wiemy o Nożynie - wcięła się Małgorzata.

- I o tej wsi, od której mają zacząć się poszukiwania skarbu - dodali chłopcy. - A Joachim von Lipow?!

- Pewności nie mają, gdyż kaseta jest zniszczona - zamyśliłem się.

- I dlatego dzisiaj nie zaatakują. Im jest na rękę, abyśmy siedzieli tutaj i nie wściubiali nosa w nie swoje sprawy. Jeśli wystawimy wartę i będzie­my się trzymać razem, przetrwamy. A jutro naradzimy się, co dalej.

- Jutro to ja poszukam jakiegoś miejsca w ośrodku wczasowym - oświadczył Darek. -Na tym brzegu nic nie ma, ani stołówki, ani sklepu, ani kiosku z browarem, tu nie ma niczego! Nuda. Ale dzisiaj możemy rozbić namioty i tu zostać, no nie, Didżej.

- Czemu nie? - wzruszył ramionami jego kolega. - Nie chce mi się nigdzie ruszać.

- A o jakim skarbie gadacie? - zwrócił się do mnie Darek. - Chętnie poszukamy jakiegoś skarbu, a i lanie spuścimy komu trzeba, no nie, Didżej?

- Pewnie.

- Panowie - odezwała się Małgorzata - ale w tej sprawie trzeba liznąć trochę geografii, przede wszystkim nudnej historii. Pan Paweł wciąż nas zanudza opowieściami o pomorskiej szlachcie i stosunkach pomiędzy róż­nymi rodzinami na Kaszubach. Nie przeraża was taka perspektywa?

- Czy ja wiem? - wzruszył ramionami Darek. - Niech sobie gada, co chce, ale żeby znaleźć skarb, trzeba nie tylko dużo mówić, ale umieć uży­wać rąk. Ja to umiem. Drzwi drutem też otworzę. Kto was uratował? Ja!

- Było przyjść wcześniej - prychnął zły Ballada. - Kiedy nas zaatako­wali. Jakbyś zobaczył wycelowany w siebie karabin, to byś nie zgrywał teraz bohatera...

- Ty, gówniarz! - zawarczał Darek. - Nie przeginaj.

- Tylko nie gówniarz! Dobrze?!

- Przestańcie - zezłościła się Czapla. - Lepiej powiedzcie, co robi­my? Siedzimy tutaj czy się wynosimy? Wspominaliście o jakiejś leśni­czówce... Może tam zamieszkać?

- Teraz nie możemy zwalić się Kolasiowej na głowę - wtrąciłem. - Bez zapowiedzi? W środku nocy?

Po herbacie zadzwoniłem do leśniczego Gawryłki, ale w leśniczówce oddalonej od nas o parę kilometrów nikt nie odbierał telefonu. W końcu zgodnie orzekliśmy, że zostajemy. Kłusownicy byli bowiem przekonani, że unieszkodliwili mój pojazd na dobre i dzięki temu nie ruszę się prędko znad jeziora. Istniała może tylko groźba zemsty ze strony kłusowników za lanie, jakie dostali od znajomych Czapli, ale liczyłem na to, że Batura ostudzi ich zamiary.

Gadaliśmy jeszcze do dwudziestej trzeciej. Małgorzata koniecznie chciała zobaczyć mojego „psa”, ale w dalszym ciągu udawało mi się wy­krętami odłożyć tę chwilę.

- Dziwne, że ten pies nic nie je - zauważyła nauczycielka. -Nie wi­działam nawet, żebyś zanosił mu jedzenie.

- I picie! - podniecił się Młokos. - Nie dostaje nic do picia. Panie Pawle, zaniosę mu! Zwierzęta mogą nie jeść przez pewien czas, ale trzeba je poić.

- Może on zdechł? - przeraziła się Czapla.

- E, nic mu nie będzie - machałem ręką. - Ma całą paczkę sucharów w namiocie. Butelkę mineralnej też tam trzymam.

- Pan go głodzisz - rechotał Didżej - żeby był ostrzejszy, co nie?

- Jak on na mnie warczał, gdy chciałam zajrzeć do namiotu - przypo­mniała wszystkim Czapla. - To potwór!

- Nie przejmujcie się psem. W nocy wyłazi na chwilę za potrzebą i dla relaksu. Ale w ciągu dnia zbiera siły.

- Siły? - kiwała głową nauczycielka. - Na co? Chyba to nie pies Baskerville'ów? Dziwny z ciebie gość, Pawle. Oj, dziwny.

Na koniec ustaliliśmy harmonogram wart. Do świtu dzieliło nas kilka godzin, więc czuwanie nie zanosiło się na zbyt uciążliwe. Jednogłośnie doszliśmy do wniosku, że będziemy czuwać po dwie osoby na każdej zmianie. Pierwsi mieli wartę Ballada z Młokosem, potem zastąpić ich mieli Darek z Czaplą, wreszcie Didżej z Mariolą i na koniec ja z Małgorzatą. Jako że nasi nowi znajomi mieli ze sobą dwa namioty, Czapla zamieszka­ła w jednym z Darkiem, a Didżej z Mariolą w drugim, co wywołało u nauczycielki Małgorzaty niemałe zgorszenie. Skoro jednak młodzi lu­dzie wybrali się za wiedzą rodziców pod namiot do Łeby, nie było sensu na umoralniające pogadanki. Zresztą Darek uważał się za dorosłego -jak każdy osiemnastolatek - i wszelkie uwagi na temat jego postępowania odbierał jako atak na jego dorosłość.

Najbardziej zdziwiła mnie reakcja Czapli, która jakby niechętnie zgo­dziła się z nim spać w jednym namiocie. Jeśli uciekła od niego w Łebie, widać miała jakiś ważny powód. Na szczęście nie było to moim zmartwie­niem. Zamknąłem się w namiocie i od razu zasnąłem.

Obudził mnie Darek. Byłem zaspany i zmęczony, gdy jego podniesio­ny głos zmusił mnie do otworzenia oczu. Ciemność poza namiotem nie pozostawiała złudzeń, że świt jeszcze daleko. Jezioro złowieszczo mil­czało, a wyspy spowite wieczorną mgłą niczym zjawy wpatrywały się w nas niewidocznymi ślepiami. Księżyc! Tak, chmury zakryły chwilowo księżyc, czyniąc okolicę nieprzyjazną! posępną. Tylko czemu Darek ha­łasował?! Czyżby wrócili kłusownicy? Pewnie tak!

Okazało się, że chłopak Czapli posłyszał dziwny hałas dochodzący z lasku na północnym klifie; chodziło o ten teren za niedużą niecką, tam gdzie wczoraj zakradłem się w celu wytropienia intruza. Czyżby dzisiaj znowu miała powtórzyć się ta sama historia? Ktoś się z nami zabawiał? Podglądacz? Czy to Batura zaczaił się, aby dorwać nas odurzonych snem?

- Wczoraj w nocy słyszałem, jak ktoś tam chodzi - szepnąłem do Czapli i Darka, nakazując im gestami, aby przykucnęli za namiotami.

- Poważnie? - przeraziła się dziewczyna i załkała cichutko. - Nie, ja mam dosyć tego miejsca... ja chcę do domu. Widziałam kiedyś taki okropny dreszczowiec... o mordercy na letnim obozie. Zakradał się w nocy i ćwiartowal małolatów. A było to w piątek, trzynastego...

- Cicho! - syknął Darek. - Idę tam. Ja się nie boję. Pokażę mu, kto tu rządzi.

- Czekaj - złapałem go za rękaw koszuli. - Pójdę z tobą.

- Nie! - zaprotestowała Czapla. - Nie zostawiajcie mnie samej. A może niech pan Paweł wypuści tego swojego japońskiego boksera.

- Niestety, on tylko umie warczeć - mruknąłem.

- Co tam pies - powiedział odważnie Darek i wstał. - Niech pan po­pilnuje mojej dziewczyny...

- Nie jestem twoja!

- A ja pójdę tam i dam popalić gościowi. Spuszczę mu łomot jak się patrzy. Odechce się łazędze zakradać pod obóz.

- A jeśli jest ich kilku? - znowu załkała Czapla.

- Ha, ha - szydził z niebezpieczeństwa chłopak. - Wiesz, ile ja wyci­skam na siłowni? Sto dziesięć.

Darek bardzo chciał zaimponować Czapli; pewnie myślał, że dziew­czyny zdobywa się wyłącznie muskułami, i za nic nie chciał widzieć mnie w roli swojego pomocnika. Udało mi się jedynie wymóc na nim zgodę na osłanianie jego tyłów. Darek poszedł przez podmokłą łąkę prosto na wy­sadzany iglakami łagodny klif, a za nim podreptałem ja, chowając się za krzakami i wypatrując przed sobą intruza. Nasza misja wydawała się zu­pełnie bezpieczna z uwagi na schowany za cienkimi chmurami księżyc, którego nikły obrzęk wisiał nad nami, rozsiewając wkoło ciemność.

Chłopak zniknął, lecz wkrótce posłyszałem jego krzyk i jęk. I znowu krzyk się powtórzył, kroki, szelest przedzierającego się przez leśny bór ciała, dziwnie znajome pomruki, coś bardzo przypominającego chrząkanie, szuranie, znowu jęk Darka i wreszcie jego przeraźliwie wołanie:

- Ratunku!!!

Ten krzyk poniósł się zły echem na drugi brzeg i zdawało się, że zbu­dził ukołysany do snu księżyc. I faktycznie, jego pożółkła buzia wychyliła się nieznacznie zza ciemnej poduszki utkanej z kłębów nocnej waty i na jeziorną dolinę spłynęło trochę światła.

Oto Darek uciekał z lasu i wrzeszczał na całą okolicę, jakby go gonił sam Frankenstein.

Poruszyły się zaraz pozostałe namioty i wychyliły się z nich głowy ciekawskich; w tym czasie Darek mknął z szybkością antylopy po zanie­dbanej niecce pod klifem i wciąż nadwerężał swoje gardło.

- Ratunku! Potwór!

Na naszym biwaku powstało niezdrowe zamieszanie, wszyscy wołali wszystkich i wypatrywali zewsząd napastników. Panika rosła i rosła! Tyl­ko ja wyprostowałem się i wyszedłem zza krzaka, tłumiąc w sobie śmiech i rozbawienie z uciekającego w popłochu Darka. Nie gonił go wszakże żaden potwór, a zwyczajny dzik. To ten dziki przodek świni musiał robić wczoraj w nocy obchód i odszedł spłoszony moją obecnością. Nie był to na szczęście odyniec, ale bestia wydawała się duża i czymś rozsierdzona. Kto wie - może rozdrażnił ją zapach dezodorantu, jakiego używał chło­pak? Najgorsze, że dzik podążając za Darkiem, biegł prosto na mój na­miot. Aż wreszcie stało się! Darek ominął cudem mój namiot, ale dzik z rozpędu stratował go. Zaplątał się przy tym w linki i zaczął niemiłosier­nie kwilić. A przypominało to świńskie kwilenie podczas uboju! Ballada z Młokosem już smagali latarkami dzikiego zwierza, który szarpał tylny­mi kończynami za linkę i nie mogąc sobie poradzić, porwał namiot ze sobą w krzaki. Dopiero wtedy pozostali członkowie naszego biwaku zrozumieli, że mieliśmy do czynienia nie z potworem z lasu, a z dzikiem.

Zrozumiał to także Darek. Ale było już za późno na uratowanie utra­conej reputacji. Stał zziajany i patrzył w ciemność za znikającym dzi­kiem. Było także za późno na ocalenie mojego namiotu. W ten oto sposób zostałem bez dachu nad głową, zaś w mniemaniu pozostałych straciłem swojego wiernego czworonoga.

- I gdzie twój biedny pies? - śmiała się Małgorzata. - Dzik go za­gryzł?

- Pies? Nie było żadnego psa.

I opowiedziałem im, co też Japończycy wymyślili. Wyjaśniając zasa­dę działania „alarmu”, zauważyłem malującą się na twarzy Ballady satys­fakcję z kompromitacji Darka. A kiedy spojrzałem na Czaplę, na jej wy­krzywione z litości usteczka, gdy patrzyła na niedoszłego bohatera wyci­skającego na siłowni sto dziesięć kilogramów, zacząłem mu współczuć.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

ROZŁAM W OBOZIE • OPUSZCZAMY JASIEŃ • NOWY BIWAK

• O PRACY DETEKTYWA • KŁUSOWNICY DUCHAMI • CZY BATURA TU WRÓCI? • ŚWIT NAD JEZIOREM TRZEBIEŻ

• DUCH PODCZAS MSZY • OPUKUJEMY MURY KOŚCIOŁA W NOŻYNIE • PODZIAŁ RÓL, CZYLI WYJAZD DO LĘBORKA

• CO ZA SPOTKANIE! • JERZY GROZI • KRĘCĘ SIĘ PO LĘ­BORKU • NAGŁE WEZWANIE • STO TRZYDZIEŚCI NA LICZ­NIKU • ILE JEST PIĘĆ MINUS CZTERY? • W PODZIEMIACH KOŚCIOŁA • W OPAŁACH

Jeszcze tej samej nocy w naszej grupie nastąpił rozłam. Po epizodzie z dzikiem do naszego obozu wkradło się poczucie zagrożenia, a zdener­wowanie unosiło się wraz z delikatną mgiełką snującą się po brzegu i przybrzeżnych trzcinach. Okrzyki przerażenia, jakie zafundował nam Darek, obudziły wszystkich - zdaje się, że pierwszy drozd odważył się nawet otworzyć dziób. Wystraszył się także sam dzik i w popłochu uciekł do lasu. Ja straciłem namiot, chociaż znalazłem go później między drze­wami; był sponiewierany i miejscami uszkodzony. Rozbudził się także księżyc, który świecił teraz nad jeziorem pełnią złota. Ale nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że naśmiewa się nie tylko z Darka, ale i ze mnie. To ja wymyśliłem nocnego intruza, którym nie okazał się człowiek, a zwie­rzę. Jednak wyczyny Darka przesłoniły moją śmieszność.

- Nie widziałeś nigdy dzikiej świni? - dokuczała zawstydzonemu młodzieńcowi Małgorzata. - A to dobre sobie! Krzyczałeś, jakby obdzie­rali cię ze skóry. A taki był z ciebie chojrak!

- Wynoszę się stąd! - denerwował się Darek i z wściekłością zabrał się do składania namiotu. - Na drugą stronę, do ośrodka. No nie, Didżej?

- A ja wiem? - tamten marudził, gdyż bardziej chciało mu się spać, niż szwędać w nocy po okolicy. - Teraz?

- Jak nie chcesz, to zostań, ja wyjeżdżam! Do ludzi! Do cywilizacji! Jeszcze zwali mi się na głowę jaki mamut! Nie ma mowy!

- Mamuty dawno temu wyginęły - dogryzał Ballada.

Marudząc, zwinęli niechlujnie namioty i przenieśli je do bagażnika renault.

- Te, mała? - zaczepił Darek małomówną Czaplę. - Jedziesz z nami? Czy zostajesz tutaj z Panem Historykiem?

- Tylko nie „mała”, kulturysto na snickersach! - odcięła się złośliwie.

Ostatecznie młodzi się wynieśli i na nic zdał się smutek Czapli i maru­dzenie Marioli. Postanowiłem i ja zasmakować zmiany. Zaraz po odjeź­dzie renault zacząłem pakować swój namiot do bagażnika Rosynanta.

- A ty dokąd się wybierasz? -nasrożyła się nauczycielka. - Też prze­straszyłeś się dzika?

- Opuszczam Jasień - odparłem.

- Co??? A my?

- Odstawię was zaraz do Kolasówki. Chyba że wolicie u Gawryłki? Mnie bez różnicy. Niech będzie i w środku nocy! Nie powinniśmy byli tu zostawać. Miałaś rację.

- Dokąd pan jedzie, panie Pawle? - zaczął Młokos.

- Do Nożyna.

- Jak to do Nożyna? - zdenerwował się Ballada. - Ale po co?

- Nie wiem - wzruszyłem ramionami. - Przeczucie. Poza tym rozbu­dziłem się na dobre. No i tam też jest jezioro, dużo ptaków, a w pobliżu znajduje się kościół. Kto wie, co tam teraz się dzieje?

- I tak bez słowa nas opuścisz? - gderała Małgorzata.

- Nie śmiałem was prosić.

- Nad Jasieniem lepiej - jęknął Młokos.

- Czy ja wiem? - powątpiewał Ballada i posłał smutne spojrzenie na drugi brzeg jeziora, tam, dokąd udawała się Czapla ze swoim towarzystwem.

- Nie tyle lepiej, co masz stąd dobry widok na Czaplę - uśmiechną­łem się.

- Na czaple? Mieliśmy obserwować nurogęsi...

- Czapla jest jedna. Wysoka, chuda, w lnianej sukni do kostek.

- Z ciebie to jednak świntuch, Pawle - parsknęła nauczycielka i popa­trzyła uważniej na Balladę. - Co, spodobała ci się ta małolatka?

- Pani da spokój - zdenerwował się.

W końcu namówiłem ich na opuszczenie jeziora. Jak przygoda, to przygoda! Raz się żyje!

Pod osłoną nocy wyruszyliśmy z pięknie położonego Jasienia i jadąc bardzo wolno (z uwagi na brak przedniej szyby) zajechaliśmy do Nożyna jeszcze przed nastaniem świtu. Nie chciałem afiszować się pojazdem w samym sercu wsi, więc skręciłem nad jezioro z szosy niecały kilometr przed kościołem.

Miejsce na biwak znaleźliśmy w miarę szybko. Można powiedzieć, że nie mieliśmy wyboru. Objechaliśmy nieduży akwen wąską ścieżyną, po której ciężko było poruszać się nawet rowerem i na północno-zachodnim brzegu wypatrzyliśmy niewielką polanę nad samym brzegiem. Pas drzew okalający jezioro kołnierzem od północy kończył się w połowie długości akwenu, i tam, na tej niepozornej polance, za którą rzedniały już drzewa, przystanęliśmy. Mieliśmy swoje nowe miejsce na biwak.

I znowu odbył się ten sam rytuał - rozpakowanie namiotów, walka z chłodem i z atakującą sennością oraz niezdarnością, postawienie namio­tów i naciągnięcie linek, wbijanie śledzi, kilka gniewnych pomruków i ziewnięć. Niemniej jednak wszyscy z nas byli wytrawnymi turystami, więc po dwudziestu minutach postawiliśmy namioty (mój był miejscami porozrywany). Małgorzata trochę marudziła na los, że chłopcy powinni siedzieć nad Jasieniem i wsłuchiwać się w pierwsze drozdy i skowronki o poranku, ale wiedziałem, że tak samo jak i oni była ciekawa dalszego ciągu tej przygody.

Mniej więcej o wpół do czwartej obeszliśmy zachodni brzeg jeziora Trzebież, który im bliżej wsi, tym stawał się bardziej stromy i ogołocony z drzew. Księżyc opierał się brodą o ich zwartą ścianę otaczającą wianem nieckę jeziora od północy i od zachodu, i to on początkowo oświetlał nam drogę przez ciemny jar, którym wychodziło się na wieś z samego brzegu. Zmagając się z szarością, która już zapowiadała nowy dzień, wydostali­śmy się tym malowniczym wąwozem na wysoki brzeg, z którego rozta­czał się widok na senne Nożyno, na szare dachy domów, ponad którymi wzbijała w górę - jakby w pobożnym skupieniu - wieża miejscowego kościoła. Wzdrygnąłem się z zimna, gdy szliśmy na otwartym terenie, i poczułem, że chłód strzepnął z powiek resztkę senności. Zapachniało ziołami i lebiodą, rosą i obornikiem. Ptaki zaczęły pierwszy leniwy kon­cert, który przypominał strojenie instrumentów orkiestry przed koncer­tem. A my powoli, nieśmiało i ostrożnie, zbliżaliśmy się do pierwszych zabudowań, kierując się cały czas na kościół.

Chłopcy ziewali, zaś Małgorzata szła ciężkim krokiem. O mnie lepiej nie mówić - miałem rozwalony palec u nogi i kuśtykałem jak weteran.

Ballada ziewnął. Uśmiechnąłem się pod nosem - niech się hartuje. Jak łatwo było teraz usiąść przed komputerem do kolejnej gry i jednym naciśnięciem klawisza znaleźć się w środku „gwiezdnych wojen” i plując w statki przeciwnika gradem pocisków udawać bohatera na niby. Czy nie było to przyjemne tchórzostwo? Czy przygoda rozgrywająca się po drugiej stronie ekranu monitora nie miała posmaku fałszerstwa? Co innego jeździć samochodem naprawdę, tu i teraz, a co innego nazywać imitację przygody - rzeczywistością. Dopiero po odstawieniu joysticka do kąta i wyjściu z domu po prawdziwą przygodę możemy przekonać się, jacy naprawdę jesteśmy! Czy w trudnych chwilach jest w nas dość sprytu i cierpliwości, a w obliczu zagrożenia jesteśmy tak samo odważni jak pod­czas ślęczenia przed ekranem monitora? Warto było czasami zweryfiko­wać siebie poza domem, aby poznać cząstkę prawdy o nas samych.

Ale czy ja czasem nie przesadzałem? Zabawiałem się w bohatera, za­miast donieść o wszystkim policji i iść spać. Jednak kochałem ryzyko. I przygodę! No i był jeszcze ważny powód - Batura! Mój przeciwnik.

Gdy gospodarstwa się skończyły i szeroka piaszczysta droga złamała się, biorąc stąd zakręt na położny nieco w dolince kościół przy głównej szosie, stanęliśmy.

Obserwowaliśmy najbliższe otoczenie kościoła. Wysoki krzyż otoczony kasztanowcami był na swoim miejscu, za nim zaczynała się furtka prowa­dząca do kościoła. Pusto. Na ulicy i pod sklepem także. Żadnego podej­rzanego samochodu, żadnych ludzi. Zresztą zaraz miał nadejść świt i jeśli Batura szukał tu czegoś, pewnie zrobił to w nocy.

Poszliśmy tam przekonani, że nikogo nie zastaniemy, ale zaraz spo­tkała nas niespodzianka. Szybko chwyciłem chłopców za rękawy i odcią­gnąłem na bok.

- Co to? - wyszeptał Młokos, widząc jakąś postać wychodzącą z ko­ścioła, a po niej drugą dźwigającą wypchaną torbę przerzuconą przez ra­mię. - Duchy?

Przycupnęliśmy przy płotku jakiegoś pogrążonego we śnie domu, z którego było sto metrów do kościoła. Najgorsze, że zaczął szczekać pies uwiązany - na całe szczęście - do budy.

- Ładne mi duchy - wyszeptał zdumiony Młokos. - To przecież Mały Ziutek i Wołga.

- To pewnie oni straszą tutaj w przerwach między nabożeństwami - próbowałem żartować.

Nasi dwaj niedawni napastnicy zamknęli za sobą drzwi kościoła, zu­pełnie jakby posiadali do niego klucz, a następnie konspiracyjnym kro­kiem poszli szosą. Tym, który dźwigał torbę, i z tego powodu szedł ocię­żale, był Mały Ziutek. A zatem to już dzisiaj odważyli się zbadać wnętrze kościoła. Nie zainteresował ich szczekający z naszego powodu pies i tyl­ko raz, odruchowo, zerknęli w naszym kierunku. Przyspieszyli kroku.

Zniknęli za przydrożnymi drzewami i zanim się ruszyliśmy, usłyszeliśmy warkot samochodowego silnika. Zdawało nam się, że to BMW. Auto, któ­re zabrało kłusowników, pojechało na północny zachód w kierunku, z któ­rego nie tak dawno przyjechaliśmy. Na szczęście, nie spotkaliśmy się na szosie czterdzieści minut temu. Dzięki temu mogliśmy utrzymać naszą obecność w Nożynie w tajemnicy przed przeciwnikami.

- Pojechali - rzekłem, wsłuchawszy się w cichnący odgłos silnika BMW. - A teraz szybko do kościoła!

Poszliśmy tam gnani niezdrową ciekawością, pewni, że coś tam znaj­dziemy, inaczej Batura nie fatygowałby się w nocy odwiedzać starego kościółka i współpracować z kłusownikami. Nasi przeciwnicy musieli na coś wpaść i miejscowi byli mu do czegoś potrzebni (do tego stopnia, że nauczył ich obsługiwać radar geologiczny).

Drzwi kościoła były zamknięte, a zatem użyli wytrycha, aby ukryć ślady swojej bytności tutaj.

- Batura ma zamiar tu wrócić - oświadczyłem.

- Wyczytałeś to ze śladów obuwia Małego Ziutka? - kpiła z mojej dedukcji Małgorzata.

- Gdyby zakończyli swoją misję, nie zamykaliby drzwi. Uciekliby niosąc jakiś pakunek, w najgorszym wypadku skrzynię. Ale nic takiego nie dźwigali. W torbie mieli radar geologiczny. Moim zdaniem, zlokalizo­wali „skarb” i zamknęli za sobą starannie drzwi. Wrócą. Przyjdą w nocy po skarb.

- Musimy im przeszkodzić!

- Najpierw pogadamy z proboszczem, co? A może wspólnie znajdzie­my jakiś ślad, aby potem policja nie mówiła, że zawracamy jej głowę.

Na wsi zapiał ślicznie pierwszy kur, obwieszczając światu nadejście nowego dzionka, a z nim nowej nadziei. Niebo pojaśniało nieco na wscho­dzie, a czerwona łuna rozlała się ponad dachami na horyzoncie w ciekawą kompozycję plam.

- Wracamy na biwak - zakomenderowałem. - Naradzimy się. Później odwiedzimy proboszcza. Nie będziemy przecież włamywać się do świą­tyni na oczach całej wsi.

Zanim to uczyniliśmy, skorzystałem z automatu zawieszonego na ścia­nie sklepu po drugiej stronie ulicy. Zadzwoniłem do leśniczego Gawryłki (wrócił kilka godzin temu z lasu, gdzie szukał wnyków) z informacją o ostatnich wydarzeniach nad jeziorem Jasień. Nie krył swojego oburze­nia i zdziwienia, ale szybko go uspokoiłem. Przede wszystkim potrzebowałem mechanika i po namyśle leśniczy zaoferował mi znajomego pry­waciarza w Lęborku, który mógłby wstawić przednią szybę w jeepie i sprawdzić ogumienie. Umówiliśmy się rano w leśniczówce.

Zmęczeni ruszyliśmy w kierunku jeziora.

- Ciekawe, czemu kłusownicy i ten Batura tak nagle odjechali? - pytał Młokos w drodze na biwak.

- Bo robi się widno - mądrzył się Ballada. - Świta. Zaraz wstanie proboszcz i zaczną, łazić ludzie.

Miał rację. Ledwo odeszliśmy od drzwi kościoła, gdy z domu, przed którym nie tak dawno ukrywaliśmy się, wyszedł zaspany rolnik w pomię­tym ubraniu roboczym.

Spotkaliśmy się dwadzieścia kilka metrów za krzyżem na piaszczy­stej drodze.

- Dzień dobry - zagadnął. - Ładny dzień będzie, prawda? A państwo o świcie do kościoła... ?

- Mleka - odpowiedziałem. - Chcemy mleka i trochę jajek.

Kupiliśmy od gospodarza żywność i udaliśmy się spacerkiem z po­wrotem na nasz nowy biwak, odprowadzani przez jego wścibski wzrok. Szliśmy w milczeniu brzegiem porośniętego olszyną jeziora. Małgorzata ziewała coraz częściej, a chłopcy odczuwali pierwsze zmęczenie zarwaną nocką - byli bladzi i zziębnięci.

Była piąta, więc oczekując pobudki proboszcza, przyrządziliśmy so­bie śniadanie. Jajecznica na wodzie w garnku, do tego mleko z wczoraj­szego udoju i chleb kupiony w Jasieniu. Wakacje pełną gębą! Gdy do tego dodamy intymny szelest liści, samotny koncert rudzika w pierwszym lipcowym tchnieniu i skrzypienie wrót stodoły dolatujące ze wsi - nie sposób nie odczuć mistycznej symboliki narodzin. Wstający dzień biegł w rytmie odprawianego nabożeństwa. Przytłaczał niewidzialną energią, daną jakby wprost od Boga, łagodnie i zarazem arbitralnie narzu­cając światu życiodajne brzemię. Słońce, które mieliśmy z boku, wyszło już śmielej na pola, ale tutaj na jeziorze panował jeszcze głęboki cień, choć bliżej szosy i kościoła, gdzie stromy brzeg ogołocono z drzew, woda iskrzyła pierwszymi refleksami swojego pomarszczonego lica.

Pod kościół poszedłem z powrotem po szóstej. Zostawiłem chłopa­ków i Małgorzatę w spokoju. Niech odpoczywają. Byli już senni i nie miałem sumienia ciągać ich za sobą, tym bardziej że nasz pobyt tutaj był niebezpieczny. W każdej chwili mogliśmy spodziewać się pod kościołem Batury i kłusowników.

Jakimś cudem nasi przeciwnicy założyli, że nie wiemy o Nożynie, gdyż wnet po dramatycznych wydarzeniach nad jeziorem Jasień, pojawili się w tym oto kościele z aparaturą. Spieszyli się. Chcieli to zrobić tej nocy, wiedząc, że dzisiaj nikt im nie przeszkodzi.

Przed siódmą przyjechało pekaesem trochę ludzi, którzy gromadą udali się najpierw do sklepu, a potem w ciszy zaszli na plebanię. Robotnicy. Było ich pięciu. Natychmiast po ich wtargnięciu na teren plebanii, wy­szedł im naprzeciw znany nam proboszcz i mówił do nich krótko. Jak tylko zabrali narzędzia, a proboszcz zniknął w murach swojej rezydencji, poszedłem tam szybko.

Zaraz też zaczęli się schodzić na poranną mszę ludzie. Wśród nich dojrzałem Małgorzatę z chłopakami.

- A wy co? - zagadnąłem ich. - Nie śpicie?

- Nie mogliśmy - ziewnął Młokos.

- Przyszliśmy cię osłaniać - próbowała uśmiechnąć się nauczycielka.

Proboszcza znalazłem z Młokosem w zakrystii na dziesięć minut przed mszą. Idąc nawą nie zauważyliśmy w kruchcie i w prezbiterium żadnych śladów obecności nocnych intruzów.

- A to pan - kiwnął głową proboszcz, gdy mnie zauważył. - O co chodzi tym razem?

- Cały czas o to samo. O skarb.

- Porozmawiamy o tym później, dobrze? - westchnął zniecierpliwio­ny. - Teraz muszę przygotować się do mszy. Spotkamy się za godzinę.

Usiedliśmy w ostatniej ławce, mając dobry widok na kruchtę, w któ­rej zakończył swój żywot czeladnik Koschnicka. Już po chwili dołączyli do nas Małgorzata z Balladą. Z nadąsanej miny nauczycielki wywniosko­wałem, że ma do mnie pretensję.

- Mogłeś chociaż powiedzieć, że idziesz na mszę - szepnęła mi na ucho.

- Ktoś musi zostać na zewnątrz na warcie.

- To sam sobie stań, wartowniku - postawiła się.

- Dobra, siadajcie gdzieś dalej.

Na wszelki wypadek. Usiedli kilka ławek od nas, bliżej ołtarza.

W czasie mszy wydarzył się pewien epizod. Było to w trakcie kaza­nia. Coś nagle zadudniło pod naszymi stopami i murami przeniosło się na cały kościół, aż sługa boży przerwał na chwilę kazanie i z trwogą spojrzał na sklepienie, a potem już tylko słyszeliśmy jakiś równomierny stukot dochodzący z podziemi. Małgorzata z Balladą natychmiast wymienili z nami pełne ciekawości spojrzenia.

- A proboszcz mówił, że w czasie nabożeństw nie straszy - rzekł na poważnie Młokos.

Postukało dwie minuty i przestało.

- Duchy? - uniosłem wyżej brwi. - Nie wierzę w nie. Ani w czary-mary. Nawet w Harry'ego Pottera.

- Harry Potter to bajka, ale kto w takim razie hałasował?

- Pewnie robotnicy coś zmajstrowali.

Po mszy udaliśmy się znowu do zakrystii i opowiedzieliśmy probosz­czowi o wizycie kłusowników w kościele. Ksiądz nie krył zdziwienia, może nawet przeraził się, ale że nic z kościoła nie zginęło i nie było żadnych śladów włamania i bytności intruzów - szybko przeszedł metamorfozę.

- Wiecie co? Zmienimy zamki u drzwi - ucieszył się ze swojego po­mysłu. - Po co zaraz robić z tego sensację?

- Ale jak złodzieje zobaczą, że ksiądz wstawił nowe zamki, to połapią się, że znamy ich plany i nie przyjdą w nocy - odezwał się Ballada.

- W tym rzecz - poparłem go. - Trzeba zawiadomić policję. Najlepiej urządzić na nich zasadzkę. W nocy. Przyjdą na pewno.

- Dobrze - pokiwał głową proboszcz. - Zadzwonię do sierżanta. Opo­wiem o wszystkim. A teraz chodźmy obejrzeć dokładnie to miejsce.

Dokładnie spenetrowaliśmy kruchtę, w której według legendy powie­sił się czeladnik. To miejsce interesowało Herr Kaltza i to tutaj spodzie­waliśmy się znaleźć skarb. Ale gdzie mógł on być? W ścianie? W podło­dze? Bo chyba nie na suficie? Jedynym miejscem, gdzie można było ukryć cenną rzecz, była ściana, ale jak niby mieliśmy prześwietlić mury świąty­ni? Nie dysponowaliśmy tak jak Batura radarem geologicznym. A zwykłe opukiwanie nic nie dało - mur był lity i solidny.

Później chodziliśmy po kościele i oglądaliśmy każdą figurkę z osob­na, badaliśmy cokoły, tynk, opukiwaliśmy pozostałe mury, a nawet przy­niesioną od robotników miarką zmierzyliśmy ściany i wnęki. Ale wszyst­ko na nic.

Nieco zawiedzeni pożegnaliśmy proboszcza i zapowiedzieliśmy się na popołudnie.

- Przyjdźcie na kawę i ciasto - zaproponował. - O szóstej na plebani. Naradzimy się z sierżantem.

- Do szóstej!

Wróciliśmy do naszego obozu.

- Proponuję, abyście dyskretnie obserwowali kościół, a ja pojadę do leśniczego Gawryłki w sprawie szyby do jeepa. Wrócę na piątą. Tylko bądźcie ostrożni.

- Ty też - pogardliwie prychnęła Małgorzata. - Sam się wybierasz w teren, a nam każesz gapić się na kościół? Co to, to nie! Ja się nie zga­dzam. Chłopcy też mają dosyć tej historii. Prawda?!

- My? Nie! Chętnie pójdziemy obserwować kościół, proszę pani. Kto wie, może ten Batura zjawi się tam, aby zerknąć na miejsce kradzieży. W każdym filmie złodzieje tak właśnie postępują.

Małgorzata machnęła ręką i weszła do swojego namiotu, nie kryjąc złości. Chłopcy zachichotali cichutko, ale zaraz umilkli, gdyż nauczyciel­ka wystawiła głowę na zewnątrz.

- A róbcie sobie co chcecie - warknęła. - Ja zostaję nad jeziorem i podziwiam naturę. Swoją drogą, nie wiedziałam, że wszyscy faceci są tacy dziecinni. I mam już dosyć tej historii ze skarbem!

Ustaliliśmy, że chłopcy będą obserwować kościół spod sklepu. W ra­zie czego zadzwonię pod numer automatu, który wisiał na jego bocznej ścianie.

Pojechałem niebawem do leśniczego Gawryłki nad Jasień, a ten szyb­ko skierował mnie pod właściwy adres w Lęborku do swojego znajome­go, który prowadził warsztat samochodowy. Nie muszę chyba rozwodzić się nad tym, że jechałem bardzo wolno, zważywszy na brak przedniej szy­by. Mijając leśny wjazd do ośrodka wczasowego nad jeziorem, zauważy­łem wyjeżdżający na szosę renault z Czaplą i jej znajomymi. Jak tylko mnie zauważyli, zatrąbili, pomachali mi, ale zaraz skierowali się szosą na południe. Wzruszyłem ramionami na ten ich brak taktu i w zasadzie nietowarzyskie zachowanie i pojechałem na Lębork. „Już o mnie zapomnieli” - pomyślałem z żalem. Za dworcem autobusowym, na ulicy ciągnącej się wzdłuż torów kole­jowych, odnalazłem warsztat. Zostawiwszy pojazd, udałem się na spacer w kierunku centrum - na północ. Minąłem po lewej stronie park wrzyna­jący się klinem w dwie zbiegające się ulice, u szczytu których brała po­czątek Staromiejska. I znowu znalazłem się na tym uroczym deptaku - przeciąłem płynącą wartko pod kładką i mieniącą się w słońcu Łebę, a następnie usiadłem w kawiarni, w której wczoraj Jerzy rozmawiał z Kaltzem.

Mogłem się chwilę zastanowić nad całą sprawą, ale jakoś mi nie szło.

Myśli uciekały i nie dawały się ujarzmić. Zmęczony przeżyciami ostat­niej nocy, patrzyłem obojętnym wzrokiem na przechodzących tłumnie brukiem przechodniów i trwałem w relaksującym niebycie. Nawet nie usłyszałem, że ktoś za mną stał. Dopiero, gdy puknął mnie w ramię, od­wróciłem się zaniepokojony i ujrzałem, o zgrozo, Baturę!

- Co za spotkanie, Pawle! - uśmiechnął się, chociaż jego oczy nadal pozostawały zimne i obce. - Co tu porabiasz? Mogę się przysiąść?

Drań, kpił sobie ze mnie! Pewnie zauważył mnie przypadkiem zajmu­jącego stolik i postanowił doprowadzić do konfrontacji, która i tak musia­ła niebawem nastąpić. Ryzykował, ale dzięki rozmowie mógł wyciągnąć ze mnie to i owo. Zresztą, nie mogłem mu zrobić nic złego. Batura w obliczu prawa był czysty jak łza! Nasze domysły odnośnie powodu, dla którego tutaj się zjawił, były dla policji śmieszne, a jedyny dowód w po­staci kasety magnetofonowej został zniszczony. Inna sprawa, że Batura czuł się dziwnie niezagrożony, skoro odważył się do mnie podejść.

„Skąd ta jego pewność?” - zastanawiałem się w duchu, gdy usiadł obok mnie na plecionym foteliku.

- Na urlopie? - wbił we mnie swoje błękitne oczy.

- A ty?

- Urocze miasto, nieprawdaż? - odpowiedział wymijająco, ale zaraz posłał mi zabójcze spojrzenie. - Pewnie zastanawiasz się, o czym rozma­wiałem wczoraj z tym wysokim gościem z wąsikiem, co?

- A powinienem?

- Nawet nagrałeś rozmowę. Nieładnie. Ale widzisz, Pawle, od pewne­go czasu działam najzupełniej legalnie. Przesłuchałeś taśmę, więc pewnie wiesz, o czym mówię.

Milczałem. Patrzyłem na niego niechętnym wzrokiem i nie odzywa­łem się. To on do mnie podszedł i chciał rozmawiać. Może miał powód?

- Na pewno wiesz - zaśmiał się i pokiwał głową. - Nie wiem, jak tu się znalazłeś i jakim cudem dowiedziałeś się o całej sprawie, ale wiedz, że pomagam w załatwianiu różnych interesów. Na przykład asystuję przy zakupie dworków...

- Masz dobre serce - zakpiłem.

- Nie wchodzę nikomu w paradę, Pawle - rzekł z naciskiem, poważ­nym tonem. - Uszanuj to. Legalnie ogłaszam się w Niemczech i służę pomocą. Odpłatnie, rzecz jasna.

- A więc o co ci chodzi?

- Nie podoba mi się to, że węszysz i nagrywasz cudze rozmowy.

- Przecież zabraliście nam taśmę - żachnąłem się.

- Jacy „wy”? - udawał głupiego. - O żadnej taśmie nie wiem. Niko­mu nic nie zabrałem.

Blefował na całego. A przecież widziałem go opuszczającego na pon­tonie wyspę na Jasieniu, to on odwrócił naszą uwagę od kłusowników i zwabił nas na wyspę hałasami za pomocą marynarskiego gwizdka. Kie­dy zorientował się, że kaseta z nagraniem jest popsuta, stracił pewność siebie - nie wiedział bowiem, ile wiedziałem. On chciał się upewnić, czy dzisiaj nie przeszkodzę mu w rabunku kościoła. Tylko o to mu chodziło.

- Czego szukacie? - zapytałem, aby uśpić jego czujność.

- My? Chciałeś powiedzieć „Niemiec”. Szuka dworku.

- A nie przypadkiem skarbu? - zaryzykowałem.

- Skarb? - zasępił się. - Jak się jakiś trafi, nie pogardzi. Zresztą nawet jeśli jest jakiś skarb, to nie należy on do narodu polskiego, a do niemiec­kiego. Zrobię ci jednak uprzejmość i obiecuję, że zawiadomię cię pierw­szego o odkryciu.

- Wielkie dzięki - zaśmiałem się gorzko.

- A ty sam podróżujesz? - pytał dalej, patrząc niedbale na zapełniony ludźmi deptak. - Bez pana Tomasza?

- Ano bez.

- Widziałem cię z jakimiś dzieciakami i ładną dziewczyną. To twoja kobieta?

- Nie moja.

- Nie chcesz o niej rozmawiać - westchnął i wstał. - Okay. Nie prze­szkadzam w takim razie. A może chcesz, aby gdzieś cię podrzucić?

Batura doskonale wiedział, że podróżowałem Rosynantem, więc jeśli proponował podwiezienie, musiał wiedzieć, że pojazd był uszkodzony.

- Skąd wiesz, że mój samochód jest w naprawie? - popatrzyłem mu dłużej w oczy.

- A jest?

- Dokładnie wiesz, że twoi gangsterzy przedziurawili w nocy nad je­ziorem opony i rozbili szybę. Sypnąłeś się, Jerzy.

- I co z tego? - warknął zły. - Nic złego nie zrobiłem! Jak mi to udo­wodnisz? A ty uważaj lepiej, żeby któremuś z tych dzieciaków nie stała się krzywda. No i masz taką fajną znajomą...

Zrobił krok do tyłu, a ja wstałem poruszony do żywego jego groźbami.

- Grozisz?!

- Nie - uśmiechnął się lodowato. - Wskazuję ci właściwą drogę. Jesteś jak dziecko we mgle. Błądzisz. Odbierz swojego jeepa z naprawy i wracaj na łono natury. Gdzie właściwie teraz jesteś?

- W Lęborku.

Patrzył mi w oczy, jakby chciał mnie zahipnotyzować.

- Cześć, mój przyjacielu - westchnął ciężko.

I odszedł, kierując się w górę ulicy. Byłem w tej chwili zły na niego, ale i trochę na siebie, że dałem się tak zdenerwować. Dopiwszy kawę ruszyłem za nim, kulejąc. Czort wie, po co lazłem za Jerzym, zresztą ślad po nim szybko się urwał. Dokuśtykałem do końca Staromiejskiej i nic. Nigdzie nie zauważyłem Batury. Obszedłem nawet plac Pokoju i też nic.

Wracając mijałem na ulicy Młynarskiej muzeum usytuowane w są­siedztwie imponującego zamku na Podzamczu. Stałem obok zaparkowa­nej lancii i zastanawiałem się, czy nie wstąpić na chwilkę do muzeum. Mogłem tam znaleźć jakąś wskazówkę dotyczącą rodu von Lipowów.

Ale machnąłem na to ręką. Obiecałem sobie odwiedzić muzeum póź­niej. Zignorowałem wychodzącego z bramy starszego, elegancko ubrane­go osobnika o oliwkowej karnacji, który zamierzał wsiąść do samochodu.

- Scusi - bąknął „przepraszam” po włosku i ruchem ręki dał znać, abym odstąpił od drzwiczek jego samochodu.

Przepuściłem cudzoziemca i poszedłem po swój pojazd.

Dopiero około dwunastej udało mi się wyjechać z warsztatu. Mecha­nik leśniczego spisał się na medal, więc wstąpiłem jeszcze do sklepu po butelkę wina, która bez dyskusji należała się Gawryłce.

Nie od razu wyjechałem z Lęborka - odwiedziłem jeszcze w miej­skim szpitalu leśniczego Kolasia. Ten miły, starszy pan leżał na szpital­nym łóżku z zabandażowaną głową i bladą twarzą. Solidnie oberwał od kłusowników. Był małomówny, ale serdecznie ze mną porozmawiał o spra­wie. Tylko pięć minut - taka była decyzja siostry przełożonej. Na koniec kazał pozdrowić ode mnie żonę i Szczeżuja.

- Ciągnie nad Jasień... - mówił wolno leśniczy Kolas - do Kolasówki. Niestety... muszę tu zostać jeszcze trochę... a jak wrócę, to dorwiemy tych kłusowników.

Jednak w tej sprawie nie chodziło już o kłusowników. Mały Ziutek i Wołga byli pionkami, popychadłami. W tej grze za sznurki pociągali Kaltz i Batura, ale teraz nie chciałem mówić leśniczemu o nich.

Wychodziłem ze szpitala z zamiarem udania się na posterunek policji, aby złożyć stosowne zeznania dotyczące wydarzeń wczorajszej nocy, gdy mój wzrok natrafił na automat telefoniczny.

Postanowiłem zadzwonić do chłopaków w Nożynie. Miałem szczę­ście, gdyż prawie natychmiast odebrał starszy.

- Panie Pawle! - dyszał podniecony Ballada. - Jak to dobrze, że pan dzwoni! Szybko, niech pan wraca!

- Co się stało?!

- Proboszcz wyjechał, a robotnicy zaraz po nim opuścili plebanię - mówił jednym tchem.

- I co z tego? - dziwiłem się.

- To, że rano widzieliśmy pięciu robotników, a wyszło czterech. To gdzie podział się piąty?

- Jak to wyszli?! Gdzie mieli wyjść?

- Gospodyni mówi, że proboszcz został nagle wezwany do kurii. Jak tylko wyjechał, zadzwonił telefon i po kwadransie robotnicy opuścili ple­banię. Podobno skończyli na dzisiaj. Ale ten piąty... nie wychodzi już od pół godziny... podejrzane, panie Pawle!

- Już jadę!

Skończyłem rozmowę, gdyż w Nożynie działo się coś niedobrego. Pal licho policję! Mogłem to załatwić później. Ale nagły wyjazd proboszcza do kurii dziwnie współgrał z fajrantem robotników na plebani, a nawet ze spotkaniem przeze mnie w Lęborku Batury.

Jechałem szybko. Bardzo szybko. Za szybko. Chwilami wskazówka szybkościomierza nie schodziła poniżej stu trzydziestu, a drzewa rosnące po obu stronach szosy zlewały się w mknącą do tyłu z szybkością ekspre­su dekorację. A przecież droga na Nożyno nie była najlepsza - wąska i momentami kręta. Mijałem jadące wolniej samochody i autobusy, wielokrotnie ryzykując czołowe zderzenie z pojazdami jadącymi z naprzeciw­ka. Ale gdy tylko znalazłem się na prostym i pustym odcinku asfaltu, na­tychmiast moja noga dociskała pedał gazu, a wskazówka szybkościomie­rza dochodziła wtedy do stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Pędzi­łem na złamanie karku i tylko szczęściu zawdzięczałem, że nie zostałem zatrzymany przez drogówkę. Dzięki mojej desperackiej postawie byłem w Nożynie po trzydziestu czterech minutach, co pozostanie pewnie w tym rejonie jeszcze długo niepobitym rekordem.

Zaparkowałem przed plebanią na tyłach kościoła, aż zakurzyło się i natychmiast wbiegłem przez zawalony gratami ogród na schodki domu.

Otworzyła mi gospodyni, a już za moimi plecami widziałem biegną­cych w moją stronę Małgorzatę i chłopaków.

- Co tu się dzieje?! - zapytałem.

- A bo ja wiem, panie - załamującym głosem odpowiedziała starsza pani w fartuszku. - Proboszcz wyjechał tak nagle i zaraz potem robotnicy sobie poszli. Powiedzieli, że dostali wiadomość od samego proboszcza, że niby dzwonił do jednego z nich w drodze do kurii. Ale to nieprawda, mój panie, bo ksiądz proboszcz nie używa telefonu komórkowego.

Jak na zawołanie z głębi domu rozległ się dzwonek telefonu.

Gospodyni nie zaprosiwszy nas do środka pobiegła odebrać, a my sta­liśmy w progu i rozglądaliśmy się dookoła.

- Żadnych obcych? - pytałem, a oni kiwali przecząco głowami. - Ba­tury też nie było?

- Nie było.

- To powiadacie, że na plebanię weszło pięciu robotników, a wyszło czterech? - myślałem na głos.

Ale zaraz przybiegła wystraszona gospodyni.

- Panie drogi, nieszczęście! - jęczała załamującym się głosem. - Ma­luch proboszcza popsuł się w drodze. Trzydzieści kilometrów stąd. Pro­boszcz dzwonił też do kurii, że się spóźni i wiecie, co mu powiedziano?

- Że wcale go nie wzywano - dokończyłem za nią.

Gospodyni popatrzyła na mnie z wielkim zdziwieniem i odruchowo zrobiła krok do tyłu.

- A skąd pan to wie?

- Co tu właściwie robili ci robotnicy? - zapytałem zmieniwszy temat. Opuściłem schodki i ruszyłem w stronę rozkopów pod kościołem od strony plebani.

- Wzmacniają fundamenty, panie! - odpowiedziała wreszcie i pode­szła do mnie, odpychając na bok Małgorzatę i chłopców. - Mur w ziemi skruszał, a proboszcz chce nawet zrobić połączenie pod ziemią z piwnicy do krypty. Mały korytarz.

- Macie tutaj kryptę? - zadając to pytanie, ruszyłem ostro do wykopa­nych transzei.

- Pod prezbiterium. Stara krypta.

Zabroniłem chłopcom wskakiwać do dołu wykopanego pod murem kościoła. Uczyniłem to sam.

- Zostańcie tutaj - nakazałem im i spojrzałem w górę na gospodynię. - Czy kościół jest zamknięty?

- Zamknięty - potaknęła głową.

Potężny mur odkopanej części fundamentu miał na głębokości półto­ra metra od powierzchni ziemi stary, niewielki właz wykonany niegdyś z drewna, teraz naruszony, nieco zmurszały i uchylony. Wcisnąłem się w jego szczelinę i wszedłem do podziemnej krypty, bo tak mi się wydawa­ło, że te niewielkie drzwi prowadzą właśnie tam. Wewnątrz było ciemno i pachniało zimną wilgocią, jednak od biedy przeszedłem kawałek wą­skim korytarzem i niebawem znalazłem się w ciemnicy. Namacałem ja­kieś spróchniałe drewno, długie, pokryte pajęczyną i wyczułem, że są to wiekowe trumny. Wtedy to spojrzałem w górę na wąski, malutki prostokącik wypełniony światłem. Nade mną było wejście do podziemi - ka­mienna płyta znajdująca się najpewniej w prezbiterium, w tej chwili nie­znacznie uchylona. Ktoś musiał przez nią tutaj wejść. Oczy szybko przy­zwyczaiły się do ciemności, a i trochę światła przedostawało się z prezbiterium, więc odnalazłem kolejne drzwi na przeciwległej ścianie, prowadzące na korytarz ciągnący się pod kościołem. Były uchylone, ale otwierały się ciężko i z głośnym skrzypnięciem przyprawiającym o gęsią skórkę, tak jakby ktoś niedawno je otworzył po wielu latach nieużywania.

Korytarz był wąski, ale im dalej szedłem z sercem wypełnionym trwogą, tym mniej widziałem. Potknąłem się o ciężki, ale płaski przed­miot i gdy schyliłem się, aby go zbadać, usłyszałem jakiś szelest przede mną. Pod nogami miałem kilof i natychmiast skojarzyłem go sobie z nocną wizytą kłusowników i Batury w nożyńskim kościele.

Oni tu znowu przyszli! Nie wieczorem, a teraz - wczesnym popołu­dniem! Zrozumiałem to dopiero w tej chwili! Batura sprytnie wywabił z plebanii proboszcza i pozbył się robotników. Oprócz jednego - piątego, który nadal myszkował w podziemiach.

I jak na zawołanie zapaliło się światło latarki, ktoś poświecił na mnie. Gdy odruchowo cofnąłem głowę przed napastliwym światłem, ujrzałem po lewej świeżo rozkutą wnękę w murze, wypełnioną kośćmi człowieka. Był to kościotrup w resztkach munduru. Nie zdążyłem nic zrobić, gdy uderzono mnie w głowę.

Zapamiętałem tylko błysk guzika tkwiącego w zwisającym na kościach kawałku materiału. Guzik. To był metalowy guzik. A potem szybko znala­złem się w krainie niebytu.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

KOŚCIOTRUP • CO UKRADŁ BATURA? • PIĄTY ROBOTNIK • FLIEGENPFIFFIHULSCH ECK • CZYJE TO KOŚCI? • ZAPRO­SZENIE NA FILIŻANKĘ HERBATY • SPRZECZKA O PORAN­KU • CZY MĘŻCZYŹNI POWINNI GOTOWAĆ? • O KOBIECO­ŚCI, CZYLI JESTEM STAROŚWIECKI • KOLEJNA WIZYTA NA PLEBANII • O DIABELSKICH CZASACH • A JEDNAK SCHU-DELKA • SPEKULACJE • TROCHĘ HISTORII POMORZA • ALFONS PARCZEWSKI O KASZUBACH • DOKĄD POSZEDŁ JOACHIM VON LIPOW? • DLACZEGO ZAMORDOWANO SCHUDELKĘ?

Wnęka, w której zamurowano kiedyś człowieka, była głęboka na pół metra, można powiedzieć, że skazano go na śmierć w okropnych męczar­niach, niemalże na stojąco. Z pewnością ten człowiek próbował coś zrobić przed śmiercią, wtedy gdy ocknął się i stwierdził ku swemu przera­żeniu, że znajduje się w ceglanej trumnie; ale co można zrobić po ciemku w groteskowo niewielkiej przestrzeni.

„Jakiej to zbrodni trzeba się dopuścić, aby doczekać tak marnego koń­ca?” - pomyślałem ze zgrozą.

Wszystkie czaszki są do siebie podobne. Nie znajdziesz na nich cienia grymasu, a oczodoły świecą tą samą bezwzględną pustką, są niczym cisza zimnego kosmosu. Nic, zupełnie nic. Ale ta czaszka miała jakiś złowiesz­czy posmak, oczami wyobraźni widziałem zastygłą na nieobecnych war­gach tragedię, szaleństwo i rozpacz. Człowiek, do którego należał szkielet zmarł albo na atak serca albo udusił się z braku tlenu. Ciemny, miejscami gruby mundur oparł się niszczącemu upływowi czasu i zachował się w dobrym stanie. Na podstawie guzików można było stwierdzić, że nie­boszczyk był Niemcem, podoficerem specjalnych jednostek SS rekrutują­cych członków NSDAP. W świetle reflektorów można było także dojrzeć solidny uszczerbek czaszki - kanciastą, prostą szczelinę biegnącą wzdłuż płata czołowego, świadczącą o zadanym uderzeniu, które było przyczyną zgonu. Dokładnie w to samo miejsce na głowie odkrywca tego szkieletu przyłożył mi łopatą, po czym zbiegł.

Uciekł głównym wejściem do kościoła. Wybiegł na zewnątrz, otwo­rzywszy drzwi wytrychem, i wsiadł do parkującego trzydzieści metrów przed kościołem opla. Ten skradziony w Lęborku samochód z przyciem­nianymi szybami, stał tutaj zaparkowany od przynajmniej dwóch godzin i wszystko wskazywało na robotę Batury. Jerzy nie odważył się wkroczyć do akcji swoim BMW. Ale był dzisiaj w Lęborku i wiedział, że czekam na odbiór jeepa z warsztatu. Potem ukradł w Lęborku auto i przyjechał nim tutaj. Czekał w pobliżu sklepu i pewnie widział kręcących się tam chłop­ców oraz Małgorzatę. Wkroczył do akcji dopiero wtedy, gdy się tutaj zja­wiłem. Być może zawiadomił robotnika w podziemiach kościoła za po­mocą telefonu komórkowego. Później wystarczyło podjechać pod kościół i zabrać piątego robotnika. Oszukano nas wszystkich. Ale czy człowiek Batury zdołał zabrać z wnęki podziemnego korytarza to, czego szukał Kaltz? Tego nie wiedzieliśmy.

A zatem ów piąty robotnik działał w porozumieniu z Baturą. Może został przekupiony i odegrał niewinną scenkę przed pozostałymi robotni­kami i gospodynią na plebanii? Wystarczyło powiedzieć, że dzwonił pro­boszcz i ogłosić fajrant. Pozbywszy się świadków, ów robotnik, już sam, zszedł do podziemi nowo odkopanym wejściem i dokończył dzieła rozwalenia muru, za którym miał znajdować się szkielet człowieka. Przypo­mniałem sobie, że przecież w trakcie mszy słyszeliśmy jakieś tąpnięcie, głuchy odgłos dobiegający z podziemi, od którego zadrżał kościół. Nie były to żadne duchy. Wtedy to ów piąty robotnik musiał zburzyć mur bro­niący dostępu do kościotrupa ukrytego we wnęce.

W wąskim podziemnym korytarzu pachnącym cmentarnym chłodem, oświetlonym teraz dwoma reflektorami, stało nas trzech. Ja, miejscowy sierżant (któremu zdążyłem zdać relację z wczorajszych wydarzeń nad Jasieniem) i proboszcz, który wrócił już z „wizyty” w kurii. Zakpiono sobie z niego. Zakpiono również z jego gospodyni, gdy nieznany osobnik telefonicznie przesłał polecenie wyjazdu. Później była awaria malucha i podstęp przekupionego przez Baturę robotnika. Na szczęście policja miała jego rysopis i dane, choć -jak znałem Jerzego - nie na wiele mogło się to zdać. To pewnie Mały Ziutek i Wołga go skaperowali, a Batura bez słowa odstawił do jakiejś wsi. Może nawet na tę okoliczność założył na głowę perukę, a na nos wsadził duże, przeciwsłoneczne okulary. Nie ma co, zakpiono sobie ze wszystkich! Ale tak właśnie działał Batura!

Jeszcze przed przybyciem z Gdańska inspektora z kryminalnej wyło­wiliśmy z bocznej ceglanej ściany wnęki dziwny napis wykonany tępym narzędziem. Wkrótce sierżant dostrzegł zaciśnięty na środkowym palu­chu ofiary zszarzały sygnet, którym pewnie ów człowiek dokonał ostat­niego zapisku w swoim życiu.

-”Fliegenpfiff... - próbowałem odczytać niewyraźny napis złożony z luźnych i koślawych liter niedbale zapisanych na murze ręką niebosz­czyka. - Gwiżdżąca mucha? To bez sensu. A „Hulsch Eck”... co to może znaczyć?

-A bo ja wiem?- wzruszył ramionami policjant.

- Hulsch Eck? - zastanowił się proboszcz. - Coś jak olcha... olchowy zakątek... wierzchołek?

- Z pewnością te napisy są ważne - dodałem - i mają bezpośredni związek z morderstwem człowieka w mundurze. Ale zobaczymy, co uda się ustalić kryminalnej z Gdańska. Pewnie jutro zjawi się tutaj jakiś ar­cheolog.

- A jak pan sądzi, sierżancie, kim był ten człowiek? - zapytał pro­boszcz.

- Jakiś esesman.

A mnie się przypomniała rozmowa Batury z Kaltzem w Lęborku. Nie­miec wspomniał wówczas o niejakim nauczycielu Schudelce, który jed­nocześnie był członkiem NSDAP. Ten człowiek miał podobno prześlado­wać Joachima von Lipowa z C. i niewykluczone, że znał miejsce ukrycia skarbu hrabiego. Jakim cudem - jeśli to był Schudelka - znalazł się w zamurowanej wnęce kościoła w Nożynie? To właśnie było najbardziej interesujące. Czy byliśmy na tropie zbrodni dokonanej ponad pięćdziesiąt lat temu?

Wyszliśmy z podziemi na rozświetloną popołudniowym słońcem zie­mię. Obeszliśmy kościół, weszliśmy do niego i udaliśmy się do prezbite­rium. Nasze oczy szybko wyłowiły za ołtarzem kamienną płytę strzegącą zejścia do podziemnej krypty.

- To tędy ludzie Batury zeszli do podziemi w nocy i zbadali radarem geologicznym wszystkie ściany - mówiłem i palcem wskazałem na ślady świadczące o przesuwaniu płyty. -Nie było to zresztą takie trudne. Wy­starczyło, sugerując się legendą, odszukać miejsce w korytarzu bezpo­średnio pod kruchtą, w której powiesił się czeladnik majstra Koschnicka. Radar zarejestrował, co miał do zarejestrowania, może szkielet, może jakąś skrzynię, a potem Batura spokojnie przeanalizował w zacisznym miejscu dane zapisane przez radar.

- Nie wiemy jednak, czy zabrał stąd skarb - westchnął sierżant.

- A może tylko zadowolił się, tak jak i my tymi dwoma napisami na murze? - myślałem. - Ta przywołana przez Kaltza tutejsza legenda była i pewnie jest jakąś istotną wskazówką.

- Ta historia ma i swój optymistyczny epilog - próbował uśmiechnąć się proboszcz. -Nie będzie już w tym kościele straszyć.

Szkieletem zajęła się w godzinę później policja kryminalna z Gdań­ska. Udzieliłem im trochę wyjaśnień i podzieliłem się moimi podejrzenia­mi, ale patrzono na mnie jak na fantastę. Lekarz, który się zjawił opatrzył mi pieczołowicie głowę i podał stosowne środki przeciwbólowe.

- Na wsiach co chwila ktoś się włamuje do kościołów - mówił in­spektor Abramowicz. - Ten tutaj zobaczył kościotrupa i stracił zimną krew. Zaskoczył go pan i pewnie pomyślał, że załatwił jakiegoś ducha.

Rewelacje na temat Batury i Kaltza nie zainteresowały policji, cho­ciaż inspektor zanotował kilka moich sugestii.

- Ktoś wywabił proboszcza z kościoła i pozbył się robotników - na­wijał dalej znudzony inspektor. - Pewnie miejscowa szajka. Musimy zła­pać tego piątego.

Podczas gdy ekipa policyjna myszkowała w podziemiach kościoła i badała na zewnątrz fundamenty, my z Małgorzatą i chłopcami zostali­śmy zaproszeni przez proboszcza do ogrodu na filiżankę herbaty i prze­pyszne drożdżowe ciasto upieczone przez gospodynię.

- Dzielnie się dzisiaj spisaliście, chłopcy - pochwaliłem ich. - A ty, Małgorzato, jednak przekonałaś się do zagadek historycznych.

- Ładna mi historia - prychnęła. - Trup w podziemiach... brr! To okropne. Makabryczne! Spójrz na siebie, historyku! Wyglądasz jak ostat­nie nieszczęście z tą zabandażowaną głową...

- Podać może lodu, panie? - weszła w słowo gospodyni. Grzecznie odmówiłem.

- Morderstwem niech się zajmie policja - gderała nauczycielka. - My wracamy do natury, nad jezioro!

- Teraz? - zapieklił się Młokos. - Kiedy nie wiemy, czy Batura wy­niósł z podziemi kościoła skarb?

- Co chcecie w takim razie robić? - denerwowała się. - Jeździć od wsi do wsi i tropić Baturę?

- Pan Paweł na pewno coś wymyśli!

- W to nie wątpię.

- Czego chcesz od chłopców? - stanąłem w ich obronie. - Przyjechali wprawdzie obserwować nurogęsi, ale pierwszy raz zetknęli się z prawdziwą, pasjonującą przygodą mającą korzenie w historii tej ziemi. To opo­wieść z dreszczykiem. Trup trupem, ale nie dają mi spokoju napisy we wnęce. „Fliegenpfiff” i „Hulsch Eck”. Ciekawe. Intrygujące. Czuję, że gdy rozszyfrujemy znaczenie tych słów, zaprowadzą nas one do skarbu. Poza tym powinniśmy jutro odwiedzić muzeum w Lęborku i C., rodzinną wieś Joachima von Lipowa.

- Hurra! - ucieszyli się chłopcy.

- Ma pan rację, młody człowieku - wtrąciła się gospodyni. - We wnę­ce nie było skarbu, bo inaczej ten piąty robotnik by go zabrał. A on wy­biegł z kościoła pędem i wsiadł do tego kradzionego auta. Nikt z nas go nie widział, ale jeden chłop zdążył zauważyć wsiadającego w biegu do samochodu łobuza. Wyobrażacie sobie, żeby biegł tak szybko z jakąś skrzy­nią?

- Może to był mały pakunek, moja droga - zgadywał proboszcz.

- E tam - machnęła ścierką i zaczęła zbierać talerzyki ze stolika. - Naciągane, księże proboszczu.

- Byłaby pani dobrym detektywem - zauważyłem z uśmiechem.

- Tak pan myśli? - ucieszyła się. - Dużo czytam...

- Kryminałów?

- E tam! Biblia. To najlepsza sensacyjna książka pod słońcem, młodzi państwo. Tam jest wszystko, co dobre i co złe, i co się filozofom nie śniło.

Zamilkła, gdyż proboszcz zabawnie pogroził jej palcem.

- Jestem w tym kościele od piętnastu lat i nic o nim nie wiem - wes­tchnął wreszcie. - O tym kościotrupie mówię. Komu przyszłoby do głowy badać kryptę i korytarz. Co za historia! Jak ujrzałem was po raz pierwszy i wspomnieliście o tej legendzie i o skarbach, miałem przeczucie, że coś się wydarzy. Ale że trup?! Nigdy!

Rozmawialiśmy aż do wieczora. Proboszcza i jego gospodynię poże­gnaliśmy dopiero wtedy, gdy ekipa policyjna opuściła Nożyno. Zresztą wiele nie ustalano. Miałem jednak nadzieję, że wkrótce znajdą piątego robotnika, którego znali pozostali. Nazywał się on Jan Gołąbek i mieszkał w pobliskiej wsi. Tyle że nie wrócił jeszcze do domu.

- I pewnie nie prędko wróci - dodałem.

Po powrocie na biwak zamknęliśmy się w namiotach i poszliśmy spać. Nie wiem jak pozostali, ale ja zasnąłem natychmiast. Wskoczyłem w śpi­wór, zamknąłem oczy i poczułem błogą ciszę. Spałem jak suseł. Dopiero pod koniec zaczął mnie męczyć sen, w którym wszędzie widziałem napisy „Fliegenpfiff i „Hulsch Eck”. Znajdywałem je wszędzie: na rachunkach sklepowych, na dnie kubków, na miejskich plakatach i w książce telefo­nicznej. Obudziły mnie dopiero głosy chłopców, co odebrałem z ulgą.

- Ósma! - darli się w niebogłosy. - Już ósma! Pan wstanie!

Wyszedłem obolały na brzeg i przeciągnąłem się na świeżym chłodzie poranka. Miło było powitać nowy dzień, który odpędził koszmarne wspo­mnienia wczorajszego. Jeziorko spokojnie falowało, gdyż wiał lekki wia­terek z zachodu, a na niebie pojawiła się biała wata.

- Idzie na zmianę pogody czy co? - ziewnąłem. -A śniadanie zrobione?

Małgorzata rzuciła we mnie patelnią. Złapałem.

- Dzisiaj twoja kolej! - rozkazała.

Chłopcy stłumili w sobie śmiech, a ja puściłem do nich dyskretne oko. Nie odzywałem się i patrzyłem na patelnię, jakbym widział ten przyrząd po raz pierwszy w życiu.

- A kiedy twoja kolej? - zapytałem grzecznie i pomachałem jej dla zabawy patelnią.

- Może dziś wieczorem - rzekła tajemniczo - może jutro, może nigdy.

- Jak to dobrze, że nie poprosiłem cię o rękę - westchnąłem.

- Czemu to? - zainteresowała się.

- Odpowiadasz pokrętnie... dziś, jutro, wcale.

- Miałam na myśli posiłki, a nie... romans.

- Ja też myślałem wyłącznie o jedzeniu.

- Ach tak! - wzruszyła ramionami.

I zamilkła. Odeszła dalej i wyszukała wąską ścieżkę prowadzącą na sam brzeg jeziora. Wyskoczyła z ubrania i w bikini zbiegła po niewyso­kim zboczu, aby wskoczyć zaraz z głośnym pluskiem do jeziora.

- Chodźcie do wody! - zapraszała nas wołaniem. - Jest ciepła! Hej! Czas na toaletę, brudasy! No, ruszcie się! Pawle, a może chcesz się pościgać?!

- E, nie - machnąłem ręką. - Chyba że wieczorem. Albo jutro.

- Albo wcale! - dokończyli za mnie chłopcy.

Za radą Małgorzaty wskoczyliśmy do jeziora. Woda była zimna jak arktyczny lodowiec. Oszustka była z tej Małgorzaty.

Po kąpieli nastał czas śniadania. Ku zaskoczeniu Małgorzaty odmó­wiłem przyrządzenia posiłku.

- Ja kupiłem prowiant - tłumaczyłem łagodnie - to teraz wy zróbcie przynajmniej śniadanko.

- Wypominasz nam? - wzięła się pod boki. - Nie zaperzaj się. Śniadań robić nie umiem.

- A może nie chcesz?

- Panie Pawle - wkroczył przezornie Ballada - my zrobimy. Napraw­dę. Nie kłóćcie się, proszę. Tyle przygód czeka na nas w okolicy.

- Jak chcecie - wzruszyła ramionami niepocieszona Małgorzata.

- Jak się dogadacie, wasza sprawa.

Chłopcy bali się awantury, po której ich opiekunka nie zezwoli im na dalszy udział w poszukiwaniu skarbu.

- Tak między nami, mężczyźni powinni ustępować kobietom miejsca przy kuchni - zaryzykowałem. - W zamian możemy was ochraniać.

- Jak mafia - zachichotał Młokos.

- Buntujesz przeciwko mnie chłopców - zasyczała. - I co ty pleciesz?! Ciągle się słyszy, że mężczyźni są najlepszymi kucharzami, a nawet fry­zjerami i...

- Co nie znaczy, że powinni to robić? Nie możemy zabrać wam wszyst­kich przyjemności tego świata - śmiałem się. - Ale jak nie chcesz zrobić nam, Małgosiu, jajecznicy, to pójdziemy na wieś do jakiejś babci. Są jeszcze na tym świecie kobiety starej daty, normalne, co to nie czekają, aż im facet zrobi śniadanie.

- Co ty gadasz?! - zezłościła się. - Chcesz zrobić ze mnie gosposię? Kobietę starej daty? Babcię? Wracaj do muzeum, historyku! Ja wam po­wiem prawdę: jesteście obibokami, panowie! Nie chce się wam nawet przyrządzać śniadań, a chcecie nas bronić! Dobre sobie!

- Nie musimy bronić dziewczyn - zaryzykował Ballada - bo mamy równouprawnienie.

- Niech teraz kobiety bronią nas - śmiał się Młokos.

- Może gdyby mężczyźni przestali pracować w kobiecych zawodach - ciągnąłem - mieliby znowu czas i siłę opiekować się kobietami. Bo taki był kiedyś podział ról: mężczyźni zdobywali pokarm, kobiety pichciły posiłki.

- Wiesz co, mądralo? Kobiety bez chłopów potrafią się same dobrze obronić.

- Nie zgadzam się, wszak dano wam przywileje. Ot i cała prawda! To tak zwane równouprawnienie dostałyście od głupich facetów, nic same nie wywalczając. Kupiono was. Pozbawiono autentycznej siły. Kobieco­ści. Na szczęście jest na tym świecie wiele wspaniałych kobiet, które nie zatraciły swojej siły, kobiet, które nie wstydzą się, że są kobietami. W swojej kawalerce mam wiele historycznych książek o dawnym życiu. Kiedy to czytam, odnoszę wrażenie, że kiedyś było piękniej.

- Piękniej? A co to za słowo?

- Okay, chciałem powiedzieć zgodnie z naturą.

- Jesteś zacofany! Kobiety mają teraz większą wolność i tacy jak ty, niepogodzone ze zmianami w obyczajach samce, za wszelką cenę pragną widzieć w nas kopciuszków. Zwyczaje ewoluują, kochany! Znasz to sło­wo? E-wo-lu-cja!

- Kiedy ja zawsze sądziłem, że ewolucja dotyczy wyłącznie procesów naturalnych - skrzywiłem się. - A chyba przyroda nie zna słowa „równo­uprawnienie”. Tam jest walka o byt i podział ról. A i młodzież nie powin­na widzieć, jak ładna kobieta chce zrobić z mężczyzny kuchcika. Wstałaś wcześniej ode mnie i mogłaś zrobić to śniadanie sama. Ewentualnie poprosić chłopców albo mnie o pomoc.

Małgorzata zwęziła ze złości oczy w wąskie szparki i patrzyła na mnie z nienawiścią. I muszę przyznać, że wyglądała wtedy gorzej niż w swoim normalnym wcieleniu.

- Boże, jaki ty jesteś zacofany. Młody człowiek, a taki staroświecki. To pewnie efekt notorycznego przebywania w muzeach, ha, ha!

- Mężczyźni zaciągnęli kobiety do fabryk i na stanowiska dyrektor­skie, ale pewnego pięknego dnia mogą się zbuntować i znowu stać się prawdziwymi mężczyznami. Wtedy umiejętność robienia jajecznicy może okazać się dla wielu kobiet zbawienna!

- Ty sobie ze mnie żartujesz, prawda? A może ci odbiło? Przecież wczoraj dostałeś łopatą w łeb.

Ale chłopcy już zabrali się grzecznie do robienia jajecznicy, więc na­pięcie wnet zelżało. Małgorzata była jednak wciąż urażona. Stanęła obok nich i zaczęła wściekle rozbijać jajka o kant patelni.

- Dla inwalidy zrobię wyjątek - szeptała pod nosem. - Smacznego.

Podszedłem do niej z pękiem wyrwanych naprędce kwiatów polnych i podałem jej przez ramię.

- A to dla ciebie, Małgosiu - rzekłem poważnie. - Na zgodę.

Zaskoczyłem ją, jak pragnę zdrowia, zaskoczyłem! I to jak! Powącha­ła je, a kiedy to robiła z jej twarzy ulotniła się na chwilę maska „wiedź­my”. Była wtedy tak bardzo dziewczęca. Ale zaraz wylazła z niej współ­czesna, zbuntowana kobieta. Wyrwała mi kwiaty i rzuciła nimi we mnie przy zdrowym rechocie chłopców. Z dwojga złego wolałem kobiety złosz­czące się przy kuchni, niż wydające rozkazy zza biurka.

Po śniadaniu odwiedziliśmy plebanię.

Kiedy staliśmy w ogrodzie i patrzyliśmy na rozkopane fundamenty pod ceglaną świątynią, odżyły wspomnienia wczorajszej przygody w pod­ziemiach. Znowu dopadł nas dreszczyk sensacji i ulotniła się wakacyjna beztroska.

Proboszcz zaprosił nas na taras na ciasto i herbatę.

- Jak tam głowa, panie? - zapytała gospodyni, podając filiżanki z go­rącą herbatą.

- Nie narzekam. Ale musi pani wiedzieć, że dostaję w nią przynaj­mniej raz w miesiącu.

Małgorzata popatrzyła na mnie z nieukrywaną niechęcią.

- Broniąc kobiet? - zauważyła ironicznie.

- Nie mam czasu dla kobiet. A i one same nie mają czasu na nic, gdyż wracają do domów wieczorem.

- Oj, to święta prawda, młody człowieku - westchnął proboszcz. - Co za diabelskie czasy.

- Pan Paweł uważa - odezwał się Ballada - że kobiety powinny goto­wać, a mężczyźni o nie dbać.

Pogroziłem mu palcem i odebrałem poirytowane spojrzenie Małgo­rzaty.

- Bo pan Paweł - weszła twardo w słowo nauczycielka - nie może pogodzić się ze zmianami dokonującymi się w naszej rzeczywistości. Kobiety mogą przecież same zadbać o siebie.

- Jak trzeba, to zadbają o siebie - mruknęła gospodyni. -Ale jak jest chłop pod ręką, to niech dba o nie.

Proboszcz popatrzył na gospodynię i pokiwał w zamyśleniu głową.

- A jak uważa osoba duchowna? - drążyła temat niepocieszona prze­biegiem rozmowy Małgorzata. - Jakie jest zdanie księdza proboszcza w tej kwestii?

- Każdy powinien robić to, co umie najlepiej. Jeśli zdarzy się kobieta potrafiąca świetnie kierować autobusem albo zarządzać firmą, niech to robi. Ale walka musi odbywać się na tych samych zasadach, bez dodatko­wych praw. Dla dobra pasażerów i ludzi pracujących w zakładzie. Nie ma zmiłuj się! Ale, powiedzcie sami, kochani, kto lepiej upiecze ciasto, jak nie pani Czesława?

- Otóż to - ucieszyła się gospodyni. - Mężczyźni są od filozofowania, kobiety myślą praktycznie. A nie ma nic bardziej praktycznego, jak kuch­nia.

- To grzech - zgromił ją wzrokiem proboszcz. - Obżarstwo to grzech!

- A kto mówi o obżarstwie?

- Można jeszcze? - wskazałem palcem na kawałek ciasta leżący na dużym talerzyku. -Takie pyszne.

- Bierz, panie, dokroję jak trzeba.

Potem proboszcz poinformował nas o spodziewanej dzisiejszej wizy­cie policji i ekipy archeologów. Mieli przybyć o jedenastej. Później z kwadrans wspominaliśmy jeszcze wczorajsze odkrycie w podziemiach kościoła. Kościotrup hitlerowca zrobił na wszystkich duże wrażenie i nic dziwnego, że oddaliśmy się spekulacjom na temat jego pochodzenia.

- Sierżant był taki dobry, że całą noc pilnował wejścia do krypty - mówił duchowny. - Teraz poszedł się zdrzemnąć i ja go zmieniłem. Nikt podejrzany nie przyjechał, nikt się nie kręcił. Proszono mnie, abym niko­go nie wpuszczał do podziemi. Wybaczcie zatem. Ale może to was zainte­resuje... otóż policja znalazła w kieszeni marynarki jakiś dokument stwierdzający, że ów człowiek nazywał się Schudelka.

- O rany! - podskoczył na siedzeniu Ballada. - To tak samo jak ten nauczyciel z C., co miał pilnować von Lipowa. Ten Kaltz tak mówił.

- I co? - przeniosłem spojrzenie na księdza. - Znaleziono coś jesz­cze?

- Zdecydowano zaczekać na przyjazd archeologów. Sam diabeł wie, co tam jeszcze znajdą.

- Według naszych danych - wyjaśniłem podniecony - niejaki Schu­delka pochodził z C. Niewykluczone, że współpracował z Albrechtem von Lipowem i pilnował majątku jego ojca Joachima. Stary Joachim wrócił do majątku w 1945 roku z obozu koncentracyjnego, choć już w 1939 roku miał ponoć ukryć kosztowności przed wrednym synem. W obliczu ofen­sywy Armii Czerwonej musiał uciekać. Pewnie zrobiłby to wcześniej, ale wspomniany Schudelka pilnował, aby Niemcy nie opuszczali swoich ma­jątków. Ale podejrzewamy, że kierowała nim inna motywacja.

- Skarb - dodał Młokos.

- To ciekawe - kiwał głową proboszcz. - Bardzo ciekawe. I pewnie te napisy, „Fliegenpfiff' i „Hulsch Eck”, wskazują miejsce ukrycia skarbu?

- Tego nie wiemy, ale wykluczyć nie możemy. Jeśli Schudelka znał miejsce ukrycia skarbu, to pewnie chciał przed śmiercią zostawić jakieś wskazówki na murze.

- Ale dlaczego niby zakładamy, że nie było tutaj skarbu? - zapytała przytomnie Małgorzata. - Może ten uciekający wczoraj robotnik, który wsiadł do opla, znalazł obok kościotrupa jakieś małe zawiniątko, cenny przedmiot, na tyle mały, że spokojnie z nim uciekł. I szukaj wiatru w polu.

- Też racja - pokiwała głową gospodyni. - O tym nie pomyślałam. Dla mnie skarb zawsze kojarzy się ze skrzynią albo ze starym kufrem.

Proboszcz znał historię tej ziemi, więc poprosiliśmy go, aby przybli­żył nam ją nieco. Historia Pomorza Środkowego była bujna i zmienna jak pogoda na morzu, za dużo tutaj ścierało się narodowości, które wycisnęły piętno na losach tej ziemi, aby można było jednym zręcznym akapitem ująć problematykę narodowościową. Przybyszowi z centralnej albo południowej Polski trudno było połapać się w meandrach wydarzeń, które tu zachodziły od dwustu lat, a nawet w pierwszej połowie XX wieku. A zro­zumienie tych problemów mogło nam wielce pomóc w rozszyfrowaniu zagadki związanej z osobą hrabiego von Lipowa.

- Tereny te, zwane Pomorzem Środkowym, były mniej zaludnione w porównaniu z całą Rzeszą, a przyczyną tego stanu rzeczy był odpływ ludności - opowiadał proboszcz. - Okolice Bytowa i Lęborka to przede wszystkim tereny rolnicze, słabo rozwinięte przemysłowo, poza tym po pierwszej wojnie światowej ziemie te trafiły do Polski oddzielając Pomo­rze Zachodnie od Prus Wschodnich. Lębork, Bytów, Łeba to były małe miasteczka. Lębork posiadał tylko kilka zakładów, jak fabrykę zapałek, roszarnię lnu, fabrykę maszyn i cegielnie.

- Ale już wcześniej, od połowy XIX wieku następował z tych ziem odpływ ludności w głąb Niemiec - wtrąciłem. - Tak zwany „Ostflucht”.

- O tak, a jeszcze w XVIII wieku Fryderyk II wysyłał tu kolonizato­rów, aby przeciwdziałać niebezpieczeństwu odrodzenia się polskości, szczególnie dotyczyło to powiatów lęborskiego i bytowskiego. Trafiały się zatem rodziny polskie, głównie protestanckie, uchodzące z Polski, szu­kające pracy. Nie były to liczby duże, ale problem polskości na tych zie­miach był na tyle istotny, że już Bismarck starał się temu zapobiec. Jednak po pierwszej wojnie światowej „Ostflucht” nie został zahamowany. Brak było rąk do pracy, więc napływali tutaj Polacy, którzy też ponieśli poważ­ne straty. Po 1918 roku wielu Polaków opuściło te tereny, aby osiedlić się w Ojczyźnie, dodatkowo zmuszeni do ucieczki nacjonalistycznym naci­skiem ze strony Niemiec, które miały swobodę w prowadzeniu polityki narodowościowej, co gwarantowały im traktat wersalski i traktat o mniej­szościach narodowych. Ludność polską pozbawiano stanowisk w admini­stracji lokalnej i państwowej. Od 1931 roku obowiązywał już zakaz za­trudnienia polskich robotników rolnych. Generalnie, w powiatach lębor­skim, bytowskim i słupskim liczba ludności polskiej, a raczej kaszubskiej była spora, ale stopień ich germanizacji był znaczny.

- Badaniami nad Kaszubami zajmowali się wybitni uczeni - wsze­dłem w słowo - jak Rosjanin A. F. Hilferding, którego prace kontynuowa­li Polacy A. Parczewski, S. Ramułt i M. Rudnicki.

- Zna pan doskonale historię, młody człowieku - pochwalił mnie pro­boszcz. - Kaszubi, głównie wyznania ewangelickiego, ale też i katolickie­go, stanowili tutaj silną grupę. W powiecie bytowskim było ich około 20% ogółu ludności, w lęborskim nieco mniej, zaś kilka procent stanowili razem Żydzi i Polacy. Ponad trzy czwarte ludności było Niemcami. Ale zdarzały się wsie zamieszkałe wyłącznie przez ludność kaszubską.

W północnej części powiatu słupskiego i lęborskiego mieszkało wielu Kaszubów. Pamiętałem dobrze przepiękne opisy poszczególnych miejsco­wości, które zwiedził Alfons Parczewski, badając tak zwany „żywioł ka­szubski”.

Tak oto opisywał on Cecenowo: „Zaraz na samym wstępie karczmarka powiedziała, że wszyscy chłopi we wsi umieją po kaszubsku, tylko dzieci są niemieckie”. W Pobłociu autor znalazł wiele starych osób mó­wiących po kaszubsku, nawet młodzież znała ten język. Ale już w Smołdzinie: „Spodziewałem się zastać żywioł kaszubski nieco więcej żywot­nym. Zawiodłem się. Już na wstępie karczmarka, rodem z miejscowej parafii, poinformowała mnie, że we wsi po kaszubsku mówią chyba tylko niektórzy starzy ludzie. [...] Tylko w Klękach (dzisiejsze Kluki) jednozgodnie zeznawano, że tam dzieci nawet po kaszubsku mówiły”. Jednak jak pisał F. Lorentz: „Nieliczni Kaszubi, którzy w powiatach lęborskim i słupskim żyli na początku tego stulecia, prawie całkowicie wymarli”. Natomiast E. von Puttkamer dodawał, że dawniejsza słowiańskość w po­wiatach lęborskim i bytowskim jest już tylko przeszłością.

- Prawda była taka, że byli tutaj i Polacy, i Kaszubi - ciągnął pro­boszcz - którzy organizowali się w celu zachowania swej świadomości narodowej. Wielu Polaków było w powiecie bytowskim, szczególnie w parafii ugojskiej i niezabyszewskiej. Wszędzie znajdzie się echa daw­nej kultury kaszubskiej.

- A potem przyszła druga wojna światowa...

- Tak, kolejna zawierucha, która przetasowała raz jeszcze losy tych wszystkich narodów, które tutaj żyły ze sobą od setek lat. I chociaż Lę­bork był przez długi czas oddalony od działań wojskowych, to wojna za­częła ciążyć nawet zamieszkałym tutaj Niemcom, którzy zwycięstwa We­hrmachtu przyjmowali na początku z entuzjazmem. Z chwilą zbliżenia się Armii Czerwonej pod koniec wojny, ludność niemiecka przygotowywała się do ucieczki. Część Niemców jednak została, ale większość wysyłano transportami już po wojnie. Ci, którzy zostali (część stanowili uciekinie­rzy z Prus Wschodnich i z Pomorza Gdańskiego) pracowali przede wszyst­kim w rolnictwie, w państwowych gospodarstwach rolnych, dzieci miały możliwość uczęszczania do szkół niemieckich. Jednak w 1956 roku wy­jazdy do Niemiec wzmogły się. Napływ ludności polskiej i ukraińskiej na te tereny miał zrównoważyć odpływ Niemców. Cały ten proces ciągnął się latami, ludność polska napływała partiami z województw centralnych i południowo-wschodnich, z obszarów zajętych przez ZSRR oraz z róż­nych krajów z wcześniejszej emigracji.

Delikatnie udało mi się naprowadzić naszą rozmowę na Joachima von Lipowa.

- Czy wiemy, gdzie został pochowany? - pytałem. - Na pewno opu­ścił swój majątek w C. w marcu 1945 roku, przed ofensywą radziecką, która wyszła znad Wisły w połowie stycznia i kierowała się na północ. Jak wiemy, wojska l Frontu Białoruskiego miały „wyzwolić” zachodnią część Pomorza, zaś 2 Front Białoruski dostał rozkaz ataku z zachodu na wschód. Jego pancerny korpus dotarł do wybrzeży Bałtyku już 3 marca, zaś w dwa dni później „wyzwolono” Koszalin. I w ten sposób pozostającym na wschód od Koszalina oddziałom niemieckiej armii odcięto lądową drogę odwrotu. Wiemy, że kierownictwo NSDAP kierowało ewakuacją ludno­ści Lęborka i okolic...

- To było w nocy z 9 na 10 marca - rzekł proboszcz. - Tysiące miesz­kańców Lęborka w popłochu opuściło miasto, uciekając na wschód w kie­runku Gdyni. Część tych ludzi znalazła się jednak na drodze nacierają­cych wojsk radzieckich. Wojska niemieckie za wszelką cenę chciały opóź­nić marsz wojsk radzieckich na Gdynię. Walczono na przedpolach Lęborka, potem w mieście, ale cała operacja skończyła w nocy 10 marca 1945 roku zajęciem miasta przez wojska radzieckie.

-A von Lipow zmierzał już wtedy w kierunku wschodnim - dodałem. - Dokąd doszedł, nie wiemy. Czy przeżył? I wreszcie gdzie umarł? Nie wiemy nawet, kiedy zamordowano naszego Schudelkę, członka NSDAP. Ale pewnie musiało to mieć miejsce przed 10 marca. I chyba była to robo­ta kilku osób.

- Kto to wie? - wzruszył ramionami proboszcz. - Już jesienią 1944 roku przeszła przez te ziemie fala uciekinierów z Prus Wschodnich. Naziści szerzyli terror wśród swoich, robiono wszystko, aby Niemcy nie ucie­kali i bronili tych terenów do końca. Na początku 1945 roku ewakuowano setki więźniów z obozu w Stutthofie, właśnie na teren powiatu lęborskie­go. Istna zawierucha! Mógł zatem ów Schudelka zginąć z rąk zarówno swoich, jak i miejscowych. Pewnie wielu życzyło mu śmierci.

- Tylko dlaczego - zamyśliła się pani Czesława - zamurowano go w podziemiach kościoła?

To było dobre pytanie.

Gdyby Schudelka podpadł polskim partyzantom albo niemieckim buntownikom, można by oczekiwać, że zginie w miejscu mniej wyszuka­nym od kościelnej piwnicy. Od kuli albo od noża. Ale ktoś zadał sobie niemało trudu, aby ciało członka NSDAP i podoficera SS zamurować w sąsiednim powiecie, w odległym Nożynie.

Ten ktoś musiał mieć inny powód niż zwykła zemsta.

ROZDZIAŁ ÓSMY

KOGO SPOTKALIŚMY W MUZEUM? • SŁABOŚĆ MAŁGORZA­TY • ZWIEDZAMY LĘBORK • TAJEMNICZY WŁOCH • MAPA POLLASA, CZYLI BATURA ZŁODZIEJEM? • WIEŚ HRABIEGO JOACHIMA • WYCIĄGAMY WIADOMOŚCI OD PANA KAZI­MIERZA • ODKRYCIE CHŁOPCÓW, CZYLI CUKIEREK • PY­TANIA DO KSIĘDZA I STAREJ KASZUBKI • CZY KAZIMIERZ MOLA BYŁ Z NAMI SZCZERY? • MOTOCYKLISTA ŚLEDZI NAS • UCIECZKA • WYPADEK ZA OSKOWEM • OPRYSKLIWY MŁODY CZŁOWIEK • GAWRYŁKO W AKCJI • MAMY PIĄTE­GO ROBOTNIKA

Spakowaliśmy namioty i plecaki do Rosynanta i powoli opuściliśmy jezioro Trzebież. Nie żebyśmy mieli już nie wracać do Nożyna (sprawa szkieletu była doprawdy sensacyjna!), ale lepiej było mieć przy sobie cały ekwipunek, gdybyśmy musieli nocować gdzie indziej.

W drodze do C. wstąpiliśmy na krótko do Gawryłki, aby wręczyć mu butelkę wina za pomoc w reperacji jeepa; mieliśmy jednak pecha - leśni­czy wyszedł bowiem na obchód. Nie czekając na niego, pojechaliśmy na Lębork, z którego było już blisko do C.

Jednak przejeżdżając przez to miasto, nie mogłem oprzeć się pokusie wstąpienia do miejscowego muzeum.

- Być może wyszperamy coś związanego z historią C. i z samym von Lipowem - rzekłem do moich towarzyszy podróży. - Coś, co przyda nam się w dalszych poszukiwaniach.

- Czego konkretnie szukasz? - zagadnęła Małgorzata.

- Nie wiem.

Nauczycielka popatrzyła na mnie litościwie i powoli wypuściła po­wietrze z płuc. Chłopcy jednak nie wydawali się rozczarowani moją de­cyzją. Jak śledztwo, to śledztwo.

Już przed muzeum spotkała nas niespodzianka. Opodal budynku, do którego się udawaliśmy, parkowało BMW Batury. Nie było go w środku auta. A kiedy rozejrzeliśmy się po placu, nie dostrzegliśmy ani jego, ani żadnego znajomego czy podejrzanego osobnika.

Ale oto w sieni prowadzącej do muzeum natknęliśmy się na Baturę.

Wracał z muzeum rozpędzony jak lokomotywa. Na nasz widok zatrzymał się, jakby zobaczył upiory, nawet twarz zastygła mu w szczerym zdumie­niu. Przyjemnie było popatrzeć na zaskoczonego Baturę.

- Zwiedzasz? - zapytałem ostrożnie.

- Tak - bąknął i ruszył śmielej do przodu. - Tak jak i wy. Być w Lębor­ku i nie pójść do muzeum, to jak być w Rzymie i nie widzieć papieża.

Wiedzieliśmy, że ten drań włamał się dzisiaj do kościoła w Nożynie, odkrył zamurowany szkielet i prawdopodobnie wyniósł coś cennego. Jed­nak jego zachowanie przeczyło temu. Jerzy był w dalszym ciągu na tro­pie, inaczej po cóż by tu przychodził? I to jego podenerwowanie!

Ale w mig się opanował. Podszedł do Małgorzaty i uniósł jej rękę, po czym złożył na niej krótki pocałunek. Nie ma co - dżentelmen pełną gębą. A tu jeszcze Małgorzata zaczerwieniła się i odwzajemniła Jerzemu uśmiech.

- Jak pani może wytrzymać z takim człowiekiem - to mówiąc patrzył na mnie. - Podejrzliwy, zazdrosny i nerwowy. Paskuda.

- Ależ ja nie jestem z nim - tłumaczyła się nauczycielka złapana już w sidła uroku Batury. - To znaczy razem podróżujemy, ale jestem prze­cież wolna, niezależna...

- Doprawdy? - uniósł brew ku górze. - Może przyłączy się pani do mnie?

- My już jesteśmy z tą panią - warknął Młokos i wyprężył dumnie pierś.

- Możecie zostać z Pawłem - zaproponował Batura. - Razem na pew­no znajdziecie skarb.

- Jeśli tylko Małgorzata chce z tobą szukać skarbu - bąknąłem i popa­trzyłem surowo na nią - proszę bardzo. Jest niezależna, więc niech sama decyduje.

I wtedy Małgorzata się zreflektowała, że Batura odsłonił jej własną słabość. Trzeba uczciwie przyznać, że był to mężczyzna przystojny i umiał obchodzić się z kobietami. Te zaś lgnęły do niego jak kury do ziarna. I nic dziwnego, że Małgorzata straciła na chwilę poczucie rzeczywistości. Ale bardzo szybko się opanowała. Chrząknęła i delikatnie, acz stanowczo, odsunęła rękę Jerzego od siebie i stanęła bliżej mnie. A ja czułem się tro­chę niezręcznie, widząc, jaką walkę ze sobą musiała stoczyć ta trzydzie­stoletnia kobieta, aby odmówić Jerzemu.

- Może innym razem - rzekła cicho.

- Trzymam za słowo - powiedział Batura z uśmiechem don Juana i patrząc na mnie rzucił nieco pogardliwie: - Błądzisz, rycerzu.

I dał nura z bramy na ulicę.

Wyjrzeliśmy przez nią. Batura wsiadł do BMW i odjechał z piskiem opon. Wróciliśmy z powrotem do muzeum.

- Nie jedziemy za nim? - zdziwił się Ballada.

- Nie - wzruszyłem ramionami, choć byłem wściekły. - Batura zna Rosynanta. Poza tym nie dogonimy go.

Zawróciliśmy do muzeum.

- Cóż - westchnąłem drepcząc po schodach - Batura to dopiero potra­fi zawrócić kobiecie w głowie. Nie ma co.

- Mnie to nie dotyczy - żachnęła się Małgorzata.

- Doprawdy? - posłałem jej blady uśmiech.

Chłopcy nie skomentowali jej wyjaśnienia - widziałem jednak, że byli nieco zdegustowani zachowaniem swojej opiekunki. A ona sama dziwnie zamilkła, co - szczerze przyznaję - rozczarowało mnie. Po prostu Batura zrobił na niej wrażenie, ale nie chciała się do tego przyznać.

Byłem ciekawy, czego Jerzy szukał dzisiaj w muzeum. Musiał mieć nie lada powód, skoro tutaj zaszedł. Zanim zasięgnęliśmy języka, zwie­dziliśmy pobieżnie tutejsze zbiory - szybko przemieszczaliśmy się z sali do sali, z piętra na piętro. Szczególnie interesujący wydawał się nam ze­spół urn twarzowych, zajmujący dwie duże sale, dalej - zabytki z okresu wpływów rzymskich, kolie z paciorków szklanych i bursztynowych i zbiór starych monet. Chłopców zainteresowały przede wszystkim militaria, mu­zeum posiadało bowiem część miecza krzyżackiego z XIII wieku, dzidę litewską, dwie pomorskie i broń palną (krócica, garłacz i muszkiet). Jak nas poinformowano, muzeum miało ponad trzy tysiące eksponatów, ale, niestety, nie było dzisiaj czasu na dokładne obejrzenie wszystkiego.

Ciekawostką jest to, że w budynku sąsiadującym z muzeum urodził się Paul Nippkow, który w 1882 roku studiował na berlińskim uniwersy­tecie. Już w dwa lata później przedstawił prototyp „tarczy Nippkowa”, który dał początek dzisiejszej telewizji.

Na pierwszym piętrze w części biurowej poprosiliśmy o krótką infor­mację o C. Moja legitymacja pracownika Ministerstwa Kultury i Sztuki ułatwiła nam poszukiwania.

- Ciągle pytają o tego von Lipowa - westchnęła ciężko dziewczyna za biurkiem.

- Ten blondyn, co tu był też pytał o niego? - zapytałem poruszony.

- Też.

- I kto jeszcze?

- Wczoraj był tu taki elegancki Włoch...

A tak! Pamiętałem tego gościa! Wychodził z muzeum i poprosił o od­sunięcie się od jego samochodu. To była zdaje się lancia. Kim był ten człowiek? Kolejny gracz na planszy!

- Nie wie pani przypadkiem, jak się nazywał?

- Niestety. Ale przeglądał mapy.

- Mapy? - popatrzyłem. - Ciekawe.

- Ten blondyn przed państwem też je oglądał.

- Ach tak!

I pracownica muzeum poszła po nie. Jak się okazało, były to mapy szczególne.

- To mapa Friedricha Pallasa „Flurkarte von Klucken mit Flurnamen” - opowiadała pracowniczka i odwiązywała teczkę - sporządzona w 1926 roku na podstawie danych dostarczonych przez mieszkańca wsi Kluki Hermana Eicka. Pallas był drugim nauczycielem we wsi Kluki, pisywał artykuły do miejscowych gazet i kalendarzy. Niestety, istnieje jedynie sta­ry mikrofilm w Muzeum Kaszubskim w Kartuzach, a my posiadamy od­powiednio przygotowaną kopię...

W tym miejscu kobieta przerwała swoją mowę. Z rozdziawioną buzią i przepełnionymi strachem oczami gapiła się na teczkę, w której tkwiła jakaś czarno-biała mapa.

- Co się stało? - zaniepokoiła się zachowaniem kobiety Małgorzata. - Proszę pani!

- To... to nie ta mapa - wyjąkała i wyjęła złożoną starannie mapę. - To kopia przedwojennej niemieckiej mapy. Mapa Pallasa dotyczyła je­ziora Łebsko... O Jezu, co teraz będzie?!

I zrobił się rwetes na całego. Zeszli się zaraz pozostali pracownicy i zaczęli oglądać podłożoną przez kogoś - zamiast właściwej - mapę przed­stawiającą tereny kilku gmin powiatu lęborskiego.

- Nie ta mapa - jęczała w dalszych ciągu kobieta. - Nie ta mapa.

- Kto to mógł zrobić? - dopytywał się brodacz w średnim wieku.

- Ten blondyn... on oglądał mapę ostatni...

Batura ukradł mapę jeziora Łebsko. Ale nie tylko on się nią intereso­wał. Był tutaj także inny ciekawski - ów tajemniczy, elegancki starszy Włoch. To wszystko było bardzo dziwne. Czyżby ta mapa zawierała ja­kieś szczególne informacje?

Okazało się, że Batura siedział w tym właśnie pokoju, w którym teraz się znajdowaliśmy i oglądał mapę bardzo krótko. Dosłownie popatrzył na nią chwilkę, włożył ją z powrotem do teczki, podziękował kobiecie i po­żegnał się. To dlatego kobieta nie sprawdziła teczki po jego wyjściu, wszak widziała, jak ją wkładał.

- A ten Włoch? - zapytałem, gdy pierwsze emocje opadły. - Też sie­dział tutaj?

- Też - płakała niewiasta rzewnymi łzami. - Oglądał dłużej. Pięć mi­nut. I też ją włożył na moich oczach do środka.

- A czy ten blondyn dzisiaj pytał o tego Włocha?

- Tak jakoś samo wyszło.

- I zaraz potem blondyn złożył mapę i włożył do teczki?

- On jej wcale nie rozkładał jak ten Włoch. Po prostu chwilę popa­trzył na mapę w teczce, zawiązał ją i zwrócił mi ją. Tak to właśnie było. Ale po co te pytania? Czy jestem podejrzana?

- Przepraszam panią, nie miałem nic złego na myśli. Na drugi jednak raz proszę uważać na przystojnych Włochów i zabójczych blondynów.

Ta uwaga zraziła do mnie nie tylko zapłakaną niewiastę, ale i jej przy­jaciół.

- A pan kim właściwie jest? - spojrzał na mnie spode łba brodacz.

- Ja się wylegitymowałem tej pani - rzekłem spokojnie. - A czy Włoch albo blondyn pokazali jakiś dowód tożsamości?

- Coś tam pokazali...

- Ale nazwisk pani nie zapamiętała, prawda?

Nastąpiła chwila konsternacji.

Po kwadransie przybyła policja, która zaczęła rutynowe śledztwo. Udało nam się - po złożeniu skromnych zeznań - czmychnąć z tego miej­sca. Opowiedziałem miejscowemu sierżantowi, kim jest ów blondyn, któ­ry jako ostatni otwierał teczkę. Szkoda tylko, że wracaliśmy z muzeum z pustymi rękami, nie dowiedzieliśmy się bowiem niczego o Joachimie von Lipowie i jego majątku w C.

Mieliśmy za to haka na Baturę! I wiedzieliśmy, że mapa Pallasa może zawierać istotne szczegóły dotyczące miejsca ukrycia skarbu von Lipo­wa. Musiało tak być, skoro tyle osób się nią interesowało.

Przed odjazdem wykonałem jeden telefon do sekretarki Moniki w spra­wie owej mapy. Chciałem, aby zdobyła kopię tej mapy z kartuskiego mu­zeum, które posiadało jedyny zachowany do dziś mikrofilm, i przesłała mi kopię mapy Pallasa faksem. Na adres poczty w Jasieniu. Należało przyj­rzeć się dobrze tej mapie.

Jadąc do C. przez usłane wzgórzami tereny zgadywaliśmy, co mogła zawierać owa skradziona z muzeum mapa. Czy zrobił to Włoch, czy ra­czej Batura? Ja oczywiście stawiałem na tego drugiego.

- Jerzy umie zawrócić kobietom w głowach - rzekłem zerkając dys­kretnie na Małgorzatę. - W muzeum dowiedział się, że jakiś Włoch inte­resował się mapą, więc poprosił o nią, a następnie zabrał. To w jego stylu.

- Przecież ta dziewczyna z muzeum twierdzi, że on tylko popatrzył na mapę - powątpiewała nauczycielka.

- A może tak jej się tylko wydaje? A może nie chce się po prostu przyznać do chwili słabości? Urok Batury jest skuteczniejszy od wytry­cha i wszelkich zabezpieczeń. Ty sama nie spostrzegłaś, gdy Jerzy miał już twoją dłoń w swojej i złożył na niej namiętny pocałunek...

- Przestań! - ryknęła Małgorzata.

I tylko chłopcy zarechotali ubawieni.

- Tylko czego on szukał w muzeum? - zastanawiali się później. - Na tej mapie?

- Pewnie zaintrygowały go napisy w podziemiach kościoła sporzą­dzone przez Schudelkę - rzekłem. - „Hulsch Eck” albo „Fliegenpfiff”. Może chciał popatrzeć na starą mapę i znalazł to, czego szukał.

- To znaczy, że trop prowadzi nad jezioro Łebsko?

- Jeśli te nazwy faktycznie znajdują się na starej mapie. Mnie jednak co innego ucieszyło - dodałem. - To, że Jerzy prawdopodobnie niczego w Nożynie nie znalazł. Inaczej, po cóż by przychodził do muzeum i kradł mapę? On wie tyle co my. Spokoju nie daje mi tylko ten Włoch.

Za Wieckiem - starą osadą słowiańską należącą do rodu Wejherów - teren zrobił się płaski i podmokły, miejscami zielony aż po sam horyzont, gdzieniegdzie poprzecinany rowami melioracyjnymi bądź strumyczkami. Gdzieś tam dalej na północ rozlewało się hojnie jezioro Łebsko, a za nim, oddzielony zaledwie cienkim pasmem wydm, szemrał słono Bałtyk. Czuć było w powietrzu obecność morza, nawet pogoda uległa niewielkiej zmia­nie, gdyż wiał lekki wiaterek z północnego zachodu i niebo przyprószyły miejscami bałwany chmur mknące szybko w głąb lądu.

Cienkim asfaltem otoczonym z obu stron drzewami zbliżaliśmy się do C., mijając torfowiska, aż wreszcie pojawiła się wioska. Nic szczególne­go - zapuszczona i jakaś taka szara, jakby zakurzona od niepamięci. Tej szarości nie potrafiły zmącić nawet zieleń drzew i błękit nieba. Miłym akcentem była natomiast spora liczba bocianich gniazd na drzewach i na słupach, które natychmiast wypatrzyli chłopcy.

- Bociany!

- Ciconiidae - dodała po łacinie Małgorzata.

- Patrzcie! - zawołał podniecony Ballada, wskazując palcem ogro­dzony teren po prawej stronie. - Jest i dworek.

Miał rację. Za rzędami kasztanowców i akacji prześwitywał położony w głębi zapuszczonej posiadłości dworek. Zjechaliśmy zatem z szosy w prawo na stary bruk - sto pięćdziesiąt metrów dalej dworek ukazał nam swoją zniszczoną fasadę. Tak więc to tutaj mieszkał ród von Lipowów.

Alejka była długa i po jej lewej stronie ciągnął się budynek gospodar­czy z czerwonej cegły. Otaczały nas akacje i kasztanowce, minęliśmy sa­dzawkę po prawej i stary domek, aż wreszcie zbliżyliśmy się do dworku.

Trzeba przyznać, że dworek był potwornie zniszczony, ale biła z nie­go jakaś siła, duma z przetrwania. Niższy parterowy budynek, przykryty mansardowym dachem, łączył się ze skrzydłem za pomocą sześciobocznej wysokiej wieży i parterowego łącznika. Drugie skrzydło przykrywał naczółkowy dach, zaś całość trudno byłoby złapać w obiektywie aparatu nawet z odległości pięćdziesięciu metrów.

Zatrzymaliśmy się na zakręcie alejki przed głównym wejściem, nad którym widniał herb rodzinny przedstawiający trójgłowego orła.

Nie zdążyliśmy otworzyć ust, gdy zaraz ktoś do nas podszedł.

- Państwo do kogo? - zagadnął nas starszy mężczyzna.

- Do Joachima von Lipowa - zażartował Młokos, ale starszy mężczy­zna nie znał się na żartach, gdyż momentalnie spąsowiał na twarzy ze wzburzenia.

- Niech pan nie zważa na młodzieńcze żarty - uspokoiłem mężczyznę i zgromiłem wzrokiem Młokosa. - Chcieliśmy popatrzeć na ten dworek.

- A co w nim szczególnego? - zmrużył oczy. - Jest zniszczony...

- Był tu PGR.

- A pan tu teraz mieszka? - łypnąłem na niego.

- W lewym skrzydle. Dwie rodziny. Kazimierz Mola jestem. Dali nas tutaj, bo gdzie niby mamy mieszkać? PGR upadł i żyje się tylko z emery­tury.

Dopiero teraz zauważyłem oparty o ścianę lewego skrzydła motor - używane suzuki. Nie był to może model najnowocześniejszy, ale z dzie­sięć tysięcy złotych musiał kosztować. Może tak źle się panu Moli nie żyło? Szybko się jednak zgromiłem w duchu za tę podejrzliwość - w koń­cu nie byłem inspektorem skarbowym.

- Tak, ciężkie czasy - westchnęła współczująco Małgorzata.

W tym czasie chłopcy podeszli pod portal i zaczęli naciskać klamkę drzwi, ale te nie chciały ustąpić.

- Zostawcie! - upomniał ich pan Mola.

- Chłopcy! - zagrzmiała Małgorzata.

Niechętnie cofnęli się od drzwi i zaczęli zaglądać przez zabrudzone szyby do wnętrza budynku.

- Panie Kazimierzu - zacząłem łagodnie, aby uspokoić mężczyznę - czy przypadkiem nie odwiedzał dworku ktoś obcy?

- Tak jak wy?

- Hm, powiedzmy - to mówiąc, pokazałem mu legitymację urzędnika państwowego. Ale moja szczerość nie uspokoiła zanadto pana Moli. - Nie interesował się tym dworkiem Niemiec? Jeździ alfa romeo.

- Niemiec? - dziwił się i kiwał głową. - Raczej nie.

- A może Włoch?

- Nie! - odparł zdecydowanie.

- Może pan nie zauważył?

- A co? Jest pan z policji czy jak?

- Nie, nie. Proszę się uspokoić, tak tylko pytam.

- Był tu taki jeden. Chyba Niemiec. Był z nim taki drugi, Polak.

- Blondyn?

- Blondyn.

- Czego chcieli?

- A ja wiem? Polak mówił, że Niemiec chce kupić dworek, ale ja po­wiedziałem, że nasz dworek w C. nie jest na sprzedaż.

- A kto jest właścicielem? - zdumiałem się. - Pan?

- Państwo - mruknął.

- Pawle, nie męcz pana Kazimierza - jęknęła Małgorzata. - Pan Mola nie ma gdzie mieszkać. Jak jakiś Niemiec kupi ten dworek, to gdzie podzieje się pan Kazimierz?

- Masz rację. Przepraszam pana za te pytania.

- Nie ma za co - bąknął, ale nadal się nie rozchmurzył.

Moją uwagę zwróciło dziwne zachowanie chłopców. Stali obok por­talu pod ścianą i oglądali świeżo podniesioną z trawy zdobycz. Naradzali się, a ich buzie promieniały triumfalnym blaskiem.

- Co tam macie?! Hej, Młokos i Ballada!

Chłopcy podeszli do nas z jakimś papierkiem. Wyglądał on na zwykły papierek po cukierkach. Najciekawsze było to, że owe cukierki miały włoską nazwę.

- To ja pierwszy go dostrzegłem - podniecił się Ballada.

- O co chodzi? - zaniepokoił się pan Mola. - Co to jest?

- Włoski cukierek, to znaczy papierek po nim - rzekłem, patrząc uważ­nie na mężczyznę. - A to oznacza, że był tutaj Włoch.

- Właśnie! - rzucili chłopcy.

Pan Mola zakłopotał się, ale szybko przeszedł do ataku.

- Może i był - fuknął. - Ja tam nie wiem. Cały czas tutaj nie siedzę. Do kościoła często chodzę. Może wtedy ktoś przyjechał. Żadnego Wło­cha nie znam.

Machnął ręką i poszedł sobie. Odprowadzaliśmy go wzrokiem kilka sekund, aż zniknął w drzwiach lewego skrzydła. A później zdawało nam się, że obserwuje nas zza firanki małego okna.

Dla świętego spokoju obeszliśmy dworek dookoła, idąc po chwastach, które dobierały się już do murów. Wszystko tutaj było zapuszczone i aż złość ogarniała na myśl, co człowiek może zrobić z takim zabytkiem.

Większość dworków na Pomorzu miała stary rodowód z XVII czy XVIII wieku, kiedy powstało wiele budowli w stylu barokowym i neoklasycystycznym. W XIX wieku przerabiano je na modłę romantyczną, mimo potępienia idei romantyzmu. Wtedy to pałacyki przebudowywano. Domi­nował styl neogotycki, więc okrągłe okna zamieniano na łukowate, na dachach dobudowywano wieżyczki, wykusze, naśladowano styl angielski lub neogotyk włoski. Zakładano parki, ogrody, trawniki i rabaty kwiato­we. Oczami wyobraźni widziałem pływające łabędzie na dworskim jeziorku, samotnego jeźdźca na koniu mknącego przez rozległy park, ko­biety w świątyni dumania, bawiące się na rabatkach angielskie charty i dzieci, a pod lasem stały sarenki i jelenie, które przyglądały się temu wszystkiemu. I cóż zostało z tego miejsca? Obskurna rudera, która raniła duszę nie tylko byłych właścicieli, ale i wrażliwość historyka sztuki.

Podzieliłem się moimi odczuciami z Małgorzatą, ale nazwała mnie „romantykiem”.

- Zezłościłeś pana Mole - zwróciła się do mnie Małgorzata w tonie pretensji - i teraz nic nam nie powie o tym stolarzu Joachima, Jeszke Hornie. I o nauczycielu Schudelce.

- Pójdziemy na plebanię. Chłopcy, co tam zobaczyliście przez szyby?

- Nic wielkiego - odpowiedzieli. - Stary piec kaflowy... to wszystko.

Obskurnie tam wewnątrz.

Być może kiedyś ściany tego dworku zdobiły belgijskie tapety, na któ­rych wisiały włoskie landszafty, a na imponującej klatce schodowej, zapewne dwubiegowej, wisiały liczne malowidła. Dalej była sala balowa utrzymana w kolorach białym i złotym, przy niej niewielkie pomieszcze­nia mieszkalne, z których rozpościerał się wspaniały widok na ogród albo park. Ale dzisiaj zamiast wspaniałego otoczenia mieliśmy pozostałości po Państwowych Gospodarstwach Rolnych - obraz nędzy i rozpaczy.

Położony po drugiej stronie szosy naprzeciwko dworku kościół był neogotycką świątynią z czerwonej cegły. Jego ściany ozdabiały sterczyny, zaś ostrołukowe okna - imponujące witraże. Przed kościołem na skrawku trawnika znaleźliśmy pamiątkowy kamień z nazwiskami poległych w cza­sie pierwszej wojny światowej mieszkańców wioski. Szybko wyłowili­śmy jedno nazwisko, które wiązało się ze sprawą skarbu Joachima von Lipowa - Felix Horn.

- To jakaś rodzina! - podnieciła się odkryciem Małgorzata. - Tego stolarza.

- Ciepło, ciepło... - zamruczałem zabawnie.

Ksiądz przyjął nas oschle, nie żeby był z niego jakiś gbur, ale tłuma­czył się brakiem czasu. Niestety, nic nie wiedział o rodzinie Felixa Horna. W kościelnych metrykach odnalazł jednak dla nas stolarza Jeszke Horna, ale ostatni zapis widniał pod datą 1939 roku. Potem była wielka dziura i ślad po stolarzu rozmywał się w pomroce dziejów. Ale rzeczywiście, Felix Horn był ojcem Jeszke i zginął w czasie pierwszej wojny światowej.

Ksiądz nie mógł nam pomóc, gdyż miał niespełna pięćdziesiąt lat, a do tutejszego kościoła trafił osiem lat temu. Jednak na koniec zapytany o pana Kazimierza Mole nadmienił, że ten nie chodzi do kościoła zbyt często. Trochę nie pasowało to do oświadczenia pana Kazimierza o jego pobożności.

- Dziwne - zwróciłem się do Małgorzaty i chłopców, gdy szliśmy alejką. - Wygląda na to, że pan Mola nie jest z nami do końca szczery. O Niemcu i Baturze powiedział nam, z oporami, bo z oporami, ale o Wło­chu nie chce gadać.

- Masz rację - powiedziała. - Ten człowiek coś ukrywa.

Słońce schowało się za chmurami i zrobiło się szaro. Kilka samotnych kropelek spadło na nasze głowy, zapowiadając zmianę pogody. Za radą księdza udaliśmy się jeszcze do najstarszej we wsi kobiety liczącej już osiemdziesiąt pięć wiosen. Była ona Kaszubką i urodziła się dokładnie w tym samym roku, w którym zginął Felix Horn. Jednak ta kobieta mogła pamiętać i dziedzica, i jego służbę, to jest stolarza Horna. Mieliśmy jed­nak pecha. Kobiecina przypomniała sobie, że faktycznie żył tutaj stolarz, ale ona trzymała się z dala od dworu z powodu swojego kaszubskiego pochodzenia. Horn? Może nazywał się i Horn. Na pytanie o nauczyciela, skinęła głową, że w czasie wojny przywdział niemiecki mundur. To był zły człowiek. I chyba rzeczywiście nazywał się Schudelka. Ale ją uczył ktoś inny, więc pamiętała go jak przez mgłę. Tylko tyle zdołaliśmy wycią­gnąć od starej Kaszubki.

- Ale przynajmniej historia Kaltza odżyła - odezwałem się idąc do samochodu. - Okazała się prawdziwa. Potwierdzają to słowa starej Ka­szubki. I to mnie właśnie upewnia, że istnieje jakiś skarb.

Ale czy przekonałem tym oświadczeniem Małgorzatę i chłopców? Chyba nie, gdyż ich twarze wyrażały zawód rezultatami naszej misji w C.

Zawiedzeni ruszyliśmy z powrotem na Wieko, ale wnet ujrzałem we wstecznym lusterku jadącego za nami motocyklistę w kasku na głowie.

- Widziałem ten motor! - krzyknął Młokos. - To suzuki Kazimierza Moli.

- I co, pan Mola nałożył kask i ruszył za nami? - zaśmiał się Ballada.

- Odczep się!

- Kto to może być? - zerknęła na mnie Małgorzata. - O co mu cho­dzi?

- Zaraz to sprawdzimy.

I przydeptałem mocniej pedał gazu, wrzucając czwórkę. Zwiększone obroty silnika popchnęły samochód szybciej do przodu i wnet na liczniku miałem sto dwadzieścia kilometrów na godzinę. Ale motocyklista, który wcześniej jechał za nami z szybkością nie przekraczającą dziewięćdziesiątki, także przyspieszył. W ten sposób utrzymał stały dystans między nami. Zaryzykowałem i przyspieszyłem jeszcze ździebko, ale na nic to się zdało, gdyż suzuki nie chciało się od nas odczepić.

- Klapa - zmartwił się Młokos.

- Szybciej jechać nie mogę - rzuciłem w jego stronę. - Nie chcę mieć was na sumieniu. A droga tu wąska.

Jechaliśmy i tak za szybko, na szczęście nie było dużego ruchu. W krótkim czasie dotarliśmy do Wieka, mając na ogonie motocyklistę w kasku.

- Dokąd my właściwie jedziemy? - spytała Małgorzata.

- Odwiedzimy leśniczego Gawryłkę nad Jasieniem, a po drodze po­staramy się zgubić suzuki.

Ale to zadanie wydawało się niemożliwe do wykonania. Motocyklista uparcie jechał za nami, jakby za wszelką cenę pragnął dowiedzieć się, gdzie mieszkamy. Za Lęborkiem niebo zachmurzyło się jeszcze bardziej, słońce momentalnie przygasło i zaczął siąpić drobny deszcz. Spróbowa­łem znowu szaleńczej jazdy.

- Gazu, panie Pawle! - dopingowali mnie Młokos i Ballada. - Szyb­ciej!

- Czyście powariowali?! - złościła się na nich Małgorzata.

Jechałem teraz sto czterdzieści kilometrów na godzinę. Suzuki dziel­nie za mną podążało i nic nie robiło sobie z moich manewrów. Gdzieś za Oskowem, przed dość ostrym zakrętem w lewo na Czarną Dąbrówkę, bły­skawicznie zwolniłem do siedemdziesiątki; to samo zrobił motocyklista. Tylko że o ile my weszliśmy w zakręt z piskiem opon, on stracił przyczep­ność na wilgotnym asfalcie i wpadł w poślizg! Lekki deszcz, który pokro­pił szosę, okazał się dla niego pechowy, kurz pod wpływem niewielkiej ilości wody zamieniał się bowiem w drobne kropelki tłuszczu, śliskie i zdradzieckie dla opon. Motocykl musiał mieć zjeżdżone opony i nagłe wyhamowanie na śliskiej nawierzchni zmiotło go z szosy prosto do rowu.

- O Boże! - przeraziła się Małgorzata. - Zabije się.

Motocyklista wraz z motorem znalazł się szczęśliwie w rowie, a nie na drzewie. Odrzuciło go na kilka metrów, gdy suzuki utknęło w głębokiej trawie na dnie rowu. Ta wysoka i bujna trawa złagodziła upadek i urato­wała maszynę.

Stanąłem na poboczu. Wyskoczyliśmy z jeepa i pobiegliśmy do potur­bowanego osobnika w kasku. Leżał w rowie i jęczał, ale się ruszał, co odebraliśmy z wielką ulgą.

- Pierwsza pomoc! - krzyczała Małgorzata. - Gdzie masz apteczkę?! Paweł! Słyszysz?! Apteczka. On jest ranny!

Ku naszemu zdumieniu osobnik podniósł się ociężale, zdjął kask i ujrzeliśmy twarz szatyna w wieku dwudziestu lat z rozczochraną fry­zurą. Może mi się zdawało, ale w rysach tej twarzy odnalazłem podobień­stwo do Kazimierza Moli. Był to jego syn albo wnuk.

Jak tylko nasz dostrzegł, momentalnie odżył. Stanął na nogi i kuśtyka­jąc podszedł do milczącego motoru.

- Czego ode mnie chcecie?! - krzyknął zza pleców.

- Nic ci nie jest?! - wrzasnęła Małgorzata.

- Co was to obchodzi? - odszczeknął. - Zostawcie mnie w spokoju. Rozumiecie? No, jazda stąd!

Nie zostawiliśmy go w spokoju. Pokonaliśmy rów i zbliżyliśmy się do niego. On w tym czasie postawił motor i próbował go uruchomić.

- Ale na pewno nic ci nie jest? - zapytałem. - Pewnie doznałeś szoku?

- Odczep się ode mnie - syknął przez zęby.

- Kim jesteś?

- Nikim. Co cię to obchodzi?

- Jechałeś za nami, kolego.

- I co z tego?

- Miałeś wypadek. Trzeba zawiadomić policję.

- Wypadek? - struchlał na słowo „policja”. - A po co? Nic mi nie jest.

To mówiąc, próbował dalej uruchomić motor, który za każdym razem kaszlał, jakby dogorywał, i za żadne skarby świata jego silnik nie chciał zaskoczyć. Chłopak się spieszył. Chciał jak najszybciej zniknąć nam z oczu, ale uszkodzony motor uniemożliwiał mu to.

- Dlaczego nas śledziłeś? - zapytałem spokojnie.

- Ja? Nikogo nie śledziłem. Już wam mówiłem, zostawcie mnie w spokoju!

- Już dobrze, dobrze. Może ci pomóc? Załadujemy suzuki na jeepa i zawieziemy do C.

- Nie trzeba! Poradzę sobie. Wynocha!

Młody osobnik stawał się agresywny. Miał nas dość. Na potwierdze­nie tego stanu rzeczy wyjął zza pazuchy sprężynowy nóż i skierował jego ostrze na mnie.

- Słyszeliście? Zostawcie mnie!

Żarty się skończyły, więc wzruszywszy ramionami nakazałem mojej ekipie powrót do Rosynanta. Jeszcze przez kilka minut obserwowaliśmy, jak młodzian męczył się z motorem, ale ten w dalszym ciągu milczał.

- Nie to nie - westchnąłem i zapaliłem silnik.

- I tak go zostawimy? - wylał swój żal Młokos. - Musimy go wyśle­dzić.

- Jak widzicie, facetowi nic nie dolega. Potłukł się i to wszystko. Jest twardy. A nam i tak nie ucieknie. Wiemy, że to ktoś z rodziny Kazimierza Moli. Te podobieństwo i ten motor. To nasz staruszek wysłał za nami swo­jego szpiega. Teraz za nami nie pojedzie, więc nie mamy się czego oba­wiać. A my jesteśmy w tej dobrej sytuacji, że wiemy, gdzie go szukać. Niebawem odwiedzimy z powrotem C. i wszystkiego się dowiemy. Inte­resuje nas bowiem, co takiego ma na sumieniu pan Mola? Prawda?

***

Leśniczego Gawryłkę znaleźliśmy przypadkiem przed skrętem do wsi Jasień, gdy wsiadał do swojego wysłużonego, zielonego łazika stojącego w głębi lasu. Zaparkowany przy zachodnim brzegu jeziora pojazd mignął nam między pniami drzew, ale zaraz się zatrzymaliśmy, gdy skonstatowa­liśmy, czyja to maszyna. Wykręciłem na szosie i zjechałem piaszczystą ścieżką w dół między drzewa.

- Hej, chłopie! - wołał do mnie Gawryłko. - Dawajcie tutaj. Dobrze, że jesteście.

Był silnie podniecony, a w ręku dzierżył strzelbę lufą opuszczoną do dołu. Wyszliśmy mu na spotkanie.

- Co się stało? Wpadł pan na ślad yeti?

- Gorzej - zakaszlał. - Chociaż do yeti podobny to on jest.

- Kto?

- Nie wiem. Nie znam drania - pokazał ręką fragment boru porastają­cy zachodni brzeg, który opadał łagodnie ku wodzie. - Siedzi w szałasie i chla. Wino. Prawdopodobnie to kłusownik. Jest sam.

- Odnalazł pan kryjówkę kłusowników?

- Prawdopodobnie. Chodźcie, pokażę wam - zachęcał nas. - Tylko cicho. Czytaliście, chłopcy, książki o Indianach?

- Kilka.

- To wiecie, jak trzeba się zachowywać w takich sytuacjach, prawda?

- Wiemy.

Poszliśmy w gęsty las cichaczem. Skradaliśmy się wolno i ostrożnie, a prowadził nas oczywiście Gawryłko. Bór zrobił się gęstszy i wilgotny, mocno pachniało żywicą i mchem. Gdzieś po trzech minutach marszu, Gawryłko nakazał absolutną ciszę i wskazał ręką niewielki pagórek poro­sły iglakami.

- Siedzi za skarpą w szałasie - szepnął mi do ucha.

Położyliśmy się na wilgotnej ściółce i rozpoczęliśmy powolne czołga­nie. Gdy nasze głowy sięgnęły szczytu pagórka, do naszych uszu doleciał jakiś męski głos zagłuszany świergotem ptaków w koronach. W zasadzie był to bełkot pijanego, mężczyzna ten mówił do siebie i zdaje się, że przy­palał papierosa. Potem mlasnął kilkakrotnie, co musiało mieć ścisły zwią­zek z opróżnianiem butelki wina, aż wreszcie puste szkło wyleciało z sza­łasu i wylądowało w dorodnej kępie paproci.

W końcu go dojrzeliśmy. Na zboczu pagórka zwróconym na jezioro i otoczonym z obu stron krzakami, paprociami i drzewami stał mały sza­łas. Zlewał się on doskonale z otoczeniem, co dla kłusowników miało zasadnicze znaczenie w zakresie bezpieczeństwa. Był stąd całkiem niezły widok na jezioro ze środkową wyspą i na zagajnik niewysokiej sosny porastający brzeg, i w ogóle było tutaj przyjemnie i kameralnie. Idealna kryjówka kłusowników. Nigdzie nie zauważyłem śladów po ognisku, wi­dać zależało im na dyskrecji.

Ktoś się poruszył w szałasie. Wyszedł z niego, a raczej wyczołgał się. Zaklął siarczyście, wstał z trudem i chwiejnym krokiem podszedł do naj­bliższego drzewa za potrzebą. Nie widziałem jego twarzy, a wyłącznie jego plecy, ale gdy ów osobnik wracał, rozpoznałem w nim piątego robot­nika z Nożyna! Miał około czterdziestu lat. Krótko obcięte włosy, płaski nos i wystająca żuchwa - tak można by go w skrócie opisać. Był wśród piątki robotników pracujących na plebani i w Noży nie. Nie mogło być mowy o pomyłce.

To on rozwalił mur w podziemiach tamtejszego kościoła i odkrył za­murowany w nim szkielet. To on dał mi w głowę i uciekł oplem kierowa­nym prawdopodobnie przez Baturę. A teraz ukrywał się z tego powodu przed policją.

Mieliśmy go.

Zaskoczyliśmy go z łatwością, gdyż osobnik chwiał się i sprawiał wrażenie nieprzytomnego. Nawet strzelba Gawryłki nie zrobiła na nim większego wrażenia, natomiast chciało mu się w dalszym ciągu pić, nie mógł znaleźć jeszcze jednej butelki wina. Kilka pustych leżało przed sza­łasem, a ten uparł się na dalszą libację.

- Gdzie moje wino? - bełkotał i usiadł bezradny na trawie. - Gdzie?

- Zawiadamiamy policję, chłopie - rzekł do mnie zniechęcony Gaw­ryłko.

- Raczej izbę wytrzeźwień - zachichotali chłopcy.

- Mam lepszy pomysł.

I poszedłem z powrotem do pozostawionych wyżej w lesie samocho­dów. Z bagażnika wyciągnąłem butelkę wina, którą chciałem ofiarować Gawryłce i z nią wróciłem szybko do towarzystwa.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

KRYJÓWKA KŁUSOWNIKÓW • JAK UPIŁEM GOŁĄBKA • PO­ZNAJEMY PLANY PRZECIWNIKA • ZNOWU W POTRZASKU • CHŁOPCY PRÓBUJĄ WEZWAĆ POMOC • JAK NAS ZWIĄ­ZANO I ZEPCHNIĘTO DO DOŁU • CZY SZCZEŻUJ NAS URA­TUJE? • MACIUŚ • WOLNI, ALE BEZ KÓŁ • W OŚRODKU WCZASOWYM • Z INŻYNIEREM WRONĄ DO ŁEBY • OBSER­WUJEMY HOTEL „NEPTUN” • PRZYWITANIE Z MORZEM • I ZNOWU CZAPLA! • KALTZ I STARA KOBIETA • JAK SPISAŁ SIĘ INŻYNIER W ROLI DETEKTYWA? • GIZELA VON MASZONY ŻYJE!

Obok szałasu znajdował się dół, który porastały gęste paprocie. W nim to znaleźliśmy dobrze zamaskowany ponton z silniczkiem. Z tego więc miejsca kłusownicy robili nielegalne wypady na jezioro. Dziwne, że kryjówka znajdowała się w północnej części jeziora, niemalże naprzeciw­ko Kolasowki! Jak zatem radzili sobie z transportem na południowy akwen? Czy przenosili ponton brzegiem i dopiero po tamtej stronie zrzucali go do wody? Gawryłko przypuszczał, że kłusownicy poruszali się jednak cały czas po wodzie.

W połowie jeziora biegła po powierzchni dużej wyspy droga łącząca oba brzegi -zachodni i wschodni. Między jednym z nich a najdalej wysu­niętym na zachód cyplem owej wyspy przerzucono drewniany mostek. I właśnie pod owym mostkiem znajdował się przesmyk wysoki na metr dwadzieścia centymetrów i głęboki na pół metra. Pod nim mogły przepły­nąć nawet niektóre łodzie z opuszczonym masztem. Kłusownicy spusz­czali pewnie ponton z tego brzegu, na którym teraz staliśmy, wiosłując podpływali do mostku i przedostawali się na południowy akwen, potem jeszcze przez pewien czas nie używali silnika. To tym przesmykiem pod mostkiem Batura musiał tutaj uciec, gdy napadli na nas kłusownicy. Przytaszczył w to miejsce ponton i wsiadł do BMW ukrytego w lesie blisko szosy. Można powiedzieć, że kłusownicy mieli kryjówkę pod samym no­sem leśniczego Kolasia.

Janusz Gołąbek, piąty robotnik z Nożyna, usiadł na trawie w relaksu­jącej pozie, podpierając się dla bezpieczeństwa łokciami. Gdy pokazałem mu butelkę wina przeznaczoną dla Gawryłki, długo patrzył na nią jak mężczyzna na kobietę. Patrzył z pożądaniem i zarazem z nadzieją. Próbo­wał się podnieść. - Moje winko...

- Dostanie pan - powiedziałem łagodnie. - Ale najpierw proszę po­wiedzieć, kto pana wynajął?

- Dobre to wino? - zapytał z głupia frant.

- Przepyszne. Miało być dla samego leśniczego, ale chyba pan Gaw­ryłko nie obrazi się, jeśli poczęstuje nim pana, panie Gołąbek.

- Janusz jestem - stanął o własnych siłach, ale chwiał się niebezpiecz­nie.

- To jak? Dam panu to wino, ale wpierw proszę powiedzieć, kto panu kazał rozwalać mur w podziemiach kościoła w Nożynie?

- Nie wasza sprawa - beknął głośno.

- To winka nie będzie.

- Zaraz! Zapłacili mi sto złotych...

- Kto?

- Mały Ziutek i Wołga, a kto niby? Mało dali, a jeszcze musiałem klucz do kościoła podrobić.

- I wszystko pan przepił?

- O przepraszam, kupiłem trochę kiełbasy, ale już zjadłem. Ale o co się rozchodzi...?

- Czy oprócz kościotrupa było coś jeszcze we wnęce? Jakiś skarb?

- Skarb? Nic nie było - uderzył się mocno w pierś, aż zadudniło. - Tylko te kości... i te napisy... ale o co się rozchodzi? Daj mi łyka, chłopcze, bo mi zaschło w gardle...

- Jeszcze chwila - uspokoiłem go. - Kto pana zabrał spod kościoła oplem?

- A nie znam - beknął. - Nie znam.

- Taki wysoki blondyn w wieku trzydziestu lat, prawda?

- Siedział za kierownicą... to nie wiem, czy wysoki. Ale blondyn. Mało mówił... wziął karteczkę z tymi słowami, com je przepisał ze ściany i więcej nie gadał... i jeszcze zabrał mi telefon komórkowy Małego Ziutka... To jak z tym winem?

- I tutaj cię przywiózł? Ten blondyn?

- Tutaj. Żeby mnie szybko nie znaleźli.

- Nie wie pan, panie Gołąbek, gdzie teraz może być ten blondyn?

- A bo ja wiem? Nie wiem... ja nic nie wiem. Pić mi się chce.

Zerknąłem na Małgorzatę, która kiwała z dezaprobatą głową. Widać moja metoda „przesłuchania” nie przypadła jej do gustu, w przeciwień­stwie do chłopców, którzy mieli niezły ubaw z Gołąbka.

- Zdaje się, że ten blondyn rozmawiał z kimś przez telefon... - beknął Gołąbek i pogroził mi palcem. - W samochodzie rozmawiał. Ale nie po­wiem, o czym nawijał. Jak mi dasz wina, to powiem... tra-la-la!

Robotnik zaczął sobie coś tam podśpiewywać pod nosem i udawał obojętność, w ten sposób chciał mnie zmusić do otwarcia butelki. Otwo­rzyłem.

- Nie przesadzasz, Pawle? - zgromiła mnie wzrokiem nauczycielka. - Dajesz wino temu człowiekowi? Chcesz go spić, aby zaczął mówić?

- On już jest pijany.

- Niech mu da - wspomógł mnie Gawryłko. - Chętnie posłucham. A wina mi nie szkoda. Nie mogę pić wina. Mam po nim zgagę.

Nieczuły na cierpkie uwagi Małgorzaty podałem Gołąbkowi butelkę wina. Ten zabrał ją natychmiast i zaczął łapczywie pić.

Zabrałem mu ją po chwili i ostro zaatakowałem: - Więcej nie będzie, panie Gołąbek! Chyba że powiesz pan wszystko!

- Co? - zabłysły mu w błogiej ekstazie białka oczu. - Co mam mó­wić?

- O czym ten blondyn rozmawiał przez telefon?

- E, nic szczególnego - machnął ręką i ponownie beknął. - Jakąś starą babę mają odwiedzić w Łebie... ale co to za babka nie wiem, w mordę... hrabianka zdaje się... ma przylecieć samolotem do Gdańska...

- A w Łebie spotkanie?

- W Łebie.

- Gdzie, panie Gołąbek? Gdzie?

- Nie wiem... w pensjonacie się zdaje... dziś o ósmej wieczorem...

Nie wiem, czy Gołąbek wiedział cokolwiek więcej o tajemniczym spotkaniu w Łebie i o innych planach Batury, gdyż nagle zostaliśmy za­skoczeni przez dwóch osobników. Podeszli nas cicho i w odpowiednim momencie przystąpili do ataku. To byli Mały Ziutek i Wołga.

Znaleźliśmy się w potrzasku. Radość z uzyskania cennej informacji o spotkaniu w Łebie mieszała się teraz ze strachem przed zarośniętymi kłusownikami. Obaj mieli oczy pełne agresji, zaś w ręku trzymali wia­trówki.

Nie mieliśmy szans. Szybko zabrali leśniczemu strzelbę i kazali nam zebrać się w kupkę.

- No i co, ryju? - zarechotał Mały Ziutek i popatrzył na Wołgę. - Mówiłem, że ich jeszcze dorwiemy.

- Protestuję! - krzyczał Gawryłko. - Wiecie, kim jestem? Leśniczym!

- Za daleko się zapuściłeś, panie gajowy - zagrzmiał Mały Ziutek. - Nie twój rewir.

- To napad w biały dzień! Jestem urzędnikiem państwowym!

- Gadanie. Nic ci nie zrobimy. Zwiążemy was i zostawimy tutaj. Od­poczniecie sobie trochę, bo za dużo łazicie.

- Panowie, tak nie można! - postawiła się Małgorzata i zrobiła od­ważny krok do przodu.

- Zostań! - wrzasnął na nią Wołga i zamachnął się kolbą wiatrówki.

Wtedy to doskoczyłem do niego i chwyciłem za lufę, starając się wy­rwać mu broń. Dopiero huk wystrzału ze strzelby leśniczego, którą miał Mały Ziutek, ostudził nasz zapał do walki. Wołga dźgnął mnie kolbą w pierś, aż zabolało, i zaraz wycelował w mój brzuch lufą. Był wściekły i gotów do naciśnięcia spustu. Zupełnie mu odbiło.

- Spokój! - wrzasnął Mały Ziutek. - Bo wystrzelamy was jak kaczki.

- Pójdziecie do kryminału - rzekłem do nich.

- Te, jasnowidz - warczał Wołga. - Jeszcze ci mało?

Potem poszło szybko. Kłusownicy wyciągnęli sznurek, jakby nigdy się z nim nie rozstawali, i najpierw zaczęli związywać leśniczego. W tym czasie pijany Gołąbek, który od początku epizodu kilka razy zdążył pocią­gnąć uczciwie z butelki, pilnował pozostałych i celował do nas z wiatrów­ki. Był znieczulony przez alkohol, więc istniała uzasadniona obawa, że przypadkowo naciśnie spust. Wszyscy zachowywaliśmy się dlatego spo­kojnie i z obawą zezowaliśmy na niego.

Dopiero gdy związano mnie i Małgorzatę i położono w dole zarośnię­tym paprociami, chłopcy odważyli się na samobójczy krok. Otóż zaczęli drzeć się wniebogłosy:

- Wie-wió-ra! Wie-wió-ra! Wie-wió-ra!

- Cicho, smarkacze! - fuknął na nich Wołga.

- Wie-wió-ra! Wie-wió-ra! Wie-wió-ra!

- Zaknebluj ich, ryju! - zwrócił Wołdze uwagę Mały Ziutek. - Ino szybko!

Ten doskoczył do chłopców i złapał Młokosa za kołnierz. Ballada wciąż się darł, więc Mały Ziutek dał mu solidnego klapsa w tyłek. Poskutkowało.

- Zaklęcia indiańskie wam nie pomogą - zwrócił się do nich. - Gów­niarze jedne. Wiewiórki też wam nie pomogą.

A potem stała się rzecz najgorsza.

Kłusownicy zaczęli zdejmować z naszych nóg buty, a po nich skarpet­ki. Nikt z nas nie wiedział z początku, czemu to robią. Okazało się wnet, że chcą nam nimi zakneblować usta. Protestowaliśmy, ale na nic to się zdało.

- Jak myjecie nogi - ryczał ze śmiechu Mały Ziutek - to nic wam nie będzie. Ha, ha, ha!

To powiedziawszy wetknęli w usta każdego z nas zwiniętą w kłębek parę skarpetek i obwiązali usta silnie sznurkiem. Złączono całą naszą piątkę plecami do siebie i usadowiono w dole. A potem poszli w najlepsze, za­bierając ze sobą pijanego Gołąbka. Byliśmy unieruchomieni i zdani na łaskę losu. Nie mogliśmy się nawet porozumiewać, a dla przypadkowego turysty byliśmy niewidoczni, gdyż paprocie broniły dostępu do dołu.

Dobrze nas związali i dlatego nic nie wskóraliśmy bezładną szarpa­niną. Nikomu z nas nie udało się także wypluć knebla - kłusownicy umie­li obchodzić się nie tylko ze sznurkiem. Wkrótce zaczął padać deszcz, nieduży, ale ciężkie krople systematycznie skapywały z liści paproci i lą­dowały na naszych ubraniach i głowach. Przemoknięci i przerażeni sytu­acją traciliśmy powoli nadzieję na wydostanie się z dołu. Przepadła też możliwość wyśledzenia w Łebie Batury, gdzie miał się spotkać z jakąś kobietą. Według słów Gołąbka to spotkanie miało się odbyć dzisiaj o dwu­dziestej, a więc gdyby tylko udało nam się uwolnić, moglibyśmy tam po­jechać i wyśledzić naszych przeciwników. Ale z każdą minutą traciłem wiarę w szybkie uwolnienie. Co tam ja?! Martwiłem się o chłopców i Małgorzatę, która pewnie będzie mnie obwiniać za los, jaki im zgotowa­łem, przywożąc tutaj. A leśniczy Gawryłko? To nie był młody człowiek i cała ta przygoda mogła zakończyć się jego poważną chorobą.

Żałowałem straconej okazji pojechania do Łeby. Nie wiedziałem, któ­ra godzina, ale instynktownie czułem, że minęła siedemnasta. W pewnym momencie obok nas przeszła żmija, co przyprawiło mnie o gęsią skórkę; na szczęście gad nie zainteresował się nami i zygzakiem wypełznął z dołu. Przez kolejny kwadrans popadał większy deszcz, ale dla nas było to już bez znaczenia. I tak byliśmy przemoczeni do suchej nitki. Zapalenie płuc wisiało w powietrzu, zaś perspektywa sutej kolacji w ciepłym po­mieszczeniu oddalała się jak pociąg, na który się spóźniliśmy.

Wtem na górze, na samej krawędzi dołu coś się poruszyło, a następnie czyjaś głowa przebiła się przez koronę paproci i zajrzała do nas. Pies!

Z trudnością rozpoznałem Szczeżuja. To był on, jak pragnę zdrowia! Pies Kolasiów! Nie mogło być mowy o pomyłce. Brawo, Szczeżuj!

„Skąd się wziąłeś, piesku?” - pomyślałem ciepło.

Jedyne wyjaśnienie było takie, że Szczeżuj zareagował na zaklęcie „wiewióra” i przybiegł do nas przecinającą jezioro drogą. Głos po wodzie niesie się przecież dobrze, a do leśniczówki na drugim brzegu nie było znowu tak daleko. Byliśmy zatem uratowani! Zdaje się, że i chłopcy do­strzegli Szczeżuja, bo zaczęli w podnieceniu stękać i wiercić się. Pies rozpoznał nas szybko - szczeknął kilka razy, zamerdał ogonem, ale na tym się skończyła jego pomoc. Jakimże to sposobem mógł nas uwolnić z więzów? Nie było takiego sposobu. Musiałby być tresowanym i wybit­nie inteligentnym psem. A przecież Kolasiowa narzekała, że Szczeżuj słu­chał się tylko leśniczego i był psem raczej opieszałym. Potrafił za to gło­śno szczekać. To wszystko.

„Może tym szczekaniem zwróci czyjąś uwagę?” - łudziłem się w du­chu.

Ale przez najbliższą godzinę nic się nie działo. Siedzieliśmy złączeni w piątkę i raz po raz spoglądaliśmy na Szczeżuja, który przysiadł na za­dzie i rzadko szczekał. Pilnował nas, tyle że nic z tego pilnowania nie wynikało. I znowu straciliśmy nadzieję na rychłe uwolnienie, bo nikt już się nie wyrywał i nie próbował pozbyć uciążliwego knebla. Było nam zimno. Czułem, jak Małgorzata i chłopcy dygoczą, zdaje się, że i ja kilka razy szczęknąłem zębami. Najbardziej odporny z naszej piątki był, o dzi­wo, leśniczy Gawryłko - mężczyzna stary, ale widać zahartowany.

W pewnym momencie Szczeżuj poruszył się. Postawił uszy i odwró­cił się w kierunku jeziora. Nasłuchiwał w napięciu i kilka razy dziwnie zaszczekał. A nam się wydawało, że ktoś tam pochlipuje. Szczeżuj opu­ścił nas i pobiegł ku nieznajomemu, szczekając radośnie. Głowy nie dam, ale usłyszałem głos dziecka, które mówiło coś do Szczeżuja.

Już po chwili ujrzałem nad krawędzią dołu głowę dziecka - siedmio­letni chłopiec. Miał umorusaną twarz oraz załzawione i powiększone ze strachu oczy. Przyglądał nam się zabawnie, z wielką ciekawością dziecka.

Mruczeliśmy i stękaliśmy, aby dać mu do zrozumienia, że potrzebuje­my pomocy. Ale chłopiec nie wiedział, co robić. Na szczęście po dziesię­ciu minutach odważył się wreszcie zejść do dołu. Może ośmielił go mun­dur Gawryłki? Mocniej zabiły nam serca, gdy stanął przed nami i nie­śmiało wyciągnął rękę w stronę twarzy leśniczego, chcąc wyjąć mu z ust knebel. Leśniczy miał poczciwą twarz pooraną zmarszczkami, ufne spojrzenie i sumiaste wąsy - mógł wzbudzić zaufanie nawet w sytuacjach ekstremalnych.

I wreszcie stało się - chłopiec wyjął z ust leśniczego skarpetę!

- Dzięki, chłopie - wysapał umęczonym głosem Gawryłko. - Uff... a teraz, mój mały zuchu, zabierz się do tego sznura. Wiesz, kim jestem? Jestem leśniczy Gawryłko. A urządzili nas tak kłusownicy, bardzo źli lu­dzie. Dlatego musisz nas uwolnić, bohaterze. Dyrekcja Lasów Państwo­wych będzie ci wdzięczna...

Gawryłko mówił ciepłym, monotonnym głosem, jakby opowiadał dziecku bajkę. Ten głos wyraźnie uspokoił chłopca, który rzeczywiście szybko zaczął rozplątywać sznur, z tym, że szło mu to niezdarnie.

- W wewnętrznej kieszeni mam scyzoryk - instruował chłopaka. - Wyjmij go i przetnij sznur na moich nadgarstkach. Jak masz na imię, chłopcze?

- Maciuś.

- Ślicznie. A co tutaj robisz?

- Zgubiłem się - odpowiedział smutno.

W jego dłoni znalazł się już scyzoryk. Chłopiec ciął sznur, wciąż in­struowany przez leśniczego.

Wkrótce zostaliśmy uwolnieni przez Gawryłkę, a wyjście z dołu na powierzchnię ziemi odebraliśmy z największą ulgą. Wyglądaliśmy jak nieszczęście, ale wolność dodała nam skrzydeł. Była 18:47.

- Gdzie mieszkasz? - zapytał Maciusia leśniczy.

Chłopiec wskazał ręką na południe.

- Ośrodek „Łoza”?

Maciuś kiwnął główką na potwierdzenie.

- Zbieramy się, moi państwo! - zakomenderował Gawryłko. - Idzie­my do samochodów.

Nikt nic nie mówił. Szliśmy szybko, aby jak najprędzej znaleźć się w samochodzie i odjechać z tego przeklętego miejsca. Jednak gdy dotarli­śmy do zagajnika, w którym stały samochody, spotkał nas zawód. Brako­wało bowiem jednego koła w Rosynancie i jednego w łaziku leśniczego.

- Cholerni kłusownicy! - zaklął Gawryłko. - Odkręcili nam koła. Ni­gdzie nie pojedziemy.

Z bezsilności opadły nam ręce.

- Co robić? Co robić? - powtarzała w kółko Małgorzata. - Co za podłe wakacje!

Nie wiedziałem, co robić. Kiedy uwolnił nas Maciuś, miałem jeszcze nadzieję, że wsiądę do jeepa i szybko pojadę do Łeby na spotkanie Batury z tajemniczą kobietą. Ale manewr kłusowników zniweczył ten plan. Co za pech! I co robić? To było dobre pytanie.

- Wiem! - rzuciłem po chwili. - Ja pójdę z Maciusiem do ośrodka „Łoza”, bo może znajdę tam Czaplę i jej towarzystwo i uda mi się namó­wić ich na przejażdżkę do Łeby...

- A ty tylko o jednym - westchnęła ciężko Małgorzata i z dezaprobatą pokiwała głową. - Rób sobie, co chcesz.

- Proponuję spotkać się wieczorem w Kolasówce - mówiłem gotów do natychmiastowego wymarszu do ośrodka. - Niech chłopcy się prze­biorą, wezmą kąpiel i zażyją aspirynę. Ty też, Małgosiu.

Wzruszyła jedynie ramionami.

- Dobra, chłopie - rzucił leśniczy. - Niech panna Małgorzata pójdzie z chłopcami do Kolasiowej. Na piechotę, bo to niedaleko stąd, a ja zajmę się w tym czasie samochodami. Spróbuję coś wymyślić. I spotkamy się wieczorem przy herbacie z rumem.

Nikt nie protestował. Wszyscy byli solidnie zmęczeni i potwornie zzięb­nięci. Ja jednak postanowiłem grać do końca - za wszelką cenę chciałem dostać się do Łeby. Nie było zatem czasu na dalsze dyskusje, więc poże­gnawszy przyjaciół i Szczeżuja ruszyłem razem z Maciusiem na południe poboczem szosy.

Ośrodek był położony nad brzegiem południowego akwenu, to stąd tak hałasowano do późna w nocy, a przeważały tam drewniane domki jednorodzinne postawione w cieniu wysokich sosen. Ogrodzony siatką teren był rozległy i ciągnął się aż po sam brzeg. Kiedy dotarliśmy w pobli­że recepcji, odbywał się tam turniej ping-ponga, więc nikt nie zwracał na nas uwagi. Parking znajdował się za drewnianą recepcją, ale nigdzie nie było renault Darka.

- Gdzie mieszkacie? - niepocieszony zwróciłem się do Maciusia. - Zaprowadzę cię do rodziców.

Zaprowadził mnie. Rodzice na widok syna o mało nie potracili ze szczę­ścia zmysłów.

- O mój Boże, gdzie ty się podziałeś?! - lamentowała matka, a oczy zaszły jej łzami szczęścia. - Szukaliśmy cię wszędzie, syneczku... o mój Boże, tak się martwiliśmy...

- Gdzie pan go znalazł? - podszedł do mnie ojciec Maciusia i urado­wany potrząsnął moją dłoń. - Wrona jestem. Inżynier Stanisław Wrona. Dziękuję panu. Jak mogę się panu odwdzięczyć?

Długo nie musiałem myśleć. Nie miałem nic do stracenia.

- Muszę się dostać do Łeby na dwudziestą - odpowiedziałem szybko.

Inżynier Wrona zakłopotał się, zamyślił, ale ostatecznie się zgodził.

***

Inżynier jechał ostrożnie swoim wysłużonym polonezem, więc do Łeby - jakby nie było oddalonej od Jasienia kilkadziesiąt kilometrów - dotarliśmy po dwudziestej. Zdziwiło mnie, że było stosunkowo ciepło, a zza chmur miejscami spozierało na nas zmęczone dniem słoneczko chy­lące się ku morzu. Na głównej, zatłoczonej ulicy kupiłem folder i przej­rzałem go pobieżnie.

- Gdzie może zatrzymać się w Łebie hrabianka? - myślałem na głos. - No gdzie?

- Że co proszę? - zdumiał się Wrona, jakbym gadał od rzeczy.

- Wiem! Hotel „Neptun” - mówiłem dalej, zerkając w folder. - Jeden z najpiękniejszych hoteli na polskim wybrzeżu. To w sam raz miejsce dla bogatych. Hrabianka chyba do takich należy.

Główny trakt w Łebie to ulica Tadeusza Kościuszki, wzdłuż niej funk­cjonują bary, sklepy i najprzeróżniejsze firmy usługowe. Miasteczko było schludne, czyste i kolorowe. Nie brakowało też białych dziewiętnasto­wiecznych domów rybackich z dwuspadowym dachem. Dziwne, że w pobliżu kanału portowego, w którym cumowały kutry, odczułem rybac­ki rodowód tego miasta, którego nie potrafiła zniszczyć plaga turystów. I ten zapach glonów zmieszany ze smrodem oleju silnikowego, który dziel­nie wytrzymywał konkurencję z zapachami dochodzącymi z wielu sma­żalni. W sezonie - tak jak teraz - ludzi było tutaj zatrzęsienie i odpoczy­nek był, dla takich ludzi jak ja, rzeczą praktycznie niemożliwą. W tego typu kurortach mógłbym nabawić się nerwicy! Ale właśnie ten nieznośny tłok i ludzki gwar mogły być sprzymierzeńcami w misji, jaka mnie tutaj przygnała.

Za malowniczym kanałem było skrzyżowanie i ukazał się nam las so­snowy, który oddzielał miasteczko od morza. Zaczęły się droższe pensjo­naty i eleganckie bary oraz kawiarnie.

- W prawo, panie inżynierze - poprosiłem.

Uliczka prowadziła skrajem lasu, następnie skręciliśmy w prawo i zaraz wjechaliśmy zadbanym asfaltem w las ku morzu. To był ostatni odcinek drogi. Tutaj, w sosnowej enklawie, było cicho i pachniało prawdziwym lasem, a ludzie spacerowali sobie nad morze i z powrotem w leniwym nastroju.

I wreszcie ujrzałem ten cudowny hotel z okrągłą wieżą, a właściwie stuletni zameczek usytuowany na szczycie skarpy nad samym morzem. Zadbany teren hotelu był odgrodzony od świata eleganckim, kamiennym murkiem uzbrojonym w podłużne pręty. Znaleźliśmy jednak parking przy murku opodal zejścia na plażę, więc szybko wysiedliśmy z poloneza.

Zza ogrodzenia popatrzyłem sobie na hotel i przyległy doń teren. Za równiutko przystrzyżonym trawnikiem znajdował się hotelowy parking, który osłaniała zakrzewiona skarpa. Znieruchomiałem na chwilę, gdy wśród drogich aut dojrzałem alfa romeo Kaltza (nigdzie BMW Batury). A jed­nak Gołąbek mówił prawdę! Nasi przeciwnicy mieli się spotkać tutaj z jakąś bogatą damą.

Patrzyłem dalej na hotel, zastanawiając się co robić.

Za parkingiem stał zameczek otoczony wysokimi i imponującymi brzo­zami. Odnowiona budowla o piaskowym kolorze tynku była nieregularną rozczłonkowaną bryłą, którą przykrywały spadziste dachy. Charaktery­styczna wieża wystrzelała w górę i nadawała zameczkowi swoistego cha­rakteru.

- I co robimy? - zapytał zniecierpliwiony inżynier.

- Nie chce się pan przywitać z morzem? - próbowałem się uśmiech­nąć.

- Jak już tu jesteśmy.

Zeszliśmy wąską i stromą ścieżką nad samo morze. Bałtyk przywitał nas poszumem fal i słodkim zapachem glonów. Nie był wzburzony, ale falował rytmicznie i jego fale obmywały z senną elegancją płaską, sze­roką plażę zbudowaną z jasnożółtego drobnego piasku. Ludzie spacero­wali wzdłuż brzegu, pili piwo w specjalnie skonstruowanych barach pla­żowych, a na drewnianych ostrogach wystających z morza przysiadły mewy, oczekując pożywienia od ludzi. Piękne było to morze i ta plaża, ale ja miałem prawdziwe zmartwienie -jak dostać się do hotelu i wyśledzić przeciwników?

Przeszliśmy chrupiącym piaskiem pod zameczkiem, który od plaży oddzielał kamienny murek i krzywe od morskiej bryzy brzózki oraz sosny. Dalej znaleźliśmy ścieżkę prowadzącą między wydmami; nią można było się dostać pod drugie, prawe skrzydło hotelu. Popatrzyłem na balkony zwrócone na morze i w niektóre jego okna, ale nie dostrzegłem tam Kaltza.

Zaryzykowałem i opuściwszy na chwilę inżyniera Wronę wspiąłem się pod górę owym zejściem i wnet znalazłem się obok jakichś drzwi pro­wadzących na zaplecze hotelu. Gdy wychyliłem się zza rogu, dostrzegłem idących chodnikiem prosto do głównego wejścia Czaplę i jej towarzy­stwo w osobach Darka, Didżeja i Marioli.

„Co oni tutaj robią?” - dumałem całkowicie zaskoczony ich obecno­ścią. „Przecież mieli zostać w Jasieniu! Czyżby z powrotem wrócili do Łeby?”

Spokoju nie dawała mi myśl, że oto znaleźli się w tym samym miejscu co ja. Czy mogłem uznać to jedynie za dzieło przypadku? Zauważyłem, że Czapla miała na głowie przewiązaną chustę, która zmieniała ją nie do poznania. I jeszcze na tę okazję założyła nie lnianą spódnicę, a obcisłe dżinsy, w których jeszcze bardziej przypominała czaplę. Ale młodzi lu­dzie znikali już we wnętrzu hotelu. Nie przypuszczałem, aby wynajęli w „Neptunie” pokoje, gdyż ceny były tutaj zabójcze, poza tym oni przyje­chali przecież pod namiot.

Zerknąłem za mur, ale nigdzie nie dostrzegłem ich renault. Nie było go także na parkingu, a zatem wybrali się do zameczku pieszo w „odwie­dziny”.

Wróciłem do znudzonego inżyniera Wrony, który stał nad samym brze­giem i próbował robić na falach „kaczki”. Rzucał kamyki z wielką deter­minacją, ale nieudolnie.

- O, to pan! - ożywił się, gdy mnie ujrzał. - A właściwie czego pan szuka?

- Jak to panu powiedzieć? - westchnąłem niepocieszony, gdyż nie był to dobry moment na zwierzenia. - Szukam pewnych ludzi, którzy chcą wywieźć z naszego kraju cenne przedmioty.

- Jest pan detektywem?!

- Kimś w rodzaju detektywa.

- No tak, odnalazł pan naszego Maciusia. Musi być pan detektywem. A nie jest pan przypadkiem głodny? Przepadła mi w ośrodku kolacja i kiszki grają mi marsza.

Mój wzrok spoczął na sąsiadującym z zameczkiem drewnianym po­moście. Osłonięty od morza celofanowym nakryciem bar na drewnianym podeście stał w bliskim sąsiedztwie drewnianych schodów prowadzących na górę skarpy i do zameczku.

Poszliśmy tam.

Inżynier zamówił sobie coś do jedzenia, ja zaś zadowoliłem się go­rącą kawą. Inżynier jadł i opowiadał o swojej pracy, a ja słuchałem i ob­serwowałem ludzi na plaży oraz na drewnianych schodach. Jednocześnie zastanawiałem się, co robić? Pójście do hotelu było zbyt ryzykowne, wszak Kaltz mógł mnie z łatwością rozpoznać (Batura musiał mnie dobrze opisać), tak samo jak bez trudu rozpoznaliby mnie Czapla i jej towarzystwo. A bardzo mi zależało na tym, aby moją obecność w Łebie zachować w tajemnicy.

Jak zwykle bywa w życiu, rozwiązanie przyszło samo.

Nie uwierzycie, ale na drewnianych schodach ujrzałem schodzących bardzo wolno i ostrożnie Kaltza z jakąś starą kobietą ubraną w beżowe spodnie i drogi sweter. Przeciwsłoneczne okulary zasłaniały oczy tej ko­biety, więc nie widziałem ich, niemniej jednak dama miała więcej niż osiemdziesiąt wiosen. Kaltz, jak przystało na dżentelmena, przytrzymy­wał ją za łokieć i asekurował przy pokonywaniu schodów. A robił to z taką dbałością, jakby od tego zależało jego własne życie.

- Co się stało? - popatrzył na mnie uważnie inżynier Wrona i zerknął za moim wzrokiem na plażę.

Para szła teraz wolno w kierunku wilgotnego brzegu.

- Zrobi pan coś dla mnie? - zapytałem nie udzieliwszy mu odpowie­dzi. - Widzi pan tę starszą panią z mężczyzną?

- Oczywiście.

- Nie mogę ich podejść, gdyż ten facet z wąsikiem może mnie rozpo­znać. Ale pan mógłby się do nich zbliżyć, tak zwyczajnie, jak przypadko­wy turysta, i posłuchać o czym rozmawiają. Jest tylko jeden problem: czy zna pan niemiecki?

- Ach, więc to są Niemcy? - zabłysły mu z podniecenia oczy. - Ow­szem, znam trochę niemiecki. Jestem inżynierem, więc z konieczności czytam niemiecką prasę naukową. Jednak w mowie jestem gorszy niż w pisaniu i czytaniu. Ale radzę sobie.

- To świetnie, panie inżynierze.

- Zaraz się przekonamy, czy bycie detektywem to taka trudna sztuka - to mówiąc, wstał energicznie od stołu, chrząknął i zszedł z drewnianego pomostu na piasek.

A mnie pozostało bierne przyglądanie się inżynierowi. W duchu mo­dliłem się, aby jego niemiecki okazał się wystarczająco dobry. Nie ulega­ło chyba wątpliwości, że przyjazd tej starej kobiety wiązał się z poszuki­waniami skarbu Joachima von Lipowa. Ta stara dama mogła być jego krewną, być może nawet spadkobierczynią majątku w C. Ale należało poczekać na raport inżyniera Wrony...

Interesująca mnie para stała nad brzegiem i obserwowała horyzont, do którego, po stronie zachodniej, zbliżało się czerwone słońce, gotowe zanurzyć się w nim na całe sześć godzin. Inżynier stanął kilka metrów od pary i rzucał kamykami w wodę jak gdyby nigdy nic. Czort wie, o czym teraz rozmawiali Kaltz z „hrabianką”, ale z tej odległości widziałem, że cały czas coś omawiali.

Instynktownie obejrzałem się w prawo i na schodach dostrzegłem Czaplę i jej przyjaciół. A zatem przyszli nie do hotelu, a na przeszpiegi! Oni schodzili na plażę w jednym celu - chcieli posłuchać, o czym rozma­wiają Niemiec i starsza dama. Skąd, na Boga, wiedzieli o przyjeździe tej pani?! I w co oni się bawili? Nie wiedziałem tego.

Nie zauważyli mnie. Poszli plażą w kierunku obserwowanych przeze mnie osób.

Mniej więcej po kwadransie Kaltz i staruszka zawrócili z powrotem do hotelu, więc musiałem przez pewien czas być odwrócony plecami do plaży. Potem zniknę l i na szczycie skarpy, a za nimi poszło dziwnie sku­pione towarzystwo Czapli.

Inżynier wrócił podniecony i zadowolony ze swojej misji.

- Ciągle gadali o jakimś „von Lipowie” - mówił z przejęciem, gdy usiadł naprzeciw mnie. - Ten wysoki Niemiec z wąsikiem zapytał starusz­kę, co znaczy „Hulsch Eck”...? Nie wiem, czy dobrze usłyszałem, prze­praszam. Padło tam jeszcze jedno pytanie o coś dziwnego... chodziło o śmieszny wyraz na „F”...

- Fliegenpfiff?

- Owszem - popatrzył na mnie jak na czarodzieja. - To pan słyszał całą rozmowę? Z tego miejsca?

- Nie, nie - zaśmiałem się. - Znam to słowo.

- I co to jest?

-A tego to nie wiem. Co dalej, inżynierze?

-Nie jestem pewien, ale zdaje się, że wspominali jakiegoś stolarza...

- Jeszke Horna?

- Tak jest! - poruszył się. - Na Boga, pan jednak słyszał rozmowę!

- Stąd? To niemożliwe. I co z tym stolarzem?

- Nie wiem, wszystkiego nie słyszałem i nie wszystko byłem w stanie zrozumieć. Pewne jest jednak to, że potrzebują stolarza. Mało tego... było też coś o jakiejś mapie. Wymienili też jakiegoś Vincenza...

Vincenzo! Vincenzo był pewnie owym Włochem jeżdżącym lancią! Tym, który odwiedził muzeum w Lęborku i oglądał mapę skradzioną póź­niej przez Baturę. „Brawo, inżynierze!” - pomyślałem.

- Czy wymienili jakąś miejscowość? - pytałem dalej.

- Padła jakaś nazwa, zdaje się, że chodziło o C. - ciągnął. - Prawdo­podobnie odwiedzą cmentarz, ale nie dosłyszałem, czy w C. czy gdzieś indziej.

- Dobrze się pan spisał - pochwaliłem go. - A czy przypadkiem nie padło nazwisko tej starszej pani? Rozumie pan, o co mi chodzi? Nie wiem, jak ona się nazywa, a ten Niemiec z wąsikiem musiał się jakoś do niej zwracać...

- Rzeczywiście tak było. Ta staruszka ma takie dziwne nazwisko, któ­rego nie powtórzę za żadne skarby świata. Ma dziwny akcent, jakby nie była rodowitą Niemką. To znaczy mówi świetnie po niemiecku, ale w tle pobrzmiewa dziwny akcent. Nazwisko też ma dziwne. W pewnym mo­mencie Niemiec zwrócił się do niej po imieniu. Rzekł: „Tak jest, pani Gizelo”. Otóż to! Na imię ma Gizela!

Odebrało mi mowę. Patrzyłem na niego jak zahipnotyzowany i nie wiedziałem, czy przypadkiem inżynier Wrona nie kpi sobie ze mnie. Czyżby Gizela von Maszony, konkubina samego Joachima von Lipowa, żyła?! Ile musiała mieć lat, jeśli to naprawdę była ona? Dziewięćdziesiąt? Sto?

- Czy chce pan powiedzieć, że ta starsza dama nazywa się Gizela von Maszony? - zadałem to pytanie cedząc wolno słowa.

- Tak jest! Trafił pan! Gizela von Maszony! Tylko skąd pan to wszyst­ko wie?

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

CO TU ROBI GIZELA VON MASZONY? • ŚLEDZIMY GRUPĘ CZAPLI • INŻYNIER ZOSTAJE SIERŻANTEM • SPOWIEDŹ, CZYLI PROPOZYCJA WSPÓŁPRACY • POWRÓT NAD JASIEŃ • CZY JESTEM PODOBNY DO BATURY? • TELEFON OD CZA­PLI • W PORCIE • DOKĄD POJECHAŁ WŁOCH? • RĄBKA I SŁOWIŃSKI PARK NARODOWY • NA WYDMACH • KTO NA­PADŁ NA CUDZOZIEMCA? • JEDZIEMY ZA WŁOCHEM • FOR­TEL • W GŁÓWCZYCACH • NIESPODZIEWANE SPOTKANIE W STARYM DWORKU

Ludzie zaczęli schodzić się po kolacji na plażę. Niedługo zresztą miała się rozpocząć zbiorowa celebracja zachodu słońca. Idąc wolno w stronę zameczku, zastanawiałem się nad powodem, dla którego starsza pani od­wiedziła Polskę. Niewykluczone, że Gizela von Maszony dysponowała jakąś wskazówką dotyczącą miejsca ukrycia skarbu przez hrabiego Joachima. Z drugiej strony, z relacji inżyniera wynikało, że kobieta i Kaltz szukają stolarza Horna, więc może przeceniałem wiedzę pani von Maszo­ny w całej tej sprawie. Niewątpliwie jednak pojawiła się nowa postać i to nie jakiś pionek, a ważna figura. Patrząc na panią von Maszony i towarzy­szącego jej Kaltza, łatwo było się zorientować, że to ona rozdawała tutaj karty, a jeżdżący alfa romeo Niemiec został przez nią „wynajęty”. Ten zaś wynajął Baturę. Tak to wyglądało!

Kiedy znaleźliśmy się obok poloneza zaparkowanego za hotelowym ogrodzeniem w rzadkim sosnowym lasku, ujrzeliśmy zmierzających do głównego wejścia Czaplę z przyjaciółmi.

- A ci ciągle węszą - westchnąłem.

- Zna ich pan? - zdziwił się inżynier.

- Miałem zaszczyt ich poznać. Nad Jasieniem.

- Bo oni tam stali na plaży obok tej von Maszony i faktycznie zacho­wywali się tak, jakby węszyli - mówił inżynier.

Ale w tej chwili interesowali mnie wyłącznie pani von Maszony i Kaltz. Nie mogłem jednak pójść do hotelu w obawie, że Niemiec mnie zauważy. Lepiej było pozostać w cieniu i obserwować poczynania przeciwników.

- Dzisiaj zapewne nic się już nie wydarzy - powiedziałem w samochodzie, obserwując hotel. - Gizela von Maszony pewnie uda się na spo­czynek i dopiero jutro rano zaczną poszukiwania.

- Pewnie tak - odezwał się znużony inżynier.

-A ja nie mogę pana trzymać w Łebie w nieskończoność.

- Dlaczego? Siedzenie ludzi to całkiem przyjemna robota - ożywił się. - W młodości czytałem dużo książek detektywistycznych i krymina­łów, ale jeszcze nigdy nie uczestniczyłem w prawdziwym śledztwie. No i dzisiaj dostałem szansę. I jak się spisałem?

- Znakomicie. Bez pana nie poradziłbym sobie dzisiaj.

Zadowolony inżynier dyskretnie obejrzał się we wstecznym lusterku, jakby chciał w nim dostrzec niekwestionowanego bohatera.

Ale oto z hotelu wyszli zawiedzeni Czapla i jej drużyna.

- Widzi pan? - podniecił się ich widokiem inżynier Wrona. - Wy­chodzą! Możemy ich wyśledzić.

Tak też zrobiliśmy. Ale zanim to uczyniliśmy, zaniemówiłem, gdy w bramie pojawiło się BMW Batury. Jerzy skądś wracał i na całe szczęście nie zauważył towarzystwa Czapli, które w tej chwili szło już leśną ście­żyną. Batura zaparkował i wysiadł z wozu. Nie rozglądał się dookoła, a po prostu wysiadł i szybko udał się do hotelu, podrzucając w ręku kluczyki.

Czwórka młodych ludzi szła spacerkiem przez zaciszny, sosnowy bór, mijała skryte w nim ośrodki wczasowe, cały czas kierując się na zachód. Szliśmy za nimi w bezpiecznej odległości. Za ulicą Wojska Polskiego zaczął się podmokły i zarośnięty brzózkami i trzcinami teren, który przecinały alejki oraz drewniany pomost; był to istny bagienny zagajnik, w którym komary miały swoją nieustającą krwawą ucztę. Te skrzydlate wampiry dosłownie przyklejały się do twarzy i nie sposób było odgonić je rękoma. Ten sam problem co my miała drużyna Czapli, gdyż młodzi ludzie macha­li rękami i zdecydowanie przyspieszyli kroku. Zaraz skończyła się ta mę­czarnia i naszym oczom ukazał się kemping usytuowany na prawym brze­gu ujścia Łeby, na samym skraju podmokłego lasku. Po drugiej stronie kanału mrowie jachtów cumowało w zadbanym porcie, a za nimi stał bu­dynek kapitanatu z przyległym parkingiem. Bardziej na północ Łeba ucho­dziła betonową gardzielą do Bałtyku, a dalej było już tylko ciemniejące w dogasającym słońcu morze.

Na niewielkim parkingu przyległym do pola namiotowego dostrze­głem renault. Czwórka młodych ludzi znikła szybko w swoich namiotach, więc ruszyliśmy tam z inżynierem. Zaobserwowałem, że Czapla dzieliła namiot nie z Darkiem, a z Mariolą.

Stanąłem przed namiotem Czapli i potrząsnąłem linką.

- No co jest?! - dobiegł do mych uszu jej poirytowany głos. Zdenerwowana dziewczyna szybko wyjrzała z namiotu i na mój wi­dok znieruchomiała.

- Dobry wieczór - uśmiechnąłem się zawadiacko.

- Pan Paweł???

Wyjrzała też ciekawska Mariola i zaraz zaczęła z niezrozumiałych powodów nerwowo chichotać.

- Co za miłe spotkanie - zgrywałem się. - Jak się macie?

Czapla i Mariola stanęły obok mnie i były trochę speszone, nie wie­działy, jak się zachować. Z namiotu obok wyleźli także Darek z Didżejem.

- O! - zaskrzeczał ten pierwszy. - Kogo ja widzę?

- Cześć, kulturysto na snickersach! - uniosłem wyżej rękę na powitanie.

- A to kto? - zainteresował się inżynierem Didżej. - Chyba nie przy­prowadził pan policji?

- Czyżbyście mieli coś na sumieniu? - popatrzyłem mu w oczy.

Inżynier Wrona nie wiedział, jak się zachować w tej sytuacji. Popa­trzył na mnie błagalnym wzrokiem domagającym się natychmiastowych wyjaśnień. Gdy teraz patrzyłem na niego, stwierdziłem, że był to czło­wiek nijaki, przeciętny, „szary” mężczyzna z lekką łysiną na czubku gło­wy. Mógł być inżynierem, sklepowym, kierowcą autobusu, a nawet policjantem. Skoro młodzi ludzie tak bardzo bali się policji, postanowiłem grać do końca i wykorzystać obecność ze mną inżyniera.

- To sierżant Wrona - powiedziałem poważnym tonem, zaś inżynier wyprężył dumnie pierś. - Mówcie, co wiecie, bo inaczej dobierze się do waszych tyłków.

Darek zasłonił sobą pozostałych młodych ludzi.

- Niech się sierżant najpierw wylegitymuje - stęknął.

- Lepiej wyjaśnijcie, co robiliście w hotelu „Neptun”? - mówiłem. - Nie chcecie chyba spędzić całej nocy na posterunku?

Ze zrezygnowanych sytuacją dziewczyn uszło powietrze. Załamały się. Didżej spuścił wzrok i w tej chwili oglądał palce u nóg.

- To jak było? - zapytał inżynier, śmiesznie zniżając głos. - Kogo śledziliście?

- Darek! - jęknęła Czapla. - Powiedz im. Słyszysz? Mam tego dosyć.

Czapla ostentacyjnie dała nura do namiotu i nie wychodziła z niego.

- Śledziliśmy tego pańskiego Baturę - odpowiedział Darek. - Już w Lęborku. Przed tym muzeum. Nawet was tam widzieliśmy, ale wy byliście ślepi. Batura wyszedł z muzeum i pojechał BMW, więc ruszyliśmy za nim. Później spotkał się z tym wysokim Niemcem...

- Kaltzem.

- Spotkali się tutaj. Dzięki temu znowu trafiliśmy do Łeby.

- I co było dalej?

- Obserwowaliśmy hotel „Neptun”. Po południu ten Kaltz wyjechał alfa romeo. Pojechaliśmy za nim aż do Gdańska. Z lotniska odebrał starszą kobietę i przywiózł ją tutaj. Samochód zostawiliśmy na kempingu i po­szliśmy w czwórkę obserwować dalej hotel. Batury nie było wtedy w ho­telu. Gdzieś tak przed dwudziestą pierwszą Kaltz i ta staruszka wyszli na plażę. Rozmawiali. Niestety, nie wiem o czym, bo nikt z nas nie zna nie­mieckiego...

Darek popatrzył uważnie na inżyniera Wronę, zmrużył oczy i podra­pał się po głowie.

- Zaraz, zaraz - rzekł. - Zdaje się, że ja już pana gdzieś widziałem, sierżancie. Czy przypadkiem nie było pana na plaży wtedy, kiedy starusz­ka wyszła zobaczyć morze?

- Może i byłem - bąknął inżynier.

- Co tu jest grane? - zapytał Didżej.

- Lepiej powiedzcie, czemu śledziliście Niemca i Baturę?

- Przecież sam pan mówił, że Niemiec przyjechał do Polski odnaleźć jakiś skarb!

- I co? Przekonaliście się, że bez znajomości przynajmniej jednego języka obcego trudno cokolwiek w dzisiejszych czasach osiągnąć. Nawet znaleźć skarbu nie można.

- To się jeszcze okaże - nachmurzył się Darek.

- A pan już wpadł, gdzie on jest? - zapytał mnie Didżej.

- Tego nie wie nawet Kaltz - powiedziałem i spojrzałem na nich. - Słowem nic nie ustaliliście?

Nie odpowiedzieli, ale ich miny świadczyły, że są zawiedzeni.

- Beznadziejna sprawa - machnął ręką Darek. - Od jutra opalamy się i pływamy w morzu.

- Mam lepszą propozycję - uśmiechnąłem się. - Możemy współpra­cować ze sobą. Obserwujcie dalej Kaltza i Baturę. Jak zauważycie coś interesującego, zawiadomcie mnie. Dzwońcie do Kolasówki.

Podałem im szybko numer telefonu do leśniczówki w Jasieniu.

- A co my z tego będziemy mieć? - zapytał Didżej.

- Jak to co? Wspomnienia i wielką satysfakcję. Przygoda to przygoda.

Wydęli usta w geście rozpaczy, ale chrząknięcie sierżanta odebrali jako propozycję nie do odrzucenia.

- No dobra.

- Aha, jeszcze jedno - przypomniałem coś sobie. - Interesuje nas rów­nież lancia prowadzona przez Włocha o imieniu Vincenzo. Gdybyście natknęli się na tego gościa, również dajcie znać.

Opisałem im cudzoziemca.

Wreszcie pożegnaliśmy ich i kiedy zrobiliśmy krok do tyłu, z namiotu wychyliła się głowa Czapli. Chciała coś powiedzieć, ale obecność Darka zasznurowała jej usta. Patrzyła na mnie smętnie, może nawet z odrobiną goryczy, a ja wyłapałem na sekundę to jej spojrzenie.

Nad Jasień dotarliśmy około dwudziestej trzeciej.

Inżynier podwiózł mnie pod samą leśniczówkę i szybko odjechał do ośrodka wczasowego. W Kołasówce nikt nie spał. Wszyscy czekali na mój powrót i rewelacje, które spodziewali się usłyszeć. Z wielką radością ujrzałem stojącego przed domem Rosynanta z obsikaną przez Szczeżuja oponą. Jak mi powiedziano, leśniczy Gawryłko wezwał znajomka i razem znaleźli pozostawione w pobliskich krzakach koła do naszych samocho­dów. Wystarczyło je tylko z powrotem założyć.

W salonie, przy dymiącej herbacie, którą przyrządziła małomówna Kolasiowa, opowiedziałem wszystko, co wydarzyło się w Łebie. Chłopcy słuchali z zapartym tchem, żałując pewnie, że nie mogli uczestniczyć w wycieczce nad Bałtyk. Zapomnieli już o nieszczęsnej przygodzie nad jeziorem, kiedy to zostaliśmy uwięzieni przez kłusowników.

- I co zamierzasz dalej robić, historyku? - zapytała Małgorzata.

- To już nie chcesz uczestniczyć w poszukiwaniu skarbu? - spytałem.

- Po tym, co wydarzyło się nad jeziorem, nigdy.

- Pani Małgosiu - jęknął błagalnie Młokos.

- A co powiem waszym rodzicom, gdy was porwą albo zrobią coś złego? Niech sobie Pawełek tropi bandytów i handlarzy dziełami sztuki. Ale to zajęcie nie dla was, chłopcy. Nie ma mowy! Zastanawiam się, czy jutro z samego rana nie opuścić Jasienia i nie wrócić do Lęborka.

Zapadła nieprzyjemna cisza. Nie mogłem pomóc chłopcom. Nie mia­łem prawa wymóc na nauczycielce zgody na ich dalszy udział w poszuki­waniach. Miała rację Małgorzata, że była to misja niebezpieczna.

- Ty, Pawle - zaczęła zrzędzić w pewnym momencie - niczym spe­cjalnie nie różnisz się od Batury. Obaj pragniecie być pierwsi, najlepsi, choć każdy z innego powodu. Jednak kieruje wami chęć zwycięstwa w tym wyścigu. Jesteście po dwóch stronach tej samej barykady. To twoja gra. Nie nasza. Nie mieszaj nas do tego.

- Może i chcę być pierwszy - odpowiedziałem głucho. - Ale nie trak­tuję Batury jak wroga, którego koniecznie trzeba zniszczyć, aby osiągnąć cel. Skupiam się na odzyskaniu skarbu, choć wiem, że Jerzy jest kimś w rodzaju przestępcy. Jednak samo poszukiwanie jest jak gra w szachy. Zmierzyć się z własną słabością, pokonać własną niedoskonałość, odsło­nić tajemnicę przeszłości, to jest właściwy cel w tej grze. Odnalezienie skarbu jest tylko tego ucieleśnieniem, zaś wiedza historyczna i zdolność logicznego myślenia, to figury w tej specyficznej grze.

- A my pewnie jesteśmy zwykłymi pionkami? - zażartowała.

Rozmawialiśmy jeszcze pół godziny. Zapytany o przyjazd do Polski Gizeli von Maszony musiałem wymyślić naprędce roboczą hipotezę. Na pytanie o jutrzejsze plany, odpowiedziałem zgodnie z prawdą: „Nie wiem”.

Spało mi się dobrze, ale obudziłem się z bólem głowy o świcie, gdy za oknem trwał nieustający koncert ptaków. Leżałem na pierwszym piętrze, w drewnianym pokoiku, i nie mogłem zasnąć. Zdziwiło mnie, jak bardzo mogą ptaki „hałasować”, tyle że ich szczebiotanie było miłe dla ucha. Męczyły mnie słowa Małgorzaty wypowiedziane na mój temat, to, że jestem podobny do Batury i tak dalej. Czyżbym naprawdę niczym specjal­nym nie różnił się od niego? Może różniliśmy się metodami pracy i moty­wacją, ale cel mieliśmy wspólny. Może miała rację nauczycielka. Wszak i ja czasami uciekałem się do drobnych kłamstw i oszustw, jak chociażby w Łebie, gdy wmówiłem młodym ludziom, że inżynier Wrona jest poli­cjantem. Ale cóż miałem zrobić? Taki był mój zawód - byłem profesjo­nalnym poszukiwaczem skarbów i czasami jednak cel uświęcał środki.

Potem myślałem o Gizeli von Maszony i Joachimie von Lipowie. O ich miłości, o liście hrabiego, wysłanym pewnie do niej. Dlaczego nie napisał wprost o miejscu ukrycia skarbu? Pewnie bał się, że taki list wpad­nie w niepowołane ręce. Zastanawiałem się także, kim był tajemniczy Włoch i co ukrywa mapa wykradziona z muzeum w Lęborku przez Baturę? „Hulsch Eck” i „Fliegenpfiff”! Co to mogło znaczyć? Mapa...

Zasnąłem znowu i obudzono mnie dopiero po ósmej.

- Paweł! - krzyczała Małgorzata. - Wstawaj! Telefon do ciebie.

- Co? Kto? - bełkotałem zaspany.

- Jakaś małolata do ciebie - wyjaśniła. - Ta twoja Czapla!

Zbiegłem na dół w pidżamie i szybko sięgnąłem po słuchawkę telefonu.

- Pan Paweł?

- Czapla? Co się stało?

- Przecież mówił pan, żeby go zawiadomić, jak coś się wydarzy - zaperzyła się.

- A co się stało?

- Opuściłam Darka...

- Że co? Znowu? Gdzie ty jesteś, dziewczyno?

- Cały czas w Łebie - mówiła. - Dzwonię z automatu. Darek z Didżejem połapali się, że ten pański policjant to lipa. Taki z niego sierżant jak ze mnie kaszubska wdowa. Darek nadal chce szukać skarbu i zwinął manele. Ja uciekłam.

- A to dlaczego?

- Mam dosyć jego głupich przechwałek. Chcę się przyłączyć do was. Oni nie znają dobrze języka polskiego, a co mówić o niemieckim. Nie znajdą skarbu. W życiu.

- Dobra, dokąd oni pojechali?

- Poszliśmy śledzić Baturę pod hotel „Neptun”. Alfa romeo wyjecha­ła zabrawszy tę staruszkę. BMW także opuściło hotel. Darek, Didżej i Mariola pojechali za nimi renault. Nie wiem dokąd, bo przecież im ucie­kłam, ale wszystko widziałam. Gdyby Darek był we mnie zakochany, to by nie pojechał za tymi samochodami, tylko czekał na mnie.

- I co? Jesteś sama w Łebie i nie masz za co wrócić do domu?

- Przyjedzie pan po mnie?

- Nie mój interes.

- Jak pan przyjedzie, to coś powiem. Coś bardzo ważnego w całej sprawie. Chodzi o tego Włocha...

- Dobra, przyjadę. Nawet się nie ogolę, w pidżamie przyjadę...

Kątem oka widziałem, jak Małgorzata z chłopcami słuchają moich słów rzucanych nerwowo do słuchawki. Nauczycielka patrzyła na mnie z politowaniem, Ballada zaciskał z zazdrości wargi, a Młokos pewnie się modlił w duchu, żebym się zgodził zabrać ich ze sobą.

- Jak pan przyjedzie, to powiem, gdzie zatrzymał się Włoch - rzekła uwodzicielsko. - Ten, który jeździ lancią.

- Ty wiesz, że jesteś szantażystką? - zapytałem.

- A pan kłamczuchem - odparowała. - Niezła z nas para. To jak?

***

Tak jak obiecała, czekała w porcie jachtowym po drugiej stronie rze­ki, przed ekskluzywną noclegownią dla właścicieli jachtów, sąsiadującą z budynkiem kapitanatu. Zignorowałem lśniące w porannym słońcu maszty i kadłuby cudownych łodzi, przyssane do falochronu bliżej miasta żółte kutry oraz rozciągający się aż po horyzont błękit morza za ujściem rzeki. Dzisiaj znowu była cudowna, wakacyjna pogoda, słońce grzało pełną parą, roztaczając nad okolicą złocistą aurę. Na wycieczkę do Łeby zabrałem Małgorzatę i chłopców. Nauczycielka trochę się droczyła, ale ten minoro­wy nastrój szybko ją opuścił i wreszcie zwyciężyła zwykła ciekawość. Śpieszyłem się, nie ma co! Nie zdążyłem się ogolić, ale wypadało zjeść skromne śniadanie przyrządzone przez Kolasiową. W trakcie posiłku zadzwoniłem jeszcze do proboszcza z Nożyna z zapytaniem o rezultaty ba­dania znalezionego w podziemiach kościoła szkieletu człowieka. Proboszcz zapraszał nas na herbatę i ciasto, ale w sprawie odkrycia nie miał dla nas żadnych rewelacji. Nauczyciel Schudelka został zamroczony uderzeniem w głowę, potem zamurowano go we wnęce w korytarzu pod kruchtą, a zanim na dobre wyzionął ducha, zdążył wyryć sygnetem dwa tajemni­cze wyrazy na ścianie. Ale to wszystko już wcześniej założyliśmy.

Zerknąłem na rozległy parking wypełniający przestrzeń między bu­dynkiem, przystanią i laskiem, ale nigdzie nie dostrzegłem lancii.

Czapla podeszła do nas z rezerwą.

- Cześć - przywitał ją Ballada. - Znów się spotykamy.

- Odjechał - oświadczyła chłodno, nie zważając na Balladę. - Był na śniadaniu i przeglądał mapę. Spóźniliście się.

- Może Włoch tu wróci? - wyraziłem nadzieję.

Małgorzata nie odzywała się, ale patrzyła na mnie z wyrzutem, jak­bym to ja był winny zniknięciu cudzoziemca.

- Może i wróci.

- I co z tą mapą? - zagaiłem po chwili milczenia.

- A co ma być?

- Byłaś blisko Włocha, gdy przeglądał mapę? Zauważyłaś, co go szcze­gólnie interesowało?

- Zdaje się, że zamierza odwiedzić wydmy. Zakreślił jakąś miejsco­wość pod jeziorem Łebsko...

- Nie C. przypadkiem?

- Macie mapę? Tak wam nie odpowiem. Muszę zerknąć na mapę.

Wyciągnąłem ze schowka mapę i rozłożyłem ją na przedniej masce.

Czapla długo wpatrywała się w mapę i szukała właściwej miejscowości.

- Na pewno to nie C. - mruczała. - Trochę dalej na zachód... mam! To taka większa miejscowość. O, mam! Główczyce!

Popatrzyłem zdumiony na Małgorzatę i chłopców. Jeśli Czapla się nie myliła, trop prowadził do Główczyc. Mogliśmy tam pojechać, czemu nie, a przy okazji odwiedzić ponownie C. i spróbować wydobyć z pana Kazi­mierza Moli trochę informacji o Joachimie von Lipowie i tajemniczym Włochu, którego interesował tamtejszy majątek. Tylko czego szukał ten makaroniarz w Główczycach?

Na początek odwiedziliśmy Rabkę usytuowaną na północno-wschodnim krańcu jeziora Łebsko. Tam zaczynała się trasa do ruchomych wydm, atrakcji na skalę europejską, i wejście do Słowińskiego Parku Narodowe­go. Pojechaliśmy samochodem, chociaż można tam dotrzeć rowerami albo bajkową kolejką, która kursuje między Łebą a Rabką. Ale my nie mieliśmy czasu. Musieliśmy dotrzeć do wydm jak najszybciej i odszukać Włocha.

Park utworzono w 1967 roku i jest on czwartym co do wielkości w Polsce, po Biebrzańskim, Kampinoskim i Tatrzańskim. Obok szerokich plaż są w nim strome zbocza ruchomych wydm, a sąsiadujące z lasami i torfowiskami jeziora są istnym eldorado dla wielu gatunków ptaków i roślin. Granicę północną wyznacza oczywiście Bałtyk, południową pa­smo moren czołowych, utworzonych podczas ostatniego zlodowacenia bał­tyckiego, oraz torfowiska. Nazwę swą zawdzięcza ten park kaszubskiej grupie etnicznej - Słowińcom. Jego obszar jest podzielony na rezerwaty ścisłe i częściowe. Otulina, to jest strefa ochronna parku, obejmuje Łebę z jeziorem Serbsko na wschodzie, następnie teren na południe od jeziora Łebsko po drogę Wicko - Główczyce - Choćmirowo, dalej - cały obszar pomiędzy jeziorami Łebsko i Gardno wraz ze wzgórzami morenowymi na południe od Smołdzina, wreszcie teren na południe i zachód od jeziora Gardno po wsie Objazda i Dębina. W 1977 roku decyzją UNESCO Sło­wiński Park Narodowy został uznany za Światowy Rezerwat Biosfery.

W zatłoczonej Rabce z trudem znaleźliśmy miejsce na jednym z wielu parkingów. Chłopcy niespodziewanie szybko wypatrzyli lancię! Auto Włocha stało pod lipami przy ogrodzeniu z siatki, maską zwrócone na taflę spokojnego jeziora. A jednak Czapla mówiła prawdę!

- Mamy go! - zawołałem podekscytowany.

Dalej nie wolno było poruszać się samochodem i jeśli chcieliśmy do­trzeć do ruchomych wydm, mogliśmy pójść tam pieszo bądź wynająć wózek akumulatorowy, rower albo bryczkę.

Wybraliśmy rowery, zabrawszy wcześniej lornetkę z jeepa.

Ruszyliśmy betonową drogą, zbudowaną przez Niemców rękami więź­niów. Była ona dziełem organizacji Todta. Prowadziła wzdłuż wąskiego pasma mierzei do wyrzutni rakiet VI i V2. Już po pięciu minutach męczą­cej jazdy po ruchliwym szlaku dotarliśmy do wybetonowanego placu, z którego prowadziło wejście do placówki Instytutu Gospodarki Wodnej, zajmującej obiekty po wyrzutni rakietowej, której hitlerowcy nie zdążyli uruchomić. Nie wiedzieliśmy, czy Włoch przypadkiem nie poszedł zwie­dzać fragmentów bunkra. Niewykluczone, że zdążał ku wydmom.

- I co robimy? - zapytała Małgorzata.

- Ktoś musi tu zostać - odpowiedziałem. - Na tym placu. Tylko ja i Czapla widzieliśmy Włocha, więc proponuję, aby tutaj została Czapla.

- Ja będę jako obstawa - zaproponował Ballada.

- Zgoda.

- Tylko jak was zawiadomimy, gdy zauważymy Włocha? - zastana­wiała się Czapla.

- Ballada pojedzie nas powiadomić, ty ruszysz za Włochem i swoimi sposobami spróbujesz go zatrzymać na parkingu w Rabce. Udaj, że straci­łaś przytomność, wymyśl coś.

- Szkoda, że nie mamy telefonu - jęknął Młokos. - Przeklęci kłusow­nicy!

Czapla została z zadowolonym Balladą na placu, a my pojechaliśmy dalej leśnym duktem. Wydmowy bór chronił nas od słońca i dawał przy­jemne uczucie chłodu. Po prawej stronie rosły sosny i brzozy, po lewej olszyna i wierzby, za którymi rozpościerało się płaskie i monotonne jezio­ro Łebsko. Im bliżej wydm, tym bardziej krajobraz się zmieniał, roślinno­ści ubywało, minęliśmy nawet martwy las, aż wreszcie zasypana drzewa­mi droga zaprowadziła nas w prawo, a wiodła stromym, piaszczystym zboczem. Wszędzie było mnóstwo turystów - tych używających nóg i tych korzystających z dobrodziejstwa transportu. Za tym zboczem zaczynały się już piaski.

Aby pójść dalej, musieliśmy odstawić rowery. Nie sposób było jeź­dzić nimi po długich, piaskowych wałach lub piaszczystych kopcach. Tu­taj można było poruszać się wyłącznie pieszo. Zostawiłem zatem rower Małgorzacie i Młokosowi na wydzielonym skwerku ostatniego odcinka, do którego docierały wózki i bryczki.

- Pójdę kawałek wydmami i zorientuję się, czy nie ma na którymś ze szczytów Włocha - rzekłem.

Z piasku wyłaniały się stopniowo obsypane przez wiatr pnie drzew i kikuty zniszczonego przez żółty piasek lasu. Pojawiły się żerdzie, a na wprost nas ukazał się najwyższy punkt wydmy, Łącka Biała Góra, wysoka na 42 metry.

Szło się z trudem szlakiem prowadzącym po grzbiecie wydm. Zaczęła się pustynia, za którą rozlewał się na północy niebieski Bałtyk, a na połu­dniu pasmo sosnowych i olchowych lasów strzegących błękitnej wody jeziora Łebsko z jego szarozielonymi szuwarami. A wiało na szczytach niemiłosiernie. Niepowtarzalny widok na okolicę kazał na chwilę zapo­mnieć o celu naszej misji.

Obserwowałem przez lornetkę ludzi. Było ich tutaj sporo - część spa­cerowała szlakiem, inni zażywali uciechy darmowego zjazdu po piasz­czystych zboczach. Ale nigdzie nie mogłem dostrzec Włocha. Czyżby poszedł dalej na zachód, aż do Boleńca - położonej nad jeziorem osady rybackiej? A może jeszcze dalej - do latarni morskiej Czołpino? Nie wydawało mi się to możliwe z uwagi na charakter wizyty cudzoziemca w tych stronach. Z drugiej strony jego lancia stała na parkingu, więc nie sposób było zaprzeczyć, że Włoch jednak wybrał się do parku w charakte­rze turysty. Bo czegóż by innego tutaj szukał, jeśli nie turystycznych wra­żeń?

Wróciłem do Małgorzaty i Młokosa.

- Ani śladu Włocha - oświadczyłem. - Wracamy do Czapli i Ballady.

Ale i oni nie widzieli nigdzie Włocha wśród tłumu turystów. Nie było innej rady, jak wrócić na parking i tam zaczaić się na cudzoziemca.

Po powrocie do Rąbki spotkała nas niespodzianka.

Lancia, owszem, stała zaparkowana w cieniu lip, ale w jej wnętrzu, na przednich siedzeniach leżał ubrany w jasne spodnie i koszulę w stylu hawajskim mężczyzna. Nie ruszał się, zdawało się, że facet śpi, a gdy pochy­liłem się nad nim, rozpoznałem go. To był ów Włoch Vincenzo. Coś było z nim nie tak. Nie mogłem jednak stwierdzić, czy oddycha, więc przysta­wiłem szybko palce do tętnicy szyjnej. Pulsowała.

- Żyje - oświadczyłem z ulgą.

Po kilkakrotnym klepnięciu w policzek cudzoziemiec poruszał powie­kami i wreszcie popatrzył na mnie nieprzytomnym wzrokiem. Wzdrygnął się na mój widok i jęknął.

- Spokojnie - rzekłem po polsku i szybko przeszedłem na angielski. Włoskiego nie znałem. - Do you speak English?

- Ich spreche Deutsch - szepnął.

Nagle zerknął na tylne siedzenie i zaraz posmutniał.

- Co się stało? - zapytałem go, pomagając mu jednocześnie wyjść z auta.

Był to niewysoki osobnik, zadbany i raczej przystojny. Jego śródziem­nomorska karnacja została jednak złamana jakimś aryjskim rysem. W tej chwili ten mężczyzna chwiał się na nogach i ręką dotykał solidnego guza na swojej głowie, ale był twardy i nie lubił użalania się nad swoim losem.

- Napadli na mnie - odpowiedział po chwili namysłu.

- Kto?

- Nie wiem.

- Czy coś zginęło?

- Na szczęście nic - pokręcił głową.

Przyjrzałem mu się dokładniej. Jego brązowe oczy były przytomne. Cudzoziemiec odzyskał już jasność myśli i z pewnością nie mówił od rzeczy, ale dałbym uciąć sobie głowę, że coś przed nami ukrywał. Kręcił, jakby chciał się nas pozbyć. Bo skąd niby wiedział, że nic mu nie ukra­dziono, skoro po odzyskaniu przytomności wcale nie sprawdził kieszeni i wszelkich zakamarków w samochodzie?

- Jak on się czuje? - spytała mnie z troską Małgorzata. - Może zawia­domić lekarza?

- Lekarza? - spojrzałem na Włocha.

- Nie, nie - zaprotestował żywo. - Nie trzeba. Nic się nie stało. Nic nie ukradli... dziękuję wam. Polacy to miły naród. Papież Wojtyła... Ko­pernik... Sobieski... Boniek!

- Nie wszyscy z nas są tacy mili - zauważyłem. - Niektórzy napadają na miłych Włochów.

- To się zdarza wszędzie - machnął ręką, aby się nas pozbyć. - Grazie.

Wsiadł do lancii i zapalił silnik. Pomachał nam jeszcze ręką na poże­gnanie i wyjechał ze stanowiska. A potem ruszył z impetem drogą na Łebę.

- Chłopcy! - odezwałem się. - Odstawcie rowery, a ja w tym czasie wyjadę jeepem z parkingu.

Jak tylko Włoch zniknął nam z oczu na drodze zasłoniętej przez drze­wa, rzuciliśmy się biegiem - chłopcy z rowerami do wypożyczalni, ja z dziewczynami po samochód.

Uruchomiwszy Rosynanta zmieniłem przezornie kolor nadwozia na piaskowy. I już po chwili jechaliśmy na wschód w kierunku Łeby przez sosnowy las. Na najbliższym skrzyżowaniu odbiliśmy w prawo, potem przecięliśmy rzekę i skierowaliśmy się na południe za miasto. Założyłem bowiem, że Włoch nie uda się do hotelu przy przystani, a pojedzie prosto do Główczyc.

- On ma coś na sumieniu - szepnąłem. - Ktoś na niego napadł i coś mu zabrał. Widziałem, jak zerknął na tylne siedzenie zaraz po odzyskaniu przytomności, a potem chciał wszystko zbagatelizować. Nie zapytał, kim jesteśmy i wcale nie był nam wdzięczny. Odniosłem nawet wrażenie, że się mnie przestraszył, gdy mnie ujrzał.

- Może pomyślał, że jesteś jednym z napastników - rzekła Małgorzata.

- A może rozpoznał Czaplę? - odezwał się Ballada.

- Ja ci dam „Czaplę” - warknęła na niego. - Nie mógł mnie rozpo­znać, Panie Ornitolog. W hotelu przy przystani był zajęty wyłącznie mapą. On wcale na mnie nie patrzył. Nie ma mowy!

- Jest! - krzyknął Młokos i palcem wskazywał przed siebie.

Przed nami na otoczonej z obu stron lasem szosie jechała lancia. Mia­łem cichą nadzieję, że Włoch - nawet jeśli dojrzy nasz pojazd we wstecz­nym lusterku - nie zorientuje się, że to my. Po pierwsze - nie wiedział jakim samochodem się poruszaliśmy, po drugie - nawet gdyby wiedział, zmieniłem na wszelki wypadek kolor nadwozia. I chyba rzeczywiście mie­liśmy szczęście, gdyż lancia jechała spokojnie na Główczyce i nic nie wskazywało na to, że Włoch połapał się, że jest śledzony.

Myliłem się jednak. To było wtedy, gdy lancia pokonała duży, łuko­waty zakręt otoczony lasem, i zniknęła nam z oczu na kilka sekund. A kiedy wyjechaliśmy na prostą, lancii nie było już przed nami. Dodałem gazu, pokonałem jeszcze jeden zakręt, ale auto Włocha wyparowało.

- Gdzie on się podział? - dziwili się chłopcy.

- Połapał się, że jest śledzony - pokiwałem smutno głową.

Wjechaliśmy w las. Założyłem bowiem, że Włoch, zorientowawszy się, że jest śledzony, wykorzystał na zakręcie to, że znikł nam z oczu, i szybko wjechał w jakąś boczną leśną ścieżkę. Być może teraz to on nie wytrzyma i z powrotem wyjedzie na szosę, a wtedy my go zauważymy i znowu usiądziemy mu na ogonie. Ale tak się nie stało. Po półgodzinie znudziło nas bierne wypatrywanie cudzoziemca. Włoch musiał zawrócić z powrotem do Łeby albo poszukał innej, gorszej drogi.

Główczyce to całkiem niebrzydkie miasteczko nad rzeką Pustynką, położone przy tej samej drodze na Słupsk co wieś C., jednak oddalone od niej o około dwunastu kilometrów. Legenda mówi, że właśnie w Główczycach powstała pierwsza parafia na Pomorzu Środkowym (w 1026 roku!). Ta miejscowość należała do rodziny Puttkamerów, ale w imponującym neogotyckim kościele, którego fundamenty wzniesiono z granitowych cio­sów i który stoi dumnie na wzgórzu, już od 1886 roku odbywały się kaza­nia po polsku.

Jechaliśmy od strony dawnego PGR-u wąskim traktem wysadzanym drzewami, ale zaraz skręciliśmy w lewo i w ten sposób dostaliśmy się do spokojnego miasteczka. Kościół stojący na wzgórzu był dobrym punktem orientacyjnym, więc bez trudu dotarliśmy w jego sąsiedztwo krętymi i stromymi uliczkami.

Interesował nas cmentarz i dworek, więc zaproponowałem rozdziele­nie się na dwie grupy.

- Małgorzata, Ballada i Czapla udadzą się na cmentarz położony na stoku zbocza za kościołem - mówiłem - a ja i Młokos odwiedzimy dwo­rek. Spotkamy się przy Rosynancie.

Samochód zaparkowałem na ulicy Kościuszki na zakręcie opadają­cym w dół w pobliżu księgarni. Po drugiej stronie wysprzątanej uliczki księgarnia sąsiadowała z Gminnym Ośrodkiem Kultury, ten z masarnią, a za nią zaczynało się zielone wzgórze z ceglanym kościołem na szczycie.

Dziewczyny poszły tam, a my z Młokosem zeszliśmy w dół ulicy do najbliższego skrzyżowania, aby potem skręcić w alejkę pnącą się pod gór­kę. Prowadziła ona poprzez zabytkową bramę do dworku Puttkamerów i do sąsiadującego z nim folwarku. W zaniedbanym parku szemrały cicho na lekkim wietrze jodły, buki i dęby, a cały teren sprawiał wrażenie ciche­go i spokojnego miejsca.

Nie wiedziałem, jaką rolę odgrywał dworek należący do Puttkame­rów w całej sprawie. Nie miałem żadnej koncepcji w tej kwestii, ale intu­icja i fakt, że miasteczkiem zainteresował się Włoch, podpowiadały mi, że musiało być ono w jakimś sensie powiązane z zagadką hrabiego.

Pod otynkowanym dworkiem wybudowanym w stylu neogotyckim - który zachował jedynie sterczyny na bocznych elewacjach i głównej fasadzie - parkował stary samochód z miejscową rejestracją. Budynek miał kształt litery „T” i był kryty eternitem. W nim znajdowały się miesz­kania i biura PGR-u, ale podobnie jak w C. gospodarstwo państwowe upa­dło i mienie zostało porzucone.

- Pewnie mieszkają w nim bezrobotne rodziny - rzekłem do Młokosa.

- Co za marnotrawstwo - stwierdził.

Całość - to jest dworek i przyległe budynki folwarczne - prezentowa­ła się raczej ponuro. Zastygła w nich jakaś atmosfera zapomnienia i opusz­czenia, a liście drzew delikatnie, acz żałośnie podsycały swym szemra­niem ten nostalgiczny pejzaż.

Nigdzie nie zauważyliśmy lancii, a zatem Włoch jeszcze tu nie dotarł. Obeszliśmy budynek dookoła i zatrzymaliśmy się dopiero pod jego boczną elewacją zwróconą na park. Przez małe okienko piwniczne można było zajrzeć do ciemnej i opuszczonej piwnicy. Żadnego ruchu. Były tam też krótkie schodki prowadzące do zniszczonych drzwi, które kiedyś mu­sieli otwierać wyłącznie służący Puttkamerów.

- Zostań - rzuciłem do chłopaka.

Z zewnątrz dworek prezentował się lepiej niż w środku. Dopiero w jego wnętrzu mogłem stwierdzić, jak „chory” był to dom i jak mocno walczył o przetrwanie. Domy mają duszę i ten przypominał starca walczą­cego o przeżycie - jęczał i trzeszczał, gdy moja noga dotknęła podłogi wyłożonej niedawno płytami pilśniowymi. I pocił się „staruszek” wilgo­cią. W środku było pusto i nijak - brudne ściany, pomalowane bez gustu wykończenia okien, boazeria, która była koszmarną imitacją wykonaną z dykty.

Gdzieś słyszałem głosy. Zdaje się, że dochodziły z głębi dworku, a zatem prawdopodobnie hałasowała jakaś zamieszkała tutaj rodzina. Zro­biłem kolejny krok po trzeszczącej podłodze, potem drugi i trzeci. Znala­złem się obok schodów prowadzących na wyższą kondygnację. I wtedy poczułem za sobą obecność kogoś drugiego. Powiedział mi o tym zapach mocnych męskich perfum, zatrzeszczała podłoga. A zatem ktoś zachodził mnie od tyłu. Nie miałem czasu na nic, więc błyskawicznie rzuciłem się w bok, wykonawszy jednocześnie obrót wokół własnej osi. Upadłem na ścianę, uderzając o nią plecami i wtedy ujrzałem zdumionego moim ma­newrem Włocha.

Nie dałem się zaskoczyć. I Bóg jeden raczy wiedzieć, co by się stało, gdyby nie mój refleks? Włoch stał bowiem przede mną z kołkiem w ręku i gapił się na mnie zdumiony i zarazem przerażony. Patrzyliśmy sobie długo w oczy, aż wreszcie pierwszy nie wytrzymał cudzoziemiec. Rzucił na podłogę kołek i ciężko westchnął. Podał mi rękę i pomógł wstać.

- Nazywam się Vincenzo von Lipow - rzekł cicho. - Mów mi po prostu Vincenzo.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

VINCENZO I HISTORIA RODU VON LIPOWÓW • OLSZOWY KĄT • CZY WŁOCH KRĘCI? • DLACZEGO MEBLE? • KALTZ NA CMENTARZU • ZNAJDUJEMY STOLARZA HORNA • WY­KŁAD O PRZYDOMKACH NA POMORZU • KOLEJNA RUINA W WOLINII • CO TO JEST FLIEGENPFIFF? • VINCENZO O LIŚCIE HRABIEGO • DYREKTOR BRODATY I MEBLE • GDZIE MOŻNA UKRYĆ WAZY? • NIEGOŚCINNI ROGOWSCY • OBSERWUJEMY OLSZOWY KĄT • PLACKI, PLAŻA I MO­RZE • NIE MOGĘ SPAĆ • PODSŁUCHUJĘ SZPIEGA • ZŁODZIEJ MAPY • LANCIA ZNIKA • WYBIERAM SIĘ NA NOCNĄ AKCJĘ

Wyszliśmy na zewnątrz. Vincenzo zachowywał się tak, jakby pragnął zrzucić ze swojej duszy ciężar mocno zakotwiczony w dawnych czasach. Od razu się przyznał, że szuka skarbu i przyjechał do wsi C. w celu wyku­pienia rodowego majątku, zaś pan Kazimierz Mola był jego tutejszym szpiegiem. Po raz pierwszy Vincenzo odwiedził C. trzy lata temu i zaproponował panu Moli współpracę. Od tej pory emeryt donosił mu o wszyst­kim, co dotyczyło majątku. W ten oto sposób Włoch dowiedział się o zain­teresowanym dworkiem Kaltzu. Niemiec odwiedził C. w zeszłym roku. Gdy zjawił się tutaj ponownie, pan Mola natychmiast zawiadomił Włocha o „kupcu”, i wtedy Vincenzo przybył na Pomorze Środkowe. Zamieszkał w hotelu dla właścicieli jachtów w Łebie, gdyż w „Neptunie” nie było wolnej jedynki. Resztę już znamy - odwiedziny w lęborskim muzeum, wyprawa do Słowińskiego Parku Narodowego i wizyta w Główczycach.

Dopiero teraz zrozumiałem, że Włoch po odzyskaniu przytomności na parkingu w Rabce rozpoznał mnie i stąd to odruchowe wzdrygnięcie się na mój widok. Po prostu pan Mola opisał mnie dokładnie. Przy okazji wnuk pana Kazimierza (to Vincenzo kupił suzuki) powiedział mu o jeepie i dlatego cudzoziemiec zgubił nas w drodze do Główczyc. Wiedział, ja­kim pojazdem się poruszam. Oczywiście założył, że nie mam pojęcia, dokąd on sam zmierza. Przyjechał do Główczyc bocznymi drogami, pewny, że nas tutaj nie zastanie.

- Jestem synem Rudolfa von Lipowa, syna Joachima - mówił. - Nie wiem, czy wiesz, ale dziadek Joachim miał dwóch synów, Rudolfa i Albrechta. Mój ojciec Rudolf zamieszkał w latach trzydziestych XX wieku w Rzymie i dlatego nie brał udziału w wojnie. Opowiadał mi jednak kie­dyś o swoim dzieciństwie na tych ziemiach i koszmarnym losie, jaki zgo­towało jego rodzinie życie tutaj. Więcej już do tego tematu nie powracał. Wiem, że próbował odszukać swojego ojca, ale wygnany z tych ziem Jo­achim przepadł na dobre w 1945 roku.

Babka Krystyna miała dwóch synów: Albrechta, urodzonego w 1907 roku w Argentynie oraz Rudolfa, który przyszedł na świat w 1911 roku w Berlinie. Ale już w 1921 roku Katarzyna i Joachim przeprowadzili roz­wód. Hrabia pozostał z synami w majątku w C., natomiast Krystyna prze­niosła się na stałe do Niemiec. Joachim von Lipow osiągał duże dochody z produkcji rolnej, zajmował się też przetwórstwem, urządzał polowania dla dyplomatów. Razem z Rudolfem reprezentowali orientację propolską. Potem Joachim von Lipow zauważył korzyści, jakie daje współpraca go­spodarcza z niepodległą Polską. Niestety, pomiędzy ojcem a starszym sy­nem Albrechtem dochodziło do częstych kłótni, których powodem były wątpliwości Albrechta co do tego, czy jest on synem hrabiego! Zarzucał on też ojcu lekkomyślność w prowadzeniu interesów, w sprawach mająt­kowych oraz nieodpowiedzialność w życiu prywatnym. Otóż, Joachim von Lipow ożenił się powtórnie w 1930 roku z tancerką kabaretową po­chodzenia węgierskiego Gizelą von Maszony. Niewiasta ta wyciągnęła od Joachima duże pieniądze. Ostatecznie w 1931 roku drogi obu się rozeszły. Albrecht przeniósł się do Torunia, potem wylądował w Wolnym Mieście Gdańsku, gdzie dał się poznać jako sympatyk ruchu narodowosocjalistycznego. W pierwszych dniach września 1939 roku przybył do C. w czarnym mundurze oficera SS. Nie jest jasne, po co faktycznie przybył do rodzin­nego majątku. Wydał ojca w ręce gestapo, a oficjalnym powodem była sympatia hrabiego do Polaków i hańba rasy nordyckiej, jakiej dopuścił się Joachim wstępując w związek z żydowską aktorką von Maszony. Albrecht von Lipow przejął w administrację majątek rodzinny, zaś ojciec został wysłany do obozu koncentracyjnego w Dachau. Rudolf, drugi z braci, mieszkał w tym czasie we Włoszech ożeniony tam z cudzoziemką. Chcąc ratować ojca przed śmiercią w komorze gazowej nawiązał szybko kontakt z matką. Oboje obmyślili szatańską intrygę - skierowali list do urzędu personalnego SS, w którym matka Krystyna oświadczyła, że Albrecht von Lipow pochodzi z nielegalnego jej związku z obcym rasowo Latynosem, argentyńskim lekarzem. Po przeprowadzeniu dochodzenia Albrecht zo­stał usunięty z SS oraz pozbawiony prawa do rodowego majątku. Udało się także za pomocą dyplomatów włoskich, którzy brali w C. udział w polowaniach, wydostać z obozu w Dachau Joachima von Lipowa. Po­wrócił on do C. dopiero pod koniec 1944 roku i żył tam samotnie do mar­ca 1945 roku. Potem słuch o nim zaginął, chociaż wiadomo, że wysłał, prawdopodobnie z Gdańska, list do Rudolfa zamieszkałego w Rzymie.

Albrecht von Lipow, ścigany za zbrodnie popełnione jesienią 1939 roku w okolicach C., schronił się w RFN. Zmarł podobno w 1961 roku w Bawarii. Rudolf von Lipow jako stary człowiek dochował się jednego syna - Vincenza. Jeszcze w 1989 roku podjął osobiście staranie o zwrot majątku i pałacu w C. Jednak procesu reprywatyzacji nie udało się wten­czas przeprowadzić. Zmarł w Rzymie w 1990 roku, powierzając sprawę majątku w C. synowi, przed którym miałem zaszczyt teraz stać.

- Odwiedziłeś muzeum w Lęborku - odezwałem się do niego. - Prze­glądałeś mapę Pallasa, którą później ukradł pewien niebezpieczny czło­wiek. Powiedz, czego szukałeś?

- Mówi ci coś nazwa „Hulsch Eck”?

- Słyszałem o niej.

- Można to tłumaczyć jako Olszowy Kąt. To nazwa toni na jeziorze Łebsko. Przeglądałem wiele map, zanim trafiłem do Lęborka i znalazłem tę jedyną uwzględniającą kaszubskie nazwy toni na jeziorze Łebsko.

Przy okazji wyjaśniła się przyczyna wizyty Vincenza w Słowińskim Parku Narodowym. On nie pojechał na wydmy, a po to, aby obejrzeć so­bie północny brzeg jeziora, dziś należący do parku narodowego. Niepo­trzebnie szukaliśmy go na wydmach, gdyż on w tym czasie łaził po lesie nad brzegiem jeziora. A gdy wrócił do samochodu, został zaatakowany przez nieznanego sprawcę.

Opisałem mu Baturę.

- Może to i on - powiedział. - Ale głowy nie dam. Zostałem uderzony fachowo. Nic nie widziałem. Ale po co ten Batura miałby to robić?

- Czy coś zginęło?

- Tylko parę groszy. To musiał być złodziejaszek.

Dla mnie wyjaśnienie Włocha było mętnawe. Nawet Młokos zmrużył podejrzliwie oczy. Z niezrozumiałych dla nas powodów Vincenzo albo krył swojego napastnika, albo nie chciał powiedzieć, co mu ukradziono.

- Wiesz co - zagadnął po chwili - mam dość tej sprawy ze skarbem. Pomogę ci go odnaleźć, ale ty pomóż mi w odzyskaniu majątku dziadka. Dworek w C. powinien trafić w ręce rodu von Lipowów.

- To nie zależy ode mnie - bąknąłem - ale mogę poradzić ci, jak załatwić formalności. Ale powiedz, co takiego cennego ukrył twój dziadek? Biżuterię, złoto, wazy czy może dzieła sztuki?

- Podejrzewam, że wszystkiego po trochu. Były tutaj i cenne obrazy, ale mój ojciec, Rudolf, tylko raz bąknął coś o bezcennych wazach, które kupił jeszcze w okresie pobytu w Argentynie. Nic więcej nie wiem.

- A kim jest Kaltz? Ten człowiek zna bardzo dobrze Gizelę von Maszony.

- Nie wiem, kim jest Kaltz - odpowiedział szczerze. - Ale wydaje mi się, że wie tyle co ja. Prawdopodobnie dziadek wysłał jeszcze w 1939 roku do swojej drugiej żony Gizeli list, podobny do tego, jaki otrzymał mój ojciec w 1945 roku. Mam ten list w Rzymie, ojciec dał mi go dopiero na łożu śmierci. Jest tam wzmianka o stolarzu Hornie, który miał znać tajemnicę Joachima. Gdyby stolarza nie było już wśród żywych, Joachim kazał zapamiętać dwa tajemnicze wyrazy. Olszowy Kąt udało mi się rozgryźć.

- Czego szukasz w dworku w Główczycach?

- Mebli - odpowiedział szybko. - Istnieje drugi tajemniczy wyraz: „Fliegenpfiff”. Ale o wszystkim ci powiem, jak pomożesz mi odnaleźć dyrektora tutejszego PGR-u. On powinien wiedzieć, co stało się z mebla­mi, które przywieziono z dworku we wsi Wolinia...

- To niedaleko stąd - wtrąciłem. -Ale co ma Wolinia do naszej sprawy?

- Meble z dworku w Wolinii pochodziły z majątku w C. - rzekł. - Rozumiesz?

- O rany! - wyrwało się zaskoczonemu Młokosowi. - Ale tu ich już nie ma.

Poszliśmy zapytać rezydującą w dworku rodzinę o meble. Kobieta, która otworzyła nam główne drzwi - skryte pod balkonem podtrzymywa­nym przez dwa filary - nie słyszała o żadnych meblach. Jak nas zapewnia­ła, nie posiada żadnych zabytkowych mebli. Ale dyrektor miał jakieś stare biurko. Vincenzo zapytał o szafę, ale kobieta nie potrafiła udzielić nam żadnej konkretnej informacji o szafie. Biurko pamiętała, szafy - nie. A dyrektor nazywał się Eugeniusz Brodaty.

- On zdaje się mieszka w Wolinii - dodała na zakończenie krótkiej rozmowy.

Nie zdążyliśmy ochłonąć i zadać Włochowi nawet jednego pytania, gdy oto zjawił się niespodziewanie Ballada.

- Panie Pawle! - krzyczał, biegnąc w naszym kierunku wzdłuż żywo­płotu i chyba nawet nie zdziwiła go obecność z nami Włocha.

- Hej, panie Pawle! Szybko!

- Co się stało?!

- Ten Kaltz jest na cmentarzu... tutaj... szybko!

Kiedy w czwórkę udaliśmy się pod kościół, wyszły nam naprzeciw schodzące właśnie po schodkach ze skarpy Małgorzata i Czapla. Zdumiał ich widok Vincenza, ale widać było po nich, że wizyta Kaltza na cmenta­rzu za kościołem poruszyła je bardziej.

- Był tutaj i odjechał - poinformowała nas Małgorzata.

- Czego on tutaj szukał? - spytałem.

- Nie wiem. Zatrzymał się nad grobem Jana Rogowskiego... I wtedy mnie oświeciło.

- Jak powiadasz?! - wykrztusiłem. - Rogowskiego?

- Chodź, to ci pokażemy.

- Pani Małgorzata mówi prawdę - wtrąciła Czapla. - Stał i gapił się na ten grób. A my skryłyśmy się za dużym grobowcem. Ale Niemiec zaraz odjechał.

- Był sam?

- Chyba tak, ale w alfa romeo mógł ktoś siedzieć.

- Aha - zatrzymałem się i wskazałem na cudzoziemca. - Przedsta­wiam wam pana Vincenza von Lipowa z Rzymu. Wnuka hrabiego Joachi­ma z C.

Moi towarzysze przywitali się z Włochem chłodno. Ten również za­chował wobec nich zimny dystans świadczący niezbicie o domieszce nie­mieckich genów do włoskiej krwi.

Cmentarz zajmował zbocze skarpy, na którym stał kościół i składał się z trzech samodzielnych placów, tworzących oddzielne kondygnacje oto­czone szpalerem drzew. Było tutaj zacisznie - nieboszczycy w sąsiedz­twie kościoła mogli zażywać rozkoszy odosobnienia, jakie gwarantowało im położenie na zboczu tej skarpy, jakby odwróconej do miasta plecami.

Grób Jana Rogowskiego, urodzonego w 1917 roku i zmarłego w 1999 roku, był zaniedbanym kopczykiem z wbitym w ziemię krzyżem pomalo­wanym na czarno. Nic szczególnego w nim nie było, oprócz, rzecz jasna, nazwiska pochowanego mężczyzny. Jan Rogowski! Ale i data urodzenia „1917” dziwnie korespondowała z datą przyjścia na świat Jeszke Horna. Mniemałem bowiem, że staliśmy przed grobem stolarza Horna. Ba, by­łem o tym najzupełniej przekonany! Gdyby było inaczej, po cóż Kaltz fatygowałby się tutaj? Powoli zagadka z przeszłości odkrywała się przed nami, choć do jej rozwiązania było jeszcze daleko.

Zastanowiło mnie, dlaczego w pobliżu nie ma renault przyjaciół Czapli. Jeśli Darek ruszył śladem Kaltza, powinien być gdzieś tutaj i obser­wować skarpę.

Zanim pojechaliśmy do Wolinii, skorzystałem jeszcze z pobliskiego automatu. Zadzwoniłem do znajomego profesora zajmującego się proble­mami językoznawstwa. Rozmawiałem z nim kwadrans. Potem zatelefo­nowałem jeszcze do sekretarki naszego departamentu w sprawie mapy Pallasa - nakazując jej zaniechanie zdobycia kopii z muzeum w Kartu­zach. Nie była mi już potrzebna, skoro Vincenzo zdradził nam, że „Hulsch Eck” to nazwa dawnej toni na jeziorze Łebsko.

Wyjechaliśmy z Główczyc: my Rosynantem pierwsi, Włoch lancą za nami.

- Co z tym Rogowskim, panie Pawle? - zapytał Ballada w trakcie jazdy.

- Horn to po niemiecku „róg”! Stąd tylko krok do polskiego nazwiska „Rogowski”. Nie chcę was zanudzać antroponimią, a konkretnie pocho­dzeniem przydomków szlacheckich na Pomorzu, ale właśnie wysłucha­łem trudnego wykładu emerytowanego profesora. I tak dowiedziałem się, że większość przydomków niemieckich to krzyżackie nazwy wsi...

- Zaraz! - skrzywiła się Czapla. - A co to jest „przydomek”?

- Przydomek to inaczej „przezwisko” lub „wyróżniająca nazwa jed­nej z gałęzi linii rodu”. Przydomek może być drugim oznaczeniem czło­wieka poza imieniem chrzestnym, coś jak dzisiejsze nazwisko. Za Krzy­żaków każdy szlachcic posiadał inne nazwisko urzędowe, a inne polskie, a to dlatego, że wsie miały urzędową nazwę niemiecką i ludową polską. Mój profesor wyróżnia też inne przydomki: przypadkowe, powstałe od nazwisk szlachty przybyłej do Prus z innych regionów, na przykład ze Śląska, przydomki nowsze, będące tłumaczeniem nazw polskich bądź pochodzące od imion chrześcijańskich. Czy wiecie, że niektórzy badacze, odwołujący się do brzmienia niektórych przydomków kaszubskich, jak na przykład „Janta” czy „Styp”, sądzą, że szlachta kaszubska jest pochodze­nia celtyckiego? Ale to nieprawda. Najczęściej przydomki pochodziły od wyrazów pospolitych, od słowiańskich nazw własnych lub niemieckich. Często zostały powołane do życia w celach germanizacyjnych, ale także polonizacyjnych, wiele rodzin niemieckich posiadało bowiem nazwiska pochodzące od słowiańskich nazw miejscowości: Zitzewitz wywiedzie­my od dzisiejszych Sycewic, von Massow od Maszewa.

- A Puttkamer? - zapytał Młokos.

- To od słowa „podkomorzy”. Germanizacja i polonizacja dokonywały się na poziomie leksykalnym, morfologicznym i fonetyczno-graficznym.

- Jezu - jęknęła Czapla - gada pan jak uczony.

- Bo rozmawiałem z takim przed chwilą - żartowałem. - Nazwisko „Horn” powstało w wyniku germanizacji leksykalnej. Te przydomki, któ­re były leksemami, czyli wyrazami polskimi lub słowiańskimi, z czasem zostały przetłumaczone na odpowiedniki niemieckie. Przykłady? Jeleń-Hirsch, Dolina-Tal, Wolf-Wilk, Śledź-Hering. Stolarz Horn musiał mieć nielichy powód, aby spolszczyć swoje nazwisko na „Rogowski”. Nie dość na tym! Imię „Jeszke” ma odpowiednik w polskim imieniu Jasiek.

- I tyle niezrozumiałej gadki, żeby powiedzieć, że Horn to Rogowski? - zmarszczyła czoło Czapla.

- A co? - uśmiechnąłem się. - Żebyś nie myślała, że wszystko w życiu jest takie proste.

Leżąca pięć kilometrów na południe od C. Wolinia to wioska, jakich pełno na Pomorzu Środkowym. Skręciliśmy w jej stronę już w Pobłociu, jadąc wąskim asfaltem wysadzanym drzewami, za którymi prażyły się w słońcu dojrzewające zboża, zaś ostatni odcinek prowadził nas przez zalesione z rzadka wzgórza porosłe najczęściej przez dziwnie powykrzy­wiane sosny. Sama wioska nas nie zachwyciła. Wprawdzie Filip von Braunschweig, który kupił Wolinie od Alberta Puttkamera, stworzył jeden z naj­większych majątków w powiecie, ale dzisiaj nie ma tam nawet PGR-u. Na wzgórzu stoi jak dawniej pałac otoczony od strony drogi zapuszczonym parkiem. Ta wspaniała niegdyś budowla doprasza się dzisiaj o litość kon­serwatorów zabytków albo o łaskę reprywatyzacji. Pałac ów był wielo­krotnie przebudowywany, ale jego obecna forma powstała w XVII wieku.

Zatrzymaliśmy się na wzgórzu przed pałacem, mając za plecami roz­ległe zabudowania dawnego folwarku, które zamieniono po wojnie na PGR.

- Kolejna ruina - rzekł Vincenzo von Lipow, patrząc na pałac.

Miał rację. Przykryty czterospadowym dachem główny piętrowy bu­dynek był szary z upływu czasu i przylegał z lewej strony do przysadzistej wieży zwieńczonej stożkowym hełmem. Do części głównej dostawiono kiedyś dwa skrzydła z barokowymi szczytami, także popadającymi w ru­inę, podobnie jak oranżeria po lewej wysunięta przed lico pałacu.

Depcząc wielkie liście chrzanu i łodygi wysokich na metr chwastów, przeszliśmy prawym skrzydłem na tył pałacu. Dawny park krajobrazowy zamienił się w istny busz i siedlisko komarów; z tej dżungli dochodziły nas głosy bawiących się w dole dzieci. Zatrzymaliśmy się na chwilę na tyłach pałacu przy wysokich arkadach i przez pozbawione szyb okno zaj­rzeliśmy do wnętrza. Wszedłem przez jedno z nich do środka.

- Ktoś ze mną idzie? - zaproponowałem.

Zgodzili się tylko chłopcy i Vincenzo.

W pałacu nie było mebli i trudno było sobie wyobrazić, aby ktoś mógł tutaj kiedyś mieszkać. Ale niegdyś w tych szarych i smętnych pomiesz­czeniach tętniło życie, a pokoje miały stylizowane wnętrza i meble. Część z nich posłużyła dyrekcji pierwszego po wojnie PGR-u jako wyposaże­nie, część pewnie została rozkradziona, ale nas interesowały biurko i sza­fa pochodzące z dworku w C.. Cóż z tego, skoro wewnątrz obecnego pała­cu w Wolinii nie zastaliśmy nic oprócz fałszywego kominka. Nawet klep­kę podłogową zdjęto i został sam beton.

- Powiedz nam wreszcie, Vincenzo - zacząłem - dlaczego interesują cię meble z majątku w C.?

- Pamiętacie ten wyraz „Fliegenpfiff'? Wiecie, co to znaczy?

Staliśmy w dawnym holu i patrzyliśmy na niego szczerze zdumieni.

- Fliegenpfiff to inaczej „gwizd muchy” - mówił. - Na trzecim pię­trze dworku w C. dzieci Joachima bawiły się kolejką „Marklina” w wy­myślone zabawy. „Gwizd muchy” to jedna z nich, ulubiona przez mojego ojca i Albrechta, gdy byli brzdącami. Joachim zwykł chować kolejkę przed synami, gdy byli oni niegrzeczni, na pierwszym piętrze w swoim gabine­cie. W wielkim, stylowym biurku albo w szafie. Teraz rozumiecie?

Powtórzyłem te rewelacje chłopcom.

- O rany!

Zaraz też podzieliliśmy się z naszymi paniami sensacyjną wiadomo­ścią. A zatem wszystko wskazywało na to, że w biurku bądź w szafie sto­larz Horn umieścił na zlecenie Joachima von Lipowa jakiś cenny przed­miot. „Gwizd muchy” był dla wtajemniczonych osób istotną wskazówką, ale dla zwykłych poszukiwaczy skarbów, tak jak my, jedynie tajemniczym i niezrozumiałym słowem. Hrabia Joachim chciał przed śmiercią zawia­domić swoich bliskich, syna Rudolfa i Gizelę von Maszony, że ukrył w którymś z mebli coś cennego. Nie przewidział, że sprawa się skompli­kuje i poszukiwania skarbu opóźnią się o pięćdziesiąt lat.

- List napisany ręką Joachima von Lipowa i adresowany do mojego ojca Rudolfa, dotarł do mnie dopiero w 1989 roku. Ojciec miał list od końca wojny do śmierci, ale nie za wiele mógł z nim zrobić. Potwornie bał się pojechać za „żelazną kurtynę”, do Polski. Ja pierwszy raz przyjecha­łem do Polski w 1998 roku i odwiedziłem wtenczas majątek w C. Cel miałem jeden: kupić dworek i odnaleźć skarb według wskazówek udzie­lonych przez Joachima: „...pytaj o stolarza Jeszke Horna, jak go nie bę­dzie wśród żywych, zapamiętaj „Fliegenpfiff' i „Hulsch Eck”. Dziwne, prawda? Ekscytujące! W C. poznałem emeryta Kazimierza Mole, który obiecał pilnować dworku. Załatwienie formalności związanych z kupnem dworku okazało się w waszej nowej rzeczywistości tak uciążliwe, że aż niemożliwe do zrealizowania. Nic was nie nauczyły błędy socjalizmu. Potem zawiadomiony przez pana Mole wróciłem do C. rok temu i dowie­działem się, że węszył tutaj Niemiec z wąsikiem. Pomyślałem nawet, że to jakiś potomek wuja Albrechta, ale przecież mój ojciec nienawidził bra­ta za to, co uczynił on ojcu w 1939 roku.

Opowiedziałem cudzoziemcowi o odkryciu dokonanym w podziemiach kościoła w Nożynie. Ale Vincenzo von Lipow nie słyszał o legendzie Koschnicka, co sugerowało, że drugi list Joachima wysłany do Gizeli von Maszony musiał zawierać jakieś inne wskazówki.

Po skończonej inspekcji pałacu udaliśmy się na pocztę położoną w dole za parkiem. Droga biegła tutaj wzdłuż pałacowego muru i po jej drugiej stronie mieściły się leśnictwo, poczta i kilka zagród, a dalej, za murem zaczynało się niewielkie osiedle piętrowych bloków w kolorze brudnej żółci.

Na poczcie zapytaliśmy o byłego dyrektora PGR-u Eugeniusza Bro­datego. Okazało się, że pan Brodaty zmarł osiem lat temu i dom zajmował po nim jego syn, Teodor.

Dom byłego dyrektora PGR-ów w Wolinii i w Główczycach znajdował się po drugiej stronie ulicy naprzeciw koszmarnych bloków mieszkalnych. Był to odnowiony domek jednorodzinny stojący na zadbanej posesji. Już na pierwszy rzut oka było widać, że syn byłego dyrektora PGR-ów nie parał się rolnictwem jak czyniła to większość mieszkańców wsi, bardziej używał kosiarki do trawy i nożyc do strzyżenia żywopłotu niż ciągnika.

Mieliśmy szczęście, gdyż Teodor Brodaty szykował się do wyjazdu swoim dostawczym citroenem w kolorze żółtego piasku. Zapytaliśmy o meble z byłego dworku w Główczycach i z pałacu w Wolinii.

- Meble? - zmarszczył szerokie czoło nad krzaczastymi brwiami i patrzył na nas nieufnie. - Nic nie wiem o żadnych meblach. Nie mogę państwu pomóc. Ojciec zmarł parę lat temu i nie zostawił żadnej informa­cji na ten temat.

- A Jan Rogowski? - zapytałem. - Czy nic nie mówi panu to nazwi­sko? Może ojciec wspominał tego człowieka.

- Przykro mi, ale nie przypominam sobie. Tutaj, w Wolinii nie było stolarza o tym nazwisku, w Główczycach, o ile mnie pamięć nie myli, także nie było. Bo wie pan, my najpierw mieszkaliśmy w Wolinii, a potem w latach siedemdziesiątych ojca przenieśli do Główczyc. Awansował. No, a kiedy przeszedł na emeryturę, wrócił tutaj do Wolinii. To wszystko.

- Czy mówi panu coś nazwisko von Lipow? - wtrąciła niespodziewa­nie Małgorzata.

- Von Lipow... von Lipow... - powtarzał zamyślony Teodor Brodaty. - Wydaje mi się, że już gdzieś je słyszałem. To pewnie jakiś niemiecki hrabia posiadający majątek w tych stronach, prawda? Ale nie za wiele mogę państwu pomóc. Czy to o jego meble pytacie?

- Otóż to. Joachim von Lipow właściciel majątku w C.

Po opuszczeniu przez nas posesji Teodora Brodatego, zdaliśmy Wło­chowi relację z tej rozmowy, której był wprawdzie świadkiem, ale nie zrozumiał z niej ani słowa, gdyż rozmawialiśmy po polsku.

- To znaczy, że musimy za wszelką cenę odszukać rodzinę tego Rogowskiego - myślał na głos Vincenzo.

- Musimy znowu odwiedzić Główczyce - odezwał się Ballada. - Sko­ro tam został pochowany stolarz hrabiego Joachima, to znaczy, że tam musiał mieszkać.

W drodze do Główczyc zastanawialiśmy się w jeepie, gdzie Joachim mógł ukryć cenne wazy, o których dowiedzieliśmy się nie tak dawno. O ile w dużym meblu można było sobie wyobrazić skrytkę na drobne przedmioty, jak biżuteria, dokumenty, pieniądze, o tyle wazy nie można było ukryć ani w szafie, ani w biurku. Olszowy Kąt: toń na jeziorze Łeb­sko! To było dobre miejsce na ukrycie waz. Czy tak trudno zatopić duże skrzynie w płytkim jeziorze? To rozwiązanie wydawało nam się najbar­dziej prawdopodobne. I chyba podobnie myślał Vincenzo, ale i Kaltz mózgiem pani von Maszony, skoro w lęborskim muzeum tak bardzo inte­resowano się starą mapą Pallasa. Jeśli Batura wykradł tę mapę, znaczyło to, że już wie, gdzie znajduje się Olszowy Kąt, a co za tym idzie mógł przygotowywać się do wydobycia skrzyń z jeziora.

Obiecaliśmy sobie, że zaraz po powrocie z Główczyc pojedziemy nad jezioro Łebsko.

W Główczycach nie zabawiliśmy długo. Wprawdzie odnaleźliśmy bez trudu dom Rogowskich, korzystając z książki telefonicznej, ale samego Jerzego Rogowskiego, który prawdopodobnie był synem Marcina, nie za­staliśmy. Jego dom mieścił się we wschodniej części miasta, blisko wylotu na trasę A-213. Nikt nie otworzył nam drzwi, chociaż z komina unosił się obłoczek dymu, poza tym lekko zafalowała firanka, gdy się wycofali­śmy. A zatem ktoś był w środku, ale nie chciał z nami rozmawiać. Prze­straszył się naszej grupy czy może miał inny powód?

- Wrócimy tutaj - rzekłem zapalając silnik.

Wracając do Łeby, zatrzymaliśmy się na wysokości osady Lucin i przez lornetkę oglądaliśmy wschodni brzeg jeziora Łebsko. Bardziej na połu­dnie widziałem wieś Żarnowska i wysunięty za nią cypel, którego brzegi porastały trzciny. Na wodach jeziora było spokojnie. Zdawało nam się, że jezioro jest martwe - żadnej żaglówki, łódki czy stateczku wycieczkowego. Północny brzeg akwenu porastały olchy połączone dzikim mezalian­sem z sosną, to tam gdzieś, według słów Vincenza, znajdował się Olszo­wy Kąt - dawna, przedwojenna toń. Obejrzeliśmy dokładnie fragment północnego brzegu i robiliśmy to na zmianę: najpierw ja, potem Vincen­zo, chłopcy i dziewczyny. Zajęło nam to prawie godzinę, ale nikogo nie zauważyliśmy. Cisza i spokój, wszechobecna kaszubska senność mie­szająca się z żółtym odcieniem zmęczonego spiekotą dnia.

***

Zbliżało się popołudnie i przyroda zwalniała tempo. I chociaż słońce grzało jeszcze ostro i wielu wczasowiczów wyległo na plażę, aby złapać ostatnie promienie słoneczne w tym dniu, to bryza znad morza nie była tak ciepła jak za dnia. Usiedliśmy w barze opodal drewnianych schodków przy „Neptunie”, upewniwszy się wcześniej, że na parkingu hotelowym nie ma alfa romeo Kaltza i BMW Batury. Zamówiliśmy placki ziemnia­czane, które szczególnie zasmakowały Włochowi, a następnie rozłożyli­śmy się na aksamitnym piasku w bezpiecznej odległości od zameczku.

Co jakiś czas łaziliśmy na zmianę zerknąć na hotelowy parking, czy przypadkiem nie zjawili się nasi przeciwnicy. Nie zjawiali się. A zatem działali gdzieś w terenie. Kaltz odwiedził nawet grób Jana Rogowskiego w Główczycach, czyli stolarza Horna we wsi C. w pierwszych latach po wojnie. Byłem pewny, że ów Rogowski był naszym Jeszke Hornem i radość z tego odkrycia mieszała się z uznaniem dla operatywności Kaltza. Niepokoiła mnie aktywność przeciwników. Gdzie był Batura, gdy Kaltz stał nad grobem stolarza? Miałem cichą nadzieję, że nie wydobył już z dna jeziora skrzyni i nie zniknął na dobre.

Zmęczeni trudami dnia udaliśmy się na kemping przy ujściu Łeby do morza. Vincenzo von Lipow pojechał do swojego hotelu po drugiej stro­nie rzeki przy kapitanacie. Na kempingu wybraliśmy to samo miejsce, na którym nie tak dawno biwakowali przyjaciele Czapli. Nie musieliśmy się ich obawiać, gdyż troje młodych ludzi pojechało gdzieś swoim renault za Baturą albo za Kaltzem i nic nie zapowiadało, że tutaj wrócą. A nawet gdyby wrócili, to co?

Rozbiliśmy namioty i pod wieczór rozpaliliśmy małe ognisko, przy którym trochę pośpiewaliśmy przy dźwiękach gitary Ballady. A potem zmęczeni trudami dnia, udaliśmy się do swoich namiotów. Zasnąć jednak nie mogłem.

Było już ciemno, gdy wyszedłem na chłód nocy i postanowiłem prze­spacerować się nad morze. Zabrawszy z namiotu bluzę, ruszyłem dziar­skim krokiem w kierunku morza, przecinając ów podmokły lasek pełen komarów i kumkających żab. Szybko minąłem Łabędzi Staw, mały sta­wek w środku tego zabagnionego lasu i oto znalazłem się w centrum Łeby, w którym życie towarzyskie rozpoczęło się na całego. Z początku ten gwar mnie denerwował, ale gdy ujrzałem ją rozmawiającą z jednego z automa­tów stojących przy chodniku, dziękowałem Bogu, że wśród licznych spa­cerowiczów łatwiej mi będzie ukryć się przed jej wzrokiem. Wprawdzie Czapla nie była zbyt uważna, ale wolałem nie ujawniać swojej obecności tutaj. Czapla ucinała sobie pogawędkę i nie było w tym nic szczególnego, ale szybko zmieniłem zdanie. Zbliżywszy się do niej usłyszałem, jak wy­powiada imię Darka. Zamurowało mnie, bo wynikało z tego, że wcale nie zerwała z młodym kulturystą i bezczelnie o wszystkim mu donosiła. Mie­liśmy w naszej paczce szpiega!

- Tak, zrozumiałam... - mówiła do słuchawki. - O pierwszej w nocy... przed pocztą na ulicy Kościuszki, blisko kanału... zapamiętałam... A ty skąd wiesz, że tamci chcą to zrobić dzisiaj w nocy? Aha... aha, to ta mapa? Ta, którą Batura ukradł Włochowi? Rozumiem, Olszowy Kąt. Tak, Daniec gadał o tym z Włochem, ale oni ciągle po niemiecku nawijają i nie zawsze wiem, o czym mówią. Czy wiesz, kulturysto na snickersach, że to niebezpieczne? Nie lepiej poszukać tych starych mebli, których szukają Włoch i Daniec? I jak chcesz wyłowić z jeziora skarb?

Przez chwilę Czapla słuchała i kiwała głową.

- Dobra, zwijam manatki. No to cześć, do pierwszej.

Czapla skończyła rozmawiać i odwróciła się twarzą do ulicy, tyle że mnie już tam nie było. Stałem przy jednym z automatów odwrócony do niej plecami. Szybko przeszła przez ulicę i pognała na skróty przez lasek na nasz kemping.

Wróciłem za nią dopiero po pięciu minutach, odczekawszy swoje przy ulicznym barku, gdzie wypiłem wodę mineralną. Tak bardzo zaschło mi w gardle po usłyszeniu rozmowy Czapli z Darkiem. Uprzedzam, że nie znoszę podsłuchiwania cudzych rozmów, ale kiedy przypadkowo natra­fiam na czyjąś rozmowę, która mnie osobiście dotyczy, zamieniam się po prostu w słuch. Dzięki temu mogłem dzisiaj dowiedzieć się, że Czapla uknuła z Darkiem podstępny plan. Chciała wyciągnąć od nas informacje dotyczące skarbu Joachima von Lipowa. W tym czasie Darek, Didżej i Mariola nie zasypiali gruszek w popiele, a najzwyczajniej w świecie śledzili Kaltza i Baturę. Poznali ich plany! Spryciarze.

Z niesmakiem dotarłem na kemping i szybko wsunąłem się do swoje­go namiotu. Czapla była już w swoim namiociku, gdyż zabłysła w nim na chwilę latarka.

„Pewnie szykuje się do ucieczki” - pomyślałem wściekły.

A zatem dzisiaj w nocy, Kaltz i Batura zamierzali wydobyć z jeziora skarb. Bo to o nich pewnie rozmawiała Czapla z Darkiem. Batura rozszy­frował jeden z tajemniczych napisów, jakie nauczyciel Schudelka zosta­wił w zamurowanej wnęce w podziemiach kościoła w Nożynie. Posiada­jąc wykradzioną z muzeum mapę, szybko ustalił, że Hulsch Eck to inaczej Olszowy Kąt, toń przy północnym brzegu jeziora Łebsko. Tyle że to nie on ukradł mapę z muzeum. Ze słów Czapli wynikało, że złodziejem był Vincenzo! A Jerzy zabrał mu mapę na parkingu w Rabce. Pamiętam do­brze, jak Włoch po odzyskaniu przytomności przerażony zerknął na tylne siedzenie. Sprawdzał, czy zniknęła mapa i kiedy wiedział już, że mu ją ukradziono, nie chciał się do tego przyznać. Był złodziejem - to zrozu­miałe. A my wszyscy myśleliśmy, że to Batura wykradł mapę Pallasa z muzeum. Nic z tych rzeczy! Jerzy odwiedził wprawdzie muzeum, ale, tak samo jak i my, stwierdził, że mapę ktoś ukradł. Pociągnął młodą urzęd­niczkę za język i już wiedział, że był tu przed nim Włoch. Tylko jakim cudem wpadł na trop Vincenza? Tego wtedy nie wiedziałem.

Wyjrzałem na zewnątrz, uchyliwszy wejście do namiotu. Po drugiej stronie wybetonowanego brzegu Łeby stał oświetlony budynek kapitana­tu portu z elegancką noclegownią i przyległym doń parkingiem. W tej chwili złorzeczyłem w duchu Włochowi, ale szybko przestałem - lancii nie było na parkingu. Stała tam jeszcze nie tak dawno, ale teraz jej nie było. Włoch wybrał się gdzieś na przejażdżkę. W środku nocy? Dokąd?

Powróciłem myślami do Batury i jego zleceniodawców. Dzisiaj, pod osłoną nocy, zamierzali pewnie zbadać dno jeziora Łebsko za pomocą radaru geologicznego. Ekipa Darka chciała im w tym przeszkodzić, a może zaczaić się na nich w nieznanym miejscu i zabrać skarb. Ale jaką rolę miał odegrać w tym scenariuszu Vincenzo von Lipow?

Zerknąłem na zegarek. Dochodziła pierwsza w nocy. Jeśli Batura i Kaltz chcieli dziś w nocy użyć radaru geologicznego do zlokalizowania skarbu na dnie jeziora, musieli dysponować jakąś solidną łódką. Chyba nie wybraliby się pontonem mając na pokładzie radar i licząc w duchu, że wyłowią z jeziora skrzynię. Dla sprawnego przeprowadzenia takiej operacji musieli posiadać łódź. Najlepiej z silnikiem, aby w razie konieczności szybko uciec. Gdzie mogli taką łódź wynająć? Pewnie gdzieś tutaj w Łebie, przy kanale! Cumowały tam wprawdzie kutry rybackie, ale widziałem kil­ka motorówek i zwykłych łódek. Wystarczyło popłynąć rzeką wpadającą do jeziora dwa kilometry dalej w jego północno-wschodniej części i od­naleźć właściwą toń na północnym brzegu stanowiącym obszar parku na­rodowego. W nocy mieli szansę uśpić czujność strażników parku, gdyż za dnia szybko by ich zauważono na jeziorze przeprowadzających podejrza­ne badania. Pewnie dzisiaj przez cały dzień Batura szczegółowo pracował nad planem operacji, gdy w tym czasie Kaltz wykonywał inne zadania, między innymi w Główczycach.

Wydawało mi się, że Czapla uciekła z kempingu na paluszkach, gdyż od pewnego czasu ucichło w sąsiednim namiocie. Ubrałem się na nocną akcję, to jest założyłem dobre buty z cholewami, czarną ortalionową kurt­kę podbitą „polarem”, i wyszedłem z namiotu gotów do natychmiastowe­go wyruszenia nad jezioro. Stanąłem jak wryty. Dziewczyna siedziała po turecku przed moim namiotem i patrzyła na mnie skupionym i pełnym trwogi wzrokiem. Była godzina 01:03.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

O JEZIORZE ŁEBSKO • CZAPLA ZOSTAJE ZE MNĄ • OBSER­WUJEMY MOTORÓWKĘ • NESESER ZAMIAST SKRZYNI • SKĄD WZIĘŁO SIĘ PÓŁ MILIONA DOLARÓW W JEZIORZE?

• POLICJA, NIE RUSZAĆ SIĘ! • KALTZ RATUJE SIĘ UCIECZKĄ

• GONIĘ NIEMCA PO LESIE • WYGRYWAM • GDZIE DWÓCH SIĘ BIJE, CZYLI LANCIA ODJECHAŁA • CZEKAJĄC NA BA-TURĘ • LIS ZŁAPANY W SIDŁA • ROZMAWIAM Z DARKIEM

I Z JEGO PRZYJACIÓŁMI • MAŁA TAJEMNICA CZAPLI

Jezioro Łebsko jest trzecim co do wielkości zbiornikiem słodkowodnym w Polsce; ustępuje wielkością powierzchni tylko sławnym jeziorom mazurskim, Śniardwom i Mamrom. Z tą słodkowodnością trochę przesa­dziłem, gdyż rzeka Łeba, który uchodzi z tego jeziora i wpada kilka kilo­metrów dalej do Bałtyku, podczas sztormów bądź silnych wiatrów znad morza zmienia swój prąd i płynie z powrotem, zaopatrując jezioro w słoną morską wodę. Jezioro leży zaledwie trzydzieści centymetrów nad pozio­mem morza; średnia głębokość tutaj to pięć metrów, a jego powierzchnia zmniejsza się każdego roku z powodu nawiewanego z wydm piasku i trzcin porastających płytkie brzegi.

Jak mi powiedzieli Młokos i Ballada, spotkać tu można dużo łabędzi, a także ptaków wędrownych, szczególnie dzikich gęsi. Przesiaduje tu też dużo mew, czajek, bekasów i wreszcie dzikich kaczek, perkozów, kuli­ków, kulonów, trzciniaków i bąków. Przyczajeni na północnym brzegu jeziora w pobliżu Rąbki pośród olch i krzaków - naszą uwagę całkowicie poświęciliśmy mężczyznom znajdującym się na motorówce oddalonej od nas o około stu metrów.

W tej nocnej akcji sekundowała mi wyłącznie Czapla, gdyż nie odwa­żyłem się zbudzić Małgorzaty i chłopców; była to misja niebezpieczna. Czapla, która miała się spotkać o pierwszej w nocy przed pocztą z przyja­ciółmi, nieoczekiwanie zrezygnowała z ich towarzystwa i postanowiła przyznać mi się do wszystkiego. Miała dosyć tej gry! To Darek kazał jej odgrywać rolę szpiega w naszej drużynie, tyle że już nie byliśmy im do niczego potrzebni. Znajomi Czapli dowiedzieli się o planach Batury i Kaltza, więc wystarczyło jedynie odebrać im ów skarb w porcie.

Przed kwadransem Batura przyjechał z Kaltzem i na wszelki wypadek ukrył BMW na skraju lasu. Wypożyczona za dnia w Łebie motorówka - sterowana przez Małego Ziutka i Wołgę - nadpłynęła rzeką od strony ujścia. Na brzegu, jakieś dwieście metrów od miejsca, w którym się znaj­dowaliśmy, kłusownicy zabrali na pokład motorówki Kaltza i Baturę z radarem.

Na motorówce rozmawiano po niemiecku i po polsku, a głos głów­nych bohaterów tego widowiska niósł się dobrze po wodzie. W bladym świetle księżyca mogliśmy od biedy rozróżnić sylwetki Batury, dwóch kłusowników i Niemca. Nasi przeciwnicy eksplorowali za pomocą radaru geologicznego dno jeziornej toni zwanej dawniej Hulsch Eck. Nie wiem, jaką powierzchnię miała ta toń za czasów Joachima von Lipowa, ale Ba­tura dysponował mapą Pallasa, więc zapewne wiedział to i owo. Jeśli wspo­mniany przez hrabiego Hulsch Eck był rzeczywiście ową tonią, znalezie­nie skarbu było tylko kwestią czasu. Ale już od ponad dwudziestu minut motorówka kręciła się w kółko i do znudzenia powtarzano badanie dna.

- Może aparat się popsuł, proszę pana? - zapytał z troską Mały Ziutek.

Batura nie odpowiedział mu. Mruknął coś niewyraźnie, co świadczy­ło o silnym poirytowaniu.

- Może spróbować bliżej brzegu? - zaryzykował pytanie Mały Ziu­tek. - Tutaj brzegi cofają się średnio na rok o cały metr, proszę pana.

W pewnym momencie zaniepokojony Kaltz zapytał Jerzego po nie­miecku o tłumaczenie słów kłusownika. Batura szybko przetłumaczył, a Kaltz poparł ten pomysł. Posłuchano kłusownika. Mały Ziutek z Wołgą wiosłowali spokojnie usadzeni z obu stron burty, a w tym czasie Kaltz przypalił sobie papierosa. Już po chwili podpłynęli niemal pod sam brzeg, czym zmusili nas do lepszego ukrycia się.

- Zaraz! - ryknął Batura, czym spłoszył z lądu jakiegoś ptaka. - Jeśli brzegi jeziora cofają się rocznie o metr, to w przeciągu pięćdziesięciu siedmiu lat cofnęły się o tyleż metrów. Hrabia von Lipow mógł wyrzucić skrzynię do wody w miejscu, gdzie dzisiaj znajduje się brzeg. Widziałem mapę Pallasa, Herr Kaltz. Inna była wtedy linia brzegowa. Mogła przebie­gać prawdopodobnie w dzisiejszym lesie.

W mig zrozumiałem, o co chodziło Baturze i dałem Czapli znak do odwrotu. I właśnie wtedy coś zapiszczało z pokładu motorówki - radar geologiczny alarmował o jakimś przedmiocie leżącym na dnie jeziora.

- Jest! - krzyknął Batura. - Widzicie? Radar znalazł jakąś skrzynię...

Przycupnęliśmy za jakimś krzakiem i zamarliśmy. Motorówka bujała się na spokojnej tafli jeziora, poruszana przez zamieszanie, jakie powsta­ło na jej pokładzie. Odkrycie Batury postawiło na nogi wszystkich znaj­dujących się na łódce osobników.

-To jest mniejsze niż skrzynia - mówił Batura wpatrzony w urządze­nie. - Leży na samym dnie! Który z was, obszarpańcy, umie nurkować?

Jerzy zwrócił się z tym pytaniem do kłusowników.

- On - odpowiedział Mały Ziutek i wskazał na kompana.

- Ja? - zdziwił się niepocieszony Wołga.

- Ty, ryju.

- Tylko nie ryju, dobrze?! Te, tylko nie ryju!

- Cisza - szepnął groźnie Batura, ucinając tym samym kłótnię. - Roz­bieraj się i wskakuj do wody. Szybko! Bo nie dostaniecie ani grosza. Tutaj jest płytko - dodał. - Zaledwie dwa metry.

Wołga wskoczył do wody z niechęcią, a jego kompan oświetlał dno z pokładu latarką. Wołga wypływał na powierzchnię jeziora dwa razy, aby zaczerpnąć powietrza, za trzecim razem zrobił to po raz ostatni, gdyż w ręku trzymał już jakiś przedmiot kształtem zbliżony do małego pudełka.

- Neseser? - dziwił się Batura, odbierając ów wyłowiony z wody przed­miot. - Skąd wziął się tutaj neseser?

Wołga trząsł się z zimna jak galareta i dzwonił zębami tak głośno, że zagłuszał słowa Jerzego.

- Daj mu kurtkę - rozkazał Jerzy Małemu Ziutkowi, ale Kaltz okazał się wspaniałomyślny i założył na ramiona zziębniętego kłusownika zdjętą z siebie zamszową kurtkę.

- Dziękuję, Herr Kaltz - wymamrotał Wołga.

Niemiec był tak poruszony odkryciem, że z wrażenia było mu gorąco i dlatego kurtka nie była mu potrzebna.

- To całkiem nowoczesny neseser - mówił zaniepokojony Batura. - W czasie wojny takich nie było.

- Zardzewiały - dodał Mały Ziutek oświetliwszy przedmiot latarką. - Znaczy się przeleżał na dnie długi czas.

- Głupi jesteś! Ten neseser nie ma nawet dziesięciu lat.

- O czym gadacie? - zapytał po niemiecku Kaltz.

- Mówię mu, że to nie może być skarb Joachima von Lipowa.

- Czemu to?

- W czasie wojny nie używano takich neseserów.

- Hm, rzeczywiście - bąknął Niemiec. - Otwórzcie go, zobaczymy, co jest w środku.

Batura, który posiadł umiejętność otwierania zamków w stopniu przy­najmniej celującym, szybko poradził sobie z neseserem. Odkrył wieko i wtedy na motorówce zapanowała cisza. Nawet Wołga przestał na mo­ment dzwonić zębami, a światło latarki trzymanej przez Małego Ziutka drgało w rytmie trzęsącej się z podniecenia ręki.

- Dolary - odezwał się Mały Ziutek. - Setki...

- O kurczę - mruknął Batura. - Będzie tego sporo, Herr Kaltz. Przy­najmniej z pół miliona baksów.

- Ale skąd to się tutaj wzięło? - dziwił się Niemiec. - Szukamy skrzy­ni, a znajdujemy dolary. Może to pułapka?

- Nikt nie wie o naszej akcji. A tej forsy jest więcej, niż wart jest cały skarb hrabiego. Zastanawiałem się, co takiego mógł ukryć Joachim von Lipow w tym jeziorze... rodzinną biżuterię, srebrne naczynia, sztućce? Ile to wszystko było warte? Intuicja podpowiada mi, że niewiele. A jesz­cze trzeba to wszystko sprzedać. Zabierajmy tę forsę i podzielmy się. Mnie wystarczy, Herr Kaltz, sto tysięcy dolarów w ramach zwrotu kosztów ope­racji i kolejne trzysta za zlokalizowanie pieniędzy. Tym dwóm obszarpańcom da pan dwa tysiące i kończymy współpracę...

- Herr Batura, oszalał pan! - zaprotestował Kaltz.

- A czyj jest radar? Gdyby nie to urządzenie, nic byśmy nie znaleźli!

- Umawialiśmy się na pięćdziesiąt tysięcy euro!

- Dolary są lepsze.

Kiedy mężczyźni na motorówce dobijali targu, poszedłem nad sam brzeg i latarką dałem dyskretnie znaki ukrytym na jeziorze policjantom. Trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie. Pewnie domyślacie się, że zanim przyjechaliśmy tutaj z Czaplą, zawiadomiliśmy o planach Niemca i Batury miejscowy posterunek policji.

Zawarczał na jeziorze motor oddalonej kilkaset metrów na zachód motorówki. Stała przy brzegu i czekała na mój znak. Potężny reflektor policjantów oświetlił łódź naszych przeciwników, oślepiając ich swoją żółtą mocą.

- Policja! - niósł się po wodzie głos z megafonu. - Nie ruszać się! Powtarzam: policja!

Po chwilowym zaskoczeniu, w trakcie którego osobnicy na motorów­ce dosłownie znieruchomieli, obserwowaliśmy ciąg szybko po sobie na­stępujących wydarzeń. Kaltz pierwszy ochłonął! Wyrwał neseser Baturze i nie namyślając się dłużej skoczył z nim do wody. Do brzegu miał kilka­naście metrów, a pływak był z niego dobry, więc szybko znalazł się na nim. W tym czasie ryk policyjnej łodzi nasilał się z każdą sekundą i Jerzy nie wiedział, co robić? Czy gonić Kaltza i w ten sposób stracić drogi radar znajdujący się na pokładzie motorówki, czy uciec z nim przed policją.

Wybrał ten drugi wariant. Zapalił motor i wnet skierował dziób moto­rówki ku ujściu Łeby do jeziora. W ten sposób zrezygnował z zaparkowa­nego w lesie BMW, który z kolei był jedyną nadzieją Kaltza na ucieczkę. Ale po kolei.

Jerzy nie potrzebował świadków i kumpli. Jednym ruchem ręki wy­pchnął kłusowników z motorówki do wody i zwiększył obroty silnika. Teraz jego łódź rozpruwała spokojne wody jeziora, a ryk silnika mieszał się z rykiem policyjnej motorówki. Znikał w ciemności wraz z cichnącym z każdą sekundą warkotem silnika. Dalej nie mogłem obserwować wido­wiska rozgrywającego się na powierzchni jeziora. Wycofałem się w las, aby zaczaić się na Niemca. Właśnie postawił pierwszy krok na lądzie.

Rzuciłem się w kierunku ciężko biegnącego Kaltza. Usłyszał mnie. Jakimś cudem wyczuł moją obecność i na moment zwolnił kroku. Błyska­wicznie przykucnął. Przyczaił się gdzieś na tyle skutecznie, że nie mo­głem wyłowić go latarką z broniących dostępu na brzeg chaszczy.

- Zostań tu - szepnąłem do wystraszonej Czapli, która pojawiła się za moimi plecami.

Zrobiłem jeden krok w bok, potem drugi, trzeci, cały czas oświetlając przed sobą najbliższe drzewa i krzaki. Poruszałem się niezbyt zgrabnie, co było efektem kontuzji palca u nogi, jakiej nabawiłem się nad jeziorem Jasień. Niestety, Kaltza nigdzie nie zauważyłem. Zgasiłem latarkę, aby nie mógł mnie zlokalizować i nadstawiłem uszu. Ale ryk motorówek na jeziorze i ostrzegawczy głos policjantów z megafonu zagłuszał nie tylko mój własny oddech, ale i myśli. Czekałem. Wnet coś się poruszyło kilka metrów na prawo. Zapaliłem latarkę i wyłowiłem z ciemności przycza­joną sylwetkę Niemca. Poszedłem wprost na niego gotowy do zadania ciosu. I kiedy znalazłem się w miejscu, w którym przed chwilą widziałem Kaltza, ten biegł już przede mną z neseserem w jednej ręce, odgarniając drugą gałęzie.

Rzuciłem się na niego. Zablokowałem nogi przeciwnika i ten upadł na mokrą ściółkę jak długi, wypuszczając z ręki cenny neseser. Kaltz umiał się bronić. Jak tylko go przydusiłem, natychmiast wykonał chwyt i zrzucił mnie z siebie. Tego nie przewidziałem. Tak samo jak i tego, że umiał się bić. Zdzielił mnie pięścią w twarz. Zrobił to jak prawdziwy facet - mocno i bez skrupułów, od czego pojaśniało mi w oczach, i ujrzałem przed sobą całą Drogę Mleczną. Kaltz znowu rzucił się do ucieczki, zabrawszy uprzed­nio neseser. Jednak działanie adrenaliny, której poziom zwiększył się w mojej krwi przynajmniej pięciokrotnie, pozwoliło mi na szybkie po­wstanie i pościg. Goniłem uciekającego w kierunku drogi Kaltza. Było ciemno, więc kierowałem się odgłosami jego kroków i ciężkim oddechem. Ryk motorówek na jeziorze znacznie ucichł i zamienił się w odległy war­kot. Wykonałem rzut rozpaczy. Ponownie zablokowałem Kaltzowi od tyłu nogi. Usłyszałem jego jęk, a potem zaczęliśmy się tłuc jak dzieci. Z powo­du ciemności nie widzieliśmy się dobrze i wszystkie ciosy wyprowadzali­śmy na oślep. Raz trafiał mnie Niemiec, innym razem ja, ale ten pojedynek na pięści nie miał sensu. Ciosy były słabe, muskały nasze twarze i wnet nasze starcie zmieniło się w zapaśnicze zmagania. Kaltz, co muszę przyznać, był silnym mężczyzną i znał dżudo, więc męczyliśmy się kilka minut, aż wreszcie Niemiec skapitulował. Opadł z sił. Miałem go.

- Już dobrze, dobrze - jęczał Kaltz i ciężko przy tym oddychał. - Weź ten cholerny neseser... tylko puść mnie...

Nie od razu to uczyniłem, spodziewając się jakiegoś podstępu, ale oddech Kaltza niezbicie świadczył, że był wyczerpany. Miał najzwyczaj­niej w świecie wszystkiego dosyć. Puściłem go. Wstałem i chwiejąc się cofnąłem kilkanaście metrów w poszukiwaniu latarki. Leżała na ściółce zapalona obok krzywej sosny. Podniosłem ją, oczyściłem z liści szkiełko chroniące żarówkę i oświetliłem mocnym światłem siedzącego i wycień­czonego pojedynkiem Kaltza.

- Kim jesteś? - zapytał zdenerwowany, mrużąc oczy przed światłem reflektora.

- Paweł Daniec - odpowiedziałem. - Pewnie wiesz o mnie wszystko. Batura wszystko ci o mnie powiedział.

Ale Niemiec nie słuchał mnie. Wyprostował się i skierował głowę za siebie. Ktoś biegł lasem w kierunku drogi i Kaltz musiał usłyszeć kroki biegnącego osobnika.

- Neseser! - krzyknął poruszony Kaltz. - Gdzie jest neseser?

Poświeciłem latarką wokół nas, ale nesesera nigdzie nie było. Wypa­rował, a przecież powinien być gdzieś tutaj.

- Czapla - zmrużyłem nienawistnie oczy i pokiwałem głową. „Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta” - przeszło mi przez myśl. Rzuciłem się biegiem w kierunku drogi, ignorując Kaltza. Biegłem, ile sił w nogach i szybko dopadłem skraju lasu. Zauważyłem jedynie czerwone światła jakiegoś samochodu, którego drzwiczki otwierała jakaś oso­ba. Skierowałem zatem światło reflektora na nią i ujrzałem wskakującą do auta Czaplę. Samochód wyrwał do przodu, a mój reflektor wyłowił znaki rejestracyjne samochodu.

To nie było renault. To była lancia Vincenza von Lipowa.

Wystrychnięto mnie na dudka! Kolejny raz zostałem oszukany przez Czaplę! Po niedawnej rozmowie na kempingu, kiedy to odegrała małą scenę skruszenia, wierzyłem, że tym razem dziewczyna trzyma ze mną. Jednak ona grała dalej. Oszukała mnie i Darka. Wybrała Włocha! Jak, gdzie i kiedy - nie miało to teraz znaczenia. Nawet nie obejrzałem się za Kaltzem. W tej chwili Niemiec wcale mnie nie interesował. Liczyło się jedno, a mianowicie nie mogłem pozwolić odjechać Włochowi i Czapli.

Rosynant stał trzydzieści metrów dalej ukryty w krzakach. Wsiadłem i ruszyłem za lancia. Ale Włoch miał nade mną przewagę. Zniknął.

Kiedy przejeżdżałem przez most na Łebie na ulicy Sienkiewicza, za­uważyłem zbliżającą się ku miastu motorówkę z Baturą. Lancii nigdzie nie było i zdaje się, że straciłem okazję wyśledzenia Włocha, więc na osłodę został mi Jerzy. Tego drania miałem szansę teraz schwytać. Poko­nałem szybko most i zostawiłem jeepa pod jakimś barem, a następnie pod osłoną krzaków dotarłem w bliskie sąsiedztwo mostu, schowawszy się w trzcinie porastającej brzeg. Batura żyłował silnik motorówki i właśnie zbliżał się do niego. Nie płynęła za nim motorówka z policjantami; widać zrezygnowali oni z pościgu i woleli zająć się wyrzuconymi za burtę kłu­sownikami. Jednak policjanci nie zrezygnowali całkowicie z ujęcia Batury, gdyż zaraz od strony miasta rozległ się dźwięk łkającej policyjnej syre­ny, co świadczyło o tym, że funkcjonariusze na jeziorze zawiadomili przez krótkofalówkę swoich kolegów z posterunku w Łebie. I właśnie samo­chód policyjny zbliżał się do mostu.

Jerzy z łatwością odgadł intencję policjantów. Wyhamował pod mo­stem i zbliżył motorówkę maksymalnie do brzegu. Byłem od niego odda­lony dziesięć metrów i przypatrywałem się co zrobi, gotów do skoku na niego, jak tylko wyjdzie na brzeg. Jerzy zapakował radar do dużej, tury­stycznej torby i wyskoczył na brzeg z ogromnym trudem. Dźwigał ciężki ładunek, ale strach i wola ucieczki dodawały mu sił. Wtedy postanowiłem wyskoczyć z trzcin. Zrobiłem to w miarę sprawnie i szybko, ale przy oka­zji nadepnąłem na jakąś starą puszkę wyrzuconą przez kogoś przy brzegu. Blaszany dźwięk za plecami zatrzymał Baturę i gdy odwracał się on do tyłu, miał już w ręku wycelowany we mnie pistolet.

Przegrałem przez głupiego „śmieciarza”, któremu nie chciało się wy­rzucić puszki do kosza.

- Gdzie masz jeepa? - zapytał nerwowo, ale zanim odpowiedziałem mu, sam go dojrzał stojącego przed pobliskim barem. - Będziesz prowa­dził. Jazda!

Usiedliśmy w ministerialnym samochodzie, ja z przodu, Batura za mną na tylnym siedzeniu. Policyjna syrena wyła coraz głośniej i z kierunku, z którego to wycie dochodziło wywnioskowałem, a wraz ze mną Jerzy, że policjanci jadą ulicą Kościuszki i lada moment skręcą z głównego traktu Łeby w ulicę przedłużającą się właśnie w Sienkiewicza.

- Na południe! - wrzasnął na mnie Batura i dźgnął lufą pistoletu w kark. - Wzdłuż torów kolejowych. No, jazda!

- Nigdzie nie jadę - odparłem spokojnie, chociaż ten drań celował w moje plecy z naładowanego pistoletu.

- Wariacie! - krzyczał. - Chcesz, abym zrobił ci krzywdę? Nie bądź durniem!

Ale byłem na jego krzyki obojętny. Postanowiłem wreszcie skończyć ten nierówny pojedynek. Popatrzyłem na specjalny przycisk uruchamia­jący pneumatyczny mechanizm zapadania się tylnego siedzenia. Dawno go nie używałem, właściwie nie mogłem sobie przypomnieć, czy kiedy­kolwiek przedtem skorzystałem z niego.

- To już koniec, Jerzy - rzekłem spokojnie, czym go wystraszyłem.

- Co ty gadasz, Pawełku? Dobrze się czujesz? - próbował ironizować.

- To już koniec. Przegrałeś...

- O czym ty gadasz, idioto?

Nacisnąłem przycisk. Jerzy nie usłyszał odpowiedzi. Jęknął, gdy sie­dzenie złożyło się błyskawicznie, unieruchamiając go na amen. Nie opar­łem się pokusie zajrzenia mu bezczelnie w oczy - w tym lodowatym błę­kicie eksplodował właśnie strach zmieszany z kompletnym otumanieniem.

Był jak lis złapany w sidła.

Dyżurnemu policjantowi złożyłem stosowne zeznania i na krótko od­wiedziłem kapitanat portu oraz hotel „Neptun”. Potem zajechałem w po­bliże starej przystani opodal mostu na kanale. Była trzecia rano. To tam mieli czekać na Baturę znajomi Czapli dowodzeni przez Darka. Jak oświad­czyła dziewczyna, cały poprzedni dzień Batura był przez nich śledzony i dlatego młodzi ludzi znali jego plany. W jaki sposób chcieli mu zabrać ów skarb, nie wiedziałem i zakrawało to na dziecinadę, gdyż Jerzy nie był zwykłym opryszkiem, ale optymizm młodych ludzi jest czasami ich najsilniejszą bronią. Darek i spółka nie mogli jednak przewidzieć, że ich plan nie jest wart funta kłaków. Zostali oszukani i upokorzeni przez Czaplę. Ale przecież wykiwała nie tylko ich, ale i mnie. Okazała się przebiegłą i wredną niewiastą, zapragnęła mocniejszych wrażeń, chciała sama odna­leźć skarb Joachima von Lipowa. Najpierw doszła do wniosku, że lepiej trzymać ze mną, gdyż byłem historykiem sztuki. Ale nie zrezygnowała jednocześnie z propozycji Darka. Ani ja, ani Darek nie wiedzieliśmy, że dziewczyna zakpiła sobie z nas obu i dogadała się z Włochem. Trójka przyjaciół Czapli siedziała na betonie, z którego zrobiono falochron i cze­kała nie wiadomo na co.

- Gdzie jest Czapla? - spytał opryskliwie Darek, gdy mnie ujrzał. Natychmiast wstał i zbliżył się do mnie, unosząc groźnie ramiona.

- Żebym to ja wiedział - rzekłem. - A gdzie ma być?

To było podchwytliwe pytanie. Ciekawiło mnie, czy przyzna się do podstępu, jaki chcieli mi zgotować z pomocą Czapli.

Darek nie kręcił i szybko przyznał się do wszystkiego. Nie było sensu bawić się w jakieś gierki, więc zrewanżowałem się mu i opowiedziałem o wydarzeniach na jeziorze.

- A to zołza jedna - przeklęła Mariola i tym razem nie zachichotała. Po tych słowach nastrój zrobił się jeszcze bardziej minorowy.

- Odjechała z Włochem z pół milionem dolarów? - dziwił się Didżej. -Niesamowite... niesamowite.

- Ja bym nigdy nie zdradziła kumpli nawet za milion dolarów - doda­ła Mariola.

- Ta? - powątpiewał Darek. - Może nie miałaś okazji.

- Co sugerujesz, mięśniaku? - zapieniła się dziewczyna.

- Spokojnie - uniosłem rękę. - Musimy odszukać Czaplę i Wiocha.

- Ba, ale nie wiemy, dokąd pojechali!

-Ano, nie wiemy.

Vincenzo von Lipow wyprowadził się z hotelu przy kapitanacie portu. Wracając z posterunku wstąpiłem tam. Nikt nie wie, dokąd się udał. Miła kelnerka powiedziała mi przy okazji, że Włoch roz­mawiał z Czaplą przy stoliku dziś wieczorem po ognisku, a to potwierdza podejrzenia, że cały plan mogli przygotować kilka godzin temu. Improwi­zacja. Czapla kręciła się trochę po kapitanacie, więc mogli zacząć spisko­wać dużo wcześniej.

- Zrobili nas na cacy - rzekła niepocieszona Mariola.

- Zaraz - przerwał jej Darek. - A skarb? Gdzie jest skarb?

- Batura szukał skrzyni na dnie Olszowego Kąta, ale niczego tam nie znalazł - odpowiedziałem. - I zapewne skarbu tam nie ma, inaczej radar by go wykrył. Nie ma o czym gadać.

- Nie było żadnego skarbu?

- Nie wiem. Może ukryto go gdzieś indziej? Może Hulsch Eck ozna­cza inne miejsce? Nie mam pojęcia. Moim zdaniem, trzeba zająć się me­blami z dworku w C. To jedyna szansa. Niestety, kontakt z byłym dyrekto­rem PGR-ów, panem Eugeniuszem Brodatym, który biurko von Lipowa zabrał z C. do Wolinii, jest niemożliwy. Ten człowiek nie żyje od ośmiu lat. A jego syn Teodor nic nie wie o żadnym biurku i o żadnej szafie.

Zapytałem jeszcze Darka o pewną delikatną sprawę dotyczącą Czapli. Ciekawiło mnie bowiem, skąd miała Czapla pieniądze nad Jasieniem. Sam jej dałem pięćdziesiąt złotych, ale nad jeziorem kłusownicy zabrali jej kilka banknotów.

- Chyba nie jest złodziejką? - zapytałem.

- Ona... ona nabiera kierowców - odpowiedział Darek - że niby nie ma za co wracać do domu, bierze na litość, no i naiwniaki dają jej trochę grosza.

- Tak jak ja - pokiwałem smutno głową.

- Sorry, nie chciałem pana urazić.

- Ma pan dobre serce - pocieszał mnie Didżej.

- Wie pan - kontynuował Darek -jak zabrakło szmalu, to ona robiła taki numer i prawie zawsze coś wyciągnęła. Kto wie, może i tego Włocha chciała nabrać?

- Ja tam nie potrafię tak nabierać frajerów - dodała Mariola.

Na koniec poprosiłem młodych ludzi, aby następnego ranka złożyli oświadczenie w sprawie Czapli na miejscowym posterunku. Zgodzili się bez mrugnięcia okiem.

Powróciłem na kemping smutny i zmęczony.

Małgorzata i chłopcy spali snem sprawiedliwych, nieświadomi noc­nej przygody, jaką przeżyłem na jeziorze i nad rzeką w pobliżu mostu, nieświadomi klęski, jaką poniosłem.

Wsunąłem się w śpiwór.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

ODWIEDZA NAS INSPEKTOR POLICJI • W NOWĘCINIE • GDZIE PODZIAŁ SIĘ VINCENZO? • CZAPLA MÓWI TYLKO PRAWDĘ • WAZY PANI VON MASZONY • Z POWROTEM DO GŁÓWCZYC • VINCENZO I PIJANY MĘŻCZYZNA • JEDZIE­MY ZA LANCIĄ • SYN STOLARZA OPOWIADA • KTO WYŁO­WIŁ SKRZYNIĘ? • INSPEKTOR DZWONI DO KOLASÓWKI • JUŻ WIEMY, KTO SZANTAŻOWAŁ STOLARZA! • ZEZNAJE TEODOR BRODATY • PUSTA SKRZYNIA • NIEDOSYT, CZYLI TAJEMNICZE „FLIEGENPFIFF”

Obudziłem się zlany potem.

Ktoś stał blisko namiotu i śmiał się. Zaspany odsunąłem zamek i wy­chyliłem głowę na zewnątrz. Świtało, a więc nie spałem długo. Nowy dzień dopiero się budził. Zdziwiło mnie jednak to, że przed moim namio­tem zrobił się tłok. Stali tam bowiem Małgorzata, chłopcy oraz miejsco­wy sierżant z poznanym w Nożynie inspektorem z kryminalnej. O ile mnie pamięć nie myliła, nazywał się on Abramowicz.

- O, wstał pan - zauważył inspektor. - Właśnie opowiadałem dowcip o policjantach...

- Znam lepszy o historyku sztuki - westchnąłem ciężko.

- Słyszałam, że podobno w nocy zabawiałeś się w Jamesa Bonda - drwiła ze mnie Małgorzata.

- I to bez nas - westchnął niepocieszony Młokos.

- A gdzie jest Czapla? - zapytał nieswój Ballada. - W namiocie jej nie ma. Dokąd ona poszła?

- Ja właśnie w tej sprawie - wtrącił inspektor.

- W Nowęcinie zapłacono włoską kartą kredytową - wyjaśnił sier­żant. - Pan inspektor Abramowicz podejrzewa, że może to ten Włoch. Gdyby zechciał pan z nami pojechać i zidentyfikować gościa, bylibyśmy wdzięczni.

Ta propozycja była skierowana do mnie.

- Chętnie pojedziemy wszyscy - dodała Małgorzata.

Inspektor zerknął na zgrabnie prezentującą się w dresie Małgorzatę.

- Czemu nie! - rzekł. - Biorę na siebie odpowiedzialność za pani życie.

- I za moich chłopców też?

- To... to są pani synowie? - zapytał przerażony.

- A co? Nie wyglądam na taką starą? - żartowała. - Może dlatego, że uprawiam sport i jem warzywa i owoce.

- Ta pani jest wolna - przerwałem poranne igraszki. - A to są jej uczniowie. Poza tym Małgorzata jest niezrównaną pływaczką.

Kiedy Małgorzata i chłopcy kończyli toaletę, uciąłem sobie z inspek­torem ważną rozmowę. Po pierwsze, Kaltz zniknął na dobre odjechawszy BMW Batury w nieznane, zaś Jerzy milczał domagając się adwokata. Jed­nak zeznania Małego Ziutka i Wołgi powinny pogrążyć go jak nic. Po drugie, pani Gizela von Maszony opuściła wczoraj wieczorem hotel „Nep­tun” i nie wiadomo, gdzie w tej chwili przebywała. Po trzecie, policja ustaliła, że stolarz Jan Rogowski pracował po wojnie najpierw w C., a zaraz potem został przeniesiony do Wolinii. Po wielu latach pracy w tamtejszym PGR-ze, przeniesiono go kolejny raz, tym razem do Główczyc, w których go pochowano. A zatem to on był owym Jeszke Hornem, sługą Joachima von Lipowa.

- Ciekawe, że pierwszy dyrektor PGR-u w C., niejaki Eugeniusz Bro­daty również został przeniesiony do Wolinii, a następnie do Główczyc - rzekłem po namyśle. - Można powiedzieć, że dyrektor i stolarz byli nierozłączni.

Inspektor patrzył w notes i pokiwał głową.

- Można tak powiedzieć.

- Syn Brodatego, pan Teodor, nie pamięta, niestety, stolarza Rogowskiego - mruknąłem. - Czy to nie dziwne?

Jednak inspektor miał wątpliwości co do moich podejrzeń, tym bar­dziej że z namiotu wyszła już ubrana w obcisłe dżinsy i T-shirt Małgorza­ta i całą uwagę skupił teraz na niej. Musiałem przyznać, że nauczycielka wyglądała w tych spodniach ponętnie, chociaż osobiście lubiłem kobiety chodzące w sukienkach.

W piątkę pojechaliśmy Rosynantem do Nowęcina, zwalniając tym samym sierżanta z obowiązku wycieczki do tej pobliskiej miejscowości położonej nad jeziorem Serbsko. Był to mały i płytki akwen otoczony ścianą drzew, zaś sama wioska Nowęcin szczyciła się posiadaniem pała­cu, za którym rozpościerały się w iście kaszubskiej scenerii tereny należą­ce do stadniny koni i zabudowania pofolwarczne.

Przez bramę wjechaliśmy pod sam pałac należący niegdyś do rodu Wejherów; pierwszą budowlę wzniesiono z materiałów pochodzących z łebskiego zamku, ale dwieście lat później, w XIX wieku, zamieniono dwór na neogotycki pałac.

- Nie uwierzycie - powiedziałem do moich towarzyszy, zamknąwszy drzwiczki jeepa - ale i ten kompleks pałacowy był po wojnie zamieniony w PGR.

Na szczęście ten pałac był dzisiaj dobrze funkcjonującym hotelem, a to dzięki temu, że kupiła go osoba prywatna z pomysłem i z pieniędzmi. Na parkingu nie było nigdzie samochodu Włocha, dodatkowo w recepcji poinformowano nas, że nie wynajęto żadnego pokoju na nazwisko Vincenzo von Lipow.

- Klapa - żachnął się Ballada.

- Zaraz - nie dawałem za wygraną. - A przypadkiem nie było tutaj dziewczyny...

Przerwałem. Nawet nie wiedziałem, jak nazywała się Czapla. Na szczę­ście Ballada szybko ją opisał.

- A tak! - uśmiechnęła się recepcjonistka. - To ona wynajęła pokój. Była z takim eleganckim mężczyzną, trochę podobnym do Włocha.

- I gdzie teraz jest ten Włoch? - zapytał inspektor.

- Wyjechał gdzieś, a panienka w dalszym ciągu jest u siebie w poko­ju... numer 27.

Pobiegliśmy tam i zapukaliśmy do drzwi. Pukaliśmy bez rezultatu, ale kiedy miałem zamiar zejść na dół po klucz, po drugiej stronie drzwi ktoś próbował nieśmiało je otworzyć. Wreszcie w otwartych drzwiach ujrzeli­śmy półprzytomną Czaplę. Dziewczyna była blada i słaniała się na swo­ich chudych nogach. Czym prędzej podbiegłem do niej i chwyciłem ją w pas, gdyż zaczęła osuwać się bezładnie po framudze.

- Uśpiono ją - skonstatował smutno inspektor.

Półprzytomną Czaplę rychło odwieźliśmy na posterunek w Łebie. W drodze, majacząc jeszcze, zaklinała się, że zabrała neseser upuszczony w lesie przez Kaltza, ale z Włochem nie miała nic wspólnego. Po prostu wzięła ten neseser z głupoty, wydostała się z lasu i nagle pojawił się tam ten Włoch. Otworzył drzwiczki lancii i zaproponował podwiezienie. Co miała robić? Wsiadła przerażona! Miała mnie i policję na karku, a tylko dzięki Włochowi mogła szybko stamtąd odjechać. Nie wiedziała, jakim cudem zjawił się tam Włoch. W drodze dobili targu i przyjechali do No­węcina z pół milionem dolarów. Dopiero my ją obudziliśmy. Wydawało się, że Czapla mówi prawdę, ale było mi strasznie przykro, że znowu mnie zdradziła. I już sam nie wiedziałem, czy to wina jej charakteru, czy może źle pojmowanej przez dziewczynę definicji przygody. Co do Włocha, to sprawa przedstawiała się niewesoło. Uciekł z walizką pieniędzy i był w tej chwili ścigany przez policję.

Vincenzo okazał się sprytniejszy, niż mogłem przypuszczać. Musiał przez cały czas obserwować każdy mój ruch i pewnie zauważył, że razem z Czaplą wybieramy się na nocną akcję nad jezioro. Pojechał za nami, a my go nawet nie zauważyliśmy. Być może domyślił się, dokąd jedziemy i pojechał za nami jakiś czas potem? I czekał w Rabce na rozwój wypadków. Niewykluczone, że Czapla wpadła w jego ręce zupełnie przypadko­wo. Ten cwaniak jeździł z nami od dworku do dworku i zdobywał po­trzebną do odzyskania skarbu wiedzę, a przy okazji nasze zaufanie. Któż by go podejrzewał, tym bardziej że o kradzież mapy z muzeum obwinia­łem Baturę.

Co dalej? Po przyjeździe z Czaplą do hotelu w Nowęcinie, Vincenzo zostawił ją samą w pokoju, kazał zjeść kolację, a sam wyszedł. Miał waż­ne spotkanie z kobietą, Gizelą von Maszony. Ona także przezornie prze­niosła się do Nowęcina i podobnie jak Włoch opuściła hotel skoro świt. Tak więc, wszystko wskazywało na to, że pani Gizelą już wcześniej mu­siała porozumieć się z Włochem. Prawdopodobnie to od niej dowiedział się o nocnej akcji nad jeziorem. Nie znaliśmy motywów, które skłoniły panią von Maszony do zawarcia potajemnej ugody z Włochem, ale widać razem pociągali za sznurki w tej grze, gdy w tym czasie Kaltz z Baturą odwalali dla niej najgorszą robotę.

- Pokrętna sprawa - zamruczał inspektor. - Jak z kryminału Agathy Christie. Do końca nie wiadomo, kto z kim trzyma i jaką rolę odgrywa w całej historii.

Vincenzo von Lipow okazał się szczwanym lisem. Nie mogłem zapo­mnieć, że to on ukradł mapę Pollusa z lęborskiego muzeum, a zatem już tylko ten fakt wystawiał mu złe świadectwo. Uśpienie Czapli środkiem nasennym rozpuszczonym w herbacie było kolejnym elementem tej intry­gi. Ale cóż, spotkał Czaplę ten sam los, co nas wszystkich. Została oszukana.

- Aha, ten Włoch twierdził, że Gizelą von Maszony szuka jakiejś wazy - szeptała słabym głosem Czapla, zanim zaprowadzono ją do pokoju prze­słuchań. - Dolary mniej ją interesowały. Oszust z niego, co nie?

- A z ciebie to nie? - nie wytrzymał Ballada.

Podobnie jak i ja czuł się podle, że wierzył tej chudej istocie. - Ty też nas nabrałaś. Jesteś kłamczuchą!

Inspektor Abramowicz połączył się z lotniskiem w Gdańsku. Wnet się okazało, że Vincenzo von Lipow miał wykupiony na dzisiaj bilet do Rzy­mu, zaś pani von Maszony do Monachium. Kobieta odleciała o ósmej z minutami, a Vincenzo punktualnie o dziewiątej.

A na moim zegarku była 9:07.

- Koniec - skwitowałem to oschłym tonem.

Inspektor obiecał nam, że powiadomi Interpol i wnuk Joachima von Lipowa będzie poddany rewizji osobistej na lotnisku w Rzymie. Policja nie miała jednak żadnego wyjaśnienia w sprawie nesesera wyłowionego z jeziora. Potem musieliśmy złożyć dokładne zeznania i około dwunastej byliśmy wolni.

Kiedy wychodziliśmy, zaczepił nas jeszcze inspektor. Był podniecony i machał do nas jakąś kartkę papieru.

- Zaczekajcie! Dostaliśmy faks z Rzymu! Vincenza von Lipowa nie było wśród pasażerów samolotu lecącego z Gdańska.

- A pani von Maszony?

- Odleciała porannym lotem do Amsterdamu.

- Zmyliła nas, stara baba - wycedził Młokos.

-Może Vincenzo także poleciał do Amsterdamu i tam przesiadł się na samolot do Rzymu? - rzekłem.

- Niestety, nie. Tylko von Maszony tak zrobiła. Vincenzo von Lipow powinien być nadal w Polsce, ale sprawdzimy jeszcze inne lotniska w kraju. A może postanowi wyjechać samochodem?

Nikt z nas w to nie wierzył. Zdruzgotani udaliśmy się na kemping, gdzie w milczeniu zabraliśmy się do składania namiotów. Przygoda w Łebie dobiegała końca, czas było ewakuować się z powrotem nad Ja­sień i zapomnieć o tej sprawie.

- Nie zawsze znajduje się skarby - powiedziałem do Małgorzaty i chłopców, gdy poszliśmy pożegnać się z morzem.

Był dzisiaj kolejny piękny dzień, w którym słońce grzało cudownie, a morska bryza dawała chwile wytchnienia swoim orzeźwiającym odde­chem z północy. Tłok na plaży psuł nieco ten wspaniały widok rozlewają­cej się wielkiej plamy w kolorze niebiesko-zielonym, a głosy dzieciarni i wczasowiczów przekrzykiwały nieustający szum Bałtyku. Jeszcze krzyknęła na pożegnanie rybitwa, jeszcze tylko jedno spojrzenie na obmywają­ce piasek na brzegu fale i ostatni rzut monetą za siebie.

Nie pojechaliśmy do Jasienia. Przejeżdżając przez Chabrowe poin­formowałem moich towarzyszy, że odwiedzimy jeszcze Główczyce.

- Złóżmy wizytę rodzinie Rogowskich - zaproponowałem. - Co wy na to? Pamiętacie, że kiedy wczoraj zapukaliśmy do ich domu, nie chcia­no nam otworzyć, a przecież unosił się z komina dym i firanka w oknie zafalowała.

W Główczycach zaparkowaliśmy wśród innych aut na końcu ulicy, przy której stał dom Rogowskich. Oczywiście nie miałem zamiaru ich teraz odwiedzać, wszak pamiętano naszą wczorajsza wizytę i nikt by nam przecież nie otworzył. Spacerkiem udaliśmy się w tamtym kierunku, ale zaraz się zatrzymaliśmy. Oto bowiem przed domem stała zaparkowana lancia, do której wsiadał Vincenzo i jakiś nieznany nam mężczyzna w średnim wieku.

- Ten makaroniarz wcale nie wyjechał! - zdumiał się Ballada. - Kogo on zabiera do samochodu?

Nieznany nam mężczyzna, pewnie syn stolarza Horna, chwiał się nie­bezpiecznie na nogach i Włoch musiał mu pomóc wsiąść do auta. Gramo­ląc się za kierownicę, Vincenzo nie omieszkał rozejrzeć się konspiracyj­nie dookoła, ale na szczęście zdążyliśmy skryć się za kiosk przy samej ulicy. Uspokojony Włoch zapalił silnik i lancia ruszyła.

- Biegiem do Rosynanta! - krzyknąłem.

Lancia pojechała szosą A-213, tą samą, która prowadziła do C. Zmie­niwszy uprzednio kolor nadwozia Rosynanta, jechałem za nią w bezpiecz­nej odległości, chowając się za kilkoma innymi samochodami.

- Dokąd oni jadą? - zgadywali chłopcy. - Może do C.?

Przed wsią Ruszcze zaczął się niewielki las i lancia nagle zwolniła. Skręciła zaraz w pierwszą lepszą ścieżkę i znikła nam z oczu. Wjechałem w las wcześniej pokonawszy terenowym jeepem niewielki rów i łamiąc gałęzie między wąskimi prześwitami między drzewami. Zatrzymaliśmy się zaraz i poszliśmy szukać w lesie lancii. Tym razem nie powinniśmy spłoszyć cudzoziemca.

Jego samochód stał pod drzewem pięćdziesiąt metrów od szosy i Vincenzo pomagał właśnie pijanemu mężczyźnie wysiąść z auta. Słaniający się na nogach mężczyzna usiadł zaraz na ściółce i mamrotał coś pod no­sem. Włoch zbliżył się do niego i kopnął butem jego nogę.

- Herr Rogowski - zaczął po niemiecku Vincenzo - może pan mówić?

Podczołgaliśmy się bliżej w absolutnym milczeniu, aby lepiej słyszeć rozmowę.

- Mogę... pewnie, że mogę - odpowiedział słabo po niemiecku Ro­gowski.

A zatem nie myliłem się. Vincenzo przywiózł tutaj syna stolarza Rogowskiego. Dopiero teraz, gdy znaleźliśmy się bliżej nich, mogłem stwier­dzić, że potomek stolarza Horna miał mniej więcej pięćdziesiąt kilka lat. Zdziwiło mnie, że znał niemiecki, ale niewykluczone, iż stolarz Horn kul­tywował ten język w swoim własnym domu nawet po kapitulacji Niemiec i spolszczeniu swojego prawdziwego nazwiska.

- To powiedz mi, Herr Rogowski - mówił Vincenzo i rzucił leżącemu na ściółce mężczyźnie zielony banknot - jak to było z tymi meblami?

Pijany obejrzał dokładnie banknot i próbował się podnieść.

- Co to za wódka, którą mnie pan poczęstował? - zapytał bełkotliwie Włocha. - Wypiłem dwa kieliszki, a kołuje mi się w głowie, jakbym oba­lił litra.

Pomyślałem, że Włoch pewnie dosypał coś do alkoholu, być może ten sam środek, którym uśpił w nocy Czaplę w hotelu w Nowęcinie.

- Polska wódka jest mocna - odezwał się ponownie Vincenzo. - To jak było z tymi meblami?

- Jak da pan więcej niż sto dolarów, powiem.

- Ile chcesz?

- Więcej, niż miał dać ten Niemiec z wąsikiem.

- Ile? - powtórzył Włoch.

- Dwa tysiące euro.

- A ja ci dam dwa tysiące dolarów - rzekł Vincenzo i wyjął zbitek zielonych banknotów. Odliczył sprawnie obiecaną sumę i rzucił ruloni­kiem w Rogowskiego. - Masz. I mów, bo tracę cierpliwość.

- Dziękuję - bąknął Rogowski i przeliczył pieniądze. - Zgadza się. Było tak: mój ojciec służył u Joachima von Lipowa. Kiedy hrabia uciekł przed Armią Czerwoną wraz z pozostałymi Niemcami w marcu 1945 roku, powierzył memu ojcu sekret... wie pan, odnośnie tych kosztowności, któ­rych nie mógł ze sobą zabrać. Tylko do mojego ojca miał zaufanie. Oni jeszcze w 1939 roku ukryli z hrabią kosztowności. Wie pan gdzie?

- No gdzie?

- W kościele w Nożynie, w podziemiach. A jak hrabia wrócił z Dachau, to razem z ojcem wydostali z podziemi kościoła w Nożynie ten skarb i ukryli gdzie indziej. O, tak właśnie było.

- A skąd wziął się ten zamurowany kościotrup?

- Nauczyciel Schudelka, ten nazista? Na polecenie Albrechta śledził Hrabiego i mego ojca, a kiedy ci się zorientowali, że nauczyciel poznał ich sekret, rąbnęli go w łeb i zamurowali... Tak było, jak mówię. Mój ojciec go rąbnął, bo hrabia był słaby i wrażliwy.

- Wiesz, gdzie ukryli ponownie skarb?

- A kto to wie? Ojciec mi nie chciał powiedzieć... całe życie trzymał gębę na kłódkę.

- To skąd wiesz o tym wszystkim?

- Przed śmiercią się dopiero dowiedziałem - odpowiedział smutnym głosem Rogowski. - Szlag mnie trafił... ojciec przyznał się do wszystkie­go, jak umierał. Ale powiedział, że skarbu już nie ma w jeziorze. Ktoś dobrał się do skrzyni dawno temu. Ten ktoś szantażował mego ojca...

- Kto?

- Tego nie wiem, jak mi Bóg miły. Ojciec nie chciał tego powiedzieć, bo bał się, że nasza rodzina będzie miała z tego tytułu nieprzyjemności. Ot, co! Nieprzyjemności z tego mianowicie tytułu, że ojciec zamordował tego Schudelkę.

- Dobra - przerwał Vincenzo. - Ale co z tymi meblami? Czy w me­blach nie było jakiejś skrytki? Musiała być. Z listu dziadka Joachima ja­sno wynika, że prawdopodobnie w jego dębowym biurku znajdowała się skrytka. Twój ojciec, Herr Rogowski, był stolarzem, prawda? Mógł taką skrytkę z łatwością przygotować.

- Ojciec nic nie mówił o żadnym biurku.

- Gdzie może być teraz to biurko?

- Nie wiem. Trzeba zapytać kogoś z rodziny byłego dyrektora PGR-ów w Wolinii i Główczycach... Brodaty się nazywał.

- Już pytałem. Syn Brodatego nic nie wie o meblach.

- Ale jego ojciec zabrał biurko Joachima ze sobą do Wolinii, a potem do Główczyc.

- I co z tego? - machnął ręką zdegustowany Vincenzo. - Jak nie ma w nim żadnej skrytki, to nie ma to już żadnego znaczenia.

Vincenzo odwrócił się na pięcie i ruszył do auta.

- Zapomnij, że mnie kiedykolwiek widziałeś, Herr Rogowski - po­wiedział i wsiadł za kierownicę lancii.

- A kto mnie zawiezie do domu? - przestraszył się pijany mężczyzna.

- Masz dwa tysiące dolarów. Weź sobie taksówkę.

- Ale gdzie tutaj jest jakiś telefon? Tu nic nie ma... tu jest las!

- A co mnie to obchodzi - mruknął Vincenzo i zapalił silnik. - Ja się spieszę na wodolot do Szwecji.

Włoch odjechał, a ja uspokoiłem Małgorzatę i chłopców, aby, broń Boże, nie wstawali teraz. Dopiero gdy lancia wyjechała z lasu, wstaliśmy i doskoczyliśmy do pozostawionego w lesie pijanego mężczyzny.

***

Wieczorem zasiedliśmy przy drewnianej ławie w salonie Kolasówki nad brzegiem Jasienia. Towarzyszył nam zwolniony nieoczekiwanie ze szpitala leśniczy i zwinięty w kłębek przed wyjściem na taras pies Szczeżuj. To tutaj, w Jasieniu zaczęła się moja wakacyjna przygoda kaszubska i tutaj miała się zakończyć.

Przy gorącej strawie przyrządzonej przez Kolasiową wspominaliśmy dzisiejszy dzień pełen emocji i niespodziewanych rozwiązań.

W pewnym momencie zadzwonił telefon i popsuł ten wspominkowy nastrój. Dzwonił inspektor Abramowicz z najświeższymi informacjami. Ale po kolei. Zaraz po odstawieniu Rogowskiego do Główczyc, zawiado­miliśmy policję o planowanym rejsie Vincenza von Lipowa do Szwecji. Był to sprytny osobnik i wiedział, że policja może próbować go dopaść na lotnisku, dlatego też postanowił opuścić Polskę, udając się na północ, a nie na południe, i nie samolotem, a wodolotem.

Cały czas na posterunku w Łebie przebywała Czapla składająca ze­znania. Batura został przewieziony do Gdańska i powoli zeznawał. Wyja­śnił między innymi, jakim cudem ukradł Włochowi mapę w parku naro­dowym. Otóż w „Neptunie” Włoch zapytał o wolny pokój i miał pecha, że stał tam Batura. Na brzmienie nazwiska „von Lipow” Jerzy o mało nie zemdlał. Oczywiście nie stracił przytomności, a pojechał za Włochem i ustalił, że ten zatrzymał się w hotelu przy kapitanacie. Następnego dnia wyśledził go i zabrał mapę, pozbawiwszy uprzednio przytomności. A inni? Kaltz wsiąkł jak kamfora, a pani von Maszony cieszyła się wolnością w swojej ukochanej Bawarii. Wreszcie ujęto w nocy Vincenza z walizką pełną studolarowych banknotów, których to numery naprowadziły policję na trop pewnego gangu samochodowego działającego na Pomorzu. We­dług domysłów inspektora na terenie parku narodowego w Rabce musiało dojść niedawno do jakiś mafijnych porachunków. Jeden z bandytów uciekł z neseserem pełnym dolarów i w niewyjaśnionych okolicznościach nese­ser zatonął. Nazajutrz policja miała dokładnie przeszukać jezioro, czy aby na jego dnie nie znajdują się zwłoki jakiegoś gangstera.

- Jak znajdziecie skarb von Lipowa, dajcie znać - poprosiłem inspek­tora i odłożyłem słuchawkę.

Ale nie wierzyłem, że znaj da tam jakąś skrzynię. Ze słów syna stolarza Horna vel Rogowskiego jasno wynikało, że skarb ktoś wcześniej wy­łowił. A to, że Batura znalazł na dnie neseser z pół milionem dolarów, to już inna sprawa. Przypadek.

Siedzieliśmy, jedliśmy i co pewien czas snuliśmy rozważania na te­mat skarbu. Kto wyłowił skrzynię ze skarbem z jeziora i czy w biurku Joachima von Lipowa mogła znajdować się jakaś skrytka. Tej odpowiedzi mógł nam udzielić dyrektor Eugeniusz Brodaty, ale skoro zmarł osiem lat temu...

- Zaraz, zaraz - przerwałem w pewnym momencie rozmowę i z wra­żenia wstałem od stołu.

- Co się stało? - zapytała Małgorzata i ziewnęła.

- Pamiętacie naszą wizytę w Wolinii u Teodora Brodatego? Pamięta­cie?!

- Pamiętamy! Ale syn dyrektora nic nie wie o żadnych meblach...

- To jakim cudem - ściszyłem głos - wiedział, że pytamy o stolarza? Teraz dopiero to słyszę w uszach. On wiedział, że Rogowski to stolarz, mimo że nikt z nas nie wspomniał o żadnym stolarzu.

- Tak jest! - podniecił się Młokos. - Pan Paweł zapytał o meble i o stolarza.

- Co sugerujesz, historyku? - zaśmiała się nauczycielka.

- To mianowicie, że Teodor Brodaty nie był z nami szczery. Ukrywa pewnie całą prawdę o stolarzu Hornie vel Rogowskim i o biurku, które tak bardzo interesowało jego ojca, Eugeniusza. Za każdym razem, gdy Euge­niusz Brodaty zmieniał dyrektorski stołek w PGR-ze, towarzyszył mu Jan Rogowski, nasz stolarz.

- Wiem! - krzyknął Ballada. - To dyrektor Brodaty szantażował sto­larza!

- Otóż to! - dodałem i sięgnąłem po słuchawkę telefonu, aby połą­czyć się z inspektorem policji.

***

Teodor Brodaty przyznał się wkrótce do wszystkiego. Jak tylko zoba­czył nadjeżdżający pod jego dom w Wolinii radiowóz, stracił pewność siebie.

W ten oto sposób dowiedzieliśmy się więcej o zagadce rodu von Lipowów. Rzeczywiście, dyrektor Brodaty musiał mieć haka na stolarza, gdyż ten był mu całe życie posłuszny. Poznali się tuż po wojnie, kiedy Eugeniusz Brodaty został młodym dyrektorem PGR-u w C. Pod koniec lat pięćdziesiątych przeniesiono Brodatego do Wolinii, a wraz z nim przeniósł się stolarz Rogowski, aż wreszcie obaj wylądowali w PGR-ze w Główczycach. Dyrektor zmarł osiem lat temu, stolarz wyzionął ducha w 1999 roku. Czy ktoś obecnie mógł powiązać te dwie osoby ze sobą?

Był jeszcze jeden element łączący przeprowadzki i te dwie osoby, a mianowicie biurko. Dyrektorowi spodobało się ono od pierwszego spoj­rzenia, przyzwyczaił się do niego tak bardzo, że zabierał je wraz z innymi rzeczami do kolejnego gabinetu. Obejrzeliśmy to biurko. Stało w dalszym ciągu w dawnym gabinecie pana Eugeniusza. Liczne ślady po jego roz­biórce załagodził czas, bo dobierano się do niego kilka razy i za każdym razem łatano ślady. Niestety, w biurku nie było żadnej skrytki. To był fałszywy trop. Faktem było - o czym opowiedział Teodor Brodaty - że jego ojciec szantażował stolarza. To dyrektor wydobył z dna jeziora Łeb­sko skrzynię zawierającą kosztowności, a stało się to dopiero w latach siedemdziesiątych. Były tam podobno złote łańcuszki, biżuteria, medalio­ny i srebrne naczynia. Nie brakowało złotych monet i zwiniętych w rulo­ny obrazów, a wszystkiego było bardzo dużo. Część towaru udało się dy­rektorowi Brodatemu sprzedać w antykwariatach w Trójmieście i w War­szawie. Ostatni raz, bodajże dziesięć lat temu, pojechał z obrazami właśnie do stolicy.

Teodor Brodaty pokazał nam tę skrzynię. Leżała zakurzona i nadżarta przez korniki w piwnicy jego domu w Wolinii. Nie było już w niej ani jednego przedmiotu należącego do Joachima von Lipowa. Wszystko sprze­dał dyrektor Brodaty. A była to ogromna skrzynia.

Tak oto wyjaśniła się ta pogmatwana historia, chociaż pozostał niedo­syt, że nie udało nam się odzyskać wspomnianych przez Gizelę von Maszony waz. Teodor Brodaty też nic nie wiedział o żadnych wazach. Po­dobnie jak syn stolarza z Główczyc.

- O żadnych wazach nie wiem - miał powiedzieć Teodor Brodaty podczas zeznań na posterunku. - Ale niewykluczone, że były w skrzyni. Raz tylko widziałem jej zawartość, ale ojciec już nigdy nie pozwolił mi wejść do piwnicy. Widziałem dużo srebrnych i złotych przedmiotów. Żad­nych waz. Kiedy zmarł, skrzynia stała już w piwnicy pusta. To wszystko, co wiem.

Do Warszawy wróciłem na początku lipca. Już nigdy nie ujrzałem Czapli, Małgorzaty, Młokosa i Ballady. Nie udało się schwytać Kaltza. Na całe szczęście zaczęli mówić Vincenzo von Lipow i Batura. Ich zezna­nia z pewnością rzucą trochę nowego światła na całą sprawę i być może pozwolą dokładnie ustalić, co wydarzyło w marcu 1945 roku. Przecież nawet nie znaliśmy miejsca, w którym spoczął hrabia Joachim. Vincenzo faktycznie próbował pójść z panią von Maszony na ugodę, ale ostatecznie nie doszło do niej. Dowiedział się jednak, skąd stara kobieta uzyskała informacje o wazach. Otóż, latem 1939 roku hrabia Joachim wysłał do Gizeli list, w którym dawał do zrozumienia, że ukrył gdzieś skrzynię z kosztownościami i wazy. Nic dziwnego - nadchodziła wojna i czasy stawały się niebezpieczne. Hrabia musiał posłużyć się nieco tajemniczym przekazem, w razie gdyby list wpadł w niepowołane ręce. A było w nim trochę o Nożynie i o legendzie dotyczącej czeladnika majstra Koschnicka. Przy wzmiance o wazach pojawiło się jedno tajemnicze słowo „Fliegenpfiff”. Pani Gizela nie wiedziała, że legenda posłużyła hrabiemu jako drogowskaz do miejsca ukrycia skarbu. Tyle że w 1945 roku Joachim i jego stolarz Jeszke Horn przenieśli skarb w inne miejsce i zamordowali jedynego świadka tej operacji - nauczyciela Schudelkę. Ten, jak na złość, jeszcze przed śmiercią zostawił potomnym dwie wskazówki wewnątrz swo­jego grobowca - „Hulsch Eck” i „Fliegenpfiff'. Pierwsza z nich doczeka­ła się wyjaśnienia, ale owo „Fliegenpfiff' wciąż nie dawało mi spokoju. Skoro nie chodziło o mebel, jak sugerował Vincenzo von Lipow, co to mogło oznaczać? Tego nie wiedziałem i byłem pewny, że tę tajemnicę zabrał do grobu Joachim von Lipow i jego wierny sługa Jeszke Horn.

Dostałem za to miłą kartkę od leśniczego Kolasia z Jasienia. Dzięko­wał mi gorąco, że od mojego wyjazdu z Jasienia uspokoiło się tam na dobre z kłusownikami. Nic dziwnego - Mały Ziutek i Wołga trafili do aresztu, a nowi kłusownicy jak na razie nie chcieli tam polować.

Przynajmniej na coś się przydałem.

ZAKOŃCZENIE

Na jesieni tego samego roku poznałem osobiście panią Gizelę von Maszony, która była jedyną osobą w naszej historii pamiętającą okrutne czasy drugiej wojny światowej, choć nigdy przed wojną nie była w C. Staruszka dopiero po ogłoszeniu wyroków przeciwko Baturze, kłusow­nikom i po ekstradycji Vincenza von Lipowa - odważyła się wrócić do naszego kraju po ostatniej wakacyjnej przygodzie. Oficjalnie pani von Maszony ubiegała się o zwrot majątku w C. Pogodziła się już z myślą, że nigdy nie odnajdzie grobu Joachima. Jedyne co mogła zrobić, to przywró­cić o nim żywą pamięć remontując dworek.

Przyjechała do stolicy sama, już bez Kaltza, nie licząc małomównej pielęgniarki. Jak poinformowała nas, Kaltz był kimś w rodzaju detekty­wa, ale uznałem, że raczej to ktoś pokroju Batury.

Oficjalnie Gizela von Maszony była żoną Joachima von Lipowa, a co za tym idzie jego głównym spadkobiercą. I chociaż miałem do pani von Maszony żal za próbę ułożenia się w czasie wakacji z wnukiem hrabiego i za poszukiwania skarbu na własną rękę, podjąłem się jej pomóc w odzy­skaniu majątku jej kochanka, a późniejszego męża. Powód był prosty. Uważałem, że nikt lepiej nie zaopiekuje się każdym domem, nie wspominając o dworku bądź pałacu, jak osoba prywatna. To co widziałem ostatniego lata na ziemi lęborskiej, wołało o pomstę do nieba. Te zaniedbane i obdra­pane dworki, smętne i zapuszczone pałace śniły mi się po nocach i nie dawały spokoju. Napisałem nawet na polecenie mojego szefa, pana To­masza, szczegółowy raport na temat złego stanu dworków poniemieckich na Pomorzu, ale pismo - jak wiele mu podobnych - utknęło gdzieś na szczycie administracyjnej drabiny. Wszystko wskazywało, że dworek w C. spotka ten sam los co inne dworki na kaszubskiej ziemi - powolna zapaść i ruina. W raporcie zauważyłem nawet dość sarkastycznie, że dwo­rek w C. jest sam w sobie skarbem i przynajmniej jego powinniśmy urato­wać, skoro kosztowności hrabiego rozpierzchły się po kraju. Dobrze by­łoby zaopiekować się i pozostałymi dworkami w kraju, urządzić w nich muzea, a najlepiej zwrócić spadkobiercom dawnych właścicieli.

Dlatego, gdy pani von Maszony odwiedziła w tej właśnie sprawie na­sze ministerstwo, obiecałem jej pomoc w załatwieniu wszystkich formal­ności. Jej pierwsza wizyta przypadła na początek października, druga na koniec listopada. Nie roztrząsaliśmy ostatniej przygody nad morzem, a ja dyskretnie przemilczałem fakt jej udziału w poszukiwaniach skarbu i pró­bach dogadania się z Vincenzo.

Miałem cały miesiąc, aby zapoznać się z historią wsi C. i samego dworku.

W przededniu drugiej wizyty pani Gizeli siedziałem w swojej kawalerce na Ursynowie i przeglądałem plany pałacyku. W starej niemieckiej książce odszukałem opis dziejów C. i czytałem do późna w nocy, a towa­rzyszył mi jedynie hulający za oknem wiatr z deszczem. Byłem spokojny o los majątku w C., gdyż wszystkie formalności udało mi się pomyślnie załatwić. Jutro wojewoda wręczy Niemce dokument, na podstawie które­go zostanie ona właścicielem dworku w C. i w niedługim czasie - tak sobie marzyłem - budowla zostanie odnowiona. Zostanie uratowany ko­lejny dworek. Jeden ze skarbów tej ziemi.

Historia tej wsi sięga 1249 roku, a pierwsze dokumenty pochodzą z 1252 roku, kiedy to książę Mestwin (Mszczuj) II nadał ten obszar klasz­torowi norbertanek. Nadanie zostało potwierdzone przez Mestwina II w 1283 roku. W 1510 roku wieś odkupił margrabia brandenburski Ewald von Massow z zastrzeżeniem, że przejdzie ona na własność sióstr wraz z wygaśnięciem umowy. Był to początek upadku tego klasztoru. Najbar­dziej znanymi posiadaczami C. byli: Caspar Otto von Massow i Joachim Ewald von Massow.

W wyniku pożaru spowodowanego przez piorun w 1735 roku, spale­niu uległ we wsi kościół i osiem zagród. Aż do 1777 roku C. pozostawało w rękach rodu von Massowów, następnie zostało kupione przez Moritza Heinricha von Weiher z rodu Jannewitzów. W 1796 roku wieś przeszła w ręce Wilhelma von Lipowa (wniesiona w posagu przez jego żonę).

W XVIII wieku funkcjonowała we wsi owczarnia, było piętnastu go­spodarzy, trzech dzierżawców, kuźnia, a wieś liczyła wówczas „trzydzie­ści cztery kominy”. Jeszcze w 1842 roku nabożeństwa odprawiano w ko­ściele w języku kaszubskim; językiem tym posługiwało się 493 mieszkań­ców, natomiast niemieckim - 151.

Po śmierci Wilhelma von Lipowa w 1831 roku majątek przeszedł w posiadanie najbardziej zasłużonego członka tej rodziny Friedricha, któ­ry za swoje zasługi w wojnie z Napoleonem był podniesiony przez króla do godności hrabiego. Przez miejscowych był nazywany kaszubskim kró­lem.

W latach 1812-1814 rezydencja rodu von Lipowów została przebudowana. Powstał barokowo-klasycystyczny dworek, a dodatkowo rozbu­dowano go jeszcze w latach 1858-1868.

Joachim von Lipow przejął majątek rodzinny pod koniec XIX wieku. Przed wybuchem pierwszej wojny światowej we wsi rozkwitało rolnic­two. Hrabia był uważany za dobrego zarządcę, pod którego rządami ure­gulowano rzekę Łebę, wprowadzono system rowów nawadniających i mimo trudnej w uprawie gleby doprowadzono ją do doskonalej kultury. Był to potencjalny spichlerz Trzeciej Rzeszy i chyba fakty te przeczą za­rzutom syna Albrechta oskarżającego ojca Joachima o złe gospodarowa­nie. Przekonało mnie to, że Albrechtowi absolutnie nie chodziło o dobro majątku, a wyłącznie o skarb. O ekonomicznej sile majątku mogły dodat­kowo świadczyć: dobrze rozwinięte pszczelarstwo i zmodernizowana destylarnia. Pod nieobecność właściciela, który czekał na śmierć w obozie koncentracyjnym pracowały tutaj w dalszym ciągu rzeźnia, młyn, kuźnia, był krawiec i szewc.

Joachim von Lipow nie ograniczał swojej działalności wyłącznie do ekonomii. W 1894 roku kościół w C. otrzymał z jego darów trzy barwne witraże z Chrystusem, świętym Piotrem i świętym Pawłem. Po dziś dzień można je podziwiać. Nawet zachowały się dwa stare klony zasadzone za życia Joachima. Tutejsza parafia była jedną z mniejszych parafii okręgu kaszubskiego i składała się ze wsi C. i Poblotz (dzisiejsze Pobłocie). Przed wybuchem wojny mieszkały tutaj 553 osoby. Ludność miejscowa była wyznania ewangelickiego. W latach 1934-1946 ostatnim protestanckim duchownym był Alexander von Derschau.

A co ze szkołą w C.? Dokładnej daty założenia szkoły nie można usta­lić. Protokół kościelny z 1705 roku podaje nazwisko nauczyciela: Paul Sylvester Kustler. Szkoła zimowa była utrzymywana do 1750 roku. Uczęsz­czało do niej osiemdziesięciu uczniów. Po pożarze w 1846 roku wieś wy­budowała nową szkołę, która przetrwała aż do wojny. W 1932 roku szkoła była trójstopniowa i posiadała trzy klasy, a uczyło w niej trzech nauczy­cieli (uczniów było 97). Ostatnimi nauczycielami byli: Richard Baatz, Harry Schimmelpfennig i... Franz Schudelka.

W marcu 1945 roku wraz ze zbliżającą się Armią Radziecką narastała panika wśród miejscowej ludności. Podczas ewakuacji uszkodzonym mostem wielu ludzi utonęło w rzece Łebie. Wieśniacy uciekali w kierun­ku lasów. Wojska radzieckie napotkały zaciekły opór straży terytorialnej złożonej z nieregularnych wojsk niemieckich. Opór ten trwał kilka go­dzin. W dniu 9 marca w południe wjechały do wsi czołgi wspierane przez piechotę. Zginęło osiemdziesięciu obrońców wsi. Ich ciała pochowano w zbiorowej mogile. Podczas walk poważnie uszkodzono hotel i dwa gospodarstwa. Rosjanie założyli obóz we wsi, gdyż dalszy marsz w tym dniu był niemożliwy z powodu uszkodzonego mostu. Wkrótce zaczęły się wśród mieszkańców C. szerzyć choroby - zapalenie płuc, dyfteryt i tyfus, powodując znaczną śmiertelność wśród dzieci. Pastor von Derschau zo­stał ranny i pozostał w C., pełniąc funkcję w niemieckich organach zarzą­du miasta. Po złożeniu funkcji dołączył do wysiedlonej rodziny, a było to latem 1946 roku. Na miejscu pozostał tylko Jeszke Horn, który wkrótce spolszczył nazwisko na Jan Rogowski. W maju 1945 roku do wsi zaczęli przyjeżdżać pierwsi polscy osiedleńcy, traktując często wieś jak łup wo­jenny, aż zrozumieli, że odtąd będzie to ich własna wieś.

Joachim von Lipow uciekł z C. w marcu 1945 roku i wszelki słuch o nim zaginął. W ostatnich dniach życia zdążył jeszcze wysłać list adreso­wany do syna Rudolfa żyjącego we Włoszech, a zawierający informacje o miejscu ukrycia skarbu. Skrzynia z kosztownościami została zatopiona w toni jeziora Łebsko zwanej z polska Olszowym Kątem. Nic nie wiado­mo o wazach, jakie hrabia miał także ukryć. Czy tajemnicze słowo „Fliegenpfiff' było wskazówką mogącą zaprowadzić nas do skrytki?

Zapytałem o to panią von Maszony wprost, kiedy staliśmy przed dwor­kiem z postawionymi wysoko kołnierzami płaszczów chroniącymi nas przed jesiennym wiatrem. Towarzyszył nam Kazimierz Mola, który od dzisiaj miał nowego pracodawcę. Znał tutaj każdy kąt i mógł przydać się pani von Maszony w remoncie dworku.

- Gdybym to wiedziała, młody człowieku - rzekła starczym głosem była aktorka i żona hrabiego - to już wcześniej dostałabym się do tej skrytki.

Pogadaliśmy trochę i pożegnałem się ze starą kobietą, którą opieko­wała się milcząca pielęgniarka, płowowłosa Gerda. Wróciłem przed nocą do hotelu w Lęborku i przed snem przejrzałem jeszcze papiery i kopie planów dworku w C.

Jakiś szczegół nie dawał mi spokoju i nie wiedziałem, co to jest. Do­piero po półgodzinie wpatrywania się w plany wpadłem na skrytkę.

We wsi C. byłem po dwudziestej drugiej. Rosynanta zostawiłem na szosie i dalej poszedłem pieszo, zignorowawszy stojący na poboczu sa­mochód osobowy. Pod ciemną fasadę dworku zaszedłem z mocno biją­cym sercem. W oknach mieszkania pana Moli nie paliło się światło, tak samo jak w oknach dworku. Jako że drzwi były zamknięte, obszedłem rezydencję dookoła i znalazłszy się na tarasie, dostrzegłem to, czego nie mogłem ujrzeć od frontu. Na pierwszym piętrze dworku w jednym z jego pomieszczeń paliło się blade światło, ledwo widoczne. Ktoś tam był i intensywnie nad czymś pracował. Przypomniałem sobie parkujący na poboczu samochód, otwartą okiennicę okna na parterze, przez którą do­stał się do środka intruz. Znałem na pamięć plan tej rezydencji, więc wie­działem, że nocny gość przebywa w tej chwili w byłym gabinecie Joachi­ma von Lipowa. W tym samym, w którym stało jego biurko, w szufladzie którego chował przed niegrzecznymi synami kolejkę-zabawkę. „Fliegenpfiff”. Otóż to! „Gwizd muchy” był kluczem do odkrycia skrytki ze skar­bem, ale w tej historii nie chodziło o biurko. A o gabinet!

Przedostałem się sprawnie przez otwarte okno na parterze i przesze­dłem po ciemku wzdłuż holu. Nadepnąłem na jakąś deskę i kopnąłem w cegłę, na całe szczęście intruz na górze nie mógł słyszeć tego hałasu. Sam hałasował. Słyszałem, jak kuje ścianę w regularnym rytmie uderzeń młota.

Po ciemku dostałem się do schodów prowadzących na górę i bardzo powoli, stopień po stopniu, piąłem się w górę. Im bliżej byłem balkonu, tym wyraźniej słyszałem kucie, które na zewnątrz zagłuszał wiejący wiatr, i tym wyraźniej widziałem wnętrze rezydencji.

W byłym gabinecie hrabiego ktoś położył latarkę na kawałku cegły i skierował ją na przeciwległą ścianę. To w niej bowiem znajdowała się skrytka! Odkrycia tego dokonałem półtorej godziny temu w hotelu. Do­piero dzisiaj zauważyłem pewien drobny szczegół, dość łatwy do szyb­kiego wyłapania przez wprawne oko. Otóż, w gabinecie tym musiał znaj­dować się kiedyś kominek, o czym świadczyła obecność w murze komi­na. Kominka jednak nie było, co wynikało z planu zrobionego w 1949 roku na podstawie starych dokumentów, zaś ściana w tym miejscu była grubsza o całe dwadzieścia pięć centymetrów. Oczami wyobraźni widziałem, jak zniszczono boki kominka, jego wsporniki i gzyms, a następnie zamurowano palenisko umieściwszy w nim uprzednio jakiś cenny przed­miot. Tak mogło być. Potem wystarczyło wyrównać ściany, położyć nowy tynk i pokryć nową farbą. I mógł tego dokonać hrabia bez wiedzy stolarza Horna, powiedzmy z pomocą kogoś trzeciego, kto zmarł w czasie uciecz­ki przed Rosjanami. Być może pomógł mu sam Horn, ale z niezrozumia­łych dla nas powodów nie powiedział o tym synowi. Jeśli Joachim von Lipow ze stolarzem Hornem potrafili zamurować w podziemiach kościoła w Nożynie skrzynię, a potem człowieka, czyż nie mogli zrobić tego i tutaj?

„Fliegenpfiff”. To w tym gabinecie ojciec Albrechta i Rudolfa chował przed nimi zabawkę, gdy byli niegrzeczni. Tylko oni znali znaczenie tego słowa, więc jeśli skrytka nie znajdowała się w biurku czy w szafie, to musiała być w tym oto gabinecie, w miejscu, w którym zniknął kominek. Jak mniemałem, operacja musiała być przeprowadzona w 1945 roku, ina­czej syn Albrecht już w 1939 roku zauważyłby brak kominka.

Zatrzymałem się przed pustymi framugami drzwi prowadzących do wilgotnego gabinetu. Ostrożnie wychyliłem głowę i ujrzałem jej plecy. Pracowała w pocie czoła. Duży młot w jej rękach niszczył kolejną war­stwę cegły, a hałas zagłuszał moje kroki. Dopiero gdy stanąłem za nią i wielki cień padł na rozwalaną ścianę i na nią, kobieta odwróciła się za siebie przerażona. Chwyciłem latarkę i poświeciłem w jej wystraszone oczy. Przede mną stała Gerda, pielęgniarka pani von Maszony. Patrzyła na mnie wielkimi ze strachu oczami, ale zaraz opanowała się.

- Kim jesteś? - zapytała słabo po polsku.

- A ty?

Podszedłem bliżej niej, niezwykle ostrożnie, gdyż sam widziałem, że niewiasta pięknie radziła sobie z młotem. Pewnie lepiej się z nim obcho­dziła niż ze strzykawką. Poświeciłem w dziurę zrobioną w ścianie i moim oczom ukazał się zakurzony fragment wazy. Kobieta zdążyła już przecią­gnąć palcami po jej powierzchni, więc wyraźnie widziałem zdobiące ją wzory. Nie uwierzycie, ale to była etruska waza!

Przez dłuższą chwilę nic nie mówiłem, tylko wpatrywałem się w skryt­kę z wazami. Co za pomysł! Oczywiście - w jeziorze można było zatopić skrzynię z drobnymi kosztownościami, ale jakże ciężko było ukryć deli­katne, bądź co bądź, wazy. O wiele łatwiej było umieścić je w kominku, a ten zamurować.

- Pani Gizela von Maszony przyjechała po te etruskie wazy? - zagad­nąłem milczącą i chłodną jak ta listopadowa noc Gerdę. - Los dworku wcale jej nie interesuje, prawda? Ile ich tam jest? Tych waz?

- Mylisz się, Herr Daniec - usłyszałem za sobą męski głos mówiący po niemiecku.

Drgnąłem. Odwróciłem się błyskawicznie i ujrzałem sylwetkę wyso­kiego mężczyzny. Był to Kaltz, ale widziałem go tylko przez sekundę, gdyż zaraz oberwałem od Gerdy. Upadłem na brudną podłogę, a pielę­gniarka natychmiast sięgnęła po młot gotowa rozwalić mi czaszkę.

- Pani von Maszony naprawdę przyjechała zająć się tym dworkiem - rzekł swobodnie Kaltz i wyciągnął pistolet. - Skąd może wiedzieć, że Gerda od pewnego czasu współpracuje ze mną?

- Przysłał jej pan swoją „pielęgniarkę”? - zadałem to pytanie w tonie stwierdzenia. - Ona chyba kończyła przyspieszony kurs pielęgniarstwa w byłej NRD na wydziale sportowym w jakimś laboratorium dla mutan­tów. Od kiedy wie pan o tej skrytce?

- Od niedawna. Można powiedzieć, że wpadliśmy na nią jednocześnie.

Wstałem, masując sobie skroń, w którą zdzieliła mnie Gerda.

- Jak pan uciekł z Polski, Herr Kaltz? - zapytałem z ciekawości. - Szukał pana Interpol.

- A kto mówi, że w ogóle stąd wyjeżdżałem - uśmiechnął się. - I kto mówi, że nazywam się Kaltz?

- A co ze mną pan zrobi? - wycedziłem te słowa.

- Może pana zamurujemy, prawda, Gerdo?

Niewiasta zaśmiała się lodowato, ale czułem, że nie traktuje słów Kaltza jak żart, a wyłącznie jako propozycję nie do odrzucenia.

- Zrobimy tak - rzekł wreszcie. - Uśpimy cię, Herr Daniec, i zostawi­my w jakimś odludnym miejscu związanego. Jak już będziemy na lotni­sku w Berlinie, zadzwonimy do kogoś w Polsce, aby cię uwolnili. Oczy­wiście, przedtem zabierzemy ze sobą te trzy etruskie wazy. Są niezwykle cenne. Wiesz, ile za nie płaci pewien bogaty gość z Hanoweru? Milion euro!

To były ostatnie słowa, jakie wypowiedział Kaltz. Ktoś stojący za nim, w drzwiach, przyłożył mu solidnie w łeb drewnianą deską. Postawny Nie­miec padł na podłogę jak kłoda, a my ujrzeliśmy pana Kazimierza Mole i jego syna. Ojciec trzymał sztachetę, syn dzierżył w rękach widły. Gerda opanowała się i zrozumiała, że nie ma szans, chociaż jej oczy szukały w tonącym w mroku gabinecie pistoletu, który wypadł Kaltzowi z ręki.

Na wszelki wypadek pierwszy go podniosłem.

- To pan? - wytrzeszczył oczy Mola. - Myślałem, że złodzieje jacyś.

- Bo to są złodzieje -wskazałem na leżącego nieruchomo Kaltza i na stojącą Gerdę. - I to profesjonalni.

- A co oni chcieli ukraść? Tu nic nie ma.

Ruchem ręki wskazałem zamurowaną skrytkę mieszcząca w sobie trzy bezcenne wazy i zapytałem z westchnieniem ulgi:

- Pan wie, ile jest warta jedna etruska waza?

Dawna szlachecka wieś, obecnie siedziba gminy. Wioska lokowana przez Krzyżaków w 1346 r. Do połowy XIX w. mieszkała tu ludność kaszubska wyznania protestanckiego. Wielokrotnie pożary pozbawiły osadę zabytków architektonicznych. Tutejszy kościół po­wstał w latach trzydziestych XX w. Krzyżują się tu główne drogi na Bytów, Lębork. Sierakowice i Słupsk.

Ten nieznany kaszubski król miał mieszkać w zamku wykutym w skale koło Lęborka. Jest z nim związana legenda, choć źródła historyczne milczą na jego temat. Ów król na pytanie więźniów posłanych do niego miał odpowiedzieć - siedząc na tronie i trzymając w ręce złote berło: „Powiedzcie rajcom lęborskim, że wyjdę z góry, gdy lutość popuści". Do dzisiaj król nie pojawił się.

Krzyżacy otoczyli Lębork murem obronnym w drugiej połowie XIV w.

Po pierwszej wojnie światowej odżyły nadzieje na powrót ziemi lęborskiej do Macie­rzy, wkrótce zamieszkali tu Polacy, ale nowa granica z 1920 r. odcięła miasto i region na całe ćwierć wieku od Polski. W 1928 r. działała tu NSDAP, a w kwietniu 1932 r. Hitler odwiedził miasto, gdy narodowi socjaliści zdobyli większość w sejmiku.

Zakładano fabryki chemiczne, cukrownie, przeprowadzano meliorację i zaczęto stoso­wać nawozy sztuczne. Powstawały szkoły rolnicze, a zajmowano się nie tylko uprawą zboża, ale też hodowlą bydła oraz koni (stadnina w Łobzie). Wreszcie zakładano banki (Riterrschaftliche Privatbank), liczne stowarzyszenia i związki rolnicze.

Wyszukiwano skrupulatnie najwcześniejszych początków rodu i przyznawano się na­wet do słowiańskiego pochodzenia, jeśli tylko mocny rodowód zdołał utwierdzić pozycję rodziny.

Otto von Bismarck (1815-1898) - premier Prus, pierwszy kanclerz zjednoczonego kró­lestwa niemieckiego; doprowadził do zjednoczenia Niemiec pod hegemonią Prus.

Metoda hodowli zwierząt w pokrewieństwie.

Zamek gotycki zbudowano w latach 1341-1364, prawdopodobnie równocześnie z po­stawieniem murów miejskich. Po bitwie pod Grunwaldem (1410) został zburzony i ponownie odbudowany przez Krzyżaków. Jeszcze dwa razy był niszczony (1503, 1630) i odbudowany. Obecnie jest siedzibą sądu.

26 sierpnia 1939 r. powiat lęborski został uznany za teren operacji wojennych. Władzę przejęła czwarta armia Wehrmachtu. Z jej ramienia szefem zarządu w strefie operacyjnej został gauleiter NSDAP na Pomorzu Zachodnim Franz Schwede-Coburg. Później okolice Lęborka stały się siedzibą ruchomej kwatery Hitlera (19 września z Łęczyc rozpoczął in­spekcję Pomorza). Powiat lęborski był też terenem prowadzonej akcji eutanazji (na przełomie lat 1939/1940 w Piaśnicy zamordowano około 600 pacjentów lęborskiego szpitala dla nerwowo chorych). W czasie wojny poddawano represji ludność polską: niektórzy przedstawiciele zamieszkałych od pokoleń Polaków, jak Leon Meyer, bracia Labudowie i Józef Budnik, zostali uwięzieni w obozach koncentracyjnych.

Na terenie powiatu lęborskiego działała grupa dywersyjna Armii Krajowej (Kedyw); wykonała nawet w Lęborku wyrok na oficerze SS Raschu. Działała też Tajna Organizacja Wojskowa „Gryf Pomorski" za pośrednictwem grupy Bernarda Michałka („Batory").

Łeba - stara osada słowiańska położona na Pobrzeżu Słowińskim, która w X w. leżała na zachodnim brzegu rzeki o tej samej nazwie, w odległości od dzisiejszego miasta o 1,5 kilometra; źródła historyczne wymieniają Łebę w 1286 r. 11 stycznia 1558 r. rozpętał się tu sztorm, który trwał trzy dni. Kolejny zmusił mieszkańców do opuszczenia starego miasta.

Organisation Todt - hitlerowska organizacja działająca w Trzeciej Rzeszy i w krajach okupowanych w latach 1938-1945, stworzona i kierowana przez inż. F. Todta (od 1942 r. przez A. Speera). Asystowała w budowie obiektów przeznaczonych dla wojska, posiadała własne obozy pracy, a także wykorzystywała więźniów z innych obozów hitlerowskich.

165



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
48 Pan Samochodzik i Zagadka Kaszubskiego Rodu Arkadiusz Niemirski
PS 30 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 2
PS 54 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Stara Księga
PS 25 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Skarby Wikingów t 1
PS 57 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Złoty Bafomet
PS 30 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 1
PS 51 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Krzyż Lotaryński
PS 71 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Włamywacze
PS 25 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Skarby Wikingów t 2
PS 45 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Fałszerze
48 A Niemirski Zagadka kaszubskiego rodu
09 PAN SAMOCHODZIK I ZAGADKI FROMBORKA
07 Pan Samochodzik i zagadki Fromborka
09 PAN SAMOCHODZIK I ZAGADKI FROMBORKA
PS 41 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Operacja Królewiec
PS 49 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Pruska Korona
PS 26 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginiony Pociąg
PS 63 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Mumia Egipska
PS 31 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginione Poselstwo

więcej podobnych podstron