PS 56 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Adam z Wągrowca


PS-56 TOMASZ OLSZAKOWSKI

PAN SAMOCHODZIK

I…

ADAM Z WĄGROWCA.

OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA ROZDZIAŁ PIERWSZY

KOŚCIÓŁ W TARNOWIE PAŁUCKIM • KONCERT ORGANOWY • MUZYK KRADNIE WEHIKUŁ • OPUSZCZONY KLASZTOR W WĄGROWCU • NIEUDANE ARESZTOWANIE

Pędziliśmy przez uśpiony jeszcze kraj. Było chłodno, a na gałęziach drzew osiadł szron. Wstawał ponury grudniowy świt. By na dziesiątą dotrzeć do małego miasteczka w Wielkopolsce, musieliśmy wyjechać o czwartej nad fanem. Gwoli ścisłości: telefon z poleceniem wyjazdu dostaliśmy poprzedniego dnia o dwudziestej.

- Tarnowo Pałuckie - mruknąłem. - Nic mi to nie mówi... nie, zaraz, przecież jest tam drewniany kościół z XVI wieku. Jak mogłem zapomnieć?

- Nie z XVI - sprostował mój zwierzchnik. - Podczas konserwacji wykonano badanie dendrochronologiczne, belki na budowę przynajmniej części świątyni ścięto w 1373 roku. To polichromie pochodzą z XVI stulecia. Przez kilka lat był remontowany, a dziś zostanie oddany ponownie do użytku.

- Rok 1373? - zdumiałem się. - W takim razie to chyba najstarszy drewniany kościół w naszym kraju? No, może nie licząc świątyni Wang w Karpaczu.

- Wang to zabytek norweski, który przypadkiem trafił do nas, i to w częściach -uśmiechnął się szef - więc trudno zaliczyć go do zabytków naszej kultury. Badania w Tarnowie jeszcze trwają...

- Dziś szósty grudnia - zauważyłem. - A kościół jest chyba pod wezwaniem świętego Mikołaja?.

- Właśnie. W dodatku w tym miasteczku to dzień odpustu, o tradycji sięgającej może nawet XIV wieku. Z okazji uroczystego otwarcia przewidziano małą sesję naukową, mszę oraz koncert organowy. Ściągnięto wojewodę i biskupa oraz zaproszono naszego ministra.

- A jemu się nie chciało, więc wysłał nas...

Za Wągrowcem złapaliśmy gumę. Wymiana koła zajęła nam sporo czasu, więc spóźniliśmy się. Gdy przybyliśmy, trwał już koncert organowy.

Kościół był niewielki, jednonawowy. Ściany z drewnianych bali od zewnątrz pokryto deskami. Między koronami starych, grubych lip prześwitywał dach z gontu i sterczała nieduża wieża dzwonnicy. Widok tchnął spokojem, choć z pewnością latem było tu dużo ładniej. Teraz tylko bezlistne, grube konary czerniały pod czapami śniegu.

W przerwie między utworami weszliśmy do świątyni. Wnętrze pachniało starym drewnem, terpentyną - widać używali jej do jakichś prac konserwacyjnych - woskiem i, odrobinę, żywicą epoksydową.

Kiedy odezwały się organy, spostrzegłem wyraz zaskoczenia na twarzy siedzącego niedaleko księdza. Także pan Tomasz odruchowo obejrzał się w stronę chóru. Widzieliśmy jasne włosy i garnitur grającego w natchnieniu wirtuoza. Pan Samochodzik ze zmarszczonymi brwiami jeszcze raz zerknął do trzymanego w ręce programu. Zasłuchałem się. Ja również nie potrafiłem zidentyfikować kompozytora. Wbrew temu, co napisano w folderku, na pewno nie był to Bach... Współbrzmienia były nieco podobne, z pewnością inspirowane twórczością genialnego organisty, ale nie tak doskonałe - naśladowcy zabrakło tego błysku, który charakteryzuje tylko najwybitniejszych. Głosy były prowadzone poprawnie, ale imitacje nie były dziełem Bacha. Brakowało tego, co było umiejętnością tylko wybranych - myślenia linearnego ściśle związanego z harmonią.

Gdy utwór dobiegł końca, na drewnianą ambonę weszła pani Joanna Zajączkowska-Kłoda, historyk sztuki, która wraz z mężem od przeszło dziesięciu lat zajmowała się konserwacją zabytkowej polichromii. Zapowiedziała przerwę. Pan Tomasz przez dobry kwadrans witał się ze znajomymi historykami. Wreszcie z trudem uwolnił się od towarzystwa i wrócił do mnie.

- Zajrzyjmy na chór - zaproponował. - Chcę zapytać, co to za muzyka... Muszę przyznać, że intrygująca.

Weszliśmy po wąskich, skrzypiących, drewnianych schodkach. Sądziliśmy, że organista nadal będzie siedział przy instrumencie, toteż widok, który ukazał się naszym oczom, zaskoczył nas niepomiernie.

Starszy pan w ciemnym garniturze siedział w kącie chóru. Skuto go kajdankami w tak zwaną „małpę”, a dodatkowo obwiązano grubą liną i zaklejono mu usta plastrem. Na nasz widok zamruczał radośnie. Szef natychmiast rzucił się go rozwiązywać. Zbiegłem po schodach i wypadłem ze świątyni, wyciągając jednocześnie pistolet gazowy. Parking był pusty. Nigdzie nie było widać śladu jasnowłosego muzyka. Dopiero po chwili spostrzegłem, że zniknął też nasz samochód! W miejscu, w którym powinien się znajdować, leżał kawałek papieru przyciśnięty kamieniem.

Ostrożnie, żeby nie zatrzeć ewentualnych odcisków palców, podniosłem go do oczu.

- Przepraszam najmocniej. Zostawię go przed dworcem kolejowym w Wągrowcu - odczytałem zdumiony.

Wyciągnąłem z kieszeni telefon komórkowy. Nie było zasięgu, zapewne tajemniczy muzyk ustawił gdzieś przenośny agregat zagłuszający fale.

Z tłumu oficjeli wyłowiłem policjanta. Jak się okazało, był posterunkowym z pobliskiego Wągrowca.

- Porwanie samochodu i ogłuszenie organisty? - zdziwił się. - I to niemal na moich oczach!? W takim razie trzeba działać.

Zadzwonił do swoich podkomendnych. Przez chwilę podawał meldunek, a potem odłożył słuchawkę. Połączył się przez radio z wozem patrolowym i wezwał go do kościoła.

- Niezwykle intrygująca sprawa - mruknął. - Trzeba sprawdzić, czy nic nie zginęło.

- Wie pan, jedyną cenną rzeczą w środku są polichromie, przecież nie wyciął ich ze ściany.

- To po co ogłuszył muzyka? - zastanawiał się policjant. - Może w organach była skrytka?

- Może - westchnąłem. - Tylko dlaczego nie ulotnił się od razu? Zamiast tego zagrał naprawdę piękny kawałek...

Pobiegliśmy obejrzeć miejsce przestępstwa.

Zadzwonił telefon. Posterunkowy odebrał i przez chwilę rozmawiał z komendą w Wągrowcu.

- Pana samochód stoi przed dworcem. Silnik zgaszony, a wóz zamknięty - zreferował. - W środku nikogo nie ma. Trzy minuty przed dotarciem patrolu na miejsce odjechał pociąg do Poznania.

- Trzeba do nich zadzwonić i urządzić zasadzkę na dworcu - podsunąłem.

- Nie - pokręcił głową - przecież może wysiąść gdzieś po drodze. Zasadzkę zrobią na najbliższej stacji w... - zamyślił się na chwilę - Skokach albo Murowanej Goślinie. Jeśli gość miał jasne włosy, to wpadnie w nasze ręce.

- Chyba że miał perukę - westchnąłem. - A my widzieliśmy go wyłącznie od tyłu...

- Nasi ludzie przejdą się po wagonach z kamerą ukrytą w teczce. Organista miał chyba okazję się mu przyjrzeć... Nawet jeśli teraz go nie złapiemy, to będzie można wystawić list gończy z fotografią.

Zagdakało radio.

- Na klawiszach organów została masa odcisków palców - zameldował policjant posłany do kościoła. - Trzeba wezwać ekipę, żeby je fachowo zdjęła.

- Ten gość chyba nie jest zawodowym przestępcą - zauważył komendant. - W każdym razie zostawił masę śladów...

- Jeśli zdołał uruchomić nasz samochód, to jest lepszy niż 99% złodziejaszków...

***

Dwie godziny później wysiedliśmy z limuzyny starosty przed dworcem kolejowym (urzędnik był tak miły, że podrzucił nas na miejsce). Nasz pojazd stał zaparkowany koło kas, a na siedzeniu kierowcy spoczywała butelka francuskiego wina.

- Nic z tego nie rozumiem - powiedziałem uruchamiając silnik. - Ktoś dostaje się do kościoła, częstuje organistę gazem, zajmuje jego miejsce, ale zamiast rzucić granat i położyć trupem oficjeli, odgrywa dziwny utwór muzyczny i ulatnia się bez śladu...

- Potem w ciągu kilku minut otwiera nasz samochód, unieszkodliwia jeden z najbardziej skomplikowanych autoalarmów, zdejmuje blokadę i odjeżdża... - uzupełnił szef. - Ja też nic z tego nie rozumiem.

- Pytanie jeszcze, dlaczego wybrał akurat nasz wehikuł - dodałem. - No, może nie mógł rąbnąć lancii starosty, bo w środku siedział kierowca, ale miał do wyboru kilkanaście innych...

- Może spodobał mu się kolor nadwozia? A może to swojego rodzaju wyzwanie na pojedynek? Tylko na czym miałby on polegać? - obejrzał butelkę wina. - Trzeba będzie pokazać to specjalistom - zadecydował.

- Wracamy do Warszawy? - zapytałem.

Zamyślił się głęboko.

- Nie sądzisz, że to wygląda zbyt prosto? Samochód porzucony przed dworcem...

- Jakby chciał nam zasugerować, że pojechał do Poznania, podczas gdy...

- Dokładnie. Czy dziś na wieczornej mszy nie należy się spodziewać kolejnego numeru? - uśmiechnął się lekko.

Zadzwonił mój telefon komórkowy. Komendant z Wągrowca. - Nie mam najlepszych wieści - zameldował. - W pociągu nie znaleźliśmy nikogo, kto odpowiadałby rysopisowi. Organista również obejrzał film z wagonów. Czekamy jeszcze na analizę materiału nakręconego przez telewizję przed koncertem. Może gdzieś zauważymy, jak ten facet przemyka się do świątyni.

Rozłączyłem się.

- Wygląda na to, że ma pan rację - powiedziałem do szefa. - Trzeba zatem zastawić pułapkę tutaj...

- Kościółek w Tarnowie... Wieś należała do zakonu cystersów. A tu, w Wągrowcu, jest opuszczony obecnie zespól klasztorny tego zgromadzenia. Może warto tam zajrzeć... Kościół chyba jest nadal czynny.

- Czyli?

- Rozdzielimy się. Ja jadę do Poznania i pokażę specjalistom zabezpieczone ślady. Ty rozejrzyj się na miejscu.

- Tak jest - zasalutowałem. - Jeśli się pojawi na wieczornej mszy, zrobię wszystko, żeby się nie wymknął po raz drugi...

***

Zespół pocysterski to potężny, piętrowy budynek na planie z grubsza kwadratu. Jedna ściana jest ciut za krótka, stąd wewnętrzny dziedziniec także jest nieco zdeformowany. Do dawnego klasztoru przylega świątynia, a cały zespół został otoczony dodatkowo murem. Brama była gościnnie otwarta. Obejrzałem fasadę kościoła - był zamknięty na głucho, ale kartki w gablotce świadczyły, że jest użytkowany. Dowiedziałem się, że najbliższa msza zostanie odprawiona o osiemnastej. Miałem dużo szczęścia, ten kościół otwierano tylko raz w tygodniu... Spojrzałem na zegarek: zostały mi jeszcze cztery godziny. Obszedłem świątynię i wtedy spostrzegłem wydeptaną w świeżym śniegu ścieżkę śladów. Ktoś tędy przechodził i to chyba niedawno. Ruszyłem tropem. Obszedłem budynek. Okna były martwe, niektóre szyby popękały. Ściany lekko obłaziły z tynku.

Dlaczego cystersi wyprowadzili się stąd? Może dla topniejącej garstki mnichów ten gmach był po prostu zbyt wielki? A może stracili klasztor jeszcze w czasie rozbiorów? Ślady urywały się przed starymi, drewnianymi drzwiami. Pchnąłem je, potem nacisnąłem klamkę. Zamknięte na głucho. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie wyłamać zamka, ale jakie miałem dowody, że to ślad zagadkowego organisty?

Stałem w zapadającym mroku i przytupywałem, bo zrobiło się zimno. Straciłem nadzieję na to, że ktoś odpowie na moje pukanie. Nagle drzwi otwarły się ze skrzypnięciem. Stał w nich stary dozorca, ubrany w poszarpany waciak i czapkę uszankę.

- Pan Paweł Daniec? - zapytał przyglądając mi się mętnym wzrokiem. Wokoło unosiła się subtelna woń denaturatu.

- Tak - pokazałem legitymację.

- Pański koleś czeka na piętrze - wyjaśnił i minąwszy mnie, odmaszerował w mrok.

Zdziwiłem się nieco. Przez chwilę stałem w drzwiach niezdecydowany, a potem przekroczyłem śmiało próg. Wewnątrz było niemal zupełnie ciemno. Zapaliłem latarkę i w jej świetle zobaczyłem ceglaną podłogę, nierówne ściany oraz łukowato sklepiony sufit. Pachniało kurzem, myszami, pleśnią, starym drewnem...

Po lewej stronie, na końcu korytarza, znalazłem strome schodki o kamiennych stopniach, wyślizganych przez sandały zakonników. Wdrapałem się na piętro. Wzdłuż ściany stały świece, tworząc jakby ścieżkę. Szedłem, rzucając ostrożne spojrzenia na boki. Uchylone drzwi prowadziły do dawnych cel zakonników. Nieoczekiwanie usłyszałem muzykę. To był ten sam utwór, który rano odegrał tajemniczy organista. Odbezpieczyłem pistolet gazowy i przyspieszyłem kroku.

Zagadkowy blondyn w garniturze czekał na mnie w refektarzu. Stary stół, przy którym niegdyś siadywali mnisi, był nakryty na dwie osoby. Muzyka sączyła się z niewielkiego głośnika. Nieznajomy gestem zaprosił mnie, abym zajął miejsce. Głupio się czułem z pistoletem w ręce, więc wsadziłem go z powrotem do kabury. Usiedliśmy.

- Kim pan, u diabła, jest?! - zagadnąłem może niezbyt uprzejmie, ale nienaturalny spokój muzyka wyprowadził mnie z równowagi.

- Vytautas - przedstawił się litewskim imieniem. - Nazwisko nic panu nie powie, poza tym Polakom trudno je wymówić...

Podniósł kieliszek wina i uczynił zachęcający gest. Stuknęliśmy się nad stołem.

- Dlaczego napadł pan organistę w Tarnowie Pałuckim dziś rano? - drążyłem temat.

- Oj tam: napadł - mówił po polsku głosem, który brzmiał jak płyta wirująca na nieco zbyt szybkich obrotach. Nawet gdyby się nie przedstawił, po akcencie poznałbym, że pochodzi z Litwy. - Odwiedziłem go przed mszą i zaproponowałem, że się zamienimy. Wziął mnie za zamachowca, chciał wołać tych z Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, no to przyładowałem gazem.

- I po co to wszystko?

Uśmiechnął się, ale nie odpowiedział.

- A co my mamy z tym wspólnego? - dociekałem. - Dlaczego to właśnie nasz samochód...?

- No cóż. Powiedzmy, że mam ochotę się z wami zmierzyć. Szukam czegoś - gestem wskazał głośnik.

- Muzyki?

W tym momencie zapikał mi w kieszeni telefon komórkowy. Przeprosiłem rozmówcę i odebrałem. Szef. Z miejsca zasypał mnie informacjami.

- Wino nie jest francuskie, tylko mołdawskie, robione na francuskiej licencji. Taka butelka kosztuje około 200 złotych, zdecydowanie produkt z wyższej półki. Produkcja idzie w całości na eksport. W Mołdawii ani krajach ościennych nie występuje w handlu, u nas też nie. Można je natomiast kupić na Litwie, Łotwie i w Estonii oraz oczywiście we Francji.

- Szefie... - zacząłem, ale nie dał mi dojść do słowa.

- Taśma, którą zakneblowano organistę, to izolacyjna, produkowana przez zakłady chemiczne gdzieś na terenie WNP. Lina nylonowa do wspinaczki. Facet w sklepie ze sprzętem alpinistycznym złapał się za głowę. Stwierdził, że to marna podróbka robiona gdzieś w Rosji i idąc z czymś takim w góry ryzykuje się życie. Można by pomyśleć, że nasz zagadkowy fałszywy organista odwiedził bazar i kupił wszystko od Ruskich - powiedział szef w zadumie. - Ale przeczy temu ta butelka wina...

- Szefie, ja go złapałem - wreszcie przedarłem się przez potok słów.

- A, to świetnie. Kiedy pierwsze przesłuchanie? Sypnął już coś ciekawego?

- Jeszcze nie...

- Zapytaj, kto skomponował ten utwór, strasznie mnie to ciekawi....

W tym momencie wszystko utonęło w białym szumie. Mój rozmówca postawił na stole małe pudełko - emiter fal zagłuszających pole sieci telefonów komórkowych.

- Wybaczy pan, panie Daniec, ale nie chciałem, aby łgał pan swojemu zwierzchnikowi.

Spojrzałem na niego zdezorientowany.

- Skąd przyszedł panu do głowy idiotyczny pomysł, że mnie pan złapał? - uśmiechnął się lekko.

- Jesteś aresztowany - sięgnąłem po pistolet. - Pod zarzutami... - dziwnie nie mogłem zebrać myśli...

Dłoń zacisnęła się na kolbie, ale nie miałem już siły wyciągnąć broni. W głowie zakręciło mi się i bezwładnie osunąłem się pod stół.

ROZDZIAŁ DRUGI

LIST I KASETA • WŁAMANIE W POZNANIU • CO TO JEST: IDIOT-SAVANT? • WYJAZD DO WILNA • LITEWSKA KOMÓRKA DS. OCHRONY DZIEŁ SZTUKI

Przebudzenie nie należało do szczególnie przykrych. Leżałem w refektarzu pod stołem. Ktoś troskliwie nakrył mnie kocem. Koło ucha pikał mi budzik z bazaru. Popatrzyłem na niego z obłędem w oczach. Siódma rano. Budzik stał na kartce papieru. Zbliżyłem ją do oczu.

Taksówka podjedzie za 15 minut przed kościół. Wracam na uczelnię, kolejna runda starcia w lipcu.

V.

Obok spoczywała kaseta magnetofonowa. Choć nie miała żadnych oznaczeń, byłem pewien, że nagrano na nią tę samą zagadkową melodię, która mieliśmy przyjemność słyszeć wczoraj.

Złożyłem starannie list i umieściłem go w portfelu. Taksówka faktycznie czekała. Ktoś zamówił mi kurs do Poznania i nawet opłacił przejazd. Spróbowałem skontaktować się z szefem. Telefon działał.

- Co się z tobą stało? - usłyszałem głos zwierzchnika. - Ktoś zadzwonił po północy i powiedział, że jesteś bezpieczny i że uwolni cię rano. Denerwowałem się.

- Przepraszam, nie zachowałem odpowiedniej ostrożności - zrelacjonowałem mu wypadki.

Milczał przez dłuższą chwilę.

- Jak będziesz w Poznaniu, podskoczysz na ulicę Ratajczaka - zadysponował. - Do biblioteki Uniwersytetu Adama Mickiewicza. Skoro już tam jesteś, rzucisz na coś okiem. Zawiadomię ich, że wysyłamy pracownika ministerstwa, policja jest już na miejscu.

Westchnąłem w duchu. Dlaczego nie mogę nigdy przyjść do biblioteki i po prostu poczytać dla przyjemności? Albo rozwiązuję zagadkę, albo jestem akurat na tropach włamywacza...

W drzwiach stał policjant. Pokazałem legitymację i wpuścił mnie do środka. Drugi poprowadził mnie ponurym korytarzem aż do stalowych drzwi. Weszliśmy do magazynu, który wypełniały tysiące książek na stalowych stelażach. Ekipa właśnie zabezpieczała ślady.

- Co tu się stało? - zapytałem nadkomisarza, który dyrygował zespołem. - Jestem z Ministerstwa...

- Ach tak, dzwonili, że się pan pojawi. W nocy było włamanie. Fachowiec najwyższej klasy. A przy tym kulturalny. Wypiłował kraty, a po robocie zaspawał starannie i zostawił liścik z przeprosinami.

- Co ukradł?

- Nie wiemy. Proszę, tak to wygląda - przepuścił mnie wąskim przejściem między regałami.

Na końcu pomieszczenia stały dwa stoliki, prawdopodobnie stanowiska pracy bibliotekarzy. Na jednym spoczywała opasła, siedemnastowieczna księga, oprawiona w skórę. To znaczy prawie oprawiona, bo w tej chwili kartki i okładka leżały oddzielnie. Obok stał, oglądając przez lupę uszkodzenia, siwowłosy bibliotekarz.

Przywitaliśmy się.

- Co tu się stało? - zapytałem ponownie.

- No cóż, nasz nocny włamywacz odczepił okładkę z tego woluminu - wyjaśnił bibliotekarz. - Trzeba mu przyznać, że zrobił to w sposób niezwykle delikatny. Proszę spojrzeć - wskazał grzbiet - to dzieło miało wyklejki, zrobione prawdopodobnie z pasków pergaminu. Siedemnastowieczny introligator musiał pociąć jakieś stare karty i użył ich do wzmocnienia swojej książki.

- Czy domyśla się pan, co to mogły być za papiery? - zapytałem.

- Bóg raczy wiedzieć... Ale włamywacz przyszedł jak po swoje. Wiedział, czego szukać. Mamy w tym magazynie osiem tysięcy starodruków, a on wyciągnął i rozpruł jedną konkretną księgę. Był świetnie przygotowany. Złamał kody w zamkach szyfrowych z marszu.

- Nawiasem mówiąc - dodał policjant - był taki miły, że zostawił nam notatkę, jakie luki w zabezpieczeniach znalazł...

- I dwieście złotych na koszta ponownej oprawy tego woluminu - dodał bibliotekarz. - Jak gdyby chciał pozostawić po sobie dobre wrażenie. Ale coś nam ukradł. I nie mamy pojęcia co.

- Trzeba go złapać, wtedy pewnie się dowiemy... - zauważyłem.

Kiwnęli jak na komendę głowami. W niczym nie mogłem im pomóc.

Sporządziłem protokół i pojechałem do Warszawy.

***

W ministerstwie byłem o piętnastej. Szef właśnie konferował z kimś przez telefon.

- Dobrze, proszę przesłać wszystkie informacje - zakończył rozmowę.

Popatrzył na mnie zmęczonym wzrokiem.

- Pawle - powiedział cicho - numer z taksówką był bardzo sprytnym posunięciem z jego strony...

- Coś się stało?

- Tak. Chciał cię wysłać do Poznania, żebyś nie dowiedział się, co robił w Wągrowcu, po tym jak cię uśpił. A kiedy leżałeś uśpiony, dał drugi koncert organowy; tym razem w kościele pocysterskim w Wągrowcu.

- Pięćdziesiąt metrów ode mnie - syknąłem. - Co tym razem zrobił z organistą?

- Dopadł go w jego mieszkaniu i po prostu przykuł kajdankami do rury w łazience. A zatem jego cel wydaje się jasny - rzekł po namyśle. - Szukał czegoś, co zostało ukryte w okładce książki. Koncerty organowe, które urządza przy okazji, to chyba tylko fanaberie. W dodatku wydaje mu się, że jest bardzo sprytny.

- Jest sprytny - westchnąłem.

- Ale my i tak go wykiwamy i złapiemy - oświadczył z przekonaniem.

Nagle zadzwonił telefon. Pan Samochodzik rozmawiał przez chwilę, po czym odłożył słuchawkę.

- Pawle, mamy nowy trop - rzekł z ożywieniem w głosie. - Wyobraź sobie, że odciski palców z kościoła w Tarnowie Pałuckim pasują do tych z muzeum, w którym było włamanie. To ten sam człowiek!

- A ja zdobyłem to - wręczyłem mu kasetę znalezioną na stole.

- Ciekawe - mruknął.

Jak się okazało w jego gabinecie na dnie szafy znalazł się stary polski magnetofon na licencji Thompsona. Znałem dobrze ten model. Kiedy byłem mały, był to ostatni krzyk techniki...

- Nie wiem, czy działa - westchnął Pan Samochodzik. - Nie uruchamiałem go kilkanaście lat.

Podłączył do kontaktu. Urządzenie wydało serię niepokojących dźwięków, ale udało sieje uruchomić.

- To ta sama melodia - powiedział wsłuchując się w pełne szumów i trzasków nagranie. - Ciekawe.

- Sami nic z tym nie zrobimy - zauważyłem. - Żaden z nas nie ma wykształcenia muzycznego.

- Często bywam na koncertach w filharmonii - pochwalił się - ale oczywiście jestem laikiem w tych sprawach...

Sięgnął po telefon i długo gdzieś dzwonił.

- Jutro przed południem jestem umówiony ze specjalistą - poinformował mnie. - Jeśli chcesz, możemy wybrać się razem. Muszę przyznać, że ta sprawa zaczyna mnie coraz bardziej intrygować. Przekaż zdobyte dane policji z Wągrowca. To oni prowadzą tę sprawę.

- Litwin chyba kończy już swoją trasę koncertową po Polsce - zauważyłem. - Obiecał nam drugą rundę walki w lipcu.

- Może kłamał. A może mówił prawdę... Muszę przyznać, że zaintrygował mnie. Nie możemy czekać z założonymi rękami. Jeśli faktycznie wróci w lecie...

- Musimy być przygotowani na jego powitanie - uzupełniłem.

***

Wsiedliśmy do jeepa. W nocy spadł śnieg i Warszawa wyglądała nieco czyściej niż zwykle.

- Dokąd jedziemy? - zapytałem. - Do Biblioteki Narodowej czy na Akademię Muzyczną?

- Do sklepu muzycznego przy filharmonii - zadysponował. - Chyba muszę ci co nieco wyjaśnić. Spotkałeś się kiedyś z określeniem savant? Albo idiot-savant?

- Chyba nie - wysiliłem pamięć.

- Natura od czasu do czasu tworzy osobniki naszego rodzaju, obdarzone dziwnymi cechami umysłu...

- Telepatia i tak dalej - uśmiechnąłem się.

Pokręcił głową.

- Mam na myśli rzeczy udowodnione naukowo. Na przykład, są ludzie, którzy swobodnie mnożą w pamięci pięciocyfrowe liczby lub bez trudu potrafią określić, jaki dzień tygodnia przypadał 1 stycznia 1753 roku... Gdzieś w USA żyje kobieta, która ma wewnętrzny zegar i, od kiedy w wieku pięciu lat usłyszała w radio, która jest godzina, potrafi bezbłędnie podawać czas, nawet obudzona w środku nocy. Jest kilku znających na pamięć książkę telefoniczną Nowego Jorku. Rekordzista ma w głowie tekst kilku tysięcy książek i może zacytować dowolną stronę...

- To bardzo ciekawe - powiedziałem ostrożnie. - Jak sądzę, nie mówi pan tego bez przyczyny. A zatem zetkniemy się z taką osobą?

- Owszem. Ma na imię Magda i jest w stanie zidentyfikować przeszło dwadzieścia tysięcy utworów muzycznych. W dodatku jest obdarzona słuchem absolutnym. A do tego wywalili ją z licem, bo nie radziła sobie z matematyką, fizyką, chemią, biologią i kilkoma innymi przedmiotami...

- Nieźle - mruknąłem. - A raczej fatalnie.

- Tak bywa - westchnął. - Czasem jedne zdolności rozwijają się kosztem innych. Po prostu taką cenę trzeba zapłacić...

Sklep przy filharmonii wyglądał interesująco. W życiu nie widziałem takiej ilości instrumentów muzycznych na raz. Po prawdzie to i normalnie nieczęsto je widywałem... Za ladą siedziała, na oko sądząc, osiemnastoletnia blondyneczka.

- Magda - przedstawiła się.

Wymieniliśmy nasze imiona.

- Chodzi nam o identyfikację fragmentu utworu - wyjaśnił szef.

- Postaram się pomóc - kiwnęła głową.

Zza lady wyciągnęła magnetofon. Umieściła w nim znalezioną przeze mnie kasetę.

Znowu popłynęła zagadkowa melodia. Słuchałem jej zadumany. Przypomniałem sobie opuszczone pocysterskie opactwo - puste cele mnichów, refektarz i kpiący uśmiech zagadkowego Litwina.

- I jak? - zapytał Pan Samochodzik, gdy przebrzmiał ostatni takt.

- Nigdy wcześniej tego nie słyszałam, ani nie widziałam w postaci zapisu nutowego - pokręciła głową. - Mogę tylko stwierdzić, że przypomina mi nieco utwory Bacha i niektórych kompozytorów barokowych, ale na pewno nie jest to żaden z nich. Znam wszystkie...

Podziękowaliśmy za informacje i pożegnaliśmy się.

- Masz jakąś teorię? - zapytał szef.

- W zasadzie nie - odparłem. - Muzyka to element fanaberii naszego przeciwnika. A jednocześnie ślad. Podrzuci nam ich sporo, by potem obserwować nasze poczynania i cieszyć się, że nie możemy odgadnąć rozwiązania.

- To brzmi prawdopodobnie.

- Dedukuję, że odnalazł niepublikowany zapis nutowy utworu Bacha i...

- I co?

- Tego nie wiem - przyznałem nieco zbity z tropu. - Ale skoro pruje książki, może szuka ciągu dalszego albo na przykład ma odpis, a chce zdobyć oryginał... Pamięta pan starcie z Przemytnikami? Wiersz Goethego ukryto pod okładką dzieła Mickiewicza...

- Stawiam na ciąg dalszy. Dowiedział się widocznie, że w jakimś siedemnastowiecznym zakładzie introligatorskim użyto do wyklejek kawałków zapisu nutowego, którego szuka. Najlepiej byłoby uprzedzić jego posunięcia: zidentyfikować, jakich książek szuka, potem popruć je samemu, odzyskać wyklejki, a jemu zostawić pod okładką kartkę z narysowaną figą - zaproponowałem.

Uśmiechnął się pod nosem.

- Od czego zaczniemy? Na razie wiemy o dwóch dziełach...

- Trzeba ustalić ich cechy wspólne. Zadzwonię zaraz do Wągrowca i zapytam.

- Ten człowiek dysponuje już sporym kawałkiem tego utworu - zadumał się pan Tomasz. - Ja w takim razie sprawdzę, czy na Litwie nie zostawił po sobie podobnych śladów. I jeszcze jedno. Myślę, że da się zidentyfikować łobuza w bardzo prosty sposób. Pamiętasz, co ci powiedział?

- Wraca do domu. Gdzieś studiuje. Gra na organach, a zatem w konserwatorium...

- U nas nie ma konserwatoriów - wyjaśnił. - Na Akademii Muzycznej. Na imię ma Vytautas, tak jak były premier Litwy, Landsbergis. Też, nawiasem mówiąc, muzyk. Trzeba nawiązać kontakt z odpowiednikiem naszej komórki na Litwie.

- O ile mają tam takich fachowców jak my... - wyraziłem wątpliwość.

- Oczywiście, że mają - uśmiechnął się pod nosem. - Nawet tak się składa, że mam adres, choć jeszcze nie zdarzyło nam się współpracować.

Spojrzałem na zwierzchnika z niemym podziwem.

- Tylko czy nam pomogą? - zadumałem się. - Litwini ponoć nie bardzo lubią Polaków...

- Mam nadzieję, że nie będzie tak źle - uśmiechnął się. - Gdy w 1991 roku organizowali swoją placówkę, przekazałem im trochę materiałów dotyczących ich kraju oraz kopie sprawozdań z naszych poszukiwań, żeby nie zaczynali tak zupełnie od zera...

- Miły gest...

- I sądzę, że zaprocentuje. Wiesz, Pawełku, dzięki takim drobiazgom buduje się zaufanie i przyjaźń między narodami. Nie w gabinetach polityków, tylko w codziennej współpracy...

***

Pan Samochodzik wysiadł z taksówki. Zapłacił za przejazd i ruszył niespiesznie naprzód. Wileńska Starówka, od czasu gdy był tu po raz ostatni, bardzo się zmieniła na lepsze... Część domów przeszła już gruntowną renowację, inne niebawem miały się jej doczekać. W przeciwieństwie do Lwowa, miasto wyglądało na w miarę zadbane. A i ludzie byli jakby weselsi. Minął Ostrą Bramę, budynek dawnego klasztoru, obecnie archiwum. Tu właśnie Adam Mickiewicz umieścił akcję trzeciej części „Dziadów”.

Jeszcze kilkanaście metrów, przecznica i cel jego wędrówki. Stara kamieniczka została niedawno odnowiona. Nad wejściem, w kamiennym, siedemnastowiecznym portalu, wykuto herb. Tabliczka z nazwą placówki była dużo mniej ciekawa, ale to na jej widok przybysz z Polski uśmiechnął się pod nosem.

Wcisnął guzik domofonu. Po chwili drzwi otwarły się.

- Zapraszamy - rozległo się z góry.

Wspiął się po schodkach. Jasne drzwi, najwyraźniej nowe, wprawione w stary, barokowy portal, chwiały się leciutko uchylone, zapraszały. Przestąpił próg i ogłuszył go huk strzelających korków butelek szampana. Przed Panem Samochodzikiem stała dziewczyna, trzymająca na srebrnej tacy bochen chleba i talerzyk z solą. Spłoszony gość rozejrzał się wokoło i o mało nie zemdlał z wrażenia. Naprzeciw wejścia, na honorowym miejscu, wisiał jego portret.

- Goszczenie w naszych murach słynnego Pana Samochodzika uważamy za największy zaszczyt - gospodarz spełnił toast szampanem.

Pan Tomasz poczuł się nieco skołowany. Na bankiet z okazji jego przybycia stawili się chyba wszyscy pracownicy tej placówki. Przedstawiali się, oczywiście, ale nie zdołał zapamiętać większości imion. Z małymi wyjątkami. Gospodarz nazywał się Konstantinas.

- Miło mi niezmiernie - skłonił głowę. - Wasze zdrowie i niech nasze spotkanie będzie początkiem przyszłej owocnej współpracy między naszymi departamentami...

Wszyscy spełnili toast na stojąco. Litewska placówka zatrudniała piętnaście osób. Przeważnie byli to ludzie świeżo po studiach, ale widać było po nich doświadczenie życiowe. Część detektywów przeszła przeszkolenie w policji, jednak wszyscy chyba byli historykami lub historykami sztuki.

- Ech, gdybyśmy mieli w Polsce taki zespół - rozmarzył się. - A tu kraj dużo mniejszy, a was jest więcej...

Gospodarz popatrzył po stole. Szampan już się kończył, chipsy zjedzono, orzeszków trochę zostało.

- No cóż - zwrócił się do współpracowników - pora wracać do pracy, a ja i nasz gość też mamy swoje obowiązki.

Litwini rozeszli się niechętnie.

Pan Tomasz i Konstantinas przeszli do gabinetu.

- Cóż pana sprowadza w nasze skromne progi i w czym możemy pomóc? - zapytał.

Zasiedli w wygodnych fotelach.

- Mamy problem z pewnym ptaszkiem. Prawdopodobnie przybył od was.

- I cóż takiego zrobił? Bo sprawa wygląda na bardzo poważną, skoro fatygował się pan aż do Wilna...

Szef streścił mu wypadki, do których doszło w Tarnowie Pałuckim oraz sprawę włamania do biblioteki uniwersyteckiej w Poznaniu.

- Rozpruł grzbiet zielnika Symeona Syreniusa? - gwizdnął przez zęby gospodarz. - Vytautas...

- Faktycznie takiego imienia użył, gdy obezwładnił i uśpił mojego pracownika... Znacie go?

- Owszem. Zaczął rozrabiać na jesieni. Prawie udało się go namierzyć, a w każdym razie został zidentyfikowany.

Przesiadł się do komputera i wyświetlił jakieś dokumenty.

- Możecie nam o nim coś ciekawego powiedzieć?

- Studiował przez dwa lata elektronikę na naszej Politechnice, specjalizował się w alarmach i systemach zabezpieczeń. Ku rozpaczy wykładowców rzucił te studia. Uważali go za wybitnie uzdolnionego. Ponoć wystarczało mu kilka minut, by zorientować się w najtrudniejszym schemacie... Potem przez rok był na psychologii. To też rzucił. Jednocześnie studiował na Akademii Muzycznej. Jesienią i z tego zrezygnował, choć wykładowcy twierdzą, że jego kompozycje miały w sobie ten błysk, który odróżnia prawdziwego geniusza od przeciętnego kompozytora...

- Jak zaczął rozrabiać? Bo u nas, jak na razie, poza ogłuszeniem organisty, ukradł wyklejki z zielnika...

- Właśnie... W listopadzie w bibliotece Akademii Muzycznej znalazł w grzbiecie tego samego wileńskiego wydania zielnika Symeona Syreniusa jakieś wyklejki. Zafascynowały go do tego stopnia, że rzucił studia i ruszył w tango. W samym Wilnie mieliśmy cztery włamania. Potem odwiedził Kowno i Druskienniki. Ogółem skradł zawartość siedmiu grzbietów. Książek nie zabierał: albo zostawiał je na miejscu w stanie rozprutym, albo odsyłał po kilku dniach, starannie oprawione, z powrotem. Jeśli zostawiał, to załączał pieniądze na zrobienie konserwacji.

- Miły gest...

- Można tak powiedzieć. Tylko dlaczego nie nawiązał współpracy z nami ani z wami? Jeśli odkrył coś ważnego, udzielilibyśmy mu przecież wszelkiej możliwej pomocy. To można by zbadać legalnie.

- Może nie chce się dzielić odkryciem? Są przecież na świecie kolekcjonerzy, dla których liczy się fakt posiadania skarbów, a którzy nie chcą, by spoczęło na nich oko kogokolwiek obcego...

- Niewykluczone, że to taki przypadek....

- I jakie przedsięwzięliście środki?

- Najprostsze. Zdecydowaliśmy się go ubiec. Korzystając z oficjalnych kanałów, wymusiliśmy na bibliotekach zgodę na badania i wypożyczyliśmy od nich osiem egzemplarzy, o których wiadomo...

- Co było w grzbietach?

- Nie wiemy. Ten łajdak dowiedział się jakoś o naszej operacji. Wysłaliśmy ludzi, którzy pożyczali księgi, pakowali do pancernych kaset i przywozili tutaj. Na pięterku mamy laboratorium. Akcję zaplanowaliśmy idealnie, zwieźliśmy wszystko jednego dnia, przygotowaliśmy sprzęt do badań: mikrotrony, mikroskopy, skalpele, odczynniki... O osiemnastej kończymy pracę. Budynek jest dobrze strzeżony, a naszych zamków nawet najlepszy fachowiec tak łatwo nie otworzy...

- Jak rozumiem...

- Właśnie. Ten cwaniak poczekał cierpliwie, aż wszystko zgromadzimy, a potem włamał się do naszego laboratorium i wyczyścił za jednym zamachem wszystkie egzemplarze... Do tego zostawił list z podziękowaniami i pudełko czekoladek.

- No cóż, myślę, że wszystko wyjaśni się, gdy go złapiemy...

- Jeśli złapiemy - westchnął Litwin.

Pan Samochodzik popatrzył przez okno.

- Czy zdarzyło się, by rozpruł jakąś inną książkę? Wydaną w Wilnie, w tej samej drukarni i w tym samym okresie?

- Nie, jak do tej pory nie zetknęliśmy się z takim przypadkiem. Najwyraźniej interesuje go tylko jeden tytuł i jedno konkretne wydanie. Dlatego zbadaliśmy okładki jedenastu innych książek drukowanych w tej drukarni w 1613 roku.

- I jakie efekty?

- W zasadzie nawet interesujące. Trafiliśmy na kawałek średniowiecznego modlitewnika, fragment wiersza Owidiusza oraz kilkadziesiąt innych kawałków kart z papieru i pergaminu o różnej wartości...

- Nie układa się to w jakąś logiczną całość?

- Nie. Najwyraźniej przy pracach introligatorskich wykorzystywali wszystko, co im wpadło w ręce, najczęściej źle odbite strony własnych publikacji.

ROZDZIAŁ TRZECI

GRAFIKI KUBICKIEGO • ZNOWU SZWECJA • SPOTKANIE Z MICHAIŁEM • PODKOP • BIBLIOTEKA W UPPSALI

Po powrocie pana Tomasza z Wilna zaczął się dla nas okres wyczekiwania. Mijały jednak tygodnie, a zagadkowa sprawa nie posunęła się ani o krok. W dodatku nawał bieżących obowiązków sprawił, że powoli zaczęliśmy zapominać o zagadkowym Litwinie. Po prawdzie trochę zlekceważyliśmy sprawę. W czerwcu jednak nieoczekiwanie przypomnieliśmy ją sobie...

Pan Samochodzik wpadł tego dnia do biura niezwykle podniecony.

- Pawełku, jest robota! - krzyknął od progu. - Pilna i za granicą.

- Coś ciekawego? - zainteresowałem się.

- Co możesz powiedzieć o kolekcji grafik z projektami architektonicznymi Kubickiego?

- Zachowały się trzy czy cztery karty - odparłem, wysilając pamięć. - Resztę spalili hitlerowcy podczas powstania warszawskiego. Była przechowywana w pałacyku Królikarnia na Mokotowie. Poszło tam z dymem dwieście tysięcy starodruków.

- Właśnie się znalazła!

- Co!? - z wrażenia zerwałem się na równe nogi. - Gdzie jest?

- W Sztokholmie, została wystawiona na aukcji.

- Jadę na lotnisko! Trzeba zawiadomić naszego konsula, niech zablokuje...

- Spokojnie - powstrzymał mnie gestem. - Aukcja za trzy tygodnie. Ale oczywiście pojedziesz i tak. Trzeba wycofać dzieła z domu antykwarycznego i co ważniejsze, ustalić aktualnego właściciela, a potem odpowiednio go przycisnąć...

- Myśli pan...

- Kolekcję rysunków mógł sobie przywłaszczyć jedynie jeden z Niemców, którzy palili ten księgozbiór. Może trafimy przy okazji na coś jeszcze?

***

Następnego dnia poleciałem do Sztokholmu. Wysiadłem na lotnisku i pamiętając poprzednie przygody, zamiast do taksówki wsiadłem do autobusu. Dwie godzinki później byłem już przed siedzibą domu aukcyjnego.

- Kolekcja rysunków Kubickiego - mruknął pan Petersen, dyrektor firmy. - Dziwne, nie figuruje na międzynarodowych listach zaginionych dzieł sztuki.

- Sądziliśmy, że została całkowicie zniszczona podczas wojny... - wyjaśniłem. - Dlatego też nie umieszczaliśmy jej w wykazach poszukiwanych zabytków.

Kiwnął poważnie głową.

- No cóż - powiedział oglądając dokumenty - w takim razie zwrócimy ją wam, oczywiście. Tylko poproszę o pokwitowanie, najlepiej polskiego konsula, bo spadkobiercy mogą się przyczepić.

- Jacy spadkobiercy? - spojrzałem na niego zaskoczony.

- Człowiek, który to wystawiał, nie żyje. Został powieszony we własnym domu, przez jakieś komando żydowskich mścicieli... Dosłownie trzy dni temu. Zdaje się był hitlerowcem z SS...

Odwiedziłem ambasadę. Zeszło tam kilka godzin, ale załatwiłem prawie wszystko. Ambasada miała zwrócić się do policji z oficjalnym wnioskiem o zbadanie mienia pozostałego po nieboszczyku. Konsul pojechał zaraz do domu aukcyjnego i odebrał rysunki. Za dwa dni pocztą dyplomatyczną wrócą do kraju. Moja rola w tym momencie się skończyła. Samolot powrotny miałem następnego dnia... Było późne popołudnie, gdy zadzwoniłem do Michaiła.

- Paweł? - ucieszył się. - Jesteś w Sztokholmie? To znakomicie. Zapraszam...

Wokoło willi kwitły śliwy, choć nie sądziłem, by tak daleko na północy gospodarz doczekał się z nich owoców. Przeszedłem przez znajome drzwi z kołatką. Po kilku minutach siedzieliśmy w salonie. Opowiedziałem, co sprowadziło mnie do Szwecji.

- Ciekawe - mruknął. - Wygląda na to, że ten gość został namierzony przez kogoś w chwili, gdy wyciągnął z sejfu swoje wojenne łupy...

- A niech się tym martwi miejscowa policja. My po nim płakać nie będziemy...

- Słusznie - kiwnął głową. - Zwłaszcza, że mamy na głowie inne zmartwienia.

- Coś się stało? - teraz dopiero zauważyłem, że mój przyjaciel jest jakiś przy gaszony.

- Tak, wyobraź sobie, ktoś włamał mi się do skarbca.

Gwizdnąłem przez zęby. Z salonu na piętrze ukryte schodki prowadziły do betonowego bunkra, w którym mój gospodarz trzymał swoje najcenniejsze zbiory, częściowo odziedziczone jeszcze po ojcu...

- Co zginęło? - zapytałem konkretnie. - Duże straty? Masz może katalog, mało prawdopodobne, żeby te zabytki trafiły do Polski, ale przecież pomożemy...

- Nie wiem, co zginęło. I to właśnie najbardziej mnie gryzie. Strata połączona z nieświadomością...

- Jak to: nie wiesz? - zdumiałem się. - Twoje zbiory nie były skatalogowane!?

- Wyobraź sobie, ktoś zrobił szalowany podkop, długi na czterdzieści metrów, wykuł w ścianie otwór; kuł chyba ręcznym młotkiem i dłutkiem, musiało mu to zająć ze dwa tygodnie, tam jest pół metra zbrojonego żelbetu. Musiał pracować bardzo ostrożnie. Wreszcie wlazł i rozbebeszył mi...

- Grzbiet zielnika Symeona Syreniusa, wydanie wileńskie z 1613 roku - dokończyłem.

- Skąd wiesz? - spojrzał na mnie zupełnie dziko.

- Nie ty pierwszy padłeś jego ofiarą - mruknąłem. - Prowadzę nieoficjalne dochodzenie w tej sprawie.

- Prowadzisz dochodzenie? Możesz powiedzieć coś więcej czy to tajemnica służbowa?

- Istnieje Litwin o imieniu Vytautas. Upodobał sobie właśnie to wydanie tej książki. I pruje wszystkie egzemplarze, które uda mu się dopaść... Na Litwie zaliczył wszystkie, o których wiadomo, że istnieją... W Polsce, jak do tej pory, zaopiekował się jednym, który wyjął z Biblioteki Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu.

- Pawle, pojedziemy jutro do Uppsali - powiedział spokojnie.

Spojrzałem na niego zaskoczony.

- Jutro miałem wracać do kraju.

- To może poczekać. Widzisz, z tego co wiem, ktoś włamał się do ich biblioteki i zrobił dokładnie to samo, co u mnie...

- Vytautas Rozpruwacz książek - mruknąłem. - Faktycznie, muszę tam pojechać...

***

Rankiem na dworcu kolejowym w Sztokholmie wsiedliśmy do pociągu X-2000. Pojazd ruszył i po kilkunastu minutach pędził już z szybkością blisko 140 kilometrów na godzinę. Wytłumione wnętrze, klimatyzacja, wygodne lotnicze siedzenia... Kiedy u nas doczekamy się takich luksusów?

Michaił w zadumie kreślił coś na wydruku przedstawiającym mapę Europy.

- Najważniejsze księgozbiory polskie poza granicami waszego kraju znajdują się w następujących miejscach - powiedział wreszcie. - W Uppsali mamy bibliotekę królewską, zawierająca kilkadziesiąt tysięcy polskich starodruków, czyli łupy zdobyte podczas potopu i wojny północnej. Bardzo ciekawe, na niektórych są na przykład ekslibrisy królów i magnatów dawnej Rzeczypospolitej... Jest wśród nich sporo dzieł unikatowych. Drugi, mniejszy zbiorek, ma biblioteka uniwersytecka w Sztokholmie i trzeci, nieco większy, biblioteka uniwersytecka w Lund. Pochodzenie wszystkich jest w zasadzie identyczne. Mogą się tam trafić egzemplarze tego dzieła... W prywatnych kolekcjach arystokracji...

- A poza Szwecją?

- Oczywiście Petersburg. Są tam księgozbiory złupione i wywiezione podczas wojny z obrońcami Konstytucji 3 Maja i w czasie rozbiorów. Biblioteka przejęła też po rewolucji księgozbiory prywatne, a nie zapominajmy, że mieszkało tam w chwili wybuchu rewolucji około 80 tysięcy Polaków, było więc co konfiskować... Trafiła tam też część biblioteki uniwersyteckiej, po likwidacji Szkoły Głównej... Część tych zbiorów jednak wam zwrócili.

- Owszem.

- W Rosji, poza Petersburgiem, nie ma większych zbiorów polskich książek z tego okresu. Co oznacza, że rozproszone egzemplarze mogą być dosłownie wszędzie. Teraz Ukraina. Biblioteka Stefanyka we Lwowie.

- Dawne Ossolineum. Niektóre starodruki nam zwrócili, są teraz we Wrocławiu.

- Ale Biblioteka Stefanyka została częściowo odtworzona. Przejęła księgozbiory polskich szkół, towarzystw, parafii i osób prywatnych po tym, jak Lwów trafił pod okupację radziecką... Sporo waszych żyło przed rewolucją w Armenii i Gruzji, ale nie wiem, czy cokolwiek uda się tam znaleźć. Wreszcie Europa Zachodnia. W Berlinie mają wydział filologii słowiańskiej, ale nie słyszałem nic o polskich starodrukach w tym mieście. Za to w Paryżu, w Bibliotece Narodowej, mają ich sporo. Teraz Anglia. Instytut im. generała Władysława Sikorskiego, Biblioteka Raperswilska i księgozbiór rodziny Schiele...

- Sporo tego. I wszystko trzeba będzie sprawdzić - westchnąłem.

- Nie wiem jak w Ameryce - poskrobał się po nosie. - Ale i tam mogą być...

- Może pan Tomasz będzie wiedział...

Dotarliśmy do Uppsali. Naprzeciw budynku dworca skwerek szpeciła ogromna surrealistyczna rzeźba, przedstawiająca gołego Murzyna. Ruszyliśmy przez miasto i niebawem dotarliśmy nad rzekę. Przed nami wznosiła się starsza część Uppsali, z potężną bryłą katedry. Popatrzyliśmy z mostu na podmyty ogródek piwny.

- Zdaje się, że mają tu powódź - zauważyłem. - Woda coś mętna, błoto wymywa...

- Czasem zdarza się taki przybór wody na początku lata - uspokoił mnie.

Dotarliśmy do katedry. Wiedziałem skądinąd, że wewnątrz znajdują się relikwie świętego Eryka, niegdyś bardzo czczonego na terenie Skandynawii. Wokoło kościoła poustawiano kamienie runiczne, pamiętające czasy wikingów. Nasz cel leżał jednak po drugiej stronie placu Był to przysadzisty siedemnastowieczny budynek Gregorianum, ozdobiony na szczycie zieloną kulą z miedzi.

- W środku mają kompletnie zachowaną salę sekcyjną sprzed mniej więcej czterystu lat - powiedział mój towarzysz. - Tam też znajdziemy sekretariat działu starodruków.

Dużo nie zdziałaliśmy: skierowano nas do biblioteki, odbyliśmy kilka rozmów, z których jednak nic sensownego nie wynikło. Kiedy ja konferowałem na temat włamania z oficerem policji, prowadzącym sprawę, Michaił przedzwonił do biblioteki w Lund.

- Spóźniliśmy się - westchnął. - Włamanie miało miejsce tydzień temu. Tym razem nic nie zginęło.

- Włamał się i zostawił książkę? - zdziwiłem się.

- Dokładnie tak. Mieli błędny opis w katalogu. Owszem, mają zielnik Syreniusa, ale wydanie z 1618 roku. Vytautas zobaczył, że się różni i nawet nie zadał sobie trudu, by sprawdzić grzbiet.

Wynotowałem sobie szczegóły obu włamań i wsiedliśmy do pociągu powrotnego.

- Niezwykły typ - mruknął mój towarzysz. - Zwróć uwagę na to, że do biblioteki poznańskiej dostał się używając podrobionych kluczy kodowych, do mnie zrobił podkop, w Uppsali przebił się z kanałów do piwnic biblioteki, a potem sforsował zamki, tnąc je palnikiem acetylenowym, w Lund wspiął się po piorunochronie i zrobił dziurę w dachu...

- Na Litwie - zajrzałem do notatek - podłożył świecę dymną z mechanizmem zegarowym i wkręcił się do środka jako jeden ze strażaków, mających ugasić nieistniejący pożar, na zamku w Trokach zszedł przez komin prosto do sali wystawowej, w Druskiennikach podrobił korespondencję biblioteki uniwersyteckiej i przybył jako konwojent po wypożyczane z muzeum dzieło...

- Zastanawia mnie, po co on tak cuduje? - mruknął Michaił. - Przecież gdyby odkrył coś cennego w grzbietach tego konkretnie wydania, może zgłosić się oficjalnie i na pewno, jeśli wyłożyłby pieniądze na renowację książek, nie odmówiono by mu pomocy!

- Pan Tomasz też zwrócił na to uwagę. Wszystkie jego numery były na swój sposób cyrkowe... Robione jakby dla popisania się. Za każdym razem nowa metoda. Nigdy się nie powtarzał.

- Może nie chciał, żeby zidentyfikowano te włamania jako elementy dużej sprawy?

- Nie, bo wszędzie zostawiał odciski palców. Zupełnie się z tym nie liczył. Jakby chciał zagrać na nosie całemu światu.

- Ano właśnie, Pawle. Co zrobił w Tarnowie Pałuckim? Wlazł do pełnego oficjeli kościoła, zagrał jakiś kawałek, potem rąbnął wam samochód, jakby dla pokazania, że jest nieuchwytnym geniuszem... A potem pewnie w samotności zachwycał się, że was wywiódł w pole. A tak wracając do tego, czego szuka...

- Może to coś tak cennego, że nie chce się z nikim dzielić. Szef tak przypuszcza.

- Może. Tylko co by to było? Jakiś bezcenny starodruk? Książki o dużej wartości nie zużyto by do celów introligatorskich.

- Może chodzi o jakieś dokumenty? Na przykład dyplomatyczne?

- Może... - zamyślił się. - Tylko że jest jeszcze jeden zasadniczy problem.

- Tak?

- Jak sądzisz, jaki był nakład dzieła tego jednego wydania Syreniusa?

- Nie wiem. Może dwieście egzemplarzy. Może pięćset, bo ostatecznie książka ta cieszyła się pewną popularnością i była na co dzień używana w gospodarstwie domowym... Doczekała się przecież kilku wydań.

- I ile z tego istnieje nadal?

- W kraju zachowało się kilkanaście sztuk, na Litwie kilkanaście, tu trzy...

- Na Zachodzie może jeszcze kilka. Czyli jakieś 15% nakładu przetrwało burze dziejowe.

- Może więcej. Kilka sztuk może być w prywatnych kolekcjach.

- Słusznie. W najlepszym razie Vytautas Rozpruwacz dopadnie co drugą. A i to, jak sądzę, nie będzie łatwe, bo roześlecie teraz ostrzeżenia... A zwróć też uwagę, że jeśli podkleili grzbiety na przykład tajnym traktatem litewsko-krzyżackim, to zbierze najwyżej 10% tego dokumentu.

- Kazania świętokrzyskie też zachowały się w postaci kilkunastu pasków z wyklejek. A mimo to są bezcennym źródłem naukowym - zauważyłem. - Nie lekceważyłbym nawet ścinków. Bez powodu tego nie robi.

- A jak drania złapiecie, to daj mu tak w obronie własnej w zęby, za mój skarbczyk... - poprosił Michaił. - Cztery dni ten podkop zasypywałem!

***

W samolocie rozmyślałem jeszcze o tych sprawach. Rozróba w Tarnowie Pałuckim, włamanie w Poznaniu, prucie książek na Litwie i w Szwecji - wszystko to zaczęło układać się w jedną logiczną całość. Kim był nasz przeciwnik? Z tego, co ustalił Pan Samochodzik wynikało, że Vytautas nie jest powiązany z żadną grupą przestępczą.

Mieliśmy już kiedyś do czynienia z włamywaczami-hobbystami, działającymi w pojedynkę. Byli oni groźniejsi niż zawodowi przestępcy. Gangsterów interesował zysk. Jeśli koszta włamania były zbyt wysokie, rezygnowali.

Oszalały z żądzy posiadania kolekcjoner nie zrezygnuje nigdy. Będzie dokonywał szalonych czynów, wydawał fortunę, byle tylko dotrzeć do upragnionego łupu... Gangster wcześniej czy później spróbuje sprzedać to, co ukradnie. Jeśli nie wpadnie przy włamaniu, istnieje szansa nakrycia go, gdy będzie pozbywał się trefnego towaru. Tymczasem włamywacz-hobbysta kradnie po to, by potem cieszyć własne oko. Nikomu nie sprzeda swojego łupu, nikomu go nie pokaże. I jak takiego złapać? Jedyny ratunek w przypadku... Chyba że drań zaślepiony żądzą posiadania porwie się na skok zupełnie szalony i podwinie mu się noga. Albo że uda nam się zastawić na niego pułapkę i wpadnie w nasze ręce.

Czy Pan Samochodzik ustalił już listę egzemplarzy dzieła Syreniusa dostępnych w polskich kolekcjach? Znalem go na tyle dobrze, by być pewnym, że niczego nie zaniedbał... A zatem trzeba ostrzec biblioteki, wytypować najsłabiej strzeżone, i zasadzić się na łobuza. Zwabić i schwytać.

ROZDZIAŁ CZWARTY

NIESPODZIEWANY TELEFON • SKOK NA BIBLIOTEKĘ NARODOWĄ • CZYM MOŻNA CIĄĆ SZKŁO? • WYZWANIE

Początek czerwca jest w Warszawie okresem dość przyjemnym. Przyroda wciśnięta między bloki rozkwita bujnie, wszędzie robi się zielono. Niestety, po kilku tygodniach, gdy nadchodzi lato, trawniki zamieniają się w klepiska wydeptane przez ludzi i wypalone przez słońce...

Szedłem przez Łazienki, rozkoszując się wiosną. Była ósma rano, park właśnie otwarto. W biurze miałem się stawić dopiero o dziewiątej... Gdzieś daleko, wśród drzew krzyczały pawie. Od strony stawów wiatr niósł orzeźwiającą wilgoć. Właśnie miałem zamiar siąść na ławeczce i zjeść przyniesioną z domu kanapkę, gdy nieoczekiwanie zapikał mi w kieszeni telefon komórkowy.

Zakląłem cicho, po czym odebrałem.

- Pawle, gdzie jesteś? - usłyszałem głos pana Tomasza.

- W Łazienkach - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. - Tak się dotleniam...

Skrzywiłem się. Czyżby koniec laby?

- Biegnij na plac Na Rozdrożu i wskocz do dowolnego autobusu, jesteś mi potrzebny w Bibliotece Narodowej, najdalej za piętnaście minut.

- Tak jest.

W biegu przegryzałem małe kęsy kanapki. Stroma alejka pod górę, brama, podwójny rząd drzew... Przed pierwszą wojna światową znajdowała się tu ścieżka do konnej jazdy, a okolica była jednym z najmodniejszych miejsc ówczesnej Warszawy. Teraz na dawnej ścieżce urządzono parking. Minąłem wejście od ogrodu botanicznego, opadającą w dół Agrykolę, i po kilku minutach kłusu znalazłem się na placu. Zbiegłem po betonowych schodkach i w ostatniej niemal chwili wskoczyłem do ruszającego już autobusu linii 188.

Jedna szybka przesiadka i byłem przed przysadzistym budynkiem biblioteki. W ramach obowiązków służbowych bywałem tu bardzo często, jednak nigdy nie polubiłem tego gmachu. Architekt nie popisał się zupełnie. Ściany zewnętrzne wyłożono łamanym piaskowcem, Wewnątrz jednak dominował żółty marmuropodobny kamień, chropowaty i naznaczony żyłkami. Podłogi dla odmiany wyłożono brązowym zlepieńcem. Sprawiało to wrażenie dość odpychające. Wszędzie, z wyjątkiem czytelni, wnętrza oświetlano jarzeniówkami. Brzęczenie lamp, chorobliwa barwa ścian, niewygodne siedzenia, wszystko to od razu wywoływało u mnie senność.

W tych paskudnych wnętrzach kryją się jednak nieprzebrane skarby ludzkiego umysłu. Kilka milionów książek - ich liczbę mierzy się nie w sztukach, a w kilometrach zajmowanych półek. Do tego tysiące tytułów gazet. Można spędzić tu całe życie i poznać jedynie niewielki wycinek zbiorów...

Biblioteka jest wielka. Ma trzy duże czytelnie, łącznie na ponad tysiąc osób, do tego kilkanaście mniejszych czytelni specjalistycznych, gdzie można zapoznać się ze zbiorami kartograficznymi, mikrofilmami, dokumentami audio wideo... Gdzie w gmachu liczącym kilkaset pomieszczeń miałem znaleźć mojego szefa? Przed wejściem służbowym, od strony Alei Niepodległości parkował policyjny radiowóz oraz nieduża furgonetka grupy wsparcia technicznego.

Podejrzenie ukłuło mnie w serce. Czyżby ktoś włamał się do Biblioteki Narodowej!? E, to chyba niemożliwe. Uspokoiłem się niemal od razu. Budynek był świetnie chroniony. A jego skarby... Zagryzłem wargi, przypominając sobie wyczyny Arsena Lupina.

Drzwi były zamknięte, zadzwoniłem domofonem, po chwili usłyszałem brzęczyk i wszedłem do środka.

- W czym możemy pomóc? - zapytał wąsaty portier.

Obrzuciłem jego barczystą sylwetkę zaskoczonym wzrokiem. Niezły kafar...

- Nazywam się Daniec, Paweł Daniec - powiedziałem.

- Ach, ten od Pana Samochodzika - oblicze strażnika rozpromieniło się. - Tu jest karta magnetyczna, czekają na pana na piętrze w czytelni zbiorów muzycznych...

- Koło pracowni mikrofilmów - przypomniałem sobie.

- Dokładnie tak. Zresztą narysuję panu, jak tam dojść.

- Korytarzem do końca, w prawo, do głównego holu i po schodkach na górę?

- Czyli trafi pan bez rysowania. Piętro jest odcięte, ale policjant pana przepuści...

Ruszyłem szybkim krokiem przez żółte korytarze. Schody na piętro odgrodzone były linką. Wisiała na niej karteczka: „Przepraszamy, remont”.

„Sprytnie” - oceniłem w myślach.

Na górze siedział policjant i pilnował, aby nie wszedł tam nikt niepowołany.

- Paweł Daniec - pokazałem legitymację

Gestem wskazał kierunek. Spojrzałem na zegarek. Osiemnaście minut od chwili odebrania telefonu. Wszedłem do czytelni. Policyjni technicy pokrywali proszkiem do zdejmowania odcisków palców niemal każdą powierzchnię. Pan Tomasz stał w głębi i gawędził z nadkomisarzem Skorlińskim.

- Świetnie, że jesteś - powiedział na mój widok. - Zdaje się, że mamy robotę...

- Co się stało? - zaniepokoiłem się.

- Vytautas wrócił do Polski...

Popatrzyłem na wybite okno i zagryzłem wargi.

- Włamał się do Biblioteki Narodowej? - zdumiałem się. - Przecież to...

- To prawie niemożliwe - wszedł mi w słowo policjant. - Owszem, zdarzały się tu kradzieże książek, ale jak do tej pory nikt się nie zdołał włamać. Budynek jest zbyt dobrze zabezpieczony. Ma wewnętrzny system monitoringu i stosunkowo liczną ochronę...

- Jak to się stało? - zapytałem zdezorientowany. - Czyżby w systemie zabezpieczeń była jakaś luka?

- W każdym systemie zabezpieczeń są jakieś luki - westchnął nadkomisarz. - Gdyby wszystko działało idealnie, bylibyśmy niepotrzebni...

- Na korytarzach i wokoło budynku są kamery, a drzwi są zabezpieczone zamkami na karty magnetyczne - wyjaśnił szef.

- W dodatku na korytarzach w kilku miejscach umieszczono dyskretnie czujniki ruchu. Podobnie jest pilnowany teren wokoło budynku - uzupełnił nasz przyjaciel

- Czyli nie da się przystawić drabiny i wybić szyby - powiedziałem patrząc na okno...

- Nie da się - potwierdził.

Myślałem przez chwilę.

- Opuścił się na linie z dachu - rzuciłem odkrywczo. - I buszował wyłącznie w tym pomieszczeniu. A tu pewnie nie ma alarmu? Poza może czujnikami dymu...

- Zgadza się - mruknął szef.

- Jak znalazł się na dachu? - zagadnąłem. - Skoro do budynku nie można podejść...

- To jest właśnie najbardziej zdumiewające - westchnął nadkomisarz.

- Przypomnijmy sobie wczorajszą noc...

- Padał deszcz...

- Lało jak z cebra. Niebo zasnute chmurami, ciemno jak w... kominie - wybrnął zręcznie. - I w tych ciemnościach Litwin nadlatuje na motolotni i ląduje na dachu. Może miał noktowizor, bo świateł włączyć nie mógł nawet na chwilę...

- Na motolotni, w deszcz, na dachu? - szczęka lekko mi opadła.

- Mógł się zabić. Dlaczego nie usłyszano dźwięku motoru?

- Lądował na zgaszonym, lotem ślizgowym. Prawie się zabił. Nie przewidział, że dach nie jest płaski, zarył przednim kołem w wywietrznik. Przewrócił się, połamał skrzydła i uszkodził silnik. Na kawałku gruzu znaleźliśmy ślady krwi, a w rynnie kawałek opakowania po plastrach opatrunkowych. Musiał doznać jakiejś kontuzji przy lądowaniu, na przykład rozbić kolano.

- Ale to go nie zniechęciło? - zagadnąłem znowu patrząc na okno.

- A gdzie tam. Opatrzył skaleczenie i zjechał tu na linie. Wyciął szybę w bardzo ciekawy sposób.

Teraz dopiero przyjrzałem się dokładniej. Szyba nie była wybita, wycięto w niej okrągły otwór...

- Użył diamentu?

- Raczej lasera...

Podszedłem bliżej, by zbadać dziurę. Szkło faktycznie zostało przetopione.

- Wiem, jak to zrobił - powiedziałem. - Wcale nie musiał ciąć laserem...

- Jak? - nadkomisarz spojrzał na mnie zaciekawiony. - Przecież nie palnikiem gazowym, popękałoby...

- Czytałem o tym kiedyś. To była popularna zabawa naszych przodków. Trzeba zrobić laskę z sadzy, gumy arabskiej, żywicy tragakantowej i benzoesu. Podpala się koniec... Można nią przepalić szkło, trzeba tylko delikatnie dmuchać, żeby podtrzymywać cały czas żarzenie.

- Ciekawe - mruknął nadkomisarz, notując pilnie moje uwagi. - Czego to ludzie nie wymyślą... Co to jest ten tragakant?

- Tragakant albo tragant trafiał się w sklepach kolonialnych w latach mojego dzieciństwa - wyjaśnił pan Tomasz. - Po polsku nazywa się kozi cierń.

- To skąd on go zdobył?

- Może przywiózł z zagranicy - powiedziałem. - A może znalazł zapas w domu na strychu...

- A może samą laskę do cięcia szkła? - podsunął szef. - Albo zastąpił tę żywicę czymś innym?

- Co zginęło? - przeszedłem do konkretów.

- Na szczęście nic - wyjaśnił Skorliński - bo i w zasadzie niewiele mogło tu zginąć. W samej czytelni trzyma się księgozbiór podręczny, trochę najczęściej wykorzystywanych książek, encyklopedie muzyki, słowniki, czasopisma muzyczne... Myślę, że liczył na jakieś interesujące go materiały i srodze się zawiódł...

- A może sądził, że z czytelni jest wejście bezpośrednio do magazynów? - podsunąłem.

- Możemy założyć taką hipotezę roboczą - powiedział z powagą nadkomisarz.

- Jednak powinęła mu się nóżka - szef wyglądał na zadowolonego. - Stracił motolotnię, nic w zamian nie zyskał... Trzepnęła go ta nocna przygoda po kieszeni...

- I to zdrowo - mruknąłem. - Dobry silnik może kosztować nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych... Ale i sama lotnia nie jest tania. A skąd wiadomo, że to on?

- Mamy już wyniki badań odcisków palców - wyjaśnił szef. - Pasują do tych z Wągrowca i z Tarnowa Pałuckiego.

Milczeliśmy długą chwilę.

- Wrócił i znów będzie rozrabiał - mruknąłem. - Musimy go powstrzymać.

- Mam listę egzemplarzy zielnika Syreniusa dostępnych w Warszawie - powiedział szef. - W grę wchodzą jeszcze cztery książki...

- Boję się jednego - wszedłem mu w słowo. - Do czytelni zbiorów muzycznych - zatoczyłem dłonią krąg obejmując pomieszczenie - nie przyszedł, by ukraść zielnik...

- Sądzisz że lista jego, nazwijmy to, zainteresowań, się rozszerza?

- Chyba tak...

Podszedł do nas policjant z kartką papieru.

- Te pozycje leżały na stoliku - wyjaśnił. - Z okładek zdjęliśmy te same odciski palców.

- Józef Chomiński, Zofia Lissa „Historia muzyki” - przeczytałem. - I „Encyklopedia Muzyczna”...

- Przecież to ogólnie dostępne dzieła - zdumiał się policjant. - Nie mógł przyjść, wyrobić sobie karty i skorzystać na miejscu? Musiał lądować na dachu, wycinać szybę, stawiać na nogi dziesięciu ludzi... - tu spostrzegł, że troszkę się zagalopował. - No, siedmiu - przeliczył wzrokiem swoich podwładnych badających ślady.

- Może jednak szukał magazynu, a te książki przejrzał tylko ot tak, przy okazji? - zamyśliłem się.

- A może to ślad? - dodał pan Tomasz. - Jeśli jego zachowania podyktowane są fanaberią i chorobliwą potrzebą udowadniania światu własnej przebiegłości, to niewykluczone, że będzie nam podsuwał tropy i cieszył się, że nic nie rozumiemy... Czy da się przejrzeć te książki i sprawdzić, z których stron skorzystał?

Nadkomisarz kiwnął niechętnie głową, a po twarzy przeleciał mu skurcz.

- Panie Tomaszu - powiedział poważnie - możemy to zrobić, ale wymaga to posypania preparatem marginesów pięciuset stron. To jest biblioteka. Wyodrębnimy na nich milion, może półtora miliona odcisków palców. Będą na siebie nałożone warstwami, po kilkanaście w jednym miejscu. Będziemy musieli zeskanować strona po stronie. Za dziesięć dni, gdy się z tym uporamy, komputer odnajdzie to czego szukamy... W dodatku obie książki ulegną przy tym badaniu całkowitemu zniszczeniu...

- Nie, to na nic - szef podszedł do stolika i podniósł „Historię muzyki”. Przekartkował machinalnie i nagle z wnętrza wypadło kolorowe zdjęcie.

Pochyliłem się i poniosłem je pęsetą z podłogi. Wycięto je z kolorowego tygodnika.

- Jakaś znajoma budowla - mruknąłem.

- Katedra w Płocku - zauważył szef.

- Można to sprawdzić? - spojrzałem na nadkomisarza.

Zawołał technika. Po kilku minutach na powierzchni czerniły się już odciski palców. Technik obejrzał je przez lupę.

- Trzeba by dać na komputer - powiedział - choć wyglądają mi identycznie jak nocnego ptaszka... Ale tu się kryją jeszcze jakieś ślady.

- Jakie ślady? - zdziwiłem się.

- Atrament sympatyczny, ktoś tu coś napisał. Chyba mlekiem, bo nasz preparat reaguje na tłuszcze... Spróbuję to wydobyć...

Zabrał się do roboty. Wypróbował inny proszek, potem spryskał jeszcze jakimś środkiem w aerozolu.

- Mam - powiedział wreszcie.

- I co tam jest napisanie? - zgadnął Pan Samochodzik.

- Tu się odbędzie trzecia runda - odczytał.

- Trzecia runda - spojrzałem na zwierzchnika zdumiony. - Jak to rozumieć?

- Toczy z nami pojedynek. Powiedzmy, że pierwsza runda była zimą, odwiedził Tarnowo Pałuckie i Wągrowiec.

- Oraz bibliotekę uniwersytecką w Poznaniu - uzupełniłem ponuro.

- Druga jest teraz. Wrócił do Polski i na razie włamał się tutaj... Ale trzecia?

- Może druga rozegra się w Warszawie? - zauważyłem. - Wspominał pan o kilku egzemplarzach...

Szef poważnie kiwnął głową.

- Myślę, że masz rację - powiedział ponuro.

- Nie zwieszajmy nosów na kwintę. Jeśli będzie tu szalał, jest okazja, by go złapać - zatarłem ręce. - A jeśli nie, to dorwiemy go w Płocku.

ROZDZIAŁ PIĄTY

GLOBUS W STUDNI • NAJWIĘKSZY NA ŚWIECIE INSTYTUT ARCHEOLOGII • SPOTKANIE Z DOKTOREM HRECZKOWSKIM • PARANOJA JERZEGO BATURY

Było wczesne popołudnie, gdy w gabinecie szefa zadzwonił telefon. Odebrał i słuchał przez kilka minut. Jego twarz stężała, a w oczach zapłonął zimny ogień furii. Tylko kilka razy w życiu widziałem go tak rozwścieczonego.

- Dobrze, niedługo będziemy.

Odłożył słuchawkę, z szuflady wyjął buteleczkę z walerianą i od razu zażył kilka kropli.

- Vytautas? - zagadnąłem.

Kiwnął ponuro głową.

- Włamał się do Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego - powiedział.

- Co? - zerwałem się na równe nogi. - Przecież to świetnie chroniony obiekt! Niemożliwe!

Tylko westchnął w odpowiedzi. Nie braliśmy samochodu. Pan Tomasz chciał się uspokoić po drodze, a biblioteka znajduje się opodal naszego ministerstwa.

Poszliśmy Krakowskim Przedmieściem, weszliśmy przez główną bramę uniwersytetu. W pierwszej chwili myślałem, że szef przygnębiony wiadomościami zapomniał, iż zbiory przeniesiono do nowego budynku, ale on minął stary gmach biblioteki i tylną bramą wyszliśmy na ulicę. Przecięliśmy park założony u podnóża skarpy, na której stoi uczelnia. Jeszcze kawałek drogi uliczkami i wyrosła przed nami nowa biblioteka. Ten budynek też mi się nie podobał. Zielona elewacja, pokryta płytami sztucznie spatynowanego brązu, robiła na mnie odpychające wrażenie. Przeszliśmy przez drzwi otwierające się na fotokomórkę. Główny hol biblioteki jest wysoki na kilka kondygnacji. Jeśli zadrze się do góry głowę, widać skomplikowaną kratownicę zielonych rur, na której opiera się dach. Szare, betonowe ściany, zielone kraty, po których pnie się roślinność, metalowe podesty i wielkie tafle szkła sprawiają, że wnętrze przypomina bardziej halę fabryczną lub maszynownię „Titanica” niż książnicę...

Szklane drzwi prowadzą do czytelni. Zaraz za nimi stali policjanci, którzy szybko sprawdzili naszą tożsamość i wpuścili nas dalej. Po monumentalnych betonowych schodach wchodzi się na piętro. U wrót sali stoją cztery betonowe kolumny z posągami jakichś myślicieli na szczycie...

Stanęliśmy w zadumie. Ja byłem tu już kilka razy, pan Tomasz, jak się domyślałem, jeszcze nigdy. Główna czytelnia pogłębia wrażenie znajdowania się w fabryce. Pomieszczenie, znowu wysokie na kilka kondygnacji, nakryte jest szklanym dachem, także podtrzymywanym przez kratownicę z rur. Po bokach znajdują się trzy piętra, otwarte na salę, zabezpieczone metalowymi barierkami. Można się tam dostać po kręconych, metalowych schodkach. Naprzeciw nas szerokie schody prowadziły na piętro, gdzie znajduje się czytelnia książek dostarczonych z magazynów. Pośrodku umieszczono szafki katalogowe, na lewo dział obsługi czytelników.

Główna sala wydaje się spora, ale w rzeczywistości jest czterokrotnie większa - ciągnie się daleko na boki, tam w półmroku, pod betonowymi stropami wyższych pięter, umieszczono regały z książkami. Czytelnicy mogą z nich swobodnie korzystać, jest to jeden z największych na świecie wolno dostępnych księgozbiorów podręcznych... Na piętrze także stoją regały z książkami...

Nadkomisarz stał na schodach, na nasz widok zszedł na dół i ruszył nam na spotkanie.

- Dawno się nie widzieliśmy - westchnął ciężko. - Całe cztery godziny...

- Co się stało? - zapytałem.

- Rozpruł zielnik Syreniusa - wyjaśnił.

- Zamówił do czytelni i...

- Nie, Pawle, dobrał się do magazynu.

- Niemożliwe - wykrztusiłem. - To jeden z najlepiej strzeżonych...

- Niestety - westchnął policjant. - Pokażę panom, którędy się dostał...

Za schodami na piętrze znajduje się okrągła dziura w podłodze, otoczona barierką. Jeśli spojrzy się przez nią w dół, widać okrągły, szklany stolik, stojący na betonowym kręgu. Patrząc w górę, widać, że kratownica podtrzymująca dach też ma okrągły otwór, zamknięty litą, okrągłą szybą... Do stolika oczywiście można dostać się po prostu omijając schody - z poziomu dolnej sali...

Krąg, na którym opiera się blat stolika, w rzeczywistości jest wylotem betonowej rury o średnicy około siedemdziesięciu centymetrów. Rura prowadzi w głąb, aż do poziomu -2, gdzie znajduje się magazyn starodruków. Jeśli ktoś oprze się o blat i zajrzy do środka studni, może spostrzec śliczny, siedemnastowieczny globus, zawieszony jakieś trzy metry pod poziomem podłogi...

Przechyliłem się przez barierkę i spojrzałem... Momentalnie zaschło mi w gardle.

- Litwin zdemontował blat stolika - usłyszałem nad uchem głos nadkomisarza. - Potem opuścił się w dół, wyjął globus, następnie opuścił się raz jeszcze i wylądował w samym sercu magazynu.

- Jak to - jęknąłem. - W biały dzień!?

- Z tego co ustaliliśmy, przyszedł ubrany jak technik, z zaświadczeniem, że ma wyjąć globus w celu konserwacji. Dokument miał podpis dyrektora biblioteki i szefa działu starodruków. Oba podrobione, ale panowie nie mogli zdementować, bo tego dnia nie zjawili się w pracy.

- Co się z nimi stało?

- Zostali załatwieni niezwykle kulturalnie i bez stosowania nadmiernej przemocy. Po prostu windy w blokach, w których mieszkają, zacięły się między piętrami... - wyjaśnił ponuro. - Vytautas o pomoc przy demontażu blatu poprosił nawet tutejszego ochroniarza...

- To już przechodzi wszelkie granice! - wybuchnął oburzony pan Tomasz.

- Założył sobie wyciąg, podczepiając silnik do jednego z kontaktów elektrycznych. Zjechał na dół. Odczepił globus, wyjechał z nim na górę. Zapakował go do wyścielanego kartonu. Odniósł zabytek na stanowisko ochrony i poprosił, żeby popilnowali, a on musi jeszcze zdemontować zaczepy. Zjechał ponownie, tylko że na samo dno studni, wymontował szklaną płytę zabezpieczającą dno rury, w dziesięć minut rozbebeszył zielnik. Nawiasem mówiąc, poszło mu bardzo sprawnie, bo tu nie było oryginalnego grzbietu, tylko współczesna oprawa płócienna. Przeciął ją nożykiem introligatorskim.

- I tą samą drogą wyjechał na powierzchnię? - nie mieściło mi się to w głowie.

- Dokładnie tak. Wszedł między regały, pozbył się kombinezonu i zarostu, przeszedł spokojnie koło ochroniarzy i zniknął zostawiając cały kramik.

- I nikt nie zauważył? - jęknąłem.

- Po dziesięciu minutach stwierdzili, że coś za długo siedzi w szybie. Pomyśleli, że utknął lub zasłabł. Dopiero jak spostrzegli, że go tam nie ma, wszczęli alarm...

Milczeliśmy dłuższą chwilę.

- A globus? - zapytał wreszcie szef.

- Nic mu się nie stało. Został na miejscu, na stanowisku ochrony. Przesłuchaliśmy strażników, obejrzeliśmy też film z kamery przy wejściu. Nic nie możemy im zarzucić, wykazali się normalną czujnością i profesjonalizmem zawodowym.

- Jaki tam profesjonalizm - machnął ręką Pan Samochodzik. - Wykiwał ich jak dzieci...

- Proszę ich nie obrażać. On był naprawdę świetnie przygotowany do tego numeru... Pretensje raczej należy kierować do architekta, który wymyślił tę „studnię światła” i do prasy, która opisywała konstrukcję gmachu. Bo to zapewne stamtąd zaczerpnął informację, że szyb łączy się z magazynem...

Milczeliśmy, patrząc w dół. Betonowa cembrowina i odczepiony szklany blat wyglądały jak wyrzut sumienia...

- Gdzie może uderzyć teraz? - zapytałem szefa.

- Instytut Zoologii i Instytut Archeologii UW. To ostatnie miejsca w Warszawie, o których wiem, że mają tam to wydanie zielnika Syreniusa.

- Jak pan sądzi, gdzie należy się go spodziewać najpierw?

- Instytut Zoologii został zabezpieczony - uśmiechnął się lekko. - Wczoraj wieczorem osobiście przewiozłem ich egzemplarz zielnika i zamknąłem w sejfie w ministerstwie. I tylko ja znam kod...

- Jedziemy na archeologię - zadecydowałem. - Może uda nam się ubiec gagatka.

- Jeśli nawet wie, że to tam jest, ta książka jest dobrze pilnowana. Ostrzegłem ich jeszcze wiosną.

- Tu też dobrze pilnowali... - westchnął nadkomisarz.

***

W Instytucie Archeologii UW bywałem dawniej dość często, jednak ostatnio przez kilka miesięcy nie zachodziłem tam wcale. Jest to największa na świecie placówka badawcza. Przoduje aż w dwu dziedzinach - posiada największą liczbę pracowników naukowych oraz kształci najwięcej studentów. Rocznie mury uczelni opuszcza przeszło pięćdziesięciu nowych magistrów tej szlachetnej nauki. Spośród nich najwyżej jeden rocznie ma szansę znaleźć pracę w zawodzie, reszta powiększa szeregi „bezrobotnych absolwentów z wyższym wykształceniem”. Zawsze zachodziłem w głowę, po co ogromnym kosztem nasz kraj szkoli tysiące studentów w nikomu niepotrzebnych zawodach? Po co nam dziesiątki archeologów, filozofów czy historyków, jeśli nie ma dla nich potem pracy?

Jak wygląda największy na świecie instytut archeologii? Szacowna ta placówka zajmuje dwa parterowe baraki pozostałe po studium wojskowym. Pierwszy budynek, o ścianach obitych eternitem, mieści pokoje pracowników naukowych oraz dwie mikroskopijne salki wykładowe. W drugim baraku salek wykładowych jest sześć, ale połowa zajęta jest przez Studium Wychowania Fizycznego.

Ciasnota, prowizorka, tymczasowe koczowisko - oto pierwsze słowa, które cisnęły mi się na usta, gdy po raz pierwszy zwiedzałem tę szacowną instytucję. Potem, gdy lepiej poznałem okolicę, wpadłem nieoczekiwanie na budynek jeszcze bardziej surrealistyczny. W stojącym opodal identycznym baraku ulokowano laboratorium badania ciężkich jonów Wydziału Fizyki. Tamten odróżniał od archeologicznego sposób zabezpieczenia wejścia. Drzwi z dykty bronił tam zamek na karty magnetyczne...

Weszliśmy do budynku i natychmiast niemal wpadliśmy na ekipę policjantów.

- Kto tu dowodzi? - zagadnął nadkomisarz, obrzucając ich pełnym zaskoczenia spojrzeniem.

- Starszy aspirant Michał Petecki - przedstawił się ich zwierzchnik, nadchodząc gdzieś z głębi.

Wymieniliśmy nasze nazwiska.

- Co tu się stało? - zapytałem, choć oczywiście od razu się domyśliłem.

Aspirant spojrzał na nadkomisarza i widząc w jego oczach przyzwolenie, zaczął wyjaśniać.

- Wezwano nas w związku z włamaniem do biblioteki.

Pan Tomasz westchnął, jakby uszło z niego powietrze.

- Skradziono zielnik Symeona Syreniusa? - zapytałem.

- Nie, tylko urwano mu grzbiet... Skąd wiecie!? - spojrzał na nas zdumiony.

- Prowadzę sprawę tych włamań - poinformował go nadkomisarz.

- Tak jest - aspirant wyprężył się jak struna. - Chce pan wezwać swoją ekipę do zabezpieczenia śladów?

- Po co, skoro już zaczęliście, skończcie.

- Melduję, że prace są na ukończeniu.

- Jak włamywacz dostał się do biblioteki? - zagadnąłem. - Wyciął dziurę scyzorykiem w ścianie?

Z tego, co zaobserwowałem podczas poprzednich wizyt, instytut wzniesiono z płyty gipsowo-kartonowej na drewnianym rusztowaniu.

- Bardzo łatwo mu poszło. Wszedł na dach po zewnętrznej drabince, wyciął dziurę w papie, odkuł jedną betonową płytę stropową i usunąwszy ją opuścił się do środka...

W tym momencie z wnętrza gmachu nadszedł doktor Hreczkowski.

- No, właśnie o panach myślałem - rozpromienił się na widok mojego zwierzchnika. - Zajdźmy do mnie do pokoju... jeśli nie mają panowie innych obowiązków - spojrzał bystro na towarzyszących nam policjantów.

Skorliński tylko wzruszył ramionami.

- No i nie upilnowali mi książeczki - mruknął Hreczkowski. - Dobrze, że tylko grzbiet urwany, bo po panów ostrzeżeniu sądziłem, że cały tomik wyparuje...

- Zignorowano moje przestrogi - westchnął szef.

- Ależ nie - obruszył się doktor. - Obito drzwi blachą, zaopatrzono w klamry antywłamaniowe i wymieniono zamki na gerdy... Sufitu nie przewidzieliśmy...

- Nie sposób przewidzieć wszystkiego - rzuciłem pojednawczo.

- Złodziejowi łatwiej...

Doktor rozparł się wygodniej w fotelu i zmienił temat.

- Potrzebuję na lipiec kogoś do łopaty - spojrzał na mnie świdrującym wzrokiem.

- Obawiam się, że jeśli nie złapiemy tego gagatka, to będę zajęty - powiedziałem z autentycznym żalem. - A jakie wstrząsające odkrycia szykują się w tym roku?

- No cóż, będziemy prowadzili wykopaliska ratunkowe w Płocku. Szykuje się budowa nowego zespołu budynków mieszkalnych. Trzeba tam trochę pokopać i zobaczyć, co zostawili dla nas nasi przodkowie...

- W Płocku - podchwycił mój zwierzchnik. - Wie pan co, panie doktorze, chyba da się połączyć przyjemne z pożytecznym...

Faktycznie, kartka zapowiadająca trzecią rundę walki przedstawiała to właśnie miasto.

- Nie wiem, czy zdołam połączyć pracę detektywa i archeologa - zadumałem się głęboko.

- No cóż, jeśli będziesz chciał zniknąć na dwie godzinki albo cztery dni, to nie będę robił trudności...

- Boję się, że będę znikał na dłużej - westchnąłem. - Ale kto wie...

- No to wciągam cię na listę.

- Jeszcze jedno pytanie - odezwał się Pan Samochodzik. - Nie wie pan czasem, skąd w waszej bibliotece wziął się siedemnastowieczny zielnik Syreniusa?

- To żadna tajemnica. Jeden z profesorów gdzieś na prowincji znalazł go u chłopa w szopie, odkupił za kilka paczek papierosów i oddał do naszej biblioteki. Sami wiecie najlepiej, że po wsiach można znaleźć różności. Swojego czasu widziałem urnę kultury pomorskiej, która służyła do trzymania śrubek...

Pożegnaliśmy się i opuściliśmy budynek instytutu.

- Co robimy? - zapytałem.

- Wracamy do ministerstwa - zarządził. - I sprawdzimy, jakie tajemnice kryje egzemplarz zielnika z Instytutu Zoologii.

***

Jerzy Batura przeciągnął się leniwie w wygodnym fotelu. Przez ostatni tydzień odpoczywał. Legalne interesy przynosiły mu pewne zyski, na półlegalne też nie mógł narzekać. Interesy nielegalne jakoś się nie kleiły. Od dawna nie trafiło mu się nic zajmującego.

- Jestem bezrobotnym geniuszem - westchnął dolewając sobie whisky do szklanki. - Jakiż talent marnuję...

Leniwie przejrzał raporty swoich konfidentów. Co też ciekawego robią Pan Samochodzik i Paweł Daniec? Nic ciekawego. Jeździli trochę służbowo za granicę, Pan Samochodzik do Wilna, a jego pomocnik do Szwecji. Szukali książki Symeona Syreniusa.

Wzrok Batury leniwie przesunął się po regale wypełnionym starodrukami i zatrzymał na czarnej okładce. Prawdę powiedziawszy, nie chciało mu się wstawać.

- I po kiego grzyba szukają książki, którą można kupić na co trzeciej aukcji starodruków? - mruknął.

Obrazy pędzla Kossaka nie udzieliły mu odpowiedzi. Batura zamyślił się głęboko. Swój egzemplarz zielnika kupił w Kownie pół roku temu. Na aukcji musiał przelicytować jakiegoś litewskiego studencinę... Sporo książek wtedy kupił. Ale tę zapamiętał z uwagi na konkurenta. Litwin, wycofując się z licytacji, był wyraźnie wściekły i pokazał mu ciekawy gest: przesunął dłonią po brzuchu.

Jerzy wiedział, co ten gest oznacza. Był to tajemny masoński znak rozciętego brzucha - obietnica, że w przyszłości się policzą... Ziewnął leniwie, ukołysany alkoholem i sączącą się z głośników muzyką. Zadarł w życiu z kilkunastoma bandziorami, zadarł z tajnymi służbami, zadarł z Panem Samochodzikiem, ale jak do tej pory nie zadarł z żadnym masonem ...

- Ciekawe doświadczenie - mruknął leniwie.

W tej chwili rozległ się dzwonek do drzwi.

Batura wsadził rewolwer do kieszeni szlafroka i poczłapał do wejścia. Zlustrował gościa przez panoramiczny wizjer. Listonosz. Znał go doskonale. A zatem nie ma żadnego niebezpieczeństwa, można otworzyć...

- Przesyłka polecona do pana - doręczyciel podsunął mu formularz.

Batura podpisał i zwrócił z paczuszką do salonu. Adres nadawcy nic mu nie mówił. Przesyłka została wysłana z Warszawy, przez jakiegoś Vytautasa. Postawił ją na stole i wyciągnął z szuflady precyzyjny miernik. Zbadał pudełko, nie dotykając go nawet palcem. Żadnej aktywności elektrycznej ani radiowej. A zatem nie jest to bomba zegarowa ani detonowana za pomocą radia. Wyjął wykrywacz metalu. Wewnątrz paczki ni było ani grama żelaza. Odetchnął z ulgą.

Dwa razy próbowano go zabić przy użyciu przesyłek pocztowych. Za pierwszym razem miał dużo szczęścia. Po podniesieniu pokrywki pudełka uruchomiła się zainstalowana wewnątrz pułapka na myszy. Jej uderzenie miało zdetonować spłonkę i ładunek dynamitowy, jednak zapalnik był wadliwy...

Za drugim razem dostał paczką lornetkę. To chyba ruska mafia planowała go wtedy wyeliminować. Lornetka wyglądała normalnie, tylko że przy próbie jej wyregulowania z obiektywów wyskakiwały sprężynowe ostrza... Wzdrygnął się na wspomnienie. Gdyby kręcił trzymając ją przy oczach...

Delikatnie pociął papier nożykiem introligatorskim. Ostatecznie co za problem zainstalować wewnątrz laskę dynamitu i zapalnik z rtęci piorunującej, który zdetonuje zerwanie sznurka? Ostrożnie zdjął opakowanie.

Tekturowe pudełeczko wzmocnione taśmą klejącą. Zdjąć pokrywkę? Nie ma głupich! Nadal posługując się nożykiem odciął jedną ściankę. Wyciągnął wyściółkę z jakiejś włókniny. Wewnątrz znajdowała się niewielka, porcelanowa cukiernica firmy Rosenthal. Na oko sądząc, miała ze sto dwadzieścia lat. Wydobył ją ostrożnie. I obejrzał.

- Cudowna - mruknął.

Podniósł wieczko. Trzasnął odrywany butapren i prosto w twarz Jerzego trysnął obłok gazu. Odskoczył, ale już było za późno.

- Iperyt, dorwali mnie w końcu - jęknął i bez czucia zwalił się na ziemię.

Na szczęście tym razem nikt nie chciał go zabijać. Vytautas użył zwykłego gazu usypiającego...

***

Po drugiej stronie ulicy zaparkowany był mały fiat z przyciemnianymi szybami. Na masce nalepiono godło przestawiające automat kałasznikowa skrzyżowany z kijem baseballowym, a na drzwiczkach naklejkę z napisem: „Mafia - samochód służbowy”. Vytautas miewał nieco spaczone poczucie humoru.

Opuścił lornetkę. Z miejsca, gdzie zaparkował, widział wnętrze salonu. Przeciwnik wyłączony z walki. Wysiadł z samochodu z plecakiem przerzuconym przez ramię. Złapał za górną ramę ogrodzenia i mocno odbiwszy się od ziemi, przesadził je jednym susem. Przeszedł przez ogród. Okna willi od tej strony były zabezpieczone kratami. Obok znajdowały się drzwi prowadzące na taras. Były uchylone, ale Litwin tylko skrzywił się na ten widok. Skoro zabrał cały sprzęt potrzeby do szturmowania tej twierdzy, nie może iść na łatwiznę... Z plecaka wydobył specjalne nożyce do cięcia krat. Miały rączki o długości półtora metra i ostrza wykonane z tytanu.

Przecięcie centymetrowej grubości stalowego pręta nie było łatwe, ale poradził sobie. Przyłożył, zacisnął, chrupnęło. Jeszcze dziewięć. Dwadzieścia minut później odstawił wyciętą kratę na rabatkę. Okno też było niezłe, antywłamaniowe szyby, których nie przerąbie siekierą, stalowe ramy. Było jednak uchylone...

Vytautas wydobył z plecaka odpowiednio przerobiony lewarek samochodowy i zaczepiwszy za futrynę zaczął kręcić korbką. Straszliwe chrupnięcie, okno otworzyło się. Szyby i ramy były faktycznie wysokiej klasy, przetrwały tę operację, za to stalowe blokady antywłamaniowe - nie.

Wkroczył do salonu, zakładając lekką maskę przeciwgazową. Jerzy Batura spał jak zabity. Vytautas sprawdził jego tożsamość. Wszystko się zgadzało - to ten, który zwinął mu sprzed nosa zielnik na aukcji w Kownie. Dobrze, że wtedy zanotował jego nazwisko. A i tak ustalenie adresu zajęło mu prawie cztery miesiące...

Ułożył nieprzytomnego wygodnie na dywanie i rozejrzał się po wnętrzu. Spostrzegł regał z książkami i spokojnie zdjął z niego zielnik. Obejrzał okładkę i skrzywił się lekko. Była nowa, to znaczy mogła mieć 70-80 lat. Czy nieznany introligator przeszył raz jeszcze wszystkie kartki?

Na stole leżał nożyk introligatorski.

Vytautas zręcznie rozpruł oprawę i obejrzał grzbiet. Na jego wargach pojawił się uśmiech. Paski papieru pokryte nutami były na swoim miejscu. A zatem zmieniono tylko okładkę... Odkleił je ostrożnie i obejrzał.

- Coraz bliżej celu - mruknął cicho.

Starannie przykleił okładkę na miejsce i umieścił tom tam, gdzie stał pierwotnie. Popatrzył na uśpionego. Powieki Batury lekko drgały. Niebawem się obudzi.

- Asta la vista - mruknął pożegnanie usłyszane w jakimś filmie i ulotnił się tą samą drogą, którą przyszedł.

Dziesięć minut później Jerzy Batura otworzył oczy. Przypomniał sobie wszystko. Rozejrzał się wokoło. Natychmiast dostrzegł wyrwane okno i brak kraty. Drzwi na taras były otwarte, tak jak je zostawił.

- Co to było? - potarł skronie.

Wstał chwiejnie. Ktoś chciał go wykończyć? Gazem? Włożył rękę do kieszeni i namacał pistolet.

- Żyję - mruknął.

Rozejrzał się po pokoju. Nic nie zginęło. Tylko w miejscu, gdzie stała porcelanowa waza, leżała kartka papieru z artystycznie wyrysowaną figą...

Batura gapił się na nią oszołomiony. Kto go załatwił? Kto tu był? Po co? Pół godziny później wisiał już na telefonie.

- Biuro pośrednictwa? Chciałbym pilnie sprzedać dom. Co? Nie, w dobrym stanie, po prostu nie czuję się w nim bezpiecznie...

ROZDZIAŁ SZÓSTY

BADAMY KSIĘGĘ • NIEUDANY SKOK NA MINISTERSTWO JADĘ DO PŁOCKA • WIECZORNY SPACER PO MIEŚCIE

Pan Samochodzik odetchnął z ulgą dopiero w chwili, gdy wydobyty z sejfu starodruk spoczął na jego biurku.

- Te z biblioteki miały okucia na rogach, a ten nie - zauważyłem.

- Owszem. Wiesz, Pawle, w ramach jednego wydania robiono kilka podserii... Dla lepszych klientów oprawiano w skórę i okuwano, biedniejsi musieli zadowolić się oprawą pół-skórną, wtedy tylko grzbiet robiono ze szlachetnego materiału, a resztę obciągano płótnem... Wreszcie zupełni biedacy mogli kupić książkę z szytym grzbietem, pozbawioną zupełnie okładki.

- A potem w domu coś tam sobie prowizorycznie dodawali - domyśliłem się. - Na studiach mówiono nam o książkach, pokazywano okucia i kapitałki, ale nikt nie pomyślał, że mogą się nam przydać takie szczegóły.

- Cały urok w drobiazgach...

Pan Tomasz uważnie oglądał wolumin i wreszcie wskazał mi miejsce cięcia. Delikatnie, używając skalpela i pesety, oddzieliłem skórzany grzbiet od płótna. Odchyliłem go ostrożnie.

Karty, na których wydrukowano książkę złożono w zeszyciki. Każdy przeszyto w kilku miejscach nitkami i wyprowadziwszy je na grzbiet, spleciono w warkocze, przyklejone następnie do okładki. Całość dla wzmocnienia podklejono kilkoma paskami papieru. Obejrzałem je uważnie. A potem ostrożnie oddzieliłem od grzbietu. Poskładałem do kupy, uzyskując prawie połówkę strony z rysunkiem jakiejś roślinki.

- Niewypał - mruknął szef.

- Dlaczego? - zainteresowałem się.

- Popatrz na książkę i rysunki... Introligator użył źle odbitej karty z tego samego dzieła...

- Ale w innych tomach są inne wyklejki...

- Owszem. Tym razem ciekawy łup przeszedł nam koło nosa... Naprawiamy i zwracamy do Instytutu Zoologii.

- Może lepiej odczekać kilka dni - zauważyłem. - On nie wie, że to jest u nas i niewykluczone, że będzie się tam próbował włamać. Tak będzie bezpieczniej.

- Masz rację - szef kiwnął głową. - Niech na razie zostanie u nas. Do ministerstwa Litwin się nie dostanie...

***

Było dobrze po północy. Nad Warszawą przechodziła jedna z tych ulew, które czasem nawiedzają nasz kraj u progu lata, psując dzieciom radość wakacji, a dorosłym niwecząc plany urlopowe... Ciemny wał burzowych chmur przetaczał się po niebie. Pod grubym konarem, jedenaście metrów nad ziemią, było prawie sucho. Wartownicy przy Grobie Nieznanego Żołnierza mokli nakryci pałatkami, miasto spało.

Vytautas siedzący na gałęzi uruchomił dalmierz laserowy. Dystans sto osiemdziesiąt trzy metry. Trochę dużo. Ustawił harpun, uruchomił automatyczne poziomowanie i popatrzył przez celownik. Idealnie. Pociągnął łyk kawy. Przez ostatnie trzy doby spał niespełna osiem godzin. I wystarczy. Dzisiejszej nocy dokona czynu, na jaki nie odważył się dotąd żaden wróg Pana Samochodzika...

Spokojnie ściągnął spust. Czekał. Niebo rozświetliła kolejna błyskawica. Rąbnęło gdzieś niedaleko. Pociągnął. Świst rozprężającego się gazu utonął w huku gromu. Kompozytor pociągnął za linę. Coś było nie tak, była luźna...

Wyjął lornetkę i popatrzył uważnie. Spudłował. Harpun zamiast efektownie wpaść przez okno do gabinetu Pana Samochodzika i wbić się w boazerię, uderzył pół metra poniżej okna i odpadłszy leżał zapewne gdzieś na ziemi pod ścianą.

Vytautas skrzywił się.

- A pal diabli - mruknął. - Niech będzie, że tym razem wygrali.

Zwinął swój kramik i opuściwszy się na ziemię, ruszył przez park. Burza powracała ze zdwojoną siłą, ale nie przejmował się tym zupełnie. Rozbłyski, trzask pękających pod uderzeniami wiatru gałęzi, nie wywołały u niego nawet szybszego bicia serca. Szedł zatopiony we własnych myślach. Zanim pojedzie do Płocka, musi sprawdzić wiele rzeczy. Ciekawe, czy pan Tomasz i jego pomocnik wiedzą już, że tam rozegra się trzecia runda starcia? Jeśli nie znaleźli napisu na fotografii zostawionej w Bibliotece Narodowej, trzeba będzie jakoś inaczej ich poinformować...

Ciekawe swoją drogą, czy próbowali zidentyfikować melodię nagraną na płycie, którą zostawił w Wągrowcu. Nawet jeśli... Uśmiechnął się i zagwizdał kawałek. Po kilkunastu minutach był już na Senatorskiej, wsiadł do samochodu i pojechał przed siebie.

W drzewo, na którym siedział przed kwadransem, uderzył piorun.

***

Lipcowy żar lał się z nieba. Dodałem lekko gazu. Silnik trabancika zaprotestował wyciem. Przemknąłem przez las i niebawem wjechałem do Płocka. Minęliśmy niewielkie domki na przedmieściach, potem bloki zbudowane w latach siedemdziesiątych. Może były to osiedla dla pracowników Petrochemii? Zakręciłem i pojechałem w stronę Starówki. Dziewiętnastowieczne, pożydowskie kamieniczki straszyły obłażącymi tynkami. Zachował się również fragment murów miejskich z czasów Kazimierza Wielkiego. Po lewej stronie znajdowała się rozległa, pusta przestrzeń - plac 13 Straconych. Siatka na drewnianych słupach ciągnęła się wzdłuż ulicy. Za nią widać było hałdy ziemi. Archeolodzy rozkopywali to miejsce od miesiąca. Popatrzyłem na zegarek. Siedemnasta. O tej porze nikogo na wykopie nie zastanę... Dodałem gazu i wyjechałem na rynek. Zawróciłem w lewo i po chwili byłem na placu Narutowicza. Gmach sądów, za nim potężna bryła płockiego zamku. Gdzieś we wnętrzu tej budowli znajdowała się biblioteka, kryjąca jeden z egzemplarzy zielnika Syreniusa. Wjechałem na uliczkę Tumską. Po lewej stronie znalazłem nieduży budyneczek - Muzeum Diecezjalne, w którym znajdował się drugi egzemplarz tego samego wydania. Zakręciłem ostro, zawróciłem i pojechałem ulicą Teatralną. Odnalazłem ładny, nowoczesny budynek Liceum im. Małachowskiego - słynnej Małachowianki. Do nowego skrzydła przylegała wzniesiona z czerwonej cegły czternastowieczna kolegiata. Tu, w bibliotece, stał na półce trzeci egzemplarz zielnika.

Jeśli tajemniczy Litwin zechce pruć okładki w poszukiwaniu resztek starodruku, wcześniej czy później pojawi się w Płocku. Może już dzisiejszej nocy?

Pojechałem prosto, minąłem kościół farny, potem stare rogatki miejskie. Niebawem zaparkowałem przed akademikiem Politechniki. Wysiadłem i zameldowałem się w recepcji. Dostałem klucz do pokoju. Wjechałem windą na siódme piętro. W korytarzu niemal wpadłem na doktora Hreczkowskiego.

- A, witam w Płocku - uśmiechnął się uczony. - Kopiemy jutro od ósmej rano, zbiórka pod siedzibą Powiatowego Konserwatora Zabytków, mamy tam magazyn ze sprzętem.

Przydzielono mi niewielki pokój, zastawiony nieco zdezelowanymi meblami. Popatrzyłem przez okno. Miałem stąd ładny widok na miasto. Wziąłem pospiesznie prysznic i przebrałem się. Zrobiłem kilka pompek dla poprawienia krążenia.

Usiadłem przy stole i w zadumie zabrałem się do studiowania planu miasta. Gdzie Vytautas uderzy w pierwszej kolejności? Zacznie od najłatwiejszego celu czy od najtrudniejszego? Woli najpierw odwalić to, co skomplikowane, czy rozgrzać się łatwymi włamaniami?

Cóż, strategia sprowadza się do tego, by przewidzieć ruch przeciwnika, a potem wykonać manewr dokładnie odwrotny. Podstawowa cecha charakteru naszego przestępcy? Skłonność do fanaberii. A zatem w jego posunięciach nie należy się spodziewać logiki.

W bibliotece uniwersyteckiej w Poznaniu sforsował zamki szyfrowe. W Płocku podobnie zabezpieczona była tylko biblioteka Towarzystwa Naukowego Płockiego.

Ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłem. Doktor Hreczkowski.

- Idę się przejść po mieście, może chcesz się przyłączyć?

- Z przyjemnością.

***

Dość szybko dotarliśmy do białego kościoła ukrytego za murem.

- Tu mają siedzibę mariawici - wyjaśnił. - To, zdaje się, ich główna świątynia.

- Słyszałem o nich kiedyś - poskrobałem się po głowie. - To zdaje się był zakon, który oderwał się do Kościoła?

- Niezupełnie. W 1887 Felicjana Kozłowska założyła tu, w Płocku, nieformalny zakon żeński: Zgromadzenie Sióstr Ubogich pod wezwaniem świętej Klary. W 1893 roku przeżyła rzekomo objawienie. Zgromadzeniem zaopiekowało się kilku księży, na ich czele stał Jan Kozłowski. W 1904 roku udali się na pielgrzymkę do Rzymu, by uzyskać aprobatę papieża Piusa X. Ten jednak, zbadawszy sprawę, przekazał ją Świętemu Oficjum...

- Czyli inkwizycji - mruknąłem.

- Właśnie. Dopatrzono się wielu niebezpiecznych odstępstw od doktryny katolickiej. Objawienia założycielki uznano za halucynacje. Nakazano rozwiązać zgromadzenie, a wobec oporu nałożono ekskomunikę na przywódców. Od tamtej pory mariawici tworzą odrębny kościół...

- Ilu ich jest?

- Około trzydziestu tysięcy...

Tymczasem doszliśmy do kościoła farnego.

- A to dawne spichrze - archeolog wskazał gestem dwa przysadziste budynki, otynkowane na biało. Jeden stał równolegle do ulicy, drugi prostopadle.

- Muzeum Wsi Mazowieckiej - odczytałem tabliczkę na tym bliżej.

- Owszem. Jest tu niezła kolekcja etnograficzna. Ale nas bardziej interesuje ten drugi. W środku mieści się archiwum powiatowe, dawniej wojewódzkie. Można tam wygrzebać sporo ciekawych dokumentów, aczkolwiek raczej nic, co pomogłoby nam w pracy...

Jeszcze kilka kroków i znaleźliśmy się przed Małachowianką.

- Idąc na południe posuwamy się coraz dalej w głąb czasu - powiedział w zadumie. -Znasz historię tej szkoły?

- Wiem tylko, że to najstarsze liceum w Polsce. A właściwie nawet nie liceum, a szkoła działająca nieprzerwanie, jak słyszałem, od około ośmiuset lat.

- Owszem. Spójrz, ta ceglana część to kolegiata pod wezwaniem świętego Michała. Większa część tych murów pochodzi z XVI wieku, ale wewnątrz, podczas prac badawczych, natrafiono na fundamenty absyd romańskich z XIII i XIV wieku, oraz fundament kwadratowej wieży z XV stulecia... Pierwsza wzmianka o szkole istniejącej przy kolegiacie pochodzi z roku 1180.

Wzdłuż muru kolegiaty ciągnął się wykop.

- To też nasza działka? - zainteresowałem się.

- Nie, to wykop pod jakiś kabel przyłączeniowy. Teren był już zbadany archeologicznie... - gestem wskazał granitowy głaz z wyrytym krzyżem i napisem: „Mieszkańcy Płocka XII-XVII w.”.

Przeszliśmy dalej, mijając nowoczesny budynek szkoły.

- Początkowo szkołą opiekowali się benedyktyni, ale w XVII wieku przejęli ją jezuici - podjął wykład. - Uczono tu łaciny, filozofii oraz retoryki, a liczba uczniów wahała się od 350 do 400.

- To bardzo dużo - stwierdziłem z zaskoczeniem.

- Zwłaszcza że i Płock liczył wtedy około 5000 mieszkańców. Można powiedzieć, że miasto, podobnie jak stare ośrodki uniwersyteckie na Zachodzie, żyło z uczniów. Mazowiecka szlachta posyłała tu swoich synów, którym trzeba było zapewnić stancje, rozrywki, wyżywienie... A przy tym nie była to wówczas jedyna szkoła w mieście. Naukę rozpoczynano tu, u świętego Michała, po jej ukończeniu absolwenci trafiali do nieistniejącej już szkoły świętego Bartłomieja, a z niej do szkoły zamkowej. Obecnie liceum nie odgrywa już takiej roli... Dziś miasto żyje z Petrochemii.

- Ciekawe, jak to jest, gdy się uczęszcza do szkoły z takimi tradycjami? - poskrobałem się po głowie.

- Najlepsi uczniowie otrzymują co roku złote medale z napisem „Diligente”. A poza tym wszystko chyba jest jak gdzie indziej, choć Małachowianką ma, z tego co wiem, bardzo wysokie notowania. Ponad 80% maturzystów zdobywa potem wykształcenie wyższe...

Wyszliśmy na plac Narutowicza i uliczką Tumską podążyliśmy do zamku. Od wschodu widać było kawałek muru z granitowych bloków, częściowo wystającego z ceglanej ściany warowni.

- Palatium - wyjaśnił. - To pozostałości pałacu, z czasów, przypuszczalnie, Władysława Hermana, choć tradycja przypisuje go Bolesławowi Krzywoustemu...

„Gdzieś w tym zamku, w bibliotece muzeum, znajduje się zielnik Symeona Syreniusa” - pomyślałem. „Jak Vytautas dostanie się do środka?”

Dotarliśmy do katedry. Solidne mury wzniesiono z obrobionych, granitowych bloków.

- Pomyśl, Pawle, ile trzeba było zwieźć tych polodowcowych kamieni i ilu kamieniarzy trudziło się miesiącami, by wykuć z nich tak idealnie dopasowane elementy - doktor klepnął ścianę. - Próbowałeś kiedyś obrabiać granit zwykłym młotkiem?

Pokręciłem głową.

- Ta katedra stoi tu przeszło osiemset lat. I jeśli nikt jej nie zniszczy celowo, może stać i stać... Czas zatarł ostre krawędzie, ale utleniły się w tym czasie najwyżej trzy milimetry kamienia. Może kiedyś runie strop, ale mury będą trwać.

Podeszliśmy do solidnych, dębowych wrót, prowadzących do wnętrza. Były jednak zamknięte na głucho.

- Szkoda - mruknął. - Nie obejrzymy sobie słynnych Drzwi Płockich...

- To i tak tylko replika. Oryginał znajduje się, jeśli dobrze pamiętam, w Nowogrodzie.

- Owszem, ale warto obejrzeć. Odlew jest bardzo precyzyjnie wykonany. No trudno.

Sądziłem, że zawrócimy na kwaterę, ale on pociągnął mnie dalej, na krawędź skarpy. Między katedrą a krawędzią urwiska rozciągał się ładny park. Kasztany i dęby mogły mieć nawet dwieście lat. Zapadał już wieczór. Wisła toczyła leniwie swoje wody.

I nagle zrozumiałem, że wbrew temu co mówił doktor, katedra może nie przetrwać. Gdy ją wzniesiono, z pewnością była oddalona od rzeki, ale przez osiemset lat Wisła podmywała wielokrotnie klif, kradnąc kawałki lądu. Powiedziałem to Hreczkowskiemu.

- Może masz rację - westchnął. - Kto wie, co nas czeka? Ale mam nadzieję, że gdy przyjdzie jakieś poważniejsze zagrożenie, uda się zabezpieczyć skarpę.

- Ba, tylko jak? Pamięta pan sprawę kościoła w Trzęsaczu? W XIII wieku, we wsi nad Bałtykiem zbudowano świątynię. Była wtedy oddalona o 2 kilometry od brzegu morza. W 1882 roku stała już na samej krawędzi klifu i po szczególnie silnym sztormie runęła. Dziś na szczycie skarpy stoi już tylko jeden kawałek muru...

- W XIX wieku nie było jeszcze odpowiednich metod pozwalających na jej zabezpieczenie - odparł. - Ale zabytek tej klasy, co katedra, zostanie uratowany niezależnie od kosztów.

Nie przekonał mnie do końca. Stałem i patrzyłem na rzekę. Po drugiej stronie widać było zagadkowy budynek - jakiś spichlerz czy dziewiętnastowieczną fabrykę. Wieczorny wiatr przyjemnie chłodził nasze czoła. Przeszliśmy jeszcze kawałek. Między zamkiem a skarpą znajdował się trawnik, a na nim krąg wysadzany kwiatami.

- Tu znajdowała się jedna z jedenastowiecznych rotund - odezwał się doktor. - Mały kościół na planie koła. Zachowały się z niego tylko fundamenty.

- I w ten sposób zaznacza się miejsce, gdzie był? - zdziwiłem się. - Bardzo dobry pomysł.

Zawróciliśmy do akademika. Nad miastem zapadał już późny, letni zmierzch.

W Płocku nie ma wiele hoteli, byłem zresztą przekonany, że Litwin nie zatrzyma się w żadnym z nich. Jeśli chciał wyprowadzić nas w pole, musiał wymyślić sobie bardziej konspiracyjne lokum. Czy przewidział, że zastawiliśmy na niego pułapkę właśnie w Płocku? Nie byłem pewien toku jego rozumowania, ale chyba musiał liczyć się z taką ewentualnością...

ROZDZIAŁ SIÓDMY

SPOTKANIE ZE STUDENTAMI • WYKOPALISKA W ŚRODKU MIASTA • GOTYCKA ŚCIANA • KONSULTACJE JĘZYKOWE • NADKOMISARZ PŁOSKOŃ

Gdy podjechałem pod budynek siedziby Powiatowego Konserwatora Zabytków, studenci już czekali. Siedzieli na schodkach, niektórzy przeżuwali śniadanie, inni studiowali gazety.

Wysiedliśmy z doktorem z samochodu. Obrzuciłem zaciekawionym spojrzeniem tłumek i z niejaką radością spostrzegłem kilku starych znajomych z wykopalisk w Ozorkowie.

- Rany Julek, toż to pan Daniec - ucieszył się Piotrek.

***

Pierwotnie był tu skwerek i kwietniki. Obecnie pozostały dwa długie, prostokątne klomby, obwiedzione betonowymi murkami. Między nimi znajdował się wcześniej chodnik, teraz zdjęto płyty odsłaniając piasek.

- Sytuacja wygląda następująco - powiedział doktor Hreczkowski. - Tu, gdzie teraz biegnie ulica, w średniowieczu znajdował się kościół Świętego Ducha. Mamy go na starych planach miasta. Trudno oczywiście wyliczyć z dokładnością co do metra, ale sądzę, że możemy natrafić na jego relikty. Obraz z radaru geologicznego wykazuje tu anomalie, mogące być resztkami murów.

- Rozumiem.

- Wykop poprowadzicie od siatki na południe. Długość piętnaście metrów.

- Szerokość?

Zamyślił się na chwilę

- Cztery metry - zadecydował. - Nie wiemy, jak wyglądała tu zabudowa w okresie między budową murów przez Kazimierza Wielkiego, z początkiem XIX wieku były to jednak peryferie miasta. Wzdłuż murów mógł się ciągnąć pas niezabudowany. Trzeba będzie to sprawdzić.

- A co było później?

- W XIX wieku była tu dzielnica żydowska. Zabudowa była przeważnie jednopiętrowa, czasem parterowa. Gdzieś tam - wskazał część placu nieobjętą naszymi badaniami - była synagoga. Mamy jej zdjęcie, niestety jeśli chodzi o ten kawałek, dysponujemy tylko relacjami świadków. W każdym razie mieszkali tu Żydzi i, jak wiadomo, w czasie wojny - przesunął kantem dłoni po gardle. - A po wojnie wypalone ruiny rozebrano, teren splantowano i zrobiono plac.

- Skąd wzięła się jego nazwa: 13 Straconych? - zapytałem.

- Tam na końcu jest pomnik. Po prostu hitlerowcy, zaraz po wkroczeniu do Płocka, dla postrachu rozstrzelali tu 13 mieszkańców miasta.

- Wypalone ruiny - mruknąłem. - Zabudowania zostały pewnie ostrzelane lub zbombardowane...

- Owszem. W ziemi mogą czekać na nas niespodzianki - podał mi torbę z wykrywaczem metali. - Trzeba będzie uważać, bo gdzieś tu może leżeć, na przykład, półtonowa bomba lotnicza.

Przypomniałem sobie, jak z Michaiłem wykopaliśmy takie draństwo na skwerku przy wodociągach w Warszawie.

- Rozumiem, będę ostrożny.

- No, to do roboty.

Dostałem tę samą ekipę co w zeszłym roku. Pracowali ze mną Piotrek, Sebastian i Artur. Zabrakło tylko Marka, ale wiedziałem już, że pojechał kopać gdzie indziej.

Szybko rozciągnęliśmy sznurek, wyznaczając krawędź przyszłego wykopu. Przeleciałem po powierzchni wykrywaczem. Znalazłem same drobiazgi: kawałki drutu, gwoździe i temu podobne.

- Pierwsza warstwa jest niwelacyjna - podjąłem decyzję. - Schodzimy na sztych na całej powierzchni. Hałda będzie tam - wskazałem były kwietnik - potem przerzucimy ją dalej.

Pierwsze sztychy łopatą. Jeszcze nie wiadomo, co zaraz ukaże się naszym oczom. Warstwy spalonych desek? Kawałki cegieł, a może dobrze zachowane resztki murów? Usunęliśmy piach, w miejscach gdzie stykały się płyty chodnikowe, przecięty czarnymi liniami. Teraz warstwa zasypiskowa: glina upstrzona drobinkami węgla i okruchami cegieł. Wykop przecinały dwa murki, oddalone od siebie o około półtora metra. Były szerokie na jedną cegłę.

Przyszedł doktor Hreczkowski. Przez chwilę kontemplował nasze dokonania.

- Dobra - mruknął - południową część na razie zostawcie, pokopcie tu, bliżej siatki. Do calca.

Doczyściliśmy, zrobiliśmy fotografie, rysunki i zabraliśmy się do roboty. Kopaliśmy, kopaliśmy, ale ciągle nie znajdowaliśmy niczego ciekawego. W południe zadzwonił Pan Samochodzik.

- Witaj, mój drogi - powiedział. - Litwin jest już w naszym kraju.

- O? - zaniepokoiłem się. - Zaznaczył jakoś swoją obecność?

- Owszem. Przegapiliśmy jeden egzemplarz zielnika Syreniusa. Był w prywatnej kolekcji w Gdańsku. Znowu to samo, czysta robota: sforsował zamki, rozpruł okładkę w sposób niezwykle fachowy, a przy tym delikatny, kolekcjonerowi zostawił uprzejmy list z przeprosinami.

- Ależ kulturalny - wycedziłem.

- Ale czyni zło. I dlatego musimy go złapać. Miej oczy szeroko otwarte. A co tam u ciebie na wykopaliskach? - zmienił temat.

- Na razie nic ciekawego - odparłem - ale dopiero zaczęliśmy. W tym miejscu może być nawet pięć metrów warstw kulturowych.

- Rozumiem. Życzę powodzenia. Odezwę się za kilka dni, będziesz musiał radzić sobie sam. Wyjeżdżam. Minister wyznaczył mi pilne zadanie. Bądź czujny!

- Tak jest.

Wyłączyłem telefon i wróciłem do wykopu. Od strony siatki zaczęło się pojawiać coraz więcej okruchów cegły. Przypatrzyłem się odsłanianej warstwie.

- Zejdźcie znowu na sztych - poleciłem.

Zaledwie metr poniżej obecnego poziomu ziemi odsłoniliśmy wierzch muru z czerwonej, dobrze wypalonej cegły. Po kilkuset latach trochę się osypywała po wierzchu, ale i tak zniosła próbę czasu zdumiewająco dobrze.

Przyszedł nasz kierownik. Obejrzał mur i uśmiechnął się lekko.

- Gotycki - stwierdził. - Dwie wozówki i główka.

Po czym poszedł. Musiałem mieć nieco zbaraniałą minę, bowiem podszedł do mnie Piotrek.

- To znaczy po ludzku, że dwie cegły leżą dłuższym bokiem w naszą stronę, a trzecia krótszym - wyjaśnił. - To częsty styl w tym okresie. Krzyżacy dla odmiany budowali tak - narysował na kawałku papieru, wozówka, główka, wozówka, główka.

- Dzięki.

Zgodnie z poleceniem kierownika na razie zostawiliśmy w spokoju południową część wykopu i zaczęliśmy pogłębiać go wzdłuż muru kościoła. Zeszliśmy może o pół metra, gdy wybiła godzina piętnasta. Koniec pracy. Pojechałem do akademika i wziąłem prysznic. Po całym dniu kopania w szarej, pylistej ziemi, było mi to bardzo potrzebne.

Przekąsiłem niewielki obiadek i skoczyłem do miasta. Koło Małachowianki, w wykopie pod rury, wrzała robota. Stanąłem przy płocie i popatrzyłem przez chwilę. Trzej budowlańcy spoczywali malowniczo na hałdzie ziemi. Podłożyli sobie jakieś dechy. Czwarty pracowicie pogłębiał wykop. Zręcznie machając łopatą wywalał ziemię na hałdę. Na głowie miał przyprószoną ziemią czapę, był drobny, ale muskularny. Transzeja powoli zbliżała się do muru kolegiaty.

- Pracuj, boćwa, pracuj - powiedział wesoło któryś z robotników. - Zrobisz dwa metry sześcienne, to piwa dostaniesz.

Ruszyłem dalej. Dotarłem do zamku i powoli obszedłem go wokoło. Nagle zatrzymałem się jak wryty.

Co powiedział robotnik? Boćwa... skądś znałem ten wyraz. Ale, do licha, skąd?! Usiadłem na kamiennej podmurówce i wytężyłem pamięć. Jakieś dziwne słowo. Archaizm? Wyjąłem telefon i, niczym w teleturnieju, zadzwoniłem do przyjaciela matematyka.

- Halo? - zagadnął.

- To ja...

- Paweł, kopę lat. Co dobrego słychać?

- A, żyje się pomalutku. Słuchaj, twoja żona jest polonistką... Możesz ją dać na chwilę do telefonu? Mam problem z dziedziny naszego języka ojczystego.

- Jasne...

Po chwili odezwała się Agata.

- Co to znaczy „boćwa”? - zapytałem. - To chyba staropolski wyraz... Kiedyś go słyszałem, ale nie mogę sobie przypomnieć.

- W zasadzie tak - powiedziała - ale ten archaizm jest używany także na Mazowszu i Podlasiu jako bardzo pogardliwe określenie ludzi narodowości litewskiej...

Podziękowałem i rozłączyłem się. Przymknąłem oczy, przywołując z pamięci obraz Vytautasa. Niestety, minęło ponad sześć miesięcy, gdy się spotkaliśmy. Nie wstawał zza stołu. Zapamiętałem w zasadzie tylko jego twarz i ręce, gdy wąska dłoń muzyka trzymała kieliszek z winem... Ramiona? Był wąski w barach, ale nieźle umięśniony. Zawróciłem w stronę liceum. Obszedłem je od tyłu i podkradłem się do płotu zabezpieczającego teren wykopów od tyłu. Tu na szczęście nie było siatki, ale solidne dechy. Wyszukałem dziurę po sęku i przez niewielką lornetkę zlustrowałem wykop. Eureka. Litwin siedział z robotnikami i zgodnie z obietnicą jednego z nich raczył się piwkiem. Dlaczego Vytautas pracuje jako prosty łopaciarz przy murze szkoły, w której bibliotece spoczywał siedemnastowieczny zielnik? Odpowiedź mogła być tylko jedna: drań najwyraźniej szykował sobie podkop...

Rozważyłem sytuację. Za dnia na pewno nie uderzy, poczeka do nocy... A zatem trzeba go będzie złapać jeszcze dziś. Pomaszerowałem na posterunek policji. Zasadzka musi być dobrze przygotowana - Litwin nie wymknie się.

***

Nadkomisarz Płoskoń rozwinął plan miasta i zlustrował miejsce przyszłej zasadzki.

- Nieoznakowana furgonetka zaparkuje tu - pokazał placem odcinek ulicy Małachowskiego przed szkołą. - W środku będzie trzech policjantów. To tak na wszelki wypadek... W budynku jest dozorca, proponuję dodać mu do pomocy jeszcze jednego policjanta, choć oczywiście zrobimy wszystko, żeby Litwin nie dostał się do środka... Teraz problem podstawowy. Chyba wystarczy nas trzech, żeby go obezwładnić?

- Wystarczyłby jeden - odparłem. - Jest wysoki, ale raczej drobnokościsty i szczupły. Nie wygląda na jakiegoś supermena.

- Muzyk... No cóż, nie miał pan pewnie wcześniej do czynienia z tą bandą - uśmiechnął się lekko. - Mogą być bardzo silni, ostatecznie gra na pianinie, gdy trzeba przez kilka godzin trzymać dłonie w powietrzu i walić palcami, to też niezła gimnastyka.

- Poważnie? - zdziwiłem się.

- Tak przypuszczam, bo ja też do tej pory nie łapałem muzyków - uśmiechnął się. - Jest uzbrojony?

Zamyśliłem się.

- Nie wiem - powiedziałem wreszcie. - Broń jakoś mi do niego nie pasuje, ale nie możemy opierać się na moich przypuszczeniach. Może mieć nóż lub pistolet...

- Rozumiem. Lepiej się zabezpieczyć.

Ze stalowej szafy wydobył strzelbę do wyrzucania sieci i drugą, na lotki ze środkiem usypiającym. Identycznych używają leśnicy i weterynarze.

- Trzeba będzie tylko obliczyć dobrze dawkę - zafrasowałem się.

- Mamy lekarza - uspokoił mnie. - Moja propozycja jest taka - wskazał pustą przestrzeń pod murem kolegiaty: - Są tu stosy wywalonej ziemi, wykopiemy sobie płaskie ukrycie, zamaskujemy i wystawimy peryskop...

- Moment - wyjąłem z torby aparat cyfrowy, włączyłem wyświetlacz i pokazałem mu fotkę - proszę zobaczyć, mają tu małą szopkę na narzędzia... Może ukryjemy się po prostu w środku.

- Bardzo dobry pomysł - pochwalił. - Przypuszczalnie wskoczy do wykopu i nim podkradnie się do muru. Odwali tę odrobinę ziemi. Potem zabierze się do piłowania ściany. Teraz pytanie, czym...

- Użyje czegoś cichego... Może przewierci ścianę ręczną wiertarką i wsadzi brzeszczot z czegoś twardego? Karborundową piłą można ciąć cegły jak masło.

- Nie wiem, jak gruba jest ściana w tym miejscu - zafrasował się policjant.

- Faktycznie, to średniowieczny mur fundamentowy - zawahałem się na chwilę. -Niewykluczone, że na kilka cegieł. Albo więcej.

- A może nie rozwali tego w jedną noc - zamyślił się. - Może po prostu dziś wykuje trochę cegieł i zasypie ziemią. Jutro znowu kilka...

- To głęboki wykop - zauważyłem. - Nikt go nie zobaczy. I ma całą noc. Przypuszczam, że raczej dziś zechce dostać się do środka.

- Możemy założyć taką hipotezę - zgodził się bez trudu. - Teraz rozważmy, w którym momencie należy go łapać...

- Jak wlezie do wykopu? - zaryzykowałem.

- A jeśli się wykręci?

- Organista z Tarnowa Pałuckiego powinien go rozpoznać. Mamy też odciski palców z włamania do biblioteki w Poznaniu.

- Nie wiem, czy nie opłacałoby się poczekać, aż nadkuje mur - wtedy dodatkowo będzie go można pociągnąć z paragrafu o niszczenie zabytku.

- A jeśli jednak użyje dynamitu? - zaniepokoiłem się. - Poza tym w środku w piwnicy jest ekspozycja muzealna...

- Dobra, dorwiemy go, gdy wlezie do wykopu - zadecydował. - Może będzie go trzeba potem wypuścić, ale myślę, że ekstradycja powinna nieco zmniejszyć jego apetyt na nasze starodruki.

- Boję się, że to maniak... A takiego trudno zniechęcić. Zawiadomił pan szkołę?

- Tak, dyrektor i wicedyrektor są na urlopie, ale w kolegiacie będzie czuwał jeden pracownik.

- Nauczyciel? - zdziwiłem się.

- Owszem. Ale można mu zaufać - uśmiechnął się. - To mój brat. Po postrzale w ramię musiał odejść ze służby, więc wrócił do zawodu wyuczonego. Ma broń, dostanie też sprzęt do obezwładniania. W szkole na wszelki wypadek włączyliśmy alarm... A drzwi do biblioteki strzeże specjalny czujnik.

Zatarłem z uciechy ręce.

ROZDZIAŁ ÓSMY

PUŁAPKA • NOCNA POTYCZKA W SZKOLE • NA WIEŻY KOLEGIATY • KOPIEMY W GŁĄB • STARUSZKA • PROBLEMY ETYCZNE • CO ZNALAZŁEM W ŁÓŻKU?

O dziesiątej wieczorem zajęliśmy miejsca w szopie. Zmrok zapadał dość szybko. Policjant wywołał wszystkie posterunki. Funkcjonariusze czekali na swoich miejscach. Pułapka gotowa... Gdy tylko Litwin pojawi się, wpadnie w sidła...

Czy siedzieliście kiedyś przez wiele godzin w szopie na narzędzia? Nie ma chyba nudniejszego zajęcia pod słońcem. Spoglądaliśmy na zmianę przez wąską szparę w drzwiach na ulicę. Światło latarni wyławiało z mroku kilofy, szpadle, łopaty i stare taczki. Mieliśmy dwa składane krzesełka. Staraliśmy się nie ruszać, bo wpadnięcie na stos łopat groziło de-konspiracją. Nie mogliśmy nawet rozmawiać. Minęła północ. O pierwszej w nocy nieoczekiwanie zgasły latarnie wzdłuż ulicy.

- Zaczyna się - szepnął nadkomisarz.

Założyliśmy noktowizory. Ciemność stała się plątaniną zielonych cieni. Vytautas bez większego problemu przelazł przez parkan; widziałem wyraźnie jego sylwetkę na tle desek. Zaraz też skrył się w wykopanej transzei.

Nadkomisarz dotknął mojego ramienia. Ostrożnie ruszyliśmy w stronę wykopu. Hałda nieźle nas zasłaniała. Przeczucia mnie nie myliły. Przeciwnik majstrował coś przy murze szkoły. Co on tam robił? Rozmieszczał ładunki wybuchowe? Ustawiliśmy się tak, żeby zablokować mu możliwości ucieczki. Uniosłem strzelbę do wyrzucania sieci, nadkomisarz Płoskoń przygotował reflektor i pistolet gazowy...

Nieoczekiwanie wróg odbiegł od ściany i skoczył prosto na nas. W ciemności - on nie miał noktowizora - wpadł na policjanta, ale z impetem zwalił go w nóg i rzucił się do ucieczki. Wystrzeliłem za nim sieć i z satysfakcją obserwowałem, jak pada, spowity nylonową plecionką.

- Mamy go! - rzuciłem w nadajnik.

- Padnij! - wrzasnął policjant.

Posłusznie runąłem na ziemię i w tym momencie nastąpiła eksplozja. Oślepiający błysk, upiorny wizg... Zawyły autoalarmy w samochodach, gdzieś z trzaskiem pękła szyba, w liceum także włączył się alarm... Ściągnałem noktowizor: był bezużyteczny, rozbłysk zaślepił go na amen. Nadkomisarz zapalił reflektorek i podeszliśmy ostrożnie do powalonego wroga. Opleciony siatką krepującą wyglądał jak wielka szynka. Na twarzy miał gustowną kominiarkę ze sklepu z wyposażeniem paramilitarnym.

- Wpadłeś - powiedziałem. - Trzymaj ręce tak, żebyśmy je widzieli. - Jesteś aresztowany. Wszystko co powiesz, może być użyte przeciwko tobie - dodał nadkomisarz.

Od strony furgonetki przybiegli trzej policjanci. Zaraz też dołączyli do nas dozorca i funkcjonariusz czuwający wewnątrz budynku.

Oświetliłem latarką fundament szkoły. Nawet się nie zarysował, tylko plama kopcia wskazywała miejsce odpalenia ładunku.

- Co to było, do diabła? - zdumiałem się.

- Błysnęło jak ze spawarki - stwierdził jeden z policjantów z furgonetki. - Jak petarda antyterrorystyczna...

Nadkomisarz spojrzał na mnie, a ja na niego. Oświetliłem związanego siecią kolesia na ziemi. Łapska jak u goryla...

- To nie Litwin! - wrzasnął policjant.

Jak na komendę rzuciliśmy się w stronę wejścia do szkoły. Po chwili dogonił nas dozorca z kluczami. Popędziliśmy po schodach i korytarzem do biblioteki. Alarm ciągle wył. Drzwi były otwarte. Wpadliśmy do środka z bronią w ręce. Pusto. Stalowa szafa, w której trzymano zielnik i inne cenne druki, stała otworem.

- Którędy mógł pobiec? - zapytałem. - Przez nowe skrzydło?

- Od strony skarpy też jest posterunek - uspokoił mnie. - Trzeba wezwać posiłki, otoczyć gmach, nie wymknie się.

W tym momencie naszych uszu dobiegł daleki pogłos. Ktoś strzelał z pistoletu gazowego. W chwilę potem wpadliśmy do najstarszej części obiektu. Brat nadkomisarza leżał nieprzytomny, ciągle trzymając w ręce pistolet gazowy. Woń nitrochlorobenzenu uniemożliwiała oddychanie.

- Wyciągnij go stąd - rozkazałem.

- A ty?

Wskazałem uchylone drzwi, prowadzące gdzieś w bok. W zamku sterczał klucz.

- Uważaj na siebie.

- Ty też, bo może gdzieś tu jednak siedzi...

Za drzwiami zaczynały się schodki. Już po chwili zorientowałem się, że prowadzą na wieżę, gdzie szkoła urządziła małe obserwatorium astronomiczne. Biegłem, przeskakując po dwa, trzy stopnie. Z góry słyszałem odgłosy walenia w coś drewnianego. Dokąd chciał uciec? Na dach kolegiaty? Pewnie tak.

Wpadłem do pracowni na szczycie wieży. Teleskop, atlasy nieba, pomoce naukowe, jakieś stoliki i globusy i otwarta klapa w dachu.

Wyszedłem na dach. Omiotłem go światłem latarki. Tuż koło zejścia spoczywała niewielka butla z gazem. Nieoczekiwanie zapaliły się latarnie na dole. Widocznie któryś z policjantów zdołał usunąć zwarcie... W ich świetle spostrzegłem wreszcie uciekiniera. Był daleko, kilkaset metrów ode mnie. Uwieszony paralotni powoli opadał ku ziemi, aż skrył się za budynkami stojącymi na skraju skarpy...

W ciągu następnych dwóch godzin przeszukaliśmy plażę i kilkanaście hektarów. W tym czasie na posterunku przesłuchiwano złapanego przez nas nieznajomego. O trzeciej nad ranem wróciłem z nadinspektorem do komendy.

- Trzeba spisać protokół - westchnął. - Daliśmy się wystawić do wiatru jak szczeniaki.

- Wspólnik detonuje petardę, aby upozorować wysadzanie fundamentu, a w czasie gdy go łapiemy, Vytautas włamuje się do biblioteki... - układałem sobie wszystko w głowie.

- Zgrał to idealnie. Nie mógł widocznie wyłączyć alarmu, więc w chwili gdy wybuchło, po prostu wyłamał drzwi. Włączyła się syrena, a my myśleliśmy, że to od wstrząsu przy detonacji - uzupełnił. - Niestety, krzyknąłeś, że go mamy, i to przy włączonej radiostacji... Wszyscy się zbiegli, a on w tym czasie rozpruł sejf i zwiał na wieżę. Tam wpadł na mojego brata, ale widać był przygotowany, nie dał się zaskoczyć... Wdrapał się na górę i bezczelnie odleciał paralotnią...

- Moja wina.

- Moja też - pokręcił głową. - Następnym razem będziemy lepsi.

- A ten wspólnik?

- Spróbujemy z niego coś wycisnąć...

Spisaliśmy wszystko i wróciłem do akademika. Zasnąłem natychmiast.

***

Jak czuje się człowiek, który przespał tylko trzy godziny? Wziąłem lodowaty prysznic, wypiłem pół dzbanka kawy i przejrzałem się w lustrze.

- Niedobrze z nami, panie Daniec - mruknąłem do swojego odbicia.

Jeszcze jeden prysznic. Spróbowałem przywołać na twarz odrobinę optymizmu. Nie za dobrze mi to wyszło... Jeszcze jedna kawa? Lepiej nie, bo czułem już przyspieszone bicie serca. Poranek był przyjemnie chłodny, co odrobinę pomogło mi odzyskać formę. Przyjechałem na wykop z pięciominutowym opóźnieniem.

Doktor Hreczkowski stał już nad dziurą w ziemi, deliberując najwyraźniej nad kolejnością zadań.

- Może pogłębimy tu, od strony fundamentów kościoła? - zaproponowałem.

Zamyślił się na dłuższą chwilę.

- Dobra - zadecydował - zobaczymy, co ciekawego się pokaże...

I poszedł. Ująłem szpadel w dłoń i z niechęcią spojrzałem na szarą ziemię u swoich stóp.

- Coś pan dziś niewyspany - zauważył Piotrek, stając obok ze swoim szpadlem.

- Tajemnica państwowa - odpowiedziałem z kamienną powagą.

- Nie chce pan mówić, to trudno - westchnął.

Zabraliśmy się do roboty. Niebawem natrafiliśmy na cieniutką warstewkę czarnego koloru.

- Poziom humusu pierwotnego? - zagadnąłem.

Przyjrzeli się jej uważnie.

- Chyba tak - mruknął Sebastian. - Tu był kościół, tu rosło trochę trawy pod murem, a tu nawet coś jakby resztki trójkąta murarskiego - grzebnął szpachelką koło ściany.

Grudki wapna i okruchy cegieł zbiły się tam niemal w litą skałę.

- Jak to nazwałeś? - zdziwiłem się.

- Trójkąt murarski - wyjaśnił. - Jeśli buduje się na przykład dom, to na poziomie ziemi przy ścianie powstaje taka warstewka z odrobinek tynku, zaprawy, słowem z wszystkiego, co spada z góry.

- Sprytnie - mruknąłem. - Zdaje się, że muszę pogadać z doktorem, żeby przeniósł mnie na niższe stanowisko. Lepiej znacie się na archeologii niż ja...

Machnął tylko ręką. Zadokumentowaliśmy warstwę i zrobiliśmy niwelację. Zeszliśmy w głąb. Jeszcze dwa sztychy łopatą i kolejne doczyszczenie powierzchni... Przerwa śniadaniowa. Poleciałem do pobliskiego sklepiku i strzeliłem sobie mrożoną kawę. Rewelacja... Do tego kanapka z kiełbasą parówkową. Powoli zaczynałem odzyskiwać formę. Wróciłem na teren badań. Zrobiliśmy zdjęcie i machnęliśmy rysunek. Na jasnoszarej powierzchni ziemi rysował się, dość wyraźnie, odrobinę ciemniejszy prostokąt, długi może na metr... Jeszcze kilka ruchów łopaty i tajemniczy wkop osłonił swoją ponurą zawartość: drobne, jasne kości dziecka. Poczułem się niewyraźnie. Odsłaniałem szpachelką szkielet. Przyszedł doktor Hreczkowski, sfotografował znalezisko, wyjaśnił, jak zrobić rysunek. Wykonywałem automatycznie jego polecenia.

Otrząsnąłem się odrobinę. W sąsiednim wykopie znaleziono dwie czaszki i kość piszczelową.

- Dlaczego tu leżą pojedyncze kości? - zapytałem Małgorzatę, kierowniczkę tamtego odcinka.

- Wie pan, gdy zmarłych grzebano przy kościołach, nie było za dużo miejsca, więc groby kopano tak gęsto, jak się dało. Po kilkunastu latach, jeśli nikt o nie nie dbał, kopczyki ziemi przestawały być widoczne. Wtedy kopano następny grób i czasem trafiano na kości wcześniejszych, nazwijmy to, lokatorów... Przy każdym kolejnym pogrzebie mieszały się, łamały od uderzeń łopat, rozpadały...

- A więc jeśli znajdziemy kompletny szkielet w górnej warstwie, to znaczy, że to jeden z ostatnich pogrzebanych? - domyśliłem się.

Uśmiechnęła się w odpowiedzi.

Wróciłem „do siebie”. Zdejmowanie kolejnych warstw szło nam coraz wolniej. Pojawiły się następne wkopy grobowe i coraz więcej ludzkich kości. Fotografie, rysunki, dokumentacja...

Za siatką zatrzymała się staruszka trzymająca za rękę dzieciaka w wieku szkolnym. Popatrzyła na nas z niechęcią.

- Widzisz, matole, jak nie będziesz się uczył, to skończysz przy łopacie jak oni! - syknęła do wnuczka i oddaliła się z godnością.

Wreszcie nadeszła godzina piętnasta. Z ulgą zebrałem narzędzia i rysunki.

Doktor Hreczkowski wyrósł jak spod ziemi.

- Chodźmy na kawę - zaproponował.

Poszedłem. Siedliśmy w kawiarni przy placu Narutowicza, zamówił dzbanek kawy i po kawałku ciasta. Zaraz też dołączyła Małgorzata.

- Wiecie, na wykopaliskach bywa i tak jak dziś - westchnął. - Oboje macie z tym problemy. Zjedzcie coś słodkiego i powiem wam parę rzeczy...

Zjedliśmy po bajaderce. Podziękowałem za kawę, a napiłem się mocnej herbaty.

- Trudno czasem zachować dystans - podjął rozmowę archeolog. - Zawsze, jak się trafia na takie miejsca, będzie tam kości na metry sześcienne. Żyli sobie ludziska, rodzili się, umierali, może kogoś kochali, uczyli się fachu, a potem śmierć ich zabierała. Jeśli zaczynamy się nad tym zastanawiać, to można dostać kota.

- Więc mamy zachować profesjonalny dystans - mruknąłem.

- Obawiam się, że nie ma innego wyjścia. Jeśli zacznie się dumać nad każda kością z osobna, to niestety, wcześniej czy później pojawia się melancholia. Dusze tych ludzi są już w niebie, a nam ich kości mogą powiedzieć o tym, kim byli i jak żyli...

Siedzieliśmy jeszcze godzinę, rozstrzygając rozmaite problemy etyczne i wreszcie ruszyliśmy do akademika. Herbata i słodkie ciasto trochę podniosły mnie na duchu, ale teraz myślałem tylko o jednym: odespać zarwaną noc. Wszedłem do swojego pokoju i z rozmachem walnąłem się na łóżko. Oślepiający ból na chwilę mnie oszołomił. Coś twardego wbiło mi się w lewą nerkę. Ostrożnie stoczyłem się z tapczanu. Pomasowałem bolące miejsce, ale niewiele to pomogło. Popatrzyłem podejrzliwie na posłanie. Co to było? Ktoś mi włożył do łóżka cegłę?!

Zerwałem kołdrę. Na prześcieradle leżała wielka, oprawiona w skórę księga. To na jej róg, okuty metalem, nadziałem się przed chwilą. Nie musiałem jej otwierać, by wiedzieć, że to ukradziony z biblioteki liceum starodruk. Vytautas widocznie rozpruł okładkę, odzyskał wyklejki, a niepotrzebny wolumin podrzucił mnie. Łobuz doskonale wiedział, że oddam książkę prawowitemu właścicielowi.

Leżałem długą chwilę przyglądając się księdze. Potem sięgnąłem po nią i obejrzałem. Skóra była świeżo sklejona, okucia też musiał zdjąć, ale osadził je na pierwotnych miejscach... Przekartkowałem dzieło. Rysunki roślin, opisy... Nieoczekiwanie trafiłem na rycinę liścia o charakterystycznym kształcie.

Nasi przodkowie znali konopie indyjskie, czyli marihuanę! Zdumiony wczytałem się w tekst obok. Jak się okazało, z tego narkotyku otrzymywano wywar uśmierzający ból. Pokręciłem ze zdumieniem głową. Ech, ci nasi przodkowie i ich medycyna... Nawet nie zauważyłem, kiedy zapadłem w głęboki i pokrzepiający sen.

***

Obudziłem się nieco przed dwudziestą. Przeciągnąłem się, aż mi stawy zaskrzypiały. Zadzwoniłem do nadkomisarza. Wsiadłem do trabancika i podjechałem na posterunek. Oddałem zielnik do depozytu; nie miało to większego sensu, ale na wszelki wypadek pobrali z niego odciski palców.

- I jak tam przesłuchania naszego ptaszka? - zapytałem.

- W sumie niewiele się dowiedzieliśmy. To jeden z robotników zatrudnionych do kopania rowu. Wedle tego, co zeznał, dwa dni wcześniej jego i jego trzech kumpli zaczepił pod sklepem monopolowym starszy mężczyzna, zaproponował im pracę przy kopaniu rowów, po 60 złotych za dzień, pod warunkiem, że razem z nimi będzie kopał Litwin, którego przyuczą do roboty. Dał zaliczkę. Postawili płot i zabrali się do roboty.

- Cała ta transzeja, którą wyryli pod szkołą...

- Nielegalna. Ale działali tak jawnie i otwarcie, że nikt nie pomyślał, by to sprawdzić. Wczoraj ten wasz Vytautas wybrał sobie jednego robola, dał mu pięćset złotych, a ten za to miał odpalić w rowie petardę...

- I robotnik się tak po prostu zgodził? - zdumiałem się.

- A czemu nie? Pieniądz niezły, ryzyka żadnego, a że miał zrobić coś bezsensownego - cóż, nie najlepiej u nich z logicznym myśleniem... Liczy się tylko zysk. Nie przewidział, że wlezie nam prosto w zasadzkę.

- Ale Vytautas wiedział. Wystawił go nam, by zdobyć trochę czasu na rozprucie sejfu w bibliotece... - westchnąłem. - Jak dostał się na teren szkoły? Przecież posterunek przed wejściem powinien go zauważyć.

- Przeszedł kanałem burzowym na dziedziniec. Wyciął po cichu okno. Drzwi biblioteki zaczął forsować w chwili, gdy wybuchła petarda.

- Mógł uciec tą samą drogą - zauważyłem.

- Owszem, ale wybrał niebezpieczny i widowiskowy odlot z dachu na paralotni.

- Ciekawe dlaczego? - nie bardzo mieściło mi się to w głowie. - Przecież zdążyłby skoczyć z powrotem do kanału.

- Fanaberia - zawyrokował. - Chciał, żebyśmy zobaczyli jego triumf. Żebyśmy biegali po ziemi i patrzyli, jak odlatuje niczym ptak...

- To brzmi prawdopodobnie - zgodziłem się.

Nadkomisarz milczał przez chwilę.

- Trzeba się zastanowić, gdzie teraz uderzy - odezwał się wreszcie.

- Egzemplarze dzieła Syreniusa znajdują się w Towarzystwie Naukowym Płockim i Muzeum Diecezjalnym - podpowiedziałem.

- Bibliotekę TNP obejrzeliśmy. Nie ugryzie jej. Mają tam inkunabuły, masę starodruków i nowoczesny system alarmowy... Dobrze dbają o zbiory.

- Muzeum?

- Tak mi się wydaje. Tam też jest alarm...

- Może należałoby ukryć księgi? - rozważałem.

- To chyba niezły pomysł, tylko że właściciele bardziej ufają swoim zabezpieczeniom niż policji. Ale mam też jedną dobrą wiadomość. Biblioteka TNP jest zainteresowana, co też kryje się na wyklejkach. Zdecydowali się rozpruć swój egzemplarz i sprawdzić.

- To świetnie - ucieszyłem się. - Kiedy?

- Jutro o szesnastej. Jeśli pan chce, może być pan obecny przy badaniach.

- Jasne! - ucieszyłem się.

Wróciłem do akademika. Na korytarzu mojego piętra siedzieli we trójkę Piotrek, Sebastian i Artur. Obok nich stały dwie butelki wina.

- O, nasz szef - ucieszyli się na mój widok. - Może łyczka przed snem w ramach integracji z archeologami?

- Zaraz, skoczę tylko po szklankę...

Wróciłem z naczyniem. Nalałem sobie odrobinę płynu z butelki i zbadałem węchem.

- Co to jest? - zdumiałem się.

Popatrzyłem na etykietkę. Tanie wino owocowe marki Zagłoba... Upiłem łyk. Zdecydowanie nie był to trunek nadający się do picia...

- Niech pan opowie jakieś swoje przygody - zachęcił Piotrek.

W tym momencie wyrósł nad nami doktor Hreczkowki.

- Znowu pijecie jakiś rozpuszczalnik! - huknął - Wino po 2,5 złotego... Zdrowia wam nie szkoda?

- Nie po 2,50, tylko po 7 złotych - zaprotestował z godnością Sebastian.

Archeolog z niedowierzaniem uniósł butelkę do oczu.

- Siedem złotych za to? - zdumiał się.

- No tak, za dwie butelki z kaucją - wyjaśnił student.

Parsknęliśmy śmiechem. Dopiłem swoją porcję i wręczyłem szklankę zwierzchnikowi.

- Karniaka dla naszego kierownika - zaproponowałem.

Nalał sobie na palec i nieufnie powąchał. Wypił i skrzywił się.

- Tfu - mruknął. - Ale zajzajer.

I poszedł. Pogadaliśmy sobie godzinkę, a potem postanowiłem nieco się zdrzemnąć. Czy tej nocy Vytautas uderzy na muzeum? Chyba nie. Taka akcja wymaga planowania. A może zaplanował wszystko wcześniej? Może uderzy właśnie dziś, wiedząc, że nie spodziewamy się po nim takiego kroku? Nie mogłem zasnąć. O pierwszej w nocy wsiadłem do samochodu i podjechałem pod katedrę. Cisza i spokój, tylko moja rozgorączkowana wyobraźnia...

Wróciłem i poszedłem spać. Śniły mi się jakieś koszmary...

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

JAK W KIEPSKIM HORRORZE • TAJEMNICZE PRZEJŚCIE • Z CZEGO BUDOWAĆ DOMY? • SEKRETY STAREJ KSIĘGI • WŁAMANIE W SIECI

Wykop pogłębiał się w tempie około dwudziestu centymetrów na godzinę. W szarej, piaszczystej glebie spoczywały ludzkie kości, całe i w kawałkach. Tylko raz natrafiliśmy na prawie kompletny szkielet.

- Jak w kiepskim horrorze - mruknąłem odkładając do pudełka kolejną ludzką czaszkę.

Piotrek w zadumie kontemplował ścianę kościoła, widoczną w profilu wykopu. Nisko nad ziemią rysował się łuk z cegieł.

- Ciekawe, co też mogło tu być? Zamurowane wyjście?

- Pod ziemią? - wyraziłem wątpliwość. - Może jakiś tunel poza świątynię, na wypadek napaści wrogów?

- A może to nie jest mur zewnętrzny? - zauważył. - Może kościół nie jest pod ulicą, tylko tutaj, a mu kopiemy w nawie?

- A warstwa humusu pierwotnego? - zgłosił zastrzeżenie Sebastian.

- A może nie była to warstwa humusu, tylko cieniutka i rozmyta spaleniskowa? - odparował. - Albo i faktycznie to zewnętrzny mur, ale kiedyś była tu kaplica? Połączona pod ziemią przejściem...

Przyszedł doktor Hreczkowski. Spojrzał na nasze odkrycie.

- Sądzi pan, że warto przebić ten mur i zajrzeć do lochu za nim? - zapytałem.

Popatrzył na ulicę i podrapał się po głowie, coś rozważając. - Tam nie może być lochu - powiedział wreszcie. - Jeśli nawet kiedyś był, dawno się zawalił.

- Skąd pan wie? - zdumiałem się.

- To jedna z głównych arterii miasta, jeżdżą tędy ciężarówki wypakowane rozmaitym towarem. Od nawierzchni sklepienie dzieliłoby nie więcej niż osiemdziesiąt centymetrów. Ale jeśli chcecie sprawdzić, to jedną cegłę można wyjąć... Tylko najpierw dojdźcie do calca.

Znowu wgryźliśmy się w glebę. Wydobytą ziemię przerzucaliśmy przez sito. Znaleźliśmy dzięki temu metalową sprzączkę od paska i dwa paciorki.

- W zeszłym roku w lesie było przyjemniej - powiedział Artur, ocierając czoło z potu - przynajmniej nie grzało tak niemiłosiernie.

Faktycznie, ciężki, duszny upał w mieście był nie do zniesienia. Najlżejszy podmuch nie poruszał koronami drzew, w dodatku siedzieliśmy w dole głębokim już na ponad dwa metry, gdzie powietrze stało nieruchomo. Kierownik zlitował się nad nami i przyniósł ze sklepu dwie zgrzewki wody mineralnej. Wypiliśmy ją i szybko wypociliśmy z powrotem.

- I pomyśleć, że te cegły nie widziały światła dziennego przez sześć stuleci -zauważyłem melancholijnie.

Ale studenci byli zbyt zmęczeni, by odpowiedzieć. Wreszcie nadeszła przerwa śniadaniowa. Jedenasta, a już czuliśmy się jak zdjęci z grilla. Legliśmy na hałdzie w cieniu kilku drzew. Jeszcze po pół butelki wody i mózgi powoli zaczęły pracować.

- Te wykopaliska nas zabiją - wychrypiał Sebastian.

- Uśmiech proszę - usłyszeliśmy.

Uniosłem z trudem głowę. Stała przed nami Isaura Kwiatkowska, licealistka, którą poznałem na poprzednich wykopaliskach. Nawet nie wiedziałem, że ją tu spotkam.

- Cześć - wymamrotałem.

Strzeliła nam dwa zdjęcia.

- Można jeszcze tak przy pracy, ż pędzelkiem w ręce? - zagadnęła.

Przyklęknąłem i udawałem, że oczyszczam kawałek skorupy. Strzelił flesz.

- Znowu będziesz nam pomagać? - zapytałem.

- Jasne. Mieszkam w Płocku - dodała tytułem wyjaśnienia. - Doktor zgodził się, żebym robiła dokumentację fotograficzną i może napiszę artykuł dla miejscowej gazety. Jeśli tylko będą odpowiednio ciekawe znaleziska.

- Postaramy się coś ciekawego szybciutko wykopać - obiecałem. - Ludzkie kości niepotrzebne?

- Takie już mam - z torby wyłowiła album i przekartkowała.

Fotografia z zeszłego roku, magister Kawka trzyma na dłoni czaszkę czarnego księcia...

- Być albo nie być - mruknąłem, bo jego postawa skojarzyła mi się z Hamletem.

Wróciliśmy do naszej dziury w ziemi. Lekko zgliniony piasek przez pół godziny stwardniał na kamień. Zaskoczyło nas to, ale zaraz zabraliśmy się do dalszej pracy. Kości było coraz mniej, aż wreszcie skończyły się definitywnie. Odsłoniliśmy zagadkowe drzwi w całości. Na dole miały próg z granitowego bloku, podobnego do tych użytych na ściany katedry. Wsunąłem łom w szczelinę między cegłami i zabrałem się do kucia zaprawy. Po kilkuset latach wapno związało na kamień.

- Słyszałem, że kiedyś, gdy mężczyźnie rodził się syn, palił wapno i wrzucał je do dołu, żeby dobrze się zlasowało i było gotowe, gdy syn zacznie wznosić swój dom - powiedział Piotrek. - Po dwudziestu latach miało dzięki temu odpowiednią konsystencję.

- Fakt - odparłem. - Kiedyś budowali tak, aby ściany wytrzymały całą wieczność, dziś wszystko stawia się obliczając okres eksploatacji, po którym przyjdzie nam wyburzać budynki. Nawet niektóre kościoły wznosi się dość prowizorycznie...

- Dom trzeba budować tak, aby przetrwał tysiąc lat - zauważył filozoficznie Sebastian. - Ja, w każdym razie, gdy kiedyś będę budował swój, to wzniosę go z butelek typu pet po napojach.

Wytrzeszczyłem na niego oczy.

- Czyś ty zwariował?

- Nie, ale czytałem, że wytrzymają nawet dwadzieścia tysięcy lat. A mogą być fajnym surowcem. Lekkie, trwałe, no i zamknięte w nich powietrze będzie działało jak izolacja.

Pokręciłem ze zdumieniem głową.

- Szklane będą jeszcze lepsze - odezwał się Artur. Przybrał marsową minę. - Zorganizujmy zbiórkę butelek na budowę szklanych domów zapowiedzianych przez Żeromskiego - oświadczył z patosem. - Oczywiście butelki nie muszą być puste - dodał z błyskiem w oku.

Przebiłem się wreszcie na drugą stronę. Zobaczyłem ciemność.

- Mamy tu piękny loch pełen mumii, skarbów, kościelnych precjozów i innych takich - powiedziałem, usiłując zajrzeć do środka. - Zawołajcie doktora Hreczkowskiego.

Przybiegł po kilku minutach.

- Zajrzyj - podał mi latarkę. - Dziwne, sądziłem, że tam jest po prostu ziemia...

Poświeciłem.

- Zawał w odległości jakichś dwóch metrów - zaraportowałem. - Glina spływa kaskadą, widzę kawałki cegieł.

- Sufit?

- Nie ma, obwał chyba na całej szerokości. W każdym razie ziemia nie wyleciała z jednej dziury, tylko tąpnęło zdrowo...

- Widzisz dno lochu? - zapytał.

- Niestety nie.

- Jeśli coś tam jest, to właśnie na dole. Sarkofagi, trumny, nieboszczycy, skrzynie ze skarbami, a do nich przykute szkielety... - uśmiechnął się, widząc moje pytające spojrzenie.

Zniknął na kilka minut i wrócił z kamerą wideo.

- Tylko mi jej tam nie spuść - pogroził palcem, ale oczy mu się uśmiechały. - Bo będziesz musiał rozbierać całą tę ścianę, żeby ją wyciągnąć. To moja prywatna...

Wsunąłem rękę z latarką i drugą z kamerą. Po chwili wycofałem urządzenie. W napięciu wpatrywaliśmy się w wyświetlacz. Niestety, na podłodze poniewierały się jedynie odłamki cegieł.

- Żadnych skrzyń ze skarbami - Piotrek posmutniał.

- Nie zawsze można mieć wszystko naraz - wzruszył ramionami kierownik. - Flaszki też tam żadnej nie ma...

- Flaszki? - zdumiałem się. - A skąd by się tam mogła wziąć?

- A nie tak dawno, gdzieś na Wschodzie, rozbierali stary mur i znaleźli butelkę wódki zamurowaną w 1823 roku.

- I co się z nią stało? - zaciekawił się Piotrek.

- Po tylu latach jeszcze się nadawała do picia? - Artur też wyraził zainteresowanie.

- Niestety, zanim ktokolwiek zabezpieczył znalezisko, robotnicy ją wysuszyli... Twierdzili potem, że to była brzoskwiniówka... A ja kiedyś trafiłem na buteleczkę olejku kamforowego. Zachowała się nieźle, mimo że przeleżała w ziemi 70 lat.

- A zawartość? - zaciekawiłem się.

- Olejek uszczelnił korek, a płyn się rozwarstwił, to znaczy wytrąciła się z niego kamfora - wyjaśnił. - No, starczy tych opowieści. Do roboty, chłopaki.

Poszedł sobie. A my wróciliśmy do pracy. Jeszcze dwadzieścia centymetrów i odsłoniliśmy fundament dawnej świątyni. Podobnie jak katedrę, zbudowano go z ciężkich, granitowych głazów, bardzo starannie obrobionych i spojonych zaprawą. Chwilę później osiągnęliśmy calec. Spod szarych warstw dawnego cmentarza błysnął polodowcowy, mazowiecki piaseczek. Wykonaliśmy niwelacje i fotografie. Na tym dzień pracy się skończył. Przyszedł kierownik.

- Jutro można już wydobytą ziemię sypać do tej dziury - polecił doktor. - To nam zaoszczędzi roboty z przerzucaniem hałdy...

Umyłem się wodą z kanistra, zmieniłem koszulę i spodnie. Zlustrowałem swój wygląd. Był nienajgorszy.

- Znowu tajne sprawy ministerstwa? - zagadnął Piotrek.

- Idę do biblioteki - oświadczyłem z godnością. - Będziemy badać sekrety starych ksiąg...

Uśmiechnął się lekko. Chyba nie uwierzył.

***

Biblioteka Towarzystwa Naukowego Płockiego mieści się w dziewiętnastowiecznej kamienicy „Pod Opatrznością” przy placu Narutowicza. Na tyłach starego budynku dobudowano nowy gmach, niewidoczny od strony ulicy. W zabytkowej części, w zbiorach specjalnych, spoczywa około 13 tysięcy starodruków i 78 inkunabułów... Co roku zbiory biblioteki wzbogacają się o pięć tysięcy książek.

Znałem historię tego bezcennego księgozbioru. W czasach Zygmunta III Wazy biskup płocki Stanisław Lubieński założył pierwszą książnicę, zawierającą kilkaset woluminów słowiańskich. Na początku XIX wieku część tych zbiorów znalazła się w bibliotece rodziny Zielińskich. Po założeniu Towarzystwa Naukowego Płockiego księgozbiór został ofiarowany tej instytucji. W 1898 roku część woluminów wywieźli zaborcy, jednak szczęśliwie wróciły na miejsce w latach międzywojennych... Tu są przechowywane jedne z najcenniejszych ksiąg w polskich zbiorach: pierwodruk pracy Mikołaja Kopernika, „Kronika świata” Wernera Rolewincka z 1492 roku, „Boska Komedia” Dantego z 1487 roku, druk Jana Turrecrematy „Expositio super toto Psalterio” z 1475 roku i dziesiątki innych.

W holu czekała na mnie wysoka blondynka.

- Maria Żurawska - przedstawiła się.

Okazałem moje dokumenty i przeszliśmy na piętro. Koło magazynów urządzono niewielką pracownię introligatorską. Zaraz też przyszedł bibliotekarz, piastując w objęciach dzieło Syreniusa. Przedstawił się jako Tomasz. Siedliśmy przy stole nakrytym arkuszem brystolu. Maria położyła księgę i długo oglądała ją, szukając najmniej destruktywnej metody odczepienia okładki.

Wreszcie położyła na blacie małą, plastykową walizeczkę i wydobyła z niej komplet skalpeli i szkieł powiększających oraz małą wiertarkę akumulatorową. Zaczęła od okuć znajdujących się na rogach tomiska. Przybito je cienkimi gwoździkami do deski tworzącej okładkę. W ruch poszły szczypczyki i po kilku minutach mogła już zabrać się do kolejnego etapu pracy.

Ostrożnie oddzieliła papierową wyklejkę od skóry i zdjęła ją z desek. Pod skórą leżała warstewka jakichś pakuł. Karty książki zszyto po kilkanaście, nitki od strony grzbietu nawinięto na konopne sznurki, te rozpleciono na końcach i przyklejono do drewna okładek klejem kazeinowym. Grzbiet dodatkowo wzmocniono paskami papieru... Także na lipowej desce tworzącej okładkę, pod warstwą skóry, naklejono jako wypełnienie kawałki papieru z drukowanymi nutami. Tego właśnie szukał zagadkowy Litwin!

Po tylu stuleciach klej, którym przytwierdzono wyklejki, trzymał już bardzo słabo. Maria zręcznie oddzieliła je i położyła na razie obok. Zaczęła się żmudna rekonstrukcja. Papier ryżowy, kleje, wreszcie okucia. Minęły dwie godziny, nim książka wróciła do pierwotnego stanu.

- Zobaczmy nasz łup - bibliotekarz przysunął do siebie paski odklejone z grzbietu.

Poskładał je zręcznie, dopasowując nacięcia, aż powstała z nich mniej więcej połówka strony formatu A4. Na papierze czarnym atramentem naniesiono znaki, które wraz z upływem czasu poczerwieniały i wyblakły. Sam papier, dość podłego gatunku, stał się żółty i łamliwy.

- Zapis nutowy - zidentyfikowałem. - Tyko że trochę inny niż nasz.

- Owszem - skinęła głową kobieta. - Wygląda na przełom XVI i XVII wieku. Co chce pan z tym zrobić? Zaznaczę od razu, że te kawałki stanowią własność biblioteki.

- Chyba zeskakujemy to i poślemy do mojego zwierzchnika - zaproponowałem. -Niech skonsultuje się z ekspertem od muzyki... Zaryzykuję stwierdzenie, że to może być kawałek utworu, który słyszeliśmy w Tarnowie Pałuckim....

Zgodzili się bez przeszkód. Skopiowaliśmy zagadkowe nuty i zaraz z biblioteki posłałem je przez Internet do Warszawy. Napisałem też SMS do Pana Samochodzika, aby jak najszybciej odebrał pocztę i spróbował zidentyfikować utwór.

Byłem wolny, więc postanowiłem zwiedzić Muzeum Diecezjalne.

***

Pan Samochodzik odebrał SMS-a i z zadowoleniem włączył komputer. Uruchomił program pocztowy. Niestety, na jego koncie nie było żadnej korespondencji.

- Co do licha? - zdumiał się.

Sięgnął po telefon i wykręcił numer do Dziewucha.

- Słuchaj, czemu nie ma do mnie listu w komputerze, choć powinien być? - zapytał po powitaniach.

- Przyczyn może być sporo - odpowiedziała dziewczyna. - Czasem skok napięcia na łączach kasuje wiadomości. A pozostałe dotarły?

- No właśnie... - zafrasował się. - Codziennie dostaję kilka lub kilkanaście meili, a dziś od rana nie było nic...

- Niech pan zaczeka w ministerstwie, wpadnę za pół godziny i zobaczę, co jest grane - obiecała.

Po dwudziestu minutach pan Tomasz znowu próbował ściągnąć pocztę. I ponownie bez skutku. Zafrasowany sprawdził sieć. Internet działał. Wysłał list na własny adres, ale ten także nie dotarł. Z ulgą powitał pojawienie się dziewczyny.

- Zobaczmy, co tu jest namajstrowane - siadła przed urządzeniem.

Szczupłe palce z zadziwiającą wprawą biegały po klawiszach.

- Lepszy cwaniak - mruknęła po chwili.

- Co się stało? - zaniepokoił się.

Milczała przez moment, ubierając fachowe terminy w słowa, które gospodarz będzie w stanie zrozumieć.

- Widzi pan, ktoś włamał się do pana skrzynki pocztowej i zrobił przekierowanie. To, co idzie do pana, zamiast do pana, trafia do niego.

- O, do licha... Da się coś z tym zrobić?

Skrzywiła się lekko.

- Coś popróbujemy. Za chwilę - obiecała.

Podłączyła do kabla swojego laptopa i uruchomiła jakieś programy. Trwało to kilkanaście minut.

- Odzyskałam pańskie listy - powiedziała wreszcie. - Ale boję się, że zostały u niego ich kopie... Spróbuję jednak zniechęcić go na przyszłość to takich zabaw.

- W jaki sposób? - zaciekawił się.

- Wyślę mu ślicznego wirusika, który zdemoluje twardy dysk - uśmiechnęła się złośliwie. - Mam jego adres...

- Jak wygląda?

- Vytautas23@post.li - odczytała.

- To on - mruknął... - Możesz, zamiast posyłania wirusa, odciąć go od sieci? Tak żeby nie mógł korzystać z poczty?

- Teoretycznie tak. Tylko że założenie nowego konta to kwestia kilkunastu minut.

- No nic, może potraktuje to jako ostrzeżenie... Albo można napisać do niego i postraszyć...

- Jeśli puszczę mu wirusa, może zniszczy dane, zanim właściciel konta odczyta listy, które ukradł - zaproponowała. - Mam takiego, który zjada tylko pliki poczty...

- Nie lubię działań destruktywnych - westchnął - ale chyba nie da się inaczej...

Kilkanaście minut później został sam. Otworzył list od Pawła.

- A gdzie są nuty? - mruknął. - Czyżby Vytautas zdążył je wykasować?

Drugi meil przyszedł z biblioteki klasztoru cysterskiego w Mogile. Pan Samochodzik przeczytał list i popadł w głęboką zadumę.

***

Muzeum Diecezjalne w Płocku to kilka niedużych sal na piętrze starej kamieniczki, tuż obok katedry. Ekspozycja składa się z rozmaitych zabytków, przeważnie ofiarowanych przez wiernych. Znajdziemy tu egipskie posążki, rzymskie monety, łużyckie urny... Obok nich wiszą stare ornaty oraz sztandary procesyjne. W gablotach leżą szesnastowieczne księgi okute na rogach i pamiątki z okresu powstań narodowych. Biblioteka mieści się na parterze, poniżej sal ekspozycyjnych. Nie jest bogata, posiada kilkaset książek z różnych epok, stanowiących podobnie jak zawartość gablotek, raczej dość przypadkowy zbiór. Obejrzałem systemy alarmowe i odetchnąłem z ulgą. Były całkiem niezłe.

Wychodziłem już, gdy zadzwonił telefon komórkowy. Pan Samochodzik.

- Witaj, Pawle, mamy pewien problem... - streścił pokrótce, co Vytautas narozrabiał w poczcie elektronicznej.

- Nie mógł, drań, dobrać się do biblioteki TNP, więc poczekał, aż zrobimy to za niego - mruknąłem z oburzeniem. - Sprytne posunięcie...

- Jest jeszcze coś - dodał szef. - Wiesz, gdzie są największe biblioteki cysterskie?

- W Polsce? Niech chwilę pomyślę. W klasztorach w Mogile i Szczyrcu. To te najstarsze istniejące nieprzerwanie od średniowiecza. Czyżby tam też ktoś dokonał włamania? - przeraziłem się.

- Na szczęście nie. Ale nie jest wesoło. Rozesłałem ostrzeżenia do wszystkich ważniejszych księgozbiorów i dowiedziałem się pewnej ciekawostki. Te dwie biblioteki otrzymały listy z Litwy z zapytaniem, czy w ich zbiorach znajdują się rękopisy muzyczne pochodzące z XVI i XVII wieku, a powstałe w kręgu zakonnym.

- To się łączy - stwierdziłem. - Tarnowo Pałuckie, Wągrowiec, Wilno, Mogiła, Szczyrc...

- Litwin szuka fragmentów rękopisu muzycznego, który najwyraźniej był dziełem któregoś z mnichów, a potem został zużyty przy oprawianiu książki...

- Wydrukowanej w introligatorni cysterskiej drukarni. Trzeba sprawdzić, czy pozostałe księgozbiory otrzymały to zapytanie...

- Wpadnę do ciebie jutro. Musimy omówić to wszystko na spokojnie.

Pożegnaliśmy się. Jechałem trabancikiem przez Płock. To był męczący dzień... Zjadłem obiadokolację i z ulgą wyciągnąłem się na łóżku. Moje mięśnie były ponaciągane od machania łopatą, lekko bolał mnie też kręgosłup. Nie ma co, dały mi w kość te wykopaliska...

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

PAN TOMASZ W PŁOCKU • SPOTKANIE W KATEDRZE • DROBIAZGI WYDOBYTE Z ZIEMI • WŁAMANIE DO ANTYKWARIUSZA • ŻYDOWSKIE SKARBY

Pan Samochodzik wysiadł z pekaesu na dworcu autobusowym w Płocku. Z miejsca uderzyła go fala straszliwego upału. Zanurkował w cień pod drzewami. Wyjął z torby przerzuconej przez ramię plan miasta.

- Tędy - zadecydował.

Spodziewał się, że wyjdzie na plac 13 Straconych i zobaczy się z Pawłem, ale jak się okazało, pomylił ulice. Dotarł do placu Narutowicza. Nie stropiło go to specjalnie.

-To nawet lepiej - powiedział sam do siebie. - Nie będę przeszkadzał mu w pracy...

Od Wisły i krawędzi skarpy wiało przyjemnym chłodem. Ruszył w tamtą stronę. Po kilku minutach stanął w cieniu murów zamku. Popatrzył w zadumie na potężną, przysadzistą bryłę katedry. Naraz zapragnął przypomnieć sobie, jak wyglądają Drzwi Płockie, których kopia znajduje się w kruchcie.

Pchnął skrzydło ciężkich, stalowych wrót i zanurzył się w przesyconym wonią kadzidła wnętrzu świątyni. Pomodlił się w bocznej kaplicy. Na chórze ktoś robił rozgrzewkę przed grana organach. Najpierw sprawdził manuały i pedały, potem rejestry i połączenia. Wreszcie zagrał kilka gam i fragment jakiegoś utworu.

Muzealnik wędrował w zadumie po mrocznym wnętrzu świątyni. Co widziały te mury? Gdzieś tu modlili się Władysław Herman oraz Zbigniew i Bolesław Krzywousty... Tu spoczęły ich zwłoki. Czy w tym miejscu obmyślali swoje posunięcia?

Organista zakończył ćwiczenia i zagrał kawałek melodii. Pan Tomasz drgnął wyrwany z zamyślenia. Jego brwi uniosły się do góry. Poznał te dźwięki. Vytautas. Znowu grał tajemniczy utwór... Pan Samochodzik wsłuchał się w dźwięki. Brakowało mu wykształcenia muzycznego, ale szybko zorientował się, że utwór nie jest kompletny. Muzyka nieoczekiwanie zmieniała się, jak gdyby brakowało całych linijek nut. Rwała się. Przez jakiś czas słuchało się jej z przyjemnością i nieoczekiwane urywała się w pół taktu.

Wdrapał się na chór. Przeczucie go nie myliło. Zagadkowy Litwin siedział z dłońmi ciągle opartymi o klawisze. Skończył grać przed sekundą. Odwrócił się i popatrzył na pana Tomasza spokojnie, bez zdziwienia.

„Zauważył mnie, gdy spacerowałem po kościele”- pomyślał muzealnik.

- Tym razem też ogłuszyłeś organistę? - zapytał. - Czy może zamknąłeś go w windzie, żeby nie przeszkadzał?

- Jestem przeciwnikiem brutalnych metod - po raz pierwszy usłyszał jego głos. - Dlatego tylko ukradłem mu klucze. Trzeba trochę poćwiczyć...

- Wiemy już, co chcesz zrobić. Znalazłeś kawałek tego rękopisu pod okładką zielnika Symeona Syreniusa i buszujesz po Polsce, szukając pozostałych kawałków na wyklejkach w tej książce.

- Owszem - skinął głową muzyk. - Ale tego chyba nietrudno się było domyślić?

- Co to za utwór? Kto go stworzył? Zielnik wydrukowano w 1613 roku. To za wcześnie. Prowadzenie głosów jest porównywalne z muzyką Bacha, ale jeśli już na początku XVII wieku znalazł się w okładkach, to oznacza, że trafiłeś na ślad jakiegoś zapomnianego geniusza, który żył może sto, może siedemdziesiąt lat wcześniej.

- Owszem.

- Kim był?

Po twarzy Litwina przebiegł cień uśmiechu.

- Tarnowo Pałuckie - powiedział. - I Wągrowiec. Chyba się pan domyśla.

- Wiem, że wystosowałeś listy do dwóch klasztorów cysterskich z zapytaniem o rękopisy muzyczne. To może oznaczać, że człowiek, którego szukasz, był zakonnikiem w tym zgromadzeniu. Cystersi przykładali dużą wagę do muzyki... I do druku książek. Zielnik powstał w ich drukarni w Wilnie.

- Owszem. Przykładali wielką wagę do muzyki, ale zlekceważyli i nie docenili geniusza... Po zaledwie kilkudziesięciu latach już o nim nie pamiętali.

- Ile zielników rozprułeś?

- Osiemnaście. W dwunastu znalazłem to, czego szukam.

- Skąd wytrząsnąłeś ich aż tyle?!

- W Szwecji, na Litwie, w Rosji... - wzruszył ramionami. - Wy też macie ich trochę.

- Ale ciągle są luki. Z pewnością wiele z tych ksiąg uległo zniszczeniu. Z pewnością wiele niszczyło się od częstego używania i oprawiano je na nowo. Nigdy nie skompletujesz całości.

Uśmiechnął się.

- Skompletuję. Może nie całość, ale... na wyklejki poszły co najmniej cztery odbitki tego samego utworu. Kawałki się czasem dublują. Mam nadzieję, że znajdę brakujące, wypełnię luki... Czytał pan biografię Marii Skłodowskiej-Curie?

- Nawet niedawno.

- Musiała przeryć tony smolistej blendy uranowej, by odnaleźć odrobinę radu... Moja praca jest podobna. Są egzemplarze zielnika, w których nie ma wyklejek. Ale ciągle znajduję kolejne okruchy. Któregoś dnia zbiorę wszystkie.

- Mam pytanie - pan Tomasz spojrzał na wroga badawczo, oceniając jego siłę.

Litwin nie był dobrze zbudowany, nie wyglądał też na silnego. Przypuszczalnie da się go obezwładnić, a potem będzie można zadzwonić po policję.

- Proszę pytać - uśmiechnął się kompozytor.

- Dlaczego nie zgłosiłeś się do nas? Ministerstwo udzieliłoby ci pomocy w poszukiwaniach. Mamy spisy zawartości prywatnych księgozbiorów, może gdzieś są egzemplarze zielnika, których samodzielnie nie odnajdziesz nigdy. Po co to wszystko: włamania, prucie ksiąg po nocy, przy dźwięku syren alarmowych, ucieczki...

Jasne oczy spojrzały spokojnie, choć na ich dnie czaiło się szaleństwo.

- Bo to jest moje hobby.

- Łamiesz przepisy, działasz nielegalnie i okradasz nasze księgozbiory...

- Zabieram tylko to, na co sami nie zwracacie uwagi. Ratuję od zapomnienia kawałki melodii, które, gdybym nie wydobył ich na światło dzienne, za kolejne sto lat rozsypałyby się w proch... Przy okazji testuję wasze systemy zabezpieczeń, będziecie wiedzieli, gdzie są luki... W Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego szybem, w którym wisi globus, mógł się opuścić każdy. Opuściłem się ja i gdzie wylądowałem? Na regałach wokoło mnie stały woluminy warte miliony dolarów... A teraz przynajmniej alarm w studni założycie...

- Gdybyś miał czyste intencje, mógłbyś to wszystko uzyskać normalną drogą. Ale skoro wybierasz sobie własną ścieżkę, będziemy musieli cię powstrzymać...

- Oczywiście, takie są wasze obowiązki - uśmiechnął się ponownie. - Powstrzymajcie. Jeśli zdołacie.

Spokojnie przełożył nogi przez barierkę.

- I co, skoczysz? - zakpił muzealnik.

- Po co?

Teraz dopiero pan Tomasz spostrzegł linę przywiązaną do kolumienki. Vytautas, z wysokości dobrych kilku metrów, zręcznie zjechał na posadzkę i wyszedł z kościoła. Muzealnik zabrał pozostawione na pulpicie nuty i ruszył w pościg po schodkach.

Przed katedrą nie było już śladu Litwina, ale jego jasna kurtka mignęła przy wejściu na plac Narutowicza. Pan Samochodzik ruszył za nim. Litwin szedł dość szybko i zaraz zanurkował w bramę. Pan Tomasz pospiesznie dobiegł do kamieniczki i ostrożnie zajrzał. Na podwórzu nie było nikogo, tylko jakiś dzieciak, na oko sądząc siedmioletni, bawił się kawałkami blachy.

Pan Tomasz podszedł do niego.

- Widziałeś człowieka, który wszedł tu przed chwilą? - zagadnął przyjaźnie.

Chłopiec obrzucił go wrogim spojrzeniem.

- Dziesięć złotych - rzucił bez namysłu.

- Pięć - zaproponował muzealnik.

Chłopaczek poskrobał się po głowie: widać nie w smak było mu targowanie.

- Siedem - obniżył cenę.

- Dobra.

Pan Tomasz z westchnieniem odliczył mu bilonem żądaną kwotę.

- Facet przyjechał zza granicy, pewnie jest szpiegiem. Mówi po naszemu, ale z akcentem. Wynajął pokój pod siódemką. Wczoraj gadał z takim starszym gościem, który przyjechał zielonym dużym fiatem. I wrócił do domu dopiero nad ranem, niosąc spadochron.

- Spadochron? - zdumiał się muzealnik.

- A może to namiot był - mały detektyw na chwilę stracił pewność siebie. - Kolorowe, z materiału i oplatane linkami. Może namiot... - powtórzył.

- I co jeszcze o nim wiesz?

- Lubi muzykę... Ciągle słychać u niego jakieś takie rzępolenie... Na skrzypcach czy czymś takim...

- Bardzo mi pomogłeś - ucieszył się Pan Samochodzik i zanurkował do klatki.

Drugie piętro, w zasadzie zaadaptowane poddasze... Drzwi.

- No, mam cię, ptaszku - pomyślał ucieszony i naraz przyszła refleksja.

Co też on najlepszego robi?! Samemu próbuje łapać przestępcę? Przecież od tego typu roboty ma Pawła, a poza tym... Tym się powinna zająć policja...

Wyjął z kieszeni telefon komórkowy. Odwrócił się w stronę światła i zaczął wybierać numer. Drzwi cicho skrzypnęły i zapadła ciemność.

***

Dół koło ściany kościoła powoli wypełniał się ziemią. Kiedy znowu ktoś zobaczy te cegły? Za sto lat, a może pięćset... Studenci skopali całą powierzchnię wykopu na sztych i teraz doczyszczali przed wykonaniem dokumentacji. Założyłem na uszy słuchawki i przeszedłem się po dnie transzei. W połowie długości przecinały ją dwa murki, grube na jedną cegłę. Na południowym końcu w profilu pojawiły się granitowe otoczaki, tworzące poziomą warstwę. Pomiędzy murkami wykrywacz zasygnalizował obecność czegoś metalowego. Podobny sygnał miałem na początku, niedaleko naszego wcześniejszego wykopu.

Byliśmy ciekawi, co też kryło się pod powierzchnią, ale nigdzie nam się nie spieszyło. Zdejmiemy ziemię warstwa po warstwie i odnajdziemy to, co dawało sygnał. Podniosłem ułamek szklanej butelki z tłoczonym gotyckim napisem.

- Jaka wiekowa, stare napisy, średniowiecze - zażartował Piotrek.

- Niemiecka z czasów okupacji - zidentyfikowałem. - Chyba po lekarstwach. Jesteśmy metr poniżej chodnika, a zaledwie 60 lat w głąb czasu.

- To mogą być warstwy niwelacyjne i zasypiskowe z okresu powojennego - powiedział doktor pojawiając się na krawędzi wykopu. - Splantowano wtedy cały ten teren, aby wytyczyć plac i kwietniki. Zobaczymy, co będzie głębiej.

Wdrapałem się na górę i przeszedłem do wykopu Gosi, biegnącego równolegle trzy metry dalej. Sądziłem, że zagadkowe murki mogą się ciągnąć ze wschodu na zachód, ale w jej wykopie nie było po nich żadnego śladu.

- O, sąsiad - ucieszyła się na mój widok. - Mamy coś ciekawego...

Zszedłem do niej. Kopała w towarzystwie jeszcze kilku studentów, których nie znałem. Wskazała mi gestem nieregularną plamę ciemnego koloru.

- Dół na odpadki - wyjaśniła. - Znaleźliśmy w nim monetę z 1812 roku i coś takiego - podała mi połówkę naczynia o charakterystycznym kształcie, wykonanego z dobrze wypalonej, siwej gliny.

- Wygląda jak bańka lekarska, taka do stawiania na plecach - powiedziałem nieco zaskoczony.

- Bo to jest bańka lekarska.

- Do tej pory widziałem tylko szklane, a i te bardzo dawno temu... Nie wiem, czy ktoś ich jeszcze używa. Parę razy i mnie je stawiano.

- Mnie już nie. Ale w domu były - przyznała. - Liczymy, że znajdziemy drugą połówkę, wtedy będzie można dokonać rekonstrukcji... Doktor ma nadzieję, że urząd miasta da mu salę na wystawę powykopaliskową. Byłby to ciekawy zabytek. Mamy też łyżeczkę takiego typu, jakich używano dawniej w aptekach.

- Może więc mieszkał tu jakiś lekarz? - poskrobałem się po głowie.

- Kto wie. Zobaczymy, co jeszcze uda się znaleźć. Przy zdejmowaniu chodnika znaleziono dłutko dentystyczne. Wyglądało doprawdy drastycznie...

Wróciłem do swojego wykopu. Na ulicy za siatką zatrzymał się radiowóz. Wysiadł z niego nadkomisarz.

- Panie Pawle! - zawołał. - Poproszę na chwilę do mnie. Musimy zamienić kilka słów.

Odłożyłem szpadel i poszedłem naokoło przez furtkę. Radiowóz pojechał, ale policjant czekał na mnie przed sklepem.

- Coś się stało? - zaniepokoiłem się. - Ma pan poważną minę...

- Ano tak jakby - powiedział z frasunkiem. - Litwin uderzył znowu.

- W biały dzień?!

- Nie, dzisiejszej nocy. Włamał się do miejscowego antykwariusza i ukradł...

- Zielnik Syreniusa?

- Gorzej. Biblię z 1598 roku. Zielnik rozpruł na miejscu. Bardzo szybko i fachowo.

Wytrzeszczyłem oczy.

- Ale po co mu to? Do tej pory dobierał się tylko do Syreniusa... Co więcej, jak wypruł spod okładki co go interesowało, to oddawał resztę...

- Proszę - wręczył mi list. - Niech sam pan sobie doczyta... co za spryciarz...

Drodzy przeciwnicy. Z wielkim żalem i bólem muszę posunąć się do ohydnego szantażu, ponieważ jednak nie udało mi się zdobyć informacji, która weszła w Wasze posiadanie. Jeśli zależy Warn na odzyskaniu Biblii, wymienię ją na kserokopię wyklejek wydobytych z grzbietu książki, znajdującej się w bibliotece Towarzystwa Naukowego Płockiego. Ksero umieśćcie w skrzyni z piaskiem, stojącej na rynku. Pozdrawiam.

Vytautas

- Czyli plik graficzny, który wysłał pan do pana Tomasza, nie dotarł do niego - zauważył nadkomisarz.

- Bo - zająknąłem się - wysłałem maila z informacją, że znaleźliśmy ten rękopis ale... - spuściłem głowę - zapomniałem o załączniku ze skanem.

- I bardzo dobrze. Teraz trzeba się zastanowić, co robimy. Tak po prostu mu to oddamy? Czy może podsunąć mu jakaś lipę?

- To muzyk, obawiam się, że zorientuje się, iż robimy go w konia. I nie wiem, co wtedy przyjdzie mu do głowy...

- Czyli podkładamy oryginał, to znaczy ksero oryginału? A jeśli wpadnie w jego ręce?

- To stracimy tylko ksero - zauważyłem. - Czyli nie ponosimy żadnej straty...

- Wie pan, rola policji polega nie tylko na tym, by łapać sprawców. Naszym zadaniem jest także odzyskanie łupów, by kryminalistę pozbawić owoców jego „pracy”.

O tym nie pomyślałem.

- Chyba nie mamy innego wyjścia...

- O której kończy pan pracę? - przeszedł do konkretów.

- O piętnastej.

- W takim razie spotkamy się na rynku i zastawimy pułapkę - zadecydował. - Ma pan przy sobie laptopa z tym skanem?

- Owszem, ale nie mam pod ręką drukarki.

- Żaden problem. Proszę mi go tylko zrzucić na dyskietkę i wydrukuję w komisariacie.

Pożegnał się i poszedł. Wróciłem do wykopu.

- Policja cię ściga za molestowanie studentek z sąsiedniego wykopu - zachichotał Piotrek. - A my tu tymczasem znajdujemy skarby...

- Jakie znowu skarby? - spojrzałem na niego pobłażliwie.

- Takie drobne - wskazał plastykową kuwetę. Leżał w niej pojedynczy zloty kolczyk i dwie francuskie monety z 1937 roku.

- Było w tym miejscu - pokazał plamę w północnym końcu wykopu, tuż przy dziurze pod ścianą kościoła. - Ktoś tu jakby dołek wykopał... A potem zasypał ziemią innego koloru.

- Faktycznie, ewidentny wkop - mruknąłem. - Sądzę, że masz rację... A to warstwa niemal współczesna...

Grzebnąłem szpachelką. Coś błysnęło pod ostrzem. Wydobyłem zaśniedziały, niegdyś posrebrzany widelec. Po chwili znalazłem jeszcze jeden i srebrne kółko do serwetek.

- Fotografia - poleciłem - i niwelacja. Chyba faktycznie coś tu jest. Trzeba zadokumentować.

Plama miała około pół metra średnicy. Zaczęliśmy ostrożnie wybierać ziemię. Kolejne widelce, łyżki o kościanych, obecnie zupełnie zniszczonych rączkach... Zegarek. Połówka złotej obrączki ślubnej.

- Dlaczego ją przecięli? - zdziwił się Sebastian.

- Nie wiem, może żeby sprzedać na złom jubilerowi albo zastawić w lombardzie - wyjaśniłem.

Kolejne kółko do serwetek i resztki drewnianego pudełka pełnego drobnych, srebrnych monet przedwojennych. Przyleciała Isaura i zrobiła kilka fotografii. Zaraz też pojawił się doktor Hreczkowski.

- No, no - mruknął. - A to się wam trafiło.

Zegarek był unieruchomiony przez korozję, ale koperta i dewizka lśniły ciepłym, złotym blaskiem, jak gdyby trafił do ziemi nie dalej jak wczoraj.

- Tak to luzem wrzucili? - zdziwiłem się. - Przecież mogło się pogubić w ziemi...

- Pewnie było zawinięte w gazety i włożone do worka - mruknął archeolog - ale w takim piachu po tylu latach nie został żaden ślad... Materiały organiczne błyskawicznie niszczeją w takich warunkach.

Sztućce wykonane z kiepskiego metalu korozja posklejała w jedną bryłę. Wyciągnąłem ją. Poniżej w piasku leżało coś ogniście zielonego: plecionka z zaśniedziałych miedzianych drucików, niegdyś wykwintna torebka balowa... Srebrna papierośnica poczerniała od leżenia w piachu. Zaciekawiony otworzyłem ją

- Doktorowi Zającowi z wyrazami wdzięczności - przeczytałem znajdujący się wewnątrz napis. - No to wiemy, kto to ukrywał.

- Niewykluczone - skinął głową nasz kierownik. - Może nawet znajdziemy jakichś jego potomków...

Srebrne kieliszki ozdobione motywem roślinnym, używane podczas żydowskiego święta Purym... Mały, srebrny, siedmioramienny świecznik, przybornik na przyprawy i wreszcie zaśniedziała lampa chanukowa. Wybraliśmy starannie ziemię i rzuciliśmy ją na gęste sito. Wydawało nam się, że znaleźliśmy wszystko, ale na kratce została druga połowa obrączki, jeszcze jedna przedwojenna monetka i skręcony kawałek drutu, którym kiedyś zapewne zawiązano worek ze skarbem.

- Dobra - polecił doktor. - Zejdźcie plantem całą powierzchnię i doczyśćcie, zróbcie zdjęcie i dokumentację, a my przejdziemy się do konserwatora, trzeba to wszystko sfotografować i wypełnić protokoły... Isauro?

- Jestem - pojawiła się jak spod ziemi.

Aparat miała już w pogotowiu i zaraz strzeliła kilka fotografii skarbów leżących w plastykowej kuwetce.

- Pójdziesz z nami, porobisz zdjęcia przed i po konserwacji. Trzeba będzie zrobić po kilka ujęć każdego przedmiotu. Masz tyle filmów? Czy dokupić?

- Mam jeszcze spory zapas.

Ruszyliśmy. Po drodze doktor wstąpił na chwilę do sklepu spożywczego. Wyszedł, niosąc torebkę białego proszku.

- Kwasek cytrynowy - wyjaśnił widząc moje zaskoczenie. - Większość tych przedmiotów da się od ręki oczyścić...

Rozłożyliśmy się w niewielkiej pracowni koło magazynu na parterze budynku. Dziewczyna po kolei fotografowała przedmioty, a doktor rozpuścił kwasek w misce z ciepłą wodą. Do drugiej wlał nieco ludwika. Po kolei zanurzał przedmioty.

- Kwasek cytrynowy jest na tyle delikatny, że można w nim moczyć tego rodzaju przedmioty bez ryzyka, że ulegną uszkodzeniom - powiedział. - Choć oczywiście i z nim trzeba uważać.

- A po co ta druga miska? - zainteresowała się.

- To jednak kwas, dlatego należy go neutralizować przy pomocy zasad - wyjaśnił cierpliwie.

- Wodorotlenkiem wapnia?

- Wystarczy zwykły ludwik - mruknął archeolog.

Założył gumowe rękawiczki i wyłowił papierośnicę. Na miękką szmatkę naniósł trochę zwykłej pasty do zębów i przetarł powierzchnię, a potem opłukał.

Przedmiot zalśnił jak wczoraj wykonany. Doktor dokonywał kolejnych cudów; w końcu zacząłem mu pomagać. Licealistka wycierała przedmioty do sucha ręcznikami papierowymi i od razu wykonała kilka fotografii - po oczyszczeniu pojawiły się próby i znaki producentów... Najwięcej problemów przysporzyła nam lampa chanukowa. Kwasek rozpuścił gruby, czarny nalot, ale doktor musiał użyć sporo pasty, zanim przywrócił jej pierwotny blask. Spoglądałem na dwa lwy podtrzymujące drzewo życia.

- Doktor Zając... - westchnąłem. - Żyli sobie ludziska, mieli dom, trochę ładnych drobiazgów, a potem przyszli hitlerowcy i koniec...

- Skąd pan wie? - spojrzała. - Może się uratowali. Przecież wielu Żydów ocalało...

- Gdyby się uratowali, to po wojnie odkopaliby te pamiątki - powiedziałem.

- Niekoniecznie - Hreczkowski pokręcił głową. - Jeśli ten kawałek został zbombardowany lub wypalony, mogli po prostu nie znaleźć tego miejsca. Spróbuję się czegoś o nich dowiedzieć. Lekarzy w Płocku było przed wojną najwyżej kilkunastu. Może ustalimy, co się z nim stało?

Gdy wróciłem na wykop, była już prawie czternasta. Na dnie nadal nie pokazało się nic ciekawego; szara ziemia, gdyby nie okruchy cegieł, można by sądzić, że nigdy nietknięta działalnością człowieka...

Zeszliśmy jeszcze na sztych. Także przesiewanie ziemi nie dawało nic, same bryłki wypalonej gliny, czasem kawałek skorupki.

- A na samym dnie znajdziemy współczesny czajnik - mruknął ponuro Piotrek.

- Skąd to pesymistyczne przeświadczenie? - zdziwiłem się.

- Z Kołobrzegu - uśmiechnął się. - Tam też kopali na działce miejskiej. Trafili na średniowieczną ceramikę, czyli mówiąc po ludzku, skorupy z garów. Zeszli poziom niżej - znaleźli drewniane łyżki i cebrzyk, zachowane w mokrej ziemi idealnie... Tylko poczerniały ze starości. Wszyscy się ucieszyli, bo łyżki z tego okresu to rzadkość. Potem odkopano jeszcze złamany widelec, co wprawiło wszystkich w zdumienie, bo sądzono, że widelce pojawiły się dobre dwieście lat później, a dotąd chyba nigdy nie znaleziono drewnianego. A jeszcze niżej leżał kawałek niemieckiego nagrobka z lat trzydziestych...

- Czyli, jak rozumiem, przedmioty drewniane były współczesne?

- Niestety tak.

-A skąd tam średniowieczne skorupy?

- Przywędrowały razem z ziemią. Zaszło zjawisko tak zwanej odwróconej stratygrafii - dodał naukowo.

- To znaczy warstwy wyglądające na młodsze znalazły się pod tymi, które wydają się wcześniejsze - odgadłem.

- Zgadza się.

Wreszcie koniec roboty. Poskładałem narzędzia i ochlapałem się trochę w wiadrze z wodą. Spojrzałem nerwowo na zegarek. Piotrek wyrósł obok mnie jak spod ziemi.

- Znowu tajne sprawy ministerstwa? - zapytał. - Tym razem, sądząc po pańskiej minie, szykuje się coś poważniejszego...

- Chcesz iść ze mną? - spojrzałem na niego przenikliwie.

- Jeśli będę mógł w czymś pomóc...

- Tego nie obiecuję - uśmiechnąłem się lekko. - Natomiast może to potrwać nawet całą noc.

- Jasne.

- Bez jedzenia, picia, snu, może w kiepskich warunkach, w kurzu, brudzie i wilgoci....

- Kurzu i brudu mamy tu w wykopie tyle, że przywykłem, a co do wilgoci, to cały dzień słoneczko mnie przygrzewało, wilgoć w każdej postaci będzie miłą odmianą - wyszczerzył zęby.

Ruszyłem szybkim krokiem na miejsce spotkania. - Polujemy na tego gościa - podałem mu fotografię Vytautasa. - Przypuszczalnie siedzi gdzieś w Płocku. Dziś zastawiamy na niego pułapkę.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

KRÓLIK W SKRZYNI • NA CZATACH • KRYJÓWKA LITWINA • ŻELAZNA SKRZYNIA

Nadkomisarz czekał już przy wejściu na rynek. Przedstawiłem mu studenta. Skrzywił się lekko.

- No cóż - mruknął - młody, wysportowany, może się przyda...

Demonstracyjnie podeszliśmy do skrzyni stojącej pośrodku skwerku.

Uniosłem wieko. Na wierzchu leżała kartka papieru. Obok niej z piachu sterczały uszy jakiegoś pluszowego zwierzaka.

- Podążaj za białym królikiem - odczytałem.

Piotrek chciał dotknąć maskotki, ale powstrzymałem go gestem.

- Ten facet mógł tam wsadzić granat - ostrzegłem.

Policjant wyjął mały wykrywacz metali do rewizji osobistych i przesunął nad piachem.

- Cztery metalowe punkty układające się w prostokąt - powiedział.

- To raczej nie jest bomba...

Delikatnie nakłułem piasek nożem, a potem ostrożnie rozgrzebałem. Królik ozdobną tasiemką był połączony ze starą księgą, zawiniętą w plastyk. To okucia na rogach zasygnalizował wykrywacz. Otrzepałem pokrowiec z piachu.

- To chyba ta zaginiona Biblia - zauważył nadkomisarz. - Podłożył ją, zanim wysłał list, bo skrzynia przez cały czas była pod obserwacją - mruknął...

Na książce leżała kolejna kartka.

- Mam nadzieję, że okażecie się ludźmi honoru i zostawicie mi to, o co prosiłem - przeczytałem.

- Okażemy się? - policjant miał minę, jakby ugryzł cytrynę. - Jakoś nie jestem przekonany...

- Bo ja wiem? - zadumałem się. - Jak do tej pory, gra w miarę czysto... Choć kradnie.

- A gdyby to zostawić, a potem go złapać? - zapytał student. - To chyba byłby usprawiedliwiony fortel?

- Taki zamiar mieliśmy od początku - wyjaśnił funkcjonariusz.

- Dobra. Plan A.

Położył w skrzyni kartkę i umieścił niewielki aparacik.

- Czujnik ruchu - wyjaśnił. - W nocy może być ciemno... A kto wie, ile czasu będziemy musieli popilnować tej paki...

Opuściliśmy rynek, ale zaraz bocznym zaułkiem dotarliśmy do równoległej uliczki. Policjant otworzył kluczem starą bramę, przebiegliśmy jakieś podwórze i przez częściowo zabite dechami okno dostaliśmy się do zrujnowanej kamieniczki. Z jej okien mieliśmy idealny widok na skwer i skrzynię. Na starą, zjedzoną przez korniki podłogę rzuciliśmy matę izolacyjną i przystąpiliśmy do obserwacji.

- A nie mówiłem, że będzie brudno i dużo kurzu? - żartowałem ze studenta.

- A wilgoć? Dlaczego mimo obietnic nie ma ani kropli?

Powoli spoważnieliśmy.

- Nie da się wykluczyć, że podejdzie do skrzyni w przebraniu - powiedział nadkomisarz. - Albo że da jakiemuś dzieciakowi 10 złotych, żeby przyniósł mu tę kartkę.

Przez skwer przechodzili różni ludzie, jakieś kobiety z dziećmi, staruszek o lasce, nikt jednak nie zbliżał się do pudła.

- To nielogiczne - mruknął Piotrek. - Przecież tam nie da się podejść bez zwrócenia na siebie uwagi. To zwyczajnie niemożliwe. Musiałby chyba rzucić pęczek świec dymnych... Inaczej nie da przecież rady.

- Chyba że w czapce niewidce - zauważyłem. - Podobno Japończycy już nad takim kamuflażem pracują.

- Spokojnie, nawet jeśli go nie zobaczymy, to przecież pokrywę skrzyni będzie musiał podnieść - policjant uspokoił naszą rozgorączkowaną wyobraźnię.

Nieoczekiwanie w jego kieszeni coś zapikało.

- Czujnik ruchu - powiedział podniecony. - Sygnalizuje coś.

Popatrzyłem na stojące na skwerze pudło. Wokoło było pusto. Wzruszyłem ramionami.

- Ale tam nikogo nie ma.

- Nawet niewidzialnego, bo klapa się nie podniosła - filozofował młody archeolog.

- Może wysłał, ja wiem, tresowanego zwierzaczka, który wlazł jakąś dziurą do środka? - zamyśliłem się. - Ale chyba byśmy zauważyli.

Czujnik przestał brzęczeć.

- Może piach osiadał po wyjęciu książki? - zasugerowałem.

- Może - kiwnął głową policjant.

Ale po jego minie widać było, że ma straszną ochotę zajrzeć do skrzyni. Powoli nadszedł wieczór. Wysłaliśmy studenta do sklepu po prowiant. Zjedliśmy kolację. Zapadła noc. Latarnie oświetlały placyk.

- Teraz pewnie uderzy - mruknął nadkomisarz. - Najpierw zgasi latarnie, potem się podkradnie.

- To może mu się udać - zaniepokoił się Piotrek. - Po ciemku go nie zauważymy. Czujnik nas ostrzeże, ale zanim zbiegniemy na dół...

- Nic mu to nie da - wskazałem torbę z noktowizorami. - Przewidzieliśmy i to - dodałem dumnie.

Spaliśmy na zmianę po trzy godziny. Powoli wstał świt. Piąta rano. Kolejna zarwana noc. Po czternastu godzinach wpatrywania się w drewniane pudło mielimy dość.

- Zabieramy ksero - zadecydował funkcjonariusz. - Pal diabli. Jeśli do tej pory się nie zjawił...

Wyleźliśmy z rudery na światło dzienne. Podszedłem do paki i uniosłem pokrywę. Długo wpatrywałem się w jej wnętrze, nie rozumiejąc, co się właściwie stało.

Wewnątrz nie było kartki. Nie było czujnika ruchu, nie było piachu. Nie było nic. Tylko czarna dziura prowadząca gdzieś w dół.

- Postawił skrzynię na kanale burzowym - stwierdził Piotrek. - I po prostu dobrał się od spodu.

- Zapewne wtedy, gdy czujnik nas zaalarmował - dodał nadkomisarz.

Do klapy przypięto pinezką kartkę:

Zbadajcie kanał. To ważne!

Zszedłem po zardzewiałych, stalowych uchwytach. Na dole, u wylotu poziomego odcinka kanału, na grubej karimacie, siedział Pan Samochodzik. Był związany niezwykle fachowo i zakneblowany.

- A niech mnie... - mruknąłem.

***

Szanse na to, że Litwina uda się jeszcze nakryć w jego kryjówce, były minimalne, ale policja i tak postanowiła obejrzeć podejrzany lokal i zabezpieczyć ślady. Ruszyliśmy więc do boju. Cicho zachrobotał zamek w drzwiach, pchnąłem je i kilku policjantów z bronią na wierzchu wskoczyło do ciemnego wnętrza. Zaraz też któryś zapalił światło. Nieduży pokój, nienagannie zasłane łóżko, widać tej nocy w ogóle nie kładł się spać. Na stole szklanka do połowy wypełniona herbatą. Dotknąłem jej, była jeszcze ciepła.

- Bawi się z nami w kotka i myszkę - parsknąłem. - Musiał zwiać przed chwilą...

Jeden z policjantów z rozmachem otworzył drzwi szafy. Zamarliśmy zdumieni. Mebel nie miał tylnej ścianki. Szafa blokowała po prostu przejście do kuchni. Tam także nie było nikogo. Wdarliśmy się do wnętrza.

Nieduże drzwiczki prowadziły na strych. Bez wahania ruszyliśmy tym tropem. Strych był nieciekawy, zgodnie z przepisami przeciwpożarowymi uprzątnięto go, a podłogę wysypano żużlem. Nikt nie miał szansy się tu ukryć... Pod ścianą stała tylko skrzynia z piaskiem, przygotowana na wypadek pożaru. Nad nią jaśniało otwarte okienko prowadzące na dach. Stanąłem na pace i wyjrzałem, a potem zakląłem szpetnie.

Koło wyjścia, na podeście służącym kominiarzom, leżała pusta butla po helu. Wiał silny wiatr ze wschodu. Balon meteorologiczny oddalał się w stronę skarpy. U dołu, podwieszony na linkach, dyndał sobie Vytautas. Nadkomisarz wystawił głowę koło mnie.

- Szlag by trafił - zaklął.

- Zestrzelić - zaproponowałem. - Szybko, zanim się schowa za dom...

- Nie, mógłbym trafić w niego... Ale drań nie wyląduje bezpiecznie. Zaraz postawię moich ludzi w stan pogotowia... Balon spory, nie wyląduje tak, byśmy go nie przyuważyli...

Teraz przez klapę wyjrzał Pan Samochodzik.

- Spaliście na lekcjach fizyki - huknął. - Jaki jest udźwig metra sześciennego wodoru?

- Chyba około dziewięciuset gramów - przypomniałem sobie.

- A helu? - szef trącił dłonią pustą butlę.

- Jakieś siedemset gramów... Przecież ten balon jest za mały, żeby udźwignąć człowieka - olśniło mnie.

- No właśnie. - To co to jest?

- Manekin, kukła, nadmuchiwane ubranie - mruknął szef. - Litwin jest sprytny, chciał żebyście uwierzyli w to, co zobaczycie...

- To gdzie on jest?! - wybuchnąłem.

Naraz wszyscy trzej umilkliśmy i spojrzeliśmy na skrzynię pod naszymi nogami.

Zeskoczyliśmy na ziemię. Policjanci otoczyli pakę, wycelowali broń, po czym nadkomisarz z rozmachem podniósł wieko.

Vytautas w jasnym garniturze leżał na warstwie piasku. Na nasz widok chyba nieco się zdziwił.

- Dzień dobry - powiedział.

- Laba diena - odwarknąłem po litewsku.

- Nie taki dla ciebie dobry - wycedził nadkomisarz. - Skuć go. I na posterunek!

Gdy policja wyciągała naszego wroga z budynku i pakowała do radiowozu, popatrzyłem na zegarek.

- Siódma - ziewnąłem. - Już nie ma nawet sensu iść do akademika. Za godzinę zaczynamy pracę.

- Chcesz po zarwanej nocy machać łopatą? - szef spojrzał na mnie z lekkim podziwem.

- E, nie takiej znowu zarwanej, parę godzin się przespałem - odparłem.

Piotrek przeciągnął się, aż mu stawy zaskrzypiały.

- Trzeba znaleźć jakiś bar mleczny - powiedział. - Muszę sobie strzelić ze dwie kawy i będę gotów do dalszego odkrywania tajemnic tkwiących w ziemi...

Tak też zrobiliśmy. Koło dworca PKS-u odszukaliśmy niewielką budkę z małą gastronomią. Zjedliśmy frytki i popiliśmy litrami kawy. Pan Samochodzik po całonocnym uwięzieniu w wilgotnym lochu miał dreszcze - zasugerowałem więc, żeby jechał do akademika i odespał, my zaś jak skazańcy powlekliśmy się na wykop. Doktor Hreczkowski zjawił się, tryskając energią.

- Co robimy dzisiaj? - zapytałem.

Wyczuł chyba w moim głosie apatię.

- Co wy tacy przycięci? - spojrzał na mnie i towarzysza moich nocnych eskapad. - Snujecie się jak lunatycy. Wyglądacie jak po całonocnym pijaństwie...

- Mieliśmy trochę nadprogramowej roboty - wyjaśniłem. - I mało spaliśmy.

- Jakiej znowu roboty? - zachmurzył się.

- Tajemnica państwowa. A tak nawiasem mówiąc, przyjechał Pan Samochodzik.

Na jego twarzy odbiło się zrozumienie.

- Pawle, pamiętam, że nie jesteś w Płocku przez przypadek - popatrzył na mnie znad okularów - więc jeśli będziesz potrzebował któregoś z moich studentów - spojrzenie stało się groźne - to możesz go sobie pożyczyć. Tylko uważajcie, bo wyglądacie na zaspanych, a wykopy mamy głębokie...

Popatrzył na mój odcinek.

- Może warto sprawdzić, co jest pomiędzy tymi murkami? - zadumał się. - I przekopcie ten kawałek od południa tak na sztych. Zobaczymy, czy nie odsłoni się coś ciekawego.

Zabraliśmy się do roboty. Sebastian i Artur popatrywali na nas trochę spode łba - widocznie obrażeni, że nie zabraliśmy ich na nocną eskapadę. Między murkami natrafiliśmy na wylewkę z cienkiej warstwy betonu. Pożyczyłem z sąsiedniego wykopu kilof i połamałem ją bez większego wysiłku. Nie była nawet zbrojona. Skopaliśmy przestrzeń na sztych i wyczyściliśmy pod rysunek. Przeszedłem się z wykrywaczem metali. Pod ścianą złapałem dość mocny sygnał.

- Oho - mruknąłem - Coś tu chyba jest. Żelazo, dużo żelaza... A i spore to coś...

- Kolejne żydowskie skarby? - zamyślił się Artur. - Może tym razem znajdziemy więcej złota?

- Kto wie?

Nadal ryliśmy w całkowicie jałowej warstwie zasypiskowej, niekiedy tylko znajdując drobniutkie ułamki glinianych naczyń, przeważnie z XVII-XIX wieku. Zeszliśmy jeszcze na sztych i w miejscu, gdzie pikało, odsłoniły się ślady rdzy.

- Zaczyna się robić ciekawie - mruknąłem.

- Płyta od kuchenki? - zagadnął Artur. - Czy blacha od siewnika? A może obudowa pralki?

- Chyba nie...

Wziąłem do ręki szpachelkę i podłubałem w tym miejscu. Odsłoniłem pokrywę sporej żelaznej skrzynki, potwornie zardzewiałej po wierzchu.

- Znowu jakieś łupy? - zainteresował się doktor Hreczkowski, stając na krawędzi profilu.

- Na to wygląda - powiedziałem skromnie.

Odkopałem znalezisko i wydobyłem z ziemi. Skrzynka była bardzo ciężka. Patrząc z boku odrobinę się rozczarowałem.

- To chyba tylko żeliwny zbiornik od spłukiwania ubikacji - westchnąłem.

Archeolog pokręcił głową.

- Może i tak. Ale ktoś zalutował otwory dopływowe i przylutował pokrywę na stałe - zwrócił moją uwagę. - A tego się nie robi bez powodu. W pracowni konserwatora jest szlifierka. Zaraz się dobierzemy do środka.

Powieźliśmy nasz łup na taczkach. Zjawiła się Isaura z aparatem fotograficznym. Nie było daleko. Niebawem skrzynka stanęła na stole, w miejscu, gdzie zaledwie wczoraj badaliśmy znalezione judaica.

Doktor posługiwał się szlifierką z ogromną wprawą. Po chwili mogliśmy podnieść gorącą jeszcze pokrywę. Wewnątrz stała mętna, rdzawa woda. Zanurzyłem w niej ręce. Pusto. Na dnie warstewka mułu. Wylaliśmy ostrożnie wodę.

- No i błoto mamy, a nie skarby - prychnął Sebastian. - A już mi się marzyło...

- A co, chciałbyś codziennie odkrywać srebrne precjoza? - zdziwiła się dziewczyna.

Roześmieliśmy się i atmosfera nieco się poprawiła.

- Tylko po co tak starannie zabezpieczyli pustą skrzynkę? - zadumałem się.

- Myślę, że nie była pusta - powiedział doktor. - Mogły w niej być, na przykład, dokumenty, które po sześćdziesięciu latach leżenia w wodzie zgniły i rozpuściły się bez śladu. Niestety, tego się nie dowiemy... Pora wracać do roboty.

Powlekliśmy się z powrotem na wykop. Słoneczko tego dnia zdrowo przypiekało, powieki kleiły mi się coraz bardziej, a szpadel w ręce zaczął ciążyć. Aby się trochę rozruszać, zabrałem się do przerzucania hałdy ziemi nieco dalej. Zajrzałem też do naszych sąsiadów po prawej. Natrafili na dość zagadkową konstrukcję z cegieł.

- To prawdopodobnie stary piec - wyjaśniła Gosia. - Cegła palcówka, gotycka, ale układ dziewiętnastowieczny, pewnie odgrzebali coś starego, a że cegiełki były jeszcze niezłe, wykorzystali wtórnie.

Pokiwałem głową. Nasi przodkowie mieli łeb na karku. Wszystko im się przydawało. Wróciłem do siebie. Z każdym ruchem szpadla czułem się bardziej wykończony. W końcu nie wytrzymałem. Usiadłem na murku, oparłem się plecami o stos płyt chodnikowych, zamknąłem piekące oczy tylko na chwilę.

Delikatne potrząsanie sprawiło, że się obudziłem. Rozejrzałem się wokoło półprzytomnie.

- Koniec pracy na dzisiaj. Już piętnasta - powiedział wesoło Artur. Przespałem cztery godziny, podczas gdy studenci harowali za mnie.

Poczułem wstyd.

- Macie u mnie duże piwo - obiecałem.

Doprowadziłem się do porządku i zadzwoniłem do szefa. Umówiliśmy się przed komendą policji.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

PRZESŁUCHANIE MUZYKA • JAK DŁUGO MOŻNA SIEDZIEĆ W TOALECIE? • MUZEUM DIECEZJALNE • WYSTAWA EGIPSKA • ANTROPOLOGIA CZY RASIZM?

Vytautas nie stawiał oporu. Nadkomisarz wprowadził go do pokoju przyjęć. Sprawnie obszukano kieszenie muzyka. Znaleziono w nich kilka długopisów, wieczne pióro i ołówek. W tylnej miał notatnik oprawiony w skórę.

- Po co ci tyle tego? - zdumiał się policjant.

- Jestem kompozytorem - zatrzymany wzruszył ramionami - Muszę mieć przy sobie coś do notowania pomysłów...

- Dobra, możecie mu to zostawić - mruknął nadkomisarz. - Jakby zeznania chciał napisać... - oczy błysnęły mu ponuro.

- Vytautas - przesylabizował imię z paszportu.

- Czy mogę otrzymać kopię protokołu zatrzymania? - aresztowany nadal był zupełnie spokojny. - Ponadto chciałbym być przesłuchiwany w obecności adwokata i Pana Samochodzika.

- W zasadzie to i ja powinienem się trochę zdrzemnąć... - zadumał się nadkomisarz. - Dobra. Zamknijcie go w celi i dobrze pilnujcie - rozkazał. - Przesłuchamy go po południu.

***

Razem z panem Tomaszem wkroczyliśmy do komendy punktualnie o szesnastej. Szef trochę odespał, ale ciągle jeszcze czuł się nienajlepiej. Nadkomisarz przyjął go w swoim gabinecie.

- I jak tam, powiedział coś sensownego?

- Czekaliśmy na panów - wyjaśnił. - Zaraz go przesłuchamy... Wyciśniemy z niego prawdę jak serwatkę z twarogu.

Vytautas został przyprowadzony z celi i wyglądał na zaspanego, widocznie obudzono go na przesłuchanie.

- Dobra - mruknął nadkomisarz. - Proszę siadać.

Litwin zasiadł z godnością na krześle. Popatrzył na jego poręcze, wypolerowane przez tysiące rąk aresztantów i uśmiechnął się lekko.

- Na początek dostał pan rano protokół zatrzymania. Proszę się z nim zapoznać i podpisać, jeśli pana zdaniem odpowiada prawdzie - policjant wręczył mu trzystronicowy wydruk.

- Przeczytałem - aresztant wyjął z kieszeni identyczny dokument, złożony na pół. Przez chwilę jakby się zastanawiał, którą kopię ma podpisać, wreszcie sięgnął po nowy dokument. Przeczytał go uważnie, po czym każdą stronę opatrzył swoim podpisem.

- Wszystko się zgadza - powiedział kładąc papiery na biurku. - Zresztą nie mato większego znaczenia... Istotny będzie dopiero akt oskarżenia.

- Znakomicie - mruknął nadkomisarz Płoskoń.

- A zatem chętnie posłuchalibyśmy, co też cię tu sprowadziło - powiedział surowo Pan Samochodzik. - A ściślej rzecz biorąc, chcę dokończyć naszą rozmowę z katedry...

- Sporo sami się domyśliliśmy - mruknąłem ponuro. - Pora to usystematyzować...

- W czasie studiów dorabiałem sobie w bibliotece wileńskiej Akademii Muzycznej - rozpoczął zeznania. - Już wtedy interesowała mnie muzyka sakralna, oczywiście związana z religią rzymsko-katolicką. Pewnego dnia przyszła do nas staruszka, Polka zresztą, i przyniosła pudło starych książek jako dar dla biblioteki. Były to głównie druki muzyczne z XIX wieku, ale wśród nich trafił się także zielnik Syreniusa. Okładka była bardzo zniszczona, a grzbiet częściowo oderwany, więc bibliotekarz kazał mi jakoś to połatać. Zdemontowałem okucia i ściągnąłem skórę, by podkleić ją płótnem i wtedy zobaczyłem paski wyklejek wzmacniających grzbiet. Odkleiłem je ostrożnie i poukładałem w kolejności, uzyskując w ten sposób pół strony jakiegoś starodruku muzycznego. Zaintrygował mnie. Poszedłem do salki ćwiczeniowej, gdzie stał fortepian i zagrałem. W pierwszej chwili sądziłem, że to dzieło Bacha, ale bardzo szybko zorientowałem się, że jest to utwór zupełnie nieznany. Analiza pasków papieru wykazała, że druk jest mniej więcej o 50 lat wcześniejszy niż dzieła tego kompozytora. W antykwariacie zdobyłem kolejny egzemplarz zielnika i z jego okładki uzyskałem inny kawałek utworu. Wtedy zrozumiałem, że w pracowni introligatorskiej zakonu cystersów w Wilnie pocięto i zużyto na wyklejki pewną ilość wadliwie odbitych druków muzycznych nieznanego pochodzenia.... Przepraszam, mogę iść do toalety?

Nadkomisarz wyjrzał na korytarz.

- Zajmij się nim - polecił dyżurnemu.

Vytautas grzecznie i cicho zamknął za sobą drzwi. Nawet nie stuknęły.

- W sumie to tego właśnie się spodziewaliśmy - powiedziałem. - Przypadkowe znalezisko, które nieoczekiwanie okazało się być kluczem do ciekawej zagadki historycznej...

Siedzieliśmy, popijając kawę. Nagle policjant popatrzył na zegarek.

- Co on tak długo robi w tym kiblu?

- Może żołądek mu się rozregulował? Przecież na pewno ubikację macie zabezpieczoną - zachowałem spokój, choć w sercu ukłuła mnie szpileczka niepewności.

- Nawet okna w niej nie ma, więc nie ucieknie, chyba żeby się sproszkował i spłukał w sedesie-zażartował nadkomisarz. - Ale trzeba to sprawdzić. Chyba nie próbuje popełnić samobójstwa? W zeszłym roku mieliśmy przypadek...

- To okropne... - szef aż poderwał się z miejsca. - Nie można do tego dopuścić.

- Spokojnie, ten jest zbyt twardy, by wyciąć taki numer... - mruknął nasz gospodarz. - Znam się na tym, mieliśmy kursy z psychologii zatrzymanych. Uczyli nas rozpoznawać ludzi, którzy mogą sobie zrobić kuku.

Miałem na końcu języka pytanie, dlaczego w takim razie ten poprzedni samobójca nie został w porę powstrzymany, ale nie chciałem jawną złośliwością zrazić sobie policjanta.

Wyszliśmy na korytarz. Dyżurny siedział za barierką. Pan Tomasz zastukał do drzwi ubikacji, a potem nacisnął klamkę. Pisuar, umywalka, kabina z sedesem i ani żywego ducha.

- O do diabła - syknął nadkomisarz. - Spokojnie, z budynku nie wyszedł. Może do celi wrócił?

Wypadliśmy na korytarz.

- Gdzie ten Litwin? - zapytał dyżurnego. - Co się z nim stało?

- Jak to gdzie? - zdumiał się dyżurny. - Wypuściłem go. Dziesięć minut temu. Zabrał swoje dokumenty i portfel z depozytu, pokwitował i poszedł...

- Co?!

- Przepustkę miał... - policjant otworzył szufladę i wyciągnął ze środka blankiet - O, z pańskim podpisem, z pieczątką komendy... Sam pan mówił, żeby się nim zająć, to zaprowadziłem do depozytu, wydałem jego fanty i odprowadziłem do drzwi.

Zwierzchnik wydarł mu papier z ręki i zbliżył do oczu. Jego dłoń zadrżała ze złości.

- To nie nasz blankiet - powiedział po chwili. - Wzór się zgadza, ale my stosujemy gorszy papier.

Pan Tomasz wyjął z kieszeni lupę i uważnie obejrzał przepustkę.

- Pieczęć jest narysowana ręcznie tuszem, podobnie jak wszystkie linijki - zawyrokował. - Trzeba to oczywiście dać do analizy, ale sądzę, że nie powiedzą nic mądrzejszego...

- Alarm, daleko nie uciekł! - zarządził nadkomisarz.

Dyżurny podniósł słuchawkę... Niestety, jak się okazało, było już za późno. Vytautas wyparował bez śladu.

- Jak on to zrobił? - zastanawiał się pan Tomasz. - Skąd miał potrzebne narzędzia?

- Zostawiliśmy mu przybory do pisania i notatnik, poprosił o protokół zatrzymania, stamtąd skopiował pieczęć i mój podpis... Co za drań!

- Złapiemy go - powiedziałem uspokajająco. - A swoją drogą, tę przepustkę warto umieścić w jakimś muzeum w szkole policyjnej...

- Żeby się z nas śmiali przez następne sto lat? - jęknął. - Tylko tego mi brakowało...

- Musimy się zastanowić, gdzie uderzy teraz... - pan Tomasz sprowadził go na ziemię - I odpowiednio się przygotować. Tym razem to my będziemy górą.

Wieczór spędziliśmy planując strategię kolejnych posunięć.

***

Pan Samochodzik odprowadził Pawła na wykop, a sam ruszył do Muzeum Diecezjalnego. Było jeszcze wcześnie, muzeum otwierano dopiero o dziesiątej. Zanurkował do księgarni przy placu Narutowicza i przejrzał świeże gazety. Przeleciał wzrokiem grzbiety książek, szukając czegoś na temat cystersów, ale rozczarował się. Wypił więc mocną kawę w niedużym lokalu i wreszcie mógł ruszyć na spotkanie z pracownikami muzeum.

W drzwiach przybytku sztuki i nauki stał potężnie zbudowany ochroniarz. Pan Tomasz uniósł leciutko brwi do góry. A zatem miejscowy biskup poważnie podszedł do jego ostrzeżeń... Wszedł do wnętrza. Skierowano go do gabinetu dyrektora.

- Tomasz N.N., Ministerstwo Kultury i Sztuki - przedstawił się.

- Zbigniew Pieńczykowski - dyrektor uścisnął jego dłoń. - Miło nam gościć w naszych skromnych progach słynnego Pana Samochodzika.

Zasiedli w fotelach.

- Jak widzę, nie zlekceważyli państwo moich ostrzeżeń - zauważył gość.

Na twarzy kierownika placówki odmalowała się troska.

- Ma pan na myśli tego ochroniarza przed wejściem? - upewnił się. - Nie, to nie do końca tak. Nie byłoby nas stać na takie zabezpieczenie naszych zbiorów... Po prostu organizujemy wystawę tematyczną, wypożyczyliśmy cenne eksponaty z kilku muzeów i galerii. Mamy dotację z powiatu i w jej ramach zatrudniliśmy też stałą ochronę na czas trwania przygotowań i samej wystawy.

- A cóż takiego planujecie pokazać? - zainteresował się gość.

- Wie pan, posiadamy w naszych zbiorach trochę ciekawych, choć drobnych zabytków pochodzących z Egiptu. Niektóre ofiarowali nam spadkobiercy podróżników, kilka trafiło do nas dzięki darom żołnierzy armii Andersa, którzy stacjonowali na Bliskim Wschodzie. Oczywiście, nasza skromna kolekcja kilkudziesięciu przedmiotów nijak się ma do wspaniałości zgromadzonych w Muzeum Narodowym w Warszawie, w Poznaniu oraz w Muzeum Archeologicznym w Krakowie.

- Rozumiem...

- W dodatku większość leżała przez ostatnie lata w magazynie. Zdecydowałem się wystawić je w postaci ekspozycji czasowej, a do muzeów rozesłałem listy z prośbą o wypożyczenie przedmiotów, mogących wzbogacić nasz pokaz. Bardzo przychylnie podeszli do mojej prośby i otrzymaliśmy już pierwsze pudła z zabytkami, a kilka kolejnych dotrze niebawem. Mamy też depozyt w postaci przedmiotów związanych z egipskimi chrześcijanami.

- Stąd ochrona.

- Właśnie. Muszę przyznać, że list zapowiadający możliwe włamanie, otrzymany w takiej chwili, spędza mi sen z powiek...

- Vytautasowi zależy wyłącznie na zielniku Syreniusa - uspokoił go Pan Samochodzik.

- Teoretycznie tak... Ale z drugiej strony, jeśli dostanie się do środka, czy nie połakomi się, na przykład, na posążek bogini Bastet?

Podszedł do stojącego w rogu gabinetu potężnego sejfu i kręcił przez chwilę pokrętłami. Uchylił ciężkie, stalowe drzwi i wydobył ze środka skrzyneczkę z pancernego szkła. Wewnątrz znajdował się posążek kota.

- Bazalt, osiemnasta, może dwudziesta dynastia - zidentyfikował Pan Samochodzik. - Cudowny... Niech chwilę pomyślę, własność muzeum w Krakowie?

- Zgadza się.

Milcząc patrzyli na kota. Czarny kamień, wypolerowany przed blisko trzema tysiącami lat, miejscami odrobinę zmatowiał. Złote aplikacje lśniły jak wykonane wczoraj. Kot patrzył w przyszłość oczyma wykonanymi z białego kwarcu i dwóch chryzoprazów...

- Macie dobre alarmy? - gość pierwszy przerwał chwilę romantycznej zadumy.

- Najlepsze, jakie zdołaliśmy zdobyć. Czujniki ruchu, czujniki podczerwieni, fotokomórki... Teoretycznie mysz się nie prześlizgnie.

- A samo dzieło Syreniusa?

- Proszę - dyrektor zdjął z regału zakurzony tom i położył na stole.

Pan Tomasz drgnął, nieprzyjemnie zaskoczony.

- Ostrzegamy was, że dzieło może paść ofiarą kradzieży, a wy tymczasem...

- Trzymamy je zupełnie na wierzchu i niezabezpieczone - uśmiechnął się dyrektor.

Jego oczy podejrzanie błyszczały. Pan Tomasz dotknął dłońmi skórzanej okładki. Zamknął oczy, przesunął palcami po powierzchni tomu. Otworzył go i nadal nie otwierając oczu pogładził papier.

- Kopia - powiedział wreszcie. - Ale doskonale zrobiona. - Niemal tak jak te, które zachodnie biblioteki udostępniają do badań historykom zamiast oryginałów - zatarł ręce gospodarz. - W ciemnym gabinecie będzie nie do odróżnienia.

- Zamierza pan wystawić ten egzemplarz niejako na łup Litwinowi?

- Nie, mimo wszystko to byłaby ostateczność. Nie mogę wpuścić drania do środka. Liczę na to, że jednak wpadnie, próbując dostać się do muzeum - dyrektor znowu się zafrasował. - Ale jeśli dotrze aż tu, natknie się na kopię.

- W takim razie, gdzie znajduje się oryginał?

- Jest dobrze ukryty. Sam diabeł go nie znajdzie - uśmiechnął się dyrektor.

- Dobrze, proszę w takim razie nie mówić. Musimy zastanowić się nad jeszcze kilkoma drobiazgami.

- Na przykład nad datą ewentualnego włamania?

- Właśnie.

- Ma pan jakieś sugestie?

- Litwin jest zdeterminowany i zdaje sobie sprawę z tego, że depczemy mu po piętach. Raz już nawet mieliśmy go w swoich rękach i tylko cudem zdołał zwiać...

- Może zatem odpuścić i wrócić za kilka miesięcy...

- Sądzę raczej, że uderzy teraz. To straszny pyszałek i uważa się za Bóg wie jakiego spryciarza. Będzie próbował nas ponownie wykiwać.

- Lubi wodzić ludzi za nos...

- I pewnie potem w samotności w swojej kryjówce staje przed lustrem i podziwia własną genialność...

- No, to trzeba mu dać po łapach - dyrektor uśmiechnął się wrednie.

***

Doktor Hreczkowski stanął na brzegu wykopu i w zadumie popatrzył na przezierający przez szarą glebę piach.

- Sądzi pan, że to calec? - zapytałem.

- Owszem. Nie warto kopać głębiej. Założycie nowy wykop. Odmierzcie metr, no może lepiej półtora od północnego profilu i kopcie na osi wschód-zachód. Zobaczymy, czy zarysuje się coś ciekawego...

Z westchnieniem wziąłem Piotrka oraz Sebastiana i przeszliśmy na miejsce. Płyty chodnikowe usunięto wcześniej, na podsypce z żółtego piasku została po nich siateczka ciemniejszych linii. Westchnęliśmy ciężko i zaczęliśmy wyrzucać piach łopatami na nową hałdę.

- Oho, chyba tym razem będzie coś ciekawszego - powiedziałem.

Pod piaseczkiem pojawiła się warstwa splantowana chyba tuż po wojnie. W szarej glebie tkwiły mniejsze i większe odłamki cegieł, resztki węgli drzewnych z jakichś spalonych konstrukcji, tęczowo połyskiwały odpryski spatynowanego szkła.

- Mogło być w ogniu - doktor podniósł kawałek szyby wielkości dłoni. - Choć, z drugiej strony, przypomina mi to historię pogańskiej świątyni, którą odkrył jeden z moich kolegów. Trafił na skraju jednej wsi na wielki głaz narzutowy, a wokoło spoczywały nieduże kawałeczki szklanych naczyń. Były silnie spatynowane, więc doszedł do wniosku, że pochodzą z okresu wpływów rzymskich i są pozostałością naczyń ofiarnych. Zważywszy na cenę szklanych pucharków importowanych bursztynowym szlakiem, musiałby być to niezwykle ważny ośrodek kultu. Chciał założyć tam wykop, ale uprzednio zebrał trochę leżących na powierzchni ziemi ułamków i posłał do laboratorium. I wiecie, co się okazało? To były przedwojenne butelki po wódce. Gleba była trochę kwaśna, pobagienna i błyskawicznie spatynowały... Sprawdźcie to jeszcze wykrywaczem - przypomniał.

- Mogą tu być niewypały? - zafrasowałem się.

- Oczywiście. Zwróć uwagę, Pawle, na ten plac. Pusta przestrzeń w środku miasta. Mogło tu spaść kilka bomb we wrześniu 1939 albo w 1945 roku. Ostrożności nigdy za wiele.

Przeszedłem się z wykrywaczem, zaznaczając co silniejsze sygnały kawałkami kamieni. A potem zabraliśmy się do dzieła.

Myślałem dotąd, że wiem, co to znaczy być archeologiem. Teraz poznałem nowy wymiar tej pracy. Łopata co chwila uderzała w rozbite cegły. Trafiały się i całe, które trzeba było wybierać ręcznie i odrzucać na hałdę. Słońce paliło niemiłosiernie, pot zalewał oczy. Z trudem dotrwaliśmy do przerwy śniadaniowej, by paść niemal bez życia na murkach w cieniu drzew.

Po przerwie z ociąganiem zabraliśmy się do roboty. W ciągu godziny odsłoniliśmy górną partię ceglanego muru, ciągnącą się wzdłuż naszego wykopu.

- Wygląda na to, że znaleźliśmy synagogę - stwierdziłem.

- No, niewiele z niej zostało - mruknął Piotrek.

- Jak i z innych, które przed wojną były w naszym kraju...

- Mam poziom gruntu - zameldował Artur.

Faktycznie, wkopawszy się odrobinę głębiej niż my, dotarł do tak zwanego trójkąta murarskiego. Przeszedłem na drugą stronę. Między odkrytym murem a ścianą wykopu było około półtora metra, tu też należało wybrać glebę, aby wyrównać poziom na całej powierzchni.

- Doczyścimy to i robimy dokumentację - zarządziłem.

Grzebnąłem gruz po mojej stronie. Coś trzasnęło pod łopatą. Kawałek zbrązowiałej kości. Obok drugi. Wziąłem do ręki szpachelkę i po kilku minutach odsłoniłem sporą część ludzkiego szkieletu.

Przyszedł doktor Hreczkowski. Stanął na murze nieistniejącej już synagogi i przyglądał się przez chwilę naszemu znalezisku.

- Gosiu! - zawołał w stronę sąsiedniego wykopu. - Wpadnij z zestawem!

Przyszła po chwili z walizką.

- Zmierz bez ruszania - wydał dziwne polecenie.

Dziewczyna wyminęła mnie i pochyliła się nad czaszką. Z futerału wyciągnęła kilka dziwacznie wyglądających urządzeń pomiarowych. Dłuższą chwilę mierzyła głowę nieboszczyka i zapisywała wyniki w tabelkach. Potem wyjęła jakiś skrypt i zaczęła porównywać notatki z zawartymi tam danymi.

- W zasadzie nie ma wątpliwości - powiedziała. - To Żyd, wiek dwadzieścia kilka lat.

Wytrzeszczyliśmy oczy.

- To jakieś hitlerowskie metody określania rasy - wykrztusiłem wstrząśnięty.

- Poniekąd masz rację - odparł nasz kierownik.

- Ale przecież to tylko nazistowskie bzdury - zauważył Piotrek.

Doktor pokręcił głową.

- Semici stanowią odrębny typ antropologiczny - powiedział spokojnie - i mierząc kąty czaszkowe oraz współzależności między innymi parametrami, można to stwierdzić.

- Czyli... - zdumiałem się

- Wiecie, nie jest ważne, że ludzie się różnią. Nie jest istotne, że można zmierzyć czaszkę i określić, kto jest kim. Nie ma nic złego w tym, że antropolog potrafi odróżnić Żyda od Murzyna, a Europejczyka od mieszkańca Kazachstanu. Ludzie się różnią i antropologia bada te różnice. Problemy zaczynają się dopiero wtedy, gdy z ich badań zaczynają korzystać zbrodniarze, którzy mówią, że jedni ludzie są gorsi od innych tylko z racji swojego pochodzenia...

- Dobrze - kiwnąłem głowa - dokumentacja i kości do pudełka?

Pokręcił głową.

- Niestety, Pawle - wskazał niewielki otwór na skroni zmarłego. Poczułem zimne ciarki na grzbiecie. Do tej pory go nie zauważyłem.

- Ten człowiek został zastrzelony. Prawdopodobnie w czasie wojny... Musimy ściągnąć tu kogoś z Instytutu Pamięci Narodowej oraz, i tu zaczynają się prawdziwe problemy, z gminy żydowskiej.

- Zabiorą kości i pochowają? - domyślił się Piotrek.

- Trudno ocenić. Judaizm w swojej ortodoksyjnej formie zakłada niestety, że poruszanie kości zmarłego niepokoi jego duszę, przebywającą na tamtym świecie, stąd też panuje powszechnie zasada, że raz złożonego do ziemi ciała już się nie wydobywa...

Wytrzeszczyliśmy oczy.

- To jak u nich, mam na myśli Izrael, wyglądają badania archeologiczne? - zdumiał się Artur

- Archeolodzy kopią, a za płotem pikietują ortodoksi i od czasu do czasu dochodzi do utarczek słownych oraz rękoczynów... - wyjaśnił. - Na razie nakryjcie płachtą i przysypcie piaskiem, do jutra może poczekać. Z tego co pamiętam, ten kawałek znajduje się poza zasięgiem planowanej zabudowy, więc ten biedak może spokojnie tu leżeć...

Zrobiliśmy jak kazał i zabraliśmy się do dalszej pracy. Nastrój przygnębienia nie opuścił nas jednak do końca dnia.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

MUZEUM NA ZAMKU • BAWIDEŁKO PANI DYREKTOR • MUMIA TROJAŃSKA • STRZAŁY W SALI WYSTAWOWEJ

Pan Samochodzik zadowolony wyszedł z Muzeum Diecezjalnego i niebawem stanął przed ścianą zamku.

- W sumie to dość niezwykły przypadek - mruknął sam do siebie - dwie książki wydrukowane przed blisko czterystu laty spotkały się w jednym mieście i w dodatku leżą tak blisko...

Muzeum na zamku posiada jedne z najładniejszych w Polsce zbiorów przedmiotów secesyjnych. Dawno go nie odwiedzał, ale teraz z żalem zrezygnował z wycieczki po salach wystawowych. Obowiązki przede wszystkim.

Z westchnieniem udał się na zaplecze, gdzie urzędowała pani dyrektor. Zapukał do drzwi.

- Wejść - rozległo się ze środka.

Głos kobiety przypomniał zduszone warczenie tygrysa. Pan Samochodzik wszedł do środka. Za biurkiem siedziała rosła, ruda niewiasta w nieokreślonym wieku.

- Pan Samochodzik - mruknęła uradowana na jego widok. - Znakomicie.

- Otrzymała pani moją wiadomość?

- O tym Litwinie, który chce się do nas włamać? - błysnęła zębami drapieżnie. - Niech tylko spróbuje! Do końca życia tego nie zapomni. A skoro już pan tu jest... - wygrzebała z szuflady jakiś papier. - Myślę, że gdyby zaopatrzył pan moje podanie w swoją rekomendację, zostałoby przychylnie rozpatrzone.

Usiadł na krześle i przeleciał wzrokiem równe rządki wydruku. - Zamierza pani uzyskać pozwolenie na wyposażenie straży muzealnej w pistolety maszynowe? - zdumiał się. - Czy to nie przesada?

- A co ja mogę zrobić tak przedpotopowym sprzętem? - prychnęła i wyciągnęła z szuflady wysłużony pistolet TT.

- Coś jednak się da - zauważył. - W zeszłym roku, zdaje się, postrzelony włamywacz wyskoczył z drugiego piętra pani placówki?

- A, było coś takiego - kiwnęła głową. - Ale wyskoczył dobrowolnie, to znaczy jak go postrzeliłam i wrzasnęłam, żeby się poddał, to on zamiast ręce podnieść do góry, skoczył na okno. Trzeba było szklarza wzywać, a przecież nie uciekł, bo obie nogi złamał...

- Jedną to już chyba miał złamaną wcześniej - pan Tomasz poskrobał się po głowie. -Zdaje się prawie odciętą...

- Niewykluczone, bo wcześniej wdepnął w bawidełko.

- Bawidełko?

Sięgnęła do szafy i położyła na biurku radziecki potrzask na niedźwiedzie.

- Mamy dziesięć sztuk, leżą sobie w przejściach między salami - wyjaśniła. - Kupiłam kiedyś w Białymstoku za psie pieniądze od handlarzy ze Wschodu. Rewelacyjna zabawka. Zresztą sam pan zobaczy.

Uruchomiła urządzenie i położyła na podłodze. Dwie rozwarte zębate szczęki potrzasku lśniły ponuro. Ujęła kij od szczotki i trąciła zapadkę. Potrzask kłapnął jak szczęki wilka i kij tylko trzasnął. Pan Tomasz obejrzał końcówkę i walające się wokoło drzazgi.

- Zielnik Syreniusa leży w sejfie - powiedziała pani dyrektor. - A sejf to ja umiem zabezpieczyć.

- Zainstalowała pani jakiś nowoczesny system alarmowy?

Popatrzyła na niego zdziwiona.

- A po co? Przecież jest metalowy. Wystarczy do tylnej ścianki podczepić przewód siłowy. Dotknie i 360 woltów go popieści...

Pan Samochodzik z cichym westchnieniem napisał na podaniu swoją rekomendację. Miał przy tym niejasne przeczucie, że wcześniej czy później ta herod-baba użyje tej broni...

- Dobrze, omówmy zatem kilka szczegółów - zaczął, odrywając długopis od papieru. - Włamania możemy spodziewać się w każdej chwili. Dlatego też...

***

Dyrektor Muzeum Diecezjalnego popatrzył na zegarek i uśmiechnął się lekko. Za pół godzinki do domu. Włączy system alarmowy, budynek zamknięty będzie na sześć spustów i pilnowany od zewnątrz. Ciekawe, jak ten Litwin wyobraża sobie przedostanie się do środka?

Nieoczekiwanie przed budynkiem zatrzymała się furgonetka znanej firmy przewozowej. Zaniepokojony muzealnik wyjrzał oknem. Ktoś właśnie wchodził po schodkach do budynku i po chwili zapukał do gabinetu.

- Czym możemy służyć? - zapytał dyrektor.

Kurier wydobył z teczki plik papierów.

- Przywieźliśmy przesyłkę - powiedział. - Eksponaty na pańską wystawę.

Dyrektor wziął machinalnie kopertę, wydobył list i jego brwi uniosły się do góry.

Szanowny Panie.

Usłyszawszy o Pańskiej wystawie, postanowiliśmy wykorzystać ją, aby zaprezentować szerszej publiczności część kolekcji dzieł sztuki i antyków zabezpieczonych przez nasze służby w ciągu ostatnich trzydziestu lat. Proszą potraktować je jako depozyt, a gdy ekspozycja będzie zmieniana, prosimy o kontakt pod podanym adresem mailowym.

Z poważaniem

Mjr Zdzisław Piorun

Rzucił okiem na pieczątkę.

- Celnicy z przejścia granicznego w Dorohusku? - zdumiał się. - To przez naszą wschodnią granicę przepływają staroegipskie dzieła sztuki? Myślałem, że tylko ikony...

Ruszył do furgonetki. Kilka niedużych, drewnianych skrzynek i jedna wielka, podłużna. Przy pomocy ochroniarza przewiózł to wszystko do magazynu. Spojrzał na zegarek. Dzień pracy już się właściwie skończył, ale ciekawość przemogła. Skrzynki były zapieczętowane paskami papieru z pieczątkami Straży Granicznej. Zrywał plomby i podnosił wieka.

Posążek bogini Izydy, trzymającej syna Horusa, jakieś okrągłe naczynie ozdobione hieroglifami, figurki uszebti - umieszczane w grobowcach statuetki sług zmarłego, mające chronić go przed pracą fizyczną na tamtym świecie... Wreszcie największe pudło. Podniósł wieko, domyślając się, co kryje wewnątrz.

Sarkofag z drewna, pokrytego warstewką gipsu i pociągniętego werniksem. Wymodelowana na wieku twarz zmarłego spoglądała w wieczność oczyma wykonanymi z kolorowych kamieni. Wewnątrz zapewne spoczywała mumia właściciela...

Dyrektor opuścił wieko i długo uspokajał kołatanie serca.

- Rewelacja - wyszeptał w ciemność. - Po prostu rewelacja.

Zamknął starannie drzwi magazynu. Uruchomił wszystkie alarmy.

Ochroniarz w pomieszczeniu przy wejściu pozdrowił go na odchodnym.

- Pamiętaj - przykazał mu dyrektor. - Nie otwieraj nikomu, choćby był to twój ojciec.

- Jemu na pewno nie otworzę, nie lubię wizyt dentystów po nocy - zażartował strażnik.

Ulica była pusta, cicha i spokojna. Jednak pan Zbigniew czuł przez skórę, że jest to cisza przed burzą. W wieży katedry zaczaili się Pan Samochodzik, Paweł Daniec i nadkomisarz policji... Przez całą noc nie spuszczą z oka budynku muzeum. Naprzeciwko, w zamku, także ktoś będzie, w razie czego pospieszy z pomocą... Żałował, że nie zgodzili się, by im pomógł, ale rozumiał, że pewne sprawy należy zostawić fachowcom. Westchnął i poczłapał do domu.

***

Stary magazyn muzealny, regały z pudłami i skrzynkami drzemały w ciemności. Panowała niczym niezmącona cisza. Gdzieś zachrobotał kornik. Sarkofag z egipską mumią leżał w przejściu pomiędzy regałami. Nieoczekiwanie jego wieko drgnęło i uniosło się o pół centymetra. Coś trzasnęło i silne ręce popchnęły je dalej. Dyrektor Pieńczykowski miał dużo szczęścia, że tego nie widział. Scena, niczym żywcem przeniesiona z niskobudżetowego horroru, mogłaby przyprawić go o zawał serca...

Z wnętrza starożytnej trumny podniosła się jednak nie mumia owinięta w zetlałe bandaże, ale zupełnie współczesny, litewski kompozytor i muzyk Vytautas. Przeciągnął się i sięgnął do skrzyni po latarkę. Poświecił wokoło i poskrobał się w głowę. Był trochę rozczarowany, liczył na to, że sarkofag od razu trafi na salę wystawową, ale z drugiej strony, dobry i magazyn...

Przerzucił sobie przez ramię plecak z wyposażeniem i podszedł do drzwi. Stalowe wrota wyglądały niezwykle solidnie, ale to go nie stropiło. Zaczął od zdemontowania alarmu. Dwadzieścia pięć minut później, odetchnąwszy z ulgą, przystąpił do cięcia żydowskim włosem solidnych, stalowych rygli. Pracę skończył o północy. Spojrzał z frasunkiem na zegarek. Mało czasu...

Wdrapał się po schodkach na pięterko. Gabinet dyrektora powinien zawierać sejf... Drzwi strzegł jeszcze jeden alarm, na szczęście dość prymitywny, dwadzieścia minut na zbadanie schematu i trzy minuty przecinania kolorowych kabelków. Większy problem stanowiły dwa zamki szyfrowe. Ile czasu zajęłoby sprawdzanie miliarda kombinacji? Gdyby robił po tysiąc prób dziennie... Obliczył w pamięci: 2700 lat. Nieźle. Przy odrobinie szczęścia, po pięciu tysiącach lat sforsowałby te drzwi wytrychem. Tam jednak, gdzie zawodzi intelekt, pomaga brutalna siła fizyczna... Wydobył z plecaka tak zwane urywki, specjalne wytrychy z tytanu, służące do łamania zapadek zamków. Wetknął jeden pasujący do dziurki od klucza, przez uszko przełożył metrowej długości stalowy pręt i uwiesił się go.

Zamek miał bardzo solidną konstrukcję, ale już po kilku minutach pracy coś głośno chrupnęło. Po chwili puścił i drugi. Gabinet miał okno wychodzące na ulicę, więc Litwin założył gogle noktowizyjne. Na wszelki wypadek trzymał się z dala od szyb. Stary sejf, zamek kodowy na pokrętła... Przyłożył ucho do stalowej ścianki i po kilku minutach otworzył go na słuch, niczym Egon Olsen z duńskiej komedii. Nie otwierał jednak jeszcze stalowej szafki. To byłoby za proste. Alarm był zaczepiony niezwykle sprytnie, udało się go jednak znaleźć i unieszkodliwić. Otworzył metalowe drzwiczki, grube na dziesięć centymetrów.

Plik banknotów, papiery muzeum, dokumentacja, teczki pracowników, jakaś stara biżuteria, order - prawdopodobnie własność dyrektora, skrzynka z kamiennym kotem w środku... Ale zielnika Symeona Syreniusa jak na złość nie było.

Litwin zatrzasnął sejf i zamyślił się. Powiódł wzrokiem po gabinecie i nieoczekiwanie jego spojrzenie zatrzymało się na regale z książkami.

Wyniósł tom do magazynu i zapalił światło. Oglądał go dłuższą chwilę, a potem zaklął finezyjnie po litewsku.

- Kopia - mruknął. - Co za draństwo... Po prostu podłe świństwo...

Zamyślił się głęboko. Zapewne ten szczwany lis Pan Samochodzik ukrył gdzieś księgę. Może pojechała do Warszawy i teraz jest poddawana badaniom w świetnie wyposażonych pracowniach którejś z dużych bibliotek? A może jednak ukryto ją w budynku muzeum?

A zatem nie ma co się nad sobą roztkliwiać. Trzeba szukać. W korytarzyku za gabinetem dyrektora była biblioteka. Tu nie założono alarmu, pracownicy ufali patentowym zamkom... Dwa chrupnięcia pękającego metalu były dość głośne, ale nie na tyle, by przeniknąć przez mur i zaalarmować czuwającego strażnika... Vytautas wszedł śmiało pomiędzy regały. Zasłonił okno specjalnie przygotowaną folią i w świetle latarki badał stojące na półkach woluminy...

Minęło pół godziny i znowu nic

- A może...? - powiedział do siebie półgłosem. - W końcu jest takie polskie przysłowie, że pod latarnią najciemniej - oczy zabłysły mu złośliwie.

Ruszył w stronę sal wystawowych. Alarm w drzwiach był naprawdę skomplikowany, ale niebawem ustąpił. Litwin stanął na progu pomieszczenia. Tu nie mógł używać latarki, jej światło mogłoby zostać dostrzeżone z zewnątrz. Znowu nasunął na oczy gogle noktowizyjne i ruszył śmiało naprzód. Stare ornaty wiszące w gablotach, rozmaite inne zabytki, meble, wszystko to w ciemności tworzyło dziwną, zagadkową plątaninę... Wypchane zwierzęta sąsiadowały z naczyniami kultury łużyckiej... I wreszcie to, czego szukał: gablota ze starymi księgami.

Okute na rogach szesnastowieczne dzieła, otwarte w przypadkowych miejscach... Pochylił się nad gablotą. Przeczucie go nie myliło. Pomiędzy woluminami spoczywał zielnik Symeona Syreniusa.

Włamywacz starannie zbadał gablotę. Żadnego śladu urządzeń alarmowych, ale przypuszczalnie pod księgami coś umieszczono... Mały czujnik naciskowy, który drogą radiową uruchomi alarm? Wysoce prawdopodobne. Tego, że książki nie będą zabezpieczone nie brał nawet pod uwagę. Buszując po muzeum za dobrze poznał sposób myślenia ludzi, którzy instalowali tutejszy system zabezpieczeń.

Przyczepił do szyby uchwyt na przyssawki i obrysował dookoła diamentem. Nie spieszył się, jego ruchy były spokojne i precyzyjne. Uderzył tylko raz, krótko i z odpowiednią siłą. Szkło pękło dokładnie po wyrysowanej linii. Kompozytor wyjął cienką jak ołówek latareczkę o słabej żarówce. Obejrzał w jej świetle wnętrze gabloty. Fotokomórki? Nie. Czujnik termiczny? Nie. Zanurzył dłoń do środka, aż jego palce dotknęły powierzchni książki. Zamarł w bezruchu, uspokoił oddech.

Wyjął z futerału przegubowy uchwyt jubilerski zakończony dentystycznym lusterkiem. Zajrzał przy jego pomocy pod książkę. Eureka. Pudełko wielkości paczki papierosów, tyle że grubości około pół centymetra. Stary model, chyba brytyjski... Unieruchomił urządzenie wziernikowe. Teraz przyszła kolej na cieniutką rurkę, używaną przez chirurgów do punkcji wewnątrzorganicznych. Wygiął ją w odpowiedni sposób. Milimetr średnicy, nie potrzebował więcej... Wpuścił ją pod książkę. Alarm posiadał na wierzchu spory przycisk. Na nim opierała się okładka dzieła. Rurka zatrzymała się na styku przycisku i korpusu urządzenia. Przykleił drugi koniec plasteliną do obudowy. Całość nie miała prawa nawet drgnąć podczas kolejnego etapu operacji.

Wyjął z plecaka strzykawkę i długą igłę. Z pojemnika zaczerpnął kleju cyjanoakrylowego i wprowadził go do rurki. Teraz obserwował w lusterku, jak do środka alarmu skapują przeźroczyste krople. Wreszcie uznał, że wystarczy. Teraz dziesięć minut, aby klej odpowiednio związał... Usiadł wygodnie na podłodze i wyjął z bocznej kieszeni kanapkę z łososiem. Zapach wędzonej ryby zmieszał się z wonią starego drewna, chemikaliów i spłowiałego materiału.

Wstał, zwinął papier śniadaniowy i schował do kieszeni. Sięgnął do gabloty i ostrożnie podniósł zielnik. Przez chwilę bał się, że alarm jednak się włączy, istniało też ryzyko, że czujnik przyklei się do okładki, ale obawy były płonne. Dłuższą chwilę walczył z chęcią natychmiastowego sprawdzenia, czy pod skórzaną okładką znajduje się brakujący kawałek zapisu nutowego, ale przemógł się. Będzie miał sporo czasu, by w samotności nacieszyć się łupem. Teraz należało tylko wydostać się z budynku.

Wbrew pozorom było to znacznie trudniejsze niż dostanie się do środka. Vytautas już dawno opracował kilka wariantów. Budynek posiadał okna tylko od strony ulicy i były one solidnie zakratowane... Opuścić go można było tylko przez jedne drzwi, a przejście do nich prowadziło koło pomieszczenia, w którym siedział strażnik. Drzwi prowadzące do korytarza i sal wystawowych były zabezpieczone od zewnątrz solidnymi sztabami. Przepiłowanie ich od środka nie wchodziło w rachubę...

Litwin rozważył kilka wariantów. Najbardziej oczywistym był powrót do sarkofagu. W ciągu dnia skrzynia z mumią powinna zostać przeniesiona z magazynu do sal wystawowych i ustawiona na honorowym miejscu. Potem wystarczyłoby cierpliwie poczekać, aż w pomieszczeniu nie będzie nikogo, wydostać się ze środka i udając zwiedzającego opuścić budynek. Pomysł ten miał jednak pewne słabe strony. Po pierwsze, nie wiadomo, czy w związku z przygotowaniem ekspozycji, muzeum nie zostanie na kilka dni zamknięte, po drugie, tak cenny eksponat zapewne zostanie zabezpieczony przez obudowanie gablotą lub choćby alarmem... Leżenie przez kilka dni na twardych dechach zdecydowanie mu się nie uśmiechało.

Poza tym pracownicy muzeum zauważą oczywiście dziurę w szybie i brak cennego dzieła. Mogą sprowadzić psa tropiącego, który zaprowadzi ich prościutko do sarkofagu. Jeśli Pan Samochodzik obejrzy wieko, zorientuje się, że to tylko podróbka, doskonale wykonana, ale kopia.

Plan alternatywny zakładał mały wybuch w łazience, wyrwanie dziury do kanalizacji i opuszczenie budynku rurami wodociągowymi. Problem w tym, że wstrząs spowodowany nawet odpaleniem niedużego ładunku kumulacyjnego, mógł zniszczyć cenne zabytki eksponowane na wystawie lub nawet naruszyć wiekową konstrukcję gmachu. Ponadto przeciskanie się przez kanalizację, poza niezwykłymi doznaniami zapachowymi, groziło uszkodzeniem łupu.

Po wydostaniu się na zewnątrz oczywiście zaczynały się kolejne kłopoty, Pan Samochodzik z pewnością postarał się, by muzeum było obserwowane także od zewnątrz. A zatem pozostawał wariant trzeci. Najwspanialszy, najpiękniejszy, najgenialniejszy w swojej prostocie. Po ciele włamywacza na samą myśl o tym, co też będzie się działo, przebiegł dreszcz... Spojrzał na zegarek. Pierwsza w nocy. Najwyższa pora brać się do dzieła...

***

Katedra w Płocku posiada dwie wieże, wzniesione z dokładnie obrobionych granitowych bloków. Zasiedliśmy we wschodniej we czwórkę: nadkomisarz, pan Tomasz, Piotrek i ja. Budynek muzeum mieliśmy jak na dłoni. Przez niewielkie okienko wycelowaliśmy kamery, zwykłą i termowizyjną. Ustawiliśmy dwa monitory. Dwie inne kamery celowały w zamek książąt mazowieckich. Policjant wyjął z teczki radiostację i szybko dostroił się do odpowiedniej częstotliwości.

- No, tylko się tu pojaw, robaczku - mruknął prawie czule. - Pokażemy ci, co to znaczy zadrzeć z polską policją...

Piotrek z uciechy zatarł ręce.

- Szykuje się niezła rozróba - powiedział z zadowoleniem. - A jutro sobota, to i odespać będzie można.

- Jakimi siłami dysponujemy? - zapytał Pan Samochodzik.

- Ochroniarz siedzi w holu muzeum. W zamku mam czterech ludzi, w każdej chwili mogą wyskoczyć na ulicę. Wszyscy uzbrojeni są w sieci do obezwładniania. Jeden dodatkowo ma strzelbę na ładunki usypiające. Przy placu Narutowicza w barakowozie mam jeszcze czterech ludzi. Trzej wywiadowcy w parku udają pijaczków, w razie gdyby próbował wymknąć się tamtędy. Tym razem nie ucieknie.

***

- Dochodzi pierwsza - spojrzałem na zegarek. - I jak do tej pory nic... Nie wiem, czy nie będzie trzeba poświęcić kilku nocy...

- Na tym właśnie polega przewaga wszystkich łajdaków łamiących prawo - westchnął nadkomisarz - Oni mogą coś knuć albo odpoczywać, a my musimy czuwać cały czas, nieustannie wypatrując zagrożeń...

Nieoczekiwanie nocną ciszę rozdarł strzał z pistoletu. Suchy, paskudny trzask...

- Co to było? - krzyknął policjant do mikrofonu.

- Ktoś strzelił w budynku Muzeum Diecezjalnego - odezwał się posterunek na zamku.

- Jak to!? W środku? Jak on tam wlazł?

- Może wyrył podkop? - zasugerowałem. - W Szwecji już tak kiedyś zrobił.

- Zawsze dotąd zmieniał metody - powiedział szef. - Ale oczywiście każda reguła może mieć wyjątki. Myślę, że trzeba to sprawdzić...

W tej chwili rozległa się krótka, ale gwałtowna palba pistoletowa. Moje ucho, zaprawione na poligonach, natychmiast rozpoznało, że w strzelaninie bierze udział co najmniej trzech przestępców. Nie minęła sekunda, a już sadziłem po schodach w dół. Obok mnie gnał, przeskakując kamienne stopnie, nadkomisarz. Wypadliśmy ze świątyni. Policjanci, którzy nadbiegli od placu Narutowicza, kryjąc się za węgłem obserwowali budynek. Starając się cały czas znajdować w martwym polu, gdzie nie mogły dosięgnąć nas kule, dobiegliśmy do drzwi.

- Nic nie rozumiem - usłyszałem głos strażnika z radia nadkomisarza.

- Strzelają się w środku budynku, w salach wystawowych. Jak oni tam wleźli?

- Jesteśmy pod drzwiami. Wpuść nas - poleciłem.

Policjanci przebiegli pod samymi oknami i dołączyli do nas. W holu muzeum zrobiło się przyjemnie tłoczno. Teraz dopiero zobaczyłem, że towarzyszą nam Piotrek i szef.

- Do stróżówki! - zakomenderowałem. - Nie macie kamizelek kuloodpornych.

Posłusznie znikli w pomieszczeniu. Zza zabezpieczonych stalową sztabą drzwi sal wystawowych dobiegł pojedynczy wystrzał, potem cała seria i znowu jeden, któremu towarzyszył łomot padającego ciała.

Po chwili padło jeszcze kilka strzałów. Coś rozprysło się z brzękiem.

- Wybiją się tam - mruknął nadkomisarz. - Wkraczamy!

- To niebezpieczne - zauważyłem. - Ich tam jest kilku i mają broń...

- Nie mamy wyjścia.

Odpiął obie kłódki i zdjął sztabę. Wszyscy jego ludzie wycelowali broń w drzwi. Przekręcił klucz w zamku i pchnął je ostrożnie, robiąc szparę szeroką na trzy palce. Ujął w dłoń nieduży, przenośny głośnik.

- Mówi nadkomisarz Płoskoń z jednostki antyterrorystycznej - zełgał. - Dajemy wam minutę na położenie się płasko na podłodze pośrodku pomieszczenia. Broń metr przed głową, ręce trzymać tak, żebyśmy je widzieli. Każdy, kto nie wykona polecenia, zostanie zastrzelony.

Odczekaliśmy chwilę.

- Uwaga, wkraczamy - powiedział i włączywszy światło wewnątrz sal ekspozycyjnych kopnął drzwi. Wpadliśmy celując we wszystkie strony jak na ćwiczeniach. Pusto, cicho, martwo, krwawy zaciek na podłodze, ciągnący się gdzieś w głąb muzeum. W tej chwili przed budynkiem z piskiem opon zatrzymały się trzy radiowozy. Posiłki. Z dodatkowymi kilkunastoma policjantami za plecami poczuliśmy się jeszcze pewniej.

- Niech ktoś wezwie karetkę - zasugerowałem. - Któryś z nich jest poważnie ranny.

Sprawdzaliśmy pomieszczenie po pomieszczeniu. Plamy krwi prowadziły do tylnego wyjścia. Drzwi były uchylone. Płoskoń pchnął je i ujrzeliśmy stojącą za nimi sylwetkę człowieka. Nieoczekiwanie oślepił nas upiorny rozbłysk. Uszy wypełnił piekielny wizg, głośniejszy niż startujący odrzutowiec.

Padłem na podłogę, zasłaniając uszy. Ktoś użył petardy antyterrorystycznej. Upłynęły dwie minuty, zanim odzyskałem słuch. Przed oczyma ciągle latały mi plamy po widoku.

- Który to odpalił?!!! - darł się dowódca. - Nogi z dupy powyrywam!!!

Nikt się nie przyznał. W uchylonych drzwiach widać było to, co wzięliśmy za przyczajonego przestępcę. Po prostu naprzeciw wisiał naturalnych rozmiarów obraz przedstawiający szlachcica w ciemnym żupanie. Dobrze, że nikt nie wystrzelił, cenny zabytek mógłby ulec zniszczeniu!... Plamki krwi prowadziły na dół po schodach.

- Połowa niech zostanie tu, sprawdźcie korytarz, gabinet dyrekcji, kibel i bibliotekę - polecił dowódca. - Reszta za mną. I uważać, bo teraz może być naprawdę gorąco.

Podziemia muzeum, kotłownia, składzik na węgiel, pokoik palacza, obecnie zamknięty na głucho i, jak się okazało po wyłamaniu drzwi, pusty. Magazyn, jedyne miejsce, gdzie mogli kryć się wrogowie.

- Maski - polecił któryś z młodszych rangą.

Założyliśmy lekkie maski przeciwgazowe i okulary. Jeden z policjantów wrzucił do magazynu dwa granaty gazowe.

- No i zaraz posną - mruknął.

- Chyba że też mają maski - zauważyłem.

Odczekaliśmy pięć minut i weszliśmy do środka. Pusto, cicho, żywego ducha... plamki prowadziły do... stojącego pośrodku pomieszczenia staroegipskiego sarkofagu.

- Skąd oni to mają? - zdumiałem się. - W całym kraju jest może z pięć sztuk... Jaki piękny. Dziewiętnasta, może dwudziesta dynastia...

- Nie czas na wykład z historii sztuki - przerwał szorstko Płoskoń.

Wycelowaliśmy broń i podniósł wieko. Usłyszałem zduszone przekleństwo. W skrzyni spoczywał muzealny manekin. Na twarzy ktoś, używając szminki, namalował mu szeroki uśmiech. Złorzecząc wpadliśmy na piętro. Wszędzie kręcili się policjanci, wszyscy bezradnie rozkładali ręce. Wyjrzałem przez okno. Budynek był otoczony.

- Nie ucieknie - powiedziałem twardo. - Siedzi w jakimś zakamarku. Trzeba sprawdzić wszystko po kolei...

Przetrząsnęliśmy budynek od piwnic po dach. Bez skutku. Zajrzeliśmy do wszystkich szaf, za wszystkie meble. Rozpłynął się bez śladu.

- To paranoja - powiedziałem dosiadając się do szefa i Piotrka. - Gdzieś w tym budynku wyparowało bez śladu co najmniej trzech uzbrojonych mężczyzn, w tym jeden prawdopodobnie ranny.

- Gdzie tam ranny - prychnął nadkomisarz stając w drzwiach. - To nie krew, tylko jakiś płyn rodem z trzeciorzędnego teatru... A co do zaginionych i strzelaniny, to możemy sobie zaraz urządzić następną - położył na stole foliową torebkę z małym urządzeniem.

- Cóż to takiego?

- Odtwarzacz mini-dysków. Był połączony z głośniczkami. Litwin puścił nam zarejestrowaną wcześniej awanturę. Był sam, cały czas sam...

- A był tu w ogóle czy może założył to kilka dni temu i uruchomił zdalnie? - zapytał rzeczowo Pan Samochodzik.

- Był. W gablocie z książkami jest dziura. Czegoś brakuje. Zakładam, że zielnika...

Pan Tomasz wyglądał tak, jakby się miał przewrócić. W tej chwili w drzwiach stanął jeden z policjantów.

- Szefie, brakuje jednego radiowozu - wykrztusił.

- Co?!

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

JAK ON TO ZROBIŁ? • POD LATARNIĄ NAJCIEMNIEJ • PUŁAPKA NA ZAMKU • BETONOWA JASKINIA • OSTATNIE PRZYGOTOWANIA • PAN SAMOCHODZIK I LUSTRO

Wlekliśmy się do akademika noga za nogą.

- Jak on to zrobił? - jęknął Piotrek. - To niemożliwe...

- Możliwe - westchnąłem. - Zaplanował bez pudła... Do muzeum wjechał komfortowo, w egipskim sarkofagu. Aż dziwne, że nikt się nie połapał, bo przecież mumie są przeważnie bardzo lekkie.

- Nikt z nas nigdy nie podnosił egipskiej mumii - zauważył filozoficznie Pan Samochodzik. - Też dalibyśmy się nabrać...

- Potem wylazł, zrobił co trzeba i włączył swoje zabawki, żeby udać strzelaninę. Nikomu z nas nie przyszło do głowy, że przecież potencjalni bandyci nie mogliby dostać się w żaden sposób do sal wystawowych... Zdjęliśmy zabezpieczające drzwi sztaby i przeczesaliśmy wnętrze.

- Plamki krwi przykuły waszą uwagę tak, że nie sprawdziliście mebli. Przypuszczalnie stał sobie w jakiejś szafie albo siedział w skrzyni - zasugerował szef.

- Ubrany w policyjny mundur - dodałem. - Gdy otworzyliśmy drugie drzwi, odpaliła petarda antyterrorystyczna. Wtedy wykorzystał chwilę i wyskoczył z kryjówki. Zmieszał się z nami, zaraz też wpadła masa policjantów, którzy przybyli radiowozami.

- Nie zdziwiłbym się, gdyby sam ich wezwał przez telefon, bo im większe zamieszanie, tym łatwiej było mu się wymknąć. Policjanci wchodzą, wychodzą, biegają, kto zwróci uwagę na jednego wsiadającego do radiowozu? Penetrowaliście budynek i brak samochodu odkryto dopiero po kilkunastu minutach.

- W sumie nie było to takie sprytne - mruknął student. - Ale zaplanował to ze sporym wdziękiem.

- Tak. Wykorzystał znajomość ludzkiej psychiki i nasze braki w wyszkoleniu -westchnąłem. - Policjanci powinni przechodzić specjalny trening, żeby się nie sugerowali tym, co wydaje się oczywiste...

- Trzeba się zastanowić, gdzie teraz uderzy - powiedział pan Tomasz. - Został jeszcze tylko jeden egzemplarz zielnika w tym mieście. I spoczywa w...

- W muzeum na zamku - dokończyłem. - Sądzi pan, że Litwin uderzy jutro?

- Na jego miejscu poważnie rozważyłbym atak jeszcze dzisiejszej nocy. Ale z drugiej strony, w okolicy roi się teraz od policjantów, a miasto po strzelaninie przypomina rozbudzone gniazdo os - uspokoił nas. - Poza tym taka awantura jednak wyczerpuje. Możemy założyć, że w tej chwili Vytautas siedzi gdzieś w kąciku i pruje okładkę książki... Potem odeśpi.

- Ciekawe, gdzie teraz się ukrył? - mruknąłem. - Gdyby udało się go namierzyć...

Wjechałem na swoje siódme piętro akademika. Z okna korytarza przez chwilę patrzyłem na podświetloną płomieniami Petrochemię.

- Makabryczny widok - mruknąłem.

I poszedłem spać.

***

W pokoju pachniało lekko benzyną. Nocne wyziewy z Petrochemii... Vytautas popatrzył przez okno akademika. Na widok powracających z nocnej zasadzki przeciwników uśmiechnął się lekko. Parę minut później na korytarzu trzasnęły drzwi. Paweł Daniec szedł spać.

Litwin przeciągnął się. Nowa kryjówka bardzo przypadła mu do gustu. Czasem dobrze jest przyczaić się w pobliżu swoich przeciwników w myśl polskiego przysłowia, że pod latarnią najciemniej...

Rozłożył na stoliku karton brystolu i zapalił dodatkową lampkę. Szczypczyki, pesety, rozpuszczalniki... Ujął w dłoń ultradźwiękowy mikrotom. Założył na oczy specjalne gogle i wykonał pierwsze z kilkunastu precyzyjnych cięć. Posługiwał się z ogromną wprawą sprzętem, przy użyciu którego można przeciąć ludzki włos wzdłuż na sześć części...

Świtało, gdy zdjąwszy skórzaną okładkę odsłonił grzbiet. Paski wyklejek były tam, gdzie się ich spodziewał. Ich odczepienie trwało jeszcze godzinę. Wreszcie z dumą mógł ułożyć je obok książki. Jeden rzut oka na zapis nutowy powiedział mu, że zdobył kolejny kawałek łamigłówki.

***

W sobotnie przedpołudnie zebraliśmy się w gabinecie pani dyrektor. Przez okno widać było budynek Muzeum Diecezjalnego - miejsce naszej nocnej porażki.

- Możliwości dostania się do środka nie jest dużo - powiedziała rozkładając przed nami plam zamku. - W zasadzie najbardziej prawdopodobny jest atak od strony katedry. Ta ściana to budynek muzeum. Trzy kondygnacje plus poddasze użytkowe. We wszystkich oknach, bez wyjątku, solidne kraty...

- Tu mamy wieżę - puknął palcem szef. - Na północno-zachodnim rogu...

- Owszem. Wieża Szlachecka z XV lub XVI wieku. Kiedyś należała do zamku. Ceglana, bardzo solidna, z malutkimi okienkami - wyjaśniła.

- Cała zachodnia ściana to uczciwa cegła. Kilka okien, przeważnie na wysokości kilkunastu metrów, mur idealnie gładki. A w oknach kraty. Ściana północna jest prawie identyczna, tylko mur bardziej sparszywiały, no i kilka okien zachodniego budynku. Wszystkie bardzo wysoko i też zabezpieczone. Ściana wschodnia, tam gdzie znajdują się relikty palatium Władysława Hermana, jest zupełnie ślepa. Tylko w Wieży Zegarowej jest maleńkie okienko.

- Wszystkie budynki mają okna wychodzące na dziedziniec... - zauważył nadkomisarz. - Jak one są zabezpieczone?

- W niższych kraty, wyżej nie ma - wyjaśniła. - W budynku muzeum - zawahała się na chwilę grzebiąc w pamięci - też nie ma.

- Czyli na dobrą sprawę wystarczy, że wlezie na dach i opuści się parę metrów na linie - mruknąłem. - Potem będzie musiał wyciąć szybę i wlezie prosto do sal wystawowych.

- Mury zamku mają od piętnastu do dwudziestu pięciu metrów wysokości - zauważyła dyrektorka.

- Dla doświadczonego alpinisty nie jest to trudne wyzwanie. Proponuję posadzić kogoś w salach wystawowych, do tego ktoś niech pilnuje dachów i jeszcze jedna osoba na dziedzińcu. Budynek obstawimy wokoło...

- Nie da rady - pokręcił głową policjant. - To będzie noc z soboty na niedzielę, muszę więcej ludzi przerzucić na patrole w mieście. Sami rozumiecie, czas wolny, kilka dyskotek, ludzie nieco głupieją, gdy nie muszą rano iść do roboty...

- Może jednak wsadzić zielnik z powrotem do sejfu - zaproponowała kobieta. - Pakowanie go do gabloty na przynętę wydaje mi się ryzykowne.

- Tylko tak możemy go zwabić... - westchnąłem. - Ale bez obaw, nawet jeśli jakimś cudem wejdzie do środka, to tylko po to, by wpaść w nasze ręce...

***

Vytautas siedział w niewielkiej jaskini. Skąd w okolicach Płocka wzięła się jaskinia? To bardzo proste. Podczas budowy jednego z budynków na skarpie, budowlańcom pozostało ćwierć cysterny betonu. Gdyby pozostawili go wewnątrz maszyny, do rana stężałby, niszcząc urządzenie warte setki tysięcy złotych. Wylanie go gdzieś na placu budowy szybko by się wydało, a oni zostaliby pociągnięci przez pracodawcę do odpowiedzialności. Postanowili więc ukryć nadprodukcję w krzakach. Dopompowali do cysterny kilka tysięcy litrów wody, odjechali kilka przecznic dalej i wylali cement do przypadkowo znalezionej dziury w ziemi. Woda wydrążyła sobie w piasku kanał i wyciekła wreszcie w połowie skarpy.

Po „eksperymencie” pozostał interesujący ślad w postaci wodospadu stężałego cementu oraz niedużej, betonowej jaskini wewnątrz. Z czasem jej otwór zarosły krzaki. Litwin znalazł to miejsce przypadkiem, uciekając po włamaniu do Małachowianki. Używał go do przechowywania cięższego i nieporęcznego sprzętu, potrzebnego do włamań. Gdy stracił swoją kryjówkę przy Grodzkiej, przeniósł się do groty na stałe.

Siedział przy wejściu, patrząc na Wisłę, leniwie toczącą swoje wody ku dalekiemu Bałtykowi. Na uszach miał słuchawki walkmana. Na kolanach spoczywała rysownica. Do deski przytwierdził pinezkami plan Wzgórza Tumskiego. W Płocku do sprawdzenia pozostał mu już tylko zamek.

- A może by tak odpuścić? - zadumał się. - Sprawa trudna, a efekty mogą być marne...

Po rozpruciu przeszło trzydziestu okładek zdołał zgromadzić nie więcej niż dwie trzecie zagadkowego starodruku. Dwie książki kryły w sobie jeszcze ciekawsze fragmenty.

- Trop wiedzie znowu do Wągrowca - westchnął. - Trzeba było zająć się tym wcześniej...

Zamyślił się. Tam na zamku, w Muzeum Secesji, spoczywał jeszcze jeden egzemplarz zielnika. Iść po niego czy nie? Zaczaili się - czuł to. Być może dla bezpieczeństwa zabrali książkę zupełnie gdzie indziej. W budynku czatuje Pan Samochodzik z Dańcem, dyrektorka muzeum - słyszał, że to istna Horpyna, do tego pewnie masa bardzo rozzłoszczonych gliniarzy. Cały zamek to jedna gigantyczna pułapka. Nawet jeśli wejście do niego jest możliwe, to już się nie wydostanie.

I to właśnie podniecało go najbardziej. Sprawdzić się, skrzyżować szpady. Zbadać empirycznie, kto jest sprytniejszy, kto jest bardziej przebiegły: on czy pan Tomasz.

- Ja - szepnął. - Tyle razy wystawiłem ich do wiatru... Pokonam ich raz jeszcze, a jeśli będzie trzeba, to i dziesięć razy...

Uniósł dumnie głowę, a w jego oczach zapalił się zimny błysk. Wyobrażał sobie przyszły triumf.

Pozostawała garść kwestii technicznych. Przede wszystkim trzeba było pozbyć się policji z budynku. Należało doprowadzić do sytuacji, gdy pozostanie tylko nieliczna ochrona. Jak tego dokonać? W mieście było kilka potencjalnych zarzewi chaosu. Dyskoteki, kibice piłkarscy Wisły... Niestety, awantury na dyskotekach trzeba jakoś sprowokować - a odczuwał dziwną niechęć, by zrobić to osobiście. Kibiców niewątpliwie rozwścieczyłby napis gloryfikujący jakiś wrogi klub - tyle tylko, że nic z tego nie wyniknie. Nie wylecą ze swojej dzielnicy szukać wrogów...

A gdyby tak...? Petrochemia, tysiące kilometrów stalowych rur, wieże rektyfikacyjne, zbiorniki z tysiącami ton ropy i benzyny... Pożar Petrochemii niewątpliwie postawiłby na nogi wszystkie służby miejskie. Oczywiście prawdziwy pożar nie wchodził w grę: gigantyczne eksplozje, niszczące część miasta, potworne skażenie na całe stulecia ogromnej połaci kraju... Ale gdyby umieścić gdzieś w pobliżu zakładu dużą ilość świec dymnych? Też odpada. W przypadku podejrzenia pożaru, cykl pracy ulegnie zakłóceniu. Spuszczą benzynę z najbliższych zbiorników, wygaszą najgroźniejsze procesy technologiczne... Straty sięgną dziesiątków milionów złotych. Jeśli wpadnie w ręce polskiej policji - a musiał się z tym liczyć - obciążą go kosztami... Trzeba wymyślić coś innego.

Westchnął ciężko. Nic nie przychodziło mu do głowy. Sam problem dostania się do muzeum też wydawał się być nie do rozwiązania. Ale miał pewien plan. Spojrzał na zegarek - dziewiętnasta. Spodziewają się go dopiero koło północy. Odłożył rysownicę i z wnętrza jaskini wydobył walizeczkę ze sprzętem. Pora ruszać w drogę.

***

Policjantów dostaliśmy tylko czterech. Razem z dwoma pracownikami muzeum, panią dyrektor, szefem i mną było nas więc dziewięcioro.

- Trochę nas mało - mruknąłem licząc nas wzrokiem. - Nie zdołamy obstawić wszystkich korytarzy...

- Wystarczy - uspokoił mnie szef. - Zamek w Malborku było w stanie obronić kilkunastu rycerzy, a tu mamy mniejszą powierzchnię do upilnowania.

- Rozstawmy posterunki i ustalmy, co kto robi - powiedziała pani dyrektor. - Każdy chyba ma pistolet?

Pan Tomasz pokręcił głową.

- Ja mam gazowy - zastrzegłem. - Niechętnie używam ostrej broni.

- A ja mam strzelbę do wyrzucania sieci - dodał nadkomisarz. - Najnowszej generacji. Zasięg piętnaście metrów...

- W muzealnych korytarzach lub na dziedzińcu, więcej nie będzie nam chyba potrzeba - zauważyłem.

- A więc strzelamy bez ostrzeżenia - pani dyrektor ucieszyła się.

Pierwszy raz w życiu widziałem taką straszliwą żądzę krwi u kobiety.

Na palcu miała obrączkę. Współczułem jej małżonkowi.

- Tu muszę ostrzec, że to chyba niezgodne z prawem - zauważył nadkomisarz. - Nie wiem, jak to jest w przypadku straży muzealnej, ale my musimy najpierw... Zresztą nie sądzę, żeby zaszła taka potrzeba. Ten Litwin to chuchro. Każdy z nas bez trudu go obezwładni. Bierzemy go żywcem - zażartował.

- I jeszcze jedno - mruknęła dyrektorka. - W salach ekspozycyjnych rozkładam potrzaski na niedźwiedzie, więc patrzcie dobrze pod nogi. Bo jak ktoś w to wpadnie, złamanie kości piszczelowej murowane.

„Ciekawe, czy podobnie zabezpiecza swoje mieszkanie?” - pomyślałem.

- Zielnik spoczywa nadal w gablocie? - upewnił się pan Tomasz. - Zamki sprawdzone?

- Owszem - odparła kobieta. - Ale pan nadkomisarz uważał, że przynęta jest niezbędna... Wszystko będzie podłączone do alarmu. Nawet mysz się nie prześlizgnie.

- Zamki nie powstrzymają tego drania - westchnąłem. - A przynajmniej dotąd nie powstrzymały. Z urządzeniami alarmowymi też się umie obchodzić. Nie wiem, czego uczą ich tam na Litwie, ale trzeba przyznać, że radzi sobie z zabezpieczeniami lepiej niż zawodowy złodziej...

- Dobra, kończymy rozprawę... To jest odprawę - poprawiła się szybko. - Każdy wie, gdzie ma czatować? No, to na stanowiska. Dziś w nocy zapolujemy na grubego zwierza - dodała z patosem. - A jak wpadnie w nasze ręce, zrobimy mu kuku, które na dziesięciolecia przekreśli przyjazne stosunki między naszymi krajami. Żartuję, żartuję - dodała szybko, widząc nasze zgorszone i pełne nagany spojrzenia.

W tym momencie powietrze rozdarł upiorny wybuch. Szyby zadrżały.

- To on - powiedziałem.

Drugi wybuch był nieco przytłumiony i dochodził jakby od tyłu.

- Co on, przebija mur zamku kumulacyjnymi? - zdumiał się nadkomisarz.

Podbiegliśmy do okna. Przed wejściem płonął wrak samochodu. Trzecia eksplozja rozległa się znowu z tyłu. Rzuciliśmy się do sieni i wyjrzeliśmy na zewnątrz.

- Wy czterej zostajecie - nadkomisarz wskazał dwóch pracowników i dwóch swoich podwładnych. - Reszta za mną...

Wypadliśmy z muzeum i puściliśmy się biegiem za róg. Pani dyrektor z gaśnicą w ręce ruszyła w stronę płonącego samochodu.

***

Dwaj policjanci stanęli w sieni. Drzwi na zewnątrz były otwarte. Pan Samochodzik wrócił po kilku minutach.

- Za stary jestem na takie biegi - powiedział sapiąc jak lokomotywa.

- Co tam się dzieje? - zaniepokoił się strażnik. - To ten włamywacz?

- Odpalił petardy koło palatium - wyjaśnił pan Tomasz. - Pewnie dla odwrócenia naszej uwagi. Pilnujcie tutaj, a ja przejdę się po ekspozycji.

Chwiejąc się lekko na nogach, podreptał na piętro.

***

Tymczasem, wraz z resztą ekipy, dobiegłem do murów palatium. Na chodniku widać było dwie plamy kopcia, walały się też strzępki tektury.

- Wojskowe petardy - ocenił nadkomisarz. - Może chciał nas wywabić na zewnątrz?

- Nieważne - mruknąłem. - Lepiej wracajmy. I tak zachowaliśmy się po szczeniacku, przybiegając tutaj. Przecież o to właśnie mu chodziło.

- No cóż - westchnął nadkomisarz - musieliśmy sprawdzić. Nawet jeśli zrobił to dla odwrócenia naszej uwagi, to nic mu to nie da. Budynek jest dobrze pilnowany.

- Może sądził, że wszyscy pobiegniemy sprawdzać i zostawimy drzwi bez nadzoru? W Małachowiance zastosował ten właśnie sposób.

- No właśnie, przecież dotąd nigdy się nie powtarzał. Za każdym razem próbował innej metody...

Wróciliśmy. Pani dyrektor kończyła zalewanie pianą wnętrza wypalonego małego fiata.

- Ten drań jest gdzieś w pobliżu - powiedziałem. - Proponuję cofnąć się do budynku i już nie dać się prowokować. Póki drzwi są zamknięte, ma niewielkie szansę przedarcia się do środka.

- Co z tym samochodem? - zapytała policjanta. - W zasadzie ugasiłam.

Zamyślił się na chwilę.

- To pewnie jakiś wrak ściągnięty ze złomowiska - powiedział.

- Ewentualnie kradziony. Zadzwonię rano po ekipę, niech go zabiorą i obejrzą dokładnie.

Kiwnęła głową. Wróciliśmy do sieni. Policjanci stali nieco w głębi, uważnie obserwując wejście.

- Nikt się nie próbował dostać do środka pod naszą nieobecność? - zapytałem.

Pokręcili przecząco głowami.

- Zamykamy drzwi na cztery spusty - zarządziła pani dyrektor. - I do rana nie otwieramy. Bo jeszcze się wślizgnie jakiś niewidzialny typek...

Przypomniałem sobie pułapkę zastawioną tak niedawno przy skrzyni z piaskiem. Wtedy też rozważaliśmy te problemy...

- Niewidzialność to mrzonka - uspokoiłem ją. - Choć Japończycy i Amerykanie już nad tym pracują...

Wszedłem do wnętrza muzeum. I nagle coś mi zaświtało. Przecież pan Tomasz kiedyś, dawno temu, używał na wyspie La Jauja kombinezonu pokrytego barwnikiem niewidzialnym dla ludzkich oczu... Nigdy potem nie słyszeliśmy nawet o podobnej technologii. Ale może Vytautas miał do niej dostęp? Chyba nie, bo pewnie by z niej skorzystał. Z drugiej strony, nie znaliśmy szczegółów jego zagranicznych włamań... Ostrożności nigdy za wiele...

Zakląłem w duchu, ale zaraz oświeciło mnie. To da się sprawdzić - miałem w torbie noktowizor. Może będzie niewidzialny dla ludzkich oczu, ale podczerwień będzie emitował. Jak każdy żywy organizm...

Ruszyłem do gabinetu po sprzęt.

***

Pan Tomasz w zadumie wędrował amfiladą sal. Był ciekaw, co wybuchło na zewnątrz, ale nie wybiegł razem z resztą. Nie sądził, by miało to sens. Litwin i tak musi się wedrzeć do środka. Eksplozje miały tylko odwrócić uwagę. Jeśli coś rąbnęło od strony palatium, to pewnie wejdzie oknem po drugiej stronie... Sale tego ciągu dawnych komnat wychodziły właśnie na skarpę... Doszedł aż do końca ekspozycji i zawrócił. Nieoczekiwanie zamarł w pół kroku.

W drzwiach prowadzących z sali do sali zobaczył samego siebie. Drugi Pan Samochodzik wyglądał identycznie, miał taki sam garnitur i identyczną czarną teczkę pod pachą.

- A kuku, lustro - zażartował sobowtór. Uśmiechał się przy tym kpiąco...

- Sam jesteś lustro - pan Tomasz odpowiedział może trochę bez sensu, ale obraźliwie. - Vytautas - syknął. - Jakżeś tu wlazł? Przecież budynek jest obstawiony... Nawet przebranie i charakteryzacja nie mogły ci pomóc...

- Głównym wejściem, oczywiście - wyjaśnił z prostotą kompozytor. - W takim zamieszaniu ludzie głupieją... Kto by się doliczył ilu wyszło, a ilu weszło.

Pan Tomasz poczuł liźnięcie chłodu na karku. Sobowtór mówił jego głosem. Wróg spostrzegł jego zdziwienie.

- Naśladowanie dźwięków jest dość trudne, ale miałem nagrania naszych rozmów na cyfrowym dyktafonie - powiedział. - I sporo czasu, by się podszkolić. Najtrudniej było z akcentem... Mój ojciec pracował w cyrku jako brzuchomówca - dodał, nie poruszając wargami.

- Nieźle ci poszło, ale butów nie umiałeś dobrać odpowiednich. A i skarpetki mają inny kolor.

- Jak to? - zdziwił się Litwin i opuścił wzrok, by spojrzeć na swoje obuwie.

I w tym momencie pan Tomasz skoczył do przodu. Zwarli się i przez kilka minut szarpali. Muzealnik dobrze opanował dżudo, ale Litwin też niestety był niezły. Młodszy i wysportowany, szybko zdobył przewagę. Wreszcie obezwładnił przeciwnika i uśpił odrobiną eteru. Zaciągnął nieprzytomnego do następnej sali i ułożywszy w secesyjnym łożu, troskliwie nakrył koronkową narzutą. Opuścił firanki baldachimu. Pan Tomasz obudzi się za dwie, może trzy godziny. A zatem trzeba działać...

Szybko zlokalizował gablotę z zielnikiem, urwał mało skomplikowany skobel. Alarm? Oczywiście, był alarm... Dziesięć minut na unieszkodliwienie go. Z torby wyjął książkę w skórzanych okładkach i podmienił zawartość gablotek. Oryginał schował do teczki. Teraz pozostawała najtrudniejsza część zadania. Należało wydostać się z dobrze strzeżonego zamku. Jak? To na szczęście obmyślił już dawno temu.

Na podłodze koło gabloty leżał potrzask na niedźwiedzie, położony tam przez zapobiegliwą panią dyrektor. W nocy byłby niewątpliwie straszną pułapką, ale teraz, o dwudziestej pierwszej, gdy zmrok dopiero zapadał, tylko ślepy mógłby w niego wdepnąć...

Kompozytor kawałkiem kija zatrzasnął paści, odczepił sprężynę i zastąpił ją inną -znacznie słabszą. Zwolnił blokadę i między najeżone kolcami szczęki pułapki wsunął swoją nogę. Zacisnęły się, aż mu świeczki w oczach stanęły, ale ból był do wytrzymania. Jeszcze tylko zablokować mechanizm i gotowe... Jak dotąd wszystko przebiegało zgodnie z planem.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

WYPADEK PANA TOMASZA • NA POGOTOWIU • TAJEMNICA ŁOŻA Z BALDACHIMEM • KOLEJNA WSKAZÓWKA • WRACAMY DO WARSZAWY

Stałem właśnie na dole w sieni, gawędząc z policjantami, gdy budynkiem muzeum wstrząsnął dziki, nieludzki skowyt.

- Co to było? - policjanci obejrzeli się nerwowo. - Ktoś krzyczy...

- To z sal ekspozycyjnych - powiedziałem. - Zostańcie tutaj i pilnujcie drzwi.

Na półpiętrze dołączył do mnie nadkomisarz Płoskoń i pani dyrektor. Pracownicy muzeum zostali na swoich stanowiskach. Wpadliśmy do amfilady sal.

- O Boże! - wrzasnąłem widząc mojego zwierzchnika leżącego na ziemi z nogą w potrzasku.

Dobiegliśmy i klęknęliśmy naokoło. Usiłowałem odblokować sprężynę, ale zacięła się. Szef jęknął głucho i otworzył oczy.

- Nie męcz się, Pawełku - szepnął. - Wezwij karetkę. Chyba mam strzaskaną kość. W szpitalu mają narzędzia...

- Proszę, do czego prowadzi stosowanie średniowiecznych metod - syknąłem na dyrektorkę.

- O rany - bojowy animusz opuścił ją w jednej chwili. - Przepraszam, jasno jeszcze, nie sądziłam, że ktoś z naszych się złapie...

Wezwałem pogotowie. Przyjechali po kilkunastu minutach. Nadkomisarz dokładnie obejrzał sanitariuszy. Załadowali szefa na nosze i biegiem ponieśli do karetki.

- Proszę się nim dobrze opiekować - przykazałem. - To wielki, wybitny człowiek i jest ciężko ranny...

***

Karetka ruszyła z piskiem opon...

- Jak pan się czuje? - zapytał z niepokojem lekarz. - Zaraz damy zastrzyk przeciwbólowy.

- W zasadzie nic mi nie jest - powiedział Vytautas. - Boli tylko jak piorun. Mój pomocnik to straszny panikarz. Kość nie jest nawet złamana...

- Spróbujemy to zdjąć...

Po kilku minutach dojechali do szpitala. Pielęgniarz na dyżurze, na widok starszego mężczyzny z potrzaskiem zaciętym w połowie łydki, tylko gwizdnął. Zaraz jednak wyjął z szafki szlifierkę kątową i uwolnił mu nogę. Skóra była zaczerwieniona i obtarta, posmarowali więc skaleczenie jodyną.

- Bandażować nie ma sensu, to tylko powierzchownie zadrapanie. - powiedział lekarz dyżurny. - Wypiszemy pana od razu. Ale gdyby się pan źle poczuł...

- Nic mi nie będzie - uspokoił ich. - Na mnie wszystko goi się jak na psie.

- Wie pan, niekiedy szok sprawia, że dopiero po pewnym czasie pojawiają się objawy...

- Dziękuję za troskę - uśmiechnął się przyjaźnie. - Dam sobie radę.

- Proszę sprawdzić, czy może pan chodzić... Ścięgno było dłuższy czas uciśnięte...

Zszedł z leżanki. Leciutko zachwiał się na nogach. Wyglądało to przekonująco.

- W kostce jakby miękko i czuję lekkie mrowienie - wyjaśnił. - Ale w chodzeniu nie przeszkadza.

Po kilku minutach Vytautas był już na zewnątrz. Podreptał, nieco kulejąc, przez miasto. Ciekawe, ile czasu minie, zanim odkryją jego podstęp?

***

Siedzieliśmy w gabinecie pani dyrektor. Minęła godzina. Panował niczym niezmącony spokój. Żadnego śladu przeklętego włamywacza...

- Niepokoję się o szefa - powiedziałem. - Taki ostrożny człowiek i tak pechowo wdepnął w potrzask...

- To właśnie problem z tymi wszystkimi pułapkami - westchnął nadkomisarz. - Częściej zatrzaskują się na nodze przyjaciela niż wroga. Podobnie jest z bronią. Większość postrzałów to przypadkowe, z własnego pistoletu...

- W Łodzi słyszałem, że jakiś człowiek miał coś podobnego w samochodzie...

- I sam w to usiadł? Też słyszałem. Może niech pan zadzwoni? - zaproponował. - Dowiemy się, co z Panem Samochodzikiem...

- Świetny pomysł. Zaraz zadzwonię...

- Na pogotowie? Pewnie wzięli go na ostry dyżur do szpitala. Mam numer w notesie...

- Nie, zadzwonię bezpośrednio do szefa, ma przy sobie z pewnością swój telefon. Długo nie mógł się przekonać do komórki, ale teraz prawie nie wypuszcza jej z ręki.

Wyjąłem z kieszeni aparat i wystukałem numer Pana Samochodzika. Gdzieś z daleka muzealne echo przyniosło melodyjkę jego telefonu.

- Co jest? - dziwiłem się.

- Widocznie trzymał telefon w ręce i jak wpadł w sidła, to upuścił - mruknął policjant. - Chodźmy poszukać, a przy okazji skontrolujemy sale ekspozycyjne...

Ruszyliśmy na piętro. Zadzwoniłem raz jeszcze. Telefon szefa odezwał się od strony wielkiego łoża z baldachimem.

- Halo?

Odsłoniłem firanki. Mój zwierzchnik, półprzytomny, nakryty koronkową kapą, właśnie usiłował odebrać... Usłyszałem za sobą pełne zdumienia sapnięcie nadkomisarza.

W kilka minut później otwieraliśmy gablotkę. W miejscu zielnika spoczywała siedemnastowieczna Biblia. Między kartkami tkwił bilet kolejowy na trasę Warszawa-Poznań. Przeszliśmy ze znaleziskiem do gabinetu pani dyrektor. Pan Tomasz doszedł już do siebie, narzekał tylko na ból głowy.

- Sądzisz, że i tu jest jakiś ukryty napis? - zapytał zwierzchnik.

Mocna kawa postawiła go na nogi.

- Zobaczymy - mruknąłem.

Najprostszą metodą odczytania wiadomości napisanych atramentami sympatycznymi jest podgrzanie kartki. W muzeum znalazło się żelazko. Kilka razy przeprasowałem bilet. Po chwili na żółtawym papierze pojawiły się ciemniejsze smugi, układające się w zarys liter.

- Wyspa Avalon. Tu spoczywa król Artur - odczytałem dopisek wykonany wiecznym piórem. - Jak mamy to rozumieć? Jaka znowu wyspa?

Pan Tomasz długo milczał, zastanawiając się głęboko. Patrzyłem na niego spod oka. Wyglądał na bardzo zmęczonego.

- Nie wiem - powiedział wreszcie. - To mi wygląda na miejsce kolejnej potyczki... Pamiętasz zdjęcie z Biblioteki Narodowej? To dzięki niemu trafiliśmy do Płocka.

- No, niezupełnie - zauważyłem. - Wcześniej już wiedzieliśmy, że są tu trzy egzemplarze dzieła Syreniusa.

- Owszem.

- A teraz mamy tylko bilet i zagadkowy napis... Sądzi pan, że chodzi o Poznań?

- Może to tylko wskazanie kierunku? O ile wiem, w Poznaniu nie ma ani jednego egzemplarza tego wydania zielnika. Ale nasze dane nie są pełne.

- Czy Vytautas mógł mieć lepsze?

- Możliwe. Nie bardzo wiem skąd, ale jakoś przecież namierzył kolekcjonera tu, w Płocku, miał więc dane dokładniejsze od naszych.

Nie było już sensu pilnować muzeum. Zwolniliśmy policjantów, strażnicy zostawali na noc, a my powoli zaczęliśmy się zbierać. Jeszcze tylko podpisanie protokołu...

- Ale nas obsobaczą - mruknął nadkomisarz. - Jeszcze w mojej karierze nikt tyle razy nie wystawił mnie do wiatru... Nie zdegradują mnie, ale o kwartalnej premii mogę chyba zapomnieć...

- Nie pana wina - powiedziałem. - Ten koleś jest po diabelnie sprytny... Nas też wystawia raz po raz do wiatru, a przecież siedzimy w tej robocie od lat.

Gdy dotarliśmy do akademika, było już dobrze po północy. Spod drzwi pokoju szefa sączyło się światło. Wymieniliśmy zaskoczone spojrzenia. Wyjąłem pistolet gazowy i jednym kopnięciem otworzyłem... W pokoju było pusto, a na stole spoczywał zielnik Syreniusa, ten sam, który zniknął z muzeum.

- Znowu bawi się z nami w kotka i myszkę - zauważył Pan Samochodzik ze smutkiem.

- Do czasu, szefie, do czasu...

Patrzyliśmy w milczeniu na starodruk. Litwin odczepił już okucia i zdjął okładkę. Wypreparował też wyklejki, ale tym razem nie zabrał ich. Leżały obok, starannie poukładane.

- Obejrzyjmy je - odezwał się pan Tomasz. - Może coś ciekawego nam powiedzą?

Wyjąłem z kieszeni lupę.

- Mamy tu górną część strony, górny margines i pierwsze dwie linijki zapisu nutowego - powiedziałem.

- Jak myślisz, zabrał resztę?

- Sądzę, że to wszystko co znalazł. Może to kawałek z innego dzieła i po prostu go nie interesuje?

- A może chce z nami dalej konkurować i dlatego zostawił te kawałki - mruknął szef. - Może ich analiza pozwoli nam podjąć trop?

- Avalon - mruknąłem. - Mityczna wyspa gdzieś w Anglii... Otoczona bagnami, przybywają tam dusze wojowników poległych w walce. A może to ostrzeżenie?

- Myślę, że chodzi tu raczej o jakąś analogię - zauważył szef. - Wyspa, miejsce ukrycia zwłok króla Artura, miejsce, gdzie kryje się tajemnica...

- Podmokłe i niedostępne?

- Kto wie, co miał na myśli... Cysterski klasztor opodal jeziora w Wągrowcu... A może coś zupełnie innego.

Położyliśmy się spać. Kolejny męczący dzień za nami... Co przyniesie jutro?

***

Nad miastem wstawał niedzielny poranek. W jasnym, ostrym świetle wschodzącego słońca w zadumie wpatrywaliśmy się w pasek pożółkłego ze starości papieru. Nie wszystkie litery były czytelne, klej sporo uszkodził, jednak na tym kawałku widać było wyraźnie odręczny zapis po łacinie i kawałek tytułu dzieła.

- Pierwszy wyraz nieczytelny, dalej są słowa „brata Adama” - odcyfrował szef. - To by znaczyło, że autorem tego utworu był jakiś zakonnik.

Trzymając lupę w ręce zmagałem się z siedemnastowieczną kaligrafią.

- Zapewne należący do zakonu cystersów - zauważyłem. - Wszystko kręci się wokół tego zakonu. Tarnowo Pałuckie, Wągrowiec, Wilno... Zielnik Syreniusa też drukowali cystersi z Wilna. Mieli w drukarni stare, nieudane odbitki, których użyli do zrobienia wyklejek...

- Pytanie, czy wydawali utwory muzyczne tylko członków zakonu, czy też świeckich kompozytorów lub mnichów z innych zgromadzeń - szef ostudził mój zapał. - Wydaje mi się, że faktura papieru jest inna niż w wypadku poprzedniej próbki. Także nuty są inaczej drukowane, innego kształtu.

- Będziemy potrzebowali fachowca - westchnąłem.

- Pamiętasz, jak szukaliśmy notesu Einsteina? Spotkaliśmy się wtedy z dobrym specjalistą.

- Antykwariat na Starym Mieście w Warszawie... Mają sprzęt i fachową kadrę. Zresztą muszą mieć, na co dzień pracują ze starodrukami...

Godzinę później pędziliśmy już przez budzący się kraj. Miło było, po tygodniu ciężkiej harówki i wielu nieprzespanych nocach, siedzieć w wygodnym fotelu za kierownicą. Jednocześnie jednak poczułem żal. Szkoda było zostawiać wykopaliska, i to właśnie w chwili, gdy moi przyjaciele dobiorą się do zasypanych piwnic synagogi...

ROZDZIAŁ SZESNASTY

ANALIZA STARODRUKU • HISTORIA ZAKONU CYSTERSÓW • DZIEJE MUZYKI • STARUSZEK Z RYNKU • OPUSZCZONY KLASZTOR

Podręczne laboratorium za antykwariatem przywitało nas zapachem kurzu, starego papieru oraz ostrą wonią środków grzybobójczych. W jednej z kuwet mokły w preparatach konserwujących kartki szesnastowiecznego modlitewnika. Ostatnie pól wieku leżał na wilgotnym strychu, istniała jednak szansa uratowania go...

Pan Dionizy, ekspert od starodruków i współwłaściciel firmy, długo i starannie oglądał przedstawione mu paski papieru.

- Nie znam się na zapisach nutowych ani na drukach muzycznych - powiedział - ale podpisy pod nutami spróbujemy zidentyfikować.

Położył kartki na płytce pod rzutnikiem i po chwili na ekranie pojawił się ich obraz powiększony 200 razy.

- To faktycznie dwa różne druki. Zobaczcie sami: te, których znaleźliście więcej, to zdecydowanie lepsza jakość... Papier ma lepiej rozdrobnione włókna, krój czcionki jest ładniejszy i dokładniej je odlano. Nawet atrament jest nieporównanie lepszy - dużo staranniej wymieszano składniki i pierwotnie, zanim zrudział, był zapewne dużo ciemniejszy niż ten...

Zanotowałem jego cenne uwagi na kartce.

- Zobaczmy teraz samą czcionkę - uruchomił komputer i zeskanował oba paski.

Włączył jakiś program.

- Co to takiego? - zaciekawił się Pan Samochodzik. - To oprogramowanie?

- Och, zamówiłem sobie kiedyś coś takiego - antykwariusz uśm iechnął się lekko. - Najstarsze drukarnie posiadały własne komplety czcionek, których pilnowano jak oka w głowie. Czcionki oczywiście różniły się odrobinę kształtem, ale do XIX, a nawet początków XX wieku panowała cudowna różnorodność. Porównam te literki z moją bazą danych. Ustalimy, gdzie wydrukowano jeden i drugi tekst.

Spojrzałem na niego w niemym podziwie.

- Genialne - mruknął pan Tomasz. - Postęp techniczny chyba nigdy nie przestanie mnie zadziwiać...

- Oj tam, nie przesadzajmy. Po prostu wpadłem na ten pomysł, usłyszawszy, że Centralne Biuro Śledcze ma podobne programy do porównywania milionów odcisków palców...

- To działa zawsze? - miałem wątpliwości. - Przecież drukarni były setki...

- Na razie w bazie danych są próbki druku z ośmiuset polskich i zagranicznych... To niestety ciągle mało. Poza tym same czcionki to nie wszystko, ostatecznie jedne drukarnie upadały, powstawały nowe... Mistrzowie drukarscy włóczyli się po całej Europie, a przenosząc się na nowe miejsce zabierali niekiedy komplety czcionek. Czasem formy do ich odlewania ulegały podziałowi. Prześledzenie tych wszystkich procesów zajmie mi jeszcze wiele lat... I gotowe.

Pan Tomasz aż pochylił się z niecierpliwością, czekając na werdykt.

- Ten staranniej wydrukowany tekst to drukarnia cysterska w Wilnie. Nawiasem mówiąc, moi starzy znajomi. Pięknie wydawali książki i sporo tytułów mieli w ofercie...

- Ci sami, którzy wydali Syreniusa - mruknąłem. - Czyli nasza teoria, że pocięli i zużyli gorzej odbite egzemplarze swoich druków, znalazła potwierdzenie.

- A ten drugi tekst? Udało się go zidentyfikować? - zaciekawił się mój zwierzchnik.

- O, to bardzo rzadka rzecz - mruknął antykwariusz. - Druk wykonano także u cystersów, w Wągrowcu.

Milczeliśmy dłuższą chwilę.

- Znowu Wągrowiec - szepnąłem w zadumie. - Wraca raz po raz. Bez przerwy...

- Vytautas dobrał się do wszystkich egzemplarzy zielnika Syreniusa, o których wiedzieliśmy - powiedział Pan Samochodzik.

- Oraz, co prawdopodobne, do tych, o których nie wiedzieliśmy - dodałem.

- Nie zdołał skompletować druku z pasków... Ciągle mu sporo brakuje. Wydanie wileńskie druków muzycznych nie zachowało się i nie może go zrekonstruować, ale wie już, że było też wydanie pierwotne - wągrowieckie.

- A więc prawdopodobnie wróci do Wągrowca, poszukać kolejnych śladów u samego źródła... - zaryzykowałem stwierdzenie - Pojedziemy w ślad za nim? Zwłaszcza że to porzucenie wyklejek w pańskim pokoju możemy traktować jak wyzwanie.

- Odszukanie Litwina to nasz obowiązek - powiedział twardo. - Nie możemy się wycofać.

Ujął w dłoń pasek starego papieru i wpatrzył się hipnotycznym wzrokiem w znaki naniesione przed czterystu laty.

- Ktoś to musiał skomponować - powiedziałem. - Kto wie, może jakiś zakonnik z tamtejszego klasztoru...

- Brat Adam - głośno rozważał szef. - Adam z Wągrowca...

***

Pakowałem się szybko i metodycznie. Ile czasu pozostaniemy w Wągrowcu? Nie miałem pojęcia, czułem jednak, że nasza przygoda zbliża się już ku końcowi. Na co mógł liczyć zagadkowy Litwin? Rzuciłem jeszcze jedno naręcze ubrań do walizki.

Paskudny poniedziałkowy poranek. Mżył deszcz. Dojechałem do budynku ministerstwa. Pan Tomasz czekał już na mnie, chroniąc się przed deszczem pod arkadą.

Miał ze sobą niewiele bagażu, ale mogłem być pewien, że nie zapomniał o niczym. Podziwiałem go za to. Zapakowaliśmy się do wehikułu i ruszyłem w drogę do Wągrowca.

- Opowiedz mi, Pawle o zakonie cystersów - polecił Pan Samochodzik.

Spojrzałem na niego zaskoczony.

- Wybacz belferskie ciągotki, ale sporo już zapomniałem, a jak widziałem, w Płocku czytałeś monografię o historii tego zgromadzenia. Masz więc wszystko na świeżo...

- Nie byłoby zakonu cystersów bez świętego Benedykta z Nursji - powiedziałem. - Ten świątobliwy człowiek urodził się prawdopodobnie w 480 roku naszej ery. Początkowo żył w pustelni opodal Subiaco we Włoszech. Jego tryb życia i pobożność tak zachwyciły mnichów z pobliskiego klasztoru, że namawiali go, by został ich opatem. Nie dał się przekonać, ale czas pobytu w ich zgromadzeniu wykorzystał starannie. Zebrał przy sobie kilkudziesięciu młodych mnichów i wraz z nimi wyruszył do Monte Cassino, gdzie zbudowali pierwszy klasztor nowego zgromadzenia. Tam też napisał regułę zakonną - niezwykle surową. Z czasem jego uczniowie założyli zgromadzenia filialne i tak narodził się zakon benedyktynów.

- Święty Benedykt zmarł około 543 roku, w trakcie śpiewania psalmów - uzupełnił pan Tomasz. - A cystersi? - zainteresował się. - Co mają z tym wspólnego?

- Pod koniec XI wieku benedyktyni dość daleko odeszli od pierwotnej reguły. Kwitł feudalizm i mnisi, zamiast żyć z pracy swoich rąk, utrzymywali się z dochodów ze wsi i folwarków oraz z pracy chłopów pańszczyźnianych...

- Nawiasem mówiąc, ich zasługi dla rozwoju rolnictwa są nie do przecenienia. W swoich dobrach budowali młyny, folusze do wyrobu filcu, wprowadzali nowe rodzaje zbóż, propagowali hodowlę i sadownictwo... Ale wróćmy do historii. Jesteśmy zatem około roku tysięcznego...

- Wtedy to w zakonie pojawiły się pierwsze ruchy konserwatywne, ich członkowie domagali się powrotu do starych surowych reguł życia, nakreślonych przez świętego Benedykta. Ruchy, początkowo rozproszone, skupił w całość święty Robert. Było to zadanie niezwykle trudne. Najpierw był nowicjuszem, a potem mnichem w zakonie benedyktynów, szybko awansował, został opatem w klasztorze Saint Michel de Tonnerre, jednak jego próby powrotu do korzeni nie spotkały się z przychylnością władz zakonu. Zrezygnował z funkcji opata i osiadł w klasztorze Saint Ayoul de Provins. Tam zaczęli ciągnąć inni mnisi, będący zwolennikami reform. Niestety, nic z tego nie wyszło - dyscyplina znowu się rozluźniła. Brat Robert zdecydował się oczyścić raz jeszcze swoje stado i na czele uczniów założył nowy klasztor w Molesme. Przybył do nich także święty Bruno, człowiek cieszący się wówczas ogromnym autorytetem. Niestety, historia powtórzyła się. Nowy klasztor cieszył się zbyt dużą przychylnością lokalnych feudałów, którzy szczodrze obdarowali mnichów dobrami ziemskimi. To znowu doprowadziło do rozluźnienia surowej dyscypliny. Święty Robert nie poddawał się jednak. Zebrawszy dwudziestu jeden najwierniejszych uczniów wyprowadził się i po raz kolejny zaczął od nowa. W 1098 roku założył klasztor w Citeaux. Papieżowi jednak nie spodobała się samowola mnicha i nakazał mu wracać do Molesme. Na czele zgromadzenia w Citeaux stanął święty Alberyk. On to wpadł na pomysł, by mnisi nowego zgromadzenia, dla odróżnienia od benedyktynów, nosili białe habity. Uzyskał też od papieża oficjalne zezwolenie na swoją działalność. Wreszcie na czele opactwa stanął Stefan Harding, uważany za głównego organizatora nowego zakonu - cystersów. Wreszcie mnich żyjący w jednym z klasztorów filialnych, święty Bernard z Clairvaux, sformułował nową regułę zakonną, do tej pory przestrzeganą przez wszystkich mnichów tego zgromadzenia...

- A skąd wzięli się na ziemiach Polski? - egzaminator wszedł w rolę.

- Przybyli tu w latach czterdziestych XII wieku - powiedziałem. - Pierwsze zgromadzenia założyli w Jędrzejowie i Łeknie. Pod koniec XIII wieku mieli już 32 klasztory. Miejscowi feudałowie bardzo ich lubili, gdyż klasztory niosły ze sobą ogromny postęp cywilizacyjny - dodałem. - Zakonnicy przywozili ze sobą rzemieślników, mistrzów murarskich oraz wiedzę z dziedziny techniki i agrokultury...

- Byli też jednym z pierwszych zakonów, który docenił ewangelizacyjną rolę muzyki - dodał szef. - Ale jeśli chodzi o muzykę, też pewnie coś przeczytałeś? - spojrzał na mnie przenikliwie.

- Oczywiście - uśmiechnąłem się. - Zaraz opowiem. Widzi pan, o muzyce ludów starożytnych wiemy tylko tyle, że istniała, bo na freskach i reliefach widzimy ludzi z różnymi instrumentami w rękach.

- To znaczy że nie wiemy, co też grali sobie starożytni Rzymianie lub Grecy? - zdziwił się.

- Niestety - pokręciłem głową. - Zapisów muzyki zachowało się bardzo niewiele, ale zupełnie nie wiemy, jak je odczytywać. Co jakiś czas pojawiają się nowe propozycje rekonstrukcji, ale to zawsze będą tylko próby wyobrażenia sobie, jak było naprawdę.

- Więc kiedy zaczyna się znana nam muzyka? - zapytał Pan Samochodzik.

- Trudno powiedzieć. Jednak można zaryzykować stwierdzenie, że muzyka naszego kręgu kulturowego rozwinęła się wtedy, kiedy chrześcijaństwo. Istnieją wzmianki o tym, że podczas odprawiania liturgii śpiewano. Później śpiewy kościelne - nazwijmy je już chorałem - nabrały takiej różnorodności, że trzeba je było uporządkować. Kodyfikacji dokonał w VI wieku papież Grzegorz I, zwany Wielkim - stąd nazwa „chorał gregoriański”. Kiedy ustalono już, które fragmenty chorału można śpiewać podczas liturgii, Grzegorz I postanowił również utworzyć szkoły śpiewacze. Uczono w nich, rzecz jasna, tylko śpiewów liturgicznych. Muzyka tego okresu była jednogłosowa, zapisywana na czterech liniach, a zamiast dzisiejszych nut występowały tzw. neumy. Co prawda już łatwiej nam odczytać je niż zapiski starożytnych, ale w dalszym ciągu istnieją pewne wątpliwości. Oczywiście mówię tylko o muzyce liturgicznej. Pomijam folklor i pieśni świeckie...

- A kiedy pojawiła się muzyka wielogłosowa?

- Najstarszym zabytkiem jest traktat „Musica Enchiriadis” Hucbalda. Powstał w IX wieku. Później dwugłos, a za nim trzy głos i czterogłos pojawiły się w wielu ośrodkach europejskich, głównie jednak we Francji... Taki wielogłosowy śpiew kościelny nazywa się „organum”.

- A jak to wyglądało w XVI i XVII wieku?

- Oj, nie zdążyłem doczytać... Przejrzałem tylko kilka rozdziałów. To był okres świetności wokalnej polifonii renesansowej. Gdzieniegdzie pojawiała się muzyka instrumentalna, zwiastująca nadejście nowej epoki...

Długa podróż i pogoda pod psem zmęczyły mojego pasażera. Rozmowa coraz mniej się kleiła i wreszcie szef zasnął kamiennym snem. Koło jedenastej dojechaliśmy do dworca kolejowego w Wągrowcu. Pan Tomasz ocknął się z drzemki.

- Jesteśmy już na miejscu - poinformowałem go. - Dokąd pan rozkaże? - zażartowałem.

- Dom kultury - zadysponował. - Mamy zaklepany pokój gościnny.

Wyjął ze skrytki plan miasta i popilotował mnie na miejsce. Dom kultury wyglądał sympatycznie. Był nieco cofnięty od ulicy, na tyłach posiadał kino, Przed budynkiem nie było nikogo. Szef wyjął telefon komórkowy i puścił SMS-a.

Wysiedliśmy. Potrząsnąłem głową. Wstawanie o świcie zdecydowanie mi nie służyło. Czy w wojsku faktycznie zrywałem o czwartej, by przez godzinę szykować śniadanie dla kolegów wstających o piątej? Minęło zaledwie kilka lat, a wydarzenia te wydały mi się tak odległe...

Ulicą nadjechał na rowerze ciemnowłosy chłopak o wyglądzie studenta. Przywiózł nam klucze. Dom kultury, jak się okazało, miał dwa małe pokoje gościnne na piętrze. Rzuciliśmy tam nasze graty.

- Do roboty - polecił szef. - Wpadnę na posterunek, pogadam z miejscowymi policjantami, a potem rzucimy okiem na zespół pocysterski.

Na posterunku zeszło mu bardzo krótko. Niebawem byliśmy w znajomym mi miejscu... Dawny klasztor stał opuszczony, od zimy nie zmieniło się tu nic.

- Sądzi pan, że Vytautas się tu kręci? - zapytałem.

- Jestem pewien.

- Raz już spotkałem go w środku... Nie wiem, czego tu szukał, ale czuł się jak u siebie w domu.

Obeszliśmy kościół i ruszyliśmy wzdłuż budynku.

- To typowy klasztor tego zgromadzenia - zauważył. - Wydaje mi się, że klasztor w Trzebnicy jest bardzo podobny... Zwiedzałem go kiedyś...

- W zasadzie tak. Benedyktyni od czasu budowy klasztoru na Monte Cassino wybierali na swoje siedziby szczyty gór, skaliste wzgórza i inne miejsca wyniesione ponad okolice. Cystersi natomiast lubili osiedlać się w lasach, na brzegach jezior... Przeważnie budowali kościół, a do niego przylegał dom zakonny z wewnętrznym dziedzińcem lub dwoma. Przed wynalezieniem druku jednym z głównych zadań mnichów było kopiowanie ksiąg, praca wymagająca ciszy i skupienia, dlatego też pracownie kopistów były skupione przy mniejszym dziedzińcu, aby odizolować ich od normalnego życia zakonu...

- Ciekawe - zauważył. - Nie wiedziałem o tym. A tymczasem to zupełnie logiczne...

***

Na rynku w Wągrowcu, pod ścianą kamienicy usiadł staruszek w wyświechtanej marynarce. Położył przed sobą zrudziałą maciejówkę, przypiął wysłużony akordeon. Przez chwilę próbował dźwięków, a potem zaczął grać. Przechodnie mijali go dość obojętnie, czasem ten i ów rzucał mu do czapki kilka groszy. Starzec patrzył swoim zwyczajem w ziemię, Nieoczekiwanie koło czapki zatrzymała się para nowiutkich półbutów. Nad nimi znajdowały się ciemne skarpetki, a wyżej - jasne spodnie od garnituru. Starzec podniósł głowę i popatrzył Litwinowi prosto w oczy.

- Znowu się spotykamy, Macieju - mruknął Vytautas. - Przemyślałeś moją ofertę?

Stary przerwał grę.

- Nie będę ci pomagał - odpowiedział. - To święta melodia, nie przeznaczona dla uszu złych ludzi...

Vytautas zanucił spory kawałek.

- Znam ją. Prawie całą - powiedział. - Zebrałem rozproszone okruchy. Wiesz, czym jest słuch absolutny?

- Wiem. Słuchając jak gram, możesz sobie zapisać nuta po nucie... Zaskoczyłeś mnie, nie będę grał dla ciebie.

Milczeli, mierząc się rozwścieczonymi spojrzeniami.

- Ty widziałeś to zapisane - syknął kompozytor. - Gdzie i kiedy? Skąd mam wiedzieć, jakie zmiany wprowadziłeś?

- Nic ci do tego.

- Złożyłem część z kawałków, ale nadal dużo mi brakuje, a ty znasz cały utwór. On istnieje... Albo istniał jeszcze niedawno.

- Znikaj, psujesz mi interes - warknął dziadek przekładając część zarobku z czapki do kieszeni.

- Jeszcze się policzymy - obiecał Litwin i odszedł.

Staruszek westchnął. Na ruchliwej ulicy nic mu nie groziło, ale będzie musiał uważać na tego typka.

***

Pan Tomasz w milczeniu podziwiał budynek.

- I co pan załatwił? - zainteresowałem się.

Spojrzał na mnie zdezorientowany.

- Na posterunku - wyjaśniłem.

- Ach tak... Miejscowy komendant przyłożył się do pracy bardzo starannie - pochwalił szef. - Wszyscy policjanci dostali fotografię Vytautasa. Jeśli gdzieś go zauważą, zostanie natychmiast zatrzymany. Ostrzegłem ich też, co ten ptaszek potrafi.

- No cóż, miejmy nadzieję, że się uda - mruknąłem. - Wytypowaliście jakąś listę obiektów, gdzie mógłby chcieć sobie zajrzeć w nocy?

- W zasadzie w grę wchodzi ten budynek - wskazał mury klasztoru - i ewentualnie Muzeum Regionalne.

- Czyżby mieli tam zielnik Syreniusa?

- Nie, ale w ich zbiorach znajduje się kilka książek drukowanych w Wągrowcu - wyjaśnił.

- Może opowie pan coś o tym miejscu? - poprosiłem. - Bo ja wiem tyle, ile wyczytałem w przewodniku turystycznym, czyli niewiele...

- Jeśli chcemy opowiadać o klasztorze w Wągrowcu, warto najpierw wspomnieć o pobliskim Łęknie. W 1143 roku sprowadził tam cystersów wojewoda Zbilut. Mnisi osiedli na leżącym nad jeziorem grodzisku. Archeolodzy odkryli tam między innymi pozostałości romańskiej rotundy. Po jakimś czasie jednak zakonnicy zdecydowali się przenieść do Wągrowca i tu w XIV wieku przystąpili do budowy klasztoru. W zasadzie aż do XVI wieku był to klasztor niemiecki, prawie wszyscy mnisi pochodzili z okolic Kolonii. Dopiero na skutek skomplikowanych zabiegów dyplomatycznych w 1553 roku opatem wybrano Andrzeja Gozdawę Dzierżanowskiego, a Niemcy na znak protestu przenieśli się do klasztoru w Henrykowie. W 1557 założono tu szkołę dla synów okolicznej szlachty, którą ukończył między innymi Jakub Wujek - późniejszy jezuita i pierwszy tłumacz Biblii na język polski. W 1747 roku klasztor spłonął, wtedy też wzniesiono obecne budynki... W 1797 roku dobra zakonu skonfiskowano, w 1816 roku Prusacy zabronili przyjmowania nowicjuszy, wreszcie w 1836 roku skonfiskowano i sam budynek, a zakon sekularyzowano. Potem mieściło się tu więzienie, magazyny, szpital i inne podobne instytucje. Dopiero w latach dwudziestych XX wieku odrodziło się tu życie religijne. Potem w czasie wojny hitlerowcy użytkowali go do jakichś swoich celów, krążą legendy o rozległych podziemiach pełnych poniemieckich maszyn. Wreszcie w 1945 roku, uciekając, podpalili zabudowania. Odbudowa ciągnęła się bardzo długo... Po wojnie był tu dom dla emerytowanych księży...

Zawróciliśmy w stronę zaparkowanego koło kościoła samochodu.

- Czy w tym klasztorze była biblioteka? - zapytałem. - Skoro mieli własną drukarnię...

- Oczywiście - pan Tomasz wyjął z teczki opasłą monografię o pożółkłych kartkach. -W chwili likwidacji zakonu biblioteka liczyła 1940 woluminów, była więc, jak na owe czasy, spora...

- Wiadomo, co się z nią stało? - zapytałem z błyskiem w oku.

- Uległa rozproszeniu.

- Mnisi mogli ukryć część, zamurować, bo ja wiem... Czy Vytautas może wiedzieć o czymś takim?

- Możliwe, chociaż wtedy rozprułby ścianę jeszcze w zimie, gdy pojawił się tu po raz pierwszy. Jutro, Pawełku, dostaniemy klucze do klasztoru i połazimy sobie trochę po wnętrzu opukując ściany? - zasugerował.

- A fe, co za średniowieczne metody - uśmiechnąłem się. - Mam profesjonalny wykrywacz metali, wyposażony dodatkowo w echosondę.

- Zdaje się, że faktycznie podpisywałem ci wniosek o dofinansowanie zakupu czegoś takiego... - przypomniał sobie. - Ale nie chwaliłeś się.

- Odebrałem go wczoraj wieczorem - wyjaśniłem. - I szczerze powiedziawszy, włożyłem do bagażnika i na śmierć zapomniałem się pochwalić... I jak coś znajdziemy, na przykład zamurowaną niszę, wybijemy dziurkę... - zapaliłem się.

- Jak znajdziemy podejrzane miejsce, będziemy musieli ściągnąć tu wojewódzkiego konserwatora zabytków, uzyskać zgodę na zrobienie dziurki, wypełnić pliki papierów, spisać protokół, a potem możemy faktycznie kuć mury - powiedział. - Niestety, taka jest procedura przy tego rodzaju pracach. Nie sądzę, żebyśmy mieli szansę trafić na jakieś ukryte pomieszczenia lub skrytki - ostudził mnie. - O to już zadbali poprzedni użytkownicy obiektu.

- Na co więc możemy liczyć?

- Vytautas jest gdzieś w mieście, wcześniej czy później coś się zacznie dziać... I może wtedy pojawi się okazja, by go przyskrzynić - powiedział poważnie.

Wsiedliśmy do samochodu. Niedaleko klasztoru znajdowało się Muzeum Regionalne. Ulokowano je w opatówce - niewielkim budyneczku, według miejscowych historyków będącym najstarszym murowanym obiektem w mieście. Niestety, pani dyrektor przebywała na urlopie. Zwiedziliśmy ekspozycję. W jednej salce zrekonstruowano chatę rybaka oraz zgromadzono sporą ilość rozmaitych przyborów do połowu ryb. W sąsiedniej znajdowała się ekspozycja prezentująca historię miasta i regionu. W gablotach spoczęły drobiazgi znalezione przez archeologów w pobliskim Łeknie, egzemplarz Biblii w tłumaczeniu Jakuba Wujka i niewielka wystawa jemu poświecona.

- Dziwne, że nie ma nic na temat Przybyszewskiego - zauważyłem. - Przecież jego rodzina pochodziła z okolic Wągrowca, a w każdym razie kończył tu gimnazjum męskie.

- Uhum - mruknął szef.

Widać było, że myśli o czymś innym. Pojechaliśmy nad jezioro. Wzdłuż brzegu ciągnął się długi sympatyczny park, a nad samą wodą alejka. Widok szpeciły jedynie nowoczesne rzeźby, przeważnie w dość opłakanym stanie, poustawiane pomiędzy drzewami. Widocznie kiedyś zorganizowano tu plener rzeźbiarski, po którym zostały te koszmarki.

- Prosili mnie w ministerstwie, żeby rzucić na nie okiem - wyjaśnił i zrobił kilka zdjęć.

- Co pana gryzie? - zapytałem.

- Strach. Boję się, że właśnie w tej chwili ten drań robi ostatni ruch. A my nie mamy żadnego punktu zaczepienia. Nic, żadnej poszlaki, aby go namierzyć i schwytać.

Zmęczeni nieco długą jazdą i zwiedzaniem miasta poszliśmy na obiad.

- Jutro zaczniemy od klasztoru - powiedział szef. - Nie sądzę, żeby był to dobry trop, ale niczego nie możemy zaniedbać.

- Nasz drogi przyjaciel raz już zainteresował się tym obiektem. Może wróci na miejsce zbrodni.

- Jakiej zbrodni? - pan Tomasz spojrzał na mnie rozbawiony. - Napoił cię wtedy środkiem usypiającym i tyle.

- Wówczas popełniłem błąd - zauważyłem. - Powinienem był sprawdzić wszystkie pomieszczenia... Zasugerował mnie tą zamówioną taksówką. Może o to właśnie mu chodziło, żebym się nie rozglądał, tylko szybko odjechał?

- Możliwe - pan Tomasz kiwnął poważnie głową. - Sprawdzimy to jutro.

- O ile w nocy nasz Litwin nie włamie się gdzieś - zauważyłem sennie. - Bo wtedy będziemy musieli zabezpieczać ślady i zastanawiać się, co ukradł i na co mu to potrzebne...

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

POTOMEK BRATA KONWERSA • NAMIERZAMY LITWINA • AZOR NA TROPIE • ARCHIWUM GMINY ŻYDOWSKIEJ

Staruszek z rynku skończył grać. Przesypał resztę pieniędzy z czapki i przeliczył dzienny zarobek. Trzydzieści złotych. Cóż, bywało lepiej, bywało gorzej. Rozejrzał się uważnie, ale nigdzie nie było widać Litwina. I bardzo dobrze. W południe trzeba coś zjeść, a potem pogra się jeszcze. Ruszył w stronę klasztoru. Po drodze kilka razy oglądał się, czy nikt za nim nie idzie. Wyglądało na to, że nie. Był jednak czujny. Wreszcie dotarł na miejsce. Za budynkami liceum stało kilka ruder, które dziwnym trafem nie znalazły się na liście zabytków. Z zadowoleniem otworzył stare, spróchniałe drzwi i wszedł do swojego pokoju. Obejrzał się w drzwiach po raz ostatni.

Cisza i spokój. Rozpalił w piecu i rzucił dwa jajka na patelnię. I w tym momencie drzwi wyleciały z zawiasów. Vytautas stał w przejściu.

- I znowu się spotykamy - warknął. - Tak jak zapowiadałem. Zawsze dotrzymuję słowa.

- Jak mnie znalazłeś? Przecież sprawdzałem, czy nikt nie idzie za mną...

Przybysz tylko wzruszył ramionami.

- Porozmawiamy sobie trochę. Wydaje mi się jednak, że wiem już wszystko. Te budynki wyglądają jak mnisie eremy.

- Nie wiem, co to erem - prychnął gospodarz. - Ja nie uczony, do szkół nie chodziłem...

- Takie pustelnie, pojedyncze domki dla zakonników - wyjaśnił kompozytor.

- Zakonnicy mieszkali tam, w klasztorze - trzęsącą się dłonią wskazał pobliski mur.

- A i owszem. Tylko że to nie zupełnie tak... Co było w regule cysterskiej? Ano zakonnicy mieli wszystko robić sami, imać się każdej pracy fizycznej, nie wolno im było mieć służby... I co zrobili z tymi zasadami? Obeszli łukiem...

- Nic z tego nie rozumiem - prychnął starzec.

Jajecznica już się dosmażyła, nałożył na dwa talerze i gestem zaprosił intruza do stołu. Ten przyjął zaproszenie.

- To proste. W zakonach cystersów istniała pewna grupa ludzi, nazywano ich braćmi konwersami.

Po twarzy gospodarza przemknął ledwo dostrzegalny cień zrozumienia.

- Bracia konwersi nie byli wyświęceni. W zasadzie zakonnikami zostawali tylko pro forma, wolno im było bowiem zakładać rodziny, nie obowiązywała ich tak ścisła reguła i byli zwolnieni z części postów...

Starzec, wiosłując widelcem po talerzu, popatrzył na niego chmurnie, ale nic nie odpowiedział.

- Konwersi służyli w zakonie do prac pomocniczych, palili w piecach, gotowali jadło, pracowali w polu i ogrodzie, zajmowali się rzemiosłem. Zaś zakonnicy pełnoprawni wykonali czynności bardziej, w ich mniemaniu, szlachetne.

- I co z tego wynika?

- To bardzo proste. Konwersi mieli żony, a kobiety na terenie klasztoru nie były nigdy mile widziane. Dlatego też powstały te zabudowania. Tu mieszkali ci niepełni zakonnicy. A po likwidacji zakonu - zmrużył oczy - twoi przodkowie nadal żyli tutaj.

- Żyli czy nie żyli, co nam do tego?

- A ja myślę, że sporo... Podczas likwidacji zgromadzenia przepadła biblioteka. A może ktoś dostał księgi, te najcenniejsze, na przechowanie? W tym klasztorze musieli mieć dzieła muzyczne brata Adama. Ukryliście te woluminy i pewnie nadal je masz. Stamtąd nauczyłeś się utworu, który znamy tylko my dwaj. Ja z kawałków nut, znajdowanych w grzbietach książek, ty z całego zapisu, którego nauczyłeś się na pamięć.

- To śmiała hipoteza - starzec spojrzał na niego z błyskiem w oku.

- Przyświeca nam jeden cel. Ocalić te nuty od zapomnienia. Uratować je dla ogółu.

- Przyjechałeś z Litwy, więc wiesz już, że zostały ocalone - burknął stary.

- Coś ty powiedział? - zdziwił się Vytautas.

Ten zamiast odpowiedzieć wyjął akordeon i zagrał kawałek. Zagadkowe tony rozbrzmiewały w ciasnej izbie nieco inaczej, niż na wolnym powietrzu. Gość domyślał się, jak pięknie mogą brzmieć grane na organach, w dobrym akustycznie wnętrzu kościoła.

- Gdzie jest zapis nutowy? - zapytał. - Muszę mieć dowody!

- Gówno ci do tego - warknął stary. - Takiemu jak ty nikt nigdy nie da tych nut do ręki. To święta muzyka. Plugawisz ją, grając sobie dla zabawy...

- Co?

- Myślisz, że nie wiem? W zimie jeszcze uwięziłeś naszego organistę, by zająć jego miejsce na godzinę.

- I co z tego?

- Pycha jest najpoważniejszym z grzechów. Z niej rodzą się inne... Cystersi o tym wiedzieli. A mimo to nie wszyscy się tego ustrzegli. Ty nawet nie próbowałeś walczyć...

Odłożył instrument i wrócił do jajecznicy. Dojadł i odstawił talerz do zlewu.

- Dobra, sam tego chciałeś - Litwin zatrzasnął mu na nadgarstku obręcz kajdanek, a drugą zapiął na rurze wodociągowej. - Sam poszukam.

- Powodzenia - mruknął staruszek. - Do niektórych szaf nie zaglądałem od sześćdziesięciu lat. Może coś ciekawego znajdziesz?

Przyciągnął sobie stopą zydel i usiadłszy wygodnie zapalił fajeczkę. Vytautas metodycznie przetrząsał wszystkie zakamarki. Szafa z ubraniami, komoda, stary, bardzo zniszczony regał, pudła z kawałkami złomu... Mijały minuty. Wreszcie Litwin dotarł do kąta pomieszczenia, gdzie oparta o ścianę drabina prowadziła na strych.

- Siedź tu, zaraz wracam - powiedział i wdrapał się po trzeszczących stopniach.

Gdy tylko zniknął, starzec wyjął z mankietu koszuli wsuwkę do włosów, którą zazwyczaj dłubał sobie w uchu i wraziwszy ją w zamek kajdanek, zaczął przy nim ostrożnie majstrować.

***

Siedzieliśmy właśnie w niedużej restauracyjce nad jeziorem i jedliśmy kebab, gdy zadzwonił mój telefon.

- Halo? - zapytałem.

- To ja - poznałem głos Michaiła. - Pawle, mam dla ciebie coś, za co mnie ozłocisz.

- Brzmi interesująco...

- Zdobyłem ci numer telefonu komórkowego tego waszego Litwina. Jeśli go aresztujecie, Szwecja jest zainteresowana ekstradycją.

- Dzięki wielkie, jak się mogę odwdzięczyć?

- Drobiazg. Masz kartkę papieru? Długopis? Zaraz ci przedyktuję...

Po chwili triumfalnie potrząsnąłem papierkiem.

- Możemy go namierzyć? - zapytał pan Tomasz. - Tak jak wtedy tę dziennikarkę w Brazylii?

- Sądzę, że tak - powiedziałem.

- Lećmy z tym na posterunek - zasugerował.

- Myślę, że raczej zadzwonię do nadkomisarza Skorlińskiego - odparłem. - On z Warszawy ma większe możliwości zlokalizowania ptaszka niż lokalna policja.

Wyszedłem przez lokal i zadzwoniłem. Powiedziałem policjantowi, jaki mamy problem.

- Znakomicie - usłyszałem jego głos. - Za parę minut oddzwonię.

Musiałem czekać blisko pół godziny, zanim rozległ się brzęczyk telefonu.

- Mamy go namierzonego - powiedział. - Skontaktowałem się z miejscową policją, pomogą wam. Zbiórka na rynku w Wągrowcu za dziesięć minut.

Zapakowaliśmy się do wehikułu i pojechaliśmy. Policjanci już na nas czekali - było ich czterech. Miałem namiar z GPS, oni też dysponowali urządzeniem.

- Namierzyli go nam z dokładnością do mniej więcej stu metrów - powiedział jeden z policjantów.

Poznałem go jeszcze w zimie, ale nie pamiętałem, jak się nazywa.

- Jest gdzieś tutaj - zakreślił koło na planie miasta.

- Klasztor, liceum, opatówka - mruknął szef. - A co jest tu? Te budynki...

- Jakieś opuszczone zabudowania przyklasztorne - wyjaśnił drugi z funkcjonariuszy.

- Spory teren do przeszukania - zasępiłem się.

- Azorek nam pomoże - w radiowozie siedział potężny, rudawy wilczur.

Jak się okazało, zadbali o wszystko. Informowaliśmy nadkomisarza Skorlińskiego, że trop ponownie wiedzie do Wągrowca, ale nie wiedzieliśmy, że przesłał na miejscowy posterunek zabezpieczone w bibliotekach Warszawy i w Płocku ślady zapachowe.

Szybko dotarliśmy na ulicę Klasztorną. Było cicho, spokojnie i bezludnie.

- Zostanie pan w samochodzie - przykazał szefowi. - To może być niebezpieczne.

- E, nie przesadzajmy - zbagatelizował. - Poza tym im więcej nas będzie, tym trudniej będzie mu się wymknąć. Zresztą nie pierwszyzna mi. Latałem z pistoletem w ręce, jak jeszcze chodziłeś do przedszkola...

- Nie chodziłem nigdy do przedszkola - zażartował.

- Poradzę sobie - powiedział spokojnie. - Zresztą nasz wróg nie jest chyba uzbrojony.

- Tego nigdy nie przewidzi się do końca - powiedział poważnie posterunkowy. - Niech pan się trzyma za naszymi plecami. Odpowiadam za pana...

Policjanci wypuści psa. Słyszałem już co nieco o tych metodach, ale pierwszy raz w życiu widziałem ich zastosowanie w praktyce. Nasz towarzysz otworzył duży słoik z kawałkiem gazy wewnątrz i dał Azorkowi do powąchania. Bestia ruszyła wzdłuż ulicy, węsząc przy ziemi. I dość szybko złapała trop. Poszliśmy w ślad za nią. Pies doprowadził nas do skupiska otoczonych murem ruder gdzieś za szkołą.

- Stare eremy? - zdziwił się szef. - Albo gospodarstwo przyklasztorne...

- Architekturę będziemy podziwiali później - upomniałem go delikatnie. - Najpierw Vytautas...

Pies dotarł do zniszczonych drewnianych drzwi i wystawił „zwierzynę”.

- Jest w środku - szepnął posterunkowy. - Broń w garść i wkraczamy.

Wskoczyliśmy do wnętrza pomieszczenia, sprawnie jak podczas ćwiczeń poligonowych. Zaniedbane mieszkanie, stare meble noszące na sobie cień dawnej świetności, jakiś staruszek przykuty do rury od kranu. Na nasz widok przyłożył palec do ust i wskazał na sufit. Policjanci wycelowali w klapę broń.

- Vytautas - krzyknąłem gromko. - Jesteś otoczony. Złaź na dół z rękami podniesionymi do góry.

Szuranie na piętrze ustało. Wreszcie w otworze pojawiła się twarz kompozytora

- Jak mnie namierzyliście? - zapytał zdumiony. - To niemożliwe...

- Metody działania polskiej policji są ściśle tajne - odpowiedziałem. - Złaź albo cię wykurzymy wyjątkowo zjadliwym gazem łzawiącym.

Zszedł na dół. Posterunkowy zaraz oparł go o ścianę i obszukał. Ja uwolniłem staruszka.

- On miał jeszcze torbę przez ramię - powiedział dziadek, patrząc na schwytanego z niechęcią. - Chyba zostawił ją na strychu. Taka czarna, z lakierowanej skóry, na długim pasku... Może warto i do niej zajrzeć, bo jeszcze mi tam pod dachem bombę podłożył. Wiadomo to z tymi cudzoziemcami?

Kompozytor spojrzał na niego z nienawiścią, a ja już byłem w połowie drabiny. Nie zdążył dobrze ukryć swojego bagażu. Ściągnąłem elegancką skórzaną teczkę. Rzuciłem ją na stół, a posterunkowy zaraz otworzył. Wewnątrz był segregator. W nim, w plastykowych koszulkach tkwiły kawałki wyklejek. Ile książek musiał rozpruć, by zebrać to wszystko? Myślę, że łącznie z tymi, o których nie wiedzieliśmy, co najmniej czterdzieści.

Szef pochylił się nad stołem.

- Potrafimy to zidentyfikować? - zapytałem.

Długo przyglądał się fragmentom, kartkując strona po stronie. Wreszcie pokręcił przecząco głowa.

- Niewiele w życiu miałem do czynienia z muzyką, ale nigdy nie wdziałam takich nut na oczy - bezradnie pokręcił głową. - Może Magda zdoła je rozpoznać.

- A może ty nam o tym opowiesz - spojrzałem na Vytautasa badawczo.

- Szczere przyznanie się do winy zmniejsza odpowiedzialność karną - dodał jeden z policjantów.

- Nie mam wam nic do powiedzenia - odpowiedział kompozytor z niechęcią.

- A to ja opowiem - mruknął starzec. - Tu w Wągrowcu był taki kompozytor w klasztorze, w XVII wieku. Nazywał się brat Adam. Jak klasztor szedł do likwidacji, to mój pradziadek zabrał książkę z jego nutami i schował. Ja w 1939 roku uciekałem na Wschód, to zabrałem ją ze sobą. Trafiłem do Wilna, nie wiedziałem co zrobić, bo czas był niepewny, no to dałem ją bibliotece. Tam już została.

- Trzeba sprawdzić, może ocalała - zauważyłem.

- Jasne że ocalała - starzec mało się nie obraził. - Byłem w zeszłym roku odwiedzić cudowny obraz Matki Boskiej w Ostrej Bramie, to w katalogu sprawdziłem.

- Co? - zdumiał się Vytautas. - To ten rękopis leży w bibliotece w Wilnie, a ja tymczasem...

- A ty tymczasem złamałeś prawo tyle razy, że posiedzisz ładnych kilka lat - powiedziałem surowo.

- Zabrać go - polecił posterunkowy. - I dobrze pilnujcie, żeby nam nie uciekł...

- A potem chyba przejdziemy się po mieście - zaproponował mi szef.

- Mamy tu coś ciekawego do oglądania? Widzieliśmy już chyba wszystko...

- Oj, bo się obrażę - powiedział posterunkowy. - Może nie ma tu tylu zabytków co w Warszawie lub Krakowie, ale mamy na przykład piękny kościół farny i pomnik księdza Jakuba Wujka, jedno z dwóch na świecie skrzyżowanie rzek Wełny i Nielby...

- Warto też rzucić okiem na piramidę wzniesioną jako grobowiec rotmistrza Franciszka Jerzego Łakińskiego i pomnik jego konia... - dodał szef. - Zostańmy tu do jutra.

***

Doktor Hreczkowski mile się zdziwił, widząc mnie w środę rano na wykopie.

- Myślałem, że wcięło cię na dobre - powiedział. - A tu proszę, jaka niespodzianka.

- Wie pan, polubiłem pracę na wykopaliskach, więc jak tylko pojawiła się możliwość, to wróciłem...

Z łopatą w ręce zeskoczyłem na dno mojego wykopu. Studenci oczyścili już spory kawałek piwnic dawnej synagogi.

- I jak tam, dużo znaleźliście żydowskich skarbów? - zażartowałem.

- No proszę - mruknął Piotrek. - Nasz kierownik wrócił z pościgu za przestępcami... Słyszeliśmy, jaka tu była w weekend zadyma...

- A wróciłem. I nawet udało się wyłapać wszystkich, których ścigaliśmy - oświadczyłem dumnie. - Po robocie siądziemy sobie na spokojnie, to opowiem. To co chłopaki, kopiemy?

- Na razie trzeba powybierać gruz rękami - wyjaśnił Sebastian. - Tam jest koszyk... I niech się pan zgłosi do doktora po skórzane rękawice. Łatwo palce pokaleczyć...

Minęło kilka godzin. Pod warstwą ceglanych okruchów zarysował się okuty blachą wierzch jakiejś skrzyni.

- Znowu skarby - zawołałem doktora.

Przyszedł zaaferowany.

- Wyciągajcie ostrożnie - polecił. - Strasznie zardzewiałe, boję się, że nie wytrzyma...

Wydobyliśmy solidny kuferek zabezpieczony żelazem i nasmołowanym płótnem. Z boku, na skobelku, wisiała zardzewiała kłódka. Rozsypała się na proch, gdy za nią pociągnąłem. Unieśliśmy wieko, wpuszczając do wnętrza światło. W skrzyni leżały rzędem apteczne słoje, w nich widać było masę ciasno skręconych kartek papieru.

- Co też to może być? - zdumiał się Artur. - Kolekcja listów miłosnych w wekach?

- Kiedyś w kościele Świętej Katarzyny na warszawskim Służewiu znaleziono zaraz przy murze duży słoik z papierowymi karteczkami - powiedział doktor. - I wiecie, co to było? Pomysł miejscowego katechety. Dzieci zapisały swoje dobre uczynki i zakopały na pamiątkę, gdzieś w końcu lat siedemdziesiątych...

- Ale to... - zacząłem.

- Myślę, że archiwum miejscowej gminy żydowskiej - powiedział poważnie. - Zobaczymy, co powiedzą specjaliści.

- To niesprawiedliwe - mruknął Artur.

- Co jest niesprawiedliwe? - nie zrozumiałem.

- Wcina pana na kilka dni, mu tymczasem harujemy jak woły robocze, wynosząc z tego lochu tony gruzu, a potem wraca pan i od razu sensacyjne odkrycie.

- Bo widzisz, w życiu tak bywa, jeden ma szczęście, a drugi ma pecha - powiedziałem filozoficznie. - A co do gruzu, to szybko nadrobię moje zaległości...

Targałem właśnie druciany kosz z kawałkami cegły, gdy nieoczekiwanie w kieszeni zadzwonił mi telefon. Szef.

- Witaj, Pawełku - usłyszałem jego wesoły głos.

- No, nareszcie - ucieszyłem się. - Jak minęła podróż? Nie trzęsło w tym samolocie?

- Bardzo przyjemnie, chyba w końcu polubię latanie. Jestem już w Wilnie. I wyobraź sobie, mam właśnie w ręce kserokopię tego manuskryptu. Niesamowita rzecz. Przyjaciele zagrali mi kawałek, ten Adam z Wągrowca był geniuszem. Wyprzedził swoją epokę o co najmniej 70 lat... Oczywiście będą to musieli zbadać fachowcy, ale już teraz widzę, że zanosi się na epokowe odkrycie.

- To doskonale - powiedziałem ucieszony. - Naszemu departamentowi przyda się jakiś sukces.

- Będę już kończył, bo nie wiem, jakie tu taryfy, ale w przyszłym tygodniu wracam do kraju... A co u ciebie?

- Właśnie znaleźliśmy masę żydowskich rękopisów - pochwaliłem się. - A poza tym to co zwykle... Ziemia, łopata, kurz, brud i niewykonalne normy dziennego urobku... Szara codzienność, jak to na wykopaliskach.

Pożegnałem się i popatrzyłem w zadumie na wielką hałdę ziemi wyrzuconą z wykopu. Ktoś musiał przerzucić ją dalej i wiedziałem, że to moje zadanie.

ZAKOŃCZENIE

Pan Samochodzik wszedł do gabinetu wybitnego muzykologa. Siwowłosy profesor wstał zza biurka i serdecznie uścisnął mu dłoń.

- Czym mogę służyć? - zapytał.

- Przywiozłem panu ciekawe znalezisko - pan Tomasz położył na blacie segregator. - To zapis nutowy z XVII wieku. Stworzył to zapomniany kompozytor z klasztoru cystersów w Wągrowcu.

- Utwór brata Adama z Wągrowca? - ucieszył się muzykolog.

- Jak to?! To pan o nim słyszał?

- No cóż, to postać laikom raczej mało znana, ale jego utwory odkryto już 15 lat temu. Wydano nawet zbiór jego utworów z krótkim wstępem... - uczony sięgnął na półkę, zdejmując podłużną książkę w jasnobrązowej okładce.

Długo przeglądał zapisy nutowe, porównując je z wyklejkami z segregatora. Gdy podniósł głowę, oczy mu się uśmiechały.

- Nie znaliśmy dotąd tego fragmentu - powiedział wreszcie. - To bezcenne znalezisko. Jestem bardzo wdzięczny.

Stary muzealnik odetchnął z ulgą. A zatem jego praca nie poszła na marne.

KONIEC

2



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
PS 26 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginiony Pociąg
PS 63 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Mumia Egipska
PS 31 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginione Poselstwo
PS 44 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Czarny Książę
PS 50 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Brązowy Notes
PS 24 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Tajemnice Warszawskich Fortów
PS 36 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zagubione Miasto
PS 47 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Więzień Jasnej Góry
PS 42 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Ikona z Warszawy
PS 20 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Arka Noego
PS 33 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Łup Barona Ungerna
PS 28 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Sekret Alchemika Sędziwoja
PS 39 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Wynalazek Inżyniera Rychnowskiego
56 Pan Samochodzik i Adam z Wągrowca Tomasz Olszakowski
PS 40 Oszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Potomek Szwedzkiego Admirała
Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortow
PS 30 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 2
PS 48 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Zagadka Kaszubskiego Rodu

więcej podobnych podstron