PS 42 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Ikona z Warszawy


PS-42 TOMASZ OLSZAKOWSKI

PAN SAMOCHODZIK

I...

IKONA Z WARSZAWY

OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA

WSTĘP

Było lato 1926 roku. Rozbiórka soboru ciągnęła się wiele miesięcy. Przeszkolone brygady oderwały od ścian okładziny z cennych gatunków kamienia, wyrwały z wnętrza kolumny i rzeźby. Zdemontowano stalową konstrukcję podtrzymującą cebulastą kopułę. Teraz na rusztowaniach we­wnątrz świątyni uwijali się robotnicy. Kuli w ścianach otwory na ładunki wybuchowe.

Nieliczni mieszkający jeszcze w Warszawie Rosjanie przychodzili na plac, jakby ciekawił ich postęp prac. Zaledwie kilkanaście lat temu sądzi­li, że ziemie te zostały przyłączone do Rosji na wieki. Tak niedawno wznie­śli tu w samym środku podbitego kraju najwspanialszą prawosławną świą­tynię, ustępującą chyba tylko soborowi pod wezwaniem Chrystusa Zbawiciela w Moskwie... By ją zbudować i przyozdobić, nałożyli na znie­wolony naród bezwzględnie ściągany haracz. Miliony rubli wydartych pol­skim chłopom przybrały kształt ósmego cudu świata...

Dziś wczorajsi zdobywcy obserwowali, jak dzień po dniu ulega zagła­dzie ostatni symbol ich umarłego imperium. Wczoraj panoszyli się na cu­dzych ziemiach, dziś tułali się na obczyźnie, samotni i wydziedziczeni. I niejeden, patrząc na mury spowite dymem wybuchów, uronił gorzką łzę...

ROZDZIAŁ PIERWSZY

GOŚĆ PANA SAMOCHODZIKA • DZIEJE KLASZTORU NA SOLÓWKACH • LIST OD DOKTORA RAUBERA • WIECZORNA NARADA • NAJGORSZA DZIELNICA WARSZAWY • SPOTKA­NIE NASZYCH WROGÓW • CZŁOWIEK MICHAIŁA

Gdy szedłem na studia, sądziłem, że będę musiał przeczytać i zapa­miętać ogromną liczbę różnorodnych informacji. Kiedy udało mi się zdo­być pracę w departamencie kierowanym przez Pana Samochodzika, oka­zało się, że choć byłem jednym z najlepszych studentów na roku, moja wiedza nie wystarcza. Musiałem jeszcze wiele się nauczyć.

Na razie miałem dosyć. Odłożyłem pracę doktorską byłego dyrektora naszego departamentu, Jana Marczaka. Pożółkłe kartki odsłaniały przede mną dorobek kultur prekolumbijskich, świat, który już nie istniał. Praca była szalenie ciekawa i napisana z ogromną swadą, ale mimo wszystko już nie byłem w stanie... Oczy piekły mnie, jakby ktoś sypnął pod powie­ki piasku. Może łyk świeżego powietrza postawi mnie na nogi?

Podszedłem do okna i popatrzyłem w zadumie na pokrytą śniegiem przestrzeń placu Marszałka Piłsudskiego. Zrobiłem niewielką szparę. Wiatr owiał mi twarz. Zima... Osiem stopni mrozu. Przeciągnąłem się, aż za­skrzypiały stawy. Nieoczekiwanie spostrzegłem Pana Samochodzika. Szedł przez plac w towarzystwie jakiegoś cudaka ubranego w długi kożuch i wysokie buty. Rozmawiali o czymś zawzięcie, a może nawet się kłócili? Tajemniczy towarzysz szefa miał na głowie papachę z króliczego futra. Gdzieś już widziałem takie nakrycie głowy...

Wycofałem się od okna i usiadłem przy biurku. Czekałem. Dziesięć minut później rozległo się pukanie do drzwi. Pan Samochodzik uchylił je trochę, zaglądając do środka.

- Pawle, zapraszam do mojego gabinetu.

Nieoczekiwanie praca doktora Marczaka wydała mi się bardzo cieka­wa, a jej lektura - najprzyjemniejszym zajęciem pod słońcem. Powlo­kłem się za zwierzchnikiem jak skazaniec na szafot. Usłyszałem jeszcze, jak wydaje dyspozycje sekretarce. Trzy kawy...

Gabinet szefa. Na wieszaku wisiała jego jesionka i kożuch gościa. Michaił Derekowicz Tomatow.

- Tfu - mruknąłem. - Zgiń, przepadnij, siło nieczysta...

Mocny uścisk dłoni.

- Ja też się cieszę, że cię widzę - odparł z uśmiechem.

- Siadajcie - zaprosił nas szef.

Zajęliśmy miejsca.

- Szefie - jęknąłem - co on tu robi?

Nasz gość uśmiechnął się szeroko. Znałem ten uśmiech. Wróżył kło­poty. Jak zwykle...

- Mam dla was zagadkę do rozwiązania.

Zabębniłem palcami o stół.

- Michaił - powiedziałem powoli i groźnie - znamy twoje zagadki do rozwiązania. Ostatnio mieliśmy tylko pooglądać zdjęcia satelitarne, a gdzie wylądowaliśmy? W wiosce ludożerców!

- Oj tam - wzruszył ramionami. - Wypadek przy pracy.

- Mówiłeś wówczas, że to będzie całkowicie bezpieczne - zauważy­łem zgryźliwie. - Że nic nam nie grozi...

Spoważniał.

- Pawle, tym razem nie mogę wam tego obiecać. Nawet wręcz prze­ciwnie. Sądzę, że tym razem może być naprawdę niebezpiecznie.

- A konkretnie? - zapytałem.

- Właśnie - włączył się pan Tomasz. - Czego tym razem będziemy szukać?

Nasz gość przymknął oczy.

- W 1712 roku dwaj mnisi, Jowow i Pasijow, żyjący w pustelni na Wyspach Sołowieckich, mieli widzenie. Objawiła się im Matka Boża. Prze­powiedziała, że kiedyś miejsce, w którym stoją, pokryje się grobami i zostanie nazwane Golgotą. Na szczycie wzgórza nakazała im wznieść cerkiew... Jeden z nich wkrótce namalował ikonę dla upamiętnienia obja­wienia. W latach osiemdziesiątych XIX wieku wybitny rosyjski malarz, Winogradow, specjalizujący się w tworzeniu malowideł i fresków religij­nych, wykonał kopię obrazu Matki Boskiej Sołowieckiej. Przepowiednia spełniła się... Klasztor na Sołowkach został zniszczony w 1923 roku. Po wymordowaniu mnichów bolszewicy stworzyli w nim jeden z najstrasz­liwszych łagrów... Oczywiście zniszczyli całe wyposażenie, w tym słynącą z licznych cudów ikonę... Wzgórze pokrywają setki masowych grobów... W 1990 roku władze zwróciły klasztor Kościołowi. Wtedy rozpoczęto stopniową odbudowę. Fundacja, której patronuję, wspiera te pra­ce niewielkimi datkami.

- Jakie więc jest nasze zadanie? - zainteresowałem się.

- Święta ikona została zniszczona, ale kopię wykonaną przez Winogradowa można chyba odnaleźć...

- Sądzisz, że istnieje?

- Mój ojciec szukał jej przez wiele lat... Zapuścił się nawet do Polski, ryzykując spotkanie z panem - skłonił głowę przed szefem.

Pan Tomasz uśmiechnął się do swoich wspomnień.

- Sądził więc, że mogła znaleźć się u nas? - zapytał.

- Owszem. Czytałem jego notatki. Odszukał list malarza, w którym ten wspomina swojemu przyjacielowi, że obraz wykonał na zlecenie war­szawskiej metropolii prawosławnej. Tak więc ikona najprawdopodobniej dotarła do waszego miasta.

- Niekoniecznie - zauważyłem. - Metropolii w Warszawie podlegała większa część Królestwa Polskiego.

-Ale Winogradow był malarzem na tyle wybitnym, że na jego obrazy mogły sobie pozwolić tylko najbogatsze świątynie - odparował natych­miast.

- Jak to sobie wyobrażasz? - mruknął Pan Samochodzik. - Mamy odnaleźć tak cenny zabytek, a potem pozwolić, żebyś wywiózł go za gra­nicę?

Michaił pokręcił głową.

- Nie zamierzam bawić się w przemytnika. Rozumiem, że wasz kraj w znacznym stopniu został ogołocony z zabytków na skutek wojen i ochro­na tego, co ocalało jest dla waszych władz bardzo ważna. Zamierzam wszystko załatwić legalnie.

- Nigdy nie pozwolą ci tego wywieźć - powiedziałem z powątpiewa­niem. - Zwykłą ikonę byłoby bardzo trudno, a co dopiero malowaną przez tak wybitnego malarza...

- Liczę tu na wasze pośrednictwo - skłonił głowę. - To zabytek kultu­ry rosyjskiej, bez znaczenia dla zachowania, jak to nazywają wasze prze­pisy - zmrużył oczy, usiłując sobie przypomnieć - „substancji historyczno-kulturalnej” narodu.

- Obawiam się, że nawet nasze rekomendacje nie zrobią wrażenia na komisji decydującej o zezwoleniu na wywóz - szef rozłożył bezradnie ręce.

- Nic za darmo - Michaił uśmiechnął się lekko. - Szwecja jest wielką skarbnicą polskich zabytków zrabowanych i wywiezionych tam podczas wojen. Dam wam godną rekompensatę. Czy może lepiej powinienem po­wiedzieć godziwą?

- Chyba tak będzie brzmiało zręczniej - kiwnął głową Pan Samocho­dzik.

- A co konkretnie masz na myśli? - zagadnąłem.

Wyjął z teczki dziesięć kolorowych fotografii. Przedstawiały portret trumienny wąsatego szlachcica. Na jednej był widok ogólny, na pozosta­łych - zbliżenia.

- Siedemnasty wiek, sądząc po szczegółach stroju - mruknąłem.

- Mamy tego na setki.

Michaił obdarzył mnie tajemniczym uśmiechem. Oczka mu zabłysły.

- Coś mi tu nie gra - powiedział Pan Samochodzik marszcząc brwi. - Nasz gość studiuje przecież historię sztuki i nie fatygowałby się z byle obrazem...

- Zgadza się - potwierdził nasz przyjaciel. - Zwłaszcza do tak wybit­nych ekspertów postarałem się przyjść z czymś szczególnie ciekawym....

Zamyśliłem się.

- Portrety trumienne powstawały na naszych ziemiach od końca XV wieku - zacząłem. - Te najstarsze są niezwykle rzadkie, mamy w polskich zbiorach jedynie kilka sztuk z pierwszego wieku ich istnienia... XVII i XVIII wiek są reprezentowane przez setki zachowanych egzemplarzy. Powstawały także później, choć moda zdecydowanie przeminęła. Ostat­ni, o którym słyszałem, wykonano kilka lat temu z okazji pogrzebu Jerze­go Waldorffa, zasłużonego szefa Komitetu Ochrony Powązek...

- O, nawet nie wiedziałem - zdziwił się pan Tomasz.

- To był piękny pogrzeb - powiedziałem. - Z portretem trumiennym, złamaniem szabli i tarczy herbowej, bo zmarły był ostatnim ze swego rodu... - ująłem do ręki fotografię. - Skoro obraz ten pochodzi z czasów, gdy podobne malowidła pojawiały się często jak grzyby po deszczu, nale­ży przypuścić, że jego wartość polega na czymś zupełnie innym... Nie przedstawia żadnej sławnej postaci historycznej, a zatem... Chyba znam rozwiązanie tej zagadki. Portrety malowano na kilku rodzajach blachy. Najwięcej zachowało się na żelaznej lub miedzianej. Malowano także na cynku - te przeważnie znajdują się w opłakanym stanie - oraz na srebrze. Te znane są tylko z literatury, bowiem do naszych czasów nie ocalał ani jeden. Wszystkie uległy przetopieniu.

- Brawo, moja szkoła - pochwalił mnie pan Tomasz.

Widać zaimponowałem mu swoim zasobem wiedzy.

- Nie wszystkie - uśmiechnął się Michaił, stukając palcem w fotografię.

Szef spojrzał na niego ze zdumieniem.

- Chcesz powiedzieć, że on naprawdę malowany jest na srebrnej bla­sze?

- Przecież nie fatygowałbym się do panów z byle czym - gość udawał obrażonego. - Kupiłem go z kolekcji przyjaciela. Jakiś jego przodek zra­bował go podczas potopu.

Zapadło milczenie.

- A jeśli nie znajdziemy ikony? - zapytałem.

- Nie dostaniecie obrazu - Rosjanin był nieustępliwy. - Ale nie sta­wiajmy sprawy na ostrzu noża. Wiem, że ją panowie odnajdą... Chciał­bym jednak już teraz złożyć w tej sprawie list intencyjny waszemu rządo­wi... Jest jeszcze jeden problem. Obraz mam u siebie w Sztokholmie. Aby go sprowadzić do Polski, trzeba będzie użyć machiny biurokratyczno-urzędniczej. Albo przemycić w poczcie dyplomatycznej.

- Idziemy do ministra - Pan Samochodzik poderwał się z miejsca. - Załatwię ci to zezwolenie, choćby mieli mnie za to wywalić z pracy. Przecież to unikatowe dzieło... Warto wymienić je na kopię, nawet jeśli malował ją sam Winogradow.

Wyszli. Siedziałem popijając kawę. Coś mi tu nie grało. Skoro mieli­śmy odnaleźć ikonę, to dlaczego Michaił wspominał, że może być niebez­piecznie? Co ukrywał przed nami? Bał się czegoś... A przecież nie nale­żał do ludzi strachliwych.

Wrócili. Szef był lekko zasępiony.

- Minister nie może sam podjąć decyzji - powiedział. - Za kilka dni zbierze się komisja, przesłuchają Michaiła i zobaczymy, co uda się prze­forsować...

- Tymczasem - mruknąłem - można rozpocząć poszukiwania. Ale najpierw - spojrzałem na naszego gościa - chcemy wiedzieć wszystko. W co się pakujemy?

Zmieszał się.

- Nie wiem wszystkiego - odparł - ale sądzę, że mam pewien punkt zaczepienia. Ale wiedza panów i doświadczenie sami absolutnie niezbęd­ne...

- Nie zgrywaj się - poprosiłem. - Twój kociołek też nieźle gotuje... - użyłem dosłownego tłumaczenia rosyjskiego idiomu.

Chodziło mi o to, że jego myśli też nieźle kipią pod czaszką...

Uśmiechnął się zażenowany.

- Dobrze - powiedział spokojnie szef. - W takim razie proponuję na­radę u mnie, dziś wieczorem.

Uruchomiłem komputer. Ściągnąłem pocztę. Była w niej między in­nymi wiadomość od doktora Raubera. List był niezwykle lakoniczny. „Siegfried Stadelmann wybiera się do Polski. Zachowajcie czujność” - przeczytałem dwie linijki cyrylicy.

To nazwisko coś mi mówiło... Wstałem od komputera i przeszedłem się po gabinecie. Stadelmann... Nagle przypomniałem sobie. Otworzy­łem stalowe drzwiczki szafy z dokumentacją zgromadzoną przez mojego zwierzchnika. Kilkadziesiąt pudełek z fiszkami i kartami dokumentacyj­nymi.

- Stadelmann - mruczałem po cichu kartkując tekturowe arkusiki.

Znalazłem. Z dolnej półki wyjąłem odpowiednią teczkę. Była całkiem gruba. Przez długą chwilę czytałem notatki Pana Samochodzika. Gwizd­nąłem cicho przez zęby. Mieliśmy o nim ciekawe materiały. Szef zdobył nawet zdjęcie tego ptaszka - niestety sprzed dwudziestu lat.

Usiadłem przy komputerze i wysłałem list do doktora Raubera. Po­dziękowałem za informację i poprosiłem o przesłanie jego materiałów, obiecując zrewanżować się naszymi... Międzynarodowa współpraca to podstawa w zwalczaniu złodziei i przemytników dzieł sztuki.

Po chwili namysłu wyciągnąłem jeszcze teczkę, w której Pan Samo­chodzik zapobiegliwie zgromadził materiały dotyczące Derka Tematowa - ojca Michaiła. Nie było ich wiele, ale też były bardzo ciekawe. Jak to dobrze, że synowie nie zawsze idą w ślady ojców... Myśl o tym, że Mi­chaił ze swoim bystrym umysłem mógłby grać po niewłaściwej stronie, budziła moją grozę...

***

Urodziny Pana Samochodzika. Michaił podarował mu samowar firmy Bataszew z Tuły, wykonany pod koniec XIX wieku. Ustawił go na stole, na mosiężnej tacy i teraz zręcznie rozpalał w nim długimi, drewnianymi szczapkami. Woń węgla drzewnego i herbaty szybko wypełniła powie­trze. Ja miałem prezent nieco skromniejszy - książkę „Starodawny sklep”, wydaną w 1938 roku z okazji osiemdziesięciolecia istnienia fabryki cze­kolady Wedla, ilustrowaną drzeworytami o „czekoladowej” tematyce. Nasz jubilat kupił ciasto i małą butelkę pitnego miodu. Za oknem padał gęsty śnieg, kawalerka sprawiała wrażenie jeszcze bardziej przytulnej niż zwy­kle. Aż nie chciałem burzyć nastroju, ale cóż miałem robić...

Zasiedliśmy wokoło samowara. W polerowanym złocistym brzuścu odbijały się nasze twarze. Dlaczego ta wspaniała tradycja zaniknęła? Czy tylko dlatego, że samowary przywędrowały do nas z Rosji?

- Zanim zaczniemy naradę - odezwałem się - wyjaśnijmy sobie kilka rzeczy - popatrzyłem surowo na Michaiła. - Do Polski przybył Siegfried Stadelmann.

Na twarzy naszego przyjaciela nie było widać zaskoczenia. Nadal spo­kojnie popijał herbatę ze szklanki. Rosyjskim zwyczajem nie wyjął z niej łyżeczki.

- Dziś rano wylądował na Okęciu - dodałem.

- On jest w to zamieszany? - zaniepokoił się szef.

Spojrzałem wyczekująco na gościa.

Michaił po chwili wahania kiwnął głową.

- Tak - powiedział ponuro. - Moja rodzina obserwuje dość często jego poczynania. Parę razy naprowadziło nas to na ciekawe ślady. Ale zawsze był pierwszy. Dlatego powiedziałem, że może być naprawdę nie­bezpiecznie. To paskudny typ...

- Poprosimy o konkrety - powiedział spokojnie pan Tomasz.

- Jeszcze mój ojciec wynajął pewnego francuskiego detektywa... Oczywiście najlepiej byłoby śledzić Stadelmanna non stop, ale to wyma­gałoby zbyt dużych nakładów finansowych... Detektyw ma pewne, na­zwijmy to, kontakty i zaczyna działać, gdy przeciwnik pojawia się w Pa­ryżu. W zeszłym tygodniu doszło do takiego „pojawienia”, Stadelmann wyłonił się ze swojego matecznika na Antylach Holenderskich.

- I co się dalej działo? - zapytałem życzliwie.

- Ze skrytki na poczcie odebrał korespondencję. Przejrzał ją u siebie w hotelu. Od koperty oderwał tylną część z adresem nadawcy, a resztę wyrzucił do kosza na śmieci, skąd wydobył ją mój człowiek.

- I pewnie dowiedział się, co było w kopercie?

- Nie. Ja to zrobiłem. Pośrednio. We Francji najlepszym znawcą ro­syjskiej sztuki jest profesor Machinow. Twardy, nieprzekupny typ, współ­pracujący z międzynarodowymi przemytnikami dzieł sztuki. Robi dla nich ekspertyzy. Ostatnio francuska policja dobrała mu się ostro do skóry. Po­wiedzmy, że miałem w tym dobieraniu się pewien udział... I podzielili się ze mną pewnymi danymi zabezpieczonymi na miejscu.

- Mówisz strasznie enigmatycznie - skarcił go szef.

Nasz gość westchnął cicho. Z pewnością nie chciał odkrywać przed nami wszystkich swoich kart.

- Przechodzę zatem do konkretów. Stadelmann przesłał profesorowi kserokopię pewnej fotografii - położył przed nami wyjęty z teczki wy­druk. - To prawdopodobnie ikona Matki Boskiej Sołowieckiej, a raczej, jak sądzę, jej kopia autorstwa Winogradowa. Ktoś z Warszawy zapropo­nował jej kupno temu człowiekowi...

Zapadło milczenie.

Szef spojrzał na zegarek.

- Pokpiliście sprawę - zwrócił się do mnie i Michaiła. - Trzeba go było obserwować od chwili, gdy postawił stopę na naszej ziemi.

- Jeśli uda nam się ustalić, gdzie się zatrzymał... - zacząłem.

Michaił prychnął lekko. Wiedziałem, że nie zaniedbał tego szczegółu. Tajemniczy Niemiec, którego z takim nakładem środków szpiegował w Paryżu, i tu nie mógł się ruszyć na krok bez dyskretnej obstawy...

- Nie doceniacie mnie - powiedział. - Nasz przeciwnik znajduje się bez przerwy pod obserwacją. W każdej chwili - wyjął telefon komórko­wy - mogę się dowiedzieć, co robi.

Pan Samochodzik spojrzał na niego z uznaniem. Faktycznie, nie doce­niliśmy przyjaciela...

- W takim razie trzeba będzie nakryć go podczas próby zakupu dzieła - zadecydował szef. - Obraz skonfiskować...

Michaił pokręcił głową. Pan Tomasz urwał w pół słowa.

- To nie takie proste - rzekł Rosjanin. - Mój znajomy fachowiec od analizy fotografii przyjrzał się temu wydrukowi.

- I do jakich doszedł wniosków? -ja także byłem ciekaw.

- To nie jest współczesne zdjęcie. Nie wiem, czy panowie się orien­tują, ale obecnie odbitki robi się w kilku formatach: 7x10, 9x13, 15x18 centymetrów - stosunek długości do szerokości wynosi od l ,2 do l ,44...

- To znaczy? - zapytał szef.

- Jedna klatka kliszy małoobrazkowej posiada pewną długość i szero­kość. A papierowa odbitka będzie zawsze wielokrotnością tych wartości...

- To znaczy, że fotografia zrobiona naszym aparatem będzie zawsze prostokątna i te prostokąty będą miały zachowane pewne proporcje nieza­leżnie od rozmiarów - domyśliłem się.

- Właśnie - powiedział ucieszony. - Oczywiście obecnie wprowadza­no coś, co się nazywa „advance foto system”, nowy typ aparatów i fil­mów, które umożliwiają robienie zdjęć już zupełnie innych... Ale w tym wypadku nie ma to znaczenia.

- Domyślam się, że ta fotografia, jej wymiary, a raczej ich wzajemne proporcje naprowadziły twojego przyjaciela na jakiś trop?

- Tak. Do zrobienia tego zdjęcia użyto szklanej kliszy produkowanej we Francji około roku 1890. Sądzę, że człowiek, który zamierza sprzedać ikonę, jeszcze jej nie odnalazł. Wysłał jedynie kopię jakiejś starej fotogra­fii, aby pokazać, o co chodzi.

- Jest chyba tylko jeden osobnik na tyle sprytny, aby odszukać ten obraz - mruknął Pan Samochodzik. - Jerzy Batura... Chyba że pojawił się ktoś młody i zdolny, kogo jeszcze nie znamy...

- A panny Kruszewskie? - podsunąłem. - Wprawdzie siedzą zapewne we Lwowie, ale proszę nie zapominać, że poznaliśmy je w Polsce...

- Zwróć uwagę, że te młode damy szukają różnych rzeczy bardziej dla samej przyjemności odnalezienia. Nie, to do nich nie pasuje. Zresztą nie zadawałyby się z tak paskudnym typkiem jak ten Stadelmann. Stawiam dziesięć do jednego, że to nie one. Wydaje się, że to jednak może być Batura.

- To trzeba będzie jak najszybciej sprawdzić - mruknąłem. - A potem należy mu udzielić krótkiego, intensywnego pouczenia o szkodliwości współpracy z cudzoziemcami buszującymi w naszym kraju - zatarłem dło­nie.

- A to nie zawadzi - mruknął szef. - Parę lat odsiadki może go trochę otrzeźwi.

***

Każde miasto ma swoją najgorszą dzielnicę. W Warszawie jest nią Praga Północ. Każda najgorsza dzielnica składa się oczywiście z lepszych i gorszych części. Praga Północ ma aż dwa rejony, w które nie należy zapuszczać się w nocy, a i za dnia bywa tam nieciekawie. Na południu, pomiędzy ulicami Kijowską i Radzymińską, rozciąga się prostokąt starej zabudowy. Jego zachodnią granicę stanowi ulica Targowa i osławiony bazar Różyckiego. Wschodnia ciągnie się daleko, dochodząc aż do bazyliki przy ulicy Otwockiej. „Trójkąt bermudzki” leży odrobinę na północ. Wyzna­czają go ulice Wileńska, 11 Listopada i Szwedzka. Oba złe rejony, pomi­jając kształt, są do siebie bliźniaczo podobne.

Stara, przedwojenna zabudowa tworzy zwarte kwartały. Tynk odpada od ścian dziewiętnastowiecznych czynszówek. Tu nigdy nie pojawiają się ekipy remontowe. Administracja ściąga czynsz z zaledwie co trzeciego lokalu. Energetycy rwą włosy z głowy. Liczba nielegalnych podłączeń do sieci przekracza tu liczbę legalnych. Podobnie jest z gazem i wodą, które tu po prostu znikają bez śladu... Straż pożarna często przybywa tu gasić płonące meliny, pogotowie co i rusz zabiera stąd do szpitali mieszkańców, którzy doznali krzywd w sąsiedzkich awanturach. Choć do marginesu spo­łecznego zalicza się tylko 10% mieszkańców, rzuca on głęboki cień na całą okolicę...

Gdzieniegdzie widnieją puste miejsca, ślad po budynkach, których nie odbudowano po wojnie. Miłośnicy Warszawy z pewnością pokazaliby nam wiele, niekiedy zdumiewających, detali architektonicznych. Na jed­nym z domów przy ulicy Stalowej zachowały się, na przykład, resztki szyldu pisanego cyrylicą, pamiętającego jeszcze czasy zaborów... Samot­nie jednak lepiej się tam nie zapuszczać.

A ja nie miałem innego wyjścia. Jerzy Batura zostawił swojego opla na granicy trójkąta, przy skrzyżowaniu ulic Dąbrowszczaków i 11 Listo­pada. Było ciemno, a do tego padał ciężki, marznący deszcz. Dwudziesta. Zza okien sączyła się błękitna poświata telewizorów. Batura szedł pew­nie, zagłębiając się w ulicę Stalową. Nie bał się miejscowych „czerwo­nych twarzy polujących na jeleni”. Ja poprawiłem pistolet gazowy tkwią­cy wygodnie w kieszeni. Też się nie bałem. Ale nie czułem się do końca pewnie. Batura nie spieszył się. Jego jasna kurtka pojawiała się w świetle rzucanym przez latarnie. Mój szary płaszcz pozwalał mi dobrze zlać się z otoczeniem. Na tle szarych, nigdy nie odnawianych ścian, w półmroku i deszczu, byłem dla niego niewidoczny.

Przy ulicy Szwedzkiej niedawno wyremontowano hotel robotniczy, tworząc w nim wygodne przytulisko dla nieco bogatszych Rosjan, Wiet­namczyków, Cyganów i ludzi z prowincji potrzebujących taniego nocle­gu w stolicy. Co podkusiło handlarza dzieł sztuki, Siegfrieda Stadelmanna, by urządzić sobie kwaterę właśnie na skraju trójkąta? Telefon delikat­nie zawibrował mi w kieszeni. SMS. Niemiec wychynął ze swojej kryjówki. Moja hipoteza, że Batura odwiedzi go w hotelu, upadła. A zatem mieli zamiar spotkać się gdzieś tutaj. Tylko gdzie? W jakiejś bramie, na cuchnącej klatce schodowej czy może w słynnej „mordowni” noszącej niegdyś dumną nazwę „Pod Karpiem”?

Ostrożnie przyspieszyłem kroku. Nieoczekiwanie Batura zakręcił w bramę. Jak na złość obok było bardzo jasno - klitka, będąca zapewne kiedyś pracownią szewca lub krawca, mieściła całodobowy sklep mono­polowy. Przyczaiłem się po drugiej stronie ulicy i ukryty w cieniu obser­wowałem. W sklepie był jakiś klient. Brudny i obdarty, wrak człowieka. Budził moją odrazę i jednocześnie litość. Alkohol robi z ludźmi straszne rzeczy. Odliczył na ladę monety, a potem zadowolony ujął w dłonie dwie butelki taniego wina wręczone mu przez sprzedawcę. Wyszedł ze sklepu i niestety zakotwiczył w bramie, do której kierowałem swoje kroki. Nie­znajomy ukucnął opierając się o ścianę i wyciągnął przed siebie dwie ręce z flaszkami.

„Co on robi?” - pomyślałem zdziwiony.

Puścił je jednocześnie. Upadły z wysokości może trzydziestu centy­metrów na ceglany bruk. Trzask pękającego szkła zabrzmiał jak wystrzał. Menel chwycił je za szyjki i zręcznie odwrócił. Przetarłem zdumione oczy. Butelki już nie miały denek! Dwa odpęknięte krążki szkła zostały na ka­miennej kostce. Ile czasu musiał poświęcić, by dojść do tak niezwykłej wprawy?

Bywalec sklepu chłeptał teraz owocowego „mózgotrzepa” prosto jak­by z wielkich kielichów. Minąłem go; nie podniósł nawet głowy. Z bramy wychodziło się na małe czarne podwórze. Okna na dole były zabite dyktą. W powietrzu, mimo chłodu, unosił się smród gnijących kartofli i jeszcze czegoś obrzydliwego.

Za podwórzem widać było prześwit kolejnej bramy. Była ciemna. Przy­pomniałem sobie jak nie tak dawno temu, we Lwowie, wszedłem w taką samą i dostałem po głowie. Wolałem nie ryzykować. Nałożyłem gogle noktowizyjne i nacisnąłem przełącznik. Świat przybrał barwę kilkudzie­sięciu odcieni zieleni. Brama była pusta. Wszedłem w nią śmiało. Wytę­żyłem słuch. Kroków Jerzego nie było już słychać. Zgubiłem trop. A może jednak nie? Z podwórza na dwie strony prowadziły wejścia do klatek scho­dowych. Małą latarką oświetliłem podłogi i uśmiechnąłem się do swoich myśli.

Mokre odbicie eleganckich półbutów mojego przeciwnika... Ruszy­łem po świeżym śladzie. Krople wody i błota stawały się coraz rzadsze, ale dotarłem na ostatnią kondygnację. Trop urywał się przy drzwiach pro­wadzących na poddasze. Naprzeciw dziura strasząca wyrwanymi framu­gami zapraszała na strych. Gdybym zaczaił się tam w ciemnościach, byłbym niewidoczny, a jednocześnie miałbym idealny punkt obserwacyjny... Podkradłem się do drzwi i przyłożyłem do nich mikrofon. Usłyszałem kroki wewnątrz pomieszczenia, syk gotującej się wody, potem bulgota­nie, gdy mój przeciwnik przelewał ją do szklanki. Był sam. A zatem trzeba było czekać. Gdzieś z drugiego końca ulicy kroczył ku nam Niemiec... Dwaj złodzieje i przemytnicy dzieł sztuki wyznaczyli sobie spotkanie w najgorszej części starej Pragi.

Strych był wysypany warstwą żużla. Poza tym leżała tu cała masa rozmaitych gratów. Składowanie takich rupieci na strychach było surowo zabronione. Tu najwyraźniej nikt się tym nie przejmował. Na wszelki wypadek ulokowałem się za starą szafą. Mikrofon zamaskowany jakimś śmieciem zostawiłem koło drzwi, a sam czekałem ze słuchawką w uchu. Teraz, gdy opadło ze mnie częściowo napięcie, poczułem woń kamieni­cy. Z dołu biło do góry ciepłe powietrze. Niosło zapach stęchlizny i cha­rakterystyczną woń drożdży. Ktoś tam niżej pędził bimber. Woń pleśni, stęchlizna gotowanej kapusty... To mógłby być nawet swojski zapach, przywodzący na myśl piwnicę pod domem mojego dziadka na wsi, ale był znacznie za mocny... Do moich uszu dzięki wzmocnieniu odgłosów przez wshipera dobiegały echa alkoholowej libacji i jakiejś rodzinnej awantury. Gdzieś za mną popiskiwały szczury.

Ktoś wchodził po schodach. Dziarskie, twarde stąpnięcia, stukot laski. Kroki były dość ciężkie, ale miarowe. Wyobraźnia podsunęła mi obraz wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyzny, zapewne byłego woj­skowego, poruszającego się z pewną gracją. Po chwili go zobaczyłem. Siegfried Stadelmann. Nieco młodszy od pana Tomasza. Skronie przypró­szone lekko siwizną, gładko wygolona twarz o kwadratowym zarysie szczę­ki. Nienaturalnie sztywna sylwetka, poruszał się jakby połknął kij. Przy­pominał mi esesmana z filmu... Zapukał do drzwi. Batura otworzył mu i rozejrzał się uważnie - mnie oczywiście nie zauważył, ale na wszelki wypadek przymknąłem oczy. Mogło się w nich odbijać światło. Obaj kom­binatorzy przywitali się uściskiem dłoni.

Trwałem w bezruchu. Weszli do środka i zamknęli za sobą drzwi. Drob­ne, delikatne kroki na schodach. Ktoś szedł do góry. Niepewnie, chyba także kierując się po śladach. Po chwili spostrzegłem z dołu lekki poblask latarki punktowej. Niewysoka postać ubrana na ciemno zatrzymała się pod drzwiami. Agent Michaiła - człowiek, który śledził handlarza.

- Psyt - syknąłem cicho.

Tajemniczy przybysz bezszelestnie wycelował we mnie lufę jakiejś koszmarnej spluwy. Z niejakim zdziwieniem rozpoznałem japoński pisto­let nambu z lat dwudziestych. Błysnąłem latarką, aby oświetlić swoją twarz. Nieznajomy podszedł bliżej i przycupnął przy mnie na podłodze. Poczu­łem delikatną woń kwiatowych perfum. Juanita, mogłem się tego spo­dziewać...

Dziewczyna ciągle bez słowa wyjęła spod płaszcza mikrofon kierun­kowy i podobnie jak ja wycelowała go w drzwi podejrzanego mieszkania.

- Chciał pan się ze mną zobaczyć - mówił Niemiec. - Obejrzałem fotografię. Bardzo interesująca.

- Wiem o tym - po głosie domyśliłem się jego uśmiechu.

- To nie jest współczesne zdjęcie - warknął Stadelmann. - Próbuje mnie pan okantować.

- Bynajmniej - głos Jerzego stał się lodowaty. - Wysłałem list i fotografię z zapytaniem, czy zainteresuje pana ta oferta. Nie zwykłem rozpoczynać starań bez zabezpieczenia sobie zbytu. Pan tymczasem, za­miast spokojnie wymienić korespondencję, zwala mi się do Warszawy i żąda natychmiastowego spotkania. Nie jestem jeszcze gotowy.

Niemiec milczał przez dłuższą chwilę.

- Ile czasu potrzebuje pan, żeby zdobyć dla mnie tę ikonę? - wyce­dził.

- Może miesiąc, może półtora - powiedział beztrosko Jerzy. - To za­leży od wielu okoliczności.

Dobiegło nas stłumione przekleństwo.

- A może wystarczą trzy dni - dodał Batura. - Jestem na tropie. Pro­szę uzbroić się w cierpliwość. Na razie chciałbym otrzymać pięćset dola­rów na koszty...

- Dobra. Niech będzie...

Trzasnęły drzwi. Niemiec wyszedł z klitki i gniewnie mrucząc scho­dził po schodkach. Jerzy spokojnie zgasił światło i po chwili ruszył w ślad zanim.

- Spotkamy się niebawem - szepnęła dziewczyna. - Na razie obo­wiązki wzywają.

Poskładała swój szpiegowski kram i zniknęła tak cicho, jak się poja­wiła. Ja nie ruszałem się z miejsca. Odczekałem dziesięć minut. Ostrożnie podkradłem się do drzwi poddasza. Stare zamki, kiepskiej jakości, ale zapewne mój wróg nie trzymał wewnątrz nic cennego albo wystarczająco dobrze poznał mieszkańców tej dzielnicy, by uznali go za swojego. Maj­strowałem przy zamkach tylko chwilę. Wszedłem. Światło latarki rozja­śniło kąty. Jeden pokoik, w kącie archaiczny zlew. Stół, dwa kulawe krze­sła. Odłażąca tapeta... Nad zlewem przykręcone do ściany zmętniałe lu­stro. A zatem do dzieła.

Szybko wykręciłem cztery zardzewiałe śruby. Pod taflą szkła siedzia­ły małe, brązowe robaczki. Z niejakim zdziwieniem rozpoznałem plu­skwy. A sądziłem, że ta plaga dawno już została u nas wytępiona... Do tylnej strony lustra przykleiłem prosty mikrofon membranowy, zwiniętą w spiralę antenę, przekaźnik i ogniwo termoelektryczne, które ładowało mały akumulatorek wykorzystując jako paliwo ciepło. Szpiegowskie gadżety do kupienia w sklepie z artykułami dla agentów ochrony i detektywów... Przykręciłem lustro na miejsce i wykonałem próbę mikro­fonu, a potem sprawdziłem jakość odbioru. Urządzenie działało idealnie.

Zszedłem na parter. Pijak w bramie skończył już opróżnianie obu fla­szek. Teraz smętnie przeliczał garść drobnych.

- Panie, daj dwadzieścia groszy - zaczepił mnie.

- Trzeba było nie tłuc butelek, za każdą w sklepie daliby dwanaście groszy - odburknąłem.

Wyszedłem w mrok. Przestało padać, ale zrobiło się dużo chłodniej. Powierzchnię ulicy pokrywała tak zwana szklanka, nogi, mimo że buty miałem podkute, same się rozjeżdżały. Ruszyłem w stronę cywilizacji. Na szczęście obyło się bez przygód. Nikt mnie nie zaczepił, w taką pogodę żule siedzieli w melinach, w piwnicach i na strychach. Dziś nie sezon na Jeleni... Samochodu Jerzego nie było w miejscu, w którym go zostawił. Widocznie już odjechał. Ja też wróciłem do domu. Miałem sporo szczę­ścia, zdążyłem na ostatni skład metra. Godzinę później zapadałem w sen, nakryty szarym wojskowym kocem.

ROZDZIAŁ DRUGI

GIEŁDA NA KOLE • JUANITA • SZEF KUPUJE LIPOWE KORY­TO • FAŁSZERZ MALINOWSKI • JAK SIĘ MALUJE IKONY • ZAKŁADAM PODSŁUCH

Z głębokiego snu wyrwał mnie dźwięk telefonu. Spojrzałem na zega­rek. Ósma. Zaspałem do pracy? Nie, przecież dziś sobota.

- Halo? - podniosłem słuchawkę.

- To ja - usłyszałem głos szefa. - Możesz spotkać się ze mną za godzinę?

- Oczywiście - wymamrotałem. - A gdzie konkretnie?

- Na giełdzie na Kole - wyjaśnił. - Będę przy wejściu.

Wygrzebałem się z ciepłego łóżka i umyłem pospiesznie zęby. Ubra­łem się i wyjrzałem przez okno. Wczorajszy deszcz spłukał do reszty śnieg, ale nocny przymrozek posrebrzył dachy. Wykonałem kilkanaście pompek dla pobudzenia krążenia. Po chwili byłem gotów. Zbiegłem na dół i złapa­łem autobus linii 167.

Bazar na Kole to dziwne miejsce. Wyobraźcie sobie spory plac, czę­ściowo zastawiony budami. Na placu i w przyległych uliczkach w każdy weekend odbywa się wielka giełda staroci. Handlarze z połowy kraju ciągną tu jak muchy do miodu, przywożąc wszelakie możliwe barachło, szumnie nazywane przez nich antykami. Co można nabyć na dziesiątkach straga­nów? Elementy uzbrojenia z obu wojen światowych, lalki pozbawione głów, platerowane sztućce z okresu Księstwa Warszawskiego sąsiadują­ce z gramofonami z początków XX wieku. Przy odrobinie cierpliwości można tu znaleźć dosłownie wszystko. Zdekompletowane porcelanowe serwisy, fabrycznie nowe szkła do lamp naftowych, jak również same lampy wszelkich możliwych marek z najrozmaitszych okresów.

Oczywiście w powodzi szmelcu od czasu do czasu trafia się coś cieka­wego. Handlarze penetrując strychy znajdują niekiedy stare obrazy, spa­tynowane przedmioty odsłaniają ciekawe sygnatury... Garść zaśniedzia­łych blaszek okazuje się być skarbem średniowiecznych monet... Można kupić tu meble w każdym właściwie stanie, od stosów rozeschniętych elementów aż po lśniące politurą wypieszczone cacka... Niepozorna butelka wtłoczona do tekturowego pudełka to marzenie kolekcjonerów z Polski i Niemiec - flaszka po coca-coli wyprodukowana w Szczecinie w 1924 roku... Zaśniedziała łuska do mosina pochodzi z krótkiej partii wykona­nej we Francji tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej. Mały mosiężny krzyżyk leżący w gablocie, tuż obok angielskiego zegarka kole­jarskiego, wykonano dla uczczenia manifestacji patriotycznej w 1863 roku... Okazje jednak zdarzają się rzadko. Handlarze to fachowcy i wiedzą, jaką wartość przedstawia ich towar.

Pan Tomasz stał przy wejściu rozmawiając przyjaźnie z Juanitą. Choć od naszych przygód w dżunglach Brazylii upłynął okrągły rok, nie zmie­niła się prawie wcale. Jej skóra zachowała ciepłą barwę kojarzącą się z rozległymi przestrzeniami brazylijskiego interioru. Miała na sobie kurt­kę podbitą futrem renifera, a na głowie rosyjską papachę.

- A zatem znów się spotykamy - skłoniłem przed nią głowę.

Uśmiechnęła się lekko.

- Michaił obserwuje Stadelmanna - wyjaśniła. - Nie opuści go na krok.

- A ja mam założony podsłuch w melinie Batury - pochwaliłem się.

Spojrzała na mnie z uznaniem.

- Chodźcie - zachęcił Pan Samochodzik.

Weszliśmy na bazar. Uwielbiałem to miejsce, choć jako pracownik naszej komórki częściej bywałem tu służbowo niż prywatnie.

Skierowaliśmy się na lewo, gdzie kilku przybyszów ze Wschodu ofe­rowało przeszmuglowane ikony. Sądziłem, że po to właśnie tu przyszli­śmy, ale pan Tomasz prześliznął po nich obojętnym wzrokiem. Marzyłem, aby kiedyś udało się ukrócić przemyt, ale na razie nie było na to najmniej­szych szans. Zbyt wielu ludzi codziennie przekraczało granicę, by można było ją upilnować. Nie pomagały nawet drakońskie kary stosowane przez wymiar sprawiedliwości naszych wschodnich sąsiadów. Na miejsce każ­dego schwytanego i skazanego przemytnika pojawiało się trzech nowych.

Po prawdzie to, co oferowano na straganach mogło wzbudzić przelot­ne zainteresowanie początkującego kolekcjonera. Zabytki trafiające do nas powstały przeważnie pod koniec XIX wieku. Te starsze i cenniejsze szmuglowano od razu na Zachód.

Minęliśmy kolejne stoisko, na którym stało kilka wypolerowanych na wysoki połysk samowarów. Od razu widać było, że czyścił je kompletny dyletant. Szlifowanie całkowicie zatarło sygnatury i inne detale umożli­wiające ich identyfikację. Teraz był to już tylko mosiężny złom pozba­wiony jakiejkolwiek wartości muzealnej czy kolekcjonerskiej.

Pan Tomasz obejrzał je obojętnie, po czym, wykorzystując, że na chwi­lę się zatrzymałem, objął prowadzenie. Wykręciliśmy niewielkie kółko i poszliśmy w prawo, gdzie pod płotem królowali handlarze mebli. Ze starej kanapy pamiętającej czasy rozbiorów zwisały resztki pokrycia. Za­rdzewiałe sprężyny celowały w niebo. Pan Tomasz zwolnił.

Juanita chłonąca atmosferę targowiska nie zauważyła niczego, ale ja zbyt dobrze znałem pana Tomasza. Czułem, że dopiero teraz zaczął cze­goś szukać na poważnie. Oglądał po kolei wystawione graty. Nieoczeki­wanie jego oko zatrzymało się na sfatygowanym drewnianym korycie. Musnął palcami powierzchnię poszarzałego drewna i uśmiechnął się lekko.

- Ile, dlaczego tak drogo i ile można utargować? - zagadnął handlarza.

- Dwieście - odpowiedział handlarz.

Szef z udawanym namysłem ponownie obejrzał obiekt.

- Dam dwadzieścia - powiedział stanowczo.

Handlarz chyba miał ochotę splunąć na ziemię, ale zatrzymawszy wzrok na mojej barczystej sylwetce zrezygnował.

- To jak za darmo - oburzył się.

Jego oburzenie było udawane. Ramy starych koryt można na co dru­giej wsi zgromadzić bogatą kolekcję i to praktycznie za darmo!

- Dwadzieścia pięć, to moje ostatnie słowo - szef był nieustępliwy. - I tylko dlatego daję dwadzieścia pięć, że to lipowe drewno. Za inne dwudziestu bym nie dał.

- Dasz pan trzydzieści i niech będzie moja strata - westchnął sprzeda­jący.

Widać chciał się już zbierać do domu, mróz zdrowo szczypał w uszy.

- Trzydzieści? - Pan Samochodzik poskrobał się w głowę.

- Dwadzieścia dziewięć i zabieraj je pan - handlarzowi widać zależa­ło na dobiciu targu.

Po chwili, uginając się pod ciężarem nabytku, szedłem do wyjścia.

- Szefie, po co nam to? - jęknąłem. - Chce pan zmienić wystrój wnętrz w ministerstwie?

- A wiesz, że to niegłupi pomysł - uśmiechnął się do swoich myśli.

Juanita zatrzymała się przy jednym ze stoisk. Jej uwagę przykuł dziw­ny sznur z plecionych drucików. Oglądała go przez chwilę w zadumie, a potem na próbę opasała się nim w talii.

- Na pasek do sukienki w sam raz - ucieszyła się.

Sprzedawca słysząc jej słowa złapał się za głowę i niemal siłą wyrwał jej przedmiot z dłoni.

- Ja nie pozwolę - powiedział po rosyjsku z patosem - to szarfa od białogwardyjskiego munduru.

Nie wszczynaliśmy z nim sprzeczki, wycofaliśmy się. Zapakowali­śmy koryto do bagażnika służbowego lanosa, którym przyjechał szef.

- I co z tego zrobimy? - zapytałem.

Pan Samochodzik uśmiechnął się tajemniczo.

- Ikonę - powiedział bez mrugnięcia okiem.

Z wrażenia omal nie przytłukłem sobie palców klapą.

- Wchodzimy do rozgrywki, Pawle - powiedział poważnie. - I po­trzebujemy naprawdę silnego atutu.

Ruszyliśmy. Po kilkunastu minutach zatrzymaliśmy się gdzieś na Be­mowie przed ponurym blokiem z wielkiej płyty.

- Koryto na ramię i za mną - zakomenderował Pan Samochodzik.

Poszedłem posłusznie. Zauważyłem, że Juanita zmarzła. No cóż, gdy człowiek przez cale życie mieszka w ciepłym klimacie, to trudno mu się przyzwyczaić...

Ostatnie, czwarte piętro, odrapane drzwi. Pan Samochodzik zastukał. Z wnętrza dobiegł rumor. Coś się przewróciło i drzwi stanęły otworem.

Młody człowiek z krzaczastą brodą spojrzał na nas i wrzasnąwszy usiłował zatrzasnąć nam drzwi przed nosem. Wsunąłem stopę za próg i uniemożliwiłem tę próbę. Wtarabaniliśmy się do mieszkania. Gospodarz poniechał oporu. Szef przekręcił klucz w zamku i schował go do kieszeni.

-No cóż, Malinowski - powiedział spokojnie. - Co ostatnio ciekawe­go namalowałeś?

- Jestem niewinny jak niemowlak - jęknął gospodarz.

- Kim on jest? - zaciekawiła się Juanita.

- Student wylany z ASP - wyjaśniłem. - Geniusz, a ściślej mówiąc genialny fałszerz... Przyskrzyniliśmy go w zeszłym roku.

Szef jednym ruchem ściągnął muślin nakrywający niewielki obraz sto­jący na sztalugach.

- Hm... - mruknął - któryś z pomniejszych malarzy flamandzkich z XVIII wieku... Bardzo udany falsyfikat. Widok portu w Amsterdamie?

Z biurka podniósł kserograficzną odbitkę starego sztychu i dłuższą chwilę porównywał oba obrazki.

- To na prywatny użytek - zarzekał się gospodarz. - Każdemu wolno malować, co tylko zechce... Nie macie żadnych dowodów, że malowałem na sprzedaż. Jestem uczciwym człowiekiem.

Szef uciszył go jednym spojrzeniem.

- Słuchaj, Malinowski - powiedziałem - ty nas jeszcze nie poznałeś od złej strony... Mogliśmy cię wtedy zapudłować na co najmniej rok bez zawiasów. A nie wiem, czy w więzieniu mógłbyś malować takie obrazki.

Gospodarz milczał i coś rozważał w myślach. Jego spojrzenie spoczę­ło na korycie. Postawiłem je chwilę wcześniej przy drzwiach, żeby nie krępowało mi ruchów.

- Oczywiście, że nie chcę poznać panów ze złej strony - powiedział. - Zaraz zrobię herbaty i porozmawiamy. Po co te nerwy?

Pan Tomasz wyciągnął tymczasem zza szafy kawał tektury, na której było widać wielobarwny szkic.

- Witkacy jak żywy - powiedział z uznaniem. - Co możesz o tym powiedzieć?

- To autentyk - szybko zapewnił gospodarz rzucając nerwowe spoj­rzenia na boki.

- Jasne - parsknąłem. - Taki sam jak ten obraz Malczewskiego, który próbowałeś opchnąć miesiąc temu?

- O, to o tym też wiecie? - zdumiał się. - To nie ja! - nagle jakby się obudził.

Pan Tomasz przyjrzał się uważnie swojemu znalezisku.

- Autentyk, powiadasz - mruknął. - A ja widziałem ten autentyk w domu aukcyjnym „Arka” zaledwie miesiąc temu. Mało znany egzem­plarz, nigdy nie był wystawiany... Nie figuruje w katalogach i albumach.

- To ja go kupiłem - wymamrotał Malinowski.

Nie zabrzmiało to przekonująco.

- W tej chwili powinien znajdować się w prywatnej kolekcji w Gdań­sku... - powiedziałem wyjmując telefon komórkowy. - Przedzwonimy zaraz do naszego znajomego i...

- No dobra, ja to namalowałem - jęknął fałszerz - ale na własny uży­tek. Nie stać mnie na oryginały, to maluję kopie i...

- I jak mi się znudzą, sprzedaję naiwnym kolekcjonerom - uzupełni­łem. - Kasa idzie na alkohol, panienki, grzybki halucynogenne czy czego tam teraz artyści używają...

- Ja tu muszę czynsz płacić... - wyksztusił.

- Pogadajmy, Malinowski - szef usiadł na blacie biurka.

Górował te­raz nad niskim i szczupłym artystą. - Jesteś nam potrzebny i tylko dlatego nie zadzwonimy po policję...

- Policja nic na mnie nie ma - jęknął. - Jestem czysty...

- Doprawdy? - zapytałem złowróżbnym tonem.

- Do rzeczy - huknął na malarza szef. - Propozycja nasza jest kon­kretna. Namalujesz nam coś, a my ci damy na miesiąc spokój.

- Tylko miesiąc? - jęknął.

- Cały miesiąc? - popatrzyłem na szefa z naganą.

- A co trzeba by namalować? - zainteresował się artysta.

- Ikonę - szef położył przed nim wydruk przywieziony z Paryża przez Michaiła. - Pomylisz się o włos i nie chcę być w twojej skórze.

- Dawno nie podrabiałem ikon... - spostrzegłszy, że się wygadał, te­atralnym gestem zasłonił sobie usta.

Udaliśmy, że nic nie słyszeliśmy. Obejrzał uważnie wydruk.

- Kopia - powiedział po namyśle - kopia pierwowzoru z XVIII wieku. Prawdopodobnie robota Winogradowa. Lata osiemdziesiąte XIX wieku.

Uniosłem brwi z uznaniem. Był naprawdę niezły. Ciekawe, za co go wywalili ze studiów.

- A więc namalujesz nam to - przykazał surowo szef.

- Tak jest. Na kiedy?

- Na wczoraj - powiedziałem stanowczo.

Zamyślił się.

- Będę potrzebował złoto w płatkach, tempery, pędzle z sobolowego włosia... Samo zgromadzenie składników zajmie miesiąc...

Pan Samochodzik spojrzał na niego badawczo. Po wpływem tego spoj­rzenia artysta zmiękł jak wosk.

- W zasadzie to dużo surowców mam w magazynku - mruknął. - Może nawet wszystkie... Za dwa tygodnie zgłosicie się po odbiór...

- Jutro wieczorem - powiedziałem poważnie.

- Niemożliwe! - wykrzyknął.

Zaraz jednak spokorniał.

- W poniedziałek rano - zaproponował.

- O ósmej rano - szef pokazał zegarek. - I nikomu ani słowa albo ruski miesiąc popamiętasz.

- Oczywiście. Nikomu - kiwał gorliwie głową. - Dobro klienta za­wsze przedkładam nad swoje własne... I jestem bardzo dyskretny. A jak­byście tak potrzebowali coś jeszcze, to tylko znajdźcie odbiorcę, a forsą się podzielimy... Nawet Leonarda da Vinci mogę spróbować zrobić...

Opuściliśmy gościnne progi.

- Niech pan powie, co też pan knuje? - zapytała Juanita.

Ja też byłem bardzo ciekaw.

- Batura jest na tropie ikony - powiedział poważnie szef - ale nie jest w stanie odnaleźć jej szybko. Musimy pokrzyżować mu trochę szyki, nadrobić stracony czas, wyprzedzić go w wyścigu i wykiwać.

- A zatem...

- Zatem na początek pozbędziemy się najpoważniejszego potencjal­nego kupca...

- Oferując mu falsyfikat - domyśliłem się.

- Więcej. Oferując mu bardzo dobry falsyfikat, za próbę przemytu którego będzie go można przymknąć na jakiś czas...

- Ale jeśli Stadelmann jest fachowcem, to czy nie pozna od razu, że to kopia? - zaniepokoiła się Juanita.

- Nie w tym wypadku - powiedział szef z gorzkim uśmiechem. - Ten Malinowski to geniusz w każdym calu... Chory, działający po złej stro­nie, ale geniusz... Malinowskiego też trzeba będzie posadzić. Zanim zła­pie wiatr w żagle.

Pojechaliśmy na Stare Miasto. Michaił czekał na nas w kawalerce Pana Samochodzika - widać pan Tomasz dał mu klucze.

- Stadelmann odleciał do Frankfurtu - powiedział na wstępie. - Ale ma rezerwację na powrót, jutro wieczorem. Mamy półtora dnia.

- Tym lepiej dla nas - mruknął Pan Samochodzik.

Wtajemniczyliśmy naszego przyjaciela w swoje plany.

- Sprytne - powiedział. - Ale ten człowiek nie jest zawodowym mala­rzem ikon. Ikonopisem, bo oni nie lubią określenia „malować” w odnie­sieniu do swojej pracy. Ikony się „pisze”...

- No cóż - westchnął szef - dla człowieka, który zajmuje się tym zawodowo, wykonanie kopii mającej posłużyć do oszukiwania bliźnich, byłoby sprzeczne z zasadami... Nie chcę, żeby ktokolwiek miał przeze mnie wyrzuty sumienia.

- Ikony... - powiedziała Juanita. - W Brazylii znałam kiedyś kilku Ukraińców, mieli cerkiewkę niedaleko Kurytyby... Czym różnią się iko­ny od normalnych świętych obrazów?

Zamyśliłem się na dłuższą chwilę.

- Widzisz - powiedziałem - dla nas, katolików, święty obraz to święty obraz. Dla grekokatolików czy wyznawców prawosławia, a także dla Koptów, ikona to nie jakiś tam obraz, ale mistyczne okno, przez które widać rzeczywistość raju. W normalnych obrazach jest światłocień, cieniowa­nie, to wszystko, co sprawia, że namalowane postaci wydają się trójwymiarowe.

- Aha - kiwnęła głową.

- W ikonach - podjął mój wywód szef - światło bije z głębi obrazu prosto na widza. Poza tym ich malowanie było obwarowane całą masą kanonów, nie zawsze dziś zrozumiałych. Stroje, układ dłoni, atrybuty świę­tych - to wszystko miało znaczenie symboliczne, jawne lub ukryte.

- A jak się maluje, to znaczy pisze ikony? - zapytała.

- Najpierw trzeba mieć lipową deskę - wyjaśniłem. - Po to kupiliśmy to stare koryto, żeby mieć odpowiednio antycznie wyglądające drewno...

Pan Samochodzik przytaknął.

- Po drugiej stronie, na tak zwanym zapiecku, nacina się rowki, w które wsuwa się listwy. Zabezpieczają one obraz przed pękaniem, stosuje się bowiem taki układ słojów, żeby z czasem obraz wysychając stawał się lekko wypukły w stronę widza. Deski przycina się do odpowiedniego kształ­tu. Następnie rzeźbi się zagłębienie, w którym znajdzie się wizerunek świę­tego. Całość bieli się mieszaniną wapna i kleju kazeinowego. Fachowo wykonana zaprawa wytrzymuje nawet tysiąc lat kamieniejąc z czasem... To pokrywa się farbą rozrabianą na kurzych jajkach i oleju.

- Ramkę maluje się, natomiast zagłębienia pokrywa płatkami złota lub srebra. Często tło jest tłoczone we wzory. Na powierzchni, używając farb temperowych, maluje się wizerunek... Najstarsze ikony znamy z IV wieku naszej ery. Niestety, w czasach ikonoklazmu, gdy część teologów bizantyjskich w VI wieku uznała, że sporządzanie wizerunków świętych jest bluźnierstwem, ogromną ilość świętych obrazów zniszczono. Drugi ikonoklazm to czasy rządów bolszewickich. Jak się oblicza, komuniści zniszczyli 150 milionów ikon. Kilka szkół malarskich w ogóle zniknęło - wymordowano mnichów, którzy znali tę sztukę... - zakończyłem. - Dziś to wszystko powoli się odradza.

Zamilkliśmy. Pan Tomasz mógł powiedzieć na ten temat więcej. Kie­dyś, dawno temu, zanim jeszcze zostałem jego współpracownikiem, z dyrektorem Marczakiem zwalczał przemyt szczególnie cennych ikon ze szkoły w Krośnie. Malowane na styku kultur były szczególnie piękne dzięki temu, że w przeciwieństwie do kanonicznych posiadały światłocień...

- Sprawa Stadelmanna na dobrej drodze - odezwał się Michaił. - Trze­ba zająć się działalnością podstawową. To znaczy odszukać zaginiony ory­ginał ikony, zanim zrobi to Batura. Bo obawiam się, że jak już ją odnaj­dzie, istnieje duże ryzyko, że nie zdołamy mu jej odebrać.

Kiwnęliśmy głowami.

- Poprowadzimy to dwutorowo - zaproponowałem. - Uważam, że Batura prowadzi badania w archiwach, osobiście lub poprzez wynajęte osoby. Na razie roześlemy zapytania do wszystkich warszawskich archi­wów. Zakładając oczywiście, że ikona trafiła do Warszawy...

- Słusznie - kiwnął głową Pan Samochodzik. - Co ponadto?

- Sądzę, że trzeba obserwować Baturę.

- Możemy się tym zająć - zaofiarował się Michaił. - Nas nie zna...

Faktycznie. Ich drogi jeszcze ani razu się nie skrzyżowały...

- Juanita nie mówi po polsku - przypomniałem. - To jej utrudni zadanie.

- Poradzę sobie - powiedziała spokojnie.

- Musimy też sami spróbować złapać trop... - zasugerował pan To­masz. - Najlepiej byłoby ustalić, gdzie ikona się znalazła...

- W Warszawie mamy dwie cerkwie - powiedziałem. - To nam zawę­ża krąg poszukiwań.

- Pawle - powiedział szef- obecnie mamy dwie... Ale w 1880 roku było ich zapewne dwadzieścia albo i lepiej. Zaś prawosławne obiekty sa­kralne mamy cztery.

- Cztery obiekty sakralne? - zainteresował się Michaił.

- Sobór katedralny pod wezwaniem świętej Marii Magdaleny na Pra­dze, cerkiew pod wezwaniem świętego Jana Klimaka na cmentarzu pra­wosławnym na Woli, kaplica i mały monaster na ulicy Miodowej oraz kaplica przy akademiku dla młodzieży prawosławnej - wymienił.

Popatrzyłem na niego zaskoczony. Nigdy o tym nie słyszałem. Ba, nawet nie przypuszczałem, że w Warszawie uczą się jacyś prawosławni studenci...

- Ponadto jest jedna cerkiew z interesującego nas okresu, która obec­nie pełni funkcje kościoła polsko-katolickiego, a znajduje się przy ulicy Szwoleżerów. Dawniej była to świątynia garnizonowa któregoś z kozac­kich pułków stacjonujących w okolicach parku Łazienkowskiego. A, był­bym zapomniał. Jedna jest gdzieś na terenie Cytadeli, ale znajduje się na zamkniętym terenie wojskowym.

- Sądzę, że zdobędę zezwolenie na jej zwiedzenie - powiedziałem. - Mój dawny szef z jednostki komandosów jest tam obecnie dowódcą garnizonu.

- To znakomicie. Jutro niedziela, odwiedzimy wszystkie warszawskie cerkwie i trochę się rozpytamy - zaproponował Michaił. - Może mają jakieś dokumenty, może coś wiedzą...

***

Kiedyś już przebyłem tę drogę. Wąski szyb techniczno-wentylacyjny wysoki na przeszło siedemdziesiąt metrów... „Rezydencja pod Orłem” - kryjówka Batury. W zasadzie powinienem nazwać ją mieszkaniem, bo przecież wcale się nie ukrywał... Szło się wygodnie - chropawy beton dawał dobre zaczepienie dla rąk i nóg. Z dołu do góry szedł lekki po­dmuch ciepłego powietrza. Przypomniałem sobie tamtą noc, gdy wspina­łem się tu, by wymierzyć sprawiedliwość... Teraz nie miałem aż tak ambitnych planów. Końcowy odcinek szybu, dwa metry poniżej poziomu dachu. Nad głową miałem stalowy daszek zabezpieczający studnię przed śniegiem i deszczem. Było chłodno. Mały wywietrznik, jeden z tych, któ­rych tysiące mijałem po drodze. Bardzo ważny wywietrznik... Wyjąłem z kieszeni światłowodowy wziernik, podobny do tych, których lekarze używają podczas zabiegów laparoskopii. Przesunąłem go pomiędzy listwa­mi kratki i zajrzałem ciekawie w obiektyw. Jerzy siedział przy biurku. Przed sobą miał rozłożony rocznik gazet. Papier był pożółkły, mogły mieć sto lat. Obok leżał słownik rosyjsko-polski. W kuchni zaszumiał elektryczny czajnik. Batura poszedł zrobić sobie herbaty. Manipulując wziernikiem ustawiłem go w końcu pod odpowiednim kątem i odczytałem tytuły gaze­ty. Wyciągnąłem zabawkę z otworu. Zamiast niej umieściłem przy listwach bardzo czuły mikrofon, sprzężony z niewielkim nadajnikiem radiowym, identyczny jak ten zostawiony za lustrem w mieszkaniu na Pradze...

ROZDZIAŁ TRZECI

CMENTARZ PRAWOSŁAWNY NA WOLI • LEGENDA O KLASZ­TORZE KIŻŁAK • OSZUKUJĘ STADELMANNA • CZY BATURA ZNA MALINOWSKIEGO? • PONOWNE ODWIEDZINY U FAŁSZERZA OBRAZÓW • KOLEKCJONER POCZTÓWEK

Cerkiew Świętego Jana Klimaka na warszawskiej Woli wyróżnia się dość wysmukłą sylwetką i ładną zieloną kopułą. Stoi na niewielkim wznie­sieniu, toteż widać jaz daleka. Od ulicy oddzielają ją tory tramwajowe oraz mur, będący jednocześnie murem cmentarnym. Znalazłem miejsce do zaparkowania. Po drugiej stronie ulicy było widać dziwną, przysadzistą budowlę. Pomalowano ją na upiornie żółty kolor.

- To kaplica mormonów - wyjaśnił pan Tomasz, widząc moje zainte­resowanie. - Siedzą tu już chyba piętnaście lat.

- Nawet nie wiedziałem, że są w Polsce - zdziwiłem się.

- Owszem, ale nie ma ich wielu. To straszna religia, nie wolno palić tytoniu, pić kawy i herbaty, nie wspominając o alkoholu... Nie pasuje do szerokiej polskiej duszy - uśmiechnął się. - Poza tym od 1890 roku nie wolno im praktykować wielożeństwa.

Ruszyliśmy naprzód mijając kościół pod wezwaniem świętego Waw­rzyńca. Cerkiew była o rzut kamieniem. Msza chyba właśnie się skończy­ła, z wnętrza wyszło kilkadziesiąt osób.

- Niewielu mają wiernych - mruknąłem.

- Bo i świątynia nieduża - powiedział. - Nie to co cerkiew pod we­zwaniem świętej Marii Magdaleny na Pradze. Tam przychodzą się modlić nawet dyplomaci z ambasady...

Po chwili, mrużąc oczy oślepione blaskiem dnia, stanął przed nami Michaił.

- Witajcie - odezwał się. - Obowiązki religijne wypełnione, można przystępować do służbowych...

Juanita też wyszła. Uśmiechnęła się na nasz widok.

- Pojedziemy do parafii - zakomenderował szef. - Popytamy, czy cze­goś nie wiedzą... A może... - spojrzał na dziewczynę. - Pawle, znasz ten cmentarz?

- Oczywiście, szefie, robiłem tu dwa lata temu dokumentację fotogra­ficzną...

- To zróbmy tak: ja i Michaił pójdziemy popytać, a ty pokaż Juanicie nekropolię. Jest tu wiele ciekawych grobów. W Brazylii czy Szwecji ta­kich nie ma...

- Z przyjemnością - kiwnąłem głową.

Tak też zrobiliśmy. Szef i nasz przyjaciel powędrowali ścieżką w stro­nę zabudowań plebani, a ja z Brazylijką ruszyliśmy pozwiedzać.

- Ładnie tu - powiedziała rozglądając się wokoło. - Lubię stare cmen­tarze zarośnięte wiekowymi drzewami. U nas w Brazylii nie ma ich dużo. W starych dzielnicach Rio... Tylko roślinność u nas inna. No i śniegu nie ma. Słońce, biały piasek, palmy...

Westchnęła cicho.

- Chcesz tam wrócić? - bardziej stwierdziłem niż zapytałem.

Kiwnęła głową, ale nie podjęła tematu.

- Oprowadź mnie - uśmiechnęła się lekko. - Ten cmentarz założono dla Rosjan? Wiem, że zagarnęli wasze ziemie pod koniec XVIII wieku i dopiero w 1918 roku odzyskaliście wolność...

- Owszem. W XIX wieku mieliśmy dwa duże powstania narodowe, za każdym razem utopione przez zaborców we krwi... Pierwsze wybu­chło 29 listopada 1830 roku. W tym okresie Rosjan było tu niewielu, zaj­mowali tylko najwyższe stanowiska. Armia w zasadzie była polska, tylko niektórzy oficerowie na najwyższych szczeblach byli Rosjanami. Dlatego powstanie szybko odniosło spore sukcesy. Zajęliśmy dość rozległy teren, ale niestety przewaga militarna Rosjan była bardzo znaczna. Stoczyliśmy kilka bardzo krwawych bitew, kilka nawet wygraliśmy zadając im bardzo ciężkie straty. Wróg jednak szybko podszedł pod Warszawę i zaczęło się oblężenie... Miasto otaczało kilka fortów ziemnych i pas starych, osiemnastowiecznych jeszcze umocnień. Tu, gdzie teraz stoimy, znajdowała się jedna z redut, zamykająca drogę w stronę Woli. W tej chwili tego w zasa­dzie nie widać, zmieniała się konfiguracja terenu, ale na północ i południe stąd rozciągały się bagna. Rosjanie przypuścili kilka szturmów, Polacy pod wodzą generała Józefa Sowińskiego bohatersko się opierali... Ale przeciwnicy posiadali ogromną przewagę, zarówno liczebną, jak i w artylerii. Zdobyli redutę wolską i wkroczyli do Warszawy... Generał Sowiński poległ gdzieś na tym terenie. Jego zwłok nigdy nie odnaleziono, ale ponoć jeden z Rosjan na pobojowisku odszukał drewnianą nogę gene­rała i zaniósł ją wdowie... Ale to nie koniec historii. Generał podobno został pogrzebany koło kościoła pod wezwaniem świętego Wawrzyńca - wskazałem gestem kąt cmentarza, gdzie pomiędzy bezlistnymi drzewa­mi prześwitywała bryła katolickiej świątyni. - Po powstaniu zaborcy zabrali nam kościół, przekształcając go w cerkiew pod wezwaniem Matki Boskiej Włodzimierskiej, a w miejscu domniemanego pochówku Sowińskiego wzniesiono grobowiec rosyjskiego generała Aleksandra Murawiowa. Niestety, ku utrapieniu jego rodziny, Polacy potraktowali miejsce jego spoczynku jako pomnik na cześć swojego bohatera i regularnie składali przy nim kwiaty, a od czasu do czasu nawet urządzali patriotyczne wie­ce... W latach trzydziestych XX wieku postanowiono sprawdzić, czy w tych uporczywie powtarzanych pogłoskach nie kryje się ziarno prawdy. Otwarto grobowiec, ale znaleziono w nim tylko zwłoki rosyjskiego generała...

- W miejscu tak bohatersko bronionym urządzono rosyjski cmentarz? - zdziwiła się.

- Tak. To była jedna z represji po przegranym powstaniu. Straciliśmy resztki wolności. W miejscu bohaterskiej śmierci setek polskich żołnierzy zaborcy urządzili swoją nekropolię. Na północ od miasta wznieśli Cyta­delę. Polską armię rozwiązano, a do utrzymania porządku w podbitym kraju sprowadzono do Królestwa Polskiego i do samej Warszawy znaczne siły rosyjskie. Zaczęto też na coraz większą skalę wymieniać korpus urzęd­niczy. Osiedlali się tu rosyjscy kupcy, oficerowie sprowadzali z Rosji ro­dziny. Pierwszymi pogrzebanymi na tym terenie byli oczywiście żołnie­rze. Rosjan pochowano po zewnętrznej stronie reduty, Polaków wewnątrz, jakby dla podkreślenia, kto gdzie walczył...

Wędrowaliśmy pośród drzew.

- Zobacz - wskazałem jej jeden z grobów - tu spoczywa generał So­krates Starynkiewicz, rosyjski prezydent Warszawy. To dla odmiany bar­dzo wybitna i zasłużona dla miasta postać. Za jego rządów dokonano ka­nalizacji centrum, zbudowano stację wodociągów oraz położono tory pierwszych linii tramwajowych. Był to człowiek ogromnej uczciwości i gdy po szesnastu latach swoich rządów umarł w 1892 roku, mieszkańcy szcze­rze go opłakiwali... Po dziś dzień jeden z placów naszego miasta nosi jego imię...

Doszliśmy do przecinającego cmentarz wysokiego nasypu ziemnego.

- To też resztki wałów reduty - wyjaśniłem. - Dziś jeszcze, gdyby powędrować po tych stokach, pewnie udałoby się znaleźć kule karabino­we wystrzelone podczas tamtej bitwy... Za tymi wałami znajdują się mię­dzy innymi groby Ukraińców, którzy zmarli w Polsce internowani po nieudanej wyprawie Józefa Piłsudskiego na Kijów w 1921 roku... Spoczy­wają tam także prochy członków rządu powołanego na Ukrainie w 1941 roku, po wkroczeniu hitlerowców. Niemcy nie chcieli tam państwa ukra­ińskiego, nawet kolaborującego z nimi...

Zawróciliśmy w stronę starej części cmentarza. W jednym z zakątków stało kilka dziwnych nagrobków w kształcie kamiennych trumien.

- A cóż to jest takiego? - zdumiała się Juanita. - To u was normalne?

- Nie, to nagrobki przeniesione tu dopiero w latach sześćdziesiątych XX wieku - odparłem. - Pochodzą ze zlikwidowanego cmentarzyka sta­rowierców...

- Kim byli starowiercy? - zaciekawiła się.

- To lepiej wyjaśniłby ci chyba Michaił... Widzisz, w Rosji za cza­sów cara Iwana IV postanowiono zrobić reformę religijną. Zarówno księ­gi liturgiczne, jak i rosyjskie przekłady Biblii roiły się od przekłamań wynikłych z błędnego tłumaczenia... Obrządek wschodni wywodzący się z Bizancjum przechował także masę dziwnych niekiedy rytuałów. W 1654 roku odbył się sobór w Moskwie. Patriarcha Nikon opowiedział się wów­czas po stronie reformy religijnej. Stracono jedynego biskupa, który po­stanowił trwać w starym obrządku. Nie zdążył wyświęcić swojego na­stępcy... Do dziś starowiercy dzielą się na dwa główne odłamy. Popowcy posiadają kapłanów, bezpopowcy po wymarciu ostatnich wyświęconych przed rozłamem żyją bez duchownych. Za swojego przywódcę uważają samego Chrystusa... Nie mogą odprawiać mszy ani przyjmować euchary­stii, zachowali jednak pamięć o tym sakramencie... Spotykają się na wspól­nych modlitwach. W Rosji staroobrzędowcy byli poddawani nieludzkim represjom, uciekali więc jak najdalej. W XVIII wieku pojawili się w Polsce. Zamieszkują też Kanadę i Alaskę. Przed wojną było ich u nas około stu tysięcy, dziś chyba zaledwie kilkuset...

- Wśród bezpopowców krąży legenda - usłyszałem za naszymi pleca­mi głos Pana Samochodzika - która mówi, że na Syberii, w ściśle ukrytym klasztorze Kiżłak, żyją biskupi ich wyznania. Każdy z nich przed śmiercią wyświęca swojego następcę, czekają tam w ukryciu, aż dobiegnie końca wielka próba, na którą wystawiono ich wiarę. Wtedy powrócą do nich, by udzielić im najważniejszego sakramentu. Wielu młodych śmiałków prze­mierzało Syberię, aby odnaleźć tajemniczy klasztor. Mają go strzec ludzie uzbrojeni w strzelby skałkowe...

- NKWD też go szukało. Obsesyjnie i przez długie lata - powiedział cicho Michaił. - Kilka lat temu na przedmieściach Irkucka do solenny staoroobrzędowców dotarł człowiek uzbrojony w taką broń. Był skrajnie wyczerpany. Pozdrowił zebranych po starocerkiewnosłowiańsku. Nieste­ty, zmarł kilka godzin później z wycieńczenia... Uznano to za znak, że biskupi z Kiżłaku przygotowują się do powrotu i szukają kontaktu ze swym ludem. Jednak kolejne wyprawy w poszukaniu klasztoru znowu nie przy­niosły efektów... Pozostaje nam podziwiać ludzi, którzy przez tyle lat przechowali wiarę przodków. I warto czasem pomyśleć, jak bardzo jeste­śmy szczęśliwi mogąc bez przeszkód kultywować swoją religię...

Milczeliśmy przez dłuższą chwilę.

- To mi przypomina sprawę chrześcijan w Japonii - powiedział Pan Samochodzik. - W czasach szogunatu przebywały tam dwie misje, domi­nikańska i jezuicka. Jezuici swoim zwyczajem usiłowali zdobyć w tym kraju silnie wpływy, podczas gdy dominikanie poświęcali się raczej pracy misyjnej w małych ośrodkach. W rezultacie szogun nakazał wygnać wszystkich misjonarzy, a ich wiernych czekała śmierć... Japonia przez kilka stu­leci była krajem zamkniętym. W 1854 pozwolono założyć pierwsze pla­cówki dyplomatyczne. Kraj zaczął się otwierać na świat. Wreszcie ze­zwolono otworzyć przy ambasadach niewielki kościół. Pewnej nocy do miejscowego księdza przybyło kilku Japończyków. Duchowny przeżył szok. Nocni goście, posługujący się bardzo kiepską łaciną, zapytali go, czy duchownym jego wiary wolno się żenić. Wyjaśnił, że nie. Kazali, aby pokazał im najważniejszy symbol swojej religii. Pokazał krzyż. Zapytali też o obraz kobiety. Pokazał im wizerunek Marii. Wtedy dopiero powie­dzieli mu, kim są. Jak się okazało, gdzieś na wyspach przetrwała mała wspólnota rybaków, którzy ochrzczeni przez dominikanów w XVII wie­ku, przechowali wiarę katolicką. Wprawdzie nie mieli duchownych, ale znali fragmenty Pisma Świętego w przekładzie na japoński i odmawiali po łacinie wiele modlitw, za najważniejszą uważając różańcową...

Ruszyliśmy powoli w stronę bramy.

- Na tym cmentarzu spoczywa wielu wybitnych Rosjan - poinformo­wał nas pan Tomasz. - Aktorzy teatralni, pisarze, historycy... Wielu za­służonych dla zaborcy, jak generałowie, którzy tłumili nasze powstania, i zasłużonych dla miasta... To jednocześnie pamiątka przeszło stuletniej obecności zaborców w naszym mieście.

Michaił spochmurniał. Nie dziwiłem mu się, z pewnością czuł się skrę­powany, gdy wspominaliśmy winy jego rodaków. Wyszliśmy z terenu cmentarza.

- I czego udało wam się dowiedzieć? - zapytałem.

- Niewiele - westchnął szef. - W 1915 roku ewakuowano wszystkich duchownych rosyjskich z Warszawy. Tej cerkwi pilnowali parafianie, po­dobnie jak sąsiedniej, którą po wojnie oddano Polakom wraz z przyległą częścią cmentarza. Ikony w obawie przed sprofanowaniem rozdzielono po­między wiernych, po ustaniu działań wojennych wróciły na swoje miejsce.

- Sądzi pan, że tak mogło być i w innych wypadkach?

Pokręcił głową.

- Możliwe - odparł. - Trzeba będzie to sprawdzić.

- Czy wiedzą coś na temat ikony, której szukamy? - zapytałem.

- Wprawdzie mają jedną pisaną przez Winogradowa, ale nie wiedzą, czy były jakieś inne... Nie mają też żadnych archiwów z interesującego nas okresu. Nawet ksiąg parafialnych, ewakuowano je do Rosji i przepa­dły gdzieś w zamęcie rewolucji... Choć niewykluczone, że spoczywają w jakimś zapomnianym archiwum KGB... Ta instytucja uwielbiała gro­madzić dane o każdym, o kim się dało...

- A więc w naszym ręku zerwała się kolejna nić - rzekłem zrezygno­wany. - Tymczasem Batura, jak mi się wydaje, jest na tropie.

- Skoro on znalazł jakieś informacje, to i nam powinno się udać - zauważyła Juanita.

- Niekoniecznie - powiedział łagodnie Pan Samochodzik. - Mógł znaleźć jakieś niepublikowane dokumenty, dostać papiery, które znajdo­wały się prywatnych rękach i których próżno by szukać w zasobach archi­walnych... Wyprzedza nas.

- Batura to łobuz - mruknąłem - ale nie można mu odmówić wiedzy i sprytu.

- Gorzej - odpowiedział szef. - On ma instynkt. A tego brakuje czasa­mi zarówno mnie, jak i tobie...

- A może by tak - głośno rozważał Michaił - dorwać tego waszego Baturę, wsadzić do piwnicy, przejechać mu pilnikiem po zębach albo przy­palić to i owo... Jeśli ma jakieś informacje, to niech się podzieli...

- Ty chyba nie słyszałeś o czymś, co nazywa się fair play? - zapyta­łem złośliwie.

- Może tym różni się cywilizacja łacińska od bizantyjsko-rosyjskiej - westchnął. - Walczycie honorowo nawet wtedy, kiedy przeciwnik ma zdecydowaną przewagę, zamiast uderzyć znienacka i z całą dostępną wam siłą... Może dlatego, choć strasznie bici przez historię, zachowaliście swoją tożsamość, podczas gdy my, Rosjanie, zatraciliśmy swoją godność...

***

Była dziewiąta, gdy pan Tomasz wkroczył do biura piastując pod pachą duży obraz zawinięty w gazety.

- Malinowski - uśmiechnąłem się domyślnie.

Skinął poważnie głową i rozpakował nabytek. Pochyliłem się nad po­wierzchnią dzieła. Wyjąłem z kieszeni lupę.

- Niemożliwe - mruknąłem. - To wygląda jak autentyk...

- Bo i powinno tak wyglądać. Jesteś gotowy?

Podniosłem słuchawkę i wykręciłem numer hotelu.

- Halo? - usłyszałem głos recepcjonisty.

-Proszę mnie połączyć z panem Siegfriedem Stadelmannem - powie­działem spokojnie.

- Łączę...

Po chwili przemytnik odebrał telefon.

- Halo? - zapytał.

- Nazywam się Kaszanka - przedstawiłem się po niemiecku.

- Co za Kasch... ? - zablokował się na trudnym słowie.

- Jestem pomocnikiem Jerzego Batury - wyjaśniłem z godnością. - Podał mi pański numer do hotelu.

- Czym mogę służyć?

- Mamy ikonę - odparłem - Jak pan widzi, zrobiliśmy wszystko, aby nie musiał pan czekać.

- Znakomicie - ucieszył się. - Kiedy i gdzie możemy się spotkać?

- Proponuję za pół godziny w mieszkaniu przy Stalowej. Jerzy mówił, że zna pan ten adres.

- Dobrze.

- Niech pan uważa, dzielnica niebezpieczna. Gdyby ktoś pana zacze­pił, proszę powiedzieć, że idzie pan do Jerzego...

- W porządku, mam broń - uspokoił mnie. - Dlaczego pan Batura nie pojawił się osobiście? - naraz stał się ostrożny.

- Ma kłopoty - wyjaśniłem. - Niejaki Pan Samochodzik jest na jego tropie.

- Pan Samochodzik? - w głosie przemytnika odbiło się zaskoczenie.

- Słyszałem o tym gościu. Niebezpieczny typ - wyjaśniłem.

- Nie namierzy nas? - chyba się zaniepokoił.

- Spokojna głowa - uśmiechnąłem się. - Nie ma obawy. Póki podej­rzewa, że ikona jest u Jerzego, nie puści go na krok. A my w tym czasie możemy działać. Do zobaczenia.

- Do widzenia.

Sforsowanie zamków meliny było kwestią chwili. W pomieszczeniu nic się nie zmieniło od tamtej nocy, gdy włamałem się po raz pierwszy. Umyłem szklanki nad zlewem, nastawiłem wodę na herbatę. Na blacie stołu położyłem dzieło Malinowskiego. Ikona była piękna, nie mogłem wręcz oderwać od niej wzroku. Co sprawiło, że człowiek posiadający tak ogromny talent zdecydował się zostać fałszerzem dzieł sztuki? Skąd bie­rze się ta bezrozumna miłość do pieniędzy?

Stadelmann niebawem się pojawił. Dźwigał dwie ciężkie walizy. Odro­binę zaskoczył mnie ten widok. Co w nich miał? Przecież nie milion dola­rów w używanych banknotach?

- Pan Kasch... Donnerwetter - zaklął. - Jak chcecie robić interesy z cudzoziemcami, powinniście zadbać o łatwiejsze do wymówienia na­zwiska.

- Ka-szan-ka - podpowiedziałem. - Proszę się rozgościć...

Odstawił walizy na ziemię i jak zahipnotyzowany ruszył w stronę świętego obrazu.

- Jest piękna - powiedział - piękniejsza, niż to sobie wyobrażałem... Ale cóż, obowiązki przede wszystkim.

Otworzył walizy i wydobył z nich całą masę sprzętu laboratoryjnego oraz notebook.

Poczułem ciarki na plecach. Zaraz wszystko się wyda...

Wyjął małą szlifierkę, odwrócił ikonę i przejechał w poprzek słojów.

- To stare drewno - mruknął - ale analiza dendrochronologiczna po­wie nam jak stare...

Przypomniałem sobie, jak kilka lat temu za pomocą tej techniki zba­dano wiek próbki drewna pochodzącego z rzekomej Arki Noego. Jak mo­głem zaobserwować, metody ostatnio bardzo udoskonalono... Stadelmann przejechał po zeszlifowanej części deski małym ręcznym skanerem. Wczy­tał obraz słojów do komputera i uruchomił program analizujący.

Westchnąłem cicho z zazdrością. Kiedy nasi archeolodzy będą mieli tak fantastyczny sprzęt? Program zakończył analizę graficzną obrazu sło­jów i dopasował odpowiednie sekwencje.

- 1790-1867 - odczytał. - Drewno przed malowaniem suszyli i leża­kowali tylko trzynaście lat? Partacze...

Odetchnąłem w duchu z ulgą. Pan Samochodzik wybrał, zupełnie przez przypadek, koryto z odpowiedniego okresu... Pierwsza próba za nami. Przemytnik tymczasem obejrzał starannie łączenia desek i sposób osadze­nia listew.

- Klej kazeinowy - mruknął. - Utleniony na amen...

Odwrócił obraz na drugą stronę. Długo i uważnie wpatrywał się w namalowaną postać.

- Piękna - powiedział. - Idealnie zachowany kanon, proporcje...

Zeskrobał odrobinę farby z bordiury i teraz wpuszczał po okruszku do kolejnych probówek z odczynnikami. Czekając, aż się rozpuszczą, badał pod binokularem powierzchnię malowidła.

- Ma swoje lata - ocenił z zadowoleniem.

Z jednego z pęknięć wydobył cienkim, dentystycznym drucikiem nie­co brudu. Roztarł go pomiędzy palcami.

- Sadza z woskowych świec - rozpoznał chyba szóstym zmysłem. Teraz patrzył, jak płyny w probówkach zmieniają barwę.

- Znakomicie - zatarł ręce. - Żadnych syntetycznych domieszek, sztucznych pigmentów ani temu podobnych...

Poskładał spokojnie aparaturę, probówki wyrzucił do kosza.

- Byłem umówiony z Baturą na dziewięć tysięcy dolarów - powie­dział spokojnie.

- Jerzy dostał dodatkowo pięćset dolarów na koszty - przypomniałem.

- Słusznie - kiwnął głową. - A zatem rozliczmy się...

Kamizelka była dostosowana do przewozu pieniędzy. W wewnętrz­nych kieszeniach tkwiły pliki studolarówek spięte jeszcze bankowymi banderolami. Przeliczyłem je uważnie. Dokładnie 90 banknotów.

- Przyjemnie robi się z wami interesy - Stadelmann zawinął ikonę w przyniesiony muślin. Umieścił ją troskliwie w walizce. - Polecam się na przyszłość. I proszę pozdrowić szefa.

Wyszedł. Poczułem, jak powoli spływa ze mnie napięcie. Nie lubiłem tego typu spotkań operacyjnych. Swoją drogą zaimponował mi. W ciągu niespełna godziny wykonał ekspertyzy, na które nasze laboratoria potrze­bowałyby tygodnia. Z drugiej strony nie były te analizy aż takie dobre, skoro dzieło genialnego fałszerza Malinowskiego zwycięsko przez nie przeszło.

Co mógł analizować? Do czego służyły odczynniki? Zapewne każdy z nich reagował na innego rodzaju substancję. Badanie autentyczności starych obrazów wymaga rozległej wiedzy chemicznej. Należy dokładnie znać skład dawnych farb. Syntetyczne barwniki, jak na przykład biel oło­wiowa, pojawiają się w ściśle określonym czasie. Dlatego też, na przy­kład, znalezienie śladów tej farby na obrazie uchodzącym za siedemna­stowieczny, natychmiast demaskuje fałszerstwo. Większość obecnych farb to pigmenty rozprowadzone w różnego rodzaju naturalnych lub sztucz­nych żywicach. Nasi przodkowie jako spoiwa używali najróżniejszych materiałów. Kleju kostnego, białka jajek, żelatyny, wosku pszczelego, oleju lnianego...

Jednak nawet najlepsi fałszerze mogą wpaść. Techniki analizy są cały czas udoskonalane. Na przykład prawie nie do przeskoczenia są testy na obecność pyłków roślin. Jeśli obraz powstał, dajmy na to, w XV wieku we Włoszech, a analiza wykryje na jego powierzchni zatopione w farbach pyłki choiny kanadyjskiej czy tytoniu, które w tym okresie w Europie nie występowały, to oczywiście badane dzieło jest falsyfikatem. Albo jeśli włosek przyklejony do farby okaże się być syntetyczny, fałszerstwo zo­staje zdemaskowane natychmiast.

Podniosłem się z krzesła. Spokojnie schowałem pieniądze do wewnętrz­nej kieszeni i, zamknąwszy za sobą drzwi, opuściłem melinę. Kilka minut później jechałem już tramwajem numer 23 w stronę Starego Miasta. W zadumie patrzyłem na mijane elewacje kamienic. Wiele z nich pamię­tało lata osiemdziesiąte XIX wieku, gdy mieszkający opodal hrabia Konopacki sprzedał cześć swojego majątku i rozparcelował go na działki budowlane. W okresie gdy wykonywano kopię ikony, tu trwała gorączko­wa budowa. Opodal, na północ od ulicy 11 Listopada, rozciągały się tak zwane Kozaki - ogromny teren zajęty przez carskie wojska. W okresach niepokoju stacjonowało tu nawet kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy. Dzielni­ca korzystała z tego sąsiedztwa. Żołnierze po każdej wypłacie żołdu mo­gli przetracić znaczną część pieniędzy w sklepikach, melinach oraz in­nych lokalach rozrywkowych mieszczących się w pobliżu koszar...

Zaniedbane elewacje budziły litość. A przecież po gruntownej reno­wacji i adaptacji mogłaby to być jedna z najpiękniejszych dzielnic War­szawy, porównywalna z Dzielnicą Łacińską w Paryżu...

W kawalerce Pana Samochodzika byłem po półgodzinie.

- I jak poszło? - zapytał.

Podałem mu kasetę z nagraniem.

- Mamy materiał, żeby go posadzić na kilka lat - wyjaśniłem. - A do tego dziewięć tysięcy brudnych dolarów - pokazałem pliki banknotów tkwiące w kieszeni.

- Znakomicie - mruknął.

Przepakowaliśmy pieniądze do plastykowej torebki. Po wyodrębnie­niu z nich odcisków palców przemytnika będzie dodatkowy materiał do­wodowy.

- Zastanawiam się, co z tym zrobią, jak już nie będą potrzebne - wes­tchnąłem patrząc na stos dolarów znikający w teczce szefa.

- Nie mam pojęcia - powiedział z melancholią. - Pewnie w jakiś spo­sób zmarnują, jak większą część budżetu naszego ministerstwa. A co ty byś z nimi zrobił?

- Marzy mi się taki zestaw do analiz obrazów, jaki miał Stadelmann...

Pan Samochodzik popatrzył na mnie.

- Zastanów się, ile razy w ciągu roku coś takiego jest ci potrzebne - zapytał. - Poza tym każdy podejrzany obiekt możemy dać do analizy w laboratoriach, gdzie mają aparaturę może większą i wolniej działającą, ale za to pracują tam naprawdę dobrzy fachowcy.

Nie mogłem nie przyznać mu racji...

- Gryzie mnie jeden problem natury technicznej - powiedziałem.

- Widzi pan, Stadelmann wyciągnął z walizki całe laboratorium. Testy na zawartość różnych substancji - rozumiem. Z deskami też udało nam się szczęśliwie trafić. Ale najważniejsze są zmiany fizyczne farb zachodzą­ce w bardzo długim okresie czasu... Po tym poznajemy autentyczność starych obrazów, zresztą nie tylko, także innych przedmiotów. Farby są twarde, jakby skamieniałe, powierzchnia pod wpływem czynników ze­wnętrznych staje się wyblakła, związki chemiczne utleniają się...

Pan Tomasz zamyślił się.

- Sądzę, że Malinowski rozgryzł ten problem bardzo łatwo... Potrzebne jest naczynie wypełnione czystym tlenem pod lekkim ciśnieniem. Proces utleniania będzie w nim przebiegał znacznie szybciej niż w powietrzu, które tlenu, jak wiesz, zawiera tylko około 20%... Naczynie podgrzewał zapewne za pomocą kuchenki mikrofalowej, to obecnie ulubione urzą­dzenie fałszerzy. Trzeba tylko umiejętnie dobrać czas naświetlania. Ope­rację prawdopodobnie powtarzał po nałożeniu każdej warstwy, aby uzy­skać jednakowe wysuszenie w całej objętości. Sprytne, ale przewidywal­ne. Nasze laboratoria i z tym sobie poradzą.

- Ale Malinowskiego trzeba będzie mieć na oku - zdecydowałem. - Ile on ma lat? Chyba jeszcze nie skończył dwudziestu pięciu... I już jest to fałszerz wysokiej klasy. Jak tak dalej pójdzie, narobi naszemu departa­mentowi wielu kłopotów.

- Historia notuje kilku genialnych fałszerzy - uśmiechnął się szef - ale zawsze wpadali. Przypuszczalnie kilka procent światowych zbiorów malar­stwa to podróbki... Zadzwoń po Michaiła i Juanitę. Musimy się naradzić...

***

Siedzieliśmy w kawalerce Pana Samochodzika. Michaił, jako że naj­lepiej władał przedrewolucyjną cyrylicą, przeglądał jakąś opasłą księgę, którą szef znalazł w archiwum ministerstwa. Zadzwonił telefon. Pan To­masz odebrał. Przez chwilę słuchał informacji, a potem podziękował i odłożył słuchawkę.

- Stadelmann nie uciekł z ikoną - oznajmił. - W ogóle nie opuścił kraju. Służby celne sprawdziły dokładnie listy pasażerów. Pewnie ukrył ikonę gdzieś u nas. Odczeka jakiś czas, zanim wyjedzie. Potem wyśle po nią kogoś zaufanego. A dolary były fałszywe. Tak ocenił nasz technik z mi­nisterstwa. Perfekcyjnie podrobione, ale niestety...

- A może przejrzał naszą grę? - zadumałem się. - Skoro...

- To możliwe. Szkoda, nakaz aresztowania się zmarnuje... Ale może jeszcze przyskrzynimy ptaszka... Dopóki jest na naszym terenie...

- Osiągnęliśmy nasz podstawowy cel - uśmiechnęła się Juanita. - Batura stracił głównego odbiorcę... To pokrzyżuje mu nieco plany. Może nawet zrezygnuje? Mielibyśmy wówczas wolną rękę w poszukiwaniach...

- Na to bym nie liczył - westchnąłem. - To drań, ale niestety inteli­gentny i honorowy. Jeśli się domyśli, że maczaliśmy w tym palce, to nie popuści. Będzie szukał obrazu za wszelką cenę.

- Siedzi wam na głowie jak czyrak na karku - mruknął Michaił pa­trząc przez okno. -Nie lepiej go zastrzelić i zakopać?

- Bardzo dobra myśl, tylko nie jesteśmy w Rosji, hrabio Tomatow - warknąłem. - Tu jest cywilizacja.

Chyba się obraził.

- Sprawdźmy, co też Jerzy robił dzisiaj, o ile coś robił - uruchomiłem „automatyczną sekretarkę” podłączoną do odbiornika. Zaledwie kilka minut nagrania. Puściłem. Głos naszego wroga, oczyszczony nieco cyfrowo z dźwięków tła. Rozmawiał z kimś.

- Tak, to jest dokładnie to, o co chodziło...

- Umawialiśmy się na dwa tysiące złotych - ku naszemu zdumieniu poznaliśmy głos Malinowskiego.

- Dołożę jeszcze dwie stówy premii...

Pożegnali się.

- O rany - jęknął Pan Samochodzik - to oni się znają?

- Bardziej interesuje mnie, co też Batura u niego zamówił... - mruk­nąłem. - Chyba przejedziemy się na Bemowo i utniemy krótką pogawęd­kę z naszym drogim fałszerzem. Będę się śmiał, jeśli okaże się, że nama­lował jeszcze jedną ikonę.

- I może nawet sprzedał Baturze jako autentyk - roześmiała się dziew­czyna. - A ten teraz będzie to chciał wcisnąć Stadelmannowi, tylko że on wyjechał...

- Co za naród - biadał szef. - Każdy każdego oszukuje...

- I co gorsza to myśmy zaczęli - zasępiłem się. - No nic, jedziemy.

Malinowski jeszcze nie spał. W jego oknach świeciło się. Weszliśmy na ostatnie piętro. Wewnątrz dudniła muzyka, ale gdy szef zaczął się dobi­jać, umilkła. W wizjerze błysnęło czyjeś oko, ale drzwi pozostały zamknię­te.

- Poznał nas - wycedziłem.

- Wywalimy drzwi? - zainteresował się Michaił.

- Nie mamy nakazu - zauważyłem trzeźwo.

Nasz przyjaciel podszedł do okna od klatki schodowej. Otworzył je i wyjrzał.

- Przejdę na jego balkon - zaproponował.

- To czwarte piętro - zaprotestowałem.

Ale on już się gramolił.

- Wszystko w porządku - powiedział po chwili. - Wchodzę.

Trzasnęły drzwi, w środku wybuchła wrzawa podniesionych głosów.

Po chwili zachrobotał zamek i wkroczyliśmy do mieszkania artysty. W powietrzu unosił się ciężki smród marihuany, kumple Malinowskiego leżeli tu i ówdzie w malowniczych pozach. Jedni trzymali w objęciach roznegliżowane dziewczyny, inni butelki taniego wina.

- Nikt nie stawiał oporu - zameldował nasz przyjaciel.

- Chyba pierwszy raz w życiu widzę na własne oczy orgię... - rzekł Pan Samochodzik z naganą w głosie. - Choć bywałem w różnych parszy­wych miejscach.

- Słyszałem, że u artystów to normalne - wyjaśniłem. - Ale nie widzę gospodarza.

Artyści niezrażeni naszym pojawieniem się wrócili do swoich zajęć. Malinowskiego znaleźliśmy ukrytego w szafie.

- O, goście - powiedział na nasz widok. - A ja nieogolony...

- Już my cię ogolimy i ostrzyżemy - warknąłem. - Niezła imprezka... Nie lepiej było te dwa tysiące od Batury odłożyć na jakiś bardziej szczyt­ny cel?

- Nie rozumiecie artystycznej duszy - odparł z godnością. - Carpie idem, jak mawiali starożytni.

- Carpe diem - poprawiłem go.

- Korzystaj z dnia - przetłumaczył Michaił dziewczynie.

- Słuchaj no, Malinowski - odezwał się szef. - Jak widzę, resztki desek z naszego koryta spożytkowałeś na wykonanie kolejnej ikony. I sprze­dałeś ją człowiekowi, który, gdy zorientuje się, że go oszukałeś, przestrze­li ci kolana, albo, co dla artysty będzie chyba gorszą karą, poobcina pa­luszki tasakiem...

- Może i jestem głupi, ale nie aż tak - zaprotestował z dumą. - Pan Batura złożył zamówienie, a ja je wykonałem. I w dodatku zapłacił do­brze, a dla was musiałem pracować za bezdurno...

- Batura zamówił kopię naszej ikony? - zapytałem groźnie.

- A po co ja w ogóle z wami gadam? - zirytował się gospodarz. - Chłopaki, na pomoc! Wyrzućcie tych frajerów!

Z rozmaitych zakamarków mieszkania wyłoniło się kilku artystów. Większość miała problemy z utrzymaniem się na nogach, ale było ich co najmniej dziesięciu. Napiąłem mięśnie, ale Michaił ubiegł mnie. Wy­ciągnął z kieszeni pistolet i przeładował go. Spluwa miała upiorny kali­ber, chyba co najmniej dziewięć milimetrów.

- Nie wiem, ilu was jest - powiedział spokojnie - ale w magazynku mam dwanaście kuł. Sześciu rozwalę na pewno.

- No i sam widzisz - jeden z artystów zwrócił się do Malinowskiego. - Nie możemy ci pomóc...

A potem spokojnie wrócili do swoich flaszek i panienek.

- Brak solidarności zawodowej - zdefiniowałem ich zachowanie.

- Wracając zaś do naszego pytania...

- No dobra - westchnął. - Batura zamówił tę samą ikonę, tylko miał lepsze fotografie...

- Jak wyglądały? - dopytywał się pan Tomasz - Miały jakieś ozna­czenia?

- Tak. Z tyłu miały nadruk TONZP i numer... ale nie pamiętam.

Zostawiliśmy go i ruszyliśmy do samochodu.

- Batura jest znacznie dalej niż my - stwierdziłem. - Zdobył fotogra­fię i zapewne część dokumentacji Towarzystwa Opieki nad Zabytkami Przeszłości, jeśli dobrze rozszyfrowałem skrót.

- To dziwne - mruknął Pan Samochodzik - przecież te dokumenty spalili hitlerowcy podczas powstania warszawskiego...

- Widocznie nie wszystkie - zauważył Michaił. - Może część zabrali…

- To niewykluczone - kiwnąłem głową. - Niech pan sobie przypomni taką sprawę sprzed kilku lat, gdy na aukcji w USA wypłynęły starodruki co do których byliśmy przekonani, że Niemcy spalili je razem ze zbiorami Biblioteki Narodowej w pałacyku Królikarnia...

Milczeliśmy długo. Odwiozłem naszych przyjaciół do hotelu. Pan Samochodzik zastanawiał się usilnie.

- Czy aby słusznie podejrzewam, że Batura chce sprzedać Stadelmannowi kopię ikony? - powiedział wreszcie.

- Jestem pewien. Bo po co by mu była?

- Podejrzewam, że jest inaczej... Batura zamawia wykonanie kopii. Tymczasem przemytnik dostał propozycję jakiś czas temu. Gdy rozma­wiali, co zresztą podsłuchałeś, Batura powiedział, że ten przyjechał za wcześnie. Gdyby chodziło tu wyłącznie o kilka dni, aby dać Malinowskiemu czas na dokończenie falsyfikatu, umówiliby się później.

Spojrzałem na niego zaciekawiony.

- Co pan sugeruje?

- Ta kopia nie ma trafić w ręce Stadelmanna - odparł. - Przypusz­czam, oczywiście mogę się mylić, że Batura zamierza podmienić oryginał na falsyfikat. On już wie, gdzie jest ta ikona, albo domyśla się, gdzie może się znajdować. Gdy nadejdzie odpowiednia chwila, dokona podmiany. Stadelmanna mu wykurzyliśmy, poszuka kogoś innego.

- O kim, co gorsza, nic nie wiemy - mruknąłem zasępiony. - I co z tym fantem zrobimy?

- Możemy wysłać przemytnikowi faksem wiadomość, że to co kupił, to lipa - rozważał pomysły pan Tomasz - ale tego to się pewnie domyśli po pierwszej rozmowie z Baturą... Pytanie, czy po takim rozczarowaniu zechce zdobyć oryginał.

- Faksu mu nie wyślemy, bo nie znamy numeru telefonu - powiedzia­łem.

Milczeliśmy tym razem dłużej.

- Tak czy inaczej - uciął pan Tomasz - musimy odnaleźć ikonę przed Batura. To w tej chwili najważniejsze zadanie. Jutro umówię cię z panem Januszem M.

Spojrzałem na niego zaskoczony.

- A kto to jest? - zaciekawiłem się.

- Najwybitniejszy filokarcista w Warszawie.

- Kto? - zdumiałem się, usiłując rozszyfrować podaną przez szefa nazwę zawodu lub zainteresowania.

- Kolekcjoner pocztówek - powiedział poważnie Pan Samochodzik.

***

Ludzie kolekcjonują najróżniejsze rzeczy. Jedni zbierają znaczki, inni monety, jeszcze inni podstawki do piwa. Istnieją kolekcje o ogromnej wartości naukowej i zbiory rozmaitych nikomu nie potrzebnych śmieci. Każda jednak kolekcja jest przedmiotem dumy swojego właściciela.

Pan Janusz nie był wyjątkiem. Stanąłem przed zasypaną śniegiem willą na Żoliborzu. Przed wojną mieszkali tu głównie oficerowie wojska pol­skiego, w tym wielu legionistów i później wysokich urzędników państwo­wych. Domy wzniesiono w znacznej części z cegły pochodzącej z roz­biórki rosyjskich fortów...

Zadzwoniłem do drzwi. Właściciel posesji zlustrował mnie przez wi­zjer i po chwili wpuścił do środka.

- Witam - uścisnął mi dłoń. - Zapraszam do mojego królestwa.

Przeszliśmy przez wąski, ciemny przedpokój i znaleźliśmy się w salo­nie. Obrzuciłem pomieszczenie uważnym spojrzeniem. Całą jedną ścianę zajmowały stalowe szafy ogniotrwałe.

- Wszystko muszę zabezpieczać - wyjaśnił. - Kiedyś mi się włama­li... A więc co panów interesuje?

- Pocztówki warszawskie z okresu zaborów - odparłem. - Takie, na których widać cerkwie, a najlepiej wnętrza cerkwi. Także zdjęcia i litografie, bo podobno znajdują się w pańskiej kolekcji...

- To bardzo rzadkie rzeczy - powiedział. - Często unikatowe...

- Dlatego zgłosiliśmy się po pomoc do najwybitniejszego kolekcjo­nera w naszym kraju.

Uśmiechnął się mile połechtany w miłości własnej.

- A zatem obejrzyjmy nasze materiały - gestem wskazał mi fotel.

Przy pasie miał kawałek grubego łańcucha, na którym wisiał pęk pła­skich kluczy kodowych. Po chwili otworzył pierwszą szafę. W jej wnę­trzu stało kilkanaście pudełek z tektury. Wydobył pierwsze z nich i posta­wił przede mną.

Pocztówek wewnątrz było kilkaset. Ustawione jedna koło drugiej, każda zabezpieczona kopertką z półprzejrzystego papieru. Oglądaliśmy je po kolei. Moim oczom ukazał się świat, który od dawna już nie ist­niał... Warszawa, dziś porażająco szpetna, zabudowana ohydnymi beto­nowymi blokami, sto lat temu wydawała się miejscem sympatycznym i przyjaznym.

Dotarliśmy do fotografii budynków sakralnych. Niewielka sala, ciem­na, ikonostas na wprost...

- Cerkiew na Zamku Królewskim - wyjaśnił kolekcjoner - to jedyne istniejące zdjęcie. Mam jeszcze szkic przedstawiający żałobną dekorację, wykonaną po śmierci cara Aleksandra I, a także rysunki z jego pogrzebu.

- Przecież car umarł i został pochowany w Sankt-Petersburgu - zdu­miałem się.

- Owszem, ale w Warszawie odbył się symboliczny pochówek po­grzebowy i odprawiono mszę żałobną... Nawiasem mówiąc, podobne uro­czystości odbyły się także ponad sto lat później, po śmierci Stalina, ale to mam w innej szafie...

Cerkiew, dziwna, niezwykle rosyjska, z czterema wieżami. Każda na­kryta była cebulastym hełmem. Przed świątynią znajdowała się sadzaw­ka.

- A niech mnie - mruknąłem. - To też Warszawa?

- Oczywiście, cerkiew pod wezwaniem świętego Michała Archistratega... Zaraz, niech no sprawdzę - wyjął pocztówkę z koperty ochronnej - Tak. To była świątynia Litewskiego Pułku.

Na kolejnej - tym razem fotografii - widać było wnętrze. Ująłem szkło powiększające i obejrzałem uważnie ikonostas.

- Coś podobnego - pokręciłem głową. - Można to zeskanować?

- Tak, mam dobry skaner do starodruków, pracujący na świetle dzien­nym - powiedział.

Jeszcze kilka ujęć tej świątyni.

- Gdzie się znajdowała? - zapytałem.

- Mniej więcej w miejscu dzisiejszego placu na Rozdrożu. Niedaleko Łazienek. Zburzono ją w latach dwudziestych - pokazał mi kolejną foto­grafię.

Było na niej widać już tylko wielkie stosy gruzów. Sadzawkę też zasy­pano.

Kolejne pocztówki. Niewielka, bardzo ładna świątynia.

- To cerkiew pod wezwaniem świętej Olgi. Stoi do dzisiaj, to obecnie kościół pod wezwaniem Świętego Ducha - wyjaśnił.

Obejrzałem ikonostas. Tu także była ikona, która mogła być tą poszu­kiwaną przez nas - choć wydała mi się nieco za duża. Ostatecznie wyty­powałem aż sześć obiektów, które należało sprawdzić.

ROZDZIAŁ CZWARTY

ILE BYŁO WARSZAWSKICH CERKWI? • REPRESJE ZABOR­CÓW • PLAC NA ROZDROŻU • ZAMEK UJAZDOWSKI • CER­KIEW ŚWIĘTEJ OLGI • W ŁAZIENKACH • BATURA I ŁĄCZ­NIK STADELMANNA

Po pracowitym poranku czekało nas równie pracowite popołudnie... Michaił i jego przyjaciółka przyjechali o czternastej. Teraz, gdy konku­rencja została częściowo wyeliminowana, mogliśmy przystąpić do wła­snych poszukiwań...

- Zaczynamy naradę - zabrał głos szef. - Trzeba zaplanować poszuki­wania...

- Ile było tych warszawskich cerkwi? - zamyśliłem się.

- Zapewne około trzydziestu, jeśli zaś wliczymy prawosławne kapli­ce w szpitalach, przytułkach i domach prywatnych, liczba ta wzrośnie. Małe obiekty możemy chyba z miejsca wykluczyć - to była jednak duża ikona. Wymagała eksponowania w sporym ikonostasie.

- Słabo znam historię tej części Europy - powiedziała Juanita - ale powiedzcie mi, proszę, te ziemie zostały zajęte przez Rosjan, którzy pa­nowali tu ponad sto lat. Sami wspominaliście, że postawili tu sobie trzy­dzieści świątyń, czyli musiało się ich tu osiedlić więcej niż Chińczyków w Tybecie...

Położyłem przed nią album z fotografiami warszawskich cerkwi wy­konanymi przed pierwszą wojną światową... Zaczęła go przeglądać z za­interesowaniem.

- Niezupełnie - pokręcił głową pan Tomasz. - W zasadzie w pierw­szym okresie, do powstania listopadowego, Rosjan w Warszawie miesz­kało zaledwie kilkuset. Na dobrą sprawę nie wtrącali się w wewnętrzne sprawy Królestwa Polskiego. Mieliśmy własne szkolnictwo, własną ar­mię, choć na jej czele stał brat cara, wielki książę Konstanty. Wszystkie urzędy były obsadzone polskimi urzędnikami, tylko część wysokich sta­nowisk należała do Rosjan. Działał nawet polski sejm, choć jego kompe­tencje były na każdym kroku ograniczane. W tym jednak okresie można powiedzieć, że istniało tu państwo polskie. Wielki książę nawet mówił po polsku i ogólnie uważał się prawie za Polaka. Miał zresztą żonę Polkę...

- W Rosji po dziś dzień historycy z zaskoczeniem konstatują fakt, jak bardzo się spolonizował - dodał Michaił.

- No cóż - pan Tomasz wzruszył ramionami - nasi historycy notują skrzętnie, że wprawdzie po polsku mówił i za Polaka się uważał, a kraj, którym rządził jako namiestnik, bardzo mu przypadł do gustu, to jednak nie wyzbył się pewnych rosyjskich nawyków. Na przykład chodził non stop w mundurze. W mieszkaniu, można powiedzieć, przebierał się w strój cywilny, to znaczy rozpinał najwyższy guzik pod brodą...

Nie znałem tej anegdoty. Wszyscy się roześmieli.

- Miał też inne nawyki wskazujące na to, że nie do końca zaadaptował się do nowej kultury - ciągnął szef. - Czytał gazety przy jedzeniu, co jakiś czas wybuchając gromkim śmiechem. Kiedyś stwierdził, że dziewczyny służące poruszają się jakoś dziwnie i zarządził dla nich naukę musztry wojskowej... Warszawa nie wspomina go najlepiej, choć kolejni namiest­nicy byli gorsi... Niemniej jednak było to państwo. Kadłubowe, nie w pełni suwerenne, ale polskie. Po powstaniu listopadowym wszystko zmieniło się na gorsze. Zlikwidowano uniwersytet, rozwiązano polskie siły zbrojne i, aby zapobiec ewentualnym ekscesom, wprowadzono do Królestwa sporą liczbę carskich wojsk. Stacjonowało ich tu odtąd kilkadziesiąt tysięcy jed­nocześnie. Znajdujące się na północnym krańcu miasta koszary przebu­dowano tworząc Cytadelę. Nie dość, że była wznoszona za fundusze zdzie­rane w postaci podatków, to dodatkowo zahamowała rozwój miasta w kierunku północnym, musiał otaczać ją bowiem szeroki pas ziemi wol­nej od zabudowy - eksplanda... Po powstaniu styczniowym rusyfikacja zaczęła się na całego. Zresztą Rosjanie, wliczając w to wojskowych, sta­nowili coraz poważniejszy procent mieszkańców miast. Okupanci starali się przynajmniej wizualnie zmieniać wygląd podbitych terenów. Stąd bu­dynki dworcowe i koszarowe wznoszono w stylu obowiązującym na tere­nie całego imperium. Domy drewniane malowano na żółto lub na brązo­wo - także dostosowując je do kolorystyki rosyjskiej prowincji. Wreszcie po powstaniu styczniowym wprowadzono dwujęzyczność wszystkich szyl­dów. Musiały być zapisane po polsku i po rosyjsku, przy czym litery cyry­licy nie mogły być mniejsze niż łacińskie.

- Nasz naród początkowo usiłował obejść ten nakaz - uzupełniłem. - W bardzo pomysłowy sposób. Język francuski był wówczas mową wy­kształconych warstw całej Europy, więc pojawiły się szyldy po francusku, dość szybko jednak obostrzono przepisy i od tamtej pory, jeśli szyld był po francusku, to jego druga część musiała być po rosyjsku...

- W czasach panowania Aleksandra III było już naprawdę ciężko - podjął szef. - Szalała cenzura, architekci stawali na głowach, aby nadać miastu jak najbardziej rosyjski charakter. Budowano cerkwie, przebudo­wano nawet kilka kościołów odebranych katolikom. Nowe świątynie świe­ciły pustkami, bo jednak mimo wszystko wiernych obrządku wschodniego nie było aż tak wielu, by je zapełnić... Ponadto w szkołach poza obo­wiązkową nauką języka rosyjskiego zaczęto go wprowadzać jako język wykładowy. Nauczyciel, na przykład, biologii, prowadzący lekcje po ro­syjsku, otrzymywał dwukrotnie wyższe uposażenie...

- Tak samo było na Ukrainie aż do 1990 roku - powiedział Michaił.

- A w szkołach i gimnazjach państwowych wprowadzono rosyjski od razu jako język obowiązkowy - uzupełniłem.

- No, nie popisali się moi przodkowie - mruknął Michaił.

- Do wszystkich tych paskudnych zarządzeń doszło jeszcze jedno, które godziło wprost w wolność religijną - westchnął Pan Samochodzik. - Jeśli jedno z rodziców wyznawało prawosławie, to wiara ta przechodzi­ła automatycznie na dzieci. W niektórych okresach szczególnego terroru w ogóle zabraniano zawierania małżeństw różnowyznaniowych. Nakła­niano w ten sposób do przechodzenia na prawosławie.

- Polacy omijali ten przepis zawierając małżeństwa za granicą, na przykład w zaborze austriackim - dodałem.

- Dlatego też gdy wreszcie Polska odzyskała niepodległość, wszyst­kie te piękne budowle - Michaił gestem wskazał zdjęcia cerkwi w albu­mie - zostały po prostu zburzone w ciągu kilku lat. Zresztą trudno się dziwić czy mieć wam to za złe.

- Na początek musimy sprawdzić tropy, które wydają nam się naj­pewniejsze - powiedział spokojnie pan Tomasz. - Cerkiew Świętego Mi­chała Archistratega. Co powiecie na niewielką wizję lokalną?

Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy. Michaił prowadził. Pan Tomasz wyjął stary plan miasta i kartkował go przez dłuższą chwilę.

- Wydaje mi się, że cerkiew stała na tak zwanym placu Ujazdowskim - oznajmił. - Czyli nieco bliżej zamku niż dzisiejszy plac na Rozdrożu.

Zaparkowałem koło parku. Wysiedliśmy. Drzewa były pokryte szro­nem. Zaraz na skraju, pośród drzew, stały dwa niskie budynki, najwyraź­niej wzniesione w rosyjskim stylu koszarowym.

- Dobry omen - mruknąłem. - A więc gdzieś tu?

Rozejrzeliśmy się wokoło.

Po cerkwi nie było żadnego śladu. Zburzono ją przed prawie osiem­dziesięciu laty. Pod trawnikami może jeszcze spoczywały fundamenty, może krypty z ciałami pogrzebanych wyznawców prawosławia. Drzewa rosnące w pobliżu ulicy miały około osiemdziesięciu lat...

- Co się mieści w tych budynkach? - zapytał Michaił lustrując je uważnym spojrzeniem.

- Kiedyś były to pawilony szpitalne. Od wielu lat mieści się tu filia Instytutu Archeologii i Etnologii Kulturowej, zajmująca się opracowa­niem danych zbieranych w ramach AZP - wyjaśniłem. -Archeologiczne­go Zdjęcia Polski - dodałem widząc, że nie rozumie. - Nasi archeolodzy co roku, w okresach, gdy nie są prowadzone prace rolnicze, włóczą się polach i rejestrują nowe stanowiska archeologiczne. Zamierzają tak prze­badać cały obszar naszego kraju.

- Imponujące - uśmiechnął się.

Ruszyliśmy w głąb parku. Niebawem wśród drzew zobaczyliśmy prze­świtującą bryłę zamku.

- Ładny budynek - zauważył Michaił. - Co się w nim mieści?

- Centrum Sztuki Współczesnej - szef skrzywił wargi. - Niestety, nie jestem jej wielbicielem i jak pomyślę, jakie sumy państwo co roku wyda­je na „artystów” i ich dzieła, podczas gdy tysiące zabytków niszczeją, nie mogąc doczekać się konserwacji...

- Racjonalne myślenie nigdy nie było cnotą naszych urzędników - westchnąłem.

Przed zamkiem znajdował się wykop nakryty jakimiś daszkami.

- A w tym miejscu na początku lat dziewięćdziesiątych natrafiono na niezwykle ciekawą rzecz - powiedział szef. - Wytyczono tymczasową drogę dojazdową przez jeden z trawników i nieoczekiwanie pod cięża­rówką zapadła się ziemia. Jak się okazało, są tu ukryte cztery ogromne ceglane cysterny. Pochodzą z interesującego nas okresu... W tamtych cza­sach w zamku mieścił się szpital, przypuszczalnie była to rezerwa wody na wypadek pożaru czy uszkodzenia wodociągu...

- Mógłby pan nam coś opowiedzieć o samym zamku? - poprosiła Juanita.

- Oczywiście. Pierwotnie był tu niewielki gród pochodzący jeszcze z czasów rozbicia dzielnicowego. Zygmunt III Waza nakazał budowę w tym miejscu założenia obronnego. W czasie wojen szwedzkich zamek został niestety zniszczony. Odbudowano go w XVIII wieku. Od czasów wojen napoleońskich, ponieważ w tej okolicy znajdowało się wiele garnizonów, utworzono na zamku szpital wojskowy. Działał aż do 1944 roku, kiedy to hitlerowcy spalili budynek. Po wojnie długo stał jako wypalona ruina, aż w 1954 roku rozebrano go do fundamentów... Nowa władza walczy­ła z zabytkami epoki feudalizmu. Nawiasem mówiąc, w tym samym cza­sie splantowano pozostałości Zamku Królewskiego na Starym Mieście i urządzono w jego miejscu skwerek, zachowując tylko jeden fragment ściany jako trwałą ruinę. Dopiero lata siedemdziesiąte okazały się łaskaw­sze. Zdecydowano się odbudować oba zamki w ich pierwotnym kształ­cie...

Obeszliśmy budowlę wokoło i stanęliśmy na krawędzi skarpy. Rozta­czał się stąd rozległy, choć niezbyt piękny widok. Śnieg, który spadł w nocy, wybielał przestrzeń. Bloki, budynki Torwaru, kościół, wszystko było bia­łe, tylko gdzieniegdzie błyskały ciemne plamy. Horyzont, dla odmiany, był nieprzyjemnie siny. Nad naszymi głowami wisiało ciemne, zimowe niebo...

- Chodźcie - wyrwał mnie z zamyślenia głos pana Tomasza - podje­dziemy teraz do cerkwi Świętej Olgi, czyli obecnie kościoła katolicko-narodowego pod wezwaniem Świętego Ducha.

Wróciliśmy do samochodu i chwilę później zakręciliśmy w Agrykolę. Uliczka opada dość stromo w dół, pokryty śniegiem bruk okazał się więc śliski. Na szczęście zjechałem bezpiecznie. Pomnik Jana III Sobieskiego, zawinięty folią, czekał na mającą ruszyć wiosną konserwację.

- Macie tu jakiś park? - zaciekawiła się Juanita

- To Łazienki, dawna rezydencja królewska... Zwiedzimy go, ale naj­pierw obowiązki.

Cerkiew Świętej Olgi stała u zbiegu ulic Szwoleżerów i Czerniakow­skiej. Ładny budynek pokryty klinkierową glazurowaną cegłą znajdował się w pewnym oddaleniu od ulicy.

- Piękna... - mruknąłem podchodząc bliżej.

Świątynię wzniesiono na planie krzyża greckiego. Zwarta bryła przy­wodziła na myśl greckie lub bizantyjskie cerkwie z pierwszego tysiącle­cia naszej ery. Nad wejściem zachowała się mozaika przedstawiająca chustę świętej Weroniki z odbitą twarzą Chrystusa. Drzwi były otwarte. Weszli­śmy do kruchty. Dalszą drogę zagradzała krata. Zajrzeliśmy ciekawie do wnętrza. Cerkiew była niewielka, panował w niej mistyczny półmrok. Michaił przykląkł i modlił się.

- Żadnych śladów pierwotnego wyposażenia - powiedział, gdy skończył. - Nawet freski, jeśli tu były, zostały zamalowane. Podłoga też wy­gląda na nową...

Wyjąłem odbitkę zdjęcia ikonostasu. Nie ulegało wątpliwości, że to ten sam budynek...

Wycofaliśmy się ze świątyni. Po chwili poszukiwań natrafiliśmy na niewielki domek mieszczący siedzibę parafii. Szef poszedł tam, a my, sto­jąc na mrozie, podziwialiśmy detale cerkiewki.

- To była cerkiew wojskowa? - zapytała Juanita.

- Owszem - potwierdziłem. - Ponieważ w Belwederze, znajdującym się na zachodnim krańcu parku, stacjonował namiestnik, w tej okolicy, jako swego rodzaju ochronę, ulokowano kilka różnych grup wojska. Pier­wotnie park sięgał aż tutaj. Pobudowano w nim wiele budynków koszaro­wych. W Łazienkach znajdowała się też szkoła podchorążych, z której to 29 listopada 1830 roku wyruszyli powstańcy. Zamierzali pochwycić wiel­kiego księcia Konstantego, ale zdołał uciec.

- W latach dziewięćdziesiątych XIX stulecia w parku postawiono jesz­cze jedną cerkiew wojskową - dorzucił Pan Samochodzik wychodząc z budynku parafii.

- I jak? - zapytałem.

- Nic nie wiedzą. Budynek dostali dopiero w latach siedemdziesią­tych. Na strychach nie było żadnych elementów dawnego wyposażenia, a całość, mocno zapuszczona, wymagała remontu. Pod cerkwią znajdują się krypty, ale były puste i zostały zasypane piachem dla odciągnięcia wilgoci... Nawet jeśli ikona kiedyś znajdowała się w tej świątyni, to nie­stety szukaj wiatru w polu...

Podjechałem kawałek do przodu i zaparkowałem przed bramą. We­szliśmy na teren parku. Drzwi pokryte szronem wyglądały bardzo ładnie. Szybko dotarliśmy nad staw.

- Pałac na Wodzie - wskazał gestem szef. - Rezydencja króla Stani­sława Augusta Poniatowskiego. Tu odbywały się słynne obiady czwartko­we, podczas których król podejmował artystów, poetów i inne znakomito­ści świata kultury.

Park zasypany śniegiem wyglądał uroczo. Na słabym lodzie pokrywa­jącym stawy siedziały kaczki.

- Wiecie, że i tu miała stanąć cerkiew? - zapytał Pan Samochodzik.

- O - wyraziłem zdumienie.

- Planowano wzniesienie jej gdzieś na brzegu tak, aby stanowiła przed­łużenie kolumnady na mostku. Zachował się szkic architekta Idzikowskiego; miała być to prostokątna budowla w stylu klasycystycznym, na­wiązująca do bryły pałacu.

- Ciekawe - mruknąłem. - Ale może lepiej, że pozostała w sferze projektów.

- Nigdy nie postawiono też innego budynku - dodał pan Tomasz. - Widzicie to niewielkie wzniesienie na brzegu stawu? - wskazał dłonią.

- Owszem - potwierdziłem.

- W tym miejscu pragnął być pochowany nasz ostatni król, Stanisław August Poniatowski. Zachował się szkic mauzoleum wykonany jego ręką...

- I gdzie ostatecznie spoczął? - zaciekawiła się Juanita.

- Po rozbiorach Polski zamieszkał w Sankt-Petersburgu i tam zmarł. W latach trzydziestych XX wieku Rosjanie zburzyli sobór, w którym znaj­dował się jego grobowiec, a zwłoki odesłali do Polski. Nasze władze, za­kłopotane podarunkiem, nakazały złożyć ciało w krypcie kościoła w Wołczynie na Podlasiu. Po drugiej wojnie światowej miejscowość ta znalazła się za naszą wschodnią granicą. Kościół został ograbiony i zdewastowa­ny, a trumna ze zwłokami zniknęła. Po przesianiu ziemi na początku lat dziewięćdziesiątych znaleziono fragmenty kości i szat haftowanych złotą nicią, ale przypuszcza się, że reszta szkieletu została pogrzebana gdzieś w pobliżu... - wyjaśnił szef.

- Nawiasem mówiąc - wtrącił się Michaił - Stanisław August Ponia­towski pierwotnie został pogrzebany w stolicy imperium z honorami na­leżnymi władcy. Zadbał o to car Paweł I...

- Czyżby darzył naszego króla aż takim szacunkiem? - zdziwiłem się.

- No cóż, prawda jest bardziej złożona. Paweł I był przekonany, że wasz król był jego biologicznym ojcem. O carycy Katarzynie II można powiedzieć jedno: zmieniała kochanków jak rękawiczki... Są tacy, którzy twierdzą, że dynastia panująca wywodzi się od jej zaufanego, księcia Dołgorukowa... Są też inne teorie. Wracając do Pawła I, jeśli porównamy jego portrety i portrety Poniatowskiego, podobieństwo jest uderzające. Ta sama bezmyślna, nalana twarz, wodniste oczka patrzące podejrzliwie na boki...

Spacerując po alejkach minęliśmy Biały Domek, gdzie wspomniany przed chwilą gospodarz parku trzymał swój prywatny harem, oraz małą świątyńkę pseudogrecką. W wodozbiorze wystawiano prace jakiegoś gra­fika. Zaszliśmy tam, by nieco się rozgrzać. Juanita długo wędrowała po­dziwiając obrazki biegnących koni malowane na starych deskach i okien­nicach wiejskich domków. Wreszcie kupiła jeden nieduży.

Sprzedawczyni ucieszyła się wyraźnie, widać od dawna nie trafił się jej zarobek.

Wdrapaliśmy się jeszcze wyżej i wyszliśmy przez bramę.

- Gdybyśmy znaleźli się tu sto lat temu... - uśmiechnął się szef. - Popatrzcie na ten podwójny rząd drzew. Dziś urządzono między nimi parking, ale za czasów rosyjskiego panowania i później, w latach między­wojennych, ta przestrzeń była alejką do jazdy konnej. Ta część Warszawy była dzielnicą niemal czysto rosyjską. Tu mieściły się garnizony, mieszkali oficerowie i wyżsi urzędnicy. Zaś ulica, dziś w zasadzie będąca drogą szybkiego ruchu, stanowiła miejsce spotkań przyjaciół i modny deptak.

- Podobnie jak okolice Teatru Wielkiego - zauważyłem. - Dziś jest tam pusto, a kiedyś było to tętniące życiem centrum miasta...

- Chodźcie - szef pociągnął nas w bok. Zatrzymaliśmy się przed Bel­wederem. - Tu mieszkali rosyjscy namiestnicy - wyjaśnił. - A w latach międzywojennych i później była to siedziba prezydentów i szefów pań­stwa... Najsłynniejszymi lokatorami tego budynku byli wielki książę Kon­stanty, Gabriel Narutowicz, Ignacy Mościcki, Bolesław Bierut, Lech Wałęsa...

- O tym ostatnim słyszałam - uśmiechnęła się Juanita. - Wielki książę był namiestnikiem?

- Niezupełnie - odpowiedziałem. - Namiestnikiem oficjalnie był ge­nerał Józef Zajączek. Książę miał stanowisko jakby wicekróla. Po śmierci cara Aleksandra I tron miał przypaść Konstantemu. Ten jednak już wcze­śniej nawiązał burzliwy romans z księżną łowicką, Joanną Grudzińską. Dla niej wyrzekł się korony, przekazując ją bratu Mikołajowi. Mikołaj I zasłynął jako jeden z najgłupszych i najprymitywniejszych carów... Na­wiasem mówiąc, Konstanty nie doczekał się z księżną potomstwa, ale w Belwederze mieszkał z nimi jego syn, zrodzony z kochanki, niejakiej panny Weiss. Chłopiec miał na imię Paweł, a na nazwisko dostał, nie bar­dzo wiem czemu, Aleksandrow.

- Takie małżeństwa mieszane należały chyba do rzadkości? - zapytał Michaił. - Moi przodkowie stacjonowali w Królestwie, ale nie mam ani kropli polskiej krwi w żyłach...

- Początkowo trafiały się - powiedziałem. - Polska arystokracja i ro­syjska szlachta wchodziły ze sobą w związki małżeńskie, zresztą było to w pewnym sensie nieuniknione. Do wybuchu powstania listopadowego Rosjan w Warszawie mieszkało zaledwie kilkuset. Byli to głównie wyso­kiej rangi dowódcy wojskowi i najwyżsi urzędnicy... W dodatku prawie wyłącznie mężczyźni... Dopiero wraz z masowym osadnictwem rosyj­skim i represjami popowstaniowymi oba nasze narody odizolowały się. W okresie międzypowstaniowym małżeństwa mieszane jeszcze się zda­rzały, choć były już rzadkie. Po powstaniu styczniowym taki związek uwa­żano za zdradę ojczyzny i karano całkowitym ostracyzmem. Zresztą nie­chęć ta była głęboka i obustronna: Polacy nie zapraszali Rosjan na swoje przyjęcia, oni też woleli bawić się w swoim towarzystwie... Zwłaszcza że Rosjan uważano powszechnie za nację dziką, barbarzyńską... I wielokrotnie dawali oni przykłady nieobyczajności...

- Konstanty też nie był aniołkiem - wtrącił pan Tomasz. - Wprawdzie bardzo szybko nauczył się mówić po polsku, ale zachował masę rosyj­skich nawyków. Był dość ograniczony umysłowo, ale uwielbiał wojsko. Królestwo Polskie miało jeszcze wówczas odrębne siły zbrojne, których użyto podczas powstania listopadowego... Ulubionym zajęciem niedo­szłego cara była wielogodzinna musztra. Dla oficerów była ona tym bar­dziej uciążliwa, że musieli ją wykonywać w normalnym stroju, to zna­czy w białych skórzanych spodniach, które były tak ciasne, że aby je zało­żyć, lano do środka wodę...

- Warszawskie towarzystwo nie mogło wybaczyć księciu namiestni­kowi jednego typowo rosyjskiego zwyczaju - dorzuciłem swoje trzy gro­sze. - Mianowicie uwielbiał pić herbatę ze szklanki.

- Co w tym dziwnego? - oburzył się Michaił. - Przecież to normalne...

- Teraz tak - pospieszył z wyjaśnieniami szef - ale wtedy my, Polacy, pijaliśmy herbatę z filiżanek...

Juanita pokręciła ze zdumieniem głową.

- Do nienadzwyczajnego charakteru wielkiego księcia pasował jego wygląd - powiedziałem. - Był niski, miał jasne krzaczaste brwi, wgnieciony nos oraz wydatne białe zęby, które szczerzył przy każdej okazji. Kulturalnej polskiej arystokracji mógł się wydawać troglodytą... Poza tym po obiedzie ucinał sobie kilkugodzinną drzemkę, podczas gdy Pola­cy w zasadzie nie mieli zwyczaju sypiać w dzień...

- Jego wyskoki były powszechnie znane - szef zawrócił do parku; samochód mieliśmy przecież zaparkowany przed bramą od drugiej strony. - Na przykład pojawiwszy się na balach, w tamtych czasach jeszcze go zapraszano, urządzał dzikie awantury. Raz pijany parodiował polską szlach­tę, co spotkało się z powszechnym oburzeniem. Bywały i ofiary śmiertel­ne... Młody oficer, porucznik Szkaradowski, znieważony przez Konstan­tego, popełnił samobójstwo...

Przespacerowaliśmy się po parku, aż dotarliśmy do Pomarańczami, mieszczącej obecnie ekskluzywną i snobistyczną restaurację.

- Napijmy się gorącej herbaty - zaproponował Michaił. - Po takiej dawce mroźnego powietrza dobrze nam zrobi.

- Ze szklanek? - zapytałem słodziutkim tonem.

Spojrzał na mnie pochmurnie, ale potem uśmiechnął się.

- Buntowszczyki na Sybir - mruknął.

Zanurkowaliśmy do środka. Kawiarnię dopiero otwarto. Byliśmy jed­nymi z pierwszych klientów. Wzięliśmy cztery herbaty i po kawałku ser­nika. Zasiedliśmy przy stoliku w kącie pomieszczenia.

- Tak więc nasze poszukiwania na razie nie przyniosły żadnych rezul­tatów - zasępił się szef. - Trzeba by poszukać jakichś tropów w archi­wach...

Milczeliśmy przez dłuższą chwilę.

- Nie ma ich zbyt wiele - powiedziałem. - Hitlerowcy palili jak leci... Przepadło nam archiwum wojskowe, część Archiwum Głównego Akt Dawnych, archiwum miejskie... Po wojnie z ogromnym trudem wyszuki­wano w innych zbiorach dokumenty dotyczące stolicy, ale oczywiście nie­wiele dało się zrekonstruować. Nie istnieją już zbiory licznych instytu­cji...

- Archiwa wojskowe i tak by nam się nie przydały - zauważył nasz przyjaciel.

- Myślę, że źle rozumujecie - odezwał się szef. - Bo przecież więk­szość cerkwi, którymi interesujemy się, była obiektami wojskowymi...

- Co pan chce przez to powiedzieć? - zainteresowałem się.

Rozparł się wygodnie.

- Rosjanie, gdy opuszczali w 1915 roku Warszawę, oddając ją Prusa­kom, wywieźli kilkadziesiąt tysięcy dokumentów dotyczących Cytadeli Warszawskiej. Należy przypuszczać, że ewakuowano także papiery in­nych jednostek wojskowych oraz rosyjskiego zarządu miasta...

- W Rosji mogły przepaść bez śladu podczas rewolucji - westchnął Michaił. - Przecież rozgrywały się wówczas dantejskie sceny. Palono księ­gozbiory, biblioteki pałacowe...

- Owszem. Ale dokumenty dotyczące Cytadeli Warszawskiej profe­sor Lech Królikowski odnalazł w archiwach Tobolska.

- O nie! - nasz przyjaciel zerwał się na równe nogi. - W archiwach Tobolska już byliśmy. Ledwo uszliśmy z życiem!

- On ma rację - powiedziałem poważnie. - Tam nie możemy szukać...

Szef uśmiechnął się lekko.

- Wy narozrabialiście. O mnie nie wiedzą... Ja pojadę. Wy zostanie­cie w Warszawie i będziecie kontynuowali śledztwo.

- Daleka droga - mruknął nasz przyjaciel.

- Samolotem to tylko kilkanaście godzin. Z Warszawy do Moskwy, tam nocleg i następnego dnia łapię połączenie z Tobolskiem. W kilka dni przepatrzę zasoby archiwalne i wracam. Albo prześlę wam wyniki pocztą elektroniczną, przecież w Rosji na pewno są komputery...

- Damy sobie radę pod pańską nieobecność - zapewniłem uroczyście.

- Tylko nie narozrabiajcie, robaczki - uśmiechnął się i pogroził nam palcem. - Znam wasze możliwości.

Kończyliśmy już pić herbatę, gdy nieoczekiwanie w restauracji poja­wił się Jerzy Batura. Nie zauważył nas, usiadł przy stoliku koło wejścia. Wsadziłem do ucha słuchawkę wshipera. Po chwili dosiadła się do niego kobieta. Była wysoka i jasnowłosa, wyglądała jak SS-manka po cywilne­mu.

- Stadelmann jest wściekły - powiedziała po angielsku. - Ikona, którą mu sprzedałeś, jest fałszywa.

Mogliśmy tylko domyślać się jego zdumienia.

- Nie sprzedawałem mu żadnej ikony - odparł zaskoczony. - Jeszcze jej nawet nie zlokalizowałem...

- Zgłosił się do niego jakiś mężczyzna, przedstawił się jako... Kaschanka...

- Kaszanka? Nie znam żadnego Kaszanki? - Batura był coraz bar­dziej zdumiony.

- Miał ikonę. I nie wciskaj kitu, że go nie znasz. Transakcji dokonali w twojej mecie przy Stalowej. Pan Stadelmann kazał mi przekazać, że nie chce już z tobą robić żadnych interesów.

Wstała i wyszła. Batura siedział jak rażony gromem. Wstałem i pod­szedłem do niego. Położyłem mu dłoń na ramieniu. Drgnął, a zobaczywszy mnie podskoczył zaskoczony.

- Wiesz co, Jerzy, ty chyba też nie rób więcej interesów z tym Stadelmannem - powiedziałem przyjaźnie - bo dziewięć tysięcy dolarów zapła­cił fałszywymi banknotami...

Batura patrzył na mnie jak na upiora.

- Skąd wiedziałeś? - wykrztusił. - Skąd wytrzasnąłeś fałszywą iko­nę?

- Tajemnica państwowa - oświadczyłem z godnością.

Zostawiwszy wroga zadumanego przy stoliku opuściliśmy lokal. Michaił wyjął z kieszeni mały aparat cyfrowy.

- Sfotografowałem tę damę - uśmiechnął się. - Myślę, że warto by ją rozpracować...

- Słusznie - zgodził się z nim Pan Samochodzik. - To może być waż­ne ogniwo. Jerzy jest już zbyt dobrze znany policji i Interpolowi. Ona może być pośrednikiem miedzy nim a zachodnimi kolekcjonerami i prze­mytnikami dzieł sztuki...

Zastanawiał się dłuższą chwilę.

- Pawle, zgłosisz się do nadinspektora Rawicza z tą fotką. Zapiszę ci adres poczty elektronicznej. On nam pomoże.

Wyjął z kieszeni telefon komórkowy i idąc przez park zadzwonił na lotnisko Okęcie. Pytał o połączenia z Moskwą.

- Czeka nas sporo pracy - mruknąłem. - Ale to może jutro. Zapadał wczesny zimowy zmrok...

***

Dochodziła północ, gdy przez modem połączyłem się z siecią. Była już odpowiedź na moje pytanie. List od nadinspektora był dość lakonicz­ny:

Kobieta na fotografii to Echter Wyndham. Prawdopodobnie pełni rolą pośrednika na czarnym rynku dziel sztuki. Uzbrojona, niebezpieczna. Uważajcie!

- No, ładnie - mruknąłem.

ROZDZIAŁ PIĄTY

BATURA UJĘTY • ZAKAZANA STREFA • NOCNE NAJŚCIE • CO WIEDZIAŁ MALINOWSKI • DIABELSKI PODSTĘP • KRA­TERY W MORASKU

Dźwięk telefonu wyrwał mnie z zamyślenia. Ósma rano...

- Halo? - zagadnąłem.

- Mówi Kozłowski - rozpoznałem głos dawnego zwierzchnika

- Dzień dobry, panie generale, Paweł Daniec z tej strony.

- Słuchaj no, mówi ci coś nazwisko Batura, Jerzy Batura?

- Oczywiście, to nasz główny wróg... Nawiasem mówiąc teraz pod­stawia nam nogi... A co się stało?

- Capnęliśmy waszego ptaszka dzisiejszej nocy. Zgadnij gdzie.

- Jak przypuszczam, w Cytadeli - zaryzykowałem stwierdzenie. Ge­nerał dowodził stacjonującym tam garnizonem.

- Właśnie. Popełnił szkolny błąd. Przy bramie straceń brakuje jedne­go pręta w kracie przy dawnym przejściu. Przecisnął się tamtędy i ruszył pozwiedzać zakazaną strefę wojskową... Nie przewidział, że stoi tam nasz czujnik ruchu, do tego oczywiście nie pomyślał o tym, że zostawia ślady na śniegu... W każdym razie rżnie głupa. Nie wiedział, że to strefa woj­skowa i chciał sobie skrócić drogę znad Wisły na Żoliborz... Komplet wytrychów rzucił w śnieg, ale znaleźliśmy... Na razie jego adwokat nam tu bruździ...

- Generale, czy mógłby mi pan wydać zezwolenie, abym trochę po­kręcił się po terenie? - zapytałem. - Obiecuję, że nic nie wyszpieguję.

- Jasne. Przepustka będzie czekać na bramie...

- I jeśli można, wziąłbym ze sobą dwójkę znajomych... Tylko że to są cudzoziemcy...

- Nie ma problemu. W zasadzie w Cytadeli nie ma już nic ciekawe­go, a to co jest, satelity dawno wyśledziły... - poznałem po głosie, że się uśmiecha. - Podaj tylko nazwiska, będą potrzebne do wystawienia prze­pustki...

***

Pół godziny później zadzwoniłem do hotelu. Umówiliśmy się na miej­scu.

Był mroźny poranek. Śnieg skrzypiał pod butami. Czerwone mury twierdzy, ozdobione ciężkimi nawisami świeżego śniegu, wydawały się ciemnopurpurowe. Za murami wznosiły się wysokie wały. Drzewa były pokryte szronem, spod zasp wyglądały pęki pożółkłych traw. Na wartow­ni pozostawiliśmy dokumenty i pod opieką wysokiego milkliwego kapra­la wkroczyliśmy na teren niedostępny zwykłym śmiertelnikom.

Ludzi zawsze pcha do przodu ciekawość. Wszystko, co niedostępne, wydaje im się szalenie interesujące. Ta strefa Cytadeli Warszawskiej była tajna. Tajna do tego stopnia, że przeciętny obywatel naszego kraju nie miał szans się tu dostać. Tymczasem wokoło nie było absolutnie nic cie­kawego. Ani radarów wycelowanych w niebo, ani wyrzutni rakietowych... Kilka uliczek, część brukowana, niektóre pokryto asfaltem. Trawniki, zu­pełnie takie same, jak po drugiej stronie wałów. Budynki ukryte pomiędzy drzewami. Cichy, spokojny zakątek i tylko jedna rzecz wskazywała na to, że nie jest to zwyczajne miejsce. Wszystkie ślady odbite na śniegu były śladami wojskowych butów...

Może gdzieś pod niewinnie wyglądającą zaśnieżoną ziemią znajdo­wały się kondygnacje schronów, w których technicy czuwali przy kompu­terach. Może budynki kryły w sobie klatki wind, czerpnie powietrza i inne elementy... Nic jednak nie zdradzało ich obecności. Maszerowaliśmy alejką biegnącą między szpalerem drzew.

- Co chcą państwo zobaczyć? - zapytał kapral.

- Gdzieś tu, na terenie Cytadeli, znajduje się cerkiew garnizonowa - powiedziałem. Wyjąłem z torby stary przewodnik po Warszawie.

- Pamiętam ją jeszcze z czasów, gdy odbywałem tu zasadniczą służbę wojskową pod koniec lat osiemdziesiątych. Już wtedy była bardzo znisz­czona. To była drewniana cerkiew - uściślił. - Przypuszczam, że stała pusta przez kilkadziesiąt lat. Rozebrano ją na początku lat dziewięćdzie­siątych. Ale mogę zaprowadzić na miejsce, gdzie się znajdowała.

Wymieniłem z przyjaciółmi zaskoczone spojrzenia. Dotarliśmy nie­bawem do niewielkiego, zasypanego śniegiem placyku. Tylko drzewa po­sadzone w kwadrat sugerowały, że kiedyś znajdował się tu jakiś budynek.

- A nie wie pan, co się stało z wyposażeniem? - zapytałem.

Zamyślił się.

- Możliwe, że zostało zmagazynowane w kościele - powiedział. - Głowy nie dam, ale widziałem tam kiedyś takie złocone detale...

Kościół mieliśmy o rzut kamieniem. Stał posępny, milczący, zamknięty na głucho. Od czasów międzywojennych nie był użytkowany. Kapral zadzwonił, żeby przyniesiono klucze. Cytadela wchłonęła całą dzielnicę dzie­więtnastowiecznego miasta. Sporo budynków wyburzono przy tej okazji, ale inne zostały. Pałacyki drzemiące pośród drzew i niska kamieniczka pochodziły z końca XVIII stulecia. Podczas gdy miasto zmieniało się, trwa­ły tu jak zaklęte... Czekaliśmy na mrozie.

- Ordynariat polowy nie stara się uruchomić tej świątyni? - Michaił patrzył na grube mury.

- Były takie plany - wyjaśnił wojskowy - ale w zasadzie Cytadela ma zostać opuszczona przez wojsko...

- Powtarzacie to od dziesięciu lat - uniosłem brwi.

- Wojsko pracuje z właściwą sobie szybkością - uśmiechnął się poka­zując zęby.

Przyniesiono klucze i weszliśmy do wnętrza. Świątynia zbudowana pod koniec XVII wieku przez pijarów została włączona w 1834 roku w obręb murów powstającej twierdzy. Przez pewien okres ona spełniała funkcje cerkwi garnizonowej. Od tamtej pory nie użytkowano jej...

Na posadzce zalegała gruba warstwa kurzu. Pośrodku piętrzył się wielki stos drewnianych elementów. Ikonostas zburzonej cerkwi... Widocznie komuś żal było niszczyć zabytek, nakazał zdemontowanie go i zmagazy­nowanie. Osobno pod ścianą spoczywały freski malowane pierwotnie na drewnianych ścianach. Ktoś pieczołowicie wypiłował je i zabezpieczył.

- Nie ma ikon - zauważyła Juanita.

- Co się z nimi mogło stać? - zapytałem naszego przewodnika.

- Nie mam pojęcia. Sądzę, że gdy cerkwi przestano używać w latach dwudziestych, usunięto je od razu. Może przekazano prawosławnym, a może Rosjanie wycofując się zabrali je ze sobą? Dla nich mogły mieć wielką wartość jako przedmioty kultu.

Faktycznie, o tym nie pomyśleliśmy...

- Tak czy inaczej - powiedział Michaił - tu ich nie ma. Trzeba popro­sić pana Tomasza, żeby to sprawdził w Tobolsku. I niech przyśle meila.

- Sądzisz, że zdoła? - zdziwiłem się. - To kompletna prowincja...

- Pawle, telefony komórkowe mają wszędzie. Postępu nie da się za­trzymać.

Trudno było nie przyznać mu racji. Stałem jeszcze przez chwilę po­dziwiając wnętrze budowli. Na podłodze było widać kilka zatartych łaciń­skich epitafiów. Może pod posadzką spoczywali zakonnicy, a może wła­ściciele okolicznych wsi? Resztki fresków na zawilgoconych ścianach, poczerniałe ze starości mury, zarośnięte pajęczynami okna... Nawet opuszczona i skazana na zapomnienie świątynia zachowała swój majestat. Opu­ściliśmy pusty kościół z dziwnym uczuciem ulgi... Ostre mroźne powie­trze owiało nasze twarze.

- Ciekawe miejsce - mruknął Michaił, gdy kierowaliśmy się w stronę bramy. - Szkoda, że nie jest jakoś udostępniane.

- Północna część twierdzy jest - wyjaśniłem - mieści się tam słynne Muzeum X pawilonu; to miejsce, gdzie twoi przodkowie więzili moich przodków...

Spojrzał na mnie chmurnie. Pożałowałem swojej uszczypliwości.

- W tamtym więzieniu moi przodkowie trzymali też niejakiego Felik­sa Dzierżyńskiego... - powiedział.

Nie miałem ochoty rozwijać tematu. Wyszliśmy przed bramę. Juanita popatrzyła na zegarek.

- Jest jeszcze dość wcześnie - stwierdziła. - Co będziemy robili?

Połaziliśmy po muzeach na Starówce, potem wsadziliśmy szefa do samolotu. Na zakończenie dnia poszliśmy do pizzerii...

***

Przekręciłem klucz w zamku. Byłem zmęczony do tego stopnia, że marzyłem wyłącznie o chwili, w której rzucę się na łóżko i solidnie odeśpię. Zatrzasnąłem drzwi. I wtedy poczułem lekki powiew chłodnego po­wietrza.

Okno. Któreś z okien było uchylone, choć zawsze dokładnie zamyka­łem wszystkie przed wyjściem. A zatem ktoś był w środku pod moją nie­obecność. A może czekał przyczajony w jakimś zakamarku.

Wydawałoby się, że dwupokojowe mieszkanie, posiadające kuchnię i łazienkę, łatwo przeszukać. Zapaliłem światło w przedpokoju i wyciągnąwszy pistolet gazowy zajrzałem ostrożnie do kuchni. Wnęka za drzwiami, pusta przestrzeń za lodówką, spore miejsce pod stołem. Pusto. Łazienka. Wanna, miejsce za pralką. Nadal nic. Przedpokój był za mały, a zatem któryś z dwóch pokoi. Mniejszy, w którym miałem sypialnię i biurko do pracy, oraz większy, stanowiący połączenie biblioteki i salonu. Postarałem się wczuć w psychikę wroga. Mógł to być zwyczajny złodzie­jaszek, którego zaskoczyłem nagłym pojawieniem się. Mało prawdopo­dobne. Złodzieje zawsze obserwują mieszkania ofiar, więc przypuszczal­nie wiedziałby, że wewnątrz nie ma nic, co można by ukraść. A zatem to przeciwnik, który chciał pogrzebać w moich papierach albo w komputerze... Komputer stał w salonie. Notatki też tam leżały. Jeśli zaskoczyłem go nagłym pojawieniem się, był właśnie tam.

Skoczyłem do biblioteki, przeturlałem się po podłodze, omiatając lufą wszystkie kąty. Nikogo. Ani za drzwiami, ani pod biurkiem, ani w kącie koło regału. Sypialnia! Stanąłem na równe nogi i ruszyłem w stronę drzwi. Poczułem lekki wstrząs podłogi, gdy wróg, przyczajony na parapecie za firanką, zeskoczył tak, aby znaleźć się za moimi plecami. Odwracając się, pociągnąłem kilka razy za spust pistoletu gazowego. W tej chwili ktoś, dotąd ukryty w sypialni, wyskoczył i walnął mnie gumową pałą w głowę.

Zobaczyłem jeszcze z satysfakcją, jak mój przeciwnik z parapetu kasz­le, dusząc się w chmurze gazu, i padłem jak podcięty.

Powrót do świata żywych nie był specjalnie przyjemny. Siedziałem na solidnym dębowym fotelu, który kiedyś znalazłem na śmietniku i odnowi­łem. Dziś rano pieczołowicie go posklejałem. Byłem skuty kajdankami i przywiązany sporą ilością sizalowego sznura. Moja ulubiona lampka, przy której zazwyczaj czytam, skierowana prosto w moją twarz, oślepiała.

- Witam pana, panie Daniec - odezwał się głos po niemiecku. - A może woli pan nazwisko Kaschanka?

Rozpoznałem Stadelmanna. A więc wrócił do Polski.

- Dzień dobry - odpowiedziałem uprzejmie. - Czemu zawdzięczam tę wizytę? Bo chyba nie chodzi o te głupie dziewięć tysięcy fałszywych dolarów?

- Bynajmniej - warknął. - Gryzie mnie problem zaginionej ikony. Barura miał mi ją dostarczyć, a tymczasem diabli wzięli Baturę...

- Został aresztowany pod zarzutem szpiegostwa - wyjaśniłem. - Po­siedzi pewnie kilka lat...

Gość wstał i przeszedł się nerwowo po pokoju,

- Skąd mieliście ikonę, którą kupiłem? Jest perfekcyjnie podrobiona.

- To nasza sprawa - odwarknąłem.

- Teraz także moja - uśmiechnął się dziwnie. - Słuchaj pan, panie Daniec, nie bawmy siew kotka i myszkę - rzucił na stół wydruk kompute­rowy i fotografię.

- To jest wydruk, który dostałem od Batury. To jest fotografia, z której on to skanował... A tak wyglądało to, co mi sprzedałeś - pokazał odbit­kę z polaroidu.

- No tak - kiwnąłem głową.

- Mamy pewien problem. Zdjęcie zrobiono gdzieś w latach dwudzie­stych. Nie wiem, skąd Batura je zdobył. Skan siłą rzeczy jest gorszy od zdjęcia. Tymczasem wasza ikona miała szczegóły, których tu można się tylko domyślać - popukał palcem w fotografię.

Milczałem. Jednocześnie starałem się wyłowić jak najwięcej dźwię­ków z otoczenia. Za oknami ciągle panowała noc. Przeciwników było dwóch. Ten drugi był drobniejszy od Stadelmanna. Ktoś kręcił się po miesz­kaniu.

Przemytnik uderzył mnie w kolano, aby skupić moją uwagę na sobie.

- A to znaczy, że ten, kto to namalował, miał lepszy wzór niż te fotki.

Spojrzałem na niego zaskoczony. Czy to możliwe?

- Może to tylko licencia poetica wykonawcy? - zasugerowałem.

- Nie. Znalazłem opis, przedrewolucyjny przewodnik po Wyspach Sołowieckich. Ikona, której poszukujemy, miała nietypowy, niekanoniczny układ barw. Wasz malarz odtworzył go idealnie dysponując czarno-białą odbitką... Kim on jest? - zapytał przemytnik.

Wzruszyłem ramionami.

- Nie wiem. To mój szef go wyszukał.

- No nie, Daniec. Chcieliśmy z tobą po dobroci, ale jak widać, po dobroci się nie da... - Stadelmann westchnął.

Kroki. Drobne kroki. Echter, dziewczyna, którą widzieliśmy w towa­rzystwie Jerzego w kawiarni. W dłoni chronionej moją rękawicą do garn­ków niosła pogrzebacz. Jego koniec był rozżarzony do czerwoności.

- No, to od czego zaczniemy? - zagadnął Stadelmann.

Jak szybko wiąże klej fosforowy? W instrukcji pisało, że około czter­dziestu ośmiu godzin. Minęło dopiero dwanaście... Ostrożnie poruszy­łem się na fotelu. Kiwał się. Klej nie zdążył jeszcze dobrze złapać... A zatem...

Odbiłem się nogami od podłogi i wywaliłem jak długi do tyłu, jedno­cześnie szarpiąc z całej siły rękami. Mebel rozsypał się jak domek z kart. Kajdanki nadal wisiały na moich przegubach, ale już nie trzymały się opar­cia. Cześć szczebelków nadal miałem na plecach, ale nie krępowały mo­ich ruchów. Wykonałem wymyk i, nurkując pod ramieniem dziewczyny, uderzyłem jej szefa głową. Celowałem w żołądek, ale zamiast tego trafi­łem go w pewien nader istotny dla przedłużania gatunku punkt poniżej pasa... Odwróciłem się w samą porę, bo dziewczyna zamierzyła się na mnie rozpalonym pogrzebaczem. Poderwałem się, zaciskając dłoń na no­dze fotela i uderzyłem ją z rozmachem. Celowałem w nadgarstek. Udało się. Rozżarzone żelazo trafiło ją prosto w policzek. Zawyła i wpadła w szał. Po chwili wymiany chaotycznych ciosów zdołałem trafić ją zaimprowizowaną pałą w głowę. Zaraz też kopnąłem Niemca, który właśnie ciężko dźwigał się z podłogi.

Stałem nieco oszołomiony, patrząc na pobojowisko. Z fotela został stos drewnianych elementów, ale nie przejmowałem się - posklejam je jeszcze raz. Echter straciła przytomność, Stadelmann właśnie usiłował pozbierać się. Raz jeszcze opuściłem nogę w morderczym ciosie. Oklapł. Podniosłem pogrzebacz, który zdążył już wypalić dziurę w parkiecie i odłożyłem go na lastrykowy parapet. Przez chwilkę miałem wyrzuty su­mienia, ostatecznie nieładnie jest walić kobietę kijem po głowie, ale do­szedłem do wniosku, że w tej sytuacji nie miałem innego wyjścia.

- I co z tym fantem zrobić? - mruknąłem patrząc na powalonych wro­gów.

Przeszukałem starannie ich kieszenie. Znalazłem kluczyki do kajda­nek. Uwolniłem nadgarstki i kostki stóp. Następnie wypchnąłem oboje z mieszkania i wygodnie ułożyłem na korytarzu. Z pawlacza wyjąłem pu­dełko z zamkami, a potem starannie zmieniłem wszystkie w drzwiach. Od czasu do czasu rzucałem spojrzenia na spoczywającą na betonie parę.

Doszli jakoś do siebie.

- Wynoście się - warknąłem. - I pamiętajcie, nie wchodźcie mi wię­cej w drogę.

Skończyłem wymianę zamków i zatrzasnąłem drzwi. Pół godziny póź­niej, zgodnie z wcześniejszym planem, spałem jak zabity.

***

Poderwałem przyjaciół z łóżek o ósmej rano. Zadzwoniłem z recepcji hotelowej do ich pokoi.

- Wstawać, śpiochy, czekają nas wielkie czyny - powiedziałem i odło­żyłem słuchawkę.

Zgramolili się na dół po kilku minutach.

- Stadelmann wpadł do mnie z wizytą.

Streściłem nocną rozmowę.

- Twierdzi, że Malinowski musiał widzieć to, czego szukamy.

- Do licha - mruknął Michaił. - Sądzisz, że to możliwe?

- Dlaczego nie? Malinowski to artysta. Może ktoś go zatrudnił do namalowania portretu i u klienta w mieszkaniu zobaczył ikonę? Zapamię­tał i potem skopiował.

- Naciągane - zauważyła Juanita. - Zapamiętałby takie szczegóły?

- Sądzę, że raczej przed wykonaniem zlecenia Pana Samochodzika skoczył na miejsce odświeżyć sobie pamięć... Tak czy inaczej, trzeba zło­żyć mu wizytę...

Zapakowaliśmy się do samochodu i pojechaliśmy. Po drodze kupiliśmy trochę jedzenia, bo przyjaciele wyciągnięci prosto z łóżek nie zdążyli nawet zjeść śniadania. Kończyli właśnie pałaszować zaimprowizowane kanapki, gdy zapukałem do drzwi artysty. Odpowiedziała nam głucha cisza.

- Może jeszcze śpi? - zastanawiał się Michaił. - Bo zdaje się artyści lubią wstawać dopiero po południu...

Nim zdążyłem go powstrzymać, wszedł oknem. Po kilku minutach otworzył nam.

- Ptaszek wyfrunął z klatki - zameldował.

- Nie mamy nakazu - mruknąłem - ale skoro szef daleko, a Bóg wy­soko... - sparafrazowałem znane rosyjskie przysłowie.

Weszliśmy do mieszkania i zamknęliśmy się od środka. Rozejrzałem się po wnętrzu. Jeden pokój, jeszcze nie posprzątany po orgii, straszył prze­pełnionymi popielniczkami i stosami pustych flaszek. W drugim była pra­cownia, na sztalugach stały dwa niedokończone współczesne bohomazy.

- Coś mi się tu nie zgadza - powiedziałem.

- Co takiego? - zainteresował się Michaił.

- On gdzieś tu powinien mieć podręczne laboratorium, gdzie miesza farby, stosuje swoje preparaty, dokonuje obróbki obrazów...

Zastanawiał się chwilę nad moimi słowami.

- Chyba masz rację - przytaknął. - Musi mieć dodatkową melinę w Warszawie; gdyby miał jeździć gdzieś dalej, zajmowałoby mu to zbyt wiele czasu...

Usłyszałem dźwięk telefonu. Spojrzeliśmy po sobie.

- Dochodzi z szafy - szepnęła Juanita.

Wyciągnąłem broń i z rozmachem otworzyłem drzwiczki. W środku nie było nikogo, ale dźwięk dobiegał teraz wyraźniej. Rozgarnąłem ubra­nia. Dolna część deski otwierała się jak klapa. Unieśliśmy ją.

Fałszerz bardzo sprytnie zamaskował laboratorium. Po prostu zasta­wił drzwi szafą. Przypuszczalnie nawet jego kompani od kieliszka nie wiedzieli, że to mieszkanie posiada jeszcze jedno pomieszczenie. My też się tego nie domyślaliśmy...

Staliśmy w największym pokoju. Nieduża butla z gazem, marmurowy blat, palniki - całą jedną ścianę zajmowała przestrzeń robocza. W sło­ikach macerowały się jakieś pigmenty, płyny, kolorowe proszki... Z tego wytwarzał farby. Do korkowej wykładziny pokrywającej ściany przyszpilono kartki z przepisami. Idealne proporcje różnych substancji... Elektro­niczna waga, bębny do rozcierania...

- Imponujące - mruknąłem. - Gość naprawdę zna się na rzeczy.

W kącie stało spore urządzenie nakryte dorobioną plastykową obu­dową. Otworzyłem drzwiczki i zajrzałem do środka. Tu zapewne, w dużej ilości mikrofal, „wypiekał” swoje obrazy. W oszklonych szafkach stało kilkaset albumów z reprodukcjami dzieł sztuki.

- Wyfrunął - stwierdziłem.

W tej chwili usłyszeliśmy chrobot klucza w zamku. Ktoś usiłował dostać się do środka. Skoczyłem do szafy i po cichu zamknąłem od środka jej drzwiczki. Chrobot trwał i wreszcie skrzypnęły drzwi wejściowe.

- Malinowski, frajerze, śpisz jeszcze? - usłyszałem głos Batury. - Jest nowa robota...

Odpowiedziało mu milczenie. Przez chwilę kręcił się po mieszkaniu, a potem zmełł w ustach przekleństwo i wyszedł.

- Już go wypuścili - westchnąłem. - Niezłych ma adwokatów... Cie­kawe, po co był mu potrzebny Malinowski? - zastanawiałem się głośno.

- Przypuszczam, że Stadelmann wtajemniczył go w swoje podejrzenia... Będą próbowali dopaść fałszerza...

- Co robimy?

- Lepiej, żebyśmy to my go złapali - zauważyłem.

- A potem przypalimy mu pogrzebaczem to i owo - zapalił się Mi­chaił. - Żartowałem - dodał poważnie, widząc moją zgorszoną minę...

Koło telefonu leżało nieduże, srebrne pudełeczko na wizytówki. Otwo­rzyłem je i triumfalnie pokazałem przyjaciołom jedną z nich.

- Mamy go - powiedziałem.

Na wizytówce widniał adres mieszkania na Bemowie oraz trzy nume­ry telefonu. Zadzwoniłem na numer aparatu komórkowego. Przez chwilę nikt nie odbierał, a potem włączyła się poczta głosowa.

- Musiałem spadać z Warszawy - usłyszałem głos Malinowskiego. - Znajdziecie mnie w Morasku.

Odłożyłem słuchawkę.

- Morasko? - zdziwił się Michaił. - Nic mi to nie mówi.

- Mnie też nie - zafrasowałem się. - A to bardzo niedobrze, bo musi­my go dopaść, zanim zrobią to Stadelmann albo Batura...

Milczeliśmy przez chwilę.

- W drogę - zadecydowałem. - Do ministerstwa, tam sprawdzimy...

Dwadzieścia minut później wpadłem do gabinetu szefa. Na półce stał tak zwany „żółtek” - potwornie gruba księga zawierającą „Urzędowy spis miejscowości Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej”. Cenne to dzieło, wy­dane na początku lat osiemdziesiątych, zawiera spis wszystkich miast, miasteczek, wsi i przysiółków... Przy każdej nazwie miejscowości jest podana jej przynależność administracyjna, nazwa województwa, gminy, a nawet parafii... Poszukiwania zajęły mi dokładnie półtorej minuty.

- Gmina Poznań - powiedziałem. - Mapę...

Pan Tomasz zgromadził w swoim gabinecie ogromną kolekcję map, poczynając od turystycznych po sztabówki. Na planie Poznania szybko odnaleźliśmy wieś Morasko, leżącą obecnie w granicach miasta.

- Malinowski, dopadniemy cię - mruczałem pod nosem.

- W drogę - zakomenderował Michaił.

Wsiedliśmy do Rosynanta i pomknęliśmy na zachód. Szosa była dość pusta, więc mogłem jechać szybko.

- Jak sądzicie, czy Batura nas wyprzedza? - zapytała Juanita.

Zamyśliłem się.

- Zaszedł do Malinowskiego do domu i go nie zastał - rozważałem. - Pamiętacie, gdy byliśmy już w mieszkaniu, zadzwonił telefon; przy­puszczam, że to Batura zadzwonił z telefonu komórkowego do wspólnika. Ponieważ ten nie odbierał, wpadł osobiście. Miał nawet własny klucz...

- Naciągane - powiedziała poważnie dziewczyna. - Zadzwonił tele­fon, znaleźliśmy laboratorium. Ile czasu mogło minąć od chwili, gdy we­szliśmy do środka, do momentu, gdy on wpadł do mieszkania? To raczej nie on dzwonił.

- Ale nie zna numeru telefonu komórkowego Malinowskiego - broni­łem się. - Bo gdyby znał, zadzwoniłby od razu...

- Niekoniecznie - odparł Michaił. - Zobaczył, że kumpla nie ma w domu, zamknął mieszkanie i zadzwonił dopiero schodząc po schodach.

Zabili mi klina.

- Mogło tak być - westchnąłem i dodałem gazu.

- Jak do tej pory sprawdziliśmy, jeśli można to nazwać sprawdze­niem, cztery cerkwie - wyliczał Michaił. - Cerkiew Świętej Marii Mag­daleny na Pradze, Świętego Jana Klimaka na Woli, Świętej Olgi oraz Świętego Michała Archistratega. I oczywiście cerkiew w Cytadeli.

- Nie nazywajmy tego sprawdzeniem - zaoponowałem. - Nie ustalili­śmy, co stało się z wyposażeniem trzech spośród nich. Musimy ustalić, kto je burzył, nie wiem, nazwy firm rozbiórkowych, zatrudnionych w nich ludzi... choć nie sądzę, żeby ktoś wziął sobie na pamiątkę ikonę... Na razie delikatnie poskrobaliśmy problem po wierzchu... Ale gdy dopadnie­my fałszerza, jak sądzę, zagadka będzie rozwiązana...

- Mamy towarzystwo - powiedziała Juanita patrząc w lusterko.

Faktycznie, doganiał nas land rover.

Pojazd był coraz bliżej, dodałem lekko gazu. On także przyspieszył.

- Za kierownicą Batura, obok siedzi Stadelmann - zameldował mój przyjaciel. - Idę o zakład, że jadą w tym samym kierunku co my... to znaczy, do tego samego celu - poprawił się.

Docisnąłem lekko pedał gazu. Przekroczyłem dozwoloną prędkość. Maksymalna szybkość, którą można rozwinąć na drodze ekspresowej to 110 kilometrów na godzinę... My mieliśmy na liczniku już ponad 130...

Batura jeszcze przyspieszył i teraz stuknął nas lekko z boku, najwi­doczniej zamierzając zepchnąć Rosynanta do rowu.

Kolejne uderzenie w bok, delikatnie przekręciłem kierownicę. Oba samochody napierały na siebie. Nieoczekiwanie przed nami pojawił się mały fiat. Gwałtownie uciekłem w bok, aby zrobić Jerzemu miejsce na manewr. Ominął malucha i po chwili stuknął mnie od tyłu w zderzak. Przyspieszyłem, a potem zwolniłem. Walnąłem i tym razem to nimi moc­niej szarpnęło.

- Może przestrzelić im koła? - zaofiarował się Michaił.

- A masz z czego? - zdumiałem się.

- Oczywiście.

- Czekaj - mruknąłem. - Bez zbędnych brutalizmów. Przemoc rodzi przemoc.

Znowu nas stuknęli.

- Zaraz się odczepią - warknął, a potem wyjął z torby... granat. Otwo­rzył okno i wystawił przez nie rękę ze śmiercionośnym ładunkiem.

- Zwariowałeś? - wrzasnąłem

- To ćwiczebny - uspokoił mnie.

Nie przestraszyli się, znowu nas stuknęli... Zjechałem gwałtownie na prawy pas ruchu. Wyrwał do przodu i teraz to ja walnąłem go w bok zde­rzakiem. Z zadowoleniem stwierdziłem, że będzie musiał dać drzwi do blacharza, bo zrobiłem w nich niezłe wgniecenie. Chwilę później znowu naparliśmy na siebie burtami. Skrzyp zdzieranego lakieru, wycie silnika, gdy dwa ciężkie samochody zmagały się, usiłując zepchnąć się nawza­jem z szosy...

Niebezpieczna zabawa... Znak przejazdu kolejowego... Podniesiony szlaban... Znak stopu... I nieoczekiwanie spostrzegłem pociąg pędzący prostopadle do szosy. W jednym ułamku sekundy zrozumiałem, że ude­rzy w nas w chwili, gdy będziemy znajdowali się na przejeździe. Zadzia­łał instynkt. Szarpnąłem kierownicą i wdepnąłem hamulec. Nasz pojazd zakręcił niemal w miejscu, jednocześnie swoją masą spychając land rovera do rowu. Jerzy zaczął hamować chyba w tym samym momencie. Strze­liły poduszki powietrzne, biała masa zasłoniła mi widok. Nie wiedziałem, czy zdołałem się zatrzymać, czy też stoję na przejedzie czekając na śmierć... Lokomotywa ryknęła syreną, a ułamek sekundy potem skład przetoczył się obok nas. Pęd powietrza uderzył w przednią szybę. Żyli­śmy. Wyplątaliśmy się z poduszek powietrznych i wyskoczyliśmy z wozu. Zahamowałem w ostatniej chwili, dwadzieścia centymetrów dalej i pociąg by nas zaczepił... Wóz Jerzego leżał w rowie. W nim także wystrzeliły poduszki powietrzne. Pasażerowie wyplątywali się z nich mozolnie.

- Nic wam nie jest? - zapytałem moich pasażerów.

- Chyba nie - Michaił potrząsnął głową. - Było blisko...

Podszedłem do przeciwników. Ich pojazd sporo ucierpiał, zderzak był wgnieciony, zahaczyli o jakiś słupek... Jedno koło straciło powietrze, widocznie w trakcie spychania przetarli oponę i dętkę... A może sprawiła to jakaś butelka albo kawałek drutu leżący na poboczu?

- Wygląda na to, że uratowałeś mi życie - mruknął Batura z zażeno­waniem...

- To prawdziwy cud, że wyszliśmy z tego cało - powiedziałem po­ważnie. - Może to znak od losu, żebyśmy się wreszcie pogodzili? Pienią­dze to tylko zadrukowane papierki, a życie ma się jedno...

- Faktycznie - przyznał Stadelmann. - Mieliśmy dziś wiele szczęścia.

- Wypijmy na zgodę - zaproponowałem, wyjmując z kieszeni piersiówkę z czeskim rumem. Batura przyjął poczęstunek, pociągnął kilka solidnych łyków. Dłonie powoli przestały mu się trząść. Podał butelkę przemytnikowi.

- Znakomity trunek - pochwalił.

- Sam przywiozłem z Pragi - oznajmiłem z dumą.

Echter także pociągnęła solidny łyk i podała butelkę Michaiłowi. Mój przyjaciel golnął zdrowo. Juanita odmówiła.

Zakręciłem piersiówkę i schowałem do kieszeni...

- A ty dlaczego nie pijesz? - zapytał podejrzliwie mój przeciwnik.

- Zgadnij - uśmiechnąłem się szeroko.

Od strony miasteczka nadjeżdżał wyjący syreną radiowóz. Na twarzy Batury odmalowało się zrozumienie, a potem skrajna furia. W tej chwili pojazd zatrzymał się koło nas.

- Co to za taranowanie pociągów? - spytał surowo policjant. - Pano­wie, dmuchnijcie w balonik...

Pół godziny później przejeżdżaliśmy szosą na Poznań. Samochód Je­rzego w tym czasie odholowano na parking, a on sam składał pewnie ze­znania w związku z jazdą po pijanemu. W tych kilku łykach nie było dużo alkoholu, nie sądziłem, by odebrano mu prawo jazdy, ale solidny mandat dobrze mu zrobi...

- Piękne, genialnie wredne zagranie - entuzjazmował się Michaił. - Sam bym tego nie wymyślił...

- Trochę brzydko wyszło, że go oszukałem - mruknąłem.

Wyrzuty sumienia nieśmiało dawały o sobie znać...

- Jesteśmy na wojnie, wolno mam stosować fortele - uspokoił mnie.

Dziewczyna milczała, ale wyczuwałem jej dezaprobatę. Pół godziny później byliśmy w Poznaniu. Szybko przejechałem przez miasto, kierując się z grubsza w stronę poligonu w Biedrusku, gdzie nie tak dawno kręco­no niektóre sceny do filmów „Ogniem i mieczem” oraz polsko-japońskiej produkcji „Avalon”. Morasko okazało się niewielkim miasteczkiem, leżącym przy pętli autobusu linii 88. Kościół, kilka domów, baza MPO...

Zaparkowałem koło kościoła i wysiadłem.

- Przepraszam, gdzie tu mieszkają Malinowscy? - zapytałem starszą kobietę sprzedającą kwiaty.

Wytłumaczyła mi drogę. Za bazą MPO znajdowała się ładna, duża obora zbudowana z czerwonej cegły i łamanego granitu. Nieco dalej stała obłażąca z farby chałupina. Zastukałem do drzwi. Nikt nie otwierał. Na­raz dostrzegłem białą karteczkę wsadzoną w dziurkę od klucza. Wyjąłem ją i rozprostowałem.

- Jestem w rezerwacie - przeczytałem lakoniczną notatkę.

Zabrałem ją ze sobą.

Z miasteczka na zachód prowadziła szosa obsadzona szpalerem kasz­tanów. Pojechaliśmy nią i niebawem natrafiliśmy na niewielki parking na skraju lasu. Zatrzymałem samochód. Wysiedliśmy. Było już koło trzeciej i pomyślałem, że potem warto by zjeść obiad... Ktoś zszedł z szosy i po­wędrował wzdłuż lasu. Jego ślady wyraźnie odbijały się na śniegu. Malinowski... Poszliśmy krawędzią lasu. Sądząc po oznaczeniach na drze­wach, musiał tu być szlak turystyczny. Dróżka, której mogliśmy się tylko domyślać pod warstwą śniegu, niebawem zakręciła. Poszliśmy nią, po le­wej pojawił się biały budyneczek - zapewne leśniczówka. Las zimą był bardzo piękny. Malarz szedł równym krokiem.

- Coś mi się tu nie zgadza - powiedział Michaił.

- Co takiego?

- Przecież nie będzie malował na czterostopniowym mrozie...

Zamyśliłem się.

- Dlaczego nie? Jeśli się ciepło ubrał i ma rękawice...

- Pawle, farby mu zamarzną - westchnęła Juanita. - Jednak wolę Bra­zylię - potarła dłonie, aby je rozgrzać...

Malinowskiego dostrzegliśmy z daleka. Faktycznie, nie malował. Roz­stawił statyw i robił zdjęcia.

Las w tym miejscu był dziwny. Ścieżka biegła niewysokim wałem. Po jej południowej stronie teren był płaski. Po północnej ziała gigantyczna dziura w ziemi. Wyglądała jak lej po wybuchu. Tylko jak wielki ładunek mógłby wyrwać krater o średnicy kilkudziesięciu metrów? Może na poli­gonie robiono próby z rakietami balistycznymi i któraś zboczyła z kursu? Nie, to chyba niemożliwie. Przeliczyłem szybko ilość wyrwanej ziemi. Taki lej powstałby po odpaleniu kilkuset ton trotylu... Testowali tu broń jądrową? Zaszliśmy przeciwnika od trzech stron.

- Serdecznie witamy - powiedziałem znienacka.

Obejrzał się i zatkało go kompletnie.

- To wy! Jak mnie znaleźliście? -jęknął.

- Po śladach, robaczku - wyjaśniłem - i nawet nie próbuj uciekać, bo przestrzelimy kolana - dodałem widząc, że rozgląda się w panice dookoła.

- Nic nie zrobiłem - kwilił. - Jestem jak zwykle niewinny! Nic nie zrobiłem...

- Słuchaj no - powiedziałem spokojnie - masz kłopoty. Po drodze wysłaliśmy do rowu niejakiego Baturę. Jechał z dwojgiem Niemców, żeby cię dorwać...

- Nic mu nie jestem winien - powiedział. - Zamówił obraz, namalo­wałem, dostałem pieniądze. Praca wykonana, zapłata wzięta... a może jeszcze coś chciał zamówić, a wy go do rowu - dodał z wyrzutem w głosie.

- Ta para, która podróżuje z Baturą, to znani przemytnicy dzieł sztuki - uświadomiłem mu. - I obawiam się, że spotkanie z nimi byłoby nieprzy­jemne. Mnie na przykład chcieli przypalać rozżarzonym pogrzebaczem.

Popatrzył na mnie z frasunkiem.

- A dlaczego niby mieliby mnie torturować?

- Pogadajmy o zleceniu, które wykonałeś dla nas i dla Batury.

- Ikona?

- Właśnie. Skąd wiedziałeś, że kolory obrazu są niekanoniczne? Wi­działeś oryginał i skopiowałeś. Nic do ciebie nie mamy, powiedz tylko, gdzie go znalazłeś.

Malinowski zaczął się śmiać. Rechotał, zwijał się ze śmiechu.

Patrzy­liśmy na niego zaskoczeni.

- A niech was cholera... - wydusił wreszcie. - Przychodzicie i dajecie niewyraźny czarno-biały wydruk... I ja, fałszerz-geniusz, mam wam na podstawie czegoś takiego zrobić podróbkę? Jasne, mogłem nabazgrać wam byle co, ale jestem artystą... Jestem wielkim artystą. Jak ja coś maluję, to musi by identyczne z oryginałem, nie wypuszczam spod mojej ręki kno­tów. Nie fuszeruję roboty nawet wtedy, kiedy pracuję pod przymusem - spojrzał na mnie krzywo. - To, czego się podejmę, wykonuję zawsze tak precyzyjnie, aby nikt nie mógł się przyczepić...

- Bardzo to chwalebne - zauważył kwaśno Michaił. - Ale żal nabyw­ców. Płacą za autentyki, a tymczasem...

- Płacą za swój snobizm. W czym jestem gorszy od jakiegoś tam Pi­cassa? Jestem artystą nie gorszym niż on. Ale za moje obrazki to mi dają po pięćset złotych, a jemu miliony dolarów... Więc mszczę się na tych snobach...

- Rozumiem, choć nie pochwalam - przerwałem mu. - Ale do rzeczy.

- Skoro nie dawało się skopiować ikony z tego wydruku, podjecha­łem na ASP, poszedłem do biblioteki i w czytelni zrobiłem kolorowe kse­ro z wydanej przed rewolucją monografii profesora Akimowa o malar­stwie cerkiewnym XV-XVIII wieku.

Michaił wydał z siebie dziwny dźwięk.

- Fałszywy trop... - powiedziałem.

- Powiadasz, że sprzedajesz obrazki po pięćset złotych - odezwała się po angielsku Juanita. -Tu jest bardzo ładnie... malowałeś to już kiedyś?

- Owszem - powiedział. - Zaplanowałem taki quatroptyk, kratery w czterech porach roku... Mam już „Wiosnę”, „Lato” i „Jesień”, a teraz robiłem zdjęcie, żeby namalować zimę. Ale zapraszam do mnie, pokażę - zwietrzył widać szansę zarobku.

Wróciliśmy do wsi. Domek Malinowskiego był wypełniony obraza­mi. Tu najwyraźniej nie malował żadnych fałszywek, a jedynie to, co lubił...

- Proszę - pokazał trzy obrazy. Były bardzo ładne. Naprawdę miał świetną rękę. Gigantyczny lej w ziemi zarośnięty drzewami... na jego dnie tafla jeziorka.

- Główny krater - wyjaśnił. - Bo mam i te mniejsze. Jeśli kupi pani te trzy, to czwarty doślę, jak namaluję, gdzieś za miesiąc. O ile ten tutaj - wskazał mnie głową - nie pośle mnie wcześniej do pudła.

- Wiesz, to byłoby niegłupie - zastanowiłem się. - Wsadzić na jakieś dziesięć lat. Wiesz, ile byś miał czasu na malowanie obrazów?

- Ale pobyt na wolności jest mi niezbędny do szerszej inspiracji - odgryzł się.

Juanita obejrzała obrazy.

- Biorę - zadecydowała. - Dwa tysiące?

- Tak. I poproszę o adres, to doślę czwarty, gdy tylko go skończę... - kiwnął głową.

Michaił podał mu wizytówkę, a dziewczyna spokojnie wypisała czek.

- Powiedziałeś, że to kratery - zagadnąłem.

- Owszem. To rezerwat meteorytowy Morasko. Jakieś pięć tysięcy lat temu uderzył tu deszcz meteorytów. Do dziś zostało siedem pięknych dziur w ziem, ale początkowo było ich pewnie kilkaset. Te mniejsze po prostu zatarła erozja... Ale na okolicznych polach od czasu do czasu wyoruje się kawałki kosmicznego żelaza... Kolekcjonerzy dają za nie niezłą kasę...

Wyjął z szuflady małą bryłkę metalu przeciętą na pół... Meteoryt.

- Nawet nie wiedziałem, że w Polsce są kratery - mruknąłem. - Bo stare stożki wulkaniczne, jak na przykład masyw Ślęży...

- Och, to nie wszystko - uśmiechnął się - niebawem może będziemy mieli nawet własny wulkan.

- Jak to? - zdumiałem się.

- Pod Kielcami, nie pod samym miastem, tylko kilkanaście kilome­trów dalej, znajduje się bąbel magmy, który powolutku wędruje w stronę powierzchni. Jest jeszcze jakieś trzy kilometry pod ziemią, ale to tylko kwestia czasu... Już temperatura wód geotermalnych skoczyła o trzy stop­nie, pojawiła się też w zeszłym roku szczelina, z której bił gaz... Liczę bardzo na to, że za kilka lat dojdzie do erupcji, bo razem z grupą przyja­ciół chcemy namalować cykl obrazów z wybuchem wulkanu, a wyjazd na Sycylię dużo kosztuje...

Pożegnaliśmy Malinowskiego i ruszyliśmy w stronę wyjścia. W tej chwili przed domem zatrzymała się taksówka. Stadelmann i Echter. Wi­dać już ich wypuścili. Pewnie dotarli pociągiem do Poznania... Uśmiech­nąłem się szeroko i pokazałem im figę.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

STRAŻNIK CERKWI • WILLA NA MOKOTOWIE • PRZEKO­PUJEMY OGRÓDEK • PONOWNY NAPAD • PIWNICA DOMU KULTURY

Kładłem się już spać, gdy zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę. Pan Samochodzik.

- Witaj, mój dogi - powiedział. - Mam dla ciebie pewien trop do sprawdzenia.

- Zamieniam się w słuch - złapałem kartkę papieru i długopis.

- A więc wyobraź sobie, że Rosjanie opuszczając Warszawę w 1915 roku sądzili, że uda im się odbić miasto w ciągu najdalej kilku miesięcy.

- Optymiści - mruknąłem.

- Dlatego też ewakuowali tylko to, co musieli. Wywieźli najważniej­sze urzędy i ich archiwa oraz część archiwów wojskowych, sporo nato­miast zostało... - westchnął, a ja wiedziałem, co chciał powiedzieć. Więk­szość pozostawionych papierów spłonęła podczas hitlerowskich bombar­dowań w 1939 roku.

- Czy ewakuowali cerkwie? - naprowadziłem go na meritum.

- Częściowo. Wywieźli kosztowności i naczynia liturgiczne. Nato­miast pozostawili większość ciężkiego wyposażenia świątyń. Meble, iko­nostasy...

- Rozumiem.

- Teraz słuchaj uważnie. Ewakuowano duchowieństwo, ale każda cer­kiew miała swojego jakby strażnika, mianowanego przez władze wojsko­we. Miał on zabezpieczyć majątek świątyni. Miał też dogadywać się w razie czego w niemieckimi władzami okupacyjnymi, gdyby przyszło im do gło­wy coś głupiego... Na ten cel pozostawiono specjalny „fundusz łapówko­wy”. I teraz najważniejsze. Obawiano się, że ci ludzie mogą zostać aresz­towani. Dlatego każda cerkiew miała drugiego, dodatkowego strażnika. Ten dla odmiany był utajniony, ale jego zadanie było trudniejsze. Miał za­bezpieczyć majątek w wypadku, gdyby świątynia miała zostać zniszczona

- Szefie, nie znajduję słów uznania...

- Niestety, Pawle, nie jest tak lekko. Jak do tej pory udało mi się ustalić zaledwie jedno nazwisko. Damazy Kobiełko był tajnym strażnikiem cerkwi Świętej Olgi... Tej, którą zwiedzaliśmy, a w której jest teraz kościół.

- Jest na naszej liście podejrzanych obiektów - mruknąłem.

- Owszem. I właśnie dlatego jest to ciekawe. Z nazwiskiem Kobiełko już się kiedyś zetknąłem, choć nie pamiętam okoliczności. Ktoś taki miesz­ka na Mokotowie.

- Sądzi pan, że to jakiś jego potomek? Sprawdzić?

- Oczywiście. Będę jeszcze szukał w dokumentach.

Pożegnaliśmy się i pan Tomasz odłożył słuchawkę.

- Damazy Kobiełko - zapisałem na kartce. - Dziwne, polskie imię, a ukraińskie lub białoruskie nazwisko.

***

- Ciekawe - powiedział Michaił, gdy streściłem mu swoją rozmowę z szefem. - Sądzisz, że strażnik pozostał w Warszawie aż do lat dwudzie­stych?

- Nie da się wykluczyć. Pan Tomasz podejrzewa, że może uda się odnaleźć jakichś potomków Damazego Kobiełki.

- Sądzisz, że może mieć ikonę na strychu? - uśmiechnął się mój przy­jaciel.

- Albo w domowej kapliczce - snułem przypuszczenia.

Juanita stała przy oknie gabinetu i patrzyła na ciemne drzewa Ogrodu Saskiego. Mróz puścił i teraz ciężkie, nasiąknięte wilgocią masy śniegu zsuwały się z gałęzi z dziwnym mlaszczącym dźwiękiem...

- Jak go poszukamy? - zapytał.

- Zacznijmy od książki telefonicznej - zaproponowałem. - Warto też zajrzeć do katalogu nazwisk używanych w Polsce....

Posłusznie przekartkował odpowiedni tom, podczas gdy ja grzebałem w książce telefonicznej.

- Jest tylko jeden Kobiełko w Polsce i w dodatku mieszka w Warsza­wie - zameldował.

- A ja mam numer telefonu - podniosłem słuchawkę.

Po chwili ktoś odebrał.

- Paweł Daniec, Ministerstwo Kultury i Sztuki - przedstawiłem się. - Czy mam przyjemność z panem Apolinarym Kobiełko?

- Tak, czym mogę służyć? - usłyszałem głos, który, choć mocny, nale­żał chyba do starca.

- Czy jest pan potomkiem Damazego Kobiełki? - zapytałem wprost.

- Owszem - odpowiedział natychmiast i bez wahania. - To był mój dziadek.

- Prowadzimy coś w rodzaju śledztwa mającego na celu ustalenie lo­sów ruchomości z cerkwi pod wezwaniem świętej Olgi. Pański przodek...

- Wiem - przerwał mi. - Młody człowieku, jeśli jest pan odpowiednio krzepki i ma jeszcze jednego dobrze umięśnionego przyjaciela, to zapra­szam. Ostrzegam jednak, że robota będzie wyjątkowo ciężka.

Zaskoczył mnie zupełnie.

- Jesteśmy do dyspozycji - powiedziałem.

- Znakomicie. Spotkajmy się za godzinkę u mnie - podyktował mi adres. - Narzędzia mam...

Odłożyłem słuchawkę. Michaił popatrzył na mnie zaskoczony. Odpo­wiedziałem równie zdumionym spojrzeniem.

- Dlaczego mamy być krzepcy? - zapytał.

- Pojęcia nie mam. Może trzeba się dobrać do jakiejś zamurowanej skrytki? - zamyśliłem się. - Dowiemy się na miejscu.

Godzinę później zaparkowałem Rosynanta w wąskiej uliczce pomię­dzy willami starej części Ochoty. Dom z zewnątrz nie wyróżniał się ni­czym szczególnym. Był piętrowy, od ulicy oddzielał go mikroskopijny ogródek, stał w szeregu podobnych budowli. Gospodarz musiał na nas czekać, stanął bowiem po chwili w drzwiach.

- Zapraszam - gestem wskazał wnętrze domu.

Weszliśmy i przywitaliśmy się z nim.

- Pan Daniec - popatrzył na mnie uważnie. - Widziałem chyba pana kiedyś w telewizji, ale tak na wszelki wypadek poproszę o dokumenty.

Okazałem legitymację służbową, a Michaił wylegitymował się doku­mentem wystawionym przez biskupa rezydującego na Wyspach Sołowieckich.

Juanita nie miała przy sobie żadnych dokumentów, ale jej nie sprawdzał.

- Wybaczą panowie te formalności, ale dwa dni temu zachodził py­tać o to taki przylizany blondynek...

- Batura - mruknąłem - nasz konkurent.

- Pogoniłem mu kota - wyjaśnił staruszek. -Ale do rzeczy. Mój dzia­dek na łożu śmierci poinformował mnie o tym, że był strażnikiem cerkwi. Miał cały plik jakichś dokumentów i zapisków na ten temat. Gdy wybu­chła druga wojna światowa, zakopał je na ogrodzie w szklanym słoju. Nie była to przesadna ostrożność, gdyż dom podczas powstania został całko­wicie spalony...

Wskazał gestem nieduży ogródek na tyłach domu.

- W którym miejscu spoczywają? - spytałem.

- Dziadek zostawił plan - powiedział wyjmując z portfela karteczkę. Papier pokrywały linie i cyferki.

- To plan ślepy - mruknął Michaił - jaki rysuje się, żeby samemu pamiętać, a który zawiera fałszywe informacje na wypadek wpadnięcia w niepowołane ręce...

- Tak to wygląda - przyznałem mu rację. - Ogród nie jest bardzo duży... Jakieś 12 na 10 metrów... Nieco ponad ar powierzchni...

- Ziemia po wierzchu jest zmarznięta - zauważył mój przyjaciel. - Ale u was, w Polsce, nie przemarza głęboko. Kilofem można przebić dziesięć centymetrów zmarzliny, niżej powinna być już miękka...

- Kiedyś pokazywał mi to miejsce - odezwał się pan Apolinary. - To było jakieś dwa metry od tarasu... Niemniej jednak, jeśli chcecie tego poszukać, to czeka was sporo roboty.

Spojrzeliśmy po sobie.

- Życie nikomu nie szczędzi wysiłków - westchnął Michaił. - Im szyb­ciej się do tego zabierzemy...

Faktycznie, wierzchnią warstwę trzeba było rozbijać kilofem. Szybko rozgrzaliśmy się przy pracy. Zruszyliśmy kawałek mniej więcej trzy na trzy metry i wgryźliśmy się w glebę. Juanitateż do nas dołączyła. Całkiem sprawnie radziła sobie ze szpadlem. Staruszek przyniósł sobie fotel i, sie­dząc na tarasie, zakutany w koc, obserwował nasze wysiłki.

Wydawałoby się, że kawałek do przebadania był niewielki. Jednak dziewięć metrów sześciennych to około trzydziestu ton gleby, którą trze­ba wydobyć z dołu i wyrzucić na hałdę... Na każdego z nas przypadło po tysiąc wyrzutów szpadla... Minęła godzina, potem druga. Po lewej stro­nie spod łopaty zaczęły lecieć białe bryły.

- To stary wapiennik - poinformował nas gospodarz - po powstaniu dom był spalony i musieliśmy go na nowo tynkować, a niektóre ściany, nadwątlone przez ogień, w ogóle rozebrać...

- Wydaje mi się - powiedziałem - że w tę stronę chyba nie ma sensu kopać, bo pański przodek nie założyłby wapiennika w miejscu, gdzie ukrył dokumenty...

- Owszem - kiwnął głową. - Tylko dziadek już wtedy nie żył, a nie jestem pewien, czy mój ojciec w ogóle wiedział o tych papierach.

Kopaliśmy dalej. Staruszkowi widać było zimno, bo wycofał się do środka.

- Coś mi tu nie pasuje - powiedziałem cicho, patrząc na profil dołu, który wyryliśmy.

- Co takiego? - zaciekawił się Michaił.

- Popatrz na ścianę, te plamy to ślady dziur, które ktoś tu kiedyś wy­kopał, a potem zasypał...

- Sądzisz, że on już tego kiedyś szukał?

- Chyba tak. Na pewno nie mówi nam wszystkiego.

- Spokojnie - uśmiechnął się - skoro kazał kopać, to znaczy, że nie znalazł...

Juanita opadła z sił. Siadła na brzegu tarasu i zakutana w płaszcz pa­trzyła na nas smętnym wzrokiem.

- Chyba nie jest w humorze - zauważyłem.

- Chce wracać do Brazylii. Nie podoba jej się Europa - wyjaśnił.

- Myślałem, że chcesz się z nią żenić.

- Były i takie plany - westchnął ciężko - ale coś się nie układa...

Kopaliśmy dalej. Czwarta godzina pracy, piąta... Mięśnie zaczęły boleć, kręgosłup przeciążony przez wiele godzin też zaczął się odzywać. Mimo że rozebraliśmy się do koszul, nie było nam zimno. Spodnie nie­przyjemnie nasiąkły potem, buty okleiła glina, drobinki ziemi dostały się do środka...

Staruszek wyjrzał z domu.

- Hej, mołojcy, zróbcie przerwę na obiad.

Odłożyliśmy łopaty. Nie było źle, oczyściliśmy mniej więcej dziewięć metrów kwadratowych na głębokość około pięćdziesięciu centymetrów... Jak głęboko mogły leżeć papiery? Siedliśmy przy krokietach z mięsem. Dziadek postawił przed mani jeszcze sos. Widelce były stare, mogły po­chodzić z końca XIX wieku, poznałem to po długich zębach i masywnych trzonkach. Pewnie jadał nimi jeszcze Damazy, strażnik cerkwi.

- Nie dałoby się poszukać wykrywaczem metali? - zapytał pan Kobiełko. - Jeśli słój miał metalową pokrywkę...

- W ziemi jest cała masa gwoździ i kawałków stopionego cynku - odpowiedziałem. - Pewnie podczas pożaru spłonęły rynny wykonane z tego metalu... Do tego jakieś metalowe odpadki. Tu nie pomoże żaden wykrywacz, co chwila będzie sygnalizował...

- Rozumiem - zafrasował się dziadek.

- Ech, mieć taki radar geologiczny, jakim posługiwał się w Mongolii Paul Vandersyft - Michaił wspomniał nasze przygody.

- Ale nie mamy - sprowadziłem go na ziemię. - Do roboty.

Zjedliśmy, wypiliśmy herbatę i ruszyliśmy do boju. Zastanawiałem się, czy dokumenty, które znajdziemy będą warte naszego trudu? Kolejne trzy godziny machania szpadlem.

- Ciągle mi się tu coś nie zgadza - powiedziałem w zadumie.

- Co takiego? - zaciekawił się Michaił.

- Słoik. Na ile znam przedwojenną produkcję szklaną, prawie nie sto­sowano słoi z nakrętkami. Raczej naczynia typu wek. Szklany słój, szkla­na pokrywka, do tego gumowa uszczelka i zaczep z drutu, który dociska...

- Wiem, widziałem takie w Rosji - odparł. - Mnie bardziej zastano­wiło wnętrze mieszkania.

- Nie ma mebli?

- Właśnie. Na ścianach są ślady po szafach, ale samych szaf nie ma. Jest stół i cztery krzesła, ale w kuchni nie wiszą szafki. W salonie zostało tylko pianino...

Z wnętrza domu dobiegały nas smętne dźwięki jakiegoś brazylijskie­go walca. Juanita grała dla gospodarza. Przez szybę dostrzegłem jej pro­fil. W jasnej sukience z ciemnym grubym warkoczem wyglądała prawie jak Lucelia Santos z serialu „Niewolnica Isaura”.

- Szesnasta - Michaił spojrzał na zegarek. - Jak na siedem godzin sporo roboty odwaliliśmy...

- Sporo - przyznałem - ale chyba trzeba pomalutku kończyć. Robi się ciemno...

Uderzyłem szpadlem i usłyszałem dziwny dźwięk

- Co tam masz? - zaciekawił się

- Stare wiadro - zameldowałem.

Wyrwałem kawał przerdzewiałej blachy. Darła się jak mokra tektura. Pod nią leżał litrowy słoik wypełniony jakąś białą masą...

- Co to jest? - uniosłem go do oczu. - Zmielona przedwojenna kreda?

Był ciężki. Podejrzanie ciężki. Ruszyliśmy do domu. Juanita przestała grać. Staruszek na widok słoika wyraźnie się ucieszył.

- Gratuluję, panowie - powiedział.

Wyjął mi go z ręki i odkręciwszy wieczko wyrzucił zawartość na stół. Zabłysło złoto. Monety. Złote amerykańskie dwudziestodolarówki, car­skie ruble, austriackie korony, niemieckie marki, wszystkie pozawijane w rozmiękłą ligninę... Na oko sądząc co najmniej kilogram kruszcu.

- Zdaje się, że nie tego mieliśmy szukać - wycedziłem mrużąc oczy.

- Proszę się nie denerwować... - uśmiechnął się.

Wysunął szufladę biurka i podał mi szarą teczkę.

- Dokumenty są tu - wyjaśnił, a potem zajął się przeglądaniem stosu monet.

- A tośmy się dali zrobić w konia - mruknąłem.

- Taka była cena - westchnął Michaił. - Ale czym się martwisz, prze­cież mamy dokumenty...

Pan Apolinary skończył przeglądać stosik złota. Wytarł monety ściereczką.

-Podrzucą mnie panowie do banku? - zapytał. - Nie chcę tego trzy­mać w domu...

Załadowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy.

- Przepraszam, że was wykiwałem - powiedział - ale ten słoik nie dawał mi spokoju. Wiedziałem, że gdzieś tam musi być, a kopiąc dziury w ziemi nie mogłem go namacać... Nikogo do takiej roboty nie mógłbym wynająć, a tu jak na złość muszę sprzedać dom. Spadli mi panowie jak z nieba.

Wysadziłem go przed bankiem i, na wszelki wypadek, odprowadzi­łem do sekcji depozytów.

- No cóż - westchnąłem - nie mamy do pana żalu... Uśmiechnął się lekko.

- Mam nadzieję, że poszukiwania panów zakończą się sukcesem...

Pożegnałem go i wróciłem do przyjaciół. Pojechaliśmy do mnie. Ciem­ne, ponure miasto, znowu się ochłodziło i zaczął prószyć śnieg.

- Mamy towarzystwo - zameldowała Juanita.

Faktycznie, gdy tylko ruszyliśmy, pojawił się nam na ogonie samo­chód Stadelmanna.

- Tu nas nie tkną - uspokoiłem przyjaciół.

- A niech tylko spróbują - mruknął Michaił repetując broń.

Nie zaczepiali nas; nim dojechaliśmy na Ursynów, zostali w tyle. Pew­nie chcieli nas tylko postraszyć. Rozłożyłem dokumenty na stole i chci­wie wczytaliśmy się w ich treść. Zapis czyniący Damazego strażnikiem cerkwi. Spis wyposażenia świątyni.

- Jest obraz - zwróciłem uwagę Michaiła. - Tylko nie wiemy, czy to nasz. Nigdzie tu nie pisze, kto go namalował.

- Właśnie - zasępił się. - Sądzisz, że gdyby było to dzieło Winogradowa, odnotowaliby to?

- Nie mam pojęcia. Ja bym odnotował, ale zwróć uwagę, że ten spis robiono w pośpiechu...

Rachunki świątyni. Po wkroczeniu Niemców była przez krótki okres czynna, potem zamknięto ją na głucho. Na oddzielnej karcie strażnik za­pisywał swoje uwagi dotyczące stanu budowli.

- Sumienny był - zauważyłem. - Zachodził do środka co najmniej raz w tygodniu.

Odpis decyzji przekazującej pobliskie baraki koszarowe polskiemu wojsku. Cerkiew miała być przekształcona w kościół garnizonowy...

- Zapisał, że wyposażenie zostało zdemontowane i przewiezione do magazynów przy ulicy Powązkowskiej - powiedziałem. - Jest nawet ad­res...

- Sądzisz, że może jeszcze spoczywać na jakimś strychu? - zapytał Michaił.

- To mało prawdopodobne... Z drugiej strony, nasza armia ma opinię wojska, które niczego nie marnuje, a w jego magazynach można znaleźć absolutnie wszystko. Jednak na twoim miejscu nie robiłbym sobie dużych nadziei... W czasie powstania warszawskiego o tamten rejon toczyły się bardzo ciężkie walki... Wszystko mogło spłonąć... Jutro postaram się zdobyć przepustkę.

- Masz kartkę papieru?

- Leżą koło drukarki - wskazałem gestem.

- Niepokoi mnie ten Stadelmann - powiedział przyjaciel. - Jechał za nami, a potem się odczepił.

- Sądzisz, że...

- Po prostu wiedział, dokąd jedziemy. Mógł się domyślić, iż trafili­śmy na jakiś trop i nie da się wykluczyć, że złoży ci kolejną wizytę...

Wyjął z kieszeni wieczne pióro i zaczął przepisywać dokument.

- Uczyłem się przedrewolucyjnej kaligrafii, a i ówczesna cyrylica nie jest mi obca - uśmiechnął się. - Spróbuje przechwycić dokument, to do­stanie takie informacje, że mu bokiem wyjdą... Możesz podać jakiś praw­dopodobny adres?

Skończył przepisywanie i na parę minut włożył papier do kuchenki mikrofalowej.

- No, może nie jestem Malinowskim - zachichotał wyjmując pożół­kły dokument - ale to całkiem ładna podróbka... - załamał jeden rożek i naddarł w innym miejscu.

Następnie dołożył go do teczki. Pomiędzy pozostałymi autentyczny­mi papierami wyglądał idealnie.

- Oryginał trzeba gdzieś ukryć.

- Spokojnie - uśmiechnął się - diabeł nie znajdzie...

Michaił skserował po kolei wszystkie papiery, w tym podrobiony przez siebie.

- To na wypadek, gdyby włamali się do nas do hotelu - powiedział. - Gotowe.

Pożegnaliśmy się, odprowadziłem ich na przystanek. Znowu prószył śnieg.

- Pomogę wam do końca i wracam - oznajmiła Juanita.

Tak długo się nie odzywała, że prawie zapomniałem, jak brzmi jej głos...

- Kochanie, może jednak... - zaczął Michaił.

Pokręciła głową. Podjęła już decyzję. Zasępił się wyraźnie. Pomacha­łem im, gdy odjeżdżali. Zawróciłem i wszedłem do klatki. Nieoczekiwa­nie poczułem silne uderzenie prądem i wokoło zapadła ciemność. Ockną­łem się w swoim mieszkaniu. Ktoś przykuł mnie do kaloryfera. Jerzy Batura siedział na moim ulubionym krześle, a Stadelmann przeglądał papiery na biurku.

- Teraz to już przesadziłeś - warknąłem do wroga. - Najście na pry­watne mieszkanie...

- Jasne - wycedził. - A ty w ogóle się do mnie nie włamywałeś... Nawet pamiątki zostawiłeś - rzucił na podłogę rozbebeszony podsłuch z „Rezydencji pod Orłem”. - A jestem tu głównie po to, żeby ten facet nie rozwalił ci głowy, bo po tym, jak nas wyrolowałeś na drodze do Poznania, miał na to straszną ochotę...

- Jak tam wasze poszukiwania? - zapytałem.

Przez chwilę się wahał, ale odpowiedział chyba szczerze.

- Kiepsko.

Niemiec znalazł teczkę z dokumentami, zajrzał do środka i z frasun­kiem poskrobał się po głowie.

- Batura - odezwał się po niemiecku - mówiłeś, że dobrze znasz ro­syjski.

- Ty też znasz - wzruszył ramionami.

- Ale nie taki... - pokazał ręcznie pisany dokument.

Jerzy wziął papier w ręce.

- Namęczymy się... No cóż, Pawle - zwrócił się do mnie - dziękuje­my za współpracę...

Szarpnąłem się nerwowo.

- Klucze zostawiam tutaj - rzucił je na środek pokoju. - Wybacz, że cię nie odczepię, ale jeszcze byś mi głowę rozwalił... - udał zatroskanie.

Po chwili trzasnęły drzwi wejściowe. Zdjąłem z nogi but, a potem skarpetkę i wyciągnąłem się jak mogłem najdalej. Po chwili palcami sto­py złapałem kluczyk i przyciągnąłem do siebie.

- Patałachy - skomentowałem.

Podbiegłem do drzwi balkonowych.

- Jerzy! - wrzasnąłem.

Szli przez podwórze do samochodu. Słysząc mój głos, obejrzeli się zaskoczeni.

- Oddaj przynajmniej dokumenty, jak już nie będą potrzebne.

- Jasne - odkrzyknął. - Cudzego nam nie trzeba.

Schowałem się za murem, bo Stadelmann sięgnął do kieszeni. Oba­wiałem się, że po pistolet... Odczekałem jeszcze dziesięć minut. Ubrałem się, zbiegłem na dół i wskoczyłem do wozu.

***

Jerzy Batura i Siegfried Stadelmann męczyli się długie trzy godziny, nim odcyfrowali pożółkły papier.

- Wreszcie - mruknął Niemiec. - Strych pałacyku przy Otwockiej... Wiesz, gdzie to jest?

- Wiem - odpowiedział Jerzy poważnie. - To koło bazyliki na Pra­dze... Pałacyk - przymknął oczy - to taki nieduży budyneczek w parku, teraz jest tam dom kultury.

- Jedźmy od razu - rozkazał przemytnik. - Ci frajerzy mogli to już przeczytać, a wyprawę odłożyli do rana, kiedy dom kultury będzie otwar­ty.

- To możliwe - poskrobał się po głowie.

- To nad czym się zastanawiasz? - warknął jego wspólnik.

- To bardzo zakazana dzielnica - westchnął. - W dodatku żule ze Stalowej już mnie znają, a tamci nie...

- Szkoda czasu, mam broń.

Stara część Szmulowizny, rozciągająca się między ulicą Kawęczyńską a Radzymińską, cieszy się dość paskudną sławą. Kamienice czynszowe, które pamiętają przeważnie lata dwudzieste, sąsiadują z nowoczesnymi blokami z lat siedemdziesiątych. Żule i blokersi nadają okolicy charakter wyjątkowo zakazany... W nocy lepiej się tu nie zapuszczać. A i w dzień bywa niebezpiecznie. Jerzy zaparkował samochód koło kościoła. Dalej poszli pieszo. Drzewa lekko przyprószone śniegiem tworzyły niewielki park.

- Gdzie ten pałacyk?

- Do diabła - zaklął Batura.

Z budynku pozostał jedynie fundament, liczący sobie jakieś piętna­ście na dwadzieścia metrów.

- Zdaje się, że przybyliśmy za późno - zdenerwował się przemytnik.

- Musieli go zburzyć zupełnie niedawno - powiedział Jerzy. - Pamię­tam, byłem tu latem i wszystko jeszcze stało... Może piwnica...

Faktycznie, pośrodku terenu ział czarny otwór, prowadzący do pod­ziemi.

- Miał być strych - mruknął Stadelmann - poza tym piwnica na pew­no została już dawno przeszukana i splądrowana...

- Ale zajrzeć nie zawadzi...

Zeszli po popękanych, drewnianych schodkach. W nozdrza uderzył ich zapach dymu, a po chwili zobaczyli pełgające w lochu światełko. W piwniczce pod dawnym domem kultury, przy małym cmentarnym zni­czu siedzieli nad butelką denaturatu trzej miejscowi „dżentelmeni”. Sta­delmann na ich widok tylko się skrzywił.

- Hej, sokoły - zagadnął ich przyjaźnie Jerzy - jesteście zapewne miejscowi...

Najwyższy wyciągnął dłoń i beknął.

- Flaszka - powiedział.

- Czego on chce? - Stadelmann nie mówił po polsku.

- Zapewne musimy zapłacić im za informacje - wyjaśnił Batura i wrę­czył wysokiemu dwudziestozłotowy banknot.

- Czym możemy służyć? - uśmiechnął się alkoholik i pociągnął jesz­cze łyczek błękitnej trucizny.

- Byliście tu, jak burzyli ten budynek? - zapytał Jerzy.

- Jasne. Nawet pomagaliśmy na czarno - pochwalił się drugi z bie­siadników. - Własnymi rękami mury kuliśmy.

- Byliście na strychu?

Kiwnęli głowami.

- Widzieliście tam może jakieś cerkiewne sprzęty? Ikony, rzeźbione kawałki drewna...

- Nie, ale jeśli szukacie zabytków, to mamy coś dla was - najwyższy wyciągnął zza pazuchy kopertę.

Jerzy wziął ją do ręki. W słabym poblasku ogniska odcyfrował wid­niejące na niej napisy.

- To do nas - powiedział do Stadelmanna.

Z niedowierzaniem rozpruł list i ze środka wyciągnął kartkę. Była równie pożółkła, jak dokument, który doprowadził ich na miejsce. Na kartce czerniła się wielka, artystycznie narysowana figa... Wyszli z piwnicy.

- Ten Daniec jest naprawdę sprytny - wściekł się Niemiec. - Nie da się przeciągnąć go na naszą stronę?

- Nie tacy próbowali - westchnął Jerzy. - Nieprzemakalny... Nie da się go skorumpować, zastraszyć, przekupić... Jedyne co możemy zrobić, to spróbować go przechytrzyć... Ale na razie to on jest górą.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

WOJSKOWE MAGAZYNY • STARY SKLEP PRZY STALOWEJ • W PODZIEMIACH KAMIENICY • BIMBROWNICY • NOWY TROP

Padający nocą śnieżek zamienił się do rana w wodę. Wszędzie stało błoto.

- Ta wasza zima działa na mnie przygnębiająco - powiedział Michaił. - U nas w Szwecji śnieg to śnieg. Jak już spadnie, to leży do wiosny...

- No cóż - mruknąłem - Sztokholm leży tysiąc kilometrów dalej na północ. To już inna strefa klimatyczna... A nas podgrzewają ciepłe wiatry zachodnie.

Ulica Powązkowska jest jedną z najdłuższych w Warszawie. Minęli­śmy długi i wysoki mur cmentarny.

- Tu spoczywają najwybitniejsi mieszkańcy naszego miasta - poin­formowałem Juanitę - to bardzo stary cmentarz, założony jeszcze w XVIII wieku...

Kiwnęła głową, ale nic nie odpowiedziała. Dręczyła ją melancholia. Za cmentarzem pojechaliśmy prosto. Na lewo od ulicy pojawiły się kryte papą dachy baraków. Dalej znajdował się dawny cmentarz wojskowy, na którym chowano także rozmaitych dygnitarzy oraz zwykłych obywate­li... Nigdzie nie znaleźliśmy bramy prowadzącej do wnętrza kompleksu wojskowego.

- Trzeba spróbować od drugiej strony - stwierdziłem.

Zawróciłem, a potem odbiłem w bok, w ulicę Tatarską. Z dwóch stron ciągnęły się cmentarne mury. Po lewej - ciągle ten otaczający Cmentarz Powązkowski. Po prawej niższy - obiegający mały cmentarzyk - Muzuł­mański Cmentarz Tatarski.

- Skąd tu wyznawcy islamu? - zdumiała się Juanita.

- Pierwsi na naszych ziemiach osiedlili się jeszcze za czasów Włady­sława Jagiełły - wyjaśniłem - w XV wieku. Zresztą Krzyżacy przesadnie zarzucali Polakom, że w bitwie pod Grunwaldem użyli ponoć aż kilku­dziesięciu tysięcy tatarskich łuczników, co miało przechylić szalę zwycię­stwa na naszą stronę... Ten cmentarz założono około 1867 roku dla żołnierzy rosyjskich wyznających islam. Niedaleko jest jeszcze Muzułmań­ski Cmentarz Kaukaski, na którym grzebano żołnierzy pochodzących z Kaukazu... Oba zostały bardzo zniszczone podczas powstania warszaw­skiego...

Wreszcie pojawiła się brama.

- To chyba tutaj - spojrzałem na plan.

Zaparkowałem Rosynanta. Wysiedliśmy. Zastukałem w metalowe wierzeje. Otworzyła się w nich niewielka klapka i wyjrzał wartownik.

- Teren wojskowy, wstęp surowo wzbroniony - warknął służbiście.

A więc dobrze trafiliśmy.

- Mam list polecający od generała Kozłowskiego - powiedziałem.

- Żeby wejść na teren kompleksu, potrzebna jest przepustka - wyjaśnił.

- Świetnie, a gdzie znajduje się biuro przepustek? - zagadnąłem.

- W środku - oświadczył i zatrzasnął klapę.

Spojrzeliśmy po sobie bezradnie. W tej chwili jednak brama uchyliła się. Weszliśmy do wnętrza. Do wartownika dołączył oficer.

- Proszę pokazać ten list.

Wręczyłem mu papier.

Przeleciał go wzrokiem.

- Obejdziemy się bez przepustki - machnął ręką. - Kapitan Michalski - przedstawił się. - Czym możemy służyć?

- Chcielibyśmy zwiedzić barak 12c - okazałem legitymację służbową i wyjaśniłem pokrótce, co nas tu sprowadza.

Pokiwał w zadumie głową.

- Barak 12c... Teraz numeracja jest inna, ale proszę za mną...

Ruszyliśmy. Teren był pocięty gęsto pasami drzew, co znacznie utrud­niało zorientowanie się w jego powierzchni i przeznaczeniu. Gdzieś na zachodzie wznoszono kilka nowych piętrowych budynków. Wzdłuż ścieżki, którą szliśmy, ciągnął się rząd betonowych włazów do jakichś podziem­nych pomieszczeń.

- Co się tu mieści? - zaciekawiłem się.

- Tajemnica wojskowa - odpowiedział spokojnie, ale stanowczo.

Dotarliśmy do baraków. Kiedyś było ich tu kilkadziesiąt. Obecnie pozostało niewiele. Po większości ostały się tylko fundamenty, inne były poprzechylane, stare drewno sypało się, porastało glonami...

- Niewiele tego zostało, większość spłonęła w czasie wojny - ode­zwał się kapitan. - Jeśli dobrze pamiętam, grupa „c” była tutaj - wskazał rząd pagórków, kryjących w sobie zapewne resztki fundamentów...

Odliczyłem do dwunastu i wszedłem na górkę. Z kieszeni wyjąłem szpachelkę i delikatnie podkopałem. Tuż pod powierzchnią darni kryła się warstwa spaleniskowa. Resztki węgli drzewnych ze spalonych ścian, pa­sma smoły ze stopionej papy, gwoździe, okucia okien...

- Nawet jeśli tu składowano nasze ikony, to nic z nich nie zostało - powiedział ponuro Michałł. - Może gdyby przekopać to wszystko, zna­leźlibyśmy resztki niedopalonych desek albo mosiężnych koszulek...

Kiwnąłem głową patrząc na pogorzelisko.

- Faktycznie, nic tu po nas - westchnąłem. - Ten trop... może był dobry, a może nie. Nie da się tego ustalić... Czy jest wykaz przedmiotów składowanych w tych barakach? - zapytałem oficera.

- Niestety nie. Po wojnie były tu garaże, ale wilgoć w środku jest taka, że od dawna lepiej trzymać samochody pod gołym niebem... Funda­menty były źle zaizolowane. Pół wieku jakoś wytrzymały, potem pode­szła woda i zaczął się grzyb...

Podziękowaliśmy i wsiedliśmy do samochodu.

- Czy ktoś ma jeszcze jakieś pomysły? - zapytałem. - Bo na razie nie mamy żadnego tropu...

- Może warto ściągnąć pocztę - zauważyła Juanita. - Pan Samocho­dzik mógł tymczasem coś wygrzebać.

- Słusznie - kiwnął głową Michaił. - Ale ja bym liczył też na nasze własne siły. Jaka była najlepsza warszawska gazeta w latach międzywo­jennych?

- „Kurier Warszawski” - powiedziałem bez wahania. - Ukazywał się od lat dwudziestych XIX wieku do drugiej wojny światowej...

- Sprawdzimy, czy nie opisali burzenia cerkwi w parku Ujazdowskim - zadecydował. - Gdzie można to poczytać?

- W Bibliotece Narodowej mają chyba komplet roczników. Orygina­łów oczywiście do ręki nie dostaniesz, ale na mikrofilmach bez najmniej­szego problemu...

Wysadziłem go przy Rondzie Babka. Złapał tramwaj do Biblioteki Narodowej, a ja z Juanita pojechałem do ministerstwa.

***

Telefon od Michaiła obudził mnie o siódmej rano.

- Pawle, trafiłem na trop - paplał radośnie. - Czytałem wczoraj „Warszawskij Dniewnik” z 1897 roku i natknąłem się na informację, że ikonę Winogradowa zakupiła cerkiew przy ulicy Stalowej.

- Przecież tam nie ma żadnej cerkwi - powiedziałem zdumiony.

- Wiem więcej. Jednym z fundatorów ikony był kupiec nazwiskiem Sykowski, mieszkający przy tej ulicy. I wyobraź sobie, w czasopiśmie „Warszawskij Jewropalnyj Wiestnik” z 1914 roku jest informacja, że w związku z zagrożeniem ze strony Niemców część wyposażenia cerkwi została mu przekazana na przechowanie w magazynach sklepowych. Komisja oceniła, że ich stropy są wystarczająco mocne, by wytrzymać ostrzał artyleryjski...

- Czekaj, czekaj - mruknąłem - jaki ostrzał? Stalowa jest na Pradze, podczas gdy Niemcy atakowali miasto od strony Woli...

- Tego nie wiem - zasępił się - może obawiano się, że sforsują Wisłę i zajdą od drugiej strony? Zwróć uwagę, że wokoło lewobrzeżnej części miasta było gęsto do rosyjskich fortów, a na Pradze tylko kilka.

- Może masz rację - powiedziałem. - W ministerstwie mam książkę telefoniczną z lat międzywojennych. Może kupiec nie wyprowadził się z miasta i znajdziemy adres jego firmy.

- Sądzisz, że w tych piwnicach coś mogło się zachować do naszych czasów? - w jego głosie pobrzmiewał zaraźliwy entuzjazm.

- Kto wie, jeśli zrobił skrytkę i dobrze ją zamaskował... Z drugiej strony tyle lat w wilgotnej piwnicy...

- Spotkajmy się w ministerstwie - zadecydował. - O dziewiątej.

- Dobra - popatrzyłem na zegarek. - Niech będzie o dziewiątej.

***

Gdy Michaił pojawił się z Juanitą w moim gabinecie, kończyłem już notowanie adresu.

- Możemy jechać? - zapytał.

- Tak. Wygrzebałem w ministerialnej bazie danych parę ciekawych informacji - odparłem. - Nasz kupiec miał swój główny sklep przy ulicy Stalowej, ale odnotowano, że filia znajdowała się na rogu Czynszowej i Wileńskiej.

- Gdzie to jest? - zaciekawił się.

- O rzut kamieniem. Zaczniemy chyba od tamtego końca...

- Zgoda - kiwnął głową.

Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy. Zaparkowałem przy ulicy Wileńskiej. Okolica wyglądała na spokojną, liczyłem, że nikt nie będzie próbował włamać się do jeepa. Wysiedliśmy.

Uliczka Czynszowa jest dość krótka, biegną nią tory tramwajowe. Z uwagi na gęstą zabudowę nie zrobiono tu pętli w ścisłym tego słowa znaczeniu. Tramwaj linii 23 jadący Stalową zakręca w ulicę Środkową, jedzie kawałek Wileńską i okrążywszy kwartał domów zatrzymuje się na Czynszowej. Tu znajduje się postój. Stąd zakręca i wraca na Stalową, by zawrócić w stronę centrum miasta...

- Róg dwu ulic - mruknął Michaił.

Faktycznie. Po prawej stronie do ulicy przylegał spory ogródek nale­żący do świetlicy Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Po prawej wznosił się zupełnie nowy blok.

- Jeśli tu w piwnicy była jakaś skrytka, to wykopali ją razem z funda­mentem - powiedziałem.

Juanitą ruszyła w zadumie wzdłuż muru i nieoczekiwanie przywołała nas gestem.

- Zobaczcie - pokazała nam ręką. Koło ściany kamienicy stał krzyż zespawany z grubych stalowych rur. W niszy zostawionej przez budowlańców leżał spory kamień, na oko sądząc granitowy. Zdobił go zatarty nieco napis.

- Rozalia Zamojska, Anno 1795 - odczytałem.

- Ciekawe - zdziwił się Michaił. - Był tu kiedyś stary cmentarz?

-Nie - pokręciłem głową. - To jeden z najstarszych grobów na Pra­dze. W zasadzie nawet nie grób, raczej głaz pamiątkowy. Pod koniec XVIII wieku rozciągały się tu zagajniki na obrzeżach majątku Konopackich. Biegł tędy trakt do miasta i właśnie tu na podróżującą do Warszawy szlachcian­kę napadli rozbójnicy. Zamordowali ją... Miałem w ręce dokumentację tego grobu... Z tego co pamiętam - przymknąłem oczy - był tu mur bu­dynku, zachowany do wysokości pierwszego piętra, a w niszy stał krzyż i leżał ten głaz... No, ale ten adres nie istnieje, więc szukajmy głównego sklepu.

Ruszyliśmy ulicą Czynszową. Jej lewą stronę zabudowano nowymi blokami, lśniły bielą tynków i najwyraźniej były już powoli zasiedlane. Po prawej stronie kamienice wzniesione sto dwadzieścia lat wcześniej straszyły odpadającymi tynkami.

- Ponuro tu - mruknęła Brazylijka. - Dlaczego nikt tego nie odremon­tuje?

- Widzisz - powiedziałem - te domy po wojnie państwo zabrało ich właścicielom. Nie dbano o nie, a żyjący w nich ludzie nie przykładali wagi do wyglądu kamienic. Nie remontowano ich. Obecnie też się tego nie robi. Dawni kamienicznicy już nie wrócą, a państwo nie ma pienię­dzy... Mieszkańcy też ich nie mają...

- Wcześniej czy później te domy runą - zauważył Michaił.

- Owszem - skinąłem głową. - to tylko kwestia czasu. Co roku dochodzi na Pradze do kilku katastrof budowlanych. Mocne z pozoru mury nagle zaczynają pękać. Nie tak dawno runęła sześciopiętrowa oficyna na ulicy Targowej. Cud, że nikt nie zginął... Niestety, urzędnicy nie myślą perspektywicznie. Taniej jest remontować, taniej nie dopuszczać do zaniedbań, niż potem kupować tym ludziom lokale zastępcze... Ale plano­wanie długofalowe nigdy nie było mocną stroną naszych władz.

Dotarliśmy do ulicy Stalowej. Za dnia sprawiała dużo lepsze wraże­nie niż w środku nocy. Ale piętno zaniedbania było wyraźnie widocznie. W bramach stały kilkuosobowe grupki miejscowych meneli...

- Brr - mruknął Michaił - nie chciałbym tu mieszkać.

- Nie jest tak źle - powiedziałem. - Miejscowi żule przeważnie nie zaczepiają swoich sąsiadów. W przeciwieństwie do nowych osiedli, gdzie panuje zasada „dowal swojemu, aby obcy się bali”, ci stosują pewien szcząt­kowy kodeks honorowy...

- Ja mieszkałam przez trzy lata w najgorszej dzielnicy Cuiaby i też nie było tak źle - odezwała się Juanita.

Na wprost wylotu Czynszowej stała piękna wysoka kamienica. Czas odarł ją z dekoracji, ale ciągle czerwone ceglane mury i białe niegdyś obramowania okien i gzymsy sprawiały wrażenie solidności.

- A więc gdzieś tutaj - rzekł Michaił.

Powędrowaliśmy wzdłuż budynku na wschód. Nigdzie na parterze nie było widać lokalu, który kiedyś mógłby być sklepem.

- A może wejście było z bramy? - zasugerował Michaił. - Pamiętasz stare kamienice w Tobolsku? U was w Polsce wyjście ze sklepu najczę­ściej prowadzi prosto na ulicę; u nas, w Rosji, bywa umieszczane dyskret­niej.

- Może...

Weszliśmy w bramę. Po obu stronach znajdowały się drzwi, ale pro­wadziły na wewnętrzną klatkę schodową. Wyszliśmy na podwórze. Tu dopiero można było ocenić rozległość kompleksu. Charakterystyczny czer­wony mur ciągnął się w stronę ulicy Strzeleckiej. W zasięgu wzroku mie­liśmy kilka klatek schodowych.

- Bogaty człowiek to budował - zauważył mój przyjaciel.

Odwróciłem się i zamarłem.

Niezwykłe wrażenie cofnięcia się przeszłość. Na murze ponad bramą na tynku łuszczyły się resztki napisu, wykonanego cyrylicą, a po drugiej stronie bramy - alfabetem łacińskim. Na lewo znajdowała się mała witry­na punktu skupu makulatury, na prawo zakład przezwajania silników.

Witryna punktu skupu była zabita starannie dechami, zakład usługowy straszył wyrwanym oknem.

- A więc tu kiedyś był sklep - stwierdziła Juanita.

- Trzeba się zastanowić - mruknął Michaił. - Czy wejście do piwnic było bezpośrednio ze sklepu?

- Sądzę, że tak - bez wysiłku skoczyłem na niski parapet. - No, na co czekacie?

Poszli w moje ślady.

Połamana, spróchniała drewniana podłoga pamiętała zapewne czasy carskiej Rosji. Jedno spore pomieszczenie od strony podwórza, wyrwane drzwi prowadzące na zaplecze. W powietrzu, mimo chłodu, unosiła się woń stęchlizny. Na podłodze poniewierały się potłuczone butelki, śmieci, puste puszki. Pod ścianą stary materac i kłąb szmat wskazywały, że od czasu do czasu pomieszczenie służy jako schronienie ludziom, którzy sto­czyli się na samo dno.

- Popatrz - Michaił trącił mnie w ramię.

Na suficie czerwieniał rdzą nieduży bloczek. Wyciągano nim chyba kiedyś towary z piwnicy.

- Bingo - wyszeptałem.

Z torby wyjąłem łom i po chwili łamaliśmy deski pokrywające podło­gę. Szybko odsłoniliśmy solidną metalową klapę. Jej krawędzie przyrosły korozją do cembrowiny. Naszarpaliśmy się solidnie, zanim zdołaliśmy ją podnieść. Poświeciłem latarką. Szyb zaopatrzony w klamry miał cztery metry głębokości. Ze środka wiało dziwną wonią. Była dość charaktery­styczna, gdzieś już ją kiedyś czułem, choć nie mogłem sobie przypomnieć, skąd jest mi znajoma...

Zszedłem po klamrach w ciemność. Zaraz za mną opuściła się na dół Juanita, Michaił nasunął klapę na miejsce i dołączył do nas.

Poświeciłem wokoło. Wysoki, sklepiony loch. Kilka ścianek działo­wych wymurowano z krzywo położonych cegieł. Michaił zapalił swój re­flektor i rozejrzał się wokoło.

- Loch ciągnie się pod bramą - powiedział. - Tu musiała być duża piwnica magazynowa... Nawet jeśli ukryto tu nasze ikony, to już ich nie ma.

- Zobaczymy, może gdzieś jest zamurowana skrytka - zauważyłem.

Oświetliłem kilka niedużych pakamer, zasłoniętych drzwiczkami zbi­tymi byle jak ze sztachet. Jakieś silniki, resztki mebli. Ruszyliśmy na­przód. Pilnie badałem ściany wypatrując śladów zamurowanych przejść.

Nic takiego jednak nie było widać... Korytarzyk zakręcał. Dziwna woń stawała się coraz silniejsza. Drewniane drzwi zagrodziły nam dalszą dro­gę. Sądziłem, że są zamknięte na głucho, ale ustąpiły, gdy nacisnąłem klamkę.

W sporej salce produkcja szła na całego. Na gazowym palniku, zasila­nym z turystycznej butli, bulgotał wielki kocioł z zacierem. Miedziana rurka prowadziła do wiadra z lodem, w które pewnie wspawano spiralę. Bimber wyciekał do blaszanej kanki. Pięciu obdartych, brudnych, zaro­śniętych „fabrykantów” na nasz widok zamarło ze szklankami w dłoniach.

- Co za jedni? - zdziwił się jeden z nich. - Łapsy?

- Nie może być! - z przekonaniem powiedział drugi. - To nie łapsy, tylko jakieś łazęgi.

- Spokojnie, panowie - odezwałem się. - Jesteśmy z Ministerstwa Kultury i Sztuki. Oglądamy piwnice i fundamenty, żeby sprawdzić, czy się wam chałupa nie zawali na głowy...

- Aha - zarechotał ten z brodą niczym zbój Rumcajs. - A może chce­cie trochę bimberku kupić?

Pokręciłem przecząco głową.

- Ale napijecie się z nami łyka - zaprosił drugi. - Żeby pokazać, że serca macie po właściwej stronie...

Radzi nie radzi przyjęliśmy zaproszenie.

Siedliśmy na brudnej, drewnianej ławie, zaraz dostaliśmy po kubku obrzydliwie cuchnącej, mętnej cieczy.

- A tak poza tym, to czego jeszcze szukacie? - zapytał Rumcajs. - Bo skarby Sykiewskiego tośmy kiedyś próbowali znaleźć - wyjaśnił - ale­śmy tylko taki zamurowany pokój znaleźli...

- I co było w tym pokoju? - zaciekawiłem się.

- A pusto, tylko napis na ścianie farbą po rusku. Ale ja po rusku nie czytam... - wyjaśnił.

Jego kumple nalali sobie kolejną kolejkę. Zakąszali surową kaszanką.

- A gdzie to było? - spytałem - Bo chętnie bym rzucił okiem.

Bimbrownłk zmarszczył brwi, jakby coś rozważał.

- A tu niedaleko - odezwał się wreszcie - ale to będzie kosztowało - uśmiechnął się do swoich myśli.

-Ile?

- Widzisz, flaszkę mamy, ale zagrycha wyszła. Daj dwudziestaka na kilogram kiełbachy.

Udałem wahanie, po czym wręczyłem mu banknot.

- Zenek, skocz po parówkową - wręczył go jednemu z kompanów. - Tylko żebyś wrócił!

Zenek posłusznie wziął pieniądze i poszedł.

- Pilnujta kotła - rozkazał kumplom i dźwignął się z trudem z miejsca.

Ruszyliśmy za nim. Jak się okazało, piwnice nie ograniczały się tylko do obrysu budynku. Spora ich część ciągnęła się pod podwórzem. Jeden niski kanał prowadził nawet na drugą stronę ulicy.

- Niezłe miał facet magazyny - mruknąłem.

- A niezłe - powiedział plączącym się głosem bimbrownik. - A ja to jego prawnuk po kądzieli jestem - wybełkotał. - Tu kiedyś wszystko było nasze, cała kamienica, a teraz co, piwnica mi tylko została przez tych ko­munistów.

W małej pakamerze piętrzył się stosik gratów. Pod ścianą stał rozłażą­cy się regał. Zakasaliśmy z Michaiłem rękawy i usunęliśmy go. W zamu­rowanym niegdyś przejściu ziała dziura. Poszukiwacze wyłamali kilkana­ście cegieł, by dostać się do ukrytego pomieszczenia.

Weszliśmy do środka. Rumcajs wszedł za nami.

- A to - pokazał napis łuszczący się na ścianie.

- Sachar, Marożennoje... - odczytałem.

Poczułem rozczarowanie.

- Czy pański dziadek nie mówił czasem, co się stało z ikonami, które dostał na przechowanie w czasie pierwszej wojny światowej? - zapytał znienacka Michaił.

Bimbrownik poskrobał się po głowie.

- Ikony - powtórzył. - A znaczy obrazki świętych z tej cerkiewki, co była gdzie jednostka wojskowa? O, to bardzo ważna informacja - podra­pał się po brudnej głowie, najwyraźniej rozważając cenę... On mi mówił, że to wszystko ma czekać, aż cerkiew otworzą znowu. A tu wilgoć wcho­dziła do piwnic, więc przeniósł wszystko w bezpieczne miejsce... Ale jak jesteście z ministerstwa, to może i mogę wam powiedzieć...

Milczeliśmy czekając.

- Tyle czasu minęło, to chyba i tam nie przetrwało - westchnął. - Dwie stówy dacie?

Utargowałem na sto pięćdziesiąt złotych.

- Dziadek powiedział, że wszystko to poszło do piwnicy pod schoda­mi pałacyku - wyjaśnił z dumą.

- Jakiego pałacyku? - zdziwiłem się.

Poskrobał się po głowie.

- Tego nie powiedział. Ale to chyba gdzieś niedaleko - wyjaśnił. - Znajdziecie pałacyk i tam będzie to zamurowane. Bo tu, jak widzicie, już nic nie ma...

Wyszliśmy na świeże powietrze. Przez dłuższą chwilę przyzwyczaja­liśmy się do oślepiającego blasku. Po pobycie w dusznych i wilgotnych piwnicach tlen oszołomił nas.

- Sądzicie, że mówił prawdę? - zapytał Michaił.

- Myślę, że tak - odparłem - tylko czy nie powiedział jej wcześniej jeszcze komuś. Bo kłamał mówiąc, że piwnica z napisem była pusta.

- Dlaczego tak sądzisz? - zdziwiła się Juanita.

- A kto by murował puste pomieszczenie? Coś w niej było. Jakiś to­war, który sprzedali. A może zapasy alkoholu, które wypili...

- A może ikony, które sprzedali na giełdzie staroci - powiedział ponu­ro mój przyjaciel.

- To po co kierowałby nas do jakiegoś pałacyku?

- Po to, żeby sto pięćdziesiąt złotych zarobić - Michaił pokręcił z ubolewaniem głową nad moją naiwnością. - Ale może ta informacja jest coś warta. Wiesz coś o jakimś pałacyku tutaj?

Pokręciłem przecząco głową.

- Było ich kilka - wyjaśniłem. - Koło kościoła pod wezwaniem Matki Boskiej Loretańskiej... Tam, gdzie dziś znajduje się ogród zoologiczny, było kiedyś osiedle willi. Mieszkali tam wyżsi oficerowie wojsk kozac­kich, stacjonujący w jednostce, która rozciągała się między ulicami 11 Listopada, Jagiellońską i Starzyńskiego.

- Czy ocalały po nich jakieś pozostałości? Przymknąłem oczy.

- Zoo założono w 1924 roku - wyjaśniłem. - Chyba nie... Chociaż może, jest tam budynek zwany belwederkiem, w którym są trzymane drobne drapieżniki, ale nie - przypomniałem sobie jego wygląd. - Myślę, że ten pałacyk, jeśli istnieje, jest gdzieś tu, na Starej Pradze. Bo ten budynek jest za młody - dochodziliśmy już do Wileńskiej i po lewej stronie, za ogród­kiem, majaczyła świetlica TPD.

- Tak, jest międzywojenny albo nawet powojenny - zgodził się ze mną przyjaciel. - No, to klops.

- W ministerstwie mamy dobrą dokumentację. Znajdziemy pałacyk, jeśli tu jakiś był. Nawet jeśli dziś nie istnieje...

Wsiedliśmy do samochodu i ruszyłem, by dojechać do ulicy Targowej.

ROZDZIAŁ ÓSMY

PAŁAC KONOPACKICH ODNALEZIONY • SKRYTKA W PIW­NICY • „POD KRZYŻEM ZARAZY” • CMENTARNE HIENY • PIERWSZY SUKCES

Długo i starannie przeglądałem pudełko z fiszkami. Pan Samochodzik wynotował masę informacji o warszawskich pałacach, nigdzie jednak nie było żadnej wzmianki o jakimkolwiek znajdującym się na Pradze.

- Do licha - mruknąłem zatrzaskując je w szafie. Michaił poskrobał się po głowie.

- Słuchaj, wspominałeś wtedy, przy tym kamieniu nagrobnym, że to były obrzeża majątku Konopackich?

- Owszem - przytaknąłem. - Ale przecież nigdzie w okolicy nie ma pałacu...

- Sprawdź pod tym nazwiskiem.

Znowu zacząłem grzebać w pudełkach z dokumentacją.

- Proszę - pokazałem mu rycinę - tak wyglądał ich pałacyk... Ksawery Konopacki około 1850 roku dokonał parcelacji części swojego mająt­ku, by na wydzielonych w ten sposób placach lokować dzielnicę...

Michaił w zadumie przeglądał plan miasta.

- Jest nawet ulica Konopacka - zauważył. - Nie sądzisz, że gdzieś mogły pozostać relikty tego budynku, na przykład wmurowane w póź­niejszą zabudowę?

- Może - powiedziałem bez przekonania. - Trzeba pojechać i zoba­czyć...

Wyciągnąłem katalog budynków wpisanych do rejestru zabytków i przestudiowałem go pobieżnie. Nigdzie nie odnotowano pałacu.

Po raz drugi tego dnia pojechaliśmy na Pragę.

- Od czego zaczynamy? - zapytałem.

- Może zobaczmy ulicę Konopacką - zasugerowała Juanita.

- Jak sobie życzycie.

Uliczka okazała się niezbyt ciekawa. Kilka przedwojennych kamienic czynszowych o odrapanych elewacjach... Zakręciłem w Wileńską, a po­tem w Środkową.

- O - zwróciłem ich uwagę - popatrzcie na ten budyneczek...

Za łanem chwastów pośród grud zmrożonej ziemi czerwieniały mury niewielkiego domku. Zbudowano go na planie dwu, nieco zachodzących na siebie, kwadratów. Dach spłonął w bliżej nieokreślonej przeszłości. Okna i drzwi wyrwano...

- Nie szanuje się u nas zabytków... - westchnąłem.

Ruszyłem dalej. Minąłem po lewej drewniany parterowy budynek mieszczący ognisko wychowawcze.

- A niech mnie - mruknął zdumiony Michaił.

Spojrzałem. Pałac Konopackich stał po prawej stronie ulicy. Miał za­bite dyktą okna. Oblazłe tynki straszyły z daleka, ale proporcje budynku nie zmieniły się.

- Co za ruina - zauważyłem. - I nawet nie jest wpisany do rejestru zabytków...

Zaparkowałem przy chodniku i wysiedliśmy. Drzwi prowadzące na klatkę schodową były zabite na głucho, ale te od drugiego końca wygląda­ły na używane od czasu do czasu.

Załomotałem w nie. Po chwili otworzył mi stróż, pijany jak bela i wściekły.

- Ministerstwo Kultury i Sztuki - huknąłem. - Inspekcja budynku.

Wytrzeźwiał momentalnie.

- Ale tu nic nie ma - wymamrotał.

Weszliśmy. Dawny układ pomieszczeń uległ całkowitemu zaburze­niu. Od razu było widać, że ścianki działowe postawiono dość przypadko­wo. Sądząc po resztkach mebli, ta część budynku mieściła jeszcze nie­dawno przedszkole.

- Potrzebujemy klucza do piwnic - poinformowałem stróża.

Przyniósł potulnie. Zeszliśmy po trzeszczących drewnianych schod­kach. Piwnice pod dawnym pałacem były wysokie, przesklepione, stropy zwycięsko oparły się działaniu czasu.

- Piwnica pod schodami - mruknąłem oglądając uważnie ściany. Wszę­dzie jednolity, gruby mur ze starych cegieł, które zaprawa związała na kamień. Nigdzie żadnego śladu zamurowanych wejść...

- Wiesz, co mi się wydaje? - Michaił oglądał strop w świetle latarki. - To nie ta część piwnic. Zobacz, że sufit jest wyraźnie przebity. Gdy pałac parcelowano, może po wojnie, na przedszkole i prywatne mieszka­nia, chyba wykuto tę dziurę...

- Chyba masz rację.

Ruszyliśmy przez zagracone lochy. Drogę przegrodził nam niebawem mur, wzniesiony z byle jak połączonych cegieł.

Wróciłem na górę i zażądałem klucza od drugiego wejścia. Stróż niestety nie posiadał takiego; wedle jego słów miał pilnować tylko tej poło­wy, mieszczącej dawne przedszkole.

- To co robimy? - zapytał zafrasowany Michaił.

Podałem mu łom.

- Pokaż, ile masz krzepy - zaproponowałem.

Zaczął spokojnie kuć w spojenie między cegłami. Szybko wybił dziu­rę do sąsiednich piwnic. Ruszyliśmy naprzód. Stare meble z płyty paździerzowej stoczone przez wilgoć i robactwo. Resztki jakichś metalowych ławek, połamane przepierzenia, gruz, resztki węgla... Okienka częściowo zabite deskami, częściowo zamurowane... Jakieś rury, sądząc po upiornej woni, kanalizacyjne.

- Klatka schodowa - wskazał dłonią koniec drewnianych schodów, które wyglądały na przedwojenne. Zawijały się ładną spiralą... A więc gdzieś tutaj...

Rozejrzałem się wokoło. Mur od strony ulicy Strzeleckiej był solidny. Ale ten od podwórza wyglądał inaczej. Jak gdyby odcięto cały kawałek pomieszczenia.

- Sądzisz, że to tu? - spytałem Michaiła.

Popatrzył uważnie.

- Inny układ cegieł - odpowiedział. - Nie ma śladów przewiązania. To ściana na jedną cegłę...

Postukał łomem. Faktycznie, pogłos był głuchy.

- Wal - rozkazałem.

Zaprawa była solidna. Dobre, przedwojenne wapno, stwardniałe na kamień. Walił i walił, wreszcie poszedł po rozum do głowy i zaczął rozbi­jać cegłę. Poddała się szybciej niż spojenie. Po kilku minutach wykruszył się otwór.

Ująłem w dłoń latarkę i poświeciłem do środka. W wilgotnej piwnicy, mierzącej co najmniej trzy na dziesięć metrów, spoczywały jakieś sprzęty.

- Bingo - mruknąłem.

Michaił poszerzał dziurę, aż wreszcie mogliśmy przez wąski otwór wkroczyć do środka. Pod ścianą leżał stos rzeźbionych belek. Kiedyś po­krywała je pozłota, obecnie świeciły zieloną barwą całkowicie utlenione­go tombaku. Drewno po latach leżenia w piwnicy rozsypało się na pył. Żadne zabiegi konserwacyjne nie mogły go już uratować.

- Resztki zdemontowanego ikonostasu - powiedział w zadumie Mi­chaił. - Tak to przynajmniej wygląda...

- Właśnie - kiwnąłem głową. - Ale nie widzę nigdzie ikon...

Rozejrzeliśmy się po pomieszczeniu. W kącie stała skrzynia, obok, głęboko odciśnięte w glinianej polepie, widniały ślady innych. Podnio­słem wieko. Na dnie spoczywała jakaś bura szmata, ale gdy padło na nią światło latarki, coś zalśniło. Stary cerkiewny sztandar, haftowany srebrną i złotą nicią. Materiał rozłożył się prawie całkowicie, tylko hafty z je­dwabnych i metalowych nici spajały go. Wydobyliśmy ostrożnie zabytek, który rozłaził się w palcach i zapakowaliśmy do torby. W skrzyni leżał jeszcze świecznik. W pomieszczeniu nie było śladu ikon.

- Jeśli kiedyś tu były, spoczywały w tych skrzyniach. Ktoś dobrał się do skrytki - pokazał dziurę w suficie. - Wymierzył piwnice, stwierdził, że jest tu ukryte pomieszczenie i przebił się ze swojego mieszkania.

- Chyba masz rację - westchnąłem. - Trzeba skoczyć na górę, spraw­dzić numer mieszkania, ustalić mieszkańca, potem gościa odnaleźć i przyskrzynić. Te ślady murowania nie są takie stare...

Kiwnęli głowami. Popatrzyłem na zegarek. Prawie osiemnasta. Dziś już nic nie zdziałamy.

- Jedźmy do mnie - zaproponowałem.

Z ulgą opuściliśmy duszne i mroczne lochy. Godzinę później byliśmy na Ursynowie. Ułożyłem sztandar w odpowiedniej kuwecie i ostrożnie przepłukałem go wodą. Kurz i brud powoli się rozpuszczały, odsłaniając pierwotną czerwoną barwę tkaniny. Polałem go spirytusem technicznym, starając się starannie wypłukać miejsce, gdzie atłas pokrył się pleśnią. Metalowe nici pociemniały, ale odpowiednie roztwory czyszczące srebro, oparte na amoniaku, pozwoliły przywrócić im blask. Michaił delikatnie rozprostował wszystkie załamania. Pomiędzy nitkami osnowy tkwiły larwy jakichś owadów. Te także należało delikatnie usunąć. Wreszcie przywró­ciliśmy zabytkowi jaki taki wygląd. Ostrożnie przenieśliśmy go na płach­tę grubego płótna i nakryliśmy drugą od wierzchu. Dzięki temu wysycha­jąc nie pomarszczy się. Spirytus zabije larwy owadów i zarodniki pleśni.

- Zabiegi doraźne wykonane - mruknąłem - Fachową konserwację trzeba zostawić specjalistom.

- Co z tym zrobimy? - zapytał mój przyjaciel.

- W cerkwi pod wezwaniem świętej Marii Magdaleny jest organizo­wane muzeum prawosławnej sztuki sakralnej - odparłem. - Sadzę, że godnie zaopiekują się tą chorągwią...

- No cóż, nie był to więc stracony dzień - powiedział - ale niepokoi mnie, że nie wiemy, co porabia Batura...

- To prawda - westchnąłem. - Nie mamy też nowych wiadomości od szefa. A to oznacza, że prawdopodobnie nic ciekawego jeszcze nie zna­lazł...

***

Uruchomiłem magnetofon sprzężony z nadajnikiem. Byłem pewien, że i dziś Jerzy nie pojawił się w swojej melinie przy Stalowej, toteż zdzi­wiłem się niepomiernie, słysząc jego głos na taśmie.

- O dwudziestej u wylotu Namysłowskiej - powiedział po niemiecku. - Weź ze sobą dziewczynę, o łopaty już ja się zatroszczę...

- Jesteś pewien, że to w tym miejscu?

- „Pod krzyżem zarazy” - to chyba dość jasna wskazówka - obraził się Batura.

- W porządku - mruknął Stadelmann. - Choć ja bym wolał za dnia...

- Jeszcze nas kto nakryje - parsknął mój przeciwnik. - Nocą będzie­my mieli spokój...

Chwilę jeszcze rozmawiali, ale na tyle przyciszonymi głosami, że nie wyłapałem z tego nic sensownego. Spojrzałem na zegarek. Za piętnaście ósma... Zbiegłem po schodach na dół. Po chwili jechałem już Rosynantem w stronę Pragi. Ursynów leży niestety daleko na południu... Przesko­czyłem most, ulice były już w miarę puste, ale i tak dotarłem na miejsce po blisko trzydziestu minutach... Po drodze, stojąc na światłach, rzuciłem okiem na plan miasta. U wylotu ulicy Namysłowskiej, za wałem kolejo­wym, miałem zaznaczony mały prostokącik z krzyżykami, podpisany jako „dawny cmentarz choleryczny”. Zaparkowałem samochód między doma­mi i ruszyłem szybkim krokiem w stronę wału. Moi przeciwnicy mieli nade mną piętnaście minut przewagi, ale nie mogli mi się wymknąć. Po południu prószył śnieg i teraz czarne ślady wyraźnie znaczyły drogę, którą przeszli. Wspinałem się na wał; po jego drugiej stronie ciągnął się nasyp dochodzący prostopadle. Po jego prawej i lewej stronie było widać ciem­ne zagajniki. W lecie mogło to być sympatyczne miejsce, teraz wyglądało strasznie ponuro. Czarna ścieżka śladów prowadziła do zagajnika po pra­wej. Ja ruszyłem nasypem na wprost. Wysokie chwasty, sterczące spod śniegu, zasłaniały mnie, było zresztą ciemno jak oko wykol... Przesze­dłem może sto metrów, gdy z boku spostrzegłem poblask latarek. Urucho­miłem wshipera. Położyłem się na krawędzi wału i wycelowałem w ich stronę mikrofon.

- To bez sensu - usłyszałem warknięcie dziewczyny. - Nie ma po co nawet włączać wykrywacza, wszędzie pełno metalowych śmieci.

- Pomnik jest rozwalony - rozpoznałem baryton Batury. - Ale miej­sce jest właściwe.

Założyłem na głowę noktowizor i uruchomiłem go. W kotlince po­między nasypem, na którym leżałem, a wałem kolejowym wznosiło się prostokątne plateau. Jego szczyt był otoczony niewysokim murkiem. Po­środku, tam gdzie buszowali moi przeciwnicy, było widać kilka głazów i kamiennych płyt - pozostałości nagrobka zniszczonego nie wiedzieć kiedy przez wandali. Wewnątrz obmurowania wyrosło kilka sporych krzewów.

- Sądzę, że pod spodem jest krypta - oznajmił Jerzy unosząc kilof. Rozległy się głuche uderzenia. Ziemia była bardzo zmarznięta... Po chwili przemytnik zaczął mu pomagać. Czekałem przyczajony wśród chwa­stów. Walili przez dłuższą chwilę.

- Masz rację - powiedział Stadelmann - jest sklepienie.

Naszykowałem pistolet gazowy. Jeśli coś znajdą, trzeba będzie inter­weniować... Dziewczyna przyświecała im latarką... Kuli i kuli, wreszcie chyba przebili się przez strop.

- Poświeć - polecił Batura.

- Co tam widzisz? - niecierpliwiła się Echter.

- Loszek pełen kości - mruknął - wsypane jedne na drugie... Światło znikło, chyba wsadził rękę z reflektorem w głąb, a sam, leżąc nad dziurą, zasłonił ją całkowicie.

- Same kościotrupy - powiedział wreszcie wyłaniając się. - ale prze­cież wskazówka była wyraźna: „Pod krzyżem zarazy”...

- Może macie tu jeszcze jeden? - zapytała dziewczyna. - W jakimś innym miejscu?

Czekałem z niecierpliwością, co odpowie. Batura myślał długo.

- Koło kościoła Świętej Anny jest taki mały skwerek, na którym urzą­dzono pizzerię - powiedział. - Znajduje się tam kolumna i kiedyś pogrze­bano tam zmarłych na dżumę... Ale nawet jeśli to tam, to nie ma szans się dobrać.

- Wystarczy na dzisiaj - parsknął Niemiec. - Nie jestem przesądny, ale dobierać się po nocy do umarlaków, to zazwyczaj przynosi pecha... Zasypmy tę dziurę i idziemy. Trzeba poszukać u generała...

Faktycznie, zamaskowali ślady swojego świętokradztwa i po chwili odeszli. Poderwałem się. Jeśli będą wracali tą samą drogą, zauważą moje ślady... Rzeczywiście, sądząc po przemieszczającym się blasku latarki, dostrzegli je. Nie poszli jednak za mną. Może doszli do wniosku, że to jakiś spóźniony przechodzień powędrował wałem w stronę Bródna? Na wszelki wypadek obszedłem ich łukiem, pilnie obserwując okolicę noktowizorem. Przeszedłem przez wał daleko, koło wiaduktu kolejowego. Z daleka na noktowizorze widziałem trzy plamy u podnóża nasypu. A jed­nak zaczaili się na mnie. Wykręciłem solidnie i podszedłem do samocho­du od innej strony. Nie chciałem, żeby pojechali za mną... Po kilkunastu minutach jechałem ulicą 11 Listopada. Minąłem budyneczek dawnej ro­gatki, przejechałem pod wiaduktem i przez rondo Żaba. Skręciłem w ulicę Świętego Wincentego. Za szybą Rosynanta przemknął parkan cmentarza żydowskiego, potem kilka warsztatów kamieniarskich i mur otaczający Cmentarz Bródnowski. Tam, za murem, spoczywało snem wiecznym bli­sko milion mieszkańców Warszawy... Mój cel leżał dalej. Za cmenta­rzem, za zabudowaniami szpitala, na niewielkim skwerku stała kamienna kolumna zwieńczona krzyżem. Tu niegdyś znajdował się najstarszy cmen­tarz po tej stronie Wisły... Na cokole były zapewne napisy, jednak czas zatarł je bez śladu... Zatrzymałem samochód. Wyjąłem z bagażnika mło­tek geologiczny i wykrywacz metali. Zacząłem badać zmarzniętą ziemię wokół krzyża. Pisk wykrywacza. Kułem twardą jak stal glebę. Kawałek blachy. Sprawdzałem dalej. Pisk po drugiej stronie. Znowu kułem ostrą stroną młotka. W szarej ziemi zarysował się rdzawy kształt. Łuska poci­sku? Kułem pracowicie odsłaniając ją w całości. Niewypał czy może coś innego? Teraz musiałem być bardzo ostrożny. Przypadkowe uderzenie w spłonkę lub zapalnik mogło mnie posłać na tamten świat. Domniemany pocisk nie miał czubka. Odetchnąłem z ulgą i wreszcie ostrożnie wycią­gnąłem go z ziemi. Gruba żelazna łuska naboju od haubicy z pierwszej wojny światowej. Obrośnięta rdzą... Od przodu zalano ją woskiem lub parafiną. Zawinąłem łup w foliową torbę i schowałem w samochodzie. Uporządkowałem ślady kopania i pojechałem do domu. A zatem udało mi się przynajmniej raz ubiec przeciwnika...

Delikatnie spłukałem bieżącą wodą warstwę błota. Metal leżąc dzie­siątki lat w ziemi pokrył się purchlami rdzy, ale nie skorodował na wylot. Ostrożnie zacząłem dłubać w wosku. Błysnęło złoto. Coś było wewnątrz haski, zatopione w masie. Przerwałem dłubanie; ryzyko, że uszkodzę ta­jemniczy przedmiot było zbyt duże. Poszedłem do kuchni. Największy gar, jaki miałem, wypełniłem wodą i zanurzywszy łup w środku postawi­łem na płycie kuchenki elektrycznej.

Wyciągnąłem przewodnik po Warszawie i odszukałem fragment tek­stu dotyczący cmentarza cholerycznego na Pradze. Jak się okazało, kapliczka, którą sprofanował Batura, została zbudowana dopiero w latach trzydziestych, gdy podczas budowy węzła kolejowego zniszczono pier­wotne założenie cmentarne z 1812 roku. Wówczas to pochowano w zbio­rowej mogile prochy 123 odnalezionych ofiar zarazy...

- Ech, Jerzy - westchnąłem pod adresem nieobecnego przeciwnika - nie popisałeś się tym razem...

Woda dość szybko zawrzała. Wosk zaczął się rozpuszczać i wypływać na wierzch. Zbierał się w warstwę, która początkowo przypominała oczka na rosole, potem stała się gruba... Zmniejszyłem nieco temperaturę, żeby ciecz nie wrzała i łyżką do zupy zacząłem zbierać wosk. Przerzucałem go do miski obok. Prawdziwy, pszczeli, pachniał jak cerkiewne świeczki... Byłem bardzo ciekawy, co jest w środku, ale czekałem cierpliwie. Po mniej więcej godzinie przestał wypływać. Wyłączyłem kuchenkę i przestawiłem gar do zlewu. Puściłem zimną wodę, aby schłodzić jego zawartość. Wresz­cie mogłem włożyć do środka rękę. Przechyliłem łuskę. Na dno naczynia sypnęły się srebrne i złote blaszki w kształcie serc, rąk, nóg... Wota. Drobne przedmioty ufundowane przez ludzi, którzy za wstawiennictwem świętych powrócili do zdrowia... Pomiędzy nimi błysnęło kilka prawosław­nych krzyżyków, jakie nosili na szyi duchowni obrządków wschodnich... I jeszcze coś. Masywny złoty order o ramionach pokrytych biała emalią. Oficerski krzyż Świętego Jerzego. Wygarnąłem skarby. Blaszki były naj­częściej cienkie, mogły być warte najwyżej kilka rubli... Ofiary bieda­ków, może żołnierzy, uciułane z żołdu, z głodowych pensji, a przecież przez to tym wartościowsze...

Kto i kiedy ukrył je w ziemi? Strażnik, który chciał je uchronić przed rabunkiem, czy wręcz przeciwnie, złodziej? Nigdy się tego nie dowiem, jednak sądząc po trudzie, z jakim zostały zabezpieczone, ten który je ukry­wał, musiał mieć czyste intencje... Mała, podróżna, składana ikonka z mo­siężnej blachy utkwiła na sztorc. Wyciągnąłem ją delikatnie. Podziwiałem stosik precjozów, a potem zdecydowanym ruchem sięgnąłem po odpo­wiednie formularze. Opisanie każdego przedmiotu i wypełnienie protokołu zajęło mi czas do trzeciej nad ranem... Zasypiałem z miłym poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Ale jednocześnie gryzło mnie pytanie, gdzie Jerzy wygrzebał informację, że pod krzyżem była skrytka...

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

FORT SLIWICKIEGO - BAZA MPO • SZYKUJEMY ZASADZKĘ • NOCNA OBŁAWA • POŻAR W TUNELU • NIELEGALNE WY­KOPALISKA W ŚRODKU MIASTA

Siedzieliśmy u mnie w mieszkaniu. Na dworze padał rzęsisty deszcz. W taką pogodę najlepiej siedzieć w domu, nie wyściubiając nosa za próg. Deszcz spłukał nocny śnieg i z pewnością dobrze zatarł ślady moich „wy­kopalisk” pod starym krzyżem.

- Ech, Pawle - westchnął Michaił - powinieneś przenieść się do Szwe­cji. U nas ciągle jeszcze są prawdziwe zimy.

- Pan Tomasz przysłał meila, że już wraca do kraju - powiedziałem - możemy się go spodziewać pojutrze. Tymczasem nie posunęliśmy się ani o krok. Obserwacja Batury przyniosła połowiczny sukces - wcześniej streściłem im nocne przygody.

- Sądzę - odezwała się Juanita - że wasz przeciwnik był na dobrym tropie. Tyle tylko, że zgubił nitkę... Jeszcze tydzień temu był na tyle pew­ny siebie, że proponował Stadelmannowi zakup ikony. Dziś goni w pięt­kę, grzebie nocami na ślepo na cmentarzu...

- Nie na ślepo - zaprotestowałem. - Miał dobrą wskazówkę, tyle tyl­ko, że pomylił miejsca...

Garść wotów leżących na kawałku płótna tworzyła niewielki, poły­skujący stosik.

- Zgoda - kiwnęła głową - ale zauważ, że zamiast iść do skrytki i wydobyć ikonę, miota się bez większego sensu w kółko...

- My też się miotamy - powiedział ponuro Michaił. - I też bez sen­su... Jeśli Pan Samochodzik nie znalazł w Tobolsku jakichś wskazówek, to chyba trzeba będzie odpuścić...

- Musimy sprawdzić lokatora z pałacu - przypomniała dziennikarka.

Przytaknąłem.

- O to się nie martwcie. Wysłałem meila do znajomego nadkomisarza. Obiecał pomóc. Bardziej gryzie mnie to, co usłyszałem wtedy w nocy na cmentarzu cholerycznym.

- „Trzeba poszukać u generała” - mruknął przyjaciel. - Wynika z tego, że Batura zna jakiegoś generała - kolekcjonera dokumentów, do których po przyjacielsku albo podstępem chcą zajrzeć...

- Właśnie - skinąłem głową.

- „U generała” - zastanawiała się dziewczyna. - Zaczekaj, to było zanim zauważyli twoje ślady?

- Tak. Myślę, że mówił to zupełnie szczerze. Dopiero potem spostrze­gli moje ślady, przy czym nie musieli się domyślać, że chodzi o mnie.

- Wiesz, co mi przyszło do głowy? - spytał po chwili Michaił.

Spojrzałem wyczekująco.

- Wyobraźmy sobie taką sytuację. Rok 1915. Niemcy lada moment zdobędą miasto. Trwa rozpaczliwa ewakuacja ważniejszych urzędów, in­stytucji... I zostaje cała masa akt, na które po prostu nie ma miejsca w wagonach. Można je spalić, ale kiedyś mogą okazać się potrzebne. Wobec tego postanawiają je ukryć.

- Mało prawdopodobne, aby ocalały - odparłem. - To miasto dwa razy najeźdźcy przewrócili do góry nogami i parę razy przy tym spalili. W śródmieściu ocalało 3% zabudowy sprzed drugiej wojny światowej. Pałace i pałacyki w okolicach parku Ujazdowskiego, gdzie mieszkali ro­syjscy generałowie, przejęli najpierw nasi, potem hitlerowcy, potem dy­gnitarze partyjni... Cokolwiek tam było ukryte, zostało znalezione przy okazji przebudów, remontów, podpaleń, rekonstrukcji...

- Owszem - Michaił zasępił się. - Ale pomyślałem sobie coś jeszcze. Czy ten generał musiał być żywy?

- Co masz na myśli?!

- Moim zdaniem, te dokumenty najprościej było ukryć w grobowcu generała. Rosjanie się wycofywali, chcieli je ukryć w jakimś pewnym miejscu, żeby, gdy wrócą do Warszawy, łatwo je odzyskać. Wiemy już, że obawiali się ostrzału artyleryjskiego. Grobowiec jest dobrą skrytką. Więk­szość ludzi nie rozkopuje grobów... Także zwycięzcy w tamtych czasach raczej ich nie niszczyli. A poza tym, takie solidne granitowe mauzoleum może przetrwać choćby kilkaset lat. Wydaje mi się, że powinniśmy to sprawdzić. Tylko pytanie, którego generała?

Zamyśliłem się głęboko. A potem sięgnąłem po monografię dotyczącą cmentarza prawosławnego na Woli.

- W grę wchodzi zaledwie kilka grobowców - stwierdziłem. - Gene­rałowie Nikita Pankratiew, Aleksander Puzyriewski oraz Aleksander Murawiow. Wszyscy zostali pochowani w pobliżu cerkwi Matki Bożej Włodzimierskiej... - zawiesiłem głos.

- To znaczy? - zaniepokoił się Michaił.

- Że ich groby zostały zburzone, gdy dawną cerkiew odzyskali katolicy.

Milczeliśmy w zadumie.

- Chyba jednak nie - odezwała się wreszcie Juanita. - Bo ile doku­mentów można wepchnąć do grobu? Osiem metrów sześciennych?

- I wystarczy - powiedziałem poważnie. - To bardzo dużo. Setki ty­sięcy stron akt.

- Jeśli Stadelmann z tą swoją łamaczką kości siedzi nadal w tym bezgwiazdkowym hoteliku, to może warto go przypilnować? - zamyślił się Michaił. - I zobaczyć, dokąd się uda...

- Słusznie - przytaknąłem. - A ja zajmę się Baturą.

Deszcz powoli przestawał padać. Godzinę później zaczaiłem się w pobliżu wyjazdu z podziemnego parkingu, opodal mieszkania Jerzego. Siedziałem bynajmniej nie w Rosynancie, ale w starym błękitnym trabanciku Pana Samochodzika. Obawiałem się, że nasz jeep już się przeciwni­kowi opatrzył... Natomiast samochodu szefa chyba nigdy nie widział.

Nie czekałem długo, może dwadzieścia minut. Czerwone audi Batury wyjechało z podziemi i pomknęło na północ. Ruszyłem ostrożnie za nim.

Zapikał mój telefon komórkowy. Michaił.

- Stadelmann i Echter wsiedli do autobusu 162 - zameldował. - Je­dziemy za nimi.

Wykorzystując przymusowy postój na światłach, sprawdziłem trasę. Mogli jechać na Bródno... Audi pędziło Wisłostradą. Musiałem zdrowo dodać gazu, żeby go nie zgubić.

- Wysiedli przy Świętego Wincentego i wsiedli do 127 - usłyszałem głos przyjaciela.

- Jadą w stronę Toruńskiej? - upewniłem się.

Jego odpowiedź zaskoczyła mnie zupełnie.

- Nie, Pawle, wybrali kierunek do centrum. Pomylili się?!

- Wysiedli na Rondzie Starzyńskiego - meldował po trzech minutach. - Czekają na kogoś.

- Na Baturę - mruknąłem.

Audi gnało nabrzeżem, a potem przez most Gdański przeskoczyło na Pragę. Kilka minut później zauważyłem, jak Batura przejmuje pasażerów.

Dokąd, u licha, jechali? Zakręcili w Modlińską i pojechali naprzód. Nie ujechali jednak daleko, zakręcili w bok. Zaparkowałem przy krawężniku. Dobiła do mnie taksówka, z której wysypali się moi przyjaciele.

- Wygląda na to, że jesteśmy na miejscu - powiedziałem.

Samochód przejechał przez bramę i zniknął. Wyjąłem z kieszeni lor­netkę i przypatrzyłem się tabliczce wiszącej na płocie.

- Baza Techniczna Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania - od­czytałem.

- Co ten typ może mieć wspólnego ze śmieciarzami? - zdumiał się Michaił.

Poskrobałem się po głowie. Coś mi zaczęło świtać. Wyciągnąłem plan miasta.

- Do licha! - zakląłem.

- Co się stało? - zapytała Juanita.

- Jesteśmy niemal naprzeciw Cytadeli Warszawskiej. Tu był fort imie­nia Śliwickiego!

- Co robimy? - zapytał konkretnie mój przyjaciel. - My tam nie mo­żemy wjechać, a oni sobie już swobodnie buszują...

Wyjąłem ze skrytki książkę telefoniczną. Zawsze dziwiłem się, po co szef ją wozi, teraz przydała się. Odszukałem numer telefonu znajdującej się przed nami bazy. Zadzwoniłem.

- Halo? Poproszę z dyrektorem. Nie ma? To z zastępcą....

- Słucham? - rozległo się w słuchawce.

- Mówi pułkownik Piotr Kowalski, numer służbowy 812/56, Urząd Ochrony Państwa - oświadczyłem z godnością. - Nie wiem, czy zdaje pan sobie sprawę, ale przed chwilą na teren pańskiego zakładu wjechało czerwone audi numer rejestracyjny - podałem dane z tablicy Jerzego.

- I co z tego? - zagadnął, ale w jego głosie czułem nutkę niepokoju.

- Jak to co z tego? - zdziwiłem się. - Wpuszcza pan tak każdego na teren chroniony przez straż przemysłową? Podróżujący tym samochodem Jerzy Batura odsiedział trzy lata za pospolite przestępstwa kryminalne, a pan pozwala mu swobodnie buszować po terenie państwowego przed­siębiorstwa i to jeszcze w towarzystwie niejakiego Siegfrieda Stadelmanna, notowanego przez nas przemytnika?

- O psiakrew! - zaklął. - Dziękuję za informację. Zaraz ustalę, kto ich wpuścił i polecą głowy...

Rozłączyłem się.

- Wredne, ale skuteczne - mruknął Michaił.

Faktycznie, nie minęły trzy minuty, a samochód Jerzego wyjechał przez bramę. Gnał aż się za nim kurzyło.

- Co robimy? - zapytał Michaił.

- Przypuszczam, że wrócą tu dziś w nocy - powiedziałem - więc ob­jedźmy teren i zobaczmy, gdzie można by urządzić zasadzkę... A potem muszę wpaść na Żoliborz.

Pojechaliśmy spory kawałek na północ, nigdzie jednak nie znaleźli­śmy zjazdu w bok. Zawróciliśmy więc i koło wału kolejowego znaleźli­śmy drogę na dół, nad Wisłę. Tu trafiliśmy na kiepską żużlówkę, biegnącą na północ brzegiem rzeki. Podjechałem kawałek. Śmieci, wraki samocho­dów i płot otaczający bazę MPO.

- Myślę, że spróbują tędy - powiedziałem. - Trzeba będzie wrócić tu o dwudziestej.

- A co teraz? - zaciekawił się Michaił.

- Trzeba sprawdzić, jakie informacje mamy odnośnie starego rosyj­skiego fortu, który kiedyś tu się znajdował, bo coś mi się zdaje, że tu znajdziemy archiwum „u generała”.

Wysadziłem przyjaciół w centrum - chcieli powłóczyć się po skle­pach, a sam pojechałem na Żoliborz do pana Janusza. Filokartysta na mój widok uśmiechnął się szeroko.

- Proszę - przywitał się. - Czego tym razem szukamy?

- Potrzebuję wszystkich informacji na temat fortu Śliwickiego - wy­jaśniłem.

Pokiwał w zadumie głową.

- Poszukamy...

Po kilkunastu minutach podziwiałem niewielki pomnik z popiersiem, stojący na placyku pomiędzy wałami fortu.

Zdjęć umocnień gospodarz nie miał wiele, zaledwie trzy. Fort był nie­wielki, posiadał umocnione nabrzeże i niewielką przystań. Od strony Wi­sły znajdował się mur, dalej czworoboczny nasyp na planie trapezu. Od strony Pragi mogła znajdować się fosa przyporowa. Jednak na żadnej fo­tografii nie było widać tej strony. Pomnik stał w geometrycznym środku umocnień na majdanie fortu. Po bokach flankowały go niskie budynki o grubych murach, zapewne mieszczące koszary i magazyny załogi, a nie­wykluczone, że i podziemne cele - tu ostatecznie formowano z więźniów Cytadeli etapy na Sybir...

- Niewiele mogłem pomóc - sumitował się gospodarz.

- Wręcz przeciwnie - odparłem. - Bardzo mi pan pomógł.

Obelisk z popiersiem stał na lekko wybrzuszonym pagórku. Pod nim musiało być jeszcze jakieś pomieszczenie, przykryte wypukłym sklepie­niem i dla zamaskowania posypane ziemią...

Czułem, ze dzisiejsza noc będzie obfitować w ciekawe wypadki...

***

W pokoju operacyjnym Komendy Głównej Policji leżało rozpostarte na stole zdjęcie lotnicze wykonane nad bazą MPO. Oprócz mnie i Michaiła pochylali się nad nim czterej policjanci i dwaj strażnicy przemysłowi bazy.

- A zatem proszę referować - powiedział nadkomisarz Skorliński prze­cierając okulary.

- Przeciwnicy prawdopodobnie podejdą od tej strony - pokazałem parkan nad Wisłą. - Do samej siatki wykorzystają osłonę, jaką dają im krzaki. Ich cel znajduje się tutaj - wskazałem miejsce, w którym kiedyś stał pomnik generała. - Wały są mocno zniwelowane, ale zasłonią ich przed ewentualnymi obserwatorami... to znaczy zasłoniłyby. Tu widzę jakieś budynki - wskazałem dachy widoczne na fotografii.

- To stare garaże na śmieciarki - wyjaśnił jeden z ochroniarzy. - W tej chwili nie są używane... Traktujemy ten kawałek jako plac manewrowy i składnicę kruszyw - wskazał gestem dwie duże góry piachu i mniejszą, chyba ze żwirem.

- A te dwa silosy? - zapytał nadkomisarz.

- Cement sypki, jakieś czterdzieści ton - odpowiedział drugi ochro­niarz.

- Jak sądzę, podjadą pod samą siatkę tą żużlówką - wskazałem. - Przetną gdzieś siatkę i wejdą na teren kompleksu. Pewnie będą używać noktowizorów, bo księżyc dopiero w pierwszej kwadrze.

Wszyscy pokiwali głowami.

- A zatem proponuję rozstawić się tak. Jeden z pańskich ludzi musi zostać nad Wisłą i unieruchomić im samochód. Na przykład zakładając blokadę na koło albo wpychając kartofel do rury wydechowej.

- Spokojna głowa - zachichotał Skorliński. - Nie odjadą.

- Dwaj policjanci powinni przyczaić się za żwirem i, gdy ci zajmą się pracami wykopaliskowymi, odciąć im drogę w stronę rzeki. Pan i czwarty policjant ukryjecie się w hangarach. Ja z Michaiłem i panowie - skłoni­łem się przed strażnikami - zajmiemy miejsca na koronie wałów. Na pań­ski znak zapalimy dwa albo trzy przenośne reflektory...

- Sekundkę - wtrącił się jeden z pracowników bazy. - Tam są latarnie. Osiem naokoło placu manewrowego. Jak je zapalimy, będziemy mieli ptasz­ków jak na dłoni.

- Świetnie - ucieszyłem się.

- Czy mogą być uzbrojeni? - zapytał jeden z policjantów.

- Z tego co wiem, Batura stracił pozwolenie na broń, gdy po raz pierw­szy trafił za moją sprawą za kratki. Ale ma nóż i umie się nim posługiwać, więc chyba lepiej uważać... Może też mieć broń nielegalnie. Stadelmann nie nostryfikował u nas pozwolenia na posiadanie broni, ale przypusz­czam, że może być uzbrojony. Dziewczyna... No cóż, figuruje w aktach jako uzbrojona i niebezpieczna.

Skorliński kiwnął w zadumie głową.

- Karabiny z celownikami optycznymi - powiedział. - Jak ich oświe­tlimy, wezwę ich przez megafon do poddania się. Każę się położyć i wte­dy ktoś będzie musiał iść do nich i założyć im kajdanki.

- Mogę iść ja - zaofiarowałem się.

- Ja też - zgłosił się Michaił.

- Pan Daniec był w czerwonych beretach - mruknął nadkomisarz ze­zując nieprzychylnie na mojego przyjaciela. - On sobie poradzi...

- Znam combat i aikido - wyjaśnił Rosjanin. - Zakładać kajdanki też potrafię.

- Dobra. Pozostaje kwestia ewentualnych noktowizorów... Mamy specjalne folie termomaskujące. Ale ich skuteczność to mniej więcej 70%... Zamazują dość dokładnie kształt sylwetki, ale nadal będziecie widoczni w postaci nieco cieplejszych od tła plam...

- A gdyby tak - zamyślił się jeden z pracowników bazy - ustawić u podnóża wału kilka śmieciarek, które świeżo wrócą z wieczornego ob­jazdu? Będą miały gorące silniki, a one powoli stygną...

- O, to jest pomysł... - powiedział jeden z policjantów.

Byliśmy gotowi. Pozostało czekać na nadejście nocy...

***

Położyłem się na płaskim szczycie nasypu. Michaił leżał obok mnie. Podłożyliśmy sobie grube karimaty i nakryliśmy się podwójną warstwą policyjnej folii. Uruchomiliśmy noktowizory. Teren był pusty, choć nie pozbawiony życia. Jakieś nieduże zwierzę, może kot, a może łasica, prze­biegło pomiędzy wałami.

- Ciekawe, czy pod tym pomnikiem faktycznie coś było? - powie­dział w zadumie przyjaciel.

- Jerzy jest o tym przekonany...

- A ja nie jestem pewien - pokręcił głową. - Choć z drugiej strony jestem ciekaw, skąd czerpie swoje informacje...

- Mam nadzieję, że jutro przyjedzie Pan Samochodzik i będziemy mogli wreszcie przedstawić mu konkretne wyniki...

- Ja też bym chciał...

Zawibrował mój telefon komórkowy. SMS od policjanta czającego się nad Wisłą. A więc przeciwnicy przyjechali. Zaraz się zacznie... Kolej­ny SMS. Echter została w samochodzie. Tego nie przewidzieliśmy, ale i tak nie zdoła uciec. Jednym z elementów zabezpieczenia była kolczatka, którą wartownik miał rozwinąć w poprzek żużlówki... Batura i Stadelmann, niosąc torby z jakimiś narzędziami, szli w naszą stronę. Nie używa­li noktowizorów, ale w zasadzie nie musieli. Nie było aż tak ciemno. Za­trzymali się przy jednym z silosów i najwyraźniej usiłowali zorientować się w topografii terenu.

- Dziwne - odezwał się mój towarzysz. - Wydawało mi się, że wiedzą, po co idą...

- Może coś ich zaniepokoiło? - zastanowiłem się.

Nie, po chwili ruszyli naprzód. Musieli widzieć zarys pozostałości wału. Szli teraz pewnie, niemal jak po sznurku, kierując się do miejsca, gdzie kiedyś stał pomnik. Zatrzymali się na pagórku i rozejrzawszy się raz jeszcze wokoło, przystąpili do pracy. Ziemia rozmarzła po wierzchu, ale głębiej była zmrożona na kamień. Walili kilofami ile wlezie. Dziura powiększała się powoli. Co jakiś czas przerywali, by wybrać ziemię saper­kami. Odgłosy kucia nie były specjalnie głośne. Co jakiś czas przerywali pracę i rozglądali się niespokojnie wokoło. Dół pogłębiał się. Czekaliśmy, pozwalając im dobrać się do skrytki. Gdybyśmy teraz ich nakryli, sąd szybko by ich zwolnił, kopanie dziur w ziemi to niska społecznie szkodli­wość czynu. Nawet jeśli się to robi w miejscu, gdzie wstęp jest wzbroniony.

Dźwięk zmienił się. Najwyraźniej kuli teraz ceglany strop. Widocznie praca zaabsorbowała ich do tego stopnia, że przestali zwracać uwagę na ryzyko dekonspiracji. Potem zaczęli wybierać cegły. Jerzy poświecił la­tarką do środka otworu. Chyba przebili się do skrytki!

Zawibrował telefon. Zdejmujemy ich.

Osiem latarni wokół placu manewrowego zabłysło nieoczekiwanie. Batura i Stadelmann zerwali się na równe nogi i rozejrzeli w panice.

- Mówi nadkomisarz Skorliński - rozległo się z megafonu. - Widzi­my was. Jesteście otoczeni. Połóżcie się na ziemi. Ręce daleko od ciała, tak żebym je widział...

Batura poruszył dłonią. Potężna eksplozja wstrząsnęła okolicą. Huk niemal całkowicie mnie ogłuszył.

- Patrz - syknął po rosyjsku Michaił.

Z wielkiego silosu na cement wystrzeliła w niebo potworna ilość pyłu. Opadała ku ziemi jak grzyb atomowy, momentalnie zasnuwając mgłą całą przestrzeń majdanu.

- Szlag by trafił - wycedziłem przez zęby. - A to sobie zasłonę dymną zrobili...

Nie traciłem czasu na próżne dywagacje. Z odbezpieczonym pistole­tem gazowym czekałem, czy ktoś nie wynurzy się z chmury. Ta leniwie rozpełzała się na boki. Wreszcie opadła, choć w powietrzu ciągle unosiły się drobinki... Pobiegłem naprzód. Ze wszystkich stron nadchodzili uczest­nicy zasadzki. Przypominało to sztuczkę iluzjonisty. Pył opadł, przeciw­ników nie było. Dobiegłem aż do dziury. Wewnątrz było ciemno. Ale to pewnie tutaj wskoczyli. Obejrzałem się na Michaiła. Stał na stoku wału i rozglądał się. W tej chwili jedna ze śmieciarek ryknęła silnikiem i ruszyła w stronę wyjazdu. Michaił spokojnie wycelował w tylną oponę i dwa razy pociągnął za spust. Cóż, nie trafił. Ciężarówka zwolniła ma­newrując pomiędzy jakimiś gratami. Pobiegł górą po koronie nasypu i ostrzelał jaz boku. Znieruchomiała. Ktoś trzasnął drzwiczkami i pobiegł w ciemność.

- Jeden - krzyknął mój przyjaciel i pobiegł w ślad za uciekinierem.

Zrozumiałem. Śmieciarką próbował uciec jeden z naszych ptaszków.

Drugi zeskoczył - tak jak przewidywałem - do lochu. Poświeciłem la­tarką. Dziura nie była głęboka, jakieś dwa metry do powierzchni błota. Skoczyłem. Omiotłem latarką wnętrze niedużej rotundy. Kiedy i po co wykopano to pomieszczenie? Najpewniej około 1835 roku, gdy wznoszo­no kompleks. Śliskie, zamulone korytarzyki wybiegały w cztery strony świata. Popatrzyłem z niepokojem na sufit. Niewiele brakowało im do całkowitego zawalenia się. Ruszyłem na północ. Po chwili zatrzymał mnie zawał. Cofnąłem się. Oświetliłem dokładnie powierzchnię błota. Jak mo­głem nie pomyśleć o tym wcześniej? Ślady były słabo widoczne, ale ukła­dały się w wyraźną ścieżkę. Batura uciekał na północ. Wysunąłem do przo­du rękę z latarką i ruszyłem jego tropem. Korytarz zakręcał. Strop znowu był popękany, widocznie po powierzchni jeżdżono ciężkim sprzętem, nie zdając sobie sprawy, że tu, pod spodem, pod cienką warstwą ziemi, znaj­dują się korytarze. W każdej chwili pod ciężarówką czy spychaczem mo­gło otworzyć się zapadlisko...

W powietrzu cuchnęło ropą. Wszedłem w rozległe bajoro. Smary i resztki paliwa z nieszczelnych zbiorników utorowały sobie drogę ze sta­rych garaży do podziemia. Tworzyły grubą na pół centymetra warstwę na powierzchni wody. Śmierdziało straszliwie, ale można było oddychać. I wtedy zobaczyłem Jerzego. Stał w miejscu, gdzie korytarz wznosił się do góry. W ręce trzymał zapalniczkę.

- Zawracaj, bo podpalę tę sadzawkę! - zagroził.

- Poddaj się - rozkazałem. - Skuję cię i wychodzimy.

Od kręcącego w nosie zapachu chciało mi się już wymiotować.

- Naprawdę podpalę - dla pokreślenia wagi swoich słów pstryknął zapalniczką.

- Spało się na lekcjach chemii - powiedziałem. - Za to do kina łaziłeś zbyt często. Ropa się nie pali.

- Jak to nie? - zdumiał się.

- Oczywiście, że nie...

Wyjąłem z kieszeni paczkę zapałek i zapaliwszy jedną rzuciłem ją na powierzchnię cieczy.

To nie była ropa!

Zapałka zamiast zgasnąć rozbłysła żółtym płomieniem. Niechętnie zajęła się powierzchnia cieczy. Ogień powoli rozlewał się na boki, a pło­mień strzelał coraz wyżej. Rzuciłem się do ucieczki w ostatniej chwili. Wybiegłem z jeziorka. Za moimi plecami wolno podniosła się ściana ognia. Tunel momentalnie wypełnił się czarnym duszącym dymem.

- Towot, mazut, olej silnikowy - wychrypiał Jerzy. - Załatwiłeś nas...

- Chodu! - ryknąłem na niego.

Pobiegliśmy w głąb korytarza uciekając przed czadem. Przebiegliśmy jeszcze jedno bajoro i zatrzymaliśmy się za niedużą salką. Tu było wresz­cie czym oddychać. Wyjąłem z kieszeni kajdanki.

- Jesteś aresztowany - oświadczyłem spokojnie.

Spojrzał na mnie zaskoczony. Chyba zdążył zapomnieć, po co tu za nim wlazłem.

- Nic z tego! - zawył i zamierzył się na mnie pięścią.

Uskoczyłem i zatrzasnąłem mu jedną obręcz na przegubie. Szarpnię­cie wyrwało mi kajdanki z dłoni. Batura spojrzał filozoficznie na kawałek łańcucha i drugą, otwartą obręcz.

- Ha ha ha - obśmiał się koszmarnie.

I znowu rzucił się do ucieczki. Ruszyłem w pościg. Tunel był wąski i kończył się krzywą ścianą, wzniesioną z kiepsko spojonych cegieł. Tu dopadłem przeciwnika. Wymieniliśmy kilka ciosów i wreszcie zdołałem go obezwładnić. Skułem mu ręce z przodu.

- Jesteś aresztowany - powtórzyłem. - Masz prawo do adwokata; a wszystko co powiesz, może zostać użyte przeciwko tobie...

- I co - zakpił - może mi jeszcze dowalisz w obronie własnej?

- O nie - uśmiechnąłem się. - Zrobię rzecz jeszcze gorszą. Zaraz roz­walę tę ścianę, a tobie pozwolę patrzeć, jakie skarby za nią spoczywają...

Z całej siły przyładowałem łomem w ścianę. Zarysowała się. Uderzy­łem raz jeszcze... Runęła nagle i niespodziewanie. W twarz uderzył mnie powalający smród. Fala szamba oblała mnie od pasa w dół, po czym stru­mień fekaliów popłynął naszym korytarzem. Batura zakaszlał, po czym rzucił się naprzód w otwór.

- Stój - wrzasnąłem i pobiegłem za nim.

W dawnej fosie przyporowej zrobiono basen - zbiornik na odpady płynne. Zapewne wtedy zamurowano wejście do lochu. Batura zręcznie, biorąc pod uwagę, że dłonie miał ciągle skute, wyczołgał się na brzeg i poderwawszy się na równe nogi pobiegł w ciemność. Łapałem świeże powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg. Na koronie nasypu błysnęły latar­ki. Michaił i policjanci...

- O rany - Skorliński pociągnął nosem - nieźle się pobawiliście...

- Muszę się umyć - jęknąłem.

Pracownicy bazy zaprowadzili mnie do swojej szatni. Najpierw długo polewali mnie ciepłą wodą ze szlaucha, potem szorowałem się szczotką i mydłem. Smród powoli słabł. Spodnie wyglądały nieszczególnie.

- Macie tu może myjkę ciśnieniową Karchera? - zapytałem.

- Jasne, w garażu...

Przebrałem się w drelichowe portki robocze, które mi pożyczyli i za­niosłem swoje dżinsy do myjni. Położyłem je na betonie, ustawiłem ma­szynkę na cztery atmosfery i walnąłem po spodniach strumieniem wody.

- Jest pan pewien, że to dobry pomysł? - pracownik patrzył na moje zabiegi z lekkim powątpiewaniem.

- To jedyna metoda, żeby wypłukać te świństwa spomiędzy włókien materiału - wyjaśniłem. - Grunt to ciśnienie...

Skończyłem polewać i podniosłem moje spodnie. Były czyste. Zwi­nąłem je i schowałem do reklamówki. W domu się wysuszą... Dotarłem do biura, gdzie nadkomisarz właśnie wypełniał protokół.

- Złapaliście chociaż Echter? - zapytałem. Pokręcił głową.

- Przecież mieliście tam swojego człowieka... - jęknąłem.

- Znaleźliśmy go w krzakach skutego i z przetrąconą szczęką - wyja­śnił. - A więc efekty akcji są takie - oznajmił ponuro - wysadzony w powietrze silos na cement, około dwie tony poszły na straty, rozpylone po całej okolicy. Do tego zniszczony zbiornik na odpady ciekłe. Śmieciar­ka, którą uciekał Stadelmann, ma przestrzelone koła i uszkodzony silnik... Oba ptaszki zwiały, a w lochu nie było absolutnie nic ciekawego...

- Faktycznie, nieładnie wyszło - zasępiłem się.

- Nieładnie?! Narobili panowie strat na jakieś piętnaście tysięcy zło­tych i mówicie, że nieładnie? Kto to teraz pokryje?

- Ja - westchnął ciężko Michaił wyjmując książeczkę czekową.

Do hotelu jechaliśmy w dość ponurych nastrojach.

- Przez ciebie ciągle pakuję się w tarapaty - zrzędziłem.

- Jasne - mruknął. - Ja mam być wszystkiemu winny? Sam polazłeś do tego lochu...

- Ale z poczucia obowiązku...

- A ja co mam powiedzieć? Ciągle tylko koszty i koszty...

- O, przepraszam - obraziłem się. - Ale silnik śmieciarki to ty prze­strzeliłeś...

- No, niech ci będzie - skapitulował. - Ale coś mi się zdaje, że znowu jesteśmy w kropce...

- A właśnie, że nie - parsknąłem. - Wiem, gdzie jest skrytka „u generała”.

- Nie wierzę ci.

- Chcesz się przekonać? Dobierzemy się do niej jeszcze dziś w nocy.

- Nie wierzę ci - powtórzył.

- Nie pomyśleliśmy o jednym. Sokrates Starynkiewicz, prezydent Warszawy, miał stopień generała.

Michaił popatrzył na mnie uważnie.

- Sądzisz, że w jego grobie...

- Jego grób przenosili, gdy kościół Świętego Wawrzyńca wrócił pod polski zarząd. Ale wiem, gdzie stał pomnik Starynkiewicza.

- Intrygujesz mnie - powiedział.

- Jedziemy - zakręciłem w stronę śródmieścia.

Po kilkunastu minutach byliśmy przy ulicy Koszykowej. Po lewej stro­nie czerniał wysoki metalowy parkan.

- Tutaj - wskazałem niewielki, pusty skwerek. - Tu przed pierwszą wojną światową znajdował się pomnik prezydenta naszego miasta... W czasie drugiej wojny światowej zrabowali go hitlerowcy...

- Ciekawe - mruknął... - I sądzisz, że koło pomnika zakopano doku­menty?

- A masz lepszy pomysł?

Stanąłem w miejscu, skąd rozchodziły się alejki.

- To jest odpowiedni punkt - stwierdziłem. - Pewnie tu się znajdo­wał...

Michaił wyciągnął z worka wykrywacz metalu i zaczął przeczesywać ziemię. Nieoczekiwanie coś zapiszczało. Machał usiłując określić kształt.

- A niech mnie... - wyszeptał w napięciu. - Masz rację! Wielka meta­lowa beczka...

- Może rura - zaniepokoiłem się.

- Nie, bo wyraźnie podłużne i tu się kończy...

Poleciałem do samochodu po narzędzia. W świetle reflektorów Rosynanta szybko rozebraliśmy bruk z kostek klinkieru i wryliśmy się w twardą, zmarzniętą ziemię... Po kilku minutach odsłoniliśmy bok jakiejś zardze­wiałej rury.

- Na beczkę trochę za mała średnica - zauważyłem.

- Metalowy tubus, pewnie zaspawany na obu końcach - mruknął i zaczął intensywnie walić saperką, aby odsłonić koniec. Nieoczekiwanie wydał zduszony jęk i gwałtownie pchnął mnie do tyłu, a następnie padł przykrywając mnie własnym ciałem.

- Puszczaj, bo mnie udusisz - jęknąłem.

- Pawle, nie ruszaj się...

- Gadaj, coś tam zobaczył - strząsnąłem go z siebie.

- Bomba... lotnicza, wielka jak torpeda... Przydzwoniłem prosto w zapalnik...

- Do diabła! - syknąłem - Chodu.

- Nie, jeśli to opóźniony zapłon, zaraz rąbnie... Czołgajmy się.

Popełzliśmy w stronę samochodu. Nieoczekiwanie uderzyłem głową w coś dziwnego. Popatrzyłem. Para oficerek. Obok druga. Nad nami stali trzej policjanci.

- Co tu się wyrabia? - huknął jeden z nich.

- Nic specjalnego - wyjaśniłem. - Jestem z Ministerstwa Kultury i Sztuki... Szukaliśmy tu rosyjskich dokumentów archiwalnych...

- W środku nocy, po ciemku, bez zezwoleń? - zdumiał się. - Marek, dawaj alkomat...

- Mam legitymację - wyłowiłem ją z kieszeni. Obejrzeli jaz zainteresowaniem.

- Niezła podróbka - wycedził dowódca. - A teraz gadajcie prawdę, czego tu szukaliście?

- Szefie, w tym dole jest bomba lotnicza - zameldował jeden z jego podwładnych...

***

Policjanci maglowali nas prawie do południa. No cóż, wykopywanie kilkutonowych bomb w środku Warszawy nie jest zajęciem, obok którego można przejść obojętnie. Nasze znalezisko dodatkowo przysporzyło kło­potów okolicznym mieszkańcom - saperzy wygonili ich w środku nocy z mieszkań, aby zabezpieczyć niewypał. Wyobrażałem sobie miny tych ludzi i cieszyłem się, że nie wpadliśmy z Michaiłem w ich ręce... Wresz­cie koło dwunastej puszczono nas, uprzednio jednak musieliśmy zapłacić słony mandat.

- Spać, spać, spać - wymamrotałem, gdy dowlekliśmy się do samo­chodu.

Michaił podliczył w pamięci wydatki.

- Udana noc - mruknął z przekąsem. - Masz jeszcze jakiś pomysł?

- Może jednak chodzi o grób któregoś z generałów spoczywających na Cmentarzu Wolskim? - zamyśliłem się.

- Ile u was grozi za bezczeszczenie miejsc pochówku? - zapytał z udaną troską.

- Chyba trzy lata odsiadki, a może pięć? - nie mogłem sobie przypo­mnieć. - Trzeba by załatwić zgodę na ekshumację i wtedy...

- Jeśli to chodzi o rosyjskiego generała - westchnął. - Przecież do powstania listopadowego część generalicji Królestwa Polskiego była pol­ska... Na przykład generał Zajączek.

Nie rozwijałem tematu. Miałem dość. Odwiozłem go do hotelu. Pół godziny później zapadłem w głęboki sen. Do dziś nie mam pojęcia, co mogły oznaczać słowa „u generała”. Tej skrytki nigdy nie udało nam się odnaleźć...

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

TELEFON OD SZEFA • ZAMACH • DŁUGIE OCZEKIWANIE • PRZESŁUCHUJEMY JERZEGO • GDZIE JEST PAN TOMASZ?

Obudził mnie brzęczyk telefonu. Podnosząc słuchawkę spojrzałem na zegarek. Czternasta.

- Halo? - zagadnąłem.

- Witaj, Pawle - głos szefa. - Jestem już na Okęciu. Za dwie godziny spotkanie u mnie w domu. Mam dobry ślad.

- Znalazł pan coś? - ucieszyłem się.

- Wiem, gdzie ikona znajdowała się przynajmniej do 1915 roku - powiedział - ale to nie na telefon. Przyjedziecie, to wszystko wam opo­wiem. Moim zdaniem, mamy pewne szansę. Może nie są przesadnie duże, ale to nie będzie szukanie w ciemno, jak do tej pory - rzekł i rozłączył się.

Zwlokłem się z łóżka. Spodnie umyte pod ciśnieniem i powieszone na kaloryferze wyschły. Powąchałem je - na szczęście nie przesiąkły wonią szamba... Założyłem je i poszedłem do kuchni zrobić sobie śniadanie. Usiadłem na krześle, coś trzasnęło... Woda pod ciśnieniem rozbiła włók­na bawełny i teraz spodnie darły się na strzępy przy każdym ruchu.

***

Pan Samochodzik, pogwizdując pod nosem, przeszedł halę. Przed drzwiami stała taksówka jednej z warszawskich korporacji.

- Wolny? - zapytał.

Taksówkarz otworzył gościnnie drzwiczki. Pan Tomasz usiadł na przed­nim siedzeniu. Teczkę z dokumentami postawił na podłodze i ścisnął ko­lanami. Pojazd ruszył. Pan Samochodzik przez chwilę przyglądał się w zadumie mijanym budynkom.

- Dobrze wreszcie znaleźć się w domu - westchnął.

- A z daleka pan wraca? - uśmiechnął się kierowca.

- Aż z Tobolska - wyjaśnił. - Syberia zimą jest piękna, tylko te trzy­dzieści stopni mrozu trochę dało mi się we znaki...

Ulica była w miarę pusta. Czarny mercedes jadący już dobrą chwilę za taksówką przyspieszył nieoczekiwanie. Tylna szyba rozprysła się w drobny mak. Kula karabinowa przemknęła z cichym bzyknięciem i ugo­dziła pasażera w głowę. Uderzyła w przednią szybę. Szkło popękało. Krew zrosiła wszystko wokoło, a pan Tomasz bezwładnie osunął się w pasach.

- Jezu! - wrzasnął kierowca.

W tym momencie mercedes uderzył w bok taksówki spychając ją z jezdni. Pojazd uderzył w latarnię. Zamaskowany mężczyzna wyskoczył z wozu, boczne drzwi taksówki były otwarte. Wyszarpnął teczkę z doku­mentami spomiędzy nóg ofiary i po chwili mercedes odjechał z piskiem opon.

Taksówkarz chwycił telefon komórkowy i wystukał numer alarmowy 112...

- Zabili mi pasażera! - wrzasnął w słuchawkę.

Głos po drugiej stronie kazał mu się uspokoić. Taksówkarz szybko podał pozycję, a potem, postępując wedle instrukcji, ostrożnie przechylił głowę Pana Samochodzika tak, aby krew mogła odpływać... „Erka” na sygnale zahamowała z piskiem opon równo w trzy minuty od chwili, gdy odłożył słuchawkę. Lekarz spojrzał na wyrwę i gwizdnął. Splątane włosy, krew... Widział w życiu kilka postrzałów w głowę. Ponad połowa była śmiertelna. Ale nie wahał się ani sekundy. Natychmiast przystąpiono do ratowania pechowego muzealnika...

***

O szesnastej dotarłem na Stare Miasto. Michaił i Juanita już czekali pod drzwiami.

- Zamknięte - powiedziała dziennikarka.

- Dziwne - mruknąłem. - Może wyskoczył gdzieś po ciastka... Ale mam zapasowy klucz...

Po chwili siedzieliśmy w przytulnym wnętrzu. Zapaliłem gaz i zago­towałem wodę na herbatę.

- Dziwne - Michaił popatrzył na zegarek. - Jest dwadzieścia po czwar­tej...

- Może utknął gdzieś w korku w drodze z lotniska - zamyśliłem się. - Nie, raczej nie. Ulica Żwirki i Wigury bywa zakorkowana na amen, ale o tej porze przebicie się przez nianie zajęłoby mu więcej niż godzinę. Poza tym zadzwoniłby, gdyby miał się spóźnić...

Wyjąłem z kieszeni telefon komórkowy i wystukałem numer pana To­masza. Odezwała się poczta głosowa. Wyłączył aparat? Mało prawdopo­dobne.

- Nie podoba mi się to - pokręciłem głową.

- Sądzisz, że nasi przeciwnicy zapragnęli wejść w posiadanie doku­mentów, które zdobył w archiwach Tobolska? - zafrasował się Michaił.

- To wysoce prawdopodobne. Czekamy jeszcze piętnaście minut i zawiadamiamy policję - zdecydowałem.

Milcząc czekaliśmy na telefon lub chrobot klucza w zamku. Nie do­czekaliśmy się. Wystukałem numer nadkomisarza Skorlińskiego. Obiecał zająć się sprawą.

- Co robimy? - zapytał Michał. - Bezczynne czekanie nie leży w mojej naturze...

- Jest takie łacińskie przysłowie: ten jest winny, kto odnosi korzyść... - powiedziała Juanita.

- Batura i Stadelmann - mruknąłem. - Chyba warto złożyć im wizy­tę... I zadać kilka pytań.

- Do Stadelmanna mamy bliżej...

- To zaczniemy od niego...

Pojechaliśmy na Pragę do hotelu. Recepcjonista siedzący za barierką poinformował nas, że pan Siegfried Stadelmann niestety wymeldował się poprzedniego dnia...

- A zatem został nam Batura - stwierdziłem. - Może być albo w swo­jej melinie przy Stalowej, albo w „Rezydencji pod Orłem”.

Na Stalową było bliziutko. Odrapane drzwi na poddaszu... Zastuka­łem w nie energicznie.

Nikt nie odpowiedział. Michaił nie namyślając się długo wyjął z kie­szeni rewolwer i kilkoma strzałami rozprawił się z zamkiem.

- Oszalałeś? - jęknąłem, wtykając palce do uszu.

Kanonada prawie mnie ogłuszyła.

- Skoro to najgorsza dzielnica...

- Wytrychem trzeba było...

Rozwalił kopniakiem pozostałości drzwi. W pomieszczeniu nie było nikogo.

- Na Mokotów - zawołałem.

Recepcjonista w holu „Rezydencji pod Orłem” chyba mnie poznał - ostatecznie nie minęło dużo czasu, od kiedy z oddziałem policji przyje­chałem aresztować przeciwnika.

- Do pana Jerzego Batury - uśmiechnąłem się promiennie.

- Sprawdzę, czy was przyjmie - zadzwonił przez wewnętrzny telefon.

Michaił wyglądał, jakby znowu chciał wyciągnąć broń. Kopnąłem go delikatnie w kostkę.

- Pan Batura przyjmie panów - oświadczył portier. - Ostatnie piętro, drzwi na lewo.

Podziękowałem mu skinieniem głowy. Po chwili byliśmy na najwyż­szej kondygnacji budynku. Drzwi opatrzone grawerowaną, mosiężną ta­bliczką... Michaił popatrzył na nie, a potem zaczął przykręcać tłumik do rewolweru.

- Zgłupiałeś?

Zapukałem. Batura otworzył. Wyglądał na nieco zaspanego, widocz­nie po nocnej kąpieli w szambie jeszcze nie wypoczął.

- O? - zdziwił się nasz widok. - A cóż was tu sprowadza?

- Dość wygłupów - syknąłem. - Gdzie jest Pan Samochodzik?

- A skąd niby mam wiedzieć? - zdumiał się.

- Pamiętam taki film - mruknął Michaił - dwaj detektywi przyszli do takiego bydlaka i żeby wydobyć z niego informacje wystawili go przez okno z ostatniego piętra...

- Też go widziałem - uśmiechnąłem się. - „Życzenie śmierci”, część druga. Mój ulubiony... Zdaje się, że nie zdołali go utrzymać. To znaczy buty im zostały w rękach, a on się rozpłaszczył o beton... Tam na dole.

- Nic nie wiem - powiedział Jerzy siląc się na spokój. - A tym to­nem w ogóle nie będziemy rozmawiać.

- Tak ci się wydaje? - Michaił wyraźnie miał ochotę mu dowalić.

- Spróbuj, cwaniaczku - Jerzy przyjął postawę obroną.

Michaił spróbował. Zawsze wiedziałem, że ścianki działowe w budyn­kach wykonane są zazwyczaj z kiepskich materiałów, ale nie sądziłem, że można taką przebić na wylot jednym uderzeniem... Batura skoczył na Michaiła. Ten spokojnie przyjął jego uderzenie chwytem ze szkoły aikido. Przerzucił go nad sobą.

Batura walnął w ścianę i wylądował w salonie.

- Tak zwane przejście sylwetkowe, często pokazywane w kresków­kach - zachichotałem, patrząc na otwór.

Z grubsza przyjął kształt ciała, które go przebiło.

- Płyta gipsowo-kartonowa - zaśmiał się Michaił.

- Zachowujecie się odrobinę niekulturalnie - zwróciła nam uwagę Juanita.

- O nie - odparł Michaił mrużąc oczy - niekulturalnie to my się do­piero zachowamy...

Obeszliśmy ścianę wokoło. Jerzy, nieco zamroczony, wstawał wła­śnie z kupy gipsowego gruzu. Popatrzył z niedowierzaniem na dziurawą ścianę...

- A zatem przystąpmy do konkretów - powiedziałem spokojnie. - Albo nam powiesz, albo zrobimy to tak, żeby wyglądało na robotę psychopa­ty...

- Daniec, skąd ty bierzesz tych nieokrzesanych osiłków? - jęknął. - Najpierw ten olbrzym, a teraz...

- Teraz ja - dokończył Michaił. - W Kanadzie poznałem dezerterów za Specnazu wziętych do niewoli przez Amerykanów w Afganistanie. Opowiadali mi o bardzo ciekawych metodach interrogacyjnych...

- Jakich? - zdziwił się.

- Śledczych - wyjaśniłem.

- Czekajcie, chwileczkę - odezwał się. - Zaraz wszystko wyjaśnię. Wczoraj wieczorem Stadelmann wylał mnie z roboty. Powiedział, że ma dość takiego dyletanta jak ja i od tej pory sam bierze się do poszukiwań. To znaczy nie sam, tylko z tą Echter.

- Wierzysz mu? - zapytałem przyjaciela.

- Nie. Sądzę, że zaczniemy od przypalania. Dobrze do tego celu może służyć piecyk elektryczny ze zdemontowaną obudową albo grzałka do herbaty... Tylko po nagrzaniu trzeba ją wyłączać z kontaktu, bo elektrow­strząsy zbyt szybko mogłyby pozbawić ofiarę przytomności...

- A może znasz jakieś brazylijskie metody? - zwróciłem się do Juanity.

- Elektrowstrząsy to dobry pomysł - powiedziała z namysłem. - Jeśli zdemontuje się starter od świetlówki, można uzyskać napięcie rzędu kilku tysięcy woltów przy minimalnym amperażu... Bardzo widowiskowo wy­gląda, zwłaszcza gdy skóra zaczyna się palić...

- Wy tylko żartujecie? -jęknął Batura.

- Obawiam się, że nie - westchnąłem obłudnie. - Widzisz, jesteśmy ludźmi cywilizowanymi, ale mamy pewne granice. Gdy ktoś nas sprowo­kuje, biada mu...

- Ale Pan Samochodzik nigdy nie stosował takich metod...

- Pan Samochodzik jest teraz daleko - powiedziałem. - I to twoja sprawka. Jesteśmy twoją jedyną rzeczywistością...

- To jakiś polski idiom? - zdumiał się Michaił. - Co on oznacza?

- Nie wiem, ale nieźle brzmi...

Podszedłem do kominka i otworzywszy szklane drzwiczki włożyłem pogrzebacz w żarzące się węgle...

- A zatem - Michaił stanął w lekkim rozkroku - co masz nam do powiedzenia?

- Daję słowo honoru, że nie wiem, gdzie jest Pan Samochodzik i w żaden sposób nie przyczyniłem się do jego zniknięcia - Batura uniósł rękę do przysięgi.

- Jak sądzisz, on ma honor? - zafrasował się Michaił.

- W zasadzie nigdy nie złamał danego słowa - zastanawiałem się - ale nie wierzę w przestępców dżentelmenów... Kilka jego zagrań było wyjąt­kowo brudnych.

Milczeliśmy stojąc nad powalonym wrogiem. Pogrzebacz powolutku rozgrzewał się do czerwoności.

- Dobra - podjąłem decyzję. - Wierzymy ci.

Odetchnął z ulgą.

- Dałem słowo - powiedział. - I mówiłem prawdę. A na dowód czy­stości intencji powiem coś jeszcze. Stadelmann nie mówi po polsku. Nie poradziłby sobie sam. Ma jakiegoś nowego pomocnika.

- Dobra. Nie wchodź nam w drogę - odparłem.

- Tego nie mogę obiecać - zastrzegł.

Spojrzałem na niego ponuro i opuściliśmy zrujnowane mieszkanie. Wyszedłem przed budynek, gdy zadzwonił telefon komórkowy. Nadkomisarz Skorliński.

- Proszę przyjechać - podał adres. - Prosiłbym, żeby był pan sam.

Przepustka czeka na portierni.

Pożegnałem się z przyjaciółmi, zostawiłem im samochód, a sam pod­jechałem kilka przystanków metrem.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

W SIEDZIBIE CBS • JADĘ DO SZPITALA • CERKIEW NA PLA­CU SASKIM • ZOSTAJĘ W BIURZE • PODPALACZE

Szary, posępny gmach z lat pięćdziesiątych. Przy drzwiach zdobiła go tabliczka z napisem: „Wydział Geologii, Instytut Badań Trzeciorzędu”.

Uśmiechnąłem się lekko. Mogłem się założyć, że nie ma takiego in­stytutu i próżno byłoby szukać go w książce telefonicznej. Zadzwoniłem do drzwi. Otworzył mi dozorca z miotłą. Z kieszeni wystawała mu opróż­niona do połowy butelka z denaturatem. Gębę pokrywał trzydniowy za­rost. Spojrzał na mnie nieprzychylnym wzrokiem.

- Instytut nieczynny do odwołania - wychrypiał ponuro.

- Nazywam się Paweł Daniec.

Bez słowa wpuścił mnie do środka. Zatrzasnął drzwi i momentalnie przeszedł metamorfozę. Wyprostował się, a z jego twarzy zniknął wyraz bezmyślności.

- Oczekujemy pana - powiedział zupełnie zwyczajnym głosem. Gestem wskazał portiernię ukrytą pod schodami. Tam wylegitymowa­no mnie i starannie porównano zdjęcie w dokumentach z moją twarzą.

- Windą na minus trzecie - poinformował mnie oficer wręczając prze­pustkę.

Wsiadłem do windy. Jak się okazało, trzypiętrowy budynek był ni­czym góra lodowa. Jego większa część kryła się pod powierzchnią ziemi. Guziki na tablicy wskazywały, że pod powierzchnią kryje się siedem kon­dygnacji. Zjechałem. W podziemiu ponownie sprawdzono moje dokumen­ty, po czym małomówny strażnik poprowadził mnie betonowym koryta­rzem.

- Co tu się mieściło dawniej? - ze zdumieniem popatrzyłem na zain­stalowane na ścianach rury do nawiewu powietrza oraz masywne drzwi zaopatrzone uszczelkami i stalowe grodzie gotowe do opuszczenia.

- Tajemnica państwowa - huknął i nagle się zreflektował. - A, wcze­śniej? Tu był tajny rządowy bunkier przeciwatomowy. I zapasowe cen­trum dowodzenia dla wojsk Układu Warszawskiego... Ten korytarz był przygotowany do zalania wodą w razie czego, stąd te grodzie i uszczelki przy drzwiach...

Uznałem, że nie należy zadawać więcej pytań. Zatrzymał się przy pan­cernych drzwiach i wystukawszy kod wsunął kartę do czytnika. Powoli i majestatycznie odjechały w bok. Wszedłem. W pomieszczeniu było chłod­no. Rozejrzałem się wokoło. W półmroku stały wielkie, metalowe szafy. Banki pamięci... Skorliński czekał na mnie.

- Chodźmy - powiedział.

Poprowadził mnie wąskim przejściem.

- Gdzie jesteśmy? - zainteresowałem się.

- Nieważne - uciął.

Technik w masce na twarzy siedział przed komputerem.

- Mamy filmy z Okęcia - oznajmił nadkomisarz. - Przejrzymy je wspól­nie, może mignie panu jakaś znajoma twarz... Zrobiliśmy billing rozmów wychodzących i wiemy, z której budki do pana dzwoniono...

Puścił film. Pan Samochodzik stał przy automacie. Wsunął kartę w szczelinę i przez chwilę mówił do słuchawki. Potem ruszył w stronę wyjścia. Wokoło nieustannie przewalał się tłum ludzi.

Technik stuknął w kilka klawiszy. Stopklatka. Pan Samochodzik trzy­ma w ręce słuchawkę. W polu widzenia kamery masa ludzi. Nieoczekiwa­nie ruszył jakiś program. Wykadrowane twarze zaczęły pojawiać się obok, a pod nimi numery systemu ewidencji PESEL.

- Lista nazwisk będzie gotowa za pięć minut - odezwał się informatyk.

- O rany - zdumiałem się - i wy możecie tak zidentyfikować każde­go?!

- Każdego na razie nie - westchnął Skorliński - około piętnastu pro­cent... Prawdziwą moc system osiągnie za kilka lat...

- Identyfikacja następuje ze zgodnością około czterdziestu pięciu pro­cent - dodał technik. - Trzeba jeszcze wiele pracy. Ale gdy już skończy­my... - oczy mu zabłysły.

- Stop - zerwałem się.

Niepozorny człowiek stojący na końcu pomieszczenia był zbyt daleko, kamera nie miała wystarczającej rozdzielczości, ale rozpoznałem kurtkę.

- Malinowski - mruknąłem.

- Ten fałszerz dzieł sztuki? - zdziwił się nadkomisarz.

- Jestem pewien. Prawie pewien. A więc pracuje teraz dla Stadelmanna... Nie, niemożliwe.

- Co jest niemożliwe? - podchwycił.

- Oni nie mogli wiedzieć, że pan Tomasz przybędzie tym lotem. Nikt nie wiedział. Nawet ja... Pojawił się zupełnie niezapowiedziany. Zadzwonił do mnie z lotniska. Nawet jeśli podsłuchali jakimś cudem jego rozmowę ze mną, to nie zdążyliby zastawić na niego pułapki...

- Mogli mieć przeciek z Rosji - powiedział poważnie Skorliński.

- A pułapkę zastawili wcześniej, niezależnie od wszystkiego... Przeciek musiał być bardzo poważny - zapewne wiedzieli, że nie wraca z pustymi rękami. Poinformowano ich, co wiezie, kiedy wraca... Gdyby nie zadzwo­nił, nadal sądzilibyście, że przebywa w Rosji.

- Ktoś go im wystawił - mruknąłem. - Zapewne ktoś z Tobolska. Tylko skąd wiedział komu?

Zapikał telefon komórkowy Skorlińskiego. Odebrał i słuchał przez chwilę.

- Rany boskie - wyszeptał.

Spojrzał na mnie dzikim wzrokiem.

- Co się stało? - zapytałem.

- Pański szef... właśnie się znalazł. Leży na oddziale intensywnej terapii szpitala neurochirurgicznego.

- Co się stało?!

- Postrzał w głowę. Ktoś strzelił do niego z karabinu snajperskiego, gdy jechał taksówką. Dokumenty przepadły...

***

Pędziłem przez miasto jak wariat. Cud prawdziwy, że nikogo nie prze­jechałem. Wpadłem do holu szpitala.

- Paweł Daniec, Ministerstwo Kultury i Sztuki - pokazałem recepcjo­niście legitymację. - Przywieziono tu mojego zwierzchnika...

- Ach, to pan - lekarz z notatnikiem w ręce wyszedł mi na spotkanie.

- Właśnie skończyliśmy go operować.

- Żyje?!

- Żyje... Pański szef miał nieprawdopodobne szczęście. Czaszka jak u słonia, nawiasem mówiąc. Ktoś usiłował go rąbnąć w potylicę. W tym momencie się pochylił, pewnie chciał coś poprawić przy bucie. Kula za­haczyła tylko o sam czubek czaszki. Wyrwała mu trochę włosów, ale omi­nęła kości...

- Jakie rokowania?

- Nic mu właściwie nie jest. Potrzymamy go na obserwacji kilka dni. Będzie miał paskudną bliznę na głowie, ale miejmy nadzieję, że się do­brze zagoi. Zaraz po operacji, w zasadzie to nie była operacja, tylko zszy­wanie, odzyskał przytomność na parę minut. Pytał o pana.

- Coś przekazał?

- Tak. Powiedział: „Cerkiew na placu Saskim. To bardzo ważne”... Zawiadomiłem rodzinę...

- Czy strzelano tak, żeby zabić?

Popatrzył mi prosto w oczy.

- Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.

Zadzwoniłem do Michaiła i opisałem mu sytuację.

- Rany boskie - wyszeptał. - Stadelmann... Nie spocznę, dopóki nie dorwę tego drania. Życiem nam za to zapłaci.

- Wystarczy, jeśli go aresztują...

Ale on już odłożył słuchawkę.

Zostałem w poczekalni szpitala, pro­sząc lekarza, aby dano mi znać, gdy tylko pan Tomasz odzyska przytom­ność. Krążyłem po pomieszczeniu jak lew w klatce. Doktor przyszedł go­dzinę później.

- Stan dość stabilny - powiedział.

Zabrzmiało to pocieszająco. Dwie godziny później pojawił się starszy mężczyzna. Był w pewien nieuchwytny sposób podobny do mojego szefa.

- Inżynier Paweł N.N. - przedstawił się.

- Paweł Daniec - podałem mu dłoń.

- Nie upilnowaliście mi brata - pokręcił głową z naganą.

- Cóż, nie wszystko da się przewidzieć - powiedziałem ze skruchą.

Lekarz ponownie zszedł do nas.

- Chory odzyskał przytomność - oznajmił. - Mają panowie pięć mi­nut, nie wolno go męczyć...

Pobiegliśmy na piętro. Pan Samochodzik na nasz widok uśmiechnął się blado. Wyglądał kiepsko, ale jego oczy jak dawniej patrzyły bystro i twardo. Całe czoło przykrywał mu opatrunek.

- Witaj, braciszku - uśmiechnął się do inżyniera. - Przejrzałeś doku­menty? - zwrócił się do mnie.

- Niestety szefie, zabrał je ten, kto pana załatwił... Próbował załatwić - poprawiłem się natychmiast.

- W zasadzie tego się należało spodziewać. Doktor mówi, że się wygrzebię... Pawle, masz sprawdzić każdy trop związany z soborem na pla­cu Saskim - zmarszczył brwi. - To oni dostali ikonę. Notatki są w sejfie.

- Tak jest.

Zajrzał lekarz.

- Dajcie mu już odpocząć - rzekł surowo. - To był poważny wstrząs...

Pożegnaliśmy się i pojechałem do hotelu. Zreferowałem Michaiłowi i Juanicie sytuację. Słuchali zasępieni.

- Wracasz do Szwecji - odezwał się wreszcie mój przyjaciel do dziew­czyny. - Tu jest zbyt niebezpiecznie.

Wzruszyła ramionami.

- Nie boję się - odpowiedziała.

- Trzeba zająć się soborem - powiedziałem spokojnie. - Prawdopo­dobnie oni, po przestudiowaniu papierów, które zrabowali, też się nim zainteresują. Wcześniej czy później nasze drogi się przetną. A wtedy bia­da im.

- Co za paranoja - mruknął Michaił. - Ile może być warta ta ikona? Nie więcej niż dziesięć tysięcy dolarów... A tymczasem są ludzie, którzy dla tak śmiesznej kwoty gotowi są zabijać...

- Są ludzie, który zabijają dla znacznie mniejszych sum - westchną­łem.

- A zatem jutro rano zabieramy się do pracy - zdecydował przyjaciel.

Pożegnałem się z nimi. Wsiadłem do samochodu i zamierzałem poje­chać do domu, ale nieoczekiwanie stanął mi przed oczyma Pan Samocho­dzik. Co on zrobiły na moim miejscu? Należało ubiec przeciwników, któ­rzy być może już zapoznali się z papierami przywiezionymi z Tobolska. A zatem... Pan Tomasz spędziłby tę noc badając swoje zapiski. Zacisną­łem zęby i zakręciłem w drugą stronę, do ministerstwa. Nie wiedziałem wówczas, jak mądra była to decyzja...

***

Trzecia nad ranem. Zaparkowałem samochód na swoim miejscu i za­spany ruszyłem w stronę domu. Nieoczekiwanie zatrzymałem się jak wry­ty. Osiedle wyglądało jak mrowisko, w które nagle wdepnął dzik. Na traw­nikach stały dwa wozy strażackie, opodal gęstniał tłum ludzi wyrwanych ze snu. Poznałem naszego dozorcę z nieodłączną miotłą.

- O, pan Daniec - powiedział. - Ktoś podpalił panu mieszkanie...

Pobiegłem po schodach na piętro. Strażacy kończyli już dogaszać wnętrze. Jak się okazało, doszczętnie wypaliła się kuchnia, pokój nie zdą­żył się zająć, tylko na wszystkim osiadła gruba warstwa sadzy, a drzwi z dykty rozpadły się na kawałki... Wewnątrz kręcili się dwaj policyjni technicy i jakiś wyższy rangą funkcjonariusz.

- Pan jest właścicielem? - zapytał.

Przytaknąłem.

- Ktoś bardzo pana nie lubi - pokiwał głową. - Butelka z napalmem, wrzucili ją wybijając szybę. Tak nawiasem mówiąc, to prawdziwy cud, że nie ma pan kuchenki na gaz, bo przy takim pożarze mogło dojść do wybu­chu...

- Nie mam tu instalacji gazowej - wyjaśniłem. - To mieszkanie po­wstało z podziału dwóch większych. Sąsiad dostał kuchnię, a moja rodzi­na musiała sobie zrobić oddzielną...

- Rozumiem.

Zamyślił się na chwilę.

- Można przypuszczać, że wróg sądził, iż to na przykład sypialnia...

- Tak.

- Ma pan jakichś wrogów? - zainteresował się.

- Zaraz przedstawię listę.

Następnie opowiedziałem mu o tym, gdzie pracuję i co się ostatnio wydarzyło. Zafrasował się.

- Będę musiał skontaktować się z nadkomisarzem Skorlińskim, bo najwidoczniej to podpalenie jest częścią sprawy, którą prowadzi - powie­dział z powagą. - Chyba lepiej, żeby pan tu nie nocował, na wypadek gdyby wrócili.

- Rozumiem.

Zanocowałem w biurze.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

SOBÓR ALEKSANDRA NEWSKIEGO • POMNIK KORUPCJI • BADANIE PLACU • DRĄŻYMY SZYB • W KRYPTACH

Rano wpadłem do szpitala. Pan Samochodzik czuł się już zupełnie dobrze, ale lekarze upierali się, że musi zostać na kilkudniowej obserwa­cji. Potem pojechałem do siebie. Jeszcze z biura zadzwoniłem po ekipę wymieniającą okna. Michaił i Juanita pojawili się o dziesiątej.

- To już nie przelewki - mruknął mój przyjaciel oglądając zniszcze­nia. - Dlaczego tak ostro grają?

- Coś mi tu nie pasuje - Juanita zmarszczyła brwi. - Im chyba nie chodzi o ikonę, a jeśli nawet, to nie tylko o nią. Szefa chcieli po prostu zabić. Dokumenty zabrali jakby mimochodem...

Zadzwonił mój telefon komórkowy. Odebrałem. Batura.

- Witaj - odezwał się. - Mam informację, która może być ważna. Stadelmann kupił wczoraj rano karabin snajperski...

- Wiemy - mruknąłem.

- Coś się stało? - zaniepokoił się

- Pan Samochodzik walczy o życie w szpitalu.

Milczenie trwało tylko chwilę.

- Pomogę wam - powiedział. - Jak tylko czegoś się dowiem, natych­miast dam znać.

- Dzięki.

Rozłączył się. Zreferowałem rozmowę Michaiłowi. Pokiwał głową.

- Miło z jego strony.

Zabraliśmy się do zmywania ścian, na razie nie miałem czasu ich od­malować...

Szafki kuchenne, zamieniając się w popiół, strasznie wszystko zakop­ciły... Na szczęście, z pomocą przyjaciół, dość szybko doprowadzałem wnętrze do jako takiego porządku...

- Opowiedz nam o soborze na placu Saskim - poprosiła Juanita. - To informacja, którą pan Tomasz zdobył w Tobolsku...

- Nie wiem, co było w papierach, które mu zabrali, ale mogę opowiedzieć wam w paru słowach dzieje tej budowli... W Warszawie istnieje, dziś słabo już widoczne, założenie przestrzenne zwane osią saską. Wyty­czono je w XVIII wieku. Wyobraźmy sobie długą, prostą linię. Zaczyna się od Pałacu Namiestnikowskiego, gdzie obecnie mieszka prezydent, bie­gnie przez plac Marszałka Piłsudskiego, przecina resztki kolumnady kry­jące Grób Nieznanego Żołnierza, biegnie przez park Saski, plac Żelaznej Bramy i kończy się na stojącym tam pałacyku... Oś jest osią symetrii założeń parkowych znajdujących się na lewo i prawo... Niestety, w latach pięćdziesiątych postawiono kilka bloków, które psują efekt. Na tej wła­śnie osi, pośrodku dzisiejszego placu Piłsudskiego wybudowano naj­większą rosyjską cerkiew Warszawy - sobór pod wezwaniem świętego Aleksandra Newskiego. Od wmurowania kamienia węgielnego w 1894 roku do zakończenia prac wykończeniowych minęło osiemnaście lat... Obok wzniesiono dzwonnicę wysokości sześćdziesięciu metrów, którą ludek warszawski złośliwie nazwał „wieżą ciśnień prawosławia”, gdyż jej wzniesienie zbiegło się w czasie z dekretami mającymi zapewnić pra­wosławiu dominującą pozycję w Kraju Nadwiślańskim - jak nazywano tę część zaboru rosyjskiego. Świątynię zbudowano na planie krzyża grec­kiego, miała cztery wieże zwieńczone kopułami oraz, oczywiście, kopułę centralną... Na ich pozłocenie zużyto kilkaset kilogramów złota...

- O rany - gwizdnęła przez zęby Juanita. - Za kilogram czystego złota można kupić samochód...

- Nie było ono takie znowu czyste - wyjaśniłem. - Kopuły bez prze­rwy czerniały, należy przypuszczać, że wykonawcy ukradli część krusz­cu, zastępując go miedzią albo podobnym metalem... Tym samym z za­mierzonego symbolu rosyjskiego panowania powstał gigantyczny pomnik korupcji i nieuczciwości zaborcy... Warto też wspomnieć, że koszt budowy początkowo szacowany na osiemset tysięcy rubli pochłonął ponad trzy i pół miliona...

- Nie znam kursu rubla - powiedziała Juanita. - Ale to chyba dużo...

- Dobra dniówka robotnika wynosiła wówczas około rubla - wyjaśnił Michaił.

- Destrukcja soboru zaczęła się już w chwili, gdy do Warszawy wkro­czyli Niemcy - powiedziałem. - Jednym z ich pierwszych zarządzeń na wszystkich okupowanych terenach było wyznaczenie kontyngentów me­tali kolorowych i żelaznych... Front pochłaniał codziennie tony miedzi, mosiądzu, brązu, stali... W Warszawie konfiskowano miedziane rondle, cerkiewne i kościelne dzwony. Wycinano metalowe parkany, na przykład park Saski był kiedyś w całości ogrodzony. Oczywiście uwagi komisji rabującej mienie publiczne nie uszły kopuły soborów wykonane ze złoco­nej blachy. Miedź, a nie zapominajmy, że było jej wiele ton, przetopiono, zaś sobór nakryto byle jak papą... W tym stanie stał jeszcze przez kilka lat. Po odzyskaniu niepodległości pojawiły się kolejne problemy. Przystą­piono do akcji „odmoskwiania” Warszawy. Zburzono carskie pomniki, rozebrano większość cerkwi i kaplic. Sobór stanowił problem. Była to ogromna budowla, poza tym bardzo piękna, aczkolwiek stylem architek­tonicznym zupełnie nie pasowała do naszej stolicy... Postanowiono so­bór przebudować. Po wyburzeniu czterech wież i zmianie kopuły z cebulastej na zwyczajną, miałby stać się kościołem garnizonowym Woj­ska Polskiego. Były też pomysły, aby urządzić we wnętrzu ekspozycję pamiątek narodowych. Wszystkie jednak upadły. W 1925 roku sobór oglą­dała komisja architektoniczna. Jak się okazało, prowizoryczne zabezpie­czenie kopuły było niewystarczające. Woda spływała po ceglanych ścia­nach, a zimą, zamarzając, odsadzała od nich rzeźbione detale kamienne. Ich fragmenty, niekiedy ważące po kilkadziesiąt kilogramów, spadały na plac obok. Wreszcie podjęto decyzję o wyburzeniu budynku. W 1928 roku zakończono prace i splantowano teren.

- Pomyślmy - zastanawiał się Michaił. - Rosjanie wycofując się zo­stawiają swoją najpiękniejszą cerkiew w rękach nieprzyjaciela... Wiemy już, że każda świątynia miała swoich zakamuflowanych opiekunów. Czy jednak ryzykowaliby utratę naprawdę cennych przedmiotów liturgicznych? Te zapewne wywieźli.

- Ikony też powinni - zauważyłem. - Dla was, prawosławnych, to nie są zwykłe święte obrazy.

- Owszem, ale ikony tej wielkości były nieco nieporęczne... Przypo­mnij sobie skrytkę pod pałacem Konopackich.

- Sadzisz, że gdzieś to ukryto?

- Myślę, że tak. Kto wie, czy nie spoczywają w jakiejś skrytce pod powierzchnią placu. W dawnych lochach, katakumbach... To przecież najprostsze. Znieść obrazy po schodach i zamurować je w krypcie.

Milczałem powoli trawiąc jego koncepcję. - Sprawdzimy to - powiedziałem z przekonaniem.

- Ciekawe jak? - Juanita spojrzała na mnie z politowaniem.

- Paul Vandersyft pokazywał mi radar geologiczny, wtedy na wyko­paliskach w Mongolii - wyjaśniłem. - Takim sprzętem dysponuje u nas Centralne Biuro Śledcze.

- Sądzisz, że nam go udostępnią? - zafrasował się Michaił.

- Myślę, że tak, przecież wątpię, aby używali go non stop... Namie­rzymy wszystkie puste przestrzenie, poproszę o zezwolenie i wywierci się dziury...

- Nie wiem, czy to najlepszy pomysł - mruknął - przypomnij sobie, co opowiadałeś o poszukiwaniach w warszawskich fortach. Biurokracja i tak dalej . .

- Jak im powiem, że pod placem są puste przestrzenie, w które może wpaść ciężarówka, to zezwolenie na badania przyniosą w zębach...

- Dobra. My tu do końca odkurzymy, a ty leć popracować... - zapro­ponował.

***

To był ciężki dzień. Użerałem się z pracownikami inspektoratu PZU (jak się okazało, moje ubezpieczenie mieszkania nie przewidywało „pod­palenia przez nieznanych sprawców”), złożyłem dodatkowe zeznania nadkomisarzowi Skorlińskiemu, wreszcie dogadałem się ze znajomym z pionu technicznego CBS... Gdy pod wieczór wróciłem do mieszkania, lśniło czystością. Michaił na swój koszt zamówił ekipę, która skuła w kuchni tynki, położyła gładź gipsową i pomalowała wnętrze. Upierałem się, że za to zapłacę, ale nie zgodził się...

***

Pan Samochodzik wysiadł z taksówki. Na opatrunek na głowie na­sunął grubą czapkę. Ruszył w naszą stronę. Sterczeliśmy już od rana na tym paskudnym wygwizdowie. W nocy poprószył leciutko śnieg, było kilka stopni poniżej zera. Wiatr przesuwał po gruncie niewielkie wydmy z miał­kiego śnieżnego pyłu. Michaił ciągnął nieduży wózek z radarem geolo­gicznym. Technik z CBS siedział na składanym krzesełku w furgonetce i obserwował na monitorze, co widać pod ziemią. Jego radar był o kilka klas gorszy niż ten używany przez Vandersyfta, ale i tak podobał mi się szalenie...

- No i co tam macie? - zapytał pan Tomasz.

- Na razie niewiele - odparłem - pod nami jest warstwa gruzu miej­scami gruba na trzy-cztery metry. Gdzieniegdzie pojawiają się fragmenty ścian piwnic.

- Przyjęli typową dla tego okresu technikę destrukcji - wyjaśnił agent. - Wysadzili w powietrze górną część świątyni, rozbili wszystkie stropy, podkładając ładunki prawdopodobnie od spodu, potem wysadzili wszyst­ko jeszcze raz partiami w powietrze. Gruz zapadł się do krypt. Zebrali to, co wystawało nad ziemię i starannie ubili jeżdżąc po wierzchu walcem drogowym albo tankietką. Na zakończenie wywieźli nadmiar pokruszo­nej cegły i betonu, całość splantowali kilkunastoma ciężarówkami gliny z piaskiem i przybetonowali na wypadek osiadania...

- Wasza koncepcja ukrycia wyposażenia w kryptach nie jest najgor­sza - powiedział szef. - Ale szanse na to, że coś w ten sposób znajdziemy, są raczej znikome...

- No, nie jest tak źle - mruknął pan Maciej pokazując wydruk w skali l:20. - Tu mieliśmy na przykład ciekawe znalezisko.

Szef ujął papier i wpatrzył się w słabo skontrastowane plamy.

- Krypta, a w niej kilka sarkofagów - stwierdził. - Tak to wygląda.

- Tak sądzimy. Wprawdzie jest całkiem zasypana gruzem... Gdy od­palili ładunki w sufitach, trumny, czy co to jest, poprzesuwały się pod wpływem podmuchu - wskazałem miejsca, gdzie równy rządek uległ za­burzeniu.

- Jest pusta przestrzeń - zameldował technik.

Wychyliłem się z pojazdu.

- Michaił - krzyknąłem - Chorągiewka!

Juanita postawiła w tym miejscu klocek ze szmatką na antence, a nasz przyjaciel podjął wędrówkę. Pan Tomasz usiadł i patrzył w zadumie w ekran monitora.

- Powinien pan iść do domu i położyć się - powiedziałem. - Kula w głowie to nie przelewki.

Uśmiechnął się lekko.

- Nic mi nie jest. Gnębi mnie tylko pytanie, dlaczego ktoś chciał mnie zabić?

- Też się na tym zastanawialiśmy - westchnąłem i zreferowałem wczo­rajszą dyskusję.

Milcząc wpatrywaliśmy się w obraz przekazywany nam przez urzą­dzenie. Archeologia XXI wieku... Mieliśmy wszystko jak na dłoni. Pusty plac wyłożony gładkim granitem bez trudu ukazywał skrywane od lat ta­jemnice. Mury kryjące się w ziemi, kable jakichś instalacji, rura wodocią­gowa, która prawdopodobnie doprowadzała wodę do nieistniejącego już Pałacu Saskiego. Inna rura, biegnąca przez plac ze wschodu na zachód, zapewne dostarczała gaz do wiecznie płonącego znicza na Grobie Nie­znanego Żołnierza.

Zasypana gruzem klatka schodowa prowadząca niegdyś z cerkwi do podziemi, kawał metalu, prawdopodobnie resztki drzwi wyrwanych przez wybuch, ciemny, niewyraźny kształt, być może taczki? Liczne, niezwykle liczne, fragmenty metalu. Zaczęliśmy o ósmej rano. Skończyliśmy o czter­nastej. W sześć godzin zdołaliśmy pokryć dość gęstą siatką profili po­wierzchnię prawie ćwierć hektara. Na kilkunastu metrach wydruków kom­puter sporządził nam plan reliktów budowli, po której na powierzchni nie pozostał najmniejszy nawet ślad.

- A zatem praca wykonana - powiedział technik. - Dalej radźcie sobie sami.

Starannie oczyścił urządzenie i zamknął w kontenerku. W kilka minut później odjechał. Pozostaliśmy we czwórkę na pustym placyku.

- Co dalej? - zapytał pan Tomasz - Wiercimy dziurę?

- Za drogo - wyjaśniłem. - Natomiast dokopać się, czemu nie?

- Zimno tutaj - zdecydował szef - więc będę was obserwował z okna - gestem wskazał pobliski budynek ministerstwa. - Jeśli coś znajdziecie, dajcie znać przez telefon.

Podreptał do biura.

- Może należało mu powiedzieć, że nie mamy zezwolenia na robienie tu dziur - zafrasowałem się.

- A po co denerwować człowieka? - wzruszył ramionami Michaił.

- Jakby zapytał, to nie moglibyśmy kłamać, a że nie zapytał...

- Przeraża mnie, w jakim stopniu ulegam twoim wpływom - mrukną­łem. - Do roboty.

Ustawiliśmy znak: „Roboty drogowe”, założyliśmy kaski i rozścielili­śmy folię. Mogłem mieć tylko nadzieję, że nikt nie zauważy naszych „wy­kopalisk”. Po chwili szarpaniny wyciągnęliśmy cztery granitowe płyty. Podsypka pod nimi była zamarznięta na kość. Musieliśmy użyć kilofów. Stopniowo dół zaczął się pogłębiać. Pracowaliśmy na zmianę. Gruz, ka­wałki kamienia, na jednym było widać rzeźbiony palec od nogi... ściany dość szybko zaczęliśmy zabezpieczać deskami. Pracowaliśmy szybko i w ciągu mniej więcej dwóch godzin wgryźliśmy się na półtora metra poniżej powierzchni placu. Resztki pokruszonej, zniszczonej podłogi, po­krytej pierwotnie marmurowymi płytkami... Brygada rozbiórkowa ode­rwała większość z nich, pozostawiając tylko te pęknięte. Zaczęliśmy kuć starą, nawilgłą cegłę. Jedna warstwa, druga, trzecią stanowiły specjalnie kształtki do budowy sklepień. I znowu kilka warstw. Czas płynął. Siedem­nasta, osiemnasta... Zrobiło się już prawie zupełnie ciemno, Juanita przy­świecała nam reflektorkiem podczepionym do prądnicy Rosynanta.

I wreszcie przebiliśmy się. Dwa metry poniżej powierzchni placu... Zadzwoniłem do biura.

- Szefie, jesteśmy na miejscu - zameldowałem. - Krypta... Opusz­czamy się do środka.

- Znakomicie - ucieszył się. - Uważajcie na siebie.

Zjechaliśmy po lince desantowej w ciemność. Niski, szeroki kory­tarz o sklepieniu krzyżowym. W suficie w nawierconych otworach tkwiły jeszcze ładunki wybuchowe, które widocznie z jakichś przyczyn nie od­paliły... Omiotłem kryptę światłem latarki. Grupka rozsypujących się na skutek korozji żelaznych trumien. Kilka miedzianych, pokrytych zielonym grynszpanem...

Powędrowaliśmy podziemną galerią. Krypta zakręcała i kończyła się rumowiskiem cegieł. Widać sąsiednie pomieszczenie wysadzono w po­wietrze. Zawróciliśmy. Jeszcze jeden zakręt i niewielka kaplica sklepiona krzyżowo. Pośrodku stał jeden sarkofag z czerwonego granitu. Na jego wieku ktoś wyrzeźbił carskiego orła. Pierwotnie płaskorzeźbę pokrywało złocenie, ale czyjaś chciwa ręka zeskrobała warstewkę kruszcu i tylko w załomach lśniły drobinki.

- Generał Aleksander hrabia Bołdyriew - odczytałem inskrypcję.

- Poległ w 1914 roku pod Błoniem. Życie za cara...

Obok widać było jeszcze herb.

- U generała - zastanawiał się głośno Michaił. - Skrytka...

- E - machnąłem ręką- mało prawdopodobne...

- Pomożesz mi odrobinę odsunąć tę płytę?

- A byłoby ci przyjemnie, gdyby ktoś tak profanował twój grób? - zapytałem.

- Zajrzymy tylko. Jeśli wewnątrz jest trumna, damy spokój...

Wieko ważyło kilkadziesiąt kilogramów; wspólnym wysiłkiem prze­sunęliśmy je odrobinę tworząc szczelinę szeroką na dwa palce. Michaił zaświecił latarką. Prosta, dębowa trumna, na niej bukiet kwiatów. Po tylu latach spoczywania w zamknięciu zachowały ciągle jeszcze swój kształt.

- Pudło - westchnął.

Zasunęliśmy pokrywę i zmówiliśmy modlitwę. Rozejrzeliśmy się jesz­cze po wnętrzu, ale nigdzie nie było widać przejścia do sąsiednich po­mieszczeń. Zresztą radar geologiczny pokazywał prawdę. Tamte krypty wysadzono... Na zakończenie oględzin wydobyłem z sufitu laski amoni­tu i detonatory... Tak na wszelki wypadek. Opuściliśmy loch z uczuciem dziwnej ulgi. Nakryliśmy dziurę w sklepieniu kawałkiem betonowej pły­ty i zasypaliśmy starannie gruzem. Ubiliśmy go i położyliśmy płyty na ich miejsce. Była dwudziesta pierwsza. Trzynaście godzin pracy i nic.

- Raz się przegrywa, raz się wygrywa - zauważyłem sentencjonalnie.

- Tylko dlaczego zawsze przegrywamy? - zapytał gorzko.

- Tak bywa - wzruszyłem ramionami. - Nie można mieć w życiu wszystkiego...

- Nie można... - spojrzał na Juanitę, która zwijała kabel do reflektora. Włączyłem telefon komórkowy. Na pocztę głosową nagrał mi się nadkomisarz Skorliński. Śledztwo na razie utknęło. Za Stadelmannem i Echter wysłano listy gończe. Jak do tej pory bez skutku.

- Należy się obawiać, że szykują kolejny zamach - pokiwał głową przyjaciel. - Może lepiej, żeby pan Tomasz nie nocował w domu?

- Mogą podejrzewać, że nie żyje - zauważyłem. - Więc chwilowo jest bezpieczny.

- Na wszelki wypadek odprowadźmy go do domu - wskazał gestem oświetlone okna ministerstwa.

Podjechaliśmy. Szef, mimo później pory, ciągle siedział w swoim ga­binecie. Gdy weszliśmy, zauważyłem, że czyta jakąś opasłą przedwojenną księgę z naszego ministerialnego archiwum. Ale było coś, co wstrząsnęło mną dużo mocniej. W zasięgu ręki Pan Samochodzik położył sobie pisto­let gazowy. On, brzydzący się bronią i przemocą... Jednak rozumiałem pana Tomasza. W starciu z bezwzględnym przeciwnikiem nie mogliśmy być bezbronni...

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

OSTATNI TROP • CZERWONE TWARZE POLUJĄ NA JELENI • MUZEUM NARODOWE • PORA SIĘ PODDAĆ

Gdy wszedłem rano do biura, Pan Samochodzik studiował stary rocz­nik gazet.

- Witaj, szefie - przywitałem się.

- Witaj - skinął mi głową przewracając stronę. - Nie poszło wam wczoraj najlepiej...

- Radar geologiczny daje wspaniałe możliwości...

- Tylko trzeba wiedzieć, gdzie szukać - uśmiechnął się smutno. - A my znowu jesteśmy w kropce. Nie wiemy, co stało się z wyposażeniem sobo­ru... A przecież były tego całe metry sześcienne. Cenne gatunki kamienia, ławki, ikony, żyrandole... Niemcy zrabowali pewnie metale kolorowe, ale co z resztą?

- Sądzi pan, że...

- To chyba jedyny ślad - powiedział w zadumie. - Ludzie, którzy weszli do świątyni, aby ją zburzyć.

-A człowiek, który miał się nią opiekować? Nie udało się ustalić jego danych? - zapytałem.

- Niestety, nie. Sądzisz, że dokopałem się w Tobolsku jakichś cieka­wych materiałów? W teczce, którą mi zabrano po strzelaninie, miałem tylko jedną kserokopię...

- Czyli nic nie udało się znaleźć?

Sięgnął do sejfu i wyjął pudełko z fiszkami. Widniał na nim napis: „Wawel”. Przerzucał przez kilka minut luźne karty dokumentacyjne, aż wreszcie wyjął jedną z nich, wraz z przyklejoną fotografią.

- Krypta, w której spoczywa Józef Piłsudski - zidentyfikowałem obiekt widniejący na zdjęciu.

- Owszem, Pawle. Zwróć uwagę na te cztery granitowe kolumny.

- Czy...

- Właśnie. Po drugiej stronie jest dopisek, że przysłano je z Warsza­wy i pochodzą ze zburzonego soboru... Niestety, brak innych informa­cji...

- Tylko czy jest sens jechać do Krakowa? - zafrasowałem się.

- Nie. Przypuszczam, że ci, którzy burzyli sobór, przehandlowali zdo­byte surowce. Jeśli dowiemy się, kim byli, będziemy mogli podjąć trop. Posłałem tym z Krakowa meila z zapytaniem, czy nie wiedzą, kto im to dostarczył i na jakich zasadach. A sam studiowałem gazety z 1926 roku w nadziei, że znajdę jakąś informacje. Jest jedna notka mówiąca o porządkowaniu terenu i że do destrukcji świątyni użyto czternastu tysięcy sześciuset ładunków dynamitu.

- Sporo - mruknąłem.

Komputer w kącie pokoju zapikał. Poczta.

Odebrałem meila:

Kolumny dostarczyła firma rozbiórkowa „Moryc & Apfelbaum”. Prze­kazano je w prezencie.

- Jest to jakiś trop... Czytasz hebrajski alfabet?

- Kiepsko - przyznałem się. - Zresztą i tak nie znam jidysz.

- No, trudno - mruknął kartkując książkę telefoniczną. - Może spe­cjaliści z Żydowskiego Instytutu Historycznego nam pomogą...

Zaczął gdzieś wydzwaniać. W tym czasie przyjechał Michaił.

- Na razie nie mamy nic do roboty - poinformowałem go - więc może sobie zapolujemy na Stadelmanna?

- Masz jakiś pomysł, gdzie może się ukrywać? - zaciekawił się.

- Aż dwa... Po pierwsze, Batura mógł nie mówić prawdy i Niemiec siedzi u niego w melinie przy Stalowej. Po drugie, sądzę, że warto by wdepnąć raz jeszcze do Malinowskiego...

- Dlaczego przypuszczasz, że są w zmowie?

- Przeczucie - mruknąłem poważnie.

- To w drogę.

Dwadzieścia minut później zaparkowałem Rosynanta na Stalowej. Weszliśmy w bramę i po schodkach wbiegliśmy na najwyższe piętro. Na strychu, z którego obserwowałem swojego czasu mieszkanie, ktoś się krę­cił... Nacisnąłem klamkę i drzwi otworzyły się miękko. W ogóle nie były zamknięte. Weszliśmy do środka. Kawalerka na poddaszu była pusta. Sprawdziłem mój podsłuch za lustrem. Tak jak myślałem, Batura zlokali­zował go i zniszczył.

- Nic tu po nas - westchnął Michaił. - Jedziemy na Bemowo...

Ruszyliśmy w stronę wyjścia. Widok stojących w drzwiach trzech ogolonych na zero facetów w dresach odrobinę mnie zaskoczył.

- Dawaj kasę, jeleniu - powiedział ten najbardziej osiłkowaty stojący na przedzie.

W owłosionej łapie trzymał rurkę wodociągową. Nadmiar sterydów i ćwiczeń na siłowni zdeformował jego ciało. Szyja prawie zanikła, głowa zdawała się wyrastać z byczego karku.

- Który z nas jest jeleniem? - zapytał mnie Michaił.

Oczka podejrzanie mu błyszczały.

- Na początek możesz być ty - przepuściłem go gestem.

- Chodź no tu, mutancie - zwrócił się mój przyjaciel do żuła.

Ten skoczył do przodu wykonując potworny zamach rurą. Miał co najmniej sto czterdzieści kilogramów żywej wagi, ale mojemu przyjacie­lowi to nie przeszkadzało. Złapał go za nadgarstek uzbrojonej ręki i, pada­jąc na plecy, pociągnął na siebie. W ostatniej chwili uskoczyłem z drogi. Osiłek poleciał dość daleko i przydzwonił czaszką w ścianę. Michaił już stał na nogach - jak on to zrobił?

Rura z brzękiem potoczyła się po podłodze, ale nie była właścicielowi już do niczego potrzebna. Wróg podniósł się ciężko i ruszył naprzód jak rozwścieczona lokomotywa. Uniósł owłosiony kułak i walnął jak maczugą. Rosjanin ponownie wykonał dziwny chwyt rodem ze szkoły aikido. Wy­kręcił mu rękę i, zanim zdążyłem go powstrzymać, bez wysiłku złamał ją w łokciu. Solidny kop w żołądek dopełnił dzieła. Oprych leżał u naszych stóp i skamlał żałośnie.

Przyozdobiłem swoją twarz szerokim uśmiechem.

- Wy też chcecie zarobić? - zapytałem kolesi stojących w drzwiach. Żule popatrzyli po sobie zdezorientowani.

- Wasz kumpel coś nie może ustać o własnych siłach - powiedziałem łagodnie. - Może zniesiecie go na parter?

- To właściwie nie jest nasz kumpel - wydusił z siebie jeden z nich.

- No, zupełnie nie znamy frajera - przyświadczył gorliwie drugi.

- To czego tu szukacie? - Michaił miękkim krokiem ruszył w ich stro­nę.

Usłyszałem dudnienie, kiedy zbiegali po schodach. Pozostawiliśmy jęczącego na podłodze przeciwnika i wyszliśmy z kamienicy.

- Nieźle sobie radzisz - mruknąłem.

Uśmiechnął się.

- Jak się dzisiaj obudziłem, miałem ochotę komuś dowalić. To co, do Malinowskiego?.

***

Po chwili jechałem już przez most. Poranek był pochmurny. Temperatura utrzymywała się kilka stopni powyżej zera. W powietrzu wisiała pa­skudna, zimowa wilgoć, znacznie gorsza od mrozu. Kilkanaście minut później mijaliśmy już cerkiew i cmentarz prawosławny. Niebawem byli­śmy na miejscu.

- Nadal masz ochotę komuś dowalić? - zapytałem przyjaciela. Pokręcił przecząco głową. Nacisnąłem dzwonek. Za drzwiami rozległ się dziwny rumor, ale nikt nie otworzył.

- Znowu wchodzimy oknem? - zastanawiałem się.

Nacisnąłem klamkę. Drzwi uchyliły się, ale tylko kawałek. Zabezpie­czał je łańcuch...

- A, dość już tego - parsknął mój przyjaciel i przyładował z kopa. Jego stopa uwięzła na chwilę w dykcie, ale zaraz ją wyrwał i kopnął w okolice zamka. Łańcuch puścił. Wkroczyliśmy do mieszkania. Balanga musiała trwać do późna w nocy, wszędzie spoczywały bowiem skacowa­ne ciała „artystów”. Puszki po piwie, butelki po wódce i niedopałki skrę­tów z marihuany dopełniały obrazu pobojowiska. Gdzieniegdzie ponie­wierały się części garderoby.

Rosjanin zajrzał do laboratorium za szafą. Malinowskiego nigdzie nie było. Zamknął drzwi wejściowe i przekręcił klucz w zamku.

- A zatem musimy ich chyba przesłuchać - powiedział. - Któryś na pewno będzie wiedział, gdzie jest nasz ptaszek...

- Od którego zaczniemy?

Większość uczestników i uczestniczek orgii przebudziła się i patrzyła na nas, najwyraźniej usiłując odgadnąć, kim jesteśmy. Nie wątpiłem, że niektórzy z nich pamiętali nas, ostatecznie kilka dni temu jedną balangę już im przerwaliśmy... Michaił wyjął z kieszeni pistolet i przeładował go. Złapałem za klapy najbliżej leżącego i potrząsnąwszy nim, rzuciłem na stojące pośrodku pomieszczenia krzesło.

- Co jest? - artysta popatrzył na mnie ze zdumieniem.

- Imię i nazwisko? - huknąłem.

- Nikifor Krynicki - przedstawił się siedzący.

- Przywiąż go do oparcia, bo zaraz spadnie - poradził mi Michaił.

Za późno. Młody malarz zwalił się na podłogę.

Trąciłem go butem.

- Słuchaj no, Nikifor, gdzie jest Malinowski? - zapytałem surowo.

Usiłował skoncentrować wzrok, ale nie dał rady. Rozszerzone od nar­kotyku źrenice rozjechały mu się na boki i zapadł w sen.

- Znowu mam ochotę komuś dowalić - westchnął Michaił. - Czy możesz poczekać na korytarzu?

- W żadnym razie - zaprotestowałem. - Słuchajcie, dziesięć gramów gandzi za adres Malinowskiego - zaproponowałem.

Oferta zelektryzowała leżących. Ich spojrzenia stały się bardziej przy­tomne.

- Powstańców Śląskich osiemnaście - wydukał jeden - mieszkania...

- Przecież to ten dom - parsknąłem.

- Bo on tu mieszka - wyjąkał artysta. - Dobrze podałem, dawaj towar.

Pokazałem mu figę, a mój towarzysz pogroził pistoletem. Przesłuchanie uczestników imprezy trwało ponad pół godziny i nie wniosło nic nowego. Jak się okazało, czterech z nich miało własne klucze do mieszkania kumpla, a jego samego nie widzieli od dość dawna...

Opuściliśmy ich towarzystwo z prawdziwą ulgą.

- Co to jest gandzia? - zapytał Michaił.

- Tak nasi narkomani nazywają marihuanę - wyjaśniłem. - Z dwojga złego wolę już żuli niż malarzy - mruknąłem. - Co dalej?

- Wracamy do biura - westchnął Michaił. - Może Pan Samochodzik czegoś się dowiedział?

Szef na nasz widok rozłożył bezradnie ręce.

- Firma miała przed wojną siedzibę przy ulicy Żelaznej - powiedział. - Niestety, ten budynek już nie istnieje. W archiwach nie mają żadnych papierów z nią związanych. Ale trafiłem na jeszcze jeden trop...

Spojrzeliśmy na niego zaciekawieni.

- Mozaiki, które znajdują się w cerkwi Marii Magdaleny na Pradze pochodzą z soboru Aleksandra Newskiego - wyjaśnił. - Może oni będą wiedzieli, kto je im dostarczył.

- Ja pojadę - zaofiarował się Michaił.

Zostałem w biurze i zacząłem przeglądać zaległą korespondencję. Ta szalona sprawa niebawem powinna się zakończyć, wzywały nas już co­dzienne obowiązki...

Przyszła Juanita.

- Nie ma Michaiła? - zmartwiła się.

- Niedługo powinien wrócić.

Kiwnęła w zadumie głową.

- Paskudna pogoda - popatrzyła przez okno. - Zimno...

- No cóż, to nie Brazylia...

- Tak, pora wracać do domu - powiedziała z roztargnieniem. - Rosja­nie długo was okupowali w XIX wieku? - zmieniła temat.

- Zabory trwały 123 lata - wyjaśniłem. - Większej części ziem, zwłaszcza tych leżących na wschodnich kresach, nigdy nie udało się nam odzy­skać... Tu, na terenie Królestwa Polskiego, nie było jeszcze najgorzej, ale na przykład na Litwie czy Ukrainie Rosjanie zamknęli wiele polskich ko­ściołów. Stosowali też bardzo brutalne metody rusyfikacyjne w szkołach i na uczelniach wyższych. W okresach największego terroru zabraniano uczniom rozmawiać po polsku nawet podczas przerw...

- Straszne - pokręciła głową.

- Oczywiście nie daliśmy się. W prawie każdym większym mieście istniały stowarzyszenia młodzieży uczącej się pokątnie polskiej literatu­ry, szmuglowano książki wydawane przez emigrantów we Francji, po­wstawały nieformalne grupy samokształceniowe... Przeciw rusyfikacji działały też rozmaite legalne stowarzyszenia. Na przykład w 1900 roku rozbito sieć tajnych bibliotek i kursów organizowanych w placówkach Towarzystwa Dobroczynności.

- Co groziło za działalność wymierzoną przeciw waszym okupantom? - zaciekawiła się.

- No cóż, w wielu wypadkach zapadały bardzo surowe wyroki. Za samo posiadanie książek znajdujących się na indeksie można było powę­drować w kajdanach na Syberię... Marsz na miejsce zesłania trwał cza­sem nawet trzy lata, a wyrok zaczynano liczyć od dnia dotarcia na miej­sce. Z reguły po odbyciu kary skazaniec musiał osiedlić się za Uralem, rzadko wracał w rodzinne strony. Katorga często kończyła się śmiercią zesłańców. Na przykład bardzo złą sławą cieszyło się Usole - miasto, w którym pracowano przy warzeniu soli... Niewielu przeżyło... Zdarzały się jednak i spektakularne ucieczki.

- Ponad sto lat terroru, ale przetrwaliście - powiedziała z podziwem.

- Nasz naród był twardy - stwierdziłem z dumą. - Nie daliśmy się. Bywały okresy, kiedy w Warszawie stacjonowało pięćdziesiąt tysięcy Rosjan, bali się nas. Zdołali stłumić nasze oba powstania, ale zapłacili wysoką cenę. Niejeden z nich nie wrócił już na swoje rodzinne stepy. W czasach komunizmu stacjonowało u nas prawie milion Rosjan. Nie dowierzali nawet władzom, które sami tu osadzili... Polskie podziemie zbrojne po drugiej wojnie światowej działało do 1947 roku, ale niedobitki wyłapywano jeszcze w latach pięćdziesiątych... Zabory ukształtowały nasz naród, nie lubimy obcej dominacji i... jednocześnie nie potrafimy współ­pracować ze sobą - zasępiłem się. - Polacy zawsze jednoczyli się przeciw wrogom, nie umieją natomiast budować, gdy wróg odejdzie...

Zamyśliła się.

- W Brazylii mieszka kilka milionów Polaków. Uchodzą za dobrych gospodarzy, pracowitych i spokojnych. Wprawdzie nie zdobyli jakiegoś poważniejszego wpływu na politykę mojego kraju, ale cieszą się dobrą opinią...

Wrócił Michaił.

- Bingo! - zawołał od progu. - Ich mozaiki wmurowano dopiero w latach pięćdziesiątych!

- A skąd je wzięli? - zdumiałem się. - Przecież sobór zniszczono trzy­dzieści lat wcześniej.

- Dostali je w darze od Muzeum Narodowego. - wyjaśnił. - Sadzę, że trzeba to sprawdzić...

- Jedziemy - zadecydował pan Tomasz.

***

W Muzeum Narodowym, od czasu, gdy odzyskaliśmy ich przedwo­jenne depozyty, cieszyliśmy się ogromnym poważaniem. Pan Tomasz z Michaiłem poszli do dyrektora, a ja zabrałem Juanitę do galerii sztuki starożytnej. Po lewej stronie są eksponowane piękne freski pochodzące z wczesnochrześcijańskiej katedry odkrytej w Faras, na terenie Sudanu. Wędrowaliśmy podziwiając malowidła, które przetrwały pod piaskiem pustyni przeszło tysiąc lat. Opowiedziałem przy okazji dziewczynie o hi­storii ich odkrycia.

Szef i nasz przyjaciel nadeszli niebawem.

- I czego się dowiedzieliście? - zaciekawiłem się.

- Dane są dość niekompletne - westchnął - ale poinformowano nas, że przy rozbiórce soboru na placu Saskim muzeum otrzymało najładniejsze mozaiki i niektóre witraże. Przechowywano je w składnicy, ale po drugiej wojnie światowej w magazynach zaczęło się robić ciasno. W zasadzie przedmioty te nie były zabytkowe, traktowano je raczej jak dzieła sztuki wątpliwej jakości; w tych czasach sztuka sakralna, i to obca, nie cieszyła się poważaniem. Wreszcie jeden z dyrektorów zdecydował, że magazyny należy rozładować. Mozaiki dostała cerkiew na Pradze, kilka odłupanych w całości fresków pojechało gdzieś w Białostockie, jeszcze inna świątynia otrzymała część witraży, druga resztę... Dziś resztki soboru Świętego Alek­sandra Newskiego znajdują się w co najmniej dziesięciu świątyniach...

- A ikony?

- W inwentarzu magazynów nie ma ani jednej. Tak więc, moi drodzy, kolejny trop nie doprowadził nas do celu...

Milczeliśmy zawiedzeni. Postacie nubijskich świętych patrzyły na nas ze współczuciem.

- Czy mamy jeszcze jakiś ślad? Cokolwiek, cień szansy? - zapytał Michaił.

Pan Tomasz pokręcił przecząco głową.

- Przykro mi - powiedział cicho. - Nie ma już nic. Poszliśmy każdym, najsłabszym nawet tropem. Nie przejmuj się. Czasem tak bywa. Raz się wygrywa, innym razem trzeba się poddać.

- Poddawanie się nie leży w mojej naturze - westchnął.

Szef położył mu dłoń na ramieniu.

- Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Sprawę odłożymy ad acta, ale jeśli trafimy na nowe ślady, damy ci znać. Może kiedyś ikona wyjdzie ze swojej kryjówki. Może przy okazji rozwiązywania innych za­gadek przeszłości zdobędziemy nowe wskazówki...

- Jest jeszcze problem ze skrytką „u generała” - zauważyłem. - Nie wiemy, co w niej jest, nie wiemy, gdzie jej szukać...

- Nie dobijaj człowieka - zgromił mnie pan Tomasz.

- Nie zapominajcie o jeszcze jednym - odezwała się Juanita. - Stadelmann chciał was obu zabić... Trzeba go odnaleźć i unieszkodliwić...

- Masz rację - powiedziałem poważnie. - Zwłaszcza, iż nie ma gwa­rancji, że znowu nie spróbuje...

- To już raczej robota dla policji i służb granicznych - ostudził nas szef. - Pożegnam was, jeszcze trochę zaległej roboty na mnie czeka...

Rozstaliśmy się w holu muzeum.

Po południu dostałem meila od nadkomisarza Skorlińskiego. Jak usta­lono, człowiek, który mieszkał kiedyś w pałacu Konopackich i który praw­dopodobnie okradł skrytkę w piwnicy, wyjechał dwanaście lat temu za granicę.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

POLOWANIE NA PRZEMYTNIKA • OPUSZCZONA JEDNOST­KA • BADAMY MAGAZYNY • ŚMIERTELNE STARCIE • ZA­GADKA STADELMANNA • POŻEGNANIE JUANITY

Zapikał mi w kieszeni telefon komórkowy. SMS od Batury:

Stadelmann znowu pojawił się na Pradze. Przelazł mur jednostki woj­skowej przy 11 Listopada. Udanego polowania.

Michaił w zadumie dopił łyk herbaty.

- Pora - powiedział wstając. Przeładował pistolet.

- Żadnych trupów - zapowiedziałem ostro.

Kiwnął niechętnie głową. Wskoczyliśmy do samochodu i pomknęli­śmy na wschód. Minęliśmy most na Wiśle, a potem cerkiew. Michaił prze­żegnał się.

- Przyda nam się odrobina szczęścia - westchnął.

Zakręciłem w ulicę 11 Listopada i niebawem po lewej stronie wyrosły pierwsze budynki wojskowe, leżące obecnie poza obrębem jednostki. Wysoki parkan z siatki...

- Batura pisał o murze - mruknąłem parkując przed bramą.

Na wartowni nikogo nie było. Nacisnąłem kilka razy dzwonek.

- Może od drugiej strony? - zapytał Michaił.

- Coś mi tu śmierdzi - zmarszczyłem brwi. - Jednostka jest opuszczo­na, ale ktoś musi jej pilnować...

Wbiłem palce w siatkę i przelazłem górą. Michaił poszedł w moje ślady. Wartownik leżał w budce związany i zakneblowany. Uwolniłem go pospiesznie.

- Kim jesteście? - wykrztusił.

- Paweł Daniec, Ministerstwo Kultury i Sztuki - przedstawiłem się. - Szukamy gościa, który cię zaskoczył... Wezwij jednostki żandarmerii, a my w tym czasie poszukamy go - pokazałem mu upoważnienie od gene­rała Kozłowskiego.

Zasalutował w milczeniu. Telefon był zniszczony, ale Michaił poży­czył mu telefon komórkowy.

- Uważajcie, zabrał mojego kałasznikowa... - ostrzegł nas wartow­nik.

Przed bramę z piskiem opon zajechał volkswagen Skorlińskiego. Nadkomisarz i jeszcze dwaj policjanci wyskoczyli ze środka.

- Jest gdzieś na terenie - powiedziałem. - Ma karabin... Wojsko już w drodze.

- Tu jest kilkanaście hektarów powierzchni - mruknął nasz przyja­ciel. - Trzeba ograniczyć obszar poszukiwań.

- Czy są tu jakieś magazyny ze starymi meblami? - zwróciłem się do strażnika.

- W piwnicach leży masa gratów - wyjaśnił. - Są pod wszystkimi budynkami.

Nadjechała taksówka z panem Tomaszem.

- Podzielimy się na dwa zespoły - zadecydował Skorliński. - Trzeba obejrzeć wszystkie budynki, któreś drzwi muszą być wyłamane. Chyba że do piwnic są jeszcze jakieś inne wejścia?

- Klapy do wrzucania węgla - odparł wartownik - ale blaszane i do­brze zamknięte...

Ruszyliśmy szybkim krokiem.

- Tobie trochę za bardzo palce skaczą koło spustu - Skorliński zwró­cił się do Michaiła. - Pójdziesz ze mną. Sebastian - wskazał gestem jed­nego z podwładnych - z wami.

Rozdzieliliśmy się.

Policjant był małomówny, ale i tak musieliśmy zachowywać się ci­cho. Obeszliśmy budynek mieszczący niegdyś koszary. Kratka zabezpie­czająca okno prowadzące do piwnic była przepiłowana. Szyby wycięto diamentem.

- Mamy trop - zameldowałem przez telefon.

- My też - opowiedział Skorliński. - Sprawdzajcie.

Szybko zeskoczyliśmy do środka. W piwnicy było ciemno, że oko wykol. Chcąc nie chcąc musieliśmy zapalić latarki. Naszym oczom uka­zały się szafy i zwalone byle jak na stos stare mundury. Drzwi prowadzą­ce w głąb były rozwalone. Niemiec użył zapewne siekiery. Długi ciąg pomieszczeń położonych po prawej i lewej stronie korytarza; drzwi były zabezpieczone zasuwami, na niektórych wisiały kłódki. Cicho, martwo i tylko na grubej warstwie kurzu na podłodze niewyraźne ślady stóp.

On też błądził. Nie wiedział, gdzie może być to, czego szuka. Kto skierował go do tego ponurego lochu? Kto powiedział mu, że pod starymi koszarowymi budynkami, pamiętającymi jeszcze czasy rosyjskie, znaj­dują się magazyny? Dotarliśmy do ściany zewnętrznej, ale nie był to ko­niec niespodzianek. Wąska klatka schodowa prowadziła w dół. Pod ma­gazynami była jeszcze jedna kondygnacja lochów...

Zeszliśmy. Tunele były niższe i węższe, cegły ziały chłodną wilgocią. Ślady Niemca urywały się. Włączyłem wshipera i wsłuchałem się w ciem­ność. Nie było słychać jego kroków, w zasadzie żaden szmer nie mącił ciszy podziemia. Nie było nawet szczurów... Bo i faktycznie, co mogłyby jeść w miejscu, gdzie od dawna nie było człowieka?

- Jeśli gdzieś się przyczaił, wybije nas do nogi - mruknął policjant.

- Idźmy szykiem ubezpieczonym.

Wysunął się na prowadzenie. Ja szedłem z tyłu. Boczne galerie były zawalone połamanymi meblami, tysiącami drewnianych kolb. Drewniane schodki, będące zapewne częścią składanej trybuny, koła samochodów i wszelakie inne śmieci, które zmagazynowano z nadzieją, że kiedyś się przydadzą... Stare telewizory, wielka jak szafa wojskowa radiostacja, alu­miniowe części masztów, maski gazowe, menażki... Kolekcjonerzy mili­tariów oszaleliby ze szczęścia.

Śladów w ogóle już nie było widać. Zawibrował telefon komórkowy. SMS od Michaiła.

- Dorwaliśmy Malinowskiego - odczytałem ku swojemu zdumieniu. Porozumiałem się z policjantem, a potem krzyknąłem w ciemność po niemiecku:

- Stadelmann, jesteś otoczony. Do jednostki przyjechało osiemdziesię­ciu komandosów. Nie masz najmniejszych szans się wymknąć. Poddaj się.

Nikt nie odpowiedział. Ale wshiper wychwycił cichy tupot stóp. Nie­miec uciekał. Ruszyliśmy w tę stronę, zachowując jeszcze większą ostroż­ność. Korytarze i pomieszczenia magazynowe tworzyły niepokojący labi­rynt. Zgasiliśmy latarki. Wokoło było zupełnie ciemno. Najlżejszy po­blask nie rozświetlał mroku.

- Drań musi mieć noktowizor - szepnąłem. - Dlatego nie widać po­blasku od jego latarki...

- Boję się, że ten tunel łączy się z piwnicami sąsiedniego budynku - zauważył policjant.

Z daleka dobiegł nas szczęk metalu, jak gdyby ktoś odrywał kłódkę. Znowu ruszyliśmy naprzód. Gdzieś tam, w ciemnościach, ukrywał się wróg, człowiek, który usiłował zamordować Pana Samochodzika... Nad naszy­mi głowami zatupotały nogi. Komandosi pojawili się piętro wyżej, w su­terenach... Czy znajdą drogę na dół?

- Może warto na nich poczekać? - mruknąłem. - Będzie bezpiecz­niej...

Gdzieś daleko skrzypnęły drzwi.

- Nie wiem, czy obstawili cały teren - odezwał się szef. - Jeśli przej­dzie do sąsiedniego budynku i tamtędy wylezie na powierzchnię, może się wymknąć...

Niemiec kluczył w ciemności, prawdopodobnie sam szukał już tylko drogi ucieczki. Słyszeliśmy jego kroki, czasem z bliższej, czasem z dal­szej odległości. Spychaliśmy go stopniowo na południe. Sprawę utrudnia­ło rozplanowanie piwnic. Były tu trzy korytarze połączone szerszymi ga­leriami. Wszędzie poniewierały się graty, gdzieniegdzie stały kałuże wody... Dotarliśmy do ściany zewnętrznej. Przez niewielki otwór wiodło przejście do korytarza, który prowadził do sąsiedniego budynku. Po chwi­li wahania zagłębiliśmy się w nie.

Spodziewaliśmy się, że zepchniemy Niemca prosto na naszych towa­rzyszy, ale druga grupa przeszukiwała widocznie inną część koszar. Wy­szliśmy na kolejny ciąg piwnic. Po obu stronach korytarza znajdowały się masywne drzwi. Zaświeciłem przez judasza do środka jednego z pomiesz­czeń. Dwie prycze, ślady inicjałów wyrytych na ścianie...

- Więzienie? - zapytał pan Tomasz. - Carskie?

- Trudno powiedzieć z jakiego okresu - wzruszyłem ramionami. - W tych koszarach przetrzymywano więźniów w czasach stalinowskich, a potem była tu jednostka żandarmerii wojskowej.

Oświetlaliśmy po kolei wszystkie otwarte pomieszczenia. Coś brzęknęło daleko przed nami. Uciekał. Znaleźliśmy schody na górę, ale koń­czyły się ślepo ceglaną ścianą... Tędy się nie wymknął... Znowu jakieś magazyny. Spojrzałem na zegarek. Pod ziemią czas płynie inaczej. Jak się okazało, snuliśmy się po tych tunelach już drugą godzinę... Kolejny kory­tarz łączący budynki. Ruszyliśmy nim śmiało, jednak po przejściu kilku­dziesięciu metrów zatrzymał nas stary zawał...

- Nie tędy droga - westchnąłem.

Odwróciliśmy się, by zawrócić i nagle oślepiło nas światło silnego halogenowego reflektora. Niemiec zaskoczył nas. Widocznie ukrył się w jakimś zakamarku... A teraz stał z lampą wiszącą przez ramię i celował do nas z kałasznikowa.

- A więc spotkaliśmy się wreszcie - powiedział.

- Spotkaliśmy się - warknąłem. - Rzuć broń, jesteś aresztowany pod zarzutem dwukrotnego usiłowania zabójstwa.

Parsknął śmiechem.

- O nie. Dwukrotne usiłowanie... Mieliście dużo szczęścia, ale teraz koniec z wami.

Stał osiem metrów od nas. Żadnej możliwości doskoczenia do niego, obezwładnienia... Żadnej możliwości, by ukryć się przed kulami... Długi magazynek na 64 naboje. Byliśmy głęboko pod ziemią, komandosi nie usłyszą... Kule z kałasznikowa przebijają trzy centymetry stalowej bla­chy, każdą kamizelkę kuloodporną i rozbijają mur gruby na dwie cegły... Towarzyszący nam policjant miał rewolwer, ale nim zdąży sięgnąć po nie­go... A gdyby tak? Skoczę w bok i zasłonię go na chwilę własnym ciałem. Wtedy jest szansa, cień szansy, że on i pan Tomasz ocaleją... Gorzej ze mną. A może spróbować mediacji?

- Dlaczego? - zapytał pan Tomasz.

Stadelmann uśmiechnął się z przymusem.

- Przez pana straciliśmy wszystko - wycedził z nienawiścią. - Nie wiedziałem jadąc do Polski, że to z panem będę walczył...

- Poproszę o bliższe wyjaśnienia - powiedział stanowczo szef. - Chcę wiedzieć, za co umieram...

W jego głosie nie słyszałem lęku. Zaimponował mi swoją odwagą...

Stadelmann znowu przyozdobił twarz paskudnym grymasem.

- To proste, Panie Samochodzik - odparł - niech sobie pan przypomni pewną historię sprzed prawie trzydziestu lat... Mój ojciec, powszechnie szanowany biznesmen, kandydował w wyborach z listy pewnej partii. Mówiło się o powierzeniu mu teki ministra. I wtedy...

- Sekundkę - szef ożywił się. - W takim razie nie nazywasz się Sta­delmann...

- Owszem. To przybrane nazwisko. Po tym skandalu moja rodzina wylądowała na dnie. W jednej chwili straciliśmy wszystko...

- A więc jesteś... - szef zawiesił głos.

- Siegfried graf von Haubitz. Syn Konrada von Haubitza, którego pa­miętnik odnalazł pan na naszych ziemiach utraconych... Ojciec popełnił samobójstwo. A zatem oko za oko, Panie Samochodzik...

Uniósł broń. Wiedziałem już, co zrobi. Teoretycznie najpierw powi­nien wystrzelić do Pana Samochodzika, ale wtedy policjant zapewne zdą­żyłby wyjąć rewolwer. Ja też miałem przy pasie kaburę, wprawdzie z pistoletem gazowym, ale wróg mógł podejrzewać, że to prawdziwy... Naj­pierw zastrzeli tych, którzy są uzbrojeni.

Przeżegnałem się. Może w zamieszaniu mnie nie trafi? Stadelmann uśmiechnął się cynicznie. Skoczyłem w bok, zasłaniając policjanta. Ogłu­szający huk serii z kałasznikowa. Policjant nie zawiódł moich oczekiwań, błyskawicznie wyrwał rewolwer i strzelił z biodra. Ciemność... Ostatnią moją myślą było poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Potem i ona zgasła.

Delikatne potrząsanie. Otworzyłem oczy. Ciemność rozjaśniona świa­tłem latarki. Piekło? E, chyba nie zasłużyłem... Loch, leżałem na ziemi, a kałuża pod plecami przyjemnie chłodziła moje ciało. Pochylał się nade mną szef. Stadelmann, czy też raczej von Haubitz, leżał opodal. Wykręco­ne na plecy ręce spinały mu kajdanki. Jęczał z bólu, kula policjanta strza­skała mu ramię...

- Żyjemy? - zdziwiłem się.

- Tak. Pierwsze dwadzieścia pocisków w karabinie to ślepaki - po­wiedział spokojnie policjant. - Nie wiedział pan? To bardzo często stoso­wane zabezpieczenie...

- Nie miałem pojęcia - wykrztusiłem.

- W takim razie chylę czoła przed pańską odwagą i gotowością do poświęceń... - mocno uścisnął mi dłoń. - Ryzykował pan życie, by rato­wać nas...

Próbowałem wstać, ale kolana ugięły się pode mną. Światło na końcu korytarza... Nadbiegali komandosi. Po kilkunastu minutach z ulgą opusz­czaliśmy tunel, który omal nie stał się naszym grobem...

***

Tego dnia wieczorem pożegnaliśmy na lotnisku Juanitę. Zgodnie ze swoją zapowiedzią odleciała do Brazylii. Michaił nie próbował jej zatrzy­mać. Jednak gdy samolot oderwał się od pasa startowego, miał łzy w oczach.

- Szkoda - powiedział łamiącym się głosem. - Myślałem...

- Za bardzo tęskniła do swojej ojczyzny - powiedziałem w zadumie. - Nie ma w tym twojej winy...

ZAKOŃCZENIE

Siegfried von Haubitz został skazany na dwanaście lat więzienia za trzykrotne usiłowanie zabójstwa. Rola Malinowskiego w zamachu na Pana Samochodzika nigdy nie została wyjaśniona, a on sam wkrótce po proce­sie i kilkumiesięcznym areszcie wyjechał na Zachód. Sądząc po coraz licz­niejszych skandalach na rynku dzieł sztuki i zalewie genialnie wykona­nych falsyfikatów żyje i ma się dobrze... Echter nie udało się złapać. Nie wiemy, jaką drogą opuściła nasz kraj.

Nigdy nie zdołaliśmy odnaleźć skrytki „u generała”, której poszuki­wał Jerzy Batura. Musimy liczyć się poważnie z faktem, że nie rozwiąże­my tej zagadki. Nie znamy jego źródeł informacji.

Nie znaleźliśmy także ikony, której poszukiwał Michaił. Być może wisi w jednej z polskich cerkwi, może niszczeje w jakimś zapomnianym schowku, a może spłonęła... Nie wiemy, skąd Batura wydobył fotografię pochodzącą z archiwum Towarzystwa Opieki nad Zabytkami Przeszłości.

Pozostaje mieć nadzieję, że ikona pisana przez Winogradowa prze­trwała i kiedyś jeszcze ucieszy ludzkie oczy...

Klasztor na Solówkach musiał zadowolić się falsyfikatem wykona­nym przez genialnego fałszerza.

Po postrzale w głowę przez kilka miesięcy Pana Samochodzika drę­czyły uporczywe migreny i przemyśliwał nawet, czy nie przejść na wcze­śniejszą emeryturę, ale szczęśliwie wiosną przeszły jak ręką odjął...

122



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
PS 24 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Tajemnice Warszawskich Fortów
PS 26 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginiony Pociąg
PS 63 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Mumia Egipska
PS 31 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginione Poselstwo
PS 44 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Czarny Książę
PS 50 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Brązowy Notes
PS 36 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zagubione Miasto
PS 47 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Więzień Jasnej Góry
PS 56 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Adam z Wągrowca
PS 20 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Arka Noego
Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortow
PS 33 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Łup Barona Ungerna
PS 28 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Sekret Alchemika Sędziwoja
PS 39 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Wynalazek Inżyniera Rychnowskiego
42 Pan Samochodzik i Ikona z Warszawy Tomasz Olszakowski
PS 40 Oszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Potomek Szwedzkiego Admirała
Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i zaginiony pociag
24 A5 Pan Samochodzik i Tajemnice Warszawskich Fortów Tomasz Olszakowski
04 Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów

więcej podobnych podstron