PS 20 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Arka Noego


TOMASZ OLSZAKOWSKI

Pan Samochodzik i Arka NoegoWSTĘP

Zmrok zapadł wcześnie. Wiatr wył od wielu godzin, ciasna jaskinia wibrowała niczym wnętrze dzwonu. Przed wejściem wichura usypała wysokie zaspy z piasku i śniegu. Siedzący w głębi groty mężczyzna dorzu­cił do niewielkiego ogniska dwa kawałki drewna. Z kieszeni wyjął zega­rek na złotym łańcuszku. Zbliżył go do wątłego płomienia, aby odczytać, która jest godzina. Dochodziła druga nad ranem. Zadrżał i szczelniej zawinął się w nie wyprawioną końską skórę. Pięć godzin do świtu. Nie­spodziewanie wśród zamieci usłyszał stukanie kopyt. Z torby leżącej u swoich stóp wydobył dziwny rewolwer o bardzo grubej lufie. Wykonał go na zamówienie najlepszy rusznikarz w Chełmie. Strzelał nabojami dubeltówkowymi na dzika. Hrabia czekał trzymając zeszrywniały od zimna palec na spuście, ale dźwięki nie powtórzyły się. Zimno stawało się coraz bardziej przenikliwe. Odłożył rewolwer na kolana i wsunął zgrabiałe dło­nie pod skórę. Na mrozie stwardniała otaczając go jakby pancerzem. W ciemności po drugiej stronie ognia zalśniła para wilczych ślepi. Nie chciał strzelać. Bał się zdradzić swoją obecność, choć nie sądził, by ciągle go szukali. Zaklął wściekle. Mimo woli zaczął rozważać swoją sytuację.

Za pięć godzin rozwidni się. Przypnie narty i spróbuje wspiąć się na przełęcz. Do wsi Ahora nie może wrócić. Jedyna droga wiedzie więc na północ, ku żyznym dolinom Armenii. Ku krainie, w której jego pieniądze mają wartość. Namacał odruchowo skórzany portfel, a w nim gruby zwi­tek rosyjskich rubli. Chciał zapalić fajkę, ale nie miał już tytoniu. Przej­dzie przez równinę Arakesz. Jeśli Ormianie zaczaili się tam, pozabija ich.

Jeśli będzie ich zbyt wielu, ukryje się. Za dwa dni dotrze w bezpieczne miejsce. O ile oczywiście zamieć ucichnie do rana. Dorzucił do ognia jeszcze kilka patyków. Wystrzelił jasny płomień. Siedzący przy ognisku rozsupłał ukryty wewnątrz torby węzełek i dłuższą chwilę wpatrywał się w niewielki kawałek pociemniałego drewna. Wsunął go z powrotem na miejsce, a wyjął zeszyt oprawiony w skórę. Otworzył go w miejscu zało­żonym błękitną jedwabną wstążką. Atrament w piórze zamarzł, ale w bocznej kieszeni znalazł kopiowy ołówek. Poślinił jego koniec i zano­tował na wolnej kartce:

Jeśli nawet umrę, to nie zdołają utrzymać tego w tajemnicy. Moi następ­cy zdołają wedrzeć się na Aghń Dagh. Choć nie będzie to łatwe zadanie.

Kopiowy ołówek wypadł mu z kostniejących palców. Ukrył pośpiesz­nie dłoń w cieple za pazuchą. Zęby dzwoniły mu tak strasznie, że o mało nie odgryzł sobie języka, a potem nagły skurcz zacisnął szczęki. Siedzący zapadł w nerwową drzemkę. Wilcze ślepia jeszcze kilkakrotnie pojawiały się po drugiej stronie ogniska, ale zwierzę bało się przekroczyć dogasają­ce płomienie.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

PORANNY TELEFON • CZY BATURA MOŻE NAS PODSŁU­CHIWAĆ • CHEŁM, ULICA LWOWSKA • MAGAZYN NA STRYCHU • SKRUPUŁY PANA TOMASZA • CIĘŻARÓWKA Z BEZCENNYM ŁADUNKIEM

Brzęczący namolnie telefon wyrwał mnie z głębokiego snu.

- Halo? - wymamrotałem schrypniętym głosem w słuchawkę.

- Witaj, Pawle - głos szefa słychać było słabo, jakby pochodził z Księżyca. - Mam nadzieję, że nie obudziłem?

- Ależ szefie...

- Dobra, dobra. Nieważne. Jest dziesiąta.

Spojrzałem na zegarek i zamarłem. Faktycznie była dziesiąta. Od godziny powinienem był tkwić za biurkiem w Ministerstwie Kultury i Sztuki.

- Przepraszam, ja...

- Nieistotne. Miałem pracowity weekend. Możesz tu do nas przyje­chać?

- Do ministerstwa? Szef westchnął.

- Pawle, obudź się. Nie do ministerstwa. Jestem w Chełmie. Zaspana wyobraźnia podsunęła mi widok pana Tomasza przebrane­go w mundur i siedzącego w okopie z automatem w dłoni.

- W hełmie? - powtórzyłem.

- W mieście Chełm! - huknął. - Zapamiętaj adres. Ulica Lwow­ska?.

- Lwowska 7.

- To koło koło dworca PKS-u. Z pewnością znajdziesz. Powtórz adres.

- Lwowska 7. Miasto Chełm.

- Znakomicie. Pakuj się do pociągu i przyjeżdżaj. O 1207 z Dworca Centralnego, z przesiadką w Lublinie. Spodziewam się, że będziesz tu gdzieś na szesnastą.

- Stało się coś? - zapytałem ostrożnie.

Szef milczał, ale wyobraziłem sobie jak energicznie kiwał głową. Za­raz potem rozłączył się.

Był chłodny czerwcowy dzień. Chełm spodobał mi się już na pierw­szy rzut oka. Wyglądał na miłe, spokojne, senne, prowincjonalne mia­sto. W powietrzu unosiła się ledwo uchwytna atmosfera zapyziałej prowincji. Większość domów przy wiodącej do dworca ulicy pamięta­ła jeszcze pierwszą wojnę światową. Tylko sunące po dziurawym asfalcie samochody psuły to wrażenie. Na szczycie zza drzew prześwi­tywały kopuły kościoła. Z kamienic odpadał tynk malowany po raz ostatni jeszcze przed drugą wojną światową. Gdzieniegdzie rozsta­wiono rusztowania i odnawiano elewacje. Przeszedłem koło pawilo­nu spółki „Labirynt" i zakręciłem koło kościoła. Ulica Lwowska opa­dała w dół. Przyjemnie było dać odpocząć nogom. Przed kamienicą oznaczoną numerem siódmym stał samotny policjant. Popatrzyłem na budynek. Dom miał trzy piętra, sądząc po obramowanych okien pamiętał jeszcze stare carskie czasy. Mur znaczyło kilka paskudnych pęknięć. Zapukałem do masywnych dębowych drzwi.

- Kim pan jest? - zagadnął nieoczekiwanie milczący policjant sto­jący pod oknem.

- Paweł Daniec, Ministerstwo Kultury i Sztuki. Policjant podszedł bliżej.

- Czy może pan okazać jakiś dokument?

Pokazałem mu legitymację służbową. Kiwnął poważnie głową.

- Dziękuję. Sam pan rozumie - ostrożności nigdy zza wiele.

- Ale co tu się właściwie dzieje? Uśmiechnął się szeroko.

- Wyjaśnią panu wewnątrz.

Wyjął z kieszeni klucz i przekręcił go w zamku. Drzwi stanęły otworem.

- Niech pan uważa, podłoga jest mocno dziurawa - ostrzegł. Stanąłem zdezorientowany w sieni.

- Po schodach na górę - dobiegł mnie głos policjanta, a potem zazgrzytała zasuwka, gdy przekręcił od zewnątrz klucz w zamku. W bu­dynku było dość ciepło, ktoś napalił w piecach. Wdrapałem się na górę po długich trzeszczących schodach. Wreszcie stanąłem u stóp drabiny prowadzącej na tajemniczy strych. Z góry usłyszałem podniecony głos szefa. Wspiąłem się po drabinie i stanąłem oślepiony mrużąc oczy w świetle kilku halogenowych reflektorków. Jak mogłem się zorientować, strych zawalony był stosami rozmaitych rupieci i kartonowych pudeł.

- Hop, hop - pan Tomasz zawołał gdzieś zza stosu kartonów. Ominąłem chwiejną piramidę i prawie wpadłem na jego plecy. W powietrzu uniósł się kurz. Kilogramy kurzu.

- Witaj, Pawle - powiedział pan Tomasz. - Świetnie, że jesteś. Pomożesz w tej robocie.

Rozejrzałem się. Dwaj mężczyźni grzebali w wielkim stosie skórza­nych siodeł, jakichś szmat będących chyba w zamierzchłej przeszłości płaszczami oraz innych dziwnych rupieci. Potknąłem się o zardzewiałą zbroję husarską.

- Ostrożnie - ostrzegł mnie szef. - Patrz pod nogi, pełno tu bute­lek. Szkoda je rozdeptywać, niektóre pamiętają jeszcze początki ubiegłe­go wieku.

- Gdzie my jesteśmy? - wykaszlałem pytanie razem z dławiącym mnie kurzem. - To rekwizytornia jakiegoś teatru?

Dwaj grzebiący w rupieciach mężczyźni roześmieli się rozbawieni.

- Rekwizytornia? - parsknął jeden. - Panie Tomaszu, a mówił nam pan, że pański pomocnik skończył historię sztuki.

Zamarłem zaskoczony przypuszczeniem. Podniosłem z ziemi szablę. Była nieco zaśniedziała po wierzchu. Skóra pokrywająca pochwę popę­kała, ale zdobiące jelec drobne błękitne kamyki lśniły jak świeżo wypole­rowane. Przetarłem je dłonią.

- To przecież turkusy - wyjąkałem.

- Tak. To wszystko jest prawdziwe.

Poczułem zawrót głowy. Doszedłem do siebie piętro niżej. Leżałem na kanapie, a szef delikatnie mną potrząsał.

- Natrzeć mu skronie wódką - zaproponował ktoś ze strychu.

- Już mi lepiej - powiedziałem siadając. - Co to za strych?

- Coś w rodzaju prywatnego muzeum - uspokoił mnie pan To­masz. - Po prostu któryś z dawnych właścicieli był zapalonym kolekcjo­nerem.

- Przecież tego wszystkiego jest tyle, że można by zbudować drugie Muzeum Wojska Polskiego...

- No, nie przesadzajmy - zaprotestował pan Tomasz. - Muzeum Wojska Polskiego ma czterdzieści tysięcy eksponatów, z czego wystawia może koło tysiąca, a my na tym strychu jak do tej pory skatalogowaliśmy wstępnie kilkaset. Ale nie wątpię, że gdyby wtargnął tu na przykład Jerzy Batura, to miałby z czego utrzymywać się do końca życia. A i dla trzeciej generacji łowców dzieł sztuki by wystarczyło.

Uśmiechnąłem się wyobrażając sobie wielopokoleniową dynastię handlarzy z rodu Baturów i równie liczny klan walczących z nimi Panów Samochodzików.

- Do rzeczy - głos szefa sprowadził mnie na ziemię. - Musimy to wszystko wstępnie skatalogować. Potem popakować w pudła i przygoto­wać transport do Warszawy.

- Ciężko będzie.

- Kartony już mamy. Gorzej z ludźmi - uśmiechnął się. - Z inwentaryzacją poradzę sobie. Ty będziesz tylko znosił pudła na dół. Z tyłu podstawiona jest ciężarówka. Pilnuje jej drugi policjant.

- Nie można by wziąć do tego miejscowych? Nie ludzi z ulicy, ale zaufanych pracowników muzeum miejskiego? Twarz Pana Tomasza ściągnęła się.

- Jest z tym mały problem - powiedział. - Chodzi o to, że miej­scowe muzeum na razie nic o tym nie wie i na polecenie ministra ma tak pozostać. Odpowiadamy za to głową.

- A dlaczego?

Otworzył pudło stojące koło wersalki i wyjął z niego nabijaną mo­siężnymi płytkami uzdę końską.

- Popatrz na tą skórę, Pawle - powiedział. - Kruszy się, podpleśniała. Mosiądz koroduje. Wszystkie te przedmioty musimy poddać na­tychmiastowej konserwacji. Tymczasem miejscowe służby nie posiadają wystarczającego wyposażenia logistycznego.

Złapałem się za głowę.

- Chcecie im zwinąć sprzed nosa taki skarb tylko dlatego, że nie mogą go zakonserwować?

- Dokładnie tak. Sam przyznasz, że to chyba właściwe rozwiązanie. Zawahałem się.

- To nie powinno być tak - powiedziałem wreszcie. - Znaleziska dokonano na ich terenie. Wiele z tych przedmiotów to cenne pamiątki związane z przeszłością tych ziem.

Popatrzyłem w osłonięte okularami oczy pana Tomasza i dostrze­głem w nich wahanie. Usta ściągnęły mu się.

- Masz rację - powiedział cicho. - Ja też o tym myślałem, ale zdołałem na jakiś czas zagłuszyć głos sumienia. Co proponujesz?

Zamyśliłem się. Rozważałem wszystkie za i przeciw. Wreszcie ode­zwałem się. Mówiłem wolno starannie dobierając słowa.

- Nie ulega wątpliwości, że przedmioty te należy stąd zabrać. I poddać w Warszawie konserwacji. Najlepszym wyjściem będzie wy­wiezienie ich, ale jednocześnie należy przekazać pracownikom miej­scowego muzeum pełną kopię inwentarza, na podstawie której będą mieli potem możliwość dochodzenia swoich praw i przynajmniej wy­pożyczenia tych zabytków z Warszawy celem zorganizowania wystaw tematycznych.

Pan Tomasz poweselał.

- Sprytnie - powiedział.

- Ależ szefie...

- Tak właśnie zrobimy. Jak się czujesz?

- Już mi przeszło. Po prostu to oszołomienie...

- No to do dzieła.

Siedem godzin później padałem ze zmęczenia, ale prawie wszyst­kie pudła znalazły się na dole, bezpiecznie zamknięte w metalowym brzuchu ciężarówki. Wdrapałem się na górę. Pan Tomasz siedział na fotelu z filiżanką kawy w dłoni. Opadłem na sąsiedni fotel. Z boku wyglądało to nawet zabawnie. Panowie Konrad i Zbyszek stawali przed szefem z wygrzebanym przedmiotem w dłoniach. On unosił aparat fotograficzny „Minolta", wciskał ustawienie ostrości. Cicho brzęczał zoom, potem ręka szefa wciskała guzik i błyskał flesz.

- Siodło kawaleryjskie, lata pięćdziesiąte XIX wieku, srebrzony mosiądz. Stan zachowania czwarty. Numer ewidencyjny C17 łamane przez 781. Zdjęcie numer dwadzieścia sześć, rolka piętnasta. Pudło numer sto trzydzieści jeden.

Wyręczyłem go w wypełnianiu formularza, za co był mi wdzięczny. Dochodziła północ. Mocna kawa pachniała upojnie. Wreszcie długopis zaczął wypadać mi ze zdrętwiałych palców. Policjant sprzed domu wyco­fał się do sieni. O północy zmienił go kolega. Wreszcie Pan Tomasz prze­rwał pracę.

- Wystarczy na dzisiaj - powiedział. - Wszyscy spać. Zatrzasnęliśmy klapę i zapieczętowaliśmy ciężarówkę, a do drzwi przy­czepiliśmy alarm.

Pan Tomasz urządził pobudkę o siódmej rano. Odświeżyłem się wodą zaczerpniętą z pompy na podwórku, potem wyskoczyłem do sklepu na­przeciwko i kupiłem co trzeba na śniadanie. Oczywiście dla pełnego oprzy­tomnienia nieodzowna okazała się kawa, choć poprzedniego wieczoru wypiłem jej tyle, że czułem do niej serdeczne obrzydzenie. Szef wyraźnie śpieszył się, chciał jeszcze przed południem wyprawić transport w drogę. Na szczęście na strychu pozostało już niewiele zabytków. Zaledwie dwie­ście. Po pięciu godzinach roboty zapakowane czekały na wyjazd.

- To duże ryzyko przewozić ten ładunek tak za jednym zamachem - zauważyłem.

Pan Tomasz uśmiechnął się lekko.

- Najlepszą bronią jest tajemnica - powiedział. - Nie wątpię, że Jerzy Batura na wieść o tym, że przez kraj będzie jechać ciężarówka wy­pełniona zabytkami wartości lekko licząc dwu milionów nowych złotych, zorganizowałby zasadzkę na drodze... Zresztą może go przeceniam.

- Czy naprawdę wszystko utrzymane jest w tajemnicy? - zagadną­łem. - Załóżmy, że Batura podsłuchał naszą rozmowę. Wie, że poje­chałem do Chełma. Jeśli zorientował się, że pan wyjechał sobotnim świ­tem jedyną ciężarówką ministerstwa gdzieś w Polskę, to składając te dwa fakty może się zaczaić przy szosie na Stołpie, bo to najkrótsza droga do Warszawy. Jeśli zna numery wozu, a myślę, że ich zdobycie nie jest du­żym problemem, to sądzę, że z zasadzką już może czekać. Proszę też nie zapominać, że ktoś z ministerstwa „sypie".

Pan Tomasz uśmiechnął się rzucając mi przenikliwe spojrzenie znad okularów.

- Pomyśleliśmy o tym - powiedział.

W tym momencie na podwórko wszedł młody policjant, niosący pod pachą wypchaną torbę.

- Witam panów - powiedział. - Kapitan Iwanczuk. Jestem na polecenie komendanta wojewódzkiego odpowiedzialny głową za cięża­rówkę i jej ładunek.

Uścisnęliśmy sobie dłonie przedstawiając się. Obejrzał uważnie sa­mochód.

- Rygle z tyłu wyglądają solidnie - powiedział. - Numery reje­stracyjne to pewien problem - z torby wydobył dwie tablice. - Zaraz je wymienimy.

Popatrzył w zadumie na bok pojazdu. Z torby wyjął duży rulon i szmatkę. Przetarł starannie lakier, a następnie zręcznie nakleił wielką nalepkę. Pan Tomasz zachichotał.

- Ubojnia przemysłowa ŚWINTEX w Chełmie - przeczytał. - Dostarczamy mięso wołowe, wieprzowe i cielęcinę.

Na boku samochodu pysznił się obrazek przedstawiający uśmiech­niętą świnię z kwiatkiem w zębach.

- To nie wszystko - powiedział kapitan. - Zaraz za Lublinem wykonamy ponowną zmianę tablic rejestracyjnych i wyglądu wozu - rozwinął kolejny rulon, który informował: „Rzeźnia Sanitarna i Fabryka Kleju Kostnego ALTAIR".

Pan Tomasz chichotał, a ja ledwo zdołałem się powstrzymać.

- No, a gdyby przyszło co do czego... - rozchylił torbę. Wewnątrz leżał pistolet maszynowy uzi i kilka granatów.

- Mam CB-radio i telefon; w każdej chwili mogę wezwać posiłki. Sądzę, że mogą panowie spać spokojnie. Pan Tomasz uśmiechnął się szeroko.

- No cóż. Pozostaje mi życzyć panu szerokiej drogi. Pożegnaliśmy się i samochód odjechał.

- Myślałem, że my też wracamy? - zdziwiłem się.

- No, niezupełnie. Teraz wreszcie nadszedł czas, by cię wtajemni­czyć w moje plany. Znaleźliśmy coś na tym strychu.

- Co jeszcze? - zdumiałem się.

- Chodźmy - pan Tomasz wykonał ręką zachęcający gest. Ruszyliśmy ulicą Lwowską pod górę.

ROZDZIAŁ DRUGI

W KREDOWYCH PODZIEMIACH • ZŁOTA ZAUSZNICA • CO WIDNIEJE NA MONETACH BOLESŁAWA CHROBREGO • JASKINIA DUCHA BIELUCHA • PEKAES DO WOJSŁAWIC

Drzewa kwitły, powietrze pachniało upojnie. Z parku ruszyliśmy w dół i zatrzymaliśmy się przed pawilonem spółki „Labirynt".

- Cóż to za spółka? - zdziwiłem się. Pan Tomasz uśmiechnął się tajemniczo.

- Chodź, to zobaczysz.

Weszliśmy. Na wprost wejścia za ladą siedziała miła ruda panienka. W pawilonie wystawiono dużą ilość rzeźb i obrazów, wszystko po dość przystępnych cenach.

- Dwa bilety - uśmiechnął się do panienki mój szef. Zainkasowała pieniądze. Z zaplecza zawołała dziewczynę, może szes­nastoletnią.

- Popilnuj interesu - powiedziała do niej. - A my sobie pójdzie­my pozwiedzać.

Dziewczyna wręczyła nam dwie świece. Rudowłosa kobieta otworzy­ła niepozornie wyglądające drzwi w ścianie. Po kilkudziesięciu betono­wych schodkach zstąpiliśmy do podziemia. Chodnik wykuty w kredowej skale opadał w dół.

- Podziemia w Chełmie zaczęto drążyć w XVI wieku - powiedzia­ła nasza przewodniczka. - Ogólna długość korytarzy jest trudna do osza­cowania. Wiele z nich po inwentaryzacji w latach pięćdziesiątych musia­no zasypać. Obecna trasa udostępniona turystom liczy dwa i pół kilome­tra. Wiemy o istnieniu jeszcze nieprzebadanego kompleksu podziemi pod Górką. Ostatnio przystąpił do ich badania magister Stanisław Gołub.

Zatrzymaliśmy się koło podświetlonej gabloty. Wewnątrz znajdował się rysunek przedstawiający schemat studni na rynku i jej połączenie z podziemnymi korytarzami. Obok leżała nieduża złota tarczka - zausznica.

- Ta zausznica pochodzi zapewne z początków XIV wieku - wyjaśniła przewodniczka. - Znaleziono ją podczas badania podziemi. To jeden z najciekawszych zabytków. Ta w gablocie to oczywiście kopia. Pan Tomasz pochylił się, wpatrywał się w nią chwilę.

- Co o tym sądzisz, Pawle? - zagadnął. Popatrzyłem uważnie.

- Dwa pawie splecione ogonami. Paw to symbol często występujący na monetach Lewantu. I zdaje się na bawarskich z X wieku. Prawdopo­dobnie wizerunek właśnie pawia, a nie orła, i to zaczerpnięty z monet bawarskich widnieje na monecie Bolesława Chrobrego, reprodukowa­nej na banknocie dwudziestozłotowym. Tak twierdzi nasz najwybitniej­szy numizmatyk, profesor Stanisław Suchodolski. Te pawie mogą wska­zywać na wpływ sztuki bizantyjskiej, a może i pośrednio ruskiej.

Pan Tomasz pokręcił głową z dezaprobatą.

- Zwróć uwagę, mój drogi, na sposób w jaki splatają się ogony tych ptaków.

- Przecież to bardzo podobne do ornamentyki zoofiguratywnej ple­mion normańskich - wykrztusiłem. - Styl reprezentowany przez zna­leziska brosz żółwiopodobnych z Birki albo zakończenia rogów z Visby...

- No właśnie. Czy zatem nie należałoby datować tego kawałka zło­ta na XI wiek? Zamyśliłem się.

- Może, ale ta stylizacja jest bardzo uproszczona w porównaniu z bogatą ornamentyką znalezisk z terenów Skandynawii. Uśmiechnął się lekko.

- Nie zapominaj, jak daleko od warsztatów złotniczych Birki znaj­dujemy się w tej chwili. A wtedy te odległości były jeszcze trudniejsze do pokonania.

- To może być wtórne zapożyczenie. Nie bezpośrednio od wikin­gów, ale od ich zeslawizowanych potomków z Rusi. Przecież dynastia Rurykowiczów pochodziła od Ruryka - wodza normańskiego, który zapuścił się na tereny Rusi i tam się osiedlił. Wystarczy zresztą porównać ukraińskie godło. Tryzub to dwie splecione litery. Sposób splecenia jest dość podobny. Przecinające się szerokie wstęgi metalu...

- No co ty! - zgromił mnie szef. - Naoglądałeś się odznak Strzel­ców Siczowych i Ukraińskiej Powstańczej Armii i wydaje ci się, że tryzub musi się splatać. Porównaj monety Włodzimierza Wielkiego i jego na­stępców.

- Przepraszam, szefie. Ale jeśli jest to zapożyczenie ruskie z czasów Rurykowiczów to, o ile są to faktycznie pozostałości wpływu ornamenty­ki normańskiej, chyba należy założyć, że nie są starsze niż z X-XI wieku. Jeśli zestawi się daty penetracji normańskiej na Rusi...

Tymczasem odeszliśmy dość daleko od gabloty. Zapaliliśmy świece. W ich mdłym świetle cienie stały się bardziej czarne, a poznaczone ślada­mi kilofów ściany nabrały widmowych kształtów. Zatrzymaliśmy się w sporej komorze.

- Ta sala nazywana jest komorą ducha Bielucha - powiedziała prze­wodniczka. - Istnieje legenda, że ten, kto przyłoży tu rękę do ściany i wypowie życzenie, może liczyć na jego spełnienie. Proszę zgasić świece. Życzenie należy wypowiedzieć w ciemności.

Zgasiła swoją latarkę. Nieoczekiwanie pochłonął nas atramentowy mrok. Zrobiłem ostrożnie krok w bok i wyciągnąłem dłoń. Ściana była wilgotna i nieprzyjemna w dotyku. Niespodziewanie usłyszałem gdzieś w ciemności szept pana Tomasza. Wyłowiłem tylko dwa słowa. Moje imię i coś w rodzaju Agridag... Nie zdążyłem wypowiedzieć swego życzenia, bo oto w ciemności pojawiły się dwie żaróweczki imitujące oczy, a za nimi odziana w białe prześcieradło postać.

- Witajcie w moim królestwie - powiedziała postać. - Jestem duch Bieluch, władca tych podziemnych korytarzy...

Wysłuchaliśmy do końca przemówienia ducha, a gdy zniknął zapali­liśmy świeczki i ruszyliśmy za przewodniczką w ciemność. Szef był dziw­nie zamyślony. Chłodne wiosenne powietrze po opuszczeniu lochów wydało się nam ciepłe jak zupa. Ruszyliśmy wolno ulicą.

- Powinni trochę lepiej przestudiować folklor tych stron - powie­dział wreszcie szef po chwili zadumy.

- Dlaczego?

- Duch.

- Nie rozumiem. Był bardzo sympatyczny. Pan Samochodzik uśmiechnął się szeroko.

- No właśnie. Sympatyczny. Podczas inwentaryzacji podziemi pro­fesor Wiktor Zin odkrył w wielu miejscach na ścianach korytarzy rysunki naskrobane opalonymi ogarkami łuczywa. Przedstawiały to, czego bali się górnicy. Ducha białego niedźwiedzia. Pana podziemi kredowych. Istotę okrutną i złośliwą walącą im na głowy bryły marglu. Aby wkupić się w jego łaski ustawiali mu miseczki z miodem w charakterze ofiary.

- To bardzo ciekawe. Ale z drugiej strony straszenie ludzi naprawdę strasznym duchem...

Pan Samochodzik wyciągnął z kieszeni zegarek i przyśpieszył kroku. Dotarliśmy na dworzec PKS-u.

- Pojedziemy do Wojsławic - zadecydował przy kasie. - Przeno­cujemy u mojego znajomego, a przed południem mamy umówione spo­tkanie.

- Spotkanie. Szefie, chciałbym się dowiedzieć, po co właściwie...

- Pocierp jeszcze trochę. Myślałem, że opowiem ci o tym w podzie­miach, ale tam nie było odpowiedniej atmosfery - uśmiechnął się ta­jemniczo.

Nie pytałem dalej. Znałem pana Tomasza na tyle dobrze, żeby cze­kać aż sam zdradzi swoją tajemnicę. On tymczasem uśmiechnął się za­gadkowo. Na autobus czekało mnóstwo ludzi. Wtłoczyliśmy się wreszcie do środka. Pan Tomasz zdobył miejsce siedzące koło posępnego starusz­ka ubranego w jakiś powyciągany nierozpoznawalny łach. Słońce zacho­dziło już. Autobus wytoczył się z miasta w ciemność. Pędził wąską asfal­tową szosą gdzieś na południe. Kierowca puścił na cały regulator radio, nadawano akurat jakąś audycję poświęconą muzyce disco polo. Ludzie wokoło nieustannie gadali. To mnie zaskoczyło. W Warszawie w autobu­sie zdarzało się czasem, żeby ktoś z kimś rozmawiał, ale tu mówili wszy­scy jednocześnie. Każdy spotkał kogoś znajomego. Siedzący koło szefa staruszek kurzył koszmarnego skręta. Kłęby sinego tytoniowego dymu zasnuły wszystko jak mgła. Nogi trochę cierpły mi w kolanach. Staruszek wyjął z kieszeni zamykaną popielniczkę i rozgniótł w niej peta, po czym z kieszeni wyciągnął płaską manierkę. Pociągnął z niej spory łyk, po czym podał panu Tomaszowi. Szef popatrzył na niego pytająco.

- Coś pan zmęczony - powiedział staruszek. - To na poprawę humoru. Nieczęsto spotykam w tym autobusie naukowców z Warszawy.

Pan Tomasz pociągnął łyczek i podał mi manierkę. Spróbowałem ostrożnie. Zawarty w niej alkohol miał podejrzany zapach i był upiornie mętny. Smakował trochę jak śliwowica. Oddałem manierkę staruszkowi.

- Skąd pan wie, że jesteśmy naukowcami? - zagadnął Pan Samo­chodzik.

Staruszek błysnął w półmroku konstelacją złotych zębów.

- To proste - powiedział. - Tylko pan w autobusie ma okulary. Rozejrzałem się nieznacznie. Mówił prawdę.

- Co to było? - wskazałem gestem manierkę.

- Bimber ze śliwek. Mój wyrób. Noc taka chłodna, trzeba się trochę rozgrzać.

Bimber w żołądku faktycznie mnie rozgrzewał. Muzyka lejąca się z odbiornika kierowcy nieoczekiwanie wydała się całkiem przyjemna. Sta­ruszek tymczasem poprawił torbę, którą piastował na kolanach i wydo­był z niej kawał kiełbasy. Rozłamał go na trzy części i podzielił się z nami. Przypomniałem sobie, że od rana nic nie jadłem.

- I co sprowadza wielkich naukowców w nasze strony? - zagadnął nasz towarzysz.

- Mamy parę pytań do proboszcza z Wojsławic - powiedział pan Tomasz. - Chcemy go zapytać, co wie o podróży hrabiego Alojzego. Staruszek pokiwał głową poważnie.

- Tak, proboszcz zajmuje się historią. Wypytywał ludzi. Dużo wie, choć oczywiście nie wszystko. Hrabia jeździł do Włoch i do Ziemi Świę­tej . Był też w Turcji i - uśmiechnął się dziwnie - nie tylko on. Byli i inni.

Jego chytra mina świadczyła, że on sam wie o wiele więcej, ale mil­czał.

- Jeśli zostaną wam jakieś pytania - pogrzebał w kieszeni i wydo­był z niej zatłuszczony strzęp papieru pakowego, na którym ktoś za po­mocą dziecinnej drukarenki odbił koślawe literki - to jest moja wizy­tówka. Mieszkam na Starym Majdanie. Wpadnijcie kiedyś. Dawno już nie gadałem z cywilizowanymi ludźmi - mruknął do pana Tomasza i wyciągnął z kieszeni kurtki okulary w plastikowej oprawce.

- Ja też jestem intelektualistą - szepnął, a potem opadł na fotel i nasunąwszy maciejówkę na oczy zapadł w drzemkę. Pan Tomasz od­wrócił się w moją stronę.

- Popatrz na tych ludzi - powiedział.

Nad moją głową jakiś chłop trajkotał jak katarynka o cenach żywca.

- Widzisz? Ile w nich życia...

Powietrze pachniało tanimi kosmetykami, kiełbasą, naftaliną, stęchli-zną, wilgotną tekturą. Przez uchylone okno lała się ożywcza woń sosno­wego lasu. Powietrze na zewnątrz musiało być chłodne. Odetchnąłem całą piersią. W moje uszy nadal wdzierał się jazgot muzyczki. I nagle poczułem, że Pan Tomasz ma rację. Czułem się zanurzony w samej esensji życia. Otaczali mnie kochani rodacy. Sól ziemi.

ROZDZIAŁ TRZECI

MAREK ETTER • KLĄTWA NAD RODEM POLETYŁŁÓW • DZIENNIK HRABIEGO ALOJZEGO • CZY WIERZĘ W ARKĘ NOEGO

Dom przyjaciela pana Tomasza leżał dość daleko od Wojsławic. Szliśmy szosą, a wiejący nad polami wiatr był z każdą minutą zimniejszy i bardziej przenikliwy. Wreszcie stanęliśmy przed sporym budynkiem z czerwonej cegły. Szef załomotał w drzwi. W oknach było ciemno.

- Pewno poszli spać - zawyrokowałem.

- Gdzie tam - pokazał mi smugę światła sączącą się z okienka piw­nicy.

Po chwili drzwi otworzyły się ze szczękiem. Wyjrzała przez nie lufa karabinu, a za nią głowa chłopaka lat około dwudziestu.

- A, przyjechaliście - powiedział. - No to zapraszam.

Wewnątrz domu było ciepło i pachniało myszami. Gospodarz zapalił światło. Miał czarne włosy, ciemne oczy, a nad górną wargą niewielki wąsik.

- Marek Etter - przedstawił się.

- Paweł Daniec.

Pan Tomasz nie musiał się przedstawiać. Na pierwszy rzut oka widać było, że się znają.

- Zapraszam na pokoje - rzekł gospodarz.

Weszliśmy do niedużego pobielonego wapnem pokoiku. W kącie drzemał kaflowy piec, naprzeciw niego, koło okna, stała duża drewniana szafa podziurawiona przez korniki. Przy stole o blacie poznaczonym dzie­siątkami draśnięć nożem i niezliczonymi śladami szklanek stała szeroka ława z wysuwanym siedzeniem. Gospodarz zapalił wiszącą u powały ża­rówkę i zniknął. Wrócił po chwili z bochnem chleba, pętem kiełbasy i wielkim majchrem. Na stole położył świeżą gazetę, pokroił zręcznie chleb i znowu wyszedł. Wrócił z wiadrem wody, prymitywną grzałką zro­bioną z brzeszczota piłki do metalu i puszką herbaty.

Zasiedliśmy do spóźnionej kolacji.

- Dawno pan nie zaglądał, Panie Samochodzik - powiedział go­spodarz. - Dzieckiem byłem, ale pamiętam pański wehikuł. Tatko wte­dy wyklepał błotnik. Służy jeszcze?

- Niestety - pan Tomasz pokręcił smutno głową. - Nie ma już wehikułu. Ale błotnik był znakomity.

- I cóż was tu sprowadza?

- Szukamy informacji o Alojzym Poletylle. Marek pokiwał głową.

- Poletyłłowie. Pamiętam, dziadek opowiadał. To wszystko - mach­nął dłonią w stronę niewidocznych w ciemności za oknem pól - było kiedyś ich. A teraz jest nasze - spojrzał wyzywająco. - Nawet im tego nie re-pry-wa-ty-za-tują - przesylabizował, ale i tak z błędem. - Wy­marli jeszcze przed wojną.

- Co wiesz o tym Alojzym? - zagadnął mój szef.

- O Alojzym? Nic. Dziadek opowiadał o Mikołaju. Ten był ostatni. Majątek przetrącił, skonfiskowali go za długi. Budynki rozebrał, żeby sprzedawać cegłę. Tak nisko upadł. Potem w pałacu była szkoła, a teraz już go nie ma. Tylko filar z bramy folwarku został, ruiny oranżerii i widać miejsce, gdzie stajnia dworska stała.

Woda w wiadrze zagotowała się. Herbata była dobra i bardzo moc­na. Gospodarz zastanawiał się dłuższą chwilę.

- Były jakieś listy znalezione na strychu po nich - powiedział. - Ale to już dawno temu. Wszystko przepadło. Niektóre zabrali ci z muzeum w Chełmie. Zresztą nic w nich ciekawego chyba nie było. Opowiem wam jeszcze o jednym. To Jan Poletyłło, syn Franciszka, przedostatniego dzie­dzica, w którego uderzyła klątwa wisząca nad rodem i nad tą ziemią. Zwa­riował. Jako młody chłopak uciekł z domu. Pojechał w świat, do Berlina. Czytaliście Londona? On chyba też. Usadowił się na tylnej osi wagonu w pociągu. Można się tam było ulokować nie gorzej niż pod podwoziem TIR-a. Tyle tylko, że nie przewidział jednego. Usadowił się akurat pod kiblem i gdy dojechał na miejsce cały był oblepiony fekaliami. Wyszedł na peron w Berlinie, smród na dwadzieścia metrów, zaraz go zgarnęli i ode­słali w ramiona tatusia. A on go zamknął w pałacu. Jan jeszcze parę razy uciekał, aż wreszcie pogryzł go pies. Zachorował na wściekliznę i umarł. A któryś z nich, już nie pamiętam który, urządził wykopaliska na Zamczy­sku. Wina z zamkowych zapasów mu się zachciało. A zamek to Szwedzi spalili podczas „potopu". Na czym to ja stanąłem?

- Wino z piwnic - podpowiedziałem.

- A właśnie. Kopał i znalazł zamurowane drzwi. Było już późno, odłożył otwarcie do następnego dnia. A w nocy miał sen, w którym jakiś głos mu powiedział: „Jeśli te drzwi otworzysz, to głowę nałożysz na to, co tam znajdziesz". Spietrał się i kazał te drzwi zasypać. Ale nie pamiętam, który to był. Może Aureli? On się interesował zabytkami, we Włoszech siedział. To może on. Alkoholem też się interesował, nie mniej niż oni wszyscy. Głównie to Mikołaj przechlał te folwarki. No, zostawię was. Jak­byście czegoś potrzebowali, to jestem w domu obok. Koce są w ławie, woda w studni.

Wyszedł. Trzasnęły drzwi wejściowe. Pan Tomasz podniósł porzuco­ny w kącie karabin. Trzasnął zamkiem.

- Stary mosin - stwierdził. Wziąłem broń do ręki.

- Zupełnie zardzewiały - zauważyłem. - Gdybyśmy byli rabusia­mi...

Szef otworzył walizeczkę.

- Teraz jest odpowiednia pora - powiedział. - Ale usiądź wygod­nie, bo to będzie długa opowieść.

Rozsiadłem się na ławie. Żarówka pod sufitem rzucała paskudne żółte światło, cienie rysowały się ostro na ścianach.

- Dwadzieścia lat temu, gdy byłem piękny i młody - roześmiał się - na Kercelaku, to takie słynne targowisko w Warszawie, niestety już nie istniejące, kupiłem za psie pieniądze obraz. Wtedy wydał mi się bardzo ładny, ale potem poszedłem na historię sztuki i nauczyłem się odróżniać piękno od kiczu. Obraz ten wyglądał tak.

Z portfela wyjął czarnobiałe zdjęcie. Brzeg fotografii był powycinany w ząbki.

- Jak widzisz, przedstawia on coś w rodzaju skrzyni leżącej na śniegu.

- Bardziej wygląda to na szopę - zauważyłem.

Uśmiechnął się. Zapalił zapalniczką świeczkę, po czym poszedł i oświetlił ciemny kąt za szafą. Wisiał tu obraz identyczny jak ten na foto­grafii.

- Popatrz - powiedział.

Podszedłem. Obraz dał się zdjąć ze ściany. Przenieśliśmy go i położy­liśmy na stole.

- Oświetlenie jest fatalne, ale co możesz o nim powiedzieć? - szef podał mi lupę.

Przyglądałem się przez chwilę detalom.

- Malował kompletny amator - zauważyłem. - Cienie gór ukła­dają się inną stronę niż cienie tej rzeczy. Światłocień także jest zupełnie zakłócony. I coś nie tak jest z perspektywą.

- No właśnie.

Rzuciłem obojętnie fotografię na obraz.

- Myślę, że to ten sam - zauważyłem - ale są drobne różnice. Starłem rękawem kurz. Farby były mocno wyblakłe.

- Mów dalej - pan Tomasz wpatrywał się w mrok za oknem.

- Sądzę, że obraz powstał w latach osiemdziesiątych ubiegłego wie­ku. Oczywiście mogę się mylić nawet o pięćdziesiąt lat w każdą stronę, bo malował amator. Poza tym nowinki w dziedzinie kanonów na prowincję zawsze docierają z opóźnieniem.

- Lata pięćdziesiąte XIX wieku - mruknął pan Tomasz i rzucił na stół kolejną fotografię, błyszczącą odbitkę z polaroidu.

- No to mamy numer trzeci - powiedział.-Był na strychu w Cheł­mie.

Trzeci obraz był najlepiej namalowany.

- To łódź, a nie skrzynia - zauważyłem. - Co to ma być? Widok Arki Noego leżącej na lodowcach Araratu?

Pan Tomasz odwrócił się uśmiechnięty. Z walizeczki wyjął zeszyt opra­wiony w sparciałą, pogryzioną przez mole, skórzaną okładkę.

- Numer cztery - powiedział kładąc go przede mną.

Otworzył w miejscu założonym przedwojennym banknotem dwudzie-stozłotowym. Szkic zajmował dwie strony notatnika. Przedstawiał statek leżący na lodowcu. W tle widać było podwójny szczyt.

- A więc według tego zostały namalowane?

- Zgadza się. Mamy z tym mały problem. Szczyt... zresztą może ty powiesz?

- To chyba zaznaczenie umowne? Straszliwy skrót perspekty­wiczny.

Przypatrzyłem się przez lupę.

- Szczyt został dorysowany później. Ołówkiem o innej twardości.

- Właśnie. W czerwcu zdaje się chciałeś brać urlop? Żeby powspi-nać się na skałki?

Popatrzyłem zaskoczony. Uśmiechnął się. Zamknąłem notatnik, a potem wiedziony impulsem otworzyłem go na stronie tytułowej.

Alojzy Poletyłło

Diariusz z peregrynacji do Ziemi Świętej i Armenii

Przewracałem kolejne kartki, ale upstrzone były tylko mieszaniną plam granatowego koloru.

- Pisał początkowo piórem, a potem używał kopiowego ołówka - powiedział szef. - Daje się czytać mniej więcej do trzydziestej strony. Dalej, niestety nie -wzruszył ramionami. - Jeśli nawet opisał drogę, to niewiele nam z tego przyjdzie. - Co wiesz o Arce Noego? - szef nadal się uśmiechał.

- Chodziłem w szkole na religię. Czytałem też Stary Testament. Noe zbudował Arkę. Zabrał na nią po parze zwierząt ze wszystkich gatun­ków. Choć według innej wersji zabrał po siedem par zwierząt czystych. Zabrał też zapasy. Potop trwał czterdzieści dni...

- No, niezupełnie - sprostował z uśmiechem pan Tomasz. - Czter­dzieści dni padał deszcz. Zanim wody opadły, musiało minąć jeszcze kil­ka miesięcy.

- Arka osiadła na szczycie góry Ararat. Stamtąd potomkowie No­ego rozeszli się po ziemi. O Arce spoczywającej nadal na Araracie wspo­mina zdaje się Marco Polo.

- Marco Polo był blagierem pierwszej wody. Ale dotarł co najmniej do Iranu. Mógł przejeżdżać koło Araratu.

- Dlaczego blagierem? - zdenerwowałem się.

- Dlatego, że nazwy chińskich prowincji podał w postaci używanej właśnie w Iranie. Prawdopodobnie nigdy nie był w Chinach, a informacje zdobył od przyjezdnych kupców. No, nieważne. Koło Araratu mógł prze­jechać. Mógł też słuchać kupców jadących z Armenii, co właściwie na jedno wychodzi. Nie wspiął się na górę, żeby oglądać Arkę z bliska, co tym samym dyskwalifikuje jego relację. Ale w 318 roku naszej ery na Ararat wspiął się ormiański zakonnik, święty Jakub z Medzypinu. Z góry zniósł nieduży kawałek drewna, z którego wykonano krzyż, obecnie jed­ną z najcenniejszych ormiańskich relikwii, przechowywany w katedrze w Eczmiadzynie. W 1989 roku wystawiono go na widok publiczny. W XIII wieku na górę wspiął się Jehan Haithon, mnich ormiański. Podobno bywali tam także cesarze bizantyjscy. Wiele mówi się o wyprawach organi­zowanych w ubiegłym wieku. Liczba relacji sięga kilkudziesięciu. W cza­sie pierwszej wojny światowej górę miała badać ekspedycja wysłana przez cara Mikołaja II, ale dziwnym trafem nie odnaleziono żadnego z jej uczest­ników.

Uśmiechnął się.

- W drugiej połowie naszego wieku kilku zapaleńców parokrotnie wspinało się na górę i niektórzy nawet coś tam widzieli.

- Więc nasz hrabia Alojzy był jednym z tych, którym udało się wdra­pać na Ararat.

- Na podstawie jego szkicu namalowano co najmniej siedem obra­zów.

- Czy możemy wierzyć jego relacji?

- Aby odpowiedzieć na to pytanie musimy dowiedzieć się, jakim był człowiekiem. Mam nadzieję, że nastąpi to już jutro. A na razie pora spać.

- Szefie, nie chcę być natarczywy, ale dlaczego wspomniał pan o moim urlopie?

- Jutro - uciął pan Tomasz i wyciągnąwszy się na zapadającym łóżku nakrył się pledem. Wysunąłem skrzynię ławy. W zagłębieniu po zdjęciu deski, na której siedziałem, odkryłem pachnący myszami siennik i postrzępiony koc. Zgasiłem żarówkę wiszącą u powały i niemal natych­miast zapadłem w sen.

ROZDZIAŁ CZWARTY

NAPIS NA BELCE I BUTELECZKA • SKRYTKA • MODLITEWNIK, ŁAŃCUSZEK ARYSTOKRATA • TAJEMNICE DENDRO-CHRONOLOGII

Obudził mnie promień słońca, który przebił się przez szybę i poła­skotał mnie w nos. Przeciągnąłem się, a potem popatrzyłem na sufit.

- O rany! - jęknąłem.

Pan Tomasz otworzył oczy. Środkowa belka stropowa była rzeźbio­na. Wzdłuż całej niemal jej długości ciągnął się napis wykonany niezwy­kle ozdobnym literami.

AGHRI DAGH HIC EST OCCULTATA SANCTA ARCA

- Znasz łacinę? Jasne, że znasz - powiedział.

- Tu jest ukryta święta Arka?

- No właśnie. Pierwsze dwa słowa to jak adres. Aghri Dagh. Po turecku Góra Bólu, czyli Ararat. Usiadłem zrzucając z siebie koc.

- To w pewien sposób potwierdza legendę hrabiego.

- Nie potwierdza niczego poza tym, że hrabia chwali się takim wła­śnie wyczynem. Na razie nic innego nie możemy zakładać. Skocz do studni, wyciągnij wiadro, trzeba się trochę ogarnąć, zanim spotkamy się z księ­dzem. My ludzie cywilizowani, naukowcy z Warszawy, musimy dbać o pozory - zachichotał.

Zaczerpnąłem wiadro wody. Jak spod ziemi wyrósł gospodarz. Po­kazał mi, gdzie jest kuchnia. Rankiem napalił w piecu. Postawiłem wia­dro na płycie, żeby zagrzała się trochę. Wróciłem do pokoju. Szef wła­śnie wstał i robił sobie śniadanie. Przyłączyłem się. Potem po kolei ucy­wilizowaliśmy swój wygląd za pomocą wody i mydła. Moje ubranie nadal było strasznie czuć myszami, ale miałem nadzieję, że wywietrzeje. Posta­nowiłem na pożegnanie zrobić zdjęcie belki i obrazu. Wziąłem aparat szefa i wycelowawszy obiektyw, podkręciłem nim dla wyregulowania ostrości. Obiektyw powiększył obraz belki, a gdy kręciłem pierścieniem spo­strzegłem jeszcze coś. Jedna z liter odrobinę różniła się kolorem. Popa­trzyłem na nią uważnie. Wokoło biegła cienka czarna obwódka. Szczeli­na?

Wskoczyłem na stół i sięgnąłem dłonią. Wszedł szef, parował cie­płem i wilgocią.

- Co tam zauważyłeś? - zagadnął.

- Jedna litera została chyba zrobiona z innego drewna i wstawiona. Podał mi szwajcarski scyzoryk.

- No to zabaw się w McGyvera - mruknął. Po kilku próbach wydłubałem literę.

- Belka jest bukowa, a litera chyba z jesionu - powiedziałem. - Jest otwór...

Wsunąłem weń dłoń. Palce namacały coś dziwnego. Ziarna? Nie, różaniec. Wyciągnąłem go. Podałem szefowi. Głębiej była książeczka do nabożeństwa oprawiona w czarną skórę. Podałem ją i ponownie zagłębi­łem palce w otwór.

- No, no - rozległo się z dołu. Szef otworzył książeczkę.

- Zapomnijmy o dawnych grzechach i cieszmy się nadzieją na wiecz­ność w niebie - przeczytał. - Uważaj, nie spadnij. Joannie Etter - Alojzy hr. Poletyłło.

- No proszę. Pan hrabia broczy pamiątkami jak ranny niedźwiedź.

Z otworu wyciągnąłem ostatni przedmiot. Długi na około trzydzieści centymetrów złoty łańcuszek, raczej należałoby powiedzieć łańcuch, gruby prawie na palec. Na jego końcu była zawieszona mała szklana butelecz­ka. Wilgoć spatynowała kiepsko wykonane szkło i mieniła się teraz tę­czowym blaskiem jak kałuża benzyny w pogodny dzień.

Podałem znalezisko szefowi i zeskoczyłem na ziemię. Pan Samocho­dzik ważył w dłoniach łańcuszek.

- Ciężki - powiedział. - Ma co najmniej dziesięć deko.

- Za gram złota - kilogram myśliwskiej. Za dziesięć gramów - kuchenka mikrofalowa. A za to można by kupić multimedialny kompu­ter.

- Za kilogram złota - samochód, za dziesięć kilogramów - miesz­kanie w bloku, a sto kilogramów dom z ogrodem i basenem - wyliczał z uśmiechem. - Bardziej ciekawi mnie ta buteleczka.

Z kieszeni wydobył lupę.

- Przypomina... Zresztą może sam ocenisz? - podał mi lupę i zna­lezisko.

- Wygląda jak buteleczki na wodę święconą, przywożone przez piel­grzymów w XVI i XVII wieku. Te tańsze wykonywano ze szkła, bardziej luksusowe z kryształu górskiego. Ta jest szklana. Wyryto na niej herb. Wygląda jak coś w rodzaju klucza...

- To Trzywdar. Herb Poletyłłów.

- Wyryto go za pomocą urządzenia z kołem szlifierskim. Są prze­ciągnięcia linii i przegłębienia.

Oddałem szefowi buteleczkę. Poskrobał palcem spatynowane szkło. Cieniutka tęczowa łuska przykleiła mu się do skóry.

-- Wewnątrz nie ma wody, ale coś innego - potrząsnął buteleczką i popatrzył przez nią pod słońce. - Nieduży, brązowy chyba okruch. Drewno?

- Może drewno Arki - zagadnął od progu Marek. - Moja babka bez przerwy powtarzała, że jej babka dostała od hrabiego kawałek drze­wa Arki.

- Ta buteleczka jest starsza - zaprotestowałem.

- Niekoniecznie - ostudził mnie pan Tomasz. - Jeśli została wyko­nana w Lewancie może mieć sto pięćdziesiąt lat. Tamtejsze drobne warsz­taty szklarskie produkują takie flaszeczki na użytek turystów po dziś dzień. Technika nie zmieniła się od wieków. Oddał relikwię gospodarzowi.

- No cóż, teraz to twoje. Marek kiwnął głową.

- Chodźcie, to coś wam pokażę.

Poszliśmy z nim do pokoju za kuchnią. Otworzył szafę i wyjął z niej album z fotografiami. Na pierwszej stronie przyklejono dwa kolorowe zdjęcia obrazów. Na pierwszym z nich widniała młoda kobieta z rozpusz­czonymi włosami, patrząca zalotnie czarnymi oczyma. Na drugim ta sama kobieta, starsza o pięćdziesiąt lat, stała w czarnym kapeluszu. Pod jej szyją, na łańcuszku, wisiała buteleczka.

- To chyba to - powiedział Marek skrobiąc się po głowie. - Trze­ba by obejrzeć obrazy, ale one są u brata we Wrocławiu.

Pod zdjęciami naniesiono białym korektorem napis: „Joanna Etter".

- To piękne portrety - zauważył pan Tomasz. - Można poznać rękę mistrza.

Marek uśmiechnął się kwaśno.

- Poletyttowie zawsze trzymali w pałacu nadwornych artystów. Ona była kochanką hrabiego Alojzego. Cala wieś o tym mówiła. Do dzisiaj ludzie pamiętają, choć minęło sto pięćdziesiąt lat. A we mnie płynie krew Poletyłłów. Bo niby po kim mogę mieć podłużną twarz, jak ta szlachta z książki Arystokracja, co ją kupiłem w Chełmie?

- Po pięciu pokoleniach nie powinno być po tym śladu - zauważy­łem.

- Kto wie, może nawet jestem hrabią? - zapalił się nasz rozmów­ca. - Hrabia Marek Etter. To chyba nieźle brzmi?

- Marek hrabia Etter - sprostował Pan Samochodzik. - Tytuł umieszcza się między imieniem a nazwiskiem. A jeszcze lepiej skróć imię. Mark hrabia Etter. To z niemiecka. Naprawdę jeszcze pamiętają?

Gospodarz kiwnął głową. Spod ła\vki w sieni wyciągnął kosz z wikli­ny wypełniony butelkami. Wyłowił jedną.

- Wrzucają mi do ogródka - powiedział. - Przy każdej okazji.

Na etykietce taniego owocowego \vina widniał obrazek przedstawia­jący nagą kobietą leżącą w niedwuznacznej pozie. „Kochanka Dziedzi­ca" brzmiała nazwa trunku. Z trudem powstrzymałem gwałtowny przy­pływ wesołości.

- A to - gospodarz podniósł ze stołu książeczkę do nabożeństwa, różaniec i łańcuszek - chyba wsadzę na miejsce i niech sobie poleży jeszcze sto lat.

- Pożyczyłbym ampułkę - odezwał się pan Tomasz. - Zbadamy i zwrócimy.

Marek zastanawiał się tylko chwilę.

- Mędrca szkiełko i oko - palcem oskarżycielsko wskazał lupę wystającą szefowi z kieszonki marynarki. - Dobra. Badajcie sobie. Dużo wam ten kawałek nie powie.

- Powie - uśmiechnął się pan Tomasz. - Powie, jak bardzo jest stary.

- Ale do C14 trzeba by go spalić - zaniepokoił się Marek.

- C14 to bardzo niedokładna i przestarzała metoda - uspokoił Pan Samochodzik. - Zrobimy dendro.

- Dendro?

- Dendrochronologia - wyjaśniałem podnosząc leżący koło pieca kawałek drewna. - Niech pan patrzy. Widać słoje.

- Widać.

Wziąłem od szefa lupę i pokazałem gospodarzowi widok w powięk­szeniu.

- Słoje są różnej grubości. Jeśli lato jest suche, to przyrośnie mniej drewna i pierścień będzie cieńszy. Jeśli lato będzie wilgotne, przyrośnie odrobinę grubszy.

- Tak. To widać. Są różnej grubości.

- Można te grubości mierzyć. A wtedy uzyskuje się sekwencję na przykład taką: gruby - cienki - cienki - bardzo cienki - gruby - cienki. Układ nieustannie się zmienia, bo lata są przecież różne. Może być wiele suchych pod rząd. Jeśli sporządzi się tabelę sięgającą wstecz na przykład dwa tysiące lat, można dopasować dowolny kawałek drewna na przykład ze starego mebla do tabeli...

- Rozumiem. Jego słoje będą identyczne na jakimś odcinku jak po­równawcze.

- No właśnie. Dlatego przedmiotów drewnianych nie musimy palić, aby określić ich wiek. Wystarczy przyłożyć i porównać.

- A skąd weźmiecie drzewo sprzed dwu tysięcy lat? Siedemsetletnią lipę - to rozumiem. Ale wcześniej?

- Nie musimy mieć jednego drzewa - do wyjaśnień włączył się pan Tomasz. - Mamy pierwsze. Cofamy się dwieście lat. W trakcie badań archeologicznych znajdujemy na przykład starą deskę dartą z pnia. Jej pierwsze słoje pozwalają nam „zaczepić" się do końca tabeli, a potem możemy mierzyć słoje deski i cofnąć się o kolejne pięćdziesiąt albo i sto pięćdziesiąt lat. Potem trzeba znaleźć...

- Na przykład belkę stropową piętnastowiecznego kościoła. Rozu­miem. I jak daleko można tak sięgnąć?

- Dla terenów Polski prawie do epoki brązu. Trwają prace nad spo­rządzeniem tabeli dla okresów wcześniejszych. A dla innych terenów mamy sekwencje słoi sięgające aż do starożytności.

- Czyli wystarczy, że zmierzycie i porównacie?

- To też nie do końca takie proste - zastrzegłem się. - Oczywiście sekwencje słojów na różnych terenach mogą się trochę różnić. Wystar­czy, że drzewo rosło na bardziej nasłonecznionym stoku. Ale metoda jest dość dokładna i stale udoskonalana. Różne drzewa mają różny przyrost, więc opracowuje się sekwencje dla różnych gatunków.

- Fajnie. Mam nadzieję, że opowiecie mi potem, co z tego wynikło?

- Oczywiście - zapewnił pan Tomasz. - Z najdrobniejszymi szcze­gółami.

Pożegnaliśmy gospodarza i ruszyliśmy w stronę Wojsławic. Zboże na polach już dojrzewało. Na horyzoncie pofalowane pagórki znikały w le­sie. Wiatr wiał ciepły, pachniało wiosną, a może nawet wczesnym latem.

- Pięknie tu - zauważyłem.

- Pięknie. Chyba dobre miejsce, żeby osiąść na starość - uśmiech­nął się szef. - Ale nam młodym morze po kolana. Kiełbasę robią tu znakomitą. A i chleb niezły.

Przeszliśmy przez miasteczko. W dziennym świetle okazało się być jeszcze bardziej zaniedbane.

- Bardzo ciekawe miejsce. Układ rynku właściwie nie zmienił się od czasu lokacji przed przeszło pięciuset laty. A ten pagórek pośrodku kryje fundamenty ratusza. Kiedyś zapewne zostaną tu przeprowadzone gruntowne badania archeologiczne.

ROZDZIAŁ PIĄTY

ODWIEDZINY NA PLEBANII • HRABIA AURELI • HRABIA

ALOJZY • MIOTEŁKA Z KOŃSKIEGO WŁOSIA • TAJEMNICA

OBRAZU ŚWIĘTEGO FRANCISZKA

Skręciliśmy w wysadzaną lipami uliczkę. Minęliśmy biały, barokowy kościół. Przed nami wyrosła bryła opuszczonej cerkwi. Skręciliśmy i przez ogród doszliśmy do ganku plebanii. Ksiądz wyszedł nam na spotkanie.

- Zapraszam na pokoje - powiedział po wzajemnej prezentacji.

Weszliśmy do niedużego gabinetu. Ściany były zastawione regałami pełnymi książek. Na stoliku pod oknem stał komputer. Siedliśmy w wy­godnych fotelach, a gospodyni zaraz przyniosła ciasto i rozpalony samo­war z wodą na herbatę. W czajniczku pachniała świeżo zaparzona esen­cja.

- No cóż. Mają panowie jakieś pytania? - ksiądz Robert uśmiech­nął się szeroko.

Pan Tomasz kiwnął głową nalewając sobie herbaty.

- Szukamy śladów po Alojzym Poletylle. Ksiądz uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- A na cóż wam potrzebny ten degenerat?

- Zbieramy informacje na temat jego podróży.

- Tej do Włoch, z której przywiózł tamtejszą panienkę lekkich oby­czajów i bawił się świetnie, przedstawiając ją znajomym jako następczy­nię włoskiego tronu? Czy może chodzi wam o tę do Warszawy, skąd przy­wiózł partię dywanów tkanych mechanicznie i wciskał Żydom jako per­skie?

Szef uśmiechnął się.

- Po co owijać w bawełnę? - zapytał.

Ksiądz wstał i zza regału wyciągnął znajomy obraz.

- Numer osiem - mruknął pan Tomasz. Ksiądz wepchnął go z powrotem.

- Widzę, że już to panowie widzieli.

- Nie dalej jak godzinę temu, dwa kilometry stąd.

Pokiwał głową zadumany.

- Hrabia Alojzy był synem hrabiego Aurelego. Po ojcu posiadł za­miłowanie do włóczenia się po świecie. Hrabia Aureli znany był z cięż­kiej ręki. Zdarzyło się dwukrotnie, że zabił człowieka. Za pierwszym ra­zem pastuch mu zameldował, że na Mamczynej Górze krowy po deszczu przyklękają, żeby lizać ziemię. Hrabia sądził, że może w ten sposób wy­chodzić z ziemi sól i zabił pasterza, żeby się nie wydało przed czasem. O Mamczynej Górze krążą legendy. Miały tam być rudy i minerały, ale badania naukowe nic takiego nie wykazały. Za drugim razem było jesz­cze gorzej. Hrabia Aureli wyjechał do Włoch, zostawił zarządcę, pana Borowskiego. Borowski planował rozbudowę majątku, chciał między in­nymi urządzić cukrownię, bo tej w okolicy jeszcze nie było i z pewnością mogłoby to przynieść spore dochody. Zaciągnął kredyty pod zastaw ma­jątków w kilku bankach. Pewnie szybko spłaciłby je, ale hrabia Leopold zaalarmował Aurelego telegramem. Ten wrócił i wpadł w szał. Wezwał do siebie zarządcę i zatłukł go krzesłem na śmierć. Zobaczył to księgowy dworu. Porwał kasę i wyskoczył oknem. Pieniądze zakopał w klombie, a potem ukrył się. Gdy wrócił, by je wykopać i oddać, okazało się, że ktoś go podejrzał i ukradł wszystko. Kasjer powiesił się na strychu w stajni. Takie to rzeczy działy się za Aurelego.

- A hrabia Alojzy?

- Już do niego przechodzę. Alojzy to była twarda sztuka. Z fundacji dawnego właściciela Wojsławic, Henryka Trzeciewskiego, istniał tu u nas przytułek dla starców i kalek. Ot, taki szpitalik. Widzieliście tę kupę do­mów koło kościoła? Właśnie tam. Przytułek się spalił. Parafianie zebrali datki i zbudowali nowy. Niestety mieli pecha. Budynek wpadł hrabiemu Alojzemu w oko. Pensjonariuszy porozwoził po innych zakładach, a bu­dynek sprzedał na sklepy Żydom. Mieliśmy tu pod koniec XVIII wieku taki mały paskudny pogrom, zresztą to temat na osobną opowieść. Dość powiedzieć, że istniał testament kasztelanowej Potockiej, oni też mieli przejściowo miasteczko w swoich rękach, w każdym razie testament ten nie zachował się, ale podobno głosił, że kara boska spadnie na każdego, kto Wojsławice odziedziczy, a Żydów do miasta wpuści. Pan hrabia się nie bał. Zresztą wybitny znawca historii Wojsławic, doktor Jan Górak, twierdzi, że to nieprawda, bo Żydzi wrócili tu już za czasów dziadka Aloj­zego, hrabiego Tytusa. To swoją drogą też był niezły gagatek. Najpierw sterroryzował miasto tak, że burmistrz uciekł, więc mianował nowego.

Po pewnym czasie wygnał go i sam siebie mianował burmistrzem. Takie to były uroki życia w prywatnych miastach. Ale zbytnio odbiegłem od tematu...

- Hrabia Aureli sprzedał przytułek - podpowiedział Pan Samo­chodzik.

- A właśnie. Przytułek był utrzymywany, poza oczywiście datkami wiernych, z dochodów własnych. Hrabia Henryk zapisał na potrzeby przy­tułku ładny kawał ziemi. Gdy hrabia Alojzy zlikwidował przytułek, skon­fiskował też ziemię. Ale apetyt rośnie w miarę jedzenia. A propos, pro­szę się częstować, bo widzę, że ciasta nie ubywa. A więc kościół miał fabryczkę włókienniczą, była też pracownia haftu. Ornaty robione w Wojsłowicach nosili biskupi w Chełmie. W każdym razie hrabia skon­fiskował też fabrykę. Ówczesny proboszcz, ksiądz Szczepański, podał go do sądu, ale przegrał sprawę. Akurat carat zwalczał Kościół, kokietując jednocześnie naszą szlachtę. Księdzu pozostała tylko jedna możliwość wydarcia hrabiemu łupu. Zarządził w parafii trzydniowy post, a potem rzucił klątwę na hrabiego. Alojzy był w kościele, ale specjalnie się nie przestraszył.

Gospodarz wstał i podszedł do regału. Zdjął nieduże tekturowe pu­dełko i wyjęty zeń przedmiot podał panu Tomaszowi.

- Miotełka z końskiego włosia - zauważył szef. Miotełka miała krótką plecioną rączkę i uszko z drutu.

- Właśnie. Miotełka z końskiego włosia - powiedział ksiądz Ro­bert. - Proboszcz Szczepański zawiesił ją nad ołtarzem. Miała spaść, gdy umrze ostatni z rodziny Poletyłłów. Ale któryś z moich poprzedni­ków ją zdjął i od tej pory przechowujemy ją na plebanii. Swoją drogą klątwa ta była nielegalna. W Kościele katolickim, żeby kogoś wykląć, trzeba być co najmniej biskupem.

- Zadziałała? - zapytałem ostrożnie. Ksiądz Robert uśmiechnął się szeroko.

- Oczywiście. Hrabia zwariował. Chodził po okolicy jak błędny, także po nocy. Następny proboszcz, ksiądz Garlicki, poradził Alojzemu, żeby pojechał do Włoch, to może papież klątwę zdejmie. I hrabia pojechał. Wrócił nieco odmieniony. Przywiózł piękne podarki. Krzyż i dwie figury świętych, monstrancję, żyrandol, cztery obrazy oprawione w srebro; przy­kra sprawa, zaginęły podczas ostatniej wojny, mamy tylko kopie. Wyda­wało się, że jest zupełnie skruszony. Ale majątków nie oddał. Dopiero gdy wrócił z Armenii, zmienił się naprawdę. Szkoda, że żył potem tylko trzy miesiące. Ale to was pewnie nie interesuje - droczył się.

- Wręcz przeciwnie - powiedziałem.

- Tak więc zaproponował zmianę wezwania kościoła na: pod we­zwaniem świętego Patriarchy Noego.

- Czy można nadawać kościołom wezwania świętych Starego Testa­mentu? - zdziwił się pan Tomasz.

- Teoretycznie zakazu nie ma, ale jest reguła, że kościół powinien mieć relikwie świętego, pod którego jest wezwaniem. To też nie jest wy­móg bezwzględny, ale tak się praktykuje.

- Czyżby hrabia Alojzy przyniósł relikwie Noego? - zapytałem.

- Niezupełnie. Przyniósł obraz (w kościele pod danym wezwaniem musi być obraz patrona) - machnął ręką w stronę płótna - sami widzi­cie, co przedstawia. W charakterze relikwii chciał ofiarować kawałek drew­na z Arki. Ówczesny proboszcz pogonił mu oczywiście kota. Zresztą sam bym tak zrobił.

- Dlaczego? - zdziwiłem się.

- Wiecie, jak wyglądały pierwsze lata pontyfikatu Jana XXIII?

- Jesteśmy historykami sztuki - pan Tomasz uśmiechnął się z miną skarconego ucznia. - Co nieco wprawdzie obiło mi się o uszy...

- Zorganizowano przegląd relikwii. Taką superlustrację. Ponad dwadzieścia tysięcy przedmiotów skazano na zapomnienie, a dwanaście tysięcy dalszych nakazano zmagazynować i zakazano udostępniać wier­nym. To były te, co do których istniały poważne wątpliwości. Zaledwie parę tysięcy wyszło z honorem z tych badań.

- Co się stało z tym drewnem? - zapytał pan Tomasz.

- Było przechowywane przez jakiś czas w pałacu. Pałac nie prze­trwał wojny, zresztą już wcześniej został rozszabrowany. Ruiny rozebra­no. Ostatni z Poletyłłów, hrabia Mikołaj, przetrącił cały majątek i umarł w długach. Zostawił dwie córki. Może one to zabrały? Trudno powie­dzieć. Ale na sarkofagu hrabiego jest jakiś napis. Jeśli chcecie panowie zobaczyć, to zapraszam.

- Pochowaliście go pod kościołem? - zdziwił się pan Tomasz. - Takiego drania?

- Pod koniec życia stał się na swój chorobliwy sposób religijny - uśmiechnął się proboszcz. - Gdy przejął sąsiedni majątek, Uhanie, zra­bował z tamtego kościoła ołtarz wykuty w kamieniu z piękną sceną Zmartwychwstania i przeniósł go właśnie tutaj. Parafianie wytoczyli mu proces i udało im się go odzyskać. Wybierzcie się panowie przy okazji do Uhań. Mają piękny kościół, a na wzgórzach pozostałości pałacu z przepiękną aleją kasztanową. Zwłaszcza na jesieni to piękne miejsce, żeby przejść się pod rękę z jakąś miłą damą - popatrzył nie wiadomo dlaczego na mnie.

- Czy wśród Poletyłłów były same czarne owce? - zagadnąłem.

- No cóż. Niewiele wiemy o hrabim Leopoldzie, ale jego brat Woj­ciech to był straszny nerwus. Hrabia Franciszek był zupełnie porządnym człowiekiem. Co kilka lat zganiano dzieci z całych Wojsławic, wszystkie jak leci, ale bez żydowskich. Zarządca zapraszał je do długiej galerii, gdzie wisiały portrety przodków i obrazy królów. Opowiadał o każdym z nich, a potem robił egzamin. Ci, którzy najlepiej wszystko zapamiętali, prze­chodzili pod opiekę hrabiego. Fundował im naukę. Można powiedzieć, że porządny był z niego człowiek. W każdym razie ludzie nie zapamiętali żadnych większych krzywd.

Dojedliśmy ciasto, dopiliśmy herbatę i poszliśmy. Kościół o tej porze był pusty. Ksiądz otworzył nieduże drzwiczki prowadzące do podziemi i zapalił światło. W podziemiach było chłodno. Poletyłłowie spoczywali w masywnych kamiennych sarkofagach.

- To chyba ten.

Masywna skrzynia z szarego kamienia leżała w poprzek przejścia, jak gdyby ktoś kiedyś usiłował ją przesunąć, ale zrezygnował z zamiaru. Na sarkofagu wykuto kartusz z herbem. Poniżej był napis:

Niech ten kto odważny, wejdzie na Ararat, czego ja dokonałem.

Alojzy hr. Poletytto

- Nawet w obliczu śmierci demonstrował światu swoją pychę - zauważył ksiądz.

- To brzmi raczej jak wyzwanie - powiedziałem. - Wyzwanie rzu­cone już właściwie z tamtego świata. Ruszyliśmy do wyjścia.

- To te obrazy, o których mówiłem - ksiądz gestem ogarnął wnę­trze świątyni. - Niezbyt ładne, jak widzicie. Nie mamy pojęcia, co stało się z oryginałami, a mieliśmy płótna z XVII wieku. Niestety zachował się tylko opis.

Pan Tomasz podszedł blisko i popatrzył uważnie na obraz świętego Franciszka.

- Faktycznie - mruknął.

Wdrapał się na schodki bocznego ołtarza i przyjrzał się obrazowi z bliska. Z kieszeni wyjął lupę.

- Nigdy ich nie odnaleziono? - zagadnął. Spostrzegłem w jego oczach dziwny błysk.

- Nigdy - potwierdził ksiądz Robert.

- No cóż, to najlepsza okazja, żeby odwdzięczyć się za poczęstunek i za informacje - powiedział Pan Samochodzik.

Zdjął obraz ze ściany i położył go na ołtarzu. Wypchnął i odgiął gwoź­dzie i wyjął obraz z ramy.

- Jeśli malowany jest na płótnie - pokazał nam zatyłek obrazu - to dlaczego przód namalowano na desce?

Z kieszeni wyjął scyzoryk i delikatnym ruchem wetknął ostrze gdzieś z boku. Rozległ się cichy trzask, po czym pan Tomasz triumfalnie pod­niósł deskę z obrazem. Odstawił ją niedbale na bok. Pochyliliśmy się. Przed nami leżał siedemnastowieczny wizerunek świętego namalowany na płótnie.

- A więc to było tylko zamaskowanie... - szepnął ksiądz. - Szuka­li obrazów nie wiedząc, że nigdy nie opuściły świątyni. Pan Tomasz uśmiechnął się.

- Słyszałem parokrotnie o podobnych zabezpieczeniach, zazwyczaj jednak obraz pokrywano warstwą ciasta z mąki i malowano bezpośred­nio na nim nową wersję. Ale mąka odpada najpóźniej po dziesięciu la­tach.

- Obraz jest bardzo piękny - zauważyłem. - Ówczesny proboszcz z pewnością chciał uchronić go przed wzrokiem niemieckich „poszuki­waczy".

Pan Tomasz popatrzył na zegarek.

- Wybaczy ksiądz, że nie pomożemy w dalszych badaniach, ale za siedem minut mamy autobus do Chełma.

Pożegnaliśmy się pośpiesznie i pobiegliśmy na przystanek.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

ZASADZKA POD MOIMI DRZWIAMI • ZAGINIONA CIĘŻARÓW­KA • PRACA OPERACYJNA • CZYŻBY SIATKA AGENTURALNA BATURY • REWIZJA W JACHRANCE

Wytarłem starannie nogi o wycieraczkę i wszedłem po schodach. Byłem bardzo zmęczony. Na moim piętrze nie było światła, pewnie żarówka się przepaliła. Wyjąłem klucze i usiłowałem w ciemności trafić do zamka, gdy niespodziewanie poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. Szarp­nięcie było mocne, ale wykonałem przysiad z półobrotem i rzuciłem przeciwnika o ścianę. Dwaj inni doskoczyli z boków. Jednego kopnąłem w kolano, drugiego trafiłem łokciem w szczękę. Ten pierwszy zdążył się już jednak pozbierać. Zaszedł mnie od tyłu. Przygotowałem się do odparcia ataku. Nagle poczułem, jakby ktoś oblał mnie wrzątkiem. Paralizator elektryczny. Usiłowałem walczyć z ogarniającym ciało bez­władem i zdołałem jeszcze kopnięciem wytrącić przeciwnikowi broń z ręki, a potem poleciałem w ciemność. Ocknąłem się wewnątrz... poli­cyjnej nyski.

- Dupy wołowe, a nie gliniarze - odezwał się surowo ktoś siedzący poza zasięgiem mojego wzroku.

- To były komandos. Niełatwo takiego zaskoczyć - usprawiedli­wiał się któryś z nich.

Próbowałem poruszyć rękoma i okazało się, że skuli mi je na plecach kajdankami.

- Dzień dobry - powiedziałem. - Można zobaczyć nakaz areszto­wania? A w ogóle to dlaczego mnie?

- Obywatelu Daniec, już wy wiecie dlaczego was. Ale spokojnie. Pańscy wspólnicy też nam nie uciekną. Jerzy Batura siedzi od wczoraj. Wprawdzie twierdzi, że nie miał z tym nic wspólnego i nawet przedstawił alibi. Wiedzieliśmy, że wrócicie po swoje rzeczy i zorganizowaliśmy wprawdzie partacką, ale skuteczną zasadzkę. A za co, dowiecie się na miejscu.

Ale nakaz pokazali. Niebawem nysa zatrzymała się na podwórku komendy policji. Zaprowadzili mnie do pokoju przesłuchań. Za biur­kiem siedział starszy wiekiem policjant w randze nadkomisarza. Obok niego... emerytowany dyrektor Marczak.

- Ha, gnido - powiedział na mój widok. - Od samego początku wiedziałem. Za dobry byłeś jak na urzędniczą pensję. Może jestem na emeryturze, ale...

- Panie dyrektorze - odezwał się policjant - to ja miałem prowa­dzić przesłuchanie.

- Jakie przesłuchanie, o co jestem oskarżony? - wtrąciłem.

- Działanie w zorganizowanej grupie przestępczej, zagarnięcie mie­nia znacznej wartości, porwanie, a niewykluczone że i morderstwo.

- Gdzie jest Pan Samochodzik? - zapytał jadowicie dyrektor. - Co z nim zrobiłeś, bydlaku?

- Jak to gdzie? - zdziwiłem się. - Przyjechaliśmy o dwudziestej pierwszej z Chełma. Odwiozłem go taksówką pod dom i przyjechałem do siebie. Myślę, że jest w mieszkaniu.

Dyrektor wbił we mnie sztylet spojrzenia. Wytrzymałem ten wzrok.

- Dlaczego nie mogliśmy się do niego dodzwonić? Jego telefon ko­mórkowy milczy.

Wzruszyłem ramionami.

- Pewnie zapomniał go naładować. Zadzwońcie po prostu do niego do mieszkania. Jeśli jeszcze nie poszedł spać...

Policjant wykręcił numer i oddał słuchawkę dyrektorowi. Czekałem całą wieczność. Szef podniósł słuchawkę po piątym sygnale.

- Witaj, mój drogi - powiedział dyrektor. - Cieszę się, że cię sły­szę. Już cię opłakiwaliśmy. _...?

- Mamy Dańca. Wpadnij, pomożesz go przycisnąć - podał adres komendy.

- To ty nic nie wiesz? Nieważne, przyjedź. Pan Tomasz zjawił się po dwudziestu minutach.

- Za co aresztowaliście mojego współpracownika? - zapytał nad­komisarza. Widać było, że jest oburzony.

- Tomaszu, usiądź - powiedział cicho dyrektor Marczak. Szef usiadł.

- Ukradziono ciężarówkę.

Miałem szczęście, że siedziałem. Pan Tomasz złapał się za serce, ale zaraz mu przeszło.

- Kto?

- Sądziliśmy, że pan Daniec. Nie mogliśmy się z panem skontakto­wać. Podejrzewaliśmy najgorsze.

- Paweł był cały czas ze mną. I nie korzystał z telefonu - uciął pan Tomasz. - Zresztą o co chodzi, dowiedział się dopiero na miejscu. Co się stało z kierowcami?

- Nie wiemy. Znaleziono, jak do tej pory, tylko policjanta, który ochraniał ładunek. Leży w szpitalu. Ma rozbitą głowę, ale lekarze twier­dzą, że wyliże się z tego. Jaka była faktyczna wartość ładunku?

Pan Tomasz wzruszył ramionami.

- Trudno ocenić. Dwa miliony złotych. Może dwa i pół.

- Teraz najważniejsze będzie monitorowanie rynku dzieł sztuki. Trze­ba rozesłać listy do wszystkich antykwariatów. Może coś wypłynie. Straż graniczna jest już zaalarmowana.

- Ma pan dokumentację fotograficzną? Pan Tomasz zaczerwienił się.

- Negatywy posłałem razem z ładunkiem - powiedział. Dyrektor teatralnym gestem złapał się za głowę.

- Mam inwentarz - powiedział pan Tomasz złamanym głosem. - Ale to tylko wstępny spis.

- Panie Tomaszu, gdyby nie udowodnił pan wielokrotnie, że jest pan lojalnym pracownikiem ministerstwa, to natychmiast kazałbym pana za­mknąć pod zarzutem współudziału w uprowadzeniu ciężarówki!

Dyrektor wyszedł trzaskając drzwiami. Po chwili wrócił.

- Jesteście obaj zawieszeni - powiedział groźnie. - Daję wam dwa tygodnie. Macie wykopać tę ciężarówkę choćby spod ziemi. A co drugi dzień mam mieć na biurku raport z przebiegu poszukiwań.

Wyszedł, tym razem na dobre.

- Przepraszam pana, trochę pośpieszyliśmy się z tym aresztowaniem - odezwał się do mnie nadkomisarz. - Przydzielono mi tę sprawę. Jeśli zechcą mi panowie pomóc, będę bardzo wdzięczny. Na razie wiem tylko tyle, że szukamy ciężarówki wypełnionej kartonowymi pudłami pełnymi zabytków.

Szef wyciągnął z kieszeni wymięty nieco inwentarz.

- Tu jest dokładny spis. Proszę zrobić z niego ksero. Sądzę, że w tej chwili głównymi podejrzanymi są kierowcy.

Nadkomisarz kiwnął głową.

- Do momentu znalezienia ich lub ich ciał. Atak nastąpił między Lublinem a Rykami. Tak twierdzi policjant ochraniający transport. Nie pamięta szczegółów. Potraktowali go rewolwerem gazowym.

Przeszliśmy do gabinetu. Rozłożył mapę.

- Jak panowie widzą, to niemal węzeł komunikacyjny. Drogi roz­chodzą się we wszystkich kierunkach. Jeśli zawrócili do Lublina...

- Równie dobrze mogli pojechać do Warszawy - zauważyłem. - Jeśli mógłbym zasugerować, trzeba by sprawdzić rodziny obu kierow­ców.

- To już zrobiliśmy. W tej chwili do ponad trzydziestu drzwi na tere­nie całego kraju pukają policjanci.

- Mamy w ministerstwie ich życiorysy. Sądzę, że warto by sprawdzić ich kolegów z podstawówki i liceum. No, może jeszcze kumpli z wojska, jeśli odsłużyli. I z celi, jeśli siedzieli, ale takich nie zatrudniamy.

- To będzie kilkaset nazwisk - zauważył policjant. - Wrzucimy je w komputer i może wytypujemy najbardziej podejrzanych. Sądzę, że na­leży zwrócić szczególną uwagę na kilka grup osób. Po pierwsze, właści­cieli samodzielnych gospodarstw rolnych; ciężarówkę najłatwiej schować w stodole. Po drugie, pracowników przedsiębiorstw komunalnych mają­cych parki maszynowe i parkingi.

- To logiczne - zauważył szef. - Ciężarówkę najlepiej ukryć w gąszczu innych samochodów dostawczych.

- To nam rozszerza grupę podejrzanych o pracowników hurtowni, piekarni i dużych sklepów.

- Należałoby raczej wykluczyć mieszkańców bloków nie posiadają­cych garaży. Chyba, że ustawili ciężarówkę na parkingu.

- A może oni nie mieli wspólników? - zauważyłem. - Na parkin­gu mogli samochód postawić sami.

- Jeśli tak, to wkrótce będą musieli go ruszyć. Na większości parkin­gów, żeby zaparkować na dłużej, trzeba mieć kartę parkingową. Wyrabia się ją przy użyciu dowodu osobistego. Roześlemy oczywiście wici, że szu­kamy samochodu o takich a takich numerach podwozia. Większość par­kingowych współpracuje chętnie z policją. Oni nie wiedzieli, po co jadą?

- Nie - odpowiedział szef. - Wiedzieli tylko, że na dwa dni.

- Mogli wyrobić sobie fałszywe dowody osobiste wcześniej. Od tej pory tylko czekali odpowiedniej okazji.

- Mogli też użyć prawdziwych. Zanim sprawdzimy wszystkie par­kingi w kraju...

- Musimy też sprawdzić autokomisy - zauważył nadkomisarz. - A przynajmniej właścicieli autokomisów figurujących na liście znajomych obu podejrzanych. Gdzie łatwiej ukryć ciężarówkę niż w autokomisie?

- Ale ktoś może chcieć ją kupić - zaprotestowałem.

- Wystarczy, że nalepią odpowiednio odstraszającą cenę albo po prostu karteczkę: „Zarezerwowano" lub „Sprzedano". W ministerstwie o tej porze ktoś jest? - zapytał pana Tomasza.

- Tylko ochrona, ale możemy przecież zadzwonić po personalną. Ma klucze do szaf z dokumentacją pracowników.

- To będzie ciężka noc - powiedział policjant. I miał rację.

Obudziłem się koło południa, a właściwie obudził mnie natrętny brzę­czek telefonu.

- Daniec, słucham - rzuciłem w słuchawkę.

- Nadkomisarz Skorliński. Są wyniki.

- Będę za dziesięć minut!

Zwlokłem się z łóżka. Wypiłem szklankę zielonej herbaty i pojecha­łem. W gabinecie był już pan Tomasz. Nadkomisarz miał zaczerwienione oczy, widać był, że nie kładł się tej nocy spać.

- Rano objechaliśmy szkoły podstawowe i licea - poinformował nas. - Zebraliśmy dzienniki odpowiednich klas. O dziewiątej dostali­śmy wiadomość, że ciężarówkę wyciągnięto o świcie z Zalewu Zegrzyń­skiego. Były w niej dwa ciała. Obaj kierowcy nie żyją. Wstępna obdukcja pozwoliła ustalić, że jeden z nich zginął jeszcze tego samego dnia, które­go skradziono ciężarówkę. Drugi prawdopodobnie wczoraj wieczorem. A teraz uwaga! Ten drugi, Franciszek, miał w podstawówce, a potem w liceum serdecznego przyjaciela. Dyrekcja szkoły udostępniła nam kro­nikę z fotografiami wszystkich roczników. Przez cztery lata stawali pod­czas zdjęcia obok siebie. Człowiek ten to niejaki Marcin Ślusarski, no­towany przez policję za handel kradzionymi dziełami sztuki, zresztą czło­wiek gangu świętej pamięci Waldemara Batury. Wypadł z branży i rozpił się. Obecnie mieszka w gospodarstwie rolnym koło Jachranki. Mógł za­chować liczne kontakty. Może nawet dojście do młodego Batury, choć ten traktowany jest jeszcze ciągle jak młody szczurek.

- Jachranka. Czyli nad Zalewem Zegrzyńskim.

- No, ze dwadzieścia kilometrów od miejsca, w którym znaleziono samochód.

W tej chwili wszedł do gabinetu młody policjant.

- Mamy nakaz rewizji - potrząsnął papierem.

- No cóż, panowie, zapraszam.

Po kilku minutach pędziliśmy ulicą Modlińską na północ.

- Martwi mnie, że kierowca ministerstwa był tak blisko powiązany z szajką handlarzy dzieł sztuki - powiedział pan Tomasz.

- To faktycznie niepokojące - mruknął Skorliński. - Sądzę, że możecie mieć w ministerstwie siatkę agenturalną Batury. Fakt, że drugi kierowca zgodził się wziąć udział w napadzie, może wskazywać, że od dawna był „zmiękczany". Ile czasu pracowali?

- Chyba ze dwa lata! - powiedział pan Tomasz. - Tak, dwa lata z ogonkiem. Zaczęli chyba rok wcześniej niż Paweł.

- A teraz zostali zlikwidowani. I to w najgorszym mafijnym stylu. Sądzę, że to może mieć dalszy ciąg.

- To znaczy? - zaniepokoił się pan Tomasz.

- Widzi pan, rozpracowujemy metody działania zorganizo­wanej przestępczości. Pierwszym krokiem jest wybór obiektu. Drugim umieszczenie wewnątrz siatki agenturalnej. Najlepiej jest przekupić ludzi, którzy nawzajem się nie znają. Na przykład kierowcę i sprzą­taczkę.

- Podejrzewamy od pewnego czasu, że w ministerstwie jest prze­ciek - mruknął szef.

- To może być ochroniarz albo funkcjonariusz straży przemysłowej. Ktoś, kto ma dostęp do wielu pomieszczeń i jednocześnie niewiele zara­bia. Dobrze byłoby, gdyby też cieszył się zaufaniem. Dwie siatki przeka­zują informacje dotyczące sposobów zabezpieczeń, miejsca przechowy­wania kosztowności.

- Jedynym cennym wyposażeniem w naszym ministerstwie są kom­putery -zauważyłem. - Są chyba zbyt stare, żeby złodzieje mogli się na nie połaszczyć.

- Komputery może i są stare, ale zawarte w nich dane mogą być wyjątkowo cenne. Na przykład adresy prywatnych kolekcjonerów dzieł sztuki i spisy ich kolekcji. Teraz następny problem. I to jeszcze poważ­niejszy. Czy taka siatka musi przekazywać dane dotyczące zabezpieczeń, czy też może po nocach kopiować katalogi na dyskietki i rano po prostu je wynosić?

Pan Tomasz zbladł.

- Rany boskie! Pomówię z ministrem.

- Jest jeszcze coś. Ci dwaj byli zaprzyjaźnieni. Jeden z nich miał kontakty w światku przestępczym. Drugi był czysty. Nawet aż za bar­dzo. Fakt, że pomagał w porwaniu ciężarówki wskazuje moim zda­niem, iż hipotetyczna mafia obywatela Batury przekroczyła etap pierw­szy, jakim jest wprowadzenie agentów na teren wroga i przystąpiła do budowy siatki. Agenci poprzez swoje kontakty werbują podwładnych. Agent nie ma dostępu do wszystkich pomieszczeń. Ale może poznać kogoś, kto takim dostępem dysponuje i kupić go. Ewentualne zyski mogą wielokrotnie przekroczyć wydatki. Zakładając, że wprowadzili agentów do obiektu i stworzyli oni siatkę agenturalną, następnym kro­kiem będzie...

- Tworzenie drugiej siatki agenturalnej, aby uzyskiwać informacje z co najmniej dwóch źródeł! - rzuciłem.

- Słusznie. Jeśli istnieją dwie siatki, to dekonspiracja i zabójstwo obu kierowców tylko potwierdza tę teorię. Wraz z ich śmiercią strumyk informacji nie urwie się.

- Trzeba będzie przeprowadzić wewnętrzne dochodzenie - powie­dział Pan Samochodzik. - Siatka agenturalną w naszym ministerstwie! Tylko tego nam brakowało!

- Nie od rzeczy będzie rozgłosić, co się stało z kierowcami. Niech inni wiedzą, co ich w razie czego czeka za wierną służbę - zasugerowałem.

W Jachrance byliśmy po półgodzinie. Nieduże gospodarstwo otacza­ły rozległe nie obsiane pola, zarośnięte chwastami. Zza kępy drzew wyło­nił się policjant.

- Jest w domu - poinformował. - Dziesięć minut temu pojawił się w oknie kuchni.

Nadkomisarz zatarł ręce.

- Wkraczamy. Brygada zabezpieczy ślady kół na drodze. Może uda się dopasować do ciężarówki.

Z trzech radiowozów wysypali się policjanci i obiegli budynki. W kil­ka minut później weszliśmy i my. Właściciel stał milcząc ponuro, a na jego twarzy malował się paskudny grymas. Skorliński przeczytał mu na­kaz rewizji.

- Nic u mnie nie znajdziecie - warknął gospodarz. - Jestem czysty.

Popatrzyłem pod nogi. Droga prowadząca do szosy i podwórko były starannie zagrabione. Jeśli nawet przejechała tędy ciężarówka, to posta­rał się, abyśmy nie znaleźli żadnych śladów. Zajrzałem do szopy i stodo­ły. Poniewierały się tu zardzewiałe narzędzia, resztki starych mebli z pły­ty paździerzowej, stare materace. W kącie podwórza na łańcuchu szar­pał się duży rotweiler, koło domu straszyła ubłoconą łyżką potężna ra­dziecka koparka. Policjanci omijali psa łukiem. Po kilkunastu minutach rewizję przerwano. Stało się oczywiste, że w gospodarstwie nie ma ani śladu łupu. Wracaliśmy do Warszawy w nastrojach nieco przygaszonych.

- Trzeba go było raczej po cichu obserwować - zrzędził szef. - Teraz...

- Teraz posiedzi w areszcie pod zarzutem morderstwa. Może się załamie - z nadzieją stwierdził nadkomisarz.

- Jeśli wie, jaka jest wartość ładunku, to odsiedzi nawet dwadzieścia pięć lat, a nie sypnie - zauważyłem ponuro. - Dwa miliony złotych to spora suma. Warto trochę pocierpieć.

- Złamie się szybko - pocieszył mnie Skorliński. - W areszcie nie wolno pić. Jest jeszcze jedna szansa. Żeby sprzedać taką ilość zabytków, musiał nawiązać kontakty z innymi handlarzami. W tym celu potrzebne mu były zdjęcia. Jeśli wasze negatywy znalazł w ciężarówce, to mógł dać je do wywołania. W Jachrance nie ma odpowiedniego punktu, a w Serocku? Zaraz nawiążę kontakt z miejscową komendą. Niech to sprawdzą.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

BIBLIOTEKA INSTYTUTU GEOGRAFII • PONOWNIE JACHRANKA • ZAGADKA PSIEJ BUDY • ODZYSKANY ŁUP • NARADA •

ARARAT • SEKRETY TERMOWIZJI • ZOSIA I JACEK CHCĄ

JECHAĆ ZE MNĄ • WIZJE PANA ONUFREGO

Następnego dnia poszedłem do biblioteki Instytutu Geografii i spraw­dziłem, co mają na temat Araratu. Siedziałem do wieczora nad rosyjską monografią poświęconą wschodniej Turcji. Cały czas jakaś myśl uparcie drażniła mi mózg. Coś przeoczyłem. Ale co? Skończyłem czytać. Uparta myśl nie dawała mi spokoju. Wyszedłem z instytutu i poszedłem powoli przez teren uniwersytetu. Tłumy studentów wysypały się z gmachów i okleiły ławki. Ścisnąłem skronie dłońmi. Myśl początkowo nieśmiała przebijała się coraz uporczywiej. Przeoczyliśmy coś. Coś ważnego. Nieoczekiwanie przypomniał mi się pan Tomasz, jak w kościele w Wojsławicach rozdzielał obraz od maskującej go deski. Coś, co zostało ukryte. Ale co? Przymkną­łem oczy wywołując jeszcze raz obraz podwórza Ślusarskiego. Dom, szo­pa, stodoła, pies na łańcuchu. Koparka? Nogi same zaniosły mnie do sa­mochodu. Pojechałem na komendę. Nadkomisarz był nieobecny, zdaje się, że odsypiał dyżur, ale zadzwoniono do niego i niebawem się pojawił.

- Znaleźliśmy negatywy - poinformował mnie. - W zakładzie mieli jeszcze rolki po filmach. Udało się z dziesięciu wyodrębnić jego odciski palców. Inne były na ciężarówce. Teraz już się nie wywinie. Ekipa rewi­duje jego gospodarstwo w poszukiwaniu broni, z której zastrzelił drugie­go kierowcę, choć prawdopodobnie wrzucił ją do Zalewu Zegrzyńskie­go. Nurkowie poszukają jej jutro.

- Wiem, gdzie są zabytki - powiedziałem spokojnie.

- Gdzie?

- Nie mam pewności. Moglibyśmy jeszcze raz tam pojechać? Mam samochód.

- Jasne.

Słońce zachodziło już, gdy stanęliśmy na podwórzu. W stodole pra­cowała ekipa badająca leżące tam części samochodowe.

- I jak? - zagadnął nadkomisarz.

- Są tu cztery bloki silnikowe od aut, których numery mamy w kar­totece - wyjaśnił jeden z policjantów.

- No to gdzie te skarby? - zagadnął mnie. Poprowadziłem go przed psią budę. Rotweiler szarpał się na łańcu­chu.

- Trzeba go jakoś poskromić...

Kapitan wyjął z kieszeni kanapkę i rzucił psu. Po chwili ten łasił nam się do nóg. Ujęliśmy z dwu stron budę i odciągnęliśmy ją spory kawałek. Z szopy wziąłem dwa szpadle. Pótrnetra poniżej natrafiliśmy na folię. Pod nią stały rzędem znajome kartonowe pudła.

- Zauważyłem to przypadkiem - powiedziałem. - Łyżka koparki była zabłocona, musiał więc ostatnio coś kopać. Co mógł kopać? Skrytkę na łupy. Dlaczego nie znaleźliśmy śladów kopania? Całe podwórze za­grabił starannie, a na miejscu ukrycia ustawił budę ze złym psem. Po­przednio stała tam - wskazałem wyraźny jeszcze ślad na ścianie szopy.

Pochyliłem się i otworzyłem pierwsze pudło. Wewnątrz znajdowała się kartka inwentarza, a sam karton wypełniały elementy rycerskiej zbroi.

- I za to zginęło dwu ludzi? Im dłużej pracuję w tym zawodzie, tym bardziej mnie to wkurza... - Skorliński odreagował wydarzenia ostat­nich dni.

- Czasami ludzie giną z bardziej błahych powodów niż kupa zardze­wiałego żelastwa - zauważyłem.

Z kieszeni wyjąłem telefon komórkowy i wystukałem numer pana Tomasza.

- Halo? - odezwał się po chwili.

- Szefie, mówi Paweł Daniec. Zawartość ciężarówki została odzy­skana.

Głośne westchnienie ulgi zabrzmiało w słuchawce jak najpiękniejsza muzyka.

Zaparkowałem Rosynanta pod domem pana Tomasza i wbiegłem po schodach. Zapukałem i szef od razu otworzył drzwi. W jego ciasnej kawalerce było tego dnia ciaśniej niż zwykle. Wygodnie rozparci w fote­lach siedzieli Zosia i Jacek.

- Salem alejkum - przywitałem krewniaków szefa.

- Alejkum salem - odkrzyknęli zgodnie.

Pan Tomasz zdjął z biurka obraz przedstawiający Arkę wśród lodów Araratu i schował go za szafę. Zdążyłem rzucić nań okiem tylko przelot­nie, ale zauważyłem, że na obrazie oprócz Arki widnieje zakutany w fu­tro człowiek z karabinem. Numer dziewięć?

- No to referuj - zachęcił mnie szef.

- Zdobyłem stosunkowo dokładną mapę poziomicową masywu Araratu - wyjąłem mapę z teczki i rozłożyłem na stole. Zosia i Jacek pochylili się.

- Ta góra ma dwa wierzchołki? - zdziwiła się Zosia.

- Tak. Wielki Ararat i Mały Ararat. Dzieli je przełęcz. Góra ma ponad pięć tysięcy metrów wysokości.

Z aktówki wygrzebałem kolorową fotografię.

- Górne partie pokrywa lodowiec. Szczyt zdobywano kilkakrotnie. Popatrzmy teraz na mapę w nieco większej skali - położyłem na biurku mapę wschodniej Turcji i kilku przyległych państw.

- Jak widzicie, Ararat jest oddalony od masywów Małego Kaukazu. Góruje nad Armenią, choć należy już do Turcji. Masywy Tałys i Mały Kaukaz zatrzymują sporą część wiatrów wiejących znad Morza Kaspij­skiego. Ararat jest jednak od nich wyższy i sporo wilgoci osiada na jego stokach. Zazwyczaj pogoda tam jest fatalna. Znaczne masy wilgotnego powietrza skraplają się w postaci deszczu lub śniegu, częściej śniegu lub marznącego deszczu. W suche lata silne wiatry nawiewają na górę pył z południa, co może wywoływać nawet coś w rodzaju burz piaskowych. Kiedy na lodowcach osiada dużo pyłu, wywołuje to topnienie lodu.

- Dlaczego? - nie zrozumiała Zosia. - Przecież warstwa pyłu powinna chronić lód przed topnieniem.

- Lód ma duży współczynnik odbicia światła. Jeśli na pole lodowe padają promienie słoneczne, to znaczna ich część zostaje odbita z po­wrotem. Jednak jeśli lód trochę ściemnieje, na przykład na skutek pokry­cia pyłem czy sadzą z dymów fabrycznych, zaczyna absorbować więcej ciepła słonecznego i tym samym topnieje. Problem ten obserwuje się zresztą w Alpach, za każdym razem gdy powieją wiatry znad Zagłębia Ruhry - wyjaśniłem.

- Jakie jeszcze przyjemności oferuje turystom to miejsce? - za­gadnął Jacek.

- No cóż. Region jest bardzo aktywny sejsmicznie. Co kilka lat zda­rzają się trzęsienia ziemi jak to, które w 1988 roku obróciło w perzynę niedaleki Leninakan w Armenii. Widziałem to na własne oczy, bo jed­nym z pierwszych konwojów z pomocą humanitarną, jaki dotarł na miej­sce katastrofy, był konwój z Polski. Trzęsienia ziemi w rejonie Araratu są o tyle niebezpieczne, że zawsze wywołują lodowo - kamienne lawiny. Na skutek wnikania wody w szczeliny międzyskalne i jej zamarzania cała góra jest popękana na kawałki różnej wielkości. Wyobraźcie sobie wielką kupę żwiru...

- Notowano tam także obwały błota, podobne jak te, o których czę­sto słyszy się w Ameryce Południowej.

- Zupełnie dzika przyroda - westchnął Jacek. W jego głosie usłyszałem rozmarzenie. Czyżby jednak czegoś się od wujka nauczył?

- Zdziczała to lepsze określenie. Alpiniści, którzy usiłowali wspinać się na Ararat opowiadają, że w pewnej chwili zaczynało im się wydawać, iż wdrapują się nie na martwą górę, ale na żywą złośliwą bestię pogrążo­ną we śnie, która od czasu do czasu usiłuje pozbyć się wędrujących po jej ciele intruzów. Pomijając wszystko inne, charakterystyczne dla Araratu są gwałtowne zmiany pogody. Bardzo gwałtowne i niemal zawsze nastę­pujące w ciągu kilku godzin i bez ostrzeżenia.

- To tak jak w Tatrach - wtrąciła Zosia.

- Gorzej. Jeśli w Tatrach spadnie deszcz, można ukryć się pod gałę­ziami drzew. Na Araracie drzew praktycznie nie ma. Góra jest zbyt wy­soka. Co tam jeszcze jest z tych atrakcji? Ach, nie wymieniłem głównej. W tamtych okolicach działa kurdyjska partyzantka. No i nieliczni auto­chtoni także nie zaliczają się do ludzi gościnnych. Poza tym nie ma tam sklepów, dróg, telefonów, ciepłej wody i wielu innych udogodnień. Po górze wędrują stada wilków, niedźwiedzie, u podnóża czają się żmije i skorpiony.

- Może zrezygnujemy? - zagadnął pan Tomasz. Zamyśliłem się.

- Nie, mimo wszystko chcę spróbować.

- Wierzysz w Arkę, wujku? - zagadnęła Zosia.

- Właściwie dlaczego by nie? Hrabia Alojzy coś tam musiał widzieć. Jego szkic wykonano na gorąco. Nie sądzę, żeby sporządził go na podsta­wie opowieści. Popatrz sama - podsunąłem jej ksero. - Wyobraź so­bie, że ja ci opowiadam o Arce, a ty jednocześnie usiłujesz ją naszkico­wać. Rysujesz kreski, wahasz się. Ja mówię. Pojawiają się nowe detale,

które musisz umieścić na obrazku. Coraz więcej detali. Nowe linie nakła­dają się na stare. Kreślisz, wycierasz gumką, poprawiasz. Tymczasem tu mamy rysunek robiony pojedynczą kreską.

- Może powycierał go gumką, gdy stworzył wersję ostateczną? - zagadnął Jacek.

Uśmiechnąłem się.

- Nie. To wykluczone. Próbowałeś kiedyś zetrzeć kopiowy ołówek?

- A co to właściwie jest?

- Biedne dzieci - mruknął pan Tomasz. - Nie wiecie... Otworzył szufladę biurka i pogrzebawszy w niej wyciągnął krótki ogryzek ołówka.

- Masz - podsunął Jackowi - spróbuj, może na tamtym kawałku gazety.

Jacek pociągnął kreskę.

- Ołówek jak ołówek - powiedział. - Co w nim nadzwyczajnego?

- Pośliń palec i pojedź nim po tej kresce - wyjaśniłem. Pociągnął.

- Teraz kreska wygląda jak zrobiona fioletowym tuszem.

- To cała tajemnica. Grafit tego ołówka zawiera substancje, które po zwilżeniu stają się fioletowym lub granatowym atramentem. Dawno się już takich nie produkuje. Ostatni widziałem w sprzedaży, gdy sam byłem chłopcem.

- A mnie pokazał dziadek - powiedziałem. - Też dobrych parę łat temu. Właśnie przez to, że hrabia prowadził swój dziennik takim ołów­kiem, nie można go teraz odczytać.

Szef chrząknął cicho. Popatrzyłem na niego.

- Nie przesadzaj z tymi trudnościami - zaprotestował. - Nadkomisarz Skorliński dowiedziawszy się o naszym problemie udzielił mi drob­nego wsparcia logistycznego.

Zamarłem w oczekiwaniu. Oczy krewniaków szefa zalśniły podnie­ceniem.

- Tak wygląda oryginał - położył przed nami otwarty zeszyt. Stro­ny upstrzone były plamami atramentu. Gdzieniegdzie prześwitywały po­jedyncze litery lub kawałki wyrazów.

- Po sfotografowaniu zeszytu strona po stronie za pomocą kamery termowizyjnej otrzymaliśmy taki obraz - uśmiechnął się i położył przed nami plik kolorowych fotografii.

Mieniły się na nich plamy różnego koloru. Czerwoną barwą lśniły wiersze. Wszystkie litery były dość dobrze czytelne.

- Co to jest kamera termowizyjna? - jęknęła Zosia. - Posługuje­cie się naukowym żargonem.

- Nie pomyślałem o tym - przyznałem ze skruchą. - A tobie za­raz wyjaśnię. Kamera termowizyjna to urządzenie, które mierzy promie­niowanie cieplne obiektów z dokładnością do dziesiątych, a nawet set­nych części stopnia Celsjusza. Ma duże zastosowanie w kryminalistyce.

- Czyli na przykład, jeśli położę rękę na stole, a potem ją zabiorę, to jeszcze przez kilka minut za pomocą takiej kamery będzie można ustalić, w którym miejscu leżała? - zagadnął Jacek.

- Dokładnie tak. Dopóki stół nie ostygnie. Można by na przykład tropić człowieka po śladach, pod warunkiem, że idzie boso po podłożu, które dobrze absorbuje ciepło.

- Ale przecież papier jest zimny - w głosie Zosi pobrzmiewały nutki powątpiewania.

- Papier jest zimny - wyjaśnił ochoczo jej wujek. - Ale papier zaplamiony atramentem będzie inaczej absorbował ciepło z otoczenia. Im mocniej będzie zaplamiony, tym bardziej będzie się różnił od czyste­go lub prawie czystego.

- Czyli najmocniej będzie zabarwiony w miejscu, po którym przesu­nął się ołówek? - zapytał Jacek.

- Nie, właśnie, że nie - odpowiedział Pan Samochodzik. - To ołó­wek kopiowy, więc stopień rozmycia będzie zależny od ilości wilgoci. W niektórych miejscach wypłucze pigment prawie do czysta, aby osadzić go obok, w innych rozmoczy go tylko, ale pozostawi na miejscu. Nie ma więc mowy o równomiernym zaplamieniu. Ołówek wywierając nacisk na papier zmienił jego strukturę. Włókna pod naciskiem trochę się ubiły, a tym samym zmieniła się struktura papieru i jego zdolność absorpcji ciepła.

- Cuda, istne cuda - szepnęła Zosia.

- Tą metodą można na przykład szukać podziemnych kryjówek ban­dytów albo miejsc ukrycia zwłok. Rozkładające się ciało jest cieplejsze od otoczenia. Zachodzące w nim procesy gnilne powodują wydzielenie ciepła. Kamera termowizyjna pozwala dostrzec zwłoki nawet przez gru­bą warstwę ziemi, w wiele dni po zgonie. Znajdowano nią nawet ofiary hitlerowców pogrzebane w masowych mogiłach podczas drugiej wojny światowej, mimo że upłynęło już ponad pół wieku.

- Nie mówiąc już o tym, że ziemia która została przekopana, zmie­nia swoją strukturę i inaczej absorbuje ciepło słoneczne. Można w ten sposób lokalizować stare rowy, doły; chyba jamy na ofiary w okolicy Stonehenge znaleziono w ten sposób - uzupełniłem wywody szefa.

- Zastosowań jest mnóstwo. Jedno z nich właśnie poznaliśmy - pan Tomasz potrząsnął plikiem kartek.

- I co tu jest napisane? - zapytał Jacek. - Jak dojść do Arki No­ego na Araracie?

Szef wyjął z teczki kilkanaście stron maszynopisu.

- W tym właśnie problem, że będą z tym niewielkie kłopoty. Pan hrabia prawie całą drogę przebył z zawiązanymi oczami.

- Czyli nic się nie da zrobić? - zafrasowała się Zosia.

- Ależ da się. Hrabia odnotował czas trwania wędrówki i stopień trudności drogi. Na tej podstawie można się dużo dowiedzieć. Poza tym tylko drogę do Arki przebył z przepaską na oczach. Gdy uciekał pod gradem kuł, nie miał przepaski. Błąkał się wprawdzie przez cztery dni, ale tę drogę opisał dość dokładnie.

- Gdzie będę musiał zacząć? - zapytałem.

- Hrabia zatrzymał się w zajeździe we wsi Ahora. Tam nawiązał Z nim kontakt przewodnik. W wiosce zwiedził klasztor pod wezwaniem świętego Jakuba, w którym pokazano mu krzyż wykonany z drewna Arki i inne relikwie.

- Czyli wystarczy znaleźć wioskę - zapalił się Jacek - a potem spenetrować wszystkie wychodzące z niej ścieżki na odległość, jaką po­daje dziennik. Może mnisi z klasztoru dadzą się przekonać. Pewnie znają drogę.

Pan Samochodzik uśmiechnął się.

- To byłoby najprostsze. Zbyt proste.

Kiwnął na mnie. Wyjąłem z teczki fotografię paskudnie poszarpane­go wąwozu.

- Gardziel Ahora - powiedziałem. - Pęknięcie tektoniczne na­zwane tak na pamiątkę wioski, którą całkowicie zniszczyło trzęsienie zie­mi w 1840 roku.

Zosia jęknęła. Pan Tomasz przypomniał sobie o czymś. Z torby wyjął pudełeczko, a z niego ampułkę z okruchem drewna.

- To przywieźliśmy z Pawłem z Wojsławic - powiedział. - Praw­dopodobnie to okruch drewna Arki.

- Właśnie - podchwyciłem. - I co na to ci od dendrochronologii? Zosia i Jacek zaczęli domagać się wyjaśnienia kolejnej naukowej metody, więc nie ominął mnie kolejny długi wykład.

- Spece od dendro nie mogli niestety niczego powiedzieć - wyja­śnił pan Tomasz, gdy wreszcie dopuściliśmy go do głosu. - Próbka jest zbyt mała i przesączona smołą, co skutecznie utrudniało odczytanie sło­jów. Stały się zupełnie czarne, niezbędne będzie więc zdobycie kolejnej próbki.

- A może przejadę się z tym pod Olsztyn do Onufrego Rzeckiego? - zaproponowałem.

- Chyba trzeba wziąć go na etat - uśmiechnął się Pan Samocho­dzik. - Niedługo kroku bez jego pomocy nie będziesz umiał zrobić. Ale to chyba niegłupi pomysł. Tak czy owak nie zaszkodzi. Ale musimy mieć nową próbkę.

- Kawałek należałoby przekazać Kościołowi - zauważyłem.

- Z pewnością będą zachwyceni. Tak więc urlop spędzisz w Turcji? Kiwnąłem głową.

- Spróbuję. Jeśli nawet nic z tego nie wyjdzie, to przynajmniej prze­żyję przygodę. Mam wykupiony bilet do Stambułu na połowę lipca. Spo­dziewam się dotrzeć do Araratu w ciągu jakichś czterech dni. Trzy na dojazd autobusem, a ostatnie trzydzieści kilometrów pokonam nocą pie­szo, żeby nie rzucać się w oczy tubylcom. Zacznę faktycznie w miejscu, w którym stała wioska Ahora. Spodziewam się, że w ciągu dwu tygodni albo odnajdę statek, albo będę musiał zrezygnować. Zapasy pożywienia zabiorę takie, żeby starczyło na dwadzieścia dni: makaron, zupy w prosz­ku, sosy, zagęszczone koncentraty. Z wodą nie będzie chyba problemu. Każda góra jest mokra.

- Więc poszukiwania zaczniemy od ruin wioski Ahora? - zagadnął Jacek.

Popatrzyliśmy na niego zdziwieni.

- Zaczniemy? - zagadnąłem. - Nie mogę cię zabrać. To zbyt nie­bezpieczne miejsce.

- Wujku - jęknęła Zosia - nie możesz nas zostawić tak na lodzie. To nieuczciwe. Najpierw mamisz nas piękną opowieścią o Arce Noego i o dzikiej górze, którą trzeba zdobyć; mówisz, że masz klucz do tej tajemnicy - przewodnik, który doprowadzi nas na miejsce, a potem nagle dziwicie się, że chcemy jechać.

- To nie jest miejsce dla dziewcząt - zauważyłem łagodnie. Prychnęła.

- Chodźmy stąd - pociągnęła brata za rękaw. - Te nieużytki mó­wią poważnie.

- Zrozumcie, że nie możemy inaczej - powiedział Pan Samocho­dzik. - To naprawdę niebezpieczna eskapada. A wy przecież wybieracie się do Francji. Odwiedzicie dolinę Loary, Paryż...

Skinęli markotnie głowami. Pożegnanie było bardzo chłodne, ale nie dziwiłem się im. Szef niepotrzebnie rozbudził w nich tęsknotę za wielką przygodą.

Cicho tykał zegar. Siedzieliśmy z panem Onufrym nad herbatą. Go­spodarz uśmiechał się lekko sącząc zielony napar.

- Wyczuwam w panu żądzę przygód, panie Pawle - powiedział. - Dziką żądzę. Natrafił pan na problem, z którym chce się zmierzyć. Uśmiechnąłem się.

- Nic nie da się ukryć przed jasnowidzem - zauważyłem. Machnął ręką.

- Wpada pan do mnie jak po ogień, pije herbatę nie zwracając uwa­gi na subtelny aromat. Oczy biegają panu na wszystkie strony, a zwłasz­cza w stronę kieszeni. Proponuję, żeby wyjął pan to, co tam ma, zanim dostanie pan zeza.

Uśmiechnąłem się i wyjąłem zawiniątko. Odwinął buteleczkę. Za­uważył w mojej dłoni łańcuszek.

- Hi, hi - mruknął. - Niezły kawałek grosza. Ano zobaczymy, co tu mamy. Ten złoty drobiazg i ta buteleczka nie mają ze sobą wiele wspól­nego. Połączono je przed trochę więcej jak stu laty.

Zamknął oczy koncentrując swoje moce.

- Łańcuszek pochodzi z Włoch - powiedział wreszcie. - Mężczy­zna z wąsikiem kupił go razem z kadzielnicą. Potem odczepił kadziel­nicę łańcuszek schował.

„Hrabia Alojzy w ostatniej chwili postanowił być oszczędny" - po­myślałem.

- Buteleczka pochodzi z Turcji. Kupił ją ten sam mężczyzna z wąsikiem. Turcy go trochę oszukali przy tej transakcji. A w buteleczce... Wytrząsnął na dłoń kawałek drewna. Spostrzegłem pot perlący mu się na czole. Wreszcie otworzył oczy.

- Skąd pan to ma? - zapytał.

- Było w środku - wyjaśniłem.

- To dziwne. Bardzo dziwne znalezisko. Widzę górę o dwu wierz­chołkach.

Pochyliłem głowę z szacunkiem. Zgadzało się: Wielki Ararat i Mały Ararat.

- Szczyt góry pokrywał śnieg albo lód - powiedział. - Widziałem niedużą dolinę, spełzał do niej język lodowca. W lodzie tkwił wielki drew­niany kształt. Budynek albo statek... Chyba budynek, bo skąd wziąłby się statek tak wysoko?

Wziął kawałek jeszcze raz w dłoń.

- Orły nad statkiem. Ciemności. Niska, ciasna jaskinia. Człowiek owinięty w futro, nie, w skórę jakiegoś zwierzęcia grzeje się przy ogniu. Ścigany, chory, osłabiony. Szalony. Patrzy na to. Kawałek jest większy, dużo większy. Bierze nóż i ryje w ścianie swój herb. Ognisko przygasa, jest bardzo zimno.

Odłożył okruch drewna na stół. Otarł czoło rękawem.

- Dziwna rzecz - powiedział. - Niezwykła. Kiwnąłem głową.

- Niezwykła - powtórzyłem.

ROZDZIAŁ ÓSMY

HERBACIARNIA WIGDIRZE • TAJEMNICZY KLAN GUSIÓW •

KURDOWIE • WZGÓRZE TENDUREK • SELIM • FAŁSZYWA

ARKA • MAGNETOMETR

Nieduże kurdyjskie miasteczko Igdir blisko granicy powitało mnie kurzem i upałem. Miejscowi snuli się smętnie pomiędzy zaułkami. Szyb­ko odnalazłem herbaciarnię, o której wspominał mi znajomy z wywiadu wojskowego. Wszedłem do środka. Ciężkie stoły z grubo ciosanego drew­na. W kącie lodówka wypełniona butelkami i puszkami. Fanta, cola, sprite i jakaś miejscowa woda mineralna. W długiej ladzie chłodniczej drze­mały ciastka. Wybierałem przez chwilę, aż wreszcie zdecydowałem się na brązową kulę wielkości piłki do tenisa, oblaną czekoladą. Zamówi­łem po rosyjsku szklankę zielonej herbaty. Usiadłem przy oknie. W od­dali bielały śniegi Araratu. Góra wydawała się znajdować o wyciągnięcie ręki. Kula okazała się bajaderką, zresztą bardzo smaczną. Herbata była uczciwie zaparzona i bardzo gorąca. Sprzedawca wyszedł zza lady i przy­siadł się naprzeciw mnie.

- Czegoś pan szuka? - zagadnął.

Kiwnąłem głową. Znajomy poinformował mnie w Warszawie, że w tej herbaciarni spotykają się przemytnicy i handlarze bronią zaopatru­jący kurdyjskich bojowników w rosyjską broń.

- Może mógłbym w czymś pomóc?

- Szukam Ormianina nazwiskiem Guś. Oczy Kurda stały się okrągłe.

- W jakim celu? - zdumiał się.

Nie było sensu kryć się. On mógł znać jakiegoś innego przewodnika.

- Przed stu pięćdziesięciu laty mój przodek wszedł na świętą górę - pokazałem gestem widniejący za oknem Ararat. - Sto lat temu ten wyczyn powtórzył mój dziadek. Teraz kolej na mnie.

Kiwnął głową.

- Wiemy, że Ormianie należący do rodu używającego rosyjskiego nazwiska Guś znali drogę do Arki - powiedział poważnie. - Dziadek opowiadał mi o tym. Było kilkanaście zajazdów, do których docierali co jakiś czas, by szukać klientów. Gusiów było wielu. Zazwyczaj kilku w każdym pokoleniu zarabiało jako przewodnicy. Nie brali drogo. Wielu próbowało wyśledzić ich tajemnice, ale oni bezlitośnie zabijali każdego, kto szedł ich śladem.

- Wiec jakim cudem przeżywali ich klienci?

- Szli z zawiązanymi oczyma.

Ta część opowieści pasowała do dziennika hrabiego. Właściciel her­baciarni mówił prawdę.

- Po rzezi Ormian w 1915 roku Gusiowie zamienili się w opętanych żądzą krwi mścicieli. Spalili kilkanaście tureckich wsi. Mordowali osad­ników. Ale od lat trzydziestych już się o nich nie słyszy. Ja sam widziałem tylko raz mężczyznę, który przedstawił się jako Guś. To było w zeszłym roku. Szedł na górę, ale nigdy więcej o nim nie słyszałem. Przychodzili tu różni, pytali o drogę do Arki. Ja jednak nie mogłem udzielić im satysfak­cjonującej odpowiedzi. Przeważnie to bogaci turyści z Niemiec lub Fran­cji. Czasem Amerykanie. Wszyscy chcą odnaleźć Arkę. I nigdy jej nie odnajdują. Gdyby chodziło o przewodnika, który zaprowadzi na szczyt góry, nie ma z tym problemu, ale Arka... Czasami myślę, że ona w ogóle nie istnieje. Ta góra wcale nie jest taka duża. Z pewnością została już na tyle dokładnie spenetrowana, żeby wykluczyć obecność Arki.

- Co zatem pokazywali ludziom Gusie?

- Allach raczy wiedzieć. Może jakieś drewniane szczątki? Może ja­kieś ciemne kształty prześwitujące przez lodowce? A teraz jest kiepski czas, by badać górę.

- Dlaczego? Z tego co wiem, jest zakaz poruszania się turystów...

- Przed kilku laty osiedlili się na niej członkowie Partii Pracujących Kurdystanu. Dowodzi nimi niejaki Adman Sahar - machnął ręką i do­piero teraz zauważyłem wiszący koło drzwi pożółkły już nieco list goń­czy.

- Jest tak niebezpieczny?

- Uwielbia turystów. Tak uwielbia, że nie chce się z nimi rozstawać. Więzi ich w jaskiniach i jurtach i wymusza wysokie okupy. Co jakiś czas robią naloty. Turcy znaczy. Armia. Strzelają rakietami albo rzucają gazy bojowe. Jak już nie może wytrzymać nękania, zabiera swoich ludzi i idą do Iranu. Adman to dobry kupiec. I prawie zawsze ma pieniądze na broń, środki łączności. Kiedy ostatnio zawitał w te strony kupił silniki elektryczne i agregaty prądotwórcze. Ludzie opowiadają o bazie, którą tworzy gdzieś koło szczytów, podobno na takiej wysokości, że helikoptery nie są w stanie tam dotrzeć.

- Zdziera z was haracze?

- Ii - machnął ręką. - Bardziej mu zależy na dobrym wizerunku. Gdy schodzi w doliny, to zawsze rozdaje cukierki dzieciom i dobrze płaci za każdą usługę. Zależy mu, że zostawić po sobie dobre wrażenie. Dlatego też ma wielu informatorów. Jeśli Adman jest na górze, to pewnie dowie się w ciągu kilku godzin, że z autobusu wysiadł klient do obrabowa­nia. Dlatego nie będę ci szukał przewodników na górę. Wszyscy oni są iż nim w zmowie. Ale nawet on nie wie, gdzie jest Arka. O ile tam jest.

- Wszystkie ślady na to wskazują.

- Wiem. We wsi Ahora, która przestała istnieć w 1840 roku, była winorośl zasadzona jakoby ręką samego Noego. Zresztą dawna nazwa wsi Arghuri oznacza winorośl. Od czasu gdy wieś zniknęła, nikt nigdy nie iwidział w tych stronach krzewów winnych. Są i inne ślady w nazwach miejscowości. Eczmiadzyn tłumaczy się z ormiańska „miejsce lądowa­nia". A to niedaleko, trzydzieści kilometrów. Po stronie irańskiej na stepie znajdują się ruiny starożytnego miasta Tshamirin, co po kurdyjsku brzmi podobnie jak „miejsce ośmiu". Noe z żoną i trzej jego synowie z żonami to właśnie osiem osób. Erewan to po staroormiańsku „pojawie­nie się po raz pierwszy". Nazwa miasto Kohran w Azerbejdżanie tłuma­czy się „pierwsze miasto". Nazwy niektórych wiosek brzmią w rodzaju: „pierwsza osada", „kopanie studni" czy „miejsce wyładunku". Sporo tu tego. Zadziwiająco sporo. Nazwy są różne: ormiańskie, kurdyjskie, per­skie, ale wszystkie oznaczają z grubsza to samo: początek lub miejsce, z którego zaludniona została ponownie ziemia.

- To wygląda zachęcająco.

- Są i inne problemy. Na górze żyją także dzikie psy i wilki. Na połu­dniowych stokach trafiają się niedźwiedzie. W dolinach są żmije i skor­piony, choć nie tak jadowite jak te z Syrii czy Libanu, jednak ich ukąsze­nie jest bardzo bolesne. Zresztą, czy koniecznie musi się pan wspinać na górę, chcąc znaleźć Arkę?

- A gdzie mam jej szukać?

- Dwanaście kilometrów stąd leży wieś Uzengili. Obok niej znajdu­je się wzgórze Tendurek. Wielu badaczy sądzi, że to właśnie jest pozosta­łość Arki Noego. Może powinien pan to obejrzeć?

- A jak tam dojść?

- Prosto tą drogą - machnął ręką wskazując wąską ubitą kołami samochodów ścieżkę wijącą się wokół podnóży góry. Pożegnałem się i ruszyłem.

Pokryta dziurami jednopasmowa asfaltowa szosa kończyła się na szczy­cie pagórka czymś w rodzaju parkingu. Spory kawałek wyrównano spy­chaczem i wyłożono płytami z betonu. W przerwach pomiędzy nimi wy­rosła trawa, a nawet niewielkie krzaczki. Drewniana barierka odgradza­jąca skarpę pociemniała i przekrzywiła się paskudnie. Poszedłem do niej i spojrzałem na wprost. Wrażenie było zdumiewające. Z nagiej skały wy­rastała górka zbudowana z łupku. Wyglądała jak truchło wieloryba wy­rzuconego na brzeg lub łódź leżąca do góry stępką. Pękające warstwy łupku sprawiały wrażenie odpadających desek poszycia. Poniżej w dolin­ce pomiędzy mną a pagórkiem zaparkowano barakowóz. Wyszedł z nie­go młody chłopak i silnie kulejąc ruszył po schodkach w moją stronę. Dotarłszy na parking wygrzebał z torby przerzuconej przez ramię blo­czek.

- Selim - przedstawił się. - Bilet kosztuje dwa dolary. Jeśli pan sobie życzy, za dalsze osiem oprowadzę pana po stanowisku i opowiem historię tego miejsca.

Mówił nieźle po angielsku, od czasu do czasu dorzucając kilka słów niemieckich lub tureckich. Fakt, że w tak dzikim miejscu żądano ode mnie pieniędzy za bilet, trochę mnie zaskoczył. Zapłaciłem. Obejrzałem bilet, który dostałem w zamian. Był porządnie wydrukowany, na odwro­cie miał pieczątkę muzeum miejskiego w Igdirze.

- Paweł Daniec - przedstawiłem się.

Uśmiechnął się chowając pieniądze do torby i ruszyliśmy w dół po schodkach. Wyminęliśmy barakowóz, a potem zaczęliśmy wspinać się do góry stromą kamienistą ścieżką. Z bliska wyglądało to jak formacja geo­logiczna, pierwsze wrażenie rozwiewało się.

- Stanowisko to odkryto w 1960 roku podczas analizy stereoskopo­wych fotografii lotniczych. Pokażę panu, jak wygląda z góry.

Z torby wygrzebał starannie wydany folder i otworzył go na środko­wej stronie. Fotografia przedstawiała domniemaną Arkę z lotu ptaka. Faktycznie to, na co właśnie się wspinaliśmy, wyglądało na łódź. Pagórek był idealnie symetryczny i wyraźnie odcinał się od otaczających go falistych formacji będących zastygniętym językiem lawy wyplutej przed ty­siącami lat przez odległy o jakieś dwadzieścia kilometrów Ararat.

- Jako pierwszy przybył na te tereny archeolog amator Ronald Wyatt z USA - przewodnik podjął opowieść. - Przebywał ze swoim zespołem blisko sześć miesięcy na tym stanowisku. Założyli dwa wykopy sondażowe, które nie ujawniły jednak wewnętrznej struktury obiektu. Z wykopów wydobyli kilka kawałków skamieniałego drewna. Zdjęli też pomiary, które odpowiadają dość ściśle wymiarom podanym w Koranie. Wyniki badań zostały zignorowane przez świat nauki, dlatego Wyatt po­wrócił tu w 1986 roku w towarzystwie Davida Fasolda, inżyniera z USA. Przeprowadzili badania radiestezyjne góry, które ujawniły obecność drobnych elementów żelaznych układających się w wyraźne linie - wska­zał gestem rząd drewnianych kołków pomalowanych na czerwono, prze­cinających pagórek wszerz i wzdłuż. - Ogłosili, że linie te są śladem metalowych wzmocnień wręgów i belki kilu. Rok później twierdzili, że obecność żelaza potwierdzili za pomocą badań magnetometrycznych. W1988 roku nasz rząd ogłosił ten teren parkiem narodowym, zbudowa­no tu parking - machnął ręką w kierunku punktu widokowego. - Miano też przystąpić do budowy hotelu, ale zrezygnowano, gdyż stano­wisko nie wzbudzało wystarczającego zainteresowania turystów. W tej chwili mało kto tu zagląda. Fasold wrócił przed dwoma laty i przeprowa­dził wiercenia. Twierdził, że wydobył znaczne ilości żelaznych nitów, ale nikomu ich nie pokazał.

Zamyśliłem się.

- Można by to stosunkowo łatwo sprawdzić - powiedziałem wreszcie.

Brwi przewodnika uniosły się.

- W jaki sposób?

- Powtórzyć badania magnetometryczne.

- Nasze władze nie są już tym zainteresowane, ale ja bym chętnie to zrobił, tylko że nie mam magnetometru. Interesowałem się nawet w ze­szłym roku, najtańszy kosztuje dwa tysiące dolarów.

Uśmiechnąłem się.

- Można zrobić taniej samemu.

- Nie umiem.

- Ja potrafię.

Zaszliśmy do barakowozu, w którym urządzono maleńką salkę wystawową. W gablotach leżały kawałki skamieniałego drewna, na ścia­nach wisiały fotografie uczonych badających to stanowisko.

- Będę potrzebował dwu kawałków magnesu, tekturowego albo drewnianego cylindra, kawałka miękkiego żelaza i paru kabelków. I ka­wałka gumki albo dętki rowerowej.

Wszystkie przedmioty Selim wygrzebał w skrzynce z rupieciami.

- Masz może amperomierz albo woltomierz? - zapytałem go. Pokręcił głową.

- Niedobrze - zamyśliłem się.

- Nic z tego? - zapytał zasmucony.

- Tego nie powiedziałem. Masz latarkę z żaróweczką? Przyniósł.

- No to bierzmy się do dzieła.

Wyjąłem z kieszeni pilnik ślusarski, którym piłowałem sobie paznok­cie. Wyborowałem nim cztery dziurki w drewnianym pudełku, a właści­wie małej skrzyneczce po ołówkach.

- Obudowa nie może być metalowa, bo całkowicie zakłóciłaby działanie urządzenia - wyjaśniłem. - Teraz uważaj. Wewnątrz naciągnąłem pasek z gumki rowerowej.

- Teraz kawałek miękkiego żelaza...

Podał mi ułamek pręta zbrojeniowego. Skróciłem go piłką do meta­lu i obwiązałem gumką. Po jej napięciu unosił się między ściankami pu­dełka. Zakręciłem go i puściłem. Napięta gumka nadała mu dość szybki ruch wirowy. Po kilkudziesięciu sekundach pręcik zatrzymał się.

- Tyle powinno wystarczyć.

Sztabkę magnesu złamałem na dwie połówki i przykleiłem po obu stronach pudełka. Zakręciłem ponownie żelazem. Wirowało prawie muskając magnesy.

- O co tu chodzi? - zapytał Selim.

- To bardzo proste. Kawałek miękkiego żelaza wirując w polu ma­gnetycznym indukuje prąd elektryczny. Tak jak w elektrowni, ale oczywi­ście na dużo mniejszą skalę. Do magnesów podczepimy druty. Jeden będzie przewodził ładunki dodatnie, drugi ujemne. Połączymy je teraz z żaróweczką.

Skoczył i po chwili wrócił z lutownicą. Przylutowałem oba kabelki solidnie.

- Teraz zakręć żelazem.

Nawinął gumkę i puścił. Żaróweczką zabłysła jasnym światłem.

- Zrobiliśmy latarkę - powiedział. - Ale chyba do magnetometru daleka droga.

- Już jesteśmy w domu - uspokoiłem go. - Oprócz pola wytwa­rzanego przez magnesy, urządzenie zanurzone jest także w polu magne­tycznym naszej planety.

Kiwnął głową.

- Wspomaga ono powstawanie prądu w tym układzie. W kosmosie powstawałoby go mniej.

- Rozumiem.

- W miejscach, gdzie zakopano duże ilości żelaza, prądu powstanie więcej, bo pole magnetyczne będzie tam lokalnie silniejsze.

- I żaróweczką zabłyśnie nieco mocniej - domyślił się.

- Dokładnie tak.

- A jeśli zabłyśnie tylko trochę mocniej, możemy tego w ogóle nie zauważyć.

- Dlatego pomożemy sobie tym - wygrzebałem z plecaka światło­mierz od aparatu fotograficznego. Zakręciłem żelazem, żaróweczką roz­błysła, odczytałem wyniki.

- Wygląda po prostu doskonale - mruknął Selim. - Trzeba by jednak sprawdzić w warunkach, że tak powiem polowych.

Wyszliśmy przed budynek. Postawiłem urządzenie na skałce i uru­chomiłem. Zanotowałem najwyższy odczyt.

- To przyjmiemy za wartość podstawową - wyjaśniłem. - Warto­ści wyższe wykażą obecność żelaza.

- To spróbujmy tu - narysował butem kreskę koło baraku. Położyłem skrzyneczkę na ziemi we wskazanym przez niego miejscu.

- Półtora luksa więcej - zameldowałem.

- Zgadza się. Tędy biegnie rura doprowadzająca wodę.

W podniosłych nastrojach wdrapaliśmy się na domniemaną Arkę. Przeprowadziłem pomiary w dwudziestu miejscach. Nigdzie mój aparat nie wykazał obecności żelaza.

- Chyba nic z tego - zmartwił się przewodnik.

- Spróbujmy jeszcze raz.

Zakręciłem gumkę i puściłem. Tym razem żaróweczką rozbłysła mocniej. Wskazówka wychyliła się o pół luksa.

- Tu coś jest - zauważyłem.

- Powtórzmy pomiar - zaproponował Selim. Spróbowałem parę centymetrów dalej. Anomalia miała około pół metra średnicy.

- Ciekawe - zauważyłem.

- Może spróbujemy to odkopać?

- To chyba nielegalne. Skoro to miejsce jest rezerwatem archeolo­gicznym...

Uśmiechnął się szeroko.

- Po pierwsze, ja go pilnuję, a po drugie, komu to teraz potrzebne?

Podreptał i po kilku chwilach wrócił z motyką i saperką. Spulchniał twardy grunt łopatką, a ja odgarniałem glebę. Niebawem natrafiliśmy na ślady rdzy. Układały się w okrąg.

- Garnek? - zdziwił się przewodnik.

Poskrobałem nożem, rdza ustąpiła i odsłonił się szary metal. Stal. Obkopałem tajemniczy obiekt dookoła. Podważyłem łomem i udało mi się go wyciągnąć. Trzymałem w ręku rurę o średnicy około trzydziestu centymetrów i długości niespełna pół metra.

- Wiertło koronowe do badań geologicznych - zawyrokował Selim. - Zakopmy tę dziurę.

Zasypaliśmy i uklepaliśmy ziemię. Domniemana Arka wyglądała tak samo jak przedtem.

- To chyba nie jest Arka - powiedział. - Zresztą od dawna to podejrzewałem.

- Na to wygląda, ale ten przyrząd jest trochę mało precyzyjny - uspokoiłem go. - Mógł pominąć mniejsze kawałki metalu, o ile tu są.

- Czyli jednak trzeba kupić w sklepie?

- Ależ nie. Wystarczy udoskonalić ten. Wyciągnąłem z kieszeni notatnik.

- Jak się za to zabrać?

- Musisz kupić w sklepie amperomierz albo woltomierz. Oderwać żaróweczkę i przyczepić go na jej miejsce.

- Wtedy napięcie odczytam nie z siły rozbłysku, tylko po prostu na skali, co wskaże strzałka?

- Dokładnie tak. Ale ja też sądzę, że to nie jest prawdziwa Arka.

Selim uśmiechnął się.

- Prawdziwa znajduje się tam - wskazał dłonią górę. - Tyle tylko, że ja mam uszkodzone kolano i nie zdołam się wdrapać, by jej poszukać. Dlatego będę badał to - wskazał pagórek. Popatrzył na mnie uważnie.

- Pan chce szukać na górze?

- Taki mam zamiar.

Zasmucił się.

- Gdyby pan ją znalazł, proszę dać mi znać. Wielu już wchodziło na Ararat w tym celu, ale jak do tej pory żaden nie chwalił się...

- Chwalili się na łamach amerykańskiej prasy brukowej - wyjaśni­łem. - Jeśli znajdę Arkę, daję słowo, że się o tym dowiesz.

- Proszę na siebie uważać. To niebezpieczna góra. Zdradliwa - ściszył głos. - Mówią, że Adman Sahar wrócił z Iranu.

- Dziękuję za ostrzeżenie. Postaram się nie wchodzić mu w drogę.

Pożegnaliśmy się i ruszyłem w stronę górujących nad równiną sto­ków Araratu. Zapadał już zmierzch, a ja musiałem obejść górę prawie dookoła, aby dotrzeć do Doliny Świętego Jakuba leżącej po północnej stronie, blisko granicy z Armenią.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

DOLINA ŚWIĘTEGO JAKUBA • ZASYPANA WIEŚ AHORA • KTOŚ KOPIE KOŁO MONASTERU • NOTATKI HRABIEGO • NOCNA STRZELANINA • NIEOCZEKIWANE SPOTKANIE • EWAKUACJA • ZASYPANY KLASZTOR • SREBRNA MUSZLA • PIELGRZYMIE SZLAKI • WPADKA

Równina Arakesz była pokryta czarnym piaskiem powstałym z roz­mytych przez wodę przepalonych wulkanicznych popiołów. Była ideal­nie płaska, stanowiła dno wyschniętego przed setkami tysięcy lat jeziora. Jak okiem sięgnąć rosły na niej bezlistne krzaki o zielonych gałązkach i gdzieniegdzie kępy żółtej trawy. Góra wyrastała z równiny całkowicie niespodziewanie. Od tej strony nie było łagodnie wznoszących się pagór­ków, tylko nieoczekiwany przeskok. Ziemia u moich stóp była zupełnie płaska, by pięć metrów dalej stanowić stromo wznoszące się zbocze góry. Szedłem starym szlakiem, drogą wyłożoną kamieniami. Z mapki wykre­ślonej przez hrabiego wynikało, że prowadzi do Doliny Świętego Jakuba i nie istniejącej wioski Ahora. Stara droga była fatalna. Gdzieniegdzie ziemia osunęła się grzebiąc dawny trakt pod zwałami gliny i kamieni. W jednym miejscu potok całkowicie zniósł most. Tylko resztki kamien­nego filaru sterczały z płytkiej wody. Im bliżej byłem celu, tym droga stawała się gorsza. Słońce stało już wysoko. Przebycie dystansu w dzie­sięć godzin, jak to zaplanowałem, okazało się niewykonalne. Wreszcie wdrapałem się na ostatni pagórek. Przede mną leżał rozległy cyrk lodowcowy o stromych ścianach popękanych tu i ówdzie. Dolina miała co najmniej cztery kilometry średnicy. Droga, na tym odcinku dobrze zachowana, opadała w dół i znikała pod warstwą ziemi. Tym razem defi­nitywnie. Wyciągnąłem mapnik i popatrzyłem na sztabówkę. Byłem na miejscu. W dolinie pode mną przed stu pięćdziesięciu laty kwitło życie. W ciągu jednej potwornej nocy wieś uległa całkowitej zagładzie, zamarła pod wielometrowymi zwałami gliny, kamieni i lodu. Trzęsienie ziemi spo­wodowało obsunięcie się zbocza. Mimo upływu lat bezbłędnie zidentyfi­kowałem miejsce, z którego zeszła lawina grzebiąc wieś i dwa tysiące jej mieszkańców. Na brzegu błotnistej równiny ocalał jeden budynek, wy­murowany starannie z grubo ciosanych kamieni. Budynek był oczywiście od dawna opuszczony. Mury popękały, a dach zapadł się do środka. Pod­szedłem ostrożnie i zajrzałem do wnętrza. Gruba warstwa błota upewni­ła mnie, że dawno nikt go nie odwiedzał. Przestąpiłem próg i ruszyłem starając się nie zostawiać śladów. Z niewielkiej sieni przeszedłem do du­żej sali. Kamienne płyty posadzki były wyślizgane przez tysiące stóp. Z sali wąskie przejście prowadziło gdzieś w głąb.

- Karczma - zidentyfikowałem budynek. - To musiała być karcz­ma.

Pomieszczenie za salą zajmował wielki popękany piec, na którym dawniej gotowano jedzenie. Koło pieca odkryłem dziurę w podłodze. Z plecaka wyjąłem latarkę i poświeciłem do środka. Piwnica była duża i sucha. Oceniłem głębokość szybu wejściowego na dwa metry. Najpierw opuściłem na dół plecak, a potem zsunąłem się sam.

- Dobry punkt wypadowy - mruknąłem.

Rozłożyłem na ziemi folię i wypakowałem z plecaka karimatę, śpi­wór i żywność. Puszki i torebki ukryłem w kącie i na wszelki wypadek nakryłem kamieniami. Zrzuciłem ciężkie buty i spodnie i wyciągnąłem się wygodnie. Poruszyłem stopami, aby rozluźnić nieco obolałe po cięż­kim marszu mięśnie. W parę chwil później zapadłem w sen.

Obudziłem się o czwartej po południu. Zrobiłem kilka pompek, żeby się rozbudzić, a potem wyjąłem z plecaka plik kartek odbitych na ksero i wydostałem się na powierzchnię. W sali zachowały się pod ścianą reszt­ki ceglanej ławy. Podłożyłem sobie gazetę i wygodnie usiadłem.

Dwudziestego kwietna przybyłem wreszcie do wsi Ahora. Czas bylpo temu najwyższy, bo koń mój, Medyk, okulał i należało nam obu odpocząć. Wieś wyglądała równie strasznie jak Wojsławice, ale tu gnieździ się nie rze­sza potomków Izraela, a banda brudnych i dzikich ormiańskich pasterzy. Zatrzymałem się w karczmie leżącej na wzgórzu ponad wsią. Pokój na pię­trze, który mi dali, wygląda dość obskurnie, ale posiada elementarne wygody.

Popatrzyłem do góry. Piętro dawno już przestało istnieć.

Zajazd roi się od pluskiew, ale mam nadzieję, że nie zostanę w nim diugo. Jutro odwiedzę monasterpod wezwaniem świętego Jakuba. Miejsco­wi mnisi zapewne znają drogę. Ararat góruje nad wsią. Od tej strony wyglą­da przerażająco, ale każda góra wygląda ponuro, gdy niebo zasnute jest chmu­rami, a sionce zachodzi.

Przeciągnąłem się, aż zatrzeszczały stawy. Za kuchnią odnalazłem schody prowadzące niegdyś na piętro. Kończyły się zawieszone w próżni. Wdrapałem się na nie i przyłożyłem lornetkę do oczu. Dolina była pusta, cicha i martwa. Nigdzie nie było widać śladu człowieka. Po drugiej stro­nie kamiennego usypiska, na przeciwległym zboczu ponad warstwą błota i kamieni sterczał kawałek muru z pustym półokrągłym oknem. Podregulowałem lornetkę i spostrzegłem resztki zaczepów. Tylko one pozosta­ły z dzwonnicy monasteru. Ruszyłem w tamtą stronę. Byłem już blisko, gdy spostrzegłem pierwsze ślady gąsienic traktora lub buldożera. Nie­spodziewanie usłyszałem dość odległy zgrzyt metalu o kamień. Przypa­dłem za krzakami i skradając się cicho jak Indianin, ruszyłem tropem maszyny. Prowadziła wprost ku pozostałościom dzwonnicy.

Wyjąłem z kieszeni wshipera i założyłem słuchawki na uszy. Wzmoc­nione dźwięki uderzyły jak młotem, ale podkręciłem gałkę do maksi­mum. Moje stopy szurające o kamienie czyniły teraz nieznośny wręcz hałas. Słyszałem szybkie uderzenia własnego serca. Wycelowałem mi­krofon kierunkowy w stronę niewidocznego przeciwnika. Brzęk metalu powtórzył się, teraz mogłem go zidentyfikować. Łopaty zgrzytały o ka­mienie. Wycofałem się i obszedłem tę część doliny dużym łukiem. Wdra­pałem się na stok i, dobrze ukryty za niewielkim garbem, popatrzyłem w dół przez lornetkę. Nic dziwnego, że nie dostrzegłem starej rosyjskiej koparki, gdy z dachu karczmy rozglądałem się po dolinie. Obok dzwon­nicy ział w ziemi wielki krater o średnicy dobrych dwudziestu metrów. Na jego dnie stała nieruchomo maszyna. Czterej mężczyźni o wrednych gębach kopali szpadlami na dnie dziury. Cztery kałasznikowy zestawio­ne w kozioł stały obok. Z boku rozstawiono dwa namioty ukryte za hał­dą. Na trójnogu wisiał okopcony kociołek, a wokoło poniewierało się kilkanaście puszek. Obserwowałem pracujących mniej więcej przez pół godziny, potem wycofałem się. Przez ten czas zdążyli dokopać się do warstwy pokruszonych dachówek stanowiących zapewne pozostałości klasztornego dachu. Wróciłem do swojego obozowiska w piwnicy karczmy. Zamaskowałem starannie dziurę prowadzącą do kryjówki i podczepiłem niezbyt wymyślny, ale skuteczny alarm. Naszykowałem pistolet gazowy i emiter infradźwięków, aby w razie czego były gotowe do użycia.

Wygrzebałem z kieszeni maszynopis.

Przełożony klasztoru pokazał mi dziś relikwiarz zawierający kawałek drewna Arki. Było prawie zupełnie czarne i wyglądało jak skamieniałe, ale ; nie pozwolił mi go dotknąć, więc obserwacje poczynić mogłem tylko na oko. Klasztor wydaje się być bardzo bogaty. Na ołtarzu w kaplicy widziałem złote naczynia liturgiczne i wiele wotów, zostawionych przez pielgrzymów. Przeło­żony twierdził jednak, że nie wie, gdzie szukać Arki. Sądzę, że kłamie. Karcz­marz powiedział, że są w tej okolicy pasterze, którzy regularnie prowadzą pątników na górę i pokazują im z daleka statek tkwiący w lodzie. Napytanie o konkrety stwierdził, że j eden z nich nazwiskiem Guś zagląda od czasu do czasu, to znaczy co dwa - trzy miesiące. Wygląda na to, że będę musiał na niego poczekać w tej zatęchłej norze. Może zresztą o to chodzi temu tluścio-chowi. Wyciągnie ze mnie pieniądze za noclegi i wyżywienie, a potem będę musiał ruszać w dalszą drogę nie doczekawszy się tajemniczego Gusia, który być może w ogóle nie istnieje!

Lekturę przerwał mi suchy odgłos wystrzału karabinowego. Po nim nastąpił drugi. Wyskoczyłem z piwnicy i wspiąłem się na schody. Zapa­dał wieczór. Skierowałem lornetkę w stronę dzwonnicy. Rozległ się ko­lejny strzał, a w chwilę potem kilkadziesiąt, gdy ktoś wypuścił całą serię z kałasznikowa. Cisza, która zapanowała później, była dość przerażają­ca. Ponownie huknął strzał. Założyłem wshipera. Powiał wiatr. Trawy na dnie doliny zaszeleściły. Chwilę panowała cisza i tajemniczy strzelec znów dał znać o sobie. Tym razem hukowi towarzyszył dźwięk czegoś walącego się na ziemię. Ponownie rozterkotał się kałasznikow, a potem huknął kolejny strzał i seria raptownie urwała się. Czekałem pół godziny, ale nic więcej się nie działo. Zakląłem cicho. Wiedziałem, że zbocza Araratu nie są kurortem, ale nie spodziewałem się, że będę świadkiem takiej wymia­ny ognia już pierwszego dnia pobytu. Wróciłem do piwnicy i ponownie zabrałem się za lekturę.

Z gór zeszło dziś kilku pasterzy. Karczmarz rozmawiał z nimi i przekazał im polecenie dla Gusia, żeby przyszedł. Spodziewa się go za dwa dopięciu, dni.

Pasterze nie sprawiali wrażenia zaskoczonych, więc może Guśj ednak istnie­je? Poczekam tydzień. Zastanawiam się, czy samemu nie wspiąć się na górę, ale bez przewodnika mogę zabłądzić. Na obiad była zupa, wyjątkowo obrzy­dliwa breja z lebiody i mięsa chyba zdechłych owiec. W Wojsłowicach cze­goś takiego nie dajemy nawet naszym chłopom. Zażądałem od karczmarza, żeby to zabrał. Uśmiechnął się bezczelnie, ale przyniósł mi co innego. Ten człowiek zupełnie mi się nie podoba. Może planuje mnie zamorodować? Sypiam z rewolwerem w ręce. W razie czego palnę mu w łeb. Drzwi pokoju zabarykaduję. A może lepiejzastrzelićgo od razu, gdy będzie podawał kola­cję? Nie ma tu sądów, a miejscowi chłopi chyba nie odważą się oskarżyć szlachetnie urodzonego. Z drugiej strony jeśli mnie zabiją, to nikt ich za to nie skarżę. Cóż za paskudna sytuacja. Dziś w nocy poczuliśmy silny wstrząs tektoniczny. Wyrzuciło mnie z łóżka, pękła jedna z belek stropowych i kawa­łek ściany. Karczmarz twierdzi, że góra się budzi, ale że bywało już tak wiele razy. Tylko mi tu wybuchu wulkanu brakuje do szczęścia.

Zapadła noc. Założyłem noktowizor i ruszyłem naokoło doliny. Wdrapałem się na znajomy garb i omiotłem „uzbrojonym" okiem całą okolice. Drobne zwierzęta siedzące wśród krzaków były widoczne w po­staci licznych świetlistych punktów. Jakieś większe, może szakal, prze­biegło przez wioskę. Popatrzyłem w stronę wykopu koło dzwonnicy, ale miejsce to było zupełnie ciemne. Zdecydowałem wdrapać się wyżej żle­bem. Z góry widok był jeszcze lepszy. W dolinie było pusto. Chłodne górskie powietrze przyjemnie chłodziło czoło. Zdjąłem noktowizor i pró­bowałem wyobrazić sobie, jak wyglądała ta dolina w dawnych czasach, gdy jej dnem płynęła rzeczka, a wokoło wznosiły się zbudowane z kamie­nia i drewna domy ormiańskich pasterzy. Niespodziewanie gdzieś w oko­licach karczmy spostrzegłem błysk latarki. Ktoś szedł przyświecając so­bie bateryjką. Obszedł ruiny, a potem zawrócił. Szedł brzegiem doliny, aż zniknął za pagórkiem. Zsunąłem się na dół i ruszyłem jego śladem. Za garbem wyłączyłem noktowizor. Blask płonącego między głazami ogni­ska był widoczny z odległości kilometra. Odbezpieczyłem „gazówkę" i podkradłem się cichutko. Wyjrzałem zza sporego skalnego odłamu i dosłownie mnie zatkało. Jednym susem znalazłem się w kręgu światła. - A wy tu skąd! ? - huknąłem. Zosi i Jackowi szklanki z herbatą wypadły z dłoni.

Zasypywaliśmy ognisko w szalonym pośpiechu.

- Ależ jesteśmy dobrze ukryci - jęczała Zosia. - Rozpaliliśmy ogień między kamieniami...

- Trafiłem do was jak po sznurku i dziękujcie Bogu, że to ja, a nie członkowie Partii Pracujących Kurdystanu! A wasze ognisko widać z góry Z odległości co najmniej dziesięciu kilometrów. Pakuj namiot - hukną­łem na nią.

Wyrywała śledzie po omacku, bo ognisko już skonało pod warstwą kamieni. Ulokowali się idealnie, namiot stał na równym kawałku ziemi, | otaczały go spore skałki i faktycznie ciężko byłoby go wypatrzeć z ziemi, za to ze stoków góry był widoczny jak na dłoni.

- Ale przecież paliliśmy tylko maleńki ogieniek - jęknął Jacek.

- Greenhorn rozpala ognisko takie, że płomienie buchają powyżej szczytów sosen, a potem dziwi się, skąd Indianie wiedzieli, że tam jest - zacytowałem Karola Maya. - Przed dwoma miesiącami na Araracie doszło do bitwy między siłami wojskowymi a Kurdami. Jak sądzicie, co teraz robią Kurdowie?

- Liżą rany - nieśmiało zaproponowała Zosia.

- Wystawiają na noc czujki, które sprawdzają, czy ktoś niepowołany nie zbliża się do góry. Wypatrują ruchów samochodów, żołnierzy i in­nych takich - zarzuciłem plecak na Jacka, aż go przygięło do ziemi. Drugi zarzuciłem na Zosię. Sam zabrałem namiot.

- Za mną! - zakomenderowałem. - I od tej pory ani słowa! Ruszyliśmy brzegiem doliny. Co kilka minut zakładałem noktowizor i badałem piętrzące się nad nami stoki i turnie.

- Chyba mamy szczęście - powiedziałem. - Może nie patrzyli albo obozują po drugiej stronie.

- Ale taki mały ogieniek... - jęknęła.

- Płomień zapałki widać z odległości dwu kilometrów! Noktowizor, którym bawiłem się będąc w waszym wieku, pozwalał dostrzec człowieka z odległości dwustu metrów. W czerwonych beretach posługiwaliśmy się noktowizorami pozwalającymi dojrzeć człowieka z odległości dwu kilo­metrów, a nie mieliśmy najnowszych modeli. Ognisko o temperaturze dwustu stopni będzie widoczne z odległości dziesięciu kilometrów. I to jeszcze w kilka godzin po zasypaniu. Pozostaje mieć nadzieję, że oni mają przestarzały sprzęt z demobilu Armii Czerwonej.

Dotarliśmy do ruin karczmy. Zagoniłem ich do piwnicy i zamasko­wałem właz. Zapaliłem małą latarkę.

- Nie słyszeliście strzałów karabinowych po południu?

- Słyszeliśmy - powiedziała Zosia - ale sądziliśmy, że to gdzieś daleko.

- Musimy się stąd jak najszybciej wynosić - stwierdziłem. - Tu się robi zbyt niebezpiecznie jak dla mnie. A teraz, robaczki, jak na świętej spowiedzi macie wyjaśnić, skąd tu się wzięliście. Z tego co wiem od wa­szego wujka, wsiedliście przed kilku dniami do pociągu odjeżdżającego do Francji.

Zosia popatrzyła niewinnie.

- Wsiedliśmy. Ale potem w Akwizgranie przesiedliśmy się na inny pociąg. Mamy bilety Interrail ważne przez miesiąc w całej Europie. Wie­dzieliśmy, kiedy przybędziesz, wujku, do wsi Ahora i czekaliśmy tu na ciebie.

- Pięknie. I to jeszcze pewnie kilka dni?

- Jeden dzień i jedną noc. I jeszcze jeden dzień. Westchnął ciężko.

- Trzeba pomyśleć, jak się stąd wycofać. Popatrzyłem na zegarek.

- Mamy do przejścia trzydzieści kilometrów do miasteczka Igdir. Dla mnie to będzie sześćdziesiąt dzisiaj. Pięknie.

- Chyba nie dasz rady, wujku - oczy Jacka zalśniły.

- Dam radę. Zapasy musicie porzucić. Im mniej będziecie mieli bagażu, rym lepiej. Wyruszymy za jakieś dwie, może trzy godziny. Zastanowiłem się.

- Wsadzę was w autobus do Ankary, a sam będę musiał tu wrócić. Nie powiem, bardzo jestem wam wdzięczny. Co was w ogóle podkusiło, żeby się tu pchać?

- Chcieliśmy przeżyć przygodę - pisnęła Zosia.

- Muszę jeszcze coś sprawdzić - powiedziałem. - A wy szykujcie się do drogi. I ani kroku stąd!

Wyszedłem z piwnicy. Omiotłem całą dolinę okiem uzbrojonym w noktowizor. Założyłem słuchawki wshipera i ruszyłem w stronę dzwon­nicy. W wykopie panowała cisza. Nie widać było też żadnych jaśniejszych plam. Zeskoczyłem na dno. Poczułem dziwnie znajomy zapach, ale jakoś nie mogłem go zidentyfikować. Przede mną w profilu wykopu widać było ścianę monasteru zbudowaną z kamieni i kiedyś chyba otynkowaną. W ścianie ziała dziura wyłamana łomem. Nasłuchiwałem dłuższą chwilę. Nic nie usłyszałem. Wewnątrz nie było nikogo. Pochyliłem się i poświeci­łem. Dach runął, ale pod ścianą widać było wąskie przejście. Kończyło się schodami w dół. W tym momencie usłyszałem kroki. Odbezpieczy­łem gazówkę i przyczaiłem się koło dziury... Zosia i Jacek.

- Nie mogliście usiedzieć pięciu minut spokojnie - zgromiłem ich szeptem. - Musicie się bez przerwy narażać?

- Ale tu nikogo nie ma.

Poświeciłem w głąb dziury. Popękana ściana wyglądała stabilnie.

- Za mną - rozkazałem i zagłębiłem się w otworze. Dotarłszy do schodów zapaliłem latarkę. W jej świetle zobaczyłem, że mury popękały paskudnie. Nacisk milionów ton ziemi, a może wstrząs, który doprowa­dził do katastrofy, naruszył konstrukcję budynku. Zszedłem po schodach i omiotłem światłem pomieszczenie piętro niżej. Wyglądało niemal tak, jak gdyby ludzie opuścili je przed kilkunastu minutami. Jednak ławy i stoły były pokryte grubą warstwą kurzu. Ozdobny fotel leżał przewró­cony, jak gdyby siedzący na nim zerwał się gwałtownie. Przez sto kilka­dziesiąt lat nie znalazł się nikt, kto mógłby go postawić z powrotem. Na stołach stały jeszcze misy i kubki.

- Jak myślisz, wujku, moglibyśmy wziąć sobie jeden na pa­miątkę? - Zosia wskazała cynowy kubek pokryty misternie tłoczonymi scenami.

- Ani mi się waż - pokazałem jej latarką popękany i powybrzuszany strop, który groził zawaleniem w każdej chwili. - Zresztą i tak nie przepuściliby cię z tym przez granicę - powiedziałem już łagodniej.

Ominęliśmy refektarz i przeszliśmy wzdłuż długiego rzędu niewiel­kich celi. Drzwi pozostawiono otwarte, jak gdyby właściciele wybiegli w popłochu i nie tracili czasu, żeby je zamykać. W jednym z pomieszczeń urządzona była pracownia malarza ikon. Kawałki blachy poniewierały się nadal na szerokim stole. W glinianym kubku stały pędzle. Barwniki w miseczkach czekały. Na próżno.

- Złoto? - zagadnął Jacek wskazując blaszki.

- Sądzę, że raczej tombak - ostudziłem go. - Złota tak by nie zostawili, niezależnie od okoliczności.

- To na koszulki do ikon? - zapytała Zosia.

- Nie. W tradycji prawosławnej tło ikony musi być złote. W Rosji i Polsce robiono to w ten sposób, oczywiście mówię o dawnych czasach, że na lipową deskę nakładano warstewkę specjalnie przygotowanego pod­kładu. Najczęściej sproszkowanej kredy rozrobionej z klejem kazeino­wym, choć czasami używano też bardziej szlachetnych substancji. Pod­kład szlifowano, żeby był doskonale gładki. Zaznaczano ramkę, często przestawienia świętych były lekko zagłębione. Tło pokrywano listkami złota lub cienką warstewką złotej farby. Następnie malowano postać.

- Listkami złota? - zdziwiła się Zosia.

- Tak. Złoto jest metalem bardzo rozciągliwym i można z niego przy odrobinie wprawy wyciągnąć druty grubości pajęczyny lub rozwałkować je na folię tak cienką, że staje się przezroczysta.

- Używano jej do obserwacji ruchu atomów w fizyce jądrowej - wtrącił Jacek. - Miała grubość rzędu kilkunastu warstw atomów złota i była prawie przejrzysta.

- Słusznie. Czasami ikony zaopatrywano w koszulki z blachy, naj­częściej srebrnej lub mosiężnej. Blachę srebrzono lub złocono, dodawa­no i szlachetne kamienie.

- Ta blacha wygląda na dość grubą - zauważyła Zosia. - Może więc przeznaczona była na koszulki do ikon?

- Możliwe, ale sądzę, że było inaczej. Gruzini i Ormianie stworzyli zupełnie inną, własną szkołę malowania. Ich ikony powstawały w ten sposób, że postaci świętych malowano bezpośrednio na blasze mosięż­nej, miedzianej lub srebrnej i potem pozłacanej. W ten sposób tło pozo­stawało złote i nie wymagało długotrwałego i żmudnego naklejania zło­tej folii. Na niektórych ikonach, tych bardziej luksusowych, złote tło było dodatkowo tłoczone. Na zakończenie musicie pamiętać jeszcze jedno. Dla katolików ikony to tylko święte obrazy. Dla prawosławnych i grekokatolików ikona jest świętością samą w sobie, odbiciem nieba. Dlatego ikony nie posiadają światłocienia. Światło bije z nich prostopa­dle na widza. Są jakby oknami w rzeczywistości, przez które widać raj. Wyjątkiem są tylko ikony z rejonów pogranicznych, gdzie mieszały się style i dochodziło do złamania kanonów. No, teraz proponuję, żebyśmy poszli dalej.

Kaplica częściowo się zwaliła, ale nawet stojąc w drzwiach spostrze­głem, że wspomniane przez manuskrypt hrabiego Alojzego przedmioty liturgiczne i wota zniknęły.

- Przypuszczam, że mnisi przeżyli katastrofę - powiedziałem. - Klasztor został zasypany, ale grube mury ochroniły ich przed śmiercią. Poderwali się spłoszeni od kolacji, pobiegli do celi, pozabierali swoje rze­czy, zebrali rękopisy, księgi i przedmioty liturgiczne i wykopali się z klasz­toru na wolność.

Podszedłem ostrożnie. Obrus leżał jeszcze na ziemi. W środku ołta­rza ziała dziura.

- Co tu było? - zapytał Jacek.

- Właściwie każdy kościół musi posiadać jakąś relikwię. Zazwyczaj umieszcza się ją w ołtarzu - wyjaśniłem. - W Polsce jest ołtarz zawie­rający relikwie ponad stu dwudziestu świętych, męczenników i błogosławionych. Tu mieli chyba tylko jedną. Zapewne świętego Jakuba, patrona tego klasztoru. Tak czy inaczej nic tu po nas.

- Zrobię parę zdjęć - powiedział Jacek wyjmując z kieszeni idiot-kamerę Kodaka.

Sfotografował salę. Popatrzyłem w zadumie na popękane, osypujące się freski.

- Czy nie można by poinformować władz, żeby to jakoś zabezpie­czyły? - zapytała Zosia. - Przecież jeszcze parę lat i nic z tego nie zostanie.

- Raczej trzeba tu kogoś przysłać, żeby to udokumentował - po­wiedziałem. - Władze tureckie nie darzą szczególnym szacunkiem za­bytków chrześcijańskiej przeszłości tego kraju. W Kapadocji niszczeje około tysiąca opuszczonych klasztorów wykutych w tufie wulkanicznym. Te freski wyglądają na dość późne. Sądzę, że pochodzą z XVI, no może z XVII wieku. Tamte są o tysiąc lat wcześniejsze. Jeśli nie mogą znaleźć pieniędzy na ich odnowienie, tym bardziej nie przejmą się losem tych.

Zajrzeliśmy jeszcze do kuchni. Była pusta, zapasy żywności zabrano ze sobą, tylko w kącie leżała wielka kość. W korytarzu koło schodów Zosia pisnęła radośnie i pochyliła się. Podniosła coś z podłogi.

- Co masz? - zaciekawił się jej brat.

- Broszkę. Nie to nie broszka. To chyba jakieś wotum.

Trzymała w dłoni sporą muszlę sercówki wykonaną z poczerniałego metalu. Wyciągnąłem ją delikatnie z jej dłoni i potarłem o spodnie. Czarna śniedź ustąpiła natychmiast.

- Srebro - powiedziałem.

- To wotum za szczęśliwe przepłyniecie morza - stwierdziła. - Albo za udane połowy. O, tu są trzy dziurki. Dlaczego trzy?

- Żeby można było naszyć na kapelusz - wyjaśniłem.

- Wotum na kapeluszu? Uśmiechnąłem się z politowaniem.

- To nie jest wotum. To plakietka pielgrzyma. Siadłem na stołku i staranie powycierałem muszlę. Zalśniła jak świe­żo wypolerowana.

- Ile może mieć lat? - zapytał Jacek.

- Sądzę, że sześćset, może mniej. Trzeba by ją pokazać archeolo­gom.

- Powiedziałeś, wujku, że to plakietka pielgrzyma. Co to oznacza? I dlaczego jest takiego kształtu? Uśmiechnąłem się.

- Coquillards. Od francuskiego coquille, czyli muszla. Tak nazywa­no pielgrzymów wędrujących do grobu świętego Jakuba w Composteli.

- Tego świętego Jakuba, pod którego wezwaniem był ten koś­ciół? - zapytał Jacek.

- Nie, to tylko przypadkowa zbieżność imion. Chodzi o Jakuba Star­szego. Według legendy przybył do Hiszpanii i dokonał jej ewangelizacji. Około 800 roku w Composteli znaleziono relikwie, które przypisano świę­temu Jakubowi. Wykopaliska potwierdzają, że w regionie tym istniała bardzo stara gmina chrześcijańska, ale brak jednoznacznych dowodów, że to jego szczątki otaczane są tam po dziś dzień kultem. W 900 roku Compostela była już siedzibą biskupstwa, a ciało świętego stało się ce­lem pielgrzymek. W 997 roku Compostelę przejściowo zajęli muzułma­nie. Po ich wyparciu wzniesiono nową bazylikę. Do sanktuarium przyby­wali pielgrzymi z Francji, później także z Niemiec i Anglii. Pielgrzymi zabierali ze sobą na pamiątkę muszle znajdowane nad brzegiem morza. Niebawem sprytni opiekunowie sanktuarium zaczęli wytwarzać je z me­talu. Muszla świętego Jakuba stała się znakiem rozpoznawczym pielgrzy­mów. W XIII wieku docierali tam także pielgrzymi z Węgier i Polski.

- Z Polski? - zdziwiła się Zosia.

- Tak. Odnaleziono w okolicach Gniezna grób pielgrzyma, a w nim kilkanaście tego typu plakietek, w tym srebrną muszlę. Pielgrzymi, któ­rzy dotarli do sanktuarium, naszywali je na kapelusze, stąd trzy dziurki, które cię zaciekawiły. Istnieje też dowód pośredni na udział Polaków w tych wędrówkach. Czy zdarzyło wam się może oglądać reprodukcje żywota świętej Jadwigi śląskiej?

- Nie. Kim była?

- Żoną Henryka Brodatego i matką poległego w bitwie z Tatarami pod Legnicą Henryka Pobożnego. Istnieją dwa żywoty świętej Jadwigi śląskiej w postaci jakby średniowiecznych komiksów - ciągi obrazków odbijanych z drzeworytu i kolorowanych. Na kilku z nich widać sceny ukazujące świętą opiekującą się pielgrzymami. Są też przedstawienia piel­grzymów zdążających do jej grobu. Większość z nich ma na kapeluszach wyrysowaną muszlę, a więc symbol sanktuarium Composteli był dla ry­townika naturalnym znakiem rozpoznawczym pielgrzyma.

- Więc moja muszla...

- Powstała gdzieś pomiędzy XII wiekiem, kiedy to zaczęto je wy­twarzać, a czasami prawie nam współczesnymi. Sądzę, że jest stara, ale to może uda się ustalić w Warszawie.

- Czy były inne tego typu plakietki? - zainteresował się Jacek.

- Każde większe sanktuarium posiadało własne emblematy. Mogli zaopatrzyć się w nie ci, którzy pokonując trudy dotarli do celu. W Turynie na plakietkach widniał oczywiście wizerunek Całunu Turyńskiego. Na roz­dawanych w Rzymie z okazji Roku Świętego - chusty świętej Weroniki. Przeważnie wykonywano je z ołowiu, czasem ze szlachetniejszych metali. Oczywiście pamiątkami z pielgrzymek były nie tylko plakietki. Z Ziemi Świętej przywożono gałązki palmowe łamane w miejscu zwanym Ogro­dem Abrahama. Leżał on niedaleko Jerycha. Z sanktuarium Mont-Saint-Michel zabierano ułamki kamienia. Z Canterbury flaszeczki z „wodą świę­tego Tomasza". Ponadto zabierano różne drobiazgi, w rodzaju wosku ska-pującego ze świec palących się przy grobie świętego, kawałki tkanin, które okrywały relikwie, czy krople oliwy z lampy płonącej przy Grobie Świętym w Jerozolimie. Wędrowcy wierzyli, że przedmioty te pomogą zanieść tro­chę świętości do ich domów. Dość popularne było też przywożenie pło­mienia zapalonego w Ziemi Świętej. Rycerz czy pielgrzym musiał przez całą drogę czuwać, aby drogocenny ogieniek nie zgasł.

- To fascynujące - powiedziała Zosia.

- Dobra - uciąłem. - Ruszamy. Musimy przejść jak najwięcej, póki jest ciemno.

Z dziury wdrapaliśmy się na górę z wykopu. Niepokojący zapach był coraz silniejszy. Zapach krwi?

- Za dwa dni będziecie we Francji, to możecie pozwiedzać tamtej­sze sanktuaria.

- Ale ja chce przeżyć jakąś przygodę - jęknął Jacek. - Teraz, gdy jesteśmy tak blisko...

Zapaliłem latarkę i niemal natychmiast jej światło wyłowiło z ciem­ności zwłoki czterech poszukiwaczy leżące za buldożerem.

- Zapytaj ich, czy dobrze się bawią - powiedziałem złośliwie i nie­mal natychmiast tego pożałowałem. - Cofnijcie się - poleciłem. - To nie jest widok, który powinniście oglądać.

Pochyliłem się nad ciałami i ponownie zaświeciłem latarkę. Tajemni­czy snajper używał chyba kuł dum-dum. Wszyscy czterej byli martwi. Wszyscy mieli zamknięte oczy.

Zamyśliłem się. Należało wezwać policję. Tak czy siak nie mieliśmy tu już nic do roboty. Poszukiwania Arki Noego należało odłożyć ad acta. Wygramoliłem się na górę.

- Ciekawe, kto ich zabił - zastanawiał się Jacek.

- Nieważne - uciąłem - i tak się tego nie dowiemy. W tym momencie oślepiły nas światła kilkunastu latarek. Rozległy się charakterystyczne trzaski odbezpieczanej broni.

- Dowiemy się - jęknęła Zosia.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

W NIEWOLI • JASKINIA • OKNO Z WIDOKIEM NA PRZEPAŚĆ

• ADMAN SAHAR • PLAN UCIECZKI • TĘCZA NAD ARARATEM

• ZOSTAJĘ RZECZOZNAWCĄ • HELIKOPTER • BITWA W WĄWOZIE • UCIECZKA • POLACY NA ARARACIE

Światło latarek kłuło mnie w oczy. Reflektory skonstruowano tak, że trudno było dostrzec cokolwiek w ciemności poza nimi. Wreszcie jakiś mężczyzna w panterce wyszedł z kręgu i stanął przed nami. Jego surowe spojrzenie omiotło naszą trójkę. Na panterce błyszczała nieduża pięcio­ramienna gwiazda. Cicha nadzieja, że wpadliśmy w ręce tureckiego wojska lub policji prysła. Otaczał nas zbrojny oddział Partii Pracujących Kurdystanu.

Przez chwilę mężczyzna patrzył mi w oczy, po czym wykonał ruch ręką. Któryś ze stojących za naszymi plecami ujął Zosię za ramię i deli­katnie ale stanowczo pociągnął do tyłu.

- Jeśli będziecie rozsądni, to nic się jej nie stanie - powiedział po rosyjsku.

Jacek zrobił się blady jak ściana. Ścisnąłem mu ramię.

- Na razie nic nie możemy zrobić - powiedziałem. - Rób co mówią.

Obszukali nas sprawnie i szybko, po czym wykręcili ręce na plecach i skuli kajdankami.

- Naprzód! - rzucił dowódca i ruszyliśmy w górę żlebem.

Wędrówka zdawała się nie mieć końca. Posuwaliśmy się w absolut­nych ciemnościach, potykając się o kamienie. Jednak porywacze czuwali i za każdym razem, gdy mieliśmy się przewrócić, podtrzymywali nas w porę. Niebawem dotarliśmy do niewielkiego cyrku lodowcowego górującego nad Doliną Świętego Jakuba.

- Rozkuć! - rzucił rozkaz po rosyjsku; chyba chciał, żebyśmy też zrozumieli.

Zza skał wyszli jeszcze czterej mężczyźni. Przyciągnęli ze sobą niedu­ży radar i agregat prądotwórczy. Uruchomili silnik. Jeden z nich założył słuchawki na uszy i wbił wzrok w ekran. Po chwili zagadał coś uspokaja­jąco.

- Nic nam nie grozi - powiedział dowódca. - Turcy rzadko patrolują te stronę góry. Jestem Adman.

Jego twarz wydawała mi się znajoma. Przedstawiliśmy się. Po chwili przybyła też grupka prowadząca Zosię. Nie wyglądała na specjalnie prze­rażoną. Nie skuli jej rąk.

- Nieźle się trzyma - powiedziałem do Jacka.

- I co dalej? - jęknął.

- Pewnie chcą za nas wziąć okup. Spokojnie, wszystkiego się dowie­my.

- Podobno byłeś, wujku, w komandosach.

-A i owszem. Mógłbym na przykład wykopnąć broń temu w bia­łych butach, ale wtedy pozostali, a jest ich tu co najmniej dwudziestu...

Zza kamienia jeden z żołnierzy wyciągnął patelnię i wiązkę chrustu. Odgrzał na niej jakieś placki. Poczęstowali także nas.

- Połowa drogi za nami - powiedział Adman. - Nie próbujcie żadnych sztuczek. Po ciemku i tak nie uciekniecie. To jedyna droga. Wokoło są przepaści. A my mamy bardzo dobre noktowizory.

Popatrzyłem z żalem na Zosię i Jacka.

Niebawem ruszyliśmy w górę. Wspinaczka stawała się coraz trud­niejsza, ale tym razem nie skuli nam rąk.

- Może jakoś oznaczymy drogę? - zapytał szeptem Jacek. - Że­byśmy potem widzieli, którędy wracać?

- Pomysł sam w sobie niegłupi. A masz czym?

Spuścił głowę.

Niebawem dotarliśmy do wąskiej półki skalnej biegnącej trawersem. Przeszliśmy nią około dwu kilometrów. Wzrok oswojony z ciemnością pozwalał domyślać się przepaści po lewej stronie ścieżki. Wreszcie za­trzymaliśmy się na sporej platformie. W ścianie ział wylot groty. Zapalili światło i ruszyliśmy w głąb góry. Jaskinia powstała chyba w trakcie jakiejś erupcji wulkanu. Korytarze otaczał granit. Tunele pod sufitem były ciemne, jakby okopcone. Ulokowali się całkiem nieźle. W jednej z jaskiń urzą­dzono kuchnię, w kilku innych sypialnie i magazyny. Wepchnęli nas do niedużej groty i zastawili wejście drewnianą płytą. Szczęknęły ponuro rygle.

- No to jesteśmy w niewoli - mruknąłem.

- A co z Zosią? - jęknął Jacek.

- Miejmy nadzieję, że wkrótce do nas dołączy. Na razie obchodzą się z nami jak z jajkiem.

- O tak!

Zosię wepchnęli do jaskini po dwudziestu minutach. Brzęknęła na kamieniach rzucona za nią latarka. Zapaliłem ją i rozejrzałem się woko­ło. Pod ścianą leżały grube słomiane maty i kilka koców. W jednej ze ścian był otwór zamknięty drewnianą okiennicą. Przyłożyłem palec do ust nakazując ciszę i podszedłem bliżej. Po kilku minutach udało mi się otworzyć okno. Poświeciłem latarką i zobaczyłem pustkę. Otwór prowa­dził prosto w przepaść. Wziąłem kawałek kamienia i rzuciłem. Liczyłem sekundy, chcąc zbadać głębokość rozpadliny. Doliczyłem do stu dwu­dziestu, a potem znudziło mnie to. Dno przepaści było bardzo głęboko.

- Kicha - powiedziałem do towarzyszy niedoli. - Macie swoją przygodę.

- To miało być zupełnie inaczej - jęknął Jacek.

- Dobra. Umówmy się. Nie będę wnikał, czyj to był pomysł. Teraz musimy przede wszystkim wymyślić, jak im zwiać. Chcę usłyszeć wszyst­kie wasze pomysły. Nawet najgłupsze.

- Kto nas właściwie złapał? - zagadnęła Zosia.

- Członkowie Partii Pracujących Kurdystanu. To taka organizacja z grubsza ideologicznie zbliżona do Świetlistego Szlaku. Walczą o nie­podległość Kurdystanu. W inspirowanych przez nich zamachach i dzia­łaniach bojowych zginęło około trzydziestu tysięcy ludzi. Sądzę, że ze­chcą za nas wziąć okup. Ten dowódca to Adman Sahar; widziałem listy gończe. Choć musiałem go chyba już kiedyś spotkać, bo jego twarz wyda­je mi się znajoma. Za jego schwytanie Turcy oferują sto tysięcy dolarów.

- Ładny grosz - mruknął Jacek.

- Na razie to on trzyma nas, a nie my jego - zgromiłem go. Drzwi otworzyły się. Stanął w nich strażnik z kałasznikowem w ręku.

- Komendant cię wzywa - powiedział po rosyjsku.

Wstałem i poszedłem. Poprowadził mnie przez labirynt podziemnych jaskiń. Dnem jednej z nich płynął potok. Weszliśmy do dużej groty otwartej jedną stroną na przepaść. Na ścianie wisiał portret Abdullaha Ocalana, nieco z boku dopełniali mu samotności Marks i Lenin. Adman stał na samej krawędzi patrząc w gwiazdy. Na dźwięk moich kroków odwrócił się z dziwnym uśmiechem.

- No cóż, panie Pawle - powiedział po polsku. - Dawnośmy się nie widzieli.

Zacząłem rozpaczliwie zastanawiać się, gdzie też mogłem go spo­tkać.

- Barek studencki na historii sztuki - podpowiedział. - Dorabia­łem sobie do stypendium - wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

- Faktycznie - przypomniałem sobie lata studiów.

- Minęły raptem trzy lata. No cóż. Nie spodziewałem się ciebie tu­taj, ale skoro los tak chciał - wskazał mi gestem fotel. - Wybacz, że rozmawiamy w ciemności, ale to urwisko otwiera się na Armenię. W pogodne noce widać łunę nad Erewaniem.

- Jesteśmy aż tak wysoko? - zdziwiłem się.

- Prawie 2000 metrów. Niestety Turcy zbudowali wzdłuż granicy szosę. Ustawiają tam patrole co parę kilometrów i nocami lustrują górę. Szczelina zasłania nas trochę, ale niedobrze by było, gdyby zauważyli w niej rozbłysk światła. Czasami też latają nad nami helikopterem i strze­lają. No, nieważne. Co cię tu sprowadza? Z tego co wiem, władze w An­karze zakazały turystom pchać się w te strony.

- Chciałem po prostu wspiąć się na szczyt Araratu.

- W towarzystwie nastolatków nieprzywykłych do gór, a co dopiero tak wysokich - wyszczerzył zęby. - Ta mała o mało płuc nie wypluła wspinając się żlebem. Może choruje na astmę? Będziecie musieli spraw­dzić, gdy wrócicie do domu.

- A wrócimy?

- Oczywiście. Wprawdzie niechętnie rozstajemy się z naszymi gość­mi, ale jesteśmy uczciwi i dotrzymujemy umów. Po starej znajomości nie wezmę drogo. Po dziesięć tysięcy dolarów od głowy.

- Hmm?

- Wasze rodziny w Polsce przekażą okup naszemu przedstawicielo­wi. Gdy da nam znać, że ma pieniądze i jest bezpieczny, wypuścimy was, a nawet może po tamtej stronie granicy, bo tu Turcy was po głowie nie pogłaszczą - przeciągnął się aż mu zaskrzypiały stawy. - Wracam do pierwszego pytania. Czego tu szukacie?

- Zgadnij.

- No cóż. Gdybym był Indianinem, powiedziałbym, że wszyscy po­myleni biali gringos szukają na Araracie zawsze tego samego - Arki. Myślę, że wy też po to tu przyjechaliście. A skoro człowiek taki jak ty, i wykształcony, przyjechał szukać Arki, to sądzę, że natrafił na niezbite dowody jej istnienia albo na jakiś istotny ślad. Dzieci to tylko dzieci. Nie chciałeś zabrać ich ze sobą, to przyjechały same. Widzę, że zgadłem. Macie szczęście, że trafiliście na nas. Turcy by was obrabowali i zastrzelili. Od sześciu miesięcy rząd nie wypłaca im poborów. Spora część żołnierzy zdezerterowała. Przeszli do Azerbejdżanu i zaciągnęli się jako najemnicy. Szykuje się wojna o Nagorny Karabach. Ale polityka cię pewnie nie interesuje. Zastanów się nad moją propozycją. Nasz ruch potrzebuje pieniędzy. A gdy zwyciężymy...

- Nie zwyciężycie.

Przestraszyłem się własnych słów. Bałem się, że wybuchnie gniewem, ale on tylko uśmiechnął się z politowaniem.

- W Rosji carska ochrana infiltrowała wszystkie partie rewolu­cyjne - powiedział zmęczonym nieco głosem. - Niektóre do tego stop­nia, że ich członkowie wykonywali wyroki ochrany sądząc, że działają w imieniu klasy robotniczej i swoich partii. Bolszewików nie infiltrowano. Uważano ich za niewielką partyjkę bez znaczenia. Nas jest może niewielu, ale nadchodzą nasze czasy. Niegłupio byłoby znaleźć Arkę. Mielibyśmy więcej turystów do oskubywania. Okupy mogłyby być niższe. A tak...

Machnął ręką i milczący strażnik odprowadził mnie do celi. Przed­stawiłem Zosi i Jackowi przebieg rozmowy.

- Trzeba obmyślić plan ucieczki - powiedziała Zosia. Kiwnąłem głową.

- Cieszę się, że dobrze to znosicie - powiedziałem. - Najgorsze jest pokonywanie psychologicznych barier związanych z uwięzieniem. Zazwyczaj pierwsze odebranie wolności przeżywa się najsilniej. Wydaje się, że jesteście w dobrej formie. To ważne - od tego zależy nasz los. Nie możemy pokazać, że się ich boimy.

- A nie boimy się? - zagadnął Jacek.

- Każdy może się bać, ale ważne, żeby oni o tym nie wiedzieli. Na razie nic nam nie grozi. Im chodzi tylko o okup.

- Byłeś kiedyś w niewoli, wujku? - zagadnął Jacek.

- Zdarzyło się - mruknąłem. - W każdym razie jestem już przy­zwyczajony.

- Czy mamy szansę stąd zwiać? - zapytał chłopak.

- Oczywiście. Każdy więzień ma poważną przewagę nad strażnikiem. To proste. Więzień może planować ucieczkę albo rozmyślać o czymkolwiek. Więzień może spokojnie spać albo kręcić sznur czy piłować kratę. Strażnik cały czas musi uważać. My - tylko wtedy, kiedy zaczniemy coś robić.

- Ale czy obmyślanie planu ma sens? Wiemy niewiele.

- O, wręcz przeciwnie. Wiemy, że jesteśmy w grocie, wiemy, że okno wychodzi na przepaść. Obmyślanie planu ucieczki na pewno nam nie zaszkodzi.

- To chyba mam pomysł - powiedziała Zosia.

- Co proponujesz?

- Może opuścimy się jakoś w tę dziurę za oknem? Niżej znajdziemy półkę skalną albo wylot jakiegoś tunelu...

- Pomysł może i dobry - rzucił jej brat - ale tu jest dość głęboko. Świeciłem latarką i promień nie dotarł do dna, choć odbijał się na ska­łach po drugiej stronie. Ciekawe, co to za wąwóz?

- Gardziel Ahora - powiedziałem. - Nazwana tak na pamiątkę wsi, którą opuściliśmy w tak niecodziennych okolicznościach. Wąwóz nie jest szeroki, ma w najszerszym miejscu kilkadziesiąt metrów. Za to jak każda niemal szczelina tektoniczna jest dość głęboki. Miejscami do trzech tysięcy metrów. Poza tym nie mamy liny.

- Moglibyśmy podrzeć koce i ubrania na pasy... - zauważył Jacek.

- Niewątpliwie. Ale taki sznur jest raczej mało wytrzymały. Poza tym popatrzcie na koce. Ile metrów mocnego sznura moglibyśmy z nich zrobić? Może dziesięć. Jak się rozjaśni, będziemy mogli sprawdzić, ile nam trzeba. Sądzę jednak, że tą drogą nie uda nam się uciec. Gdyby to było możliwe, zamknęliby nas gdzie indziej. Na razie proponuję dobrze się wyspać.

Obudziłem się po trzech godzinach. Nad Araratem wstawał świt. Sta­nąłem koło otworu i odemknąłem ciężką okiennicę. Popatrzyłem ponu­ro w dół. Jakieś dwieście metrów niżej dno szczeliny zasłaniały mgły. Spojrzałem w lewo i spostrzegłem wąski pasek błękitnego nieba. Przeci­nała go cudowna kolorowa tęcza. Wychyliłem się i zlustrowałem skałę. Była niemal doskonale gładka.

- W dół nie uciekniemy - mruknąłem. - A w bok?

Po prawej stronie w głębi szczeliny zobaczyłem niewielki wiszący most. Wychodził z dziury w skale i znikał w dziurze po drugiej stronie. Wyda­wało się, że nikt go nie pilnuje, ale był za daleko.

- A może górą?

Wychyliłem się i spojrzałem w górę. Skały nad nami było najwyżej dwa metry. Kończyła się na poziomie stoku Araratu. Z boku okna widać było niewielki występ, dający chyba dobre zaczepienie dla palców. Dosięgnąłem go dłonią. Wysunąłem się z okna i poszukałem stopą występu poniżej. Znalazłem. Podciągnąłem się powolutku na jednej ręce. Drugą namacałem kolejny występ. Odległość od wolności zmniejszyła się radykalnie. Podciągnąłem się jeszcze kawałek i wysunąłem głowę ze szczeliny. Skała opadała dość stromo, ale można było na nią wypełznąć, a potem zachowując ostrożność posunąć się dalej. Kąt nachylenia góry określiłem na sześćdziesiąt stopni.

- Będzie jak na bardzo stromym dachu - mruknąłem sam do sie­bie. - Trzeba wracać.

Zacząłem się zastanawiać. „Jacek wygląda na dość wysportowanego. On sobie poradzi. A Zosia? Na pewno nie mogę puścić jej nad przepaść bez asekuracji jakąś linką. Czy mogę zaryzykować ich życie, czy lepiej nie ryzykować i zapłacić okup? Tylko czy dotrzymają słowa? Adman jest oszu­stem. Rozwadniał kawę, gdy prowadził barek. Hamburgery miał o zło­tówkę droższe niż przed uniwersytetem". Padłem na matę i zdrzemną­łem się.

Adman w towarzystwie dwu uzbrojonych po zęby kompanów przy­szedł po śniadaniu, na które złożyły się placki i kawa.

- No cóż, drodzy goście - powiedział nienaganną polszczyzną. - Zechciejcie wypełnić te ankiety.

Rozdał nam trzy kartki papieru. Należało podać imię i nazwisko, wysokość dochodów członków rodziny oraz majątek bliższych i dalszych krewnych.

- Niczego nie napiszemy - wściekła się Zosia.

- Trudno - uśmiechnął się Adman. - Nie będę wiedział, jakiego okupu mogę zażądać. Za którymś razem nie zdołają zapłacić i trzeba będzie was zastrzelić.

Nie nalegał, ale kiwnął dłonią, gdy wychodził, i kompani zabrali mnie do jego gabinetu.

- Ukończyłeś historię sztuki - powiedział. - Może w takim razie zechcesz nam to wycenić?

Na stole piętrzyła się kupka przedmiotów zabranych z klasztoru. Pod­szedłem i zacząłem je przeglądać.

- Książka po francusku wydana na początku XIX wieku w Paryżu. Bardzo zniszczona. Sądzę, że w RFN dostaniecie za nią dziesięć marek. Lampa naftowa, uszkodzona, produkcji niemieckiej. Lata dwudzieste? Może początek lat trzydziestych, potem zaczęli używać masowo gotyku w nazwach firm. Nie ma szkieł, ale może jakiś zapalony kolekcjoner da za nią dwadzieścia marek. Miski cynowe, należały do mnichów, widzia­łem je będąc w klasztorze. Początek ubiegłego wieku, ewentualnie do 1840 roku. Nie mają sygnatur i są nie do odróżnienia od współczesnych, robionych dla turystów. Może weźmiecie po dziesięć marek, jeśli sprze­dawca opowie wystarczająco wstrząsającą historię ich pochodzenia.

Wbił we mnie ołowiane spojrzenie.

- Kto zabił tych czterech Turków tam na dole? - zapytał. - Kto zabrał skarby? Wy?

- Sądziłem, że tych Turków zabili twoi ludzie - powiedziałem szczerze. Parsknął.

- Ktoś łazi po górze - powiedział wreszcie niechętnie. - Zabił kilku moich, Turcy to pewnie też jego robota. Zabija na oślep. No, nieważne. Ta góra zawsze przyciągała świrów i bandytów. Więc nie wy zabraliście skarby?

- Nie. Myślę, że tam nie było skarbów.

- Nie bredź. W każdym klasztorze są skarby. Świeczniki ze srebra, wota, kasa klasztorna, złote krzyże. Byłem na Jasnej Górze, oglądałem skarby na wystawie. Dużo biżuterii z turkusami, srebro, złoto. Gdzie chrze­ścijanie, tam kościoły wypełnia złoto. Wasz Bóg lubi ten metal.

- Nie mniej niż komuniści.

- Nie dla nas te skarby - warknął. - Pieniądze potrzebne są na­szemu ruchowi, by kupować broń i żywność... Gdzie mogły się podziać skarby klasztoru? Może w jakiejś skrytce, a może zabrał je ten, który zabił Turków?

- Sądzę, że nie ty pierwszy wpadłeś na ten pomysł. Ta lampa bez klosza jest z klasztoru?

- Tak. Leżała koło schodów - przyznał z niechęcią.

- To może oznaczać tylko jedno. Ktoś raz już się tu dokopał na prze­łomie lat dwudziestych i trzydziestych. Pękło mu szło i zostawił lampę. A może o niej zapomniał.

- Zapomniał, bo niósł skarby.

- Nie sądzę. Zwróciłeś uwagę na budynek?

- Oglądałem go. I co z tego? Nie jestem architektem ani history­kiem sztuki.

- Widzisz, to bardzo mocna budowla. Kamienne łuki, ceglane łuki, wszystko powiązane solidną wapienną zaprawą. Myślę, że po pierwszym wstrząsie, kiedy część mieszkańców wioski uciekła na równinę, niektórzy mnisi podążyli ich śladem. Kolejny wstrząs spowodował powstanie gar­dzieli Ahora i osunięcie się ziemi, która pogrzebała wieś. Mnisi zamknię­ci wewnątrz klasztoru przeżyli zasypanie dzięki solidnym murom. Dzwon­nica wystaje, więc nie groziło im uduszenie. Wykopali się i odeszli. A skarby zabrali ze sobą.

- Chciałem sprawdzić groby - mruknął Adman. - W grobach mnichów może być złoto. Kto wie? Nie sprawdzimy już tego. Ktoś wysa­dził brzegi tej wielkiej dziury, którą wyryli zastrzeleni poszukiwacze.

- Skarby przepadły.

- A pamiętasz, co pisał Michałowski w swoich pracach? Gdy kate­dra w Faras została zasypana przez lotne piaski, ciągle powracali do niej chrześcijanie, by modlić się i palić świece.

- Nie znaleźliśmy nic takiego.

- Może gdyby odkopać otoczenie budynku i znaleźć groby opatów - mruknął. - Może tam... Trzeba by uruchomić koparkę, zanim ktoś ją znajdzie.

- Świętokradztwo - zauważyłem.

- Burżuazyjne przesądy. Walczymy o przyszłe szczęście naszego narodu i nie możemy się wahać.

- Więzicie dzieci, żeby uzyskać okup. Rabujecie turystów. Bezcze­ścicie groby. Czy nie za dużo tych bohaterskich czynów? Uśmiechnął się jadowicie.

- Dużo czy mało, to nie ma znaczenia. Gdy walczy się o wolność, wszystkie zasady etyczne nic nie znaczą. Znam historię Polski. Wiem, co się działo po waszych rozbiorach. Trzy powstania i jedna rewolucja i do czego to doprowadziło? Nic nie osiągnęliście swoimi metodami. Ani bunt oddziałów regularnej armii ani partyzantka. Pozostaje tylko terror. Gdy­byście mordowali namiestników i porywali członków rodziny carskiej, wolność odzyskalibyście znacznie szybciej...

W tym momencie rozległ się huk wirnika helikoptera. Adman jed­nym skokiem znalazł się przy krawędzi urwiska. Rakieta powietrze - ziemia przeleciała koło nas z ogłuszającym gwizdem i po sekundzie eks­plodowała w głębi szczeliny. Poderwał karabin i wystrzelił kilkakrotnie. Kolejna rakieta przeszła gdzieś pod nami i chyba bliżej drugiej ściany. Eksplodowała też znacznie dalej. Cofnąłem się bliżej wejścia do groty. Strzały rozlegały się teraz z różnych stron. Huk wirnika cichł powoli, a potem nałożył się na niego nowy. Drugi helikopter! Nadchodziła wol­ność albo śmierć.

Adman wrzeszczał, widocznie wydawał rozkazy swoim ludziom. Cof­nąłem się jeszcze kawałek i minąłem strażnika, który tymczasem ruszył w stronę szczeliny. Podniosłem kawałek skały i płaską stroną uderzyłem go mocno w tył głowy. Padł jak podcięty. Adman wyjący coś na brzegu urwiska nic na szczęście nie zauważył. Wyciągnąłem ogłuszonego wroga do korytarza i ściągnąłem z niego panterkę. W kieszeni powalonego zna­lazłem porażacz elektryczny „Sirocco". Pewnie zabrali go jakiemuś wło­skiemu turyście. Ułożyłem strażnika na boku, żeby się nie udusił. Naciągnąłem kurtkę i podniosłem z ziemi karabin. Ruszyłem w głąb góry. Spo­dziewałem się, że ktoś pilnuje celi, ale widocznie wszyscy pobiegli na pozycje obronne. Myślałem, że trzeba będzie odstrzelić zamek, ale na szczęście drzwi zamknięte były tylko na zasuwę. Otworzyłem je. Zosia i Jacek na mój widok poderwali się ucieszeni.

- Spływamy - rozkazałem. - Ręce trzymajcie z tyłu, jakbyście mieli związane.

Ruszyłem w stronę wyjścia. Kolejne dwa wybuchy, a potem nieludz­kie wycie dobiegające z korytarza prowadzącego w dół świadczyły, że helikoptery nie zaprzestały ostrzału kryjówki. Dobrze zapamiętaliśmy drogę do wyjścia. Koło drzwi stał wartownik. Podkradłem się bezszelest­nie i władowałem mu w ramię dwieście tysięcy woltów. Odpiąłem mu pistolet i schowałem do kieszeni. Koło wejścia nie było nikogo. Widocz­nie bitwa po drugiej stronie masywu zaabsorbowała także strażników. Zabrałem zwój liny i wyszliśmy na zewnątrz. W kotlince było na szczęście bezludnie, a ściślej mówiąc było dwóch Kurdów, którzy pochyleni nad rozstawionym radarem obserwowali, czy z chmur po tej stronie góry nie wyłoni się kolejny śmigłowiec. Wycofaliśmy się kawałek półką, a potem ruszyliśmy do góry żlebem. Weszliśmy prosto w chmurę. Była wilgotna i lepka. W oddali coś wybuchło.

- Chyba udało im się strącić helikopter - powiedziałem. - Mam nadzieję, że drugi wezwał posiłki i ta wojna trochę potrwa.

- Uratują nas? - zapytała Zosia.

- Nie możemy na to liczyć. Gdyby wiedzieli, że tu jesteśmy, nie wy­syłaliby helikopterów, tylko raczej uderzyliby od strony ziemi.

Wspinaczka była coraz trudniejsza, ale znaleźliśmy nieduży kocioł wybity w zamierzchłej przeszłości przez wodę i odpoczęliśmy pięć minut dla złapania oddechu.

- Co się stało? - zapytał Jacek.

Opisałem mu pokrótce zdarzenia, których byłem świadkiem.

- W tej chwili kryjówka jest już chyba spalona - stwierdziłem. - Ale wcale nie stało się przez to bezpieczniej. Ruszamy.

Wdrapywaliśmy się dalej wąską rynną skalną. Wypełniały ją okruchy skał, otoczaki, a miejscami niewielkie łachy żwirowatego piachu. Ściany szczeliny wygładziła woda.

- To wygląda jak wyschnięte koryto potoku - stwierdziła Zosia. - Dlaczego wysechł?

- Sądzę, że gdzieś wyżej dotychczasowe łożysko strumienia przecię­ła gardziel Ahora - wyraziłem przepuszczenie. - Ararat jest dość su­chą górą. Większość wód z topniejących lodowców płynie pod powierzch­nią skały drążąc korytarze w pumeksie i popiołach wulkanicznych.

- To się nazywa przygoda - powiedział Jacek. - Kumple zwariują z zazdrości...

- O ile wrócimy, żebyś mógł im opowiedzieć. Na razie będziemy musieli zejść z góry i wrócić do naszego starego obozowiska w Dolinie Świętego Jakuba.

- Dlaczego zejść? - zdenerwowała się Zosia.

- Z prostej przyczyny. Chcesz szukać Arki z pustym żołądkiem i Kur­dami depczącymi nam po piętach? Bez namiotu, śpiwora, kuchenki... Spuściła głowę.

- Nie przejmuj się - powiedziałem. - Za kilka lat może wrócimy większą ekipą i przeprowadzimy legalne poszukiwania.

Przytłumiony wybuch z dołu oznaczał chyba, że ludziom Admana udało się zestrzelić drugi helikopter. Długie serie strzałów z broni ma­szynowej ucichły. Jeśli bitwa się skończyła i spostrzegli naszą nieobec­ność, a pewnie spostrzegli, bo jak ostatni idiota pozostawiłem obezwład­nionych wrogów na widoku, to góra pod naszymi nogami zaroi się od spragnionych krwi Kurdów. A to oznaczało, że powrót do Doliny Święte­go Jakuba chwilowo jest niemożliwy.

- Naprzód - zakomenderowałem. - Zmiana planów. Przejdzie­my przez przełęcz. Południowe stoki są łagodne.

- Na jakiej wysokości jest przełęcz? - zapytał Jacek.

- Przełęcz dzieląca Wielki Ararat i Mały Ararat znajduje się na wyso­kości 2700 metrów. Podstawa góry jest na wysokości 880 metrów. Dolina Świętego Jakuba znajduje się dwieście metrów wyżej. Wczoraj weszliśmy jakieś osiemset metrów. Mój zegarek pokazuje, że w tej chwili jesteśmy na dwu tysiącach dwustu.

- Zegarek? - zdziwił się Jacek.

- Ma wbudowany altimetr. To taki prosty wysokościomierz - wyja­śniłem. - Tak więc jesteśmy na dobrej drodze. O ile nas nie dogonią.

Ruszyliśmy w górę ścieżką wydeptaną chyba przez dzikie kozy. Nie uszliśmy jednak daleko, bo Zosia i Jacek nie dawali rady.

- Odpoczynek - zarządziłem.

- Czy ktoś przed nami pokonywał tę trasę? - zapytała Zosia.

- Oczywiście.

- Opowiedz, wujku - poprosił Jacek.

- Na Ararat wspinał się słynny biolog i botanik Joseph Pitton de Tournefort w towarzystwie dwu towarzyszy. Przebywał w tej części Turcji w latach 1700-1702. Nie byli przygotowani do ciężkiej wyprawy w góry. Nie przewidzieli, że zabraknie im wody i zabrali ze sobą tylko jedną me­talową butlę. Bardzo dokuczało im zimno i pragnienie. Dopiero na wy­sokości 4370 metrów po kilkudziesięciogodzinnej wspinaczce osiągnęli linię wiecznych śniegów i mogli ugasić pragnienie. Tournefort w swoich wspomnieniach nazwał siebie i swoich kumpli „męczennikami botani­ki". Ale nie zdołali zdobyć szczytu.

- A kto pierwszy wspiął się na czubek? - zagadnął Jacek.

- Jako pierwszy szczyt Wielkiego Araratu zdobył Fryderyk Pavrot w 1829 roku. Udało mu się to dopiero za trzecim razem. Wcześniej dwu­krotnie zatrzymywała go pogoda.

- A byli tu przed nami jacyś Polacy? - chciała wiedzieć Zosia.

- Jako drugi na szczycie stanął nasz rodak, w młodości filomata, pułkownik Józef Chodźko. Był naczelnikiem korpusu topografów w Tyflisie, czyli dzisiejszym Tbilisi. Wykonał między innymi bardzo dokładne pomiary topograficzne Kaukazu. Jego praca nadal uchodzi za wzorco­wą. Ararat zdobył na czele sporego oddziału wojskowego w 1850 roku. Jako pierwszy wykonał pomiary triangulacyjne. Ze szczytu namierzył siatkę kartograficzną według gór Swelan w Iranie i Elbrusu na Kaukazie. Góry te są odległe odpowiednio o 340 i 440 kilometrów. Odbierał też wiadomości przesyłane mu za pomocą zajączków światła słonecznego z sąsiednich gór. Kolejnym zdobywcą Araratu był w 1876 roku Bryce James. Wszedł na Wielki Ararat w ciągu kilkunastu godzin morderczej wspinaczki. Odpoczęliście?

- Jeszcze nie - jęknęła Zosia.

- Polacy zdobywali górę jeszcze co najmniej dwukrotnie. Ludwik Młokosiewicz osiągnął szczyt w 1889 roku. Na wyprawę zabrał ze sobą syna Konstantego i córkę Julię, która była mniej więcej w twoim wieku.

Zosia podniosła na mnie wzrok.

- Umarła podczas wspinaczki?

- Co za pomysł? Nie udało jej się wprawdzie wejść na szczyt, ale żyła potem długo i szczęśliwie. Po raz trzeci nogę na szczycie postawili Polacy w 1903 roku. Zachowała się broszurka Bolesława Hryniewieckiego, uczestnika tej wyprawy. Był on botanikiem podobnie jak pierwsi badacze góry. Udało mu się znaleźć kilka nowych gatunków i odmian roślin, w tym endemity nie występujące nigdzie indziej na świecie. Ale naprawdę musimy już ruszać. Mamy jeszcze dużo do przejścia, a najle­piej byłoby osiągnąć przełęcz przed zapadnięciem zmroku.

Ruszyliśmy. Rozrzedzone powietrze wywoływało zawroty głowy. Coraz bardziej chciało mi się pić. Droga stawała się trudniejsza. Żleb był stromy, raz zakręciliśmy w złą odnogę, kończyła się wysokim suchym wodospadem, na który nie zdołaliśmy się wspiąć. Niewielkich progów liczących metr lub półtora pokonaliśmy kilkanaście. Cieszyłem się, bo każda pokonana przeszkoda oddalała nas od dyszącego zapewne żądzą zemsty Admana. Mgła opadła, wreszcie znaleźliśmy się powyżej morza chmur.

- Ile jeszcze? - zagadnął Jacek. Popatrzyłem na zegarek i uruchomiłem altimetr.

- Sądzę, że nie więcej niż dwieście metrów w pionie. Za godzinkę pewnie będziemy. Może nawet szybciej, jeśli góra nadal będzie tak stro­ma.

- Przestaję rozumieć, co ludzie widzą w tych wspinaczkach górskich - jęknął Jacek.

- To popatrz za siebie.

Spojrzał. Niebo nad nami było czyste, choć już lekko pociemniało zapowiadając zbliżający się wieczór. Jakieś dwieście metrów pod naszy­mi stopami chmury sprawiały wrażenie stada brudnych owiec. Wokoło ciągnęły się dzikie turnie porwane żlebami, porośnięte gdzieniegdzie kę­pami pożółkłych traw i czarnymi porostami. Nad nami górował posre­brzony śniegiem wierzchołek Wielkiego Araratu. Po lewej stronie w spo­rym oddaleniu bielał Mały Ararat.

- Niezły widok - przyznał. - Ale chmury zasłaniają większą jego część.

- Dlaczego te porosty są czarne? - zapytała Zosia. - Powinny być żółte lub zielone.

- To rośliny ciepłolubne. Czerpią energię podtrzymującą ich proce­sy życiowe z nagrzewającej się skały - wyjaśniłem.

Siedzieliśmy na kamieniach i dyszeliśmy ciężko. Nawet mnie wspi­naczka dawała się we znaki, a Zosia wyglądała jakby była u kresu sił. Wydobyłem z tylnej kieszeni wymięty i poplamiony maszynopis pamięt­ników hrabiego Alojzego Poletyłły.

- Po noclegu w wielkiej jaskini gdzieś nad Doliną Świętego Jakuba ruszyliśmy do góry. Guś zawiązał mi oczy, ale gdy wyszliśmy z grot słysza­łem bicie prawosławnych dzwonów - przeczytałem.

- Jak mógł rozpoznać, czy biją dzwony prawosławne czy kato­lickie? - zapytała Zosia sennie.

- To bardzo proste - wyjaśnił nieoczekiwanie Jacek. - W kościo­łach katolickich dzwony poruszają się, a wówczas serce uderza w ich ścia­ny wydając dźwięk. Dzwony prawosławne wiszą nieruchomo, a dzwonni­cy sznurami rozhuśtują tylko serce. Dźwięk jest przytłumiony i można go rozpoznać.

- Masz rację - przytaknąłem, po czym wróciłem do przerwanej lektury. - Wspinaliśmy się chyba wąską rynną skalną, a spod naszych stóp bez przerwy osuwały się luźne kamienie. Przez większą część drogi szliśmy korytem potoku. Przemoczyłem buty. Wieczorem wykończeni zatrzymaliśmy się na nocleg na wąskiej półce skalnej gdzieś poniżej prze­łęczy.

- Na razie nie widzę żadnej półki skalnej -wymamrotała Zosia. - A przełęcz będzie chyba niedaleko.

- Rynna z luźnymi kamieniami, to by się zgadzało - zauważył Jacek.

- Hrabia odbył tę podróż jeszcze przed trzęsieniem ziemi, które zniszczyło wieś Ahora. Wtedy mógł tędy płynąć strumień - rzuciłem mu pod nogi otoczak. - Ten kamień wygładziła woda.

- Mógł płynąć, a mógł i nie płynąć - mruknął. - Dno rzeki, którym się wspinamy, mogło już wtedy być suche. Te kamyki mogą tu leżeć od stu tysięcy lat. Mogliśmy zabłądzić, takich żlebów są tu pewnie tysiące.

- Masz rację. Możemy być na dobrej drodze, jeśli jaskinie, z któ­rych wyszliśmy, są tymi samymi, w których nocowali hrabia i Guś. A wy­glądałeś oknem?

- Tak. Widziałem most i otwory jaskiń po drugiej stronie. Sądzisz, wujku, że gardziel Ahora przecięła system jaskiń na dwie części i mogli wyjść po drugiej stronie?

- To możliwe. Poza tym nie mamy pewności, czy to właściwa jaski­nia. W masywie wulkanicznym może być ich tyle co w szwajcarskim se­rze. Albo może nie ma ich wcale. Poza tym trzęsienia ziemi mogą otwie­rać jedne jaskinie i zasypywać drugie. Na razie możemy założyć, że jeste­śmy na dobrej drodze.

- Ten cały Poletyłło powinien oznaczyć drogę.

- Powinien. Ale pilnował go Guś.

- A dlaczego sam Guś nie oznaczył drogi?

- Żył z tego, że prowadzał różnych zapaleńców na świętą górę. Nie mógł podcinać sobie źródeł utrzymania.

Ruszyliśmy znowu, holując Zosię, która zupełnie oklapła.

- Chyba jesteśmy niedaleko przełęczy - zauważyłem. - W każ­dym razie żleb jakby łagodnieje. Tam odpoczniemy kilka godzin. Druga strona góry opada łagodnie, no i będziemy schodzili w dół. Na przełęczy powinno leżeć trochę śniegu, może znajdziemy strumyk...

Wyszliśmy nieoczekiwanie na niedużą kotlinkę. Gardziel przecięła ją przez środek. Nie miała więcej niż dziesięć metrów szerokości, ale nadal nie zbywało jej na głębokości. Na brzegu przepaści stał przykryty białym obrusem stół nakryty na cztery osoby. Wokoło ustawiono tury­styczne krzesełka. W filiżankach parowała świeżo parzona kawa. Na ta­lerzach dymiły placki...

ROZDZIAŁ JEDENASTY

KOLACJA NA KRAWĘDZI URWISKA • ZNALEZISKO JACKA

• MONETA Z POLSKI • TALARY MARII TERESY • ZNÓW

PLANUJEMY UCIECZKĘ

Pomyślałem, że chyba mam halucynacje spowodowane brakiem tlenu. Niestety, to Adman w panterce stał na samej krawędzi urwiska i w zadumie patrzył w dół. Słysząc jęk Zosi odwrócił się. Na twarzy malo­wał mu się ponury grymas, ale w oczach błyszczały figlarne iskierki.

- Witam drogich uciekinierów - powiedział. - Sugeruję, Pawle, żebyś powolutku odłożył ten ciężki karabin na ziemię. Teoretycznie mógł­byś mnie zastrzelić, ale moi ludzie zabiliby was. Porażacz elektryczny połóż obok. Zwój liny też nie będzie ci już potrzebny.

Odwróciłem się. Nad nami na skałach siedziało trzech żołnierzy. Trzy­mali w rękach karabiny. Uśmiechali się bezczelnie. Położyłem broń na ziemi i ponaglony zapraszającym gestem ruszyłem do przodu. Adman uśmiechnął się szeroko.

- Jak widzicie, wybór dań niewielki, ale czym chata bogata, tym rada.

- Jak wam się udało nas wyprzedzić? - zapytał Jacek. - Szliśmy bardzo szybko i chyba najkrótszą trasą.

- Swego czasu, gdy jaskinie w gardzieli Ahora stały się naszą bazą wypadową, założyliśmy sobie prymitywną jednoosobową windę. Stąd jest niedaleko do przełęczy, a czasami chodzimy do kurdyjskich wiosek po drugiej stronie po żywność i inne rzeczy. Na przykład, żeby wysłać listy do różnych krajów. Winda składa się z dziesięciu oddzielnych klatek, każda pokonuje około stu metrów, co razem daje kilometr. Zasilane są z agregatu, więc podróż pochłania sporo paliwa, czego nie omieszkamy dopisać wam do rachunku. Zejdziecie na piechotę w towarzystwie tych trzech dżentelmenów. Ponieważ uciekliście zaraz po śniadaniu, a teraz jest wieczór, przeto sądzę, że jako osobom nie obytym z górami solidnie burczy wam w brzuchu. Siadajcie.

Cóż było robić? Adman zachowywał się z galanterią. Podał Zosi so­sjerkę wypełnioną śmietaną, znalazły się też serwetki. Pod koniec posiłku poczułem się dziwnie. Wokoło nas roztaczał się cudowny widok. Je­dzenie było proste i smaczne. Świeże górskie powietrze pozwalało oddy­chać pełną piersią. Choć byliśmy w niewoli, to czułem się nieomal szczę­śliwy.

Pod sam koniec posiłku Jacek pochylił się i podniósł coś z ziemi. Wetknął to do kieszeni, ale nim zdążyłem zapytać, Adman dał znak do wymarszu. Droga w dół była bardzo ciężka, szczególnie dla Zosi, która pod koniec wędrówki opadła z sił do tego stopnia, że dwaj Kurdowie musieli na zmianę nieść ją ostatnich kilkaset metrów.

W końcu wylądowaliśmy w naszej starej celi. Zaraz też pojawił się strażnik. Wyglądał zupełnie dobrze, tylko głowę obwiązaną miał jakąś ścierką. Ucieszyłem się, że mój cios nie wyprawił go na tamten świat, a jego kumple nie zastrzelili go za niedopełnienie obowiązków.

Gdy zatrzasnęły się za nimi drewniane drzwi Jacek zasypał mnie gra­dem oskarżeń.

- Dlaczego wujek się nie bronił? Przecież miał wujek karabin w gar­ści?

- Trzeba było ich wystrzelać! - dodała Zosia. - Ledwo żyję.

- Spokojnie, dzieciaki.

- Tylko nie dzieciaki - zaperzył się Jacek. - Nie jest wujek znowu taki stary.

- Dobra. Według was miałem strzelać? Zastrzelić Admana i zaro­bić kule w plecy od tych trzech.

- Nie wtedy jak się odwróciłeś, wujku - wyjaśniał. - Zobaczyłeś ich jak siedzą na skale i wtedy trzeba było...

- Dobra. Zadam ci jedno pytanie. Czy wiesz, jak się strzela z karabinu?

- Trzeba pociągnąć za spust. Taki koło kolby. Kto z nas dwu był w czerwonych beretach?

- Ja. To teraz coś ci powiem. Nie wystarczy pociągnąć za spust. Po­ciągnąć umie każdy. Nawet Zosia.

- A dlaczego mam nie umieć? - wściekła się. - Tylko dlatego, że jestem kobietą...

- Trzeba broń podnieść, odbezpieczyć, położyć palec na spuście, wycelować i dopiero pociągnąć. Wszystko to zajmuje dobre pół sekundy, w tym czasie oni, jako że broń mieli już odbezpieczoną i wycelowaną, mogli spokojnie trzykrotnie wystrzelić. Albo puścić całą serię.

- Dlaczego karabin nie był odbezpieczony? - zdenerwował się Jacek.

- Bo jak się idzie po górach, to należy broń zabezpieczyć. Gdybym się potknął i wstrząs zwolniłby iglicę? Szedłeś za mną. Dostałbyś kulkę prosto między oczy!

- A nie mógł wujek nieść lufą do góry?

Mogłem, a nawet powinienem, ale jakoś przyzwyczaiłem się odwrot­nie. Nic nie odpowiedziałem.

- A ja widziałem w westernie, jak jeden facet...

- W filmie mogę ci pokazać, że latam jak superman, a jedną ręką zatrzymuję rozpędzony pociąg. Albo jak wojownik ninja pełznę pod pia­skiem oddychając przez pochwę samurajskiego miecza.

- Trzeba było wycelować w Admana i wziąć go jako zakładnika - udzieliła rady Zosia - a pozostałym kazać opuścić spluwy...

- Sądzę, że ten młody zezowaty celował w ciebie - zauważyłem. - Następnym razem zastosuję się do twojej rady.

Do wieczora milczeliśmy. Sytuacja była paskudna, więc nic dziwne­go, że zaczęły puszczać im nerwy. Na kolację dla odmiany dostaliśmy niemiecką szynkę w konserwie. Pewnie zdobyli na jakichś niemieckich turystach.

- Co znalazłeś? - zapytałem Jacka, gdy rozkładaliśmy się spać. Podał mi poczerniały krążek.

- Jakaś zaśniedziała moneta - odpowiedział. - Nie mogę odczytać.

Delikatnie oskrobałem ją z warstwy błota i śniedzi. Z koszyka owo­ców stojącego pod ścianą wyjąłem cytrynę. Ściąłem scyzorykiem jej górę i pokropiłem pieniążek sokiem.

- Do rana powinno puścić. O ile zachowały się napisy, będziemy wiedzieć, co to za cudo.

Niebawem zapadliśmy w sen.

Obudziłem się późno. Umyłem się w misce, wylałem wodę przez okno. Zosia i Jacek już wstali.

- Zobaczmy, co z naszym eksperymentem - mruknąłem podno­sząc monetę. Zielona śniedź zeszła, pieniążek był teraz jednolicie czar­ny. - To pięciogroszówka z 1840 roku - powiedziałem. - Wybita w mennicy warszawskiej.

- Moneta z Polski - ucieszyła się Zosia. - Czyli jesteśmy na tropie hrabiego Alojzego!

Zamyśliłem się.

- Jeśli odwiedził Warszawę na przykład w styczniu i wydano mu resztę tą monetą, to mógł się wdrapać na górę powiedzmy w maju.

- Nie zna wujek daty? - zdziwił się Jacek. - Przecież dziennik...

- To tylko luźne notatki z podróży. Bez dat. Startował ze wsi Ahora, która jeszcze istniała. Została zniszczona przez trzęsienie ziemi dopiero 4 czerwca. To możliwe, ale mało prawdopodobne. Za duży zbieg okolicz­ności. Sądzę raczej, że monetę zgubił ktoś później. Bito je do 1868 roku, nie zmieniając klocka z datą.

- Jak to? - zdziwiła się Zosia. - Myślałam, ze każdego roku zmie­nia się klocek w mennicy na taki z nową datą.

- Teraz oczywiście tak się robi, choć nie wszędzie. W Izraelu w ogó­le nie umieszczają dat na szeklach. Natomiast dawniej także nie w każ­dym roku zmieniano daty na monetach. Na przykład po drugiej wojnie światowej w Polsce pierwsza emisja monet z napisem „Rzeczpospolita Polska" nosi datę 1949, mimo że bito je chyba do 1953 roku. Jeszcze ciekawsze są talary z wizerunkiem Marii Teresy i datą 1780. Bito je za panowania tej cesarzowej ze srebra bardzo wysokiej próby. Po jej śmierci nie zniszczono klocków. W połowie ubiegłego wieku zaczęto tymi samy­mi klockami bić identyczne talary. Ponieważ talary Marii Teresy nadal znajdowały się w obiegu, w różnych krajach zaczęto regulować nimi płat­ności zagraniczne. Ponieważ moneta dobrze się kojarzyła kupującym i nadal bito ją z dobrego srebra, była chętnie przyjmowana, choć data powstania nie zgadzała się o całe siedemdziesiąt lat. Wreszcie sporą część klocków do bicia talarów zakupił cesarz Etiopii.

- Po co? - zdumiała się Zosia.

- Och, to bardzo proste. W czasach Marii Teresy Etiopczycy robili na sporą skalę interesy z Imperium Ottomańskim, a oni mieli te talary drogą wymiany z Austrią. W Etiopii gruba i ładna srebrna moneta miała duże powodzenie. Eksploatowano tam złoża srebra, natomiast technika mennicza była w powijakach. Dlatego też zamiast bić własną monetę własnymi klockami, bito monety klockami kupionymi w Austrii, a wy­obrażającymi zmarłą przed siedemdziesięciu laty władczynię, którą zresztą miejscowi nie znający łacińskiego alfabetu uważali za królową Saby.

- Boże, co za mętlik - jęknął Jacek. - I długo oni tak?...

- Bardzo długo. Ostatnie wybito tuż przed detronizacją cesarza Hajle Sallasje. Komuniści wprowadzili tam swoje pieniądze, ale nadal poważni kupcy obracali talarami. Jeszcze dzisiaj najbardziej opłaca się wziąć ze sobą woreczek...

- Ale skąd je zdobyć? - zdziwiła się Zosia. - Przecież taka mone­ta w antykwariacie musi sporo kosztować...

- Autentyczna oczywiście. Ale pomysłowi Austriacy nadal biją tymi samymi stemplami talary na użytek turystów. Kosztują kilkanaście dola­rów.

- To dziwne bić monety obcym stemplem - powiedział Jacek. - U nas byłoby to chyba niemożliwe. Uśmiechnąłem się szeroko.

- Ależ tak. Zaczęło się już u zarania naszej państwowości. W Muzeum Narodowym w Krakowie znajduje się bardzo ciekawy egzemplarz denara Bolesława Chrobrego. Po jednej stronie widnieje na nim wizerunek naszego władcy i napis: BOLEZLAVVS DVX, a po drugiej stronie: ETELRED REX ANG.

- Bolesław książę? A to po drugiej strony co znaczył

- Etelred, król Anglików. Ale nie martwcie się. Są jeszcze ciekaw­sze egzemplarze. Mają po drugiej stronie napis ODDO albo OTTO.

- Na cześć Ottona III! - ucieszyła się Zosia. - To z okazji zjazdu gnieźnieńskiego, jak ta, którą znalazł we Fromborku Waldemar Batura, a wujek Tomasz mu ją wydarł?

- No, niezupełnie. Ta moneta nie powstała z okazji zjazdu w Gnieź­nie.

- A później? Gdy rozwinęło się nasze mennictwo chyba zrezygno­wano z używania cudzych stempli? - spytała Zosia.

- Niezupełnie. Podczas powstania w 1830 roku wybito w Warszawie monetę ozdobioną postacią mężczyzny trzymającego pęk strzał. Moneta miała udawać holenderski dukat. Udawała go tak doskonale, że po dru­giej stronie miała napis, oczywiście po flamandzku: „Zjednoczone Pro­wincje Niderlandów Północnych". O tym, że wybili ją polscy powstańcy świadczy jedynie maleńki polski orzełek umieszczony na awersie koło napisu.

Jacek westchnął. Podrzucił w powietrzu swoje znalezisko.

- Czyli droga żlebem jest dobra! Idziemy tropem hrabiego Alojze­go. O ile oczywiście on to zgubił. Ale chyba on?

- Po powstaniu styczniowym do karnych kompanii na Kaukazie tra­fiło wielu Polaków. Niektórzy z nich mogli zdezerterować i uciekać tędy do Lewantu albo do Turcji, która w tym czasie była z Rosją w stanie permanentnego konfliktu. Ktoś taki mógł zgubić polską monetę.

- Wujku, a może wciągnąć tego Admana do spółki? On nas wypu­ści, a my go za to zaprowadzimy do Arki? - rzuciła pomysł Zosia.

- Zaczekaj, drogie dziecko.

- Dziecko? - wściekła się.

- Adman jest komunistą i maoistą. Jak sądzisz, co zrobi gdy znaj­dzie Arkę Noego?

- Nawróci się?

- Obawiam się, że raczej zrobi wszystko, żeby nikt nigdy nie odnalazł statku. I tak na wszelki wypadek zlikwiduje wszystkich świadków. Poza tym wolę nie wchodzić w żadne spółki z tym gościem. Jak tam po wczorajszym? Wypoczęliśmy na tyle, żeby w razie czego powtórzyć wyczyn?

- Jasne - pisnęła Zosia. - Teraz gdy wiem, że jesteśmy na dobrej drodze!

- Czekaj, nie tak szybko. Czy wymyśliłaś już, jak przejść szczelinę? Tam było dziesięć metrów. Jeśli się nie mylę, rekord świata w skoku w dal to dziewięć metrów z ogonkiem.

- Ale oni muszą skakać przepisowo. Może nieprzepisowo da się dalej? - zastanawiał się Jacek. Westchnąłem z politowaniem.

- Grecy używali ciężarków zamachowych - przypomniała sobie Zosia.

- Ale skakali na bliższe odległości niż nasi sportowcy. Gdy się pły­nie przełomem Dunajca jest tam takie miejsce, które górale nazywają „Skokiem Janosika". Podobno uciekając z zamku w Niedzicy przesko­czył tam rzekę. Nie powiem, jest tam co najmniej piętnaście metrów. Człowiek ze strachu może dokonać rzeczy niezwykłych. A my raczej bę­dziemy się bali dziury pod nogami.

- A może Janosik skacząc użył jakiejś „pomocy naukowej"? - za­stanawiał się Jacek.

- Na przykład podparł się ciupagą?

- Może nie ciupagą. Mam: skoczył o tyczce. Trzeba wybić się nie w górę, tylko bardziej do przodu. Musi się udać.

- A może lepiej po prostu zbudować kładkę? Wąziutką, ale solidną. A potem wciągnąć ją, gdy już będziemy po drugiej stronie? Co sądzicie o tym?

- Dobry pomysł - zapalił się. - Drzewka zrąbiemy kując kamie­niem. Taka skała, wiec muszą być słabo zakorzenione. Z gałęzi obierze­my nożami...

- Wujek cię podpuszcza - powiedziała ponuro Zosia. - Widzia­łeś na tej górze chociaż jedno drzewo? Zamilkł rozłoszczony.

- Zastanawiam się nad jedną kwestią - powiedziałem. - Wczoraj była potyczka i nasi gospodarze zestrzelili co najmniej jeden turecki heli­kopter. Gdzie wobec tego jest regularna armia wykurzająca ich z tego uroczego gniazdka? Może wy coś wymyślicie, bo mnie wyobraźnia za­wiodła.

Zamyślili się.

- Może zostali zestrzeleni, zanim nadali meldunek - powiedziała Zosia ostrożnie.

- Niemożliwe. Najpierw zameldowaliby, a potem uzyskawszy zgo­dę z centrali rozpoczęli ostrzał. Zresztą może mgła uniemożliwiła nadej­ście posiłków? Dzisiaj pogoda jest dużo lepsza - wyjrzałem oknem.

Pasek błękitnego nieba niebieścił się pomiędzy czarnymi skałami. Popatrzyłem w drugą stronę. Za mostem, tam gdzie szczelina stawała się węższa, a góra wyższa, panował półmrok. Cienka stalowa lina wyznacza­ła miejsce, w którym kryła się winda. Jedna ze ścian była osmalona i wykruszona. Tam widocznie trafiła rakieta.

- Może przylecą znowu - powiedziałem. - A może nadejdą od strony góry. Trudno wyczuć. Nie wiem, czy mamy sobie życzyć ich obec­ności. W zamieszaniu łatwiej się wymknąć, ale z drugiej strony, jeśli za­czną kuć te skały rakietami, to i my możemy oberwać.

- Czyli jeśli tu zginiemy, nikt się nawet nie dowie - powiedziała płaczliwie Zosia.

- Spoko. Fakt, że nie wyciągnęli wobec nas żadnych konsekwencji za ucieczkę oznacza, że jednak liczą na okup.

- To nas zrujnuje - jęknął Jacek.

- Zakładam, że nie jesteście ubezpieczeni od porwań?

- Skąd. We Francji nie ma porywających dla okupu.

- A wasze ubezpieczenie i tak jest pewnie tylko na Europę? Skinęli głowami ponuro.

- Dziś w nocy nawiejemy - powiedziałem. - Wypocznijcie solidnie.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Z CZEGO BIJE SIĘ MONETY • PIELGRZYMI • ZEGAREK HRA­BIEGO ALOJZEGO • FAŁSZYWY TROP • KOLEJNA UCIECZKA • ZASADZKA ADMANA • WYMARSZ DO IRANU

Po obiedzie, na który złożyły się nieśmiertelne placki, leżeliśmy na­bierając sił przed nocną ucieczką. Zosia polerowała swoją muszlę, choć ta błyszczała już jak słońce. Jacek polerował swoją monetę, aż wyraźnie ukazał się zarys carskiego orła na drugiej stronie. Powierzchnia monety pokryta była wżerkami i plamkami śniedzi.

- Teraz wygląda jak srebrna - zauważył.

- Bo taka miała być - powiedziałem wyciągając się wygodnie na macie. - To blaszka z kiepskiej gatunkowo miedzi zanieczyszczonej cyną i cynkiem, posrebrzona dwustronnie. Chodziło o to, żeby w odbiorcy roz­budzić wrażenie, że trzyma w dłoni prawdziwą srebrną monetę. Dzięki tej sztuczce państwo rosyjskie oszczędzało tony srebra. A twoja moneta zapewne leżała w dość kwaśnym środowisku, popioły wulkaniczne za­wierają dużo tlenków, dwutlenków i trójtlenków siarki, powstają z tego po zmieszaniu z wodą dość żrące...

- Uczyłem się chemii - przerwał.

- No właśnie. Kwasy rozpuściły częściowo warstewkę srebra i za­brały się za miedź, co spowodowało wybrzuszenia i wykwity śniedzi.

- To niezłe oszustwo - mruknął.

- Tradycja monet posrebrzanych jest u nas długa - powiedziałem. - Już August III Sas nakazał bić monety ze srebra bardzo niskiej próby, dwukrotnie posrebrzone. Na monetach pruskich widniał napis: „Silber Grosch", żeby nikt nie miał wątpliwości i nie próbował drapać pieniążka czymś ostrym.

- Aż czego były? - zapytała Zosia.

- Z mosiądzu posrebrzonego dwustronnie. Albo na przykład rosyj­skie kopiejki. Były z miedzi, ale nosiły napis na przykład: „3 kopiejki sierebrom".

Uśmiechnęli się.

- To nie wszystko. Widzieliście kiedyś amerykańskie jednocentówki.

- Tak - Jacek pogrzebał w kieszeni i wyjął taką monetę.

- Z czego ona jest?

- Z brązu albo z pociemniałej miedzi.

Wziąłem pilniczek do paznokci i przez chwilę szlifowałem rant.

- Zobacz sobie swój brąz - podałem mu.

- Wylazło coś spod spodu-zauważyła Zosia. - Jakiś jasny metal.

- I to bynajmniej nie srebro. Stop cynku i jeszcze czegoś, powleczo­ny brązem. Nawet na miedzi można zaoszczędzić.

- A moja muszla jest czysta - zauważyła Zosia. - Bez wykwitów śniedzi. Ale kiedy ją znaleźliśmy była czarna...

- Srebro jest metalem szlachetnym, co oznacza teoretycznie, że nie koroduje. Praktycznie koroduje i wchodzi w reakcje z większością pier­wiastków, tyle tylko, że koroduje jedynie w cienkiej warstwie zewnętrz­nej. Na przykład żelazo, jeśli odlew jest źle wykonany, potrafi skorodo­wać w całej objętości.

- Naszyję sobie na ubranie - planowała. - Chociaż nie, mogła­bym ją przecież zgubić. Opowiedz, wujku, coś więcej o tych pielgrzymach. Na przykład, jak i gdzie mieszkali po drodze.

Przymknąłem oczy i zacząłem opowiadać.

- W średniowieczu życie było bardzo ciężkie. Z każdego zasianego ziarna zboża otrzymywano maksymalnie dwa ziarenka. Sami rozumie­cie, że przy takiej wydajności życie traciło swój urok. Do tego dochodziły choroby, w większości nieuleczalne. Istniały jednak drogi ucieczki. Jedną z nich było praktykowanie magii ludowej, obrzydliwej, ale dającej na­dzieję. Horoskopy z ognia, wróżenie z kości... Można było też szukać pociechy w religii. Ludzie opuszczali swoje domy i wędrowali do miejsc świętych, aby wybłagać odwrócenie złego losu lub uleczenie chorób. Piel­grzyma w początkowym okresie nikt nie zatrzymywał. Oczywiście uczest­nicy pielgrzymek pędzili życie dość dalekie od ideału pokutnika. Utrzy­mywały ich społeczności, przez których ziemie podążali, a oni rewanżo­wali się opowieściami z dalekich stron. Tak rodziło się zainteresowanie światem, które później doprowadziło do ekspansji Portugalczyków wzdłuż wybrzeża Afryki czy Hiszpanów do Ameryki.

- Każdy mógł tak wędrować? - zdziwiła się Zosia. - Feudałowie nie byli chyba zadowoleni, gdy znikali podwładni...

- Początkowo każdy. Później postarano się nadać ruchowi piel­grzymkowemu pozory legalności. Dokumenty w postaci listów polecają­cych wystawiali biskupi. Ponadto na granicach zdzierano często myto. Jak nie przymierzając podwładni Ocalana w osobach naszych gospoda­rzy chcą pobrać od nas nieco zbyt wygórowaną opłatę za wikt, opierunek i gościnę, choć, trzeba przyznać, karmią nas tak samo jak samych siebie, mało hoteli ma okno z widokiem na przepaść trzykilometrowej głęboko­ści i tęcze Araratu, ale przydałby się na przykład telewizor ustawiony na pierwszy kanał telewizji tureckiej...

- Wujku, i tak nie znamy tureckiego - zaprotestowała Zosia.

- Faktycznie, nie pomyślałem. W każdym razie jako pielgrzymi wę­drujący do Arki spędzamy tu czas w warunkach o niebo lepszych niż nasi poprzednicy w średniowieczu. W VI wieku na gościńcach Francji najczę­ściej przy klasztorach zaczęto tworzyć xenodochia. Były to hospicja czy też raczej umieralnie dla pielgrzymów, którzy opadli z sił w drodze. Me­dycyna stojąca w Cesarstwie Rzymskim na dość wysokim poziomie prze­żywała w tym okresie kompletny niemal upadek. Chorzy cierpiący na różne schorzenia, czasami także zaraźliwe, leżeli najczęściej w jednej sali. Tam powoli dogorywali i byli grzebani na miejscu.

- A ci, którzy byli żywi? - zaciekawił się Jacek. - To znaczy nie mieli umrzeć...

- Dla zdrowych były różnego rodzaju domy pielgrzymie zwane scho-lae. Pierwsze powstały w Rzymie już w VI wieku naszej ery. Kolejne wzniesiono w Ziemi Świętej. W XI wieku istniały już w większości miast na trasach pielgrzymek i w punktach docelowych. Czy wiecie, jak się na­zywał zakon krzyżacki? Mam na myśli pełną nazwę.

- Zakon Rycerzy Najświętszej Marii Panny - powiedziała Zosia.

- Niezupełnie. Opuściłaś ostatni człon nazwy: ...Domu Niemieckiego w Jerozolimie. Zakon powołano właśnie do ochrony Schola Germanica. Wszedł strażnik.

- Adman chce z tobą porozmawiać - powiedział po rosyjsku. Poszedłem. Adman wyglądał na zmęczonego. Podał mi zawiniątko.

- Wyceń - polecił.

Rozwinąłem jedwabną chustkę. Na mojej dłoni leżał zegarek. Ko­perta wykonana ze srebra poczerniała, ale herb Trzywdar wykonany ze złota nadal błyszczał jak wczoraj wypolerowany. Także złota dewizka lśniła. Otworzyłem kopertę. Żelazny mechanizm wewnątrz zardzewiał i rozsadził porcelanowy cyferblat. Zamknąłem go i obejrzałem po drugiej stro­nie. Tylna część koperty ozdobiona została monogramem: T.P.

- Gdyby mechanizm był sprawny, to sądzę, że można by wziąć za to cacko kilka tysięcy dolarów. Ale w tym stanie nie więcej niż kilkadziesiąt. Praktycznie po cenie złomu. Myślę, że gdyby udało się dotrzeć do po­tomków Tytusa Poleryłły, to za rodzinną pamiątkę daliby więcej.

Oczy Admana zabłysły, a ja za późno spostrzegłem, że się wygada­łem!

- Tytus Poletyłło. Idziesz jego tropem?

- Jego wnuka Alojzego - uściśliłem. - Gdzie to znaleźliście? Wyjął z szuflady stołu plik wojskowych map Araratu w skali l: 1000. Przeglądał je przez dłuższą chwilę.

- Tutaj - pokazał miejsce.

Zidentyfikowałem gardziel Ahora, znalazłem żleb, którym wspinaliśmy się do góry. Od żlebu odchodziła wąska półka skalna. Zegarek znaleziono pod tym wyschniętym wodospadem, którego nie mogliśmy sforsować.

- Szkoda, że tak niewiele - mruknął. - Jak znaleźć potomków hrabiego?

- Gdybym wiedział, znalazłbym ich przed wyprawą. Popatrzył mi w oczy. Kiwnął głową.

- Przygotujcie się do drogi. Jutro po południu wyruszamy stąd. Tur­cy gromadzą armię. Będziemy musieli przejść na stronę irańską. To bę­dzie kilkanaście godzin ciężkiego marszu. Z Iranu zadzwonimy do wa­szych rodzin. Za dwa tygodnie będziecie w domu. A tropienie hrabiego raczej sobie odpuście, znam tę górę jak własną kieszeń, a nie widziałem tu nigdy żadnej Arki - popatrzył w zadumie na zegarek. - Sprzedaję ci go za dwieście dolarów.

- Nie mam przy sobie tyle pieniędzy.

Naprawdę nie miałem. Większość oszczędności zostawiłem w piwni­cy karczmy w Dolinie Świętego Jakuba.

- Bierz. Doliczę ci do okupu - błysnął zębami w szerokim uśmie­chu. - Jeśli znajdziesz potomków hrabiego, pozdrów ich ode mnie. My bardzo lubimy arystokratów.

- Przecież jesteście marksistami? - zdziwiłem się.

- Wy jesteście kapitalistami, a też was lubimy. Karmimy, poimy, układamy do snu. Mieliśmy tu kiedyś dwójkę niemieckich arystokratów. Zapłacili za nich po pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Kupiłem wtedy radar i dwa agregaty prądotwórcze-machnął ręką na znak, że audiencja skoń­czona.

Strażnik odprowadził mnie do celi.

- I co tam słychać w szerokim świecie? - zapytał Jacek.

- Kupiłem zegarek - pokazałem im. - Okazyjnie, za dwieście dolarów.

- Ale on nie chodzi - zauważyła Zosia.

- Obawiam się, że nie miałem wyboru. Obejrzała mój nabytek.

- Tu jest herb - zauważyła. - Coś jakby klucz...

- Trzywdar Poletyłłów - wyjaśniłem. - Adman był nawet tak miły, że pokazał mi miejsce, w którym to znaleźli.

- Musimy tam dotrzeć.

- Znaleźli go pod tym wyschniętym wodospadem. Sądzę, że albo zegarek spłynął wraz z wodą gdzieś z góry, co jest raczej mało prawdopo­dobne, bo prawie nie jest uszkodzony, albo nasz drogi gospodarz zwy­czajnie nas podpuszcza.

- Co by mu z tego przyszło?

- Po prostu chce wiedzieć, gdzie nas szukać w razie czego. Teraz uwaga. Jutro koło południa przechodzimy na stronę irańską. Zdaje się, że naszym gospodarzom góra zaczyna się palić pod nogami. Dlatego nawiejemy dzisiejszej nocy.

- Ale jak? - zapytał Jacek.

- Oknem. Będziemy potrzebowali liny. Z koca, bo innej nie mamy. Chyba że...

Podszedłem do maty i uważnie zbadałem jej krawędź.

- Przeszyta solidną nicią nylonową - mruknąłem. - Do dzieła. Wyciągniemy nitki i skręcimy z nich sznur.

Poszło nam dość łatwo. W ciągu dwu godzin maty zostały prawie roz­prute. Zostawiliśmy tylko nieliczne sznurki, żeby nie rozsypały się zupeł­nie. Z nylonowych sznurków skręciliśmy dziesięć metrów liny.

- Ta dziura pod nami ma trzy kilometry głębokości - zauważył nie­śmiało Jacek.

- Spokojna głowa. Wystarczy, bo przecież nie będziemy się spusz­czali na dół.

Po kolacji odczekaliśmy jeszcze dwie godziny. Wreszcie dałem znak do wyruszenia. Obwiązałem się w pasie liną.

- Pójdę pierwszy. Spuszczę linę i wciągniemy na górę Zosię. Ty, Jacku, będziesz niestety ostatni.

- Dobra - mruknął. - Jeśli zauważą, to uciekajcie beze mnie.

- Taniej wykupić jednego niż trójkę - Zosia próbowała być dow­cipna.

- E, zaraz podniosą cenę, żeby się opłaciło - odgryzł się.

- Jeśli się zorientują, to szybko nas dopadną. Więc nie mogą - po­wiedziałem surowo.

- Jak znajdziemy drogę w tych ciemnościach?

Wyjąłem z kieszeni kartkę nalepek fluoroscencyjnych z kotkami.

- Oznaczę wam uchwyty na skale.

- A to skąd? - zdziwiła się Zosia.

- Kupiłem bratu na bazarze w Ankarze - wyjaśniłem. - W drogę! - zakomenderowałem i ruszyłem naprzód.

Obwiązałem się liną i wytłumaczyłem, jak mają potem przywiązać się sami. W ciemności wspinaczka była dość trudna, ale uchwyty dawało się wymacać. Zaznaczyłem je kotkami i to szczęśliwie wystarczyło. Na górze zaparłem się mocno w spadzistą skałę i szarpnąłem trzykrotnie. Po chwili z dołu dobiegły mnie umówione trzy szarpnięcia i Zosia zaczęła się wspinać. Wybierałem linę, nawijając ją na spory występ ze skały. Ostroż­ność okazała się uzasadniona, bo niespodziewanie poczułem ostre szarp­nięcie. Siostrzenica pana Tomasza odpadła od ściany. Na szczęście nie krzyknęła. Poczułem w żołądku chłód, jakbym połknął kostkę lodu. Ba­łem się, że lina może się zerwać, nie sprawdziliśmy przecież jej wytrzy­małości. Dziewczyna kiwała się w ciemności, a potem zdołała się uchwy­cić występu i znowu wdrapywała się w górę. Pomagałem jej wciągając linę. Wreszcie pojawiła się nad krawędzią urwiska. Była bardzo blada. Podałem jej rękę i wciągnąłem w bezpieczne miejsce za występem.

- Siedź tutaj.

Zęby szczękały jej ze strachu tak, że nie mogła odpowiedzieć. Nie codziennie wisi się na linie własnej produkcji nad dziurą o głębokości trzech kilometrów. Udałem, że niczego nie widzę. Odwiązałem linę i spuściłem ją w dół. Trzy szarpnięcia i po kilku minutach Jacek dołączył do nas.

- W górę - zakomenderowałem szeptem. - Tam powinna być szczelina biegnąca w bok. Widziałem ją za dnia. Sądzę, że łączy się ze żlebem.

Ruszyliśmy w górę i faktycznie niebawem znaleźliśmy szczelinę. W ciemności szło się fatalnie, ale bałem się zapalić latarkę. Wreszcie dotarliśmy do żlebu. Zarządziłem dwie minuty odpoczynku.

Niebo nad nami było cudownie wygwieżdżone, a za jakieś pół godzi­ny miał wzejść księżyc. Odszukałem Mały Wóz i Wielki Wóz.

- Tam jest chyba Gwiazda Polarna - zauważyła Zosia, która też patrzyła na niebo.

- Tak. Ale nie przyda się nam, bo idziemy na południe.

- Nie zdołamy się wdrapać w ciemnościach na górę - jęknął Jacek. - Nawet nie widać, gdzie stawiać nogi...

- Może pomogę? - Adman siedziący w niedbałej pozie na kamie­niu nad nami zapalił halogenowy reflektor.

Poczułem, jak krew uderza mi do głowy. Adman był wściekły.

- Podwyższam okup do trzydziestu tysięcy dolarów - powiedział zimno. - A teraz na dół!

Po raz pierwszy poczułem całkowite zwątpienie. Zeszliśmy i posłusz­nie pozwoliliśmy się skuć kajdankami. Maty po wyciągnięciu większości sznurków stały się bardzo niewygodne.

Śniadanie podano o świcie. Rozkuli nam też ręce. Roztarłem zdrę­twiałe nadgarstki. Zaraz po posiłku przyszedł Adman.

- Zwińcie koce i przewiążcie sznurkami - polecił - żebyście mo­gli nieść je przerzucone przez ramię. Do środka włóżcie puszki - rzucił nam kilka sztuk pod nogi. - Wyruszamy za kilkanaście minut.

Poprowadzili nas korytarzami do niedużej jaskini otwartej na gar­dziel. Prowadził z niej wiszący most na drugą stronę. Przechodziliśmy pojedynczo. Opodal w odległości kilkuset metrów zauważyłem windy. Kilku żołnierzy demontowało silniki najniższej i agregat prądotwórczy.

Po chwili dołączyli do nas. Przeszliśmy przez długi i ciemny tunel po drugiej stronie. Wyszliśmy na niewielką kotlinkę. Adman zawołał swoich ludzi. Ustawił ich w szeregu, sprawdził wyposażenie, wydał kilka rozka­zów po kurdyjsku.

Ruszyliśmy wąwozem prowadzącym w górę. Jak mogłem się zorien­tować, kierowaliśmy się w stronę masywu Małego Araratu. Godzinę później byłem już tego pewien. Wędrówka ciągnęła się bez końca.

- Porozmawiajmy - zaproponowałem towarzyszom niedoli. - W ten sposób czas szybciej zleci.

- Opowiedz, wujku, o tych pielgrzymach - poprosiła Zosia. - Bo zdaje się, że po tej zaprawie będziemy mogli chodzić do Częstochowy raz w tygodniu.

- Trzeba będzie pójść podziękować za uratowanie życia - mruknął Jacek. - O ile je uratujemy. Uśmiechnąłem się.

- Pielgrzymi wędrując utrzymywali się z datków. W pierwszym okre­sie pielgrzymek biskupi polecali parafianom na trasie wędrówki dbać o wędrowców. Później powstała sieć stacji etapowych, w których wyda­wano posiłki. Jednak w czasie reformacji sieć ta prawie znikła. Pielgrzy­mi nadal mogli zatrzymywać się w klasztorach, ale ich utrzymanie kosz­towało zbyt wiele. Początkowo protestanccy, później katoliccy władcy za­częli występować przeciw pielgrzymom. Widzieli w nich bandę wagabun-dów i nierobów. Czasami było tak w istocie. Wielu przybywało na przy­kład do Wenecji lub Neapolu w drodze do Ziemi Świętej. Sądzili, że uda im się dostać miejsce na statkach pływających do Lewantu. Nie przewi­dzieli natomiast, że miejsca te są tak drogie. Poza tym istniało poważne ryzyko, że kupcy przewożący pielgrzymów sprzedadzą ich jako niewolni­ków muzułmanom. Po Morzu Śródziemnym pływali również piraci. Nie należy też zapominać o epidemiach, których roznosicielami bywali piel­grzymi wędrujący po Europie.

- Zastanawia mnie jedna rzecz - powiedział Jacek. - Jeśli tak dobrze była zorganizowana opieka nad pielgrzymami, to czy istniały tak­że instytucje do opieki nad zwykłymi ludźmi, starcami lub kalekami? W tamtych czasach nie było rent ani emerytur...

- Oczywiście opieka taka istniała. Nawet w naszym kraju, który był dość zapóźniony w stosunku do reszty świata, starcy i kaleki znajdowali się pod opieką Kościoła. W wielu miejscowościach zachowały się wzmianki o kaplicach bądź kościołach pod wezwaniem Świętego Ducha. To były kaplice szpitalne. W średniowieczu nie istniały właściwie szpitale jako takie, szpitalami nazywano przytułki dla ubogich i kalek. Częściowo utrzy­mywano je z datków władz świeckich i kościelnych. Niektóre wystawiali fundatorzy, za co na przykład raz w tygodniu odprawiano msze w ich intencji, a codziennie pensjonariusze zakładu mieli obowiązek modlić się za nich.

- Codziennie? - zdumiała się Zosia.

- Oczywiście. Przecież inwestor, gdy już wyłożył pieniądze, chciał mieć z tego konkretną korzyść. Och, tego typu przybytki miały wewnętrzne regulaminy i to bardzo rozbudowane. Plan dnia był rozpisany niemal do minuty. Msza poranna, modlitwy, msza wieczorna... A w zamian za to kąt do spania i jedzenie. Były też inne sposoby utrzymywania tych zakładów.

- Orali chorymi w polu - zawyrokował Jacek.

- No, niezupełnie - uspokoiłem go. - Chorzy i starcy, którzy jesz­cze jako tako się poruszali, wychodzili na miasto, by kwestować.

- Żebrać, wujku - sprowadziła nas do ponurej rzeczywistości Zosia.

- Żebrać, jeśli sobie życzysz. Jedni obchodzili zaprzyjaźnionych kup­ców, od których brali resztki nie sprzedanych towarów, zwłaszcza żywno­ści zdradzającej już objawy nadpsucia. Inni przed kościołami lub na ro­gach ulic prosili o datki. Zebrane pieniądze mieli obowiązek wpłacać do wspólnej kasy. Swego czasu profesor Jerzy Kruppe z Warszawy badał szpital we Fromborku. W jednym z pomieszczeń podczas rozbierania ceglanej posadzki znaleziono ponad dwadzieścia drobnych monet. Widać nie wszyscy traktowali ten punkt regulaminu wystarczająco po­ważnie - uśmiechnąłem się. - Za niektórych starców przebywających w lepszych warunkach płaciły rodziny. Taki pensjonariusz z reguły miał wówczas pojedynczy pokój. Czasami zdarzało się, że w szpitalach lądo­wali niedorozwinięci lub ułomni potomkowie możnowładców.

- Stosowano tam jakieś lekarstwa? - zaciekawił się Jacek.

- Oczywiście. Większe szpitale miały lekarzy opłaconych z kasy szpi­tala lub z kasy miasta. Lekarze dysponowali bogatym arsenałem środ­ków. W trakcie badań znajdowano mikroszczątki liści bukowych, buczyn, maku i ziół.

- Buczyn?

- Z orzeszków bukowych sporządzano mieszankę działającą osza­łamiająco. Z liści drzew gotowano napary moczopędne. Czasami przy długotrwałym ich stosowaniu usuwano bezoperacyjnie kamienie z nerek i pęcherza moczowego. Mak stosowano oczywiście przeciwbólowe. Z niedojrzałych makówek sporządzano środki zawierające do trzydzie­stu procent morfiny. Później doszło jeszcze opium, które do XIX wieku było cenionym środkiem przeciwbólowym. Oczywiście największe kło­poty były z zębami.

- Dlaczego? - zdziwiła się Zosia.

- Och, to proste. Nie znano wówczas szczoteczek do zębów ani pa­sty, natomiast ziarno na mąkę mielono na kamiennych żarnach. Taki chleb działał jak papier ścierny. Zdarzały się w nim także kamyki. Po pewnym czasie następowały uszkodzenia zębów, włącznie z otwarciem komór wewnętrznych. Nie było sztucznych szczęk, dlatego też kowale wyrywali zęby dopiero w ostateczności.

Niespodziewanie dobiegł nas oddalony wybuch.

- Wpakowali się na minę w grocie - wyjaśnił Adman, który zasłu­chany szedł obok nas. - Teraz naprawdę musimy przyśpieszyć.

Każdy krok był coraz trudniejszy. Gdzieś w oddali zahuczał wirnik helikoptera.

- Nie miałeś kiedyś ochoty zobaczyć prawdziwej wojny? - zagad­nąłem Jacka.

- Miałem - powiedział ponuro.

- No to się przyglądaj, żebyś miał co opowiadać kumplom.

- Wujku, nie bądź złośliwy - jęknęła Zosia. - Już nigdy nie bę­dziemy się pakowali w takie miejsca. Lepiej dokończ o żebrakach.

- Pensjonariusze przytułku mieli specjalne plakietki identyfikacyj­ne. Żebracy nie posiadający koncesji byli wyłapywani i wcielani do od­działów oczyszczających miasto z nieczystości.

Wąwóz skończył się. Dalej ścieżka biegła wąską półką skalną. Po pra­wej stronie skała prawie pionowo wspinała się ku niebu. Po lewej opada­ła w dół. Przeważnie miała szerokość około dwu metrów, czasami trochę więcej. Miejscami skałę po prawej przecinały pęknięcia i żleby. Niektóre wyglądały, jakby płynęła nimi kiedyś woda, ale tylko raz natrafiliśmy na strumyk. Adman kazał pić na zapas.

- Następne źródło jest dopiero w Iranie - wyjaśnił.

Woda była bardzo smaczna. Opiliśmy się jej jak bąki.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

BITWA NA GÓRSKIEJ ŚCIEŻCE • ZAGROŻENIA • JASKINIA i NAPISY NA ŚCIANIE • PRZEŁĘCZ • KOTWICE ARKI?

Dzień był chłodny, ale słońce, zanim schowało się po drugiej stronie Araratu, trochę nam dokuczyło. Helikopter pojawił się nieoczekiwanie. Wynurzył się z mgły okrywającej podstawę góry.

- Padnij - wrzasnąłem do Zosi i Jacka.

Posłusznie klapnęli w pył ścieżki. Helikopter odpalił rakietę. Ude­rzyła gdzieś z przodu. Usłyszałem nieludzkie wrzaski i po chwili terkot karabinów.

- Wykrakałeś, wujku - mruknęła Zosia.

- Lepiej się rozejrzyj, czy nie da się jakoś prysnąć - poradziłem.

Helikopter wystrzelił długą serię z karabinu maszynowego. Wokoło zagwizdały rykoszety i odłamki skalne. Zauważyliśmy, że Adman chwy­cił się za ramię.

- Zamknijcie oczy - poleciłem. - Im mniej z tego zobaczycie, tym spokojniej będziecie spać przez najbliższych kilka lat.

Koło Admana kucnął chłopak z miotaczem rakiet przeciwpancer­nych. Był w wieku Jacka, może o rok starszy. Oparł rurę na ramieniu. W helikopterze zauważyli go. Śmigłowiec zakręcił w powietrzu i dwa ka­rabiny maszynowe plunęły ogniem. Chłopak pociągnął za spust, a chwilę później trafiony kilkunastoma pociskami runął na wznak. Skała pod nim bardzo szybko stała się czerwona. Patrzyłem na niego. Tak bardzo fascy­nuje nas śmierć. W tym momencie koło mnie odbił się od skały kawał blachy. Uświadomiłem sobie, że wybuch helikoptera prawie zupełnie mnie ogłuszył. Wychyliłem się i popatrzyłem w dół. Szczątki maszyny spadały odbijając się o skały. Drugi helikopter wolał zachować bezpieczny dy­stans. Zagrzechotały kule odbijające się do kamieni. Zrobiło się jakby ciemniej. Niebo zasnuwały chmury wyłaniające się zza masywu. W kilka chwil później niespodziewanie lunął deszcz. Śmigłowiec odpalił kolejną rakietę, która wybuchła wbita w skałę nieco dalej od nas. Kamienie posypały się na straż przednią karawany. Deszcz stawał się coraz bardziej rzęsisty. Pochyliłem się nad Zosią i Jackiem.

- Czas na nas - powiedziałem cicho. - W drogę.

Popatrzyli na mnie zdziwieni. Poderwałem ich bez większych cere­gieli i pociągnąłem za sobą. Po chwili skryliśmy się za załomem skały. Huk i wstrząs świadczyły, że Turcy ze śmigłowca odpalili kolejny pocisk. W kilka minut później odgłosy strzelaniny ucichły.

- Tędy - wskazałem żleb biegnący do góry. Ruszyliśmy nim. Deszcz wzmagał się coraz bardziej.

- Chyba tym razem się uda - jęknęła Zosia.

- Lepiej, żeby tak było, bo Adman zupełnie się wścieknie.

Niebawem żleb przemienił się w wąską szczelinę biegnącą do góry. Poruszanie się było coraz trudniejsze. Szliśmy zapierając się rękoma i nogami o ściany. Na szczęście kawałek wyżej szczelina się skończyła i znaleźliśmy się na niewielkiej łączce porośniętej czymś w rodzaju mchu. Zauważyłem, że Jacek dźwiga przewieszony przez ramię automat.

- Skąd to masz? - zdziwiłem się. Popatrzył wesoło, zadziornie.

- Leżał na ziemi. Pomyślałem, że niepotrzebnie się marnuje.

- Zabezpiecz go chociaż, jeszcze zrobisz sobie albo i nam jakąś krzywdę - westchnąłem.

- Jak to zrobić?

Zabezpieczyłem za niego i po chwili ruszyliśmy dalej, deszcz wzma­gał się, parokrotnie słyszeliśmy nad naszymi głowami helikoptery.

- Może wystrzelę? Usłyszą i zabiorą nas - zaproponował Jacek.

- Pomysł sam w sobie niegłupi...

- Oglądałem ewakuację Sajgonu na filmie - pochwalił się.

- ...ale ma pewne wady. Wprawdzie tylko dwie, ale dyskwalifikują­ce. Po pierwsze, oni wypatrują śladów życia w postaci kurdyjskich bojow­ników, a więc jak wystrzelisz, zaczną walić w to miejsce z karabinów, a może i rakietą przyładują. Mogą też odpalić gaz bojowy i oślepniemy...

- Gaz bojowy? Przecież konwencje międzynarodowe zabraniają...

- Zabraniają torturowania, a tymczasem w więzieniach brytyjskich torturuje się członków Irlandzkiej Armii Republikańskiej i jakoś na nikim to nie robi wrażenia. Nakazują poszanowanie mniejszości narodowych, a gdy Turcy wysyłają pół miliona Kurdów do Anatolii grabiąc ich po dro­dze z całego mienia, nikt słowa nie piśnie. Że nie wspomnę o Bośni.

- A druga wada?

- Jeżeli wpadniemy im w ręce, grozi nam zapuszkowanie w turec­kim więzieniu i to z kilku paragrafów: nielegalne wkroczenie na teren zakazany dla turystów, plądrowanie klasztoru, zabójstwo tych czterech Turków. Dźwigasz na ramieniu karabin. Mogą więc dopasować w balisty­ce kilka kuł i dopisać ci na konto tych, którzy z niego polegli, albo oskarżyć o chęć zapisania się do Partii Pracujących Kurdystanu. A to już próba zbroj­nego oderwania części Turcji. Co robi Polak w kurdyjskich szeregach? Oczywiście udziela pomocy logistycznej albo jest instruktorem wojskowym. To akurat zarzuty, które mogliby wysnuć pod moim adresem: szpiegostwo, dywersja. Ewentualnie mogą porwać dla okupu.

- Turecka armia?

- Dlaczego by nie? Skoro nie wypłacają im żołdu... Tureckie więzie­nia, mimo że kraj ten jest członkiem NATO, odbiegają standardem od naszych i to bardzo na niekorzyść. Zresztą może wymigalibyśmy się grzyw­ną. W takiej wysokości, że lepiej już byłoby zostać u Admana.

- Tego chyba postrzelili.

- To niewielkie pocieszenie. Jego podwładni, jeśli zabraknie jego twar­dej ręki, mogą na nas zapolować z dziką zaciekłością, a potem więzić w znacz­nie gorszych warunkach. Pozostaje nadzieja, że wymkniemy się. Szkoda, że pokazał mi tylko nieduży kawałek mapy. Ale jeśli jest ranny albo nie żyje...

Z dołu dobiegły nas odgłosy dwu silnych eksplozji.

- To chyba działa - zauważyłem.

- Skąd? - zdziwiła się Zosia.

- Z dołu. Z szosy. To około siedmiu kilometrów. Jeśli z helikopte­rów przekazali im dokładne namiary. Zresztą to nieważne. W górę.

Nieco powyżej żleb został zakorkowany wielkim głazem. Musieliśmy zejść pięćdziesiąt metrów w dół i poszukać innej drogi.

- Każde z nas ma coś na pamiątkę - powiedział Jacek, gdy oddy­chając ciężko zaliczaliśmy kolejny postój. - Ja znalazłem monetę, Zosia muszlę, a wujek zegarek.

- Ja go kupiłem - sprostowałem. - Ale to niezłe pamiątki. Mam nadzieję, że nie będą robili kłopotów na cle.

Deszcz nie ustawał. Dość nieoczekiwanie wyszliśmy nad gardziel. Zapadał już zmierzch, ale spostrzegłem za szczeliną porzucony stolik.

- Jesteśmy po drugiej stronie - powiedziałem uroczyście. - Jeśli nasze obliczenia są prawidłowe, to posuwamy się tropem hrabiego.

Wyjąłem z kieszeni mocno już sfatygowany maszynopis.

- Nocleg wypadł nam w niewielkiej jaskini, której czarny otwór wy­chodził na niedużą kotlinkę. Guś sarkał, że posunęliśmy się bardzo mało i powinniśmy obozować na przełęczy, ale szczerze mówiąc nie miałem już siły. W dodatku padał deszcz - odczytałem z namaszczeniem.

- Tam - Jacek wskazał ręką niedużą ciemną plamę w skale, kawa­łek ponad dolinką.

Wspięliśmy się po stromej i mokrej ścieżce i niebawem znaleźliśmy się u wylotu jaskini. Poświeciłem latarką. Jaskinia była wąska i niska, ale dalej rozszerzała się. Wczołgaliśmy się. Grota tworzyła nieduży pokoik o wymiarach trzy na trzy metry. Pośrodku piętrzył się wysoki stos prze­palonych kawałków drewna.

- Może uda się rozpalić ognisko? - zagadnęła Zosia, która prze­mokła do cna i szczękała zębami.

- Spróbujemy.

Wyjąłem zapalniczkę i podłożyłem pod stos węgielków kilka kartek z już przeczytanej części maszynopisu pamiętnika. Wydmuchałem po­piół. Podpaliłem papier. Kawałki węgla niebawem zaczęły się żarzyć.

- No to mamy grilla - zażartował Jacek.-Tylko nie widzę kiełba­sek i piwa.

Rozsupłałem pled i wytrząsnąłem zawartość. Poszli w moje ślady.

- Mamy żywności prawie na tydzień, pod warunkiem bardzo oszczęd­nego odżywiania się - zauważyłem zadowolony. - Do tego czasu zej­dziemy po drugiej stronie góry. Tamte stoki są znacznie łagodniejsze.

- Przepadną zapasy i sprzęt ukryty w Dolinie Świętego Jakuba - zauważył markotnie Jacek.

- Życie ważniejsze. A z waszych zapasów może skorzystam następ­nym razem.

- No nie! - krzyknęła rozzłoszczona Zosia.

- Ciebie tu nie ma - powiedziałem. - Pojechałaś do Francji. Jak będziecie grzeczni, to was nie sypnę przed wujkiem i rodzicami.

Umilkła. Ubrania wolno wysychały w cieple. Niebawem zawinięci w koce zapadliśmy w sen.

Obudziłem się o świcie. Wyjrzałem z jaskini. Deszcz przestał padać, a silne wiatry przesuszyły nieco teren. Wyczołgałem się z naszego schro­nienia i zszedłem do kotlinki. Zajrzałem do gardzieli. W dole coś się paliło. Czuć było wyraźnie woń drewna i tworzyw sztucznych. Wojsko niszczyło siedzibę Admana? Przeszedłem w drugą stronę, gdzie ze zbo­cza góry sterczał potężny występ skalny. Wspiąłem się nań i wyjrzałem ostrożnie. Kilometr niżej wisiał jak wielka ważka helikopter. Nie widzia­łem ścieżki, na której poprzedniego dnia nastąpił pogrom, zasłaniało ją zbocze. Wycofałem się do jaskini.

- Wstawajcie - potrząsnąłem Zosią i Jackiem. - Czeka nas ciężka droga, a jak najwięcej musimy przebyć przed zapadnięciem zmroku.

Zosia zapaliła latarkę i wyjęła z kieszeni lusterko. Zajączek odbity od płytki oświetlił ciemny kąt jaskini. Spostrzegłem napisy na skale. Zabra­łem jej latarkę i oświetliłem dokładnie tę ścianę. Wyryto na niej kilkana­ście napisów. Przeważnie imion i nazwisk.

- Mitrofanow 1904 - odczytał Jacek.

- Nodar Ocziaszkwili 1921 - przeczytałem sąsiedni wyryty gruziń­skim alfabetem.

- Oczy aż kwili? - zdziwiła się Zosia. Parsknęliśmy śmiechem.

- Biskup Dmytro Aleksiejew z Moskwy 1882 - przeczytał Jacek.

- Josif Paczenko z Wojsławic 1840 - przeczytałem i urwałem nie­spodziewanie.

- A to kto? - zdziwił się Jacek. - Nie słyszałem o takim.

- Ja też nie. Ale obok jest napis: „Alojzy hr. Poletyłło" i herb Trzywdar - zauważyła Zosia.

Wyciągnąłem z kieszeni wymięty do niemożliwości maszynopis dzien­ników hrabiego. Przejrzałem go.

- Nic tu nie ma na temat żadnego Paczenki - zauważyłem. - Dziw­ne to.

- To nie jest 1840, tylko 1940 - zauważył nieoczekiwanie Jacek.

- O żesz - zakląłem. - Chyba wiem... Tak czy siak trzeba się stąd wydostać.

Ścianę zdobiło jeszcze kilka napisów wykonanych ormiańskim alfa­betem. Nie mogliśmy ich odczytać, bo nikt z nas nie znał ormiańskiego.

- Czyli jesteśmy na dobrej drodze - ucieszyła się Zosia. - Tu no­cowali wszyscy ludzie, którzy szli do Arki.

- Albo do przełęczy. I nigdzie nie jest zapisane, że doszli na miejsce. Oświetliłem ścianę nad napisami. Wyryto na niej rysunek statku.

- Do Arki - powiedział Jacek.

Nie upierałem się.

- Ruszamy na przełęcz - powiedziałem. - Będę szedł jakieś dzie­sięć metrów przed wami. W razie czego puszczę serię z karabinu. Wtedy zwiewajcie.

- Ale to mój karabin - zaprotestował płaczliwie.

- Nie jest twój. Ukradłeś go. Wybacz, po prostu jestem trochę zmę­czony, a przez to złośliwy. I tak będziemy go musieli porzucić po tamtej stronie gór. W Warszawie zabiorę cię na strzelnicę, to sobie postrzelasz do tekturowych sylwetek.

Wyruszyliśmy niebawem. Droga była bardzo uciążliwa, miejscami musieliśmy się wspinać żlebami wypełnionymi skalnym rumoszem i bło­tem. Było bardzo zimno. Wreszcie dobrze po południu stanęliśmy na rozległym plateau pokrytym śniegiem. Wiał silny wiatr, ale było całkiem ciepło.

- Przełęcz - oświadczyłem uroczyście. - Jeśli dobrze pójdzie, ju­tro będziemy po drugiej stronie gór.

- Tego dnia rano popasaliśmy na przełęczy koło słupka triangula­cyjnego - odczytał Jacek z kartki maszynopisu. - Leżał śnieg. Guś po posiłku powiedział, że musimy skierować się na północny zachód. Tam na północnym stoku Wielkiego Araratu znajduje się Arka. Guś nie jest całkiem szczery, ale tylko on zna drogę. Sądzę, że więcej nie będzie wią­zał mi oczu.

- Przecież nie zejdziemy w dół, skoro jesteśmy tak blisko - zapro­testowała Zosia. - Możemy odnaleźć Arkę w kilkanaście godzin! Parsknąłem śmiechem.

- Dziecko, co ty pleciesz? W kilkanaście godzin? Popatrz - poda­łem jej lornetkę. - Skały, granie, żleby i lodowce. Jaką długość może mieć Arka? Sto metrów? Można ją tu schować i przysypać śniegiem.

Puknęła ze złością. Jacek popatrzył na mnie dziwnie, a potem wycią­gnął z kieszeni kilka kartek w kratkę.

- Teraz ja coś wujkowi przeczytam - powiedział z drwiącym uśmiesz­kiem. - W początkach 1917 roku dwa oddziały rosyjskie liczące 150 żołnierzy...

- Daruj sobie - poprosiłem. - Wiem o tym. W 1916 roku lotnik z rosyjskiego pułku myśliwców oznaczonego jako 3-D podczas lotu roz­poznawczego dostrzegł Arkę na lodowcach Araratu. Wysłano ekspedy­cję naukową. Na jej czele stanął Borys Wasylewicz Rijański. Ekspedycja wykonała wiele zdjęć, które zostały wysłane do Rosji. Nie trafiły nigdy do rąk cara, przechwycili je bolszewicy i zniszczyli lub utajnili. Potem przez dziesięciolecia wyłapywali uczestników wyprawy, by ich mordować.

- Skąd to wiesz, wujku? - zdziwiła się Zosia.

- Czytało się to i owo. Nie myślcie, że ja tu przyjechałem tak zupeł­nie w ciemno.

- Rosjanie ruszyli z przełęczy na północny zachód - wtrącił Jacek.

- Ruszyli. Znaleźli. Tylko na jakiej wysokości? W którym miejscu? To tak jak z Atlantydą. Na Zachodzie istnieje towarzystwo złożone z lu­dzi, którzy w poprzednich wcieleniach żyli na tej mitycznej wyspie. Spo­tykają się, wydają gazetkę, rozmawiają, rekonstruują religię przodków. Oczywiście znają dokładną lokalizację wyspy, ale nie chcą jej ujawnić. To jest ten problem. Ja mam w piwnicy latający talerz, który rozbił się pod­czas lądowania koło Warszawy. Ale nie powiem wam, gdzie mieszkam. Takie odkrycie, żeby było wiarygodne, musi być powtarzalne.

- To znaczy, że każdy, kto zechce, może według wskazówek dotrzeć na miejsce?

- Tak. Swego czasu dwaj fizycy przeprowadzili zimną fuzję jądrową. Bardzo prosto. Dwa druty z platyny, roztwór ciężkiej wody, prąd o odpo­wiednim napięciu. I co z tego wynikło? Eksperyment usiłowało powtó­rzyć kilkanaście laboratoriów. Nie udało się nigdzie..

- Dobrze im tak - mruknęła mściwie Zosia.

- Dlaczego? Opanowanie zimnej fuzji jądrowej dostarczyłoby nam niewyczerpalnych ilości energii.

Niespodziewanie zamilkłem. Wpatrywałem się w Zosię zdumiony.

- Coś nie tak? - zagadnęła.

- Na czym siedzisz? - zapytałem.

- Chyba na kamieniu.

- Wstań!

- Wyklęty powstań ludu ziemi - zanucił Jacek. Zosia wstała posłusznie. Siedziała na brzegu kamiennego koła. Spod warstwy żwiru wystawał tylko kawałek jego obwodu.

- To chyba jest obrobione ludzką ręką - zauważył Jacek.

- Nie mylisz się - powiedziałem. - Trzeba to odkopać.

Pracując rękami i kawałkami łupku rozgarnialiśmy mazistą glinę i drobny jak kasza rumosz skalny. Po półgodzinie roboty odsłoniliśmy spory kawałek.

- Ma cztery metry średnicy - mruknąłem - i ponad metr grubości. Podszedłem do zabytku i pochyliłem się na środkiem. Ział tu ideal­nie okrągły otwór prowadzący w dół.

- Widziałam takie, jak szukaliśmy Bursztynowej Komnaty w Górowie Iławeckim - powiedziała Zosia. - Leżały na trawniku przed skle­pem. Bardzo dekoracyjnie to wyglądało.

- To były kamienie żarnowe - wyjaśniłem.

- To ten jest chyba od bardzo dużego młyna - zauważył Jacek. - Skąd tak duży młyn tak wysoko?

- Zastanów się, gdzie tu w okolicy rośnie zboże - poradziłem mu. Wyjąłem z kieszeni kartkę papieru i ołówek. Przeprowadziłem szyb­kie obliczenia.

- Minimalna objętość 12,5 m3. Czy któreś z was zna może gęstość granitu?

Nie znali.

- Przyjmijmy, że granit jest równy gęstości wodzie. Ile w takim razie ważyłby ten drobiazg? - zapytałem Jacka.

- Dwanaście metrów sześciennych? To będzie dwanaście ton.

- Dwanaście tysięcy kilogramów. Wyobraź sobie, że chcesz tym mleć zboże.

Zamilkł.

- Może nie zboże, ale na przykład rudę żelaza albo...

- Nie - zaprotestowała Zosia. - Tamte koła miały okrągłą dziurę, ale obok takie podkucia, żeby się trzymały te mechanizmy, które tym kręciły.

- Słusznie - kiwnąłem głową. - A tu takich zaczepów nie ma.

- Może są z drugiej strony? - zasugerował Jacek.

- Nie. To nie jest koło żarnowe. Za duże. Największe, jakie widzia­łem przed kaplicą w pobliżu kościoła Świętej Katarzyny na warszawskim Służewcu, miało półtora metra średnicy i tylko około dwudziestu centy­metrów grubości.

- Więc co to może być? - zapytała Zosia.

- Myślę, że to kotwica.

- Kotwica? - wykrzyknęli oboje zdumieni.

- Tak. Swego czasu u wybrzeży Kalifornii wyciągnięto z morza kilka okrągłych kamieni z wywierconą dziurą. Sądzono, że jest to ślad bardzo starej penetracji chińskiej na wybrzeżach Ameryki Północnej. Później okazało się, że faktycznie są to kotwice chińskie, ale zgubili je chińscy rybacy, którzy przybyli na te łowiska dopiero w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku.

- Kotwica tej wielkości? - zdziwiła się Zosia.

- I ważąca pewnie około dwunastu ton - uzupełniłem. Zamilkli.

- Arka? - zapytał Jacek.

- Niewykluczone, ale mam pewne wątpliwości. Nie znam wyporno­ści Arki, ale ta kotwica wydaje się mimo wszystko nieco za duża i za ciężka. Wyobraźcie sobie, w jaki sposób mogliby wciągnąć ją na pokład?

Zamilkli.

- Poza tym jest jeszcze coś. Otwór pośrodku jest świeży, zresztą cała kotwica jest świeża. Wyobraźcie sobie, że płyniecie, lina wygładza brzegi otworu. Kotwica szorując o zatopiony ląd wygładza się o kamienie.

Zosia pogładziła otwór.

- To faktycznie jest ostre - powiedziała. - Nie przetarłoby liny?

- Przetarłoby - potwierdziłem.

- Przetarło linę i dlatego ją zgubili - ucieszył się Jacek.

- Hm! Na Araracie? Gdyby leżała nad Eufratem, skąd prawdopo­dobnie wyruszył Noe, wszystko by się zgadzało. Tu niestety... -wzruszy­łem ramionami.

- Dlaczego wykonano ją z granitu, a nie z lżejszego kamienia, skoro była zbyt ciężka? - zapytała Zosia.

- Pytanie to jest bardzo istotne - uśmiechnąłem się. - Zacznijmy od drugiej jego części. Jeśli kotwica była zbyt ciężka, to zamiast szukać lżejszego kamienia, wystarczyło nieco zmniejszyć jej średnicę. A dlacze­go z granitu? Po prostu dlatego, że pełno go tu w pobliżu - wskazałem dłonią granie okalające przełęcz.

- Falsyfikat? - zdumiał się Jacek.

- Myślę, że nie, ale to nie musi być kotwica. No cóż. Pora na nas.

- Pora - mruknął Jacek i twardym krokiem ruszył za mną w kie­runku północnych stoków Wielkiego Araratu. Zosia po chwili wahania dołączyła do nas.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Z DESZCZU POD RYNNĘ, CZYLI PAN SAMOCHODZIK DOŁĄCZA

DO NAS • CZY ZOSI UDA SIĘ UCIEC • JOSIF PACZENKO •

WYKŁAD O HISTORII ARMENII • ZNOWU DO IRANU

Siadłem na kamieniu i zacząłem się opalać. Zosia i Jacek, którzy postanowili trochę się rozejrzeć, wrócili po piętnastu minutach.

- Ktoś ma kłopoty - powiedział Jacek. - Chyba z Kurdami.

Poderwałem z ziemi karabin i pobiegłem za nimi. Skradaliśmy się po cichu pomiędzy kamieniami i blokami lodu. Wreszcie wychylili­śmy się zza skały. W niedużym kotle lodowcowym płonęło wesołe ognisko. Przy ogniu grzało się kilku opryszków. Opodal na kamieniu siedział związany jak baleron człowiek ubrany w kurtkę z polaru. Jego sylwetka wydała mi się niepokojąco znajoma. Popatrzyłem przez lor­netkę. Szlachetna twarz, okulary w oprawie imitującej róg. Zakląłem cichutko.

- Co się stało? - zapytał Jacek.

- Zgadnij, kto to?

- Nie mam pojęcia. Jest za daleko, poza tym spuścił głowę.

- Wasz wujek, pogromca złoczyńców, Pan Samochodzik - powie­działem.

- Ale co on tu robi? - zdziwił się Jacek.

- No właśnie. Co on tu robi?

Zdjąłem kałasznikowa z pleców. W tym momencie za nami szczęk­nął odbezpieczany karabin. Obejrzałem się. Adman Sahar z zabandażo­wanym ramieniem i pistoletem maszynowym uzi w dłoni. Był zły.

- Trzydzieści pięć tysięcy dolarów - powiedział.

W tym momencie w dolinie pod nami wybuchła gwałtowna strzelani­na. Siedzący przy ognisku zginęli co do jednego. Ludzie Admana obszukali ciała i zabrali broń. Rozcięli też więzy krępujące pana Tomasza i triumfalnie przyprowadzili go do nas na górę.

- Dziękuję za uwolnienie - wysapał po rosyjsku Pan Samochodzik na widok Admana. Widocznie odgadł w nim dowódcę.

- Nie dziękuj, nie jesteś wolny - osadził go po polsku Adman, a potem odwrócił się i poszedł w stronę przełęczy.

Szef odwrócił się w naszą stronę. Na widok Jacka znieruchomiał z otwartymi ustami. Jacek uśmiechnął się przepraszająco.

- Wybacz, wujku, tak jakoś wyszło.

Jeden z żołnierzy przyniósł plecak Pana Samochodzika. Zarzuciłem

go na ramię.

- Co to ma znaczyć? - zapytał mnie surowo pan Tomasz zezując na siostrzeńca.

- Widzi pan, szefie, natknąłem się na tę dwójkę jak za pomocą ogromnego ogniska dawali znać całej okolicy, że tu są.

- A Zosia?

- Zostawiliśmy ją na przełęczy. Może zdołała się ukryć. Szef westchnął ciężko i zamilkł. Dopiero wieczorem, gdy porywacze ulokowali nas w niewielkiej grocie na stoku Małego Araratu, odezwał się.

- Nie złapali jej. Jakie ma szansę przeżycia?

- Spore - powiedziałem. - Ma zrolowany gruby pled wypełniony puszkami z jedzeniem. - Jeśli przejdzie przez przełęcz i zejdzie po dru­giej stronie góry, będzie uratowana.

- Podobno są tu wilki.

- Do tej pory nie zauważyłem ani jednego. Zresztą w lecie są naje­dzone i nie powinny atakować ludzi. To dość tchórzliwe zwierzęta.

- I co dalej zrobi?

- Nie wiem. Może powiadomi tureckie władze?

- Co wam do głów strzeliło? - wsiadł teraz na Jacka. - Co was podkusiło, żeby tu się pchać? Mieliście zwiedzać Francję! Kultura, cywi­lizacja, winnice. Ciepło, spokojnie, bezpiecznie. I wspaniałe zabytki. Ale nie, wy wybieracie dziką górę, pokrytą zwałami kamieni, po której uga­niają się uzbrojeni fanatycy. Chcieliście gór, to trzeba było zostać w Pol­sce i pochodzić po Bieszczadach. Też góry, też dzikie, tylko przeżyć ła­twiej. I z telefonu można skorzystać.

- Chcieliśmy przygody - jęknął Jacek.

- Przygody. Twoja siostra zamarza na śmierć, a ty o przygodach. Świetna rozrywka - biwak w jaskini w towarzystwie komunistycznej par­tyzantki. Już z dwojga złego wolałbym wylądować u ludożerców, przy­najmniej wiadomo byłoby, co jest grane!

- Już dwa, nie, trzy razy im uciekliśmy - powiedział Jacek.

- Przypomina mi się anegdotka z życia Marka Twaina - powiedział Pan Samochodzik. - Gdy go poproszono o zabranie głosu w dyskusji na temat rzucenia palenia, powiedział: „Rzucić palenie to nic trudnego. Robiłem to setki razy". O ucieczce można powiedzieć, że jest udana tylko wtedy, jeśli nas nie złapią. Wysunęli poprzednio jakieś żądania?

- Aha - powiedziałem. - Obecnie okup wynosi po trzydzieści pięć tysięcy dolarów na głowę. Ale myślę, że nie ma się co martwić na zapas. Wkrótce obmyślę kolejny plan. Lepiej niech pan opowie, szefie, co pana tu sprowadza. Przyznam, ze byłem zaskoczony.

- Ja też - zezował na Jacka. - Wyobraź sobie, że znalazłem tego staruszka, który nas częstował w autobusie.

- Czy nazywa się może Paczenko?

- Skąd wiesz?

- Tak sobie pomyślałem. Znaleźliśmy w niewielkiej grocie niedale­ko stąd wydrapane nazwiska i inicjały. Był wśród nich także herb Trzywdar.

Brwi Pana Samochodzika uniosły się do góry.

- Herb Trzywdar? Poletyłłowie! Alojzy...

- Tak! Alojzy.

Wyłowiłem zza pazuchy zegarek i położyłem go na dłoni szefa.

- To też znaleźliście?

- Niezupełnie. Kupiłem od dowódcy porywaczy. Pan Tomasz obracał zegarek w dłoniach.

- Patek, złoty kieszonkowy Patek z początków ubiegłego wieku. Gdyby był na chodzie, stałby się chlubą każdego muzeum. Ciekawe, ile wsi na to poszło...

- Kto chce mieć zegarki, ten sprzedaje folwarki - zacytowałem. Kiwnął głową.

- TP. Tytus Poletyłło?

- Tak sądzimy. Jacku, pokaż monetę.

- Tysiąc osiemset czterdziesty. Dziesięciogroszówka z mennicy war­szawskiej. Jest w niezłym stanie, jeśli pominąć wżery. Zgubiona świeżo po wybiciu...

W tym momencie wepchnięto do jaskini Zosię. Była nieco poobijana i bardzo zmarznięta.

- Wybaczcie - powiedziała. - Nie udało mi się zwiać.

- Miałem cichą nadzieję, że tylko Jacek był na tyle głupi, żeby się tu pchać - powiedział znużonym głosem pan Tomasz. - Ale widzę, że dzieci w waszym wieku należy zamykać do klatek i wypuszczać dopiero wtedy, kiedy dorosną...

Urwał niespodziewanie i zamarł ze wzrokiem wbitym w błyszczącą na jej piersi muszlę. Zosia odczepiła ją i podała mu.

- Ładna, wujku? - zapytała z przymilnym uśmiechem. Obrócił ją w palcach.

- Z grubsza wiemy, co to jest, ale nie poradziłem sobie z datowa­niem - wyznałem ze skruchą.

- Dwunasty wiek - powiedział. - Prawdopodobnie pierwsza po­łowa. Dobre srebro i próba. Co najmniej pięćdziesiąt gramów. Musiała należeć do kogoś znacznego. Widzicie ten gmerk? Przechodziła pewnie z pokolenia na pokolenie jeszcze przez kilkaset lat. To znak któregoś z ormiańskich rodów szlacheckich.

Zamyślił się. Milczeliśmy i my. Wreszcie odezwał się znowu.

- Szukałem cię, Pawle, na wszystkich ścieżkach wychodzących z Doliny Świętego Jakuba. Przyszedłem z drugiej strony przez przełęcz. Tam jest znacznie lepsze podejście, a miejscami nawet szlak turystyczny malowany farbą na skałach. Chyba przed dwudziestu, może trzydziestu laty, bo znaki od dawna wymagają odmalowania.

- Wybaczy pan, szefie, nie było warunków do prowadzenia badań. Zaledwie się trochę rozgościłem, spotkałem pańskich... Kiwnął głową.

- Musimy zakończyć naszą ekspedycję - powiedział zmęczonym głosem. - Pakowanie się w to dalej chwilowo nie ma sensu.

- Ale jesteśmy tak blisko - zaprotestował Jacek. - Nie widziałeś, wujku, naszego znaleziska. Na przełęczy natrafiliśmy na kotwicę Arki!

- Masz na myśli dwa duże okrągłe kamienie z dziurami w środku, wykute z granitu? - zaciekawił się pan Tomasz.

- Dwa?

- Nie zdziwiłbym się, gdyby cała przełęcz była nimi usiana - mruk­nął szef.-To nie kotwice, ale nagrobki z czasów przed przyjęciem chrze­ścijaństwa.

- Nagrobki? - zmartwiła się Zosia.

- Tak więc ekspedycję uznaję za nieudaną z przyczyn obiektywnych i zakończoną.

- Zgadzam się - potwierdziłem.

- A co powiedział ten Paczenko? - zaciekawiła się Zosia.

- Och, wiele ciekawych rzeczy. W 1939 roku był na kresach wschodnich. Pojechał kontraktować zboże pod Lwowem. Wkroczyli Rosjanie i wzięli go do niewoli. Postawili przed sądem, a właściwie przed trójką orzekającą. Dostał administracyjnie dziesięć lat lagru, ale nie za kołem podbiegunowym, a w Kazachstanie. Przewieźli go do łagru etapowego nad Morzem Kaspijskim. Siedziało tam wielu Ukraińców. Zawiązali spisek i gdy wieziono ich na drugą stronę, zbun­towali się i opanowali statek. Zawrócili na południe, chcieli dotrzeć do Persji. Ruscy ostrzelali ich, dobili do brzegu w Azerbejdżanie i przedzierali się niewielką grupką w stronę granicy z Turcją. Przeżyło ich tylko dwu, on i Ormianin nazwiskiem Guś.

- Guś? - zdziwiłem się. - Hrabiego Alojzego na Ararat prowa­dził Ormianin Guś. We wsi szukałem człowieka o takim nazwisku, ale go nie odnalazłem. Mówili, że słyszeli o tej rodzinie, a wymarła przed wielu laty.

- Więc potwierdza się nasza hipoteza. Istniał klan przewodników, znających drogę do Arki i noszących nie ormiańskie, a rosyjskie nazwi­sko Guś.

- I co było dalej? - zaciekawił się Jacek.

- Doszli do Doliny Świętego Jakuba i zwiedzili zasypany klasztor.

- To wyjaśnia sprawę stłuczonej lampy naftowej - mruknąłem.

- Byliście wewnątrz klasztoru? - zdziwił się pan Tomasz.

- Byliśmy. Czterej Turcy byli tak mili, że odkopali wejście, tyle tyl­ko, że zaraz potem ktoś ich zastrzelił. A co do lampy, to Adman prosił o określenie jej wieku i wycenę.

- Aha. Potem ci dwaj wyruszyli w góry i Paczenko tradycyjnie miał zawiązane oczy. Wspinali się trzy dni, trzykrotnie nocowali w jaskiniach. Czwartego dnia znaleźli się na miejscu. Arka wystawała z lodowca w nie­wielkiej dolince. Guś pozwolił mu ją obejrzeć, ale z zewnątrz, a potem sprowadził w dół po łagodniejszej stronie góry i pożegnał. Sam zawrócił na Ararat.

- Czegoś tu nie rozumiem - powiedział Jacek. - Skoro Guś był Ormianinem, to skąd wziął się tu, na Araracie. Mam na myśli tego pierw­szego Gusia.

- Wioska Ahora była wsią ormiańską - wyjaśnił pan Tomasz.

- Taki kawał od Armenii? Tam po drugiej stronie granicy jest chyba Azerbejdżan.

Wzniosłem oczy do sufitu, a pan Tomasz westchnął ciężko.

- Oto efekty nieuctwa - powiedział z przyganą. - Pojechaliście sobie ot tak, zupełnie w ciemno i nie zainteresowaliście się historią regio­nu? To karygodne.

Jacek spuścił głowę.

- Zacznijmy od początku. Czy wiecie, czym jest Armenia?

- To niewielkie państewko powstałe po rozpadzie Związku Radziec­kiego. Poprzednio państwowość miało chyba w latach 1918-1920, zanim podbili je komuniści.

- A wcześniej?

- Pewnie jakaś mongolska dzicz - zaryzykowała Zosia.

- Mongolska dzicz? - pana Tomasza aż zatkało.

- Pierwsze wzmianki o plemieniu Armeńczyków pochodzą z I ty­siąclecia przed naszą erą - powiedziałem. - Ze związku plemion wy­wodzących się z podobnych grup językowych powstało znane w starożyt­ności państwo Urartu. Ormianie liczą swoją państwowość mniej więcej od tego okresu.

- W latach 884-880 przed naszą erą - pan Tomasz kontynuował - władca Urartu, Aram, podporządkował sobie okoliczne państwa i ogło­sił się królem królów, czyli cesarzem. Przez następne stulecie prowadzo­no ciężką wojnę podjazdową z Asyrią i ostatecznie dano jej niezłego łupnia.

- Asyrii? - zdumiała się Zosia.

- Właśnie. Zresztą na Kaukazie żyje nadal kilka tysięcy Asyryjczy-ków. Są potomkami ludu, który walczył z wszystkimi okolicznymi pań­stwami. Narodu, który wzniósł Niniwę - Miasto Krwi i Żelaza.

- Cywilizacje wyżej rozwinięte często podbijali barbarzyńcy z gór- zauważył melancholijnie Jacek.

W tym momencie uznałem, że trzeba interweniować.

- Szefie, przypominam, że nie wolno być dzieci szkolnych. Pan Samochodzik popatrzył na mnie i nieco uspokojony podjął wy­kład.

- Urartejczycy wykopali między innymi kanały o długości pięćdzie­sięciu kilometrów, ich ślady można nadal oglądać w Turcji. Podczas pierw­szej w tym regionie świata fali wędrówek ludów w wiekach VII i VI przed naszą erą okrzepły podwaliny pod właściwe państwo ormiańskie. Badacze uważają, że rolę dominującą mogły tu odegrać ludy tracko - frygijskie.

- Nie wyklucza się też udziału Hurytów - dodałem skromnie.

- Z tego tygla wytopił się naród ormiański - oświadczył dumnie Pan Samochodzik. - Ormianie podbili tereny aż po jezioro Wan na po­łudniu - machnął ręką. - Ararat stał pośrodku północnych prowincji ich imperium.

- W 440 roku przed naszą erą mieli już własne opracowania histo­ryczne - dodałem.

- Tigranes II Wielki dokonał podbojów okolicznych ziem i jego pań­stwo sięgało od rzeki Kury na północy po Palestynę na południu. Ormia­nie skutecznie przeciwstawiali się Rzymianom. Podbili sporą część pań­stwa Fartów, z którym nie radzili sobie Rzymianie. Zabrali im „siedem­dziesiąt dolin".

- Później Rzymianie odrobinę im dokopali - powiedziałem ze smutkiem.

- Ale tylko odrobinę - pośpiesznie uspokoił młodzież pan Tomasz. - Chrześcijaństwo pojawiło się tu w pierwszym wieku naszej ery. W 217 roku zostało ogłoszone religią dominującą.

- To przecież wcześniej niż w Rzymie - Zosia była zaskoczona.

- Pierwsze rozbiory Ormianie przeżyli w III wieku. W 450 roku wybuchło powstanie antyperskie, które doprowadziło po trzydziestu czte­rech latach do odbudowy niepodległego państwa, choć już w znacznie okrojonych granicach.

- Walczyli także z Bizancjum i kalifami - uzupełniłem. - Obecna Armenia zajmuje niecałe 10% dawnego terytorium.

- Młodzież Armenii uczyła się w szkołach Aten i Rzymu, później Konstantynopola - ciągnął Pan Samochodzik. - Pisać w swoim wła­snym języku, własnym alfabetem zaczęli już w I wieku. Dlatego zasta­nówcie się, zanim powiecie „mongolska dzicz"!

- Czyli Ormianie ze wsi Ahora byli autochtonami? - zagadnęła Zosia.

- Tak. Na tych terenach Ormianie żyli aż do 1915 roku, kiedy to nastąpiły straszliwe pogromy i rzezie Ormian. Wymordowano ich wów­czas półtora miliona, około 25% narodu. Ocaleli tylko górale w Nagornym Karabachu, ale ten autonomiczny okręg dzieli od Armenii trzydzieści kilometrów, a tereny te zasiedlają obecnie Azerowie. To rodzi kon­flikt, bo Ormianie są chrześcijanami, a Azerowie muzułmanami. Ale tak czy inaczej musimy zakończyć naszą wyprawę.

- Czy rezygnacja z dalszych badań tak blisko celu jest zdradą nauki? - zapytał Jacek. - Wystarczy kilka dni...

- Masz zapasy? - ostudziłem go.

- Nie mamy sprzętu obozowego, śpiworów ani sprzętu wspinaczko­wego - dodał Pan Samochodzik.

- Wszystko to mamy - zaprotestował Jacek. - Ukryte w bazie wujka Pawła w piwnicy karczmy w Dolinie Świętego Jakuba.

- A masz pomysł, jak tam wrócić? - zagadnąłem. - Zresztą tam pewnie roi się od wojska. Lepiej wymyśl coś innego, a na razie idziemy spać. Trzeba się wyspać, bo nie wiadomo, co przyniesie nam jutro.

- A kolacja? - zapytała siostrzenica szefa.

- Sądzę, że gdybyśmy mieli ją dostać, to byśmy ją dostali. Poszliśmy spać głodni.

Wiał wiatr, ale było całkiem ciepło. Ścieżka mijała po lewej stronie stożek Małego Araratu. Ludzie Admana szli gęsiego. Nie śpieszyli się, może nie chcieli męczyć dwu rannych?

- Dokąd idziemy? - zagadnął pan Tomasz mijającego nas Admana.

- Do Iranu - wyjaśnił ochoczo dowódca. - Zadekujemy was w niedużej wiosce i mam nadzieję, że nawiążemy kontakt z waszymi ro­dzinami, żeby wpłaciły okup. Nie będziemy zdzierać. Wystarczy nam osiemdziesiąt tysięcy dolarów za waszą czwórkę.

- Czyżbyście wierzyli w potęgę pieniądza? - zdziwił się Pan Samo­chodzik. - Sądziłem raczej, że jako rewolucjoniści jesteście ideowcami.

- Dopóki światem rządzą Amerykanie, broń najłatwiej kupić za dolary - powiedział Adman. - Dobrą broń, rosyjską. Zachodnia jest zawodna w naszym klimacie. Zresztą ponieśliśmy ostatnio duże straty w sprzęcie. Musimy mieć fundusze na zakup wyposażenia. Trzeba też dać trochę dolarów chłopom, którzy nas wspierają. To pomaga utrzymać zaplecze w postaci ludności miejscowej. Gdy wygramy, będziemy mieli wolny Kurdystan. Siądziemy sobie przed domami, będziemy pili herbatę albo kawę i śpiewali. Zaprosimy was wówczas w gościnę. Zobaczycie na własne oczy najdoskonalszy ustrój na świecie.

Przyśpieszył i niebawem znikł na czele kolumny.

- To przypomina opowieść profesora Wiercińskiego o tym, jak zła­pali go partyzanci ze Świetlistego Szlaku - mruknął pan Tomasz.

- Co to jest Świetlisty Szlak? - zaciekawiła się Zosia.

- Z grubsza biorąc coś takiego jak ci tutaj - ogarnął gestem niewielką karawanę. - Też chcą zbudować najdoskonalszy ustrój na ziemi rabując turystów i mordując przedstawicieli władz. Tyle tylko, że oni grasują w Peru. Wywodzą swe korzenie z czasów powstania Tupaca Amaru II. W rzeczywistości zaczęli działać w latach pięćdzie­siątych. Cieszą się sporą sympatią ludności. Ot, tacy amerykańscy Janosikowie. Rabują bogatych amerykańskich gringos i rozdają część łupów ubogim ziomkom.

- I co stało się z profesorem Wiercińskim?

- Pobrali od niego „dobrowolną" składkę na rozwój swojego ruchu w wysokości dwustu dolarów, a potem uraczyli dwugodzinnym wykła­dem na temat maoizmu jako najdoskonalszego z ustrojów.

- Nas też to chyba nie minie, tylko składka jest nieco wyśrubo­wana - mruknąłem ponuro.

Granica z Iranem nie wyglądała specjalnie imponująco. W szary gra­nit wbito niewysoki betonowy słupek.

Przeszliśmy obok niego. Adman odwrócił się w stronę niegościnnej dla niego tureckiej ziemi, po czym wykonał kilka międzynarodowych obraźliwych gestów.

- Znajdujemy się teraz na terytorium Islamskiej Republiki Iranu - powiedział poważnie. - Ten region zamieszkują Kurdowie, jednak obo­wiązuje nas prawo irańskie.

Wyjął z torby, którą miał przewieszoną przez ramię, biały zwój.

- Kobiety muszą mieć zakrytą twarz - podał go Zosi. Zrobiła się czerwona.

- Nie chcę!

- Nie chciałbym używać przymusu - powiedział. - Ale w końcu mnie sprowokujecie.

Przestraszona zasłoniła twarz i zapięła czarczaf. Wyglądała w nim uroczo. Uśmiechnął się.

- Tak znacznie lepiej. Wy trzej będziecie musieli zapuścić brody. Pan Tomasz westchnął ciężko.

- Ustępuję wobec przemocy - powiedział.

- Spokojnie, na razie żadnej przemocy. Po prostu uszanowanie od­mienności kulturowej żyjących tu ludzi.

- A co z naszą odmiennością? - zaciekawił się Jacek.

- Jesteście u nas w gościach, więc nie wypada wam łamać w brutal­ny sposób naszych zwyczajów - oświadczył wyniośle, po czym odszedł.

- Uduszę się pod tym - pisnęła Zosia. - Może dałoby się go prze­konać?

- Myślę, że problem jest bardziej złożony - odezwał się pan To­masz. - Bardziej chodzi mu to, żebyś nie rzucała się w oczy miejscowym młodzieńcom. Mogłoby dojść do jakiegoś fermentu.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

JESTEŚMY UWIĘZIENI • ZOSIA PLANUJE AKCJĘ • TELE­FON PANA TOMASZA • SNUJEMY PLANY • GOŚCIE ADMANA • WIELBŁĄDY NASZYM WYBAWIENIEM

Godzinę później wkroczyliśmy do wioski. Wyglądała dość nędznie. Na jej obrzeżu znajdowało się kilkanaście zagród dla zwierząt i szopa, w której stały wielbłądy. Sama wioska była zbieraniną lepianek z gliny i kilku wojłokowych jurt. Adman przywitał się z miejscową star­szyzną, po czym umieścił nas w niewielkiej chacie posiadającej dwa po­koje, bieżącą wodę i inne wygody. Bieżąca woda wyciekała z przerdze­wiałego kranu, wychodek był w przyklejonej do domu komórce, w oknach tkwiły kraty, a drzwi zaopatrzono w solidne rygle.

- No to jesteśmy uziemieni - powiedział pan Tomasz.

- Może uciekniemy? - zaproponował Jacek.

- Właśnie - dodała jego siostra. - Trzeba opracować plan ucieczki.

- Jak dotąd wszystkie plany okazały się do kitu. Ale słucham propo­zycji -westchnąłem.

- Najpierw musimy opracować plan wydostania się z tego budynku - powiedział Jacek. - Kraty w oknach i drzwi wyglądają dość solidnie. Krat raczej nie uda się nam przepiłować, nie mamy narzędzi. Za to mam scyzoryk. Można by spróbować przedłubać się przez deskę koło skobla...

- Chyba mam żydowski włos - powiedział pan Tomasz.

- Żydowski włos? - zdumiała się Zosia.

- Cieniutka piła ze specjalnie hartowanej stali - wyjaśniłem. - Produkowano takie przed wojną w krajach arabskich i szmuglowano do Europy. Służyły zawodowym złodziejom do piłowania krat sklepowych. Doświadczony rzezimieszek był w stanie wypiłować kratę od witryny w ciągu dwu minut. Kroi żelazo prawie tak dobrze jak zwykła piła drewno.

Szef grzebiący w plecaku miał trochę zmartwioną minę.

- Zostawiłem ten przyrząd w Warszawie - powiedział. - Miałem zabrać, ale teraz widzę, że zostawiłem pudełko...

Jacek jęknął. Niespodziewanie pan Tomasz wyciągnął z plecaka tele­fon komórkowy.

- Zadzwonimy po pomoc - oświadczył z dumą.

- Hi, hi! - ucieszyła się Zosia.

Przeczuwałem coś niedobrego, ale nie odzywałem się.

- Tylko dokąd zadzwonimy? - zastanawiał się Pan Samocho­dzik. - Na policję?

- A zna pan numer? - zaciekawiłem się.

- Hmm... Nie znam.

- Można by zadzwonić do Polski - zaproponowała Zosia. - Po­wiedzieć, co się stało i niech nas wyciągną. Może przyjaciele z wojska wujka Pawia. Czerwone berety...

Przyłożyłem jej dłoń do czoła.

- Osiemdziesiąt - powiedziałem.

- Czego osiemdziesiąt? - nie zrozumiał Jacek.

- IQ. Jak ty sobie to wyobrażasz? Przylatuje helikopter, wysypują się z niego polscy komandosi, wysadzają wioskę w powietrze, wybijają ludzi Admana, a potem wracamy do domu w glorii i chwale?

- Do domu nie - burknęła z nadąsaną miną. - Najpierw musimy odnaleźć Arkę.

- Naoglądalaś się za dużo amerykańskich filmów - powiedział jej wujek. - Jak to sobie wyobrażasz?

- Przyleci samolot...

- Skąd? Z Polski, bez międzylądowań? W przestrzeni powietrznej kilku obcych krajów? Nawet gdyby mu się udało, to i tak paliwo kosztuje. Poza tym skąd wziąć samolot?

- No to na piechotę.

- Właśnie. Albo ciężarówką - zapalił się Jacek. - Podjadą w nocy, przyładują z rakiet przeciwpancernych, a potem kałaszami.

- Gdyby głupota miała skrzydła, już bylibyście w drodze do domu - powiedział pan Tomasz. - Dokąd dzwonimy?

- Nie zadzwonimy - powiedziałem. - Jesteśmy zbyt daleko od stacji przekaźnikowych.

Otworzył telefon i popatrzył na ekran.

- Faktycznie, zbyt niski poziom sygnału - powiedział ze złością. - Jesteśmy zdani na siebie.

- No to jak się wydostaniemy z tego budynku? - zagadnął Jacek. - Chyba tylko prując drzwi.

- Sądzisz, że na noc nie wystawili straży? - spytał pan Tomasz.

- A może zrobimy podkop? - zaproponowała Zosia. - Wykopie­my łyżkami. W kuchni jest komplet sztućców.

- Jest nawet szufelka do popiołu - dodałem. - I pogrzebacz do spulchniania ziemi. Poza tym ściany są gliniane i można je rozorać bez konieczności kopania dziury do Australii.

- No to na co jeszcze czekamy? - zapytał Jacek.

- Rozbicie ściany to kilka minut pracy - powiedziałem. - Kraty w oknach to tylko atrapa. Są osadzone w glinie i można je bez większego problemu wyłamać. Nie kraty tworzą więzienie.

- Ale na pewno pomagają - mruknął szef. - Więc co robimy?

- Myślę, że musimy opracować jakiś plan. Do tej pory uciekaliśmy przy pierwszej sposobności. Tu zapewne będziemy lepiej pilnowani. Musimy wiedzieć, dokąd będziemy uciekać.

- Jesteśmy na styku Turcji, Iranu, Armenii i Azerbejdżanu - za­uważył pan Tomasz. - Sto pięćdziesiąt kilometrów na południe jest Irak.

- Narysujmy mapę - zarządziłem.

Po kilku minutach na klepisku powstała mapa okolicy. Pan Samo­chodzik popatrzył na nią z politowaniem, po czym wyjął z plecaka do­kładną mapę turystyczną.

- Popatrzmy - mruknął. - To chyba wieś Achczyk.

- Możliwe - zgodziłem się. - Możemy uciekać w głąb Iranu. Tego się akurat nie spodziewają. Możemy też uciekać na północ. Jednak trafi­my prosto w wir wojny, którą Armenia i Azerbejdżan toczą o Nagorny Karabach. Nawet jeśli ominiemy rejon walk, to i tak w kraju trawionym wojną cudzoziemcy mogą wzbudzać bardzo mieszane uczucia.

- W najgorszym razie czeka nas aresztowanie i deportacja - za­uważył szef.

- Albo proces o szpiegostwo lub aresztowanie do wyjaśnienia. W dodatku Armenia znajduje się w stanie prawie całkowitej blokady gospodarczej i jedyna droga ku wolności prowadzi przez Gruzję. Północ Gruzji to znowu wojna domowa, bo Gruzini walczą z Osetyjczykami. Wschód odpada, od zachodu wojna z Abchazją.

- Piekło - mruknął pan Tomasz. - Samolotem?

- Nie mamy pieniędzy, jeśli w ogóle latają samoloty.

- Ja mam - uspokoił mnie.

- Ale pewnie nie aż tyle.

- Pożyczymy w naszej ambasadzie w Erewaniu - zaproponował Jacek.

- Sądzę, że to nie jest dobry pomysł. W Armenii i Gruzji nie ma na razie naszych placówek konsularnych.

- Więc na zachód z powrotem do Turcji? - zapytała Zosia.

- To najlepszy wariant. Tędy - puknąłem w mapę - od połu­dnia Araratu przebiega szosa. Złapiemy na niej autobus do Igdiru, a stamtąd bezpośrednio do Ankary albo Stambułu.

- Jak długi jest ten dystans? - spytał chłopak.

- Czterdzieści dwa kilometry. Jak widzicie, górę od tej strony obie­ga droga gruntowa, zapewne stary szlak karawanowy. Łączy się ze ścież­ką, którą tu przyszliśmy.

- Po drodze będzie dobrze iść i nawet po ciemku trudno będzie się

zgubić.

- Jest pełnia - dodał pan Tomasz. - Będzie jasno prawie jak

w dzień.

- Załóżmy, że udało nam się opuścić wioskę. Ile czasu potrzebuje­my, żeby dotrzeć do szosy?

- Czterdzieści kilometrów? - zastanawiał się Jacek. - Doświad­czony turysta idzie osiem kilometrów na godzinę.

- Po dobrej szosie - zauważyłem. - No i oczywiście doświadczo­ny turysta.

- Może cztery kilometry - zaproponował pan Tomasz.

- Dobrze. A więc osiem do dziesięciu godzin marszu. Jeśli uciek­niemy o dziesiątej wieczorem, bo o tej porze idą spać - wyjrzałem oknem dla uzyskania potwierdzenia. - Poszli spać. To gdzieś na szóstą albo ósmą rano będziemy przy szosie.

- Na to na co czekamy? - Jacek aż poderwał się z podłogi.

- Jeszcze nie wszyscy poszli spać. Poza tym myślę, że dzisiaj musimy wypocząć. Teraz jeszcze jedna kwestia. Ile czasu upłynie, zanim zauważą, że nas nie ma do chwili gdy wyruszy pościg? I na jaką odległość zdążymy

się oddalić.

- Załóżmy taki wariant - powiedział pan Tomasz. - Uciekliśmy o dziesiątej. O północy spostrzeżono naszą ucieczkę. Wyrusza pościg... A my jesteśmy w odległości ośmiu do dziesięciu kilometrów, czyli nie przekroczyliśmy jeszcze granicy Iranu. Czy sądzicie, że mamy szansę, jeśli oddamy się do niewoli irańskim lub tureckim pogranicznikom?

- Nie sądzę, by to był dobry pomysł - zauważyłem. - Mogą być w zmowie. Nie podoba mi się łatwość, z jaką Adman przekroczył granicę.

- A może ona w ogóle nie jest pilnowana?-zastanawiał się Jacek.

- To też możliwe. Jeśli już jednak oddawać się w czyjeś ręce, to tylko tureckie.

- Jeśli będziemy mieli dwie godziny przewagi, to nie dogonią nas - zauważył Jacek. - O ile będziemy szli szybko...

- Wskoczą do ciężarówek i na wielbłądy i gwarantuję ci, że dopad­ną nas po kilku minutach.

Zamilkliśmy, a w końcu poszliśmy spać.

Rano po śniadaniu przyszedł do nas Adman.

- Macie swobodę poruszania się w obrębie wioski - powiedział. - Musicie jednak oddać lusterka. Latają nad nami samoloty z Europy do Teheranu. Moglibyście nadawać sygnały świetlne. Nie radzę oddalać się poza granice wioski. Pełno tu skorpionów na stepie. Poza tym moi ludzie mogliby to opacznie zrozumieć.

Poszedł sobie. Wyszliśmy przed naszą kwaterę.

- Rozdzielmy się - zaproponowałem. - Musimy ustalić, gdzie trzy­mają samochody i zwierzęta, jak też ilu Adman ma ludzi.

- Zabraniam kraść broń - powiedziałem patrząc surowo w stronę Jacka. - Nawet gdyby leżała zupełnie na wierzchu. I nie zwiewajcie na własną rękę, choćby była ku temu okazja.

Spotkaliśmy się ponownie na obiedzie. Były placki z mięsem i kawa.

- Oni chyba nie słyszeli o witaminach - jęknęła Zosia. - Ja dosta­nę szkorbutu.

- Masz w organizmie wystarczające stężenie witaminy C, żeby przez kilka miesięcy nie musieć się tym martwić - uspokoiłem ją. - Zresztą możemy poprosić o cebulę do placków. Najwyżej nam odmówią.

- Niezły jest też czosnek - zauważył pan Tomasz. - Zwłaszcza młody.

Po południu Adman widocznie doszedł do wniosku, że już dość spa­cerów, zamknął nas bowiem w domku.

- Coś się szykuje - zauważyła Zosia. - Czuję jakieś napięcie w powietrzu.

- E, bzdury - mruknął Jacek. - Jesteś przywrażliwiona na skutek noszenia tej firanki na twarzy.

- To wcale nie firanka - zdenerwowała się - ale nawet praktyczny strój.

- Faktycznie na coś się zanosi - przerwałem im patrząc przez okno.

- Coś poważnego? - zapytał pan Tomasz.

- Na to wygląda. Patrzą na wschód i trzymają broń w pogotowiu. Nosili też jakieś butelki. Może z koktajlami Mołotowa.

- Czyżby ktoś ich wytropił?

- Nie wiem. Gdyby poczuli się zagrożeni, pewnie uciekliby do Tur­cji albo raczej do Azerbejdżanu.

- Tam pewnie nie lubią Kurdów.

- Racja. Z drugiej strony na prezydenta wybrali byłego pierwszego

sekretarza...

Nieoczekiwanie na skraju wsi wybuchła gwałtowna palba karabino­wa. Odpowiedziały jej dalsze wystrzały.

- Wolność? - zaciekawiła się Zosia. - Wojsko atakuje to gniazdo żmij.

- Nie. To nie brzmi jak wymiana ognia. Połóżcie się na ziemi.

Leżeliśmy i słuchaliśmy. Wystrzały zbliżały się. Wyjrzałem ostrożnie. Do wsi wjechał spory oddział na dwu zdezelowanych studebakerach, pamiętających jeszcze chyba drugą wojnę światową. Mężczyźni zeskaki­wali z pojazdów i witali się z miejscowymi. Z kałasznikowów poleciały w niebo długie serie na wiwat.

- Mamy problem - powiedziałem. - Przyjechało uzupełnienie. Wieczorem po kolacji Kurdowie urządzili sobie zabawę połączoną ze strzelaniem z kałasznikowów na wiwat.

- Gdyby nie byli muzułmanami, byłaby szansa, że się pochleją i posną - zauważył melancholijnie Pan Samochodzik. - A tak, niestety nic z tego...

Obserwowałem bawiących się. Tańczyli i pociągali z butelek jakiś płyn.

- Chyba jednak piją alkohol - zauważyłem.

- Niemożliwe - zaprotestował szef. - Przecież islam zabrania. Palnął się w głowę aż zadudniło.

- To nie muzułmanie. To komuniści.

- Właśnie - powiedziałem - komuniści. Mogą pić i korzystają. Wszedł Adman. Był już trochę zawiany.

- Słuchajcie, drodzy zakładnicy - powiedział. - Dziś świętujemy powrót do domu. Nie chcę, żebyście zwiali. Dlatego... - rzucił nam na ziemię cztery pary kajdanek. Skuł nas nawzajem nadgarstkami, a ostat­nią parę przypiął do solidnie wpuszczonego w ścianę metalowego kółka.

Minęły dwie godziny. Sądząc po nasilającej się ilości strzałów zabawa była bardzo wesoła.

- Dobra - odezwałem się. - Nie ma się co zasiadywać.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - zdziwił się szef.

- Wlejemy.

- Jak? - Zosia potrząsnęła łańcuszkiem.

Wyjąłem z jej czarczafu agrafkę i po piętnastu minutach poodpinałem kajdanki.

- Dogonią nas - zauważył ponuro Pan Samochodzik.

- Spokojna głowa - uśmiechnąłem się. - Przecież nie będziemy uciekali na piechotę.

Podszedłem do wychodka i jednym kopnięciem rozwaliłem jego ścian­kę wykonaną z kiepskiej tektury.

- Droga do wolności stoi otworem. Zabieramy wszystko co może nam się przydać...

Nie było tego dużo: plecak szefa i nasze pledy. Wieś spała. Przemkną­łem się na główny plac. Przybysze i tubylcy leżeli zalani tu i ówdzie. Ogni­ska przygasły. Broń i pozrzucane mundury poniewierały się wokoło. Gdyby armia turecka wpadła tej nocy na pomysł kilkukilometrowego wypadu na irańską stronę, mogłaby wyeliminować cały oddział.

Adman zalany w trupa spoczywał malowniczo na wyciągniętym przed dom dywanie. Obok niego stały dwie flaszki po bimbrze i zatłuszczony talerz. Ogryzione baranie udo trzymał jeszcze w ręce. Miałem ochotę złamać mu nogę albo w inny sposób unieszkodliwić, żeby jakiś czas nie mógł nas ścigać, ale nie odważyłem się. To byłoby zbyt ryzykowne.

Przekradłem się do dwóch ciężarówek. Podniosłem pokrywy i od­kręciłem kurki olejowe. Do każdego silnika wsypałem garść ulicznego pyłu. Podniosłem z ziemi automat i dwa pistolety. Szef, Zosia i Jacek czekali tam, gdzie ich zostawiłem. Na widok broni Pan Samochodzik skrzy­wił się.

- Nie lubię używać broni, ale może się przydać - powiedziałem.

Przekradliśmy się do szop. Pilnował ich jeden z ludzi Admana. Pilno­wał to może zbyt wiele powiedziane, spał bowiem jak zabity, tuląc do siebie butelkę z mętną zawartością. Po zapachu poznałem bimber z ziem­niaków. Osiodłałem szybko cztery wielbłądy i wyprowadziłem je przed szopę. Nie znałem odpowiedniego słowa, ale po chwili położyły się po­słusznie. Wsiedliśmy na nie i podniosły się. Ruszyłem przodem.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

POŚCIG • MOJE POŻEGNANIE Z PANEM TOMASZEM •

POTYCZKA NA SZLAKU • PERTRAKTACJE • PRAWO STEPU

• TRZĘSIENIE ZIEMI • TYSIĄC DOLARÓW NAGRODY ZA

MNIE • ORMIANIN GUS

Niebo nad nami było cudownie wygwieżdżone. Wielbłąd idąc po­twornie kołysał, bił od niego silny zapach zwierzęcia. Woń przywodziła mi ma myśl oborę pełną krów. Może nawet zbyt pełną.

- No i jak wam się jedzie? - zapytałem towarzyszy.

- Trzęsie - jęknął szef. - Ale na szczęście idzie tam gdzie go kie­ruję. A dokąd jedziemy?

- W stronę Małego Araratu - machnąłem ręką. Ośnieżony szczyt leżący jakieś dwadzieścia kilometrów od nas lśnił cudownym blaskiem.

- Okrążymy górę od południa i wyjedziemy od razu na łagodniejsze zbocza.

- Nigdy w życiu nie kradłem wielbłądów - powiedział Jacek. - Co oni pili?

- Bimber z kartofli - wyjaśniłem. - Sami widzicie, jak zdradliwy jest alkohol. Właśnie tracą osiemdziesiąt tysięcy dolarów. Nie licząc czte­rech wielbłądów, siodeł i honoru. Mogliśmy na tym zarobić porywając Admana. Był zalany w trupa, ale to trochę ryzykowne. A co do kradzieży wielbłądów, to u większości plemion koczujących dają za to kulkę w gło­wę, więc lepiej nie nabieraj wprawy.

Widząc, że oswoili się już z jazdą popędziłem swego wierzchowca. Ruszyliśmy szybciej. Góry powoli zbliżały się. Wreszcie teren zaczął się wznosić. Odnaleźliśmy trakt ubity tysiącami wielbłądzich racic, biegnący w interesującym nas kierunku. Wyjechaliśmy na spore wzniesienie. Obej­rzałem się i podniosłem lornetkę do oczu. Odnalazłem wioskę. Przypa­trzyłem się uważniej. Między domami biegali ludzie.

- Zorientowali się, że nas nie ma - powiedziałem cicho. - Teraz nie wolno nam się zatrzymywać. Zarżną swoje wielbłądy, byle tylko nas dogonić. Zostało im chyba sześć zwierząt. Starałem się wybrać dla nas najlepsze, ałe nie jestem znawcą. Mamy sporą przewagę, ale mogą ze­chcieć gonić nas do skutku. Z pewnością są uzbrojeni i granica ich nie zatrzyma.

- Może to zrobi turecka armia - mruknął pan Tomasz. - Tylko trzeba się dostać do Turcji.

Ruszyliśmy szybciej. Po dwu godzinach usłyszałem odległy jeszcze tętent pogoni. Podałem pistolet panu Tomaszowi.

- Odbezpieczony - powiedziałem cicho.

- Rozumiem - odpowiedział. Drugi chciał wziąć Jacek.

- W twoim wieku strzelać do ludzi? - ostudziłem go.

- Ale... Będę celował w wielbłądy.

Dałem mu pistolet. Sam odbezpieczyłem karabin. Gnaliśmy bardzo szybko, a posłuszne zwierzęta niosły nas na swoich grzbietach. Szlak za­kręcał ku południowi. Zamyśliłem się. Młodzież odjechała daleko do przodu. Zrównałem się z wielbłądem Pana Samochodzika.

- Jedźcie - rozkazałem. - Zostanę i zatrzymam ich. Szef popatrzył mi w oczy.

- Pawle...

- Panie Tomaszu, poznanie pana było dla mnie prawdziwą przy­jemnością. Może się jakoś wywinę. Trudniej wytropić jednego człowieka niż czwórkę. Dogonią nas najdalej za dwadzieścia minut.

Kiwnął głową i chciał oddać mi pistolet.

- Nie wiem, jak wygląda wasza droga. Może się przydać - powie­działem.

Miał w oczach łzy. Podałem mu zegarek.

- Gdyby coś się stało, proszę go przekazać mojemu bratu. Pewnie za dwa tygodnie zamelduję się w Warszawie. Jeśli po miesiącu nie wrócę...

- Będziemy cię opłakiwać - powiedział. Wzruszenie ścisnęło mi gardło.

- Masz wrócić, Pawle - powiedział surowo. - Bez ciebie faceci w rodzaju Jerzego Batury rozprawią się z naszym ministerstwem zanim zdążymy się obejrzeć. Musisz mi pomóc szukać siatki wewnątrz instytu­cji. Obiecaj mi, że wrócisz.

- Obiecuję.

Uścisnęliśmy sobie dłonie i szef odjechał. Zeskoczyłem z wielbłąda i puściłem go wolno. Sam położyłem się wygodnie na sporej skałce nad drogą. Przełączyłem automat na strzelanie pojedyncze. Pierwszy wiel­błąd ukazał się po dziesięciu minutach. Wystrzeliłem i udało mi się go spłoszyć. Siedzący na nim spadł na ziemię i zawył. Wierzchowiec tymcza­sem zniknął w ciemności. Po chwili nadjechał kolejny. Wielbłąd trafiony w drewnianą kulbakę siodła zakwiczał i poniósł. Jeździec wylądował na ziemi, chyba złamał sobie nogę. Trzeciego nie zdołałem dobrze trafić. Zwierzę ugodzone w pierś padło martwe. Zrobiło mi się przykro z tego powodu. Po chwili nadjechał czwarty jeździec. Jego wielbłąda trafiłem w nogę. Wszyscy czterej zalegli w rowie po drugiej stronie traktu i zasy­pali mnie gradem kuł. W kilka minut później nadjechała rozklekotana ciężarówka, a na niej kilku ludzi ziejących chyba żądzą natychmiastowej zemsty, jadąc strzelali bowiem na wiwat. Trafiłem w oponę i pojazd za­trzymał się. Z ciężarówki zeskoczył Adman i mocno pijanym głosem za­czął wydawać rozkazy. Po chwili kilku co bardziej przytomnych wycelo­wało broń w kierunku mojej skałki. Przywarłem do niej ciasno i przez kilka minut słuchałem gwizdu kuł przelatujących mi nad głową. Wyjrza­łem ostrożnie, gdy przerwali ostrzał. Dwaj zmieniali magazynki, pozo­stali kłócili się z Admanem, pokazując na trakt. Najwyraźniej chcieli podjąć pościg. Jeden z nich odkręcał właśnie przestrzelone koło pojazdu, za­pewne po to, żeby je wymienić.

Przeliczyłem pozostałe naboje, po czym posłałem jedną cenną kulę w silnik pojazdu. Sądząc po odgłosie trafiłem w chłodnicę.

Dobiegła mnie straszliwa wiązanka przekleństw, a potem nastąpiła kanonada. Gdy ucichła przeczołgałem się spory kawałek i wyjrzałem. Szykowali się do wymarszu. Jeden z nich oglądał postrzelone wielbłądy i biadał nad nimi.

- Daniec - wrzasnął Adman. - Nie uda się wam!

- Precz z komuną! - wrzasnąłem i wystrzeliłem zmuszając go do schowania się w rowie.

- Poddajcie się! Darujemy wam życie! - krzyknął. Myślał, że jeste­śmy tu wszyscy razem!

- Spadaj - pisnąłem naśladując głos Zosi.

- Paweł, wpłyń na nich - krzyknął Adman. - Nie chcemy rozlewu krwi. Poddajcie się, to zabierzemy was do wioski. Weźmiemy za was tyl­ko dwadzieścia tysięcy. Nic wam się nie stanie, za dwa tygodnie będziecie w domu.

- Czekaj - zawołałem. - Daj nam z pół godziny na naradę!

- Dziesięć minut!

- Dwadzieścia pięć - byłem nieustępliwy.

- Piętnaście - zaproponował.

- Dwadzieścia!

- Dobrze. Niech będzie. Dwadzieścia minut.

W ciągu dwudziestu minut pan Tomasz i młodzi oddalą się o kolejne trzy lub cztery kilometry. Doliczając wymianę ognia, która trwała dobry kwadrans mają szansę znaleźć się nawet osiem kilometrów stąd. Mało, mało. Odczekałem dwadzieścia minut.

- I co? - zawołał Adman. Pogrubiłem nieco głos udając szefa.

- Mówi Pan Samochodzik - huknąłem. - Uważam, że pan kła­mie. Za kradzież lub zabicie wielbłąda grozi wśród ludów koczowniczych kara śmierci. Chcemy mieć gwarancje bezpieczeństwa dla mojego przy­jaciela.

Naradzali się kilka chwil. Słyszałem podniecony głos Admana, ale nie rozumiałem po kurdyjsku. Cóż, tak to jest, jeśli człowiek nie uczy się obcych języków.

- Gwarantujemy wam pełne bezpieczeństwo. Paweł jako sprawca kradzieży zostanie wychłostany w obecności wszystkich mieszkańców wioski, a właścicielowi ukradzionych zwierząt musi oddać złoty zegarek - zaproponował Adman.

Popatrzyłem na swój czasomierz. Czterdzieści minut.

- Zgubiłem zegarek - zawołałem swoim głosem. - Czy właściciel nie zgodziłby się na inne odszkodowanie?

Rozgorzała dyskusja. Ktoś, zapewne właściciel wielbłąda wrzeszczał coś gardłowym głosem.

- Daniec, on zgadza się przyjąć jako odszkodowanie pięćset dola­rów, jeśli pozostałym wielbłądom nic się nie stało.

- Są bezpieczne - odpowiedziałem. - Nie podoba mi się ta chło­sta. Czy nie dałoby się jej uniknąć za dopłatą? Naradzali się burzliwie.

- Pawle, nie da rady - odezwał się Adman. - Oni i tak poszli na duże ustępstwo, bo chcieli ci odrąbać rękę.

„Wesoły naród. Ale sam bym tak zrobił" - pomyślałem.

- Dlaczego? - zdziwiłem się.

- Gdyby tradycja nie była podtrzymywana, wkrótce przepadłaby, a nasz naród razem z nią - odpowiedział. - Prawa stepu są surowe, ale sprawiedliwe.

Spojrzałem na zegarek. Prawie godzina. W tym momencie wybuchły wrzaski koło drogi. Przegapiłem dwu bardziej trzeźwych, którzy w świe­tle latarki badali odciski wielbłądzich racic.

- Daniec! - zawołał Adman.

- Słucham cię, słucham.

- Oni uciekli!

- A mieli czekać, aż będziecie ich chłostać albo obcinać im ręce? Już ich nie złapiecie. Nie macie wielbłądów, nie macie ciężarówki.

- Choćby na piechotę - zawołał Adman. - Znamy tu ścieżki na skróty.

Kilku bojowników wylazło z rowu na drogę. Na czele grupy, która pragnęła gonić pana Tomasza choćby na piechotę, stanął wysoki chudzielec obwieszony malowniczo taśmami do ckm. Wyglądał jak z kiep­skiego filmu przygodowego. Wrażenie to potęgował fakt, że nigdzie nie widziałem karabinu, do którego mógłby te taśmy zaczepić. Aby zniechę­cić ich do pościgu wystrzeliłem trafiając prowodyra w udo. Wywalił się na ziemię krwawiąc i złorzecząc. Znowu posypały się kule, ale tym razem strzelali już dużo oszczędniej. Widocznie amunicja im się wyczerpywała. Pochowali się za to do rowu. Czekaliśmy. Każda minuta zwiększała szan­sę pana Tomasza i młodzieży.

Popatrzyłem na niebo nad głową. Nieduży świetlisty punkt przesu­wał się wśród gwiazd. Jakiś sztuczny satelita? A potem nisko nad hory­zontem spostrzegłem jasną plamkę, która zbliżała się w naszą stronę jak wściekła pszczółka. Po chwili usłyszałem brzęczenie. Helikopter. Moi przeciwnicy też go dostrzegli. Piloci włączyli szperacz i po chwili wyma­cali ciężarówkę. Odpalili rakietę, która rozniosła samochód na strzępy. Postanowiłem opuścić to miejsce. Maszerowałem naprzód, a znalazłszy wąską ścieżkę zacząłem wspinać się do góry.

Tropili mnie od świtu. Wspinałem się właśnie wąskim żlebem, gdy zadzwoniła kula odbita od granitu. Obejrzałem się. Adman postawił na nogi chyba całą wioskę i ściągnął kilka dodatkowych oddziałów. Sylwetki widać było na graniach i w żlebach. Wszyscy wędrowali mozolnie pod górę wypatrując właśnie mnie. Któraś grupa posuwała się żlebem, który wybrałem. Ta część Małego Araratu zasadniczo nie była miejscem prze­znaczonym dla alpinistów. Skała mocno popękana kruszyła się pod pal­cami. Dość nieoczekiwanie natrafiłem na trzymetrowy próg skalny. Z największym trudem zdołałem wspiąć się na górę. Wyjrzałem zza kra­wędzi. Dostrzegłem ich. Trzech najbardziej zawziętych wdrapywało się żlebem jakieś sto pięćdziesiąt metrów niżej. Zauważyli mnie. Jeden z nich zmęczonym gestem ściągnął karabin z pleców i wycelował. Kilka kuł gwizdnęło w powietrzu. Swojego kałasznikowa wyrzuciłem już daw­no, bo i tak nie miałem do niego amunicji.

Stok złagodniał. Strasznie chciało mi się pić. Co kilkanaście kroków słyszałem wodę, która płynęła pod skałą. Zza szczytu wysunęły się chmu­ry. Pociemniało, a potem zaczął padać nieśmiały deszczyk. Wspinałem się coraz wyżej, aż wreszcie dotarłem na ścieżkę biegnącą trawersem w stronę przełęczy. Ruszyłem nią kłusem, choć płuca odmawiały posłu­szeństwa w rozrzedzonym powietrzu. Chciałem zakręcić przez przełęcz w kierunku południowym, ku łagodnym stokom opadającym w dolinę, ale na przełęczy obozowała jakaś banda. Wyminąłem ją zanim zdołali mnie zauważyć i ruszyłem znów trawersem, tym razem wokoło Wielkie­go Araratu. Minąłem dolinkę, w której schwytano pana Tomasza, i po­starałem się ukryć na pociętym pęknięciami zboczu. Niebawem przesta­łem słyszeć głosy goniących mnie. W kilkanaście minut później opadła mgła. Białe tumany w parę chwil zupełnie ograniczyły widoczność. Usia­dłem pomiędzy głazami i ciężko dyszałem. Przed oczyma wirowały mi kolorowe kółka.

- U, niedobrze - mruknąłem.

Dziwne uczucie, że żołądek podchodzi mi do gardła, wpierwszej chwili zignorowałem. Dopiero gdy z hurkotem posypały się kamienie, zrozu­miałem: trzęsienie ziemi.

Góra drgnęła spazmatycznym ruchem. Skały pękały z trzaskiem, a wokoło potoczyły się w dół głazy wielkości samochodów. Wcisnąłem się w kąt pomiędzy dwoma blokami skalnymi, które jak dotąd pozosta­wały nieruchome. Z góry spadło na mnie kilka kawałków kamienia, na­ciągnąłem kurtkę na głowę i dodatkowo okryłem się zrolowanym ple­dem. W samą porę, chwilę później bowiem uderzył weń kawałek granitu o masie około kilograma. Wstrząs ustał. Wyjrzałem ostrożnie z kryjówki. Jeszcze przez parę minut dobiegał mnie łomot kamieni toczących się gdzieś w dół. Ruszyłem ścieżką. Niespodziewanie nastąpił kolejny wstrząs.

Z góry posypały się kamienie wielkości domów, ale tym razem nie mia­łem gdzie się schronić. Pobiegłem naprzód szukając jakiegoś osłonięte­go miejsca. Niespodziewanie dostrzegłem wylot jaskini Zanurkowałem weń. Drżenie narastało. Miażdżony granit wydawał jęki. Huk kamiennej lawiny stał się ogłuszający. Położyłem się na ziemi. Jaskinia była malut­ka. Zapaliłem latarkę i oświetliłem jej wnętrze. Na ścianie ktoś wyskro­bał w granicie wizerunek ludzkiej ręki. Pod spodem nasmarowano sadzą napis. Oświetliłem go.

Tu był Paczenko z Wojsławic

Zachciało mi się śmiać.

- Brakuje już tylko herbu hrabiego Alojzego - mruknąłem.

Oświetliłem drugą ścianę i znalazłem go. Wstrząs przewrócił mnie na ziemię. Na zewnątrz trwało istne pandemonium. Wyjrzałem ostroż­nie i spostrzegłem, że pada śnieg. Góra drżała, a on padał spokojnie i równiutko. Zebrałem go ostrożnie w garść i ugasiłem dokuczliwe pra­gnienie. Zastanawiałem się, czy ludzie Admana przeżyli. Niespodziewa­nie od północy uderzył wiatr. Zdjąłem kurtkę i podparłszy ją na kilku badylach stanowiących chyba w zamierzchłej przeszłości czyjeś legowi­sko, zatkałem nią wylot jaskini. Zrobiło się odrobinę przytulniej. Powoli zmęczenie wzięło górę i zapadłem w sen.

Obudziłem się około ósmej rano. Wyjrzałem z jaskini. W nocy spadł śnieg i bardzo się ochłodziło. Wytrzepałem kurtkę ze śniegu i wykona­łem kilka wymachów ramionami, żeby trochę się rozgrzać. Wyszedłem przed jaskinię i rozejrzałem się. Trzęsienie ziemi zmieniło nieznacznie obraz góry. Zniknęły krzaki i porosty. Wszędzie leżały świeżo oderwane kawałki granitu, pumeksu i skał magmowych.

Ruszyłem naprzód ścieżką. Nieoczekiwanie doznałem wrażenia, że ktoś za mną idzie. Obejrzałem się i zobaczyłem jakiegoś Kurda z auto­matem w pozycji gotowej do strzału.

- Naprzód - zakomenderował po rosyjsku. Ruszyłem ostrożnie. Szedł za mną w odległości około pięciu metrów. „Jeśli pojawi się jakiś żleb, rzucę się w dół i może uda mi się ukryć, zanim wystrzeli" - pomyślałem.

Nie zdążyłem zrealizować swojego błyskotliwego planu, wyszedłem bowiem prosto na niewielką dolinkę. Stało w niej dwu innych Kurdów, także z bronią gotową do strzału. Musieli mnie chyba wytropić nocą i tylko czekali aż wyjdę z groty. Miałem ochotę zakląć. Podniosłem ręce.

- Paweł Daniec - mruknął jeden z nich. Wyglądał na dowódcę tej trójki. - Mamy rozkaz komendanta Admana - dodał po rosyjsku. - Gdzie ten drugi i dzieci?

- Zginęli podczas trzęsienia ziemi - zełgałem błyskawicznie. - Zabrała ich kamienna lawina. Ja szedłem z tyłu i dlatego ocalałem.

- Wczorajszy wstrząs kosztował życie wielu naszych ludzi - powiedział w zadumie. - Niektórych nie byłoby na górze, gdyby nie musieli ciebie ścigać.

- Pretensje kierujcie do Admana. To on uparł się, żeby mnie uwię­zić.

Kurd splunął.

- Adman biznesmen. Bierze pieniądze za zakładników, ale niechęt­nie się dzieli. Teraz będzie musiał niezależnie od tego, czy weźmie. Obie­cał nagrodę. Tysiąc dolarów za każdego z was.

- Dam półtora tysiąca - przebiłem natychmiast ofertę. - Przy so­bie mam dwieście dolarów zaliczki, a resztę prześlę wam z Warszawy. Rozmówca uśmiechnął się odsłaniając pożółkłe zęby.

- Ech, nie warto czekać. Adman blisko, Warszawa daleko.

- Dwa tysiące?

Zamyślił się, a potem pokręcił głową.

- Lepszy wróbel w garści...

- Ile?

- Nie będziemy się ciągać. Przekażę cię Admanowi. Uniósł karabin.

- Zaraz - zdenerwowałem się. - Chcesz mnie zastrzelić?

- Adman powiedział: tysiąc dolarów za Dańca. Żywego lub mar­twego. Lepiej martwego.

Zamknąłem oczy. W tej chwili usłyszałem trzy wystrzały. Oczekiwa­łem uderzenia pocisku i bólu, ale nic takiego nie nastąpiło. Otworzyłem oczy. Dwaj Kurdowie trzymając się za przestrzelone uda leżeli na ziemi. Trzeci ściskał postrzeloną dłoń. Karabiny rzucili. W ich oczach malowało się przerażenie. Z góry schodził mężczyzna w moim mniej więcej wieku. Był niższy ode mnie o głowę, miał ciemne oczy i włosy oraz dość grube brwi. Od kilku dni nie znalazł widocznie czasu, aby się ogolić. Uśmiechnął się lekko. W dłoni trzymał pistolet maszynowy z celownikiem laserowym.

- Tak lepiej - powiedział do nich po rosyjsku. Podniósł porzucone karabiny i zrzucił je do przepaści.

- A teraz, kierunek Iran, biegiem marsz! Kulejąc oddalili się.

- Jestem Guś - powiedział. - To pan mnie szukał? Mówił po rosyjsku ze śpiewnym ormiańskim akcentem.

- Paweł Daniec - przedstawiłem się. - Dziękuję za uratowanie życia.

Pachniało spalonym prochem i śmiercią. Przybysz popatrzył na mnie. Jego ciemne oczy wypełniał obłęd.

- Drobiazg - uśmiechnąłem się. - Wnioskując z rozmowy, którą podsłuchałem, naraził się pan człowiekowi o nazwisku Adman Sahar?

- Przetrzymywał mnie jako zakładnika.

- I trójkę pańskich znajomych. Chłopca, dziewczynkę i starszego mężczyznę w okularach...

- Skąd pan wie? Uśmiechnął się.

- Gdy dziś rano podziwiałem okolicę, widziałem ich po drugiej stro­nie góry czekających przy szosie na autobus.

- Szosa biegnie dwanaście kilometrów od podnóży Araratu. Nie mógł ich pan widzieć. Nie na tyle dobrze, żeby rozpoznać...

- Mam dobrą lornetkę. Na tyle dobrą, żeby ich zidentyfikować. Widziałem was wcześniej. Wsiedli i pojechali.

- No to są bezpieczni. Chwała Bogu! Uśmiechnął się.

- Oni tak. My niestety nie. Adman poderwał dwustu ludzi. Kilku­nastu zginęło wczoraj. Reszta dyszy zemstą. W dodatku w pół godziny po tym, jak odjechali pańscy znajomi, pojawił się na tej samej szosie oddział turecki. Co najmniej tysiąc żołnierzy. Rozłożyli się obozem po tamtej stronie góry. Mają pięć helikopterów i zapewne wiele ciekawych pomy­słów, co zrobić z Kurdami i innymi nieproszonymi gośćmi. Pan do Arki?

Pytanie całkowicie zbiło mnie z tropu.

- W pewnym sensie tak. Machnął ręką.

- Tu się nie wspina „w pewnym sensie". Można wchodzić na Ararat, aby zdobyć wierzchołek góry. W takim wypadku spotkalibyśmy się bliżej szczytu, zresztą brakuje panu sprzętu wspinaczkowego. Gdzieś w oddali ktoś wystrzelił z karabinu.

- Można też szukać Arki. Różni tu przychodzili. Jedni znali znaki, inni nie. Czym pan się kieruje?

- Był tu kiedyś jeden człowiek... Mam jego dziennik. Guś uśmiechnął się szeroko.

- Różni tu bywali. Niektórzy z nich spisali potem swoje wrażenia. Też chce pan napisać dziennik?

- Może tylko wspomnienia. Kiwnął poważnie głową.

- Pomogę panu, nie wpisaniu, w tym jestem kiepski. Dostarczę wra­żeń...

Zrezygnowany powlokłem się za nim przywaloną głazami ścieżką.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

WSPINACZKA • PRZEWODNIK • ZWŁOKI U STÓP ŚCIANY •

NAPOWIETRZNY CMENTARZ • HERB HRABIEGO ALOJZEGO

• BIWAK POD GOŁYM NIEBEM • ARKA NOEGO • TERMIT •

POŻAR • PARALOTNIA • POLOWANIE NA MNIE • SELIM

Pięliśmy się do góry. Po nocnym trzęsieniu ziemi ochłodziło się znacz­nie. W żlebach leżało sporo lodu, który musiał osunąć się z czap lodo­wych otulających szczyty. Guś szedł dziarskim krokiem uważnie stawia­jąc nogi. Starałem się go naśladować, ale mimo to kilkakrotnie zdarzyło nam się osuwać parę metrów w dół.

- Góra straciła stabilność na kilka miesięcy - powiedział, gdy za­trzymaliśmy się na postój. - Zawsze po trzęsieniu ziemi przybywa ka­mieni w żlebach. Nie są związane z podłożem i mogą wywoływać lawiny. Dopiero gdy przyjdą deszcze część z nich osunie się i znajdzie lepsze miejsca.

Mówił po rosyjsku bardzo dziwnie. Pomyślałem, że jest Amerykani­nem ormiańskiego pochodzenia.

- Czy nie ma innych, bezpieczniejszych dróg? - zapytałem ostrożnie.

- Tu nigdy nie będzie bezpiecznych dróg - powiedział ponuro. - Góra nas bada. Tych, którzy nie są godni, strąca w otchłań. Tak przynaj­mniej wierzymy my, Ormianie. Tylko człowiek o czystym sercu i duszy może wejść bezkarnie na szczyt.

- Hmm...

- Z kolei Kurdowie w ogóle nie chcą wchodzić na Ararat. Uważają, że góra jest święta i nie należy kalać jej stopami.

- Adman?

- Adman Sahar jest ateistą i komunistą. Dla niego góra to po pro­stu kryjówka.

Wspięliśmy się na wysokość ponad dwa i pół tysiąca metrów, gdy zarządził wieczorny postój. Było bardzo zimno. Weszliśmy do niewielkiej jaskini. Jaskinia, co ciekawe, zaopatrzona była w solidne drzwi. Guś uru­chomił stojący na zewnątrz spalinowy agregat i zapalił światło.

- Gniazdo gęsi - powiedział. - Przekąsimy coś?

Żołądek miałem niemal zawiązany w supeł z głodu. Gospodarz otwo­rzył kilka amerykańskich wojskowych puszek z jedzeniem. Posilaliśmy się w milczeniu. Rozglądałem się po grocie. Niespodziewanie mój wzrok spoczął na ścianie. Wyryto na niej kilka napisów. Z boku dyskretnie czer­niał herb Poletyłłów.

- Skąd wiedziałeś, że musisz mnie odnaleźć? - zapytał Guś. Podszedłem i puknąłem palcem w herb.

- Czytałem dziennik hrabiego Alojzego - wyjaśniłem. Kiwnął głową przyjmując ten fakt do wiadomości.

- Nie ty jeden. Swego czasu mój ojciec prowadził na górę innego człowieka z Wojsławic. Uciekli razem z łagru.

- Za co, jeśli wolno spytać?

- Za nazwisko oczywiście. Mój dziadek był w grupie terrorystycznej kierowanej przez Aszota.

- Przykro mi, ale...

- W1926 roku od kuł czterech ormiańskich patriotów zginęło trzech ministrów, w tym kat naszego narodu, inicjator rzezi Ormian w 1915 roku, Talatbej. Wpakowali w nich tyle kuł, że były problemy z identyfikacją. Przeszli na radziecką stronę. Tam właśnie zaczynała się czystka. Byli bo­haterami, niebezpiecznie takich zostawić przy życiu. Dziadka nie złapali, ale kogoś trzeba było posadzić.

- Czy możemy pomówić konkretnie? Uśmiechnął się.

- Faktycznie, nic jeszcze nie ustaliliśmy. A więc po kolei.

- Idziemy oczywiście...

- Idziemy do Arki. Szlakiem z grubsza podobnym do tego, którym szedł mój przodek i hrabia Alojzy.

- Rozumiem, że tak niezwykła usługa...

- Musi odpowiednio kosztować? Kiwnąłem głową.

- Jeśli można zapytać...

- Ile, dlaczego tak drogo i ile można utargować? Gratis. Będziesz ostatnim spośród pielgrzymów i pątników, których moja rodzina zaprowadziła na miejsce. Nadeszły nowe czasy. Nikt już nie będzie tędy chodził. Znamy naszą tajemnicę od czterystu prawie lat. Od cztery­stu lat ludzie noszący nazwisko Guś prowadzą ludzi do Arki. Wielu tam poszło, niektórzy nie wrócili. Inni bardzo chcieli dojść, a nie chcieli wracać.

Wyjął z kieszeni rewolwer i zakręcił bębenkiem.

- Niektórzy nie mogli wrócić - westchnął. - Turcy mieli rację, gdy nazwali Ararat - Aghri Dagh - Górą Bólu. Chodźmy spać. Pogadamy jutro.

Obudził mnie huk wystrzałów. Otworzyłem oczy. Guś siedział na swojej pryczy i strzelał z rewolweru w stronę drzwi. Poderwałem karabin i wycelowałem w ciemność. Amunicja skończyła się i gospodarz przestał strzelać. Wstał i zapalił światło. Drzwi były uszkodzone kulami, deski popękały. Odłożyłem broń.

- Co się stało? - zapytałem.

Spojrzał na mnie dzikim wzrokiem. Niespodziewanie iskierki zrozu­mienia zapłonęły mu w oczach.

- Ach, Daniec?

- Paweł Daniec - powiedziałem. Odłożył broń.

- Przyśniło mi się coś - powiedział. - Duchy nie dają spać.

- Może za dużo tego zabijania? - zagadnąłem.

- Za dużo. Każdy grzech osiada na człowieku. Dotyczy to także ate­istów. Po prostu przekroczyłem pewną granicę.

Podszedł do drzwi i otworzył je. Na dworze wstawał świt. Wyszedłem razem z nim i patrzyliśmy na skąpany we mgle świat. Nad naszymi głowa­mi niebo było czyste. Przecinała je piękna wyraźna tęcza.

- Tęcze Araratu - powiedział w zadumie. - Zawsze chciałem je zobaczyć na własne oczy.

Powietrze było bardzo zimne.

- Kiedy dotrzemy na miejsce? - zapytałem.

- Dziś wieczorem albo jutro rano. Zależy od warunków panujących na górze. Wydaje mi się, że są dość ciężkie.

Wiatr przyniósł gdzieś z oddali echo wystrzałów karabinowych.

- Ktoś kogoś właśnie zabija - powiedział. - Albo strzelają po pi­janemu na wiwat. Kiedyś układ był jasny. Człowiek i góra. Wdzierali się na skały, a góra zabijała. Najlepsi, a może najbardziej godni, docierali tam, gdzie mieli dotrzeć. Pozostali zostawali tu na zawsze. Tak było spra­wiedliwie. A teraz dobrzy ludzie giną zanim przejdą połowę drogi, a źli mogą dotrzeć na miejsce. Na szczęście tylko ja znam drogę.

- Poprzednio zawiązywaliście oczy klientom - zauważyłem.

- To nie ułatwia wspinaczki. Zresztą to już nie ma znaczenia. Zdo­łałbyś odnaleźć miejsce, gdzie spoczywa Arka nawet gdybym zdjął ci prze­paskę dopiero tam. Ci, których prowadziłem nie mieli pojęcia o nawiga­cji i triangulacji. Nie byli ludźmi wykształconymi. Popatrzysz na zegarek, odczytasz wysokość. Nie rób takiej zdziwionej miny. Wiem, że ma wbu­dowany altimetr. Sam posługiwałem się swego czasu identycznym. Zmie­rzysz kąt padania promieni słonecznych i określisz, gdzie jesteś. Zresztą znając dokładnie wysokość można przecież obejść trawersem szczyt.

- To zajmie miesiące, te wszystkie granie, rozpadliny, lodowce...

- Ale jest wykonalne.

- Dlaczego więc mnie prowadzisz? Wzruszył ramionami.

- Góra tego chce. Tak mógłbym powiedzieć, ale to nie byłaby praw­da. To ja tego chcę. Zawsze lubiłem się przechwalać. Chcę zobaczyć two­ją minę na widok Arki.

- To może powinienem się ogolić, żebyś mógł ją lepiej widzieć - musnąłem dłonią zarastającą policzki szczecinę.

- Będę zaszczycony. Maszynka jest w grocie na półce, na lewo od wejścia.

Zjedliśmy na śniadanie konserwę. Ruszyliśmy naprzód. Ta część góry była bardzo trudna do wspinaczki. Stok pocięty szczelinami, luźne ka­mienie. Szliśmy najczęściej żlebami. Od czasu do czasu natrafialiśmy na wysokie progi skalne, które pokonywaliśmy z ogromnym trudem. Wresz­cie stały się zbyt wysokie, ale tu były już powbijane w skałę haki. Koło południa zatrzymaliśmy się na odpoczynek na skalnej półce przyprószo­nej gdzieniegdzie śniegiem. Daleko na horyzoncie majaczył Elbrus. Alti­metr wykazał wysokość ponad trzy i pół tysiąca metrów nad poziomem morza. Zimne powietrze było przejrzyste jak kryształ. Guś popatrzył w zadumie na dół.

- Nikogo w zasięgu wzroku - powiedział z zadowoleniem. - Tylko my i góra. Tak jak za dawnych dobrych czasów.

- Czy to jedyna droga? - zapytałem.

- Ależ nie. Dróg było kilka. Tyle tylko, że minęło wiele lat. Trzęsie­nia ziemi zmieniają rzeźbę góry. Zresztą widziałeś, co stało się z wioską Ahora. Kiedyś można było dotrzeć do Arki konno. No, prawie do Arki. Była odnoga od drogi wiodącej na szczyt.

Ruszyliśmy w górę. Dość nieoczekiwanie wyszliśmy na niewielką do­linkę. Była zasłana kamiennymi kołami.

- Kotwice Arki - powiedział Guś. - Jesteśmy już blisko. Popatrzyłem na kamienne koła.

- Nie wydaje mi się - powiedziałem ostrożnie. - One są wykute z bazaltu, takiego samego jak ten na tamtej grani. Wyglądają raczej jak­by wykonano je tu na miejscu. Mój przełożony mówił, że to nagrobki sprzed przyjęcia chrześcijaństwa.

- A komu by się chciało dźwigać nieboszczyków tak wysoko? - mruknął, a potem niespodziewanie uśmiechnął się. - Skoro nie są to kotwice, to pewnie faktycznie nagrobki.

Popatrzyłem mu w oczy. Błyszczały w nich figlarne iskierki.

- Jesteś inteligentniejszy niż ci, którzy zazwyczaj tu przychodzili - powiedział.

- To ma być komplement?

- Może niedobrze, że idziesz do Arki. Możesz rozszyfrować nasze niektóre tajemnice.

Paręset metrów dalej znaleźliśmy pierwsze kości.

- Będziemy musieli wspiąć się kawałek kominem - powiedział Guś. - Dalej będzie trochę wody.

Szczelina, którą się posuwaliśmy, zakręciła i znaleźliśmy się w nie­wielkiej kotlince o bardzo stromych ścianach. Na jej dnie koło ściany skalnej, w którą ktoś powbijał zardzewiałe obecnie klamry, leżał szkielet człowieka, okryty strzępami ubrania.

- Rozbił sobie głowę - przewodnik pokazał paskudne pęknięcie przecinające potylicę.

Ubranie rozsypało się ze starości. Koło miednicy, w miejscu gdzie kiedyś znajdowała się zapewne kieszeń, leżała niewielka kupka poczer­niałych monet. Podniosłem jedną z nich. Było to 10 lirów z portretem Atatiirka, z 1977 roku. Rzuciłem ją na miejsce.

- Klamry są zardzewiałe - wyjaśnił Guś. - Któraś musiała się pod nim złamać. Do dzieła.

Wspinaliśmy się bardzo powoli wypróbowując najpierw każdy uchwyt. Niektóre trzymały się skały bardzo słabo. Inne były przekorodowane na wylot i teraz gięły się pod ciężarem ciała. Kilka było świeżo złamanych, jakby ktoś pokonywał tę trasę przed niewielu dniami.

- Ktoś tu był - zauważyłem.

- Ja - odpowiedział. - Szedłem tedy przed niecałym tygodniem. Jeszcze kawałek.

Weszliśmy w komin. Tu klamry były rozmieszczone rzadziej. Komin skręcał prowadząc cały czas pod bardzo ostrym kątem do góry. Wreszcie wyszliśmy. Zatrzymaliśmy się na niewielkiej półce skalnej. Leżało na niej kilkanaście kopczyków ułożonych z kamieni. Na ścianie ktoś olejną far­bą namalował krzyż.

- Turyści - wyjaśnił Guś. - Mój brat ich prowadził. Zaskoczyła ich zamieć śnieżna i jednoczesny spadek temperatury. Umarli, bo nie mieli opału, a wiatr uniemożliwiał schodzenie w dół. Dziwna śmierć, bo był środek lata. Takie ochłodzenia są rzadkie, nawet na Araracie. Po­grzebałem ich tu, a brata gdzie indziej.

Ruszyliśmy bardzo stromą ścieżką do góry. Było coraz zimniej. Prze­cięliśmy spore pole lawowe, a potem znowu zaczęły się piargi. Zatrzyma­liśmy się na noc w sporej jaskini. Guś wyjął z plecaka kostkę wielkości pudełka zapałek, wykonaną z jakiejś substancji szarego koloru i poło­żywszy ją na palenisku zapalił zapałką. Zrobiło się ciepło i przyjemnie. Zdjąłem kurtkę. Kostka płonąc świeciła oślepiającym blaskiem. Wkrót­ce w jaskini zrobiło się gorąco jak w saunie. Guś posypał kostkę garścią proszku i przygasła.

- Co to takiego? - zdziwiłem się. - Fosfor?

- termit. Substancja zapalająca na bazie fosforu - wyjaśnił. - Tem­peratura spalania ponad cztery tysiące stopni Celsjusza.

Kopniakiem wyrzucił resztki kostki na zewnątrz. Skała pod ogniskiem nabrała ciemnowiśniowej barwy. Zapalił lampę turystyczną na gaz. W jej kiepskim świetle zacząłem oglądać ściany.

- W głębi - mruknął wyjmując z plecaka puszki. - Za posłaniem. Oświetliłem kawałek ściany własną latarką. Herb Trzywdar widać było bardzo wyraźnie.

- Był tu, był - mruknął Guś. - Siedzieli dwa dni i czekali, aż zamieć ustanie. Wreszcie ucichła i mógł ruszyć dalej.

Z plecaka wyjął metalowe pudełko, a ze środka strzykawkę i ampuł­kę. Naciągnął dwa centymetry sześcienne i wstrzyknął sobie dożylnie. Uśmiechnął się z trudem.

- Tęcze nad Araratem - powiedział. - Widok, który trzeba zoba­czyć, a potem można już umrzeć. Chcesz sobie poczytać o Poletylle? Wpadnij kiedyś do ormiańskiej restauracji na dwudziestej drugiej ulicy w Nowym Jorku i zapytaj o Arakiela. On ma kroniki rodziny. Jeśli powo­łasz się na mnie, to ci udostępni ten kawałek.

Wyjąłem z kieszeni potwornie wymięty i poplamiony maszynopis.

- Hrabia twierdzi, że twój przodek usiłował go zabić.

- Niewykluczone. Zasada jest taka, że zabija się ludzi, którzy chcą rabować z Arki relikwie. Ale ona wkrótce straci znaczenie. Poletyłło był kompletnym psychopatą. Nie zdołaliśmy go zabić. Nie zabiła go też góra.

Nieoczekiwanie gdzieś niedaleko rozległ się szmer osypujących się kamieni. Guś jednym ruchem zgasił lampę. Usłyszałem, jak odbezpiecza broń. Czekaliśmy. Przed jaskinią przemaszerowało kilku Kurdów. Do­biegła mnie gardłowa wypowiedź jednego z nich. W gąszczu kurdyjskich słów zrozumiałem tylko dwa: Adman i Daniec. Niebawem ich kroki uci­chły w ciemności. Guś podkradł się do wylotu jaskini i wyjrzał.

- Poszli - mruknął wróciwszy w ciemność. - Szukają cię.

- Co powiedzieli.

- Nie wiem. Nie znam kurdyjskiego. Byli koło Arki, a teraz zawró­cili.

- Kolo Arki?

- Zrobili tam zapewne zasadzkę na ciebie, ale szliśmy dość wolno i nie doczekali się.

- Myślałem, że idziemy najkrótszą drogę.

- Najkrótszą i najłatwiejszą spośród tych, o których wiem. Ta góra to ich dom, choć zazwyczaj trzymają się najniższych jej partii. Mogli od­kryć własne drogi. Tym bardziej trzeba się śpieszyć.

- Ciekawe, że nie ogłosili wszem i wobec swego odkrycia. Uśmiechnął się.

- A co by im to dało? Znaleziskiem i tak zawładnęliby Turcy. Zrobi­liby z niego sensację na skalę światową...

- Wydaje mi się, że czegoś tu nie rozumiem - przerwałem mu. - Skoro żyjecie z prowadzenia turystów do Arki, to dlaczego nie zalegali­zować tej działalności? Dogadać się z rządem, przygotować lepszy szlak, zadbać o reklamę, a koło obiektu postawić płotek i wpuszczać do środka po zapłaceniu kilkudziesięciu dolarów za bilet. Jesteś przecież ateistą...

- To nie takie proste - uśmiechnął się. - Wiara polega na tym, by ufać, a nie wiedzieć. Gdyby Arka Noego stała się atrakcją turystyczną, to tym samym zmniejszałaby się wiara w nią.

- Nie rozumiem.

- Są rzeczy fundamentalne, w które należy wierzyć, ale których nie wolno badać doświadczalnie - powiedział w zadumie. - Tak jak z Arką Przymierza. Kościół etiopski przechowuje ją od tysiąca ośmiuset lat w kaplicy w Aksum. Twierdzą, że to jest oryginalna Arka Przymierza, którą Bóg przekazał Mojżeszowi. Jest pilnie strzeżona i nikomu nie po­zwala się wejść do kaplicy, w której jest ukryta. Patriarcha ma wystarcza­jącą władzę, by nakazać jej zbadanie. Zabiegali zresztą o to zachodni naukowcy. Zgody takiej jednak nie wydaje. Tajemniczy przedmiot stoi w kaplicy nakryty bogato wyszywaną tkaniną. Wierni wierzą, że ona tam jest. I nic więcej nie potrzebują do szczęścia.

- A twoja Arka? Są ludzie, którzy ją widzieli. Niektórych nawet ty zaprowadziłeś na miejsce. Jutro zaprowadzisz mnie. Stanę się jeszcze jednym świadkiem.

- Wierzysz w to, że Arka tu jest? - zapytał nieoczekiwanie.

- Nie wiem. Mój szef chyba uwierzył widząc obraz i czytając pa­miętniki hrabiego. Ja chcę zobaczyć to na własne oczy. Wtedy powiem, czy kupka desek leżąca na górze to resztki drewna z tureckiej stanicy zniszczonej przez lodowiec, czy może coś innego.

Uśmiechnął się szeroko.

- Załóżmy, że znajdziesz tam drewniany okręt wielkości transatlan­tyku. Uwierzysz w to, co zobaczysz? Zejdziesz w doliny i opowiesz lu­dziom. Kto ci uwierzy? Nikt. Kto opublikuje twoje wspomnienia z tej podróży? Co najwyżej jakaś brukowa gazeta. Jeśli zaczniesz wygłaszać referaty i opowiadać o tym co widziałeś, przetrącisz sobie karierę. I to na amen. Nie masz nawet aparatu fotograficznego. Nikt ci nie uwierzy.

- A gdybym miał zdjęcia?

- Fotomontaż oczywiście. Bardzo nieudolny fotomontaż. Nagonka prasowa na fałszerza Pawła Dańca. Aresztowanie hochsztaplera i nacią­gacza Pawła Dańca. Osadzenie w zakładzie zamkniętym wariata Pawła Dańca. Taki byłby finał tej wyprawy. Ale szukałeś mnie, dlatego pokażę ci mimo wszystko to miejsce. Zrobisz co zechcesz.

Następnego dnia rankiem wyciągnąłem rękopis hrabiego.

Moim oczom ukazała się Arka. Tkwita jednym końcem zagrzebana w śniegu...

Obudził się także Guś. Przeciągnął się, po czym wstrzyknął sobie kolejną ampułkę. Zauważyłem, że jego ramię było pokryte śladami ukłuć.

- Znów mamy dzień - powiedział.

- Dzień dobry.

- Komu dobry, temu w drogę czas - uśmiechnął się. - Zjedzmy śniadanie. Dziś nie będzie postoju na obiad.

Wyszedł przed jaskinię i zawołał mnie. Powietrze było cudownie kla­rowne. Tęcza cięła niebo.

- Tęcze Araratu - powiedział. - Zapamiętasz je do końca życia. Zawsze będziesz chciał tu wrócić, żeby napawać się ich widokiem.

Wyrzucona kostka termitu musiała w nocy rozpalić się na nowo, bo obecnie koło wejścia do jaskini błyszczało małe okrągłe jeziorko stopio­nego granitu. Dotknąłem ręką skały. Była ciągle gorąca.

- Dobra rzecz - mruknął Guś. - I dobry dzień na szukanie Arki.

Przeciągnął się aż zatrzeszczało mu w stawach. Wróciliśmy do jaskini. Wyciągnął z plecaka puszki z wojskowymi racjami żywnościowy­mi. Mięso, kompot, krakersy, ciasto podobne do bajaderki oraz kilka krążków czegoś, co nazywał smarowidłem do krakersów. Posilaliśmy się w milczeniu. Po śniadaniu wyjął pudełko i przeliczył pozostałe ampułki.

- Wystarczy? - zainteresowałem się. - Trochę mało, jeśli...

- To nie insulina - uspokoił mnie. - To morfina. Na takiej wysoko­ści działa znacznie silniej. Zgadnij teraz, po co prowadziliśmy ludzi do Arki. Zamyśliłem się.

- Jeśli nie dla osobistych korzyści, to może z przyczyn religijnych?

- Jestem ateistą. Ale akurat to, że cię prowadzę, to wyjątek od regu­ły. Po prostu skoro mnie szukałeś czuję się w pewien sposób zobowiąza­ny. Ale dawniej?

- Powiedz mi.

- Wy Polacy mieliście rozbiory. Co jednoczyło ludzi? Co pozwalało im mieć nadzieję na lepszą przyszłość?

- Poczucie wspólnoty językowej i religijnej. Świadomość, że jeste­śmy jednym narodem. Guś uśmiechnął się.

- Wasi chłopi nie mieli o tym pojęcia, a szlachta w większości podli-zywała się okupantowi, żeby tylko zachować majątki. Owszem, istnieli patrioci, ale obowiązywała selekcja negatywna. Największe zagęszczenie Polaków mających jakieś pojęcie o obowiązkach wobec ojczyzny występowało na wschód od Bajkału. Drobni sprzedawczycy przejmowali po­zostawione w kraju ziemie. Myślisz, że u nas było inaczej? Podbijała nas Turcja. Niewoliła Rosja. Ormiańscy książęta przechodzili na islam i na prawosławie. Wyrzekali się języka przodków. Najlepsze jednostki ucho­dziły na emigrację. W diasporze żyje w tej chwili osiemdziesiąt procent narodu. Grozi nam to samo co Żydom. Gdy zechcemy kiedyś wrócić do ojczyzny może się okazać, że już jej nie mamy. Wracam do pytania: dla­czego prowadziliśmy ludzi do Arki?

- Żyliście u stóp Araratu. Arka miała być dla was symbolem zjed­noczenia?

- Tak planowaliśmy. Wszyscy wyznawcy islamu zobowiązani są udać się co najmniej raz w życiu na pielgrzymkę do Mekki i okrążyć święty kamień ukryty w Kaabie. Arabowie i inni wyznawcy islamu toczą ze sobą wojny, ale pielgrzymka jest elementem integrującym. Pozwala przerzu­cić most ponad podziałami i jednoczy świat muzułmański w walce z inny­mi ludami. Moi przodkowie pomyśleli, że można by walczyć o zachowa­nie tożsamości w ten właśnie sposób. Niech Ormianie wędrują na stoki Araratu do Arki. Niech wracają w doliny i opowiadają co widzieli. Niech każdy Ormianin patrzący na świętą górę wznoszącą się na terytorium opanowanym przez imperium osmańskie poczuje w żyłach ogień walki. W gruncie rzeczy Rosja była zbyt słaba, by toczyć z nami wojnę. Oddzie­lała nas Gruzja, wojownicze plemiona Iczkerów, Osetyjczyków i Czeczeńców. Nasze powstanie miałoby sens. W XVIII wieku, kiedy wpływy rosyjskie nie były jeszcze tak silne, a Turcja nie była aż taką potęgą. Póki toczyły się tam wojny haremowe, mogliśmy odbierać co nasze. Niestety mało kto zrozumiał ten prosty plan. W ubiegłym wieku właściwie musie­liśmy przyjąć opiekę Rosjan, żeby nie rozdeptała nas Turcja. Gdy w 1915 ramię Rosji osłabło, po tamtej stronie doszło do pogromu. Rosja szukała od dawna pretekstu dla zajęcia tych terenów.

- Jak również cieśnin Bosfor i Dardanele.

- Właśnie. Niestety w 1915 roku Rosjanie byli zbyt słabi, choć mieli dobry pretekst. A potem zaczęła się nowa era. Podbili nas i wymordowali jedną trzecią narodu. Przez cały ten czas pobożni Ormianie docierali do Arki, ale było ich niewielu. Opowiadali o tym co widzieli, ale spotykali się z niedowierzaniem. Arka leżała zbyt wysoko i zbyt trudna była do niej droga. Wy mieliście łatwiej. Do klasztoru na Jasnej Górze mógł przyjść każdy.

Zamyślił się głęboko.

- Ararat wróci do Armenii. Za dwieście lat, za trzysta. Nasi chłopcy w Nagornym Karabachu dają z siebie wszystko. Rosja więcej nam nie zagrozi. Ta część Turcji może się wkrótce oderwać. Dokopiemy Azerom i zajmiemy się Kurdami.

- Czystki etniczne jak w Bośni?

- Żadne czystki etniczne - żachnął się. - Po prostu na początek poprosimy ich, żeby zwrócili nam co nasze. Mamy spisy własności ziem­skiej z 1915 roku. Odzyskamy pastwiska, a potem zobaczymy. Trzeba będzie odbudować zniszczone kościoły. Diaspora da pieniądze, tak jak Żydzi z całego świata wpłacają datki na Izrael. Nastaną nowe czasy. Na­sze czasy. W drogę. Weźmiesz to - rzucił mi ważący chyba ze dwadzie­ścia kilogramów pakunek.

Założyłem go na plecy. Ruszyliśmy pod górę. Altimetr wkrótce po­kazał wysokość prawie czterech tysięcy metrów ponad poziom morza. Oddychało się coraz gorzej. Wreszcie musieliśmy porzucić żleby i prze­nieść się na granie. Wspinaczka stała się dużo cięższa. Dolinami schodzi­ły języki lodowca. Ciepłolubne porosty oblepiały skały. Kamień kruszył się. Na niewielkiej wąskiej półce skalnej, na której urządziliśmy sobie krótki odpoczynek, leżały kolejne zwłoki przywalone głazami.

- Daleko jeszcze? - jęknąłem. Guś także wyglądał na wykończonego.

- Trochę przeliczyłem nasze siły - mruknął. - Za to w dół będzie ci łatwiej.

Popatrzyłem na rozciągające się wokoło przepaści i niespodziewanie spostrzegłem na lodowcu kilka kilometrów dalej i kilkaset metrów niżej grupkę ludzi. Pokazałem ich Gusiowi.

Wyjął z plecaka pistolet z celownikiem optycznym, ale zaraz opuścił broń.

- Właśnie doszedłem do wniosku, że zabijanie nie ma sensu - po­wiedział i wetknął go na miejsce.

- Zabijanie jest zawsze złe - potwierdziłem.

- Prawie zawsze - uśmiechnął się. - Jak nas dogonią, będziemy się martwili. Na razie pora w drogę. Chyba czeka nas kolejny nocleg w górach.

Niebawem drogę przecięła nam paskudna szczelina. Guś na jej wi­dok nieco się zdziwił.

- Musiała powstać podczas trzęsienia ziemi sprzed dwu dni - po­wiedział. - Trzeba będzie ją obejść.

Ruszyliśmy trawersem. Szczelina ciągnęła się na przestrzeni kilkuset metrów, ale cięła lodowce i granie jak potworna rana. Gdy znaleźliśmy się na szlaku po jej drugiej stronie zapadała już noc.

- Jeszcze trochę - mruknął Guś.

Opadł z sił tak bardzo, że musiałem go w pewnej chwili podtrzymy­wać. Ochłodziło się bardzo i kurtka kiepsko chroniła przed zimnem.

- Nie dam rady - mruknął. - Zanocujemy tutaj. Ulokowaliśmy się pod skalną ścianą.

- Zbuduj półkolisty murek z kamieni - polecił kładąc się na ziemi - żeby ciepło mogło się odbijać.

Nazbierałem kamieni i ułożyłem z nich coś w rodzaju murku. Wyszedł raczej fatalnie.

- Zamarzniemy - zauważyłem.

- Nie, ciepło będzie odbijać się od muru i od skały za nami - po­wiedział.

- Aż czego zrobimy ognisko? - zaciekawiłem się. - Nie widzę tu nic co może się palić. Mam maszynopis, ale to starczy na kilka minut. Wyjął z plecaka kostkę termitu wielkości pudełka od papierosów.

- Połóż i podpal. Jedyny szkopuł w tym, że będzie to widać w nokto­wizorach z odległości co najmniej dwudziestu kilometrów. Możemy wy­wołać panikę.

- Panikę?-zdziwiłem się. - Dlaczego? Raczej ściągniemy na sie­bie uwagę Admana. Pokręcił głową.

- Ach, nie. Temperatura rzędu czterech tysięcy stopni Celsjusza będzie wiązana raczej z działalnością wulkaniczną.

Zapaliłem kostkę. Wkrótce zrobiło się ciepło. Termit płonąc wydzie­lał silny blask. Skała zaczęła nas grzać także od spodu. Wokół kostki stała się szybko czerwona, a potem zauważyłem, że topi się. Termit stał w jeziorku lawy.

- Cała radość życia - mruknął. - Dobry wynalazek.

Obudziłem się nad ranem. Wynalazek epoki lotów kosmicznych wy­palił się. Nad spękaną, przepaloną skałą stał słup pary. Padał śnieg. Guś potrząsnął głową, żeby się obudzić.

- Jeszcze jeden dzień - mruknął. - Nie widać gdzieś naszych dro­gich myśliwych?

Rozejrzałem się po okolicy. Spadła cienka warstewka śniegu. Każdy ślad byłby na nim dobrze widoczny.

- Chyba jest czysto - powiedziałem.

Zjedliśmy śniadanie. Puszkowinę na zimno. Guś nie robił sobie za­strzyku.

- Morfina bardzo osłabia - powiedział. - Zrobię, jak będziemy na miejscu.

- Co ci jest? - zapytałem.

- Nieoperacyjne - mruknął i zamilkł. - Dlatego przyjechałem tutaj. Nie widziałeś tęczy?

- Nie. Zresztą to chyba niecodzienne?

- To taka miejscowa anomalia pogodowa. W nocy chłodne powie­trze skrapla się na górze. Rano woda spływa i rozbijając się o skały daje ten właśnie efekt. Nie było, to szkoda. Wyruszamy.

Wlekliśmy się bardzo wolno. Skały pokryte śniegiem były śliskie i szybko skostniały mi palce, bo nie pomyślałem w Warszawie, że będą potrzebne rękawice. Znów kawałek drogi musieliśmy pokonać wspina­jąc się po zardzewiałych klamrach na ścianę skalną. Altimetr pokazał cztery tysiące metrów.

- Już właściwie jesteśmy - powiedział mój przewodnik. - Diabli by wzięli ten śnieg. Łatwiej będzie nas tropić.

- Sądzisz, że jeszcze nas ścigają?

- Jestem o tym przekonany. Znam Admana.

Pokonaliśmy jeszcze jedną, na szczęście niską, ściankę skalną i za­trzymaliśmy się u wylotu wąskiej szczeliny. Jej dnem płynęła woda, ale teraz zamarzła.

- Tu nie jest głęboko, ale nie wiem, na ile lód jest mocny - powie­dział. - Odpocznijmy.

Siedliśmy na kamieniach.

- Jak wyobrażasz sobie Arkę? - zapytał.

- Pewnie pokażesz mi stos spetryfikowanego drewna rozwłó-czonego przez lodowiec. Albo formację geologiczną z łupków z odciska­mi trzeciorzędowych roślin i powiesz, że to skamieniałe szczątki Arki...

- No, trzeba wstawać - uśmiechnął się.

Ruszyliśmy naprzód. Lód był dość mocny, ale i tak szliśmy głównie po wystających z potoku kamieniach.

- No to patrz - mruknął Guś.

Wyszliśmy zza skały. Naszym oczom ukazała się rozległa kotlinka o stromych ścianach. Typowy wysokogórski cyrk lodowcowy. Lodowiec spełzający ze szczytu góry cofnął się, uwalniając przeszło połowę doliny. Wyciekająca spod niego woda utworzyła spory staw. Z lodowca wysta­wała Arka.

Wpatrywałem się zdumiony. Statek wielkości transatlantyku wyko­nany z drewna jednym końcem wrośnięty w lodowiec. Drugi koniec na wpół zatopiony tkwił w stawie. Zatkało mnie zupełnie.

- Robi wrażenie, no nie?

- Nie sądziłem, że to tak wygląda.

- Nikt nie sądzi aż zobaczy. Do tej pory nie wierzyłeś, że to zoba­czysz.

Ruszyliśmy. W zamarzniętym błocie na brzegu jeziora odbite były ślady stóp obutych w ciężkie wojskowe buty.

- Robinson znalazł na brzegu morza ślad ludzkiej stopy - mrukną­łem.

- To nie są stopy Piętaszka - powiedział Guś z trzaskiem odbez­pieczając pistolet.

Minęliśmy wygasłe ognisko, otoczone wiankiem pustych puszek.

- Kurdowie? - zaciekawiłem się. Skinął głową.

Weszliśmy na zamarzniętą taflę jeziora, ale lód pękał nam pod noga­mi i musieliśmy się cofnąć.

- Wejdziemy przez lodowiec - polecił.

- Co zrobimy, jeśli nas zaskoczą? Uśmiechnął się potrząsając pistoletem.

- Zabijemy tylu, ilu zdołamy. Można byłoby wprawdzie podłożyć kostkę termitu w wąwozie i stopić lód, ale obawiam się, że to zatrzymało­by ich na krótko.

Lodowiec był mocno zniszczony, wdrapaliśmy się na niego bez więk­szego problemu. Niebawem stanęliśmy na pokładzie Arki. Deski, które niegdyś dopasowano bardzo dokładnie, spaczyły się, a częściowo zgniły. Trzeszczały pod nogami. Miejscami porastał je zielony mech, a gdzienie­gdzie znaczyły plamy porostów.

- Powinniście opylić to wszystko jakimś środkiem grzybobójczym, bo jeszcze kilkadziesiąt lat i załamie się - powiedziałem.

- Grzyby znikną jeszcze dzisiaj. Na zawsze - uśmiechnął się. Nie podobał mi się jego uśmiech.

- Rzuć to tutaj - gestem wskazał pakunek na moich plecach. - Gdy stąd wyjdziesz musisz udać się tam - wskazał gestem sterczący z lodu potężny skalny występ. - Rozpakujesz i domyślisz się, co dalej robić. A może i nie domyślisz się. Trzeba dać górze szansę, choć ty jesteś dobrym człowiekiem, więc przeżyjesz. Widziałem jak strzelałeś ostrożnie, żeby nie zabijać wielbłądów. Inny na twoim miejscu strzelałby do ludzi.

Rzuciłem ciężar tam gdzie stałem. Przez właz weszliśmy do wnętrza. Górny pokład Arki był wielkości hali sportowej, choć znacznie niższy. Przez liczne dziury w podłodze widać było niższe pokłady. Na podłodze leżały podłużne zawiniątka opakowane w szare płótno.

- Pochówki - wyjaśnił spokojnie. - Pobożni Ormianie, Grecy i Kurdowie spoczywają na pokładzie Arki w oczekiwaniu sądu ostatecz­nego.

- Zapewne członkowie twojej rodziny także?

- Ależ nie. Ci, którzy nie spoczywają na cmentarzu w Nowym Jor­ku, pogrzebani zostali w Erewaniu.

- Strażnicy Arki powinni...

- Wiemy, co powinniśmy. Poza tym nie jesteśmy już strażnikami. Ja jestem ostatnim przewodnikiem, ty ostatnim klientem, to zamknięty roz­dział. Czterysta lat historii mojej rodziny. Czterysta zmarnowanych lat. Nic przez to nie osiągnęliśmy -klepnął ścianę. - Ormianie nie znaleźli nowego miejsca kultu i nie zjednoczyli się. My też nie zdobyliśmy władzy. Można mieć dobre pomysły, a czasami realizacja zupełnie nie wychodzi. Tak jest i tym razem. Nie sposób wszystkiego przewidzieć.

Czułem się dziwnie. Nie mogłem uwierzyć w to, gdzie się znajduję.

- To takie nierzeczywiste - powiedziałem. - Powinienem czuć religijne uniesienie, a tymczasem...

- Spokojnie, po prostu nie uwierzyłeś jeszcze w to, co widzisz - uspokoił mnie.

Usiadł na podłodze i wyjął z kieszeni pudełko. Zastrzyknał sobie dwie ampułki morfiny. Pudełko z resztą narkotyku i strzykawkami odłożył obojętnie na bok. Narkotyk zadziałał i ból zniknął z jego twarzy. Wyglądał bardzo sympatycznie. Zastanawiał się jeszcze chwilę, a potem zastrzyknął sobie pozostałe dwie ampułki.

- Zabijesz się - ostrzegłem go, gdy wkuwał sobie igłę w żyłę. - Dwie to już za dużo.

- Ach, nie. Dochodziłem do trzech. Zresztą co to za życie. Parę go­dzin mniej czy więcej...

Postanowiłem, że poczekam i jeśli umrze pogrzebię przynajmniej jego ciało.

- Czas na ciebie - powiedział. - Do zobaczenia.

- Nie pozwolisz mi trochę się tu rozejrzeć? Pokręcił głową.

- Ty już i tak zbyt wiele widziałeś, Pawle. Nie idź za mną.

Ruszył w głąb pomieszczenia, a potem usłyszałem jak jego stopy stu­kają po schodach, gdy schodził gdzieś niżej. Poczułem się dziwnie oszo­łomiony. Gdzieś w dole zabłysło jaskrawe światło. Po chwili drugie i trze­cie. Termit? Ten wariat podpalił Arkę! W pierwszej chwili chciałem rzu­cić się na dół, ale zaraz zatrzymałem się. Nie miałem czym tego ugasić. Cztery tysiące stopni Celsjusza. Zaczęło robić się ciepło. Z dołu buchnę­ły kłęby dymu. Wybiegłem na pokład. Porwałem pakunek i zbiegłem na dół nad staw. Usiłowałem dojrzeć Gusia przez szpary w kadłubie, ale widziałem tylko kilkadziesiąt jaskrawych punktów na różnych wysoko­ściach. Płomienie przegryzły się przez pokład. Zakląłem. Nie miałem aparatu fotograficznego. Cofnąłem się jeszcze dalej. Upał stawał się nie do wytrzymania. Płomienie przegryzły już burtę statku. Smoła wyciekła strugą spod dachu i z sykiem zatonęła w wodzie. Nad Arką unosił się wielki słup smolistego dymu. Stałem cztery metry od burty, ale żar stawał się tak straszny, że musiałem cofnąć się jeszcze dalej. Ormianin naszpi­kował Arkę kilogramami termitu. Bladoniebieskie płomienie strzeliły na wszystkie strony. Podniosłem z ziemi pakunek i zarzuciwszy go na plecy odszedłem jeszcze kawałek. Obejrzałem się. Adman Sahar i jego ludzie stali u wylotu szczeliny. Na mój widok pomachali radośnie kałasznikowami. Rzuciłem się do ucieczki po lodowcu.

W czerwonych beretach trenowaliśmy karabinami do paintballu. Cza­sami robiliśmy tak, że jeden z nasz uciekał, a dziesięciu lub dwunastu żołnierzy usiłowało go trafić żelatynowymi pociskami z farbą. To było podobne, tyle tylko, że oni mieli prawdziwą broń. Koło Arki topił się gwałtownie lód, strumienie wody wpadały do wnętrza i z sykiem ulatywały w niebo w postaci pary, nie zdążywszy nawet dotknąć żaru. Wspinałem się po porowatym lodzie. Ludzie Admana szli wolno, nie spiesząc się. Zauważyli już z pewnością, że nie mam broni i niezbyt mam dokąd uciec. Zdziwiło mnie, że zupełnie obojętnie mijają płonącą Arkę. Wreszcie sta­nąłem za skalnym występem. Otaczał mnie popękany lodowiec. Przed sobą widziałem przepaść.

„Tysiąc dolarów za Dańca. Żywego lub martwego. Lepiej mart­wego - przyszło mi na myśl. - A może w pakunku jest jakaś broń?"

Rozsupłałem rzemień, którym był związany. Wewnątrz znajdował się kłąb materiału, przypominający w dotyku ortalion. Namiot? Wyciągną­łem go w całości. Kłąb materiału, kłąb linek i dziwna uprząż. Paralotnła!

Przypomniał mi się wykładowca z wojska, który mówił nam o spado­chronach. Nie lubił paralotni i niczego nas o nich nie nauczył. Zapiąłem uprząż. Rozrzuciłem materiał. Powiał wiatr i linki napięły się, a czasza się wypełniła. Strzepnąłem linkami likwidując załamania materiału. Wiatr pociągnął mnie z nieoczekiwaną siłą. Ustawiłem się trochę lepiej i sko­czyłem. Uniosłem się w górę. Skała uciekła w dół i przez dłuższą chwilę walczyłem z nagłym atakiem lęku wysokości. Kurdowie zmaleli do roz­miarów mrówek. Echo przyniosło huk wystrzałów. Jedna kula przebiła powierzchnię czaszy, ale wkrótce znalazłem się poza zasięgiem kuł. Opa­dałem łagodnie ściągając linki. Zawirowania powietrzne wokół góry pa­rokrotnie groziły mi rozbiciem o skały. Wreszcie po dwu godzinach lotu osiadłem na równinie Arakesz, nieco na zachód od Doliny Świętego Ja­kuba. Zwinąłem starannie paralotnię i schowałem ją do worka. Obejrza­łem się. Odnalazłem miejsce, gdzie płonęła Arka. Nieco poniżej szczytu widać było cienką strużkę dymu i pary.

- To by było na tyle - mruknąłem.

Ruszyłem spokojnym krokiem w stronę Igdiru. Jakieś dwa kilometry dalej usłyszałem warkot silnika ciężarówki.

- Może będzie okazja do podjechania - mruknąłem stając na po­boczu drogi.

Kiedy jednak zdezelowany studebaker wyłonił się zza pagórka, za­nurkowałem natychmiast w krzaki. Biegnąc przeklinałem własną głupo­tę. Adman z całą pewnością miał radiostację. Gdy mu tak zręcznie wy­frunąłem, zawiadomił kumpli. Wypatrzeć paralotnię na niebie nie było trudno. W krzakach słychać było nawoływania tropiących mnie. Paro­krotnie usłyszałem suche trzaski wystrzałów karabinowych. Porzuciłem paralotnię. Pościg słyszałem teraz ze wszystkich stron. Otoczyli mnie i przeczesywali zarośla. Nieoczekiwanie zauważyłem dużą norę jakiegoś zwierzęcia, może nawet wilka, wydrapaną w czarnej glebie na stoku niewielkiej kotlinki. Wczołgałem się w nią nogami do przodu. Rękoma zawaliłem wejście. Na szczęście nora była opuszczona. Leżałem na wpół przysypany. Wygrzebałem sobie tylko niedużą dziurę do oddychania i nasłuchu. Ścigający mnie przebiegali kilkakrotnie w pobliżu wrzeszcząc i klnąc.

„Zachciało się Panu Samochodzikowi przygód - pomyślałem. - Znajduje zeszyt hrabiego, ale wysyła mnie. Wpadają jego krewni i to ja muszę ich niańczyć. Porywają nas Kurdowie, a ja muszę opracowywać plany ucieczki. Wreszcie wpada szef z wizytą i znowu to ja muszę go wyciągać z opresji. A teraz..."

Odgłosy polowania ucichły. Poczekałem do wieczora i wyczołgałem się z nory. Szedłem kierując się gwiazdami, potem wzeszedł księżyc zale­wając równinę swoim blaskiem.

Nad ranem dotarłem do barakowozu koło wzgórza Tendurek. Zapu­kałem. Otworzył mi Selim.

- O rany! - powiedział na mój widok.

ZAKOŃCZENIE

- I tak się to zakończyło - podsumowałem. Szef westchnął i rozparł się wygodniej w fotelu za biurkiem. Za oknami ministerstwa po zalanym słońcem ulicach ociężale drep­tali ludzie.

- A więc Arka przestała istnieć i co gorsza nie ma żadnych dowo­dów na to, że kiedykolwiek istniała? - zapytał Jacek.

- Tak sądzę. Pozostało może trochę spalonych bali na dnie jeziora. Chociaż przy czterech tysiącach stopni Celsjusza nie liczyłbym na to. Wytopiło i odparowało lód aż do skały.

- Szkoda, że nie zabrałeś, wujku, ani kawałka drewna - powie­działa Zosia.

- Gdy o tym pomyślałem, Arka płonęła. Nie mogłem już podejść. A nigdzie wokoło nie było ani szczapy. Wyzbierali je poprzedni pielgrzy­mi.

Niespodziewanie zadzwonił telefon. Pan Tomasz podniósł słuchawkę.

- Gość do mnie? Proszę go wpuścić.

- Kto to? - zaciekawiłem się.

Drzwi otworzyły się i do gabinetu wtargnął Józef Paczenko.

- Ha, naukowcy - powitał nas. - No i jak tam było na Araracie? - zaciekawił się patrząc na mnie. - Ciekawszych przygód niż moje i tak wam nie było dane przeżyć.

- Widziałem Arkę - powiedziałem.

Uśmiechnął się szczerząc żółte zęby.

- No to jest nas dwu. Ale ja nie o tym.

Pogrzebał w torbie i wyciągnął kawał białego niegdyś płótna. Odwi­nął go i naszym oczom ukazał się kawałek deski z pociemniałego drew­na. Po jednej stronie oblepiała je smoła.

- A czegoś takiego kawałka nie przywiózł? - dziobnął mnie kości­stym palcem w pierś.

- Mamy próbkę - ucieszył się pan Tomasz. Gość przełamał deskę na pół.

- Dla was połowa. Reszta się przyda - schował swoją część do ple­caka. - To teraz zrobicie testy na wiek?

- Chodźmy - poderwał się pan Tomasz. - Jedziemy do Instytutu Archeologii.

No i pojechaliśmy. Laboratorium Dendrochronologii nie wyglądało specjalnie imponująco. Nieduży pokoik, w którym z trudem zmieścili­śmy się w piątkę. Szlifierka, zamrażarka, kamera cyfrowa i komputer. Doktor Malinowski uśmiechnął się gdy przedłożyliśmy mu naszą prośbę.

- Mogę wam określić wiek od ręki, ale tylko w przybliżeniu - po­wiedział. - Dokładne ustalenie chronologii tego kawałka potrwa kilka miesięcy.

- Może być w przybliżeniu - uspokoił go pan Tomasz.

Doktor wziął szczypcami próbkę i zanurzył ją na chwilę w ciekłym azocie. Następnie położył na szlifierce i unieruchomił zaciskiem. Włą­czył maszynę. Piła taśmowa odcięła cienki plaster drewna, ponownie za­mroził go i przeszlifował. Następnie położył tak przygotowaną próbkę na płycie skanera i włączył komputer. Na ekranie pojawiło się odwzoro­wanie słojów drewna. Wystukał komendę.

- Ustalam sekwencje - powiedział. - Mamy tu przeszło trzydzie­ści pierścieni, więc chyba nie będzie problemu z ustaleniem wieku. Po­czekajcie obok w gabinecie.

Siedzieliśmy przy stole. Po chwili przyniósł nam wydruk.

- Słoje pochodzą z lat 1567-1599 - odczytał pan Tomasz. - Pasu­ją do drzew wyrosłych na południowych stokach Kaukazu.

- Naszej ery? - zdziwiła się Zosia. Kiwnął głową.

- Tak podejrzewałem - warknął Józef Paczenko. - Ja jestem za stary cieśla, żeby mnie nabrać na taką atrapę.

- Więc to nie była prawdziwa Arka? - zmartwił się Jacek.

- Nie. To była szesnastowieczna ormiańska atrapa - wyjaśnił szef.

- Powinienem sam był się tego domyślić - mruknąłem.

- To znaczy, że wszystkie wzmianki o odnalezieniu...

- Dotyczyły właśnie tego statku. Guś wiedział, że nadchodzi nowa epoka. Wiedział, że nie może dopuścić do jego odnalezienia, bo wtedy łatwo zdołano by ustalić faktyczny wiek znaleziska.

- Ale szesnastowieczna konstrukcja...

- Chciał uratować honor swojej rodziny - powiedziałem. - Nie­stety, to mu się nie udało. Spalił Arkę, ale została próbka...

- A prawdziwa Arka? - zapytała Zosia. - Przecież musi gdzieś być!

Uśmiechnąłem się.

- Może chcesz wrócić i jej poszukać? - zaproponowałem. Zamyśliła się.

- Może kiedyś...



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
PS 26 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginiony Pociąg
PS 63 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Mumia Egipska
PS 31 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginione Poselstwo
PS 44 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Czarny Książę
PS 50 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Brązowy Notes
PS 24 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Tajemnice Warszawskich Fortów
PS 36 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zagubione Miasto
PS 47 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Więzień Jasnej Góry
PS 42 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Ikona z Warszawy
PS 56 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Adam z Wągrowca
PS 33 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Łup Barona Ungerna
PS 28 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Sekret Alchemika Sędziwoja
PS 39 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Wynalazek Inżyniera Rychnowskiego
20 Pan Samochodzik i Arka Noego Tomasz Olszakowski
Andrzej Pilipiuk (Tomasz Olszakowski) Pan Samochodzik i Arka Noego
20 Pan Samochodzik i Arka Noego
Pan Samochodzik i Arka Noego
PS 40 Oszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Potomek Szwedzkiego Admirała

więcej podobnych podstron