Showalter Gena Władcy Podziemi Mroczna noc wersja uzupełniona



Mroczna

Noc

Gena Showalter



Lordowie Świata Podziemnego








Uzupełnienie i poprawki: Mikka



Lordowie Świata

Podziemnego

owniczek postaci i terminów

[Aktualny w części: „Mroczna Noc”]



POSTACIE:

Aeron - Strażnik Gniewu

Amun - Strażnik Tajemnic

Anya - (Mniejsza) Bogini Anarchii.

Ashlyn Darrow – Ludzka kobieta z nadnaturalną zdolnością słyszenia wszelkich rozmów, jakie kiedykolwiek odbyły się w danym miejscu.

Baden - Strażnik Nieufności (nie Żyje)

Cameo - Strażniczka Boleści. Jedyna kobieta wśród wojowników.

Kronos – Król Tytanów.

Danika Ford – Ludzka kobieta.

Gideon - Strażnik Kłamstw

Kane - Strażnik Katastrofy

Lucien - Strażnik Śmierci, przywódca wojowników z Budapesztu.

Maddox - Strażnik Furii

Pandora – Nieśmiertelna wojowniczka, kiedyś strażniczka dimOuniak (nie żyje)

Parys - Strażnik Rozpusty

Reyes - Strażnik Bólu

Sabin - Strażnik Zwątpienia, przywódca wojowników z Grecji.

Strider - Strażnik Klęski.

Torin - Strażnik Zarazy






Terminy:

Przynęty – Ludzkie kobiety, wspólniczki Łowców.

dimOuniak – puszka Pandory

ŁowcyŚmiertelni wrogowie Lordów Świata Podziemnego.

Lordowie Świata Podziemnego – Dawni wojownicy greckich bogów, teraz skazani na trzymanie w swoich ciałach demonów.

Tytani – Aktualni władcy Olimpu.

Grecy – Poprzedni władcy Olimpu, teraz uwięzieni w Tartarze.

Hydra – Wielogłowy wąż z zatrutymi kłami.






Witam 

Oto obiecana, uzupełniona wersja „Mrocznej nocy” zgodnie z obietnicą. Mam nadzieję, że spodoba wam się jeszcze bardziej historia Maddoxa i Ashlyn, gdy przeczytacie ją bez zbędnej cenzury i uproszczeń (mnie podobała się bardzo).

Niektóre sceny, fragmenty – zmieniły się całkowicie, więc polecam uważną lekturę. Starałam się jak mogła, ale nie na wszystko starczyło mi siły i cierpliwości, ale wiele scen (dobra, przyznaję – moich ulubionych ;)) zyskało na wyrazistości i przestały śmieszyć przesadną patetycznością tekstu.

Życzę Wam miłej zabawy przy czytaniu i pozdrawiam.

Mikka



1

Śmierć przychodziła każdej nocy, powolna, bolesna. Rano Maddox budził się ze świadomością, że znowu będzie musiał umierać. Oto najgorsze przekleństwo, mająca trwać po wiek wieków kara.

Przesunął językiem po zębach. Gdyby tak mógł wrazić ostrze w gardło wroga... Czas płynął opieszale; słyszał w głowie jego ciurkanie, jak tykanie zegara odliczającego kolejne minuty, naigrawającego się z jego cierpienia.

Jeszcze trochę i poczuje ból przeszywający żołądek. Cokolwiek by zrobił, cokolwiek powiedział, nic nie mogło tego odmienić. Wiedział, że śmierć przyjdzie tak czy tak.

- Przeklęci bogowie - mruknął, zwiększając prędkość mechanizmu do podnoszenia ciężarów.

- Wszyscy to sukinsyny - zawtórował mu głos zza pleców.

Maddox ćwiczył dalej. Po co Torin się wtrąca? Co robi na siłowni? Do diabła z nim. W górę. W dół. W górę. W dół. Ćwiczył od dwóch godzin, grzmocił worek treningowy, katował się na bieżni mechanicznej, teraz przyszła kolej na ciężary. Spływał potem, był wyczerpany fizycznie, ale nie mógł się uwolnić od udręki, nastrój miał coraz gorszy, coraz mroczniejszy.

- Nie powinieneś tu przychodzić - warknął.

- Nie chciałem przeszkadzać - z westchnieniem oznajmił Torin - ale coś się wydarzyło.

- To się tym zajmij. Spróbuj. Na mnie nie licz. Nie pomogę ci. - W ostatnich tygodniach byle drobiazg doprowadzał go do furii. Mógłby zabić każdego, kto akurat znalazł się w pobliżu, nawet przyjaciela. Nie, nie nawet. Najchętniej wymordowałby przyjaciół. Nie chciał, nie zamierzał, ale stawał się bezradny wobec miotającej nim potrzeby starcia na miazgę Bogu ducha winnego nieszczęśnika.

- Maddox...

- Jestem na krawędzi, Torin. Nie miałbyś ze mnie żadnego pożytku. - Znał swoje ograniczenia. Miał tysiące lat, żeby dobrze je poznać. Tak, tysiące lat minęło od tamtego przeklętego dnia, kiedy bogowie do wypełnienia zadania, które on powinien wypełnić, wybrali kobietę.

Pandora była silna, sławiono ją jako najsilniejszą z wojowniczek, ale on był silniejszy. Sprawniejszy. Bardziej się nadawał. A jednak uznano, że jest zbyt słaby, by strzec dimOuniak, świętej puszki, w której zamknięte były demony tak potężne, tak złowrogie, że moce piekielne przy nich bladły.

Jakby Maddox nie potrafił ich ustrzec. Spotkał go straszliwy afront. Nie tylko jego, ale i wszystkich wojowników, którzy z oddaniem walczyli dla króla bogów. Ich rzemiosłem było zabijać, ich służbą strzec i chronić. Do nich należała piecza nad puszką, a jednak nie zostali wybrani. Nie mogli puścić w niepamięć tak sromotnego upokorzenia.

Tamtej nocy, kiedy wykradli Pandorze puszkę i uwolnili hordy demonów, chcieli po prostu dać nauczkę bogom. Nie mogli zrobić nic głupszego. Niczego nie dowiedli, na domiar złego puszka gdzieś się zawieruszyła w zamieszaniu i nie pojmali żadnego złego ducha. Zapanował chaos, świat pogrążył się w mroku, w końcu król bogów rzucił klątwę na swoich wojowników. Od tego dnia każdy z nich miał nosić w sobie demona.

Dobrze obmyślana kara. Powodowani pychą spuścili złe moce z uwięzi, więc teraz musieli żyć z nimi na co dzień.

Maddoksowi przypadła Furia. Zrosła się z nim, jej obecność stała się czymś tak oczywistym jak oddychanie czy bicie serca. Nie mógł już funkcjonować bez demona, demon nie mógł funkcjonować bez niego. Człowiek i demon spleceni w jedno - dwie połówki nierozdzielnej całości.

Od samego początku Furia popychała Maddoxa do czynów mu nienawistnych, a on je spełniał. Usłuchał nawet wówczas, gdy musiał zabić kobietę, zgładzić Pandorę...

Zacisnął kurczowo palce na sztandze. Z czasem nauczył się panować nad najgorszymi podszeptami demona, ale okupywał to nieustanną z nim walką. W każdej chwili mógł pęknąć, poddać się.

Dałby wszystko za jeden dzień spokoju. Dzień bez dręczącej potrzeby zadawania bólu, czynienia krzywdy innym. Bez toczenia wewnętrznej walki z samym sobą. Dzień bez udręki. Bez umierania. Dzień spokoju...

- Nie powinieneś tu przychodzić, Torin. Narażasz się. Idź już. - Zamocował sztangę w uchwytach i usiadł. - Tylko Lucien i Reyes mogą się do mnie zbliżać, kiedy nadchodzi koniec. - Mogli się zbliżać, bo byli tak samo uwikłani jak Maddox. I jak on bezsilni wobec swoich demonów.

- Została jeszcze godzina. - Torin rzucił Maddoksowi ręcznik. - Zaryzykuję.

Maddox chwycił ręcznik i otarł twarz.

- Woda. - Butelka zmrożonej wody poszybowała w jego stronę, zanim zamknął usta. Złapał ją w locie, wypił całą zawartość i spojrzał na Torina: czarny strój, rękawiczki, zawsze tak się nosił, jasne włosy spływające na ramiona, zmysłowa twarz, która wprawiała w zachwyt śmiertelniczki. Nie domyślały się, że widzą diabła w skórze anioła, chociaż powinny, tyle w nim było lekceważenia i pogardy dla innych. Do tego zły błysk w zielonych oczach wskazywał na kogoś, kto wyrwie ci serce z piersi, zanosząc się śmiechem. Albo będzie naigrawał się z ciebie, kiedy w swojej naiwności będziesz próbował go unicestwić.

Musiał się śmiać, jeśli miał znieść swój los. Jak oni wszyscy, potępieńcy z budapeszteńskiej twierdzy. Wprawdzie jak Maddox nie umierał co noc, ale nie mógł dotknąć żadnej żyjącej istoty, nie zarażając jej.

Torin nosił w sobie demona Zarazy.

Od ponad czterystu lat nie zaznał pieszczoty kobiety. Dowiedział się, co to znaczy, kiedy zdjęty pożądaniem przesunął dłonią po policzku dziewczyny, która mu się spodobała. Jedno niewinne muśnięcie sprowadziło zarazę, która zabiła i dziewczynę, i zdziesiątkowała nieprzeliczone wsie.

- Poświęć mi pięć minut, o więcej nie proszę - powiedział tonem nieznoszącym odmowy.

- Myślisz, że czeka nas dzisiaj kara od bogów? - Mad-dox puścił mimo uszu prośbę Torina. Udając, że nie słyszy, nie musiał odmawiać i cierpieć potem wyrzutów sumienia.

Torin westchnął.

- Każda minuta naszego życia jest karą.

Maddox uśmiechnął się cierpko. Karzcie mnie, karzcie, dranie, dla waszej uciechy, pomyślał. Może wreszcie skończy się moja męka.

Wątpił, by bogowie robili sobie wiele z jego wezwań. Kiedy rzucili już na niego przekleństwo śmierci, przestał ich obchodzić, nie docierały do nich błagania o przebaczenie i odpuszczenie winy. Na darmo składał obietnice, na darmo się z nimi układał.

Niczym już nie ryzykował, bo czy mogli go bardziej ukarać?

Było coś gorszego od wiecznego umierania? Pozbawiony wszystkiego, co dobre, co uczciwe, znosił stałą obecność Furii w swoim ciele, w duszy.

Zerwał się na równe nogi, wrzucił ręcznik i butelkę po wodzie do kosza, po czym podszedł do okna w półokrągłej wnęce na końcu sali, założył dłonie na kark, wyjrzał w noc.

Widział raj.

Widział piekło.

Widział wolność i więzienie, wszystko i nic.

Widział... swój dom.

Z posadowionej na szczycie wzgórza twierdzy roztaczał się widok na całe niemal miasto jarzące się różnokolorowymi światłami, na Dunaj, w którym przeglądało się aksamitne niebo, na pokryte białymi czapami drzewa u podnóża gmaszyska. W powietrzu kołowały płatki śniegu noszone tam i sam powiewami wiatru.

Twierdza dawała jej mieszkańcom namiastkę prywatności, poczucie odosobnienia. Tutaj nie musieli na każdym kroku odpowiadać na lawiny pytań: „Dlaczego się nie starzejesz?". „Dlaczego krzyczysz co noc?". „Dlaczego wyglądasz jak potwór?

Okoliczni trzymali się z daleka, czuli przed nimi respekt i coś na kształt zbożnej trwogi.

- Anioły... - słyszał pełne bojaźni szepty przy okazji rzadkich spotkań ze śmiertelnymi. Gdyby wiedzieli...

Paznokcie wydłużyły się, wbijały w parapet. Budapeszt miał w sobie majestatyczne piękno. Można w nim było znaleźć czar przeszłości i zupełnie współczesne uciechy, ale czuł się tu obco. Obco w dzielnicy wokół zamku, na ulicach, którymi wędrujesz od jednego klubu nocnego do drugiego, na targowiskach, gdzie handlują przekupki, w barach, gdzie kupczą ciałem prostytutki.

Może poczucie oddalenia zniknęłoby, gdyby mógł swobodnie zagłębić się w miasto, ale był uwięziony w twierdzy, zamknięty w niej na cztery spusty, jak kiedyś, przed tysiącami lat Furia zamknięta była w puszce Pandory.

Paznokcie wydłużyły się jeszcze bardziej, upodobniły do szponów. Na myśl o puszce zawsze wpadał w czarny nastrój. Rąbnij w ścianę, podszeptywała Furia, zniszcz coś. Bij, zabij. Jakże chciał wystąpić przeciw bogom, unicestwić ich. Jednego po drugim. Pościnać im głowy. Wyszarpać serca z piersi. Skończyć z nimi raz na zawsze.

Demon zamruczał z aprobatą.

Jasne, że Furia będzie mruczała, pomyślał z niesmakiem. Byle lała się krew, wszystko jedno czyja. Wobec takiej perspektywy zawsze mógł liczyć na poparcie bestii. Skrzywił się i znowu spojrzał w górę. Od dawien dawna miał ją za nieodłączną towarzyszkę, ale doskonale pamiętał tamten dzień. Szalejącą wokół rzeź, krzyki konających. I duchy z piekła rodem, ogarnięte gorączką mordu, pożerające niewinnych.

Dopiero kiedy Furia została zamknięta w jego ciele, stracił poczucie rzeczywistości. Nic już nie słyszał, nic nie widział. Ogarnęła go nieprzenikniona ciemność. Odzyskał zmysły, gdy trysnęła mu na pierś krew Pandory. Dotarło do niego, że zabił. Nie po raz pierwszy zabijał, i nie ostatni, ale nigdy przedtem, nigdy też potem, nie podniósł miecza przeciwko kobiecie. Koszmarny był to widok patrzeć, jak pada martwa. Koszmarna świadomość, że on zadał jej śmierć. Nadal nosił w sobie wyrzut, poczucie winy, wstyd i ból, których czas ani trochę nie złagodził.

Poprzysiągł sobie wówczas, że będzie starał się powściągać szaleństwa demona, ale było już za późno. Uniesiony gniewem Zeus rzucił na niego jeszcze jedną klątwę: codziennie o północy Maddox miał umierać tak, jak umierała Pandora, od sześciu pchnięć ostrzem prosto w żołądek. Różnica polegała na tym, że męka Pandory trwała ledwie kilka minut.

Jego będzie trwała całą wieczność.

Rozluźnij się, nakazał sobie, czując, jak wzbiera w nim agresja. Nie ty jeden cierpisz. Inni wojownicy też mają swoje demony, dosłownie i w przenośni. Torinowi przypadła Zaraza, Lucienowi Śmierć, Reyesowi Ból, Aeronowi Gniew, Parysowi Rozwiązłość.

Dlaczego on jej nie dostał? Szedłby do miasta, kiedy wola, brał kobietę, jaką tylko by chciał, chłonął każdy dźwięk, każdą pieszczotę.

Nigdy nie posuwał się tak daleko. Nie ufał sobie. W każdej chwili mógł przecież zawładnąć nim demon. A niechby się zdarzyło, że nie zdążyłby wrócić do twierdzy przed północą... Ktoś postronny zobaczyłby jego zbroczone krwią ciało, pochował go lub też, co gorsza, skremował.

Gdyby to mogło zakończyć jego mękę! Ale nie. Choćby go żywcem przypiekali na ogniu, choćby rzucił się z najwyższego okna twierdzy i roztrzaskał czaszkę, a mózg rozbryzgał się wokół, i tak znów by się obudził. Nic nie mogło położyć kresu katuszom.

- Od dłuższej chwili gapisz się przez okno. Nie jesteś ciekaw, co się stało? - wyrwał go z zamyślenia Torin.

- Ty ciągle tutaj?

Torin uniósł kruczoczarne, mocno kontrastujące z bielutkimi włosami brwi.

- Rozumiem, że twoja odpowiedź brzmi nie. Uspokoiłeś się przynajmniej?

Czy kiedykolwiek był spokojny?

- Tak spokojny, na ile to możliwe w moim przypadku.

- Przestań jęczeć. Chcę ci coś pokazać, a ty mnie nie zbywaj. Po drodze wytłumaczę, dlaczego zabieram ci czas. - Torin odwrócił się na pięcie i ruszył do wyjścia.

Maddox stał jeszcze przez chwilę przy oknie i patrzył za znikającym przyjacielem, który napomniał go, by przestał jęczeć. To prawda, jęczał, skomlał. Ciekawość i rozbawienie wzięły górę, dogonił Torina na korytarzu. Owiało go chłodne powietrze, wilgotne, pachnące zimą.

- O co chodzi?

- Wreszcie się zainteresowałeś. - Więcej Torin nie raczył powiedzieć.

- Jedna z twoich sztuczek... - Kiedyś Parys poskarżył się nieopatrznie, że brakuje mu towarzystwa kobiet, na co Torin zamówił kilkaset nadmuchiwanych lalek, zapełnił nimi całą twierdzę i plastikowe „damy" z usteczkami gotowymi do obciągania patrzyły na człowieka z każdego kąta.

Torin potrafił wyczyniać najdziwniejsze rzeczy, kiedy się nudził.

- Ciebie na pewno bym nie podpuszczał - mruknął, nie odwracając się do Maddoxa. - Strata czasu. Jesteś kompletnie wyprany z poczucia humoru.

Prawda, temu nie dało się zaprzeczyć.

Szli długimi korytarzami rozświetlonymi blaskiem łuczyw. Dom Potępionych, jak nazwał twierdzę Torin, zbudowano przed kilkuset laty. Wprowadzili tu mnóstwo ulepszeń, modernizowali, co się dało, ale i tak czas zrobił swoje.

- Co tak tu pusto? - Dopiero teraz Maddox zauważył, że nie spotkali nikogo.

- Parys powinien robić zakupy, zapasy jedzenia się kończą, zaopatrzenie to jego działka, ale gdzie tam. Znowu poszedł w kurs, tylko jedno mu w głowie.

Szczęściarz. Rozwiązłość sprawiała, że nie potrafił iść dwa razy z tą samą kobietą do łóżka, miał czasami dwie, trzy jednego dnia. A tak zwane skutki uboczne wywoływane przez demona? O tym, co Parys wyprawiał z kobietami, Maddox wolał nawet nie myśleć. Każdego normalnego wieść o tych ekscesach przyprawiłaby o odruch wymiotny. Maddox jakoś mniej zazdrościł wówczas Parysowi, ale gdy słuchał jego opowieści o kochankach, zazdrość wracała. Poczuć dotknięcie uda... żar skóry... słyszeć jęki rozkoszy...

- Aeron czeka... Przygotuj się - uprzedzał Torin. - Po to cię szukałem.

- Coś mu się stało? - Maddox poczuł, że ogarnia go mrok, znowu wzbiera w nim agresja. Niszcz, unicestwiaj, podszeptywała Furia. - Jest ranny?

Aeron był nieśmiertelny, ale to nie znaczyło, że nie mogło mu się przytrafić coś złego. Mógł nawet zginąć, każdy z nich tego doświadczył w taki czy inny sposób, ale zawsze najokrutniejszy z możliwych.

- Nic z tych rzeczy - zapewnił go Torin. Maddox odetchnął, Furia przycichła.

- Co zatem? Szlag go trafił, że znowu sprząta? - Każdy z mieszkańców twierdzy miał swój zakres obowiązków. Starali się utrzymywać porządek wokół siebie, jakby w ten sposób chcieli uporać się z chaosem panującym w ich duszach. Aeron pełnił rolę kogoś na kształt posługacza, zresztą wiecznie się uskarżał na to zajęcie. Maddox był złotą rączką, majstrem od wszystkiego, Torin miał w swojej pieczy akcje giełdowe i obligacje skarbowe, inwestował wspólne pieniądze, zapewniając przyjaciołom życie w dostatku. Lucien zajmował się robotą papierkową, a Reyes dbał o broń.

- Wezwali go... bogowie.

Maddox potknął się, z szoku zaniewidział na moment.

- Co takiego?! - Z pewnością się przesłyszał, jak nic, tak musiało być.

- Bogowie go wezwali - powtórzył Torin.

Od dnia śmierci Pandory jakby przestali istnieć dla Greków.

- Czego chcieli? Dlaczego dopiero teraz dowiaduję się o tym?

- Po pierwsze, nikt nie wie. Oglądaliśmy film. Aeron nagle się wyprostował, twarz mu zmartwiała, jakby już pożegnał się z ciałem, po chwili wrócił, że tak powiem, do siebie, i oznajmił, że został wezwany. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, już go nie było. Po drugie, gdy próbowałem ci powiedzieć, to usłyszałem, żebym nie zawracał ci głowy.

Odezwał się tik pod okiem.

- Mimo wszystko powinieneś był mi powiedzieć.

- I oberwać ciężarkiem w łeb? Daj spokój. Noszę w sobie Zarazę, nie Głupotę.

To jakieś... jakieś... Maddox wolał nie zastanawiać się co, ale mózg i tak pracował. Czasami Aeron, strażnik Gniewu, tracił kontrolę nad demonem, wpadał w dziką furię i doświadczał śmiertelnych za popełnione i niepopełnione grzechy. Czyżby dostał drugą karę, jak Maddox przed wiekami?

- Jeśli nie wróci w takiej kondycji, w jakiej go stąd zabrali, sam deleguję się do niebios i zgładzę każdego boga, który nawinie mi się pod rękę.

- Masz w oczach krwawe błyski - mitygował go Torin.

- Wszyscy jesteśmy oszołomieni, ale Aeron niedługo wróci i powie nam, o co chodzi.

Jasne. Uspokój się, człowieku, nakazał sobie. Znowu to samo.

- Wezwali jeszcze kogoś?

- Nie. Lucien przeprowadza inwentaryzację, Reyes po-dziewa się nie wiadomo gdzie, pewnie znowu się pociął.

Maddox każdej nocy cierpiał katusze, ale współczuł serdecznie Reyesowi, który nieustannie musiał zadawać sobie ból.

- Co jeszcze chciałeś mi powiedzieć? - Dotknął końcami palców kolumny przy schodach i zaczął wspinać się po kamiennych stopniach.

- Pokażę ci, zamiast gadać.

Czyżby było to coś gorszego niż zniknięcie Aerona? Minęli pokój wypoczynkowy, ich azyl i sanktuarium. Urządzili go, jak potrafili najwygodniej, nie żałowali pieniędzy. Obite pluszem fotele i kanapy, dobry sprzęt, lodówka z winami i piwem, stół bilardowy, wielki telewizor plazmowy, na którego ekranie rozgrywała się właśnie jakaś orgia z udziałem trzech dam.

- Widać, że Parys tu był - mruknął Maddox, lecz Torin przyspieszył tylko kroku, nie spoglądając nawet na ekran.

- Nieważne... - Każde napomknienie o uciechach cielesnych było niepotrzebnym okrucieństwem wobec Torina. Żyjąc w celibacie, tęsknił za rozkoszą, której z wyroku bogów został pozbawiony.

Nawet Maddox od czasu do czasu pozwalał sobie na seks.

Zwykle dostawały mu się panie po Parysie. Pojawiały się pod twierdzą, licząc na jeszcze jedną noc z kochankiem. Nie wiedziały, rzecz jasna, że to niemożliwe. Były tak podniecone, ze w istocie niewiele je obchodziło, dla kogo rozchylą nogi. Akceptowały Maddoxa w charakterze substytutu, erotycznego zastępcy. Takie kontakty, bezosobowe i płytkie, dawały jednak fizyczne zaspokojenie.

Wojownicy pilnie strzegli swojego sekretu, toteż nikt nie miał wstępu do twierdzy, dlatego Maddox zabierał kobiety do lasu i tam z nimi kopulował. Inaczej tego nazwać nie sposób. Kazał im klękać, padać na czworakach, i brał od tyłu. Nie śmiał spojrzeć żadnej w twarz, bał się prowokować Furię. Obudzona, mogłaby go zmusić do aktów okrucieństwa, które potem prześladowałyby go przez całą wieczność, a nawet dłużej.

Kiedy kończyli, odsyłał chwilową partnerkę do domu ostrzegając, by nigdy nie ważyła się wracać, jeśli jej życie miłe. Gdyby pozwolił sobie na coś trwalszego, przywiązał się do śmiertelnej, w końcu by ją skrzywdził, skazując się na sromotę i wyrzuty sumienia.

A przecież pragnął raz chociaż kompletnie się zatracić, zapomnieć, nie lękać się, że demon się odezwie, każe skrzywdzić kobietę.

Gdy dotarli do mieszkania Torina, Maddox zakończył swój monolog wewnętrzny. Nie było sensu roztkliwiać się nad sobą, tęsknić za tym, co niemożliwe.

Rozejrzał się po pokoju. Był tu wcześniej, ale nie pamiętał rozbudowanego systemu komputerowego z kilkunastoma monitorami i mnóstwem gadżetów, których zastosowania nie potrafił odgadnąć. Inaczej niż Torin, był na bakier z technologią. Nie nadążał za jej błyskawicznym rozwojem, a każda innowacja zdawała się oddalać go bardziej i bardziej od czasów, gdy był beztroskim wojownikiem. Skłamałby jednak, twierdząc, że nie bawią go nowe gadżety i nie cieszą ułatwienia, które oferowały. Spojrzał na Torina.

- Próbujesz kontrolować świat?

- Ani trochę. Tylko mu się przyglądam. To najlepszy sposób, żeby nas chronić, przy okazji zarabiając kilka groszy. - Rozsiadł się w fotelu obrotowym przed największym monitorem, kliknął kilka razy myszką i ekran rozbłysnął. - Tu masz to, co chciałem ci pokazać.

Maddox podszedł bliżej, uważając, by nie dotknąć przyjaciela. Drzewa...

- Bardzo ładne - mruknął - ale nie powiem, żeby fascynował mnie ich widok.

- Cierpliwości.

- Nie ma jej we mnie. Do rzeczy.

- Skoro uprzejmie prosisz... - Torin skrzywił się. - Zainstalowałem wokół twierdzy czujniki ciepła oraz kamery. Tym sposobem wiem, kiedy ktoś narusza nasz teren. - Wystukał polecenie na klawiaturze i widok na ekranie zmienił się nieznacznie, jakby obiektyw kamery przesunął się trochę w prawo. Przez ułamek sekundy coś zamigotało na czerwono.

- Wróć w lewo. - Maddox nie był ekspertem od podglądu i monitoringu, jego specjalnością było zabijanie, ale nawet on wiedział, że błysk czerwieni oznacza obecność człowieka. Gdy na ekranie znowu pojawił się rozmyty czerwony kształt, spytał dla pewności: - Człowiek?

- Nie ma wątpliwości.

- Kobieta, facet?

- Chyba kobieta. W każdym razie ktoś niezbyt wysoki, drobny.

Kto odważył się podejść pod twierdzę w środku nocy?

Nawet w dzień nikt się nie kwapił czy to z łęku, czy przez respekt, tego Maddox nie potrafił powiedzieć, ale na palcach mógł policzyć tych, którzy z takich czy innych powodów pojawiali się tu przez miniony rok: dostawcy, kobiety szukające seksu, ciekawe wszystkiego dzieciaki.'

- Kochanka Parysa?

- Możliwe - mruknął Torin. - Chyba że...

- Chyba że co...?

- Chyba, że to Łowca. Ściślej mówiąc, Przynęta.

- Wygłupiasz się. - Maddox zacisnął usta.

- Nie wygłupiam się. Pomyśl tylko, dostawcy zawsze coś niosą, panienki Parysa idą prosto do bramy, a ta ma puste ręce, krąży wśród drzew, zatrzymuje się, pochyla, jakby podkładała ładunki wybuchowe albo instalowała kamerki.

- Sam mówisz, że ma puste ręce...

- Kamery i ładunki można schować w kieszeniach. - Potarł kark. - Łowcy nie nękali nas od greckich czasów.

- Może nas szukali, ciągle szukali, z pokolenia na pokolenie, i wreszcie znaleźli.

Nagły skurcz strachu w żołądku. Najpierw Aeron, teraz niezapowiedziany gość. Zwykły zbieg okoliczności? Maddox pomyślał o dawno minionych dniach w Grecji, dniach wojny, pełnych okrucieństwa i śmierci, kiedy wojownicy ogarnięci żądzą zniszczenia bardziej przypominali demony niż ludzi.

Pośród dziesiątkowanych śmiertelnych pojawili się wówczas Łowcy. Stawali przeciwko wojownikom, którzy uwolnili zło, rozpoczęła się krwawa walka. W iluż okrutnych bitwach brał wówczas udział. Jeszcze miał w uszach szczęk mieczy, jeszcze widział tamte płomienie, czuł swąd przypiekanych ciał. Czasy pokoju przeszły do legend, wspominano je już tylko w opowieściach.

Łowcy byli przebiegli, imali się każdego podstępu, to była ich najgroźniejsza broń. Wyszkolili Przynętę. Uwodziła, odwracała uwagę wojowników, a Łowcy zabijali. Tak zginął Baden, strażnik Nieufności. Jednak jej nie udało się im zgładzić. Uwolnili ją tylko z ciała Badena, wtedy na dobre się rozszalała.

Maddox nie potrafił powiedzieć, gdzie się teraz po-dziewała.

- Bogowie muszą nas naprawdę nienawidzić - odezwał się Torin - skoro zsyłają na nas Łowców, teraz, kiedy wydawało się, że wreszcie będziemy mogli zaznać trochę spokoju.

- Nie zależy im przecież na tym, żeby demony znowu grasowały po świecie niestrzeżone przez nikogo.

- Z bogami nigdy nic nie wiadomo. - Nigdy do końca nie potrafili zrozumieć bogów i boskich zamysłów. - Trzeba coś z tym zrobić, Maddox.

- Dzwoń po Parysa. - Spojrzał na zegar ścienny.

- Próbowałem, ale wyłączył komórkę.

- Dzwoń po...

- Myślisz, że ciągnąłbym cię tutaj w środku nocy, gdybym miał pod ręką kogoś innego? - Torin obrócił się razem z fotelem. - Zostałeś mi tylko ty - oznajmił z determinacją.

- Niedługo moja pora umierania. - Pokręcił głową. - Nie mogę wyjść z twierdzy.

- Ja tym bardziej. - W zielonych oczach Torina pojawił się mroczny, groźny błysk. - Ty przynajmniej nie niesiesz ludziom zagłady, nie rozsiewasz zarazy.

- Torin...

- Nie próbuj mnie przekonywać, marnujesz tylko czas.

Maddox przeczesał włosy palcami, nie bardzo wiedząc, co robić. Niech to sczeźnie, zginie, przepadnie, szeptała Furia. To istota ludzka...

- Jeśli to Łowca albo Przynęta... - Torin jakby czytał w myślach przyjaciela. - Nie może nam ujść.

- A jeśli zabiję kogoś niewinnego? - Maddox mocował się z demonem.

Przez twarz Torina przebiegł skurcz, jakby nagle ogarnęły go wyrzuty sumienia na myśl o tych wszystkich, którzy odeszli za jego sprawą.

- Zaryzykujemy. Nie jesteśmy potworami, ale musimy się bronić.

Maddox zacisnął zęby. Nie, nie był potworem, demon nie zamienił go w bestię, nie pozbawił serca. Zmagał się z Furią, nienawidził czynów, do których go zmuszała, myśli, do których prowokowała.

- Gdzie jest ten człowiek? - Trudno, wyjdzie z twierdzy, nawet jeśli będzie musiał za to drogo zapłacić.

- Nad rzeką.

Piętnaście minut biegiem. Zdąży wziąć broń, odnaleźć człowieka. Jeśli to niewinna istota, każe jej zabierać się precz, jeśli nie, będzie musiał zabić. Potem szybko wróci do twierdzy. Gdyby coś miało go zatrzymać, będzie umierał w lesie, a wtedy biada każdemu, kto pojawiłby się w pobliżu. Kiedy przychodził pierwszy ból, Maddox przestawał panować nad Furią, był całkowicie wydany na pastwę jej mrocznych żądz. Potrafił już tylko siać zniszczenie.

- Jeśli nie wrócę przed północą, wyślij kogoś po moje ciało. Pamiętaj o Lucienie i Reyesie. - Każdej nocy, w porze umierania, pojawiały się przy nim demony Śmierci i Bólu, gdziekolwiek by był. Ból wymierzał kolejne ciosy, Śmierć prowadziła umęczoną duszę do piekieł. Dopiero rano przychodziło wyzwolenie.

Maddox nie mógł zagwarantować, że nie uczyni krzywdy tym, którzy po niego przyjdą. Świadomość, że winien jest śmierci przyjaciół, przyprawi go o kolejne męki, nie mniej okrutne niż katusze wiecznego umierania.

- Obiecaj - poprosił.

- Obiecuję. Uważaj na siebie. - Torin spojrzał na monitor i zawołał do wychodzącego przyjaciela: - Wróć, powinieneś to zobaczyć.

Co jeszcze? Mogło być coś jeszcze gorszego niż to, co już widział? Stanął przed komputerami, uniósł brwi, jakby nakazywał Torinowi, żeby się pospieszył.

Torin wskazał głową jeden z ekranów.

- Jest kolejna czwórka. Sami mężczyźni albo amazonki. Nie było ich wcześniej.

- Cholera. - Maddox przyglądał się ruchomym czerwonym kształtom. Okazuje się, że nie ma tak źle, żeby nie mogło być jeszcze gorzej, pomyślał kwaśno. - Zajmę się nimi. - Wybiegł z pokoju.

Po chwili był już u siebie. Oprócz łóżka i szafy nie było tu nic. Owszem, miał kiedyś stół, krzesła, lustro. Miał nawet kwiaty i jakieś drobiazgi służące ozdobie. Myślał, głupiec, że stworzy przytulne, promieniejące spokojem wnętrze. W przypływie szału zniszczył wszystko. Od tego czasu zadowalał się minimalistycznym wystrojem, jak to zwał Parys.

Łóżko ostało się tylko dlatego, że było metalowe. W końcu Reyes musiał go do czegoś przykuwać z nadejściem północy. W sąsiednim pokoju trzymali zapas pościeli, dodatkowe materace, zagłówki do łóżka, łańcuchy, tak na wszelki wypadek.

Szybciej, szybciej! Włożył czarny T-shirt, do nadgarstków i kostek przymocował sztylety. Nigdy nie tykał broni palnej. Wróg powinien ginąć w sensie dosłownym z jego ręki, potrzebny był mu bezpośredni kontakt z ofiarą, rozkosz zadawania ciosu. W tym akurat zgadzał się z Furią.

Jeśli w lesie rzeczywiście pojawiła się Przynęta w towarzystwie Łowców, nie było dla tych istot ratunku.




2

Ashlyn Darrow trzęsła się z zimna. Targane wiatrem włosy wpadały do oczu. Odgarnęła je za uszy, ale i tak niewiele widziała. Noc była ciemna, do tego mgła, śnieg... I tylko mdły blask księżycowego rogala, żeby cokolwiek dojrzeć pośród drzew.

Taki piękny krajobraz i taki wrogi człowiekowi.

Westchnęła, i z ust wydobył się obłoczek pary. Powinna teraz drzemać spokojnie w samolocie powrotnym do Stanów, ale wczoraj usłyszała coś wspaniałego i nie mogła się oprzeć. Niewiele myśląc, bez zastanowienia pojawiła się tutaj pełna nadziei, że prawdą jest to, co usłyszała. Wreszcie nadarzała się okazja, by to osobiście sprawdzić.

Gdzieś tutaj mieszkali mężczyźni obdarzeni niezwykłymi zdolnościami, których pochodzenia nikt nie potrafił wyjaśnić. Nie wiedziała nawet, na czym te ich zdolności polegają. Wiedziała tylko, że rozpaczliwie potrzebuje pomocy. Była gotowa na każde ryzyko, byle tylko porozmawiać z tymi ludźmi.

Nie mogła dłużej znieść głosów, nie mogła dalej tak żyć.

Gdziekolwiek weszła, słyszała wszystkie rozmowy, które się odbyły w danym pomieszczeniu od chwili, gdy wzniesiono jego ściany. Rozmowy dawne i niedawne, we wszystkich możliwych językach. Słyszała, co kiedykolwiek tam powiedziano, potrafiła nawet przekładać obco brzmiące frazy, które dla niej, o dziwo, obco nie brzmiały. Niektórzy uważali, że to dar, ale dla niej głosy były koszmarem.

Chroniąc się przed kolejnym porywem lodowatego wiatru, przywarła do drzewa. Przyleciała do Budapesztu wczoraj, z kilkoma kolegami z Międzynarodowego Instytutu Parapsychologii. Na ulicy w centrum miasta doszły ją urywki jakiegoś dialogu. Nic dla niej nowego... Tym razem jednak posłyszane słowa przykuły jej uwagę:

- Potrafią zniewolić człowieka jednym spojrzeniem.

- Jeden z nich ma skrzydła i wzbija się w niebo przy pełni księżyca.

- Ten z bliznami potrafi zniknąć w jednej chwili.

W głowie jakby otworzyła się jakaś zapadka. Napływały do niej słowa z różnych czasów, zbijały się w jedno. Zaczęła wsłuchiwać się w nie uważnie, chłonęła ich znaczenie, oddzielając ziarno od plew, to, co ważne, od tego, co pozbawione znaczenia:

- Oni w ogóle się nie starzeją.

- Muszą być aniołami.

- Mieszkają w takim domu, że ciarki człowieka przechodzą na sam widok. Całkiem jak z jakiegoś horroru. Ponure gmaszysko na szczycie wzgórza. Nawet ptaki omijają to miejsce.

- Może trzeba ich pozabijać?

- Mają cudowną moc. Uwolnili mnie od cierpienia. Tyle ludzi, żyjących i tych, którzy dawno odeszli,

wierzyło w cudowną moc tych mężczyzn. Może i jej będą umieli pomóc?

Uwolnili mnie od cierpienia" - powiedział ktoś. Może uwolnią i ją? Przez całe lata w różnych zakątkach świata słuchała głosów wampirów, wilkołaków, skrzatów, wiedźm, bogów i bogiń, demonów i aniołów, potworów i wróżek.

Udawało się jej nawet czasami pokazać którąś z tych istot badaczom z Instytutu, dawała im do ręki dowody, że baśniowe stworzenia istnieją naprawdę, nie tylko w ludzkich fantazjach.

Celem Międzynarodowego Instytutu Parapsychologii były wszak lokalizacja, obserwacja i analiza zjawisk paranormalnych. Badano, na czym polegają, i zastanawiano się, jak można je wykorzystać z pożytkiem dla ludzkości. Tym razem być może to ona, instytutowy para-audiolog, będzie mogła wykorzystać je dla ratowania samej siebie.

O dziwo, przyleciała do Budapesztu, nic nie wiedząc o tajemniczych mężczyznach. Instytut przysłał ją tutaj, by pośród zwykłego zalewu różnych głosów postarała się wyłowić rozmowy o demonach.

Przyjęła polecenie, nie zadając żadnych pytań. Misja, jak to działo się zazwyczaj, była ściśle tajna.

Już na miejscu przekonała się, że raczej nie chodzi o demony. W mężczyznach ze wzgórza ludzie widzieli anioły. Mieszkańcy twierdzy, mówiono jej, trzymają się na uboczu, z wyjątkiem jednego, który co wieczór schodził do miasta w poszukiwaniu kolejnych dam do łóżka. Jakieś trzy rozchichotane panny, które spędziły z nim kiedyś „cudowną" noc, nazwały go Nauczycielem Orgazmu.

Anioły, słyszała, strzegły miasta, nie dopuszczały do przestępstw, wspierały ludzi pieniędzmi, karmiły biednych i bezdomnych.

Niemożliwe, by tacy dobroczyńcy byli opętani przez złe moce, myślała, słuchając budapeszteńskich opowieści. Demony nie troszczyły się przecież o nikogo, nikomu nie przychodziły z pomocą. Wszystko jedno, czy mieszkańcy twierdzy okażą się aniołami, czy tylko ludźmi obdarzonymi niezwykłą mocą, miała nadzieję, że jej pomogą. Dotąd nikt nie był w stanie nic dla niej uczynić. Modliła się, by nauczyli ją, jak uciszyć głosy, nie dawać im do siebie dostępu.

Oszołomiona tą myślą, uśmiechnęła się do siebie, ale kolejny poryw lodowatego wiatru starł uśmiech z twarzy. Podejście na szczyt wzgórza zabrało jej ponad godzinę, przemarzła do szpiku kości. Zatrzyma się na chwilę, odpocznie...

Podniosła głowę. Przez chmury przebiło się światło księżyca, dzięki czemu wyraźniej zobaczyła masywną sylwetę zamku. Mroczny, spowity mgłą, z mnóstwem wieżyc, basztami w narożach, niby scenografia do horroru, wyglądał literalnie tak, jak opisywały go głosy.

Nie budził w Ashlyn lęku, wręcz przeciwnie. Jestem prawie na miejscu, pomyślała z otuchą i zaczęła znowu się wspinać, nie zważając na zmęczenie, mróz, wiatr.

Jeszcze dziesięć minut mozolnej wędrówki i musiała się poddać. Zlodowaciałe nogi odmówiły posłuszeństwa.

- Tylko nie teraz... - szepnęła, rozcierając uda. Oceniała, ile podejścia musi jeszcze pokonać. Zgroza... Miała wrażenie, że nie była ani metr bliżej, twierdza zdawała się raczej oddalać.

Pokręciła bezradnie głową. Niech to diabli! Nigdy nie dotrze do tego zamczyska. Ma sobie przypiąć skrzydła i pofrunąć?

Wiedziała jednak, że nawet jeśli jej się nie uda, i tak nie będzie żałować. Nie przygotowała się, nie zaplanowała wyprawy jak należy, ale musiała spróbować. Przyszłaby tu choćby nago i boso, nic jej nie mogło powstrzymać. Walczyła wszak o szansę na powrót do normalnego życia.

Fakt, że mogła pomagać ludziom, czyniąc użytek ze swojego - niech go cholera - „daru", wiele dla niej znaczył, ale płaciła zbyt wysoką cenę. Przecież będzie mogła pomagać nadal, w inny sposób, nie narażając się na katusze. Kiedy głosy umilkną, na pewno coś wymyśli. Już teraz techniki oddechowe i medytacje przynosiły chwile spokoju, pozwalały na wyciszenie się.

Ruszyła dalej.

- Ok itt. Tudom ok.

Są tutaj. Wiem, że są, przetłumaczyła machinalnie. A potem inny glos:

- Jesteś śliczna, wiesz?

- Dziękuję - mruknęła z nadzieją, że jej głos zagłuszy inne. Nic z tego. Wdech, wydech.

Gdy tak wspinała się krok po kroku, docierały do niej kolejne strzępy zdań z różnych czasów. Niektóre wypowiadane po węgiersku, inne po angielsku, tworzyły chaotyczne zbitki.

- Pieść mnie, pieść. O tak, tutaj.

- Bdrhol as en kardom? En nem tudom holvan.

- Jeszcze jeden pocałunek i zapomnę o nim. Chcę jeszcze jednego pocałunku.

Ashlyn przedzierała się przez zarośla, potykała o kamienie i gałęzie. Słowa zlewały się z sobą, huczały w głowie, coraz głośniejsze, donośniejsze. Serce waliło jak młot. Zmęczona i zawiedziona, miała ochotę krzyczeć na całe gardło. Oddychaj głęboko, oddychaj...

- Zapukaj do bramy. Wystarczy zapukać, a będziesz się pieprzyć jak królica. Mówię ci, ekstra...

Zasłoniła uszy, chociaż wiedziała, że to nic nie pomoże, bo głosy nie napływają z zewnątrz. Idź, poganiała się. Musisz ich znaleźć. Przeszła taki kawał drogi, pokona jeszcze ten ostatni odcinek. Znajdzie ich.

Kiedy powiedziała doktorowi Mclntoshowi, wiceprezesowi Międzynarodowego Instytutu Parapsychologii i jej mentorowi, czego się dowiedziała, kiwnął głową i rzucił krótko:

- Spisałaś się. - W jego ustach była to najwyższa pochwała.

Wówczas poprosiła, by ktoś ją zaprowadził do zamku na wzgórzu.

- Wykluczone - odparł. - Możemy mieć do czynienia z demonami. Przed chwilą sama mi opowiadałaś, że niektórzy tak o nich mówią.

- Równie dobrze możemy mieć do czynienia z aniołami - oponowała. - Część miejscowych tak właśnie uważa.

- Nie pozwolę, żebyś ryzykowała, Darrow. Zamówił taksówkę, która miała odwieźć ją na lotnisko,

i kazał się spakować. Zawsze tak było, kiedy wykonała w danym miejscu swoją część pracy, wysłuchała, co było do wysłuchania.

Standardowa procedura", tak to nazywał, a jednak pozostałych uczestników instytutowych misji nie odsyłał do domu. Tylko ją. Mclntosh troszczył się o nią, dbał ojej bezpieczeństwo. Opiekował się Ashlyn od piętnastu lat. Przyjął pod swoje skrzydła, kiedy była jeszcze wystraszonym dzieciakiem. Rodzice zwrócili się wówczas do niego, nie wiedząc, jak pomóc „wyjątkowej" córce. Czytał jej baśnie, wprowadzał w świat magii, świat nieskończonych możliwości, świat, w którym nikt, nawet ktoś taki jak ona, nie powinien, nie mógł czuć się obco.

Troszczył się o nią, to prawda, ale wiedział też doskonale, jak użyteczny może być jej dar. Instytut bez niej nie byłby nawet w połowie tak prężnym i efektywnym ośrodkiem badawczym. Ashlyn była oczkiem w głowie Mclnto-sha co najmniej w tym samym stopniu, co pionkiem w jego grze. Dlatego nie czuła specjalnych wyrzutów sumienia, że zamiast wsiąść do samolotu, wyprawiła się do twierdzy.

Po raz nie wiadomo który odgarnęła włosy z twarzy. Może powinna była zapytać kogoś, jak najłatwiej dostać się do zamczyska, ale tam, na dole, głosy zagłuszały myśli, poza tym nie miała czasu na rozpytywanie, bała się, że ktoś z kolegów ją zatrzyma, zanim zdąży zrealizować swój plan. A jednak może trzeba było zaryzykować, zamiast drapać się po stromym stoku i walczyć z porywami lodowatego wiatru.

- Jest tylko jeden sposób, by poznać prawdę, ugodzić prosto w serce i czekać, czy umrze - odezwał się jakiś głos.

- Świetnie! Mów jeszcze!

Wystarczyła chwilą dekoncentracji, i leżała jak długa na ziemi. Przez długą chwilę nie była w stanie się poruszyć, nie mówiąc o tym, by się podnieść. Za zimno, mruknęła do siebie. Czuła pulsowanie w skroniach, głosy nadal bombardowały uszy, rozsadzały czaszkę. W końcu zebrała na tyle siły, by podczołgać się do najbliższego drzewa.

- Nie powinniśmy się tu pojawiać. Oni widzą wszystko.

- Co ci się stało? Jesteś ranna?

- Popatrz, co znalazłem! Śliczne stworzenie.

- Zamknijcie się! Zamknijcie! - krzyknęła, ale głosy nie umilkły. Nigdy nie milkły.

- Spróbuj pobiec między drzewami nago.

- Éhes vagyok. Kaphatok volamit eni?

Rozległ się łoskot, świst. Otworzyła oczy. Zaraz potem doszedł ją przeraźliwy krzyk. Krzyk mężczyzny. I trzy kolejne.

To nie głosy z przeszłości. To dzieje się teraz. Po dwudziestu czterech latach potrafiła rozpoznać.

Ogarnęło ją przerażenie. Znowu głuchy odgłos przyprawiający o mdłości... Próbowała zerwać się, uciekać, ale powstrzymał ją świst powietrza. Nie, poprawiła się, świst ostrza tnącego powietrze. W pień drzewa, tuż nad jej ramieniem, wbił się nóż. Skrwawione ostrze jeszcze sprężynowało...

Nie zdążyła odsunąć się, nie zdążyła nawet krzyknąć - i kolejny świst. Jasne, co za precyzja... Nad lewym ramieniem utkwił drugi nóż.

Co...? Jak... Zanim zdołała sformułować jedną zborną myśl, coś wyskoczyło z zarośli. Coś? Mężczyzna. Wielki, mocno zbudowany. Ciemne włosy, dziki wzrok. Gnał ku niej.

- Dobry Boże! - zatchnęła się, a potem już mocniejszym głosem zawołała: - Stój, stój!

Był już przy niej. Przyklęknął, przyparł ją do pnia i obwąchał.

- To byli Łowcy - odezwał się po angielsku z lekkim obcym akcentem. Miał surowe rysy, głos też brzmiał odpowiednio surowo, chropawo. - A ty kim jesteś? - Podciągnął mankiet jej kurtki, wymacał puls, spojrzał na nadgarstek. - Nie masz tatuażu, jak oni.

Oni? Łowcy? Tatuaż? Ciarki przebiegły jej po plecach. Mężczyzna był potężny. Ogromny. I groźny. Pachniał czymś metalicznym, co mieszało się z zapachem mężczyzny, ciepłem i czymś czego nie mogła zidentyfikować.

Miał krew na twarzy. Bo chyba była to krew. Zdrętwiała z przerażenia.

To dzikie, drapieżne spojrzenie fiołkowych oczu...

Może powinnam była posłuchać Mclntosha, myślała w popłochu. Może to rzeczywiście demony.

- Jesteś jedną z nich? - pytał agresywnie.

W śmiertelnym przerażeniu dopiero po chwili dotarło do niej, że coś się zmieniło. Nie było już... Jak to nazwać? W każdym razie nagle wszystko się uspokoiło. Zdumiona otworzyła szeroko oczy.

Głosy umilkły, jakby bały się odzywać w obecności tego mężczyzny. Zapanowała cisza.

Cisza nie z tych martwych, głuchych, ale pełna spokoju. Cudowna, błoga. Kiedy ostatnio zaznała takiej ciszy? Czy w ogóle kiedykolwiek zaznała?

Ciche granie wiatru, szelest gałęzi, mruczando sypiącego gęsto śniegu - jak kołysząca do snu melodia. Drzewa zdawały się oddychać, ożywać, kłoniąc lekko korony.

Czy może być coś równie wspaniałego jak symfonia natury?

Ashlyn zapomniała o strachu. Czy ten olbrzym mógł być demonem, skoro przynosił z sobą taką ciszę? Demony zadawały ludziom męki, nie niosły spokoju.

Byłby aniołem miłosierdzia, jak sądzili tutejsi ludzie?

Przymknęła oczy, rozkoszując się spokojem, zapadała w błogostan.

- Kobieta? - W głosie anioła zabrzmiało zdziwienie.

- Ciii. - Upajała się ciszą. Nawet w swoim domu w Karolinie Północnej, przy którego wznoszeniu robotnicy mieli zakaz rozmawiania ponad potrzebę, słyszała jakieś szepty idące z przeszłości. - Nic nie mów. Ciesz się ciszą.

- Śmiesz mi nakazywać milczenie? - odezwał się po dłuższej chwili, jeszcze bardziej zaskoczony, zły nawet.

- Ciągle gadasz. - Zacisnęła usta. Anioł czy nie, nie powinna zwracać mu uwagi. Pomijając już wszystko inne, nie chciała go rozzłościć. Podarował jej ciszę. I ciepło. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że ziąb nie przenika już ciała.

Powoli uniosła powieki.

Zobaczyła jego twarz tuż przy swojej, czuła na policzku jego oddech. Skóra lśniła w świetle księżyca nieziemskim wręcz blaskiem. Twarde rysy, wydatny, prosty nos, kruczoczarne brwi, długie rzęsy.

Wpijał w nią drapieżne spojrzenie fiołkowych oczu, które zdawało się ostrzegać: „Mogę zabić każdego, bez wahania, bez chwili namysłu".

Demon. Nie, żaden demon, ustaliła to już sama z sobą. Dał jej przecież ciszę. Nie był więc demonem, ale aniołem też nie. Piękny i niebezpieczny. Ktoś, kto potrafi tak ciskać nożem...

Kim jest?

Przyglądała mu się uważnie. Przypominał jej baśniowego smoka, jedno z tych niezwykłych stworzeń, o których czytał jej Mclntosh, kiedy była dzieckiem. Nie dają się ujarzmić, strach się do nich zbliżać, ale nie sposób też odwrócić się i odejść, taki rzucają czar.

Miała ochotę położyć głowę na jego ramieniu, zarzucić mu ręce na szyję, wtulić się w niego i nigdy już nie wypuścić z objęć. Nachyliła się bezwiednie, jakby rzeczywiście chciała pofolgować zrodzonemu nagle pragnieniu.

Opanuj się, nakazała sobie.

Właściwie nie wiedziała, co to czułość, czym jest dotknięcie. Miała pięć lat, gdy trafiła do Instytutu, a tam wszyscy koncentrowali się na badaniu jej zdolności, nikt nie myślał o zwykłych dziecięcych potrzebach.

Mclntosh był Ashlyn najbliższy, ale nawet on nie przytulał jej zbyt często, jakby w tej samej mierze lękał się małej „jasnosłyszącej”, co troszczył o nią.

Kochanków czy narzeczonych też nie miała. Rejterowali jeden po drugim, gdy tylko usłyszeli o darze. A zawsze się dowiadywali, nie potrafiła tego ukryć.

Jeśli ten tutaj był tym, za kogo go uważała, jej skromny talent go nie odstraszy. Kto wie, może pozwoli się dotknąć? Byłoby to na pewno potężne doznanie, jeszcze wspanialsze niż cisza.

- Kobieta? - powtórzył.

Zamarła. Co się dzieje...? W oczach olbrzyma dojrzała... pożądanie? Zniknął morderczy błysk. Chyba że wzięła żądzę zabijania, zapowiedź rychłej śmierci, za pożądanie. Bała się, ogarniało ją przerażenie, ale i zwykła kobieca ciekawość. Niewiele wiedziała o mężczyznach, jeszcze mniej o pożądaniu.

Co za pomysł, by pochylić się ku niemu. Mógłby odczytać niewczesny gest jako zaproszenie. Mógłby odpowiedzieć podobnym gestem, zapragnąć dotknąć jej twarzy lub ust.

Niechby dotknął. Taka możliwość nie przyprawiała jej o histerię.

Dopuszczała, że może się mylić i olbrzym wcale nie jest smokiem, tylko księciem, który zabija smoki, ratując niewinne księżniczki przed okrutną śmiercią.

- Jak masz na imię? - usłyszała własny głos. Minęła sekunda, następna i następna. Już myślała, że nie

odpowie. Twarz stężała, jakby bliskość obcej kobiety była trudna do zniesienia.

- Maddox - odezwał się wreszcie. - Nazywają mnie Maddox.

Maddox... Miłe imię. Miło brzmiące. Pełne obietnic. Uśmiechnęła się.

- Ashlyn Darrow.

Na czole Maddoxa, mimo mrozu, pojawiły się krople potu.

- Nie powinnaś była tu przychodzić, Ashlyn. - Trzymał na jej ramionach dłonie, przesunął je ku szyi, jakby Ashlyn szykowała się do ucieczki. Wyczuł kciukiem puls, lekko ucisnął arterię.

- Proszę... - wykrztusiła.

Ku jej zdumieniu natychmiast opuścił dłonie.

- Niebezpieczne - mruknął po węgiersku. Nie była pewna, czy mówi o sobie, czy o niej.

- Jesteś jednym z nich? - zapytała albo po angielsku, albo po węgiersku, nie zwróciła na to uwagi, chociaż nie musiał wiedzieć, że posługuje się równie płynnie obydwoma językami.

W oczach Maddoxa pojawiło się zaskoczenie, drgnął mięsień na twarzy.

- Co masz na myśli?

- Ja... ja... - Nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów. Olbrzymem nagle zawładnęła furia. Nigdy nie widziała nikogo aż tak rozjuszonego. Dosłownie ział wściekłością. Smok, tak jak pomyślała w pierwszej chwili.

Ciągle klęcząc, odsunął się od niej, odetchnął głęboko. Dłoń zawisła nad cholewą wysokiego buta, jakby olbrzym się wahał, czy ma za nią sięgnąć.

- Co tutaj robisz, kobieto? Tylko nie kłam. Zorientuję się, że nie mówisz prawdy, i nie spodoba ci się moja reakcja.

- Szukam mężczyzn, którzy mieszkają na szczycie wzgórza - powiedziała z trudem.

- Dlaczego? - To słowo było jak smagnięcie.

Jak wiele może mu powiedzieć? Był jednym z nich, musiał być. Wyczuwała w nim moc, której nie posiadałby zwykły człowiek. Samym swoim pojawieniem się uciszył natrętne głosy, nikomu wcześniej nie udało się tego dokonać.

- Potrzebuję pomocy - wyznała.

Spojrzał na nią podejrzliwie, ale z krztą pobłażliwości.

- Tak? O co chodzi?

Otworzyła usta... Co ma powiedzieć? W ostatecznym rachunku nie miało to żadnego znaczenia. Powstrzymał ją gestem dłoni.

- Nieważne. Nie musisz się tłumaczyć, i tak nikt cię nie wysłucha. Wracaj do miasta. Z czymkolwiek przychodzisz, nie otrzymasz pomocy.

- Ale... - Nie mogła pozwolić, by odesłał ją z niczym. Potrzebowała go. Prawda, dopiero go poznała. Nic o nim nie wiedziała, poza tym, że ma na imię Maddox i rzuca nożami ze śmiertelną precyzją. Myśl, że lada chwila głosy wrócą, napełniała ją przerażeniem. - Chcę tu zostać. - Zabrzmiało to żałośnie, desperacko, ale było jej wszystko jedno. - Tylko trochę, proszę. Dopóki się nie nauczę, jak samej kontrolować głosy.

Prośba rozjuszyła go jeszcze bardziej.

- Nie zwiedziesz mnie. Jesteś Przynętą! Musisz być, skoro nie uciekłaś przede mną.

- Nie jestem żadną przynętą - zaoponowała, cokolwiek miał na myśli. - Przysięgam na Boga. - Położyła mu dłonie na ramionach. - Nie wiem nawet, o czym mówisz.

Chwycił ją za kark i obrócił twarz ku światłu księżyca. Nie poczuła bólu, tylko jakiś dziwny impuls przebiegający przez ciało.

Oglądał ją w milczeniu, uważnie, jak ogląda się preparat w laboratorium. I ona przyglądała mu się bacznie, gdy wtem... Jego twarz zaczęła się zmieniać, przez skórę przebijała się maska przyprawiająca o zgrozę... Inna twarz. Ashlyn poczuła, że serce zatrzymało się na moment. To niemożliwe, żeby był demonem. Niemożliwe. Uciszył głosy. Ci z twierdzy czynili wiele dobra, pomagali ludziom. Musiało się jej przywidzieć.

Nadal obserwowała twarz Maddoxa, dostrzegając coś jeszcze: czerwone oczy, nieobciągnięte skórą kości policzkowe, ostre kły.

To tylko przywidzenie. Proszę, niech to będzie przywidzenie, gra księżycowej poświaty, prosiła w duchu, choć była pewna, że nie ulega złudzeniu.

- Chcesz umrzeć?

Niewyraźne pytanie zabrzmiało jak zwierzęcy pomruk. Nie wiedziała, czy wyszło od Maddoxa, czy wycharczała je zjawa.

- Nie. - Nawet gdyby miał ją zabić, umrze z radością. Kilka minut ciszy więcej było warte niż życie z kakofonią głosów. Wystraszona, ale zdecydowana uniosła brodę. - Potrzebuję pomocy. Powiedz, jak zapanować nad moim darem, a wtedy odejdę. Albo pozwól mi zostać i naucz kontrolować głosy.

Puścił ją, znowu podniósł ręce, zawahał się.

- Nie wiem, nad czym się zastanawiam - warknął, ale w oczach pojawiło się coś miękkiego... Pragnienie, tęsknota? - Zbliża się północ. Powinnaś uciekać ode mnie jak najdalej. - Spochmurniał. - Za późno. Ból już mnie dosięgną!. - Odsunął się od Ashlyn. Koszmarna maska majaczyła pod skórą, lepiej już teraz widoczna. - Biegnij! Wracaj do miasta. Natychmiast!

- Nie. - Tylko głupcy uciekają z nieba, nawet jeśli to niebo zamieszkują piekielne zjawy, jak ta przezierająca przez twarz Maddoxa.

Zaklął, wyciągnął noże wbite w pień drzewa, wstał i zaczął się cofać. Jeden krok, drugi...

Ashlyn też się podniosła. Kolana ugięły się pod nią, omal nie upadła. Znowu czuła lodowate zimno, głosy na powrót odezwały się w głowie. Miała ochotę krzyczeć z rozpaczy.

Trzeci krok, czwarty...

- Dokąd idziesz? - zawołała. - Nie zostawiaj mnie.

- Nie mogę ci pomóc. Musisz radzić sobie sama.

- Odwrócił się i rzucił jeszcze przez ramię: - Nie wracaj na wzgórze, kobieto. Następnym razem nie będę dla ciebie taki łaskawy.

- Nie odejdę. Dokądkolwiek ruszysz, pójdę za tobą

- rzekła zdecydowanym tonem.

Spojrzał na nią, na twarzy pojawił się groźny grymas.

- Powinienem cię zabić, Przynęto. Wtedy nie pójdziesz już za mną.

Znowu ta „przynęta"... Serce waliło jej jak szalone, ale patrzyła mu proso w oczy. Miała nadzieję, że dobrze gra upartą, zdeterminowaną kobietę, nie zdradza swego przerażenia.

- Wolę, żebyś mnie zabił, niż wydał znowu na pastwę głosom.

Zaklął, syknął z bólu i zgiął się wpół.

Podbiegła do niego. Nie myślała już o sobie. Cios musiał być potężny, skoro wywołał tak gwałtowną reakcję. Położyła dłoń na plecach olbrzyma, szukając rany, ale odepchnął ją brutalnie.

- Nie - warknął. Mogłaby przysiąc, że usłyszała dwa różne głosy. Pierwszy bez wątpienia należał do niego, drugi... do jakiejś istoty znacznie potężniejszej. Zabrzmiał jak grzmot, przetoczył się echem w nocnej ciszy. - Nie dotykaj.

- Jesteś ranny? Mogę ci jakoś pomóc? Ja...

- Zostaw mnie, odejdź, jeśli nie chcesz zginąć. - Zniknął w mroku.

Głosy odezwały się natychmiast, jakby tylko czekały na jego odejście, teraz, po kilku minutach błogosławionej ciszy, głośniejsze niż wcześniej:

- Langnak ithon kel moradni.

Potykając się o kamienie, zasłaniając uszy, ruszyła za Maddoksem.

- Zaczekaj - błagała. Zamknijcie się, zamknijcie, klęła harmider w głowie. - Zaczekaj, proszę.

Zawadziła stopą o korzeń i upadła. Poczuła ostry ból w kostce. Dalej posuwała się na czworakach.

- Ate eteleted let minket veszejbe.

Nie chciał się zatrzymać. Jak ma go dogonić? Walczyła z wiatrem, ostrym jak noże Maddoxa. Głosy nie przestawały dudnić w głowie.

- Proszę! - krzyknęła. - Proszę.

Straszliwy ryk rozdarł nocne powietrze. Zadrżała ziemia, zachybotały się korony drzew.

Nie wiedzieć jak, kiedy, Maddox pojawił się obok niej.

- Głupia Przynęta. - I dodał jakby do siebie: - Głupi wojownik.

Ogarnęła ją taka ulga, że się rozpłakała. Zarzuciła mu ręce na szyję i objęła mocno. Już go nie puści. Nie odstraszała jej nawet upiorna maska przezierająca przez twarz Maddoxa. Łzy spływały jej po policzkach, zastygały na mrozie.

- Dziękuję, dziękuję, że wróciłeś. - Wtuliła głowę w jego ramię, jakby spełniała to, o czym pomyślała wcześniej, i poczuła mrowienie.

- Będziesz żałowała. - Zarzucił ją sobie na plecy niczym worek ziemniaków.

Nieważne, pomyślała. Ważne, że jest z nim, że nie słyszy głosów, tylko to ją obchodziło.

Maddox ruszył szybko przed siebie, od czasu do czasu wydając cichy pomruk bólu, to znowu prychając wściekle. Ashlyn prosiła, przekonywała, żeby ją puścił, nie męczył się dźwiganiem, ale on tylko zacisnął mocniej dłoń na jej udzie, jakby w ten sposób nakazywał milczenie.

W końcu rzeczywiście się uciszyła, uznawszy niezwykły sposób podróżowania za całkiem przyjemny i wielce ekscytujący.

Gdyby tylko ta przyjemność mogła trwać...




3

Do domu, do domu, do domu, skandował Maddox w myślach, starając się zapomnieć o bólu, zagłuszyć narastającą z każdą chwilą potrzebę okrucieństwa.

Kobieta, którą dźwigał na plecach, Ashlyn, przypominała mu, że szał czai się tuż-tuż. I że ona pierwsza może paść ofiarą dzikiej agresji.

Chciałeś przecież zapomnieć się, zanurzyć w kobiecie, szydził demon. Masz teraz okazję zanurzyć się w jej krwi.

Zacisnął dłonie. Powinien mieć jasny umysł, ale ból nie pozwalał myśleć klarownie. Ta kobieta wspominała o swoim darze, prosiła o pomoc. Nie wszystko pamiętał z tego, co mówiła. Wiedział tylko, że powinien był ją zostawić samej sobie, jak początkowo zamierzał.

Kiedy usłyszał jej rozpaczliwy krzyk, gdy wołała do niego, nie potrafił odejść. Czasami sam miał ochotę krzyczeć tak jak ona. Musiał odpowiedzieć na jej nawoływanie, pomóc, jeszcze raz poczuć pod palcami gładką skórę. Ta potrzeba okazała się silniejsza niż Furia. Niezwykłe, ale tak właśnie było.

Wrócił po nią, chociaż wiedział dobrze, że byłaby bezpieczniejsza, gdyby zostawił ją samą w środku lasu.

O ile była niewinna. Jeśli nasłali ją Łowcy, sam był w niebezpieczeństwie, wszystkich mieszkańców twierdzy wystawiał na niebezpieczeństwo.

Zachował się jak skończony głupiec. Czuł jej kobiecy zapach, miękkie krągłości. Tylko eksplorować...

Albo ćwiartować, kpił demon.

Była śliczna. Nietrudno zrozumieć, dlaczego Łowcy posłali właśnie ją. Kto by chciał uszkodzić takie piękne stworzenie? Kto oparłby się powabowi? On na pewno nie.

Jest jednak skończonym głupcem.

Łowcy! Pojawili się w Budapeszcie. Ich tatuaże... Jak za najgorszych dni w Grecji, gotowi przelewać krew wojowników. Wszyscy czterej, którzy przyszli na wzgórze za Ashlyn, mieli pistolety z tłumikami. Jak na śmiertelnych, doskonale znali swoje rzemiosło.

Maddox wyszedł zwycięsko z krwawego spotkania, acz nie bez szwanku. Ranili go w nogę, miał chyba pęknięte żebro.

Łowcy z czasem wyćwiczyli się w walce.

Ciekawe, jak zareaguje Ashlyn, kiedy zrozumie, że zginęli. Będzie lać łzy? Zacznie krzyczeć? Burzyć się? Rzuci się na niego zrozpaczona i wściekła?

Ktoś czekał na nich na dole, w mieście?

W tej chwili było mu to obojętne. Dźwigając Ashlyn, zapominał o piekle, przeniósł się do innego świata, którego nie potrafił nazwać, gdzie królowało... pożądanie? Nie. Odrzucił natychmiast to słowo. Nie oddawało intensywności doznań.

Chwilowa obsesja? Może.

Cokolwiek to było, nie przypadło mu do gustu. Nigdy nie doświadczył czegoś podobnego. Już jedna siła rządziła nim, jak chciała, nie potrzebował dodatkowych atrakcji.

Ale Ashlyn była... urocza. Tak urocza, że patrzenie na nią sprawiało ból. Gładka skóra, karnacja jak cynamon z miodem, złociste włosy, miodowe, połyskujące miedzianym odcieniem. I złociste oczy przepełnione cierpieniem, na widok którego serce się ściskało. Nigdy nie widział jeszcze tak umęczonego człowieka, a Ashlyn przez tę mękę stawała mu się bliższa.

Tak bardzo pragnął jej dotknąć, posmakować. Chłonąć. Nie chciał jej skrzywdzić. Zadziwiające, ale nie.

Ashlyn... Powtarzał jej imię w myślach, rozkoszował się jego melodią, delikatną jak sama Ashlyn. Nie powinien zabierać jej do twierdzy, nikt nie miał tu wstępu, taką przyjęli zasadę i surowo jej przestrzegali, świadomi, że muszą strzec swojego sekretu. Powinien się wstydzić, że niesie ją do twierdzy, a ona powinna się opierać, krzyczeć z przerażenia.

A jednak żadne z nich nie robiło tego, co powinno.

Dlaczego Ashlyn nie krzyczy? Co więcej, dlaczego wcześniej nie słyszał jej krzyku? Kiedy go zobaczyła w lesie z twarzą zbryzganą krwią Łowców, rozpromieniła się, rozchylając usta w cudnym uśmiechu.

Jeszcze teraz czuł podniecenie, kiedy przypominał sobie ten uśmiech. Nic nie rozumiał. Od wieków wprawdzie nie miał do czynienia z Przynętą, ale nie przypominał sobie, by wystawiane przez Łowców na wabia kobiety okazywały aż tak jawną radość na widok bądź co bądź wroga.

Nawet Hadiee, Przynęta, która pomogła pokonać Badena, strażnika Nieufności. A przecież doskonale odgrywała istotę sponiewieraną i śmiertelnie przerażoną. Potrafiła sprawić, że Baden po raz pierwszy od chwili, gdy w jego ciele zamieszkał demon, wyzbył się wszelkich podejrzeń. A może nie. Może po prostu chciał umrzeć. Jeśli tak, życzenie się spełniło. Został ugodzony ostrzem prosto w szyję w chwilę po tym, jak otworzył drzwi przed Hadiee. Za Przynętą wdarli się Łowcy - i to był koniec.

Zresztą cios zadany sztyletem nie zakończyłby życia Badena, ale nieszczęśnik został zdekapitowany. Tego nawet nieśmiertelny nie przeżyje.

Był porządnym nieśmiertelnym, dzielnym wojownikiem, nie zasłużył sobie na tak okrutny koniec. Maddox natomiast...

Moja śmierć będzie usprawiedliwiona, pomyślał.

Przynęta, którą Łowcy posługiwali się przed Hadiee, uwiodła Parysa. Nie trzeba dodawać, że nie wymagało to specjalnego wysiłku. Łowcy wemknęli się do sypialni podstępnej kobiety, Parys otrzymał kilka ciosów sztyletem w plecy i już miał nałożyć głową, ale obłapka takiego dodała mu wigoru, że położył trupem wszystkich, co się na niego zasadzili.

Jednak Maddox nie wyobrażał sobie, żeby kobieta, którą niósł, mogła uciec się do podstępu. Nie podejrzewał jej o tchórzostwo.

Potrafiła spojrzeć mu prosto w twarz, nie przestraszyła się, nie uciekła, nawet gdy demon się ocknął i zaczął dawać znać o swojej obecności. Może była niewinna. Nie znalazł kamer ani ładunków wybuchowych w pobliżu miejsca, gdzie na nią natrafił. Może...

- Może jesteś większym głupcem, niż ci się wydaje - mruknął pod nosem.

- Słucham?

Na wszelki wypadek udał, że nie słyszy pytania. Tak było bezpieczniej. Łagodny, melodyjny głos drażnił tylko demona; lepiej, by się nie odzywała.

Z mroku wyłoniły się wreszcie nadgryzione zębem czasu mury twierdzy. Oby nie za późno. Ból stawał się coraz bardziej dojmujący, przeszywał ciało. Demon coraz gwałtowniej dawał znać o sobie, burzył krew, podszeptywał:

- Bij, zabij, niszcz.

- Nie.

- Bij, zabij, niszcz.

- Nie!

- Bijzabijniszcz!

- Maddox?

Demon ryczał, żądał krwi. Walcz z nim, powstrzymaj go, dudniło mu w głowie. Zachowaj spokój. Odetchnął głęboko.

- Bijazabijniszcz. Bijzabijniszcz.

Potrafię się przeciwstawić. Nie jestem potworem, powtarzał w duchu. Zobaczymy...

Paznokcie się wydłużyły, zamieniły w szpony gotowe rwać i szarpać żywe ciało. Jeśli nie zapanuje nad Furią, zacznie zaraz siać zniszczenie wokół siebie, nie oszczędzając nikogo i niczego. Będzie zabijał bez litości, bez wahania. Obróci twierdzę w perzynę, kamień na kamieniu nie ostanie. Zginą wszyscy wojownicy.

Prędzej zgodzi się smażyć w piekle po wiek wieków, niż ulegnie rozszalałej Furii.

- Maddox? - usłyszał znowu głos Ashlyn, zarazem słodki, kojący i drażniący. - Co się...?

- Milcz. - Postawił ją na ziemi i wpadł do zamkowej sieni, niemal wyłamując potężne drzwi z zawiasów.

Przywitały go podniesione głosy. Torin, Lucien i Reyes czekali na niego rozeźleni, z surowymi twarzami. Kłócili się głośno.

- Nie powinieneś był go wypuszczać, Torin - burzył się Lucien. - On zamienia się w zwierzę gotowe unicestwiać...

- Przestańcie! - ryknął Maddox. - Pomóżcie!

Obrócili się ku niemu.

- Co jest? - Reyes otworzył szeroko usta na widok Ashlyn. - Jakim prawem przyprowadziłeś do domu kobietę? - spytał wstrząśnięty.

W sieni pojawili się Aeron i Parys. Na widok Maddoxa wyraźnie odetchnęli.

- Wreszcie - mruknął Parys, rad, że przyjaciel wrócił do domu. Zobaczył Ashlyn i wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - Słodka. To prezent? Dla mnie?

Maddox zacisnął dłonie. Zabij, judziła Furia. Zabij ich wszystkich, podszeptywała.

- Nie macie tu nic do roboty - wykrztusił. - Zabierzcie ją i znikajcie, zanim będzie za późno.

- Spójrzcie na niego. - Parysowi nie było już do śmiechu. - Spójrzcie na jego twarz.

- Zaczęło się - powiedział Lucien.

Maddox popchnął Ashlyn ku przyjaciołom. Skrzywiła się, skręcona w lesie noga bolała. Lucien chciał wziąć dziewczynę na ręce, ale cofnęła się, szukając schronienia w ramionach Maddoxa. Objął ją troskliwie, ale ledwie to zrobił, poczuł, że mąci mu się w głowie, że Furia wygrywa, przejmuje kontrolę.

- Puść mnie - wycharczał, odpychając Ashlyn.

- Co jest? - Jeszcze mocniej wczepiła się w niego.

Lucien odciągnął ją, zacisnął dłoń na nadgarstku. Jeszcze chwila, a Maddox mógłby rozszarpać ją na strzępy. Właśnie walnął z całych sił pięścią w ścianę.

- Maddox - szepnęła Ashlyn drżącym głosem.

- Nie zróbcie jej krzywdy. - Mógł te słowa skierować równie dobrze do siebie, jak i do przyjaciół. - A ty - wskazał palcem Reyesa - do sypialni. Natychmiast. - Nie czekając na reakcję, wbiegł na schody.

Słyszał jeszcze, że Ashlyn szamoce się, słyszał, jak woła:

- Nie zostawiaj mnie! Chcę być z tobą.

Wbił zęby w policzek, aż poczuł krew, i rzucił jedno szybkie spojrzenie za siebie. Zobaczył, jak Lucien szarpie się z Ashlyn, jak z całych sił zaciska ręce na jej ramionach. Miał ochotę dopaść do niego i położyć trupem. Omal nie cofnął się ze schodów. Rozszarpałby go na kawałki. Ona jest moja, coś w nim krzyczało. Ja ją znalazłem. Nikt inny nie ma prawa jej dotykać.

Nie wiedział, czy to jego myśl, czy słowa demona, ale było mu wszystko jedno. Chciał zabić. Tak, zabić. Zawładnęła nim Furia. Zatrzymał się. Już zbiegał z powrotem do sieni. Zadźga Luciena. Przetnie wpół i posadzka spłynie krwią przyjaciela.

- Niszcz, niszcz. Morduj.

- On zaraz zaatakuje! - krzyknął Lucien.

- Zabieraj ją stąd! - zawtórował mu Torin.

Lucien pociągnął Ashlyn z sobą. Maddox słyszał jeszcze jej krzyki, które tylko wzmagały ślepą żądzę mordu. Przed oczami miał jej śliczną, bladą twarz, nic więcej nie widział. Ashlyn się bała. Zaufała mu. Potrzebowała go. Wyciągała ku niemu ręce.

Żołądek rozrywał potworny ból, ale Maddox nie zwalniał kroku. Za chwilę północ, przyjdzie śmierć, zagarnie go, a z nim każdego, kto będzie obok. Tak, musi ich zgładzić.

- Szlag jasny - mruknął Aeron. - Demon już nim całkiem zawładnął. Musimy go skrępować. Lucien, wracaj tutaj. Szybciej!

Otoczyli go Aeron, Reyes i Parys. Maddox błyskawicznym ruchem dobył sztylety, cisnął. Zaatakowani uchylili się i noże świsnęły mimo. Po sekundzie leżał jak długi na ziemi, obezwładniony przez przyjaciół. Okładali go bez litości kułakami, walili w twarz, w żołądek, lędźwie. Walczył, szarpał się, ryczał jak zwierzę.

Któryś wybił mu szczękę, któryś przycisnął z całych sił kolanem do ziemi. A on ciągle się szamotał. W końcu chwycili go i zawlekli do sypialni. Wydawało mu się, że słyszy szloch Ashlyn, widzi, jak próbuje wyswobodzić go z rąk przyjaciół. Uniósł rękę i grzmotnął kogoś. Prosto w nos. Rozległ się skowyt bólu. Doskonale. Niech poleje się krew. Łaknął krwi.

- Cholernik! Przykuj go do łóżka, Reyes, zanim komuś jeszcze rozkwasi gębę.

- Nie dam rady. Nie utrzymam go. Jest za silny. Jeszcze się szamotał, próbował walczyć. Miał wrażenie,

że trwa to całą wieczność, aż poczuł zimny metal na nadgarstkach, na nogach. Napiął się z całych sił, łańcuchy wpiły się w ciało.

- Dranie! - Ból rozrywał żołądek, stał się nie do zniesienia, już nie napływał falami, zagnieździł się na dobre. - Pozabijam was wszystkich, zabiorę z sobą do piekła!

Reyes przyglądał mu się z żalem. Stał tuż obok łóżka. Maddox chciał wymierzyć mu kopniaka, ale łańcuchy uniemożliwiały wszelki ruch. Wybiła północ. Reyes dobył miecz i wbił ostrze w żołądek przyjaciela.

- Wybacz - wymamrotał.

Trysnęła krew. Maddox zaklął, szarpnął się. Kolejny cios, i jeszcze jeden.

Ból. Agonia... Trzy ciosy poszarpały wnętrzności, ale ciągle jeszcze stawiał opór, jeszcze się nie poddał. Jeszcze nie odeszła go żądza mordu.

- Przestań! Nie zabijaj go! - wdarł się krzyk Ashlyn. Usłyszał ją i zaczął szarpać się jeszcze gwałtowniej.

Ashlyn. Jego kobieta z lasu. Jego. Powinien być przy niej. Musi. Musi ją zabić... Nie! Musi uratować. Zabić. Uratować. Zmagały się w nim dwa pragnienia. Znowu się szarpnął. Okowy wpiły się głębiej w nadgarstki, w kostki, ale nie zważał na ból. Wył, ryczał, kopał. Łóżko podskakiwało, jakby lada chwila miało się przełamać.

- Czemu to robisz? - krzyczała Ashlyn. - Przestań! Nie rań go! Boże, przestań!

Reyes zadał kolejny cios.

Rzuciła się ku niemu, ale Parys chwycił ją wpół i wyprowadził z sypialni.

Maddox wydał zwierzęcy ryk. Parys ją uwiedzie. Rozbierze i posmakuje. Nie będzie zdolna się oprzeć. Żadna kobieta nie jest zdolna.

- Puść ją! Teraz! – Z taką furią walczył o wolność, że coś w jego głowie eksplodowało. Mrok przysłaniał oczy.

- Zabierz ją stąd i trzymaj z dala – Reyes zadał piąty cios – Ona sprawia, że jest jeszcze bardziej rozwścieczony niż zwykle,

Musi ją uratować. Musi się do niej dostać. Terkot łańcuchów zmieszał się z jego dyszeniem.

- Przepraszam – wyszeptał Reyes ponownie.

W końcu szóste uderzenie.

Siła opuściła Maddoxa, dusza Furii ucichła, cofając się w głąb jego świadomości.

Zrobione. Skończone.

Leżał na łóżku, krew z niego wypływała, niezdolny poruszyć się lub zobaczyć cokolwiek. Ból i palenie go nie opuściły. Nie, intensywniały, stając się bardziej częścią niego niż jego skóra. Gorąca ciecz napłynęła mu do gardła.

Lucien – poznał zwodniczo słodki zapach Śmierci – przykląkł przy nim, ujął jego dłoń. To znaczy, że umiera, że tortura skończona.

Ale prawda była taka, że dla Maddoxa tortura dopiero się zaczynała.

- Zabiorę cię do piekła, jak nakazano.

- Dzie... dziewczyna - wykrztusił Maddox. - Nietknięta. - Dziwna prośba, bo żaden z nich, z wyjątkiem Parysa, nie interesował się specjalnie kobietami.

- Rano zobaczysz ją nietkniętą - obiecał Lucien. Maddox już nic więcej nie słyszał. Skończyła się męka umierania i miała zacząć następna, kto wie czy nie gorsza: przejście przez piekło.




4

- Kim jesteś i skąd znasz Maddoxa?

- Puść mnie! Puszczaj natychmiast.

Krzyczała, opierała się, próbowała się wyrwać, ale trzymał ją w mocnym uścisku, niewiele mogła zrobić. Na jej zaklęcia odpowiedział, że musiał tak postąpić, jak postąpił, bo swoją obecnością przyczyniała tylko mąk Maddoksowi.

- Mnie nie musisz się bać - uspokajał ją. - Ode mnie nic złego cię nie spotka. Mogę dać ci tylko rozkosz - dodał z uwodzicielskim uśmiechem.

Zdzieliła go w twarz otwartą dłonią. Zaskoczony, jakby nie mógł uwierzyć, co się stało, potarł policzek, ale nadal trzymał ją w żelaznym uścisku.

- Kobiety nie podnoszą na mnie ręki. One mnie kochają - oznajmił tonem, w którym mieszały się kpina i uraza.

Nie podnoszą ręki? Uderzyła jeszcze raz. Parys westchnął z rezygnacją i puścił Ashlyn.

- Idź sobie - fuknął. - On przestał krzyczeć. Pewnie nie żyje. Niewiele będziesz mogła mu zaszkodzić.

Nie czekając, aż Parys się rozmyśli, runęła ku sypialni Maddoxa. Wpadła do środka i zamarła.

Dobry Boże.

Leżał bez ruchu, cały we krwi, z zamkniętymi powiekami.

Gorące łzy napłynęły jej do oczu, z gardła wydarł się szloch. Zasłoniła usta dłonią.

- Zabili cię. - Podbiegła do łóżka, ujęła twarz Maddok-sa, odwróciła delikatnie. Nie dawaŁ znaku życia, nie oddychał. Był już zimny. - Zabili cię.

Przyszła za późno.

Jak ktoś tak silny i żywotny mógł zostać zgładzony tak brutalnie?

- Kim ona jest?

Odwróciła się, zaskoczona. W kącie sypialni stali zabójcy Maddoxa. Zupełnie o nich zapomniała. Rozmawiali ściszonymi głosami, spoglądali w jej stronę, ale żaden z nich się nie odezwał do niej. Prowadzili dalej rozmowę, jakby nie zauważali jej obecności, jakby śmierć Maddoxa nie miała dla nich znaczenia.

- Powinniśmy odesłać ją do miasta, ale za dużo widziała - powiedział któryś ostrym tonem. Zimny, nieczuły głos. Nigdy nie słyszała tak zimnego, tak nieczułego głosu.

- Maddox kompletnie zwariował, przyprowadzaj ąc j ą tutaj.

- Znam go tak długo, a nie miałem pojęcia, przez co musi przechodzić - z zadumą powiedział zielonooki blondyn o anielskiej twarzy, ubrany na czarno, w długich rękawiczkach. - Zawsze tak jest?

- Nie, nie zawsze - odparł ten, który zadawał ciosy.

- Zwykle jest spokojniejszy. Ta kobieta...

Morderca! Miała ochotę rzucić się na niego. Przez całe życie skazana była na wysłuchiwanie nagromadzonych przez stulecia, pełnych nienawiści oskarżeń, oszczerstw, krzyków rozpaczy i błagań. Ktoś wreszcie ofiarował jej chwilę spokoju. I zaraz potem zginął. Zrób coś, Darrow.

Otarła palące łzy, wyprostowała się. Co mogła zrobić? Mieli nad nią przewagę. Byli silniejsi liczebnie i fizycznie.

Jeden, cały w tatuażach, posłał jej niechętne spojrzenie. Miał krótko, po wojskowemu przycięte włosy, mocno zarysowane brwi, pełne usta i muskulaturę mistrza świata w podnoszeniu ciężarów. Gdyby nie tatuaże, byłby nawet przystojny... ponurą urodą seryjnego mordercy.

W jego oczach, błękitnych jak oczy Maddoxa, nie było jednak ciepła. Z rozbitego nosa sączyła się krew. Uniósł dłoń i w zamyśleniu potarł brodę.

- Coś z nią trzeba zrobić. - Znowu ten zimny, wyprany z wszelkich emocji głos. - Musimy się jej pozbyć.

- Tymczasem żaden z nas nie może jej dotknąć, Aero-nie. - Ten, który się właśnie odezwał, miał atramentowo czarne włosy, dziwne oczy: jedno brązowe, jedno niebieskie, i twarz całą w bliznach. Na pierwszy rzut oka był odpychający, budził wstręt, ale promieniał dziwną hipnotyczną siłą. I zapach róż...

- Nikt jej nie tknie. Doczeka rana w nienaruszonym stanie.

- Jesteś jak Maddox. Pozbawiasz nas przyjemności. Odwróciła się przestraszona.

W drzwiach stał złotowłosy anioł, któremu przed chwilą dała w twarz. Uśmiechał się kpiąco i patrzył na nią tak, jakby rozbierał ją wzrokiem.

Dranie! Wszyscy to łotry! Potoczyła spojrzeniem wokół, zatrzymując wzrok na skrwawionym mieczu rzuconym przez zabójcę na posadzkę. Ostrze tego miecza po kilka-kroć przeszyło ciało Maddoxa...

- Chciałbym wiedzieć, kim ona jest - odezwał się lodowatym tonem wytatuowany. Aeron, przypomniała sobie. -1 dlaczego Maddox ją tu przyprowadził? Zna przecież zasady.

- Musiała być z tymi ludźmi, którzy pojawili się na wzgórzu - powiedział anioł - ale to nie tłumaczy, dlaczego ją zabrał do twierdzy.

Gdyby nie to, że była na granicy załamania, dochodziła kresu wytrzymałości, wybuchnęłaby śmiechem. Powinnam była posłuchać Mclntosha, pomyślała. Tu naprawdę mieszkają demony.

- Co z nią zrobimy? - zagadnął Aeron.

Spojrzeli w jej stronę. Niewiele myśląc, chwyciła miecz i skierowała ostrze ku mordercom Maddoxa. Był znacznie cięższy, niż przypuszczała, dłonie drżały pod jego ciężarem, ale to nic. Podola.

Demony przyglądały się jej z żywym zaciekawieniem. Żadnego w nich lęku. Nie szkodzi, niech się nie boją, drwiła w duchu. Prawie nie znała Maddoxa, a przecież bolała nad jego śmiercią. Rozpaczała. Obudziła się w niej dzika żądza odwetu. Pomści go. Pomści Maddoxa.

Maddox... Imię rozbrzmiewało cicho w myślach. Odszedł. Na zawsze. Poczuła bolesny ucisk w żołądku.

- Powinnam was zabić. Wszystkich. On był niewinny.

- Niewinny? - parsknął któryś z morderców.

- Chce nas zabić. To znaczy, że przyszła z Łowcami - stwierdził Aeron z niesmakiem.

- Jeśli byłaby od Łowców, nie nazwałaby Maddoxa niewinnym, nawet szydząc z niego.

- Przynętę stać na wszystko. Każde słowo wypowiedziane przez tych ludzi to kłamstwo. Nigdy nie powiedzą prawdy, choć twarze mają prostoduszne, spojrzenie szczere.

- Maddox czterech położył trupem. Widziałem na monitorze. Nie zrobiłby tego, gdyby byli niewinni. Wątpię, by ta kobieta czystym trafem znalazła się w lesie akurat o tej samej porze.

- Myślisz, że potrafi władać mieczem? Znowu parsknięcie. Ileż w nim pogardy.

- Gdzie tam. Zobacz, jak go trzyma.

- Ale dzielna jest, trzeba jej to oddać. Wpatrywała się w nich z rozdziawioną buzią, nie bardzo

nadążając za konwersacją.

- Nikogo nie obchodzi, że Maddox został zabity? Ten ubrany na czarno, o twarzy anioła, zaśmiał się,

naprawdę się zaśmiał, ale w jego zielonych oczach dostrzegła ból.

- Maddox rano będzie nam dziękował, możesz mi wierzyć.

Ku zaskoczeniu Ashlyn wszyscy zachichotali, kiwali głowami. Tylko ten, który zadawał ciosy, pozostał poważny. Przyglądał się Maddoksowi z wyrazem cierpienia na twarzy, z poczuciem winy. Bardzo dobrze. Niech cierpi za swój czyn.

Piękniś, ten, który uważał, że żadna kobieta mu się nie oprze, przyglądał się z kolei Ashlyn i uśmiechał uśmiechem starego uwodziciela.

- Odłóż miecz, ślicznotko, bo zrobisz sobie krzywdę. Zacisnęła mocniej dłonie na rękojeści.

- Podejdź, odbierz mi go. Ty, ty... - Zabrakło jej słów.

- Jesteś zwierzę! - rzuciła popędliwie, nie mogła już cofnąć słów. - Może i nie umiem władać mieczem, ale spróbuj tylko się zbliżyć, a będę cięła.

Ktoś westchnął. Mruknął coś. Zaśmiał się.

- Cóż to za kobieta, co potrafi oprzeć się Parysowi?

- Mówię wam, zamknijmy ją w lochu - nastawa! Aeron.

- Nie wiadomo, co gotowa wymyślić.

- Prawda - zgodzili się pozostali.

Ashlyn zaczęła cofać się ku drzwiom, ciągle zaciskając miecz w dłoniach.

- Wychodzę. Słyszycie? Wychodzę. I zapamiętajcie sobie, odpowiecie za to, co się stało. Zostaniecie aresztowani i osądzeni. Marny wasz koniec.

- Rano Maddox zdecyduje, co z nią zrobić - powiedział ten z różnobarwnymi oczami, jednym brązowym, drugim niebieskim.

Jakby Maddox mógł jeszcze o czymkolwiek decydować. Mordercy ruszyli w jej stronę. Nie róbcie mi nic złego, błagała w duchu. Proszę, nie róbcie mi nic złego. Uderzenie. Trzask. Krzyk bólu.

- Moja ręka! - Szloch. - Złamałeś mi rękę, cholerniku! Ashlyn w odruchu współczucia sama poczuła ból w ramieniu.

- Ja... ja nie... ja nic...

Głosy wróciły. Donośne, natarczywe.

Skuliła się w kącie ciemnej celi, drżała przerażona.

- Chciałam tylko, żeby ktoś mi pomógł - szepnęła. Zamiast znaleźć pomoc, wpadła w sam środek ponurej baśni braci Grimm. Bez szczęśliwego zakończenia. Ale czy baśnie braci miały szczęśliwe zakończenia?

Przez głowę przetaczały się dziesiątki, setki kiedyś wypowiedzianych słów, rozmowy, w których nie brała udziału, pełne bólu, rozpaczy, gniewu... Nad wszystkie inne głosy wznosił się jednak głos Maddoxa. Nie głos płynący z przeszłości, nie wspomnienie. Rozdzierające krzyki.

I po to właśnie opuściła Instytut?

Pokręciła głową. Dzisiejszy dzień to koszmar senny, nic innego. Bardzo chciała, żeby tak było. Nikt nikogo nie zamordował na jej oczach, nie przeszywał mieczem. Cóż, koszmar zdarzył się naprawdę. Te jego krzyki... Wielki

Boże, te krzyki. Wściekłość, gdy przykuli go do łóżka. Męka, którą musiał znosić. Nigdy nie była świadkiem tak strasznego cierpienia.

Łzy spływały po twarzy. Nie mogła uwolnić się od obrazu Maddoxa, przed śmiercią i po. Surowe, piękne rysy. Poszarzała, zapadnięta twarz. Rozświetlone oczy. Zamknięte oczy. Muskularna, potężna sylwetka. Skrwawione, znieruchomiałe ciało.

Jęknęła cicho. Zabrzmiało to jak skowyt.

Przyprowadzili ją do tej celi, a wychodząc, obiecali, że przyniosą koc i coś do jedzenia. Minęły całe wieki, ale nikt już do niej nie zajrzał. To dobrze. Nie chciała widzieć żadnego z nich, słyszeć, rozmawiać z nimi. Wolała już siedzieć tu o głodzie i chłodzie.

Otuliła się szczelniej kurtką. Te potwory na szczęście nie zabrały jej okrycia w czasie trwającej bez końca wędrówki do podziemi.

Coś przemknęło koło stopy, pisnęło cichutko, uszczęśliwione nie wiedzieć z jakiego powodu. Ashlyn szarpnęła się do tyłu. O Jezu, Jezu, Jezu. Wcisnęła się w ciemny kąt. Mysz. Na pewno mysz. Maleńki futrzak. Gryzoń wszyst-kojad. A gdzie są gryzonie...

Rozejrzała się, ale niewiele to dało. Cela była tak mroczna, że Ashlyn nie widziała własnej ręki... nie zobaczyłaby nawet potwora, choćby stanął tuż przed nią.

- Spokojnie. - Głęboki wdech. - Tylko spokojnie.

- Głęboki wydech.

- Powiem ci wszystko, co chcesz - odezwała się płaczliwym głosem Złamana Ręka - ale nie rób mi już krzywdy. Nie chciałem tu przychodzić. - Dłuższa chwila milczenia.

- No dobrze, może chciałem, ale tylko tak, z ciekawości, zobaczyć, kto tu mieszka. Nie jestem Łowcą. Przysięgam.

Ashlyn nadstawiła uszu. Ten człowiek powiedział „łowca". Zabójcy Maddoxa nazwali ją „łowcą". Co mieli na myśli? Łowców skarbów? Ludzi, którzy polują na nagrody? Potarła w zamyśleniu spuchniętą nogę. Ona, drobna, niepozorna, miałaby uganiać się za kimś, za czyją głowę wyznaczono nagrodę?

- Nieważne. Musisz pomyśleć, jak się stąd wydostać, Darrow. - Musi pójść na policję, złożyć doniesienie o morderstwie. Uwierzą jej? Będą chcieli wysłuchać? Nie wiedziała. Złamana Ręka mówiła dalej: - Ci tutaj, jak myślę, rzucili urok na całe miasto, łącznie z policją. Anioły, rzeczywiście. Zaczarowali Budę z Pesztem i mogą robić, co tylko zechcą, pewni, że każda zbrodnia ujdzie im płazem.

Szloch wydarł się z gardła. Nikt nie powinien tak umierać, powoli, w męczarniach. Pomści Maddoxa, musi go pomścić.



Maddox krzyknął.

Płomienie sięgnęły stóp i pełzły wyżej, zagarniały ciało, pożerały go do kości. Nie, poprawił się natychmiast, spopielały go. Obracały w proch. Pozostawała tylko świadomość. Nigdy nie tracił świadomości. Wiedział, kim jest, i że następnej nocy męka się powtórzy.

Męka straszliwa, nie do zniesienia. Powietrze było gęste od dymu, czarne od sadzy. Te sadze to ja, pomyślał z niesmakiem.

Sypały się we wszystkie strony, by wrócić jednym czarnym kłębem na swoje miejsce, stać się znowu ciałem, które zgorzawszy ze szczętem, odbudowywało się z iskier, z popiołów, po to, żeby znowu pochłonął je ogień. Znowu i znowu.

Furia szalała, chciała się uwolnić, jej ryk rozsadzał głowę, mieszał się z wrzaskami i jękami potępieńców, co smażyli się, jak Maddox, w ogniu piekielnym. Wokół uwijały się odrażające demony: czerwonookie, skrzydlate, z rogami. Biegały od jednego skazańca do drugiego, śmiały się, drwiły, opluwały nieszczęsnych.

Ja noszę w sobie takiego demona, jeszcze gorszego od tych tu jego pobratymców.

Demony o tym wiedziały.

- A to Maddox. Witaj, bracie - pozdrawiały go jak swego i lizały na dzień dobry parzącymi, rozwidlonymi językami.

Dotąd, kiedy pierwsze płomienie sięgały ciała, miał jedno pragnienie: zniknąć, rozpłynąć się w nicości i nigdy już nie wracać ani do piekła, ani na ziemię. Niechby wreszcie skończyła się jego żałosna egzystencja, nie cierpiałby już więcej tego bólu nie do zniesienia.

Dzisiaj było inaczej.

Dzisiaj silniejsze od bólu okazało się pożądanie.

Obraz Ashlyn, a miał go cały czas przed oczami, przyczyniał mu większej udręki niż drwiny demonów. Ze mną przeżyjesz cudowną chwilę, zdawały się mówić jej usta, jakby zapraszały do pocałunku.

Stanowiła zagadkę, która domagała się rozwiązania. Kiedy ją zobaczył, miał wrażenie, że niebo się przed nim otworzyło. Śliczna,.zmysłowa, kobieca... Wobec tak doskonałej istoty nie sposób po prostu zachować obojętność.

Zadziwiające, ale upierała się z nim zostać. Próbowała go nawet ratować w godzinie śmierci, teraz dopiero to do niego dotarło. Nie rozumiał, dlaczego tak zaciekle o niego walczyła, ale sama myśl nie była niemiła.

W pierwszej chwili nie miał pojęcia, co począć z Ashlyn. Teraz już wiedział. Chciał poczuć jej bliskość. Obojętne, czy była Przynętą, czy nie. Pragnął jej. Po tylu cierpieniach zasługiwał na odrobinę szczęścia.

Nawet w czasach, gdy był jeszcze wojownikiem w służbie bogów i należał do wybrańców, nie zdarzało mu się pragnąć jakoś szczególnie akurat tej, nie innej kobiety. A później... Później brał, co akurat było pod ręką, jak okazja nadarzyła. Teraz chciał Ashlyn, i tylko jej.

Gdzie Lucien ją umieścił? W pokoju sąsiadującym z jego sypialnią? Leży teraz w jedwabnej pościeli? Tak ją właśnie weźmie, nagą, w pysznym łożu. Nie w lesie, gdzie zwykle kopułowa! z przygodnymi kobietami. Nie na gołej ziemi. Będzie widział jej twarz, będzie ją pieścił, wchodził w nią powoli.

Płonął, i to myśl o rozkoszy trawiła ciało, a nie ogień piekielny.

Ona ma złe zamiary. Trzeba się z nią rozprawić, podszeptywał demon.

Nawet nie próbuj sugerować mi czegoś podobnego, próbował uciszyć Furię.

O dziwo, zamiast wyć i ryczeć, była gotowa wdać się z Maddoksem w spokojną, rzeczową dyskusję.

Nie jestem potworem, przekonywała. Za to wy jesteście siebie warci. Nie rozumiesz? Ta kobieta jest niebezpieczna.

Bardzo możliwe. A przecież gdy napotkał ją w lesie, wydawała się taka bezradna, krucha. I tajemnicza. Szli za nią mordercy. Nie wiedzieli o niej, chcieli zabić, czy może użyć do zabijania innych? Bogowie, musi dojść prawdy.

Rano, kiedy wróci z piekła, znajdzie ją, wypyta. Nie, najpierw musi jej dotknąć, zakosztować. Będzie ją całował i pieścił. Jakżeż tego pragnął.

Uśmiechnął się, zapominając o mękach piekielnych. Patrzyła na niego z zachwytem w oczach, szła za nim, chciała go ratować. Jak sobie posłała, tak będzie spała. Z nim.

Wypyta ją o wszystko, kiedy już skończą się kochać.

Jeśli okaże się, że jest Przynętą... ból ścisnął mu serce... spotka ją ten sam los co Łowców.



- Tytani powstali przeciwko Grekom i pokonali ich

- oznajmił Aeron. Wrócił do twierdzy przed godziną i dotąd nie miał okazji przekazać epokowej wieści. Czuł, że pęknie, jeśli zaraz nie podzieli się nowiną. Trafił w sam środek takiego zamieszania, że musiał odczekać, aż przyjaciele trochę ochłoną. Nie na długo...

Podniecenie wywołane pojawieniem się wśród nich istoty ludzkiej opadło, ale on przynosił większą sensację. Rzucił się na kanapę. Co za hałas. Znalazł pilota i wyłączył, pożalcie się bogi, „film" Parysa. Jęki seksualnych wyczynowców umilkły, z ekranu zniknął pan gimnastykujący się na pani.

- Przestań kupować to badziewie, Parys. - Skrzywił się z obrzydzeniem.

Parys wyrwał mu pilota z dłoni i państwo na ekranie wznowili ćwiczenia. Na szczęście bez fonii.

- To nie z wypożyczalni, tylko z mojej prywatnej kolekcji - oznajmił z dumą. - „Szalone zapasy".

- Z każdym dniem stajesz się bardziej ludzki - mruknął Aeron. - Żenujące.

- Aeron, ogłaszasz rzecz niebywałą, a potem zmieniasz temat. Tak się nie robi. Wspomniałeś coś o... Tytanach?

- odezwał się Lucien Zawsze Spokojny.

Tak, był w nim wieczny spokój Śmierci. Lucien nie ulegał „nastrojom", trzymał je w żelaznych ryzach, ale kiedy już eksplodował, sam Gniew drżał przed nim. Aeron raz jeden miał okazję widzieć jego demona, o jeden raz za dużo.

- I mnie się wydaje, że coś takiego usłyszałem - przytaknął Reyes, kręcąc głową, jakby od tego umysł miał mu się rozjaśnić. - Co tu się dzieje? Najpierw Torin mówi, że Łowcy wrócili, potem Maddox wraca do domu z kobietą, teraz znowu ty o Tytanach. Czy to możliwe, żeby obalili Greków?

- Owszem. - Aeron przesunął dłonią po krótko przyciętych włosach. Wolałby przynosić dobre wieści. - Przez wieki niewoli zbierali siły, aż wreszcie wydostali się z Tartaru i przejęli tron. Od tej chwili jesteśmy w ich władzy.

Wstrząsająca wiadomość została przyjęta w milczeniu. Od czasów Pandory wojowie i bogowie nie darzyli się miłością, niemniej...

- Jesteś pewien? - zapytał Lucien.

- Najzupełniej. - O Tytanach Aeron wiedział dotąd tyle, że zasiadali kiedyś na Olimpie, i był to Złoty Wiek, czas „pokoju" i „harmonii", jak głosili Łowcy. - Stanąłem przed nimi niczym przed trybunałem, wszyscy zasiadali kręgiem na tronach, a ja jak kołek pośrodku sali. Są drobniejsi niż nasi Grecy, ale dysponują ogromną siłą. Widzisz ją, wyczuwasz natychmiast. Twarze surowe, stanowcze. I czegoś mi niechętne.

Minęła długa chwila, zanim Reyes wyartykułował pytanie, które po cichu zadawali sobie wszyscy:

- Chętne, niechętne, jest jakaś szansa, że Tytani uwolnią nas od demonów, nie zarzynając przy okazji?

Aeron też się nad tym zastanawiał. Miał nadzieję, potem już nie.

- Nie przypuszczam - stwierdził smętnie. - Zapytałem ich wprost i usłyszałem, że nie będą ze mną o tym rozmawiać.

Znowu milczenie, a napięcie rosło.

- To... to jest... - Parysowi zabrakło słów.

- Niewiarygodne - dokończył Torin.

Reyes potarł brodę.

- Co zamierzają z nami w takim razie zrobić, Aeronie?

- Wiem tylko, że będą się wtrącać. - Grecy o tyle byli łaskawi, że przeklęli swoich wojowników, po czym całkiem o nich zapomnieli, pozostawiając samym sobie. Oraz, niestety, demonom.

Reyes znowu pokręcił głową.

- Ale... dlaczego?

- Sam chciałbym wiedzieć.

- I po to cię wezwali? - zainteresował się Lucien. - Żeby zakomunikować ci o zmianach?

- Nie. - Aeron zamknął oczy. - Nakazali mi... coś zrobić.

- Co mianowicie? - drążył z niepokojem Parys.

Jak ma im to powiedzieć? Popatrzył po przyjaciołach. Torin stał w kącie, odwrócony do wszystkich profilem, zdystansowany jak zawsze. Wiadomo, musiał zachowywać dystans. Reyes na kanapie. Ze złocistą opalenizną wyglądał jak bóg słońca, który nie wiedzieć dlaczego znalazł się na Ziemi... w ponurej budapeszteńskiej twierdzy. Czekając, co Aeron odpowie, pracowicie wykonywał kolejne nacięcia na przedramieniu. Za każdym razem, kiedy pokazała się krew, przez twarz przebiegał grymas satysfakcji. Jedynie ból potrafił dać mu zadowolenie, tylko wtedy Reyes miał pewność, że żyje.

Aeron czasami zastanawiał się, jak jego przyjaciel zareagowałby na doznanie rozkoszy.

Parys siedział obok niego wygodnie wyciągnięty, ręce założył na kark, tyleż zainteresowany wieściami przynoszonymi przez Aerona, co filmem, acz demon pewnie szeptał mu, żeby bardziej zwracał uwagę na to, co dzieje się na ekranie. Skoro już przypadła mu w udziale Rozpusta, niechby był odstręczający, przynajmniej miałby problemy z zaciąganiem kobiet do łóżka.

Tymczasem z tą swoją piękną twarzą wystarczyło mu spojrzeć na damę, a ona natychmiast gotowa była dać się zaciągnąć dokądkolwiek, jeśli w pobliżu nie uświadczył łóżka.

Ta, którą przyprowadził Maddox, nie uległa czarowi Parysa. Ciekawe dlaczego?

Lucien stał oparty o stół bilardowy. Z jego budzącej wstręt, pokrytej szramami twarzy trudno było cokolwiek wyczytać. Ręce założył na piersi i wpatrywał się nieruchomym wzrokiem w Aerona.

- Co zlecili? - przynaglił. Aeron odetchnął głęboko.

- Kazali mi załatwić turystów. - Znowu przymknął oczy. Nic nie czuć, tak byłoby najwygodniej. Zachować chłód. Przebrnąć przez to ze spokojem. - Turystki, mówiąc dokładnie. Cztery kobiety.

- Nie gadaj. - Parys zerwał się z kanapy, zapomniał o filmie.

Aeron powtórzył polecenie Tytanów. Parys zbladł, pokręcił głową.

- Rozumiem, że na górze są przetasowania. To znaczy nie rozumiem, ale kupuję. Natomiast zupełnie nie chwytam, dlaczego Tytani każą strażnikowi Gniewu zabić cztery kobiety. Po co? - Rozłożył ręce. - To jakieś szaleństwo.

Parys puszczał się na prawo i lewo, jeszcze tego samego dnia zapominał, z kim się przespał, ale kobiety, białe, żółte, czarne, niskie, wysokie, chude, tęgie, stare i młode były jego całym życiem, jedyną racją istnienia. Nie mógł znieść myśli, że którejś dzieje się krzywda.

- Nie podali powodów. - Jakiekolwiek by były, Aeron nie chciał nikogo mordować. Zbyt dobrze wiedział, co to znaczy. Zbyt często przychodziło mu zadawać śmierć, zawsze z nakazu demona. Zabijał ludzi, którzy znęcali się nad dziećmi albo czerpali radość z niszczenia innych. Gniew bezbłędnie wskazywał, kogo unicestwić.

Zdążył już przyjrzeć się nowym ofiarom, stwierdził, że nikomu w niczym nie zawiniły, a jednak nakazywał je usunąć.

Aeron wiedział, że przelana krew niewinnych odmieni go na zawsze.

- Powiedzieli ci, kiedy masz tego dokonać? - zapytał Lucien, ciągle obojętny. On, Śmierć, Mroczny Żniwiarz... nazywano go nawet Lucyferem... niewiele musiał sobie robić ze zlecenia, które otrzymał Aeron.

- Nie, nie powiedzieli, ale... Lucien uniósł brew.

- Ale?

- Ostrzegli, że jeśli się nie pospieszę, będzie mnie nękać widmo krwi i śmierci. Będę zabijał wszystko, co żyje, nie zaznam spokoju, dopóki nie skończę z tymi kobietami. - Jeszcze nigdy dotąd nie podniósł ręki na istotę, która nie zrobiła nic złego, nikomu nie uczyniła krzywdy. - Będę cierpiał męki jak Maddox, tylko że moje nie będą się kończyć o świcie.

- Jak masz to przeprowadzić? Chociaż tyle ci powiedzieli? - zapytał zatroskany Parys.

- Mam poderżnąć im gardła. - Wiele by dał, żeby sprzeciwić się nowym bogom, ale bał się, że kara może okazać się straszna.

- Dlaczego każą ci je zabić? - Torin zgłaszał wątpliwość faktycznie w imieniu wszystkich.

Aeron nie umiał odpowiedzieć.

- Zrobisz to? - surowym głosem spytał Parys. Odwrócił wzrok. Milczał, ale wiedział doskonale, czuł

w kościach, że dla tych kobiet nie ma ratunku. Demon wciągnął je już na listę ofiar, musiały zginąć.

- Możemy ci jakoś pomóc? - zapytał Lucien. Aeron uderzył pięścią w oparcie kanapy. Jeśli dopuści

się tego straszliwego czynu, to będzie jego koniec. Demon zapanuje nad nim ostatecznie, bez reszty.

- Nie wiem. Mamy nowych bogów, nową sytuację... Nie umiem powiedzieć, co się ze mną będzie działo, jeśli rzeczywiście je zabiję.

- Jest szansa, że zmienią decyzję?

- Żadnej. Nie próbowałbym nawet wchodzić z nimi w dyskusję. Zagrozili, że wszyscy będziemy cierpieć jak Maddox, jeśli się im sprzeciwimy.

Parys zaczął przemierzać pokój wielkimi krokami.

- Niech to jasna cholera. Szlag mnie trafia.

- A nas wcale, ani trochę - stwierdził Torin cierpkim tonem.

- Kto wie, może się okazać, że wyświadczasz tym kobietom przysługę. - Reyes w skupieniu wycinał krwawe X na dłoni.

- Kto wie, może się okazać, że ty będziesz następny

- sarknął Aeron.

- Muszę się zastanowić. - Lucien przesunął palcami po pokiereszowanej brodzie. - Musi być jakieś wyjście.

- No... - przytaknął Torin z jadowitym uśmiechem.

- Niech Aeron od jednego zamachu załatwi wszystkich śmiertelnych i spokój, nie będzie już nad czym główkować.

- Uważaj, Zarazo. - Aeron obnażył zęby, w zielonych oczach zabłysła kpina.

- Zraniłem twoje uczucia? - zmartwił się Torin. - Pocałuję cię na zgodę, od razu zrobi ci się lepiej.

Aeron przyłożyłby Torinowi, gdyby Lucien w porę się nie wtrącił:

- Przestańcie błaznować. Nie zdajemy sobie jeszcze sprawy, przed czym stanęliśmy. Musimy trzymać się razem, bardziej niż kiedykolwiek. Mamy za sobą ciężki dzień, a to jeszcze nie koniec. Parys, Reyes, pójdziecie do miasta. Trzeba sprawdzić, czy gdzieś jeszcze nie plączą się Łowcy. A ty, Torin, nie wiem, obserwuj wzgórze albo zagraj na giełdzie.

- A ty co będziesz robił? - zainteresował się Parys.

- Zastanowię się, jakie mamy opcje - odpowiedział Lucien grobowym głosem.

Parys uniósł brwi.

- Co z kobietą Maddoxa? Jeśli mam szukać Łowców, chętnie przedtem bym sobie...

- Nie. - Lucien wzniósł oczy ku sklepieniu. - Masz ją zostawić w spokoju. Przyrzekłem Maddoksowi, że oddamy mu ją nietkniętą.

- Owszem, pamiętam, nie pamiętam tylko, dlaczego złożyłeś taką kretyńską obietnicę.

- Żebyś nie czepiał się dziewczyny. Poza wszystkim, nie zrobiłeś na niej wielkiego wrażenia.

- I to jest znacznie bardziej szokujące niż roszady na górze - mruknął Parys i dodał z westchnieniem: - W porządku, będę się trzymał od niej z daleka, ale ktoś powinien zanieść jej coś do jedzenia. Zapewnialiśmy, że dostanie kolację.

- Może powinniśmy ją przegłodzić - podsunął Reyes.

- Jak trochę opadnie z sił, będzie bardziej skłonna do mówienia.

Lucien kiwnął głową.

- Słusznie. Prędzej się wyspowiada Maddoksowi, licząc na posiłek.

- Nie podoba mi się to, ale nie będę zgłaszał protestów. Trudno, pójdę do miasta bez mojej dawki witaminy D.

- Westchnął ponownie. - Ból, zbieraj się, mamy zadanie do wykonania.

Reyes poderwał się z kanapy i obydwaj wyszli z pokoju. Torin ruszył za nimi, oczywiście zachowując bezpieczną odległość. Aeron nie wyobrażał sobie, jak można żyć, wciąż uważając, by nigdy nikogo nie dotknąć, ba, nie dotykać nawet samego siebie. Prawdziwe piekło.

Prychnął cicho. Życie każdego z nich było piekłem.

Lucien usiadł w fotelu obok, roztaczając wokół zapach róż. Trudno było pojąć, dlaczego Mroczny Żniwiarz pachnie niczym wiosenny bukiet. Bogowie ukarali biedaka chyba jeszcze srożej niż Maddoxa.

- Zastanawiasz się? - Od bardzo, bardzo dawna nie widział, by Lucien czymś tak się przejął: zmarszczone czoło, głębokie bruzdy na zeszpeconej twarzy.

Blizny przecinały obydwa policzki od brwi aż do brody, wyraźne, gruzłowate. Lucien nigdy nie opowiadał, skąd je ma, Aeron nie pytał. Po prostu któregoś dnia, a było to jeszcze w czasach, gdy mieszkali w Grecji, wrócił do domu pokiereszowany.

- Jest kiepsko - mruknął. - Bardzo kiepsko. Łowcy, kobieta Maddoxa, choć pewnie przyszła z nimi, Tytani, wszystko jednego dnia. Nikt mi nie powie, że to przypadek.

- Wiem. - Aeron przesunął palcami po twarzy, dotknął kolczyka w brwi. - Myślisz, że Tytani chcą naszej śmierci? Że to oni nasłali Łowców?

- Może. Pytanie tylko, jak sobie poradzą z demonami, kiedy już się nas pozbędą... I dlaczego dali ci zadanie do wykonania, skoro wszyscy mamy zginąć?

Dobre pytania.

- Nie wiem. Nic nie wiem, nic nie rozumiem. Te kobiety są niewinne. - Dwie dwudziestokilkuletnie dziewczyny, pani po czterdziestce i babka, zacna dama, która w wolnych chwilach piecze pewnie ciasteczka dla bezdomnych. Po wizycie na Olimpie wytropił potencjalne ofiary w budapeszteńskim hotelu. Kiedy zobaczył je na własne oczy, ogarnęła go jeszcze większa zgroza.

- Nie mamy czasu. Trzeba działać - oznajmił Lucien. - Jeśli teraz posłuchamy Tytanów, już zawsze będą nam rozkazywać. Musi się znaleźć jakieś wyjście.

Aeron pomyślał z rezygnacją, że powinni raczej pomyśleć, jak zebrać w całość jego w drobnicę rozbitą duszę, a tak się stanie, kiedy już dokona morderstwa. Sytuacja wyglądała beznadziejnie.

Milczeli długo, pogrążeni w myślach, zastanawiając się nad opcjami, a właściwie nad ich brakiem. W końcu Aeron powoli pokręcił głową, jakby witał się z nowym demonem, który właśnie zagnieździł się w jego duszy - demonem Potępieńców.




5

Ashlyn w jakimś momencie podniosła się i zaczęła po omacku obchodzić celę. Noga dawała znać o sobie przy każdym kroku. Ból przywodził na myśl wspinaczkę na wzgórze, pełną nadziei, która zgasła razem ze śmiercią Maddoxa.

Na darmo szukała drogi ucieczki. Nie zamknęli jej w wieży, jak Rapunzel, nie było tu magicznego lustra wiedźmy, przez które mogłaby przejść, ani króliczej nory, do której mogłaby wpaść jak Alicja. Po drodze do twierdzy zgubiła gdzieś telefon komórkowy. Z telefonem też niewiele by zwojowała, w głębokim lochu nie miałaby zasięgu.

Czas mijał powoli, gęste ciemności zdawały się jeszcze gęstnieć z upływem godzin.

Przynajmniej mysz się uspokoiła.

Wrócić do domu, chcę wrócić do domu, powtarzała w myślach, wtulając się na powrót w kąt lochu. Wrócić i zapomnieć o całym zdarzeniu. Jakoś zniesie obecność głosów. Będzie musiała. Zbyt wiele kosztowała ją próba uciszenia ich. Straci pewnie pracę w Instytucie, straci przyjaźń Mclntosha. No i resztkę zdrowych zmysłów, to na pewno.

Nigdy już nie będzie tym samym człowiekiem.

Do końca życia, na jawie i we śnie, będzie ją prześladowała twarz zamordowanego Maddoxa. Wielki Boże. Łzy zaczęły spływać po policzkach. Ile ich jeszcze wyleje? Ile czasu będzie musiało minąć, zanim przestanie odczuwać rozrywający pierś ból?

- Puść mnie - skomlał głos. - Proszę. Przysięgam, że nigdy tu nie wrócę.

Ja też, dodała Ashlyn w myślach.

- Spędziłaś tu całą noc?

Zdezorientowana nadstawiła uszu. Jakiś inny głos... Donośny, surowy. Nie szedł z przeszłości, tyle potrafiła powiedzieć.

- Odpowiedz, Ashlyn.

Minęła dobra chwila, zanim go rozpoznała. Zatchnęła się z wrażenia, usiłowała dojrzeć coś w mroku... Nic, tylko atramentowe ciemności.

- Ashlyn, odpowiedz.

- Ma... Maddox? - Na pewno nie. To jakiś omam, złudzenie.

Drzwi się otworzyły, celę zalało światło. Ashlyn zamrugała oślepiona blaskiem. W progu stał on, wielki i groźny. Głosy natychmiast umilkły, zapanowała cudowna cisza, której raz już doświadczyła.

Wsparła się dłońmi o ścianę i próbowała wstać, ale kolana odmawiały posłuszeństwa. On przecież... Nie... To niemożliwe... Niewyobrażalne. Coś podobnego zdarza się tylko w baśniach.

- Odpowiedz - powtórzył już inaczej, ostro, napastliwie. Jakby mówił dwoma różnymi głosami. Obydwa groźne, mroczne, dudniące.

Otworzyła usta, ale nie mogła wykrztusić słowa. Maddox. Senna zjawa? Nie, nie mogła się mylić. Drżącą dłonią otarła łzy spływające po policzkach.

- Nie rozumiem... - szepnęła. Czy to sen? Maddox, nie, nie Maddox, to nie mógł być on, choć głos

brzmiał identycznie, wszedł do celi. Na sekundę odwrócił wzrok, jakby potrzebował chwili, żeby się opanować.

Patrzyła na piękną twarz oświetloną promieniami słońca. Te same ciemne brwi, te same fiołkowe oczy, nos, usta...

Jak to możliwe? Jakim sposobem mordercy mogli stworzyć dokładną kopię mężczyzny, którego spotkała wczoraj? Który samą swoją obecnością potrafił sprawić, że cichły głosy płynące z przeszłości.

Bliźniak?

Oczywiście, że bliźniak. To jedyne sensowne wyjaśnienie.

- Zabili twojego brata - wyrzuciła z siebie. Może już wiedział. Może się cieszył. A może przyszedł zabrać ją na policję, żeby mogła złożyć doniesienie o strasznej zbrodni, której była świadkiem. Niechby sprawiedliwości stało się zadość.

- Nie mam brata.

Maddoksowi nic nie będzie", tak powiedział ten o olśniewającej urodzie. Pokręciła głową. Niemożliwe. Widziała przecież, jak umierał. Widziała jego ciało. Ale anioł chyba może zmartwychwstać? Jak to jest? Poczuła ucisk w gardle. Mieszkańcy tego gmaszyska z pewnością nie należeli do anielskich zastępów, cokolwiek twierdzili budapeszteńczycy.

Spojrzał na nią wreszcie, zmierzył powoli od stóp do głów pełnym uznania wzrokiem. A potem przez twarz przemknął grymas złości.

- Przesiedziałaś tutaj całą noc? - Zgniewany, ponury rozejrzał się po celi. - Powiedz mi, że dali ci coś do jedzenia, dzban wody, koc, i zabrali wszystko przed chwilą.

Nic nie rozumiała, miała kompletny zamęt w głowie. Była rozczochrana, brudna, musiała wyglądać żałośnie... Jakby to miało jakieś znaczenie.

- Ktoś ty? Kim jesteś?

Długo nie odpowiadał. Przyglądał się jej niby preparatowi pod mikroskopem. Dobrze znała takie spojrzenie. Koledzy w Instytucie byli specjalistami od „badawczej obserwacji", którą najwyraźniej uważali za równoznaczną z obserwacją badawczą.

- Wiesz, kim jestem.

- Nie możesz być nim - upierała się, nie dopuszczając żadnej innej opcji. Nie mógł być przecież demonem, jak ci, którzy go zabili. - Mój Maddox nie żyje.

- Twój Maddox? - Jakaś iskra zapaliła się w jego oczach. - Twój?

Uniosła hardo głowę. Nie będzie odpowiadać na takie pytania.

Uśmiechnął się ledwie widocznie, uniósł rękę i skinął na Ashlyn.

- Chodź. Musisz się umyć, ogrzać, najeść. Potem... wytłumaczę ci wszystko.

Zawahał się. Było jasne, że nic nie wytłumaczy. Najwyraźniej myślał o czymś innym, i to niezwykle intensywnie, sądząc po tonie głosu. Wystraszona Ashlyn nie ruszyła się z miejsca.

- Pokaż brzuch - zażądała, grając na zwłokę. Skinął ponownie.

- Chodź.

Była gotowa z nim pójść, dokądkolwiek by ją poprowadził. Wyglądał jak Maddox, to wystarczyło. Za Maddoksem poszłaby wszędzie. Coś ją jednak powstrzymywało.

- Nie.

- Chodź.

- Nie ruszę się, dopóki nie pokażesz mi brzucha.

- Nie zrobię ci nic złego, Ashlyn. - Jeszcze nie zrobiłeś, dopowiedziała w myślach. Wypowiedział jej imię tak, jakby samo jego brzmienie sprawiało mu rozkosz, jakby je smakował, chciał powtarzać jeszcze, i jeszcze. - Ashlyn.

Zachmurzyła się. Nie powinien jej pragnąć. I ona nie powinna pragnąć jego.

- Nie jesteś moim Maddoksem. Nie możesz nim być. Znowu ten błysk gniewu w oczach.

- Dwa razy nazwałaś mnie „swoim".

- Przepraszam. - Co więcej mogła powiedzieć? Mad-dox uwolnił ją od głosów, nawet jeśli na krótko. Widziała, jak umiera. Coś ich połączyło. Stał się Jej" Maddoksem.

- Nie przepraszaj. - Zabrzmiało to niemal czule. - Jestem Maddoksem. A teraz już chodź.

- Nie.

Zniecierpliwiony oporem podszedł do niej. Szedł od niego zapach pożądania i jakichś pierwotnych rytuałów odprawianych przy świetle księżyca.

- Nie zmuszaj mnie, żebym przerzucił cię przez ramię, jak wczoraj. Zrobię to, jeśli będziesz się upierać, ale nie gwarantuję, że wyniosę stąd kapryśnicę w ubraniu. Jasno się wyrażam?

Powinna się przestraszyć, tymczasem pogróżka zabrzmiała jak obietnica. Dodawała otuchy, zamiast wprawić w popłoch. Tylko Maddox wiedział, j ak minionego wieczoru taszczył ją na plecach. Tak przecież doniósł ją do twierdzy.

- Proszę, pokaż mi brzuch. - Im bardziej nastawała, tym bardziej chciała obejrzeć... co właściwie? Rany? Gładką skórę? Spodziewała się znaleźć ślady zadawanych ciosów?

Długo nie reagował, w końcu stwierdził z rezygnacją:

- Wygląda na to, że ja, nie ty, wyjdę stąd bez ubrania. - Powoli uniósł brzeg czarnego T-shirtu.

Chociaż tak się domagała, żeby odsłonił brzuch, teraz zabrakło odwagi. Wpatrywała się jak zahipnotyzowana w fiołkowe oczy i wmawiała sobie, że to z powodu ich piękności. Wiedziała, że trochę się okłamuje. Jeśli zobaczy ślady... rany... Jeśli okaże się, że to Maddox.

- Chciałaś zobaczyć, więc patrz - ponaglił niecierpliwie, a zarazem z rezygnacją.

Odważ się, spójrz. Zobaczyła najpierw pulsującą aortę na szyi, nad wycięciem podkoszulka, dłoń podciągającą kraj materiału, muskularny, opalony tors.

Niżej sześć cięć, ledwie zabliźniające się rany. Nie mogła się powstrzymać, wyciągnęła rękę, dotknęła świeżej blizny i poczuła gorąco, zaraz potem mrowienie, jakby przez ciało przebiegł prąd.

- Maddox...

- Wreszcie. - Odsunął się przezornie, niemal pewien, że ta wścibska kobieta za chwilę eksploduje niczym bomba zegarowa. Opuścił T-shirt. Koniec oglądania. - Zadowolona? Jestem tutaj.

On. Nie, żaden „on". Maddox. Nie brat bliźniak, nie zjawa i nie złudzenie. Zobaczyła sześć okropnych cięć. Przecież widziała go martwego, bez życia, bez ducha. A teraz stał przed nią.

- Jak? - spytała nieporadnie, tylko zwykłe „jak". - Nie jesteś aniołem. Czy to znaczy, że jesteś demonem? Niektórzy tak o was mówią.

- Im więcej gadasz, tym bardziej się pogrążasz - uciszył ją. - Pójdziesz ze mną?

Ma pójść? Powinna? Po tej uwadze, że się „pogrąża"?

- Maddox... Ja... - Co właściwie?

- Pokazałem ci brzuch. Obiecałaś, że pójdziesz ze mną. Miała jakiś wybór?

- Zgoda, idę.

- Nie próbuj uciekać, bo zrobi się nieprzyjemnie. - Wy-maszerowal z celi.

Pokusztykała za nim, starając się dotrzymać kroku. Palce świerzbiły, tak bardzo chciała go dotknąć jeszcze raz, poczuć życie pulsujące pod skórą.

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Zniosę jakoś informację, że jesteś demonem, naprawdę. Nie spojrzę na ciebie ze wstrętem ani nic. - Kusztyk, kusztyk. - Chcę wiedzieć, z czym mam do czynienia.

Żadnej reakcji.

Promienie słońca wpadały przez wąskie okna, kładły się jasnymi plamami na szarych ścianach z kamienia. Zmęczenie i głód musiały zrobić swoje, bo zostawała o kilka kroków w tyle.

- Maddox... - Zabrzmiało to jak pokorna prośba.

- Żadnych rozmów - rzucił i nie zwalniając, zaczął wchodzić po schodach. - Może później.

Później. Liczyła na coś innego, ale lepiej później niż wcale.

- Trzymam cię za słowo. - Potknęła się, ostry ból przeszył nogę.

Maddox zatrzymał się tak gwałtownie, że wpadła na niego, z trudem chwytając równowagę. Znowu poczuła to charakterystyczne, mrowiące ciepło.

Odwrócił się, spojrzał na nią zaniepokojony, oczy mu pociemniały, fiołkowe źrenice stały się niemal czarne. Jeśli ci dranie ją skrzywdzili... Zacisnął zęby w gniewie.

- Zrobili ci coś?

- Nie.

- Tylko nie kłam.

- Wczoraj w lesie skręciłam nogę.

Twarz mu złagodniała, ale nadal przyglądał się jej uważnie, zdawałoby się, rozbierał ją wzrokiem. Poczuła się naga... I było to całkiem przyjemne odczucie. Serce zabiło mocniej, fala gorąca rozeszła się po całym ciele.

Zapomniała o swoich pytaniach, o skręconej kostce, zesztywniałych przez noc mięśniach. Pragnęła go. Płonęła z pożądania, można powiedzieć.

Bezwiednie, nie zdając sobie zupełnie sprawy, co robi, wyciągnęła rękę.

- Żadnego dotykania. - Odskoczył o jeden stopień, z twarzy zniknęła łagodność. - Jeszcze nie.

Zawiedziona opuściła rękę. Żadnych rozmów, żadnego dotykania, przedrzeźniała go w myślach. Opłakiwała go całą noc, a teraz, kiedy był blisko, nie może się do niego odezwać, dotknąć go... Podarował jej ciszę i rozpalał ciało. Zabójcza kombinacja.

Chciała go tylko musnąć, nic więcej, ale nie pozwalał.

- A oddychać mogę? - zapytała cierpko.

Wargi mu drgnęły lekko, jakby na moment zapomniał, że ma być surowy i rozsierdzony.

- Byle cicho. Zmrużyła oczy.

- Widzisz, jaki jesteś słodki. Bardzo ci dziękuję.

Teraz już uśmiechnął się szeroko, promiennym, zapierającym dech w piersiach uśmiechem. Jaki on piękny. Obezwładniająco piękny. Zniewalała ją ta uroda. Jak zahipnotyzowana podniosła rękę. Znowu. Nie potrafiła się oprzeć. Musi, musi go dotknąć, choćby na chwilę, na ułamek sekundy.

Pokręcił głową. Szorstki, stanowczy. Ashlyn zamarła, zła na niego, na siebie.

- Muszę coś jeszcze zrobić, zanim zacznie się dotykanie -powiedział niskim głosem, który zabrzmiał jak pieszczota.

- Co takiego? - Przygryzła wargę, patrząc, jak źrenice Maddoxa na powrót stają się fiołkowe. Niesamowite.

- Nieważne. - Teraz on podniósł dłoń, jakby chciał pogłaskać Ashłyn po policzku. Zreflektował się błyskawicznie i dłoń opadła. - Ważne natomiast jest to, o co pytałem, ale nie doczekałem się odpowiedzi. Spędziłaś w celi całą noc?

Mimo ostrzeżeń przysunęła się, prawie opierała głowę na jego ramieniu.

- Tak.

Znowu się nasrożył.

- Dali ci coś do jedzenia?

- Nie.

- A koce? Miałaś czym się okryć?

- Nie. - Czemu tak się przejmował?

- Zrobił ci któryś krzywdę?

- Nie.

- Któryś... dotykał cię? - Mięsień na brodzie drgnął kilka razy w nerwowym tiku.

Spojrzała na niego zdziwiona.

- Tak, oczywiście.

- Który? - Maddox znowu zaczął się przeistaczać. Widziała to już wczoraj. Spod skóry wyzierała ni to czaszka, ni koszmarna maska. Nawet oczy się zmieniły, znowu stały się czarne. Kiedy jego ciało przeszywał miecz, w tamtej okropnej chwili nie wyglądał tak przerażająco.

Dlaczego tu jeszcze stoisz, czemu mu się przyglądasz? Uciekaj! - coś w niej krzyczało.

Twarz Maddoxa wykrzywił grymas, jakby słyszał ten krzyk.

- Nie waż się, bo będzie jeszcze gorzej - ostrzegł. - Musisz wytrzymać, to zaraz minie. Powiedz mi, kto cię dotykał.

- Wszyscy - przyznała z wysiłkiem. - Chyba wszyscy. Musieli przecież - dodała pospiesznie. Nie mogła uwierzyć, że staje w obronie morderców, ale musiała go uspokoić. - Jak inaczej mieli mnie zaprowadzić do celi?

Uspokoił się, owszem. Trochę. Maska-czaszka schowała się, zniknął czerwony blask z oczu.

- Nie próbowali cię wykorzystać? Nie napastowali? Pokręciła głową. Sama też nieco się uspokoiła.

- Ich szczęście. Ujdą z życiem. - Zapominając, czego zakazywał Ashłyn, ujął jej twarz i uniósł lekko. Znowu poczuła mrowienie, ciepły oddech wionął prosto w nos. Przy potężnym, wielkim Maddoksie czuła się drobniutka i krucha, ginęła w jego ramionach. - Ashłyn - powiedział cicho. W miejsce bestii pojawił się dżentelmen i uosobienie troski. - Chciałem odłożyć tę rozmowę na później, ale okazuje się, że już teraz muszę usłyszeć odpowiedź. - Zamilkł na moment. - Wczoraj zabiłem czterech ludzi. Oni szli twoim śladem.

- Szli za mną? - Czyżby ktoś z Instytutu widział, jak się wymyka i śledził ją? Czyżby... Dopiero teraz dotarło do niej, co właściwie usłyszała, i jęknęła zaszokowana. - Zabiłeś ich?

- Tak.

- Jak... jak wyglądali? - Jeśli doktor Mclntosh miałby zginąć z jej powodu... Zacisnęła usta, by nie krzyknąć z rozpaczy.

Kiedy Maddox opisał mężczyzn: wysocy, mocno zbudowani, zaprawieni do walki, odetchnęła z ulgą. Większość pracowników Instytutu to byli starsi panowie, łysiejący, w okularach... A jednak poprzedniego wieczoru zginęli ludzie, nieważne, czy ich znała, czy nie. Głupio cieszyć się, że to obcy.

- Dlaczego to zrobiłeś?

- Byli uzbrojeni, gotowi w każdej chwili zaatakować. Miałem do wyboru: zabić ich albo samemu zginąć.

Powiedział to bez cienia żalu, stwierdzał fakt. Jej wybawiciel przemawiał jak stary żołnierz nawykły zadawać śmierć... Albo jak zimny, pozbawiony sumienia zawodowy zabójca. Niczym się nie różnił od swoich kolegów. Uznawszy, że należy kogoś usunąć, bez wahania przechodził do czynu.

Czemu nadal pragnęła znaleźć się w jego objęciach?

Nie wiedziała, co wyczytał w jej twarzy, ale widać znalazł odpowiedź na swoje pytania, bo odwrócił się i ruszył dalej.

- Zapomnij, że w ogóle o tym wspomniałem.

- Zaczekaj. - Dogoniła go, krzywiąc się z bólu, i chwyciła za rękę. Zrobiła to niezdarnie, a jednak zatrzymał się. Znieruchomiał, powoli odwrócił głowę, z gardła dobył się niezbyt przyjemnie brzmiący pomruk.

Ashlyn szarpnęła się do tyłu. Nie przestraszyła się, tylko znowu poczuła to dziwne mrowienie. Najchętniej powiedziałaby sobie, że to drobne wyładowania elektryczne, jednak chodziło o coś zupełnie innego, wiedziała to doskonale.

- Przepraszam... - Żadnego dotykania, napomniała się w myślach. Tak będzie dla nich lepiej. Przy Maddoksie traciła kontrolę nad własnym ciałem. Gdyby miała naprawdę bliski kontakt z tym facetem, gotowa zamienić się w bliżej nieokreśloną płynną masę.

- Tak? - Pusty, wyprany z wszelkich emocji głos.

- Nie wściekaj się tylko, ale chciałam wrócić do zasadniczej kwestii. Kim jesteś? -1 dodała szybko, zanim zdążył się jej wyrwać: - Ja odpowiedziałam na twoje pytanie, teraz ty odpowiedz na moje.

Nie odpowiedział.

Ashlyn przesunęła językiem po wargach i zaczęła trajkotać:

- Posłuchaj, są na świecie najdziwniejsze stworzenia. Nikt tego nie wie lepiej ode mnie. Może nie wspominałam, ale miałam okazję przekonać się, że demony naprawdę istnieją. Chcę wiedzieć, z czym teraz mam do czynienia. - Zamknij się. Przestań pytlować.

Niechby coś powiedział. Nigdy wcześniej nie musiała zagłuszać ciszy. Nie miała pojęcia, że milczenie może być takie trudne do zniesienia.

Zszedł o jeden stopień, Ashlyn zrobiła to samo i znowu stali w tej samej odległości od siebie.

- Dość pytań. Musisz się wykąpać, zjeść coś i przespać się. Jesteś brudna jak nieboskie stworzenie, słaniasz się z głodu i masz podkrążone oczy. Porozmawiamy później.

Znowu w jego głosie usłyszała wahanie, denerwujące, zbijające z tropu.

- Gdybym poprosiła, żebyś odprowadził mnie do miasta, co byś odpowiedział?

- Że to wykluczone.

Tak też myślała... Zwiesiła ramiona. Bez względu na to, jak bardzo pragnęła Maddoxa, a może właśnie dlatego, że tak bardzo go pragnęła, powinna zacząć zachowywać się jak człowiek rozumny i szukać sposobu ucieczki.

Kto wie, czy i jej nie zabije, jak tamtych czterech? Jeśli zginie, nie wstanie z martwych, tyle wiedziała.

Wczoraj gotowa była oddać duszę, żeby znaleźć się w twierdzy. Co ona ględzi? Sprzedała duszę! Nie nauczyła się co prawda uciszać głosów, ale nie mogła zostać z Maddoksem. Zbyt wiele rzeczy pozostawało niejasnych, zbyt obficie lała się krew.

Żeby dotrzeć do centrum, musi zejść ze wzgórza, wystawiając się na mróz, brnąc w śniegu, we mgle. W głowie znowu rozpęta się zgiełk... Możesz tego dokonać. Musisz uciec.

Maddox uniósł brew.

- Mam cię znowu zamknąć pod kluczem? - zapytał, jakby czytał w jej myślach.

Zezłościła ją ta pogróżka, ale zacisnęła usta i tylko pokręciła głową. Lepiej go nie denerwować, bo gotów ją zabić albo wtrącić na powrót do ciemnego lochu i wtedy na pewno nie uda się jej uciec. A tak miała jakąś szansę, niewielką, niemniej jakąś.

Cisza nie jest aż tak rozkoszna, jak ci się wydawało, prawda? - drwiła sama z siebie.

- Chcesz wrócić do miasta, bo ktoś tam na ciebie czeka? - Choć głos brzmiał uprzejmie, można było wychwycić w nim złość, gniew. - Ktoś się niepokoi, gdzie jesteś?

- Mój szef. - Gdyby miała dostęp do telefonu, mogłaby zadzwonić do Mclntosha, a on zawiadomiłby policję... Nie. Natychmiast odrzuciła tę myśl. Policja może wysługiwać się „aniołom", być im powolna.

Gdyby jednak skontaktowała się jakimś cudem z Mcln-toshem, na pewno znalazłby sposób wydostania jej z twierdzy. Wróciłaby do dawnego życia i najchętniej zapomniała o wszystkim, co wydarzyło się w ciągu ostatniej doby, choć na myśl o rozstaniu z Maddoksem serce ściskało się z bólu. Głupia dziewczyna!

- Kim jest twój szef?

Akurat mu powie i wystawi biednego Mclntosha na niebezpieczeństwo. Zbyła pytanie.

- Pozwól mi odejść, Maddox. Proszę.

Znowu milczenie, ciężkie, gęste. Zbliżył twarz do jej twarzy, nos w nos, jak poprzedniego wieczoru w lesie. Oczy miały teraz barwę fiołków.

- Wczoraj mówiłem ci, żebyś wracała do miasta. Odmówiłaś i poszłaś za mną. Wołałaś mnie. Pamiętasz?

Nie musiał jej tego wszystkiego przypominać.

- Chwilowe zaćmienie umysłu. - Spojrzała, co wyprawia z dłońmi. Zaplotła palce tak mocno, że knykcie pobielały.

- To chwilowe zaćmienie umysłu przypieczętowało twój los, kobieto. Zostaniesz tutaj.

Maddox zaprowadził Ashlyn do swojej sypialni. Zdążył wcześniej umyć podłogę, zmienił zbroczony krwią materac, oblekł nową pościel. Przygotował kąpiel. Na stole czekał półmisek z wędlinami i serami. Otworzył nawet butelkę wina, wszystko z nadzieją na „rozwój wypadków".

Nigdy nie wkładał specjalnego wysiłku w przygotowania do kopulacji, ale słyszał od Parysa, że kobiety lubią, kiedy zabiega się o ich przychylność, i wtedy wszystko idzie gładko.

Nie miał pojęcia, że Ashlyn spędzi całą noc w celi i poczynione przezeń przygotowania okażą się jak najbardziej na miejscu. Mógł podziękować drogim przyjaciołom. Poczciwe chłopaki, pomyślał zjadliwie.

Dobre samopoczucie Ashlyn nie ma żadnego znaczenia.

On doszedł do tego wniosku czy demon? Nie potrafił powiedzieć, ale było to na pewno kłamstwo.

- Wykąp się, przebierz i zjedz coś - powiedział z wysiłkiem. - Nikt nie będzie ci przeszkadzał. - Zamilkł na chwilę. - Masz jeszcze jakieś życzenia?

Obeszła go szerokim łukiem i szybko się obróciła, jakby w obawie, że Maddox w każdej chwili może zaatakować.

- Byłoby miło odzyskać wolność.

- Poza tym.

Ogarnęła jednym spojrzeniem pokój. Była blada, cicha i ledwie się trzymała na nogach. Nie podobało mu się to. Wczoraj wieczorem, pomimo mrozu i zmęczenia, zdawała się w lepszej kondycji.

- Chętnie zapomniałabym o wszystkim, co się tutaj zdarzyło.

- Poza tym - powtórzył zły, że wolałaby nie pamiętać o jego istnieniu.

Westchnęła.

- W takim razie nie mam żadnych życzeń.

Wiedział, że powinien wyjść, zostawić ją samą, pozwolić odpocząć, ale ociągał się. Oparł się o drzwi, ona stała na środku pokoju z rękami zaplecionymi na piersi.

- Wiele kobiet tak potraktowałeś przede mną? Rzucił jej szybkie, ostre spojrzenie.

- Jak niby? - Poczuł ucisk w gardle. Że uwodził niewinne? Rzucał czar na biedaczki?

- Więziłeś tutaj - sarknęła. - Cóż by innego? Ucisk natychmiast ustąpił.

- Jesteś pierwsza - powiedział, starając się ze wszystkich sił ukryć rozczarowanie.

- Jakie masz wobec mnie plany, skoro zostałam tak wyróżniona?

- Czas pokaże.

- Ile tego czasu musi upłynąć?

- O tym dopiero się przekonamy.

- Jesteś niezwykle tajemniczy.

- Gorzej mnie już nazywano. - Wzruszył ramionami.

- W to akurat nie wątpię - mruknęła.

Puścił przytyk mimo uszu i trwał dalej przy drzwiach, zwłócząc z wyjściem. Jeszcze chwilkę...

- Nie wiedziałem, co lubisz, więc przyniosłem po trochu wszystkiego, co znalazłem w kuchni. Wielkiego wyboru nie było.

- Dziękuję. - Zirytowana zacisnęła usta. - Za co ja ci właściwie dziękuję?

- Może za okazanie troski? - Gdy czerwona ze złości

odwróciła wzrok, spytał: - Należysz do jakiegoś mężczyzny, Ashlyn? - Cóż za okropna myśl. Zbaraniała.

- Nie rozumiem pytania - powiedziała stanowczym tonem. - Naprawdę uważasz, że człowiek może do kogoś należeć? Chcesz wiedzieć, czy mam męża? Nie. Partnera? Też nie. Ale mam przyjaciół, którzy martwią się teraz o mnie - dodała pospiesznie. Kogo chciała przekonać, że nie jest całkowicie zdana na jego łaskę, siebie czy tego demona? - Będą mnie szukać, możesz być tego pewien - dodała, kiedy nie zareagował.

- Ale cię nie znajdą - odparł ze spokojem. Tamtych czterech wczoraj wieczorem nie dotarło do twierdzy. Innym też się nie uda.

Chwyciła się za gardło. Widział, jak pulsuje nabrzmiała tętnica. Dlaczego ta kobieta tak na niego działa? Dlaczego tak bardzo pragnie jej dotknąć?

- Nie chciałem cię przestraszyć. - Nie wiedział, kogo bardziej zaskoczyły te słowa, jego czy ją.

- Nie rozumiem cię - szepnęła.

Sam siebie nie rozumiał. Im dłużej stał tutaj, rozmawiając z Ashlyn, tym miał większy zamęt w głowie. Wyprostował się, jakby nagle otrzeźwiał.

- Ogarnij się. Wrócę później. - Wyszedł szybko, nie dając jej czasu na reakcję, nie oglądając się za siebie.

Tak lepiej. Ledwie zapytał, czy „należy do jakiegoś mężczyzny", demon się obudził, gotów do ataku. Gdyby został, dotknąłby jej. Nie skończyłoby się na dotknięciu. Nie mógł ryzykować. Wiedział, że pieszczoty i pocałunki zamieniłyby się w masakrę, w egzekucję.

Ashlyn nie przeżyłaby zbliżenia.

- Niech to. - Z gardła dobył się wściekły pomruk. Nigdy nie spotkał równie zachwycającej istoty ludzkiej. Na myśl o niej ślinka napływała do ust. Nie zamierzał jej skrzywdzić, acz wyczuła demona, a jedynie Łowcy i Przynęta mogli go zobaczyć. Pragnął tylko dać jej rozkosz, o tym tylko myślał.

Przekręcił klucz w zamku. Jeśli chciałaby uciec, pozostawała tylko droga przez taras, ale skok z czwartego piętra na skały oznaczał samobójstwo. Na wszelki jednak wypadek zablokował drzwi prowadzące na taras.

Miał nadzieję, że przyjaciele nie wybrali się w plener. Kiedy powrócił rano do swojego ciała, pomyślał o Ashlyn, obudził się z myślą o niej. Posprzątał pokój, przygotował jedzenie, po czym odszukał Luciena i zażądał zdania sprawy z przebiegu wypadków.

- Loch - mruknął ten z dziwnym błyskiem w oku.

Maddox popędził na dół, modląc się w duchu, by zastać Ashlyn całą, zdrową... i nietkniętą. Zakładał, że dostała przynajmniej coś do jedzenia, wodę, koce. Pomylił się. Przez tę noc mogła zamarznąć na śmierć. Umrzeć z głodu. Nikt o niej nie pomyślał.

Koleżkom wydawało się, że on przyjmie takie potraktowanie Ashlyn ze spokojem? No to tym razem się pomylili.

Kiedy ją zobaczył brudną i wystraszoną, miał ochotę zabić kogoś. Opanował się nieco, kiedy pomyślał, że już niedługo będzie ją miał. Uspokoił się, owszem, za to Furia wyraźnie się ożywiła.

Szukała ujścia dla siebie. Musiała się wyładować, jeśli chciał dotknąć ciała Ashlyn, nie czyniąc jej krzywdy.

Ciało... Ashlyn... Dwa słowa, które, zestawione w jednym zdaniu, musiały wprawiać w podniecenie. Chciał wejść w nią, nasycić się, brać ją jeszcze i jeszcze, bez końca. W każdej pozycji, jaką mógł sobie wyobrazić, oraz w pozycjach zupełnie niewyobrażalnych.

Ona już niedługo zapragnie tego samego.

Patrzyła na niego rozświetlonymi oczami, ciągle wyciągała dłoń, szukając kontaktu fizycznego. Czuł w nozdrzach jej podniecenie, słodki jak miód zapach namiętności i niewinności. A jednak się bała, strach był silniejszy od pożądania.

Powinieneś się cieszyć, że Przynęta lęka się ciebie. - Powinieneś - sarknął. Coraz bardziej nienawidził tego słowa.

Była Przynętą czy nie?

Kiedy wspomniał o czterech ludziach, którzy szli za nią, okazała niekłamane zdziwienie. Przeraziło ją to, co zrobił, ale większość kobiet przerażał rozlew krwi.

Przyznała bez oporów, że wie o demonie, widzi go. Nie musiał brać jej na tortury. Czy Przynęta wyznałaby coś takiego? Łatwiej byłoby przecież przemilczeć i traktować Maddoxa jak człowieka.

Nie próbowała wywabić go z twierdzy, nie wpuściła nikogo do środka, ale też nie miała ku temu okazji. I nie będzie miała.

Najbardziej zdumiewające było jednak to, że usiłowała ratować go przed przyjaciółmi. Tego już zupełnie nie umiał sobie zracjonalizować. Ratować kogoś, wobec kogo miała złe zamiary? Absurd. Sama mogła przecież zginąć.

W jego czarno-białym świecie była jedną wielką sprzecznością.

Jutro spróbuje dojść powodów, dlaczego pojawiła się pod twierdzą. Dzisiaj, hm, dzisiaj zajmie się zupełnie innymi sprawami.

Jego kroki odbijały się echem o ściany korytarza. Kiedy był już koło świetlicy, demon zamruczał, gotując się do starcia. Obaj byli gotowi porachować komuś kości.

Stanął w progu, zobaczył rozsypany na posadzce popcorn, plamy zaschniętej krwi na szkarłatnym dywanie. Najwidoczniej Reyes był tutaj. Na szczęście albo w ogóle nie włączał telewizora, albo zgasił go, wychodząc. Kule leżały na środku stołu bilardowego, jakby ktoś przerwał grę w połowie.

I pusto. Ani śladu kolegów. Nie było nawet Luciena. Gdzie się wszyscy podziali?

Ruszył na poszukiwania. Zajrzał do łazienek, do sauny, siłowni, do sali do gry w koszykówkę. Nigdzie nikogo.

Dotarł do pokoju Parysa i wpadł do środka jak burza, bez pukania. Łóżko obleczone czarnym jedwabiem niezasłane, ale puste. We wszystkich kątach nadmuchiwane lalki kupione kiedyś przez Torina... Na ścianach bicze, łańcuchy, najrozmaitsze zabawki do uprawiania seksu ze wspomaganiem, wszystko na swoim miejscu, co oznaczało, że Parys nie wyszedł do miasta, musi być w twierdzy.

Pokręcił głową i ruszył dalej.

Krwi. Krwi. Krwi.

Próbował zamykać uszy na podszepty demona. Otworzył drzwi do pokoju Reyesa. I tutaj pusto. Zamiast zabawek erotycznych broń. Różne rodzaje broni. Pistolety, noże, sztylety... Na podłodze poplamiona krwią niebieska mata do ćwiczeń. Worki treningowe. Dziury w ścianach od potężnych ciosów. Będzie musiał zagipsować je w wolnej chwili.

Krwi, krwi, krwi.

Pokój Luciena zastał zamknięty. Zapukał, ale nie doczekał się żadnej reakcji. W pokojach Aerona i Torina też nie było nikogo. Czuł się rozczarowany, wściekły, miał mroczki przed oczami, przestawał widzieć.

Krwikrwikrwi.

Pragnął Ashlyn, ale najpierw musiał dać ujście Furii - znajdując swoich towarzyszy. Wypadł znowu na korytarz, gotując się z wściekłości. Wrzał, napinał bicepsy...

Krwi krwi krwi.

- Gdzie jesteście?! - Uderzył pięścią w ścianę, raz, drugi, zostawiając dziury identyczne jak te w pokoju Reyesa. Zabolały go knykcie, ale był to dobry ból, ból, który uszczęśliwiał demona.

Uderzył ponownie w ścianę.

Nie miał wiele czasu. Godziny mijały. Nadejdzie północ i śmierć znowu się o niego upomni. Zanim do tego dojdzie, pragnął zatracić się w Ashlyn, poznać każdy centymetr jej ciała. Tęsknić za nią było gorszą torturą niż wszystkie męki piekielne.

A jeśli ta kobieta tak naprawdę wcale cię nie pragnie? - drwił demon. Może tylko udaje, żeby wyłudzić od ciebie potrzebne jej informacje. Może, kiedy jesteś blisko, ona myśli o innym, myśl o innym ją podnieca?

Ryk wściekłości i kolejne uderzenie pięścią w ścianę, tak silne, że posypał się gruz. Ona go pragnie. Z pewnością tak jest. Nie reaguj. Nie słuchaj demona.

Furia się uciszyła, zadowolona z Maddoxa, z jego wybuchu.

- Co ty wyprawiasz? Dlatego rozwalasz ściany, zamiast je naprawiać?

Odwrócił się gwałtownie na dźwięk znajomego głosu. Z dłoni spływała ciepła krew.

Na końcu korytarza stał Aeron. Potężna sylwetka ozłocona wpadającym przez okno słońcem. Jeden promień padał na sam czubek głowy, tworząc świetlistą aureolę.

Furia rozszalała się na dobre, jakby dopiero teraz, po raz pierwszy, miała ku temu okazję. Maddox wyciągnął palec w oskarżycielskim geście.

- Zostawiliście ją w ciemnicy na dole.

- I co z tego? - Zza ramienia Aerona wychylił twarz jego demon i zamrugał, budząc się z głębokiego snu. Zabłysły kły, z pyska szkarady pociekła ślina. - Powiedziała coś?

- O czym miała mówić?

- Po co tu przyszła.

- Nie.

- Pozwól zatem, że ja ją przepytam.

- Nie! - Była już wystarczająco wystraszona. Stanęła mu przed oczami taka, jaką zobaczył ją w celi. Blada jak płótno, brudna, drżąca. Ta kobieta powinna drżeć wyłącznie z pożądania, nigdy ze strachu.

Krwi, krwi, krwi, skandował demon.

- Gdzie ona jest? - chciał wiedzieć Aeron.

- Nie twoja sprawa. Znalazłem ją w opłakanym stanie i ktoś będzie musiał zapłacić za to.

Fiołkowe oczy Aerona, identyczne jak oczy Maddoxa, jakby bogom nie chciało się zbytnio wysilać przy dziele stworzenia, otworzyły się szeroko w zdumieniu.

- Z jakiego tytułu? Dlaczego? Kim ona jest dla ciebie?

- Ona jest moja. - To była jedyna odpowiedź, którą dysponował. - Moja.

Aeron przesunął językiem po wargach.

- Nie bądź idiotą, to Przynęta.

- Może. - Bardzo prawdopodobne. Postąpił kilka kroków. Łaknął krwi... Wrzał... - Wszystko mi jedno.

Aeron też zrobił kilka kroków, jak Maddox rozjuszony, gotów do starcia.

- A nie powinno. Nie miałeś prawa przyprowadzać jej do twierdzy.

Maddox świetnie o tym wiedział, ale ani myślał tłumaczyć się, przepraszać. Gdyby ponownie stanął przed wyborem, postąpiłby tak samo.

- Odprowadź ją do miasta, a po drodze pomyśl, jak sprawić, by o wszystkim zapomniała - poradził Aeron.

- W innym razie zginie. Zbyt wiele widziała i słyszała. Nie możemy dopuścić, żeby przekazała informacje Łowcom.

Stali centymetry od siebie. Maddox nie miał przy sobie broni i tylko dzięki temu Aeron uratował tyłek. Gdyby mógł, przeszyłby temu dupkowi serce sztyletem.

- Prędzej ty zginiesz - warknął.

Demon Aerona rozbudził się już, rozprostował skrzydła, uśmiechnął się powoli.

- Zabijemy ją - oświadczył spokojnie. - A ty posprzątasz.

- Wy będziecie sprzątać.

- Akurat. Zaczynamy, czy będziemy sobie gadać?

- Jasne, że zaczynamy. - Maddox sprężył się do walki. I Aeron był gotów.

Rzucili się na siebie w tym samym momencie.




6

Cios. Pomruk. Unik i cios.

Maddox rąbnął Aerona w szczękę tak mocno, że ten zatoczył się na ścianę, szybko jednak odzyskał równowagę i zrewanżował się pięknym lewym prostym. Maddox poczuł krew w ustach. Metaliczny smak, za którym tak tęsknił demon.

Uśmiechnął się i wymierzył cios w żołądek. Aeron zgiął się wpół. Jeszcze, jeszcze... Pragnął zadawać ból, siać zniszczenie. Zamierzył się, chciał uderzyć Aerona w głowę, ale zanim zdążył wykonać ruch, przyjaciel runął na niego z dzikim rykiem i powalił na ziemię. Tarzali się, kopiąc, młócąc pięściami, w ruch poszły kolana, dłonie, łokcie.

Maddox syknął, kiedy otrzymał kolejny cios na szczękę, który starł uśmiech z twarzy. Miał przecięty od wewnątrz policzek, do gardła spłynęła krew.

- Tego chciałeś? - wysapał Aeron.

Maddox w odpowiedzi przygniótł mu grdykę, aż biedak posiniał, łapiąc powietrze jak ryba.

- A ty? - Wymierzył raz za razem cztery kolejne ciosy w nos, w oko, w szczękę, w skroń. Dość przemocy na dzisiaj, powtarzał sobie, ale grzmocił Aerona. Dość przemocy. Koniec.

Jesteś pewien? - drwił demon.

Maddox przymrużył oczy. Kolejny cios.

Zabij go.

- Nie! - krzyknął. Demon jeszcze nie miał dosyć, jeszcze się nie nasycił. Ani trochę się nie uspokoił. Maddox łapał z wysiłkiem powietrze. Nie wiedział, co jeszcze mógłby zrobić, żeby utemperować Furię. Nie mógł w każdym razie iść w takim stanie do Ashlyn. Żądny krwi, bardziej rozwścieczony niż wcześniej.

- A tak! - Aeron walnął go w prawe oko, trafił tak boleśnie pierścieniem, że czaszkę rozsadził przejmujący ból. Coś spłynęło po policzku.

Głos demona wreszcie przycichł. Widać potrzebował tych strasznych ciosów, żeby się uspokoić.

Maddox rozpostarł szeroko ramiona, czekając na kolejne uderzenie.

Przyjaciel go nie zawiódł. Wymierzył potężnego kopniaka w żołądek i Maddox poleciał do tyłu. Aeron przypadł do niego, przycisnął z całej siły kolanami do ziemi. Na twarzy malowała się satysfakcja, ale demony zniknęły, budzące wstręt, okrutne, groźne demony nie wyzierały już z oczu Aerona.

- Jeszcze? - upewnił się.

- Jeszcze - przytaknął Maddox.

Cios. Głowa leci w lewo. Cios. Głowa w prawo. Cios. Pęknięta przegroda nosowa. Bij. Bij jeszcze mocniej!

Z każdym uderzeniem demon wycofywał się głębiej. Gniew przeciwko Furii, przemknęło mu przez głowę. Przestraszyła się, to oczywiste. Co za rozkosz, równa niemal rozkoszy seksualnej. Uśmiechnął się. Tak zapewne musiał czuć się Reyes, kiedy zadawał sobie ból; szczęśliwy, pragnący więcej.

Przy następnym ciosie zęby wbiły się w język. Teraz nie będę mógł całować Ashlyn, pomyślał.

Nie musisz jej całować, kiedy będziesz się z nią pieprzył, odezwał się demon, przyprawiając Maddoxa o nową falę wściekłości.

Dość!

Chciał całować Ashlyn. Chciał poczuć smak jej ust. Będzie ją całował. O tym przecież myślał przez całą noc, kiedy smażył się w ogniu piekielnym.

Następny cios.

- Co robisz, Aeronie? - rozległ się głos Luciena.

- Maddox sam się prosił. Chciał oberwać. - Cios.

- Przestań.

- Nie.

Kolejne uderzenie. Potężne. Jakby pięść zgruchotała skroń i wbiła się w mózg.

- Nie przestawaj - pouczył Aerona Maddox. Jeszcze trochę, a demon nie będzie śmiał odezwać się aż do północy.

- Przestań - powtórzył Lucien. - Jeśli natychmiast się nie uspokoisz, spędzisz dzisiejszą noc w piekle razem z Maddoksem.

Aeron zaniechał ciosów. Z Lucieniem nie było żartów, z łatwością mógł spełnić groźbę i zabrać Aerona do poziemnego świata.

Obaj sapali ciężko, wykończeni walką, ale Maddoksowi ciągle było mało. Bał się, że demon może się obudzić, a nie chciał ryzykować.

Nie może przecież skrzywdzić Ashlyn.

Jeszcze nie teraz.

Aeron podniósł się z niejakim ociąganiem, pomógł wstać Maddoksowi, który z takim samym ociąganiem przyjął dłoń przyjaciela. Ramię w ramię podeszli do Luciena.

Ten zmierzył ich spojrzeniem wypranym z wszelkich emocji. Maddox dotknął ostrożnie twarzy. Gdyby był człowiekiem, nie obeszłoby się bez zakładania szwów.

- Powie mi łaskawie któryś, co tu się właściwie stało?

- Taki mały sparring - wymamrotał Maddox z trudem. Demon siedział cicho, a on wreszcie poczuł się kimś prawie normalnym. Było to tak zachwycające uczucie, że wyszczerzyłby się w szerokim uśmiechu, gdyby nie spuchnięte wargi.

- Tak, urządziliśmy sobie sparring - przytaknął skwapliwie Aeron, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela. Powieka tak mu spuchła, że nie mógł otworzyć oka, miał też paskudnie rozciętą wargę.

Nieśmiertelność ma swoje zalety, pomyślał Maddox. Za godzinę po obrażeniach nie będzie śladu.

Czy Furia się obudzi, kiedy znikną rany i sińce?

Lucien otworzył usta, chciał coś powiedzieć, ale Maddox powstrzymał go, podnosząc poobijaną dłoń.

- Nie próbuj tylko mnie strofować. Zamknęliście Ashlyn w lochu, spędziła tam całą noc. Powinienem poderżnąć ci gardło.

- Musieliśmy tak postąpić. Chodziło o to, żeby skruszała - oświadczył Lucien spokojnie.

Maddox poczuł, jak wzbiera w nim złość, ale była to zwykła, ludzka, chciałoby się powiedzieć, złość, taka, która nie popycha do czynów nieobliczalnych oraz straszliwych. Cud prawdziwy.

- Prosiłem was o dwie rzeczy. Tylko dwie. Nie spełniliście mojej prośby.

- Prosiłeś, żeby zachować ją przy życiu i nie tykać. Żyje. Nikt jej nie tknął - stwierdził Lucien.

Owszem, przeżyła w stanie nietkniętym, ale najadła się strachu, przemarzła na kość i ta świadomość bardziej bolała niż ciosy zadawane przez Aerona. Ashlyn była taka drobna, delikatna.

- Ja nie mogłem się o nią zatroszczyć. To był wasz obowiązek. - Straszne było to, że z wybiciem dwunastej tracił kontakt z rzeczywistością. Straszne, że nie wiedział, co działo się tutaj, kiedy on smażył się w piekle. Straszne, że całkowita bezradność stawała się jeszcze jedną męką.

Twierdza w nocy mogła przecież zostać zaatakowana przez Łowców, obrócona w zgliszcza. Wszyscy mogli zginąć, gdyby Ashlyn wpuściła napastników do środka. Ale i ona mogła ponieść śmierć, a on o niczym by nie wiedział.

- Zostawmy twoją kobietę, ona nie jest ważna. - Lucien machnął ręką. - Od twojej ostatniej śmierci wiele się zdarzyło. Nie wiesz...

Nie jest ważna? W gardle Maddoxa narastał ryk wściekłości, wibrował w uszach, zagłuszał słowa Luciena. Gdyby Ashlyn coś się stało... Demon ocknął się, wracał. Nie poddał się jednak. Maddox zaklął w duchu, ale naprężył się, gotów do walki.

Oczy zaszły mu mgłą. Jego, tylko jego... Demonowi bardzo się to podobało. Zabij go. Chce nam odebrać, co do nas należy. Tak, czuł potrzebę zabijania. Krew w nim wrzała.

- On nie słucha - powiedział Aeron do Luciena, po czym uścisnął dłoń Maddoxa, co uczynił z wyraźną niechęcią, i szybko się odsunął. - Słuchasz czy nie?

- Słucham - wycedził.

- Jak długo zamierzasz ją tu trzymać? Tak długo, jak się da, pomyślał.

Tak długo, jak będzie trzeba, poprawił się. Przetrzymywanie Ashlyn w twierdzy mogło być niebezpieczne. Dla niej. Dla niego. Dla pozostałych. Zdawał sobie z tego sprawę, ale nie zamierzał jej uwolnić. Nie chciał. Myślał tylko o rozkoszach, które sobie obiecywał, wobec tej perspektywy nic innego się nie liczyło. Nic. Czy będzie podniecona? Wilgotna? Będzie szeptała jego imię? Błagała o jeszcze?

Nagle otrzymał cios prosto w nos, głowa odskoczyła na bok, ból eksplodował w czaszce. Maddox zamrugał zaskoczony, zdziwiony.

- Dlaczego mnie walnąłeś, Aeronie?

- Zamiast twojej twarzy pojawiła się maska Furii.

- Lucien pokręcił głową i stanął tuż przed Maddoksem.

- Jeszcze moment, a znowu by się rozszalała.

- Postaraj się panować na sobą - sapnął Aeron ze zniecierpliwieniem. - Jesteś niczym miecz Damoklesa, jak się nie będziesz pilnował, zaraz spadniesz nam wszystkim na głowy.

- Zabawne, że właśnie ty to mówisz - stwierdził Mad-dox kwaśno. Wiadomo, że w każdej chwili mógł ulec swojemu demonowi, ale Aeron nie był ani trochę lepszy, kiedy ponosiła go wściekłość.

- Gdzie jest ta dziewczyna? - zapytał Lucien.

Maddox nie odpowiedział od razu. Wolałby pozostawić przyjaciół w niewiedzy. Bał się, że pójdą po Ashlyn.

- W moim pokoju - mruknął wreszcie takim tonem, że głuchy usłyszałby pogróżkę: Spróbujcie tylko ją tknąć, a będziecie mieli do czynienia z moim demonem.

- Zostawiłeś ją samą w swoim pokoju? - Aeron spojrzał na niego z niedowierzaniem, jakby miał przed sobą skończonego idiotę. Wzniósł ręce w bezradnym geście. - Trzeba było od razu dać jej nóż i powiedzieć, żeby nas wszystkich zadźgała.

- Zamknąłem ją na klucz. Nie może zrobić nikomu nic złego.

- Mogła wyłamać zamek. - Lucien przesunął dłonią po karku. - A teraz właśnie wpuszcza Łowców do twierdzy.

- Zabiłem ich.

- Nie wiesz, czy wszystkich.

Lucien miał rację. Maddox zacisnął zęby, odezwał się ból w zmasakrowanej szczęce.

- Pójdę sprawdzić, czy nie wydostała się z pokoju. - Odwrócił się na pięcie.

- Idę z tobą - oznajmił Aeron stanowczym tonem. Lucien ruszył w ślad za nimi.

Maddox prawie biegł. Jeśli Ashlyn wydostała się na wolność, jeśli rzeczywiście wpuściła do twierdzy Łowców, czeka ją śmierć.

Nie mógł do tego dopuścić, jakąkolwiek zbrodnię by popełniła. Chciał jej bronić. Chronić. Ja mam być obrońcą? Krew w nim zawrzała.

Jeśli przyjdzie co do czego, o ile w ogóle przyjdzie, czy zdobędzie się na czyn radykalny? Nie znał odpowiedzi. Chciał myśleć, że tak, ale...

Kroki wojowników dudniły w pustym korytarzu niczym werble zapowiadające bitwę. Aeron dzierżył już w dłoniach sztylety.

Maddox pomyślał, że chociaż przyjaciel stłukł go na kwaśne jabłko, skatował, to jednak udało mu się powściągnąć własnego demona, skoro on nie stał się wspomnieniem.

Poczuł coś na kształt skrupułów. Aeron bił, bo chciał mu pomóc?

- Nie ważcie się jej dotknąć - mruknął coraz bardziej zły na siebie. Powinien być bardziej lojalny wobec przyjaciół. - Cokolwiek by się działo, ona jest moja. Zrozumieliście? Sam sobie poradzę.

Odpowiedziało mu pełne napięcia milczenie.

- W porządku - westchnął w końcu Lucien. Aeron nie odezwał się.

- To mój pokój. Zaczekajcie na korytarzu, a ja...

- Okay - rzekł wreszcie Aeron. - Jest twoja. To jeszcze nie znaczy, że zrobisz, co powinieneś. Jeśli do twierdzy dostali się Łowcy, muszą zginąć.

- Zgoda.

- Czy ci się zasłużyła, że tak ją chronisz? - zapytał Lucien, bardziej zaciekawiony niż zniesmaczony zachowaniem przyjaciela.

Jednak nie otrzymał odpowiedzi, bo Maddox jej nie miał, wolał się nawet nie zastanawiać nad ewentualną ripostą. Dobrze wiedział, że postępuje jak głupek.

- Nasz przyjaciel zapomniał, że seks to tylko seks. - Aeron zakręcił sztyletem. - Wszystko jedno, z kim idziesz do łóżka. Kobieta się nie liczy. Ta, inna, co za różnica.

Maddoxa szlag trafił. Podstawił nogę Aeronowi i runął na niego, zanim ten zdążył upaść. Wykorzystał moment zaskoczenia, błyskawicznie dobył nóż i przyłożył znawcy kobiet do gardła. Jednak Aeron nie był gorszy: obaj dzierżyli w dłoni sztylety gotowe do ciosu. Maddox czuł, jak koniuszek ostrza wraża się w skórę, ale niewiele sobie z tego robił.

- Chcesz zginąć? Aeron uniósł lekko brew.

- A ty?

- Zostaw go - powiedział Lucien spokojnie, ale tyle wskórał, że Maddox nacisnął mocniej, miotając błyskawice z oczu.

- Nie waż się więcej tak o niej mówić.

- Będę mówić, jak mi się podoba.

Maddox skrzywił się. Lubił tego faceta. Nieraz ratował mu skórę, nieraz on szedł mu z pomocą. Wiedział to wszystko, ale wiedział też, że jeśli usłyszy jeszcze jedno uwłaczające słowo pod adresem Ashlyn, to wówczas nie zdzierży. Wszystko jedno, z czyich ust padnie. Nic się nie liczyło poza nią. Nie rozumiał swoich reakcji, ale tak właśnie reagował i nic nie mógł na to poradzić.

- Nie wiem dlaczego, ale każda wzmianka o dziewczynie doprowadza go do wściekłości - próbował rozładować sytuację Lucien. - Obiecaj mu, że będziesz trzymał język za zębami, Aeron.

- Niby z jakiej racji? - obruszył się. - Dotąd wydawało się, że mam prawo do własnego zdania.

Głęboki wdech, głęboki wydech. Niewiele to pomagało. Maddox był gotów do ataku. Cholera! Muszę panować nad sobą. Jestem śmieszny, zachowuję się żenująco. Nigdy jeszcze nie czuł się równie bezradny wobec samego siebie.

- Aeron, nie masz już dość upapranych posadzek?

- zapytał Lucien. - Zdążysz jeszcze upuścić krwi, jeśli Łowcy dostaną się do twierdzy. Obiecaj mu i koniec awantur.

Aeron wahał się chwilę, w końcu opuścił dłoń, w której zaciskał sztylet.

- Dobra - prychnął. - Nie będę więcej wyrażał się o dziewczynie. Zadowolony?

- Owszem. - Maddox podniósł się natychmiast. Wyciągnął nawet rękę, chcąc pomóc wstać Aeronowi, ale ten miał w nosie szlachetne gesty. Parys nazwał kiedyś Maddoxa Panem Amplitudą, że tak nagle potrafi przechodzić z jednego nastroju w skrajnie odmienny. Mówił to żartem, ale było dużo racji w tym określeniu.

- Nic już nie powiem, ale wiesz dobrze, co myślę

- stwierdził Aeron cierpko.

Tak, wiedział. Zachowywał się jak Parys, jeśli nie gorzej.

- Jak dzieci. - Lucien wywrócił oczami.

- Juści, mamusiu - odparował Aeron, ale bez specjalnej złości.

Maddox przymknął powieki, próbował się skupić, przemówić sobie do rozsądku. Ashlyn to tylko kobieta, a kobieta to tylko chwilowa przyjemność. Co mogą dla niego znaczyć te smutne, pełne cierpienia oczy? Nie zmięknie pod ich spojrzeniem. I nie da się omotać. Już nie. Powinien myśleć o niej w taki sam sposób, w jaki myślał o innych.

Jeszcze trochę szamotaniny z Aeronem i musiałby wyciągać swoją godność ze śmietnika.

Cholera, mściwi bogowie postanowili jeszcze raz go doświadczyć i zesłali Ashlyn, żeby znowu cierpiał, żeby szalał z bólu. Znowu go karali. Teraz już nie tylko nocami będzie modlił się o ostateczną śmierć, będzie błagał o nią nieustannie.

- Już w porządku? - zapytał Lucien.

Akurat. Co prawda trochę ochłonął, ale nigdy nie czuł się gorzej. Kiwnął jednak głową i ruszył powoli schodami w górę, do swojego pokoju. Niech ma to wreszcie za sobą.

- Mój sztylet - zażądał Aeron, kiedy przyjaciele go dogonili.

- Ładny - stwierdził, udając, że nie rozumie. Nie oddał Aeronowi noża.

Ten sarknął pogardliwie.

- Nie wiedziałem, że jesteś kolekcjonerem.

- Skoroś taki przywiązany do swoich zabawek, powinieneś lepiej ich pilnować.

- Mogę powiedzieć to samo o twojej głowie. Maddox nie odpowiedział. Im bliżej był sypialni, tym

wyraźniej czuł słodki, miodowy zapach Ashlyn. Nie perfum i nie mydła, tylko jej własny, niepowtarzalny. Poczuł podniecenie, był gotowy posmakować miodu, smakować go w nieskończoność. To tylko kobieta, jak każda inna, zapomniałeś? Nic nadzwyczajnego.

Zerknął na swoich towarzyszy. Najwyraźniej nie czuli słodkiej woni unoszącej się w powietrzu. Bardzo dobrze. Chciał mieć Ashlyn tylko dla siebie. Nic nadzwyczajnego, bałwanie.

Cała trójka zatrzymała przy drzwiach jak na rozkaz. Aeron znieruchomiał, zacisnął dłoń na sztylecie, którego Maddox mu nie odebrał. Twarz mu stężała, był gotów do akcji... Lucien też miał broń, czterdziestkępiątkę, właśnie ją odbezpieczył.

- Zanim zaatakujecie, chwilę się zastanówcie - wycedził Maddox.

Kiwnęli głowami, nie patrząc nawet na niego.

- Wchodzimy na trzy. Raz. - Nadstawił uszu, ale w środku panowała absolutna cisza. Żadnego szumu wody, żadnego stuknięcia sztućców o talerz... Czyżby Ashlyn rzeczywiście uciekła? Jeśli tak...

- Dwa. - Poczuł ucisk w żołądku: strach, złość, piekący ból gojących się ran. Jak Aeron, zacisnął palce na rękojeści noża. Był gotów opuścić twierdzę, szukać Ashlyn choćby na końcu świata.

Rzeczywiście nic specjalnego.

- Trzy. - Przekręcił klucz w zamku i pchnął drzwi. Zaskrzypiały zawiasy. Wszyscy trzej wpadli do środka, oczekując najgorszego. Maddox omiótł pokój szybkim spojrzeniem. Na podłodze żadnych śladów stóp. Okna zamknięte. Jedzenie nietknięte. Kilka jego rzeczy, wyrzuconych z szafy, poniewierało się na podłodze.

Gdzie Ashlyn?

Zakradł się ostrożnie do szeroko otwartych drzwi, wyskoczył zza ich osłony. W szafie pusto.

Pościel się poruszyła i spod kołdry doszło ciche mruknięcie.

- Opuścić broń - tchnął ledwie słyszalnie.

Minęło kilkanaście długich sekund, zanim przyjaciele zastosowali się do polecenia. Dopiero wtedy Maddox podszedł do łóżka. Pocił się, drżał jak istota śmiertelna. Bał się tego, co zobaczy.

Miał rację.

Ujrzał śpiącą piękność. Anioła. Siłę niszczącą.

Bursztynowe włosy rozsypane na śnieżnobiałej poduszce. Długie rzęsy kładące cień na ciągle brudnych policzkach. Nie umyła się, nic nie zjadła. Musiała położyć się zaraz po jego wyjściu.

- Ładna - przyznał Aeron z ociąganiem.

Cudowna, poprawił go Maddox w myślach. Moja. Czerwone, pełne usta, trochę spuchnięta dolna warga, jakby przygryzła ją stroskana. Wpatrywał się w unoszącą się przy każdym oddechu pierś, wyciągnął już dłoń i cofnął ją w ostatniej chwili. Nie dotykaj. Znowu poczuł podniecenie, pożądanie zawładnęło ciałem. Ciemne, napawające lękiem odczucie. O wiele intensywniejsze niż najgwałtowniejsze porywy Furii, stąd przerażające.

Jak Ashlyn mogła budzić w nim podobne reakcje?

Dotknij jej. Kto to mówił? On? Demon? Obaj? Wszystko jedno. Tylko jedno muśnięcie i wyjdzie stąd. Weźmie prysznic, da się wyspać Ashlyn, potem wróci. Tymczasem zdąży się uspokoić. Na pewno się uspokoi.

Rozprostował zaciśnięte palce i dotknął lekko jej policzka. Leciuteńko. Jedwabiście delikatna skóra. Poczuł mrowienie, fala gorąca ogarnęła całe ciało.

Ashlyn momentalnie otworzyła oczy, jakby i ona coś poczuła.

Usiadła w pościeli, włosy spłynęły na plecy. Zaspana, dojrzała go dopiero po chwili, na twarzy odmalowało się zaskoczenie.

- Maddox. - Cofnęła się gwałtownie, uderzając plecami o zagłówek łóżka. Zadzwoniły łańcuchy, którymi krępowano go każdej nocy. - Maddox - powtórzyła przestraszona, a może uradowana?

Wszyscy trzej zrobili krok do tyłu, jak na komendę. On wiedział, dlaczego to zrobił: kiedy ich spojrzenia się spotkały, ujrzał w oczach Ashlyn swój upadek, ale dlaczego Aeron i Lucien tak zareagowali?

- Co tutaj robisz? - wykrztusiła. - Co z twoją twarzą? Krwawisz.

Usłyszał troskę w jej głosie. Kolejny wstrząs. Czy zawsze musi tak silnie reagować na każdy jej gest, każde słowo?

Spojrzała na Aerona, na Luciena, i z gardła dobył się jęk.

- Nie wystarczyło wam, że zabiliście go ostatniej nocy? Musieliście go jeszcze skatować? Wynoście się, wy... wy... mordercy! Wynocha stąd!

Wyskoczyła z łóżka, wyciągnęła ręce, jakby chciała wypchnąć z pokoju dwóch łotrów. Próbowała go chronić? Znowu? Zdumiony spojrzał na przyjaciół; byli nie mniej zdumieni niż on.

Zachowywała się jak człowiek niewinny... albo ktoś, kto próbuje udawać niewinnego. Wszystko jedno, Mad-dox miał ochotę raz jeszcze jej dotknąć. Uspokoić? Pocieszyć? Pokręcił głową. Niemożliwe. Chodzi mu przecież o przyjemność. To jedyne sensowne wyjaśnienie. On jest facetem. Ona kobietą. Facet, kobieta, to daje pożądanie. Proste.

Ale co zrobić, kiedy pożądanie okazuje się groźną, mroczną siłą? Zaczynał się bać.

Chwycił Ashlyn za ramię i pociągnął za siebie. Popatrzył na lekko zbaraniałego Luciena, sam nie miał najmądrzejszej miny, i odwrócił się do dziwnej kobiety.

- Odprowadzisz mnie do miasta? Proszę - wyrzuciła z siebie, zanim zdążył powiedzieć słowo.

Czyją odprowadzi? Żeby nie zobaczyć nigdy więcej?

- Zjedz. - Zabrzmiało to znacznie ostrzej, niż zamierzał. - Wykąp się. Wrócę później. A wy chodźcie ze mną

- warknął do przyjaciół i wyszedł na korytarz, zamykając drzwi na klucz.

Stanął przy ścianie, oparł czoło o kamienie. Ochłonąć, uspokoić rozszalałe serce. To się musi skończyć.

- Narobiłeś niezłego zamieszania. - Aeron podszedł do niego. - Ona naprawdę chciała bronić cię przed nami?

- Skądże. - Drugi raz stanęła w jego obronie. Nie wiedział, co o tym myśleć.

Wyprostował się, przetarł twarz dłonią.

- Wypuść mnie, Maddox - doszedł zza drzwi głos Ashlyn, łagodny, śpiewny, działający na zmysły. - Nie powinnam była tu przychodzić, wiem, i przysięgam, że nikomu nie powiem słowa.

- Wiem, że nawarzyłem piwa - przytaknął słowom Aerona.

Ten uniósł brew, przybrał protekcjonalną minę. Maddox szczerze go nienawidził w tej chwili.

- Tylko tyle masz do powiedzenia? - zapytał z nutą politowania.

Najgorsze było to, że Maddox mimo wszystko nie czuł się winny, nie widział powodu, żeby przepraszać.

- Nie mówmy już o niej. - Lucien machnął ręką.

- Widziałeś ją. Spała spokojnie. Nie wpuściła nikogo do twierdzy. Na razie. Mamy ważniejsze sprawy na głowie. Próbowałem cię powiadomić, nie słuchałeś. Otóż bogowie... Trochę się zmieniło.

Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, zapytać, rozległo się wołanie:

- Maddox, musimy porozmawiać...

Lucien zaczynał mieć powoli dość. Korytarzem sunęli Reyes, Parys i Torin. Reyes z szerokim uśmiechem wiejskiego głupka na twarzy, Parys i Torin kwaśni.

- Twoja kobieta musi stąd zniknąć - oznajmił Reyes. - Ona pachnie burzą. Nie zniosę tego dłużej.

Pachnie burzą? Paradne. Ashlyn pachniała miodem. Tak czy siak, nikt inny nie powinien interesować się „jego kobietą". Maddox zacisnął zęby.

- Zostanie tutaj - oznajmił twardo.

- Co to za jedna, co tutaj jeszcze robi i kiedy będę mógł zobaczyć ją nagą? - zainteresował się Parys.

- Ktoś powinien ją zlikwidować - rzeczowo zaproponował Reyes.

- Wara wam od niej!

Aeron przymknął oczy i pokręcił głową.

- Już to przerabialiśmy.

- Mnie, w przeciwieństwie do Reyesa, jej obecność nie przeszkadza - wyraził swoje stanowisko Parys, zacierając ręce. - Chętnie bym...

Zanim zdążył wyrzec orzeczenie, poleciał na ścianę, pchnięty przez Maddoxa.

- Ani słowa więcej. Wiem, co byś chętnie. Po moim trupie.

Parys poczerwieniał ze złości.

- Goń się, dupku. Nie bzyknąłem jeszcze dzisiaj nikogo i nie wyjeżdżaj mi tu ze swoimi pierdołami.

Torin stał z boku z tym swoim szerokim uśmiechem na twarzy.

- Was to nie bawi? Lepsze sto razy niż jęki brokerów, kiedy kursy na giełdzie się załamują.

Maddox robił wszystko, żeby zapanować nad sobą oraz przestać myśleć o Ashlyn. O kimś takim nie ma co myśleć. Istota ludzka. Kobieta, najpewniej Przynęta. Kogo on próbuje bronić? Nie powinien. Nie powinien. No, nie powinien.

Chrrr!

Skończ z tym. Zaraz. Teraz.

- Dość! - huknął Lucien.

Wszyscy ucichli w jednej sekundzie i utkwili w Lucienie zdziwione spojrzenia.

Lucien niemal nigdy nie podnosił głosu.

- Widzieliście Łowców w mieście? - zwrócił się do Parysa i Reyesa.

- Ani jednego. - Reyes pokręcił głową.

- I bardzo dobrze. Widać Maddox wszystkich ukatrupił. Ale nie wie o bogach. Musimy mu powiedzieć. Jest coś jeszcze. Ja i Aeron...

- Mieliśmy im nic nie mówić - zaprotestował Aeron.

- Wiem. - Lucien westchnął ciężko. Każdy ma swój limit wytrzymałości. - Zmieniłem zdanie.

- Nie możesz tak po prostu zmieniać sobie zdania!

- wrzasnął Aeron i przyskoczył do Luciena.

- Mogę i zmieniam - padła spokojna, no, prawie spokojna odpowiedź.

- Co się dzieje? - Maddox na wszelki wypadek rozdzielił przeciwników. Chociaż raz nie był stroną w awanturze. - Chcę wysłuchać, co macie mi do powiedzenia. Wspominałeś o bogach, Lucien. Wiem, że wezwali do siebie Aerona, ale byłem tak rozkojarzony, że nie zapytałem nawet, z czym wrócił.

- Później - zbył go Torin, wbijając wzrok w Luciena.

- Coście zrobili? Kostuchu?

- Gadaj - przynaglił Reyes.

Lucien, zamiast od razu odpowiedzieć, zwrócił się do Aerona:

- Wnosząc po tym, jak zareagowali na Ashlyn, można się po nich wszystkiego spodziewać. Nie wiadomo, co by zrobili, gdyby przypadkiem odkryli nasz sekret - tłumaczył jak dziecku.

Aeron milczał, atmosfera zrobiła się ciężka, ponura. W końcu kiwnął głową.

- W porządku, pokaż im, ale przygotuj się na przeprawę, bo będą wściekli.

- Może wyjaśnicie, co się dzieje? - zażądał Reyes.

- Wyjaśnianie nie wystarczy, musimy wam pokazać. Chodźcie. - Lucien ruszył korytarzem.

Profetyczne słowa, pomyślał Maddox i spojrzał na Torina.

- Co się dzieje? - odczytał z ruchu warg bezgłośne pytanie.

- Nie wiem - odpowiedział w ten sam sposób. Zgadywał, że nic dobrego. Lucien nigdy jeszcze nie

zachowywał się tak tajemniczo. Zerknął na drzwi do swojego pokoju i pospieszył za przyjaciółmi.




7

Ashlyn z ciężkim westchnieniem opadła na łóżko, próbując oddychać głęboko. Boże drogi. Wrócił. Nie był senną zjawą, halucynacją, mirażem. Istniał naprawdę. Naprawdę wstał z martwych. Naprawdę uciszył głosy. Ona naprawdę spędziła noc w lochu.

Kiedy zostawił ją samą w swoim pokoju, zaczęła rozglądać się za telefonem. Na darmo. Potem bezskutecznie szukała drogi ucieczki. Wreszcie zmogło ją zmęczenie. Cisza okazała się rozkoszna jak narkotyk, mogła się nią wreszcie napawać do woli. Padła na łóżko z nadzieją, że może cała ta przygoda okaże się marą senną. Zaśnie i obudzi się w swoim domu, we własnym łóżku.

Nic z tego.

Jeszcze nigdy w życiu nie zdarzyło się jej spać tak spokojnie, w błogiej ciszy. A potem pojawił się Maddox. Straszne czerwone oczy. Pokiereszowana, posiniaczona twarz. Opuchnięta lewa powieka, przecięta warga. Niedobrze się jej robiło na to wspomnienie. Czyżby znowu próbowali go zabić?

Znowu próbowali? Śmiechu warte. Przecież go zabili. A teraz przyszli razem z nim. Sprawiał takie wrażenie, jakby był z nimi w najlepszej komitywie, jakby nic się nie stało. Jak mógł uważać ich za przyjaciół?

Zwlokła się z łóżka cała obolała, jakby przesiedziała w lochu nie jedną noc, a trzy doby. Wdepnęła w coś paskudnego i nie widziała żadnego ratunku dla siebie. Ci faceci już pewnie sobie poszli, bo nie słyszała żadnych głosów za drzwiami. Dobrze. Nie chciała mieć nic wspólnego z tymi zbirami. Ani teraz, ani w ogóle. Zacznij działać, zastanów się, jak stąd uciec.

Przeszła do łazienki. Po okropnym lochu i surowo urządzonej sypialni zaskakiwała luksusem. Białe kafelki, podłoga wyłożona białym marmurem, chromowane wieszaki na ręczniki, porcelanowa umywalka, lśniąca bielą wanna za prawie przezroczystą zasłoną.

Podwieszona pod sufitem listwa z halogenami ustawionymi w różnych kierunkach. Pełen komfort, ale żadnych drobiazgów, upiększeń. Czyżby Maddox wszystko pochował w obawie, że coś może zginąć?

Prychnęła rozeźlona. Doskonale zarabiała, pieniądze nigdy nie stanowiły dla niej problemu. Mclntosh spełniał wszystkie jej życzenia. Jeśli nie miała ochoty go prosić, zamawiała potrzebne rzeczy przez internet.

Wstyd przyznać, ale były wśród tych zamówień romansidła, kostium odaliski, kiedy indziej pejcz i bielizna z czarnej skóry, to znowu, po przeczytaniu powieści

0 pewnej tajnej agentce, taśma klejąca do kneblowania

1 jedwabne apaszki do krępowania... kogo? Kogoś... Bliżej tego nie sprecyzowała. Oczywiście żadnego z tych rekwizytów nigdy nie wykorzystała.

Westchnęła ciężko, zamoczyła ręcznik i wytarła się najstaranniej, jak mogła. Nie zamierzała się rozbierać, myć, tym bardziej kąpać, bo któryś z tych zbirów mógł w każdej chwili wrócić.

Gdyby Maddox wrócił, byłabyś całkiem zadowolona. Nie, odpowiedziała sobie. Wcale nie byłaby zadowolona. Budził w niej strach. On daje bezcenną ciszę.

- Niekoniecznie. Nie ma go, a głosy nie wracają. Myśli mam jasne i nie słyszę nic poza nimi. Jestem wyleczona.

- Nie jesteś. Słyszałaś przecież głosy ostatniej nocy, w lochu.

- Zaczynam mówić do siebie! - zawołała, wznosząc ręce. - Ciekawe, co jeszcze?

Spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Kropelki wody spływające z czoła na nos, z nosa na brodę. Zaróżowione policzki, błyszczące oczy... Dziwne. Nigdy nie była bardziej świadoma własnej śmiertelności, jednocześnie nigdy tak intensywnie nie odczuwała, że żyje, oddycha.

Burczenie w brzuchu przypomniało jej o tacy z jedzeniem przyniesionej przez Maddoxa. Szybko wróciła do pokoju, kopiąc po drodze ubrania, które wyrzuciła z szafy, kiedy szukała telefonu. Czarne T-shirty, czarne spodnie, czarne bokserki...

Przed oczami pojawił się obraz Maddoxa leżącego na łóżku w tych czarnych bokserkach. Jest podniecony, czeka, ona podbiega do niego jak na skrzydłach...

Przygryzła wargę. Maddox wyciągnięty na łóżku... Pragnie jej... Czeka na nią... Ugięły się pod nią kolana, zadrżała.

- Jesteś głupia, moja panno - mruknęła. Wystarczyło kilka godzin ciszy i już jej tylko seks w głowie.

Wzięła tacę, podeszła do okna, włożyła do ust winogrono. Poczuła cudowną słodycz w gardle i omal nie jęknęła. Myśl o ucieczce, napomniała się. Powie Mclntoshowi, a więc praktycznie wszystkim pracownikom

Instytutu, o twierdzy i jej mieszkańcach. Mclntosh wiedział, że się tutaj wybierała, wie więc również doskonale, gdzie jej szukać.

Pojawi się w twierdzy, a może rzuci wilkom na pożarcie za karę, że go nie usłuchała?

Pojawi się, na pewno. Jest mu przecież potrzebna.

Spojrzała za okno. Wokół pusto, głucho, nic, tylko ośnieżone drzewa. Nikt jakoś nie spieszył jej na ratunek. Mclntosh był dla niej dobry, ale od swoich pracowników wymagał absolutnej dyscypliny, bezwarunkowego podporządkowania się odgórnym poleceniom. Nie będzie o tym myślała. Nie pozwoli sobie na rozczarowanie. Kto wie, gdzie on teraz jest... Może widzi ją właśnie? Włożyła do ust następne grono i zastukała w szybę.

- Jestem tutaj. Czekam.

Musi się stąd wydostać jak najszybciej. Znalazła się wśród szaleńców, z każdą chwilą czuła to coraz wyraźniej. Sama zaczynała wariować. Wyobrażać sobie faceta, który ją więzi, leżącego na łóżku w samych majtkach. Litości.

Mclntosh zobaczy swoją zaginioną Ashlyn w oknie, wywali wielką dziurę w drzwiach i uwolni biedną z pułapki. Będzie wielkie bum. I po wszystkim. Koniec.

Nie, wróć. Nie chce przecież, żeby szef wdzierał się do twierdzy. Nie poradzi sobie z Maddoksem i jego kompanami. Będzie musiała odwrócić jakoś uwagę olbrzyma, może podstawi mu nogę, obali go i ucieknie. Pogna do drzwi, potem zboczem wzgórza w dół. Lepszy już ziąb, mróz, lepszy już zgiełk głosów w głowie, niż śmierć, która ją czeka w tych murach.

Tylko... jak odwrócić uwagę potwora? Rozważając tę kwestię, pochłonęła resztę winogron, po czym zajęła się serami i wędlinami. Jadła, popijając każdy kęs winem. W kilka minut opróżniła całą tacę, a butelkę do połowy.

Chyba nigdy jeszcze nic tak jej nie smakowało. Szynka była soczysta, ser niezbyt ostry, wino doskonałe.

Więzienie w twierdzy miało swoje zalety, aczkolwiek trudno oczekiwać, by postanowiła tu zostać ze względu na kuchnię. Z uwagi na seks? Ma się rozumieć, że nie. Chodzi o to, że...

Znieruchomiała, jakby w oczekiwaniu gwałtownego uderzenia burzy. Nie mogła powiedzieć, że coś ją boli, ale czuła się dziwnie. Jedno, drugie uderzenie serca. Przełknęła ślinę.

I wtedy nadszedł atak.

Lodowate zimno, krople potu na czole, mrowienie, jakby po ciele przebiegały całe stada maleńkich pająków. Zaczęła się drapać, ale mrowienie nie ustępowało. Teraz już je widziała. Oblazły ją, cieniutkie odnóża drażniły skórę. Chciała krzyknąć, ale z gardła wydobył się tylko żałosny jęk, pokój zawirował przed oczami. Chwyciła się kurczowo framugi okna, żeby nie upaść. Taca runęła na posadzkę z głośnym brzękiem.

Mgła zamieniła się w ból, ostry, przejmujący jak dźganie nożem. Ashlyn zatoczyła się, łapiąc z trudem powietrze. Pod powiekami eksplodowały rozbłyski oślepiającego światła we wszystkich kolorach tęczy.

Co się z nią dzieje? Otruli ją? A pająki ciągle pełzające po ciele?

Kolejna fala bólu. Zgięła się wpół.

- Maddox - zawołała słabym głosem. Nic. Żadnych kroków. -Maddox! - krzyknęła, zbierając resztki sił. Chciała podejść do drzwi, ale nie była w stanie zrobić kroku. Cisza.

- Maddox! - Dlaczego go wołasz? Może to on podał ci truciznę? - Maddox, Maddox, Maddox... - Czarno przed oczami, czarna pajęczyna oblepia mózg. - Maddox... - wychrypiała.

Bolesne skurcze żołądka, gardło puchnie. Z trudem łapała powietrze, nie mogła już oddychać. Powietrza, powietrza, zdawała się krzyczeć każda komórka ciała.

Ashlyn osunęła się na podłogę.

Muszę postrącać z siebie pająki, myślała półprzytomnie. Nie miała już siły, uszła z niej cała energia.

Butelka przewróciła się, wino rozlało, jakby chciało powiedzieć „napij się".

Ciemno przed oczami, świat się sypie, znika i zostaje już tylko nieprzenikniona czerń.



Maddox nie wierzył.

- To... To niemożliwe. - Przetarł oczy, ale widok nie chciał zniknąć.

- Oczywiste, że nie zapach Ashlyn czułem w nocy. - Reyes rąbnął pięścią w ścianę. W powietrzu uniósł się pył. Drobne odłamki kamienia posypały się na ziemię.

Torin parsknął śmiechem i to była cała jego reakcja. Parys zatchnął się z zachwytu.

- Chodźcie do tatusia - mruknął przymilnie.

W kącie sypialni Luciena kuliły się cztery panny. Tuliły się do siebie, trzymały kurczowo za ręce i drżały ze strachu.

Nie wszystkie. Ładna, piegowata blondynka wpatrywała się w sześciu wojowników z wściekłym błyskiem w oku. Zacisnęła zęby, jakby siłą powstrzymywała się przed ciskaniem najgorszych wyzwisk.

- Co one tu robią? - zapytał Maddox.

- Tylko nie tym tonem - pouczył go Aeron. - W końcu ty pierwszy sprowadziłeś do domu Przynętę.

Maddox podszedł do kobiet. Któraś pisnęła przerażona.

- Już ustaliliśmy - warknął. - Kiedy o niej mówisz, uważaj na słowa.

Na Aeronie pogróżka nie zrobiła większego wrażenia.

- Jak długo ją znasz? Kilka godzin? Nie miałeś nawet okazji z nią porozmawiać. Powinna błagać nas o litość. Gdyby nie twoje szlachetne wstawiennictwo, błagałaby nas już o litość, recytując wszystkie swoje sekrety, na czele z tym, ilu Łowców pofatygowało się z misją do Budapesztu, jakie mieli plany i czy wszystkich zlikwidowałeś.

- Próbowała mnie ratować w nocy i teraz po raz drugi.

- Dla zamydlenia oczu.

Bardzo być może. Sam na to wpadł, ale uwierzyć do końca nie potrafił. Ani kiedy umierał, ani przed chwilą. Zły na siebie, nie podejmował dalszej dyskusji z Aeronem.

- Co one tu robią? - ponownie zapytał Luciena. Starał się, na ile to możliwe, panować nad sobą, ale ciągle nie wierzył własnym oczom.

Lucien spojrzał na Aerona, ten ruchem głowy wskazał na korytarz. Cała kompania wyszła z pokoju, poszeptując między sobą. Lucien wyszedł ostatni, zamknął starannie drzwi za sobą i przekręcił klucz w zamku.

Maddox popatrzył na przyjaciół. Wszyscy byli tak samo zaskoczeni, nie dowierzali własnym oczom. Coś takiego zdarzyło się pierwszy raz. Żaden z nich nigdy wcześniej nie sprowadził do twierdzy kobiety, nawet Parys, a teraz nagle pojawiło się ich pięć. Czysty surrealizm.

- I co? - Czekał na odpowiedź.

Aeron zaczął opowiadać, że Tytani obalili Greków, objęli rządy na Olimpie i polecili mu - nie, rozkazali - zlikwidować cztery niewinne kobiety. Jeśli odmówi, opęta go żądza mordowania. Zostanie po dwakroć przeklęty, jak Maddox.

Ten zaś słuchał relacji w osłupieniu, był wstrząśnięty, przerażony.

- Dlaczego nowy król bogów kazał Aeronowi... - Odpowiedź przyszła sama. Zacisnął usta.

To moja wina, pomyślał. Ja ponoszę odpowiedzialność.

Ja rzuciłem wczoraj wyzwanie bogom. Obraziłem ich. A oni się zemścili.

Spojrzał na Torina, zobaczył gniewny, twardy błysk w jego oczach, potem na swoje odbicie w lustrze. Twarz pozbawiona wyrazu, pusta. Jeszcze wczoraj obaj twierdzili, że obojętne im są boskie wyroki, bo gorzej niż jest być nie może.

Mylili się.

- Nie wolno nam dopuścić, żeby Aeron wykonał polecenie - odezwał się Lucien, wyrywając Maddoxa z ponurej zadumy. - On tego nie zniesie. Żaden z nas tego nie zniesie. Wszyscy jesteśmy na granicy wytrzymałości.

Reyes ponownie walnął w ścianę, aż krew trysnęła ze świeżych nacięć na przedramionach.

- Ci Tytani muszą się dowiedzieć, co się stanie, jeśli Aeron ich usłucha. - Obnażył zęby w grymasie wściekłości. - Trzeba im uświadomić, że balansujemy na cienkiej granicy między dobrem a złem. Dlaczego to zrobili?

- Ja wiem, dlaczego — powiedział Maddox mrocznym tonem.

Wszystkie oczy zwróciły się na niego. Opowiedział, co się stało.

- Skąd mogłem przypuszczać, że Tytani wydostaną się na wolność - dokończył niezdarnie. - I przejmą władzę.

- Nie wiem, co powiedzieć - mruknął Aeron.

- Ja wiem. Kurwa mać - skwitował Parys. Maddox uniósł głowę, wbił spojrzenie w sufit.

A ja myślałem, że drażnię Greków! - miał ochotę wykrzyczeć na całe gardło. Oni by nie zareagowali. Nic by nie zrobili. Od wieków nie zauważali jego istnienia.

- Myślisz, że Ashlyn to też robota Tytanów? - zapytał Lucien. - Kara?

Maddox zacisnął zęby.

- Tak. - To oczywiste, że ta kobieta została zesłana na niego za karę. Wcześniej już się nad tym zastanawiał. Drażniła go, kusiła, ale dotąd sądził, że to pomysł Greków.

- Tytani przysłali Łowców. Musieli wiedzieć, że zabiorą z sobą Ashlyn, a ona zrobi na mnie wrażenie.

- Nie wygrażałeś bogom, dopóki nie wezwali Aerona

- przypomniał mu Torin. - Nie wygrażałeś im nawet wtedy, kiedy zobaczyłeś Ashlyn na moich monitorach. Nie mogli wiedzieć, co zrobimy.

- Tak sądzisz? Być może nie oni przysłali Ashlyn, ale w jakiś sposób się nią posługują. - Nie potrafił inaczej sobie wytłumaczyć, dlaczego tak silnie na niego działała. - Zajmę się nią. - Natychmiast pożałował tych słów. Gdyby mógł je cofnąć... Nie mógł. - Zajmę się nimi wszystkimi

- dodał jeszcze. Trudno. Niech się dzieje, co chce. Parys spojrzał na niego uważnie.

- Co zamierzasz?

- Zabić je - oznajmił wciąż tym samym, ponurym tonem. Ma już gorsze rzeczy na sumieniu, dlaczego nie dodać kolejnej do listy? Bo nie jestem potworem, dudniło mu w głowie. Jeśli to uczyni, stanie się tym, czym jest Furia. Niczym nie będzie się różnił od demona. Jedynym jego celem stanie się sianie zniszczenia.

A jednak to on sprowadził do domu zarazę i musi się z tym uporać. Będzie w stanie zabić Ashlyn? Wolał nie zastanawiać się nad odpowiedzią.

- Nie możesz zabić tych kobiet - sprzeciwił się Aeron równie ponurym tonem. - Tytani mnie to kazali zrobić. Nie wiadomo, jak by zareagowali, gdybyśmy nie wykonali dokładnie ich polecenia.

- Słyszymy was, dranie! - wykrzyczała jedna z kobiet.

- Zabijcie nas, a klnę się, że nie ujdziecie mi żywi.

Cisza.

Reyes wykrzywił usta w zjadliwym uśmieszku.

- Jestem bardzo ciekaw, jak ona sobie to wyobraża. Zaczęła bębnić w drzwi.

- Wypuśćcie nas, słyszycie! Wypuśćcie!

- Słyszymy, słyszymy! - odkrzyknął Reyes. - Zmarłego z grobu poderwałyby te wrzaski.

Najpoważniejszy z całej kompanii, Reyes, wysilił się na żart. Niepokojące, bo poczucie humoru budziło się w nim tylko w krytycznych sytuacjach.

To jakiś koszmar. Kiedy po całych wiekach surowego życia Maddox zwrócił wreszcie uwagę na jakąś kobietę, okazuje się, że musi ją wziąć w krzyżowy ogień pytań i zlikwidować, zanim ona zlikwiduje jego. Musi wypełnić za przyjaciela rozkaz nie do wykonania. Musi ułagodzić bogów. Bogów, o których wiedział tyle co nic.

Nie potrafił przewidzieć ich ruchów. Gdyby zaczął błagać ich o zmiłowanie, a oni nakazaliby mu popełnić jakąś niegodziwość, sytuacja byłaby jeszcze gorsza.

- Może ja to zrobię - zaproponował Torin. - Jeśli umrą na zarazę od mojego dotknięcia, wszyscy zachowają czyste sumienie. - Wszyscy oprócz Torina.

- Nie - powiedział Aeron.

- Cholera jasna, nie! - zawołał w tej samej chwili Parys.

- Żadnych chorób - przytaknął Lucien. - Zaraza zacznie się rozprzestrzeniać, nie poradzimy sobie.

- Zabezpieczymy ciała. - Widać było, że Torin twardo postanowił wyręczyć Aerona.

Lucien westchnął.

- To nie pomoże i dobrze o tym wiesz. Zaraza zawsze się rozprzestrzenia.

- Zaraza? - zawołała dziewczyna. - Chcecie nas zakazić? Po to nas tutaj sprowadziliście? Jesteście obrzydliwi, wstrętni, godni po...

- Ciii, Dani - odezwał się drugi głos. - Nie drażnij ich.

- Babciu, oni przecież...

Głosy przycichły. Babka odciągnęła widocznie dziewczynę od drzwi. Maddox był pełen podziwu dla jej odwagi. Pomyślał o Ashlyn. Ona też była odważna. Kiedy poszedł po nią do lochu, zażądała śmiało, by odsłonił brzuch. Chciała uciec - widział w jej oczach pokusę, by to zrobić - a jednak nie uciekła. Znowu poczuł podniecenie, krew zawrzała.

Ashlyn nawet dotknęła rany, budząc w nim coś, czego nie rozumiał. Czułość?

Pokręcił głową. Nie. Będzie walczył z tym odczuciem, póki życia. Czyli jakieś trzynaście godzin, pomyślał kwaśno. Przynęta, kara boża czy czym tam była, nie może budzić w nim czułości.

Dowód? Przy najbliższej okazji weźmie ją, posiądzie szybko, bez żadnych ceremonii, i będzie posuwał... posuwał. A ona będzie jęczeć, wykrzykiwać zdławionym głosem jego imię. Oplecie nogi wokół jego bioder i... O nie, nie. Furia ożywiła się, wtrąciła własne trzy grosze, odmieniała obraz podług własnego widzimisię.

Ashlyn klęczy na czworakach. Piękne długie włosy spływają w dół. Maddox ciągnie za nie, Ashlyn wygina kark, rozchyla usta, wydaje ciche sapnięcie bólu-rozkoszy. Jest wilgotna, gorąca, ścisła. Tak, ścisła. Zaciska się wokół niego jak pięść. A on posuwa, dyma, kopuluje. Jądra uderzają o jej nogi.

Kiedy już Ashlyn znajdzie się w moim łóżku, będę delikatny. Zapamiętaj sobie.

Uwaga rzucona w pustkę. Ashlyn będzie błagała o więcej i on jej to da. Będzie...

- Stajesz się męczący. - Aeron pchnął Maddoxa na ścianę. - Dyszysz, pocisz się, oczy płoną ci czerwonym blaskiem. Furia się obudziła?

Obraz Ashlyn, nagiej i podnieconej, zniknął... i demon wpadł w szał; dosłownie wychodził ze skóry, chciał koniecznie wydostać się z ciała Maddoxa, zaatakować. Maddox się rozzłościł, próbował na powrót przywołać pierzchający obraz.

- Spokojnie, przyjacielu - doszedł go łagodny głos Luciena. - Inaczej będziemy musieli zakuć cię w łańcuchy. Kto wtedy stanie w obronie Ashlyn?

Ochłonął w jednej chwili. Byli zdolni zakuć go, nie zawahaliby się. Nie mógł do tego dopuścić. Żadnych łańcuchów, nie w środku dnia. W nocy, proszę bardzo. W nocy stawał się naprawdę niebezpieczny, tylko tak mogli sobie z nim poradzić. Teraz też był niebezpieczny. Gdyby jednak pozwolił się zakuć, poczułby się pokonany i demon rozszalałby się na dobre.

Wszyscy wpatrywali się w niego.

- Przepraszam - burknął. Działo się z nim coś niedobrego. Furia odzywała się z byle powodu. Wystarczyło jedno słowo. Zmagania z nią stawały się śmieszne. Gorzej, żenujące. Ciągle wojowali z sobą, ale nigdy tak jak dzisiaj.

Może powinien spędzić trochę czasu na siłowni. Albo znowu pobić się z Aeronem.

- W porządku? - zapytał Lucien.

Ile razy jeszcze będzie musiał zadawać to pytanie? Maddox kiwnął sztywno głową. Lucien powiódł spojrzeniem po twarzach przyjaciół, założył ręce do tyłu.

- Skoro tę sprawę mamy już załatwioną, porozmawiajmy o tym, co kazało mi was tu wezwać.

- Porozmawiajmy o tym, co kazało ci sprowadzić tu te kobiety - wtrącił Parys. - Wiem, Aeron dostał zlecenie, ale to jeszcze nie tłumaczy, dlaczego...

- Znalazły się tutaj, żeby nie mogły opuścić Budy. Aeron musiałby jechać za nimi - wyjaśnił Lucien. - Musiałem pokazać je wam, żebyście nie rzucali się zabijać, w razie gdyby uciekły i któryś napatoczył się na nie niespodzianie. Gdyby rzeczywiście udało się im wydostać z pokoju, macie przyprowadzić je do mojej sypialni i zamknąć na powrót. Nie rozmawiajcie z nimi, nie stosujcie siły. Dopóki nie wymyślimy, jak uwolnić Aerona od rozkazu Tytanów, macie traktować je jak gości, nieproszonych, niemniej gości. Rozumiemy się? - Gdy wszyscy kiwnęli głowami, dodał: - Zostaną tymczasem na mojej głowie, a wy możecie zająć się sobą. Odpocznijcie. Zdrzemnijcie się. Niedługo mogę was potrzebować.

- Ja zamierzam się spić do nieprzytomności. - Aeron przesunął dłonią po twarzy. - Kobiety pod naszym dachem... - mruknął jeszcze i oddalił się wolnym krokiem. - Dlaczego nie zaprosić całego miasta i urządzić imprezy na całego?

- Czemu nie? - mruknął rozbawiony Torin. - Zapomniałbym może o tych słodkich jak miód zapachach. - On również zabrał się precz.

Reyes wyjął nóż z pochwy i odszedł bez słowa. Bo też nie musiał mówić, jakim zajęciom zamierza się oddać. Maddox sam chętnie ciąłby go, siekł i biczował, ale ilekroć proponował swoje usługi, chcąc oszczędzić przyjacielowi bólu samookaleczenia, spotykał się ze stanowczą odmową.

Rozumiał Reyesa. Być dla kogoś ciężarem to równie okropne przekleństwo, jak znoszenie stałej obecności demona we własnym ciele. Każdy z nich miał swojego demona, Reyes nie chciał uprzykrzać przyjaciołom i tak już trudnej do zniesienia egzystencji.

W tej chwili Maddox chętnie zająłby się jego problemami i na chwilę zapomniał o swoich.

- Zobaczymy się później, dupki żołędne - oznajmił Parys. - Skoczę do miasta. - Powiedział to swoim zwykłym, kpiącym tonem, ale w jego oczach nie było tego błysku co zawsze. - Nie miałem jeszcze dzisiaj kobiety. W nocy też żadnej nie bzyknąłem. Wszystko przez tę pieprzoną historię. - Machnął dłonią, wskazując drzwi pokoju Luciena.

- A idź sobie - powiedział Lucien.

Parys zerknął raz jeszcze na drzwi, oblizał wargi.

- Chyba żebyś wpuścił mnie do swojej sypialni...

- Zabieraj się!

- Ich strata. - Parys wzruszył ramionami i po chwili zniknął za załomem korytarza.

Maddox, wiedział to doskonale, powinien teraz zaproponować, że stanie na straży, by pilnować uwięzionych kobiet. W końcu znalazły się w twierdzy z jego winy. Spieszno mu jednak było do Ashlyn. Musiał do niej pójść. Nie. Chciał pójść. Nic nie musiał. Po co oglądać mocno podejrzaną istotę ludzką, na którą wydano już wyrok?

Nie miał pojęcia, co zamierzają Tytani, i wolał nie tracić cennych chwil. Pójdzie do Ashlyn, chociaż nie do końca spacyfikował demona. Z drugiej strony, gdy szło o tę kobietę, nie potrafił zachować spokoju.

- Lucien... - zaczął.

- Ty też się zabieraj. I postaraj się panować na sobą. Twoja kobieta...

- Nie będę rozmawiał z tobą o Ashlyn - warknął Maddox, z góry wiedząc, co Lucien chce powiedzieć: „Masz ją natychmiast zlikwidować". Nikt nie musiał mu tego mówić.

- Pozbądź się jej, zapomnij o niej i wierzmy, że uda się nam wrócić do względnie normalnego życia.

Maddox kiwnął głową i odwrócił się. Nie był wcale przekonany, czy warto mu wracać do tego, co Lucien nazwał normalnym życiem.




8

Otwierając drzwi sypialni, nie wiedział, jaki widok zastanie. Śpiącą Ashlyn? Ashlyn wykąpaną i nagą? Gotową do walki Ashlyn?

Ashlyn gotową na rozkosz?

Serce biło niespokojnie, dłonie się spociły. Głupi jesteś, złajał się w myślach. Nie był przecież człowiekiem, istotą dręczoną wszelkimi możliwymi lękami. Nie był też niedoświadczonym młokosem. A jednak nie wiedział, jak ma się obchodzić z tą kobietą... Prawdziwe skaranie boskie.

Jednego nie przewidział w swoich scenariuszach, że znajdzie Ashlyn nieprzytomną, rozciągniętą na podłodze w ciemnoczerwonej kałuży - krew? - ze zlepionymi szkarłatem włosami, w poplamionej szkarłatem sukni.

Zrobiło mu się ciemno przed oczami.

- Ashlyn? - Przyskoczył do niej, odwrócił ostrożnie, dźwignął. Wino, to tylko wino. Bogom niech będą dzięki. Kilka kropli spłynęło po bladym jak kreda policzku i spadło mu na koszulę. Omal się nie uśmiechnął. Aż tyle wypiła?

Była lekka jak piórko. Gdyby nie to dziwnie mrowienie, prąd przebiegający ciało przy pierwszym dotknięciu, nie czułby w ogóle jej ciężaru.

- Ashlyn, obudź się.

Żadnej reakcji. Chyba zapadła się jeszcze bardziej w otchłań nieświadomości, bo nie poruszała gałkami ocznymi.

- Obudź się, proszę - wykrztusił z trudem przez zaciśnięte gardło.

Nic, żadnej reakcji. Cichego jęku, westchnienia. Przerażony zaniósł nieprzytomną do łóżka, zdjął z niej żakiet i ujął twarz w dłonie. Skóra była lodowata.

- Ashlyn...

Nadal żadnej reakcji.

Czyżby...? Nie, tylko nie to... Położył dłoń na jej lewej piersi. W pierwszej chwili nic nie wyczuł. Miał ochotę kląć wniebogłosy. Jest... Niewyraźny, ledwie uchwytny, bardzo spowolniony rytm.

Żyje.

Przymknął oczy, zwiesił ramiona. Co za ulga...

- Ashlyn... - Potrząsnął nią lekko. - Obudź się, piękna. - Co się dzieje, na Zeusa? Nie miał zielonego pojęcia, jak należy postępować z pijanymi śmiertelnymi, ale coś mu się tu zdecydowanie nie podobało.

Głowa opadła jej na bok, miała zamknięte oczy i sine wargi. Kropelki potu na czole. Nie była ot tak, zwyczajnie, pijana. Byłby to efekt nocy spędzonej w celi? Nie, zauważyłby wcześniej jakieś objawy. Torin dotknął jej niechcący? Z pewnością nie. Nie kasłała, nie miała żadnych plam na skórze. Co się zatem stało?

- Ashlyn. - Nie mogę jej stracić. Jeszcze nie.

Nie zdążył nacieszyć się nią. Nie pieścił jej, jak tego pragnął. Nie rozmawiał z nią. Zdumiał się. A więc chciał z nią rozmawiać. Nie tylko znaleźć zaspokojenie. Nie przesłuchiwać. Rozmawiać. Poznać ją. Dowiedzieć się, kim jest, dlaczego jest taka, jaka jest.

Nie myślał już o tym, że musi ją zabić. Nie zamierzał jej zabijać, przeciwnie, powinien się zastanowić, jak ją ratować.

- Ashlyn, odezwij się. Mów do mnie. - Znowu nią potrząsnął. Był bezradny, nie wiedział, co robić. Była tak wyziębiona, jakby ktoś zanurzył ją w lodowatej wodzie i wystawił na ataki arktycznego wiatru. Otulił ją dokładnie kołdrą. - Ashlyn, proszę.

Widział, jak pod oczami tworzą się sińce. Taką bogowie wyznaczyli mu karę? Miał przyglądać się, jak Ashlyn umiera, kona w męczarniach?

Z minuty na minutę czuł się coraz bardziej bezradny, nic nie mógł zrobić, nie potrafił pomóc.

- Ashlyn. - Tym razem zabrzmiało to jak błaganie. Raz jeszcze nią potrząsnął, tym razem mocno.

Do diabła. Dalej nic.

- Lucien! - ryknął, nie wypuszczając Ashlyn z ramion.

- Aeron! - Musieli być daleko, nie wierzył, że usłyszą.

- Pomocy... - To ona wołała o pomoc? Nachylił się. Rozchyliła posiniałe wargi i jęknęła cicho. Wreszcie jakiś znak życia. Co za ulga. - Mów do mnie, piękna. - Drżącą dłonią odgarnął zlepione włosy z jej czoła. - Powiedz, co z tobą?

- Maddox - wyszeptała, nie otwierając oczu.

- Jestem tutaj. Jak mogę ci pomóc? Czego ci trzeba?

- Zabij je. Pozabijaj pająki. - Mówiła tak cichutko, że z trudem łowił wypowiadane słowa.

Musnął jej policzek, rozejrzał się po pokoju.

- Nie ma żadnych pająków, piękna.

- Proszę. - Spod powieki spłynęła łza. - Niech przestaną pełzać po mnie.

- Rozumiem. Pozabijam je. - Nic nie rozumiał, ale przesunął dłońmi po jej twarzy, szyi, ramionach, brzuchu, nogach... - Już się ich pozbyłem. Są martwe.

Zapewnienie Maddoxa uspokoiło ją trochę.

- Jedzenie, wino. Trucizna?

Pobladł, twarz mu poszarzała, była teraz pewnie takiego samego koloru jak twarz Ashlyn. Nie pomyślał... Nie wziął pod uwagę... Wino było robione dla nich, wojowników, nie dla śmiertelnych. Alkohol ludzi był za słaby i Parys dodawał zawsze odrobinę ambrozji, którą ukradł przed wiekami z Olimpu i do tej pory pieczołowicie przechowywał. Okazała się zabójcza dla śmiertelnych?

To moja wina, pomyślał przerażony. Moja. Nie bogów.

- Och! - Uderzył pięścią w zagłówek łóżka z taką wściekłością, że na już poobijanych knykciach pojawiła się krew. Nic to. Walnął jeszcze raz. Łóżko się zatrzęsło, Ashlyn jęknęła.

Przestań, sprawiasz jej ból, napomniał się srogo. Odetchnął głęboko, usiłując się uspokoić, chyba już po raz tysięczny tego dnia. Miał wrażenie, że nic innego nie robi od rana, tylko nakazuje sobie spokój. Czuł potrzebę zadawania gwałtu, budziła się w nim mroczna, ślepa siła, którą z trudem kontrolował. Wyjąwszy krótki moment po bijatyce z Aeronem, cały dzień balansował na krawędzi. W każdej chwili mógł przekroczyć niebezpieczną granicę i sprokurować masę nieszczęść nie do naprawienia.

- Powiedz, jak mogę ci pomóc - powtórzył.

- Le... lekarza.

Medyka od ludzkich schorzeń. Tak, tak. Będzie musiał zabrać ją do miasta, bo żaden z wojowników nie miał dostatecznej wiedzy w tych sprawach. Nie było potrzeby. A jeśli lekarz będzie chciał zatrzymać ją na noc? Pokręcił głową. Nie może na to pozwolić. Mogłaby powiedzieć Łowcom, co widziała w twierdzy, poinstruować ich, jak najłatwiej pokonać wrogów. Najbardziej martwiło go to, że ktoś może zrobić Ashlyn krzywdę, a on nie będzie w stanie jej obronić.

Sprowadzi lekarza tutaj.

Pocałował ją leciutko w zimne, tak strasznie zimne usta.

Znowu poczuł, jakby przez ciało przebiegł prąd, tyle że słabszy niż poprzednio. Słaby jak sama Ashlyn. Zacisnął dłonie.

- Znajdę ci lekarza, piękna, i przyprowadzę tutaj. Jęknęła i wreszcie otworzyła oczy, przepełnione cierpieniem i smutkiem.

- Maddox...

- Niedługo wrócę, przysięgam.

- Nie... nie odchodź. - Głos jej drżał, jakby za chwilę miała się rozpłakać. - Boli. Bardzo boli. Zostań.

Chciał zostać, chciał sprowadzić pomoc. Zmagał się z sobą. Nie potrafił jej odmówić. Podszedł do drzwi i huknął:

- Parys! Aeron! Reyes! - Głos poniósł się echem po pustym korytarzu. - Lucien! Torin! - Nie czekając, czy któryś z przyjaciół się odezwie, wrócił do Ashlyn i wziął ją za rękę. - Co mogę zrobić, żeby tak cię nie bolało?

- Nie odchodź...

W kącikach jej ust pojawiły się czerwone kreski. Jeszcze jeden symptom zatrucia?

- Nie odejdę. - Tak bardzo pragnął ulżyć jej cierpieniu, wziąć je na siebie. Co to dla niego jeszcze jedna droga przez ból? Pikuś. A dla niej...? Kim jest ta kobieta? Nie znał odpowiedzi.

Jęknęła, chwyciła się za brzuch, obróciła na bok i zwinęła w kłębek. Maddox odgarnął jej włosy za ucho.

- Mogę coś jeszcze zrobić dla ciebie?

- Nie wiem. - Spojrzała na niego szklistym wzrokiem. - Czy ja... umrę?

- Nie! - Chciał tylko zaprzeczyć, tymczasem z gardła wydarł się potężny krzyk. - Nie - powtórzył już spokojniej. - To moja wina. Nie pozwolę ci umrzeć.

- Specjalnie to zrobiłeś?

- Przenigdy.

- Co się stało?

- Wypadek. Wino było zbyt mocne dla ciebie. - Nie wiedział, czy doszło do niej to wyjaśnienie.

- Ja... - Zasłoniła usta dłonią. - Zaraz zwymiotuję. Chwycił pustą miskę na owoce, podsunął ją Ashlyn

i odgarną jej włosy do tyłu. Czy to dobrze, że zwraca?

Opadła wyczerpana na poduszki i w tej samej chwili do pokoju wbiegli Reyes i Parys.

- Co się dzieje? - rzucił Reyes.

- No właśnie! - zawtórował mu Parys. Był spocony i wyraźnie zaniepokojony.

Reyes zdążył sfabrykować nowe nacięcia na przedramionach, krwawił, w obu dłoniach ściskał noże, gotów do walki. Omiótł sypialnię szybkim spojrzeniem: nie próbował już nawet nic zrozumieć z zastanej sceny. - Mam ci pomóc ją zlikwidować?

- Nie. Wino... ambrozja, której Parys do niego dodał. Przyniosłem butelkę z kuchni - wyznał ze skruchą. - Ratujcie ją.

Parys zachwiał się i natychmiast wrócił do pionu.

- Nie wiem jak.

- Musisz wiedzieć. Spędzasz tyle czasu ze śmiertelnymi! - Maddox niemal krzyczał. - Powiedz, co robić.

- Gdybym tylko mógł. - Otarł pot z czoła. - Nigdy nikogo nie częstowałem naszym winem. Jest tylko dla nas.

- Idź, popytaj śmiertelnych. Jeśli nie znajdziesz żadnej rady, niech Lucien mknie w miasto i sprowadzi lekarza.

Czarny Żniwiarz był jedynym pośród wojowników, który miał zdolność przemieszczania się z miejsca na miejsce lotem myśli.

Reyes przyjął polecenie na siebie. Kiwnął głową, odwrócił się na pięcie i zniknął.

- Wybacz, Maddox - odezwał się Parys - ale nie wyrabiam. Potrzebuję seksu. Już wychodziłem, kiedy usłyszałem twój krzyk i cofnąłem się, a nie powinienem. Jeśli zaraz nie pójdę w miasto, to...

- Rozumiem.

- Może później. - I on zniknął.

- Maddox - jęknęła Ashlyn. Pot spływał jej ze skroni, skóra stała się tak przezroczysta, że widział najdrobniejsze żyłki. - Opowiedz mi coś... bajkę... żebym nie myślała o bólu. - Zamknęła oczy.

- Spokojnie, piękna. Nie powinnaś rozmawiać, mówienie cię męczy. - Pobiegł do łazienki, umył miskę, zmoczył pierwszy z brzegu ręcznik, wrócił i postawił miskę koło łóżka. Ashlyn nie otworzyła oczu. Myślał, że usnęła, ale kiedy zaczął przemywać jej twarz, stężała. Usiadł za nią, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.

- Dlaczego oni... na ciebie... z mieczem?

Nigdy nie rozmawiał o ciążącej na nim klątwie, nawet z przyjaciółmi, chociaż cierpieli podobny los. Nie powinien też rozmawiać z Ashlyn. Przede wszystkim z nią. Wiedział o tym, ale to go nie powstrzymywało. Był gotów uczynić wszystko, by z jej twarzy zniknął grymas bólu.

- Dźgali mnie, bo muszą to robić. Są przeklęci... tak samo jak ja.

- To... nic nie wyjaśnia.

- Wyjaśnia wszystko.

Zaległo milczenie. Ashlyn zaczęła się wiercić, jakby znowu zbierało się jej na wymioty. Przez niego zaniemogła, czuł się wobec niej winny. Spełni każde jej życzenie. Zaczął opowiadać:

- Oto moja historia. Jestem nieśmiertelny. Chodzę po tej ziemi bodaj od samego początku.

- Nieśmiertelny - powtórzyła. - Wiedziałam, że jesteś kimś więcej niż człowiekiem.

- Nigdy nie byłem człowiekiem. Zostałem stworzony wojownikiem, jednym z wybranych, którzy mieli strzec króla bogów. Przez lata wiernie mu służyłem, chroniłem go nawet przed jego własną rodziną. Uznał jednak, że nie jestem dość potężny, by mógł zawierzyć mi swój największy skarb, puszkę z kości zmarłej bogini opresji. Wyznaczył do tego zadania kobietę, najsławniejszą z wojow-niczek, to prawda, ale moja duma ucierpiała. - Ashlyn, na szczęście, słuchała spokojnie. - Postanowiłem dowieść mu, że popełnił błąd, i uwolniłem demony zamknięte w puszce. Za karę stałem się niewolnikiem jednego z nich. - Zaczął masować jej brzuch w nadziei, że to pomoże.

- Demon. Tak podejrzewałam.

Ano, podejrzewała. Nie rozumiał, dlaczego przyznaje się do tego bez żadnych oporów.

- Ale ty jesteś dobry. Czasami - dodała zaraz. - To dlatego twoja twarz się zmienia?

- Tak. - Uważała, że jest dobry? To miłe. Wrócił do swojej opowieści: - Wiedziałem, kiedy to się stało, niemal co do minuty. To było takie uczucie, jakbym obumierał od środka, żeby zrobić miejsce komuś-czemuś obcemu, silniejszemu ode mnie. - Wtedy po raz pierwszy zrozumiał, zaczął rozumieć, czym jest śmierć. Nie wiedział jeszcze, jak dobrze przyjdzie mu ją poznać.

Ashlyn znowu westchnęła, ale nie potrafił powiedzieć, ile rozumiała z jego historii. W każdym razie słuchała, nie krzyczała, nie wiła się z bólu.

- Początkowo zupełnie straciłem to, co nazwałabyś wolą, demon zawładnął mną bez reszty, zmuszał do czynienia... - Wszelkich niegodziwości, dokończył w myślach. Krew, śmierć, rozpacz i osamotnienie, tak to wyglądało. Nieznośne wspomnienia, którymi nie chciał zatruwać umysłu Ashlyn.

Tak jak dokładnie pamiętał moment opętania, tak samo pamiętał moment, kiedy demon zaczął ustępować, rozpraszał się niejako, jak rozprasza się senna mara. Umysł się przejaśnia, płuca napełniają rześkim porannym powietrzem i jedno tylko, co pozostaje, to złe wspomnienie.

Demon zmusił go do zabicia Pandory, której nienawidził goręcej od wszystkich innych strażników. Syty krwi, wycofał się i ucichł, zostawiając po sobie tylko spustoszenie.

- Kazał mi zapomnieć o puszce - podjął.

- Puszka - odezwała się Ashlyn. - Demony. Coś o tym słyszałam. - Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale tylko krzyknęła i sięgnęła po miskę.

Maddox był przy niej w mgnieniu oka, chwycił wpół, podsunął miskę. Nigdy chyba jeszcze nie zareagował w żadnej sytuacji tak błyskawicznie, nigdy do nikogo nie przemawiał tak łagodnie, tak kojącym tonem. Zupełnie nowe doświadczenie. Miał tylko nadzieję, że robi wszystko jak należy. Nie troszczył się tak nigdy nawet o przyjaciela. Zresztą oni wszyscy woleli cierpieć w ukryciu, on też.

Kiedy torsje ustały, otarł Ashlyn twarz ręcznikiem i wzniósł oczy do nieba.

- Wybaczcie, że się o was źle wyrażałem - szepnął - i nie karzcie jej za moje przewiny.

Spojrzał na nią. Miał wrażenie, że od wczorajszego wieczoru, kiedy spotkał ją w lesie, minęła cała wieczność, i że znają od zawsze, jakby od zawsze stanowiła część jego życia. Życia, które zamieni się w nicość, jeśli ktoś zabierze mu Ashlyn. Jak to się stało? Jeszcze godzinę temu przekonywał sam siebie, że powinien ją zabić.

- Darujcie jej życie - prosił - a ja uczynię wszystko, czego sobie zażyczycie.

- Wszystko? - odezwał się cichy głos.

Nie należał do Furii, nigdy go wcześniej nie słyszał. Znieruchomiał zaszokowany, zaskoczony.

- Kto jest? - krzyknął prawie. Ashlyn drgnęła, otworzyła oczy.

- Ja jestem - wychrypiała.

- Nie zwracaj na mnie uwagi, piękna. Postaraj się zasnąć.

- A jak myślisz, wojowniku? Zgadnij, kto jest na tyle potężny, by tak przemawiać?

Dobra chwila musiała minąć, zanim pojawiła się odpowiedź. Czyżby... Tytan? Maddox mógł zanosić do Greków przez wieki błagania, groźby i prośby, nigdy żaden nie pofatygował się odpowiedzieć, a tu odzew w sekundę. Tak Tytani wezwali do siebie Aerona, głosem.

Głos budził nadzieję i strach. Jeśli Tytani okażą życzliwość, jeśli pomogą, może rzeczywiście będzie gotów spełnić każde ich żądanie. Jeśli to złe istoty, wówczas... Zacisnął dłonie.

Kazali Aeronowi zabić cztery niewinne kobiety, więc nie mogą być dobrzy. Niech to! Jak ma rozmawiać z tym głosem? Pokornie? Nie zostanie to poczytane za słabość?

- Wszystko? - dopytywał się głos, rozległ się śmiech. - Zastanów się dobrze, zanim odpowiesz. Zważ, że twoja kobieta może w każdej chwili umrzeć.

Spojrzał na Ashlyn. Drżała, grymas bólu wykrzywiał twarz, a on przypominał sobie, jak patrzyła na niego w uniesieniu, jak prosiła, by razem z nią rozkoszował się ciszą. Jak dziękowała mu za jedzenie. Jak rzuciła się bronić go przed jego przyjaciółmi.

Dotąd nikomu nie był potrzebny. Nie może pozwolić, by cierpiała.

Zaryzykuje, spróbuje dobić targu z Tytanami. Bez względu na to, co zamyślają, jaki przyświeca im cel, bez względu na to, czy to oni wysłali Łowców i Ashlyn, zaryzykuje.

Zdusił cisnące się na usta przekleństwo. Podejrzewał, że przyjdzie mu wkrótce cierpieć, jak nie cierpiał jeszcze nigdy dotąd. Ale to nie zmieniało decyzji.

- Wszystko - przytaknął.

Reyes biegł zdyszany do pokoju Luciena. W ostatnich dniach stracił wiele krwi. Więcej niż zwykle. Ale też silniej niż kiedykolwiek odczuwał potrzebę zadawania sobie bólu, bo ból był czymś wspaniałym, rozkosznym, pięknym, chociaż strasznym.

Nie wiedział, dlaczego tak jest, nie miał pojęcia, jak mógłby z tym skończyć. Nie potrafił dłużej panować nad impulsem. Nawet nie próbował. Czego duch Bólu żądał, to otrzymywał. Dni mijały, a Reyes z coraz większą niechęcią myślał o stopowaniu Bólu w jego zapędach. Gdzieś w głębi duszy pragnął zatracić się do końca, nic już nie czuć, niczego nie doznawać poza otchłannym odrętwieniem.

Nie zawsze tak było. Nauczył się żyć z demonem za skórą, wiódł z nim w miarę pokojową koegzystencję. A teraz...

Minął załom korytarza, nie zwalniając kroku. Nigdy nie widział Maddoxa tak przerażonego. Bezradnego. O kogo tak się bał? O śmiertelną, obcą, Przynętę. Reyesowi nie podobało się to, ale Maddox to przyjaciel i był gotów mu pomóc bez względu na wszystko.

Co prawda rozpaczliwie pragnął, by wszystko było jak zawsze, by przyjaciel co noc umierał i wracał rano do życia jakby nigdy nic. Kiedy Maddox udawał, że wszystko jest w porządku, jemu też łatwiej było udawać.

Urwał rozmyślania, był już przy drzwiach pokoju Luciena. Przyjaciel siedział na podłodze, skrzyżował nogi, brodę wsparł na dłoniach. Włosy sterczały, jakby niezliczoną ilość razy przeczesywał je palcami. Wyglądał na zgaszonego. Reyes poczuł, jak coś łapie go za gardło.

Jeśli sytuacja potrafi przybić kogoś o tak stoickim usposobieniu jak Lucien...

W powietrzu unosił się duszący zapach róż. Biedny Kostuch zawsze rozsiewał wokół siebie kwiatową woń.

- Lucien.

Żadnej reakcji.

Reyes stanął obok niego, potrząsnął za ramię. Nic. Przykucnął, przesunął dłonią przed samym nosem Luciena. Nic. Pusty wzrok, nieruchoma twarz. Teraz dopiero zrozumiał. Lucien zostawił swoje ciało w twierdzy, czego raczej nie czynił, i delegował się w świat tylko duchem.

Zwykle wystrzegał się takiego sposobu podróżowania, bo opuszczanie ciała mogło je wystawiać na rozmaite zagrożenia.

Jestem więc sam, pomyślał. Pozostawało tylko jedno do zrobienia.

Wyprostował się, nacisnął klamkę i wszedł do pokoju.

Kobiety siedziały na łóżku. Nachyliły ku sobie głowy i coś szeptały gorączkowo. Na widok intruza natychmiast umilkły, pobladły. Któraś zatchnęła się, wystraszona. Najmłodsza, ładna blondynka, wstała i choć drżała ze strachu, przyjęła pozę, która mówiła: „Nie zbliżysz się do mojej rodziny". Wysunęła brodę, jakby wyzywała Reyesa na pojedynek.

Zesztywniał. Sztywniał po prostu w obecności tej dziewczyny. W nocy czuł nawet jej zapach. Słodki, odurzający. Piorunujący. Pocił się, dyszał, był tak podniecony, że myślał już boksować się z Maddoksem o Ashlyn, w przekonaniu że to ona doprowadza go do takiego stanu.

Ale czemu się dziwić. Niebiańsko rozkoszna panna była prawdziwą ucztą dla jego udręczonych zmysłów. Stworzenie bez jednej skazy, , chowane w dobrobycie, istota, która nigdy nie zaznała bólu, cierpienia. Świetlista skóra i te zielone oczy. Pełne, czerwone usta stworzone do śmiechu. Stworzone do całowania.

Pociągała go. I co z tego? Wiedział przecież, że musi trzymać się od niej z daleka.

- Nie patrz tak na mnie - warknęła, zaciskając dłonie. Chciała się z nim boksować? Zabawny pomysł. Nie

miała pojęcia, jaką przyjemność by mu sprawiła. Dopiero by się zdziwiła, słysząc, jak doprasza się o jeszcze. Wyświadczyłbym światu przysługę, pozwalając, by Łowcy sięgnęli po moją głowę, pomyślał.

Bogi, jakżeż nienawidził samego siebie. Nienawidził, kim jest i co musi robić. Co chce robić.

- Jeśli przyszedłeś tutaj gwałcić, to wiedz, że będziemy się bronić. Nie dostaniesz nas tak łatwo. - Jeszcze bardziej wysunęła brodę, wyprostowała się.

Taka drobinka i taka bojowa. Zadziwiła go, ale miał w tej chwili ważniejsze sprawy na głowie niż wpadać w zadziwienie.

- Czy któraś z was zna się na leczeniu ludzi? Teraz zdziwiła się dziewczyna.

- Ludzi?

- Ludzi. Człowiek. Samica. Jak wy. Zamrugała.

- Czemu chcesz wiedzieć?

- Zna się któraś czy nie? - naciskał, puszczając mimo uszu pytanie.

- Czemu? - powtórzyła.

Reyes ruszył ku niej, jakby ruszał do starcia. Nie cofnęła się, nie zlękła. Czuł wyraźniej jej zapach, kuszący, uderzający do głowy.

- Odpowiedz, a może uda ci się przeżyć jeszcze ten dzień - powiedział surowo, ale w istocie już się srożył.

- Odpowiedz mu, Daniko. Proszę. - Najstarsza z kobiet chwyciła dziewczynę za rękę, próbując pociągnąć ją z powrotem na łóżko.

Danika.

- Danika - usłyszał własny glos i kutas podskoczył ochoczo. - Ładne imię. Ja jestem Reyes.

Dziewczyna strząsnęła dłoń starej. Patrzyła cały czas prosto w oczy Reyesa. Miała jasne brwi, jasne rzęsy. Włosy między nogami też pewnie ma jasne, przemknęło mu przez głowę.

Wiedział, że powinien się spieszyć, tymczasem zajmował się rozbieraniem dziewczyny w myślach. Nie mógł się oprzeć pokusie. Te wszystkie krągłości, uczta dla wygłodniałego oka. Pełne piersi z malinowymi sutkami. Płaski brzuch. Mocne uda.

Nie sypiał ze śmiertelniczkami. Kiedy czuł potrzebę, sam sobie radził. Żadna kobieta nie zniosłaby jego mrocznego pożądania. Ta tutaj, delikatna, niewinna, odwróciłaby się od niego z obrzydzeniem, zanim zdążyłby zrobić pierwszy krok. Był tego pewien. Najgorsze, że kobiety, kiedy jeszcze z nimi sypiał, ulegały mocy demona, i później same czerpały rozkosz z zadawania bólu.

Pragnął tylko pocałować Danikę, nic więcej, ale nawet to byłoby dla niej za wiele. Za wiele dla niego. Nie do zniesienia była myśl, że mógłby ją posiniaczyć, poranić, zniszczyć.

- Pytam jeszcze raz - rzucił ostro. - Czy któraś z was umie leczyć? - Nagle zapragnął uciec jak najdalej od Daniki, od jej nęcącej niewinności.

Pobladła, ale nie ruszyła się z miejsca.

- A jeśli tak, jeśli ci powiem, że umiem leczyć ludzi, oszczędzisz moją matkę, babkę i siostrę? Nigdy nie zrobiły nikomu nic złego. Przyjechałyśmy do Budapesztu, bo chciałyśmy dojść do siebie po śmierci mojego dziadka. My...

Podniósł dłoń i Danika zamilkła. Nie chciał nic wiedzieć o jej życiu. Już pragnął objąć ją, współczuć, pocieszyć po stracie.

- Owszem, oszczędzę was, jeśli ją uratujecie - skłamał. Lada chwila mógł pojawić się Aeron z mieczem w dłoni,

gotów zabić te kobiety. Lepiej im tego nie uświadamiać, niech mają spokojne ostatnie chwile. Ostatnie chwile... Niezbyt podobała mu się ta myśl.

Danika obejrzała się. Jej bliskie pokręciły zgodnie głowami, ona odpowiedziała skinieniem.

Nic z tego nie rozumiał. Czyżby też kłamała? Może nie chciał znać odpowiedzi na swoje pytanie? Anielskie piękno tej dziewczyny było bardziej fascynujące niż puszka Pandory. Obiecywało absolucję, której najpewniej nie niosło, dać nie mogło. A jednak w skrytości ducha pragnął, by tak właśnie było, żeby chociaż przez moment nie czuł ciążącej na nim klątwy.

Danika zamknęła oczy, odetchnęła głęboko i powiedziała:

- Jestem uzdrowicielką.

- W takim razie pójdziesz ze mną. - Nie ujął jej za rękę, bał się, co mogłoby się stać, gdyby to uczynił. Przestraszył się śmiertelnej? Tchórz. Nie, przebiegły raczej. Nie poczuje jej dotyku, nie będzie za nim tęsknił, kiedy dziewczyna zginie.

A jeśli Lucien obmyślił jakiś sposób uratowania tych kobiet? Jeśli...?

- Chodź. - Reyes odwrócił się i wyszedł z pokoju, Danika za nim. Zamknął drzwi na klucz, po czym ruszył szybkim krokiem, starając się trzymać na bezpieczną odległość pd anielicy.



Bożebożeboże, huczało jej w głowie. Serce tłukło się, jakby chciało wyskoczyć z piersi, waliło w żebra, jak wali w zawarte na głucho drzwi zaciśnięta w kułak dłoń.

Dlaczego to zrobiłam? Nie jestem przecież żadną uzdrowicielką.

Owszem, miała wykłady z anatomii na studiach. Zrobiła kurs pierwszej pomocy, z myślą o dziadku uczyła się robić sztuczne oddychanie i masaż klatki piersiowej, gdyby przy niej miał dostać ataku serca. To cała jej wiedza o medycynie. Nie była lekarką ani pielęgniarką, tylko początkującą artystką. Przyjechała do Budapesztu, próbując radzić sobie jakoś z żałobą.

Co zrobi, jeśli ten bezwzględny facet o stalowym spojrzeniu będzie chciał, by przeprowadziła jakiś zabieg? Przecież nie ma o tym pojęcia. Nie podejmie się żadnej operacji, nie może igrać z czymś życiem. Jeśli jednak chodzi o coś innego... Kto wie. Musi ratować rodzinę. Teraz to one są w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Omójbożebożeboże.

Wbiła spojrzenie w plecy faceta. Wysoki, barczysty. Widziała go drugi raz, ale nie zauważyła, żeby się uśmiechał. W jego oczach było cierpienie. Miał pocięte przedramiona, świeże, ledwie bliźniące się rany.

O mój boże boże boże.

Nie brała w ogóle pod uwagę możliwości ucieczki. Dogoniłby ją bez trudu i tyle by zyskała, że tylko by go wkurzyła. Może nawet zrobiłby jej krzywdę. Straszne. Straszniejsze niż zdobycie się na wejście samopas, w halloweenową noc, do nawiedzonego domu pełnego pił mechanicznych, trumien i innych podobnych rekwizytów.

O mój boże boże boże.

Chciała zagadać do niego, zapytać, czego od niej oczekuje, ale nie mogła dobyć głosu ze ściśniętego gardła. Nie wiedziała, dlaczego została porwana i zaczynało jej być to obojętne. Pragnęła tylko wydostać się z tego okropnego, pełnego przeciągów zamczyska, uwolnić spod władzy olbrzymów i wrócić bezpiecznie do domu, do Nowego Meksyku.

Poczuła się strasznie zagubiona, osamotniona. Czy cały ten Reyes dotrzyma słowa, jeśli uda się jej udzielić pomocy? Zrobi co w jej mocy i będzie się modliła o cud.

Niestety, nie wierzyła w cuda. Ten brutal zasztyletuje ją, jeśli coś pójdzie nie tak.

Omójboże, omójboże, omójboże.

Jeśli jej się nie uda, zginą wszystkie cztery, co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości.




9

Kiedy Reyes wkroczył do sypialni, prowadząc anielicę, którą Aeron miał zabić, Maddox omal się nie popłakał, taka zdjęła go ulga. Ashlyn zwracała kilka razy, nie miała już czym wymiotować, a torsje nadal ją męczyły.

Kiedy opadła w końcu bez sił na poduszki, ponownie zwrócił się do Tytana, ale bóg milczał. Odebrał od Maddoxa obietnicę bezwarunkowego posłuszeństwa i zostawił go samego.

Obudził w Maddoksie nadzieję, by szybko ją zgasić. O co mu chodziło? Zabawił się kosztem wojownika, sadysta i okrutnik.

Reyes skierował drobną blondynkę do łóżka.

- Pomóż jej - rzucił Maddox rozkazującym tonem. Omójboże, omójboże, omójboże.

Blada jak płótno przyklęknęła przy chorej. Posłała Maddoksowi oskarżycielskie spojrzenie.

- Co wyście jej zrobili?

Nie musiała czynić mu wyrzutów, i bez tego czuł się dostatecznie winny. Ashlyn z minuty na minutę traciła siły, umierała. Prawie jej nie znał, ale prędzej zgodzi się dzień i noc skwierczeć w piekle, niż pozwoli jej umrzeć. Wystawi się na najgorsze męki, gdyby mogło to ocalić Ashlyn. Dziwne, tak. Niepodobne do niego, owszem. Później będzie miał czas zastanawiać się nad własną głupotą.

- Ona nie oddycha - wykrztusił ochrypłym szeptem.

- Zrób coś, żeby oddychała.

- Powinna zostać przewieziona do szpitala. Natychmiast. Dzwońcie pod 911. Moment. Macie tu 911 ? 911 jest w Stanach. Macie w ogóle telefony? Jeśli macie, trzeba natychmiast wezwać karetkę.

- Nie mam czasu - rzucił coraz bardziej przerażony Maddox. - Zrób coś.

- Dzwoń. Ona...

- Jeśli natychmiast jej nie pomożesz, umrze! - ryknął.

- Boże. - W oczach Daniki pojawiła się panika. - Muszę... Muszę zastosować sztuczne oddychanie, masaż serca... Tak. Sztuczne oddychanie. Potrafię to zrobić. Potrafię

- przekonywała samą siebie. Podniosła się z klęczek, nachyliła nad Ashlyn. - Połóż ją płasko i odsuń się - rozkazała.

Maddox posłusznie wykonał polecenie, po czym przykucnął obok łóżka, nie puszczając dłoni Ashlyn.

Zdjęta paniką Danika przez moment stała bez ruchu.

- No co jest - ponaglił ją Reyes.

Przełknęła ślinę, niepewna, zdenerwowana. Reyes uniósł brwi.

- Na pewno wiesz, co robić?

- O... oczywiście. - Położyła dłonie na żebrach Ashlyn.

- Ćwiczyłam na lalce. To jedno i to samo. Jedno i to samo.

- Przyłożyła usta do ust chorej.

Przez kilka minut, długich jak cała wieczność, gorszych niż wszystkie godziny, które Maddox spędził w piekle, Danika na zmianę uciskała pierś Ashlyn i stosowała sztuczne oddychanie. Nigdy jeszcze nie czuł się równie bezradny. Czas stawał się najbardziej nienawistnym wrogiem.

Reyes trwał przy drzwiach, nieruchomo, w milczeniu, z rękami założonymi na piersi. Z kamiennym wyrazem twarzy przyglądał się Danice, zdając się nie widzieć Ashlyn. Maddox potarł kark. Oddychał tak ciężko, że każde zaciągnięcie i wypuszczenie powietrza dudniło w głowie głuchym echem.

Wreszcie Ashlyn zakasłała, odkrztusiła flegmę i chwyciła spazmatycznie pierwszy oddech, szeroko przy tym otwierając usta.

Maddox przygarnął ją do piersi, a kiedy próbowała się odsunąć, szepnął:

- Nie szarp się, piękna. Spokojnie.

- Maddox - wychrypiała cichutko i był to najpiękniejszy dźwięk, jaki słyszał w życiu.

- Jestem przy tobie. - Ciągle była wyziębiona, skórę miała lepką od potu. - Trzymam cię.

Danika stała obok łóżka, to splatała, to rozplatała nerwowo dłonie, przygryzając wargę.

- Potrzebny jest szpital. Powinni się nią zająć lekarze, potrzebne są leki.

- Jest zbyt osłabiona, żeby przewozić ją do szpitala.

- Co jej jest? Jakiś wirus? O Boże! Dotykałam ustami jej ust.

- Wino - wyjaśnił Reyes. - Zaszkodziło jej nasze wino. Danika szeroko otworzyła oczy, zerknęła na Ashlyn.

- To kac? Trzeba było od razu tak mówić. Dajcie jej kawy, wody. Musi dużo pić. - Zamilkła na moment. - Jeśli to tylko zatrucie alkoholowe, przeżyje, ale powinna jechać do szpitala, leżeć pod kroplówką. Jest bardzo odwodniona.

Ashlyn powoli wracały kolory, skóra się zaróżowiła.

- Boli... - Wbiła palce w plecy Maddoxa.

Może obydwoje czuli w tej chwili silną potrzebę bliskości. On w każdym razie czuł taką potrzebę.

- Możesz jej jeszcze jakoś pomóc? - spytał Daniki.

- Widzisz, że cierpi.

- Ja... - Spojrzała na Reyesa, który przyglądał się jej podejrzliwie. Myślała gorączkowo i nagle coś zaświtało w głowie. - Tylenol. Motrin. Coś takiego. Mnie zawsze pomaga na kaca.

- Widziałem kiedyś w telewizji reklamę, ale nie wiem, gdzie to kupić. - Zwrócił się do Reyesa: - Wiesz może?

- Nie. Nigdy nie były nam potrzebne lekarstwa dla ludzi. - Reyes nie odrywał oczu od blondynki, a jego głos, nie wiedzieć czemu, brzmiał jakoś chrapliwie.

Parys oczywiście wiedziałby, czemu, tyle że był teraz w mieście.

- Skąd wziąć ten cały tylenol? - zapytał Maddox. Danika uniosła brwi, spojrzała na niego, na Reyesa.

W zielonych oczach pojawiło się zdziwienie, jakby facet mówił w niezrozumiałym języku.

- Mam akurat tylenol w torebce - powiedziała w końcu. I tyle. Ani słowa więcej.

- To przynieś - syknął Reyes.

- To mnie uwolnij - odparowała. - Torebka została w hotelu. Jakie... jakie wino piła?

- Nie znasz go, znachorko. Nigdy o nim nie słyszałaś

- powiedział Reyes cicho.

On już wie, uświadomiła sobie Danika i zesztywniała z przerażenia. Czym się zdradziła? Rozpaczliwe żądanie, żeby dzwonili po karetkę? To, że nie zapanowała nad zdenerwowaniem? Zimne ciarki przebiegły jej po plecach. Gdy Reyes podszedł do niej, dla odmiany zrobiło się jej gorąco. Cofnęła się o krok.

- Znasz się przecież na leczeniu, prawda? - zapytał z kpiną w głosie.

No tak, domyślił się. Przełknęła głośno ślinę. Dobrze, że jeszcze żyje, że nie położył jej trupem na miejscu.

- Sam widzisz, że zaczęła oddychać. Zrobiłam, co do mnie należało. Teraz twoja kolej. Musisz spełnić swoją obietnicę.

Odwrócił wzrok, jakby zbyt trudno było mu patrzyć na Danikę.

- Idź po Luciena - odezwał się Maddox.

- Nie mogę. Lucien jest zajęty czymś innym. - Reyes ruszył do wyjścia. - Zaraz wrócę - rzucił przez ramię. - Pilnuj dziewczyny, Maddox. Jest przebiegła. - Wyszedł, trzaskając drzwiami.

Danika w pierwszym odruchu miała ochotę pobiec za nim. Jak idiotka. Bala się go bardziej niż pozostałych, ale z jakichś powodów chciała trzymać się blisko tego Reyesa. Coś w niej budził, coś w nim ją poruszało. Może cierpienie, które widziała w jego oczach. Rzucał pogróżki, warczał na nią, ale gdzieś w głębi duszy czuła, że nie zrobi jej krzywdy.

Ale teraz Maddox, czy jak go zwali, powiedział ostrzegawczym tonem:

- Jeśli będziesz próbowała uciekać, gorzko pożałujesz. Rozumiesz?

Znowu zrobiło się jej gorąco, ale tym razem z innego powodu. Przerażający typ. Głos, w którym nie ma nic poza brutalnością. Za każdym razem, kiedy się odzywał, były w tym agresja i chęć zadawania bólu. Zauważyła, że twarz mu się zmienia, chwilami spod skóry wyziera czaszka. Fiołkowe oczy ciemniały, stawały się czarne, to znowu rozbłyskały czerwonym blaskiem.

Jaka istota ludzka może tak wyglądać?

Zadrżała. W dzieciństwie bała się złego licha, w końcu matka wytłumaczyła jej, że nie ma żadnego złego licha, kusego i innych dziadów z worem, że to bajki, opowieści, którymi straszy się niegrzeczne dzieci. Teraz jednak była gotowa uwierzyć, że ma przed sobą Złego we własnej osobie.

Tylko kiedy zwracał się do chorej, przestawał być groźny.

- Rozumiesz? - ponowił pytanie.

- Tak. - Skinęła potulnie głową.

- Bardzo dobrze. - Przestał się interesować Daniką, całą uwagę skupiając na Ashlyn. Trzęsła się jak w ataku febry, szczękała zębami, z oka potoczyła się samotna łza, spłynęła powoli po bladym policzku.

- Dziękuję - szepnęła do Daniki.

- Nie ma za co.

- Lepiej się czujesz? - zapytał Maddox łagodnym tonem.

- Ciągle boli. Zimno... Ale już lepiej.

- Przepraszam. - Rzadko wymawiał to słowo. Po raz pierwszy od bardzo dawna padło z jego ust dzisiaj rano, kiedy przepraszał przyjaciół. - Bardzo cię przepraszam. - Nie mógł przestać. - Tak mi przykro. Wybacz.

Pokręciła głową, jęknęła cicho.

- Przypadek. Nie chciałeś.

Otworzył usta zdumiony. Jak dotąd przyczynił jej wyłącznie cierpień, a ona mu wybaczała. Zadziwiające.

- Będziesz żyła. Przysięgam, że przeżyjesz. - Zrobi wszystko, by ją ocalić.

Ashlyn uśmiechnęła się słabo.

- Wreszcie... cisza.

Cisza. Już wcześniej mówiła o ciszy. Kilka razy. I zawsze z nabożnym zachwytem.

- Nie rozumiem. Znowu się uśmiechnęła.

- To jest nas dwoje.

Ten jej uśmiech, cudowny jak błysk słońca, jak iskrzące się wszystkimi kolorami fajerwerki. Promienny, podniecający, ciepły. Uśmiech, który uderza do głowy, którym można się upić. Już otworzył usta, chciał coś powiedzieć, sam nie widział co, kiedy w pokoju pojawił się Reyes, prowadząc Aerona.

Danika na ich widok cofnęła się pod ścianę, zaraz jednak zarozumiała, co zrobiła, i zawstydzona swoim tchórzostwem postąpiła kilka kroków do przodu. Wysunęła brodę, wyprostowała się. Jak Ashlyn, pomyślał Maddox.

Był pewien, że Reyes przyniesie torebkę z hotelu, ale wrócił z pustymi rękoma. Zawrzał, Furia tylko na to czekała, nie powinien jej prowokować. Liczył, że do północy demon się nie odezwie.

- Mnie zajęłoby za dużo czasu - wyjaśnił Reyes, jakby czytał w myślach Maddoxa. - Aeron pójdzie z dziewczyną do miasta. Zgodził się, twierdzi, że dobrze się czuje i że nie zrobi jej krzywdy.

- Nie, nie, nie - zaprotestowała Danika. - Sama z nim nie pójdę. Musi zabrać nas wszystkie.

Aeron puścił mimo uszu jej obiekcje. Ściągnął koszulę, odsłaniając pokryty gęsto tatuażami tors. Miał ich tyle, że zlewały się w jedno.

Maddox był w stanie wyodrębnić dwa: czarnego motyla na klatce piersiowej i budzącego wstręt demona rozpościerającego skrzydła na wysokości mostka. Dość było spojrzeć na Aerona, by wiedzieć, że warto mieć go po swojej stronie, ale strach po przeciwnej.

- Nie musisz się rozbierać. - Danika gwałtownie pokręciła głową. - Wkładaj z powrotem koszulę. Już!

Aeron ruszył ku niej, ponury, stanowczy. Danika posłała rozpaczliwe spojrzenie Reyesowi.

- Nie pozwól, żeby mnie zgwałcił. Proszę, Reyes.

- Nie zrobi ci nic złego. Masz moje słowo.

Coś dziwnego się z nim dzieje, pomyślał Maddox. Nieszczęsny Ból miał szkarłatne obwódki wokół oczu, straszną twarz, gotów był lada chwila wpaść w furię. Czyżby chodziło o Danikę?

Aeron był blisko... Danika cofała się, wydając przy tym bliżej nieokreślone dźwięki, jakieś rozpaczliwe posa-pywania... Reyes też sapał. Maddox był pewien, że Ból rzuci się na Gniew, przypadnie mu do gardła i zacznie dusić.

- Dość tego - dobiegł go głos Ashlyn.

Danika, zapędzona w róg, przyparta do ściany, wyciągnęła ręce, próbując nie dopuścić Aerona bliżej.

- Nie dotykaj mnie! Nie waż się mnie dotknąć!

- Nie zrobię ci nic złego.

Kopnęła go w czułe miejsce. Zatchnął się, zgiął lekko, ale to wszystko.

- Pieprz się - prychnęła niczym dzika kotka. - Nie zgwałcisz mnie. Nie pozwolę. Prędzej umrę.

- Nie mam zamiaru cię gwałcić, ale jeśli będę musiał, tak ci przyłożę, że zobaczysz gwiazdy. Mam swoje sposoby. Nie spodobają ci się.

Pogróżka nie wywarła zamierzonego efektu, rozjuszyła tylko jeszcze bardziej Danikę. Rąbnęła Aerona łokciem w brzuch i jeszcze raz kopnęła w krocze.

Aeron uniósł pięść. Najwyraźniej miał już dość tych szaleństw.

- Przestańcie - jęknęła Ashlyn. - Nie chcę żadnych tabletek. I wystarczy.

- Nie rób jej krzywdy - warknął Reyes.

Aeron nie uderzył. Jeszcze nie. Przesunął językiem po wargach.

- Sama się prosiła.

Jeśli Ashlyn zobaczy, że ten głupek bije dziewczynę, przemknęło Maddoksowi przez głowę, znowu zacznie prosić, żeby wypuścił ją z twierdzy.

- Uspokój się - zwrócił się do Daniki. - On chce tylko zabrać cię do hotelu.

- Nie kłam! - Kopnęła Aerona w brzuch.

Nie zrobiło to na nim większego wrażenia, napełniło jedynie pewnym niesmakiem. Jeszcze mocniej zacisnął uniesioną dłoń.

- Ostrzegałem cię.

- Dość! - zawołała Ashlyn.

Maddox otworzył usta, chciał pohamować Aerona, ale Reyes był szybszy. W ułamku sekundy pokonał kilka metrów dzielących go od przyjaciela i chwycił za nadgarstek. Przez długą chwilę mierzyli się wściekłym spojrzeniem.

- Żadnego bicia - oznajmił Reyes.

Maddox nigdy jeszcze nie słyszał u niego tak groźnego tonu.

Aeron opuścił powoli rękę. Kłamał? Postanowienie bogów nabierało mocy? Naprawdę chciał uczynić coś złego Danice?

- To zrób coś z tą wariatką albo tak jej przyłożę, że będziesz ją zbierał z podłogi.

Reyes ani drgnął, zwrócił tylko spojrzenie na Danikę. Miała w oczach łzy, była śmiertelnie przerażona.

- Nie pozwól mu - szepnęła łamiącym się głosem. - Prosiłeś o pomoc i pomogłam. Nie pozwól mu...

Maddox był niemal pewien, że Reyes posłucha prośby Daniki, skoro tak żywo stanął w jej obronie. Mylił się.

- Przestań się opierać - rozkazał. – Potrzebujemy lekarstwa, ale tylko on może zabrać cię do hotelu. Nie wygrasz z nim. Jasne?

Musiała poczuć się zdradzona, było to widać po jej twarzy.

- Nie może sam iść do miasta? Niech kupi tabletki w najbliższym drugstorze.

- Maddox - znów próbowała interweniować Ashlyn. - Lepiej się czuję. Naprawdę. Nie potrzebuję...

Lekko uścisnął jej rękę, ale nic nie powiedział. Gdyby się wtrącił w awanturę, powstałoby jeszcze większe zamieszanie. Poza tym Ashlyn kłamała. Nadal źle się czuła, cierpiała.

- Aeron zabierze cię do hotelu - ciągnął Reyes. - Nie zgwałci. Masz moje słowo. - Drgnął mu kilka razy mięsień pod lewym okiem. - Gdyby poszedł sam do miasta, nie wiedziałby, co kupić.

Danika wpatrywała się bez słowa w Reyesa. Chciała się upewnić, czy może wierzyć jego słowom? Szukała pociechy? W końcu kiwnęła głową, raz, ledwie zauważalnie. Wyprostowała się, stanęła obok Aerona.

Chwycił ją za nadgarstek i pociągnął do okna wychodzącego na taras. Otworzył je bez najmniejszego wysiłku, mimo że od dawna były starannie zabezpieczone przez Maddoxa. Do pokoju wpadło mroźne powietrze, zawirowały płatki śniegu. Aeron ułapił pannę wpół i postawił na parapecie.

- Powstrzymaj go - wychrypiała Ashlyn.

- Co ty robisz? - Danika zaczęła chichotać, wpadła w histerię. - Chcesz mnie wyrzucić? Okłamaliście mnie! Obyście smażyli się w piekle!

- Już się smażymy - stwierdził spokojnie Reyes. Aeron wskoczył na parapet, położył dłonie na ramionach

Daniki i obrócił ją ku sobie.

- Trzymaj się mnie. Znowu wybuch śmiechu.

- Dlaczego?

- Trzymaj się, jeśli chcesz przeżyć tę podróż. - Z pleców wyrosły mu skrzydła, wielkie, czarne, delikatne jak z muślinu i ostro zakończone.

Ashlyn wstrzymała oddech.

- Lepiej mi, naprawdę mi lepiej - powtarzała. Maddox pogłaskał ją po policzku.

- Ciii. Wszystko będzie dobrze.

Danika próbowała się uwolnić z żelaznego uścisku Aerona, wyciągnęła rękę do Reyesa, szukając u niego pomocy.

- Ja tego nie zrobię! - krzyknęła rozpaczliwie. - Nie mogę! Nie pozwól mu, Reyes. Proszę!

Biedny Reyes nie wiedział, co robić. Postąpił krok, otworzył ramiona, jakby chciał pochwycić Danikę, po czym znieruchomiał bezradny.

- Reyes!

- W drogę! - odkrzyknął.

Aeron skoczył w przepaść, porywając z sobą Danikę. Słychać było jeszcze jej cichnący krzyk, a potem pojawili się na chwilę, dwie splecione z sobą sylwetki na tle nieba. Szeroko rozpostarte skrzydła Aerona poruszały się rytmicznie, płynnie... .

- Zatrzymaj go, proszę - szepnęła Ashlyn raczej bez sensu.

- Nie mogę. Nawet gdybym mógł, nie zrobiłbym tego. Nie martw się o nią. Gniew ma mocne skrzydła, uniosą i jego, i Danikę. - Spojrzał na Reyesa, który przemierzał pokój z kąta w kąt. W dłoni miał nóż, ale palce zamiast na rękojeści zaciskał kurczowo na ostrzu i znaczył swoją wędrówkę padającymi na podłogę kroplami krwi. - Trzeba przynieść kawę i wodę - przypomniał mu Maddox instrukcje Daniki.

Reyes zatrzymał się, zamknął oczy, jakby zmagał się z sobą, próbował się opanować w obawie, że dłużej nie zdzierży napięcia.

- To j a powinienem był iść z nią, ale na piechotę zajęłoby nam to zbyt wiele czasu. Widziałeś, jaka była wystraszona?

- Widziałem. - Maddox nie wiedział, co jeszcze mógłby powiedzieć. Strach Daniki był niczym wobec cierpień Ashlyn.

Reyes przesunął dłonią po brodzie, zostawiając na skórze smugę krwi.

- Kawa, woda, powiadasz?

- Tak.

Wyszedł z pokoju, zadowolony, że może się czymś zająć. Najwyraźniej nie tylko Maddox przeżywał męs-ko-damskie perturbacje.

Reyes wrócił po chwili z tacą, ustawił ją przy łóżku i znowu zniknął. Tym razem raczej na dobre. Maddox zasępił się. Jeśli biedak czul do Daniki bodaj cień tego, co on do Ashlyn, będzie mu ciężko. Sięgnął po wodę, uniósł lekko głowę chorej i podsunął jej szklankę do ust.

- Napij się.

Ashlyn zacisnęła wargi i pokręciła głową.

- Pij - powtórzył Maddox.

- Nie. Będzie boleć...

Niewiele myśląc, wlał jej trochę wody do ust. Za-krztusiła się, zaniosła kaszlem, ale wypiła. Kilka kropli spłynęło po brodzie.

- Powiedziałam, że czuję się lepiej, ale to nie znaczy, że doskonale - stwierdziła z wyrzutem w głosie.

Opiekować się istotą ludzką wcale nie jest rzeczą prostą, pomyślał ponuro, ale nie zamierzał przepraszać Ashlyn, że zmusił ją do wypicia wody. Będzie robił wszystko, choćby i wbrew jej woli, żeby doszła do siebie.

Odstawił szklankę i sięgnął po kawę. Zimna. Trudno.

- Pij - nakazał. Nie wiedział jeszcze dlaczego, ale stała się dla niego kimś ważnym.

Już mu się nie wymknie. Nie pozwoli, żeby uciekła, nie dopuści, by umarła.

Udała, że nie usłyszała polecenia, nie zdradziła się ze swoim zamiarem. Zanim się zorientował, wytrąciła mu kubek z ręki. Kawa rozlała się czarną plamą na podłodze.

Ashlyn ze złości dostała wypieków.

- Nie - oznajmiła z satysfakcją.

- Nie powinnaś była tego robić.

- Nie mów mi, co powinnam.

- W porządku. Nie będzie kawy. - Spojrzał na nią. Wywróciła jego świat do góry nogami. - Nadal chcesz, żebym cię wypuścił? - zapytał, zanim zdążył pomyśleć. Nie potrafiłby zwrócić jej wolności, z drugiej strony gotów był spełnić każde jej pragnienie.

Odwróciła wzrok i wbiła spojrzenie gdzieś w przestrzeń. Minęła długa chwila, a Ashlyn nie odpowiadała. Uderzył pięścią w poduszkę.

- Zadałem ci pytanie.

- Nie wiem. Mogę nie wiedzieć? - powiedziała w końcu. - Cisza jest cudowna, a ja zaczynam cię lubić. Jestem ci wdzięczna, że się mną zająłeś, ale... - Ale nadal się bała.

- Powiedziałem ci, że jestem nieśmiertelny. Przyznałem, że jestem opętany przez demona. Jest jeszcze coś, co powinnaś wiedzieć. Będę cię chronił, dopóki tu jesteś. - Będzie ją chronił nawet przed samym sobą.

W ciągu zaledwie kilku godzin zaszła w nim potężna zmiana. W nocy, rano jeszcze, myślał tylko o tym, żeby się z nią przespać, przepytać. I zabić. A potem uczynił wszystko, by ratować jej życie. Nie był już pewien, o co chciałby ją pytać.

- Tę drugą też będziesz chronił? Tę, która mi pomogła? Ochronić Danikę oznaczało przeciwstawić się Tytanom.

Żaden z nich nie wiedział jeszcze, jak to zrobić bez narażania się na trudne do przewidzenia konsekwencje. Nawet Reyes był bezsilny.

- Nie myśl teraz o niej - powiedział, ściskając lekko jej dłoń. - Aeron się nią zajmie. - Nie mówił prawdy, ale też nie kłamał. Zrobiło mu się jednak głupio, kiedy skinęła głową w podzięce.

Zamilkli. Przyglądał się Ashlyn. Nie była już taka blada, w oczach nie widział bólu. I ona mu się przyglądała, ale nie potrafił odgadnąć, co o nim myśli.

- Jak to możliwe, że demony są zdolne do spełniania dobrych uczynków? - zapytała w końcu. - Już nie mówię o tym, co zrobiłeś dla mnie, ale o tym, co robicie dla miasta. Ludzie mówią, że w twierdzy mieszkają anioły. Wierzą w to od wieków.

- Skąd możesz wiedzieć, w co ludzie wierzyli setki lat temu?

Ashlyn zadrżała, odwróciła wzrok.

- Po prostu wiem.

Coś przed nim ukrywała. Miała swoją tajemnicę, którą nie chciała się dzielić. Ujął ją bod brodę i zmusił, by spojrzała mu w oczy.

- Domyśliłem się, że jesteś Przynętą. Możesz powiedzieć mi prawdę.

Ściągnęła brwi, spochmurniała.

- Mówisz tak, jakby to było coś wstrętnego, odrażającego, a ja nie mam pojęcia, kto to Przynęta.

Była rzeczywiście zbita z tropu. A może jest aż tak dobrą aktorką?

- Nie zabiję cię, ale chcę, żebyś od tej chwili była ze mną absolutnie szczera. Rozumiesz? Żadnych kłamstw.

- Ja nie kłamię.

Znowu zaczynał wrzeć, demon dawał znać o sobie. Maddox pospiesznie zmienił temat. Nie chciał słuchać kłamstw, bał się, że jeszcze słowo, a wybuchnie. Nie mógł pozwolić, żeby Furia znowu się rozszalała.

- Pomówmy o czymś innym. Skinęła skwapliwie głową.

- Pomówmy o tobie. Twoi kompani zabili cię w nocy. Rozumiem, że wróciłeś do życia, bo jesteś demonem... czymś takim. Nie rozumiem tylko, dlaczego cię zabili.

- Ty masz swoje sekrety, ja swoje. - Zamierzał ocalić jej życie i zatrzymać w twierdzy, więc choćby z tego powodu nie chciał rozmawiać o ciążącej na nim klątwie śmierci. I bez tego się go bała. Znienawidziłaby go, pogardzała nim, gdyby poznała prawdę. Co gorsza, doskonale wiedział, za co spotkała go taka kara.

Gdyby ludzie się dowiedzieli, przez co przechodzi każdej nocy, przestaliby widzieć w nim anioła. Ktoś mógłby porwać jego ciało, uciąć mu głowę, spalić na stosie: Nocą był bezbronny. Pragnął tej kobiety jak jeszcze nigdy żadnej, ale jej nie ufał. Zostało mu trochę rozumu w głowie, nie myślał wyłącznie fiutem, na szczęście.

- Prosiłeś, żeby cię zabili? Chciałeś zejść do piekieł, zobaczyć swoich kamratów?

- Nie mam kamratów w piekle - burknął urażony.

- Zatem...

- Nic zatem. - Chciała coś powiedzieć, ale ścisnął jej dłoń. - Teraz moja kolej. Nie jesteś Węgierką. Skąd się tu wzięłaś?

Oparła się wygodnie o Maddoxa, co wprawiło go w zachwyt.

- Mieszkam w Stanach. W Karolinie Północnej, mówiąc dokładnie, ale większość czasu spędzam w podróżach. Pracuję dla Międzynarodowego Instytutu Parapsychologii.

Położył dłoń na jej brzuchu i zaczął masować delikatnie, zastanawiając się, co to takiego „instytut"...

- Zajmujecie się...

- Zajmujemy się zjawiskami paranormalnymi. Wszystkim, co nie da się wytłumaczyć w sposób racjonalny. Dziwnymi istotami. Prowadzimy badania, obserwacje... Pracujemy dla pokoju na świecie.

Hm. Czy to miało oznaczać, że pracuje dla Łowców? Na wskroś przesiąknięci nienawiścią, zawsze mówili, że bronią pokoju. Maddox zmarszczył brwi.

- A ty? Na czym polega twoja praca?

- Ja... - zawahała się - słucham. Wyszukuję obiekty badań, które mogą zainteresować Instytut. - Poruszyła się, jakby rozmowa stała się dla niej niewygodna.

- Co się dzieje, jak już znajdziesz coś interesującego?

- Mówiłam już. Zaczynają się badania.

Wbił spojrzenie w sufit. Nic nie rozumiał. Badania? Tak jak bada się preparaty? Ostrzegała go w ten sposób, dawała do zrozumienia, że rzeczywiście pracuje dla Łowców? Może wysługiwała się im, nie wiedząc nawet o tym? A może ten jej Instytut był zupełnie niegroźny i naprawdę działał na rzecz pokoju między różnymi istotami?

- Czy ludzie, dla których pracujesz, mają tatuaż na nadgarstku, symbol nieskończoności?

- Nie... Nic mi o tym nie wiadomo.

Mówi prawdę? Kłamie? Nie znał jej na tyle dobrze, by ocenić. Każdy Łowca, w zamierzchłych czasach w Grecji i nawet teraz, nosił na ręku tatuaż.

- Powiedziałaś, że słuchasz. Kogo, czego dokładnie? Znowu moment wahania.

- Słucham rozmów - szepnęła. - Myślałam, że mogę o tym mówić, będę chciała mówić, lecz nie, nie jestem jeszcze gotowa.

Furia oszalała na te słowa, Maddox ledwie mógł ją poskromić. Co Ashlyn ukrywa?

- Nieważne, czy jesteś gotowa. Masz odpowiedzieć na moje pytanie. Natychmiast.

- Nie odpowiem. - Jak widać, potrafiła być uparta.

- Ashlyn...

- Nie!

Miał ochotę przy dusić ją swoim ciężarem i wymóc odpowiedź. Powstrzymywało go wyłącznie to, że była osłabiona, źle się czuła. Wydobędzie z niej w końcu prawdę takim czy innym sposobem.

- Piękna, pytam tylko dlatego, że chciałbym cię lepiej poznać. Opowiedz mi o swojej pracy. Proszę.

Trochę się uspokoiła.

- Raczej nie mówimy o naszej pracy. Ludzie pomyśleliby, że jesteśmy bandą świrów.

- Ja tak nie pomyślę. Jak bym mógł?

- Więc zgoda - ustąpiła w końcu. - Opowiem ci o jednym z moich zadań. Tylko o którym, którym... - mruknęła do siebie. - Wiem! Spodoba ci się ta historia. Kilka lat temu Instytut trafił na ślad... anioła. Okazało się, że połamał skrzydła. Zaopiekowaliśmy się nim, leczyliśmy, a on opowiadał nam o różnych wymiarach i przejściach między nimi. To jest właśnie najciekawsze w mojej pracy, z każdym nowym odkryciem przekonujemy się, że świat jest o wiele bardziej złożony i bogatszy, niż przypuszczaliśmy.

- A jak postępujecie z demonami?

- Już mówiłam, badamy je, jak wszystkie inne istoty. Jeśli są niebezpiecznie dla ludzi, interweniujemy.

To, co mówiła, pokrywało się częściowo z zadaniami, które stawiali sobie Łowcy. Ale tylko częściowo.

- Nie niszczycie tego, czego nie rozumiecie?

- Nie, skądże - odparła ze śmiechem.

Łowcy mordowali. W każdym razie kiedyś mordowali. Tyle czasu minęło od ostatnich z nimi walk, że nie pamiętał już szczegółów. Dawniej wydawało mu się, że rozumie, dlaczego pragnęli śmierci wojowników. On i jego towarzysze czynili wiele zła, byli potężni, byli nieśmiertelni, należało ich koniecznie powstrzymać. Kiedy Łowcy zabili Badena, nie próbował już rozumieć ich motywów. Po odejściu Nieufnego wojownicy podzielili się na dwa obozy. Ci, którzy pragnęli żyć w spokoju, znaleźli cichą przystań w Budapeszcie. Reszta, żądna pomsty, została w Grecji i toczyła dalej boje z Łowcami.

Często zastanawiał się, czy przetrwali przez te wszystkie wieki i czy nadal przelewają krew.

Odgarnął kosmyk z czoła Ashlyn.

- Co jeszcze mogłabyś powiedzieć o Instytucie? Zachmurzyła się, odwróciła głowę.

- Nie mogę uwierzyć, że ci to mówię, ale myślę, że Instytut interesuje się wami.

Nie zdziwiło go to. Jakiekolwiek zamiary miał Instytut, złe czy dobre, pracujących tam ludzi musiały frapować demony. Torin miał jednak swoje kamery i czujniki, nikt nie mógł przedostać się do twierdzy. Ci, którzy poważyliby się zaatakować wzgórze, zginą, tak jak zginęli Łowcy.

- Mogą próbować, ale nie będzie im łatwo przeprowadzić badania. - Ashlyn była tak blisko, jej zapach drażnił zmysły... Maddox z każdą sekundą był coraz bardziej pobudzony. Jest taka delikatna, słodka... Czuje się z każdą sekundą coraz lepiej... I należy do niego. Nie chciał już słuchać o Instytucie. - Pragnę cię - wyznał. - Bardzo pragnę.

Otworzyła szeroko oczy.

- Naprawdę?

- Jesteś piękna. Mężczyźni muszą za tobą szaleć. - Skrzywił się na dźwięk własnych słów. Gdyby ktoś próbował jej dotknąć, zabiłby drania, niechby śmiałek umierał powoli, w męczarniach.

Furia zamruczała cicho, przytakując. Policzki Ashlyn nabrały kolorów, przypominały mu róże, które widywał pod murami twierdzy. Ashlyn pokręciła głową.

- Jestem zbyt dziwna.

Powiedziała to z tak wielką pewnością w głosie, że uniósł brwi.

- Jak to?

- Nieważne. Zapomnij.

- Nie potrafię. - Przesunął palcem po jej brodzie. Poruszyła się niespokojnie. Również była podniecona. - Ty też mnie pragniesz.

- Ja... ja...

- Nie próbuj zaprzeczać. Zapytam jeszcze raz: czy chcesz wrócić do domu?

Przełknęła z wysiłkiem ślinę.

- Tak mi się wydawało. Jeszcze kilka godzin temu myślałam tylko o ucieczce. Teraz... nie umiem sobie tego wytłumaczyć, ale chcę zostać. Chcę zostać z tobą. Przynajmniej w tej chwili.

Co za satysfakcja. Czy była to odpowiedź Przynęty, czy po prostu kobiety, nie miało znaczenia. Będę ją miał, pomyślał.

Będziemy ją mieli, poprawiła go Furia tonem tak zajadłym, że Maddox się przeraził. „Będziemy ją mieli".




10

Kiedy Aeron i Danika wlecieli przez okno sypialni i wylądowali gładko obok łóżka, Ashlyn aż klasnęła w dłonie. Czegoś podobnego jeszcze nie widziała. Facet ze skrzydłami! Naprawdę miał skrzydła, ogromne, czarne i połyskliwe.

Chciałaś spotkać podobne sobie dziwadła, Darrow. No to spotkałaś, pokpiwała w duchu.

Nieśmiertelni, powiedział Maddox. Opętani. Podejrzewała od początku, że ma do czynienia z demonami, nie była więc zaskoczona. Ale żeby skrzydła? Idąc na wzgórze, słyszała coś o stworze, który potrafi latać, ale puściła tę informację mimo uszu, zmęczona kakofonią rozsadzających głowę głosów. Nie powinna była lekceważyć tych opowieści. Czy któryś z nich potrafił na przykład przenikać do świata duchów? Albo hipnotyzować wzrokiem?

Westchnęła. Maddox ją zahipnotyzował jednym spojrzeniem. Rzucił na nią czar od pierwszej chwili. Nigdy nikogo tak nie pożądała. I ta nagła decyzja, żeby zostać w twierdzy.

- Mam tylenol - oznajmiła Danika drżącym głosem. - Odpowiednik tylenolu, mówiąc dokładnie. Skład jest taki sam. - Była lekko zielona na twarzy, chwiała się. Wyjęła z zielonej papierowej torebki fiolkę.

Aeron wyprostował się, złożył skrzydła, po sekundzie zniknęły bez śladu. Podniósł koszulę z podłogi, wdział ją, ukrywając tatuaże pokrywające cały tors, po czym zamknął okno, odwrócił się do Daniki, założył ręce na piersi i przyglądał się jej w milczeniu.

- Dziękuję - powiedziała Ashlyn. - Przykro mi, że narażałaś się na takie przygody dla zdobycia lekarstwa.

Danika podała jej dwie tabletki, które przyjęła z wdzięcznością. Ciągle czuła się nie najlepiej, acz o niebo lepiej niż jeszcze pół godziny wcześniej. Maddox wyjął jej tabletki z dłoni, zanim zdążyła włożyć je do ust.

- Magiczne? - zapytał zaciekawiony.

- Nie, całkiem zwyczajne.

- To jakim sposobem takie dwa maleństwa mogą ulżyć w bólu?

Danika i Ashlyn wymieniły zbaraniałe spojrzenia. Ci faceci od dawna przecież mieli do czynienia z ludźmi, żyli wśród nich, jak to możliwe, że nie mieli zielonego pojęcia o medycynie?

Najwyraźniej nigdy nie zwracali uwagi na chorych, nie wiedzieli nic o ludzkich niedomaganiach. Z drugiej strony tylko jeden z nich, Parys, bywał w mieście regularnie. Ashlyn tyle się dowiedziała, słuchając głosów.

Maddox w ogóle nie wychodziłby z twierdzy? Widać tak. To nasunęło jej pewne pytania. Czuł się w związku z tym zapomniany? Niekochany? Ona tak właśnie czuła się w Instytucie. Jeden tylko Mclntosh okazywał jej serdeczność, reszta interesowała się nią o tyle, o ile mogli korzystać z jej daru. „Co usłyszałaś, Ashlyn?". „Tylko tyle, Ashlyn?". „Nic więcej nie mówili, Ashlyn?".

Chciała zrozumieć Maddoxa. Dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Pocieszyć go tak, jak on pocieszał ją. Kiedy masował jej brzuch, kiedy szeptał ciepłe słowa, czuła, że się w nim zakochuje. Było to głupie, bezsensowne, ale tak właśnie czuła.

Powinna mu powiedzieć o darze, ale zrezygnowała, gdy się przekonała, z jaką wściekłością próbuje wydobyć z niej prawdę. Jeśli już teraz tak reagował, jak by się zachował, gdyby usłyszał wszystko?

Ludzie w Instytucie czuli się w jej obecności nieswojo. Wiedzieli, że może znać ich najbardziej intymne rozmowy, wystarczyło, by pojawiła się w pobliżu. Skoro postanowiła zostać w twierdzy, nie chciała narażać się na podobny dyskomfort. Niech chociaż raz inni traktują ją jak osobę normalną.

Wobec demonów nie było to chyba wygórowane wymaganie.

Powie o swoim darze. Niebawem. Za kilka dni. Może nauczy się w tym czasie panować nad głosami. Na razie musi się zastanowić, jak skontaktować się z Mclntoshem. Powinien wiedzieć, co się z nią dzieje. Była mu to winna, nie chciała, żeby się martwił.

Miała nadzieję, że obserwuje twierdzę i wie już, że nie dzieje się jej nic złego. Ze jest szczęśliwa. I że jej szczęście będzie dla niego ważniejsze niż obowiązki, które pełniła w Instytucie.

- Weź je. - Głos Maddoxa wyrwał ją z zamyślenia.

- Jeśli się jej pogorszy, nie odpowiadam za swoje czyny

- zwrócił się do Daniki.

- Nie groź jej - ofuknęła go Ashlyn. - Zażywałam już podobne leki. Nie zaszkodzą mi.

- Ona...

- Nie zrobiła nic złego. - Ashlyn nie miała pojęcia, skąd czerpie tyle odwagi. W każdym razie odnajdywała ją w sobie i nie chciała dopuścić, żeby Maddox straszył dziewczynę i pohukiwał na nią.

Wiedziała już, że nie zrobi Danice krzywdy. Ten człowiek przy całym swoim twardym, surowym sposobie bycia, odznaczał się jakąś delikatnością, troszczył się o nią. Nie zostawił jej, kiedy wymiotowała, chociaż każdy inny tak by pewnie się zachował. A on był opiekuńczy, traktował ją niczym skarb.

Jak odnosił się do innych ludzi? Tego nie wiedziała. Nie wiedziała, jak bardzo potrafi być groźny, ale wiedziała, że sprawia groźne wrażenie, jakby zdolny był do najstraszniejszych czynów. W każdym razie nie pozwoli, żeby krzyczał na Danikę, dziewczyna przecież jej pomogła.

- Ashlyn - westchnął z rezygnacją.

- Maddox.

Znieruchomiał, ale szczęśliwie się nie odsunął. Mogłaby tak trwać w jego objęciach już zawsze. Naprawdę przy nikim, nawet przy Mclntoshu, nie czuła się tak cudownie, nikt tak jeszcze o nią nie dbał, tak się nie troszczył.

Rodziców prawie nie pamiętała, ale nie okazywali jej czułości, przeciwnie, z radością pozbyli się dziecka. Mieli dość ciągłych płaczów, wrzasków, rozpaczliwych błagań, by głosy się uciszyły. Przy Ashlyn nie mogli spać, pracować, odpoczywać.

Pamiętała doskonale dzień, w którym postanowili ją oddać, chociaż wówczas nie rozumiała, co się dzieje. Weszła do ich sypialni i rozmowa, którą wcześniej przeprowadzili, zabrzmiała w głowie jak odtwarzana z taśmy.

- Nie mogę się już nią zajmować. Nie daję rady. Nie jem, nie śpię, przestaję myśleć.

- Nie możemy wyrzec się jej, ale, do diabła, ja też nie wytrzymuję. Bez przerwy płacze i płacze.

- Chcę znowu żyć normalnie. - Chwila milczenia.

- Znalazłam miejsce, gdzie mogą jej pomóc. Dzwoniłam tam. Chcą ją zobaczyć. Może będzie jej tam lepiej niż w domu.

Dzień po piątych urodzinach wysłali ją do Instytutu. Tam stała się „obiektem", na co dzień miała do czynienia z igłami, elektrodami, monitorami, czuła się samotna, opuszczona. Minęły trzy długie lata, zanim nauczono się wykorzystywać jej dar i w „obiekcie" dojrzano osobę, małego człowieka.

Wtedy w jej życiu pojawił się Mclntosh.

Młody, ambitny, obdarzony wizją, pełen energii pasjonat szybko piął się po szczeblach kariery naukowej. Towarzyszył Ashlyn wszędzie, dokąd prowadziły ją głosy. Nie odstępował na krok, zapisywał wszystko, co przekazywała.

Później zgłębiał zebrane informacje, opowiadał jej o wynikach badań. Jak wówczas, kiedy usłyszała o wampirze, który chciał wyssać krew wszystkich mieszkańców jakiegoś miasteczka. Udało się go odnaleźć i powstrzymać, a nawet poddać obserwacji. Gdy działo się coś takiego, czuła się wyróżniona, niezwykła, niczym postać z książek, które Mclntosh czytał jej wieczorami.

- Ashlyn - powtórzył Maddox, w oczach pojawił się purpurowy blask. - Wypowiedz jeszcze raz moje imię.

- Maddox.

Przymknął powieki, na twarzy odmalował się zachwyt.

- Pięknie.

Ujęło ją, że ten dziwny olbrzym potrafi czerpać radość z czegoś tak zwyczajnego. Poczuła dreszczyk zadowolenia, ale twarz Maddoxa na powrót przybrała zwykły, posępny wyraz, nie było już w niej uniesienia, jakby nie ufał własnym uczuciom.

- Danika...

- Podaj mi wodę do popicia pastylek - dokończyła za niego Ashlyn.

- Już podaję. - Dziewczyna sięgnęła po szklankę, zniknęła w łazience. Rozległ się odgłos puszczanej wody i Danika była już z powrotem, podawała szklankę Ashlyn.

Maddox ją przechwycił, jak przechwycił wcześniej lekarstwo. Spojrzał podejrzliwie na Danikę, potem uniósł głowę Ashlyn i podsunął jej szklankę do ust.

- Dziękuję - szepnęła, kiedy już połknęła tabletki i popiła.

- Odprowadzę dziewczynę do sypialni Luciena - odezwał się milczący dotąd Aeron.

- Dziewczyna ma imię - sarknęła Danika.

- Tak? Pewnie Panna Niewyparzona Gęba. Zwierzoczłowiekoupiór błysnął dowcipem. Nie miał za

grosz obycia, nijakiej dla dam galanterii, uznała Ashlyn.

Jeśli rzeczywiście ma tu zostać, będzie musiała zrobić z tym porządek.

- Zaczekajcie! - zawołała. Jednak nie zaczekali. - Nie zrobi jej nic złego?

Chwila wahania.

- Nie zrobi.

- To dobrze. - Głos odbił się echem w pustym pokoju. Była sama z Maddoksem. I czuła okropny niesmak w ustach. Musi wyglądać jak żaba rozjechana przez samochód. Śmierdzi pewnie przy tym... Zrobiło się jej gorąco ze wstydu.

- Ja... muszę do łazienki.

- Pomogę ci.

Wziął ją na ręce bez najmniejszego wysiłku, jakby nic nie ważyła, zaniósł do łazienki i zatrzymał się na środku. Zamierza zostać?

- Poradzę sobie - powiedziała dla jasności.

- Możesz upaść.

Owszem, istniało takie niebezpieczeństwo, ale nie będzie przecież doprowadzała się do porządku w jego obecności.

- Dam sobie radę - powtórzyła. Ustąpił, ale bez przekonania.

- Zawołaj, gdybyś mnie potrzebowała. Będę czekał za drzwiami. - Powoli postawił ją na podłodze.

Ledwie dotknęła stopami podłogi, poczuła, że uginają się pod nią kolana.

Nie upadnę. Do diabła, nie mogę upaść, powtarzała w duchu.

Oparła dłoń na klamce dla zachowania równowagi.

- Wyjdź, proszę.

Wyszedł z najwyższym ociąganiem. Ledwie znalazł się za progiem, zatrzasnęła drzwi.

- Pięć minut - usłyszała. Zasunęła zasuwkę, mrucząc:

- Wyjdę, kiedy mi się spodoba.

- Wyjdziesz za pięć minut. Wyciągnę cię stamtąd choćby siłą. Zamykanie się nic ci nie pomoże.

- Co za upór.

- Raczej troska.

Słodkie. Uśmiechnęła się lekko. Umyła się porządnie, znalazła nieużywaną szczoteczkę i wyszorowała zęby. Dwa razy omal nie upadła. Wyszczotkowała włosy, przyjrzała się uważnie własnemu odbiciu w lustrze i uznała, że nic więcej nie da się zrobić, chyba że zagipsować fizis.

O minutę wcześniej niż przykazał odsunęła zasuwkę i zawołała Maddoxa. Natychmiast wpadł do łazienki, czujny, zaniepokojony. Ashlyn przymknęła oczy, kręciło się jej w głowie.

- Przesadziłaś - powiedział z naganą w głosie, chwycił ją na ręce, zaniósł na łóżko, położył, po czym sam się wyciągnął obok niej.

Zerknęła na niego spod rzęs. To już coś więcej niż troska. Nigdy dotąd nie dzieliła łóżka z żadnym mężczyzną. Tak naprawdę żaden mężczyzna dotąd jej nie pożądał.

Próbowała spotykać się z facetami, ale głosy zawsze okazywały się silniejsze. Za każdym razem w głowie zaczynała huczeć dzika kakofonia. Próbowała uciszać wrzaski, stosując głębokie oddychanie i medytacje. Amanci nabierali przekonania, że ich ignoruje, albo podejrzewali o ataki paniki. Próby znalezienia adoratora kończyły się na pierwszej randce.

Kiedyś umówiła się z kolegą z Instytutu. Myślała, że chociaż on zrozumie. Następnego dnia usłyszała, jak szepcze do kumpla:

- Kompletnie pokręcona. Łomem nie włamiesz się do jej piczki.

Więcej nie próbowała już z nikim się umawiać.

- Lepiej się czujesz? - zapytał Maddox, przygarniając ją do siebie.

Westchnęła zadowolona. Całe życie szukała. Trzeba było dopiero opętanego nieśmiertelnika, żeby pokazał jej, czym może być niebo na ziemi.

- Lepiej? - powtórzył.

- Dużo lepiej. - Ziewnęła. Było jej ciepło, czuła się bezpieczna, ból ustąpił i w końcu zmogło ją miłe zmęczenie. Zasypiała, ale jeszcze uniosła powieki, jeszcze chciała przedłużyć rozkoszną chwilę.

- Mamy do porozmawiania - oznajmił.

Jego głos dochodził z bardzo daleka, jak przez mgłę. Ashlyn nie próbowała już walczyć z sennością.

- Wiem - mruknęła.

Nie słyszała, czy odpowiedział. Zapadała w błogą nieświadomość. Poczuła jeszcze jego usta na policzku, żar... Otwórz oczy, Darrow. Może pocałuje cię w usta. Próbowała unieść powieki, naprawdę próbowała, chciała, ale ciało jej nie słuchało.

- Porozmawiamy później - dodał cicho. - Śpij.

- Zostaniesz ze mną? - Jak to możliwe, że tak go potrzebuję? Nie minęła nawet doba, jak go spotkałam.

- Tak. Teraz śpij już, proszę. Zasnęła natychmiast.



- Widziałem ich - powiedział Aeron grobowym tonem. - Maddox nie zabił wszystkich, a Parys i Reyes jakimś sposobem prześlepili pozostałych. Łowcy są w mieście. Jeden chyba mówił coś o dzisiejszym wieczorze, ale byłem zbyt wysoko i nie dosłyszałem.

Aeron siedział na kanapie w świetlicy, gdzie zebrali się wszyscy wojownicy. Rzadko tu bywał, wolał szukać sobie rozrywek gdzie indziej, na własną rękę. Wyprawiał się na przedmieścia, obserwował z ukrycia śmiertelnych i zastanawiał się, czemu są tacy pogodni, skoro wiedzą, że prędzej czy później pisany jest im koniec.

Teraz siedział tutaj, nie mogąc się nadziwić, dlaczego wcześniej tak omijał to miejsce. Parys oglądał film, Reyes znęcał się nad workiem treningowym, Torin podpierał ścianę, a Lucien rozgrywał sam z sobą partię bilarda. Przedtem zabarykadował drzwi do swojego pokoju, żeby nie musieć tkwić tam na straży. Brakowało jedynie Maddoxa, z czego Aeron był akurat zadowolony.

Maddox od rana zachowywał się jak nie całkiem poczytalny. Nagle zaczął przejawiać niezwykłe zainteresowanie ludźmi. Aeron skrzywił się. Jemu to nie grozi. W życiu. Owszem, lubił obserwować osobniki tego gatunku, niemądre istoty, ale żeby się z nimi spoufalać? Co to, to nie. Nawet ta mała blondynka nie robiła na nim wrażenia. Ludzie byli zbyt słabi, demon judził go przeciwko nim, nakazywał szkodzić w sposób podobny, w jaki oni potrafili szkodzić swoim bliźnim.

Jak ktoś gwałcił, tracił fiuta, jak bił żonę, usychała mu ręka. Aeron coraz bardziej rozsmakowywał się w karaniu niegodziwców. Wet za wet. Wymierzając tak pojętą sprawiedliwość, zbliżał się do krawędzi, balansował nad przepaścią.

Ta dziewczyna...

Po powrocie z miasta zaprowadził ją na powrót do sypialni Luciena. Podziwiał jej kształty, ale nie wprawiły go w podniecenie. Generalnie rzecz ujmując, istoty ludzkie były mu obojętne. Marne stworzenia, słabe, strachliwe; łatwo toto uszkodzić, łatwo unicestwić. Mimo wszystko tej dziewczyny nie chciał zabijać.

- Skąd wiesz, że to byli Łowcy? - zapytał Lucien pełnym napięcia głosem i wbił bilę do narożnej siatki.

- Mieli noże i pistolety, a także znak nieskończoności na nadgarstkach. - Czysta głupota tak się znakować. Równie dobrze każdy mógłby nosić na szyi diodową obrożę z napisem: „Tu strzelaj".

- Ilu?

- Sześciu.

- Niech to szlag. - Parys oparł brodę na dłoniach. Poza niedopiętymi dżinsami nie miał nic na sobie. Aeron wypatrzył go w mieście - w ciemnym zaułku dymał śmiertelną - i kazał frantowi natychmiast wracać do domu. Parys najwyraźniej wziął sobie polecenie do serca, bo nie zapiął nawet rozporka. - Gdzie już sześciu, tam będzie sześciu następnych. I jeszcze sześciu i jeszcze.

- Przeklęci Łowcy. - Reyes z całych sił grzmotnął w worek.

Ból był w paskudnym nastroju, paskudniejszym niż zwykle, zdaniem Aerona.

- Nie mam ochoty pakować manatków i szukać nowego schronienia. Tu jest nasz dom. Nie zrobiliśmy nikomu nic złego. - Jeszcze nie zrobili. - Jeśli będą chcieli walczyć, stawimy im czoło.

- Dotąd nie zaatakowali. - Lucien swoim zwyczajem podrapał się w brodę. - Dlaczego?

- Podeszli pod twierdzę, to wystarczy. A ta dziewczyna Maddoxa? Mogą czekać na jej sygnał.

- Nie wiadomo, co z nią zrobić - mruknął Torin. - Cały czas się zastanawiam, co bogowie mają z tym wspólnego.

Aeron bawił się kolczykiem tkwiącym w brwi.

- Musimy powiedzieć Maddoksowi. Torin pokręcił głową.

- To nic nie da. Widziałeś, jak się zachowuje. Dostał kręćka na punkcie dziewczyny.

- Owszem - przytaknął Aeron z niesmakiem. Co to za wojownik, co wyżej przyjaciół stawia kobietę, która go koniec końców zdradzi?

Lucien odłożył kij bilardowy i zaczął podrzucać bilę.

- Musimy zachować czujność. Dopuścimy Łowców pod same mury. Nie chcę niepotrzebnego rozlewu krwi.

Reyes potraktował worek prawym prostym.

- Nie chcę tu widzieć żadnych Łowców. Nie w naszym domu. Zaprowadźmy tę śmiertelniczkę Maddoxa do miasta, użyjmy ich Przynęty przeciwko nim. Będą chcieli ją odbić, zaatakują, a my wciągniemy ich w pułapkę i rozprawimy się z draniami.

Wszyscy skierowali na niego spojrzenia.

- Jeśli ktoś zobaczy, co robimy, miasto obróci się przeciwko nam. I będziemy mieli powtórkę z rozrywki. Grecja reaktywacja.

- Nikt nic nie zobaczy - obstawał przy swoim Reyes. - Torin będzie obserwował sytuację na monitorach i ostrzegał nas drogą radiową.

Aeron zastanawiał się chwilę, w końcu skinął głową. Zaatakują, kiedy Łowcy będą chcieli odbić Ashlyn. Plan mógł się powieść. Spojrzał na Luciena.

- Świetnie, użyjemy dziewczyny.

Parys potarł kark. Aeron bał się, że Rozpustnik zacznie protestować, ale nie.

- Musimy uważać na Maddoxa. Pióra polecą, jak się dowie, co chcemy zrobić.



Matka Daniki załamała ręce.

- Co oni ci zrobili?

Danika nie wiedziała, co powiedzieć. Ze zrobiła sztuczne oddychanie jakiejś dziewczynie, uratowała jej życie? Ze poleciała - poleciała! - ze skrzydlatym facetem do hotelu po tabletki na kaca? A po drodze skrzydlaty natrafił na swojego kumpla, który z zapamiętaniem zajmował się jakąś posuniętą w latach damą, i kazał mu natychmiast wracać do domu? Kto jej uwierzy? Sama nie mogła uwierzyć. Trochę za dużo niezwykłych rzeczy przeżyła w ciągu ostatnich dwóch kwadransów. A wcześniej, rano, w głowie odezwał się jakiś głos, ale o tym wolała nawet nie myśleć.

Wziąwszy wszystko pod uwagę, uznała, że lepiej zachować prawdę dla siebie. Matka, babka i siostra i tak były już wystarczająco przerażone.

- Myślę, że niedługo nas uwolnią - skłamała. Babcia Mallory popłakała się z wielkiej ulgi. Ginger,

starsza siostra Daniki, padła na łóżko z głębokim westchnieniem.

- Bogu niech będą dzięki.

Tylko matka się nie wzruszyła.

- Nie zrobili ci nic złego, kochanie? Możesz mi powiedzieć, zniosę wszystko.

- Nie, wszystko w porządku - odparła Danika zgodnie z prawdą.

- Opowiedz nam, co się wydarzyło. Umierałyśmy z niepokoju. - Chwyciła córkę za ręce i uścisnęła mocno.

Danika zrozumiała, że nie powinna zatajać przed rodziną faktów, choćby przedstawiały się najbardziej niewiarygodnie. Mieszkańcy twierdzy budzili w niej przerażenie. Ten ciemnooki, o ponurym spojrzeniu, nawet coś gorszego niż przerażenie. Wstyd przyznać, ale zwróciła się do niego o pomoc.

Puścił jej błagania mimo uszu, sukinsyn.

Szczerze powiedziawszy, oni wszyscy tyleż ją intrygowali, co przerażali. Czarnowłosy, z czerwonym błyskiem w oczach, traktował chorą dziewczynę z taką atencją, jakby była największym skarbem. Trzymał ją cały czas w objęciach, nie przeszkadzała mu miska na wymiociny, kwaśny odór w powietrzu. Nic nie było ważne, tylko Ashlyn.

Ach, spotkać mężczyznę, który ją by tak traktował.

Nie wyobrażała sobie, by twardy, surowy Reyes był zdolny do podobnej delikatności, by dotykał jej z taką czułością, nawet w łóżku. Natychmiast ujrzała go nagiego. Wzdrygnęła się i obraz zniknął. Szukała u tego draba pomocy, błagała, a on nie zareagował. Zapamięta sobie, że na tym facecie nie można polegać.

- A jeśli te... stwory nas nie wypuszczą? - Z gardła matki dobył się stłumiony szloch. - Mówili przecież, że nas zabiją.

Bądź silna. Nie mogą zobaczyć, że ty też się boisz, mówiła sobie w duchu Danika.

- Obiecali, że nas uwolnią, jak pomogę tej kobiecie. Pomogłam.

- Wszyscy mężczyźni to kłamcy - oznajmiła Ginger.

Miała dwadzieścia dziewięć lat i była instruktorką aerobiku, osobą z natury spokojną, opanowaną. Żadnej z nich nie zdarzyło się nigdy znaleźć w podobnej sytuacji i żadna z nich nie wiedziała, jak się zachować, co robić.

Wiodły dotąd normalne, pozbawione większych trosk życie. Wstawały rano, szły do pracy, pewne, że nic złego nie może im się przydarzyć. Największą tragedią, przez którą Danika przeszła, była śmierć dziadka. Wszystkie boleśnie odczuły jego odejście.

Pomyślały, że krótkie wakacje pomogą im pogodzić się ze stratą, pożegnać z człowiekiem, którego nigdy już nie miały zobaczyć. Dziadek kochał Budapeszt, często opowiadał o magicznych dwóch tygodniach, które tu spędził, zanim jeszcze poznał babcię.

Nigdy słowem nie wspomniał o skrzydlatych mordercach ze wzgórza.

- Obejrzałyśmy dokładnie cały pokój - odezwała się babcia. - Jedyna droga ucieczki mogłaby prowadzić albo przez drzwi, albo przez okno, ale okno jest zabite na głucho, a drzwi za każdym razem starannie zamykają.

- Co oni mają przeciwko nam? - zawołała Ginger. Miała zapuchnięte od płaczu oczy i wypieki na policzkach.

- Tego nie sprecyzowali - z westchnieniem powiedziała Danika. Boże, co za koszmar. Tuż przed porwaniem zrobiły sobie spacer na Górę Gelerta. Zachwycała się widokami, majestatyczną architekturą. Zatęskniła natychmiast za farbami i blejtramami, chciała to piękno oddać na płótnie.

Z takim zamiarem wróciła do hotelu, ale w pokoju czekał już ciemnowłosy olbrzym o dziwnych oczach i z mnóstwem blizn na twarzy. Pamiętała, że pachniał kwiatami i ten zapach działał kojąco, pomimo paniki, w którą wpadła na widok potwora. Potworowi towarzyszył skrzydlaty, tylko wtedy nie wiedziała jeszcze, że w razie potrzeby facet wysuwa z otworów w plecach ptasie oprzyrządowanie.

Poradzili sobie z nią bez kłopotu. Co za wstyd. Cztery kobiety przeciwko dwóm facetom i dały się pokonać, prawie nie stawiając oporu. Unieszkodliwili je tak skutecznie, że obudziły się dopiero tutaj, w tym pokoju.

- Może gdybyśmy zrobiły słodkie oczy, udałoby się zdobyć klucz od któregoś z nich - szepnęła Ginger.

Danika natychmiast pomyślała o tym o oliwkowej cerze, który ciągle broczył krwią. Łamaga, niedojda, co się ciągle rani? Nie sprawiał wrażenia ciemięgi, ale... Może powinna zająć się „leczeniem" jego skaleczeń? Może wtedy stałby się dla niej trochę milszy? Może pomógłby jej, gdyby poprosiła.

Może nawet pocałowałby ją.

Już sama myśl o czymś podobnym wprawiła ją w ekscytację.

- Nie będziemy kupczyć ciałami w zamian za wolność - oznajmiła z godnością, zła, że wyobraźnia podsuwa jej zgoła niestosowne myśli. Przed oczami pojawił się znowu obraz Reyesa. - Zastanowię się jeszcze - dodała.




11

Przespała kilka godzin w ramionach Maddoxa. Czuł się szczęśliwy, ale czas płynął nieubłaganie. Chociaż zbliżała się północ, nie chciał budzić Ashlyn.

Nie zjadł obiadu, nie myślał o jedzeniu, ona była ważniejsza. Słuchał jej rytmicznego, melodyjnego oddechu i miał wrażenie, że jest w niebie.

Wtulała się w niego, rękę przerzuciła przez jego pierś, jakby się bała, że jej ucieknie.

Ogarnął go błogi spokój, jakiego nie zaznał od wieków. Nic dziwnego, że w końcu powieki same się zamknęły...

- Nie śpij, wojowniku. Jestem tutaj - odezwał się w głowie aż nazbyt znajomy głos.

Zesztywniał, otworzył oczy, senność odeszła w jednej chwili. Omiótł szybkim spojrzeniem pokój. Pusto. Nikogo. Żadnych podejrzanych cieni.

Wolałby już zobaczyć w swojej sypialni Łowcę, niż mieć do czynienia z tym Tytanem, który obiecał pomóc Ashlyn, po czym o niej zapomniał. Chciał zabrać ją teraz?

- Gdzie twoje podziękowanie, wojowniku?

Miał wrażenie, że powietrze zgęstniało, jakby w pokoju uobecniła się jakaś moc nie z tego świata. Oby tylko Ashlyn się nie obudziła. Gotowa mimo woli rozgniewać boga i narazić się na karę.

- Kim jesteś? - szepnął.

- Nie mogę ci powiedzieć. - W głosie zabrzmiała irytacja.

Maddox z całych sił starał się zachować spokój. Nie da się ponieść emocjom, żadnych wybuchów wściekłości.

- Czego chcesz ode mnie... potężny?

- Obiecałeś mi wszystko, czegokolwiek zażądam.

- Obiecałem, jeśli uratujesz dziewczynę. Nie uratowałeś jej. - Od razu zgromił się w duszy: nie prowokuj boga! - Sami ją ratowaliśmy.

- Żyje przecież.

- Ale ty nic nie uczyniłeś. - Maddox zacisnął usta. Po co, w imię czego antagonizował tę istotę. Mało roztropna taktyka. Z drugiej strony, ta istota za moment zażąda od niego spełnienia przyrzeczeń danych w imię aktów niespełnionych. Bo co? Obiecywała pomóc, a nie pomogła.

- Jesteś pewien?

Czy był pewien? Danika pomogła. Ugniatała klatkę piersiową Ashlyn, wdychała, by tak powiedzieć, życie do jej płuc. Reyes i Aeron też pomagali. On sam cały czas był przy niej, uspokajał, pocieszał.

A ta istota?

- Czego żądasz ode mnie? - zapytał zrezygnowanym głosem, co zostało skwitowane pomrukiem zadowolenia.

- Powiedz swoim przyjaciołom, żeby poszli o północy na cmentarz Kerepesi. Nie mogą mieć przy sobie broni. Nie mogą nikomu mówić, dokąd idą i po co. Nawiedzę ich tam i ujrzą, kim jestem.

- O północy będziemy zajęci.

- Twoja klątwa, wiem. Lucien i Reyes mogą przyjść później, pozwalam.

- Ale...

- Żadnych ale. O północy. Bez broni.

Maddox przetarł oczy. Bez sensu. Skąd to żądanie, by przyjaciele stawili się na cmentarzu bez broni? Bóg mógł ich zmieść z powierzchni ziemi jednym ruchem, choćby byli uzbrojeni po zęby.

- Powiesz im?

Zawahał się. Być może nie był to żaden bóg, być może szykował zasadzkę. Tytani byli okrutni, to już wiedział. Nie zdziwiłby się, gdyby ten tutaj zmierzał uciec się do podstępu. Tak czy owak on, Maddox, przegrał. Jeśli ma do czynienia z bogiem, spotka go kara, nie powie przecież przyjaciołom, że mają iść na spotkanie nieuzbrojeni. Jeśli to nie bóg, to znaczy, że ktoś znalazł drogę przenikania do jego umysłu.

Ashlyn sapnęła przez sen i obróciła się na plecy. Sprawiała takie wrażenie, jakby za chwilę miała się obudzić, ale próbowała jeszcze zatrzymać odchodzący sen.

- Powiesz im? - Głos zabrzmiał tym razem niepewnie, jakby nalegał, napraszał się.

Maddox był już pewien, że to nie bóg. Niemożliwe. Bóg bez trudu ściągnąłby wojowników na cmentarz. Wszechmocna istota nie powątpiewałaby. Zacisnął zęby.

- Nie każ mi powtarzać polecenia.

- Powiem im, naturalnie, że powiem. - Nie kłamał. Powie przyjaciołom, ale nie to, czego oczekiwał głos.

- Zatem do wieczora. - Głos pobrzmiewał autentycznym zadowoleniem.

A wtedy poznamy prawdę, dodał Maddox w milczeniu. Odczekał chwilę i uśmiechnął się. Nic, żadnej reakcji. Istota była w stanie przemawiać do niego, rozmawiać z nim, ale nie potrafiła czytać w jego myślach. Dobrze. Bardzo dobrze.

Istota musiała odejść, Maddoxnie czuł jużjej obecności.

Być może to stworzenie mogło słyszeć na odległość czyjeś rozmowy. Może, podobnie jak Maddox i reszta mieszkańców twierdzy, było nieśmiertelne i posiadało jakieś szczególne właściwości?

Nieśmiertelny Łowca?

Maddox wstał ostrożnie, żeby nie obudzić Ashlyn, i poszedł szukać Luciena. Znalazł go w świetlicy. Siedział sam, zamyślony, ze szklaneczką szkockiej w dłoni.

Kiedy Maddox opowiedział mu, co zaszło, przyjaciel pobladł.

- Łowcy. Tytani. Kobiety. Niezidentyfikowane stworzenia o nieznanej mocy. Kiedy się to skończy? - Przeczesał włosy palcami.

- Co chwilę coś nowego. - I pomyśleć, że jeszcze wczoraj Maddox narzekał na monotonne życie.

- Mamy kilka godzin na podjęcie decyzji. Muszę się zastanowić, co robić, zanim powiem innym. Zbyt wiele się dzieje naraz.

Maddox pokiwał głową.

- Wiesz, gdzie mnie szukać. - Wrócił do swojego pokoju, zadowolony, że Lucien nie próbował go zatrzymywać. Nie chciał zostawiać Ashlyn samej. Wyciągnął się obok niej.

Poczuła coś, bo mruknęła:

- Maddox.

Tylko jedno słowo... wypowiedziane sennym głosem, a podziałało na niego jak najczulsza pieszczota. Furia natychmiast się ożywiła, złakniona mocnych przeżyć, ponura i groźna. Pragnęła krwi? Cudzego cierpienia? Krzyków bólu? Nie wiedział, nie potrafił powiedzieć.

Ashlyn potarła policzek o jego ramię i szepnęła:

- Maddox...

Furia mruknęła coś w odpowiedzi.

Zacisnął palce z całych sił na kołdrze. Czego ten przeklęty demon żąda? Mgliste ma pragnienia... Pot wystąpił mu na czoło. Poczuł, jak ścięgna się napiją, kark sztywnieje...

- Maddox? - powtórzyła zaniepokojona Ashlyn. Uniosła się na łokciu, kaskada cudnych miodowozłotych włosów opadła na ramiona, promienie słońca wpadające przez okno tworzyły aureolę wokół głowy. - Co się dzieje?

Nie mógł dobyć głosu z gardła.

Ashlyn, już nie na żarty wystraszona, położyła dłoń na jego piersi. Zachwyt, uniesienie, tak zareagował. Za każdym razem wyzwalała się między nimi energia. Nigdy wcześniej nie odczuwał nic podobnego.

Demon też najwyraźniej zagustował w Ashlyn. Ryczał nie dlatego, że wściekły, że go furia zdjęła. Był pobudzony, czegoś się domagał, chciał. Pożądał. Rozkosz i emocja. Ekstaza.

- Jak się czujesz? - zapytał, kiedy ucisk w gardle minął. Niezwykłe, pragnąć czegoś, kogoś, i nie czuć potrzeby zadawania bólu.

- Lepiej.

- Cieszę się. - Trwał bez ruchu, w obezwładniającym zachwycie, niczym we śnie, z którego człowiek nie chce się budzić. Cały świat zdawał się wibrować. A może to demon drżał z niecierpliwości? To byłoby niebezpieczne.

- Miałeś strasznie pokiereszowaną twarz, a teraz wszystko zniknęło bez śladu.

- Szybko się goi. Chodź. - Podniósł się i wyciągnął rękę, żeby i ona wstała.

Spojrzała na niego pytająco.

- Nie znam nikogo, kto tak szybko przechodziłby z nastroju w nastrój jak ty - zauważyła takim tonem, jakby strofowała Maddoxa, ale podała mu dłoń.

Znowu ten prąd przebiegający po skórze.

Musiała poczuć to samo, bo odetchnęła gwałtownie, kiedy ich palce się splotły.

- Dokąd idziemy?

Do raju, gdyby tylko się zgodziła.

- Musisz wziąć prysznic. - Nie czekając na odpowiedź, poprowadził ją do łazienki.

O dziwo, nie protestowała.

- Muszę wyglądać okropnie. - Przesunęła dłonią po włosach i skrzywiła się. - Uch. Ale siano.

- Ty nigdy nie będziesz wyglądać okropnie. Zaczerwieniła się.

- Nieprawda. Ja... Sama nie wiem. Nie patrz na mnie, dopóki się nie ogarnę.

- Próbuję nie patrzyć, możesz mi wierzyć. - Jakaś przemożna siła nie pozwalała mu oderwać od niej wzroku.

Pod drzwiami łazienki puścił dłoń Ashlyn i poczuł się tak, jakby nigdy już nie miał jej zobaczyć. Już niebawem. Jeszcze trochę.

Nachylił się, odkręcił kran, po czym odwrócił się na powrót do niej.

- Przepraszam za... nieporządek w pokoju. Posprzątam później - powiedziała zażenowana.

- Ja posprzątam.

- Nie, nie. - Jeszcze bardziej się speszyła. - Nie chcę, żebyś po mnie sprzątał. Dość wstydu już się najadłam. Musiałeś przyglądać się, jak wymiotuję. Ja... Obrzydliwe. Pozwól, że ja się tym zajmę.

- To moja wina, że się pochorowałaś. Mój pokój. Ja posprzątam. - Nie chciał, żeby brała na siebie tak podłe zajęcie. Powinna leżeć wyciągnięta na łóżku, naga, tak ją widział, nagą w pościeli. Może niekoniecznie wyciągniętą wygodnie, raczej zaabsorbowaną działaniami natury seksualnej. O!

Fiut żwawo podskoczył, jakby przytakiwał radośnie.

- Rozbierz się.

Ashlyn zrobiła wielkie oczy.

- Ccco...?

- Rozbierz się.

- Teraz? - wykrztusiła.

Ściągnął brwi i spojrzał na nią surowo.

- Masz zwyczaj kąpać się w ubraniu?

- Mam zwyczaj kąpać się bez świadków.

- Dzisiaj będzie inaczej. - Miał wrażenie, że całe wieki czekał na ten moment. Ashlyn. Naga. Te wszystkie krągło-ści do jego dyspozycji. Będzie mógł robić z nią, co mu się zamarzy.

- Dlaczego dzisiaj miałoby być inaczej?

- Dlatego. - Dla podkreślenia nieprzejednanej postawy założył ręce na piersi.

- Maddox...

- Ashlyn, zdejmuj ubranie. Nadaje się tylko do prania. Za plecami słyszał szum wody, przed sobą miał Ashlyn, która wpatrywała się w niego, nic nie rozumiejąc.

- Nie. - Zaczęła cofać się ku drzwiom. Jeden krok, drugi...

On też zrobił krok, przysunął się, prawie trącał ją nosem. Nie pocałował, nie. Nie dotknął jej. Wyciągnął tylko rękę i zatrzasnął drzwi. Przełknęła z wysiłkiem ślinę, pobladła. Maddox westchnął. Chciał, żeby się podnieciła, a nie przestraszyła.

- Nie bój się.

- Ja... wcale się nie boję.

Nie uwierzył. Nie potrafił powiedzieć, co dzieje się w jej głowie. Nie rozumiał dlaczego się opiera.

- Jak się czujesz? - zapytał tylko. - Kłamałaś, kiedy twierdziłaś, że ci lepiej?

Skłamać czy nie? Jeśli powie mu, że nadal ma mdłości, Maddox zostawi ją może samą. W przeciwnym razie będzie się upierał, żeby wzięła prysznic w jego obecności. Nigdy jeszcze nie rozebrała się przy żadnym mężczyźnie. W dodatku obcym. Do tego nieśmiertelnym.

Tak naprawdę nie jest już kimś obcym, pomyślała. Trzymał cię w objęciach, leżał obok ciebie w tym samym łóżku. Troszczył się o ciebie, pielęgnował. Wszystko to prawda, ale ciągle niewiele o nim wiedziała: co lubi, a czego nie, jakie miał kobiety, a musiał mieć ich sporo, zważywszy na to, że od jakiegoś czasu chodził po tym świecie. Wreszcie czy marzy mu się krótka przygoda, czy coś więcej.

Tak wiele razy, w dziesiątkach języków słyszała wypowiadane przez mężczyzn zaklęcia, które chce słyszeć każda kobieta. Przyrzekają, a potem odchodzą. Albo zdradzają, nie zważając na to, że ktoś czeka w domu. Tyle kłamstw...

W jaki sposób Maddox, demon, jak sam twierdzi, obszedłby się z jej ciałem? Jak traktowałby ją potem?

Perspektywa przespania się z nim napełniała ją strachem, ale była też ekscytująca. Ashlyn widziała pożądanie w jego gorejącym wzroku.

Nikt nigdy tak na nią nie patrzył.

Była dziwna, cudaczna. Wariatka, z którą nie da się normalnie rozmawiać, bo każdą rozmowę zagłuszają głosy rozbrzmiewające w jej głowie. Odwagi, Darrow. Raz w końcu zdobądź się na śmiałość. Dobrze wiesz, że chcesz tego.

Spojrzała na Maddoxa. W obłokach pary wyglądał jak senna zjawa. Surowa twarz, czarne włosy przycięte poniżej uszu. Zawsze pragnęła mieć swojego faceta, być z kimś. Czym jest namiętność, o której tyle się nasłuchała?

Nie chodziło tylko o namiętność. Chciała być z kimś naprawdę, z kimś, kto będzie trwał przy niej, kiedy namiętność się wypali.

- Jak się czujesz, Ashlyn? - znów spytał.

Tak bardzo go pragnęła, każdym nerwem, całą sobą.

- Dobrze - odpowiedziała w końcu. - Nie kłamię.

- Na co w takim razie czekasz? Rozbieraj się.

- Nie dyryguj mną. - Jeśli teraz ulegnie, zawsze już będzie mu ulegała. Zawsze? Jak długo miała zamiar tu zostać?

Milczał przez moment.

- Proszę.

Naprawdę chcesz to zrobić? - dociekała.

Owszem. Była gotowa. Nie kochał jej, nie była pewna, jak zachowa się potem, ale zamierzała to zrobić. Pragnęła go od pierwszej chwili.

Uniosła dłoń, żeby rozpiąć kurtkę.

Nie miała już kurtki na sobie. Ani swetra. Musiał zdjąć je z niej, kiedy spała. Z wypiekami na twarz zacisnęła palce na kraju T-shirtu. Ściągnęła koszulkę i rzuciła na podłogę. Została w tanku, staniku i dżinsach.

Maddox kiwnął głową, zadowolony.

- Strasznie dużo tego - zauważył. - Zdejmuj wszystko.

- Denerwuję się.

- Dlaczego?

- Mogę... Mogę ci się nie spodobać.

- Spodobasz się.

Co za prymitywny ton... Przeszedł ją dreszcz. Uderzyło ją to już w lesie. Wtedy wywołał lęk, teraz podniecał.

- Skąd ta pewność?

Obrzucił ją szybkim, gorącym spojrzeniem.

- Już mi się podoba, co widzę. Pod spodem musi być jeszcze lepiej.

Nie była o tym przekonana. Nie chodziła na siłownię, nie stosowała żadnej diety. Po co? Kiedy nie wyjeżdżała w teren, siedziała w domu, oglądała telewizję, czytała gazety i surfowała po sieci. Trudno powiedzieć, żeby taki tryb życia wpływał korzystnie na figurę.

Za dużo centymetrów w biodrach, brzuszek... Ciekawe, jakie kobiety podobały się Maddoksowi. W końcu jako nieśmiertelnik przez te wszystkie lata musiał mieć tysiące pięknych kochanek.

Zacisnęła dłonie. Irracjonalna reakcja, ale strasznie wkurzała ją myśl, że zadawał się z innymi.

- Ashlyn...

- Tak?

- Prosiłem cię o coś. Uśmiechnęła się leciutko.

- Przepraszam. Zamyśliłam się. - Teraz, kiedy w głowie zapanowała wreszcie cisza, powinna nauczyć się kontrolować myśli.

- Pomogę ci. Proszę.

Za każdym razem, ilekroć wypowiadał to jedno słowo „proszę", miękła zupełnie, była gotowa dać mu wszystko i więcej. Kiwnęła głową.

Ujął jej dłonie i znowu przeszedł ją ten sam prąd, który przebiegał przez ciało, kiedy Maddox jej dotykał. Spodziewała się, że tak będzie i tym razem, ale nie sądziła, że wrażenie będzie tak silne.

Nie czekając na pozwolenie, zabrał się do zdejmowania tanka.

Posłusznie znieruchomiał.

- Powinnam cię przygotować. - Nosiła białą, bawełnianą bieliznę, dość siermiężną. „Gatki pani matki", tak ten rodzaj bielizny określali mężczyźni. Nie uznawała seksownych rzeczy w pracy, bo były niepraktyczne.

- Mam seksowną bieliznę, naprawdę. W domu.

- Miałby zniechęcić mnie brak seksownej bielizny? - zdumiał się Maddox.

- Nie wiem. - Przygryzła wargę.

- Nieważne, jaką bieliznę masz na sobie. Długo w niej nie zostaniesz. Gotowa?

Kiwnęła głową.

Ściągnął z niej tank i rzucił na podłogę.

- I co?

- Mianowicie?

- Jak wyglądam?

- Jesteś śliczna. - Wciągnął głęboko powietrze, po czym uniósł rękę i dotknął lekko sutka.

Jęknęła cicho.

Opuścił dłoń niżej, rozpiął jej dżinsy i zsunął do kostek.

- Wyjdź z nich.

Kiedy zatrzymał wzrok na białych majtkach, miała ochotę zasłonić się. Czemu nie miała na sobie czegoś bardziej seksownego?

- Wiem, że mężczyźni lubią różne gry - bąknęła, chcąc wypełnić ciszę. Słyszała wiele razy jak wymieniają się między sobą doświadczeniami. - W domu mam strój policjantki, kostium odaliski i króliczka. - Oczywiście nigdy żadnego nawet nie przymierzyła.

- Fajnie. - Informacja nie zrobiła na Maddoksie większego wrażenia.

- Może... Hm... Mogłabym ci pokazać je kiedyś... Sama nie wiem.

- Zdejmij stanik i majtki - zażądał z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu.

Może rzeczywiście było mu wszystko jedno, co miała na sobie?

Czekając, aż Ashlyn spełni jego polecenie, zdjął T-shirt. Zatchnęła się z zachwytu i zapomniała o swoich paskudnych majtkach. Zamiast je ściągnąć, wpatrywała się w Maddoxa.

A muskularny tors olbrzyma stanowił prawdziwą ucztę dla oczu.

Nie spuszczając wzroku z Ashlyn, zsunął spodnie. W przeciwieństwie do niej, nie nosił bielizny. Zaschło jej w ustach.

Był ogromny. Długi, w lekkim wzwodzie... Widywała penisy w książkach, na stronach internetowych, których nie powinna odwiedzać, na filmach, których nie powinna oglądać, ale nigdy żadnego osobiście, na własne oczy. I nigdy takiego.

- Zdaje się, że o coś cię prosiłem - przypomniał. Chciała go pieścić i przyjmować pieszczoty. Pragnęła go

z każdą sekundą coraz bardziej.

- Naprawdę będziemy uprawiać seks? - Ile nadziei było w tym pytaniu.

- Tak, moja piękna. - Podszedł do niej. - Naprawdę będziemy.




12

Chwycił ją pod ramiona, uniósł, zębami rozerwał stanik. I zobaczył najbardziej seksowne piersi, jakie kiedykolwiek widział.

Pełne, zakończone różowymi sutkami dopominającymi się pieszczot. Coś w nim pękło z hukiem, dłużej już nie mógł czekać.

Zbliżył wargi do piersi. Ashlyn jęknęła, odrzuciła głowę do tyłu. Jedna pierś, druga...

Jego płonąca krew błagała o więcej, ale postawił ją przy umywalce. Niedługo. Bez słowa podał jej szczoteczkę do zębów i sam chwycił swoją. Dla niej chciał być idealny.

Wyglądała na oszołomioną, patrząc z zagubieniem na szczoteczkę. Powoli jej policzki poróżowiały z zakłopotania. Dlaczego? W ciszy umyli zęby. Potem Ashlyn stanęła przed lustrem i chwyciła się brzegów umywalki, jakby nie wiedziała co teraz i bała się zapytać.

- Zdejmij. - Wskazał na białe majtki. – Proszę.

Gdy ściągnęła je posłusznie, Maddox omal nie padł na kolana w podzięce. Niech to bogowie: maleńki trójkąt miodowozłotych włosów, rozkosznie krągłe biodra.

Ponownie ją uniósł i tym razem postawił w kabinie prysznicowej. Jęknęła gdy spłynęła po niej ciepła woda. Chciałby być tym, który spowodował ten jęk.

Niedługo, obiecał sobie ponownie, niedługo.

Stanął za nią, położył dłonie na jej pośladkach. Była już mokra, włosy eleganckim strumieniem spływały w dół pleców. Jej pupa była zaokrąglona, idealna dla jego dłoni. Podobało my się, że nie jest anorektycznie chuda.

- Śliczne - szepnął i w tej samej chwili zdjęły go wątpliwości. Mają obrócić czy nie? Położyć na kafelkach czy pozwolić stać? Po raz pierwszy brał prysznic z kobietą i nie bardzo wiedział, jak się zachowywać.

Moja. Rób... wszystko.

Instynkt i tysiące lat fantazji, sprawiły, że przywarł do jej pleców. Z trudem wciągnęła drżący oddech. Sięgnął wokół niej i chwycił mydło o sosnowym zapachu, którego zawsze używał rano, by zmyć z siebie ślady północnych przejść.

W pierwszej chwili chciała się odwrócić, ale zatrzymał ją w miejscu i oparł podbródek o wierzchołek jej głowy. Na początku zamarła. Potem stopniowo się rozluźniła. Już i tak był na krawędzi i nie chciał posunąć się za daleko. Na razie. Ledwo dawał radę utrzymać kontrolę nad duszą1. Wydawało się, że demon chce wyskoczyć z jego ciała i sam jej dotknąć.

- Jesteś stworzona do seksu, nieprawdaż? - zamruczał jej do ucha. Wsunął język w delikatną muszelkę.

- Zobaczymy - odpowiedziała drżącym głosem. Zdawała się stworzona dla niego. Łowcy nie mogli wybrać doskonalszej Przynęty. Jeśli rzeczywiście przysłali ją, by zaprzątnęła jego uwagę, w pełni się im udało. Jeśli za jej sprawą chcieli się dowiedzieć czegoś o nim i jego towarzyszach, i ten zamiar się powiódł. Maddox nigdy jeszcze nikomu tak wiele nie zdradził co jej.

Jeśli ktoś zesłał ją na niego w formie kary, również osiągnął cel. Maddox nigdy jeszcze tak bardzo nie wstydził się własnego postępowania. Powinien być teraz gdzie indziej, gdziekolwiek, czym innym pochłonięty, czymkolwiek, tylko nie tutaj, nie z nią. Zamierzał się kochać z tą kobietą i nie dbał o konsekwencje.

Cały czas trzymając Ashlyn w objęciach, namydlił dłonie, po czym zaczął ją myć - naprawdę powoli - dokładnie, od stóp do głów. Jego namydlone palce przesunęły się wzdłuż sutków, miękkich krzywizn bioder, brzucha.

Ponownie jęknęła cicho i oparła mu głowę na ramieniu, jakby mówiła: „Rób ze mną, co zechcesz".

- Podoba ci się, że cię myję?

- Tak...

- Ciągle jesteś brudna?

- Tak.

- Gdzie?

- Wszędzie.

Omal się nie uśmiechnął. Omal. Jego pożądanie było zbyt mroczne, nie było w nim miejsca na uśmiech. Ale było miejsce na zbożny zachwyt, zachwyt przejmujący grozą.

Jego dotyk był bardziej szorstki niż zamierzał, gdy namydlał jej ramiona. Nie przeszkadzało jej to. Zobaczył jak przymknęła oczy, przygryzła dolną wargę, wzdychała co parę sekund.

- Brałaś kiedyś prysznic z mężczyzną? - Nie wypuszczając mydła z dłoni, osunął się na kolana.

Ashlyn znieruchomiała.

- Nie - szepnęła.

To dobrze, pomyślał. Razem będą poznawać rozkosze wspólnej kąpieli. Jeszcze zanim demon zamieszkał w jego ciele, Maddox nie okazywał szczególnej atencji dla kobiet. Parzył się z nimi - i to określenie najlepiej oddawało jego postawę. Miał na nie ochotę, ale ich tak naprawdę nie potrzebował.

Kiedy spadła na niego klątwa, zrozumiał, jak wiele tracił, ale wtedy już nie mogło być mowy o żadnym poważniejszym związku, a to z obawy przed demonem.

Teraz też bał się Furii, mogła przecież obudzić się w każdej chwili, a jednak nie cofnął się. Powtarzał sobie, że wobec Ashlyn będzie czuły i delikatny, z nią będzie inaczej niż zwykle, niż dotąd.

Zapanuję nad sobą, żeby nie wiem co. Potrafię się kontrolować. Powściągnę demona. Pocałował zakrzywienie w dole pleców Ashlyn, potem językiem wyznaczył drogę w górę jej kręgosłupa.

- Mhmm – chwyciła oddech. – Podoba mi się to.

Jemu też się podobało.

Wszystko w niej mu się podobało.

Po namydlenie jej ud i bioder – przygryzł wnętrze własnego policzka by jej nie ugryźć – opłukał dłonie. Niezdolny się powstrzymać jeszcze chociaż przez chwilę, wsunął dwa palce w jej gorąco.

- Och. Och! - Ashlyn drgnęła, odskoczyła, ale zaraz przylgnęła do niego na powrót, szerzej rozwarła uda.

Piana spłynęła i teraz to była ona. Pogładził ją, uszczypnął nabrzmiałe wejście. Przeszyło ją drżenie.

- Ciągle ci się podoba? – zapytał. Napięcie biło z jego głosu.

Weź ją. Weź ją teraz.

- Uwielbiam. Kocham to – wydyszała.

Wszedł głębiej, na tyle głęboko, na ile mógł. Z trudem wykrztusiła jego imię.

- Ciasno – wycedził przez zaciśnięte zęby. Przyszło mu do głowy, że chyba… Nie, na pewno nie. – Gorąco.

- Dobrze. Wspaniałe uczucie.

W każdej chwili mogły go pochłonąć rozpalone płomienie… Pomienie bardziej gorące niż te, które pochłaniały go w piekle. Drżał, bardziej niż wcześniej. Był twardy, boleśnie twardy. Zwarty i gotowy do ataku.

Jeśli tak mocno reagował na wsunięcie w nią palców, co będzie gdy w nią wejdzie?

Nie przestanie. Nie może przestać. Mocniej zaciskając zęby, wsunął w nią kolejny palec… I nie mógł już dłużej zaprzeczać, że czuje barierę jej dziewictwa. Jego wargi się cofnęły z niskim warkotem. Przechylił głowę i nagle zorientował się, że wpatruje się między jej nogi ze zmieszaniem.

Dziewica? Na pewno nie. Była dorosłą kobietą. Ale nie można było zaprzeczyć tej barierze.

Cofnął się, nie dotykał jej już i tylko wodził spojrzeniem w górę i dół jej ciała. Była równie roztrzęsiona jak on.

Tysiące myśli przelatywało przez jego rozpalony umysł.

Jak taka piękna kobieta może być dziewicą? Dlaczego Łowcy mieliby wysłać do twierdzy kogoś tak niedoświadczonego? Kogoś, kto nie zna sztuki uwodzenia?

Dlaczego bogowie mieliby zesłać na niego karę w postaci dziewicy? Chyba że chcieli ukarać dziewicę, nie jego...

Zmieszana przez jego nagłe wycofanie, Ashlyn obróciła głowę, napotykając jego wzrok. Przyjemność i ból walczyły o dominację na jej ślicznych rysach.

- Zrobiłam coś złego? - zaniepokoiła się.

Pokręcił głową, nie był w stanie powiedzieć słowa, tak wielką zaborczość poczuł. Nikt jeszcze nigdy nie miał Ashlyn. Nikt nigdy nie zakosztował jeszcze tej słodyczy.

- Dlaczego przestałeś?

Dlaczego? Miał pozbawić ją dziewictwa, a nawet nie pocałował. Żadna kobieta, choćby była Przynętą czy karą niebios, nie zasługiwała na takie traktowanie. A on już nie wierzył, by była jednym czy drugim.

A jednak kiedy spotkał ją wieczorem w lesie, szło za nią czterech Łowców. Musiał istnieć jakiś związek między tymi faktami. Był tego pewien. Czyżby Ashlyn była ich celem?

Czego mogli od niej chcieć? Nie była przecież opętana przez demona, wyczułby to. A może nie? Sam już nie wiedział. Nic nie wiedział poza jednym: że pragnie tej kobiety duszą i ciałem. Pragnął od chwili, gdy ją ujrzał. Było w niej coś, co go głęboko poruszyło. Poruszyło nawet demona, jak mniemał...

- Maddox?

Owszem, miał wielką ochotę pozbawić ją dziewictwa, ale wiedział już, że tego nie zrobi. Nie dzisiaj. Po pierwsze była jeszcze osłabiona. Po drugie nie wiedział, jak by zareagował, co by czuł, mając świadomość, że jest jej pierwszym mężczyzną. Nigdy wcześniej nie miał dziewicy. Musi pomyśleć, jak powinien się z nią obejść, jak utrzymać Furię w ryzach. Ta tylko czekała, by sprawić Ashlyn ból, przysporzyć cierpienia. Może powinien spętać się łańcuchami?

Tymczasem...

Oparł ją o chłodną ścianę. Otworzyła szeroko te swoje piękne, brązowe oczy. Pocałował. Jej usta otworzyły się z zaskoczenia, po czym rozchyliły z zapałem witając jego język. Wsunął go do środka, przechylając głowę by pogłębić kontakt, wziąć więcej, dać jej tyle ile potrzebowała. Jej smak go dręczył, miętowy, kobiecy.

Znowu jakby przeskoczyła między nimi iskra.

Sapnęła i połknął ten dźwięk. Przywarł do niej, czuł twarde sutki na skórze, czuł przyspieszone bicie serca, małe palce w swoich włosach.

Ugiął kolana i pchnął w górę ocierając się o nią swoją erekcją. Znów sapnęła. Zadrżała. Jej dłonie zacisnęły się we włosach Maddoxa, przyciągając go bliżej. Ich zęby się zderzyły. Pocałunek trwał i trwał w nieskończoność. Pocałunek marzeń, pełen magii i ognia.

Tak, ognisty pocałunek. Gorący, parzący. Jak piekło w jego wnętrzu. Maddox przygryzł wargę Ashlyn. Nie mógł się pohamować, nawet nie chciał. Poczuł kroplę krwi na języku, metaliczny smak.

Wspaniale, tak wspaniale.

Jęknęła i oddała ugryzienie, ku jego zaskoczeniu, powstrzymując jego mroczne pożądanie. Delikatnie, spokojnie. Ujął jej policzki i zmusił ją – delikatnie, spokojnie – do przechylenia głowy. Językiem wyznaczył drogę wzdłuż jej szczęki, obojczyka – niemal przywiodło go to do zguby. Smak jej skóry był jak narkotyk, odrobina sprawiała, że chciał więcej. Zrobić więcej. Doświadczyć wszystkiego.

Wygięła się ku niemu, dysząc. Cofnęła się, ciągle dysząc. Znów się ku niemu wygięła. Jego erekcja opadła między jej uda, zdesperowana by w nią wejść.

Nie, jeszcze nie. Pamiętaj, że jest niewinna. Jest niewinna.

Wbiła zęby w jego obojczyk i Maddox niemal doszedł. Niemal. Mało brakowało, żeby się spuścił. Była dzika, spragniona ulgi. Zacisnęła palce na jego karku, paznokcie przebiły skórę.

Nie sądził, żeby była świadoma tego co robi. Zamknęła oczy i rzucała głową w lewo, w prawo, ogarnięta pożądaniem.

- Dojdziesz, sprawię, że zaraz dojdziesz - obiecał.

- Tak... - Położyła dłonie na piersiach, zaczęła pieścić swoje sutki.

Nigdy nie widział równie podniecającego widoku.

- Dotykaj mnie. Nie przestawaj dotykać.

- Będę. Potrzebuję… chwili – Zamknął palce na swojej erekcji, pewny, że weźmie ją jeśli tego nie zrobi. Przesunął rękę raz, dwa. Oddech zasyczał między jego zębami.

- Maddox. Pośpiesz się!

- Ręką czy ustami? – zapytał, jego słowa były ledwie słyszalne. Woda spływała po jej ciele strumyczkami, niemal błagając by podążył za nimi i pił.

Ashlyn szeroko otworzyła oczy.

- Co? – Gdy zrozumiała co robią jej ręce, opuściła je do boków i spłonęła rumieńcem.

- Mam cię pieścić ręką czy ustami? – Ciągle przesuwał ręką po swoim członki, pragnąc, żeby to była jej ręka. Albo jej usta. Albo jej ciało.

- Ręką?

Niewiele wiedział o ludziach, ale rozumiał, jak bardzo Ashlyn pragnie zaspokojenia. Chciała, żeby zrobił to ustami. Tyle też rozumiał. I też tego chciał, podobnie jak ona. Musiała się wstydzić, że jest podniecona, że nie panuje nad pożądaniem. Cóż, jego rzecz, by przestała się wstydzić.

Osunął się na kolana.

- Co robisz? - szepnęła.

Usłyszał w jej głosie zgorszenie, ale też ekscytację. Zamiast odpowiedzieć, zaczął lizać. Od dawna pragnął kogoś tak pieścić, ale dotąd zbyt się bał reakcji Furii. Teraz nie myślał już o lęku. Był rad, że czekał tak długo i wreszcie mógł zakosztować czystej, niewinnej kobiety. Ashlyn smakowała jak miód, upojna, namiętna, gorąca... Oszałamiała go. Była jego.

- Ustami – wysapała. – Ustami. Zmieniłam zdanie.

Znów ją polizał i jej brzuch zadrżał. Rozpłaszczyła dłonie na kafelkach za sobą, podtrzymując się. Jej biodra wygięły się w przód, szukając jego ust. Dał jej to. Podtrzymując ją jedną ręką, w drugiej trzymając swój członek, ssał jej gorące wnętrze. Jęczała, skręcała się, wiła.

- Więcej? – zapytał.

- Więcej. Tak. Proszę.

Dochodziła, czuł to.

Ugryź!

Przestraszył się tego podszeptu, tej gwałtownej potrzeby. Znieruchomiał. Zacisnął zęby. Krople wody z rzęs wpadały mu do oczu. Chciał je zetrzeć, chciał ją widzieć wyraźnie. Palący żar w płucach, w gardle...

- Powiedz, że mnie pragniesz - poprosił. A ja się uspokoję, dopowiedział w duchu.

- Pragnę cię. - Patrzyła na niego tak, jakby nie mogła uwierzyć, że prowadzi podobną rozmowę.

- Powiedz, że mnie pragniesz.

- Pragnę.

- Powiedz, że nigdy mnie nie zdradzisz.

- Nigdy cię nie zdradzę - rzekła bez wahania.

- Gdzie chciałabyś być? Pragnij mnie tak mocno, jak ja pragnę ciebie.

Może to woda. Może para. Oczy zaszły jej mgłą, rysy złagodniały.

- Chcę być z tobą. Tylko z tobą.

I Maddox, i demon ukorzyli się przed magią tych słów.

Ponownie ukrył twarz między nogami Ashlyn. Chłonął ją, spijał jej podniecenie. Westchnęła w ekstazie, jedna z jej nóg owinęła się wokół jego pleców. Wbiła piętę w jego ramię, ale nie dbał o to. Nawet mu się to podobało.

Jej pożądanie spływało w dół jego gardła. Nie mógł już się hamować. Był bezradny wobec swoich działać. Nie chciał zrobić jej krzywdy, demon też nie. Raz jeden byli zgodni, chcieli dać Ashlyn rozkosz.

Osiągnęła krawędź. Spadła przez nią. Jej wewnętrzne mięśnie zacisnęły się na jego języku, zatrzymując go blisko bram raju. I kiedy wykrzyczała jego imię, doszedł. Nasienie trysnęło na podłogę kabiny, Maddox szarpnął się i znieruchomiał. Nigdy nic nie wydawało się tak właściwe, tak idealne.

Minęło kilka sekund, a może minut, godzin? Zapadł się w wieczność, w której nie ma upływu czasu. Stał się Rozkoszą. Uwolnił się spod władzy Furii. Był mężczyzną, który pragnie kobiety i żyje w świecie, gdzie światło zawsze pokonuje ciemności, gdzie dobro zawsze zwycięża.

Gdyby tylko...

Kiedy otworzył oczy, był znowu Maddoxem. Wygnańcem w krainie ciemności, gdzie zawsze północ zwycięża, a zło śmieje się dobru w twarz.

Ciągle jeszcze klęczał. Ashlyn stała przed nim, słyszał jej przyspieszony oddech, sam dyszał. Podniósł się z klęczek na drżących nogach.

Ona też drżała, miała zamknięte powieki, zlepione wodą rzęsy. Na twarzy malował się wyraz błogości, ale Maddox wyrzucał sobie, że mógł jednak być bardziej delikatny, bardziej uważać.

- Spójrz na mnie.

Powieki zatrzepotały jak skrzydła motyli. Utkwiła w nim spojrzenie i przygryzła wargę.

- Tak? - spytała, z wahaniem.

- Sprawiłem ci ból? - I gorsza jeszcze możliwość: - Żałujesz?

- Nie sprawiłeś mi bólu i nie żałuję. - Uśmiechnęła się promiennie, słońce wśród mrocznej nocy.

- Jak to możliwe, że jesteś jeszcze dziewicą? - Uśmiech zgasł powoli, w oczach pojawiło się zakłopotanie, czoło spochmurniało.

- Nie chcę o tym mówić.

- Proszę. Spuściła głowę.

- Może powinnam była powiedzieć ci o tym wcześniej, zanim...

Czy naprawdę chciał słuchać jej zwierzeń? Tak. Chciał? Nie. Nie teraz. Zakręcił wodę. Nie potrafił przewidzieć reakcji demona. Gdyby przyznała się do podstępu...

- Ashlyn...

- Nie. - Pokręciła głową. - Wysłuchaj, co mam ci do powiedzenia. Obiecaj tylko, że mnie nie znienawidzisz. Spróbuj zrozumieć coś, na co nie mam wpływu. - Odetchnęła głęboko. - Nie ty jeden jesteś owładnięty przez siły potężniejsze od ciebie. Ja słyszę głosy. - Umknęła wzrokiem. - Gdziekolwiek się znajdę, słyszę, co zostało powiedziane w tym miejscu, nieważne, ile czasu upłynęło.

Był wstrząśnięty. Nie Łowcy, nie kara od bogów, nie zemsta, tylko głosy. Nie mogła kłamać, wyczułby to. Jej historia była zbyt skomplikowana, zbyt łatwo mógł udowodnić, że mówi nieprawdę. Przynęta wymyśliłaby coś trudniejszego do podważenia. To, co mówiła Ashlyn, pasowało do łamigłówki, wyjaśniało zagadkowe drobiazgi, nad którymi się głowił.

To znaczyło, że stawała w jego obronie nie z niskich pobudek, ale dlatego, że chciała. Poczuł ulgę i radość.

Teraz rozumiał, dlaczego nie wpadła w rozpacz, kiedy przyznał, że zabił tych czterech pod murami twierdzy. Nie znała ich, byli dla niej obcymi ludźmi. Być może chcieli ją pojmać i wykorzystać jej dar do swoich celów.

Palce świerzbiły, by chwycić za nóż. Ech, mógłby pozabijać ich wszystkich raz jeszcze. Uspokój się, nakazał sobie. Mogli wykonywać misję na zlecenie Instytutu, a ona o tym nie wiedziała. Nie. Gdyby tak było, ujawniliby się, była blisko, widzieli ją przecież i słyszeli.

- Dlaczego myślałaś, że mógłbym cię znienawidzić?

- Słyszę różne rzeczy, poznaję różne sekrety... Trudno się zaprzyjaźnić z kimś takim. Ludzie, którzy wiedzą o moim darze, omijają mnie z daleka. Ci, którzy nie wiedzą, nie potrafią się do mnie zbliżyć. - Nie kryła, jakie to dla niej smutne i trudne.

Rozumiał, jak bardzo musiała czuć się samotna, a jednak robiło mu się nieprzyjemnie na myśl, że może znać jego przeszłość.

- Co słyszałaś? Moje słowa? I o mnie? - Starał się mówić spokojnie, ale nie do końca mu się udało.

- Nic nie słyszałam, przysięgam. - Podniosła wzrok, spojrzała Maddoksowi prosto w oczy. - Kiedy jesteś blisko, zapada cisza.

Wcześniej już to mówiła. Przypomniał sobie jej wyraz twarzy, kiedy pierwszy raz ją zobaczył. Absolutnie błogi. Rozkoszowała się ciszą. Przyjmował to z pokorą, zdumieniem, ale gdzieś w głębi duszy czuł dumę. Pomógł Ashlyn. Sam nie był w stanie uwolnić się od swojej klątwy, ale ulżył innej cierpiącej duszy.

- Powiadasz, że słyszysz najróżniejsze rzeczy. Co słyszałaś na nasz temat?

- Mówiłam już. Ludzie w mieście widzą w was anioły. Są też tacy, niewielu, którzy uważają, że w twierdzy mieszkają demony. Ale wszyscy wyrażają się o was z respektem, z bojaźnią.

- Nie myślą o ataku?

- Nie słyszałam.

- To dobrze. - Chwycił ją wpół, wystawił z kabiny prysznicowej, sięgnął po ręcznik kąpielowy i okrył nim Ashlyn.

- Dobrze? To wszystko, co masz do powiedzenia? - zdziwiła się.

- Owszem.

Aż rozchyliła usta. Spodziewała się trochę żywszej reakcji.

- Chciałabym zadzwonić do szefa. Niepokoi się o mnie.

- Niestety to niemożliwe. - Pokręcił głową. - Nikt nie może wiedzieć, że tu jesteś. Dla twojego bezpieczeństwa, także naszego.

- Ale...

- Nie próbuj dyskutować ze mną. Odpowiedź brzmi: nie. I jest to ostateczna odpowiedź.

Znowu otworzyła usta, jakby jeszcze próbowała coś wskórać, ale powiedziała tylko:

- W porządku.

Jednak ton głosu jasno wskazywał, że nie jest w porządku. Że Ashlyn dorwie się do telefonu, kiedy tylko Maddox spuści ją z oczu. Kobiety. Wreszcie rozumiał, co Parys miał na myśli, kiedy wypowiadał to słowo niby najgorsze przekleństwo.

- Wierz mi, Ashlyn, tak będzie najlepiej dla wszystkich. Zaczęła się wycierać, trochę zbyt powoli, jakby coś bez reszty pochłaniało jej myśli.

- O co chodzi? - spytał z niepokojem.

- O to, że muszę zadzwonić do szefa i zrobię to, jak tylko znajdę jakiś telefon. Nie powstrzymasz mnie.

- To znaczy...

Teraz ona nie dała mu dojść do słowa.

- Nawet tobie, chociaż jesteś nieśmiertelny, muszę wydawać się dziwna. Nie rozumiem, czemu nie powiesz tego wprost.

Wytarł włosy, zarzucił ręcznik na szyję.

- Nie jesteś dziwna. Jesteś piękna, bystra, odważna i, co najważniejsze, rozkoszna.

- Naprawdę?

Zachmurzył się. Skąd w tej kobiecie tyle niepewności?

- Naprawdę. - Położył jej dłonie na ramionach i obrócił. - Gdybyś znała choćby połowę z tego, co się tu dzieje... - Zacisnął usta. Cholera, nie powinien tyle gadać.

- Chcesz powiedzieć, że egzekucje i zmartwychwstania to jeszcze nie wszystko? - zapytała cierpko.

Ano nie wszystko.

- Co zamierzasz? - Rozłożyła ręce.

Najchętniej spędziłby resztę dnia z nią, ale wiedział, że to niemożliwe. Miał swoje obowiązki, był przecież wojownikiem, musiał strzec twierdzy, szczególnie teraz. Kiedy wrócili do sypialni, wyjął z komody czyste rzeczy: T-shirt, bokserki, spodnie od dresu, i rzucił Ashlyn.

- Ubieraj się. Mam kilka spraw do załatwienia - powiedział bardziej do siebie, niż do niej.

- Zabierzesz mnie z sobą?

- Tak i nie?

- To znaczy?

Nie ma sensu kłamać, pomyślał. Ashlyn i tak się dowie.

- Zamknę cię z Daniką. Nie będziesz sama. Gdybyś znowu źle się poczuła, ktoś się tobą zajmie, wezwie mnie w razie czego.

Najpierw na twarzy Ashlyn odmalowała się panika, potem wściekłość. Uniosła brwi, przesunęła językiem po wargach.

- Nie musisz mnie zamykać. Powiedziałam, że zostanę. A teraz Danika... Mówisz, że zamknięta. Więzisz ją?

- Ostatnie słowa wymówiła podniesionym tonem, piskliwie.

- Nie ja ją zamknąłem. Nie kłamię. A teraz ani słowa więcej. - Gdyby poprosiła, żeby uwolnił Danikę, mógłby to zrobić, choćby i wbrew woli przyjaciół. - Ubieraj się albo wywlokę cię stąd nagą.

Stała długą chwilę bez ruchu, jakby w milczeniu o coś go prosiła. O co? W końcu odwróciła się do niego plecami i zaczęła się ubierać.

- Powinnam powiedzieć: nie, opierać się, ale pójdę z tobą. Wiesz dlaczego? Żeby się przekonać, co z Daniką. Później sobie z tobą porozmawiam - oznajmiła, prostując się. Zabrzmiało to niemal jak groźba.

- Tak. - Próbował się nie uśmiechnąć. - Później sobie ze mną porozmawiasz.

- Mam sporo pytań, na które musisz odpowiedzieć. - Spojrzała na niego spod przymkniętych powiek.

Może.

- Zachowuj się jak należy, kiedy mnie nie będzie. Jak wpadnę w złość, potrafię być naprawdę niebezpieczny.

- Co zrobisz? Sprawisz mi lanie, jeśli będę niegrzeczną dziewczynką?

Prowokacyjny komentarz zaskoczył go. Bogowie, skąd wzięła się ta mała petarda? Widział już ją przerażoną, wstrząśniętą, chorą, podnieconą, ale nie wiedział, że potrafi być pyskata i zadziorna. O dziwo, demon przyjął to spokojnie. Nie judził, nie podszeptywał, że pannie należy się nauczka. Może Furia...? Nie, niemożliwe.

Dusza Furii nie uśmiechnęła się. Ona nigdy się nie uśmiechała.

- Lepiej, żebyś nie wiedziała, do czego jestem zdolny. – odparł, kiedy już odzyskał głos. – Więc mnie nie prowokuj.

Stanęła na palcach, a jej ciepły oddech owiał jego ucho. Twarde sutki dotknęły jego torsu. Czekał, niezdolny złapać oddech, niecierpliwie zastanawiając się co zamierza. Mógł nie wiedzieć skąd wzięła się ta petarda, ale ekscytowała go.

- Może lubię cię prowokować – Szepnęła. Ugryzła płatek ucha. - Przemyśl to sobie, kiedy zostawisz mnie z Daniką.

Przemyśli. Och, tak. Zrobi to.




13

Ashlyn wpatrywała się w zatrzaśnięte przed sekundą drzwi. Maddox znowu ją uwięził. Facet potrafił doprowadzić człowieka do furii. Najpierw jest czuły, ofiarowuje dziką rozkosz, a potem zamyka na cztery spusty, znowu staje się twardym, bezwzględnym wojownikiem.

A jednak nadal go pragnęła. Ugryzła go nawet w ucho, zachęcając, by dokończyli, co zaczęli pod prysznicem. Nie zachęciła. Przyprowadził ją tutaj, do tego pokoju, i zostawił bez pocałunku, bez jednego słowa.

A ona nadal go pragnęła.

Chciała, żeby wziął ją w objęcia, tulił, zawsze marzyła, że znajdzie się ktoś taki. Chciała, żeby z nią rozmawiał, lepiej ją poznał. I żeby się z nią kochał. Do końca, bez żadnych zahamowań.

Nie rozumiała, skąd to gwałtowne pożądanie. Maddox był bezwzględny, tajemniczy, porywczy. Prawdziwie z piekła rodem. Ale przy wszystkich swoich wadach był też dobry, opiekuńczy. Dał jej coś, czego nie dał jej dotąd nikt inny. W dodatku przyniósł z sobą ciszę. W dodatku? Jakby to był drobny szczegół.

- Kim jesteś?

Ashlyn odwróciła się gwałtownie. Danika i trzy inne kobiety wpatrywały się w nią z lękiem i troską jednocześnie. Dobry Boże. Maddox trzymał pod kluczem cztery kobiety. Harem nieśmiertelnika?

Cóż, kostium już masz, pomyślała zgryźliwie.

Danika postąpiła krok do przodu.

- To ta chora. Ta, co ją... - kaszlnęła - wyleczyłam.

- Dziękuję - powiedziała Ashlyn cicho, nie bardzo wiedząc, jak się zachować wobec tej obcej dziewczyny, która nie była już obca.

Danika kiwnęła głową.

- Wyglądasz znacznie lepiej. - Przyjrzała się jej uważniej, trochę podejrzliwie. - Cud jakiś...

- Sama nie wiem, jak to wytłumaczyć. Skończyły się nudności i siły mi wróciły. Pewnie zadziałały twoje „kamyki". - Ashlyn też przyjrzała się Danice. - I ty lepiej wyglądasz. Już nie jesteś taka zielona.

- Wiesz, pierwszy raz leciałam po pigułki na skrzydlatym facecie. - Wsparła dłonie na biodrach. - Skąd się wzięłaś w tym Upiornym Zamczysku? Ciebie też porwali?

Zanim Ashlyn zdążyła odpowiedzieć, padło kolejne pytanie:

- Co to za stworzenia? - zagadnęła odrobinę starsza wersja Daniki. - Jeden z nich podobno ma skrzydła.

Jeśli dotąd się nie zorientowały, z kim mają do czynienia, to od niej się nie dowiedzą.

- Wiesz, jak się stąd wydostać? - zainteresowała się najstarsza.

Wszystkie cztery patrzyły na Ashlyn z nadzieją, zasypywały ją pytaniami, jakby znała wszystkie odpowiedzi i wiedziała, jak je wybawić od okrutnego losu.

Uniosła ręce.

- Powoli. - Danika mówiła o porwaniu. Dlaczego Maddox miałby je porywać? - Czy któraś z was jest Łowcą albo Przynętą? - Za każdym razem, kiedy Maddox wypowiadał te słowa, w jego głosie brzmiał głęboki dyzgust.

- Pytasz, czy polujemy na skarby? Zarzucamy przynętę? - Danika nie do końca rozumiała pytanie, ale odpowiedziała stanowczo: - Nie.

- Pytam. Sama nie wiem. Myślałam, że może od was czegoś się dowiem. - Znowu napływały głosy z przeszłości, urywki rozmów. - Nie, nie chcę. - Pobladła, zrobiło się jej gorąco. Oddychaj, oddychaj głęboko.

- Zdaje się, że znowu z nią gorzej - zaniepokoiła się Danika. - Dojdziesz do łóżka?

- Nie... nie chcę się kłaść. Wystarczy, że usiądę. Poczuła dłonie na ramionach, ugięła posłusznie kolana

i osunęła się na podłogę. Zaczerpnęła powietrza w płuca.

- Oni nas zabiją.

- Musimy uciec.

- Jak? - Histeryczny śmiech.

- Jak nie da się inaczej, wyskoczymy oknem. Oni chcą nas zarazić jakąś chorobą.

- Wyskoczymy i zginiemy.

- Zostaniemy, też zginiemy.

Ashlyn nagle zdała sobie sprawę, że to głosy czterech towarzyszek niedoli. Po prostu odtwarza w głowie zdania, które wypowiedziały w tym pokoju. Niech to diabli. A już zaczynała przyzwyczajać się do ciszy. Już uwierzyła, że będzie miała spokój. Na szczęście nie siedziały w zamknięciu zbyt długo, nie rozmawiały tu zbyt wiele.

- Brakuje mi dziadka. On wiedziałby, co zrobić.

- Ale nie ma go z nami. Kropka. Same musimy coś wymyślić.

Danika podsunęła Ashlyn pod nos bułkę z masłem i szklankę soku jabłkowego.

- Zjedz, popij. Lepiej się poczujesz.

- Kto to mówi? Kto to powiedział?

- Z kim rozmawiasz, Dani?

- Z nikim.

Drżącymi rękami wzięła bułkę i sok. Głosy nie milkły ani na chwilę. Niekiedy, jak w lochu, rozmowa była jednostronna. Ashlyn wiedziała, że ktoś jeszcze bierze w niej udział, ale słyszała tylko swoje towarzyszki.

Teraz mówiła Danika:

- Jeśli ci powiem, że umiem leczyć ludzi, oszczędzisz moją matkę, babkę i siostrę? Nie zrobiły nic złego. Przyjechałyśmy do Budapesztu, bo chciałyśmy dojść do siebie po śmierci mojego dziadka. My...

Danikę słyszała, ale tego, z kim rozmawiała, już nie. Dlaczego?

Mieszkańcy twierdzy byli nieśmiertelni. Wcześniej jednak słyszała głosy nieśmiertelnych istot: wampirów, gob-linów, nawet istot proteuszowych, zmiennokształtnych. Dlaczego nie słyszała zamkowych demonów? To z nimi musiała rozmawiać Danika.

Jadła bułkę, sączyła sok i słuchała rozmów. Towarzyszki próbowały ją zagadywać, ale nie odpowiadała, nie była w stanie, zbyt pochłonięta tym, co dźwięczało w głowie.

W końcu dały za wygraną, przestały się odzywać. Nie wiedziała, ile czasu minęło. Wiele razy miała ochotę przywołać Maddoxa, ale powstrzymywała się, przygryzała język do krwi i milczała. Miał jakieś swoje sprawy do załatwienia, tak powiedział. Nie chciała być mu ciężarem, sprawiać kłopotu.

Po to tutaj przyszłaś, mówiła sobie. Chciałaś, żeby ci z twierdzy nauczyli cię panować na głosami, nawet jeśli miałabyś sprawiać kłopot.

Wtedy nie znała jeszcze Maddoxa. Teraz chciała już tylko, żeby był jej kochankiem (o ile ten głupek zechce), a nie niańką.

Znowu się zaczęło:

- Słyszysz głos? W głowie?

- Tak.

- Nie jest to twój głos?

- Chyba nie. Nie wiem.

Na szczęście głosy umilkły, ale Ashlyn zdołała czegoś się dowiedzieć. Najważniejsza informacja: Danika słyszała o Łowcach. Mówiła o nich rodzinie.

- Łowcy... - Ashlyn spojrzała na nią. - Co to za jedni? Tylko nie kłam, że nie wiesz, proszę.

Danika drgnęła, położyła dłoń na sercu.

- Lepiej się poczułaś, co? Dlaczego mamy ci ufać? Skąd możemy wiedzieć, że nie jesteś w zmowie z tymi potworami? Weźmiesz nas na spytki, a kiedy już wszystko ci powiemy, oni tu wpadną i nas zabiją.

- Masz rację. - W końcu nic o niej nie wiedziały poza tym, że była chora i że pielęgnował ją ich wróg. - Pamiętaj jednak, że mnie uratowałaś. Dlaczego miałabym ci źle życzyć? - Gdy Danika nie odpowiedziała, dodała: - Musicie uwierzyć, że nie jestem szpiegiem. Wszystkie jesteśmy w tej samej sytuacji.

- A ten, co się tak wścieka? Maddox. Chodzisz z nim. „Chodzisz" nie było może najwłaściwszym określeniem. Wyobraziła sobie, jak Maddox siedzi naprzeciwko niej w eleganckiej, zacisznej restauracji. Kolacja przy świecach, wino, muzyka... Uśmiechnęła się mimo woli.

- Nawet jeśli, to co?

- To znaczy, że jesteś po ich stronie.

- Nie jestem. Prawie ich nie znam. Pojawiłam się tu wczoraj wieczorem.

Danika szeroko otworzyła oczy.

- Teraz wiem, że kłamiesz. Żaden facet nie troszczyłby się tak o facetkę, którą widzi pierwszy raz na oczy, jak on troszczy się o ciebie.

Owszem, był troskliwy. Owszem, był dobry. Czuły. Słodki. Taki popędliwy, awanturny, a ocierał jej pot z czoła, obmywał twarz.

- Nie umiem tego wytłumaczyć, ale nie kłamię. Długie milczenie.

- W porządku. - Danika wzruszyła ramionami, jak gdyby nigdy nic. - Chcesz wiedzieć o Łowcach, to ci powiem, chociaż nie jest to wiadomość na pierwszą stronę. - Wdech, wydech. - Kiedy ten skrzydlaty zabrał mnie do miasta, zobaczył jakichś facetów. Byli uzbrojeni po zęby i przemykali zaułkami, jakby nie chcieli, żeby ktokolwiek ich widział.

- Aha... - Nie była to informacja nawet na piątą stronę.

- Aeron mruknął „Łowcy" i wyciągnął sztylet. - W głosie Daniki zabrzmiała złość. Wspomnienie nie należało widać do przyjemnych. - Gdyby nie ja, zaatakowałby tych na dole, tak powiedział. Mówił też, że oni chcą zabić jego i jego przyjaciół. - Ostatnie słowa wypowiedziała grobowym tonem, naśladując Aerona tak udatnie, że Ashlyn omal się nie uśmiechnęła. - Szkoda, że nie zaatakowali. Wykorzystałabym sposobność i uciekła, ale nie zauważyli nas.

Ashlyn zasępiła się. Łowcy nieśmiertelnych. Czy nie na tym w gruncie rzeczy polegała jej praca dla Instytutu? Słuchała rozmów i namierzała istoty odmienne od ludzi. Przestań! - ofuknęła się w duchu. Instytut jest placówką badawczą, jego główne zadanie to prowadzenie obserwacji i udzielanie pomocy. Po ostateczne środki sięga się tylko w sytuacjach zagrożenia.

To prawda. Pracownicy Instytutu byli naukowcami, nie mordercami.

Ale wobec niej potrafili być agresywni.

Do pierwszego ataku doszło, kiedy usłyszała rozmowę kolegi z kilkuletnią dziewczynką. Wabił małą, groził jej, robił ohydne rzeczy. Doniosła na niego, on w odwecie chciał ją zastrzelić. Mclntosh zdążył pchnąć Ashlyn na ziemię, ratując jej życie.

Po raz drugi omal nie została zadźgana nożem przez kobietę, która za wszelką cenę chciała zachować w tajemnicy swój romans. I znowu uratował ją Mclntosh: zasłonił - i sam otrzymał cios.

Trzeci i ostatni zamach miał miejsce przed rokiem. Ktoś próbował ją otruć, ale na szczęście zwróciła całą treść żołądka, zanim trucizna zaczęła działać. Ach, słodkie wspomnienia. Do dziś nie wiedziała, jaki i czyj sekret poznała, sekret tak straszny, że ktoś byl gotów dla jego zachowania usunąć ją ze świata.

Mclntosh robił wszystko, co w jego mocy, by chronić swoją „małą" podopieczną, ale czasami to nie wystarczało. Dlatego nauczyła się liczyć tylko na siebie i nie ufać nikomu. Tym bardziej nie rozumiała, skąd ta nagła, niewytłumaczalna gotowość zdania się na Maddoxa.

- Aeron i o tobie nie najlepiej się wyrażał - przerwała jej rozmyślania Danika.

- O mnie? Dlaczego? - zdumiała się.

- Mówi, że jesteś Przynętą, choć nie wiem, co to znaczy.

Ashlyn zwiesiła ramiona.

- Maddox też mnie tak nazywa. I też nie wiem, co to znaczy. - Jak mogła bronić się przed zarzutem, którego nie rozumiała? Chyba że... Moment... Jeśli ci Łowcy polowali na nieśmiertelnych, mogli używać kogoś na wabia. Podsuwali takiemu przynętę i wciągali ofiarę w zasadzkę.

Co za... co za dupek! Przyszła tutaj po pomoc, a nie żeby wywabiać go z tej jego gawry.

- Idiotka! - prychnęła pod nosem.

- Nie wyzywaj mnie - obruszyła się Danika.

- To nie do ciebie. Ja jestem idiotką. - Pozwoliła, żeby ją pocałował, pozwoliła, żeby ją pieścił, domagała się jeszcze... A on cały czas trwał w przekonaniu, że jest zdolna do takiej podłej dwulicowości. Pewnie myślał, że jest łatwa, stąd zaskoczenie, kiedy na jaw wyszło jej dziewictwo.

Łzy napłynęły jej do oczu.

- Podeszli cię? - zapytała Danika cicho.

Kiwnęła głową. Czy Maddox naprawdę jej pragnął, no, choćby trochę, czy tylko chciał uwieść i tym sposobem zdobyć informacje na temat niecnych planów, bo musiała mieć przecież jakieś niecne plany. Podejrzewała, że to drugie, zważywszy na to, jak ją wypytywał, z jaką nieufnością na nią patrzył.

Nic dziwnego, że tak łatwo oparł się jej nieudolnym zachętom, żeby skończyli, co zaczęli. Nic dziwnego, że zamknął ją tutaj. Idiotka! Przeklęła się ponownie, już po cichu. Jedyne usprawiedliwienie to takie, że nie miała żadnego doświadczenia, kiedy idzie o mężczyzn. Wszystko dlatego! A mężczyźni to dranie. Każdy tylko patrzy, żeby uwieść i wykorzystać.

- Powiedz mi o głosie, który słyszysz - zwróciła się do Daniki. Musiała zająć czymkolwiek myśli i zapomnieć na chwilę o Maddoksie, zanim w zbolałym sercu odezwą się resentymenty i szloch zacznie wzbierać w piersi.

Twarz Daniki zamieniła się w lodową maskę.

- Nie mówiłam ci nic o żadnych głosach. Oni nas obserwują, tak? Mają tu kamerę?

- Nie wiem. - Ashlyn podciągnęła nogi, oparła brodę na kolanach. - Może mają, może nie mają. Biorąc pod uwagę, jaki egzotyczny wydał się im tylenol, wątpię, by wiedzieli, do czego służy kamera. W każdym razie nie tak dowiedziałam się o głosie.

Czyżby Danika miała podobne jak ona zdolności? Dotąd nie spotkała nikogo takiego, ale w tym dziwnym miejscu mogła się spodziewać najdziwniejszych rzeczy.

- Opowiedz mi wszystko, proszę. Razem w tym tkwimy. Możemy sobie pomóc.

- Nie ma o czym opowiadać. - Danika zrobiła kilka kroków, trzymając się ściany. - Zaczynam wariować. To chciałaś usłyszeć? Ktoś zaczął do mnie mówić dzisiaj rano. Nie widzę faceta, ale słyszę jego głos. Odbyliśmy niezwykle intrygującą rozmowę.

Jeden głos. Tylko jeden. A więc inaczej niż w jej przypadku.

- Co mówił? - zapytała Ashlyn i w tej samej chwili zaburczało jej głośno w żołądku.

Danika skrzywiła się i wzięła kawałek pleśniowego sera z tacy stojącej na toaletce. Podała go Ashlyn, po czym zapędziła rodzinę do szukania ukrytych kamer, tak na wszelki wypadek.

- Wypytywał o tych z twierdzy. Chciał znać ich rozkład dnia, jaką mają broń, czy jest system alarmowy. - Zaśmiała się, ale nie był to wesoły śmiech. - Mój mózg widać w ten sposób próbuje radzić sobie z sytuacją.

Ashlyn miała na ten temat inne zdanie. Głos zadawał zbyt natarczywe pytania, niczym zwiadowca zbierający informacje o siłach wroga.

Do kogo należał? Kto miał taką moc, by występować w postaci bezcielesnej?

- Mam dość - mruknął Parys. - Myślałem, że pobrykam i zostanę trochę w mieście, ale nie, ten idiota kazał mi wracać. Nie potrafię przemieszczać się jak Lucien. - Rozsiadł się przed telewizorem i włączył swoją ulubioną grę. Zapasy w błocie na golasa. - O co tym razem wam biega? Z góry mówię, nie widziałem żadnych Łowców.

- Ty nie widzisz nic poza towarem do łóżka - stwierdził Aeron.

- To ma być zarzut? - zainteresował się Parys, niespecjalnie przejęty.

- Przestańcie - uspokoił przyjaciół Lucien. - Mamy poważniejsze sprawy na głowie i nie spodoba się wam to, co usłyszycie.

Maddox przesunął dłonią po twarzy. Furia znowu się odzywała, rozsierdzona bardziej niż zwykle, sroższa. Ledwie nad nią panował. Rwała się do Ashlyn. Do kobiety, którą chciał mieć w swoim łóżku. Której awanse odrzucił. Jakim trzeba być głupcem, żeby odmówić takiej kobiecie?

Chciała go przecież.

I on jej pragnął. Chciał poczuć jej usta na swoich wargach, chciał, żeby oplotła nogi wokół jego bioder i zapomniała się w rozkoszy.

Powinien był ją wziąć, kiedy nadarzała się taka sposobność. To nie. Zamknął ją w sypialni Luciena, przedtem forsując barykadę. Lucien mocno przesadził, zważywszy na to, że drzwi były zaopatrzone w solidny zamek. Potem posprzątał w swoim pokoju i został wezwany do świetlicy, najwyraźniej tylko po to, żeby usłyszeć kolejne złe wieści.

- Powiedz im, Aeron. - Lucien westchnął ciężko. Chwila milczenia.

- Gniew się odezwał. - Uderzył pięścią w ścianę dla podkreślenia wagi słów. - Jeszcze nic poważnego, jeszcze nad nim panuję, ale nie wiem, jak długo.

- Wyczuł ludzi. Zwęszył ich zapach i już nie odpuści

- powiedział Reyes. Parys pobladł.

- Ja chromolę. Szybko.

- Mnie tego nie musisz mówić - warknął Aeron. Maddox stłumił jęk. Jak wiele jeszcze będą musieli

znieść? Przed chwilą właśnie usłyszał, że w mieście są Łowcy, uzbrojeni po zęby, groźniejsi jeszcze niż ci, którzy wczoraj podeszli pod twierdzę.

Zastanawiał się, czy nie polują na Ashlyn. Ktoś, kto słyszy głosy różnych dziwnych istot, byłby dla nich cenną zdobyczą. Na samą myśl, że mogłaby paść ich ofiarą, ogarniała go furia, odzywał się demon. Był gotów torturować, ćwiartować, zabijać.

- Nie wiem, jak długo wytrzymam - powtórzył Aeron, pocierając kark. - Już mam przed oczami ich skrwawione ciała i całkiem mi się ten obraz podoba. - Głos mu się załamał.

- Ma któryś jakiś pomysł? - Reyes podrzucił nóż, złapał, podrzucił znowu. - Jak je uratować?

Milczenie.

- Nie ma sensu mówić o tym - odezwał się Torin.

- Zadręczamy się tylko niepotrzebnie, szukając rozwiązania. Nie ma rozwiązania. Nie możemy negocjować z Tytanami, bo wszelkie próby negocjacji skończą się kolejną klątwą. Nie możemy wypuścić tych kobiet i powiedzieć im, żeby się ukryły, bo Aeron i tak będzie musiał je odnaleźć. Niech już zrobi, co mu kazali zrobić.

Reyes spiorunował go wzrokiem.

- To dość okrutne, nawet jak na ciebie, Zarazo. Maddox zadawał sobie pytanie, co by zrobił, gdyby

Aeron dostał rozkaz zabić Ashlyn. Nowi bogowie zdążyli już zademonstrować swoje okrucieństwo i bez wahania mogliby skazać na śmierć kolejną istotę. Poderwał się na równe nogi z głośnym rykiem i walnął pięścią w ścianę. Wszyscy zamarli.

Ulżyło mu trochę, więc rąbnął jeszcze raz. I jeszcze. Demon też już widać przywiązał się do Ashlyn, bo i on nie dopuszczał myśli, że mógłby ją stracić. Ona jest nasza. Należy do nas.

Do tej pory nigdy się nie zgadzali. On i bestia, dwa odmienne byty w wiecznym konflikcie. Lecz oto połączyło ich wspólne pragnienie. Po raz kolejny walnął w ścianę, aż posypał się gruz.

- Ta kobietka nie działa na nas uspokaj aj ąco - zauważył Torin z przekąsem.

Urażony Maddox odwrócił się i zdążył zobaczyć, że Aeron i Lucien wymieniają znaczące spojrzenia.

- Co jest? - najeżył się.

Lucien uniósł ręce, prawdziwe uosobienie niewinności.

- Nic - zapewnił Aeron. - Zupełnie nic.

- Ile razy trzeba ci powtarzać, że to Przynęta, stary.

- Reyes wykonał kolejną woltę nożem i ostrze wbiło się w ścianę tuż nad ramieniem Maddoxa. - Chyba zdążyłeś się już o tym przekonać.

- Chyba, że ci nie styka - zauważył Aeron takim tonem, jakby mówił o pogodzie. - Może jak będę likwidował te cztery, sprzątnę przy okazji twoją drogą Ashlyn i czar pryśnie.

W tym momencie demon bezapelacyjnie doszedł do głosu. Nikt nie śmie podnieść ręki na naszą kobietę. Maddoksowi zrobiło się czarno przed oczami, potem czerwono.

- Cholera, spójrz na niego, Aeron - mruknął Lucien. - Powinieneś uważać.

Maddox parł na Aerona, przewracając pod drodze stoliki i fotele. Nie oszczędził nawet wielkiego telewizora plazmowego, który roztrzaskał o podłogę.

- Ej! - zawołał Parys. - Właśnie wygrywałem.

W głowie huczały dwa słowa: „Bij, zabij, bij, zabij". Biada każdemu, kto wszedłby mu w drogę. Aeron już dobył sztylety. Maddox nie myślał o broni, załatwi drania gołymi rękami. Niech poleje się krew, niech kości... Nagle przed oczami pojawiła mu się twarz Ashlyn.

Odrzuciła głowę, złociste włosy lały się kaskadą na ramiona. Krople wody spływały po brzuchu, jedna zatrzymała się na pępku.

Do Maddoxa przyskoczyli Lucien i Reyes, powalili go na podłogę. Obraz Ashlyn pierzchł. Zawył tak głośno, że dźwięk okrutny powinien strzaskać szyby w oknach. W ruch poszły pięści, ich, jego, sam nie wiedział. Któryś wraził mu kolano w brzuch, tchu nie mógł złapać, ale szarpał się dalej.

Bij, zabij, ćwiartuj.

Gdyby miał kły, zatopiłby je w czyjejś szyi, tak łaknął krwi. Wyssałby z nieszczęśnika całą krew. A tak mógł tylko unieść nogę i kopnąć z całych sił. Trafił któregoś w policzek i usłyszał dziki ryk. Bardzo dobrze, uznał.

- Skrępuj mu nogi.

- Nie mogę. Trzymam za ramiona.

- Przyłóż mu, Parys, żeby go zamroczyło.

- Z największą chęcią.

Na szczęce Maddoxa wylądowała pięść. Zadzwoniły zęby, w ustach poczuł smak krwi, której tak w końcu łaknął.

- Masz za to, że popsułeś mi grę.

- Zabiję cię. Obiecuję, że... - Przed oczami znowu pojawił się obraz Ashlyn, twarz rozpłomieniona rozkoszą, odrzucona do tyłu głowa...

Znieruchomiał. Oprzytomniał. Co on robi? Co on, do diabła, wyprawia? Nie chce przecież zabijać, nie chce mieć krwi przyjaciół na rękach. Zdecydowanie nie. Nie jest przecież potworem. Nie jest Furią.

Zrobiło mu się głupio, zawstydził się własnych szaleństw. Powinien bardziej panować nad sobą. Ma chyba jeszcze trochę oleju w głowie.

Wciąż zdyszany próbował się podnieść, ale dwaj pa-cyfikatorzy przygwoździli go jeszcze mocniej do podłogi. Dość. Dość rzucania się z pięściami na przyjaciół, obiecał sobie.

- Musimy bronić Ashlyn - zawarczała Furia. Demon chce bronić Ashlyn?

- Będziemy ją chronić. Inaczej.

Im bardziej ustępował Furii, tym bardziej się nią stawał. Dotąd przecież zażarcie się z nią zmagał.

Czasami myślał, że gdyby urodził się człowiekiem, nie znałby czegoś takiego jak chęć niszczenia.

Ożeniłby się, miałby kochającą żonę, dzieci o uśmiechniętych buziach... Bawiłyby się u jego stóp, kiedy on ciosałby meble: stoły, skrzynie, komody, łóżka, jak niegdyś. Zawsze lubił stolarkę.

Od kiedy zaczął niszczyć wszystko wokół, poniechał ulubionego zajęcia.

- Przestał się rzucać - zdumiał się Reyes.

- Jakoś nie widzę demona. - Aeron był nie mniej zdumiony.

- Nawet nie musieliśmy pętać go łańcuchami - dodał Parys.

- Patrzcie no. Tego jeszcze nie było - skomentował Torin ze śmiechem.

Podnieśli się, cofnęli zgodnie. Maddox potrząsnął głową, jakby dla pozbierania myśli. Sam nie bardzo rozumiał, co się właściwie stało. Furia nim zawładnęła, a on nie pozabijał wszystkich wokół. Przyjaciele nie musieli go zakuwać, żeby nad nim zapanować.

Usiadł niepewnie i rozejrzał się. Świetlica wyglądała jak po przejściu huraganu. Połamane fotele, porozrywane poduszki, roztrzaskany telewizor. Owładnął nim demon, ani słowa.

Zmarszczył brwi. Czuł się kompletnie skołowany. Zwykle któryś z przyjaciół musiał walnąć go tak, by stracił świadomość. Trzeba było go pętać. Nieprzytomny leżał potem na łóżku i czekał, aż przyjdą po niego Śmierć i Ból. To obraz Ashlyn, myśl o niej spowodowały przemianę, sprawiły, że złagodniał.

Jak?

- Już w porządku? - zagadnął Reyes.

- Tak. - Z gardła dobył się chrapliwy głos. Któryś musiał go przydławić.

Podniósł się i podszedł na niepewnych nogach do kanapy odartej z poduszek, ale było mu wszystko jedno. Opadł ciężko i poczuł, jak sprężyny wbijają się w pośladki. Usłyszał tylko jęknięcie metalu.

- Dobrze, że Torin umie inwestować nasze pieniądze - stwierdził Parys, rozglądając się wokół. Usiadł obok Maddoxa. - Wygląda na to, że trzeba będzie zmienić umeblowanie.

- Na czym stanęliśmy? - zapytał Lucien, wracając do ich spraw. Miał rozcięte czoło, jeszcze jeden ślad ostatnich minut.

Maddoksowi zrobiło się głupio.

- Przepraszam.

Lucien spojrzał na niego zdumiony, ale przeprosiny przyjął.

- Kobiety - burknął Reyes, siadając po drugiej stronie Maddoxa. - Zawsze powiadam, że trzeba spokojnie. - Spojrzał znacząco na Maddoxa. - Aeron panuje nad swoim demonem, ale ten już daje znać o sobie.

Leciutki zapach róż przywiódł na myśl inny zapach, słodki, miodowy i ciepły zapach Ashlyn...

- Miło tak siedzieć obok ciebie i w ogóle, ale pojęcia nie miałem, że aż tak mnie lubisz - zakpił Parys, widząc, co się dzieje z przyjacielem.

Maddox, po raz pierwszy od wieków, spąsowiał.

- Nie ciebie, nie ciebie.

- Dziękować bogom.

- Skoro już mowa o bogach - odezwał się Lucien.

- Chyba czas, Maddox, żebyś powiedział wszystkim o głosie, który słyszałeś.

Najchętniej oszczędziłby przyjaciołom kolejnego wstrząsu, ale wiedział, że nie ma innego wyjścia.

- W porządku. Ktoś mnie nawiedził. Głos. Polecił przekazać wam, że macie wszyscy co do jednego stawić się dzisiaj o północy na cmentarzu. Bez broni.

Lucien zwrócił się do Aerona:

- Wiesz o tych nowych bogach więcej niż reszta z nas. Co sądzisz? Myślisz, że to polecenie któregoś z Tytanów?

- Nie jestem ekspertem tytanologii, ale nie przypuszczam. Dlaczego mieliby przejmować się bronią? Może być groźna w walce z Łowcami, przeciw Tytanom jest bezużyteczna.

Parys zawył z zachwytu i wszyscy wlepili w niego zbaraniałe spojrzenia. Podniósł głowę i wzruszył bezradnie ramionami.

- Gra mi ruszyła. Podłączyłem do tego małego telewi-zorka, który zadekowałem w kącie, i działa.

Maddox wzniósł oczy do nieba.

- Załóżmy na moment, że głos należał do Łowcy.

- Lucien ponownie musiał przywołać towarzystwo do porządku. - To oznacza, że mamy do czynienia z Łowcą posiadającym niezwykły dar. A że nie działa raczej w pojedynkę, należałoby zakładać, że jego towarzysze dysponują podobnymi mocami.

- Jesteśmy potężniejsi niż śmiertelnicy, choćby i obdarzeni szczególnymi mocami - wtrącił Aeron. - Damy im radę.

- Jeśli zdołamy ich przechytrzyć. Pamiętacie, jak było w Grecji? Słabsi od nas, ciągle nas jednak za-czepiali. Teraz przygotowali pułapkę na cmentarzu.

- Maddox powiódł wzrokiem po wszystkich zebranych.

- Ja nie mogę iść ze zrozumiałych względów, ale wy tak. Pozabijajcie ich. Wpadną w pułapkę, którą sami zastawili.

Lucien pokręcił głową.

- Ja i Reyes musimy być o północy przy tobie, tutaj. Torin też nie może opuścić twierdzy. Pozostają tylko Aeron i Parys. Nie poślemy ich tam samych, nie wiedząc, co może ich spotkać.

- Chodźmy wobec tego teraz - zaproponował Maddox. Nie podobało mu się to, ale dla dobra Ashlyn, dla jej bezpieczeństwa, był gotów na wszystko. Jeśli ta nowa odmiana Łowców miała wobec niej złe intencje... - Do północy pozostało siedem godzin, mnóstwo czasu, by zmierzyć się z przeciwnikiem i wrócić.

Wszyscy spojrzeli na niego w niemym zdumieniu. Nie zdarzyło się dotąd, by chodził do miasta.

- Ktoś musi zostać i chronić kobiety - zauważył Reyes, przerywając milczenie.

- Słusznie - przytaknął Maddox natychmiast.

- Nie wiem, czy tak słusznie - zaoponował Lucien.

- Ważniejszą sprawą jest rozprawić się z Łowcami, niż myśleć o bezpieczeństwie kobiet.

Bo i tak czeka je śmierć. Nie musiał tego dodawać, rzecz była oczywista.

Reyes zacisnął dłonie, Maddox zazgrzytał zębami.

- Albo któryś z nimi zostanie, albo idziecie beze mnie. - Aeron mógł być sobie Karzącym Gniewem, Reyes Żniwiarzem Śmierci, ale żaden z nich nie walczył tak jak walczyła Furia. Kiedy z nią szli do walki, zwycięstwo mieli zapewnione.

- Wobec tego pójdziemy bez ciebie - zadecydował Lucien.

Niech i tak będzie. On nie zostawi Ashlyn bez żadnej ochrony. Twierdza była prawdziwą warownią, ale nie wbije przeciwnikowi sztyletu w pierś, nie udaremni mu złych zamiarów. Nie otoczy ramieniem i nie odciągnie w bezpiecznie miejsce.

- Jak zamierzacie zapewnić sobie wygraną? Milczenie. Lucien i Aeron wymienili pełne napięcia

spojrzenia. Zanim zdążył powiedzieć, co myśli na ten temat, Lucien nachylił się i podniósł z podłogi zrolowany karton, który poleciał na podłogę w czasie ataku szału Maddoxa.

Podszedł do kanapy, rozwinął papier.

- Przydałby się jakiś blat, ale byłeś uprzejmy rozwalić wszystko, nawet stół do bilarda.

- Przeprosiłem już. - Maddoksowi zrobiło się jeszcze bardziej głupio. - Jutro naprawię, co da się naprawić.

- Bardzo dobrze. - Lucien wskazał głową na rozwinięty papier. - Jak widzisz, jest to mapa miasta. Kiedy ty zajmowałeś się czymś całkiem innym, postanowiliśmy, że urządzimy zasadzkę na tym odludziu. - Wskazał wybrane miejsce na południu. - Nie ma tu żadnych domów, idealne miejsce na przeprowadzenie ataku. Tam będziemy czekać na Łowców.

- Tyle? To jest wasz plan?

- No. Poczekamy, potem ich zabijemy. To dobry plan.

- O ile się pojawią. Mowa była o cmentarzu.

- Pojawią się - powiedział Lucien z przekonaniem.

- Skąd wiesz?

- Przeczucie mi mówi.

- Twoje przeczucie może się mylić - sarknął Maddox. - Powinniście przynajmniej jakoś zabezpieczyć twierdzę, zanim wyjdziecie. Ja o północy będę już leżał martwy.

- To do roboty - zakończył naradę Lucien.




14

Hotel Tawerna, Budapeszt


Sabin, Strażnik Zwątpienia, leżał na łóżku, wpatrując się w sufit. Miał jeden cel. Przyleciał z Nowego Jorku po to wyłącznie, żeby znaleźć i zniszczyć puszkę Pandory. Zgoda, odnaleźć i zniszczyć to dwa cele. Na razie nic nie zwojował, ale spotkał wojowników, którzy opuścili go przed tysiącami lat. Z którymi walczył niegdyś ramię w ramię. Którzy mu kiedyś byli braćmi, najserdeczniejszymi druhami.

I którzy potem na zawsze go znienawidzili.

Westchnął. W ciągu trzech dni pobytu w Budapeszcie zdarzyło mu się dostrzec kilka razy z daleka Parysa, ale się nie ujawnił, niepewny, jak przywitałby go dawny towarzysz. Z morderczym błyskiem w oku czy szeroko otwartymi ramionami?

Rany, wolał nie wiedzieć. Omal nie dekapitował przecież Aerona, kiedy ten starał się powstrzymać go przed puszczeniem Aten z ogniem, żeby wypłoszyć z miasta Łowców, którzy zabili ich przyjaciela Badena.

Kilka razy próbował zbliżyć się do nich ukradkiem.

Chciał wiedzieć wszystko o dawnych druhach, dziś obcych. Niczego się nie dowiedział. Zajął się przecież istotami ludzkimi. Tylko jedna go słyszała, zresztą kobieta. Ale i ona nie potrafiła udzielić mu żadnych informacji.

Tyle że cała szóstka żyje w twierdzy na wzgórzu i jest uzbrojona po zęby.

Ale to już powiedział mu Łowca, którego przepytywał przed miesiącem. Łowca, który z największym ociąganiem wyznał, że odnalezienie i zniszczenie puszki Pandory mogłyby oznaczać koniec potęgi Lordów Świata Podziemnego. Demony musiałyby wrócić, skąd się wydobyły, bez nich Podziemie przestałoby istnieć.

Łowcy od wielu tygodni zamyślali atak na twierdzę, dotąd bez sukcesu. Czyżby sądzili, że mieszkańcy zamczyska na wzgórzu wiedzą, gdzie jest puszka? Miało to dla nich jakieś znaczenie? Kim dzisiaj byli dla nich Łowcy? Niegdyś złożyli broń, zrezygnowali z walki. Czy przy ponownej konfrontacji zrobiliby to samo?

Znowu westchnął. Pytania należało odłożyć na później. Teraz musiał się zastanowić nad inną zagadką, aktualną zmianą warty, by tak rzec. Po niefrasobliwych raczej Grekach władzę przejęli żądni wszystko otoczyć kontrolą Tytani. Tego się nie spodziewał.

Niewiele wiedział o nowych bogach, ale jakoś mu się nie podobali. Przez niebiosa szedł pomruk, że rwą się do wojen, chcą dominować. Słyszał poszeptywania, kiedy wezwali go do siebie. Stał wśród kompletnie obcych sobie istot i musiał odpowiadać na pytania nowych panów.

- Co jest dla ciebie najważniejszym celem?

- Co byłbyś w stanie zrobić, by ten cel osiągnąć?

- Czy boisz się śmierci?

Dlaczego akurat on został wezwany, nie potrafił powiedzieć. Bo co on wiedział? Nic tak naprawdę, już nie teraz, nie w tych czasach. Nie wiedział nawet, czy Maddox powtórzy tamtym, żeby przyszli na cmentarz.

Miał nadzieję, że jednak przyjdą.

Najwyższy czas, żeby się ujawnił.

Gdyby tylko potrafił kłamać... O ile wtedy wszystko byłoby łatwiejsze.

Nie umiał kłamać. Kiedy próbował, Powątpiewanie wpadało w szał, a on oblewał się zimnym potem i tracił przytomność. Nic na to nie mógł poradzić.

Potrafił natomiast sączyć zwątpienie w mózgi, siać w nich niepewność, oplątywać je pajęczyną tkaną z podejrzeń, pytań, drobnych obserwacji.

Pytania i obserwacje to wszak nie kłamstwa, prawda?

Słyszał, jak Maddox modli się o dziewczynę, i dojrzał sposobność, by wkroczyć, zmuszając Maddoxa do zastanowienia, czy ta drobna istota ludzka przeżyje bez boskiej pomocy. Przeżyła szczęśliwym trafem i teraz Sabin mógł żądać zapłaty.

Być może dawni druhowie przyjdą na cmentarz, ale uzbrojeni, tego był pewien. W każdym razie będzie na nich czekał ze swoimi ludźmi. Jak zareagują na to spotkanie po tysiącleciach?

Najpewniej wybuchem nienawiści.

- Zamknij się, do cholery - warknął do demona. Bardzo proszę, mógł wprowadzać innych w stan niepewności, ale nienawidził, kiedy ta głupia kreatura próbowała robić to samo z nim.

Drzwi do pokoju otworzyły się z impetem. Zacisnął dłoń na rękojeści sztyletu, gotując się na atak. Na widok swojego gościa rozluźnił palce.

- Co to za powitanie? - zapytał Kane. Za nim do pokoju wkroczyli Cameo, Amun i Gideon. Trzymali się w piątkę od dnia śmierci Badena, kiedy zostali owładnięci każdy przez swojego demona.

Zaciekli, gotowi na wszystko, karali tych, którzy zgładzili ich przyjaciela.

Ile zostawili za sobą zniszczenia, ile cierpienia przynieśli ludziom... Sabin wzdrygnął się na samą myśl. Wiele czasu minęło, zanim się opamiętali, ale było już za późno na powrót do normalności. Na zawsze mieli już pozostać wojownikami.

Z Łowcami nie można było inaczej, nie pozwalali im złożyć broni. Bo Łowcy obracali się przeciwko każdemu człowiekowi, którego oni darzyli przychylnością, niszczyli każdy dom, który wznieśli. I za to Sabin gotów był ich prześladować do końca swoich dni, czyli po wieki wieków, w nieskończoność wiekuistą.

Uniósł się na łokciu, oparł o zagłówek.

- Macie coś?

- Mnóstwo.

- Nic - poprawił go Kane i przewrócił oczami. Gideon musiał wieść żywot z demonem Kłamstwa za skórą. W przeciwieństwie do Sabina facet nie był w stanie wypowiedzieć jednego słowa prawdy. Wszyscy zebrani w pokoju dawno przywykli rozumieć na odwyrtkę, cokolwiek powiedział.

Sabin posłał mu spojrzenie z serii „i po co kłapiesz dziobem". Gideon wzruszył tylko ramionami, jakby chciał powiedzieć, że może robić, co mu się żywnie podoba. Tak naprawdę żadnego „jakby" w tym nie było. Gideon robił zawsze, co chciał. Miał bunt we krwi.

Był wysoki jak Sabin, imponował posturą prawdziwego wojownika, ale na tym podobieństwa się kończyły. Sabin miał włosy brązowe, brązowe brwi, surowe rysy, Gideon nosił się jak punk, słuchał gotyku, wszystko to przyprawiał szczyptą grundge'u i hollywoodzkiego lansu.

Jasne włosy farbował na metaliczny błękit. Twierdził, że dla podkreślenia wytrzeszczonych oczu, co oczywiście było kłamstwem. Jego starannie wystylizowany wizerunek miał być raczej ostrzeżeniem dla istot ludzkich, okrzykiem: „Zbliżasz się na własne ryzyko".

Od stóp do głów pokrył się tatuażami i kolczykami. Ubierał się wyłącznie na czarno i nie wychodził z domu, nie obwiesiwszy się pierwej bronią.

Żaden z nich nie wychodził bez broni, jeśli już o tym mowa.

- Gdzie Strider? - zapytał Sabin.

Gideon otworzył już usta, żeby skłamać, ale przerwał mu Kane, zmuszony na co dzień żyć z Katastrofą:

- Ciągle szuka. Mówi, że się nie podda.

Wiadomo. Strider Klęskę miał za stałą towarzyszkę, musiał więc zawsze wygrywać, w karty i ping-ponga. Inaczej cierpiał katorgi wręcz fizyczne i całymi dniami nie był w stanie dźwignąć się z łóżka.

Sabin polecił swoim towarzyszom, żeby pokręcili się po mieście, rozpytując o Lordów i puszkę. Mógł się domyślić, że Strider nie wróci, dopóki się czegoś nie dowie.

Cameo, jedyna kobieta w tej grupie przeklętych, kiedyś, jak oni, wojowniczka w służbie bogów, umościła się na pluszowej kanapie naprzeciwko łóżka. Wybór Pandory na strażniczkę dimOuniak był dla niej zniewagą, ale nie dlatego, że bogowie wybrali właśnie kobietę, co wzburzyło panów wojowników. Kobieta, tak, pod warunkiem, że byłaby to ona. Dotąd pamiętał, jak się rozpromieniła, kiedy postanowili utrzeć nosa Pandorze. Od tamtej pory nigdy już nie widział na jej twarzy uśmiechu.

- Z miejscowych trudno cokolwiek wydobyć - zaczęła. - Z jakichś powodów widzą w mieszkańcach twierdzy, pomyśl, anioły. Są po ich stronie.

Sabin z trudem jej słuchał. Nie sposób było na nią patrzyć, a nie da się przecież słuchać kogoś, odwracając wzrok. Nie w tym rzecz, że była brzydka. Nie. Drobna, filigranowa. Czarne włosy, gładkie i lśniące, niezwykłe, skrzące się srebrne oczy. Od kiedy jednak zawładnął nią duch Boleści, z jej życia zniknęła wszelka radość.

Sabin przez setki lat ponawiał próby, żeby ją rozruszać, wywołać uśmiech na jej twarzy. Mógł się dwoić i troić, przepoczwarzać, zawsze wyglądała tak, jakby za chwilę miała popełnić samobójstwo. Bo też w jej oczach odbijały się wszystkie nieszczęścia świata, głos przepełniony był najgłębszym smutkiem.

Potarł brodę i spojrzał na Amuna.

- A ty dowiedziałeś się czegoś?

Amun stal oparty o ścianę, taka czarna krecha na nieskazitelnie białym tle. Ciemne włosy, ciemna skóra, czarne ubranie... Amun cały był ciemny i mógł odczytywać najmroczniejsze sekrety, o ile dana osoba znalazła się wystarczająco blisko.

Musiał być to straszny ciężar, znać cały brud ukryty w duszach napotykanych ludzi.

Być może dlatego rzadko się odzywał, jakby się bał, że zdradzi tajemnice, których lepiej nie znać. Które mogą wzbudzić panikę.

- Niczego się nie dowiedział - powiedziała za niego Cameo tonem osoby wracającej z krainy umarłych. - Poza rozmiarami fiutów Parysa i Maddoxa. Tę cenną informację pozyskał od jakiejś facetki, która spała z obydwoma. Generalnie ludzie trzymają się z dala od wojowników i niewiele wiedzą.

Słuchając Cameo, Sabin miał ochotę zatopić nóż w jej sercu, teraz, zaraz. Nie czekać, aż sama to zrobi. Położyć kres bezbrzeżnemu smutkowi.

Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, drzwi się otworzyły i wszedł Strider. Oczy mu błyszczały, z brody spływała strużka krwi. Włosy miał w nieładzie, twarz umazaną ziemią, ale krok lekki, zwycięski; najwyraźniej coś znalazł.

Sabin wyprostował się natychmiast.

- Mów.

Strider zatrzymał się na środku pokoju i wyszczerzył zęby.

- Tak jak podejrzewaliśmy, Łowcy są w mieście. Cameo poruszyła się i był to ruch pełen nieświadomej gracji, zupełnie niepasujący do jej grobowej miny.

- Wyłapmy ich, przepytajmy. Muszą coś wiedzieć.

- Nie ma potrzeby - oznajmił Strider. - Jednego już mam.

- I? - Sabin nie krył podekscytowania.

- Chcą pojmać wojowników ze wzgórza, tak jak powiedział ci Łowca, którego przepytywałeś w zeszłym miesiącu. Mają już kogoś w twierdzy.

- Cóż za wspaniała wiadomość - zauważył Gideon. Strider puścił mimo uszu zjadliwość.

- Ani słowa o puszce? - zapytał Kane i w tej samej chwili pękła z trzaskiem żarówka w lampie stojącej.

- Nic kompletnie.

Lampa się przechyliła i rąbnęła Kane'a w ciemię.

Sabin pokręcił głową. Ten facet był chodzącą katastrofą. Dosłownie. Kiedy wchodził do pokoju, wszystko zaczynało się sypać, nawet sufit się obrywał. Raz już to przeżyli.

- Gdzie są Łowcy? - zapytał.

- Umówili się w klubie jakieś pięć minut drogi stąd. Sabin powinien iść na cmentarz, ale Łowcy byli równie ważni. Wahał się przez chwilę.

- Któreś z was będzie musiało pójść na cmentarz. Zrobiłem wszystko, żeby wojownicy się tam stawili. Reszta idzie do klubu.

- Biorę cmentarz - powiedział Kane z rezygnacją w głosie. - Klub może się zawalić, jeśli tam pójdę.

To prawda.

Na potwierdzenie kawałek gipsatury oberwał się z sufitu i trafił go w głowę. Prawdziwe szczęście w nieszczęściu, że Kane miał gęste włosy.

Sabin westchnął.

- Może wreszcie dopniemy celu i uda się zniszczyć puszkę Pandory. - Zanim znajdą ją Łowcy. Jeśli zamkną w niej na powrót nasze demony, wszyscy zginiemy. - Ruszamy, kochani.




15

Cholera, cholera, cholera.

Maddox cały wieczór zmarnował na zakładanie pułapek wokół twierdzy: siatki, zasieki, potrzaski... Dawno już powinni byli pomyśleć o podobnych zabezpieczeniach. Kiedy wreszcie wyglądało na to, że skończył, do północy zostało zaledwie pół godziny, nie miał więc już czasu, żeby zobaczyć się z Ashlyn, pocałować ją, przytulić. Nawet gdyby miał czas, nie powinien, pomyślał ponuro. Po popołudniowym ataku furii byłby idiotą, gdyby próbował się do niej jeszcze raz zbliżyć. A jednak chciał. Pragnął. Przecież musiał być jakiś sposób. Do tej pory udawało mu się panować nad sobą w jej obecności.

Co jednak się stanie, jeśli posunie się o krok za daleko, zapomni się? Co będzie, jeśli demon wybuchnie, a z pewnością wybuchnie?

- Niech bogowie mają nas w swojej opiece dzisiejszej nocy - powiedział Lucien.

On, Reyes i Maddox ruszyli plątaniną korytarzy do sypialni Maddoxa. Lepiej zawczasu skuć opętańca. Mniej będzie zniszczeń.

Reyes już zacisnął dłoń na rękojeści miecza, tego samego miecza, którym Maddox niegdyś uśmiercił Pandorę i który łyskał teraz w poświacie księżyca, jakby szydził sobie z Maddoxa.

Minęli sypialnię Luciena. Tam jest Ashlyn. Co teraz robi? Czy myśli o nim?

Skręcili w kolejny korytarz. Bliżej, coraz bliżej...

- Nie jestem gotowa - zaskowyczała Furia. Maddox też nie był gotów. Nie tym razem.

Kroki niosły się głuchym echem, niczym złowieszczy odgłos bitewnych tarabanów.

Minął ostatnie okno z widokiem na ośnieżone zbocze wzgórza. Ile by dał, żeby biec teraz wśród drzew, czuć płatki śniegu na twarzy. Mieć przy sobie Ashlyn, kochać się z nią tam, pod gołym niebem, w świetle księżyca. Byłaby jak leśna boginka, nereida. Zniknęłaby przemoc, pozostała tylko namiętność.

- Może uda się nam przekonać Tytanów, żeby zdjęli z ciebie klątwę - odezwał się Lucien, wyrywając Maddoxa z zamyślenia.

Po raz pierwszy od stuleci obudziła się w nim nadzieja. Może Tytani, pomimo wszystko, uwolnią go od codziennego umierania, jeśli poprosi. Kiedyś pragnęli pokoju i harmonii w świecie. Z pewnością teraz... Daj spokój, ostudził nadzieję. Popatrz, czego zażądali od Aerona.

Nadzieja zgasła jak wątły płomyk w podmuchu lodowatego wiatru. Tytani już zademonstrowali, że są okrutniej si od Greków.

- Nie sądzę.

- Może zamiast poddawać się wyrokom bogów, da się znaleźć jakieś inne wyjście - powiedział Reyes.

Gdyby tak było, już by je znaleźli, ale Maddox zachował tę uwagę dla siebie. Po chwili otworzyli masywne drzwi i weszli do sypialni. Maddox położył się na łóżku. Świeża pościel była chłodna, pozbawiona jakiegokolwiek zapachu. Nic nie przypominało Ashlyn, a przecież pamiętał. Leżał tu obok niej, trzymał ją w ramionach, pocieszał. Myślał o tym, że chciałby się z nią kochać. Chłonął jej smak.

Przykuli go do łóżka.

- Kiedy będzie po wszystkim, sprawdź, co u Ashlyn

- poprosił Luciena. - Jeśli zobaczysz, że czuje się dobrze, zostaw ją z tamtymi czterema, jeśli nie, zamknij ją w innym pokoju, a ja zajmę się nią rano. Żadnych lochów. Żadnych okrucieństw. Nakarm ją, ale nie dawaj wina. Jasne?

Lucien i Reyes wymienili te swoje znaczące spojrzenia i odstąpili od łóżka na bezpieczną odległość. Maddox, zdawać by się mogło, kompletnie unieszkodliwiony, potrafił jeszcze razić wroga śliną.

- Reyes - odezwał się tonem, w którym zabrzmiała ostrzegawcza nuta. - Lucien... - tu dodał soczysty bluzg.

- Co jest?

- Chodzi o kobietę - zaczął Lucien, odwracając wzrok, i zamilkł.

- Jestem spokojny. - Maddox poczuł, że robi mu się czarno przed oczami. - Powiedzcie, że nie zrobiliście jej nic złego.

- Nie zrobiliśmy jej nic złego - podjął Lucien - ale zrobimy.

Sekunda musiała minąć, zanim mózg Maddoxa ułożył w sensowne zdanie dźwięki zarejestrowane przez uszy. Szarpnął łańcuchami.

- Uwolnijcie mnie! Natychmiast!

- To Przynęta, Maddox - powiedział Reyes cicho.

- Nieprawda. - Miał wrażenie, że śni koszmar, z którego nie może się obudzić. Powiedział o niezwykłym darze Ashlyn, o swoich podejrzeniach, że Łowcy mogli jej użyć

bez jej wiedzy. - Ciąży na niej przekleństwo. Jak na nas. Jej przekleństwem są głosy. Lucien pokręcił głową.

- Jesteś zbyt zafascynowany Ashlyn, żeby dojrzeć prawdę. To, że słyszy głosy, tym bardziej mnie przekonuje, że jest Przynętą. Trudno o lepszy sposób, żeby czegoś się o nas dowiedzieć. A potem pokonać.

Maddox uniósł głowę, omal ścięgien nie zrywając.

- Spróbujcie ją tknąć, a pozabijam. To nie groźba, to ślubowanie. Do końca swoich dni będę was torturował, w końcu uśmiercę.

Reyes przeczesał włosy palcami.

- Nie potrafisz teraz myśleć trzeźwo, ale któregoś dnia nam podziękujesz. Zabieramy ją z sobą do miasta, żeby przywabić Łowców. To część planu, której ci nie wyjawiliśmy. Zrozum...

Dranie. Zdrajcy. Przeniewiercy. Nie przypuszczał, że będą zdolni do takiej niegodziwości.

- Dlaczego mówicie mi o tym teraz? Dlaczego to robicie?

Reyes odwrócił wzrok.

- Postaramy się, żeby pozostała w stanie nienaruszonym. Obiecuję.

Maddox szarpnął się ponownie. Nie zerwał solidnych, kutych przez samych bogów łańcuchów, ale wygiął żelazny zagłówek łóżka. Był tak rozwścieczony, że nic nie widział, nie mógł oddychać. Musi dostać się do Ashlyn. Musi ją chronić. Była niewinna, krucha, nie przeżyje, jeśli wywiąże się walka.

Gdyby wróg ją pojmał...

Szarpnął się, ryknął i jeszcze raz się szarpnął.

- Ashlyn! - wrzasnął. - Ashlyn!

- Nie rozumiem, jak można się tak gorączkować z powodu jednej kobiety - doszły go jak przez watę słowa Luciena.

- Takie oddanie może być bardzo niebezpieczne - odpowiedział Reyes.

Nie chciał słuchać tej gadaniny.

- Ashlyn! - Gdyby mogła go usłyszeć, przybiec, uwolnić z łańcuchów, ochroniłby ją. Mógłby... Nie. Zaniknęli ją przecież. Sam zaprowadził ją do pokoju Luciena, nie mogła się stamtąd wydostać. A nawet gdyby, to tych dwóch, których kiedyś uważał za swoich przyjaciół, pojmałoby ją na nowo.

Zacisnął wargi, przygryzł język i natężył się. Trwało to godzinę, minutę, sekundę? Wszystkie wysiłki na nic. Nie mógł się uwolnić. Lucien i Reyes przyglądali się obojętnie tym zmaganiom. Ciskał w ich stronę gromy z oczu, przysięgając odpłatę.

To znowu błagał w duchu bogów, żeby ją ukryli, aż będzie mógł po nią przyjść.

Ostry, przeszywający ból w boku.

Wreszcie północ.

Reyes stanął nad łóżkiem ze wzniesionym mieczem. Twarz pozbawiona wyrazu, bez śladu emocji.

- Wybacz - szepnął.

Ale gdy ostrze przebiło wnętrzności, zatapiając się aż po kręgosłup, nie mógł dłużej powstrzymać krzyku.



Drzwi zaskrzypiały cicho. Ashlyn i Danika cofnęły się w najdalszy kąt sypialni, chwyciły za ręce. Ashlyn przez cały wieczór pomstowała w duchu na Maddoxa, Danika na Reyesa. Ze nie mogły wyładować swojej złości na sprawcach wszystkich niedoli, to opowiadały sobie swoje życiorysy.

Historia Ashlyn nie odstręczyła Daniki, raczej uśmierzyła jej podejrzenia. Z kolei Ashlyn była wstrząśnięta opowieścią o porwaniu. Dziwne, że w tym mrocznym zamczysku znalazła nie tylko materiał na kochanka, ale i pierwszą w życiu prawdziwą przyjaźń.

Do pokoju wkroczył anioł.

Srebrne włosy zdawały się tworzyć wokół głowy srebrzystą aureolę, zielone oczy skrzyły się jak szmaragdy. Demon nie powinien być taki piękny. Ubrany był na czarno, czarna koszula, spodnie, rękawiczki. Czarny anioł z pistoletem w dłoni.

Widziała go już w sypialni Maddoxa minionego wieczoru. Możliwe, że to zaledwie wczoraj? Anioł nie brał udziału w mordzie na Maddoksie, tylko stał z boku i przyglądał się. Nie próbował zapobiec zbrodni.

- Ashlyn. - Szukając ją wzrokiem.

Strach chwycił ją za gardło. Zna jej imię? Dlaczego nie przyszedł Maddox? Umywał ręce? Chciał jej śmierci? Zasłoniła sobą Danikę.

- Tak? - wykrztusiła. Właściwie była przygotowana na to, że anioł wyceluje w nią pistolet i strzeli.

Nie zrobił tego

- Chodź ze mną.

- Dlaczego?

Rzucił pośpieszne spojrzenie przez ramię.

Po drodze wszystko ci wytłumaczę. Pospiesz się. Jeśli cię zobaczą, nie będę mógł cię uratować.

Danika stanęła przed nią, wcielenie furii.

- Ona z tobą nie pójdzie. Żadna z nas, nie ważne jak wiele pistoletów w nas wycelujecie. Ty i twoi kolesie możecie się pieprzyć.

- Może Później – odparł sucho, ciągle patrząc na Ashlyn. – Proszę. Nie mamy dużo czasu. Chcesz jeszcze zobaczyć Maddoxa czy nie?

Maddox. Na dźwięk jego imienia jej serce przyśpieszyło. Muszę być najgłupszą dziewczyną na świecie. Uścisnęła Danikę i wyszeptała:

- Wszystko w porządku – Miała nadzieję.

- Ale…

- Zaufaj mi – Wysunęła się z uścisku dziewczyny i ruszyła na przód. Białowłosy anioł cofnął się przed nią, jakby była laską dynamitu.

- Niech nikt się nie rusza – powiedział, bardzo starając się utrzymać dystans między nimi. – Najpierw będę strzelał, a potem zadawał pytania – Ciągle ją obserwując, wyszedł na korytarz.

Gdy Ashlyn zatrzymała się przed nim dodał:

- Nie dotykaj mnie. Złe rzeczy się dzielą, kiedy ludzie mnie dotykają. Nawet nie zbliżają się na tyle, żebyś mogła się na mnie przewrócić, gdy będziemy szli – Jego głos był śmiertelnie poważny, spojrzenie puste.

- Okej – odparła, zmieszana. Zacisnęła ręce za plecami, na wypadek, gdyby zapomniała i czekała, żeby ją poprowadził.

Obszedł ją szerokim kołem, trzymając pistolet uniesiony i zamknął drzwi. Ashlyn nie próbowała go popędzać. Strach znów zatrzymał ją w miejscu.

- Jakie złe rzeczy? – nie mogła powstrzymać pytania, gdy się do niej odwrócił.

Ruszył, zerkając przez ramię.

- Zaraza. Agonia. Śmierć – Wsunął pistolet za pasek. – Moja skóra nie może dotknąć żadnej żywej istoty, bez roznoszenia plagi.

Dobry Boże. Czy to prawda czy nie, sama idea była wystarczająca, żeby trzymała się od niego z dala. W każdym razie, podejrzewała, że mówi prawdę. Za każdym razem, gdy go widziała, robił wszystko by trzymać się z dala od każdego. To nie działanie złego człowieka, ale mężczyzny który bardziej dbał o innych niż o siebie. Jej serce zmiękło wobec niego. Głupia idiotka.

- Jak masz na imię?

- Torin – odparł i wydawało się, że jest zaskoczony, że o to dbała.

- Nie planujesz mnie zabić, prawda, Torin?

Parsknął.

- Nie bardzo. Maddox wyciąłby mi serce i usmażył a śniadanie.

- Okej, to trochę więcej informacji niż potrzebowałam – stwierdziła, ale nie mogła powstrzymać odczucia głupiej, dziewczęcej radości. Więc Maddox się nią przejmował? Choć trochę? Jeśli tak, gdzie był? Czemu po nią nie przyszedł?

Torin prowadził ją przez korytarze, cicho, tłumiąc kroki. Kilka razy zatrzymywał się i nasłuchiwał, potem gestem kazał jej się chować w cieniach.

- Cicho – powiedział, gdy otworzyła usta, żeby zadać pytanie.

- Kiedy będziesz gotów mówić, jestem gotowa wysłuchać co się dzieje – wyszeptała.

Zignorował ją.

- Prawie jesteśmy na miejscu.

- Gdzie? – Im więcej szła, tym bardziej wydawało jej się, że słyszy… co to było?

- Maddox – sapnęła. Nie znowu!

Była teraz tak blisko, że mogła dosłyszeć głęboką barwę jego głosu i tego drugiego, który czasem przez niego przebijał, oba łamiące się i chrapliwe. Poczuła, że zbiera się jej na wymioty. Przeszyła ją potrzeba. Niemal wybiegła przed swojego strażnika, ale zatrzymała się, przerażona, że chwyci ją żeby zatrzymać.

- Szybciej, Torin. Proszę, szybciej. Muszę mu pomóc. Musimy ich powstrzymać.

- Tutaj – odparł, otwierając drzwi i wchodząc do środka. Wbiegła, gotowa szukać Maddoxa. Zobaczyła antyczną szafę, dywan ze skóry niedźwiedzia i łoże z baldachimem, ale nie Maddoxa. Zagubiona, odwróciła się.

- Gdzie Maddox? - Musiała do niego iść. Nieważne, jak postąpił wobec niej i co do niej czuł.

Nie powinien tak cierpieć.

- Nie martw się o niego, martw się o siebie. Oni chcą zabrać cię do miasta. Nie mogę na to pozwolić, bo Maddox zabije wszystkich, pozarzyna we śnie. Tak więc przez wzgląd na swoje życie, jeśli nie moje, bądź cicho. Nie mają zbyt wiele czasu, żeby cię szukać. Zachowuj się rozsądnie, a może przeżyjesz. - Zatrzasnął drzwi.

Usłyszała jeszcze cichy szczęk klucza przekręcanego w zamku.

Łzy napłynęły jej do oczu. Nie wiedziała, czy Torin mówi prawdę, było jej wszystko jedno. Musi dostać się do Maddoxa. Słyszała jego krzyki niosące się echem po korytarzach.

Podbiegła do drzwi, szarpnęła za klamkę. Drzwi oczywiście nie ustąpiły. Do diabła! Nie zostanie tutaj.

Rozejrzała się niczym złodziej w poszukiwaniu sposobnego narzędzia. Pokój wyglądał na zapomniany, nieużywany od lat. Nie wypatrzyła nic, czym mogłaby sforsować zamek.

Podeszła do okna, rozsunęła story. Przed oczami miała widok na wzgórze, majestatyczne, ośnieżone. Balkon... Okno dało się otworzyć bez trudu. Wyjrzała. Poniżej dojrzała taki sam jak jej balkon.

Maddox zawył ponownie, przeciągle, głośno.

Podbiegła do łóżka. Miała pomysł, dość ryzykowny co prawda. Pewnie głupi.

- Jedyny - mruknęła pod nosem, zgarniając pościel. Zaczęła wiązać prześcieradła. - Tak się robi na filmach. Musi się udać. - Może tak, może nie. Aktorzy mieli siatki zabezpieczające i dublerów, ona była zdana tylko na siebie.

Kolejny ryk niosący się z pokoju Maddoxa.

Wróciła do okna. T-shirt i spodnie od dresu nie dawały żadnego zabezpieczenia przed zimnem, ale dzielnie wyszła na balkon. Syknęła, kiedy postawiła gołe stopy na lodowato zimnych płytach kamiennych.

Drżącymi palcami przywiązała koniec pościelowej liny do balustrady. Jeden węzeł. Drugi. Trzeci. Szarpnęła.

Wiązanie wytrzymało próbę.

Czy wytrzyma jej ciężar? Po atakach nudności musiała być nieco lżejsza. Punkt na jej korzyść. Przeszła na drugą stronę balustrady. Nie masz się czego bać, dodawała sobie animuszu. Pod tobą nie otwiera się bezdenna przepaść.

Zaczęła się powoli opuszczać. Skrzypnięcie. Kołysanie. Serce stanęło na moment.

- Maddox cię potrzebuje. Może nawet zależy mu na tobie. A może myśli, że kłamiesz i chowasz w sercu zbrodnicze zamiary. Może w ogóle cię nie lubi, uwodził cię, bo chciał zdobyć informacje. Tak czy siak nie zasłużył sobie na takie cierpienia. Jesteś jedyną osobą w zamczysku, która tak uważa. Jesteś jedyną jego nadzieją. Sprawa przesądzona. - Zadumała się na moment. - Chryste, przemawiam jak księżniczka Lea z „Gwiezdnych Wojen".

Musiała jakoś wypełnić ciszę, za którą jeszcze wczoraj tak tęskniła. Musiała gadać, żeby nie myśleć o upadku i śmierci. O niepowodzeniu.

- Idzie ci całkiem dobrze. Trzymaj się. Zaniemówiła, kiedy poczuła, że nie ma oparcia dla stóp.

Gula w gardle. Boże, błagam, nie pozwól mi spaść. Spraw, żeby dłonie przestały się pocić.

Zaczęła się bujać. Ostrożnie, ledwie, ledwie. Kilka centymetrów do przodu, do tyłu. Wiązanie chyba się poluzowało, a może to ona się obsunęła. Krzyknęła.

Jeszcze trochę. Da radę. Rozkołysała linę trochę bardziej. Prawie dosięgła balkonu kondygnację niżej. Prawie.

Kolejna próba. Palce dotknęły balustrady i ześlizgnęły się. Chyba znowu zsunęła się kilka centymetrów.

- Skoncentruj się, Darrow - nakazała sobie ostro. Tym razem chwyciła się balustrady. Puściła linę i złapała się poręczy. I popełniła błąd, bo spojrzała w dół.

Wisiała nad piętnastometrową przepaścią. Zaskowyczała. Nie potrafiła nad tym zapanować.

Dopiero za którymś razem udało się jej podciągnąć, zaczepić nogi o pręty balustrady. Mimo mrozu lał się z niej pot. Nie bez wysiłku otworzyła okno, weszła do jakiegoś pokoju i omal nie osunęła się na podłogę, taka zdjęła ją ulga. Ciągle słyszała krzyki Maddoxa. Na palcach podeszła do drzwi, uchyliła je ostrożnie. Nikogo na korytarzu. Krzyki ustały. Zrobiło się cicho, zbyt cicho. Proszę, oby nie było za późno.

Ściszone głosy.

- ...nie powinniśmy byli mu mówić.

- Potrzebował czasu, żeby się uspokoić.

- Kto wie, czy kiedykolwiek się uspokoi.

- Nieważne. Musieliśmy to zrobić. - Pauza. Westchnienie. - Chcę to skończyć. Mieć przynajmniej jedną sprawę z głowy. Bierzmy dziewczynę i w drogę.

Ashlyn przywarła do ściany. Słyszała kroki. Otwieranie, zamykanie drzwi. Znowu kroki, oddalające się, cichnące.

Wyskoczyła z pokoju, zdążyła jeszcze zobaczyć dwie sylwetki znikające za załomem korytarza i wpadła do sypialni Maddoxa.

Omal nie zwymiotowała.

Leżał na łóżku, na łóżku na którym trzymał ją tak czule godziny temu, cały we krwi. Jego pierś była obnażona i mogła dostrzec sześć ziejących ran, gdzie uderzył miecz. Mogła dostrzec wnętrze jego ciała. Och, Boże. Zasłoniła usta dłońmi.

Podeszła do niego jak w transie. Nie, nie, powtarzała w myślach. Znowu to samo. Brutalność była zaskakująca.

Dlaczego ci łajdacy to robią? Był demonem, oni byli demonami, ale to jeszcze nie powód.

- To jeszcze nie powód - załkała. Okrutnicy bez serca. Tym byli.

Powoli wyciągnęła rękę i dotknęła czoła Maddoxa. Jego czy były zamknięte, krew opryskała twarz, tworząc chaotyczny wzór. Nie, nie chaotyczny. Ashlyn pomyślała, że widzi kształt motyla, wszystkie kąty i zaokrąglenia.

Krew okrywała nawet jego nadgarstki i kostki, gdzie szarpał łańcuchami.

Kolejny szloch wyrwał jej się z gardła. Kolana się ugięły i nagle uklękła obok niego.

- Maddox – wyszeptała łamiącym się głosem. – Jestem tu. Nie zostawię cię. Rozejrzała się w poszukiwaniu kluczyka, którym mogłaby otworzyć łańcuchy, ale nic nie znalazła.

Ujęła jego dłoń. Jest nieśmiertelny. Raz już wstał z martwych, to znaczy, że wstanie i teraz. Prawda?



Płomienie paliły, gorące i żrące niczym kwas niszczyły powoli ciało. Ciężkie, gęste i czarne powietrze. Tak boli.

- Maddox.

Usłyszał znajomy, słodki głos i przestał się wić w mękach, zapomniał o żarze.

- Ashlyn? - Rozejrzał się, ale jak okiem sięgnął widział tylko dno piekieł, słyszał krzyki i jęki. Czy Ashlyn umarła? Czy została skazana na piekło?

To oznaczałoby, że Lucien i Reyes ją zabili. - Łajdacy! - zawył. Zabili ją, teraz on będzie musiał zabić ich. Z rozkoszą, zawarczał demon.

- Jestem tutaj - powiedziała. - Nie opuszczę cię – Tym razem szloch.

- Ashlyn! – zawołał. Będzie się układał z nowymi bogami, wydostanie ją stąd. Zrobi wszystko, czego zażądają. Może tu nawet zostać na wieki wieków, byle ją uwolnili.

- Nie pozwolę ci odejść. Będę przy tobie, kiedy się obudzisz. Jeśli się obudzisz. O Boże.

Uniósł brwi, próbując cokolwiek zrozumieć. Glos nie szedł z dna piekieł. Rozbrzmiewał w głowie. To niemożliwe. Bez sensu.

- Jak mogli ci to zrobić? Jak?

Czyżby była... przy jego ciele? Po chwili dotarło do niego, że tak. Niemal czuł jej dłoń na swojej dłoni, gorące łzy spadające na rany, miodowy zapach.

- Obudź się, Maddoksie. Obudź się dla mnie. Musisz się przede mną wytłumaczyć. Nie pozwolę ci odejść, dopóki nie powiesz mi prawdy.

Chciał jej posłuchać, chciał wrócić z otchłani piekielnych, wejść na powrót w swoje ciało. Chciał ją zobaczyć, przytulić. Chciał ją chronić. Na próżno zmagał się z mocami piekielnymi. Tkwił uwięziony w płomieniach. I miał tkwić do rana, dopóki Lucien po niego nie przyjdzie.

A wtedy znowu będzie mógł być z Ashlyn.

Był z nią związany zbyt silnie, zbyt głęboko, by to ignorować, zaprzeczać. W ciągu zaledwie jednego dnia stała się ośrodkiem jego świata. Jedynym powodem, dla którego żył. To było tak, jakby należała do niego. Jakby specjalnie dla niego się urodziła.

Teraz, gdy ją znalazł, nic ich nie rozdzieli.

- Zostanę przy tobie przez całą noc. Nie pozwolę ci odejść.

Uśmiechał się, gdy pochłaniały go płomienie.




16

Nadszedł czas wojny.

Aeron był zadowolony. Rwał się do walki, do zabijania. Może jak położy trupem kilku Łowców, nie będzie myślał, jak podrzyna gardło Danice... zaraz potem jej siostrze... matce... wreszcie babce.

Nie mówił nic przyjaciołom, ale potrzeba mordu była czymś więcej niż chwilowym porywem, który łatwo zignorować. Towarzyszyła mu stale, nie wychodziła z głowy. Zaczynał powoli wariować. Bogowie nie przesadzali. Bestia, która się w nim zadomowiła, czekała tylko, by wypełnić polecenie. Z każdą godziną napierała coraz bardziej.

Wiedział, że to się będzie nasilać, aż w końcu zabije te cztery niewinne kobiety.

Jestem takim samym potworem jak demon, którego noszę w sobie, pomyślał z porażającą szczerością. Jeśli przyjaciele nie znajdą ratunku dla tych nieszczęśniczek, będzie musiał się pożegnać z tym, co jeszcze pozostało w nim z Aerona, i zamieni się w demona.

Czyż już nie jesteś demonem?

- Jak myślisz, kobieta Maddoxa wydostała się na zewnątrz? - przerwał jego ponure rozmyślania Parys.

- Możliwe. - Szukali jej długo po całej twierdzy, w końcu dali sobie spokój i zeszli do miasta bez niej. Aeron był wściekły, że im się wymknęła.

Zdążyła już uprzedzić Łowców, że panowie zamczyska nadchodzą?

Lucien zajrzał na cmentarz, nie natrafił na nic podejrzanego, ale polecił Torinowi, żeby się tam zainstalował i monitorował teren za pomocą swoich elektronicznych zabawek. Nic lepszego nie przyszło mu do głowy. Torin zrazu protestował, lecz wreszcie się zgodził. W końcu lokatorzy już leżeli w grobach i Pomór nie mógł im zaszkodzić.

Teraz druhowie szli szybko uliczkami Budy. Nie mając Ashlyn, musieli inaczej przywabić Łowców. Sami postanowili wystąpić w roli przynęty. Ludzie schodzili im z drogi, poszeptywali między sobą, że anioły wyszły z twierdzy. Zapewne szukają tych obcych, którzy rozpytywali o nich, tych z klubu Destiny, domyślano się.

- Dowiadywali się o nas - wycedził Aeron przez zaciśnięte zęby.

Jeszcze nie skończył zdania, kiedy podeszła do nich jakaś kobieta.

- Całusa - poprosiła Parysa, nie odrywając od niego oczu.

- Nigdy nie odmawiam. - Ochoczo chciał spełnić prośbę.

- Później - warknął Aeron. - Najpierw zaprowadź nas do klubu. Kiedy Rozwiązłość zabierała się do całowania, wiadomo było, że na pocałunkach się nie skończy.

- Innym razem - powiedział Parys z żalem i ruszył dalej.

- Przyrzekasz? - zawołała za nim kobieta.

Kilka minut później przyjaciele byli już w klubie.

Weszli do sali, gdzie w pulsującym świetle mrowił się tłum tańczących. Ludzie na ich widok otwierali szeroko usta. Anioły... Kilka osób, mniej rozważnych i śmielszych, podeszło bliżej.

Aeron miał wrażenie, że coś wyczuwa. Ciche wibrowanie mocy...? Zasępił się.

- Widzisz ich? - zagadnął Reyes. Był bardziej niespokojny niż zwykle. Miał spuchnięte dłonie, jakby to on zdemolował tego dnia świetlicę.

- Nie, ale wiem, że są tutaj. - Dotknął rękojeści ukrytego noża. Gdzie jesteście? Jak wyglądacie?

- Na bogów, to nie może być. - Lucien wskazał grupkę w głębi sali.

Aeron odetchnął, głęboko, chwycił za nóż.

- Sabin. - Nie przypuszczał, że jeszcze kiedykolwiek zobaczy Zwątpienie. - Co on tutaj robi? Akurat teraz...? - Cóż, znał odpowiedź. - Nadal wojuje z Łowcami. To on musiał sprowadzić ich do miasta.

- Jest tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć - powiedział Lucien, ale żaden z przyjaciół się nie ruszył.

Aeron miał nogi jak z ołowiu. Wróciły wspomnienia nocy, która przesądziła o losie ich wszystkich. Dawne, bardzo dawne czasy...

- Musimy ich zabić. Przez pamięć tego, co zrobili z Badenem - odezwał się Sabin, głos miał dziwnie skrzeczący.

- Dość się nazabijaliśmy - odpowiedział Lucien tym typowym dla niego, spokojnym tonem. - Przyczyniliśmy im więcej cierpień, niż oni nam.

Przez twarz Sabina przemknął grymas wściekłości.

- Baden nic dla ciebie nie znaczył?

- Kochałem go tak samo jak ty, ale sianie zniszczenia nie zwróci go nam - warknął Aeron i odwrócił się. Nie mógł patrzyć w oczy Sabina, tyle w nich było bólu. - Ja tego nie zniosę. Potrzebuję spokoju, ciszy.

- Nie spocznę, póki chociaż jeden Łowca będzie chodził po ziemi.

- Zabiliśmy człowieka, który ściął mu głowę. To wystarczy.

- Wystarczy? Trzymałem ciało Badena w ramionach. Jego krew sączyła mi się do duszy, a ty mówisz, że mam zapomnieć? Jesteś gorszy niż Łowcy.

Sabin zaatakował, zanim Aeron zdążył się zorientować. Wybaczyłby uczciwą walkę, ale nie nóż w plecy. Udało mu się spacyfikować Sabina, ale miał wszystkiego dość. Chciał zostawić za sobą dotychczasowe życie, Grecję, nienawistne wspomnienia. Sabina i kilku innych łaknęli krwi.

Wtedy między wojownikami nastąpił rozłam. Ostateczny, nieodwołalny.

Patrzył teraz na swoich dawnych towarzyszy jak na obce istoty. Znał ich i nie znał. Nie zmienili się od czasów Grecji, byli tylko inaczej ubrani. Gideon farbował włosy na niebiesko i miał dziki błysk w oku. Gorzej niż dziki. Aeron widział kiedyś taki błysk w oczach Luciena, kiedy Żniwiarz jeden jedyny raz przez te wszystkie stulecia stracił panowanie nad sobą. Nikt go wtedy nie mógł powstrzymać. Nikt i nic.

Cameo była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek zdarzyło mu się widzieć, ale miał ochotę wbić sobie sztylet w serce na widok jej zbolałej miny. Strider był nadal przystojny, ale lata przydały surowości jego rysom. Amun ubierał się teraz na czarno, prosta czarna koszula i czarne dżinsy.

Gdzie podział się Kane? Czyżby i on padł ofiarą Łowców? Całkiem możliwe.

Sabin i jego towarzysze ruszyli powoli. Obie grupy spotkały się na środku parkietu. Ludzie przestali tańczyć i usunęli się na boki.

- Co tutaj robicie? - zagadnął Lucien po angielsku.

- Mógłbym zapytać cię o to samo - odpowiedział Sabin.

- Znowu zamierzasz wrazić komuś nóż w plecy, Wątpiący? - Aeron nie mógł odmówić sobie zgryźliwości.

- Minęło kilka tysięcy lat, Zagniewany. Słyszałeś kiedyś o wybaczeniu?

- Zabawne, że właśnie ty o to pytasz.

Sabinowi zaczęła drgać powieka.

- Nie przyjechaliśmy walczyć z wami. Ścigamy Łowców. Są w mieście, gdybyście jeszcze o tym nie słyszeli.

Aeron prychnął.

- Słyszeliśmy. Wy ich tu ściągnęliście?

- Raczej nie. - Sabin przesunął językiem po zębach.

- Dowiedzieli się o was, zanim wpadliśmy na wasz trop.

- Jak?

Sabin wzruszył ramionami.

- Nie wiem.

- Wątpię, że przyjechaliście do Budapesztu ze względu na Łowców. Możecie rozprawiać się z nimi w Grecji - Słowa Luciena zabrzmiały jak przytyk.

- W porządku. Chcecie znać prawdę? - Strider rozłożył ręce na dowód, że nie ma broni. - Potrzebujemy waszej pomocy.

- Cholera, nie - żachnął się Parys. - Nie chcemy nic wiedzieć.

Podejrzewasz, że nie bylibyście w stanie ich pokonać, prawda? W głowie Aerona obudziła się wątpliwość, wczepiła pazurami w mózg i najwyraźniej zamierzała rozgościć się na dobre.

- Zmieniliśmy się - powiedziała Cameo. - Wysłuchajcie nas chociaż.

Wszyscy skurczyli się w sobie. Cameo przemawiała takim tonem, jakby dźwigała na wątłych barkach wszystkie niedole świata. Bo też chyba dźwigała. Aeron miał uczucie, że zaraz rozszlocha się wniebogłosy, jak dziecko.

- Naprawdę potrzebujemy waszej pomocy - włączył się Sabin. - Szukamy dimOuniak. Wiecie, gdzie ona jest?

- Teraz nagle zaczęło wam zależeć na puszce? - zdumiał się Lucien. - Dlaczego?

Jeśli staniesz do walki, możesz zginąć, możesz zostać okaleczony. Po co ci to? Daj im, czego chcą, i żyj dalej spokojnie, dudniło w głowie Aerona. Zacisnął dłonie. Był przecież silny, sprawny. Nie miał powodu powątpiewać we własne możliwości. Zwątpienie...

No tak. Groźny pomruk dobył się z gardła. Zapomniał o demonie dawnego przyjaciela.

- Wynoś się z mojej głowy, Sabin.

- Przepraszam, nawyk. Powinien wtedy właśnie dobyć nóż.

- A więc to ty usiłowałeś ściągnąć nas na cmentarz, bez broni. - Stwierdzenie, bez śladu pytania. - Podobno nie chcesz z nami walczyć - dodał jeszcze z przekąsem.

Sabin uśmiechnął się z zakłopotaniem.

- Nie byłem pewien, jak mnie przywitacie. Nie chciałem kusić losu. Kane'a czeka nudna noc na cmentarzu w towarzystwie trupów. A was co sprowadza do klubu? Wiecie już, że Łowcy mają tu być?

- Posłaliśmy Torina na cmentarz. Kane nie będzie się nudził. - Lucien rozejrzał się po sali. - Słyszeliśmy, że Łowcy tu będą, ale nie widzę ich jeszcze.

- Pomór jest z Kane'em? - Sabin wyjął z kieszeni walkie-talkie. - Kane, nie wyciągaj broni. Masz tam przyjaciela.

- Wiem - padła krótka odpowiedź wśród trzasków. Sabin schował walkie-talkie do kieszeni.

- Między nami już wszystko okay? - zapytał.

- Ani trochę - burknął Aeron.

- Wiecie już o Tytanach? - zapytał Strider.

Lucien spojrzał na Aerona, dopiero wtedy odpowiedział:

- Tak.

- Domyślacie się, czego mogą od nas chcieć? - zapytała Cameo.

Bogowie, niechby ta kobieta milczała, westchnął w duchu Aeron.

- Nie - wyrwał się pierwszy z odpowiedzią. Nie chciał, żeby przyjaciele zdradzili, czego zażądali od niego Tytani.

- Wiem, że nas nienawidzicie - przemówił Sabin. - Wiem, że mamy różne cele, ale łączy nas to, że chcemy żyć. Jakiś miesiąc temu dowiedzieliśmy się, że Łowcy szukają puszki Pandory. Jeśli ją znajdą, zamkną w niej nasze demony, a my bez nich umrzemy.

- Skąd wiesz, że puszka przetrwała? - zapytał Reyes z posępną miną.

- Nie wiem, ale na wszelki wypadek zakładam, że tak właśnie jest.

Aeron nigdy nie zastanawiał się, co z puszką. Demony zostały uwolnione, zamieszkały w ciałach wojowników, pogodził się z tym. Kropka.

Teraz cofał się pamięcią do tamtej nocy, kiedy zdobyli puszkę, przypominał sobie, co się wówczas działo. On powstrzymywał straż przyboczną Pandory, puszkę otworzył Lucien. Demony wydostały się na wolność i połknęły żywcem gwardzistów. Słychać było przeraźliwe krzyki, lała się krew, zapachniało śmiercią. Coś oplotło się wokół jego szyi, wiedział, że to demon, nie mógł oddychać, nie mógł dłużej ustać. Osunął się na kolana i zaczął się czołgać w poszukiwaniu puszki, chciał ją znaleźć za wszelką cenę. Nie znalazł. Puszka zniknęła bez śladu, jak kamień w wodę.

Lucien przeczesał włosy palcami.

- Nie wiemy, gdzie jest.

Jakaś kobieta przytuliła się do Parysa i zaczęła lizać go po szyi. Parys zamknął oczy, a Reyes pokręcił głową.

- Powinniśmy znaleźć inne miejsce do rozmów.

- Chodźmy do twierdzy - zaproponował Sabin. - Może wspólnie uda się nam odtworzyć, co się stało z puszką.

- Nie - sprzeciwili się jednocześnie Aeron i Reyes.

- Ja chętnie zostanę tutaj - mruknął zirytowany Gideon. Aeron zapomniał już, jak bardzo kłamstwa Gideona działały mu na nerwy.

- Może jednak? - naciskał Sabin. - Jestem gotów iść, jeśli się zgodzicie.

- Nie - powtórzył Aeron.

- W porządku. Zostaniemy tutaj. Dajcie mi tylko chwilę czasu, pozbędziemy się ludzi. - Sabin zamknął oczy, skupiał się. Aeron obserwował go uważnie, ściskał rękojeść noża, nie wiedział, czego się spodziewać. Muzyka umilkła z nagła, tańczący znieruchomieli, po czym z niepewnymi minami, poszeptując między sobą, zaczęli wychodzić. W ciągu kilku minut klub opustoszał. Sabin zwiesił ramiona, wypuścił powietrze z płuc, zmęczony. Otworzył oczy.

- Jesteśmy sami.

Amun, który dotąd nie odezwał się ani słowem, przechylił lekko głowę i wbił uważne spojrzenie w Aerona. Z jego twarzy nic nie dało się wyczytać i Aeron poczuł się nieswojo. Czyżby ten strażnik demona Sekretów odgadywał, co jego dawny towarzysz ukrywa?

Ich spojrzenia się spotkały, w oczach Amuna był smutek, współczucie. Wiedział. Aeron zesztywniał. No tak, powinien był się domyślić, że Amun go przejrzy.

- Zawrzyjmy układ - powiedział Sabin. - My zajmiemy się Łowcami, a wy pomożecie nam odnaleźć puszkę. To uczciwa wymiana. Walczymy z nimi od lat, wiemy, jak ich pokonać.

- Złapałem jednego, przepytałem go - pochwalił się Strider. - To od niego wiemy, że spotykają się w klubie, tyle że na razie ani ich śladu.

Aeron dojrzał jakiś ruch w głębi sali.

- Ktoś tam jest - mruknął i wszyscy znieruchomieli. Teraz już widział wyraźnie sylwetki czterech rosłych mężczyzn. Poczuł zapach prochu.

- Łowcy. Ani śladu, powiadasz?

Chociaż zabili Badena, Aeron nie chciał się mścić. Kiedyś już wziął na nich odwet, to mu wystarczyło. Ale im widać nie wystarczyło. Pojawili się w mieście, gotowi na nowo przelewać krew.

Jeden z nich wyszedł z cienia. Stroboskopowe światła tańczyły na młodej, zaciętej twarzy. Człowiek uśmiechnął się nieoczekiwanie i potarł kciukiem znak nieskończoności wytatuowany na lewym nadgarstku.

- Kto by pomyślał... - Uniósł niewielkie czarne pudełko. - Całe zło świata w jednym miejscu. Dzień Dziecka czy Gwiazdka?

Z kilku gardeł dobyły się groźne pomruki. Kilku wojowników sięgnęło po pistolety, inni woleli noże. Aeron zdążył już osądzić człowieka, wiedział, że ma na rękach krew niewinnych. Rzucił dwa noże, przekoziołkowały zgrabnie w powietrzu i utkwiły w piersi Łowcy.

Oczy wyszły nieszczęśnikowi z orbit, szeroki uśmiech zastygł na twarzy. Nie umarł natychmiast, jak to się działo w ukochanych filmach Parysa. Osunął się na kolana, z trudem chwytając powietrze. Żył jeszcze przez chwilę, ale nic nie mogło go uratować.

- Będziecie błagać o szybką śmierć, kiedy was dopadniemy - wydyszał.

- Smaż się w piekle, demonie! - zawołał jeden z pozostałych śmiertelnych i teraz on cisnął nóż.

Któryś z wojowników strzelił. Aeron spojrzał na tkwiący w piersi sztylet. Przebite serce biło rytmicznie. Aj. Ci goście mają niezły refleks, musi to sobie zapamiętać.

Lucien i reszta ruszyli do natarcia.

Łowca nie cofnął się.

- Mam nadzieję, że lubicie ogień. - Rzucił pudełko, które zdążył wyjąć z ręki poległego towarzysza.

BUM!

Klub zadrżał w posadach. Siła wybuchu odrzuciła Aerona, poszybował kilka metrów jak piórko.

Pokonały nas istoty ludzkie. Niebywałe.

To była jego ostatnia myśl, zanim zapadł się w czarną otchłań.




17

Maddox odzyskał przytomność w jednej sekundzie, jak człowiek wyrwany ze snu gwałtownym szarpnięciem. Ashlyn spała obok wtulona w niego.

Spojrzał po sobie. Musiała go obmyć, zmieniła nawet jakimś sposobem pościel, bo nigdzie nie dojrzał śladu krwi. Rany zaczynały się zabliźniać.

Włosy Ashlyn łaskotały w brodę. Żyła, była z nim. Prosto z piekła przeniósł się do nieba. Trudno sobie wyobrazić coś podobnego.

Zwykle rano nosiło go, żeby coś zniszczyć. Pobić się z kimś. Zapomnieć o mękach piekielnych. Dzisiaj było inaczej.

Czuł, nie do wiary, spokój.

I Ashlyn spała spokojnie. Przyjrzał się jej uważniej. Nie, nie miała jednak spokojnej nocy. Ślady łez na policzkach, warga spuchnięta od przygryzania.

Miał ochotę pogłaskać ją po twarzy, ale nie mógł. Przeklęte łańcuchy.

- Ashlyn, piękna, obudź się.

Mruknęła tylko przez sen. Miała jeszcze wilgotne od łez rzęsy... Płakała nad jego cierpieniem. Kiedy po raz ostatni ktoś płakał nad jego losem?

- Ashlyn.

Kolejne mruknięcie.

Pocałował ją w koniuszek nosa. I jak zawsze przez ciało przebiegł prąd. Musiała poczuć to samo, bo sapnęła jego imię, usiadła wyprostowana. Okrycie upadło do pasa, odkrywając workowaty t-shirt, który nosiła. Jego t-shirt. Podobała mu się w jego ubraniu, podobało mu się, że okrywał ją materiał, który kiedyś okrywał jego. Lok po loku jej włosy opadły na ramiona i w dół pleców.

Spojrzała na niego i ze szlochem padła mu w ramiona.

- Żyjesz. Wróciłeś z zaświatów. Znowu.

- Uwolnij mnie, piękna.

- Nie mam klucza.

- Jest pod materacem. - Lucien od wielu lat nie nosił klucza przy sobie. Przestał, kiedy Maddox zerwał mu go którejś nocy z szyi. - Dlaczego nie zabrali cię z sobą?

- Torin mnie ukrył. - Znalazła kluczyk, otworzyła łańcuchy i położyła się z powrotem obok Maddoxa. - Tak się cieszę, że wróciłeś.

Objął ją i zaczął głaskać po plecach.

- Wróciłem. Zawsze wracam.

- Nie rozumiem. - Ashlyn drżała. - Dlaczego oni to robią?

- Klątwa. Zabiłem kiedyś kobietę i teraz muszę umierać, tak jak ona umierała. - Wolałby nie opowiadać Ashlyn, co uczynił, ale nie fair byłoby mieć przed nią sekrety, kiedy ona wyznała mu wszystko.

- Kim była? Dlaczego ją zabiłeś?

- Mówiłem ci o niej. Była wojowniczką. Otrzymała zadanie, które ja powinienem był dostać. Tak wtedy myślałem. Nazywała się Pandora.

- Ta Pandora?

- Tak.

- To wy otworzyliście jej puszkę! Że też wcześniej się nie domyśliłam. Dlaczego bogowie po prostu nie uwięzili na powrót demonów?

- Postanowili nas w ten sposób ukarać. Poza tym puszka przepadła, nie można było ani jej znaleźć, ani odtworzyć.

- Jak zabiłeś...

- Demon mną owładnął... Straciłem panowanie nad sobą, stałem się Furią, zaatakowałem Pandorę. Zginęła od ciosów mojego miecza. Po dziś dzień żałuję tego, co zrobiłem.

- Nieśmiertelnego nie można zabić raz na zawsze, prawda?

- Można. Nie jest to łatwe, ale możliwe.

- Cóż, każdy popełnia błędy, ty płacisz za swoje.

- Ashlyn go rozumiała, potrafiła wczuć się w jego los. Zrobiło mu się ciepło na sercu. - Właściwie to cieszyłabym się, gdybyś pozabijał tych bogów, są paskudni, źli...

Maddox położył jej dłoń na ustach i wzniósł wzrok ku sufitowi.

- Ona tak nie myśli. Jeśli chcecie ją ukarać, ukarzcie mnie, wezmę wszystko na siebie - przemówił.

Nie poraził ich piorun, nie pożarła żywcem szarańcza. Ziemia nie zadrżała w posadach. Maddox odetchnął.

- Nigdy nie złorzecz bogom. Oni wszystko słyszą. - Niestety.

Kiwnęła głową i Maddox cofnął dłoń.

- Nie jestem Przynętą.

- Wiem.

- Naprawdę? - Przechyliła głowę, przyglądała się uważnie Maddoksowi.

- Naprawdę. Uśmiechnęła się.

- Co cię przekonało?

- Ty. Twoja słodycz, twój dar. Twoje dziewictwo.

- Więc… pragniesz mnie? Nie dlatego, żeby zdobyć informacje, tylko...

- Tylko... - powtórzył. – Sprawiasz, że płonę.

Jej oczy rozbłysły szczęściem, jakby rozświetliło je słońce rozpraszające ostatnie cienie nocy. Wtuliła się mocniej w Maddoxa, piersi przywarły do jego piersi.

- Jak to dobrze, że dzięki Instytutowi przyjechałam do Budapesztu.

Już było mu tak dobrze. Niepotrzebnie wspomniała o Instytucie. Furia zawarczała.

- Nie wrócisz do nich.

- Ty i twoje żądania - stwierdziła beztrosko, nieświadoma, co się dzieje w duszy Maddoxa. - Słyszałam co nieco o puszce Pandory. Instytut interesuje się reliktami, o których opowiadają mity i legendy.

Zamienił się w słuch.

- Powiesz mi, co wiesz na temat puszki?

- Niech sobie przypomnę. - Zaczęła pukać palcem w brodę. - Słyszałam, że puszka jest ukryta. Gdzie, tego nie wiem. Ponoć strzeże jej Argus i nawet bogowie nie mają do niej dostępu.

To nim wstrząsnęło. Argus, stuoki olbrzym, który widzi wszystko, co się wydarzyło na przestrzeni czasów. Według legendy zginął zabity przez Hermesa, ale legendy często kłamią, wymyślają je bogowie, by zwieść śmiertelnych.

- Słyszałam też zupełnie inną wersję - ciągnęła Ashlyn - że puszki strzeże nie Argus, tylko Hydra. W każdym razie obie wersje w jednym są zgodne. Jeśli puszka zostanie kiedykolwiek odnaleziona, demony będą musiały do niej wrócić. To chyba dobrze, prawda?

- Dla świata pewnie tak, ale nie dla mnie - powiedział ze smutkiem. - Bez mojego demona umrę.

- Skąd możesz wiedzieć? Chciałam powiedzieć, że...

- Wiem... - Głowę miał zajętą tym, co właśnie usłyszał. Hydra. Wąż o wielu głowach. Jeśli druga wersja byłaby prawdą, to puszka znajdowała się gdzieś na dnie oceanu. W którą wersję wierzyć? Jedną, obie, żadną? A gdyby puszka się znalazła, gdyby demony zostały na powrót w niej uwięzione...?

- Mogłabym... Nie wiem... Zająć się szukaniem puszki i tylko tym.

- Nie! - Musiałaby opuścić twierdzę, narażać się na przeróżne niebezpieczeństwa. - Prosiłem, żebyś mówiła mi wszystko, ale zmieńmy temat. - Furia z każdym słowem była bardziej niespokojna. Maddox co prawda wierzył, że bestia nie skrzywdzi Ashlyn, ale wolał nie ryzykować. Lepiej już rozmawiać o kwiatkach i promieniach księżyca, skręciło go na samą myśl, i mieć święty spokój.

- Jest jakiś sposób, żeby zdjąć z ciebie klątwę umierania? - zapytała Ashlyn.

No i masz swoje kwiatki i promyki...

- Nie ma żadnego sposobu.

- Ale...

- Nie. - Nie mógł dopuścić, żeby paktowała z bogami, usiłując ratować go od codziennej męki. Nie było dla niego ratunku. Szkoda zachodu. Z biegiem czasu sam stał się potworem, chociaż powtarzał sobie, że to nieprawda. - Ten temat też zostawmy.

Przesunęła palcem po jego mostku.

- To o czym mamy rozmawiać?

Przesunął palce na jej pupę i uścisnął.

- Słyszałaś jakieś głosy, od kiedy jesteś w twierdzy?

- Niestety. Słyszałam każde słowo wypowiedziane przez te cztery kobiety. Powinniście je natychmiast wypuścić.

- Zostaną tutaj.

- Dlaczego?

- Nie mogę ci powiedzieć.

- Powiedz mi przynajmniej, co zamierzacie z nimi zrobić. Są miłe. Nic nikomu nie zawiniły. Boją się.

- Wiem, piękna, wiem.

- Nie zrobicie im krzywdy, prawda? - nie ustępowała.

- Ja na pewno nie.

Rozpostarła dłonie płasko na piersi Maddoxa, tuż ponad sercem

- To znaczy, że ktoś inny?

Krew zaczęła szybciej krążyć w jego żyłach.

- Uczynię wszystko, co w mojej mocy, żeby nie stała się im żadna krzywda. Zgoda?

Przesunęła usta na jego szyję, język poszukał pulsu.

- Świetnie. Ja też uczynię wszystko, co w mojej mocy, żeby nie stała się im żadna krzywda. Zgoda?

Ujął jej brodę i spojrzał w oczy.

- Przykro mi, że musiałaś słuchać ich głosów. Przyrzekam, że już nigdy nie zamknę cię w żadnym pomieszczeniu, gdzie wcześniej byli ludzie.

- Nie było najgorzej. Kiedy jesteś przy mnie, nie słyszę żadnych głosów.

- Ciekawe, dlaczego. Cieszę się, nie wiem tylko, jak to się dzieje.

- Może głosy boją się ciebie.

Maddox powściągnął uśmiech.

- Zastanawiam się, dlaczego nie słyszę głosów twoich przyjaciół. Zawsze słyszałam głosy różnych niezwykłych istot.

- Może jesteśmy wyjątkowo niezwykli, poruszamy się w niedosiężnej dla innych sferze.

Widział, jak nie zdołała powściągnąć uśmiechu.

- W każdym razie zawsze powinienem być w pobliżu. - Cała przyjemność po mojej stronie, pomyślał. - Przy mnie głosy nie będą cię męczyć. - A co w nocy, kiedy schodzę do piekieł? Kto wtedy będzie strzegł Ashlyn?

Wyczuła jego niepokój, spochmurniała.

- Co się stało?

- Nic. - Nie będzie teraz myślał o umieraniu. Trzymał Ashlyn w ramionach, powinien się nią cieszyć. - Nie mówmy więcej o tych kobietach, o klątwach.

- Nie wiem, czy mamy jakieś inne wspólne tematy. - Utkwiła spojrzenie w jego ustach. - Zjeździłam cały świat, pracując dla Instytutu, ale nigdy nie przypuszczałam, że spotkam kogoś takiego jak ty.

- Takiego silnego?

Zaśmiała się.

- Aha.

- Przystojnego?

- Jasne.

- Bystrego na umyśle i zręcznego w robieniu mieczem?

- Absolutnie. - Znowu śmiech. - Takiego mężczyzny... przyjaciela... faceta. Nie wiem, jak mam cię nazywać.

Rozkoszował się jej rozbawieniem, jej słowami.

- Nazywaj mnie swoim, to wszystko czym chcę być.

Ponownie wtuliła się w niego i objęła za szyję, jakby się bała rozstać z nim choćby na sekundę. On też się bał. Tak bardzo jej pragnął.

- Powiedz mi coś o sobie - poprosiła. - Coś, czego nie mówiłeś nikomu innemu.

Mógł jej powiedzieć, że lubi muzykę klasyczną, w przeciwieństwie do kolegów, którzy preferowali hard rocka, ale Ashlyn wolała usłyszeć coś bardziej osobistego. A i on chciał, żeby znała go tak, jak nikt inny na świecie.

Czuł spokój, po raz pierwszy od wieków czuł głęboki spokój, dzięki niej, dlatego, że była z nim. Płakała z jego powodu, myślała o nim. Nie osądzała, nie wyrzucała mu popełnionych niegodziwości. Chciała go poznać. A on i tylko on potrafił ulżyć jej męce.

Kiedy na niego patrzyła, nie widziała Furii. Przypuszczał, że widzi faceta. Swojego faceta. Uderzająca do głowy myśl. Zawrotna. Szokująca. Myśl, która wiązała go z Ashlyn już na zawsze.

- Zdarzało mi się myśleć, że chciałbym być człowiekiem, mieć żonę... - zacukał się na moment - dzieci.

- Nigdy nie zwierzał się z tych pragnień kolegom, wyśmialiby go. Sam by wyśmiał takie sentymenty.

Furia? W pobliżu dzieci?

Ashlyn nie wyśmiała go, nie powiedziała, że to głupota.

- Piękne marzenie. - W jej głosie zabrzmiał smutek. - Byłbyś wspaniałym ojcem. Oddanym i opiekuńczym.

Przyjął kornie jej słowa. Nigdy nie przekona się o ich prawdziwości. Nakreślił palcami koła wokół każdego jej kręgu.

- Teraz ty mi powiedz jakiś swój sekret.

Drżąc, przesunęła palcem po jego sutku. Członek natychmiast ożył, krew zawrzała. Już nie po prostu ciepło, ale piekło. Ale nie pocałował Ashlyn, nie rzucił się na nią. Pomimo tego jak bardzo bolało go ciało, teraz był czas rozmowy.

- Dopiero w zeszłym roku nauczyłam się czytać i pisać - wyznała zawstydzona. - Wcześniej wszystkie raporty składałam ustnie, zamiast pisać je na maszynie czy na komputerze. Wszyscy wiedzieli, dlaczego. Nie byłam w stanie na tyle się skoncentrować, żeby odcyfrowywać litery. Głosy mnie rozpraszały. Kiedy byłam dzieckiem, szef Instytutu czytał mi bajki tak cudowne, że prawie udawało mi się blokować zgiełk rozmów. Wtedy już postanowiłam, że nauczę się czytać, ale dopiero niedawno udało mi się to zrealizować.

Było mu wszystko jedno, czy Ashlyn potrafi czytać, ale jej nie było wszystko jedno.

- To, że w ogóle je zrealizowałaś, jest godne pochwały.

Uśmiechnęła się promiennie.

- Dziękuję.

- Ja nauczyłem się czytać setki lat po tym, jak demon mnie opętał. Irytowało mnie, że inni wiedzą coś, czego ja nie wiem, tylko dlatego zabrałem się do nauki. Widzisz? Szybciej się z tym uporałaś.

Roześmiała się.

- Kiedy już nauczyłam się czytać, zaczęłam zamawiać w sieci wszystkie romanse, na które natrafiłam. Bajki dla dorosłych. Dostarczano je do domu, a ja dosłownie je połykałam.

- Poproszę Parysa, żeby kupił ci całe pudło romansów.

- Kochany jesteś. Dziękuję. - Nagrodziła go kolejnym promiennym uśmiechem.

Zabolało go w piersi i pocałował ją w czubek głowy.

- Widziałem kilka takich powieści. - Parys czytywał romanse, potem poniewierały się po całej twierdzy. Maddox miał ochotę, choć za nic nie przyznałby się do tego nikomu, sięgnąć po nie - Gdybym którąś przeczytał - ekhm, ekhm - pewnie wydałaby mi się – seksy, zabawna, ciekawa - …interesująca.

- Możemy poczytać razem - zaproponowała przebiegle niewinnym tonem.

- Bardzo chętnie.

Pragnął jej, z trudem panował nad sobą, ale tak miło było leżeć sobie i rozmawiać. Opowiadała mu o swoim dzieciństwie spędzonym w laboratoriach Instytutu, o badaniach, którym ją poddawano, męczących, czasem bolesnych (co oznaczało, że miał teraz listę naukowców, których powinien zlikwidować), o samotności, o próbach ucieczki przed zgiełkiem głosów. Nigdy właściwie nie miała rodziny. Jeden tylko człowiek traktował ją jako coś więcej niż zwierzątko i z miejsca zaskarbił sobie wdzięczność Maddoxa.

Gotów był uczynić wszystko, żeby przegnać smutne wspomnienia, zastąpić je lepszymi, radosnymi. Co więcej, koniecznie chciał się mścić na wszystkich, którzy kiedykolwiek skrzywdzili Ashlyn.

- Zasłużyłaś na lepsze życie. - Furia przeciągnęła się i ziewnęła szeroko.

- Nie narzekam. Wiecznie rozbrzmiewały mi w głowie głosy, samotność była wytchnieniem.

A jednak brakowało jej zabaw z innymi dziećmi, pieszczot, miłości. Słyszał to w jej głosie. Znasz ją dobrze, prawda? Tak, chyba ją znał. Gdzieś w głębi duszy, głębi, o której istnieniu do tej pory nie miał pojęcia, znał Ashlyn od zawsze.

Była jego. Jego kobieta. Jego... wszystko.

Gdy pogłaskał ją po ramieniu, wyczuł nienaturalne zgrubienie.

- Co to?

Spąsowiała.

- Środek antykoncepcyjny. Jedną z dziewczyn w Instytucie zgwałcił kiedyś chory na wściekliznę goblin. Zaszła w ciążę, urodziła no i... dziecko nie było normalne. Od tego czasu wszystkie pracownice mają prawo do implantów antykoncepcyjnych. Oprócz tego przechodzimy obowiązkowe kursy samoobrony.

Furia się obudziła, otworzyła ślepia. Myśl, że ta delikatna piękność mogła być narażona na brutalne ataki, była jednakowo wstrętna i bestii, i Maddoksowi.

- Napastował cię ktoś kiedyś?

- Nie, ale wiem, że przy tym zgiełku, który zwykle mam w głowie, byłabym bezbronna. - Przesunęła znowu dłonią po jego piersi. Od samego początku wiedział, kiedy jest podniecona. Teraz była podniecona. - Opowiedz mi o swoim dzieciństwie.

- Nie miałem dzieciństwa. Od razu zostałem stworzony mężczyzną, wojownikiem.

- Przepraszam - szepnęła. - Zapomniałam.

Pragnął jej, ale powstrzymywało go to, że była dziewicą. Nigdy nie miał dziewicy i nie bardzo wiedział, jak się zabrać do rzeczy. Nieważne. Omal jej nie stracił. Omal mu jej nie zabrali.

Nie mógł czekać ani chwili dłużej.

Będzie delikatny. Będzie się starał. Jeśli Furia się wmiesza, poprosi Ashlyn, żeby zakuła go w łańcuchy.

- Chcę się z tobą kochać, Ashlyn.

Wstrzymała oddech i przesunęła palcami po węzłach mięśni na jego brzuchu. Zatrzymała je na ranach, potem na pępku, zakreśliła wokół niego koło. Przesunęła w dół o kolejny cal. Zatrzymała.

- Chcesz?

Chciał jej, potrzebował, chciał, potrzebował. Niedługo… teraz… Maddox pomyślał, że może chciała dotknąć niżej, chwycić jego członek, ale nie odważyła się. Tak, tak. uśmiechnąłby się, gdyby on i demon jej tak nie pragnęli.

Im więcej go dotykała tym bardziej on – oni- jej chciał/ słodki zapach wypełniał mu nos, ciągle bardziej rozpalając jego krew. Ta słodycz przenikała go do kości, przyprawiając o wrzenie.

- Tak, bardzo.

- Ja też - szepnęła drżącym głosem. - Ale...

Dość czekania. Muszę cię mieć. Muszę cię mieć. Muszę cię mieć. Ogarnęła go gorączka. Nasza, mruknął demon. Moja, sprostował Maddox.

- Chcę wejść w ciebie. Dość czekania. - Gdy znieruchomiała, jakby uszło z niej powietrze, dodał: - Od tej chwili będziesz już zawsze ze mną. Będę cię chronił. Razem nauczymy się kontrolować głosy.

- Ma... Maddox, - Zacisnęła usta i nic więcej nie powiedziała.

Tak, od tej chwili będą już zawsze razem.

- Nie zrobię ci krzywdy. - Bardziej kierował te słowa do siebie i do demona niż do niej.

- Wiem, że nie zrobisz mi krzywdy, ale ja mam swoje życie, swoją pracę.

Zawsze razem! - coś w nim krzyczało, ale milczał, słuchał.

- Ode mnie będzie zależało, jak długo tu zostanę, a ty musisz obiecać, że nie będziesz mnie trzymał pod kluczem.

Kiedy twoi przyjaciele przyjdą znowu, żeby cię... - zatrzymała się na moment - zabić, chcę być przy tobie. Przyrzekam, że nie będę ich atakowała, chociaż chętnie bym to zrobiła. Chcę cię trzymać za rękę. Nie mogę znieść myśli, że będziesz umierał w samotności.

W tym właśnie momencie Maddox zakochał się po uszy, kompletnie, absolutnie, nieodwołalnie.

Moja. Moja. Moja. Była ważniejsza niż oddychanie, niż chleb, woda i dach nad głową. Po stuleciach wojen, po wiekach agresji przynosiła z sobą ciepło. Łagodność. Współodczuwanie. Ufność. Biada temu, kto ważyłby się ją skrzywdzić, choćby to byli Lordowie Świata Podziemnego, a nawet sami bogowie. Złożył w duchu uroczystą przysięgę: kto podniesie rękę na Ashlyn, skona u jego stóp.

Lucien i Reyes dzięki temu, że nie zabrali jej poprzedniego wieczoru do miasta, ocalili swoje biedne tyłki. Powiedzmy. I tak będą musieli zapłacić. O tak, zapłacą. Furia domagała się rekompensaty, nie zapominała tak łatwo.

- Nie chcę, żebyś na to patrzyła. Nie będę sam, moja słodka. Cierpienie i Śmierć będą ze mną.

- Tak, ale oni cię nie przytulą.

Maddox po raz drugi musiał powściągnąć uśmiech.

- Należysz do mnie, kobieto, i ja należę do ciebie. Dotąd zaledwie egzystowałem. Teraz żyję naprawdę, nawet kiedy umieram. - Miał uczucie, że składa przysięgę małżeńską. Ashlyn zawsze już będzie jego kobietą, on jej mężczyzną.

Łzy napłynęły jej do oczu.

- Wiesz, że to najpiękniejsze słowa, jakie kiedykolwiek słyszałam?

- Zastanów się, o co prosisz. - Gdyby on musiał patrzeć, jak Ashlyn umiera... Zrobiło mu się niedobrze na samą myśl.

- Wiem, o co proszę. Chcę być przy tobie.

I znowu pożądanie wyparło wszystko inne.

- Weź prysznic. Parys mówi, że kobiety to lubią, relaksują się pod prysznicem.

- Wykąpiesz się ze mną? - Zakręcała kosmyk włosów na palcu.

Pokręcił głową, co przyszło mu z dużym wysiłkiem. Demon ryknął rozwścieczony. Dlaczego nie?

- Gdybym poszedł z tobą pod prysznic, wziąłbym cię. Posiadł. Bez reszty i do końca.

Zmierzyła go długim, gorącym, jakże gorącym spojrzeniem.

- Powiedziałam ci już, ja wiem, o co proszę.

Bogowie, chciał ją pocałować. Ale gdyby ją pocałował, nie skończyłoby się na pocałunku.

- Mam coś do zrobienia.

- Później... - Nie skończyła zdania, ale też nie musiała kończyć.

- Później - obiecał. O tak, później.

Demon uśmiechnął się leniwie. Po raz drugi w ciągu ostatnich dwóch dni Furia i Maddox zgadzali się z sobą idealnie.




18

Ashlyn wzięła szybki prysznic. Woda zmyła z niej ślady minionej nocy, chociaż pamięć cierpień Maddoxa pozostała. Zmyła zmęczenie, ale pozostały obezwładniająca rozpacz i straszliwy gniew na myśl, przez co musiał przechodzić mężczyzna, w którym się zakochała.

I który zakochał się w niej.

Uczucie pojawiło się tak szybko, ale wydawało się czymś oczywistym, naturalnym. Chciała być z Maddoksem. Dawać mu rozkosz i odczuwać rozkosz. Pławić się w niej. Nie podejrzewał już, że jest Przynętą, chciał, żeby z nim została. Już na zawsze. Uśmiechnęła się uszczęśliwiona.

Jak mogę zdjąć z niego klątwę śmierci? O niczym innym nie potrafiła myśleć. Uśmiech zniknął z twarzy. Musiał istnieć jakiś sposób. Nikt nie zasługiwał na tak straszne męki. Oparła czoło o białe kafelki.

Gdzieś, kiedyś ludzie musieli rozmawiać o bogach, o ich głupich karach i uchylaniu pochopnych wyroków. Na pewno coś słyszała, ale informacja, jeśli zasłyszana, stopiła się z innymi.

Teraz wiedziała przynajmniej, czego nasłuchiwać.

Maddox nie pozwoli jej wyjść z twierdzy, będzie musiała wymknąć się bez jego wiedzy. Poza wszystkim, kiedy był w pobliżu, głosy milkły.

Wymknie się w nocy, kiedy nie będzie mógł jej zatrzymać, i wróci rano.

Nie myśl o tym teraz. Później przyjdzie czas na zabawę w szpiegowanie. Teraz będzie się kochać z mężczyzną. Z Maddoksem. Maddox będzie ją pieścił. Wejdzie w nią.

Zadrżała. Najpierw rozpaczliwie chciała się stąd wydostać. Teraz desperacko pragnęła zostać. Znajdzie sposób, żeby skontaktować się z Mclntoshem, uspokoi go, że z nią wszystko w porządku. Potem. Kiedy już dowie się, czym jest najbardziej intymny akt łączący ludzi, jak to jest być z kimś tak blisko.

Nie będzie musiała się martwić, że syty rozkoszy zostawi ją, jak czyniło to przez wieki i nadal czyni tylu mężczyzn. Maddox był namiętny, był inny. Nie musiał kłamać, składać fałszywych obietnic, żeby dostać to, czego pragnął. Wystarczyło brać.

Ale on nie chciał brać, wolał dawać.

Skończyła się ciepła woda, Ashlyn zakręciła kurki. Już czas. Wytarła się, owinęła ręcznikiem i przeszła, niemal przebiegła do sypialni.

Maddox jeszcze nie wrócił.

Zachmurzyła się, a potem wyczuła pod stopami coś miękkiego. Jedwabna fioletowa chustka. Cała ścieżka z jedwabnych chustek prowadząca do sąsiedniego pokoju, do którego dostała się ostatniej nocy. Teraz wyglądał zupełnie inaczej. Wstrzymała oddech. Kurz pokrywający całe wnętrze zniknął. W uchwytach przyściennych paliły się pochodnie. Złote światło padało na łóżko przykryte czarnym jedwabiem. Maddox przygotował to wszystko dla niej.

Serce zabiło mocniej. Gdzie on jest?

Drzwi na balkon były otwarte, wpuszczając świeże, chłodne powietrze. Podeszła. Stał odwrócony do niej plecami. Mokre włosy, szerokie bary, nagie plecy. Na plecach tatuaż, ogromny, jaskrawoczerwony motyl. Groźny, niebezpieczny. Sprawiał wrażenie, jakby w każdej chwili mógł ożyć i połknąć ją. Dziwne, motyle to takie delikatne stworzenia.

- Maddox - szepnęła.

Odwrócił się gwałtownie, jakby krzyknęła. Jego zmysłowe usta były skrzywione. W tej chwili nie był kochankiem, który zostawił ją, żeby wziąć prysznic i przygotować się na godziny rozkoszy. Teraz był wojownikiem, który chciał zostawić ją samą w lesie.

- Wszystko w porządku?

- Tu wisi lina z prześcieradeł. - Wskazał inkryminowany przedmiot. - Wiesz coś na ten temat? - Raz tylko widziała go tak rozeźlonego, kiedy spotkała go w lesie pod murami twierdzy. Wokół fiołkowych tęczówek pojawiły się czerwone obwódki, rozżarzona, neonowa czerwień, jak tatuaż na plecach.

Dobra wiadomość? Może i był zły, ale ta potworna, szkieletowa maska nie zastąpiła jego rysów. Uspokojona tym, uniosła podbródek i zrobiła krok w jego stronę.

- Owszem, wiem coś na ten temat.

- Gdyby chodziło o kogoś innego, pomyślałbym, że to lina przygotowana dla Łowców, żeby mogli tą drogą dostać się do twierdzy.

- Mnie nie podejrzewasz? - Gdyby słowa mogły gryźć, wbiłyby się w jego ciało.

- Nie. - Trochę się uspokoił. - Powiedz mi, do czego miała ci posłużyć?

Chwila prawdy.

- Mówiłam ci, że Torin mnie ukrył, prawda? Zamknął mnie pod kluczem, żeby twoi przyjaciele mnie nie znaleźli. Niewiele z tego rozumiem, ale nie pytałam i nie będę pytać. Usłyszałam twoje krzyki i pomyślałam, że muszę dostać się do ciebie.

Zrobił krok i zatrzymał się, jakby bał się podejść zbyt blisko.

- Mogłaś spaść i zabić się.

- Ale nie spadłam i nie zabiłam się.

- Wisiałaś w powietrzu, Ashlyn.

Nie ugnij się. Nie teraz. Właśnie ustalili, że się lubią, że gotowi są zrobić decydujący krok. Cokolwiek teraz powiedzą, stanie się modelem przyszłych starć, bo przecież będą starcia, konflikty. On był uparty, ona stanowcza.

- Owszem, wisiałam - przytaknęła.

- Nie rób tego nigdy, nigdy więcej. - Podszedł bliżej, nachylił się. Wkraczał w jej przestrzeń prywatną. - Zrozumiałaś?

Serce zaczęło bić jak oszalałe, osiągając jakąś naddźwiękową szybkość.

- Powiedz swoim przyjaciołom, żeby nie zamykali mnie, wtedy obiecam, że nie będę spuszczała się po linach.

Wytrzeszczył oczy w niedowierzaniu. Oczekiwał, że wybuchnie płaczem i zacznie przepraszać?

- Pozabijam ich - prychnął. - Mogłaś zginąć.

Mijając ją miał mord w oczach. Nie, nie, tylko nie to. Nie zostawi jej. Nie pobije przyjaciół. Nie teraz. Bez wahania, bez strachu, chwyciła go za ramię. Wydał groźny pomruk i obrócił się ku niej.

- Ten dzień nie zostanie zrujnowany przez więcej cierpienia - ostrzegła.

- Ashlyn.

- Maddox.

Mógł ją odepchnąć. Naubliżać, przekląć. Uderzyć. Ale przeniósł uwagę na własne emocje.

- Mogłaś tam zginąć... – Z powolnym, zwierzęcym warknięciem zmiażdżył jej usta swoimi. Zatopił język w jej ustach, mijając zęby, wpychając go mocno.

W końcu. Dzięki Bogu, w końcu. Smakowała mieszankę furii, pasji, gorąca i był to najbardziej dekadencki smak, jakiego kiedykolwiek próbowała. Uzależniający. Jej krew gwałtownie zapłonęła.

- Nie chcę… cię… skrzywdzić… - warknął między pocałunkami.

- Nie możesz.

- Skrzywdzę…

- Nie zrobisz tego.

Przechylił głowę na bok, pogłębiając pocałunek, mocniej pochłaniając jej usta, karmiąc głęboko ukryty w niej głód. Kochała to, uwielbiała. Maddox był pasją, totalną, kradnącą oddech pasją, i był dziki w jej dawaniu i braniu. Tak jak chciała, jak potrzebowała.

- Dam ci wszystko, czego pragniesz. Przysięgam na bogów, że nie zrobię ci krzywdy.

- Chcę ciebie i wszystkiego co możesz dać. Wszystkiego.

Chwycił jej pośladki i przycisnął dziewczynę do siebie, wyciskając powietrze z jej płuc. Bez tchu, owinęła uda wokół jego bioder. Przesunął się do tyłu. Zimny kamień dotknął jej pleców, ale nie dbała o to.

Dzikość nigdy nie była częścią jej życia. Dom, praca, dom, praca. To wszystko z czego się naprawdę składało. Powiedziała Maddoksowi, że jest zadowolona ze swojego osamotnienia, ale prawdą było, że czasami umierała, głodna dotyku. Jakiegokolwiek dotyku.

To było więcej niż kiedykolwiek mogła śnić.

Jego erekcja przycisnęła punk między jej rozwartymi udami, nie wchodząc, jeszcze nie, ale twarda i gorąca, nawet przez jego spodnie, przez ręcznik, uderzyła tam gdzie Ashlyn jej potrzebowała. Wyrwał się z niej jęk. Chwyciła go, zatapiając paznokcie w jego torsie. Jego sutki były takie twarde, ocierały jej skórę.

- Jak dobrze – powiedział, chwytając jedną z jej piersi. Jego dotyk nie był delikatny, ale też nie szorstki, dając doskonałą równowagę między przyjemnością a bólem. Zadrżał, jakby ledwo dawał radę trzymać się w ryzach.

- Tak. Tak – jej brzuch zadrżał, posyłając impulsy przyjemności w każdy zakamarek ciała.

- Chcesz tego… jak w książkach, które czytasz? – ukąsił ją w podbródek, u nasady karku.

- Powiedziałam ci. Chcę ciebie. Tylko ciebie – Ukąszenia piekły, ale lizał każde, aż stało się to tak zmysłowe, że coraz bardziej rozpalało jej pragnienie. Odsunął ręcznik i dotknął napiętych sutków palcami, odrobinę bardziej szorstkimi niż były zęby. Serce łomotało mu w piersi, dźwięk prymitywnej żądzy, która odzwierciedlała jej potrzebę.

- Ręcznik. Zdejmij – Nie czekał na jej odpowiedź, ale ściągnął z niej materiał i owinął go wokół swoich ramion.

Lodowate powietrze musnęło jej skórę. Zamiast ukryć ją w swoich ramionach, ogrzać, cofnął się i spojrzał na nią. Po prostu patrzył, w górę i dół, powoli, delektując się. Jakimś sposobem jego wzrok był gorętszy niż dotyk, powstrzymując zimno.

Gdy tak na nią patrzył czuła się boginią. Syreną. Królową.

- Piękna – powiedział. – Taka piękna – jego ręce podążyły za spojrzeniem, dotykał całego jej ciała, odkrywając każdy jego cal.

- Twoja.

- Moja – polizał i possał jej obojczyk, zostawiając piekący znak. – Jesteś najdoskonalszą istotą, jaką kiedykolwiek widziałem – Znów schwycił jej piersi. – doskonałe, różowe sutki, stworzone dla moich ust.

- Spróbuj ich.

Zrobił to, grzeszny język przesunął się tam i z powrotem, później przeniósł uwagę na drugi.

Następnie cofnął ją na środek pokoju i opadł na kolana.

Jej oczy zamknęły się w absolutnym poddaniu. Niesamowite rzeczy działy się, gdy ten mężczyzna był na kolanach. Dekadenckie rzeczy. Jedna z jego rąk owinęła ją w pasie, przyciągając bliżej. Gdy pieścił ją ustami, wolna ręka przesuwała się po jej udach.

Dotknij tam… właśnie tam… Och! Za każdym razem, gdy jego palce ocierały się o jej łechtaczkę, cofały się, nie wsuwając się w nią. Sfrustrowana, omal nie upadła. Podtrzymał ją, jego zęby musnęły ciało.

- Potrzebuję więcej.

- Niedługo.

- Maddox – powiedziała, zdesperowana. Gdyby wsunął w nią palce, doszłaby. Ale bardziej niż dojść, chciała zbadać jego ciało.

- Też chcę cię dotknąć – wydyszała, ledwie zdolna wydobyć słowa.

Wyprostował się w mgnieniu oka, patrząc na nią w dół z płomieniem w oczach, kolażem czerwieni, czerni i fioletu. Bez słowa, uniósł ją i rzucił na łóżko. Chłodny jedwab przesunął się po jej rozgrzanej skórze. Chwilę później już był na niej, przyciskając. Jego ciężar był zaskakująco słodki i bardziej zmysłowy, niż kiedykolwiek mogłaby sobie wyobrazić.

Złote światło otoczyło go, tworząc aureolę. Teraz naprawdę był aniołem. Jej aniołem. Jej wybawcą i kochankiem.

- Zdejmij spodnie – zażądała. Jego nagi tors palił ją i nie mogła się doczekać, żeby poczuć jego nagie nogi… twardy, nabrzmiały penis, bez żadnych przeszkód.

Nie odpowiedział. Drżąc, sięgnęła do jego pasa, by zerwać materiał.

Potrząsnął głową, powstrzymując ją.

- Kiedy je ściągnę, znajdę się w tobie – głos był niski, zgrzytliwy.

- Dobrze, Chcę cię w sobie.

- Nie skończyłem cię smakować – Odsunął się i pe zsunął palcami w dół jej brzucha.

Och, Boże.

- Tak, posmakuj więcej. Chcę… Potrzebuję… - Więcej wszystkiego. Skoro nie pozwolił jej ściągnąć swoich spodni, zignoruje je. Wsunęła pod nie dłoń, chwyciła go.

Oddech syknął między jego zębami. Oczy przymknęły się na chwilę.

- Ashlyn.

Był taki duży, że nie mogła zamknąć dłoni. Gruby, pełny, zdumiewający. Przesunęła dłonią w górę i dół, w górę i w dół, tak jak on pod prysznicem – och, tak dobrze, że mogłoby się to nigdy nie skończyć. W końcu, wreszcie wsunął w nią palec. Z trudem wciągnęła oddech upajając się odczuciem.

Zamarł.

- Dobrze?

- Dobrze – odparła z jękiem.

Znów się poruszając, wsunął w nią palec. Najpierw powoli… szybciej… szybciej… skupiła się na ślizganiu wewnątrz niej, uwielbiając ten nacisk, próbując zacisnąć mięśnie i zatrzymać go głęboko.

- Więcej?

- Więcej – tchnęła.

Wsunął w nią drugi palec, rozciągając. Jej kolana zacisnęły się na jego biodrach, poddając się każdemu męskiemu kaprysowi. Pot kroplami zdobił jego twarz, napięcie wygięło usta.

- Gorąca .Wilgotna.

- Duży – odparła, ściskając go. – Twardy.

- Cały twój.

- Mój – zgodziła się. Chcę go na zawsze. Teraz i zawsze. – Więcej.

Wsunął w nią trzeci palec i sprawiło to, że zapłonęła. Kochała to, kochała to jakim cudem było to, że ją wypełniał.

- Moja – powiedział. Jego męskość wezbrała w jej dłoni. – Gotowa, piękna?

- Tak. Och, tak – Bardziej niż gotowa. Nigdy nie pragnęła niczego tak intensywnie. To było doświadczenie, za jakie chętnie oddałaby życie. – Tak. Proszę.

Ugniatała jego plecy, drapała skórę, gdy zsunął spodnie do kostek i kopnął na bok.

Żadnej bielizny. W końcu był absolutnie, obłędnie nagi.

- Spójrz na mnie.

Zrobiła to, ich spojrzenia przywarły do ciał.

Twardy szczyt penisa nacisnął na nią między nogami, ale nie wszedł. Wygięła biodra, pragnąc go. Nie poruszył się. Pomimo ostrzeżenia, że będzie w niej, gdy tylko ściągnie ubranie, zawahał się.

- Potrzebuję chwili… żeby wziąć duszę… pod kontrolę – wywarczał. – Nie chcę cię zostawiać. Nie chcę odchodzić. Ale potrzeba…

- Mmm, potrzeba. Tak.

- Nie. Mroczna. Pełna furii. Brutalna.

- Nie boję się – Nie, była podekscytowana, chciała wziąć i jego, i demona. Był częścią niego, więc też go kochała.

- Powinnaś się bać – Pot spływający po jego skroni, spadł na jej policzek, chłodne powietrze go nie schłodziło. – Nie robiłem tego w ten sposób przez tysiące lat. Nie patrzyłem na kobietę, gdy…

Nie skończył, ale mogła odgadnąć to, czego nie był w stanie powiedzieć. Nie patrzył na kobietę, kiedy się z nią kochał. Ashlyn znów napotkała jego wzrok, cała jej miłość do niego jaśniała w jej spojrzeniu. Nie próbowała jej ukryć, nie mogła.

- Nie chcę więcej czekać.

- Musisz.

Uniosła kolana, próbując go przyciągnąć, ale zacisnął dłoń na wezgłowiu, nawet nie drgnął. Grr! Nie chciała, żeby bał się ją skrzywdzić.

- Uderz. Ugryź.

- Nie. Nie z tobą.

- Uderz mnie. Ugryź mnie. Nie złamię się.

- Nie zranię cię – Potrząsnął głową, nie patrząc na nią. – Nie mogę cię zranić. Obiecałem.

Sprawi, że mężczyzna straci kontrolę. Udowodni mu, że nie może jej skrzywdzić, nie ważne co by zrobił. Tak, pomyślała, ujmując jego szczękę i zmuszając, by na nią popatrzył. Jeśli teraz się cofnie, jeśli będzie się bał tego co pragnie jej zrobić, może w ogóle przestać jej dotykać. Zostawić ją.

- Daj mi wszystko, co masz - powtarzała. - Jestem wilgotna. Tak cię pragnę, że to boli.

Jego napięte dyszenie wypełniło jej uszy.

- Tylko parę minut więcej. Po prostu będę cie trzymał chwilę i odejdę.

Nie, nie w porządku.

Przesunęła koniuszkami palców w dół jego pleców, z zachwytem czując aksamitną skórę pokrywającą naelektryzowaną stal mięśni. Jego tatuaż wyglądał tak prawdziwy, że spodziewała się że będzie wypukły, ale nie był. Był gładki i ciepły, tak jak cała reszta mężczyzny.

- Jeśli mnie nie weźmiesz… - Starała się wyglądać niewinnie, gdy masowała jego tyłek. Mięśnie napięły się pod jej dotykiem. – Ja wezmę ciebie.

Bez kolejnego ostrzeżenia, zacisnęła uścisk i szarpnęła, jednocześnie się wyginając. Ramię Maddoxa załamało się i zatonął w niej. Krzyknęła, z bólu i rozkoszy.

Samokontrola Maddoxa roztrzaskała się.

Zawył, długo i głośno, cofając się i znów w niej zatapiając. Z trudem złapała oddech, czując go tak głęboko, że już nigdy nie miała myśleć o sobie jako o Ashlyn. Od teraz była kobietą Maddoxa.

Zadrżała, gdy ugryzł ją w szyję. Cofał się gładko, w przód napierał gwałtownie.

Łóżko się trzęsło, żelazne nogi skrzypiały na kamiennej posadzce. Chwycił jedno z jej kolan, przesuwając je na zagięcie swojego ramienia, mocniej rozchylając jej nogi i dając jej głębszą penetrację.

- Przepraszam – powtarzał monotonnie. – Przepraszam.

- Nie rób tego. Tak, Tak! – zapłakała.

Tempo wzrosło, pchnięcia stały się silniejsze.

- Ashlyn - dyszał Maddox. - Ashlyn.

Płonęła, spalała się od środka. Jej serce łomotało w rytmie jego pchnięć. Uderzyła głową o zagłówek, ale była nieczuła na cokolwiek poza przyjemnością.

Szczypał jej sutki, przez co była jeszcze bardziej podniecona.

Drapał zębami szyję, przez co była jeszcze bardziej wilgotna.

Ściskał mocno jej uda, przez co jeszcze bardziej go pragnęła.

- Przepraszam - wykrztusił. – Bardzo przepraszam. Chciałem być delikatny.

- Kochaj się ze mną mocno, z całych sił. - Na delikatność przyjdzie czas później, kiedy poczuje się zaspokojona, syta miłości. Kiedy Maddox zrozumie, że gotowa jest przyjąć od niego wszystko, co miał do ofiarowania. - Jestem blisko. Blisko. - Niemal dochodziła. Już.

Schwycił jej włosy, przyciągnął jej twarz do siebie i wepchnął język głęboko do jej ust. Jego dekadencki smak napełnił ją, narkotyk, zastrzyk heroiny. Eksplodowała. Ogarnęły ją płomienie. Ekstaza. Białe światło w głowie. Umierała powoli. Szybko. Po prostu... umierała. Leciała do nieba.

- Ashlyn - krzyknął Maddox, on też doszedł. Gorące nasienie rozlało się w niej, pulsując głęboko… Tak głęboko… jego mięśnie się napięły.

- Moja. – Znów ugryzł ją w szyję, jakby nie mógł się powstrzymać.

Tym razem do krwi.

Powinno zaboleć, zabolało – tak dobrze, tak dobrze – ale znów sprawiło że doszła. Zadrżała i wygięła w łuk, krzycząc przez gwałtowną rozkosz. Nigdy nie przypuszczała, że ból i rozkosz mogą tak bardzo splatać się z sobą. Że jedno wywołuje drugie. Ale tak było. I była zadowolona.

Maddox opadł na nią zdyszany.

- Przepraszam... Bardzo przepraszam... Nie chciałem...

- Nie przepraszaj. - Cieszyła się, była zadowolona, usatysfakcjonowana. Była szczęśliwa. - Niech zawsze tak będzie.

Obrócił się na plecy, pociągając ją za sobą. Bezwładnie spoczęła na jego piersi. Owinął wokół niej ramiona, trzymając ją, gładząc ręką jej plecy.

- To twój pierwszy raz, powinienem był być delikatny. Na pewno wolałabyś kochać się delikatnie.

Uśmiechnęła się powoli.

- Wątpię, ale możesz spróbować mnie przekonać.

W oczach Maddoxa nie zdążyło pojawić się zdumienie, gdy Ashlyn już siedziała na nim okrakiem.

- Cała przyjemność po mojej stronie.





19

Nigdy, a przeżył tyle tysiącleci, Maddox nie czuł się tak syty miłości, zaspokojony.

Kochali się trzy razy i Ashlyn spała teraz, wtulona w niego. Kochali się gwałtownie, szybko, kochali się delikatnie i powoli. Na koniec zażądała jeszcze raz ostrego seksu, naprawdę ostrego. Chciała się przekonać, co najbardziej jej odpowiada.

Był zaszokowany, zatrwożony, przejęty pełnym pokory podziwem. Pokazał się jej z najgorszej strony, obudziła się w nim godna pogardy bestia. Ashlyn powinna była uciec z krzykiem, tymczasem żądała jeszcze.

Uśmiechnął się do siebie. Gdy Furia zażądała, żeby ją oznaczył, był bezradny i mógł się tylko poddać. Więc ugryzł ją, poznał smak krwi. To, co w nim prawe, szlachetne, krzyczało ze zgrozy i kurczyło się ze wstydu, ale Ashlyn nie odepchnęła go, nie okazała wstrętu, ugryzła go nawet sama. Wreszcie czuł się wolny. Nie musiał się bać swoich reakcji. Bogowie, nie musiał się bać!

Była dla niego wszystkim. Dopiero teraz widział, jak żałosne, nędzne było życie bez niej. Nie wyobrażał sobie powrotu do dawnej egzystencji. Nie mógłby już żyć bez Ashlyn. Rzuciła czar na demona. Należała do niego. Nigdy się nie rozstaną. Była jego skarbem. Poszedł do lasu szukać potwora, a znalazł zbawienie.

Przy Ashlyn Furia uspokajała się, stawała się piękna. Mroczna, tak. Zawsze była mroczna, ale zniknęło gdzieś całe zło, które uosabiała, zostało pożądanie. Jej siła destrukcyjna ustąpiła miejsca zaborczości. Jeszcze dwa dni temu nie uwierzyłby, że coś takiego jest możliwe.

Ashlyn. Poskromicielka demonów. Zaśmiał się cicho. Nie chciał jej budzić. Po miłosnych ekscesach powinna odpocząć. Zamierzał póź...

Gdzieś na dole trzasnęły drzwi. Ktoś zaklął. Maddox rozpoznał baryton Reyesa i zadowolenie przerodziło się w złość. Przyjaciel musi usłyszeć ostrzeżenie. Ashlyn jest nietykalna. Jeśli któryś z tych głupców podniesie na nią rękę, musi się liczyć z konsekwencjami.

Wstał z łóżka, spojrzał, czy aby nie obudził swojej kobiety. Spała spokojnie.

Ubrał się. Spodnie, T-shirt, buty. Sztylety. Ona jest nasza. Nikomu nie wolno jej krzywdzić. Demon burzył się, płonął żądzą zemsty, ale Maddox nie tracił panowania nad sobą.

Jestem wściekły, owszem, ale to ja dyktuję, co mam robić. Zaskoczyły go własne myśli. Ja decyduję. Dziwne, cudowne uczucie. Ashlyn zawdzięczał nieznaną dotąd możliwość panowania nad sobą. Spojrzał jeszcze raz na śpiącą i wyszedł z pokoju.

Demon srożył się, że zostawiają Ashlyn, groźny, ponury, ale nie potrafił już zawładnąć Maddoksem.

Reyes był w sieni wraz z resztą wojowników. Wszyscy mocno poturbowani, osmaleni. Byli z nimi obcy, których Maddox nie znał...

Nie, niemożliwe...

- Sabin?

Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Sabin zdjął właśnie koszulę i oglądał paskudną ranę w boku. Lucien wspierał się na... To Strider. Cameo siedziała na podłodze z kolanami podciągniętymi pod brodę. Miała przypalone włosy z jednej strony, oparzony policzek. Gideon i Amun opierali się o ścianę, jakby nie mogli ustać o własnych siłach.

Nie spodziewał się zobaczyć dawnych towarzyszy, jakby ktoś zdzielił go między oczy. Skąd się tu wzięli? Po co przyjechali do Budapesztu?

Ktoś głośno jęknął i Maddox odwrócił głowę. Parys. Miał paskudne, otwarte złamanie przedramienia. Aeron... Przykuty do balustrady schodów klął jak szewc. Z czoła płynęła krew.

- Zabiję, klnę się na wszystkie bogi, że zabiję. Poleje się krew. - Już się lała, niestety nie ta.

Groźba Tytanów sprawdzała się. Demon przejął kontrolę nad Aeronem, popychając go do mordu na czterech niewinnych kobietach. Będzie już teraz musiał cały czas być skuty łańcuchami, dopóki nie znajdą jakiegoś rozwiązania? Dopóki nie umrą?

Maddox w tej chwili nienawidził wszystkich: Tytanów za to, że doprowadzili jego przyjaciela do takiego stanu, Greków za ich klątwy, Łowców za ich zawziętość, wreszcie samego siebie za to, że tamtej fatalnej nocy pozwolił, by otworzono puszkę.

- Co się dzieje? - zapytał. Ashlyn zawdzięczał to, że nie zaatakował i tak już mocno uszkodzonych druhów. - Wpadliście w jedną z naszych pułapek?

Ktoś spojrzał w jego stronę, ale większość go zignorowała.

- Pułapki ominęliśmy - mruknął Sabin.

- Bomba - powiedział Reyes. Nie podniósł nawet głowy zajęty zzuwaniem butów, które dosłownie przywarły mu do stóp.

- Jedna z naszych? - dociekał Maddox.

- Gdzie tam. Sam nie wysadzałbym się raczej w powietrze. - Reyes raczył w końcu spojrzeć na Maddoxa. - Czemu na mnie nie napadasz? - zdziwił się.

Maddox natychmiast dobył sztylet, cisnął w Reyesa. Następny w Luciena. Noże przemknęły mimo potencjalnych ofiar i utkwiły w ścianie.

- Jeśli jeszcze raz wpadniecie na podobny pomysł, zabiję.

Lucien nie zareagował. Wydawał się spokojny, ale Maddox czuł, że facet w środku się gotuje. Jak góra lodowa, w którą ktoś o jeden raz za dużo wbił czekan.

- Ciesz się, że jej nie znaleźliśmy. Łowcy załatwili nas jak ostatnich idiotów. Zwabili do klubu i poczęstowali bombami.

Bomby. A więc wojna.

Maddox pokonał ostatnie stopnie, omijając Aerona, ale i tak dostał od niego porządnego kuksańca w bok. Lepsze to niż cios zadany sztyletem.

- Co tu robi Sabin? - Nie spojrzał nawet na dawnego przyjaciela. - To on sprowadził Łowców?

- Łowcy już tu byli. Sabin przyjechał do Budapesztu ich tropem, a teraz chce, żebyśmy pomogli mu znaleźć dimOuniak. - Reyes zzuł wreszcie buty, stopy miał całe w okropnych pęcherzach.

- Wybacz, że będziesz musiał znosić towarzystwo Sabina. - Parys uderzył ręką w ścianę i złamana kość wskoczyła na swoje miejsce. Skrzywił się, pobladł. - Niesamowite, jakie decyzje gotów jesteś podejmować, kiedy mózg ci się rozbryzguje na parkiecie.

- Zanim zdążyliśmy się jako tako pozbierać, Łowcy zniknęli - powiedział Lucien. - Nie wiedzieliśmy, czy nie zaczaili się w hotelu Sabina. Tutaj przynajmniej jesteśmy bezpieczni.

- Długo musieli się przygotowywać do tego ataku - dodał Reyes. - Nie rozumiem tylko, dlaczego nie poobcinali nam łbów, kiedy leżeliśmy tam bez czucia ogłuszeni wybuchem.

- Najwyraźniej mają inne plany. - Parys poruszył kilka razy ręką.

Wszyscy spojrzeli na Sabina, który wzruszył ramionami.

- Chcą naszej krwi. Możemy się spodziewać najgorszego.

Reyes pokiwał głową.

- Musimy ich znaleźć, zanim znowu zaatakują. Sabin wytarł twarz krajem T-shirtu.

- Pamiętam czasy, kiedy wolałeś raczej odwrócić się od przyjaciół, niż walczyć z Łowcami.

- To niezupełnie tak - zaprotestował Lucien. - Zerwaliśmy z przyjaciółmi, którzy zamierzali zniszczyć całe miasto i wymordować wszystkich jego mieszkańców. Zerwaliśmy z przyjaciółmi, którzy zaatakowali jednego spośród nas.

Sabin odwrócił się do niego plecami.

- Gdzie Torin? - zapytał Maddox. Lucien zesztywniał.

- Nie wrócił z cmentarza?

Sabin wyjął z kieszeni walkie-talkie.

- Kane, słyszysz mnie?

Żadnej odpowiedzi.

- Kane.

Cisza.

- Kane, odezwij się.

Nadal nic.

Lucien przesunął palcem po brodzie.

- Musimy znaleźć Torina, zanim oni go znajdą. Maddox, weź apteczkę. Spotykamy się przy wyjściu za dziesięć minut.

Na podeście schodów pojawiła się Ashlyn. Musiała chwilę tam już stać, bo minę miała przerażoną. Maddox w kilku susach wbiegł na piętro i zasłonił ją sobą. Nie ufał niegdysiejszym przyjaciołom. Zbyt wiele czasu minęło, stali się obcy, nie czuł z nimi żadnej więzi.

- Nie muszę chyba pytać, do kogo należy ta śmiertelniczka - zauważył Sabin cierpko.

- Co się stało? - zapytała Ashlyn, wychylając głowę zza pleców Maddoxa. - Okropnie wyglądają. Kim są ci nowi?

- Był... zamach bombowy. A oni? To... dawni koledzy.

- Dajcie mi pięć minut i nóż! - wydarł się Aeron. - To wszystko, czego potrzebuję.

Ashlyn pobladła, wpiła palce w ramię Maddoxa.

Reyes podszedł do awanturującego się Aerona i dał mu w szczękę. Raz, drugi, trzeci. Walił, dopóki Aeron nie upadł. Maddox miał wrażenie, że choleryk zdążył jeszcze bąknąć „Dziękuję", zanim stracił świadomość, ale głowy by nie dał.

- Pomogę im, chcę pomóc - powiedziała Ashlyn, kiedy wojownicy powlekli się do swoich pokoi.

- Wracaj do mojej sypialni i czekaj na mnie. Niedługo wrócę.

- Proszę, pozwól mi. To twoja rodzina, chcę im pomóc. Nigdy nie miałam nikogo bliskiego, nie miałam rodziny. - Splotła dłonie i opuściła wzrok.

- To zbyt niebezpieczne. Nie wszyscy należą do rodziny. Nie mogę ręczyć za moich byłych przyjaciół. A z resztą będziesz się fraternizowała kiedy indziej.

- Pozwól mi, proszę. Chcę się na coś przydać, nie mogę cały czas tkwić w twojej sypialni.

Jeszcze chwilę się z nią kłócił, w końcu skapitulował. Bał się o nią, ale nie potrafił odmówić.

- Zbierz wszystkie ręczniki, które znajdziesz w łazience, i przyjdź do świetlicy. - Wytłumaczył, jak tam trafić.

Ashlyn ruszyła szybkim krokiem do sypialni, układając w głowie plan działania. Wymknie się w nocy, odnajdzie miejsce, gdzie był zamach, posłucha głosów. Dowie się czegoś o tych łowcach. Znajdzie sposób, żeby wybawić Maddoxa od śmierci. Po raz pierwszy w życiu dziękowała losowi za swój dar. Być może nic nie wskóra ani w jednej, ani w drugiej sprawie, w końcu nadzieja jest matką głupców, ale spróbować warto.

Wtem coś usłyszała, strzępy rozmowy. Nadstawiła uszu.

- Idę o zakład... Tędy... Gdzie oni są... Oby jeszcze na zewnątrz... Te cholerne potrzaski... Za długo trwałoby usuwanie... Ciekawe, czy wiedzą... Wałczyć...

Szła za głosami i po chwili znalazła się pod drzwiami pokoju, w którym wojownicy zamknęli Danikę i jej rodzinę.

Ktoś tam był, ktoś zakradł się do pokoju. Położyła ostrożnie dłoń na klamce.

Moment. Może nie powinna wchodzić, może powinna pobiec po Maddoxa.

To mogli być Łowcy.

Coś ścisnęło ją za gardło.

Jeśli raz już użyli bomby, może teraz podkładają następną.

Cofnęła się, gotowa zaalarmować Maddoxa. Nie możesz zostawić Daniki samej, Darrow.

- Nic im nie grozi - szepnęła do siebie. Maddox mówił, że ci Łowcy polują na nieśmiertelnych. Cofnęła się jeszcze krok. Powinna zawiadomić Maddoxa. Znowu głosy.

- Gdzie ona może być?

- Bóg jeden wie.

- Myślisz, że oni... zabili ją?

- Niewykluczone. To demony. Cholera, należało jej lepiej pilnować, zwiększyć ochronę.

To Mclntosh. Teraz rozpoznała jego głos.

Powinna się ucieszyć, że ją znalazł, że się nią przejmował, ale... Ochrona? Pilnowali jej ochroniarze? Jak dostał się do twierdzy?

- Ashlyn, kochanie, jeśli nas słyszysz, przyjdź do Ger-beaud o...

- Mogą ją trzymać pod kluczem.

- Cicho. Ktoś idzie. Głosy zamilkły.

Ashlyn natężyła umysł, usiłując wykrzesać z niego jakąś inteligentną myśl. Nadal są w twierdzy? Jak Mad-dox ich potraktuje? Jak oni potraktują Maddoxa? Była w panice. W porządku. Spokojnie. Skup się, Darrow. Skup się.

Ostatecznie nie musiała podejmować żadnej decyzji. Drzwi się otworzyły i Mclntosh wyjrzał na korytarz. Zrobił wielkie oczy na jej widok.

- Ashlyn, żyjesz!

- Mclntosh, ja...

- Ciii... Nie tutaj. - Wciągnął ją do pokoju i cicho zamknął drzwi. Kręciło się tu kilku ludzi, których nigdy nie widziała w Instytucie. Szukali czegoś? Danika... Dobry Boże! Wszystkie cztery kobiety leżały bez ruchu na podłodze. Rzuciła się sprawdzać puls. - Śpią - uspokoił ją Mclntosh.

Znowu napłynęły głosy, fragmenty rozmowy, która musiała toczyć się niedawno, przed chwilą, przed kilkoma minutami.

- Kim jesteście? - To Danika. - Co tu robicie?

- Ja zadaję pytania. - To głos Mclntosha. - Kim jesteście?

- Więźniami.

- Też szukacie puszki?

- Puszki? - Danika nie miała pojęcia, o co intruz ją pyta.

- Powiedzieli wam, gdzie ona jest? - Mclntosh nie potrafił ukryć podekscytowania.

Musiał chwycić Danikę za rękę, za ramię, bo zażądała ostro, żeby ją puścił.

- Powiedzieli?

- Reyes, pomocy!

- Zamknij się albo sam cię uciszę.

- Reyes!

Odgłosy szarpaniny, krzyki, szlochy. A potem cisza. Rozmowa o tym, żeby zaaplikować kobietom środek usypiający, oszałamiający, i ewentualnie wykorzystać je później jako przynętę, gdyby zaszła taka potrzeba.

Łowcy, uświadomiła sobie z przerażeniem. Podejrzewała już coś wczoraj, kiedy rozmawiała z Daniką, ale szybko odepchnęła od siebie tę myśl. Instytut był przecież placówką, której przyświecały szlachetne cele. A nawet jeśli, to musiałaby coś wcześniej usłyszeć.

A jednak to byli Łowcy.

Spojrzała na Mclntosha.

Od dawna interesował się puszką. Szukał dimOuniak, nie zdradzając się ani słowem. Chryste.

Okłamał ją. Poświęciła całe życie dla sprawy, która była fikcją. Czytał jej baśnie, opowiadał, że jest wyjątkowa, ma powołanie. Myślała, że przyczynia się do naprawy świata, tymczasem pomagała mu w dziele zniszczenia. Cały czas ją oszukiwał.

- Nie badasz wcale stworzeń, które ja znajduję, prawda? - zapytała cicho. - Jesteś Łowcą.

- Ależ badam - odparł urażonym tonem. - Jestem naukowcem. Nie wszyscy pracownicy Instytutu są Łowcami. Weźmy choćby ciebie. Dziewięćdziesiąt procent naszej pracy to obserwowanie zjawisk nadprzyrodzonych, ale kiedy natykamy się na zło, pienimy je bez litości.

- Kto ci daje prawo?

- Zasady moralne. Działamy w imię wyższego dobra, czego nie można powiedzieć o mieszkańcach twierdzy. Nie jestem potworem. Wszystko, co robię, robię dla ludzkości.

- Jak to możliwe, że nic nie wiedziałam, nic nie słyszałam?

Mclntosh wysunął brodę, spojrzał na nią tak, jakby prosił o zrozumienie.

- Tylko kilkoro z nas zajmuje się brudną robotą, nie rozmawiamy nigdy na ten temat na terenie Instytutu, a do miejsc, gdzie się spotykaliśmy, nie miałaś dostępu.

- Tyle lat. - Pokręciła głową. - Nic dziwnego, że nie spuszczałeś ze mnie z oka. Nie chciałeś, bym dowiedziała się o tym, o czym nie powinnam wiedzieć.

- A chcesz wiedzieć? Mogę ci pokazać zdjęcia, dokumentację interesującej działalności tych demonów. Przyprawi cię o mdłości.

- Powinnam była znać prawdę.

- Nie chciałem cię w to mieszać. Jesteś dla mnie kimś bliskim, Ashlyn. Wiedzieliśmy, że są dwie grupy demonów. Z jedną walczymy od lat, drugiej szukaliśmy. W końcu jedna z naszych agentek natknęła się na Rozpustę. Przywieźliśmy cię do Budapesztu, żebyś posłuchała co i jak. Nie przewidzieliśmy, że trafisz tutaj.

Jaka ja byłam głupia, myślała rozeźlona.

- Przyjechałeś tutaj zabić ich, a oni są dobrzy dla mieszkańców miasta. Dają pieniądze na cele społeczne, tępią przestępczość. Nie pokazują się między ludźmi, prawie nie opuszczają twierdzy. A wy urządziliście pułapkę w klubie nocnym.

- Nie przyjechaliśmy tutaj zabijać. Nie możemy zabijać. Jeszcze nie teraz. Zabicie wojownika oznacza uwolnienie jego demona. Chcemy tylko ich pojmać. Kiedy znajdziemy puszkę Pandory, zamkniemy w niej demony i pozbędziemy się nosicieli. - Mclntosh chwycił ją za ramiona. - Wiesz, gdzie jest puszka? Powiedzieli ci?

- Nie.

- Musiałaś coś słyszeć. Zastanów się, Ashlyn.

- Powiedziałam ci już. Nie wiem, gdzie jest puszka.

- Nie chciałabyś żyć w świecie wolnym od zła? Wolnym od kłamstwa, niedoli, przemocy? Każdego dnia słyszysz więcej okropności, niż inni przez całe życie. Przez lata dbałem o twój talent. Dałem ci dach nad głową, zapewniłem w miarę spokojne życie. W zamian chciałem tylko jednego, żebyś wyszukiwała niezwykłe stworzenia żyjące wśród nas.

- A ja wypełniałam swoje zadanie. Nie słyszałam jednak nic o puszce.

Spochmurniał.

- Musiałaś słyszeć. Nie byłaś uwięziona jak te kobiety, mogłaś się swobodnie poruszać po twierdzy. - Oczy mu się rozszerzyły, jakby nagle dotarła do niego jakaś prawda. Sięgnął do kieszeni i wyjął napełnioną strzykawkę. - Pracujesz dla demonów, tak? Od jak dawna?

Cofnęła się o krok, jeszcze o krok, aż oparła się plecami o ścianę. Poczuła silne dłonie na ramionach. Żadna ściana. Jeden z Łowców. Próbowała się uwolnić z uchwytu.

- Gdzie jest puszka? - nalegał Mclntosh. - Tylko to chcę wiedzieć. Powiedz i puszczę cię wolno.

Tylko spokojnie. Odwróć jego uwagę, zajmij go czymś. Maddox zaraz zacznie jej szukać.

- Jesteś Łowcą, ale nie masz tatuażu na przegubie.

- Maddox wspominał coś o tatuażach. - Dlaczego? Podciągnął rękaw koszuli i pokazał jej czarny znak

nieskończoności.

- Nie chciałem, żebyś go widziała. Otrzymałem ten znak na osiemnaste urodziny. Ślubowałem wtedy kontynuować tradycję rodzinną.

A ona nic nie wiedziała, ona, która przez lata żyła w przekonaniu, że nikt nie zdoła jej zwieść. Czuła się jak ostatnia idiotka.

Zagaduj go, pytaj, niech opowiada.

- Dlaczego obraliście za swój znak symbol nieskończoności?

- Naszym celem jest świat na zawsze, po wiek wieków wolny od zła. Czy może być lepszy symbol?

- Mieszkańcy twierdzy nie są źli. Opiekowali się mną. Pomogli mi. Gdybyś ich poznał...

- Miałbym poznawać demony? - syknął z nienawiścią.

- Te kreatury trzeba unicestwić. To oni zniszczyli Ateny. Zabili tylu ludzi, przyczynili tyle cierpienia...

- Sam stajesz się zły, polując na nich... Błyskawicznym ruchem podniósł strzykawkę i wbił igłę

w szyję Ashlyn. Zakręciło się jej głowie, nie była w stanie się ruszyć.

- Śpij - usłyszała jeszcze. I usnęła.




20

Maddox nie mógł uwierzyć własnym oczom. Zostawił przyjaciół i poszedł sprawdzić, czy Torin wrócił. Znalazł go w jego własnym pokoju. Leżał na podłodze w kałuży krwi. Miał podcięte gardło. Oddychał jeszcze, ale Maddox nie miał pewności, czy przeżyje.

Doczołgał się do domu w takim stanie z cmentarza, czy ktoś dostał się do twierdzy i zaatakował go już po powrocie? Kane by to zrobił? Łowca? W sypialni Torina nie było nikogo.

Maddox ryknął, ile sił w płucach, przywołując przyjaciół. Torin był mu bliski jak brat, nie mógł go tak zostawić, nie mógł pozwolić, by cierpiał. Nie mógł go też dotknąć. Sam co prawda by się nie zaraził, lecz ten los spotkałby Ashlyn.

Ashlyn. Czy i ją dopadli? Nie, nie. Pomóż Torinowi i znajdź ją!

Raz jeszcze krzyknął, przywołując przyjaciół.

Podbiegł do komody, otworzył szufladę i wyjął czarne rękawiczki. Torin miał ich cały zapas.

Tak zabezpieczony przeniósł rannego na łóżko, owiązał podcięte gardło, żeby zahamować krwawienie.

Torin otworzył oczy. Furia już ostrzyła pazury, gotowała się do walki.

- Łowcy. - Z gardła Torina dobył się żałosny, ledwie czytelny gulgot. - Na wzgórzu. Idą tu. Chcą puszkę. Dotykali mnie. Mają Kane'a.

Cholera. Maddox wybiegł z pokoju, by znaleźć Ashlyn. Spokojnie. Na pewno jest bezpieczna. Nie był tego wcale pewien. Jeśli Łowcy ją znaleźli, może umrzeć na zarazę, wcześniej przecież dotykali Torina.

Nie było jej w sypialni. Chyba w ogóle tu nie dotarła, bo ręczniki leżały na swoim miejscu. Nie było jej w pokoju kobiet. Mówiąc ściśle, sypialnię Luciena zastał pustą. Kątem oka dojrzał coś na balkonie, srebrny błysk. Wypadł tam, omal nie tłukąc szyb w drzwiach. O balustradę zahaczony był koniec liny wspinaczkowej.

Maddox i Furia zawyli jednym głosem. Na wzgórzu nikogo, ani śladu człowieka. Łowcy musieli być już daleko. Bogowie! Ci łajdacy uprowadzili Ashlyn. Dotykali Torina, potem dotykali jej.

Zrobiło mu się niedobrze.

Wybiegł z pokoju, ściągnął w biegu rękawiczki i T-shirt, rzucał wszystko na podłogę, nie zatrzymując się.

- Gdzie ręczniki? - zapytał Lucien. Najwyraźniej nie słyszał nawoływań Maddoxa.

Krótko, nieskładnie zrelacjonował, co się stało. Przyjaciele zbili się w krąg wokół niego, zdjęci zgrozą, wściekli, żądni odwetu.

- Co z Daniką? - wyrwał się Reyes.

- Zniknęła.

Reyes zacisnął powieki.

- Torinowi potrzebny jest lekarz - powiedział Parys. - Jak to załatwić?

- Torin jest zdany na własne siły. Niech to diabli, wybuchnie zaraza - stwierdził Lucien grobowym głosem.

- Nie powstrzymamy już tego.

Maddox zacisnął dłonie.

- Mam gdzieś zarazę. Uprowadzili moją kobietę. Muszę ją uratować.

- Widziałeś Kane'a? - zapytał Strider.

- Torin zdołał powiedzieć, że Łowcy zaatakowali ich na wzgórzu. Mają Kane'a.

- Kurwa mać. - Sabin rąbnął pięścią w ścianę.

- Idę z tobą - powiedział Reyes, zwracając się do Maddoxa.

- Ja przeszukam twierdzę - zadeklarował się Lucien.

- Trzeba sprawdzić, czy nie ukryli się gdzieś w ciemnym kącie.

- Za pięć minut w sieni - rzucił Maddox i pobiegł do swojego pokoju po broń.

Reyes patrzył na Maddoxa z prawdziwym przerażeniem. Tak długo krążyli po ulicach Budapesztu, aż natknęli się na czterech Łowców. Do starcia doszło w parku, z dala od ludzkich oczu. Maddox zaatakował bez ostrzeżenia. Zamienił się w demona. Całkowicie, bez reszty. W miejsce twarzy pojawiła się upiorna czaszka z najstraszniejszych koszmarów sennych.

Reyes stał z boku. Podejrzewał, że Maddox nie wie, co się wokół niego dzieje, z kim toczy walkę. Przeistoczony w Furię mógł równie dobrze zabić przyjaciela jak wroga.

- Gdzie wasz przywódca? - zapytał dwóch ledwie dychających Łowców.

- N... nie wiem - zaskowyczał jeden z nich.

- Gdzie kobiety?

- Nie wiemy - krzyknął drugi. - Nie zabijaj nas.

- Nie...

- Powiedz to, a obetnę ci język. Będziesz patrzył, jak go jem. - Głos był znacznie niższy, bardziej chropawy niż głos Maddoxa. Głos bestii. - Chcę wiedzieć, gdzie one są.

- Ja nie... - Łowca nie zdążył dokończyć zdania. Z poderżniętego gardła trysnęła krew, po sekundzie nieszczęśnik już nie żył.

- Pytam po raz ostatni - Furia zwróciła się do tego, który pozostał przy życiu. - Gdzie są kobiety?

- Mclntosh nie powiedział nam, dokąd je zabiera. Kazał nam patrolować ulice i zawiadomić go natychmiast, gdyby pojawili się wojownicy. My szukaliśmy tylko panny Darrow. Chodziło o nią. I o puszkę. Chcieli wydostać dziewczynę z twierdzy, poszukać puszki. To wszystko.

Cichy trzask i Łowca osunął się na ziemię ze skręconym karkiem. Nie mogli darować mu życia. Był zarażony, był Łowcą, przyłożył rękę do uprowadzenia Ashlyn.

- Co teraz? - Reyes podniósł wzrok, jakby oczekiwał, że odpowiedź spadnie z nieba.

- Nie wiem. - Maddox miał wrażenie, że za chwilę zwariuje z niepokoju. Furia owładnęła nim bez reszty, no, prawie, bo zachował resztki świadomości. Jeśli nie znajdzie Ashlyn teraz, będzie musiał czekać do rana, aż wstanie z martwych.

- Przeszukajmy jeszcze raz miasto. Musieli zostawić jakiś ślad.

Ashlyn była dla niego wszystkim. Całym jego życiem.

Kochał ją. Wiedział o tym wcześniej, teraz miał pewność. Ashlyn była łagodnością i światłem. Namiętnością i spokojem. Nadzieją. Niewinnością i... Była wszystkim. Brakującym ogniwem. Absolutnym dopełnieniem.

Przyrzekł, że zawsze będzie ją chronił.

Zawiódł.

- Mamy już niewiele czasu - odezwał się Reyes, ściągając go na ziemię.

- Wiem. - Myśl! - Łowcy nie mogli wywieźć ich z miasta. Szukają puszki. Myślą, że my ją mamy. Dlatego wdarli się do twierdzy. Muszą ukrywać się gdzieś w Budapeszcie.

- Cholera! - zaklął Reyes. - Nie chcę wracać do domu z niczym, ale zbliża się północ.

- Obejdźmy jeszcze raz ten kwartał. Reyes kiwnął głową.

Piętnaście minut później wychodzili z kaplicy, którą właśnie przeszukali. Po drugiej stronie ulicy dojrzeli starca, brudnego, rozczochranego, w cieniutkim, nędznym płaszczu. Kasłał tak strasznie, jakby za chwilę miał wypluć płuca.

Maddox przypomniał sobie dawne dni, kiedy ledwie osiedli w mieście. Wtedy była to jeszcze duża wieś, chaty, niebrukowane ulice...

Torin spotkał kobietę, za którą tęsknił od wielu lat. Błagała o pieszczotę. Zdjął rękawiczkę i dotknął jej policzka. Miał nadzieję, że ten jeden raz choroba nie dokona dzieła, bo miłość okaże się silniejsza. Po chwili kobieta zanosiła się przeraźliwym kaszlem, jak teraz starzec po drugiej stronie ulicy. Zaraza dotknęła niemal wszystkich mieszkańców wsi, ludzie umierali w męczarniach.

Maddox zaklął w duchu. Łowcy dali początek epidemii. Nie miał wątpliwości, że właśnie się zaczęła.

Furia uciszyła się, wycofała, jakby rozumiała, że teraz Maddox musi przejąć ster.

- Muszę z tobą zamienić kilka słów - zawołał do starego.

Stary zatrzymał się.

- Jesteś jednym z nich. - Zgiął się w kolejnym ataku kaszlu. - Anioły. Rodzice opowiadali mi o was przed snem. Całe życie marzyłem, żeby spotkać któregoś z was. Maddox ledwie go słuchał.

- Musiałeś zetknąć się z obcymi... Przyjezdnymi. Mogli mieć tatuaże na nadgarstkach. I mogło być z nimi pięć kobiet. - Starał się mówić spokojnie, nie chciał wystraszyć biedaka i przyprawić go o zawał.

Chociaż może okazałby w ten sposób miłosierdzie. Śmierć, która czekała starego, miała być okrutna.

Reyes opisał Łowców, których widział w klubie, opisał kobiety.

- Widziałem małą blondynkę, o której mówisz. Były z nią jeszcze trzy inne, ale nie pamiętam, jak wyglądały.

Danika. Jej matka, siostra i babka. To by znaczyło, że Ashlyn... Nie. Nie! Ashlyn żyje. Nie zrobili jej nic złego.

- Dokąd poszły? Powiedz! - Maddox prawie krzyczał, nie panował już nad sobą. '

Stary był trochę zdezorientowany, z trudem kojarzył. Zachwiał się, omal nie upadł. Znowu się rozkasłał. Jednak zebrał się w sobie.

- Uciekały tą ulicą. Biegł za nimi taki jeden wysoki. Omal mnie nie przewrócił.

- W którą stronę uciekły? - zapytał Reyes.

- Na północ.

- Dziękujemy. Bardzo dziękujemy.

Stary znowu zakasłał, upadł na chodnik. Maddox pochylił się nad nim.

- Śpij. Błogosławimy cię - szepnął.

Stary skonał z uśmiechem na ustach.




21

Ashlyn ocknęła się raptownie. Lodowata woda spływała jej po twarzy, mokra bluzka przylgnęła do ciała. Otworzyła oczy: mroczne, ponure wnętrze, kamienne ściany... Siedziała przykuta łańcuchami do krzesła. Twarz Mclntosha... Jeszcze niedawno ucieszyłaby się na jego widok, teraz czuła tylko nienawiść.

Odstawił puste już wiadro.

- Gdzie jestem?

- Halal Foghaz.

Więzienie Umarłych. Najcięższe więzienie na Węgrzech, od lat nieczynne. Zmrużyła oczy.

- Odpręż się. Nie jestem smokiem z bajek, które ci kiedyś czytałem. - Zakasłał. Był blady, miał zaczerwienione powieki.

- Puść mnie - zażądała Ashlyn. - Co zrobiliście z wojownikami? Gdzie te cztery kobiety?

- Odpowiem na twoje pytania we właściwym czasie, teraz ty będziesz odpowiadała na moje. Zgoda? - Znowu zakasłał. Mówił przynajmniej dorzecznie, bez tego fanatyzmu, który zaprezentował wcześniej.

- Zgoda. - Nie zdołała wykrztusić ani słowa więcej.

- Widzę, że nie będziesz teraz w stanie odpowiedzieć na żadne pytanie. Wrócę później, kiedy głosy ucichną.

Rzeczywiście opadły ją głosy, Mclntosh natychmiast się zorientował. Cała kakofonia głosów: zbrodniarzy, złodziei, gwałcicieli. Dobry Boże.

- Maddox - załkała. Przed oczami pojawił się jego obraz. - Maddox - powtórzyła.

- Jestem tutaj, zawsze będę cię chronił.

Głosy natychmiast się uciszyły. Nie zamilkły kompletnie, ale już nie ogłuszały. Jak to możliwe? Nigdy wcześniej nic takiego się nie zdarzyło. Czyżby Maddox był gdzieś blisko?

Obraz zadrgał, rozpłynął się i głosy znowu odezwały się z całą mocą. Ponownie przywołała obraz Maddoxa i głosy ponownie przycichły.

W innej sytuacji uśmiechnęłaby się szeroko. Mogę je kontrolować! Potrafię panować nad nimi! Cud prawdziwy. Nie będzie już musiała kryć się w domu, unikać ludnych miejsc. Koniec!

- Hm, Darrow, nie chcę ci psuć humoru, ale tkwisz w pułapce. Zapomniałaś? - Głos zachichotał. - Bierz się do roboty, chyba że chcesz zostać w tym pierdlu. Mały podkop i wydostaniemy się na wolność.

Mężczyzna nie mówił do niej, tylko do współwięźnia. Nadstawiła uszu i uważnie wysłuchała instrukcji. Teraz już uśmiechnęła się szeroko.

- Dziękuję - szepnęła, gdy głosy zamilkły.

- Drobiazg. - Realny głos, obecny.

Rozejrzała się po celi. Nikogo. Tylko powietrze zgęstniało, wibrowało jakąś nieznaną energią.

- Kto tu jest?

- Chcesz wiedzieć, jak uchylić klątwę, czy nie? - To był kobiecy głos, i raczej propozycja niż pytanie. - Wydawało mi się, że ci na tym zależy.

Miała wrażenie, że ktoś przesunął palcem po jej ramieniu, ciepły oddech wionął jej w twarz, ale nadal nikogo nie widziała. Nie miała do czynienia z człowiekiem. Istota nieśmiertelna? Bogini z olimpijskiego panteonu Maddoxa?

- Tak - powiedziała drżącym głosem. - Zależy mi.

- Super. Pomogę ci, spoko.

Super? Spoko? Tak ma przemawiać bogini? A gdzie różne „azaliż" i „aliści"?

- A pomożesz mi się stąd wydostać?

- Powoli, kotku. - Coś zaszemrało w kącie celi i pojawiły się długie, jasne włosy, zaraz potem wysoka, młoda dama wyposażona w ciało supermodelki. Obcisły czerwony top, krótka czarna spódniczka ledwie przykrywająca pupę, wysokie czarne botki. Na końcu zmaterializowała się doskonale piękna, godna bogini twarz.

Wizja czy rzeczywistość?

- Tak.

- Odpowiedź już znasz. Przypomnij sobie bajki. - Zmarszczone czoło. Lizak w dłoni. - Czego cię nauczyły?

Ashlyn przywołała w myślach wszystkie znane bajki. Królewny, królewicze... W głębi serca zawsze liczyła na to, że do Instytutu wjedzie książę na białym koniu i uwięzie ją z sobą do krainy wolnej od zgiełku głosów. Nigdy nie wjechał. I bardzo dobrze. Nauczyła się polegać wyłącznie na sobie.

- I co wymyśliłaś?

- Baśnie uczą determinacji, cierpliwości i poświęcenia. Jestem zdeterminowana, potrafię być cierpliwa, ale co z poświęceniem? - Wzdrygnęła się. Miałaby poświęcić Maddoxa? Był dla niej wszystkim. - Nie jestem królewną i moje życie nie przypomina raczej bajki.

- Nie chciałabyś tego zmienić? - Bogini supermodelka zachichotała. - Cholera, idzie twój wróg. Zastanów się nad tym, co ci powiedziałam, pogadamy później.

- Nic przecież nie powiedziałaś! Superblondynka zniknęła.

- Lepiej? - zagadnął Mclntosh.

Ashlyn otworzyła oczy. Kiedy je zamknęła? Mclntosh zatrzymał się przy kratach oddzielających celę od korytarza. Zaniósł się kaszlem. Zgiął się wpół, musiał chwycić się prętów, żeby nie upaść. Wyglądał znacznie gorzej niż przed półgodziną.

- Lepiej - powiedziała cicho.

Wszedł do celi, zdołał zamknąć kratę, schować klucz do kieszeni, ale nie doszedł do stołka, padł na podłogę i przez długą chwilę nie dawał znaku życia.

- Mclntosh?

Wreszcie się poruszył, potrząsnął głową.

- Musiałem się przeziębić. Prawie wszyscy przeziębieni. - Przesunął się i oparł plecami o ścianę.

- Kiedy opuściliśmy twierdzę?

- Kilka godzin temu.

W ciągu kilku godzin tak ich zmogło?

- Wcześniej nie wyglądaliście na chorych.

- Nie byliśmy. - Zakasłał znowu, z ust popłynęła strużka krwi. - To przez te cholerne mrozy. Pennigton zmarł. Zmarł? Z powodu zwykłego przeziębienia?

- Powinieneś iść do lekarza.

- Powinienem szukać puszki. To złe istoty, Ashlyn. Są przyczyną wszystkich nieszczęść, które spadają na nasz świat.

- Niemożliwe. Mogli mnie skrzywdzić, a nie zrobili mi nic złego. Nikomu nie zrobili nic złego.

Głowa Mclntosha opadła bezwładnie, jakby usnął. Albo umarł. To nie jest przeziębienie. Na twarzy pojawiła się wysypka...

- Mclntosh? Otworzył oczy.

- Przepraszam. Jestem trochę nieprzytomny.

- Otwórz kratę. Pomogę ci.

- Nie. Najpierw muszę zadać ci kilka pytań. Nie ufam ci już. Byłaś z tymi potworami. Oni cię przekabacili na swoją stronę. Kazałem ci wracać do Stanów, ale nie posłuchałaś. Powinienem był wcześniej wydostać cię z twierdzy, ale nie mogłem, musiałem najpierw zlokalizować cię i przygoto-wać plan.

- Zlokalizować mnie? Jaki plan?

- Zamach bombowy. Trzeba było spacyfikować te kreatury. A zlokalizowałem cię dzięki GPS. Masz wszczepiony chip. To nie środek antykoncepcyjny.

Nigdy w życiu nie czuła się tak strasznie oszukana jak w tej chwili. Była tak wściekła, że mogłaby zabić.

I pomyśleć, że rzeczywiście byłam przynętą. Nie wiedząc o tym, zaprowadziła Łowców prosto do twierdzy.

- Podstawiliśmy im naszego człowieka. - Mclntosh miał szkliste, nieobecne spojrzenie. - Porwali go, a on zwabił ich do klubu. Tam ich zostawiliśmy i poszliśmy po ciebie. - Uśmiechnął się słabo i znowu zaniósł kaszlem.

- Uwolnij mnie z łańcuchów, Mclntosh. Proszę. Pomagałam ci całe życie. Nie pozwól mi tu umrzeć.

Ku jej zaskoczeniu podniósł się z podłogi, przyklęknął przy niej i otworzył łańcuchy.

Oddychał ciężko, z trudem chwytał powietrze. Sprawiał wrażenie umierającego. Pomimo całej złości, mimo to całe zło, które wyrządził, Ashlyn zrobiło się go żal.

- Gdzie są tamte cztery kobiety? Milczenie, oddech...

- W samolocie do Nowego Jorku.

- Gdzie ich szukać w Nowym Jorku? Mclntosh! Nie zasypiaj. Mów do mnie.

Otworzył na moment oczy. Z każdą chwilą był coraz słabszy.

- Dostaniemy za nie... puszkę. Przekonasz się... Będzie lepiej. Taka ładna... Ojciec byłby dumny. - Mówił bez związku, mózg produkował oderwane myśli. Znów zamknął oczy i już ich nie otwierał. - Co się ze mną dzieje?

- Nie wiem. Trzeba cię zawieźć do szpitala.

- Tak. - Umarł w tejże chwili.

Ashlyn zasłoniła usta dłonią, łzy napłynęły jej do oczu. Podniosła się.

Nie wyjęła klucza z bezwładnej dłoni. Postanowiła wydostać się na wolność drogą, której kiedyś użyli więźniowie, tak było znacznie bezpieczniej. Najpierw jednak chwyciła stołek i uderzyła nim z całej siły w kraty. Ostrym końcem odłamanej nogi rozcięła skórę na ramieniu. Zaciskając z bólu zęby, wydobyła GPS i wdeptała go w ziemię.

Pospiesz się, Darrow. Idąc za zasłyszanymi wskazówkami, usunęła bolce mocujące muszlę klozetową i wyrwała ją. Ukazała się spora dziura, droga prowadząca poza mury więzienia. Zawahała się, zerknęła na ciało Mclntosha i zanurkowała w atramentową ciemność.

- Nie panikuj - mruknęła pod nosem.

Czołgała się całą wieczność, cały czas pod górę. Ziemia sypała się na głowę, dostawała do ust. Zasuwaj. Byle dalej.

Czuła się jak postać z bajki, królewna, która ucieka z wieży, gdzie więziła ją zła czarownica. Pomyślała o dziwnej rozmowie z boginią. Nigdy więcej żadnych baśni.

Zobaczyła światło na końcu tunelu, westchnęła z ulgą, zaczęła czołgać się szybciej. Otwór okazał się tak mały, że dziecko by się nie przecisnęło. Ryła w ziemi gołymi rękoma, trwało to chyba całe godziny, w końcu podciągnęła się... Ostatni wysiłek i była na zewnątrz. Usłyszała straszny krzyk.

Maddox. Maddox! Musiała wybić północ. Rozejrzała się. Widziała w oddali twierdzę, ale krzyk nie niósł się z tamtej strony. Kolejny krzyk. Ruszyła biegiem. Znowu krzyk, nieludzki ryk.

- Zaraz będę przy tobie. Zaraz...

Zaczęła kasłać.




22

Maddox obudził się przerażony. Ashlyn go potrzebuje. Jest... W swoim pokoju. W domu. Nikt go nie przykuł do łóżka.

Jak to się stało?

Nie znalazł Ashlyn, przyszedł czas umierania, nie mógł już szukać dłużej. Reyes... Tak, Reyes musiał przywlec go do twierdzy.

Wyskoczył z łóżka. Musi znaleźć Ashlyn. Znajdzie ją. Nie spocznie, dopóki...

Doszedł go kobiecy kaszel. Chciał wybiec na korytarz, ale odwrócił się jeszcze. Ashlyn leżała na jego łóżku. Jakby ktoś wraził mu miecz w trzewia. Przypadł do niej, osunął się na kolana. Bogom niech będą dzięki.

Znowu zakasłała.

Maddox zamarł. Nie! Tylko nie Ashlyn. Była bardzo blada, miała podkrążone oczy i wysypkę.

Łowcy ją zarazili. Prawdopodobnie wszyscy już nie żyli, dlatego mogła wrócić do twierdzy. Żeby umrzeć w domu.

- Nie! - ryknął wniebogłosy. Nie dopuści do tego.

Reyes pojawił się w pokoju, jakby czekał pod drzwiami. Ponury i wściekły. Chmura gradowa.

- Nie obudziła się?

- Nie.

- Siedziałem pod drzwiami. - Reyes spojrzał na Ashlyn. - Kasłała całą noc. Tak mi przykro. Wiesz - dodał tonem pocieszenia - zarażeni zwykle umierają w ciągu kilku godzin, a ona nadal żyje. Może pokona chorobę.

Może to za mało. Maddox położył dłoń na jej czole. Gorączkowała.

- Przynieś ręczniki zmoczone w zimnej wodzie - zadysponował. - Tabletki Daniki. Coś do picia.

Reyes zniknął i wrócił po chwili ze wszystkim, czego Maddox żądał. Nie mógł dobudzić Ashlyn, rozkruszył więc tabletki, wcisnął proszek do ust, podał wodę.

Zakrztusiła się, ale przełknęła i w końcu otworzyła oczy.

- W domu - wykrztusiła. - Boli. Gorzej niż przedtem.

- Wiem, piękna. - Pocałował ją w czoło. Torin mógł go zarazić, człowiek nie. Zresztą to nie miało teraz żadnego znaczenia. - Wszystko będzie dobrze. Niedługo poczujesz się lepiej.

- Mój szef... Łowca. Nie żyje.

Maddox kiwnął głową. Nie chciał rozmawiać o śmierci Mclntosha, ale czuł satysfakcję.

- Co z Daniką? - zapytał Reyes. - Znalazłem podkop, przez który wydostałaś się z więzienia. Widziałem martwych Łowców, ale nie znalazłem Daniki.

- Ona... poleciała chyba... do Nowego Jorku.

Reyes zbladł, jakby pompa próżniowa wyssała z niego całą krew. Aeron ciągle powtarzał, żeby nie używać tego świństwa.

- Nic więcej ci nie powiedzieli?

- Niestety. - Znowu się rozkasłała.

Maddox nie mógł tego słuchać. Położył mokry ręcznik na czole Ashlyn. Westchnęła, zaniknęła oczy. Reyes przeczesał włosy palcami, zaczął chodzić niespokojnie w tę i z powrotem.

- Idź szukać jej - podpowiedział Maddox. Reyes kiwnął głową i wyszedł bez słowa.

Maddox został z Ashlyn. Zmieniał okłady, podawał jej wodę. Żyła, ale z każdą chwilą była coraz słabsza. Nie wiedział, jak jej pomóc. W końcu chwycił ją na ręce i zszedł do miasta, zaniósł do szpitala. Nie miała już nawet siły kasłać.

Na izbie przyjęć kłębił się tłum chorych. Setki kaszlących, dogorywających ludzi. Maddox podszedł wprost do mężczyzny w białym fartuchu i masce, który wydawał polecenia pielęgniarkom.

- Proszę mi pomóc - przerwał mu. - Proszę jej pomóc. Lekarz spojrzał na Ashlyn i westchnął.

- Wszyscy tutaj potrzebują pomocy. Musicie zaczekać, aż przyjdzie wasza kolej.

Maddox wpił w niego wściekłe spojrzenie. Czuł, że Furia się obudziła, a lekarz ujrzał jej czerwone oczy.

- Jesteś... ze wzgórza. - Doktor aż zająknął się z przejęcia. - Połóż ją tutaj. - Wskazał wózek. - Zajmę się nią.

Maddox pocałował nieprzytomną Ashlyn.

- Ratuj ją.

- Zrobię, co w mojej mocy.

Maddox wyszedł ze szpitala. Zbliżała się północ. Wróci tu rano. Biada światu, biada bogom, jeśli nie zastanie jej żywej.




Reyes przeszukał lotnisko, hotele, szpitale. W ciągu dwóch dni lepiej poznał miasto niż przez całe stulecia, które tu przeżył. Czuł się bezradny, bezsilny, jak dzikie zwierzę w klatce. Gdzieś tu musiała być Danika, może chora, może umierająca, a on nie mógł jej znaleźć.

Był gotów lecieć do Nowego Jorku, ale przed północą musiał wrócić do twierdzy, być przy Maddoksie. Nie wiedział, czemu bogowie akurat jemu nakazali dokonywać egzekucji na przyjacielu, ale tak było i nie mógł się od tej klątwy uwolnić. Kilka razy próbował nie stawić się przy łożu przyjaciela, lecz na próżno.

Dobył sztylet i wbił w udo. Niech to szlag! Chciał chronić Danikę, otoczyć ją opieką, spojrzeć w jej anielskie oczy.

Bogowie nie kazaliby Aeronowi jej zabić, gdyby miała umrzeć na zarazę albo gdyby Łowcy mieli ją zgładzić. Ta myśl przyniosła pociechę, ale rodziła też gniew.

Zapomnij o niej. To tylko śmiertelniczka, istota ludzka, jakich tysiące. Znajdziesz sobie inną kobietę o tak samo anielskiej twarzy.

- Nie chcę innej! - krzyknął na całe gardło.

- Przestań zachowywać się jak dziecko - przemówił kobiecy głos. - Spójrz na wzgórze i zamknij się. Głowa pęka od tych wrzasków.

Wyprostował się, rozejrzał czujnie, gotów do ataku. Nie dojrzał nikogo.

- Na co jeszcze czekasz - odezwał się znowu głos. - Pospiesz się.

Bóg? Ktoś z nieśmiertelnych? Z pewnością nie Zwątpienie, bo głos należał do kobiety. Nie zastanawiając się dłużej, ruszył szybko w stronę twierdzy. Dziesięć minut później znalazł Danikę u podnóża wzgórza. Danikę i Ka-ne'a. Leżeli oboje na ziemi.

Wziął Danikę na ręce, czubkiem buta trącił Kane'a. Dawny przyjaciel jęknął, otworzył oczy i próbował chwycić za pistolet. Reyes wytrącił mu broń z ręki.

- Dalej, pozabijajcie się - sarknęła Danika słabiutkim głosem. Miała zlepione krwią włosy.

- Co się stało? - Jeśli to robota Katastrofy...

- Ze wzgórza osypały się głazy - wyjaśniła. - On mnie odepchnął na bok, ratując. Przewróciłam się i uderzyłam w głowę.

Reyes odetchnął. Nieznacznie.

- Dziękuję - burknął pod adresem Kane'a. Katastrofa kiwnął głową, potarł czoło i podniósł się z ziemi.

- Gdzie twoja rodzina? - zwrócił się Reyes do Da-niki. Mógłby tak trzymać ją w ramionach do końca świata.

- W samolocie. Nigdy ich nie znajdziesz. - Spojrzała mu w oczy i poruszyła się niespokojnie. - Puść mnie.

Miał ochotę powiedzieć, że za nic jej nie puści, nigdy.

- Nie dasz rady iść o własnych siłach. - Zwrócił się do Kane'a po węgiersku: - Jak ją uratowałeś? Nie odpowiadaj po angielsku. - Miał nadzieję, że Katastrofa go zrozumie.

- Wracaliśmy z Torinem do twierdzy i natknęliśmy się na Łowców - odpowiedział Kane po węgiersku. - To jasne, że musiał się przygotować do wyprawy. Torina ranili, a mnie uprowadzili.. Chcieli w każdym razie. Wsadzili nas do jednego vana. No i zaraz poszły opony.

- A Łowcy?

- Nie żyją.

Bardzo dobrze, chociaż Reyes chętnie zabiłby ich własnoręcznie. Tak żeby umierali w cierpieniach. Powoli. Przyjrzał się Danice, szukając śladów zarazy. Nic. Zdrowa skóra, żadnego kasłania.

- Dlaczego właściwie wróciłaś? - zapytał, przechodząc na angielski.

- On mnie zmusił. - Wskazała na Katastrofę. - Słyszałam, jak oni mówili... że użyją Ashlyn, by wywabić was z twierdzy. Chcieli szukać jakiegoś pudełka.

- Ashlyn się odnalazła. Jest bardzo chora.

W oczach Daniki pojawiło się przerażenie.

- Czy ona...?

- Czas pokaże. - Reyes dał znak Kane'owi, żeby szedł przodem. - W mieście szaleje zaraza. Przeczekasz w twierdzy, aż wszystko się uspokoi, Daniko.

- Mowy nie ma. - Próbowała wyswobodzić się z ramion Reyesa. - Chcę wracać do domu.

- Przestań się wiercić, to nic nie da. Nie puszczę cię. Ruszył pod górę inną drogą niż Katastrofa. Na wszelki wypadek.

- Zamierzasz znowu mnie więzić?

- Gościć, o ile będziesz zachowywała się spokojnie. - Kiedy zaraza minie, pozwoli Danice wrócić do domu, do dawnego życia. - Zamknęliśmy Aerona w lochu. Nie wolno ci tam schodzić. Zapamiętaj sobie. Zrozumiałaś? On chce cię zabić.

- Jeszcze jeden powód, żeby wracać do domu. - Wzdrygnęła się. - Tam się takie rzeczy nie zdarzają.

- Gdzie jest twój dom?

- Już się spieszę ci powiedzieć, kidnaperze.

Gdyby to od niego zależało, wydobyłby z niej wszystko. W łóżku. Wyobraził sobie Danikę nagą, w pościeli...

Może wtedy przestałaby mówić o powrocie do domu.

Ba! Takie kobiety jak ona nie wybierają takich facetów jak on. Okaleczał się, sprawiało mu to przy-jemność, przynosiło ulgę. Musiał to robić. Czasami wydawało mu się, że umrze, jeśli znowu nie sięgnie po nóż. Jak się Danika dowie, nie będzie chciała na niego spojrzeć. Rzeczywiście niech lepiej wraca do domu.

Kiedy zaraza minie, pozwoli jej odejść. Nie będzie mógł z nią jechać, żeby ją chronić. I oczywiście nie będzie mógł powstrzymać Aerona przed wypełnieniem rozkazu Tytanów.

Nie było dla niego happy endu.




23

Ashlyn była nieprzytomna. Przebywała w krainie cieni. Wszystkie głosy ucichły, został tylko jeden, który słyszała już w więzieniu. Należał do pięknej zjawy. Bardzo współczesnej zjawy. Trochę znudzonej. Ciągle z tym samym lizakiem w dłoni.

- Wróciłaaaam. - Śmieszek. - Nie musisz mówić, że się cieszysz. Czuję miłość. Cześć. Myślałaś o bajkach? - To była superbogini z celi. - Mam, ja wiem, góra tydzień. Potem muszę stąd spadać.

- Myślałam... - Ashlyn chciała odpowiedzieć, ale tylko tyle zdołała wyartykułować, i to z wielkim trudem, ledwie szept.

- W porzo.

No w porzo. Bogini tak czy siak ją słyszała. Poświęcenie. Muszę coś poświęcić, żeby zdjąć z Maddoxa klątwę, snuła plany.

- Ciepło, ciepło. Co musisz poświęcić, laseczko?

- Nie wiem. - A właściwie wolałabym się nad tym nie zastanawiać. - Jak masz na imię? - To łatwiejszy temat.

- Anya.

Anya. Ładne imię. Ale odpowiedź padła po chwili wahania, jakby superbogini musiała się zastanowić.

- Jesteś...?

- Mamy mówić o poświęceniu. Skup się. Nie po to łamię wyraźne rozkazy, żebyś zawracała mi głowę. Zadałam proste pytanie i oczekuję prostej odpowiedzi.

Poświęcenie. Jasne. Trudno się skupić, kiedy człowiek ma w głowie kaszanę. Jednego tylko była całkowicie pewna: nie wyobrażała sobie życia bez Maddoxa. A jednak gotowa była się go wyrzec, jeśli miałoby to zdjąć z niego klątwę.

- Już lepiej - stwierdziła Anya, śledząc myśli Ashlyn. - Ale to jeszcze nie to. Jaka najważniejsza lekcja płynie z tych twoich bajek? Może twój, pożalcie się bogi, szef czegoś cię jednak nauczył?

Najważniejsza lekcja? Największe poświęcenie to życie za życie.

- No i masz odpowiedź, misiaczku. Twoje życie za jego. Starczy ci sił?

Dla niego? Zawsze. Wszystko. Choćby cierpienie i śmierć. Najważniejsze, żeby go uratować.

- Oki. - Anya klasnęła w dłonie. - Obudź się, on cię potrzebuje.

Poczuła, jak zbawienne ciepło przenika przez skórę, jak osłabienie ustępuje, wraca życie. Otworzyła oczy i zobaczyła Maddoxa. Miał zmęczoną twarz, ale uśmiechnął się promiennie, szczęśliwy, że odzyskała przytomność. Wpatrywała się w niego z zachwytem. Najpiękniejszy widok na ziemi.

Czy potrafi się go wyrzec?

Trzy dni później Ashlyn została wypisana ze szpitala. Maddox zaniósł ją do twierdzy. He-Man nie będzie przecież jeździł samochodem. W sieni zauważyła kilku wojowników, ponurych, naburmuszonych. Kiwnęli jej na powitanie głowami. A więc pogodzili się z jej obecnością w domu, nawet jeśli nie czuli do niej specjalnej sympatii.

W sypialni Maddox postawił ją i cofnął ręce, jakby chciał sprawdzić, czy zdoła stanąć o własnych siłach.

- Wiesz, co się dzieje z kobietami?

- Są wolne. Wszystkie trzy, poza Daniką, która doprowadza Reyesa do szewskiej pasji, obrzucając go na każdym kroku najgorszymi obelgami. - Zmierzył Ashlyn uważnym spojrzeniem. - Jak się czujesz?

- Dobrze. - Trochę jeszcze kasłała, czuła ból w klatce piersiowej, ale wracała do zdrowia. I musiała ratować Maddoxa.

On cię potrzebuje, tak powiedziała bogini.

Nie zamierzała opowiadać mu o Anyi. Zacząłby zadawać pytania, na które nie chciała odpowiadać. Wiedziała, co robić, żeby zdjąć z niego klątwę. Nikt i nic jej nie powstrzyma.

Nie chcę się z nim rozstawać.

Uśmiechnęła się, żeby powstrzymać napływające do oczu łzy. Oto jej baśń. I jej książę, którego uratuje. Tylko dlaczego musi się z nim żegnać? Jeszcze nie. Jeszcze nie teraz. Spędzi z nim resztę dnia... Rozmawiając z nim, dotykając go.

- Pragnę cię, Maddox. Bardzo cię pragnę.

- I ja cię pragnę. Mam wrażenie, że minęła cała wieczność od chwili, kiedy ostatnio cię dotykałem.

Ale po prostu patrzyli na siebie, żadne nie sięgało po drugie.

- Chcę, żebyś wiedział... - Przygryzła wargę i wbiła wzrok w podłogę. Czas wyznań. - Kocham cię.

Zaszokowany Maddox otworzył usta, zamknął...

- Wiem, że to się dzieje zbyt szybko. Żyjemy w różnych światach, przyczyniłam ci swoim pojawieniem się mnóstwo kłopotów, ale kocham cię i nic na to nie poradzę.

W końcu otrząsnął się z pierwszego szoku, ujął jej twarz.

- Ja też cię kocham. Tak bardzo. Jestem gwałtownikiem, targają mną gwałtowne emocje, ale nigdy cię nie skrzywdzę. Nie potrafiłbym. Prędzej serce wyrwałbym sobie z piersi.

Jednak nie mogła powstrzymać łez, ale tym razem były to łzy szczęścia. Oparła głowę na piersi Maddoxa. Schylił głowę, powoli… czysta pokusa… jego wzrok nie opuścił jej. Ich usta się połączyły, delikatny pocałunek piękna i miłości.

Jego język wśliznął się do jej ust. Wciąż i wciąż ją całował, na zawsze i zawsze, delektując się nią, ciesząc. Czuła jego podniecenie, zachwyt, odbicie jej emocji.

- Taka piękna – wyszeptał.

- Kocham cię - powtórzyła.

- I ja kocham. Potrzebuję.

Powoli zaczął ją rozbierać. Powoli ona zaczęła rozbierać jego. Był taki duży i twardy… Taki… jej. Zachwycała się delektowaniem nim, cieszyła, zapamiętywała. Był nawałem dzikości i kochał ją.

Słyszenie jak wypowiada te słowa dało jej absolutne poczucie spokoju. Raz, kiedy była chora za pierwszym razem, nazwał to jej domem. Zrozumiała, że tak było. To był jedyny dom jaki naprawdę znała. Czy to nie dziwne, że ktoś owładnięty przez Furię ofiarowuje jej dom? Że będzie tym, który zmaże wspomnienia wyściełanych pokojów, szalonego hałasu, samotności i największej zdrady? Jakie… niezwykłe.

- Będę cię czcić – powiedział. – Moimi ustami, dłońmi – Opadł na kolana.

- Nie – Chwyciła go za ramiona i pociągnęła w górę.

Zamarł, zmieszany.

- Moja kolej – Tym razem, ona opadła na kolana. Czciła go. Jej usta zamknęły się na jego nabrzmiałej długości, takiej twardej i gorącej. Nigdy wcześniej tego nie robiła, ale wiedziała jak to robić, słysząc opisy detali od niezliczonych kobiet.

Wsunął dłonie w jej włosy i jęknął.

- Ashlyn.

Nie sądziła, że jej się to spodoba, ale nagle zrozumiała że to uwielbia. Uwielbiała jego przyjemność. Przesunęła się w górę i dół, ciesząc się tym jak drżał, obrysowując językiem zaokrągloną główkę, zanim zanurkowała ku podstawie. Chwyciła jego jądra. Dawanie Maddoksowi przyjemności dało jej więcej satysfakcji niż cokolwiek, co kiedykolwiek zrobiła, sprawiało że była wilgotna i obolała, niewolnica pożądania.

Pchnął, twardo, zatrzymał się i starał zwolnić. Przyśpieszyła, biorąc wszystko co mógł dać. Chcąc by pchnął, chcą twardo.

- Ashlyn, Ashlyn – Eksplodował z rykiem.

Przełknęła wszystko. Gdy minął jego ostatni dreszcz, wstała na drżące nogi. Powieki miał opuszczone, dolna warga była nabrzmiała, jakby przygryzł ją żeby powstrzymać krzyk przyjemności, agonii. Twarz pokrywała szkieletowa maska, pozwalając jej zobaczyć obu, mężczyznę i bestię. Obaj patrzyli na nią z miłością i czułością, nieskończoną potrzebą.

Chętnie by dla niej umarł. Wiedziała to. W głębi duszy, wiedziała. Nie mogę zrobić dla niego mniej.

- Nie położę cię na łóżku – powiedział ochryple.

- C-Co?

- Wezmę cię przy ścianie, każde pchnięcie będzie wymierzone. Głębokie. Już nie dwa ciała, ale jedno.

Roztopiłaby się w kałużę, gdyby jej nie złapał. Zrobił jej to, napełniając ją z tymi pięknymi słowami. Owinęła ramiona wokół jego karku, łącząc ich. Wieczność w jego ramionach nie byłaby wystarczająca.

Schylił się do jej ust i nakarmił ją pocałunkiem, który był powolny i słodki, gorący i chciwy. Krok po kroku, cofnął ją ku ścianie, jak obiecał. Chłodny kamień dotknął jej nagich pleców i sapnęła.

Wciąż i wciąż ją całował, ugniatał piersi, składając hołd sutkom. Wkrótce się wiła, dyszała, jęczała. Błagała.

- Więcej – obiecał. – Dam ci więcej.

Niech to trwa wiecznie.

- Kocham cię. Tak bardzo cię kocham.

Unosząc ją i przycisnął do kamienia swoimi biodrami, nie wchodząc – och, proszę wejdź, nie, posmakuj – i owinął jej nogi wokół swojego pasa. Ścisnęła go mocno, ale zmusił ją żeby rozluźniła uścisk i rozchylił jej kolana, otwierając ją dla siebie. Chłodne powietrze musnęło najwrażliwszą część jej ciała.

Dwoma palcami wytyczył palącą ścieżkę w dół jej brzucha, bawił się trójkątem włosów. Zamykając oczy, próbowała wygiąć biodra i poprowadzić te palce do środka. Ociekała potrzebą.

Chciała go za pierwszym razem, gdy byli razem, ale to… to była prawdziwa potrzeba, bycia z mężczyzną, któremu oddała serce. To był więcej niż seks, więcej niż przyjemność. To było przeznaczenie, połączenie dusz.

- Dotknij mnie, Maddox.

- Dotykam, ukochana. Dotykam.

- Głębiej.

- Tak? – Palce przesunęły się w dół… w dół… potem zatrzymały na wilgotnej szczelinie.

- Więcej.

- Tak? – Kolejny cal.

- Więcej. Proszę.

Potrząsnął głową i wolną ręką złapał jej podbródek, zmuszając ją by spojrzeniem napotkała jego kochający wzrok.

- Nie musisz mnie błagać, Ashlyn. Nigdy. Spełnianie każdego twojego życzenia jest dla mnie przyjemnością – Te dwa palce w końcu w ną weszły.

Wygięła plecy. Wsuwała je w nią i wysuwał, kciukiem pocierając łechtaczkę. Och, Boże.

- Tak! – Właśnie tego potrzebowała, bez tego by umarła. – Tak, tak. Więcej.

Dołączył trzeci palec, zwiększając rozkosz, odczucie zintensywniało.

- Tak. Właśnie tak – powiedziała, z trudem chwytając oddech.

- Taka ciasna i wilgotna.

- Dla ciebie.

- Tylko dla mnie.

Za dużo… nie wystarczająco… Szybko, powolnie. Szybko. Wygięła się, ujeżdżając jego palce. Jej łechtaczka była nabrzmiała, zdesperowana.

- Muszę… Muszę dojść.

- Muszę cię poczuć – Uniósł się, w jednej chwili były w niej jego palce, w następnej członek. Napełnił ją, dopełnił.

Sapnęła i jęknęła, w ogniu, płonąc przepysznie. Moje życie było warte życia dla tego – dla tego mężczyzny, dla jego dotyku.

- Kocham cię – mruknął przy jej gardle.

- Kocham cię, kocham, kocham – wyśpiewała w harmonii z jego pchnięciami.

Polizał jej szyję, jakby mógł w ten sposób wchłonąć w siebie jej słowa. Jego pchnięcia były powolne i zamierzone, tak jak obiecał.

- Nigdy nie czułem czegoś takiego. Nie chcę żeby to kiedykolwiek się skończyło.

Też to czuła. Płomień w jej krwi, elektryzujący, pobudzający każdą komórkę.

- Tak dobrze.

- Na zawsze – powiedział.

- Na zawsze – Na zawsze będziesz miał moje serce.

Pchnął ostatni raz, uderzając tak głęboko, że poczuła go w całym ciele. Uderzając dokładnie tak gdzie go potrzebowała, znacząc ją. Przeszył ją orgazm. Wykrzyczała jego imię, przygarniając go bliżej.

Ryknął jej imię, trzymając ją ochronnie. Gorąco ich ogarnęło, tak wiele gorąca. Gorąco, które nigdy nie zginie.

- Moja – wycisnął miękki pocałunek na jej ustach.

- Twoja – Już zawsze.

Maddox zaniósł ją do łóżka i delikatnie położył. Ułożył się za nią, otaczając kokonem. Przez długą chwilę nie mówili, ciesząc się sobą. Jeszcze trochę, błagała w duchu. Jeszcze trochę czasu razem.

- Tęskniłem za tobą - odezwał się w końcu Maddox.

- I ja za tobą tęskniłam. Trudno wyrazić, jak bardzo. Co się działo, kiedy byłam w szpitalu?

Kreślił palcem kółka na jej plecach.

- Aerona trzeba było zamknąć w lochu. Reyes smali cholewki do Daniki i odpycha ją jednocześnie. Siedzi zamknięta w jego pokoju i cały czas kombinuje, jak by tu uciec. Torin był ciężko ranny, ale wraca do siebie. Sabin i jego kompania mieszkają teraz w twierdzy. Zawarliśmy rozejm. Trochę zgniły, niemniej rozejm. No proszę, nie mogli narzekać na nudę.

- Nie podoba mi się, że trzymacie Danikę pod kluczem.

- To dla jej dobra, piękna. Wierz mi. Ashlyn westchnęła.

- Wierzę.

- Co... co Łowcy z tobą zrobili? Powiedz, muszę wiedzieć.

- Nic nie zrobili. Muszę ci coś powiedzieć. - Proszę, nie znienawidź mnie. - Ja ich tu sprowadziłam, Maddox. Ja. Nie chciałam. Oszukali mnie, zwiedli i...

- Wiem, piękna.

Odetchnęła. Naprawdę ją kochał, tak łatwo wybaczył coś, za co wcześniej gotów ją był zabić. Objęła go mocno.

- Mój szef przed śmiercią powiedział, że szukają puszki Pandory, chcą zamknąć w niej na powrót demony.

- My też już o tym słyszeliśmy. - Maddox ziewnął, uśmiechnął się. - Muszę podziękować bogom, że zwrócili mi ciebie, ale jestem zbyt zmęczony, by zrobić to teraz. Muszę się przespać.

- Śpij. Musisz być silny. Maddox zaśmiał się cicho.

- Z rozkoszą spełnię twoją prośbę.




24

- Nic nie jest winien bogom. Mnie wszystko zawdzięcza. Klnę się, że to ostatnia przysługa, jaką wam wyświadczam. Uśpiłam go. Nie marnuj czasu.

Anya. Jej głos. Ashlyn zesztywniała. Nie, jeszcze nie. Chcę spędzić z nim trochę czasu..

- Wybór należy do ciebie, mała. Ja się wymiksowuję. - I wymiksowała się. Zniknęła.

Ashlyn wstała, podeszła do drzwi, spojrzała po raz ostatni na Maddoxa. Nie chciała odchodzić, ale nie mogła stracić szansy.

- Musi tak być - szepnęła do siebie. - Skończy się umieranie. Wybawię go od udręki.

Przez kwadrans krążyła po korytarzach twierdzy, pukała do kolejnych drzwi. Nikt nie odpowiadał. Nawet Danika. Cały czas słyszała bluzgi i szczęk łańcuchów. To Aeron się pieklił. Wzdrygnęła się. Straszny facet.

W końcu natrafiła na jednego z nieśmiertelnych. Srebrnowłosego anioła, który ukrył ją tamtej nocy, kiedy wojownicy poszli do miasta szukać Łowców. Torin. Nosiciel Zarazy. Leżał na łóżku, szyję miał owiązaną czerwonym szalikiem. Blady, wymizerowany, głębokie bruzdy na twarzy... Musiał bardzo cierpieć, ale żył, oddychał.

Podeszła do łóżka i szepnęła niemal bezgłośnie:

- Tak bardzo chciałabym wziąć cię za rękę, podziękować, że mnie ukryłeś. Dzięki tobie mogłam być w nocy przy Maddoksie.

Gdy otworzył oczy, wystraszona Ashlyn odskoczyła. Były w tych oczach łagodność, ciepło, jakby chciał powiedzieć: „Witaj w domu".

- Wracaj szybko do zdrowia, Torinie.

Miała wrażenie, że skinął głową, ale mogło to być złudzenie.

Po długich poszukiwaniach znalazła w końcu wojowników w siłowni. Reyes walił z zaciekłością w worek treningowy, strużki różowego od krwi potu spływały mu po klatce piersiowej i ramionach.

To on co noc wyprawiał Maddoxa na tamten świat. Próbowała to zrozumieć i nie czuć do niego nienawiści.

Odchrząknęła głośno i wszystkie głowy zwróciły się w jej stronę. Wojownicy przestali ćwiczyć.

- Muszę z wami porozmawiać - zwróciła się do Reyesa i Luciena.

Reyes zaczął na powrót okładać worek.

- Jeśli chcesz nas przekonać, żebyśmy nie uśmiercali Maddoxa, to szkoda twojej fatygi.

- Ja cię wysłucham, skarbie - zadeklarował się najwyższy z wojowników. Parys, tak miał na imię. Niebieskie oczy, jasna cera, ciemnoblond włosy. Chodzący seks. Tak mówił Maddox. Lepiej trzymać się od faceta z daleka.

- Uspokój się - ostrzegł amanta Lucien. - Chcesz, żeby Maddox urwał ci głowę?

- Chcesz, żebym pocałował ich dla ciebie? - zaofiarował się wyglądający na najmłodszego z kompanii, błękitnowłosy.

Pocałować? Widziała go tylko raz, w sieni, zaraz po zamachu bombowym, ale nie zrobił na niej wrażenia kogoś, kto rwie się do całowania. Prędzej do mordu.

Reyes wydał groźny pomruk.

- Zamknij się, Gideon, bo coś ci zrobię. Odczep się od niej. Jest już zajęta. Musiałbym cię skrzywdzić.

- Nie chciałbym zobaczyć jak próbujesz. - Błękitnowłosy uśmiechnął się szeroko.

Dziwne. Ton i mina błękitnego zdawały się zaprzeczać słowom. Wszystko jedno.

- Masz rację - zwróciła się Reyesa. - Nie chcę, żebyś zabijał dzisiaj w nocy Maddoxa. - Chryste, naprawdę to powiesz? - Zamiast niego zabijesz mnie.

Wojownicy przestali ćwiczyć, gapili się na Ashlyn w osłupieniu.

- Coś ty powiedziała? - wykrztusił Reyes, ocierając pot z czoła.

- Klątwę można zdjąć z kogoś przez poświęcenie. Najlepiej poświęcić się samemu. Ja chcę się poświęcić i umrzeć za Maddoxa. Uwolnić go od klątwy.

Milczenie. Ciężka, gęsta cisza.

- Skąd wiesz, czy się uda? - zapytał w końcu Lucien. - Nic z tego nie wyjdzie i tylko umrzesz na darmo.

Zebrała całą odwagę, jakby to był kocyk bezpieczeństwa.

- Chcę spróbować. Wiem... z najlepszego źródła, że poświęcenie, samopoświęcenie mówiąc ściślej, powinno poskutkować.

- Bogowie ci powiedzieli?

Ashlyn kiwnęła głową. Co prawda Anya nie wypowiedziała się w tej drobnej kwestii, ale dlaczego nie miałaby być boginią?

Znowu milczenie.

- Zrobisz to? - W głosie Parysa zabrzmiało skrajne niedowierzanie. - Dla Furiata?

- Tak. - Przerażała ją myśl o bólu, cierpieniu, ale nie wahała się z odpowiedzią.

- Będę musiał zadać ci sześć ciosów mieczem. W brzuch - przypomniał jej Reyes.

- Wiem - powiedziała cicho i spuściła wzrok.

- Powiedzmy, że zdejmiesz z niego klątwę - odezwał się Lucien. - Skażesz go na życie bez ciebie?

- Wolę, żeby żył beze mnie, niż miał umierać każdej nocy. Nie mogę pozwolić, żeby tak cierpiał.

- Samopoświęcenie - prychnął Reyes. - Śmieszne. Ashlyn wysunęła hardo brodę i przywołała argumenty

bogini:

- Pomyślcie o baśniach. Samolubne królowe zawsze umierają, wygrywają dobre królewny.

Reyes znowu sarknął, prychnął.

- Bajki.

- Nie opierają się na faktach? Sami jesteście niczym więcej jak mitem. Opowieści o puszce Pandory rodzice czytają dzieciom do poduszki - rzuciła ostro. - Życie jest baśnią, a my jej bohaterami, co chcą żyć długo i szczęśliwie.

Wpatrywali się w nią i wpatrywali. Czyżby z podziwem? Podjęła decyzję. Koniec. Kropka.

- W porządku - zgodził się Lucien. - Zabijemy cię, skoro sobie tego życzysz.

- Zwariowałeś? - oburzył się Reyes.

- Nie zwariowałem. Odzyskamy swobodę, będziemy mogli wyjechać nawet na kilka dni, jeśli zajdzie potrzeba. W filmach, które musieliśmy oglądać przez naszego głupka Parysa, dobro zawsze zwycięża. Coś jest na rzeczy z tym samopoświęceniem.

- Filmy kręcone przez śmiertelników. Też mi argument. Skończy się tym, że dostaniemy jeszcze bardziej w kość.

- Chyba warto zaryzykować? Dla Maddoxa...

- Nie wiem, czy będzie zachwycony - powiedział Reyes, ale w jego głosie zabrzmiała nuta nadziei. - Chociaż... kto wie... Może warto poświęcić śmiertelną.

Maddox zapłacił już za swoje przewiny, pomyślała Ashlyn. Z odsetkami. Oko za oko. Uczciwa wymiana. On ofiarował jej spokój. Ona da mu dokładnie to samo.

- Dzisiaj - oznajmiła Ashlyn z naciskiem. - Musicie zabić mnie dzisiaj.

Obaj wojownicy skinęli głowami.




Spędzili cały dzień razem. Kochali się, śmiali, żartowali, zastanawiali się, co zrobić, żeby Ashlyn się nie starzała, żeby mogli żyć razem długo i szczęśliwie, ale Maddox czuł, że jest smutna. Nie pytał, nie dociekał powodów. Nie musiał się spieszyć.

W końcu nie wytrzymał.

- Co się dzieje, ukochana? Powiedz, a sprawię, że będzie lepiej.

- Zaraz północ - odparła drżącym głosem. Zrozumiał.

Siedzieli na brzegu jego łóżka i chwycił jej dłoń. Światło księżyca opływało jej śliczne rysy.

- Wszystko będzie dobrze.

- Wiem.

- Uwierz, to nie boli.

Parsknęła śmiechem.

- Nie kłam.

- Nie chcę, żebyś była przy mnie. Pokręciła stanowczo głową.

- Zostanę.

Maddox westchnął tylko, bezradny wobec jej uporu.

- W porządku - zgodził się. Będzie tej nocy umierał spokojnie, z uśmiechem na twarzy. - Możemy...

Do sypialni weszli Lucien i Reyes, ponurzy jak nigdy. Maddox zdziwił się, ale nie chciał wypytywać ich w obecności Ashlyn, przyczyniać jej kolejnych zmartwień.

Złożył szybki pocałunek na jej ustach. Chwyciła jego głowę, przedłużając. Była rozpalona, niema zdesperowana. Pozwolił sobie na jeszcze chwilę. Bogowie, jak kochał tę kobietę.

- Skończymy to jutro – powiedział. Jutro… już nie mógł się doczekać.

Położył się posłusznie na łóżku. Reyes zakuł mu dłonie, Lucien unieruchomił łańcuchami nogi.

- Przynajmniej odwróć się, kiedy zaczną - zwrócił się do Ashlyn.

Uśmiechnęła się smutno, przykucnęła obok łóżka. Pogłaskała go po policzku.

- Wiesz, że cię kocham.

- Wiem. - Nigdy w życiu nie czuł się tak szczęśliwy. Ashlyn była jego cudem. - A ty wiedz, że będę cię kochał do końca świata i jeszcze dłużej.

- Posłuchaj, Maddoksie... Nie wiń nikogo oprócz mnie za to. Dość już wycierpiałeś, za dużo, a ja cię kocham i nie mogę na to pozwolić. Robię to z własnej woli, bo znaczysz dla mnie więcej niż życie. - Pocałowała go leciutko, podniosła się, spojrzała na Reyesa i Luciena. - Jestem gotowa.

Maddox nic nie rozumiał.

- Na co jesteś gotowa? Za co miałbym cię winić?

Gdy Reyes dobył miecz, Maddoxa ogarnął dziwny lęk.

- Co się tu dzieje? Mówcie. Teraz.

Nikt nie spieszył się z wyjaśnieniami. Reyes podszedł do Ashlyn. Maddox szarpnął łańcuchy.

- Ashlyn, wyjdź stąd. Wyjdź i nie wracaj - rzucił.

- Jestem gotowa - szepnęła. - To ma być tutaj?

- Ashlyn! – warknął Maddox.

- Tak - oznajmił stanowczo Lucien. - Powiedziałaś, że chcesz najwyższego poświęcenia. Maddox musi patrzyć, musi zrozumieć, co dla niego robisz.

Jej spojrzenie napotkało wzrok Maddoxa, oczy miała pełne łez.

- Kocham cię.

Już zrozumiał, co zamierzali. Zaczął się szarpać, bluzgał najbardziej plugawymi słowy, jakie nie przeszłyby nawet Parysowi przez usta. Łzy popłynęły po policzkach.

- Nie! Nie róbcie tego. Proszę, nie. Potrzebuję cię, Ashlyn. Lucien, Reyes, zaklinam was, nie.

Reyes zawahał się. Przełknął.

Po czym zadał pierwszy cios.

Maddox krzyknął, szarpnął się tak gwałtownie, że łańcuchy przecięły ciało do kości. Nie dbał o to. Tylko jedno miało znaczenie, a ona właśnie umierała przed nim.

- Nie! Nie! Ashlyn!

Krew wypłynęła z jej brzucha, nasączając koszulkę. Zacisnęła usta, jakimś sposobem zostając cicho, wyprostowana.

- Kocham cię – powtórzyła.

Reyes zadał drugi cios. Z każdym kolejnym Maddox stopniowo wyzwalał się od klątwy umierania, jakby puszczały okowy wiążące go od tysięcy lat. I chciał ich z powrotem! Chciał Ashlyn!

- Ashlyn! Reyes! Przestańcie, przestańcie! – Otwarcie szlochał, bezradny, rozwścieczony. Sam umierając, mimo że czuł się silniejszy niż kiedykolwiek. – Lucien, powstrzymaj ich.

Śmierć opuścił spojrzenie, nic nie mówiąc.

Po trzecim ciosie Ashlyn upadła. Krzyknęła. Nie, to on. Ona tylko pisnęła.

- Nie... boli - sapnęła. - Tak jak mówiłeś.

- Ashlyn... – Jej imię było drżeniem na jego wargach, desperackim błaganiem. Wściekłym. Pełnym furii. - Nie. Bogowie, nie. Ashlyn. Dlaczego to robisz? Reyes, przestań. Musisz przestać.

Spojrzała znów na Maddoxa, a w jej oczach było tyle miłości, że czuł pokorę.

- Kocham cię.

- Ashlyn, Ashlyn – Szarpnął i łańcuch wbił się głębiej, ciął mocniej. – Trzymaj się, piękna. Po prostu się trzymaj. Uleczymy cię. Damy ci Tylenol. Nie martw się, nie martw. Reyes, przestań. Ona jest niewinna.

Reyes nie zwracał uwagi na Maddoxa. Zadawał kolejne ciosy. Ashlyn zamknęła oczy. Przełknął. Wzniósł wzrok ku niebu, potem spojrzał na ciągle cichego Luciena.

- Nie zabieraj jej! Proszę, nie zabieraj.

Ostatni, szósty cios.

- Ashlyn!

Krew rozlała się wokół jej nieruchomego ciała, szkarłatne jezioro. Maddox płakał, łzy spływały po twarzy, ale klątwa została uchylona.

- Dlaczego? Dlaczego?

Lucien go rozkuł i Maddox podczołgał się do Ashlyn, zostawiają za sobą krwawą ścieżkę. Wziął swoją kobietę w ramiona.

Głowa opadła bezwładnie. Nie żyje. Ona nie żyje, kiedy on czuje, że okowy klątwy zamieniają się w mgłę w jego ciele, parując jakby ich nigdy nie było.

- Nie! – zaszlochał. Kiedyś o niczym innym nie myślał, niczego innego nie pragnął, niż pozbyć się klątwy. Teraz gotów był umierać przez następne tysiąclecia, wszystko, byle mieć Ashlyn przy sobie. - Proszę.

- Zrobione – powiedział ponuro Reyes. – Miejmy nadzieję, że jej poświęcenie nie pójdzie na marne.

Maddox ukrył twarz we włosach Ashlyn i kołysał ją w ramionach.



25

Maddox tulił swoją kochankę, przez czas, który wydawał się wiecznością, pragnąc, żeby się obudziła. Ciągle płakał. Nie mógł znieść myśli o życiu bez niej.

Lucien i Reyes stali z boku milczący, posępni.

- Zabierzcie mnie do piekła na zawsze! – krzyczał w niebiosa. - Wszystko, tylko nie to. Wróćcie jej życie, pozwólcie mi zająć jej miejsce.

- Na zawsze? - zainteresował się jakiś głos. Tym razem nie był to Sabin. Głos należał do kobiety. - To dopiero deklaracja.

Maddox nie wahał się ani chwili.

- Na zawsze. Na wieczność. Nie potrafię żyć bez niej. Jest dla mnie wszystkim.

- Podobasz mi się, kowboju. Naprawdę.

- Ty też słyszysz tę kobietę? - Lucien był wyraźnie wstrząśnięty.

- Tak - odparł równie zaskoczony Reyes. - Kim jesteś?

- Twoją nową przyjaciółką od serca, słonko.

- Pomóż mi - zawołał Maddox błagalnie.

- Śmieszny nieśmiertelny. Od kilku dni łamię wszelkie zasady. Wygląda na to, że mam nowe hobby, nic, tylko wam pomagam. Zaczyna mnie to trochę męczyć. Ty i twoja kobieta jesteście strasznie namolni.

- Proszę, pomóż jej i nigdy więcej nie będziemy ci się już naprzykrzać. Obiecuję. Zwróć mi ją. Proszę.

- W zeszłym tygodniu obraziłeś ważniaków, Furio. Muszę powiedzieć, że bardzo mi się podobało.

- Ashlyn...

- Ona nigdzie nie odejdzie. Siedź cicho. Muszę wytłumaczyć ci kilka rzeczy, żebyś zrozumiał, ile dla was ryzykuję. - Przerwała na moment. - Jak wiadomo, Tytani przejęli władzę. Sukinsyny. Chcą przywrócić na świecie pokój, harmonię. Bla, bla, bla. Ludzie mają ich czcić, składać ofiary. Jedno wielkie gówno. Lada dzień dwie świątynie mają się wyłonić z fal morskich. Tylko czekać. To będzie początek końca. - Znów przerwała. - Nie wiem, czy nie chcą się was pozbyć raz na zawsze, ale wiem na pewno, że wcześniej zamierzają was wykorzystać do swoich celów.

- Kobieta. Danika – powiedział Reyes.

Bingo. Coś w jej rodzie, może proroctwo. Jeszcze muszę się dowiedzieć. Ale tu powstaje dylemat, prawda? Pomagając wam, nieźle wkurzę nowe kierownictwo.

- Chcesz, żebym ich wykończył? - Maddox był strasznie wyrywny. – Zrobię to, zrobię – Nieważne ile to zajmie czasu, co będzie musiał zrobić. Znajdzie sposób.

- Maddox, uspokój się, bo sprowadzisz jeszcze gorsze przekleństwo na nasz dom - przywołał go do porządku Lucien. - Ona ci pomoże. Udaje tylko, że chce dobić targu. Prawda, bogini?

- Znalazł się pan Wtylidupny - mruknęła. - Niezłe z ciebie ciacho, tak na marginesie. – Westchnęła, tym razem z rozmarzeniem, zanim wzięła się w garść. - Nie pora teraz na to, niestety. Ta mała naprawdę zrobiła na mnie wrażenie. Nie sądziłam, że się zdecyduje. Dała niezłe przedstawienie, nie? - Chichocik. - Gdybym miała normalne ciało, ze wszystkimi funkcjami fizjologicznymi i tak dalej, chyba zsikalabym się w majtki.

- Bogini, skup się z łaski swojej.

- Maddox... – znów ostrzegł Lucien.

- Anya, mam na imię Anya. Ściśle mówiąc, nie jestem boginią, choć mamusia i owszem, była. Ale nie wrzucajcie mnie do jednego worka z tymi łachudrami. - Zezłościła się chyba, sądząc po głosie.

- Co mam zrobić? Powiedz. Jestem gotów na wszystko. - Maddox miał wrażenie, że Anya ssie cukierka, bo mlaskała tak jakoś i w powietrzu zapachniało truskawkami i śmietanką.

- Twoja kobieta oddała za ciebie życie. Zrobisz podobnie? Ja sama nic nie wskóram, moje możliwości uzależnione są od waszych działań. No i pozostaje jeszcze kwestia zapłaty.

- Poświęcę dla niej wszystko. Zapłacę każdą cenę, jakiej zażądasz.

Cisza. I tylko jakiś odgłos, coś pomiędzy mlaśnięciem i siorbnięciem.

- W porządku. Tytani mnie ścigają. Nie pytaj, dlaczego, bo to długa historia. W każdym razie jeśli znowu się pojawię i poproszę o pomoc, masz mi pomóc. Jasne?

- Co tylko zechcesz.

- Nie tylko ty, kotku. Wszyscy macie mi pomóc.

Lucien i Reyes przez chwilę nie odpowiadali. Maddox był bliski poderżnięcia im gardeł.

- Jasne - powiedzieli w końcu chórem.

- No to umowa stoi. Twoja kobieta się obudzi. Będzie żyła tak długo jak ty. Nieźle jak na zwykłą śmiertelniczkę. Jeśli jedno z was umrze, drugie też walnie w kalendarz. Jarzysz?

- Tak, tak.

- Nie dotrzymasz umowy, to cię zabije, a wtedy ta mała też zginie. Obetnę wam głowy, wszystkim trzem, i zaniosę bogom na srebrnej tacy.

- Rozumiem i zgadzam się - przytaknął Maddox. Zgodziłby się na wszystko.

Zaszumiało, zawirowało, jakaś moc nieziemska wyrwała Ashlyn z ramion Maddoxa. On sam znalazł się na łóżku, zatrzasnęły się okowy wokół nadgarstków i kostek. Lucien i Reyes przeszli na środek pokoju. Tyłem. Czas się cofał z zawrotną szybkością.

Reyes wyciągał miecz z rany w brzuchu Ashlyn, zamiast wrażać go w ciało. Ashlyn nie tyle podniosła się, co wróciła do pionu.

Wszystko się uspokoiło, przyjaciele popatrzyli na siebie w osłupieniu.

- Co się stało? - zapytała Ashlyn. - Umarłam przecież. Na pewno. O Boże, Maddox, coś ty narobił? Klątwa wróciła?

- To... Brakuje mi słów - bąknął Reyes. – Dźgnąłem ją.

- Uwolnijcie mnie - ryknął Maddox. - Łańcuchy.

Lucien posłusznie otworzył okowy.

Maddox zerwał się z łóżka, chwycił Ashlyn w ramiona, zaczął obsypywać pocałunkami i uścisnął tak mocno, jak tylko mógł bez miażdżenia jej. Śmiała się, potem cofnęła by przyjrzeć jego twarzy.

- A klątwa...? - dopytywała się.

- Złamana. Przysięgam. Jestem wolny.

- Bawcie się dobrze, chłopaki. Wy też jesteście wolni. Nie będziecie już musieli uśmiercać Maddoxa. – wyśpiewał głos Anyi. – Nie martwcie się. Jestem pewna, że wasze demony wystarczająco was unieszczęśliwią. I nie zapomnijcie o naszej umowie. Tymczasem.

Ciałem Reyesa zatrzęsło, głowę Luciena odrzuciło do tyłu. Trzęśli się, kolana się poddały i upadli. Obaj tam pozostali, dysząc przez długą chwilę. Spojrzeli w górę w tej samej chwili, ich spojrzenia się spotkały.

- Nie muszę już zabijać Maddoxa – powiedział Reyes, zachwycony. – Przyciąganie do jego śmierci znikło. Znikło!

- Klątwa śmierci naprawdę jest złamana – Maddox nigdy jeszcze nie słyszał tyle radości w głosie Luciena. – Dziękuję, Ashlyn. Dziękuję. Jesteś nadzwyczajną kobietą.

- Chciałabym powiedzieć, że to była dla mnie przyjemność – drażniła się z nim, z szerokim uśmiechem.

- Umarłaś dla mnie! – odezwał się Maddox, przyciągając jej uwagę i zasłaniając jej przyjaciół. Teraz tylko jedna osoba się dla niego liczyła. I teraz był zszokowany, przejęty i rozwścieczony. – Umarłaś dla mnie – warknął.

- Zrobiłabym to jeszcze raz - oznajmiła. - Kocham cię.

Obrócił ją w koło i zapiszczała.

- Wykluczone, kobieto. - Zakręcił nią w powietrzu. - Już nigdy więcej mnie nie opuścisz.

- Nigdy.

- Reyes, Lucien, wynocha - rzucił, nie odrywając oczu od swojego skarbu.

Przyjaciele wynieśli się cichcem, dając jemu i Ashlyn odrobinę prywatności. Maddox rozebrał ją i pocałował w brzuch, gdzie została dźgnięta.

- Potrzebuję cię – wyszeptała.

A on potrzebował jej. Teraz i zawsze. Wszedł w nią, niezdolny się powstrzymać i jęknął z rozkoszy.

- Kocham cię – powiedział jej.

- Też cię kocham – Westchnęła, przewracając głową z boku na bok.

- Dziękuję. Za to co zrobiłaś, dziękuję – Nikt nigdy nie poświęcił dla niego tyle. – Po prostu… nigdy więc ej nie pozwól się zabić. Zrozumiano?

Zaśmiała się, ale pogładził ją głęboko, tam gdzie najbardziej lubiła i śmiech zmienił się w jęk.

- Więc nie daj się więcej przekląć, mój słodki książę.

- Przekląć? Ukochana, zostałem pobłogosławiony ponad wszelkie pojęcie.

- Tak jak ja, Maddox – powiedziała i oboje zaczęli szczytować.

- Tak jak ja.



Następnego dnia po południu Lucien zwołał zebranie.

Ashlyn siedziała na kolanach Maddoxa, szczęśliwa jak nigdy w życiu. Spełniły się jej wszystkie marzenia. Panowała już nad głosami, potrafiła je całkowicie blokować myślami o Maddoksie, a on mógł powstrzymać głosy całkowicie. Prawdziwa miłość jest w stanie pokonać wszystkie problemy.

Miała wreszcie rodzinę. Prawdziwą rodzinę, z awanturami, kłótniami i niesnaskami. Obie grupy wojowników patrzyły na siebie wilkiem, ale traktowały się nawzajem z wyszukaną grzecznością. Przyrzekła sobie, że naprawi stosunki między dawnymi przyjaciółmi. Porządna siostra powinna tak się zachować.

Od chwili (cofniętej) śmierci większość wojowników odnosiła się do niej z serdecznością. Tarmosili czule jej włosy i żartowali, że będzie musiała całą wieczność znosić Maddoxa. Torin wracał powoli do zdrowia. Strasznie go męczyło, że rozniósł po mieście zarazę, ale szczęśliwie osiągnięcia współczesnej medycyny powstrzymały epidemię. Może w tym znajdzie pocieszenie. Kiedy wyzdrowieje, będzie mógł pomóc innym odbudować klub Destiny, ofiarować coś mieszkańcom Budapesztu.

Życie było wspaniałe. Lepsze niż kiedykolwiek mogła sobie wyobrazić. Uśmiechnęła się.

Lucien wyszedł na środek pokoju.

- Ustaliłem z Sabinem, że pomożemy mu szukać puszki. Musimy odnaleźć cholerstwo. Jeśli wpadnie w niepowołane ręce, demony zostaną na powrót uwięzione, a my umrzemy.

- Przeklęci Łowcy - mruknęła Ashlyn, a Maddox uścisnął ją w pasie.

- Są martwi, zabicie przez Zarazę - przypomniał jej Reyes.

Ashlyn pokręciła głową, nienawidząc poprawiana go.

- Nie wszyscy. Mclntosh był tylko wicedyrektorem Instytutu. Nigdy, ani razu przez te wszystkie lata, które tam przepracowałam, nie widziałam dyrektora. Mówią, że nie pokazuje się publicznie. Wcześniej nie zwracałam na to uwagi, ale teraz brzmi mi to podejrzanie. Poza tym Instytut ma mnóstwo pracowników rozrzuconych po całym świecie. Nie będzie łatwo.

Mruczenie przeszło po grupie.

- Myślimy, że puszka jest w Budapeszcie. - Sabin stanął obok Luciena i marszcząc brwi gdy wojownik stężał, jakby oczekując ataku. - Tak twierdził Łowca, którego przesłuchiwaliśmy, ale...

- Nasi dawni przyjaciele nie natrafili dotąd na jej ślad - dokończył Lucien. - I chcą, żebyśmy im pomogli.

- Musicie dać nam jakieś wskazówki, jeśli mamy wam pomagać - odezwał się Reyes. Był wściekły, bo tego ranka Danika wymknęła się z twierdzy. Bez pożegnania. Ashlyn straciła jedyną przyjaciółkę, ale uznała, że tak lepiej dla dziewczyny.

Musieli czasem wypuszczać Aerona.

Maddox powiedział jej o Aeronie, o tym że musiał zabić Danikę i jej rodzinę. To kładło się cieniem na życiu Ashlyn. Ale powiedział też, że Reyes jest zdeterminowany chronić dziewczynę, nawet jeśli walczył z tą potrzebą.

Miała nadzieję, że Anya pomoże Danice. Jeśli Anya mogła pomóc. Maddox powiedział też, że bogini przyznała, że jest ścigana przez Tytanów. Była istnieniem, które mogło pojawiać się w budynkach, pozostawać niewidzialną i cofać czas, a i tak bała się złapania – co znaczyło, że mogła zostać złapana.

- Uważaj na swój ton, Ból – powiedziała Cameo, stając po drugiej stronie Luciena. – Obniżasz morale.

Okej, to też kładło się cieniem, zadumała się Ashlyn. Cameo sprawiała, że serce Ashlyn szlochało za każdym razem, gdy na nią spojrzała. Kobieta potrzebowała miłości. Jak na razie, żaden z mężczyzn nie wydawał się nią interesować, nawet pomimo tego jaka była piękna. Każdy utrzymywał dystans, jakby się bali że zabiją Cameo – albo siebie – jeśli za bardzo się zbliżą. Cóż, nie byli jedynymi mężczyznami na świecie. Na pewno, istniał ktoś kto mógł się zakochać w Boleści.

- Ashlyn słyszała coś na temat puszki - powiedział Maddox.

- Słyszałam dwie wersje - podjęła Ashlyn. - Według jednej puszki strzeże Argus. Według innej spoczywa głęboko na dnie morza, pilnuje jej Hydra.

Wszyscy jęknęli.

- Potrafisz powiedzieć, gdzie mamy zacząć poszukiwania? - zapytał Lucien.

Ashlyn pokręciła głową.

- Anya wspominała, że z głębin morskich wyłonią się dwie świątynie - poinformował zebranych Maddox. - Musimy je przeszukać. Może natrafimy na jakiś trop.

- Doskonale. - Lucien potarł brodę. - Ktoś musi zostać w twierdzy, doglądać Torina i pilnować Aerona.

- Zostaniemy we dwoje, z Ashlyn. Poczytamy księgi i teksty.

- I będę słuchać, szukając wskazówek – dodała.

Maddox przyciągnął ją bliżej i wyszeptał:

- Tak bardzo cię pragnę.

- To dobrze. Bo planuję zaspokoić wszystkie twoje potrzeby.

Jego usta zmiękły, fiołkowe spojrzenie opadło do jej ust.

- W tej chwili wyobrażam sobie ciebie w czarnym, skórzanym stroju, z mieczem u boku. Wysłałem Parysa do miasta wcześniej, żeby kupił takie wdzianku, bo wiem jak lubisz swoje seksowne stroje.

Roztopiła się przy nim, tak napełniona miłościa, że ta niema w niej bąbelkowała jak szampan.

- Kiedy to założę, będę walczyć, żeby zatrzymać swoją cnotę czy odebrać ci twoją?

- Moją, oczywiście.

Podniecenie wzrosło i zadrżała.

- Wynośmy się stąd. Opowiedzą nam potem, co ustalili.

- Wracajmy natychmiast do twojego pokoju - odszepnęła.

Podnieśli się. Najbardziej gwałtowny facet na całym świecie wybiegł ze śmiechem na korytarz za swoją ukochaną, zostawiając pozostałych spoglądających za nimi z zachwytem i zazdrością.

Może kiedyś i na nich przyjdzie czas...

1 Musicie mi wybaczyć, jeśli takie rozróżnienie jest dezorientujące, ale w oryginale Maddox myśląc o Furii częściej niż słowa „demon” używa określenia „spirit” – czyli „duch”, „dusza”.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Showalter Gena Władcy Podziemi 12 Mroczna pokusa
Gena Showalter Władcy Podziemi 3 1 Mroczny więzień
Gena Showalter Władcy Podziemi 4 1 Mroczny anioł
1==01==Władcy Podziemi Gena Showalter MROCZNA NOC
Gena Showalter Władcy Podziemi tom 3 Mroczna żądza PL
Gena Showalter Władcy Podziemi tom 2 Mroczna więź PL
1==05==Władcy podziemi Gena Showalter MROCZNY SZEPT
1==03==Władcy Podziem Gena Showalter MROCZNA ŻĄDZA
1==02==Władcy Podziemi Gena Showalter MROCZNA WIĘŹ
Gena Showalter Władcy Podziemi tom 3 Mroczna żądza PL
1==05==Władcy podziemi Gena Showalter MROCZNY SZEPT
1==06==Władcy Podziemi Showalter Gena MROCZNY ANIOŁ
Władcy Podziemi 08 Mroczne Poddanie Gena Showalter
1==00==Władcy Podziemi Gena Showalter MR0CZNY OGIEŃ
1==00==Władcy Podziemi Gena Showalter MR0CZNY OGIEŃ
Mroczna noc Gena Showalter ebook