background image

Nocna zmiana – Pole walki 

www.StephenKing.one.pl

  

 
 

Pole walki 

[Przełożył: Michał Wroczyński]  

 
 

-  Panie Renshaw? 

   Głos  recepcjonisty  zza  biurka  dotarł  do  niego  w  chwili,  kiedy  był  już  w 
połowie  drogi  do  windy.  Zniecierpliwiony  Renshaw  odwrócił  się  w  jego 

stronę  i  przełożył  torbę  podróżną  z  jednej  ręki  do  drugiej.  Koperta 
wypchana dwudziesto- i pięćdziesięciodolarowymi banknotami, którą miał 
w kieszeni płaszcza, głośno zaszeleściła. Praca poszła mu bardzo dobrze, a 
wynagrodzenie  było  znakomite  –  nawet  po  odjęciu  piętnastu  procent  dla 
organizacji.  W  tej  chwili  marzył  tylko  o  gorącym  prysznicu,  szklaneczce 

ginu z tonikiem i wygodnym łóżku. 

-  O co chodzi? 
-  Przesyłka, sir. Może pan pokwitować? 

   Renshaw  podpisał  druk  i  obrzucił  bacznym  spojrzeniem  prostokątną 

paczkę. Na przyklejonej etykietce widniały jego nazwisko i adres wypisane 
ostrym,  pochyłym,  ręcznym  pismem,  które  wydało  mu  się  znajome. 

Sięgnął po paczkę leżącą na wykonanym z imitacji marmuru blacie biurka i 
potrząsnął nią. W środku coś cicho zagrzechotało. 

-  Panie Renshaw, czy mam ją przysłać na górę? 
-  Nie trzeba, wezmę ze sobą. 

   Pakunek  miał  jakieś  siedemdziesiąt  centymetrów  długości  i  od  biedy 
można  go  było  wziąć  pod  pachę.  W  windzie  położył  paczkę  na  wysłanej 

pluszową  wykładziną  podłodze  i  do  specjalnego  nad  rzędem  normalnych 
guzików wsunął klucz; jechał do swego apartamentu mieszczącego się na 
dachu  wieżowca.  Winda  ruszyła  łagodnie  i  cicho.  Zamknął  oczy;  na 

czarnym  ekranie  pamięci  ponownie  pojawiły  się  obrazy  z  wykonanej 
roboty. 

   Jak zawsze, wszystko zaczęło się od telefonu Cala Batesa. 
   „Johnny, czy jesteś dyspozycyjny?” 
   Dyspozycyjny był dwa razy do roku,  a jego minimalna stawka wynosiła 
dziesięć tysięcy dolarów. Cieszył się opinią dobrego i solidnego fachowca, 

ale  tak  naprawdę  klienci  płacili  mu  za  jego  naturę  drapieżcy.  John 
Renshaw był ludzkim sępem, ukształtowanym przez genetykę i środowisko 

do tego, żeby dwie rzeczy robić bezbłędnie: zabijać i przetrwać. 
   Po telefonie Batesa w skrzynce na listy pojawiła się płowo żółta koperta. 

Nazwisko,  adres,  fotografia.  Musiał  to  dokładnie  wryć  sobie  w  pamięć,  a 
następnie  spalić  kopertę  razem  z  zawartością,  popiół  zaś  wyrzucić  do 

kosza na śmieci. 
   Tym  razem  twarz  na  zdjęciu  należała  do  biznesmena  z  Miami,  Hansa 
Morrisa,  założyciela  i  właściciela  fabryki  zabawek  Morris  Toy  Company. 

Ktoś  chciał  usunąć  go  ze  swej  drogi  i  przyszedł  z  tym  do  organizacji. 
Organizacja  za  pośrednictwem  Calvina  Batesa  zwróciła  się  do  Johna 

Renshawa. Trach! Żałobnicy, proszę nie zapominać o kwiatach. 

background image

Nocna zmiana – Pole walki 

www.StephenKing.one.pl

  

   Drzwi  windy  rozsunęły  się.  Podniósł  przesyłkę  i  wyszedł  na  korytarz. 
Otworzył  mieszkanie  i  stanął  w  progu.  O  tej  porze  dnia,  o  trzeciej  po 

południu,  przestronny  salon  skąpany  był  w  blasku  kwietniowego  słońca. 
Renshaw  tkwił  chwilę  nieruchomo,  radując  oczy  tym  widokiem,  a 
następnie  postawił  paczkę  na  końcu  znajdującego  przy  drzwiach  stołu  i 

poluzował  krawat.  Później  położył  na  przesyłce  kopertę  i  ruszył  w  stronę 
tarasu.  

   Rozsunął  szklane  drzwi  i  wyszedł  na  powietrze.  Panowało  prze-  nikliwe 
zimno,  więc  wiatr  przewiewał  jego  cienki  płaszcz.  Niemniej  Renshaw 

spoglądał przez chwilę na miasto wzrokiem generała lustrującego podbitą 
krainę.  Po  ulicach,  niczym  maleńkie  żuczki,  sunęły  samochody.  Daleko, 
prawie  ginąc  w  złocistej,  popołudniowej  mgiełce,  lśnił  Bay  Bridge  niczym 
miraż zrodzony w umyśle szaleńca. Po stronie wschodniej, niemal całkiem 

zasłonięte  drapaczami  chmur  w  śródmieściu,  tłoczyły  się  odrażające  i 
brudne kamienice czynszowe z lasem metalowych anten telewizyjnych na 

dachach. Tak, tutaj było zdecydowanie lepiej. Lepiej niż w rynsztokach.  
   Wrócił  do  mieszkania,  zamknął  dokładnie  prowadzące  na  taras  drzwi  i 

przeszedł do łazienki, aby wziąć długi, gorący prysznic.  
   Kiedy  czterdzieści  minut  później  z  drinkiem  w  dłoni  zasiadł  i  zabrał  się 
do  oglądania  przesyłki,  spowijający  podłogę  dywan  koloru  wina  był  już 

prawie całkowicie pogrążony w cieniu. Nadchodził wieczór.  
Bomba.  

   Naturalnie  nie  była  to  bomba,  ale  należało  postępować  tak,  jakby 
paczka  to  właśnie  zawierała.  Dlatego  Renshaw  chodził  jeszcze 

wyprostowany po ziemi i miał się bardzo dobrze, podczas gdy tylu innych 
wylądowało w niebie w ogromnym biurze dla bezrobotnych.  
   Jeśli jednak była to bomba, to na pewno nie zegarowa. Paczka leżała w 
całkowitej  ciszy;  szydercza  i  enigmatyczna.  Tak  czy  owak,  w  obecnych 

czasach najbardziej prawdopodobny był plastik. Mniej kapryśny niż całe to 
zegarowe potomstwo płodzone przez Westclox i Big Ben.  
   Renshaw  popatrzył  na  stempel  pocztowy.  Miami.  15  kwietnia.  A  więc 
sprzed  pięciu  dni.  Zateni  to  nie  bomba  z  opóźnionym  zapłonem.  W 

przeciwnym razie mogłaby, na przykład, eksplodować w hotelowym sejfie.  
   Miami.  Tak.  I  to  ostre,  pochyłe,  ręczne  pismo.  Na  biurku  smagłego 

biznesmena  stała  oprawiona  w  ramkę  fotografia:  Staruszka  na  zdjęciu 
była jeszcze bardziej smagła, a na głowie miała typową rosyjską chustkę 

ściśle  otulającą  twarz.  Na  dole  fotografii  widniał  napis:  "Od  Twojej 
najbardziej pomysłowej dziewczynki - Mama".  
   Jakiż to najlepszy pomysł, mamusiu? Samodzielnie zastawić śmiertelną 
pułapkę?  
   Założył  ręce  na  piersi  i  bacznie  lustrował  pakunek,  Nie  zastanawiał  się 
nad  nie  związanymi  z  tematem  pytaniami;  na  przy-  kład:  w  jaki  sposób 

najbardziej  pomysłowa  dziewczynka  Morrisa  znalazła  jego  adres.  To  były 
pytania na później i odpowie na nie Cal Bates. Teraz zupełnie nieistotne.  
   Prawie odruchowo wyciągnął z portfela mały, celuloidowy kalendarzyk i 
zgrabnie wsunął go pod szpagat obwiązujący zawiniętą w brązowy papier 

przesyłkę.  Następnie  wsunął  kartonik  pod  taśmę  klejącą,  która  trzymała 

background image

Nocna zmiana – Pole walki 

www.StephenKing.one.pl

  

jedną z zakładek opakowania na boku pudełka. Róg pod sznurkiem odkleił 
się bez trudu.  
   Renshaw  dłuższą  chwilę  obserwował  paczkę,  po  czym  pochylił  się  nad 
nią i lekko pociągnął nosem. Tektura, papier, sznurek. Nic więcej. Obszedł 

stolik,  przykucnął  i  powtórzył  operację  na  drugim  końcu  przesyłki.  Szare 
palce zmierzchu z wolna rozsiewały w mieszkaniu mrok.  
   Brązowy  papier  pod  sznurkiem  rozchylił  się  z  jednej  strony  i  Renshaw 

ujrzał  pod  spodem  matowe,  zielone  pudełko.  Metalowe.  Z  zawiasami. 

Wyciągnął  scyzoryk  i  przeciął  szpagat.  Kilka  ruchów  końcem  noża  i 
pokazała się cała skrzyneczka.  
   Pomalowana była w zielone i czarne plamy, a na wierzchu widniały białe 
litery  układające  się  w  słowa:  WIETNAMSKI  KUFEREK  SZEREGOWCA.  A 

poniżej: 20 żołnierzy piechoty, 10 helikopterów, 2 żołnierzy z cekaemami, 
2  żołnierzy  z  bazookami,  2  medyków,  4  jeepy.  A  dalej:  flagi 

sygnalizacyjne.  I  jeszcze  niżej  w  rogu:  Morris  Toy  Company,  Miami, 
Floryda.  

   Wyciągnął  rękę,  żeby  dotknąć  pudełka,  ale  natychmiast  ją  cofnął.  W 
środku kuferka coś się poruszyło.  

   Renshaw wyprostował się, po czym nieśpiesznie ruszył w stronę kuchni i 
przedpokoju. Pozapalał wszystkie światła.  

   Wietnamski  kuferek  kołysał  się,  a  pod  nim  szeleścił  brązowy  papier. 
Nagle pudełko przechyliło się bardzo mocno i z cichym stuknięciem spadło 
na  dywan.  Wylądowało  na  boku.  Wieczko  na  zawiasach  uchyliło  się  na 

jakieś pięć centymetrów.  
   W  szczelinie  pojawiła  się  malutka,  trzycentymetrowej  wysokości 

sylwetka  żołnierza  piechoty.  Renshaw  spoglądał  na  to  nieruchomym 
wzrokiem.  Nie  starał  się  nawet  dociekać,  czy  to,  co  widzi,  dzieje  się 

naprawdę, czy jest wyłącznie halucynacją - zastanawiał się tylko, jakie to 
będzie miało konsekwencje dla jego przeżycia.  

   Żołnierze  nosili  tycie,  wojskowe  peleryny,  hełmy  i  plecaki  polowe.  Na 
ramionach  trzymali  maleńkie  karabiny.  Dwóch  spojrzało  przez  pokój  na 

Renshawa. Ich oczy, maleńkie jak kulki w długo- pisie, błyszczały.  
Pięciu, dziesięciu, dwunastu; cała dwudziestka. Jeden z nich gestykulował, 
wydawał  rozkazy  pozostałym.  Ustawili  się  w  szeregu  w  szczelinie,  jaka 
powstała  między  korpusem  pudełka  a  wieczkiem;  i  zaczęli  pchać  to 

ostatnie. Szczelina powiększała się.  
   Renshaw  chwycił  z  kanapy  wielką  poduszkę  i  zaczął  podchodzić  w  ich 
stronę. Wydający rozkazy oficer odwrócił się do żołnierzy i dał znak ręką. 

Szeregowcy  zakręcili  się  w  miejscu,  pozdejmowali  z  ramion  karabiny. 
Rozległy  się  ciche,  delikatne  dźwięki  wystrzałów,  a  Renshaw  poczuł  się 

nagle tak, jakby użądlił go rój pszczół.  
   Cisnął  poduszką.  Najpierw  zmiotła  żołnierzy,  rozrzucając  ich  po 

podłodze,  a  następnie  trafiła  w  samo  pudełko,  które  otworzyło  się  na 

oścież.  Niczym  rój  komarów  z  cichym,  wysokim  bzyczeniem  z  kuferka 
wyfrunęła  chmara  miniaturowych  helikopterów  pomalowanych  na 

ochronny, zielony kolor.  

background image

Nocna zmiana – Pole walki 

www.StephenKing.one.pl

  

   Do  uszu  Renshawa  dobiegł  cichutki  dźwięk  phut!  phut!;  z  ot-  wartych 
drzwi  helikopterów  wystawały  cieniutkie  jak  ostrza  szpilek  lufy 

rozbłyskujące pomarańczowym ogniem. Igiełki bólu przeszyły mu brzuch, 
prawą  rękę  i  szyję.  Wyciągnął  rozwartą  dłoń  i  chwycił  jedną  z  maszyn  - 
palce poraził straszny ból; trysnęła krew. Skrzydełka wirnika rozerwały na 

palcach  ciało  do  kości,  zostawiając  pionowe,  krwawe  pręgi.  Pozostałe 
helikoptery trzymały się w bezpiecznej odległości, krążąc wokół niego jak 

gzy. Trafiony helikopter uderzył z impetem w dywan i znieruchomiał.  
   Nagły rozdzierający ból w stopie sprawił, że Renshaw wrzasnął. Jeden z 

żołnierzy piechoty stał na jego bucie i wbijał mu w kostkę bagnet. Z dołu 
na  Renshawa  patrzyła  wykrzywiona  w  grymasie  twarz  ciężko 
oddychającego szeregowca.  
   Renshaw kopnął figurkę, która niczym pocisk śmignęła przez cały pokój i 

rozmazała  się  na  ścianie.  Nie  było  nawet  krwi;  tylko  gęsta,  purpurowa 
zawiesina.  

   Rozległa się cicha, przypominająca kaszlnięcie detonacja i udo przeszył 
mu potworny ból. Z kuferka wynurzył się żołnierz uzbrojony w bazookę. Z 

wylotu lufy unosił się leniwie czarny obłoczek dymu. Renshaw spojrzał na 
nogę  i  ujrzał  wypaloną  w  spodniach  czarną  dziurę  o  średnicy 
ćwierćdolarówki. Ciało pod spodem było zwęglone.  

   Ten mały skurwiel do mnie strzelił!  
   Odwrócił  się  i  wbiegł  do  przedpokoju,  a  stamtąd  do  sypialni.  Obok 

policzka,  mieląc  powietrze  łopatkami  wirnika,  przeleciał  mu  helikopter. 
Cichutki terkot CKM-u. Maszyna odleciała.  

   Pod  poduszką  trzymał  pistolet,  magnum,  kaliber  .44  -  wystarczający, 
żeby we wszystkim, w co trafi kula, zrobić dziurę wielkości dwóch pięści. 

Renshaw na zimno uświadomił sobie, że czeka go strzelanie do ruchomych 
celów niewiele większych niż podrzucane żaróweczki od latarki.  

   Do pokoju wleciały dwa następne helikoptery. Siedząc jeszcze na łóżku, 
Renshaw wypalił z pistoletu i jeden śmigłowiec eksplodował. To już drugi. 

Wycelował w trzecią maszynę... nacisnął spust...  
   Zrobił unik! Cholera jasna, zrobił unik!  

   Helikopter zatoczył nagle szaleńczą pętlę i z ogromną szybkością okrążył 
mu  głowę;  wirniki  bojowej  maszyny  kręciły  się  z  zawrotną  prędkością. 
Przez  mgnienie  oka  widoczny  był  przykucnięty  w  otwartych  drzwiach 

helikoptera  jeden  z  żołnierzy  obsługujących  CKM.  Strzelał  krótkimi, 
morderczymi seriami. Renshaw rzucił się na ziemię i potoczył.  

   Oczy! Skurwiel celuje mi w oczy!  
   Nie wstając z podłogi, oparł się plecami o ścianę. Rewolwer trzymał przy 

piersi.  Ponownie  nadleciał  śmigłowiec.  Zawisł  na  chwilę  w  powietrzu,  po 
czym  najwyraźniej  rozpoznawszy  wspaniałą,  morderczą  broń  Renshawa, 

znurkował i szybko odleciał do salonu.  
   Renshaw podniósł się. Kiedy stanął na zranionej nodze, twarz wykrzywił 

mu  grymas  bólu.  Rana  krwawiła.  Bo  i  dlaczego  miałaby  nie  krwawić?  - 
zadał  sobie  w  duchu  pytanie.  Nie  każdy  ma  szczęście  zostać  trafionym  z 

bazooki, a później móc jeszcze o tym opowiadać.  
   A więc to mamusia była tą najbardziej pomysłową dziewczynką? To ona 

za tym wszystkim stała.  

background image

Nocna zmiana – Pole walki 

www.StephenKing.one.pl

  

   Ściągnął z poduszki poszewkę, podarł ją na pasy, owinął nimi ranę, po 
czym  wziąwszy  małe  lusterko,  którego  używał  do  golenia,  zbliżył  się  do 

drzwi  prowadzących  na  korytarz.  Uklęknął,  położył  lusterko  na  dywanie 
pod odpowiednim kątem i zerknął w nie.  
   Rozłożyli  się  obozem  obok  kuferka;  tak,  Renshaw  nie  miał  co  do  tego 

wątpliwości.  Miniaturowi  żołnierze  biegali  tu  i  tam,  rozstawiali  namioty. 
Między  nimi  jeździły  pięciocentymetrowej  wysokości  jeepy.  Żołnierzem, 

którego  kopnął,  zajmował  się  medyk.  Nad  obozem,  na  wysokości  stolika 
do kawy, krążyło osiem ocalałych helikopterów.  

   W pewnym momencie żołnierze dostrzegli lusterko; trzech z nich uklękło 
na  kolanie  i  zaczęło  strzelać.  W  chwilę  później  szkło  pękło  w  czterech 
miejscach.  
   W porządku, w porządku.  

   Renshaw  wrócił  do  gabinetu  i  wziął  ciężkie,  niewiele  warte  pudełko  z 
mahoniu,  które  dostał  od  Lindy  na  Gwiazdkę.  Zważył  je  w  ręku,  skinął  z 

uznaniem głową, podszedł do  drzwi i  wychylił się. Wziął  mocny zamach  i 
cisnął  pudełkiem  jak  pitcher  szybką  piłkę.  Poszybowało  wdzięcznym 

łukiem  i  trafiło  w  cel,  obalając  lilipucie  figurki  niczym  kręgle.  Jeep 
dwukrotnie  przekoziołkował.  Renshaw  błyskawicznie  podszedł  do  drzwi 
salonu  i  widząc  rozciągniętego  na  ziemi  żołnierza,  wymierzył  mu 

straszliwego kopniaka.  
   Kilkunastu szybko podniosło się z podłogi. Niektórzy uklęknęli i otworzyli 

ogień. Inni szukali osłony. Pozostali schronili się w kuferku.  
   Renshaw ponownie poczuł w nogach i torsie ukłucia pszczelich żądeł, ale 

żaden pocisk  nie  trafił  powyżej klatki  piersiowej. Zapewne odległość była 
już  zbyt  duża.  Nieważne;  i  tak  nie  miał  zamiaru  się  wycofywać.  Właśnie 

tak.  
   Kolejny jego strzał chybił - cele były tak cholernie małe  - ale następny 

pocisk trafił żołnierza.  
   Helikoptery  przypuściły  następną,  dziką  szarżę:  Tym  razem  maleńkie 

pociski trafiły go w twarz; nad i pod oczyma. Strącił dłonią jedną maszynę, 
a po sekundzie drugą. Z bólu świeczki stanęły mu przed oczyma.  

   Ocalałe  śmigłowce  utworzyły  dwie  grupy  i  w  popłochu  odleciały. 
Renshawowi krew zalała oczy. Otarł ją przedramieniem. Zamierzał właśnie 
oddać kolejny strzał, ale się powstrzymał. Żołnierze, którzy schronili się w 

kuferku, wytaszczali z niego coś... Coś, co wyglądało jak...  
   Powietrze  przecięła  z  trzaskiem  błyskawica  ognia  i  od  ściany  po  lewej 

stronie Renshawa odprysnął kawał drewna.  
   ...wyrzutnia rakiet!  
   Strzelił, chybił, odwrócił się na pięcie i czmychnął do łazienki w drugim 

końcu  korytarza.  Zatrzasnął  za  sobą  drzwi,  przekręcił  zasuwę.  Z  lustra 

popatrzył  nań  oszołomionym,  nawiedzonym  wzrokiem  rozpalony  walką 
Indianin. Po twarzy, z ranek nie większych niż okruchy pieprzu, spływały 

mu  strużki  czerwieni.  Z  policzka  zwisał  płatek  skóry.  Na  karku  paliło 
głębokie przecięcie.  

   Przegrywam!  

background image

Nocna zmiana – Pole walki 

www.StephenKing.one.pl

  

   Przeciągnął drżącą dłonią po v0łosach. Drogę do drzwi wyjściowych miał 
odciętą.  Do  telefonu  i  do  kuchni  też.  Dysponowali  tą  przeklętą  wyrzutnią 

rakiet. Bezpośredni celny strzał z całą pewnością roztrzaskałby mu głowę.  
   Cholera jasna, tego nawet nie było w spisie na pudełku!  
   Brał  właśnie  głęboki  oddech,  ale  gwałtownie,  ze  świstem  wypuścił 

powietrze z płuc i głośno chrząknął. Coś z okropnym trzaskiem rąbnęło w 
drzwi  łazienki  i  w  drewnie  pojawiła  się  dziura  wielkości  pięści.  Opalone 

brzegi  dymiły.  Przez  chwilę  na  po-  strzępionych  krawędziach  drewna 
tańczyły  niewielkie  płomyki...  kolejny  błysk...  kolejny  pocisk.  W  drzwiach 

powstała  jeszcze  większa  dziura,  a  na  dywanik  posypały  się  płonące 
drzazgi.  Zdusił  je  nogą,  ale  przez  wybity  otwór  z  wściekłym  warkotem 
wleciały dwa helikoptery. Mikroskopijne kule z CKM-u trafiły Renshawa w 
tors.  

   Z  głośnym  jękiem  rozpaczy  gołą  ręką  strącił  jedną  maszynę,  znów 
głęboko raniąc sobie palce. Prawem ostatniej szansy chwycił ciężki ręcznik 

kąpielowy i chlasnął nim w drugi samolocik. Ma- szyna wirując spadła na 
podłogę,  a  Renshaw  zgniótł  ją  nogą.  Oddychał  ciężko  i  chrapliwie.  Oko 

zalewał mu strumień gorącej i piekącej krwi. Starł ją ręką.  
   Cholera, to chyba trochę nauczy ich rozumu.  
   Faktycznie,  najwyraźniej  nauczyło.  Przez  kwadrans  nic  się  nie  działo. 

Renshaw  siedział  na  skraju  wanny  i  gorączkowo  myślał.  Na  pewno  musi 
istnieć  jakieś  wyjście  z  tego  ślepego  zaułka.  Musi  istnieć.  Gdyby  tylko 

znalazł sposób, aby zajść ich od tyłu...  
   Odwrócił  się  i  popatrzył  na  niewielkie  okienko  nad  wanną.  Istniał 
sposób. Oczywiście, że istniał.  
   Jego wzrok padł z kolei na stojący na apteczce pojemnik z benzyną do 

zapalniczek. Sięgnął po niego, ale w tej samej chwili usłyszał szelest.  
   Błyskawicznie odwrócił się w stronę drzwi i uniósł magnum..: ale to był 

tylko skrawek papieru wsunięty pod dolną szczelinę w drzwiach. Szczelinę, 
która, jak ponuro skonstatował, była za wąska nawet na to, żeby któryś z 

nich zdołał się tamtędy przecisnąć.  
   Na papierze widniało tylko jedno, napisane maleńkimi literkami słowo:  

Kapitulacja 

   Renshaw  uśmiechnął  się  posępnie  i  do  kieszeni  na  piersi  wsunął 

pojemnik  z  benzyną  do  zapalniczek.  Na  apteczce  leżał  ogryzek  ołówka. 
Szybko napisał nim na kartce inne słówko i wsunął ją pod drzwi.  

DUPKI 

   W powietrzu pojawił się nagle grad pocisków rakietowych, więc Renshaw 

się  cofnął.  Rakietki  łukiem  przeleciały  przez  wybitą  w  drzwiach  dziurę  i 
eksplodowały  w  jasnobłękitnych  kafelkach  powyżej  wieszaka  na  ręczniki; 

zamieniając  elegancką,  wytworną  glazurę  w  księżycowy  krajobraz. 
Zasłonił  ręką  twarz  przed  gradem  rozpalonych  szrapneli.  W  koszuli  na 

plecach pojawiły się palące żywym ogniem dziurki.  

background image

Nocna zmiana – Pole walki 

www.StephenKing.one.pl

  

   Ruszył się, kiedy kanonada ustała. Stanął na krawędzi wanny i otworzył 

okienko.  Popatrzyły  nań  zimno  gwiazdy.  Okno  było  wąskie,  a  za  nim 

ciągnął się również bardzo wąski gzyms. Ale nie było czasu myśleć.  
   Wychylił  się  mocno.  Zimny  wiatr  smagnął  pokaleczoną  twarz  i  szyję 

niczym  otwarta  dłoń.  Opierając  ciężar  ciała  na  rękach,  wysunął  się  tak 
daleko,  że  aż  zaczął  tracić  równowagę,  i  popatrzył  w  dół.  Czterdzieści 

pięter.  Z  tej  wysokości  ulica  miała  szerokość  torów  dziecięcej  kolejki. 
Jasne, migające światła miasta lśniły szaleńczo jak porozrzucane brylanty.  
   Ze  złudną  łatwością  wytrenowanego  gimnastyka  Renshaw  uklęknął  na 
parapecie. Gdyby w tej chwili przez dziurę w drzwiach wleciał do łazienki 

któryś z przypominających osy helikopterów, jeden strzał w jego wypięty 
tyłek  wystarczyłby,  żeby  Renshaw  rozpoczął  długi,  pełen  wrzasku  lot  ku 

ziemi.  
   Ale  żadna  maszyna  się  nie  pojawiła.  Przekręcił  się  i  wysunął  nogę. 

Chwycił  za  biegnący  nad  głową  okapik.  Po  chwili  stał  już  na  występie  po 
zewnętrznej ścianie wieżowca.  

   Nie myśląc o przyprawiającej o zawrót głowy przepaści pod stopami, nie 
myśląc,  co  by  się  stało,  gdyby  jego  śladem  poleciał  któryś  helikopter, 

Renshaw ruszył do miejsca, gdzie zbiegały się ściany budynku.  
   Pięć  metrów...  trzy...  jeden.  Przystanął.  Przyciskał  klatkę  piersiową  do 

muru,  rozpostarł  ręce  na  jego  szorstkiej  powierzchni.  W  kieszeni  koszuli 
czuł  pojemnik  z  benzyną,  a  za  paskiem  spodni  uspokajający  ciężar 

zatkniętego tam magnum.  
   Teraz tylko przekroczyć ten cholerny załom.  
   Ostrożnie przesunął stopę za róg i oparł na niej ciężar ciała. Zbiegające 

się  pod  kątem  prostym  ściany  naciskały  na  brzuch  i  klatkę  piersiową  jak 
ostrza brzytwy. Przed nosem miał rozsmarowane na murze ptasie guano. 

Jezu Chryste, jak mogą latać na tej wysokości! - pomyślał idiotycznie.  
   Poślizgnęła mu się lewa stopa.  
   Przez  dziwaczny,  trwający  nieskończone  wieki  ułamek  sekundy,  chwiał 

się  na  krawędzi,  wymachując  rozpaczliwie  prawą  ręką,  żeby  złapać 
równowagę.  Po  chwili  ściskał  już  obiema  rękami  schodzące  się  ściany 

niczym najczulszy kochanek i ciężko dyszał.  
   Niebawem przesunął za załom drugą stopę.  
   Dziesięć metrów przed sobą miał balkon prowadzący do jego własnego 

salonu.  
   Wstrzymując  oddech,  ruszył  ostrożnie  w  tamtą  stronę.  Dwukrotnie 

nadchodziły  silne  podmuchy  wiatru,  które  ż  łatwością  mogły  strącić  go  z 
gzymsu, więc musiał przystawać.  

   W  końcu  zacisnął  dłonie  na  kutej  w  żelazie,  pełnej  ornamentów 
balustradzie tarasu.  

   Bezszelestnie  wspiął  się  na  nią  i  zeskoczył  na  podłogę  balkonu. 
Rozsuwane szklane drzwi od strony pokoju do połowy tylko były zasłonięte 

grubymi kotarami i dzięki temu mógł ostrożnie zajrzeć do środka.  
   Nad  bezpieczeństwem  kuferka  czuwało  czterech  żołnierzy,  którym 

asystował  helikopter.  Reszta  oddziału  skupiła  się  zapewne  przy  wyrzutni 
rakiet pod drzwiami łazienki.  

background image

Nocna zmiana – Pole walki 

www.StephenKing.one.pl

  

   W  porządeczku.  Teraz  wejść  jak  włamywacz.  Wykończyć  tych  przy 

kuferku  i  w  te  pędy  do  drzwi  wyjściowych.  Szybko  do  taksówki  i  na 

lotnisko.  Do  Miami,  gdzie  należy  odnaleźć  najbardziej  pomysłową 
dziewczynkę Morrisa. Pomyślał sobie, że może spalić jej twarz miotaczem 
ognia. Byłaby to przepyszna zemsta.  

   Ściągnął  koszulę  i  z  rękawa  oderwał  długi  pas  materiału.  Resztę 
niepotrzebnej już koszuli rzucił na dół; opadała w luźnych splotach. Zdjął 

plastikową zatyczkę z pojemnika z benzyną i wepchnął do środka materiał, 
zostawiając tylko piętnastocentymetrową na- sączoną końcówkę.  

   Wyjął  z  kieszeni  zapalniczkę,  wziął  głęboki  wdech  i  pokręcił  kciukiem 
kółko. Przytknął płomyk do gałganka. Kiedy szmatka zajęła się ogniem, z 
rozmachem otworzył rozsuwane drzwi i wskoczył do pokoju.  
   Pilot  helikoptera  zareagował  natychmiast,  pikując  na  niego  jak 

kamikaze.  Ale  Renshaw  gnał  już  po  dywanie,  rozsiewając  wokół  krople 
płynnego  ognia.  Nawet  nie  czuł  przeszywającego  bólu  w  ramieniu,  kiedy 

ostrza obracającego się wirnika rozdarły mu skórę.  
   Malutkie figurki wskoczyły do kuferka.  

   Później wydarzenia potoczyły się błyskawicznie.  
   Renshaw cisnął pojemnikiem z benzyną. Opakowanie eksplodowało kulą 
ognia  w  kształcie  grzyba.  W  następnym  ułamku  sekundy  był  już 

odwrócony plecami i sadził do drzwi wyjściowych.  
   Nigdy się nie dowiedział, co go trafiło.  

   Huknęło  tak,  jakby  z  ogromnej  wysokości  spadła  stalowa  szafa 
pancerna. Ów grzmot rozniósł się po całym wieżowcu; stalowa konstrukcja 

budynku zadrżała i wpadła w rezonans niczym kamerton.  
   Drzwi apartamentu Renshawa, wyrwane z futryny i zawiasów, wyrżnęły 

z impetem w przeciwległą ścianę.  
   Idąca pod rękę ulicą para popatrzyła akurat w tej chwili do góry i ujrzała 

olbrzymi biały snop ognia, jakby sto dział pancernika oddało jednocześnie 
salwę.  

-  Komuś musiało nieźle wysadzić korki - stwierdził chłopak.  -  Myślę...  
-  A to co takiego? - zapytała dziewczyna.  

   Furkocząc  i  falując  w  powietrzu,  coś  powoli  opadało  prosto  na  nich. 
Chłopak wyciągnął rękę.  

-  Jezu, koszula jakiegoś faceta. Podziurawiona i zakrwawiona. 
-  Wcale  mi  się  to  nie  podoba  -  odparła  nerwowo  dziewczyna.  -  Ralph, 

wezwij  taksówkę,  dobrze?  Jeśli  naprawdę  coś  się  tutaj  wydarzyło, 

zacznie  nas  maglować  policja,  a  ja  nie  mam  ochoty,  żeby  widziano 
nas razem.  

   Chłopak rozejrzał się, dostrzegł taksówkę, gwizdnął. Zapaliły się światła 
hamulcowe i para pobiegła przez jezdnię w stronę czekalącego auta. 

   Za  nimi,  niewidoczny  w  mroku,  opadł  łagodnie  obok  resztek  koszuli 
Johna  Renshawa  niewielki  skrawek  papieru.  Ostrym,  pochyłym  ręcznym 

pismem ktoś napisał: 
 

 

Hej, dzieciaki! To specjalny 

 

Wietnamski kuferek! 

background image

Nocna zmiana – Pole walki 

www.StephenKing.one.pl

  

 
 

(Działa przez czas ograniczony) 

 

! wyrzutnia rakietowa 

 

20 pocisków ziemia-powietrze klasy Twister 

 

1 bomba nuklearna w zmniejszonej skali 

 
 

KONIEC 

 

Przepisywał i skanował: Mando 

www.StephenKing.one.pl