background image

Nocna zmiana – Pole walki

Pole walki

[Przełożył: Michał Wroczyński] 

-

Panie Renshaw?

    Głos recepcjonisty zza biurka dotarł do niego w chwili, kiedy był już w 
połowie   drogi   do   windy.   Zniecierpliwiony   Renshaw   odwrócił   się   w   jego 
stronę   i   przełożył   torbę   podróżną   z   jednej   ręki   do   drugiej.   Koperta 
wypchana dwudziesto- i pięćdziesięciodolarowymi banknotami, którą miał 
w kieszeni płaszcza, głośno zaszeleściła. Praca poszła mu bardzo dobrze, a 
wynagrodzenie było znakomite – nawet po odjęciu piętnastu procent dla 
organizacji. W tej chwili marzył tylko o gorącym prysznicu, szklaneczce 
ginu z tonikiem i wygodnym łóżku.

-

O co chodzi?

-

Przesyłka, sir. Może pan pokwitować?

      Renshaw   podpisał   druk   i   obrzucił   bacznym   spojrzeniem   prostokątną 
paczkę. Na przyklejonej etykietce widniały jego nazwisko i adres wypisane 
ostrym,   pochyłym,   ręcznym   pismem,   które   wydało   mu   się   znajome. 
Sięgnął po paczkę leżącą na wykonanym z imitacji marmuru blacie biurka 
i potrząsnął nią. W środku coś cicho zagrzechotało.

-

Panie Renshaw, czy mam ją przysłać na górę?

-

Nie trzeba, wezmę ze sobą.

     Pakunek miał jakieś siedemdziesiąt centymetrów długości i od biedy 
można go było wziąć pod pachę. W windzie położył paczkę na wysłanej 
pluszową wykładziną podłodze i do specjalnego nad rzędem normalnych 
guzików wsunął klucz; jechał do swego apartamentu mieszczącego się na 
dachu   wieżowca.   Winda   ruszyła   łagodnie   i   cicho.   Zamknął   oczy;   na 
czarnym   ekranie   pamięci   ponownie   pojawiły   się   obrazy   z   wykonanej 
roboty.
   Jak zawsze, wszystko zaczęło się od telefonu Cala Batesa.
   „Johnny, czy jesteś dyspozycyjny?”
   Dyspozycyjny był dwa razy do roku,  a jego minimalna stawka wynosiła 
dziesięć tysięcy dolarów. Cieszył się opinią dobrego i solidnego fachowca, 
ale   tak   naprawdę   klienci   płacili   mu   za   jego   naturę   drapieżcy.   John 
Renshaw był ludzkim sępem, ukształtowanym przez genetykę i środowisko 
do tego, żeby dwie rzeczy robić bezbłędnie: zabijać i przetrwać.
   Po telefonie Batesa w skrzynce na listy pojawiła się płowo żółta koperta. 
Nazwisko, adres, fotografia. Musiał to dokładnie wryć sobie w pamięć, a 
następnie   spalić   kopertę   razem   z   zawartością,   popiół   zaś   wyrzucić   do 
kosza na śmieci.
     Tym razem twarz na zdjęciu należała do biznesmena z Miami, Hansa 
Morrisa,   założyciela   i   właściciela   fabryki   zabawek   Morris   Toy   Company. 
Ktoś   chciał   usunąć   go   ze   swej   drogi   i   przyszedł   z   tym   do   organizacji. 
Organizacja   za   pośrednictwem   Calvina   Batesa   zwróciła   się   do   Johna 
Renshawa. Trach! Żałobnicy, proszę nie zapominać o kwiatach.

www.StephenKing.one.pl

 

background image

Nocna zmiana – Pole walki

     Drzwi windy rozsunęły się. Podniósł przesyłkę i wyszedł na korytarz. 
Otworzył   mieszkanie   i   stanął   w   progu.   O   tej   porze   dnia,   o   trzeciej   po 
południu, przestronny salon skąpany był w blasku kwietniowego słońca. 
Renshaw   tkwił   chwilę   nieruchomo,   radując   oczy   tym   widokiem,   a 
następnie postawił paczkę na końcu znajdującego przy drzwiach stołu i 
poluzował krawat. Później położył na przesyłce kopertę i ruszył w stronę 
tarasu. 
    Rozsunął szklane drzwi i wyszedł na powietrze. Panowało prze- nikliwe 
zimno,   więc   wiatr   przewiewał   jego   cienki   płaszcz.   Niemniej   Renshaw 
spoglądał przez chwilę na miasto wzrokiem generała lustrującego podbitą 
krainę.  Po ulicach, niczym maleńkie  żuczki, sunęły  samochody. Daleko, 
prawie ginąc w złocistej, popołudniowej mgiełce, lśnił Bay Bridge niczym 
miraż zrodzony w umyśle szaleńca. Po stronie wschodniej, niemal całkiem 
zasłonięte   drapaczami   chmur   w   śródmieściu,   tłoczyły   się   odrażające   i 
brudne kamienice czynszowe z lasem metalowych anten telewizyjnych na 
dachach. Tak, tutaj było zdecydowanie lepiej. Lepiej niż w rynsztokach. 
     Wrócił do mieszkania, zamknął dokładnie prowadzące na taras drzwi i 
przeszedł do łazienki, aby wziąć długi, gorący prysznic. 
    Kiedy czterdzieści minut później z drinkiem w dłoni zasiadł i zabrał się 
do  oglądania  przesyłki,   spowijający   podłogę   dywan   koloru   wina   był  już 
prawie całkowicie pogrążony w cieniu. Nadchodził wieczór. 
Bomba. 
      Naturalnie   nie   była   to   bomba,   ale   należało   postępować   tak,   jakby 
paczka   to   właśnie   zawierała.   Dlatego   Renshaw   chodził   jeszcze 
wyprostowany po ziemi i miał się bardzo dobrze, podczas gdy tylu innych 
wylądowało w niebie w ogromnym biurze dla bezrobotnych. 
   Jeśli jednak była to bomba, to na pewno nie zegarowa. Paczka leżała w 
całkowitej   ciszy;  szydercza   i   enigmatyczna.   Tak  czy   owak,  w   obecnych 
czasach najbardziej prawdopodobny był plastik. Mniej kapryśny niż całe to 
zegarowe potomstwo płodzone przez Westclox i Big Ben. 
     Renshaw popatrzył na stempel pocztowy. Miami. 15 kwietnia. A więc 
sprzed   pięciu   dni.   Zateni   to   nie   bomba   z   opóźnionym   zapłonem.   W 
przeciwnym razie mogłaby, na przykład, eksplodować w hotelowym sejfie. 
      Miami.  Tak.  I   to  ostre,  pochyłe,   ręczne   pismo.  Na  biurku  smagłego 
biznesmena   stała   oprawiona   w   ramkę   fotografia:   Staruszka   na   zdjęciu 
była jeszcze bardziej smagła, a na głowie miała typową rosyjską chustkę 
ściśle   otulającą   twarz.   Na   dole   fotografii   widniał   napis:   "Od   Twojej 
najbardziej pomysłowej dziewczynki - Mama". 
   Jakiż to najlepszy pomysł, mamusiu? Samodzielnie zastawić śmiertelną 
pułapkę? 
    Założył ręce na piersi i bacznie lustrował pakunek, Nie zastanawiał się 
nad nie związanymi z tematem pytaniami; na przy- kład: w jaki sposób 
najbardziej pomysłowa dziewczynka Morrisa znalazła jego adres. To były 
pytania na później i odpowie na nie Cal Bates. Teraz zupełnie nieistotne. 
   Prawie odruchowo wyciągnął z portfela mały, celuloidowy kalendarzyk i 
zgrabnie wsunął go pod szpagat obwiązujący zawiniętą w brązowy papier 
przesyłkę. Następnie wsunął kartonik pod taśmę klejącą, która trzymała 

www.StephenKing.one.pl

 

background image

Nocna zmiana – Pole walki

jedną z zakładek opakowania na boku pudełka. Róg pod sznurkiem odkleił 
się bez trudu. 
     Renshaw dłuższą chwilę obserwował paczkę, po czym pochylił się nad 
nią i lekko pociągnął nosem. Tektura, papier, sznurek. Nic więcej. Obszedł 
stolik, przykucnął i powtórzył operację na drugim końcu przesyłki. Szare 
palce zmierzchu z wolna rozsiewały w mieszkaniu mrok. 
     Brązowy papier pod sznurkiem rozchylił się z jednej strony i Renshaw 
ujrzał   pod   spodem   matowe,   zielone   pudełko.   Metalowe.   Z   zawiasami. 
Wyciągnął   scyzoryk   i   przeciął   szpagat.   Kilka   ruchów   końcem   noża   i 
pokazała się cała skrzyneczka. 
   Pomalowana była w zielone i czarne plamy, a na wierzchu widniały białe 
litery  układające  się w słowa: WIETNAMSKI KUFEREK SZEREGOWCA. A 
poniżej: 20 żołnierzy piechoty, 10 helikopterów, 2 żołnierzy z cekaemami, 
2   żołnierzy   z   bazookami,   2   medyków,   4   jeepy.   A   dalej:   flagi 
sygnalizacyjne.   I   jeszcze   niżej   w   rogu:   Morris   Toy   Company,   Miami, 
Floryda. 
     Wyciągnął rękę, żeby dotknąć pudełka, ale natychmiast ją cofnął. W 
środku kuferka coś się poruszyło. 
   Renshaw wyprostował się, po czym nieśpiesznie ruszył w stronę kuchni i 
przedpokoju. Pozapalał wszystkie światła. 
     Wietnamski kuferek kołysał się, a pod nim szeleścił brązowy papier. 
Nagle pudełko przechyliło się bardzo mocno i z cichym stuknięciem spadło 
na   dywan.   Wylądowało   na   boku.   Wieczko   na   zawiasach   uchyliło   się   na 
jakieś pięć centymetrów. 
      W   szczelinie   pojawiła   się   malutka,   trzycentymetrowej   wysokości 
sylwetka   żołnierza   piechoty.   Renshaw   spoglądał   na   to   nieruchomym 
wzrokiem.   Nie   starał   się   nawet   dociekać,   czy   to,   co   widzi,   dzieje   się 
naprawdę, czy jest wyłącznie halucynacją - zastanawiał się tylko, jakie to 
będzie miało konsekwencje dla jego przeżycia. 
     Żołnierze nosili tycie, wojskowe peleryny, hełmy i plecaki polowe. Na 
ramionach trzymali maleńkie karabiny. Dwóch spojrzało  przez pokój na 
Renshawa. Ich oczy, maleńkie jak kulki w długo- pisie, błyszczały. 
Pięciu, dziesięciu, dwunastu; cała dwudziestka. Jeden z nich gestykulował, 
wydawał   rozkazy   pozostałym.   Ustawili   się   w   szeregu   w   szczelinie,   jaka 
powstała   między   korpusem   pudełka   a   wieczkiem;   i   zaczęli   pchać   to 
ostatnie. Szczelina powiększała się. 
     Renshaw chwycił z kanapy wielką poduszkę i zaczął podchodzić w ich 
stronę. Wydający rozkazy oficer odwrócił się do żołnierzy i dał znak ręką. 
Szeregowcy   zakręcili   się   w   miejscu,   pozdejmowali   z   ramion   karabiny. 
Rozległy   się   ciche,   delikatne   dźwięki   wystrzałów,   a   Renshaw   poczuł   się 
nagle tak, jakby użądlił go rój pszczół. 
      Cisnął   poduszką.   Najpierw   zmiotła   żołnierzy,   rozrzucając   ich   po 
podłodze,   a   następnie   trafiła   w   samo   pudełko,   które   otworzyło   się   na 
oścież.   Niczym   rój   komarów   z   cichym,   wysokim   bzyczeniem   z   kuferka 
wyfrunęła   chmara   miniaturowych   helikopterów   pomalowanych   na 
ochronny, zielony kolor. 

www.StephenKing.one.pl

 

background image

Nocna zmiana – Pole walki

     Do uszu Renshawa dobiegł cichutki dźwięk  phut! phut!;  z ot- wartych 
drzwi   helikopterów   wystawały   cieniutkie   jak   ostrza   szpilek   lufy 
rozbłyskujące pomarańczowym ogniem. Igiełki bólu przeszyły mu brzuch, 
prawą rękę i szyję. Wyciągnął rozwartą dłoń i chwycił jedną z maszyn - 
palce poraził straszny ból; trysnęła krew. Skrzydełka wirnika rozerwały na 
palcach   ciało   do   kości,   zostawiając   pionowe,   krwawe   pręgi.   Pozostałe 
helikoptery trzymały się w bezpiecznej odległości, krążąc wokół niego jak 
gzy. Trafiony helikopter uderzył z impetem w dywan i znieruchomiał. 
   Nagły rozdzierający ból w stopie sprawił, że Renshaw wrzasnął. Jeden z 
żołnierzy piechoty stał na jego bucie i wbijał mu w kostkę bagnet. Z dołu 
na   Renshawa   patrzyła   wykrzywiona   w   grymasie   twarz   ciężko 
oddychającego szeregowca. 
   Renshaw kopnął figurkę, która niczym pocisk śmignęła przez cały pokój i 
rozmazała   się   na  ścianie.   Nie   było   nawet   krwi;  tylko   gęsta,  purpurowa 
zawiesina. 
    Rozległa się cicha, przypominająca kaszlnięcie detonacja i udo przeszył 
mu potworny ból. Z kuferka wynurzył się żołnierz uzbrojony w bazookę. Z 
wylotu lufy unosił się leniwie czarny obłoczek dymu. Renshaw spojrzał na 
nogę   i   ujrzał   wypaloną   w   spodniach   czarną   dziurę   o   średnicy 
ćwierćdolarówki. Ciało pod spodem było zwęglone. 
   Ten mały skurwiel do mnie strzelił! 
      Odwrócił   się   i   wbiegł   do   przedpokoju,   a   stamtąd   do   sypialni.   Obok 
policzka,   mieląc   powietrze   łopatkami   wirnika,   przeleciał   mu   helikopter. 
Cichutki terkot CKM-u. Maszyna odleciała. 
     Pod poduszką trzymał pistolet, magnum, kaliber .44 - wystarczający, 
żeby we wszystkim, w co trafi kula, zrobić dziurę wielkości dwóch pięści. 
Renshaw na zimno uświadomił sobie, że czeka go strzelanie do ruchomych 
celów niewiele większych niż podrzucane żaróweczki od latarki. 
   Do pokoju wleciały dwa następne helikoptery. Siedząc jeszcze na łóżku, 
Renshaw wypalił z pistoletu i jeden śmigłowiec eksplodował. To już drugi. 
Wycelował w trzecią maszynę... nacisnął spust... 
   Zrobił unik! Cholera jasna, zrobił unik! 
   Helikopter zatoczył nagle szaleńczą pętlę i z ogromną szybkością okrążył 
mu   głowę;   wirniki   bojowej   maszyny   kręciły   się   z   zawrotną   prędkością. 
Przez   mgnienie   oka   widoczny   był   przykucnięty   w   otwartych   drzwiach 
helikoptera   jeden   z   żołnierzy   obsługujących   CKM.   Strzelał   krótkimi, 
morderczymi seriami. Renshaw rzucił się na ziemię i potoczył. 
   Oczy! Skurwiel celuje mi w oczy! 
   Nie wstając z podłogi, oparł się plecami o ścianę. Rewolwer trzymał przy 
piersi. Ponownie nadleciał śmigłowiec. Zawisł na chwilę w powietrzu, po 
czym najwyraźniej rozpoznawszy wspaniałą, morderczą broń Renshawa, 
znurkował i szybko odleciał do salonu. 
   Renshaw podniósł się. Kiedy stanął na zranionej nodze, twarz wykrzywił 
mu grymas bólu. Rana krwawiła. Bo i dlaczego miałaby nie krwawić? - 
zadał sobie w duchu pytanie. Nie każdy ma szczęście zostać trafionym z 
bazooki, a później móc jeszcze o tym opowiadać. 

www.StephenKing.one.pl

 

background image

Nocna zmiana – Pole walki

   A więc to mamusia była tą najbardziej pomysłową dziewczynką? To ona 
za tym wszystkim stała. 
    Ściągnął z poduszki poszewkę, podarł ją na pasy, owinął nimi ranę, po 
czym wziąwszy małe lusterko, którego używał do golenia, zbliżył się do 
drzwi  prowadzących na korytarz. Uklęknął,   położył lusterko  na dywanie 
pod odpowiednim kątem i zerknął w nie. 
     Rozłożyli się obozem obok kuferka; tak, Renshaw nie miał co do tego 
wątpliwości.   Miniaturowi   żołnierze   biegali   tu   i   tam,   rozstawiali   namioty. 
Między   nimi   jeździły   pięciocentymetrowej   wysokości   jeepy.   Żołnierzem, 
którego kopnął, zajmował się medyk. Nad obozem, na wysokości stolika 
do kawy, krążyło osiem ocalałych helikopterów. 
   W pewnym momencie żołnierze dostrzegli lusterko; trzech z nich uklękło 
na   kolanie   i   zaczęło   strzelać.   W   chwilę   później   szkło   pękło   w   czterech 
miejscach. 
   W porządku, w porządku. 
     Renshaw wrócił do gabinetu i wziął ciężkie, niewiele warte pudełko z 
mahoniu, które dostał od Lindy na Gwiazdkę. Zważył je w ręku, skinął z 
uznaniem głową, podszedł do drzwi i wychylił się. Wziął mocny zamach i 
cisnął   pudełkiem   jak  pitcher  szybką   piłkę.   Poszybowało   wdzięcznym 
łukiem   i   trafiło   w   cel,   obalając   lilipucie   figurki   niczym   kręgle.   Jeep 
dwukrotnie   przekoziołkował.   Renshaw   błyskawicznie   podszedł   do   drzwi 
salonu   i   widząc   rozciągniętego   na   ziemi   żołnierza,   wymierzył   mu 
straszliwego kopniaka. 
   Kilkunastu szybko podniosło się z podłogi. Niektórzy uklęknęli i otworzyli 
ogień. Inni szukali osłony. Pozostali schronili się w kuferku. 
   Renshaw ponownie poczuł w nogach i torsie ukłucia pszczelich żądeł, ale 
żaden pocisk nie trafił powyżej klatki piersiowej. Zapewne odległość była 
już zbyt duża. Nieważne; i tak nie miał zamiaru się wycofywać. Właśnie 
tak. 
    Kolejny jego strzał chybił - cele były tak cholernie małe - ale następny 
pocisk trafił żołnierza. 
     Helikoptery przypuściły następną, dziką szarżę: Tym razem maleńkie 
pociski trafiły go w twarz; nad i pod oczyma. Strącił dłonią jedną maszynę, 
a po sekundzie drugą. Z bólu świeczki stanęły mu przed oczyma. 
      Ocalałe   śmigłowce   utworzyły   dwie   grupy   i   w   popłochu   odleciały. 
Renshawowi krew zalała oczy. Otarł ją przedramieniem. Zamierzał właśnie 
oddać kolejny strzał, ale się powstrzymał. Żołnierze, którzy schronili się w 
kuferku, wytaszczali z niego coś... Coś, co wyglądało jak... 
     Powietrze przecięła z trzaskiem błyskawica ognia i od ściany po lewej 
stronie Renshawa odprysnął kawał drewna. 
   ...wyrzutnia rakiet! 
   Strzelił, chybił, odwrócił się na pięcie i czmychnął do łazienki w drugim 
końcu   korytarza.   Zatrzasnął   za   sobą   drzwi,   przekręcił   zasuwę.   Z   lustra 
popatrzył   nań   oszołomionym,   nawiedzonym   wzrokiem   rozpalony   walką 
Indianin. Po twarzy, z ranek nie większych niż okruchy pieprzu, spływały 
mu   strużki   czerwieni.   Z   policzka   zwisał   płatek   skóry.   Na   karku   paliło 
głębokie przecięcie. 

www.StephenKing.one.pl

 

background image

Nocna zmiana – Pole walki

   Przegrywam! 
   Przeciągnął drżącą dłonią po v0łosach. Drogę do drzwi wyjściowych miał 
odciętą. Do telefonu i do kuchni też. Dysponowali tą przeklętą wyrzutnią 
rakiet. Bezpośredni celny strzał z całą pewnością roztrzaskałby mu głowę. 
   Cholera jasna, tego nawet nie było w spisie na pudełku! 
      Brał   właśnie   głęboki   oddech,   ale   gwałtownie,   ze   świstem   wypuścił 
powietrze z płuc i głośno chrząknął. Coś z okropnym trzaskiem rąbnęło w 
drzwi  łazienki  i  w  drewnie  pojawiła  się  dziura  wielkości pięści.  Opalone 
brzegi   dymiły.   Przez   chwilę   na   po-   strzępionych   krawędziach   drewna 
tańczyły niewielkie płomyki... kolejny błysk... kolejny pocisk. W drzwiach 
powstała   jeszcze   większa   dziura,   a   na   dywanik   posypały   się   płonące 
drzazgi.   Zdusił   je   nogą,   ale   przez   wybity   otwór   z   wściekłym   warkotem 
wleciały dwa helikoptery. Mikroskopijne kule z CKM-u trafiły Renshawa w 
tors. 
      Z   głośnym   jękiem   rozpaczy   gołą   ręką   strącił   jedną   maszynę,   znów 
głęboko raniąc sobie palce. Prawem ostatniej szansy chwycił ciężki ręcznik 
kąpielowy i chlasnął nim w drugi samolocik. Ma- szyna wirując spadła na 
podłogę, a Renshaw zgniótł  ją  nogą.  Oddychał ciężko i chrapliwie. Oko 
zalewał mu strumień gorącej i piekącej krwi. Starł ją ręką. 
   Cholera, to chyba trochę nauczy ich rozumu. 
     Faktycznie, najwyraźniej nauczyło. Przez kwadrans nic się nie działo. 
Renshaw siedział na skraju wanny i gorączkowo myślał. Na pewno musi 
istnieć   jakieś   wyjście   z   tego   ślepego   zaułka.   Musi   istnieć.   Gdyby   tylko 
znalazł sposób, aby zajść ich od tyłu... 
      Odwrócił   się   i   popatrzył   na   niewielkie   okienko   nad   wanną.   Istniał 
sposób. Oczywiście, że istniał. 
    Jego wzrok padł z kolei na stojący na apteczce pojemnik z benzyną do 
zapalniczek. Sięgnął po niego, ale w tej samej chwili usłyszał szelest. 
   Błyskawicznie odwrócił się w stronę drzwi i uniósł magnum..: ale to był 
tylko skrawek papieru wsunięty pod dolną szczelinę w drzwiach. Szczelinę, 
która, jak ponuro skonstatował, była za wąska nawet na to, żeby któryś z 
nich zdołał się tamtędy przecisnąć. 
   Na papierze widniało tylko jedno, napisane maleńkimi literkami słowo: 

Kapitulacja

      Renshaw   uśmiechnął   się   posępnie   i   do   kieszeni   na   piersi   wsunął 
pojemnik z benzyną  do zapalniczek. Na  apteczce leżał ogryzek  ołówka. 
Szybko napisał nim na kartce inne słówko i wsunął ją pod drzwi. 

DUPKI

   W powietrzu pojawił się nagle grad pocisków rakietowych, więc Renshaw 
się cofnął. Rakietki łukiem  przeleciały  przez wybitą w drzwiach dziurę i 
eksplodowały w jasnobłękitnych kafelkach powyżej wieszaka na ręczniki; 
zamieniając   elegancką,   wytworną   glazurę   w   księżycowy   krajobraz. 
Zasłonił   ręką   twarz   przed   gradem   rozpalonych   szrapneli.   W   koszuli   na 
plecach pojawiły się palące żywym ogniem dziurki. 

www.StephenKing.one.pl

 

background image

Nocna zmiana – Pole walki

   Ruszył się, kiedy kanonada ustała. Stanął na krawędzi wanny i otworzył 
okienko.   Popatrzyły   nań   zimno   gwiazdy.   Okno   było   wąskie,   a   za   nim 
ciągnął się również bardzo wąski gzyms. Ale nie było czasu myśleć. 
     Wychylił się mocno. Zimny wiatr smagnął pokaleczoną twarz i szyję 
niczym  otwarta   dłoń.  Opierając   ciężar  ciała  na  rękach,  wysunął  się  tak 
daleko,   że   aż   zaczął   tracić   równowagę,   i   popatrzył   w   dół.   Czterdzieści 
pięter.   Z   tej   wysokości   ulica   miała   szerokość   torów   dziecięcej   kolejki. 
Jasne, migające światła miasta lśniły szaleńczo jak porozrzucane brylanty. 
     Ze złudną łatwością wytrenowanego gimnastyka Renshaw uklęknął na 
parapecie. Gdyby w tej chwili przez dziurę w drzwiach wleciał do łazienki 
któryś z przypominających osy helikopterów, jeden strzał w jego wypięty 
tyłek wystarczyłby, żeby Renshaw rozpoczął długi, pełen wrzasku lot ku 
ziemi. 
      Ale   żadna   maszyna   się   nie   pojawiła.   Przekręcił   się   i   wysunął   nogę. 
Chwycił za biegnący nad głową okapik. Po chwili stał już na występie po 
zewnętrznej ścianie wieżowca. 
   Nie myśląc o przyprawiającej o zawrót głowy przepaści pod stopami, nie 
myśląc,   co   by   się   stało,   gdyby   jego   śladem   poleciał   któryś   helikopter, 
Renshaw ruszył do miejsca, gdzie zbiegały się ściany budynku. 
     Pięć metrów... trzy... jeden. Przystanął. Przyciskał klatkę piersiową do 
muru, rozpostarł ręce na jego szorstkiej powierzchni. W kieszeni koszuli 
czuł   pojemnik   z   benzyną,   a   za   paskiem   spodni   uspokajający   ciężar 
zatkniętego tam magnum. 
   Teraz tylko przekroczyć ten cholerny załom. 
   Ostrożnie przesunął stopę za róg i oparł na niej ciężar ciała. Zbiegające 
się pod kątem prostym ściany naciskały na brzuch i klatkę piersiową jak 
ostrza brzytwy. Przed nosem miał rozsmarowane na murze ptasie guano. 
Jezu Chryste, jak mogą latać na tej wysokości! - pomyślał idiotycznie. 
   Poślizgnęła mu się lewa stopa. 
     Przez dziwaczny, trwający nieskończone wieki ułamek sekundy, chwiał 
się   na   krawędzi,   wymachując   rozpaczliwie   prawą   ręką,   żeby   złapać 
równowagę.   Po   chwili   ściskał   już   obiema   rękami   schodzące   się   ściany 
niczym najczulszy kochanek i ciężko dyszał. 
   Niebawem przesunął za załom drugą stopę. 
    Dziesięć metrów przed sobą miał balkon prowadzący do jego własnego 
salonu. 
      Wstrzymując   oddech,   ruszył   ostrożnie   w   tamtą   stronę.   Dwukrotnie 
nadchodziły silne podmuchy wiatru, które ż łatwością mogły strącić go z 
gzymsu, więc musiał przystawać. 
      W   końcu   zacisnął   dłonie   na   kutej   w   żelazie,   pełnej   ornamentów 
balustradzie tarasu. 
      Bezszelestnie   wspiął   się   na   nią   i   zeskoczył   na   podłogę   balkonu. 
Rozsuwane szklane drzwi od strony pokoju do połowy tylko były zasłonięte 
grubymi kotarami i dzięki temu mógł ostrożnie zajrzeć do środka. 
      Nad   bezpieczeństwem   kuferka   czuwało   czterech   żołnierzy,   którym 
asystował helikopter. Reszta oddziału skupiła się zapewne przy wyrzutni 
rakiet pod drzwiami łazienki. 

www.StephenKing.one.pl

 

background image

Nocna zmiana – Pole walki

      W   porządeczku.   Teraz   wejść   jak   włamywacz.   Wykończyć   tych   przy 
kuferku   i   w   te   pędy   do   drzwi   wyjściowych.   Szybko   do   taksówki   i   na 
lotnisko.   Do   Miami,   gdzie   należy   odnaleźć   najbardziej   pomysłową 
dziewczynkę Morrisa. Pomyślał sobie, że może spalić jej twarz miotaczem 
ognia. Byłaby to przepyszna zemsta. 
      Ściągnął   koszulę   i   z   rękawa   oderwał   długi   pas   materiału.   Resztę 
niepotrzebnej już koszuli rzucił na dół; opadała w luźnych splotach. Zdjął 
plastikową zatyczkę z pojemnika z benzyną i wepchnął do środka materiał, 
zostawiając tylko piętnastocentymetrową na- sączoną końcówkę. 
     Wyjął z kieszeni zapalniczkę, wziął głęboki wdech i pokręcił kciukiem 
kółko. Przytknął płomyk do gałganka. Kiedy szmatka zajęła się ogniem, z 
rozmachem otworzył rozsuwane drzwi i wskoczył do pokoju. 
      Pilot   helikoptera   zareagował   natychmiast,   pikując   na   niego   jak 
kamikaze.   Ale   Renshaw   gnał   już   po   dywanie,   rozsiewając   wokół   krople 
płynnego ognia. Nawet nie czuł przeszywającego bólu w ramieniu, kiedy 
ostrza obracającego się wirnika rozdarły mu skórę. 
   Malutkie figurki wskoczyły do kuferka. 
   Później wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. 
   Renshaw cisnął pojemnikiem z benzyną. Opakowanie eksplodowało kulą 
ognia   w   kształcie   grzyba.   W   następnym   ułamku   sekundy   był   już 
odwrócony plecami i sadził do drzwi wyjściowych. 
   Nigdy się nie dowiedział, co go trafiło. 
      Huknęło   tak,   jakby   z   ogromnej   wysokości   spadła   stalowa   szafa 
pancerna. Ów grzmot rozniósł się po całym wieżowcu; stalowa konstrukcja 
budynku zadrżała i wpadła w rezonans niczym kamerton. 
   Drzwi apartamentu Renshawa, wyrwane z futryny i zawiasów, wyrżnęły 
z impetem w przeciwległą ścianę. 
   Idąca pod rękę ulicą para popatrzyła akurat w tej chwili do góry i ujrzała 
olbrzymi biały snop ognia, jakby sto dział pancernika oddało jednocześnie 
salwę. 

-

Komuś musiało nieźle wysadzić korki - stwierdził chłopak.  -  Myślę... 

-

A to co takiego? - zapytała dziewczyna. 

     Furkocząc i falując w powietrzu, coś powoli opadało prosto na nich. 
Chłopak wyciągnął rękę. 

-

Jezu, koszula jakiegoś faceta. Podziurawiona i zakrwawiona.

-

Wcale mi się to nie podoba - odparła nerwowo dziewczyna. - Ralph, 
wezwij   taksówkę,   dobrze?   Jeśli   naprawdę   coś   się   tutaj   wydarzyło, 
zacznie nas maglować policja, a ja nie mam ochoty, żeby widziano 
nas razem. 

   Chłopak rozejrzał się, dostrzegł taksówkę, gwizdnął. Zapaliły się światła 
hamulcowe i para pobiegła przez jezdnię w stronę czekalącego auta.
     Za nimi, niewidoczny w mroku, opadł łagodnie  obok resztek  koszuli 
Johna Renshawa niewielki skrawek papieru. Ostrym, pochyłym ręcznym 
pismem ktoś napisał:

Hej, dzieciaki! To specjalny
Wietnamski kuferek!

www.StephenKing.one.pl

 

background image

Nocna zmiana – Pole walki

(Działa przez czas ograniczony)
! wyrzutnia rakietowa
20 pocisków ziemia-powietrze klasy Twister
1 bomba nuklearna w zmniejszonej skali

KONIEC

Przepisywał i skanował: Mando

www.StephenKing.one.pl

www.StephenKing.one.pl

 


Document Outline