Wernic Wiesław
Old Gray
Siwowłosy
Przytrafiło się to — dokładnie sobie zapamiętałem — 10
kwietnia 1889 roku. Godzinę również mogę podać: kilka minut
po dziesiątej rano.
Znajdowałem się wówczas gdzieś (słowo „gdzieś" najbardziej
pasuje do okoliczności) na północ od doliny Missouri i
równocześnie na południe od rzeki Mlecznej. A więc, jak łatwo
odgadnąć, na obszarach terytorium Montany, która w kilka
miesięcy później, bo w listopadzie, uzyskała prawa stanowe jako
czterdziesty pierwszy stan Unii amerykańskiej. Jechałem na
północ, ku granicy Kanady. Jeszcze przed jej przekroczeniem
miałem się spotkać z Karolem Gordonem, nieodstępnym
towarzyszem moich dalekich wypraw.
Z wysokości końskiego grzbietu wypatrywałem więc znajomej
sylwetki jeźdźca, a równocześnie mogłem podziwiać
zieleniejącą w wiosennym słońcu prerię, ogromną niby morze,
ograniczoną na dalekim zachodzie szczytami Gór Skalistych.
Czułem się świetnie, jak zwykle na początku każdej podróży,
nim zmęczenie da znać o sobie, nim ciało, odwykłe od
fizycznego Wysiłku, po wielu dniach i nocach dostosuje się
wreszcie do nowego rytmu życia wśród pierwotnej przyrody.
Moja beztroska została ukarana. Nieoczekiwana klęska przy-
gniotła mnie do ziemi. W przenośni i dosłownie!
Pędziłem lekkim kłusem, spoglądając daleko, aby w porą
dostrzec ślad linii kolejowej, jaka miała (w
myśl informacji Karola Gordona) przeciąć mi drogę. Nagle —
stało się! Wyleciałem z siodła niby wyrzucony procą. Na
szczęście nie zahaczyłem butem o strzemię, upadłem więc na
piersi, nie na głowę, co najprawdopodobniej uchroniło mnie od
skręcenia karku, jak to się popularnie określa. Lekko
oszołomiony dźwignąłem się i spojrzałem na wierzchowca.
Usiłował również powstać. Bezskutecznie. Miał złamaną nogę.
Trafił kopytem w głęboką norę. Zorientowałem się, że cała prze-
strzeń dokoła podziurawiona została niczym sito podziemnymi
mieszkaniami piesków preriowych, chociaż nie dostrzegłem
nigdzie ani jednego przedstawiciela tego gatunku.
Najprawdopodobniej z jakichś tajemniczych powodów opuściły
swoje osiedle. A może wymarły? Ciekawie zajrzałem do kilku
norek — w żadnej nie znalazłem nawet śladu czworonożnych
lokatorów. Tym, którzy niewiele wiedzą o pieskach preriowych
powiem, że są to stworzonka długości około dwunastu cali,
ważące niewiele ponad dwa funty, a setki takich osobników
zamieszkuje podziemne jamki wygrzebane pod poszyciem traw.
Osiedli tych dniem i nocą strzegą specjalne straże, alarmujące o
niebezpieczeństwie przenikliwym gwizdaniem. Wielokrotnie
byłem świadkiem takich alarmów, wielokrotnie obserwowałem,
jak pasący się beztrosko tłumek zabawnych zwierzątek
błyskawicznie znika pod ziemią. Wszystko to prawda, jednak
nigdy jeszcze nie stałem się ofiarą preriowych piesków, a ściślej
mówiąc ich mieszkań. I oto przyszło mi — z jakże ciężkim
sercem! — zastrzelić własnego wierzchowca, nabytego zaledwie
przed trzema dniami. Innego wyjścia nie było!
Koń, który złamał nogę, skazany jest niestety na śmierć.
Słyszałem co prawda, że pewien hodowca zdołał ocalić swe
ulubione zwierzę. Podobno trzymał je przez wiele tygodni w
stajni, podwiesiwszy nad podłogą na specjalnie sporządzonych
pasach, aż zestawiona i ogipsowana noga zrosła się. Jakoby po
tym zabiegu koń poruszał się zupełnie sprawnie.
Może to prawda, może to bajka. Nie mogłem tego sposobu
wypróbować — nie miałem ani pasów, ani stajni w pobliżu.
W ponurym nastroju zwaliłem uprząż na jeden stos i
spojrzałem na zegarek. Wskazywał osiem minut po dziesiątej. O
dwunastej miałem spotkać się z Karolem Gordonem tuż przy
torach linii kolejowej, biegnących z zachodu na wschód. Taka
była nasza umowa. Lecz gdzież te tory? Milę przede mną?
Dwie? Dziesięć? Siadłem i zapaliłem fajkę. Trzeba odpocząć
przed dalszą wędrówką. I to z takim ciężarem na plecach!
Przecież same siodło ważyło trzydzieści funtów mimo, że
należało do tych lżejszych, kowbojskich, kalifornijskiego typu.
A derka? A wypchane juki? A winczester, pled do spania,
metalowy kociołek? To wszystko miałem teraz dźwigać na
własnym karku, z perspektywą całodziennej włóczęgi przez
bezdroża. I co pocznie Karol? Zapewne po bezskutecznym
wypatrywaniu mnie przed, za i na samym szczycie nasypu ruszy
na poszukiwanie. Jakże jednak łatwo minąć się niepostrzeżenie
wśród pagórkowatego kraju...
Wypaliłem fajkę, podniosłem się, spojrzałem na stos bagaży
— poczułem przedsmak tego, co mnie czeka. Po chwili
zrolowany pled spoczął na mojej szyi niczym chomąto, siodło —
na karku, oba juki obciążyły me dłonie. I wtedy okazało się, że
na ziemi spoczywa jeszcze winczester i kociołek. Czemuż to
natura nie wyposażyła człowieka w dodatkową parę rąk?
Jednakże moja pomysłowość pozwoliła pokonać trudności.
Kociołek przywiązałem postronkiem do pasa, a broń wsadziłem
pod pachą. No i — w drogę!
Nie uszedłem kilku kroków, gdy zrolowany pled
przekrzywił się, a siodło runęło między trawy. Musiałem raz
jeszcze wszystko zaczynać od początku. I znów podjąłem
męczący marsz. Zwieszające się strzemiona biły mnie po
nogach, pled drapał szyję, a ciężar siodła i juków nie pozwalał
wyprostować pleców. Po przejściu stu jardów poczułem się u
kresu sił. Jeszcze tylko dziesięć kroków — nakazałem sobie.
Policzywszy do dziesięciu, zmusiłem się do następnych.
Słońce sięgnęło szczytu nieba i prażyło jak w najgorętszy
dzień lata. Spływając strugami potu, marzyłem
tylko o tym, aby zrzucić z siebie nieszczęsny bagaż, zwalić się
na ziemię, wypić wiadro wody. Nieziszczalne marzenie, bo jak
okiem sięgnąć nie rósł najlichszy nawet krzaczek i żadna struga
nie przecinała mej drogi. Wreszcie dostrzegłem coś, co
zapowiadało upragniony koniec mordęgi. Oto przede mną, nie
dalej niż o pół mili, biegło wzniesienie zbyt regularnego kształtu,
aby mogło być dziełem przyrody. Z zachodu na wschód, ginąc
między wzgórzami, ciągnął się kolejowy nasyp. Lecz to nie
wszystko. U stóp nasypu pasł się koń, a obok leżał człowiek.
Karol Gordon?!
Usiłowałem wydać powitalny okrzyk, jednak gardło
miałem wyschnięte, a język sztywny jak kołek. Zdołałem
tylko cicho zabełkotać. Więc brnąłem w milczeniu poprzez
trawy, zataczając się z każdym
krokiem, aż znalazłem się tak blisko konia i człowieka, że
mogłem stwierdzić pomyłkę. To nie Karol odpoczywał na mura-
wie, lecz ktoś zupełnie mi obcy.
Jeszcze kilka jardów... Ostatkiem sił zwaliłem z siebie
ciężar, by paść na zbocze nasypu. Co za ulga! Serce biło jak
młot, w uszach szumiało, kark zdrętwiał, ręce i nogi były
całkowicie bezwładne. Gdyby
w tej chwili
szarżowało na mnie stado bizonów, nie zdołałbym się
poruszyć.
I trudno się dziwić. Był to przecież wysiłek podjęty po
wielu miesiącach życia w mieście nie wymagającego ode
mnie większej sprawności fizycznej.
__ Gdybyś mógł spojrzeć teraz w lustro — usłyszałem jak
przez watę chropawy głos. — Wyglądasz niczym rak wyjęty
z wrzątku.
Nie starczyło mi siły na odpowiedź. Dyszałem tylko
ciężko, chrapliwie.
— Twarz masz opuchniętą, a oczy całkiem na wierzchu.
Kto słyszał tak gnać w samo południe? Straciłeś konia?
Oczywiście! Przez tę przeklętą łączkę, dziurawą jak
rzeszoto. Domyślam się, że złamał nogę. Kiepska sprawa.
Trzymaj...
Ujrzałem nad głową dłoń ściskającą płaską butlę obszytą
skórą.
— Woda? — wyszeptałem półprzytomnie.
— A cóż by innego?
Usiadłem. Chwyciłem butelkę i przyłożyłem do warg.
Jakże mi ulżyło!
— Dziękuję — powiedziałem już bardziej normalnym
tonem, zwracając naczynie. — Gdybym tak mógł jeszcze
napoić... Do licha! Przecież już nie mam wierzchowca,
musiałem go zastrzelić.
— Przykre — zauważył nieznajomy. — Lecz służę ci
dobrą nowiną. Jeśli pomaszerujesz wzdłuż toru, ot tam —
wskazał ręką — za milę dostrzeżesz zabudowania farmy,
gdzie bez trudu nabędziesz nowe zwierzę.
— Czy tam jest jeziorko?
— Jest. Byłeś już kiedy w tych stronach?
—
Nigdy, lecz mój przyjaciel, z którym mam się spotkać
gdzieś tu przy nasypie kolejowym, powiedział, abym
kierował się na gospodarstwo położone nad jeziorkiem.
— To jesteś na dobrej drodze? Zapalisz?
Wydobył dwa cygara i spoczywaliśmy chwilą w mil-
czeniu, wypuszczając ustami sine obłoczki dymu.
Zerknąłem na zegarek. Od momentu kiedy padł mój
koń, minęło prawie półtorej godziny. Powinienem na-
tychmiast wstać i ruszyć, lecz sama myśl o nowym wy-
siłku obezwładniała mnie.
— Już dobrze po jedenastej — zauważył nieznajomy
spoglądając w niebo.
Nigdy nie potrafiłem opanować sztuki orientowania się
w czasie z położenia słońca i wyglądu nieba.
— To samo pokazuje zegarek — popatrzyłem na niego
z uznaniem. — Znakomite cygaro, dziękuję.
Coś tam mruknął w odpowiedzi i pogrążył się w zadumie.
Miałem teraz okazję przyjrzeć mu się
dokładnie. Nosił odzież, która na pewno wzbudziłaby zainte-
resowanie przechodniów w jakimkolwiek mieście. Skórzana
kurta z kozłowej skóry, nieco połatana, opadała na spodnie
również skórzane, czarnej barwy. Buty o krótkich
cholewach musiały na nogach właściciela przewędrować
wiele setek mil, znać to było po nich. Głowę zdobił
szerokoskrzydły kowbojski kapelusz, mocno wypłowiały.
Jeden z tych, które w razie potrzeby można napełnić wodą,
by napoić konia. Spod kapelusza sterczały kosmyki włosów
barwy śniegu, kontrastujące z cerą twarzy spalonej słońcem i
wiatrem. Gdyby nie ubiór i rysy oblicza, można by uznać
tego człowieka za Indianina.
Wierzchowiec nieznajomego pasł się kilka kroków
dalej, nie rozsiodłany, i nie różnił się niczym od
tysięcy koni używanych przez rolników jako siła robocza.
Ot, zupełnie przeciętne zwierzę.
Skończyłem palić i utkwiłem wzrok w dalekiej linii
horyzontu marząc, iż nagle zza tej linii wyskoczy
galopujący jeździec. Oczywiście — Karol Gordon. Byłoby to
najlepsze zakończenie przygody.
I co za zbieg okoliczności! Jakby na potwierdzenie mych
pragnień nieznajomy sąsiad nagle zauważył:
— Mamy gościa.
Wytrzeszczyłem oczy. Falista preria była tak samo pusta,
jak przez cały okres mej dotychczasowej wędrówki.
__ W złym kierunku patrzysz. Bardziej w prawo.
Teraz skrył się za pagórkiem. O, jest!
__ Rzeczywiście! — krzyknąłem uradowany. — Szuka
mnie przyjaciel.
— Ten sam, z którym umówiłeś się nad jeziorkiem?
— Właśnie on.
— To dlaczego nadciąga z południa zamiast z zachodu?
— Nie wiem. Może wyjechał naprzeciw?
Dalekiego wędrowca dostrzegałem już wyraźniej.
Gnał wprost na nas, lecz jego sylwetka coraz mniej
przypominała postać Karola.
— To jednak nie on — westchnąłem.
W ciągu następnych minut rozpoznałem maść konia, strój
jeźdźca, a nawet rysy twarzy.
Młody, schludnie ubrany chłopak nie wyglądał na
przybysza z dalekich stron, jego odzież była zbyt czysta, a
wierzchowiec zbyt wypoczęty.
Zatrzymał się o krok, energicznie ściągając cugle.
Niewiele brakowało, a najechałby na moje wyciągnięte nogi.
— Żebyś tylko nie skręcił karku, chłopcze, przy takich
sztuczkach — odezwał się siwowłosy.
—
Nie martw się, dziaduniu, i siedź spokojnie, a ty... —
to było do mnie — podnieś rączki w górę. No, już!
Głos zabrzmiał dźwięcznie, prawie wesoło, lecz ujrzałem
utkwione we mnie ponure spojrzenie. Och, to nie był żart.
Podniosłem ręce na widok wycelowanej lufy rewolweru.
— Czego chcesz?
Roześmiał się nonszalancko.
— Pragnę przetrząsnąć twoje bagaże. Nie ruszaj się,
bo...
Lufa colta zatańczyła na wysokości moich piersi. W
tej chwili padł strzał, colt wyleciał z dłoni
napastnika, a na murawę pociekła czerwona strużka. Chłopak
krzyknął, skręcił koniem w miejscu i pognał w bok.
— Wracaj do tatusia, syneczku! — krzyknął siwowłosy.
— I więcej nie próbuj takich sztuczek!
Ostatnich słów uciekający na pewno nie słyszał. Skryło go
najbliższe wzniesienie gruntu.
— Ale masz oko! — powiedziałem do sąsiada. — Tak
trafić!
— Nie taka znowu sztuka. Smarkacz nie zwracał na mnie
uwagi, pukawka leżała pod ręką. Strzeliłem z kolana.
Znasz ten sposób?
— Znam, bardzo zawodny.
— Wystarczy nieco wprawy i dobra broń.
Podniósł z ziemi długą dwururkę i podał. Obejrzałem.
Była to istna armata o kalibrze rzadko spotykanym.
Ciężka. Obie lufy lśniły błękitną stalą, jakby przed
chwilą opuściły rusznikarski warsztat. Tylko kolba,
pełna rys i drobnych wgłębień, świadczyła o długim
używaniu.
— Ależ to waży...
— Łatwo się przyzwyczaić, za to odrzut słaby, a cel-
ność znakomita. Służy mi od dwudziestu prawie lat, i
nie zamieniłbym jej nawet na te najnowsze automa-
tyczne cuda.
— Myślę, że nadaje się na niedźwiedzie.
— A jakże. Lecz nie tylko. Sam widziałeś.
Pomyślałem, iż zdumiewający strzał był w znacznie
większym stopniu wynikiem bystrego oka (i sprawnej ręki
niż rusznikarskiej techniki. Strzał z kolana, jak go niektórzy
nazywają, polega na tym, że lufę strzelby przykłada się do
uda i odpowiednio zginając nogę w kolanie naprowadza
muszkę na cel. Jest to prawdziwa sztuka, której sprostać nie
potrafią nawet biegli myśliwi. Po co więc strzelać z kolana?
Po to, aby zmylić przeciwnika. Przyłożenie kolby do
ramienia jest przecież ostrzeżeniem, lecz mało kto zwróci
uwagę na pozornie niedbały ruch ręki przysuwającej broń do
nogi.
Siwowłosy wstał, przeszedł parę kroków i podniósł jakiś
ciemny przedmiot spoczywający wśród traw.
__ Rykoszet — stwierdził podając mi na otwartej dłoni
potężnego colta. — Ot, tu... — wskazał na
błyszczącą rysę. — Celowałem w magazynek, kula
ześliznęła się i smarkacz dostał w rękę.
Siadł tuż przy mnie, wydobył krótki myśliwski nóż i coś
tam począł majstrować przy broni.
__ popatrz — odezwał się po chwili.
Spojrzałem. Stalowy walec, w którym umieszcza się kule,
został wyjęty.
— Jak myślisz? Co z tym zrobię? — Nie czekając na
odpowiedź dodał: — właśnie to.
Zamachnął się ramieniem. Kawałek stali wyleciał
wysoko, a potem zginął wśród traw. Reszta broni odbyła
podobną drogę, tyle że w innym kierunku.
— Ot, i wszystko. Nigdy już żaden spragniony wrażeń
łobuz nie skorzysta z tego colta.
— Nie mogę pojąć, co skłoniło chłopaka do napadu. —
Nie wyglądał na krwawego mordercę ani na złodzieja.
— Pozory mylą, lecz chyba masz rację. Co go skłoniło?
Chęć pokazania swej odwagi, szukanie przygody, którą
można by pochwalić się przed rówieśnikami. Och, mnóstwo
przyczyn!
— Po nauczce, jaką otrzymał, na pewno odejdzie mu
chętka do następnego napadu.
Może tak, może nie. Kto raz wkroczył na niebez-
pieczną ścieżkę, niełatwo z niej schodzi.
- Cóż znowu! — zaprotestowałem. — Nie słyszałeś o
rewolwerowcach, którzy drugą połowę życia spędzili jako
uczciwi obywatele kraju, często stawiani innym za wzór?
-
A jakże, słyszałem. Lecz jeszcze częściej o
bandytach, dla których spokojne życie jest tylko
drobnym fragmentem w ich przestępczej działalności.
Niekiedy dłuższym, niekiedy krótszym. Ot, choćby
dla przykładu Henry Brown. Jego sprawa była głośna.
Znasz tę historię?
Zaprzeczyłem.
— To jest przykład potwierdzający moją teorię.
Browna spotkałem w Caldwell. Taka mieścina przy
dawnym szlaku przepędu bydła, zwanym chisholmskim.
Wiesz, co to jest?
— Wiem — odparłem nieco podrażniony i równocze-
śnie rozbawiony.
Siwowłosy widać uznał mnie za typowego przedsta-
wiciela gromady greenhornów, ludzi niedoświadczonych
i niezaradnych, a równocześnie bezgranicznie za-
rozumiałych. Pojawiali się coraz częściej na Dzikim
Zachodzie, w miarę jak ten Zachód cywilizował się, a
linie kolejowe ułatwiały podróżowanie.
Szlak chisholmski? Była to trasa masowych przepędów
bydła, jakie przez blisko dwadzieścia lat
gnano z pastwisk Teksasu na północ, dopóki rozbudowa
kolei nie położyła kresu uciążliwym wędrówkom.
— Caldwell — mówił dalej Siwowłosy (tak go w my-
ślach począłem nazywać) — leży na południu Kansasu,
niedaleko granic Oklahomy. Tam właśnie przybył w
czerwcu 1882 roku Henry Brown,
wędrując właśnie chisholmskim szlakiem wprost z południa.
Nie wyglądał na obdartusa. Ubranie nosił takie, na jakie stać
kowboja lub trapera, któremu nie powodzi się ani bardzo źle,
ani bardzo dobrze. Poza tym posiadał dwa sześciostrzałowe
rewolwery i mocno sfatygowany winczester. Takim go
właśnie ujrzałem. Nie nudzi cię moje opowiadanie?
Zaprzeczyłem całkiem szczerze. Bardzo lubię przysłu-
chiwać się opowieściom związanym z dziejami Dzikiego
Zachodu — często wprawdzie ubarwianym przez
kolejnego narratora, ale przecież zawsze
tkwiło w nich ziarno prawdy.
— Brown przybywszy do Caldwell zgłosił się do
burmistrza z prośbą o jakąkolwiek pracę. Burmistrz
skwapliwie skorzystał z okazji. Musisz wiedzieć, że
Caldwell, podobnie jak wiele pogranicznych
miasteczek, nie cieszyło się dobrą opinią. Mieszkańcy
byli zbyt potulni, a nieproszeni goście, ściągający tu z
południa i zachodu, nazbyt przedsiębiorczy. Nie mijał
tydzień bez krwawej bijatyki. Na krótko przed
przybyciem Browna pijani kowboje zastrzelili
miejscowego marszala. Brown został jego następcą.
Trzeba przyznać, że wzorowo pełnił służbę. Razem
ze swym pomocnikiem, Benem Wheelerem, oczyścił
miasto z włóczęgów, szulerów i rewolwerowców. Pra-
wie nie używając broni. Miejscowa gazeta pisała o nim
pochwalne hymny, nazywając go człowiekiem
pociągającym za cyngiel szybciej niż wszyscy
mieszkańcy południowego zachodu. Była to oczywista
bzdura, bowiem Brown w okresie dwu lat swego
urzędowanie tylko dwukrotnie za cyngiel pociągnął. Po
raz pierwszy, gdy pijany Indianin opierał się
aresztowaniu; po raz drugi, gdy miejscowy szuler
sięgnął po rewolwer.
Już po sześciu miesiącach pracy Brown otrzymał w
prezencie nowy winczester z napisem na srebrnej
plakietce: „Za cenne usługi — wdzięczni obywatele
Caldwell".
Istotnie mieli być za co wdzięczni, bo Caldwell stało
się najbardziej spokojnym, najbardziej bezpiecznym ze
wszystkich miast i osiedli Kansasu; Brown w swym
prywatnym życiu mógł służyć za wzór innym. Nigdy
nie pił, nie grał w karty, nawet nie używał tytoniu. Po
prostu chodząca cnota! Co ty na to?
Mruknąłem, że trafiają się tacy, ale raczej rzadko.
— Prawda. Według mnie lepiej unikać tego rodzaju
osobników. Każdy człowiek ma swoje słabości, tak już świat
został stworzony. U jednych szybko je zauważasz, inni tak
potrafią się kryć, że uchodzą za aniołów. I nagle taki anioł
okazuje się istnym diabłem. Najgorsze, że trudno
przewidzieć, w jakich okolicznościach, pojmujesz?
Uśmiechnąłem się na taki wywód.
— To znaczy — odparłem — że Brown okazał się
diabłem w anielskiej skórze?
—
Otóż to! Wyobraź sobie, że w marcu 1884 roku Brown
poślubił miłą panienkę i kupił dom. Miasto szalało z radości
wierząc, że teraz Brown na zawsze zostanie w Caldwell, a
gdzie szukać lepszego marszala? Jakież było zdziwienie i
przerażenie, gdy w miesiąc po ślubie Brown zniknął.
Gubiono się w domysłach, lecz jeszcze nie tracono nadziei,
że wzorowy marszal powróci. Nieco później sprawa się
wyjaśniła, przyprawiając niektórych o ciężką chorobę
nerwową: Brown wraz ze swym pomocnikiem Benem
Wheelerem opuścili miasto. Nigdy nie dowiemy się
dlaczego. W drodze spotkali dwu włóczących się kowbojów
teksaskich. Historia zdążyła zanotować ich imiona i
nazwiska: Bill Smith i John i Wesley. O czym ta czwórka
rozmawiała na pustkowiu,' nietrudno się domyślić, bo razem
ruszyli najkrótszą
1
drogą do miasta Medicine Lodge,
pięćdziesiąt pięć mil od Caldwell. Przybyli tam wczesnym
rankiem. Bill objął straż przed wejściem do banku, pozostała
trójka wkroczyła do wnętrza. W biurze znajdował się tylko
kasjer i prezes. Strzelono do prezesa, raniąc go ciężko,
strzelono do kasjera, trafiając go śmiertelnie, ale padając
zdołał zatrzasnąć pancerne drzwi skarbca. Głośny huk
zaalarmował przechodniów. Bandyci wybiegli z lokalu,
wskoczyli na konie i ruszyli galopem poprzez zaludniające
się ulice. Nie znali miasta, nie znali okolicy, po kilku
godzinach, ścigani przez liczną grupę, zapędzili się w głąb
kanionu bez wyjścia. Po krótkiej wymianie strzałów poddali
się. Odprowadzono ich do miasta i zamknięto w areszcie.
Lecz na tym sprawa się nie kończy. Gdy szczegóły napadu
stały się powszechnie znane, rozwścieczony tłum zebrał się
przed więzieniem i mimo oporu szeryfa wtargnął do środka.
Więźniów wywleczono. Brown wyrwał się i rzucił do
ucieczki. Po kilku krokach padł przeszyty kulami. Pozostałą
trójkę wyprowadzono za granice miasta i powieszono na
gałęziach samotnego wiązu. Tak zakończyła się próba
rabunku.
— A co mówiono w Caldwell na temat śmierci tego
wzorowego marszala?
—
Ba! — wykrzyknął Siwowłosy. — Nikt z miesz-
kańców Caldwell nie wierzył, że to Brown dokonał napadu.
Gdy gazeta w Medicine Lodge opisała przebieg wydarzeń,
uznano tę informację za kłamstwo, za próbę pohańbienia
najlepszego z marszali. Sporo jeszcze czasu minęło, zanim
ujawniony życiorys Browna pozbawił tę postać anielskich
skrzydeł. Sprawa nabrała rozgłosu nawet poza granicami
Kansas. Okazało się, że Brown cieszył się niemałą
popularnością i w Nowym Meksyku, i w Teksasie. Ponurą
popularnością. W 1878 roku zabił okręgowego szeryfa i
dwu jego pomocników, później ukradł tabun koni w dolinie
rzeki Pecos i uciekł z nim do Teksasu, gdzie parał się
karcianą szulerką. Potem, nie wiadomo dlaczego, uspokoił
się. I już w roku 1880 został pomocnikiem szeryfa okręgu
Oldham, wzorowo pełniąc swą służbę. Z kolei powędrował
do Caldwell. Zaledwie jednak dwa lata wytrwał w roli
wzorowego stróża prawa. Stare nawyki wzięły górę. Dlatego
powiadam: kto raz wkroczył na przestępczą ścieżkę,
niełatwo z niej schodzi.
Nie zgadzałem się z taką opinią. Słyszałem o wielu
przestępcach, którzy po odbyciu więziennej pokuty nigdy
więcej nie dopuścili się najdrobniejszego wykroczenia.
— Pewnie zrozumieli — twierdziłem — że żaden z nich
nie uniknie sprawiedliwości. Uda się sto razy,
wpadnie za sto pierwszą próbą rabunku czy oszustwa.
Dlaczego? Bo takich ludzi rozzuchwala początkowe po-
wodzenie i coraz bardziej lekceważą grożące im niebez-
pieczeństwa.
Spojrzał na mnie i przymrużył żartobliwie oko.
— Filozof z ciebie! Jednak w tym, co mówisz, sporo jest
prawdy. W ostatecznym rachunku żadne przestępstwo się nie
opłaca. Tylko że o tym nie wiedzą ci, którzy je popełniają. A
dlaczego popełniają? Z mnóstwa przyczyn, a jedną z nich
jest żądza przygód. Im bardziej ryzykownych, tym bardziej
upragnionych. Widzisz, ten chłopak nasłuchał się czy też
naczytał bajęd o rzekomym bohaterstwie ludzi określanych
ogólnym mianem „desperados", czyli „straceńców", i stara
się ich naśladować. Ot, i cała prawda.
—
Żal mi go.
— A mnie żal jego ojca. Musi mieć kłopoty z takim
synalkiem, jeśli sam jest uczciwym człowiekiem.
Podczas naszej rozmowy słońce zdążyło minąć szczyt
nieba — termin mego spotkania z Karolem dawno już
upłynął. Podniosłem się, spojrzałem z rozpaczą na stos
rzemieni, juków i siodło.
— Czas na mnie — powiedziałem.
— Nie spiesz się. Znowu ktoś tu zmierza. Może to nasz
chłopaczek wraca?...
Rzeczywiście, zza linii horyzontu wychynęła malutka
figurka. Rosła z każdą sekundą. Wydobyłem z juków
lornetkę.
__ Nie — stwierdziłem — to nie chłopak. Na szczęście.
Uniosłem broń i trzykrotnie wystrzeliłem w niebo. Głos
strzałów rozbrzmiał w przestrzeni słabym echem.
— Oszalałeś?! — krzyknął Siwowłosy.
.— To mój przyjaciel. Jestem tego pewien.
— Niepotrzebny hałas. Jeśli ten twój przyjaciel ma oczy,
znajdzie nas i bez tej kanonady.
Zerwałem kapelusz z głowy i począłem nim machać. Jeździec
musiał zauważyć te sygnały, bo nagle zboczył z
dotychczasowego szlaku i gnał prosto w naszym kierunku. W
końcu zbliżył się na odległość już tylko kilku jardów.
— Karol! — wrzasnąłem.
Zeskoczył z konia nie czekając, aż zwierzę zatrzyma się, i
podbiegł.
—
W porę przybywasz — zawołałem nie kryjąc radości.
— I ja tak myślę — odparł.
Uściskał mnie, zerknął na Siwowłosego, rozejrzał się dokoła.
— Nic się tu nie działo? — zapytał.
— A jakże! Skąd wiesz?
— Mówiono mi o dwóch bandytach, jacy pojawili się w tych
stronach. O... straciłeś konia?
— Złamał nogę. Co to za historia z bandytami?
— Niebezpieczna historia. — Siadł na zboczu nasypu,
trzymając strzelbę między kolanami. — Czekałem na ciebie
wędrując wzdłuż torów, a później odwiedziłem farmę. Milę
stąd. Nic tam o tobie nie słyszeli. Wtedy właśnie przygnał syn
farmera. Był ranny w dłoń. Opowiadał, że napotkał dwu
obwiesiów, którzy usiłowali go obrabować, lecz stawił opór i
wrócił tylko z drobną szramą.
— Na prawej ręce? — zagadnąłem.
—
Na prawej. Możesz sobie wyobrazić, jak się
zaniepokoiłem tą informacją. No, ale już wszystko w porządku.
— Słuchaj, Karolu, obejrzałeś ranę chłopca?
— Tak. Drobne zdarcie skóry.
— Oczywiście. Bo to był rykoszet. Kula trafiła w nasadę
rewolweru i ześliznęła się po niej.
—
Najprawdopodobniej nie mylisz się, lecz skąd o tym
wiesz? Byłeś świadkiem?
— I świadkiem, i niedoszłą ofiarą.
— Co takiego?! Więc jednak bandyci tu zawitali.
— Nie było żadnych bandytów, myślę, że nigdy nie istnieli.
Ci dwaj obwiesie, o których mówił syn far- I mera, to... my! —
wskazałem na siebie i na Siwowłosego. — Ten ranny chłopiec
to gałgan i kłamca.
— Ależ...
—
Wysłuchaj do końca. Gdyby nie mój towarzysz — znowu
skinąłem głową w kierunku nieznajomego
zostałbym dokładnie oczyszczony z pieniędzy i broni.
Zaskoczył mnie ten chłystek jak najprawdziwszego
greenhorna.
— Jak to się stało?
Opowiedziałem szczegółowo o przebiegu zdarzenia.
— Strzał z uda! — wykrzyknął mój przyjaciel. — i Ho, ho!
Nie byle jaka to sztuka. Gratuluję! —
zwrócił się do Siwowłosego. — Lecz doprawdy trudno mi
uwierzyć, że napastnikiem jest syn farmera. Bardzo
sympatyczny chłopak. Może to tylko zbieg okoliczności?
—
Zdumiewający zbieg! Ta sama rana na tej samej dłoni.
— Poznałbyś chłopca?
— Oczywiście.
—
No to jedziemy na farmę. Rzecz się tam rozstrzygnie, a
przy okazji nabędziemy konia. Dziwnie
się składa — powiedział półżartem — że ile razy okoliczności
nie pozwalają mi towarzyszyć ci w drodze, tyle razy wpadasz w
tarapaty.
__ Lecz jakoś z nich wychodzę. Natomiast ty, Karolu nie
potrafisz dotrzymywać terminów. Albo spóź
niasz się kilka godzin, albo też znikasz przed umówionym
spotkaniem. Przybyłem do Fort Benton tak, jak było
ustalone, a tam dowiedziałem się, że przed dwoma dniami
wyjechałeś „gdzieś na prerię", wyznaczając mi nasyp
kolejowy jako punkt orientacyjny. Ładny punkt! Ciągnący
się milami!
Lecz w pobliżu farmy nad jeziorkiem. Prosiłem Irvina,
aby ci o tym powiedział.
— I powiedział, lecz ja nie miałem pojęcia, gdzie ta
farma się znajduje. Jak mogłeś tak postąpić?
Moje pretensje były uzasadnione. Miejsce spotkania
wybrał Karol. Fort Benton, miasteczko nad górną Missouri,
dobrze znałem. Miejscowy szeryf, Vincent Irvin, którego
Karol chciał odwiedzić, również był mi znany. Wydawało
się więc, że nasze spotkanie nie nastręczy żadnych
trudności. Jakież więc było moje zdumienie, rozczarowanie
i prawie... złość, gdy go nie zastałem. Dodam, że Fort
Benton leży niedaleko kanadyjskiej granicy, którą obaj
zamierzaliśmy przekroczyć. Tymczasem musiałem odbyć
długą wędrówkę po bezdrożach w poszukiwaniu
kolejowego nasypu i jakiejś tam farmy nad jeziorkiem,
straciłem konia i niewiele brakowało, a stałbym się ofiarą
rabunku.
Zwróciłem się do Karola:
— Może zechciałbyś mi wyjaśnić przyczynę twego
zniknięcia z Benton? Bo Irvin nie zdradził się ani słówkiem.
Skinął głową, co mogło oznaczać, że przyznaje mi rację, i
wesoło odpowiedział:
— Obiecuję wyjaśnić ci wszystko w stosownym czasie i
miejscu.
Tu zerknął na Siwowłosego. Nie nalegałem dłużej: jeśli
Karol pragnął zachować tajemnicę wobec obcych, na pewno
nie była to błahostka.
— Zgoda — oświadczyłem. — A teraz w drogę, po
konia. Zabierz manatki i nie pędź zbyt szybko. Moje nogi
już dosyć się napracowały.
Wskoczył na swego wierzchowca.
— Najpierw podaj mi siodło — zarządził.
Przez cały czas, to znaczy od chwili pojawienia się
mego przyjaciela, Siwowłosy nie odzywał się. Teraz
niespodziewanie zagadał:
— Jedziecie na farmę przy jeziorku, jeśli dobrze zro-
zumiałem.
— Tak — uprzedziłem Karola.
— Ruszam z wami.
Było to bezceremonialne wproszenie się do towarzy-
stwa. Nie oponowałem jednak, ten człowiek niedawno
uratował mnie przed grabieżą.
— Będzie nam bardzo miło — odparłem.
Coś tam mruknął, a głośno powiedział:
— Chcę poinformować farmera o postępku jego syna.
Jeśli nie został w to wtajemniczony. Przed laty gościłem
nad jeziorkiem, a Sam Harfield wyświadczył mi kilka
usług. Wyglądał na uczciwego człowieka i mam nadzieję,
że się nie zmienił.
— Więc znasz tego chłopca! — wykrzyknąłem. — To
dziwne, że cię nie poznał.
— Nie mógł mnie poznać, gdyż go nigdy dotąd nie
widziałem. Harfield wspominał o swym synu,
przebywającym gdzieś w dalekim mieście. Pewnie teraz
wrócił. Wszystko się okaże, co ma się okazać. Jedźmy.
Uwinął się tak szybko, jakby był młodzieniaszkiem. Nie
byłem tym zaskoczony. Podczas wspólnych z Karolem
wędrówek niejeden raz spotykałem ludzi, którzy w
miastach wiedliby życie spokojne, unikając
fizycznego wysiłku, a tu na prerii znakomicie dawali sobie
radę, prześcigając niejednego gołowąsa. Sądzę, że wielka
żywotność traperów, eksplorerów i w ogóle westmanów
wywodzi się ze zdrowszego trybu życia na Dalekim
Zachodzie. Obcowanie na co dzień z surową dla człowieka
przyrodą staje się źródłem energii na długie lata. Dziś coraz
mniej takich ludzi. Powoli wykrusza się grupa samotnych
wędrowców, a w miarę rozbudowy sieci kolejowej zwiększa
się z roku na rok liczba zadufanych w sobie mieszczuchów,
dostatecznie zasobnych
w
pieniądze, by stać ich było na
parotygodniowe wycieczki krajoznawcze". Rzecz jasna, że
tacy mają słabe lub całkiem błędne pojęcie o wędrówkach
przez pustkowia, a od popełniania głupstw nie potrafi ich
ustrzec zabierana w taką „podróż" służba, równie nie-
doświadczona jak jej pracodawcy. Przed laty spotkaliśmy na
swej ścieżce kawalkadę takich mieszczuchów. Jedynym w
tej gromadzie człowiekiem, który miał nieco oleju w.
głowie, był wynajęty przewodnik. Gdyby nie nasza
interwencja, sprawa zakończyłaby się tragicznie.
Na bezkresnych terenach Dzikiego Zachodu tego rodzaju
ludzie są niebezpieczni sami dla siebie, bo usiłują
wprowadzić miejskie nawyki tam, gdzie nie sposób ich
utrzymać nie ryzykując własnym życiem. Powiem szczerze:
i ja kiedyś byłem taki. Na szczęście, dla mnie — przez
krótki okres.
Siwowłosy skończył obrządzać konia i zwrócił się do
mnie:
— Z kim jedziesz?
Miałem zamiar odpowiedzieć, że oczywiście z Karolem,
jeśli tylko Siwowłosy zgodzi się wieźć moje bagaże, lecz
mój przyjaciel słusznie zauważył:
— Na dwu nie ma miejsca na moim koniu, skorzystaj,
Janie, z zaproszenia.
Siadłem za plecami nieznajomego i ruszyliśmy wzdłuż
kolejowego nasypu. Nie była to przyjemna wędrówka, bo
chociaż kłusowaliśmy wolno, jazda we dwójkę na grzbiecie
jednego zwierzęcia zawsze jest uciążliwa. W miarę jak
coraz boleśniej tłukła mnie po biodrze kolba winczestera,
którego musiałem przewiesić przez plecy, nabierałem coraz
większego wstrętu do takiego sposobu podróżowania. Toteż
z niecierpliwością wypatrywałem zabudowań farmy. A co
nas czeka na farmie? Jeśli młody napastnik jest synem
gospodarza?
Tym, którzy nigdy dotąd nie słyszeli o wiernym to-
warzyszu mych dalekich wypraw, należy się kilka słów
informacji.
Karola Gordona poznałem przypadkowo, pracując jako
lekarz szpitala w Milwaukee nad jeziorem Michigan. Do
szpitala Gordon trafił, a raczej przywlókł się, z paskudną
raną uda — dzieło pazurów szarego niedźwiedzia Gór
Skalistych, zwanego grizzli. Rana goiła się szybko dzięki
staraniom znachora plemienia Czarnych Stóp, wśród których
Gordon przebywał przez pewien czas po wypadku. Wbrew
rozsądkowi i przestrogom Indian zbyt wcześnie jednak
wyruszył na następną wędrówkę. W jakim celu? Powiem
krótko: Gordon parał się zanikającym już traperstwem:
polował na futerkowe zwierzęta, co — jak później
stwierdziłem — przynosiło niemałe zyski. Podczas swej
samotnej wyprawy na bezludne obszary północnej Kanady,
gdzie cennych czworonogów jeszcze nie brakuje, Gordon o
mało nie zginął. Wpadł w bagno i cudem chyba zdołał się
wydostać na twardszy grunt, lecz długie przebywanie w
grzęzawisku spowodowało otwarcie się starej rany. Gdy
zgłosił się do szpitala, jego noga dotknięta była gangreną, a
zakażenie groziło mu śmiercią. W takiej sytuacji jedynym
ratunkiem mogła być amputacja. Jednak potrzebna jest na to
zgoda pacjenta, a Gordon energicznie się sprzeciwił.
Powiem krótko: Karol Gordon został wyleczony przy
pomocy ziół dostarczonych do szpitala przez dwu in-
diańskich wojowników z plemienia Czarnych Stóp. Im
zawdzięczał powrót do normalnego życia, nie mnie. Jednak
podczas rekonwalescencji wielokrotnie dziękował mi za
opiekę i pomoc. W rzeczywistości ta pomoc była całkowicie
biernej natury: mogłem się sprzeciwić zastosowaniu nie
zbadanych, nie znanych mi indiańskich leków. Nie
uczyniłem tego, chociaż było to ryzyko grożące surowymi
konsekwencjami w wypadku zgonu chorego. Czemu
zdecydowałem się na takie ryzyko? Ot, po prostu, wobec
braku zgody pacjenta na przeprowadzenie operacji, nie
widziałem innego sposobu ratowania jego życia. A ten
sposób okazał się skuteczny.
Cokolwiek sądziłoby się o indiańskich sposobach leczenia,
faktem jest, że opierają się one na doskonałej znajomości
ziół i sposobach stosowania liści czy kory rozmaitych
gatunków drzew i krzewów. Takie ziołolecznictwo wymaga
rzecz jasna odpowiedniej wiedzy, przekazywanej przez
indiańskich czarowników z pokolenia na pokolenie.
Doprawdy szkoda, że oficjalna medycyna dotychczas nie
zainteresowała się tym.
Moja znajomość z Karolem Gordonem nie zakończyła się
jednak na pożegnaniu w murach szpitala. Później, znacznie
później dowiedziałem się od Karola, jakie wiódł życie.
Przed laty pracował jako kowboj na dużej farmie w
okolicach Chicago. Jednakże skusiła go stugębna fama o
odkryciu pokładów złota w Czarnych Górach, w
Południowej Dakocie. Bardziej zresztą zadecydowała o tym
chęć przeżycia przygody niż pragnienie bogactwa. Kowboje
nigdy nie należeli do ludzi o wysokim poziomie kultury.
Prymitywni w obejściu — do tego stopnia, że niektórzy
hodowcy wynajmujący kowbojów do przepędu bydła, jako
warunek zatrudnienia stawiali zakaz używania wulgarnych
słów — często analfabeci. Otóż Karol Gordon w tym
zbiorowisku zaliczał się do wyjątków. Nie tylko bowiem
ukończył szkołę, lecz czytał, a nawet dosłownie „pożerał"
książki.
Dlaczego więc został kowbojem? Przyczyną stało się
przedwczesne sieroctwo. Po śmierci rodziców znajomy ojca
przyjął chłopca do pracy na farmie. A kiedy dowiedział się o
jego zamiłowaniu do lektury, uprzystępnił mu własną
bibliotekę. Tam Karol znalazł szereg książek traktujących o
Dzikim Zachodzie i zafascynowany tą tematyką zapragnął
sprawdzić własne siły, a jednocześnie porównać książkowe
opisy z rzeczywistością. I to było głównym motywem jego
wyjazdu na ziemie Południowej Dakoty.
Gordon wrócił ze swej wyprawy bogatszy o niejedno
doświadczenie i... o pękaty woreczek złotego piasku. Jak mi
później opowiadał, wtedy również nauczył się
podstawowych zasad traperstwa od poznanego wojownika z
plemienia Dakotów. Potem przyłączył się do karawany
osadniczej, gospodarował na własnej farmie, aż paroletnia
katastrofalna susza zmusiła go do sprzedaży ziemi. Wraz z
towarzyszem niedoli, Vincentem Irvinem, wyruszył na
północ. Nieoczekiwany zbieg okoliczności pokrzyżował ich
plany zagospodarowania się na nowej ziemi. Vincent Irvin
został wybrany szeryfem Fort Benton, a Karol Gordon jął się
traperstwa. Spotkałem go właśnie w tym okresie jego życia.
W 1880 roku namówił mnie do krótkiej wyprawy my-
śliwskiej na ziemie Dalekiego Zachodu i Północy. Za-
smakowałem w tego rodzaju wędrówkach i odtąd co roku,
wczesną wiosną, wyruszałem przy boku przyjaciela
poznawać kraj, jego mieszkańców i jego przyrodę. Gordon
nauczył mnie jazdy konnej, celnego strzelania i szeregu
innych umiejętności nieodzownych podczas włóczęgi po
bezdrożach. Dzięki niemu poznałem życie i zwyczaje
Indian, a nawet zaprzyjaźniłem się z plemieniem Czarnych
Stóp, do siedzib których Karol dwukrotnie mnie
zaprowadził. To od nich uzyskałem zaszczytny przydomek
Orlego Pióra. Nigdy go nie używałem, traktując to
wyróżnienie ponad miarę moich skromnych usług, jakie
wyświadczyłem „czerwonym braciom".
Z Karolem Gordonem wędrowałem przez południową
Kanadę, Arizonę, Nowy Meksyk, Oklahomę. Ba, nawet
zwiedziliśmy północny Meksyk zaproszeni tam przez
wspólnego przyjaciela, Pedro Gonzalesa. A teraz oto czekał
mnie daleki szlak, wiodący ku północy poprzez prerie
środkowej Kanady. Takie bowiem były nasze, a przede
wszystkim Karola, zamierzenia.
W swej wędrówce mieliśmy odwiedzić wsie Czarnych
Stóp, bitnego plemienia, którego tereny rozciągają się po
obu stronach granicy Stanów i Kanady, sięgając na południe
poza środkowy bieg rzeki Mlecznej, a na północy —
dopływów Północnego Saskatchewanu. Kraina to jeszcze
pierwotna, gdzie łatwiej napotkać łosia, wapiti lub antylopę
niż białego wędrowca. Żerują tam jeszcze resztki bizonów
wytępionych na południu, a bobrowe żeremia, wśród
spiętrzonych wód strumieni bez nazwy, nie należą do
rzadkości. Cieszyłem się na myśl, że znowu ujrzę kraj, w
którym przed laty, przy boku Karola, przeżyłem swą pierw-
szą westmańską przygodę.
Na farmie
Linia torów wiodła nas najkrótszą drogą na zachód,
poprzez krainę falistą, porośniętą wiosenną trawą,
gdzieniegdzie ograniczoną ścianą lasów porastających zbocza
wzgórz. Oczy moje cieszyły się pięknem krajobrazu, lecz
radość mąciła niewygoda jazdy. Toteż z westchnieniem ulgi
przyjąłem zapowiedź końca podroży — budowle różnego
kształtu i wielkości, widoczne z grzbietu pagórka, na który
wspięły się nasze konie. Obok tych zabudowań mieniła się w
słońcu czarna jak sadze plama wody. Jeziorko.
Nim zjechaliśmy w dolinę, obskoczyła nas sfora i
szczekających psów, którą dopiero rozpędził nad jeż- dżający
kowboj.
— Wszystko w porządku?! — krzyknął do Karola.
— W porządku.
— Pan Harfield kazał mieć oko na otoczenie.
—
I słusznie, lecz tym razem oko można nieco przymknąć
— wesoło odpowiedział mój przyjaciel. I dodał: — Z tym
napadem to coś nie tak...
Zostawiliśmy zdumionego kowboja. Raźnym kłusem)
podjechaliśmy pod szeroką werandę jednego z najokazalszych
domów. Stał najbliżej jeziorka, którego ciemne wody
oblewały piaszczystą łachę w odległości kilku zaledwie
kroków.
Pierwszy zeskoczyłem z końskiego zadu — dobrze mi się
ta jazda dała we znaki! Daszek werandy rzucał
c
ień na
ścianę, na okna i otwarte drzwi, tak że trudno było dostrzec
czy ktoś znajduje się wewnątrz. Przez paliki balustrady
otaczającej werandę ujrzałem tylko psa. Olbrzyma, chyba
rasy nowofunlandzkiej. Gapił się na mnie przez szparę,
później ziewnął przeciągle, pokazując zębiska, jakich nie
powstydziłby się niedźwiedź. Ciężkie i leniwe zwierzę
wyglądało niczym uosobienie łagodności. Bez wahania
postawiłem więc nogę na pierwszym schodku i wspiąłbym
się na drugi, gdyby Karol nie chwycił mnie za ramię.
— Nie spiesz się — przestrzegł.
— O co chodzi?
— O psa.
— O tego poczciwego leniucha? — zdziwiłem się.
— Tak. Jego pozorna ospałość i powolność są zwykłym
oszustwem. Jeśli wkroczysz na werandę, rzuci się na ciebie
nawet bez warknięcia. Tak go wytresowano.
Cofnąłem się.
— Masz rację — powiedział Siwowłosy — to bestia, lecz
i nieoceniony stróż w tych dzikich stronach.
— Taki dozorca może być kłopotliwy dla samego
gospodarza — zauważyłem.
— Oh, nic podobnego. Hej, Sam! — krzyknął. — Zabierz
stąd swego smoka!
Z mrocznej głębi budynku nikt się nie odezwał. Si-
wowłosy zawołał po raz drugi i dopiero wówczas w
drzwiach zamajaczyła czyjaś sylwetka. Na werandę wyszedł
mężczyzna w białej koszuli i takiej barwy spodniach, ale
pomiętych i nie pierwszej czystości, jakby ich posiadacz
przez długie godziny tarzał się po podłodze.
— Nareszcie jesteś — stwierdził Siwowłosy.
Człowiek w czystej koszuli i brudnych portkach
zatrzymał się, wytrzeszczył oczy i ryknął śmiechem.
— Nie! To nieprawdopodobne! Kogo ja widzę?!
— Przestań wrzeszczeć.
— To z radości. Jeszcze się nie zdarzyło, abyś przybył w
odpowiedniejszej chwili. Zupełnie jak na żądanie. Marzyłem
o tobie od kilku godzin. I oto jesteś. Co za traf! Co za traf!
— Czy z powodu tych bandytów, którzy zaatakowali
twego syna?
— Już wiesz? Niesłychane!
— Wiem. Nie wymachuj ręką, bo zgubisz śrubę, którą z
takim mozołem wygrzebałeś spod łóżka. Ciekawe, kiedy
ostatnio szorowano podłogę w twojej budzie? A teraz
odpędź psa.
Farmer znowu zahuczał śmiechem.
— Przy mnie jest łagodny jak baranek.
— Zabierz go.
— No dobrze. Quiet! — krzyknął na psa. — Marsz stąd!
Tam! — wskazał na drzwi.
Zwierzę dźwignęło się z zaskakującą jak na swe rozmiary
zręcznością i zniknęło w głębi domu.
—
Zaiste, stosowne imię — mruknąłem do Karola. — Jak
na kpiny.
— Wybaczcie, panowie — dopiero teraz farmer zwrócił
się do nas. — Straciłem głowę ujrzawszy przyjaciela. Po
tylu latach. Proszę na górę. Teksas! — ryknął. — Hej,
Teksas! Rusz się. Co ja mam z tym chłopakiem!
Machnął ręką i w tej chwili coś stuknęło o deski.
— Mówiłem: nie gestykuluj tak gwałtownie — po-
wiedział Siwowłosy.
— O, do licha!
Farmer schylił się i bezradnie rozglądał dokoła.
__Wpadła w szparę — poinformował Siwowłosy.
Ależ ty masz wzrok! Hej, Teksas!
__Daj nam coś do picia. Twój Teksas pewnie śpi w jakimś
kącie.
__Old Gray, Old Gray — zaśmiał się rolnik — zawsze
jesteś wszechwiedzący. Bo na przykład, w jaki sposób
odgadłeś, że ja tę nieszczęsną śrubę wydobyłem spod
łóżka?
__ Wystarczy nieco spostrzegawczości. Poznałem po twoich
spodniach. Otrzep je chociaż, bo wyglądasz
jak najgorszy brudas świata.
Farmer nic na to nie odpowiedział. Wzruszył ramio-
nami i odszedł w głąb domu.
— Uwaga —' zwrócił się do nas Siwowłosy zniżając
głos — sprawę syna ja z nim omówię. Wy nie
wspominajcie ani słówkiem.
— Dlaczego? — zdziwiłem się, bo przecież cała ta
paskudna historia wiązała się przede wszystkim ze mną.
— Daj spokój, Janie — wtrącił się Karol. — Obaj
jesteśmy tu obcy, więc lepiej milczmy.
Osłupiałem. Czemu mój przyjaciel okazał się tak
ustępliwy? Chętnie porozmawiałbym w cztery oczy z
młodzieniaszkiem próbującym zbójeckiego procederu,
jednak — dla świętego spokoju — machnąłem le-
kceważąco ręką, jakby cała sprawa przestała mnie in-
teresować.
Farmer wrócił po kilku minutach niosąc w dłoniach i
pod pachami butelki z zielonkawego szkła. Za nim stąpał
wysoki i chudy dryblas w szerokoskrzydłym kapeluszu i
kowbojskim pasie wokół bioder. Dźwigał sporej
wielkości okrągły stół, który z łomotem postawił na
środku werandy.
— A teraz krzesła — zarządził farmer. — Żywo,
żywo, Teksas! Ruszasz się jak mucha w miodzie A więc
to był Teksas. Oczywiście — przezwisko, nie nazwisko.
Na pewno przybysz z Teksasu. Wreszcie siedliśmy na
trzcinowych fotelach.
— Piwo, panowie — oświadczył gospodarz. — Spro-
wadziłem je dopiero wczoraj. Niezłe, zupełnie
niezłe.
Hej, stary chłopie — zwrócił się do Siwowłosego — na twoją
cześć!
Napełnił szklanki.
Spróbowałem, istotnie napój był godny uznania.
— Więc odnalazł pan poszukiwaną osobę? — zagadał
Harfield do Karola.
— Tak, nawet nie trwało to długo.
— Wszystko dobre, co się dobrze kończy.
Farmer znowu zahuczał śmiechem. Jego głos musiał robić
na każdym nowym słuchaczu zaskakujące
wrażenie. Zazwyczaj bowiem takim basem mówią mężczyźni
tędzy, najczęściej potężni. Nasz gospodarz był szczupły,
niskiego wzrostu i raczej niepozorny.
— Ha — odezwał się znowu. — I ja potrafię odgadywać,
niczym Old Gray.
— Ja nie odgaduję — sprzeciwił się Siwowłosy, ja wiem.
— Bujasz, stary chłopie. Pijcie, panowie — zwrócił się
do nas. — Butelek nie zabraknie. Pełnych!
Pomyślałem, że rolnik czy hodowca może z niego jest
dobry, lecz sposobem bycia nie różni się od miejskiego
andrusa. Niejeden raz spotykałem podobnych mu farmerów,
tak ograniczonych umysłowo, że trudno było mi pojąć, w
jaki sposób potrafili zagospodarować ugory i stawiać czoło
rozlicznym przeciwnościom, póki żelazny szlak nie połączył
ich posiadłości ze światem, czyniąc je w ten sposób bardziej
bezpiecznym miejscem zamieszkania.
A przecież ich gospodarka rolna przynosiła wspaniałe
efekty. Porozumieć się z nimi nie było łatwo, a to głównie z
powodu ich zdumiewającej niemal dziecinnej wiary dawanej
bajędom i obrażania się na słuchacza usiłującego sprostować
mylne informacje. Hardzi i pewni siebie, a równocześnie
przerażająco ciemni. Z nich to przecież wywodzili się
zwolennicy linczu, rendżerzy ścigający przestępców,
niemniej okrutni od ściganych, oraz — niegdyś — łowcy
skalpów, wzorujący się na najbardziej krwawych
zwyczajach indiańskich.
Obcowanie z Samem Harfieldem przez dłuższy czas było
na pewno uciążliwe, zwłaszcza dla takiego mieszczucha jak
ja. Ledwie tu przybyliśmy, a już począłem marzyć o jak
najszybszym opuszczeniu farmy.
— No i co z tą bandą rabusiów? — zagadnął gospodarz.
— Widzieliście ją?
— Nie — odparł za nas dwu Siwowłosy. — Sprawa nie
jest prosta.
— O czym ty mówisz?
— Na ten temat porozmawiamy później.
— Ależ... ja rozesłałem ludzi, aby mieli baczenie na
bydło i konie.
— Możesz ich pościągać z powrotem.
— Nie żartujesz?
— Ani mi to w głowie.. Ręczę ci, że żadna banda nie
buszuje w okolicy.
— Czyżby ich Jack przepłoszył?
— Twój syn? — zapytał Siwowłosy.
— Właśnie.
— Nigdy go tu nie spotkałem.
—
Ba, chłopak uczy się w mieście. U mnie bywa tylko
przez parę tygodni w roku. Nie chcę, aby wyrósł z niego
tępy i głupi farmer. Ojca mego nie stać było na taki wydatek,
ale mnie stać. Źle postępuję?
—
Doskonale. Lecz... przepraszam, kto opiekuje się w
mieście twoim synem?
— Babka i matka. Na pewno dobrze nad nim czuwają.
— Na twoim miejscu nie byłbym tego zbyt pewny... —
mruknął Siwowłosy.
— Old Gray — zaniepokoił się farmer — ty coś przede
mną ukrywasz!
— Pogadamy o tym później, a teraz odwołaj kowbojów.
Farmer wzruszył ramionami i ryknął swym tubalnym
głosem w kierunku drzwi:
— Teksas! Teksas!
Tym razem przywołany zjawił się prawie natychmiast.
— Słuchaj uważnie. Weźmiesz siwka, pojedziesz do Billa
i powiesz mu, że może już wracać. Potem od
szukasz Corsona, za torami, i Rodericka, kręci się po Prerii.
Niech wszyscy wracają. Na twoją odpowiedzialność —
spojrzał na Siwowłosego.
— Zgoda, na moją odpowiedzialność!
— Teksas! Poczekaj! Zanim wyruszysz, sprowadź tu
Jacka, muszę wam, panowie, przedstawić syna. Gdzie on się
kręci?
— Widziałem go przy koniach.
— Powiedz, żeby tu zaraz przyszedł.
Poczułem się bardzo nieprzyjemnie. Ojciec nieświadomie
szykował konfrontację napastnika z napadniętymi.
— Chwileczkę, Teksas — wtrącił się Siwowłosy, a
zwracając do farmera: — Chętnie poznałbym twego syna,
lecz jeszcze nie teraz. Nie przeszkadzaj mu bawić się
końmi, nieszkodliwa to zabawa. Bo nie ma nic gorszego od
nudy. Strzeż swego syna przed nudą, ona rodzi złe myśli.
—
Nie rozumiem — burknął Harfield. — Opowiadasz
mi zagadki, o co ci chodzi?
— O to, żebyś nie wzywał syna. Zawsze ci dobrze
radziłem, Sam. Posłuchaj mnie i tym razem.
—
Coś knujesz, Old Gray, a ja, prosty rolnik, nie potrafię
się w tym wyznać. Ale dobrze już, dobrze. Teksas, nie
przywołuj Jacka. Odejdź. A teraz, Gray, opowiedz o sobie.
Gdzieś był, coś porabiał?
Zaiste farmer musiał być wyjątkowo tępym człowiekiem,
jeśli dziwaczna prośba Siwowłosego nie wzbudziła w nim
niepokoju.
— No, Old Gray, powiedz, znalazłeś swój dom?
Siwowłosy pokręcił przecząco głową.
Spojrzałem nań pytająco. Jakiegoż to domu szukał nasz
przypadkowy towarzysz? Karola musiały również
zaciekawić te słowa, bo poruszył się niespokojnie, aż
zatrzeszczał trzcinowy fotel. Sądziłem, iż podejmie temat,
lecz on tylko rozparł się wygodniej i milczał.
— Sam skarży się na zagadki, a równocześnie je zadaje
— uśmiechnął się do nas Siwowłosy.
— Oni — zwrócił się do gospodarza — nic nie wiedzą o
żadnym domu i na pewno ich to nie interesuje.
— Ależ... — zaoponowałem.
Skrzywił się zabawnie.
— Widzicie, moi drodzy, to jest po prostu żart, nic
więcej. Lecz Sam traktuje go ze śmiertelną powagą.
Wyjaśnię, żeby nie było nieporozumienia. Opowiadałem
kiedyś Samowi, że w mieszkaniu moich rodziców
wisiał obraz, namalowany przez serdecznego przyjaciela
ojca. Wielki obraz w złoconych ramach. Widać
było las, taki jak wygląda wczesną jesienią: pożółkłe liście
klonu na zrudziałej murawie polanki otoczonej
z trzech stron kolumnami potężnych drzew, między którymi
czai się mrok nadciągającego wieczoru. Po
stronie czwartej, nieco w głębi, wznosił się parterowy,
drewniany dom z pozłocistych, świeżych desek, z małą
werandką pośrodku. Samotny, blady liść orzecha spoczywał
na stopniu schodków tej werandy... Nie nudzę was?
Zaprzeczyłem energicznie. Nie posądzałem Siwowłosego
o tyle liryzmu...
— A więc, werandką przykryta była szpiczastym
daszkiem spadającym na oba boki, niżej dwa okna
z prawej, dwa z lewej, a w szybach odbijały się zorze
zachodu. Czy na polance widniała jeszcze ostatnia smuga
światłości uciekającego dnia? Już nie pamiętam, chyba tak,
bo było dość jasno i od zrudziałej murawy ostro odcinały się
postacie dwu małych, czarnych niedźwiadków. Mocowały
się, stojąc na tylnych łapach.
Ludzi nie było, chociaż dom nie wydawał się opuszczony.
Może skryli się w jego głębi, spoglądając po
przez lśniące szyby na baraszkujących malców? Z obawy
przed niedźwiedzią mamą, która gdzieś niedaleko
musiała czuwać nad igraszkami dzieci? A dokoła cisza. Czy
można ciszę namalować? Widać można — odpowiedział
sam sobie. — Spoglądałem na ten obraz codziennie. Moje
marzenia wiodły mnie w głąb tego lasu. Stałem ukryty za
drzewem lub deptałem poszycie, wdychając zapach
wilgoci. I zadawałem sobie pytanie: kto skrył się za oknami
i przygląda się zwierzętom? Bo byłem pewien, że ktoś je
obserwuje. Zabawne, prawda? Fantazja dziecka nie ma
granic. Myślałem sobie: nagle uchylą się drzwi, a spłoszone
niedźwiadki uciekną... Otóż... ten dom na polance chyba
gdzieś stał lub stoi po dziś dzień. Kto wie, może kiedyś
trafię na samotną polanę. — Wydało mi się, że westchnął.
— Wędrujecie na północ?
— Na północ — odparł Karol.
— Może wam uda się odnaleźć taki dom? Wzniesiono
go na terenie Kanady, z tego kraju przywiózł swe szkice
artysta, zanim przeniósł je na płótno. Et, dziecinada —
zakończył weselszym głosem. — Każdy na starość ma
jakiegoś bzika. Oto dlaczego Sam zapytał mnie, czy
znalazłem swój dom.
Obaj z Karolem milczeliśmy. Kim był Old Gray? Czy
jego opowieść to wspomnienie, żart czy też kryje w sobie
fragment historii życia tego człowieka? Tak nie potrafiłby
opowiadać żaden traper ani rolnik, ani odludek-westman.
Po co szukał tajemniczego domu? Bo, że szukał, byłem
tego pewien. I nie bez celu opisał go nam tak dokładnie. A
może taki obraz w ogóle nie istniał?
Ciszę przerwało dalekie klaskanie końskich kopyt, a
później przeciągły ryk krów gnanych zapewne do
wodopoju.
Farmer podniósł kolejną butelkę, napełnił szklanki —
Rozklejasz się, Old Gray — zauważył rubasznie. —
Coś ci się przywidziało z tą chałupą. A twój pacykarz na
pewno wszystko zmyślił. Widziałem w salonach różne
malunki kobiet. Myślałem, że którąś z nich spotkam, ale
okazało się, że to wszystko były
wymyślone postacie.
Nawet się nie uśmiechnąłem na tę prymitywną: uwagę.
__ Bywa i tak — odpowiedział Siwowłosy — bywa
inaczej. Nie jestem pewien, czy obraz malowano
natury... Po prostu lubię wspominać swe dzieciństwo.
Nie każdy tak myśli. — Po licho to komu? — wzruszył
ramionami Harfield. — Jeszcze raz przeżywać stare
kłopoty?
Znowu zajął się butelkami.
Niekiedy i to potrzebne — stwierdził Old Gray sięgając
po szklankę.
Rozmowa się urwała. Za spadzistym dachem jakiejś szopy
chowało się słońce. Nad szczytową belką sterczał jeszcze
czerwony, półkolisty rąbek dziennej gwiazdy. Ten fakt
oznaczał dla mnie jedno: będziemy nocować na farmie. Nikt
nie wyrusza w drogę z końcem dnia, bez pilnej potrzeby.
Nie było nam pilno. Niestety! Irytował mnie i drażnił nasz
gospodarz. Nie potrafiłem odgadnąć, co mogło łączyć tych
dwóch ludzi ulepionych przecież z zupełnie innej gliny! Po
co Siwowłosy zwierzał się ze swych marzeń czy wspo-
mnień, których tamten nie potrafił zrozumieć? A może tu
chodzi o nas dwu?
Żeby nie koń! Ten koń był przyczyną, dla której
musiałem tu tkwić. A do tej pory sprawa kupna zwierzęcia
nie doczekała się najmniejszej wzmianki.
— Karolu — szepnąłem — a koń...
Siwowłosy usłyszał moje słowa. Coś jakby cień uśmiechu
przemknęło po jego ciemnej twarzy.
— Sam — odezwał się. — Oni potrzebują konia,
dobrego kłusaka na daleką drogę.
— Konia? Da się zrobić. Czemu nie?
Przerwał i wzrok swój skierował na dwa wierzchowce
stojące przed werandą: Karola i Old Graya.
Niezbyt gościnny, a może tylko nierozgarnięty farmer
dotąd nie zainteresował się zwierzętami.
Dwa konie! — wykrzyknął. — Ten kasztan to przecież
twój, Old Gray. Przybyliście na jednym koniu? Dlaczego?
—
Ośla łączka — wyjaśnił krótko Siwowłosy.
— Rozumiem. Kiedyś straciłem tam swego osła. Stąd
poszła nazwa — wyjaśnił Karolowi i mnie. — Pieski
preriowe dawno z tej łączki uciekły, a szkoda. Swoim
piskiem ostrzegały jadących. To pan stracił zwierzę? —
zwrócił się do mego przyjaciela.
— Nie — odparłem — to ja.
— Oczywiście pański koń złamał nogę...
— Tak — przyświadczyłem ponuro.
— No, to chodźmy —- zaproponował nieoczekiwanie. —
Właśnie zwierzęta spędzają do korrali, a jesz
cze dość widno.
Podniosłem się pierwszy i ruszyliśmy za gospodarzem.
Teraz mogłem lepiej przyjrzeć się otoczeniu. Dom, w
którym nas przyjmowano, stanowił centralny punkt farmy.
Bowiem inne zabudowania tworzyły wokół niego półkole o
długim promieniu. Jedne migotały różowymi szybami, w
których przeglądało się gasnące słońce, inne okazywały
gołe, ślepe ściany, jeszcze inne składały się wyłącznie z
dachów wspartych na palach. Nad samym jeziorkiem widać
było za ogrodzeniem spore połacie zrytej kopytami ziemi —
korrale.
Ludzi zauważyłem niewielu. Dwu mężczyzn wpro-
wadzało do jakiejś szopy wóz na wysokich kołach, dwu
innych, w asyście szczekającego psa, zaganiało powolne
stado krów.
— Tam — Harfield wskazał w kierunku jeziorka.
Na brzegu, rozdeptanym, gliniastym i mokrym, tabun
klaczy i źrebiąt krążył wchodząc i wychodząc z wody.
Konie opuszczały głowy ku czarnej, migotliwej
powierzchni. Stawały nieruchomo, z pyskami zanurzonymi
w wodzie, waląc się z szelestem po zadach długimi
ogonami.
Dwu kowbojów z wysokości siodeł spoglądało na
zwierzęta, na jezioro i na kolejowy nasyp biegnący po
przeciwległej stronie jeziorka.
Z kupnem konia zdałem się całkowicie na Karola — znał
się na tych sprawach. Gdy stado już kłusowało
0
d wodopoju,
wskazał dwie biegnące na końcu sztuki. Harfield dał znak
kowbojom, frunęły lassa niczym la-, tające węże, spadają na
szyje wybranych czworonogów. W chwilę później
przyprowadzono je do nas, a reszta stada znikła w tumanach
kurzu.
Schwytane wierzchowce zatrzymały się podrzucając
głowami, chrapiąc i bijąc kopytami w zdeptaną ziemię.
Uspokoiły się na głos Karola — umiał przemawiać do
zwierząt, czego ja nigdy nie potrafiłem. Wszystkie dwie
sztuki były jednakowej maści, kasztany, a różniły się tylko
tym, że jeden miał białą strzałkę na czole, drugi — ciemny
pas między chrapami. Gdy Karol oglądał pierwszego,
Siwowłosy zajął się drugim koniem.
— Możesz go zabrać, Sam. Nie nadaje się.
— Co takiego? — oburzył się farmer. — W moim
stadzie nie ma koni, które by się nie nadawały! Co mu
zarzucasz?
— Ma skrocza.
— Skrocza? A jeśli nawet! To co? Takie wierzchowce są
bardzo wytrzymałe i ścigłe.
—- Nie zaprzeczam, jednak zostawiają wyraźny ślad.
— I cóż z tego? Kogo obchodzą końskie ślady?
— Ej, Sam, Sam! Niezbyt mądrze brzmi twoje pytanie.
Jakbyś nie wiedział, że końskie tropy bardzo wielu
interesują.
Harfield wzruszył ramionami.
— Nie jestem tropicielem, nie jestem traperem i nie
przybyłem tu, aby wałęsać się po górach. Dla rolnika koń to
jest koń, żeby nawet miał krowie racice. Byle dobrze
chodził w zaprzęgu lub galopował pod siodłem.
Rozbawiła mnie ta sprzeczka, lecz nie wtrącałem się do
niej, chociaż i ja wiedziałem, co to jest skrocze. Konie
stąpają w ten sposób, że najpierw wysuwają lewą nogę
przednią i prawą tylną, następny krok — to prawa przednia i
lewa tylna. Niekiedy jednak trafia się zwierzę-odmieniec:
stawia równocześnie dwie lewe nogi, potem dwie prawe, jak
wielbłąd, co powoduje lekkie kołysanie się grzbietu.
Słyszałem, że takie wierzchowce są bardzo szybkie, lecz
prawdą jest również, że odciski ich kopyt różnią się od
odcisków normalnych koni i łatwo wpadają w oko nawet
niezbyt wytrawnego tropiciela. W mieście, w osadzie, w
gospodarstwie — nie ma to żadnego znaczenia. Ale na Da-
lekim Zachodzie wyróżniający się ślad może zaważyć
tragicznie na życiu jeźdźca. Co prawda ani Karola, ani mnie
nikt nie tropił, -nie jechaliśmy na wojenną wyprawę lecz...
licho nie śpi! Dobra to zasada: nie wyróżniać się ani
ubiorem zbyt jaskrawym, ani rumakiem zbyt wspaniałym,
ani zachowaniem zwracającym uwagę innych.
—
Oni tego konia nie kupią — mruknął Old Gray.
— Nie kupimy — potwierdził Karol.
— No, to sprawdzimy drugiego kandydata — Siwowłosy
zbliżył się do gniadosza z białą strzałką na czole, odebrał
koniec lassa z rąk kowboja, skrócił je owijając wokół
ramienia, chwycił za grzywę wierzchowca i natychmiast
znalazł się na jego grzbiecie. Był to skok wymagający nie
byle jakiej sprawności fizycznej.
— No, no... — cmoknąłem na widok takiej sztuki.
— Nie rób niemądrej miny — szepnął Karol. — Na
pewno niejedno jeszcze cię zadziwi...
Tymczasem Siwowłosy, posługując się wyłącznie lassem i
kolanami, pokazał znakomitą szkołę jazdy: raz stępa, raz
galopem, raz kłusem. Przyglądałem się temu pełen zachwytu
i zazdrości jednocześnie. Nigdy
nie osiągnę takiej' sprawności, choćbym przez sto lat nie
schodził z siodła. A przecież nie zaliczałem się do kiepskich
jeźdźców. Lecz z umiejętnością powodowania koniem rzecz
ma się podobnie jak z grą na instrumentach muzycznych:
rzadko kto zostaje mistrzem mimo długoletniej nauki. Nasz
nowy znajomy okazał się prawdziwym mistrzem. O mało
nie zaklaskałem, gdy zatoczywszy ostatnie koło zatrzymał
wierzchowca.
— Bierzcie go — powiedział zeskakując. — Jest ścigły i
wytrzymały, a poza tym posłuszny. Jeśli cokolwiek znam się
na rzeczy. A ty — zwrócił się do farmera — nie żądaj zbyt
wygórowanej ceny. Odbijesz sobie na kim innym.
Gospodarz machnął lekceważąco ręką i rozkazał
kowbojowi, aby przyprowadził wybrane zwierzę pod
werandę.
— Czas na posiłek — powiedział do nas. — Chodźmy,
panowie.
Tym razem wkroczyliśmy do wnętrza domu. Pokój
wyglądał ponuro. Chociaż zwisająca z sufitu naftowa lampa
ledwo mżyła, dostrzegłem brud' wyzierający z każdego kąta,
a z uginających się przy byle stąpnięciu desek wzbijały się
obłoczki kurzu.
— Siadajcie — zaprosił Harfield.
Siedliśmy. Stołek trzeszczał pode mną przy każdym
poruszeniu, a i stół chwiał się niepokojąco. Na blacie,
wątpliwej czystości, ustawiono pięć cynowych talerzy,
bliźniaczo podobnych do dostarczanych przez intendenturę
żołnierzom naszej armii. Siwowłosy również musiał to
dostrzec, bo nagle zapytał:
— Dawno u ciebie biwakowali żołnierze? Założę się, że
najdalej przed rokiem.
—
Zgadłeś! — zahuczał śmiechem Harfield. — Nic nie
ujdzie twej uwadze. Miejcie się na baczności, panowie. On
doszuka się dziury nawet w całym. Teksas! — ryknął
odwracając głowę. — Długo mamy czekać?
Teksas, tym razem opasany białą ścierką, pojawił się
natychmiast, niosąc oburącz sporą rynkę, z której buchała
chmurka pary.
— Gdzie Jack? — zapytał farmer.
— Mówił, że go ręka boli i poszedł spać.
— Co takiego? Wszystko przez te miejskie wychowanie!
Słyszałeś, Old Gray? Chłopak ma lekko startą skórę na dłoni
i już robi z siebie inwalidę. Ale ja myślę, że po prostu... boi
się! Tak przeżywa ten napad... Powiedz, Old Gray, czy
pobyt w mieście pozbawia mężczyznę odwagi? Kiedy ja
zaorywałem tu pierwszy zagon, idąc za pługiem miałem
przewieszonego przez ramię remingtona. Pojmujesz?
Zapytany skinął głową.
— Czarne Stopy — rzekł krótko. — Chociaż... ostatnie
walki toczyły się na tych ziemiach w 1877 roku: Lamę Deer,
Big Hole i Bear Paws, jeśli mi pamięć dopisuje.
—
Walki! — wykrzyknął farmer. — Co ty uważasz za
walkę? Armaty, piechota, szarżująca kawaleria? Lecz gdy
banda czerwonych skór obiegnie dom farmera i spali go
wraz z mieszkańcami, to już się nie liczy! Teksas, nie stój
jak kołek w płocie. Dawaj, co tam masz.
To, co miał Teksas, okazało się gulaszem z baraniego
mięsa. Jadłem go wyszczerbionym widelcem i cynową
łyżką. Jak widać, Harfield nie dbał o elegancję sztućców.
Jedząc rozmyślałem o chłopcu. Na pewno nas zauważył i
poznał, a teraz trząsł się ze strachu przed konfrontacją.
— Na szczęście — podjął farmer — Indian widziałem
tylko z daleka. Miałem tu paru zuchów nieźle
umiejących władać bronią, a nawet przyplątał się jakiś
traper. Gościłem go przez dwa miesiące, chociaż z
żywnością było kiepsko. Lecz dobrą strzelbę w dobrych
rękach ceniło się wówczas wyżej od jedzenia. Wy tego nie
znacie — zwrócił się do mnie i do Karola — a wyobrazić
sobie trudno.
— Kto wie — mruknął Siwowłosy — może znają?
— E, tam! Teksas, dawaj piwo! Jak tu przybyłem, zaraz
wzięliśmy się do budowy. Z tamtej strony jeziorka rósł las,
niewiele z niego pozostało. Pierwsze drzewa poszły na
blokhauz. Tęga to była robota. Dźwignęliśmy we czwórkę
prawdziwy fort z palisadą. Nareszcie można było
bezpieczniej spać, lecz przed samym świtem kolejny
wartownik budził wszystkich. Wiadomo, świt to ulubiona
pora napadów czerwono-skórych. Takie to były czasy. Mało
kto o nich pamięta.
— Lecz przecież żaden napad się nie zdarzył — wtrącił
Old Gray.
— Na szczęście. W przeciwnym wypadku może nie
popijalibyśmy teraz piwa. Wasze zdrowie!
Opróżniłem szklankę i skromnie zauważyłem, że warto by
zanotować takie wspomnienia.
Harfiełd wytrzeszczył na mnie oczy, a Siwowłosy
roześmiał się.
—
Zapewne, zapewne — przytaknął — jednak Sama nikt
nie zmusi do pisania. On tego nie lubi.
— A nie lubię. Zbyt mądra to dla mnie sztuka. Cóż,
prosty jestem człowiek, za to mój syn...
W ten sposób rozmowa wkroczyła na niebezpieczną
ścieżkę. Siwowłosy też to zauważył, bo natychmiast
przerwał wywody farmera:
—
Gdzie nam szykujesz nocleg, Sam?
— W domku gościnnym. Zapomniałeś o domku go-
ścinnym?
— Ta stara buda jeszcze stoi?
— Ho, ho! I to wcale mocno.
Dobrze. A teraz każ nakarmić i napoić nasze konie.
— Oczywiście. Teksas! Hej, Teksas!
Przywołany wysłuchał polecenia i oświadczył, że
przekaże je jakiemuś tam Dickowi.
— Niech umieści konie w stajni, nie w korralu.
— Ani w stajni, ani w korralu — zaprotestował Old
Gray. — Taki już jestem, że lubię swoje zwierzę mieć na
oku.
—
Słyszałeś, Teksas? A wasze wierzchowce, panowie?
Wiadomo, że konie w stajni lepiej zabezpieczone są przed
kradzieżą, więc już otwierałem usta, aby oznajmić o swym
wyborze, gdy Karol kopnął mnie pod stołem i oświadczył,
że podziela pogląd Old Graya i że on sam nigdy nie sypia z
dala od swego wierzchowca. Było to oczywiste kłamstwo,
którego celu nie mogłem pojąć.
Teksas odszedł, a w kilka minut później dobiegło mych
uszu głuche tupotanie kopyt. Zapewne niewidoczny naszym
oczom Dick spełniał polecenie.
Skończyliśmy sączyć piwo, Old Gray poczęstował
wszystkich cygarem i zaczął się targ o konia. Jednakże, choć
najbardziej zainteresowaną osobą byłem ja, bo chodziło
przecież o konia dla mnie, nie miałem możliwości zabrania
głosu. Rozmowę, która chwilami przeradzała się w kłótnię,
prowadzili Siwowłosy i farmer. Jakoś nie mogli dojść do
porozumienia. Harfield zmieniał zdanie, wycofywał się, raz
okazując wyraźną chciwość na pieniądze, to znów
odgrywając rolę gościnnego gospodarza, gotowego oddać
przyjaciołom całe swe mienie, nie tylko konia.
Mało nie parsknąłem śmiechem, gdy farmer całkiem serio
oświadczył, że najchętniej podarowałby nam wierzchowca,
gdyby nie chwilowe trudności natury pieniężnej.
Już zdecydowałem się przerwać ten targ i akceptować
wygórowaną cenę, gdy raptem Harfield skapitulował.
Wyłożyłem trzydzieści dolarów, zapłatę niezłą z uwagi
na brak jakichkolwiek kupców na farmerską stadninę, i
w czwórkę ruszyliśmy ku „gościnnemu domkowi".
Znakomicie go określił Old Gray: buda i to chyba
najstarsza na farmie, zapewne przerobiona z blokhauzu,
bo okienka i drzwi były wąziutkie, a ściany zbite z nie
okorowanych bali, między które ponapychano mchu,
siana i gliny.
Gdy wkroczyliśmy do środka, Harfield usiłował za-
palić naftową lampę, co mu się wreszcie z wielkim tru-
dem udało, jako że wiatr buszujący we wnętrzu gasił
płomień. Teraz dopiero ujrzałem izbę: podłoga z polepy,
zardzewiały żelazny piecyk z kominem w kształcie rury
wyprowadzonej ukośnie ku otworowi w ścianie, dwie
prymitywne ławy, stół z nogami wbitymi w ziemię oraz
cztery legowiska, coś w rodzaju skrzyń zbitych z desek,
wypełnionych sianem i słomą.
— Oto — oświadczył z dumą gospodarz — moja
pierwsza siedziba. Trzyma się krzepko i posiada tyle
wygód, ile ich wymaga prawdziwy mężczyzna wędru-
jący po Dzikim Zachodzie. Zapewniam was, że kiedyś
była jedynym budynkiem w promieniu stu mil.
Na pewno miał rację, lecz ten fakt nie umniejszył
mego rozczarowania. Sądziłem, że w przededniu długiej
wyprawy na prerie Kanady prześpię się raz jeszcze na
normalnym łóżku. Nic z tego!
Karol krytycznym okiem ogarnął ciemne wnętrze,
później zapytał, kiedy ostatnio zmieniano ściółkę w le-
gowiskach i czy przypadkiem nie nocował tu jakiś
zawszony i zapchlony brudas.
Pytanie i w treści, i w tonie nie zabrzmiało grzecznie,
lecz przecież nocleg, jaki zaofiarował nam farmer, był
oczywistym uchybieniem prawom gościnności. Cóż
było robić? Darowanemu koniowi nie zagląda się w
zęby. Zresztą Harfield zapewnił nas poważnie, że ściół-
kę w łóżkach (powiedział: „łóżkach"!) zmieniono za-
ledwie przed godziną, w przewidywaniu naszego noc-
legu, a „zawszonych brudasów" nigdy nie wpuszczał
pod swój dach. Po takim oświadczeniu nie pozostawało
nam nic innego jak uprzejmie podziękować za tak
wspaniałe miejsce do spania, co farmer przyjął z wielce
zadowoloną miną. Nasze konie przywiązano do palików
wbitych w ziemię obok drzwi. Miały tak sterczeć przez
całą noc, co przecież nie jest najlepszym odpoczynkiem
dla zwierząt. Nie mogłem zrozumieć, I dlaczego Karol
przystał na to. Niecierpliwie wyczekiwałem okazji, aby
go o to zapytać. Wreszcie farmer ruszył ku drzwiom,
życząc nam dobrego odpoczynku. Siwowłosy ujął go
pod ramię.
— Przepraszam — zwrócił się do nas — muszę omówić
pewne sprawy z Samem.
Znikli w ciemnościach wieczoru.
— Co to wszystko znaczy, Karolu? — wybuchnąłem. —
Dlaczego się zgodziłeś, aby nasze konie męczyły się przez
całą noc? A przede wszystkim wyjaśnij wreszcie, czemu nie
czekałeś na mnie w Fort Benton, jak było umówione!
— Och — stęknął — tyle pytań. Oczywiście... —
przerwał raptownie. — Uwaga, ktoś idzie...
Słuch go nie mylił. W otworze drzwi ukazała się głowa
Siwowłosego.
— Nie kładźcie się, póki nie wrócę — zaszeptał. —
Później wyjaśnię.
— W porządku — odparł Karol. Usłyszeliśmy skrzy-
pienie oddalających się kroków.
— Co to wszystko znaczy? — powtórzyłem. Dlaczego
słuchasz się we wszystkim tego Siwowłosego? Przecież to
zupełnie obcy człowiek!
Mój przyjaciel zaśmiał się cicho.
— Dla ciebie obcy. Ja o nim już coś niecoś słyszałem.
— Więc co z tego? — zacietrzewiłem się.
— Wyratował cię z kłopotu, zapomniałeś już, Janie?
— Nie zapomniałem, jednak to nie powód, żeby się
zgadzać na wszystko, co on proponuje. Choćby z tymi
końmi.
— Nie krzycz! Po co wszyscy dokoła mają nas słyszeć?
Nocą dźwięki niosą się daleko.
Miał rację, opanowałem się.
— Więc któż to jest? — zagadnąłem spokojnie.
— Tak na dobrą sprawę... nie wiem.
Parsknąłem śmiechem.
— Uważasz, że gadam od rzeczy? Rzeczywiście nie wiem
kim jest Old Gray, ale słyszałem o nim na pewno więcej niż
nasz gruboskórny gospodarz. Lecz to chowam dla siebie.
— A dla mnie? — zagadnąłem, ciągle jeszcze rozbawiony.
— Dla ciebie nie mam tajemnic.
— Domyślam się, że Siwowłosy musi być kimś nie-
zwykle ważnym — powiedziałem zgryźliwie — skoro
przytakujesz każdemu jego słowu.
— Nie mylisz się, Janie. Old Gray to nieprzeciętna postać.
— Ho, ho! Aż tak?
— Właśnie tak. Buszuje po preriach i górach nie od dziś.
Nie muszę ci wyjaśniać, co oznacza dodatek „old" przed
nazwiskiem czy zawołaniem?
Kiwnąłem głową. Doskonale wiedziałem. Słowo „old" na
Dzikim Zachodzie nie pozostaje w żadnym związku z
wiekiem osoby,. która zasłużyła na takie określenie, lecz
z jej doświadczeniem, z nabytą mądrością o życiu i o
ludziach Zachodu.
— A Gray? — zapytałem. — Sądzisz, że to nazwisko?
—
Nie. Tyle że pasuje do barwy jego włosów. Z tego się
narodziło. Przezwisko, pseudonim czy jak tam chcesz.
— Dobrze — zgodziłem się — lecz słowo „old" uzy-
skiwał niejeden westman i nie widzę w tym nic nad-
zwyczajnego.
— Bo wiesz mniej ode mnie.
— Pewnie. I ciągle czekam na informacje. Kołujesz jak
lis obok nory.
— Bo nie wiem, czy zdążę... Old Gray poszedł pogadać z
farmerem o wyczynie synka. Rozmowa, przypuszczam,
będzie burzliwa, ale kto wie, jak się zakończy. Dlatego
zgodnie z radą nie położymy się spać. Może jednak uda mi
się powiedzieć ci wszystko, co sam wiem o tym człowieku.
Otóż Old Gray... po raz pierwszy usłyszałem o nim w
związku z haniebną aferą Masakry nad Piaskowym
Strumieniem. Słyszałeś o tym?
Zaprzeczyłem.
— Ta historia wydarzyła się w 1864 roku, chyba w
listopadzie, w Kolorado.
Uśmiechnąłem się:
— Wybacz moją nieświadomość — rzekłem — lecz
wówczas miałem zaledwie trzynaście lat.
— I ja niewiele więcej. Zainteresowałem się Piaskowym
Strumieniem znacznie później. Sprawa była dość głośna i
rozeszła się echem po całym kraju.
Ułożyłem się na mojej skrzyni możliwie wygodnie,
zaszeleściło siano.
— Szykujesz się do snu?
— Po prostu przygotowuję się do wysłuchania dłuższej
opowieści — oświadczyłem.
— I słusznie. Teraz opowiem ci o niejakim Janie
Chivingtonie, bohaterze afery, który w 1860 roku osiedlił się
w Denver. Był wówczas kaznodzieją metodystów, lecz jego
wygórowana ambicja kazała mu szukać kariery na innym
polu.
— O, do diabła! — wrzasnąłem zrywając się z pryczy.
— Nie podoba ci się pan Chivington? — z podejrzanym
akcentem zagadnął Karol.
— Dajże spokój! — krzyknąłem. — W tej trawie kryją
się roje pcheł.
Zrzuciłem kurtę, kamizelę i koszulę. Plecy mnie
swędziały i piekły jak od ukłuć kaktusa.
— Nasz farmer to dziki człowiek! — złościłem się. — Jak
mógł proponować taki nocleg?
— On tu nie sypia — odparł filozoficznie mój przyjaciel
— więc nie wie.
— Ale ty? Nie odgadnę jakim cudem, aleś ty chyba
wiedział, Karolu, i nie ostrzegł! — wykrzyknąłem z
wyrzutem.
— Ja tylko podejrzewałem...
Wy trzepałem swą odzież, a jeśli któraś z pcheł skoczyła
na Karola przy tej operacji, to dobrze mu tak!
—
Poczekaj, jeszcze się na tobie odegram... A teraz gadaj
dalej.
— A więc... gdy wybuchła wojna domowa i w Kolorado
utworzono 1 pułk kawalerii, Chivington
otrzymał propozycję objęcia funkcji kapelana. Odmówił.
Oświadczył, że pragnie walczyć. Wstąpił do pułku, uzyskał
stopień oficerski. W następnym roku jednostka ta wyruszyła
na wojnę i walczyła w Nowym Meksyku, gdzie Chivington
odznaczył się prowadząc szarżę na południowców. Wrócił
do Denver jako bohater. Później dowódca pułku
zrezygnował ze służby. Jego miejsce zajął Chivington. W
tym samym 1862 roku przybył do Denver John Evans,
mianowany gubernatorem terytorium. Chivington począł
marzyć o tym urzędzie. Uznał, że może taki cel osiągnąć
służąc w wojsku. Sytuacja mu sprzyjała, bo w tym czasie na
terenie Kolorado nasilały się starcia osadników z Indianami.
Do Chivingtona — który sam siebie ogłosił naczelnym
dowódcą całego terytorium — coraz częściej zgłaszali się
farmerzy i górnicy żądając ochrony. Chivington raz po raz
wysyłał tu i tam swe oddziały. Przestań się wreszcie drapać!
Dobrze mu było mówić! Widocznie moją pryczę pchły
specjalnie sobie upodobały.
Z dalszej relacji Karola wynikało, że wałki toczyły się w
lecie, zamarły zimą, a żadna ze stron nie uzyskała przewagi.
Wtedy to gubernator terytorium zwrócił się do ministra
wojny w Waszyngtonie o przysłanie dziesięciu tysięcy
żołnierzy. Propozycja zupełnie bezsensowna, Armia Unii
zmagała się z Konfederatami i wszystkie swe jednostki
musiała kierować na linię frontu. Co prawda w Kolorado
utworzono 2 pułk kawalerii, lecz został on natychmiast
przerzucony do sąsiedniego stanu Kansas, celem odparcia
ofensywy. W takiej sytuacji gubernator Evans otrzymał
zgodę naczelnych władz wojskowych na utworzenie trzecie-
go pułku, złożonego z ochotników zobowiązanych do służby
jedynie na okres stu dni. Chętnych nie było jednak wielu.
Spokojni farmerzy i obywatele miast nie chcieli brać udziału
w studniowej awanturze. Wreszcie w 1864 roku, pułk się
uformował, lecz z ludzi najgorszego gatunku —
awanturników, koniokradów i różnych innych niebieskich
ptaków. Czas spędzali na próżniactwie, pijaństwie, grze w
karty, i tylko żołd państwowy pobierali ochoczo. Ot, banda
nicponiów, nie zdyscyplinowana, rozpuszczona. Ten 3 pułk
ochotników miał być użyty przeciw Indianom, tak aby stu-
dniowy termin służby został dotrzymany — a tymczasem z
końcem lata i wczesną jesienią napady Indian ustały. Dwa
najbliższe plemiona, Czejenowie i Arapaho, zajęte były
całkowicie polowaniem na bizony, a jednocześnie coraz
więcej zwolenników zyskiwała pokojowa agitacja Czarnego
Kotła, jednego z przywódców Czejenów, który uważał, że
wobec liczebnej przewagi bladych twarzy tylko trwały pokój
może ocalić czerwonoskórych przed klęską. Dlatego wódz
udał się do Waszyngtonu, spotkał z prezydentem Lincolnem
i otrzymał od niego olbrzymią flagę amerykańską. W
czerwcu 1864 roku gubernator Evans wydał proklamację
skierowaną do Indian, obiecując pełne bezpieczeństwo
osobiste tym, którzy oddadzą się pod opiekę armii. Czarny
Kocioł przystał na tę propozycję. Pokojowo nastawione
plemiona nadciągnęły i — zgodnie z żądaniem Evansa —
założyły obóz nad Piaskowym Strumieniem, czterdzieści mil
od fortu Lyon we wschodnim Kolorado. Gubernator nie był
zadowolony z takiego obrotu sprawy, a Chivington — wręcz
wściekły. Obaj liczyli na odmowę Indian, co stałoby się pre-
tekstem do wojny.
W listopadzie 1864 roku studniowy termin służby bliski
był końca, a ochotnicy nawet nie powąchali prochu.
Chivington począł się odgrażać, że wymorduje wszystkich
Indian, gdy tylko nadarzy mu się okazja. Lecz okazja jakoś
nie nadchodziła.
Z końcem listopada Chivington przybył z siedmiuset
ludźmi do fortu Lyon, gdzie oświadczył, że postanowił
zaatakować obóz Indian nad Piaskowym Strumieniem. A
gdy oficerowie załogi fortu zaprotestowali, wykrzyknął:
„Niech będzie przeklęty, kto sprzyja Indianom! Przybyłem
tu, aby pozabijać wszystkich In-dian i wierzę, że mam prawo
użyć wszelkich środków dla osiągnięcia tego celu!"
Wieczorem opuścił fort i o świcie 29 listopada jego
oddział zatrzymał się nie opodal obozowiska Czarnego
Kotła. Jak później wykazało śledztwo, w obozie przebywało
pięciuset Indian, w tym dwie trzecie kobiet i dzieci.
Większość wojowników znajdowała się na wyprawie
łowieckiej. Ufni w opiekę armii nie wystawili żadnych
straży, jedynie paru chłopców pilnowało koni. Chivington
rozkazał schwytać wszystkie wierzchowce, aby żaden z
czerwonoskórych nie zdołał uciec.
Dopiero wtedy Indianie zorientowali się w sytuacji.
Czarny Kocioł wciągnął na maszt amerykańską flagę
otrzymaną od prezydenta Lincolna, a poniżej białą flagę
poddania się. Biała Antylopa, jeden z wodzów Czejenów,
rzucił się naprzeciw żołnierzom, wołając po angielsku:
Zatrzymać się! Zatrzymać się!" i padł przeszyty kilkoma
kulami.
Żołnierze strzelali na oślep z karabinów i rewolwerów.
Kilku wojowników zdążyło chwycić za broń i otoczywszy
grupę kobiet i dzieci poprowadziło ją w górę strumienia.
Czterdzieści kobiet, które schroniły się w ziemnej jamie,
wysłało sześcioletnią dziewczynkę z białą flagą. Została
zabita po przejściu kilku kroków. Żołnierze wywlekli
kobiety, zabili je i oskalpowali. Tymczasem Indianie, którzy
zdołali doprowadzić kobiety i dzieci do miejsca, gdzie
wysoki brzeg zapewnił im bezpieczeństwo, wrócili, aby
walczyć.
Z nastaniem nocy żołnierze wycofali się, a ocaleni od
pogromu Indianie powędrowali pieszo do oddalonego o
pięćdziesiąt mil obozu myśliwców. Było zimno. Termometr
tej nocy wskazywał zero stopni.
W masakrze nad Piaskowym Strumieniem zabitych
zostało 98 kobiet i dzieci oraz 25 wojowników. Żoł-
nierze stracili 9 ludzi, 38 było rannych, głównie w wyniku
własnej, bezładnej strzelaniny.
Trzeci pułk wrócił do Denver wioząc jako trofea ponad sto
indiańskich skalpów. Uciecha była wielka, lecz nie trwała
długo.
— I tu wreszcie dochodzę do sprawy Old Graya —
powiedział Karol.
— On tam był? — zapytałem.
—
Nie wiem, czy był, lecz w miejscowej prasie, a później
w gazetach innych stanów ukazały się alarmujące
informacje. Pod wieloma z nich figurowało przezwisko Old
Graya. Opinia publiczna potępiła mord. Poczęto żądać
śledztwa i sądów wojskowych. Chivington zwąchał pismo
nosem i przed końcem roku zwolnił ze służby wszystkich
żołnierzy 3 pułku, zalecając im opuszczenie nie tylko
Denver, lecz i terytorium Kolorado. Sam czmychnął do
Kalifornii. Utworzone trzy komisje śledcze przeprowadziły
szczegółowe dochodzenie i potępiły zbrodniczy akt. Jednak
nikt nie stanął przed sądem. Winni masakry — żołnierze i
oficerowie — rozproszyli się po całym kraju. Jedynym
rezultatem był koniec wojskowej i politycznej kariery
Chivingtona. Ot, tak właśnie sprawa wyglądała.
—
Hm... —
;
rzekłem po chwili milczenia. — Takich jak
Old Gray było wielu. W jego postępowaniu nie dostrzegam
nic nadzwyczajnego. Niczym nie ryzykował.
— Łatwo tak twierdzić — oburzył się Karol. — Lecz
trzeba sporej odwagi, aby przeciwstawić się ówczesnej
opinii. Czyn Chivingtona uznano za bohaterstwo. Bez
wystąpienia Old Graya zapewnie nikt nie dowiedziałby się,
jak wyglądała prawda.
—
No, więc dowiedzieliśmy się — stwierdziłem chłodno
— co jednak nie przywróciło życia pomordowanym.
— A czego byś chciał?! — wykrzyknął
Karol. — Cóż więcej mógł zrobić Old Gray?
— Zgoda — odparłem — oczywiście ja też
wysoko sobie cenię odwagę Old Graya,
mimo to nadal nie pojmuję, dlaczego na każdym
kroku ustępujesz" temu człowiekowi.
—
Bo jest znakomitym myśliwym,
wspaniałym wywiadowcą, dzielnym
człowiekiem, a
poza tym... niesłychanie tajemniczą postacią.
Włóczy się po Dzikim Zachodzie i nagle znika na
całe miesiące. Nie jest traperem ani eksplorerem,
więc za co kupuje naboje czy konie? Niektórzy
podejrzewają go, że pozostaje na służbie
Narodowej Agencji Wywiadowczej Allana
Pinkertona, lecz on nikogo nie ściga!
Wzruszyłem ramionami:
— Tajemnicza postać... dzielny człowiek... niektórzy
podejrzewają... — powtórzyłem sceptycznym
tonem. — Widzę go po raz pierwszy, nigdy dotąd o nim nie
słyszałem. Nawet od ciebie, Karolu.
—
Prawda — przyznał niechętnie. — Jakoś się nie
zgadało, A poza tym... przez długi czas myślałem, że Old
Gray to tylko mit czy legenda... Mało to razy fantazjowano o
nie istniejących westmanach lub odkrywcach złotych gór?
Nawet udział Old Graya w głośnej niegdyś krwawej
awanturze w Minnesocie przez długi czas między bajki
kładłem. Pewnie o Minnesocie również nie słyszałeś.
— Minnesota! — wykrzyknąłem, nieco podrażniony
słowem „również". — Znam tę historię. Bardzo dokładnie.
— Byłeś wówczas małym chłopcem.
—
Tak, jedenastoletnim. Niewiele interesowały mnie
wtedy sprawy wielkiego świata, lecz w Minnesocie zginął
brat mojej matki i jego dwoje dzieci, moi rówieśnicy, z
którymi bawiłem się w traperów, westmanów i
czerwonoskórych!
— No, to wyobraź sobie, że Old Gray bawił wówczas w
Minnesocie, a może nawet specjalnie się tam udał, aby
ratować niedoszłe ofiary rzezi. I uratował ich niemałą liczbę,
podobno około dwustu osób: kobiet i dzieci oraz z setkę
mężczyzn. Wszystkich zdołał wyprowadzić tylko sobie
znanymi ścieżkami z samego środka trwającej od pięciu dni
walki.
— Hm... — mruknąłem — jeśli to prawda, z Old Graya
nie lada zuch. Jeśli to prawda, bo ileż w takim razie lat sobie
liczy?
— Prawda, prawda, a co się tyczy jego lat, mówią, że
życie na prerii znakomicie przedłuża sprawność fizyczną.
Nie słyszałeś o dziewięćdziesięcioletnich traperach
zwijających się jak czterdziestolatki? Ano cóż! Wiek Old
Graya jest taką samą tajemnicą jak jego całe życie.
Zamyśliłem się. Odżyły w mej pamięci tamte czasy. W
sierpniu 1862 roku wybuchła na terenie stanu Minnesota
rebelia Dakotów, zwanych również Siuksami, odłamu Santi,
niczym bezpośrednio nie sprowokowana. Zginęło wówczas
czterystu pięćdziesięciu osadników, zaskoczonych nagłym
atakiem. Wojsko wysłane pod dowództwem pułkownika
Sibleya, dopiero po czterech tygodniach opanowało
sytuację.
— Przyznaję, że wielkiej trzeba było odwagi, aby
ratować nieszczęśników.
—
A widzisz! — ożywił się Karol. — Lecz gdybyś znał
jeszcze inne relacje o czynach Siwowłosego! Powiadają, że
upolował dwanaście szarych niedźwiedzi, że przy dziesięciu
stopniach mrozu przebył na śnieżnych rakietach przestrzeń
ośmiu mil, dźwigając na plecach rannego trapera. Miało się
to wydarzyć nad Północną Saskatchewan, w samym sercu
głuszy i w pełni zimy.
— No, no — mruknąłem — jeśli to prawda, czyn godny
podziwu. Lecz dobrze wiesz, jak ludzie potrafią przesadzać i
fantazjować. Jedno jest dla mnie pewne: Old Gray strzela
znakomicie. Dzięki temu synek farmera nie obłupił mnie ze
skóry. A teraz powiedz mi, Karolu, a raczej wytłumacz się
wreszcie, czemu nie czekałeś na mnie w Fort Benton?
—
Uff! Wiedziałem, że o to zapytasz... Musisz mi
wybaczyć. W Fort Benton dowiedziałem się, że Old Gray
krąży po okolicy. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak bardzo
pragnąłem go poznać. A tu trafiała się okazja. Jakże
mogłem ją przepuścić? Wyznaczyłem ci nowe spotkanie,
przy torach kolejowych, niedaleko farmy. Miejsce ściśle
określiłem, więc dotrzeć nie było trudno. Ot i wszystko.
Zresztą, dziwnym zbiegiem okoliczności spotkałem Old
Graya właśnie jadąc na 1 spotkanie z tobą.
—
Dlaczego swój zamiar trzymałeś w tajemnicy? W Fort
Ben ton nikt nie potrafił mi wyjaśnić, co było przyczyną
twego odjazdu.
—
Vincent Irvin znał powód mego wyjazdu. Tylko j on
jeden.
— Lecz mi nie powiedział — oburzyłem się.
—
Prosiłem, aby milczał. Dla ciebie taka informacja nie
miała żadnego znaczenia. Obawiałem się, że ty, Janie, po
prostu z nudów na własną rękę też poczniesz szukać
Siwowłosego.
—
Na pewno tak nie postąpiłbym, lecz nawet...
—
Otóż to właśnie! Zależało mi bardzo i nadal zależy na
tym, aby Old Gray nie domyślił się, że go poszukiwałem, a
ty, przepraszam cię, ale nie znając całej sprawy, mógłbyś mi
popsuć szyki.
Wzruszyłem ramionami.
—
Nie bardzo rozumiem, po co taka tajemnica?
—
Old Gray to bardzo dziwny człowiek. Mówiono mi,
że jeśli wyczuje, że ktoś się nim zainteresował, natychmiast
daje drapaka. Pamiętaj o tym.
—. Będę pamiętał — odparłem grzeczniutko — jak
również o czymś innym jeszcze.
— O czym?
— Że niejaki Karol Gordon, do niedawna mój wierny
przyjaciel, stał się nagle nieufny i podejrzliwy. Ale nie
będę ci przeszkadzał. Baw się w detektywa.
Przyznaję, nie umiałem ukryć goryczy. Może nawet
doszłoby między nami do ostrzejszej wymiany zdań, lecz
okoliczności na to nie pozwoliły. Zamiast odpowiedzi
Karol podniósł wskazujący palec.
— Ktoś idzie!
Dwa czy trzy razy pociągnąłem dym z fajeczki, zanim
usłyszałem odgłos kroków, a później zaskrzypiały
uchylone drzwi. W rażącym świetle lampy wyłoniła się z
mroku sylwetka Old Graya.
— Nie śpicie. To bardzo dobrze. Za chwilę odjeżdżam.
Myślę, że postąpicie podobnie.
— Co takiego?! — wykrzyknąłem.
— Harfield oszalał, a ja nie potrafiłem przywrócić mu
rozumu. Zamiast wyłoić synowi skórę dobrym postronkiem,
postanowił jutro zorganizować rozprawę sądową.
— Co takiego? — powtórzyłem.
— Mówię wyraźnie: rozprawę sądową. Jego trzech
kowbojów utworzy grono sędziowskie, ciebie— tu spojrzał
na Karola — ma uprosić, abyś podjął się roli oskarżyciela,
my dwaj — kiwnął głową w moją stronę — mamy być
świadkami i poszkodowanymi równocześnie.
— A sobie jaką wyznaczył rolę? — zapytał Karol.
— Obrońcy.
— Ależ to idiotyzm! — wykrzyknąłem. — I po co?
Siwowłosy wzruszył ramionami.
—
Żebym to ja wiedział. Może Samowi chodzi o
uniewinnienie syna, a może o przykładne, publiczne
ukaranie?
— Jedno drugie wyklucza — stwierdził Karol.
— I ja tak sądzę. Próbowałem przekonać Harfielda, aby
zaniechał zabawy, lecz on jest uparty jak muł, a rozumu
posiada nie więcej. Twierdził, że taki sąd najsprawiedliwiej
sprawę rozpatrzy. Ładny sąd, w którym wyrokować mają
trzej pracownicy farmera! Odmówiłem udziału w tej hecy i
pokłóciliśmy się. Dlatego odjeżdżam. A wy?
Nim Karol zdążył otworzyć usta, zerwałem się z ławy.
— Ruszamy. I tak nie zmrużyłbym oczu przez całą noc.
— Z powodu Sama Harfielda? — zapytał Siwowłosy, a w
jego głosie zabrzmiała nutka wesołości.
— Albo z powodu pcheł, od których roi się w tych
barłogach — zażartował Karol.
Wyszliśmy na dwór. Każdy z nas obejrzał swą szkapę,
załadował skromne bagaże i sprawdził broń. Siwowłosy
pierwszy wskoczył na siodło.
— Jedźcie za mną — rozkazał — wyprowadzę was
najkrótszą drogą.
Poczłapaliśmy stępa w indiańskim szyku. Karol w
ariergardzie. Czy ktoś spostrzegł naszą ucieczkę — po dziś
dzień nie wiem. Nikogo po drodze nie zauważyłem. Za to
psów ukazała się cała sfora. Gnały za nami szczekając
hałaśliwie. Objechaliśmy jeziorko, przebyli kolejowe tory.
Dopiero wówczas zaniechały pogoni.
— Na północ? — zapytał Old Gray obracając się w
siodle.
— Tak — odparł Karol.
— To odprowadzę was kawałek. Znam nieco te strony.
Za godzinę dotrzemy do miejsca, gdzie można bezpiecznie
przespać resztę nocy.
Nie czekając na naszą zgodę puścił się kłusem. Księżyc
wspinał się ku szczytowi nieba, preria pojaśniała.
Tak więc, jeden za drugim, trzej milczący jeźdźcy jechali
równie milczącą prerią, niczym duchy wędrujące północną
porą przez uroczyska.
Botanik
Alberta to jedna z trzech środkowych prowincji Ka-
nady, określanych wspólnym mianem: „preriowe".
Do roku 1870 stanowiła część olbrzymiego Kraju
Księcia Ruperta, stanowiąc własność Kompanii Zatoki
Hudsona, przedsiębiorstwa, którego handlowe placów-
ki zwane faktoriami pokrywały rzadką siecią cały pra-
wie obszar. Kompania zajmowała się skupem skór i
futer, sprzedażą wszystkiego, co potrzebne było łow-
com biało- i czerwonoskórym — co konieczne było
dla życia nielicznych w tych stronach farmerów.
Handel prowadzono przeważnie wymienny.
W maju 1882 roku stworzono nową jednostkę admi-
nistracyjną, ochrzczoną imieniem Alberty na cześć
żony generalnego gubernatora Kanady (z ramienia
Londynu), księżniczki Ludwiki Karoliny Alberty,
czwartej córki królowej Anglii, Wiktorii.
Południowe obszary Alberty stanowią faliste prerie,
porosłe niską trawą, ciągnące się na przestrzeni 200
mil od granicy ze Stanami Zjednoczonymi, aż po
rzekę Red Deer. Dalsza, środkowa część Alberty jest
również prerią, lecz poprzecinaną płytkimi dolinami,
gdzieniegdzie szerokimi grzbietami górskich wznie-
sień, nieregularnie porosłą kępkami wierzb, drzewami
J bawełnianymi, topolami, brzozami i świerkiem.
Największą rzeką jest tu Saskatchewan.
Wielkie lasy, pierwotne bory, pokrywają północny obszar
Alberty. Tysiące małych jezior — wśród których
największe: Athabaska oraz Mniejsze Jezioro Niewolnicze
— stanowią raj dla myśliwych i rybaków.
Takim to krajem wędrowaliśmy we trójkę podczas
pierwszej nocy pobytu na kanadyjskiej ziemi. Konie biegły
prawie bezszelestnie po miękkim podłożu świeżych traw, a
księżyc dodawał tej nocnej wyprawie tajemniczego uroku.
Nasz przewodnik milczał, więc i ja nie otwierałem ust,
zresztą... nawet nie bardzo mi się chciało. Trud
poprzedniego dnia dał mi się we znaki. Piwo, którym tak
hojnie częstował nas farmer, również podziałało: marzyłem
o śnie jak nigdy dotąd i czułem, że jeśli nadal będziemy
posuwać się w ta kim tempie, zapadnę w drzemkę. Na
szczęście płaszczyzna prerii poczęła się obniżać, aż w dole
ujrzałem drugi księżyc zerkający ku nam z gładkiej
powierzchni bezszelestnie płynącej wody.
Siwowłosy skręcił. Przez kilka minut jechaliśmy z
prądem rzeki aż do punktu, gdzie zakole nurtu utworzyło
długi i wąski półwysep. Old Gray zeskoczył z siodła.
— Chodźcie za mną. To dobre miejsce na nocleg.
Miejsce istotnie było doskonałe. Półwysep u nasady miał
szerokość zaledwie trzech kroków — stanowiła ją
porośnięta rzadką trawą grobelka. Nawet mysz nie mogłaby
się tędy przemknąć nie zauważona. Dalej teren rozszerzał
się we wszystkich kierunkach, tworząc regularne koło.
Półwysep dzięki temu przypominał kuchenną patelnię o
długiej rączce. Na samym środku rosła kępa drzew i
krzaków. Leżąc wśród nich można było swobodnie
obserwować rzekę i ląd, samemu nie będąc widzianym.
Rozbiliśmy obóz. Grunt był suchy, pokryty darnią i
zeschłym igliwiem świerków. Pachniało żywicą i
wilgotnym oddechem wody. Rozkul-baczyliśmy konie,
przywiązali na długich linkach do drzew, wymościliśmy
sobie legowiska.
— A teraz spać! — powiedział Old Gray.
— Bez nocnej warty? — zdobyłem się na uwagę. Zaśmiał
się cicho.
— W tym miejscu... zbyteczne. A poza tym mam bardzo
czujny sen. Mój człapak również. Pusto tu do
koła na dziesiątki mil. Ani ludzi, ani drapieżników.
Dobranoc.
Skoro tak zdecydował człowiek, którego Karol uznawał za
znakomitego westmana, głupotą byłoby sprzeciwiać się.
Zwłaszcza z mojej strony. Zostawiłem ostateczną decyzję
Karolowi, lecz on nawet nie mruknął.
Otuliłem się kocem, pod głowę podsunąłem siodło i
patrzyłem poprzez gałęzie wysokich świerków na niebo
rozjaśnione blaskiem księżyca. Zmęczenie powinno
pogrążyć mnie natychmiast w głębokim śnie. Jednak nie
potrafiłem zasnąć. Albo zbyt dużo wrażeń przeżyłem tego
pierwszego dnia wyprawy, albo też nie dostosowałem się
jeszcze do odmiennych warunków życia. Leżałem z
otwartymi oczami, wsłuchany w ciszę mąconą ledwie
dosłyszalnym pluskiem fal. Myśli moje krążyły wokół
postaci to Sama Harfielda, to Old Graya. Harfield okazał się
nieokrzesanym — i to ponad przeciętną miarę — rolnikiem i
niczym więcej. Lecz kim był Siwowłosy? Nie wystarczyły
mi informacje Karola. Tym bardziej, że nie pochodziły z
pierwszej ręki, lecz od jakichś nie znanych mi osób, nie
znanych również Karolowi. Dziwne, że mój przyjaciel, tak
zawsze ostrożny w swych sądach i rozważny, dawał im
wiarę. Więc chyba nie powiedział wszystkiego. Może nie
zdążył? A może nie chciał...
— Do licha z tym wszystkim — szepnąłem. — Jeśli zaraz
nie zasnę, jutro będę czuł się jak na pół zdechłe cielę.
Nic mi nie pomogło takie rozumowanie. Zamykałem i
otwierałem oczy, widziałem, jak księżyc płynie po niebie, na
koniec usłyszałem daleki głos kujota. I chyba dopiero
wówczas zacząłem zapadać w drzemkę.
Obudził mnie poranny wietrzyk, lecz przede wszystkim
— tupotanie końskich nóg i trzask łamanych gałęzi.
Siadłem. Kilka kroków ode mnie, poza zasięgiem drzew i
krzewów, płonął wielki ogień, a Karol łamał na kolanie
uschłe konary świerków i rzucał je do ogniska. Nieco dalej,
nad samą wodą, sterczał Old Gray, tuż obok koni, które
opuszczały i podnosiły głowy, na przemian pijąc, na
przemian parskając i waląc kopytami w ziemię. Różowy
świt stopniowo gasł, a dzień nadbiegał z dalekiego wschodu
zielonej prerii. Karol zauważył moje przebudzenie.
— Idź się umyć — mruknął i dodał żartobliwie: —
wyglądasz, jakby cię przed chwilą odwiązano od pala
męczarni.
— Pół nocy oka nie zmrużyłem — poskarżyłem się
ziewając. — Dobrze radzisz — ziewnąłem po raz drugi.
Wydobyłem ze swego tłumoczka ręcznik, mydło
(przedmiot rozlicznych żartów Karola i wszystkich spo-
tykanych wędrowców) i pomaszerowałem w dół rzeczki, aby
mydliny nie zatruły wodopoju. Lekko szczękając zębami
bohatersko skoczyłem w nurt. Kiedy parskając, kłusem
wróciłem do obozowiska, kawa już bulgotała, boczek smażył
się na patykach pod pieczą Karola, a Old Gray siedział
oparty o pień i ćmił fajeczkę.
— Zawsze tak? — spytał spojrzawszy na mnie.
— Zawsze — odparłem — jeśli tylko w pobliżu znajduje
się rzeka lub jezioro, lub jakakolwiek dziura pełna wody.
— Słusznie — kiwnął głową. — Lecz z tego wynika, że z
ciebie tylko przypadkowy bywalec prerii.
W jego słowach nie zabrzmiał nawet cień złośliwości,
jednak dotknęło mnie określenie „przypadkowy". Chociaż
oczywiście miał rację. Bo przecież moje wędrówki po
Dzikim Zachodzie ograniczały się do trzech--czterech
miesięcy w roku. Byłem istotnie „przypadkowym"
bywalcem prerii.
Zjedliśmy boczek, popili kawą i jeszcze przez chwilę
siedzieliśmy przy wygaszonym ognisku w milczeniu paląc
fajki. Cienie drzew skracały się coraz bardziej, bo słońce
pełzło wyżej i wyżej po bezchmurnym niebie. Zapowiadał
się gorący dzień.
— Jesteśmy nad rzeką Mleczną — poinformował Old
Gray — jak zapewne wam wiadomo. Nie pytam, dokąd się
udajecie, ja jadę na wschód.
— My na północny-zachód — powiedział Karol zgodnie z
prawdą, bo tylko taki kierunek jazdy mógł nas doprowadzić
do siedzib Czarnych Stóp.
— A więc ścieżki nasze w tym miejscu się rozchodzą.
Oczyścił fajeczkę, wstał, obrządził konia, skoczył na
siodło i ruszył powoli przez grobelkę.
— Bywajcie!
— Jeszcze raz dziękuję! — zawołałem za nim.
— Głupstwo! Kto wie, czy kiedyś nie odwdzięczysz mi
się w podobny sposób?
Skręcił koniem w lewo i zmusił zwierzę do galopu.
Widzieliśmy go jeszcze chwilę jako ruchomy, znikający
punkt wśród bezkresnej płaszczyzny, później ciemna
plamka znikła.
— Ruszamy? — zapytałem.
— Tak ci pilno, Janie? Myślę, że jeszcze nie wypocząłeś
po wczorajszym dniu.
— Karolu, ty coś knujesz.
—
Nie knuję, lecz zamyślam. Słowo „knucie" oznacza
przecież podstępną działalność na czyjąś szkodę, a ja nie
chcę nikomu szkodzić.
— No, no — zauważyłem ironicznie — jaki to z ciebie
językoznawca. Po co mamy tu tkwić niczym dwa kołki w
płocie?
—
Twoja podejrzliwość jest niczym nie uzasadniona.
Sprawa polega na tym, że jeżeli natychmiast ruszymy w
drogę może to wyglądać na chęć obserwowania Old Graya.
— Przecież udaje się w zupełnie odmiennym kie
runku.
—
Nie dałbym i centa, że tak jest naprawdę. Old Gray
zachował się bardzo sympatycznie w stosunku do nas,
pomijając już fakt, że wyciągnął ciebie z biedy Jest w
rozmowie bezpośredni i szczery, lecz ta szczerość na pewno
ma swe granice. Po cóż miałby informować dwu
nieznajomych o kierunku czy celu swej wy prawy? Zresztą...
sprawdzimy.
— Co takiego?! — oburzyłem się. — Masz zamiar
szpiegować Siwowłosego?!
—
Nie denerwuj się, Janie. Chcesz jeszcze kawy?. Nie
mam zamiaru go szpiegować, jak mówisz, czy tropić.
Sprawdzenie może być wynikiem przypadku nie zależnego
od naszej woli.
— Nie rozumiem. Przecież powinniśmy jechać w| wręcz
przeciwnym kierunku? Na zachód, nie na wschód.
— Prawda, prawda. Mówisz jak najmądrzejszy geograf
świata. Bieda z tym, że jadąc na zachód trzeba przebyć
rzekę, a w tym miejscu bród nie istnieje. Ręczę ci za to. Sam
chyba zauważyłeś, jak tu głęboko?
— Istotnie — przyznałem — cztery kroki od brzegi; nie
potrafiłem zmacać gruntu.
— Tak zawsze dzieje się na wiosnę. Rzeka Mleczna
bardzo przybiera o tej porze roku. Po co ryzykować gdy nic
nas do tego nie zmusza?
— Więc należy poszukać brodu.
— Oczywiście. Bród jest, leży niecałą milę w kierunku, w
którym udał się Old Gray. Dlatego właśnie tu siedzimy
zamiast deptać mu po piętach. Przyznasz, że w ten sposób
postępujemy bardzo elegancko.
— Nadzwyczajnie elegancko! — parsknąłem śmiechem.
— A że przy okazji jazdy na zachód pewien znakomity
traper potrafi sprawdzić dokąd wiodą tropy naszego
poprzednika... to już się nie liczy!
— Będzie to tylko przypadek, nie świadome działanie.
Zresztą... jeśli sądzisz, że mój plan jest karygodny, wymyśl
coś innego.
Nie mogłem wymyślić, nie znałem przecież brodów
Mlecznej Rzeki. Przyznałem się do tego szczerze, lecz zaraz
zadałem pytanie:
— Nie mogę pojąć, czemu tak interesujesz się tym
człowiekiem?.
—
Zwykła, nieszkodliwa ciekawość. Już ci o tym
wspominałem. Takich ludzi, jak Old Gray, coraz mniej teraz
na preriach. Powód wystarczający.
— Jeśli to wszystko prawda, co o nim słyszałeś.
—
Czyżby przez ciebie przemawiała zazdrość? — ro-
ześmiał się tak serdecznie, że nawet nie zdążyłem się
oburzyć, bo zaraz dodał: — Możemy już powolutku szy-
kować się do drogi.
I tak zakończyła się nasza sprzeczka. Nie pierwsza tego
typu. Zdarzało się niejeden raz, że spieraliśmy się zażarcie,
lecz takie spory nigdy nie wpłynęły na zmianę naszego
wzajemnego stosunku.
Zwinęliśmy manatki, osiodłali wierzchowce i ruszyli trop
w trop za Old Grayem. Widoczny był to trop i — jak to się
mówi — nawet ślepiec musiałby go dostrzec. Po przebyciu
zapowiedzianej przez Karola mili, odciski końskich kopyt
skręciły ku wodzie i znikły w jej głębi.
—
Skorzystał z brodu — stwierdził mój przyjaciel.
—
To jasne.
— Wcale nie jasne, bo udając się na wschód, nie po-
trzebowałby przebywać rzeki akurat w tym miejscu.
Idźmy za jego przykładem.
Bez trudu przeprawiliśmy się na drugi brzeg. Tam jednak
na próżno rozglądałem się za zdeptanymi trawami i
odciskami podków.
— Stanęło na moim — stwierdził triumfalnie Karol. —
Old Gray powędrował korytem rzeki, pewnie jej brzegiem, i
dokładnie zatarł w ten sposób wszelkie ślady. On dobrze
wiedział, że skorzystamy z tego samego brodu. To facet
kuty na cztery nogi! A czy udał się na wschód, to także
wątpliwe.
— Zwykła ostrożność — stwierdziłem — i nie ma w tym
nic dziwnego. Ruszajmy!
— Ruszajmy — powtórzył Karol i klepnął konia po
zadzie.
Rzeka Mleczna została za nami, a przed nami — preria
porosła niską trawą, bardzo stosowna dla szybkiej jazdy. W
ten też sposób przebywaliśmy ją dążąc ku terenom
Czarnych Stóp, graniczących z Mleczną Rzeką. Na południu
ziemie Czarnych Stóp przekraczały granicę Stanów,
zajmując północny skraj Montany, na północ — biegły po
północną Saskatchewan.
Plemię Czarnych Stóp to w rzeczywistości federacja aż
trzech sprzymierzonych ze sobą ludów: właściwych
Czarnych Stóp zwanych również Siksika, oraz Piegan i
Blood. We wczesnych latach XVIII wieku podstawą ich
utrzymania były bizony. Polowali na nie pieszo, bo dopiero
około 1750 roku Czarne Stopy uzyskali konie od swych
południowych sąsiadów, Szoszonów. Broń palną dostarczyli
biali handlarze. Wyposażone w ten sposób trzy bratnie
plemiona stały się groźnymi przeciwnikami zarówno
sąsiadów, jak i nielicznych jeszcze wówczas traperów.
Czarne Stopy pierwotnie zamieszkiwali dolinę północnej
Saskatchewan, koło czterystu mil na wschód od Gór
Skalistych. Później, w pierwszej połowie XIX wieku,
przewędrowali na zachód, zajmując teren na południe od
północnej Saskatchewan aż po górną Missouri w obecnej
Montanie. Przez dobre ćwierć wieku uniemożliwiali
prowadzenie działalności traperskiej. Dopiero w roku 1855
zawarty został traktat pokojowy z rządem Stanów
Zjednoczonych. Określił on granice ziem plemiennych
leżących w Stanach (nie w Kanadzie!) oraz zezwalał białym
na budowę dróg oraz wznoszenie fortów. W roku 1888
Czarne Stopy sprzedali znaczną część swej ziemi w
Montanie, a grupy Czarnych Stóp w Kanadzie odstąpiły
część terytorium rządowi Kanady już w roku 1877. W
zamian za to rząd kanadyjski zatwierdził ich wieczyste
prawa do pozostałej ziemi w stosunku: jedna mila
kwadratowa na każdą indiańską rodzinę *, zapłacił
jednorazowo po 25 kanadyjskich dolarów każdemu z
wodzów, 15 dolarów każdemu z pomniejszych przywódców
i po 12 dolarów każdemu z pozostałych członków
plemienia. Władze zobowiązały się również do płacenia
wodzom co roku po 25 dolarów, przywódcom po 15 i
pozostałym po 5 dolarów. Prócz tego plemię otrzymuje
corocznie 2 tysiące dolarów na zakup amunicji.
Za taką sumę „blade twarze" nabyły dla swego osadnictwa
obszar 42 400 mil kwadratowych. Szczęśliwie złożyło się
dla Indian, że osadnictwo nigdy nie przybrało tak
gwałtownych, intensywnych rozmiarów, jak na Dzikim
Zachodzie Stanów Zjednoczonych. Olbrzymie przestrzenie i
brak aż do roku 1883 połączeń kolejowych między gęsto
zaludnionymi prowincjami południowo-wschodniej Kanady
a jej prawie pustym zachodem przyczyniło się do
zachowania ziem południowej Alberty prawie w stanie nie
naruszonym. Gdy bawiłem wraz z Karolem u kanadyjskich
Czarnych Stóp w roku 1881 i następnym, poza wioskami
Indian i nielicznymi faktoriami Kompanii Zatoki Hudsona
witała nas pustka dziewiczej przyrody. Co prawda rzecz
działa się przed siedmiu laty, lecz i obecnie pierwszy dzień
wędrówki nie doprowadził nas do żadnej farmy białego
osadnika. A dalej? Bardziej na zachód?
Karol zagadnięty w tej sprawie uspokoił mnie.
— Możesz się nie lękać. Nie powstały tu jeszcze ani
wielkie miasta, ani małe osady. Drogi należą do rzadkości, a
na podgórzu i w głębi Gór Skalistych nie dokonały się żadne
zmiany. Nawet resztki bizonów krążą gdzieś na północy.
Nie widziałem ich, lecz opowiadali mi o tym traperzy
powracający znad Athabaski.
— Lecz tamte obszary nie należą do Czarnych Stóp —
zauważyłem.
— A nie należą — przyznał. — Ci Indianie zmienili się w
przykładnych kowbojów i wypasają stada domowego bydła
na swych równinach.
Wiedziałem o tym. Już przed siedmiu laty, wobec stale
malejącej ilości bizonów, starszyzna Czarnych Stóp, po
długich dyskusjach i licznych sprzeciwach, zdecydowała się
na zakup pewnej liczby bydła domowego. Karol i ja — w
wyniku niezwykłego zbiegu okoliczności — w poważnym
stopniu przyczyniliśmy się do realizacji tego zamierzenia,
chociaż nie bardzo mogłem sobie wyobrazić Indian jako
pastuchów. Wiedziałem jednak, że hodowla bydła może
uchronić Czarne Stopy przed nędzą i głodem. Nie chroniły
ich bowiem skromne fundusze płacone członkom plemienia
w zamian za odebrane tereny łowieckie. Pocieszała mnie
myśl o nie oznaczonych ściśle granicach rezerwatu,
zwłaszcza wśród obszarów górskich i o łatwości ich
umyślnego lub przypadkowego przekraczania. To dawało
czerwonoskórym szansę docierania na obszary bardziej
zasobne w łowną zwierzynę aż do czasu, kiedy zagęszczenie
osiedli białych uniemożliwi im organizowanie takich
wypraw.
Tak oto wyglądała sytuacja plemienia, jakie zamie-
rzaliśmy w najbliższym czasie odwiedzić. W tej chwili
przebywaliśmy co najmniej o setkę mil od najbliższej wioski
czerwonoskórych, a o kilka setek od najbliższego skupiska
bladych twarzy. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy w
porze południa dostrzegłem w dali ruchomy, czarny punkt
poruszający się po linii prostopadłej do kierunku naszej
jazdy.
— Popatrz — podałem Karolowi lornetkę.
— Dwa konie — poinformował. — Trudno coś więcej
stwierdzić, chyba tylko tyle, że nie są to Indianie. Ani
czerwone kurty. Widać by było dokładnie.
Mówiąc o czerwonych kurtach Karol miał na myśli
kanadyjską Konną Policję, noszącą takie właśnie mundury.
— Jedziemy naprzeciw? — zagadnąłem.
— Nie widzę powodu do zmiany drogi.
Decyzja była słuszna, jako że w tym jedynie kierunku
posuwając się mogliśmy trafić na wodę. Jechaliśmy od
wielu godzin suchą równiną, a nasze skórzane wory
napełnione nad Rzeką Mleczną były już w połowie puste.
Do tego słońce piekło nieznośnie, a nad całą prerią unosiła
się jakby nikła mgiełka — nieomylna oznaka długotrwałej
pogody i upałów.
Karol znał miejsce, w którym istniało — jak twierdził —
spore, nigdy nie wysychające jeziorko. Nad nim mieliśmy
pobyć dwa, trzy dni, aby odpocząć i zapolować na któregoś
z przedstawicieli płowej rodziny sarn, jeleni czy antylop.
Ruchomy punkt rósł nam w oczach. Już teraz mogłem
stwierdzić, że był nim samotny jeździec z jucznym koniem.
Posuwał się wolniej od nas i my właśnie przecięliśmy jemu
drogę. Karol zeskoczył na ziemię.
— Poczekamy — oświadczył w odpowiedzi na mą
zdziwioną minę. — Samotny wędrowiec, może potrzebuje
pomocy?
Przyznałem mu rację. Zsiadłem, zarzuciłem wierz-
chowcowi linkę na szyję, a drugi koniec okręciłem wokół
palika wbitego w ziemię. Taki palik zawsze woziłem w
jukach. Drobiazg, lecz nieodzowny podczas podróży po
bezleśnej prerii. Odkryłem mały dołek, spocząłem na jego
zboczu i półleżąc, półsiedząc znowu sięgnąłem po lornetkę.
Karol uprzedził mnie.
— Posuwa się nadal w naszym kierunku — mruknął
odrywając szkła od oczu. — Chyba nas jeszcze nie widzi.
Ciekawe, jak się zachowa, gdy dostrzeże konie?
Wokół nas rozciągała się preria lekko falista, usiana
miniaturowymi pagórkami i dolinkami. Dlatego nieznany
wędrowiec od czasu do czasu znikał nam z oczu, aby po
chwili ukazać się na szczycie kolejnego pagórka. Nie
liczyłem, ile przebył w ten sposób dolin i wzgórz; na
którymś tam zatrzymał się.
— Zauważył nas — powiedziałem. — Co teraz uczyni?
— Łatwo odgadnąć. Będzie się namyślał bardzo długo.
Trzeba go zachęcić.
— Po co?
— Bo każdy napotkany na bezludziu wędrowiec jest
źródłem nowych wiadomości. Niekiedy zbytecznych, nie-
kiedy bardzo przydatnych.
Zdjął kapelusz i pomachał nim w powietrzu. Raz, drugi,
trzeci.
— Nabrał odwagi — stwierdził podchodząc do konia. —
Wyciągnij broń, Janie.
— Dla obrony przed nowymi wiadomościami? — ro-
ześmiałem się.
— Dla bezpieczeństwa. Wiadomości nigdy nie są tak złe
jak niekiedy ludzie, którzy je dostarczają.
— Więc po kiego licha przyzwałeś tego włóczęgę?
— To może być zupełnie porządny człowiek. Podniosłem się,
wyciągnąłem winczester z kabury
i stanąłem oparty o łęk siodła.
— Zbliża się bardzo powoli — szepnąłem. — Musi być pełen strachu.
— Nie sądź po pozorach. Trudno się dziwić samotnemu, gdy na swej
drodze spotyka aż dwu obcych.
Jeździec znajdował się obecnie w odległości jakichś stu jardów.
Wstrzymał konie, zeskoczył i znowu ruszył ku nam, kryjąc się za siodłem
swego wierzchowca.
— Hej! — krzyknął i przystanął.
Karol jeszcze raz pomachał kapeluszem. Ten gest powtórnie zachęcił i
natchnął odwagą wędrownika. Teraz już bez wahania ruszył w naszą
stronę.
— O co chodzi? — zagadnął zatrzymując się o jakieś dziesięć kroków
przed nami. Lewą ręką trzymał końską uzdę, w prawej dzierżył długą broń.
— Ot, przyjacielskie spotkanie — odpowiedział Karol, ostentacyjnie
chowając swego winczestera.
— Ano... to witajcie! Przyznam, że stęskniłem się za ludzką twarzą, lecz
ostrożność przede wszystkim. Co tu robicie?
— Polujemy — odparłem.
—
A gdzie zwierzyna? — zapytał podejrzliwie.
— To dopiero pierwszy dzień naszej wyprawy.
— Aha.
Za przykładem Karola schował broń, zbliżył się i kolejno uścisnął nam
dłonie.
— Nazywam się Fryderyk Randall, jestem doktorem nauk uniwersytetu
w Ottawie. Pozwólcie, że spocznę.
Puścił uzdę i rozciągnął się na trawie.
Ubawiło mnie to dokładne przedstawienie się, raczej nie
praktykowane na Dalekim Zachodzie. Wobec tego i nam nie
wypadało zataić swych nazwisk. Jednak nie podałem swego zawodu.
Niczym nie umotywowana ostrożność kazała mi tak właśnie postąpić.
Nieznajomy przyjął naszą prezentację bez wrażenia.
— Traperzy — powiedział. — Ciekawy to zawód i chyba już zanikający.
Przytaknąłem dodając z pewną przesadą, że niestety zwierzyna
łowna zaczyna stawać się rzadkością.
— Prawda — powiedział. — Od wielu dni jestem w drodze i ani
razu żaden z czworonogów nie znalazł się w zasięgu mej strzelby. Co
prawda — dodał z wahaniem — kiepski ze mnie myśliwy i nie w
takim celu wybrałem się na prerię.
Więc nic pan nie upolował — wyraził ubolewanie Karol. — To z
jedzeniem pewnie krucho?
Byłem na to przygotowany. Dlatego wożę z sobą całą spiżarnię.
Przewidywanie to cenna cecha każdego naukowca, a ja, skromny adept
przyrodniczej wiedzy, pragnę za takiego uchodzić.
Zabrzmiało to nieco sztucznie i jakoś samochwalczo mimo
podkreślenia własnej skromności.
Zerknąłem na jego konie pasące się niemrawo, złączone
ze sobą długą linką, i drgnąłem. Oba miały siodła na
grzbietach. A zwierzę juczne zamiast siodła dźwiga przecież
dwie potężne, skórzane lub płócienne torby zwieszające się
po obu stronach. W tych torbach można wieźć nie byle jaki
ładunek. Na konia wyposażonego w siodło niewiele da się
upakować, zaledwie derkę, kil- I ka naczyń oraz tyle tylko
jedzenia i amunicji, ile można zmieścić w niewielkich
jukach siodła.
Nieznajomy zauważył moje zdziwienie.
— Zabrałem dwa wierzchowce pod siodło — wyjaśnił —
bo gdy jedno zwierzę się zmęczy, przesiadam
się na drugie. Wielka to wygoda. Nie uważacie, panowie?
Z trudem opanowałem uśmiech. Przecież w ten sposób
mógł rozumować jedynie greenhorn. Drugi koń, uwiązany
na lince, zmniejszał szybkość jazdy. Doświadczony westman
tylko w takim wypadku zabierał dwa konie, gdy wiózł duży
bagaż. Oczywiście drugie zwierzę dźwigało wtedy jedynie
juki, nie siodło.
Jednak nie tylko zbyteczny kłusak ze zbytecznym
siodłem, lecz i sam strój „pana doktora" nie był odpowiedni
do podróży poprzez pustkowia: czarny, sukienny garnitur,
równie czarny kapelusz, — dziw nad dziwy! — półbuty
świetnie nadające się do spacerów po ulicach miast, w
żadnym jednak wypadku do wędrówki po bezdrożach.
Czego tu szukał tak kiepsko wyekwipowany człowiek?
—
Chyba — zauważył Karol — przydałyby się panu
dodatkowe juki zamiast dodatkowego siodła. Tym bardziej
że, jak pan zauważył, polowanie nie daje rezultatów.
—
Ach tam... — machnął lekceważąco ręką —
ostatecznie mogę trafić na faktorię Kompanii
Hudsona, w której za pieniądze kupię wszystko, czego
mi brakuje. A co się tyczy polowań... Trafiłem na
stado dzikich indyków, zastrzeliłem dwa. Jadam
niewiele i jeszcze nie wyczerpałem swych zapasów.
— Długo pan w drodze? — zainteresował się Karol.
— Od tygodnia. Przepraszam, nie macie wody?
Podałem mu manierkę. Pił bardzo powoli.
— Serdecznie dziękuję. Od świtu nie miałem ani
kropli w ustach. Nocowałem nad jakąś sadzawką.
Okazała się pełna pijawek. Moje konie zaspokoiły
pragnienie, ja... nie potrafiłem się zmusić.
W tym momencie Karol zakaszlał podejrzanie, a ja,
żeby odwrócić uwagę od dziwnego ataku astmy mego
przyjaciela, zapytałem:
— Dlaczego wybrał pan tak uciążliwy sposób
podróżowania? Nie lepiej dyliżansem, wozem lub,
gdzie to możliwe, kolejowym wagonem?
— Pociąg nie załatwiał sprawy, ani dyliżans. A bio-
rąc wóz musiałbym zaangażować woźnicę. Bo,
widzicie panowie, ja kompletuję rośliny dla naszego
gabinetu botaniki. Nie sposób je zrywać przez okno
wagonu lub dyliżansu.
— Oczywiście — przyznałem. — Jak widzę, jest
pan kanadyjskim Tomaszem Nuttal — powiedziałem z
galanterią.
Spojrzał na mnie pytająco, jakby nie pojął komple-
mentu. Jego milczenie trwało kilka sekund. Wreszcie
odpowiedział.
— Och nie. Jestem tylko skromnym uczniem wiel-
kiej nauki. Gdzie mnie tam do takich sław?
Było to zgodne z prawdą. Tomasz Nuttal miał sławę
na skalę światową. Botanik i równocześnie ornitolog,
zwany Kolumbem przyrody Dzikiego Zachodu, przed-
siębrał w pierwszej połowie XIX wieku szereg dale-
kich wypraw na mało zbadany zachód Ameryki, a
efektem tych podróży były setki przywiezionych
roślin, gatunków nie znanych dotąd. Coś niecoś
wiedziałem o Tomaszu Nuttal, chociaż nie
interesowała mnie ani botanika, ani ornitologia.
Dlatego dziwne wydało mi się wahanie osoby, która
podawała się za doktora nauk przyrodniczych. Czyżby
„pan doktor" nie słyszał o znakomitym przyrodniku?
Jak to dobrze, że nie zdradziłem swego zawodu! Lepiej,
aby ten dziwny przybysz brał nas za „ciemnych jak tabaka w
rogu" traperów. Jeśli bowiem nie jest tym, za kogo się
podaje, zaniecha ostrożności i łatwiej go będzie przyłapać
na nieuctwie.
Wstałem, podszedłem do swego konia i począłem grzebać
w jukach, gorączkowo zastanawiając się jak by tu mojego
przyjaciela odciągnąć na bok.
— Karolu! — zawołałem.
— O co chodzi?
— Nie mogę znaleźć...
— Czego?
— Pozwól na chwilę.
Dźwignął się niechętnie.
— O co chodzi? — powtórzył stając tuż obok.
— Szukam zapałek — odparłem głośno, a szeptem
dodałem: — Nie zdradź, że jestem lekarzem. O, są! —
wykrzyknąłem wydobywając z juku pudełko.
Wróciliśmy na poprzednie miejsca, Karol, jak zawsze,
potrafił zachować niefrasobliwy wyraz twarzy wobec
najbardziej nawet zaskakujących wiadomości.
—- Pewnie pan ma sporo kłopotów z przechowywaniem
zbiorów — zagadnąłem chytrze nieznajomego. — Juki
siodeł nie stanowią najlepszego dla nich schowka.
— Interesuje to pana?
— Nic się na tym nie znam, lecz wydaje mi się...
-— Coś panu pokażę.
Zerwał się lekko i zwinnie, co również wydało mi się
podejrzane (praca naukowa raczej nie sprzyja zachowaniu
sprawności fizycznej), lecz moje podejrzenie rychło doznało
nie lada klęski.
Randall pogrzebał w jukach i wrócił niosąc dwa pudełka.
Usiadł między nami i pokazał jedno z nich. Dopiero teraz
mogłem stwierdzić, że nie było pudełkiem. Na pierwszy rzut
oka wyglądało jak podłużna torba z bardzo grubej skóry
zamknięta klapą przez całą szerokość.
— Proszę otworzyć — zachęcił mnie pan doktor.
Przekręciłem błyszczące kółeczko, uchyliłem przykrywy.
Z wnętrza wionął zapach suszonych ziół. To dziwne
opakowanie wykonane zostało jednak nie z grubej skóry,
lecz z blachy pokrytej skórką jedynie od zewnątrz.
Musiałem przybrać zdziwiony wyraz twarzy, bo botanik
zagadnął:
— Nie widział pan nigdy czegoś takiego? To bardzo
wygodny podręczny schowek na rośliny.
— Chyba widziałem coś podobnego w witrynie skle-
powej, lecz nie miałem pojęcia, do czego służy. Cały czas
nosi pan zbiory w tym pudełku?
— O, nie. Szybko pokruszyłyby się. Rośliny są bardzo
delikatne, a uszkodzone stają się bezwartościowe dla
naszych kolekcji. Dlatego posiadam jeszcze drugi pojemnik.
To powiedziawszy rozwinął cielęcą skórkę szczelnie
przylegającą do prostokątnego przedmiotu. Ujrzałem niby
grubą księgę o kartkach ze sztywnej tektury. Gdy Randall
począł je wolniutko odwracać, ukazały się na każdej stronicy
starannie rozpięte przy pomocy wąskich pasków papieru
liście, łodygi i kwiaty. Ten widok przekonał mnie
ostatecznie o bezzasadności podejrzeń. Randall musiał być
rzeczywiście botanikiem, lecz równocześnie greenhornem
mającym słabe pojęcie o warunkach koczowniczego życia,
na które się zdecydował.
W odpowiedzi na me pytanie odparł (z dumą w głosie), że
po raz pierwszy przebywa na prerii.
Zaiste tylko człowiek zupełnie niedoświadczony mógł
zdecydować się na samotną wyprawę. Co prawda obecnie preria
przestała być rojną areną walk poszczególnych plemion
indiańskich, lecz nadal pozostała miejscem ucieczek i
wędrówek najróżniejszych niespokojnych duchów, często
przestępców kryjących się tu przed zasięgiem oficjalnego
wymiaru sprawiedliwości.
Podczas rozmowy i oglądania zbiorów mogłem dobrze
przyjrzeć się Randallowi. Należał na pewno do osób bardzo
dbających o swój zewnętrzny wygląd. Jego odzież nie nosiła
żadnych śladów wędrówki odbywanej w tak niewygodnych
warunkach. Nie była ani poplamiona, ani pomięta. Nie
widziałem w niej dziur wypalonych iskrami ogniska. Jak on to
potrafił? Nie mam f pojęcia. Jednak nabrałem doń szacunku
właśnie za tę schludność.
Doktor Randall był szczupłym, średniego wzrostu
mężczyzną o pociągłej twarzy, ciemnych oczach,
długim nosie i czarnej, bez jednego siwego włoska czuprynie.
Mówił wolno, jak gdyby zastanawiając się nad każdym
słowem. Robił wrażenie człowieka panującego nad swymi
uczuciami, może nawet nieco oschłego.
— No — odezwał się Karol spoglądając w niebo — na
nas już czas. Trzeba się ruszać, jeśli przed
zmrokiem mamy dotrzeć do jeziorka. A pan, doktorze? Dokąd
pan zmierza?
Zagadnięty wskazał ręką na wschód. Karol pokręcił głową
na znak dezaprobaty.
— Posiada pan zapas wody?
— Nie. Tamte pijawki wyglądały tak obrzydliwie.
—
Ba, mało kto za nimi przepada. Jednak muszę panu
zwrócić uwagę, że kierunek drogi, jaką pan
obrał, jest bardzo niedogodny. Tam rozciąga się sucha preria.
W okresie co najmniej trzech dni jazdy nie znajdzie pan wody.
Randall stropił się.
— Więc cóż mi pan radzi?
— Jechać z nami. Co prawda w ten sposób wędrówka się
przedłuży, jednak niezbyt wiele. Za to nie zabraknie
podgórskich strumieni, rzek i jezior.
— Muszę się zastanowić.
— Oczywiście, lecz ja ostrzegam.
Randall zamilkł na kilka długich chwil. Medytował.
Typowy nawyk greenhorna nie ufającego bardziej od siebie
doświadczonym.
— Więc tam nie znajdę ani kropli wody?
— Kroplę może tak — odparł Karol żartobliwie — lecz nie
więcej. Nawet deszcz pana nie uratuje. Sądzę, że przez
następne dni nie będzie padać.
— Skąd pan o tym wie? — zdumiał się.
— Wystarczy spojrzeć na niebo i sprawdzić kierunek
wiatru.
Znowu popadł w zadumę.
— Doktorze — wtrąciłem się zniecierpliwiony. — Traci
pan czas. Pora ruszać. W przeciwnym wypadku i my dwaj nie
dotrzemy do wody przed nastaniem nocy.
— Trzeba się zdecydować — poparł mnie Karol.
— A panowie dokąd zmierzają?
— Na północny zachód — wyjaśnił mój przyjaciel.
— A więc w zupełnie innym kierunku niż ja.
— Jednak niewiele pan nadłoży drogi jadąc z nami przez
kilka godzin. Później należy skręcić na południe, a najbliższa
rzeka zaprowadzi na wschód.
— Zgoda — odparł dźwigając się z ziemi. — Będę wam
towarzyszył.
Wskoczyliśmy na siodła i Karol powiódł nas truchtem w
sobie tylko wiadomą stronę. Nie mogliśmy szybciej posuwać
się ze względu na drugiego konia Randalla.
Słońce świeciło nam prosto w twarze, bo przetoczyło się już
na zachodnią połać nieba. Rozgrzana preria buchała żarem. W
gardle znowu mi zaschło, lecz nauczony starym
doświadczeniem postanowiłem tak długo i wstrzymać się od
picia, jak tylko będzie to możliwe.
Zapasowy koń Randalla okazał się zwierzęciem narowistym
i raz po raz starał się wyprzedzać wierzchowca, do którego
został uwiązany. Kiedy indziej przystawał, szarpiąc linkę,
jakby pragnął ją zerwać. Mimo tych przeszkód przed
wieczorem dotarliśmy na szczyt 1 trawiastej wyniosłości,
porosłej małym, lecz gęstym laskiem. Zeskoczyłem z
wierzchowca za przykładem Karola, Randall uczynił to samo
i w ten sposób prze- I brnęliśmy gęstwinę. Zbocze
przeciwległe, niezbyt strome, pokrywała świeża zieleń traw.
Widok był rozległy i piękny. Od stóp wzgórza ciągnęły się hen
w dal niskie skupiska krzewów. Między nimi biegły tu i tam I
wydeptane, wąskie ścieżki — tędy zwierzęta szły do j
wodopoju. Na dalszym planie sterczała ponad zarośla- 1 mi
grupa wysokich sosen, a jeszcze dalej — kępa sześciu brzóz.
Miejsce wydało mi się dziwnie znajome. Sosny, brzozy,
zarośla, trawiaste zbocze... Ależ tak!
— Karolu — o mało nie krzyknąłem — gdzieś ty nas
przyprowadził?
Uśmiechnął się.
— Byłem ciekaw, czy rozpoznasz po tylu latach.
—
Po ośmiu latach — zauważyłem. — Jezioro Jelenia!
Tam, tam... — wskazałem ręką.
—
Znakomicie! Posiadasz wyrobioną pamięć wzrokową.
No to... prowadź.
I poprowadziłem bezbłędnie.
Szliśmy wolno przez gąszcz zarośli, splątanych traw i
paproci. Jeszcze kilka krzewów dzikiego bzu i oto m ukazała
się gładka powierzchnia wody, różowiejąca I w pierwszych
blaskach zachodu. Jezioro Jelenia!
Zatrzymałem się nad brzegiem. Opadły mnie wspomnienia.
Tu przecież przed ośmiu laty spędziłem w towarzystwie
Karola swój pierwszy nocleg, a nazajutrz o świcie wykąpałem
się w prawie lodowatej wodzie, i
Ta właśnie kąpiel doprowadziła nas do odkrycia, w wyniku
którego nasza dalsza wędrówka myśliwska uległa poważnym
komplikacjom.
Stare to dzieje, a przecież, tkwiąc teraz nad wodą,
widziałem dokładnie, że okolica nie uległa żadnym
zmianom. Jedynie krzaki bardziej się rozrosły, a z drzewek
powstały potężne pnie sosen. A może tylko tak mi się
zdawało? Bo cóż to znaczy dla przyrody osiem lat? Wiek
drzew mierzy się przecież na setki takich lat.
— Nie smęć się, Janie — powiedział Karol — co było, to
było, a teraz pora rozkulbaczyć konie.
Wybraliśmy miejsce suche, na granicy łączki i zarośli,
zdjęli siodła z końskich grzbietów, a następnie napoili
zwierzęta. Randall dokładnie nas naśladował. Godne to
pochwały, bowiem w ten sposób mógł się nauczyć
podstawowych zasad życia westmanów. Z kolei ja naniosłem
sporo połamanych gałęzi, a Karol zajął się kucharzeniem.
Bardzo lubił pitrasić, natomiast nie znosił szorowania
garnków. Ponieważ niczego dotąd nie upolowaliśmy,
wieczorny posiłek nie należał do zbyt udanego: wędzony
boczek, a więc mięso w postaci najmniej ulegającej zepsuciu,
do tego suchary, nieco twarde, lecz za to wytrzymałe na
pleśń. Skorzystaliśmy również z sucharów doktora Randalla.
Tak długo nalegał, aż zgodziłem się otworzyć hermetycznie
zamkniętą puszkę. I nie pożałowałem tego. Były o niebo
lepszej jakości od naszych. Przysmażony na patykach boczek
nie wydał mi się specjałem, lecz w braku czego innego...
Zdaje się, że mój organizm w ten sposób poczynał bronić się
przed nadmiarem zwierzęcego tłuszczu. Jest rzeczą
wielokrotnie stwierdzoną, że ludzie spożywający zbyt wiele
tłuszczu, a zbyt mało lub wcale owoców i jarzyn, po pewnym
czasie zapadają na choroby żołądkowe. Otóż samotny
wędrowiec prerii — traper, eksplorer lub po prostu
szukający przygód westman — przez miesiące wędrówek
zdany jest tylko na własne zapasy żywności lub na własną
strzelbę. Jeśli ta ostatnia zawiedzie go, będzie jadł wyłącznie
boczek lub słoninę. Zdarza się, że zmuszony jest przerwać
swą wędrówkę i szukać najbliższego osiedla, zapada bowiem
na groźną chorobę, jaką przerwać może tylko zmiana
pożywienia. Mimo wszystko byłem dobrej myśli mając za
towarzysza tak znakomitego myśliwca, jak Karol Gordon.
Gdy skończyliśmy wieczorny posiłek, udałem się nad
brzeg jeziora wyszorować garnek po kawie, a później
wróciłem, aby wypalić fajkę przy dogasającym ognisku.
Moi towarzysze już zdążyli to uczynić, więc trzy obłoczki
dymu unosiły się nad naszymi głowami.
— Nie jest to najprzyjemniejsze dla mnie miejsce —
powiedziałem wyjmując z ust cybuch.
Karol pokiwał głową, niby potwierdzając mą opinię,
jednak zaraz dodał:
— Co było, to było, a w pobliżu nie ma innego zbiornika
wody.
Randall spojrzał pytająco na mego przyjaciela.
— Przepraszam, czy oznacza to, że przeżyliście panowie
w tej okolicy jakąś niebezpieczną przygodę? Czyżby główną
rolę grał w niej jeleń?
—
Owszem — odparłem — ujrzeliśmy tutaj wspaniałego
rogacza w towarzystwie dwu łani, i stąd nazwa, nie
figurująca zresztą na żadnej mapie. Ale nie jest to dla mnie
przyjemne miejsce, bo przed ośmiu laty straciło tutaj życie
dwu ludzi. Nam przypadkowo udało się znaleźć ich zwłoki,
a w dwa tygodnie później i mordercę.
— Napad? — zainteresował się Randall.
— Tak. Pospolity napad rabunkowy, a chociaż sprawcę
również spotkała śmierć, nie przywróciło to życia
Opis tej historii zawarty jest w powieści pt. „Tropy wiodą
przez prerię".
ofiarom. Zostały pochowane niedaleko stąd, na skraju lasu.
Randall jakby zmarkotniał.
— To straszne — stwierdził. — Nigdy nie przypu-
szczałem, że preria może być widownią takich scen.
Gdyby nie wspomnienie tamtych ponurych chwil, pewnie
parsknąłbym śmiechem. Cóż za naiwny greenhorn?
Ściemniło się na dobre, pierwsze gwiazdy poczęły migotać
na niebie.
— Pora spać — oświadczył Karol. — Czuję zmęczenie w
kościach.
— A nocna warta? — zapytałem w nadziei, że w tak
cichym, ustronnym miejscu mój przyjaciel zrezygnuje z
przykrego dla mnie obowiązku. Gdzie tam!
— Będzie warta, jak ją nazywasz.
Porozrzucał nieco grubszych patyków na skraju ogniska, a
później złamał dwa cieńsze i ukrył je w garści tak, by
wystawały jedynie ich końce.
— Ciągnij, Janie. Dłuższy... do północy, krótszy... od
północy do świtu.
Zdziwił mnie. Mieliśmy czuwać jedynie we dwu? Lecz
natychmiast zreflektowałem się. Na czujność doktora
Randalla nie wolno było liczyć. Wyciągnąłem dłuższy
patyczek, więc zamiast mościć sobie legowisko,
sprawdziłem, czy mój winczester jest nabity, czy lufa nie
została zaprószona kurzem. Jakże chętnie rozciągnąłbym się
na miękkim kocu, z głową wspartą na siodle, z nogami
wyciągniętymi w stronę żarzących się węgli ogniska. Nic z
tego!
— Przepraszam, panowie — odezwał się Randall. —
Zdaje się, że macie zamiar czuwać w nocy?
Zgodnie przytaknęliśmy.
— Jeśli tak, czemu mnie wyłączyliście z tego obowiązku?
Wytłumaczyłem jak najbardziej delikatnie, że nocne
dyżury wymagają nieco doświadczenia, jakie
nabywa się dopiero po dłuższym pobycie wśród pustkowi i
że... hm... takiego doświadczenia nie zdobywa się przecież po
kilku dniach wędrówki. Przyznał mi rację i równocześnie
stwierdził, że nigdy nie czuwał w nocy.
— Któż by wówczas spał za mnie? — zauważył wesoło.
— No to proszę się kłaść. Również i za mnie — dodałem
żartobliwie.
— Będzie mi trochę głupio. Czy nie mógłbym panu
towarzyszyć? Może w ten sposób czegoś się nauczę?
Nie wypadało odmówić.
— Zgoda. Lecz broń niech pan odłoży — dodałem
widząc, że sięga po swą strzelbę. — Proszę usiąść za tym
krzakiem — wskazałem ręką — nie czynić hałasu i
nasłuchiwać. Ja zbadam teren dokoła.
— A gdyby coś się zdarzyło?
— Wówczas należy obudzić mego przyjaciela.
Karol, otulony pledem po uszy, widać jeszcze nie zasnął,
bo wymamrotał coś gniewnie. Machnąłem ręką i ruszyłem
między zarośla. Moim celem nie było penetrowanie zbyt
wielkiej przestrzeni wokół obozowiska. Nasz botanik
przecież nie gwarantował bezpieczeństwa śpiącemu
Karolowi. Więc tylko obszedłem pobrzeże naszego biwaku,
co jakiś czas przystając i nasłuchując, a później wyszedłem z
zarośli na łączkę, która łagodną pochyłością spływała ku
jeziorku. Miało kształt owalny. Niezbyt wielkie, dzieliło się
na dwie części, jakby dwie zatoki, dzięki półwyspowi
wrzynającemu się głęboko w wodę. Stanąłem na brzegu,
prawie naprzeciwko cypla półwyspu. Noc była ciemna,
bezksiężycowa. Ledwo dostrzegałem smugę przeciwległego
lądu, porośniętego czarnym lasem i gęstwą niskich krzewów.
Przed ośmiu laty z tego chyba miejsca popłynąłem wprost ku
półwyspowi. Lecz był to ranek, a teraz zapadała noc i tylko
wariat odważyłby się na postępek tak karkołomny. Coś
przeleciało bezszelestnie nad wodą. Nietoperz. Z gatunku
tych, które spędzają dnie ukryte w dziuplach drzew lub
wisząc na gałęziach. Przemknął i zniknął, dosłownie jak
duch. W chwilę później usłyszałem skrzekliwy dźwięk, coś
w rodzaju „kew-kew", i nad moją głową przefrunął ptak.
Znałem dobrze ten głos, wydawała go sowa błotna,
gnieżdżąca się zwykle wśród trzcin i oczeretów. I znów po
chwili usłyszałem cichy plusk, gładka toń zmarszczyła się, a
charakterystyczna smuga roztrącanej wody świadczyła, że
płynie po niej jakiś duży czworonóg. Dostrzegłem rozłożyste
rogi jelenia wirgińskiego, którego najczęściej można było
spotkać wśród lasów i prerii, podobnie jak antylopy.
Jakże tajemniczo brzmiały te odgłosy nocy. Lecz dla mnie
oznaczały również, że poza naszą trójką nikt inny nie
obozował nad jeziorem. Zwierzęta nie zachowywałyby się
tak beztrosko.
Pomaszerowałem jeszcze kawałek brzegiem, lecz gdy
woda chlupnęła pod nogami, zawróciłem. Prawdopodobnie
w tym miejscu część jeziora, porosła trawami, zmieniła się w
bagno. Niebezpiecznie było iść dalej.
Wracałem, jak to się określa, wilczym chodem, ciesząc się
w duchu, że zaskoczę Randalla tak, jak przed laty zaskakiwał
mnie Karol. Niepotrzebne okazały się moje wysiłki — pan
doktor spał jak suseł pod krzakiem, gdzie mu kazałem
czuwać. Konie stały spokojnie. Cisnąłem na żar ogniska
kilka gałązek, żeby ze szczętem nie wygasło, lecz sam
cofnąłem się między krzewy, chociaż od wody wiatr lekko
dmuchał przenikliwą wilgocią. Wartownik powinien być
ostatnim człowiekiem, jakiego mógłby zauważyć napastnik,
a nie pierwszym, oświetlonym blaskiem ognia. I tak
czuwałem do północy. Wtedy obudziłem Karola i — dość
bezceremonialnie — pana doktora. Zdarzało się, że traper,
westman, czy kowboj, gwałtownie wyrwany ze snu,
odruchowo łapał za broń i strzelał do rzekomego napastnika.
Randali nie był westmanem, nie posiadał przy sobie broni, a
przede wszystkim — w karygodny sposób zaniedbał swego
obowiązku. Był tak rozespany, że ledwie dowlókł się do
ogniska, aby na nowo zachrapać. Uczyniłem podobnie.
Rankiem okazało się, że jestem największym leniem.
Karol już krzątał się przy ogniu, a Randall
poszedł się myć nad wodę. Niezbyt chętnie zrzuciłem z
siebie koc. Było bardzo chłodno i bolały mnie wszystkie
mięśnie od leżenia na twardym posłaniu. Zawsze
odczuwałem takie dolegliwości podczas pierwszych
noclegów po długiej, zimowej przerwie. Po kilkunastu
dniach potrafiłem już spać nawet na kamieniach.
— Karolu! — zawołałem między jednym ziewnięciem a
drugim. — Chyba nam nigdzie się nie spieszy?
Przerwał mieszanie kawy w garnku.
— O co chodzi? Wiesz, że jedziemy do Czarnych Stóp.
—
Wiem, lecz jeśli nawet osiągniemy cel o kilka dni
później, nikt na tym nie ucierpi.
— Na pewno nie ucierpi, lecz tobie po prostu nie chce
się wstawać, ty leniu.
— Słuchaj — powiedziałem, by zyskać na czasie —
przyszło mi do głowy, że moglibyśmy chociaż kawałek
drogi dotrzymać Randallowi towarzystwa. Szkoda byłoby
jego i jego zbiorów, gdyby nie dotarł do Ottawy.
— Kiedy to wymyśliłeś?
— Dzisiejszej nocy.
— Gdy ujrzałeś, jak spał zamiast czuwać?
— Skąd o tym wiesz? Lecz to prawda, właśnie wów-
czas. Kompletny z niego greenhorn.
— Ale do tej pory jakoś dawał sobie radę?
— Szczęśliwe zrządzenie losu.
—
Nie przesadzaj, Janie. Preria stała się spokojną
krainą. Indianie nie napadają, a puma i grizzli grasują
tylko na podgórzu lub w górach. Bizony również nie
stratują pana doktora, bo ich tu nie ma. Czym się trapisz?
— Tym, że ten człowiek wygląda na całkowicie bez-
radnego. Jeśli na przykład zwichnie nogę albo straci konia,
umrze z głodu i pragnienia.
— Musiałyby paść oba konie. Zresztą, gotów jestem
towarzyszyć kawałek drogi Randallowi. Gotów jestem
zaopatrzyć go w dodatkową żywność. Przecież w końcu
znajdziemy antylopy lub dzikie indyki. Zastanawiam się, czy
o zmierzchu nie spróbować polowania? Lecz nie żądaj ode
mnie niczego więcej. Udajemy się do Czarnych Stóp, nie do
Ottawy.
— Zgoda. Zaraz mu o tym powiem.
— Oczywiście. Przecież to twój pomysł.
Gdy kawa poczęła kipieć, a suchary zarumieniły się,
nadszedł Randall z ręcznikiem, mydłem i przyborami do
golenia. Podczas posiłku zapoznałem go ze swoim planem.
Myślałem, że się ucieszy. Nic podobnego. Nawet wydał mi
się zaniepokojony. Podziękował mi serdecznie, lecz
oświadczył, że nie może przyjąć pomocy. Że nigdy nie
potrafiłby odpłacić czymś podobnym, że czułby się
skrępowany, że świetnie da sobie radę wędrując samotnie.
Innymi słowy wykręcał się (to jest chyba najlepsze
określenie), jak umiał, przed naszym dłuższym
towarzystwem. Bardzo mnie to zdziwiło.
— Proszę się zastanowić — nalegałem. — Podróż po
tych ziemiach stwarza mnóstwo niebezpieczeństw. Sam pan
mówił, że jest kiepskim strzelcem.
— No tak — przerwał mi — jednak nie strzelam kulą w
płot. Pokażę panom, co potrafię. Nie, nie! Jeszcze raz
dziękuję. Sam sobie dotychczas dawałem radę, to i dalej
jakoś będzie.
Dopił kawy, otarł usta i odszedł do swych bagaży. Po
chwili wrócił niosąc broń.
— Proszę.
Podał mi gwintówkę produkcji znanej firmy „Henry".
Stary model, chyba jedna z pierwszych długich broni
ładowana przy pomocy dźwigni umieszczonej pod spustem.
— Sędziwy okaz — zauważyłem.
—
Tak — przyznał. — Nabyłem go od rusznikarza, który
zapewniał, że jest lepsza od najnowszych egzemplarzy.
Karol również przyjrzał się strzelbie.
— Rusznikarz miał rację — powiedział krótko.
— A teraz — zaproponował Randall — pokażę panom,
że coś niecoś znam się na strzelaniu.
Podniósł z ziemi suchy, brunatnej barwy patyk, nie I
dłuższy i nie grubszy od wskazującego palca, położył go na
liściu bzu, wziął broń i odmierzył, głośno licząc, sto kroków.
Złożył się, strzelił. Widziałem, jak liść drgnął, a
spoczywający na nim patyczek po prostu I zniknął. Jeśli to
nie był przypadek (co podejrzewałem), strzał wypadł
znakomicie.
Pogratulowaliśmy Randallowi proponując, aby został z
nami do jutra i wziął udział w polowaniu. Odmówił. Wobec
tego odstąpiłem mu część naszej żywności, przede
wszystkim boczek, na wypadek gdyby mu szczęście
łowieckie nie dopisało. Przyjął i bardzo ucieszył się z daru.
— Niech pan mi zdradzi, doktorze — zapytałem — w
jaki sposób znajduje pan właściwy kierunek drogi?
Wydobył z juków mapę i kompas.
— W taki — odparł podając mi jedno i drugie.
Mapę obejrzałem wraz z Karolem. Była znakomita:
potężny, w ósemkę złożony arkusz, na którym zaznaczono
wszystkie szlaki wodne, wzgórza, a nawet bar- | dziej
przetarte ścieżki — wszystko, co znajdowało się j na
wschód od Gór Skalistych, na zachód od rzeki Świętego
Wawrzyńca i na północ od granicy Stanów Zjednoczonych.
Mapa nie obejmowała więc całego terenu Kanady, lecz
dzięki temu była bardziej dokładna. Nieco obeznany z
kartografią człowiek potrafiłby przy jej pomocy wędrować
bezbłędnie w obranym przez siebie kierunku.
Ta mapa i kompas uspokoiły mnie co do dalszych losów
pana doktora. Uścisnęliśmy sobie" dłonie, Randall wskoczył
na siodło i prowadząc na lince zapasowego konia zniknął
wśród drzew. Tak oto zakończyło się nieprzewidziane
spotkanie.
Pozostaliśmy jeszcze dwa dni nad brzegiem jeziora.
Miałem okazję popływać dowoli, a wieczorem — ustrzelić
wspaniałego jelenia. Cały dzień spędziliśmy na żmudnej i
nudnej robocie pieczenia i suszenia takiej ilości mięsa, że
obiecałem sobie na przyszłość polować wyłącznie na dzikie
indyki.
Trzeciego dnia rankiem wyruszyliśmy w dalszą drogę. Jak
zwykle — prowadził Karol.
W Ukrytym
Mieście
Jeśli derka wisząca nad wejściem do tipi jest uniesiona,
przyjacielowi wolno wejść do wnętrza. Jeśli jest opuszczona,
należy dać znać o swej wizycie i cierpliwie czekać, aż gospodarz
sam zaprosi.
Gdy mężczyzna wchodzi do tipi, powinien zatrzymać się po
prawej stronie wejściowego otworu, póki gospodarz nie zaprosi go
dalej. Trzeba wówczas usiąść po lewej jego ręce, nieco z tyłu.
Kobieta natomiast wchodzi do tipi za mężczyzną i kieruje się w
stronę lewą.
Gość-mężczyzna siada ze skrzyżowanymi nogami (jak to się
potocznie nazywa: po turecku), kobieta ma przykucnąć na piętach
lub półleżeć.
Gdy gość zostaje zaproszony na ucztę, powinien przynieść swą
własną łyżkę i miskę, a jeść wszystko, co mu podadzą. Odmowa
stanowi ciężką obrazę gospodarza.
Siadając przy ognisku nie wolno przechodzić między osobami
zgromadzonymi dokoła, należy obejść je od tyłu.
W grupie zgromadzonych mężczyzn rozpocząć rozmowę wolno
tylko najstarszym. Młodzi powinni milczeć, póki nie zostaną
zaproszeni do rozmowy przez kogoś starszego.
Gdy gospodarz zaczyna czyścić swą fajkę, to znak zakończenia
wizyty. Trzeba wówczas opuścić tipi.
Tak brzmią podstawowe zasady poprawnego zachowania
się w indiańskiej społeczności. Niby łatwe do zapamiętania i
przestrzegania, a przecież iluż to białych mimo woli
uchybiło przepisom dobrego wychowania, zyskując sobie
opinię gburów lub — gorzej jeszcze! — wrogów
czerwonoskórych. Niekiedy z nieprzestrzegania indiańskich
zwyczajów wynikały jedynie zabawne nieporozumienia. Oto
na przykład pewien traper, który mieszkał na pustkowiu i
tęsknił za widokiem ludzkiej twarzy, ucieszył się, gdy
kiedyś pod wieczór zawitali doń dwaj znajomi wojownicy z
zaprzyjaźnionego plemienia. Wracali z polowania, lecz
droga do ich wioski była długa, a wędrówka zimową nocą
niebezpieczna.
Traper starał się jak najlepiej przyjąć gości. Usadził ich
przed ogniem buzującym w metalowym piecyku i na
początek poczęstował tytoniem. Sam również zapragnął
zapalić. Wydobył fajeczkę. Zauważył, że nie została
dokładnie opróżniona z popiołu. Podniósł z podłogi patyk i
począł nim oskrobywać wnętrze fajki. Wojownicy dostrzegli
tę czynność. Natychmiast powstali i opuścili chatę, nim
zdumiony traper odzyskał głos. Zastanawiał się długo, czym
mógł obrazić czerwonych braci, a w końcu spojrzał na fajkę
— zrozumiał.
O tym myślałem jadąc z Karolem ku tej dziwnej wiosce
indiańskiej, której nazwa przetłumaczona na język bladych
twarzy brzmi: Ukryte Miasto. Co to takiego?
Wojownicy Czarnych Stóp nie żyją w wielkich sku-
piskach. Dzielą się na grupy, które rozproszone na ol-
brzymiej przestrzeni prowadzą samodzielne polowania, a
mieszkają nad brzegami rozlicznych rzek, na dnie jarów
wypłukanych przez te rzeki, co chroni ich, zwłaszcza w
zimie, przed mroźnymi wiatrami z północy, a sąsiedztwo
wody nie tylko zapewnia dostateczną ilość niezbędnego do
życia napoju, lecz również i ryb. Tylko w wypadku wojny
mężczyźni zbierali się na wspólną wyprawę. Jednak wojny
należą już do przeszłości.
Przetrwał natomiast zwyczaj wspólnego gromadzenia się
na doroczne święto obchodzone w pełni lata, przeważnie pod
koniec lipca, zwane Tańcem Słońca. Przez kilka lub
kilkanaście dni trwają tańce obrzędowe, śpiewy, pantomimy
obrazujące sceny z polowań lub walk, a centralnym punktem
uroczystości jest przyjęcie dorastających chłopców do grona
wojowników. Muszą oni jednak przejść dość okrutną próbę
męskości: tańczyć aż do upadłego wokół słupów, do których
są przywiązani długimi rzemieniami. Rzemienie te zostają
przewleczone poprzez nacięcia na skórze tańczących.
Poddany takiej próbie chłopak powinien, nie okazując bólu,
uwolnić się od rzemieni, wyrywając je wraz z kawałkami
skóry. Blade twarze traktują tego rodzaju praktyki jako
szczyt okrucieństwa i zabraniają ich. Jednak z wątpliwym
sukcesem, ponieważ Taniec Słońca odbywa się w Ukrytych
Miastach — osiedlach, do których prawie nigdy nie umie
trafić funkcjonariusz kanadyjskich władz.
Bawiłem już raz w takim Ukrytym Mieście Czarnych
Stóp, a nawet obserwowałem Taniec Słońca. Jakże bardzo
musieli ufać Karolowi wodzowie Czernych Stóp do-
puszczając go (wraz ze mną) do uczestnictwa w
uroczystości. Teraz miałem znowu odwiedzić Ukryte
Miasto, lecz czułem się znacznie pewniej niż poprzednio.
Przede wszystkim dlatego, że od tamtych dni nauczyłem się
coś niecoś języka Algonkinów, jakim posługują się Czarne
Stopy. Nauczył mnie Karol. Teraz przepowiadałem sobie w
myślach potoczne zwroty oraz... zasady dobrego
wychowania, aby nie palnąć głupstwa takiego, jak
wspomniany traper.
Jechaliśmy ku północy. Podgórze dźwigało się powoli
kopiastymi wzgórkami, po których dmuchał wiatr, a trawy
kłoniły się tak, że ze szczytu każdego wzniesienia daleka
preria wyglądała niczym falujące morze.
Na dalekim zachodzie ogromniało postrzępionymi
wierchami pasmo Kordylierów — przedłużenie Gór
Skalistych. Siwe wierzchołki towarzyszyły nam odtąd przez
cały czas podróży.
Tego dnia, następnego i jeszcze jednego. Wreszcie
późnym popołudniem szumiąca pianami rzeczka dopro-
wadziła nas do celu. Wypływała ona z boru porastającego
podnóża i zbocza coraz wyraźniejszych wysoczyzn. Lecz
pojedyncze drzewa rosły tu i tam na łące, niby rozproszeni
zwiadowcy nadciągającej kolumny lasu. Po jednej stronie
bulgocącej wody, równym szeregiem, stały stożkowate
namioty. To było właśnie Ukryte Miasto. W języku
Algonkinów jego nazwa brzmi: Oden--na-ka-inne-he-ka.
Opadła nas gromada wychudłych, warczących psów, lecz
nie ukazał się ani jeden człowiek. Jakże inaczej wyglądało to
samo miejsce przed siedmiu laty! Wówczas koczowały tu
chyba tysiące wojowników przybyłych zarówno z Montany,
jak i z północnych obszarów kanadyjskiej Alberty. Wtedy
po raz pierwszy w życiu miałem okazję przyjrzeć się takiej
masie czerwonoskórych i to ubranych odświętnie, a więc
niezwykle barwnie, na tę uroczystość Tańca Słońca. Teraz
mieliśmy kwiecień. Ten prosty fakt tłumaczył panującą ciszę
i pustkę. Jednak ludzie tu byli. Wiedziałem, że wiele par
oczu obserwuje nas z wnętrza tipi, a może i zza pni drzew?
A wieść o przybyciu bladych twarzy w jakiś tajemniczy
sposób przemknie z krańca po kraniec Ukrytego Miasta i
dotrze do uszu osoby, od której decyzji zależy, w jaki
sposób mają być przyjęci niespodziewani goście.
Zsiedliśmy z koni, psy biegały dokoła, lecz w żadnym tipi
nie uniosła się derka i nikt nie wyszedł na powitanie.
— Długo będziemy tak samotnie spacerować? — za-
pytałem szeptem.
— Niedługo. Wiem, w którym miejscu stoi chata
Czerwonej Chmury.
Czerwonej Chmury... przeszłość stanęła mi przed
oczyma. Jakże kolorowa!
Zdarzyło się wówczas, że w samym sercu Kordylierów
napotkałem stado górskich owiec. Zabiłem jedną, a reszta
uciekła w popłochu. Gdy zmierzałem do nieruchomo leżącej
sztuki, na tle jasnego nieba ukazał się potężny ptak. Zataczał
kręgi, aż nagle runął w dół i wbił się szponami w moje
myśliwskie trofeum. Złożyłem się do strzału. Napastnik
jakby przeczuł me zamiary, bo błyskawicznie poderwał się
do nowego lotu. Zarzuciłem owcę na plecy. Nie minęła
chyba i minuta, gdy uderzenie skrzydeł strąciło z mej głowy
kapelusz. Ujrzałem potężne szpony i cisną wszy ciężar
ledwie zdążyłem uskoczyć. Ptak uderzył na mnie powtórnie.
Obroniłem się kolbą, a gdy odleciał, przyłożyłem broń do
ramienia i dwukrotnie pociągnąłem za spust. Za drugim
strzałem — padł kilka kroków ode mnie. Podszedłem,
dotknąłem go końcem lufy. Ani drgnął. Nareszcie mogłem
mu się przyjrzeć. Miał czarnobrunatne pióra, potężny dziób i
porośnięte puchem nogi. Rozpiętość jego skrzydeł, jak
później zmierzyłem, dochodziła sześciu stóp, a więc równała
się wzrostowi wysokiego mężczyzny. Był to orzeł, z
gatunku orłów przednich, jeden z najsilniejszych
drapieżników ptasiego rodu. Zdarza się, jak i mnie się
zdarzyło, że atakuje człowieka, a jeśli człowiek nie ma przy
sobie broni palnej lub długiego kija, powinien czym prędzej
się wycofać.
Zajęty walką nie zauważyłem, że spieszył mi na pomoc
czarodziej Czarnych Stóp — Czerwona Chmura. Później w
Ukrytym Mieście, na zakończenie Tańca Słońca, czarodziej
wespół z drugim wojownikiem odegrał przed
zgromadzonymi pantomimę przedstawiającą moją walkę z
potężnym ptakiem. Wtedy nadano mi przezwisko: Orle
Pióro. Nigdy go nie używałem i poza Karolem oraz
Czarnymi Stopami mało kto o tym wiedział.
Dodam, że orle pióra są u czerwonoskórych w wysokiej
cenie. Nie znającym się na rzeczy powiem, że jeszcze przed
kilku laty w handlu wymiennym między Indianami oraz
między Indianami a wędrownymi białymi handlarzami za
piętnaście dużych orlich piór można było otrzymać średniej
jakości konia lub trzy funty tytoniu, lub nakrycie tipi
sporządzone z bizoniej skóry, lub nawet strzelbę z setką
ładunków. Orzeł bowiem jest uważany za ptaka cudownego,
a jego pióra ma prawo nosić na głowie jedynie ten
wojownik, który wsławił się wybitnym czynem. Niektóre
plemiona, jak na przykład Hopi, żyjące w pueblach Arizony,
wierzą że orły są duchami ludzi zamieszkujących specjalne
domy w niebie. Tam przebywa wódz orłów, który raz do
roku wypuszcza swój lud, by budował gniazda, składał i wy-
siadywał jaja. Na orły poluje się, lecz niekiedy również
chwyta żywcem. Jest to bardzo niebezpieczna dla myśliwego
próba zręczności. Hopiowie chwytają ptaki młode, zabierają
je do swych wiosek i hodują tak długo, aż pióra ptaka
stwardnieją. Wtedy orzeł zostaje zabity, oskubany, a jego
szczątki zakopane na odludziu, w dziurze głębokiej na dwie
stopy, wysypanej mąką kukurydzianą. W grób wbija się
patyk, aby ułatwić orłowi wydostanie się na powierzchnię i
powrót do nieba.
W okresie poprzedniego pobytu wśród Czarnych Stóp
zabiłem również szarego niedźwiedzia i doprawdy świecić
mi musiała wówczas nad głową szczęśliwa gwiazda jeśli —
jako kiepski jeszcze myśliwy — jednym strzałem, oddanym
wprost w rozwartą paszczękę drapieżnika, położyłem go
trupem. Z pazurów niedźwiedzia zrobiono naszyjnik — cel
zazdrości białych i czerwonych traperów. Nigdy go nie
nosiłem. W mieście — ponieważ nie pasował do miejskiego
stroju, na prerii — ponieważ bałem się zgubić. Teraz,
ogarnięty lekką pychą na wspomnienie tamtych wydarzeń,
pożałowałem, że nie mam na sobie tego dowodu męskiej
odwagi.
Szliśmy powoli wśród szpaleru indiańskich chat, aż na
koniec w którejś z nich uniosła się derka i w dziennym
blasku ukazała się jakże znajoma mi twarz. Wysoki Orzeł!
Nie mogłem się mylić, rysy jego oblicza doskonale
zachowały się w mej pamięci.
Podniósł prawicę na. znak powitania. Uczyniliśmy
podobnie. Wówczas wódz zbliżył się, uścisnął mego
przyjaciela kładąc dłonie na obu jego ramionach, z kolei na
moich.
— Wiedziałem — rzekł głębokim gardłowym głosem —
moi bracia przybędą tu, nim kresu dobiegnie
Duża Wiosna.
Mówił po angielsku prawie bezbłędnie, lecz dla okre-
ślenia pory roku użył indiańskiej nazwy. — Duża Wiosna
oznacza miesiąc kwiecień. Czy naprawdę przewidział nasze
przybycie — raczej wątpiłem. Mimo, że Indianie posiadają
w stopniu znacznie większym niż blade twarze zdolność
przewidywania, nie zrozumiałą dla nas, irracjonalną.
Wysoki Orzeł jest naczelnym wodzem Czarnych Stóp,
wybranym przez przywódców poszczególnych grup
plemiennych, które żyją w dość znacznych od siebie
odległościach. Grupy te, jak już wspomniałem, zbierają się
na doroczny Taniec Słońca, gdy wybrać trzeba najwyższego
wodza, lub w wypadku wojny.
— Wejdźcie — odezwał się podnosząc kotarę zakry-
wającą otwór tipi.
Wkroczyliśmy do półmrocznego wnętrza i stanęli po
prawej stronie, jak każe dobry obyczaj. Dopiero gdy go-
spodarz siadł na stosie derek, zajęliśmy miejsca, po jego
lewej ręce. Ku mej radości i tu leżały derki, co pozwoliło mi
uniknąć siedzenia ze skrzyżowanymi nogami. Niezbyt to
wygodna pozycja dla kogoś, kto przez dwie trzecie roku
korzysta z krzeseł lub foteli. Milczeliśmy czekając, aż
Wysoki Orzeł odezwie się pierwszy. Trwało to dość długo.
Pośpiech w rozpoczynaniu rozmowy, według tutejszych
przekonań, cechuje nierozważnych młodzików. Wreszcie
wódz przemówił:
— Moi bracia wybierają się na łowy. W górach wi-
działem dzikie owce i kozły, a na podgórzu antylopy i
jelenie. Moi biali bracia przybyli w dobrą porę. Lecz
bizonów tu nie ma — dodał z ledwie dostrzegalnym
odcieniem smutku, chociaż oblicze jego pozostało tak samo
nieodgadnione, nie zdradzając żadnych uczuć.
— Wiemy, że bawoły stąd odeszły — stwierdził Karol.
— Czy Wysoki Orzeł nie słyszał o stadach wędrujących na
dalekiej północy?
Wódz zamyślił się.
— Tak — odparł. — Tak — powtórzył — za wielką
rzeką, którą biali zwą Pokojową, i jeszcze dalej, za jeziorem
Athabasca, i jeszcze dalej, za Wielkim Jeziorem
Niewolniczym. Tam należy szukać. Mówiono mi
o leśnych bizonach. One nie wędrują na południe, a my nie
szukamy ich tak daleko. Niebezpieczny to szlak
i nigdy synowie Czarnych Stóp nie rozbijają swych tipi poza
północną Saskatschewan.
Była to prawda. Z lektury wiedziałem, że plemię to nie
przekraczało granic swych terenów tak daleko ku północy.
Słyszałem również o leśnych bizonach, chociaż nigdy
jeszcze nie oglądały ich moje oczy.
— Opowiadali traperzy — zabrał głos Karol — że w
okolicy Jeziora Niewolniczego, na leśnych nizinach, żyje
jakaś odmiana bizonów. Podobno są mniejsze od
preriowych. Nie odbywają wędrówek zapewne dlatego, że
małym stadom wystarcza pokarm, jaki znajdują na miejscu.
Daleka tam droga i — tu zwrócił się do mnie — chyba nie
zamierzasz, Janie, ich szukać?
— Nie zdążylibyśmy wrócić przed zimą — odparłem.
— A jednak — szepnął wódz — mój ojciec opowiadał o
bladej twarzy, która wyruszyła znad jeziora Athabasca,
dotarła do Wielkiego Jeziora Niewolniczego, a później z
biegiem potężnej rzeki do ojca wszystkich rzek. Blada twarz
zabrała ze sobą ośmiu wojowników i trzy kanoe.
Czterdzieści razy widzieli, jak wschodziła dzienna gwiazda,
zanim dotarli do ojca wód, lecz to nie był ten, którego
szukali.
—
Mackenzie — szepnął Karol. — Aleksander
Mackenzie, pierwszy biały, który przemierzył ląd Północnej
Ameryki z zachodu na północ i ze wschodu na zachód. O
nim to mówi Wysoki Orzeł.
—
Słowa mego brata są prawdziwe. Niech opowiada.
— Mackenzie liczył sobie zaledwie dwadzieścia pięć lat,
gdy począł szukać legendarnego przejścia północno-
zachodniego, mającego łączyć Atlantyk z Pacyfikiem.
— I nigdy go nie odnalazł — zauważyłem — ponieważ
takie przejście nie istniało.
— Oczywiście. Aleksander Mackenzie pracował w roku
1789 w spółce handlowej, angielskiej Kompanii Północno-
Zachodniej, i ona sfinansowała jego przedsięwzięcia. Gdy
okazało się, że rzeka, którą płynął, przywiodła go nie do
brzegów Pacyfiku, lecz do Oceanu Arktycznego, był
zrozpaczony. Jednak imię dzielnego podróżnika uwieczniła
później nazwa wielkiej rzeki: Mackenzie.
—
Ta blada twarz — odezwał się znowu Wysoki Orzeł
— zawitała w pobliże naszych siedzib. Tak opowiadał
ojciec. Nieznajomy przypłynął Rzeką Pokojową na wielkiej
łodzi, z Fort Fork aż do miejsca, w którym silny prąd
uniemożliwił dalszą żeglugę. Wówczas on i jego ośmiu ludzi
ciągnęło łódź od strumienia do strumienia. Przebyli szczyty
gór, aż dotarli do Złej Rzeki. Jej rwący nurt przewrócił łódź,
nikt jednak nie utonął. Szli dalej, dopóki nie napotkali
wojowników plemienia zwanego przez blade twarze Bella
Coola. Kanoe tych wojowników przewiozło wędrowców aż
na wybrzeże wielkiej wody, w której kryje się słońce. Po
czym wrócili na wschód i żaden nie padł w drodze.
— Tak istotnie było — potwierdził Karol. — Mackenzie
szukał z uporem przejścia do Pacyfiku i wreszcie znalazł je,
lecz tak trudne do przebycia, że nie posiada praktycznej
wartości.
— Howgh! — potwierdził wódz.
Podniósł się wolno, a my za nim.
— Chata dla mych braci jest przygotowana. Niech idą za
mną.
Nie uszliśmy daleko, zaledwie kilka kroków. Indiańskie
tipi, jakie nam wyznaczono, stało w pobliżu tipi wodza. Tak
bliskie sąsiedztwo miało świadczyć o poważaniu, jakim się
cieszymy. Mniej cenionym wyznacza się tipi stojące na
krańcach wsi i nigdy w pobliżu domostw plemiennej
starszyzny.
Wysoki Orzeł uniósł derkę wiszącą nad wejściowym
otworem, uczynił zapraszający gest ręką i bez słowa oddalił
się. Weszliśmy. W okrągłym wnętrzu panował półmrok.
Jedynie z góry, przez otwór, którym ulatywał dym z
ogniska, wpadał snop światła. Pod ścianami leżały kolorowe
pledy, a podłogę wyścielały niedźwiedzie skóry.
Trzeba było zabrać uprzęże i broń. Wysoki Orzeł o
naszych wierzchowcach już widać pomyślał, bo gdy
skończyliśmy rozkulbaczać zwierzęta, zjawił się jak spod
ziemi indiański wyrostek. Zarzucił dwa lassa na końskie
szyje, wskoczył na grzbiet mego wierzchowca i pognał
galopem ku skrajowi wioski. Mogliśmy już być spokojni o
los zwierząt.
— Co teraz? — zagadnął Karol rzuciwszy bagaże do tipi.
Spojrzałem na koce, na futra i... ziewnąłem.
— Spać mi się chce — wyznałem szczerze.
— No to... przyjemnych snów.
Nie wiem, czy moje sny były przyjemne czy nieprzy-
jemne, ponieważ nie zapamiętałem żadnego. Karol siedział
przy wejściu. Ćmił fajeczkę. Widocznie usłyszał, że się
obudziłem, bo nie odwracając głowy powiedział:
— Czy wiesz, że był tu Old Gray?
— Kiedy?
— Przedwczoraj.
— Przedwczoraj? — zdumiałem się. — A to jakim
cudem?
— I ja się nad tym zastanawiam. Albo ma lepszego od
naszych wierzchowca, albo też zna krótszą drogę.
— Nic nam nie wspominał...
— Ba, nawet zatarł swoje tropy. Mówiłem, że to bardzo
dziwny człowiek. Czerwona Chmura opowiadał mi przed
chwilą, że Old Gray pytał, czy ostatnio nie kręcił się w tych
stronach jakiś obcy człowiek.
— Chyba nie nas miał na myśli?
— Na pewno nie. Przecież mówił o jednym człowieku. A
poza tym poinformował czarownika o spotkaniu z nami.
Roześmiałem się.
— Cóż ci tak wesoło?
— Ach, zrozumiałem, w jaki sposób Wysoki Orzeł
przewidział nasze przybycie. A brzmiało to tak tajemniczo!
— Do licha! Chyba się nie mylisz, chociaż... nasza
obecność na prerii nie świadczyła jeszcze o tym, że tu
zawitamy.
— Ejże! Sam mi opowiadałeś, że ile razy bawisz w tych
stronach, tyle razy odnawiasz stare znajomości. O twoim
zwyczaju dobrze wiedzą Czarne Stopy.
— Prawda — mruknął.
Szarzało już, gdy zasiedliśmy wielkim kręgiem dokoła
ogniska. Karol, ja, Wysoki Orzeł, Czerwona Chmura, Długi
Niedźwiedź i czterech innych wybitnych wojowników,
których przezwisk nie byłem w stanie zapamiętać.
Przystąpiliśmy do obrzędu palenia fajki pokoju. Było to jak
gdyby odnowienie naszej przyjaźni, bowiem taką fajkę
paliłem tutaj już przed ośmiu laty, jako towarzysz Karola
Gordona, choć jeszcze zupełny greenhorn.
I oto znowu spoglądałem na długi cybuch zakończony
główką wyrzeźbioną w
czerwonym kamieniu, zwanym catlinitem. Od nazwiska
słynnego podróżnika. On to właśnie, zjednawszy sobie przyjaźń
indiańskich plemion, uzyskał w roku 1837, jako pierwszy z
białych, zgodę na pobranie próbek dziwnego minerału, którego
pokłady znajdują się w pobliżu miejscowości Pipestone w
Minnesocie, uznawanej przez wszystkich Indian za teren
święty, ziemię wiecznego pokoju, gdzie zakazane są
jakiekolwiek walki i zakaz ten był zawsze przestrzegany.
Tam przez wieki całe udawali się pielgrzymi
czerwonoskórych po kamień do wyrobu
główek fajkowych. Nie do wszystkich jednak, lecz do tych,
które używano podczas ważnych uroczystości. Indianie palą
bowiem tytoń i na co dzień, chociaż starsi przestrzegają
młodych przed tym nałogiem, twierdząc, że częste palenie tyto-
niu szkodzi płucom i przez to czyni wojowników mniej
sprawnymi w walce. Na co dzień Indianie używają mniejszych i
nieozdobnych fajek, często sporządzonych z jednej grubej kości
zwierzęcej. Odświętną fajkę, starannie zabezpieczoną przed
zniszczeniem, wódz lub czarownik troskliwie przechowywał w
swoim własnym tipi lub wigwamie. Takie fajki pokoju używane
były również jako swoiste przepustki, chroniące przed napadem,
gdy wojownicy jednego plemienia udawali się do siedzib
wrogów celem wykupu jeńców lub zawarcia pokojowego
traktatu.
Teraz Czerwona Chmura trzymał w blasku płomieni
długi, chyba na 30 cali ustnik,
świecący kolorowymi paciorkami, owinięty jedwabną wstęgą i
końskim włosiem. Była to fajka zwana kalumetem.
Nazwę tę, rzecz zaskakująca, przejęły plemiona od
francuskich osadników północno-wschodniej Kanady.
Bowiem gdy Francuzi po raz pierwszy ujrzeli w rękach
Indian nie znane im dotąd fajki o tak długich cybuchach,
uznali je za... fujarki! Francuska nazwa fujarki, chalumeau,
zmieniona została później na: kalumet. Cybuchy do
kalumetów wyrabia się z drążonych, długich gałęzi szarego
jesionu, wierzby lub drzewa bawełnianego.
Gdy siedzieliśmy milcząc wokół ogniska, Czerwona
Chmura począł wolno nabijać główkę fajki tytoniem
wyjmowanym ze skórzanego podłużnego woreczka,
zdobnego białymi i czarnymi paciorkami. Następnie
przygniótł tytoń żółtym patyczkiem z okrągłą główką,
okręconym czerwonym sznurkiem. Wykonawszy w sku-
pieniu tę czynność, wyciągnął z ogniska płonącą drzazgę,
przytknął do warg cybuch i rozżarzył wnętrze główki.
Indianie znają tytoń dziko rosnący w pewnych częściach
kraju, niektóre plemiona nawet go uprawiają, lecz to, czym
napychają fajki, jest mieszaniną nie prze-fermentowanych,
tylko pokrajanych liści tytoniu oraz kory wierzbowej i
łąkowych ziół .Ta mieszanina zwie się kinnikinnik, które to
słowo właśnie oznacza mieszankę.
Nie radzę nikomu z bladych twarzy, uczestniczących w
obrzędzie po raz pierwszy, zaciągnąć się dymem. Smak jego
jest nieprzyjemny, a moc taka, że potrafi zwalić z nóg
najsilniejszego, co mogłoby być przyjęte przez Indian za
dowód nieszczerości.
Ja sam nigdy nie zaciągałem się dymem kinnikinniku, nie
zaciągnąłem się i teraz, gdy przypadła moja kolej i podano
mi kalumet. Przyjąłem go z należnym, widocznym dla
wszystkich szacunkiem, zgodnie ze starodawnym
zwyczajem. To znaczy — ujmując cybuch obu dłońmi,
trzymając najpierw w poprzek, później powoli obracając, aby
przytknąć go do warg. Pociągnąłem dym pięć razy. Za
pierwszym razem wydmuchnąłem go ku niebu, za
następnymi — w cztery strony świata. Od
okolicznościowego w takich razach przemówienia uchronił
mnie Karol, zabierając głos w imieniu nas obu, i to w języku
Algonkinów, używanym przez Czarne Stopy.
Treści wygłoszonych przemówień nie przytaczam, ani
Karola, ani innych uczestników kalumetu. Wszystkie były do
siebie bardzo podobne, to znaczy — obiecujące przybyszom
wieczystą przyjaźń oraz życzące takich sukcesów, że gdyby
się one choć w jednym procencie spełniły (a wysłuchałem
ich niemało), żyłbym wiecznie jako najpotężniejszy i
najbogatszy człowiek świata. I słusznie postępują
doświadczeni westmani nie traktując takich życzeń
poważnie, lecz równocześnie udając, że przyjmują je z wiarą
w ich spełnienie. Inne postępowanie zraziłoby Indian, a
nawet mogłoby zmienić ich przyjacielski stosunek na wrogi.
Życzenia składane podczas tego obrzędu mają dla nich dużą
wagę. Wielokrotnie oglądałem ich rozjaśnione oblicza i sły-
szałem: „uff, uff!" — okrzyki zachwytu i zdumienia za-
razem, gdy Karol pompatycznym tonem wygłaszał swą
mowę, naszpikowaną taką ilością praktycznie nie osią-
galnych przez gospodarzy sukcesów, że najbardziej tępa
blada twarz uznałaby ją za kpiny ze zdrowego rozsądku. Na
tym kończę swe uwagi, bo nastąpiły ważniejsze sprawy. Do
nich zaliczę (jakże wówczas byłem głodny!) pieczeń z
antylopy. Cóż — zaspokojenie potrzeb fizycznych bywa
często w tych stronach bardzo istotnym problemem.
Indianie rzadko kiedy przysmażają pieczeń na sposób
białych, to znaczy nadzianą na patyk i obracaną nad
płomieniem. Wojownicy zajmują się kucharzeniem prawie
wyłącznie podczas wypraw wojennych lub myśliwskich, na
które nie zabierają kobiet. Inaczej rzecz wygląda w
indiańskiej wiosce. Tam squaw wznosi niezbyt wysoki,
drewniany trójnóg i zawiesza na nim rzemień, dobrze
zmoczony, aby nie zajął się od ognia, z nabitymi na
poprzeczny patyk drewnianymi klockami. Na tych klockach
układa się natarte wonnymi ziołami mięso, które piecze się
nad niewielkim ogniskiem. Płomień podgrzewa klocki
prawie aż do zwęglenia się drewna, ale wtedy mięso gotowe
jest do spożycia. Taka pieczeń zawsze jest nieco surowa, lecz
dzięki temu nie sucha. Kto lubi krwiste befsztyki, byłby
zadowolony. Ja też byłem zadowolony, bowiem potrawy,
jakie przygotowywaliśmy z Karolem zawsze były tak przy-
palone, że oskrobywaliśmy je nożem z grubej warstwy
węgla.
Cynową miskę z płatami pieczeni podały Wysokiemu
Orłowi dwie squaw, a my, jako goście, próbowaliśmy jej
pierwsi.
Spożywanie posiłku odbywało się w milczeniu, lecz gdy
ostatni kęs zniknął w ustach biesiadników, Czerwona
Chmura podniósł dłoń na znak, że pragnie przemawiać.
— Nasi biali bracia — zaczął czarodziej — wybierają się
na łowy. Czeka ich wiele przygód, lecz wyjdą z nich
zwycięsko, pokonają wroga i wrócą do swych tipi w porze
Małego Kasztana. Tak powiedziały mi duchy lasu, duchy
prerii i zwierząt, które na niej żyją. Howgh!
Z trudem powstrzymywałem uśmiech słuchając tej
przepowiedni. Gdybym był jasnowidzem... Ba, lecz któż,
poza Czerwoną Chmurą, to potrafi? Bo jednak słowa
czarownika sprawdziły się. Ale wtedy, gdy ich słuchałem
siedząc przy ognisku, wydawały mi się baj durzeniem
niewartym chwili uwagi.
Następny zabrał głos Wysoki Orzeł oświadczając, że
wyrusza z białymi braćmi: Wielkim Bobrem (czyli Karolem)
i Orlim Piórem (czyli mną), aby ich strzec i stać u boku w
chwili niebezpieczeństwa i walki. Co za pomna
pa tyczna mowa! Jakaż to walka miała nas czekać na
spokojnej od lat prerii i wśród pustkowi górskich dolin?
Przecież odkąd Indianie przenieśli się do rezerwatów, ustały
nie tylko międzyplemienne krwawe spory, lecz i wszelkie
wyprawy zbrojnych wojowników.
Byłem zaskoczony tą — przecież nie do odrzucenia —
propozycją wodza. Prawdopodobnie tylko on sam będzie
nam towarzyszyć. Bowiem gromada czerwono-skórych,
buszująca, nawet w najlepszych intencjach, poza granicami
rezerwatu, wzbudziłaby niepokój wśród farmerów i patroli
Konnej Policji. Kto wie, czy nie zostałby ogłoszony stan
alarmu i ściągnięte wojskowe oddziały? Rzecz ciekawa: gdy
Indian zmuszono traktatami do nie przekraczania granic
wyznaczonych im ziem i na wielkim amerykańskim lądzie
prawie że ustały walki z czerwonoskórymi, zagorzali
wrogowie autochtonicznej ludności tego kraju wyrażali
smętny żal, że bezpowrotnie mija niepowtarzalna epoka
wielkich czynów, wielkiej odwagi i wielkich przygód...
Tak to sobie rozmyślałem podczas przemówień, wpa-
trzony w płomienie dogasającego ogniska.
Spotkania
Wielką trawiastą doliną, ograniczoną na zachodzie i na
wschodzie bliźniaczo podobnymi grzbietami postrzępionych
gór, wędrowało na końskich grzbietach trzech mężczyzn.
Dwu z nich nosiło stroje doskonale pasujące do tej pustej i
dzikiej okolicy — skórzane buty i spodnie, wełniane,
kraciaste koszule i kapelusze o szerokich rondach,
chroniących zarówno przed skwarem, jak i przed deszczem.
Trzeci z jeźdźców jeszcze bardziej pasował do dziewiczego
pejzażu. Wystarczyło spojrzeć na jego twarz, wystarczyło
spojrzeć na legginy, mokasyny i koszulę, by nie tylko
zorientować się, że był Indianinem, ale i określić jego
przynależność plemienną. Nie jest to zbyt trudną sztuką dla
kogoś, kto od lat wędruje po prerii i wśród gór, chociaż
zupełnie nie osiągalną dla greenhorna.
Trzej wędrowcy posiadali długą broń. Biali — ukrytą w
skórzanych kaburach zwieszających się z siodeł,
czerwonoskóry trzymał bardzo wysoką dwururkę w prawej
dłoni, lufą opartą o łęk. Konie przedstawiały się mniej
okazale niż jeźdźcy, a najgorzej wyglądał wierzchowiec
wojownika: chudy i kudłaty podjezdek, z długim ogonem i
długą grzywą. Lecz kto z tego faktu wyciągnąłby
niepochlebny wniosek o tym wierzchowcu, popełniłby błąd.
Koń Indianina był najczystszej krwi mustangiem a
niepozorną postać wyrównywała z nadmiarem olbrzymia
wytrzymałość fizyczna, duża odporność na głód i
pragnienie, a przede wszystkim — szybkość, jaką mógł
rozwinąć. Mustang, po przejściu indiańskiej tresury,
przypominał zachowaniem myśliwskiego psa. Ze swym
czułym powonieniem i doskonałym słuchem potrafił ostrzec
właściciela przyuczonymi i cichymi parsknięciami o
zbliżaniu się obcego człowieka lub zwierzęcia.
Wymieniona trójka posuwała się powoli i — wbrew
indiańskim zwyczajom — obok siebie. Spoglądali dokoła
uważnie, jednak nieco leniwie, w przeciwieństwie do ludzi
tropiących upatrzony ślad. Raczej ciekawi otoczenia, które
świeżością wiosennej zieleni i dziwacznym kształtem
górskich szczytów, kępami drzew i wodami licznych
strumyków torujących sobie drogę przez dolinę, przyciągać
musiało wzrok nawet mało wrażliwego na piękno przyrody
człowieka.
Pora była wczesna i choć słońce przed kilkoma godzinami
wyjrzało zza wschodniego pasma wzniesień, daleko jeszcze
mu było wędrować ku szczytowi nieba. Lekki wietrzyk
przyjemnie chłodził twarze, niosąc zapach ziół. Czułem go
przy każdym oddechu, bowiem wśród jeźdźców
posuwających się środkiem doliny znajdowałem się i ja.
Dwaj inni — to Karol Gordon i Wysoki Orzeł.
W wiosce indiańskiej, w Ukrytym Mieście, spędziliśmy aż
trzy dni. Nic nie zmuszało do pośpiechu, a nasi
czerwonoskórzy przyjaciele pragnęli pokazać swe osią-
gnięcia gospodarcze.
Jakże zmieniły się czasy! Jeszcze przed dziesięciu laty
podstawą utrzymania Czarnych Stóp było myślistwo, lecz
zniknięcie bizonich stad stworzyło pokaźną lukę w
zaopatrzeniu w żywność, mimo że po dzień dzisiejszy
wędruje po tych ziemiach sporo płowej zwierzyny.
Wodzowie Czarnych Stóp trafnie przewidzieli skutki
zniknięcia bizonów. Należało szybko obmyślić środki
ratunku! Były dwa wyjścia: uprawa roli albo hodowla.
Jedynie nieliczne plemiona, głównie na ziemiach po-
łudniowego zachodu, uprawiały rolę. I zajmowały się tym
wyłącznie kobiety, podobnie jak zbieraniem dzikiego ryżu,
dzikich owoców i jarzyn. Mężczyźni rzadko kiedy
wykonywali tę rzekomo hańbiącą pracę. Dlatego usiłowania
bladych twarzy mające zachęcić Indian do rolnictwa
kończyły się niepowodzeniem. Mądrzy wodzowie Czarnych
Stóp nawet nie próbowali skłonić swego ludu do rolnictwa.
Zdecydowali rozwinąć hodowlę bydła. Wprawdzie i ten
projekt początkowo spotkał się z oporem. Pasterstwo bardzo
odbiegało od odwiecznych pojęć o prawdziwym życiu
wojownika. Gdyby nie upór Wysokiego Orła i Czerwonej
Chmury, nigdy nie doszłoby do realizacji projektu. A oto
teraz, po siedmiu latach od chwili mojego pobytu w
Ukrytym Mieście, ujrzałem potężne stada krów, pilnowane
przez konnych wojowników — na wzór kowbojów. I chyba
po raz pierwszy w dziejach czerwonych narodów Indianin
poznał smak krowiego mleka. Tu warto dodać, że indiańskie
niemowlęta i małe dzieci nie były dotychczas karmione
mlekiem, a antyhigieniczny system odżywiania stał się jedną
z przyczyn dużej śmiertelności wśród najmłodszych.
Jechaliśmy środkiem doliny, której krańców nie mogłem
dostrzec nawet przy pomocy lornetki. Nad brzegami
strumyków przecinających nasz szlak widziałem liczne tropy
czworonogów — antylop, jeleni, łosi. Tylko raz zauważyłem
w miękkiej glinie ślad łap zakończonych pazurami.
Zatrzymaliśmy się w tym miejscu. Uznałem te odciski za
świadectwo niedawnej obecności misia, i poczułem się
niezbyt dobrze wspomniawszy na swe stare spotkanie z
grizzlim, które omal nie skończyło się dla mnie tragicznie.
Karol również stwierdził, że to niedźwiedź buszował tu
przed paru godzinami, lecz nie grizzli. Odciski łap były zbyt
małe, a kilka kłaków futra zostawionych wśród zarośli miało
czarnobrązową barwę. A więc nie szary rozbójnik gór, lecz
raczej barribal, czyli niedźwiedź czarny, drapieżnik niezbyt
groźny dla człowieka i podobno tak dobroduszny, że — jak
podżartowują sobie traperzy — można go nawet nauczyć
robótek na drutach. Krótko pogadaliśmy na ten temat
rozważając, czy warto tropić misia. Uznaliśmy jednak, że po
zimowym śnie niedźwiedź musi być chudy, mięso łykowate,
a futro mało warte.
Wkrótce krajobraz zaczął się zmieniać. Zieloną płasz-
czyznę urozmaiciły liczne kępy drzew. Takie tereny po-
wszechnie nazywane są parkami.
Skorzystaliśmy z najbliższej kępy, gdy słońce zbyt mocno
poczęło dogrzewać. Nad płytkim strumieniem, w cieniu
drzew, legli moi towarzysze, a ja wraz z nimi. Konie
rozkulbaczone, lecz spętane, piły wodę i skubały trawę.
Wysoko sunęły po niebie pierzaste obłoki, jakiś ptak o
szerokich skrzydłach zataczał kręgi w powietrzu, a inny,
ukryty wśród gałęzi, odzywał się zabawnym głosem:
najpierw wywodził trele, później wydawał dźwięk podobny
do klaskania.
Odpoczywaliśmy w milczeniu. Leżałem wsłuchując się w
delikatny bulgot strumyka, w głos nieznanego ptaka i w
szum drzew. Nagle wydało mi się, że dołączył się jakiś inny
dźwięk. Wytężyłem słuch, lecz nie potrafiłem stwierdzić, co
to takiego. Brzmiał przeciągle, coś w rodzaju „hooo...".
— Karolu — przerwałem milczenie — słyszysz?
Drgnął, wyrwany z zadumy.
— Co mam słyszeć? — ziewnął.
— Głos. Dziwny głos.
— Och, to pewno ptak-przedrzeźniacz. Śmieszne
stworzenie. Potrafi naśladować nie tylko trele swych
pobratymców, lecz nawet dźwięk mechanicznych uderzeń.
— To nie ptak — uparłem się.
— Wydaje ci się.
Jak na złość tajemnicze „hooo" umilkło.
— Słyszałem głos przypominający wołanie człowieka.
— Może to był... kujot?
—
Karolu — oburzyłem się. — Nie ulegam słuchowym
halucynacjom, a kujocich szczekań nasłuchałem się dosyć.
Poczekaj chwilę, może na nowo się odezwie.
Jednak nikt czy nic nie dało znać o sobie. I to przez pełną
godzinę. Zacząłem przypuszczać, że Karol miał rację.
Wskoczyliśmy na siodła i ruszyli w dalszą drogę. A
wówczas, po przebyciu mili czy półtorej, „hooo!" po-
wtórzyło się. Tym razem znacznie wyraźniej.
— Słuchajcie! — krzyknąłem.
Karol zatrzymał konia.
— Hm — mruknął. — Żaden czworonóg tak się nie
odzywa. Co myśli o tym Wysoki Orzeł?
— Człowiek — odparł wódz. — Tam — wskazał ręką
przed siebie i nieco w lewo, gdzie poczynały się dźwigać
pierwsze zbocza górskie.
Ruszyliśmy kłusa, później galopem. Wspaniała była to
jazda. Kopyta końskie roztrącały z szumem gęste łodygi
traw, a tętentu prawie że nie było słychać na tym miękkim,
szmaragdowym dywanie. Galopowaliśmy chyba z piętnaście
minut, aż Wysoki Orzeł zatrzymał wierzchowca i rozejrzał
się dokoła, nieco bezradnie. Bo głos znowu zamilkł, a wśród
doliny porośniętej drzewami trudno dostrzec zwierzę lub
człowieka.
— Widzicie co? — zapytał Karol.
— Trop — odparłem spokojnie i niedbale, chociaż duma
rozsadzała mi piersi.
No, bo takie wygi preriowe, jak Indianin i Karol,
przeoczyły wyraźny ślad biegnący poprzez murawę.
— Spójrzcie — i pokazałem ścieżkę nadłamanych i przyduszonych
roślin.
Coś na kształt uśmiechu przemknęło przez oblicze wodza.
— Orle Pióro ma sokoli wzrok, a my ogłuchliśmy na mowę prerii.
Aż sapnąłem z zadowolenia na taką pochwałę, chociaż pełną przesady.
Podczas naszej podróży rozmowa toczyła się po angielsku. Wódz władał
tym językiem dość poprawnie, na pewno lepiej niż ja mową Czarnych
Stóp. Karol znał świetnie oba. Więc ze strony Wysokiego Orła była to
specjalnie okazywana mnie uprzejmość. Rozumiałem go doskonale,
chociaż niekiedy wtrącał do angielszczyzny indiańskie zwroty.
Moi towarzysze zsiedli z koni, podeszli do tropu. Z wysokości siodła
widziałem pasmo pogniecionych traw, w jedną stronę ciągnące się
prościutko ku północy, w drugą — skręcające ku zboczu górskiemu. —
Dziwna historia — powiedział Karol. — Dwa podkute wierzchowce trzy do
czterech godzin temu przybyły tu z zachodu. I skierowały się ku
wzniesieniom. Po czym wróciły prawie tą samą ścieżką. Dlaczego?
Jak gdyby w odpowiedzi na pytanie zabrzmiało: „hooo! hooo!"
Był to głos ludzki, nie ulegało wątpliwości. Pognaliśmy w tamtą stronę.
— Koń! — zawołałem na widok zwierzęcia przywiązanego długim
rzemieniem do konara potężnego świerku. Pierwszego z grupy pięciu
wyniosłych olbrzymów.
Przy pniu stał człowiek. Wrzasnął na nasz widok, już nie żadne: „hooo",
lecz po prostu:
— Ratujcie, dżentelmeni! Piekielne rzemienie ani
rusz nie chcą puścić!
Rzeczywiście — nie chciały puścić. Nieznajomy był bardzo mocno
przywiązany do drzewa długim lassem.
Kto go tak urządził i z jakiego powodu? Dlaczego nie zakneblowano mu
ust? Czyżby napastnikowi zależało na tym, aby więzień mógł wzywać
pomocy?
Pierwszy zeskoczyłem z siodła. Przy pomocy myśliw-
skiego noża uwolniłem nieboraka. O
mało nie runął na ziemię.
— Dziękuję — przemówił ochrypłym głosem. — Bałem
się, że z nadejściem nocy zjawi
się tu jakiś piekielny grizzli i połknie mnie razem z rzemieniami.
Pozwólcie dżentelmeni, że usiądę.
Natychmiast to uczynił.
— Nie ma chyba nic gorszego, niż tak stać jak słup
przydrożny, z którym każdy może uczynić, co zechce.
Nogi mi zdrętwiały — wyjaśnił.
Mówił szybko, nieco piskliwie, co czyniło zabawne
wrażenie.
— Jeśli kiedykolwiek spotkam tych, co mnie tak
urządzili... — urwał, ale spostrzegłem, że z pasją zaciska
pięści.
— Ilu ich było? — rzeczowo spytał Karol.
—
Dwu, ale ja widziałem tylko jednego. Drugi pewnie
pilnował koni. Wracałem spokojnie z gór, a oni na mnie
napadli.
— Tak bez powodu?
—
Powód był, nielichy! Znalazłem bonanzę, niewielką,
po prostu maciupinkę, o tam... — wskazał na dalekie
szczyty, gdzie nad pasmami lasów srebrzyły się w słoń-su
skaliste turnie. — Wybrałem wszystko, do ostatniego
ziarnka, i hajda z powrotem! Wydostałem się z tych
paskudnych gór, a później w dwa dni do tego właśnie
miejsca doprowadziły mnie jakieś złe demony. I stało się
nieszczęście. Tego ranka upolowałem dwa indyki, a że
woreczek aż pękał od złotego piachu, wszystko wyglądało
jak najlepiej. Indyki były smaczne, miejsce wymarzone na
nocleg, więc położyłem się spać. A rankiem... ani ręką, ani
nogą nie mogłem ruszyć. Tak mnie elegancko opakowano.
Wtedy ich zauważyłem. Bobrowali w moich manatkach.
Zacząłem prosić, aby mi dali spokój, bo ja tylko biedny
traper. Na to jeden z nich roześmiał się i powiedział, że
dopiero teraz zbiednieję, i potrząsnął moim woreczkiem. Na
nic się nie zdały, zapewnienia, że po raz pierwszy w życiu, i
to zwykłym przypadkiem, odkryłem żyłkę złota, że po raz
drugi takie szczęście już mnie nie spotka. Ten z woreczkiem
wrzasnął żebym „zamknął jadaczkę", bo ją zaknebluje.
Jestem spokojnym człowiekiem, dżentelmeni, nie lubię
awantur, zamilkłem. Chyba postąpiłem rozsądnie?
— Bardzo rozsądnie — potwierdził poważnie Karol, lecz
w głosie dosłyszałem lekką nutkę wesołości. — No i co
dalej?
— Ano... przywiązali mnie do tego właśnie pnia.
Przeklęty drab, który tego dokonał, kpił sobie radząc, bym
wracał do mojej bonanzy. W końcu oświadczył, że w
nagrodę za moje poprawne zachowanie się nie knebluje mi
ust. Dodał jeszcze, że krępuje mnie delikatnie, więc na
pewno potrafię sam się oswobodzić. Powiedział również, że
mu jest bardzo przykro z powodu ograniczenia mej swobody
ruchów, jednak nie życzy sobie, abym go dopadł gdzieś w
dalszej drodze. Słyszycie, dżentelmeni? Ograniczył swobodę
ruchów! A ja mogłem zaledwie poruszać głową i palcami w
butach. Bodaj go piekło pochłonęło! Mimo że mi zostawił
konia i broń. Mówił, że ma miękkie serce i wcale nie
pragnie, abym umarł z głodu na tym pustkowiu. Tak sobie
kpił z bezbronnego. Później wskoczył na siodło i odjechali.
— A gdzie był ten drugi? — Możesz opisać, jak wy-
wyglądali? — wypytywał Karol.
— Hm... Najbardziej mnie zdziwiło, że ten, który mnie
wiązał, nosił się z miejska. Rozumiecie, dżentelmeni, o
czym myślę?
Przytaknęliśmy. Ja i Karol, bo Wysoki Orzeł przez cały
czas rozmowy milczał jak głaz. Nieznajomy nie zwracał nań
uwagi, sądząc zapewne, że czerwonoskóry jest tylko
wynajętym przez nas przewodnikiem, a nie towarzyszem
wyprawy.
— Powiem krótko, ten bandyta miał czarne włosy, czarny
kapelusz i czarne ubranie. To wszystko.
— Niewiele — zauważyłem sceptycznie. — Takich ludzi
mogą być miliony.
— Ale nie na prerii, nie na prerii! — zaprotestował
przybysz. — Żaden westman nie założy na nogi miastowych
półbucików, dobrych na spacery po ulicznym bruku.
— Półbuty? — zainteresował się Karol.
— A jakże! Oczywiście bez ostróg.
Zdumiałem się. Lecz kiedy właśnie chciałem głośno
wyjawić swą myśl, mój przyjaciel znaczącym gestem
przyłożył palec do ust.
— Porozmawiamy o tym później, Janie. A teraz...
jak wyglądał drugi napastnik?
Zagadnięty wzruszył ramionami.
— Albo ja wiem? Wcale go nie oglądałem. Pewnie
pilnował koni.
— Nawet gdy odjeżdżali?
—
Ba, wskoczyli na wierzchowce za moimi plecami.
Przecież nie mogłem odwrócić się, a oni zniknęli jak duchy.
Jeszcze raz dziękuję wam i nigdy nie zapomnę. Zostaniecie
tu na noc? Chętnie się przyłączę do towarzystwa. Nie ma nic
gorszego od samotnej wędrówki. Poczułem to na własnej
skórze.
Chciałem odpowiedzieć, że nie mamy nic przeciw temu,
lecz nie zdążyłem. Przeszkodził mi Wysoki Orzeł.
— Preria nie ma granic, lecz czas moich białych braci
jest ograniczony. Ruszamy. Howgh!
— A ja?
— Czy bladej twarzy coś dolega?
— No... nie.
— Czy koń potrafi unieść go na grzbiecie?
— Oczywiście — odparł nieznajomy, a wyraz zdziwienia
odmalował się na jego twarzy.
— Więc niech zostanie lub rusza własną ścieżką.
Były to bardzo ostre słowa, wręcz grubiańskie. Nie
mogłem pojąć, co w zachowaniu nieznajomego tak bardzo
rozgniewało Wysokiego Orła. Żeby nieco złagodzić
wrażenie, zaproponowałem, że moglibyśmy zostawić trochę
żywności. Podziękował.
W minutę później ruszyliśmy ku północy.
— Bywajcie! — wrzasnął za nami.
Tylko ja pomachałem kapeluszem na pożegnanie. Ani Karol,
ani wódz nawet się nie odwrócili. Przez pierwsze pół
godziny pędziliśmy równolegle do zboczy doliny, aż
dotarliśmy do strumienia przecinającego nam szlak. Wysoki
Orzeł wjechał w wodę, lecz zamiast skierować się ku
przeciwległemu brzegowi, posuwał się środkiem koryta, ku
wschodowi. Naśladowaliśmy go. Co skłoniło wodza do
wybrania drogi mającej zatrzeć nasze tropy, nie wiedziałem.
Wędrówka korytem rzeczki trwała dość długo. Wreszcie
wyjechaliśmy na brzeg i odtąd aż do zmierzchu pędzili to
kłusem, to galopem.
Obóz wypadł nam nad małym jeziorkiem, w cieniu kilku
drzew bawełnianych. Język mnie — jak to się popularnie
określa — świerzbił, lecz bohatersko powstrzymałem się od
pytań aż do chwili, gdy rozpaliliśmy ognisko. Nasz
wieczorny posiłek wypadł skromnie. Tego dnia nie
upolowaliśmy nawet marnego indyka, pozostał więc
wędzony boczek, suchary i kawa. Nadaremnie czekałem, aż
Karol lub Wysoki Orzeł wyjaśnią przyczynę tak
niegrzecznego i pospiesznego rozstania się z uratowanym
przez nas człowiekiem. Dlatego odważyłem się zapytać:
— Wytłumacz mi, Karolu, co to wszystko znaczy?
Zamiast niego odezwał się Indianin.
—
Tamta blada twarz mówiła dwoma językami.
Oznaczało to, że wędrowiec kłamał. Jaki jednak powód
skłonił wodza do takiej oceny?
Karol okazał się mniej wstrzemięźliwy w słowach.
— Sądzisz, że był to traper?
— Może traper, może eksplorer — wzruszyłem ra-
mionami. — Najprawdopodobniej i jedno, i drugie.
— Najprawdopodobniej... kłamca, nie umiejący kłamać z
sensem.
— Bezpodstawne posądzenie —'oburzyłem się.
— Tak ci się tylko wydaje. Widziałeś ładunek jego
konia?
— Widziałem.
— Więc zapewne zwróciłeś uwagę na kilof?
— Na kilof? Nie przypominam sobie. Jednak... chyba on
nie miał kilofa?
— Nie miał, Ani miski do przemywania złotego piasku,
ani łopaty.
Rzeczywiście, poszukiwacz złota bez kilofa, bez łopaty?
Gdyby nawet znalazł przypadkiem złotą żyłę, czym
wydobyłby kruszec? Palcami? Absurd.
— Być może skłamał — przyznałem niechętnie — lecz
niewinne to kłamstwo.
— Tak? To skąd miał złoto, które rzekomo mu zra-
bowano?
Na to pytanie nie znalazłem odpowiedzi.
— A może je ukradł? — monologował Karol — a może
w ogóle go nie miał? Więc niby z czego mieli go okraść
napastnicy?
— No, racja... — przyznałem.
—
Więc nie dziw się, że Wysoki Orzeł chciał jak
najszybciej pozbyć się tak podejrzanego towarzystwa.
— Już się nie dziwię — odparłem — jednak zastanawia
mnie opis jednego z napastników. Z ubioru i barwy włosów
wyglądał na Fryderyka Randalla.
— Otóż to właśnie! — przerwał mi Karol. — Czy
wyobrażasz sobie doktora-greenhorna napadającego na
sprytnego włóczęgę?
— Nie wyobrażam sobie — przyznałem szczerze.
— A ja — mówił dalej Karol — przypuszczam, że
sprawa przedstawiała się wręcz odwrotnie. To ten włóczęga
był złodziejem, a Randall jakimś cudem umiał się obronić.
Karę ograniczył do skrępowania napastnika licząc, że
wkrótce sam uwolni się z więzów.
— To nieprawdopodobne — zaprotestowałem. — Po
pierwsze dlatego, że moim zdaniem pan doktor nie po-
trafiłby tego dokonać, po drugie, że tam było dwu
rzekomych napastników.
— Jeśli ten włóczęga nie kłamał. A może zresztą Randall
spotkał kogoś po drodze?
— Lecz... te półbuciki bez ostróg! Wszystko mi psują.
Randall jest niedołęgą, niezdolnym do pokonania
preriowego wygi. Ale opis ubrania pasuje doń jak ulał. Czyż
to możliwe, aby po prerii w tym samym czasie podróżowało
dwu ludzi jednakowo ubranych?
— Nie wykluczam tej możliwości. Jednak był to chyba
Randall.
— Tajemnicza historia — mruknąłem.
—
Może i tajemnicza. Jedno w niej jest jasne: uwolniony
przez nas człowiek nie parał się eksplorerstwem. Co o tym
sądzi czerwony brat?
— Język Wielkiego Bobra powiedział prawdę, a jego
myśli odkryły właściwy trop. Howgh!
Wobec takiej opinii skapitulowałem. Wydarzenia, jakie
nastąpiły później, dowiodły jednak, że ze słusznych
pozornie przypuszczeń czy domniemań można wyciągnąć
fałszywe wnioski. Ja się myliłem, lecz mylili się również
Karol i Wysoki Orzeł.
Tego wieczoru nie mówiliśmy już więcej o nieocze-
kiwanym spotkaniu. Gdy gwiazdy zaczęły mrugać na
ciemniejącym niebie, przygasiłem ognisko. Kolejność
dyżurów, jak zwykle, rozstrzygnęło losowanie. Wycią-
gnąłem najkrótszy patyczek, co oznaczało pierwszą wartę.
Wielce zadowolony — bo dzięki temu nie groziło mi
przerwanie nocnego spoczynku — po dwu godzinach
pełnienia swego obowiązku obudziłem Wysokiego Orła,
otuliłem się kocem i zasnąłem jak niedźwiedź w zimowej
gwarze. Jakże krótko dane mi było spać. O czwartej nad
ranem obudził mnie huk dwu strzałów, a w kilka minut
później Karol i wódz przyciągnęli świeżo upolowaną
antylopę. Ta zbyt wielka w stosunku do naszych potrzeb
ilość mięsa opóźniła poranny wymarsz. Wysoki Orzeł
przysmażył co prawda znakomite, krwiste steki, lecz ile ich
można zjeść za jednym razem?
Po szybko spożytym śniadaniu moi towarzysze zajęli się
pilnie zamianą reszty antylopiego mięsa na
kawałki pieczeni. Tylko w takim stanie mogło ono prze-
trwać najbliższe dwa, trzy dni. Nadmiar mięsa powoduje
równie poważne kłopoty jak jego niedostatek, ba, pociąga za
sobą karygodne marnotrawstwo. Traperzy i westmani często
zostawiali całe sztuki upolowanej zwierzyny, wykrawając z
nich drobne kawałki na jednorazowy posiłek. Następnego
dnia znowu polowali i historia się powtarzała. Wytrzebienie
bizonów było, poza innymi przyczynami, rezultatem tego
rodzaju postępowania.
Ponieważ dwu ludzi całkowicie wystarczyło do pre-
parowania zapasu na dalszą wędrówkę, ja zająłem się
czyszczeniem i pojeniem wierzchowców. Gdy na koniec
puściłem je na świeżą trawę, poczułem nieodpartą chęć snu.
Zabrałem koc i siodło i powlokłem się w zaciszne miejsce
wśród drzew. Może ktoś by powiedział, że prawdziwy
westman tak by nie postąpił? Hm... jednak ja bardzo kiepsko
daję sobie radę z oprawianiem czworonogich trofeów i
bardziej bym przeszkadzał niż pomagał. Obudził mnie Karol
wrzeszcząc:
— Wstawaj, śpiochu!
Znów ruszyliśmy w kolorowy świat pierwotnej przygody.
Słońce już wyjrzało zza gór, wśród wysokich traw
błyszczały ostatnie krople wysychającej rosy. Dzień
zapowiadał się pięknie, było mi lekko na duszy i radośnie.
Cieszyła mnie myśl, że przez miesiące przebywać będę z
dala od zakurzonych, dusznych ulic i murów miasta, od
monotonnego trybu życia. Tu wszystko było odmienne.
Nawet wiatr, który nagle, gdy słońce minęło szczyt nieba,
zleciał na nas ze skalistych turni. Jednocześnie kłębiaste
zwały chmur nadbiegły z zachodu i dokoła pociemniało.
Błyskawica wyprysnęła z czarnego nieba, srebrnym
zygzakiem połączyła firmament z ziemią. W chwilę później
odgłos grzmotu wypełnił dolinę, powracając ku nam cztero-
krotnym echem.
Wysoki Orzeł podniósł prawicę.
— Niech moi bracia pospieszają za mną.
Skręcił koniem i pojechał wprost ku niedalekim zbo-
czom górskiego masywu. Gnaliśmy galopem poprzez
ciemność rozświetlaną raz po raz błyskawicami. Konie
chrapały i kładły uszy po sobie, a ja nie potrafiłem
powstrzymać się od myśli, że jeśli przypadkiem wje-
dziemy na teren skopany przez pieski preriowe, ozna-
czać to będzie koniec naszej wyprawy. W najlepszym
wypadku stracę po raz drugi wierzchowca, w najgor-
szym — skręcę kark.
Po jakimś czasie Karol zatrzymał się i zeskoczył na
ziemię. Od tego miejsca pięła się wąska steczka, po-
kryta drobnym gruzem. Mimo coraz gęściejszego mro-
ku widziałem dokładnie zad konia mego przyjaciela i
wiodłem swego wierzchowca krok w krok za tamtym.
Ścieżka stawiała się coraz bardziej stroma. Nagle
Karol zniknął mi z oczu. Zupełnie jakby pod ziemię się
zapadł. Wkroczyłem w ciemność. Ogarnął mnie chłód
i cisza mącona jedynie odgłosami stąpania ludzi i
zwierząt. Znalazłem się wewnątrz skalnej jaskini.
Za moimi plecami niebo rozjarzyło się na kilka se-
kund zielonkawym światłem, którego blask rozproszył
ciemności. Ujrzałem wodza, Karola, gładkie ściany
groty i jej półkoliste sklepienie. Po chwili zamigotał
malutki płomyczek, zniżył się ku ziemi i zaraz czer-
wony jęzor ognia ogarnął wiązkę chrustu piętrzącą się
na środku piaszczystego dna jaskini. To Wysoki Orzeł
tak szybko odnalazł zgromadzony tu opał. Przez kogo
— nawet nie usiłowałem odgadnąć.
W tym nowym oświetleniu jaskinia wydawała się
długa, bez końca. Wódz powiódł nas w daleką głąb,
gdzie wąski korytarz przekształcał się w półokrągłą
komnatę. Tu umieściliśmy wierzchowce.
Ku memu zdziwieniu zobaczyłem mały zbiornik
owalnego kształtu, jakby wykuty ludzką ręką w
twardym podłożu. Ciurkał doń strumyk wody nie
przelewając się poza brzegi. Widocznie musiał gdzieś
znajdować się jakiś niewidoczny odpływ. Ujrzałem
również stos wyschłych traw nastroszonych pod
kamienną ścianą. Ktoś widać gospodarował w tej
jaskini, zaopatrując ją w opał i paszę dla zwierząt.
Spora sterta grubych konarów — i do tego porąbanych
— spoczywała tuż przy wejściu. A za tym wejściem
nadal błyskało i grzmiało, aż wreszcie lunął deszcz tak
gwałtowny i gęsty, że zdawało się, jakby wodospad
spadał z górskich wysoczyzn nad kamiennymi wrotami
naszego schroniska.
Siedliśmy na derkach wokół trzaskających iskrami gałęzi
i grzali dłonie. Bardzo się ochłodziło.
— Pewnie przyjdzie nam tu nocować — smętnie
zauważył Karol. — Kiedy Wysoki Orzeł odkrył tę jaskinię?
— Nie ja ją odkryłem, lecz człowiek o srebrnych
włosach, którego wy nazywacie Old Gray.
— To tajemniczy człowiek. Co wie o nim Wysoki Orzeł?
— zapytał Karol.
—
Zjawia się niespodziewanie jak chinook, gorący wiatr,
który topi śniegi na szczytach gór i prerię z białej odmienia
w zieloną. Później znika, jak znika chinook, i rzeki na nowo
stają w swym biegu. Jego słowa są dobre, a serce nie zna
trwogi.
— Old Gray — dodał po chwili milczenia wódz —
pomógł nam odszukać złodziei bydła.
— Dawno to było? — zaciekawił się Karol.
Wysoki Orzeł wyprostował dwa palce swej dłoni.
— Rosła wówczas świeża trawa. Złodzieje zjawili się w
nocy, tam — wskazał ręką za siebie.
Ten gest nie określał nawet w przybliżeniu miejsca
napadu, lecz dla nas nie miało to znaczenia.
— Blade twarze zabiły jednego wojownika, a dwu raniły.
Porwały dziesięć razy po dziesięć i jeszcze raz
tyle krów, które pasły się u podnóża gór. Dopiero nad ranem
powiedziano mi o tym. Ruszyliśmy, gdy dzienna gwiazda
poczęła wspinać się po skalnych ścieżkach. Lecz tamci
zmylili tropy. Rozdzieliły się na cztery strony. Byli chytrzy
jak lisy.
— Dwieście sztuk bydła zostawia bardzo wyraźny ślad
— wtrąciłem.
Kiwnął głową.
— Orle Pióro nie myli się. Siad był wyraźny. Zbyt
wyraźny, dlatego kłamliwy. Nie wiedzieliśmy, który
mi tropami należy wędrować. Wtedy zjawił się Old Gray.
Zdawało się, że wyskoczył z wnętrza góry, jak
duch, a to była właśnie ta jaskinia. Widział, jak skradzione
bydło pędzono ku północy, jak podzielono je
na cztery stada. Moi biali bracia wiedzą, jak trudno jest
zatrzeć ślady wielu krów i jak trudno zmusić je
do szybkiego biegu. Złodzieje liczyli na to, że podzieliwszy
stado zdołają ukraść chociaż jego część. Kazałem moim
wojownikom również podzielić się. Old Gray przekonał
mnie, że nie jest to konieczne. Ruszyliśmy jednym tylko
tropem. Old Gray radził jechać powoli, aby tamci nabrali
przekonania, że zaniechaliśmy pościgu. Posłuchałem go i
nikt nie sprzeciwił się moim rozkazom. Jednak wiedziałem,
że serca wojowników Czarnych Stóp nie są chętne takiej
wędrówce. Noc spadła na ziemię, a oczy nasze nie
dostrzegły końca tropu. Legliśmy wśród traw. Nikt nie
odezwał się, lecz ja począłem wątpić w prawdę słów białego
brata. I rzekłem sobie, że gdy minie następny dzień, a nie
dościgniemy porwanych krów, roześlę wojowników tam i
tam — tu rozłożył ręce jak kierunkowskazy — gdzie
wschodzi dzienna gwiazda i gdzie kryje się w ojcu wód, i
gdzie staje u szczytu nieba. Jednak tak nie postąpiłem.
Umilkł i spojrzał na nas badawczo.
— Znaleźliście stado — krótko stwierdził Karol.
— Znaleźliśmy — potwierdził wódz. — Spełniło się
wszystko, o czym mówił Old Gray. Złodzieje najpierw gnali
bydło w czterech grupach, później połączyli je. Nad wielką
rzeką, której wezbrane wody nie zezwoliły na przejście.
Rozpierzchli się na nasz widok jak indyki, gdy orzeł
poczyna krążyć na niebie.
—
Ruszyliście w pogoń? — pytał Karol.
Wysoki Orzeł wykonał gest przeczenia.
— Wasze mustangi były zmęczone?
Znowu gest przeczenia.
— Old Gray radził zaniechać pościgu. Tłumaczył nam, że
gdy krew splami trawę prerii, przybędą czerwone kurty. On
tak powiedział: „czy moi bracia pragną oglądać ludzi, którzy
otoczą wioski Czarnych Stóp, żądając wydania
wojowników, jacy walczyli ze złodziejami, czy też chcą
spokojnie powrócić na pastwiska wraz z odzyskanym
stadem?" Więc zawróciliśmy.
— A Old Gray? — zapytałem.
— Odprowadził nas tylko do skały, w której znajduje się
ta jaskinia. Rzekł, że odtąd ma ona być schronieniem
znanym tylko jemu i wojownikom naszego narodu. Później
odjechał.
— Dokąd? — wtrąciłem.
—
Któż wie, dokąd wiatr wieje? Old Gray wędruje
własnymi ścieżkami. Zjawia się i znika, jak duch prerii, o
którym opowiadają najstarsi przy wieczornych ogniskach.
Howgh!
Ostatnie słowo oznaczało, że temat został wyczerpany.
Więc ani ja, ani Karol nie powróciliśmy do niego. Tak
zakończyła się jeszcze jedna próba dowiedzenia się czegoś
więcej o Siwowłosym.
Następnego dnia, jeszcze leżąc na wiązce siana, ujrzałem
światło poranka sączące się poprzez otwór
jaskini, jakieś zamazane, niewyraźne. Wnętrze naszego
schroniska wypełniał dym drapiący w gardle i wyciskający
łzy z oczu.
—
Wstawaj — rozkazał Karol. — Musimy stąd uciekać.
Fu, jak dusi!
— Co się stało?
— Żadnego przewiewu. Popatrz!
Podszedłem do wyjścia. Za skalnymi drzwiami, powyżej i
poniżej, kłębiły się tumany nieprzeniknionych mgieł.
— A to pięknie — mruknąłem. — Pogoda wymarzona do
jazdy.
— Wolisz tkwić w tej dziurze?
Zaprzeczyłem.
— No, to siadaj. Tu masz suchary, tu boczek, a tu kawa.
Zwijaj się, a ja zagaszę ognisko.
Skończyłem śniadanie i wybiegłem przed jaskinię.
Otaczała mnie wata! Gęsta, wilgotna wata. Do tego ciepła.
Coś obrzydliwego. Poczułem na twarzy, na rękach kropelki
wilgoci. I w tę watę mieliśmy się teraz zagłębić. Jakże
paskudnie zapowiadał się dzień!
W ciemnym wnętrzu groty zatupotały kopyta. Wysoki
Orzeł wiódł trójkę naszych wierzchowców.
Ścieżka, którą należało zejść, wydała mi się drogą
samobójców. Wiedziałem, że z prawej strony spada w dół
prawie pionowa ściana skalna, obecnie niewidoczna. Z lewej
— podobna ściana pnie się ku górze. Nieostrożny krok mógł
zakończyć się katastrofą. Moje wędrówki z Karolem
nauczyły mnie nie przeceniać niebezpieczeństw, ale też ich
nie lekceważyć. Jednak tym razem czułem zwykły ludzki
strach, a odwagi nie dodawało zachowanie się wierzchowca,
którego prowadziłem trzymając krótko za uzdę. Koń
chrapał, chwilami przystawał okazując groźne dla mnie i dla
siebie oznaki zdenerwowania. Klepałem go po szyi, a nawet
przemawiałem doń czule, byle tylko odzyskał spokój.
Po kilkunastu dalszych krokach wszystko powtarzało się od nowa.
Zejście, mimo że posuwaliśmy się jak ślimaki, nie trwało długo
obliczając według zegarka, lecz dla mnie była to droga bez końca.
Rzeczywiście jej końca nie potrafiłem dostrzec, oddzielony kurtyną
mgieł. Gdy znalazłem się wraz z towarzyszami u stóp góry, byłem
mokry od potu z gorąca i z fizycznego wysiłku.
Widoczność na dole wcale nie była lepsza. Mogliśmy jednak
posuwać się śmielej po płaskiej równinie. Poprzez kłębiące się opary
dostrzegałem trawy i krzewy rosnące w odległości piętnastu-
dwudziestu kroków ode mnie, dalej wszystko rozpływało się w białej
mgle.
Pierwszy ruszył Wysoki Orzeł. Czekałem, aż Karol zajmie kolejne
miejsce, lecz on skinął na mnie.
— Lepiej, jeśli pojadę na końcu — wyjaśnił.
— Spodziewasz się zasadzki? — zażartowałem.
—
Przy takiej widoczności łatwo się zgubić. Pojechaliśmy truchtem.
Starałem się trzymać tak
blisko wodza, aby móc obserwować jego plecy i zad mustanga.
Wiedziałem, że mgła stanowi zawsze niebezpieczeństwo dla jeźdźca,
nawet gdy posuwa się znaną sobie drogą, a cóż dopiero w trakcie
wędrówki przez obcy mu teren? Liczyłem na to, że Wysoki Orzeł po-
trafi nas uchronić od przykrych niespodzianek. Posiadał przecież
instynkt człowieka pierwotnego, zatracony przez nas — blade twarze
— wśród zdobyczy cywilizacji.
Smętnie przedstawiała się nasza wędrówka. Nie tylko z powodu
żółwiego tempa, lecz i z powodu milczenia, jakie musieliśmy
zachować. Przy braku widoczności słuch bowiem powinien zastąpić
wzrok. Co pewien czas obcierałem twarz mokrą od kropelek rosy, a
kark mego konia lśnił wilgocią. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się
jechać w takiej duchocie poprzez ścianę tumanów, poprzez kraj, o
którym wiatr nagle zapomniał. A do tego jakże męczyły ciągła
czujność i nadsłuchiwanie. Któż z nas potrafił odgadnąć, co kryje się
przed nami? Człowiek, zwierzę drapieżne, a może po prostu jakaś
jama, przez którą koń może złamać nogę. Czyż nie lepiej było
przeczekać ten dzień w jaskini?
Tak sobie myślałem wpatrzony w plecy Wysokiego Orła. Nagle
plecy te przestały się kołysać charakterystycznym dla wolno jadącego
człowieka ruchem. Błyskawicznie ściągnąłem wodze. Niewiele
brakowało, a potrąciłbym indiańskiego mustanga.
Wysoki Orzeł podniósł rękę. Powtórzyłem ten znak Karolowi.
Natychmiast ucichł odgłos końskich stąpań i ogarnęła mnie cisza tak
intensywna, jakby zamarło wszelkie życie, a świat pogrążył się w
pustce. Bardzo nieprzyjemne uczucie. Czemu wódz nakazał nam sta-
nąć? Delikatnym ruchem wyciągnąłem broń, lufę oparłem na łęku.
Mijały sekundy, później minuty, a zza białej kurtyny rozciągniętej
dokoła nas nie wyjrzało ani zwierzę, ani człowiek.
— Co tam? — szepnąłem.
Wódz odwrócił głowę i podobnym szeptem odpowiedział:
— Rzeka.
Zdziwiłem się. Cóż to za powód do przerwania jazdy? I dlaczego
Wysoki Orzeł słowo „rzeka" wypowiedział w języku Algonkinów?
Chyba musiał być czymś bardzo przejęty i mimo woli użył ojczystej
nazwy.
Usłyszałem teraz plusk, jakby ktoś szedł przez wodę. Plusk
powtórzył się, ba — wiele plusków, jak gdyby grupa ludzi lub
czworonogów przeprawiała się w poprzek nurtu niewidocznej rzeczki.
Wytrzeszczyłem oczy i po chwili przez białe opary dostrzegłem zama-
zaną sylwetkę jeźdźca. Posuwał się wolno, wprost na nas, coraz bliżej i
bliżej, aż na koniec moje oczy rozróżniły barwę jego stroju —
jaskrawoczerwoną kurtę.
Wsunąłem broń do kabury. Wysoki Orzeł odwrócił głowę i rzekł:
— Czerwone kurty. Niech Wielki Bóbr przemówi.
Wierzchowiec Karola z szelestem roztrącanych traw przesunął się
obok mnie i z kolei wyprzedził indiańskiego mustanga.
— Hej, tam! — zabrzmiało z głębi mgły. — Zatrzymać się!
—
Hej, tam! — odkrzyknął Karol obruszony grubiańskim
wezwaniem. — Zbliżcie się, nie jesteśmy pożeraczami niemowląt!
— Co takiego?!
— Właśnie to. Czekamy na dzielnych chłopców. Schowajcie flinty.
No jazda, śmiało!
Karol miał ostry język, lecz wiedział kiedy go użyć. Po jego
zaproszeniu ukazał się nie jeden, lecz trzech jeźdźców w czerwonych
kurtach, granatowych spodniach ze złotymi lampasami, długich butach
i szero-koskrzydłych, okrągłych kapeluszach. Takie mundury nosi
kanadyjska policja, której pełna nazwa brzmi: Północno-zachodnia
Konna Policja. Powstała w roku 1873 jako siła zbrojna dla ochrony
prawa i porządku na obszarach zachodnich prerii. Przez parę
pierwszych lat swego istnienia jej głównym zadaniem była ochrona
osadników i robotników budujących linie kolejowe przed napadami
Indian. Później obowiązki te zostały rozszerzone na zwalczanie
przestępstw kryminalnych, wzorem policji innych krajów.
Z historią powstania Konnej Policji związana jest pierwsza grupowa
wyprawa, skierowana na bezdroża kanadyjskiego Dalekiego Zachodu.
Oto 8 lipca 1874 roku wyruszyła z punktu zbiórki, leżącego o 60 mil
na południe od Winnipeg, długa (jakoby na dwie mile) kolumna koni i
wozów. Brało w niej udział 275 ludzi, 310 koni, 142 woły w
zaprzęgach, 93 sztuki bydła przeznaczonego na mięso, 114 lżejszych
wozów i 73 platformy ciężarowe. Policjanci zostali wyposażeni w
krótką broń palną, w dwie armatki i dwa moździerze. Oddział ubrano w
szkarłatne kurty tej samej barwy, jaką nosiły regularne pułki brytyjskiej
armii.
Wędrówka trwała cztery miesiące, przebyto ponad tysiąc mil bardzo
trudnego szlaku. Trzaskały osie wozów na bezdrożach, a na obszarach
pozbawionych wody padały z pragnienia i głodu zwierzęta. Mimo to
wyprawa spełniła swe zadanie i to bez strat w ludziach: zlikwidowano
przemyt wódki dostarczanej z południa, szmuglowanej poprzez granicę
Stanów Zjednoczonych, wyłapano handlarzy rozpijających Indian,
zawarto szereg pokojowych umów z miejscowymi plemionami, co
pozwoliło na wzniesienie pierwszych w tej okolicy fortów. Nie była to
jedyna tego rodzaju wyprawa, lecz największa, stanowiąca generalny
egzamin dla powstałej przed rokiem służby bezpieczeństwa. Jednakże
praca w policji kanadyjskiej nie jest łatwa, wymaga również dużej
sprawności fizycznej i umiejętności orientowania się wśród
bezkresnych obszarów. Dla zachęty do tej niebezpiecznej służby, każdy
policjant — który by przez trzy lata wykonywał wzorowo swe
obowiązki — może otrzymać bezpłatnie 160 akrów ziemi pod uprawę i
osiedlić się na niej, pełniąc jednocześnie rolę opiekuna osadników
okolicznego terenu.
Z przedstawicielami takiej na pół wojskowej organizacji spotkaliśmy
się obecnie. Był to oczywiście przypadek, lecz jakże dziwnym mi się
wydał, gdy środkowy z czerwonych jeźdźców wrzasnął wesoło:
— Do licha! Co za niespodzianka! Karol Gordon! Co tu porabiasz,
chłopie?
Mitchell, jeśli mnie oczy nie mylą! — odkrzyknął Karol. —
Ciągle na służbie?
— Ciągle.
Podjechali do siebie strzemię w strzemię, poczęli się
ściskać i poklepywać po plecach tak
energicznie, aż zląkłem się, że obaj wylecą z siodeł. Gdy nastąpił
kres hucznej radości, Mitchell poprawił kapelusz i zagadnął
rzeczowym tonem:
— Kogo tam wiedziesz z sobą, Karolu? Przez tę piekielną
mgłę nie widać ani świata, ani ludzi.
— Janie — powiedział mój przyjaciel — ukaż się...
Podjechałem trzy kroki.
— Hę? — mruknął policjant. — Twarz jakby znajoma,
lecz skąd?
— Przecież spotkaliśmy się już dwa razy, sierżancie...
— Janie, gdzieś podział oczy? Tylko mgła potrafi cię
usprawiedliwić. Przecież to porucznik Gary Mitchell!
— Bardzo przepraszam.
— Głupstwo. Och, już wiem! Pan towarzyszył Karolowi.
Na prerii. Oczywiście. A później była Osada Dziesiątej Mili.
W następnym roku spotkaliśmy się powtórnie —
wtrąciłem.
— Zgadza się. Pan jest tym wędrującym lekarzem, który
szuka guza. To jasne. A kto to ten trzeci? Indianin?
Przewodnik?
— Znasz go również — zauważył Karol. — Wysoki
Orzeł nam towarzyszy.
— Dokąd zmierzacie?
— Do miejsca, gdzie można by jeszcze napotkać
antylopy, jelenie i wielkorogie owce.
— Na pewno coś się za tym kryje.
— Przysięgam... — zabawnym tonem odparł zagadnięty.
— Daj spokój, daj spokój. Ja tylko żartuję.
— Ech, Gary, Gary. Nawet w żartach wyłazi z ciebie
policyjna dusza. A teraz puścisz nas czy będziesz trzymał
we mgle?
— Co ty gadasz! Chodźcie, moi drodzy. Tam z tyłu, nad
rzeczką, znajduje się mały cypelek. Doskonałe miejsce do
pogawędzenia o tym i owym. Nie chmurz się, Karolu, to
tylko propozycja, nie rozkaz.
Zawrócił koniem prawie w miejscu. To samo uczynili
dwaj jego podkomendni. Nasza trójka poczłapała ich
śladem. Mgła wydawała się rzednąć. Wkrótce dostrzegłem
ciemny pas zarośli, jakie ciągnęły się na prawo i na lewo,
niknąc w białych tumanach. W końcu dojrzałem i wodę —
szary nurt, nad którym wisiały jak susząca się bielizna
porozciągane pasemka mgły.
— Tu zaczyna się przesmyk — ostrzegł nas głos
porucznika — lepiej zejść z koni.
Drożyna była wąska. Czułem, jak pod nogami grunt lekko
się ugina, a przy każdym stąpnięciu bulgocze niczym
najprawdziwsze bagno. Nieco dalej teren rozszerzał się.
Mitchell się zatrzymał.
— Możecie puścić zwierzęta — powiedział. — Jesteśmy
na półwyspie.
— Któż to może wiedzieć — nieco zgryźliwie zauważył
Karol. — Wyprowadziłeś nas na grzęzawisko. Paskudne
miejsce.
— Nie takie paskudne, jak się wydaje. Dalej jest zupełnie
sucho. Sam zobaczysz, jak tylko mgła opadnie.
Jednak Karol nie dał się przekonać.
— Wydobądź kołek, Janie — zwrócił się do mnie — i
dobrze uwiąż konia, jeśli nie chcesz go stracić.
Poza Karolem i mną nikt inny nie przywiązał konia.
Wysoki Orzeł posiadał wytresowanego mustanga i mógł
polegać na jego rozwadze, lecz postępowanie trójki
policjantów wydało mi się co najmniej lekkomyślne.
— Siadajmy — zaproponował Mitchell. — Sucho tu i
bezpiecznie, a zresztą... 0'Neil, idź na koniec cypla
i nasłuchuj.
Trawa okazała się nieco wilgotna wbrew twierdzeniu
porucznika. Sucho na pewno tu nie było, a czy bezpiecznie?
—
No więc? — zaczął Karol. — O co chodzi? Czuję,
Gary, że głowa ci puchnie od nadmiaru przygotowanych
pytań.
— Przesadzasz. Dawno jesteście w drodze?
— Powiedzmy... pięć dni, jeśli pamięć mnie nie zawodzi.
— Hm... nie jest to zbyt ścisła odpowiedź, ale mniejsza z
tym. Spotkałeś kogo w ciągu tych pięciu dni?
— Cały tłum wędrowców.
— Karolu! To poważna sprawa.
— O, na pewno. Sprawa poważna i tajemnicza. Jeśli nam
nie ufasz, nie pytaj. Jeśli ufasz, powiedz wreszcie, o co
chodzi. I zdecyduj się na to, nim mgła opadnie, bo wówczas
nie pozostaniemy tu ani chwili dłużej.
— No i po co te dąsy — zagadał Mitchell. — Przed wami
nie mam powodu niczego ukrywać. Chciałem sprawę
wyjaśnić na końcu, lecz skoro sobie życzysz...
— Życzę — twardo odpowiedział Karol. — Znamy się
przecież od dawna, więc nie traktuj nas jak pierwszych
lepszych włóczęgów, których bierze się na spytki.
— Przepraszam — głos porucznika naprawdę zabrzmiał
przepraszająco. — Wszystko przez mgłę. Działa mi na
nerwy. I cała ta awantura... Posłuchajcie. Przed dwoma
bodajże tygodniami dokonano napadu na pociąg linii
Pacyfiku. Siedem mil na zachód od stacji Acton, wieczorem,
w miejscu gdzie tory zataczają dość ostry łuk i maszynista
musi hamować. Najpierw odczepił ktoś wagony znajdujące
się zaraz za ambulansem pocztowym, a w kilka minut
później i sam ambulans. W ten sposób parowóz pojechał
dalej już tylko z dwoma wozami bagażowymi.
— I maszynista nic nie zauważył? — zdziwił się Karol.
—
Owszem, spostrzegł, że coś nie jest w porządku, lecz
dopiero po przebyciu ponad mili. Podobno dlatego, że zaraz
za łukiem szyny biegną pochyłością w dół. Pociąg tam
jedzie szybciej. Tak brzmi raport, jaki nam dostarczono, bo
w Acton nie byłem. Maszynista, zauważywszy zgubę, cofnął
się i odnalazł ambulans wraz z dwuosobową załogą. Obaj
pracownicy poczty zostali związani, wnętrze wagonu
opróżnione z najcenniejszego ładunku: około pięćdziesięciu
tysięcy dolarów zapakowanych w dwa skórzane, zaopatrzo-
ne w specjalne zamki i oplombowane worki. Według zeznań
uwolnionych, w Acton wpuścili do wagonu mężczyznę w
mundurze kolejarza. Bardzo ich o to prosił mówiąc, że
pragnie się wyspać po całonocnej służbie, a wagony
pasażerskie są przepełnione. W kilkanaście minut później
poczuli, jak wagon zwalnia biegu. Lecz to ich nie
zaniepokoiło. Na tym odcinku trasy pociągi zawsze hamują
ze względu na ostry zakręt. Dopiero gdy ambulans
zatrzymał się, doszli do wniosku, że coś jest nie w porządku.
Myślę, że były to dwie niedołęgi. Bo z kolei, zaskoczeni
przez tego kolejarza, pod groźbą rewolweru otworzyli drzwi
wagonu. Wówczas wskoczył tam drugi rabuś. Obu pocztow-
ców, jak już mówiłem, skrępowano, zrewidowano i zabrano
klucze od pancernego schowka, w którym przewożono
pieniądze. Resztę łatwo' odgadnąć. Rabusie czmychnęli.
— Oczywiście mieli konie w pobliżu — zauważył
Karol.
—
A mieli, lecz ten fakt został stwierdzony dopiero
następnego dnia. Niedaleko miejsca napadu znaleziono
odciski kopyt dwu wierzchowców. Nim maszynista na nowo
zmontował cały skład pociągu i cofnął się do Acton, było
już dobrze po dziesiątej wieczorem. Nim z Acton wyruszył
patrol policji, dobiegła północ. Dzięki temu na ślady
natrafiono dopiero rankiem następnego dnia. Trop był
wyraźny, że ślepy by dostrzegł, więc wszystko zapowiadało
się pomyślnie, a zakończyło... fatalnie.
— Możesz dalej nie mówić — odezwał się Karol. —
Niczego nie znaleziono, trop został zgubiony. To jasne.
— Mylisz się. Znaleźli, a jakże! Najpierw kolejarską
kurtę i czapkę, nieco później oba rozprute worki po
pieniądzach. Nic więcej.
— Wszystko to oznacza, że ty, Gary, gonisz rabusiów. To
chyba beznadziejny pościg. Po tylu dniach od chwili napadu
zdołali ukryć się tam, gdzie ich nawet diabeł nie odnajdzie.
Pewnie w którymś z wielkich miast. Ba, przecież nie masz
ich rysopisów! Będziesz rewidował wszystkich napotkanych
po drodze wędrowców? Grzebał w ich bagażach? — wyraził
swe wątpliwości Karol.
— Zbyt szybko wnioskujesz, stary wygo. Gdyby rzecz
wyglądała tak, jak przypuszczasz, nie włóczyłbym się po
wertepach Lecz mój pościg ma sens. A dlaczego, jak
sądzisz?
Mój przyjaciel wzruszył ramionami.
— Odkryłeś jakieś nowe ślady?
— Nie. Ale wiem, za kim gonię.
— Brawo! Masz cień nadziei, że twój wyścig zakończy
się pomyślnie. Rozpoznano rabusiów?
— I tak, i nie. Wyobraźcie sobie, że przed rokiem na tej
samej linii dokonano podobnego napadu: odczepiono
wagony, kiedy pociąg na zakręcie zwalniał biegu. W
ambulansie pocztowym również jechał obcy mężczyzna,
rzekomo kolejarz. Gdy wagon stanął, zjawił się drugi rabuś.
Potem odkryto ślady dwu koni. Niestety gwałtowne deszcze
całkowicie zatarły końskie tropy. Tak więc ostatni napad był
wiernym powtórzeniem poprzedniego. Ktoś sobie opracował
schemat. I doszedł do wniosku, że jest on bezbłędny. Udało
się za pierwszym razem, uda się za drugim.
Mimo woli wykonałem głową ruch przeczenia.
Twierdzenie porucznika uznałem za naciągnięte. Za-
uważył to.
— Pan się nie zgadza, doktorze?
— Sądzę — odparłem — że dokładne powtórzenie
akcji o niczym jeszcze nie świadczy. Trafiają się prze-
cież znakomici naśladowcy, a pierwszy rabunek na
pewno został dokładnie opisany przez wszędobylskich
reporterów gazet. Nie było tak?
— Było. Napad został opisany nawet dwukrotnie.
Powtórnie, gdy schwytano jednego ze sprawców. Nie-
stety, ten ważniejszy czmychnął na dobre.
— Połowiczny sukces — sceptycznie zauważył Ka-
rol.
— Znowu się mylisz. Twoja niewiara w nasze moż-
liwości bywa doprawdy chorobliwą — żachnął się Mit-
chell.
— No, no. Nie sierdź się. Jestem pełen uznania dla
twych osiągnięć, lecz tym razem przeszkody na drodze
do celu są chyba nie do pokonania.
—
Wiem o tym. Nasz poprzedni sukces wcale nie okazał
się połowicznym, bo schwytany wspólnik napadu był
doskonałym źródłem informacji. Od niego wiemy, że
rabusie zaraz po napadzie rozdzielili się, każdy ze swoją
częścią łupu, przy czym schwytany posiadał niewielką
część zrabowanych pieniędzy. Twierdził że tyle otrzymał.
Na pewno było to zgodne z prawdą. W śledztwie wyszły na
jaw dalsze szczegóły. Człowiek ten należał do służby
kolejowej i trudnił się sczepianiem i" rozczepianiem
wagonów. Niebezpieczna to praca, nic dziwnego, że
marzyła mu się bezpieczniejsza, lepsza kariera życiowa. I
nagle błysnęło mu światełko nadziei. W podrzędnym barze
pewnego dnia spotkał jakiegoś „eleganta" — tak go określał
— który postawił mu kilka kolejek oraz wypytywał
dokładnie o jego pracę. Po tygodniu znowu spotkali się i
znów rozmowa dotyczyła pracy na kolei. „Elegant” pytał
między innymi, czy wagony mogą się same odczepić
podczas jazdy.
— Oszczędź nam tych detali, Gary — zaprotestował
Karol — bo nie skończysz przed nocą. Zgaduję już:
wagony ,same" się poodczepiały w odpowiednim czasie i
miejscu. Czy ten schwytany wspólnik jechał pociągiem?
—
Nie, wskoczył, gdy pociąg zwolnił na zakręcie.
Poodczepiał wagony, a gdy ambulans stanął, a parowóz
odjechał, znajdował się na dachu tego ambulansu. W
pocztowym ambulansie odbywał swą podróż jedynie
„elegant" przebrany za kolejarza. Tak zeznał.
— A konie? Kto przyprowadził konie? — zapytał Karol.
— Konie czekały w pobliżu. Przyprowadził je właśnie
pracownik kolejowy, o którym mówię. Uwiązał zwierzęta,
później wskoczył do wagonu. Lecz nie to jest ważne.
Najważniejsze, że nasz kolejarz podał nam dokładny rysopis
zbiegłego. Dobrze mu się przyjrzał. Twierdzi, że do końca
życia nie zapomni nawet jednej zmarszczki na twarzy tego
człowieka, który go skusił czy raczej opętał.
— Kimże jest ten twój „elegant"? — zniecierpliwił się
Karol.
— Niejaki Joe Shoes, albo Joe Starr, albo Joe Kelly.
Może słyszałeś o nim?
— Przecież nie służę w policji — zaśmiał się Karol — i
nie ścigam przestępców. Zgaduję jednak, że ta mnogość
nazwisk nie ułatwia sprawy.
—
Nie mylisz się. To typowy błękitny ptaszek, fruwał
tam, gdzie bez pracy można żyć. Nawet wygodnie. Na
podstawie rysopisu policja dogrzebała się w archiwach
sądowych i więziennych osoby pasującej jak ulał do
sylwetki „eleganta". Bo „elegant" już raz siedział w areszcie
za kradzież koni. Po kilku tygodniach zdołał uciec i ślad po
nim zaginął. Teraz jest jasne, że oba napady na pociągi były
jego dziełem.
— Czy pan jest tego pewien? — wtrąciłem się. — Wiele
ludzi podobnych do siebie mieszka w tym kraju i o pomyłkę
nietrudno.
— Jestem pewien, doktorze. Cała policja jest tego pewna.
Przecież uwięzieni w ambulansie pocztowcy również mieli
czas dobrze przyjrzeć się rzekomemu kolejarzowi podczas
ostatniego napadu. Ich informacje pokrywają się dokładnie z
informacjami schwytanego przed rokiem wspólnika.
Dorzucili ponadto wiele szczegółów, na przykład
związanych z obuwiem rabusia.
— Z obuwiem? — zdziwiłem się.
—
A tak, doktorze. To niby drobiazg, przecież bardzo
obciążający pana Shoes. Proszę odgadnąć skąd wzięło się to
przezwisko?
— Może pracował u szewca?
— Gdzie tam! Mam ja swoją teorię, a ona mi powiada, że
każdy zawodowy złodziej, rabuś czy po prostu bandyta po
kilku latach działalności otrzymuje przezwisko nadane mu
przez przestępczy światek. Takie przezwisko zazwyczaj
ukazuje jakąś charakterystyczną cechę danej osoby: sposób
wysławiania się, deformację fizyczną, ubiór. Joe Kelly czy
Joe Shoes chodził w półbutach. Może ma zniekształcone
stopy, dlatego nie nosi długich butów, a może zależy mu na
elegancji? W każdym razie w obu wypadkach napastnik
nosił półbuciki! Zabawne, co?
— Sprytnie to wykalkulowałeś, ani słowa! Jednak nie
bierzesz pod uwagę zbiegu przypadkowych okoliczności.
One często prowadzą fałszywym tropem. Ileż to ludzi nosi
półbuciki!
— Zgoda, lecz kto używa takiego obuwia do długiej
wędrówki na końskim grzbiecie?
— Kto? — roześmiałem się — a chociażby pan Fryderyk
Randall z Ottawy!
— Ech, doktorze! Po miejskich ulicach najczęściej
spaceruje się w półbutach.
— Ależ Randalla spotkaliśmy nie w mieście, lecz na
prerii. Tutaj!
Mitchell wyprostował się gwałtownie.
— Kiedy?
— Przed paru dniami, lecz proszę do tego faktu nie
przywiązywać wagi. Nie sposób przecież podejrzewać
botanika z Ottawy o napad na pociąg.
—
Botanika? A skąd wiecie, że jest botanikiem?
— Oglądaliśmy jego zielnik — wyręczył mnie w od-
powiedzi Karol — poza tym... to skończony niedołęga i cud
prawdziwy, że jeszcze się uchował i nie zginął z głodu na
prerii. Widzisz więc, Gary, że to obuwie nie jest takim
najpewniejszym atutem.
— Hm, może masz rację. Ale... opowiedzcie mi o tym
człowieku.
— O naszym botaniku? Doskonale. Więc... kiedyż to
było? — zwróciłem się do Karola. — Nie pamiętasz?
— No... krótko po rozstaniu się z Old Grayem...
-— Old Gray! — zainteresował się policjant. — Dla-
czego mi o nim nie wspomniałeś, Karolu?
— Musisz o wszystkim wiedzieć? Old Gray nie nosi
półbutów.
— Nie kpij. Słucham, doktorze — zwrócił się do mnie.
— Według moich obliczeń Randalla spotkaliśmy pięć
dni temu.
— Pozwól — przerwał mi nagle Karol i nie czekając na
zgodę opisał bardzo dokładnie wygląd botanika, a nawet
sposób wysławiania się.
—
Nie, to nie jest Joe Shoes — pokiwał głową Mitchell.
Nawet kolor włosów się nie zgadza. Joe ma jasne, wasz
botanik ciemne, no i rzeczywiście wyjątkowy niedołęga.
Nikogo więcej nie spotkaliście?
— Owszem — odparł Karol — przedziwnego typa, który
skarżył się, że go obrabowano. Chociaż ja podejrzewam, że
to on właśnie próbował rabunku. Za co został przykładnie
ukarany.
— Brzmi to nieco zagadkowo. Nie bądź taki skąpy w
słowach, Karolu.
— To już może ja opowiem — powiedziałem. — Karol
od początku był uprzedzony do tego nieszczęśnika.
Streściłem, jak mogłem najdokładniej, dziwne spotkanie z
dziwnym eksplorerem. Mitchell wysłuchał mnie uważnie,
zadał kilka pytań związanych z wyglądem uratowanego
przez nas człowieka.
— Rzeczywiście dziwna historia — stwierdził. — Lecz to
nie jest osobnik, za którym gonię. Pan powiedział, doktorze,
że napadło go dwu ludzi?
— Tak twierdził, ale jednocześnie wyznał, że widział
tylko jednego i tylko jednego nam opisał. A ten jeden, och
prawda, byłbym zapomniał... nosił półbuty!
Karol zaśmiał się cicho.
— Widzisz, Gary? Preria aż roi się od miejskiego obuwia.
I co ty na to?
—
Opisany napastnik — dodałem — bardzo mi przy-
pominał doktora Randalla. Mówiliśmy o tym, pamiętasz,
Karolu?
— Pamiętam — stwierdził krótko.
— Chciałbym ujrzeć tego odkrywcę skarbów — wyraził
swe życzenie porucznik. — Kiedy napotkaliście go?
— Przed dwoma dniami.
— Daleko stąd?
— W tej samej dolinie — wyjaśniłem. — On bardzo
nawet pragnął nam towarzyszyć, lecz Karol sprzeciwił się
temu.
— Dlaczego?
— Bo — wytłumaczył Karol — uznałem tego typa za
kłamcę.
— Jaka szkoda — westchnął policjant. — Ja potrafiłbym
z niego wydobyć prawdę. Kto wie, może to właśnie Joe
Shoes tak go potraktował? Gdyby nie mgła, natychmiast
ruszyłbym w pościg. Prawdziwy pech.
— Przypuszczasz, że ten Shoes od dwu tygodni kręci się
po prerii? Nieprawdopodobne. Z pewnością schronił się
gdzieś w mieście.
— Może tak, może nie. Postawiliśmy na nogi wszystkich
ludzi, w pobliżu nie ma większych miast, a w osiedlach
każdy przybysz zwraca na siebie uwagę. Jemu pozostaje
tylko jedna droga ratunku: przedostać się przez granicę
Stanów. A Old Gray nie wspominał wam o jakimś
przypadkowym spotkaniu?
— Nie — odparłem.
— Dziwny z niego człowiek. Wygląda na to, że czegoś
tu szuka. A może kogoś? Próbowałem pociągnąć go za
język. To chytra sztuka i nic z tego nie Wyszło.
— Old Gray po prostu poluje — zauważyłem.
—
Poluje, to pewne, lecz ile razy go spotkam, tyle razy
odnoszę wrażenie, że nie polowanie jest głównym celem
jego wędrówek.
— Przecież nie ambulanse pocztowe — zażartowałem.
— Och nie! Znam się trochę na ludziach i taką myśl
dawno już wykluczyłem. Spójrzcie — zmienił nagle temat
— przeciera się.
Tuman mgieł rzednął. Jeszcze w dole kłębiła się wata,
lecz wyżej białe pasma rozpływały się. Błysnęło słońce. W
jego promieniach dostrzegłem oba brzegi rzeczki, a po
chwili rosnące dalej kępy drzew i krzewów.
— No — odezwał się Karol wstając — chyba już nas
puścisz?
—
Puszczę, puszczę, stary kpiarzu. Przecież ja was w
ogóle nie zatrzymywałem. Pomyślnych łowów, Karolu,
wielu trofeów, doktorze, a tobie, Wysoki Orle, chociaż
jednej bizoniej skóry. Gdyby jednak... — przerwał i
machnął ręką.
— Zgaduję, co chciałeś powiedzieć — rzekł mój
przyjaciel. — Gdybyśmy napotkali twojego eleganta, mamy
go aresztować. Nie tak?
— Wspaniale odczytujesz cudze myśli. Lecz nic z tego.
Nie macie niestety prawa go aresztować.
— I nie mamy zamiaru. Od czego są czerwone kurty?
— Oczywiście. Jaka szkoda, że nie jedziemy w tym
samym kierunku.
— Janie! — zawołał Karol komicznie przerażonym
głosem. — Wskakuj na siodło. Jeszcze chwila a porucznik
Mitchell zaangażuje nas jako zwiadowców. Bywaj, Gary!
Zagadki
Trzy następne dni upłynęły dość monotonnie. Jedynym
urozmaiceniem naszej wędrówki było upolowanie jelenia z
gatunku wapiti, który niespodziewanie, w samo południe,
wyszedł nam naprzeciw z wysokich traw. Wiatr dął w
naszym kierunku i wspaniały rogacz został chyba równie jak
my zaskoczony spotkaniem. Trofeum przypadło w udziale
Karolowi. Zapowiedź zmiany jadłospisu przyjąłem z wielką
radością, przysmażanego boczku miałem dość — jak mi się
zdawało — na całe życie. Spotkało mnie gorzkie rozcza-
rowanie. Upolowana sztuka była samcem nie pierwszej już
młodości, a jej mięso okazało się twarde i żyłowate. Po
prostu nie do jedzenia. Karol przyznał, że strzelając do
jelenia strzelił... kapitalne głupstwo. Wiadomo bowiem, że
wapiti żyją w niewielkich grupkach, a samotnicy to z zasady
bardzo wiekowe sztuki, niegodne strzału. I tak mogliśmy
jedynie podziwiać wspaniałe rogi, ważące chyba ze 100
funtów*. Stanowiłyby ozdobę mojego gabinetu w
Milwaukee i obiekt zazdrości wielu myśliwych. Lecz
zarówno ciężar, jak i rozmiary uniemożliwiły transport.
Przyszło więc zostawić i poroże, i mięso. Jedynie skórę,
uprzednio natartą ciepłym popiołem drzewnym, aby zbytnio
nie stwardniała, zabrał Wysoki Orzeł.
Widocznie jednak los postanowił wynagrodzić nam
monotonię dotychczasowej wędrówki i dostarczyć tak
zwanych silnych wrażeń. Czwartego dnia, licząc od
spotkania z Mitchellem, dotarliśmy do końca doliny, nad
poprzeczny, zielony wał. Nie była to przeszkoda trudna do
sforsowania. Ot, po prostu trawą pokryte wzniesienie. Coś w
rodzaju niskiej przełęczy między dwoma równoległymi
pasmami stromych zboczy. Nawet nie zsiadaliśmy z koni.
Przed nami niewielkie skałki tu i tam sterczały na zboczu, a
dalej u krańca pochyłości wiosenna ruń falowała aż ku
dalekiemu horyzontowi. Na prawo wał przełęczy, niczym
szeroka grobla, piął się ku niebosiężnym turniom, na lewo
stromizna była nieco łagodniejsza. Przełęcz dźwigała się
stopniowo, by wpłynąć niczym zielona rzeka w skalną
bramę, strzeżoną przez dwie kamienne iglice. To już druga
przełęcz, znacznie wyżej usytuowana.
Zatrzymaliśmy konie.
— Owce — powiedział Wysoki Orzeł i wskazał dłonią
tam, gdzie ciemne iglice bodły błękitne niebo swymi
szpicami.
Widoczność była znakomita, jednak nie dostrzegłem ani
śladu czworonogów. Sięgnąłem po lornetkę. Zawsze ją
zabieram na dalekie wyprawy, a Karol, który początkowo
pokpiwał z mego nawyku, podczas którejś wizyty w
Milwaukee zaopatrzył się w równie dobre szkła.
Dopiero teraz na tle kamiennej ściany dojrzałem podłużną
głowę, zwieńczoną parą potężnych, ku tyłowi
zakrzywionych rogów. Któż by nie poznał tego mieszkańca
gór — owcę wielkorogą, zwaną również wielkorogiem. Jej
brunatne, miejscami szarawe runo prawie stapiało się z
barwą skały. Skąd się tu wziął mieszkaniec niedostępnych
szczytów?
— Ładna sztuka — zauważył pogłosem Karol. —
Gdybyż tak podeszła nieco bliżej...
— Nawet nie marz o tym. Dziwne, czemu zawędrowała w
dolinę. Słyszałem, że te zwierzęta jedynie zimą opuszczają
górne partie skał.
— Może ją coś wystraszyło? Patrz — szepnął Karol —
stoi nieruchomo, ani drgnie. Jestem pewien, że nas widzi.
Jednak nie ucieka.
— Ścieżka — powiedział Wysoki Orzeł. — Jeśli moi
bracia zostawią konie... — wykonał dłonią ruch kolisty. —
Za tamtą skałą znajduje się przejście.
Pojąłem, o co mu chodzi. Otóż w połowie odległości
między nami a skalną bramą biegła w bok wąska, z osypiska
piargów powstała dróżka. Niedostępna dla wierzchowca, ale
nadająca się do pieszej wspinaczki.
— Co ty na to, Karolu?
— Warto spróbować. Może w ten sposób zdołamy
zbliżyć się na odległość strzału. Idziemy?
— Idziemy? — powtórzyłem spoglądając na wodza.
— Im więcej osób, tym większy hałas — odparł Indianin.
— Zostanę tutaj.
Wydobyłem broń i ruszyłem krok w krok za Karolem.
Chociaż szanse upolowania owcy wydawały się nikłe, ani mi
w głowie było rezygnować. Mój przyjaciel stąpał powoli,
stawiając długie posuwiste kroki. Naśladowałem go. Każdy
szybszy ruch mógł spłoszyć zwierzę.
Trawiaste podłoże urwało się, zaczęła się stromizna usiana
ostrymi kamykami, które mimo naszej ostrożności usuwały
się spod nóg z cichym szelestem. Spociłem się z wysiłku,
zanim osiągnęliśmy kamienną platformę, ograniczoną z
przeciwległej strony wałem bezładnie narzuconych kamieni.
Za tym wałem leżała skalna brama. Wspiąłem się,
wystawiłem głowę. Owca znajdowała się tam, w tym samym
miejscu, w którym zauważyliśmy ją na początku.
Zdumiewające! Dlaczego tkwiła bez ruchu? Nie skusiła jej
obfitość pożywienia, bo jak okiem sięgnąć szare skały, bez
źdźbła trawy ani nawet mchu. Jednak odległość między nami
a zwierzęciem okazała się nadal zbyt wielka, tym bardziej że
załamanie kamiennej iglicy częściowo kryło owcę. W takich
warunkach celny strzał był więcej niż wątpliwy. Należało
jeszcze kawałek podejść. Lecz przeciwległy stok
kamiennego wału tworzył prawie prostopadłe zbocze.
— Co teraz? — szepnąłem do Karola. — Rezygnujemy?
Przyłożył do oczu lornetkę, popatrzał w dół, później w
bok i pokręcił przecząco głową.
— Skoro już tutaj jesteśmy...
Jak on sobie to wyobrażał? Wzruszyłem ramionami i
pokazałem palcem groźną stromiznę. Znowu przecząco
potrząsnął głową. Wyciągnął dłoń poziomo.
— Tam — szepnął mi w ucho. — Tam jest obejście.
Widzę...
Pochylony pomaszerował wzdłuż kamiennego wału, aż do
miejsca gdzie skalna platforma zmieniała się w wąski grzbiet
kształtu siodła, o bokach opadających łagodnie na obie
strony. Ruszyłem za nim, coraz niżej i niżej, aż zaledwie
kilka stóp wysokości dzieliło nas od poziomu, na którym
znajdowała się owca. Karol chwycił mnie za ramię,
przytrzymał, jakby przycisnął ku ziemi, co oznaczało, że
mam tu zostać, położył palec na wargach. Później
skradającym się krokiem począł schodzić. Nie trwało to
długo. Ujrzałem, jak skulił się, prawie rozpłaszczył i...
zawrócił.
— To na nic — szepnął znalazłszy się obok mnie. —
Owca czmychnie, nim naciśniemy cyngiel. Ale po tamtej
stronie wije się ścieżka znacznie wygodniejsza.
— Daj spokój — powiedziałem zniechęcony.
— A jednak... — uparł się. — Kto wie? Zostań tu, Janie, spróbuję po raz
ostatni. Zajmę stanowisko przy ścieżce.
Nic na to nie odpowiedziałem. Po kilku krokach mój przyjaciel skrył się
między skałami. Czekałem ze wzrokiem utkwionym w spadającą przede
mną pochyłość. Tylko tu mogła pojawić się spłoszona owca. Upłynęło
kilka minut, gdy usłyszałem łoskot. Coś jakby wielki głaz runęło z
wysokości, za moimi plecami. Odwróciłem się natychmiast i
znieruchomiałem. Bowiem widok, jaki ujrzały moje oczy, zaskoczyłby
nawet najbardziej doświadczonego trapera.
Kilkanaście kroków ode mnie, po zboczu siodła, na którym stałem, biegł
potężny czworonóg o skudłaco-nym, brązowoszarym futrze. Zdrętwiałem.
Oto po raz drugi w życiu spotkałem największego z drapieżników
Ameryki, jeśli nie świata? Waga jego sięga niekiedy ponad tysiąc funtów,
jednak nie przeszkadza mu to biegać niezwykle szybko, nawet po trudnej
drodze. Grizzli tym różni się od innych gatunków niedźwiedzi, że atakuje
nie sprowokowany, a jedno dotknięcie jego łapy, zakończonej ostrymi jak
stal pazurami, zdziera z ofiary skórę. Jeśli nie zostanie trafiony w głowę,
umie ranny gnać za strzelcem jeszcze dobre kilkadziesiąt jardów.
Teraz znalazłem się oko w oko z sapiącym potworem, nie mogąc
uskoczyć chociażby za skalny załom. Automatycznym ruchem
przycisnąłem kolbę do ramienia. O czym wówczas myślałem? Chyba w
ogóle nie myślałem, kierując muszkę w sam środek czoła zwierzęcia. Nie
było to łatwe. Potwór raz pochylał łeb, raz go podnosił, a wściekłe
chrapanie brzmiało mi w uszach jak dzwon bijący na trwogę. Wiedziałem,
że szary niedźwiedź zawsze atakuje przednimi łapami, musi więc się
wyprostować. Sięga wtedy wzrostem, a częściej jeszcze przewyższa
dorosłego mężczyznę. Nie wolno czekać na tę ostatnią chwilę, bo byłaby
również ostatnią w życiu myśliwego.
Już miałem pociągnąć za cyngiel, gdy rozległ się huk wystrzału. Jeden,
po sekundzie drugi. Niedźwiedź raptownie zwolnił biegu, zakołysał się i...
padł!
— Zabiłeś go! — wrzasnął mi nad uchem Karol.
—
Ja? — odparłem na pół przytomny.
— Ależ zabiłeś!
Zsunął się po pochyłości i lufą swej strzelby dźgnął nieruchomy stos
żółtoszarego futra.
— Martwy jak głaz, gratuluję ci.
— Ależ to nie ja!
— Czemu się wypierasz? Po co ta zabawa w skromność?
— Daję ci słowo, że nie zdążyłem wystrzelić. To pewnie Wysoki Orzeł.
Rozejrzeliśmy się dokoła. Ani śladu Indianina. Zeszedłem pochyłością,
ostrożnie dotknąłem martwe trofeum, obejrzałem łeb zwierzęcia. Dosięgły
go dwa pociski: jeden w środek czoła u nasady nosa, drugi — dziw nad
dziwy — w oko! Po takim jednym strzale każde inne zwierzę padłoby na
miejscu, lecz grizzli potrafił jeszcze biec spory kawałek.
— Jak to się stało? — wypytywał Karol.
— Ten potwór zaskoczył mnie, gdy wypatrywałem owcę.
— I nadal twierdzisz, że nie strzeliłeś?
— Nadal.
— Ha, wobec tego jakiś znakomity myśliwy musiał cię uprzedzić. Lecz
gdzież on może być?
— Nie wiem. Poczekajmy chwilę, na pewno się zgłosi po swą zdobycz.
Czekaliśmy minutę, dwie, dziesięć...
— Jakoś nie nadchodzi — zauważył nieco ironicznym tonem mój
przyjaciel. — A może w ogóle nie istnieje?
Chyba powinniśmy go poszukać. Może wpadł w jakąś szczelinę
biegnąc mi na
pomoc...
Nie fantazjuj — przerwał mi w połowie zdania. — Zresztą, dobrze,
popatrzymy.
Ruszyliśmy sprawdzać. Tu i tam. Tędy i owędy. Bez rezultatu. Na
skałach i kamiennych piargach nie ma sposobu odszukać jakichkolwiek
śladów. Wreszcie zadyszani i wściekli, siedliśmy na płaskim głazie.
A może jednak strzelałeś? Przypomnij sobie.
Nie rób ze mnie idioty! — krzyknąłem w zdenerwowaniu, —
Uważasz, że straciłem zmysły?
— Wybacz, lecz doprawdy nie wiem, co mam o tym wszystkim sądzić.
— Ja również — odparłem nieco gwałtownie, bowiem posądzenie mego
towarzysza dopiekło mi do żywego. Zdarza się niekiedy, że pod wpływem
wielkiego wzruszenia straci się na pewien czas świadomość, lecz przecież
w takim stanie nie można położyć trupem szarego niedźwiedzia!
— A co z owcą? — zapytałem po chwili przerwy.
— Uciekła. Twoje dwa... przepraszam... czyjeś dwa strzały spłoszyły ją
i mnie. Szukamy dalej?
— Niewiele brakuje, a uwierzę w duchy spieszące na pomoc samotnym
myśliwym. Poczekaj — zastanowiłem się — czemu owca nie uciekała na
nasz widok?
— Nie wiem.
— A ja domyślam się. Otóż przed sobą miała trzech ludzi, z lewej
strony drogę odciął jej grizzli, a z prawej — tajemniczy strzelec.
— Wygląda to prawdopodobnie, lecz gdzież ten strzelec? Zapadł się pod
ziemię? Jakoś trudno uwierzyć w istnienie człowieka dobrowolnie
rezygnującego z kłów i pazurów szarego niedźwiedzia.
— Może nie każdy — odparłem — przywiązuje taką wagę do
myśliwskich trofeów? Jednak jeszcze raz należy przeszukać najbliższą
okolicę. Pójdę po Wysokiego Orła.
— Idź. I zostań przy koniach. Aby ich przypadkiem nie uprowadził
tajemniczy strzelec. Nie lubię takich tajemnic.
Pobiegłem ścieżką poprzez urwiska i piargi ku zielonej przełęczy. W
kilku słowach wyjaśniłem sytuację. Wódz kiwnął głową i ruszył pod górę.
Zostałem sam, W niezbyt spokojnym nastroju. Nie z powodu grizzli. Było
rzeczą wątpliwą, by mógł się tu pojawić drugi taki okaz. Nękała mnie myśl
o dziwnym strzelcu. Dlaczego się krył?
V
Nasłuchiwałem
jakichkolwiek
odgłosów,
wytrzeszczałem oczy w kierunku skalnej bramy —
wszystko na próżno. Rozbudzona fantazja podsuwała
najprzeróżniejsze obrazy. Raz widziałem już Karola i
wodza rozmawiających z okutanym w skóry
mężczyzną, kiedy indziej, jak spuszczali się na dno
stromej rozpadliny, aby nieść ratunek leżącemu
nieruchomo człowiekowi. Czas upływał, nieobecność
moich przyjaciół przeciągała się ponad miarę mej
cierpliwości. Wreszcie ich dostrzegłem. Tam, w górze.
Niby parę karzełków. Nikt im nie towarzyszył. Gdy na
koniec podeszli ku mnie, Karol powiedział:
— To musiał być chyba duch, który rozpłynął się w
powietrzu. Szukaliśmy dokładnie, a wszystko, co zna-
leźliśmy, to te dwie łuski.
Podał je na otwartej dłoni.
— Leżały na kamieniu — wyjaśnił — kilkanaście
kroków od miejsca, w którym padł niedźwiedź.
Poza tym żadnych śladów. Teraz już uwierzyłem, że
to nie ty, Janie, strzelałeś.
Więc jednak mnie podejrzewał!
Łuski nie mogły pasować do mojej broni, zbyt były
wielkie. To ostatecznie przekonało Karola.
— Zabieram na pamiątkę — oświadczyłem wrzuca-
jąc mosiężne gilzy do kieszeni. — A co z niedźwie-
dziem? Nie porwał go duch gór?
— Spoczywa tam, gdzie padł.
— Mięsa nie zabierzemy?
— Nie. Przede wszystkim dlatego, że nie nasza to
zdobycz, a w dodatku misio jest chudy jak szkielet po
zimowym poście. Zresztą... wykroję jedną łapę. Chyba
da się zjeść.
Kiedy przy wieczornym ognisku obgryzaliśmy
pokrajane w paski i przypieczone mięso, wciąż
powracałem do sprawy tajemniczego strzelca, który
wybawił mnie ze śmiertelnego niebezpieczeństwa.
Dlaczego wzgardził podziękowaniem i cennym
trofeum? Zwłaszcza pazurami. U Indian wojownik
noszący naszyjnik z pazurów grizzli cieszy się
specjalnym szacunkiem. Za odwagę — oczywiście.
Czemu więc nieznany myśliwy zrezygnował z kłów i
pazurów? Czyżby aż tak bardzo się spieszył? Dokąd?
— Chyba nie mylisz się — zauważył Karol. — Ten
jegomość widać gnał na umówione spotkanie, bardzo dlań
ważne. I tak należy wszystko wytłumaczyć. Przyznam, że
nigdy dotąd nie zetknąłem się z podobnie dziwnym
wydarzeniem.
— Czy moi bracia są tego pewni?
Zgodnie wytrzeszczyliśmy oczy na Wysokiego Orła.
Zaskoczył nas niespodziewanym pytaniem.
— O czym myśli Wysoki Orzeł? — zdołałem wykrztusić.
— On nie chciał, aby go widziano. Ktoś z was już go
dawniej spotkał.
— Lecz czemu miałby się kryć?
Wódz wykonał dłońmi gest mający oznaczać niewiedzę.
— Przecież — nie ustawałem — gdyby był naszym
wrogiem...
— Nie kończ — wpadł mi Karol w słowa. — Gdyby był
naszym wrogiem, strzeliłby raczej do ciebie lub do mnie, a
nie do niedźwiedzia. To jasne! A poza tym któż i z jakiego
powodu miałby dybać na nasze życie?
— A chłopak z farmy! — wydałem okrzyk. — Nie, nie!
— zaprzeczyłem sam sobie. — Gadam głupstwa. Farma
daleko, a człowiek, który położył dwoma strzałami grizzli,
mógł być tylko naszym sojusznikiem. Chyba że nie potrafię
logicznie rozumować.
—
Rozumujesz znakomicie, Janie, lecz w tym wydarzeniu
kryje się jakaś tajemnica, której nie potrafimy zgłębić.
Trochę mnie to denerwuje, a uspokoję się dopiero wtedy,
gdy znajdziemy się nieco dalej. Nie lubię niewidzialnych
osób, nawet jeśli działają na naszą korzyść.
Nocą przy ledwie żarzącym się ognisku czuwałem nad
snem moich towarzyszy. Spętane konie zapewne też spały.
Na nasze dwa niewielką zwracałem uwagę. Zostały nabyte
od farmerów, a więc wyhodowane w warunkach
przytępiających naturalne instynkty zwierząt. Czworonóg
pozostający pod opieką człowieka po prostu zatraca je, jako
zbyteczne. Z mustangami rzecz ma się inaczej. Zawsze na
pół dzikie, mimo tresury indiańskiej, zachowują wszystkie
cechy zwierząt żyjących "na swobodzie, przede wszystkim
służącą samoobronie czujność.
Mustang Wysokiego Orła tkwił nieco dalej. Nie od-
powiadało mu sąsiedztwo naszych wierzchowców.
Prawdopodobnie koń domowy przesiąka jakimś obcym
zapachem. Właśnie na tego mustanga baczną zwracałem
uwagę wiedząc, że nim cokolwiek usłyszę lub zobaczę,
uprzedzi mnie -— bardziej ode mnie wrażliwy — kudłaty,
niepozorny indiański konik. I zaraz zaalarmuje: cichym
parsknięciem, lekkim uderzeniem kopyt lub tylko ruchem
uszu.
Przez pierwszą godzinę mego czuwania mustang nawet
nie drgnął, pod koniec drugiej — czymś się zaniepokoił.
Wyciągnął szyję, podniósł głowę, jakby chcąc wzrokiem
przeniknąć ciemności nocy. Z winczesterem gotowym do
strzału ruszyłem na obchód obozowiska, przystając co kilka
kroków. Nasłuchiwałem. Początkowo bez rezultatu.
Jednakże po jakimś czasie wydało mi się, że ciszę mąci
szelest roztrącanej trawy. Znieruchomiałem. Szmer nie
powtórzył się. Być może, zbliżył się jakiś strachliwy
czworonóg, znęcony zapachem niedźwiedziej łapy, której
resztkę odłożyliśmy na śniadanie. Poczuł mnie i uciekł.
Prawdopodobnie kujot. O to zwierzą najłatwiej zarówno na
prerii, jak i na skrajach lasów. Gdzież zresztą nie kręci się
ten niegroźny dla człowieka drapieżnik? Niegroźny,
ponieważ odżywia się jedynie małymi gryzoniami, rzadko
odważa się atakować owce czy kozy. W przeciwieństwie do
swego krewniaka, wilka, żyje i poluje samotnie lub co
najwyżej parami.
Po kilku minutach bezowocnego krążenia podszedłem
do mustanga. Tym razem czujny czworonóg nie oka-
zywał żadnych oznak niepokoju. To mnie utwierdziło w
przekonaniu, że nocnym gościem musiał być kujot,
lękliwie usiłujący zbadać sytuację. Nie było co dłużej się
trapić.
Znów wróciłem do rozpamiętywania minionego dnia.
Raz jeszcze poczułem ciarki na skórze, kiedy wspom-
niałem kudłatego olbrzyma i grożące mi śmiertelne nie-
bezpieczeństwo.
Opowiadano mi kiedyś, że dwu młodych wojowników
Czarnych Stóp wybrało się raz na polowanie w dolinę
rzeki Łuku, mając dwie strzelby i jeden tylko nóż. Po
długiej wędrówce dostrzegli na przeciwległym brzegu
szarego niedźwiedzia. Odległość niezbyt wielka,
umożliwiała celny strzał. Ale młodym wojownikom nie
odpowiadał tak łatwy sposób upolowania grizzli. Gdy
zwierzę wkroczyło w szumiący nurt, porzucili palną
broń, wskoczyli do wody i popłynęli naprzeciw, tak że
niedźwiedź znalazł się między nimi. Głęboko było i
zwierzę musiało również płynąć, tracąc przez to szybkość
ruchów. Gdy sapiąc ze złości skierowało się ku jednemu
z przeciwników, drugi chwycił je za kudły, zwracając
uwagę na siebie. Taka zabawa powtórzyła się
wielokrotnie, aż cała trójka, płynąc z prądem, przebyła z
pół mili. Dopiero gdy grizzli poczuł grunt pod łapami,
jeden z myśliwych uderzył go w bok nożem, natychmiast
odskoczył i oddał nóż towarzyszowi. Ten z kolei przebił
drugi bok zwierzęcia. Ciosy okazały się śmiertelne.
Woda wyrzuciła na brzeg martwego drapieżnika.
Wojownicy ściągnęli zeń skórę, wycięli najsmaczniejsze
płaty mięsa i powrócili do swojej wioski.
Historia powyższa wydaje się bajką, jednak prawdo-
mówność Indian nie pozwala w nią wątpić. Gdyby bowiem
bojownik przypisywał sobie czyny, których nie dokonał, a
prawda ujawniłaby się, stałby się pośmiewiskiem dla
wszystkich. Lęk przed taką hańbą powstrzymuje nawet
najbardziej zarozumiałych od wyolbrzymiania swej
dzielności lub swego sprytu. I dlatego, chociaż polowanie na
grizzli nożem graniczy z szaleństwem, nie wątpiłem ani
przez sekundę, że tak było. Dodam: żaden z wojowników nie
przekroczył wówczas dwudziestu lat. Prawdopodobnie
bardziej doświadczony Indianin użyłby jednak broni palnej.
Moja warta dobiegła kresu. Obudziłem Karola i zająłem
jego wygrzane legowisko.
Na drugi dzień natknęliśmy się — przypadkiem — na
stadko antylop zwanych widłorogami, od kształtu poroża.
Zwierzęta wyskoczyły przed nami z gąszczu krzewów i
gnały z szybkością, której nie dorówna najbardziej ścigły
koń. Nic dziwnego, że nie zdążyłem sięgnąć po broń. Ale
Wysoki Orzeł zdążył i jednym strzałem położył biegnącą w
ogonie stada sztukę. Pozostałe znikły w tumanie kurzu,
wdzięcznie skacząc. Wyglądało to bardzo pięknie,
powiedziałbym: elegancko. Dzięki tym właśnie bardzo
zręcznym, bardzo długim skokom antylopy zalicza się do
najszybszych czworonogów świata.
Musieliśmy natychmiast przerwać podróż, żeby zdobycz
oprawić, pociąć i upiec. Dzień zapowiadał się gorący i kilka
godzin słońca wystarczyłoby, żeby mięso stało się
niejadalne. Obserwowałem, jak Wysoki Orzeł na
przemyślnie skonstruowanym ruszcie z wilgotnych patyków
przypiekał płaty polędwicy, wreszcie oświadczyłem, że nic
tu po mnie i że pójdę spenetrować okolicę.
— Nie odchodź zbyt daleko — przestrzegł Karol. — W
upalne dni niedźwiedzie schodzą z gór szukać ochłody w
dolinach.
Podziękowałem za troskę, ścisnąłem broń w garści i
ruszyłem. Połowa doliny błyszczała w słońcu, drugą skrywał
cień szczytów. Dął lekki wietrzyk kołysząc źdźbłami traw.
Pora była więc wymarzona, ani zbyt gorąca, ani zbyt
chłodna. Rozglądałem się dokoła, depcząc łąkę, po której w
tym roku chyba żaden człowiek nie stąpał, jeśli w ogóle
kiedykolwiek tu zawitał.
Uszedłem z pół miii, pilnie szukając tropów zwierzyny.
Nie dla polowania, mięsa mieliśmy dosyć, lecz po prostu dla
sportu. Poza odciskami racic antylop nic więcej nie zdołałem
dostrzec. Zawiedziony skręciłem w bok, gdzie teren dźwigał
się łagodnie ku górze. W okularach mej lornetki pojawiły się
przedziwnie ukształtowane turnie. Niektóre przypominały
wieże starych zamków, inne — strzeliste iglice gotyckich
kościołów, jeszcze inne — warowne mury cytadel. Pasma
zieleni — wątłych drzewek, krzaków, traw — pięły się
prawie do połowy wysokości, a dalej już tylko mchy i lita
skała.
Skierowałem lornetkę nieco niżej i wtedy u stóp góry
ukazała się czarna, nieregularna plama. Oczywiście wejście
do jaskini.
Byłem pewien, że przygotowywanie antylopiego mięsa
potrwa co najmniej kilka godzin, jeśli nie do wieczora. A to
oznaczało nocleg w tym samym miejscu. Miałem więc
sporo czasu, a poza tym bliskość jaskini zapewniała
znakomite schronienie na wypadek deszczu. Ruszyłem.
Droga nie była ani długa, ani trudna. Wejście do jaskini
okazało się dostatecznie wysokie, by wprowadzić konie.
Oślepiony blaskiem słońca, niewiele mogłem dostrzec w
ciemnym korytarzu. Cofnąłem się by nazbierać suchych
gałęzi, aż powstał mały stos, który złożyłem na progu
jaskini. Musiałem zmarnować sporo zapałek, nim wątły
płomyk buchnął ku górze, ale po minucie rozszerzył się już
w spore ognisko. Wkroczyłem do chłodnego wnętrza.
Dziwny, nieprzyjemny odór kazał mi się zatrzymać. Czyżby
tu mieszkały jakieś czworonogi? Może drapieżnik, który
pozostawił resztki swej uczty?
Nasłuchiwałem, lecz żaden dźwięk nie dobiegł mych uszu.
Pomny przestróg Karola powinienem był zrezygnować ze
zbadania groty, lecz przekorna ciekawość wzięła górę nad
zdrowym rozsądkiem. Szybko zgromadziłem nową, większą
jeszcze porcję opału, ognisko buchnęło wysoko, drżące
blaski rozświetliły ciemność migotając na kostropatych
ścianach i półkolistym sklepieniu.
Grota nie sięgała daleko. Zwał gruzów zamykał ten
kamienny tunel. Lecz znacznie bliżej spoczywał jakiś
dziwny przedmiot. Trącony końcem lufy, nawet nie drgnął.
Schyliłem się. To był but! Podniszczony, męski but!
Schyliłem się po raz drugi usiłując podnieść trzewik.
Bezskutecznie. Włosy zjeżyły się na mej głowie. W bucie
tkwiła bowiem... noga.
Nie potrafię opisać nagłego przerażenia, jakie mnie
ogarnęło. I chyba nie można się temu dziwić. Przetarłem
oczy, makabryczny obraz nie znikał. Wróciła mi przy-
tomność. Nakaz obowiązku zagłuszył wszystko inne:
Klęknąwszy rozpocząłem badanie. Pominę szczegóły.
Faktem jest, że właściciel buta był martwy od wielu dni.
Ognisko zgasło, ciemność ogarnęła grotę. Szaleńczym
biegiem popędziłem do ogniska. Moja twarz musiała
wyrażać moje uczucia, bo Karol zaniepokoił się:
— Co się stało? Jak ty wyglądasz?!
Zdyszanym urywanym głosem próbowałem wyjaśnić co
odkryłem. Mój przyjaciel w lot pojął, o co chodzi.
— Do licha! To pewnie robota grizzli lub pumy.
— Nie wiem. Nie wydaje mi się.
— Może biedak spadł z jakiejś turni i resztką sił dowlókł
się do jaskini?
— Szkoda czasu na rozważania — burknąłem. — Po-
winieneś zobaczyć.
— Słusznie — zgodził się.
— No to idźcie obaj. Ja dopilnuję mięsa.
Karol zawahał się:
— Właściwie ty, jako lekarz...
— Lekarz nie ma już tam nic do roboty.
— A stwierdzić przyczynę zgonu nie łaska?
— Po tylu dniach? Jak ty sobie to wyobrażasz? I co to da?
— A jednak...
— Dobrze — odparłem niechętnie.
Poszliśmy. Doznałem lekkiej satysfakcji, gdy Karol już
ani wspomniał o stwierdzeniu przyczyny śmierci. Jedno było
pewne: nieboszczyk nie nosił żadnych widocznych na ciele
obrażeń. Karol przeszukał jego ubranie. Nic nie znalazł.
Sądząc po odzieży na pewno nie był to westman.
Bawełniana bluza, bawełniane spodnie, czapka z daszkiem...
Zdjąłem ją z głowy biedaka w nadziei, że na podszewce
odnajdę naszywkę firmy. Podszewka nie istniała. Wnętrze
pokrywały plamy skrzepłej krwi, a z boku, z lewej strony,
ukazał się malutki, okrągły otworek. Taki sam łatwo już dał
się odnaleźć nad skronią.
— Karolu — rzekłem podnosząc się z klęczek — ten
człowiek zginął od kuli.
Trzeba było dokonać smutnego obrzędu przykrycia zwłok
górą żwiru- Innego sposobu nie było, nie
mieliśmy kilofa lub choćby łopaty. Potem Karol przy pło-
nącym łuczywie zbadał krok po kroku całe wnętrze jaskini.
Bez rezultatu. Żadnych śladów, żadnego przedmiotu ani
broni. To samo na ścieżce przed jaskinią — poza odciskami
naszego obuwia. Widać ulewny deszcz, jaki nas niedawno
zaskoczył, padał i tutaj, zacierając wszelkie tropy. Ponuro
wyglądało dokonane przez nas odkrycie.
__ Szkoda, że nie ma tu Mitchella — zauważyłem
podczas powrotnej drogi. — Bo może to jego Joe Shoes?
___Ależ... — żachnął się Karol — przecież Shoes
według opisu porucznika wygląda na eleganckiego
jegomościa. A półbuty? Zapomniałeś o półbutach?
Nieboszczyk miał na nogach stare, sfatygowane buciska.
— Prawda — mruknąłem. — Tyle wiemy, że nic nie
wiemy. Tajemnicze zwłoki i tajemniczy sprawca. Jednak...
przydałby się. tu Mitchell.
— Ech, najgenialniejszy tropiciel świata nic tu nie
odkryje, porucznik również.
Znacznie, znacznie później bieg wypadków mnie
przyznał rację, nie Karolowi.
W obozie Wysoki Orzeł nadal przypiekał mięso. Zwy-
czajem Indian o nic nie zapytał, lecz po jego spojrzeniu
poznałem, jak bardzo był zaintrygowany. Wysłuchał
uważnie relacji i zagadnął:
— Moi bracia nie zauważyli niczego więcej?
— Nie — odparliśmy prawie jednocześnie.
— Pójdę tam — poinformował krótko.
Zabrał rusznicę i oddalił się szybkim, posuwistym
krokiem. Nie było sensu przekonywać go, że traci tylko
czas.
Pomogłem Karolowi krajać, piec i odkładać na bok
gotowe plastry antylopiej polędwicy. Wódz zastał nas ciągle
jeszcze zatrudnionych przy tej robocie. Stanął przy ognisku i
pokazał na wyciągniętej dłoni — guzik! Czarny, rogowy
guzik. Z gatunku tych, jakie zdobią marynarki miejskich
elegantów.
— Przed wejściem do jaskini — wyjaśnił.
Obejrzeliśmy dokładnie ten drobiazg, tak nieodłącznie
związany ze strojem bladych twarzy, i wyrazili podziw dla
sokolich oczu znalazcy. Nawet się nie uśmiechnął.
— Takich guzików nie było przy ubraniu zabitego.
— Nie było — przytaknął Karol. — Guzik zgubił ktoś
inny. Być może morderca, być może przypadkowy
wędrowiec, który kiedyś nocował w grocie. Popatrz, Janie.
Jeszcze zachowały się nitki.
Istotnie w rowkach guzika tkwiło kilka czarnych pa-
semek.
—
Cóż nam to da — westchnąłem. — Nawet w sądzie
byłby to wątpliwy dowód, a w sytuacji, gdy nie ma
przestępcy, ten guzik nie ma żadnej wartości. Jednak
zachowam go — powiedział mój przyjaciel.
— A zachowaj. Może ci się przyda, kiedy zgubisz własny
— zażartowałem.
Wbrew moim pesymistycznym przewidywaniom ku-
chenne zajęcia zostały zakończone na długo przed końcem
dnia. Mogliśmy więc kontynuować podróż, obładowani
mięsem jak trzy rzeźnicze sklepy.
W miarę jazdy krajobraz się zmieniał. Strzeliste turnie po
lewej stronie nadal nam towarzyszyły, lecz kopulaste
pagórki po przeciwnej — poczęły maleć, zniżać się. aż w
ogóle znikły. Tu dolina wlewała się niczym rzeka w ocean
bezmiernego stepu.
Gdy słońce połową czerwonej tarczy zapadło za grzbiety
gór, rozbiliśmy nocny biwak. Szukając stosownego miejsca,
odkryłem za sennie ciurkającym ponikiem czarną, wypaloną
w darni plamę z resztkami zwęglonych patyków. Ktoś tu
koczował przed nami, lecz chyba dość dawno, jako że popiół
zmyły już deszcze lub rozdmuchał wiatr.
— Roj nie czyni się na prerii — zauważyłem pomagając
Karolowi zbierać chrust. Spojrzał na mnie nieco zdziwiony.
— No, policz. Najpierw spotkaliśmy Old Graya...
— To nie było na prerii kanadyjskiej, lecz w pobliżu
farmy, w zamieszkałej okolicy.
— Zgoda — ustąpiłem. — Wobec tego pierwsze
spotkanie wypadło z botanikiem.
— No?
— Drugie... z podejrzanym typem, którego uwolniliśmy z
więzów.
— I na tym koniec.
—
Jak to? A Mitchell? — On
się nie liczy.
— Dlaczego?
— Bo wędrówka po prerii stanowi jego zawodowy
obowiązek.
—- Poddaję się — odparłem wesoło. — Lecz co sądzisz o
tajemniczym strzelcu?
—
Widziałeś go?
— Ależ, Karolu! Chyba kpisz? To był przecież człowiek,
nie zjawa.
— Lecz nie spotkałeś go, więc nie wciągaj na swoją listę.
— A nieboszczyk w grocie?
—
Ten się liczy. Odkryliśmy epilog na pewno ponurej
historii. Temu trudno zaprzeczyć. Jednak, Janie... jeszcze
przed pół wiekiem podobnych przypadkowych odkryć
westmani dokonywali wcale nie mniej, mimo że osadnictwo
znajdowało się w
7
powijakach.
— A ten ślad po ognisku?
— Bardzo stary, jak sam widzisz... Cóż w nim nad-
zwyczajnego?
Skapitulowałem. Ostatecznie Karol posiadał większe ode
mnie doświadczenie, a po pustkowiach
wędrował, gdy mnie się o tym nawet nie śniło.
Ani tej nocy, ani czterech następnych dni nie zaszło nic,
co mogłoby uzasadnić moje twierdzenia. Preria drzemała
rozleniwiona promieniami wiosennego słońca, a jedyni jej
mieszkańcy, rogate czworonogi — może antylopy, może
wapiti lub mulaki — umykali przed nami w takiej
odległości, że o polowaniu nie było co marzyć. Zresztą nie
było potrzeby. Ani Karol, ani ja, ani tym bardziej Wysoki
Orzeł nie należeliśmy do osób szukających rozrywki w
bezsensownym tępieniu zwierzyny. Wieziony zapas mięsa
uzupełniał Karol rybami, gdy tylko napotkał większą
rzeczkę. Przy pomocy haczyka (na każdą wyprawę zabierał
ich kilkadziesiąt), zwykłego sznurka i witki, zastępującej
wędzisko, dokonywał przedziwnych sztuk. Łapał na kawałek
mięsa, na jakąś muszkę, a nawet na źdźbło trawy!
Usiłowałem go naśladować, jednak wyniki uzyskiwałem
mizerne. Ryby po prostu kryły się przede mną.
Piękne to były dni. Pogoda dopisywała, a ja już na nowo i
całkowicie przywykłem do tak odmiennego niż w mieście
*4rybu życia. Nawet o nieboraku ukrytym w grocie coraz
rzadziej myślałem. A tajemniczy strzelec? Och, jego
wspominałem już tylko jako aktora przygody, o której będę
opowiadać znajomkom po powrocie do miasta. Na pewno
nikt mi nie uwierzy. Lecz przecież olbrzymie, bezludne,
dzikie obszary zachodu Stanów i Kanady wciąż jeszcze
kryją wiele tajemnic nieodgadnionych. I dramatów, których
przyczyn próżno byś szukał z braku środków i nieobecności
aktorów.
Opowieści
W tej wyprawie nie mam jakoś szczęścia do koni. Pierwszy złamał nogę,
drugi okulał! Gdy to zauważyłem, ogarnęła mnie rozpacz. Na szczęście
okazało się, że koń zgubił tylko podkowę. A mogło być znacznie gorzej, na
przykład pęknięcie kopyta, nadwyrężenie lub nawet zerwanie ścięgna
wyłączające zwierzę raz na zawsze ze służby człowiekowi. Miałem do
wyboru: albo rozkuć w ogóle wierzchowca, albo zastąpić zgubę nową
podkową. Lecz w obu wypadkach potrzebny był kowal. Gdzie szukać
kowala na prerii?
Wędrowaliśmy wówczas — jak twierdził Wysoki Orzeł — gdzieś niezbyt
daleko od koryta rzeki Red Deer. Ta lokalizacja, mało dokładna, nie
stanowiła żadnej wskazówki, jak dotrzeć do najbliższego osiedla. Karol nie
potrafił przypomnieć sobie, czy znajduje się gdzieś w okolicy jakaś farma.
Sytuację uratował wódz twierdząc, że nad Red Deer istnieje placówka
Kompanii Zatoki Hudsona.
Historia Kompanii sięga aż 1659 roku i tak związana jest z dziejami
Kanady, że warto ją przypomnieć.
Otóż w tym właśnie 1659 roku dwaj francuscy eksplorerzy i handlarze
futrami: Piotr Radisson i Medard Groseilliers wrócili z wyprawy łowieckiej
znad mało wówczas znanych regionów Jeziora Górnego. Przywieźli do
francuskiego wtedy Montrealu aż sześćdziesiąt łodzi pełnych skór i... zostali
przez władze kolonii ukarani wysoką grzywną za prowadzenie handlu bez
zezwolenia. Skóry skonfiskowano. Na nic się zdała skarga wysłana aż do
Paryża. Rozgoryczeni traperzy zwrócili się do Anglików, proponując im
zawiązanie spółki dla eksploatacji zwierząt futerkowych w rejonie Zatoki
Hudsona i w roku 1670, w Londynie, utworzono przedsiębiorstwo nazwane
Kompanią Zatoki Hudsona. Król angielski nadał jej monopol na handel
skórkami w północnej części Ameryki.
Kompania nie ograniczyła się do własnych wypraw myśliwskich. Zaczęła
również skupować futra od Indian i białych traperów. Dla usprawnienia tego
handlu wzniesiono na terytorium dzisiejszej Kanady szereg faktorii
handlowych, budowli o charakterze obronnym. Stały się one pierwszymi
fortami dalekiego zachodu i północy. I pierwszymi placówkami
zaopatrującymi tubylców i białych myśliwych w sprzęt, narzędzia, ubrania,
tytoń, broń i amunicję — jako że skup skórek odbywał się głównie drogą
wymiany towarów. Agenci Kompanii w znacznej mierze przyczynili się do
ograniczenia wojen międzyplemiennych wśród Indian — wojny przecież
zakłócały handel i niekorzystnie wpływały na obroty.
W roku 1869 Kompania Zatoki Hudsona — faktyczny administrator
obszarów położonych między zatoką a wybrzeżem Pacyfiku — straciła swe
przywileje. Została zmuszona do przekazania angielskim władzom Kanady
nadane przez króla Karola II (w 1670 roku) uprawnienia i terytoria. Składały
się na nie ziemie objęte nazwą Kraju Ruperta, które później weszły w
granice prowincji: Quebecku, Ontario, Manitoby, Saskatchewanu, Alberty i
Terytoriów Północno-Zachodnich. Potężny obszar o powierzchni półtora
miliona mil kwadratowych.
W zamian za to zrzeczenie się Kompanii wypłacono półtora miliona
angielskich funtów oraz zagwarantowano prawo utrzymywania faktorii i
prowadzenia handlu, lecz już nie na warunkach wyłączności.
Faktorie Kompanii stały się prawdziwym dobrodziejstwem na
bezludnych, pozbawionych osad ludzkich terytoriach. Tylko one potrafiły
zaopatrywać myśliwych i plemiona indiańskie w pożądane artykuły
przemysłowe i spożywcze. Odegrały również pewną rolę w zago-
spodarowaniu pustych ziem. Z biegiem lat wokół budynków faktorii,
zwłaszcza tam, gdzie gleba była urodzajna i karczunek lasów zbyteczny
poczęły wyrastać rolnicze farmy i małe miasteczka, w których rzemieślnicy
mogli zakładać warsztaty.
Do takiej właśnie osady miał nas zaprowadzić Wysoki Orzeł. Rezygnuję z
opisu tego fragmentu naszej wędrówki. Była monotonna i powolna. Z troski
o mego wierzchowca. Dosłownie wlekliśmy się noga za nogą, część drogi
odbyłem nawet pieszo, aby nie męczyć zwierzęcia. Wreszcie ujrzałem na
gładkiej jak stół płaszczyźnie dachy domostw. Niespodziewanie podbiegł ku
nam rozjeżdżony kołami wozów trakt. Wysoki Orzeł zeskoczył ze swego
mustanga. Rozejrzał się dokoła i oświadczył:
— Moi bracia pojadą dalej sami. Będę ich oczekiwał tutaj — wskazał
ręką na odległą kępę drzew i krzewów.
—
Dlaczego Wysoki Orzeł nas opuszcza? — zaniepokoiłem się.
— Blade twarze nie zawsze widzą w nas braci.
Wyjaśnienie zwięzłe, lecz zrozumiałe dla każdego, kto choć trochę
orientował się w stosunkach
istniejących między bladymi twarzami a czerwonoskórymi.
Czarne Stopy, podobnie jak szereg innych plemion, zepchnięto w obręb
wyznaczonych terenów — rezerwatów — wprawdzie bardzo rozległych i
o granicach raczej teoretycznych, jednak pojawienie się Indianina w
osadzie mogło wywołać niezbyt przyjazne reakcje mieszkańców. Lepiej
nie ryzykować.
Ruszyliśmy więc tylko we dwóch nierówną drogą ciemnoczerwonej
barwy, która powiodła nas ku mostkowi przerzuconemu nad wodą. To
właśnie rzeka Red Deer toczyła pod nim swe fale, a zaraz na drugim brze-
gu, jak odczytałem z napisu umieszczonego na tablicy przydrożnej, leżało
miasteczko o tej samej nazwie: Red Deer. Zakurzona, jakby zapomniana
osada, pełna jednak nieuchwytnego uroku, podobna do wielu miasteczek
pogranicza Dzikiego Zachodu.
Droga zmieniła się w ulicę, bo chociaż w dalszym ciągu była wyboista,
po obu stronach wyrosły zabudowania. Było południe, rozgrzane
powietrze wisiało bez ruchu nad ziemią i nad dachami domostw,
wzniesionych nie z drewna — gdzież go tu szukać? — lecz z darni,
wyglądających na opuszczone. Pozamykane okna, zawarte drzwi, puste
werandki i tak samo puste ogródki, widoczne gdzieniegdzie za
drewnianymi sztachetami.
W gardle mi zaschło, a język stwardniał na kołek, marzyłem o szklance
wody lub piwa. Karol musiał również odczuwać pragnienie, bo nagle
wesoło zakrzyknął:
— Saloon! Widzisz, Janie? Z nieba nam spadł. Tu najlepiej nas
poinformują, gdzie szukać kuźni.
— Oczywiście — zgodziłem się skwapliwie — a przy okazji chyba
spróbujemy...
— Piwa! Oczywiście!
Przyczłapaliśmy przed parterowy domek, uwiązali zwierzęta do wbitych
w ziemię palików i wkroczyli
na werandę. Z prawej strony drzwi wisiał wielki plakat — list gończy. Jego
treść zgadzała się z tym, co opowiadał nam porucznik Mitchell. Konna
Policja tą drogą poszukiwała człowieka o nazwisku Joe Shoes lub Joe Starr,
lub też Joe Kelly. Ścigany dokonał rabunku pieniędzy wiezionych w
ambulansie pocztowym pociągli linii Pacyfiku, niedaleko stacji Acton.
Dalej następował rysopis: wzrost średni, włosy blond, oczy siwe,
ubrany w czarny garnitur, na nogach półbuty. Cechy
charakterystyczne: wyraża się poprawnie, nie przeklina, potrafi
prowadzić rozmowę na każdy temat. Bardzo inteligentny. Lat około
czterdziestu, wygląda młodo. Interesuje się przyrodą. Doskonale jeździ
konno. I tak dalej, i tak dalej.
Dalsza część listu gończego dotyczyła wspólnika grabieży, o którym
porucznik Mitchell zaledwie wspomniał. Tym wspólnikiem był niejaki
Henry Kleen, pracownik kolejowy, lat trzydzieści siedem. Blondyn,
oczy niebieskie, wzrost ponad przeciętny, odziany w drelichowe szare
ubranie, buty z krótkimi cholewkami, płócienną czapkę z daszkiem.
Mało rozgarnięty, szorstki. Kiepsko jeździ konno.
Ponieważ myśli moje wciąż wracały do przeżytych w ostatnich
dniach wydarzeń, niemal machinalnie szepnąłem:
— Ten Kleen dziwnie jest podobny do nieboszczyka z groty...
— Rzeczywiście — mruknął — lecz teraz na ten temat ani słówka!
Chodźmy!
Sala gospody nie była duża. Z lewej strony szynkwas, z prawej kilka
stolików. Słońce zaglądało do wnętrza przez zakurzone szyby, a w
smugach światła wirowały drobniutkie pyłki. I niestety, było tu jeszcze
goręcej niż na dworze.
Barman zerknął na nas podejrzliwie, a gdy Karol zażądał piwa, jakby
ogłuchł. Przypatrywał się Karolowi, jeszcze dłużej gapił się na mnie,
wreszcie stwierdził:
— Wyście nietutejsi.
— Nietutejsi — odparłem. — A czy piwo jest tylko dla
tutejszych?
Drgnął, jakby wyrwany ze snu.
— Ach, nie. Tylko... W butelkach czy z beczki?
— Z beczki — zdecydował Karol.
— Już się robi... — i podał nam dwa pełne kufle. — Trzy
dolary.
— Ile? — zdumiałem się.
— Po półtora dolara za kufel — wyjaśnił.
Karol tylko kiwnął głową i zapłacił. Targować się nie było
sensu, choć w mieście taka sama porcja kosztowała
pięćdziesiąt centów, więc nawet biorąc pod uwagę trudności
transportu — padliśmy ofiarą wyjątkowego zdzierstwa.
— Skandal — zauważyłem wręcz wściekły.
— Ano, bywa i tak — westchnął mój towarzysz. — Nic
na to nie poradzimy.
Nigdy jeszcze nie dźwigałem kufla zwykłego piwa
ostrożniej, niż teraz. Byle nie uronić ani kropli tak
drogocennego płynu.
— Hej! — ozwał się rzeźwy głos. — Chodźcie tutaj, do
cienia.
Obejrzałem się. Zbyt gwałtownie, bo nieco piany pociekło
po szkle.
W kącie salki, istotnie w cieniu, za okrągłym stolikiem
tkwił Old Gray!
Tym razem rzeczywiście rozlałem piwo. Z wrażenia.
Karol wykazał więcej opanowania i zaraz podszedł do
Siwowłosego.
— Siadajcie. Radzę zrzucić kurtki i zdjąć kapelusze.
Ależ upał! Chyba z 90 stopni.
Przytknąłem kufel do ust. W porównaniu z temperaturą
otoczenia piwo wydało mi się zupełnie chłodne.
— Co u was słychać? — zagadnął Siwowłosy. — Jak
łowy?
— Łowy dość średnio — odparłem. — Mój koń zgubił
podkowę.
— O, to przykre. Pechowy koń — uśmiechnął się. —
Warsztat kowalski mieści się kilka domów dalej. Za-
prowadzę was. Będziecie tu nocować?
—
Nie — powiedział Karol i dodał ciszej — ktoś na nas
czeka.
— Nowy towarzysz drogi? Dlaczego nie przyszedł do
saloonu?
— To Wysoki Orzeł.
— Ach tak? Mój stary znajomy. Rozsądnie postąpił
omijając tę dziurę. Czerwonoskórzy raczej nie są mile
widziani w tych stronach. Napijecie się jeszcze?
— Dziękuję. Tutejszy barman niezbyt chętnie obsługuje
gości. Gapił się na nas z minutę, nim napełnił kufle —
zgryźliwie zauważył Karol.
Old Gray zaśmiał się cicho.
— Czytaliście list gończy? Wisi na zewnątrz.
— Owszem.
— Właściciel knajpy bardzo się nim przejął. Praw-
dopodobnie podejrzewa każdego przybysza o bandycką
profesję. Chyba jesteśmy jedynymi dziś gośćmi w Red Deer.
Mnie tu znają, ale was nie. No, chodźmy. Czas ucieka, a ja
też mam tu coś do załatwienia.
Wyszliśmy. Ulica wyglądała tak samo pusto jak przed
półgodziną. Miałem wrażenie, że rozpalona ziemia parzy
mnie poprzez podeszwy butów. W saloonie było podobnie
gorąco, lecz za to sporo cienia, do którego chętnie bym
wrócił.
Zgodnie z informacją Siwowłosego warsztat kowalski
znajdował się w odległości zaledwie kilkudziesięciu kroków
od knajpy. W ciszy panującej na wymarłej ulicy było
słychać metaliczny stuk młota.
Podkucie mojego konia trwało zaledwie parę minut.
— A teraz — oświadczył Old Gray — zaprowadzę was
do faktorii.
—
Po co? — zaniepokoiłem się perspektywą nowej
włóczęgi.
— Chodź, chodź — odparł Karol. — Może znajdzie
my coś dla uzupełnienia zapasów.
O jakich zapasach myślał? Juki naszych siodeł puchły od
ładunku. Nie brakowało ani kawy, ani soli, ani sucharów.
Mięsa mieliśmy aż za dużo.
— To naprawdę blisko — pocieszył mnie Siwowłosy, —
Nie pożałujecie.
Poczłapałem na końcu, prowadząc konia, zadowolony, że
zwierzę już nie kuleje. Old Gray nie kłamał. Faktoria
hudsońskiej kompanii leżała w odległości jakichś dwustu
kroków od kuźni i chyba tu kończyło się osiedle, bo ulica —
na pewno.
Ujrzałem palisadę z zaostrzonych bali, poczerniałych od
starości, gdzieniegdzie porośniętych siwym mchem.
Potężna, niska brama wiodąca w głąb dziedzińca stała
otworem. Na narożnych wieżyczkach palisady nikt już nie
czuwał z bronią gotową do strzału. Bo i po co? Przeminęły z
szumem preriowego wiatru czasy, kiedy wokół małego fortu
paliły się ogniska, a tłum wojowników obozował przez
kilkanaście dni jesieni lub wiosny, przywożąc na wymianę
myśliwskie trofea, a wywożąc broń, proch, kule i nic nie
warte świecidełka dla swych squaw. Zresztą magazyny
dzisiejszych faktorii nie przedstawiały już tak cennej
wartości, jak choćby pięćdziesiąt lat temu. Może jeszcze na
dalekiej północy, w rejonie Jukonu czy też na bezmiernych i
bezmiernie dzikich obszarach Terytoriów Północno-
Zachodnich zaopatrzenie w towary wyglądało kiepsko, lecz
tu, na południu, sieć handlowa zgęstniała, a szlaki kolejowe
skróciły czas transportu. Więc tylko nad Wielkim Jeziorem
Niewolniczym lub nad brzegami wciąż mało zbadanej rzeki
Mackenzie wznosiły się czujnie strzeżone przed napadami
placówki Hudson's Bay Company, nadal odgrywające rolę
fortów i nadal przeżywające swą pełną przygód historię,
obsługując traperów oraz wojownicze plemiona Indian i
Eskimosów, których swobody tam jedynie nie krępowały
granice rezerwatów.
— Tędy — powiedział Old Gray, Minął dwa wozy kryte
pałąkowatymi budami, później jakąś szopę,
skąd zapachniało sianem i końskim potem, aż zatrzymaliśmy
się przed piętrowym domem o wąskich oknach i równie
wąskich schodkach wiodących ku wysokiemu parterowi.
Nasze przybycie musiał ktoś tam zauważyć, bo nagle
uchyliły się drzwi obite żelaznymi antabami.
Hi! — wrzasnął obcy głos. — Old Gray!
— Właśnie ja. I moi przyjaciele.
— Witajcie! Każdy gość na cenę złota. Proszę, proszę
bardzo...
Za sionką długą jak kiszka i podobnie wąską znajdował się
pokój z okratowanymi oknami, przypominający podrzędny
sklepik. Szeregi półek z nie malowanych desek ciągnęły się
wzdłuż ścian, a na wysokim kontuarze tkwiła potężna waga.
Wszędzie porozstawiane były beki, beczułki, zwoje koców,
bele materiału, uprzęże, pasy, blaszane puszki i butle z
kolorowymi nalepkami. Przedziwna mieszanina woni
wypełniała wnętrze. Czułem ostry zapach skór, dziegciu,
smoły, tytoniu i czegoś tam jeszcze.
— To jest Kit Curson — Siwowłosy przedstawił nam
gospodarza. — Najlepszy myśliwy wśród handlarzy i
najlepszy handlarz wśród myśliwych!
Padli sobie w objęcia — na dowód starej i serdecznej
zażyłości.
— Pozwólcie, panowie, dalej... — skłonił się kierownik
faktorii. ~ Bardzo się cieszę z waszego przybycia.
Tu świat nadal jeszcze zabity deskami, a każdy gość to fura
nowin. Dawidzie! — krzyknął ku uchylonym drzwiom. —
Zastąp mnie tutaj i zobacz, kto to do nas zawitał!
Zawiasy skrzypnęły. Ujrzałem czarnookiego i czar-
nowłosego chłopaka, o cerze lekko opalonej i nieco wy-
stających kościach policzkowych. Indianin lub Metys.
—
Dawid Green — przedstawił mi przybysza Curson.
— Old Gray! — wykrzyknął chłopiec radośnie.
Nie padli sobie w objęcia, lecz Siwowłosy objął ser-
decznie młodzieńca i poklepał po plecach.
— Jak się masz, Dawidzie! Mam ci sporo do opowie-
dzenia, ale to później. Moi towarzysze drogi — wskazał na
nas.
Uścisnęliśmy dłonie i przeszli do następnej izby,
przypominającej trochę biuro, a trochę pokój mieszkalny. Za
biurem przemawiał stół zawalony grubaśny-mi foliałami,
nad którymi ślęczał jegomość nieokreślonego wieku. Za
pokojem mieszkalnym — tapczan nakryty niedźwiedzią
skórą, szafa i stolik z lustrem.
Jegomość nieokreślonego wieku podniósł głowę.
— O, pan Gray — ucieszył się.
— Witaj, Basil — powiedział Siwowłosy i nie za-
trzymując się poprowadził nas dalej, przez jeszcze jedne
drzwi. Tu widać kończyła się biurowa część faktorii, o czym
świadczyło wręcz odmienne umeblowanie: stół obstawiony
krzesłami, kredens, ścienny zegar, jakaś konsolka, a na
ścianach niedźwiedzie futra. Wszystko to, z wyjątkiem skór,
musiało ongiś przebyć setki kilometrów, nim trafiło do Red
Deer.
— Rozgośćcie się — poprosił Curson.
Sięgnął do kredensu, postawił na stole pudełko cygar i
olbrzymią jak miednica popielniczkę.
— Spróbujcie, znakomite. Ja znikam na chwilę.
Chwila przeciągnęła się, jednak cygara bardzo nam
pomogły skrócić czas oczekiwania. Na koniec gospo-
darz wrócił dźwigając kilka butelek i szklanek. Widok ten
przyjąłem z nie ukrywanym zadowoleniem.
.— Pijcie wolno, jest zimne jak lodowce Jukonu.
Nie przesadził. W jaki sposób przy takim upale zdołał
zamrozić napój? Zapytałem.
— W piwnicy tego domu tryska źródełko. Zimne, aż ręce
drętwieją. Dawnymi czasy różnie się tu działo, a że faktoria
została pomyślana jako budynek obronny, zaopatrzenie w
wodę miało wielkie znaczenie.
— A gdzie Peggy i chłopcy? — zapytał Old Gray.
— Synów spodziewam się lada dzień, a żona zjawi się za
chwilę. Skąd przybywasz, jeśli wolno zapytać?
— Oczywiście. Żadna tajemnica. Przywędrowaliśmy
prosto z... tutejszego saloonu, a przy okazji zawadzili o
kowala.
— Dlaczego nie przyprowadziłeś panów od razu do
mnie?
— Po pierwsze dlatego, że chciałem posłuchać, co ludzie
gadają o liście gończym, po drugie, że spotkaliśmy się
dopiero w saloonie.
— Ach, więc to taka świeża znajomość.
— Mylisz się. Znajomość zawarliśmy jeszcze po tamtej
stronie granicy, a dziś znowu nasze ścieżki przypadkowo się
spotkały. Oni wędrują za zwierzyną, a po drodze zgubili
podkowę.
— A ty? Jak tam twoje sprawy?
— Bez zmian. Niestety.
Ta wymiana zdań zabrzmiała dla mnie niezrozumiale.
Jakimiż to sprawami mógł parać się Old Gray?
— Dowiedziałeś się czego w saloonie? — zagadnął
znowu Curson.
— Miałem pecha. Poza tu obecnymi towarzyszami nawet
pies z kulawą nogą nie zajrzał do knajpy.
— A barman?
— Nauczył się listu gończego na pamięć i teraz w
każdym przybyszu podejrzewa bandytę.
Roześmieli się.
Zerknąłem na Karola. Siedział nieruchomy jak mumia.
Czyżby Old Gray ścigał sprawców napadu na pociąg? W
jakim charakterze? Z tego, co o nim wspomniał porucznik
Mitchell, wcale nie wynikało, iżby pozostawał na służbie
policji. Zaintrygowany tym greenhorn zapytałby wprost o
cel wędrówki. I strzeliłby głupstwo! Byłoby to
pogwałceniem niepisanego prawa prerii, które głosi, że nie
należy pytać przypadkowo poznanego człowieka ani o to,
skąd przybywa, ani o to, dokąd się udaje, ani o to, czego
szuka. A poza tym — najpewniej nie uzyskałbym
wyjaśnienia, a obraził zagadniętego.
Zamyśliłem się głęboko, tak że dopiero Karol przywrócił
mnie rzeczywistości, lekko pociągnąwszy za ramię.
Zerwałem się z krzesła, żeby powitać panią Peggy Curson,
której wejścia nie dostrzegłem.
Nie będę opisywać ze szczegółami naszej wizyty w fa-
ktorii. O jednym tylko wspomnę. Otóż po bardzo obfitym
posiłku Old Gray pierwszy podniósł się od stołu.
— Wybaczcie — przeprosił — muszę chwilkę poga-
wędzić z Dawidem.
— Ale dzisiaj nie odjedziesz? — zaniepokoił się Curson.
— Ba, to zależy właśnie od tej rozmowy. Jeszcze raz
przepraszam.
Wyszedł.
— Dawid to Indianin? — dałem upust swej ciekawości.
— Metys — odparł Curson. — Ojciec biały, matka z
plemienia Piegan. Jest sierotą i wiele zawdzięcza Old
Grayowi. Nie zna pan tej historii?
— Nie — odparłem szykując się już do wysłuchania
interesującej opowieści. Jednak zawiodłem się srodze.
— Proszę zapytać się Old Graya. Nie lubię mówić o
cudzych sprawach. Dawid jest pracownikiem faktorii,
spisuje się znakomicie.
I na tym skończyła się moja próba uchylenia rąbka
tajemniczej zasłony otaczającej postać Siwowłosego.
Następne pół godziny rozmawialiśmy o zwierzętach
łownych spotykanych w okolicy, o synach Cursona
uczących się w dalekim mieście, o ostrych zimach, jakie
nawiedzają Red Deer, o starych dziejach Kompanii Zatoki
Hudsona.
Wreszcie zjawił się Old Gray.
— Czas na nas — przypomniałem Karolowi.
Skinął głową na znak aprobaty I poczęliśmy się żegnać,
mimo protestów gospodyni i gospodarza.
— Oni muszę jechać — poparł nas Siwowłosy. — Mają
umówione spotkanie.
— Ha, skoro tak... lecz ty zostaniesz.
— Zostanę. Kto wie — powiedział — gdy już wska-
kiwaliśmy na siodła — czy znowu się nie zobaczymy?
Powodzenia w łowach! I pozdrówcie Wysokiego Orła.
Wodza odnaleźliśmy bez trudu. Biały pewnie by zrzędził,
że kazaliśmy mu tak długo czekać. Wysoki Orzeł nawet nie
mruknął. Gdy Karol, pragnąc usprawiedliwić tak długą
naszą nieobecność, wspomniał o Old Grayu, Indianin
zauważył:
— On jest szybki jak wiatr. Pojawia się i znika, kiedy
zechce.
Później, a była to już druga połowa dnia, pędziliśmy
prerią, mając słońce za plecami, a przed sobą zielone morze
falujących traw. Potem zieleń poróżowiała od czerwonych
zórz na zachodzie i wkrótce zapadł wieczór.
Tej nocy dręczyły mnie sny-koszmary. Budziłem się,
znów zasypiałem i na nowo śnił mi się Old Gray ze strzelbą
w dłoni, który wskazywał coś, czego nie potrafiłem
dostrzec, a później grzmiały odgłosy strzałów tak długo, aż
wyrwały mnie ze snu, przywracając rzeczywistości. Z ulgą
przejąłem kolejną wartę, a szary świt rozpędził ostatecznie
nocne mary.
Chyba jednak w moim śnie tkwiło coś z wieszczej
przepowiedni, bo nim dzień upłynął, dognał nas Old Gray.
Tylko Wysoki Orzeł nie okazał zdziwienia. My obaj
wytrzeszczyliśmy oczy.
— Hej! Czemu się tak na mnie gapicie?
— Głupstwo — zaśmiał się Karol. — Po prostu przy-
puszczaliśmy, że nie tak prędko opuścisz Red Deer.
— Na to się zanosiło początkowo. Później przyszła
odmiana... Nie spotkaliście kogo po drodze?
— Nikogo.
— A jakieś tropy?
— Żadnych.
— Szkoda — mruknął. Rozkulbaczywszy
konia siadł obok nas.
— Ostatni raz jadłem o świcie.
Podzieliliśmy się mięsem antylopy, potem zapalili fajki.
— Sprawa wygląda tak — powiedział Siwowłosy
dmuchając dymem — że ten jegomość z gończego listu
kręci się w tych stronach. Podobno usiłował przemknąć się
na południe, ale tam aż gęsto od czerwonych kurtek. Zwijają
się, jak potrafią, bardzo im zależy na schwytaniu rabusia.
Przypadkowo wiem coś o tym.
— Porucznik Mitchell opowiadał nam szczegóły...
— Mitchell?! — przerwał mi. — Był tu? Kiedy?
Karol wyręczył mnie, opowiadając o przypadkowym
spotkaniu.
— Ach tak... — westchnął Siwowłosy — jaka szkoda.
Nic nie wspomnieliście o tym w Red Deer.
— Jakoś się nie zgadało.
— Szkoda, wielka szkoda — powtórzył. — Mitchell na
pewno jest lepiej poinformowany, niż ten policjant, na
którego natknąłem się w Red Deer.
— O co chodzi? — zdumiałem się.
— O to, że obecność Mitchella pozwoliłaby uniknąć
wielu kłopotów.
— Jakich kłopotów? — z kolei zdziwił się Karol.
— Czy któryś z was widział kiedykolwiek Joego Shoes?
— Ależ skąd! — wykrzyknąłem.
— No, to możecie go spotkać, nawet obozować wspólnie,
nie wiedząc, z kim macie do czynienia.
— Na pewno — potwierdziłem. — Lecz przecież nie
wybraliśmy się na prerię ścigać przestępców.
Uśmiechnął się.
— Oczywiście. Jednak warto pomyśleć i o własnym
bezpieczeństwie. Shoes to przecież groźny typ. Wiele
przemawia za tym, że jest to ten sam człowiek, którego
spotkałem przed laty, rabuś i morderca. Chyba potrafiłbym go
rozpoznać.
— No, to Mitchell już nie jest potrzebny — zauważyłem
żartobliwie.
— Owszem, potrzebny. Nie mamy prawa aresztować
nikogo.
— Właśnie. To samo mówił porucznik.
Old Gray zasępił się.
— Po waszym odjeździe — podjął — zjawił się w faktorii
pewien traper, a w godzinę później konny policjant. Obaj
twierdzili to samo: Shoes zamierzał przedrzeć się przez
granicę amerykańską, jednak zawrócił.
— Kto go widział?
— O tym ani traper, ani policjant nie potrafili nic
rozsądnego powiedzieć.
— Wygląda na to, że się nie wymknie — zauważyłem.
— Może próbować drogi na północ.
— Do Jukonu?! — krzyknąłem. — Ależ to szaleństwo.
— I ja tak sądzę, lecz desperat potrafi odważyć się na
najbardziej ryzykowny krok. Być może spróbuje
również górskiego szlaku do Montany. Droga piekielnie
trudna, lecz stwarzająca mnóstwo możliwości ukrycia się.
Przyszłość pokaże.
— Jeśli pokaże — wyraziłem wątpliwość.
Old Gray nic nie odpowiedział. Skończył ćmić fajeczkę,
wytrząsną popiół.
— A teraz, skoro już wiecie, czego można się spo-
dziewać, niech każdy dobrze wytrzeszcza oczy i nad
stawia uszu podczas nocnej straży.
Istotnie, nie wolno było bagatelizować faktu obecności na
prerii niebezpiecznego osobnika. Noc jednak
upłynęła spokojnie, a rankiem razem z Siwowłosym ru-
szyliśmy dalej. Old Gray zamierzał zapolować, lecz z tego
polowania nic nie wyszło aż do południa, a po południu
zainteresowała nas zupełnie inna sprawa.
Gdy pędziliśmy prerią, Siwowłosy pierwszy dostrzegł
czarną plamę wśród traw. Ślad po ognisku. Zatrzymaliśmy
konie. Old Gray zeskoczył.
— Nie zsiadajcie — przestrzegł. — Zbyt wiele nóg
zadepcze ślady.
Tkwiliśmy w siodłach, a on krążył wokół czarnej plamy, z
głową opuszczoną, podobny do ptaka biegusa polującego na
jaszczurkę lub węża. Co pewien czas podnosił nie dopalony
patyk i grzebał nim w popiele lub w trawie, raz nawet
przykląkł. Widać nie osiągnął żadnych rezultatów, bo
zwrócił się do Indianina:
— Niech Wysoki Orzeł pomoże mi...
Ubodło mnie to troszkę. Przecież Karol słynął jako
znakomity tropiciel, a i ja coś niecoś potrafiłem.
Wódz bez słowa przystąpił do poszukiwań. We dwójkę
dreptali tu i tern. Do znudzenia długo. I po licho?
— Dwa konie — streścił Old Gray wyniki badań — lecz
człowiek tylko jeden, chyba że obaj noszą buty
jednakowe. Obozował lub obozowali przed kilkunastu
godzinami. A oto pamiątka.
Wyciągnął ku nam dłoń i pokazał spory czarny guzik.
— Ktoś sieje guziki po drodze —- zauważyłem. — Pokaż
no, Karolu, tamten.
Guziki były bliźniaczo podobne.
— Skąd macie ten drugi? — zainteresował się
Siwowłosy.
Opowiedziałem po krotce o naszym odkryciu w jaskini.
— Czy Mitchell o tym wie?
— Na jaskinię trafiliśmy już po spotkaniu z porucznikiem
— odparłem.
— Mitchell ma wyjątkowego pecha. Chociaż... są to
fabryczne guziki przyszywane do tysięcy ubrań. Jednak
zbieg okoliczności jest zastanawiający. Ten sam człowiek
mógł obozować w jaskini i tutaj. Ten sam człowiek mógł
być mordercą odkrytej przez was ofiary. W jakim celu?
Uznałem, że tego rodzaju rozważania do niczego nie
prowadzą, zagadnąłem więc niecierpliwie:
— Jedziemy?
— Dziwna historia — mruknął Old Gray dosiadając
konia.
— Ba, zapewne — odparłem — lecz jeszcze dziwniejsza
mnie się przytrafiła. Z niedźwiedziem.
— A cóż takiego?
Wydało mi się, że Old Gray się uśmiechnął.
Opowiedziałem o grizzlim.
— Bardzo ciekawe — stwierdził, —- Nie zobaczyliście
strzelca?
— Po godzinnych poszukiwaniach daliśmy spokój.
Zaczynam wierzyć, żę duchy krążą po górach, aby ratować
nieostrożnych wędrowców. Jak to wytłumaczyć?
— Może mu się spieszyło? Może gonił za czymś bardziej
dla niego wartościowym od futra niedźwiedzia i
podziękowań? Któż odgadnie?
— Jednak dziwny to postępek.
— Świat pełen jest dziwnych postępków. W drogę!
I to było wszystko, co miał do powiedzenia w tej sprawie
Siwowłosy.
Towarzyszył nam jeszcze przez dwa dni i dwie noce. Cały
czas pilnie wypatrywał kolejnych śladów po ogniskach, lecz
bezskutecznie. Dostrzegłem, że staje się coraz bardziej
markotny. Pod koniec drugiego dnia zdobyłem się na odwagę i
zagadnąłem o przyczynę złego humoru.
— Podejrzewam — odparł — że odkryte przez nas ognisko
rozpalał mój dawny znajomy. Poszukuję go
w ważnej sprawie i jak na złość nie potrafię doścignąć.
Zapytałem, na czym opiera swe przypuszczenie — chyba
nie na znalezionym guziku?
Roześmiał się. Po raz pierwszy od wielu godzin.
— Oczywiście, że nie. Czarne guziki zdobią garnitury
wielu mężczyzn. Po prostu wiem, że mój znajomek właśnie
przebywa w tych stronach, dlatego interesuje mnie każdy
człowieczy trop.
— A może to był Shoes? — wyraziłem przypuszczenie.
— Może tak, może nie. Dowodów brak.
Zaniechałem dalszych pytań. Natarczywość wyglądałaby na
niegrzeczne wścibstwo. A poza tym... dość już miałem całej
tej historii. Dopiero nieco później, skojarzywszy pewne
sprawy, doszedłem do wniosków bardzo interesujących,
zarówno mnie, jak i każdego przeciętnego człowieka.
Zwłaszcza przebywającego na prerii, lecz wtedy jeszcze o tym
nie wiedziałem.
Poczęliśmy rozglądać się za dogodnym miejscem noclegu.
Drzewa i krzewy gdzieniegdzie widzieliśmy, natomiast wody
ani śladu. Za radą Karola jechaliśmy tak daleko jeden od
drugiego, jak na to pozwalała widoczność. Posuwając się w
ten sposób zwiększało się prawdopodobieństwo napotkania
jakiejś rzeczki czy jeziorka. Bo wielkich rzek nie było w tych
stronach, a wielkie jeziora leżały na północ i na wschód od
przebywanej przez nas trasy.
Tym razem ja odkryłem wspaniałe miejsce na biwak:
kępę drzew otaczających stawek o wodzie przejrzystej i
zimnej niczym lód. Gdzieś od spodu biło źródło a
nadmiar wody wypływał wąskim strumykiem, który po
kilkudziesięciu jardach po prostu... znikał, wsiąkał w
piaszczystą glebę.
Wspominam o tym miejscu nie bez powodu. Bo tam
właśnie, przy wieczornym ognisku, Old Gray ćmiąc fa-
jeczkę opowiedział nam historię, jaka wydała mi się
najdziwniejszą z dziwnych, podobną do gawęd, którymi
skracali sobie czas na postojach osadnicy ciągnący na
zachód lub traperzy. W takich gawędach tkwiło
zazwyczaj tyleż zmyślenia, co i prawdy, więc nie trzeba
ich uznawać wyłącznie za bajki. I podejrzewam, że z
opowiadaniem Old Graya sprawa miała się podobnie.
— Słonko już zachodzi, lecz chyba jeszcze nie pój-
dziemy spać? Słyszeliście o historii Balfourów?
Na pewno nie.
Potrząsnąłem głową na znak całkowitej nieświado-
mości.
— W pewnym mieście naszego wschodu — zaczął
Old Gray pykając z fajki — ani wielkim, ani małym, żył
przed laty zamożny przemysłowiec. Fabrykant bryczek,
powozów, a przede wszystkim dyliżansów. Nie źle mu
się powodziło, jako że sieć linii kolejowych była
podówczas rzadka, zwłaszcza na Dalekim Zachodzie.
Przecież dopiero w 1869 roku nastąpiło połączenie
torami Atlantyku z Pacyfikiem, a do tego czasu dyliżans
odgrywał rolę najwygodniejszego środka komunikacji.
Ten przedsiębiorca był z pewnych względów
człowiekiem niezwykłym. Swych zainteresowań nie
ograniczał bowiem, jak wielu jemu podobnych, do spraw
związanych jedynie z produkcją konnych pojazdów. W
którymś tam roku, skonstruowawszy ulepszoną partię
wehikułów, wybrał się w daleką drogę karawaną złożoną
z takich właśnie wozów. Chciał sprawdzić, jak jego wozy
spisywać się będą podczas długiej podróży. Jednak, o ile
mi wiadomo, powodem głównym wycieczki stała się
nieprzeparta chęć ujrzenia dalekich przestrzeni z ich
pięknem i grozą, o czym sporo informacji podawała prasa
wschodnich stanów. W zasiedziałym mieszczuchu odżyły
stare tęsknoty jego dziadka, znanego łowcy futerek z
czasów, kiedy wędrówka na zachód od doliny Missisipi
uznawana była za czyste szaleństwo.
Przemysłowiec, nazwijmy go panem Hopkinsem, zabrał
na swą wyprawę serdecznego przyjaciela, jeszcze ze
szkolnej ławy. Przyjaciel był rysownikiem i malarzem,
raczej biednym niż bogatym, i pewnie nigdy by nie ukończył
kosztownych studiów, gdyby nie finansowa pomoc
Hopkinsa. Zdarzają się takie wypadki. Dla wygody
nazwijmy tego malarza panem Balfourem. Dla wygody,
zaznaczam, ponieważ sprawa nazwisk nie gra w mej
opowieści żadnej roli.
Tak więc Hopkins i Balfour podróżowali własnym
wozem. Wrócili cali i zdrowi do rodzinnego miasta, bogatsi
o doświadczenia, których nie mogliby zdobyć w żaden inny
sposób.
Balfour przywiózł z wędrówki kilkadziesiąt szkiców oraz
skórę upolowanego przez siebie bizona. Jednego z ostatnich.
Skóra zdobiła ścianę w jego mieszkaniu, szkice przemieniły
się w olejne obrazy o nie małej wartości. Znalazły się na
specjalnie zorganizowanej wystawie i szybko trafiły do rąk
licznych amatorów zachodniej egzotyki. Chyba po raz
pierwszy w swym życiu malarz pozbył się finansowych
kłopotów.
Natomiast Hopkins przywiózł, poza wrażeniami, futro
niedźwiedzie oraz kompletny strój indiański, nabyty od
wojownika jednego z mniej wrogich plemion.
Od czasu tej eskapady coś się zmieniło w jego życiu. Bo
chociaż nadal produkował pojazdy różnej wielkości i
przeznaczenia, obok zawodowych zajęć, niejako równolegle
z nimi, rozwijać się poczęło jego nowe zainteresowanie. Nie
mające nic wspólnego z pomnażaniem dochodów. Wręcz
przeciwnie, raczej je uszczuplające.
Przemysłowiec zaangażował się finansowo i uczuciowo w
zbieranie najróżniejszych przedmiotów mających
jakikolwiek związek z historią Dzikiego Zachodu. Nabyty w
czasie wyprawy strój indiański zapoczątkował kolekcję.
Zakończyła ją śmierć Hopkinsa. Z jego zbiorów i z fundacji,
jaką ustanowił testamentem, powstało jedno z największych
muzeów historii naturalnej naszego kraju. Lecz cofnijmy się
w czasie.
Balfour, zachęcony sukcesem, jaki odniosły jego obrazy
ukazujące przyrodę i ludzi Dzikiego Zachodu, postanowił
tworzyć dzieła o takiej właśnie tematyce. W poszukiwaniu
nowych wrażeń zapuszczał się coraz dalej w głąb mało
znanych ziem: na zachód i na północ. Stał się pierwszym
rysownikiem-westmanem.
Zbiegiem okoliczności obaj przyjaciele wstąpili w
związki małżeńskie w tym samym miesiącu tego samego
roku.
Zmiana kawalerskiego stanu w niczym nie wpłynęła na
ich wzajemne stosunki, na codzienne zajęcia i za-
interesowania. Obu urodzili się synowie. Przyjaźń między
ojcami przeszła na synów. Potomek Balfoura już w
młodzieńczych łatach począł zdradzać zainteresowanie i
zdolności sztuką, ojciec cieszył się, że znalazł godnego
następcę. Przewidywania sprawdziły się.
Inaczej ułożyła się życiowa kariera syna Hopkinsa.
Bardziej interesowało go ojcowskie hobby — kolekcjo-
nowanie odzieży, broni, dzieł sztuki indiańskiej — niż
produkcja konnych pojazdów. Zresztą stale gęstniejąca sieć
linii kolejowych zmniejszyła zapotrzebowanie na wozy. Tak
więc syn przemysłowca sprzeniewierzył się ojcu. Nie
powozy go pociągały, lecz książka i pióro. Jeszcze za życia
ojca rozpoczął pracę w jednym z dzienników wschodu, a po
zgonie rodzica sprzedał fabrykę, by bez reszty zająć się
pisarstwem. Wkrótce później zmarli i rodzice Balfoura, lecz
stara, wierna przyjaźń między młodym dziennikarzem i
młodym rysownikiem nie wygasła. I podobnie jak ich
ojcowie ruszyli na Dziki Zachód — jeden rysować, drugi
pisać korespondencje. Warunki podróży były lepsze niż
ongiś za życia fabrykanta wozów, lecz przecież nadal
trudne. Linie kolejowe nie wszędzie docierały, a
najpiękniejsze partie kraju leżały wciąż wśród bezdroży i
pustkowi. Ale obu przyjaciołom to właśnie najbardziej się
podobało.
Po pierwszej paromiesięcznej wyprawie odbyli drugą,
trzecią i czwartą. W ten sposób poznali tajniki życia na
prerii i w górach. Piątą wyprawę odbył młody Balfour
samotnie i przywiózł z niej... indiańską dziewczynę. Gdy ją
sprezentował dziennikarzowi, tamten za głowę się złapał.
Odprowadził przyjaciela na bok i zapytał:
„Co ty chcesz z nią uczynić?"
„Raczej: z niej — odparł tamten. — Chcę z niej uczynić
własną żonę".
„Oszalałeś? Człowieku, zastanów się. Przecież, ona
nawet nie potrafi poprawnie mówić po angielsku! A na
pewno nie umie czytać".
„To ją nauczę. Według zwyczajów Indian jest już moją
żoną, a wkrótce będzie nią według praw bladych twarzy".
„Poczekaj! Nie tak prędko. Przemyśl swą decyzję, bardzo
cię o to proszę".
„Już przemyślałem. Czy możesz mi pomóc?"
I tak się zaczęła ta zupełnie nowa historia. Nie jedyna w
naszym kraju. Na pewno wiecie, że mieszane małżeństwa,
zwłaszcza w pierwszych latach osadnictwa, nie należały do
rzadkości, a i dzisiaj niekiedy się trafiają.
— Oczywiście — przytaknąłem. — Świadczy o tym
wzrastająca ilość Metysów wśród ludności obu Ameryk.
— Otóż to! Lecz poślubienie indiańskiej dziewczyny
przez trapera, eksplorera czy nawet rolnika, gospodarzącego
gdzieś na zachodnim pograniczu a sprowadzenie Indianki do
miasta białych to dwie różne sprawy. Farmerzy czy traperzy
decydowali się na takie związki często wyłącznie ze
względów osobistego bezpieczeństwa. Żona-Indianka,
zwłaszcza gdy była córką któregoś z wodzów, gwarantowała
przyjaźń plemienia. Poza tym warunki jej nowego życia
drobnym tylko ulegały zmianom, a poziom umysłowy męża
i ludzi z najbliższego otoczenia wcale nie był wyższy, często
nawet niższy od jej własnego. Indianki — żony białych
czuły się bardzo dobrze, najczęściej znacznie lepiej od
squaw czerwonoskórych wojowników.
W przypadku młodego Balfoura wszystko przedstawiało
się odmiennie. Wręcz groźnie dla niego i dla wybranki.
Początkujący rysownik i malarz, chociaż bardzo zdolny i
zyskujący uznanie w kręgach zawodowców i amatorów,
musiał liczyć się z tak zwaną opinią publiczną. Żona
Indianka mogła stać się magnesem przyciągającym doń
ludzi. Egzotyczne małżeństwo — niemal reklamą
zwiększającą popyt na jego obrazy. Lecz żona-analfabetka,
nie umiejąca sklecić jednego zdania w poprawnej
angielszczyźnie, której poza tym obce były towarzyskie
zwyczaje, żona usiłująca wejść po schodach jak po drabinie,
to znaczy na czworakach, woniejąca zjełczałym tłuszczem
— wszystko to mogło młodego Balfoura narazić na
śmieszność, na drwiny, na niewybredne żarty i złośliwości, a
w końcu złamać mu karierę.
Hopkins, który odziedziczył po ojcu nie tylko fabrykę, lecz
i kupiecki rozsądek, i trzeźwy pogląd na świat, w lot
dostrzegł niebezpieczeństwo.
„Henry — zwrócił się do Balfoura — co uczynisz, jeśli za
twoją żoną ściągnie tu jej ojciec, wuj, brat i tuzin innych
krewnych? Gdzie im rozbijesz tipi i jak przyjmiesz ludzi,
którzy na pewno uważają cię za wybitną wśród bladych
twarzy osobistość?"
„Mam nadzieję, że nie przyjadą. Zbyt daleka to droga".
„A jeśli jednak zjawią się tutaj?"
„To... to... chyba ucieknę!"
W tym miejscu obaj parsknęli śmiechem. Chociaż
problem był poważny. Wizyta krewnych Indianki była
raczej nieprawdopodobna, natomiast niebezpieczeństwo
tkwiło w tym, jak ludzie, wśród których obracał się Henry
Balfour, odniosą się do jego postępku i jego egzotycznej
żony.
Myślę, że bez pomocy Hopkinsa Henry popełniłby wiele
głupstw, pozrażał sobie wszystkich i w ten sposób
zakończył swą artystyczną karierę. Na szczęście miał dość
zaufania i rozsądku, aby zastosować się do rad przyjaciela. I
oto po długich rozważaniach i znacznie krótszych
poszukiwaniach znaleźli pensjonat, gdzie umieszczono
Indiankę. Jej wygląd wzbudził zachwyt właścicielki, jej
zachowanie — z trudem maskowaną wesołość.
Z kolei obaj przyjaciele znaleźli kogoś, kto podjął się
nauczyć dziewczynę języka angielskiego w słowie i piśmie,
a kierowniczka pensjonatu — za dodatkowym
wynagrodzeniem — przyjęła na swe barki ciężar edukacji
towarzyskiej i sposobu bycia obowiązującego w
społeczeństwach bladych twarzy.
Nie szło to łatwo, chociaż uczennica okazała się nie-
zwykle pojętna. Najtrudniej było wytłumaczyć jej cel tych
wszystkich poczynań, Henry Balfour sam ją przekonał.
Przez pierwsze tygodnie dziewczyny nie wy-puszczano na
rojne ulice miasta i korzystała jedynie ze spacerów po
ogrodzie, budząc zrozumiałą sensację wśród
współlokatorów, zwłaszcza mężczyzn, bo była śliczna.
Jednakże przechadzki po niewielkim ogrodzie dla osoby
wyrosłej wśród nie ograniczonych niczym przestrzeni
stanowiły to samo, co dreptanie po więziennym podwórku
człowieka korzystającego dotychczas z nieskrępowanej
wolności. Indianka poczęła się buntować i tylko obecność
Balfoura poprawiała jej humor. Ale stałe towarzyszenie
narzeczonej nie zezwalało na wyjazdy. Henry Balfour
odtworzył już wszystkie krajobrazy Dalekiego Zachodu na
płótnach i z przyczyn czysto ekonomicznych
(„wychowanie" narzeczonej kosztowało sporo) zaczął
malować portrety co bardziej snobistycznych obywateli
miasta. Wiele mu w tym dopomógł Hopkins, zarówno przez
swe znajomości, jak przez chytrze zamaskowaną reklamę
prac swego przyjaciela, o którym bądź w formie wywiadów,
bądź krótkich felietonów pisał na łamach swego dziennika.
Minęło kilka najgorszych dla indiańskiej dziewczyny
tygodni odosobnienia. Osoba ucząca ją angielskiego podjęła
się oprowadzania egzotycznego przybysza po mieście.
„Przybysz" został odziany w strój białych squaw, by
uniknąć zbyt wielu natarczywych spojrzeń. Kto jednak
przyjrzał się dokładniej cerze i rysom twarzy pięknej
dziewczyny, ten musiał odgadnąć jej pochodzenie.
Po kilku miesiącach nauki angielskiego dodatkowo
obciążono uczennicę rozmowami z pewnym zakonnikiem.
Przecież żaden chrześcijański duchowny nie udzieliłby
ślubu pogance!
I tu znowu Hopkins okazał się bardzo pomocny. Wy-
nalazł pastora, który przez wiele lat bawił na zachodzie i
północy, gdzie poznać mógł obyczaje i wierzenia
czerwonoskórych, dzięki czemu rozmowy między poganka
a pastorem przebiegały gładko i były zrozumiałe dla obu
stron.
Dalsza edukacja objęła początki arytmetyki, geografii i
historii. W sumie cała nauka trwała prawie dwa lata i zaiste
podziwiać należy zarówno upór Balfoura, jak i wytrwałość
młodej squaw.
Gdy po upływie tego czasu obaj przyjaciele wyprawili
huczne przyjęcie dla kolegów, znajomych i znajomych
znajomych — nikt z gości nie mógł uwierzyć, by elegancka,
młoda miss miała coś wspólnego z czerwonoskórą rasą, poza
lekkim podobieństwem rysów twarzy. W dwa miesiące
później odbył się ślub młodej pary, a miejscowe gazety
poświęciły temu wydarzeniu sporo miejsca na swych
łamach. Co nie pozostało bez wpływu na dalszy przebieg
życiowej kariery Balfoura. Młode damy uznały to
małżeństwo za wysoce romantyczne, mężowie młodych dam
zdumiewali się nad odwagą Balfoura. „Romantyczna" para
zapraszana bywała na pikniki, przyjęcia, bale, wszędzie
budząc zainteresowanie, Balfour natomiast otrzymywał
częściej zamówienia na portrety. Przyjmował te zamówienia
z... konieczności, nadal marząc o powrocie do swych
ukochanych krajobrazów, do surowego piękna Gór
Skalistych, pierwotnych borów i nie tkniętych pługiem
prerii.
Aż nadszedł dzień, w którym marzenia swoje zrealizował.
Wyruszył na Dziki Zachód. Nie sam. Z żoną i przyjacielem.
Była to wspaniała trzymiesięczna wyprawa, podczas której
— rzecz zrozumiała — pani Anna (takie bowiem otrzymała
„białe" imię) w swych westmańskich osiągnięciach pobiła
na głowę obu mężczyzn. Jednak nie złożono wizyty w jej
rodzinnym plemieniu. Małżonka wcale się przy tym nie
upierała, a małżonek doszedł do wniosku, że prezentacja
półdzikim krewnym kobiety tak gruntownie przemienionej z
Indianki w „bladą twarz" mogłaby wywołać oburzenie
wśród co bardziej konserwatywnych wojowników. Lepiej
nie ryzykować.
Balfour przywiózł z tej podróży sporo szkiców czarno-
białych, a także akwarel przedstawiających wędrownych
traperów, indiańskich przewodników, konie, wozy zwane
„okrętami prerii" oraz antylopy gnające przez równiny.
Hopkins natomiast powrócił ze stosem notatek, Anna — z
mnóstwem wspomnień.
Takich wspólnych wypraw odbyli kilka. Jedna na długo
pozostała w ich pamięci, ta — na wielbłądach.
— Na wielbłądach! — wykrzyknąłem przerywając wątek
opowiadania. — Chyba nie tu, lecz w Afryce?
— Nie w Afryce. Mało kto wie lub pamięta, że na
południu Stanów przez niezbyt długi czas próbowano
używać do transportu właśnie wielbłądów.
— Nic o tym nie słyszałem — zainteresował się Karol.
— Czy to nie bajka?
— Nie bajka. Najprawdziwsza prawda. Na kilka lat przed
wybuchem wojny domowej armia Stanów Zjednoczonych
zakupiła w Egipcie trzydzieści cztery wielbłądy. Chodziło o
sprawdzenie użyteczności tych zwierząt przy transporcie
ludzi i towarów poprzez bez-drzewne i bezwodne, pustynne
obszary Zachodu. Pierwsza taka wyprawa, do Kalifornii,
udała się znakomicie. Stwierdzono, że wielbłądy są-
odporne na ukąszenia grzechotników, że mogą obywać się
bez wody przez wiele dni, żywić szałwią, a nawet ostem,
którego nie tknie ani koń, ani muł. Wielbłądy nie lękały się
wody, gdy przyszło przebywać w bród rwące strumienie i
głębokie rzeki, no i potrafiły unieść tyle ładunku, co cztery
muły.
Na wiadomość o wynikach tych doświadczeń grupa osób
zainteresowanych transportem założyła Kompanię
Amerykańskiego Wielbłąda. Zwierzęta zakupiono jednak
nie w Egipcie, lecz w Azji, uznając, że będą odporniejsze na
zimno. Szybko nastąpiło rozczarowanie. Okazało się
bowiem, że wielbłądy były niezwykle złośliwe, bez żadnych
powodów atakowały ludzi zębami, pluły im w twarze
jadowitą śliną, a konie, muły i woły płoszyły się na ich
widok, co doprowadzało do ostrych zatargów z
właścicielami. Poza tym — amatorów jazdy na grzbiecie
wielbłąda nie znalazło się wielu. Powstał kłopot z
angażowaniem przewoźników. Uciekali od wielbłądów jak
od zarazy. I tak cały pomysł okazał się chybiony. Kompania
sprzedała kilka zwierząt cyrkom, resztę po prostu puściła
wolno na bezludne prerie. Azjatyckie zwierzęta nie potrafiły
aklimatyzować się, jak europejskie konie. Podróżni wi-
dywali je jeszcze przez kilka lat, jak błąkały się tu i tam,
później wszelkie ślad po nich zaginął. Prawdopodobnie
padły ofiarą chorób i drapieżników. Lecz wracam do historii
małżeństwa Balfourów.
Urodziło się im dziecko, syn. W okresie niemowlęctwa i
jeszcze przez kilka następnych lat przyszło zrezygnować z
dalekich wypraw, poprzestając jedynie na krótkich
wycieczkach, bądź też — w pełni upalnego lata — przenosić
się do wynajętej przez malarza podmiejskiej willi. W tym to
okresie Balfour był już wziętym rysownikiem, a Hopkins
napisał swą pierwszą książkę poświęconą ludziom i
sprawom Dalekiego Zachodu. Nie nudzę was za bardzo?
Szczerze zaprzeczyliśmy. Co do mnie, przepadałem za
tego typu opowieściami. Przecież to one składały się na
historię wielkiego kraju. Myślę, że Karola również zain-
teresowały dzieje dwu przyjaciół. Z zupełnie jednak innych
przyczyn, niż sądziłem.
— Jeśli więc was nie nudzę — ciągnął dalej Old Gray —
posłuchajcie, co wydarzyło się dalej. Nie mamy zresztą nic
innego do roboty.
Młody Balfour uczęszczał normalnie do szkoły, a gdy
nieco podrósł i zmężniał, począł brać udział w letnich
wyprawach rodziców i oczywiście Hopkinsa. Ten ostatni
stał się jak gdyby czwartym członkiem rodziny. Bowiem
Hopkins nie ożenił się, lecz to już zupełnie inna sprawa.
Nie we wszystkich jednak wędrówkach młody Balfour
uczestniczył. Nie w takich, które były zbyt uciążliwe lub
niebezpieczne. Oddawano go wówczas do internatu lub
wysyłano na letnie obozy amerykańskich skautów.
Którejś wiosny małżeństwo, we dwójkę jedynie, wy-
ruszyło nie na zachód, lecz na północ, do Kanady. Tym
razem Hopkins nie mógł im towarzyszyć, zatrzymała go w
mieście praca zawodowa. Ale zajął się opieką nad młodym
Balfourem.
Podróżnicy wrócili z wyprawy dopiero późną jesienią,
przywożąc nieprawdopodobną nowinę: uzyskali od władz
kilkanaście akrów lasu i łąki w cichym zakątku na podgórzu
i postanowili zbudować dom, ba, nawet już sprowadzili
drwali do karczowania kawałka puszczy. Drzewo miało
schnąć aż do najbliższej wiosny. W początkach lata
zamówiony przedsiębiorca zobowiązał się wybudować dom.
Hopkins osłupiał.
„Chyba oszaleliście?"
Wybuchnęli śmiechem.
„Chcecie opuścić miasto? Zamieszkać w głuszy? No i
jakie to koszty!"
Odpowiedzieli, że mają zamiar tam mieszkać tylko przez
parę miesięcy w roku, nigdy zimą. A co się tyczy kosztów,
są mniejsze niż można by sądzić. Ziemia za darmo, budulec
za darmo, a zapłata cieślom i drwalom nie przekroczy
rozsądnej kwoty.
„No dobrze — ustąpił Hopkins — a plan budynku?
Musisz zapłacić architektowi".
„Zapomniałeś — odpowiedział Balfour — że jestem nie
tylko malarzem, lecz i rysownikiem. Obraz domu mam już
w głowie, lecz to moja tajemnica. Przyjedziesz tam dopiero
wtedy, kiedy dom będzie gotowy i godny przyjęcia
najbardziej wybrednych gości. Anna również nie pojedzie
tam wcześniej. Pragnę jej sprawić architektoniczną
niespodziankę".
Hopkins przez pewien czas łudził się, że wariacki pomysł
wyparuje z głowy przyjaciela podczas zimowych miesięcy.
Nic z tego. Balfour zapalił się do swego projektu i wczesną
wiosną, mimo że nocami jeszcze chwytały przymrozki,
ruszył na północ. Sam. Ku niezadowoleniu Hopkinsa i
lekkiemu niepokojowi Anny. Wrócił w lipcu, nieco
wychudły, opalony i, pełen energii. Oświadczył, że dom stoi
pod dachem, że ma nawet szyby w oknach, studnię z pompą
i werandę. Nic już nie brakuje z wyjątkiem wyposażenia
wnętrz.
„Jak to załatwisz?" — zafrasował się Hopkins.
„Bardzo prosto: kupuję wóz, dwa muły, angażuję woźnicę
i ruszam za tydzień razem z Anną. Potrzebny sprzęt, niezbyt
drogi, nabędę w najbliższym mego domu miasteczku i sam
przetransportuję. Opiekuj się chłopcem i naszym
mieszkaniem."
„To znaczy, że nie pojadę z wami?"
„Jeszcze nie teraz. Przyjedziemy po ciebie, kiedy
wszystko zostanie uporządkowane. Zgoda?"
Cóż, musiał się zgodzić. Po dwu dniach Balfour pokazał
przyjacielowi pojazd świeżo wyprodukowany w dawnych
zakładach Balf oura-seniora. Był to wehikuł zdatny do
długich podróży, coś pośredniego między dyliżansem a
wozem ciężarowym. Tak wygodny, jak tylko może być
wygodny tego rodzaju środek lokomocji.
Nieco później Hopkins miał okazję obejrzeć zaprzęg
złożony z dwu mułów oraz zgodzonego do nich woźnicę.
Był to młody mężczyzna przybyły, jak poinformował go
Balfour, z Kanady w poszukiwaniu lepszej pracy. Do-
tychczas bowiem pracował jako woźnica i kowboj na
jednym z farmerskich gospodarstw niedaleko Montrealu.
Balfour znalazł go przypadkowo i zaangażował. Nowo
przyjęty sprawiał wrażenie człowieka inteligentnego,
uprzejmego i nie lękającego się pracy. Czegóż więcej
wymagać?
W następnym tygodniu państwo Balfour ruszyli w drogę.
Minął miesiąc, podczas którego Hopkins rzetelnie
wywiązywał się z opieki nad synem przyjaciół. Minęły
jeszcze dwa tygodnie. Hopkinsa nie niepokoił brak
wiadomości. Rozumiał, że wyposażenie domu musi potrwać
długo że wyjazdy do miasteczka, zakup mebli, a później ich
transport zabiorą Balfourom mnóstwo czasu. Lecz nagle
dziennikarz zaalarmowany został depeszą (wówczas już
istniały między niektórymi miastami połączenia
telegraficzne ) nadaną przez szpital w Edmonton,
wzywający go pilnie w sprawie małżeństwa Balfour.
Hopkins pognał na północ, używając różnych środków
lokomocji, jako że Edmonton, wówczas zupełnie małą
mieścinę, nie łączyła jeszcze ze światem żadna linia
kolejowa.
Gdy wreszcie Hopkins dotarł do celu, od lekarza
miejscowego szpitalika dowiedział się, że przybył za późno!
Oboje Balfourowie nie żyli. Zmarli na skutek ciężkich
obrażeń zadanych im przez nieznanego napastnika.
Jak się czuł Hopkins usłyszawszy tę wiadomość, możecie
sobie wyobrazić. Jednak nie pogrążył się w bezradnej
rozpaczy, lecz począł badać przyczyny tragedii. Oto
Balfourowie zostali znalezieni przypadkowo przez patrol
konnej policji około pięćdziesięciu mil na północny zachód
od Edmonton. Oboje, na pół przytomni, poranieni kulami
rewolwerowymi, leżeli przy wygasłym ognisku na prerii,
niedaleko swego wozu. Konie znikły. Przywróceni do
przytomności zdołali powiedzieć, że napastnikiem był
wynajęty przez nich woźnica o nazwisku Joe Royer.
Zginęły wszystkie pieniądze zabrane na drogę, broń i nieco
żywności.
Rannych z wielkim trudem przywieziono do Edmonton,
lecz prymitywny szpitalik nie rozporządzał odpowiednim
zestawem środków koniecznych do uratowania życia. Przed
śmiercią Henry Balfour poprosił o wezwanie Hopkinsa. I tak
oto skończyła się ta okropna historia...
Old Gray przerwał i począł ponownie napełniać fajkę
tytoniem. Milczałem wstrząśnięty tą opowieścią. Milczał
Karol; milczał, jak zwykle małomówny, Wysoki Orzeł.
Wypadek, o którym opowiedział Siwowłosy, nie był
niestety wyjątkowym w dziejach Dzikiego Zachodu, jednak
dotąd sądziłem, że tego rodzaju dramatyczne wydarzenia
rozgrywały się raczej na zachodzie Stanów Zjednoczonych
niż w Kanadzie i raczej przed wieloma dziesiątkami lat.
Szybko podsumowałem wypadki, z jakimi zetknęliśmy się
w ostatnich tygodniach. Oto jakiś Joe Starr czy Joe Shoes
zatrzymywał pociąg, oto nieznany włóczęga skarżył się, że
go okradziono, oto zwłoki tajemniczego wędrowcy odkryte
przeze mnie w górskiej grocie. Teraz — relacja Old Graya...
Głośno wyjawiłem swe myśli sądząc, że Old Gray powie
nam dokładniej, kiedy to się stało, lecz on nie odezwał się,
nadal całkowicie zajęty fajką.
— A bandyta? — zagadnąłem zniecierpliwiony. —
Schwytano go?
— Nie — zaprzeczył zwięźle. — To wszystko, co mogę
wam opowiedzieć.
Nie pytałem więcej, chociaż tyle pytań miałem na końcu
języka. Na przykład: jak potoczyło się życie syna
Balfourów? Co przedsięwziął Hopkins, aby odnaleźć
mordercę? Czy Balfourowie wieźli aż tak znaczną sumę
pieniędzy, że skusiła ona woźnicę do popełnienia zbrodni?
— Jednak mylisz się, Janie — zabrał głos Karol. — Nie
trzeba sięgać daleko w przeszłość, aby przypomnieć sobie o
napadach na podróżnych. Zapamiętałem bardzo dobrze
przedziwną historię szeregu rabunków dokonanych przez
jednego tylko człowieka.
— Masz na myśli Karola Bolesa? — niespodziewanie
zagadnął Old Gray.
— Właśnie jego.
— Obiło mi się to o uszy. Jeśli znasz szczegóły, opo-
wiedz.
Ja nic nie wiedziałem o żadnym Karolu Bolesie, więc
nastawiłem uszu.
— To działo się zaledwie czternaście lat temu, w roku
1875 — zaczął mój przyjaciel. — W lipcu owego
roku zamaskowany mężczyzna uzbrojony w dubeltówkę
zatrzymał dyliżans na szczycie wzgórza, niedaleko
miejscowości Copperpolis, w Kalifornii. Rozkazał woźnicy
zrzucić z dachu skrzynkę, w której znajdowały się
pieniądze. Gdy woźnica zawahał się, napastnik krzyknął:
„Jeśli ośmieli się strzelić, dajcie mu dobrą nauczkę,
chłopcy!"
Woźnica zerknął w bok i zauważył wystające nad
nierównościami gruntu lufy strzelb wymierzone wprost w
niego. Szybko zwalił skrzynkę na ziemię. Bandyta otworzył
ją przy pomocy siekiery i począł wyjmować z wnętrza
woreczki pełne złotych monet. W tym momencie oszalała z
przerażenia pasażerka dyliżansu wyrzuciła przez okno
sakiewkę z pieniędzmi. Bandyta podniósł sakiewkę i zwrócił
mówiąc, że nie ma zwyczaju rabować podróżnych. Bowiem
skrzynka ze złotymi monetami nie stanowiła własności
żadnego z podróżnych, lecz firmy ekspedycyjnej i bankowej
„Wells, Fargo i Sp.'\
Opróżniwszy skrzynkę rabuś skoczył między przydrożne
krzewy i zniknął. Woźnica zdecydował się zabrać rozbite
opakowanie. Zeskoczył z kozła, lecz równocześnie z
przerażeniem stwierdził, że strzelby nadal są w niego
wycelowane. Stał niezdecydowany, co czynić. Po jakimś
czasie zastanowiła go całkowita cisza i zupełny bezruch.
Okazało się, że były to zwykłe kije, umieszczone rzędem w
krzakach. Tak oto zakończył się pierwszy rabunek. Gdy
szczegóły napadu opublikowano w gazetach, zdumiewano
się nad sprytem i bezczelnością bandyty. Według zeznań
woźnicy miał on na twarzy maskę, a na sobie luźny jasny
prochowiec. Buty napastnik owinął kawałkami sukna, by
nie zostawić śladów.
Poszukiwanie nie dało wyników. Nikt nigdy takiej osoby
nie widział poza woźnicą i pasażerami dyliżansu. Zresztą
sprzecznych i nieprawdopodobnych zeznań podróżnych nie
można było traktować poważnie. Przeżyte chwile strachu nie
pozwoliły im zapamiętać żadnego sensownego szczegółu.
Po kilku miesiącach wydarzył się drugi podobny rabunek.
Miał taki sam przebieg. Znowu ukazał się podobnie ubrany
człowiek z wymierzoną w woźnicę dubeltówką. Zrzuconą
skrzynkę znowu rozbił siekierą, a wypatroszywszy wnętrze
znikł w przydrożnych krzakach. A w sierpniu 1877 roku
dokonano trzeciego napadu. Na dyliżans jadący z Fort Ross
do Duncan Mills. Wszystko odbyło się identycznie. Tyle, że
na koniec bandyta włożył do rozbitej skrzynki świstek pa-
pieru z wypisanym wierszem, przy czym każda linijka nosiła
inny charakter pisma. Na dole stronicy widniał podpis:
Black Bart. Człowiek, który mi o tym wydarzeniu
opowiadał, nie pamiętał treści tego poematu. Zdawało mu
się, że autor skarżył się na swój los, że ciężko i długo
pracował, lecz zbyt często następowano mu na odciski.
Po jakimś czasie spokoju zapomniano o bandycie. Nie na
długo. Znów dał znać o sobie kolejnym rabunkiem.
Zauważono już wówczas, że niekiedy napady dzieliły od
siebie miesiące, niekiedy tylko godziny. Zdarzyło się, że
napastnik w ciągu jednej doby obrabował dwa dyliżanse w
miejscach odległych od siebie o trzydzieści mil.
Ponieważ poszkodowaną była zawsze firma transportowa
„Wells, Fargo i Sp." (samotny rabuś nigdy
nie okradał podróżnych), ona to podniosła gromki alarm.
Utworzyła oddział własnych detektywów, który usiłował
wytropić nieuchwytnego wroga. Przesłuchano dziesiątki
ranczerów i farmerów zamieszkałych w sąsiedztwie miejsc
napadów. Po zestawieniu i porównaniu zeznań detektywi
stwierdzili bardzo interesujący fakt: wielu rolników
spotykało w pobliżu miejsc rabunków zupełnie obcego im
wędrowca. Z opisów postaci wynikło, że człowiek ten był
mężczyzną szczupłym, trzymającym się prosto,
siwowłosym, w wieku czterdziestu, pięćdziesięciu lat,
wzrostu niskiego, ubranym nędznie, w zniszczonych butach,
w sztywnym kapeluszu o małej główce i wąskim rondzie.
Zawsze widywano go z przewieszoną przez ramię zwiniętą
derką.
Detektywi przypuszczali, że w tej właśnie derce ukrywał
siekierę i strzelbę. Farmerzy twierdzili, że człowiek ten
podawał się za robotnika, a kiedy zapraszano go na posiłki,
zabawiał całe towarzystwo interesującą rozmową,
Zapytywani zgodnie utrzymywali, że jest to bardzo
sympatyczny pan. Dodatkowa informacja mówiła o jego
zamiłowaniu do dalekich pieszych wycieczek. Śledztwo
potwierdziło ten fakt. Bandyta nigdy nie używał konia, aby
nie zostawić odcisków podków, a jednak potrafił w ciągu
jednej nocy oddalić się o kilkanaście mil od miejsca napadu.
Kiedyś wysłana pogoń ścigała go na przestrzeni
sześćdziesięciu mil bezdrożnego kraju, nim ostatecznie
zgubiła wszelki ślad.
W lipcu 1878 roku samotny rabuś zatrzymał dyliżans
jadący z Quincy do Oroville i zabrał cenne przesyłki,
stanowiące, jak zwykle, własność przedsiębiorstwa „Wells-
Fargo". W rozbitej siekierą skrzynce bandyta zostawił drugi
swój wiersz z podpisem Black Bart.
Firma „Wells, Fargo i Sp." wydrukowała w tysiącach
egzemplarzy coś w rodzaju listu gończego, wyznaczając
osiemset dolarów nagrody za schwytanie bandyty — co
również nie dało żadnych rezultatów.
Aż któregoś dnia... Dyliżans jechał zwykłą trasą. Obok
woźnicy siedział młody chłopak, który wybrał się na
polowanie. Niedaleko miejscowości Copperpolis, u stóp
wzgórza, chłopiec zeskoczył z kozła i poszedł szukać
śladów zwierzyny. Dyliżans powoli piął się na szczyt, gdzie
przed laty Bart po raz pierwszy dokonał napadu. I wtedy zza
krzaków wyskoczył zamaskowany człowiek (oczywiście
Black Bart) żądając wydania skrzynki z pieniędzmi firmy
„Wells-Fargo". Ale skrzynka umieszczona została nie na
dachu pojazdu, lecz we wnętrzu. Napastnik kazał woźnicy
wyprząc konie, odprowadzić je poza szczyt pagórka, sam
natomiast rzucił się ku skrzynce, która jak się okazało była
przybita do podłogi dyliżansu. Zaczął więc siekierą
podważać wieko, ale nie ustępowało łatwo.
Tymczasem młody myśliwiec nie znalazłszy tropów
wrócił od drugiej strony pagórka, gdzie spotkał woźnicę z
końmi. Woźnica wyrwał strzelbę z rąk chłopaka, podbiegł
na szczyt i strzelił do pochylonego nad skrzynką bandyty.
Dwukrotnie pociągał za spust i dwukrotnie chybił — czemu
trudno się przecież dziwić. Wtedy chłopak odebrał mu
strzelbę i sam wystrzelił, kiedy napastnik rzucił się już do
ucieczki. Potknął się, upadł, lecz w sekundę później
poczołgał i zniknął w przydrożnych zaroślach.
Gdy na miejsce wypadku przybyli detektywi, znaleźli na
drodze leżącą w pyle lornetkę, sztywny kapelusz, brzytwę
oraz chustkę do nosa, a na chustce znak pralni: XF07.
Poczęto szukać tej pralni. Znaleziono ją w San Francisco.
Właściciel przedsiębiorstwa oświadczył, że chustkę wraz z
inną bielizną oddał mu do prania niejaki Karol Bolton,
zamożny górnik, który często zatrzymuje się w hotelu
„Webb House". Na prośbę detektywa właściciel udał się
razem z nim do hotelu. Poszukiwany Bolton akurat
znajdował się w hallu. Wygląd Boltona zgadzał się z
opisami farmerów, lecz odzież różniła się całkowicie. W
przeciwieństwie do poszukiwanego Barta — Karol Bolton
ubrany był bardzo elegancko: na głowie miał czarny,
sztywny kapelusz, w ręku trzcinkę, w krawat wpiętą szpilkę
z diamentem, diamentowy pierścień na palcu, a złota
dewizka zwieszała się z kieszeni kamizelki. Mimo tak
odmiennego stroju chustka była przekonującym dowodem,
że Karol Bolton to właśnie Black Bart — groźny rabuś i
dziwaczny poeta, pozostawiający na miejscu przestępstwa
swoje utwory.
Dalsze śledztwo wykazało, że jest to włóczykij i niebieski
ptaszek, nigdy dotąd nie parający się pracą. Sąd w San
Quentin skazał go na sześć lat więzienia. Jako okoliczność
łagodzącą wzięto pod uwagę fakt, że nigdy nikogo nie zabił
ani nawet nie ranił oraz to, że zwrócił większość swoich
łupów, bowiem żył oszczędnie, nie szastając pieniędzmi. I
tak się to skończyło.
— Zawsze tak się kończy — zauważyłem. — Bandyta nie
ma szans ujścia sprawiedliwości. Prędzej czy
później wpada. Twoje opowiadanie, Karolu, raz jeszcze
potwierdza moją tezę.
Old Gray wypalił fajkę, wyjął cybuch z ust i spojrzał na
mnie przenikliwie.
— Obyś się nie mylił, przyjacielu...
Kolejne tajemnice
Rankiem doszło do rozstania z Siwowłosym. Odjechał na
południe, wracając po naszych świeżych jeszcze tropach. A
my — dalej na północ.
Świerzbił mnie język, aby zapytać Karola, co sądzi o
opowiadaniu Old Graya. Jednak krępowała mnie obecność
Indianina. Po co wtajemniczać Wysokiego Orła w sprawy
bladych twarzy? Wódz był człowiekiem godnym
największego zaufania, lecz sposób myślenia Indian różni
się od naszego. Gdyby na przykład z czyichś rąk zginęli
jego przyjaciele, na pewno tak długo ścigałby zabójcę, aż by
go dopadł i albo sam padł ofiarą, albo oskalpował i zabił
przeciwnika. Niestety, Indianie nadal nie potrafią pojąć
dziwnej dla nich sprawiedliwości bladych twarzy.
Dodam, że same blade twarze sporo uczyniły, aby takie
zrozumienie utrudnić.
Jechałem więc krok w krok za Karolem rozpamiętując
opowieść Siwowłosego. Zastanawiałem się, skąd Old Gray
znał tak dokładnie szczegóły wydarzenia. Przypomniało mi
się, co kiedyś mówił o obrazie znajdującym się w
mieszkaniu jego rodziców. Obrazie — jak twierdził
wówczas na farmie Old Gray — namalowanym przez
serdecznego przyjaciela jego ojca. Cz tym serdecznym
przyjacielem nie był właśnie Balfour senior, malarz? A jeśli
tak... czyżby Siwowłosy... Tak, to nikt inny, tylko Roger
Hopkins!
Takie odkrycie olśniło mnie, lecz tylko na mgnienie oka.
Bzdura! — odpowiedziałem sam sobie. Po pierwsze dlatego,
że zarówno nazwisko Balfour jak i Hopkins były
nazwiskami zmyślonymi, przecież Old Gray dał nam to
wyraźnie do zrozumienia. Po drugie dlatego, że niejeden
artysta-malarz ofiarowuje znajomym swe dzieła. Tak więc
przypuszczenia moje mogły opierać się na prostym zbiegu
okoliczności. Doszedłszy do tego wniosku powinienem był
zaniechać dalszych rozważań, lecz natura ludzka jest
przekorną i często skłania człowieka do zupełnie
zbytecznego wnikania w obce mu sprawy. Tak też działo się
ze mną. Bowiem z kolei począłem dumać nad losami syna
Balfoura. Co z nim mogło się stać? Czy przyjaciel rodziców
potrafił pokierować życiem chłopca w sposób właściwy? I
nagle — kolejne olśnienie! Czemu to Dawid Green, pra-
cownik faktorii Hudsona, tak serdecznie powitał Old Graya?
Jako stary znajomy czy też może... wychowanek?
Lecz sam Old Gray nie bardzo spieszył się do faktorii,
przecież spotkaliśmy go w saloonie! Więc chyba uczuciowe
więzy łączące Siwowłosego z Dawidem nie były aż tak
silne.
— Do licha z tym wszystkim! — krzyknąłem czując, że
gubię się w tej zawikłanej historii i we własnych
podejrzeniach.
— Co się stało, Janie?! — zdumiał się Karol.
— Och, nic. Po prostu wdałem się w zbyteczne roz-
ważania i wpakowałem się na zupełne bezdroża myślowe.
— Nie wysilaj się — uśmiechnął się porozumiewawczo
— i daj spokój bezdrożom. Wiem, o co ci chodzi.
Udałem zdziwioną minę.
— O historię, której niedawno wysłuchaliśmy.
— Stałeś się jasnowidzem, Karolu.
—
Żadna to sztuka. Zauważyłem twą marsową twarz,
zmarszczone czoło i zacięte usta. To widoczny znak, że nie
o zabawnych sprawach rozmyślasz i na pewno nie o naszej
wędrówce. Cóż więc potrafiło cię I tak ponuro nastroić? Czy
moja opowieść o kalifornijskim rabusiu? Od razu to
wykluczyłem, bo stara to
i przebrzmiała historia. Jednak pozostała druga, nie
zakończona. Więc tylko do niej szukałeś rozwiązania. Ot i
wszystko.
— Znakomicie — odparłem — zgadza się.
—
No, to przestań sobie łamać głowę nad zagadkami,
które do ciebie nie należą i których nie odgadniesz.
— To wcale nie jest takie pewne — zaprotestowałem.
Ale... masz rację.
K
I na tym zakończyła się nasza rozmowa.
Wieczorem nad malutką rzeczką postanowiliśmy
spróbować polowania. O świcie. Woda ściąga okoliczne
czworonogi wieczorem i rankiem. Dogodniejszy jest świt,
widać wtedy lepiej niż o zmroku.
Natychmiast po posiłku przeszliśmy się wzdłuż stru-
mienia, aby zbadać, w jakich miejscach antylopy, jelenie
czy wapiti korzystają z wodopojów.
Wszędzie zauważyliśmy tropy kujotów, co bardzo
popsuło nam humor, jako że tam gdzie chmara kujotów
obsadzi brzeg, nie pojawi się żaden godny strzału
przedstawiciel płowej zwierzyny. Bo chociaż kujoty
najczęściej żywią się mięsem królików i zajęcy, trafia się,
że atakują również kozy, a nawet antylopy, i to z dużym
prawdopodobieństwem sukcesu. Kuj ot należy bowiem do
najszybszych przedstawicieli prerio-wej fauny, prawie
dorównuje w biegu antylopie.
Na szczęście, nieco dalej ujrzeliśmy odciski drobnych
racic — dowód, że poszukiwana przez nas zwierzyna
także przychodzi tu do wodopoju.
Prawie nad samą rzeczką ciągnął się jakby różaniec
falistych pagórków, zza których można
obserwować nurt i przeciwległy brzeg, nie będąc
zauważonym. Następnego dnia było jeszcze szaro, gdy we
trójkę ruszyliśmy ku tym pagórkom. Wiatr wiał w naszym
kierunku, więc sytuacja układała się pomyślnie.
Ja zająłem skrajną pozycję, za najdalej wysuniętym
wzniesieniem. Karol, po mej lewej ręce, kilkadziesiąt
kroków w bok. Wysoki Orzeł — na lewym skrzydle.
Ucichł szelest traw pod naszymi stopami. Skryłem się
wśród nierówności gruntu, z lufą winczestera wysuniętą, z
kolbą dotykającą ramienia. Przyłożyłem do oczu lornetkę.
Jeszcze wisiała nad ziemią szara opona ustępującej nocy,
lecz widoczność poprawiała się z każdą sekundą. Niestety,
przeoczyłem naturalną przeszkodę: linię krzaków gęsto
porastających przeciwległy brzeg. Paskudna niespodzianka.
Krzaki bardzo utrudniały obserwację, a zwierzynę mogłem
zauważyć dopiero wtedy, gdyby przedarła się przez zarośla.
Straciłem nadzieję na jakiekolwiek trofeum myśliwskie. Na
zmianę stanowiska było już za późno. Co za pech!
Spoczywałem bez ruchu i w bardzo ponurym nastroju. Po
kilku minutach wietrzyk dmuchający mi w twarz przyniósł
na swych skrzydłach odgłos miękkiego tupotu licznych stóp.
Chociaż zarośla ani drgnęły.
Przycisnąłem mocniej kolbę do ramienia, lewą ręką
podparłem lufę, palec położyłem na spuście. Czekanie
wydało mi się straszliwie długie. Wreszcie krzewy
rozstąpiły się. Z ich zielonej głębi wyprysnęły trzy antylopy.
Stanęły tuż nad wodą, nieruchome jak posągi. Czyżby coś
przeczuły? Jeszcze czekałem. Nagle zabrzmiał huk
wystrzału. Jeden drugi, trzeci... Mój palec nacisnął cyngiel w
ostatniej sekundzie. Antylopy poderwały się do skoku.
Strzeliłem po raz, drugi. Jedna sztuka runęła i leżała
bezwładnie na granicy lądu i wody. Pozostałe dwie zniknęły
wśród drżących witek i liści. Podniosłem się.
— Hej! — zawołałem w kierunku stanowiska Karola. —
Jest! Chodźcie!
Po minucie ukazał się Karol, za nim Wysoki Orzeł.
— I co? — nie potrafiłem powściągnąć zniecierpliwienia.
— Ano, obaj spudłowaliśmy. Gratuluję, Janie. Gdzie ona?
— Tam — pokazałem przed siebie.
Podszedł bliżej. Moje trofeum wyglądało z tego miejsca
jak ruda plama na zieleni murawy. Przebrnęliśmy rzeczkę,
bardzo płytką, w chwili gdy różowe zorze zapaliły się na
niebie, a ostatnie cienie nocy pierzchały przed rodzącym się
dniem.
Duma rozsadzała mi pierś. No bo jakże? Tacy dwaj
znakomici strzelcy, jak Karol i Wysoki Orzeł, wracali z
polowania z pustymi rękami. Co prawda ja miałem
zwierzynę wprost przed sobą, a oni z boku i znacznie dalej,
jednak...
— No i co sądzisz o tym, Karolu? — zagadnąłem
chełpliwie, podczas gdy mój przyjaciel oglądał antylopę.
— Znakomity strzał — stwierdził. — Wprost pod lewą
łopatkę. Ile razy strzelałeś?
— Dwa.
— Hm... nie dostrzegam śladu drugiej kuli, pewnie pudło.
— Liczy się wynik ostateczny: ja mam antylopę, a ty nie.
— Oczywiście, oczywiście. Najlepszy strzelec potrafi
spudłować, i odwrotnie... — spojrzał na mnie z szelmowską
miną.
— Zabieramy antylopę? Czuję wściekły głód, lecz na
samą myśl o boczku niedobrze mi się robi.
— Jeszcze chwilkę — zaprotestował Karol. — Strzelałeś
dwa razy, więc może i druga antylopa została trafiona?
Trzeba sprawdzić.
— Sprawdzaj. Ale... raczej wątpię... To byłby zbyt wielki
sukces.
Karol poszedł pierwszy, rozgarniając liściaste witki, ja za
nim, za mną wódz. Nie żywiłem wielkich nadziei na drugie
trofeum, lecz wszystko przecież może się wydarzyć.
Przebrnąłem przez gąszcz i stanąłem jak wryty. Przede mną
na nagiej płaszczyźnie rosły trzy drzewa, jedno obok drugiego.
Przy drzewach stał koń z siodłem na grzbiecie i szczypał trawę.
Obok leżało jakieś zawiniątko, a za zawiniątkiem... Poczułem,
jak mi serce zaczyna bić mocniej, jak zimny pot występuje na
czoło. Dostrzegłem nieruchomą postać ludzką, nad którą
pochylał się Karol.
— Co się stało?! — krzyknąłem otrząsnąwszy się z
odrętwienia.
— Przykra historia — odparł mój przyjaciel, jakoś powoli,
przeciągle.
Jednym skokiem znalazłem się przy nim.
— Obawiam się, Janie, że twoja wiedza już mu nie
przywróci życia. Dostał kulę w plecy.
Ukląkłem. Nieznany człowiek spoczywał twarzą do ziemi.
Na jego kurcie widniała czerwona plama krwi, jeszcze nie
całkowicie zakrzepłej. Zbadałem puls. Nie bił. Ostrożnie
odwróciliśmy ciało. Ukazała się twarz.
— Patrz! — krzyknąłem. — Przecież to ten sam, którego
odwiązaliśmy od drzewa!
— Rzeczywiście! On. Cóż to za historia... Wiesz co, Janie,
obejrzyj go jednak dokładnie.
Obejrzałem. Ściągnęliśmy nawet kurtę, by zbadać ranę.
Musiała spowodować natychmiastowy zgon.
Wysoki Orzeł stał chwilę nad zabitym, przyglądał mu się
uważnie, a później, nie rzekłszy słowa, opuścił nas. Dlaczego?
Nie wiedziałem i nie zastanawiałem się nad tym. Interesowało
mnie zupełnie co innego.
— Wygląda na to, że ja go zabiłem... — szepnąłem
podnosząc się z klęczek. — Ten drugi strzał dosięgnął tego
biedaka. On zginął zaledwie przed kilku minutami. Co za
okropność!
— Nie mylisz się?
— Niestety, na pewno nie. Jestem mordercą.
— Ależ to przypadek, Janie! Któż mógł przewidzieć, że
na linii strzału znajdzie się człowiek? O tak wczesnej porze?
Co on tu robił? Dlaczego zachowywał się tak cicho?
Obozowaliśmy w pobliżu, czemu nas nie odwiedził?
Wzruszyłem ramionami.
— Nawet rozsądna odpowiedź na twe pytania, Karolu,
nie przywróci mu życia.
— Trzeba go pochować.
Skinąłem głową niezdolny do wymówienia słowa.
— Lecz najpierw... — Karol ukląkł, przejrzał ubranie
zmarłego, jednak nie znalazł nic, co by mogło nam wyjaśnić,
kim był nieznajomy.
— Pójdę po nóż myśliwski, ułatwi nam wykopanie grobu.
— Idź. I przynieś narzędzia chirurgiczne.
— Po co?
— Żeby wydobyć kulę.
— Ależ...
— Uważam to za konieczne.
Z zamętem w głowie i rozpaczą w sercu powlokłem się
poprzez zarośla, poprzez rzekę. Nasze konie pasły się
spokojnie, nasze siodła nadal spoczywały wokół wygasłego
ogniska.
Wydobyłem z juku myśliwski nóż. Wydobyłem swe
lekarskie pudełko. Wróciłem.
— Doskonale — stwierdził Karol.
— Czy to konieczne?
— Konieczne. Chyba nie pierwszy raz przystępujesz do
wykonania takiego zabiegu?
— Nie pierwszy raz, lecz nigdy w tak okropnej dla mnie
sytuacji.
— Weź się w garść, I zaczynaj. Ja się rozejrzę dokoła.
Odszedł.
Zabrałem się do sondowania rany. Nawet najtrudniejszy z
zabiegów, jakich tyle dokonałem w szpitalu w Milwaukee,
nigdy nie wydawał mi się tak trudny, a równocześnie tak
bezsensowny, jak ten właśnie!
Wydobyłem pocisk, gdy mój towarzysz zdążył wrócić.
Podałem mu kulę, nawet nie spojrzawszy na nią. Podniosłem
się dopiero na okrzyk Karola.
— Do licha! A to coś nowego!
— Co się znowu stało?
— Ten nabój nigdy nie wyleciał z lufy żadnego win-
czestera. Mogę na to przysiąc.
— Co?! — wrzasnąłem.
— Właśnie to. Spójrz tylko.
Wyrwałem mu z ręki stożkowaty kawałek ołowiu.
Karol się nie mylił. To nie był pocisk z winczestera.
Odetchnąłem głęboko. Co za ulga! Więc strzał nie z mojej
dłoni!
— Wiesz — odezwałem się do Karola — wiele tobie
zawdzięczam, lecz tego, że kazałeś mi wyjąć kulę, nie
zapomnę do końca życia...
— Nie przesadzaj.
— Uważałbym się mimo wszystko za mordercę. Cóż, że
przypadkowego? Fakt pozostawał faktem, a prawo karze
nawet za przypadkowy mord.
— Lecz nie w takim przypadku. A z tego zdarzenia płynie
nauka, że na prerii nawet drobiazg może mieć olbrzymie
znaczenie.
— Oczywiście — potwierdziłem. — Mam nauczkę na
przyszłość. Lecz... kto zabił tego człowieka? Ile razy
strzelaliście, ty i Wysoki Orzeł?
— Po razie.
— A ja usłyszałem trzy huki, zanim pociągnąłem za
cyngiel — wykrzyknąłem.
— Nie mylisz się?
— Doskonale pamiętam.
— Z tego wynika, że ten trzeci strzał, a może drugi, oddał
ktoś inny. Ktoś, kto wiedział o naszym polowaniu i
wykorzystał je dla popełnienia zbrodni. Po czym uciekł.
Pokręciłem głową z powątpiewaniem.
— Nie takie to pewne, jak ci się wydaje. Zabójstwo
mogło być przypadkowe. Kręcił się w pobliżu jakiś
myśliwy, czekając podobnie jak my na antylopy, a zabity
znalazł się niespodziewanie na linii jego strzału.
— I zamiast biec na pomoc swej ofierze, uciekł?
— Przestraszył się. Nie uważasz tego za prawdopodobne?
— Hm... mogło się tak zdarzyć. Ale to gałgan i tchórz.
Chciałbym się z nim spotkać.
— Ja również.
— Jednak twoje tłumaczenie posiada wiele słabych
punktów. Zdążyłem nieco zbadać najbliższą okolicę.
Zastrzelony nocował o kilka kroków stąd.
— To jeszcze nie obala moich przypuszczeń.
— Wstrzymaj się chwilkę. Zaraz usłyszysz o bardzo
dziwnych sprawach. Otóż... zabity nie rozpalił ogniska.
Czemu to wędrowiec prerii rezygnuje z ognia, aby się ogrzać
i zagotować wodę?
— Może nie miał opału?
— Przecież opał miał pod ręką. Popatrz, ile tu leży
uschłych gałązek.
— Rzeczywiście — przyznałem. — Gadam głupstwa.
— Ano, widzisz. Powód musiał być inny. Jak sądzisz?
— Nie chciał zdradzać swej obecności.
— Otóż to właśnie! Lecz przed kim tak się ukrywał?
— Może przed nami? Mógł dostrzec nasze ognisko.
— Pewnie, że mógł. Chociaż to tylko przypuszczenia.
Załóżmy, że nas zauważył i poznał. Przecież raczej
przyłączyłby się do towarzystwa swych niedawnych
wybawicieli? A nie trząsł się z zimna przez całą noc.
— Lecz... jeśli się nas lękał?
— Z jakiego powodu?
— Skąd mogę wiedzieć?
— Zbyt fantazjujesz, Janie. A teraz następna zagadka:
dlaczego zerwał się ze snu tak wczesnym świtem?
— Pewnie chciał zapolować.
— I dlatego osiodłał konia i spakował manatki? Czy to
nie dziwne?
— Istotnie — przyznałem — nawet bardzo dziwne.
Wygląda na to, że ten człowiek szykował się do odjazdu, do
ucieczki. Czy nie przed nami? Dostrzegł płomień naszego
ogniska, lecz nie zbadał, kto przy nim siedzi. Nauczony
przykrym doświadczeniem, zdecydował się zniknąć. To
wszystko tłumaczy.
— Z wyjątkiem kuli w plecach.
— Przypadkowy myśliwy... — wtrąciłem.
— Zbyt wiele tu przypadków. Mam nadzieję, że gdy
Wysoki Orzeł wróci, staniemy się nieco mądrzejsi w tej
sprawie. Z jednym tylko jestem gotów zgodzić się z
tobą, że ten biedak nie wiedział, że to właśnie my
jesteśmy jego sąsiadami. Przecież rozdzielały nas wy-
sokie zarośla. Może nie zauważył malutkiej łuny na-
szego ogniska? Gdyby przyszedł do nas, żyłby. A teraz,
Janie, spełnijmy swój ludzki obowiązek.
Niewdzięczna to była praca. Najpierw wycięliśmy
nożem prostokąt darni, a później bardzo długo wybie-
rali ziemię. Na koniec zwłoki spoczęły w grobie, nad
którym usypaliśmy mały kopczyk i obłożyli darnią.
— Wracamy — powiedział Karol.
— Jak to?! Nie chcesz sprawdzić, dokąd uciekł mor-
derca?
— Czyni to właśnie Wysoki Orzeł. Chyba można
mu zaufać? Nie sądzisz?
— Ależ... na pewno.
— No, to chodźmy do koni. Mam nadzieję, że nadal
znajdują się tam gdzieśmy je zostawili. Wielka nie-
ostrożność, lecz niech nas z niej tłumaczą niezwykłe
okoliczności. Szybciej, Janie!
— A ten wierzchowiec? — wskazałem palcem na
samotnego czworonoga nadal szczypiącego trawę.
— Zabieraj go.
Prawie biegiem przebrnęliśmy zarośla i rzeczkę. Nie
sprawdziły się obawy mego przyjaciela. Nikt nie od-
wiedził naszego obozowiska, zwierzęta spokojnie pasły
się, a manatki leżały nie tknięte.
— Pomóż, Janie, rozpalić ognisko. Wysoki Orzeł
może wrócić lada chwila, a tu tyle jeszcze roboty.
Pomogłem. Później przyciągnęliśmy moją antylopę i
zajęli się nią. Przy okazji wyszła na jaw zagadka
drugiej kuli: utkwiła w szyi zwierzęcia.
Praca dobiegała końca, gdy zjawił się wódz. Z jego
nieruchomych rysów twarzy nie wyczytałem nic, a pytać
byłoby — zgodnie z indiańskim zwyczajem — nie-
grzecznością. Usiadł, przyjął kubek świeżo zagotowanej
kawy i kawał upieczonej antylopiej polędwicy. Za-
paliliśmy fajki.
Niecierpliwie czekałem, kiedy wreszcie wódz przemówi.
Zapewne aby go sprowokować, Karol opowiedział o
naszych odkryciach. Poskutkowało. Wódz kiwnął głową na
znak aprobaty.
— Dwa konie bladych twarzy — poinformował zwięźle.
— Tam — wskazał ręką za rzeczkę. — Odjechali, nim ranna
gwiazda wzeszła na niebo. Tam — pokazał ku zachodowi.
— Obozowisko — po raz trzeci wyciągnął dłoń, tym razem
ku północy.
Tego rodzaju oszczędność, a raczej skąpstwo słów jest
denerwujące dla bladej twarzy. Kto nie stykał się z
Indianami, ten nie potrafi zorientować się w treści ich
wypowiedzi i łączyć ich z wymową gestów. Zadaje wówczas
mnóstwo pytań, czym pogrąża się w opinii swych
rozmówców, poczynających uważać białego za niedojdę.
Strzegłem się tego rodzaju postępowania. Lecz miałem
zawsze Karola u boku, a ten w lot pojmował w czym rzecz.
Tak stało się i teraz.
Z dalszych, równie zwięzłych wypowiedzi Wysokiego
Orła powstał dość wyraźny obraz tego, co rozegrało się
przed świtem, prawie tuż obok naszego ogniska. Za-
służyliśmy na dobre baty za brak czujności! Ano, zdarza się
nawet najlepszemu westmanowi, genialnemu tropicielowi
śladów, że pewnego dnia lub nocy oczy jego stają się mniej
widzące, a uszy mniej czułe.
Wysoki Orzeł, jak się okazało, powędrował bardzo daleko
tajemniczym tropem dwu koni, który się kończył, a
równocześnie zaczynał przy obozowisku zabitego. Ten
ostatni, jak już wspomniałem, nocował w pobliżu nas.
Znacznie dalej biwakowało dwu ludzi (bo dwa konie).
Zostawili wyraźny ślad po ognisku. Ta para ruszyła o świcie
w naszym kierunku. Prawdopodobnie już wczoraj. Czy był
to pościg? Być może. Dwaj nieznajomi spędzili noc ostatnią,
podobnie jak zabity, za rzeczką. Musieli zerwać się o świcie
i zaskoczyć nieszczęśnika w trakcie naszego polowania, nim
zdążył dosiąść konia. Po dokonaniu zbrodni natychmiast
zawrócili ku swemu dawnemu obozowisku, po czym skręcili
w stronę gór.
Tak to wyglądało, jeśli oczywiście mój pogląd o rów-
noczesnym polowaniu trzech grup myśliwych (to znaczy —
i nas), z których żadna nic nie wiedziała o sąsiadach, był
niesłuszny. Bez względu jednak na to, czy zabójstwo było
wynikiem działania umyślnego, czy też — wypadkiem,
postępek dwu jeźdźców stał się czynem haniebnym. Uciekli
nie troszcząc się o przypadkową ofiarę swych strzałów. Jeśli
to był przypadek...
— Czy moi bracia pragną ścigać morderców? — za-
gadnął wódz.
Zdaje się, że był przekonany o złych intencjach ucie-
kinierów.
Nie potrafiłbym odpowiedzieć odmownie, mimo że zgoda
na propozycję Wysokiego Orła. zmieniała sens naszej
wycieczki. Zamiast beztroskich łowów — niebezpieczna
pogoń!
— Pragniemy — rzekł Karol. — I chyba należy
natychmiast ruszać w drogę. Lecz co począć z taką ilością
świeżego mięsa? — zafrasował się.
Pozornie był to problem mało ważny. Jednak zabez-
pieczenie mięsa przed zepsuciem stawało się sprawą o
wielkim dla nas znaczeniu. Udając się w pościg należało
zrezygnować z polowań — zabierały mnóstwo czasu, a
odgłos strzałów mógł zdradzić naszą obecność. Lecz czym
żywić się w drodze?
Biorąc to pod uwagę przedłużyliśmy nasz pobyt nad
rzeczką do chwili, gdy ostatni płat dziczyzny został
upieczony. We trójkę gorliwie i bez sekundy wytchnienia
przypiekaliśmy długie pasma mięsa, aż nareszcie z antylopy
pozostały jedynie niejadalne części. Do wieczora pozostało
jeszcze sporo godzin, gdy nasze konie, z jeźdźcami na siodłach,
przebrnęły rzeczkę, a wraz z nimi luzak, smętny spadek po
zabitym człowieku.
Wysoki Orzeł prowadził nas tropem wyraźnym, że widać go
było z wysokości zwierzęcych grzbietów. Bardzo to sprzyjało
szybszej jeździe.
W jakieś pół godziny osiągnęliśmy obozowisko, o którym
mówił wódz. Tu na życzenie Karola przerwaliśmy wędrówkę.
Mój przyjaciel obszedł dokoła wypalony krąg poczerniałej ziemi,
przyjrzał się odciskom końskich kopyt, nieźle widocznym dokoła,
pogrzebał patykiem wśród resztek zwęglonych drzazg i gałęzi,
zbadał miejsce, gdzie pognieciona, zbita trawa świadczyła, że
najprawdopodobniej spoczywał tu przez dłuższy czas śpiący
człowiek.
— No tak — stwierdził zaniechawszy dalszych poszukiwań —
niczego nie zostawili. Jedno mnie zastanawia: dlaczego nie
obozowali nad samą wodą?
Ba, któż z nas potrafiłby odpowiedzieć na takie pytanie?
Siad od tego miejsca skręcał ku zachodowi, bardzo wyraźny.
Natomiast mniej wyraźny, a więc dawniejszy trop ciągnął się ku
północy. Zapewne z tamtego kierunku nadciągnęli tu obaj
nieznani jeźdźcy, a może — przed nimi — ich późniejsza ofiara.
Stary trop nas nie interesował.
Udaliśmy się wzdłuż szlaku tak wydeptanego, że miejscami
czynił wrażenie ścieżki. Wiódł nas najpierw ku górom, lecz w
którymś miejscu skręcił ku rzeczce i prowadził jej brzegiem. Po
jakiejś godzinie jazdy trafiliśmy do lasu, którędy płynął nasz
strumień. Drzewa gdzieniegdzie rosły tuż nad wodą,
gdzieniegdzie linia boru cofała się, a ziemię pokrywały bagienne
mchy i sitowia świadczące, że grunt tu podmokły. Trzeba było je
omijać i przepychać się przez gąszcz zarośli. Lecz i tu drogę nam
przerywały niebezpieczne rozlewiska, zmuszające do uciążliwych
objazdów. W efekcie — straciliśmy trop z oczu. Pocieszałem się
myślą, że na tym bezdrożu nie istnieje żaden inny możliwy
kierunek jazdy poza tym, jaki obraliśmy. Ludzie ścigani przez nas
również nie mieli wyboru, musieli posuwać się wzdłuż rzeczki.
Więc spodziewałem się, że wkrótce na nowo odkryjemy ich
tropy. Wreszcie bór skończył się, zamiast drzew wyrosły skały o
dziwacznych kształtach, znowu zmuszające do objazdów. Nurt
strumienia bulgotał, przelewając się po oślizłych głazach, na
których nawet najzręczniejszy koń natychmiast straciłby
równowagę.
Szepnąłem do Karola, że przecież za każdą z mijanych skał
doskonale mogli się ukryć ścigani przez nas ludzie. I albo
przeczekać nasz przejazd, albo też zdmuchnąć całą naszą trójkę,
podobnie jak swą poprzednią ofiarę.
— Jeśli to oczywiście nie był wypadek — dodałem nie
wyzbywszy się wciąż jeszcze wątpliwości.
— Nic na to nie możemy poradzić — odparł. — Co najwyżej
dobrze wytrzeszczać oczy.
— Uważasz, że potrafię przebić wzrokiem litą skałę? —
zakpiłem.
— No, to co radzisz?
— Zejść z koni. Będzie bezpieczniej.
— Lecz wolniej. Poza tym nie bardzo wierzę, aby oni
przypuszczali, że ktokolwiek ich ściga.
Pokłusował ku przodowi, dopędził Wysokiego Orła i zapewne
podzielił się z nim mymi obawami, bo wódz zeskoczył z siodła, a
my poszliśmy za jego przykładem. Posuwaliśmy się nieco
wolniej, lecz i tak skały, załomy i wyboje nie zezwalały nam
nawet na kłus.
Z kolei zagrodził drogę granitowy, prawie pionowy mur, nie do
przebycia nawet dla piechura. Zboczyliśmy ku rzece. Kamienna
zapora nie sięgała jej nurtu, zostawiając wolny pas pobrzeża.
Wędrowaliśmy, mając po prawej ręce postrzępione, wysokie
skałki brązowo-czerwonej barwy. Bardzo
się uradowałem dostrzegłszy na miękkim piasku odciski końskich
podków. A więc we właściwym kierunku wiódł nas obrany szlak.
Teren przed nami stopniowo dźwigał się ku coraz
wyższym szczytom, na zachód.
Było już dobrze po południu, gdy zatrzymała nas kolejna
ściana, wysoka na kilkadziesiąt stóp. Spod tej właśnie skały
wypływał strumień, pędząc w dół poprzez miniaturową
łączkę — jedyny zielony punkt wśród szarzyzny piargów,
piasków i kamieni. Wyglądało na to, że ku wyższym partiom
gór nie prowadzi żadne przejście. A przecież na łączce widać
było odciski kopyt.
—
Przeszli tędy jakieś dwie, trzy godziny temu —
stwierdził Karol. — I chyba nie zapadli się pod ziemię...
— Nader słuszna uwaga — odparłem ironicznie. —
Pewnie przebili głowami skałę, bo innej drogi jakoś nie
widzę. Pozwolisz, że zapalę fajkę?
— Nie jesteśmy na wycieczce — zgromił mnie.
— Spójrz, jak wyglądają nasze konie! Chyba należy im
się kilka minut odpoczynku.
Wysoki Orzeł z filozoficznym spokojem usiadł w cieniu
skały. A już się bałem, że Karol będzie gnał dalej. Przyznam
bowiem, że nogi dobrze mnie rozbolały. Miejska zima
odzwyczaiła od dalekich spacerów, a ten był wyjątkowo
trudny.
Wyruszyliśmy po godzinie. Trzeba było wyminąć ka-
mienną przeszkodę aż do miejsca, gdzie stroma, wijąca się
steczka prowadziła w górę. Ile wysiłku kosztowało
forsowanie tej wyniosłości! Ślady znowu znikły na
kamiennych osypiskach.
— Tamci poszli z pewnością inną drogą — westchnąłem
głośno.
— Orle Pióro się myli — odparł zwięźle wódz nie
zaprzestając wspinaczki.
Na koniec osiągnęliśmy grzbiet, a raczej przełęcz w tym
grzbiecie, i zjechali w dół, w głąb zielonej doliny. Na jej
dnie odnalazł się zagubiony trop, wiodący prosto ku
następnemu łańcuchowi gór. Wysoki Orzeł miał rację!
Zbliżała się wieczorna szarówka. Karol zauważył, że
tropy pochodzą sprzed trzech godzin najwyżej. Tę pomyślną
wiadomość przyjąłem obojętnie, tak już byłem zmordowany.
Na szczęście zatrzymaliśmy się tu na noc. Wody w dolinie
nie było, zwierzęta trzeba było napoić tą z zapasu
wiezionego w skórzanych workach.
— Po licha nam dodatkowy koń? — zdenerwowałem się
widząc, jak dużo ubyło drogocennego płynu. — Nie lepiej
go puścić?
— Nie — sprzeciwił się Karol. — Kto wie, co nas jeszcze
czeka? Zapasowy wierzchowiec może okazać się niezbędny.
— Utrudnia jazdę — upierałem się.
— Co o tym sądzi Wysoki Orzeł?
— Konia należało zostawić na prerii — powiedział
Indianin. — Tu zginie z braku wody.
W ten sposób sprawa została rozstrzygnięta, ku memu
niezadowoleniu. Luzaka bowiem wiedliśmy na przemian, a
na ostatnim odcinku drogi już mi ręka zdrętwiała od
ściskania rzemiennych uzd aż dwu prowadzonych
czworonogów.
Następnego dnia czekał nas szlak nie mniej uciążliwy.
Póki mieliśmy przed sobą dolinę, jazda odbywała się
kłusem, a nawet galopem, lecz nieco później trop wijący się
jak wąż znowu doprowadził ku wzniesieniom, a ze
wzniesień — ku stromiznom. Trzeba było, któryż to już raz,
zrezygnować z jazdy na rzecz pieszej wędrówki. Nie
mogłem pojąć, czemu ścigani przez nas wybrali tak
karkołomną trasę.
Na to pytanie odpowiedział Wysoki Orzeł, lecz dopiero
wieczorem. Nieoczekiwanie trafiliśmy wówczas nad
siklawę rwącą ze zbocza niedostępnej skały. Dokoła,
mimo nieurodzajnego gruntu, rosła skąpa trawa —
pożywienie górskich owiec i kozic. W tej kotlince gęsto
było od zarośli kosodrzewiny tak przesyconej żywicą, że
płonęła niczym smolne pochodnie.
Według obliczeń Karola znajdowaliśmy się zaledwie 'i o
parę mil od tamtych i kto wie, czy na równinie nie dałoby się
ujrzeć ich przez lornetki.
Na równinie, lecz tu górskie wzniesienia uniemożli-
wiały widoczność.
Skorzystałem z miniaturowego wodospadu, by się
wreszcie dobrze umyć z kurzu i potu. Czynność ta wymagała
z mej strony sporej odwagi, przeraźliwie zimna woda o mało
nie zwaliła mnie z nóg, tym bardziej że prąd okazał się
niezwykle silny. Lecz po tym zabiegu opuściło mnie
znużenie i przy wieczornym posiłku czułem się tak rześko,
jakbym tego dnia nie pozostawił za sobą kilku mil
wspinaczki.
Pełen energii żwawo zabrałem się do mięsa, kawy i
sucharów. Rozpierała mnie żądza czynów. To znak, że
wreszcie złapałem „drugi oddech". Co oznacza takie
określenie, wie każdy zamiłowany w długich wędrówkach
piechur. Już po godzinie lub dwu pierwszego marszu
poczyna odczuwać szybko postępujące zmęczenie. > Jeśli
podda mu się i przerwie wędrówkę, nigdy nie odczuje tego,
co przynosi „drugi oddech". Jeśli natomiast potrafi zdobyć
się na wysiłek, by iść dalej, po pewnym czasie dolegliwości
ustąpią.
Jeśli chodzi o mnie, „drugi oddech" oznaczał coś więcej
niż przezwyciężenie skutków uciążliwego marszu. Był
bowiem sygnałem, że po wielomiesięcznym pobycie w
mieście mój organizm na nowo dostosował się do
odmiennych warunków życia. Począłem głośno zastanawiać
się, dlaczego uciekinierzy nie obrali dogodniejszej trasy.
— Pewnie nie wiedzą, że ta droga będzie dla ciebie tak
uciążliwą — zażartował Karol. — Gdy ich dopę-
dzimy, poproś, aby w przyszłości liczyli się bardziej z
twoimi upodobaniami.
Wysoki Orzeł potrząsnął głową, jakby czemuś zaprzeczał.
— Oni dążą na Szlak Czarnych Stóp — poinformował
krótko.
— Szlak Czarnych Stóp? — powtórzyłem zdziwiony. —
Co to jest?
— Tajemnica — mruknął Karol uśmiechając się.
— Przestań kpić! I powiedz, co wiesz.
— Wielki Bóbr — ozwał się wódz — nigdy nie prze-
mierzył tej drogi, lecz jego myśl sięga dalej niż wzrok.
Była to pochwała zdolności wnioskowania i przewi-
dywania. Więc zacząłem podejrzewać, że mój przyjaciel
jednak orientuje się w sprawie bardziej, niż na to pozornie
wyglądało. Przecież nie okazał zaskoczenia, jak ja,
usłyszawszy dziwną nazwę.
— Musimy jechać Szlakiem Czarnych Stóp, jeśli mamy
schwytać morderców — mówił dalej Wysoki
Orzeł — więc moi bracia usłyszą o nim wszystko.
Prawdę powiedział Wielki Bóbr, że to tajemnica. Znana
jedynie wodzom. Dziś nie korzystamy z tej drogi.
Minęły dni wielkich wypraw. Jednak to, co opowiem, musi
pozostać w sercach mych braci, aby nigdy zły
człowiek nie skorzystał z górskiego przejścia. Posłuchajcie.
I tak w ciszy nadciągającego wieczoru dowiedziałem się o
tajemniczym szlaku. Kto go pierwszy przebył — Wysoki
Orzeł nie wiedział. Najprawdopodobniej przypadek musiał
pokierować krokami odkrywcy, tak zwykle bywa. Otóż
Szlak Czarnych Stóp wiódł przez pozornie nieprzebyte
pustacie Gór Skalistych z północy I na południe. Służył
wojownikom plemienia za drogę ucieczki przed pościgiem
bladych twarzy, był równocześnie sekretną furtką skalną,
zezwalającą na nagłe i wtargnięcie na niziny prerii i
zaskoczenie wroga. Po-nadto Szlak Czarnych Stóp
umożliwiał niedostrzegalne przez innych przejście granicy
między Kanadą a Sta-nami Zjednoczonymi, kiedy wymagało
tego zachowanie najgłębszej tajemnicy, a więc w czasie
wypraw wojennych.
Nie opiszę szczegółowo, jak ten szlak przebiega, ze
względu na prośbę Wysokiego Orła. On sam stwierdził, że
ukrytą drogą gnali na południe zbrojni wojownicy, aby
zaskoczyć przeciwników podczas wojny toczonej między
Anglią a Stanami Zjednoczonymi. Wódz nie podał roku, lecz
ja odgadłem, że chodziło o rok 1812.
Tym szlakiem ciągnęły również zastępy Czarnych I
Stóp podczas wypraw przeciw Kutenajom, sąsiadom i z
zachodu. A teraz oto ja i Karol mieliśmy poznać tę drogę.
Lecz w jaki sposób trafili na nią ścigani przez I nas ludzie?
Czy byli to westmani, którzy wcześniej, penetrując góry,
odkryli dogodne przejście, czy dopiero i teraz,
przypadkowo?
Nie potrafiłem spokojnie doczekać świtu i nawet
podczas nocnej warty moje myśli bardziej zaabsorbowane
były wizją nieznanego szlaku niż zwracaniem I uwagi na
bezpieczeństwo własne i śpiących towarzyszy.
Rankiem zerwałem się pierwszy. Jeszcze drżały cienie
nocy, a już buchał rozpalony przeze mnie ogień. Wysoki
Orzeł ani okiem nie mrugnął, lecz Karol nie omieszkał, w
żartobliwym tonie, wyrazić swego uznania, zastrzegając się
równocześnie, że w dalszym ciągu obowiązuje mnie mycie
naczyń.
Gdy już dokonane zostało wszystko, co porządny
westman powinien dokonać każdego ranka, chwyciliśmy
konie za uzdy i pomaszerowali, bo o jeździe nadal nie było
nawet co marzyć. Raz w górę, raz w dół i znowu pod górę
wiodła nas kamienista ścieżka, aż w końcu szlak został
przerwany przez niebotyczny skalny wał. Dostrzegłem, jak
Wysoki Orzeł zatrzymał się, stanął również podążający za
nim Karol. Wąziutka ścieżka nie pozwoliła mi zrównać się z
nimi. Nie istniała tu co prawda żadna przepaść, lecz na
prawo i na lewo pochyły grunt usiany był głazami o ostrych
krawędziach, między którymi mógł się przecisnąć piechur,
lecz w żadnym wypadku koń. Zawołałem więc:
— Widzisz przejście, Karolu?
— Nie.
— Ja również nie widzę. Chyba Wysoki Orzeł zabłądził
— dodałem zniżając głos.
— To niemożliwe — zaprzeczył energicznie.
Tymczasem wódz zostawił swego mustanga, odszedł
kilkanaście kroków, aż stanął przed litą ścianą. Czego tam
szukał?
Ukląkł. Wydało mi się, że odgarnia gruz i piasek. Trwało
to chyba kilka minut. Na koniec podniósł się i odwrócił
trzymając naręcze długich patyków. Podszedł i wręczył
każdemu z nas po trzy, mocno oblepione żywicą, szczapki.
— Niech moi bracia idą za mną. Trzeba będzie zapalić,
lecz jeszcze nie teraz.
Z jakiego powodu mieliśmy palić smolne szczapy, skoro
słońce błyszczało nad naszymi głowami?
— Ruszaj, Janie — ponaglił mnie Karol ciągnąc za
uzdy aż dwa nasze wierzchowce.
Powoli wspinaliśmy się ku skale, gdzie ścieżka skręciła
pod ostrym kątem i pobiegła równolegle do niej. Po
kilkunastu krokach dostrzegłem na skalnej szarzyźnie, tuż
nad ziemią, czarną plamę — otwór dość wysoki, choć
człowiek siedzący na koniu zawadziłby głową o sklepienie.
Wysoki Orzeł przystanął.
— Zapalcie — rozkazał.
Wykonałem polecenie, marnując przy tym kilka zapałek
— patyki były mocno nasycone żywicą, lecz nieco wilgotne.
I tak z gorejącymi łuczywami ruszyliśmy naprzód. Konie
poczęły się trwożyć.
Wysoki Orzeł zniknął w czerni otworu, za nim Karol z
trudem wprowadzając oba konie, wreszcie i mnie udało się
wciągnąć w głąb mocno opierającego się wierzchowca.
Pochodnie skwierczały rzucając na ściany drżące blaski,
co stanowiło dość kiepskie oświetlenie. Na szczęście, nim
zgasły, dotarliśmy szczęśliwie do kresu czarnej drogi.
Nie zapomnę widoku, jaki roztoczył się przed oczyma,
gdy wychynąłem z głębi mroku.
Oto przede mną, wcale nie niżej, jak tego oczekiwałem,
lecz na poziomie równym z wylotem tunelu ciągnął się
barwny dywan traw i kwiatów. Dość wąski, bo ograniczony
w odległości pół mili murem skalnym na pewno nie do
przebycia. Na prawo i na lewo łączka biegła tak daleko, że
nie widać było jej krańców. Któż mógłby się spodziewać, że
wśród trudnych do sforsowania turni i żlebów znajduje się
taki pas równej i urodzajnej ziemi? Rosły tu kępy krzaków, a
gdzieniegdzie nawet szpilkowe drzewa. Kilka ptaszków
przeleciało nad naszymi głowami, a nad kolorowymi kwia-
tami unosił się rój motyli.
Jakże wspaniałe i bezpieczne pastwisko dla górskich
baranów i kozic stanowiła ta miniaturowa preria.
Puściliśmy konie kłusem. Prowadzony na lince luzak
uniemożliwiał jazdę galopem. Na widok świeżej trawy
powtórzyłem propozycję, by porzucić tu zawadzającego
czworonoga. Ale wódz sprzeciwił się twierdząc, że zimą
śnieg zawali dolinę i zwierzę padnie z głodu.
Jechaliśmy tak do zmroku. Trop był wciąż bardzo
wyraźny, w którymś miejscu zauważyłem ślady po
ognisku. Wydobyłem lornetkę, jednak w jej szkłach nie
ujrzałem przed nami nic, co mogłoby przypominać dwu
jeźdźców. Widocznie Karol mylnie ocenił czas i przestrzeń,
jakie dzieliły nas od tamtych. Przyznał mi rację dodając, że
gdy uciekinierzy osiągnęli dolinkę, na pewno pognali nią co
sił w końskich nogach, podczas gdy my gramoliliśmy się
pod górę.
— W ten sposób — odparłem — odległość się zwięk-
szyła i jeśli nadal mamy jechać w takim tempie, nigdy ich
nie dopędzimy. A wszystko przez tę chabetę... Kiedyż się jej
wreszcie pozbędziemy?
— Cierpliwości! Przyjdzie pora. Nadrobimy opóźnienie,
gdy tamci trafią na trudniejszy szlak. Co sądzi o tym Wysoki
Orzeł?
Odpowiedź nie wypadła dla nas pocieszająco. Bowiem
dolinka ciągnęła się bardzo daleko. Można było gnać
równiną trzy do czterech dni i dopiero później wygodny
trakt zwężał się do szerokości kamienistej ścieżki.
W takiej sytuacji nie pozostało nam nic innego, jak tylko
przedłużyć czas jazdy każdego dnia. Dlatego zrywaliśmy się
z nocnego odpoczynku bardzo wcześnie i wędrowali tak
długo, póki nie zapadła zupełna ciemność. W ten sposób
godziny naszego snu zostały skrócone, a nocne warty
skracały je dodatkowo. Cóż więc dziwnego, że gdy gwiazdy
poczynały migotać na czarnym niebie, półprzytomny
zsuwałem się z siodła. Minęły tak dwa dni i dwie noce.
Trzeciego, w porze południa, trafiliśmy na kolejny czarny
krąg wypalonej trawy. Wyglądało na to, że tutaj właśnie,
być może jeszcze rankiem, obozowali ścigani przez nas
ludzie. Tak więc odległość między nami a nimi wynosiła
sześć do ośmiu godzin dobrej jazdy. Lecz wkrótce po raz
drugi musieliśmy się zatrzymać.
Wysoki Orzeł, jadący na czele, uniósł rękę — znak, że
należy stanąć.
— Nie ma tropów — powiadomił nas, gdyśmy się
z nim zrównali. Moi bracia zaczekają. Sprawdzę.
Uderzył wierzchowca piętami i pognał galopem.
— Niech to piorun trzaśnie! — zawołałem. — Przecież
nie oślepliśmy?!
— Lecz stali się zbyt pewni tego — odparł Karol — że
dolina jest jedyne drogą. Widać istnieje jakaś inna.
Przeoczyliśmy ją. Oto do czego wiedzie zbytnia pewność
siebie. Zawróćmy.
Teraz okazało się, jakim błędem może się stać po-
wierzchowne badanie terenu. Odnaleźliśmy ślad wiodący od
czarnej plamy po ognisku ku południowi, lecz po kilkunastu
jardach urywający się raptownie. Gdzież znikli dwaj
jeźdźcy? Przecież nie unieśli się ku niebu?
Dokładne zbadanie tropów wykryło, że wędrowcy za-
wrócili ku obozowisku i wyruszyli z niego po raz drugi, ale
już w innym kierunku.
— Czy to przypadek, czy chęć wprowadzenia nas w błąd?
— zapytałem.
Karol przecząco pokręcił głową.
— Nie uważam za możliwe, aby wiedzieli o naszym
pościgu. Zbyt wielka nas dzieli odległość. Nie, nie! To
wykluczone. Zważ przy tym, Janie, że do tej pory nic na to
nie wskazywało.
— A co miałoby wskazywać?
— Chociażby próba zacierania śladów.
— Więc dlaczego najpierw ruszyli prosto, później
raptownie zawrócili, aby umknąć w bok? Czyżby ich coś
spłoszyło? Ale co?
Karol wzruszył ramionami.
— Jedzie Wysoki Orzeł, może odkrył inny trop?
Wódz zatrzymał mustanga, zeskoczył.
— Tam ich nie ma — poinformował krótko. — Czy moi
bracia zbadali ślady?
Karol przytaknął i wspomniał o naszych wątpliwościach.
Wysoki Orzeł obszedł krąg ogniska, potem skręcił w
lewo, prościutko ku wschodniej ścianie doliny, w końcu
zawrócił i zatrzymał się przed nami.
— Droga Wschodzącego Słońca — rzekł.
Nie zrozumiałem, o co mu chodzi.
— Droga? — zdziwił się mój przyjaciel. — Przecież
jesteśmy na Szlaku Czarnych Stóp?
— Pamięć zawiodła Wysokiego Orła — odezwał się
wódz — lecz teraz wie już wszystko. Mój ojciec, a przed
nim ojciec mego ojca opowiadali, że Szlak Czarnych Stóp
ma trzy wyjścia i dwa wejścia.
Chciałem zapytać, jak to jest możliwe, lecz w porę
ugryzłem się w język.
— Pewnie to dziwi moich braci? Otóż wjechać i wy-
jechać można ze szlaku drogą, jaką tu przybyliśmy oraz na
południu, daleko stąd, przez górską przełęcz. Lecz istnieje
jeszcze jedno przejście, zwane Drogą Wschodzącego
Słońca. Ojciec opowiadał, że ta nazwa oznacza kierunek.
Bowiem wiedzie tylko ku słońcu, które wstaje, nigdy ku
słońcu, które chowa się w wielkiej wodzie, tam — pokazał
ręką na zachód.
— Dlaczego? — zagadnął Karol.
— Nigdy tam nie byłem, lecz ojciec opowiadał, że łatwo
zejść ku prerii, nawet z końmi. Jednak drogę powrotną, pod
górę, potrafi przebyć tylko pieszy. Zwierzęta nie potrafią.
Jedziemy! — zakończył wyjaśnienia.
Słowo „jedziemy" okazało się jedynie teorią. Szerokość
doliny przemknęliśmy w kilka minut, ale później trzeba
było zeskoczyć z koni. Trop omijał sporą kępę drzew, a za
nią widniała potężna szczerba, jakby gigantycznym toporem
wyrąbana w skalnym murze. Górą — szersza, na dole — tak
wąska, że wątpiłem, aby nasze wierzchowce potrafiły
przecisnąć się przez nią. Jakoś jednak udało się je
przeciągnąć za uzdy. Była to oczywiście przełęcz, a za nią...
Stanąłem.
— I my mamy tędy zejść? — zapytałem rozglądając się
na boki w poszukiwaniu jakiejkolwiek ścieżki.
To, co ujrzałem, nie było ścieżką, lecz kamienną lawiną
żwiru, szutru, głazów o ostrych krawędziach. Ani jednej
trawki, ani jednego krzaczka. Spadała jak z pieca na łeb ku
dalekiej plamie zieleni, hen w dole. Człowieka, który
upadłby na tym iście diabelskim szlaku, zatrzymałyby głazy,
lecz koń stoczyłby się łamiąc nogi.
— To jest Droga Wschodzącego Słońca — powiedział
Wysoki Orzeł. — Niech moi bracia zachowają ostrożność.
Zwierzęta trzymać krótko, a stąpać powoli. Kroczymy obok
siebie, nie jeden za drugim.
Na szczęście zaraz za szczerbą usypisko znacznie się
rozszerzało. Trzy osoby mogły tędy posuwać się swobodnie
przez całą szerokość.
Opuściliśmy ostrożnie kamienną cieśninę i natychmiast
pojąłem, dlaczego wódz kazał nam iść obok, a nie jeden za
drugim. Określenie: lawina — najlepiej chyba obrazuje
sytuację. Grunt okazał się bardziej grząski, niż na to
wyglądał. Po pierwszych krokach moje stopy zapadły się po
kostki w pyle i żwirze, a tkwiące w podłożu głazy ujawniły
niebezpieczną chwiejność. Tu i ówdzie obsunęły się,
grzechocząc i pociągając za sobą kamienie. Ktokolwiek
znalazłby się na ich drodze, zginąłby natychmiast. Ujrzałem,
jak daleko w dole dźwiga się potężna chmura szarego pyłu.
Nasze konie poczęły chrapać, kłaść uszy po sobie i zapierać
kopytami w ruchome podłoże. Jedynie mustang Indianina
nie zdradzał oznak niepokoju. Musieliśmy przystanąć, by
uspokoić zwierzęta. Takie przystanki mnożyły się. Od czasu
do czasu grunt zsuwał się wraz z nami na długość paru stóp,
a w sekundę później groźny grzechot sygnalizował toczącą
się lawinę głazów i chmurę kurzu.
Co chwila musieliśmy opanowywać przerażenie naszych
czworonogów. Miał rację Wysoki Orzeł twierdząc, że
wdrapać się tędy wraz z koniem — nie sposób, lecz i zejście
iście diabelskie! Jakże długo trwało!
Gdy osiągnęliśmy podnóże góry, słońce już poczy-
nało się kryć za zachodnie szczyty. Byłem mokry od
potu, jak gdybym przed chwilą wyszedł z gorącej łaźni.
Prawe ramię mi zdrętwiało od przytrzymywania konia,
nogi uginały się pode mną, a piasek trzeszczał w zę-
bach.
— Karolu — przeraziłem się. — Co ci? Jesteś pur-
purowy na twarzy!
— A ty? — roześmiał się ochryple. — Szkoda, że
nie masz lusterka. Jesteś czerwony jak rak wyjęty z
wrzątku.
Stanęliśmy na zielonej polance, otoczonej szpalerem
młodych świerków, za którymi dźwigał się wysoko-
pienny, choć rzadki las. Innej drogi nie zauważyłem.
Na trawie widniał dobrze odciśnięty trop, który ginął
wśród drzew. Ująłem cugle wierzchowca lewą ręką,
prawą wyciągnąłem z kabury winczestera. Karol skinął
głową i uczynił podobnie. Przy tak złej widoczności
należało przygotować się na najgorsze. Jednak to naj-
gorsze okazało się nie dwunożnym czy czteronożnym
napastnikiem, lecz... ciemnościami, które nas wkrótce
ogarnęły. Przeprawa kamienną lawiną zajęła mnóstwo
czasu. Noc zapadła, nim się spostrzegliśmy. Wysoko
nad nami splątane gałęzie dodatkowo nie dopuszczały
resztek światła. Trzeba było posuwać się wolno jak
ślimak. Co pewien czas przystawaliśmy, aby mozolnie
odszukiwać ginące tropy. Przecież jedynie one mogły
nas wywieść z gęstwiny. Tamci szli tędy za dnia, więc
łatwiej było im kroczyć i jeśli nawet nie prowadziła
tędy żadna ścieżka ku prerii, szanse wydostania się na
bezleśne płaszczyzny mieli większe od nas.
Wspomniałem przygodę pewnego trapera, który pra-
gnąc sobie skrócić drogę do swego szałasu, zagłębił się
w gąszcz i po dwu godzinach wędrówki spędził noc
pod pniem sosny. Rankiem stwierdził, że miejsce jego
noclegu znajdowało się nie dalej niż o sto jardów od
granicy prerii i prawie naprzeciw szałasu. Gdy później
prześledził szlak swej wędrówki okazało się, że bez-
wiednie kręcił się w kółko. Nam mogło grozić coś po-
dobnego. Tak wlekliśmy się noga za nogą, aż straciłem
wszelką nadzieję, że kiedykolwiek wybrniemy z tego
labiryntu drzew i krzewów. Niespodziewanie, sto razy
gubiony i sto razy odnajdywany ślad wywiódł nas na
małą polankę. Tu współtowarzysze podzielili wreszcie
mój pogląd o bezsensie nocnej wędrówki. Był to chyba
najgorszy nocleg w moim życiu. Bez ogniska, bez
kropli ciepłego płynu, z wyjątkiem paru łyków whisky,
czułem się fatalnie. Jedliśmy przypaloną pieczeń
antylopy na przemian z sucharami. W świetle księżyca,
który właśnie wzeszedł, stanowiliśmy znakomity cel
dla każdego, kto ukryty w zaroślach, zapragnąłby nas
zdmuchnąć. Dwie godziny spędziłem na warcie
wsłuchany w tajemnicze odgłosy lasu: trzaskania
gałęzi, pohukiwania sów, jakieś pomruki i miaukoty.
Nie brzmiało to mile i szczerze wyznam, że zimno mi
się robiło na samą myśl, iż z głębi ciemnego boru
wyskoczyć może na polankę szarożółty potwór —
grizzli. Ostatecznie obozowaliśmy w sąsiedztwie gór.
Gdy jednak Wysoki Orzeł przejął ode mnie obowiązek
wartowania, wcale nie poczułem się lepiej. Może to
powodował blask księżyca, może były to skutki prze-
męczenia, dość że budziłem się parokrotnie, spocony i pełen
przerażenia, nie uzasadnionego jednak żadnym konkretnym
wydarzeniem. Dopiero nad ranem poczułem się lepiej, lecz
wtedy należało już wstawać. Tym razem nie
zrezygnowaliśmy z gorącego posiłku. Oczyściłem z traw i
mchów spory krąg ziemi, Karol naniósł chrustu i po chwili
wesoły ogieniek rozgrzał nasze zziębnięte dłonie, a gorąca
kawa — nasze wnętrza. Zużyliśmy na nią resztkę wody z
bukłaków, jaka jeszcze pozostała po napojeniu zwierząt. No
i o porannym myciu mowy nie było.
W dalszą wędrówkę udaliśmy się nadal pieszo. Jazda na
koniach nie byłaby szybsza i uniemożliwiała dokładniejszą
obserwację tropów. Zatrzymaliśmy się w porze południa,
nadal w lesie, który widać nie miał końca. Dopiero pod
wieczór drzewa poczęły rzednąć. Mimo, że dzień dobiegał
kresu, od razu pojaśniało. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i oto
wydostaliśmy się na skraj boru. I natychmiast stanęli.
Wśród gładkiej płaszczyzny traw wznosił się spory
drewniany dom. Widok nieoczekiwany, zaskakujący! Któż
odważył się zamieszkać na tym pustkowiu?
Serce zabiło mi żywiej, gdy wyobraziłem sobie wygodne
łóżko, normalny stół, a na nim talerze i sztućce. A do tego
gospodarza, a może i gospodynię uwijających się, aby jak
najlepiej obsłużyć niespodziewanych gości. Dlatego
tkwiłem w miejscu jak urzeczony widokiem, od którego
oczu nie mogłem oderwać. Pośrodku ściany znajdowała się
werandka o szpiczastym daszku, stromo spadającym na
boki. Dwa okna z prawej, dwa z lewej, w szybach
połyskiwały zorze zachodu. A może myliłem się? Może to
było światło bijące z wnętrza? I jeszcze zauważyłem pewien
szczegół: żeliwną pompę.
— Przecież to jest ten dom! Pamiętasz, co mówił Old
Gray? — szepnąłem wprost w ucho Karolowi.
Nie potwierdził ani nie zaprzeczył. Mijały sekundy ciszy.
Nagle usłyszeliśmy rżenie koni. Nie naszych przecież!
— Janie, zostań tu i pilnuj wierzchowców — skinął na
mnie Karol i obaj z wodzem ruszyli brzegiem lasu, a później
podbiegli z obu stron pod werandkę.
„Teraz się okaże — pomyślałem — czy wewnątrz nie
goszczą ludzie przez nas poszukiwani..."
Widziałem, jak Karol wstąpił na schodki, widziałem, jak
otworzyły się drzwi. Promień przyćmionego światła padł
długą smugą na deski, jakaś postać zamajaczyła na progu, a
znajomy głos zabrzmiał wyraźnie w ciszy wieczoru:
— Witajcie, panowie! Co za nieoczekiwane spotkanie?
Lecz w samą porę. Chyba moje myśli sprowadziły was tutaj.
Wchodźcie, wchodźcie...
Opuszczony dom
Jednym susem, lekceważąc polecenia Karola, znalazłem się
przy werandce. Poznałem głos, jednak nie wierzyłem uszom.
Teraz oczy potwierdziły zaskakującą prawdę.
W drzwiach stał pan doktor Fryderyk Randall z Ottawy!
Karol najprawdopodobniej został tak samo zaskoczony, jak
ja, bo długo milczał.
— Czy to pański dom, doktorze? — odezwał się wreszcie.
— Ach, nie!
— A czyj?
— Nie wiem. To jakiś opuszczony, nie zamieszkały
budynek. Trafiłem tu przypadkowo. Proszę do środka.
Szybko cofnąłem się ku koniom. Tamci weszli do wnętrza.
Trzymałem nadal winczester w garści, stojąc tuż przy boku
własnego wierzchowca, a w głowie kłębiło mi się od
najrozmaitszych myśli. Wędrowaliśmy tropami morderców,
aby wreszcie natrafić na nieszkodliwego botanika-
greenhorna! To oznaczało, że zmyliliśmy ślad. W jaki
sposób? Kiedy? Co robi tu pan botanik? Miał wracać do
Ottawy. A dom? Jego wygląd odpowiadał opisowi Old
Graya, gdy — jeszcze na farmie — mówił o obrazie
wiszącym w mieszkaniu rodziców. A później, zabawiając nas
przy ognisku historią rodziny Balfourów, wspomniał o
żelaznej pompie, jaką zainstalował Henry Balfour.
Przypuszczałem, że to co zostało namalowane przez ojca, a
zbudowane przez syna — to były bliźniacze z wyglądu wille.
Nie mogłem jednak pojąć, w jaki sposób najpierw powstał
obraz, a dopiero w wiele lat później widoczna na tym obrazie
willa? Chyba Old Gray coś pokręcił, aby uniemożliwić
rozszyfrowanie swego nazwiska oraz nazwiska Balfourów
oba na pewno były zmyślone.
Ktoś odemknął skrzypiące drzwi. Sądziłem, że to Karol,
lecz to był Wysoki Orzeł. Podszedł.
— Niech Orle Pióro towarzyszy mnie.
Pociągnął za sobą dwa wierzchowce, następne dwa ja
poprowadziłem.
— Trzeba napoić zwierzęta i rozkulbaczyć — powiedział
zatrzymując konie tuż obok poidła wyciosanego z długiego
pnia. Zacząłem opuszczać i podnosić lewar, nie wierząc
jednak w skutek tej czynności. Ta pompa nie była przecież
używana od szeregu lat. Czyż mogła działać? Na pewno jej
gumowe czy skórzane zaworki rozeschły się i rozsypały.
Jakże się zdziwiłem, gdy po trzecim czy czwartym ruchu coś
zabulgotało we wnętrzu, a przy następnym — z rury buchnął
strumień wprost do koryta.
Później wódz powiódł mnie na tyły domu, gdzie już pasły
się oba człapaki Randalla. Dołączyliśmy do nich nasze i
objuczeni uprzężą i derkami wrócili przed we-randkę. Bardzo
byłem ciekaw wnętrza.
Wysoki Orzeł poprowadził mnie krótkim i ciemnym
korytarzykiem, a później pchnął drzwi. Ujrzałem izbę słabo
rozjaśnioną światłem umykającego dnia, które wpadało przez
szyby dwu okien. Szyby! Jakim cudem przetrwały nie
naruszone przez tak długi czas? Albo myliłem się w swoich
obliczeniach, albo tkwiła w tym wszystkim jakaś tajemnicza
zagadka.
Obszerną izbę dodatkowo rozświetlał drżący płomień
ogniska rozpalonego we wnętrzu kamiennego kominka.
Pośrodku wznosił się stół z dwiema ławami. Karol i Randall
siedzieli obok siebie i na nasz widok przerwali rozmowę.
— Jak się pan ma, doktorze? — powitałem botanika i
zwaliłem w kąt cały swój bagaż. Po czym zająłem
miejsce na ławie. — Co to za dom? — zagadnąłem.
Randall lekko wzruszył ramionami.
— Tyle wiem, co i pan. W pogoni za rzadkimi roślinami
skręciłem z prerii na podgórze i trafiłem tutaj. Szukałem
gospodarza lub gospodyni. Zastałem pustkę. Ten stół i te
ławy to jedyne meble. Reszta pomieszczeń świeci pustką i
kurzem. Ot, i wszystko.
— Niezupełnie — sprzeciwił się Karol. — Czy wiesz —
zwrócił się do mnie — że oni tu byli? Nie dalej jak przed
trzema godzinami.
—
Tak — wtrącił się Randall. — Dwu ludzi i dwa konie.
Stałem na ganku, gdy wychynęli z lasu. Widać wyglądałem
na właściciela, bo bardzo grzecznie zapytali, czy pozwolę
napoić konie. Zrozumiałe, że nie odmówiłem. Szczerze
mówiąc, miałem duszę na ramieniu.
— Dlaczego? — wtrąciłem rozbawiony.
— Ach, żeby pan ich widział! Brudne, prawie podarte
ubrania, obrośnięte, dzikie twarze. Lęk mnie ogarnął na
samą myśl, że zechcą tu przenocować. Lecz ich coś gnało,
bo po napojeniu koni ruszyli dalej. Obawiałem się jednak, że
zawrócą. Przybyliście, panowie, jakby na mój ratunek. Cóż,
nie jestem westmanem i lepiej znam się na ziołach niż na
palnej broni.
Przypomniał mi się niezwykle celny strzał Randalla. Albo
to był przypadek, albo też doktor przesadzał ze skromnością.
— Dawno pan tu przybył? — zapytał Karol.
— Mija czwarty dzień. Dach nad głową i tyle ciekawych
odmian traw i paproci to doprawdy wielkie dla
mnie szczęście. Postanowiłem nieco opóźnić swój powrót
do Ottawy, o czym panom wspominałem. I jeszcze jedno:
upolowałem antylopę! Dzisiaj rano. Teraz zamienia się w
mięsną zupę w tamtym garnku.
Wskazał na kominek. Na żelaznym haku wbitym w
spojenia kamiennej obudowy wisiał spory, okopcony sagan.
Pociągnąłem nosem. Pięknie pachniało.
— Zrobicie mi, panowie, nie lada przyjemność, jeśli będę
mógł odegrać rolę gospodarza.
— Nas jest trzech — zauważyłem.
— Cóż to szkodzi? Dokroję mięsa i starczy dla wszy-
stkich. Większość mej antylopy spoczywa w sąsiednim
pokoju. Przepraszam.
Wstał od stołu i zniknął za bocznymi drzwiami. Spojrzałem
na Wysokiego Orła. Jego oblicze, jak zwykle, nie
odzwierciadlało żadnych uczuć. Zerknąłem na Karola.
Skrzywił się zabawnie.
— Co o tym myślisz? — szepnąłem.
— Jesteśmy trójką głupców — odparł takim samym
szeptem.
— Ależ... dlaczego?
— Nie wiem, lecz czuję to.
Roześmiałem się.
— Coś ci się roi po głowie, pewnie ze zmęczenia. Jutro
świat będzie wyglądać przyjemniej.
— Wątpię — odparł zgryźliwym tonem. — Co u licha?
Czy my nigdy nie osiągniemy celu? Kilka godzin jazdy
dzieliło nas od nich przed paru dniami i ta odległość ani rusz
nie chce się zmniejszyć. Jeśli Randall dobrze obliczył, oni
nas mocno wyprzedzili. To jakiś pech prawdziwy.
— Nie pech, lecz nasz dodatkowy koń — odparłem nie
bez złośliwej satysfakcji. — Puśćmy go wreszcie, albo
ofiarujmy Randallowi. Co myśli o tym Wysoki Orzeł?
Zagadnięty skinął głową, potem dodał:
— Niech oczy moich braci będą otwarte, a uszy po-
magają oczom. To jest złe miejsce.
Nie zdążyłem zapytać o przyczynę tego czarnowidztwa,
bo właśnie wrócił Randall niosąc spory płat anty-lopiego
mięsa. Machnął dłonią po blacie stołu, strącając jakieś
niewidoczne pyłki, położył mięso i począł je krajać na
drobne kawałeczki. Nikt z nas nie zdziwił się, ani nie
oburzył na tak urągającą higienie czynność. Na pewno blat
stołu, nie myty od lat, pokryty był brudem. Lecz któż by na
prerii zwracał uwagę na takie głupstwa? Ostatecznie
temperatura kociołka zniszczy wszystkie zarazki, a że wraz
z mięsem połkniemy nieco kurzu i piasku — nikomu to nie
zaszkodzi.
Pan doktor wrzucił mięso do sagana i raz jeszcze nas
opuścił, aby umyć ręce pod pompą.
— Dlaczego to ma być złe miejsce? — dopiero teraz
zapytałem wodza.
— Tak czuję.
Uspokoiłem się natychmiast. Karol czuł, że popełniliśmy
jakieś głupstwo, wódz czuł jakieś grożące nam
niebezpieczeństwo. Na szczęście, ja czułem tylko głód. Do
licha z tym wszystkim! Trudno traktować poważnie czyjeś
przywidzenia.
Randall znowu się pojawił, siadł i opowiadał o swych
sukcesach zielarskich. Niewiele mnie to obchodziło, a
Karola pewnie jeszcze mniej, jednak w ten sposób
niepostrzeżenie mijał czas, aż mięso było gotowe. Powstał
problem: czym jeść i na czym? Ani ja, ani Karol nie
mieliśmy talerzy, nie posiadał ich i Randall. Tylko Wysoki
Orzeł rozporządzał własną miseczką. Oczywiście nikt z nas
nie miał widelca, a łyżkę — jedynie pan doktor.
Rozwiązaliśmy ten kłopotliwy problem w ten sposób, że
wódz jadł z miseczki, my z kubków, a Randall z sagana.
Posługując się wyłącznie myśliwskimi nożami. Zabawnie to
wyglądało, lecz któż zabiera na prerie łyżki, skoro nie
przyrządza zupy, a właśnie zupę przypominał gulasz
upitraszony przez doktora. Bardzo smaczny, o czym nie
omieszkałem głośno powiedzieć.
— Cieszę się — odparł. — Zawsze lubiłem kucharzyć, po
prostu dla rozrywki. A teraz pozwólcie, panowie, że
przygotuję kawę na swój domowy sposób. Jestem pewien, że
nic podobnego dotąd nie próbowaliście.
Rozbawiło mnie tak samochwalstwo.
— Jakiż jest ten pański sposób, doktorze? Jeśli to nie
tajemnica?
— Tajemnica, jednak miłym gościom ją wyjawię. Otóż
do wody na kawę dodaję szczyptę soli i sporo cukru. Kawę
wsypuję dopiero do wrzątku, a później zdejmuję naczynie z
ognia na kilka minut. Poczujecie, jaki ma cudowny aromat.
Chciał zabrać naczynia ze stołu, lecz go uprzedziłem
mówiąc, że szorowanie garnków to moja tradycyjna funkcja.
Grzechocząc garnkiem i kubkami pomaszerowałem na
dwór, do pompy. Na początek poszedł sagan, z zewnątrz
mocno okopcony, wewnątrz bardzo tłusty. Szorowałem go
piachem na wszystkie strony i trwało to bardzo długo.
Saganek był własnością Randalla, a ja zapragnąłem chociaż
w ten sposób odwdzięczyć się za wspaniałą ucztę.
Gęsty mrok spadł już z nieba na ziemię, ą w głębi boru
panowała nieprzenikniona ciemność. Uporałem się z
największym naczyniem. Umycie pozostałych było już
fraszką. Raz jeszcze opłukałem garnczki w korycie i już
zamierzałem ruszyć ku domowi, gdy ciche parsknięcie,
dobiegające zza budynku, unieruchomiło mnie na chwilę. Za
domem przecież stały nasze konie!
Zostawiłem naczynia i krokiem jak najcichszym począłem
skradać się w tamtym kierunku. Nie był to postępek zbyt
rozsądny — nie posiadałem broni, a parsknięcie mogło być
spowodowane ukazaniem się jakiegoś leśnego drapieżnika.
Mogli również powrócić ścigani przez nas ludzie. W takim
wypadku miałem zamiar dobrze przypatrzyć się im z
ukrycia,, Zbliżyłem się ku ścianie domu, wzdłuż niej aż do
narożnika. Ostrożnie wyjrzałem. Sześć koni stało spokojnie,
parskał jedynie indiański mustang i szarpał za lasso, na
którym został uwiązany. Kilka kroków od mustanga tkwił
nieruchomo mężczyzna dzierżący w prawej ręce długą broń,
w lewej — uzdę jeszcze jednego konia. Rozpoznałem go
natychmiast.
— Old Gray!
Skierował ku mnie wylot lufy, lecz zaraz ją zniżył.
— Co za spotkanie? — rzekł półgłosem. — A ja spo-
dziewałem się zastać tu zupełnie kogo innego.
— Kogo? — zapytałem szeptem.
Nie zaspokoił mojej ciekawości.
— Kto tam jest? — wskazał na dom.
— Mój przyjaciel, Wysoki Orzeł i jeszcze jeden przy-
padkowo spotkany wędrowiec.
— Kto? — powtórzył pytanie.
— Niejaki doktor Randall z Ottawy. Botanik, którego już
poprzednio spotkaliśmy.
— To razem cztery osoby, a tu widzę sześć koni.
—
Dwa z nich są luzakami. Jeden należy do Randalla,
drugi do nas.
— Do was? — zdziwił się. — Przecież nie posiadaliście
żadnego luzaka.
— Prawda. Lecz to jest wierzchowiec człowieka zabitego
na prerii. Może jednak wejdziemy do środka. Tego
wydarzenia nie da się streścić w kilku słowach.
— Jeszcze chwilkę — powstrzymał mnie. — Czyj to jest
dom?
— Niczyj — odparłem.
— Nie rozumiem...
Powtórzyłem to, co na ten temat powiedział nam Randall.
A od siebie dodałem:
— Byliśmy tu za dnia i miałem czas dobrze go obejrzeć. I
wiesz... nie śmiej się, ale wydaje mi się bardzo podobny
właśnie do tego z obrazu, o którym nam kiedyś
opowiadałeś, że wisiał w mieszkaniu twoich rodziców.
— Sprawdzę to jutro — w jego głosie wyczułem lekkie
drżenie. — Jeśli się nie mylisz... Wielkie nieba — szepnął i
umilkł, aż przypomniałem niecierpliwie:
— Chodźmy, robi się chłodno.
—- Poczekaj. Wspomniałeś o zabitym człowieku. Jak on
wyglądał?
Wróciłem pamięcią do dnia, w którym uwolniliśmy z
więzów rzekomego trapera, a później podałem dokładny
rysopis. Wysłuchał uważnie, westchnął i mruknął:
— To nie on...
Widocznie Karola zaniepokoiła moja zbyt długa nie-
obecność, bo usłyszałem jego głos:
— Janie! Gdzie jesteś?
— Tu! — odkrzyknąłem. — Idziemy!
— Co?! Kogo tam prowadzisz? Chodźże wreszcie.
— Jeszcze chwilkę...
Pomogłem Siwowłosemu rozkulbaczyć wierzchowca, a
nawet nieść siodło. Na koniec wkroczyliśmy do pół-
mrocznego wnętrza izby. Dostrzegłem, że na kominku
buzował wielki stos szczap, było zupełnie jasno, ale że okien
nie otworzono, panowała wręcz tropikalna temperatura.
— Ależ tu gorąco! — wykrzyknąłem, lecz mój okrzyk
minął bez echa.
Karol i wódz porwali się od stołu witać gościa. Zwaliłem
ciężar tuż obok stosu naszych uprzęży, po czym uchyliłem
okna. Tymczasem wszyscy zdążyli już zająć miejsca wokół
stołu.
— Macie co do jedzenia? — zapytał Old Gray.
— Przed chwilą skończyliśmy ucztować — odpowie-
działem nieco zawstydzony.
— Och — wtrącił się Randall — zostało jeszcze sporo
antylopy. Zaraz uwarzę gularz.
— Był doskonały — zauważyłem.
— Po co tyle kłopotu? Mam wędzony boczek — po-
wiedział Siwowłosy.
— Ależ... proszę nie odmawiać — nastawał botanik. —
Szybko się uwinę.
Spojrzał na mnie pytająco.
— Przepraszam — zerwałem się z ławy. — Zapomniałem
o naczyniach. Leżą w korycie.
— Nie, nie. Proszę się nie trudzić, sam przyniosę.
Pewnie bym nie ustąpił, gdyby nie dziwny ruch Old
Graya. Chwycił mnie mocno za skraj kurty i przytrzymał,
póki Randall nie wyszedł.
— Kto to jest? — zagadnął półgłosem.
— Przecież doktor Randall — odparłem mocno zdzi-
wiony pytaniem. — Już mówiłem, że spotkaliśmy go na
początku naszej wędrówki.
— Był sam?
— Sam — wtrącił się Karol. — O co chodzi?
— Ma dwa konie?
— Dwa — odpowiedziałem dziwiąc się coraz bardziej.
— Jeden z jukami?
— Nie — zaprzeczyłem — oba pod siodłem. Randall
twierdzi, że w ten sposób zwierzęta mniej się męczą, może
się przesiadać.
— Ach tak... — mruknął. — I to jest botanik?
— Oczywiście. Pracownik uniwersytetu w Ottawie —
odpowiedziałem już trochę zniecierpliwiony pytaniami.
— A skąd wiesz... — zagadnął znowu, lecz przerwał w
połowie zdania, bo skrzypnęły drzwi i Randall
brzęcząc naczyniami wkroczył do środka. Powtórzyła się
historia z krajaniem mięsa i gotowaniem w świeżo
oczyszczonym przeze mnie saganie. Tymczasem piliśmy
kawę. Była rzeczywiście znakomita.
— Niech się pan przysiadzie — zaproponowałem
botanikowi, zajętemu mieszaniem mięsa w garnku.
Przeprosił, że musi pilnować gulaszu i że nie pija kawy na
noc, ponieważ trapi go wówczas bezsenność. Trochę mnie to
zaskoczyło, bo pamiętałem, że podczas poprzedniego
spotkania pił kawę wieczorem. No, ale może zmienił
zwyczaje.
Wreszcie gulasz ugotował się, saganek powędrował z
kominka na stół i Old Gray, posługując się nożem, począł
jeść. Zauważyłem, że między jednym a drugim kęsem zerkał
ciekawie na Randalla, lecz opuszczał wzrok, gdy tamten
zwracał twarz w jego stronę. Wyglądało to dziwnie, lecz z
kolei nastąpiło jeszcze dziwniejsze wydarzenie, do
powstania którego mimowolnie się przyczyniłem.
— Cóż powiesz o tym domu?— niebacznie zagadnąłem
Siwowłosego. — Jego wnętrze nie było przecież na-
malowane na obrazie.
— Na jakim obrazie?
Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Karol kopnął
mnie pod stołem, więc udając obojętność zająłem się
nabijaniem swej fajki tytoniem.
— O jakim to domu rozmawialiście, panowie? — zapytał
Randall.
Nadal napełniałem fajkę tytoniem, nie ważąc się nawet
mruknąć.
— Och, głupstwo — zaśmiał się Old Gray. — Opo-
wiadałem kiedyś o domu, w którym straszyło, jak
sądzili naiwni. Podobno ukazywały się w nim duchy
zamordowanego małżeństwa.
Osłupiałem usłyszawszy coś takiego!
— Napad? — zaciekawił się Randall.
— Tak, napad rabunkowy. Dokonał go młody człowiek,
głupiec, który sądził, że ujdzie kary.
— Więc go schwytano?
— Dotychczas nie, lecz któregoś dnia tak się stanie.
— Skąd taka pewność? — zapytał Randall, a mnie wydało
się, że głos mu się trochę zmienił.
— Stąd — odpowiedział dziwnie surowym tonem Si-
wowłosy — że sprawiedliwość naszego świata może być
powolna, lecz w końcu dosięga winowajcę. Znam wiele
przykładów potwierdzających ten pogląd.
Ciągle nie mogłem pojąć, w jakim celu Old Gray wymyślił
bajeczkę o duchach.
— A panowie zapewne dawno się znacie — Randall
raptownie zmienił temat.
— Dawno i niedawno — pospieszył z wyjaśnieniem Old
Gray, jak gdyby w obawie, że ktoś z nas go uprzedzi. — Na
prerii czas liczy się inaczej. Zresztą, mniejsza z tym. Chętnie
obejrzałbym zielnik.
— O, to już pan wie? — zdziwił się Randall.
— Wiem i wielce jestem ciekaw zbiorów.
— Ależ oczywiście! Czy jednak nie lepiej rzecz odłożyć do
rana, trochę tu ciemno.
— Mam świetny wzrok.
Upór Old Graya graniczył z niegrzecznością. O co mu
chodziło? Z kolei nastąpiło trzecie wydarzenie, jakie uznałem
za przedziwne. Oto Wysoki Orzeł udał się w kąt izby, gdzie
złożyliśmy broń, wziął dwururkę i stanął z nią przy otwartym
oknie. Poczułem, że coś jest nie w porządku, że nastąpić może
coś nieoczekiwanego. Zimny dreszcz przebiegł mi po krzyżu.
Opanowałem się natychmiast i tylko moje zęby silniej
zacisnęły się na ustniku fajki.
Randall wolno podszedł do swych bagaży, długo w nich
gmerał, wreszcie wrócił niosąc znany mi już prostokątny
futerał, owinięty w cielęcą skórkę. Odwinął. Wewnątrz
spoczywał zielnik.
— Można? — zagadnął Old Gray.
— Proszę bardzo...
Siwowłosy przysunął do siebie grubą księgę. Otworzył
pierwszą kartę, później drugą, trzecią... Przy któ
rejś tam z kolei zatrzymał się dłużej.
— Co to takiego? — zapytał wskazując palcem.
— Moje odkrycie — pochwalił się botanik. — Znala-
złem na podgórzu. Nieznana roślina.
— Na pewno?
— Mogę się mylić, lecz zbiory mego uniwersytetu
wzbogacą się tym eksponatem.
— A mnie się wydaje — powiedział Old Gray — że się
nie wzbogacą.
—- Co pan ma na myśli?
—
Tyle tylko, że jest to znana roślina o nazwie Clarkia
pulchella, kwitnie niebiesko.
— Ależ...
— Nie istnieje żadne ależ. Idę o zakład, że się nie po-
myliłem.
— Doprawdy...
Randall zająknął się.
— Musiałem być bardzo roztargniony tamtego dnia.
— I ja tak sądzę — potwierdził Old Gray. — A sły-
szałeś, doktorze, o pochodzeniu tej nazwy?
— Tak, oczywiście. Obiło mi się o uszy.
— Na pewno? Co właściwie?
Randall wyraźnie zawahał się.
— No... na pamiątkę nazwiska odkrywcy — rzucił
pospiesznie i bacznie spojrzał w twarz Siwowłosego.
— Nieźle — zauważył tamten. — To znaczy... Jakże
brzmi imię i nazwisko odkrywcy?
— Pan chyba żartuje? Cóż to za egzamin? — w głosie
Randalla zabrzmiały akcenty gniewu.
— Trochę żartuję, trochę nie — powiedział spokojnie
Old Gray.
— Czy pan jest botanikiem?
—
Gdzie mnie tam do takiej znajomości roślin! Ot, po
prostu coś niecoś interesowałem się przyrodą. Dlatego wiem,
że William Clark wielokrotnie wyruszał na Dziki Zachód, że
przywiózł stamtąd sporo wiadomości obalających różne
legendy. Razem z Meriwether Lewisem w 1804 roku odbył
swą pierwszą podróż i dotarł aż do wybrzeża Pacyfiku.
Pierwsza mapa tamtych obszarów została sporządzona
częściowo w oparciu o zapiski i rysunki Clarka. Z tej
wyprawy przywiózł około dwustu okazów roślin, z których
jedna nazwana została jego imieniem. Zresztą, to nieważne.
Znowu począł odwracać kartki.
— Co to jest? — zapytał po krótkiej przerwie.
— Leśnik pospolity — odparł Randall. — Mimo takiej
nazwy jest to ziele niezwykle rzadkie.
—
Leśnik pospolity? — powtórzył Siwowłosy i parsknął
śmiechem. — Świetny dowcip! Przecież to po
prostu krwawnik, bardzo pospolita roślina. Służy do tamowania
krwi, stąd jej nazwa. No, dość już tej zabawy! Jesteś, mój drogi,
takim samym botanikiem jak ja cesarzem Chin. W jakim celu
stroisz się w cudze piórka?
— Wypraszam sobie — oburzył się doktor. — Może pan
sprawdzić w Ottawie, czy jestem
botanikiem, czynie.
— Mam nadzieję, że nie jesteś. Kiepsko wyszliby na tym
twoi uczniowie, a że Ottawa daleko,
sprawdzać nie będę. Istnieje lepszy sposób odkrycia prawdy.
Nieoczekiwanie powstał z ławy, jego dłoń przez sekundę
spoczęła na głowie Randalla. Natychmiast
uniosła się z pękiem czarnych włosów — prawdziwym skal-
pem indiańskim.
- Peruka! Patrzcie! Randall, czy jak się tam jeszcze
nazywasz, połóż ręce na stole. Wysoki Orle, gdyby
się poruszył, strzelaj! Na moją odpowiedzialność.
Botanik zastosował się do rozkazu, lecz równocześnie
wrzasnął:
— Co to znaczy?! Napad? Panowie — zwrócił się do nas
już spokojniejszym tonem — widzicie, że
dzieje mi się krzywda.
— Później się wyżalisz — zadrwił Old Gray. — Podajcie
rzemień.
Karol skoczył pod ścianę, chwycił linkę, podał Siwo-
włosemu. Ja tkwiłem znieruchomiały na ławie, jakby mnie
do niej przybito hakami. W głowie miałem zamęt, a wyraz
twarzy pewnie niezbyt mądry. Randall nie stawiał oporu,
gdy mu krępowano ręce na plecach.
— To pomyłka — powtarzał — jakaś okropna pomyłka...
— Nie — zaprzeczył energicznie Old Gray. — Zaraz
udowodnię oczywiście nie tobie, lecz wam, przyjaciele.
Żebym nie wyglądał na rozbójnika.
— Cóż znowu? — zaprotestowałem nieśmiało. — Kto to
naprawdę jest?
Old Gray siadł obok więźnia.
— Wysoki Orle, uważaj na tego człowieka. Co prawda
ręce ma związane, lecz z niego chytry lis. Chytry
i krwawy. A teraz — zwrócił się do mnie i do Karola —
pozwólcie, że wam sprezentuję pana... rzekomego botanika.
To jest Joe Royer, morderca małżonków Balfour! —
wykrzyknął. — Pamiętacie, co wam opowiadałem?
Przytaknęliśmy zgodnie, a ja wreszcie ocknąłem się z
osłupienia. Elegancki i grzeczny pracownik naukowy okazał
się bandytą! Nie do wiary!
— Kłamstwo! — krzyknął Randall. — Przysięgam, że
nigdy nie znałem żadnych Balfourów.
— Będziesz ty cicho?! Później się wygadasz. Oczywiście,
że nie znałeś Balfourów. Bowiem ich prawdziwe nazwisko
brzmi: Anna i Henry Green. Dobrze ich musisz pamiętać,
Royer!
— Nie.
—
Ale za to ja dobrze zapamiętałem twoją twarz i nie
zapomniałem jej rysów, chociaż to było dość dawno, a ty
wyrosłeś na mężczyznę. Bo wówczas byłeś bardzo jeszcze
młody. Tak moi kochani, to właśnie jego wynajął Henry
Green jako woźnicę, który miał dowieźć oboje małżonków
do ich nowego domu, do cudownego domu, jaki wzniesiono
na granicy lasu i prerii. To jest ten dom! Co za przedziwne
zrządzenie losu... — głos mu się załamał i ostatnie zdanie
zakończył szeptem.
— Pomyłka! — krzyknął znowu Randall.
— Mam dosyć twoich wrzasków — Old Gray odzyskał
mowę. — Pójdziesz do ciemnicy, lecz nim to się stanie...
Pokaż te guziki — zwrócił się do Karola.
Guziki! — przypomniałem sobie. Jeden znaleziony obok
zwłok spoczywających w odkrytej przeze mnie grocie, drugi
— niedaleko śladu po ognisku, na prerii.
— Otóż to właśnie! — powiedział Siwowłosy trzymając
na dłoni dwa czarne krążki. — Tego mi brako-
kowało. Przypatrzcie się jego marynarce! — wskazał na
botanika. — Tu i tu.
Spojrzałem. Z czterech guzików (bo były cztery na nie
dziurki) pozostały tylko dwa.
— Czego to dowodzi? — zapytał Old Gray. — Nie
wiecie? Ano tego, że on zabił również i niejakiego Kleena,
pracownika kolei, tak samo poszukiwanego listem gończym.
To ty — zwrócił się do mnie — odkryłeś zwłoki
nieszczęśnika w jaskini. A mam prawo przypuszczać, że
jeszcze jeden człowiek padł jego ofiarą, ten dziwny traper,
którego uwolniliście z więzów. Chyba teraz domyślacie się,
że pan Randall, albo Joe Royer to również Joe Shoes, Joe
Starr i Joe Kelly, ścigany listem gończym za napad na
pociąg. Rysopis się zgadza, kolor włosów również. Coś wam
jeszcze powiem, lecz bez zbytecznego świadka. Royer, czy
jak tam się nazywasz, bądź łaskaw wstać. Doskonale.
Wysoki Orle, więźnia ulokujemy w przyległej izbie.
Wyszli we trójkę, a wrócił już tylko Old Gray. Na me
pytające spojrzenie odparł:
— Wódz został, żeby go pilnować. Możemy teraz spo-
kojnie porozmawiać.
— Ty jesteś Hopkins! — nie wytrzymałem.
Spojrzał na mnie uważnie.
— Świetnie zapamiętałeś dzieje Balfourów. Lecz czy ja
się nazywam Hopkins, czy Old Gray... w niczym nie zmienia
to sprawy. Widzicie, Royera szukałem od dawna. Wówczas
gdy zabił Greenów, ślad po nim zaginął. Jednak liczyłem na
to, że go jeszcze spotkam. Moje zamiłowanie do dalekich
wędrówek przysporzyło mi sporo doświadczenia. Na
początek co prawda zwróciłem się do Agencji Pinkertona.
Bardzo mi pomogła. To jej agenci trafili na stary trop
przestępcy. Okazało się, że nim został woźnicą Greenów,
miał już kilka sprawek na sumieniu. Uwięziony w Kanadzie
za kradzież, zdołał uciec i przez parę miesięcy mieszkał na
terenie Stanów Zjednoczonych. Później, któż odgadnie, z
jakiego powodu, zdecydował się na powrót do Kanady.
Trafiała się po temu okazja, gdy Henry Green zatrudnił go
jako woźnicę. Właśnie wtedy go poznałem. A pamięć mam
niezłą. Od agentów Pinkertona dowiedziałem się nieco
później o kilku nazwiskach, jakie sobie przybierał w
potrzebie. Przypuszczam, że Royer to również nie jest jego
prawdziwe nazwisko, ale o to niech się martwi policja. Co do
mnie... postaram się, aby cały i zdrowy trafił prosto do jej
rąk. Pomożecie mi? W pojedynkę będzie mi nieco trudno
upilnować łajdaka, a Wysokiego Orła nie chcę w to mieszać.
— Możesz na nas polegać — odparł Karol. — Jeśli
trzeba, udamy się nawet do Ottawy lub gdzie tylko zechcesz.
— O, wystarczy najbliższy posterunek, chyba w Red
Deer. Bardzo wam dziękuję. Nie wiem, czy zdajecie sobie
sprawę, jak pomogliście mi w wytropieniu bandyty.
— Mimo woli... — bąknąłem.
— To nie ma znaczenia. Wasze informacje o zabitym w
grocie wędrowcu pozwoliły mi skierować się na właściwy
trop. A więc jutro ruszamy do Red Deer.
— Dawid Green — szepnąłem domyślnie.
Uśmiechnął się.
— Zgadłeś. Dawid jest synem zamordowanych. Dowie
się wreszcie o schwytaniu przestępcy i o odnalezieniu domu,
który przecież teraz stanowi jego własność.
— Więc jednak to jest właśnie ten dom...
— Wszystko za tym przemawia. Obejrzę go za dnia
dokładnie.
— Nie rozumiem jednej sprawy: co powstało wcześniej,
obraz czy dom?
— Oczywiście, że obraz. Nie mam pojęcia, czy ojciec
Henry'ego widział gdzieś budowlę tego typu, czy po prostu
ją wyfantazjował? Jego syn postanowił wznieść swą siedzibę
wzorując się na obrazie ojca. Ba, nawet wraz z żoną odkryli
miejsce do złudzenia przypominające namalowany
krajobraz. Tak wygląda prawda. Cóż jeszcze chcesz
wiedzieć?
— A co z tym Royerem? — zapytał Karol. — Urwałeś w
najciekawszym miejscu.
—
Z Royerem? Przyznam, że po kilku miesiącach
zacząłem tracić nadzieję. Zniknął jak duch. I nagle ten
pierwszy napad na pociąg! Znałem już wówczas porucznika
Mitchella. Opowiedział mi szczegółowo, jak to wyglądało:
dwu sprawców, z których jednego schwytane Zdradził
wspólnika, a tym wspólnikiem był, jak się okazało, człowiek,
którego sylwetka już dawniej została opisana w więziennych
dokumentach.
— Mitchell wspominał nam o tym — wtrącił Karol.
— Tym lepiej, nie potrzebuję powtarzać. Otóż po tej
informacji nabrałem pewności, że to jest jednak Royer. Lecz
cóż, znowu mi zniknął z horyzontu. Teraz już mnie to nie
dziwi. On się ukrywał tutaj i chyba się nie mylę.
— Na pewno! — krzyknąłem. — Pompa działa wspaniale
po tylu latach. To najlepszy dowód, że ktoś tutaj często
przebywał. Któż inny, jeśli nie Royer?
— Jutro obejrzymy resztę pokojów. Musi gdzieś tu trzymać
zapasy żywności. A poza tym o położeniu domu wiedzieli
tylko Greenowie, no i... Royer. Niejeden raz próbowałem ten
dom odnaleźć, na próżno. Lecz posłuchajcie dalej. Minął rok.
Zjeździłem szmat kraju po obu stronach granicy. Stąd ma
znajomość z Samem Harfieldem, stąd moja znajomość z
Czarnymi Stopami i Wysokim Orłem. Przywykłem do tych
dalekich wypraw. Wierzcie lub nie, lecz chwilami
zapominałem o głównym celu moich wędrówek. Coroczne
odwiedziny Red Deer przypominały mi jednak o mym
obowiązku.
— Przepraszam — wtrąciłem się. — Odwiedzałeś Dawida.
Opiekowałeś się nim po śmierci rodziców, to dla mnie jasne,
lecz... — tu zawahałem się czując, że zbyt obcesowo
wkraczam w cudze sprawy.
— Śmiało, śmiało... — zachęcił mnie Old Gray.
— Czy więc... to jest, chciałem zapytać...
Znowu zamilkłem.
— Pośpiesz się, Janie — zauważył żartobliwie Karol — w
ten sposób nie skończysz do jutra.
— Dobrze — nabrałem odwagi. — Więc... czy praca w
takiej zapadłej dziurze, jak Red Deer, jest odpowiednim
zajęciem dla Dawida?
— Ach, interesuje cię to? — uśmiechnął się Siwowłosy. —
Cóż, Dawid ukończył średnią szkołę. Gdzie, to nieważne.
Skłonności do malarstwa, jak jego ojciec lub dziadek nigdy
nie zdradzał. Miałem znajomości w Kompanii Hudsona.
Przyjaciele pomogli mi umieścić go w Red Deer w
charakterze urzędnika. Nie zapominajcie, że Dawid jest
półkrwi Indianinem. Obawiałem się, że praca w mieście nie
będzie mu odpowiadać. Natomiast w Red Deer może świetnie
nauczyć się zawodu i wykorzystać swe pochodzenie.
— W jaki sposób? — zdziwiłem się.
—
Kompania Zatoki Hudsona wciąż jeszcze handluje z
Indianami, zwłaszcza na dalekiej północy, gdzie nie ma
rezerwatów. Dawid od czasu do czasu wyrusza w drogę jako
agent, a jego pochodzenie ułatwia mu nawiązywanie
kontaktów z Indianami. Podoba mu się ta praca. Kto wie, czy
za rok lub dwa nie umieszczę go w którejś z wyższych uczelni
ekonomicznych? Będzie miał wówczas otwartą drogę do
zajęcia lepszego stanowiska w Kompanii. Dobrze wiemy, jak
trudno jest Indianinowi czy Metysowi stać się „kimś" w
społeczeństwie bladych twarzy. Jesteś zadowolony z mej
odpowiedzi?
— Przepraszam za natręctwo. — Istotnie, prawdą jest, że
Indianom trudno dostosować się do naszych obyczajów i to
zapewne stanowi przeszkodę w ich życiowej karierze. Nie
ufamy im, a oni nam również nie ufają. Niewiele dotąd
uczyniliśmy, by te wzajemne nieufności przełamać.
— Natomiast sporo dokonaliśmy — odparł Karol — aby je
pogłębić.
— Obaj macie rację — zauważył Old Gray. — Kim ty
właściwie jesteś? — zaskoczył mnie pytaniem. — Traperem?
Na pewno nie. Poznałbym się na tym. A niedzielnym
myśliwym... również nie. Zbyt dobrze orientujesz się w
westmańskich sprawach.
— On był moim nauczycielem — skinąłem głową w stronę
Karola, wielce zadowolony z pochwały. — Jestem lekarzem...
Old Gray spojrzał na mnie zdumionym wzrokiem.
— Coś podobnego! Wędrowny lekarz? Jeszcze dotąd nie...
— Nie żaden wędrowny — zaprotestowałem energicznie,
przerywając mu w połowie zdania. — Niekiedy niosę pomoc
ludziom spotkanym na prerii, lecz nie w tym celu wędruję.
— A w jakim, jeśli wolno zapytać?
—
Po prostu kocham się w przyrodzie, lubię konną jazdę,
dalekie wyprawy i... — przerwałem uświadomiwszy sobie,
jak naiwnie musiałyby zabrzmieć moje słowa. — Czy to
dziwne?
— Nie ma w tym nic dziwnego, jednak... zaskakujący to
wypadek.
Zapadła cisza, którą przerwał Karol:
— Wróćmy do Royera. Mnóstwo spraw nie zostało jeszcze
wyjaśnionych. Jakim cudem trafiłeś tutaj?
— Zgoda. Otóż z wiosną wyruszyłem na prerię, jak co
roku. Wówczas wydarzył się ten drugi napad na pociąg.
Znacie szczegóły?
— Mitchell opowiadał — przytaknął Karol.
— Pomyślałem, że zdarza się okazja, jakiej dotąd nigdy nie
miałem. Wszystkie posterunki policji zaalarmowane, a listy
gończe trafiły do najmniejszych nawet osiedli. Sami
widzieliście. Dla Royera pozostawała tylko jedna droga
ucieczki: poza granice Kanady, a gdyby przedostał się do
Stanów Zjednoczonych, mógłby zniknąć na zawsze. Posiadał
pieniądze, i to spore, umożliwiające podróż do Kalifornii czy
jeszcze dalej, do Meksyku. Począłem szukać jego śladów i
śladów wspólnika. Wasza informacja bardzo mi w tym
pomogła.
— Która? — zainteresowałem się.
— Wiadomość o tym nieboraku znalezionym w jaskini.
Zacząłem wówczas podejrzewać, że Royer
pozbył się niewygodnego dla siebie wspólnika. Ten kolejarz
kiepsko jeździł konno, a Royerowi zależało na szybkości.
Podczas poprzedniego napadu na pociąg bandyta rozłączył się
ze swym wspólnikiem, którego szybko schwytano. Tym
razem postanowił zapobiec tego rodzaju niespodziance.
Pozbył się Kleena raz na zawsze. Teraz stało się dla mnie
rzeczą oczywistą, że należy szukać nie dwu,lecz jednego tylko
uciekiniera. Z iloma jednak końmi? Długo się nad tym
zastanawiałem. Czy Royer konia swego towarzysza puścił
wolno, czy też zabrał jako zapasowego? Gdyby jednak
zwierzę porzucił, musiałby zeń zdjąć uprząż. Koń hasający po
prerii z siodłem i uzdą rzuca się w oczy. Mógłby wzbudzić
podejrzenia. Bandyta liczył się z tym. Dlatego uznałem, że
Royer powinien mieć dwa konie. Szkoda, że nie poin-
formowaliście mnie w porę o spotkaniu z rzekomym
botanikiem. Iluż uniknąłbym pomyłek.
— Jakoś nie zgadało się — odparłem tonem uspra-
wiedliwienia. — Nie trafiła się okazja,
— Co też mówisz? A choćby w Red Deer!
— Prawda — przyznał Karol — poszkapiliśmy sprawę,
lecz któż z nas mógł odgadnąć, że kogokolwiek szukasz?
Old Gray roześmiał się.
— Słusznie. Sam sobie jestem winien. Usprawiedliwia
mnie jednak chęć zatajenia celu mej wędrówki. Ludzie są
przeważnie gadatliwi, zwłaszcza na prerii. Przejawiają dziwną
skłonność do opowiadania byle komu wszystkiego o sobie i
znajomych. Czy mogłem być pewien, że nie rozgadacie o
mych poszukiwaniach? A wieść o nich dotrze do uszu Royera?
Zbyt mało, zbyt krótko was znałem. Jednak... wykazaliście
dużą łatwowierność ufając rzekomemu botanikowi.
—
Ten człowiek wyglądał na stuprocentowego greenhorna
— powiedział Karol.
— Oczywiście! — poparłem przyjaciela. — I chociaż
początkowo wydawał się postacią podejrzaną, obserwując jego
zachowanie uwierzyliśmy, że jest naprawdę naukowcem
zbierającym rośliny.
— Zielnik przekonał was ostatecznie.
— Tak. Mało znamy się na botanice.
— Wielka szkoda.
— Lecz i Mitchell, gdy mu opowiedzieliśmy o spotkaniu i
podali rysopis rzekomego Randalla, uznał, że nie jest to
człowiek poszukiwany. Co prawda głównie dlatego, że nie
zgadzał się kolor włosów.
—
To jasne. Lecz gdyby pan porucznik zastanowił się
nieco dłużej nad dwoma końmi pod siodłem, a przede
wszystkim nad miejskimi bucikami Randalla, pewnie już
dawno pochwyciłby zbiega. Domyślam się, że opisaliście
botanika jako zupełnego niedołęgę. Mitchell dał się
zasugerować waszym słowom i strzelił kapitalne głupstwo.
Nie ma po co dłużej rozmyślać nad tym błędem, niech będzie
nauką na przyszłość. Dla porucznika i dla nas. A teraz należy
się wam jeszcze kilka wyjaśnień.
Otóż istnieje w tych górach nie znana lub mało znana droga.
Początkowo nie zwracałem uwagi na ten fakt. Nie sądziłem,
aby Royer odkrył to przejście. Lecz bezowocna wędrówka po
prerii skłoniła mnie do zbadania i tej trasy.
— Oczywiście chodzi o Szlak Czarnych Stóp — zauważył
Karol.
— Oczywiście, lecz skąd u licha o nim wiecie?
— Od Wysokiego Orła. Sam nas poprowadził.
Klepnął się dłonią w czoło.
— Ależ ze mnie tuman! — wykrzyknął. — Teraz wszystko
stało się zrozumiałe. Słuchajcie! Ją byłem na
południowym odcinku tej drogi, wy na północnym. I
jechaliśmy naprzeciw siebie. Posiadam wspaniałą lornetkę.
Przy jej pomocy zauważyłem jakiś punkt poruszający się
środkiem doliny, w moim kierunku. Postanowiłem sprawdzić,
co to takiego. I niespodziewanie ten punkt zniknął mi z oczu.
Gnałem jeszcze przez kilkanaście minut, aż do miejsca, w
którym ktoś niedawno obozował. Mnóstwo śladów
nakładających się jedne na drugie. Prawdziwa łamigłówka!
Dobrze się nad nią namęczyłem. Cała ta gmatwanina tropów,
teraz już wiem, że była waszym dziełem, powiodła mnie we
właściwym kierunku, ku jakiejś diabelskiej przełęczy.
Zwątpiłem, czy w ogóle można ją przebyć i gdyby nie odciski
kopyt, najpewniej bym zawrócił. Później, przez las, po-
suwałem się tą samą ścieżką, co i wy i nocowałem w tym
samym miejscu. Świeże ślady zdradziły mi, że wędrowały
przede mną cztery konie. Ten fakt nie pasował ani do was (bo
trzy konie!), ani do tajemniczego jeźdźca, który tak nagle
zniknął z mych oczu. Wyglądało na to, że znalazłem się na
fałszywej ścieżce. Próbowałem zawrócić. Nic z tego. Wdrapać
się na ten diabelski upłaz to przekracza końskie siły. Wobec
tego brnąłem dalej. Przez leśną gęstwinę, zły jak chrzan. W
końcu znalazłem się tutaj. Nie potrafię opisać, jak bardzo się
ucieszyłem dostrzegłszy ciebie, doktorze. Lecz równocześnie
straciłem nadzieję na rychłe schwytanie Royera. Jakiś tam
botanik o nazwisku Randall... to nie mógł być człowiek, za
którym goniłem. Kiedy tu wszedłem, w półmroku, twarz
waszego towarzysza wydała mi się obca. Lecz przyjrzałem mu
się dokładnie. Obudziło się we mnie podejrzenie. Royer, nie
Royer? Lecz kolor włosów wszystko psuł. Przecież Royer był
blondynem. A ta botanika? Także nie pasowała. I nagle
przypomniałem sobie, że ktoś kiedyś (może to był Mitchell,
może nie Mitchell) wspominał o zainteresowaniach Royera
zielarstwem. Postanowiłem rzecz sprawdzić. Sztuczka z
zielnikiem udała się, z peruką również. Royer kalkulował
sobie, że zmieniwszy barwę włosów i udając naukowca potrafi
zmylić pogoń, przejechać pod nosem patroli policji, aby dać
nurka po tamtej stronie granicy. Niewiele brakowało, Lecz
jakim cudem trafiliście w te strony?
—
W pogoni za mordercą — odparłem.
— Za Royerem?
— Nie, chociaż właściwie... tak — zaprzeczyłem sam
sobie.
— Tak, nie. Więc jak?
— Karolu — poprosiłem — opowiedz o polowaniu.
Mój przyjaciel dokładnie opisał przebieg zdarzeń, nie
pomijając faktu skłonienia mnie do wydobycia kuli
z ciała zabitego.
— To było bardzo mądre — pochwalił Old Gray. — Nie
tylko dlatego, że oczyściło ciebie — tu spojrzał
na mnie — z zarzutu nieumyślnego zabójstwa, lecz również
dlatego, że przesądziło o waszym pościgu. Co prawda nie
każdy zdobyłby się na taką decyzję, lecz z was, jak widać,
dzielne chłopy.
Przyjęliśmy w milczeniu tę pochwałę.
— Royer popełnił błąd strzelając do obcego człowieka.
Dlaczego tak postąpił? — zapytałem po chwili.
— Ba, on sam na ten temat słówka nie piśnie. Można się
tylko domyślać. Zakładam istnienie dwu możliwości: albo ten
obcy człowiek chciał po raz drugi obrabować Royera, może
zemścić się za pierwsze niepowodzenie, bo przecież to był ten
włóczęga uwolniony poprzednio przez was?
— Ten sam.
— No, właśnie. Druga możliwość: włóczęga przypadkowo
zauważył, jak bandyta zdejmuje lub zakłada perukę. Royer
spostrzegł to i postanowił usunąć z tego świata niewygodnego
świadka.
— Jednak dziwi mnie, że Royer za pierwszym razem tak
łaskawie obszedł się z napastnikiem. Poza tym, włóczęga
opowiadał nam o dwu ludziach, jacy go rzekomo obrabowali.
Jak to wytłumaczyć?
— Myślę, że Royer bardzo się spieszył, nie chciał
zostawiać po sobie śladu w postaci nie pogrzebanych zwłok,
więc tylko przywiązał złodzieja do drzewa. Dwaj ludzie to
zwykłe kłamstwo albo też mylny wniosek z powodu dwu koni
pod siodłem.
— Lecz za następnym razem Royer nie okazał się już tak
wspaniałomyślny.
— Bo uznał, że nadarza się wspaniała szansa przerzucenia
zabójstwa na was. Wykorzystał moment waszego polowania. I
niewiele brakowało, doktorze, a do końca swego życia byłbyś
przekonany, że zabiłeś niewinnego człowieka. O, Royer to
chytry lis! Tak to wszystko mogło przedstawiać się albo...
inaczej. Nie macie jeszcze odrobiny kawy? Całkiem mi w
gardle zaschło.
Napełniłem kubek Old Graya resztką pozostałą na dnie
saganka.
— Jeszcze jedno pytanie — odezwałem się.
— O co chodzi?
— O grizzli. Parsknął
śmiechem.
— Tak, to ja byłem tym tajemniczym strzelcem.
Przyznaję się.
— Ocaliłeś mi życie — stwierdziłem poważnie. —
Czemu uciekłeś i dlaczego później nie przyznałeś się do
tego?
— Dlatego, że zbyt krótko znaliśmy się. A uciekłem,
ponieważ wydało mi się, że wpadłem na trop Royera. Każda
sekunda była cenna.
Piliśmy kawę we trójkę, a później przywołali Wysokiego
Orła na wspólne wypalenie fajek. W końcu usta- | łono
kolejność nocnych wart. Na mnie przypadła w samym środku
nocy. Nie narzekałem z tego powodu. Opanowało mnie
zmęczenie, ledwie powłóczyłem nogami. Pierwszą straż objął
Wysoki Orzeł, po nim miał czuwać Karol, a ja dopiero po
Karolu. Zdecydowaliśmy się nocować w domu, na konie miał
zwracać uwagę wartownik.
Wydobyłem spod siodła koce, rozłożyłem na podłodze i
szybko zapadłem w senną nicość. Mimo że deski były
twarde, a podłożone pod głowę siodło mocno uwierało. Lecz
do wszystkiego można się przyzwyczaić.
Nic mi się tej nocy nie śniło, nie dręczyły mnie żadne
koszmary. Później, pierwszy raz w życiu, żałowałem tak
spokojnego snu. Dlaczego?
Nie należy uprzedzać wypadków!
Kres wędrówki
Obudziłem się w stanie silnego oszołomienia. Niezdolny
do żadnego ruchu, z nogami i rękoma jak z waty, a głową
jak z ołowiu.
W pokoju było widno, promień słońca wpadał przez
okienną szybę, w jego smudze wirowały pyłki kurzu.
Leżałem nadal, mimo, że Wysoki Orzeł szarpał mnie
energicznie za ramię i mówił coś, czego nie potrafiłem
pojąć. Wreszcie dźwignąłem się i znowu opadłem.
— Co to jest? — rozległ się bełkot dziwnie obcy. A
przecież to właśnie był mój głos!
— Wstawaj! On uciekł! On uciekł!
— Kto uciekł?
— Jeniec. Wstawaj!
Heroiczny zaiste wysiłek pomógł mi dźwignąć się z
podłogi. Lecz gdyby wódz w porę nie chwycił mnie w pół,
runąłbym na deski. Zatoczyłem się i opadłem na ławkę.
— Gdzie Karol? — zdołałem wyszeptać.
W tym momencie wzrok mój padł na sylwetkę mego
przyjaciela, nieruchomo spoczywającą pod ścianą. Obok
leżał, tak samo bez ruchu, Old Gray. Przetarłem oczy
sądząc, że to złudzenie.
— Co z nimi?
— Śpią — odparł wódz.
— Obudź ich — wystękałem.
— Budziłem.
Zimny pot zrosił moje czoło. Z osłabienia czy ze strachu?
Próbowano nas otruć! Ta jedna myśl zaświtała mi w głowie,
reszta była chaosem.
— A Randall?
— Już mówiłem memu bratu, uciekł.
— Prawda — szepnąłem. — Daj mi wody... Przyniósł.
Nawet nie zauważyłem, kiedy wychodził.
Wypiłem cały garnczek. Jakoś mnie to otrzeźwiło.
— Niech Wysoki Orzeł przyniesie więcej wody i... za-
gotuje. Dużo, dużo kawy. Saganek wymyć... tam trucizna...
Wszystko powyższe powiedziałem bardzo wolno, z
przerwami. Wódź zniknął, a ja, wsparłszy się dłońmi o blat
stołu, zdołałem powstać. Krok za krokiem, jakże długą
wydała się ta droga, osiągam swój cel. To w tej chwili
najważniejsze. Karol spoczywa bezwładny jak trup.
Klękam. Musiała ta czynność trwać bardzo długo. Ledwie
pochyliłem się, a już Wysoki Orzeł podsunął blaszankę z
wodą. Chlusnąłem nią na twarz przyjaciela, a później
klepałem go i szczypałem po policzkach. Wreszcie się
poruszył, odetchnął głęboko i spojrzał na mnie.
— Karolu — delikatnie pociągnąłem go za dłoń. —
Jak się czujesz?
Normalnie zrywał się natychmiast po przebudzeniu.
Teraz leżał nieruchomo.
— Co? — zapytał szeptem.
— Jak się czujesz? — powtórzyłem.
— To już dnieje — odparł zupełnie bez sensu. —
Przestań klepać — dodał po przerwie.
— Randall uciekł — zakomunikowałem.
— Uciekł?
Zdaje się, że dopiero teraz wróciła mu częściowa
świadomość. Podniósł się do połowy i osunął z powrotem
na podłogę. Wysoki Orzeł przyskoczył — tylko on jeden
zachowywał się normalnie — i postawił mego przyjaciela
na nogi. Karol dowlókł się do stołu i ławki. Siadł ciężko. A
ja pospieszyłem do Old Graya. Postąpiłem podobnie jak z
Karolem, jednak przywrócenie przytomności Siwowłosemu
potrwało znacznie dłużej. Gdy wreszcie we trójkę
obsiedliśmy stół, byłem mokry od potu. Nadal pełen
okropnej bezsiły. Moi towarzysze na pewno nie czuli się
lepiej. Spoglądaliśmy na siebie w milczeniu, na pół
widzącymi oczyma. Jak to długo trwało? Chyba z pół
godziny, to znaczy przez czas konieczny do rozpalenia
ognia i zagotowania kawy. Tym zajął się Wysoki Orzeł.
Widać nie odczuł skutków trucizny.
Wreszcie stanęły przed nami kubki gorącego płynu.
Łykałem parząc sobie gardło i zachęcałem swych to-
warzyszy. Wtedy dopiero wódz opowiedział, co się
stało.
Pełnił pierwszą wartę i... zasnął! A z tego wynikało,
że i on musiał połknąć sporo trucizny. Jednak obudził
się. Być może jego organizm okazał się bardziej odpor-
ny. Powiedziałem o tym głośno.
— Nie — zaprzeczył. — Lecz moi bracia pili kawę
dwa razy, ja tylko raz.
Istotnie tak było. Gdy wódz zdołał otworzyć oczy,
słońce stało już nad horyzontem. Spostrzegł nieobec-
ność jeńca. Zrzucone pęta leżały na podłodze. Randall
(a raczej — Royer) potrafił w jakiś sposób pozbyć się
więzów. Na ten widok Wysoki Orzeł pobiegł do izby,
w której spaliśmy i tu opuściły go resztki sił. Zemdlał.
Gdy odzyskał przytomność, na czworakach przewędro-
wał przez pokój, korytarz i ganek. W ten sposób dotarł
do pompy. Nie mógł wstać. Na szczęście w korycie
była woda. Zanurzył w niej głowę i pił. Zataczając się
powrócił. Najpierw chciał obudzić Karola. Gdy to się
nie udało, zabrał się do mnie.
Wysłuchaliśmy w milczeniu tej relacji. Ja
odezwałem się pierwszy.
— Gdyby nie Wysoki Orzeł, najprawdopodobniej nie
siedzielibyśmy przy tym stole. Ani teraz, ani... nigdy. Jak
się czujecie?
Karol odpowiedział, że przestaje mu szumieć w uszach,
natomiast Old Gray tylko mruknął, że nogi ma jak z waty.
— Przyniosę krople pobudzające serce. Dobrze nam
zrobią.
Porwałem się i... siadłem, ciężko dysząc.
— Ładnie nas ten łobuz urządził... — zdołałem
wyszeptać.
Znowu powstałem. Udało się tym razem. Ileż jednak
trudu wymagało uklęknięcie, rozplatanie rzemieni juku i
wydobycie pudełka z lekarstwami!
Wysoki Orzeł dostarczył wody, wlałem do niej sporą
dawkę leku, podzieliłem na cztery części. Wypiliśmy.
Minęła godzina, nim ośmieliłem się wstać. Tym razem
wypadło to znacznie lepiej. Podszedłem do otwartego
okna, skąd rozpościerał się widok na małą łączkę pod
lasem. Tu właśnie uwiązaliśmy wierzchowce. Łączka była
pusta. Wychyliłem się, zerknąłem w prawo i w lewo.
— Słuchajcie! — krzyknąłem, — Nie ma koni!
Porwali się z ławy.
— Możeś źle patrzał — powiedział Karol już prawie
normalnym głosem.
— Proszę, sprawdź...
— Idę na dwór.
Wyszliśmy we czwórkę. Wierzchowców nie było tam,
gdzie jeszcze wieczorem się pasły. Nie było ich
nigdzie! Pozostały tylko linki porozrzucane wśród trawy.
Jako świadectwo działania ludzkiej ręki.
— A nasza broń! — przeraziłem się.
Bez zwierząt i bez broni — o setki mil od najbliższego
osiedla — to była perspektywa śmierci z głodu i
wyczerpania.
Old Gray pierwszy ruszył ku domowi, lecz wódz
wyprzedził go. Za chwilę przez okno krzyknął, że
strzelby spoczywają nie tknięte. Widać Randall w pośpiechu
zapomniał zabrać. A może lękał się, że któregoś z nas
przebudzi? Zresztą, pozbawieni wierzchowców, przesta-
liśmy być dlań groźni.
— Dobre i to — zauważyłem smętnie. — Lecz pieszej
wędrówki nie unikniemy. A z Randalla przyjdzie
zrezygnować. Co za diabeł wcielony!
— Przecież on tych koni z sobą nie mógł zabrać! —
krzyknął Karol. — Przeszkadzałyby w drodze.
— Na pewno nie zabrał — ponuro przytaknął Old Gray.
— Wygnał je na prerię.
— Może pasą się w pobliżu? — wyraziłem nadzieję.
— Wątpliwe — stwierdził Siwowłosy — lecz nie traćmy
nadziei.
— Trzeba szukać! Chociażby nawet na czworakach! —
zirytował się Karol. — Konie to nie ptaki, nie uleciały w
powietrze. Chodzi mi nie tylko o Randalla, ale i o trudy
pieszej włóczęgi.
— A mnie nadal tylko o niego chodzi — zaprotestował
Siwowłosy. — Ja tak łatwo nie zrezygnuję. Macie lassa?
Spróbujemy.
Wysoki Orzeł, który słyszał naszą rozmowę, podał przez
okno broń i rzemienie.
— Ruszamy — zakomenderował Old Gray.
— Nie! — sprzeciwił się Karol. — Jeden z nas musi
pozostać. Chociażby dla pilnowania bagaży.
W tym momencie spojrzał na mnie. Zrozumiałem.
— Dobrze — odpowiedziałem z westchnieniem. —
Zostaję.
Była to słuszna decyzja. Moje umiejętności rzucania
lassem były kiepskie, nie dorównywałem żadnemu z moich
towarzyszy.
Siadłem na stopniach werandki z winczesterem między
kolanami i z lornetką w dłoni. Obserwowałem całą trójkę,
jak podążała skrajem lasu, aż poczęła mi znikać z oczu.
Zwierząt nie zauważyłem. Musiały odbiec daleko, jak
daleko? Zdarzają się wypadki, że nie spętane wierzchowce
porzucają swych panów i nie ma sposobu, by je odnaleźć.
Przed laty, gdy po preriach jeszcze wędrowały tabuny
mustangów, domowe konie przyłączały się do swych
dzikich pobratymców. Na szczęście w tych stronach
mustangów nie było. Jedna w tej końskiej ucieczce
intrygowała mnie kwestia — dlaczego oddalił się
wierzchowiec Wysokiego Orła? Koń, który przeszedł dobrą
tresurę indiańską. A może jej nie przeszedł. A może Randall
znał jakiś sposób na indiańskie mustangi? Gdyby wódz mógł
dosiąść swego czworonoga, schwytanie pozostałych byłoby
fraszką.
Tak sobie dumałem. Ponieważ z tego dumania nic nie
wynikło, okrążyłem dom i odnalazłem ślady ucieczki
Randalla-Royera. Wiodły prościutko na południe. Widać z
nich było, że początkowo Randall jechał stępa, później
kłusem. Tylko z jednym koniem! Nie od razu dałem się
przekonać wymowie tropów. Dopiero po sprawdzeniu i
porównaniu wielkości odciśniętych podków — uwierzyłem.
Uciekinier porzucił swego luzaka. Na pewno, by móc
szybciej jechać. Nie ufał więc zbytnio działaniu trucizny ani
skutkom przepędzenia naszych wierzchowców. Wykazał nie
byle jaką ostrożność. Pewnie oceniał nas wysoko jako
przeciwników. A może najbardziej lękał się Old Graya?
Wszystko przemawiała za tym, że Randall początkowo nie
odgadł, z kim ma do czynienia. Siwowłosego przecież
widział tylko raz jeden, krótko i przed wielu laty.
Należało zawrócić. Przebiegłem truchtem kawałek drogi.
Bardzo mnie to podniosło na duchu. Widać mój organizm
już zwalczył truciznę.
Gdy głód dał znać o sobie — znak powrotu do zdrowia
— uzbierałem chrustu na skraju lasu, na nowo rozpaliłem
ogień w kominku. Pokrajałem resztkę mięsa antylopy w
drobne paski, naniosłem wody w saganku — Randall nie
zabrał go. Jakże musiał się spieszyć!
Gdy gulasz począł bulgotać we własnym sosie, zjadłem
sporą porcję, resztę zostawiając dla towarzyszy. Teraz
poczułem się całkowicie wyleczony. Wróciłem na
werandkę, szkłami lornetki ogarnąłem horyzont. Preria
leniwie falowała w podmuchach wiatru i w blasku słońca,
które już wspięło się na bezchmurne niebo.
Odkąd się obudziłem, minęło już kilka godzin. Daleko
musiał odjechać Randall. Czy potrafimy go doścignąć?
Mocno wątpiłem. Pal licho Randalla! W końcu złapie go
policja. Ale konie! Perspektywa dalekiej pieszej wędrówki
może radować tylko nowicjusza nie zdającego sobie sprawy,
czym jest marsz przez bezdroża Kanady. A ja nowicjuszem
już od dawna być przestałem. Niech to licho porwie! Oto
skutki naszej naiwności! Pan Randall (ciągle go tak
nazywałem w myślach) okazał się człowiekiem
zdecydowanym na wszystko i gdyby nie Wysoki Orzeł...
Istnieją środki nasenne działające powoli, lecz niezwykle
skutecznie. Wiodące człowieka wprost ku bramom śmierci.
Randall zatruł kawę jeszcze przed zdemaskowaniem go
przez Siwowłosego. Przecież później nie miał ku temu
okazji! Sól i cukier, o których wspominał, miały
zneutralizować jakiś szczególny smak trucizny. Jaki z tego
wniosek? Otóż Randall wiedział, że go ścigamy, że
podążamy jego śladem, nie domyślając się jednak, kto jest
zabójcą. Dlatego opowiedział bajeczkę o jakichś
tajemniczych wędrowcach, którzy poili konie przed domem.
Lecz rankiem — z braku odpowiednich tropów — kłamstwo
wyszłoby na wierzch. Dlatego postanowił pozbyć się nas.
Dowodów na to, że pragnął nas otruć, nie mam, być może
chodziło mu jedynie o uśpienie na kilka godzin.
Prawdopodobnie w zdenerwowaniu i pośpiechu, aby nikt nie
zauważył, wsypał do kawy dawkę przekraczającą granicę
tolerancji ludzkiego organizmu. Gdyby nie odporność
Wysokiego Orła, który zdołał mnie obudzić, a ja z kolei
sięgnąłem do środków ratunku — skończyłaby się raz na
zawsze nasza pogoń i nasze podróż. Sądzę, że Randalla
jedna tylko nękała myśl: czy Old Gray, który przybył tu
ostatni, również napije się kawy? W przeciwnym wypadku z
chytrego planu nic by nie wyszło.
Nie było sensu rozmyślać nad tym dłużej. Poszedłem
zwiedzić wnętrze budynku. Pokoje były cztery. Old Gray nie
mylił się przypuszczając, że Royer-Randall obrał samotny
dom na swą siedzibę. W jednej z izb odkryłem prawdziwy
skład żywności: cukier, sól, mąkę, suszone mięso, a nawet
suszone owoce. Przy takich zapasach łatwo było tu
zimować. W ten sposób bandyta znikał na długie miesiące
sprzed ludzkich oczu. Gdzie jednak ukrywał łupy z
rabunków? Byłem przekonany, że ani kradzież koni, ani dwa
napady na pociągi i na małżeństwo Greenów nie
wyczerpywały listy jego przestępstw. Na pewno miał ich
więcej na sumieniu, nie ujawnionych.
Dopiero nad wieczorem powrócili moi towarzysze, jadąc
na trzech, a prowadząc czwartego wierzchowca. Sukces
godny uznania, szkoda jednak, że okupiony stratą całego
dnia.
Przy wieczerzy Karol opowiedział, jak wędrowali tropami
stadka czworonogów, jak po godzinie zauważyli, że ślady
się rozdzieliły. Cztery wierzchowce pobiegły na wschód,
dwa — na północ.
Po krótkiej naradzie ruszyli tropami czwórki, jako że
schwytanie dwu jedynie zwierząt nie załatwiało sprawy, a w
dodatku wśród czterech wierzchowców znajdował się jeden
nie podkuty, a więc mustang Wysokiego Orła.
Po dalszej, około dwu godzin trwającej wędrówce za-
uważyli konie. Odległość była znaczna, a do tego zwierzęta
co pewien czas — z niezrozumiałych przyczyn —
podrywały się do galopu. Być może płoszyły je kujoty.
Jednakże trójce wędrowców udało się zbliżyć na odległość
rzutu lassem. Karol i Siwowłosy chybili. Wysoki Orzeł
okazał się niezawodny. Schwytał własnego mustanga.
Reszta poszła gładko. Wskoczyli na grzbiety końskie i
przyjechali na oklep, co bardzo przedłużyło czas powrotu.
Co prawda wódz sporządził z dwu lass prowizoryczne,
indiańskie uździennice, lecz konie, poza mustangiem, z
trudem dały się nimi powodować.
— Z tropów wynikło — zakończył swą relację Karol —
że Randall pozbył się również jednego z własnych
wierzchowców.
Potwierdziłem to przypuszczenie.
—
Bardzo mu się spieszy — zauważył Old Gray. —
Niech to licho porwie! Ja nie przerwę pogoni. A wy?
— Jedziemy z tobą — odpowiedział Karol. — Jak
mogłeś wątpić? Przecież Randall to człowiek, którego i my
ścigamy!
— Dziękuję. Teraz idę spać. Piesza wędrówka dobrze mi
się dała we znaki.
— To nie wędrówka — sprostowałem — lecz skutki
trucizny.
— Co to było, Janie?
— Coś, co Randall wsypał do kawy. To coś musi być
słone, dlatego Randall mówił nam o soli.
— Tylko tyle potrafisz powiedzieć? Sądziłem, że jako
lekarz...
— Ależ, Karolu! Nie wymagaj zbyt wiele od lekarza na
prerii. Aby wykryć tę dodatkową zawartość kawy i określić,
co to jest, należy przeprowadzić analizę. Cóż ty sobie
wyobrażasz? A poza tym jakie to ma dla nas znaczenie?
Ważne, że odzyskaliśmy siły.
— Ot, po prostu ciekawość.
— Przykro mi, lecz nie potrafię jej zaspokoić. Ani teraz,
ani w przyszłości.
Spojrzał na mnie nieco ironicznie i machnął ręką na znak
rezygnacji. Noc minęła szybko, zbyt szybko nawet, bo gdy o
wczesnym świcie obudził mnie Old Gray, ostatni z kolejki
wartujących, ledwo zwlokłem się z legowiska i dopiero
zimna woda przywróciła mi pełną sprawność umysłu i ciała.
Uwinęliśmy się szybko i opuścili dom, który o mało nie stał
się naszym wspólnym grobem.
Dwa dni trwała jazda poprzez bezkresną prerię. Dnia
trzeciego ujrzałem na horyzoncie chmurkę dymu, później
ukazał się dach z kominem, na koniec jakaś szopa,
ogrodzenie korralu i stadko bydła pasące się wśród
kwiecistej łąki. Na spotkanie wyskoczył na siwej kobyle
nieznajomy podrostek. Zatrzymał zwierzę zgrabnie, tuż
przed wierzchowcem Old Graya, zerwał z głowy okropnie
pomięty kapelusz i zawołał:
— Witajcie, panowie, w Little Meadow! Proszę za mną.
Zawrócił koniem, nim zdążyliśmy odpowiedzieć. Spo-
dobał mi się ten chłopak, a jeszcze bardziej jego rodzice, że
nauczyli go tak eleganckich manier.
Dom zbliżał się ku nam z każdym uderzeniem końskich
kopyt, lecz zanim stanęliśmy przed nim, dane mi było ujrzeć
po raz pierwszych w tych stronach zieloną ruń pokrywającą
rozległe, uprawne pola. Tak więc farmerska gospodarka
zdążyła już wkroczyć nawet na te dalekie pustkowia.
Powinienem był radować się z takich osiągnięć bladych
twarzy, a jednak... Serce mi się ścisnęło na myśl, że pewnie
za kilka, kilkanaście lat pachnący, rozległy step przetną
wiejskie drogi; łany pszenicy zajmą miejsce dzikich traw, a
turkot wozów i porykiwanie krów wypłoszą ciszę i spokój
pierwotnej przyrody.
— Nie smęć się, Janie, tak bardzo — powiedział nagle
Karol. — Jeszcze za dwieście lat w tak ogromnym kraju
poszukiwacz przygód znajdzie dla siebie sporo dzikich
terenów. Nie wszystkie grunta nadają się pod orkę i siew.
— To doprawdy zdumiewające — wykrzyknąłem. —
Chyba urodziłeś się jasnowidzem! Bo to już nie pierwszy raz
odgadujesz moje myśli. Jakim cudem?
— Bez trudu. Dostrzegłem, jak twe wesołe oblicze
spochmurniało na widok bruzd wykrojonych pługiem. Tylko
nie zdradź swych uczuć gospodarzowi, mógłby je opacznie
zrozumieć.
— Twoje dwieście lat bardzo mnie pocieszyło — ro-
ześmiałem się. — Lecz jakże daleko trzeba będzie wówczas
gnać, by ujrzeć antylopę lub wapiti?
— Niech się tym trapią nasze prawnuki. No, jesteśmy.
Dom prezentuje się całkiem nieźle, a dym nad kominem
świadczy, że zawitaliśmy tu o stosownej porze.
Istotnie, budynek wyglądał nieźle, nawet dość elegancko
w porównaniu z wielu innymi siedzibami farmerów, jakie
spotykałem podczas wędrówek. Zwłaszcza na Dzikim
Zachodzie Stanów Zjednoczonych. Na bezleśnych
równinach oglądałem budowle prawie wyłącznie ze
ścianami wznoszonymi z cegiełek wykrojonych z darni i
wysuszonych na słońcu. Drewniane były co najwyżej ramy
okienne, czasem pokrycia dachów. Ze jednak między
deskami pozostają zawsze szpary, dla lepszego
zabezpieczenia pokrywano je dodatkowo grubą warstwą
darni. Mimo to podczas dłuższych deszczów dach
przeciekał. Domy o ścianach z darni są ciepłe, to prawda.
Ich wadą — mnóstwo robactwa gnieżdżącego się w
wysuszonej trawie.
Teraz mieliśmy przed sobą dom wzniesiony całkowicie z
drewna, co świadczyło o zamożności posiadacza. Budulec
musiał przecież sprowadzać z daleka, a taki transport
wymaga i czasu, i pieniędzy.
Niedaleko płynął strumień, bardzo płytki, lecz nie-
odzowny dla gospodarki. Podążając za chłopcem prze-
byliśmy koryto o piaszczystym dnie i wjechali na udeptany,
trawiasty placyk.
— Poczekajcie, panowie, zaraz uprzedzę ojca.
Po chwili na progu ukazał się wysoki mężczyzna w
kolorowej koszuli. Podszedł do nas bardzo rozradowany i
wyciągnął dłoń, którą uścisnąłem z wysokości siodła.
Podobne uściski wymienili Karol i Old Gray. Przy in-
diańskim mustangu farmer zawahał się, wreszcie podał dłoń
i Wysokiemu Orłowi.
— Zejdźcie z koni, mili goście. Od dawna nie oglądałem
takiej masy ludzi. Proszę bardzo, proszę bardzo
do środka.
Nie czekaliśmy na powtórne zaproszenie. Zresztą od-
mowa w takim wypadku równa się śmiertelnej obrazie.
Chociaż więc zależało nam na każdej minucie, wkroczy-
liśmy do wnętrza.
Karola nie myliły przewidywania. Gospodarze zajęci byli
spożywaniem czegoś, co bardzo przyjemnie pachniało. Przy
stole siedziała najprawdopodobniej cała rodzina: żona
farmera, córka, starszy syn oraz wyrostek, który nas powitał.
Nasze wejście narobiło sporo zamieszania, jak to zwykle w
takich wypadkach się dzieje. Lecz szybko sprawy poczęły
się toczyć swą normalną koleją. Nakarmiono nas tak jak
karmi się głodomorów lub ludzi-po długich tygodniach
ścisłego postu.
— Zostańcie panowie u nas — zachęcał gospodarz, gdy
ostatni pusty talerz zabrano ze stołu. — Okolica tu piękna, a
i zwierzyny nie brak. Chyba nigdzie się nie spieszycie?
Uprzedziłem Old Graya, któremu na pewno było
niezręcznie udzielić odpowiedzi w imieniu nas wszystkich.
—
Niestety — odparłem przybierając zmartwioną minę
— okoliczności zmuszają do szybkiej jazdy.
— Coś ważnego?
— Bardzo — poparł mnie Karol.
— A to prawdziwy pech — żałośnie stwierdził farmer. —
Miesiącami nikt tu nie zagląda, a jak wreszcie
zajrzy, to zaledwie starcza czasu na wypicie kubka wody. A
ja zawsze twierdzę, że z nadmiernego pośpiechu nic dobrego
wyniknąć nie może.
Uśmiechnąłem się, a Old Gray oświadczył, że praw-
dopodobnie za kilka dni przyjdzie nam tędy wracać, a
wówczas...
— Ech, każdy tak obiecuje. Ten, który wczoraj wpadł tu
jak po ogień, również obiecywał. Wiem ja z doświadczenia,
jak mało warte są obietnice przelotnych gości. Nie
obrażajcie się, panowie, lecz to szczera prawda. Ten
wczorajszy gość wyglądał na myśliwego. Chociaż miało się
dobrze ku zachodowi i zapraszałem go na nocleg, wykręcał
się, jak potrafił i odjechał, jakby preria dokoła się paliła.
— Myśliwy? — zapytał Old Gray. — Jak on wyglądał?
Czy przypadkiem nie nosił czarnego ubrania. Blondyn,
średniego wzrostu i wieku?
— Zgadza się. To wasz znajomy?
— Przyjaciel — gładko skłamał Karol. — Pragniemy
spotkać się z nim jak najszybciej. Podróż w tych stronach
nie jest bezpieczna dla samotnego człowieka.
Gospodarz zaśmiał się.
— Co też pan opowiada?! Teraz? Nawet niemowlę
mogłoby spokojnie wędrować! Od czasu gdy czerwone
kurty poczęły wysyłać patrole na prerię, a przede wszystkim
odkąd... — tu spojrzał na Wysokiego Orła i zakaszlał
podejrzliwie — ...zresztą mniejsza z tym. Dość, że można tu
czuć się bezpieczniej niż w niejednym z wielkich miast.
Nie zaprzeczyłem, aby nie wdawać się w zbyteczny spór.
— No — Siwowłosy pierwszy dał znak, podnosząc się z
ławy — pora nam ruszać.
Gospodarz protestował, przyłączyła się gospodyni,
lecz nie zdołali przełamać naszego uporu. Wizyta na
farmie trwała chyba z godzinę. Dostarczyła nam dobrej
informacji o Randallu, a poza tym tak napełniła nasze
żołądki, że podczas wieczornego biwaku odpadł kłopot
gotowania. Nikt nie czuł głodu.
Nazajutrz, nim świt pobielił niebo, gnaliśmy na po-
łudnie ledwie widocznym śladem uciekiniera. Według
moich obliczeń Randall wyprzedzał nas o półtora dnia
dobrej jazdy. To nie było wiele. Znowu począłem wie-
rzyć, że zbliża się chwila schwytania mordercy. Jecha-
liśmy bez przerwy do południa, a po godzinnym odpo-
czynku — aż do zapadnięcia nocy. Old Gray — czu-
łem to — chętnie wydłużyłby czas jazdy, lecz konie
chrapały ze zmęczenia, a z pyska mego wierzchowca
kapała piana, znak ostrzegawczy dla jeźdźca. Nie
wolno go lekceważyć pod groźbą utraty zwierzęcia.
Następna doba nie przyniosła żadnych zmian: nadal
otwierała przed nami swe zielone ramiona bezkresna i wciąż
pusta równina.
Czwartego dnia, w drugiej jego połowie, zauważyłem,
hen, daleko przed nami, czarny ruchomy punkcik.
— Ktoś jedzie! — krzyknąłem i sięgnąłem po lornetkę.
Karol i Old Gray również przyłożyli szkła do oczu.
Jednak ze względu na znaczną odległość nawet lornetki nie
pomogły nam stwierdzić, czy to Randall, czy nie Randall.
Pozornie wbrew logice zwolniliśmy tempo jazdy. Jeśli
bowiem ten ktoś jest Randallem, zauważywszy nas zacznie
gnać co sił w końskich nogach. Na taką chwilę powinniśmy
byli oszczędzać siły naszych zwierząt.
Czas mijał i malała jednak odległość dzieląca nas od nie
rozpoznanego jeźdźca. Albo był bardzo pewien swego
bezpieczeństwa, albo też jego wierzchowiec gonił ostatkiem
sił. Już gołym okiem mogłem obserwować samotnego
wędrowca. Po pół godzinie ukazało się przed nami długie
wzniesienie przecinające prerię w poprzek. Zbyt regularne,
aby można było je uznać za dzieło natury.
— Kolej! — krzyknąłem do Karola. — Nie pozwólmy
zniknąć mu za nasypem. To Randall! Poznaję jego sylwetkę.
Minęło następnych kilkanaście minut. Randall osią-
gnąwszy nasyp nie wjechał na jego grzbiet, lecz pędził
wzdłuż skarpy i chyba zmusił konia do galopu. Nie mogłem
pojąć dlaczego. Dopiero później stwierdziłem, że zbocze
nasypu było bardzo strome, uniemożliwiające wjazd na
końskim grzbiecie.
Sytuacja uległa raptownej zmianie. Randall pędził po linii
prostopadłej do kierunku naszego biegu. Dzięki temu
odległość między nami znacznie się skróciła. Lecz nasze
konie poczęły zdradzać objawy
zmęczenia. Dotychczas posuwałem się bok w bok z
Karolem, obecnie mój wierzchowiec począł ustawać. Po
sekundzie wyprzedzili mnie Old Gray i Wysoki Orzeł.
Znalazłem się na końcu. Lecz chyba i ich zwierzęta miały
już dość szaleńczego pościgu, bo teraz nie przybliżaliśmy się
do Randalla. Wówczas niespodziewane wydarzenie zmieniło
bieg wypadków. Po mojej prawej ręce, tam gdzie nasyp
kolei zakręcał łagodnym łukiem, ukazała się grupa
jeźdźców. Świetnie dostrzegłem ich czerwone mundury.
Konna policja!
Randall również ją zauważył. Dostrzegłem, jak zatrzymał
wierzchowca, zeskoczył i wspiął się na nasyp. W chwilę
później zniknął mi z oczu. Rozległ się huk dwu wystrzałów.
W tym momencie Wysoki Orzeł zsunął się z grzbietu swego
mustanga — pomyślałem, że został trafiony. Lecz nie.
Pobiegł w kierunku nasypu. Za nim biegli już Old Gray i
Karol. Znowu ozwał się głos strzelby. Nie miałem pojęcia,
kto strzela. Zatrzymałem konia. Wydobyłem winczester z
kabury, zeskoczyłem między trawy. Jeszcze raz zagrzmiało.
To Randall, ukryty za szynami, zabawiał się polowaniem na
nas. Uznałem, że popełnia błąd. Zamiast uciekać — strzelał.
Tracił cenny dla siebie czas, bo ta bezsensowna kanonada
nie mogła przecież powstrzymać pogoni. Podbiegłem i
zrównałem się z Karolem.
— Uważaj, Janie — ostrzegł. — Połóż się, Poślę mu parę
kulek.
— Tylko nie traf go śmiertelnie. Old Gray nigdy by ci
tego nie darował.
— Postaram się — odpowiedział. — Spróbuję prze-
skoczyć nasyp.
— Ej, ostrożnie, Karolu! Randall trafia celnie!
— Pamiętam. Trzymaj go pod obstrzałem, Janie.
To powiedziawszy począł czołgać się w stronę nasypu.
Za nim ruszył Wysoki Orzeł, na końcu Old Gray.
Zgodnie z zaleceniem Karola, aby odciągnąć uwagę
Randalla od mych towarzyszy, waliłem raz za razem ze
swego winczestera, nie bardzo zresztą dostrzegając cel.
Przeciwnik krył się chytrze za stalową linią torów i tylko
od czasu do czasu unosił głowę.
Tymczasem pełzająca trójka zbliżała się z każdą chwilą
do skarpy. Jeszcze minuta, a nasyp zasłoni ich przed
wzrokiem Randalla. Zerknąłem w prawo. Ludzie w
czerwonych kurtach galopowali. Przypuszczałem, że to
porucznik Mitchell, zaalarmowany nieustającą palbą, gnał
ile sił w końskich nogach. Ale popełnił błąd. Powinien był
w bezpiecznej odległości przeskoczyć nasyp i zajść
Randalla z drugiej strony.
Jeszcze dwukrotnie pociągnąłem za spust broni, gdy do
uszu mych dobiegł charakterystyczny szum, a później turkot
coraz wyraźniejszy. Gwizd parowozu poderwał mnie na
nogi. Przede mną biegła już trójka mych przyjaciół. Nie
zdążyliśmy. Nim dopadłem stóp nasypu, na jego szczypcie
ukazał się rząd wagonów. Toczyły się z łomotem, z
brzękiem łańcuchów. Zdawało się, że pociąg nie ma końca.
Widziałem platformy I naładowane pniami drzew i kryte,
zamknięte na głucho I wagony towarowe. Randall dzięki
temu zyskiwał na czasie. Gdyby poprzednio przeprowadził
konia poza nasyp, mógłby teraz swobodnie odjechać.
Wspiąłem się na sam szczyt nasypu, skąd obserwowałem
drewniane podkłady i szyny drgające pod cię- żarem wozów
oraz cienie i blaski, w miarę jak przebiegały mi przed
oczyma wirujące w piekielnym pośpiechu, ciężkie stalowe
koła. Na koniec mignęła ich ostatnia para. Końcowy wagon
zajazgotał przeraźliwym dźwiękiem żelastwa i uciekł.
Obok mnie leżał Karol, za Karolem Old Gray i Wysoki
Orzeł wysuwali lufy swych strzelb ponad lśniące szyny.
Kilka kroków od nas, po przeciwległej stronie, kryć się
musiał człowiek, którego mieliśmy żywcem schwytać.
Więc też żaden z nas nie powstał, byłoby to szaleństwem.
Jak długo tkwiliśmy w bezruchu? Minutę, dwie, a może
więcej? Wreszcie Wysoki Orzeł wysunął się, pełznąc
bezszelestnie dotarł do krawędzi nasypu i zniknął za nią.
Przyłożyłem broń do ramienia. Cisza. I nagle głos wodza:
— Niech moi bracia przyjdą tutaj...
Kto był pierwszy — nie zauważyłem. Albo Karol, albo
Old Gray. Zbiegłem w paru skokach. U stóp nasypu leżał
Randall z rozkrzyżowanymi rękoma, z gołą głową. Jego
kapelusz spoczywał kilka kroków dalej, a broń błyszczała w
trawie. I jeszcze coś wpadło mi w oczy. Najpierw niby
ciemna plama, później jako dwa prostokątne, skórzane
pakunki. Skierowałem swe kroki ku bezwładnej postaci. Nie
będę wdawał się w szczegóły, zbyt przykre, nawet gdy
dotyczą osoby mającej na swym rachunku aż cztery
zabójstwa! Jeśli nie więcej.
Randall, jak wywnioskowałem, usiłował wskoczyć do
pociągu, co było dlań jedyną drogą ratunku. Do pociągu
osobowego skok pewnie by się udał. Lecz to była
towarówka. Może Randall skoczył na którąś z platform
wiozących pnie drzew, może chciał dostać się na złącza
wozów? Został odrzucony z taką siłą, że przeleciał nad
zboczem nasypu i runął dopiero u jego podnóża. Obrażenia,
jakie odniósł, były śmiertelne.
— Jak tam, Janie? — zapytał Karol. — Żyje?
Rozłożyłem ręce gestem bezsiły.
— Jesteś pewien?
— Całkowicie — odparłem.
— Wielki Duch go pokarał — szepnął Wysoki Orzeł.
Podniósł kapelusz i przykrył nim twarz leżącego.
— Macie go?!
Po stoku nasypu zbiegał porucznik Mitchell. Za nim drugi
policjant z rewolwerem w dłoni.
— Zobacz — odparł Karol.
Mitchell schylił się nad leżącym, strącił mu z twarzy
nakrycie.
— Joe Shoes! — To on... Jaka szkoda...
Machnął ręką desperacko, rozejrzał się dokoła i po-
maszerował ku dwu torbom porzuconym wśród trawy.
Dźwignął je i zawrócił ku nam.
— Jeśli ktokolwiek wątpi, że to jest Joe Shoes, niech
spojrzy...
Rozluźnił sprzączkę jednej torby, odchylił skórzaną klapę,
sięgnął dłonią do wnętrza i wydobył równiutko ułożoną i
przewiniętą banderolą paczkę studolarowych banknotów.
— Ciekawe, czy zdążył cokolwiek z tego wydać. I ile
przekazał wspólnikowi. Jak wpadliście na jego trop, Karolu?
Opowiedz!
— Przede wszystkim — odparł mój przyjaciel —
wspólnika już nie ma.
— Co to znaczy?! — wykrzyknął porucznik.
Siedliśmy na zboczu i Karol powoli streścił znany
jedynie nam przebieg wydarzeń. Gdy skończył, Mitchell
westchnął i zasępił się.
— Paskudna sprawa — stwierdził ponurym tonem. —
Dwu morderstw można było uniknąć — westchnął. —
Gdyby... policja była sprawniejsza. Nie wstydzę się tego
powiedzieć. I czuję wyrzuty sumienia. Lecz dobrze wiecie,
w jakich warunkach musimy pracować. Gdyby nie wasza
pomoc, jeszcze długo musiałbym go szukać.
— Zbieg okoliczności — zauważył Karol. — A za to, że
w botaniku Randallu rozpoznaliśmy złodzieja i mordercę,
podziękuj jemu — tu skinął głową w stronę Old Graya.
— Czy możesz wyjaśnić? — zwrócił się Mitchell do
Siwowłosego.
— Znasz historię małżeństwa Green?
— Green... Green... chwileczkę... coś mi świta...
— To była głośna sprawa, lecz szybko uległa zapo-
mnieniu. Mam o to nieco pretensji do waszej Konnej. Ja nie
potrafiłem zapomnieć: rabunek i podwójne morderstwo.
— Już wiem! — krzyknął Mitchell. — Sprawca nie został
wykryty.
— Został — sucho zauważył Siwowłosy. — Leży tu i
nigdy już więcej nie popełni żadnego przestępstwa
— Joe Shoes?!
— On się wówczas nazywał Royer.
— Jesteś pewien, że to ten właśnie człowiek zamordował
i ograbił Greenów?
— Zupełnie pewien — poważnie odparł Old Gray. —
Zapamiętałem twarz młodzieńca, którego zgodził do
powożenia Henry Green, nim wraz z żoną wyruszył na
prerię. To jest twarz Joego Shoes. Mogę na to przysiąc.
Zresztą, dla mnie to już bez znaczenia...
— Po co go ścigałeś? Bo przecież ścigałeś go?
— Green był moim przyjacielem od dziecięcych lat.
Wystarczy?
— Przepraszam. I rozumiem. Wybacz ciekawość. To mój
zawód jej wymaga. Więc ten Shoes, Starr, Kelly, Randall,
jeszcze dodatkowo nosił nazwisko Royer... zamyślił się. —
A ten dom, o którym wspomniałeś, Karolu, czyją stanowi
własność?
— Małżeństwa Green — odparł Old Gray — a obecnie
ich syna, Dawida.
— Gdzie on jest?
— O co chodzi? — wtrącił się mój przyjaciel.
— Muszę przeprowadzić rewizję, a nie chcę uczynić tego
bez zgody właściciela.
- Biorę to na siebie — powiedział Siwowłosy. —
Trudno tam trafić, lecz pojedziemy razem.
I tak zakończyło się ostatnie spotkanie z Joe Shoes, który
był równocześnie Randallem i Royerem. Następnego dnia
całą grupą ruszyliśmy na północ. Zapragnąłem raz jeszcze
ujrzeć tajemniczą budowlę, będącą początkiem i końcem
tragicznej historii. Karol się temu nie sprzeciwiał.
Porucznika Mitchella spotkało rozczarowanie. Poza
odkrytymi już przeze mnie zapasami żywności nie znalazł
nic więcej, żadnych śladów przestępczej działalności
bandyty. Po spędzeniu z nami jednej tylko nocy odjechał
wraz z odzyskanymi pieniędzmi, by zawiadomić swych
przełożonych. W jaki sposób wytłumaczył im śmierć
wspólnika napadu na pociąg i zabójstwo nieznanego
włóczęgi, o tym nigdy się nie dowiedziałem. Być może, że w
tych dwu sprawach prowadzone było oddzielne śledztwo. Z
jakim skutkiem — również nie wiem.
W dzień później rozstaliśmy się z Old Grayem. I on
spieszył, aby poinformować Dawida Green o odnalezieniu
domu rodziców i o losie, jaki spotkał Royera.
— Jeśli wam to odpowiada — rzekł na pożegnanie —
rozbijcie tu swój biwak. Dach nad głową to lepsza rzecz od
gałęzi. Okolica obfituje w zwierzynę, a zapasy tego łotra
mogą wam się przydać. Korzystaj
cie z nich do woli.
Podziękowaliśmy. Wskoczył na siodło.
— Czy się jeszcze zobaczymy? — zapytałem.
— Kto wie? Kto wie? Jeśli jednak kiedykolwiek za-
witacie w te strony, drzwi tego domu będą dla was stały
otworem.
Cmoknął na wierzchowca i ruszył truchtem wzdłuż
ciemnej ściany lasu, a później galopem przez prerię
zaróżowioną wschodzącym słońcem. Stał się czarnym
punktem wśród zieleni traw, aż zniknął.
Odwróciłem się. Blask porannej zorzy rozjaśnił stromy
daszek werandy, przesunął się, wydłużył, aż sięgnął okien i
zamigotał w szybach niczym garść rzuconych z nieba
diamentów.
Opowieści tej nie zakończyłbym właściwie urywając ją w
tym miejscu. W kilka miesięcy później, gdy wróciłem do
swych codziennych zajęć i utrapień, jakie stwarza życie w
mieście, znajomy księgarz w Milwaukee namawiał mnie do
kupna grubawego tomiska.
— To pana zainteresuje, doktorze. Przecież pan lubi
podróże.
W tym momencie uśmiechnął się chytrze, wiedział
bowiem o moich eskapadach. Wahałem się. Nie z powodu
ceny, lecz jedynie dlatego, że moja biblioteczka już pękała w
szwach, a umieszczenie na półce tak grubego tomiska
zabierało miejsce innym, potrzebniejszym książkom.
— Aleck! — zawołał księgarz dostrzegłszy mój brak
zdecydowania. — Podaj krzesło panu doktorowi. Ot tu, pod
oknem jest najwidniej.
— Ależ... — zaprotestowałem.
— To tylko chwila — nie dał mi dokończyć. — jedna
krótka chwila. Proszę usiąść i łaskawie przejrzeć, chociaż
jedną stroniczkę. Jeśli się nie spodoba, nie będę nalegał.
— Dobrze — odparłem rozbawiony taką natarczywością.
Usiadłem i — na chybił-trafił — otworzyłem książkę.
Moje oczy zatrzymały się na czarnych linijkach druku, w
połowie strony.
„W mieszkaniu moich rodziców wisiał obraz namalowany
przez serdecznego przyjaciela ojca. Wielki obraz w
złoconych ramach. Widniał na nim las. Tak jak wygląda
wczesną jesienią: pożółkłe liście klonu na zrudziałej
murawie polanki otoczonej z trzech stron kolumnami
potężnych drzew. Po stronie czwartej, nie-co w głębi,
wznosił się parterowy, drewniany dom z pozłocistych,
świeżych desek, z małą werandką pośrodku. Samotny, blady
liść orzecha..."
Przerwałem w połowie zdania, prawie podskoczyłem na
krześle. Mimo woli, bezsensownie zapytałem:
—
Co to jest? Przecież... wielkie nieba!
Zaniepokojony księgarz wychynął zza regałów wy-
pełnionych kolorowymi okładkami.
— Czy coś się stało, panie doktorze?
— Nie... nic, bardzo przepraszam. Ma pan jeszcze jakieś
inne książki tego autora?
— Zaraz sprawdzę.
Zniknął w głębi lokalu. Wrócił po paru minutach,
przynosząc dwa tomiki.
— Proszę zapakować wszystkie trzy.
— O, byłem pewien, że to się panu spodoba!
Zapłaciłem, zabrałem pakunek i prawie biegiem pognałem
do swego mieszkania. Płaszcz, kapelusz — wszystko to
frunęło w kąt. Osunąłem się w fotelu przed kominkiem,
rozdarłem opakowanie. Otworzyłem pierwszy z brzegu tom
i znowu moje oczy napotkały tę samą linijkę druku:
„...wznosił się parterowy, drewniany dom z pozłocistych
świeżych desek..."
Zamknąłem książkę, spojrzałem na okładkę. Nazwiska
autora nie ujawnię. Old Gray nie zdradził go przecież, a ja
nie zawiodę zaufania Siwowłosego. Tak będzie najlepiej.
„BodzioKB”