background image

NORA ROBERTS

REBELIA

Tom II

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Możliwe, że Serena czuła się kiedyś bardziej nieszczęśliwa i wściekła. Czasem też 

zdarzało jej się płakać. Nie pamiętała jednak, by kiedykolwiek łzy piekły mocniej albo żeby 

ogarnęła ją aż tak dzika furia.

Pokłóciła się z Brighamem. Pokłóciła się na balu. Pokłóciła się, choć jeszcze nie tak 

dawno wierzyła, że jest między nimi szczególne, niezwykłe porozumienie i że Brigham, choć 

Anglik, przemądrzalec i uparciuch, jest inny, niż początkowo sądziła. Przekonała się do niego 

- a on zrobił jej scenę. Była gotowa mu ulec - a on oznajmił jej, że wyjeżdża. I to dokąd!

Głupia, sama jestem sobie winna, powtarzała w myślach, ponaglając konia do galopu. 

Jak mogła być tak naiwna, by sądzić, że między nią a Brighamem może wydarzyć się coś 

niezwykłego. Ma teraz za swoje. Hrabia Ashburn wraca do Londynu! A jakże. Nie może 

przecież żyć bez swoich koligacji, wpływów, pieniędzy. Czeka na niego świat, do jakiego 

przywykł, bale i wytworne damy.

obowiązki wobec rodu. On, jedyny dziedzic sławnego nazwiska, nie może przecież 

pozwolić mu wygasnąć.

Niech piekło pochłonie twój przeklęty ród!

Rozżalona   smagnęła   klacz   szpicrutą,   zmuszając   ją,   by   biegła   jeszcze   szybciej. 

Możliwe,   że   Brigham   szczerze   sprzyjał   księciu   Karolowi.   Zaczęła   nawet   wierzyć,   że 

naprawdę zamierza bić się za Szkocję, która była jej ojczyzną. I pewnie zresztą to zrobi. Tyle 

że   będzie   walczył   w   Anglii   i   dla   Anglii,   swojej   ojczyzny.   A   ona,   Serena?   Cóż,   trudno 

wymagać, żeby pamiętał o niej, gdy na powrót znajdzie się pośród swoich. I dobrze, odpłaci 

mu tym samym. Zapomni o lordzie Ashburn w dniu, w którym opuści jej dom. I nigdy już nie 

będzie o nim myśleć.

Wiedziała, że z samego rana spotkał się z jej ojcem i przywódcami szkockich klanów 

Oczywiście nie pozwolono jej wejść do salonu, bo przecież kobiety, zwłaszcza tak młode jak 

ona , nie powinny nic wiedzieć o polityce ani tym bardziej zaprzątać sobie głowy planami 

wojen i powstań Lecz Serena i tak miała swoje sposoby, żeby doskonale zorientować się w 

sytuacji. Oto Francja uderzy na Anglię, a wtedy król Karol spróbuje nakłonić króla Ludwika, 

by poparł jego pretensje do tronu. Już zeszłej zimy król planował inwazję. I może gdyby 

straszny sztorm nie zdziesiątkował floty francuskiej, atak na Anglię nie zostałby odwołany.

Dla nikogo nie było  tajemnicą, że Ludwik popiera Karola, bo chce na angielskim 

tronie osadzić władcę posłusznego Francji. Podobnie jak było oczywiste, że Karol nie zawaha 

się skorzystać z francuskiej pomocy, by odzyskać angielską koronę. Jednak do inwazji nie 

background image

doszło, a teraz król Ludwik nie palił się do wojny i najwyraźniej próbował grać na zwłokę. 

Serena wiedziała o tym wszystkim, bo w końcu to, że ktoś całe dnie musi zajmować się 

praniem i sprzątaniem, wcale nie znaczy, że zupełnie nie ma głowy do polityki. Jej ojciec, Jan 

MacGregor, żył niemal wyłącznie polityką, cieszył się szacunkiem i miał wpływy. A Serena 

była nieodrodną córką swego ojca.

I dlatego właśnie wiedziała, że teraz francuska pomoc nie wydaje się już tak oczywista 

i   że   z   tego   powodu   Brigham   musi   wracać   do   Londynu,   by   agitować   na   rzecz   księcia. 

Spiskowcy musieli zebrać siły, żeby przeciągnąć na stronę dynastii Stuartów jak najwięcej 

angielskich i szkockich jakobitów. Powstanie mogło wybuchnąć lada dzień. Karol był bardzo 

niecierpliwy i w przeciwieństwie do swego ojca nie zamierzał zmarnować młodości, tułając 

się po obcych dworach.

Gdy więc nadejdzie czas, Brigham stanie do walki - tego Serena była pewna. Ale żeby 

miał potem wrócić do Szkocji, do niej? Nie, tego już nie potrafiła sobie wyobrazić. Żaden 

mężczyzna   z   jego   pozycją   nie   porzuciłby   dla   kochanki   swego   domu   i   swojej   ojczyzny. 

Wiedziała, że jej pragnie, miała jednak świadomość, że pożądanie gaśnie równie szybko, jak 

się zapala.

Najgorsze, że go pokochała. Pierwszą, wielką miłością, jaka zdarza się tylko raz. I 

choć pozostawił ją nietkniętą, by w przyszłości mogła z honorem wyjść za mąż, w jej życiu 

nie było już miejsca dla innego. A ten jedyny mężczyzna, którego pragnęła, przygotowywał 

się właśnie, by na zawsze zniknąć z jej życia. Czy to nie straszne?

Zresztą   nawet   gdyby   został,   czy   cokolwiek   by   to   zmieniło?   Nawet   gdyby   ją 

pokochał...

Nie, pomyślała z goryczą nawet to nic by nie pomogło. Książki, które , przeczytała 

nauczyły ją, że miłość nie zawsze wszystko zwycięża. Wystarczy zajrzeć choćby do „Tristana 

i   Izoldy”,   czy   „Romea   i   Julii   Serena   dostatecznie   mocno   stąpała   po   ziemi,   by   odróżnić 

marzenia   od   rzeczywistości.   Nie,   mogła   zignorować   tego   że   Brigham   jest   i   pozostanie 

Anglikiem, angielskim lordem.

ona zaś... Ech, może więc lepiej, że wyjeżdża? Mogła mu tylko życzyć wszystkiego 

dobrego. Życzyła mu jednak, żeby go diabli wzięli.

- Sereno!

Odwróciła się. Brigham pędził za nią, bezlitośnie ponaglając konia. Dopiero teraz 

poczuła na policzkach ciepłe stróżki łez. Nie chciała, żeby widział, jak płacze, więc mocniej 

uderzyła ostrogą w spieniony bok swojej klaczy. Gnała na oślep w stronę jeziora, przeklinając 

w duchu niewygodne damskie siodło.

background image

Na szczęście w porę go dostrzegła. Wiedziała, że z łatwością go zgubi, jeśli tylko uda 

jej się wjechać między wzgórza. Znała tam wszystkie ścieżki, wszystkie skróty i kryjówki...

- Co ty wyrabiasz? Diabeł cię opętał? - wołał za nią, przekrzykując pęd powietrza. 

Dogonił ją wreszcie i spróbował zatrzymać. Wyrwał jej z rąk wodze. - Stój że wreszcie!

- Zostaw mnie w spokoju! Niech cię piekło pochłonie! Nienawidzę cię! - krzyczała 

histerycznie.

Z całych sił szarpnęła lejce. Przestraszona klacz wierzgnęła przednimi nogami. Mało 

brakowało, a Brigham wyleciałby z siodła. Z trudem odzyskał równowagę, a potem uspokoił 

spłoszone konie i spojrzał na nią zimno.

- Nienawidzić dopiero mnie zaczniesz, kiedy ci wygarbuję ci skórę - wycedził przez 

zęby.

- Postradałaś zmysły? Chcesz, żebyśmy oboje połamali karki!

- Nie, nie oboje. Tylko ty!

- Płakałaś... - Przyciągnął jej konia i z bliska oglądał ślady łez. - Ktoś cię skrzywdził?

- Nie! - roześmiała się nerwowo. - Nikt mnie nie skrzywdził. I wcale nie płakałam. 

Zawsze od wiatru łzawią mi oczy. A teraz jedź stąd. Chcę zostać sama.

- Nic z tego - oznajmił krótko.

Domyślił się, że płakała i na nic się zdały jej nieporadne kłamstwa. Kiedy spojrzał na 

jej zaczerwienione oczy, ogarnęła go fala tkliwości. Zapragnął przytulić ją i pocieszyć. Nie 

zrobił tego jednak. Znał ją już na tyle dobrze, by wiedzieć, że natychmiast wbiłaby mu zęby w 

dłoń. Postanowił więc zrezygnować z czułości i przemówić jej do rozsądku.

Sereno, nie bądź dzieckiem - gestem uspokoił zniecierpliwione fuknięcie - Posłuchaj 

mnie   przez   chwilę.   Wyjeżdżam   jutro   o   świcie,   przedtem   jednak   chciałem   z   tobą 

porozmawiać.

-   Więc   mów!   Na   co   czekasz?!   -   burknęła   nieprzyjaźnie,   szukając   w   kieszeni 

chusteczki.

- Pospiesz się a potem jedź sobie do tego swojego Londynu! albo do diabła jeśli ci po 

drodze.

Wymownie uniósł wzrok, a potem podał jej swoją chusteczkę.

- Wolałbym, żebyśmy zsiedli z koni - powiedział.

- Rób sobie, co chcesz. Nic mnie to nie obchodzi! - Wyszarpnęła z jego ręki skrawek 

materiału i głośno wytarła nos.

Zeskoczył z konia i podszedł, żeby pomóc jej przy zsiadaniu.

-   Obejdzie   się   bez   twojej   pomocy   -   prychnęła   i   schowała   mokrą   chusteczkę   do 

background image

kieszeni.

-   Nie   rezygnowałbym   z   niej   tak   pochopnie   -  uśmiechnął   się   lekko.   -  Jeszcze   nie 

usłyszałaś tego, co chcę powiedzieć. Zsiadaj! - zakomenderował i nie czekając aż to zrobi, 

szybko ściągnął ją z siodła. - Usiądź tutaj - wskazał najbliższy głaz.

- Nie usiądę!

- Siadaj! - Powtórzył z naciskiem. - Albo jak mi Bóg miły pożałujesz!

Ton   jego   głosu   świadczył,   że   żarty   się   skończyły.   Serena   z   naburmuszoną   miną 

podeszła   więc  do  kamienia.   Nie  skapitulowała  jednak.  Złośliwie   robiła   to  bardzo   wolno, 

długo   sadowiła   się   i   wygładzała   suknię.   W   końcu   położyła   ręce   na   kolanach   i   z   miną 

niewiniątka spojrzała mu w oczy. Teraz, kiedy wrzał z wściekłości, postanowiła podręczyć go 

pełnym godności spokojem.

- Życzył pan sobie zamienić ze mną parę słów, milordzie?

- Życzyłem sobie udusić panią, milady - odpowiedział tym samym tonem - ale już mi 

przeszła ochota.

- Doprawdy? - Drwiąco uniosła brwi. - Muszę powiedzieć, panie hrabio, że pański 

pobyt w moim domu bardzo poszerzył moją wiedzę na temat angielskich manier.

- Dość tego! - Chwycił mocno za poły jej żakietu i pociągnął ją do góry. - Jestem 

Anglikiem i nie wstydzę się tego. Langstonowie to stary i bardzo szanowany ród! Zapamiętaj 

to sobie! - Cedził przez zaciśnięte zęby, wpatrując się jej w oczy.

- I nie muszę się niczego wstydzić.  Przeciwnie,  historia  mojej rodziny daje wiele 

powodów do dumy. Dość już mam obelg i oszczerstw pod moim adresem - potrząsnął nią 

mocno. - Rozumiesz?!

Straciła rezon. Stała na palcach, z rękami opuszczonymi bezwładnie wzdłuż ciała i jak 

zaczarowana wpatrywała się w jego czarne od gniewu oczy. Nigdy jeszcze nie widziała go w 

takim stanie. Poczuła, jak ogarniają strach.

- Nie miałam zamiaru obrażać twojej rodziny - powiedziała dobrnie wytrzymując jego 

spojrzenie.

- Aha. Tylko mnie, tak? - sapnął - A może całą Anglię? Daj spokój, Reno! Myślisz, że 

nie wiem, ile wycierpiał wasz klan? Jakie dosięgły was nieszczęścia? Zdaję sobie sprawę, że 

do dziś nie wszyscy MacGregorowie mogą przyznać się do swego nazwiska. Ale przecież to 

nie ja jestem temu winny! - Jeszcze raz nią potrząsnął. - Nie ja zdecydowałem o represjach, 

nie ja rozpętałem okrucieństwo i nienawiść. Uwierz mi, nie wszyscy Anglicy myślą tak samo!

- Puść mnie, proszę. To boli - szepnęła. Opuścił ręce i zacisnął dłonie w pięści. Znowu 

sprawiła, że stracił panowanie nad sobą. Świadomość, że przychodzi jej to tak łatwo, do 

background image

reszty wytrąciła go z równowagi.

- Przepraszam - powiedział z przesadną galanterią.

- Nie - szybko dotknęła jego ramienia. - To ja przepraszam. I chcę ci powiedzieć, że 

masz rację. Nie mam prawa obwiniać cię za nieszczęścia, które wydarzyły się, kiedy nas 

jeszcze nie było na świecie.

Wiedziała,   że   należą   mu   się   przeprosiny.   Wstydziła   się   tego,   co   zrobiła   i   co 

powiedziała. Przecież gdyby ktoś w tak obraźliwy sposób wyrażał się o jej rodzinie albo 

ojczyźnie,   pewnie   odpłaciłaby   mu   z   nawiązką.   I   nie   skończyłoby   się   na   zwykłych 

połajankach.

- To nie twoja wina, że angielscy żołdacy zgwałcili moją matkę - dodała po chwili. - 

Ani że zamknęli mojego ojca na rok w więzieniu, tak że nawet nie mógł pomścić tej hańby. 

Wiem, że nie powinnam zrzucać na ciebie całej winy tylko dlatego, że tak mi wygodniej, bo... 

- przerwała, by wziąć głęboki oddech - bo boję się przestać!

- Ale dlaczego, Reno? Dlaczego się boisz? Nie odpowiedziała. Szybko potrząsnęła 

głową i odwróciła się, by odejść. Przytrzymał ją za ramię.

- Wybacz mi. Jeszcze raz przepraszam za wszystko - powiedziała, patrząc mu w oczy. 

- A teraz zostaw mnie samą.

- Nie odejdę stąd, póki mi nie odpowiesz, dlaczego się boisz.

Opuściła głowę, ale zaraz podniosła ją i spojrzała nań wilgotnymi od łez oczyma.

- Boję się, że jeśli nie będę podsycać swej nienawiści, zapomnę, kim jesteś i skąd 

pochodzisz!

- Naprawdę ma to dla ciebie aż takie znaczenie? - Znowu nią potrząsnął tym razem 

bardzo delikatnie.

-  Tak  Zresztą  nie   tylko   dla  mnie.  Dla  nas obojga  -  starała  się,  zachować  spokój. 

Poczuła jednak dziwny niepokój. Coś w jego spojrzeniu mówiło, że cokolwiek zrobi bądź 

powie i tak jej los jest już przesądzony.

- Jakie to ma znaczenie? - Powtórzył i przyciągnął ją do siebie. - Jakie ma znaczenie, 

kim jesteśmy? - szepnął wprost w jej usta.

Nie wyrywała się. W chwili gdy poczuła dotyk jego warg, zrozumiała, że czas oporu 

minął.   Nie   zamierzała   dłużej   walczyć   ani   z   nim,   ani   ze   sobą.   Jego   usta   były   gorące   i 

niecierpliwe, ciało napięte od tłumionego pożądania.

-   Czy   to   ma   jeszcze   jakieś   znaczenie?   -   zapytał   cicho   pomiędzy   delikatnymi 

pocałunkami, którymi okrywał jej twarz.

- Nie, teraz nie. Nie dziś! - Otoczyła  jego szyję ramionami i wtuliła się w niego 

background image

rozpaczliwie.

- Brig, nie chcę, żebyś wyjeżdżał. Nie opuszczaj mnie!

- Wrócę! - szepnął. Zanurzył twarz w jej włosach. - Za trzy tygodnie. Najdalej za 

miesiąc. Wrócę!

Milczała, więc odsunął ją od siebie i pytająco zajrzał w jej oczy. Nie dostrzegł w nich 

łez, ale jedynie bezgraniczny smutek.

- Nie wierzysz mi! - zawołał. - Sereno, wrócę! Czy naprawdę nie potrafisz mi zaufać?

-   Ufam   ci.   Jak   nigdy   żadnemu   mężczyźnie   -   uśmiechnęła   się   lekko.   Delikatnie 

dotknęła palcami jego twarzy. - Ufam ci, ale nie wierzę, że do mnie wrócisz. Nie będziemy o 

tym rozmawiać - zadecydowała. - I nie będziemy o tym myśleć. Liczy się tylko tu i teraz!

- Są sprawy, o których koniecznie musimy pomówić - nim łagodnie odsunął jej dłoń, 

pocałował czubki szczupłych palców.

- Nie - powiedziała stanowczo. - W ogóle nie będziemy rozmawiać.

Cofnęła się kilka kroków i patrząc mu prosto w oczy, zaczęła rozpinać żakiet.

- Co ty robisz?! - Próbował ją powstrzymać, ale odskoczyła. Zsunęła okrycie z ramion 

i upuściła je na ziemię. Oniemiały wpatrywał się w drobne piersi ledwie osłonięte koszulą.

- Co robisz? - powtórzył głucho.

- To, czego oboje pragniemy.

- Reno! - z trudem wydobył głos ze ściśniętego gardła. - Nie w taki sposób. Tak nie 

można...

- Ciii... - położyła palec na ustach. - Po prostu chcę być z tobą.

Najpierw musimy porozmawiać - próbował jeszcze zachować rozsądek.

- Po co? Pragnę cię - szepnęła. - To wystarczy! Chcę, żebyś dotykał mnie tak jak 

kiedyś - przysunęła się do niego i stała wyprostowana, śmiało patrząc mu w oczy. Czy wciąż 

jeszcze mnie pragniesz?

- Czy cię pragnę? - Mocno zacisnął powieki.

drżącymi rękami przesunął po włosach. - W całym moim życiu nie pragnąłem nikogo 

ani niczego bardziej niż ciebie w tej chwili.

- Więc weź mnie. Tu i teraz - ciągle patrząc mu w oczy, chwyciła koniec tasiemki przy 

staniku i zaczęła ją wolno rozsznurowywać. - Daj mi cząstkę siebie, nim wyjedziesz. Pokaż 

mi, co znaczy być kochaną - sięgnęła po jego rękę i przycisnęła usta do wnętrza smukłej 

dłoni.

- Reno...

- Wyjeżdżasz już jutro - powiedziała ze smutkiem. - I chcesz mnie zostawić bez nicze-

background image

go?

Przesunął palcami po jej gorącym policzku.

- Przysięgam, że gdyby to ode mnie zależało, nie wyjechałbym wcale!

- Jednak jedziesz. Chcę być twoja, nim mnie opuścisz.

-   Czy   jesteś   tego   pewna?   -   Chwycił   jej   dłonie   i   wstrzymał   oddech,   czekając   na 

odpowiedź.

- Tak. Zobacz - przycisnęła jego rękę do piersi. - Czujesz jak mocno bije mi serce? 

Tak jest zawsze, gdy jesteś blisko.

- Zmarzniesz - delikatnie przygarnął ją i zamknął w ramionach.

- Nie zmarznę - wyszeptała z twarzą przytuloną do jego piersi. - Do mojego siodła jest 

przytroczony koc. Jeśli rozłożymy go na słońcu, będzie nam ciepło.

Pochylił się nad nią, ujął jej twarz w obie dłonie i uniósł do góry.

- Nie sprawię ci bólu. Przysięgam!

Przymknęła oczy. Ufała mu. Wiedziała, że będzie dla niej czuły i łagodny. Widziała to 

w jego spojrzeniu, kiedy rozkładali koc. Czuła to w pocałunkach, kiedy całowali się, klęcząc 

naprzeciw siebie.

Miała świadomość, że Brigham na zawsze już pozostanie w jej pamięci. Wybrała go, 

by ofiarować mu swą niewinność, nie pod wpływem impulsu, lecz ze spokojną pewnością, że 

tak właśnie powinna zrobić. I wiedziała, że on doceni jej dar i nigdy jej nie zapomni.

Obiecał sobie, że będzie ostrożny i sprawi, by poczuła, jak wiele dla niego znaczy. Nie 

chciał się spieszyć, choć wiedział, że czasu mają niewiele. Całował ją czule, łagodnie, jakby 

mogli być razem całą wieczność.

Spróbowała zsunąć płaszcz z jego ramion. Nieporadnie rozpinała guziki kamizelki nie 

zdając sobie sprawy, że swym wyraźnym skrępowaniem podnieca go j e s z c z e bardziej . 

zacisnął   powieki.   Składał   drobne,   miękkie   pocałunki   na   jej   skroniach,   czole,   policzkach. 

Lekko jakby z namysłem przesuwał dłońmi po jej ciele. Boże, jak bardzo pragnął zapamiętać 

każdą chwilę ich pierwszego zbliżenia. Wziął głęboki oddech, kiedy rozpięła mu koszulę i 

musnęła palcami jego pierś. Potem odważniej przesunęła dłońmi po nagim torsie, twardym 

brzuchu, mocnych ramionach.

Wciąż klęczeli, wtuleni w siebie coraz mocniej, coraz ciaśniej. Wiele razy wyobrażała 

sobie tę chwilę, nie sądziła jednak, że przyjemność może być tak wielka, niemal bolesna. 

Kiedy poczuła na piersiach silne dłonie, na moment przestała oddychać. Szorstki materiał 

ocierał się o delikatną skórę, potęgując pieszczotę, która stała się prawie nie do zniesienia, 

gdy przez koszulę chwytał zębami i ssał twarde sutki. Głowa opadała jej bezwładnie na bok, 

background image

głęboko w dole brzucha poczuła przyjemny skurcz, który promieniował na całe ciało. Dopiero 

kiedy zdjął z niej koszulę i nagie ciała zetknęły się ze sobą, rozkosz, jakiej dotąd nie znała, 

prawie ją obezwładniła. Gdyby nie chwyciła się mocno jego ramion, osunęłaby się na ziemię. 

Pociągnął ją na koc.

Z trudem pokonał chęć, by natychmiast zaspokoić gwałtowną żądzę, która odbierała 

mu   rozum.   Znalazł   jednak   dość   siły,   by   czerpać   rozkosz   z   patrzenia   na   białą   skórę   na 

drobnych piersiach, które lgnęły do jego rąk. Spojrzał w jej zamglone oczy i nie dostrzegł w 

nich strachu, lecz jedynie wielką, świeżo rozbudzoną namiętność. Wiedział, że mógłby wziąć 

ją już teraz, ale potrzeba serca była równie silna jak potrzeba zmysłów. A ono mówiło mu, 

żeby dać jej więcej, niż prosiła, może nawet więcej, niż oboje byli w stanie pojąć.

- Marzyłem o tym - szepnął, odrywając się na moment od jej ust. - Marzyłem, żeby 

rozbierać cię właśnie tak jak teraz - powiódł dłonią w górę szczupłego uda.

- Brigham, tak bardzo cię pragnę - jęknęła cicho.

- I dostaniesz mnie - pochylił głowę i obwiódł językiem ciemną aureolę wokół sutka, a 

potem lekko zacisnął na nim wargi. - Ale to jeszcze nie wszystko - wyszeptał.

Nie sądziła, że może jeszcze poczuć większą rozkosz. Zaraz jednak przekonała się, że 

mówił prawdę. Ciężkie powieki otworzyły się nagle, gwałtownie uniosła biodra, by znalazły 

się  jak  najbliżej  jego  ust. Oszołomiona,   wpiła   palce w   jego  plecy.   Krew  szumiała   jej  w 

skroniach tak głośno, że nie słyszała nawet, jak krzyczy jego imię. Za to on usłyszał jej 

wołanie. Jeszcze mocniej chwycił jej biodra, usta i język odkrywały najcudowniejsze sekrety, 

a ona prężyła się, wychodząc naprzeciw jego wargom. Cierpki smak namiętności prowokował 

go, by dać z siebie jeszcze więcej. Kiedy dotykał gorącej, wilgotnej skóry zrozumiał, że nigdy 

już nie będzie w jego życiu innej kobiety. Nie po tym, co dawała mu Serena.

Oddychała   z   trudem,   z   oczu   płynęły   jej   łzy.   Prosiła,   by   przestał,   a   zaraz   potem 

przyciągała do siebie jego głowę. Kiedy uniósł się znad jej bioder i na krótką chwilę zawisł 

nad nią, jakby czekając przyzwolenia, zamknęła oczy i z cichym westchnieniem pociągnęła 

go ku sobie. Wszedł w nią mocno, zdecydowanie. Poczuła ostre ukłucie bólu, które niemal 

natychmiast zaćmiła powracająca rozkosz. Spojrzała mu w twarz, ich spojrzenia spotkały się, 

a ona natychmiast pojęła, że Brigham jest tym mężczyzną, na którego zawsze czekała.

Zacisnął zęby, by stłumić potrzebę szybkiego zaspokojenia. Poruszał się w niej wolno, 

z cudownym spokojem. Śnił o tej chwili od dnia, w którym ujrzał ją po raz pierwszy, chciał 

więc jak najdłużej smakować słodkie zwycięstwo.

Wpatrzona w niego, natychmiast uchwyciła wspólny rytm. Jej ciało prężyło się pod 

nim, czekając spełnienia. Czuł jej paznokcie na swoich plecach, jej ciepły oddech na szyi. 

background image

Miał wrażenie, że stali się jednością. Nim poniosła go mroczna, potężna fala rozkoszy, zdążył 

jeszcze pomyśleć, że wreszcie odnalazł swą przystań.

Zastanawiała   się,   czy   kiedykolwiek   zmusi   się,   by   wstać.   Ciało   miała   leniwe   od 

zaspokojenia, na wilgotnej skórze czuła chłodny dotyk wiatru. Do końca świata mogłaby tak 

leżeć na szorstkim kocu w złocistej plamie słońca. Pod warunkiem że Brigham cały czas 

byłby obok, wtulony w nią jak teraz, z twarzą ukrytą w jej splątanych  włosach i dłońmi 

pieszczotliwie obejmującymi piersi. Nie miała pojęcia, ile czasu mogło upłynąć. Nie miało to 

jednak żadnego znaczenia. Jeszcze mocniej zacisnęła powieki, chcąc jak najdłużej zatrzymać 

te chwile. Dookoła było tak cudownie. Las szumiał cicho, w powietrzu unosił się zapach 

żywicy i świergot ptaków. Czy to możliwe, żeby polityka i wojna mogły stanąć pomiędzy 

nimi i być może rozdzielić ich na zawsze? I to teraz, kiedy czuła się przepełniona miłością...

- Kocham cię, Reno.

Niespiesznie otworzyła oczy i spojrzała na Brighama. Uniesiony na łokciu wnikliwie 

badał jej twarz.

- Wiem. Ja też cię kocham - przesunęła palcami po jego twarzy, jakby chciała na 

zawsze zapamiętać jej rysy. - Tak bardzo żałuję, że nie możemy zostać razem, tak jak teraz.

- Wkrótce znowu tak będzie - obiecał.

Bez słowa odwróciła się od niego i sięgnęła po koszulę.

- Nie wierzysz mi? - zapytał poruszony. - Jak i możesz nie wierzyć mi po tym, co 

właśnie przeżyliśmy?

Schyliła   głowę,   udając,   że   jest   zajęta   sznurowaniem   stanika.   Nie   chciała,   żeby 

zobaczył rozpacz w jej oczach. Musiała być twarda. Nie mogła prosić, by jej nie opuszczał, 

choć tak bardzo pragnęła go zatrzymać.

- Odezwij się!

-   Wiem,   że   mnie   kochasz   -   powtórzyła,   nie   podnosząc   głowy.   -   I   że   chciałbyś, 

żebyśmy byli razem. To, co razem przeżyliśmy, nie zdarzy się już nigdy z nikim.

- Więc nie wierzysz, że wrócę! - Zdenerwowany szarpał ubranie. Nie mógł wprost 

uwierzyć, że wątpi w jego uczciwość. Właśnie teraz!

- Myślę, że przyjedziesz tu jeszcze - delikatnie dotknęła jego ramienia. Tak bardzo 

chciała, żeby zrozumiał, że niczego nie żałuje i nie ma do niego pretensji. - Zjawisz się tu w 

imieniu księcia, bo takie jest twoje zadanie.

- Aha - uśmiechnął się ironicznie. - Dlaczego nie powiesz wprost, co ci chodzi po 

głowie? Uważasz, że jak tylko wrócę do Londynu, natychmiast zapomnę o tym, co się tu 

wydarzyło, tak?

background image

-   Nie   -   zaprzeczyła   szybko.   -   Wcale   tak   nie   uważam.   Wiem,   że   oboje   będziemy 

zawsze o tym pamiętali. Zapach przedwiośnia przypomni mi o tobie nawet, gdy będę już 

zgrzybiałą staruszką. Aż pobladł z wściekłości. Co ona, u diabła, wygaduje?! Ścisnął jej rękę 

tak mocno, że syknęła z bólu.

- I myślisz, że to mi wystarczy?! - Cedził przez zaciśnięte zęby. - Jeśli tak, to albo 

jesteś głupia, albo szalona.

Otworzyła   usta,   by   się   wytłumaczyć,   ale   uciszył   ją   gestem   dłoni.   Chwycił   ją   za 

ramiona i przyciągnął do siebie.

- Wrócę do Szkocji po ciebie - potrząsnął nią w rytm wypowiadanych wyraźnie słów. 

-   Lepiej,   żebyś   mnie   dobrze   zrozumiała,   Sereno!   Kiedy   skończy   się   ta   przeklęta   wojna, 

zabiorę cię ze sobą.

- Gdyby chodziło tylko o mnie, bez wahania pojechałabym z tobą. Choćby na koniec 

świata. Ale wiesz przecież, że mam rodzinę - uczepiła się jego rękawa, błagając wzrokiem, by 

spróbował ją zrozumieć. - Nie mogłabym żyć ze świadomością, że okryłam ich hańbą.

- Na Boga, kobieto! Jak możesz tak mówić? Naprawdę uważasz, że zostając moją 

żoną, zhańbisz rodzinę?

- Twoją żoną... - szepnęła, nie do końca rozumiejąc sens jego słów. - Masz na myśli 

małżeństwo?

- Oczywiście! A co myślałaś? - krzyknął, tracąc panowanie nad sobą.

Nagle   drgnął.   Dotarło   do   niego,   w   jaki   sposób   mogła   zrozumieć   propozycję 

wspólnego wyjazdu. Wpatrywał się w nią przenikliwie.

- Naprawdę pomyślałaś, że mógłbym żądać od ciebie czegoś takiego? Czy dlatego, 

gdy byliśmy tu poprzednim razem, powiedziałaś, że musisz wszystko przemyśleć? Masz o 

mnie niezwykle wysokie mniemanie - roześmiał się ironicznie.

- Ja tylko chciałam... - bąknęła zawstydzona. Nogi się pod nią ugięły, więc przysiadła 

na kamieniu. - Myślałam... Zdawało mi się, że mężczyźni biorą sobie kochanki i...

- Dobrze myślałaś. Biorą - przerwał szorstko.

- Ja też je miałem. Wybacz, ale tylko prymitywny głupiec mógłby pomyśleć, że chcę 

zaofiarować ci coś innego niż moje serce i nazwisko.

- Skąd mogłam wiedzieć, jakie masz wobec mnie zamiary? - Wstała, by spojrzeć mu 

prosto w twarz. - Nigdy nie wspominałeś o małżeństwie.

- Rozmawiałem już z twoim ojcem - oznajmił rzeczowo, schylając się po koc.

- Rozmawiałeś z ojcem?! - Powtórzyła, wymawiając dobitnie każde słowo. Zmrużyła 

oczy.

background image

- Zrobiłeś to za moimi plecami, nawet nie pytając mnie o zdanie?

- Dobre obyczaje nakazują uzyskać najpierw zgodę ojca.

- Do diabła z obyczajami! - Jednym ruchem wyszarpnęła mu koc. - Nie miałeś prawa 

tego robić bez mojego pozwolenia.

Popatrzył na nią przeciągle, zatrzymując spojrzenie na potarganych włosach i ustach 

opuchniętych od pocałunków.

- Zdawało mi się, że dawno już miałem twoją zgodę, choć nie byłaś uprzejma wyrazić 

jej słowami.

Zaczerwieniła się, ale szybko opanowała zmieszanie.

- Nie myśl sobie - zawołała, przywiązując koc do siodła - że mi wmówisz, że to, co 

przed chwilą zrobiliśmy, musi skończyć się przed ołtarzem.

Niewiele brakowało, a udałoby jej się dosiąść konia. Brigham był jednak szybszy i 

nim wskoczyła na siodło, chwycił ją wpół i jednym szarpnięciem obrócił ku sobie.

- Myślisz, że mam w zwyczaju uwodzić niewinne panienki, a potem robić z nich 

swoje kochanki? - wysyczał.

- Nie znam twoich zwyczajów.

- Wybrałem sobie ciebie na żonę...

- Wybrałeś sobie. Ty sobie wybrałeś! - zdecydowanym ruchem odsunęła go na bok. - 

Być może w Anglii możesz sobie wybierać albo nawet rozkazywać. Ale nie tutaj. Mam coś 

do powiedzenia na temat własnego życia. I dlatego oświadczam ci, że za ciebie nie wyjdę! 

Jeśli myślisz, że zmienię zdanie, to się grubo mylisz!

- Kłamałaś, gdy mówiłaś, że mnie kochasz?

- Nie, ale... - Reszta słów ucichła stłumiona pocałunkiem.

-   W   takim   razie   skłamałaś,   mówiąc,   że   nie   zostaniesz   moją   żoną   -   dokończył 

spokojnie.

- Brigham, bądź rozsądny. Naprawdę wyobrażasz sobie, że opuszczę dom i kraj, by 

jechać za tobą do Anglii?

- Ciągle to samo! - wzruszył ramionami.

- Proszę, zrozum. Musisz zrozumieć - mówiła szybko, nerwowo chwytając go za ręce. 

- Nasze życie zmieniłoby się w koszmar. Wyjechałabym z tobą z wielkiej miłości. Ale jestem 

pewna, że nim minąłby rok, zacząłbyś  mnie nienawidzić i oskarżać, że przynoszę  wstyd 

twemu nazwisku. Ja nie nadaję się na żonę hrabiego.

- Zwłaszcza angielskiego hrabiego, prawda? Zignorowała tę zaczepkę. Milczała przez 

chwilę, a potem westchnęła głęboko.

background image

- Jestem córką szlachcica, to prawda. Jednak musiałabym  być bardzo naiwna albo 

zarozumiała, by sądzić, że to wystarczy. Wiem, że czułabym się w Londynie jak w pułapce. 

Usychałabym tam z tęsknoty za swobodą, Szkocją, wzgórzami. Sam mówiłeś, że nie jestem 

damą. Byłabym wyjątkowo kiepską hrabiną.

- Nieważne, jaką będziesz hrabiną. Nie myśl o tym. Po prostu wyjdź za mnie.

- Nie - otarła łzy. - Nie wyjdę za ciebie.

- Obawiam się, że będziesz musiała po tym, jak pójdę to twojego ojca i powiem mu, 

że cię uwiodłem.

Spojrzała na niego zaskoczona i wściekła.

- Nie zrobisz tego! - krzyknęła. - Nie odważysz się!

- Owszem, zrobię.

- Ale on cię zabije!

Brighem uśmiechnął się lekko i uniósł brwi.

- Wierzę, że ojciec nie jest tak mściwy jak jego córka - powiedział spokojnie, a potem 

jak gdyby nigdy nic podniósł ją i posadził w siodle.

- Skoro nie chcesz wyjść za mnie z miłości, zrobisz to pod przymusem - dodał.

- Prędzej poślubię starą ropuchę! - wykrzyknęła zapalczywie.

Zwinnie   wskoczył   na   swojego   wierzchowca,   ale   nie   spieszył   się   z   odjazdem. 

Łagodnymi ruchami uspokoił zwierzę, które niecierpliwie przestępowało z nogi na nogę.

- Jeszcze raz powtarzam, że wyjdziesz za mnie. Po dobroci czy na siłę, wszystko mi 

jedno.   Masz   czas,   by   podczas   mojej   podróży   wszystko   sobie   przemyśleć.   Po   powrocie 

rozmówię się z twoim ojcem i rozpocznę przygotowania do ślubu.

Nie odezwała się ani słowem. Posłała mu tylko takie spojrzenie, że gdyby wzrok mógł 

zabijać, natychmiast padłby trupem. A potem z całej siły ściągnęła wodze. Przerażona klacz 

stanęła   dęba,   a   czując   mocną   ostrogę,   ruszyła   galopem.   Pędząc   w   stronę   dworu,   Serena 

życzyła sobie, żeby w drodze do Londynu Brigham Ashburn skręcił sobie kark.

Kiedy jednak następnego ranka opuszczał Glenroe, rozpaczliwie łkała w poduszkę.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Nie wiedział nawet, że tak bardzo stęsknił się za Londynem. Dopiero gdy znalazł się 

tam z powrotem, zrozumiał, jak brakowało mu pospiesznego tempa życia, gwaru, a nawet 

zapachu miasta, w którym spędził większą część młodości. Jeśli nie przebywał w wiejskiej 

posiadłości swoich przodków, z reguły mieszkał w Londynie. Wytworne towarzystwo stolicy 

znało go dobrze i ceniło tyle  samo za maniery, co i za majątek. Dlatego nigdy nie miał 

problemów ze znalezieniem chętnych do gry w karty w jednym z eleganckich klubów, a 

żadna   zapobiegliwa   matka   mająca   córkę   na   wydaniu   nie   zapomniałaby   umieścić   jego 

nazwiska na pierwszym miejscu listy gości.

Wrócił do Londynu sześć tygodni temu. Upływający czas dostrzegł, kiedy skończyły 

się szare dni i nastała wiosna. Za wysokimi oknami salonu kusiła soczysta zieleń młodej 

trawy poprzetykana barwnymi plamami wczesnych kwiatów. Deszcz, padający nieustannie 

przez cały kwiecień, skończył się wreszcie i nastały ciepłe, słoneczne dni. Złociste promienie 

słońca   zwabiły   do   parków   kobiety   w   jedwabnych   sukniach   i   kolorowych   kapeluszach 

przybranych piórami. Dzielnice eleganckich sklepów i salonów rozbrzmiewały ich śmiechem. 

Bez przerwy odbywały się jakieś bale, podwieczorki, salonowe spotkania oraz partyjki kart. 

Młody arystokrata z jego tytułem, majątkiem i reputacją nie miał prawa narzekać na nudę.

Przekonał   się   jednak,   że   jego   serce   nie   należy   już   do   Londynu.   Zostało   pośród 

górzystych krajobrazów Szkocji. Nie było dnia, by nie myślał o Serenie. Kiedy spacerował 

ulicami ożywionego miasta, cały czas zastanawiał się, jak też wygląda wiosna w Glenroe. I 

czy Serena przyjeżdża nad brzeg jeziora, by w samotności go wspominać.

Gdyby nie trudności związane z misją, wróciłby do niej już dawno, tak jak planował. 

Niestety, praca na rzecz księcia zajęła więcej czasu, niż się spodziewał, a rezultaty ciągle nie 

były satysfakcjonujące. Wprawdzie angielscy jakobici stanowili liczną grupę, jednak tylko 

niewielu spośród nich zgodziło się ryzykować życie dla Młodego Pretendenta.

Idąc   więc   za   radą   lorda   Georga,   Brigham   rozpoczął   intensywną   kampanię,   by 

przysporzyć   księciu   zwolenników.   W   ciągu   miesiąca   odbył   niezliczoną   liczbę   spotkań   z 

różnymi   grupami   niezdecydowanych,   gdzie   opowiadał   o   nastrojach   panujących   wśród 

szkockich klanów oraz przekazywał najświeższe informacje pochodzące od samego Karola. 

Tajna   misja   zaprowadziła   go   aż   do   Manchesteru,   najczęściej   jednak   wolał   gościć   swych 

rozmówców we własnym salonie. Jednak nawet tu nie mógł czuć się całkiem bezpieczny.

Rząd zaczynał już wietrzyć spisek i coraz częściej dało się słyszeć pogłoski o rychłej 

wojnie z Francją. Sympatycy Stuartów nie mogli Uczyć na pobłażanie ze strony władz, a 

background image

jawni zwolennicy księcia  spodziewali się, że w każdej chwili trafią do więzienia. I to w 

najlepszym razie. Pamięć o publicznych egzekucjach oraz banicji wciąż jeszcze była żywa.

Po   tych   kilku   tygodniach   Brighamowi   pozostała   jedynie   nadzieja,   że   jeśli   Karol 

pospieszy się i szybko rozpocznie kampanię, może uzyskać jako takie poparcie ze strony 

swych angielskich stronników. Cóż się dziwić, pomyślał smętnie, w końcu wszyscy tu mają 

wiele do stracenia. Domy, włości, tytuły. Sam wiedział o tym najlepiej. Niełatwo porwać się 

do walki dla idei, gdy stawia się na szali własny majątek, nie mówiąc już o życiu.

Zamyślony wpatrywał się w portret babki. Sam dawno już podjął decyzję. Może nawet 

wtedy, gdy jako mały chłopiec leżał z głową na jej kolanach i słuchał opowieści o walecznych 

władcach i o tym, że trzeba bić się o sprawiedliwość. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie 

powinien dłużej kręcić się po Londynie. Rząd potrafił wytropić spiskowców i rozprawić się z 

nimi z przerażającą skutecznością.

Jak dotąd nazwisko i tytuł trzymały go poza kręgiem podejrzanych, jednak otrzymał 

poufną wiadomość, że od pewnego czasu po mieście krążą plotki na jego temat. Nie chciał 

ryzykować, zwłaszcza teraz, gdy kwestia wojny z Francją zdawała się przesądzona, podobnie 

jak rozmowy o kolejnym powstaniu. Nigdy nie krył się ze swoimi podróżami do Francji i 

Włoch. Również ostatnia wyprawa do Szkocji nie była tajemnicą. Gdyby ktoś zechciał zadać 

sobie   trud   prześledzenia   jego   poczynań   w   ciągu   ostatnich   lat,   mógłby   dojść   do   bardzo 

interesujących wniosków.

Pora wracać, stwierdził stanowczo. Kopnął tlącą się szczapę na dogasającym kominku 

i przez chwilę obserwował strzelający w górę snop pomarańczowych iskierek. Tym razem 

pojedzie sam, w dodatku opuści miasto pod osłoną nocy. A kiedy wróci do Londynu, u jego 

boku będzie Serena. Nie miał wątpliwości, że niedługo spotkają się w tym salonie, by wznieść 

toast za pomyślność prawowitego króla i jego regenta. Teraz musi jechać do Szkocji. Nie 

tylko po to, by jak powiedziała Serena, występować w imieniu księcia, lecz także po to, by 

upomnieć się o swoje. Poza walką w powstaniu czekała go jeszcze jedna, prywatna, bitwa, 

którą koniecznie musiał wygrać.

Kilka   godzin   później   szykował   się   do   klubu,   gdzie   planował   spędzenie   cichego 

wieczoru   w   gronie   przyjaciół.   Był   już   prawie   gotów,   gdy   w   drzwiach   pokoju   stanął 

kamerdyner.

- O co chodzi, Beeton? - zapytał.

- Z całym szacunkiem, milordzie - Beeton był tak stary, że gdy giął się w pełnym 

uszanowania   ukłonie,   głośno   strzelało   mu   w   kościach.   -   Hrabia   Whitesmouth   pragnie 

zamienić z panem słowo. Twierdzi, że sprawa jest pilna.

background image

- Wprowadź go - odparł krótko. Z grymasem niezadowolenia odsunął Parkinsa, który 

bezustannie skubał jego surdut, szukając na nim nieistniejących pyłków. - Zostawże mnie, 

człowieku! Jeszcze chwila i dostanę szału.

-   Przepraszam,   jaśnie   panie,   ale   ja   tylko   staram   się,   żeby   jego   lordowska   mość 

prezentował się jak najkorzystniej.

- Są damy, które uważają, że aby to osiągnąć, powinienem się raczej rozebrać - rzucił 

lekkim tonem, jednak jego uwaga nie rozbawiła Parkinsa. Patrząc więc na posępną twarz 

lokaja, powiedział zniecierpliwiony:

- Wiesz co, Parkins? Nie znam drugiego równie ponurego człowieka. Nie masz za 

grosz poczucia humoru i Bóg mi świadkiem, nie wiem, po co cię jeszcze trzymam.

-   Brig!   -   Hrabia   Whitesmouth,   niski   mężczyzna   mniej   więcej   w   wieku   Brighama 

pospiesznie   wbiegł   to   pokoju.   Szybkie,   nerwowe   ruchu   zdradzały,   że   był   czymś   mocno 

zaaferowany.   Na   widok   lokaja   zatrzymał   się   raptownie   i   rozejrzał   wokół   lekko 

zdezorientowany.

- Starczy na dziś Parkins. Jesteś wolny - powiedział Brigham.

Niespiesznie podszedł do stolika i napełnił winem kryształowe kieliszki. Zaczekał, aż 

lokaj zamknie za sobą drzwi, i dopiero gdy ucichły jego kroki, zapytał:

- Co cię do mnie sprowadza, Johnny?

- Wpadliśmy w tarapaty przyjacielu! - Whitesmouth sięgnął po kieliszek i wychylił go 

jednym haustem.

- Domyślam się. Jakiego rodzaju? Whitesmouth zaczął opowiadać:

-   Wyobraź   sobie,   że   ten   ptasi   móżdżek   Miltway   spił   się   dziś   na   umór   ze   swoją 

kochanką   i   na   nieszczęście   rozwiązał   mu   się   przy   niej   język.   Przez   takiego   kretyna 

znaleźliśmy się wszyscy w niebezpieczeństwie.

Brigham wziął głęboki oddech, po czym upił mały łyk wina i wskazał przyjacielowi 

fotel.

- Wymienił jakieś nazwiska? - zapytał rzeczowo.

- Tego dokładnie nie wiadomo, ale możliwe, że tak. Obawiam się, że mógł wspomnieć 

ciebie.

- Mówisz, że był z kochanką? To ta ruda tancerka?

- Włosy na głowie ma rzeczywiście rude - prychnął Whitesmouth. - Niestety, niezłe z 

niej ziółko. To szczwana bestia, trochę za stara i zbyt doświadczona dla takiego młokosa jak 

Miltway. Na nasze nieszczęście ten idiota ma więcej pieniędzy w kieszeni niż oleju w głowie!

- Czy spora łapówka zamknie jej usta?

background image

- Już za późno, by się nad tym  zastanawiać. Między innymi  dlatego przyszedłem. 

Musiała dziwka rozpuścić język, bo Miltwaya już aresztowali.

- Nieopierzony żółtodziób! - syknął Brigham.

- Jest wielce prawdopodobne, że będziesz przesłuchiwany. Więc jeśli masz coś, co 

mogłoby cię obciążyć, lepiej...

- Nie jestem tak niedoświadczony - przerwał mu w pół zdania. - Ani tak głupi! - 

zamilkł, próbując szybko zebrać myśli. Decyzje, które miały za chwilę zapaść, musiały być 

podjęte bez niepotrzebnych emocji.

- A ty, Johnny? Co z tobą? Dasz radę jakoś się z tego wykręcić? - zapytał.

- - Pilne sprawy wezwały mnie do mojej posiadłości - odparł Whitesmouth z chytrym 

uśmiechem. - Prawdę mówiąc, jestem w drodze już od kilku godzin.

- Mając u boku takich ludzi jak ty, książę nie może przegrać - uśmiechnął się Brigham.

- Dobrze, ale co z tobą? - Whitesmouth dolał sobie wina.

- Wyjeżdżam do Szkocji. Dziś w nocy.

- Masz świadomość, że ucieczka będzie równoznaczna z przyznaniem się do winy? 

Jesteś gotów podpisać na siebie wyrok?

- Tak. Dawno już opowiedziałem się po stronie księcia.

- W takim razie szczęśliwej drogi, przyjacielu. Będę czekał na wieści od ciebie.

- Jeśli Bóg pozwoli, przyślę je wkrótce - powiedział Brigham, sięgając po rękawiczki. 

- Przychodząc do mnie, ryzykowałeś wiele. Nigdy ci tego nie zapomnę.

- Ja też jestem po stronie księcia - przypomniał mu Whitesmouth. - Mam nadzieję, że 

nie zabałamucisz tu zbyt długo.

-   Tylko   tyle,   ile   będę   musiał.   Czy   zawiadomiłeś   jeszcze   kogoś   o   niedyskrecji 

Miltwaya?

- Niedyskrecja! - sarknął Whitesmouth. - Co za łagodne określenie świństwa, które 

nam zrobił! Nie rozmawiałem z nikim poza tobą. Uznałem, że zrobię najlepiej, przychodząc 

prosto tutaj.

Brigham poważnie skinął głową.

-   Zostanę   w   mieście   jeszcze   kilka   godzin   -   powiedział.   -   Pójdę   do   klubu,   jak 

planowałem, i postaram się, żeby wiadomość dotarła, do kogo trzeba. A ty, przyjacielu, jak 

najszybciej ruszaj w dalszą drogę, nim ktoś wścibski odkryje, że ciągle jesteś w Londynie.

- Już mnie nie ma! - Whitesmouth szybko sięgnął po kapelusz. - Jeszcze jedno, Brig - 

powiedział, patrząc mu prosto w oczy. - Uważaj na syna elektora, Cumberlanda. Wprawdzie 

jest jeszcze bardzo młody, ale już teraz widać, że spojrzenie ma chłodne, a ambicje palące.

background image

W klubie Brigham dostrzegł wiele znajomych twarzy. O tej porze zabawa toczyła się 

już na całego. Przy karcianych stolikach zabrakło wolnych miejsc. Co chwila słychać było 

dźwięk odkorkowywanych butelek. Jego wejście natychmiast zostało zauważone. Zewsząd 

posypały   się   zaproszenia,   by   dołączył   do   grających   w   karty   albo   kości.   Wymawiał   się 

grzecznie i uparcie torował sobie drogę, starając się dojść do kominka, przy którym wypatrzył 

wicehrabiego Leightona z pełną butelką burgunda.

-   Nie   kusi   cię,   żeby   spróbować   dziś   szczęścia,   Ashburn?   -   wicehrabia   wstał   na 

powitanie.

- Nie w kartach - odparł, mimo woli słuchając, jak za jego plecami jakiś niefortunny 

gracz pomstuje na kiepskie wyniki. - Mamy dziś jasną noc. W sam raz na podróż.

Leighton spokojnie sączył wino. Gdy znad kieliszka spojrzał na Brighama, jego oczy 

nie wyrażały żadnych emocji.

-   W   rzeczy   samej   idealna   noc   -   potaknął   leniwie.   -   Jedynie   na   północy   można 

spodziewać się burzy. Jak zawsze.

- Obawiam się, że najgorsza burza rozpęta się tutaj - odparł Brigham, a korzystając z 

tego, że przy stoliku do gry w kości powstał spory harmider, pochylił się nad wicehrabią i 

powiedział, ściszając głos:

-   Miltway   wygadał   się   przed   kochanką   ze   swoich   sympatii   politycznych.   Już   go 

aresztowali.

Leighton wymamrotał coś mało pochlebnego na temat inteligencji Miltwaya, jednak 

zaraz się pohamował.

- Czy wiadomo - zapytał ze zwykłym spokojem - ile powiedział?

- Co do tego nie ma pewności, ale są tacy, którzy muszą mieć się na baczności.

Wicehrabia   przez   moment   bawił   się   w   milczeniu   brylantem   wpiętym   w   koronki 

żabotu.   Znany   był   ze   swej   słabości   do   świecidełek,   przez   co   niektórzy   zarzucali   mu 

zniewieściałość.   Jednak   podobnie   jak   Brigham   zdecydował   się   bezwarunkowo   poprzeć 

księcia  Karola, choć doskonale zdawał  sobie sprawę,  jakie mogą być konsekwencje tego 

wyboru.

-   Załatwione.   Wszyscy   zainteresowani   dowiedzą   się   jeszcze   dziś   -   powiedział   po 

chwili. - Powiedz mi, mój drogi, czy życzyłbyś sobie towarzystwa podczas podróży?

Brigham miał ochotę powiedzieć, że tak. Wicehrabia Leighton w swych różowych 

frakach i perfumowanych koronkach mógł wyglądać na próżnego fircyka, jednak to właśnie 

jego warto było mieć u swego boku w czasie walki. Brigham wiedział o tym doskonale, mimo 

to po namyśle odrzucił propozycję wspólnego wyjazdu.

background image

- Jeszcze nie teraz - powiedział, patrząc na Leightona znacząco.

-   W   takim   razie   wypijmy   za   jasną   noc.   Oby   sprzyjała   ci   pogoda,   przyjacielu   - 

wicehrabia napełnił kieliszki, po czym z lekkim niesmakiem rozejrzał się po sali. - Wydaje mi 

się, Ashburn, że pora zmienić klub, bo ten schodzi na psy. Może tu wejść pierwszy lepszy 

łazik z ulicy.

Brigham powędrował wzrokiem za spojrzeniem Leightona. Znał większość bywalców, 

a przy stoliku do gry w kości rozpoznał kilku bliższych znajomych. Natomiast zupełnie nie 

potrafił   przypomnieć   sobie,   kim   był   jeden   z   graczy,   chudy   mężczyzna   opierający   się 

nonszalancko o stolik. Jego wygląd i maniery pozostawiały wiele do życzenia. Z nadąsaną 

miną i złością w oczach awanturował się za każdym razem, gdy przegrywał.

- Co to za jeden? - zapytał, choć tak naprawdę mało go to obchodziło. Myślał o tym, 

że być może ostatni raz bawi w klubie i popija wino z przyjacielem w zacisznym miejscu 

obok kominka. - Chyba go nie znam.

-   Niewiele   tracisz.   Ja   miałem   wątpliwą   przyjemność   go   poznać   -   skrzywił   się 

Leighton,  jakby   mówił  o  czymś   wyjątkowo  odrażającym.   -  To  oficer.  Mam   nadzieję,  że 

niebawem będzie musiał nas opuścić, by skrzyżować szpady z Francuzami. Spodziewam się, 

że damy będą bardzo niepocieszone. Choć z drugiej strony mówiono mi, że ostatnio popadł w 

niełaskę u naszych ślicznotek.

Mimo to bardzo się stara odzyskać ich względy i pozuje na wielkiego romantyka.

Brigham roześmiał się, zerkając na pechowego kochanka, po czym zaczął zbierać się 

do odejścia.

-   Może   jego   kłopoty   wynikają   z   braku   ogłady   -   powiedział,   sięgając   po   modną 

laseczkę.

- Nie. Raczej ze sposobu, w jaki potraktował Alicję Beesley w czasach, gdy była jego 

kochanką - zauważył Leighton.

Słysząc   to   Brigham   uniósł   brew,   nie   był   jednak   szczególnie   zainteresowany 

poznawaniem szczegółów tej historii. Gracze stawali się coraz bardziej hałaśliwi, pora coraz 

bardziej spóźniona, a on musiał jeszcze wydać Parkinsowi dyspozycje w sprawie pakowania.

- Urocza pani Beesley nie jest zdaje się zbyt bystra, ale podobno sympatyczna - rzucił 

od niechcenia.

- Standish widocznie uznał, że nie dość sympatyczna, bo potraktował ją batem.

Zdegustowany Brigham obrzucił oficera niechętnym wzrokiem.

-   Trzeba   być   kompletnym   prymitywem,   żeby...   -   Zaczął,   jednak   niespodziewanie 

zamilkł   i   mocno   zacisnął   palce   wokół   rzeźbionej   główki   swojej   laski.   -   Powiedziałeś, 

background image

Standish?

- Tak. Pułkownik, jak mi się zdaje. Okrył się wyjątkowo złą sławą podczas skandalu z 

Porteousem w trzydziestym piątym roku - opowiadał Leighton beznamiętnie. - Mówią, że 

znajdował   szczególną   przyjemność   w   grabieżach,   gwałtach   i   puszczaniu   z   dymem 

zbuntowanych dworów. I nie tylko ich. Pewnie za takie zasługi go awansowali - zakończył 

sarkastycznie i wciągnął do nosa szczyptę tabaki.

-   W   trzydziestym   piątym   musiał   być   jeszcze   kapitanem   -   powiedział   Brigham 

nieswoim głosem.

-   Bardzo   możliwe   -   w   załzawionych   oczach   Leightona   pojawił   się   cień 

zainteresowania. - Czyżbyś go jednak znał?

- Tak - rzucił krótko.

W tonie, jakim wypowiedział to krótkie słowo, czaiła się złowroga nuta. Przed oczami 

stanęły   mu   obrazy   straszliwej   nocy,   o   której   opowiadali   mu   Coll   i   Serena.   Natychmiast 

podniósł się z miejsca.

- Pora, żebyśmy poznali się bliżej z pułkownikiem Standishem. Jednak skuszę się na 

partyjkę kości.

- Ashburn, czy przypadkiem nie musisz już jechać? Robi się późno - zaniepokojony 

Leighton również wstał z fotela.

- To prawda - odparł Brigham z zagadkowym uśmiechem i podszedł do stolika.

Bez trudu przyłączył się do grających i w nie więcej niż dwadzieścia minut rozbił 

bank.   Szczęście   go   nie   opuszczało,   odwrotnie   niż   pułkownika   Standisha,   który   jednak 

obstawiał   wysoko,   nie   bacząc   na   niepowodzenia.   Ślepy   los   albo   wyrok   sprawiedliwości 

sprawił, że koło północy przy stoliku zostało już tylko trzech graczy. Brigham dał znak, by 

przyniesiono następną butelkę wina i wyraźnie rozluźniony rozparł się na krześle. Cały czas 

starał   się   pić   równo   ze   Standishem.   Nie   miał   bowiem   zamiaru   zabijać   przeciwnika 

znajdującego się w słabszej kondycji niż on sam.

- Wygląda na to, pułkowniku, że kości dziś pana nie kochają - rzucił lekkim tonem.

- Albo że innych kochają bardziej - odparł Standish.

Mówił bełkotliwie, częściowo na skutek wypitego alkoholu, a częściowo z powodu z 

trudem   hamowanej   złości.   Oficerska   pensja   nie   wystarczała   na   pokrycie   wszystkich 

wydatków, nie mówiąc już o spłacie długów, a tymczasem pułkownik miał nieodparty pociąg 

do   hazardu   i   ambicje,   by   obracać   się   w   dobrym   towarzystwie.   By   zaspokoić   te   żądze, 

przychodził do modnych klubów, w których miał okazję otrzeć się o wielki świat.

Niestety, bardzo często te spotkania rodziły w nim wielką gorycz. Tak się złożyło, że 

background image

tego dnia był szczególnie rozżalony. Pewna młoda dama, doskonale wyposażona zarówno 

pod względem fizycznym, jak i finansowym, bez mrugnięcia okiem odrzuciła jego konkury. 

Nie   miał   najmniejszej   wątpliwości,   że   swą   porażkę   zawdzięczał   tej   niewdzięcznej   suce 

Beesley,   która   rozpaplała   po   całym   Londynie,   co   ją   spotkało.   Podła   dziwka,   pomyślał 

mściwie, biorąc duży łyk wina. Mężczyzna ma prawo potraktować dziwkę tak, jak mu się 

podoba.

- Szkoda czasu na gadanie. Rzucaj pan! - zakomenderował, a potem w skupieniu liczył 

punkty, które zdobył Brigham. Nerwowo chwycił kubek i zamaszystym gestem wysypał jego 

zawartość na stół. Znowu przegrał.

- Jaka szkoda! - uśmiechnął się Brigham podnosząc kieliszek do ust.

-   Nie   zamierzam   rozbijać   teraz   banku.   Za   późno.   To   podobno   przynosi   pecha   - 

tłumaczył się Standish.

- Obawiam się, pułkowniku, że w pana przypadku nie ma się czego bać. Pech nie 

opuszcza pana przez cały wieczór - Brigham cały czas się uśmiechał, ale wyraz jego oczu 

sprawił, że kilku mężczyzn przezornie odsunęło się od stolika. - Być może uzna pan za brak 

patriotyzmu z mojej strony to, że ogrywam oficera Jego Królewskiej Mości. Jednak w grze 

wszyscy jesteśmy równi.

- Chce pan grać czy dyskutować? - zniecierpliwił się Standish, pokazując lokajom, że 

chce więcej wina.

-   To   jest   klub   dla   dżentelmenów,   dlatego  robimy   w   nim   obie   rzeczy.   Może   pan, 

pułkowniku,   zbyt   rzadko   bywa   w   takim   towarzystwie   i   stąd   ten   brak   wiedzy   na   temat 

klubowych zwyczajów.

Zapadła głucha cisza, którą po chwili przerwało ciche szuranie krzesłem. To trzeci 

gracz doszedł do wniosku, że atmosfera przy stoliku robi się zbyt napięta, więc postanowił 

niezwłocznie wycofać się z gry. Reszta towarzystwa pozostała na swych miejscach, ciekawie 

nadstawiając uszu. Przy innych stolikach gracze odkładali karty i gromadzili się wokół ich 

stolika.

Standish siedział spokojnie, ale musiał być mocno Wzburzony, bo poczerwieniał na 

twarzy. Nie do końca wiedział, co o tym wszystkim myśleć, ale coś podpowiadało mu, że 

właśnie został publicznie znieważony. Na razie postanowił zachować zimną krew.

- Większość życia spędziłem, służąc Jego Królewskiej Mości, a nie włócząc się po 

klubach - odparł, siląc się na godny ton.

- Oczywiście, pułkowniku - skinął głową Brigham i pewną ręką rzucił kości. I tym 

razem jego wynik był dużo lepszy niż wynik Standisha.

background image

- To wyjaśnia, dlaczego brak panu doświadczenia w towarzyskich grach losowych.

- Za to pan zdaje się mieć go aż nadto. Odkąd usiadł pan przy tym stoliku, kości 

słuchają tylko pana.

- Doprawdy? - Brigham zerknął do góry, szukając wzrokiem Leightona. - Tak pan 

sądzi?

- Sam pan dobrze wie, o czym mówię! Pana wyniki wyglądają mi na coś więcej niż 

tylko szczęście w grze.

Brigham spokojnie bawił się koronkami swego żabotu. Za jego plecami panowała 

pełna napięcia cisza.

- Czy byłby pan łaskaw, pułkowniku - odezwał się obojętnym tonem - oświecić mnie i 

zdradzić, co dokładnie ma pan na myśli?

Standish w milczeniu mierzył go wzrokiem. Doskonale wiedział, że przegrał więcej, 

niż mógł sobie pozwolić, i wypił  więcej, niż wymagał  tego rozsądek. Kiedy obserwował 

pewnego siebie mężczyznę siedzącego naprzeciw, czuł narastającą nienawiść. Arystokraci, 

pomyślał i omal nie splunął. To za takich wałkoni i nierobów muszą ginąć żołnierze!

-   No,   dalej   -   nalegał   Brigham.   -   Niech   pan   nas   wszystkich   oświeci.   Niech   pan 

porozbija kości.

Przez   grupki   obserwatorów   przeszedł   głuchy   pomruk.   Ktoś   pochylił   się   nad 

Brighamem i pociągnął go za rękaw.

- Daj spokój, Ashburn. Nie widzisz, że jest pijany. I nie wart zachodu!

- To prawda? - z uśmiechem przyklejonym do twarzy Brigham pochylił się w stronę 

pułkownika. - Jesteś pijany, Standish?

- Nie! - warknął tamten.

Nawet jeśli przed chwilą szumiało mu w głowie, teraz całkiem otrzeźwiał. Dostrzegł 

skierowane   na   siebie   spojrzenia.   Gapią   się   na   mnie,   pomyślał   wściekły.   Pajace   i   lalusie 

pyszniący się swoimi tytułami i manierami. Myślą, że mają prawo wywyższać się i traktować 

go z góry, bo wysmagał batem jakąś dziwkę. Gdyby tylko mógł, zrobiłby to samo z całym 

tym towarzystwem. Nie będą tu sobie z niego drwić!

Nie   spiesząc   się,   przełknął   wino   i   patrząc   swemu   przeciwnikowi   prosto   w   oczy, 

powiedział:

- Jestem na tyle trzeźwy, by wiedzieć, że jeden gracz nie może wygrywać przez cały 

wieczór. Kości nie będą nikogo wiecznie słuchać. Chyba że są znaczone.

- Więc niech je pan natychmiast rozbije! - powiedział Brigham, niedbale wskazując na 

stół.

background image

Wokół podniosły się głosy protestu. Brigham nie zwrócił najmniejszej uwagi na to 

poruszenie.

Bez zmrużenia oka wpatrywał się w Standisha. Z satysfakcją dostrzegł, że na czole 

pułkownika zaczyna się perlić pot.

- Drodzy panowie, bardzo was proszę, byście raczyli zachować rozwagę i spokój - 

odezwał się nieśmiało gospodarz klubu, ale posłusznie wykonał polecenie i przyniósł młotek. 

Położył   go   stole,   a   potem   stanął   opodal,   z   niepokojem   wodząc   wzrokiem   po   twarzach 

zebranych.

- Panowie, naprawdę nie trzeba tego robić - jeszcze raz spróbował załagodzić spór.

- Trzeba - stwierdził Brigham krótko i podniósł surowy wzrok. - Niech pan rozbija!

Mężczyzna   natychmiast   zrobił,   co   mu   kazano.   Choć   wyraźnie   drżała   mu   ręka, 

roztrzaskał kości jednym celnym uderzeniem. Potem zapadła kompletna cisza. Klubowicze, 

jeden przez drugiego cisnęli się w milczeniu do stolika, by przekonać się, że kości były 

czyste. Standish także milczał. Nieruchomo wpatrywał się w pokruszone drobiny słoniowej 

kości rozrzucone na zielonym suknie. Pułapka! Jakimś cudem ten łajdak zdołał złapać go w 

pułapkę.   Z   całego   serca   życzył   mu   śmierci.   Tak   jak   wszystkim   tym   wypudrowanym 

paniczykom.

- Zdaje się, że skończyło się panu wino - rzekł Brigham i bez uprzedzenia chlusnął 

tym, co zostało w kieliszku prosto w twarz pułkownika.

Standish zerwał się na równe nogi. Bezradnie mrugał oczami i chwytał powietrze jak 

wyrzucona na brzeg ryba. Czerwone strugi płynęły mu po policzkach niczym krew. Alkohol i 

uczucie   poniżenia   zrobiły   swoje.   Gwałtownie   wyszarpnął   szpadę   i   gdyby   go   nie 

powstrzymano, rzuciłby się na Brighama. Ten zaś nawet się nie drgnął. Leniwie rozparty przy 

stole z uśmiechem obserwował szarpiącego się Standisha, którego kilku mężczyzn usiłowało 

odciągnąć na bok.

- Żądam satysfakcji, lordzie Ashburn! - wrzeszczał Standish purpurowy z wściekłości.

- Ależ naturalnie, drogi pułkowniku, otrzyma ją pan - odparł, nawet nie podnosząc 

wzroku. Z wielką uwagą sprawdzał, czy przypadkiem mankiety koszuli nie są poplamione 

winem.

- Leighton, czy zgodzisz się być moim sekundantem? - zapytał po chwili.

- Oczywiście - przytaknął wicehrabia, po czym spokojnie wciągnął szczyptę tabaki i 

kichnął na cały głos.

Spotkali się na łące parę kilometrów za Londynem. Bladym świtem stanęli naprzeciw 

siebie   w   wilgotnych   oparach   mgły.   Niebo   nad   nimi   było   czyste,   bezgwiezdne   i   lekko 

background image

zaróżowione, jak zwykle tuż przed wschodem słońca. Leighton westchnął melancholijnie, 

wpatrzony w Brighama podwijającego rękawy koszuli.

- Mam nadzieję, że nie robisz tego bez wyraźnych powodów - odezwał się po chwili.

- Mam powody.

- Muszą być bardzo ważne, skoro zaryzykowałeś opóźnienie wyjazdu.

- Są - odparł krótko.

Dobrze pamiętał wyraz twarzy Sereny, kiedy opowiadała mu o tym, co spotkało jej 

matkę. I drobną, łagodną Fionę MacGregor.

-   Ten   pułkownik   to   kawał   świni,   co   do   tego   nie   ma   wątpliwości   -   skrzywił   się 

wicehrabia, spoglądając w dół na zmoczone rosą czubki pantofli. - Ale to jeszcze nie powód, 

żeby o tak niemiłosiernej godzinie biegać po mokrej trawie. Skoro jednak musisz się bić, bij 

się. Zamierzasz go zabić?

- Tak - skinął głową, skupiony na gimnastykowaniu palców prawej dłoni.

- Więc proszę cię przyjacielu, zrób to szybko. Przez to zamieszanie nie będę mógł 

zjeść  śniadania o zwykłej  porze - poskarżył  się Leighton, po czym  udał się na naradę z 

sekundantem   Standisha,   młodym   oficerem,   który   czekając   na   rozpoczęcie   pojedynku,   aż 

pobladł ze strachu i emocji.

Sekundanci obu stron uważnie obejrzeli szpady, a kiedy stwierdzili, że wszystko jest 

w porządku, skinęli na przeciwników. Ci podeszli do nich i sięgnęli po broń. Brigham długo 

przyglądał się swej szpadzie, ważył ją w dłoni, jakby właśnie zamierzał ją kupić, a nie użyć 

jako   śmiercionośnego   narzędzia.   Potem   wykonał   kilka   ruchów   i   markowanych   pchnięć, 

dzięki którym ręka mogła ułożyć się do głowni.

Standish stał spokojnie, gotowy i niemal niecierpliwy. Świetnie posługiwał się szpadą. 

Ashburn nie będzie ani pierwszym, ani ostatnim, którego nią zabije. Tyle że zabicie tego psa 

sprawi mi największą przyjemność, pomyślał, i aż przebiegł go dreszcz, gdy przypomniał 

sobie, jak bardzo został poniżony. Jeszcze chwila i pomści zniewagi. Ani przez moment nie 

wątpił, że sprawi się szybko i triumfalnie powróci do miasta.

Na   dany   przez   sekundantów   znak   przeciwnicy   wymienili   ukłony.   Zmierzyli   się 

wzrokiem. Skrzyżowali szpady w symbolicznym pozdrowieniu. Zaraz potem ciszę sennej łąki 

rozdarł szczęk stali bijącej o stal.

Wystarczyła   pierwsza   wymiana   ciosów,   by   Brigham   zorientował   się,   z   jakim 

przeciwnikiem   ma   do   czynienia.   Standish   był   wprawnym   szermierzem,   doskonale 

wytrenowanym  i obytym  ze szpadą. Jednak walczył  zbyt  agresywnie  i to psuło mu styl. 

Brigham wolał podchodzić do walki bez emocji. Uważał, że opanowanie jest nie mniej sku-

background image

teczną bronią niż ostra klinga.

- Dobrze pan sobie radzi ze szpadą, pułkowniku - pochwalił, gdy odskoczyli od siebie 

i przez chwilę krążyli, zbierając siły do kolejnego ataku. - Wyrazy najwyższego uznania.

- Radzę sobie na tyle dobrze, by bez kłopotu trafić cię prosto w serce, Ashburn.

- Zobaczymy - znowu zwarły się ostrza. - Domyślam się, że kiedy gwałcił pan lady 

MacGregor, szpada nie była panu w ogóle potrzebna.

Zaskoczenie sprawiło, że Standish na ułamek sekundy stracił koncentrację. Opanował 

się jednak w samą porę, by skutecznie sparować pchnięcie, które mogło być jego ostatnim. 

Złość zawrzała w nim, gdy pojął, że dał się podejść i wciągnąć w ten pojedynek jak kundel 

prowadzony na sznurku.

- Dziwki nie można zgwałcić - krzyknął i rzucił się do ataku pobudzony przez własną 

wściekłość. - Kim jest dla ciebie ta szkocka suka?

- To pytanie zabierzesz ze sobą do grobu.

Dalej walczyli już w milczeniu. Brigham niezmiennie opanowany i chłodny, Standish 

gwałtowny   i   rozgrzany   nienawiścią.   Ostrza   dzwoniły   coraz   głośniej,   ze   świstem   cięły 

powietrze.   Oddechy   walczących   stawały   się   ciężkie   i   nierówne.   Po   odważnym   natarciu 

Standish wykonał zgrabny unik, uchylił się, po czym ciął z błyskawicznej kontry. Plama krwi 

pokazała się na ramieniu Brighama i szybko zaczęła rosnąć.

Inny szermierz, walczący na zimno, z pewnością potrafiłby wykorzystać to, że udało 

mu się zranić przeciwnika. Ale nie rozgorączkowany Standish. Wystarczyło,  że zwietrzył 

krew i już poczuł się zwycięzcą. Zaatakował brutalnie, prymitywnie, przekonany, że zaledwie 

sekundy dzielą go od triumfu. Brigham bronił się rozsądnie, cofał się, ale pewnie odpierał 

cios za ciosem. Nikt nie domyśliłby się, że pomimo ciągłego upływu krwi gra na zwłokę, 

wyczekując odpowiedniego momentu. W pewnej chwili odsłonił się zupełnie, wystawiając 

przeciwnikowi odkrytą pierś.

Dziki błysk w oczach Standisha miał być powitaniem pewnej wygranej.  Na oślep 

rzucił się do przodu, by przebić serce znienawidzonego wroga. W ostatniej chwili Brigham 

zablokował cios i odbił w bok szpadę Standisha. Z niewiarygodną szybkością obrócił się i 

wbił ostrze prosto w serce pułkownika. Standish skonał natychmiast, jeszcze nim Brigham 

zdążył wyciągnąć broń z rany.

Sekundanci podeszli i pochylili się nad rozciągniętym na trawie ciałem pułkownika. 

Blady jak kreda oficer zupełnie zaniemówił, za to Leighton nie tracił rezonu.

- Brawo, Ashburn, pięknie się sprawiłeś. Zabiłeś go, więc natychmiast ruszaj w drogę. 

A ja już zajmę się tym bałaganem.

background image

- Stokrotne dzięki - Brigham oddał mu szpadę.

- Czy mam opatrzyć ci rany?

Brigham zerknął w stronę kępy drzew, przy której pasł się jego koń. Tuż obok na 

drugim wierzchowcu siedział nadęty jak zwykle Parkins.

- Nie trzeba, mój drogi - z uśmiechem klepnął Leightona w ramię. - Mój lokaj ma w 

tym wprawę.

Serena obudziła się tuż przed świtem. Przez cały tydzień miała kłopoty ze spaniem. 

Wszystko zaczęło się od koszmarnego snu, z którego obudziła się przerażona w środku nocy. 

Na pół przytomna poczuła wtedy, że Brigham jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Strach nie opuszczał jej ani na chwilę. Teraz powrócił i nie zdołała stłumić go nawet 

przeraźliwa tęsknota, jaka dręczyła ją od dnia wyjazdu Ashburna. Próbowała tłumaczyć sobie, 

że niepotrzebnie się martwi. Brigham był w Londynie, bezpieczny wśród przyjaciół.

Wiedziała, że już nie zaśnie, więc z głębokim westchnieniem usiadła na łóżku. On jest 

w   Londynie...   Na   początku   wierzyła   jeszcze,   że   wróci,   jak   obiecał.   Jednak   mijały   dni   i 

tygodnie, a nie nadeszła od niego ani jedna wiadomość. W końcu przestała więc spoglądać na 

drogę i nie biegła do okna, gdy na podwórzu zastukały kopyta. Ostatecznie pożegnała się z 

nadzieją, kiedy minął dzień ślubu Colla i Maggie. Skoro nie przyjechał na ślub najbliższego 

przyjaciela, to na pewno nie wróci do Glenroe już nigdy.

Zresztą od początku wiedziała, że tak to się skończy, nawet wtedy, gdy oddawała mu 

się nad jeziorem. Przyrzekła sobie, że nie będzie niczego żałować. Może nawet powinna 

dziękować losowi, bo i tak dostała  więcej, niż mogłaby pragnąć. Dał jej  wszystko,  poza 

jednym...   Znowu   westchnęła,   patrząc   w   lustro.   Gdyby   chociaż   poczęła   jego   dziecko... 

Wiedziała, że to szaleństwo, ale tak bardzo pragnęła nosić w sobie cząstkę Brighama. Nie-

stety,   tak   się   nie   stało.   Pozostały   jej   więc   tylko   wspomnienia.   I   nic   więcej.   Teraz   musi 

nauczyć się żyć bez niego.

Poranna krzątanina w domu i obejściu pomogła jej oderwać się od niewesołych myśli. 

Cieszyła się z obecności siostry lub matki, bo wtedy udawało jej się na nieco dłużej uwolnić 

od zgryzoty. W ich obecności wolała nie przyznawać się, że coś ją dręczy. Serena MacGregor 

nie   będzie   popłakiwać   ani   chować   się   po   kątach,   powtarzała   sobie   wtedy   w   myślach, 

zaciskając zęby.

Dopiero pod wieczór udało jej się wymknąć z domu. Nikt nie zauważył, jak wśliznęła 

się do stajni, bo matka i Maggie zajęte były sortowaniem przędzy, a Amelia poszła obejrzeć 

jakiegoś   chorego   w   wiosce.   Serena   szybko   przebrała   się   w   męski   strój   i   już   miała 

wyprowadzać   swoją   klacz,   gdy   natknęła   się   na   Malkolma.   Na   szczęście   bez   większych 

background image

dyskusji dał się przekupić dużym kawałkiem cukru.

Bez namysłu pojechała w kierunku jeziora. Pozwalała sobie na tę słabość, by choć 

przez chwilę pomarzyć w samotności. Wiedziała, że nie powinna tego robić, ale czyż mogła 

oprzeć się pokusie? Zdawało jej się wtedy, że Brigham jest znowu przy niej. Iluzja ta musiała 

jej wystarczyć, niczego innego nie mogła już oczekiwać.

Pełną   piersią   oddychała   wonnym   powietrzem.  Dokoła  pyszniła  się   wiosna.  Ciepłe 

promienie słońca przeświecały przez młode Ustki, tworząc na rozmiękłej ścieżce świetlistą 

mozaikę. Świeża trawa falowała łagodnie w lekkich podmuchach wiatru. Od jeziora bił rześki 

chłód. W  ciemnogranatowej  wodzie odbijały się nadbrzeżne głazy porośnięte  fioletowym 

wrzosem. Ponad nimi widać było nagie turnie, wygładzone przez czas i niezliczone deszcze. 

Żadne roślina nie potrafiła przeżyć na litej skale, jednak właśnie ta surowość przyrody wy-

dawała się Serenie naprawdę piękna.

Zeskoczyła z konia i ułożyła się wygodnie pośród bladoniebieskich dzikich bratków. 

Zerwała kilka kwiatów i wpięła je w rozpuszczone włosy, po czym leniwie przewróciła się na 

bok. Jej wzrok długo błądził po spokojnej toni. Tak bardzo chciała, żeby Brigham zobaczył 

kiedyś to miejsce wiosną...

Prawie zasypiała, kiedy poczuła lekkie muśnięcie na policzku. Sądząc, ze to motyl, 

leniwie odpędziła go ręką. Mocniej zacisnęła powieki. Nie chciała się budzić i znowu tęsknić. 

Wracać do domu, do codziennych obowiązków, krzątaniny. Jeszcze trochę, jeszcze nie teraz, 

westchnęła i zwinęła się w kłębek. Poleży tak jeszcze chwileczkę, śniąc o tym, jak mogłoby 

wyglądać jej życie.

Uparty owad nie zamierzał jednak odfrunąć. Delikatnie dotknął jej warg. Uśmiechnęła 

się   leciutko.   Czuła   na   skórze   ciepłe   promienie   słońca.   Błądziły   po   niej   niczym   dłonie 

kochanka. Jak dłonie Brighama, pomyślała sennie i przeciągnęła się błogo, ulegając temu 

złudzeniu. Jej piersi naprężyły się w oczekiwaniu pieszczoty. Zwilżyła usta, rozchylając je do 

pocałunku.

- Spójrz na mnie, Sereno! Chcę, żebyś mnie widziała, gdy cię całuję.

Posłusznie   otworzyła   oczy   i   jak   przez   mgłę   ujrzała   twarz   Brighama.   Przymknęła 

powieki,  by zatrzymać  słodką iluzję. Jego oczy były  tak blisko, przeszywały ją gorącym 

spojrzeniem,   a   jego   pocałunek...   Gwałtownie   zatrzepotała   rzęsami.   Tak   namiętnego 

pocałunku nie mogła sobie przecież wyobrazić!

- Boże słodki, jak ja za tobą tęskniłem! - Mocno przygarnął ją do siebie. - Nie było 

dnia ani godziny, żebym o tobie nie myślał.

- Brigham? - wyszeptała pytająco, nim otoczyła go ramionami i mocno przytuliła. 

background image

Zacisnęła powieki. Jeśli to sen, niech trwa jak najdłużej. - To naprawdę ty? Pocałuj mnie! - 

Ciągnęła ku sobie jego głowę, nie dając mu dojść do słowa. - Pocałuj mnie jeszcze!

Posłuchał   jej   natychmiast   i   zasypał   jej   twarz   pocałunkami.   W   uniesieniu   gładził 

splątane włosy, wodził niecierpliwymi dłońmi po ciele. Później opowie jej, co czuł, gdy zastał 

ją śpiącą, zwiniętą na młodej trawie z bratkami we włosach. Dokładnie w tym samym miejscu 

kochali się po raz pierwszy. Leżała tam taka słodka, taka bezbronna. I należała do niego, tylko 

do niego.

Opowie  jej  o  tym   później,  bo  teraz  nie   umiał  znaleźć  słów,  które   opisałyby  jego 

tęsknotę. Zresztą nie czas na rozmowy. Jego piękna Serena czekała na niego. Jej zgłodniałe 

pieszczot usta tuliły się do jego warg, z niecierpliwym okrzykiem zdzierała z niego ubranie, 

jakby nie mogła znieść myśli o tym, że coś ją od niego oddziela. Nie słuchała łagodnych 

szeptów, czułych  słów, którymi chciał osłodzić pierwsze zbliżenie po tak długiej rozłące. 

Widocznie nie pragnęła czułości. Nie potrafił i nie chciał opierać się takiej namiętności.

Szybko zsunął z niej męskie odzienie. Jego usta i dłonie przywitały każdy centymetr 

jej skóry. Dotykały, pieściły, pobudzały ją aż do bólu. Znikło gdzieś zawstydzenie pierwszego 

zbliżenia. Serena odpowiadała mu z pasją, dotykała i całowała jego ciało tak żarliwie, że 

zdumiony   i   podniecony   do   granic   wytrzymałości   chwilami   tracił   oddech.   Niecierpliwie 

wciągnęła go na siebie, ocierała twarz o napięty brzuch i mocne piersi, chłonąc zapach, który 

oszołomił ją już podczas pierwszego spotkania.

- Na miłość boską, Reno! - wydyszał.

Doprowadzała go do obłędu. Nigdy z żadną kobietą nie kochał się w ten sposób, nigdy 

też żadna nie obudziła w nim takich uczuć. Chwilami zdawało mu się, że pulsująca krew 

rozsadzi mu czaszkę. Tracił panowanie nad sobą, drżały mu dłonie. Istniała tylko ona, jej 

smak, zapach rozgrzanego miłością ciała.

- Dość tego - wyszeptał zdławionym głosem.

Wszedł  w nią natychmiast,  od razu mocno i głęboko.  Poczuł na plecach jej  ostre 

paznokcie, usłyszał przejmujący krzyk. Szybko odnaleźli wspólny rytm. Serena wiła się pod 

nim, prężyła ciało, by poczuć go jeszcze bliżej i bliżej. Głowę odgięła daleko w tył, z trudem 

łapała powietrze. Nim opadła w ostatnim spazmie, usłyszała, jak woła jej imię.

Potem   leżała   bezwładna,   cudownie   odprężona.   Szumiało   jej   w   głowie,   powieki 

ciążyły.   Ciągle   jeszcze   nie   mogła   uwierzyć,   że   to   wszystko   wydarzyło   się   naprawdę. 

Wyciągnęła rękę i z ulgą natrafiła na ciepłe ciało Brighama. Czuła, jak drży.

- Wróciłeś - szepnęła. Zanurzyła palce w jego włosy. - Wróciłeś.

- Przecież ci to obiecałem - dźwignął się na łokciu i pocałował ją, tym razem miękko i 

background image

delikatnie. - Kocham cię, Reno. Nic nie powstrzymałoby mnie przed powrotem.

Ujęła jego twarz w obie dłonie i uważnie spojrzała mu w oczy. Nie kłamał. Pragnęła 

jego miłości, ale wciąż nie była pewna, czy potrafi dać mu szczęście.

- Tak długo cię nie było. Nie dawałeś żadnego znaku życia, żadnej wiadomości - 

szepnęła.

- Nie chciałem nikogo narażać. Reno, wiesz, że nadciąga ostateczna rozgrywka.

-   Wiem.   I   wiem,   że   ty...   -   przerwała   w   pół   słowa   i   zdumiona   popatrzyła   na 

zakrwawione   czubki   swoich   palców.   -   Brig!   Jesteś   ranny!   -   Szybko   uklękła   przy   nim, 

przerażona   dotknęła   bandaża   na   jego   ramieniu   -   Co   się   stało?   Napadli   cię?   Kto? 

Campbellowie!

- Nie - uśmiechnął się, słysząc pogardę, z jaką wymówiła nazwisko wrogiego klanu. - 

Nim opuściłem Londyn, musiałem załatwić pewną sprawę. To nic poważnego, Sereno - dodał 

uspokajająco.

Chyba mu nie uwierzyła, bo bez namysłu chwyciła jego koszulę i oddarła rękaw, z 

którego szybko zrobiła świeży opatrunek. Westchnął, patrząc na zniszczone ubranie, pewny, 

że wysłucha za to od Parkinsa. Mimo to bez słowa pozwolił jej opatrzyć ranę.

- To od szpady! - zawołała.

-   Tak,   ale   to   ledwie   zadrapanie   -   bagatelizował.   -   Nie   chciałbym   teraz   o   tym 

rozmawiać. Robi się późno.

-   O   Boże   !   -   Zawołała   z   miną   osoby   wyrwanej   z   głębokiego   snu.   Dopiero   teraz 

uświadomiła   sobie,   ile   czasu   musiało   upłynąć,   odkąd   wyszła   z   domu.   -   Muszę   wracać! 

Powiedz mi jeszcze, jak mnie tu znalazłeś?

-  Cóż,   mógłbym   udawać,   że  to   serce  wskazało   mi  drogę   -  wzruszył  ramionami   i 

uśmiechnął się szelmowsko - co zresztą byłoby bliskie prawy. Ale to Malkolm powiedział mi, 

że gdzieś pojechałaś, a ja domyśliłem się reszty.

Odwzajemniła   uśmiech,   z   ociąganiem   zbierając   się   do   powrotu.   We   włosach 

okrywających   nagie   piersi   wciąż   jeszcze   miała   kilka   bratków.   Zapatrzył   się   na   nią   w 

zachwycie. Był pewien, że stanowiła spełnienie wszystkich jego marzeń. Gwałtownie chwycił 

ją za ręce i zmusił, by spojrzała mu prosto w oczy. Wzrokiem domagał się natychmiastowej 

odpowiedzi na pytanie, którego nawet nie musiał wypowiadać na głos.

- Powiedz mi, Reno!

-   Kocham   cię   -   wzięła   jego   dłoń   i   przytuliła   do   policzka.   -   Bardziej,   niż   umiem 

wyrazić.

- I wyjdziesz za mnie!

background image

Milczała. Nisko pochyliła głowę, palcami nerwowo skubała brzeg koszuli. Wiedział, 

co to oznacza. Zacisnął zęby, a po chwili wybuchnął rozdrażniony:

- Co się z tobą dzieje, kobieto! Najpierw mówisz, że mnie kochasz, niemal dusisz 

mnie z pożądania, a kiedy mówię, żebyś została moją żoną, zaczynasz kaprysić.

- Przecież powiedziałam ci, że nie mogę - bąknęła.

- A ja powiedziałem ci, że możesz. I zdania nie zmienię - zdenerwowany sięgnął po 

koszulę. Ubierając się, syknął z bólu, bo uraził zranione ramię. - Jeszcze dziś porozmawiam z 

twoim ojcem - oznajmił krótko.

-   Nie!   Proszę   cię,   nie   rób   tego!   -   zawołała,   wpatrując   się   w   niego   błagalnym 

wzrokiem.

- Widzisz jakieś inne wyjście? - Chciał pomóc jej przy ubieraniu, ale odsunęła go i 

sama   szarpała   się   ze   spodniami.   -   Jeszcze   raz   powtarzam,   że   za   bardzo   cię   kocham,   by 

zgodzić się żyć bez ciebie - powiedział dobitnie.

- Wobec tego daj mi trochę czasu - wyrzuciła z siebie jednym tchem. - Tyle jeszcze 

mamy do zrobienia - dodała po chwili. - Tak wiele ma się wydarzyć. Wybuchnie wojna i 

odjedziesz, a ja będę musiała zostać w domu i czekać na twój powrót. Daj mi trochę czasu - 

powtórzyła, patrząc na niego błagalnie. Tak bardzo chciała, by ją zrozumiał. - Daj go nam 

obojgu, żebyśmy mogli wszystko sobie poukładać...

- Zgoda - przerwał jej twardo - ale potem nie będę już czekał, Sereno. Może wreszcie 

dotrze do ciebie, że właściwie nie masz wyboru.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Serena   miała   rację.   Zdarzenia,   które   rozgrywały   się   wokół   nich,   miały   wkrótce 

zadecydować nie tylko o losie pary kochanków, lecz także całej Szkocji.

Kilka   dni   po   tym,   jak   Brigham   wrócił   do   Glenroe,   wojska   angielskie   poniosły 

dotkliwą   klęskę   w   starciu   z   Francuzami   pod   Fontenoy.   Wiadomość   o   klęsce   Anglików 

rozbudziła nadzieje księcia Karola i popierających go jakobitów, jednak król Ludwik nadal 

nie chciał udzielić poparcia ewentualnemu powstaniu. Karol wyobrażał sobie, że wykorzysta 

zwycięstwo Francuzów we własnej sprawie. Szybko jednak przekonał się, że musi polegać 

wyłącznie na sobie. Mimo to zdecydował się zrobić pierwszy krok.

Brigham,   jako   jego   zaufany   człowiek   i   informator,   wiedział   o   tym   z   pewnym 

wyprzedzeniem.   Orientował   się,   że   Karol,   mając   do   dyspozycji   pieniądze   uzyskane   ze 

sprzedaży matczynych  klejnotów, szykuje fregatę nazwaną „Doutelle” oraz statek liniowy 

ochrzczony imieniem  „Elżbieta”.  Gdy w  Szkocji  i Anglii  zawrzało  i podnosiły się  głosy 

domagające się wsparcia z zewnątrz, Karol postawił żagle i z portu w Nantes popłynął ku 

Szkocji i swemu przeznaczeniu.

Wieść o tym, że książę jest w drodze, rozeszła się po Wyspach w samym środku lata. 

Liniowiec „Elżbieta”, wiozący na pokładzie ludzi i broń, został zatrzymany przez Anglików i 

zawrócony do portu. Jednak fregata, na której płynął Karol, kontynuowała rejs ku wybrzeżom 

Szkocji, gdzie już szykowano się, by godne powitać Młodego Pretendenta.

- Ojciec nie chce mnie puścić, bo mówi, że jestem za młody - żalił się nadąsany 

Malkolm, z którym Brigham spotkał się w stajni. - Ale to nieprawda!

Brigham   przypomniał   sobie,   że   mały   dopiero   co   skończył   jedenaście   lat,   jednak 

zachował tę uwagę dla siebie.

- Wystarczy, że Coll pojedzie - pocieszył. - No i ja.

- Wiem - Malkolm smętnie zwiesił głowę i zapatrzył się na czubki uwalanych butów, 

pomstując w duchu na jawną niesprawiedliwość, która go spotyka. - Tylko dlatego, że jestem 

najmłodszy, traktują mnie jak dziecko!

- Pomyśl, czy twój ojciec powierzyłby ci cały dom i rodzinę, gdyby uważał cię za 

dzieciaka? - zapytał Brigham łagodnie. - Kiedy odjedzie ze swoimi ludźmi, będziesz jedynym 

mężczyzną we dworze MacGregorów. Kto strzegłby kobiet i dobytku, gdybyś pojechał razem 

z nami?

- Serena - odparł chłopiec bez chwili wahania.

- I ty pozwoliłbyś - Brigham uśmiechnął się pod nosem, przyznając mu w duchu rację 

background image

- żeby twoja siostra samotnie broniła waszego honoru i nazwiska?

Malkolm wzruszył ramionami, ale słowa Brighama wyraźnie dały mu do myślenia.

- Ona i tak strzela lepiej niż ja - wyznał po chwili namysłu. - Nawet lepiej niż Coll, 

choć on za żadne skarby się do tego nie przyzna. Za to ja lepiej radzę sobie z łukiem.

-   Serena   cię   potrzebuje   -   zapewnił   poważnie   Brigham,   kładąc   rękę   na   ramieniu 

chłopca.   -   Tak   jak   my   wszyscy.   Wiedząc,   że   zostałeś   w   Glenroe,   nie   będziemy   musieli 

martwić się o bezpieczeństwo kobiet - dodał, a ponieważ sam jeszcze dobrze pamiętał, jak to 

jest być jedenastoletnim chłopcem, usiadł obok Malkolma na stercie siana i wyznał poufnym 

tonem: - Uwierz mi, bracie, żaden mężczyzna nie rwie się do wojny. Mimo to musi iść, ale 

jeśli wie, że ktoś dba o jego kobiety, jest mu dużo lżej na sercu.

- Nie pozwolę, żeby włos spadł im z głowy! - zawołał chłopiec, odruchowo chwytając 

za sztylet u pasa.

Brigham pomyślał ze smutkiem, że mały zbyt szybko musiał stać się mężczyzną.

- Wiem, że nie pozwolisz, by stała im się jakaś krzywda - powiedział. - Twój ojciec 

też to wie. Jeśli Glenroe będzie zagrożone, wyprowadzisz je w góry, prawda?

- Tak jest! - oczy chłopca aż pojaśniały na myśl o takiej przygodzie. - Dopilnuję, żeby 

miały bezpieczne schronienie i żeby nie zabrakło im jedzenia. Zwłaszcza Maggie.

- Dlaczego?

- Ze względu na dziecko. Wiesz, że Coll zostanie ojcem?

Brigham był tak zaskoczony, że na chwilę zaniemówił i tylko przyglądał się chłopcu 

uważnie.

- Nic o tym nie wiedziałem - przyznał w końcu. - A ty skąd masz takie wiadomości? - 

zapytał rozbawiony.

- Usłyszałem, jak pani Drummond rozmawiała o tym z mamą. Podobno Maggie nie 

jest  jeszcze   pewna,  ale   pani  Drummond   powiedziała,  że   jej   zdaniem  na  przyszłą  wiosnę 

będziemy mieli dzidziusia.

- Zawsze masz oczy i uszy otwarte, co? - ze śmiechem klepnął Malkolma w chudą 

łopatkę.

- Oczywiście! - odparł chłopiec z dumą, a potem uśmiechnął się chytrze i dodał - 

Wiem też, o czym Maggie ciągle rozmawia z Amelią.

- Tak? A o czym?

- O tym, że ożenisz się z Serena. To prawda, Brig?

- Tak - rozbawiony zmierzwił chłopcu jasną czuprynę. - Ale ona jeszcze o tym nie 

wie.

background image

- I zostaniesz MacGregorem! - ucieszył się Malkolm.

- W pewnym sensie tak. A Serena zostanie panią Langston.

- Panią Langston? - zawahał się chłopiec. - Myślisz, że to się jej spodoba?

- Przyzwyczai się - wzruszył ramionami, ale z jego oczu znikła cała radość. - No 

bracie, jeśli mamy wybrać się na przejażdżkę, lepiej zaraz wskakujmy na siodło.

Malkolmowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Natychmiast poderwał się na równe 

nogi.

- A wiesz, że Parkins zaleca się do pani Drummond? - zapytał, siodłając Betsy.

- Co ty opowiadasz! - Brigham aż zatrzymał się w progu boksu i zamiast wyprowadzić 

konia,   odwrócił   się   do   Malkolma.   -   Ktoś   ci   powinien   natrzeć   tych   ciekawskich   uszu!   - 

zażartował.

Roześmiali   się   obaj,   jednak   ciekawość   nie   pozwalała   Brighamowi   zignorować   tej 

nieprawdopodobnej wiadomości.

- Naprawdę się do niej zaleca? - zapytał z powątpiewaniem.

- Pewnie! Sam widziałem, jak wczoraj przyniósł jej kwiaty.

- Słodki Jezu! - nie mógł powstrzymać uśmiechu, bo wyobraził sobie chudego jak 

szczapa Parkinsa u boku korpulentnej pani Drummond.

Serena   obserwowała   ich   z   okna   salonu,   gdzie   miała   ścierać   kurze.   Kiedy  ruszyli, 

podążyła   wzrokiem   za   Brighamem.   Nie   mogła   oderwać   oczu   od   jego   wysokiej,   smukłej 

sylwetki. Tak pięknie wyglądał na koniu.

I nie zamierzał dłużej czekać na jej odpowiedź. Przynajmniej tak powiedział ostatnim 

razem,   gdy   udało   im   się   wymknąć   na   schadzkę   nad   jeziorem.   Chciał   niezwłocznie 

poprowadzić ją do ołtarza, a zaraz potem łoża, już jako prawowitą małżonkę. Pragnął uczynić 

ją lady Ashburn, pierwszą damą londyńskich salonów. Wstrząsnęła się. Karkołomny pomysł.

Zerknęła   w   dół,   na   swoją   suknię   z   niebieskiego   samodziału   przykrytą   domowym 

fartuchem i na bose stopy. Lady Ashburn nie biegałaby boso. Bo lady Ashburn nie biegałaby 

wcale! I jeszcze te zniszczone dłonie! Krytycznie przyjrzała się swoim rękom, podnosząc je i 

obracając na wszystkie strony. Nie było tak źle, ale tylko dlatego, że matka zmuszała ją, żeby 

co noc wcierała w nie krem. Ale z całą pewnością nie miała rąk prawdziwej damy.

Jednak tak bardzo go kochała! Boże, jak bardzo. I serce głuszyło w niej głos rozsądku. 

Może martwi się niepotrzebnie? Bez niego i tak nie potrafiła już żyć. Bez względu na jego 

narodowość,   urodzenie   i   pozycję   nie   umiała   mu   się   oprzeć.   Opuści   ukochaną   Szkocję   i 

przeniesie się do Anglii. A co tam...

Na co ona się porywa! Jak może myśleć o poślubieniu człowieka, który powinien mieć 

background image

za żonę najwytworniejszą z dam? A ona co? Nawet jej wyrozumiała matka załamywała ręce, 

słuchając, jak córka gra na klawikordzie. Żadne z typowo kobiecych zajęć nie szło jej jak 

należy.   Nie   miała   głowy   ani   cierpliwości   do   wyszywania,   nudziło   ją   szydełkowanie, 

nienawidziła szyć. Wprawdzie miała pojęcie o tym, jak poprowadzić gospodarstwo, jednak z 

tego, co słyszała od Colla, londyński dom Brighama i jego wiejska posiadłość nie miały 

porównania z dworem MacGregorów. Tam mogłaby tylko narobić bałaganu.

Ale nie to niepokoiło ją najbardziej. Przede wszystkim martwiła się swym całkowitym 

brakiem towarzyskiej ogłady. W końcu czego można spodziewać się po pannie, która za całą 

edukację miała parę miesięcy spędzonych w prowincjonalnej szkole przyklasztornej. Zresztą 

już wtedy zupełnie nie potrafiła odnaleźć się wśród tak zwanego towarzystwa. O czym więc 

będzie rozmawiać z kobietami, które potrafią spędzić pół dnia w wytwornych magazynach, 

szukając wstążki w odpowiednim odcieniu.

Wiedziała,   że   wystarczy   parę   tygodni   takiego   życia   i   wpadnie   w   obłęd.   Okryje 

wstydem nazwisko Brighama, a wtedy on ją znienawidzi. Boże, przecież człowiek nie może 

całkiem zmienić swojej natury. Jesteśmy, jacy jesteśmy, pomyślała udręczona. Ani on nie 

może pozostać w Szkocji, by wieść życie, jakie jej odpowiada, ani ona nie wytrzyma długo w 

Anglii. Tylko jak żyć bez niego?

- Sereno!

Odwróciła   się,   trochę   zawstydzona,   że   matka   przyłapała   ją   na   tym,   iż   zamiast 

pracować, buja w obłokach.

- Już prawie  skończyłam,  mamo  - powiedziała,  błyskawicznie  łapiąc ściereczkę.  - 

Przepraszam, trochę się zamyśliłam.

Fiona bez słowa zaniknęła za sobą drzwi.

-   Usiądź,   Sereno   -   powiedziała   spokojnie,   ale   ton   jej   głosu   nie   pozostawiał 

wątpliwości, że zanosi się na poważną rozmowę.

Zwykle gdy tak mówiła, była albo zdenerwowana, albo czymś zaniepokojona. Serena 

szybko zrobiła rachunek sumienia, szukając przewiny, którą mogła narazić się na matczyny 

gniew. To prawda, że ostatnio zbyt często wkładała męski strój do konnej jazdy, ale do tej 

pory matka przymykała na to oko. Niedawno podarła dół nowej sukni, ale Amelia zacerowała 

dziurę tak starannie, że prawie nie było śladu. Nic więcej nie przychodziło jej do głowy. 

Usiadła więc na brzeżku fotela, mnąc w dłoniach brudną ścierkę.

- Czy zrobiłam coś, co cię zdenerwowało? - zapytała, nie czekając, aż matka sama 

powie, o co chodzi.

- Widzę, że coś cię dręczy - zaczęła Fiona ostrożnie. - Najpierw myślałam, że to 

background image

tęsknota za Brighamem, jednak on już dawno wrócił, a ty nadal wyglądasz na zmartwioną.

Serena   spuściła   głowę,   a   widząc   swe   bose   stopy,   szybko   ukryła   je   pod   rąbkiem 

spódnicy.

-   Niczym   się   nie   martwię   -   skłamała,   nerwowo   wiążąc   i   rozwiązując   szmatkę.   - 

Czasem tylko myślę, co się z nami stanie, gdy książę przybędzie do Szkocji.

- Kiedyś częściej zwierzałaś mi się ze swoich kłopotów - stwierdziła Fiona bez cienia 

wymówki.

- Ale ja nie wiem, co powiedzieć.

- To, co leży ci na sercu.

- Ja go kocham, mamo! - Załamana osunęła się na podłogę i przytuliła głowę do kolan 

matki. - Kocham go i nie rozumiem, dlaczego to musi tak boleć.

- Moje dziecko! - Fiona czule pogłaskała ją po włosach, czując w sercu ukłucie żalu, 

którego tylko matka mogła doświadczyć. - Miłość już taka jest, że jednocześnie daje wielką 

radość i wielkie cierpienie.

- Ale dlaczego tak musi być? - Serena nie ukrywała swego rozżalenia.

Fiona ciężko westchnęła, wiedząc, że na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi.

- Nie wiem, córeczko, dlaczego. Może przez to, że gdy serce się otwiera, mieści się w 

nim wiele różnych uczuć. Nie wszystkie są jednakowo przyjemne.

- Ja naprawdę nie chciałam go pokochać - szepnęła Serena bezradnie. - Broniłam się, 

ale teraz już przepadło. Nie mam więcej siły.

- Czy on też cię kocha?

-   Tak   -   lekko   poruszyła   głową   ukrytą   pośród   fałd   matczynej   spódnicy.   Znajomy 

zapach   lawendy   był   jak   kojący   balsam,   który   przywracał   spokój   i   dawał   poczucie 

bezpieczeństwa. - On też nie chciał tej miłości, ale stało się.

- Wiesz, że prosił ojca o twoją rękę?

- Tak.

- I że ojciec, po długim namyśle, dał swoją zgodę.

O tym nie miała pojęcia. Przestraszona podniosła głowę i zwróciła ku matce pobladłą 

twarz.

- Ale ja nie mogę za niego wyjść! - zawołała porywczo. - Czy wy tego nie rozumiecie? 

Nie mogę!

Zaskoczona   Fiona   ujęła   jej   twarz   w   obie   dłonie.   Spojrzała   córce   prosto   w   oczy, 

próbując odgadnąć, skąd bierze się obawa w oczach dziewczyny.

- Nie rozumiem, Reno - przyznała szczerze. - Nie rozumiem też, czego się boisz. 

background image

Przecież wiesz, że ojciec nigdy nie zmusi cię, byś poślubiła kogoś wbrew własnej woli. Przed 

chwilą sama powiedziałaś, że kochasz Brighama i że on odwzajemnia twoje uczucie. O co 

więc chodzi?

- Kocham go, mamo! Za bardzo, by za niego wyjść, i za bardzo, żeby go odrzucić. 

Przeraża mnie, jak wiele jestem w stanie dla niego poświęcić.

Fiona uśmiechnęła się ze zrozumieniem:

- Moje małe jagniątko! Nie ty pierwsza i nie ostatnia przeżywasz takie rozterki. Wiem, 

co masz na myśli, mówiąc, że za bardzo go kochasz, by odrzucić oświadczyny. Ale to, że z 

miłości nie możesz za niego wyjść, to już dla mnie prawdziwa zagadka.

- Bo ja nie chcę być lady Ashburn! - przyznała wreszcie Serena.

Fiona aż zmrużyła oczy.

-   Ale   dlaczego?   Czy   dlatego,   że   jest   Anglikiem?   -   Z   niepokojem   czekała   na 

odpowiedź.

- Tak - zawołała Serena, ale zaraz poprawiła się. - Nie, to nie to. Ja po prostu nie chcę 

zostać hrabiną.

- Czemu, moje dziecko? Langstonowie to dobry, szanowany ród.

- Wszystko przez ten tytuł, mamo! Boję się, że nie jestem w stanie go udźwignąć - 

pociągnęła   nosem.   -   Lady   Ashburn   musi   mieszkać   w   Londynie,   ubierać   się   modnie   i 

elegancko,   musi   wiedzieć,   jak   się   zachować   w   towarzystwie,   jak   wydawać   wytworne 

przyjęcia i jak bawić gości błyskotliwą rozmową.

- Aha - Fiona uśmiechnęła się szeroko - więc o to chodzi. Mówiąc szczerze, nigdy nie 

sądziłam,   że   kiedykolwiek   ujrzę   dziką   kocicę   Jana  MacGregora   zapędzoną   w   kozi   róg   i 

trzęsącą się ze strachu - zadrwiła.

- Owszem, boję się i nie ukrywam tego! - Serena poderwała się z kolan i mocno 

splotła palce obu dłoni. - Najgorsze jest to, że boję się nie tylko o siebie. Powiedzmy, że 

pojadę   z   Brighamem   do   Anglii,   spróbuję,   będę   walczyć,   by   stać   się   godną   tytułu   lady 

Ashburn. Szybko znienawidzę takie życie. Jest jeszcze coś - zatrzymała  się, szukając od-

powiednich słów. - Brigham pokochał mnie za to, kim jestem i jaka jestem. Ale czy będzie w 

stanie pokochać kobietę, jaką będę musiała stać się po naszym ślubie?

Przez dłuższą chwilę Fiona siedziała w milczeniu. Pierwszy raz uświadomiła sobie tak 

wyraźnie,  że jej dziewczynka  dorosła. Miała  przed sobą młodą, dojrzałą  kobietę, która z 

lękiem rozpoczynała samodzielne życie.

- Widzę, córeczko, że sporo myślałaś o swojej sytuacji - powiedziała wreszcie.

- Od tygodni nie robię nic innego! Wiem, że Brigham postawi na swoim. Zastanawiam 

background image

się tylko, czy kiedyś oboje nie będziemy tego żałować.

- A czy nie przyszło ci do głowy - zapytała córkę ostrożnie - że skoro pokochał cię 

taką, jaką jesteś, to może wcale nie chcieć, żebyś udawała kogoś innego? I nie będzie tego od 

ciebie oczekiwał.

- Już raczej wolę go stracić, niż przynieść mu wstyd!

- Daj spokój, Sereno! Jestem pewna, że nic takiego się nie stanie. Sama się zresztą 

przekonasz - powiedziała Fiona, wstając. Musiała jednak przypomnieć sobie o czymś, bo 

stanęła na środku salonu, a po jej twarzy przesunął się cień smutku.

- Byłabym całkiem zapomniała - pokręciła głową. Teraz to ona mocno splotła dłonie. - 

W kuchni plotkują... - zaczęła tajemniczo, a widząc minę Sereny, pokiwała głową: - Tak, tak, 

moja miła. Pani Drummond i poczciwy Parkins. Podsłuchałam ich przypadkiem, kiedy pełłam 

w ogrodzie przy kuchni.

- Ty, mamo? - Wizja matki podsłuchującej, o czym plotkują lokaj i kucharka, wydała 

jej się tak niedorzeczna i jednocześnie zabawna, że z trudem powstrzymała uśmiech.

- Tak, ja - przyznała. - W każdym razie Parkins opowiadał, że w dniu wyjazdu z 

Londynu, wczesnym rankiem Brigham pojedynkował się z oficerem królewskiej armii. Ten 

oficer nazywał się Standish.

Uśmiech Sereny zgasł w jednej chwili, jej policzki pobladły.

- Brigham - westchnęła, jakby nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. Zaraz jednak 

przypomniała sobie ranę, o której nie chciał rozmawiać. - Standish - powtórzyła znajomo 

brzmiące   nazwisko   i   dopiero   po   chwili   przypomniała   sobie   okoliczności,   w   jakich   je 

usłyszała. Z pamięci wyłoniła się postać chudego kapitana, który ośmielił się podnieść rękę na 

jej matkę.

- Boże drogi! - Nogi odmówiły jej posłuszeństwa, więc bezsilnie opadła na fotel. - Jak 

to się stało? I dlaczego?

- Wiem tylko tyle, że odbył się pojedynek i że Standish został zabity. Niech Bóg mi 

wybaczy, ale cieszę się, że tak się stało. Mężczyzna, którego wybrałaś, pomścił mój utracony 

honor i będę mu za to wdzięczna do końca życia.

- Ja także - szepnęła Serena.

Jeszcze   tej   samej   nocy   przyszła   do   jego   sypialni.   Bez   pukania   uchyliła   drzwi   i 

natychmiast ujrzała go, jak w blasku świecy, siedząc za biurkiem, pisał Ust. Okno zostawił 

otwarte,   jednak   nocne   powietrze,   które   przez   nie   wpadało,   było   tak   parne,   że   wcale   nie 

przynosiło ulgi. Pewnie dlatego zdjął koszulę, którą przewiesił niedbale przez poręcz krzesła, 

i został w samych bryczesach.

background image

Minęło zaledwie kilka sekund nim podniósł głowę i dostrzegł ją w progu, ale przez ten 

czas mogła przyjrzeć  mu się swobodnie. Świeca oświetlała jego skórę w taki sposób, że 

natychmiast pomyślała o marmurowych rzeźbach bogów i wojowników, o których opowiadał 

jej Coll po powrocie z Italii. Włosy miał luźno związane na karku i trochę zmierzwione, jakby 

dopiero   co   przesunął   po   nich   dłonią.   W   wyrazie   oczu   dostrzegła   znajomą   mieszaninę 

skupienia i niepokoju. Jeszcze raz objęła go wzrokiem. Oto mężczyzna, którego wybrała i 

pokochała. Człowiek dumy i honoru.

Podniósł głowę, a kiedy ją zauważył, natychmiast odłożył pióro i wstał.

- Serena? - zapytał zduszonym szeptem.

- Muszę z tobą porozmawiać - weszła do pokoju, cicho zamykając drzwi.

Stała   przed   nim,   ubrana   w   cieniutką   batystową   koszulę,   z   poplątanymi   pasmami 

włosów okrywającymi nagie ramiona i opadającymi  aż do talii. Wziął głęboki oddech. Z 

trudem powstrzymał się, by nie podbiec do niej i nie chwycić jej w ramiona.

- Wiesz, że nie powinnaś tu przychodzić... - spojrzał na nią wymownie - w takim 

stroju i o takiej porze.

- Wiem - czując na sobie jego wzrok, odruchowo zwilżyła wargi. - Ale nie mogłam 

spać. Wyjeżdżasz jutro.

- Tak - wyraz jego oczu złagodniał, głos stał się cieplejszy. - Kochana, czy znowu 

muszę cię zapewniać, że wrócę do ciebie?

- Nie - hardo pokręciła głową, ale z trudem powstrzymała łzy. - Wiem, że wrócisz, i 

chcę ci powiedzieć, że będę na ciebie czekała. I uczynisz mi zaszczyt,  jeśli po powrocie 

weźmiesz mnie za żonę.

Przez chwilę przyglądał jej się w milczeniu. Z wyrazu jej twarzy próbował odgadnąć, 

co czuje. Nie wierzył jeszcze w to, co usłyszał. Znał ją jednak na tyle dobrze, by wiedzieć, że 

na pewno nie przyszła tu wbrew swej woli. Mimo to musiał się upewnić.

- Ojciec cię do tego zmusił? - zapytał, zbliżając się do niej wolno i biorąc ją za rękę.

- Nie - zaprzeczyła stanowczo. - Sama podjęłam taką decyzję.

Nareszcie. Tak długo czekał na te słowa. Wzruszony podniósł jej dłonie do ust.

- Na mój honor przysięgam, że zrobię wszystko, żebyś była ze mną szczęśliwa.

-   A   ja   postaram   się   być   godną   ciebie   małżonką   -   powiedziała.   Choć   Bóg   mi 

świadkiem, że nie wiem, jak to zrobię, dodała w myślach.

- Już nią jesteś - pochylił się, by pocałować ją w czoło. Potem cofnął się i zsunął z 

palca sygnet ze szmaragdem. - Langstonowie noszą go od ponad stu lat. Proszę, żebyś go 

nosiła, póki nie wrócę - powiedział wkładając pierścień na serdeczny palec jej lewej dłoni. - 

background image

Po powrocie, jeśli Bóg pozwoli, dam ci inny pierścionek i moje nazwisko.

- Błagam cię, uważaj na siebie! - Gwałtownie otoczyła go ramionami i ukryła twarz na 

jego piersi, przełykając łzy. - Gdybym cię teraz straciła, nie potrafiłabym dalej żyć. Pamiętaj 

o tym i nie daj się zabić.

- To coś nowego - roześmiał się z ustami w jej pachnących włosach. - Nigdy dotąd nie 

wspominałaś, że się o mnie martwisz.

-   Więc   mówię   ci   to   teraz   -   szepnęła.   -   I   uprzedzam,   że   jeśli   zginiesz,   będę   cię 

nienawidziła do końca moich dni!

Roześmiał się głośno.

- Wobec tego dołożę wszelkich starań, by nic mi się nie stało. A teraz idź już - odsunął 

ją miękko - zanim zanadto pobudzisz mnie do życia.

- Zdaje mi się, że to się już stało - przylgnęła do niego biodrami i zakołysała się 

zachęcająco. - Czy tak się dzieje, kiedy jestem blisko?

- Aż za często.

- Cieszę się - popatrzyła mu głęboko w oczy i uśmiechnęła się figlarnie. - Bardzo się 

cieszę.

- Oj, Reno, rozkwitłaś w moich ramionach...

- Zwalczył pokusę i tylko pocałował ją w czoło.

- Kobieta nie może ofiarować mężczyźnie cenniejszego daru.

- Wobec  tego tej nocy otrzymasz  go jeszcze  raz - wpatrzona  w  jego pociemniałe 

źrenice przyciągnęła go do siebie. Śmiało sięgnęła do jego ust.

- Będę dzieliła z tobą łoże, miłość i sen. Nie...

-   zamruczała   prosto   w   jego   wargi.   -   Nie   mów   mi,   że   nie   wypada,   bo   i   tak   nie 

posłucham   -   przesunęła   dłońmi   po   jego   plecach,   a   potem   wplotła   mu   palce   we   włosy. 

Przestała go całować tylko po to, by szepnąć: - Kochaj mnie, Brighamie. Kochaj mnie tak, by 

starczyło mi tej miłości na wszystkie dni, gdy ciebie nie będzie.

Nie umiał odmówić jej prośbie i własnemu pragnieniu. Przytulała się do niego całym 

ciałem.   Czuł   na   sobie   jej   falujące   piersi,   brzuch,   uda...   Drżała,   czekając   na   jego   dotyk. 

Przygarnął ją mocno, z całych sił. Do świtu pozostało już niewiele czasu, ale zatrzyma ją przy 

sobie do końca.

Podniósł ją i wolno ułożył w białej pościeli. Położył się przy niej i szeptał miłosne 

zaklęcia. Potem uniósł się na łokciu  i miękkimi,  ciepłymi  wargami  zaczął wodzić  po jej 

twarzy. Pieścił oddechem jej skronie i policzki, delikatnie chwycił zębami płatek ucha.

Nigdy dotąd nie doświadczyła takiej czułości. Zdawało jej się, że powietrze pełne jest 

background image

czarów, w których ona unosi się niczym piórko. Jej usta co chwila spotykały jego wargi, 

łączyły się i rozdzielały, niczym w powolnym zmysłowym tańcu. Kiedy zsunął z niej koszulę 

lekką jak mgiełka, westchnęła z ulgą.

-  Jesteś  cudowna  - przyłożył   usta  do miejsca,  gdzie  na  szyi  drgał  puls.  - Tutaj  - 

szepnął. - I tutaj - musnął wargami jej piersi. - I tu - jego dłonie wędrowały po jej ciele wolno, 

jakby z rozmysłem.

Sprawiał, że zakręciło się jej w głowie. Ogarnęła ją fala wesołości.

- Czy to dlatego się we mnie zakochałeś, Angolu? Dla mojego ciała?

Uniósł się na łokciach i zmierzył ją z góry długim, taksującym spojrzeniem.

- Nie powiem, że było bez znaczenia - uśmiechnął się szelmowsko. - Nie wiem nawet, 

czy nie ono zadecydowało.

Roześmiała się i uszczypnęła go w łopatkę. Za chwilę jednak jej śmiech przeszedł w 

ciche westchnienie, kiedy jego dłoń zabłądziła na jej pierś i objęła ją czule. Opuścił głowę i 

końcem języka dotknął sutka twardniejącego już pod jego palcami.

- Kocham cię całą, Sereno. Twój umysł, charakter i oczywiście... - delikatnie zacisnął 

zęby wokół różowego czubeczka - twoje piękne ciało.

- Udowodnij! - zażądała schrypniętym z pożądania głosem.

Zrobił to. Najpierw wolno, powściągliwie, potem coraz szybciej i szybciej. Wiedział, 

że to ostatnia noc, którą mogą spędzić razem i chciał, by nigdy już jej nie zapomniała. By 

wspomnienia ogrzały ją w pustym łożu, nim do niej nie wróci. Cierpliwie uczył ją miłości 

zaskoczony zapałem, z jakim przyjmowała te nauki. Wszystko, co jej dawał, odwzajemniała z 

jeszcze większą pasją. Świat zamknął się w tym dusznym pokoju, w którym odkrywali siebie 

wciąż od nowa.

- Powiedz mi - poprosiła, gdy znowu mogła mówić - czy zawsze jest tak jak teraz? 

Chyba już rozumiem, że można zabić z miłości.

- Z miłości... - powtórzył cicho i ułożył się tak, by mieć ją jeszcze bliżej siebie. - Nie 

zawsze jest tak wspaniale. W każdym razie mnie z żadną nie było tak jak z tobą.

Obróciła głowę, próbując dojrzeć wyraz jego twarzy.

- Naprawdę? - zapytała, wciąż nie do końca wierząc w szczerość jego słów.

- Naprawdę - podniósł do ust ich splecione dłonie.

Uśmiechnęła się, wyraźnie zadowolona.

- Uprzedzam, że jeśli po ślubie weźmiesz sobie kochankę, zabiję ją. A potem ciebie, 

ale dla ciebie będę wyjątkowo okrutna.

Roześmiał się i chwycił zębami jej dolną wargę.

background image

- Wierzę, że mogłabyś to zrobić. Możesz być jednak spokojna, bo nawet gdyby mnie 

kusiło, nie starczy mi już sił na kochankę.

- Gdyby cię kusiło, pozbawię cię pewnej części ciała i nie potrzeba ci już będzie 

kochanki - szepnęła mu do ucha, wędrując dłonią w stronę wspomnianego miejsca.

-   Chciałbym   ci   tylko   przypomnieć,   że   tym   desperackim   czynem   samej   sobie 

odcięłabyś... hmm... źródło przyjemności.

- No cóż - mrugnęła - poświęcenie byłoby rzeczy wiście ogromne, ale satysfakcja 

jeszcze większa.

- Chyba się jeszcze zastanowię, czy dobrze robię, żeniąc się z taką zazdrośnicą.

- Masz rację - skinęła głową. W gęstym mroku nie mógł widzieć, że z jej oczu znikła 

radość. - Przyszłam tu także po to, żeby zapytać, czy się nie rozmyślisz.

- Nie. Dla mnie liczysz się tylko ty - pocałował ją i przytulił mocniej. - Pewnego dnia 

zawiozę cię do Ashburn. Nie mogę się doczekać, kiedy będę mógł pokazać ci, co należy do 

mnie,   do   nas,   i   co   kiedyś   odziedziczą   nasze   dzieci.   To   naprawdę   piękna   posiadłość, 

przekonasz się. Wyobrażam sobie, jak leżymy razem w łożu, w którym przyszedłem na świat.

- Nasze dzieci też się tam narodzą - w zamyśleniu gładziła jego ramię, czując pod 

palcami nie wygojoną do końca ranę. - Brigham, nie wiesz nawet, jak bardzo pragnę nosić w 

sobie twoje dziecko. Chciałabym, żeby to stało się niedługo.

Zaskoczony, a jednocześnie głęboko poruszony, czule pogłaskał jej twarz.

- Pochlebiasz mi - powiedział, całując ją w czubek głowy. - Będziemy mieć tuzin 

dzieciaków. Jeśli odziedziczą po matce wstrętny charakter, trudno.

- I trudno, jeśli okażą się tak aroganckie jak tata - wpadła mu w ton.

Za oknem zaczęło już świtać. W szarej poświacie poranka coraz wyraźniej widziała 

jego twarz. Mieli coraz mniej czasu.

- Brigham, muszę cię o coś zapytać.

- Po tym, co ze mną zrobiłaś - przeciągnął się leniwie - odpowiem na każde pytanie.

- Dlaczego pojedynkowałeś się z angielskim oficerem o nazwisku Standish?

Przez   chwilę   milczał   zaskoczony.   Zaraz   jednak   pomyślał   sobie,   że   mimo 

zaawansowanych zalotów Parkins i pani Drummond znajdowali czas na plotki.

- To była sprawa honoru - odparł powściągliwe. - Bezpodstawnie posądził mnie o grę 

znaczonymi kośćmi.

Milczała, ważąc w myślach jego słowa, a potem uniosła się na łokciu, by spojrzeć mu 

w oczy.

- Dlaczego nie mówisz mi prawdy?

background image

- Mówię prawdę. Ten człowiek sporo przegrał, umyślił więc sobie, że za jego porażką 

kryje się coś więcej niż tylko pech.

- Chcesz powiedzieć, że kiedy wyzywałeś go na pojedynek, nie wiedziałeś, kim jest? 

Kim był... dla mnie?

- Wiedziałem - przyznał niechętnie, bo wolał uniknąć rozmowy na ten temat. Skoro 

jednak się nie udało, postanowił wyjaśnić wszystko i poprosić, by jak najszybciej zapomnieli 

o   tej   przykrej   historii.   -   Można   powiedzieć,   że   sam   go   sprowokowałem,   by   zażądał 

satysfakcji.

- Dlaczego? - patrzyła na niego wyczekująco.

- Także ze względu na honor.

Zamknęła oczy, a potem podniosła jego prawą dłoń i mocno przycisnęła do ust.

- Dziękuję ci!

- Nie trzeba dziękować za zabicie wściekłego psa - lekko wzruszył ramionami, ale 

wyraźnie wyczuła budzące się w nim napięcie. - Teraz ja chciałbym cię o coś zapytać. Czy 

przyszłaś do mnie i zgodziłaś się zostać moją żoną ze względu na to, co zrobiłem?

- Tak.

Chciał odsunąć się od niej, ale powstrzymała go, chwytając mocno w pasie.

-   Posłuchaj   mnie   -   poprosiła.   -   Pozwól   mi   coś   powiedzieć.   Nie   przyszłam   tu   z 

wdzięczności, choć Bóg mi świadkiem, że nie umiem oddać słowami, jak bardzo jestem ci 

wdzięczna. I nie zrobiłam tego z obowiązku, chociaż mam wobec ciebie dług, którego nigdy 

nie spłacę.

- Nie masz wobec mnie żadnego długu!

- Mam. Jestem ci winna bardzo wiele - jej głos drżał z emocji. - Kiedy przypomnę 

sobie tamtą straszną noc! Gdy znowu ujrzę we wspomnieniach oczy mojej matki i usłyszę jej 

straszny płacz, będzie mi dużo łatwiej uporać się z tym, wiedząc, że ten nikczemny człowiek 

zginął z twojej ręki. Dlatego nie istnieje nic, czego mogłabym ci odmówić.

- Nie zabiłem go po to, by zaskarbić sobie twoją wdzięczność. Ani po to, żebyś czuła 

się wobec mnie zobowiązana - powiedział sucho. - Nie będę powtarzał, jak gorąco pragnę, 

byś została moją żoną. Ale nie zniosę, żebyś miała robić to z wdzięczności.

- Wiem o tym!  - Uklękła na łóżku, opasała go ramionami  i przytulił  się do jego 

pleców. - Przecież powiedziałam ci, że przyszłam do ciebie z własnej woli. Nie wierzysz mi? 

Po tym, co właśnie przeżyliśmy? - Pocałowała go w kark, a potem obróciła się, szukając jego 

ust. - Kiedy usłyszałam o pojedynku i o tym, że ten łajdak nie żyje, byłam zadowolona, ale też 

przerażona i właściwie sama nie wiedziałam, co mam o tym myśleć. Wreszcie, kiedy dziś 

background image

leżałam   w   łóżku   i  nie   mogłam   zasnąć,   wszystko   ułożyło   mi   się   w   jedną   całość.   To  nie 

pojedynek, nie moja rodzina i nie moja matka, ale ty sam sprawiłeś, że poczułam to wszystko. 

Przecież on mógł cię zabić!

- Nie masz zbyt dużego mniemania o moich szermierczych zdolnościach.

Gwałtownie   pokręciła  głową  i   trochę   poluźniła  uścisk,  ale   najwyraźniej   nie  miała 

ochoty na żarty.

- Wtedy nad jeziorem  opatrzyłam  ci ranę.  Miałam na rękach  twoją  krew, tak jak 

dziesięć lat temu krew mojej matki - wyciągnęła przed siebie otwartą dłoń. - Przelałeś krew 

za moją rodzinę i będę pamiętać o tym aż do śmierci. Pokochałam cię już przedtem i dawno 

pogodziłam się z myślą, że w moim sercu nie ma miejsca dla innego mężczyzny. Dzisiejszej 

nocy zrozumiałam, że szanujesz moją rodzinę jak swoją własną. I dlatego ja również będę 

szanowała twój ród. Jeśli mi pozwolisz.

Ujął dłoń, którą do niego wyciągnęła i obrócił tak, by móc spojrzeć na sygnet ze 

szmaragdem.

- Zostawiam ci moje serce. Kiedy wrócę, dołączę do niego także moje nazwisko.

Otworzyła szeroko ramiona i patrząc mu w oczy, szepnęła:

- Nim to się stanie, jeszcze raz pokaż mi, że mnie kochasz.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Była pełnia lata, gdy książę Karol wylądował na nieurodzajnej szkockiej ziemi. Jednak 

wbrew   nadziejom   i   oczekiwaniom   jego   samego   i   jego   zwolenników   nie   przywitano 

triumfalnie. Kiedy fregata przybiła do wyspy Erskay, książę zamiast słów powitania usłyszał 

od MacDonalda z Boisdale, żeby zwijał żagle i wracał do domu. Odpowiedź Karola, krótka i 

znacząca, brzmiała:

- Oto przybyłem do domu.

Z   Eriskay   wyruszył   w   głąb   lądu,   mając   u   boku   siedmiu   ludzi,   którzy   z   nim 

przypłynęli.   Wszędzie   jednak   jakobici,   widząc   go,   okazywali   więcej   niepokoju   niż 

entuzjazmu. Nikt nie spieszył się, żeby otwarcie udzielić mu wsparcia. Nie zrażony, rozesłał 

listy do przywódców górskich klanów. Jednym z adresatów był Cameron z Lochiel, który 

choć z wyraźnym ociąganiem i ciężkim sercem, opowiedział się w końcu po stronie księcia i 

obiecał poprzeć go zbrojnie.

Tak się też stało i 19 sierpnia roku pańskiego 1745 ponad głowami dziewięciuset 

lojalnych wojowników zgromadzonych w Glenfinnan załopotał sztandar z herbem Stuartów. 

Podczas tego samego zjazdu Jakub, ojciec Karola, został obwołany królem Szkocji i Anglii, 

zaś młody książę jego regentem. Zaraz potem niewielki początkowo oddział wyruszył na 

południe, rozrastając się po drodze do coraz większych rozmiarów. Wśród klanów zawrzało, 

wieści o rychłym wybuchu rebelii rozchodziły się po wioskach lotem błyskawicy. Mężczyźni 

odrywali się od pracy, żegnali swe kobiety i ochoczo przyłączali się do maszerujących.

Wcześniejsze wyprawy u boku Jana i Colla sprawiły, że Brigham całkiem dobrze 

orientował się w terenie. Dzięki temu oddział księcia poruszał się dość sprawnie, korzystając 

z dróg, które jak na ironię zostały zbudowane po to, by ułatwić Anglikom skuteczne tłumienie 

buntów. Poszarpane  wzgórza  i urwiste skały stanowiły doskonałą  naturalną osłonę,  która 

pozwoliła bezpiecznie ominąć angielskie posterunki w Forcie William i Forcie Augustus.

Wśród powstańców panowało podniecenie i bojowy nastrój. Żołnierze księcia byli 

tacy sami jak ich ojczyzna - surowi, prości i otwarci. Rychło nastąpiło to, na co w głębi serca 

liczył Brigham. Młodzieńcza werwa, energia i wewnętrzna siła Karola porwała tych dzikich 

górali   i   pomogła   im   zjednoczyć   się   pod   wspólnym   sztandarem.   Rozbudzone   nadzieje 

sprawiły,   że   myśląc   o   walce,   nikt   nie   myślał   o   śmierci,   ale   tylko   o   zwycięstwie   i 

sprawiedliwości, której tak długo odmawiano temu walecznemu ludowi. Niektórzy z nich byli 

tacy młodzi! Patrząc na ich pełne zapału twarze, Brigham myślał o tym, że to do nich należy 

przyszłość. A teraz szli ufnie za księciem odzianym w tradycyjny szkocki strój, wpatrzeni w 

background image

niego jak w obraz.

W zastępie Karola było wielu dojrzałych, doświadczonych żołnierzy, którzy nieraz 

zakosztowali   słodyczy   zwycięstwa   i   goryczy   przegranej.   W   ich   spojrzeniu   odbijała   się 

ogromna mądrość i odwieczna duma, której nic nie było w stanie złamać. Oni także patrzyli 

na księcia z nadzieją, licząc w duchu, że jego młoda krew będzie niczym zaprawa, która 

połączy klany, tak że staną obok siebie jak mocny mur.

Pogoda sprzyjała maszerującym. Niektórzy powiadali, że zesłał ją sam Pan Bóg, by 

pobłogosławić powstaniu. Przez pewien czas mogło się tak zdawać. Szybko zapomniano o 

tym, że broń i ludzie płynący na pokładzie liniowca „Elżbieta” zostali zawróceni do portu. Na 

razie w lasach nie brakowało drewna na ogniska, a w strumieniach - lodowatej wody, która 

wspaniale gasiła pragnienie po długim marszu. Wieczorami wszyscy zbierali się wokół ognia, 

by grać na dudach i pić whisky,  a potem zasnąć na ziemi twardym  snem, jakim zawsze 

sypiają mężczyźni na początku wielkiej przygody.

Któregoś dnia Brigham otrzymał poufną wiadomość, że armia rządowa dowodzona 

przez generała Johna Copa zaczęła przemieszczać się na północ. Niezwłocznie udał się więc 

do księcia, obserwując po drodze ludzi zwijających obozowisko i przygotowujących się do 

całodziennego marszu. Zwięźle przekazał Karolowi wszystkie informacje, a potem patrzył, 

jak pełne, niemal dziewczęce usta Pięknego Księcia rozciągają się w uśmiechu.

- A więc wreszcie będziemy się bić!

- Na to wygląda, Wasza Wysokość.

Ranek był ciepły i pogodny. Ponad obozowiskiem unosił się ciężki zapach wojska, 

koni i dymu. Wysoko na niebie ponad wzgórzami fioletowymi od wrzosu szybował królewski 

orzeł.

- Mamy dziś wymarzony dzień na bitwę - stwierdził książę, śledząc uważnie lot ptaka. 

Zaraz jednak przeniósł spojrzenie na Brighama, szukając w jego oczach aprobaty. - Pewnie 

wolałbyś, żeby był z nami lord George - stwierdził.

- Wasza Wysokość wie, że lord George jest doskonałym dowódcą.

- Owszem. Ale mamy O'Sullivana, który w niczym mu nie ustępuje - rzekł książę, 

wskazując na irlandzkiego najemnika ustawiającego ludzi w szyku.

Brigham nie podzielał entuzjazmu księcia dla dowódczych talentów Irlandczyka, choć 

nie   mógł   odmówić   mu   ogromnego   doświadczenia.   Nie   negował   również   jego   lojalności. 

Obawiał się jedynie, że w decydującym momencie gorący temperament O'Sullivana może 

wziąć górę nad rozwagą.

- Jeśli Anglicy nas zaczepią, będziemy się bić - powiedział zamyślony.

background image

- Wprost nie mogę doczekać się tej chwili - książę położył rękę na rękojeści szpady i 

zatoczył krąg uważnym spojrzeniem. Nie pierwszy raz poczuł się mocno i głęboko związany 

z tą ziemią. Obiecał sobie, że gdy wreszcie zostanie prawowitym królem, Szkocja otrzyma 

zasłużoną nagrodę za swą lojalność. - Odbyłeś daleką podróż, Brighamie. Wiele dzieli cię od 

dworu Ludwika i wszystkich tych ładnych twarzyczek, które są jego ozdobą.

- Zaiste, mój panie - skinął głową - ale warto było jechać.

- Muszę ci powiedzieć, mój drogi, że mnóstwo ślicznych oczu napełniło się łzami, gdy 

opuściłeś Wersal. Czy bawiąc w Szkocji, znalazłeś czas, by złamać jakieś serca?

- Sir, tak się złożyło, że istnieje dla mnie tylko jedno serce, którego za nic w świecie 

nie chciałbym złamać.

Ciemne oczy księcia zaświeciły z ciekawości.

- Proszę, proszę - powiedział wesoło. - Wygląda na to, że dziarski hrabia Ashburn 

zakochał się w jakiejś góralskiej ślicznotce. Zdradźże mi, mon ami, czy jest równie ładna jak 

słodka Anne - Marie?

- Ośmielam się prosić - skłonił się Brigham z ironicznym uśmiechem - żeby Wasza 

Wysokość raczył nie robić takich porównań. Zwłaszcza w obecności góralskiej ślicznotki, bo 

ona ma iście diabelski temperament.

- Doprawdy? - książę roześmiał się gromko. - Skoro tak, jestem szczególnie ciekaw, 

jak wygląda ta, która usidliła najbardziej pożądanego mężczyznę na francuskim dworze.

Przy   wtórze   melodii   wygrywanych   na   dudach   powstańcy   kontynuowali   marsz   na 

południe. Mimo to nigdzie nie było ani śladu Anglików. Wieść niosła, że armia sir Johna 

Cope'a   skręciła   w   stronę   Invernnes,   dzięki   czemu   droga   do   Edynburga   stanęła   przed 

rebeliantami otworem. Mając w swych szeregach trzy tysiące ludzi, po krótkiej, lecz zaciętej 

bitwie zdobyli Perth. Upojeni zwycięstwem parli dalej na południe, rozbijając po drodze dwa 

regimenty dragonów. Ze swymi mieczami, tarczami i toporami mieli moc śmiercionośnej fali. 

Ci, którzy uszli z życiem ze starcia z rebeliantami, opowiadali później cuda o ich potędze, 

waleczności i odwadze graniczącej z szaleństwem. Wyglądało na to, że walka dodaje im sił. 

Wreszcie skończyły się próżne dyskusje, jałowe snucie planów.

W   Perth   do   walczących   dołączył   lord   George   Murray,   by   u   boku   księcia   Karola 

wkroczyć triumfalnie do Edynburga. Miasto ogarnęła panika, gdyż wieści o rychłej inwazji 

wyprzedziły pojawienie się armii walecznych górali. Przerażeni endynburczycy powtarzali 

sobie   mrożące   krew   w   żyłach   historie   o   barbarzyńskim   okrucieństwie   dzikich   żołdaków. 

Żołnierze, którzy trzymali w mieście straż, zbiegli nocą, więc w czasie gdy mieszkańcy po-

grążeni byli we śnie, oddział Camerona przejął posterunki oraz kontrolę nad całym miastem. 

background image

Swym osobistym rozkazem książę Karol zakazał gwałtów oraz plądrowania i jak przystało na 

sprawiedliwego władcę, wziął ludność Edynburga pod swoją opiekę.

Dokładnie   miesiąc   po   tym,   jak   w   Glenfinnan   podniesiono   sztandary   i   obwołano 

Jakuba   królem,   jego   syn   i   regent   ustanowił   królewski   dwór   w   pałacu   Holyrood.   Coll   i 

Brigham byli w orszaku księcia, gdy ten wjeżdżał konno na wzgórze zamkowe. Przed bramą i 

na ulicach zebrał  się tłum zwolenników, którzy pozdrawiali go gromkimi  okrzykami.  Na 

widok urodziwego młodzieńca odzianego w kraciastą pelerynę i niebieski beret serca ludzkie 

ogarniało ogromne wzruszenie. Być może nie był jeszcze uznanym księciem Anglii, ale za to 

na pewno należał do nich.

- Słyszysz, jak wiwatują? - Coll obrócił się w siodle i spojrzał przez ramię w stronę 

głównej alei. - To nasza pierwsze zwycięstwo. Na Boga, co za wspaniałe uczucie!

Brigham pewną ręką prowadził swego wierzchowca przez wąskie zatłoczone uliczki.

- Tak - powiedział, skupiony na poskramianiu narowistego ogiera. - Wystarczyłoby 

jedno jego słowo i cały ten tłum poszedłby za nim na Londyn. Mam nadzieję, że prowiant i 

posiłki zdążą przybyć na czas.

- Nawet jeśli Anglicy będą mieli przewagę liczebną, i tak ich pokonamy. Czy nie tak 

było w Perth i Coltbridge? - zawołał Coll. Nagły powiew wiatru sprawił, że skrzywił się z 

niesmakiem i prawie splunął. - Na Boga, co za ohydne, cuchnące miasto! Jak oni mogą tu żyć 

bez świeżego powietrza? Oby jak najszybciej wrócić w góry.

Edynburg   był   rzeczywiście   mało   urokliwym   miastem,   zapchanym   do   granic 

możliwości domami i sklepami. Niektóre budynki zostały niedbale sklecone z drewna i ziemi. 

Te, które wzniesiono z kamienia, miały fronty wysokie na kilka pięter, tyły zaś opadały nisko 

w dół niemiłosiernie stromych wzgórz.

- Jeszcze gorzej niż w Paryżu - westchnął Brigham.

Przykry zapach dolatywał z wąskich zatłoczonych zaułków, które wyglądały niewiele 

gorzej niż główne ulice zawalone odpadkami i nieczystościami. Jednak tłumy pozdrawiające 

księcia   zdawały   się   zupełnie   nie   dostrzegać   szpetoty   swego   miasta.   Ponad   cuchnącymi 

slumsami przedmieść, zaśmieconymi ulicami i wszelkim brudem śródmieścia pięła się aleja 

zwana Królewską Milą. Kończyła się na samym szycie wzgórza, gdzie stał majestatyczny 

Zamek Edynburski. Na dole zaś wieńczyły ją zabudowania pałacu oraz klasztoru Holyrood.

Starodawne   budowle   były   niemymi   świadkami   wielu   niepokojów   i   gwałtownych 

uczuć. Tu, w klasztornym kościele, nieszczęsna Maria Stuart wzięła za męża swego kuzyna 

Henryka Stewarta, tu przeżyła śmierć kochanka, którego zazdrosny mąż zamordował na jej 

oczach w jednej z pałacowych komnat. Tu narodził się jej syn Jakub, który został ogłoszony 

background image

królem Szkocji i Anglii. I oto teraz przybywał  do tego miejsca jej praprawnuk Karol, by 

uczynić  jej  dom swoim dworem królewskim i sprawić, żeby życie  powróciło  do komnat 

pałacu Holyrood.

Książę podążał wolno w stronę pałacu swych przodków. Przed bramą zatrzymał się i 

zsiadł z konia, by ostatnie metry pokonać pieszo. Po chwili ukazał się w oknie i gestem 

pozdrowił swych wiwatujących poddanych. Edynburg wziął szturmem serce księcia tak jak 

on miasto. Miał to udowodnić już za kilka dni, kiedy angielska armia pod wodzą sir Johna 

Cope'a dotarła w okolice Edynburga.

Uzbrojeni i skorzy do walki jakobici spotkali się z Anglikami na polach blisko miasta 

Prestonpans. Dragoni w szkarłatnych płaszczach stanęli twarzą w twarz z zastępami górali, 

którzy szli do bitwy w kraciastych spódnicach lub luźnych spodniach. Brigham dołączył do 

klanu MacGregorów, tak jak oni uzbrojony w miecz i skórzaną tarczę. Przez jedną magiczną 

chwilę nad polem bitwy zapadła ciężka cisza. Zaraz jednak zabrzmiały przenikliwe dźwięki 

kobzy.

Pierwsi  ruszyli  do boju  piechurzy.  Dwie  ludzkie fale  zderzyły  się z ogłuszającym 

chrzęstem   broni   i   głuchym   dudnieniem   mieczy   o   tarcze.   W   walce   wręcz   Szkoci   mieli 

ogromną   przewagę   nad   Anglikami.   Bili   się   zawzięcie,   tnąc   bez   miłosierdzia   potężnymi 

mieczami i obusiecznymi toporami, mocno napierając na nieprzyjaciela mimo własnych ran. 

Angielska piechota nie była w stanie powstrzymać impetu tego uderzenia. Czerwona linia 

szybko zaczęła się chwiać, by ostatecznie rozerwać się w wielu miejscach naraz.

Wtedy do walki włączyła się kawaleria, wypełniając powietrze złowrogim tętentem 

tysięcy kopyt. Brigham uwijał się jak w ukropie. Głuchy na rozbrzmiewające wokół krzyki i 

przekleństwa ani na moment nie opuszczał szpady. Walczył zajadle, gotowy oddać życie, ale 

dziwnie pewny, że śmierć go ominie. Jego oczy nie traciły chłodnego wyrazu nawet wtedy, 

gdy kule świszczały mu nad głową.

Dym z armat i moździerzy gęstniał z każdą chwilą, tak że niebawem żołnierze bili się 

w duszącej mgle oparów prochu pomieszanych z odorem krwi i potu. W gorączce walki jedno 

i drugie lało się strumieniami, wsiąkając w rozdeptaną ziemię. Charakterystyczny zapach pola 

bitwy zwabił stada wron, które cierpliwie krążyły w przestworzach, oczekując na ucztę z 

padliny.

Brigham przedzierał się między niedobitkami angielskiej armii, widząc wokół siebie 

białe   kokardy   jakobitów   oraz   kraciaste   spódnice   w   barwach   MacGregorów,   Cameronów, 

MacDonaldów.   Jego   druhowie   padali   nagle,   przekłuci   bagnetem   albo   pchnięci   szpadą. 

Dookoła rozrywały się pociski, wyrzucając w powietrze fontanny piachu, kępy traw oraz 

background image

kawałki   śmiercionośnego   metalu.  Trafieni   odłamkiem   kulili  się  gwałtownie   i  z   krzykiem 

przewracali na ziemię. Inni konali w milczeniu.

Bitwa trwała nie więcej niż dziesięć minut. Dokładnie tyle czasu potrzebowali Szkoci, 

by rozgromić angielską armię. Przerażeni dragoni ratowali się ucieczką, szukając schronienia 

pośród   pobliskich   wzgórz.   Krew   znaczyła   stratowaną   trawę,   plamiła   szare   kamienie, 

pomiędzy którymi leżały ciała zabitych i rannych. Ponad pobojowiskiem płynęła triumfalna 

melodia wygrywana na dudach i łopotał sztandar z herbem zwycięskiej dynastii Stuartów.

-   Po   jakiego   diabła   siedzimy   w   Edynburgu,   kiedy   dawno   już   powinniśmy   iść   na 

Londyn! - gorączkował się Coll.

Szczelnie   owinięty   kraciastym   pledem   chroniącym   go   przed   chłodem   zmierzchu 

miotał się na dziedzińcu pałacu Holyrood. Bodaj pierwszy raz w życiu Brigham w pełni 

rozumiał i podzielał zniecierpliwienie przyjaciela.

Od dobrych  trzech tygodni  przebywali  na świeżo urządzonym  królewskim dworze 

Karola. Książę starał się, żeby życie dworskie wyglądało dostojnie i bogato, dlatego w pałacu 

ciągle odbywały się audiencje i narady. Całe szczęście nie zapominał o swych żołnierzach, 

dzieląc swój czas pomiędzy Holyrood i obóz wojskowy w Duddingston. Morale jego armii 

było   wciąż   wysokie,   jednak   wśród   powstańców   coraz   częściej   odzywały   się   głosy 

zniecierpliwienia  i coraz  więcej  ludzi  myślało  jak  Coll. Bale  i przyjęcia  mogły,  a nawet 

powinny poczekać.

- Zwycięstwo pod Perstonpans przysporzyło nam wielu nowych zwolenników - west-

chnął Brigham. - Może nie będziemy dłużej zwlekać.

- Narady - sarknął Coll. - Każdy boży dzień zaczyna się naradą i kończy na niczym. 

Mówię   ci,   mój   druhu,   że   jeżeli   mamy   tu   jakiś   problem,   to   jest   on   związany   z 

nieporozumieniami pomiędzy lordem George'em i O'Sulhvanem. Jak jeden mówi czarne, to 

drugi zaraz białe.

- Wiem - Brigham w zamyśleniu pokiwał głową. Ta sprawa martwiła go nie mniej niż 

Colla.

-   Mówiąc   szczerze,   obawiam   się   O'Sullivana.   Zdecydowanie   wolę   bardziej 

zrównoważonych dowódców. I takich, którzy zamiast cieszyć się chwilowymi zwycięstwami, 

myślą raczej o tym, jak ostatecznie rozgromić wroga.

- Jeśli będziemy tu dalej marudzili, to nie grozi nam ani jedno, ani drugie.

- To prawda - potaknął Brigham zapatrzony w dal. W pewnej chwili uśmiechnął się i 

spojrzał na przyjaciela. - Tęsknisz za górami. I za żoną, co?

- Dziwisz mi się? Już dwa miesiące, jak wyjechaliśmy z Glenroe, a przedtem mieliśmy 

background image

dla siebie tak mało czasu. W dodatku Maggie spodziewa się dziecka, więc martwię się o nią 

podwójnie.

- To normalne, że człowiek niepokoi się o tych, których kocha.

- Ludzie gadają, że jeśli pomaszerujemy na południe, nie zobaczymy swoich wcześniej 

niż za rok albo i dłużej - powiedział Coll z troską. Nie chciał jednak poddać się tęsknocie, 

więc klepnął Brighama w plecy i zagadnął wesoło: - No, ale ty, przyjacielu, pewnie czujesz 

się tu jak ryba w wodzie. Na dworze nie brak urodziwych kobiet. Wiesz, trochę się dziwię, że 

dotąd jeszcze nie zbałamuciłeś żadnej ślicznotki. To do ciebie niepodobne. Dam głowę, że 

taką obojętnością złamałeś już tuzin serc.

- Powiedzmy, że mam coś na oku - odparł tajemniczo. - Co ty na to - zwrócił się do 

Colla, chcąc zmienić temat - żebyśmy zamówili sobie butelkę czegoś mocniejszego i pograli 

w kości?

- Czemu nie. Przed nami długi wieczór - zgodził się Coll.

Zbierali się do odejścia, gdy Brigham dostrzegł kobiecą postać, która wyłoniła się z 

ciemnej czeluści pałacowej bramy. Obrzucił ją obojętnym, przelotnym spojrzeniem, po czym 

ruszył za Collem. Nie zrobił nawet trzech kroków, gdy zatrzymał się nagle, odwrócił wolno i 

zaczął wpatrywać się w nieznajomą. W gasnącym świetle dnia mógł dojrzeć tylko zarys jej 

smukłej   sylwetki.   Nie   widział   jej   twarzy,   bo   głowę   i   ramiona   owinęła   kraciastą   chustą. 

Równie   dobrze   mogła   być   służącą,   jak   jedną   z   dam   dworu   na   wieczornej   przechadzce. 

Wydawała   mu   się   jednak   dziwnie   znajoma.   W   dodatku   mógłby   przysiąc,   że   ona   także 

wpatruje się w niego z napięciem.

Potrząsnął głową, by uwolnić się od wątpliwości. Nie, to niemożliwe, - żeby Serena... 

Zawstydzony swoją reakcją odwrócił się od kobiety i szybko poszedł za Collem. Coś jednak 

znowu kazało  mu  się obejrzeć.  Kobieta   wciąż  stała  bez  ruchu  i  uparcie  patrzyła  w  jego 

kierunku.

- Co z tobą, do diaska? - zniecierpliwił się Coll. On także zatrzymał się i powędrował 

spojrzeniem za wzrokiem Brighama. Widząc zaś kobiecą postać, uśmiechnął się ironicznie. - 

No to koniec. Domyślam się, że przeszła ci już chęć do gry w kości.

- Nie, ja tylko... - Brigham umilkł gwałtownie w tej samej chwili, gdy kobieta zsunęła 

z głowy chustę. Ostatnie promienie zachodzącego słońca padły na jej splątane, rude włosy. - 

Serena?

Zaskoczony nie był w stanie się ruszyć. Oniemiały patrzył, jak idzie w ich stronę, 

uśmiechając  się promiennie. Wreszcie dotarło do niego, że dziewczyna  naprawdę tu jest. 

Pospiesznie podbiegł do niej i nim zdążyła wymówić jego imię, porwał ją w ramiona i obrócił 

background image

w uniesieniu.

-   Więc  o   to   chodzi   -   mruknął   domyślnie   Coll,   patrząc,  jak   przyjaciel   całuje   jego 

siostrę.

- Co tu robisz? Jak się tu dostałaś? - Brigham zadawał pytania, na które nie miała 

szans odpowiedzieć, bo co chwila zamykał jej usta pocałunkami.

- Odsuńże się, człowieku! - Coll wyciągnął ją z objęć przyjaciela, postawił na ziemi i 

całując w obie ręce, zapytał - Co robisz w Edynburgu? I gdzie jest Maggie?

- Tutaj. Razem ze mną - wysapała, z trudem łapiąc oddech. Znów utonęła w uścisku 

Brighama, ale tym razem próbowała tłumaczyć, co się stało. - Wszyscy tu jesteśmy. Mama, 

Amelia i Malkolm.

Książę   zaprosił   nas   na   swój   dwór.   Przyjechaliśmy   jakąś   godzinę   temu,   ale   nie 

wiedzieliśmy, gdzie cię szukać - roześmiana pociągnęła brata za brodę.

- I Maggie też z wami jest? Gdzie? Jak ona się czuje? - pytał Coll, a nie mogąc 

doczekać   się   odpowiedzi,   jak   zawsze   w   gorącej   wodzie   kapany,   obrócił   się   na   pięcie   i 

popędził szukać żony.

- Brigham... - szepnęła, osłabła od jego pocałunków.

- Cicho, najdroższa, nic nie mów - tulił ją do siebie z całych sił, czule gładził włosy, z 

rozkoszą wdychając znajomy zapach. - Nic nie mów - powtórzył, pochylając się do jej ust.

Stali   w   gęstniejącym   mroku,   ciasno   objęci,   wtuleni   w   siebie.   Wędrował   dłońmi 

wzdłuż jej szyi, ramion, bioder, rozpoznając ukochane kształty. Całował ją coraz mocniej, 

coraz goręcej, a ona odwzajemniała pocałunki, przyprawiając go o zawrót głowy.

-   Jesteś   tak   piękna,   Sereno.   Myślałem,   że   umrę   z   tęsknoty   -   szeptał   między 

pocałunkami.

- Nie było dnia, żebym o tobie nie myślała, żebym się za ciebie nie modliła. Kiedy 

dochodziły nas wieści o bitwie, z niepokoju odchodziłam od zmysłów. Ciągle wyglądałam 

listów od ciebie.

Odsunęła się na tyle, by móc spojrzeć na niego.

Z ulgą stwierdziła, że stoi przed nią ten sam człowiek, który kilka miesięcy temu 

opuścił Glenroe.

-   Tak   bardzo   się   bałam,   że   się   zmienisz   -   przyznała   cicho.   Odwróciła   głowę,   by 

spojrzeć w stronę masywnej bryły pałacu. W całym swoim życiu nie widziała wspanialszej 

budowli. Smukłe wieże i ostre iglice cięły granatowe niebo, w wysokich oknach migotały 

światła tysięcy świec. - Wszystko tutaj jest takie dostojne - szepnęła przytłoczona nadmiarem 

wrażeń. - I ten pałac, i klasztor. Ale ty się nie zmieniłeś, prawda?

background image

- Sereno, bez względu na to, gdzie rzuci nas los, między nami wszystko pozostanie jak 

dawniej.

Ufnie oparła głowę na jego piersi.

- To dobrze. Każdego dnia prosiłam Boga, żeby miał cię w swojej opiece. I o to, żebyś 

nie szukał szczęścia w ramionach innej kobiety.

- Nie będę pytał, o co modliłaś się goręcej - powiedział ze śmiechem i pocałował jej 

włosy.

- Kochana, uwierz, że dla mnie nie ma i nigdy już nie będzie innej. Dzisiejszej nocy 

znajdę szczęście w twoich ramionach.

Teraz ona roześmiała się cicho.

- Ach, gdyby to było możliwe - westchnęła.

- Powiem ci szczerze, że moim najgorętszym pragnieniem, oczywiście poza tym, żeby 

nic ci się nie stało, było to, żeby móc się z tobą kochać.

- Obiecuję zadbać o to, żeby spełniły się oba pragnienia.

- Obawiam się, że to drugie nie będzie możliwe - wspięła się na palce, żeby pocałować 

go   czule   w   policzek.   -   Niestety,   dzielę   komnatę   z   Amelią.   Dlatego   byłoby   wysoce 

niestosowne,   gdybyś   zakradł   się   do   mnie   nocą   albo   gdybym   ja   przemierzała   korytarze, 

szukając drogi do twojej sypialni - powiedziała, robiąc miny i zabawnie udając zgorszenie.

- Tę noc spędzisz w mojej komnacie jako moja prawowita małżonka.

Zaskoczona otworzyła usta i wysunęła się z jego ramion.

- Co ty mówisz? To niemożliwe!

- Przeciwnie. Tak właśnie będzie - uciął krótko i nie pytając jej o zdanie, chwycił ją za 

rękę i pociągnął w stronę pałacowych arkad.

Książę Karol przebywał w swej komnacie, zajęty przygotowaniami do wieczornych 

rozrywek. I choć prośba o audiencję o tak niestosownej porze trochę go zaskoczyła, zgodził 

się   przyjąć   Brighama.   Nie   każąc   mu   zbyt   długo   czekać,   wszedł   do   salonu,   w   którym 

przyjmował wizyty.

- Wasza Wysokość! - Brigham pochylił się ; w niskim ukłonie.

- Witaj, mój drogi. Madame - zwrócił się do Sereny, zgiętej w dworskim ukłonie.

Ze skromnie spuszczonym wzrokiem myślała o tym, że chętnie natłukłaby Brighama 

za to, co zrobił. Siłą zaciągnął ją przed oblicze księcia i nawet nie chciał słyszeć o tym, że 

najpierw powinna odświeżyć się po podróży. Nawet nie pozwolił jej uczesać włosów.

- Panna MacGregor, jak sądzę - książę pomógł jej wstać i z galanterią ucałował dłoń. - 

Teraz rozumiem, dlaczego hrabia Ashburn przestał dostrzegać moje damy dworu.

background image

- Wasza Wysokość, proszę przyjąć podziękowania za to, że zaprosił pan tutaj mnie i 

moją rodzinę.

- Wiele zawdzięczam klanowi MacGregorów. Zawsze stali wiernie u boku mego ojca, 

a   teraz   wspierają   mnie.   Taka   lojalność   jest   bezcennym   darem.   Ale   proszę,   zechce   pani 

spocząć - poprowadził ją w stronę fotela.

Nigdy dotąd nie była w tak wytwornym wnętrzu. Ukradkiem zerkała na wysoki sufit, 

ozdobiony festonami w girlandy owoców i kwiatów. Nad głową miała wspaniały kryształowy 

żyrandol. Płonące w nim świecie rzucały światło na ściany pokryte kolorowymi freskami, na 

których   przedstawiono   zwycięskie   bitwy   dynastii   Stuartów.   Speszona   takim   przepychem 

usiadła   na   brzegu   fotela   ustawionego   tuż   obok   olbrzymiego   kominka,   i   nie   wiedząc,   co 

powiedzieć, bezradnie wbiła wzrok w podłogę.

- Sir, przychodzę prosić o wielką przysługę - odezwał się Brigham, stając obok niej.

- Słucham - odparł książę, wskazując mu fotel. - Jestem ci winien więcej niż jedną.

- Nie można domagać się zapłaty za lojalność, Wasza Wysokość.

Oczy   księcia   złagodniały,   stały   się   ciepłe   i   błyszczące.   Patrząc   na   niego,   Serena 

zrozumiała, dlaczego nazwano go Pięknym. Piękne było przede wszystkim jego serce.

- To prawda, że lojalności nie da się opłacić. Ale można się za nią odwdzięczyć - 

odezwał się książę. - O co więc chcesz mnie prosić?

- Chciałbym poślubić pannę MacGregor.

- Domyślam się - uśmiechnął się książę i spojrzał na Serenę. - Czy pani wie, panno 

MacGregor, że w Paryżu hrabia Ashburn był niezwykle łaskawy dla dam dworu, tu zaś, w 

Holyrood zupełnie je zaniedbuje.

-  Panie   -  odezwała   się  cichym,  ale  pewnym głosem  -  myślę,   że  hrabia   to  mądry 

człowiek. We, co robi, bo doświadczył na własnej skórze, czym objawia się gwałtowna i 

porywcza natura MacGregorów.

Rozweselony   książę   roześmiał   się   głośno,   po   czym   klepnął   Brighama   w   plecy   i 

powiedział:

- Cóż, w tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć wam szczęścia. Może 

chcielibyście, żeby ślub i wesele odbyły się tutaj, w Holyrood?

- Tak jest, sir, i to jeszcze dziś.

-  Dziś?  -  zaskoczony  książę   uniósł  jasną   brew  i  pytająco  spojrzał  na  Brighama   - 

Wydaje mi się, że taki pośpiech jest... - tu jeszcze raz uważnie przyjrzał się Serenie - w pełni 

zrozumiały! - Zakończył, podziwiając jej urodę. - Czy masz zgodę MacGregora?

- Tak, panie.

background image

- Więc cóż... Czy oboje jesteście katolikami? - zapytał, patrząc na nich zamyślony. 

Kiedy zgodnie skinęli głowami, uśmiechnął się kątem ust i powiedział: - Klasztor mamy tuż 

obok.   Oczywiście   pozostaje   jeszcze   kwestia   zapowiedzi   i   wszystkich   przedślubnych 

formalności, jednak człowiek, który nie umiałby sobie z tym poradzić, nie powinien sięgać po 

tron - stwierdził wstając.

Oni również podnieśli się ze swych miejsc. Popatrzył na nich życzliwie i na koniec 

oznajmił:

- Dziś jeszcze zostaniecie mężem i żoną.

Pobladła i nie do końca pewna, czy wszystko to dzieje się naprawdę, stanęła w progu 

komnaty rodziców.

-   Sereno,   gdzie   ty   się   podziewasz!   -   zawołała   Fiona,   z   dezaprobatą   patrząc   na 

podróżny   strój,   którego   Serena   nie   zdążyła   jeszcze   zmienić,   -   Musisz   się   natychmiast 

przebrać. Królewski dwór to nie miejsce dla zabłoconych trzewików i pomiętych spódnic.

- Mamo, wychodzę za mąż!

- O do kroćset, dziewczyno, spodziewaliśmy się, że nie zostaniesz starą panną - huknął 

Jan i przygarną córkę, by ucałować ją w czoło.

- Dzisiaj.

- Dzisiaj? - Fiona podniosła się z krzesła. - Jak to... ?

-   Brigham   poszedł   do   księcia.   I   tak   jak   stałam   zabrał   mnie   ze   sobą   -   wyznała   i 

rozłożyła swą uszarganą spódnicę, szukając w oczach matki zrozumienia.

- Ach tak... - szepnęła Fiona.

- I on, oni... - oszołomiona spoglądała to na ojca, to na matkę. - Mamo, co ja mam 

teraz robić?

- Jesteś pewna, że chcesz go poślubić?

Zawahała się, powróciły dawne wątpliwości. Instynktownie podniosła rękę i dotknęła 

miejsca na piersiach, gdzie na grubym łańcuszku kołysał się sygnet ze szmaragdem.

- Tak, chcę - powiedziała zamyślona. - Ale to wszystko stało się tak nagle!

Zostało im tak niewiele czasu. Być może nawet jutro Brigham znowu ją opuści i ruszy 

na wojnę. Otrząsnęła się z niewesołych myśli.

- Tak, chcę za niego wyjść - powtórzyła po chwili pewniejszym głosem. - Niczego 

bardziej nie pragnę.

Fiona szybko podeszła do niej i przytuliła do siebie.

- W takim razie musimy się spieszyć, a mamy sporo do zrobienia - powiedziała, po 

czym zwracając się do męża, poprosiła - Janie, zostaw nas same, dobrze? Poślij służącą po 

background image

Amelię i Maggie.

- Widzę, moja pani, że chcesz się mnie pozbyć, co?

-   Ależ   mój   drogi,   zostań   z   nami,   jeśli   taka   twoja   wola   -   roześmiała   się   Fiona   - 

Obawiam się tylko, że nasze kobiece zajęcia szybko ci się znudzą.

- W takim razie znikam - powiedział. Nim jednak wyszedł, jeszcze raz mocno uścisnął 

Serenę. - Zawsze byłem z ciebie bardzo dumny. Dzisiaj muszę oddać cię innemu mężczyźnie, 

ale   wiem,   że   choć   będziesz   nosić   jego   nazwisko,   i   tak   na   zawsze   pozostaniesz 

MacGregorowną - pocałował ją w czoło i dodał: - Należymy do królewskiego rodu, Sereno.

Nie było  czasu na myślenie  i ociąganie się. Służba biegała pomiędzy komnatami, 

nosząc   dzbany   wody   na   wonną   kąpiel,   którą   Fiona   przygotowywała   dla   córki.   Amelia   i 

Maggie, zajęte przerabianiem sukni, w której  Serena miała  pójść do ołtarza, gorączkowo 

komentowały zaskakujące zdarzenia.

- Jakie to romantyczne! - wzdychała Amelia, podczas gdy jej zwinne palce wprawnie 

wykonywały drobniutki ścieg.

- Romantyczne? To czyste szaleństwo! - prychnęła Maggie, zerkając przez ramię w 

stronę parawanu, za którym kąpała się Serena. - Rena musiała chyba rzucić jakiś czar na tego 

swojego hrabiego, skoro nagle zaczęło mu się tak bardzo spieszyć. Zresztą może on nie jest 

tak sztywny i wyniosły, jak myślałam.

- Tylko sobie wyobraź! - Amelia spojrzała w sufit i uniosła do góry satynę w kolorze 

kości słoniowej. - Poszli do samego księcia! Jeszcze nie zdążyłyśmy rozpakować bagaży, a 

już przerabiamy suknię balową mamy.

Maggie   wyprostowała   bolące   plecy   i   pogłaskała   się   po   rosnącym   brzuchu,   chcąc 

uspokoić dziecko, które zawsze wieczorem stawało się bardziej ruchliwe. Rozpakowywanie 

musi poczekać, pomyślała. Nasze prawdziwe powitanie też, dodała, mając na myśli siebie i 

Colla. Zachichotała pod nosem na wspomnienie tego, jak bardzo był zły, że im przeszkadzają. 

Teraz najważniejsza była Serena, która właśnie wyszła zza parawanu owinięta ręcznikiem. 

Kropelki wody lśniły na jej skórze i włosach.

- Będziesz miała przepiękną suknię ślubną - powiedziała Maggie. - I będziesz cudną 

panną młodą.

- Usiądź przy kominku - nakazała Fiona, biorąc szczotkę do włosów i suchy ręcznik. 

Zauważyła,   że   Serena   drży,  nie   z   chłodu,   lecz   z   emocji.   Zaczęła   więc   wycierać   córkę   i 

rozczesywać jej włosy, a jednocześnie starała się jakoś dodać jej otuchy.

- Ślub to bodaj najpiękniejsza chwila w życiu kobiety - powiedziała łagodnie. - Nawet 

po latach pamięta się każdy szczegół.

background image

- To dlaczego ja się tak bardzo boję?

- Wydaje mi się, że im większa miłość, tym większy strach - odpowiedziała Fiona, 

kładąc ręce na jej ramionach.

- W takim razie muszę kochać go do szaleństwa - roześmiała się Serena niepewnie.

-   Córeczko,   naprawdę   nie   mogłabym   wymarzyć   sobie   dla   ciebie   lepszego   męża. 

Zobaczysz, kiedy skończy się wojna, będziecie ze sobą bardzo szczęśliwi.

-   W   Anglii!   -   prychnęła   Serena,   wciąż   niepogodzona   z   myślą   o   opuszczeniu 

rodzinnych stron.

Fiona cierpliwie rozczesywała jej włosy, tak jak przez wszystkie lata jej dzieciństwa. 

Dziś jednak robiła to z większą czułością, świadoma, że już wkrótce ta przyjemność zostanie 

jej odebrana.

- Kochanie - odezwała się po chwili milczenia - prawie każda kobieta musi przez to 

przejść.   Ja   też,   kiedy   poślubiłam   waszego   ojca,   musiałam   zostawić   rodzinę   i   dom. 

Wychowałam się nad morzem i naprawdę nie wiedziałam, jak wytrzymam bez szumu fal, bez 

zapachu morskiej wody. Lasy Glenroe były dla mnie czymś obcym, przerażały mnie. Uwierz 

mi, że ja też zastanawiałam się, czy będę w stanie żyć z dala od wszystkiego, co znałam i 

kochałam.

- A jednak ci się udało. Jak to zrobiłaś?

-   Bardzo   prosto.   Kochałam   waszego   ojca   dużo   bardziej   niż   cokolwiek   innego   na 

świecie.

Suknia ślubna wyglądała rzeczywiście wspaniale. Góra była bardzo obcisła i mocno 

wycięta. Specjalny gorset ściskał piersi, tak że były uniesione wysoko ponad brzeg dekoltu, a 

sznur pereł leżał na nich niczym na miękkiej poduszce. Perły lśniły też na spódnicy, która 

wydymała się jak balon nad szeleszczącymi halkami i klatką krynoliny. Wąską talię zdobiła 

szarfa   przybrana   pąkami   bladoróżowych   dzikich   różyczek.   Włosy   Sereny   pozostały 

rozpuszczone i spływały połyskliwą kaskadą aż do talii.

Tak   wystrojona   wkroczyła   do   klasztornego   kościoła.   Stojąc   w   mrocznej   kruchcie, 

pomyślała, że los przywiódł ją do miejsca znanego z legend i cudów, które było świadkiem 

tylu radości i rozpaczy. A teraz ona miała za chwilę wziąć ślub w tych dostojnych murach.

Brigham   już   na   nią   czekał.   Szła   do   niego   przez   kościół   oświetlony   migotliwym 

blaskiem świec. Po drodze nie widziała ani swoich najbliższych, ani strojnych kawalerów i 

dam   zapełniających   ławy,   ani   nawet   samego   księcia,   który   zaszczycił   ceremonię   swą 

obecnością. Dla niej istniał tylko on. Zawsze uważała, że w czerni mu do twarzy, nigdy 

jednak nie wyglądał lepiej niż teraz, gdy czekał na nią przy ołtarzu. Srebrne guziki dyskretnie 

background image

zdobiły jego elegancki strój, biała peruka, w której widziała go po raz pierwszy, dodawała 

uroku przystojnej twarzy, łagodząc nieco surowe rysy i rozjaśniając mroczne spojrzenie.

Podała mu dłoń. Spojrzeli sobie w oczy, a potem wolno obrócili się w stronę księdza. 

W chwili gdy składali małżeńską przysięgę, zegar na klasztornej wieży wybił północ.

Choć   pora   była   mocno   spóźniona,   a   sama   ceremonia   przygotowana   w   wielkim 

pośpiechu, książę uznał, że tak radosna okazja wymaga godnej oprawy. Dlatego postanowił 

urządzić bal na cześć młodej pary. W kilka minut po tym, jak Serena została lady Ashburn, 

poprowadzono ją do pałacowej galerii obrazów, tej samej, w której książę Karol świętował 

zdobycie Edynburga.

Olbrzymia  sala była  już wypełniona gośćmi przechadzającymi  się przy dźwiękach 

muzyki.   Zaraz   też   otoczył   Serenę   tłum.   Obcy   ludzie   ściskali   ją   i   całowali,   życząc 

wszystkiego, co najlepsze. Strojne damy winszowały tak doskonałej partii, obrzucając ją przy 

tym zazdrosnym spojrzeniem. Mężczyźni także mierzyli ją wzrokiem, ciekawi wielkiej urody. 

Od tego wszystkiego kręciło jej się w głowie, a kiedy jeszcze wypiła parę łyków szampana, 

poczuła, że zaraz zacznie jej się plątać język.

Książe Karol skwapliwe wykorzystał przywilej zatańczenia pierwszego tańca z panną 

młodą.

-   Wygląda   pani   olśniewająco,   lady   Ashburn   -   komplementował   ją,   gdy   w   tańcu 

zbliżyli się do siebie.

- Dziękuję, Wasza Wysokość. Jak mogę odwdzięczyć się za to, co pan dla nas zrobił?

- Wyjątkowo cenię pani męża. I jako żołnierza, i jako przyjaciela.

Zarumieniła się. Jak przyjemnie było słyszeć słowa „pani mąż”.

- Zapewniam pana o jego lojalności, jak również o mojej własnej, a wraz ze mną 

wszystkich Langstonów i MacGregorów.

Kiedy taniec się skończył, Brigham odprowadził ją na bok, głuchy na skargi tych, 

którzy mieli nadzieję zatańczyć z panną młodą.

- Dobrze się bawisz, kochana?

- Owszem - odparła, spuszczając wzrok. Wiedziała, że to bez sensu, jednak nie umiała 

zapanować   nad   onieśmieleniem.   W   peruce   i   klejnotach   Brigham   wyglądał   jakoś   inaczej, 

bardziej obco. Nie przypominał mężczyzny,  który kiedyś przełożył ją sobie przez ramię i 

groził, że wrzuci do jeziora.

- To bardzo piękna sala - powiedziała trochę sztucznym tonem.

- Oglądałaś portrety? - zapytał, po czym wziął ją pod ramię i podprowadził bliżej, by 

mogła  przyjrzeć  się dokładnie wielkim,  starym  płótnom. - Patrzy na nas osiemdziesięciu 

background image

dziewięciu szkockich monarchów. Podobno te obrazy zamówił Karol II, choć sam nigdy nie 

bawił w Holyrood. Pewnie dlatego, że po restauracji nie wrócił już do Szkocji.

Zirytował   ja   ten   niespodziewany   wykład.   Przecież   doskonale   znała   historię. 

Przygryzła wargi i udała zainteresowanie.

-   Tak.   A   to   jest   Robert   Bruce,   waleczny   żołnierz   i   ukochany   król   -  powiedziała, 

wskazując jeden z portretów.

- No tak, powinienem był się domyślić, że tak oczytana dama zna się na historii i 

polityce - roześmiał się, pochylając do jej ucha. - A na strategii wojskowej też się znasz?

- Na strategii?

- A więc nie? To dobrze. Jest jeszcze coś, czego będę mógł cię nauczyć.

Nim   zdążyła   cokolwiek   powiedzieć,   pociągnął   ją   w   stronę   olbrzymich 

dwuskrzydłowych drzwi. Ledwie wyszli za próg, gdy porwał ją na ręce i zaczął biec przez 

opustoszałe korytarze.

- Co w ciebie znowu wstąpiło? - zawołała, łapiąc go mocno za szyję.  - Straciłeś 

rozum? Co ty wyprawiasz?

-   Uciekam   -   wysapał,   -   ale   zwolnił   dopiero   wtedy,   gdy   prawie   nie   było   słychać 

muzyki. - A rozum straciłem w chwili, gdy weszłaś do kościoła. Niech inni sobie tańczą i 

piją. Ja zabieram moją żonę do naszego małżeńskiego łoża.

Pędem wbiegł z nią po schodach, obojętnie mijając zdumionych służących, którzy z 

ukłonem   schodzili   mu   z   drogi.   Nie   wypuścił   jej   z   objęć   nawet   przed   drzwiami   własnej 

komnaty.  Jednym  solidnym  kopnięciem  otworzył drzwi, po czym  zamknął  je w  ten  sam 

sposób. Następnie bez wielkich ceremonii rzucił Serenę na ogromne łoże z baldachimem.

Walcząc ze śmiechem, starała się zachowywać jak na damę przystało.

- To tak się postępuje ze świeżo poślubioną żoną? - zapytała, strojąc miny.

- Przecież ja jeszcze nie zacząłem! - odparł, zamykając drzwi na klucz.

- A może ja jeszcze chciałam potańczyć? - zapytała, głaszcząc chłodną pościel.

- Kochana, ja zaraz z tobą zatańczę! Obiecuję, że będziemy tańczyć aż do rana. Albo 

jeszcze dłużej!

- Są różne tańce, Angolu - uśmiechnęła się figlarnie.

- Oczywiście. Zapewniam cię, że nie miałem na myśli menueta.

- A co? - z niewinną minką wygładziła suknię, a potem podniosła oczy, by spojrzeć na 

niego. - Amelia twierdzi, że jesteś bardzo romantyczny. Obawiam się, że zmieni zdanie, kiedy 

opowiem jej jak w noc poślubną rzuciłeś mnie na łóżko. Jak upolowane zwierzę.

- Romantyczny? - zapytał, zapalając świecę w srebrnym lichtarzu. - Czy tego właśnie 

background image

pragniesz?

Wzruszyła ramionami.

- Amelia o tym marzy - odparła wykrętnie.

- A ty nie? - Śmiejąc się jednym ruchem ściągnął swój elegancki surdut i cisnął go w 

kąt. - Kobieta ma prawo do romantycznej nocy poślubnej - stwierdził, klękając przed nią. 

Zdjął jej pantofelki i czule pogłaskał stopy. - Nie miałem dotąd okazji powiedzieć ci, że 

wyglądałaś cudownie. Kiedy ujrzałem cię w kościele, zrozumiałem, że właśnie spełniły się 

moje marzenia - nie dodał, że przypominała mu porcelanową figurkę pastereczki, której nie 

mógł wziąć do rąk, kiedy był małym chłopcem.

- Ty wyglądałeś jak książę - mruknęła. Nigdy nawet nie podejrzewała, że masaż stóp 

może być tak przyjemny.

- Hmm... A ja jestem tylko mężczyzną do szaleństwa zakochanym we własnej żonie - 

szepnął, całując szczupłą kostkę. - - Oczarowanym przez nią. - Wolno powędrował ustami po 

smukłej łydce, zatrzymując się dopiero w zgięciu kolana. - Zupełnie przez nią zniewolonym.

- Tak bardzo się bałam - wyznała, tuląc do siebie jego głowę.

Westchnęła, czując wilgotne usta tuż przy krawędzi dekoltu.

-   Czy   teraz   też   się   boisz?   -   Zręcznie   rozsznurował   górę   sukni   i   z   zachwytem 

obserwował, jak z cichym szelestem zsuwa się z jej ramion.

- Nie. Przestałam, gdy wziąłeś mnie na ręce i zacząłeś biec korytarzem - uśmiechnęła 

się   leciutko   i   patrząc   mu   w   oczy,   zaczęła   rozpinać   jego   kamizelkę.   -   Dopiero   wtedy 

uwierzyłam, że naprawdę się nie zmieniłeś i znowu jesteś moim Brighamem.

- Zawsze byłem twój, Reno!

Wolniutko położył ją na łóżku, by udowodnić, że mówi prawdę.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Na książęcym dworze spędzili jeszcze trzy tygodnie. Nic nie mogło równać się ze 

splendorem   pałacu   Holyrood   w   dniach,   gdy   Karol   uczynił   go   swą   rezydencją.   Jedzenie, 

muzyka, rozrywki, towarzystwo, wszystko było wyborne i w najlepszym gatunku. Nastały 

czasy radości i wesela. Śmiech dźwięczał w starych murach od rana do nocy, barwny tłum 

wypełniał wysokie sale. Najwięcej uwagi poświęcano frywolnym zabawom i miłosnym grom, 

nic więc dziwnego, że z całej Szkocji zaczęli ściągać młodzieńcy w modnych perukach i 

eleganckie   damy   spragnione   rozrywek   i   flirtów.   W   ciągu   tych   paru   beztroskich   tygodni 

Holyrood jaśniało niczym klejnot w koronie, a Karol mógł nacieszyć się do syta splendorem 

władzy.

Serena   obserwowała,   z   jaką   wprawą   Brigham   porusza   się   w   świecie,   do   którego 

należał od dnia narodzin, sama zaś z determinacją starała się dostosować do nowej sytuacji. 

Szybko przekonała się, jak wiele musi się nauczyć, ile musi zmienić.

Zastępy służby czekały na jej skinienie i obsługiwały ją, czy tego chciała, czy nie. Ze 

względu   na   pozycję   Brighama   oddano   do   ich   dyspozycji   wspaniałą   komnatę,   zapełnioną 

eleganckimi meblami i ozdobioną pięknymi obrazami. W ciągu tych kilku tygodni poznała 

więcej osób  niż przez całe dotychczasowe  życie.  Wszyscy chcieli ją poznać,  niektórzy z 

czystej   ciekawości,   jednak   zdecydowana  większość  z   szacunku   dla   nazwiska,  które   teraz 

nosiła. To sprawiało, że czuła się dumna ze swego męża oraz rodu, którego stała się częścią. 

Dzięki temu łatwiej znosiła wątpliwe rozkosze dworskiego życia.

O tym, jak zamożnym człowiekiem jest Brigham przekonała się w niecały tydzień po 

ślubie, gdy podarował jej słynne szmaragdy Langstonów. Sobie tylko znanymi sposobami 

zdołał   wydostać   je   z   posiadłości   w   Ashburn   i   bezpiecznie   przewieźć   do   Szkocji.   Kiedy 

otworzyła aksamitne pudełko, oszołomiona długo wpatrywała się w jego bezcenną zawartość.

Takie klejnoty wymagały odpowiedniej oprawy, więc Brigham najął krawcową, która 

miała zadbać o garderobę lady Ashburn. I tak oto Serena pozwoliła ustroić się w jedwabie, 

satyny i koronki. Dowiedziała się, jak to jest wpinać we włosy brylantowe spinki i nacierać 

skórę   najlepszymi   francuskimi   perfumami.   Jednak   z   lekkim   sercem   całe   to   bogactwo   i 

przepych oddałaby w zamian za spędzenie paru tygodni sam na sam z Brighamem w jakiejś 

góralskiej chacie.

Oczywiście nie sposób było nie czerpać przyjemności z uroków światowego życia. 

Podobał się jej splendor książęcego dworu, cieszyły zazdrosne spojrzenia kobiet, którymi 

witały ją, gdy prowadzona przez Brighama wchodziła do sali. Nosiła piękne suknie, miała 

background image

bajeczne klejnoty, służąca codziennie układała jej włosy. Mijały kolejne dni, a ona wciąż nie 

mogła pozbyć się wrażenia, że śni fantastyczny sen.

Jedynie noce były autentyczne. Czekała na nie, spragniona tuliła się do Brighama, gdy 

wreszcie po długim dniu spotykali się w zaciszu małżeńskiej sypialni. Wiedziała, jak kruche 

jest ich szczęście. Lada dzień mógł paść rozkaz wyjazdu, a wtedy Brigham będzie musiał 

ruszyć za księciem. Starali się nie mówić o tym, by nie zatruwać sobie pięknych chwil, jakie 

dane im było spędzać ze sobą. Zresztą i tak wiedzieli oboje, co ich czeka. Serena pogodziła 

się z losem i pragnęła jedynie, by mąż wrócił do niej cało.

Tylko nocą mogła być naprawdę sobą, dzielić się z nim swymi myślami i ciałem. W 

ciągu dnia często czuła się jak aktorka na scenie, przebrana w piękne stroje, by udawać damę, 

podczas gdy tak naprawdę była zwykłą szkocką góralką. Marzyła o tym, by na jedwabne 

toalety zarzucić kraciasty pled i puścić się konno przez jesienny park. Zamiast tego zmuszała 

się   do   codziennych   powolnych   spacerów   w   towarzystwie   innych   kobiet,   podczas   gdy 

mężczyźni odbywali swoje narady albo wizytowali obóz.

Ponieważ kochała Brighama z całego serca, jak mogła starała się być odpowiednią 

żoną dla człowieka z jego pozycją. Dla niego cierpiała męki podczas wieczornych spotkań, 

udając   mocno   zasłuchaną   i   zachwyconą   tym,   co   do   niej   mówiono.   Choć   uważała   ciągłe 

zmiany stroju za absurd, bez słowa skargi zmieniała poranną suknię na popołudniową, by tę z 

kolei zastąpić suknią wieczorową.

Tylko jeden raz, pewna, że nikt jej nie zobaczy, pozwoliła sobie na małe szaleństwo i 

poszła  z   Malkolmem  do  pałacowych  stajni   podziwiać  książęce  wierzchowce.  Zazdrościła 

młodszemu bratu swobody i możliwości odbywania szalonych przejażdżek. Kiedy jej o tym 

opowiadał, zacisnęła mocno zęby i przyrzekła sobie, że nauczy się cieszyć tym, co ma, i 

przyzwyczai się jakoś do nudnych spacerów.

- Zrób to, nie rób tego - burczała rozżalona, krążąc po sypialni. - A może ja nie chcę! - 

zawołała z wściekłością i z całej siły kopnęła krzesło. Z przerażeniem odkryła, że złamała 

przy tym czubek pantofelka idealnie dopasowanego kolorem do fioletowej porannej sukni. - 

Można oszaleć od tych wszystkich reguł, nakazów i pańskich fochów.

Zirytowana   opadła   na   krzesło,   z   którym   przed   chwilą   obeszła   się   tak   brutalnie. 

Tęskniła za swoim jeziorem. Za cudownym spokojem tego miejsca. Nie chciała patrzeć przez 

okno na góry i skały. Chciała się na nie wspinać. Znowu założyć  bryczesy, długie buty, 

wskoczyć na siodło...

Westchnęła ciężko i podciągnęła kolana, opierając na nich czoło. Lady Ashburn nie 

powinna pozwalać sobie na takie pozy, w tej chwili jednak nic ją to nie obchodziło. Zaczęła 

background image

oskarżać się w myślach o niewdzięczność i egoizm. Przecież Brigham ofiarował jej rzeczy, o 

jakich inne kobiety mogły tylko marzyć. Obiecywał życie tak wspaniałe, że tylko głupiec 

mógłby je odrzucić. Widocznie jednak była głupia, bo bez wahania zrezygnowałaby z niego, 

gdyby nie oznaczało to utraty Brighama.

Gdy   usłyszała   skrzyp   otwieranych   drzwi,   zerwała   się   błyskawicznie   i   wygładziła 

pogniecioną   suknię.   Na   widok   Brighama   odetchnęła   z   ulgą.   Nie   zniosłaby,   gdyby   jakaś 

służąca rozpuściła plotki o tym, jak to lady Ashburn dąsa się i zamartwia, siedząc sama w 

sypialni.

Kiedy   wyszła   mu   na   powitanie,   zaskoczony   uniósł   brew.   Mógłby   przysiąc,   że   z 

każdym dniem stawała się piękniejsza. Żałował tylko, że nie rozpuszcza już włosów. Często 

miał ochotę choć na moment zanurzyć w nich twarz.

- Myślałem, że spacerujesz z Amelią i Maggie.

- Właśnie wychodziłam - machinalnie poprawiła fryzurę. - Spodziewałam się ciebie 

dużo później. Rada już się skończyła?

- Tak. Reno, wyglądasz przepięknie.

Ze śmiechem, którym usiłowała zamaskować łzy, wpadła w jego otwarte ramiona:

- Och Brig! Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham!

- Co się stało? - szepnął, tuląc ją mocno. - Płaczesz? Dlaczego?

- Nie. To znaczy... tak, trochę. Za każdym razem, kiedy cię widzę, wydaje mi się, że 

kocham cię mocniej.

- Tak? Wobec tego postaram się wychodzić i wracać do ciebie kilka razy w ciągu dnia.

- Nie śmiej się ze mnie!

- Bo to grozi kalectwem? - Uniósł jej podbródek, by móc pocałować ją w usta. - Nie, 

moja kochana, nie będę się z ciebie śmiał.

Wtedy   dostrzegła   to   w   jego   oczach.   Więc   już...   Przymknęła   na   chwilę   powieki. 

Przysięgała sobie, że będzie dzielna, teraz jednak opuściła ją cała odwaga i spokój. Z trudem 

wydobyła głos ze ściśniętego gardła.

- Już czas, tak? - zapytała ledwie słyszalnym szeptem.

Zamiast odpowiedzieć, podniósł do ust jej dłonie.

- Chodź, usiądźmy - pociągnął ją w stronę krzesła.

- Nie trzeba - jej głos odzyskał już naturalne brzmienie. - Po prostu mi powiedz.

- Ruszamy za kilka dni. Jutro musicie jechać do Glenroe.

Zbladła, jednak kiedy się odezwała, jej głos nie zdradzał napięcia.

- Zostanę w Holyrood tak długo, jak długo ty tu będziesz.

background image

- Posłuchaj, Reno, wolałbym mieć pewność, że cała i bezpieczna poczekasz na mnie w 

Glenroe - pocałował ją w czoło. - Pamiętaj, że wasza podróż potrwa dłużej ze względu na stan 

Maggie.

W duchu przyznała mu rację. Rzeczywiście tak byłoby rozsądniej. Cóż jednak z tego, 

skoro nie mogła nawet myśleć o tym, że ma go opuścić.

- Pomaszerujecie na Londyn? - spytała.

- Jeśli Bóg pozwoli.

Skinęła głową i cofnęła się, wciąż jednak trzymała go za ręce.

- Wiesz, że potrafię walczyć. Tak jak ty. Prószę, zabierz mnie z sobą.

- Nie - powiedział stanowczo. - Myślisz, że pozwolę mojej żonie zostać markietanką?

W  jej  oczach   zamigotał   gniew. Zrozumiał,   że  się zagalopował  i  powinien  szybko 

zmienić taktykę.

- Sereno, kochanie, będziesz potrzebna swoim bliskim.

Chciała zaprotestować, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Sama rozumiała, że 

nie pomogłaby mu zbytnio swoją obecnością, zwłaszcza że niewielki byłby z niej pożytek na 

polu bitwy. Spojrzała na swoje dłonie splecione z jego dłońmi. Czemu są tak drobne i słabe?

- Masz rację - przyznała. - Zostanę. Będę na ciebie czekać.

- Wezmę cię ze sobą, Sereno. Cały czas będziesz przy mnie. O tutaj - położył ich 

złączone dłonie na swoim sercu. - Chciałbym cię o coś prosić. Gdyby coś się ze mną stało... - 

Zamilkł,   bo   gwałtownie   potrząsnęła   głową.   Jednak   wyraz   jego   oczu   powstrzymał   dalsze 

protesty. - W moim gabinecie jest skrzynia, a w niej żelazna szkatuła.

Znajdziesz tam dość złota i klejnotów, by kupić bezpieczeństwo dla siebie i całej 

rodziny. W skrzyni jest jeszcze coś, drobiazg, ale dla mnie niezwykle cenny. Chcę, żebyś to 

zatrzymała.

- Co to jest?

-   Nie   powiem   ci   -   delikatnie   dotknął   jej   policzka.   -   Zrozumiesz   wszystko,   kiedy 

zobaczysz.

- Dobrze, zapamiętam. Ale na pewno nie będę musiała niczego szukać. Wrócisz - 

powiedziała pewnie. - Przecież obiecałeś, że pokażesz mi dwór w Ashburn.

- Pamiętam o tym.

Bez słowa sięgnęła do stanika sukni i zaczęła rozpinać drobniutkie perłowe guziki.

- Co robisz?

- Powiem ci, czego na pewno nie zrobię. Nie pójdę na spacer z Amelią - z uśmiechem 

rozchyliła fiołkowy materiał. - Czyżby nie wypadało uwodzić własnego męża o tej porze?

background image

- Bardzo możliwe - odwzajemnił uśmiech. - Ale to będzie nasz mały sekret.

Sięgnął do jej włosów i wyjął z nich szpilki. Loki rozsypały się, lśniąc w promieniach 

słońca. Ukląkł przed nią, a potem pociągnął ją w dół. Kochali się wolno, zapamiętując zapach 

swych ciał, ciepło oddechu, rozkosz, którą sobie dawali.

Ostatecznie wymarsz rozpoczął się pierwszego listopada. Wielu doradców, między 

innymi   Brigham,   namawiało   księcia,   żeby   nie   zwlekał   z   rozpoczęciem   kampanii   i 

wykorzystał   przewagę,   którą   zyskał,   zdobywając   Edynburg.   On   jednak   uparcie   zwlekał, 

łudząc się nadziejami na pomoc z Francji. Faktycznie, król Ludwik przysłał mu pieniądze i 

trochę zapasów, jednak odmówił swej armii. Karolowi nie pozostało więc nic innego, jak 

polegać na własnej, w sile ośmiu tysięcy ludzi, w tym trzystu konnych. Doskonale zdawał 

sobie   sprawę,   że   rozstrzygnięcie   musi   nastąpić   szybko,   w   wyniku   jednego   frontalnego 

natarcia.

Książę   miał   pochlebne   zdanie   o   swoich   oddziałach   i,   co   ciekawsze,   tę   opinię 

podzielali Anglicy. Jeszcze parę miesięcy temu obszarpana armia młodego księcia złożona z 

prymitywnych  górali śmieszyła angielski dwór. Zdobycie Edynburga zgasiło ten uśmiech. 

Wcześniejsze zwycięstwa Karola oraz łatwość, z jaką jego żołnierze pokonywali Anglików, 

zmusiły rząd do bardziej radykalnych posunięć. Z Flandrii ściągnięto dodatkowe oddziały i 

oddano je pod komendę marszałka polowego Wade'a w Newcastle.

Posuwająca się na południe armia księcia z lordem George'em Murrayem na czele 

dotarła do Lancaster, nie napotkawszy po drodze prawie żadnej przeszkody. Mimo to radość 

psuło rebeliantom to, że angielscy jakobici ciągle zwlekali z przyłączeniem się do powstania.

W chłodną noc Brigham grzał się przy ognisku, mając obok siebie Whitesmoutha, 

który przyjechał z Manchesteru, by pozostać w oddziałach księcia. Mężczyźni owinęli się w 

ciepłe koce i próbowali walczyć z przenikliwym wiatrem, rozgrzewając się whisky.

-   Powinniśmy   byli   już   dawno   temu   zaatakować   oddziały   Wade'a   -   westchnął 

Whitesmouth. - A tak jest już za późno. Wezwali na pomoc tego psubrata, elektorskiego syna, 

Cumberlanda. Podobno zebrał spore siły i posuwa się z nimi na północ. Powiedz mi, Brig, ilu 

nas jest? Cztery, pięć tysięcy ludzi?

- W najlepszym razie. - Brigham wziął flaszkę z rąk przyjaciela, lecz zamiast pić, 

zapatrzył się w ogień. - Najgorsze, że książę się waha. Murray ciągnie go w jedną stronę, a 

O'Sullivan w drugą. I przez to każdą decyzję poprzedzają niekończące się narady. Jeśli chcesz 

znać   prawdę,   to   moim   zdaniem   przepuściliśmy   bezcenną   okazję,   siedząc   tak   długo   w 

Edynburgu. Druga taka już się nie powtórzy.

- Ale ty się nie wycofasz?

background image

- Przyrzekłem mu wierność.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu.

- Słyszałem, że górale uciekają cichaczem do swoich wiosek - odezwał się wreszcie 

Whitesmouth.

- Wiem o tym.

Rano Brigham brał udział w spotkaniu, na które Jan MacGregor zwołał pozostałych 

przywódców   klanów.   Razem   mieli   się   naradzić,   w   jaki   sposób   zatrzymać   swych   ludzi. 

Słuchając zażartych sporów, zastanawiał się, czy ci zacietrzewieni wodzowie mają pojęcie, 

skąd brały się wcześniejsze zwycięstwa. Czy wiedzą, że ich nieliczna, źle uzbrojona armia 

pokonywała Anglików tylko dlatego, że ludzie mieli w sercach wiarę i pragnienie walki. Bili 

się, bo tego chcieli, a nie dlatego, że im kazano. Kiedy zaś nie ma serca do walki, nie ma też 

zwycięstwa.

Nie chciał teraz do tego wracać, więc tylko pokręcił głową.

- Jutro dotrzemy do Derby. Jeśli pospieszymy się i nie zwlekając, ruszymy na Londyn, 

mamy  nikłą szansę ujrzeć  Karola na tronie - umilkł, bo przez szum wiatru przedarły się 

dźwięki   smutnej   melodii   wygrywanej   na   dudach.   -   Do   tej   pory   jeszcze   ani   razu   nie 

przegraliśmy  - dodał  po chwili.  - Z tego,  co mówisz, rozumiem,  że w  mieście  powstała 

panika, a elektor przygotowuje się, żeby w razie niebezpieczeństwa zbiec do Hanoweru.

- I oby jego noga już nigdy nie postała na naszej ziemi! - warknął Whitesmouth. - 

Chryste, co za piekielny ziąb!

- Mówią, że na północy wiatr jest tak ostry jak ostrze szpady.

- Dobrze powiedziane. Jeśli szczęście nas nie opuści, na Nowy Rok wrócisz do żony.

Brigham w milczeniu przechylił flaszkę. W głębi duszy czuł jednak, że aby tak się 

stało, potrzeba cudu.

W Derby, zaledwie 130 mil od Londynu, Karol zwołał naradę wojenną. Za oknami 

sali, w której przy okrągłym stole zebrali się dowódcy, wirowały gęste płatki śniegu.

-   Panowie!   -   Książę   oparł   swe   wypielęgnowane   dłonie   o   krawędź   stołu   i   lekko 

pochylił się do przodu. - Wezwałem was, by zasięgnąć rady tych, którzy ślubowali wierność 

memu ojcu. W tej chwili trzeba nam zdecydowania, jedności i odwagi.

Umilkł   i   przebiegł   wzrokiem   po   twarzach   zebranych.   Każdemu   spojrzał   w   oczy, 

starając się wyrazić w ten sposób swe uznanie. Pośród dowódców był lord Murray, a także 

ten, którego uważał na cierń w oku, czyli O'Sullivan.

- Wiadomo, że idą na nas trzy angielskie dywizje - ciągnął książę - i że spada morale 

naszych   żołnierzy.   Dlatego   szybki   atak   na   stolicę   teraz,   gdy  wciąż   pamiętamy   niedawne 

background image

zwycięstwa, będzie naszą najlepszą strategią.

-   Wasza   Wysokość   -   odezwał   się   Murray,   po   czym   zamilkł,   czekając,   aż   książę 

pozwoli mu zabrać głos. - Ośmielę się doradzać Waszej Wysokość dużą ostrożność. Nasze 

oddziały są słabo uzbrojone, wróg zaś ma nad nami ogromną przewagę liczebną. Dlatego 

proponuję,   żebyśmy   wycofali  się  w  góry,  przeczekali  tam  zimę   i opracowali   plan  nowej 

kampanii, która ruszyłaby wiosną. Przy okazji moglibyśmy odzyskać poparcie tych, którzy 

nas opuścili, odbudować siły i ściągnąć świeże zapasy z Francji.

- Taka rada to wyraz desperacji - orzekł książę. - Uważam, że jeśli teraz uciekniemy, 

ściągniemy na siebie zgubę.

-   Nie   uciekniemy,   Wasza   Wysokość,   tylko   wycofamy   się   -   sprostował   Murray, 

którego poparli inni dowódcy. - Powstanie dopiero się zaczęło, dlatego nie wolno nam działać 

bez namysłu.

Karol   zamknął   oczy   i   w   milczeniu   słuchał,   jak   inni   gorąco   popierają   Murraya. 

Rozwaga,   cierpliwość,   ostrożność   -   te   trzy   słowa   padały   najczęściej.   Jedynie   O'Sullivan 

próbował przeforsować pomysł niezwłocznego ataku na Londyn. Chcąc przekonać księcia do 

swych racji, uciekał się do pochlebstwa i szafował obietnicami bez pokrycia.

W pewnej chwili zniecierpliwiony książę zerwał się z miejsca i odpychając na bok 

mapy oraz dokumenty, zapytał, wskazując Brighama:

- A co ty o tym myślisz, Ashburn?

Brigham   przyznawał   w   duchu,   że   pod   względem   militarnym   rada   Murraya   jest 

słuszna. Jednak pamiętał o własnych przemyśleniach, którymi dzielił się z Whitesmouthem 

przy ognisku. Jeśli zapadnie decyzja o wycofaniu oddziałów, zapał wygaśnie i serce rebelii 

przestanie   bić.   Dlatego   teraz,   być   może   pierwszy   i   jedyny   raz,   musiał   zgodzić   się   z 

O'Sullivanem.

- Z całym szacunkiem dla Waszej Książęcej Mości - powiedział z lekkim ukłonem - 

gdybym   to   ją   miał   podjąć   ostateczną   decyzję,   kazałbym   o   świcie   ruszyć   na   Londyn. 

Spróbowałbym wykorzystać sposobność.

- Serce rwie się do walki - wtrącił się jeden z doradców - ale w czasie wojny trzeba 

mieć trzeźwą głowę i słuchać tego, co podpowiada rozum. Jeśli ruszymy na Londyn w sile, 

jaką obecnie dysponujemy, nasze straty będą ogromne.

- Albo nasz triumf wielki! - zawołał książę z pasją. - Czy jesteśmy kobietami, żeby 

chować się w izbie na widok pierwszych płatków śniegu? Czy jesteśmy starcami, żeby grzać 

kości   przy ognisku?  Ucieczka   czy  odwrót...  -  gwałtownie  zwrócił  się  w  stronę  Murraya, 

mierząc go gniewnym spojrzeniem - dla mnie to jedno i to samo! Zastanawiam się, drogi 

background image

lordzie, czy czasem nie myśli pan mnie zdradzić.

- Myślę tylko o tym, żeby doczekać zwycięstwa Waszej Wysokości i naszej wspólnej 

sprawy - odparł Murray cicho. - Wasza Wysokość jest księciem. Ja zaś prostym żołnierzem. 

Dlatego muszę wypowiedzieć się jako ten, który zna swe oddziały i rozumie tajniki sztuki 

wojennej.

Spory   trwały   w   nieskończoność,   lecz   długo   nim   padło   ostatnie   słowo,   Brgiham 

wiedział, jaka będzie decyzja księcia. Karol, niezdolny dążyć do swego celu, posłuchał rady 

Murraya. Szóstego grudnia zapadła decyzja o odwrocie.

Droga do domu była długa, ludzie źli i zniechęceni. Szybko sprawdziły się najgorsze 

obawy Brighama. Gdy gwałtownie powstrzymano triumfalny pochód, który latem dał klanom 

upajające poczucie siły, serce buntu zamarło. Ludzie wciąż jeszcze mówili o tym, że wiosną 

znowu staną do walki, jednak w głębi duszy nikt już nie wierzył, że kiedykolwiek uda się 

powtórzyć zwycięski marsz na południe.

Pod koniec miesiąca wycofali się za szkocką granicę i z rozpędu wzięli Glasgow. 

Złość i frustracja rozczarowanych powstańców były tak wielkie, że gdyby nie opanowanie i 

żelazna wola Camerona z Lochiel, ludzie księcia spędziliby dzień Bożego Narodzenia, łupiąc 

i plądrując miasto.

Stirling poddało się akurat wtedy, gdy z Francji przybyły  posiłki w postaci ludzi, 

amunicji i zapasów. Wyglądało na to, że książę dobrze zrobił, słuchając Murraya. Jednak 

nawet jeśli w duchu przyznawał rację swemu generałowi, nigdy nie mówił o tym głośno. 

Powstańcze oddziały znowu zaczęły rosnąć w siłę, gdyż przyłączały się do nich coraz to nowe 

klany, oddając księciu swe serca, miecze i ludzi. Niestety, znaleźli się i tacy, którzy opo-

wiedzieli się po stronie elektora. W jego barwach bili się MacLeodowie, MacKayowie, a 

także klany MacKenzich i Munroów.

Wrogie   oddziały spotkały się  na  południe  od  miasta Stirling.  W  zimowy  poranek 

Szkoci stanęli przeciw Szkotom i starli się w bratobójczej walce.

I tym  razem żołnierze Karola wygrali  bitwę, jednak radość zwycięzców - zmąciła 

wiadomość, że nieprzyjacielski miecz dosięgnął Jana MacGregora.

Brigham nie spał przez całą noc. Żołnierz, który nieraz wąchał proch na polu walki, 

potrafi rozpoznać, które rany są śmiertelne. Dlatego trwał przy posłaniu Jana, słuchając wycia 

wiatru, który targał wejściem do namiotu. Patrząc na umierającego teścia, myślał o Serenie. 

Przypominał sobie, jak śmiała się, kiedy ojciec zaniknął ją w niedźwiedzim uścisku i zaczął 

kręcić się dookoła, aż falowała jej zielona nocna koszula. Myślał także o tym, jak ubiegłej 

zimy jechał u jego boku przez góry.

background image

Kiedy   teraz   spoglądał   na   MacGregora,   nie   mógł   wprost   uwierzyć,   że   to   ten   sam 

człowiek,   z   którym   polował   i   pił   porter   przy  ognisku.   Potężny   mężczyzna   w   sile   wieku 

zmienił się w słabego starca. Tylko włosy, czerwone jak płomień na tle śmiertelnie bladej 

twarzy, lśniły dawnym blaskiem w nikłym świetle lampy.

- Matka... Pamiętaj o niej. - Jan wciągnął drżącą rękę.

- Będę o nią dbał, ojcze. Zaopiekuję się nią.

- Coll nie próbował nawet udawać, że wierzy w to, że ojciec przeżyje noc.

- To dobrze - oddech Jana stawał się coraz cięższy. - Dziecko... Tak bardzo żałuję, że 

nie doczekam wnuka.

- Będzie nosił twoje imię, ojcze - Coll położył prawą dłoń na sercu, jakby składał 

przysięgę.

- Dowie się, kim był jego dziad.

Przez chwilę na twarzy MacGregora błąkał się nikły uśmiech.

- Brigham...

- Słucham, sir.

- Nie próbuj poskromić mojej dzikiej kocicy.  Ona tego nie zniesie.  Proszę,  żebyś 

razem z Collem opiekował się Amelią i Malkolmem. Zadbajcie o ich bezpieczeństwo.

- Daję moje słowo.

- Miecz... - Jan z trudem chwytał powietrze. - Chcę, żeby Malkolm dostał mój miecz.

- Tak się stanie, ojcze. - Coll uklęknął i pochylił się do dłoni ojca. - Tato!

- Słuszność była po naszej stronie. I ten wysiłek nie pójdzie na marne - po raz ostatni 

szeroko otworzył oczy. - Wywodzimy się z królewskiego rodu, chłopcze - na sekundę ogień 

zapłoną w błękitnych oczach. - Mówię ci to, jakem MacGregor.

Wyznaczeni ludzie mieli odwieźć ciało Jana do Glenroe, jednak Coll nie zamierzał 

dołączyć do żałobnego orszaku.

- Na pewno wolałby, żebym został u boku księcia - powiedział do Brighama, gdy 

odprowadzali wzrokiem grupę jeźdźców. - Nie mogę pogodzić się z tym, że poległ właśnie 

tutaj, kiedyśmy odwrócili się plecami do Londynu.

- To jeszcze nie koniec, przyjacielu.

- Nie, jak mi Bóg miły, to nie koniec - potwierdził Coll, patrząc przed siebie.

Członkowie klanów powoli tracili nadzieję i ducha. W końcu stało się jasne, że marsz 

na Anglię znowu się odwleka, i jeśli w ogóle nastąpi, to w bliżej nieokreślonej przyszłości. 

Coraz częściej zdarzały się dezercje, dlatego dowództwo podjęło decyzję, by skoncentrować 

siły   na   północy   Szkocji.   Jednak   przywódcy   wciąż   nie   byli   jednomyślni   i   nie   zaprzestali 

background image

sporów nawet wtedy, gdy powstańcze oddziały przeprawiły się przez lodowatą rzekę Forth i 

pomaszerowały dalej na północ aż do Great Glen. Na siedem długich zimowych  tygodni 

miasto Inverness stało się kwaterą księcia Karola.

Podobnie jak kilka miesięcy wcześniej w Edynburgu, także i tym razem stagnacja 

zebrała gorzkie żniwo pośród oddziałów, których liczebność znowu spadła. Wprawdzie co 

jakiś czas zdarzały się krótkie, niejednokrotnie zacięte bitwy z Anglikami, jednak to nie było 

w stanie poprawić nastrojów książęcej armii. Jakobici zdołali nawet wziąć Fort Augustus, 

znienawidzoną angielską twierdzę w samym sercu szkockich gór, jednak ludzie i tak coraz 

bardziej tęsknili do ostatecznego zwycięstwa.  I do swych  domów. W tym  samym  czasie 

Cumberland gromadził siły. Zdawało się, że ta zima nigdy się nie skończy.

Serena stała nad grobem ojca. To już miesiąc, jak przywieziono go do Glenroe, gdzie 

został pochowany i opłakany przez całą osadę. Czas mijał szybko, a ona wciąż nie potrafiła 

powstrzymać łez, ilekroć pomyślała o ojcu. Tak bardzo za nim tęskniła! Dom wydawał się 

pusty   bez   jego   tubalnego   głosu   i   ciężkich   kroków.   Brakowało   jej   silnych   uścisków 

ojcowskich ramion i jego roześmianych oczu.

Najpierw chciała krzyczeć. Wyrzucić z siebie złość i ból. Potem jednak jej gniew 

przygasł.   Pozostał   tylko   bezbrzeżny   smutek,   który   nie   opuszczał   jej   nawet   wtedy,   kiedy 

dziecko   Brighama   zaczęło   się   w   niej   poruszać.   Najgorsza   ze   wszystkiego   była   jednak 

świadomość własnej  bezsilności.  Myśl,  że  ojciec  nigdy już  nie  wróci  i że  nic nie  zetrze 

cierpienia w oczach matki. Takie już było to życie. Mężczyźni rodzili się po to, by walczyć, a 

kobiety by ich opłakiwać.

Zamknęła oczy i stała zamyślona, czując na policzkach płatki śniegu. Czy nie istnieje 

nic prócz czekania i strachu? Ledwie straciła jednego ukochanego człowieka, a już bała się, 

że los odbierze jej także tego drugiego. Przeklęte powstanie! Zacisnęła pięści, lecz po chwili 

znów rozprostowała palce. Walczyli przecież o słuszną sprawę, nie mogła o tym zapominać. 

Jeśli wierzyło się w coś gorąco, trzeba było być gotowym ruszyć w imię tego do boju, a nawet 

oddać za to życie... Tak zawsze mówił ojciec i traktował te słowa ze śmiertelną powagą. 

Dlatego nie ma go już między żywymi.

- Tak bardzo mi ciebie brakuje - szepnęła. - Tobie jednemu mogę powiedzieć, jak 

strasznie   się   boję.   Wiesz,   teraz   nie   jestem   sama,   będę   miała   dziecko.   Twojego   wnuka   - 

przesunęła dłonią po zaokrąglonym brzuchu. - Nic nie mogłam zrobić, żeby cię uratować. Tak 

jak nie jestem w stanie ochronić Brighama ani Colla. Tak bardzo żałuję... Och, tato, nawet 

teraz, gdy noszę w sobie dziecko, żałuję, że nie jestem mężczyzną. Że nie mogą chwycić za 

broń i pomścić twojej śmierci - włożyła rękę do kieszeni i wyjęła chusteczkę, którą Brigham 

background image

dał jej wiele miesięcy temu. Przyłożyła ją do policzka, by choć w ten sposób poczuć jego 

obecność. - Powiedz mi, czy jest bezpieczny? Nawet nie wie, że będziemy mieli dziecko. Nie 

mogę go ochronić ani walczyć o niego, ale mogę to zrobić dla naszego dziecka.

- Reno!

Odwróciła się i ujrzała Malkolma. Mimo śniegu, który sypał jej w twarz, dostrzegła 

usta wygięte w podkówkę i smutne oczy błyszczące od łez. Bez słowa otworzyła szeroko 

ramiona. Płakał, a ona tuliła go do siebie, znajdując ulgę w pocieszaniu. Malkolm był taki 

dzielny.   W   czasie   pogrzebu   cały   czas   stał   obok   matki   i   podtrzymywał   ją,   gdy   ksiądz 

odmawiał   pożegnalną   modlitwę.   Wtedy   zachowywał   się   jak   mężczyzna,   teraz   jak   mały 

chłopiec.

- Nienawidzę Anglików - zawołał.

- Wiem. Matka powiedziałaby, że to nie po chrześcijańsku, ale ja myślę, że w życiu 

jest czas nienawiści, tak jak i czas miłości. I taki czas, kiedy trzeba pogodzić się z tym, czego 

nie możemy już zmienić.

- Tata był świetnym żołnierzem.

- To prawda - odsunęła go od siebie i przez moment patrzyła na ślady łez lśniące na 

jego policzkach. - Ale prawdziwy wojownik woli zginąć w walce niż we własnym łóżku. 

Oddaje życie za coś, w co wierzy...

- Ale oni się wycofali! - przerwał jej. W jego głosie słuchać było gorzki wyrzut.

Westchnęła,   przypomniawszy   sobie   Ust,   który   dostała   od   Brighama.   Starał   się 

wyjaśnić   jej   powody   takiego   manewru,   pisząc   jednocześnie   o   tym,   jak   bardzo   był 

rozczarowany obrotem spraw. Najgorsze, że również w szeregach powstańczej armii rosło 

niezadowolenie.

- Nie znam się na wojnie i nie rozumiem decyzji generałów - powiedziała po chwili. - 

Wiem natomiast, że bez względu na to, czy książę wygra, czy nie, nigdy już nie będzie tak, 

jak było.

- Chcę jechać do Iverness i zaciągnąć się do wojska - oznajmił.

- Malkolm, posłuchaj...

- Ojciec dał mi swój miecz - przerwał jej ze złością. - I wiem, jak go użyć. Pomszczę 

śmierć ojca i pomogę księciu. Nie jestem dzieckiem.

Spojrzała na niego poważnie. Mały chłopiec, który jeszcze przed chwilą szlochał w jej 

ramionach, znowu zachowywał się jak mężczyzna. Drobny, szczupły, sięgał jej ledwie do 

ramienia. Jednak minę miał hardą, mocno zaciśnięte szczęki i dumę w oczach. Przestraszyła 

się, że naprawdę gotów jest przyłączyć się do powstania.

background image

- Wiem, że nie jesteś już dzieckiem. I wierzę, że potrafisz bić się jak mężczyzna. Nie 

będę próbowała cię powstrzymać, jeśli serce mówi ci, że musisz pójść. Jednak proszę cię, 

żebyś przedtem pomyślał o matce, Amelii i Maggie. Co z nimi będzie?

- Ty się o nie zatroszczysz.

- Na pewno. A przynajmniej spróbuję. Musisz tylko pamiętać, że moje dziecko rośnie, 

więc niedługo będzie mi naprawdę ciężko - wzięła go za rękę. - Poza tym boję się. Nie mogę 

powiedzieć o tym matce ani dziewczętom, ale tobie mówię. Pomyśl tylko, co będzie, gdy 

zrobię się tak gruba jak Maggie. Przecież jeśli wtedy przyjdą Anglicy, nie będę w stanie 

nikogo obronić. Malkolmie, nie zrozum mnie źle. Nie namawiam cię, żebyś  nie szedł do 

wojska, ani nie uważam, że jesteś dzieckiem. Ja tylko proszę cię, żebyś jako jedyny męż-

czyzna w naszym domu został i walczył tutaj.

Maikom znalazł się w rozterce. Spojrzał na zasypany śniegiem grób ojca, jakby szukał 

tam podpowiedzi, co zrobić.

- Ojciec pewnie wolałby, żebym został w Glenroe - przyznał w końcu.

Serena w ostatniej chwili powstrzymała westchnienie ulgi. Dotknęła lekko ramienia 

brata i powiedziała cicho:

- To, że ktoś zostaje ze swoimi, nie przynosi mu ujmy. A w każdym razie nie wtedy, 

kiedy chce ich obronić.

- Może i tak, ale nie będzie mi lekko.

-   Rozumiem   cię   -   otoczyła   go  ramieniem.   -  Nawet   nie   wiesz,   jak   dobrze.   Lepiej 

pomyślmy o tym, co możemy zrobić tu, na miejscu - powiedziała i zaczęła zastanawiać się na 

głos - Załóżmy, że śnieg przestanie padać. Jeśli oddziały księcia są w Iverness, to Anglicy nie 

mogą być dużo dalej. Musimy się przygotować. Nie możemy walczyć  w Glenroe, bo po 

pierwsze, jest nas za mało, a po drugie, są tu przeważnie kobiety i dzieci.

- Myślisz, że Anglicy tu przyjadą? - w pytaniu Malkolma podniecenie mieszało się ze 

strachem.

- Obawiam się, że to jest możliwe. Pamiętasz, jak dostaliśmy wiadomość, że pod Moy 

Hall była bitwa?

- I że Anglicy dostali baty! - przypomniał jej skwapliwie.

- Tak, tylko że to miejsce leży naprawdę blisko nas. Skoro nie możemy się bronić, to 

musimy znaleźć jakieś schronienie. To będzie nasze zadanie. Poszukamy sobie kryjówki w 

górach i zgromadzimy tam jedzenie, opał, koce i broń - przed oczami stanęła jej szkatuła, o 

której mówił Brigham. - Bracie, musimy opracować prawdziwy plan wojenny.

Choć zbliżał się już kwiecień, zima nie ustępowała. Brigham dowodził niewielkim 

background image

oddziałem złożonym z wynędzniałych, głodnych ludzi, którzy wyruszyli z Iverness, by w 

najbliższej   okolicy   poszukać   jedzenia   oraz   paszy   dla   koni.   Powstańcy   ponieśli   ostatnio 

szczególnie dotkliwą stratę. Ich wielka nadzieja, angielski statek, który udało im się pojmać i 

który na cześć księcia ochrzcili jego imieniem, został odbity przez wroga. Wraz z nim w ręce 

Anglików wpadły wszystkie z takim trudem zebrane fundusze.

Nie udało im się zdobyć nic poza odrobiną owsa i dziczyzny,  ale za to zasięgnęli 

języka. Krążyły słuchy, że książę Cumberland, drugi z synów elektora, stanął w okolicach 

Aberdeen z doskonale uzbrojoną i wykarmioną armią, ponad dwukrotnie większą od armii 

powstańców.  Jakby tego było mało, Anglicy dostali olbrzymie  wsparcie w postaci  pięciu 

tysięcy niemieckich żołnierzy, którzy stacjonowali w Dornoch, odcinając tym samym drogę 

na południe. Mówiono, że Cumberland już rozpoczął marsz na Inverness.

Podkowy dudniły głucho na pokrytej śniegiem drodze. Ludzie posuwali się naprzód w 

milczeniu,   rozdrażnieni   z   powodu   głodu   i   zmęczenia.   Chcieli   jak   najprędzej   zjeść   coś 

gorącego i zapaść w sen.

Czerwone mundury dragonów pojawiły się na zachód od drogi, którą jechali. Jednym 

skinieniem   ręki   Brigham   zatrzymał   swój   oddział   i   starał   się   ocenić   odległość   oraz   siły 

przeciwnika. Dragoni mieli przewagę mniej więcej dwóch na jednego, poza tym sprawiali 

wrażenie   wypoczętych.   Wiedział,   że   jeszcze   ma   wybór.   Mógł   szybko   nakazać   ludziom 

odwrót albo pchnąć ich do nierównej walki. Obrócił konia w miejscu i stając twarzą twarz ze 

swymi żołnierzami, spojrzał im twardo w oczy. Ogier zatańczył pod nim, gdy zawołał:

- Możemy zawrócić i schronić się w górach, gdzie nigdy nas nie znajdą. Albo spotkać 

się z nimi na drodze i zaatakować w miejscu, w którym będą mieli za plecami skały.

- Będziemy walczyć! - odkrzyknął jeden z ludzi, wskazując swój miecz. Inni poszli za 

jego przykładem.

Brigham spojrzał na dragonów, którzy już ich dostrzegli i skierowali konie w ich 

stronę. Potem uśmiechnął się groźnie. Właśnie taką odpowiedź chciał usłyszeć od swoich 

żołnierzy.

- A więc pokażmy im, jak walczą żołnierze prawdziwego króla - krzyknął na całe 

gardło i poprowadził do natarcia.

Atakujący górale pędzili przed siebie, jakby dowodził nimi sam diabeł. W mgnieniu 

oka dopadli Anglików. Rozległ się szczęk broni i krzyki walczących. Wokół Brighama ludzie 

bili się jak w transie. Padali od cięcia szpadą lub toporem. Śnieg szybko nasiąkał krwią.

Nigdy dotąd nie zdarzyło się, by podczas bitwy pozwolił emocjom wziąć górę nad 

rozwagą.   Tym   razem   stało   się   inaczej.   Tygodnie   rozgoryczenia   i   próżnego   oczekiwania 

background image

spowodowały, że na widok wrogich mundurów zupełnie stracił opanowanie. Rzucił się na 

nieprzyjaciela jak człowiek ogarnięty szałem. Wyrąbywał sobie drogę pośród nacierających 

dragonów, nie widząc nawet twarzy tych, którym  odbierał życie.  Jego szpada bezlitośnie 

siekła i kaleczyła ciała tych, którzy mieli nieszczęście nawinąć mu się pod rękę.

Przyparli dragonów do skał i atakowali nie znając litości. Kiedy skończyli, na pustej 

drodze leżały ciała pięciu jakobitów oraz dwunastu martwych lub dogorywających dragonów. 

Reszta rozbiegła się pośród wzgórz, szukając ratunku w ucieczce.

- Dalej chłopcy, za nimi! - krzyknął jeden z górali, jednak Brigham zajechał mu drogę 

i powstrzymał następne natarcie.

- Po co? - zapytał zeskakując z konia, by wyczyścić szpadę o śnieg. - Zrobiliśmy już 

swoje. Zajmijmy się teraz naszymi rannymi.

Gdzieś obok jęknął konający człowiek. Brigham schował broń i pochylił się nad nim.

- Zabitych Anglików pochowamy tutaj. Swoich zabierzemy do Inverness.

- Po co ich chować? - zapytał jeden z żołnierzy. - Zostawmy ich dzikim zwierzętom.

Brigham gwałtownie  obrócił głowę. W jego szarych  oczach zalśnił zwykły chłód. 

Niechętnym wzrokiem zmierzył pokrytą krwią twarz górala.

-   Nie   jesteśmy   barbarzyńcami.   Pogrzebiemy   martwych,   nieważne   -   przyjaciół   czy 

wrogów - powiedział głosem nieznoszącym sprzeciwu.

Ostatecznie ciała przysypano jedynie kamieniami, bo w zamarzniętej ziemi nie dało 

się wykopać grobów.

Oddział zawrócił i wolno ruszył w kierunku Inverness. Ludzie byli jeszcze bardziej 

utrudzeni i głodni, a w dodatku obolali od ran, posuwali się więc niespiesznie. Z każdą milą 

tego   smutnego   pochodu   Brigham   coraz   wyraźniej   uświadamiał   sobie,   że   dragoni   dotarli 

niebezpiecznie blisko Glenroe.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

W chłodny kwietniowy dzień powietrze wypełniło się warkotem werbli i dźwiękami 

kobzy. W Inverness powstańcy szykowali się do decydującej bitwy. Cumberland rozłożył 

swój obóz zaledwie dwanaście mil od miasta.

- Nie podoba mi się ten teren - kolejny raz lord Murray występował w roli książęcego 

doradcy. Jednak przepaść, która powstała między nimi w związku z decyzją o odwrocie, nie 

zmniejszyła się ani na jotę. - Torfowisko Drumossie to wymarzone miejsce dla Anglików, ale 

nie dla nas.

Zatrzymał się, szukając właściwych słów. Zdawał sobie sprawę, że Karol jeszcze nie 

wybaczył mu, iż za jego namową wycofał swe oddziały na północ. Dlatego teraz długo i 

ostrożnie dobierał słowa.

-   Wasza   Wysokość   -   ciągnął.   -   Torfowisko   to   płaska,   otwarta   przestrzeń,   wprost 

stworzona dla Cumberlanda, bo będzie mógł szybko  i sprawnie manewrować swą armią. 

Ośmielę się zauważyć, że dla naszych górali nie ma gorszego miejsca do walki.

- A więc co? Znowu mamy się wycofać? - wtrącił się O'Sullivan. Był tak samo jak 

Murray lojalny i nie mniej niż on odważny. Niestety, brakowało mu opanowania i zdolności 

taktycznych Anglika. - Wasza Wysokość, proszę rozważyć, czyż nasi górale nie dowiedli, że 

są świetnymi  i nieustraszonymi wojownikami? Czy Wasza Miłość nie pokazał, jakim jest 

genialnym dowódcą? Trudno zliczyć, ile razy Wasza Wysokość pokonał Anglików.

- Nie chodzi tylko o to, że nieprzyjaciel ma nad nami ogromną przewagę liczebną - 

Murray odwrócił się od O'Sullivana i mówił wprost do księcia. - Tym razem teren może stać 

się najbardziej niebezpieczną bronią. Dlatego gdybyśmy cofnęli dalej na północ, za rzekę 

Nairn...

-   Żadnego   cofania   się!   Tu   zmierzymy   się   z   Cumberlandem   -   oznajmił   książę 

spokojnie.  Chłodnym  spojrzeniem badał  twarze  swych  najbardziej zaufanych  ludzi.  - Nie 

będziemy znowu uciekać. Wystarczy, że cała zima zeszła nam na czekaniu.

Czekanie to spowodowało, że powstańcy poczuli się rozczarowani i niezadowoleni. 

Książę wiedział o tym i nie miał złudzeń co do nastrojów panujących w swoich szeregach. 

Świadomość ta, a nie pochlebstwa O'Sullivana, zaważyły na decyzji Karola.

- Nie będziemy dłużej zwlekać. Generał kwatermistrz O'Sullivan wskazał pole walki i 

tu będziemy się bić!

Murray i Brigham wymienili krótkie spojrzenia. Obawiali się takiego rozkazu i już 

wcześniej omówili jego ewentualne konsekwencje.

background image

- Wasza Wysokość - odezwał się generał. - Skoro Wasza Wysokość już zdecydował, 

może   przynajmniej   zechce   rozważyć   pewne   posunięcie   taktyczne,   które   ośmielę   się 

zaproponować?

- Zgoda, milordzie, o ile nie ma w nim mowy o odwrocie.

Na chudych policzkach Murraya pojawiły się rumieńce, mimo to, nie tracąc nic ze 

swego spokoju, przedstawił swój plan:

- Akurat dziś przypadają urodziny księcia Cumberlanda, więc jego żołnierze na pewno 

uczczą   tę   okazję.   Bez   wątpienia   będą   pić   na   umór.   Gdybyśmy   więc   przeprowadzili 

niespodziewany nocny atak, mielibyśmy szansę przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę.

Oczy księcia zabłysły.

- To interesujące - powiedział. - Proszę mówić dalej.

-   Dwie   kolumny   żołnierzy   -   ciągnął   Murray,   pomagając   sobie   lichtarzem   w   celu 

zobrazowania   sytuacji   -   mogłyby   otoczyć   obóz   Anglików   z   obu   stron,   zaniknąć   ich   w 

kleszczach i trochę przetrzebić armię Cumberlanda, korzystając z tego, że żołnierze będą spali 

po brandy jak zabici.

- Podoba mi się ten pomysł! - w oczach Karola błysnęło podniecenie. - Niech książę 

hucznie obchodzi swe urodziny. Hucznie, choć krótko.

Stało   się,   jak   uradzili.   Powstańcy   wymaszerowali   z   obozu   i   o   głodzie,   bo   kilka 

sucharów trudno było nazwać jedzeniem, mieli pokonać dwanaście mil. Szli w ciemnościach, 

nękani dokuczliwym chłodem. Plan Murray a niewątpliwie był dobry, jednak ludzie nie mogli 

już  go  wykonać.   Wymęczeni,  zmarznięci,   głodni,  kilka  razy  zgubili  się  w   ciemnościach. 

Szybko   stracili   otuchę   i   ochotę   do   walki,   tak   że   w   końcu   armia   zmieniła   się   w   grupę 

zniechęconych maruderów.

Brigham i Coll, siedząc na kordach, obserwowali ich, gdy bladym świtem dowlekli się 

z powrotem do obozu.

- Mój Boże - westchnął Coll. - Patrz, na co nam przyszło!

Brigham   także   czuł   zmęczenie,   mimo   to   szybko   wyprostował   się   w   siodle.   W 

milczeniu patrzył, jak żołnierze, wyczerpani długim marszem i głodem, padali półprzytomni 

wprost na ziemię i natychmiast zasypiali kamiennym snem. Leżeli pokotem przy drodze i w 

parku okalającym dwór Culloden. Ci zaś, którzy nie spali, narzekali głośno, nie zważając na 

przejeżdżającego obok księcia.

Odwrócił się i spojrzał na torfowisko. Nad srebrnym od szronu płaskim polem unosiła 

się lekka mgła. Pomyślał, że to miejsce mogłoby z powodzeniem posłużyć za plac defilad dla 

piechoty Cumberlanda. Tymczasem dalej na północ, za rzeką Nairn, teren był już całkiem 

background image

inny, pagórkowaty i nierówny. To tam chciał walczyć Murray. I tam moglibyśmy wygrać, 

westchnął   ciężko.   Niestety,   książę,   głuchy   na   wszelkie   perswazje,   chciał   słuchać   jedynie 

O'Sullivana. Tak więc klamka zapadła. Nie było odwrotu.

- Tutaj wszystko się skończy - powiedział cicho.

Obrócił konia i pojechał w stronę obozu. Jadąc między namiotami, budził śpiących 

żołnierzy:

- Wstawać! - krzyczał na całe gardło. - Będziecie spali, aż wam popodrzynają gardła?! 

Nie słyszycie angielskich werbli wzywających do broni?

Ludzie   podnosili   się   niechętnie,   potem   z   ociąganiem   zbierali   w   swoich   klanach. 

Wytaczano działa, rozdzielano resztki i tak mizernych racji żywnościowych. Odrobina zimnej 

strawy tylko podrażniła puste żołądki i do reszty zwarzyła kiepskie humory żołnierzy. Skuleni 

z   głodu   i   zimna,   uzbrojeni   w   dzidy,   topory,   strzelby   i   kosy   stawali   pod   sztandarami   z 

symbolem   swoich   klanów.   MacGregorowie   i   MacDonaldowie,   Cameronowie   i 

Chisholmsowie, Mackintoshowie obok Robertsonów, i wielu, wielu innych. Pięciotysięczna 

armia zagłodzonych, kiepsko uzbrojonych oberwańców, których trzymała w kupie wiara we 

wspólną sprawę.

Za to Karol prezentował się jak prawdziwy książę, gdy przejeżdżał konno wzdłuż 

swoich   oddziałów,   okryty   tartanem   i   w   berecie   z   kokardą.   Spoglądał   na   swoich   ludzi, 

pamiętając o tym, że przysięga, którą im złożył, ma takie samo znaczenie, jak to, że oni 

ślubowali mu wierność.

Na drugim końcu torfowiska wroga armia szykowała się do bitwy.  Trzy kolumny 

czerwonych   mundurów   utworzyły   sprawnie   jedną   Unię.   I   tak   jak   Karol   przed   swymi 

żołnierzami, tak przed zastępami dragonów przedefilował książę Cumberland, by gorącym 

słowem zagrzać ich do walki. Czerwony mundur opinał jego pękaty korpus, czarna kokarda 

zdobiła trój graniasty kapelusz.

Powietrze huczało od bicia w bębny i melodii wygrywanych na dudach. Nad pustym 

polem szalał porywisty wiatr, miotając strugi deszczu ze śniegiem prosto w oczy jakobitów. 

To oni oddali pierwsze pojedyncze strzały. Odpowiedziała im kanonada.

W tym samym czasie gdy pod Culloden rozległy się strzały, Maggie wygięła się w 

kolejnym silnym skurczu. Drobne ciało, umęczone całonocnym porodem, przeszywał raz za 

razem ból, którego nie mogła już znieść. Półprzytomna bez ustanku wzywała Colla.

- Biedactwo! Biedna dziewczynka! - użalała się pani Drummond, która właśnie weszła 

z naręczem świeżych ręczników i dzbanem wody. - Taka z niej kruszynka!

- Cicho,  cicho  moje  biedactwo  - szeptała Fiona, delikatnie  ścierając  pot z twarzy 

background image

dziewczyny. - Pani Drummond, niech pani dorzuci do kominka.

- Niewiele drewna już zostało.

- Dobrze, spalmy to, co mamy - zdecydowała Fiona, po czym spojrzała pytająco na 

Amelię. - I co, córeczko?

- Dziecko nie może się wydostać, bo ułożyło się pośladkowo. Maggie jest zbyt drobna.

Serena odruchowo dotknęła własnego brzucha, jakby chciała osłonić swoje dziecko. 

Drugą rękę podała Maggie, by mogła ją. ścisnąć, gdy nadejdzie kolejna fala bólu.

- Powiedz, Amelio - popatrzyła na siostrę błagalnie - uratujesz ich? Oboje?

- Jeśli Bóg pozwoli - odpowiedziała, ocierając spoconą twarz rękawem sukni.

- Pani MacGregor, mogę poprosić Parkinsa, żeby nazbierał drewna - zaofiarowała się 

pani   Drummond,   lecz   umilkła,   słysząc   rozdzierający   krzyk   Maggie.   Dopiero   po   chwili 

odważyła   się   znowu   otworzyć   usta.   -   Powiem   mu,   żeby   zaraz   leciał   do   lasu.   W   końcu 

mężczyzna powinien przydać się na coś więcej niż tylko sadzenie nasienia w kobiecym łonie.

Fiona bez słowa skinęła głową. Była zbyt zmęczona, by zwrócić kucharce uwagę za 

niezbyt stosowny komentarz.

- Dobrze, pani Drummond - westchnęła ciężko. - Proszę powiedzieć Parkinsowi, że 

będziemy mu ogromnie zobowiązane.

- Coll! - szlochała Maggie, rzucając głową po mokrej od potu poduszce. W pewnej 

chwili jej błędny wzrok skupił się na Serenie. - Reno!

- Tu jestem, kochanie. Wszyscy tu jesteśmy.

- Coll... Chcę do Colla.

- Wiem. Wiem, malutka - schyliła się, by pocałować bezwładną dłoń przyjaciółki. - 

On niedługo też przyjedzie - skłamała. Czuła, jak jej dziecko wierci się w brzuchu i nie mogła 

odpędzić niepokoju na myśl o tym, co stanie się z nią za kilka miesięcy. Czy tak jak Maggie 

będzie wiła się w bólach, nadaremnie wzywając Brighama, którego i tak przy niej nie będzie? 

- Amelia mówi, żebyś starała się odpoczywać między skurczami. Musisz oszczędzać siły.

- Staram się. Ale czy to musi trwać tak długo? - szepnęła Maggie, obracając szarą, 

wymęczoną twarz ku Amelii. - Proszę cię, powiedz mi prawdę. Co z dzieckiem?

Przez   ułamek   sekundy   Amelia   walczyła   z   pokusą,   by   ją   okłamać.   Zdecydowała 

jednak, że powie prawdę. Przekonała się bowiem, że w ciężkich chwilach porodu kobiety 

dużo lepiej znosiły nawet najgorszą prawdę niż kłamstwo.

- Maggie, dziecko źle się ułożyło. Wprawdzie wiem, co trzeba zrobić, ale poród będzie 

bardzo trudny.

- Czy ja umrę? - w pytaniu Maggie nie było rozpaczy, jedynie naturalna potrzeba, by 

background image

wiedzieć, co ją czeka.

Tym razem Amelia nie odpowiedziała od razu. Jakiś czas temu zdecydowała, że jeśli 

sytuacja   stanie   się   krytyczna,   poświęci   dziecko,   by  ratować   matkę.  Nim   zdążyła   znaleźć 

ostrożną odpowiedź, nadszedł potężny skurcz, Maggie wyprężyła się i zaczęła krzyczeć z 

bólu, póki całkiem nie opadła z sił.

- Boże, ratuj moje dziecko - jęczała. - Nie pozwól, żeby umarło. Przysięgnij, że je 

uratujesz. Przysięgnij!

- Nikt nie umrze!  - Serena z całych  sił ścisnęła wiotką dłoń. Maggie  na moment 

ucichła. - Nikt nie umrze - powtórzyła z pasją. - Tylko musisz walczyć. Kiedy złapie cię ból, 

krzycz na całe gardło, ale nie poddawaj się. MacGregorowie nigdy się nie poddają.

Huraganowy   ogień   angielskiej   artylerii   w   kilku   miejscach   przełamał   szeregi 

jakobitów. Oni zaś nie byli wystarczająco dobrze uzbrojeni, by odpowiedzieć równie silnym 

ostrzałem. Ustawieni w szyku bojowym padali jak muchy, nim zdołali oddać choćby jeden 

strzał. Wiatr zwiewał dym w ich stronę, deszcz ze śniegiem zacinał prosto w twarz, a oni 

bezradnie   patrzyli   na   rzeź   wśród   swoich.   Wrogie   kule   armatnie   zapędzały   się   nawet   do 

najdalszych linii, siejąc wokół zniszczenie i śmierć.

- Słodki Jezu, co się tam dzieje? Dlaczego nie dają sygnału do ataku? - Coll z twarzą 

czarną od dymu i rozpaczą w oczach patrzył na to spustoszenie. - Czekają, aż wytną nas w 

pień, nim zdążymy wyciągnąć szpadę?

Brigham bez słowa zawrócił konia i pognał w stronę prawego skrzydła, przedzierając 

się przez gęsty dym i grad kul.

- Na miłość boską! - krzyknął, spinając wierzchowca tuż przed samym księciem. - 

Niech Wasza Wysokość rozpocznie atak. Giniemy jak psy!

- Co mówisz? - spokojnie odpowiedział Karol - Czekamy, aż Cumberland zaatakuje 

pierwszy.

- Wasza Wysokość nie może stąd dostrzec, jakie spustoszenie zrobiła ich artyleria. Nie 

ma   sensu   czekać   na   Cumberlanda,   bo   on   nie   zaatakuje,   póki   jego   działa   zabijają   nas   z 

bezpiecznej odległości. My nie mamy takiej siły ogniowej i, na Boga, giniemy stojąc!

Książę   Karol   odprawił   go   zdecydowanie.   Kiedy   jednak   nakazywał   mu   wracać   na 

swoje miejsce, nadjechał Murray z identyczną prośbą. Książę uległ więc podwójnej presji.

- Dobrze więc - zgodził się wreszcie. - Dajcie sygnał do ataku.

Posłaniec ruszył natychmiast w stronę powstańczych szeregów, jednak dosięgła go 

kula, nim zdołał tam dotrzeć. Widząc to, Brigham dał koniowi ostrogę i sam popędził w 

stronę swych oddziałów. Wysoko uniósł szpadę i co sił w płucach krzyknął hasło, na które 

background image

wszyscy czekali. Odpowiedział mu ogłuszający ryk tysięcy gardeł, po czym ludzie ustawieni 

po środku pierwszej Unii puścili się biegiem przez wilgotne torfowisko. Runęli na dragonów, 

wywijając pałaszami i kosami.

Anglicy,   którzy   do   tej   pory   nie   byli   w   stanie   wytrzymać   siły   szkockiego   ataku, 

najwidoczniej nauczyli się czegoś na własnych błędach, gdyż zamiast rzucić się do ucieczki, 

zacieśnili szeregi i zamknęli szarżujących górali w krzyżowym ogniu. Mimo to atak trwał 

nadal.   Jednak   szybko   potwierdziły   się   najgorsze   przewidywania   Murraya.   Teren   bitwy 

zdecydowanie służył Anglikom. Przez moment zdawało się, że wojownicy księcia rozniosą 

dragonów Cumberlanda, gdyż pierwsza czerwona linia zachwiała się i cofnęła. Wycofujących 

się żołnierzy szybko jednak zastąpili inni.

Świetnie wyszkoleni dragoni ani na moment nie przestawali strzelać. W czasie gdy 

żołnierze z pierwszej linii oddawali strzały, ci z drugiej błyskawicznie przeładowywali broń i 

za moment posyłali ogłuszającą salwę. Mimo to górale wciąż byli w natarciu. Zabici i ranni 

padali wprost pod nogi biegnących za nimi towarzyszy, jednak atak nie tracił impetu.

Działa   dudniły   niezmordowanie,   posyłając   w   stronę   biegnących   Szkotów   tysiące 

zdradzieckich   kartaczy   -   pocisków   wypełnionych   gwoździami,   ołowianymi   kulkami   i 

opiłkami żelaza.

Brigham   słyszał,   jak   okruchy   żelastwa   odbijają   się   od  jego   puklerza,   aż   wreszcie 

jakieś odłamki trafiły go w ramię i bark. Całe szczęście było to tylko niegroźne draśnięcie, 

mógł   więc   dalej   przedzierać   się   w   stronę   książęcego   prawego   skrzydła.   Oczy   piekły   go 

niemiłosiernie, podrażnione oparami strzelniczego prochu, i były takie chwile, gdy prawie nic 

nie   widział.   Mimo   to   z   lodowatym   uporem   wyrąbywał   sobie   drogę   ku   tyłom   wojsk 

Cumberlanda.   Jak   przez   mgłę   dostrzegł,   że   Murray   dotarł   tam   pierwszy,   straciwszy   w 

ferworze walki perukę i kapelusz. Powoli zaczynał orientować się w sytuacji.

Wprawdzie atak na prawym skrzydle zdołał i przedrzeć się przez angielskie szyki, 

spychając wroga daleko w tył, jednak na pozostałych pozycjach jakobici byli w defensywie. 

Oddział MacDonaldów został srogo ukarany za próby wywabienia dragonów przed pierwszą 

Unię ich obrony. Anglicy nie dość, że nie przypuścili szturmu, to jeszcze sprawili Szkotom 

krwawą łaźnię, zasypując ich gradem kul.

Widząc,   co   się   święci,   Brigham   postanowił   cofnąć   się   ku   własnym   szeregom,   by 

wesprzeć tych, którzy wciąż dotrzymywali pola Anglikom. Parę metrów przed sobą dostrzegł 

Colla, który rozstawiwszy szeroko nogi, bił się zajadle z trzema dragonami, wymachując 

wściekle mieczem i dźgając sztyletem. Bez chwili namysłu rzucił się na pomoc przyjacielowi.

Tym   razem   nie   był   to   romantyczny   pojedynek   w   pierwszych   promieniach 

background image

wschodzącego słońca, lecz krwawa walka o życie. Rany na barku i ramieniu okazały się 

poważniejsze, niż sądził. Ból coraz mocniej dawał mu się we znaki, a spływająca po ręce 

krew powodowała, że nie mógł pewnie trzymać sztyletu. Kłęby duszącego dymu zatykały nos 

i usta, dostawały się do płuc, nie pozwalając swobodnie oddychać.

Wokół nich rozgrywały się już tylko małe potyczki. Jakobici bronili się dzielnie, ale 

nie zdołali wytrzymać naporu Anglików i pozwolili zepchnąć się ku własnym pozycjom na 

skraju wrzosowiska, pokrytego tysiącami ciał. Nawet najsilniejsze prawe skrzydło musiało 

wreszcie uznać przewagę oddziałów Cumberlanda. Angielska kawaleria rozpoczęła krwawy 

pościg za cofającymi się powstańcami.

Porażka była już przesądzona, jednak dla Colla i Brighama nie miało to w tej chwili 

najmniejszego   znaczenia.   Bijąc   się   ramię   w   ramię,   toczyli   własną   małą   wojnę   z   dużo 

liczniejszymi dragonami. Coll został raniony w udo, jednak w gorączce walki prawie nie 

poczuł głębokiego cięcia i nie przestawał mocno pracować bronią. Za jego plecami Brigham 

uwijał się jak w ukropie. Udało mu się przebić jednego z Anglików, nim ten zdołał wypalić w 

jego stronę z pistoletu.

Wreszcie musieli uznać przewagę przeciwnika. Nie czekając, aż nadciągną następni, 

zaczęli wycofywać się w ślad za swymi zdziesiątkowanymi  oddziałami. Skuleni biegli co 

tchu, potykając się co chwila o zabitych.

- Chryste, rozgromili nas! - wysapał Coll, z trudem łapiąc oddech. Zatrzymał się i 

oszołomiony rozglądał się na wszystkie strony. Zdawało mu się, że stoi u szeroko otwartych 

wrót piekła. Wszędzie widział okaleczone ciała, czuł duszny zapach krwi.

- Musiało być ich z dziesięć tysięcy - jęknął. Nagle podmuch wiatru rozwiał gęsty 

obłok dymu i Coll jak na dłoni dostrzegł dragona okradającego zwłoki jednego ze Szkotów. 

Bez namysłu rzucił się na Anglika, rycząc przy tym jak zranione zwierzę.

- Dość tego. Na rany Chrystusa, stój!! - Brigham ledwie zdołał go odciągnąć. - Nic tu 

już więcej nie zdziałamy. Możemy tylko zginąć. Przegraliśmy. To już koniec powstania!

Coll zdawał się nie słyszeć. Z obłędem w oczach i uniesionym mieczem szarpał się, 

próbował wrócić na pole walki, gotowy sam rzucić się na całą armię.

- Pomyśl o rodzinie - próbował go powstrzymać Brigham. - Glenroe jest przecież 

bardzo blisko. Musimy się tam natychmiast dostać i wyciągnąć naszych.

Poskutkowało.

- Maggie - szepnął Coll, walcząc ze łzami. - Masz rację. Masz rację - powtarzał w 

kółko.

Biegiem puścili się przez torfowisko, czujni i gotowi do obrony. Spoza kłębów dymu 

background image

słyszeli  odgłosy pojedynczych  wystrzałów  i krzyki  rannych.  Byli  już blisko wzgórz, gdy 

Brigham dostrzegł kątem oka leżącego na ziemi rannego dragona, który ostatkiem sił unosił 

się na łokciu i chwiejnie celował w ich stronę z pistoletu. Nie miał już czasu, by ostrzec Colla. 

Rzucił się więc na przyjaciela, chcąc zepchnąć go z Unii strzału. Zdążył, ale poczuł, jak kula 

przeszywa  mu bok. Upadł na skraju torfowiska Drumossie, w miejscu, które przeszło do 

historii pod nazwą Culloden.

Odrętwiała i tak zmęczona, że prawie zasypiała na stojąco, Serena wyszła przed dom, 

żeby nabrać w płuca chłodnego, świeżego powietrza. Odetchnęła z ulgą. Zacięta walka o to, 

by sprowadzić dziecko Maggie na świat, trwała  prawie dwie doby. W końcu urodził  się 

zdrowy, dorodny chłopiec. Jego matka przez jakiś czas pozostawała nieprzytomna, balansując 

na granicy życia i śmierci. Zaczynało zmierzchać, gdy Amelia orzekła, że Maggie będzie żyć.

Nadchodził   wczesny   wiosenny   wieczór   i   cała   okolica   skąpana   była   w   łagodnym 

świetle. Na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Było cicho i spokojnie.

-   Och,   Brigham   -   szepnęła,   obejmując   ramionami   brzuch.   -   Jesteś   mi   tak   bardzo 

potrzebny!

- Sereno!

Odwróciła się przestraszona i mrużąc oczy, próbowała rozpoznać, kim jest człowiek 

kryjący się w gęstym mroku.

- Rob? Rob MacGregor?

Bezszelestnie   wysunął   się   z   cienia.   Kiedy   go   zobaczyła,   niemal   krzyknęła   z 

przerażenia. Jego kubrak był sztywny od zakrzepłej krwi, włosy miał posklejane w brudne 

strąki, w oczach strach.

- Na miłość boską - zawołała i podtrzymała go, gdy zachwiał się bezwładnie. - Co ci 

się stało?

- Była bitwa. Anglicy... Oni nas pozabijali, Sereno. Wybili jak zwierzęta!

- A Brigham? - Przerażona chwyciła go za strzępy koszuli. - Co z Brighamem? Gdzie 

on jest? Jest bezpieczny? Błagam cię, mów wszystko, co wiesz!

- Nic wiem! Tylu ludzi zginęło! Tylu ludzi! Opadł na kolana i szlochał, ukrywszy 

twarz w fałdach jej spódnicy. Jeszcze nie tak dawno był młodym chłopakiem pełnym ideałów, 

lubiącym modne stroje i ładne dziewczęta. A teraz wszystko przepadło!

- Mój ojciec... Bracia... Wszyscy zabici. Na własne oczy widziałem, jak padali. Stary 

MacLean, młody David Mackintosh... - kiedy podniósł wzrok, jego oczy były rozszerzone z 

przerażenia. - Nawet kiedy uciekaliśmy, gonili nas i zarzynali jak świnie.

- Widziałeś Brighama? - potrząsnęła nim z całej siły, kiedy znowu chwycił go płacz. - 

background image

A co z Collem? Widziałeś ich?

- Tak, chyba tak. Nie wiem na pewno, bo dym był bardzo gęsty. I strzelby nie milkły 

nawet na chwilę. Nawet kiedy było już po wszystkim, oni nie przestawali zabijać. Widziałem, 

jak zabijali kobiety i dzieci. Zakłuwali ich bagnetami. Chowałem się w krzakach i widziałem, 

jak kolbami dobijali rannych.

-   Nie!   -   zawołała   cicho.   Mocno   objęła   ramionami   swoje   nienarodzone   dziecko   i 

odrętwiała zaczęła kołysać się w tył i w przód. - Nie! - jęczała coraz głośniej.

- Ludzie rzucali broń i poddawali się, a oni strzelali do nich jak do wściekłych psów. 

Ścigali nas. Cała droga zasłana była trupami, bo nawet nie mogliśmy pogrzebać zabitych.

- Kiedy? Kiedy była bitwa?

- Wczoraj! - Głuchy szloch chwycił go za gardło. - Nie dalej niż wczoraj!

Nic mu się nie mogło stać. Musiała wierzyć, że Brigham uszedł z życiem z tej rzezi. 

Jeśli zwątpi w to, że przeżył, nie będzie w stanie doczekać świtu. On żyje, powtórzyła z mocą, 

podnosząc się z kolan. Ona nie pozwoli mu umrzeć. Teraz jednak musi myśleć o tym, jak 

chronić swych najbliższych.

- Rob, powiedz, myślisz, że oni tu przyjdą?

- Tropią nas jak dziką zwierzynę - powiedział. Otrząsnął się już z rozpaczy i splunął 

na ziemię.

-   Do   końca   życia   nie   daruję   sobie,   że   nie   zabiłem   jeszcze   tuzina   tych   podłych 

morderców. Hańba na mnie za to, że uciekłem!

- Czasem trzeba uciec, żeby móc dalej walczyć - powiedziała, przyglądając mu się ze 

smutkiem. Przypomniała sobie, jaki był jeszcze niedawno. To już nigdy nie wróci, pomyślała, 

i ogarnięta współczuciem, przytuliła go mocno. - Co z twoją matką? - zapytała.

- Jeszcze u niej nie byłem. Nie wiem, jak jej to powiem.

-  Powiedz,   że  jej   mężczyźni   polegli  w   chwale,   walcząc   za  prawowitego   króla.  A 

potem   wyprowadź   ją   w   góry   razem   z   resztą   kobiet.   -   Spojrzała   w   stronę   ścieżki,   którą 

odchodził Rob i zacisnęła zęby. - Tym razem, gdy Anglicy przyjdą tu palić i rabować, nie 

zgwałcą już żadnej kobiety!

Po powrocie do domu pobiegła szukać Amelii. Wytężyła całą siłę woli, by odsunąć od 

siebie strach o Brighama. Musiała tak zrobić, jeśli miała zachować rozsądek i, co ważniejsze, 

ratować rodzinę. Przez cały czas powtarzała w myślach, niczym zaklęcie albo modlitwę: on 

żyje, on żyje. Te dwa słowa trzymały ją przy życiu i pchały do działania.

- Amelio! - Chwyciła siostrę za ramię i odciągnęła od łóżka Maggie. - Co z nią?

-   Wciąż   jest   bardzo   słaba.   -   Amelia   sama   szczękała   zębami   ze   zmęczenia   i   z 

background image

niewyspania. - Ciągle tak mało wiem! Tyle jeszcze muszę się nauczyć.

- Nikt nie poradziłby sobie lepiej niż ty. Uratowałaś przecież i ją, i dziecko.

- Nawet nie wiesz, jak bardzo się bałam - wyznała Amelia, spoglądając w stronę łóżka.

- Tak jak my wszyscy.

- Nawet ty? - Amelia uśmiechnęła się i lekko uścisnęła dłoń siostry. - Wyglądałaś na 

taką dzielną, pewną siebie. Ale najgorsze już za nami. Jakimś cudem dziecku nic się nie stało, 

jest całe i zdrowe - powiedziała, po czym westchnęła, myśląc o własnym łóżku. - Jeszcze 

kilka tygodni i Maggie odzyska siły.

- Kiedy najwcześniej będzie można ją podnieść?

- Podnieść? Ale dlaczego, Sereno?

Maggie jęknęła przez sen, więc Serena wyciągnęła siostrę na korytarz.

- Widziałam Roba MacGregora - powiedziała zniżając głos.

- Roba? Jak to?

- Amelio, oni stoczyli bitwę. Straszną i krwawą. I przegrali.

Twarz Amelii zbielała. Wyciągnęła rękę, by oprzeć się o ścianę.

- A Brigham? - spytała - Coll? Co z nimi?

- Rob nic nie wiedział. Powiedział mi tylko że nasze oddziały zostały doszczętnie 

rozbite i że Anglicy szukają teraz tych, którzy ocaleli.

- Możemy ich tu ukryć. Roba i pozostałych Schowamy ich w stodole. Kiedy Anglicy 

zobaczą że w domu są same kobiety, na pewno sobie pójdą.

- Nie pamiętasz już, co się stało dziesięć lat temu? - gorzko uśmiechnęła się Serena. 

Naiwność siostry wciąż jeszcze ją zaskakiwała. - Wtedy też w domu były tylko kobiety.

- Chyba nie myślisz, że ...

- Posłuchaj mnie uważnie - położyła dłonie na ramionach Amelii i starała się mówić 

bardzo spokojnie. - Rob wszystko mi opowiedział. Mówił, że to było piekło. Dragoni dobijali 

rannych, mordowali kobiety i dzieci. Jeśli nas tu znajdą, na pewno wszystkich zabiją. Nawet 

Maggie i dziecko.

- Ale ona może umrzeć, jeśli ją teraz ruszymy! - zaprotestowała.

-   Lepsze   to   niż   śmierć   z   rąk   tych   angielskich   rzeźników.   Przygotuj   wszystko,   co 

będzie potrzebne dla niej i dziecka. Nie możemy zwlekać ani chwili. Musimy wyruszyć przed 

świtem.

- Reno, czy pomyślałaś, co stanie się z tobą i z twoim dzieckiem?

Oczy Sereny zajaśniały blaskiem. W jej spojrzeniu nie było  ani odrobiny strachu. 

Gdyby ojciec ujrzał ją w tej chwili, uśmiechnąłby się z dumą.

background image

- Nic nam nie będzie. Przetrwamy.

Odwróciła   się   i   szybko   zbiegła   na   dół.   W   kuchni   znalazła   matkę,   która   właśnie 

stawiała na tacy miskę rosołu i chleb.

- Sereno! Myślałam, że się położyłaś. Natychmiast biegnij do łóżka. Przypilnuję, żeby 

Amelia to zjadła i też każę jej się kłaść.

- Mamo, musimy porozmawiać.

- Boże! - Chwyciła się za serce - Kto? Maggie czy dziecko?

- Uspokój się. Amelia mówi, że oboje mają się coraz lepiej - powiedziała spokojnie, a 

potem i poszukała wzrokiem pani Drummond i Parkinsa.

- Wszyscy musimy porozmawiać. Gdzie Malkolm?

- W stajni, droga pani - wyjaśnił Parkins.

- Dogląda koni.

Serena skinęła głową. Sięgnęła po krzesło i poprosiła matkę, by usiadła.

- Pani Drummond, czy zaparzyła pani herbatę? Tak żeby starczyło dla wszystkich?

- Tak, moja gołąbeczko.

- To dobrze. - Serena wskazała kucharce krzesło. - Niech pani usiądzie. Pan też. Mam 

dla was wiadomość.

Opuścili Glenroe o brzasku, zabierając z sobą tylko tyle, ile mogli unieść. Parkins 

ostrożnie ułożył Maggie na własnoręcznie zrobionych noszach. Ona zaś starała się nie jęczeć 

z bólu, jednak była tak bardzo osłabiona, że nawet nie miała dość siły, by utrzymać przy sobie 

dziecko. Na czele milczącego pochodu szedł Malkolm.

Gdy wspięli  się na szczyt  wzniesienia,  Fiona zatrzymała  się i spojrzała  za siebie. 

Popatrzyła   na   las,   który   przemierzyła   po   raz   pierwszy   jako   świeżo   poślubiona   lady 

MacGregor, i dwór, który przez te wszystkie lata był jej domem. Tu żyła z Janem, tu przyszły 

na świat ich dzieci. Chłodny wiatr targał brzegi jej chusty, ale nie był w stanie dodać barw jej 

zapadniętym policzkom ani przywrócić blasku oczom.

- Mamo! - Serena podeszła do niej i czule przygarnęła do siebie, kładąc głowę na 

matczynym ramieniu. - My tu wrócimy - powiedziała z przekonaniem. - Nikt nie może zabrać 

nam domu.

- Tam jest całe moje życie, Sereno. - Zaczerpnęła głęboko powietrza, wyprostowała 

plecy, uniosła głowę. - Tak, MacGregorowie powrócą do Glenroe.

Wolno odwróciła się i odeszła za innymi.

Dwie godziny później dotarli do jaskini, którą dużo wcześniej przygotowali Serena i 

Malkolm. Przez wiele dni znosili tam drewno, chrust i różne zapasy. Mieli więc koce, trochę 

background image

garnków,   leków   i   świeże   mleko   z   porannego   udoju.   W   ciemnym   kącie,   ukryta   za   stertą 

kamieni,   stała   skrzynia,   w   której   Brigham   schował   figurkę   pasterki,   miniaturowy   portret 

babki oraz szkatułę ze złotem. Przy samym wejściu Serena oparła o nagą skałę obosieczny 

miecz   swego   dziadka,   a   zaraz   potem   sprawdziła   pistolety   i   amunicję.   Amelia   zajęła   się 

Maggie, a Fiona kołysała wnuka, którego już nazwano małym Janem.

- Umiesz strzelać z pistoletu, Parkins? - zapytała Serena.

- Owszem, lady Ashburn, jeśli będzie to konieczne - odparł.

Mimo zmęczenia uśmiechnęła się pod nosem. Gdyby zapytała o sposób na usunięcie 

plamy z czerwonego wina, lokaj jej męża zapewne odpowiedziałby takim samym tonem.

- W takim razie weź to - podała mu jeden pistolet, a on wziął go ręki, nie zapominając 

się przedtem ukłonić.

-   Muszę   powiedzieć,   Parkins,   że   mnie   miło   zaskoczyłeś   -   powiedziała, 

przypomniawszy sobie, jak sprawnie zrobił nosze, - a potem niósł je ostrożnie przez całą 

drogę, starannie omijając kamienie i wyboje. - Teraz rozumiem, dlaczego lord Ashburn jest 

tak bardzo do ciebie przywiązany. Długo mu służysz?

- Pracuję u rodziny Langstonów od bardzo wielu lat, milady.

Skinęła głową w milczeniu, wpatrzona w jasny owal wejścia do jaskini. Nie widziała 

więc, że sucha i posępna twarz Parkinsa złagodniała.

- Lady Ashburn, niech się pani nie martwi. Hrabia do nas wróci - powiedział.

Pod powiekami zapiekły ją łzy, ale tylko jedna zdołała wymknąć się i spłynąć po po-

liczku. Opanowała się i odezwała spokojnym głosem.

- Wiem. Dam mu pierworodnego syna. Powiedz mi, Parkins, jak miał na imię ojciec 

hrabiego?

- Daniel, proszę jaśnie pani.

- Daniel... - Uśmiechnęła się. - Wobec tego damy mu na imię Daniel, żeby był tak 

odważny, by  śmiało  wkroczyć do  jaskini  lwa  - zadecydowała.  -  Będzie  kolejnym  hrabią 

Ashburn, a pewnego dnia powróci do Glenroe.

- Lady Ashburn, może powinna pani odpocząć? Podróż mogła pani zaszkodzić.

- Wiem, zaraz się położę - skinęła głową, patrząc jednocześnie, co robią pozostali. - 

Kiedy Brigham i mój brat wrócą, nie będą wiedzieli, gdzie nas szukać. Dlatego ktoś z nas 

musi co parę godzin schodzić na dół. Ja i Malkolm będziemy to robić na zmianę.

- Nic z tego, proszę pani - powiedział twardo Parkins.

Zdumiona zamrugała powiekami.

- Co takiego? - wykrztusiła.

background image

- Nie zgadzam się - powtórzył Parkins, ani na moment nie tracąc nic ze swej sztywnej 

godności.

- Musiałbym  postradać zmysły,  żeby pozwolić pani na taką eskapadę. Mój pan w 

życiu by się na to nie zgodził.

- Twój pan nie ma tu nic do gadania. Powiedziałam już, że trzeba będzie pokazać im 

drogę do jaskini, i ja się tym zajmę!

- Nie. Zrobię to ja z paniczem Malkolmem. A pani zostanie tu z kobietami.

Na bladej, mizernej twarzy Sereny pojawił się wyraz uporu, tak dobrze znany jej naj-

bliższym.

- Nie będę siedziała w tej przeklętej dziurze, kiedy mogę przydać się mojemu mężowi.

- Mimo to będę nalegał - oznajmił Parkins, po czym nie pytając o zgodę, starannie 

okrył ją kocem. - Hrabia zrobiłby to samo.

- Czy mi się zdaje, czy hrabia zwolnił cię jakiś rok temu? - zapytała, posyłając mu 

gniewne spojrzenie, bo na więcej nie miała już siły.

- Zgadza się, jaśnie pani - odparł spokojnie.

- Pan hrabia zwalniał mnie już wiele razy. A teraz przyniosę pani kubek gorącego 

mleka.

Spała twardo jak kamień. Choć zasnęła z pistoletem w jednej, a mieczem w drugiej 

dłoni, sny miała spokojne i kolorowe. Prawie cały czas widziała w nich Brighama, i to tak 

wyraźnie, że gdyby tylko wyciągnęła dłoń, mogłaby go dotknąć.

Uśmiechał się do niej, brał za rękę. Potem tańczyli nad brzegiem rzeki, a jej zdawało 

się, że naprawdę czuje jego ciepło. Miał na sobie swój czarny surdut i wyszywaną srebrem 

kamizelkę.   Ona   ubrana   była   w   ślubną   suknię   z   wyszywanej   perłami   kremowej   satyny. 

Zbliżali się do siebie, twarz prawie dotykała twarzy, usta rozchylały się do pocałunku. Wtedy 

znowu   oddalali   się   i   kołysali   płynnie   w   tanecznych   figurach.   Wpatrywała   się   w   niego 

zachwycona. Był taki piękny. Pocałował ja miękko, jakby na pożegnanie...

W   pewnej   chwili   dostrzegła   na   jego   piersi   rosnącą   plamę   krwi.   Czerwone   krople 

spadały   na   jej   dłonie,   gdy   przestraszona   próbowała   sprawdzić,   co   mu   się   stało.   Między 

palcami   czuła   ciepłą   lepkość.   Wyciągnęła   ramiona,   by   go   przytulić,   ale   rozpłynął   się   w 

powietrzu. Stęsknione dłonie natrafiły na pustkę, a ona została sama na wysokim brzegu.

Obudził   ją   własny   krzyk.   Spocona,   roztrzęsiona   wzywała   Brighama.   Gwałtownie 

łapała powietrze, spoglądając na swoje drżące dłonie. Nie znalazła na nich śladu krwi. Wolno 

odzyskiwała równowagę, z trudem oddzielając rzeczywistość od snu. On żyje! Powtórzyła 

kilka razy w myślach, kładąc rękę na brzuchu, jakby chciała uspokoić dziecko, powiedzieć 

background image

mu, że jego ojciec jest bezpieczny. W tej samej chwili usłyszała ciche kwilenie noworodka. 

Wstała wolno i na chwiejnych nogach poszła w głąb jaskini, gdzie Fiona pomagała Maggie 

nakarmić synka. Mały Jan wtulił się w ramiona matki i łapczywie ssał pierś.

- Ach, Sereno! - głos Maggie ciągle był słaby,  a policzki białe jak kreda, jednak 

uśmiechała się promiennie. - To niesamowite, wiesz? On jest z każdą godziną silniejszy - 

mruknęła, głaszcząc jedwabiste włosy synka. - Jeszcze trochę i też będziesz miała taki skarb.

-   Jest   śliczny!   -   z   głębokim   westchnieniem   Serena   przysiadła   obok   niej.   -   Całe 

szczęście łaskawy Bóg dał mu twoje rysy, a nie gębę jego ojca.

Maggie roześmiała się cicho i mocniej oparła o Fionę, która ją podtrzymywała.

- Kiedyś myślałam, że nie potrafię kochać nikogo bardziej niż Colla. Teraz już wiem, 

że to możliwe.

- Nie zmęczyła cię podróż? - Dopytywała się Serena. - Jak się czujesz?

- Słabo. Nienawidzę być taka bezradna.

- No cóż, przecież mężczyźni  rzadko zakochują się w kobietach silnych  jak woły 

robocze - mrugnęła, przypominając bratowej jej własne słowa. - Nie wiesz o tym?

Tym razem Maggie roześmiała się trochę głośniej.

-   Powiem   ci,   że   jeśli   jakaś   dziewczyna   spróbuje   takich   sztuczek   z   moim   małym 

Janem, wydrapię jej oczy.

- Oczywiście! Ale na pewno nie zapomnisz nauczyć tych sztuczek swoje córki.

- Pewnie tak - Maggie próbowała jeszcze raz się uśmiechnąć, ale powieki same jej się 

zamykały. - Jestem strasznie zmęczona - szepnęła.

- Więc śpij spokojnie. - Fiona pogłaskała jej rękę. - Dziecko jest nakarmione, więc 

możesz teraz odpocząć, a my się nim zajmiemy.

- Coll niedługo wróci, prawda?

Ponad głową Maggie Fiona i Serena spotkały się wzrokiem.

- Tak, kochanie - głos Fiony był kojąco łagodny. - Na pewno wróci niedługo. I będzie 

dumny, że dałaś mu syna.

Serena wzięła na ręce małego Jana i zaczęła go lekko kołysać.

- Jest taki maleńki - szepnęła do matki, która pomagała Maggie ułożyć się na posłaniu. 

- Wydaje się, że to cud.

-   Bo   to   jest   cud   -   pokiwała   głową   Fiona,   zerkając   w   kąt   jaskini,   gdzie   spała 

wymęczona Amelia. - Każde nowo narodzone dziecko jest cudem. Zawsze będzie w naszym 

życiu śmierć i żałoba. Gdyby nie cud narodzin i obietnica nowego życia, nie moglibyśmy tego 

znieść.

background image

Serena doszła do wniosku, iż pora zadać to pytanie. Zebrała całą odwagę, i patrząc 

Fionie prosto w oczy, zapytała:

- Mamo, czy myślisz, że oni zginęli?

-   Bezustannie   modlę   się,   by   Bóg   raczył   ich   ocalić.   I   nie   przestanę,   dopóki   nie 

otrzymamy jakiejś pewnej wiadomości - wzięła Serenę za ręce i lekko uścisnęła jej dłonie. - 

Córeczko, zjedz coś, bardzo cię proszę. Zrób to dla siebie i dla dziecka.

- Dobrze, ale... - zamilkła na moment i zaczęła rozglądać się mrocznym wnętrzu. - 

Gdzie Malkolm?

- Poszedł z Pariknsem. Zaraz po tym, jak usnęłaś, zeszli do osady po resztę zapasów.

Wyraźnie niezadowolona Serena wzięła od pani Drummond miskę z zawiesistą zupą. 

Kucharka przyjrzała jej się spod oka, pomyślała chwilę, wreszcie nie wytrzymała.

-  Nie   martw  się,  moje  dziecko  -  powiedziała  ciepło.  -  Mój  Parkins  wie,  co   robi. 

Malkolmowi nie stanie się z nim żadna krzywda.

- Wiem, pani Drummond. Parkins to dobry, odpowiedzialny człowiek.

Na pełnych policzkach kucharki wykwitły ciemne rumieńce.

- Mamy zamiar się pobrać - wyznała, speszona niczym podlotek.

- To wspaniale, z serca wam obojgu winszuję - ucieszyła się Serena. Naraz uśmiech 

znikł z jej twarzy, a palce zacisnęły się kurczowo wokół miski. - Słyszałyście? - zapytała, 

stawiając ją na ziemi.

- Nic nie słyszałam - szepnęła Fiona, ale poczuła paniczny strach.

- Ktoś tu idzie!! Idźcie na tył jaskini i przypilnujcie, żeby mały nie zapłakał.

- Sereno!

Zanim ktokolwiek zdołał ją powstrzymać, cicho jak kot podeszła do wyjścia. W całym 

ciele czuła chłód. Siłą woli opanowała strach. Wiedziała, że jest gotowa zabić. Jeśli nie będzie 

innego wyjścia, zrobi to i Bóg świadkiem, że nawet nie drgnie jej ręka. Pewną dłonią sięgnęła 

po nabity pistolet i na wszelki wypadek w drugą rękę wzięła ciężki miecz. Jeśli to Anglicy, 

spotka ich niemiła niespodzianka. Wprawdzie znajdą kobiety, ale nie bezbronne. Tuż za nią 

skradała się pani Drummond z olbrzymim kuchennym nożem.

Kroki zbliżały się. Jeszcze chwila, a nadchodzący odkryją wejście do groty. Serena nie 

zamierzała   czekać,   aż   napastnicy   wejdą   do   środka.   Postanowiła   ich   zaskoczyć.   Mocniej 

chwyciła   miecz   i   pistolet,   po   czym   bezszelestnie   wysunęła   się   na   zewnątrz.   Na   ułamek 

sekundy oślepiła ją jasność dnia. Zmrużyła oczy, celując z pistoletu w kierunku, skąd słyszała 

kroki.

- Wciąż ta sama diablica, o ile mnie wzrok nie myli.

background image

Brigham, podtrzymywany przez Colla i Parkinsa, z trudem piął się po skałach. Mimo 

to wykrzesał z siebie dość sił, by uśmiechnąć się do swej dzielnej żony.

- Słodki Jezu!

Pistolet   stuknął   głucho   o   kamienie,   gdy   Serena   skoczyła   do   męża,   zszokowana 

widokiem munduru przesiąkniętego krwią.

Tak długo marzył, by zobaczyć jeszcze jej śliczną twarz. Teraz gdy pragnienie to się 

spełniło, jej postać falowała mu przed oczyma, zasnuta dziwną mgłą. Ledwie mógł dostrzec 

jej rysy. Usiłował coś powiedzieć, jednak zdołał tylko wymówić jej imię. Potem zapadł w 

ciemność i zawisł bezwładnie między podtrzymującymi go mężczyznami.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

- Powiedz mi, czy bardzo z nim źle? - spytała Serena, klękając obok Amelii, która 

uważnie oglądała rany Brighama. Nie panowała już nad strachem. Z zaschniętymi ustami i 

ściśniętym gardłem patrzyła, jak siostra w milczeniu dotyka boku, w którym utkwiła kula. 

Parę kroków dalej Fiona bandażowała rozpłataną nogę Colla.

- Ta kula była przeznaczona dla mnie - powiedział cicho.

Pochylił   się   i   po   raz   setny   ucałował   rękę   żony.  Potężne   zmęczenie   sprawiało,   że 

kręciło mu się w głowie, a piekący ból głębokiej rany wydawał mu się tylko złudzeniem. 

Najważniejsze, że przeżył. Czuł się bezgranicznie szczęśliwy, siedząc u boku ukochanej żony 

i pierworodnego syna.  Tymczasem  jego najbliższy przyjaciel  leżał bez życia na zimnych 

kamieniach, ugodzony kulą, która jemu była pisana.

- Zasłonił mnie sobą - ciągnął. - Trafili go, kiedy próbowaliśmy przedrzeć się w góry. 

Przegraliśmy,  wszystko przepadło. Straciliśmy kontakt z naszym  oddziałem. W pierwszej 

chwili byłem pewny, że zginął na miejscu - opowiadał chaotycznie.

- Najważniejsze, że go nie zostawiłeś - Serena uniosła głowę. Dłonie mocno zacisnęła 

na pokrwawionym bandażu, który przed chwilą opłukała w czystej wodzie.

- Nie mógłbym! - żachnął się Coll.

Pochylił  się i zanurzył  twarz we włosach Maggie. Wdychając  ich  znajomy słodki 

zapach, próbował zapomnieć o porażającym  odorze pola bitwy. Pojął, że nigdy nie zdoła 

opisać grozy ostatnich dni i nocy. I że do końca życia będzie miał w pamięci to, jak niósł 

Brighama   na   własnych   plecach   w   stronę   bezpiecznych   wzgórz.   Nie   zapomni,   że   musiał 

chować się i kluczyć niczym dziki pies, bo Anglicy deptali mu po piętach, szukając ucie-

kinierów między skałami i kępami wrzosu.

W pewnej chwili ukrył się za wielkim głazem, bo nie miał już sił przeczołgać się przez 

pole   do   drewnianej   szopy.   Leżał   potem   pośród   karłowatych   krzewów   z   nieprzytomnym 

Brighamem u boku, i przerażony obserwował, jak angielscy żołnierze podkładają pod nią 

ogień. Zapłonęła, a on długo jeszcze miał w uszach krzyki rannych powstańców, którzy się w 

niej schronili.

Resztę   drogi   do   Glenroe   pokonał   nocą.   Podtrzymywał   Brighama,   gdy   ten   był 

przytomny, brał na plecy, kiedy tracił świadomość.

- Tak bardzo się o was martwiliśmy. Baliśmy się, że Anglicy przyjdą, zanim zdążymy 

was ostrzec - wyznał.

- Trzeba natychmiast wyciągnąć kulę - oznajmiła Amelia, kładąc świeży opatrunek na 

background image

ranie Brighama. - Musimy znaleźć lekarza.

- A skąd go tu teraz weźmiemy?! - zawołała Serena. Czuła, że jeszcze moment i nie 

uda jej się zapanować nad histerią. Myśl o tym, że Brigham miałby wrócić do niej tylko po to, 

by bezradnie patrzyła na jego śmierć, przyprawiała ją o mdłości. - Jeśli zaczniemy szukać le-

karza, ściągniemy tu Anglików - szepnęła zrozpaczona.

- Wiem, że to ogromne ryzyko, jednak... - zaczęła Amelia, ale Serena nie pozwoliła jej 

skończyć.

-   Jeśli   Anglicy   go   tu   znajdą,   na   pewno   go   zabiją.   A   ponieważ   jest   angielskim 

szlachcicem, obejdą się z nim wyjątkowo okrutnie. Opatrzą mu rany tylko po to, żeby zabrać 

go ze sobą i urządzić publiczną egzekucję. Amelio, nie mamy wyjścia. Musisz sama wyjąć 

kulę.

- Ale ja tego nigdy nie robiłam. Nie mam ani dość wiedzy, ani doświadczenia! Chcesz, 

żebym go zabiła, zamiast mu pomóc?

Serena zamknęła oczy, by ukryć malujące się w nich cierpienie i rozpacz. Tuż obok 

Brigham kręcił się i jęczał w malignie.

- Trudno - powiedziała twardo. - Lepiej żeby umarł tutaj, pośród swoich. - Jeśli nie 

spróbujesz wyjąć tej kuli, sama to zrobię!

- Pani! - Parkins, jak zwykle pozbawiony emocji, wysunął się z cienia. - Ja wyjmę tę 

kulę, a panna Amelia mi pomoże.

- Ty? Wiesz, co mówisz? - roześmiała się nerwowo. - Człowieku, tu nie chodzi o 

cerowanie podartych koronek!

- Zdarzyło mi się już raz to zrobić. A to o jeden raz więcej niż pani, lady Ashburn. 

Poza tym hrabia jest moim panem - odparł lokaj sztywno - więc ja się nim zajmę. Trzeba go 

będzie mocno przytrzymać - dodał, zwracając się do Colla.

- Ja go będę trzymać! - Serena pochyliła się nad Brighamem, jakby chciała osłonić go 

własnym ciałem. - Ale niech Bóg ma cię w swojej opiece, jeśli zrobisz coś nie tak, jak trzeba!

Rozpalili ognisko, włożyli w nie ostrze noża i obracali je, póki nie rozgrzało się do 

czerwoności. Kiedy Brigham odzyskał na moment przytomność, Amelia wlała mu do ust 

kilka łyżek mąkowego wywaru. Musiała trawić go wysoka gorączka, bo Serena nie nadążała 

ścierać potu z twarzy.

- Siostrzyczko, idź do matki i Maggie. Ja go przytrzymam - powiedział Coll łagodnie, 

biorąc ją za ramię.

- Nie! Ja sama! - Odepchnęła go niecierpliwie, po czym uklękła nad głową Brighama i 

mocno zacisnęła ręce na jego ramionach. Spoglądając na Parkinsa, powiedziała: - Wiem, że 

background image

musisz sprawić mu ból, ale błagam, postaraj się zrobić to szybko.

Lokaj  ściągnął  surdut  i   zakasał   rękawy  koszuli,  spod  których   ukazały  się  pajęczo 

chude ramiona. Wstrząśnięta zamknęła oczy. Powierzała życie swego męża dłoniom, które 

wyglądały tak, jakby nie nadawały się do niczego innego prócz czyszczenia butów.

Szybko   się   opanowała   i   spojrzała   wprost   w   twarz   Parkinsa.   Jest   odpowiedzialny, 

tłumaczyła  sobie, lojalny, gdyby tylko wyglądał nieco bardziej... Skarciła się w myślach. 

Przecież   trudno   o   większe   przywiązanie   niż   to,   które   okazywał   Brighamowi.   Nerwowo 

odmówiła w myślach krótką modlitwę i dała znak, by zaczynał. Potem z zaciśniętymi zębami 

obserwowała, jak ostrze przecina ciało jej męża.

Wywar z maku nie był w stanie całkowicie go znieczulić. Brigham zaczął walczyć i 

wyrywać się tak gwałtownie, że Serena ledwie dawała sobie z nim radę. Napierała z całych 

sił,   starając   się   go   przytrzymać.   Jej   blade   usta   poruszały   się   cały   czas,   szepcząc   słowa 

pocieszenia, nazywając go pieszczotliwie.

Nóż coraz głębiej wchodził w ranę, Serena z trudem powstrzymywała mdłości. Coll 

jeszcze raz próbował ją zastąpić, ale nie chciała o tym słyszeć. Przysięgała być z Brighamem 

na dobre i na złe, więc jak mogłaby go teraz zostawić?

Ciszę przerywał jedynie chrapliwy oddech rannego i ciche trzaskanie ognia. Mimo to 

wyczuwało   się   ogromne   napięcie.   Wszyscy   w   skupieniu   śledzili   ruchy   palców   Parkinsa. 

Serena jak zahipnotyzowana wpatrywała się w strużkę krwi sączącą się z rany i wsiąkającą w 

porowaty kamień. Twarz Brighama z każdą chwilą była coraz bledsza, jakby uchodziło z niej 

życie, a ona błagała Boga, by ulżył mu i chociaż część cierpienia przeniósł na nią.

- Mam ją! - wysapał Parkins.

Z wysiłku wystąpiły mu żyły na skroniach, a pot płyną strumieniami zostawiając na 

koszuli wielkie mokre plamy. Starał się być bardzo delikatny, w duchu nie przestawał się 

modlić, by jego pan zemdlał i przestał tak strasznie cierpieć. Kiedy odnalazł wreszcie kulę, 

poczuł olbrzymią ulgę. Dłoń nawet mu nie drgnęła, choć wewnątrz zamarł z obawy, żeby 

niechcący nie uszkodzić jakiegoś ważnego organu.

-   Niech   pani   teraz   trzyma   z   całej   siły   -   szepnął   i   wolniutko,   ostrożnie   zaczął 

wydłubywać kulę.

-   Na   litość   boską,   pospieszże   się!   -   syknęła,   nie   mogąc   już   dłużej   znieść   jęków 

Brighama próbującego wyrwać się spod jej rąk. - Nie widzisz, jak on strasznie cierpi?!

Oddychała z trudem. Nie odrywała oczu od otwartej rany, w której zanurzyły się palce 

Parkinsa. Kiedy po nieskończenie długiej chwili udało mu się wydobyć niewielką metalową 

kulkę, oboje jednocześnie wydali głośne westchnienie ulgi.

background image

Nim lokaj zdołał pojąć, że to już koniec, Amelia odsunęła go delikatnie na bok.

-   Trzeba   natychmiast   zatamować   krwawienie,   bo   jeszcze   go   przez   to   stracimy   - 

powiedziała, klękając obok Brighama. - Mamo, czy mogłabyś obejrzeć jego ramię i bark? To 

nic groźnego, ale wygląda paskudnie. Pani Drummond, proszę podać mi leki.

Brigham przestał się miotać i leżał teraz bezwładnie. Serena cofnęła ręce i przysiadła 

na   piętach.   Ramiona   i   plecy   drżały   jej   z   wysiłku,   więc   przez   wzgląd   na   dobro   dziecka 

spróbowała się rozluźnić.

- Jak mogłabym pomóc? - zapytała. Amelia zerknęła na nią, a widząc, że jest tak samo 

blada jak Brigham, powiedziała stanowczo:

- Jeśli chcesz mi pomóc, wyjdź na świeże powietrze. Ja zajmę się resztą.

Serena bez słowa skinęła głową, po czym ostrożnie podniosła się z kolan i poszła w 

stronę   wejścia.   Zaskoczyło   ją,   że   zaczęło   się   już   ściemniać.   Czas   mijał   niewiarygodnie 

szybko. Pomyślała, że życie jej i Brighama dziwnie się ze sobą splotło.

Rok wcześniej przywiózł do Glenroe rannego Colla, a teraz sam walczył ze śmiercią. 

A ona zawsze czuwała, najpierw przy łóżku brata, a potem przy nim. Tyle pięknych chwil 

spędzili razem pośród jej rodzinnych wzgórz. Czy naprawdę będzie musiała stąd odejść?

. - Lady Ashburn?

Z trudem oderwała się od wspomnień. Położyła rękę na brzuchu, wyraźnie czując silne 

ruchy dziecka. Nosiła w sobie nowe życie.

- Lady Ashburn?

- Słucham.

- Pomyślałem, że może miałaby pani ochotę na coś gorącego do picia.

Odwróciła się i prawie roześmiała, słuchając formalnego tonu Parkinsa. Zdążył się już 

doprowadzić do porządku, na kościste plecy włożył surdut, a na twarz maskę obojętności. Aż 

trudno uwierzyć, że był tym samym spoconym, skupionym człowiekiem, który przed chwilą 

wyjmował   kulę   z   boku  Brighama.   -  Dziękuję,   Parkins  -   z   wdzięcznością   przyjęła   kubek 

herbaty. - I chcę cię przeprosić za wszystko, co niepotrzebnie powiedziałam.

- Proszę o tym zapomnieć, lady Ashburn. Była pani trochę zdenerwowana.

- Trochę zdenerwowana... - powtórzyła. - Dobrze powiedziane. Masz bardzo pewną 

rękę, Parkins.

- Zawsze się o to bardzo starałem.

W   pewnej   chwili   ogarnęło   ją   takie   wzruszenie,   że   nie   zdołała   powstrzymać   łez. 

Zasłoniła oczy i szorstko otarła je dłońmi zaciśniętymi w pięść.

- Czy masz chusteczkę, Parkins?

background image

- Oczywiście, lady Ashburn - ukłonił się nisko i podał jej sztywno wykrochmalony 

kawałek batystu.

- Pomogłeś dziś swojemu panu i pomogłeś mnie. Jeśli kiedykolwiek będziesz czegoś 

potrzebował, możesz na mnie liczyć.

- Wypełniam moje obowiązki nie dlatego, że oczekuję jakichś specjalnych względów.

- Wiem - wzięła go za rękę i rozczulona spojrzała na jego rumieniec. - Wiem, że 

niczego nie żądasz w zamian za swoje przywiązanie. Pamiętaj jednak, że moja obietnica jest 

zawsze aktualna - podała mu mokrą chusteczkę. - A teraz pójdę do męża.

Została przy nim całą noc. Siedziała obok jego posłania i wpatrywała się w ogień. 

Amelia chciała ją zmienić, ale odmówiła, wiedząc, że i tak nie byłaby w stanie zasnąć. Co 

chwila   dotykała   chłodną   dłonią   czoła   Brighama.   Trawiła   go   tak   wysoka   gorączka,   że 

chwilami obawiała się o jego życie. Wciąż był nieprzytomny i co pewien czas majaczył, 

wyrzucając się siebie krótkie, bezładne zdania.

Wydawało mu się, że nie opuścił jeszcze pola bitwy. Raz czy dwa rozmawiał ze swoją 

babką, tłumaczył jej, że zostały tam wszystkie jego ideały, zalane strumieniami krwi. Kilka 

razy wołał Serenę. Kiedy szeptała do niego i dotykała go czule, uspokajał się na chwilę, ale 

zaraz znowu się podrywał chciał biec jej na ratunek, przekonany, że znaleźli ją Anglicy.

- Sereno, połóż się. Ja przy nim posiedzę.

- Fiona kucnęła przy niej i otoczyła ramieniem zgarbione plecy - Musicie odpocząć, i 

ty, i dziecko.

-   Nie   mogę   go   zostawić,   mamo   -   pokręciła   głową   i   przygotowała   kolejny  zimny 

kompres, który zaraz położyła na rozpalonym czole. - Chyba lepiej, bym czuwała, niż kręciła 

się na posłaniu, bezskutecznie próbując zasnąć. Pomaga mi to, że go widzę. Czasem otwiera 

oczy i patrzy na mnie. Wie, że przy nim jestem.

-   Wobec   tego   spróbuj   zasnąć   tutaj.   Chociaż   na   chwilę.   Połóż   głowę   na   moich 

kolanach, jak wtedy, gdy byłaś małą dziewczynką.

Namowy matki poskutkowały i Serena zwinęła się w kłębek na rozgrzanej kamiennej 

podłodze. Dłonią nakryła dłoń Brighama.

- Powiedz mamo, czy on nie jest piękny?

- Jest - roześmiała się Fiona, targając pieszczotliwie włosy córki.

- Nasze dziecko będzie do niego podobne. Odziedziczy po nim szare - oczy i pełne 

usta  -  zamknęła  oczy  i   przez   chwilę  wsłuchiwała  się  w  szum  wiatru.   -  Teraz   myślę,   że 

pokochałam go od pierwszego wejrzenia. Tak bardzo bałam się tej miłości! Teraz wiem, że to 

było głupie.

background image

- Miłość często bywa głupia - westchnęła Fiona.

- Dziecko kopie - szepnęła Serena sennie. - Dziecko Brighama.

W rozpalonej głowie Brighama plątały się przerażające wizje. Czasami był znowu na 

torfowisku, oślepiony przez dym i błysk wybuchów. Wokół niego umierali ludzie, niektórzy 

ginęli z jego ręki. Zapach krwi i cierpki swąd prochu nie pozwalały mu oddychać. Głowa 

pękała mu od dźwięków kobzy, werbli i niemilknącej kanonady dział.

Potem  czołgał się  pośród  wrzosów.  Zraniony bok palił  go żywym  ogniem,  głowa 

ciążyła mu, przed oczami miał mgłę. Zdawało mu się, że czuje smród płonącego drewna i 

ludzkiego ciała. Słyszał rozdzierające krzyki. Potem stanęła obok niego Serena, ubrana w 

białą suknię. Czasem gdy otwierał oczy, wiedział jej twarz. Pochylała się nad nim, szeptała 

coś, czego nie mógł zrozumieć. Była tak blisko, że wyraźnie widział cienie pod jej oczami. 

Niestety, jego ciężkie powieki zaraz opadały i wracał myślami na pole bitwy.

Przez trzy dni na przemian tracił i odzyskiwał przytomność. W krótkich przebłyskach 

świadomości nie zdawał sobie z sprawy z tego, gdzie się znajduje. Nie miał pojęcia o jaskini 

ani o życiu  jej  mieszkańców.  Słyszał  ich głosy, ale  ani  nie mógł  ich  rozpoznać,  ani nic 

odpowiedzieć. Pewnego razu, gdy otworzył oczy ogarnęła go ciemność. W gęstym mroku, 

gdzieś bardzo blisko usłyszał cichy płacz kobiety. Innym razem zdawało mu się, że dobiega 

go popłakiwanie dziecka.

Pod   koniec   trzeciego   dnia   zapadł   w   głęboki,   pozbawiony   marzeń   sen.   Kiedy   się 

ocknął, wokół panował półmrok, ale nawet ta odrobina dziennego światła boleśnie poraziła 

mu oczy. Zamknął je więc i po odgłosach i zapachach próbował zorientować się, gdzie się 

znajduje.

Poczuł   woń   ziemi,   dymu   i   mdły   aromat   maku,   który   zawsze   kojarzył   mu   się   z 

chorobą. Po chwili złowił uchem stłumione głosy. Wsłuchiwał się w nie cierpliwie, póki nie 

rozpoznał,   do   kogo   należały.  Coll,   Amelia,   Malkolm.  Odetchnął   z   ulgą.   Skoro   byli   tu, 

bezpieczni, to z pewnością także Serenie nic się nie stało. Wolno otwierał oczy, pozwalając 

im przyzwyczaić się do światła. Zaczął zbierać siły, by się odezwać, gdy nagle tuż obok 

siebie usłyszał ciche szuranie.

To była  ona. Siedziała, na ziemi, oparta o skalną ścianę, z podwiniętymi  nogami. 

Chyba spała, bo rozpuszczone włosy opadły i prawie zasłoniły całą twarz. Ogarnęła go fala 

wzruszenia i miłości. Spróbował otworzyć usta.

- Reno! - wyszeptał, wyciągając rękę w jej stronę.

Natychmiast otworzyła oczy. Na kolanach przysunęła się do jego posłania, położyła 

dłonie na czole. Było chłodne, cudownie chłodne.

background image

- Brigham - pochyliła się i delikatnie pocałowała go w usta. - Wróciłeś do mnie!

Tyle chciała mu opowiedzieć, tak wiele usłyszeć. Początkowo był tak osłabiony, że 

całe dnie spał i budził się zaledwie na godzinę. Okazało się, że dobrze pamięta samą bitwę, 

natomiast nie mógł przypomnieć sobie tego, co działo się z nim w czasie odwrotu. Zostały mu 

tylko jakieś zamazane wspomnienia. Pamiętał za to ból, o wiele silniejszy niż ten, który 

odczuwał teraz. Ktoś ciągnął go po ziemi, podnosił, chyba niósł na plecach. Wlewał do gardła 

zimną wodę.

Stopniowo wracała mu pamięć. Domagał się także, żeby Coll opowiedział mu o tym, 

czego nie był świadom. Słuchał go z pochmurnym  czołem i furią w oczach, przeklinając 

Cumberlanda   za   jego   barbarzyńskie   okrucieństwo.   Gorycz   porażki   osładzała   mu   jedynie 

świadomość, że ma obok siebie Serenę i ich nienarodzone dziecko.

- To miejsce nie jest bezpieczne - stwierdził  pewnego dnia, gdy mógł już siadać, 

opierając się o ścianę. - Powinniśmy opuścić je jak najszybciej i ruszyć w stronę wybrzeża.

- Nie jesteś jeszcze gotowy do takiej podróży. - Serena pogłaskał jego dłoń. Czasami 

pragnęła, by na zawsze pozostali w tej jaskini i pozwolili, żeby świat o nich zapomniał.

W odpowiedzi podniósł jej rękę do ust i pocałował czule, ale jego oczy nie straciły 

twardego, zdecydowanego wyrazu. Dawno już postanowił, że nigdy nie dopuści, by musiała 

rodzić w takich warunkach.

-   Musimy   poszukać   pomocy   u   moich   krewnych   z   wyspy   Skye   -   powiedział,   a 

spoglądając na Amelię, zapytał: - Jak myślisz, kiedy Maggie i dziecko będą mogli ruszyć w 

drogę?

- Za dzień, może dwa, ale ty...

- Będę gotowy.

- Owszem, będziesz, kiedy my o tym zdecydujemy - wtrąciła Serena.

W jego szarych oczach zaświeciły iskierki humoru.

- Widzę, madame, że od naszego ostatniego spotkania zdążyła pani stać się tyranką.

Rozbawiona, pocałowała go w czubek nosa.

- Zawsze nią byłam, Angolu. A teraz odpocznij - nie zważając na protesty, okryła go 

kocem.

- Kiedy w pełni wydobrzejesz, pójdziemy stąd, dokądkolwiek zechcesz.

- Trzymam cię za słowo, Reno! - Chwycił ją za rękę i wymownie spojrzał w oczy.

- Lepiej śpij!

Ile musiał wycierpieć, pomyślała, słysząc zmęczenie w jego głosie. Opuścił ją jako 

silny, niepokonany mężczyzna. Powrócił tak słaby, że ledwie uratowali go od śmierci. Nie 

background image

pozwoli, żeby przez jego zacięty upór miała go stracić.

- Mam nadzieję, że Coll i Malkolm zdobędą dla nas trochę mięsa - powiedziała, żeby 

zmienić temat. Widząc, że Brigham zasypia, ułożyła się obok i zaczęła głaskać jego wychudły 

policzek. Zaniepokoiło ją, że bracia tak długo nie wracali.

Z   grzbietu   pobliskiego   wzgórza   obserwowali   wysoki   słup   dymu.   Zaintrygowani 

położyli się na ziemi i podczołgali do krawędzi skalnej półki. W dole ujrzeli spalone Glenroe. 

Kolejny   raz   Anglicy   przynieśli   do   cichej   doliny   ogień   i   równie   gorącą   nienawiść.   Po 

drewnianych chatach został stos tlącego się żaru, kamienne budynki straciły słomiane dachy i 

straszyły czarnymi otworami w miejscu dawnych okien. Dwór MacGregorów jeszcze płonął.

- Przeklęci, przeklęci - syczał Coll, tłukąc pięścią w skałę. - Po tysiąckroć przeklęci. 

Niech ich piekło pochłonie.

- Dlaczego palą nasze domy? - Malkolm tak bardzo wstydził się swoich łez, że nawet 

nie miał odwagi ich otrzeć. - Po co je niszczą? Boże! Stajnie! - Rzucił się na ratunek.

Coll zdążył przytrzymać go dosłownie w ostatniej chwili.

- Nie ruszaj się! Na pewno zabrali wszystkie konie!

Załamany chłopiec oparł głowę o kamień. Dziecięcy strach mieszał się w jego duszy z 

dorosłym gniewem.

- A czy teraz już sobie pójdą i zostawią nas w spokoju? - zapytał cicho.

Przed oczami Colla pojawiła się wizja przeraźliwej rzezi, która nastąpiła po bitwie.

-   Obawiam   się   -   mruknął   niechętnie   -   że   zaczną   przeszukiwać   wzgórza.   Musimy 

natychmiast wracać do jaskini.

Serena   ułożyła   się   wygodnie   na   boku.   Z   zamkniętymi   oczami   wsłuchiwała   się   w 

znajome odgłosy jaskiniowego gospodarstwa. Mały Jan znowu ssał pierś, cmokając przy tym 

głośno.  Pani   Drummond   i  Parkins   przyrządzali   posiłek   i   rozmawiali   półgłosem,   zupełnie 

jakby stali w ciepłej, pachnącej kuchni. Fiona zwijała przędzę na kocyk dla wnuka, a Amelia 

przekładała słoiki, w których trzymała lekarstwa.

Znowu   byli   wszyscy   razem.   Kiedyś   nadejdzie   dzień,   kiedy   Anglikom   znudzi   się 

plądrowanie Szkocji i cofnął się poza granicę, a wtedy MacGregorowie bezpiecznie wrócą do 

Glenroe. Wtedy Serena zdoła sprawić, że Brigham zapomni o świetnym życiu, które wiódł w 

Anglii, i odnajdzie szczęście pośród szkockich lasów i wzgórz. Zostaną tu i zbudują dom 

blisko jeziora.

Uśmiechnęła się do swoich marzeń. Brigham spał mocno, więc odsunęła się, żeby go 

przypadkiem nie zbudzić. Przez chwilę miała ochotę wyjść na zewnątrz i zobaczyć, czy bracia 

nie wracają. Zdaje się, że już są, pomyślała, słysząc, że ktoś zbliża się do jaskini. Wstała i 

background image

miała zamiar wybiec im na powitanie, gdy nagle zastygła w bezruchu. Coll i Malkolm nie 

szeptaliby i nie skradaliby się tak ostrożnie. Bez namysłu sięgnęła po pistolet i zacisnęła na 

kolbie palce zimne jak lód.

W gęstniejącym mroku wyraźnie dojrzała czerwień munduru. Serce podskoczyło jej 

do gardła, ale nie wydała z siebie najmniejszego odgłosu. Żołnierz ostrożnie zajrzał do środka 

i omiótł wzrokiem ciemne wnętrze. Zaskoczony odkryciem wyprostował się i podniósł do 

góry szpadę. Serena zdążyła zauważyć jeszcze, że jego mundur i twarz były uwalane błotem. 

W oczach miał triumf. Nie odezwał się słowem, tylko sprężył się w sobie i ruszył prosto na 

odwróconego tyłem Parkinsa.

Spokojnie podniosła  pistolet, dokładnie wycelowała i pociągnęła za spust. Dragon 

zachwiał się, lecz nim padł na ziemię, obrócił się i zdumiony spojrzał jej prosto w oczy. Nie 

zastanawiała   się   nad   tym,   że   właśnie   zabiła   człowieka.   Gotowa   bronić   tego,   co   dla   niej 

najdroższe, chwyciła za obosieczny miecz. W samą porę, bo w wejściu pojawił się następny 

szkarłatny mundur.

Bez namysłu dźwignęła ciężką broń, lecz nim zdążyła zadać cios, czyjaś silna dłoń 

zacisnęła   się   wokół   jej   nadgarstka.   Brigham   stanął   przy   niej.   Przestraszony   żołnierz 

wyszczerzył   zęby   i   z   dzikim   okrzykiem   natarł   na   nich   z   bagnetem.   Zaraz   jednak   padł, 

powalony strzałem, który zadudnił o sklepienie. Po środku jaskini stał Parkins z dymiącym 

pistoletem w dłoni i własnym wątłym ciałem próbował osłonić panią Drummond.

- Nabij pistolet! - krzyknął Brigham, widząc kolejnego dragona.

Jednym  ruchem przesunął Serenę za siebie. Tym  razem żołnierz nie zdążył  nawet 

wejść do środka. Na ułamek sekundy zastygł w bezruchu, a potem runął twarzą do przodu, 

tarasując wejście. Lekko wibrująca strzała utkwiła głęboko w jego plecach.

Brigham przeszedł nad nim i wydostał się na zewnątrz. Nieopodal groty zobaczył 

jeszcze   dwóch   żołnierzy.   Coll   bił   się   z   jednym   na   szpady,   manewrując   desperacko,   by 

własnym   ciałem   osłonić   bezbronnego   Malkolma,   na   którego   nacierał   drugi   dragon. 

Przestraszony chłopiec próbował zasłonić się pustą miską, rozpaczliwie rozglądając się za 

czymś bardziej odpowiednim do obrony.

Brigham krzyknął i rzucił się do przodu, jednak powstrzymał go rozdzierający ból w 

zranionym boku. Przystanął, próbując odzyskać równowagę. Dragon zaś tylko obrócił się, po 

czym najwyraźniej niezbyt przestraszony wzniósł szpadę nad głową Malkolma.

Strzał   odbił   się   echem  od   skał.   Brigham   odwrócił   się  gwałtownie   i   ujrzał   Serenę 

stojącą   na   tle   czarnej   gardzieli   wejścia   do   groty.   Bez   pośpiechu   opuściła   dłoń,   w   której 

trzymała pistolet, i beznamiętnie patrzyła, jak trafiony w samo serce żołnierz pada na ziemię.

background image

Walka nie trwała dłużej niż kilka minut. Zostało po niej pięć martwych ciał odzianych 

w   czerwone   mundury.   Najgorsze   jednak,   że   wraz   z   nią   skończyło   się   bezpieczeństwo 

górskiego schronienia.

Kolejny raz spakowali swój niewielki dobytek i o brzasku ruszyli w drogę, kierując się 

na zachód. W dwóch wierzchowcach, które mieli ze sobą dragoni, uszczęśliwiony Malkolm 

rozpoznał własne konie. Dzięki zwierzętom podróż była dużo łatwiejsza, bo mogli na zmianę 

jechać konno. Gdy chcieli odpocząć, wyszukiwali kryjówki, za które najczęściej służyły im 

szałasy sklecone z gałęzi i zaschniętego błota albo prowizoryczne zagrody dla bydła i owiec. 

Także i w tych trudnych chwilach nie zawiedli się na gościnności górali.

Od   napotkanych   ludzi   dowiedzieli   się   o   krwawej   zemście   Cumberlanda,   który   z 

powodu   swych   okrucieństw   został   nazwany   Rzeźnikiem.   Represje,   które   spadły   na 

zbuntowany kraj, były wyjątkowo dotkliwe. Zrujnowane domy, spalone wsie, skonfiskowane 

majątki i inwentarz. Szkoccy górale, i tak niezbyt zamożni, pozbawieni bydła i owiec stanęli 

przed widmem głodu. Jednocześnie nie ustawał pościg za księciem, który rozpętał powstanie. 

Angielscy żołnierze skrupulatnie przeczesywali wzgórza i wrzosowiska. Mimo wszystkich 

swych   nieszczęść   wierni   górale   nie   odmówili   schronienia   ani   Karolowi,   ani   żadnemu 

uchodźcy, który o to poprosił.

Posuwali się naprzód bardzo wolno, cały czas wystawiając się na niebezpieczeństwo. 

Cumberland   posłał   całą  armię,   by  odnalazła   księcia,   więc   na   każdym   kroku   musieli   być 

bardzo ostrożni. Był  już czerwiec, gdy wreszcie udało im się wydostać ze stałego lądu i 

popłynąć na wyspę Skye, gdzie zostali przyjęci przez MacDonaldów ze Sleat.

-   Tu   jest   tak   pięknie,   jak   mówiła   -   westchnął   Brigham.   Razem   z   Sereną   stał   na 

niewielkim   wzgórzu   i   spoglądał   na   zatokę   Uig.   -   Babka   opowiadała   mi,   że   jako   mała 

dziewczynka przybiegała tu, by obserwować statki wychodzące w morze.

- Jest pięknie, to prawda - mruknęła Serena, wystawiając twarz na słońce. - Odkąd 

jesteśmy razem, bezpieczni, wszystko wypiękniało.

Na jak długo? Tego nie mógł przewidzieć. Jego szare oczy straciły radosny wyraz. 

Tutaj   też   byli   angielscy   żołnierze.   Statki   pod   banderą   elektora   patrolowały   morze,   gdyż 

krążyły słuchy, że książę Karol schronił się w tej okolicy. Jeśli rzeczywiście był w pobliżu, 

Anglicy wcześniej czy później wytropią go i zaczną deptać mu po piętach. Należało więc 

wyszukać drogę, którą książę mógłby bezpiecznie przedostać się do Włoch lub Francji. Jed-

nak Brigham myślał teraz przede wszystkim o tym, jak zapewnić bezpieczeństwo Serenie i 

dziecku. Nie było mowy, by mógł teraz wrócić do Anglii i ofiarować żonie to wszystko, co 

należało jej się jako lady Ashburn. Niestety, wyglądało też na to, że w najbliższych latach nie 

background image

będą mogli nawet pokazać  się w Glenroe, z czego  ona chyba  jeszcze nie zdawała  sobie 

sprawy.

- Usiądźmy na chwilę - zaproponował.

- Z największą przyjemnością - odparła i roześmiała się, kiedy pomagał jej usadowić 

się w miarę wygodnie. Nie było to proste, bowiem czasami zdawało jej się, że w miejscu 

brzucha ma przyczepiony młyński kamień. - Chyba już nigdy nie dam rady wydoić krowy - 

westchnęła.

- Jeszcze nigdy nie byłaś piękniejsza.

- Kłamiesz - stwierdziła wesoło i odwróciła się, by go pocałować. - Ale wiesz, co 

robisz, bo gdybyś powiedział mi prawdę, na pewno bym cię za to nie pocałowała.

Oparta o niego ramieniem przez chwilę w milczeniu patrzyła na zatokę.

- Przepiękne miejsce - powiedziała miękko. - Cieszę się, że masz okazję zobaczyć 

rodzinne strony swojej babki. Że możemy zobaczyć je razem - dodała i westchnęła ciężko, bo 

brzuch przeszkadzał jej się poruszać.

- Źle się czujesz?

- Nie. Prawdę mówiąc, odkąd tu jesteśmy, z każdym dniem czuję się lepiej.

Nie kłamała, choć dobre samopoczucie dotyczyło jedynie jej umysłu. Poza tym czuła 

się fatalnie. Z coraz większym trudem podnosiła się co rano z łóżka.

- Kuzyni twojej babki są dla nas bardzo uprzejmi - zauważyła po chwili.

-   Wiem.   Do   końca   życia   będę   im   głęboko   wdzięczny,   że   dali   nam   schronienie   - 

powiedział, omiatając zatokę pochmurnym spojrzeniem.

- Chwilami aż trudno mi uwierzyć, że tak chętnie przyjęli pod swój dach Anglika.

- Jak możesz tak mówić?! - rozzłościła się.

- To nie ty zniszczyłeś naszą Szkocję. To Cumberland ze swoją żądzą krwi i zemsty 

jest i będzie odpowiedzialny za wszystkie nieszczęścia, które spadły na ten kraj.

- Ale w Londynie witają go jak największego bohatera.

- Posłuchaj - łagodnie wzięła go za rękę.

- Kiedyś niesłusznie  obwiniałam cię za całe zło, które wyrządzili inni. Jeśli mnie 

kochasz, nie popełniaj mojego błędu i nie bierz na siebie odpowiedzialności za to, czego nie 

zrobiłeś - powiedziała z naciskiem. W pewnej chwili uśmiechnęła się i dotknęła brzucha. - 

Nasze dziecko jest półkrwi Anglikiem. A ja jestem z tego bardzo dumna.

Przygarnął ją ramieniem i przytulił do siebie.

- Znowu mi pochlebiasz - powiedział.

Umilkli.   Siedzieli   objęci,   zapatrzeni   w   grę   słonecznych   refleksów   na   wodzie, 

background image

rozkoszując się spokojem ciepłego dnia.

- Czy wiesz - zapytał cicho - co się stanie, jeśli mnie znajdą?

- Nie znajdą cię!

- Reno, nie mogę ukrywać się bez końca. I nie chcę narażać życzliwych mi ludzi.

-  Rozumiem,   kochany,  ale  czy  mamy   inne  wyjście?   -  Nerwowo   szarpnęła   źdźbło 

trawy. - Żołnierze ciągle jeszcze szukają księcia. Wiem, że niepokoisz się o jego los.

- Owszem, ale dużo bardziej martwię się o ciebie i dziecko. - Próbowała protestować, 

więc chwycił ją mocno za ramiona i patrząc prosto w oczy, powiedział: - Nigdy nie zapomnę 

naszego   ostatniego   dnia   w   jaskini,   kiedy   musiałaś   stanąć   w   mojej   obronie.   I   zabić,   by 

ochronić mnie i swoich najbliższych.

- Zrobiłam to, co należało. Przecież ty postąpiłbyś tak samo. Nawet nie wiesz, jak 

bardzo czułam się bezużyteczna przez te wszystkie miesiące, kiedy mogłam tylko siedzieć i 

czekać. Możliwe, że kobiety nie powinny przystępować do powstania, bo pole bitwy to nie 

miejsce dla nich. Jednak z całą pewnością mogą i potrafią obronić tych, których kochają.

- Powiem ci szczerze, że nigdy nie kochałem cię bardziej niż w tamtej chwili, kiedy 

walczyłaś o nasze życie - pochylił się i pocałował jej dłonie.

Uważnie spojrzał jej w oczy. - Czy wierzysz mi, że pragnąłem dać ci wszystko, co 

najlepsze, a nie tułaczkę i niepewny los uciekinierów?

- Brigham...

- Nie, zaczekaj. Pozwól mi skończyć. Pamiętasz, kiedyś powiedziałaś mi, że pójdziesz 

za mną wszędzie, dokąd tylko zechcę? To prawda?

Poczuła dziwny ścisk w gardle, ale powiedziała:

- Tak, to prawda.

- Czy w takim razie zgodziłabyś się opuścić Szkocję i popłynąć ze mną do Nowego 

Świata? - Umilkł na moment, lecz zaraz dodał, chcąc ją uprzedzić, co ich czeka: - Nie mogę 

wprawdzie dać ci tego, co dać chciałem, ale obiecuję, że i tak nie będziemy biedni. Musimy 

jednak zostawić dom i rodzinę, wszystko, co znamy i kochamy. Nie będziesz już hrabiną, a 

tylko zwykłą panią Langston. Na początku nie będzie nam łatwo, ale z czasem przywykniemy 

do trudnych warunków, nowych miejsc i ludzi. Wiem, że proszę cię o wiele, może jednak 

Bóg da, że pewnego dnia powrócimy do Glenroe.

- Cśśś... - Wzruszona zarzuciła mu ramion na szyję. - Wiesz przecież, że poszłabym za 

tobą nawet do piekła.

Uśmiechnął się lekko.

- Tak wiele od ciebie nie wymagam. Ale wiem, że nie dotrzymałem obietnicy i...

background image

- Obiecałeś, że będziesz mnie kochał i że do mnie wrócisz. I dotrzymałeś słowa - 

chciał   jej   przerwać,   więc   pokręciła   głową.   -   Nie,   teraz   ty   posłuchaj.   I   postaraj   się   mnie 

zrozumieć. Tygodnie, które spędziliśmy razem na dworze Karola, były naprawdę wspaniałe, 

bo spędziliśmy je razem. Tylko dlatego. Nigdy nie potrzebowałam i nie potrzebuję twoich 

pieniędzy. Wielki świat, tytuły, piękne stroje i klejnoty - wszystko to nic dla mnie nie znaczy. 

Ty   jesteś   najważniejszy   i   tylko   ciebie   mi   trzeba   do   szczęścia.   -   Nagle   roześmiała   się   i 

odsunęła od niego. - Czy wiesz, że gdy byliśmy w Holyrood, każdego dnia pociłam się ze 

strachu, że zrobię coś nie tak? Bałam się, że wreszcie przejrzysz na oczy i uznasz, iż zrobiłeś 

poważny błąd, czyniąc ze mnie lady Ashburn?

- Co to za bzdury?

- Brigham, ja po prostu nie nadaję się na wytworną damę. Prosiłam Boga, żeby nigdy 

nie przyszło ci do głowy zabrać mnie do Francji, by pokazać mi królewski dwór.

- Żyłoby ci się tam znacznie łatwiej niż . w Edynburgu - stwierdził, obserwując ją 

spod zmrużonych powiek.

- I musiałabym udawać kobietę światową, a w duszy tęskniłabym do moich bryczesów 

i jazdy na złamanie karku.

- Czy chcesz powiedzieć, że zamiast do Francji, wolisz jechać do Ameryki z jedną 

szkatułą złota i głową pełną marzeń?

- Posłuchaj - wzięła w dłonie jego twarz. - Ty urodziłeś się w Anglii, ja w Szkocji i był 

czas, kiedy nas to dzieliło. Teraz możemy znaleźć dla siebie wspólną ojczyznę.

Objął ją i mocno przytulił.

- Kocham cię, Reno. Bardziej niż własne życie.

- Brig! Nasze dziecko...

- Nie martw się kochana. Ono też będzie szczęśliwe.

-   I   to   prędzej,   niż   myślisz   -   zawołała,   a   widząc   jego   niepewną   minę,   dodała   ze 

śmiechem. - Zdaje się, że jest tak samo niecierpliwe jak ja! Proszę cię, biegnij po Amelię i 

mamę.

- Przecież mówiłaś, że to jeszcze kilka tygodni!

- Może i mówiłam - skinęła głową, kładąc rękę na brzuchu, który stwardniał pod 

wpływem pierwszych skurczów. - Ale najwyraźniej nasz syn zadecydował inaczej.

Kiedy   porwał   ją   na   ręce,   najpierw   wstrzymała   oddech,   a   potem   roześmiała   się   i 

szepnęła mu do ucha:

- Brigham, nie musisz mnie nieść. Jeszcze złamiesz sobie kręgosłup.

- Miej trochę wiary i zaufania, o pani! - odparł z nutką drwiny w głosie.

background image

EPILOG

W   ostatnich   dniach   czerwca,   czternaście   miesięcy   po   tym,   jak   rozwinął   sztandar 

powstania, książę Karol wylądował bezpiecznie na wyspie Skye, gdzie znalazł schronienie we 

dworze Mugstone. Dotarł tam dzięki pomocy lady Flory MacDonald, młodej kobiety, która 

przebrała go za swą pokojówkę i ryzykując życie, towarzyszyła mu w podróży.

Wprawdzie   niewiele   brakowało,   by   został   pojmany,   jednak   mimo   tych   bolesnych 

doświadczeń nie stracił nic ze swej ambicji i zapału. Nie zmienił się także jego płomienny 

temperament.   Opuścił   lady   Florę,   zostawiając   jej   pukiel   swych   włosów,   a   wraz   z   nim 

obietnicę, że wkrótce spotkają się na dworze świętego Jakuba.

Brigham spotkał się z księciem tylko raz, i to na krótko. Rozmawiali ze sobą tak jak 

dawniej, ze swobodą i wzajemnym szacunkiem. Mimo to książę nie złożył mu propozycji 

wspólnego wyjazdu do Francji, na co Brigham w głębi duszy liczył.

-   Będzie   ci   go   brakowało,   prawda?   -   zapytała   Serena,   gdy   zostali   sami   w   swej 

komnacie w Mugstone.

- Cóż, pewnie tak. I na pewno długo jeszcze będę rozpamiętywał naszą porażkę - 

przytulił ją do siebie. - Ale w końcu to dzięki niemu i jego sprawie przyjechałem do Glenroe. 

Wiesz, kiedy patrzę na ciebie i na naszego synka, myślę sobie, że wprawdzie przegraliśmy, 

ale nie do końca - odwrócił się, by spojrzeć na maleńkiego chłopczyka, któremu dali na 

chrzcie imię Daniel. - Jest tak, jak mówił twój ojciec. Trud nie poszedł na marne - pocałował 

ją czule. - Czy jesteś gotowa?

- Tak - skinęła głową i schyliła się po torbę podróżną. - Szkoda tylko, że mama, 

Maggie i Coll nie jadą z nami - westchnęła.

- Wiesz, że muszą zostać. A my nie mamy wyboru - zaczekał, aż weźmie dziecko, i 

otwierając   przed   nią   drzwi,   próbował   ją   pocieszyć   -   Będziesz   miała   przecież   Amelię   i 

Malkolma.

- Tak, ja tylko żałuję, że...

- Sereno, uwierz mi, że MacGregorowie powrócą do Glenroe. My też kiedyś wrócimy.

Odwróciła się na progu i spojrzała na niego. Za plecami miał słońce, zupełnie jak w 

dniu, w którym zobaczyła go po raz pierwszy. I wyglądał tak samo jak wtedy - przystojny, 

wytworny,   swobodny.  Uśmiechnęła   się,   spoglądając   na   dziecko,   które   wierciło   się   w   jej 

ramionach.

- Pewnego dnia Langstonowie powrócą do Ashburn i upomną się o swoje dziedzictwo. 

Zrobi to nasz Daniel albo jego dzieci czy wnuki. Odnajdą swoje miejsce i w Anglii, i w 

background image

Szkocji - stwierdziła z mocą.

Skinął głową, po czym sięgnął po kufer, w którym między innymi rzeczami leżała 

figurka   pastereczki.   Kiedyś   dam   ją   swojemu   synowi,   pomyślał   ogarnięty   nagłym 

wzruszeniem. Naraz usłyszał dobrze sobie znany głos:

- Najmocniej przepraszam pana hrabiego...

- O co chodzi, Parkins?

- Ośmielę się zauważyć, że pora ruszać, bo stracimy pomyślną falę.

- Dobrze więc - wyszedł z komnaty, wskazując lokajowi pozostałe bagaże. - Aha, 

chciałbym   ci   przypomnieć,   Parkins,   że   masz   zwracać   się   do   mnie   panie   Langston. 

Zrozumiano?

- Nie, panie hrabio - odpowiedział z godnością i schylił się po torby.

On również wybierał  się w podróż do Ameryki  i nie jechał tam sam. Zdobył się 

bowiem wreszcie na odwagę i oświadczył swej wybrance, która jako świeżo poślubiona pani 

Parkins miała mu towarzyszyć w wyprawie do Nowego Świata.

Słysząc tak zdecydowaną odmowę, Brigham skwitował ją cichym westchnieniem i 

wymownie spojrzał w sufit. Serena roześmiała się i dotykając jego ramienia, powiedziała 

wesoło:

- Zawsze będziesz lordem Ashburn, Angolu. A teraz w drogę! - zawołała, biorąc go za 

rękę.