background image

NORA ROBERTS

REBELIA

Tom I

background image

PROLOG

Glenroe Forest, Szkocja, 1735

Nadjechali o zmierzchu, w porze, kiedy wszyscy we wsi spożywali wieczerzę. Osada 

wyglądała na wyludnioną  i tylko siwe smugi dymu  z kominów zdradzały,  że w domach 

mieszkają ludzie. Przejmujący chłód listopadowego wieczoru sprawiał, że nikt bez potrzeby 

nie   wystawiłby   nosa   za   próg.   Kilka   dni   wcześniej   spadł   pierwszy   śnieg,   jednak   szybko 

stopniał w promieniach południowego słońca. Zaraz potem chwycił mróz i skuł ziemię tak 

mocno, że stała się twarda niczym kamień. Na ścieżkach pokrytych zmarzłą grudą kopyta 

koni wybijały rytm,  który niósł się donośnym  echem pośród  bezlistnych  drzew. Z każdą 

chwilą hałas narastał, zupełnie jakby ponad lasem przetaczała się potężna nawałnica.

Serena   MacGregor   energicznie   poprawiła   na   biodrze   swojego   małego   braciszka, 

podeszła do okna i wyjrzała na podwórze. Pomyślała, że ojciec i jego ludzie wyjątkowo 

wcześnie wracają z polowania. Dziwiło ją jednak, że nie słyszy ich śmiechu ani radosnych 

okrzyków powitania. Jeszcze mocniej przycisnęła nos do szyby i niecierpliwie czekała, aż 

przed domem pojawią się znajome sylwetki.

Próbowała zapomnieć o żalu, jaki imała do ojca, który nie pozwolił jej jechać na 

polowanie. Musiała zostać w domu tylko dlatego, że była dziewczyną. Nie miało znaczenia, 

że strzelała z łuku równie celnie jak jej czternastoletni brat Coll, który oczywiście pojechał z 

myśliwymi. Ojciec zabierał go ze sobą od dnia jego siódmych urodzin, nic więc dziwnego, że 

starszy brat mówił wyłącznie o polowaniu. Za to ona miała siedzieć w domu z buzią na 

kłódkę i pomagać matce.

Malutki Malkolm zaczął popłakiwać, więc machinalnie pohuśtała go parę razy, cały 

czas usiłując przeniknąć wzrokiem ciemności.

- Cicho malutki, tata nie musi słyszeć już od progu twoich grymasów - szepnęła do 

ucha chłopczyka i instynktownie przygarnęła go mocniej.

Narastał   w   niej   dziwny   niepokój,   więc   poszukała   spojrzeniem   matki.   Zerknęła 

ukradkiem w stronę izby, czystej i schludnej jak pudełeczko. Razem z matką i młodszą sios-

trzyczką Amelią pracowały cały dzień, żeby wysprzątać każdy kąt. Deski podłogi pachniały 

świeżo wyszorowanym drewnem, a mdłe światło świec odbijało się od wypolerowanego blatu 

stołu.   Nigdzie   nie   widać   było   najmniejszego   strzępka   pajęczyny   czy   kuchennej   sadzy. 

Smakowity zapach przygotowywanej kolacji mieszał się z delikatną wonią lawendy, której 

małe woreczki matka porozwieszała u sufitu.

Samo wspomnienie pracowicie spędzonego dnia przywołało ból zmęczonych ramion. 

background image

Rodzice   bardzo   dbali,   żeby   ich   obejście   zawsze   wyglądało   porządnie,   bo,   jak   mawiali, 

szlachetne urodzenie zobowiązuje. Ich niewielki dwór z ciemnoszarego kamienia był więc 

najbardziej okazałym budynkiem osady.

Serena  kolejny  raz  przylgnęła   nosem  do  chłodnej  szyby.   Wszystko   wyglądało   jak 

zwykle, mimo to jej serce biło szybko, ogarnięte niezrozumiałą trwogą. Wspięła się na palce, 

żeby   zdjąć   z   wieszaka   ciepły   szal,   którym   otuliła   siebie   i  Malkolma.   Otworzyła   drzwi   i 

stanęła na progu.

Wiatr ucichł. Z ciemności dochodził jedynie stukot kopyt  i dzwonienie  podków o 

zamarzniętą ziemię. Jeźdźcy ukazali się na szczycie wzgórza. Serena zadrżała. Nie z zimna, 

tylko ze strachu, który nagle mocno chwycił ją za gardło. Dokładnie w tej samej chwili ciszę 

wieczoru przeszył okrzyk przerażenia. Przestraszona, szybko czmychnęła za próg, ale już po 

chwili gotowa była znowu wyjść na dwór. Powstrzymał ją głos matki.

- Sereno, szybko!

Fiona MacGregor zbiegła ze schodów prowadzących na piętro. Jej zwykle pogodna 

twarz pobladła, w pięknych  oczach czaił się niepokój. Tym  razem nie poprawiała w po-

śpiechu płomiennie rudych loków jak zwykle, kiedy wybiegała na powitanie męża.

- Natychmiast zamykaj drzwi! - rozkazała.

- Ale mamo...

- Na miłość boską, dziewczyno pośpiesz się!

- Przecież tato wraca...

- To nie ojciec!

Gromada   jeźdźców   mknęła   już   w   dół   łagodnego   stoku.   Zamiast   znajomych 

kraciastych kiltów w barwach klanu MacGregorów wystraszona Serena dostrzegła czerwone 

płaszcze   angielskich   dragonów.   Choć   miała   zaledwie   osiem   lat,   doskonale   wiedziała,   co 

oznacza nagłe przybycie żołnierzy. W swym kilkuletnim życiu nasłuchała się dość opowieści 

i legend, by poczuć lęk na widok wrogich mundurów. Jednak znacznie silniejszy od strachu 

okazał się nagły gniew, który wypełnił jej dziecięce serce.

-   Czego   oni   od   nas   chcą?   -   wielkie   zielone   oczy   domagały   się   natychmiastowej 

odpowiedzi. - Przecież nie zrobiliśmy nic złego!

- Czasem nie trzeba nic robić. Wystarczy, że się jest! - Fiona wciągnęła córkę do 

środka, po czym dokładnie zaryglowała drzwi, świadoma, że niestety nie stanowią one żadnej 

przeszkody dla grupy rozjuszonych żołdaków.

-   Córeczko...   -   położyła   dłonie   na   ramionach   dziewczynki.   Kiedy   pochyliła   się, 

wydawała się jeszcze bardziej krucha. - Biegnij szybko na górę do dziecinnego pokoju. Weź 

background image

ze sobą Malkolma i Amelię. I nie wychodźcie stamtąd, dopóki was nie zawołam.

- Zostanę z tobą, mamo!

- Nie!

Stanowczy   ton   jej   głosu   stłumił   w   zarodku   wszelkie   protesty.   Najwyraźniej   nie 

obawiała się samotnie stawić czoło intruzom. Choć drobna i delikatna, Fiona MacGregor nie 

należała do istot niezaradnych czy lękliwych. Być może dzięki sile charakteru zdobyła sobie 

miłość i szacunek najważniejszych mężczyzn w swoim życiu. Najpierw ojca, który jako swą 

ulubienicę rozpieszczał ją bezgranicznie, a potem męża, zakochanego w niej bez pamięci.

- Mamusiu, pozwól mi z sobą zostać - nalegała Serena. Jej dziecięce oczy zaczęły 

napełniać się łzami strachu.

Za   to   usta,   o   których   ojciec   mówił,   że   są   wyjątkowo   uparte,   pozostały   mocno 

zaciśnięte. Buzia dziewczynki nabrała przez to wyrazu stanowczości.

Zanim Fiona zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, z dworu dobiegł kolejny rozdzierający 

krzyk, a na dachu sąsiedniego domu pojawiły się płomienie. Patrząc, jak ogień błyskawicznie 

ogarnia cały budynek, Fiona dziękowała Bogu, że jej mąż i syn jeszcze nie wrócili.

- Nie możesz tu zostać, córeczko!

- Ale tato na pewno nie chciałby, żebym zostawiła cię samą.

- Tato chciałby, żebyś była posłuszna i robiła, co każę.

- Tuż za drzwiami rozległ się głośny stukot końskich kopyt.

- Biegnij do pokoju! - Fiona obróciła córkę i popchnęła ją w stronę schodów. - Pilnuj 

dzieci!

Przestraszony Malkolm zaczął płakać, więc Serena mocniej przytuliła go do siebie i co 

sił   w   nogach   pobiegła   na   górę.   Była   na   podeście,   gdy   usłyszała,   jak   drzwi   wejściowe 

odskakują   z   hukiem.   Na   palcach   podeszła   do   balustrady   i   ukryta   w   ciemnościach 

obserwowała, jak do izby wpada sześciu rosłych żołnierzy, a matka wychodzi im naprzeciw z 

dumnie uniesioną głową. Jeden z dragonów wysunął się przed pozostałych i złożył Fionie 

głęboki ukłon. Nawet z daleka widać było, ile szyderstwa zawierał ten teatralny gest.

-   Serena?   -   z   uchylonych   drzwi   dziecinnego   pokoju   wychyliła   się   jasna   główka 

przestraszonej Amelii.

-   Tak,   to   ja.   Trzymaj   go!   -   Serena   bez   namysłu   podbiegła   do   siostry   i   wcisnęła 

Malkolma   w   pulchne   ramionka   pięcioletniej   dziewczynki.   -   Zamknijcie   się   w   pokoju   i 

siedźcie   cicho   -   szepnęła.   -   I   postaraj   się,   żeby   mały   nie   płakał   -   z   kieszeni   fartuszka 

wydobyła suszoną śliwkę i podała ją Amelii. - Masz to i schowaj się!

Zaczekała,   aż   mała   cicho   zamknie   drzwi,   a   potem   wróciła   na   swoje   miejsce   na 

background image

podeście. Skulona przywarła do jednego z filarów podpierających poręcz i z ukrycia obser-

wowała, co dzieje się na dole.

- Fiona MacGregor? - dragon badawczo wpatrywał się w jej matkę.

- Tak. Jestem lady MacGregor - odparła Fiona. Wyprostowała się dumnie i patrzyła 

żołnierzowi prosto w oczy. Myślała tylko o jednym - musi za wszelką cenę ochronić dzieci, a 

jej jedyną broń stanowi własna godność.

- Jakim prawem wdzieracie się do mojego domu? - zapytała stanowczo.

- Prawem oficera jego królewskiej wysokości.

- Z kim rozmawiam?

- Kapitan Standish, do usług - mężczyzna wolno ściągnął czerwone rękawiczki i bawił 

się nimi przez chwilę, próżno czekając na błysk strachu w oczach kobiety. - Gdzie jest pani 

mąż... - umyślnie zawahał się - lady MacGregor?

- Pan MacGregor poluje ze swymi ludźmi.

Kapitan   najwyraźniej   nie   uwierzył.   Wystarczyło   jedno   skinienie   jego   dłoni,   by 

żołnierze rozbiegli się po domu. Jeden z nich wywrócił stół, inny cisnął w kąt taboret.

Fiona nie mrugnęła nawet okiem, nie cofnęła się ani o krok, choć ze strachu zupełnie 

zaschło jej w ustach. Miała świadomość, że na rozkaz swego dowódcy żołnierze puszczą z 

dymem cały dom, tak jak zrobili z zagrodami sąsiadów. Nie pomoże tu ani pozycja jej męża, 

ani szlachectwo. Wiedziała, że za wszelką cenę powinna zachować spokój, ale nie byłaby 

sobą, gdyby na jawną zniewagę nie odpowiedziała tym samym.

- Jak pan widzi, w osadzie są tylko kobiety i dzieci. Tak więc jeśli macie sprawę do 

pana MacGregora i jego ludzi, wybraliście sobie złą porę. Pewnie specjalnie, skoro tak śmiało 

wkroczyliście do Glenroe.

Kapitan Standish bez słowa podniósł rękę i uderzył ją w twarz. Siła ciosu była tak 

wielka, że Fiona straciła równowagę i bezwładnie potoczyła się do tyłu.

- Mój ojciec zabije cię za to!

Serena zbiegła ze schodów jak strzała i rzuciła się na zdumionego oficera. Dopadła go 

w mgnieniu oka i z całych sił wbiła ostre ząbki w tę samą ręką, którą przed chwilą ośmielił się 

podnieść   na   Fionę.   Anglik   zaklął   siarczyście,   otrząsnął   się   i   jednym   ruchem   odepchnął 

Serenę.

-   Ten   diabelski   pomiot   gotów   wyssać   z   człowieka   krew   -   wrzasnął   wściekle   i 

zamachnął się na dziewczynkę, ale Fiona błyskawicznie przyskoczyła do córki i zasłoniła ją 

własnym ciałem.

- Czy przystoi, żeby ludzie króla Jerzego podnosili rękę na bezbronne dzieci? Takie są 

background image

wasze angielskie zwyczaje?

Oficer pohamował się, ale wciąż głośno sapał z wściekłości. Duma nie pozwalała mu 

znieść myśli o tym, że miałby zostać pokonany przez kobietę i dziecko, w dodatku na oczach 

własnych ludzi. Jednak rozkazy mówiły wyraźnie, że ma za zadanie jedynie przeszukać domy 

i wybadać mieszkańców.

Źle się stało, że tym skamlącym Szkotom udało się przekonać królową regentkę, by na 

terenie Szkocji nie obowiązywał angielski kodeks karny. W przeciwnym razie dopiero by tu 

sobie używali. Z drugiej jednak strony królowa Karolina żywiła ostatnio urazę do swoich 

szkockich poddanych, a w ogóle mało prawdopodobne, żeby miała czas i chęci słuchać o 

drobnym incydencie, który wydarzył się w zagubionej pośród gór osadzie.

Standish skinął na jednego z dragonów. Nakazał mu zabrać Serenę na górę i zamknąć 

ją na klucz. Żołnierz skwapliwie chwycił dziewczynkę wpół i próbował zaciągnąć na schody. 

Musiał   przy   tym   unikać   jej   zębów   i   pięści,   którymi   okładała   go   z   całych   sił.   Walczyła 

zawzięcie, krzycząc przy tym i wzywając na pomoc matkę, ale na nic zdał się jej zaciekły 

opór.

-   Chowacie   dzikie   kocięta   w   tych   górach,   milady   -   kapitan   próbował   jedną   ręką 

owinąć chusteczkę wokół krwawiącej dłoni.

- Moja córka nie zwykła patrzeć, żeby jej matkę albo którąkolwiek z kobiet atakował 

mężczyzna.

Anglik   nie   odezwał   się   ani   słowem.   Zraniona   ręka   jeszcze   drżała   i   bolała   go 

niemiłosiernie.   Z   tym   większą   przyjemnością   zaczął   rozmyślać   o   dotkliwej   karze   za 

zniewagę, która go spotkała. Bicie dziecka na pewno nie stanowiło najlepszego sposobu na 

poprawienie   nastroju.   Pomyślał   jednak,   że   matka   tej   krnąbrnej   smarkuli   byłaby   całkiem 

dobrym   zadośćuczynieniem   za   jego   straty...   Uśmiechnął   się   do   swoich   myśli,   obejmując 

Fionę lubieżnym spojrzeniem. Tak, matka to całkiem inna historia, stwierdził w duchu.

- Pani mąż jest podejrzany o udział w zamachu na kapitana Porteousa. - odezwał się w 

końcu.

- Tego samego, który wyrokiem sądu został skazany na śmierć za to, że rozkazał 

strzelać do tłumu? - spytała szybko.

- Oczyszczono go z tych zarzutów i uniewinniono, madame - położył dłoń na rękojeści 

szabli.   Nawet   jego   żołnierze   uważali   go   za   wyjątkowego   okrutnika.   Trzymał   swych 

podkomendnych twardą ręką i nie znał litości. Ta szkocka dziwka, jak nazywał w myślach 

Fionę, miała się za chwilę przekonać, co znaczy narazić się na gniew kapitana Standisha.

- Pragnę pani przypomnieć, że kapitan Porteous strzelał do grupy buntowników, i to 

background image

podczas publicznej egzekucji. On sam zaś został uprowadzony z więzienia  i powieszony 

przez nieznanych sprawców.

- Nie mogę powiedzieć, żebym mu współczuła. Widocznie zasłużył sobie na taki los. 

Jednak zaręczam panu, że ani ja, ani nikt z mojej rodziny nie ma z tą sprawą nic wspólnego.

- Jeśli okaże się, że to kłamstwo, pani maż trafi za kratki jako morderca i zdrajca. Pani 

zaś, droga lady MacGregor, nie będzie miała żadnej obrony.

- Powtarzam, że nie mam nic do powiedzenia w tej sprawie.

-   Szkoda   -   nieprzyjemny   uśmiech   wykrzywił   wargi   Anglika.   -   Wobec   tego   będę 

musiał pokazać pani, jaki los spotyka kobiety, których nie ma kto bronić - powiedział, robiąc 

krok w jej stronę.

Na górze Serena waliła pięściami w drzwi, dopóki całkiem nie opadła z sił. Za jej 

plecami zapłakana Amelia tuliła do siebie wystraszonego Malkolma. W dziecinnym pokoju 

nie paliła się żadna lampa, mimo to było w nim jasno od łuny pożarów. Z dworu dobiegały 

donośne okrzyki żołnierzy i zawodzenie kobiet. Serena opadła na kolana. Rozcierając zbolałe 

dłonie, z rozpaczą myślała o matce, samotnej i bezbronnej wobec brutalnych Anglików.

Niespodziewanie   ktoś   przekręcił   klucz   w   zamku.   Drzwi   się   otworzyły.   Serena 

natychmiast wypadła za próg. Najpierw zobaczyła plecy żołnierza okryte czerwonym płasz-

czem. Wyraźnie słyszała, jak dzwonią jego ostrogi, gdy pośpiesznie zbiegał po schodach. 

Rzuciła się w ślad za nim i po chwili z przerażeniem dostrzegła nagie, poranione ciało matki 

leżące na środku izby. Przepiękne włosy Fiony przypominały potargany kołtun, jej ramiona 

drżały, gdy uniosła się i klęknęła u stóp zapłakanej córki.

- Mamusiu!

Serena powstrzymała głośny szloch i padła na kolana obok matki. Widziała ją już 

płaczącą, ale nigdy w taki sposób. Po twarzy Fiony MacGregor płynęły teraz łzy niemej, 

bezgranicznej rozpaczy.

Skóra   matki   była   zimna   jak   lód,   więc   Serena   jednym   skokiem   dopadła   kufra   i 

wyciągnęła z niego ciepły koc. Otuliła nim drżącą się jak w febrze Fionę, a potem w napięciu 

nasłuchiwała odgłosów oddalających się żołnierzy, próbując jednocześnie uspokoić zapłakaną 

Amelię   i   krzyczącego   Malkolma.   Jednym   drobnym   ramieniem   otoczyła   matkę,  a   drugim 

młodsze rodzeństwo.

Była   jeszcze  zbyt  mała,  żeby  do  końca   pojąć,   co  się  stało,   a  mimo  to  doskonale 

wyczuwała, że spotkało ich wielkie nieszczęście. To wystarczyło, aby w dziecięcym sercu za-

płonęła nienawiść i żądza zemsty.

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Londyn, 1745

Brigham   Langston,   czwarty   hrabia   Ashburn,   siedział   przy   śniadaniu   w   swoim 

eleganckim londyńskim pałacyku i z uwagą studiował list. Czekał na niego od tygodni, wy-

glądał go każdego dnia i niecierpliwie sprawdzał, czy już nadszedł. Nic więc dziwnego, że 

gdy wreszcie miał go w rękach, odczytywał każde słowo bardzo dokładnie. Jego bystre szare 

oczy wolno przesuwały się po zapisanych linijkach, z powagą wydymał pełne usta. Nieczęsto 

bowiem otrzymuje się listy, które są w stanie odmienić całe życie.

- Do diabła, Brig! Długo jeszcze będziesz mnie trzymał w niepewności? - zawołał Coll 

MacGregor.

Młody,   porywczy   rudzielec,   niecierpliwy   jak   każdy   rodowity   Szkot,   nie   mógł 

usiedzieć na miejscu i niecierpliwie zaglądał przez ramię przyjaciela. Langston jednak najwy-

raźniej nic sobie z tego nie robił. Podczas licznych podróży, które razem odbyli po Francji i 

Włoszech, zdążył już przyzwyczaić się do popędliwości swego towarzysza. Nagłe wybuchy 

ognistego temperamentu nawet go bawiły, tym razem jednak sprawa przedstawiała się zbyt 

poważnie, by działać pod wpływem emocji. Musiał więc powstrzymać Colla, dopóki sam nie 

pojął, jaki jest prawdziwy sens listu. Uniósł do góry szczupłą, wypielęgnowaną dłoń tonącą w 

koronkowych   mankietach.   Tym   wymownym   gestem   nakazał   mu   cierpliwie   czekać,   aż 

skończy powtórną lekturę pisma.

- To od niego, prawda?! No, mówże! - gorączkował się młody MacGregor. - A niech 

cię piekło pochłonie razem z twoją angielską flegmą! Wiem, że to od niego. Od księcia! - 

Kolejny raz z impetem zerwał się od stołu i zaczął nerwowo przemierzać wytworny salonik.

Jedynie zasady dobrego wychowania, które jakimś cudem matka zdołała wbić mu do 

głowy, powstrzymywały go przed wydarciem listu siłą. Postanowił poczekać, aż przyjaciel 

sam mu go odda. Poza tym w podjęciu decyzji pomogła mu świadomość, że Brigham nie 

poddałby się jego zakusom bez walki. Doskonale zdawał sobie sprawę, że mimo różnicy we 

wzroście i tuszy Brig byłyby w walce trudnym przeciwnikiem.

- Mam do tego listu takie samo prawo jak ty - sarknął, nie kryjąc rozżalenia.

Langston zignorował tę uwagę i tylko zerknął sponad kartki na potężnego młodzieńca, 

który miotał się wokół niego tak energicznie, że aż dzwoniła delikatna porcelana. Kiedy się w 

końcu   odezwał,   jego   głos   zabrzmiał   łagodnie,   choć   wewnątrz   czuł   narastające   napięcie. 

Podświadomie prężył mięśnie i nerwowo zaciskał dłonie w pięści.

- Nikt ci tego prawa nie odmawia. Jednakże ten list został zaadresowany na moje 

background image

nazwisko.

-   Pewnie!   W   końcu   dużo   łatwiej   przeszmuglować   list   adresowany   do   jego 

wspaniałości czwartego hrabiego Ashburn niż do MacGregora. Wiadomo, każdy Szkot ma 

wypisane na czole, że jest buntownikiem.

W zielonych  oczach wyraźnie  zalśniło wyzwanie, którego Brigham świadomie nie 

podjął. Najspokojniej wrócił do przerwanej lektury.

- Oszaleć można z tym twoim anielskim spokojem! - jęknął Coll i z rezygnacją opadł 

na krzesło.

Brigham odłożył list i sięgnął po imbryk. Kiedy wlewał kawę do lekkiej jak mgiełka 

filiżanki,   ręka   mu   nawet   nie   drgnęła.   Była   tak   samo   pewna   jak   wtedy,  gdy  obejmowała 

rękojeść szabli albo pistoletu. List, który właśnie przeczytał, miał taką samą moc jak broń 

gotowa do strzału.

- Zgadłeś, mój drogi - zwrócił się do Colla, popijając kawę. - To list od księcia Karola.

- Co pisze?

Zamiast   odpowiedzi   Brigham   wykonał   dłonią   gest   zachęcający   przyjaciela   do 

przeczytania listu. Coll tylko na to czekał. Niecierpliwie chwycił kartkę i zaczął szybko wo-

dzić po niej rozgorączkowanym wzrokiem. Książę pisał po francusku, on zaś nie władał tym 

językiem tak biegle jak Brigham, mimo to zdołał jakoś przebrnąć przez tekst. Zajęło mu to 

jednak trochę czasu.

Podczas   gdy  Coll   zmagał   się  z   zawiłościami   francuszczyzny,   zamyślony   Brigham 

rozglądał się po wnętrzu salonu. Pałacyk należał kiedyś do jego babki i wciąż nosił piętno jej 

nietuzinkowej   osobowości.   Brigham   doskonale   pamiętał   nie   tylko   szkocki   akcent   lady 

Ashburn, lecz także jej wyjątkowy upór cechujący ludzi z gór. Z rozrzewnieniem spojrzał na 

tapety   w   odcieniu   głębokiego   błękitu,   wybrane   przez   babkę   dlatego,   że   jak   mawiała, 

przypominały kolor wody z górskich jezior jej rodzinnych stron.

Jego wzrok wędrował po lekkich mebelkach o złoconych brzegach, aż zatrzymał się 

na kolekcji figurek z miśnieńskiej  porcelany, ustawionej na okrągłym  stoliku przy oknie. 

Przypomniał   sobie,   że   jako   mały   chłopiec   był   nimi   zafascynowany,   jednak   nigdy   nie 

pozwolono   mu   wziąć   żadnej   do   ręki.   Szczególnie   upodobał   sobie   figurkę   młodziutkiej 

długowłosej pasterki o anielskiej twarzy. Ciągle pamiętał, jak bardzo pragnął jej dotknąć. 

Niestety, wtedy mógł tylko na nią patrzeć.

Na gzymsie wysokiego kominka stał portret Mary MacDonald, lady Ashburn, kobiety 

o niezwykłej sile charakteru. Malarz uwiecznił swą modelkę, gdy miała mniej więcej tyle lat 

co Brigham. Mary była dość wysoka jak na kobietę, a przy tym smukła niczym trzcina. Jej 

background image

pociągłą twarz barwy kości słoniowej otaczała chmura kruczoczarnych włosów. Sposób, w 

jaki trzymała głowę, wskazywał na stanowczość. Zwykle można ją było do czegoś przekonać, 

ale nigdy zmusić. Podobnie jak prosić, ale nigdy rozkazywać.

Właśnie po swej babce odziedziczył Brigham typ sylwetki, rysy twarzy, kolor włosów 

i oczu. Trzeba przyznać, że męskie wydanie jej urody prezentowało się nie mniej pociągająco 

i elegancko. Jednak nie tylko wygląd zewnętrzny dostał mu się w spadku po lady Ashburn. 

Brigham przejął po niej również silne poczucie sprawiedliwości oraz prawdziwą pasję życia.

Przyglądając się portretowi Mary MacDonald, pomyślał o liście od księcia oraz o tym, 

że nadeszła pora, aby podjął decyzję.

Na   pewno   chciałabyś,   żebym   pojechał,   powiedział   do   niej   w   myślach.   Wszystkie 

legendy, które od ciebie słyszałem, historie, którymi mnie karmiłaś, gdy byłem pod twoimi 

opiekuńczymi   skrzydłami,   twoja   niezachwiana   pewność,   że   Stuartowie   są   prawowitymi 

władcami tej ziemi - wszystko to na zawsze zostało w mojej głowie. Wiem, że gdybyś jeszcze 

żyła, sama ruszyłabyś tam bez chwili wahania. Jak więc ja mógłbym postąpić inaczej?

- A więc nadszedł czas - westchnął Coll, składając list. Mówił cicho, jednak w jego 

głosie, w wyrazie oczu od razu dawało się wyczuć napięcie i podniecenie. Miał dwadzieścia 

cztery lata, zaledwie pół roku mniej niż Brigham. I oto zbliżał się moment, na który czekał 

całe życie.

- Musisz nauczyć się czytać między wierszami - tym razem Langston wstał. - Karol 

wciąż jeszcze liczy na pomoc Francuzów, jednak zaczyna już rozumieć, że za słowami króla 

Ludwika raczej nie pójdą czyny.

Podszedł   wolno   do   okna   i   uchylił   ciężką   kotarę.   Wyjrzał   na   ogród   pogrążony   w 

zimowym   śnie.   Kiedy   wszystko   rozkwitnie,   jego   najprawdopodobniej   dawno   już   tu   nie 

będzie.

- Kiedy bawiliśmy na francuskim dworze, odniosłem wrażenie, że Ludwik bardzo 

sprzyja naszej sprawie. Podobnie jak my nie pała miłością do hanowerskiego kundla, który 

zasiada na tronie Anglii - wyrwał go z zadumy głos Colla.

- To prawda - zgodził się ostrożnie. - Jednak to jeszcze nie znaczy, że otworzy swoją 

kiesę, by hojnie wesprzeć księcia Karola oraz dynastię Stuartów. Propozycja księcia, żeby 

uzbroić fregatę i wysłać ją do Szkocji, wydaje się bardziej realistyczna. Lecz na to wszystko 

trzeba czasu. - Opuścił kotarę i odwrócił się od okna - Orientujesz się lepiej niż ja, jakie 

nastroje panują w Szkocji. Na jak duże poparcie może według ciebie liczyć Karol?

- Wystarczające - w uśmiechu Colla zawierała się cała buta i ufność młodości. - Klany 

na pewno poprą prawowitego króla i będą za niego walczyć.

background image

Podniósł   się   także,   świadom,   co   naprawdę   kryje   się   w   pytaniu   Brighama.   Jego 

przyjaciel, angażując się w sprawę, ryzykował bardzo wiele. Gdyby to wykryto, mógł stracić 

swój tytuł, majątek i dobre imię, a nawet życie.

- Brig, posłuchaj - zaczął ostrożnie. - Wezmę list i pojadę do Szkocji. Zatrzymam się 

w domu i z pomocą rodziny rozpuszczę wici wśród wszystkich klanów. Nie ma potrzeby, 

żebyś jechał ze mną.

- A co, do niczego się nie przydam? - podniósł brew w sarkastycznym grymasie.

- A, do diabła z tym!  - Żywa  gestykulacja i arogancki  ton najlepiej  odpowiadały 

porywczej naturze Colla. - Człowiek taki jak ty, który umie nie tylko gadać, ale także wal-

czyć, a do tego angielski arystokrata, jest gotów przyłączyć się do rebeliantów? Nikt nie wie 

lepiej niż ja, na co cię stać! W końcu nie raz uratowałeś mi skórę, a może nawet życie. 

Pamiętasz, we Francji, a potem jeszcze we Włoszech?

- Daj spokój, Coll. Stajesz się nudny. To do ciebie nie podobne - Brigham uważnie 

oglądał koronki swoich mankietów.

- Ach, i jeszcze twoje maniery - przypomniał sobie Coll. - Jak chcesz, w mgnieniu oka 

potrafisz przeistoczyć się w prawdziwego hrabiego Ashburn!

- Mój drogi, ja jestem prawdziwym hrabią Ashburn!

W  błyszczących  oczach   Colla  pojawiły się  iskierki   humoru.  Kiedy stał  naprzeciw 

przyjaciela, ujawniły się wszelkie różnice pomiędzy nimi. Wysoka, ale smukła postać Brig-

hama kontrastowała z jego masywną sylwetką. Dobre maniery i wyszukana elegancja Anglika 

była całkowitym zaprzeczeniem niecierpliwej, buntowniczej natury Szkota. Jednakże nikt nie 

wiedział   lepiej   niż   on,   co   tak   naprawdę   kryją   doskonale   skrojone   surduty   i   kosztowne 

koronki, w które stroił się hrabia Ashburn.

- To nie czwarty hrabia Ashburn bił się ze mną ramię w ramię, kiedy rabusie napadli 

na nasz powóz koło Calais. Podobnie jak nie hrabia spił mnie, MacGregora, do nieprzy-

tomności w jakiejś piekielnej spelunie w Rzymie.

-   I   tu   się   mylisz.   Doskonale   pamiętam   te   zdarzenia.   Coll   lubił   wprawdzie 

przekomarzać się z Brighamem, jednak tym razem sprawa była zbyt poważna.

- Brigham, bądź rozsądny. Jako hrabia masz przecież określone obowiązki. Musisz 

chodzić na bale i karciane wieczory, zabawiać damy. Dlatego powinieneś zostać w Anglii. 

Tutaj też mógłbyś pomagać naszej sprawie, nasłuchiwać, co w trawie piszczy...

- Ale?

- Powiem wprost. Jeśli mam walczyć, chciałbym mieć cię obok siebie. Pojedziesz ze 

mną?

background image

Przez   chwilę   Brigham   patrzył   badawczo   na   przyjaciela.   Następnie   uniósł   wzrok   i 

ponad głową Colla spojrzał na portret lady Ashburn.

- Oczywiście, że pojadę - odpowiedział.

W   Londynie   panował   przejmujący,   wilgotny   chłód.   Taka   nieprzyjemna   pogoda 

utrzymała się do czasu, gdy trzy dni później towarzysze opuszczali miasto i rozpoczynali 

długą podróż na północ. Do granicy jechali w miarę wygodnie powozem Brighama. Resztę 

drogi mieli pokonać konno.

Wytworne londyńskie towarzystwo, które rozlicznymi rozrywkami starało się zabić 

nudę zimowych miesięcy, poinformowano, że hrabia Ashburn udaje się do Szkocji z kur-

tuazyjną   wizytą.   Planuje   bowiem   odwiedzić   rodzinę   swego   przyjaciela.   Tylko   garstka 

angielskich   jakobitów   oraz   nieliczni   spośród   lojalnych   torysów   znali   prawdziwy   powód 

niespodziewanej podróży. To właśnie pod opieką tych oddanych przyjaciół zostawił Brigham 

swój   londyński   dom   oraz   rodową   posiadłość   Ashburn   Manor.   Zabrał   ze   sobą   tylko 

najpotrzebniejsze rzeczy. Resztę, także portret babki znad kominka, opuścił bez żalu, choć 

wiedział, że upłyną miesiące, jeśli nie lata, nim będzie mógł wrócić po swoją własność. Jakiś 

sentyment   nie   pozwolił   mu   jednak   rozstać   się   z   figurką   pastereczki,   która,   troskliwie 

zapakowana, towarzyszyła mu w podróży.

Poza   tym   wiózł   ze   sobą   złoto.   Dużo   więcej,   niż   mógłby   potrzebować   podczas 

zwykłych   odwiedzin   w   zaprzyjaźnionym   domu.   Monety   oraz   niewielkie   sztabki   zostały 

starannie zamknięte w skrzyni, a następnie schowane w skrytce pod podłogą powozu.

Posuwali się naprzód bardzo wolno, zdecydowanie za wolno jak na gust Brighama, 

który  najchętniej  wskoczyłby   w  siodło   i  ruszył  pełnym  galopem.  Jednak  fatalna   pogoda, 

śliskie drogi oraz gwałtowne śnieżyce uniemożliwiały szybszą jazdę. Na dodatek wystarczyło 

spojrzeć za okno, by przekonać się, że im dalej na północ, tym warunki będą trudniejsze.

Zniechęcony odwrócił twarz od okna. Wierny swej wyuczonej powściągliwości, nie 

okazał najmniejszego zniecierpliwienia. Usadowił się wygodniej i oparł stopę o przeciwległe 

siedzenie, na którym pochrapywał znużony Coll. Przez chwilę przyglądał się przyjacielowi, 

jednak zaraz powrócił myślami do swego pobytu w Paryżu, gdzie rok wcześniej spędził kilka 

miesięcy.

Odnalazł   we   wspomnieniach   niezwykły   klimat   Francji   Ludwika   XV,   z   całym   jej 

przepychem, blichtrem, muzyką i światłem. Przed oczami stanęły mu wszystkie piękne, za-

lotne   damy  wystrojone  w  piętrowe  peruki   i  prowokująco  odważne   suknie.  Każda   z  tych 

kobiet tylko czekała na flirt, a nawet więcej. Młody angielski szlachcic z grubym portfelem i 

swobodnym obejściem mógł bez trudu odnaleźć się pośród dworskiej socjety.

background image

Brigham przez pewien czas znajdował przyjemność w beztroskim, pełnym przepychu 

życiu francuskiego dworu, szybko jednak poczuł tęsknotę za aktywnością i celem, do którego 

mógłby   dążyć.   Langstonowie   z   dawien   dawna   znani   byli   ze   swego   zamiłowania   do 

politycznej intrygi ze wszystkimi jej konsekwencjami, włączając w to świst kul nad głową. 

Od   trzech   pokoleń   dyskretnie   popierali   Stuartów,   którym   poprzysięgli   wierność   jako 

prawowitym   władcom   Anglii.   Dlatego   gdy   do   Francji   przybył   książę   Karol   Edward, 

charyzmatyczny człowiek o niespożytej sile i energii, Brigham bez wahania zaoferował mu 

swoją pomoc i poparcie.

Zrobił to, choć wiedział, że wielu ludzi z jego kręgu uważałoby ten krok za zdradę. 

Zwłaszcza pośród wigów, wiernych niemieckiemu uzurpatorowi, znaleźliby się tacy, którzy z 

przyjemnością ujrzeliby Langstona dyndającego na szubienicy. On sam niewiele sobie z tego 

robił, wierny rodzinnej tradycji  lojalności wobec Stuartów. Pamiętał  zwłaszcza opowieści 

babki o tragicznym powstaniu z 1715 roku i o wszystkim represjach, które po nim nastąpiły.

Zamyślony spojrzał przez zalaną deszczem szybę powozu. Z każdą milą oddalającą 

ich od Londynu krajobraz stawał się coraz dzikszy i bardziej posępny. Kolejny raz pomyślał, 

że przez cały czas swych rządów hanowerczycy nie zrobili nic, by zjednać sobie Szkotów. 

Anglii nieodmiennie więc zagrażała wojna, nadciągająca albo z północy, albo zza kanału La 

Manche. Jeśli to państwo miało stać się potęgą, potrzebny byt mu silny, a przede wszystkim 

prawowity władca.

Brigham   widział   go   w   osobie   księcia   Karola.   Postanowił   go   poprzeć   nie   tylko   z 

powodu jasnych oczu o uczciwym spojrzeniu. Zdecydowała tu pewność, że Karol ma w sobie 

dość  energii i ambicji,  połączonej  z młodzieńczą  pewnością  siebie, by sięgnąć  po to,  co 

według niego prawnie mu się należało.

Stanęli na noc w małej oberży, położonej tam, gdzie nizina ustępowała już miejsca 

górom. Magicznej mocy nazwiska oraz złotu Brighama zawdzięczali osobny pokój ze świeżą 

pościelą. Najedzeni, rozgrzani ogniem buchającym z paleniska, siedzieli nad kuflami piwa i 

zabawiali się grą w kości. Przez kilka godzin znowu byli dwójką młodych przyjaciół wspólnie 

przeżywających kolejną przygodę.

- Niech diabli porwą twoje kości Brig! Masz dziś szczęście, łajdaku.

- Na to wygląda - Brigham z właściwym sobie spokojem sięgnął po kości i rozrzucone 

na stole monety.  - Masz ochotę na jeszcze jedną partyjkę? - Jego rozbawione spojrzenie 

spotkało oczy Colla.

- Rzucaj! - Coll cisnął na stół garść pieniędzy - Szczęście musi cię w końcu opuścić.

Jednak już po pierwszej rundzie musiał przyznać, że tej nocy nikt nie byłby w stanie 

background image

wygrać z Brighamem.

- Nie można cię pokonać. Całkiem jak wtedy, gdy pewnej nocy grałeś w Paryżu z 

jakimś księciem o względy pewnej słodkiej mademoiselle.

- Nie musiałem grać w kości, żeby je zdobyć - Brigham z uśmiechem nalał sobie piwa.

- A niech cię! - gromki śmiech Colla wypełnił niewielką salę. - Pamiętaj, że fortuna 

kołem się toczy. Z drugiej strony wolałbym, żeby w najbliższych miesiącach była dla ciebie 

wyjątkowo łaskawa.

- Powinieneś raczej modlić się, żeby szczęście nie opuściło Karola - odparł Brigham, 

upewniwszy się przedtem, czy nikt niepowołany nie usłyszy tych stów.

- Prawda! Takiego człowieka nam trzeba. Jego ojcu zawsze brakowało ambicji, ale on 

to co innego. A więc pijmy zdrowie Pięknego Księcia - zarządził Coll, wznosząc swój kufel.

- Zdrowie! Tym razem jednak jego uroda i gładka mowa nie wystarczą.

- Czyżbyś wątpił w MacGregorów? - Coll uniósł rude brwi w złowrogim grymasie.

- Na razie jesteś jedynym MacGregorem, jakiego znam - stwierdził Brigham, a chcąc 

uniknąć długiej przemowy na temat licznych cnót członków klanu, szybko zapytał:

- Co słychać u twojej rodziny? Pewnie cieszysz się, że wreszcie ich zobaczysz.

- Nie powiem, że nie. Rok to kawał czasu. Oczywiście cieszyły mnie uroki Paryża i 

Rzymu, ale jak ktoś się urodził w górach, to chciałby tam złożyć swoje kości - westchnął Coll 

i tęgo pociągnął z kufla. Myślał przy tym  o rozległych  wrzosowiskach i granatowej toni 

górskich jezior.

- Wiem, że u moich najbliższych wszystko w porządku - ciągnął. - Tak przynajmniej 

pisała matka w ostatnim liście, ale uwierzę w to dopiero, gdy sam sprawdzę. Malkolm, mój 

najmłodszy brat, skończy niedługo dziesięć lat i jak pisze matka, diablę z niego wcielone - 

uśmiechnął się, nie kryjąc dumy.

- Wspominałeś kiedyś, że masz siostrę słodką jak anioł - przypomniał sobie Brigham.

- Tak. Amelia, moja mała siostrzyczka. Grzeczna, łagodna, a przy tym śliczna, że 

palce lizać - w głosie Colla brzmiała bezgraniczna czułość.

- W takim razie nie mogę się doczekać, żeby ją poznać.

- Wolnego, Amelia jeszcze chodzi do szkoły - Coll pogroził przyjacielowi pięścią. - 

Pamiętaj, że jakby co, będziesz miał ze mną do czynienia.

- Masz jeszcze jedną siostrę, prawda? - lekko zamroczony piwem Brigham wolno 

bujał się na stołku.

- Prawda. Serena. Jej imię ma niby znaczyć „łagodna", ale Bóg mi świadkiem, że źle 

ją nazwano. To dzika kotka, jej pazurki zostawiły mi niejedną bliznę. Serena MacGregor ma 

background image

diabła za skórą i wyjątkowo szybkie pięści. Uwierz mi na słowo!

- Czy chociaż jest ładna?

- Jest na czym oko zawiesić - Coll pokiwał głową.

- Podobno chłopcy zaczęli się już do niej zalecać, ale ona tak ich goni, że uciekają, 

gdzie pieprz rośnie.

- Może nie wiedzą, jak uderzać w konkury.

-   Pamiętam,   jak   kiedyś   czymś   się   jej   naraziłem.   Bez   namysłu   porwała   ze   ściany 

obosieczny miecz naszego dziadka i pogoniła mnie aż do lasu - opowiadał Coll z dumą, ale i 

tkliwością. - Gorąco współczuję mężczyźnie, który ją pokocha.

- Wygląda na to, że twoja siostra to prawdziwa amazonka - Brigham wyobraził sobie 

barczystą, wysoką pannicę, piegowatą i rudą jak Coll. Hożą jak wiejska dziewucha i jak ona 

powabną. - Przyznam, że wolę nieco subtelniejsze damy.

- Moja siostra to twardy orzech do zgryzienia, ale przynajmniej jest szczera, niczego 

nie udaje - rozrzewnił się Coll, któremu piwo tęgo już szumiało w głowie, co bynajmniej nie 

powstrzymało go przed sięgnięciem po kufel. - Opowiadałem ci już o tej nocy, kiedy dragoni 

najechali Glenroe? - mętne od alkoholu oczy Colla nabrały złowrogiego, mrocznego wyrazu.

- Tak.

- Po tym, jak zhańbili moją matkę, Serena opiekowała się nią jak dzieckiem, choć 

sama ledwo od ziemi odrosła i nie do końca pojmowała, co się stało. Pomogła jej położyć się 

do łóżka, uspokajała ją i młodsze rodzeństwo, póki nie wróciliśmy. Na buzi miała ogromnego 

siniaka, którego nabił jej ten angielski łajdak. Na pewno bolało ją bardzo, ale nie płakała. 

Kiedy przyjechaliśmy, siedziała przy łóżku matki, a potem dokładnie opowiedziała nam o 

wszystkim.

Brigham położył swoją dłoń na ręce przyjaciela.

- Być może za późno już na zemstę, ale nie na szukanie sprawiedliwości - powiedział.

- Dostanę i jedno, i drugie - warknął Coll i gniewnie cisnął kości na stół.

W dalszą drogę ruszyli o świcie. Nadmiar piwa sprawił, że Brighama okrutnie bolała 

głowa,   ale   ostre,   chłodne   powietrze   poranka   pomogło   mu   szybko   oprzytomnieć.   Obaj   z 

Collem jechali konno, trzymając się w pewnej odległości od powozu, który wiózł ich bagaże.

Przemierzali urokliwą krainę, o której Brigham wiele słyszał jako dziecko. Otaczał ich 

surowy,  dziki   krajobraz.   Ponad   głowami   wyrastały   poszarpane   skały,   dołem   ciągnęły   się 

torfowiska. Wysokie szczyty przeszywały nisko wiszące kłęby ołowianych chmur. Gdzieś z 

wysoka spływały kaskadami rwące strumienie, tworząc w dolinach lodowato zimne rzeki, 

które były pełne ryb. Porośnięte trawą stoki upstrzone były głazami, wyglądającymi jak kości 

background image

do gry rozrzucone niedbałą ręką. Co jakiś czas w dali majaczył kamienny dwór lub chata 

kryta strzechą, z której wiła się ku niebu siwa smuga dymu.

Konie stąpały ostrożnie po suchym śniegu. Hulający wiatr porywał go z ziemi i sypał 

prosto w oczy jeźdźców tak, że chwilami niemal nic nie widzieli. Mimo to niestrudzenie 

posuwali się w górę wyboistej drogi.

Piwo błyskawicznie parowało z głów, gdy owiało je wilgotne, lodowate powietrze, 

zdolne przeniknąć nawet najcieplejsze okrycie. Tam gdzie droga na to pozwalała, puszczali 

się   galopem.   Innym   razem   jechali   stępa   pośród   zasp   sięgających   do   pasa   dorosłemu 

mężczyźnie.   Przezornie   omijali   nie   tylko   wzniesione   przez   Anglików   forty,   lecz   także 

gościnne   szkockie   dwory.   Coll   ostrzegł   Brighama,   że   znani   z   serdeczności   górale   nie 

omieszkaliby zapytać swych gości o cel podróży, podobnie jak zainteresowaliby się tym, skąd 

przybywają i z kim są spowinowaceni. Przyjezdni byli bowiem rzadkością wysoko w górach, 

w związku z czym traktowano ich zawsze jak cenne źródło informacji o dalekim świecie. 

Ponieważ podróżni nie chcieli, żeby wieść o ich tajnej misji rozeszła się lotem błyskawicy 

między osadami, omijali je szerokim łukiem, choć musieli przez to nadkładać drogi.

Na popas zatrzymywali się w małych zajazdach i tawernach, które zamiast podłóg 

miały zwykłe klepisko, a zamiast komina dziurę wyciętą w poszyciu dachu. Przez ten nie-

wielki otwór wydostawało się tak niewiele dymu i sadzy, że niskie ściany były czarne niczym 

przedsionki piekła. Pojedyncze, ciasne pokoiki nieczęsto widziały wiadro z wodą i szczotkę, 

za   to   skrzętnie   przechowywały   najróżniejsze   wonie   pozostawione   przez   kolejnych 

mieszkańców. Jednak przeważał wśród nich zapach niezbyt świeżej ryby, którą podawano na 

obiad.   Prawdopodobieństwo,   że   czwarty   hrabia   Ashburn   zechce   raz   jeszcze   zawitać   do 

podobnych przybytków równało się zeru. Na razie musiał jednak zadowolić się tym, co miał, 

pocieszając się w duchu, że ogień na palenisku jest rozkosznie ciepły, a mięso z wieczerzy 

prawie świeże.

Kiedy zatrzymali się w kolejnej taniutkiej oberży, Brigham rozwiesił nad ogniem swój 

ciepły płaszcz, pod którym nosił ciemnobrązowe bryczesy do konnej jazdy i prosty surdut. 

Ten mało wyszukany strój leżał na nim doskonale, bez choćby najmniejszej zmarszczki na 

szerokich ramionach, a surdut, mimo że całkiem zwyczajny, miał przecież srebrne guziki. 

Wysokie buty, choć ubłocone, na pierwszy rzut oka zdradzały,  że uszyto je z doskonałej 

skóry. Na szczupłym palcu prawej dłoni połyskiwał rodowy sygnet z herbem Langstonów 

wyciętym  w szmaragdzie.  Wszystko  to sprawiało, że pomimo  skromnego stroju Brigham 

budził ciekawość i przyciągał natrętne spojrzenia.

-   Nieczęsto   widuje   się   tu   takich   jak   ty   -   skomentował   Coll,   słysząc   za   plecami 

background image

stłumione szepty. On sam, ubrany w kilt i beret ozdobiony symbolem klanu, nie wzbudzał 

żadnego zainteresowania. Pochylony nad talerzem, mógł jeść w spokoju.

- Rzeczywiście, tacy jak ja muszą tu być rzadkością - zgodził się Brigham, leniwie 

wybierając z talerza kolejne kęsy. Sprawiał wrażenie odprężonego, jednak oczy błyskające 

spod półprzymkniętych powiek zdradzały napięcie.

- Mój krawiec na pewno ucieszyłby się, widząc, jaką sensację wzbudza owoc jego 

pracy - dodał spokojnie.

- Daj spokój, przecież tu nie chodzi o stroje - obruszył się Coll. - Nawet w szmatach 

żebraka wyglądałbyś jak hrabia - roześmiał się.

Jednym haustem wychylił pokaźny kufel piwa. Jednocześnie z tęsknotą pomyślał o 

szklaneczce   przedniej   whisky,   którą   wypije   z   ojcem   jeszcze   tego   wieczora.   Gwałtownie 

odstawił pusty kufel i rzucił na stół parę monet. Chciał jak najszybciej ruszyć w dalszą drogę.

- Konie już odpoczęły, więc możemy jechać dalej - powiedział, wstając od stołu. - 

Wkraczamy na ziemie Cambella, niech piekło pochłonie cały jego przeklęty ród, i lepiej dla 

nas, żebyśmy znikli stąd jak najszybciej - warknął i tylko dobre maniery powstrzymały go 

przed pogardliwym splunięciem.

Tuż przed nimi chyłkiem wymknęli się z oberży trzej mężczyźni i zanim ktokolwiek 

zdążył się im przyjrzeć, znikli, jakby rozpłynęli się w chłodnym górskim powietrzu.

Im bliżej rodzinnych stron, tym trudniej było Collowi opanować niecierpliwość. Kiedy 

znalazł   się   pośród   znajomego   krajobrazu,   nie   mógł   powstrzymać   pragnienia,   by   jak 

najszybciej znaleźć się w rodzinnym domu. Gnał więc na złamanie karku. Prawie fizycznie 

odczuwał bliskość rodziny, choć wciąż dzieliło go od Glenroe kilka godzin jazdy. Zdawało 

mu się nawet, że czuje znajomy zapach tamtejszego lasu. Myślał o tym, że tego wieczora we 

dworze MacGregorów odbędzie się prawdziwa uczta ze wspaniałym jedzeniem i licznymi 

toastami, zupełnie niepodobna do miejskich spotkań w eleganckich salonach. Jak na razie 

Londyn z jego wiecznym tłokiem i dobrymi manierami zostawał coraz dalej w tyle.

Im wyżej, tym mniej było drzew. Jedynie skarłowaciałe jałowce radziły sobie jakoś w 

surowym klimacie, czepiając się korzeniami kamienistego podłoża. Wysoko w górach nawet 

mało wymagające krzewy musiały walczyć o przetrwanie.

Uparcie   przedzierali   się   naprzód,   przeprawiali   się   przez   rwące,   spienione   potoki. 

Wszechobecna   woda   spadała   z   wysoka,   napełniając   powietrze   głuchym   dudnieniem. 

Wypogodziło się i na tle głębokiego błękitu unosiły się chmury wodnego pyłu. W czystych 

przestworzach nad ich głowami majestatycznie szybował królewski orzeł.

- Brig...

background image

Jedno słowo wystarczyło, by Brigham osadził w miejscu wierzchowca i błyskawicznie 

sięgnął po szpadę. Koń, którego dosiadał Coll, zarżał przestraszony i cofnął się gwałtownie.

- Uważaj na boki! - krzyknął Coll.

Obrócił   spienionego   rumaka,   stając   twarzą   w   twarz   z   jeźdźcami,   którzy 

niespodziewanie wyjechali zza skał. Nie wyglądali imponująco na wychudzonych, marnych 

chabetach,   przyodziani   w   brudne   i   obszarpane   tartany.   Jedynie   ogromne   rapiery, 

wypolerowane tak, że odbijało się w nich popołudniowe słońce, kazały mieć się przed nimi na 

baczności. Nim starły się ostrza, Brigham zdążył  jeszcze zauważyć,  że mężczyzna,  który 

dowodził bandą, był tym, którego widzieli w oberży.

Coll uwijał się jak w ukropie. Kręcąc rapierem jak maczugą, odpierał atak dwóch 

przeciwników. Odgłosy walki odbijały się echem od nagich skał, napełniły powietrze brzę-

kiem broni i stukotem końskich kopyt.

Napastnicy najwyraźniej nie docenili siły Brighama. Patrząc na jego szczupłe dłonie i 

smukłą sylwetkę tancerza musieli wziąć go za łatwy cel. Teraz jednak, kiedy spostrzegli, jak 

walczy zaciekle ze szpadą w jednej, a sztyletem w drugiej ręce, stracili rezon. Choć rękojeść 

jego broni lśniła od drogich kamieni, nagie ostrze niosło przeciwnikowi pewną śmierć.

Langston   słyszał   za   plecami   krzyk   i   przekleństwa   Colla.   Sam   jednak   walczył   w 

milczeniu. Tylko broń zgrzytała, kiedy parował ciosy, trzaskała głośno, gdy ruszał do ataku 

nacierając na jednego napastnika i uchylając się przed drugim. Jego oczy, zwykle jasnoszare i 

spokojne,   pociemniały   i   zwęziły   się   niczym   ślepia   wilka,   który   zwietrzył   krew.   Jednym 

szybkim mchem sparował cios i nie czekając, aż przeciwnik odzyska równowagę, wychylił 

się w siodle i zatopił ostrze szpady w jego boku.

Szkot wydał donośny okrzyk i upadł na ziemię. Śnieg zaczął szybko nasiąkać krwią. 

Koń zabitego, przerażony, pognał przed siebie, klucząc pomiędzy głazami. Drugi napastnik, 

widząc, co spotkało towarzysza, zaślepiony żądzą zemsty rzucił się do ataku. Wściekłość i 

strach o własną skórę dodały mu sił, więc choć jego ciosom brakowało precyzji, i tak okazały 

się dość groźne. Jeden o mały włos nie rozpłatał Brighamowi ramienia.

Poczuł ostre ukłucie stali, a zaraz po nim wilgotne ciepło krwi sączącej się z rany. Nie 

zważając   na   to,   ruszył   do   ataku.   Nacierał   z   obu   stron,   precyzyjnie   odmierzając   kolejne 

pchnięcia i spychając napastnika w kierunku skał. Przez cały czas patrzył mu prosto w oczy. 

Nawet wtedy, gdy zwarli się w walce. Chwilę po tym Brigham z mistrzowską celnością wbił 

swą szpadę w serce przeciwnika.

Jeszcze zanim tamten osunął się na ziemię, pognał na odsiecz Collowi. Jego przyjaciel 

pokonał już jednego z napastników i teraz toczył zaciekły pojedynek z drugim. Radził sobie 

background image

doskonale,   więc   Brigham   zatrzymał   konia,   by   nabrać   oddechu.   W   tej   samej   chwili 

wierzchowiec Colla potknął się na śliskim kamieniu i niebezpiecznie przysiadł na zadzie. 

Brigham dostrzegł oślepiający błysk wzniesionego miecza. Spiął konia ostrogami i popędził 

na ratunek.

Ostatni z napastników już miał zadać śmiertelny cios, gdy usłyszał za plecami tętent 

kopyt. Obejrzał się za siebie, a widząc nacierającego Brighama oraz trzech swoich towa-

rzyszy rozciągniętych na śniegu, zostawił Colla i rzucił się do ucieczki.

- Coll! Jesteś ranny?

- Ach, na Boga! Przeklęci Campbellowie - Coll starał się utrzymać w siodle, choć 

widać było, że przychodzi mu to z trudem. Zraniony bok piekł go żywym ogniem, lała się z 

niego krew.

- Pokaż! - Brigham błyskawicznie schował szpadę.

-   Szkoda   czasu.   Ten   szakal   może   zaraz   wrócić   z   pomocnikami   -   mruknął   Coll, 

szarpiąc się z chusteczką, którą usiłował przyłożyć do rany. - Jeszcze nie przyszła moja pora. 

Jeśli się pospieszymy, będziemy w domu o zmierzchu - spojrzał na swoją dłoń w poplamionej 

krwią rękawicy. Ręce przestały mu już drżeć i tylko oczy wciąż jeszcze były nienaturalnie 

rozszerzone. - Ruszajmy! - zawołał i pogalopował naprzód.

Gnali   przed   siebie   co   koń   wyskoczy,   nie   robili   żadnych   postojów.   Brigham 

obserwował drogę, obawiając się następnego ataku, a jednocześnie zerkał na przyjaciela. Coll 

zbladł, ale nie zwalniał tempa. Dopiero po długich namowach udało się Brighamowi skłonić 

go, żeby zatrzymali się i porządnie opatrzyli ranę.

To, co zobaczył, kiedy delikatnie odsunął przesiąkniętą krwią chusteczkę, bardzo go 

zaniepokoiło. Rana była głęboka i wciąż mocno krwawiła, więc na pewno Coll stracił już 

dużo   krwi.   Nie   pozostawało   im   nic   innego,   jak   czym   prędzej   dotrzeć   do   Glenroe.   Coll 

niecierpliwił się coraz bardziej, chciał jak najszybciej zobaczyć swoich bliskich, a Brigham i 

tak nie wiedziałby, gdzie w tej dzikiej okolicy szukać pomocy. Podsunął przyjacielowi małą 

flaszkę i poprosił, żeby się napił. Kiedy jego twarz nabrała nieco koloru, pomógł mu dosiąść 

konia i nieco wolniej ruszyli w dalszą drogę.

Zmierzch zastał ich, gdy zjeżdżali ze wzgórz do lasu. Otoczył ich ożywczy zapach 

sosen i śniegu, pomieszany z wonią dymu z kominów najbliższej wioski. Zając czmychnął 

spod   kopyt   i   schronił   się   w   gęstwinie   niskich   krzaków.   W   gałęziach   krzewu   pokrytego 

czerwonymi jagodami odezwał się przestraszony ptak.

Brigham spojrzał kątem oka na Colla i natychmiast spostrzegł, że przyjaciel traci siły. 

Nakłonił go więc, by jeszcze raz pociągnął z flaszki.

background image

- Jako dzieciak przeszedłem ten las wszerz i wzdłuż. Znam tu każde drzewo. - Coll 

oddychał   szybko,   jego   głos   był   chrapliwy.   Całe   szczęście   dzięki   brandy,   którą   poił   go 

Brigham, nie czuł tak bardzo bólu. Pomyślał sobie, że prędzej go piekło pochłonie, niż umrze 

w tym lesie, jeszcze zanim zaczęła się prawdziwa walka.

- Tutaj polowałem, tu skradłem pierwszego całusa - ciągnął. - Bóg mi świadkiem, że 

nie wiem, po co stąd wyjeżdżałem.

- Po to, żeby powrócić jako bohater - odezwał się Brigham.

Coll roześmiał się głucho, ale zaraz chwycił go kaszel.

- MacGregorowie żyją w tych górach, odkąd sam pan Bóg ich tutaj umieścił. Są tu od 

zawsze i na zawsze pozostaną - w jego oczach zapłonęła iskierka dumy. - Możesz sobie być 

hrabią Ashburn, ale w tych stronach to ja jestem królem.

-   Jasne.   I   właśnie   znaczysz   swą   królewską   krwią   wszystkie   ścieżki   w   tym   lesie. 

Ruszajmy w drogę, przyjacielu, zanim zwietrzą nas wilki.

Kiedy dojechali do Glenroe, zewsząd zaczęły dobiegać powitalne okrzyki. Otwierały 

się   drzwi,   a   mieszkańcy   wychodzili   przed   swe   domy,   niektóre   zbudowane   z   kamienia   i 

drewna, inne ulepione z ziemi i porosłe trawą. Wszyscy radośnie pozdrawiali i witali Colla, a 

on odpowiadał im, unosząc ramię pomimo bólu, który przeszywał mu bok. Wolno przejechali 

ostatnie wzniesienie, za którym ich oczom ukazał się dwór MacGregorów.

Z kominów unosił się dym. Wewnątrz zapalono już lampy, ich blask rozjaśniał szyby 

z   matowego   szkła.   W   ostatnich   promieniach   purpurowego   słońca   lśnił   szary   kamień,   z 

którego zbudowano gniazdo MacGregorów. Dwór był wysoki na cztery piętra, obszerny i 

ozdobiony wieżyczkami, które prócz tego, że dodawały urody, doskonale nadawały się do 

obrony przed atakiem z zewnątrz. Siedziba rodu służyła jednocześnie za przytulne gniazdo i 

warowną  twierdzę.   Obok  domostwa  zbudowano dużą  stodołę,  czworaki   oraz  zagrodę  dla 

owiec. Ich pobekiwanie mieszało się z głośnym ujadaniem psów.

Coraz więcej ludzi wybiegało z domów, by witać przybywających. W pewnej chwili 

na drodze pojawiła się młoda kobieta. Ponieważ krzyknęła, Brigham odwrócił się i w mil-

czeniu obserwował, jak biegnie w ich kierunku. Ramiona przykryła kraciastym materiałem, 

jaki zwykle nosili mężczyźni. W jednej ręce trzymała pusty koszyk, a drugą unosiła brzeg 

spódnicy,   żeby   nie   przeszkadzała   jej   w   biegu.   Co   chwila   błyskała   bielą   halek,   które 

przyklejały   się   do   smukłych,   długich   nóg.   Biegła   coraz   szybciej,   śmiejąc   się   przy   tym 

radośnie. Pęd powietrza zerwał jej z głowy szal, spod którego ukazała się burza włosów tak 

płomiennie   czerwonych,   jak   tarcza   zachodzącego   słońca.   Alabastrowa   skóra   dziewczyny 

zaróżowiła się lekko pod wpływem ruchu i wieczornego chłodu. Cała sylwetka, choć dość 

background image

wysoka, sprawiała wrażenie delikatnej. Za to roześmiane usta były pełne i krągłe.

Brigham   przyglądał   się   dziewczynie   z   coraz   większym   zachwytem.   Momentami 

zdawało mu się, że biegnie ku niemu nie kto inny, jak jego pastereczka, pierwsza wielka dzie-

cięca miłość.

- Coll! - zawołała niskim głosem ze szkockim zaśpiewem. Zdyszana, złapała konia za 

uzdę, nie bacząc na to, że przerażony zaczął wierzgać i tańczyć na zadnich nogach. Jedno 

spojrzenie na jej ożywioną twarz wystarczyło, żeby Brighamowi zaschło w gardle z wrażenia. 

-   Przez   cały   dzień   nie   potrafiłam   sobie   znaleźć   miejsca.   Mogłam   się   domyślić,   że 

przyjedziesz. Dlaczego nas nie uprzedziłeś? Oduczyłeś się pisać czy byłeś zbyt leniwy? - 

wołała ze śmiechem.

- To tak się wita starszego brata? Ładne rzeczy! - Coll chciał pochylić się w siodle, 

żeby ją ucałować, ale nie zrobił tego. Czuł się tak bardzo słaby, że twarz siostry zamazywała 

mu się w oczach. - Postaraj się przynajmniej pokazać odrobinę dobrych manier i nie zrób mi 

wstydu przed przyjacielem. To Brigham Langston, hrabia Ashburn, a to moja siostra Serena - 

z wysiłkiem dokonał prezentacji.

Jest na czym oko zawiesić. Brigham przypomniał sobie słowa, którymi Coll opisał 

urodę siostry. Tym razem jego przyjaciel nie przesadził. Wręcz przeciwnie.

- Panno MacGregor... - schylił się w grzecznym ukłonie, jednak ona nawet na niego 

nie spojrzała. Dopiero teraz dostrzegła śmiertelną bladość brata i przez chwilę przyglądała mu 

się niespokojnie.

- Coll, co ci jest? Jesteś ranny! - zawołała, wyciągając ku niemu ramiona, w samą 

porę, by go podtrzymać, nim bezwładnie zsunął się z siodła i upadł u jej stóp.

- Boże, co to jest?  - krzyknęła  przerażona tym,  co zobaczyła  pod zakrwawionym 

ubraniem.

- Rana znowu się otworzyła. - Brigham ukląkł obok niej na zamarzniętej ścieżce i 

rzucił szybkie spojrzenie na prowizorycznie opatrzony bok Colla.

Serena szarpnęła się gwałtownie. Spojrzała mu prosto w twarz, a jej zielone oczy 

ciskały gniewne błyskawice.

- Precz od mojego brata, ty angielska świnio! - krzyknęła w ataku furii. Delikatnie 

uniosła głowę Colla i przytuliła ją do piersi. - Jak to możliwe, że mój brat leży tu prawie 

martwy, a na twojej wypieszczonej szpadzie nie widać choćby jednego zadrapania? Zdaje się, 

że niezbyt rychło po nią sięgasz! - parsknęła pogardliwie.

Brigham zacisnął usta i pomyślał sobie, że chociaż Coll nie w pełni oddał w słowach 

urodę siostry, to wyjątkowo trafnie opisał jej ognisty temperament.

background image

- Może porozmawiamy o tym, kiedy Coll będzie już bezpieczny. Wtedy wszystko pani 

wytłumaczę - powiedział bardzo spokojnie.

- Zabierz sobie swoje tłumaczenia do Londynu, gdzie jest twoje miejsce. Tu nic po 

tobie! - rzuciła wściekle.

Starał się ignorować jej obraźliwy ton. Pochylił się nad nieprzytomnym przyjacielem i 

chciał podźwignąć go z ziemi, ale Serena gwałtownie odepchnęła jego ramiona.

- Zostaw go w spokoju, przeklęty Angolu! Nie waż się dotykać tego, co moje!!

Bez   słowa   zmierzył  ją  wzrokiem   od  stóp  do  głów,  aż  na   jej   policzkach  zakwitły 

ciemne rumieńce.

- Proszę mi wierzyć, madame, że nie zamierzam sięgać po pani własność - rzucił z 

oschłą grzecznością. - A teraz proszę przytrzymać  konie, panno MacGregor. Wniosę pani 

brata do domu.

Chciała zaprotestować i już nawet zastąpiła mu drogę, ale jedno spojrzenie na białą jak 

papier twarz Colla wystarczyło, by w milczeniu zagryzła wargi. Odsunęła się na bok i przez 

chwilę patrzyła, jak Brigham w rozwianej pelerynie i z Collem w ramionach idzie wolno w 

stronę   dworu.   Wciąż   jeszcze   zbyt   dobrze   pamiętała   ostatni   raz,   kiedy   stopa   Anglika 

przekroczyła   próg   jej   domu.   Zadrżała   na   samo   wspomnienie   tych   strasznych   chwil,   ale 

szybko   się   opanowała.   Chwyciła   konie   za   uzdy   i   pospiesznie   podążyła   za   Brighamem, 

złorzecząc mu i klnąc półgłosem.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Nie było czasu na oficjalne prezentacje. Kiedy Brighan załomotał do drzwi, otworzyła 

mu   nierozgarnięta   ciemnowłosa   służąca.   Widząc   obcego   mężczyznę   obejmującego   nie-

przytomnego Colla, przeraziła się tak bardzo, że zatrzepotała rękami i z krzykiem pobiegła po 

lady MacGregor. Zaniepokojona Fiona wybiegła z kuchni. W pośpiechu poprawiała włosy i 

ocierała policzki zaróżowione od ognia. Widok syna zwisającego bezwładnie w ramionach 

nieznanego jej człowieka podziałał na nią paraliżująco. Zatrzymała się w pół kroku i przez 

chwilę patrzyła bez słowa.

- Coll! - zawołała - Czy on...

- Nie, droga pani, ale jest ciężko ranny.

Szybko podeszła do nieznajomego i szczupłą dłonią przesunęła po twarzy syna.

- Gdyby zechciał pan wnieść go na górę - poprosiła. Sama poszła przodem, wołając po 

drodze na służbę, żeby przygotowała gorącą wodę i bandaże. Na piętrze zatrzymała się przed 

jednym z pokoi i energicznie otworzyła drzwi.

-   Proszę   go   tutaj   położyć   -   powiedziała,   wskazując   łóżko.   -   Amelio,   chodź   tu 

natychmiast. Coll jest ciężko ranny.

Do pokoju wbiegła drobna, niewysoka dziewczyna, niższa i szczuplejsza niż matka i 

siostra, ale najwyraźniej nie mniej energiczna.

- Zapal tu wszystkie lampy - wołała do służącej. - Przynieś też z dołu świece, potrzeba 

mi dużo światła - komenderowała, pochylając się jednocześnie nad bratem. Szybko dotknęła 

jego czoła. - Ma gorączkę - stwierdziła spokojnie, a potem wprawnie zaczęła zdejmować z 

niego ubranie, prosząc przy tym Brighama o pomoc. Natychmiast spełnił jej prośbę i przez 

moment zmagali się wspólnie z ciężarem bezwładnego ciała.

Amelia   cały   czas   wydawała   służącej   polecenia,   nakazując,   żeby   natychmiast 

przyniosła leki, dzbanek z wodą i świeże ręczniki. Patrząc na jej opanowane, precyzyjne ru-

chy i słuchając rzeczowego tonu jej głosu Brigham nie mógł się nadziwić, skąd w tak młodej 

osobie tyle dojrzałej rozwagi i zaradności. Trochę się obawiał, że na widok krwawiącej rany 

dziewczyna  straci pewność siebie  i nie daj  Boże zemdleje, ale nic takiego nie nastąpiło. 

Najwyraźniej głęboko rozcięta skóra nie zrobiła na niej żadnego wrażenia, bo najspokojniej w 

świecie zabrała się do przemywania i czyszczenia zranionego miejsca. Mimo że starała się 

robić to bardzo delikatnie, nieprzytomny Coll jęknął z bólu.

- Proszę to tutaj potrzymać - Amelia ruchem głowy przywołała Brighama i wskazała 

na świeży opatrunek, który przycisnęła do rany.

background image

Sięgnęła po małą flaszeczkę z wywarem z maku. Wlała kilka kropel do drewnianego 

naczynia i przy pomocy Fiony podtrzymującej głowę Colla, wsączyła mu płyn do ust. Od-

czekała, aż środek przeciwbólowy zacznie działać, a potem przystąpiła do zszywania rany. 

Cały czas przemawiała do brata spokojnym, łagodnym głosem.

- Stracił dużo krwi - powiedziała do matki, nie przerywając szycia. - Trzeba będzie 

bardzo uważać na gorączkę.

-   Nie   bój   się   -   uspokajała   ją   Fiona.   Przemywała   spocone   czoło   syna   zimnym 

kompresem. - Jest młody i silny. Na pewno z tego wyjdzie. Nie stracimy go - wstała i od-

ruchowo poprawiła rozwiane włosy. - Jestem panu ogromnie wdzięczna za to, że go pan tu 

przywiózł - zwróciła się do Brighama. - Proszę mi powiedzieć, co wam się przydarzyło.

- Kilka mil stąd na południe zaatakowała nas grupa mężczyzn.  Coll mówił, że to 

niejacy Campbellowie.

-   Ach   tak   -   jej   usta   zacisnęły   się   gniewnie,   ale   głos   pozostał   spokojny.  -   Proszę 

wybaczyć, że nawet nie wskazałam panu krzesła, na którym mógłby pan spocząć, ani nie 

poczęstowałam gorącym napojem. Nazywam się Fiona MacGregor. Jestem matką Colla.

- A ja jego przyjacielem. Brigham Langston, do usług.

- Hrabia Ashburn - Fiona uśmiechnęła się leciutko, gładząc czule bezwładną dłoń 

syna. - Coll dużo pisał o panu. Niech pan pozwoli, żeby Molly wzięła pański płaszcz i podała 

jakiś posiłek.

- To Anglik, matko! - Serena niespodziewanie stanęła w progu pokoju. Zdjęła z siebie 

kraciastą chustę i została w prostej domowej sukience z ciemnoniebieskiej wełny.

- Wiem o tym, Sereno - uśmiechnęła się do Brighama. - Proszę oddać dziewczynie 

swój płaszcz, lordzie Ashburn. Ma pan za sobą długą i męczącą podróż. Jestem pewna, że 

marzy pan o ciepłej kolacji i odpoczynku.

Brigham posłusznie zrzucił swoje wierzchnie okrycie i wtedy Fiona dostrzegła wielką 

plamę krwi na rękawie jego białej koszuli.

- Pan także jest ranny!

- To nic poważnego.

-   Ledwie   draśnięcie   -   skomentowała   Serena,   obrzuciwszy   ramię   Brighama 

pogardliwym spojrzeniem. Miała zamiar minąć go, jakby był powietrzem i podejść do łóżka 

Colla, ale surowy wzrok matki osadził ją w miejscu.

-   Zabierz   naszego   gościa   na   dół   i   opatrz   jego   ranę   -   nakazała   Fiona   głosem   nie 

znoszącym sprzeciwu. - A potem dopilnuj, żeby podano mu wieczerzę.

- Proszę nie robić sobie kłopotu, lady MacGregor. Naprawdę nie trzeba.

background image

- Wybaczy pan, ale trzeba. Przepraszam, że nie zajmuję się panem osobiście. Sereno!

-   Dobrze,   mamo.   Ale   robię   to   tylko   i   wyłącznie   dla   ciebie   -   wykonała   przed 

Brighamem lekki dyg. Gestowi, który powinien być oznaką uszanowania, towarzyszyła po-

gardliwa mina. - Proszę za mną, lordzie Ashburn - dodała urzędowym tonem i nie czekając na 

Brighama, wyszła z pokoju.

Podążył   za   nią,   oglądając   po   drodze   wnętrze   domu.   Miał   okazję   przyjrzeć   się 

wszystkiemu dokładnie, bo dość długo kluczyli, nim minęli górny hol, a potem zeszli tylnymi 

schodami używanymi przez służbę. Nie zwrócił uwagi na ten zamierzony nietakt. Z uporem 

wbijał wzrok w dumnie wyprostowane plecy Sereny, gdy kroczyła przed nim z uniesioną 

głową.

W jasnej kuchni otoczył  ich zapach przypraw, świeżo upieczonego ciasta i mięsa, 

gotującego się w kociołku nad paleniskiem. Nie patrząc nawet w jego stronę, Serena wskazała 

Brighamowi niski, niezbyt wygodny stołek:

- Proszę siadać, milordzie.

Kiedy usiadł, przystąpiła do opatrywania jego rany. Bez uprzedzenia mocno szarpnęła 

zakrwawiony   rękaw   koszuli   i   oddarła   go   w   miejscu   przecięcia.   Brigham,   zdumiony   tą 

gwałtownością, przyjrzał jej się badawczo.

- Mam nadzieję, że nie zemdleje pani na widok krwi, panno MacGregor.

- To raczej pan zemdleje na widok swojej  zniszczonej koszuli,  lordzie Ashburn - 

odparowała i cisnęła w kąt oddarty rękaw.

Nalała do dzbanka gorącą wodę i sięgnęła po czysty ręcznik. Kiedy pochyliła się nad 

ramieniem   Brighama   dostrzegła,   że   obrażenia,   których   doznał,   nie   były   wcale   lekkim 

zadrapaniem. Patrząc na głębokie cięcie, po raz pierwszy poczuła się zawstydzona swoim 

wrogim   zachowaniem.   Lord   Ashburn   wprawdzie   należał   do   znienawidzonej   przez   nią 

angielskiej nacji, ale najwyraźniej nadstawiał głowę, idąc z pomocą Collowi. A potem niósł 

go na własnych rękach, nie bacząc na to, że pod wpływem wysiłku otworzyła się jego własna 

rana.

Kiedy   zaczęła   zmywać   z   niej   świeżą   krew,   zobaczyła,   że   skóra   na   muskularnym 

ramieniu jest przecięta na długości co najmniej kilkunastu centymetrów. Dotknęła delikatnie 

twardej wypukłości mięśnia, czując pod palcami pulsujące ciepło. Owionął ją zapach tego 

obcego mężczyzny, którego jej brat nazywał swoim przyjacielem. Ten zapach był mieszaniną 

woni potu, koni i krwi. Zaskoczyło ją to, bo do tej pory sądziła, że wszyscy Anglicy pachną 

perfumami   i   pudrem.   Mimowolnie   wciągnęła   w   nozdrza   woń   rozgrzanego   ciała   i   nagle 

poczuła, że ogarnia ją dziwny niepokój. To nowe doznanie sprawiło, że zaczęła obchodzić się 

background image

z raną dużo łagodniej.

On   tymczasem   zerkał   na   nią   ukradkiem.   Pomyślał,   że   ma   twarz   anioła.   I   naturę 

wiedźmy. Kiedy się nad nim pochyliła, poczuł ulotny aromat lawendy. Dyskretnie przyglądał 

się pełnym wargom Sereny, nie mogąc pozbyć się myśli, że stworzono je do namiętnych 

pocałunków.   Nie   mniej   piękne   były   zielone   oczy,   choć   rzucały   mu   wyzywające,   wrogie 

spojrzenie, zdolne przeszyć człowieka na wylot. Ciekawe, co czułby, gdyby zaplątał palce w 

jej włosy, pomyślał  i z trudem opanował nagłą ochotę, by chwycić jeden z płomiennych 

loków. Nie zdecydował się, by to sprawdzić. Doszedł do wniosku, że jedna rana w zupełności 

mu wystarczy.

Serena   krzątała   się   wokół   niego   w   milczeniu,   skoncentrowana   na   tym,   co   robi. 

Pewnymi,   precyzyjnymi   ruchami   oczyściła   ranę   i   posmarowała   ją   ziołową   maścią   przy-

rządzoną   przez   Amelię.   Mikstura   miała   bardzo   przyjemny   Zapach,   który   sprawił,   że 

pomyślała o lesie i kwitnących łąkach. Dzięki temu przeoczyła fakt, że angielska krew plami 

jej palce. Sięgnęła po bandaż i obróciła się w stronę Brighama.

Podniósł się ze stołka. Niespodziewanie stanęli twarzą w twarz, tak blisko siebie, jak 

to  tylko   możliwe.   Poczuła   na  ustach   muśnięcie  jego   oddechu  i  serce   zabiło  jej   mocniej. 

Spłoszona własną reakcją instynktownie spojrzała mu w oczy, chcąc sprawdzić, czy zauważył 

jej zmieszanie. Wydało jej się, że były dużo ciemniejsze niż wtedy, kiedy na drodze chłodno 

nakazał jej odprowadzić konie.

Nie mogła nie zauważyć, że miał wyjątkowo pięknie zarysowane usta, które składały 

się teraz do lekkiego uśmiechu. Złagodził on nieco ostre arystokratyczne rysy twarzy i nadał 

jej bardziej przystępny wyraz. Przez chwilę czuła na włosach dotyk jego palców. Musiało to 

być  tylko złudzenie, wystarczyło  jednak, żeby przez sekundę lub dwie zapanowała  w jej 

głowie kompletna pustka. Bezradnie wpatrywała się w Brighama.

- Przeżyję? - szepnął wprost do jej ucha.

To podziałało jak kubeł zimnej wody. Znienawidzony angielski akcent sprawił, że w 

oka mgnieniu opadł czar, który rzuciły na nią szare oczy. Spojrzała w nie z wyzywającym 

uśmiechem.   Jednocześnie   zacisnęła   bandaż   tak   mocno,   że   pod   wpływem   ostrego   bólu 

Brigham drgnął.

- Pan wybaczy - zatrzepotała niewinnie rzęsami. - Sprawiłam panu ból?

- Niech pani nie zwraca na to uwagi - zatrzymał na jej twarzy łagodne spojrzenie, choć 

miał ochotę ją udusić.

- Jak pan sobie życzy - burknęła, biorąc do ręki miskę.

- To ciekawe, że Anglicy mają wodę zamiast krwi, prawda?

background image

- rzuciła zaczepnie, podsuwając mu pod nos naczynie z zaróżowioną od krwi wodą.

- Nie zauważyłem tego. Ale szkocka krew, którą dzisiaj przelałem, wydała mi się 

jakoś mało czerwona.

- Jeśli była to krew któregoś z Campbellów, to mała strata. Uwolnił pan świat od 

jeszcze jednego łotra. Ale proszę nie spodziewać się mojej wdzięczności ani za to, ani za nic 

innego.

- Zraniłaś mnie do żywego, moja pani, bowiem twa wdzięczność jest tym, dla czego 

warto żyć.

Ironia w jego głosie sprawiła, że zawrzał w niej gniew. Bez namysłu chwyciła z półki 

prostą drewnianą miskę, choć wiedziała, że dla takiego gościa jej matka wyciągnęłaby swą 

najlepszą porcelanę. Z wiszącego nad ogniem kociołka zaczerpnęła zawiesistej potrawy, a 

następnie niemal cisnęła naczynie na stół. Z niechętną miną przyniosła też piwo i talerz z 

owsianymi plackami, żałując, że nie są czerstwe jak kamień.

- Pańska kolacja, milordzie. Niech się pan przypadkiem nie zadławi - uśmiechnęła się 

złośliwie,   patrząc   mu   prosto   w   oczy.   Ponieważ   stał   kilka   kroków   od   niej,   miała   okazję 

uważniej mu się przyjrzeć. Dopiero teraz dostrzegła, że wzrostem dorównuje Collowi, ale 

jego sylwetka odznacza się większą finezją.

- Pani brat ostrzegał mnie, że łatwo wpada pani w złość.

- Tym lepiej. Może dzięki temu nie będzie pan wchodził mi w drogę - w hardym 

spojrzeniu spod brązowych rzęs nie było ani cienia sympatii.

Nie mógł nie zareagować. Zbliżył się do niej powoli. Mierzył ją czujnym wzrokiem, 

jak zawsze gotowy patrzeć w twarz swemu przeciwnikowi. Ona z kolei uniosła dumnie brodę, 

zupełnie jakby chciała sprowokować go do ataku.

- Jeśli najdzie panią ochotą, żeby ganiać mnie po lesie z mieczem swego czcigodnego 

przodka, radzę zastanowić się dwa razy.

- Bo co? Tak szybko uciekasz Sassenachu ? - parsknęła, obelżywie nazywając go tak, 

jak Szkoci określali angielskich najeźdźców.

-  Na  tyle  szybko,  że   raczej  nie  miałaby   pani   szczęścia   mnie   dogonić.  A   i  wtedy 

umiałbym sobie z panią poradzić.

Zbliżył się do niej i ujął jej dłoń. Uśmiech natychmiast zniknął z jej oczu, a palce 

zacisnęły się w pięść. Nie zważając na to, podniósł jej rękę do ust.

-   Stokrotne   dzięki,   panno   MacGregor,   za   pani   delikatne   dłonie   i   wyjątkową 

gościnność.

Szarpnęła się gwałtownie i wybiegła z kuchni, gorączkowo wycierając rękę o fałdy 

background image

spódnicy. Brigham patrzył za nią spokojnie, dopóki nie znikła mu z oczu.

Jan MacGregor wraz z najmłodszym  synem wrócili do domu po zmroku. Rodzina 

zjadła wspólny posiłek, po którym Brigham udał się do swego pokoju. Nie chciał przesz-

kadzać   gospodarzom,   a   poza   tym   miał   ochotę   pobyć   trochę   sam   i   spokojnie   wszystko 

przemyśleć.

Uznał, że Coll bardzo trafnie opisał swoich najbliższych. Fiona była uroczą kobietą, a 

jej piękna twarz nosiła znamiona wewnętrznej siły. Mała Amelia faktycznie  miała naturę 

anioła.   Słodka   i   spokojna,   obserwowała   świat   wielkimi,   nieśmiałymi   oczami.   Za   to   jej 

wprawne ręce nawet nie drgnęły, gdy zszywała głęboką ranę.

Natomiast   Serena...   Cóż,   Coll   najwyraźniej   zapomniał   nadmienić,   że   jego   siostra 

miała naturę wilczycy, zamkniętą w anielsko pięknym ciele. Brigham musiał przyznać, że to 

odkrycie sprawiło mu niemałą przyjemność. Usprawiedliwił nawet jej wrogie zachowanie. 

Cóż, miała powody, by nienawidzić Anglików. Rozumiał to, choć sam wolał oceniać ludzi za 

to, kim byli, a nie skąd pochodzili. Podobnie jak doceniał kobiety za zalety ich charakteru, a 

nie urodę.

Przypominał sobie bardzo dokładnie, co czuł, gdy kilka godzin wcześniej pierwszy raz 

zobaczył Serenę. Biegła na spotkanie brata roześmiana, z wyrazem radości na zaróżowionej 

twarzy i burzą rozwianych włosów, a on doznał takiego wrażenia, jakby poraził go piorun. 

Całe szczęście nie należał do mężczyzn, którzy tracą głowę na widok pięknych oczu albo 

zgrabnej łydki. Poza tym ani na moment nie zapomniał, w jakim celu przyjechał do Szkocji. 

Przybył tu, żeby walczyć za sprawę, a nie uganiać się za spódniczkami. Zwłaszcza że jej 

właścicielka nie żywiła wobec niego ani odrobiny przyjaznych uczuć.

I   to   tylko   dla   tego,   że   urodziłem   się   Anglikiem,   rozmyślał,   krążąc   po   obszernej 

sypialni. Do tej pory ani razu nie zdarzyło się, żeby musiał się wstydzić swego pochodzenia. 

Jego dziadek cieszył się ogromnym szacunkiem i wzbudzał nie mniejszy respekt, podobnie 

ojciec, nim przedwcześnie zabrała go śmierć. Od chwili gdy zaczął cokolwiek pojmować, 

uczono go, że przynależność do rodu Langstonów to nie tylko przywilej, ale i obowiązek. 

Wierny tym naukom jedno i drugie traktował nad wyraz poważnie. Gdyby nie to, pewnie 

zostałby w Paryżu i używał życia, dzieląc kaprysy i przyjemności eleganckiego towarzystwa, 

a nie gnał na złamanie karku po górach Szkocji, ryzykując tak wiele dla księcia Karola. Do 

diabła z kobietą, która traktuje mnie, jakbym był ostatnim śmieciem, pomyślał, wzruszywszy 

ramionami.

Niespodziewane stukanie do drzwi wyrwało go z zamyślenia. Niechętnie odwrócił się 

od okna, besztając pod nosem tego, kto niepokoi go o tej porze.

background image

- Proszę wejść.

Drzwi  otworzyły  się wolniutko,  jakby stojąca  za  nimi osoba nie była  pewna, czy 

powinna wchodzić. W końcu ukazała się w nich postać zawstydzonej służącej. Jedno spoj-

rzenie na przystojną postać Brighama jeszcze powiększyło jej zmieszanie. Spuściła skromnie 

oczy i dygając nerwowo, stała przez chwilę bez słowa.

- Najmocniej proszę o wybaczenie, lordzie Ashburn - bąknęła w końcu tak cicho, że 

ledwie ją dosłyszał.

Czekał   cierpliwie,   ale   wreszcie   sam   musiał   zapytać,   co   też   takiego   miałby   jej 

wybaczyć.  Rzuciła mu spłoszone spojrzenie, a potem wbiła wzrok w podłogę. Po chwili 

zebrała się na odwagę i ośmieliła odezwać.

- Mój pan chciałby pana widzieć, oczywiście, jeśli to możliwe. Czeka na pana na dole.

- Oczywiście. Powiedz panu MacGregorowi, że zaraz schodzę.

Nim zdążył dokończyć, dziewczyny już nie było. Zaczerwieniona pobiegła na dół do 

pomieszczeń dla służby. Wprost nie mogła się doczekać, kiedy opowie matce, jak to Serena 

MacGregor zadrwiła   sobie  z angielskiego  lorda,  który, co  musiała   koniecznie  dodać,  był 

nieziemsko piękny.

Tymczasem   Brigham   zajął   się   swoją   garderobą.   Poprawił   koronki   u   mankietów 

koszuli, przygładził surdut. Przypomniał sobie, że w podręcznym bagażu miał tylko jedną 

zmianę bielizny. Cała nadzieja w tym, że powóz z jego rzeczami odnajdzie jakoś drogę na 

tym odludziu. Jeszcze raz sprawdził w lustrze, czy wszystko jest na swoim miejscu, po czym 

opuścił pokój.

Niespiesznie schodził po schodach, smukły i niezwykle elegancki w czerni mieniącej 

się srebrem. Bogate koronki pieniły się na jego gorsie, w blasku świec lśniły drogie kamienie 

na szczupłych palcach. W Londynie czy Paryżu hołdował modzie i pudrował włosy. Podczas 

podróży   do   Szkocji   zaniechał   tego,   szczęśliwy,   że   może   się   wreszcie   uwolnić   od   tej 

kłopotliwej czynności. Gładko zaczesane, związane czarną wstążką zachowały swój naturalny 

połysk, podobny do tego, jaki mają skrzydła kruka.

Jan  MacGregor  czekał   na  swego  gościa   w   jadalni,  sącząc  porto  i   rozkoszując   się 

ciepłem ognia w kominku. Ciemnorude włosy opadały mu na szerokie ramiona, jasną twarz 

okalał równie płomienny zarost. Ubrany był w kilt w barwach klanu, który wkładał zawsze 

wtedy, gdy witał ważnych gości. Tradycyjny szkocki ubiór doskonale prezentował się na jego 

potężnej,  wysokiej  sylwetce.   Stroju   dopełniał  kraciasty tartan  przerzucony przez   kaftan  z 

cielęcej skóry i spięty na ramieniu wysadzaną kamieniami zapinką w kształcie głowy lwa.

-   Lordzie  Ashburn,   witam   pana   w   Glenroe,   rodzinnym   gnieździe   MacGregorów   - 

background image

odezwał się, gdy gość stanął w progu.

- Dziękuję - odpowiedział Brigham i zgiął się w ukłonie, po czym przyjął kieliszek 

wina i usiadł na wygodnym krześle, które wskazał mu gospodarz. - Jak miewa się Coll?

- Oddycha spokojniej, ale moja córka Amelia uważa, że czeka go ciężka noc - odparł 

Jan. Przez moment wpatrywał się w kieliszek, kruchy i maleńki w jego wielkich dłoniach. - 

Coll pisał o panu jak o swym najbliższym przyjacielu. Nawet gdyby tego nie uczynił i tak 

zdobył pan naszą dozgonną przyjaźń, przywożąc go dzisiaj do domu.

- Coll był i jest moim przyjacielem.

- W takim razie piję pańskie zdrowie, lordzie Ashburn - uniósł kieliszek, a potem 

wychylił go do dna. - Podobno pana babka pochodziła z MacDonaldów.

- To prawda. Tych z wyspy Skye.

- W takim razie witam podwójnie - uśmiech rozjaśnił twarz, na której czas i ostry 

górski klimat wyrzeźbiły głębokie bruzdy. Jan polał wino i ponownie uniósł swój kieliszek. - 

Wypijmy   za   zdrowie   prawowitego   władcy   -   zaproponował,   przyglądając   się   badawczo 

Brighamowi.

- Za króla, który jest za morzem - w odpowiedzi Brigham podniósł swój kieliszek i 

napił się, patrząc prosto w żywe, błękitne oczy MacGregora. - Za przyszłe powstanie - dodał.

- Tak, wypijmy i za to - podchwycił Jan i jednym haustem opróżnił kieliszek. - A teraz 

proszę mi powiedzieć, jak to się stało, że mój chłopak został ranny.

Brigham dokładnie opisał przebieg potyczki. Ze wszystkimi szczegółami opowiedział, 

jak   wyglądali   i   w   co   byli   ubrani   mężczyźni,   którzy   ich   zaatakowali.   Jan   słuchał   go   w 

napięciu,   pochylając   swą   masywną   sylwetkę   w   stronę   rozmówcy,   jakby   obawiał   się,   iż 

umknie mu jakiś istotny detal.

- Ach ci przeklęci, krwiożerczy Campbellowie! - zagrzmiał w końcu i walnął pięścią 

w stół z taką siłą, że zadzwoniło szkło.

- Tak też mówił Coll - przytaknął Brigham. - Słyszałem trochę o wojnach szkockich 

klanów. Coll wspominał mi o starym zatargu pomiędzy MacGregorami i Campbellami. Tym 

razem jednak chodziło zapewne o zwykły rabunek. Choć równie dobrze mogło rozejść się po 

okolicy, że jakobici zaczęli coś knuć.

- Możliwe - pokiwał głową Jan, bębniąc palcami w blat stołu. - To mówi pan, że było 

dwóch na jednego? I tak nieźle jak na Campbellów. Pan również został ranny?

- To nic, głupstwo - słowom towarzyszyło niedbałe wzruszenie ramion, gest, którego 

Brigham nauczył się we Francji. - Gdyby koń Colla nie potknął się tak niefortunnie, na pewno 

nic by się nie stało. Pański syn jest doskonałym szermierzem.

background image

- Coll mówi to samo o panu - w szerokim uśmiechu błysnęły równe białe zęby. Jan 

bardzo podziwiał ludzi wprawnych w fechtunku. - Wspominał o jakiejś potyczce w drodze do 

Calais.

- Taka mała dywersja - uśmiechnął się Brigham.

-  W  takim razie   chętnie  usłyszę  coś  więcej  na  ten  temat,  ale   najpierw   proszę  mi 

powiedzieć, co planuje nasz Piękny Książę.

Rozmawiali kilka godzin, w czasie których  zdążyli  opróżnić jedną butelkę porto i 

napocząć drugą. W miarę jak płynął czas, poznawali się lepiej i zmniejszał się dystans między 

nimi.   Przestali   zwracać   się   do   siebie   w   sposób   formalny,   przechodząc   szybko   na   stopę 

przyjacielską.  Bez trudu znaleźli wspólny język,  obaj bowiem z urodzenia  i z charakteru 

należeli do kasty wojowników. Połączyła ich wspólna sprawa, choć różne były powody, dla 

których rwali się do walki. Jeden chciał bronić swej ziemi, tradycji oraz sposobu życia, drugi 

zaś pragnął bić się za sprawiedliwość. Zgodni byli w tym, że chcą i muszą walczyć. Kiedy 

wreszcie się rozchodzili, Jan, by zajrzeć do syna, a Brigham zaczerpnąć świeżego powietrza i 

sprawdzić konie, mieli wrażenie, że znają się od lat i wiedzą o sobie dokładnie tyle,  ile 

wiedzieć powinni, aby móc sobie zaufać.

Było   już   późno,   gdy   Brigham   wrócił   z   nocnej   przechadzki.   W   uśpionym   dworze 

MacGregorów panowała głęboka cisza, wygaszono już ognie na paleniskach. Za oknami wiatr 

hulał po zamarzniętych ścieżkach, ze świstem tłukł się o szyby. Słuchając wycia wichury, 

Brigham poczuł się nagle samotny. Uświadomił sobie, jak daleko pozostał Londyn, dom i 

wszystko, co znał i co było mu bliskie.

Otrząsnął się z tych przykrych myśli i sięgnął po zapaloną świecę, którą pozostawiono 

dla niego w holu. Ruszył po schodach na górę. Nie spieszyło mu się do łóżka, był bowiem 

pewien, że czeka go bezsenna noc. W głowie kłębiło mu się zbyt wiele myśli, aby mógł tak 

po prostu zasnąć.

Rodzina MacGregorów zaintrygowała go mocno już wtedy, gdy pierwszy raz o niej 

usłyszał w dniu, w którym poznał Colla. Spędzili wtedy wiele godzin, sącząc wino i opo-

wiadając   sobie,   kim   są   i   skąd   pochodzą.   Już   wtedy   zrozumiał,   jak   bliskie   więzy   łączą 

członków   rodziny   przyjaciela.   Bliskość   między   nimi   nie   wynikała   z   obowiązku   wobec 

krewnych, ale z prawdziwej miłości i przywiązania. Równie mocno czuli się związani ze 

swoją górzystą ojczyzną i tradycją, w jakiej zostali wychowani.

Tego   wieczora   Brigham   miał   okazję   zobaczyć   ich   wszystkich   zjednoczonych   w 

obliczu nieszczęścia. Ich spokój i opanowanie bardzo mu zaimponowały. Nawet wtedy, gdy 

stanął w progu z nieprzytomnym  Collem w ramionach,  nie było  żadnej histerii, żadnego 

background image

bałaganu. Kobiety, zamiast mdleć lub lamentować, natychmiast zakrzątnęły się wokół nich i 

nie tracąc ani chwili, zrobiły dokładnie to, co do nich należało.

Kiedy   patrzył   na   MacGregorów,   podświadomie   wyczuwał   ich   wewnętrzną   siłę, 

dostrzegał oddanie i lojalność wobec klanu. Właśnie takich ludzi potrzebował książę Karol.

Mając poparcie pośród takich jak oni, mógł sięgnąć po swoją koronę.

Blask świecy rzucał na ściany chybotliwe cienie. Brigham minął swój pokój i stanął 

przed drzwiami sypialni Colla. Otworzył je cicho i dłuższy czas stał w progu, wpatrując się w 

przyjaciela śpiącego pod grubym przykryciem.

Dopiero po chwili zauważył Serenę. Z książką w ręku czuwała przy łóżku. Widocznie 

nie usłyszała, jak wchodził, bo nawet nie uniosła wzroku. Zdawała się całkowicie pochłonięta 

lekturą, mógł więc przyjrzeć się jej dokładnie. Po raz pierwszy, odkąd ją zobaczył, wyglądała 

zgodnie ze znaczeniem swego imienia, czyli jak uosobienie łagodności. W miękkim świetle 

lampy bujne włosy połyskiwały delikatnie i wspaniale kontrastowały z ciemnozielonym mate-

riałem nocnego stroju z wysoką stójką. Kiedy nagle Coll rzucił się niespokojnie i zaczął 

jęczeć przez sen, Serena odłożyła książkę i sprawdziła mu puls.

- Jak on się czuje? - spytał Brigham.

Drgnęła   na   dźwięk   jego   głosu,   ale   szybko   zapanowała   nad   sobą.   Gdy   na   powrót 

siadała w swoim fotelu, jej twarz nie wyrażała żadnych emocji.

-   Ciągle   gorączkuje.   Amelia   mówi,   że   przesilenie   nastąpi   nad   ranem   -   odparła 

obojętnym tonem.

Brigham przesunął się w głąb pokoju i zatrzymał w nogach łóżka. Za plecami czuł 

przenikające  go  na  wskroś  ciepło  ognia  buzującego  na  kominku,  a  w  powietrzu  -  ciężki 

aromat leków i ziół.

-   Coll   opowiadał,   że   pani   siostra   potrafi   ziołami   zdziałać   cuda.   Swoją   drogą   nie 

widziałem zbyt wielu lekarzy o równie pewnych rękach - odezwał się przyjaźnie. Zapewne 

wyczuła to w tonie jego głosu, bo nie odpowiedziała mu ze zwykłą arogancją. Musiała poczuć 

się niezręcznie, bo zaczęła nerwowo wygładzać fałdy swojej sukni. Ostatecznie przemogło 

pragnienie, by pochwalić się zdolnościami młodszej siostry.

- Amelia ma rzeczywiście cenny dar leczenia, a przy tym bardzo dobre serce. Upierała 

się, że będzie czuwać przy Collu całą noc, ale wygnałam ją do łóżka.

-   Więc   wygląda   na   to,   że   wyrzuca   pani   wszystkich,   nie   tylko   nieznajomych   - 

uśmiechnął się i nim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, wyciągnął rękę, robiąc uspokajający 

gest. - Nie radzę wszczynać teraz awantury, moja droga, bo obudzi pani brata i resztę rodziny.

- Nie jestem dla pana droga! - obruszyła się. - Proszę o tym pamiętać i nie mówić do 

background image

mnie w ten sposób.

- Przecież to tylko  konwencjonalny zwrot, nic więcej - wzruszył ramionami.  Coll 

przekręcił się niespokojnie, więc podszedł do niego i położył dłoń na rozpalonym czole.

- Odzyskał przytomność?

- Tak. Obudził się raz czy dwa, ale raczej nie był świadom tego, co się z nim dzieje. 

Pytał o pana - dodała niechętnie. Wstała i zmoczyła ręcznik, którym następnie przetarła twarz 

brata. - Powinien pan się położyć i odpocząć, a do Colla może pan zajrzeć rano - powiedziała, 

nie patrząc nawet w jego stronę.

- A co z panią? - przyglądał się jej dłoniom, gdy łagodnie dotykała czoła chorego. 

Trochę wbrew sobie pomyślał, że chciałby kiedyś poczuć te czułe dłonie na swoim czole.

- Jak to, co ze mną?

- Nie ma nikogo, kto zagoniłby panią do łóżka? Spojrzała mu w oczy, dając tym do 

zrozumienia, że doskonale rozumie aluzję.

- Sama będę decydować, kiedy pójdę i dokąd - odparła, siadając na swym miejscu. - 

Marnuje pan świecę, lordzie Ashburn.

Bez słowa zdmuchnął płomień. Pokój oświetlał teraz tylko nikły płomień lampy przy 

łóżku i chybotliwy blask ognia w kominku.

- Ma pani rację - szepnął. - Jedna świeca w zupełności wystarczy.

- Mam nadzieję, że mimo ciemności odnajdzie pan drogę do swego pokoju.

- Proszę się nie obawiać. Tak się składa, że w ciemności widzę jak kot. Poza tym 

jeszcze nie wybieram się na spoczynek - bez uprzedzenia podszedł do niej i wziął książkę z 

jej kolan. - „Makbet"?

- Zdziwiony?  Czyżby wytworne damy z dobrego towarzystwa nie miały zwyczaju 

czytać?

- Niektóre i owszem - odparł, ściągając usta. Jedną ręką niedbale otworzył książkę i 

przerzucił kilka stron. - Dość przerażająca opowieść - skomentował.

- Bo mówi o zbrodni i pragnieniu władzy? - wykonała w powietrzu nieokreślony ruch 

dłonią. - Cóż, lordzie Ashburn, życie bywa przerażające. Często za sprawą Anglików.

- Makbet był Szkotem - przypomniał. - „Historia opowiedziana przez szaleńca, pełna 

huku i furii, nie znacząca nic". Czy właśnie tak widzi pani życie?

- Widzę, w co można je zmienić.

Zaciekawiony   pochylił  się  nad   nią,  trzymając  luźno   książkę   w  opuszczonej  dłoni. 

Zdawało mu się, że dobrze rozumie, co chciała powiedzieć, i to go zainteresowało. Większość 

kobiet, z którymi miał do czynienia, umiała rozwodzić się co najwyżej na temat ostatniej 

background image

mody.

- Nie uważa pani, że Makbet był nikczemnikiem?

-   Dlaczego?   -   nie   powinna   z   nim   rozmawiać,   a   tym   bardziej   wdawać   się   w 

poważniejsze   dyskusje,  ale   nie   mogła   się   oprzeć   pokusie.   -   Po   prostu   wziął   to,   co   jego 

zdaniem słusznie mu się należało.

- A jego metody?

- Bezwzględne? Być może właśnie tak powinni postępować królowie. Książę Karol 

także nie dostanie tronu, jeśli grzecznie o to poprosi.

- To prawda - zatrzasnął książkę. - Istnieje wszakże pewna różnica między zdradą a 

walką zbrojną.

- Miecz zabija tak samo, nieważne - wbity w serce czy w plecy - jej zielone spojrzenie 

pałało. - Gdybym była mężczyzną i musiała walczyć, zrobiłabym wszystko, żeby zwyciężyć. 

Nawet gdybym miała iść do celu po trupach.

- A honor?

- Zwycięzcy nie muszą się o to martwić - ucięła krótko. Ponownie zmoczyła ręcznik i 

otarła czoło brata. Twarde słowa, które przed chwilą padły, kontrastowały z łagodnością, z 

jaką zajmowała się chorym. Znowu zwróciła się do Brighama:

-   Były   takie   czasy,   gdy   MacGregorów   ścigano   niczym   dziką   zwierzynę. 

Campbellowie tropili ich zawzięcie, chciwi angielskiego złota, które dostawali za każdego 

martwego   MacGregora.   Kobiety   były   gwałcone   i   mordowane,   ledwo   narodzone   dzieci 

odrywane od piersi matek i zarzynane bez żadnej litości. Jeśli człowiek jest tropiony jak 

zwierzę, uczy się w końcu jak ono walczyć. Tego się nie zapomina, lordzie Ashburn, ani nie 

wybacza.

- Czasy się zmieniły, Sereno.

-   A   jednak   dziś   znowu   przelano   krew   mojego   brata.   Kierowany   wewnętrznym 

impulsem, nakrył jej dłoń swoją dłonią.

- Za kilka miesięcy poleje się jeszcze więcej krwi, ale stanie się tak w dobrej sprawie. 

W obronie sprawiedliwości.

- Pan może sobie pozwolić na walkę o sprawiedliwość, ja nie!

Nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bo Coll znów zaczął jęczeć i rzucać się na łóżku. 

Pochyliła się więc nad nim, próbując go uspokoić. Brigham także starał się go przytrzymać.

- Znowu otworzy mu się rana!

- Niech go pan tak trzyma - nakazała.

Szybko podeszła do małego stolika i sięgnęła  po jedną z licznych  buteleczek. Do 

background image

drewnianego kubka nalała trochę lekarstwa, po czym przysunęła naczynie do zaciśniętych 

warg brata i zaczęła cierpliwie go poić. Mówiła przy tym do niego cichym, łagodnym głosem 

i czule gładziła pozlepiane od potu włosy. Coll drżał jak w febrze, ciało miał rozpalone.

Serenę tak bardzo zaniepokoił jego stan, że przestała zwracać uwagę na obecność 

Brighama. Nie protestowała, gdy nie pytając jej o zgodę, zdjął surdut i podwinął mankiety 

koszuli, a potem pomógł obmyć Colla zimną wodą. Wspólnymi siłami udało im się wlać 

trochę   mikstury   Amelii   w   spierzchnięte   usta.   Potem   mogli   już   tylko   cierpliwie   czekać   i 

obserwować rozwój sytuacji.

Przez długie godziny, kiedy Coll walczył ze śmiercią, Serena nie odstępowała go ani 

na krok. Cały czas szeptała mu do ucha jakieś  niezrozumiałe  celtyckie  słowa. Nawet na 

moment nie straciła opanowania i trwała przy łóżku chorego niczym wytrawny żołnierz na 

posterunku. Brigham czuł się zaskoczony jej spokojem i rozwagą, przede wszystkim dlatego, 

że   niemal   od   pierwszych   chwil   ich   znajomości   zachowywała   się   bardzo   żywiołowo,   nie 

panowała nad uczuciem nienawiści i złości. Tymczasem teraz, w środku nocy, jej dłonie były 

czułe i łagodne, spokojny głos cichy, a ruchy pewne.

Przyjmowała pomoc i współdziałała z nim tak naturalnie, jakby nic innego nie robiła 

przez całe życie. Najwyraźniej przestało ją denerwować, że był przy niej i starał się pomóc. 

Anglik czy nie, najważniejsze, że troszczył się o Colla. Gdyby nie on, musiałaby zbudzić 

matkę lub siostrę. Zmusiła się więc, by zapomnieć, iż lord Asliburn uosabiał to wszystko, 

czym z całej duszy pogardzała.

Od czasu do czasu, gdy podawali sobie ręcznik albo lekarstwo, ich dłonie stykały się 

na moment. Jednak obydwoje starali się zignorować ten szczególny rodzaj intymności, który 

wytworzył się pomiędzy nimi dzięki wspólnemu czuwaniu. Wprawdzie Brigham zajmował 

się Collem jak rodzonym bratem, ale to nie zmieniało tego, że był angielskim szlachcicem. 

Ona zaś mogła mieć więcej charakteru niż którakolwiek ze znanych mu kobiet, ale wciąż 

pozostawała szkocką złośnicą. Na razie ogłosili zawieszenie broni, niecierpliwie czekając, aż 

Collowi spadnie gorączka.

Przesilenie nadeszło tuż przed świtem. Zanim przez szarość poranka przedarły się 

pierwsze promienie słońca, kryzys minął.

- Gorączka spadła - szepnęła Serena, powstrzymując łzy. Stała przy łóżku z ręką na 

chłodnym czole brata i myślała o tym, jak bardzo głupio byłoby rozpłakać się właśnie teraz, 

gdy najgorsze mieli już za sobą. - Na pewno się z tego wyliże, ale Amelia będzie musiała 

jeszcze raz go zbadać - dodała szeptem.

- Powinien teraz spać spokojnie - stwierdził pewnie Brigham.

background image

Przesunął dłonią po zesztywniałym karku. Za jego plecami wciąż palił się ogień, który 

na zmianę podsycali przez całą noc. Ciepło płomieni sprawiało fizyczną przyjemność jego 

zmęczonemu ciału. Gdy wcześniej okładali Colla zimnymi kompresami, było mu tak gorąco z 

wysiłku,   że   rozwiązał   tasiemki   z   przodu   koszuli.   W   świetle   ognia   w   głębokim   wycięciu 

białego materiału połyskiwała napięta skóra na muskularnym torsie. Serena starała się nie 

patrzeć w tę stronę, ale oczy uparcie powracały wciąż w to samo miejsce.

- Za chwilę będzie widno - szepnęła matowym ze zmęczenia głosem. Wciąż chciało 

jej się płakać, czuła się teraz słaba i wycieńczona.

Słysząc jej głos, Brigham oderwał myśli od przyjaciela i zwrócił je ku jego siostrze 

stojącej na tle okna w pierwszych promieniach słońca. W długiej zielonej sukni z ciężkiej 

materii   wyglądała   majestatycznie   niczym   królowa.   Delikatna,   blada   poświata   oświetlała 

znużoną twarz, dodając jej życia dzięki grze światła i cieni. Podkrążone oczy wydawały się 

jeszcze większe i ciemniejsze, jakby kryły w sobie tajemnicę.

Kiedy poczuła na sobie wzrok Brighama, na jej wymęczoną twarz wróciły kolory. 

Krew zaczęła żywiej  krążyć  w żyłach, policzki zapiekły, po plecach przebiegły delikatne 

dreszcze. Chciała uciec przed tym spojrzeniem, bo sprawiało, że czuła się dziwnie bezwolna. 

Ogarnięta niezrozumiałym niepokojem odwróciła od niego oczy i spojrzała na pogrążonego w 

głębokim śnie brata.

- Nie ma potrzeby, żeby zostawał pan tu dłużej.

- To prawda.

Odwróciła się od niego tyłem, co wziął za mało subtelny sygnał, że powinien odejść. 

Zgiął się więc za jej plecami w ironicznym ukłonie, którego nie mogła zobaczyć. Był już przy 

drzwiach,   gdy   usłyszał   stłumiony   szloch.   Nie   chciał   tego   robić,   ale   nie   udało   mu   się 

powstrzymać. Złorzecząc w myślach samemu sobie, zawrócił i podszedł do niej.

- Nie trzeba teraz płakać, Sereno.

Pospiesznie otarła łzy dłońmi zaciśniętymi w pięść.

- Tak bardzo się bałam, że Coll umrze! Nie zdawałam sobie z tego sprawy aż do 

chwili, gdy najgorsze minęło - w geście największego znużenia przesunęła dłońmi po mokrej 

twarzy. - Przepraszam, ale gdzieś zostawiłam chusteczkę.

- Proszę - natychmiast podał jej swoją.

- Dziękuję.

- Nie ma za co - przyjął z powrotem wymięty i mokry od łez płatek batystu. - Już 

lepiej?

- Zdecydowanie - wzięła głęboki oddech. - Chciałabym, żeby pan już poszedł.

background image

- Dokąd? - wiedział, że źle robi, mimo to położył dłonie na jej ramionach i odwrócił ją 

ku sobie. Pokusa, by znowu zobaczyć jej oczy, okazała się silniejsza niż rozsądek.

- Do łóżka czy do diabła?

- Jak pan woli, milordzie - odparła z lekkim uśmiechem, który zaskoczył ich oboje.

Wpatrzony w jej twarz nie zauważył nawet, kiedy promienie słońca przebiły mrok 

zimowego poranka i zalały pokój strugą jasnego światła, w którym wirowały drobinki złotego 

pyłu. Wodził po niej wzrokiem, wreszcie zatrzymał spojrzenie na zmysłowej linii pełnych 

warg. Były tak niepokojąco blisko, że wystarczyło przyciągnąć ją do siebie i miałby usta, 

których nagle mocno zapragnął. Chciał posmakować ich ciepła, poczuć, jak rozchylają się, 

uległe i gotowe przyjąć pocałunki. Bezwiednie wyciągnął dłoń i wsunął palce w gęstwinę jej 

włosów. Otoczył dłonią gładką, przyjemnie ciepłą szyję.

- Nie - bardziej westchnęła, niż powiedziała, sama zaskoczona, że protest wypadł tak 

słabo.   Uniosła   rękę   w   geście   odmowy.   Na   próżno.   Brigham   powtórzył   jej   ruch.   Dłoń 

przylgnęła do dłoni, a oni stali jak zaczarowani naprzeciw siebie w różowawym  brzasku 

budzącego się dnia.

- Drżysz - jego głos był jak delikatne muśnięcie na jej rozpalonym czole. - Bardzo 

byłem ciekaw, czy to zrobisz - szeptał, pieszcząc jej szyję.

- Nie pozwoliłam panu mnie dotykać.

- Bo wcale o to nie prosiłem - przyciągnął ją do siebie.

- I nie zamierzam prosić. Chyba zresztą nie muszę - wolno uniósł ich złączone dłonie i 

delikatnie ucałował każdy z jej kurczowo zaciśniętych palców.

Kiedy pochylał się nad nią, miała wrażenie, że ziemia umyka jej spod stóp. Resztka 

świadomości nakazywała wyrwać się z jego objęć, uciec jak najdalej, ale chyba coś musiało 

stać się z jej wolą. Widocznie zupełnie wyparowała pod gorącym spojrzeniem szarych oczu. 

Te oczy czarowały ją teraz, odbierały świadomość. Nie mogła znieść tego dłużej, więc mocno 

zacisnęła powieki. Nagle, zupełnie wbrew jej woli, wargi rozchyliły się, gotowe przyjąć poca-

łunek.

- Sereno?

W ciszy poranka łagodny głos Amelii zabrzmiał niczym dzwon. Serena natychmiast 

odzyskała równowagę. Odskoczyła od Brighama, błyskawicznie dotknęła dłońmi pałających 

policzków. Gdy Amelia weszła do pokoju, zastała siostrę stojącą już w przyzwoitej odległości 

od lorda Ashburn.

- Sereno, musisz się natychmiast położyć. Jesteś na nogach od tylu godzin, a spałaś 

zaledwie parę minut.

background image

- Nie szkodzi, wystarczyło.

- Coll? - zawołał Amelia, pochylając się nad łóżkiem brata.

- Było tak, jak przypuszczałaś. Gorączka spadła nad ranem.

- Dzięki Bogu! - westchnęła Amelia.

Kiedy usiadła na brzegu łóżka i pochyliła się nad chorym, wyglądała jak anioł. Coll 

miał świętą rację, mówiąc o niej w ten sposób, pomyślał Brigham, obserwując dziewczynę. 

Jej włosy nie były tak płomiennie rude jak loki Sereny, bardziej złote niż czerwone.

- Śpi mocno. To dobrze. Nie obudzi się wcześniej niż przed wieczorem - stwierdziła 

tonem osoby, która doskonale wie, co mówi. Uśmiechnięta podniosła wzrok, chcąc spojrzeć 

na siostrę, i dopiero wtedy zauważyła stojącego przy oknie Brighama.

- Lordzie Ashburn! Cóż pan tu robi? Czyżby pan także czuwał całą noc?

- Właśnie miał zamiar udać się na spoczynek - Serena uprzedziła jego wyjaśnienia.

- Powinien pan odpocząć - oznajmiła Amelia autorytatywnie, patrząc wymownie na 

miejsce, gdzie pod cienkim rękawem koszuli widać było zarys bandaża. - Nieprzespana noc 

na pewno nie pomoże panu wrócić szybciej do zdrowia.

- Nic mu nie będzie! - rzuciła Serena, nie kryjąc zniecierpliwienia.

- Dziękuję za troskę - ukłonił się Amelii nisko. - Zdaje się, że faktycznie na nic więcej 

tu się nie przydam, spróbuję więc trafić wreszcie do łóżka - jego spojrzenie przesuwało się po 

sylwetce Sereny. Mierzył ją od stóp do głów, a po chwili uznał, że i ona wygląda jak anioł. 

Tyle że z piekła rodem.

- Do usług, madame.

Szedł   do   drzwi   odprowadzany   błogim   uśmiechem   Amelii.   Jej   młodzieńcza 

wyobraźnia ożywiła się niepokojąco na wspomnienie nagiego torsu jego lordowskiej mości.

- Jest taki przystojny - westchnęła rozmarzona, przyciskając dłonią rozedrgane serce.

- Owszem, jak na Anglika - Serena wypowiedziała to zdanie obojętnym tonem, zajęta 

wygładzaniem niewidocznych zagnieceń na staniku sukni.

- Jak miło z jego strony, że pomógł ci pielęgnować Colla.

- Czyja wiem... Nie uważam, że jest miły. Nie wierzę, żeby taki był - powiedziała 

cicho, jakby chciała przekonać bardziej siebie niż siostrę. Na szyi ciągle czuła palące ślady 

jego rąk.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Brigham spał do południa. Po przebudzeniu natychmiast sprawdził, w jakim stanie jest 

zranione ramię. Wciąż jeszcze mu dokuczało i czasem sztywniało, ale na szczęście nie czuł 

już   piekącego   bólu.   Nie   miał   wątpliwości,   komu   zawdzięcza   szybki   powrót   do   zdrowia. 

Uśmiechnął się znacząco do swego odbicia w lustrze, myśląc, że musi odwdzięczyć się pie-

lęgniarce.

Wstał   i   zaczął   ostrożnie   się   ubierać,   uważając,   by   nie   urazić   chorej   ręki.   Musiał 

przyznać, że jego garderoba nie przedstawiała się imponująco. Przyjrzał się rozciętemu rę-

kawowi surduta, a potem niechętnie go założył. Dopóki nie nadjedzie powóz z bagażami, 

będzie musiał  zadowolić  się tym,  co ma.  Czyli  niezbyt  świeżą  koszulą  z pomiętymi  ko-

ronkami i ubłoconymi spodniami do konnej jazdy. Przejechał dłonią po policzku i skrzywił 

się z niesmakiem, czując pod palcami szorstki jednodniowy zarost. Ciekawe, co powiedziałby 

jego lokaj, widząc swego zawsze eleganckiego pana w tym godnym pożałowania stanie.

Przygotowując się do golenia, przypomniał sobie, jak jego wierny i oddany Parkins 

miotał  się z wściekłości  na wieść, że zostaje  w Londynie,  podczas gdy pan udaje  się w 

samotną  podróż do barbarzyńskiej,  górzystej  krainy. Lokaj  jako  jeden  z nielicznych  znał 

prawdziwy   powód   wyjazdu   Brighama,   co   tym   bardziej   skłoniło   go   do   nalegań,   by 

towarzyszyć   swemu   chlebodawcy.   Niestety,   lord   Ashburn   okazał   się   w   tym   względzie 

nieubłagany.

Kiedy rozkładał przed lustrem przybory do golenia, z sympatią pomyślał o swoim 

słudze. Parkins był niezwykle lojalny, jednak zupełnie nieprzydatny w czasie walki. Brigham 

mógł   się   założyć,   że   żaden   z   londyńskich   dżentelmenów   nie   miał   równie   ułożonego   i 

dżentelmeńskiego   lokaja.   Tak   się   jednak   składało,   że   podczas   swej   podróży   do   Szkocji 

najmniej potrzebował eksperta od dobrych manier.

Z ciężkim westchnieniem zabrał się do ostrzenia brzytwy. Wprawdzie nie umiał nic 

zaradzić na porwany surdut i pomięte koronki, ale przynajmniej potrafił sam się ogolić.

Kiedy wreszcie był pewien, że prezentuje się w miarę przyzwoicie, postanowił zejść 

na   dół.   Pierwszą   osobą,   którą   spotkał,   była   Fiona.   Przepasana   fartuchem   krzątała   się   po 

kuchni. Na widok Brighama uśmiechnęła się przyjaźnie.

- Dzień dobry, lordzie Ashburn. Mam nadzieję, że pan wypoczął.

- Dziękuję, lady MacGregor, nawet bardzo.

- Domyślam się, że chciałby pan teraz coś zjeść - z uśmiechem położyła dłoń na jego 

ramieniu i poprowadziła go w stronę salonu. - Zechce pan usiąść tutaj, milordzie. W salonie 

background image

jest cieplej niż w jadalni, a poza tym bardziej przytulnie. Zawsze, kiedy jem sama, wybieram 

ten pokój.

- Dziękuję, chętnie zjem w salonie.

- Molly! - Fiona zawołała na służącą. - Powiedz kucharce, że lord Ashburn już wstał i 

jest głodny.

W niewielkim salonie już czekał zastawiony specjalnie dla niego stół.

- Chce pan zostać sam, czy życzy pan sobie, żebym dotrzymała mu towarzystwa?

- Droga pani, jeśli tylko mogę, zawsze wybieram towarzystwo pięknej kobiety.

- Coll uprzedzał mnie, że potrafi pan czarować słowami - z uśmiechem usiadła na 

krześle, które jej wskazał. Zrobiła to z takim wdziękiem, jakby zamiast fartucha i prostej weł-

nianej sukni miała na sobie toaletę godną salonowej lwicy.

Wczoraj   wieczorem   nie   miałam   okazji   należycie   panu   podziękować.   Chcę   więc 

nadrobić to zaniedbanie i wyrazić moją ogromną wdzięczność za to, że przywiózł pan mojego 

syna do domu.

- Żałuję, że odbyło się to w takich okolicznościach.

- Najważniejsze, że pan go nam przywiózł - wyciągnęła do niego drobną dłoń. - Nie 

wie pan nawet, jak bardzo jestem mu wdzięczna. Do końca życia będę pana dłużniczką.

- Ależ droga pani, Coll to mój przyjaciel.

- Wiem o tym, mój syn wielokrotnie pisał, że cieszy się pańską przyjaźnią. To jednak 

w   żadnym   stopniu   nie   umniejsza   mego   długu   -   nalała   kawę   do   delikatnych   filiżanek, 

zadowolona, że wreszcie ma dla kogo wyciągnąć swą najlepszą porcelanę. - Pytał o pana dziś 

rano. Może po śniadaniu miałby pan ochotę wstąpić do niego na chwilę?

- Oczywiście. Zrobię to z największą przyjemnością. Jak on się czuje?

- Na tyle dobrze, że już zaczął się awanturować - w jej ciepłym uśmiechu zagościła 

macierzyńska   czułość.   -   Coll   jest   podobny   do   swego   ojca.   Tak   samo   niecierpliwy,   im-

pulsywny, ale dobry z niego chłopak.

Gawędzili przez cały czas, kiedy Brigham jadł śniadanie, na które podano owsiankę, 

grube plastry wędzonej szynki, jajka i rybę, a na koniec placek owsiany z ogromnym wy-

borem   przeróżnych   konfitur   i   dżemów.   Zrezygnował   z   tradycyjnej   szklaneczki   porannej 

whisky,   zamiast   której   wybrał   kawę.   Popijając   aromatyczny   napój,   pomyślał   o   tym,   że 

kuchnia tej odległej krainy o niebo przewyższa najbardziej wyszukane londyńskie frykasy.

Fiona,  widząc,  że  gość  je  z  dużym   apetytem,   zachęcała   go, by  niczego sobie  nie 

żałował. Dziękował za tę gościnność i powoli zaczynał czuć się jak w domu. Miłe towa-

rzystwo   lady   MacGregor   sprawiało   mu   przyjemność.   Podobała   mu   się   naturalność   oraz 

background image

bezpośredni   ton,   jakim   prowadziła   rozmowę.   Spodziewał   się,   że   kierowana   kobiecą 

ciekawością zapyta go, o czym tak długo rozmawiał poprzedniego wieczora z jej mężem. 

Jednak, ku jego zaskoczeniu, takie pytanie w ogóle nie padło.

-  Drogi  panie,   proszę  dać  mi  po  południu  swój  surdut.  Z  przyjemnością   go panu 

pozszywam - zaproponowała. Idąc za jej wzrokiem, zerknął na zniszczony rękaw.

-   Obawiam   się,   że   szkoda   pani   cennego   czasu.   Ten   surdut   nigdy   już   nie   będzie 

wyglądał tak jak przedtem - stwierdził, wzruszywszy ramionami.

- Cóż, jak pan chce. Robimy tu, co w naszej mocy, mając do dyspozycji to, co mamy - 

zauważyła trzeźwo. Podniosła się energicznie, gotowa biec do swoich zajęć. - Wybaczy pan, 

że go opuszczę, ale muszę dojrzeć wszystkiego, nim wróci mój mąż.

- Pan MacGregor wyjechał?

- Tak, ale wróci wieczorem.  Musimy przygotować  grunt, żeby książę Karol mógł 

zrobić pierwszy krok - oznajmiła rzeczowo, po czym szybko opuściła salon.

Brigham   słuchał   przez   chwilę   cichego   szelestu   jej   sukni.   Dziwiło   go,   że   z   takim 

spokojem mówiła o sprawach, które nieuchronnie zwiastowały wojnę. Nie znał dotąd kobiety 

zdolnej do takiego opanowania i traktującej rzeczy tak po męsku.

Po powrocie na górę od razu poszedł do Colla. Zastał swego druha mocno pobladłego, 

z ciemnymi obwódkami wokół oczu, ale w wyraźnie lepszej formie. Nie dość, że siedział na 

łóżku o własnych siłach, to jeszcze wykłócał się zawzięcie z Sereną.

- Mówiłem ci już, żebyś zabrała to świństwo. Nie wezmę do ust nawet jednej łyżki.

- A ja ci powtarzam, że zjesz wszystko i jeszcze wyliżesz miskę - prychnęła groźnie. - 

Amelia ugotowała to specjalnie dla ciebie.

- Nic mnie to nie obchodzi. Nie tknę tego, choćby sama Najświętsza Panienka maczała 

w tym palce.

- Jeszcze jedno bluźnierstwo, a pożałujesz!

-   Dzień   dobry,   drogie   dzieci   -   Brigham,   który   stojąc   w   progu   z   rozbawieniem 

przysłuchiwał się tej rozmowie, wszedł do pokoju.

- Brig! Bóg mi cię zsyła! - Coll z nadzieją popatrzył na przyjaciela. - Odpraw stąd tę 

nudziarę i każ, żeby przynieśli mi coś porządnego do jedzenia. Chcę mięsa! I whisky!

Langston podszedł do łóżka i zaciekawiony zajrzał do miski, którą trzymała Serena. 

Na widok cienkiego kleiku wymownie uniósł brew.

- Wygląda to dość... zniechęcająco - zauważył.

- To samo jej powiedziałem! - Coll z ulgą opadł na poduszki, szczęśliwy, że wreszcie 

znalazł sprzymierzeńca.

background image

- Tylko w kurzym móżdżku tej kobiety mógł zrodzić się pomysł, że ktoś chciałby 

zjeść taką breję.

- A ja sobie zjadłem porządny kawał szynki...

- Szynki?

- Tak jest. Pysznej, że palce lizać. Wyrazy najwyższego uznania dla państwa kucharki, 

panno MacGregor.

- Coll ma zjeść kleik. To mu dobrze zrobi i to będzie jadł - mruknęła Serena przez 

zaciśnięte zęby.

Brigham z rezygnacją przysiadł na brzegu łóżka.

- Sam słyszałeś, przyjacielu. Zrobiłem, co mogłem. Reszta zależy od ciebie.

- Wyrzuć ją stąd!

- Przykro mi, ale muszę cię rozczarować - poprawił koronki u mankietów. - Ja się boję 

tej kobiety!

- Ładna historia! - Coll z wściekłością spojrzał na siostrę. - Idź do diabła, Sereno, 

razem z tym swoim kleikiem!

-   Jak   sobie   chcesz.   Nie   rozumiem,   jak   możesz   być   tak   niewdzięczny!   Robisz 

przykrość Amelii, a ona tak się o ciebie troszczy! Opatrzyła ci ranę i ugotowała kleik, żebyś 

szybko odzyskał siły!

- Już dobrze...

- Nie chcesz jeść, nie jedz! Zabiorę to do kuchni i powiem Amelii, że nazwałeś jej 

kleik świństwem. Tylko nie myśl sobie, że dostaniesz cokolwiek innego - z miską w ręce 

obróciła się na pięcie i ruszyła do drzwi. Nim zrobiła dwa kroki, Coll skapitulował.

- Niech to wszyscy diabli! - ryknął rozzłoszczony.

- Skoro tak, dawaj ten kleik!

Brigham   wyraźnie   dostrzegł   złośliwy   uśmieszek   Sereny,   gdy   zebrawszy   fałdy 

spódnicy, z wdziękiem siadała na brzegu łóżka.

- Niezła robota - mruknął pod nosem. Zignorowała jego uwagę. Jak gdyby nigdy nic 

nabrała na łyżkę kleiku i podsunęła bratu pod nos.

- Otwieraj swoją pyskatą gębę - nakazała mu surowo.

- Nie będziesz mnie tu karmić jak jakiegoś niemowlaka! - żachnął się, ale protest na 

nic się zdał, bo i tak wcisnęła mu łyżkę do ust. - Przestań! - wrzasnął, krztusząc się kleikiem. - 

Powiedziałem, że sam będę jadł!

- I przy okazji wypaprasz świeżą koszulę! Nie myśl  sobie, mój miły, że będę cię 

codziennie przebierać. Otwieraj gębę i nie gadaj!

background image

Coll   chciał   zakląć   siarczyście,   ale   nie   zdążył.   Gdy   tylko   otworzył   usta,   Serena 

wpakowała w nie kolejną łyżkę kleiku.

- Życzę ci smacznego, przyjacielu - powiedział Brigham i chciał wstać. Coll mocno 

chwycił go za rękaw.

- Na litość  boską! Chyba  nie  zostawisz mnie  tu  sam  na sam z  tą jędzą?!  Będzie 

zrzędzić i dokuczać mi tak, że chyba oszaleję.

Chciał   powiedzieć   coś   jeszcze,   ale   Serena   błyskawicznie   zapchała   go   kleikiem. 

Zakrztusił się, aż oczy wyszły mu na wierzch, a kiedy wreszcie przełknął papkę i złapał od-

dech, odezwał się, patrząc na siostrę z wyrzutem:

-   Ta   Serena   to   diabeł   wcielony.   Żaden   mężczyzna   nie   może   czuć   się   przy   niej 

bezpiecznie.

- Doprawdy?

Brigham uśmiechnął się znacząco. Jego badawczy wzrok dotąd ślizgał się po twarzy 

dziewczyny, aż na jej policzkach pojawił się delikatny rumieniec.

- Nie zdążyłem ci jeszcze podziękować za to, że przywiozłeś mnie do domu - ciągnął 

Coll, dotykając ramienia przyjaciela. - Mówili mi, że ty też nieźle oberwałeś.

- To nic takiego. Ledwie zadrapanie. Twoja siostra mnie opatrzyła.

- Mówiłem ci, że Amelia to anioł.

- Mała Amelia miała mnóstwo roboty przy tobie. Ja dostałem się w troskliwe ręce 

panny Sereny.

- Raczej drapieżne szpony - Coll zerknął na siostrę z ukosa.

Serena żachnęła się urażona.

- Jeśli się nie uspokoisz, wepchnę ci tę łyżkę do gardła - odcięła się ostro, niezbyt 

skora do żartów.

- Uważaj, dziewczynko, nie igraj z ogniem. Myślisz, że jak mam dziurę w boku, to 

możesz sobie ze mną pozwalać?  Pamiętaj, że w  każdej chwili  mogę przełożyć cię przez 

kolano.

- A ty pamiętaj, że kiedy ostatnim razem usiłowałeś to zrobić, utykałeś potem przez 

tydzień - delikatnie wytarła mu usta serwetką.

Coll aż skrzywił się na wspomnienie tamtej awantury.

- Oj, prawdę mówisz, siostro! - przyznał uczciwie.

- Mówię ci, Brig, ta dziewczyna to prawdziwa wojowniczka. Tak mi wtedy skopała 

moją... - dziki wzrok Sereny spowodował, że przerwał w pół zdania, a potem dokończył za 

śmiechem - ...moją dumę, że się tak wyrażę.

background image

- Będę o tym pamiętał, gdy przyjdzie mi kiedyś zmierzyć się z panną MacGregor - 

roześmiał się Brigham.

-  A  kiedyś  to  tak  mi  przyłożyła   garnkiem -  ciągnął  Coll,  któremu  zebrało   się  na 

wspomnienia - że aż zobaczyłem gwiazdki - dokończył z wyraźnym trudem.

Widać było, że jest już zmęczony. Powieki opadały mu coraz niżej, głowa osunęła się 

na poduszki. Prawie zasypiał, ale zdążył jeszcze nazwać siostrę zawadiaką.

- Jak będziesz taką pokrzywą, to nigdy nie złapiesz męża - mruknął na koniec.

- Jakbym chciała, już bym go dawno miała.

- Pewnie. Najładniejsza dziewczyna  w Glenroe - głos Colla był  coraz słabszy.  - I 

najbardziej zadziorna. Nie to, co ta śliczna złotowłosa Francuzeczka, co, Brig?

Cóż znowu za śliczna Francuzeczka, przemknęło przez myśl Serenie. Popatrzyła na 

Brighama ukradkiem, dziwnie jakoś rozdrażniona. Z jego twarzy niewiele dało się wyczytać, 

zwłaszcza że z lekkim uśmieszkiem patrzył w dół, na swoje dłonie zajęte obracaniem guzika 

od surduta.

-   Racja,   przyjacielu.   Miałem   okazję   zakosztować   owoców   francuskiej   przyjaźni   - 

odezwał się w końcu i mrugnął porozumiewawczo do Colla. - Pójdę już. A ty się trochę 

zdrzemnij.

- Napchali mnie tym świństwem jak, nie przymierzając, gęś. Obrzydlistwo - sapał Coll 

półprzytomnie.

- Niewdzięcznik!

- I tak cię kocham, Reno.

- Wiem - delikatnie odgarnęła mu włosy z czoła. - Teraz odpocznij - szepnęła.

Pochyliła się, żeby poprawić mu poduszki.

- Będzie  z nim spokój  na kilka godzin  - powiedziała, nie patrząc na Brighama.  - 

Następnym razem nakarmi go matka. Z nią nie będzie się wykłócał.

- Moim zdaniem ta mała sprzeczka pomogła mu nie mniej niż kleik.

- I o to chodziło - przyznała.

Wzięła ze stolika tacę i zamierzała wyjść z pokoju. Chciała minąć Brighama, ale ten 

chwycił ją nagle za ramię.

- Odpoczęłaś choć trochę? - zapytał zastępując jej drogę.

- Owszem. A teraz proszę mnie puścić, lordzie Ashburn. Mam sporo do zrobienia.

- Zwykle  po wspólnie spędzonej nocy kobiety zwracają się do mnie po imieniu - 

odezwał się, najwyraźniej nie mając zamiaru zejść jej z drogi. Wiedział, że te słowa i towa-

rzyszący im zaczepny uśmiech sprowokują ją do ostrej riposty. I o to mu chodziło.

background image

- Ja nie jestem żadną złotowłosą Francuzeczką - zmierzyła go gniewnym spojrzeniem. 

- Ani jedną z tych wyzwolonych londyńskich kobiet, więc proszę zatrzymać sobie swoje imię, 

lordzie Ashburn. Mnie się ono do niczego nie przyda.

-   A   mnie   twoje   tak...   Sereno   -   sprawiło   mu   przyjemność   jej   zniecierpliwione 

prychnięcie. - Masz najpiękniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałem.

Ten   banalny   komplement   niespodziewanie   zbił   ją   z   tropu.   Zwykle   wiedziała,   jak 

reagować na pochlebstwa i jak osadzać w miejscu ich autorów, tym razem jednak opuściła ją 

cała   zadziorność.   Dlatego   zamiast   wydrwić   go   natychmiast,   powtórzyła   tylko,   żeby   ją 

przepuścił. On jednak nie zamierzał posłuchać.

- Powiedz, pocałowałabyś mnie?

Dwoma palcami uniósł jej podbródek. Zaskoczona, zasłoniła się tacą niczym tarczą, 

ale on nie ustępował.

- Czy pocałowałabyś mnie dziś o świcie, kiedy padałaś z nóg ze zmęczenia? - ciągnął 

uparcie.

- Zejdź mi z drogi - tym razem w jej głosie słychać było gniew.

Bez namysłu podała mu tacę, a on chwycił ją instynktownie, dzięki czemu zyskała 

kilka cennych sekund. Błyskawicznie znalazła się przy drzwiach, ale czuła, że on jest tuż za 

nią. W pewnej chwili usłyszeli tupot drobnych stóp. Zaskoczeni zamarli w bezruchu i tak 

zastał ich Malkolm, kiedy w podskokach wbiegł do pokoju.

- Malkolm, tyle razy prosiłam, żebyś nie tupał jak stado słoni. Coll właśnie zasnął - 

szybko odzyskała panowanie nad sobą.

- Ojej! A ja chciałem go zobaczyć - stropił się chłopiec. Wyglądał na jakieś dziesięć 

lat. Sylwetką w niczym  nie przypominał swego ojca ani brata, był bowiem dość drobnej 

budowy. Jedynie włosy miał tak samo rude jak oni, a oczy, co Brigham od razu zauważył, tak 

samo intensywnie zielone jak jego siostra.

- Możesz na niego popatrzyć, ale musisz być cicho - zgodziła się, ale zaraz dodała z 

ciężkim westchnieniem. - Najpierw leć się umyć. Jesteś umorusany jak chłopiec stajenny.

- Bo ja byłem w stajni - zawołał mały i aż cały pojaśniał w szczerbatym uśmiechu. - 

Poszedłem do mojej klaczy. Wiesz, że za dzień albo dwa się oźrebi?

- Nie wiem, ale czuję od ciebie jej zapach - roześmiała się. Po chwili zrobiła srogą 

minę. Dostrzegła bowiem grudki błota na podłodze, znak, że młodszy brat znowu zapomniał 

porządnie wytrzeć buty. Zaczęła więc prawić mu następne kazanie, ale szybko zorientowała 

się, że mały jej nie słucha.

Brigham za to zauważył, że stał się obiektem zainteresowania chłopca. Bystre oczy 

background image

mierzyły go od stóp do głów, oceniały i badały przenikliwie. W tym spojrzeniu była naturalna 

u   dziecka   ciekawość,   pomieszana   z   całkiem   dorosłą   podejrzliwością.   Najwyraźniej 

najmłodszy z MacGregorów próbował na własną rękę odgadnąć, kim jest nieznajomy.

- Jesteś angielską świnią? - zapytał wreszcie.

- Malkolm!

Obaj zignorowali oburzony okrzyk Sereny. Brigham zrobił krok w jej kierunku i bez 

słowa podał tacę.

- Zgadłeś, jestem Anglikiem. Ale moja babka była stąd, pochodziła z MacDonaldów.

Serena, zażenowana  występem  brata, próbowała zamaskować swoje zmieszanie.  Z 

dumnie uniesioną głową i spojrzeniem wbitym w przestrzeń, poprosiła lorda Ashburn, by 

wybaczył  jej bratu niestosowne zachowanie. Popatrzył na nią i uśmiechnął się ironicznie, 

oboje bowiem wiedzieli, od kogo mały Malkolm usłyszał to określenie.

- Nie ma za co przepraszać. Zamiast tego proszę nas sobie przedstawić - powiedział.

Serena zacisnęła palce na tacy z taką siłą, że aż pobielały jej kostki.

-   Lord   Ashburn,   mój   brat   Malkolm   MacGregor   -   sztywno   dokonała   oficjalnej 

prezentacji.

- Do usług, panie MacGregor - Brigham zgiął się w dwornym ukłonie.

Malkolm przyjął ten objaw szacunku z wyraźnym zadowoleniem. Uśmiechnął się od 

ucha do ucha, po czym bez zastanowienia wypalił:

- Mój ojciec pana lubi. Mama też. I Amelia, ale ona jest bardzo nieśmiała, więc się do 

tego za nic nie przyzna.

- Czuję się zaszczycony - oznajmił Brigham z powagą.

- Coll pisał w liście, że ma pan najlepsze stajnie w całym Londynie. Jeśli to prawda, to 

ja też pana lubię.

Słysząc to, Brigham roześmiał się i zmierzwił rudą czuprynę chłopaka.

- Jeszcze jeden udany podbój - stwierdził, patrząc wymownie na Serenę.

- Idź się umyć - delikatnie popchnęła brata w stronę schodów.

- Ciągle tylko każą mi się myć - obruszył się Malkolm, ale posłusznie zaczął schodzić 

po schodach. - Cieszę się, że wreszcie będzie w domu więcej mężczyzn niż kobiet - oznajmił 

na koniec.

Przed wieczorem powóz Brighama dotarł wreszcie do Glenroe, wywołując niemałe 

poruszenie   wśród   mieszkańców   wioski.   Lord   Ashburn   lubił   bowiem   mieć   wszystko   w 

najlepszym  gatunku, nic więc dziwnego, że jego okazały zaprzęg i ekwipunek zrobiły w 

osadzie duże wrażenie.

background image

Ludzie wybiegali z domów, aby przyjrzeć się z bliska lśniącemu czarnemu powozowi 

zdobionemu srebrem. Z nieskrywaną ciekawością typową dla prostych ludzi przyglądali się 

odzianemu w czarną liberię stangretowi, który z wyniosłą miną siedział na koźle. Na kufrze 

przytroczonym   z   tylu   podróżował   stajenny.  Choć   mocno   zmęczony   długą   i   trudną   trasą, 

rozkoszował się teraz tym, że stali się obiektem zainteresowania niemal całej wioski. Mimo to 

nie przestawał przeklinać w duchu fatalnej pogody, okropnych dróg i żółwiego tempa jazdy. 

Świadomość, że są już u celu i że za moment będzie mógł zająć się końmi, trochę poprawiła 

jego paskudny nastrój.

- Hejże, chłopcze! - stangret zatrzymał konie i zwrócił się do wyrostka stojącego przy 

drodze. - Którędy do dworu MacGregorów?

- A prosto tą drogą, a potem za wzniesienie - odkrzyknął tamten, ani na moment nie 

wyjmując z ust palca, który zawzięcie ssał. - Szukacie angielskiego lorda? To pewnie jego 

powóz? - zapytał, pragnąc zaspokoić ciekawość.

- Zgadza się! - zawołał stangret i zaciął konie. Brigham czekał już na nich na progu. 

Otulony płaszczem zszedł na podwórze, kiedy tylko stanęli na podjeździe.

- Nie spieszyliście się zbytnio - zawołał na powitanie.

- Prosimy o wybaczenie, milordzie. Pogoda zatrzymała nas w drodze.

- Wnieście to zaraz  na górę - wskazał  ręką bagaże. - Stajnie są za domem. Jem, 

rozsiodłaj konie. Jedliście coś?

Stajenny   Jem,   którego   rodzina   od   trzech   pokoleń   służyła   Langstonom,   zwinnie 

zeskoczył na ziemię.

-   Kłaniam   się   nisko,   milordzie.   Prawie   nic   nie   jedliśmy,   bo   Wiggins   narzucił 

mordercze tempo.

Brigham nagrodził stangreta przyjaznym uśmiechem.

- W kuchni na pewno znajdzie się dla was coś gorącego. Musicie jeszcze... - zamierzał 

wydać   kolejną   dyspozycję,   ale   przerwał   zaskoczony   niespodziewanym   widokiem.   Drzwi 

powozu skrzypnęły cicho i ukazała się w nich niezmiernie dystyngowana persona.

- Parkins!

Lokaj skłonił się uniżenie, nie tracąc przy tym nic ze swej sztywnej godności.

- Milordzie! - ton, jakim przemawiał, był  równie formalny jak całe jego obejście. 

Jeszcze raz pokłonił się swemu panu, a potem przyjrzał mu się uważnie. Wyraz jego chudej 

twarzy zdradzał, że wynik oględzin musiał być szokujący.

- Ależ milordzie! - zawołał głosem drżącym z oburzenia.

Brigham spojrzał niedbale na rozcięty rękaw, przyczynę świętego oburzenia swego 

background image

wiernego sługi. Nie miał wątpliwości, że Parkins jest bardziej poruszony zniszczeniem cen-

nego materiału niż ukrytą pod nim kontuzją.

- Jak widzisz, mój drogi, na gwałt potrzebuję mego bagażu. A teraz powiedz mi, skąd 

się tu wziąłeś.

- Ośmielę się zauważyć, że na gwałt potrzebuje lord mnie! - odezwał się Parkins, 

prostując  z godnością swą długą postać. - Wiedziałem,  co robię, przyjeżdżając w te bar-

barzyńskie strony. Nie ma wątpliwości, że jestem panu potrzebny. Wnieście zaraz te torby do 

pokoju lorda Ashburn - zawołał na kręcącą się przy powozie dworską służbę.

- Nie powiedziałeś mi w końcu, jakim cudem się tu znalazłeś - przypomniał Brigham.

-   Spotkałem   powóz   wczoraj,   zaraz   potem,   jak   panowie   przesiedli   się   na   konie.   I 

uprzedzam, że nie pozwolę odesłać się do Londynu - oznajmił nerwowo. Ściągnął przy tym 

swe przeraźliwie chude łopatki i dumnie wypiął zapadniętą pierś. - Moje miejsce jest przy 

moim panu - dodał patetycznie.

- Mój drogi Parkinsie, nie potrzebuję tu lokaja. Nie przyjechałem do Glenroe, żeby 

chodzić na bale czy udzielać się towarzysko.

- Przez piętnaście lat wiernie służyłem ojcu milorda, a od pięciu mam zaszczyt służyć 

panu, lordzie Ashburn. Powtarzam, że nie pozwolę odesłać się do Londynu.

Brigham już otwierał usta, by oznajmić, że on sam będzie decydował, który z jego 

ludzi jest mu potrzebny, ale zmienił zdanie. Nie sposób bowiem spierać się z uosobieniem lo-

jalności i oddania.

- Dobrze już, dobrze - powiedział ugodowo. - Na razie wchodź szybko do środka, bo 

przemarzniesz do szpiku kości.

Parkinsowi  nie  trzeba  było  tego  dwa razy powtarzać.  Sztywny, jakby  kij  połknął, 

wszedł na schody. Miał przy tym  taką minę, jakby to on nosił  tytuł  czwartego  hrabiego 

Ashburn.

-   Niezwłocznie   zajmę   się   rozpakowaniem   bagażu   jaśnie   pana   -   oznajmił,   a 

obrzuciwszy   ubiór   Brighama   krytycznym   spojrzeniem,   powtórzył   z   naciskiem.   - 

Niezwłocznie! Gdyby zechciał pan hrabia udać się ze mną, w mgnieniu oka wyszukałbym dla 

niego jakieś stosowne okrycie.

- Później - uciął Brigham krótko. Owinął się szczelnie płaszczem i poszedł doglądać 

oporządzania koni. Zatrzymał się jednak po paru krokach, jakby nagle sobie o czymś przy-

pomniał.

- Witaj w Szkocji, Parkins! - zawołał do swego sługi.

- Dziękuję, hrabio - odpowiedział lokaj z ukłonem, a na jego wąskich, zaciśniętych 

background image

wargach pojawił się nikły cień uśmiechu.

Odgłosy dochodzące zza masywnych drewnianych drzwi wyraźnie świadczyły o tym, 

że Jem czuje się w stajni MacGregorów jak w domu. Brigham już z daleka słyszał skrzekliwy 

śmiech swego stajennego.

- Zna się pan na rzeczy, nieprawdaż, panie MacGregor?

- wołał rozbawiony Jem. - To święta prawda, że hrabia Ashburn ma najlepsze konie w 

całym Londynie, jeśli nie w całej Anglii. A ja ich wszystkich doglądam.

- W takim razie chciałbym, żebyś spojrzał na moją klacz, która będzie się źrebić lada 

dzień - w głosie Malkolma słychać było prośbę.

- Zrobię to z największą przyjemnością, ale najpierw muszę dopilnować, żeby moje 

skarby dostały wszystko, czego potrzebują.

- Jem!

- Do usług, jaśnie panie! - stajenny zerwał czapkę z głowy i pokłonił się nisko. - 

Uwinę się tu ze wszystkim błyskawicznie.

Brigham   wiedział   doskonale,   że   nie   musi   nadzorować   swego   sługi,   który   potrafił 

obchodzić się z końmi jak mało kto. Niestety, wiedział również, że Jem lubi zajrzeć do bu-

telki,   a   jego   słownictwo   może   być   zbyt   ordynarne   dla   uszu   najmłodszego   MacGregora. 

Postanowił więc, że zostanie w stajni, dopóki zaprzęg nie zostanie rozsiodłany i oporządzony. 

Oparty  o gruby  filar  stał  w  strumieniu   bladego  zimowego  światła   i  przyglądał   się pracy 

stajennego.

-   Ma   pan   naprawdę   wspaniałe   konie,   lordzie   Ashburn   -   pochwalił   Malkolm, 

szczęśliwy, że może pomóc przy czyszczeniu i pojeniu zwierząt. - Wie pan, że ja już umiem 

powozić? I dobrze mi to idzie.

-   Nie   wątpię   -   Brigham   zrzucił   z   ramion   płaszcz   i   również   wziął   się   do   pracy, 

korzystając   z   okazji,   że   ma   na   sobie   surdut   nadający   się   już   tylko   na   śmietnik.   -   Może 

któregoś dnia pokażesz mi, co potrafisz? - zaproponował chłopcu.

- Naprawdę chciałby pan zobaczyć? - zawołał uszczęśliwiony Malkolm. Zapałał do 

Brighama jeszcze większą sympatią. - Myślę, że nie poradziłbym sobie z pana powozem - 

tłumaczył   -   ale   mamy   tu   małą   kariolkę.   Niestety,   mama   pozwala   mi   tylko   powozić 

zaprzęgiem kucyków - wyznał szczerze, kwaśną miną manifestując swe niezadowolenie.

-   Jeśli   będziesz   ze   mną,   to   może   zgodzi   się   na   prawdziwy   zaprzęg   -   Brigham 

energicznie czyścił bok jednego z koni. - Jem, wygląda na to, że tu już skończyliśmy. Idź 

teraz obejrzeć klacz pana MacGregora.

- Chciałbym, żeby pan też ją zobaczył. To prawdziwa ślicznotka - w oczach chłopca 

background image

widać było dumę. - Bardzo proszę, niech pan na nią spojrzy!

-   Skoro   to   ślicznotka,   to   chętnie   ją   poznam.   Brigham   położył   rękę   na   ramieniu 

Malkolma. Ten zaś, szczęśliwy, że znalazł bratnią duszę, wziął go za rękę i zaprowadził do 

boksu, gdzie stała Betsy. Dereszowata klacz, słysząc swoje imię, zarżała cicho i wystawiła łeb 

nad drzwiami przegrody, cierpliwie czekając na pieszczoty. Choć jej umaszczenie odbiegało 

od ideału, można ją było uznać za rasowego wierzchowca. Kiedy Brigham wyciągnął dłoń, 

żeby pogłaskać ją po chrapach, zastrzygła uszami i spojrzała na niego łagodnymi oczyma, w 

których odbijało się nieme pytanie.

- Lubi pana - ucieszył się Malkolm, który bardziej ufał instynktowi zwierząt niż temu, 

co mówią ludzie.

Tymczasem stajenny Jem przystąpił do oglądania Betsy. Widać było, że doskonale 

zna się na koniach i wie, jak z nimi postępować. Imponował tym Malkolmowi, zwłaszcza że 

klacz przyjęła go bardzo ufnie. Spokojnie pozwoliła się obejrzeć i tylko od czasu do czasu 

wzdychała tak ciężko, że aż falowały jej nabrzmiałe boki.

- Tylko patrzeć, jak się oźrebi - obwieścił Jem.

- Właśnie! - przytaknął Malkolm. - Chciałbym spać w stajni, żeby tego nie przegapić, 

ale Serena mi nie pozwala. Przychodzi wieczorem i przegania mnie stąd - poskarżył się.

- Nic się nie martw, przyjacielu. Teraz, kiedy jest tu Jem, na pewno wszystko będzie w 

porządku - powiedział stajenny, zamykając staranie drzwi boksu.

- Dasz mi znać, jak przyjdzie czas, dobrze? - poprosił go chłopiec.

- Jasne! Zawołam pana, jak tylko się zacznie - obiecał, najpierw jednak spojrzał na 

Brighama, szukając jego aprobaty.

- Czy mogę cię prosić, żebyś pokazał Jemowi drogę do kuchni? - zwrócił się Brigham 

do Malkolma. - Biedak jest dzisiaj bez obiadu.

- Tak jest, proszę pana - odezwał się chłopiec oficjalnym tonem i wyprężył jak struna. 

-   Osobiście   dopilnuję,   żeby   kucharka   przygotowała   dla   Jema   porządny   posiłek.   Miłego 

popłudnia, lordzie Ashburn.

-   Nie   musisz   nazywać   mnie   lordem.   Mów   do   mnie   Brig   -   słowom   towarzyszyło 

przyjacielskie wyciągnięcie dłoni.

Malkolm,   mile   połechtany,   że   traktują   go   jak   dorosłego,   po   męsku   uścisnął   rękę 

Brighama. W podskokach wybiegł ze stajni. Zawołał do Jema, żeby szedł za nim, a potem co 

sił w nogach pognał w stronę dworu.

-   Dzielny   hultaj,   jeśli   wolno   mi   się   tak   wyrazić,   milordzie   -   Jem   z   uśmiechem 

popatrzył za chłopcem.

background image

- Wolno ci, ale musisz pamiętać, że to jeszcze dzieciak, który łatwo ulega różnym 

wpływom - Brigham popatrzył ostro na stajennego. Widząc zaś, że tamten nie bardzo ro-

zumie, o co chodzi, dodał: - Jeśli mały zacznie nagle kląć jak szewc, to mnie zmyją głowę. 

Starsza siostra Malkolma zrobi to z największą przyjemnością.

-   Rozumiem,   milordzie.   I   przyrzekam,   że   będę   cnotliwy   jak   panna   na   wydaniu   - 

powiedział  Jem, szczerząc zęby w  krzywym  uśmiechu.  Następnie poprosił swego pana o 

wybaczenie i poszedł do dworu szukać kuchni i Malkolma.

Brigham został sam, ale jakoś nie spieszył się z odejściem. Nie wiedział, czemu się 

ociąga. Pomyślał, że może to ciepło i cisza stajni oraz obecność koni sprawiły, że zupełnie nie 

chciało mu się wracać do dworu.

Patrząc na stojące w boksach zwierzęta, przypomniał sobie własne dzieciństwo, które 

najchętniej spędzał, podobnie jak Malkolm, w stajniach pośród koni. Nauczył się tam nie 

tylko całej litanii siarczystych przekleństw, ale również wielu pożytecznych rzeczy. W razie 

konieczności potrafił własnoręcznie zaprząc powóz, i robił to nie mniej wprawnie niż jego 

stajenny.   Umiał   doskonale   powozić   oraz   dbać   o   konie,   łącznie   z   opatrywaniem   ran   i 

leczeniem naciągniętego ścięgna. Nie mówiąc już o odbieraniu końskich porodów, których 

widział w swoim życiu więcej niż niejeden weterynarz. Swego czasu marzył, żeby hodować 

konie. Musiał jednak zrezygnować z tych planów, gdy niespodziewanie szybko przyszło mu 

wziąć na siebie obowiązki związane z tytułem czwartego hrabiego Ashburn.

W końcu musiał uczciwie przyznać, że to nie wspomnienia z wczesnej młodości ani 

nie tęsknota za porzuconymi marzeniami trzymały go w tej stajni, lecz Serena MacGregor. 

Zaprzątnęła jego myśli do tego stopnia, że nawet nie zdziwił się zbytnio, gdy niespodziewanie 

stanęła w drzwiach.

Ona również myślała o Brighamie, ale jej myśli trudno byłoby nazwać przyjaznymi. 

Denerwowało ją, że z jego winy przez cały dzień nie potrafiła skoncentrować się na żadnym 

zajęciu.   Nieustannie   przypominała   sobie   chwilę,   gdy   o   świcie   stali   razem   przy   oknie   w 

sypialni Colla. Złościła ją własna reakcja na to, co się wtedy wydarzyło. Wmawiała sobie, że 

stało się tak z powodu ogromnego zmęczenia po nieprzespanej nocy. Prawie zasypiałam na 

stojąco, pomyślała, otulając się szczelniej kraciastym szalem, i on to wykorzystał. Inaczej na 

pewno nie stałaby jak zaczarowana, pozwalając, by dotykał jej i patrzył w taki sposób. I jak 

on przy tym wyglądał! Jeszcze teraz, gdy przypominała sobie jego twarz, czuła w głowie 

zamęt. Wyraźnie pamiętała pociemniałe oczy, wpatrujące się w nią przenikliwie z bardzo 

bliska.

Najdziwniejsze, że przecież nie pierwszy raz wzbudziła zainteresowanie mężczyzny. 

background image

Kilku próbowało nawet zaciągnąć ją w głęboki cień drzew i tam ukraść całusa. Paru szczę-

śliwcom udała się ta sztuka. Pozwoliła im się pocałować, bo sama miała na to ochotę. Na 

własnej skórze chciała spróbować, jak smakują pocałunki, więc zrobiła to. Okazało się, że są 

całkiem przyjemne, ale nic poza tym, więc spokojnie można bez nich żyć.

Jednak   wszystko,   czego   do   tej   pory   doświadczyła,   było   niczym   w   porównaniu   z 

uczuciem, jakiego doznała tego ranka. Gdy poczuła Brighama tak niebezpiecznie blisko, nogi 

się pod nią ugięły. Zaraz potem zakręciło jej się w głowie, jak wtedy, gdy jako dwunastoletnia 

dziewczynka z ciekawości spróbowała ojcowskiego wina. Tam gdzie Brigham jej dotknął, 

skóra ciągle piekła jak podczas wysokiej  gorączki. Zresztą Bóg świadkiem, że te dziwne 

odczucia dręczyły ją jak jakaś nieznana choroba. Bo chyba nic innego być to nie mogło.

Potrząsnęła głową, próbując odegnać natrętne myśli i otrząsnąć się nastroju, którego 

ani   nie   rozumiała,   ani   nie   chciała   zrozumieć.   Setny   raz   powtórzyła   sobie,   że   zawiniło 

zmęczenie i nadmiar  silnych  wrażeń. Martwiła  się o brata, nie jadła, nie spała,  nic więc 

dziwnego, że w końcu ogarnęła ją słabość.

Teraz czuła się znacznie lepiej. W każdym razie na tyle dobrze, że gdyby spotkała 

jego wysokość hrabiego Ashburn, wiedziałaby już, jak z nim postępować. Ta myśl sprawiła, 

że wyprostowała plecy i dumnie uniosła rudą głowę. Pokrzepiona weszła dalej do stajni i 

zaczęła   uważnie   rozglądać   się   po   mrocznym   wnętrzu.   Była   pewna,   że   jej   młodszy   brat 

ukrywa się przed nią w którymś z boksów albo w stercie siana.

- Malkolm, ty urwisie!  Wyłaź  zaraz!  I tak wiem, że  tu jesteś - zawołała,  ale  nie 

doczekała się odpowiedzi. Postanowiła więc uciec się do groźby, która w wypadku jej upar-

tego brata była znacznie skuteczniejsza niż prośba. - Malkolm! Nie będę dwa razy powtarzać. 

W tej chwili wracaj do domu. Miałeś nanosić drewna do palenia w kuchni i oczywiście ja 

musiałam to zrobić za ciebie. To już ostatni raz. Jak znowu zapomnisz o swoich obowiązkach, 

to cię powieszę!

- Obawiam się, że będzie pani musiała odłożyć egzekucję na później.

Brigham bezszelestnie wynurzył się z głębokiego cienia. Wyraz zaskoczenia, może 

nawet przestrachu, który dostrzegł w jej oczach, sprawił mu przyjemność.

- Malkolma tu nie ma - wyjaśnił. - Posłałem go do kuchni z moim stajennym.

- Co to znaczy posłałem? Mój brat nie jest pańskim chłopcem na posyłki - dumnie 

zadarła podbródek.

- Droga panno MacGregor - podszedł bliżej, nie spuszczając z niej oczu. - Pani brat 

zrobił to dobrowolnie, z czystej przyjaźni dla mojego stajennego, w którym odkrył bratnią 

duszę. Jem, podobnie jak pani brat, jest urodzonym koniarzem.

background image

- Na moje nieszczęście - pokiwała głową. Jej spojrzenie i ton głosu złagodniały, jak 

zawsze, gdy mówiła o Malkolmie. - Ciągle przesiaduje w stajni. W tym tygodniu już dwa 

razy musiałam wziąć go za kołnierz i siłą zaciągnąć do domu, bo już dawno powinien być w 

łóżku - urwała zaskoczona własną rozmownością. - Jeśli mój brat będzie panu przeszkadzał 

albo narzucał się ze swoim towarzystwem, proszę dać mi znać. Dopilnuję, żeby więcej pana 

nie niepokoił - dokończyła surowym tonem.

- Myślę, że nie będzie takiej potrzeby - przysunął się o krok. Patrząc na nią, podziwiał, 

jak stonowane kolory jej szala kontrastowały z bogatą czerwienią bujnych włosów.

Z powątpiewaniem wzruszyła ramionami, dodał więc, żeby ją uspokoić:

- Pani brat i ja naprawdę doskonale się rozumiemy. Był już na tyle blisko, że poczuł 

delikatny zapach lawendy. Spojrzał uważnie i dopiero teraz dostrzegł cienie pod oczami.

- Potrzeba ci odpoczynku, Sereno - powiedział łagodnie.

Cofnęła się gwałtownie, czując instynktowną potrzebę ucieczki. Zapanowała jednak 

nad tą nietypową dla niej oznaką słabości i spojrzała mu prosto w oczy.

- Dziękuję za troskę, ale niepotrzebnie się pan mną przejmuje. Jestem silna jak pańskie 

konie. A poza tym chyba zbyt często wymienia pan moje imię.

- Bo je polubiłem, Sereno. Przypomnij mi, jak nazwał cię Coll, zanim zasnął... Rena? 

To bardzo ładne, naprawdę.

Sposób, w jaki wymówił jej imię, sprawił jej przyjemność, ale za nic nie przyznałaby 

się do tego. Czuła jednak wielką radość, że zapamiętał zdrobnienie, jakim nazywali ją tylko 

najbliżsi.   Obawiała   się,   że   oczy   mogą   zdradzić,   co   naprawdę   myśli,   więc   czym   prędzej 

odwróciła wzrok. Zmieniła temat.

- Malkolm pewnie oniemiał z zachwytu - powiedziała wskazując konie z zaprzęgu 

Brighama.

- To prawda. Znacznie łatwiej zrobić wrażenie na nim niż na jego siostrze.

Rzuciła mu przez ramię krótkie spojrzenie.

- Nie ma pan niczego, czym mógłby mi pan zaimponować, milordzie.

- Czy nie jesteś jeszcze zmęczona odrzucaniem wszystkiego, co angielskie?

- Nie, jestem tym podbudowana - odparła krótko. Ton jej głosu znów stał się oschły. 

Maskowała  w   ten  sposób  własne  przerażenie.  Czuła   bowiem,  że  znowu powraca  dziwna 

słabość,   nad   którą   nie   umiała   zapanować.   Ponieważ   nie   rozumiała   własnych   uczuć,   nie 

wiedziała, jak sobie z nimi poradzić, uciekła się do tego, co znane. Stąd wziął się gniew i 

złość, którymi próbowała osłonić się jak tarczą.

- Co pan sobie w ogóle wyobraża? - natarła na niego ostro. - Kim pan jest, jeśli nie 

background image

kolejnym   angielskim   szlachcicem,   który   chce   wszystko   urządzić   według   własnego   wi-

dzimisię. Co może obchodzić pana ten kraj? Ci ludzie? Ich życie? - zarzucała go słowami, nie 

dopuszczając do głosu. - Nic pan o nas nie wie! Nie ma pan pojęcia, przez co tu przeszliśmy. 

Jak nas prześladowano, gnębiono, próbowano poniżyć!

-   Wiem   znacznie   więcej,   niż   myślisz   -   przerwał   jej   spokojnie.   Ze   wszystkich   sił 

próbował zapanować nad gniewem.

- Rzeczywiście! - prychnęła drwiąco. - Siedzi pan sobie w swoim eleganckim pałacu 

w Londynie albo w swej posiadłości na wsi i grzejąc się przy kominku, roi o społecznych 

zmianach, durna nad wartościami, które niby to panu wpojono. A my tu każdego dnia musimy 

walczyć o przetrwanie, pazurami trzymać się ziemi, która od wieków do nas należy. Czy pan 

wie, co to znaczy drżeć z obawy, czy mężczyźni powrócą bezpiecznie do domów? Czy zna 

pan uczucie wściekłości, że nie można zrobić nic, tylko bezczynnie czekać?

- Czy obwiniasz mnie również za to, że urodziłaś się kobietą? - chwycił ją mocno za 

ramię i nie pozwolił odejść.

Obróciła   się   w   jego   stronę   tak   gwałtownie,   że   chusta   zsunęła   jej   się   z   głowy. 

Wpadające   przez   świetliki   purpurowe   promienie   zachodzącego   słońca   zatańczyły   w   jej 

włosach.

- Niech mnie piekło pochłonie, jeśli nie cieszę się, że nie urodziłaś się mężczyzną - 

jego przenikliwy szept wypełnił ciszę, która pomiędzy nimi zapadła. - Powiedz mi, Sereno, 

ale mów szczerze, czy naprawdę tak bardzo mną pogardzasz?

- Tak.

- Za to, że jestem Anglikiem?

- To wystarczający powód.

- Mylisz się. Ale jeśli chcesz powodu, zaraz ci go dam!

Zrobię to z przyjemnością, dodał w myślach, przyciągając ją do siebie. Może wtedy 

ugasi ogień trawiący trzewia. Szarpnęła się mocno, próbowała wyrwać z uścisku, ale on był 

przygotowany na opór. Mocniej zacisnął palce na jej ramionach. Przycisnął ją do siebie. Nie 

tracił ani chwili, nie dał jej nawet sekundy, bo mogłaby ją wykorzystać i obmyślić obronę. 

Pocałował ją szybko, a jego pocałunek był mocny i natarczywy.

W chwili gdy dotknął jej ust, zamarła w bezruchu jak zagonione zwierzę. Usłyszał 

tylko, jak ze świstem wciągnęła powietrze, a potem w uszach miał już tylko dudnienie włas-

nej   krwi.   Nie   czuł   nic   poza   smakiem   gorących   warg,   miękkich   i   delikatnych   pod   jego 

niecierpliwymi pocałunkami.

Z głębokim westchnieniem otoczył ją ciasno ramionami, zamknął w nich jak w klatce, 

background image

z   której   nie   mogła   uciec.   Twarde   piersi,   które   wyczuwał   pod   suknią   i   drżenie   jej   ciała 

zachęcały, by całkiem stracił głowę. Jego własne ciało sprężyło się jak do skoku. Zdawało mu 

się, że świat wokół przestał istnieć.

Serenę ogarnął bezwład. Momentami zdawało jej się, że nigdy już nie będzie w stanie 

się poruszać, bo jej kości stopiły się, a mięśnie straciły sprężystość. Tylko w mózgu kłębiła 

się   fala   doznań.   Zacisnęła   mocno   powieki,   ale   i   tak   oślepiały   ją   barwne   pióropusze 

fajerwerków, jakie zdawały się eksplodować w jej głowie. Uparcie powracała do niej myśl, że 

jeśli tak działa na nią pocałunek, to widocznie nigdy dotąd nikt jej naprawdę nie całował. 

Czuła, jak przez ciało płyną fale przyjemnego gorąca, jak w środku coś drży i pulsuje - a 

wszystko za sprawą zetknięcia się dwojga ust.

Usłyszała nagle miękkie, stłumione westchnienie i z trudem dotarło do niej, że to jej 

własny głos. W pewnej chwili zrobiło jej się słabo i gdyby Brigham nie przytulił jej mocniej, 

pewnie osunęłaby się na ziemię. Kurczowo chwyciła się jego ramion, mimowolnie przylgnęła 

do niego całym ciałem. Owionął ją jego zapach, mieszanina naturalnej woni ciała, końskiego 

potu, mydła. Zapach mężczyzny, który poczuła już pierwszego dnia. Teraz poznała także jego 

smak. Spijała go łapczywie, aż zupełnie uderzył jej do głowy. Czyżby miała upić się tym 

pocałunkiem?

Musiało tak być, skoro krew szumiała w niej niczym wezbrana rzeka. Półprzytomnie 

pomyślała, że jeśli ten pocałunek to tylko wstęp do czegoś więcej, to ona koniecznie musi 

tego skosztować. A jeśli poza nim nie będzie już niczego i tak wystarczy jej doznań do końca 

życia.

Podniosła ramiona i otoczyła nimi szyję Brighama. Wsunęła palce w gęste włosy, z 

całych sił przyciągnęła do siebie jego głowę. Jej pocałunek, początkowo trwożliwy i nieśmia-

ły, zmienił się całkowicie. Usta, do tej pory miękkie i uległe, stały się nagle namiętne. Same 

szukały nowej pieszczoty, prosiły o więcej. Chwytała zębami jego wargi, wzniecając w nim 

prawdziwy pożar.

Pożądanie paliło go żywym  ogniem, zapierało oddech. Z desperacją chwycił  ją za 

włosy, naparł mocno, przycisnął do drewnianego słupa. Coraz zachłanniej pragnął ust, które 

przecież otwierały się dla niego, kusiły i nęciły tak wytrwale, że w końcu z atakującego stał 

się ich niewolnikiem.

Całował ją, póki starczyło mu tchu. A gdy zabrakło powietrza, oderwał się od niej na 

jedną krótką chwilę, jak tonący,  któremu uda się na moment  wypłynąć  na powierzchnię. 

Oddychał płytko, potrząsał głową, próbując odzyskać jasność myślenia.

- Dobry Boże, gdzieś ty się tego nauczyła? Urywany szept parzył jej szyję. Tu i teraz, 

background image

przemknęło jej przez myśl. Zmieszanie i wstyd zabarwiły jej policzki krwistym rumieńcem. 

Nagle przebudziła się świadomość, a wraz z nią ogarnęły ją wyrzuty sumienia, że pozwoliła 

mu się całować, i, niech Bóg jej wybaczy, zaznała nieopisanej przyjemności.

- Puść mnie!

- Nie wiem, czy zdołam - szepnął.

Podniósł dłoń, by dotknąć jej policzka. Gwałtownie szarpnęła się i odsunęła twarz. To 

go nieco otrzeźwiło. Jego oddech powoli się uspokajał. Stał bez najmniejszego ruchu, nie 

próbował już jej dotykać. Przerażony myślał o tym, że dopiero co całowała go w sposób, 

jakiego nie powstydziłaby się najlepsza francuska kurtyzana, by za chwilę zdradzić się, że jest 

jeszcze całkiem niewinna.

To   odkrycie   sprawiło   mu   niemal   fizyczny   ból.   Jeszcze   chwila,   a   stałoby   się   coś 

strasznego.   Coś,   po   czym   musiałby   palnąć   sobie   w   łeb,   o   ile   oczywiście   wcześniej   nie 

zatłukłby   go   Coll.   Z   całych   sił   zacisnął   zęby.   Uwieść   siostrę   swego   przyjaciela,   córkę 

człowieka, który przyjął go pod swój gościnny dach! W dodatku zrobić to w stajni, jakby była 

pierwszą lepszą dziewką z oberży! Poruszony do żywego tymi myślami cofnął się o krok. Coś 

blokowało mu gardło, więc chrząknął głośno, a potem odezwał się sztywnym, oficjalnym 

tonem:

- Panno MacGregor, zechce pani przyjąć moje przeprosiny. To, na co sobie wobec 

pani pozwoliłem, jest niewybaczalne.

Zamrugała rzęsami jak osoba wyrwana z głębokiego zamyślenia. Potem spojrzała mu 

w twarz. W jej oczach zamiast łez dostrzegł płomienie dzikiej furii.

- Gdybym była mężczyzną, już byś nie żył! - syknęła przez zaciśnięte zęby.

-  Gdyby   była   pani  mężczyzną,   moje   przeprosiny  nie   byłyby  w   ogóle  potrzebne  - 

odpowiedział lodowatym tonem. - Nie byłoby za co przepraszać.

Skłonił się przed nią głęboko i wyszedł, modląc się w duchu, żeby mroźne powietrze 

ostudziło jego rozpaloną głowę i przywróciło jasność myślom.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Serena nie mogła uwolnić się od myśli, że z największą przyjemnością zatopiłaby 

miecz w jego piersi. Nie, śmierć od miecza byłaby zbyt honorowa, zbyt cywilizowana dla 

tego angielskiego łajdaka. Owszem, mogłaby użyć miecza, ale tylko po to, by posiekać go na 

drobne kawałeczki. Albo zadać mu setki ran. To dałoby jej więcej satysfakcji niż zakończenie 

jego nędznego żywota jednym pchnięciem w nikczemne serce. Aż uśmiechnęła się na widok 

krwawych scen, które podsuwała jej rozbudzona wyobraźnia. Jedno małe cięcie tu, drugie 

tam. Najprawdziwsze tortury.

Gdyby ktoś spojrzał na nią z boku, nigdy nie uwierzyłby, że po tej ślicznej głowie 

mogą krążyć tak mroczne myśli. Kiedy siedziała w jasnej kuchni, zajęta ubijaniem masła, 

wyglądała jak uosobienie łagodnej kobiecości. I tylko siła, z jaką od czasu do czasu waliła 

ubijakiem   w   maselnicę,   mogła   być   sygnałem,   że   w   sercu   dziewczyny   szaleje   burza. 

Szczęśliwie cała ta dzika energia, obojętne, jakie było jej źródło, ułatwiała Serenie pracę.

Uparcie   powtarzała   sobie,   że   Brigham   Langston,   pal   diabli   jego   tytuły,   nie   miał 

najmniejszego prawa ani całować jej, ani narzucać się w taki sposób. A już na pewno nie miał 

prawa obudzić w niej obcych dotąd uczuć. Żałosny angielski kundel! A ona własnymi rękami 

opatrzyła jego ranę, posadziła przy stole, nakarmiła... Co prawda zrobiła to wszystko z nie 

skrywaną niechęcią, ale to jeszcze nie powód, by znieważać ją pod jej własnym dachem.

A gdyby tak powiedzieć ojcu, na co pozwolił sobie wobec niej ich gość... Westchnęła 

marzycielsko na myśl o tym, co by się wtedy stało. Ojciec na pewno wpadłby w szał i tak 

porachowałby   temu   angielskiemu   psu   wszystkie   kości,   że   jego   lordowska   mość 

popamiętałaby MacGregorów do końca swego nędznego życia.

Wizja hrabiego Ashburn pełzającego w piachu u stóp jej ojca wywołała błogi uśmiech 

na twarzy Sereny. Wiele by dała, żeby zobaczyć, jak te aroganckie szare oczy rozszerzają się 

z przerażenia. Ale na razie, zaczęła ubijać masło jeszcze mocniej, zupełnie jakby zamiast 

kremowej   masy   miała   przed   sobą   kark   Brighama   Langstona.   O   tak,   gdyby   sama   mogła 

wymierzyć sprawiedliwość, byłaby najszczęśliwszą istotą pod słońcem.

Nagle   inna   myśl   zmiotła   z   jej   ust   uśmiech   zadowolenia.   Przyszło   jej   bowiem   do 

głowy, że znowu pozwala, by poniosła ją fantazja. Niestety, musiała przyznać ze smutkiem, 

że żywiła pewne upodobanie do okrucieństwa. Martwiło to Fionę, a i Serena sama często 

żałowała, że zamiast łagodności matki odziedziczyła ognisty temperament i porywczość ojca.

Stało się jednak, jak się stało. Nie było więc dnia, żeby nie straciła panowania nad 

sobą i nie wybuchnęła nieokiełznanym gniewem. Po każdym ataku wściekłości przychodziło 

background image

opamiętanie, a wraz z nim wstyd i wyrzuty sumienia, że znowu nie zdołała się powstrzymać. 

Z całego serca pragnęła być taka jak matka - spokojna, zrównoważona, opanowana. Bóg 

jeden wiedział, jak bardzo się starała, ale łagodność po prostu nie leżała w jej naturze.

Swego czasu Bóg musiał popełnić mały błąd i tworząc ją, zamiast miodu dodał o parę 

kropel za dużo octu. I stąd całe nieszczęście. Skoro jednak sam Pan Bóg mógł się pomylić, to 

co dopiero mówić o istocie tak niedoskonałej jak ona? Poza tym, jeśli On miał prawo do 

błędu, to ona miała prawo postępować zgodnie z własną naturą.

Zostawiła   w   końcu   Stwórcę   w   spokoju   i   z   ciężkim   westchnieniem   wróciła   do 

przerwanej pracy. Kuchnia na nowo wypełniła się monotonnym odgłosem ubijaka tłukącego 

o drewnianą maselnicę.

Jednak myśl o tym, co wydarzyło się w stajni, ciągle nie dawała jej spokoju. Bo na 

przykład jej matka na pewno umiałaby poradzić sobie z niewczesnymi  zalotami hrabiego 

Ashburn.  Wiedziałaby, jak osadzić go w miejscu.  Wystarczyłoby  jedno niebaczne słowo, 

śmiałe spojrzenie czy gest z jego strony, a osłoniłaby się niczym tarczą swą grzeczną, ale 

trzymającą na dystans uprzejmością. I nim by się pan hrabia obejrzał, jadłby z drobnej rączki 

Fiony MacGregor jak łagodny baranek.

Tymczasem   Serena   nie   bardzo   umiała   postępować   z   mężczyznami.   Jeśli   któryś 

chłopak zanadto sobie pozwalał albo dawał jej się we znaki, natychmiast okazywała swoje 

niezadowolenie. Najczęściej umizgi kończyły się natarciem uszu albo wygarbowaniem skóry 

pechowego zalotnika. Dzięki ciętemu językowi umiała także odgryźć się i ośmieszyć natręta 

drwiącą   uwagą.   W   końcu   dlaczego   miałaby   tego   nie   robić?   Dlaczego   u   diabła   miałaby 

udawać, że sprawia jej przyjemność, gdy pierwszy lepszy gnojek zaczyna ślinić się na jej 

widok? Czy tak powinna postępować prawdziwa kobieta? Zachowywać się jak głupia owca, 

która musi robić to samo, co całe stado?

- Gołąbeczko, jak będziesz miała taką grobową minę, to masło ci zjełczeje.

-   Oj,   pani   Drummond,   wszystko   przez   to,   że   myślę   o   mężczyznach   -   fuknęła, 

podnosząc wzrok na kucharkę.

Pani   Drummond   roześmiała   się   tak   gromko,   aż   zadudniło.   Była   bowiem   kobietą 

słusznej postury, a płuca miała wielkie niczym kowalski miech. Jej żywe błękitne oczy ra-

dośnie spoglądały na świat spod szpakowatej grzywki, zdradzając, że ich właścicielka jest 

skora do żartów. Dobrego samopoczucia nie psuł jej nawet fakt, że od dziesięciu lat była 

wdową i jakoś wciąż nie znajdował się amator na jej obfite wdzięki. Za to w całym hrabstwie 

trudno   by   szukać   lepszej   kucharki.   Nikt   tak   jak   ona   nie   potrafił   przyrządzać   mięs   ani 

wypiekać ciast. Żywa natura pani Drummond nie znosiła przy tym bezczynności. Olbrzymie 

background image

czerwone   dłonie   pokryte   skórą   szorstką   jak   kora   stuletniego   drzewa   zawsze   zajęte   były 

robotą.

- Dziecinko, kobieta, która myśli o mężczyźnie, powinna mieć uśmiech na twarzy - 

zawołała, ani na moment nie odrywając się od wyrabiania ciasta na placek z jabłkami. - Tak 

to już z nimi jest, że dąsy ich odstraszają, a do uśmiechu lecą jak pszczoły do miodu.

- A ja wcale nie chcę, żeby do mnie lecieli - skrzywiła się Serena i zaczęła ruszać 

ramionami, które zabolały ją od machania ubijakiem. - Ja nimi gardzę.

- Co ty opowiadasz! Czyżby młody Rob MacGregor znowu zaczął się koło ciebie 

kręcić?

- Nie, i więcej tego nie zrobi, jeśli mu życie  miłe - zachichotała na wspomnienie 

odprawy, jaką ostatnim razem dała swemu nieszczęsnemu zalotnikowi.

-  Dobry   chłopak   z  tego   Roba,  ale   żadna  z   niego  partia  dla  ciebie  -  odparła  pani 

Drummond. - Ten, kto w końcu poprowadzi cię do ołtarza, musi być kimś.

- A ja tam wcale nie chcę iść do ołtarza - burknęła.

- Na razie nie chcesz, ale przyjdzie czas, że zechcesz. Małżeństwo ma swoje dobre 

strony, zwłaszcza te, które odkrywa się w sypialni - roześmiała się pani Drummond.

- Ale ja nie mam zamiaru wiązać się na całe życie tylko z powodu tego, co robi się w 

małżeńskim łożu - zaprotestowała Serena.

Pani Drummond spojrzała bacznie w stronę drzwi. Chciała się upewnić, czy w pobliżu 

nie ma Fiony MacGregor. Gospodyni  była  dobra, życzliwa dla służby,  ale na pewno nie 

ucieszyłaby się, słysząc, o czym jej córka rozprawia z kucharką przy ubijaniu masła.

- Uwierz mi, moja duszko, że nie ma lepszego powodu - odezwała się zniżając głos. - 

Oczywiście, jeśli Bóg pozwoli trafić na odpowiedniego mężczyznę. Mój Dunean wiedział, jak 

brać się do rzeczy i zdarzały się noce, kiedy zasypiałam szczęśliwa, że taki był. Świeć Panie 

nad jego duszą - pobożnie nakreśliła znak krzyża na swej obfitej piersi.

- A czy w czasie tych nocy miała pani takie uczucie... - Serena zatrzymała się w pół 

zdania, szukając właściwych słów - jakby galopowała pani po wzgórzach aż do utraty tchu?

- Czy ty mnie aby nie okłamujesz, moje serce? - pani Drummond przyjrzała się jej 

spod zmrużonych powiek. - Na pewno nie było tu Roba MacGregora?

Dziewczyna pokręciła przecząco głową.

- Z Robem jest tak, jakby się jechało pod górę na kulawym kucu - powiedziała. - 

Człowiek ma wrażenie, że to się nigdy nie skończy - radosny śmiech rozświetlił jej oczy.

Właśnie taką, promienną i rozbawioną ujrzał ją Brigham, kiedy wszedł do kuchni. 

Wsparta na ubijaku, siedziała pochylona nad maselnicą, którą trzymała między podwiniętymi 

background image

spódnicami wełnianej sukni. Niech cię piekło pochłonie, pomyślał zły, że nie może oderwać 

od niej oczu. Niech piekło pochłonie kobietę, która budzi w nim pożądanie, zaledwie na nią 

spojrzy.

Musiała go usłyszeć, bo uniosła głowę i spojrzała w jego stronę. Ich oczy spotkały się 

na ułamek sekundy, zwarły w intensywnym, niemal wrogim spojrzeniu. Zaraz potem Serena 

obojętnie odwróciła głowę.

Choć ta wymiana spojrzeń trwała ledwie sekundę, nie umknęła bystrym oczom pani 

Drummond. Kucharka natychmiast odgadła co, a raczej kto jest przyczyną  wojowniczego 

nastroju   Sereny.   A   więc   to   tak,   mruknęła   pod   nosem,   nie   mogąc   opanować   leciutkiego 

uśmieszku. Spotkały się dwie rogate dusze, pomyślała, dodając jeszcze, że czasem awantura 

jest doskonałym preludium do zalotów, bo jak mawiają, kto się lubi, ten się czubi. W każdym 

razie   pani   Drummond   zdecydowała,   że   będzie   musiała   mieć   tych   dwoje   na   oku.   Hrabia 

Ashburn był bez wątpienia odpowiednim kandydatem na męża, a w dodatku wyglądał tak, że 

nawet pogrążone w smutku wdowie serce nie pozostało obojętne na tyle męskich wdzięków.

- Życzy pan sobie czegoś, milordzie? - zapytała usłużnie i poderwała się z miejsca.

- Słucham?

Obrócił się w stronę, skąd dobiegał głos. Spojrzał na kucharkę mało przytomnie, nie 

bardzo rozumiejąc, czego od niego chce. Dopiero po chwili udało mu się wrócić do rze-

czywistości.

- Przepraszam, musiałem się zamyślić - ton głosu świadczył wyraźnie, że odzyskał 

swój zwykły spokój. - Idę od Colla, który coraz bardziej skarży się na jedzenie. Panienka 

Amelia orzekła, że dobrze by mu zrobił talerz pani wyśmienitego rosołu.

Pani Drummond uśmiechnęła się od ucha do ucha, po czym podeszła do paleniska i 

zaczęła energicznie mieszać w wiszącym nad ogniem kociołku.

- Wątpię, czy panicz Coll będzie zachwycony takim obiadem, ale zrobię, co pan każe, 

milordzie. Zaraz poślę mu rosół na górę - powiedziała, sięgając po miskę. - Czy wolno spytać, 

jak miewa się nasz chory? - zapytała, ale nie doczekała się odpowiedzi.

Brigham kolejny raz popełnił błąd, pozwalając sobie zerknąć na Serenę. Cały czas 

zajęta swoją pracą, siedziała na niskim stołku i leniwie podnosiła i opuszczała ubijak. Gdyby 

kiedyś ktoś powiedział mu, że na widok kobiety ubijającej masło zaschnie mu w gardle z 

wrażenia, uśmiałby się do łez. Teraz jednak wcale nie było mu do śmiechu. Z trudem udało 

mu   się   odwrócić   wzrok   od   dziewczyny.   Natychmiast   zbeształ   samego   siebie   za   słabość. 

Wystarczyło   już,   że   z  powodu   panny  MacGregor   nie   przespał   jednej   nocy.   A   właściwie 

dwóch, jeśli doliczyć tę, którą spędzili pielęgnując Colla.

background image

- Jak nasz chory, milordzie? - powtórzyła pani Drummond, pewna, że nie dosłyszał 

pytania.

- Lepiej, znacznie lepiej - odparł, walcząc z roztargnieniem. - Panienka Amelia jest z 

niego bardzo zadowolona, ale kazała mu zostać w łóżku jeszcze przez kilka dni.

-   Tak,   tak.   Jej   na   pewno   posłucha   -   pani   Drummond   pokiwała   głową.   -   Bóg 

świadkiem, że nikt nie ma lepszego wpływu na naszego panicza niż panienka Amelia. No, już 

gotowe - oznajmiła, stawiając naczynia na tacy. - A może pan, milordzie, miałby ochotę na 

talerz rosołu albo kawałek pieczeni?

- Nie, dziękuję bardzo - wymówił się, zachowując dla siebie uwagę, że ostatnio nie ma 

jakoś apetytu.

-   Może   jednak?   -   zachęcała   kucharka,   zerkając   przy   tym   na   Serenę.   Od   razu 

spostrzegła, że dziewczyna niby to robi swoje, ale cały czas kątem oka obserwuje hrabiego.

- Jeszcze raz dziękuję, ale nie jestem głodny. Poza tym właśnie wybieram się do stajni.

Na dźwięk tego słowa Serena wypuściła z rąk ubijak, który z łomotem opadł na dno 

drewnianego naczynia. Natychmiast wzięła go do ręki i jak gdyby nigdy nic powróciła do 

swego   zajęcia.   Brigham   jednak   i   tak   zauważył   jej   zmieszanie.   Zwłaszcza   że   jak   zwykle 

zdradziły ją rumieńce na policzkach.

Wiedziała,  że jej  się przygląda,  mimo  to  nie odezwała  się słowem.  Wydęła  tylko 

pogardliwie usta, mimowolnie powodując, że krew zaczęła żywiej krążyć w jego żyłach. Po-

stanowił nie ryzykować, że znowu zrobi lub powie coś niewłaściwego. Ukłonił się więc i 

szybko wyszedł.

- To ci dopiero mężczyzna! - westchnęła pani Drummond, upewniwszy się, że jej nie 

usłyszy.

- Jest Anglikiem! - oburzyła się Serena.

- I co z tego? Kilt czy bryczesy, wszystko jedno. Byle to, co pod spodem było na 

swoim miejscu. A u tego pana wszystko jest jak trzeba! - roześmiała się figlarnie.

- Pani Drummond! Przecież kobiety nie powinny nawet myśleć o takich rzeczach! Ani 

tym bardziej ich dostrzegać - zachichotała Serena.

- To chyba tylko ślepe kobiety, moja miła - odparowała pani Drummond, po czym 

przypomniała sobie o tacy, na której stygł rosół. Ponieważ humor jej dopisywał, z własnej 

inicjatywy dołożyła kawałek ciasta, a kiedy wszystko było gotowe, zawołała na służącą:

- Molly! Molly, ty leniuchu! Natychmiast leć z tym na górę do pana Colla. Tylko nie 

rozlej po drodze!

Kiedy dziewczyna znikła na schodach, pani Drummond wróciła do wyrabiania ciasta.

background image

-   A   ten   służący,   co   przyjechał   za   jaśnie   panem   Langstonem,   to   jakiś   porządny 

człowiek?

- Parkins? - odkąd Brigham zniknął z pola widzenia, Serena mogła znowu mówić i 

zachowywać  się normalnie. - Nie wiem, czy jest porządny. Wiem tylko,  że jest lokajem 

hrabiego. Swoją drogą, czy kto widział, żeby ciągnąć tu ze sobą lokaja, żeby czyścił panu 

ubrania i pastował buty?

- Moja droga. Ludzie dobrze urodzeni są przyzwyczajeni do życia na pewnej stopie. 

To, co ciebie dziwi, dla nich jest normalne. Podobno ten Parkins nie jest żonaty - dodała pani 

Drummond od niechcenia.

Serena wzruszyła ramionami, okazując w ten sposób zniecierpliwienie.

- Pewnie ma tyle roboty z krochmaleniem koronek jaśnie pana, że nie starcza mu 

czasu na własne życie - burknęła opryskliwie.

Albo jeszcze nie spotkał kobiety, która by mu to życie umiała stworzyć, pomyślała 

pani Drummond, głośno zaś orzekła, że pan Parkins jest o wiele za chudy.

- Trzeba by go trochę podtuczyć - stwierdziła tonem znawcy.

Ludzie   dobrze   urodzeni,   prychnęła   Serena   kilka   godzin   później,   wspominając 

rozmowę z panią Drummond. Wielkie rzeczy! To, że w czyichś żyłach płynie błękitna krew, 

wcale nie znaczy, że jest dobrze urodzony. Ani tym bardziej że jest dżentelmenem. Oznacza 

to tylko tyle, że ten ktoś należy do arystokracji, jak nie przymierzając hrabia Ashburn.

Wściekła się na siebie, że znowu o nim myśli i przysięgła, że nie będzie więcej tracić 

czasu na podobne bzdury. Zwłaszcza że miała go dla siebie tak niewiele. Od dwóch dni na 

krok nie ruszyła się z domu, zajęta domowymi pracami, do których doszła jeszcze opieka nad 

Collem. Dopiero teraz udało jej się znaleźć parę wolnych chwil. Może zresztą wykradła je, 

zaniedbując trochę obowiązki, ale na pewno da radę odrobić wszystko później. Czuła, że jeśli 

choć na moment nie wyrwie się z domu i nie pobędzie sama, wkrótce oszaleje.

.  . Matka  na  pewno nie   wpadnie   w  zachwyt,   kiedy się  dowie,  że  wybrała  się  na 

przejażdżkę   tuż  przed   kolacją.  Podobnie  jak   nie   spodoba  jej  się   to,  że  zamiast   spódnicy 

włożyła znoszone spodnie do konnej jazdy. Trudno, będzie, co ma być, pomyślała, próbując 

odgonić wyrzuty sumienia, i ochoczo wzięła się do siodłania klaczy. Oczywiście wybrała 

zwykłe, męskie siodło, bo nie znosiła jeździć po damsku. Kiedy skończyła, chwyciła wodze i 

wyprowadziła klacz ze stajni. Poprowadziła ją boczną ścieżką na tyłach domu, z dala od 

wejścia i okien. Doszła bowiem do wniosku, że jeśli matka jej nie zobaczy, nie będzie się 

denerwować. Zresztą przy odrobinie szczęścia nikt nie dowie się o tej wyprawie.

Kiedy była już za domem, lekko wskoczyła na siodło. Powiodła klacz okrężną drogą u 

background image

stóp wzgórza. Jechała stępa, kierując się na południe. Modliła się duchu, żeby nikomu z 

domowników nie przyszło teraz do głowy wyjrzeć przez okno. Dopiero kiedy wjechała do 

lasu, spięła klacz ostrogami i ruszyła przed siebie pełnym galopem.

Boże, potrzebowała tego bardziej niż chleba i wody. Pragnęła pędzić wśród drzew, 

czuć szum wiatru w uszach i ciepło rozgrzanego zwierzęcia. Może taka samotna włóczęga po 

lesie nie była najbardziej odpowiednim zajęciem dla młodej dziewczyny, ale ona dopiero tutaj 

czuła, że żyje. Tu nie musiała niczego udawać, nie musiała być dobrze ułożoną panienką, 

córką czy siostrą.

Pokrzepiona tą myślą roześmiała się na całe gardło i spięła klacz ostrogami. Rześki 

śmiech  wystraszył  drobne ptaki,  które  poderwały się z  gałęzi i zaczęły  krążyć  ponad jej 

głową. A ona gnała przed siebie, nie patrząc na to, że pęd powietrza zsunął chustę z jej 

włosów,   a   szal,   którym   się   owinęła   wydyma   się   niczym   żagiel.   Wciągała   głęboko   ostre 

powietrze, rozkoszując się jego zapachem.

Ruch i poczucie wolności uskrzydliły ją, niewielki mróz szczypał twarz i dodawał 

energii. Nagle zapragnęła jechać tak i jechać bez końca, zapomnieć o całym świecie. Nigdy 

więcej dojenia krów, prania koszul, szorowania garnków.

Chyba diabeł mnie kusi, pomyślała przerażona śmiałością tego, co snuło jej się po 

głowie. Jak mogła być aż tak niewdzięczna, by skarżyć się na swój los? Wiedziała przecież, 

że w górskich wioskach żyją ludzie, którzy muszą harować od świtu do zmierzchu, nie mają 

ani   chwili   na   odpoczynek,   nie   mówiąc   już   o   tym,   żeby   mogli   usiąść   sobie   i   pomarzyć. 

Tymczasem ona, córka szlachcica, dostała od życia tak wiele. Miała porządny dom, solidny 

posiłek każdego dnia, wygodne łóżko z puchową pościelą. A mimo to zachciewało jej się Bóg 

wie czego. Przy najbliższej okazji będzie musiała wyspowiadać się z tego. Raz już zdarzyło 

jej się przyznać w konfesjonale do własnej niegodziwości. Było to w czasach, gdy posłano ją 

szkoły przyklasztornej w Inverness.

Z   całego   serca   nienawidziła   tego   miejsca   i   nawet   teraz,   gdy   powracała   tam   we 

wspomnieniach, czuła dreszcz obrzydzenia. Spędziła w szkole całe pół roku, długich sześć 

miesięcy wydartych z życia. Dopiero bowiem po takim czasie jej ojciec zrozumiał, że nic nie 

przełamie oporu córki i że marnuje pieniądze na dość wysokie czesne. Przez cały ten czas 

przeraźliwie tęskniła za ukochanym domem, który, jak słusznie sądziła, był dla niej najlepszą 

szkołą   życia.   Tu   mogła   nauczyć   się   wszystkiego,   obserwując   rodziców   i   rodzeństwo. 

Tymczasem musiała tracić czas pośród trzpiotowatych panienek, których rodziny nie pragnęły 

niczego więcej niż tylko tego, by ich córki nauczyły się, jak być prawdziwą damą. Głupota!

Serena od zawsze wiedziała, że najlepszym wzorem do naśladowanie jest jej własna 

background image

matka. Uczyła się od niej nie tylko, jak prowadzić dom. Również tego, jak się zachowywać, 

bo prawdę mówiąc, w całej okolicy nie było większej damy niż Fiona MacGregor.

Jako córka szlachcica odebrała staranne wychowanie, podróżowała po Europie, przez 

jakiś czas mieszkała nawet w Anglii. Dotąd jeszcze nie zapomniała zdobytych  w świecie 

umiejętności.   Bywało,   że   po   pracowicie   spędzonym   dniu   siadała   wieczorem   do   starego 

klawikordu i zapatrzona w ogień wygrywała różne melodie. To ona nauczyła Amelię, która 

miała  palce bardziej zwinne, a naturę spokojniejszą  niż  Serena, jak wykonywać  misterne 

hafty.   Matka   posiadła   także   znajomość   francuskiego,   którym   władała   płynnie   do   dziś. 

Wreszcie potrafiła nawiązać i poprowadzić grzeczną rozmowę z każdym, kto tylko zawitał 

pod gościnny dach dworu w Glenroe.

Jeśli Serena miała więc zdobyć ogładę, najlepszym sposobem było nabywanie jej we 

własnym domu. Tu przynajmniej zajmowano się ważniejszymi sprawami niż modne nowinki 

z Paryża oraz najnowsze kroje i fasony sukien.

Wyobrażała sobie, że właśnie o tym muszą paplać bez końca wszystkie te damy o 

białych od pudru włosach i twarzach, których towarzystwo na pewno lubił hrabia Ashburn. 

Wyperfumowane  kobiety, barwne jak rajskie  ptaki  w swych  wytwornych  toaletach,  kryją 

twarze za jedwabnymi wachlarzami i rzucają sponad nich uwodzicielskie spojrzenia. Popijają 

owocowy poncz i noszą malutkie torebeczki, w których  mieszczą  się tylko  flakoniki soli 

trzeźwiących   i   miniaturowe   koronkowe   chusteczki.   Upuszczają   je,   widząc   na   horyzoncie 

jakiegoś godnego uwagi dżentelmena. Istoty puste i zepsute jak cały ten londyński wielki 

świat!   Dłonie   takich   właśnie   kobiet   całował   hrabia   Ashburn   na   balach   i   spotkaniach   w 

eleganckich angielskich salonach.

W oddali zajaśniała rzeka. Serena powstrzymała konia. Postanowiła zejść z siodła i 

odpocząć na brzegu, nim ruszy w powrotną drogę. Gdyby miała więcej czasu, pojechałaby aż 

do jeziora. Tam znajdowało się jej ulubione miejsce, zielona kryjówka, do której zmierzała 

zawsze wtedy, gdy miała kłopoty albo zmartwienia i potrzebowała samotności. Dziś jednak 

nie miała żadnych trosk. Żadnych! - powtórzyła półgłosem, zeskakując na ziemię. Wodze 

oplatała luźno wokół gałęzi, a potem oparła czoło o parujący bok klaczy.

Londyńskie   bale,   pomyślała   i   westchnęła   głęboko,   nieświadoma,   że   w   tym 

westchnieniu   pobrzmiewa   tęsknota.   Matka   wiele   razy   opowiadała,   jak   one   wyglądały. 

Kryształowe lustra sięgające sufitu, lśniące marmurowe posadzki, tysiące świec. Roziskrzona 

biżuteria i bajkowe suknie kobiet. Mężczyźni w barwnych surdutach i modnych perukach. I 

przepiękna muzyka. Serena zacisnęła powieki i próbowała sobie ją wyobrazić. Uwielbiała 

muzykę. W jej wyobraźni szum rzeki zamienił się w lekkie takty menueta. Później przyjdzie 

background image

czas   na   tradycyjne   szkockie   tańce,   ale   prawdziwy   bal   powinien   zaczynać   się   wolnym, 

uroczym menuetem.

Muzyka dźwięcząca w jej głowie była tak realna, że nieświadomie zaczęła poruszać 

się   w   jej   rytm.   Wciąż   z   zamkniętymi   oczami   wyciągnęła   ręce   i   oparła   je   na   ramionach 

niewidzialnego partnera. Lord Ashburn na pewno wydawał takie bale. I pewnie wszystkie 

damy marzyły o tym, żeby choć raz z nimi zatańczył.

Uśmiechnęła się do siebie i wykonała taneczny obrót, słysząc w wyobraźni szelest 

sztywnych halek pod jedwabną suknią. Wyobraziła sobie, że ona też jest na tym balu. Jej 

suknia ma kolor głębokiej zieleni. Włosy upięła wysoko i upudrowała je, żeby brylanty lśniły 

w nich jak kryształki lodu na świeżym śniegu. Wszyscy eleganccy panowie w puszystych 

koronkach i butach z klamrą kłaniają się jej w pas i zapraszają do tańca. A ona łaskawie 

przyjmuje zaproszenie i tańczy, wiruje, aż do utraty tchu. Z wdziękiem gnie się w najbardziej 

skomplikowanych tanecznych figurach, a wszyscy podziwiają ją i chcą wiedzieć, kim ona 

jest.

Hrabia Ashburn też tam jest. Ma na sobie czarny strój. Tak, ten kolor bardzo mu 

pasuje. Czerń zdobiona srebrem, jak wtedy, gdy wieczorem przyszedł do sypialni Colla. Wy-

glądał w tym stroju bardzo pięknie, taki wysoki i smukły, trochę tajemniczy w migotliwym 

świetle dogasającego paleniska.

Na balu jest dużo światła. Świece oślepiają jasnością odbitą w wielkich lustrach. Ona i 

hrabia stoją naprzeciw siebie w łagodnych dźwiękach muzyki. Patrzy na nią tak, jak tylko on 

potrafi, a ona znowu czuje tę dziwną miękkość w sercu. Wyciąga do niej dłoń, ona podaje mu 

swoją. Kłania się przed nią, a ona odpowiada wdzięcznym dygnięciem. A potem podaje mu... 

I tu czar prysnął. Serena gwałtownie otworzyła oczy.

Wyraźnie poczuła, że ktoś delikatnie chwycił jej wyciągniętą dłoń. Kiedy spojrzała na 

Brighama, jej oczy wciąż jeszcze pełne były fantastycznych wizji. Ponieważ miał za sobą 

zachodzące   słońce,   blask   w   pierwszej   chwili   całkiem   ją   oślepił   i   dopiero   po   chwili 

zorientowała się, kto przed nią stoi. Ubrany był na czarno, tak jak sobie wyobrażała, tyle że 

zamiast balowego stroju miał na sobie prosty żakiet do konnej jazdy. Żadnych srebrnych 

haftów, żadnych drogich kamieni.

Na swoim wymarzonym balu wykonywała przed nim głębokie dygnięcie, więc teraz, 

w rzeczywistości musiał podnieść ją z ukłonu. Nie protestowała. Ponieważ zdawało jej się, że 

wciąż jeszcze słyszy muzykę, energicznie potrząsnęła głową, żeby odpędzić marzenia.

-   Madame   -   szarmancko   uniósł   jej   dłoń   do   ust   i   pocałował,   zanim   zdążyła 

zaprotestować. - Najwyraźniej brakuje pani partnera.

background image

- Ja tylko... - bąknęła zmieszana, spoglądając półprzytomnie na ich złączone dłonie. 

Dopiero promień słonecznego światła, który zaiskrzył w kamieniu jego rodowego sygnetu, 

przywrócił jej całkowitą świadomość tego, gdzie jest i z kim. Gwałtownie wyrwała dłoń z 

uścisku i schowała ją za plecami.

- Co pan tu robi? - w jej głosie nie było ani odrobiny przyjaznych uczuć.

- Łowiłem ryby - skinął ręką w kierunku przeświecającego między drzewami oczka 

wodnego, przy którym pasł się jego koń. - Byliśmy tu razem z Malkolmem, ale przed chwilą 

pobiegł do domu zobaczyć, jak się miewa jego klacz.

-   O   tej   porze   powinien   siedzieć   nad   lekcjami   -   burknęła,   chcąc   zamaskować 

zawstydzenie.

Skóra na policzkach piekła ją coraz mocniej, a to tylko powiększało jej złość. Nie 

dość, że zrobiła z siebie idiotkę tańcząc menueta z nieistniejącym tancerzem, to jeszcze stała 

teraz przed Brighamem czerwona jak burak i bezsilna wobec własnej reakcji.

- Niech się pani nie martwi. Jestem pewien, że Malkolm spełnił ten obowiązek z 

samego rana - cofnął się nieco. Nie umiał odmówić sobie objęcia jej wzrokiem. - Można wie-

dzieć, czy zawsze tańczy pani sama w lesie? I do tego w męskich spodniach?

Rzuciła mu wściekłe spojrzenie, a potem zmierzyła go spojrzeniem, w którym gniew 

mieszał się z zawstydzeniem.

- Nie ma pan prawa mnie szpiegować.

-   To   oczywiste!   Tym   razem   to   pani   mnie   zaskoczyła   -   z   ironicznym   uśmiechem 

przysiadł na kamieniu, nie spuszczając jej ani na moment z oka. - Spokojnie łowiłem ryby, 

dumając o tym, ile jeszcze pstrągów złapie się na moją wędkę. Aż tu nagle z lasu wypada 

jeździec i robi przy tym taki hałas, że na pewno spłoszyły się wszystkie ryby w promieniu 

kilku mil - opowiadał, ale pominął szczegół, że słysząc jej dziką galopadę odruchowo chwycił 

za szpadę.

- Gdybym tylko wiedziała, że pan tu jest, na pewno wybrałabym inną drogę.

- Nie wątpię. A wtedy straciłbym przyjemność oglądania pani w spodniach.

Prychnęła jak rozzłoszczona kotka i jednym susem dopadła swego konia.

- Taka szybka rejterada, Sereno. Można pomyśleć, że się mnie boisz.

- Nie boję się! - z wściekłością obróciła się w jego stronę.

Wspaniała! Tylko tym słowem mógł oddać to, jak wyglądała, stojąc przed nim w 

bojowej postawie. Pochyliła się do przodu, jakby w dłoni miała broń. Mierzyła go dzikim 

spojrzeniem, a jej ciało wyraźnie prężyło się, gotowe do natychmiastowego ataku. Splątane 

włosy wiły się wokół szczupłej twarzy, a zachodzące słońce nadawało im barwę żywych 

background image

płomieni.

Wcześniej widział, jak gnała przez las na złamanie karku, najwyraźniej nie obawiając 

się   niebezpiecznej   prędkości.   W   dodatku   trzymała   się   w   siodle   lepiej   niż   niejeden   do-

świadczony jeździec. Jakkolwiek więc mogła go drażnić swą arogancją, nie mógł odmówić 

tej nieokiełznanej dziewczynie odwagi. Ani wielkiej urody. Widocznej zwłaszcza teraz, gdy 

podkreślało ją męskie ubranie.

Patrząc na nią, czuł, jak mimo woli robi mu się gorąco. Niezbyt dobrze dopasowane 

bryczesy odsłaniały piękno długich, szczupłych nóg i krągłych, bardzo kobiecych bioder. Pod 

prostą, grubo tkaną koszulą falowały drobne piersi.

- A może powinnaś się mnie obawiać - powiedział bardziej do siebie samego niż do 

niej. - Co będzie, jeśli znowu zapomnę o dobrych manierach i dam się ponieść emocjom?

- To mnie nie przestraszy, lordzie Ashburn. Radziłam sobie z większymi bohaterami 

niż pan.

- Domyślam się - wstał z kamienia i zrobił krok w jej stronę. Z zadowoleniem przyjął 

błysk zaniepokojenia w jej oczach. - Pamiętaj, że jeszcze nie miałaś ze mną do czynienia. 

Wątpię, czy uda ci się natrzeć mi uszu.

-  Zrobię  coś  znacznie  gorszego,  jak  tylko   ośmieli  się  pan  mnie  tknąć   - nie  kryła 

wrogości. Miała ochotę cofnąć się, ale duma trzymała ją w miejscu.

- Doprawdy?

Sam nie mógł pojąć, dlaczego ją prowokował. Widocznie działała tu jakaś fatalna siła, 

bo im większą okazywała mu wzgardę, tym mocniej jej pragnął.

- Przeprosiłem cię już za to, co wydarzyło się w stajni.

- W stajni? - gdy spojrzała mu w oczy, dostrzegł w nich wyzwanie. - Cokolwiek tam 

się zdarzyło, milordzie, było tak mało ważne, że dawno już o tym zapomniałam.

- Koteczko - odezwał się łagodnie, a w tonie jego głosu kryła  się także odrobina 

podziwu - jeśli nie przestaniesz ostrzyć sobie na mnie pazurów, będę musiał ci je połamać.

- Zaryzykuję.

- W takim razie pozwól, że odświeżę ci pamięć - teraz zdecydowanie przysunął się 

bliżej. - Myślisz, że nie wiem, że byłaś tak samo rozpalona jak ja? Że czułaś taką samą 

rozkosz? Nie trzymałem w ramionach niewinnej dzieweczki, ale kobietę dojrzałą do miłości i 

diabelnie niecierpliwą.

-   Jak   śmiesz!   -   czuła,   że   przestaje   nad   sobą   panować.   -   Żaden   dżentelmen   nie 

ośmieliłby się mówić do mnie w ten sposób!

- Możliwe. Podobnie jak żadna dama nie ośmieliłaby się włożyć spodni.

background image

Tym razem trafił celnie. Ta uwaga zabolała ją do żywego. Sama wiedziała, że nie jest 

ani nigdy nie będzie damą, ale co innego, gdy mówił to ktoś obcy. Zwłaszcza że ciągle tak 

bardzo się starała zbliżyć do ideału, jakim była matka.

- Bez względu na to, co mam na sobie, nie pozwolę, żeby pan mnie obrażał!

-   Nie   pozwolisz?   Na   Boga,   to   już   zuchwałość!   I   kto   to   mówi?   Osoba,   która   od 

pierwszej minuty naszej znajomości obraża mnie bezustannie - zapominając o ostrożności, 

chwycił ją za ramię. - Myślisz, że ujdą ci na sucho wszystkie kąśliwe uwagi na temat mojej 

osoby, pochodzenia i narodowości? Że możesz mnie drażnić tylko dlatego, że jesteś kobietą? 

- ciągnął - Zdecyduj się, kim chcesz być, Sereno. Ubierasz się jak mężczyzna, mówisz jak 

mężczyzna, ale gdy ktoś chce potraktować cię po męsku, zasłaniasz się kobiecą godnością.

- Niczym  się nie zasłaniam!  - dumnie odrzuciła głowę, jakby chciała pokazać, że 

podejmuje wyzwanie. - Jeśli pana obraziłam, to widocznie pan sobie na to zasłużył. Może pan 

czarować moją rodzinę, ale nie mnie!

-   Czarowanie   ciebie   jest   ostatnią   rzeczą,   jaka   mnie   interesuje   -   wycedził   przez 

zaciśnięte zęby.

Wbrew rozsądkowi dotknięta tym do żywego, nie przebierała w słowach.

- Pewnie. Wiadomo, że najbardziej interesuje pana to, czy aby dobrze leżą koronki i 

czy buty błyszczą jak trzeba. Zjawia się pan pod moim dachem i zwodzi wszystkich opo-

wieściami o wojnie i sprawiedliwości, ale tak naprawdę nie robi pan nic.

- To, co robię, albo planuję robić, nie powinno pani obchodzić - uciął.

-   Czyżby?   Przypominam,   że   śpi   pan   pod   moim   dachem   i   jada   przy   moim   stole. 

Ciekawa jestem, gdzie pan był, kiedy pana rodacy budowali tu swoje fortece i wsadzali na-

szych mężczyzn do więzienia albo skazywali na galery!

- Sereno, przecież ja nie mogę zmienić historii!

- Niczego nie może pan zmienić - rzuciła. - Ani tego, co było, ani tego, co będzie.

- Nie będę dyskutował z tobą o moich planach. Ale powiem ci jedno - w odpowiednim 

czasie wszystko się zmieni.

- Na czyją korzyść?

- Co to ma znaczyć? - zacisnął palce na jej ramieniu i szarpnął ją w swoją stronę.

-   Jak   to   co?   Co   może   obchodzić   los   Szkocji   któregokolwiek   z   angielskich 

szlachciców, z panem, panie hrabio, na czele? Przyjechał pan tutaj, bo akurat miał pan taki 

kaprys, a jak najdzie pana ochota, to sobie pan wyjedzie.

Aż pobladł z gniewu i zacisnął palce na jej ramieniu.

- Tym razem, moja droga, posunęłaś się za daleko.

background image

-   Mówię   to,   co   myślę   -   próbowała   oswobodzić   się   z   uścisku,   szybko   jednak 

zrozumiała, że nie będzie do łatwe. - Nie usłyszałam żadnego wiarygodnego powodu, dla któ-

rego miałby pan przyłączyć się do nas i bić się za naszą sprawę. I dlatego mam prawo myśleć 

i mówić, co mi się podoba.

-   Owszem,   masz   prawo   mówić,   co  ci   się   podoba,   ale   pamiętaj,   że   czasem   słowa 

kosztują.

Nawet gdyby chciała, nie potrafiłaby sobie wyobrazić, jak wygląda, kiedy ogarnia go 

gniew. Dlatego w osłupieniu patrzyła na zmiany, jakie zaszły nagle na jego twarzy. Śledziła 

uważnie groźny wyraz pałających oczu i wąską linię zaciętych w gniewie warg. Cała twarz 

robiła wrażenie rzeźby wykutej w granicie. Szczupłe palce zaciskały się na jej ramieniu jak 

stalowa obręcz, powodując taki ból, że chciało jej się krzyczeć. Nie krzyknęła jednak, bo nie 

chciała przyznać się do słabości.

- I co mi zrobisz? - zapytała drwiąco, świadomie po raz pierwszy nie tytułując go 

panem. - Zażądasz satysfakcji?

- Niestety, nie masz broni, więc ominie mnie ta przyjemność. Za to mogę cię udusić.

Serena nie była pewna, czy mówi poważnie, czy chce ją tylko nastraszyć. Na wszelki 

wypadek   znieruchomiała,   gdy  swobodną  dłonią  chwycił   ją  za   gardło.   Uścisk  był na   tyle 

mocny, że go poczuła, a jednocześnie na tyle luźny, że mogła oddychać.

- Masz bardzo smukłą szyję, Sereno - odezwał się cicho - I taką białą. Łatwo będzie ją 

skręcić.

Ani   na   moment   nie   odwracała   wzroku   od   jego   ciemnych,   złowrogich   oczu. 

Wpatrywała się w nie, zastygła w bezruchu jak królik, nad którym pikuje drapieżny jastrząb. 

Ręce zwisały jej bezwładnie, oczy otwierały się coraz szerzej. Z trudem łapała powietrze, 

oddychała szybko i chrapliwie.

Ponieważ zareagowała dokładnie tak, jak się spodziewał, uśmiechnął się triumfująco. 

Od początku wiedział, że ta nieokrzesana dziewucha potrzebuje solidnej lekcji dobrych ma-

nier, i teraz czerpał przyjemność z tego, że to właśnie on będzie jej nauczycielem. Za chwilę 

jednak   sam   z   trudem   złapał   powietrze,   gdy   jej   ciężki   but   boleśnie   ugodził   go   w   goleń. 

Machinalnie zwolnił uścisk i zatoczył się do tyłu, złorzecząc jej wściekle.

Tylko na to czekała. Obróciła się na pięcie i co sił w nogach popędziła do swojej 

klaczy. Niestety, dogonił ją, nim zdążyła wskoczyć na siodło. Mocno chwycił wpół i pode-

rwał do góry, nie bacząc na to, że na jego głowę spadają razy.

Okładała go z całych sił aż bolały ją pięści, kopała zawzięcie, walczyła z nim jak 

równy   z   równym,   po   męsku.   Żadnego   drapania,   żadnych   pisków   i   ciągnięcia   za   włosy. 

background image

Młóciła dłońmi zwiniętymi w pięść, starając się dosięgnąć szczęki. A ponieważ była lekka i 

zwinna, wiła się w jego uścisku niczym wąż.

- Przestań się ciskać, ty diablico. Zapłacisz mi zaraz za wszystkie zniewagi.

- Puszczaj mnie! - szarpała się coraz mocniej, raptownie wyginała do tyłu, bo miała 

nadzieję, że on przez to straci równowagę. - Pamiętaj, że zabiję cię przy pierwszej okazji! - 

krzyczała.

- Już się boję! - roześmiał się jej w twarz.

Jednak jej wysiłki nie poszły na marne, bo udało jej się w końcu rozluźnić jego uścisk. 

Chciał   chwycić   ją   mocniej,   ale   się   wyrywała.   Wtedy   niechcący   przesunął   dłońmi   po   jej 

piersiach. Doznanie było tak silne, że poraziło ich oboje. Zamarli chwilę w bezruchu, jednak 

już za moment walka rozgorzała z nową siłą.

- Uspokój się!

Próbował wykręcić jej ręce. Uważał przy tym, żeby broń Boże nie dotknąć znowu jej 

piersi. Ona zauważyła to i natychmiast wykorzystała swą przewagę. Bez namysłu z całej siły 

ugryzła go w rękę.

- Ty wredna żmijo! - wrzasnął rozjuszony.

W   tej   samej   chwili   poczuł   kopnięcie   w   obolałą   piszczel.   Cios   był   tak   silny,   że 

zachwiał się i stracił równowagę, ale padając, pociągnął ją za sobą.

Potem wmawiał sobie, że to instynkt, a nie troska, żeby nie zrobiła sobie krzywdy, 

kazał mu osłonić ją przed upadkiem na twardą ziemię. Jednak uderzenie było na tyle silne, że 

obojgu zaparło dech. Oszołomieni, leżeli przez chwilę objęci niczym strudzeni kochankowie. 

Serena   ocknęła   się   pierwsza   i   natychmiast   zaatakowała   go   zgiętym   kolanem.   Niewiele 

brakowało, a cios dosięgnąłby czułego punktu, w który był wymierzony.

Zaczęli walczyć zaciekle, tarzając się pośród sosnowych kolek i suchych liści. Serena 

broniła   się   niczym   lwica,   nie   żałując   pięści   i  obrzucając   go   stekiem   najordynarniejszych 

celtyckich wyzwisk. Jej włosy zasłaniały mu twarz, więc wyciągał ręce na oślep, aż wreszcie 

trafił na fragment nagiego ciała, z którego zsunęła się koszula. Obróciła się gwałtownie, a 

wtedy jego obie dłonie znów otarły się o jej piersi.

-   Na   Boga!   -   szepnął,   czując   rozkoszną   miękkość   i   bijące   od   nich   ciepło.   Choć 

kosztowało go to wiele, zabrał ręce i mocno chwycił ją za ramiona.

Oddychała płytko, nierówno. Pulsowanie krwi rozsadzało jej głowę, zatykało gardło. 

Każdy   dotyk   budził   uśpione   dreszcze.   Piersi   paliły   ją   żywym   ogniem   w   miejscu,   gdzie 

dotykały ich jego dłonie. Nagle zdała sobie sprawę, że bardziej niż gróźb i gniewu Brighama 

obawia się nieznanej dotąd reakcji własnego ciała, które zdradzało ją tak podstępnie. Była 

background image

rozwścieczona, nienawidziła go z całego serca. Wystarczyło jednak, że jej dotknął, a zupełnie 

traciła głowę, topniała jak masło w letnim upale.

Tymczasem on nie tracił czasu. Oplótł ją ciasno nogami tak, że nie mogła się ruszyć. 

Mocno przyciskał ją do siebie. Zszokowana, po raz pierwszy w życiu poczuła jak ociera się o 

nią nabrzmiała męskość. Gdzieś w dole jej brzucha podniosła się fala gorąca i błyskawicznie 

objęła całe ciało.

Doznanie   było   tak   obezwładniające,   że   mięśnie   natychmiast   rozluźniły   się,   głowę 

ogarnął zamęt, ruchy stały się powolne.

Teraz Brigham miał nad nią przewagę. Wykorzystał to skwapliwie, chwycił ją jedną 

ręką za nadgarstki, przełożył jej ręce za głowę i przycisnął do ziemi. Nie mogła mu już nic 

zrobić. Chciał szybko zebrać myśli, ale popełnił błąd. Spojrzał na nią, na jej zaróżowioną 

skórę, pod którą pulsowała gorąca krew i na włosy niczym wstążki płynnej lawy. Była tak 

zmysłowo piękna, że aż zasychało mu w gardle. Myśli kłębiły się bezładnie, gdy czuł pod 

sobą jej prężące się ciało.

Serena wyginała się z całych sił, próbując się oswobodzić. Jej ruchy rozniecały w 

obojgu płomień, który w każdej chwili mógł wymknąć się spod kontroli.

- Reno, na miłość Boską. Jestem mężczyzną z krwi i kości. Nie igraj ze mną, leż 

spokojnie!

Nie słuchała go, pochłonięta tym, co działo się z jej ciałem. Własne ruchy wprawiały 

ją w ekstazę. Szumiało jej w uszach, ręce i nogi zrobiły się ciężkie, jakby oblepiła je glina. 

Nie do końca rozumiała te sygnały. Ledwo co obudzone podniecenie mieszało się z uczuciem 

paniki, a wszystko to razem potęgowało tylko chęć ucieczki. Rzucała się pod nim to w jedną, 

to w drugą stronę, nieświadomie pobudzając go jeszcze bardziej.

- Przestań! - usłyszała jego zduszony szept. - Sama nie wiesz, co robisz, ale jeśli zaraz 

się nie uspokoisz, to się dowiesz.

- Puść mnie! - jej własny głos zachrypł z podniecenia. Przez moment leżała bez ruchu, 

wpatrując się w niego czujnym wzrokiem. Potem znowu zaczęła się szarpać. Widział, jak 

przy każdym gwałtownym ruchu kołyszą się pełne piersi.

- Nie puszczę cię. Jeszcze nie, bo znowu rzucisz się na mnie z pazurami.

- Gdybym miała sztylet...

-   Oszczędź   mi   szczegółów.   Wyobrażam   sobie,   co   by   się   stało   -   z   głębokim 

westchnieniem wypuścił powietrze, puls wolno wracał do normy, więc odważył się spojrzeć 

na   nią   jeszcze   raz.   -   Mój   Boże,   jakaś   ty   piękna.   Kusi   mnie,   żeby   się   z   tobą   drażnić, 

doprowadzić cię do granic wytrzymałości - wolną ręką przesunął po jej policzku, powiódł 

background image

wzdłuż linii ust. - Bardzo mnie kusi.

Pochylił nad nią głowę, a ona wiedziała już, co się zaraz stanie. Usta natychmiast 

przygotowały się na pocałunek, czekały na niego wpół rozchylone,  niecierpliwie,  gorące. 

Przerażona tym, co się z nią działo, szybko obróciła głowę. Próbowała uciec od jego ust. 

Musiał więc zadowolić się gładką skórą poniżej ucha i miękkim puchem na smukłej szyi.

Wrażenie było zupełnie nowe, inne niż to, co czuła, gdy całował ją w stajni. Zdawało 

jej się, że skóra ożyła w miejscu, gdzie musnęły ją delikatnie wilgotne wargi. Nieznana siła 

kazała jej oderwać od ziemi biodra, unieść do góry w powolnym kołyszącym ruchu, którym 

doprowadzała go do szału.

Narastająca   przyjemność   i   niezaspokojone   pożądanie   wprawiły   go   w   stan 

rozdrażnienia. Szukał ukojenia chowając twarz w czerwonych włosach pachnących lasem, 

ziemią i rozpalonym ciałem, które poruszało się pod nim, raz napięte, za chwilę miękkie i 

uległe. Trawiony zmysłowym głodem chwycił zębami koniuszek jej ucha, przesunął językiem 

wzdłuż   linii   szczęki,   aż   trafił   na   pełne   wargi.   Natychmiast   oddała   pocałunek,   posłusznie 

oplatając język wokół jego języka. Nie miała jeszcze wprawy, ale całowała go namiętnie, z 

pasją tak samo dziką jak jej natura. Czuł, że mógłby ją wiele nauczyć, i nie miał wątpliwości, 

że znalazłby w niej bardzo pojętną uczennicę. Jej ciało, rwące się do świata nowych doznań, 

kołysało się pod nim bez wstydu w odwiecznym rytmie miłosnych zapasów.

W najśmielszych marzeniach nie śniła o tym, że można odczuwać tak intensywnie. Że 

poza prostym  uczuciem zimna i gorąca, sytości i głodu, odpoczynku i zmęczenia istnieje 

jeszcze cały ocean niezbadanych fizycznych doznań. Odkrywała smak mężczyzny, wodząc 

językiem   po   jego   pulsującej,   szorstkiej   szyi.   Dźwięk   jej   własnego   imienia   szeptanego 

chrapliwie wprost w jej rozpalone usta. Ścieżki kreślone przez silne palce na jej policzkach. 

Ogłuszające bicie serc. I wreszcie brak tchu, gdy twarde dłonie zagarnęły jej piersi, przytuliły 

się do jej serca.

- Brigham - zduszony szept był jak westchnienie. Jeszcze chwila i rozpłynie się, taka 

lekka, bezbronna.

Małe   piersi   ożywały   pod   jego   palcami.   Czuł   twardniejące   sutki   i   z   trudem 

powstrzymał  pragnienie, by chwycić  je zębami, poczuć na języku  ich rozkoszne ciepło i 

smak. W desperacji zaczął brutalnie rozgniatać ustami jej wargi, napierać na nie z ledwo 

hamowaną furią. Sekunda, a byłby się całkiem zapomniał. Jej ciało natychmiast dostosowało 

się   do   nowego   rytmu.   Rozkoszna   ociężałość   zmysłów   ustąpiła   przed   narastającą   falą 

namiętności tak gwałtownej, że aż bolesnej.

Przejmujący ból skupił się gdzieś w podbrzuszu i pulsował tak silnie, że czuła go 

background image

nawet w głowie. Jednak dawał jej ogromną, porywającą przyjemność, która przetaczała się 

przez nią jak wezbrana rzeka. Brigham wciąż krępował jej ręce, więc starała się oswobodzić, 

lecz wcale nie była pewna, czy nie po to, by z całych sił przyciągnąć go do siebie. Wcale nie 

chciała, by przestał. Czuła, że uchylił przed nią zaledwie rąbka tajemnicy, a ona pragnęła 

poznać ją do końca.

Zdławiony   jęk   przywrócił   go   do   rzeczywistości.   Uniósł   głowę   i   spojrzał   w   jej 

rozszerzone oczy. Zobaczył w nich strach, pomieszany z uniesieniem, wstyd ustępujący przed 

pożądaniem.  W   przebłysku  opamiętania   pojął,  że   ciągle  mocno   ściska  jej  nadgarstki.   Na 

pewno zostaną na nich sine ślady po jego palcach. Myśl o tym otrzeźwiła go na tyle, że 

wypuścił jej ręce, uniósł się na łokciach i uwolnił ją od ciężaru swego ciała. Przetoczył się na 

plecy i przez moment wpatrywał w wieczorne niebo, czekając, aż w pełni odzyska panowanie 

nad sobą.

- Brak mi słów na to, co się przed chwilą stało - odezwał się po chwili. - Wiem tylko, 

że bardzo cię pragnę.

Nie   odezwała   się,   więc   obrócił   się   na   bok,   ciekaw,   co   się   z   nią   dzieje.   Szybko 

wstawała z ziemi, nie patrząc nawet w jego stronę.

- Pragnę cię - powtórzył - choć Bóg mi świadkiem, że nie wiem dlaczego.

Ledwie pojęła, o czym mówił. Walczyła ze łzami, które napłynęły do oczu piekącą 

falą. Żal i jakiś niezrozumiały smutek czy tęsknota chwyciły ją za gardło. Tak bardzo chciała 

znowu znaleźć się w jego ramionach, chciała, by ją całował, tak delikatnie i czule jak na 

początku,   by   dotykał   jej   łagodnie   i   cierpliwie.   Wciąż   oszołomiona,   przesunęła   ręką   po 

splątanych włosach. Liść, który w nich znalazła, zmięła między palcami i cisnęła pod nogi. 

Możliwe, że straciła panowanie nad sobą, ale jeszcze została jej duma.

- Krowy i kozy parzą się, gdy nadchodzi ich czas - jej głos miał w sobie chłód i 

twardość stali, podobnie jak jej spojrzenie. - Do tego nie trzeba się lubić, milordzie.

-   Dobrze   powiedziane   -   mruknął,   podnosząc   się   z   kolan.   Doskonale   rozumiał,   co 

chciała przez to powiedzieć i co myślała o nim. Chciałby mieć tylko pewność, że sam również 

podchodzi to tego w taki sposób.

- Miejmy nadzieję, że jednak różnimy się od bydła - dodał, otrzepując płaszcz. - Jest w 

tobie coś takiego, Sereno, co wyzwala we mnie najbardziej prymitywne odruchy. Zapewniam 

cię jednak, że potrafię nad tym zapanować.

Obojętny ton jego głosu, dystans, który starał się wytworzyć między nimi, podziałały 

na nią prowokująco. Miała ochotę znowu rzucić się na niego z pięściami, ale tym razem jej 

nie uległa. To dało jej poczucie siły i pomogło wrócić do równowagi.

background image

- Jeszcze się o tym przekonamy - mruknęła niechętnie.

Odwróciła się i pewnym krokiem podeszła do swego konia. Sięgała właśnie po wodze, 

gdy poczuła na włosach jego dotyk. Znieruchomiała natychmiast, oplatając wokół palców 

gruby rzemień.

- Masz liście we włosach, Sereno.

Mówił do niej łagodnie jak do dziecka. Chciał otoczyć ją ramionami, mocno przytulić 

do siebie. Nie zrobił tego jednak.

- Nie szkodzi. Wyczeszę je.

Czując na ramieniu jego rękę, zmusiła się, by spojrzeć mu w twarz.

- Nie zrobiłem ci krzywdy?

Wyraz jego oczu prawie ją rozbroił. Dostrzegła w nich łagodność, troskę i coś, czego 

nie potrafiła nazwać. Musiała kilka razy przełknąć ślinę, nim mogła odezwać się pewnym 

głosem.

- Bez obawy, milordzie. Nie jestem z cukru ani z porcelany. Nie stłukę się.

Chciał   pomóc   jej   dosiąść   konia,   ale   pokręciła   przecząco   głową   i   zwinnie   jak   kot 

wskoczyła na siodło. Bez słowa obserwował, jak wolno obraca swego wierzchowca, a potem 

rusza z miejsca ostrym galopem.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

- Tylko  wariat może myśleć, że będę gnił w pościeli jak jakiś zgrzybiały starzec, 

podczas gdy ty i mój ojciec kręcicie się wokół spraw księcia Karola - gorączkował się Coll.

Brigham spokojnie patrzył, jak jego niecierpliwy przyjaciel podnosi się z łóżka i staje 

na chwiejnych nogach. Głowa kołysała mu się na boki i zapewne kręciło mu się w niej, bo w 

pewnej   chwili  przytrzymał  się  wezgłowia.  Niezrażony  swym  stanem,  gwałtownie   zdarł  z 

siebie nocną koszulę.

- Gdzie, u licha, są moje ubrania? - spojrzał pytająco na Brighama.

- A skąd ja mam to, u licha, wiedzieć?

- Na pewno widziałeś, co z nimi zrobiły!

-   Muszę   cię   rozczarować,   przyjacielu.   Niestety,   niewiele   mogę   pomóc   w   tym 

względzie. Ani nie mam zamiaru zbierać cię z ziemi, gdy zemdlejesz i zlecisz z konia - 

powiedział spokojnie.

- W dniu gdy MacGregor spadnie z konia...

- Wybacz, ale muszę ci przypomnieć, że parę dni temu to ci się przydarzyło.

- Gadanie! - burknął Coll, a zaraz potem zaklął szpetnie i poszedł do kufra szukać 

swoich rzeczy.

Brigham założył ręce do tyłu i przez chwilę obserwował w milczeniu jego wysiłki.

- Coll - odezwał się wreszcie tonem łagodnej perswazji.

- Rozumiem cię, mój druhu, i szczerze ci współczuję. To straszne być przykutym do 

łóżka. Jednak sam dobrze wiesz, że nie nadajesz się jeszcze do forsownych podróży.

- A ja ci mówię, że się nadaję!

- Amelia twierdzi coś całkiem innego.

- A odkąd to ta młoda koza ma prawo decydować o moim życiu?

- Odkąd ci je uratowała!

Coll zatrzasnął z hukiem wieko kufra, w którym nie znalazł nic prócz kilku zmian 

świeżej pościeli. To go trochę uspokoiło, ale nie odezwał się słowem. Stał tylko z gniewną 

miną, nagi jak go pan Bóg stworzył i tarł zarośnięte policzki.

- Nie ma wątpliwości, że zawdzięczasz Amelii życie - ciągnął Brigham, korzystając z 

tego, że Coll przestał się ciskać. - I naprawdę nie chciałbym widzieć, jak cały jej trud idzie na 

marne   tylko   dlatego,   że   jej   narwany   brat   nie   potrafi   uleżeć   w   łóżku,   póki   całkiem   nie 

wydobrzeje.

- Niech mnie kule biją, jeśli ten nikczemny łotr Campbell powstrzyma mnie przed 

background image

wyprawą  z ojcem. Nie będę czekał bezczynnie,  kiedy on będzie zabiegał  o poparcie  dla 

księcia!

-   Uspokój   się.   Jeszcze   zdążysz   zrobić   swoje.   To   dopiero   początek   -   uspokajał 

Brigham.

Uśmiechnął się, widząc, że złość Colla mija i że za moment przyjaciel znowu zacznie 

myśleć racjonalnie. W swojej gwałtowności bardzo przypominał siostrę, obydwoje zapalali 

się błyskawicznie niczym wiązka suchego siana. Szkoda tylko, że Serena nie umiała wyciszyć 

się równie szybko jak jej brat.

- Poza tym chcę ci przypomnieć, że wyruszamy na zwykłe polowanie. Lepiej, żeby 

wszyscy tak myśleli. Rozgłos na pewno nie przysłuży się naszej sprawie.

- Zdawało mi się, że pod własnym dachem wolno mi mówić, co myślę - burknął Coll, 

ale wyraźnie spuścił z tonu.

Musiał jakoś pogodzić się z tym, że zostaje. Na szczęście miał dość rozsądku, by 

zdawać sobie sprawę, że po pierwsze, rzeczywiście nie nadaje się jeszcze do długiej podróży 

na zachód, a po drugie, gdyby nawet uparł się i pojechał, tylko spowalniałby jazdę całej 

grupy.

- Spotkacie się z MacDonaldami i Cameronami? - zapytał zapatrzony w okno.

- Tak mi się zdaje. Drummondowie i Fergusonowie mają także przybyć.

-   Powinniście   zjednać   sobie   Camerona   z   Lochiel.   Zawsze   był   zdeklarowanym 

zwolennikiem Stuartów, a poza tym ludzie liczą się z jego opinią. Niech to wszyscy diabli! - 

syknął i zrezygnowany przejechał palcami po rudej czuprynie. - Powinienem tam być, stać 

ramię w ramię z ojcem i pokazać wszystkim, że popieram księcia.

- Nikt nie wątpi... - zaczął Brigham, ale zamilkł na widok Amelii wchodzącej  do 

sypialni. Wniosła tacę ze śniadaniem, postawiła ją na stole, a uważnie obejrzała brata od stóp 

do głów, korzystając z tego, że jest całkiem nagi.

-   Mam   nadzieję,   że   nie   powyciągałeś   sobie   szwów   -   powiedziała   tonem   surowej 

nauczycielki.

- Do licha, Amelio! - Coll skoczył jak oparzony, chwycił narzutę i okrył się nią po 

same uszy. - Mogłabyś okazać bratu drobinę szacunku!

Zignorowała   jego   pełen   oburzenia   ton   i   wdzięcznie   dygnęła   przed   Brighamem. 

Odpowiedział na pozdrowienie, próbując ukryć uśmiech. Podniósł do ust koronkową chuste-

czkę.

- Obawiam się Amelio, że twój pacjent da ci się dziś we znaki. Chyba musiał wstać 

lewą nogą i teraz ma muchy w nosie.

background image

- Od kiedy to mówicie do siebie po imieniu? - zainteresował się Coll. Miał nadzieję, 

że w ten sposób odwróci ich uwagę od swej komicznej postaci. - Widzę Ashburn, że zdążyłeś 

już zbliżyć się do mojej siostry.

Brigham aż drgnął na myśl o tym, co by się stało, gdyby Coll wiedział, jak bardzo 

zbliżył się do starszej z sióstr.

- Mój drogi - odezwał się lekkim tonem - daliśmy sobie spokój z konwenansami, 

zmywając z ciebie krew.

- Coll? Mój słodki braciszek? - Amelia natychmiast  podchwyciła  żartobliwy ton i 

wróciła do przerwanego wątku. - Przecież to anioł. Z nim nigdy nie ma kłopotów - zręcznie 

poprawiła zmiętą pościel i wstrząsnęła pierze w poduszkach. - A na zły humor najlepsze jest 

dobre śniadanie. Zobaczysz bracie, że zaraz poczujesz się lepiej. Jeśli potem będziesz miał 

ochotę na mały spacer, chętnie będę ci towarzyszyć. Tylko może ubierz się najpierw.

Brigham zdusił śmiech i zgiął się w ukłonie. Pomyślał przy tym, że chociaż słodka 

Amelia nie ma charakteru swej siostry, i tak potrafi dopiąć swego.

-   Teraz,   gdy   wiem,   że   zostajesz   w   dobrych   rękach,   mogę   spokojnie   odejść   - 

powiedział, sięgając po pelerynę.

- Brig...

- Nic się nie martw, przyjacielu - lekko dotknął ramienia Colla. - Wrócimy najdalej za 

tydzień.

- Niech Bóg czuwa nad wami - westchnął Coll. Widocznie siły zaczęły go opuszczać, 

bo bez protestu pozwolił ubrać się w koszulę i zaprowadzić do łóżka.

Brigham jeszcze raz popatrzył, jak Amelia troskliwie otula brata pierzyną, po czym 

ruszył w stronę schodów. Nie uszedł jednak daleko. Już po kilku krokach stanął jak wryty na 

widok  swego  lokaja.   Parkins,  jak  zwykle   posępny  i  wyprostowany  jak  tyczka,  stał   obok 

schodów z walizką w ręce i najwyraźniej na niego czekał.

- Co to Parkins? Wracasz do Anglii?

- Wręcz przeciwnie, milordzie. Mam zamiar towarzyszyć panu podczas polowania.

Brigham aż zaniemówił z wrażenia. Przez chwilę przyglądał się Parkinsowi, jakby go 

pierwszy raz widział.

- Po moim trupie! - odezwał się w końcu surowo. - Chyba postradałeś rozum!

- Jego lordowska mość raczy się mylić. Pozwolę sobie powtórzyć, że jadę z panem na 

polowanie - oznajmił lokaj i godnie uniósł do góry spiczastą brodę.

- Nie bądź głupi, człowieku! Jeśli miałbym zabierać ze sobą któregoś z moich ludzi, 

wziąłbym Jema. Przynajmniej byłby z niego jakiś pożytek.

background image

Parkins pozostał niewzruszony, choć na wzmiankę o stajennym uniósł oczy do nieba, 

dając w ten sposób wyraz swemu oburzeniu, iż porównują go z takim prostakiem.

- Nie wątpię, że lord będzie mnie potrzebował - oznajmił z przekonaniem.

- A ja wątpię. I to bardzo - na znak, że uznaje rozmowę za zakończoną, minął Parkinsa 

i zaczął schodzić po schodach.

-   Tak   czy   owak   będą   panu   towarzyszył,   milordzie.   W   pierwszej   chwili   Brigham 

pomyślał, że się przesłyszał.

Zatrzymał się więc i wolno odwrócił. Ujrzał swego lokaja stojącego na podeście.

- Rozkazuję ci zostać - rzucił w jego stronę.

W jego głosie słychać było z trudem hamowaną złość. Parkins wiedział doskonale, że 

ten złowrogi ton nie wróży nic dobrego, mimo to trwał niewzruszenie przy swoim zamiarze, 

chociaż za strachu kurczył mu się żołądek.

- Niezmiernie mi przykro, milordzie, ale pański rozkaz nie może być spełniony. Moim 

świętym obowiązkiem jest towarzyszyć panu wszędzie i tak też stanie się tym razem.

- Jeszcze jedno słowo, Parkins, i będziesz szukał sobie nowej posady!

- Jego lordowska mość ma prawo zwolnić mnie ze służby. Póki to się nie stanie, będę 

panu towarzyszył w każdych okolicznościach.

-   Niech   cię   diabli   porwą,   Parkins   -   zrezygnowany   i   wściekły   zaczął   zbiegać   ze 

schodów. - Niech ci będzie, jedziesz, ale pamiętaj, że nie będziesz miał nic do powiedzenia 

ani na temat tempa, ani warunków podróży - rzucił przez ramię.

- Tak jest, jaśnie panie - wąziutkie wargi lokaja rozciągnęły się w bladym uśmiechu.

Brigham wypadł na podwórze i prawie biegiem ruszył do stajni, gdzie chciał zamienić 

parę słów z Jemem. Ledwie się rozwidniło, a już zdążyłem dwa razy się pokłócić, pomyślał 

rozdrażniony. Boże, jak dobrze będzie wsiąść na konia i pojechać jak najdalej stąd. Sadził 

przed   siebie   ogromnymi   krokami,   a   poły   czarnej  peleryny   frunęły   za   nim   jak   olbrzymie 

skrzydła. Po drodze odwrócił się i spojrzał w stronę dworu. Mimo woli poszukał wzrokiem 

okien pokoju Sereny. Uciec jak najdalej od niej, poprawił się w myślach, ogarnięty nagłą 

złością.

Po spotkaniu nad rzeką unikała go przez cały wieczór, nie miał więc okazji ani na 

moment zostać z nią sam na sam. Kiedy zaś musieli przebywać w jednym pomieszczeniu i 

rozmawiać, jak podczas kolacji, odzywała się tonem tak lodowatym, że aż cierpła skóra.

Nie miał prawa jej za to winić po tym, jak się wobec mej zachował. Jednak winił. I to 

za wszystko.

To ona prowokowała go i obrażała, aż w końcu nie wytrzymał. To ona biła się z nim 

background image

niczym  wściekła   kocica z  piekła  rodem,  aż  rozpaliła  w  nim  pożądanie.  Nigdy  dotąd  nie 

zdarzyło mu się użyć przemocy wobec kobiety. Nigdy! Nawet w łóżku, bo chociaż uchodził 

za   namiętnego   kochanka,   nigdy   nie   był   brutalny,   nie   stosował   siły.   Tymczasem   Serena 

sprawiała, że niemal tracił rozum. Niewiele brakowało, a zdarłby z niej ubranie i posiadł ją 

jak człowiek pozbawiony honoru.

Tak, to w niej musiało tkwić zło. Skoro bowiem przez całe dwadzieścia pięć lat życia 

nie zdarzyło mu się potraktować niewłaściwie żadnej kobiety poza tą jedną, to wina musiała 

leżeć   po   jej   stronie.   Rozwścieczyła   mnie,   pomyślał   rozgoryczony,   poniżyła.   I   przy   tym 

wszystkim zafascynowała.

Niech ją za to piekło pochłonie! Z wściekłością kopnął kamyk leżący na ścieżce i 

pożałował w duchu, że nie może równie skutecznie usunąć ze swojej drogi Sereny. Całe 

szczęście, że prawie cały tydzień spędzi z dala od niej. Po tym czasie jego szaleństwo na 

pewno   minie   i   kiedy   wróci   do   Glenroe,   będzie   traktował   ją   z   obojętnością   i   chłodnym 

szacunkiem, jaki należy się siostrze przyjaciela.

I już nigdy, pod żadnym pozorem nawet nie pomyśli o tym, co czuł, mając pod sobą 

jej rozpalone, uległe ciało. Ani nie wspomni smaku jej ust, ciepłych i nabrzmiałych od jego 

pocałunków. I prędzej go diabli porwą, niż powtórzy w myślach choć raz, jak w uniesieniu 

szeptała jego imię. Koniec, nie ma powrotu do tych  wspomnień. A jeśli ona jeszcze raz 

wejdzie mu w drogę, udusi ją gołymi rękami.

Pogrążony w tych niewesołych myślach, szedł do stajni z nikłą nadzieją, że tam uda 

mu się odzyskać spokój duszy. Wyciągnął rękę, by otworzyć ciężkie wrota, ale w tym samym 

momencie ktoś mocno pchnął je od wewnątrz. Naprzeciw niego stanęła Serena. Słaniała się 

na nogach, twarz miała bladą i zmęczone oczy, a stanik jej sukni cały poplamiony był krwią.

- Boże mój, Reno! - przerażony chwycił ją za ramiona, aż krzyknęła z bólu. Objął ją i 

przytulił do siebie tak mocno, że nie mogła złapać tchu.

- Co się stało? Jesteś ranna? Gdzie? Kto ci to zrobił?

- Co? O co chodzi? - przestraszona, mamrotała zduszonym głosem prosto w fałdy 

miękkiej peleryny. Czuła, że ręka gładząca jej włosy mocno drży. - Brig... Lordzie Ashburn...

Chciała coś tłumaczyć,  ale gdy trzymał  ją przytuloną  do piersi, nie mogła  zebrać 

myśli. Obejmował ją tak mocno, jakby już nigdy nie miał pozwolić jej odejść. Jakby chciał ją 

chronić   i   osłaniać   własnym   ciałem   przed   nieznanym   niebezpieczeństwem.   Z   trudem 

powstrzymała  pragnienie, by schować się  w jego  ramionach,  wtulić  w  nie z  całych  sił i 

chłonąć poczucie całkowitego bezpieczeństwa.

-   Kto   ci   to   zrobił?   Mów   mi   zaraz!   -   odsunął   ją   od   siebie,   ale   jedną   ręką   wciąż 

background image

podtrzymywał ją w talii. Drugą zaś sięgał po szpadę. - Zaraz skończy się jego plugawe życie. 

Powiedz mi, kochana, czy mocno cię zranił?

- O czym ty mówisz? Kogo chcesz zabić? I za co? - spytała zdumiona, gdy wreszcie 

udało jej się wydusić z siebie głos.

- Jak to za co? Cała jesteś pokrwawiona i jeszcze pytasz, za co?

Zdezorientowana spojrzała w dół na swą suknię.

- Krew? I co w tym dziwnego, że mam na sukni krew? Zawsze leci krew, kiedy klacz 

się źrebi. Przez pół nocy Jem i ja zmagamy się tu z Betsy. Urodziła bliźnięta, ale drugie nie 

mogło wyjść tak łatwo jak pierwsze. Ale już po wszystkim. Malkolm jest dumny jak paw.

-   Kiedy   klacz   się   źrebi....   -   powtórzył   głucho,   patrząc   na   nią   nieprzytomnym 

wzrokiem.

Przyglądała mu się z rosnącym zdumieniem. Zastanawiała się nawet, czy nie przynieść 

mu jakiegoś lekarstwa z domowej apteczki Amelii.

- Czy ty aby nie masz gorączki? - zapytała w końcu.

- Nic mi nie jest - czułość znikła z jego głosu bez śladu, pozostało w nim tylko lekkie 

zniecierpliwienie. - Przepraszam za moje zachowanie. Myślałem, że to twoja krew.

Spuściła wzrok i jeszcze raz spojrzała na poplamioną sukienkę. Czuła się zmieszana, a 

jednocześnie poruszona tym, co powiedział. Nikt dotąd nie chwytał za szpadę, by bronić jej 

imienia, więc nie bardzo wiedziała, jak powinna się teraz zachować. Nieczęsto zdarzało się, 

żeby brakowało jej słów, tym razem jednak żadne nie przychodziły jej do głowy. Chciał jej 

bronić i pewnie gdyby było trzeba, stawiłby czoła całej armii. Nazwał ją kochaną... Może 

jednak ma gorączkę, pomyślała, oblizując nerwowo usta.

- Lepiej pójdę się umyć - bąknęła niewyraźnie, byle tylko coś powiedzieć.

- Wszystko w porządku z kobyłą i źrebakami? - próbował zmienić temat, zły, że zrobił 

z siebie durnia.

- Tak, wszystko dobrze. Tylko Malkolm pada ze zmęczenia. Był z nami całą noc - 

powiedziała.

Zapadła krępująca cisza. Speszona Serena ukryła dłonie w fałdach fartucha i wbiła 

wzrok w czubki swoich trzewików. W pewnej chwili ogarnęła ją jednak niepohamowana 

wesołość. W końcu całe to nieporozumienie było dość komiczne. Ona cała uwalana piachem, 

błotem i końską krwią. I on, który zjawia się nagle i chwyta za miecz jak anioł zemsty. Nie 

wytrzymała i zachichotała nerwowo, ale zaraz pożałowała swego zachowania.

- Proszę o wybaczenie, milordzie - szepnęła cicho. Wprawdzie walczyła  z nim na 

każdym kroku, ale za nic w świecie nie chciała wyśmiewać się z niego, zwłaszcza po tym, jak 

background image

próbował stanąć w jej obronie.

- To panią bawi, madame? - spytał lodowatym tonem.

- Nie. To znaczy tak - przyznała przecierając zmęczone oczy. - Przepraszam, że się 

roześmiałam. To ze zmęczenia.

-   W   takim   razie   nie   zatrzymuję   pani   dłużej.   Proszę   jak   najszybciej   położyć   się   i 

odpocząć.

Ukłonił się lekko i wszedł do stajni. Patrzyła  za nim, myśląc gorączkowo, jak go 

zatrzymać. Nie chciała, żeby rozstawali się w taki sposób. Nawet gdyby doszło między nimi 

do następnej awantury, czułaby się znacznie lepiej niż teraz, gdy wiedziała, że sprawiła mu 

przykrość. Nie miała zamiaru wyśmiewać się z niego, więc musi mu to zaraz powiedzieć, bo 

inaczej sumienie ją zadręczy.

- Mój panie...

- O co chodzi? - odwrócił się, ale jego oczy miały chłodny, nieprzystępny wyraz.

Słowa podziękowania uwięzły jej w gardle. To nie był ten sam człowiek, który przed 

chwilą   martwił   się   o   nią   i   podtrzymywał,   żeby   nie   upadła.   Wyniosły   arystokrata,   który 

mierzył ją obojętnym spojrzeniem, pewnie nie przyjąłby ani nie zrozumiał jej podziękowań, 

podejrzewając   w   nich   nową   drwinę.   Zresztą   takiemu   komuś   wcale   nie   miała   ochoty 

dziękować.

-   Wyjeżdża   pan   z   moim   ojcem   i   jego   ludźmi,   tak?   -   spytała,   bo   musiała   coś 

powiedzieć.

- Zgadza się - odparł krótko, wyraźnie nieskory do rozmowy.

- Życzę powodzenia podczas... polowania. Zaskoczony, uniósł brwi. Więc ona też wie, 

pomyślał.

To   oczywiste,   przecież   należy   do   rodu   MacGregorów.   Całe   szczęście,   bo   to   jest 

gwarancją, że tajemnica misji pójdzie razem z nią do grobu, jeśli będzie to konieczne.

- Dziękuję za życzenia. A teraz nie chciałbym pani dłużej zatrzymywać, madame.

Dziwne, ale dotknęło ją, że tak szybko chce się z nią pożegnać. Odwróciła się więc i 

nawet zrobiła parę kroków w stronę domu, lecz naraz zatrzymała się i jeszcze raz spojrzała w 

jego stronę.

- Nie wie pan, ile bym dała, żeby z wami jechać - zawołała, patrząc mu prosto w oczy. 

Potem szybko zebrała fałdy sukni i pobiegła przed siebie.

Brigham stał nieruchomo, z ręką opartą o framugę potężnych wrót. Nie czuł chłodu, 

mimo   że   mroźny   wiatr   targał   mu   pelerynę   i   rozwiewał   włosy.   Myślał   o   tym,   że   chyba 

ogarnęło   go   szaleństwo.   Całkiem   postradał   zmysły.   A   może   to   los   zadrwił   z   niego   tak 

background image

okrutnie... Inaczej nie umiał wytłumaczyć tego, co przed sekundą poczuł każdym nerwem 

swego ciała. Wiedział jedno - zakochał się w Serenie MacGregor.

Odprowadzał   ją   wzrokiem,   póki   nie   znikła   po   drugiej   stronie   wzgórza,   a   potem 

westchnął ciężko. Zakochał się. Jak na ironię w kobiecie, która prędzej zatopiłaby w jego 

sercu sztylet, niż oddała mu swoje.

Z   trudem   przedzierali   się   przez   okolicę   dużo   bardziej   dziką   niż   ta,   przez   którą 

podróżował z Collem. Im dalej na zachód, tym przyroda stawała się surowsza. Jak okiem 

sięgnąć ciągnęły się wysokie góry. Zębate skały wyrastały wprost z nagiej, kamienistej ziemi. 

Ponad głowami widzieli ostre szczyty pokryte czapami śniegu z zastygłymi w szczelinach 

jęzorami   lodowców.   Przez   całe   mile   nie   spotkali   żywego   ducha.   Z   rzadka   tylko   mijali 

zapomniane wioski zasnute gęstym  dymem z kominów. Gdy pojawiali się na wyboistych 

ścieżkach, ludzie wychodzili im na spotkanie. Pozdrawiali ich i pytali o wieści. Taka właśnie 

była Szkocja z opowieści babki Brighama. Surowy klimat, nieurodzajna ziemia i fanatycznie 

wprost gościnni ludzie.

Koło południa stanęli na popas w maleńkiej osadzie. Ich gospodarze, rodzina pasterzy, 

tak długo proponowali im obiad, aż wreszcie musieli ustąpić. Posiłek składał się z zupy, paru 

kromek razowego chleba i czarnego puddingu.

Brigham   starał   się   nie   myśleć   o   tym,   w   jakich   warunkach   i   z   czego   zostało 

przygotowane jedzenie. Choć wolałby zjeść coś z zapasów, które mieli ze sobą, nie wybrzy-

dzał i jadł jak inni. Doskonale zdawał sobie sprawę, że ten skromny poczęstunek był dla ludzi 

żyjących w tym górskim pustkowiu prawdziwą ucztą.

Wokół stołu kręciła się szóstka dzieciaków, półnagich i umorusanych jak diablęta, ale 

wyraźnie   zadowolonych   z   życia.   Ich   matka   przez   cały   czas   siedziała   obok   paleniska   z 

wrzecionem w ręku. Ciemna lepianka sklecona z torfu i kamieni cuchnęła niemiłosiernie 

bydlęcym łajnem, które zrzucano na wielką kupę tuż obok wejścia. Z obory znajdującej się po 

drugiej  stronie  maleńkiej   sionki  dobiegały porykiwania   krów   i  chrząkanie  świń.  Pomimo 

widocznej na każdym kroku biedy rodzina pasterza nie skarżyła się na swój ciężki los. Pan 

domu jadł i pił z apetytem, a pomiędzy toastami zapewniał o swej lojalności wobec Stuartów.

Przy   gościnnym   stole   ubogich   górali   znalazło   się   miejsce   dla   wszystkich   ludzi   z 

zastępu MacGregora. Każdy dostał swą maleńką porcję i pochłonął ją bez mrugnięcia okiem. 

Jedynie   Parkins   wyjątkowo   długo   zmagał   się   z   miską   zupy   i   widać   było,   że   każdy   łyk 

zagadkowego płynu rośnie mu w ustach. Brigham skrzywił się zniecierpliwiony, widząc, jak 

jego   lokaj   opędza   się   od   dzieciarni   i   co   chwila   sprawdza,   czy   na   nieskazitelnie   białych 

mankietach koszuli nie zostały ślady brudnych dziecięcych rąk.

background image

Jan   MacGregor   wyciągnął   z   podróżnej   sakwy   beczułkę   piwa   i   poczęstował   nim 

gospodarzy. Obiad przeciągał się więc ponad miarę, bo w rewanżu za nic nie chcieli wypuścić 

swych   gości.   Trzeba   było   tysięcznych   wymówek,   nim   wreszcie   udało   im   się   przekonać 

pasterza, że nie mogą zatrzymać się w jego chacie na noc.

Kiedy wczesnym popołudniem ruszyli w końcu w dalszą drogę, wiatr wyraźnie się 

wzmógł, a w wilgotnym powietrzu unosiły się pojedyncze płatki śniegu. Nie bacząc na to, że 

pogoda może zmienić się w każdej chwili, skierowali się dalej na zachód.

- Sumienie mnie gryzie - wyznał Brigham jadącemu obok Janowi. - Ci ludzie będą 

przez nas głodowali, bo zjedliśmy tyle, ile im starczyłoby na tydzień.

- Spokojna głowa. Dadzą sobie radę. Ich pan dopilnuje, żeby nie zabrakło im zapasów. 

Tak funkcjonują klany - Jan trzymał się w siodle jak młodzieniec, prosty i odprężony, pewną 

ręką prowadził konia. - Ich pan to bardzo porządny człowiek. Takich właśnie trzeba naszemu 

drogiemu księciu, a Szkocja pięknie rozkwitnie pod jego rządami.

- A jacy są Cameronowie?

- To dobrzy ludzie i waleczni wojownicy. Sam się przekonasz, gdy spotkamy ich w 

Glenfinnan.

-   Doskonale.   Jakobici   będą   potrzebowali   odważnych   ludzi   i   mądrych   dowódców. 

Powstanie uda się pod warunkiem, że książę będzie miał dobrych i godnych zaufania do-

radców.

- A więc myślałeś o tym - Jan przyjrzał się swemu rozmówcy z ukosa.

-   Tak   -   Brigham   błądził   wzrokiem   pośród   kamienistych   wzgórz.   Ten   trudny, 

niebezpieczny   teren   był   dla   górali   idealnym   polem   walki.   Tylko   oni   wiedzieli,   jak 

wykorzystać to, co dla innych stanowiło wielkie utrudnienie. - Jeśli uda nam się przenieść 

walki tutaj, na pewno wygramy. Brytania znów stanie się jednością - podzielił się z Janem 

swoją opinią.

-   Niczego   tak   nie   pragnę,   jak   ujrzeć   Stuarta   na   tronie.   Ale   powiem   ci   szczerze, 

widziałem już niejedną wojnę. W piętnastym i w dziewiętnastym patrzyłem, jak rodzą się i 

umierają wielkie nadzieje. Nie jestem jeszcze tak stary, by nie czuć pożaru krwi na myśl o 

walce i o tym, że trzeba naprawić dawne krzywdy. Wiem jednak, że nie będzie łatwo. To 

może moja ostatnia bitwa.

- Po tobie przyjdą następni. Zobaczysz to na własne oczy.

- Ta bitwa będzie ostatnia, mój chłopcze - powtórzył Jan dobitnie. - Nie tylko dla 

mnie, ale dla nas wszystkich.

Brigham zapamiętał te słowa i niemal słyszał je jeszcze wtedy, gdy zamajaczyły przed 

background image

nimi mury Glenfinnan.

Potężna kamienna twierdza przeglądała się w czarnych wodach jeziora Uamh. Zębate 

wieżyce   kłuły   nisko   zawieszone   stalowoszare   chmury.   Gdy   kopyta   koni   zadudniły   na 

zwodzonym moście, zaczął sypać lekki śnieg, a silne podmuchy lodowatego wiatru wzniosły 

wysokie fale na jeziorze.

Przybycie zastępu obwieściły dźwięki kobzy. Jej wysokie, świdrujące tony niosły się 

w rześkim powietrzu nad wodami Uamh i płynęły ponad całą okolicą. Taką muzyką czczono 

najważniejsze święta, oddawano cześć zmarłym albo prowadzono żołnierzy do boju.

Zasłuchany w niezwykłe dźwięki Brigham zrozumiał wreszcie, dlaczego mężczyźni 

pod jej wpływem płaczą albo rzucają się do walki. Zeskoczył z konia i stał przez chwilę, 

trzymając go za wodze.

W   mgnieniu  oka  dziedziniec  zaroił  się   od  służby.   Pachołkowie   chwytali   bagaże   i 

wnosili je do obszernego holu, po czym rozbiegali się po komnatach przeznaczonych dla 

gości.  Gospodarze czekali na przybyłych  w  olbrzymiej  sali, gdzie na wysokim  palenisku 

buzował ogień, a na stołach stały szklaneczki przedniej whisky.

-   Witamy   w   Glenfinnan!   -   Donald   MacDonald   wzniósł   powitalny   toast.   -   Twoje 

zdrowie Janie MacGregor.

- I twoje, stary druhu - Jan przechylił swoją szklankę i wypił do dna. Jego załzawione 

oczy najlepiej świadczyły o zaletach trunku, którym ich częstowano.

- Lordzie Ashburn - MacDonald dał znak, by napełniono szklanki. - Mam nadzieję, że 

mój przyjaciel należycie zadbał o pana wygodę w Glenroe.

- Tak jest. Niczego mi nie brak, ale dziękuję za troskę.

-   A   więc   wypijmy   za   pana   owocny   pobyt   w   Glenfinnan   -   zawołał   MacDonald   i 

pociągnął ze swej szklanki.

Brigham   zrobił   to   samo,   dziękując   Bogu,   że   obdarzył   go   mocną   głową.   Kiedy 

obserwował, z jaką łatwością przepływał przez gardła mężczyzn ognisty trunek, doszedł do 

wniosku, że z pewnością właściwość tę odziedziczył po swej szkockiej babce.

- A więc jest pan powinowatym Mary MacDonald ze Sleat na wyspie Skye.

- Jestem jej wnukiem - sprecyzował Brigham.

To sprowokowało MacDonalda do wzniesienia kolejnego toastu, tym razem za spokój 

duszy świętej pamięci Mary.

- Pamiętam dobrze, choć byłem jeszcze szczeniakiem, jak odwiedziłem jej rodzinę - 

gospodarz otarł  usta i szeroki uśmiech  rozjaśnił  jego  ogorzałą twarz. - Mary była  wtedy 

wysoką, ładną dziewczyną. Czy to ona cię wychowywała, synu?

background image

- Tak. Zajęła się mną po śmierci rodziców.

- To, że jesteś dzisiaj między nami, jest najlepszym dowodem, że dobrze się spisała. 

Ale ja tu gadam, a panowie pewnie są głodni. W jadalni czeka na was gorący posiłek.

- A co z pozostałymi? - zainteresował się Jan.

- Spodziewamy się ich jutro - odparł Donald.

Ktoś wszedł do sali, więc odwrócił się i rozpromieniony zawołał:

- Ach, oto moja córka! Janie, pamiętasz Margaret... Brigham również odwrócił się i 

spojrzał na pochyloną w grzecznym dygu panienkę. Mogła mieć jakieś osiemnaście lat, była 

drobna, czarnowłosa. Ciemnoniebieska suknia na szerokiej krynolinie wspaniale podkreślała 

kolor jej oczu i delikatność cery. Kiedy uśmiechnęła się do Jana, na jej policzkach pojawiły 

się   urocze   dołeczki.   Wyprostowała   się   i   wyciągając   obie   dłonie,   podeszła,   by  się   z   nim 

przywitać.

- A gdzie się podziała moja mała dziewczynka? - roześmiany Jan ucałował policzki 

dziewczyny i mocno przytulił ją do siebie. - Kiedyś ty tak wyrosła, Maggie?

- W ciągu tych dwóch lat, kiedy się nie widzieliśmy - odparła przyjemnym, niskim 

głosem.

- To wykapana matka - oznajmił Jan, zwracając się do Ronalda. - Dzięki Bogu nie 

odziedziczyła urody po tobie dodał rozbawiony.

- Licz się ze słowami. Nie dam się obrażać pod swoim własnym dachem - Donald 

pogroził Janowi pięścią. Wyraz jego błyszczących oczu zdradzał, jak bardzo był dumny z 

urody swej córki.

- Lordzie Ashburn, pozwoli pan, że mu przedstawię. Moja córka Margaret.

Maggie dygnęła przed Brighamem, po czym podała mu czubki palców.

- Milordzie...

- Panno MacDonald... Co za przyjemność ujrzeć tak piękny, cieplarniany kwiat w ten 

mroźny dzień.

Maggie przyjęła dworny komplement nerwowym chichotem. Podnosząc się z ukłonu, 

o mało nie straciła równowagi.

- Dziękuję, lordzie Ashburn. Nieczęsto słyszę tak miłe słowa. Jak mi wiadomo, jest 

pan bliskim znajomym Colla, prawda?

- Tak madame. Jestem jego przyjacielem.

- Myślałam, że... - urwała w pół słowa i spojrzała pytająco na Jana. - Czy Coll nie 

przyjechał z panem, lordzie MacGregor?

- Nie przyjechał, moje słońce, ale nie dlatego, że nie chciał. Jeszcze parę lat temu 

background image

nazywałaś mnie wujem Janem. - dodał - Coś się zmieniło?

- Nic, wuju - ze śmiechem pocałowała go w brodaty policzek.

Delikatnie poklepał ją po ręce, po czym ponad jej głową spojrzał na Donalda.

- Coll i Brigham mieli po drodze z Londynu potyczkę z Campbellami.

- Coll? - drżący głos Maggie zdradzał więcej, niż chciałaby powiedzieć. - Jest ranny?

Jan uniósł brwi i lekko zaskoczony spojrzał na dłoń dziewczyny, kurczowo zaciśniętą 

wokół jego palców.

- Nie martw się, dziewczyno - uspokoił. - Już go zgrabnie połataliśmy. Do wesela się 

zagoi. Ale na razie Amelia zabroniła mu jechać z nami.

- Och, proszę, niech wuj powie mi dokładnie, co się stało. Czy Coll został ciężko 

ranny? Czy on...

- Maggie - MacDonald lekko pociągnął córkę za ramię. - Nie zamęczaj teraz Jana. 

Jestem pewien, że on i hrabia Ashburn wszystko nam opowiedzą, ale najpierw pozwólmy im 

odświeżyć się przed kolacją. Pamiętaj, że mają za sobą długą drogę.

-   Tak,   oczywiście   -   Maggie   z   widocznym   trudem   pohamowała   niecierpliwość.   - 

Proszę pozwolić, że wskażę panom pokoje.

Wdzięcznie zgarnęła dół sukni i poprowadziła gości do holu. Zatrzymała się na chwilę 

u podnóża ogromnych schodów i wskazała widoczną po lewej stronie jadalnię.

- Siadamy do stołu za godzinę, jeśli to panom odpowiada. Gdyby panowie czegoś 

potrzebowali, proszę natychmiast dać mi znać.

- Tak jest, droga pani - Jan pieszczotliwie uszczypnął ją w policzek. - Wyrosłaś na 

piękną pannę, Margaret. Jestem pewien, że twoja matka byłaby z ciebie bardzo dumna.

- Wuju Janie... Czy Coll jest poważnie ranny?

- Nic mu nie będzie, obiecuję ci to.

Nie pozostało jej nic innego, jak tylko zadowolić się tą obietnicą. Z melancholijnym 

uśmiechem   ukłoniła   się   obu   panom   i   poszła   do   kuchni,   żeby   doglądać   przygotowań   do 

kolacji.

Jedli bez pośpiechu, delektując się smakiem potraw i miłym towarzystwem. Na suto 

zastawionym stole w wielkiej jadalni pojawiły się między innymi ostrygi tak monstrualnych 

rozmiarów,   że   Brigham   nie   mógł   sobie   przypomnieć,   by  kiedykolwiek   widział   podobne. 

Prócz nich podano łososia w delikatnym musie, pieczoną kaczkę oraz inne dzikie ptactwo, a 

także sos agrestowy i pieczeń baranią. Do tego wyśmienite czerwone wino w ogromnym 

wyborze. Potem przyszła kolej na desery, w których wyraźnie gustował pan domu. Na stół 

wjechały pachnące ciasta, kandyzowane owoce i inne łakocie, którym nie sposób było się 

background image

oprzeć.

Maggie z wdziękiem i swobodą pełniła honory domu. Nim wstała, by się pożegnać i 

zostawić   mężczyzn   nad   szklaneczką   porto,   zdołała   oczarować   wszystkich,   od   Jana   po-

czynając, a na ostatnim członku jego świty kończąc. Gdy w holu ucichły jej kroki, rozmowa 

natychmiast   zeszła   na   politykę.   Żywo   dyskutowano   na   temat   zamiarów   Ludwika   wobec 

Anglii i jego ewentualnego poparcia dla księcia Karola i jakobitów. Mężczyźni kłócili się i 

spierali   zażarcie,   podczas   gdy   służba   co   jakiś   czas   donosiła   napoje   i   świece.   Wszystko 

wskazywało   na   to,   że   w   dzikich   górach   zachodniej  Szkocji   książę   cieszy  się   olbrzymim 

poparciem. Brigham szybko przekonał się, że ci waleczni ludzie będą nie tylko bić się w 

imieniu prawowitego władcy, ale są także gotowi pokochać go szczerze jako symbol wielkich 

nadziei, jakie pokładano w nim niemal od dnia narodzin.

Rozstali  się późno w nocy.  Brigham wrócił  do swego pokoju  i zaraz się położył. 

Jednak mimo wielkiego zmęczenia nie mógł zasnąć. Komnatę, którą oddano mu do dys-

pozycji, oświetlał ogień z paleniska. Pomarańczowe płomienie dawały nie tylko jasność, lecz 

także przyjemne ciepło, które pozwalało zapomnieć o wyjącym za oknami wietrze. Łóżko, 

duże i wygodne, osłonięte kotarami przed przeciągiem, zachęcało do odpoczynku. Mimo to 

Brigham przewracał się z boku na bok. Całą siłą woli starał się powściągnąć własne myśli, 

które uparcie krążyły wokół Sereny.

Czy leży teraz w łóżku, pogrążona w głębokim śnie, odprężona i wolna od wszelkich 

trosk? Czy może tak samo jak on bezskutecznie walczy z bezsennością i wpatruje się w sufit, 

umęczona własnymi myślami i żądzami palącymi ciało?

Co za szaleństwo mogło popchnąć mężczyznę w stronę kobiety, która pogardzała nim 

i światem, z którego pochodził? W jego życiu nie brakowało lepszych i piękniejszych niż ona, 

a już na pewno o wiele łaskawszych. Znał mnóstwo wesołych kobiet, zabawnych zarówno w 

łóżku, jak i poza nim, dla których nie miało najmniejszego znaczenia, czy był angielskim 

arystokratą,   czy   francuskim   wieśniakiem.   Na   każdym   kroku   spotykał   dystyngowane, 

światowe damy, które marzyły o tym, by raczył przyjąć zaproszenie na herbatę albo zechciał 

towarzyszyć im podczas przejażdżki po parku.

Dlaczego   więc   żadna   z   nich   nie   potrafiła   sprawić,   by   podczas   bezsennych   nocy 

zadręczał się wspomnieniami? By pocił się, przypominając sobie szczupłe ramiona i dłonie 

wplątane w pasma płomiennych włosów, albo do utraty tchu powtarzał jej imię, przywoływał 

obraz oczu, owalu twarzy. A przecież on i ta dziewczyna nie mieli ze sobą absolutnie nic 

wspólnego, nie łączyło ich nic prócz niechęci do panującego władcy.

Na próżno starał się znaleźć jakiś sens w tym,  co czuje. Albo przynajmniej  jeden 

background image

powód, którym mógłby wytłumaczyć swój nieszczęsny pociąg do Sereny. Dlaczego tak lek-

komyślnie   oddał   serce   tej,   która   z   dziką   rozkoszą   zmiażdżyłaby   je   obcasem?   A   jednak 

pokochał ją. Ta miłość mogła kosztować go znaczenie więcej niż opowiedzenie się po stronie 

jakobitów i walka za ich sprawę.

Nie pamiętał, kiedy zasnął, ale obudził się wymęczony i rozbity po kilku godzinach 

płytkiego, wypełnionego  majakami snu. Kiedy otworzył  oczy, za oknami szarzał zimowy 

świt,   a   z   dziedzińca   dochodziły   odgłosy   niezwykłego   ożywienia   i   bieganiny,   wywołanej 

przybyciem zastępu Cameronów.

Do   południa   zamek   pękał   w   szwach   od   podekscytowanych   mężczyzn.   Stawili   się 

wszyscy.   MacDonaldowie   z   dalekich   zachodnich   wysp,   Cameronowie,   Drummondowie   i 

spora grupa MacGregorów, którzy przybyli z najodleglejszych zakątków Szkocji.

Zjazd   szybko   zmienił   się   w   wielkie   święto.   Stare   mury   wypełniły   się   dźwiękami 

kobzy, a strumienie whisky lały się poty, póki ostatni biesiadnik nie stoczył się pod stół. 

Nikomu nie wytykano złych manier, a nie zawsze eleganckie żarty budziły salwy śmiechu, 

odbijające   się   echem   od   kamiennych   ścian.   Spiżarnia   wypełniła   się   podarunkami.   Pa-

chołkowie   ciągnęli   po   posadzce   martwe   jelenie   i   sarny,   dźwigali   ustrzelone   zające   oraz 

wszelkie ptactwo i drobną zwierzynę, która miała pecha znaleźć się na linii strzału. Kuchnia 

pracowała pełną parą, by sprostać oczekiwaniom gości.

Tego   popołudnia   wszystkie   miejsca   za   długim   stołem   były   zajęte.   Do   wspólnej 

biesiady   zasiedli   zarówno   przywódcy   klanów   i   szlachetnie   urodzeni   panowie   wraz   z 

najstarszymi synami, jak i prości wojownicy z ich drużyn. Jedli razem, siedząc przy jednym 

stole, a o randze gościa świadczyło miejsce, które mu wyznaczono. Mężczyźni zasiadający na 

honorowym   miejscu   u   szczytu   stołu   raczyli   się   dziczyzną   z   rusztu   i   wybornym   winem. 

Siedzącym po środku podano baraninę i króliki, a do picia mocne piwo i porto. Dla najmniej 

znacznych naszykowano półmiski pełne wołowiny i gotowanej kapusty oraz stągwie lekkiego 

piwa.

Dla nikogo nie zabrakło jedzenia, nikt też nie czuł się dotknięty, że posadzono go w 

tym,   a   nie   innym   miejscu.   Całe   zastępy   służby,   rekrutowanej   specjalnie   na   czas   zjazdu 

spośród mieszkańców okolicznych wiosek, pilnowały, by gościom na niczym nie zbywało. 

Trudziły się przy tym niemało, bo goście jedli i pili z wilczym apetytem.

Co chwila wznoszono toasty. Pito za zdrowie i pomyślność prawowitego władcy, za 

Pięknego Księcia. Potem przyszła kolej na poszczególne klany, ich przywódców, wszystkie 

żony i córki. Następnie wszystko zaczynało się od początku, a na miejsce jednej opróżnionej 

butelki pojawiały się dwie następne.

background image

Wszyscy wychylali kielichy na cześć króla, który został po drugiej stronie kanału, 

wszystkie gorące serca były przy nim. Kiedy jednak rozmowy zeszły na temat przygotowań 

do powstania, Brigham szybko zorientował się, że członkowie klanów nie są jednomyślni.

Niektórzy z nich mieli tak gorącą krew, podgrzaną dodatkowo wypitymi trunkami, że 

gotowi byli natychmiast zrywać się od stołu, chwytać za broń i co koń wyskoczy ruszać na 

Edynburg. Jednak starszyzna podchodziła do sprawy z większą rezerwą. Rozmowy o nowej 

wojnie otworzyły stare rany, z których zaczął sączyć się jad zwątpienia. Wspominano dawne 

klęski   i   to,   co   przyszło   po   nich.   Prześladowania,   egzekucje,   spalone   domy,   splądrowane 

majątki i setki najszlachetniejszych ludzi zesłanych na plantacje.

Tak   jak   mówiła   Serena,   wszystko   to   były   krzywdy,   których   nie   dało   się   ani 

zapomnieć, ani wybaczyć. Mimo to wielu z zebranych w Glenfinnan nie rwało się to tego, by 

zaczynać kolejną wojnę. Wcześniejsze porażki ostudziły ich zapał i chęć do nadstawiania 

karku za młodego księcia. Widzieli zbyt wielu ludzi idących na zatracenie, zbyt wiele ziemi 

spłynęło krwią, w której utopiły się marzenia i nadzieje.

Cameron  z Lochiel,  który w  zastępstwie  przebywającego na  wygnaniu  ojca  pełnił 

funkcję  przywódcy klanu, oznajmił, że całym  sercem popiera  księcia  Karola, z pewnymi 

wszakże zastrzeżeniami.

- Jeżeli nie będziemy mieli wsparcia ze strony wojsk francuskich, Anglicy rozpełzną 

się po naszej ziemi - tłumaczył - a nas zepchną w góry i do pieczar. Klan Cameronów stoi 

wiernie po stronie prawowitego władcy. Ale pytam was: czy nasze klany są w stanie poradzić 

sobie z dobrze wyszkoloną angielską potęgą? Pamiętajcie, że przegrana w tej wojnie pogrąży 

Szkocję na zawsze.

- Co więc mamy robić? - James MacGregor, potomek Roba Roya, z całych sił walnął 

dłonią w stół. - Siedzieć i patrzeć, jak nasze miecze rdzewieją w pochwach? Grzać kości przy 

kominku i starzeć się, na próżno czekając zemsty? Nie wiem, jak wy, ale ja mam po dziurki w 

nosie elektora i jego niemieckiej królowej!

- Miecza, który tkwi w pochwie, przynajmniej nie można złamać - odparł półgłosem 

Cameron z Lochiel.

- Święte słowa - mruknął wódz klanu MacLeodów pochylony smętnie nad swoim 

porto. - Wprawdzie nie godzi się tak siedzieć z założonymi rękami, ale jest czystym sza-

leństwem rwać się do walki, jeżeli nie ma szans na zwycięstwo. Nie raz już przegraliśmy i 

przyszło nam za to słono zapłacić.

- MacGregorowie poprą księcia. Pójdą za nim wszyscy jak jeden maż - James potoczył 

po zebranych groźnym wzrokiem. - Będziemy przy nim, gdy sięgnie po tron.

background image

- Zgoda, chłopcze - wtrącił się Jan, próbując uspokoić Jamesa, który po swym ojcu 

odziedziczył   lojalność  oraz  sporo sprytu   i  zamiłowania  do  intryg,   ale  zdecydowanie   bra-

kowało   mu   ojcowskiego   opanowania.   -   Wszyscy   poprzemy   księcia   -   powiedział   Jan   z 

naciskiem - ale przedtem trzeba dokładnie przemyśleć całą sprawę. Tu chodzi o coś więcej 

niż tron i zemstę za niesprawiedliwość. Lochiel ma rację. Decyzja o wojnie nie może być 

podjęta pochopnie.

-   Więc   co?   Będziemy   walczyć   jak   baby?   Językiem?   Po   co   ta   pusta   gadanina?   - 

zniecierpliwił się James.

Jego słowa nie przypadły zebranym do gustu. Po sali przeszedł pomruk, który nie 

wróżył niczego dobrego, zwłaszcza że płynąca strumieniem whisky rozpaliła niektóre głowy 

do białości. Nim sytuacja stała się naprawdę groźna, Jan przemówił jeszcze raz, ściągając na 

siebie uwagę całego zgromadzenia.

- Walczymy jako ludzie z klanów, tak jak robili to nasi ojcowie, a przedtem ojcowie 

ojców. Wiesz dobrze, że biłem się u boku twego ojca, Jamesie. I u twego boku też, gdy obaj 

byliśmy młodzi - dodał, zwracając się do Lochiela. - Dumny jestem, że mogę ofiarować 

rodowi   Stuartów   mój   miecz   i   miecz   mego   syna.   Ale   uważam,   że   jeśli   zdecydujemy   się 

walczyć, musimy mieć chłodne głowy i robić to mądrze. Miecz i łuk nie zawsze wystarczą.

- Jednak czy mamy pewność, że książę Karol się nie rozmyśli? - zapytał naraz jakiś 

trzeźwy głos. - Już raz się zbieraliśmy, by bić się za jego ojca, i nic dobrego z tego nie 

wynikło.

Jan uniósł swój kielich, by służba mogła go napełnić.

- Brighamie, byłeś we Francji, spędziłeś sporo czasu u boku księcia. Powiedz nam o 

jego zamiarach - poprosił.

W   sali   zapadła   cisza.   Brigham   wstał   i   spojrzał   po   zebranych   wokół   stołu 

mężczyznach.

- Książę ma szczere chęci walczyć o swój tron i wszystko to, co zgodnie z prawem 

należy się jego rodowi. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości - stwierdził pewnym głosem. 

Zrobił małą pauzę i jeszcze raz popatrzył im w oczy. Słuchali go z uwagą i widać było, że 

jego słowa dodają im otuchy. - Książę liczy na jakobitów ze Szkocji i Anglii, jak również ma 

nadzieję, że zyska poparcie króla Ludwika. Jeśli je otrzyma, to nie ma wątpliwości, że mając 

Francuzów u boku, bez trudu pokona swoich wrogów - ponownie zrobił małą przerwę, po 

czym uniósł do góry swój kielich. - A jeśli Francuzi go nie wesprą, będzie mu potrzebna 

wyjątkowa jedność i śmiałe posunięcia tutaj.

- Ludzie z nizin będą bić się po stronie rządowej armii - zauważył Lochiel. Zasmucił 

background image

się na myśl  o wszystkich  nieszczęściach, śmierci i zniszczeniu, które bez wątpienia spo-

woduje powstanie. - Książę jest młody, brak mu doświadczenia w walce.

- To prawda - Brigham skinął głową. - Dlatego będzie bardzo potrzebował mądrych 

doradców.   I   oczywiście   walecznych   żołnierzy.   Nie   powinniście   wątpić   w   jego   ambicje   i 

stanowczość. Zaręczam wam, że przybędzie do Szkocji i rozwinie nad nią swój sztandar. 

Będzie bardzo potrzebował pomocy klanów, ich mieczy i serc.

- Składam mu swoje w ofierze - odezwał się głośno James MacGregor, podnosząc 

kielich w geście wyzwania.

- Jeśli postanowienie księcia okaże się niezłomne, Cameronowie będą bić się pod jego 

komendą - oświadczył Lochiel.

Burzliwe rozmowy toczyły się do późnej nocy i przez cały następny dzień. Niektórzy 

wodzowie dali się przekonać i przyrzekli, że ich ludzie staną do walki. Inni wciąż się wahali. 

Po dwóch dniach zastęp Jana MacGregora ruszył w drogę powrotną. Gdy jeźdźcy opuszczali 

przyjazne mury twierdzy Glenfinnan, niebo nad ich głowami zasnuły ciężkie chmury. Równie 

posępne były myśli Brighama. Po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że śmiałe ambicje Karola 

mogą łatwo spełznąć na niczym.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Serena   siedziała   w   swojej   sypialni   zapatrzona   w   ogień   płonący   na   kominku.   Z 

kolanami   podciągniętymi   pod   brodę,   otulona   nocną   koszulą,   z   rozkoszą   poddawała   się 

delikatnym   dłoniom   matki,   która   rozczesywała   i   suszyła   jej   włosy.   Fiona   przesuwała 

pomiędzy palcami rude pasma i z rozrzewnieniem myślała o czasach, gdy jej córka była małą 

dziewczynką.   Nie   wszystkie   wspomnienia   były   jednakowo   słodkie,   jednak   te   ostatnie 

znacznie przeważały. Ileż to razy stała jak teraz i patrzyła na lśniące włosy Sereny i jej za-

różowioną od kąpieli i ognia delikatną skórę. Jakże łatwo przychodziło jej w tamtych czasach 

załagodzić dziecięce troski i ukoić żale. Niestety, nie było już tamtego dziecka, a jego miejsce 

zajęła   młodziutka   kobieta,   przeżywająca   pierwsze   kobiece   troski   i   odczuwająca   kobiece 

potrzeby. Jeszcze trochę, a moja mała dziewczynka będzie siedziała przy swoim własnym 

kominku i pilnowała własnych dzieci, pomyślała Fiona i lekki smutek ukłuł ją w serce.

Zwykle   podczas   takich   wspólnych   chwil   usta   Sereny   nie   zamykały   się   nawet   na 

chwilę. Trajkotała jak najęta, opowiadała matce najróżniejsze historie, a śmiechu było przy 

tym co nie miara. Tym razem jednak sprawiała wrażenie dziwnie osowiałej. Nie mówiła tyle 

co   zwykle   i   nie   śmiała   się   prawie   wcale.   Siedziała   nieruchomo,   z   rękami   złożonymi 

bezwładnie   na   podołku,   i   wpatrywała   się   w   ogień.   Zdawało   się,   że   w   ogóle   nie   słyszy 

wesołych głosów wpadających do sypialni przez otwarte drzwi. To Amelia i Malkolm za-

bawiali Colla jakąś grą. Co chwila któreś z rodzeństwa wybuchało śmiechem albo wydawało 

triumfalny okrzyk.

Z całej czwórki właśnie Serena przysparzała Fionie najwięcej trosk. Coll był uparty i 

piekielnie zawzięty, ale na szczęście odziedziczył po ojcu sporo zdrowego rozsądku, więc 

Fiona nie musiała martwić się o jego przyszłość. Była pewna, że jakoś poradzi sobie w życiu. 

Amelia   ze   swoją   anielską   naturą   i   wrodzoną   słodyczą   przynosiła   radość   rodzicom.   Jej 

delikatna uroda i łagodność na pewno przyciągną uwagę jakiegoś szlachetnego człowieka. Co 

zaś do Malkolma...

Myśl o najmłodszym synu wywołała na ustach Fiony pogodny uśmiech. Choć jeszcze 

mały, już przejawiał ogromny urok i spryt. Ksiądz proboszcz mówił o nim, że jest żywy jak 

iskierka, a przy tym bardzo rozwinięty jak na swój wiek.

Natomiast Serena była ciągłym źródłem matczynych niepokojów. Pech chciał, że to 

właśnie   ona   odziedziczyła   ognisty   temperament   MacGregorów,   połączony   z   tak   wielką 

wrażliwością, że niezwykle łatwo było ją zranić. Wszystkie emocje przeżywała niezwykle 

gwałtownie. Umiała nienawidzić tak samo gorąco jak kochać. Nie bała się zadawać trudnych 

background image

pytań i, co gorsza, nigdy nie zdołała zapomnieć o tym, co raz na zawsze powinno zniknąć w 

mrokach niepamięci.

Właśnie   to   spędzało   Fionie   sen   z   powiek.   Jeden   tragiczny   wypadek,   koszmarne 

przeżycie, które przeraziło córkę nie mniej niż ją samą. Skóra lady MacGregor do tej pory 

nosiła ślady spotkania z angielskim kapitanem. Rany na ciele zabliźniły się szybko, lecz te, 

które powstały w sercu, nie miały zagoić się nigdy. Wiedziała, że do końca życia będzie 

pamiętać, jak Serena zajęła się nią tamtej strasznej nocy.  Jak myła  jej poranione ciało, a 

potem   tuliła   i   okrywała   kocami.   Tylko   dzięki   temu   zdołała   jakoś   przetrwać   do   rana, 

przezwyciężyć rozpacz i ukoić ból.

Niestety,   Serena   także   nie   zapomniała.   Ciągle   nosiła   w   duszy   głęboki   uraz 

spowodowany tym, co spotkało matkę. Nazbyt często pozwalała, by ponosił ją dziki gniew. 

Złość i nienawiść zapalały się w jej oczach, wyrywały się na świat w niepohamowanych, 

ostrych słowach.

Pod   wpływem   tragicznych   przeżyć   zrodziła   się   w   niej   ta   przerażająca   dzikość, 

wieczny niepokój, który nie pozwalał jej usiedzieć w miejscu. Czasami na oślep gnała konno 

przez las, włóczyła się samotnie po dolinach. Na najmniejsze zagrożenie, prawdziwe bądź 

wyimaginowane,   albo   ujmę   wobec   rodziny   reagowała   niemal   histerycznie   i   gotowa   była 

wydrapać oczy temu, kto ośmieliłby się skrzywdzić kogoś z jej bliskich. Najgorsze jednak, że 

powzięła tak wielką nienawiść do mężczyzn, że przeganiała precz każdego, kto ruszał do niej 

w konkury. To bolało i martwiło Fionę najbardziej.

Nienaturalny spokój i zagadkowe milczenie córki niepokoiły ją coraz bardziej. Po raz 

pierwszy zadała sobie pytanie, jak być dobrą matką dla dorosłej dziewczyny.

-   Jesteś   dziś   taka   milcząca,   kochanie   -   zagadnęła   ciepłym   głosem.   -   Czyżbyś 

dostrzegła w ogniu własne marzenia?

Serena uśmiechnęła się leciutko.

- Zawsze nam mówiłaś, mamo, że jeśli się dobrze przypatrzymy, to na pewno nam się 

pokażą - powiedziała, myśląc jednocześnie o tym, że choć patrzyła bardzo dokładnie, nie 

potrafiła dziś dostrzec nic poza rozżarzonymi polanami i tańczącymi po nich językami ognia.

- Od kilku dni trzymasz  się na uboczu. Źle się czujesz, córeczko? - badała Fiona 

ostrożnie.

-   Nie,   nie...   -   mruknęła   Serena.   Sama   wiedziała,   że   nie   zabrzmiało   to   zbyt 

przekonująco. - Raczej czuję się niespokojna. Chciałabym, żeby już była wiosna.

Zamilkła na moment, znowu zapatrzona w ogień.

- Jak myślisz, mamo, kiedy papa wróci?

background image

-  Jutro,  może  pojutrze  -  odparła  Fiona,  nie  przestając   szczotkować   włosów   córki. 

Uświadomiła sobie, że nienajlepszy nastrój Sereny trwa dokładnie od dnia, gdy mężczyźni 

ruszyli na polowanie. - Martwisz się o ojca? - zapytała.

- Nie - z piersi dziewczyny wyrwało się ciężkie westchnienie, a nieruchome dotąd 

dłonie drgnęły nerwowo.

- Czasami trochę się niepokoję, jak to się wszystko skończy, ale nie boję się o papę - 

gwałtownie splotła drżące palce.

- Nawet nie wiesz, mamo, jak bardzo chciałabym być mężczyzną!

- A cóż to znowu za głupstwa? - roześmiała się Fiona, trochę uspokojona, że znowu 

słyszy to typowe dla córki wyznanie.

- Naprawdę! Gdybym była mężczyzną, nie musiałabym tak ciągle siedzieć i czekać - 

ani   przeżywać   tego   dziwnego,   mglistego   uczucia,   od   którego   nie   mogę   się   uwolnić,   ani 

którego nie umiem nazwać, dodała w myślach.

-   Córeńko   -   Fiona   pocałowała   ją   w   czubek   głowy.   -   Gdybyś   była   mężczyzną, 

pozbawiłabyś mnie jednej z większych przyjemności w życiu.

- Tak bardzo chciałabym być taka jak ty i Amelia - słowom towarzyszyło kolejne 

rozdzierające westchnienie.

- Jesteś, jaka jesteś, kochanie. Taka już się urodziłaś i taką cię kocham.

- Chciałabym, żebyś była ze mnie zadowolona. Bardzo się staram, tylko że nie zawsze 

mi to wychodzi.

- Co to za nonsensy?

- Wiem, mamo, że czasem cię rozczarowuję.

-   Nieprawda.   Nigdy   mnie   nie   rozczarowujesz.   To   nie   to   -   Fiona   otoczyła   Serenę 

ramionami i przytuliła policzek do jej gorącego policzka. - Kiedy się urodziłaś, z całego serca 

dziękowałam Bogu, że dał mi cię zdrową i całą. Prawie umarłam z żalu, kiedy straciłam 

dwoje dzieci, które przyszły na świat między Collem a tobą. Bałam się, że nie będę mogła 

mieć więcej dzieci. I wtedy Bóg zesłał mi ciebie, maleńką jak okruszek, ale silną jak koń. A 

co się nacierpiałam podczas porodu! Akuszerka powiedziała mi potem, że pazurami wydarłaś 

się na świat. Kobiety wprawdzie nie chodzą na wojnę, ale uwierz mi, że gdyby to mężczyźni 

mieli rodzić dzieci, świat dawno przestałby istnieć.

To   stwierdzenie   rozbawiło   Serenę.   Wyprostowała   nogi   i   usiadła   wygodniej, 

wyciągając stopy w stronę ognia.

- Pamiętam, jak rodził się Malkolm - powiedziała weselszym tonem. - Papa poszedł do 

stajni i strasznie się upił.

background image

- Robił to za każdym razem, kiedy któreś z was przychodziło na świat. Twój ojciec to 

bardzo dzielny człowiek, gotów rzucić się na pułk dragonów uzbrojony tylko w sztylet. Na 

pewno wolałby to, niż przestąpić próg pokoju, w którym rodzi kobieta.

- Mamo, powiedz mi, skąd wiedziałaś, kiedy spotkałaś ojca, że go kochasz?

- Nie wiedziałam - teraz to Fiona zaczęła błądzić wzrokiem wśród płomieni, jakby 

szukała   w   nich   wspomnień   sprzed   lat.   -   Pierwszy   raz   zobaczyłam   go   na   balu.   Alicja 

MacDonald, Mary MacLeod i ja byłyśmy najbliższymi przyjaciółkami. Pewnego razu rodzice 

Alicji   urządzili   bal   z   okazji   jej   urodzin.   To   było   w   Glenfinnan.   Twój   ojciec   już   wtedy 

przyjaźnił   się   z   Donaldem   MacDonaldem,   bratem   Alicji.   Pamiętam,   że   Alicja   ubrała   się 

wtedy na zielono, Mary na niebiesko, a ja na biało, a do tego miałam perły mojej babki. 

Upudrowałyśmy  sobie  włosy  i  zdawało  nam  się,  że  jesteśmy  bardzo  szykowne,   piękne  i 

światowe.

- Jestem pewna, że takie byłyście.

Fiona westchnęła cicho. Przestała szczotkować włosy Sereny i oparła dłonie na jej 

ramionach.

-   Muzyka   była   bardzo   skoczna,   mężczyźni   tacy   przystojni   -   ciągnęła   swoje 

wspomnienia. - Twój ojciec poprosił Donalda, żeby go przedstawił, a potem zaprosił mnie do 

tańca. Trochę się przeraziłam, bo byłam pewna, że taki potężny tur nie ma pojęcia o tańcu. Co 

ja biedna zrobię, myślałam. Ta bestia podepcze mi palce i zrujnuje nowe pantofelki.

- Mamo! Naprawdę myślałaś, że papa nie umie tańczyć?!

- Naprawdę. Całe szczęście zaraz przekonałam się, że źle go oceniłam. Sama zresztą 

wiesz, bo nie raz widziałaś ojca w tańcu. Śmiało mogę powiedzieć, że nie było i nie ma 

lepszego tancerza niż Jan MacGregor.

Serena   spróbowała   wyobrazić   sobie   rodziców,   młodych   radosnych,   połączonych 

pierwszym wspólnym tańcem.

- I wtedy zakochałaś się w nim? Kiedy pierwszy raz tańczyliście?

- Nie, skądże! Ale flirtowałam z nim, przyznaję. Mary, Alicja i ja umówiłyśmy się, że 

będziemy   flirtować   ze   wszystkimi   mężczyznami   na   balu,   a   potem   wybierzemy   tych 

najodpowiedniejszych.   Zdecydowałyśmy,   że   będą   nas   interesować   tylko   najprzystojniejsi, 

najbardziej eleganccy i najbogatsi i tylko takich weźmiemy sobie za mężów.

Zdumiona Serena obróciła się i zerknęła na matkę z niedowierzaniem.

- Ty, mamo, robiłaś takie rzeczy?

-   Tak,   tak.   Wstyd   się   przyznać,   ale   byłam   wtedy   dosyć   próżna   i   pewna   siebie. 

Wszystko przez to, że mój ojciec rozpieszczał mnie wprost nieprzyzwoicie. Następnego dnia 

background image

twój ojciec wprosił się do MacDonaldów pod pretekstem, że chce wybrać się z Donaldem na 

przejażdżkę. Tak mówił, ale naprawdę kręcił się po całym zamku, póki mnie nie spotkał. 

Panoszył się wszędzie, jakby był u siebie. W ciągu następnych tygodni ciągle wchodził mi w 

drogę, więc sama nie wiem, ile razy spotkaliśmy się niby to przypadkiem. I chociaż nie był 

ani najprzystojniejszym, ani najbogatszym mężczyzną, jaki się do mnie zalecał, wybrałam 

właśnie jego.

-   Ale   skąd   wiedziałaś?   Jak   zdobyłaś   pewność,   że   to   właśnie   ten,   a   nie   inny?   - 

dopytywała Serena.

- Moje serce przemówiło głośniej niż rozum - szepnęła Fiona.

Przyjrzała się córce uważnie. A więc w tym tkwił problem. Zastanawiała się tylko, jak 

mogła przeoczyć sygnały.

Jej mała dziewczynka zakochała się pierwszy raz w życiu, a ona tego nie zauważyła. 

Błyskawicznie przebiegła pamięcią imiona i twarze młodych mężczyzn, którzy zalecali się do 

Sereny. Nie mogła sobie wszakże przypomnieć, żeby córka obdarzyła któregoś z nich choćby 

przelotnym spojrzeniem. Prawda jest taka, pomyślała, że Rena dawała im taką szkołę, że 

czmychali czym prędzej gdzie pieprz rośnie.

- Musi być coś więcej. Jakiś wyraźny znak - dotarł do niej niecierpliwy głos córki. - 

Musi przecież być coś, co łączy dwoje ludzi - myślała głośno Serena - bo na przykład gdy-

byście z papą nie mieli takiego samego pochodzenia, podobnych przekonań i wartości, twoje 

serce na pewno by nie przemówiło - orzekła, nerwowo szarpiąc brzeg koszuli.

- Miłość nie zważa na żadne różnice, Reno - odparła Fiona.

W pewnej chwili zaświtała jej w głowie nieprawdopodobna myśl. Czy to możliwe, 

żeby jej ognista, zawzięta córka zakochała się w angielskim lordzie?

- Serce moje - odezwała się łagodnie i dotknęła policzka dziewczyny - kiedy miłość 

spada na człowieka, wszystko inne przestaje się liczyć.

- To ja już wolę być sama! - wyznała Serena porywczo. W jej oczach widać było tyle 

samo popłochu co zdecydowania. - Już wolę być starą panną i chować dzieci Amelii, Colla i 

Malkolma, niż oszaleć dla mężczyzny, który może mnie tylko unieszczęśliwić.

- Rozum przemawia przez ciebie i twój rozbrykany temperament - Fiona łagodnie 

gładziła   włosy   córki.   -   Miłość   zawsze   trochę   przeraża,  zwłaszcza   jeśli   próbuje   się  z   nią 

walczyć.

- Sama nie wiem - bezradnie przytuliła policzek do matczynej ręki. - Mamo, dlaczego 

ja się tak męczę? Dlaczego sama nie wiem, czego chcę?

- To się zmieni, kiedy nadejdzie twój czas. A ty, najodważniejsze z moich dzieci, na 

background image

pewno pójdziesz za głosem serca - powiedziała Fiona.

Nagle ścisnęła mocno palce dziewczyny, czując, jak cała krew odpływa jej z głowy, a 

żołądek chwyta ostry skurcz. Serena drgnęła i szybko obróciła głowę w stronę drzwi. Z dworu 

dobiegał narastający odgłos galopujących koni. Spojrzały sobie w oczy, doskonale wiedząc, o 

czym myśli w tej chwili każda z nich. Pamięć przywołała wspomnienia grozy sprzed lat, serca 

zamarły z przerażenia.

- Papa wraca wcześniej - szepnęła Serena. Wstała i mocno ścisnęła rękę matki.

- Tak - Fiona odzyskała głos i poczuła, jak powoli opada z niej napięcie. - Na pewno 

będzie chciał zjeść coś gorącego.

Mężczyźni nie oszczędzali koni, gnani pragnieniem, żeby przespać noc we własnych 

łóżkach. Po drodze rzeczywiście udało im się zapolować, więc wieźli do domu martwego 

jelenia, kilka królików i sporo dzikiego ptactwa. Dom, cichy i senny o tej później porze, w 

jednej chwili zahuczał od pokrzykiwań i rozkazów Jana.

Serena   postanowiła   nie   schodzić   na   dół,   bo   nie   chciała   pokazywać   się   w   nocnej 

koszuli.   Gdy   jednak   usłyszała,   że   ojciec   ją   woła,   zmieniła   zdanie.   Podbiegła   do   lustra   i 

zaczęła   nerwowo   przygładzać   włosy,   prostować   pogniecione   fałdy   koszuli.   Po   chwili 

znieruchomiała. Wyraźnie zdegustowana spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Jakie miało 

znaczenie to, jak wygląda? Przecież szła na dół tylko po to, żeby przywitać się z ojcem.

Kiedy weszła do kuchni, zobaczyła, jak roześmiany, z błyszczącymi oczami i twarzą 

zaróżowioną   od   chłodu   tulił   w   swych   potężnych   ramionach   Amelię.   Coll   siedział   obok 

paleniska z nogami otulonymi kocem i niecierpliwe czekał na wieści, podobnie jak Malkolm, 

który przycupnął na poręczy fotela. Naprzeciw nich, ze szklanką w jednej dłoni, a drugą 

ukrytą w kieszeni bryczesów, stał Brigham. Wiatr potargał mu włosy, porwał gdzieś wstążkę, 

więc opadały swobodnie prawie do ramion. Buty miał przemoczone i uwalane błotem. Serena 

dostrzegła go natychmiast i choć mężnie walczyła z pokusą, uległa i spojrzała mu prosto w 

oczy. Zresztą może to on ściągnął ją wzrokiem. Przez chwilę, przez kilka uderzeń serca, nie 

istniało dla niej nic ani nikt poza nim.

I on widział tylko Serenę. Przyglądał się jej od chwili, gdy weszła, piękna i kusząca w 

ciemnozielonej nocnej sukni, którą narzuciła na koszulę. Miękki materiał otulał jej figurę i 

podkreślał   płomienną   barwę   lśniących   włosów.   Patrząc   na   nią,   nieświadomie   tak   mocno 

ścisnął szklankę, że omal nie trzasnęła mu w dłoni. Szybko jednak rozluźnił uścisk i po chwili 

już giął się w powitalnym ukłonie.

Serena przyjęła go chłodno. Swoim zwyczajem dumnie uniosła podbródek. Na widok 

tego znajomego gestu zapragnął podbiec do niej i uścisnąć ją z całych sił.

background image

- Tu jest moja dzika górska kocica - rozpromieniony Jan rozłożył ramiona i czekał na 

córkę. - Czy stęskniony ojciec może dostać całusa?

- Może tak, a może nie - przekornie przechyliła głowę.

Nie spiesząc się, podeszła do niego i jakby z ociąganiem cmoknęła go w policzek. 

Zaraz jednak roześmiała się na cały głos i rzuciła mu się na szyję. Przytuliła się mocno i 

wycałowała go po zarośniętej twarzy. Podniósł ją, okręcił kilka razy i zawołał, nie kryjąc 

ojcowskiej dumy:

- To ci dopiero pieszczoszka! Jeśli jakiś mężczyzna nie przestraszy się jej pazurów, 

spotka go nie lada nagroda.

- Nie będę dla nikogo żadną nagrodą! - demonstracyjnie wytargała ojca za brodę, za 

co spotkała ją kara w postaci kilku lekkich klapsów.

- Sam widzisz, mój drogi, że nie kłamię - Jan zwrócił się do Brighama. - Toż to żywe 

srebro. Mam szczere chęci oddać cię młodemu Duncanowi MacKinnan, który naprzykrza mi 

się od tygodni - powiedział, mierzwiąc jej włosy.

- Jak sobie życzysz, ojcze - odparła ze zdradzieckim spokojem. - Wcześniej jednak 

Duncan przestanie cię męczyć, bo go rozpłatam na dwoje.

Jan   roześmiał   się  na   całe   gardło,   rozbawiony   srogimi   groźbami   córki.   Właśnie   ją 

kochał najbardziej ze wszystkich swoich dzieci.

- Napełnij moją szklankę, łobuziaku, i poczęstuj pozostałych - nakazał. - A młody 

MacKinnan to i tak nie jest partia dla ciebie.

Zrobiła,   co   jej   kazał,   po   czym   podeszła   z   dzbankiem   go   Brighama.   Nie   mogła 

powstrzymać się, by nie spojrzeć wyzywająco w jego oczy, gdy odpowiadała ojcu:

- Ani on, ani żaden inny.

Rękawica została rzucona, pomyślał Brigham. Honor nakazał mu ją podjąć.

- A może, moja panno, żaden nie umiał zmusić cię, żebyś schowała pazury.

- Prawdę mówiąc, mój panie, wielu próbowało i do dziś gorzko tego żałują.

- Wygląda więc na to, że trzeba pani mężczyzny ze stali. Uniosła brwi i spojrzała na 

niego tak, jakby szacowała, ile jest wart.

- Proszę mi wierzyć, milordzie, że w ogóle nie trzeba mi mężczyzny.

Błysk w jego oczach powinien był ją ostrzec, że nie może przeciągać struny. Jednak 

było już za późno.

- Wybaczy pani porównanie, madame, ale narowista klacz rzadko kiedy rozumie, że 

musi mieć jeźdźca.

- Daj sobie spokój, Reno - wtrącił Coll, krztusząc się ze śmiechu. - Nie prowokuj go, 

background image

bo i tak z nim nie wygrasz. On może tak gadać godzinami. Lepiej zlituj się nad biednym 

kaleką i podejdź do mnie z tym dzbankiem. Strasznie chce mi się pić, a moja szklanka jest 

pusta.

- Podobnie jak twoja głowa - burknęła obrażonym  tonem, ale podeszła do brata i 

nalała mu whisky.

- Spokojnie dziewczyno, chcesz mnie upić? Przecież jeszcze nie wyzdrowiałem.

- Tak? - ze złośliwym uśmieszkiem wyrywała mu szklankę. - W takim razie zamiast 

whisky dostaniesz zaraz któraś z mikstur Amelii.

- Wiedźma! - zawołał rozbawiony i siłą posadził ją sobie na kolanach. - Nalej mi 

jeszcze kropelkę, a nikomu nie zdradzę twoich sekretów - szepnął jej do ucha.

- Ciekawe jakich!

- Spodnie do konnej jazdy...

- A niech cię!

Serena   zaklęła   pod   nosem.   Zaraz   potem   obróciła   się,   żeby   sprawdzić,   czy 

przypadkiem matka nie usłyszała. Potem posłusznie nalała Collowi whisky, ale minę miała 

przy tym bardzo zaciętą.

- Widocznie nie jesteś taki chory, skoro miałeś dość siły, żeby mnie szpiegować - 

syknęła, schodząc z kolan brata.

- Tonący brzytwy się chwyta.

- No, dzieciaki, koniec tych awantur - Jan poczekał, aż wszystkie oczy zwrócą się w 

jego stronę. - Powiem wam, co słychać w Glenfinnan. Wszyscy MacDonaldowie mają się 

doskonale i przesyłają wam pozdrowienia. Daniel, brat Donalda, znowu został dziadkiem. I to 

już po raz trzeci, co mnie szczególnie zawstydza - dodał.

Spojrzał   znacząco   na   dwoje   swoich   najstarszych   dzieci.   Oni   tymczasem   całkiem 

zapomnieli  o niedawnej kłótni i w obliczu nadciągającego  niebezpieczeństwa postanowili 

trzymać wspólny front.

- I co was tak bawi? - zapytał Jan, patrząc na ich rozbawione miny. - Chyba nie to, że 

zaniedbujecie swoje święte obowiązki wobec klanu. Lepszy ojciec niż ja już dawno by was 

pożenił i wyprawił z domu, nie patrząc na to, czy to się wam podoba, czy nie.

- Przecież wiesz, że nie ma lepszego ojca niż ty - powiedziała Serena przymilnie i 

satysfakcją obserwowała, jak z twarzy Jana znika marsowa mina.

-   Pomińmy   tę   kwestię.   Chcę   wam   powiedzieć,   że   zaprosiłem   do   nas   Maggie 

MacDonald.

- O dobry Boże! - jęknął Coll. - Ktoś tu wspominał o naprzykrzaniu się! To dopiero 

background image

będzie utrapienie.

-   Cicho   bądź!   -   Serena   trzepnęła   brata   w   ucho.   -   Maggie   to   moja   serdeczna 

przyjaciółka, nie zapominaj o tym! Kiedy przyjeżdża?

- W przyszłym tygodniu - odparł Jan i spojrzał spod oka na syna. - A tobie, mój 

chłopcze, przypominam, że żaden gość w moim domu nie jest utrapieniem. Zrozumiano?

- Nie do końca. Kim jak nie utrapieniem jest osoba, która ciągle włazi ci pod nogi, tak 

że się o nią wiecznie potykasz? - bronił się Coll, ale szybko dał za wygraną, wiedząc, że 

gościnność w domu rodziców była zarówno sprawą honoru, jak i tradycji. - Cała nadzieja w 

tym, że Maggie trochę wydoroślała. I że zadowoli się towarzystwem Sereny i Amelii.

Przez następne dni dwór w Glenroe żył gorączką przygotowań do wizyty Maggie. 

Fiona dwoiła się i troiła, by osobiście wszystkiego dopilnować. Pod jej czujnym okiem służba 

czyściła   srebra,   polerowała   drewniane   schody,   szorowała   podłogi   i   przygotowywała 

smakowite potrawy. Serena pomagała w tych pracach, szczęśliwa, że wreszcie może zająć 

myśli czymś konkretnym. Przydała jej się taka odmiana, więc nawet nie czuła się zmęczona 

dodatkowymi zajęciami. Poza tym niecierpliwie wyczekiwała dnia przyjazdu Maggie, z którą 

przyjaźniła się od dzieciństwa.

Coll   zdążył   w   tym   czasie   wydobrzeć   na   tyle,   że   mógł   znowu   dosiąść   konia.   W 

związku z tym wypuszczał się gdzieś z Brighamem, a często w tych wyprawach towarzyszył 

im   także   Jan   i   jego   ludzie.   Prócz   tego   mężczyźni   spędzali   długie   godziny   na   nocnych 

debatach,   podczas   których   omawiano   zadania   stojące   przed   jakobitami   oraz   ewentualne 

posunięcia księcia Karola.

Niestety nie udało się uniknąć plotek, które szybko zaczęły żyć własnym życiem. Z 

gór ku dolinom biegły najbardziej fantastyczne wieści. Książę już jest w drodze. Książę wciąż 

przebywa w Paryżu. I wreszcie: książę w ogóle nie zamierza przybyć do Szkocji.

Pewnego   dnia   do   Glenroe   dotarł   mocno   strudzony   posłaniec   z   wiadomością   dla 

hrabiego Ashburn. Natychmiast poprowadzono go do salonu, w którym mężczyźni zamknęli 

się  na  długie  godziny.  Kiedy  kurier   ruszał  w   drogę  powrotną,   było   już  całkiem  ciemno. 

Kobiety nigdy nie dowiedziały się, jaki  był  cel jego przybycia,  co szczególnie  dotkliwie 

ubodło Serenę. Długo nie mogła przeboleć, że nie dopuszczono jej do tajemnicy.

Któregoś dnia siedziała sama w kuchni, zajęta praniem bielizny. Zwykle dzieliła ten 

obowiązek z Amelią, tym razem jednak zaproponowała siostrze, że zrobi pranie sama, jeśli ta 

wypoleruje za nią meble. Zdecydowanie wolała udeptywać brudną pościel, niż mazać się w 

pszczelim wosku. Pracowała więc w pocie czoła, brodząc w olbrzymiej balii. Ponieważ woda 

sięgała jej do połowy łydki, musiała podwinąć spódnicę. Pot płynął jej po plecach, twarz 

background image

zaczerwieniła się od gorąca i wysiłku, ale nie zważała na to. Fizyczna praca i ruch sprawiały 

jej przyjemność i pozwalały rozładować nadmiar energii. Jednak najbardziej cieszyła się, że 

jest sama, bowiem samotność była luksusem, na który nieczęsto mogła sobie pozwolić. Tym 

razem tak się szczęśliwie złożyło, że pani Drummond opuściła swe kuchenne królestwo i 

poszła do swoich kum po nowe przepisy i plotki. Malkolm biedził się nad lekcjami, a matka 

doglądała przygotowań w pokojach gościnnych.

Serena   dreptała   w   miejscu,   unosząc   wysoko   kolana.   Nuciła   coś   pod   nosem,   żeby 

urozmaicić monotonne zajęcie i utrzymać rytm. Sama nie wiedziała, kiedy jej myśli pobiegły 

w kierunku, którego starannie unikała. Nieświadomie zaczęła zastanawiać się, czy Maggie 

spodobała się Brighamowi i czy na powitanie ucałował dłoń przyjaciółki w taki sam sposób, 

jak kiedyś jej. Co mnie to zresztą obchodzi? - pomyślała zła na siebie i zaczęła udeptywać 

pranie z większą werwą. Co mógł obchodzić ją mężczyzna, który od powrotu z Glenfinnan 

ledwie raczył na nią spojrzeć. I dobrze, o to jej chodziło. Było jej wszystko jedno, czy patrzył 

na nią, czy nie, bo w końcu znaczył dla niej tyle co zeszłoroczny śnieg. W najlepszym razie 

był jak wbity w skórę cierń, który od czasu do czasu przypomina o sobie przykrym ukłuciem.

Nieświadoma   tego,   co   robi,   deptała   bieliznę   tak   energicznie,   że   rozhuśtana   woda 

zaczęła przelewać się przez brzeg balii. Prawdę mówiąc, byłaby najszczęśliwsza, gdyby wre-

szcie sobie pojechał. Niech sobie weźmie ten swój chłodny ton i gorące spojrzenie i zabiera 

się z tym wszystkim do Londynu albo do diabła, jeśli mu bardziej po drodze. Z całego serca 

życzyła mu, żeby podczas konnej przejażdżki wleciał do lodowatej rzeki, przeziębił się, a 

potem schodził z tego świata długo i w cierpieniach. A już najbardziej by się cieszyła, gdyby 

w tej chwili zjawił się przed nią, padł na kolana i błagał o choćby jeden przelotny uśmiech. A 

ona wyśmiałaby go bezlitośnie. W ogóle to życzyłaby sobie...

W jednej chwili przestała sobie życzyć, podobnie jak przestała prać, a nawet myśleć. 

Znieruchomiała jak posąg patrzyła przed siebie takim wzrokiem, jakby zobaczyła ducha.

Brigham   również   znieruchomiał   na   progu   kuchni,   zaskoczony   niespodziewanym 

spotkaniem. Był pewien, że Serena pomaga matce na górze albo razem z Amelią czyści meble 

w   jadalni.   Przez   ostatnie   dni   unikał   jej   bardzo   starannie.   Świadomie   pozbawiał   się 

przyjemności, ale i przykrości, jaką dawały ich spotkania. A teraz cały wysiłek diabli wzięli! 

Wszystko na nic, pomyślał jednocześnie zły i zadowolony, że znowu są sam na sam.

Stała przed nim w pełnej pary kuchni, lśniąca od potu, z włosami wymykającymi się 

spod spinek i ze spódnicą... - o słodki Boże! Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w mokre, 

zgrabne łydki. Urzeczony obserwował kropelkę wody płynącą od szczupłego kolana wzdłuż 

delikatnej goleni. Kiedy znikła pośród wzburzonej piany, mimowolnie cicho gwizdnął przez 

background image

zęby.

- Cóż za czarująca, choć nieoczekiwana scenka rodzajowa - powiedział, kłaniając się 

na powitanie.

- Nie ma pan tu żadnego interesu, lordzie Ashburn. Można wiedzieć, czego pan szuka 

w kuchni?

- Pani ojciec zachęcał mnie, bym czuł się jak u siebie w domu. Pomyślałem sobie, że 

nie   będę   nikomu   zawracał   teraz   głowy   i   sam   zejdę   do   kuchni.   Miałem   nadzieję,   że 

nieoceniona pani Drummond poczęstuje mnie talerzem zupy.

- Zupa jest w kociołku nad paleniskiem. Proszę się poczęstować. I niech pan pójdzie z 

jedzeniem do siebie, bo nie mam teraz czasu pana obsługiwać.

- Widzę.

Zdołał już otrząsnąć się z zaskoczenia i podszedł do niej na tyle blisko, że poczuł 

bijące od niej ciepło i zapach mydła.

-   Madame,   odkąd   ujrzałem,   jak   prana   jest   moja   pościel,   pewnie   nie   będę   mógł 

spokojnie spać w nocy.

- I bardzo ci tak dobrze, Angolu! O to chodzi - burknęła, kryjąc rozbawienie, w jakie 

wprawiło ją to, co powiedział. - A teraz niech się pan zajmie swoimi sprawami, a ja zajmę się 

praniem, zanim mi całkiem woda wystygnie - powiedziała.

Za chwilę jednak, chyba sam diabeł musiał ją podkusić, z całych sił tupnęła nogą. 

Strumień wody bryznął z balii prosto na spodnie Brighama.

- Och, proszę o wybaczenie, mój panie! - parsknęła, nie kryjąc wesołości.

Brigham zerknął na zmoczone ubranie i aż pokręcił głową.

- Może wydaje się pani, że trzeba je uprać.

- Proszę bardzo, niech je pan wrzuci. Śmiało! Dawno już mam ochotę przetrzepać 

panu spodnie.

- Doprawdy?

Patrząc jej prosto w oczy zaczął rozpinać guziki znajdującego się z boku rozporka. Za 

chwilę stało się tak, jak przypuszczał. Oczy Sereny zrobiły się wielkie jak spodki, a ciemny 

rumieniec   oblał  jej  twarz   aż  po  linię   włosów   nad  czołem.   Przestraszona,  cofnęła  się   tak 

niefortunnie, że gdyby jej w porę nie złapał, runęłaby do balii, zalewając przy okazji całą 

kuchnię.

- Brigham! - zawołała mimo woli, bezradnie machając rękami.

Błyskawicznie znalazł się przy niej i podtrzymał ją, obejmując w talii. Drugą ręką 

sięgnął do jej włosów. Spinki wysunęły się i z cichym pluskiem utonęły pośród mydlin.

background image

- Wiedziałem! Wiedziałem, że jeszcze kiedyś to usłyszę!

- powiedział, głaszcząc ją po włosach.

- Co?

- Moje imię - szepnął jej do ucha. - Powiedz je jeszcze raz.

-   Nie   ma   potrzeby!   -   próbowała   oswobodzić   się   z   uścisku,   ale   robiła   to   bez 

przekonania. - I nie ma potrzeby, żeby pan mnie trzymał.

- Obawiam się, że jest, Reno. Nie dalej niż trzy dni temu tłumaczyłem sobie, że nie 

mogę, nie powinienem zbliżać się do ciebie - gładził ją po mokrych od potu plecach, co 

chwila dotykał wijących się pasemek wilgotnych włosów.

- Mimo to ciągle pragnę być jak najbliżej ciebie. Przyznaj się, że czujesz to samo! 

Widzę to w twoich oczach.

Instynktownie spuściła wzrok i już po chwili nienawidziła siebie za to.

- Nic nie widzisz! - nie rozumiała, dlaczego zniża głos, zupełnie jakby chciała z nim 

spiskować.

- Widzę! Widzę wszystko - delikatnie pocałował jej włosy. - Boże mój, nie jestem w 

stanie zapomnieć twojego zapachu, smaku twojej skóry.

- Przestań! - chciała zasłonić uszy, ale dłonie miała uwięzione, bo w obronnym geście 

wcisnęła je pomiędzy swoje i jego piersi. - Nie chcę tego słuchać!

- Dlaczego? - delikatna dotąd dłoń zacisnęła się mocno na grubym paśmie włosów. 

Pociągnął za nie, zmuszając Serenę, by podniosła głowę i spojrzała mu w oczy. - Bo jestem 

Anglikiem? - zapytał.

-   Nie.   Tak.   Nie   wiem!   -   nieświadomie   podniosła   głos,   którego   barwa   zdradzała 

rosnące podniecenie. - Wiem tylko, że tego nie chcę. Nie chcę czuć tego, co czuję, gdy jesteś 

blisko.

Objął ją mocniej, rozkoszując się swym chwilowym zwycięstwem.

- Powiedz mi, co czujesz, Reno!

- Słabość, niepokój, złość. Nie, nie rób tego - szepnęła przerażona, widząc, że pochyla 

się nad nią. - Nie całuj mnie!

- Więc zrób to pierwsza - lekko musnął wargami jej usta.

- Nie zrobię....

Kiedy ją pocałował, odruchowo zacisnęła powieki, choć wcale tego nie chciała.

- Już to kiedyś zrobiłaś...

Zarzuciła   mu   ręce   na   szyję   i   przyciągnęła   do   siebie   z   całych   sił.   Pierwszy   raz 

pozwoliła, by nie rozum, lecz serce dyktowało jej, co ma robić. Nie chciała słuchać żadnych 

background image

ostrzeżeń, bo przecież i tak doskonale rozumiała, że nie może mieć tego mężczyzny. Jednak 

gdy trzymał ją w ramionach, zdawało jej się, że niczego nie pragnie bardziej, niż zostać w 

nich na zawsze.

Pozwoliła, żeby ją całował, pieścił ustami jej wargi, uwodził je i dręczył, póki nie 

zapragnęła sama wejść w jego rolę. Czy to możliwe, że dopiero co powiedziała mu, iż czuje 

się   słaba?   Skłamałam,   zamajaczyła   w   jej   głowie   niejasna   myśl.   W   tej   chwili   czuła   się 

niewiarygodnie silna, przepełniona energią, która przelewała się przez jej ciało, burzyła krew, 

doprowadzając ją do wrzenia. Jeszcze silniej przywarła do Brighama, mocniej otoczyła go 

ramionami. Rozchyliła wargi, inicjując pocałunek, który był niczym wyzwanie, by spróbował 

zmierzyć się z jej potęgą.

Miał wrażenie, że trzyma w ramionach ogień. Jej ciało promieniowało gorącem, od 

którego   mąciło   mu   się   w   głowie.   Niczym   w   hipnotycznym   transie   szeptał   jej   imię.   Nie 

wiedział, kiedy uniósł ją i trzymał tak przez chwilę, a potem wolniutko opuścił, cały czas 

tuląc mocno  do swego ciała.  Czuł ją  każdym  nerwem, każdym  milimetrem  skóry. Świat 

przestał istnieć, a zostały tylko jej wargi rysujące wilgotne linie na jego twarzy.

Jej ciało wygięło się, niecierpliwie czekając na dotyk jego rąk. Piersi stały się twarde i 

pełne,   wrażliwe   na   najmniejsze   muśnięcie,   a   przy   tym   tak   gorące,   że   parzyły   go   przez 

ubranie.   Kiedy   wsunęła   ręce   pod   jego   surdut   i   zaczęła   niecierpliwie   szarpać   koszulę   na 

plecach, poczuł, że traci kontrolę. Zrozumiał, że jeszcze sekunda i pociągnie ją na podłogę, 

gdzie   wreszcie   oboje   znajdą   ukojenie.   Resztką   woli   zdecydował,   że   muszą   natychmiast 

przestać i odsunął się od niej.

- Sereno! - mówienie przychodziło mu z trudem. Czekając, aż wróci normalny oddech 

wziął obie jej dłonie i podniósł do ust. - Sereno, musimy porozmawiać.

- Porozmawiać? - ledwie słyszała jego słowa.

- Tak. Musimy porozmawiać, i to szybko, zanim się zapomnę i nadużyję zaufania, 

którym obdarzyli mnie twój ojciec i brat.

Przyglądała   mu   się   bezradnie,   nie   bardzo   wiedząc,   jak   zareagować.   W   końcu 

odzyskała   jasność   myślenia   i,   przestraszona,   szybko   cofnęła   ręce.   Jak   mogłam   tak 

bezwstydnie rzucić się na niego, pomyślała zawstydzona, przyciskając dłonie do rozpalonych 

policzków.

- Nie chcę z tobą rozmawiać. Idź stąd natychmiast!

- Chcesz czy nie i tak porozmawiamy - chwycił ją za nadgarstki i przytrzymał, żeby 

nie mogła uciec. - Sereno, nie możemy dłużej udawać, że to, co dzieje się między nami za 

każdym razem, kiedy się spotykamy, nic nie znaczy. Podobnie jak ty, ja również tego nie 

background image

chcę, ale nie będą oszukiwał samego siebie i wmawiał sobie, że między nami nic nie zaszło.

-  To   minie  -  odezwała   się  niepewnie,  sama   nie  wierząc  w   to,  co   mówi.  -  Żądze 

przychodzą nagle i równie nagle mijają.

-   Co   za   chłodne   i   wyważone   sądy.   Gdzie   ta   bosonoga   dziewczyna   zdobyła   takie 

życiowe doświadczenie?

- Och, daj mi święty spokój! - szarpnęła się rozgniewana. - Dopóki nie zjawiłeś się w 

naszym  domu, byłam  spokojna  i zadowolona z życia.  Kiedy stąd wyjedziesz,  znowu tak 

będzie.

-   Akurat!   -   znowu   przyciągnął   ją   do   siebie.   -   Jestem   pewien,   że   gdybym   teraz 

wyjechał, zalewałabyś się łzami.

- Nigdy nie uroniłam nawet jednej łzy z powodu mężczyzny, więc dlaczego miałabym 

płakać po tobie? Nie jesteś pierwszym, którego całowałam, i na pewno nie będziesz ostatnim.

Przyjrzał jej się uważnie, jakby chciał sprawdzić, czy mówi poważnie. Szare oczy 

pociemniały i zwęziły się tak bardzo, że wyglądały jak dwa paski onyksu.

- Igrasz z ogniem, Sereno - mruknął.

- Robię, co mi się podoba. Tobie nic do tego! A teraz puszczaj!

- A więc nie jestem pierwszym, którego całowałaś - powtórzył, myśląc przy tym, że z 

rozkoszą   porachowałby   kości   wszystkim   tym   szczęściarzom,   którzy   byli   przed   nim.   - 

Powiedz mi, czy w ich ramionach też tak drżałaś jak w moich? - pocałował ją tak mocno, że 

na moment straciła oddech. - Czy byłaś tak samo rozpalona? - następny pocałunek był dużo 

łagodniejszy. Tym razem przestała się bronić. Westchnęła bezradnie i rozchyliła wargi, ale on 

odsunął się od niej. - Mów, chcę to usłyszeć - nalegał. - Czy patrzyłaś im w oczy tak, jak teraz 

patrzysz w moje?

Zamiast odpowiedzieć, uczepiła się jego ramion. Ogarnęła ją tak wielka słabość, że 

ledwie mogła utrzymać się na nogach.

- Brigham - szepnęła miękko.

- Odpowiadaj! - potrząsnął nią mocno i zmusił, by spojrzała mu w oczy. Jak przez 

mgłę widziała jego ostre, skupione spojrzenie. Głowa zrobiła jej się tak ciężka, że z trudem 

mogła utrzymać ją prosto.

- Mów! - nalegał - Czy kiedy byłaś z innymi, czułaś dokładnie to samo, co czujesz, 

gdy jesteś ze mną?

- Nie...

-   Sereno,   już   skończyłam   -   Amelia   pchnęła   lekko   uchylone   kuchenne   drzwi,   ale 

zamiast wejść, stanęła w progu jak wryta. Z ustami otwartymi ze zdziwienia przyglądała się 

background image

siostrze wtulonej w ramiona ich gościa. Serena stała boso na palcach i trzymała się surduta 

pana Langstona tak kurczowo, jakby bała się, że za chwilę upadnie.  A pan Langston...  Tu 

dziewczęca   skromność   kazała   Amelii   spuścić   oczy.   Na   jej   gładkie   policzki   wypełzły 

olbrzymie purpurowe rumieńce.

-   Najmocniej   przepraszam   -   odezwała   się   ledwo   słyszalnym   głosem   i   znowu 

zapatrzyła się na nich jak zaczarowana. Jej zdumione oczy biegły od jednej do drugiej twarzy, 

jakby szukała podpowiedzi, co należy teraz zrobić.

- Amelio - Serena zmobilizowała całą siłę woli, żeby odsunąć się od Brighama. - Lord 

Ashburn właśnie...

- Pocałował pani siostrę - dokończył takim tonem, jakby mówił o pogodzie.

-   Aha   -   ciągle   osłupiała   Amelia   patrzyła,   jak   Serena   mierzy   go   piorunującym 

spojrzeniem. - Najmocniej przepraszam - powtórzyła, wciąż niepewna, czy powinna zostać, 

czy raczej sobie pójść.

Ta walka naturalnej ciekawości z dobrymi  manierami  bardzo rozbawiła Brighama, 

jednak nie odważył się roześmiać, by nie speszyć Amelii jeszcze bardziej. Serena rzuciła się 

do kredensu i zaczęła wyciągać miski i talerze. Robiła to tak energicznie, że aż dzwoniły.

- Nie masz za co przepraszać - warknęła, nie patrząc nawet na siostrę. - Lord Ashburn 

chciał trochę zupy.

-   Zgadza   się,   ale   muszę   powiedzieć,   że   mój   głód   został   chwilowo   zaspokojony. 

Pozwolą więc panie, że je opuszczę - obrócił się na pięcie. Nie zdążył jeszcze wyjść z kuchni, 

gdy dobiegł go dźwięk talerza rozbijającego się o kamienną posadzkę.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

-   Król   Ludwik   nie   zamierza   interweniować   -   powiedział   Brigham   spokojnie,   nie 

odrywając oczu od płomieni.

Stał przed kominkiem z rękoma założonymi do tyłu. Sprawiał wrażenie człowieka 

odprężonego i zadowolonego z życia. Były to jednak pozory, pod którymi skrywał olbrzymie 

napięcie i niepokój.

- Z każdym tygodniem staje się mniej prawdopodobne, że zechce wesprzeć księcia 

Karola. Obawiam się, że nie użyczy mu ani swego złota, ani oddziałów - dodał po chwili.

Coll bez słowa cisnął na stół list dostarczony tego ranka przez kuriera. Zaraz potem 

wstał i zaczął krążyć  po pokoju. Jego wrodzona popędliwość domagała się ruchu i prze-

strzeni.

- A jeszcze rok temu Ludwik był bardziej niż chętny, żeby wspomóc Karola. Mało 

tego, wprost napraszał się ze swoją pomocą - zniecierpliwiony machnął ramionami. - Niech 

go wszyscy diabli!

- Rok temu - podkreślił Brigham - Ludwik myślał, że Karol bardzo mu się przyda w 

jego politycznych grach. Gdy jednak w marcu porzucono plany francuskiej inwazji, Karol 

przestał być potrzebny. Dwór zaczął go ignorować.

- I dobrze! Poradzimy sobie bez Francuzów - Coll obrócił się gwałtownie, by spojrzeć 

w oczy najpierw Brighamowi, a potem swemu ojcu. - Szkoccy górale potrafią sami bić się za 

Stuartów.

- Zgoda - potaknął Jan. - Tylko ilu stanie do walki? - zapytał.

Wyciągnął rękę w stronę Colla, nakazując mu tym gestem spokój. Zbyt dobrze znał 

swojego syna, by nie wiedzieć, że tylko czeka, żeby wystąpić z płomienną mową.

- Moje decyzje i serce pozostają niezmienne - ciągnął dobitnie. - Kiedy nadejdzie czas, 

MacGregorowie staną do walki w imieniu prawowitego władcy. Jednak niczego nie trzeba 

nam teraz bardziej niż jedności. Jeśli klany chcą wygrać, muszą stanąć do walki jak jeden 

maż.

- Zawsze tak było! - Coll walnął pięścią w otwartą dłoń. - I teraz też tak będzie!

- Chciałbym,  żebyś  się nie mylił  - spokojny głos Jana najlepiej  świadczył  o jego 

rozwadze i wewnętrznym  spokoju. Chyba zaczynam  się starzeć, pomyślał, trochę rozcza-

rowany, że brak mu dawnego ognia. Przeklęta starość! - Nie możemy się łudzić, że wszyscy 

wodzowie klanów w całej Szkocji są skłonni poprzeć prawdziwego króla ani że dadzą swym 

ludziom rozkaz do walki pod sztandarami księcia. Sam powiedz, Brig, jak wielka siła stanie 

background image

przeciw nam w szeregach rządowej armii?

- Nie wiem jeszcze, ale w każdej chwili spodziewam się wieści od moich londyńskich 

informatorów - odparł. Podniósł ze stołu list i obróciwszy go kilka razy w palcach, wrzucił do 

ognia.

- Jak długo jeszcze mamy czekać? - zrezygnowany Coll usiadł na krześle i zapatrzył 

się w pulsujący żar. - Ile miesięcy, ile lat będziemy tak siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak 

przez ten czas elektor obrasta w piórka.

-   Obawiam   się,   że   do   powstania   dojdzie   szybciej,   niż   nam   się   zdaje   -   westchnął 

Brigham. - Co gorsza, może to nastąpić, zanim będziemy gotowi. Książę staje się niecier-

pliwy.

- Przywódcy klanów spotkają się jeszcze raz - zamyślony Jan bębnił palcami o poręcz 

fotela. Jak każdy mądry strateg wolał najpierw wszystko obmyślić, a dopiero potem chwytać 

za   broń.   -   Trzeba   bardzo   uważać,   żeby   angielski   wywiad   nie   przechwycił   wieści   o   tym 

spotkaniu. Lepiej, żeby zbyt wcześnie nie nabrali podejrzeń.

Na myśl  o Szkotach, którzy kolaborowali z Anglikami, Coll zaklął siarczyście i z 

całych sił walnął pięścią w stół.

- Więc co zrobimy? Następne polowanie? - zapytał Brigham.

- Szczerze mówiąc, miałem na myśli coś innego - odparł Jan. Słysząc odgłos powozu 

zajeżdżającego przed dom, uśmiechnął się tajemniczo, a potem spokojnie stuknął fajką o kant 

stołu. - Urządzimy tu bal, moi panowie - oznajmił. - Pora roku jest odpowiednia, a i panienka, 

która tu właśnie zawitała, warta tego, żeby powymiatać pajęczyny z kątów.

Brigham   podszedł   do   okna   i   uchylił   kotarę.   Przez   niewielką   szczelinę   dyskretnie 

obserwował podwórze. Jak na dłoni widział Serenę, która pędem zbiegła ze schodów i rzuciła 

się w ramiona czarnowłosej dziewczyny.

- Maggie MacDonald jest w idealnym wieku do zamążpójścia - ciągnął tymczasem 

Jan. - Podobnie jak moja starsza córka - dodał i spojrzał wymownie na plecy Brighama. 

Trzeba   by   chyba   być   ślepym,   pomyślał,   żeby   nie   zauważyć   co   się   dzieje   między   tymi 

dwojgiem. Od pewnego czasu nie miał najmniejszych wątpliwości, że jego córka i ich młody 

gość wyraźnie przypadli sobie do gustu.

- Bal to najlepsza okazja, żeby dziewczęta mogły poznać odpowiednich kawalerów - 

dokończył, dając do zrozumienia, że decyzja zapadła.

- Z pewnością - przytaknął Brigham.

Próbował   zignorować   nagły   niepokój,   który   poczuł   na   wzmiankę   o   poznawaniu 

kandydatów na męża dla Sereny. Opuścił zasłonę, po czym jakby od niechcenia odwrócił się 

background image

od okna. Nie chciał na nią patrzeć, nie w chwili, gdy wyglądała tak pięknie, z popołudniowym 

słońcem tańczącym we włosach i oczami roziskrzonymi radością.

Tymczasem Colla najwyraźniej nie zachwyciła perspektywa balu. Nie mógł otwarcie 

sprzeciwić   się   ojcu,   więc   tylko   zaklął   pod   nosem.   Nie   byłby   jednak   sobą,   gdyby   nie 

powiedział, co tym wszystkim myśli.

- Nic mnie nie obchodzi żaden  bal. Ani ta trzpiotowata  panienka. Uprzedzam,  że 

prędzej   mnie   piekło   pochłonie,   niż   dam   się   wplątać   w   jakieś   salonowe   rozmówki   albo 

przejażdżki   konne.   Nie   będę   tracił   czasu   na   paplaninę   o   nowych   fasonach   czepków. 

Zwłaszcza teraz, gdy pora czyścić broń.

- Nie bój się, obejdzie się bez twojego uroczego towarzystwa. Serena i Amelia na 

pewno dobrze zajmą się naszym gościem - Jan spojrzał na syna spod oka.

Wstał, słysząc w holu wesołe kobiece głosy. Ruszył do drzwi, chcąc je otworzyć, ale 

ktoś z drugiej strony zrobił to szybciej. Wyszedł  więc do holu powitać miłego gościa, a 

naburmuszony Coll uparcie siedział w fotelu i nie zamierzał wstać.

- Tu jest moja dziewczynka! - huknął Jan, aż poszło echo po wysokim sklepieniu. - 

Chodź szybko i wycałuj wuja Jana.

Maggie podbiegła do niego i rozbawiona pozwoliła wziąć się na ręce i unieść. Jan 

obrócił się z nią kilka razy, czym naraził się na wymówki żony.

- A postawże tę dziewczynę natychmiast! Mało to wytrzęsło ją w powozie! Maggie, 

zdejmuj szybko pelerynę i chodź ogrzać się przy kominku.

- Już idę, ciociu - zawołała dziewczyna i jeszcze raz cmoknęła Jana w oba policzki. 

Kiedy ją postawił na ziemi, z ciekawością rozejrzała dokoła.

- Nie będziemy przecież stać w holu. Zapraszamy dalej!

Jan   podał   jej   ramię   i   poprowadził   do   salonu.   Gdy   wchodzili,   Coll   mruknął   coś 

niezadowolony i z wyraźnym ociąganiem wstał z fotela. Dobre maniery nie pozwoliły mu za-

kląć ze złości. Okazały się jednak niewystarczające, by powstrzymać go przed tym, co zrobił 

chwilę później. Kiedy spojrzał w stronę wchodzących,  otworzył  usta z wrażenia. Maggie 

wprawdzie niewiele urosła i u boku jego potężnego ojca wyglądała jak porcelanowa lalka, 

poza tym jednak zmieniła się nie do poznania. Coll zapamiętał ją jako chudego i pryszczatego 

podlotka, a teraz  miał  przed oczyma  młodą kobietę zjawiskowej  wręcz  urody. Szafirowy 

aksamit jej podróżnej peleryny podkreślał alabastrową cerę i czerń loków, które wymykały się 

spod czepeczka uszytego z tego samego co peleryna materiału. Czy ona zawsze miała takie 

cudne oczy, lśniące ciemnym błękitem jak wody jeziora w słońcu? - pomyślał urzeczony Coll. 

Czyjej skóra zawsze miała ten piękny odcień i taką świeżość?

background image

Na szczęście zdążył się opanować, zanim Maggie spojrzała na niego. Uśmiechnęła się 

przyjaźnie, ale jej spojrzenie zaraz pobiegło do Brighama. Tak sobie zaplanowała w czasie 

podróży. Każdy ruch, gest i uśmiech miała starannie przemyślany.

- Lordzie Ashburn... - dygnęła wdzięcznie na powitanie i z gracją wyciągnęła do niego 

drobną rączkę.

- To wielka przyjemność widzieć panią znowu, panno MacDonald - schylił głowę, by 

ucałować czubki jej palców. Nie widział, że za jego plecami Serena skrzywiła się lekko, jakby 

coś ją zabolało. - Mam nadzieję, że podróż nie była zbyt męcząca.

- Ani trochę - uśmiechnęła się promiennie. Brigham musiał być pod jej urokiem, bo 

ciągle trzymał dłoń dziewczyny. Serena patrzyła na to i czuła, że narasta w niej złość. Nie 

mogła już ustać w miejscu, więc zrobiła krok naprzód i pociągnęła przyjaciółkę za rękę. 

Ponieważ zrobiła to dość gwałtownie, Maggie spojrzała na nią zaskoczona.

- Maggie, pamiętasz Colla, prawda? - Serena pociągnęła ją w stronę brata.

- Oczywiście, że pamiętam - odparła Maggie z uprzejmym, ale obojętnym uśmiechem.

Ćwiczyła   go   przed   lustrem   przez   kilka   wieczorów.   W   ogóle   długo   i   starannie 

przygotowywała się do tej wizyty. Mimo że jej serce tłukło się jak oszalałe, nie straciła głowy 

i nawet się nie zarumieniła A niewiele brakowało, gdy Coll pochylił się, by pocałować ją w 

rękę. Był znacznie przystojniejszy, niż zapamiętała, bardziej postawny, szerszy w ramionach i 

wyższy. I bardzo, bardzo pociągający.

-   Mam   nadzieję,   że   twoje   rany   już   się   zagoiły   -   powiedziała   głosem   jasnym   i 

dźwięcznym jak kryształ.

- Rany? - zapytał niezbyt przytomnie. Ujął dłoń, którą mu podała, ale zdawało mu się, 

że   zrobił   to   bardzo   niezgrabnie.   Ruszam   się   jak   słoń   w   składzie   porcelany,   pomyślał 

przeklinając swoją niezdarność.

- Tak, twoje rany - mówiła tymczasem Maggie, - Wujek Jan mówił nam, że zostałeś 

ranny w jakiejś potyczce. Pytam więc, czy już dobrze się czujesz?

- Ach, to nie było nic poważnego.

- Wujek mówił, że wręcz przeciwnie. W każdym razie cieszę się, że już wy dobrzałeś.

Z wysiłkiem cofnęła dłoń, czuła jednak, że jeszcze chwila i zdradzi się jakimś słowem 

albo spojrzeniem. Za nic w świecie  nie chciała, żeby domyślił  się, jakie zrobił na niej , 

wrażenie. Nim odwróciła się od niego, spojrzał jej w oczy w taki sposób, że nie udało jej się 

powstrzymać rumieńców. Szybko obróciła się kilka razy i rozejrzała po salonie, modląc się w 

duchy, żeby jej widoczne podekscytowanie zostało złożone na karb podróży.

-   Jestem   wujostwu   bardzo   wdzięczna,   że   mnie   wujostwo   zaprosili   do   siebie.   Tak 

background image

dobrze być tu znowu - zawołała radośnie.

Zaraz potem wniesiono poczęstunek i MacGregorwie zaprosili swych gości do stołu, 

zastawionego specjałami,  które wyszły spod złotych  rąk pani Drummond.  Coll jakby za-

pomniał   o   tym,   że   jeszcze   przed   chwilą   chciał   wymówić   się   od   zabawiania   panny 

MacDonald. Zamiast tego, gdy siadano do stołu, tak się kręcił, że wreszcie udało mu się 

usiąść  obok  niej.  Brigham  również   nie  próżnował.  Wykorzystał  pierwszą  nadarzającą   się 

okazję, by zbliżyć się do Sereny. Kiedy podawał jej tacę z ciastem pochylił się w jej stronę, 

by znaleźć się jak najbliżej.

- Proszę spróbować tych pyszności, panno MacGregor - zachęcał uprzejmym tonem 

rodem   z   londyńskich   salonów.   -   Unikasz   mnie,   Reno   -   szepnął,   korzystając   z   tego,   że 

pozostali zajęci byli ożywioną rozmową.

- Nonsens! - ona również szeptała, zastanawiając się przy tym,  jakim cudem dała 

wmanewrować się w to spiskowanie przy stole.

- Zgadzam się z tobą w zupełności. Unikanie mnie jest nonsensem.

Filiżanka zadzwoniła cichutko na spodeczku, gdy podnosiła ją do ust.

- Nie pochlebiaj sobie, Angolu!

- Nie wiesz nawet, jaka to przyjemność widzieć cię zdenerwowaną - uśmiechnął się 

ironicznie, po czym odwrócił się od niej i normalnym już głosem powiedział do Amelii:

- Czy wiesz, że pięknie wyglądasz w różowym?

Mnie to nigdy nie powie, że pięknie wyglądam, pomyślała Serena z goryczą. Ze złości 

tak mocno wbiła łyżeczkę w ciasto, że kawałek zleciał pod stół, plamiąc przy okazji obrus. 

Nigdy się do mnie tak nie mizdrzy i nie kłania uniżenie, jak to zrobił przed Maggie. Ma dla 

mnie tylko dąsy i docinki. I pocałunki, przypomniała sobie, a na ich wspomnienie aż dreszcz 

przebiegi jej po plecach. Nie będę o tym myśleć, postanowiła twardo. Ani o nim.

Jeśli mężczyzna traktuje kobietę tak obcesowo, to wiadomo, że chodzi mu tylko o 

jedno. Może i wychowała się w górach, daleko od eleganckiego towarzystwa, ale miała dość 

rozumu,   żeby   wiedzieć,   czego   spodziewać   się   po   angielskiej   arystokracji.   Dawno   już 

postanowiła,   że   nie   zostanie   niczyją   kochanką,   a   już   na   pewno   nie   będzie   metresą 

angielskiego lorda. I nieważne, że kiedy jest przy niej, czuje coś niesamowitego  i że po 

głowie snują jej się takie marzenia, że aż czasem robi jej się od tego gorąco. Nigdy, przenigdy 

nie zhańbi siebie ani swojej rodziny. I to nie dlatego, że się boi, ale dlatego, że ma dość 

rozwagi.

-   Śnisz   na   jawie,   kochana?   -   szept   Brighama   był   tak   przenikliwy,   że   aż   drgnęła 

przestraszona. - Mam nadzieję, że marzysz o mnie.

background image

- Błąd. Śnię o krowach, które trzeba wydoić - syknęła przez zaciśnięte zęby.

Zignorowała   wybuch   śmiechu,   jakim   przyjął   jej   słowa,   i   odwróciła   się   w   stronę 

Maggie, w nadziei, że rozmowa z przyjaciółką uwolni ją od natarczywości Brighama. Nie-

stety, Maggie tak była pochłonięta rozmową z Collem, że nie zwróciła na Serenę najmniejszej 

uwagi. Z główką wdzięcznie zwróconą w jego stronę, cała w pąsach, śmiała się, słuchając, co 

jej opowiadał. A on wychodził z siebie, żeby wypaść jak najlepiej. Serena od razu zauważyła, 

że jej brat ma podejrzanie dobry humor i wyjątkowo rozanielony wyraz twarzy.

- Zdaje się, że Coll zmienił zdanie i już nie uważa panny MacDonald za utrapienie - 

roześmiał się Brigham.

- Wygląda tak, jakby dostał czymś ciężkim w głowę - szepnęła w odpowiedzi.

- Albo strzałą Amora w samo serce.

Spojrzała   na   Brighama   oczami   szeroko   otwartymi   ze   zdziwienia,   a   już   po   chwili 

zasłaniała usta serwetką, by ukryć śmiech.

- I kto by to pomyślał - wykrztusiła i zapominając o ostrożności, pochyliła się w jego 

stronę. - Myślisz, że zacznie pisać dla niej wiersze?

-   Zakochani   mężczyźni   są   zdolni   do   znaczenie   gorszych   rzeczy   -   odparł   trochę 

nieobecnym głosem.

Zapach jej włosów i lekkie muśnięcie na policzku sprawiły, że zapragnął zanurzyć 

twarz w tej płomiennej chmurze. Doprowadzała go do obłędu, w jednej chwili kąśliwa jak 

osa, za moment roześmiana i przyjazna.

- Może to i prawda, ale Coll? Mój brat i Maggie MacDonald? Jeszcze parę lat temu 

wściekał się, że wszędzie za nim łazi i nie daje mu spokoju.

- Ale teraz wyrosła na prześliczną kobietę. Poczuła w sercu bolesne ukłucie zazdrości, 

ale zachowała się jak lojalna przyjaciółka.

- To prawda - przyznała, zastanawiając się w duchu, jak to jest być taką drobną i 

kruchą istotą. - Od razu widać, że gustujesz w takiej urodzie.

- Ja? - uniósł do góry brew, a cień znaczącego uśmiechu zatańczył wokół jego ust. - 

Nic podobnego. Ja jestem wielbicielem zielonych oczu i ostrego języka.

Spojrzała mu prosto w oczy, nie zważając na rumieńce palące ją w policzki.

- Przykro mi, mój panie, ale nie mam wprawy w salonowych flirtach.

- W takim razie jest to jeszcze jedna rzecz, której mógłbym cię nauczyć.

Pomna   na   wcześniejsze   doświadczenia   wiedziała,   że   nie   wygra   z   nim   na   słowa, 

postanowiła więc nie podejmować wyzwania. Po co narażać się na upokorzenie, pomyślała, 

lepiej zawczasu wycofać się z honorem.

background image

- Maggie, czy mogę zabrać cię na górę? Chciałabym pokazać ci twój pokój - zwróciła 

się do przyjaciółki, wstając od stołu.

Towarzystwo   Maggie   okazało   się   doskonałym   lekarstwem   na   rozterki   Sereny.   W 

obecności przyjaciółki nie miała czasu myśleć o swoich kłopotach. Ponieważ nie widziały się 

przez dwa lata, nazbierało się mnóstwo tematów do rozmowy. Gawędziły więc do późnej 

nocy, jeździły konno po lesie, przemierzały pieszo całe mile po wzgórzach i wrzosowiskach. 

Maggie była zdecydowanie bardziej otwarta i wszystko, co w sercu, miała zaraz na języku. 

Serena zaś rzadko zwierzała się komukolwiek ze swoich najskrytszych  myśli.  Słysząc od 

przyjaciółki, że ta wciąż kocha się w Collu, nie poczuła się zbytnio zaskoczona. Natomiast to, 

że jej brat najwyraźniej zadurzył  się w Maggie, było  dla Sereny ogromną niespodzianką. 

Cieszyła się z tego bardzo, ale długo nie mogła otrząsnąć się ze zdziwienia. Jednak to, co 

działo się na jej oczach pomiędzy tymi dwojgiem, nie pozostawiało żadnych wątpliwości. To 

była miłość, w którą Maggie zawsze gorąco wierzyła i na którą niecierpliwie czekała.

Coll codzienne znajdował tysięczne wymówki, byle tylko być blisko dziewcząt, i nie 

pamiętał już o tym, że dwa lata temu robił dokładnie to samo, by się od nich uwolnić. Teraz z 

błogim wyrazem twarzy wsłuchiwał się w paplaninę Maggie. Miał przy tym taką minę, jakby 

patrzył na anioła.

Poza   tym,   co   nie   uszło   bystrym   i   krytycznym   oczom   jego   siostry,   zaczął   bardzo 

troszczyć się o swój wygląd. Pani Drummond powtórzyła Serenie, że Coll posunął się nawet 

do tego, iż zasięgał porad Parkinsa w kwestii modnego ubioru. Normalnie uśmiałaby się z 

tego i przy pierwszej okazji wyszydziła brata, ale tym razem jakoś nie było jej do śmiechu.

Patrząc na zakochaną Maggie, czuła przykre ukłucia zazdrości. Miłość najwyraźniej 

służyła  jej przyjaciółce,  dodawała jej wdzięku i urody,  podczas gdy Serenie przysparzała 

tylko zmartwień i czyniła z niej istotę głęboko nieszczęśliwą. Dlatego czasem robiła nadąsaną 

minę, widząc rozkochany wzrok brata i przyjaciółki. W głębi serca jednak życzyła im jak 

najlepiej.

Coll bardzo często towarzyszył im podczas konnych przejażdżek i zwykle kończyło 

się na tym, że jeździli we czwórkę, gdyż dołączał do nich Brigham. Ta nowa sytuacja dawała 

Serenie tyle samo radości co udręki.

Powietrze wciąż było mroźne, ale wyraźnie czuło się, że zima ma się ku końcowi. 

Jeszcze miesiąc i drzewa zaczną się zielenić, pomyślała Serena, rozkoszując się zapachem to-

pniejącego śniegu. Nie przeszkadzał jej nawet chłodny marcowy wiatr, który podczas jazdy 

wiał prosto w twarz. Za parę tygodni łąki pokryją się pierwszymi bladymi kwiatkami, jednak 

na razie  ziemia była  jeszcze mocno zamarznięta.  Pierwsze wyczuły wiosnę ptaki,  pośród 

background image

których zapanowało już spore ożywienie. Kiedy jechali przez las, słyszeli mnóstwo radosnych 

treli, a od czasu do czasu spod końskich kopyt uciekał z furkotem skrzydeł spłoszony ptak. 

Inne,   zrywając   się   z   gałęzi,   strącały   na   głowy   jeźdźców   deszcz   drobnych   kropelek, 

pozostałość po śniegu, który stopniał.

Posuwali się naprzód powoli, tempem, które nie przypadło to gustu ani popędliwej 

Serenie, ani jej narowistemu wierzchowcowi. W głębi duszy wściekała się na Maggie za to, 

że choć była wcale dobrą amazonką, tym razem trzymała się utartych ścieżek i najwyraźniej 

nie miała ochoty spróbować galopu.

- Pewnie wolałabyś się pościgać? - zagadnął Brigham.

- Wolałabym, i co z tego?

Spojrzał przez ramię w stronę drugiej pary, cały czas mocno spinając wodze swego 

ogiera, który tańczył pod nim najwidoczniej również znudzony ślamazarnym tempem.

- Ruszajmy! Później nas dogonią - zawołał.

- Nie wypada - pokręciła głową zdecydowanie.

Rozsądek   wziął   górę   nad   pokusą,   żeby   pognać   przed   siebie   co   koń   wyskoczy. 

Wiedziała bowiem, że jej matka nie pochwaliłaby takich wypadów parami zamiast w grupie.

- Boisz się, że mnie nie dogonisz? - droczył się Brigham.

-   Jeszcze   się   nie   urodził   taki   Anglik,   który   pokonałby   MacGregora   w   wyścigu 

konnym!

- Słowa nic nie kosztują, Reno! Daj mi dowód. Jezioro jest jakąś milę stąd.

Wahała się jeszcze. Wiedziała, że powinna cały czas towarzyszyć swemu gościowi. 

Jednak wyzwanie  pozostawało   wyzwaniem.   Zanim  głos rozsądku  zdołał ją   powstrzymać, 

spięła   konia   ostrogą   i   popędziła   przed   siebie.   Znała   tu   wszystkie   ścieżki,   dlatego   mogła 

całkowicie zdać się na instynkt. Prowadziła konia lekko, bez trudu pokonując wszystkie nagłe 

zakręty. Z wprawą wytrawnego jeźdźca brała przeszkody. Zwinnie uchylała się przed niską 

gałęzią, pewnie trzymała się w siodle, kiedy koń przeskakiwał zwalone pnie.

Gnali naprzód ścieżką, na której ledwie mieściło się dwoje jeźdźców, dlatego cały 

czas trzymali się blisko siebie, ramię w ramię. Co chwila odwracała się na sekundę i patrzyła 

na Brighama. Nisko pochylony, z twarzą tuż przy szyi ogiera, śmiał się i popędzał go do 

jeszcze   szybszego   biegu.   Ona   też   śmiała   się   głośno,   a   las   wypełnił   się   jej   wesołymi 

okrzykami.   Dawno   już   nie   czuła   takiej   radości   i   przyjemności   płynącej   zarówno   z 

towarzystwa Brighama, jak i z emocji wyścigu. Z nikim i nigdy nie odczuwała tak wielkiej, 

niczym nie ograniczonej wolności. Pierwszy raz nie próbowała wmawiać sobie, że osoba 

Brighama nie ma tu nic do rzeczy. Cieszyła się chwilą i jedynym, czego żałowała, było to, że 

background image

od jeziora dzieliła ich tylko jedna mila, a nie na przykład dziesięć.

Trzyma się w siodle jak jakaś leśna bogini, przemknęło mu przez myśl, gdy w dzikim 

pędzie rzucał krótkie spojrzenia w jej stronę. Prowadziła swą klacz pewnie i bardzo odważnie, 

na granicy ryzyka. Najwidoczniej nie obawiała się ani o swoje życie, ani całość kończyn. 

Gdyby zamiast niej jechała obok niego inna kobieta, pewnie zwolniłby i trzymał się za nią, 

mając na uwadze zarówno jej bezpieczeństwo, jak i miłość własną, która ucierpiałaby w 

wyniku przegranej. Z Sereną jednak było zupełnie inaczej. Nieświadomie prowokowała go, 

żeby jeszcze popędzał konia, coraz bardziej spragniony widoku jej zaróżowionej, rozjaśnionej 

twarzy. Wyprzedzała go o jakieś pół długości, więc pędził za nią na złamanie karku. Żałował 

przy tym, że zamiast długiego płaszcza nie włożyła krótkiej kurtki i bryczesów.

Niełatwo cię pokonać, kochana, pomyślał. Dostrzegł już lśniącą taflę jeziora i jednym 

ruchem szpicruty ponaglił konia. Znowu jechali łeb w łeb, mknęli w kierunku wody niczym 

wicher. Równocześnie dopadli brzegu. Jego serce zamarło na moment, bo Serena czekała ze 

ściągnięciem   wodzy   do   ostatniej   chwili.   Kiedy   wreszcie   mocno   je   spięła,   jej   klacz   aż 

przysiadła na zadzie.

- Wygrałam z tobą, Angolu! - zawołała triumfalnie.

-   Akurat!   -   odkrzyknął,   z   trudem   łapiąc   oddech.   -   Wziąłem   cię   o   całą   głowę!   - 

wysapał, klepiąc konia po błyszczącej od potu szyi.

- Niech diabli porwą twoją głowę! - zawołała, zapominając o dobrych manierach. - 

Wygrałam, a ty nie masz w sobie dość odwagi, by to potwierdzić. Gdyby nie to, że musiałam 

siedzieć w siodle po damsku, tylko powąchałbyś kurz.

Śmiała   się   głośno,   głęboko   wciągając   pachnące   igliwiem   powietrze.   Jej   oczy, 

roziskrzone   humorem   i   szaleńczym   galopem,   płonęły   zielenią.   Miały   taki   wyraz,   jakby 

rzucała wyzwanie całemu światu. Potargane włosy wysunęły się spod maleńkiego, zalotnego 

kapelusika, który zsunął się jej na tył głowy. Gdyby do tej pory Brigham się w niej nie 

zakochał, pewnie stałoby się to właśnie w tym momencie.

- Nic się nie martw, jak na Anglika i tak dobry z ciebie jeździec - pocieszyła. - W 

każdym razie nie gorszy niż kulawy Szkot ślepy na jedno oko.

- Jeszcze trochę tych komplementów, milady, a zacznę czerwienić się jak panienka. 

Cokolwiek byś mówiła, zwycięstwo i tak jest moje, a ty widocznie jesteś zbyt próżna albo 

zbyt uparta, żeby to przyznać.

Potrząsnęła głową tak energicznie, że kapelusik całkiem zsunął się jej z głowy i zawisł 

na wstążeczkach. Z eleganckiej fryzury, nad którą Maggie spędziła pracowicie cały ranek, nie 

zostało nic. Niesforne loki swobodnie opadły aż do pasa, wabiąc wzrok iskrzącymi się w nich 

background image

promieniami słońca.

- To ja wygrałam. Gdybyś był prawdziwym dżentelmenem, nie spierałbyś się o to.

- Nie, to ja wygrałem - wychylił się w siodle, pociągnął za koniec wstążki, po czym 

odrzucił daleko niepotrzebny kapelusik. - I pragnę ci przypomnieć, że prawdziwa dama na 

pewno nie chciałaby się ścigać.

- A więc to tak!

Gdyby to było możliwe, tupnęłaby na niego nogą. Zamiast tego obróciła klacz, tak że 

stanęli twarzą w twarz. Nie obchodziło jej, że nazwał ją upartą i próżną, ale tego, że odmówił 

jej miana damy, nie mogła mu darować.

- A czy ty zachowujesz się teraz po męsku? - zapytała, patrząc mu w oczy. - To ty 

chciałeś  się  ścigać.  Gdybym  odmówiła,  zarzuciłbyś  mi  tchórzostwo.   Aleja  podjęłam   wy-

zwanie, w dodatku wygrałam z tobą, więc nie jestem damą, tak?

- Podjęłaś wyzwanie i przegrałaś! - poprawił ja, ciesząc się, że aż poczerwieniała ze 

złości. - Poza tym dla mnie nie musisz być damą, Reno. Wolę cię taka. jaka jesteś.

- To znaczy jaką? - gniew zapłonął w jej oczach.

- Jesteś jak zachwycająca dzika kocica, która nosi bryczesy i walczy jak mężczyzna.

Syknęła niczym nadepnięta żmija i pod wpływem nagiego impulsu klepnęła w szyję 

jego   konia.   Przestraszony   ogier   skoczył   w   bok   i   gdyby   nie   doskonały   refleks   i   talent 

jeździecki, Brigham jak nic wpadłby głową prosto do lodowatego jeziora.

- Jędza! - warknął, prostując się w siodle, ale zerknął na nią z ukosa. W jego wzroku 

zdumienie mieszało się z podziwem. - Zachciało ci się mnie utopić?

- To nie byłaby moja wina, gdybyś poszedł na dno jak kamień. Sprawiłby to twój 

zakuty łeb - odcięła się.

Zagryzła wargi, żeby się nie roześmiać. Odrzuciła do tyłu włosy i zadarła głowę, by 

spojrzeć   w   pogodne   niebo.   Dzień   był   naprawdę   przepiękny,   może   nawet   nie   będzie   już 

ładniejszego w całym jej życiu. Kiedy przypomniała sobie wielką radość i podniecenie, jakie 

dał jej wyścig, zapomniała o dąsach. W końcu to Brigham wpadł na pomysł, żeby się ścigać, 

więc w nagrodę przestanie się na niego gniewać.

- Proponuję rozejm - odezwała się pojednawczo. - Coll i Maggie zaraz tu będą. Jeśli 

się na mnie obrazisz, nie będę miała z kim rozmawiać w czasie, kiedy zaczną robić do siebie 

maślane oczy.

- A więc jednak do czegoś się przydam - uśmiechnął się, zsiadając z konia. - Jestem 

pani ogromnie wdzięczny, madame.

-   Nasz   wyścig,   a   zwłaszcza   moja   wygrana   wprawiły   mnie   w   doskonały   nastrój   - 

background image

łaskawie pozwoliła pomóc sobie przy zsiadaniu.

- Cieszę się niezmiernie - ukłonił się nisko, a potem, zanim zdążyła się zorientować, 

porwał ją do góry i przerzucił sobie przez ramię, - Przypominam jednak, że to ja wygrałem.

- Czyś ty rozum postradał! - wrzasnęła, okładając go po plecach pięściami, sama nie 

wiedząc, czy ma ochotę śmiać się, czy skląć go w żywy kamień.

- Może i tak, ale ciągle mam go dość, by zrobić to, co zamierzam.

Szedł z nią w stronę wody tak lekko, jakby nic nie ważyła. Kiedy zatrzymał się przy 

samym brzegu, Serena zaniepokoiła się nie na żarty. Przestała się szarpać i zamiast bić go 

pięściami, uczepiła się kurczowo jego kurtki.

- Nie ośmielisz się - sapała, wisząc bezradnie głową w dół.

- Moja droga, czy mówiłem ci już, że Langstonowie to bardzo odważny ród? - zapytał 

rozbawiony, nie zważając na to, że zaczęła znowu wierzgać i nawet próbowała ugryźć go w 

ramię. - Mam nadzieję, że umiesz pływać?

- Dużo lepiej niż ty, Angolu! Jeśli mnie zaraz nie postawisz... - zamiast dokończyć 

swoją groźbę, zapiszczała ze strachu, bo Brigham zrobił taki ruch, jakby miał zamiar cisnąć ją 

do jeziora.

- Brigham, nie rób sobie żartów! Woda jest zimna jak lód! - zaczęła śmiać się na całe 

gardło, ale ani na moment nie zrezygnowała z walki. - Przysięgam, że zamorduję cię za to - 

wołała, zanosząc się od śmiechu.

- W takim razie na pewno cię nie puszczę, no, chyba że przyznasz wreszcie, że to ja 

wygrałem.

- Nie przyznani!

- No cóż, w takim razie...

Odchylił się. żeby wziąć zamach, ale w tej samej chwili czubek jej buta wylądował na 

tyle blisko jego najczulszego punktu, że instynktownie zgiął się w pół. Wciąż trzymając ją na 

ramieniu,   cofnął   się,   ale   potknął   się   o   gruby  korzeń   sosny.  Runęli   obydwoje  na   ziemię, 

zaplątali się w jego pelerynę i spódnicę jej sukni. Ze względu na zasady przyzwoitości oraz 

spokój   swych   myśli   szybko   cofnął   dłoń,   która   nieopatrznie   znalazła   się   na   jej   krągłych 

pośladkach.

- Zdaje się, że kiedyś już znaleźliśmy się w podobnej i sytuacji  - westchnął, gdy 

próbowali wyplątać się z więzów.

Odskoczyła od niego jak oparzona, szybko obciągając spódnicę i zasłaniając nogi.

- Niech cię wszyscy diabli! Zniszczyłeś mi suknię!

- I to mówi kobieta, która omal nie pozbawiła mnie męskości!

background image

- Doprawdy! Obiecuję, że następnym razem bardziej się przyłożę! - fuknęła, ale wcale 

nie była na niego zła. Odrzuciła włosy, które zasłaniały jej oczy i kolejny raz spojrzała w 

niebo. Czuła, że żyje pełnią życia, więc nawet nie chciało jej się udawać damy. Spojrzała na 

klęczącego obok niej Brighama, a widząc jego uwalane błotem spodnie, zwołała wesoło:

- Parkins cię zbeszta za to, że zniszczyłeś ubranie.

- Mój lokaj jest zbyt dostojny na to, żeby kogokolwiek besztać - wzruszył ramionami i 

niedbale potarł smugę błota. - Zamiast tego patrzy na mnie ze śmiertelnie obrażoną miną, a ja 

czuję się wtedy jak uczniak.

Serena odrzuciła kępkę mchu, która zaplątała się w jej włosach.

- Jaki on jest, ten twój Parkins?

- Chłodny jak głaz, irytująco poprawny i dbający o formy. Poza tym strasznie uparty. 

Dlaczego pytasz?

- Pani Drummond upatrzyła go sobie na męża.

-   Co   takiego?   -   oczy   Brighama   zrobiły   się   okrągłe   ze   zdumienia.   -   Wasza   pani 

Drummond i Parkins? No nie... Wolne żarty!

-   Co   w   tym   dziwnego?   Pani   Drummond   to   bardzo   przyzwoita   kobieta.   -   Serena 

poczuła, że musi bronić honoru swego domu.

- Przecież ja nie mówię, że nie! Ale Parkins?!

Brigham uniósł się na łokciach i pokręcił z niedowierzaniem głową. Gdy wyobraził 

sobie   chudego  jak  strach  na wróble  Parkinsa  u boku  atletycznie   zbudowanej  kucharki,   z 

trudem stłumił śmiech.

- Czy on o tym wie? - zapytał, nie kryjąc rozbawienia.

- Pewnie jeszcze nie, ale pani Drummond na pewno już się koło niego kręci.

Wesołość Brighama udzieliła się również Serenie, zwłaszcza że oczami wyobraźni 

ujrzała tę niebanalną parę. Ułożyła się na plecach i uśmiechnęła się do przepływających nad 

jej głową obłoków.

- Nie wątpię, że przez żołądek trafi prosto do jego serca - powiedziała wesoło. - Któż 

oparłby się takim ciastom i sosom? Oczaruje go tym tak samo, jak Maggie czaruje Colla, 

robiąc do niego słodkie oczy i uśmiechając się nieśmiało.

- To cię denerwuje?

- Co? Maggie i Coll? - podłożyła ręce pod głowę i przez chwilę zastanawiała się, co 

odpowiedzieć. - Nie. nie denerwuje mnie to. Odkąd pamiętam. Maggie kochała się w moim 

bracie. Byłabym naprawdę bardzo szczęśliwa, gdyby się wkrótce pobrali. A ponieważ Maggie 

jest moją przyjaciółką, odpadnie mi problem niechęci do bratowej. Jednak. ..

background image

- Jednak co?

- Kiedy widzę ich razem, zaczynam zastanawiać się nad różnymi rzeczami. Myślę na 

przykład   o   tym,   jak   wiele   się   zmienia   i   że   nic   nie   można   zrobić,   żeby   to   powstrzymać 

zamknęła oczy, wystawiając twarz na pieszczotę słońca i lekkiego wiatru. - Mówią, że gdy 

przychodzi wiosna, przychodzi także miłość. Tym razem z wiosną przyjdzie wojna. Tego 

również nie da się uniknąć.

- Niestety - wziął w palce pasemko jej włosów i zaczął się nim bawić. - Wolałabyś, 

żeby jej nie było?

-   Sama   nie   wiem   -   westchnęła,   ciągle   zapatrzona   w   niebo.   -   Z   jednej   strony 

nienawidzę tego, że nie wolno mi chwycić za miecz i przyłączyć się do walki. Jednak jakaś 

część mnie buntuje  się przeciwko wojnie.  Jakiś głos w środku podpowiada, że najlepiej, 

żebyśmy w ogóle mnie musieli walczyć  i mogli żyć jak do tej pory, cieszyć się wiosną, 

patrzeć na świeże kwiaty.

Poruszony, wziął ją za rękę. Szczupła dłoń była zdecydowanie za delikatna do miecza, 

bez względu na to, jak waleczne serce biło w piersi Sereny.

- To nic - pogładził tę gorącą dłoń. - Zobaczysz jeszcze niejedne kwiaty i przeżyjesz 

niejedną wiosnę.

Odwróciła się, by spojrzeć na niego, i nagle zdała sobie sprawę, że nie wiadomo kiedy 

przestało ją drażnić jego towarzystwo. Był tak blisko, a mimo to czuła się odprężona i nawet 

zadowolona,   że   mogą   być   sam   na   sam   nad   brzegiem   jeziora.   To   tu   znajdowała   się   jej 

samotnia, tu biegła, ilekroć coś ją trapiło albo kiedy czuła się wyjątkowo szczęśliwa. A teraz 

przyjechała tu z nim, siedziała obok niego na chłodnej ziemi i serce mówiło jej, że właśnie tak 

być powinno.

Zdawało jej się, że przeżywa wszystko dużo intensywniej, niż kiedy jest sama. Raki 

śpiewały inaczej, inaczej pachniała woda i wilgotna, parująca w słońcu ziemia.

Posłuszna głosowi serca, zacisnęła palce na jego dłoni, nie do końca świadoma, co 

robi. Zorientowała się, gdy było już za późno, a zmieniony wyraz jego oczu ostrzegł ją, na co 

się   zanosi.   Mimo   to   nie   mogła,   a   może   nie   chciała   oderwać   wzroku   od   tych   źrenic, 

wpatrujących się w nią przenikliwie. Na jedną magiczną chwilę świat przestał istnieć, znikło 

jezioro i zalany słońcem brzeg, a zostali tylko oni, wpatrzeni w siebie, połączeni splecionymi 

dłońmi.

- Nie!

Poderwała się gwałtownie, jakby chciała wstać, ale nie zrobiła tego. Przysiadła tylko 

obok niego, a przez to znaleźli się jeszcze bliżej siebie. Kiedy wyciągnął dłoń, by przesunąć 

background image

nią wzdłuż linii jej brody, nawet nie drgnęła.

- Nie będę zatrzymywał cię siłą, Reno. To i tak nie zmieni tego, co dzieje się między 

nami.

- Między nami nic nie ma i nie będzie!

- Uparta jesteś - palcem wskazującym powiódł wokół jej ust. - Samowolna - końcem 

języka przesunął wzdłuż dolnej wargi. - Piękna.

-   Wcale   taka   nie   jestem'   -   uniosła   rękę.   by   go   odepchnąć,   ale   zamiast   to   zrobić, 

chwyciła jedynie za szeroki kołnierz jego kurtki.

- Jesteś! Dokładnie taka, jak mówię.

Leciutko ugryzł ją w policzek i z przyjemnością obserwował, jak w jej oczach zapala 

się pożądanie. Podniecony tą reakcją pomyślał, jak rozkoszna musi być w łóżku. Wolniutko 

przesunął usta wzdłuż linii jej szczęki i chwycił zębami koniuszek ucha.

- Przestań!

- Nie mogę. Tyle dni czekałem, by być z tobą sam na sam bodaj przez pięć minut i 

robić to, co teraz robię - wsunął koniec języka do różowej muszelki jej ucha, powodując, że 

przeszyła  ją fala przyjemności i gorąca. - Niczego tak nie pragnę, jak kochać się z tobą, 

Sereno. Pieścić każdy i najmniejszy skrawek twojego ciała.

- Nie mogę! Nie możesz!

- Owszem, możesz - szepnął kusząco. - I zrobimy to.

Zamknęła oczy i przez moment rozkoszowała się ciepłem jego warg na swoich ustach. 

Pocałunek   sprawiał  jej  wielką   przyjemność,   ale   wiedziała,  że   pozwalając,   by  ją  całował, 

postępuje źle. Nic dobrego z tego nie wyniknie, ani teraz, ani nigdy.

- Proszę, przestań. Nie powinieneś nawet mówić do mnie w taki sposób. Sprawiasz, 

że... nie potrafię myśleć.

- Więc nie myśl! - chwycił ją mocno za ramiona i obrócił ku sobie, tak by patrzyła mu 

w oczy. - Odczuwaj, po prostu odczuwaj. Pokaż mi, że jesteś do tego zdolna.

Myśli wirowały w jej głowie, podsuwając na przemian pokusy i ostrzeżenia. Nie miała 

już sił dłużej ze sobą walczyć, więc z głębokim westchnieniem pochyliła się i pocałowała go 

pierwsza. Co ja robię! To szaleństwo! - krzyczało coś w duszy, ale nie chciała słuchać. Nie 

potrafiła już zapanować nad instynktem, który kazał jej szukać dotyku jego rąk, domagać się 

namiętnych pocałunków. Kiedy czuła na sobie jego dłonie, chciała prosić, by nigdy ich nie 

zabierał. Gdy ją całował, gotowa była błagać o więcej. Każdym nerwem pobudzonego ciała 

czuła, jak bardzo jej pragnie. W żelaznym uścisku jego rąk, w głębokich pocałunkach była 

namiętność,   o   jakiej   nawet   nie   śniła.   Z   każdą   sekundą   słabła   jej   wola   i   przychodziło 

background image

zrozumienie, że wkrótce nadejdzie chwila, gdy będzie gotowa oddać mu wszystko.

Nakrył dłonią jej serce. Biło jak oszalałe. Dla niego. Ta myśl prawie odbierała mu 

rozum. Nie mógł i nie chciał już dłużej czekać. Zachłannie wodził rękami po jej piersiach, 

całował szyję i powracał do ust, które czekały na niego gorące i wilgotne.

- Na Boga, Sereno, tak bardzo cię pragnę! - odsunął ją na wyciągnięcie ramion i 

spojrzał w jej rozszerzone oczy. - Czy ty to rozumiesz?

- Tak - ręka drżała jej bardzo, gdy próbowała dotknąć nią szyi. - Ale potrzebuję czasu. 

Muszę zastanowić się, spokojnie pomyśleć.

- Przede wszystkim musimy porozmawiać - niechętnie zwolnił uścisk.

Dopiero teraz odkrył, że trzymają tak mocno, że aż zdrętwiały mu palce. Mógł sprawić 

jej ból. Nie zdążył jej za to przeprosić, bo ziemia zadudniła od końskich kopyt. Zaklął cicho i 

szybko pomógł jej wstać.

- Za każdym razem, gdy zostajemy sami. kończy się na pocałunkach. W ten sposób 

nigdy nie uda nam się pomówić ze sobą. Bardzo chciałbym, żebyś zrozumiała, co do ciebie 

czuję i czego pragnę dla nas obojga.

Nie odezwała się, ale w głębi duszy wiedziała, że i tak rozumie, jakie ma wobec niej 

zamiary.   Ku   swemu   własnemu   zgorszeniu   i   dziwnej   radości,   była   bliska   tego,   by  je   za-

akceptować.

Pragnie  jej,  więc zostanie  jego  kochanką.  Nie miała  wątpliwości, że  ich pierwsze 

zbliżenie będzie najwspanialszą chwilą jej życia. A potem on zaproponuje jej pewien ko-

rzystny dla obu stron układ. Jako jego kochanka dostanie wszystko, czego dusza zapragnie. 

Piękne stroje, klejnoty, najlepsze konie, elegancki pałacyk. Całe to wystawne życie, w którym 

będzie czuła się bardzo nieszczęśliwa. Jeśli zaś odmówi mu, zachowa swą godność i dumę, 

ale już do końca życia nie zazna ani jednej chwili szczęścia.

- Nie ma o czym mówić. Wszystko rozumiem - powiedziała twardo, ale uciekła przed 

jego spojrzeniem. - Potrzebuję czasu, żeby wszystko przemyśleć.

Ukryła dłonie w fałdach sukni, ale on je znalazł i zamknął w swoich.

- Powiedz mi, Sereno. Czy ty mnie kochasz? Mocno zacisnęła powieki, bliska płaczu z 

powodu tego, że pyta ją o to, co i tak dobrze wiedział. Powinna go za to nienawidzić, ale już 

nie umiała.

- To nie jest jedyne pytanie, na które muszę sobie odpowiedzieć - odparła po chwili 

namysłu.

- A więc znowu do tego wracamy - puścił jej dłonie i cofnął się, mierząc ją chłodnym 

spojrzeniem. - Jestem Anglikiem, a ty nie możesz o tym zapomnieć bez względu na to, co 

background image

oboje czujemy i co możemy sobie nawzajem ofiarować.

- Nie chodzi o to, że nie mogę zapomnieć. Nie potrafię! - szepnęła bezradnie, łykając 

łzy. - Nie potrafię tak nagle zapomnieć, kim jesteś i skąd przychodzisz, podobnie jak nie 

potrafię zapomnieć, kim jestem ja. Potrzebuję czasu, by przekonać się, że będę umiała żyć 

takim życiem, jakie mi chcesz zaoferować.

- Rozumiem - nerwowo skinął głową. - Potrzeba ci czasu, dostaniesz go. Ale pamiętaj, 

Sereno, że nie będę czekał wiecznie! Ani nie będę cię błagał na kolanach!

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

- To będzie cudny bal!

Maggie balansowała na ostatnim szczeblu drabiny i usiłowała dosięgnąć najdalszego 

rogu lustra. W całym dworze MacGregorów wrzało jak w ulu. Nieliczna służba pod czujnym 

okiem Fiony wywracała dom do góry nogami. Również członkowie rodu nie mieli prawa 

siedzieć z założonymi rękami.

- Wszystko będzie doskonałe, zobaczysz, Reno - ciągnęła. - Muzyka, światło...

- I Coll - dokończyła Serena, nie przerywając polerować poręcz fotela.

- Oczywiście! Przede wszystkim Coll! - Maggie nie dała zbić się z pantałyku. - A 

wiesz, że on już zarezerwował sobie pierwszy taniec?

- Jakoś mnie to nie dziwi - Serena wzruszyła ramionami.

- Żebyś ty widziała, jaki był słodki, gdy mnie o to prosił - westchnęła rozmarzona 

Maggie.

Z nosem przy samym  lustrze zaczęła uważnie studiować swoją  nieskazitelną cerę. 

Bardzo się bała, że przez konne przejażdżki w słoneczne dni nabawi się piegów, które Coll na 

pewno natychmiast  zauważy.  A co będzie, jeśli  przez to przestanie mu się podobać? To 

dramatyczne pytanie pozostało bez odpowiedzi, bowiem na zgrabnym nosku nie znalazła ani 

jednej złotej cętki.

- Już miałam mu powiedzieć, że przecież i tak nie chciałabym tańczyć z nikim innym, 

ale ugryzłam się w język. Nie chciałam, żeby się biedak czerwienił i jąkał.

- Pierwszy raz słyszę, że mój brat się jąka. Przed twoją wizytą jakoś nigdy mu się to 

nie zdarzyło.

- Ja wiem! - Maggie aż przygryzła  wargę z radości. - Sama powiedz, czy to nie 

cudowne?

Serena   spojrzała   na   przyjaciółkę   spod   oka,   ale   widząc   jej   rozpromienioną   minę, 

zachowała dla siebie kąśliwą uwagę, którą już miała na końcu języka.

- Może i cudowne - powiedziała bez entuzjazmu. - Coll zakochał się w tobie i nie 

wątpię, że jest to najlepsze, co go spotkało w życiu.

- Czy mówisz tak tylko dlatego, że jesteś moją przyjaciółką?

- Nie. Dlatego że widzę, co dzieje się z moim bratem, gdy ty jesteś w pobliżu.

Oczy Maggie zaszkliły się od łez, ale szybko zapanowała nad wzruszeniem. Za nic w 

świecie nie chciała, żeby Coll zobaczył ją zapuchniętą i z czerwonym nosem. Ciągle jeszcze 

wydawało jej się, że dla swego ukochanej! musi być idealna.

background image

- Pamiętasz - zapytała Serenę po chwili - jak pewnego dnia obiecałyśmy sobie, że 

kiedyś zostaniemy siostrami?

- Oczywiście. Ty miałaś wyjść za Colla, a ja za któregoś z twoich licznych kuzynów - 

Serena roześmiała się na wspomnienie tych dziecięcych fantazji, jednak nagle spoważniała i 

przerwała pracę. - Maggie, czy chcesz mi powiedzieć, że Coll się oświadczył?

- Jeszcze nie - westchnęła Maggie. Szybkim ruchem odsunęła pasemko włosów, które 

wymknęło się spod czepka. 'Miała przy tym bardzo stanowczą minę, a pomiędzy łukami brwi 

pojawiła się uparta linia, którą jej ojciec znał aż nadto dobrze. - Jeszcze się nie oświadczył, 

ale zrobi to wkrótce. Reno, to przecież nie może skończyć się na pobożnych życzeniach. Ja go 

tak bardzo kocham!

- Jesteś pewna? - Serena podniosła się z kolan i podeszła do drabiny, na której stała 

przyjaciółka.   -   W   końcu   wtedy,   gdy   rozmawiałyśmy   o   wychodzeniu   za   mąż,   byłyśmy 

dziećmi.   Wiem,   że   już   wtedy   wybrałaś   sobie   Colla,   ale   ani   ty   nie   jesteś   już   tamtą 

dziewczynką, ani on tamtym chłopakiem. Teraz to już mężczyzna.

-   Oczywiście,   że   nie   myślę   już   tak   samo.   Wtedy   wydawało   mi   się,   że   Coll   jest 

księciem z bajki!

- Coll? Księciem? - prychnęła Serena.

-   Tak.   Był   taki   wysoki   i   ładny.   Wyobrażałam   sobie,   że   będzie   się   o   mnie 

pojedynkował, potem porwie mnie na konia i odjedzie w siną dal, oczywiście ze mną w 

ramionach - roześmiała się Maggie. - Przez te tygodnie, które u was spędziłam, spojrzałam na 

niego z innej strony. Wiem, że można na nim polegać, że jest odpowiedzialny, uprzejmy i 

trochę nieśmiały. Zdaję sobie sprawę, że potrafi być szalony i nieobliczalny, ale to też mnie w 

nim pociąga. Wiem dobrze, że nie jest żadnym księciem, ale i tak kocham go bardziej, niż 

potrafię wyrazić.

- Całowałaś się z nim? - zapytała Serena, myśląc przy tym, że Brigham bardziej niż 

Coll odpowiada  dziecięcym  fantazjom  przyjaciółki.  Do  hrabiego  Ashburn  wyjątkowo  pa-

sowało staczanie pojedynków i porywanie kobiet.

- Nie, nie całowałam się. Raz niewiele brakowało, ale przeszkodził nam Malkolm - 

wyznała   Maggie,   nie   kryjąc  rozczarowania.   -   Czy   to   źle,   że   chciałabym,   żeby  mnie   po-

całował?

- Nie - padła natychmiastowa odpowiedź, ale Maggie zbyt była pochłonięta własnymi 

myślami, by zwrócić uwagę na niezwykłą stanowczość w głosie Sereny.

- Wiesz - odezwała się jakby trochę roztargniona - teraz dużo bardziej brakuje mi 

matki niż zaraz po jej śmierci. Żałuję, że nie mogę porozmawiać z nią o tym wszystkim. 

background image

Chciałabym zapytać, czy kiedy była z ojcem, serce biło jej jak szalone, zupełnie jakby miało 

zaraz wyskoczyć. Powiedz mi, Sereno, ale szczerze! Czy naprawdę myślisz, że Coll mnie 

kocha?

- Cóż, nigdy dotąd nie widziałam, żeby w towarzystwie innej kobiety zachowywał się 

tak idiotycznie. Jąka się, ma błędny wzrok, opada mu szczęka. A kiedy na ciebie patrzy, to 

albo czerwieni się, albo blednie.

- Naprawdę? - Maggie aż klasnęła z radości. - Tylko dlaczego jest taki powolny! Jeśli 

niedługo nie przestanie patrzeć na mnie, zamiast działać, chyba oszaleje!

- Maggie! - Serena roześmiała się udając świecie oburzoną. - Chyba nie powiesz mi, 

że zgodziłabyś się na coś więcej niż pocałunek? - zapylała, wpatrując się z napięciem w twarz 

przyjaciółki.

- Czyja wiem... - Maggie zeszła stopień niżej. - Natomiast jednego jesieni pewna. Jeśli 

Coll nie zadeklaruje się wkrótce, wezmę sprawy w swoje ręce - wyznała czerwieniąc się po 

uszy.

Zaintrygowana Serena aż przechyliła głowę.

- Jak masz zamiar to zrobić?

- Po prostu...

Maggie umilkła i zaczęła uważnie nadsłuchiwać odgłosu kroków w holu. Serce zabiło 

jej mocniej, więc mogła przysiąc, że to Coll idzie do salonu. Wiedziała, że to on, jeszcze 

zanim otworzył drzwi. Niewiele myśląc, krzyknęła przestraszona i zsunęła się z ostatnich 

szczebli drabiny prosto na wypastowaną posadzkę. Serena chciała ją ratować, ale Coll był 

szybszy. Natychmiast znalazł się przy niej i otoczywszy ramieniem w tali, próbował pomóc 

jej wstać.

- Uważaj, dziewczyno! - zawołał zaniepokojony, rozpływając się w duszy z zachwytu, 

że jest taka krucha i lekka jak piórko. - Nic sobie nie zrobiłaś?

- Ach, przepraszam! Taka ze mnie niezdara - zaszczebiotała Maggie, wpatrzona w 

niego   jak   w   obraz.   Mocno   przełknęła   ślinę,   bo   przyszło   jej   do   głowy,  że   gdyby   Serena 

zapytała   ją   w   tej   chwili,   czy   zgodziłaby   się   na   coś   więcej   niż   pocałunek,   bez   wahania 

odpowiedziałaby tak. Po stokroć tak!

- Co to w ogóle, za pomysły! - pytał Coll srogo, choć serce zalewała mu fala czułości. 

- Taka kruszyna jak ty nie powinna wspinać się na drobinę.

Podtrzymywał  ją ostrożnie, zdjęty nagłą obawą, czy swymi wielkimi łapskami nie 

narobi jej sińców. Chciał podprowadzić ją do fotela, ale gdy dotknęła stopą podłogi, syknęła z 

bólu.   Wielkie   cele   wymagają   drastycznych   środków,   pomyślała,   robiąc   płaczliwą   minę. 

background image

Okazało się, że metoda jest skuteczna, bo Coll natychmiast wziął ją na ręce. Gdy poczuła jego 

serce bijące tuż obok swojego, omal nie zemdlała z wrażenie.

- A jednak coś sobie zrobiłaś - powiedział przejęty. - Czy mam pójść po Amelię?

- Nie, nie! To na pewno nic takiego - zawołała, mrugając zalotnie oczami.

Wniebowzięta wpatrywała się w niego, gdy niósł ją do najdalej stojącego krzesła, a on 

po raz pierwszy poczuł się prawdziwym mężczyzną.

- Jesteś blada - przyjrzał jej się zaniepokojony. - Czekaj, zaraz przyniosę ci trochę 

wody - w kilku susach dopadł drzwi i nim zdążyła go zatrzymać, już go nie było.

- Bardzo cię boli? - zatroskana Serena podeszła bliżej. Klęknęła u stóp przyjaciółki i 

załamała ręce. - Och Maggie, tak mi przykro! To byłoby okropne, gdybyś nie mogła jutro 

tańczyć!

- Co ty? Oczywiście, że zatańczę! I to z Collem!

- No nie wiem. Jeśli skręciłaś kostkę, to...

- Nie bądź głupia, Sereno! Z moją kostką jest wszystko w najlepszym porządku - 

szepnęła Maggie i na dowód, że mówi prawdę, poderwała się na równe nogi i wykonała ta-

neczne pas.

- Margaret MacDonald! Okłamałaś mojego brata!

- Ależ skąd! - roześmiała się. Maggie siadając na swoim miejscu. - Coll zapytał, czy 

coś   mi   się   stało   a   ja   nie   zaprzeczyłam.   Sereno,   jak   moja   fryzura?   Zapytała   wyraźnie 

podekscytowana i zaczęła układać fałdy sukni tak by jej poza wyglądała jak najwdzięczniej.

- Z drabiny tez spadłaś specjalnie! zawołała Serena oskarżycielsko.

- Tak jest - twarz Maggie promieniała triumfem. - Sama widzisz, jak poskutkowało!

Zdegustowana Serena przysiadła na piętach.

- Ale to przecież podłe oszustwo! - powiedziała oburzona.

-   Jakie   tam   znowu   oszustwo!   Taka   mała,   niewinna   sztuczka.   Nie   ma   w   niej   nic 

podłego - broniła się Maggie, dotykając co chwila miejsca na policzku, w które połaskotała ją 

broda Colla. - Ja po prostu chciałam dać mu do zrozumienia, że potrzebuję opieki. Nie wiesz, 

że mężczyźni lubią czuć się potrzebni? - zapytała tonem osoby bardzo doświadczonej. - Oni 

nie zakochują się w kobietach silnych jak wół! Wolą te delikatne, wrażliwe, trochę bezradne. 

I co w tym złego?

- Zdaje się, że nic - przyznała Serena niechętnie. Przypomniała sobie dzień, kiedy to 

Brigham chciał stanąć w jej obronie, pewny, że została przez kogoś napadnięta. Gdyby wtedy 

była trochę bardziej krucha i bezradna, to kto wie...

- Poza tym - ciągnęła Maggie z przejęciem, jakby zdradzała przyjaciółce wielki sekret 

background image

- kiedy mężczyzna jest zbyt nieśmiały, trzeba go czymś zachęcić. Słyszysz? Coll wraca! - 

szepnęła, chwytając Serenę za rękę. - Czy mogłabyś zostawić nas na chwilę samych?

- Dobrze, ale... Wiesz, to wygląda tak, jakby nie miał już żadnych szans.

- Bo nie ma! - uśmiech Maggie był bardzo przebiegły.

Coll wbiegł do salonu ze szklanką i zaraz ukląkł obok dziewczyny.

- Proszę bardzo, napij się. To ci na pewno dobrze zrobi.

- Pójdę poszukać Amelii - Serena podniosła się i szybko poszła do wyjścia. - Albo 

lepiej nie! - mruknęła pod nosem, zamykając za sobą drzwi.

Coll   ujął   drobne   rączki   Maggie.   Były   tak   małe   i   szczupłe,   że   poczuł   się   jak 

niedźwiedź, który w swe potężne łapy schwytał gołąbka.

- Czy bardzo cię boli? - zapytał przejęty.

- Nie, prawie wcale - spojrzała na niego spod rzęs, nagle tak samo onieśmielona jak 

on. - Naprawdę, nie rób sobie kłopotu.

Kiedy na nią patrzył, przypominała mu się śliczna porcelanowa lalka, którą widział na 

wystawie jakiegoś sklepu we Włoszech. Podobnie jak wtedy, miał teraz ochotę dotknąć jej, 

ale bał się, że ją uszkodzi.

- Tak się bałem, że nie zdążę cię złapać - przyznał się.

- Ja też - zacisnęła palce na jego dłoni. - Pamiętasz, jak kilka lat temu przewróciłam 

się w lesie i podarłam sukienkę?

- Tak. A ja śmiałem się z ciebie. Musiałaś mnie wtedy nienawidzić.

- Nie. Ja nawet nie byłabym w stanie cię nienawidzić - jeszcze mocniej uścisnęła jego 

dłoń. - Wiem, że strasznie ci się wtedy naprzykrzałam. Teraz też? zapytała cichutko, zbierając 

całą swoją odwagę.

- Nie! - zachrypł z przejęcia. - W całej Szkocji nie ma piękniejszej dziewczyny i ja... - 

nie mógł dalej mówić, bo gardło nie dość, że było suche, to jeszcze musiało chyba spuchnąć. 

W każdym razie czuł, że coś go dusi a kołnierz koszuli nieprzyjemnie wpija się w kark.

- A ty... - Maggie wyczekująco zawiesiła głos.

- Pójdę po Amelię!

- Nie potrzebuje tu Amelii! - była tak sfrustrowana, że prawie krzyknęła. - Coll, czy ty 

nie wiesz... nie widzisz, że...

Zobaczył,  gdy wreszcie znalazł w sobie dość odwagi, by spojrzeć w jej szafirowe 

oczy. A gdy zrozumiał, co jest w nich wypisane, poczuł się tak, jakby strzelił go piorun. 

Dopiero   kiedy   otrząsnął   się   z   pierwszego   szoku,   zdołał   wykrztusić   z   siebie   pytanie,   od 

którego zależało całe jego życie.

background image

- Maggie, zostaniesz moją żoną?

- Tak długo czekałam, aż o to zapytasz! - szepnęła wzruszona i natychmiast nadstawiła 

usta do wytęsknionego pierwszego pocałunku.

-  Coll!  - głos  Fiony,   donośny  i  groźny,  zagrzmiał   w  pustym   salonie  jak  wystrzał 

armatni. - To tak traktujesz młodą dziewczynę, która jest gościem w twoim domu!

- Tak! - zawołał, biorąc Maggie na ręce. - Ale tylko wtedy, gdy zgodzi się zostać moją 

żoną!

-   Więc   to   tak!   -   Fiona   patrzyła   to   na   jedno,   to   na   drugie.   -   Nie   będę   udawała 

zaskoczonej,   ale   uważam,   że   z   obnoszeniem   Maggie   na   rękach   po   całym   domu   musisz 

zaczekać do ślubu.

- Mamo...

- W tej chwili postaw ją na ziemi!

Wyraźnie zły posłuchał matczynego rozkazu. Maggie trochę się przestraszyła, więc 

mocno zacisnęła splecione dłonie. Odprężyła się dopiero wtedy, gdy Fiona podeszła do niej z 

otwartymi ramionami.

- Witaj w rodzinie, Maggie. Cieszę się, że mój syn nareszcie zrobił coś rozsądnego.

Wciąż jeszcze nie mogła w to uwierzyć. W czasie porannego dojenia krów myślała o 

tym, co oznajmiła jej ledwie żywa ze szczęścia Maggie. Jej starszy brat będzie się żenił!

- I co ty na to? - zapytała krowę, która z niezmąconym spokojem poddawała się jej 

zabiegom. Odpowiedziała jej cisza, przerywana odgłosem mleka równomiernie ciurkającego 

do cebrzyka.

Wiadomość o oświadczynach postanowiono na razie utrzymać  w tajemnicy. Fiona 

oznajmiła, że Coll musi najpierw oficjalnie poprosić o rękę Maggie, jednak dziewczyna była 

tak podekscytowana, że nie mogła utrzymać języka za zębami. Rozmawiały prawie do rana, 

przez co oczy piekły Serenę z niewyspania.

Maggie nie miała wątpliwości, że ojciec, którego spodziewano się popołudniu, bez 

wahania odda jej rękę Collowi. Umierała wprost z niecierpliwości, a myśl o tym, że szczę-

śliwa   wieść   o   zaręczynach   zostanie   ogłoszona   na   balu,   przyprawiała   ją   o   zawrót   głowy. 

Jeszcze   trochę   i   ze   szczęścia   wyskoczy   ze   skóry,   pomyślała   Serena,   kończąc   dojenie. 

Przypomniała sobie brata, który przez cały ostatni wieczór chodził dumny jak paw. Pokręciła 

głową na wspomnienie jego buńczucznej miny. Z westchnieniem wstała z niskiego zydelka i 

dźwignęła dwa wypełnione mlekiem cebry.

Oczywiście, wiadomość o zaręczynach, i rychłym ślubie bardzo ją ucieszyła. Życzyła 

młodym wszystkiego najlepszego, ani przez moment nie wątpiąc, że będą ze sobą bardzo 

background image

szczęśliwi.   Maggie   miała   zadatki   na   żonę   idealną!   Kochająca,   zaradna   na   pewno   będzie 

kojąco wpływała na Colla i tłumić jego porywcze wybuchy, ale nie spróbuje brać go pod 

pantofel. Przede wszystkim jednak nie będzie miała nic przeciwko temu, żeby siedzieć w 

domu i oddawać się typowo kobiecym zajęciom. Będzie przędła i wyszywała, a po drodze 

urodzi Collowi gromadkę dorodnych dzieciaków.

Myśl o szczęśliwej rodzinie obudziła w Serenie tęskny smutek. Nie dalej niż parę dni 

temu doszła do - jak jej się zdawało - ostatecznego wniosku, że nigdy nie wyjdzie za mąż. 

Może to i dobrze, pomyślała za niewesołą miną, bo byłabym kiepską żoną. Nie chodziło o to, 

że bała się czy nie lubiła domowej roboty, ani o to, że nie umiałaby kochać swoich dzieci. Po 

prostu   nie   była   dość   cierpliwa,   by  grać   rolę   kapłanki   domowego   ogniska,   która   czeka   z 

obiadem na męża, słucha go i we wszystkim podporządkowuje się jego woli.

W dodatku patrzyła na małżeństwo bardzo realistycznie. W końcu jak często spotyka 

się w życiu człowieka, którego można kochać całym sercem, a jednocześnie bardzo szano-

wać?   Być   może   została   zepsuta   przez   to,   że   od   dziecka   obserwowała   niezwykle   udane 

małżeństwo swoich rodziców i teraz nie mogła i nie chciała zadowolić się byle czym.

Zresztą jak mogłabym wyjść teraz za kogokolwiek? Pytała samą siebie, wychodząc z 

obory. Po tym, jak zakochała się w Brighamie, nie było nawet mowy, żeby znalazła szczęście 

u boku innego mężczyzny. Jak mogłaby żyć w małżeństwie, gdyby myślała bezustannie o 

innym? Jak zasnąć w czyichś ramionach, jeśli ciągle wyobrażałaby sobie, jak by to było z 

Brighamem?   Doskonale   wiedziała,   że   nie   mogą   być   razem,   ale   to   w   żaden   sposób   nie 

zmieniało jej uczuć. Póki ta miłość będzie w niej żyła, musi pozostać sama. A to nie będzie 

łatwe, przyznała szczerze, mając przed oczami promienne twarze Colla i Maggie.

Uginając   się   pod   ciężarem   mleka,   szła   wąską   ścieżką   w   stronę   dworu.   Dróżka 

prowadząca   w   dół   była   bardzo   śliska,   ale   szła   po   niej   dość   pewnie,   bo   przemierzała   ją 

każdego dnia i znała dosłownie każdy kamień.

Myślami   była   daleko,   przy   świeżo   zaręczonej   parze.   Nie   będzie   zazdrościła   im 

szczęścia tylko dlatego, że sama nigdy go nie zazna. To byłoby małoduszne i podłe, a poza 

tym   zbytnio   kochała   oboje,   by   robić   im   coś   takiego.   Na   pewno   jeszcze   nieraz   powróci 

myślami do sposobu, w jaki Maggie dopięła swego. Wystarczy umiejętnie spaść z drabiny, 

żeby złapać męża, pomyślała nie bez odrobiny złośliwości. A jak on na nią patrzył! Pokręciła 

głową z niedowierzaniem. Zupełnie jakby była zrobiona z kryształu i mogła rozprysnąć się w 

jego rękach. Ciekawe jak to jest, kiedy mężczyzna tak patrzy? Oczywiście ona sama wcale by 

tak nie chciała, ale pewnie musi być miło, kiedy czuje się czyjaś troskę.

Z zamyślenia wyrwał ją metaliczny odgłos ostróg dzwoniących o kamienie. Odwróciła 

background image

się i spostrzegła Brighama idącego do stajni. Niewiele myśląc, zmieniła kierunek i poszła tak. 

by musieli się spotkać. Gdy była już blisko, przeprosiła w myślach za zmarnowane mleko, po 

czym   wydała   z   siebie   bezradny   okrzyk   i   osunęła   się   na   ścieżkę.   Znalazł   się   przy   niej 

natychmiast, klęknął, nie zważając na błoto, i przyjrzał się jej uważnie. Od razu spostrzegła 

mroczny wyraz jego twarzy - nieomylny znak, że był w podłym nastroju.

- Stało ci się coś?

Pytanie zabrzmiało prawie jak oskarżenie, a już na pewno nie było w nim ani odrobiny 

troski.   Serena   poczuła   się   lekko   zbita   z   tropu,   ale   postanowiła   mężnie   brnąć   do   końca. 

Niestety, nie czuła się pewnie w roli bezradnej kobietki i nie bardzo wiedziała, jak ma się 

dalej zachować. Przypomniała sobie, że Maggie zerkała na Colla spod rzęs.

- Nie wiem, czy coś mi się stało - powiedziała, usiłując skopiować minę przyjaciółki. - 

Chyba skręciłam kostkę.

- To po jakiego diabła łapiesz się za to mleko?! Rozzłoszczony pochylił się, by zbadać 

jej   stopę.   Robił   to   w   roztargnieniu,   myślami   krążąc   wokół   wiadomości,   które   odebrał 

poprzedniego wieczora. Pewnie dlatego nie dostrzegł w porę, że wyraz jej oczu zapowiada 

nadciągającą burzę.

- Gdzie jest Malkolm albo ta gapowata Molly? Nie macie dość służby, że musisz sama 

brać się do dojenia krów?!

- pytał zniecierpliwiony.

- Krowy to nie jest robota dla Malkolma. Molly i reszta jest zajęta szykowaniem pokoi 

gościnnych - warknęła, natychmiast zapominając, że miała być krucha i bezbronna.

-   A   w   dojeniu   krów   nie   ma   nic   wstydliwego,   lordzie   Ashburn.   Być   może   twoje 

wytworne angielskie damy nie potrafią odróżnić krowy od byka, ale my tutaj...

- Daj spokój moim angielski damom, bo one nie mają tu nic do rzeczy. Ścieżka jest 

śliska, a cebry ciężkie, więc nie powinnaś brać się do tego, co przerasta twoje siły. Nie próbuj 

robić więcej, niż możesz.

- Więcej, niż mogę? - Serena gwałtownie odrzuciła w tył głowę. - Zapewniam cię, że 

jestem w stanie zrobić tyle samo co ty, jeśli nie więcej, paniczyku! Poza tym nigdy dotąd nie 

przewróciłam się na tej przeklętej ścierce!

Przysiadł na piętach, westchnął głęboko, a potem spojrzał na nią znużony, tak jak 

patrzy się na niesforne dziecko.

- Oj, Reno, jesteś uparta jak osioł.

Tego już za wiele. Żadna kobieta nie zniosłaby takiej zniewagi, a już na pewno nie 

ona. Bez namysłu skoczyła na równe nogi i chlusnęła mu w twarz resztką mleka. Wszystko 

background image

stało się tak szybko, że ani on nie zdążył się zasłonić, ani ona zastanowić się, co robi. Po 

chwili stała nad nim, wymachując pustym cebrem i patrząc, jak osłupiały łyka jeszcze ciepłe 

mleko.

- Proszę bardzo, oto doskonała kąpiel w świeżutkim mleku, w sam raz dla pańskiej 

delikatnej angielskiej skóry, milordzie! - drwiła.

Podniecona   własnym   czynem   chwyciła   następne   wiaderko   i   już   miała   wylać   mu 

mleko na głowę, ale tym razem okazał się szybszy. Chwycił ją z całych sił za nadgarstki i 

zmusił, żeby postawiła ceber. Uścisk był tak mocny i pewny, a wyraz jego oczu tak groźny, 

że nawet nie próbowała z nim walczyć.

- Za to. co zrobiłaś, powinienem wygarbować ci skórę - syknął.

- Tylko spróbuj, Angolu! - znowu dumnie odrzuciła głowę i roześmiała mu się prosto 

w twarz.

- Sereno!

W jednej chwili jej wyzywające spojrzenie zmieniło się na bardziej potulne, a przed 

wszystkim przestraszone. Srogi głos ojca natychmiast ostudził jej gniew. Cofnęła się kilka 

kroków i ze spuszczoną głową czekała, aż do nich podejdzie.

- Ojcze... - szepnęła, wiedząc, że powinna spodziewać się najgorszego.

- Czyś ty, dziewucho, całkiem już rozum straciła! - grzmiał Jan, chwytając ją za ramię.

Nie bardzo wiedziała, jak się bronić, więc tylko westchnęła żałośnie.

- No słucham! Co masz mi do powiedzenia?

- Wszystko przez mój charakter, ojcze...

Wzrok wciąż miała wbity w ziemię, więc nie mogła zobaczyć, że Brigham próbował 

stanąć pomiędzy nią a rozsierdzonym Janem.

- Posłuchaj, Janie - zaczął ostrożnie. Wyjął  z kieszeni chusteczkę i szybko wytarł 

twarz. - Zdarzył się przykry wypadek. Serena pośliznęła się i upadła, niosąc mleko.

-   To   nie   był   wypadek,   ojcze!   -   zawołała   gwałtownie,   bo   nie   chciała   kłamstwem 

ratować własnej skóry. - Ja specjalnie oblałam lorda Ashbum!

- Myślisz, że nie mam oczu i nie widziałem, coś zrobiła! . - Jan aż tupnął nogą ze 

złości. - Najserdeczniej przepraszam cię za pożałowania godne zachowanie tej łobuzicy - 

zwrócił   się   do   Brighama.   -   Przyrzekam,   że   nie   minie   jej   sroga   kara.   Marsz   do   domu, 

dziewczyno!

- Tak, ojcze.

- Posłuchaj mnie, Janie - Brigham nie dawał za wygraną. Zanim Serena zdążyła uciec 

do domu, chwycił ją za ramię i przytrzymał. - Nie mogę pozwolić na to, żeby na Serenę 

background image

spadła   cała   wina   za   to   nieszczęsne   zdarzenie.   Sumienie   mi   na   to   nie   pozwala.   Musisz 

wiedzieć,   że   to   ja   ją   sprowokowałem,   całkiem   świadomie.   Nazwałem   ją   osłem.   Sama 

powiedz, czy nie tak było?

Szybko  podniosła oczy,  w których  ciągle jeszcze  płonął gniew, ale zaraz  spuściła 

wzrok. Nie chciała, żeby ojciec zorientował się, iż absolutnie nie żałuje swojego postępku.

- Tak było - potaknęła cicho.

- I dlatego stało się to, co się stało - Brigham wzruszył ramionami, a potem wykręcił 

nasiąkniętą mlekiem chusteczkę. Wolał nie myśleć  o gderaniu Parkinsa, gdy ten zobaczy 

kolejne zniszczone ubranie.

- Reakcja Sereny była równie nietrafiona jak moje porównanie jej do oślicy. Uwierz 

mi, że będę szczerze zobowiązany, jeśli zapomnimy o całej historii.

MacGregor słuchał go w milczeniu, a potem zniecierpliwiony zwrócił się do Sereny, 

pokazując ręką w stronę dworu:

- Zanieś do domu to, czego jeszcze nie zdążyłaś zmarnować. A ruszaj się szybko i 

niech cię więcej nie widzę!

- Tak jest, ojcze - dygnęła nerwowo.

Nim odeszła, posłała Brighamowi szybkie spojrzenie, w którym wdzięczność mieszała 

się z gniewem. Potem obróciła się jak fryga i pobiegła w stronę dworu, nie zważając, że 

rozhuśtane mleko wylewa się z wiaderka.

- Należą się jej za to srogie baty - fuknął Jan, choć w głębi duszy wiedział, ze za jakiś 

czas będzie śmiał się do łez, wspominając, jak jego mała dziewczynka zafundowała młodemu 

angielskiemu kogutowi mleczną kąpiel.

- Taka też była moja pierwsza myśl - przyznał Brigliam. - Jednak po zastanowieniu 

muszę przyznać, że zasłużyłem na to. co mnie spotkało. Wygląda na to że twoja córka i ja nie 

potrafimy zachowywać się wobec siebie w kulturalny sposób.

- Na to wygląda.

- Serena jest okropnie uparta, ma cięty język, a przy tym wszystkim jest tak porywcza, 

że byle co wytrąca ja z równowagi.

- Ta dziewczyna to moje przekleństwo, przyjacielu - westchnął Jan.

- Nie tylko twoje. Każdego mężczyzny - mruknął Brigham. - Czasem zastanawiam się, 

czy los postawił ją na mej drodze po to, by skomplikować mi życie, czy żeby je rozjaśnić.

- Więc co zamierzasz z tym zrobić? - padło trzeźwe pytanie.

Poniewczasie   Brigham   uświadomił   sobie,   że   powiedział   głośno   coś,   co   nie   było 

przeznaczone dla obcych uszu Chcąc zyskać na czasie, odwrócił się przez ramię i jeszcze raz 

background image

spojrzał na Serenę, która za moment miała zniknąć za kuchennymi drzwiami.

- Co zamierzam zrobić? - powtórzył z namysłem.

- Zamierzam ożenić się z nią, oczywiście z twoim błogosławieństwem.

- A jeśli go nie dostaniesz?

- To ożenię się z nią bez niego!

Na   taką   odpowiedź   czekał   Jan,   jednak   zachował   rezerwę,   Miał   zamiar   najpierw 

rozmówić się z córką, a dopiero potem dać jakąś odpowiedź.

- Pomyślę o tym - powiedział ostrożnie. - Kiedy wyjeżdżasz do Londynu?

- Pod koniec tygodnia - odparł Brigham. Jego spojrzenie na powrót stało się chmurne, 

bowiem pytanie Jana przypomniało mu o niezbyt pomyślnych wieściach, które przywiózł mu 

kurier i o wynikających z tego obowiązkach. - Lord George Murray uważa, że moja obecność 

pomoże uzyskać większe poparcie pośród angielskich jakobitów.

- Jedź więc, mój drogi. A kiedy wrócisz, dam ci odpowiedź. Nie będę ukrywał, że z 

największą radością oddałbym ci moją córkę, ale nie mogę tego zrobić wbrew jej woli. A 

tego, że będzie ci przychylna, niestety nie mogę zagwarantować.

- Chodzi o to, że jestem Anglikiem.

Oczy Brighama pociemniały. Odwrócił głowę i wcisnął ręce w kieszenie. Patrząc na 

niego, Jan domyślił się, że on i Serena musieli już nieraz stąpać po tym grząskim gruncie.

-   No   cóż   -   ze   smutkiem   pokiwał   głową.   -   Są   rany,  które   nigdy   się   nie   zagoją   - 

powiedział, ponieważ jednak był człowiekiem z natury pogodnym, uśmiechnął się zaraz i z 

całej siły klepnął Brighama w mokry rękaw. - To mówisz, bracie, żeś nazwał ją oślicą?

- Niestety tak - Brigham zerknął na zniszczone koronki mankietu. - A w dodatku nie 

zdążyłem odskoczyć.

Jan roześmiał się na całe gardło i jeszcze raz walnął Brighama w ramię.

Mój chłopcze, jeśli faktycznie chcesz się z nią żenić, lepiej wyciągnij z tej historii 

naukę.

Ze wstydu najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Albo lepiej, żeby zapadł się Brigham. 

W ogóle najlepiej, żeby nigdy się nie urodził i nie wlazł jej w drogę, dodała w myślach, 

zapominając że sama poszła tak żeby go spotkać. Wciąż rozgniewana mocno zacisnęła zęby i 

niechętnie zerknęła w lustro. Bez entuzjazmu obserwowała Maghie. która z lokówką w dłoni 

uwijała się wokół niej, pracowicie układając modną fryzurę.

- Masz takie wspaniałe włosy! Gęste i miękkie. Nigdy nie będziesz musiała męczyć 

się całą noc w papilotach.

- Też nie miałabym co robić! - prychnęła Serena. - Nie rozumiem, dlaczego kobiety 

background image

tak bardzo wysilają się i stroją dla mężczyzn.

Maggie   posłała   jej   uśmiech   wszystkowiedzącej,   a   przede   wszystkim   szczęśliwie 

zakochanej narzeczonej.

- No wiesz? A po co to robić, jak nie dla nich!

- Ach, tak bardzo chciałabym upiąć wysoko włosy - westchnęła Amelia, wychylając 

się zza ramienia Sereny i zerkając w lustro. - To nie znaczy, że nie podoba mi się fryzura, 

którą  mi  ułożyłaś!   -  jej   oczy  spotkały  w   lustrze  oczy  Maggie.  -  Niestety,  mama  się   nie 

zgodziła i powiedziała, że pozwoli mi upiąć włosy dopiero w przyszłym roku.

- Nie  spiesz  się. I bez tego  wyglądasz  ładnie.  Zupełnie jakbyś  miała  we włosach 

promienie słońca - Serena uśmiechnęła się do siostry, ale zaraz znowu zrobiła posępną minę.

- A ty, jakby w twoich płonął płomień świecy. Amelia próbowała zrewanżować się 

niemniej   poetyckim   porównaniem,   po   czym   obróciła   się   na   pięcie   i   wykonała   kilka 

tanecznych kroków. To miał być jej pierwszy bal. Śliczna suknia czekała w szafie, a ona 

wprost nie mogła się doczekać, kiedy ją na siebie włoży. Już na samą myśl o tym czuła się 

bardzo dorosło.

- Jak myślicie - zapytała z niepokojem - czy w ogóle ktoś zechce ze mną zatańczyć?

- Pewnie! Wszyscy przystojni kawalerowie - zawołała Maggie, ostrożnie dotykając 

poślinionym palcem lokówki, którą wyjęła ze skrzynki pełnej rozżarzonych węgli.

- A może któryś spróbuje mnie pocałować - rozmarzyła się Amelia.

- Jeśli któryś się ośmieli, masz mi natychmiast powiedzieć - nakazała Serena. - Już ja 

się z nim policzę.

- Oj przestań! Mówisz całkiem jak mama - roześmiała się Amelia i zakręciła się tak 

mocno, że aż zaszeleściły halki.

- Przecież i tak nie pozwolę się pocałować, ale byłoby miło, gdyby ktoś spróbował.

- Jak będziesz dalej tak gadać, to ojciec zamknie cię na cztery spusty i przez rok nie 

wychylisz nosa z własnego pokoju! - postraszyła siostrę Serena.

- Nie mów tak, Sereno! - wymamrotała Maggie, skupiona na wplataniu zielono - złotej 

wstążki   we   włosy   przyjaciółki.   -   Przecież   to   pierwszy   bal   Amelii.   Ma   prawo   być 

podekscytowana. Ja też jestem - przyznała. - No, gotowe!

- ostatni raz dotknęła włosów Sereny, a potem odsunęła się, by z pewnej odległości 

spojrzeć na dzieło swoich wprawnych rąk. - Wyglądasz ślicznie, moja kochana. A gdybyś się 

uśmiechnęła, wyglądałabyś jeszcze piękniej.

- Po co? - Serena wyszczerzyła zęby w grymasie.

- Ojej, taki uśmiech wypłoszy wszystkich mężczyzn! Będą uciekać przed tobą, gdzie 

background image

pieprz rośnie - roześmiała się Maggie.

- Niech: uciekają. Jeszcze ich sama pognam! - Serena również nie mogła powstrzymać 

uśmiechu, zwłaszcza że wyobraziła sobie kawalerów, pierzchających przed nią w popłochu.

- A Brigham na pewno by się ciebie nie przestraszył - odezwała się niespodziewanie 

Amelia, czym ściągnęła na siebie gniewne spojrzenie siostry.

- Guzik mnie obchodzi, co zrobiłby lord Ashbum!

Serena poderwała się z krzesła i gniewnie szarpnęła suknię rozłożoną na łóżku. Za jej 

plecami Amelia i Maggie wymieniły znaczące uśmiechy.

- Chyba jest strasznie nadęty - powiedziała Maggie, puszczając oko do Amelii. - Nie 

przeczę, że jest przystojny, oczywiście pod warunkiem, że ktoś lubi taką mroczną, pochmurną 

urodę i chłodne oczy.

- On wcale nie jest nadęty! - Serena odwróciła się, jakby ją kto uszczypnął. - On jest... 

-   zaczęła   z   pasją,   ale   przerwała   speszona   chichotem   Amelii   -   jest   niegrzeczny.   Tak, 

niegrzeczny i bardzo denerwujący. A przede wszystkim to Anglik!

- A wiesz, że Serena i on całowali się w kuchni? - powiedziała naraz Amelia, usłużnie 

pomagając Maggie przy zapinaniu sukni.

- Co takiego?! - oczy Maggie wyglądały jak dwa spodki z niebieskiej porcelany.

- Amelio!

- No co? Przecież to tylko Maggie - dziewczynka wzruszyła ramionami. - Zawsze 

wszystko jej mówimy, może nie? Mówię ci, sama widziałam, całował ją - najspokojniej w 

świecie ciągnęła swoją relację. - To było takie romantyczne. Wyglądał tak, jakby chciał ją 

połknąć. Jak wiśnię z konfitury!

- Dosyć tego! - Serena ze złością szamotała się z suknią, która oplatała jej się wokół 

głowy.   Kiedy   wreszcie   się   uwolniła,   była   zgrzana,   policzki   miała   purpurowe,   a   świeżo 

ułożone włosy potargane. - To wcale nie było romantyczne. Było denerwujące i... - miała 

zamiar powiedzieć „nieprzyjemne", ale kłamstwo nie chciało jej przejść przez usta. - A niech 

go diabli porwą!

- Skoro tak źle mu życzysz, dlaczego nic mi nie powiedziałaś o tym, co ci zrobił? - 

Maggie leciutko uniosła brwi.

- Bo całkiem o tym zapomniałam!

Amelia chciała się wtrącić, ale Maggie powstrzymała ją ruchem dłoni.

- W takim razie te pocałunki musiały być bardzo kiepskie - powiedziała z przebiegłym 

uśmiechem, zerkając na Amelię zza pleców Sereny. - Mój kuzyn Jamie będzie dziś na balu. 

Może   on   przypadnie   ci   bardziej   do   gustu?   -   dodała,   ale   w   odpowiedzi   usłyszała   tylko 

background image

zniecierpliwione syknięcie.

Kiedy Brigham zdołał wreszcie wyrwać się z rąk pedantycznego Parkinsa, był już 

mocno znużony i zniecierpliwiony. W ogóle uważał cały ten bal za chybiony pomysł. Czas 

nie służył zabawie. W całej Szkocji aż wrzało od pogłosek o nadciągającej wojnie, w Anglii 

wzrastał   niepokój,   a   on   miał   jak   gdyby   nigdy   nic   asystować   spragnionym   uciech 

prowincjonalnym pannom i wymieniać uprzejmości z opasłymi matronami. Nie miał ochoty 

tracić cennego czasu na wiejskim balu, gdy był potrzebny w Londynu. Myśl o czekających go 

obowiązkach ciążyła mu i odbierała chęć .do zabawy. Poparcie dla księcia Karola ze strony 

jego angielskich zwolenników nie było tak duże, jak się spodziewał. Miał nadzieję, że jego 

obecność pomoże przekonać tych, którzy wciąż się wahali, jednak nie miał najmniejszych 

złudzeń, że misja, której się podejmował, była bardzo niebezpieczna. Poza tym nie wiedział, 

jak długo potrwa i jakie przyniesie rezultaty. Wreszcie, co się stanie z tytułem i dobrami 

Langstonów w razie, gdyby wykryto jego udział w spisku.

Mimo   to   musiał   być   na   balu   w   Glenroe.   Tego   wieczora   przybędą   tu   przywódcy 

największych   klanów.   Ich   obecność   będzie   sprawdzianem   lojalności   wobec   księcia.   Nie 

obędzie się bez przysiąg i zapewnień o dozgonnej wierności Stuartom. To, co tu dziś ujrzy i 

usłyszy, zabierze ze sobą do Anglii w nadziei, że podgrzeje wciąż niewielki zapał bojowy 

pośród sprzymierzeńców. Ta wojna ciągle odbywała się tylko i wyłącznie na językach i taki 

stan rzeczy zaczynał go powoli męczyć.

Pogrążony w tych niewesołych myślach wolno schodził ze schodów. Już na pierwszy 

rzut   oka   poznać   w   nim   można   było   modnego,   majętnego   arystokratę,   który  na   skinienie 

otrzymuje to, czego zapragnie, i wiedzie wygodne życie pozbawione wszelkich trosk. Strój, 

który wybrał na tę okazję, cechowała dyskretna elegancja. Śnieżnobiały koronkowy żabot i 

takież mankiety odcinały się ostro od wytwornej  czerni  wyszywanej  srebrem kamizelki  i 

szamerowanego surduta, który leżał na nim bez zarzutu. Pośród delikatnych koronek na szyi 

lśnił kosztowny szmaragd, idealnie dopasowany do herbowego klejnotu, który nosił na palcu. 

Drogie   kamienie   zdobiły   nawet   klamry   czarnych   pantofli.   Choć   sprawiał   wrażenie   nieco 

zblazowanego, myśli, które kłębiły się w jego głowie, były jasne i niebezpieczne jak paradna 

szpada u jego boku.

- Lordzie Ashburn...

Fiona powitała go dygnięciem. Stojąc u podnóża schodów, cały czas obserwowała go 

uważnie, zaniepokojona tym, co usłyszała od męża na temat uczuć, jakie żywił wobec ich 

starszej córki. Jeszcze bardziej niż Jan zdawała sobie sprawę, jak bardzo nieszczęśliwa musi 

czuć się Serena, i współczuła jej z całego serca.

background image

- Lady MacGregor, wygląda pani olśniewająco.

Uśmiechnęła się uprzejmie i podziękowała za komplement. Od razu spostrzegła jego 

skupione spojrzenie, które ponad jej głową niecierpliwie wędrowało po salonie, szukając tej 

jednej wybranej osoby. Tak patrzy tylko człowiek zakochany, pomyślała ze wzruszeniem.

- Mam nadzieję, że będzie pan się doskonale bawił, milordzie.

- Oczywiście,  ale tylko pod warunkiem, że zarezerwuje pani dla mnie choć jeden 

taniec.

- Z największą przyjemnością. Obawiam się jednak, że tancerki znacznie młodsze ode 

mnie nie wybaczyłyby mi, gdybym zbyt długo zajmowała pana sobą. Ale chodźmy do salonu. 

Pozwoli pan, że go wszystkim przedstawię.

Z wdziękiem wzięła go pod rękę i wprowadziła do sali pełnej gości. Towarzystwo 

stawiło się licznie i odziało wytwornie, jak na tak wyjątkową okazję przystało. Gdziekolwiek 

spojrzeć,   pyszniły   się   satynowe   suknie   w   bajecznych   kolorach,   zewsząd   dobiegał 

podniecający szelest jedwabiu Bogate materiały mieniły się w ciepłym świetle setek świec, 

płonących w olbrzymich żyrandolach u sufitu i w ogromnych kandelabrach porozstawianych 

w   różnych   miejscach   salonu.   Drogie   kamienie   skrzyły   się,   przyciągając   wzrok   tysiącem 

maleńkich  tęcz. Na tradycyjnych  kraciastych  spódnicach mężczyzn  mieszały się jaskrawe 

czerwienie,   zielenie   i   błękity.   Wielobarwne   wełny   pięknie   kontrastowały   z   kaftanami   z 

jagnięcej skóry. Metalowe klamry i srebrne guziki zdobiące męskie stroje odbijały promienie 

światła, walcząc o lepsze z błyszczącą biżuterią kobiet.

Ubiór   szkockich   dam   świadczył,   że   w   swej   górzystej   ojczyźnie   z   uwagą   śledzą 

nowinki z Francji. Wyraźnie gustowały w przepychu, chętnie sięgając po wszelkie świeci-

dełka i srebrne koronki. Szerokie krynoliny sprawiały, że spódnice ich sukien kołysały się 

niczym   dzwony.  Także   niektórzy   mężczyźni   nie   oparli   się   najnowszej   modzie   i   założyli 

połyskliwe   brokatowe   surduty.   Najbardziej   eleganccy   błyskali   bielą   pończoch, 

podtrzymywanych strojnymi podwiązkami. Glenroe mogło być oddalone od świata, ba, nawet 

od najbliższego sklepu, który znajdował się o dzień jazdy stąd, jednak pod względem mody 

nie ustępowało ani Paryżowi, ani Londynowi.

Brigham   natychmiast   dostrzegł   tę   szkocką   namiętność   do   wytwornego   stroju,   gdy 

oprowadzany przez gospodynię ściskał dziesiątki rąk i składał niezliczone ukłony. I choć zdo-

łał zapanować nad swym nie najlepszym nastrojem, cały czas niecierpliwie lustrował salon, 

bezskutecznie   szukając   twarzy,   którą   tak   bardzo   pragnął   zobaczyć.   Nie   mógł   się   wprost 

doczekać, aż zacznie grać orkiestra. Twardo postanowił, że za zgodą lub bez, poprowadzi 

Serenę do pierwszego tańca, a potem będzie tańczył z nią tak długo, jak długo pozwolą na to 

background image

względy przyzwoitości.

- Ta mała MacIntoshówna ma wdzięk koślawego buldoga - szepnął Coll, który wiernie 

towarzyszył   przyjacielowi   w   wędrówce   po   sali   i   przy  okazji   wtajemniczał   go   w   lokalne 

ciekawostki. - Jeśli przyczepi się do ciebie, najlepiej zaproponuj jej coś do picia i przesiedź 

cały najbliższy taniec.

- Dziękuję za ostrzeżenie - odszepnął Brigham i spojrzał na Colla z ukosa. - Masz 

minę człowieka wielce ukontentowanego. Czy mam rozumieć, że rozmowa z MacDonaldami 

przebiegła po twojej myśli?

- Masz rozumieć. Maggie i ja pobieramy się w maju! - oznajmił Coll, pękając z dumy.

- Moje najszczersze gratulacje - skłonił się Brigham, a potem dodał z łobuzerskim 

uśmieszkiem: - Zdaje się, że będę musiał poszukać sobie nowego kompana do kielicha.

- Niezupełnie. Mam zamiar jechać z tobą do Londynu.

- Nie ma potrzeby. Twoje miejsce jest tutaj, a ja wrócę za kilka tygodni.

- Z dobrymi  wieściami, mam nadzieję. Obiecuję ci, że my tutaj też nie będziemy 

trwonili czasu. Weźmiemy się do dzieła, ale jeszcze nie dziś. Dzisiaj chcę świętować - za-

wołał, klepiąc Brighama w ramię. - A oto i moja Maggie! Jeśli masz ochotę zakręcić się z 

panną lekką w tańcu, poproś Serenę. Choć charakterek ma jak diablica to tańczy jak anioł.

Nim Brigham zdążył cos odpowiedzieć , Colla nie było już obok niego. Przepychając 

się przez tłum szedł na spotkanie swej narzeczonej, która stojąc obok wysokiej i efektownej 

Sereny, wyglądała jak skromna pensjonarka.

Olśniewająca  uroda rudowłosej MacGregorówny musiała przyćmić  wdzięki innych 

dam. I choć ubrana była z mniejszym przepychem niż większość z nich, i tak wyglądały przy 

niej jak szare wróble przy rajskim ptaku. Włosy upięła wysoko, a ich płomienny kolor odcinał 

się od przypudrowanych na biało piętrowych koafiur mieniących się barwnymi klejnotami. 

Fryzura odsłaniała powabną linię smukłej szyi i łagodny spadek ramion. Ponad kwadratowym 

dekoltem zielonej sukni lamowanej złotem unosiły się wzgórki pełnych piersi, na których 

falował sznur pereł. Suto marszczona spódnica odstawała tak daleko na boki, że szczupła talia 

Sereny wydawała się wprost niewiarygodnie cienka.

Na   widok   brata   roześmiała   się,   ubawiona   tym,   jak   bardzo   był   przejęty   rolą 

narzeczonego.

Brigham   poczuł   się   tak,   jakby   otrzymał   silny   cios   w   głowę.   Kiedy   rozległy   się 

pierwsze takty melodii, wiele młodych dam posłało w jego kierunku zachęcające spojrzenia, 

ale on nawet ich nie zauważył. Jak w transie ruszył w stronę Sereny, nie bacząc na to, że 

depcze ludziom po nogach.

background image

- Panno MacGregor - skłonił  się przed nią elegancko. - Czy zaszczyci  mnie  pani 

pierwszym tańcem?

Setki   razy   powtarzała   w   myślach   uprzejmą,   ale   stanowczą   odmowę,   którą 

przygotowała sobie na tę okazję. Jednak teraz, kiedy patrzył jej prosto w oczy, mogła tylko 

bez słowa podać mu dłoń i pójść z nim na środek sali, ponad którą płynęły dźwięki menueta. 

Stanęła pośród innych dam i przerażona zdała sobie sprawę, że nie pamięta ani jednego, naj-

prostszego nawet kroku. Całe szczęście nie miała czasu dłużej o tym myśleć, bo Brigham 

jeszcze raz ukłonił się przed nią i uniósł jej rękę.

Po chwili zdawało się jej, że jej stopy wcale nie dotykają podłogi. Wpatrzona w jego 

oczy   unosiła   się,   płynęła   w   powietrzu   niesiona   przez   niewidzialne   skrzydła.   Raz   jeden 

przemknęło jej przez myśl, że przeżywa na jawie to, co wymarzyła sobie pewnego dnia w 

lesie nad brzegiem rzeki. Wokół niej wirowały światła, brzmiała piękna muzyka. Mimo to 

było inaczej niż w marzeniach. Lepiej!

Chociaż dotykali się tylko czubkami palców, czuła się tak samo bezwolna jak wtedy, 

gdy trzymał ją w ramionach. W wytwornych figurach menueta zbliżali się do siebie, po to by 

za moment rozdzielić i odejść od siebie na wyciągnięcie ręki. Jednak nawet wtedy jej serce 

biło tak mocno, jakby łączyli się w mocnym uścisku. Gdy wybrzmiały ostatnie takty melodii, 

schyliła się w głębokim ukłonie, a jej usta rozchyliły się, gotowe do pocałunku.

- Dziękuję - szepnął, nie wypuszczając jej dłoni, choć oboje  wiedzieli, że tak nie 

wypada. Nie zważając na to, pochylił się nisko i ucałował czubki jej palców. - Marzyłem o 

tym tańcu od dnia, gdy ujrzałem cię samą nad rzeką. Doskonale to pamiętam, ale sam nie 

wiem, czy wyglądasz piękniej w tej sukni, czy w spodniach, które wtedy miałeś na sobie.

- To suknia mojej matki - powiedziała szybko byle coś powiedzieć, zła, że znowu 

czuje dziwną pustkę w głowie.

Kiedy odprowadzał ją na miejsce, czuła się jak królowa. To poprawiło jej nastrój do 

tego stopnia ,że niespodziewanie przeprosiła go za to, co wydarzyło się rano.

- Nie musisz mnie przepraszać - jeszcze raz pocałował ją w rękę. Tym razem dookoła 

rozległy się szepty ale oni tego nie słyszeli - Naprawdę myślisz, że powinnaś?

- Tak - spojrzała na niego szybko, ale zaraz spuściła oczy. - Przynajmniej tyle mogę 

zrobić w ramach wdzięczności za to, że uratowałeś mnie od groźby kary. - Tylko od groźby?

- Tak. Nasz ojciec ma zbyt miękkie serce, by nas karcić, więc zwykle kończy się na 

groźbach. Nigdy w życiu nie podniósł na mnie ręki i może właśnie dla tego jestem teraz taka 

nieznośna.

- W tej chwili, moja droga, jesteś tylko i wyłącznie piękna.

background image

Speszona uciekła spojrzeniem w bok, całkiem już tracąc rezon.

- Kiedy mówisz do mnie w ten sposób, czuję się bardzo niezręcznie i nie wiem, jak się 

zachować - szepnęła.

- To dobrze, Reno... - Panno MacGregor!

Obydwoje gwałtownie odwrócili głowy, chcąc sprawdzić, kto przerywa im rozmowę. 

Intruzem okazał się syn jednego z sąsiadów.

- Czy zaszczyci mnie pani tym tańcem? - zapytał, kłaniając się nisko.

Choć miała szczerą ochotę zaszczycić go kopniakiem w kostkę, uśmiechnęła się tylko, 

wiedząc, jakie są obowiązki córki gospodarza. Podała mu ramię i pozwoliła poprowadzić się 

do   tańca,   cały   czas   myślała   jednak   o   tym,   kiedy   znowu   zatańczy   z   Brighamem,   nie 

wzbudzając przy tym niezdrowej sensacji.

Niestety, wkrótce przekonała się, że nieprędko będzie miała okazję znaleźć się znowu 

w jego ramionach. Muzyka  grała nieprzerwanie tradycyjne  szkockie tańce na przemian z 

menuetami i kontredansami, a ona tylko zmieniała partnerów, wirując obok podstarzałych 

dżentelmenów, ich synów oraz najróżniejszych sąsiadów i niezliczonych kuzynów. Jej uroda i 

opinia doskonałej tancerki sprawiły, że nie miała ani chwili wytchnienia. Po jakimś czasie 

udało jej się zatańczyć  jeszcze raz z Brighamem, potem jednak musiała przyglądać się z 

bezsilną złością, jak prowadził na parkiet coraz to inną uroczą partnerkę.

On także nie spuszczał z niej oczu i nawet tańcząc, śledził każdy jej ruch. Do diabła, 

do czego to podobne, żeby być zazdrosnym o to, że kobieta tańczy z kimś innym, wściekał się 

na siebie. Niestety, nic nie mógł na to poradzić. Czy ona musi tak się do nich uśmiechać? Po 

co tak otwarcie flirtuje z tym chudym szkockim przybłędą w fatalnie uszytym surducie?

Takie myśli powodowały, że bezwiednie zaciskał palce na rękojeści szpady. Jak matka 

mogła pozwolić, żeby włożyła  suknię, w  której wygląda  tak...  ponętnie! A gdzie jest jej 

ojciec? Czy on nie widzi, że ten bęcwał aż ślini się na widok szyi jego córki? Nagiej, pięknej, 

kuszącej szyi. I białej, cudownie miękkiej skóry na odkrytych ramionach. I falistej linii piersi, 

uniesionych wysoko przez obcisły stanik sukni!

Umęczony własną zazdrością zaklął półgłosem, zupełnie zapominając o stojącej obok 

niego Amelii.

-   Co   powiedziałeś.   Brig?   -   zapytała   wpatrując   się   w   niego   oczami   okrągłymi   ze 

zdumienia.

- Słucham? - z trudem oderwał wzrok od Sereny i przeniósł go na Amelię. Nie miał 

najmniejszego  pojęcia,  że  jego ponura  mina odstraszyła  kilku  młokosów, którzy pragnęli 

zatańczyć z młodszą MacGregorówną.

background image

- Chyba nie dosłyszałam, co mówiłeś - powtórzyła Amelia grzecznie.

- Ach, nic takiego. Naprawdę - odparł, wypuszczając ze świstem powietrze. - Powiedz 

mi lepiej, czy się dobrze bawisz - poprosił, siląc się na obojętny ton.

- Wspaniale! - zawołała pełna entuzjazmu i spojrzała mu zalotnie w oczy, mając cichą 

nadzieję, że poprosi ją znowu do tańca. - Dla ciebie ten bal to pewnie nic takiego, prawda? - 

zapytała. - W Londynie pewnie cały czas chodzisz na bale i przyjęcia.

- Niestety, w karnawale czasem trudno się od tego wykręcić.

- Tak bardzo chciałabym zobaczyć Londyn i Paryż... Spojrzał na nią, wzruszony jej 

trochę naiwną młodością.

Przypomniał sobie, jak troskliwie pielęgnowała brata, jak dbała, by szybko wrócił do 

zdrowia. Pewnego dnia jakiś szczęściarz dostanie ten skarb, pomyślał, po czym pochylił się i 

ucałował jej małą rączkę.

- Amelio, byłabyś tam prawdziwą królową balu!

- Naprawdę?! - roześmiała się szczerze, bez odrobiny kokieterii.

- Bez wątpienia - ukłonił się przed nią i zaprosił do tańca.

Cały czas zabawiał Amelię barwnymi opowieściami o przyjęciach, balach i rautach, 

jednak jego wzrok uparcie wracał do jednej postaci. Ciągła obserwacja Sereny tańczącej z 

chudzielcem   doprowadziła   do   tego,   że   ogarnęła   go   prawdziwa   furia.   Kiedy   skończył   się 

taniec,   Amelia   promieniała   wprost   ze   szczęścia,   on   zaś   wrzał   z   wściekłości.   Z   trudem 

zachowując spokój, odprowadził ją na miejsce, cały czas śledząc Serenę, która szła ze swym 

partnerem w przeciwnym kierunku. Jak zahipnotyzowany przypiął się wzrokiem do chudych 

pleców obciągniętych kanarkowo żółtym brokatem. I jakkolwiek krzyczący kolor mógł go 

tylko drażnić, tak władczy gest, jakim nieznajomy ujmował Serenę pod ramię, doprowadził 

go do szaleństwa.

- Kim jest ten człowiek, z którym rozmawia Serena?

- nie wytrzymał wreszcie i zapytał Amelię.

- Aaa, ten... - spojrzała na mężczyznę, pod którego adresem Brigham słał w myślach 

gromy. - To Rob, jeden ze starających się o rękę Sereny.

- Starający się? - syknął przez zaciśnięte zęby. - Starający się, mówisz - powtórzył, 

jakby chciał dobrze pojąć sens tych słów. I zanim Amelia miała szansę powiedzieć mu coś 

więcej, zostawił ją i zaczął przepychać się przez salę.

- Panno MacGregor, muszę z panią niezwłocznie pomówić!

Słysząc nie znoszący sprzeciwu ton, Serena przyjrzała mu się uważnie.

- Lordzie Ashburn - odezwała się spokojnie. - Pozwoli pan, że mu przedstawię mego: 

background image

krewnego. Oto Rob MacGregor.

- Sługa uniżony - mruknął Brigh. z wyraźną niechęcią, po czym bez słowa wyjaśnienia 

chwycił Serenę za łokieć i pociągnął w stronę najbliższej wolnej alkowy.

- Co ty sobie wyobrażasz? - szepnęła rozglądając się nerwowo na boki. - Chcesz, żeby 

wzięli nas na języki!

Do diabla z nimi! - prawie siłą posadził ją na sofie.

- Dlaczego ten pajac trzymał cię za rękę?!

W   myślach   musiała   się   zgodzić,   że   Rob   MacGregor   faktycznie   zasługiwał   na   to 

miano, jednak za nic nie powiedziałaby tego głośno. Poza tym ubodło ją, że Brigham drwi 

sobie z jej krewniaka.

- Chcę zwrócić ci uwagę, że Rob jest porządnym chłopcem z doskonałej rodziny - 

powiedziała wyniośle.

- Do diabła z jego rodziną! - z trudem panował nad tym, żeby nie podnosić głosu. - 

Pytałem, jakim prawem trzymał cię za rękę!

- Bo miał taką ochotę.

- Daj mi rękę!

- Nie dam!

- Powiedziałem, daj mi rękę! - gwałtownie chwycił jej dłoń. - Zapamiętaj sobie, że ten 

błazen nie ma prawa zbliżać się do ciebie! Rozumiesz?

- Nie. Za to doskonale rozumiem, że mogę podawać rękę temu, komu chcę! A tak się 

składa, że ty nie jesteś tym kimś!

Ogarnął go gniew. Coraz intensywniej myślał o pojedynku. Zdecydowanie wolał bić 

się, niż kompromitować, urządzając sceny zazdrości. Należało tylko poszukać okazji.

- Jeśli chcesz, żeby twój porządny chłopak z doskonałej rodziny nadal cieszył  się 

dobrym zdrowiem i pozostał wśród żywych, lepiej nie podawaj mu więcej nawet palca!

-   Doprawdy?   -   rozsierdzona   próbowała   wyrwać   dłoń   ze   stalowego   uścisku. 

Bezskutecznie. - W tej chwili mnie puszczaj ! - syknęła zła jak osa.

- Żebyś mogła do niego wrócić?

-   Jeśli   tak   mi   się   spodoba...   -   przyjrzała   mu   się   dokładnie,   chcąc   sprawdzić,   czy 

czasem nie jest pijany. Nic na to jednak nie wskazywało. Wzrok miał płonący, ale przytomny.

- Uprzedzam cię, że jeśli to zrobisz, gorzko pożałujesz! Ten taniec należy do mnie!

Jeszcze przed chwilą umierała z tęsknoty i pragnienia, by z nim znowu zatańczyć. 

Teraz zaś była równie zdeterminowana, żeby tego nie robić.

- Nie chcę z tobą tańczyć!

background image

- Nie obchodzą mnie twoje chęci! Zapewniani cię, że zrobisz to, o co cię proszę.

-   A   ja   panu   przypominam,   lordzie   Ashburn,   że   tylko   mój   ojciec   ma   prawo   mi 

rozkazywać.

- Być może, ale to się wkrótce zmieni - zacisnął palce na przegubie jej dłoni. - Jak 

tylko wrócę z Londynu...

- Wyjeżdżasz? - gniew zniknął od razu i zastąpiło go uczucie rozpaczy. - Kiedy? Po 

co?

- Za dwa dni. Wzywają mnie pilne sprawy.

- Rozumiem - szepnęła.

Dłoń, którą trzymał, stała się całkiem bezwładna.

- Szkoda, że nie powiedziałeś mi o tym, siedząc już w siodle!

Sam   dopiero   co   się   dowiedziałem   że   muszę   jechać   -   westchnął.   Jego   głos   stracił 

szorstkość, z oczu znikł gniewny błysk. - Martwisz się, że wyjeżdżam?

- Nie - odwróciła głowę i zapatrzyła się na tańczące pary. - Nie ma powodu, żebym się 

miała martwić.

- A jednak jesteś smutna - wolną dłonią delikatnie dotknął jej policzka.

- Jedziesz albo zostajesz, wszystko mi jedno! - o mały włos szept nie zamienił się w 

szloch.

- Jadę w sprawach księcia.

- Więc niech cię Bóg prowadzi.

- Reno, ja wrócę.

- Doprawdy, mój panie? - wyrwała dłoń z uścisku. - Wątpię!

Zanim zdążył ją zatrzymać,  pobiegła z powrotem do sali i wmieszała  się w tłum 

tańczących.

Ciąg dalszy nastąpi...