background image

Z serii 1-800 Widziałeś Zgłoś się

Bezpieczne miejsce Tom 3

MEG CABOT

background image

O zamordowanej dziewczynie dowiedziałam się dopiero pierwszego dnia szkoły. To nie moja 

wina. Przysięgam. Skąd mogłam wiedząc? Nawet nie było mnie w domu. Gdybym była, jasne, że 

przeczytałabym   o   tym   w   gazecie   albo   usłyszała   w   wiadomościach   czy   gdziekolwiek.   Albo 

dowiedziałabym się od ludzi.

Ale akurat mnie nie było. Tkwiłam cztery godziny jazdy samochodem na północ od domu, wśród 

wydm  Michigan,  w  letnim  domku  mojej  najlepszej  przyjaciółki,  Ruth Abramowitz.  Państwo 

Abramowitzowie każdego lata spędzają dwa ostatnie tygodnie sierpnia wśród wydm i w tym roku 

zaprosili również mnie.

Na   początku   nie   miałam   ochoty   jechać.   Skazywać   się   na   towarzystwo   Skipa   na   całe   dwa 

tygodnie?! No nie, dziękuję- Skip jest bratem Ruth, bliźniakiem. Chociaż ma szesnaście lat, nadal 

przeżuwa z otwartymi ustami. W tym wieku chyba powinien wiedzieć, jak się zachowywać. A do 

tego, mimo kupionego za pieniądze z barmicwy transarna, jest kimś w rodzaju Wielkiego Mistrza 

Bractwa Rycerskiego w naszym mieście. 

W dodatku pan Abramowitz żywi okresowe (to znaczy wakacyjne) uprzedzenia wobec zdobyczy 

techniki i nie dopuszcza w letnim domku kablówki ani innego telefonu niż jego własna komórka, 

używana wyłącznie w sytuacjach wyjątkowych, kiedy na przykład któryś z jego klientów trafi za 

kratki, (bo pan Abramowitz jest adwokatem).

Więc chyba jasne, że na zaproszenie Ruth odpowiedziałam: „Dziękuję, ale nie, dziękuję".

Potem   jednak   moi   rodzice   oświadczyli,   że   spędzą   ostatnie   dwa   tygodnie   sierpnia,   odwożąc 

mojego brata Mike'a z wszystkimi klamotami do Harvardu, gdzie miał zacząć studia, a w tym 

czasie przyjedzie do nas ciotka Rose, żeby zająć się mną i moim drugim bratem, Douglasem.

Nie   szkodzi,   że   ja   mam   szesnaście   lat,   a   Douglas   dwadzieścia   i   nie   potrzebujemy   opieki 

dorosłych, zwłaszcza siedemdziesięciopięcioletniej ciotki, która ma obsesję na punkcie pasjansa i 

mojego życia seksualnego, (co wcale nie znaczy, że jakieś mam). Oznajmiono mi, że ciocia Rose 

przyjeżdża, czy mi się to podoba, czy nie.

Nie podobało mi się. Zamiast wrócić do domu po miesiącu pracy w charakterze wychowawczyni 

na obozie Wawasee dla Dzieci Utalentowanych Muzycznie, pojechałam z Abramowitzami na 

wydmy.

background image

Rany! Oglądanie przez dwa tygodnie Skipa pożerającego rano, w południe i wieczorem kanapki 

z masłem orzechowym i bananami jest lepsze niż pięć minut w towarzystwie cioci Rose, która z 

zapałem opowiada, jak to w czasach jej młodości tylko łatwe dziewczyny nosiły ogrodniczki.

Poważnie. Ogrodniczki. Tak je nazywa.

Oczywiście w tej sytuacji wybrałam wydmy.

I prawdę mówiąc, te dwa tygodnie nie były takie najgorsze.

Nie, nie, to wcale nie znaczy, że świetnie się bawiłam. Właściwie nie bawiłam się wcale, bo 

kiedy ja odwalałam swoją robotę na obozie Wawasee, Ruth w pocie czoła doskonaliła swoje 

umiejętności społeczno-towarzyskie i przygruchała sobie chłopaka.

Zgadza się. Autentycznego chłopaka, którego rodzice - kto by pomyślał - także mieli domek na 

wydmach, jakieś dziesięć minut drogi od domku Ruth.

Cieszyłam się razem z nią. Scott był pierwszym  prawdziwym chłopakiem Ruth - no wiecie, 

pierwszym facetem, który odwzajemniał jej sympatię i nie miał nic przeciwko trzymaniu jej za 

rękę przy ludziach.

Ale kiedy najlepsza przyjaciółka zaprasza cię na dwa tygodnie, a potem spędza te dwa tygodnie, 

prowadzając się z kimś innym, jest to odrobinę wkurzające. Większość czasu za dnia przeleżałam 

na   plaży,   czytając   stare   magazyny,   a   większość   wieczorów,   próbując   pobić   Skipa   w   Crash 

Bandicoot na playstation.

O tak, wakacje miałam wyjątkowo udane.

Jedyna korzyść z pobytu na wydmach polegała na tym, że nie było mnie w tym czasie w domu, 

więc przynajmniej nie siedziałam i nie czekałam, aż mój chłopak - jeśli można go tak nazwać - 

zadzwoni.   A   według   Ruth   to   istotny   punkt   sztuki   uwodzenia...   no   wiecie,   nie   odbieranie 

telefonów. Wtedy, jak twierdzi moja przyjaciółka, chłopak zaczyna się zastanawiać, gdzie jesteś, 

i przychodzą mu do głowy rozmaite rzeczy. Na przykład, że umówiłaś się z kimś innym.

Podobno to w nim wzbudza gorętsze uczucia.

Brzmi całkiem przekonująco, ale jest jedno ale.

Chłopak musi faktycznie zadzwonić.

Jeśli nie zadzwoni, to wcale się nie dowie, że cię nie ma w domu. A mój chłopak - powinnam 

raczej powiedzieć: facet, który mi się podoba, jako że właściwie nie jest moim chłopakiem; w 

życiu nie byliśmy na prawdziwej randce - nigdy nie dzwoni. Wynika to stąd, że jestem, jak to się 

background image

ładnie mówi w moim ukochanym  stanie Indiana, osobą nieletnią, a randka z osobą nieletnią 

pachnie więzieniem. Przynajmniej dla kogoś takiego jak on.

Bo on jest pod nadzorem kuratora.

Nie pytajcie, dlaczego. Rob nigdy mi tego nie wyjawił.

Tak się nazywa. Rob Wilkins. Albo dziwak, czy nawet łobuz, jak mówi o nim Ruth.

Uważam, że to nie w porządku tak go nazywać, ponieważ Rob nigdy mnie nie oszukał. To 

znaczy,  kiedy tylko  dowiedział się, że mam  szesnaście lat, dał mi jasno do zrozumienia, że 

między nami do niczego nie dojdzie. W każdym razie nie przez następnych parę lat.

Dobrze, to mi nie przeszkadza, naprawdę. Niejedna ryba pływa w morzu.

No i dobra, może nie każda ma oczy koloru mgły, jaka unosi się nad jeziorem tuż przed świtem, 

albo twarde jak deska mięśnie brzucha, czy też śliczniutkiego indianę, złożonego własnoręcznie 

do kupy we własnej stodole.

W każdym razie zniknęłam na dwa tygodnie. Miałam wakacje, no nie? Bez telefonu, telewizji, 

radia, prasy i Internetu. Prawdziwe wakacje.

Skąd miałam wiedzieć, że zginęła jedna dziewczyna z mojej klasy? Nikt mi nic nie powiedział.

Aż do rozpoczęcia roku szkolnego.

Pierwszego dnia szkoły usadowiłam się w auli na drugim miejscu od drzwi, jak co roku. Zawsze 

w   auli   zajmowałam   drugie   miejsce   od   drzwi.   To,   dlatego,   że   wtedy   siadamy   w   kolejności 

alfabetycznej, a z racji nazwiska - Mastriani - jestem druga na literę M, zaraz po Amber Mackey. 

Amber Mackey zawsze siedziała przede mną. Zawsze.

Z wyjątkiem tego dnia. Tego dnia nie pojawiła się wcale.

Nie   wiedziałam,   dlaczego.   Skąd   miałam   wiedzieć?   Amber   nigdy   przedtem   nie   opuściła 

pierwszego dnia w szkole. Nie była tytanem pracy, przykładała się mniej więcej tak jak ja, ale 

pierwszego   dnia   szkoły   nic   się   nie   robi,   więc   dlaczego   miałaby   nie   przyjść?   Poza   tym,   w 

przeciwieństwie do mnie, Amber lubiła szkołę. Była cheerleaderką. Zawsze pełna entuzjazmu. 

Znacie ten typ.

To taka dziewczyna, po której, bo ja wiem, spodziewacie się, że pojawi się pierwszego dnia w 

szkole, choćby po to, żeby pochwalić się opalenizną.

Uczniowie zaczęli się schodzić. Dziewczyny zachowywały się z wystudiowaną niedbałością - 

zupełnie   jakby   nie   spędziły   całego   ranka   przed   lustrem,   wybierając   ciuchy,   które   najlepiej 

podkreślą szczuplejszą figurę albo kolor nowych pasemek.

background image

Wszyscy usiedli tam gdzie zwykle - do jedenastej klasy zdążyliśmy już świetnie zapamiętać, kto 

za kim siedzi - i zaczęły się rozmowy: „Jak tam wakacje?" albo: „Boże, ale się opaliłaś", albo: 

„Ta spódnica jest super!"

Potem rozległ się dzwonek i wszedł pan Cheaver z dziennikiem. Kazał nam usiąść i mimo że 

była zaledwie ósma piętnaście rano, nikogo nie rozpierał nadmiar energii.

Spojrzał do dziennika, zawahał się i powiedział:

- Mastriani.

Podniosłam rękę, chociaż pan Cheaver stał tuż przede mną, a w zeszłym roku uczył mnie historii, 

więc nie mógł mnie nie poznać. Razem z Ruth wydałyśmy sporą część zarobionych na obozie 

pieniędzy w sklepach w okolicy miasta Michigan i dziś pod wpływem Ruth włożyłam do szkoły 

spódnicę. To mogło nieco zmylić pana Ch., jako że nigdy przedtem nie pokazałam się w szkole w 

czymś innym niż dżinsy i T-shirt.

Ruth twierdziła, że najlepszym sposobem na Roba byłoby umówienie się z innym chłopakiem 

(tak żeby Rob mógł nas zobaczyć) i wobec tego musiałam, zgodnie z zaleceniami Ruth, „podjąć 

wysiłek". Miałam na sobie ciuchy Esprit od stóp do głów. Ale nie, dlatego, że chciałam zwabić 

ewentualnych wielbicieli, tylko dlatego, że wróciwszy poprzedniego dnia bardzo późno (Ruth 

absolutnie odmawia przekraczania dozwolonej prędkości, nawet jeśli w zasięgu wzroku nie ma 

żadnego miejsca, gdzie mógłby się ukryć patrol drogowy), nie miałam innego czystego ubrania 

na zmianę.

Być  może, pomyślałam,  pan Cheaver nie rozpoznaje mnie  w minispódniczce i bawełnianym 

sweterku. Powiedziałam:

-

Obecna, panie Cheaver - żeby zwrócić jego uwagę.

-

Widzę cię, Mastriani - powiedział pan Ch., jak zwykle leniwie przeciągając samogłoski. - 

Przesuń się o jedno miejsce.

Spojrzałam na puste miejsce z przodu.

-

Och, nie, proszę pana - zaprotestowałam. - To miejsce Amber. Może się spóźni. Ale to jej 

miejsce.

Zapadła dziwna cisza. Naprawdę. Chodzi mi o to, że cisze różnią się od siebie, chociaż zgodnie z 

definicją - cisza jako brak dźwięku - powinno być inaczej.

Ta jednak wydawała się cichsza niż przeciętne cisze. Tak jakby wszyscy z jakiegoś powodu 

wstrzymali nagle oddech.

background image

Pan Cheaver - który także wstrzymał oddech - spojrzał na mnie zmrużonymi oczami. W Liceum 

im. Erniego Pyle'a było niewielu nauczycieli, których byłam w stanie znieść, ale pan Ch. do nich 

należał.   A   to,   dlatego,   że   nikogo   nie   wyróżniał.   Nienawidził   nas   wszystkich   równo   i 

sprawiedliwie. Mnie, być może, nienawidził odrobinę mniej intensywnie, ponieważ w zeszłym 

roku przykładałam się do pracy, a historię uważałam za interesujący przedmiot, zwłaszcza lekcje 

poświęcone   wyrzynaniu   w   pień   całych   populacji   w   różnych   miejscach   globu   na   przestrzeni 

wieków.

-

Gdzieś   ty   była,   Mastriani?   -   zainteresował   się   pan   Chea-ver.   -   Amber   Mackey   nie 

przyjdzie.

-

Och, naprawdę? - spytałam zdziwiona. - Przeprowadziła się?

Pan Ch. popatrzył na mnie z wyrazem skrajnego niezadowolenia, podczas gdy reszta klasy nagle 

wypuściła powietrze z płuc i zaczęła szeptać gorączkowo. Nie miałam pojęcia, o czym mówią, 

ale po wyrazie oburzenia na twarzach zorientowałam się, że tym razem trafiłam kulą w płot. 

Tisha   Murray   i   Heather   Montrose   patrzyły   na   mnie   ze   szczególną   wzgardą.   Przez   moment 

miałam ochotę wstać i rozwalić im głowy jedną o drugą, ale już raz próbowałam i nie wyszło.

Zresztą, w ramach „podejmowania wysiłku" w nowym roku - oprócz działań zmierzających do 

rozkochania w sobie niewinnych młodych ludzi, tak abym mogła spacerować z nimi za rączkę 

przed warsztatem, w którym pracował Rob - obiecałam sobie nie wdawać się w bójki. Poważnie. 

W dziesiątej klasie spędziłam aż nadto czasu na odsiadkach w związku z brakiem umiejętności 

panowania nad gniewem. W tym roku nie zamierzałam popełnić tego błędu.

To był jeden z powodów - poza brakiem czystych levisów - dla których zdecydowałam się na 

minispódniczkę. Trudno dołożyć komuś kolanem w krocze, kiedy jest się odzianym w lycrę i 

rayon.

Może, pomyślałam, obserwując twarze wokół, Amber zaszła w ciążę i tylko ja nic o tym nie 

wiem.  Mieliśmy wprawdzie lekcje higieny z trenerem Albrightem, który ostrzegał  nas przed 

konsekwencjami pożycia seksualnego bez zabezpieczenia, ale takie rzeczy się przecież zdarzają. 

Nawet cheerleaderkom.

Chyba jednak nie Amber Mackey,  ponieważ pan Ch. spojrzał na mnie i bezbarwnym  tonem 

oznajmił:

- Mastriani, ona nie żyje.

- Nie żyje? - powtórzyłam za nim. - Amber Mackey? Potem, jak idiotka, dodałam:

background image

-Jest pan pewien?

Nie wiem, co mnie podkusiło. Kiedy nauczyciel twierdzi, że ktoś nie żyje, nie ma w zasadzie 

powodu, żeby mu nie wierzyć.

Po prostu mnie zaskoczył. To zabrzmi banalnie, ale Amber Mackey zawsze była... no cóż, pełna 

życia. Nie należała do tych antypatycznych cheerleaderek, które na wszystkich patrzą z góry. 

Nigdy nie była złośliwa i nigdy się nie wywyższała. Dotrzymanie kroku innym dziewczynom z 

reprezentacji, zarówno w dziedzinie życia towarzyskiego, jak i sportu, kosztowało ją wiele pracy. 

Jeśli chodzi o naukę, też nie była orłem.

Ale starała się. Naprawdę się starała.

Pan Ch. nie odpowiedział.

Zrobiła to Heather Montrose.

- Owszem, nie żyje - powiedziała, wydymając z pogardą starannie nabłyszczone usta. - A gdzieś 

ty się podziewała, skoro już o tym mowa?

- Doprawdy - odezwała się Tisha Murray - kto jak kto, ale dziewczyna od pioruna powinna coś 

wiedzieć na ten temat.

- No właśnie? - dodała Heather. - Wysiadł twój radar, czy co?

Nie   jestem,   szczerze   mówiąc,   osobą   zbyt   popularną,   ale   ponieważ   nie   mam   w   zwyczaju 

wyzłośliwiać się i dokuczać dla przyjemności, jak Heather i Tisha, zawsze znajdą się tacy, którzy 

chętnie staną w mojej obronie. Tym razem był to Todd Mintz -futbolista szkolnej reprezentacji, 

który siedział zaraz za mną.

-Jezu, możecie przestać? - odezwał się. - Ona już nie robi tych rzeczy z parapsychologią. Nie 

wiedziałyście?

- Owszem - powiedziała Heather, wstrząsnąwszy blond grzywą. - Słyszałam o tym.

- A ja słyszałam - wtrąciła Tisha - że dwa tygodnie temu znalazła dzieciaka, który się zgubił w 

jaskini czy gdzieś tam.

To była jawna nieprawda. Dzieciaka znalazłam cztery tygodnie temu. Ale nie miałam ochoty 

dyskutować z takimi jak Tisha.

Na szczęście taktowna interwencja pana Cheavera wybawiła mnie z kłopotu.

-

Najmocniej przepraszam - powiedział pan Ch. - Niektórych z was to może zaskoczy, ale 

chciałbym   poprowadzić   lekcję.   Czy   zechcielibyście   odłożyć   prywatne   pogawędki   na   po 

dzwonku? Mastriani! Przesuń się o jedno miejsce.

background image

Przesunęłam się, a za mną cały rząd. Jednocześnie szeptem zapytałam Todda:

-Jak to się właściwie stało?

Myślałam,   że   Amber   zachorowała   na   białaczkę   albo   coś   w   tym   stylu   i   teraz   cheerleaderki 

poprowadzą kampanię walki z rakiem, zarabiając na myciu samochodów. Może nawet założyły 

już fundację Amber.

Śmierć Amber nie nastąpiła jednak z przyczyn naturalnych. Todd powiedział:

-

Znaleźli ją wczoraj w kamieniołomach. Uduszoną.

Rany!

Jak można zrobić coś takiego? I kto mógł to zrobić? Naprawdę chciałabym wiedzieć.

Kto mógł udusić cheerleaderkę i zostawić jej ciało na dnie wapiennego kamieniołomu?

Jestem w stanie zrozumieć, że ktoś miałby ochotę udusić cheerleaderkę. Nasza szkoła hoduje 

jedne z najzłośliwszych cheerleaderek w Ameryce Północnej. Nie żartuję. Jakby wszystkie, żeby 

się dostać do drużyny,  musiały przejść testy wykazujące, że nie posiadają żadnych  ludzkich 

odruchów. Cheerleaderki w Liceum im. Ernesta Pyle'a prędzej wyskubałyby sobie rzęsy,  niż 

zamieniły słowo z osobą stojącą niżej od nich w hierarchii towarzyskiej.

Ale wprowadzić taki zamysł w życie? Naprawdę wyprawić jedną z nich na tamten świat?

A poza tym Amber nie była taka jak jej koleżanki z drużyny. Widziałam kiedyś, jak uśmiechała 

się do wsioka - tym miłym słówkiem określa się u nas dzieciaki, które dojeżdżają do liceum 

spoza miasta; dzieciaki, które nie pochodzą ze wsi, określa się mianem miastowych.

Amber należała do miastowych, tak jak Ruth i ja, ale nigdy nie zauważyłam, żeby się z tego 

powodu puszyła, w przeciwieństwie do Heather, Tishy i innych dziewczyn tego typu. Kiedy 

Amber była kapitanem drużyny na WF-ie, nigdy nie wybierała najpierw miastowych, wsioków 

zostawiając na sam koniec. Amber nigdy nie wydziwiała na wiejskie wranglery i lee, jedyne 

dżinsy, na jakie te dzieciaki było stać. Nigdy nie widziałam, żeby Amber przeprowadzała „test 

wsioka": podnosząc długopis i pytając niczego nie podejrzewającą ofiarę, co trzyma  w ręce. 

(Jeśli ktoś odpowiadał, przeciągając samogłoski w sposób charakterystyczny dla południowców, 

klasyfikowano go jako wsioka i wyśmiewano za wiejski akcent).

Czy  to   takie   dziwne,   że   czasami   nie   potrafię   opanować   gniewu?   Pytam   serio.   Czy   was   nie 

trafiałby szlag, gdybyście, na co dzień mieli do czynienia z czymś takim?

To okropne, że ze wszystkich cheerleaderek to akurat Amber musiała umrzeć. Lubiłam ją.

Nie byłam odosobniona w swoich odczuciach, jak się wkrótce przekonałam.

background image

- Dobra robota - syknął ktoś za moimi plecami, mijając mnie na korytarzu, kiedy zmierzałam w 

stronę szafki.

Można na ciebie liczyć - powiedział ktoś inny, kiedy wychodziłam z pracowni biologicznej.

To nie wszystko. Usłyszałam też sarkastyczne:

-

Dzięki wielkie, dziewczyno od pioruna.

Kiedy mijałam stadko Pomponek, cheerleaderek z pierwszej klasy,  pod moim adresem padło 

słowo: „świnia".

-

Nic   nie   rozumiem   -   pożaliłam   się   Ruth   na   próbie   orkiestry,   kiedy   wyjmowałyśmy 

instrumenty. - Obwiniają mnie za to, co się stało z Amber. Jakbym miała z tym coś wspólnego.

Ruth, smarując smyczek kalafonią, potrząsnęła głową.

-

Nie o to chodzi - stwierdziła. Musiała dostać jakiś cynk. -Sądzę, że kiedy Amber nie 

wróciła do domu w piątek wieczorem, jej rodzice zadzwonili na policję, ale gliny nie zdołały jej 

znaleźć. Myślę, że parę osób dzwoniło potem do ciebie. Może mieli nadzieję, że uda ci się wpaść 

na jakiś trop. Wiesz, dzięki  twoim szczególnym  umiejętnościom.  Ale nie było  cię  w domu, 

oczywiście, a twoja ciotka nie podałaby nikomu numeru komórki mojego ojca, a nie było innego 

sposobu, żeby się z nami porozumieć, więc...

Więc? Więc to była moja wina. Albo, w najlepszym wypadku, wina ciotki Rose. Jeszcze jeden 

powód, żeby jej nie znosić.

Zadałam sobie wiele trudu, żeby wbić wszystkim do głowy, że nie potrafię już odnajdywać ludzi 

dzięki jakimś niezwykłym zdolnościom. Zeszłej wiosny, kiedy trzasnął mnie piorun, zyskałam na 

chwilę dar odnajdywania zaginionych.  Wystarczyło  spojrzeć na fotografię, a potem iść spać. 

Rano budziłam się z gotowym adresem w głowie. Ale niezwykły dar mnie opuścił. Powiedziałam 

o tym dziennikarzom. Powiedziałam o tym glinom i FBI. Dziewczyna od pioruna - jak przezwały 

mnie media - przestała istnieć. Moje zdolności nadprzyrodzone ulotniły się w równie tajemniczy 

sposób, jak się pojawiły.

Tyle, że tak naprawdę wcale się nie ulotniły. Kłamałam, żeby prasa - i gliniarze - odczepili się 

ode mnie.

Zdaje się, że Liceum im. Ernesta Pyle'a nie uwierzyło w moje kłamstwa.

-

Spokojnie, Jess - powiedziała Ruth, brzdąkając na wiolonczeli. - To nie twoja wina. Jeśli 

już, to najwyżej twojej stukniętej ciotuni. Powinna była zrozumieć, że sprawa jest pilna i dać im 

background image

numer   komórki   mojego   taty.   Ale   gdyby   nawet,   to   znasz   Amber.   Nie   była   niewinnym 

kwiatuszkiem. Nic dziwnego, że skończyła martwa w kamieniołomach.

Jeśli to mnie miało pocieszyć, nie podziałało. Prześlizgnęłam się z powrotem do sekcji fletów, ale 

nie mogłam się skupić na tym, co mówił pan Vine, nasz nauczyciel. Myślałam tylko

tym,  jak na zeszłorocznym  festiwalu talentów  Amber  i jej stały chłopak - Mark Leskowski, 

futbolista szkolnych  Jaguarów -odegrali w żałosny sposób Attything You Can Do I Can Do 

Better i z jaką powagą Amber podchodziła do konkursu i jak bardzo była pewna, że zwyciężą.

Nie  wygrali,  rzecz  jasna  - pierwszą nagrodę  zdobył  chłopak,  którego  piesek wył  na dźwięk 

melodii z Siódmego nieba - ale Amber i tak się cieszyła, że zajęli drugie miejsce.

O mało nie umarła ze szczęścia, pomyślałam mimo woli.

- W porządku - odezwał się pan Vine przed dzwonkiem. -Do końca tygodnia będą się odbywać 

przesłuchania. Jutro rogi, instrumenty smyczkowe w środę, dęte w czwartek, a perkusyjne w 

piątek. Więc bądźcie tak mili i poćwiczcie dla odmiany, jasne?

Rozległ się dzwonek na przerwę obiadową, ale nikt nie rzucił się pędem do wyjścia. Wszyscy 

sięgnęli   pod   ławki,   wyciągając   kanapki   i   puszki   z   ciepławymi   napojami.   Otóż   większość 

dzieciaków w naszej orkiestrze to dziwacy i komputerowcy. Boją się wejść do szkolnej stołówki, 

gdzie mogliby się narazić na docinki swoich bardziej atrakcyjnych towarzysko rówieśników. W 

związku z tym w porze lunchu przesiadują w skrzydle muzycznym, żując kanapki z tuńczykiem i 

kłócąc się o to, kto jest lepszym kapitanem statku kosmicznego - Kirk czy Picard.

To nie dotyczy mnie ani Ruth. Po pierwsze, nie miałam ochoty na jedzenie rozmiękłych kanapek 

w szkolnej ławce. Po drugie, jak oświadczyła Ruth, teraz, kiedy gruntownie odnowiłyśmy naszą 

garderobę   -   a   ona   straciła   znacząco   na   wadze   -   nie   możemy   się   ukrywać   w   zakamarkach 

pomieszczeń   orkiestry.   Serce   Ruth   wciąż   należało   do   Scotta,   ale   Scott   mieszkał   pięćset 

kilometrów dalej. Zostało nam zaledwie dziesięć miesięcy, żeby zorganizować sobie chłopaka na 

bal maturalny, i Ruth nalegała, żebyśmy od razu wzięły się do roboty.

Zanim jednak opuściłyśmy skrzydło muzyczne, zaczepiła nas jedna z koleżanek flecistek, której 

nie darzę szczególną sympatią, Karen Sue Hankey. Karen poinformowała mnie, że w tym roku 

powinnam   porzucić   wszelką   nadzieję   na   zachowanie   trzeciego   miejsca,   ponieważ   ostatnio 

ćwiczyła   po   cztery   godziny   dziennie   i   pobierała   prywatne   lekcje   u   profesora   z   pobliskiego 

college'u. 

   - Świetnie - mruknęłam, próbując ją wyminąć.

background image

-

Och, a tak przy okazji - dodała Karen Sue - to naprawdę ładnie z twojej strony, że tak 

pomogłaś w sprawie Amber i w ogóle.

Ale to jeszcze nic. W stołówce było dziesięć razy gorzej. Jak tylko ustawiłyśmy się w kolejce, 

Heather Montrose i jej diabelski klon Tisha stanęły za nami i zaczęły robić uwagi.

Nie rozumiem tego. Naprawdę nie rozumiem. Wiosną, na koniec szkoły, dałam wszystkim jasno 

do zrozumienia, że straciłam zdolności parapsychiczne. Dlaczego wszyscy byli tacy pewni, że 

skłamałam? Jedyną osobą, która znała prawdę, była Ruth, a ona nigdy by mnie nie zdradziła.

-

No to jak to jest? - zapytała Heather, ustawiając się za nami w kolejce do grilla. -Jak to 

jest, kiedy ma się świadomość, że ktoś umarł z naszego powodu?

- Amber nie umarła z powodu czegoś, co ja zrobiłam - powiedziałam, nie odrywając wzroku od 

tacy,   którą   przesuwałam   wzdłuż   rzędu   miseczek   z   podejrzanej   barwy   galaretką   cytrynową   i 

niepokojąco grudkowatym budyniem z tapioki. - Amber umarła, ponieważ ktoś ją zabił. Tym 

kimś nie byłam ja.

-   Owszem   —   zgodziła   się   Tisha.   -   Ale   koroner   stwierdził,   że   przez   jakiś   czas   ją   gdzieś 

przetrzymywano, zanim została zamordowana. Miała na ciele odparzyny.

- Odleżyny - poprawiła ją Ruth.

- Wszystko jedno - powiedziała Tisha. - To znaczy, że jakbyś była na miejscu, mogłabyś  ją 

znaleźć.

- Dobra, ale mnie nie było - odparłam. - W porządku? Wybacz, pojechałam na wakacje.

- Doprawdy, Tisha - odezwała się Heather karcącym tonem. - Ona musi czasami wyjeżdżać na 

wakacje. Wiesz, czasami musi odpocząć od tego swojego nienormalnego braciszka.

- O Boże! - Ruth jęknęła i szybko usunęła tacę z linii ognia.

Bo Ruth, rzecz jasna, wiedziała. Naprawdę staram się pamiętać o dobrych radach, jakich udzielił 

mi  szkolny pedagog, pan Goodhart, w sprawie panowania nad gwałtownymi  uczuciami  - że 

należy najpierw policzyć do dziesięciu i tak dalej. Ale nawet po dwóch latach nauk - i po prawie 

dwóch latach ciągłych odsiadek w związku z nieudanymi próbami stosowania się do tych nauk - 

każda niepochlebna wzmianka na temat mojego brata Douglasa natychmiast wyprowadza mnie z 

równowagi.

W sekundę po tej nierozsądnej uwadze Heather została rozpłaszczona na ścianie.

Trzymałam ją jedną ręką. Zaciskałam palce na jej szyi.

background image

-

Czy nikt ci nigdy nie mówił - syknęłam, przysuwając twarz do jej twarzy - że to nieładnie 

śmiać się z ludzi, których los potraktował gorzej od nas?

Heather nie udzieliła odpowiedzi. Nie mogła, ponieważ ściskałam jej krtań.

-

Hej! - W grubym głosie brzmiało zdumienie. - Hej, co się tu dzieje?

Rozpoznałam, oczywiście, ten głos.

- Pilnuj swojego nosa, Jeff- powiedziałam. Jeff Day, napastnik drużyny futbolowej i skończony 

idiota, również nie zaliczał się do moich ulubieńców.

- Puść ją - powiedział Jeff Poczułam na ramieniu jego mięsistą łapę.

Precyzyjnie wymierzony cios łokciem położył kres tej interwencji. Kiedy Jeff usiłował złapać 

oddech, rozluźniłam odrobinkę chwyt na gardle Heather.

-

No, więc? - odezwałam się - Jak będzie z przeprosinami? Niestety, źle oceniłam czas 

potrzebny Jeffowi na dojście do siebie po moim ciosie. Serdelkowate paluchy znów chwyciły 

mnie za ramię. Tym razem zdołał oderwać mnie od Heather.

-

Zostaw ją w spokoju! - wrzasnął, czerwony jak burak. Byłam pewna, że mnie uderzy. 

Naprawdę. I w jakiś sposób cieszyłam się na tę myśl. Jeff zamachnąłby się, ja zrobiłabym unik, a 

potem rąbnęłabym go w nos. Od pewnego czasu marzyłam o tym,  żeby złamać nos Jeffowi 

Dayowi. A dokładniej od tego dnia, kiedy powiedział Ruth, że jest gruba i trzeba będzie ją 

pochować w fortepianie, jak Elvisa.

Tym razem jednak nie miałam okazji złamać mu nosa. Nie zrobiłam tego, bo kiedy Jeff odwodził 

pięść, ktoś złapał go za rękę i wykręcił mu ją na plecy.

- To tak się zabawiają panowie z reprezentacji? - odezwał się Todd Mintz. - Bijąc dziewczyny?

- Dosyć. - Trzeci głos, również dobrze mi znany, przerwał naszą miłą pogawędkę. Pan Goodhart, 

z   miseczką   sałatki   i   jogurtem,   skinął   głową   w   stronę   drzwi.   -   Wszyscy   do   mojego   biura. 

Natychmiast. Za mną, proszę.

Jeff, Todd i ja z ociąganiem ruszyliśmy do wyjścia. Byliśmy prawie przy drzwiach, kiedy pan 

Goodhart odwrócił się i zawołał zniecierpliwiony:

-

Ty też, Heather!

Dopiero wtedy Heather niechętnie poszła za nami.

W gabinecie pana Goodharta dowiedzieliśmy się, że „nie zaczęliśmy roku jak należy" oraz że 

powinniśmy „dawać lepszy przykład młodszym  uczniom". To by nam pomogło „trzymać  się 

razem i dawać sobie radę", zwłaszcza wobec tragedii, jaka miała miejsce w ostatni weekend.

background image

-

Śmierć   Amber   wstrząsnęła   nami   wszystkimi   -   powiedział   pan  Goodhart   ze   szczerym 

żalem.   -   Próbujmy   jednak   pamiętać,   że   na   pewno   wolałaby,   abyśmy   się   raczej   pocieszali 

nawzajem, zamiast wdawać w głupie kłótnie.

Heather nigdy przedtem nie trafiła do gabinetu pedagoga. Więc, naturalnie, zamiast trzymać gębę 

na kłódkę, tak żebyśmy wszyscy mogli się z tego wywinąć, wycelowała we mnie pola-kierowany 

paznokieć i powiedziała:

-

Ona zaczęła.

Todd, Jeff i ja przewróciliśmy oczami. Wiedzieliśmy, co teraz nastąpi.

Pan Goodhart wygłosił mowę zaczynającą się od słów: „Nie dbam o to, kto zaczął, bicie się jest 

rzeczą   niedopuszczalną".   Trwała   o   cztery   minuty   i   pięćdziesiąt   sekund   dłużej   niż   wersja 

zeszłoroczna. Następnie stwierdził:

-

Dobre z was dzieciaki. Każde z was ma nieograniczony potencjał. Nie marnujcie go. Nie 

warto uciekać się do przemocy.

Potem pozwolił nam odejść. Wszystkim poza mną, oczywiście.

-

To nie była moja wina - oświadczyłam, jak tylko reszta wyszła. - Heather powiedziała, że 

Douglas jest nienormalny.

Pan Goodhart wpakował sobie łyżeczkę jogurtu do ust.

-

Jess - odezwał się z pełnymi ustami. - Czy to ma się znowu powtórzyć? Ty, w moim 

gabinecie, dzień w dzień, z powodu bójek?

-   Nie   -   powiedziałam.   Szarpnęłam   za   brzeg   minispódniczki.   Wiedziałam,   że   dobrze   w   niej 

wyglądam, ale czułam się tak, jakbym była nie całkiem ubrana. Poza tym spódniczka nic mi nie 

pomogła. Znowu wdałam się w bójkę. - Próbuję stosować się do tego, co pan mi mówił. No wie 

pan, z tym liczeniem do dziesięciu. Ale jakoś tak jest... że wszyscy mnie obwiniają.

- Obwiniają, o co? - spytał zdumiony.

-

O to, co się stało z Amber. Opowiedziałam, czego się nasłuchałam od rana.

-

To śmieszne - oburzył się pan Goodhart. - Nie mogłabyś zapobiec temu, co się przytrafiło 

Amber, nawet gdybyś nie straciła swego daru. A straciłaś. - Spojrzał na mnie uważnie. - Czy nie 

tak?

-

Oczywiście, że tak - odparłam.

-Więc, dlaczego im się wydaje, że jest inaczej? - zastanowił się pan Goodhart.

background image

-

Nie wiem. - Popatrzyłam  na sałatkę, do której się właśnie zabierał. - Co się stało? - 

zapytałam.   - Gdzie  jest duży cheeseburger?   - Odkąd  pamiętam,  pan  Goodhart  nieodmiennie 

spożywał lunch w postaci burgera i frytek zazwyczaj w dużych porcjach.

Skrzywił się.

- Jestem na diecie - wyjaśnił. - Zdaniem mojego lekarza mam za wysokie ciśnienie i za dużo 

cholesterolu.

- Ojej - westchnęłam. Wiedziałam, jak uwielbiał frytki. -Przykro mi.

- Przeżyję - wzruszył ramionami. - Pozostaje pytanie, co będzie z tobą?

Postanowiliśmy   wspólnie,   że   „otrzymam   jeszcze   jedną   szansę".   Ale   jeszcze   jedna   wpadka   i 

koniec ze mną.

Rozmawialiśmy o synu pana Goodharta, Russellu, który właśnie zaczynał raczkować, kiedy do 

gabinetu weszła zmartwiona sekretarka.

- Paul - powiedziała. - Przyszli panowie z biura szeryfa. Chcą zabrać Marka Leskowskiego na 

przesłuchanie. Wiesz, chodzi o tę dziewczynę, Mackey.

- O Boże, przesłuchanie! - zaniepokoił się pan Goodhart. -Zadzwoń do rodziców Marka, dobrze? 

I zawiadom dyrektora Feeneya.

Zafascynowana   obserwowałam,   jak   cała   administracja   szkoły   zostaje   postawiona   w   stan 

pogotowia.   Nagły   wybuch   ich   aktywności   przegonił   mnie   z   gabinetu   pana   Goodharta,   ale 

zapadłam się w winylowy fotel w poczekalni, gdzie mogłam spokojnie przyglądać się temu, co 

się działo. Z zainteresowaniem śledziłam zamieszanie, które, dla odmiany, powstało nie z mojego 

powodu. Wysłano kogoś, żeby poszukał Marka, ktoś inny zawiadomił jego rodziców, jeszcze 

ktoś wdał się w dyskusję z zastępcami szeryfa. Mark miał dopiero siedemnaście lat, więc szkoła 

nie mogła pozwolić glinom zabrać go ze szkoły bez zgody rodziców.

Po   dłuższej   chwili   pojawił   się   przestraszony   Mark.   Był   to   wysoki,   przystojny   chłopak   z 

ciemnymi włosami i jeszcze ciemniejszymi oczami. Mimo że grał w futbol, nie miał grubej szyi 

ani monstrualnie rozrośniętej klaty. Był rozgrywającym drużyny, to pewnie, dlatego.

- O co chodzi? - zwrócił się do sekretarki.

- Eee... - sekretarka zerknęła nerwowo na pana Goodharta, który nadal darł się na zastępców 

szeryfa. - Jeszcze nie mogą z tobą mówić. Siadaj, proszę.

Mark usiadł na pomarańczowej kanapie naprzeciwko mnie. Przyglądałam mu się ukradkiem znad 

broszurki   zachęcającej   do   służby   w   armii.   Większość   ofiar   zabójstw,   jak   gdzieś   kiedyś 

background image

wyczytałam,   znała   morderców.   Czy   Mark   udusił   swoją   dziewczynę   i   wrzucił   jej   ciało   do 

kamieniołomu Pike'a? A jeśli tak, to, dlaczego? Czy był psychopatą albo zboczeńcem? Nie mógł 

się oprzeć zbrodniczemu impulsowi?

-

Hej! - zawołał Mark w stronę sekretarki. - Czy jest tu gdzieś woda do picia?

Spłoszona sekretarka wskazała butlę w głębi korytarza. Mark poszedł po wodę, a ja mimo woli 

zwróciłam uwagę, jak zgrabnie wygląda w sportowym stroju.

Wracając, Mark zauważył mnie i zagadnął uprzejmie:

-

Och, przepraszam. Też masz ochotę się napić? Oderwałam wzrok od lektury,  jakbym 

dopiero teraz go zobaczyła.

- Kto? Ja? - zapytałam. - Nie, dziękuję.

- Och. - Mark usiadł. - W porządku.

Wypił wodę, zmiął kubek, rozejrzał się za koszem na śmiecie, a ponieważ żadnego nie było w 

pobliżu, położył kubek na stoliku z gazetami.

- A ty dlaczego tu jesteś?

- Próbowałam udusić Heather Montrose - wyjaśniłam.

- Naprawdę? - Uśmiechnął się. - Sam wiele razy miałem na to ochotę.

Przyszło mi do głowy, że raczej nie powinien wyjawiać tego szeryfowi, ale nic nie powiedziałam. 

Sekretarka gorliwie udawała, że nas nie słucha, i wolałam nie mówić tego przy niej.

Heather   potrafi   się   zachowywać   jak   prawdziwa...   -   Mark   taktownie   powstrzymał   się   od 

przekleństwa. Prawdziwy harcerzyk, Mark Leskowski. - Sama wiesz.

- Wiem - odparłam. - Posłuchaj. Przykro mi z powodu Amber. Była twoją dziewczyną, prawda?

- Tak. - Spojrzenie Marka powędrowało z mojej twarzy na środek stolika. - Dziękuję.

Drzwi   gabinetu   otworzyły   się   i   pan   Goodhart   stanął   w   progu,   przemawiając   z   wymuszoną 

wesołością.

-

Mark, miło cię widzieć. Wpadnij do mnie na chwilkę, dobrze? Ci panowie chcą z tobą 

zamienić dwa słowa.

Mark skinął głową i wstał. Jednocześnie wytarł dłonie o dżinsy. Na materiale zostały mokre 

ślady.

Pocił się, podczas gdy mnie, w sweterku i bluzce, przy wentylacji nastawionej na pełne obroty, 

było nawet trochę za chłodno.

Mark Leskowski bał się. Bardzo się bał. Spojrzał na mnie, idąc do gabinetu.

background image

- Cześć - powiedział. - Na razie.

- Tak - odparłam. - Na razie.

Wszedł do środka. Pan Goodhart zauważył, że nadal siedzę w poczekalni.

-

Jessico - powiedział, wskazując kciukiem drzwi na korytarz. -Wyjdź.

No więc wyszłam.

- Chyba już wiem, powiedziała Ruth, kiedy wracałyśmy do domu jej kabrioletem.

Nie odpowiedziałam od razu, bo akurat przemknęłyśmy obok skrętu w Pike's Creek Road.

-

Guzik - stwierdziłam. - Przegapiłaś.

-

Co przegapiłam? - zapytała Ruth, pociągając zdrowy łyk niskokalorycznej coli. Skrzywiła 

twarz w niechętnym grymasie. - Och, Boże. Nawet nie próbuj mnie namawiać.

- To nie jest aż tak daleko od głównej drogi - oznajmiłam.

- Nigdy się nie nauczysz - powiedziała Ruth. - Mam rację?

-

Nie rozumiem. - Wzruszyłam obojętnie ramionami. - Co w tym złego, że przejedziemy 

obok miejsca, gdzie on pracuje?

-

Powiem ci, co w tym złego - powiedziała Ruth. - W ten sposób łamiesz zasady.

Parsknęłam pogardliwie.

- Mówię poważnie - ciągnęła Ruth. - Chłopcy nie lubią, Jess, żeby się za nimi uganiać. To ich 

rola.

- Nie uganiam się za nim - powiedziałam. - Sugeruję tylko, żebyśmy przejechały obok warsztatu.

- To jest - stwierdziła Ruth - uganianie się. Tak samo jak wydzwanianie do niego i odkładanie 

słuchawki w momencie, kiedy się odezwie.

Rany. Trafiony, zatopiony.

-

Tak   samo   jak   włóczenie   się   po   miejscach,   gdzie   on   normalnie   bywa   -   ciągnęła   - 

studiowanie rozkładu jego dnia i udawanie, że wpadło się na niego przez przypadek.

Zatopiony po raz drugi i trzeci. Szarpnęłam ze złością pas bezpieczeństwa.

- Przecież się nie dowie, że przejeżdżałyśmy obok tylko po to, żeby go zobaczyć - powiedziałam. 

- Możesz udać, że potrzebujesz oleju albo czegoś takiego.

- Czy mogłabyś na pięć minut przestać myśleć o Robie Wilkinsie i posłuchać mnie uważnie? 

Usiłuję   ci   powiedzieć,   że   chyba   wiem,   dlaczego   wszyscy   wierzą,   że   nadal   masz   te   swoje 

zdolności.

background image

- Och, naprawdę? - Jakoś niewiele mnie to w tej chwili obchodziło. Miałam ciężki dzień. Sam 

fakt,   że   dziewczyna,   którą   znałam,   została   zamordowana,   był   dostatecznie   okropny.   To,   że 

obwiniano mnie za jej śmierć, było jeszcze gorsze do zniesienia. - Wiesz, Mark Leskowski chciał 

mnie  dzisiaj  poczęstować  wodą przed  gabinetem  pedagoga.  Gdybym  się zgubiła  na pustyni, 

nigdy bym się nie spodziewała, że...

- Karen Sue - powiedziała Ruth, skręcając przy sklepie Krogera.

Rozejrzałam się.

-

Gdzie?

-

Nie, nie tutaj. Karen Sue - odparła Ruth - łazi po szkole i rozpowiada, że nadal masz 

zdolności parapsychiczne. Suzy Choi sama słyszała. Karen Sue w kółko gada o tym, jak latem 

odnalazłaś w jaskini zaginione dziecko.

Wszelka myśl o Robie wywietrzała mi z głowy.

-

Zabiję ją - powiedziałam.

-Wiem. - Ruth wstrząsnęła energicznie blond lokami.

Nie mogłam w to uwierzyć. Nigdy nie przyjaźniłyśmy się z Karen Sue ani nawet nie byłyśmy 

dobrymi koleżankami, ale żeby mnie tak obrzydliwie zdradzić... no cóż, byłam w szoku.

Chociaż właściwie nie powinnam się zbytnio dziwić. W końcu to Karen Sue. Dziewczyna, którą 

moja matka stawiała mi za wzór, powtarzając w kółko: „Dlaczego nie jesteś do niej choć trochę 

podobna? Karen Sue nigdy nie wdaje się w bójki, zawsze ubiera się według życzenia swojej 

mamy i nigdy nie słyszałam, żeby odmówiła pójścia do kościoła tylko dlatego, że chce oglądać 

powtórkę jakiegoś głupiego filmu w telewizji".

Karen Sue Hankey. Mój śmiertelny wróg.

-

Zabiję ją - powtórzyłam.

-

No cóż - powiedziała Ruth, kierując się na podjazd przed moim domem - nie radziłabym 

uciekać się do środków ekstremalnych. Ale stanowcze pouczenie na pewno by jej się przydało.

Dobra. Pouczę ją, aż zdechnie.

-

No - dodała Ruth. - A o co chodzi z tym Markiem Leskowskim?

Opowiedziałam jej o spotkaniu przed gabinetem pedagoga.

-

Okropne   -   westchnęła   Ruth,   kiedy   skończyłam.   -   Mark   i   Amber   zawsze   byli   tacy 

słodziutcy. Tak bardzo ją kochał. Jak mogą podejrzewać, że miał coś wspólnego z jej śmiercią?

background image

-   Nie   wiem.   -   Przypomniałam   sobie   jego   spocone   dłonie,   nie   wspomniałam   Ruth   o   tym 

szczególe. - Może był ostatnią osobą, która ją widziała, albo coś takiego.

- Możliwe. Może jego rodzice wynajmą mojego tatę, żeby reprezentował Marka. Wiesz, gdyby 

gliny go jednak o coś oskarżyły.

- Aha - mruknęłam. Tata Ruth był najlepszym adwokatem w mieście. - Kto wie. Może. Pójdę już. 

Cześć!

Poprzedniego   wieczoru   wróciłyśmy   tak   późno,   że   nie   miałam   nawet   okazji   porozmawiać   z 

rodziną.

-

Do jutra - powiedziała Ruth, kiedy zaczęłam się gramolić z samochodu. - Hej, a co było z 

Toddem Mintzem? Bronił cię przed Jeffem?

Spojrzałam na nią, nic nie rozumiejąc.

- Nie wiem - stwierdziłam. W ogóle nie brałam takiej możliwości pod uwagę, ale rzeczywiście, 

jak się tak dobrze zastanowić...

- Pewnie nienawidzi Jeffa tak samo jak my. - Wzruszyłam ramionami.

Ruth parsknęła śmiechem, wycofując się z podjazdu.

-

Owszem - powiedziała. - Pewnie, dlatego. Minispódniczka nie ma tu nic do rzeczy, co? A 

nie   mówiłam?   Zmiana   stylu   czyni   cuda.   -   Zatrąbiła,   wyjeżdżając,   chociaż   daleko   się   nie 

wybierała. Abramowitzowie mieszkają tuż obok.

Wspinając się po schodkach frontowych, usłyszałam, jak Skip woła do mnie z ganku:

-

Hej, Mastriani! Wpadniesz później i dasz się pobić w Crash Bandicoot?

Przechyliłam się nad wysokim żywopłotem oddzielającym nasze domy. Dobry Boże! Przez dwa 

tygodnie wakacji byłam skazana na jego towarzystwo! Jeśli myśli, że dobrowolnie przedłużę 

sobie wyrok, to ma nie po kolei w głowie.

-

Mogę się chwilę zastanowić? - zawołałam. -Jasne! - odkrzyknął Skip.

Wzdrygnęłam się i weszłam do domu.

Gdzie powitał mnie ktoś jeszcze gorszy od Skipa.

-

Jessico - powiedziała ciotka Rose, zatrzymując mnie w holu, zanim zdążyłam skoczyć na 

schody i zaszyć  się w swoim pokoju. -Jesteś wreszcie. Już myślałam,  że tym  razem cię nie 

zobaczę.

Poprzedniego wieczoru udało mi się, bo wróciłam bardzo późno, a rano wybiegłam z domu przed 

śniadaniem. Miałam nadzieję, że wyjedzie, zanim wrócę ze szkoły.

background image

-

Twój ojciec odwozi mnie na lotnisko - ciągnęła - za pół godziny.

Pół   godziny!   Gdyby   Ruth   przejechała   obok  warsztatu,   gdzie   pracuje  Rob,   tak   jak   prosiłam, 

oszczędziłaby mi spotkania z ciotką Rose!

- Cześć, ciociu - powiedziałam, schylając się, żeby ją pocałować w policzek. Ciotka Rose jest 

jedyną osobą w rodzinie, nad którą góruję wzrostem. Ale to tylko, dlatego, że skurczyła się na 

skutek osteoporozy.

No   cóż,   pozwól,   że   ci   się   przyjrzę   -   powiedziała,   odsuwając   mnie   na   odległość   ramienia. 

Obrzuciła   mnie   krytycznym   spojrzeniem   od   stóp   do   głów.   -   Hmm   -   mruknęła.   -   Miło,   dla 

odmiany, widzieć cię w spódnicy. Nie sądzisz jednak, że jest trochę za krótka? Czy dziewczętom 

w dzisiejszych czasach pozwala się chodzić do szkoły w tak krótkich spódnicach? Cóż, w moich 

czasach, gdybym zjawiła się w szkole w czymś takim, odesłano by mnie do domu, żebym się 

przebrała!

Biedny Douglas. Dwa tygodnie z ciotką Rose! Kiedy wróciłam poprzedniego wieczoru, udawał, 

że śpi. Wcale mu się nie dziwię. Też nie miałabym ochoty rozmawiać z siostrą zdrajczynią. W 

końcu zostawiłam go samego na pastwę ciotki.

-

Toni! - zawołała Rose. - Chodź tutaj i zobacz, co twoja córka ma na sobie. Czy pozwalasz 

jej się ubierać w ten sposób?

Mama, opalona i kwitnąca, weszła do holu.

-

Tak,   czemu   nie?   Uważam,   że   wygląda   dobrze   -   stwierdziła,   przyglądając   mi   się   z 

aprobatą. - Dużo lepiej niż w zeszłym oku, kiedy nie mogłam jej wydobyć z dżinsów i T-shirta.

-Aha - mruknęłam zmieszana. Dotarłam już na podest, ale nie miałam pojęcia, jak się stamtąd 

wymknąć, nie zwracając ich uwagi- - Miło cię zobaczyć, ciociu Rose. Szkoda, że wyjeżdżasz. 

Mam mnóstwo lekcji do odrobienia...

-

Lekcji? - wtrąciła mama. - Pierwszego dnia szkoły? Och, nie wierzę.

Oczywiście, przejrzała mnie na wylot. Mama doskonale wiedziała, że nie znoszę ciotki Rose. Po 

prostu nie chciała być sama ze starą wiedźmą. A zostawiła ją z Douglasem na dwa tygodnie! 

Dwa tygodnie! To gorsze niż tortury.

No ale jeśli chodziło jej o to, żeby zostawić Douglasa pod czujną obserwacją, to dobrze trafiła. 

Sokoli wzrok ciotki Rose nie przeoczył żadnego szczegółu. Nic nie mogło ujść jej uwagi.

- Czy ty masz szminkę na ustach, Jessico? - zapytała, kiedy przeszłyśmy z mrocznego holu do 

jasno oświetlonej kuchni.

background image

- Ehe - mruknęłam. - Znaczy nie. Błyszczyk wiśniowy.

- Błyszczyk! - krzyknęła zdegustowana ciotka. - Błyszczyki i minispódniczki! Nic dziwnego, że 

tylu chłopców dzwoniło, kiedy wyjechałaś. Pewnie myślą, że jesteś łatwa.

- Naprawdę? Jacyś chłopcy dzwonili? - Aż podskoczyłam. Wiedziałam, że dzwoniły dziewczyny, 

choćby Heather Montrose. Nie wiedziałam, że dzwonili jacyś chłopcy. - Czy któryś przedstawił 

się jako Rob?

- Nie pytałam, jak się nazywają - burknęła ciotka Rose. -Powiedziałam, żeby więcej nie dzwonili. 

Wyjaśniłam im, że nie jesteś tego typu dziewczyną.

Z moich ust padło słowo, które spowodowało, że mama rzuciła mi ostrzegawcze spojrzenie. 

Ciotka Rose, na szczęście, nic nie słyszała, bo wciąż gadała jak najęta.

-

Powtarzali, że to pilna sprawa, że muszą się z tobą porozumieć w jakiejś pilnej sprawie. 

Śmieszne   -   prychnęła   pogardliwie.   -   Już   sobie   wyobrażam,   co   to   za   pilna   sprawa.   Pewnie 

skończyła się cola w sklepie.

Posłałam ciotce bardzo surowe spojrzenie.

- Otóż dziewczyna z mojej klasy została porwana. Jedna z cheerleaderek. Znaleziono ją wczoraj 

w kamieniołomach. Uduszoną.

- O mój Boże! - przeraziła się mama. - Ta dziewczyna? O której pisali w gazecie? Znałaś ją?

Rodzice!

- Tylko siedziałam za nią w ławce - powiedziałam - od szóstej klasy podstawówki.

-   Och,   nie.   -   Mama   zakryła   twarz   rękami.   -   Biedni   jej   rodzice.   Muszą   być   zrozpaczeni. 

Powinniśmy posłać im półmisek.

Restauratorzy! Myślą właśnie w ten sposób. Coś się stanie i zaraz: „Poślemy półmisek".

Zeszłej   wiosny,   kiedy   połowa   sił   policyjnych   miasta   obozowała   na   trawniku   przed   naszym 

domem, utrzymując na dystans tabuny dziennikarzy, którzy marzyli o wywiadzie z „dziewczyną 

od pioruna", jedyne, o czym moja mama była w stanie myśleć, to żeby starczyło dla wszystkich 

biscotti.

Na ciotce Rose wiadomość wywarła dużo mniejsze wrażenie niż na mojej mamie.

- Cheerleaderka? Dobrze jej tak. Wyczyniać wygibasy w krótkiej spódniczce, też coś. Lepiej 

uważaj, Jessico, bo będziesz następna.

- Ciociu Rose! - krzyknęła mama.

background image

- Wiem, co mówię - nie dawała za wygraną ciotka Rose. -To nie jest niemożliwe. Zwłaszcza, 

jeśli pozwolisz jej pokazywać się w takim stroju.

Poczułam się zwolniona z obowiązku zabawiania gościa.

Cudownie było znowu się z tobą zobaczyć, ciociu - oznajmiłam - ale chciałabym pójść na górę i 

przywitać się z Douglasem. Spał, kiedy wczoraj wróciłam, więc...

- Douglas - powiedziała ciotka Rose, przewracając kaprawymi oczkami. - A kiedy on nie śpi?

Dzięki temu dowiedziałam się, w jaki sposób Douglas zdołał przeżyć dwa tygodnie z ciotką 

Rose. Udawał, że śpi. Wpadłam do jego pokoju. Wciąż jeszcze udawał.

-

Douglas - powiedziałam, stając przy łóżku. - Przestań. Wiem, że wcale nie śpisz.

Otworzył jedno oko.

- Pojechała? - zapytał.

- Prawie - odparłam. - Tata zabierze ją za parę minut na lotnisko. Mama chce, żebyś zszedł na dół 

pożegnać się.

Douglas jęknął i naciągnął poduszkę na głowę.

- Żartowałam. - Usiadłam na łóżku obok niego. - Mama dostaje teraz próbkę tego, co ty musiałeś 

znosić przez cały ten czas. Wątpię, żebyśmy mieli w najbliższym czasie znów zaprosić ciotkę 

Rose.

- Horror - dobiegł głos Douglasa spod poduszki. - Horror.

- Owszem - zgodziłam się. - Ale już po wszystkim. Co u ciebie?

- Tym razem nie podciąłem sobie żył, prawda? To znaczy, że wszystko w porządku.

Przełknęłam to. Powodem, dla którego Douglas, w wieku dwudziestu lat, nie może zostać sam w 

domu przez dwa tygodnie, jest to, że niekiedy słyszy głosy. Głosy udaje się w dużym stopniu 

opanować dzięki lekarstwom, ale zdarzają się epizody. Tak określają to lekarze. Douglas wtedy 

słyszy głosy, a potem robi to, co one mu nakazują, na ogół coś złego, na przykład, och, sama nie 

wiem, samobójstwo.

Epizody.

- Coś ci powiem - odezwał się spod poduszki. - O mało nie załatwiłem epizodycznie ciotki Rose, 

niewiele brakowało.

- Naprawdę? - Szkoda, że tego nie zrobił. Dostałabym w porę wiadomość o porwaniu Amber i 

zdołałabym ją uratować. - A jak tam federalni? Pokazali się?

background image

Federalne Biuro Śledcze, podobnie jak moi koledzy i koleżanki ze szkoły, nie chce przyjąć do 

wiadomości, że już nie mam zdolności parapsychicznych. Ogromnie się mną zainteresowali kilka 

miesięcy   temu,   kiedy   poszła   fama   o   moim   „darze".   Tak   bardzo   się   mną   zainteresowali,   że 

postanowili   skorzystać   z   mojej   pomocy   w   odnalezieniu   kilku   podejrzanych   indywiduów 

figurujących na liście poszukiwanych przez FBI. Zapomnieli tylko o jednym drobiazgu: zapytać 

mnie, czy chcę dla nich pracować.

A nic chciałam, rzecz jasna. Jakimś cudem zdołałam wyrwać się z ich szponów, ale od tamtego 

czasu snuli się za mną jak cienie, czekając na moje potknięcie; zapewne marząc o chwili, kiedy 

wreszcie będą mogli wskazać na mnie palcem i zawołać: „Fe, kłamczucha!".

Douglas odsunął poduszkę i usiadł.

-

Żadnych  tajemniczych  białych półciężarówek zaparkowanych  po drugiej stronie ulicy, 

odkąd wyjechałaś na obóz - powiedział. -Jeśli nie liczyć Rose, było bardzo spokojnie, zwłaszcza, 

że Mike też wyjechał.

Milczeliśmy przez chwilę, myśląc o Mike'u. Po drugiej stronie korytarza widziałam przez otwarte 

drzwi jego sypialni, że zniknął zarówno komputer, jak i książki oraz teleskop. Znajdowały się w 

jakimś pokoju w harwardzkim akademiku. Mike będzie teraz zamęczał, zamiast Douglasa i mnie, 

swojego współlokatora obsesją na punkcie Claire Lippman, pięknej rudowłosej, którą godzinami 

podglądał przez okno.

- Dziwne uczucie, kiedy go nie ma - westchnął Douglas.

- Owszem - zgodziłam się. Ale tak naprawdę nie myślałam o Mike'u. Myślałam o Amber. Claire 

Lippman,   dziewczyna,   w   której   Mike   kochał   się   od   paru   lat,   spędzała   większość   wakacji, 

opalając się w kamieniołomach. Ciekawe, czy widziała się z Amber przed jej śmiercią.

- Po co się tak wystroiłaś? - zapytał Douglas po chwili.

- Och - mruknęłam. - Szkoła.

- Szkoła? - zdumiał się Douglas. - Od kiedy to stroisz się do szkoły?

- Zaczęłam nowe życie - wyjaśniłam. - Nigdy więcej dżinsów, T-shirtów, nigdy więcej bójek i 

odsiadek.

-   Interesujące   zestawienie   -   stwierdził   Douglas.   -   Dżinsy   w   jednym   rzędzie   z   bójkami   i 

odsiadkami. Ale niech będzie. Podziałało?

- Niezupełnie - odparłam i opowiedziałam, co się działo w szkole. Nie wspomniałam tylko o 

głupiej uwadze Heather na jego temat.

background image

Kiedy skończyłam, Douglas gwizdnął przeciągle.

- Więc zrzucają winę na ciebie, mimo że nie miałaś o niczym pojęcia?

- No tak - wzruszyłam ramionami. - Przyjaciele Amber należą do szkolnej elity towarzyskiej. - 

Wiesz, jak jest, to nie orły, intelektem nie grzeszą. Są atrakcyjni, ale z wyciąganiem logicznych 

wniosków nie bardzo sobie radzą.

- Rany! I co zamierzasz?

- A co mogę zrobić? Przecież ona nie żyje.

- Czy nie mogłabyś... no, nie wiem, czy nie mogłabyś przywołać obrazu jej zabójcy? Jakoś tak, 

przed oczami duszy? Gdybyś się naprawdę skupiła?

- Wybacz - odparłam bezbarwnym tonem. - To nie działa w ten sposób.

Niestety. Moje zdolności parapsychiczne mają dość ograniczony zakres. Naprawdę. Pokażcie mi 

czyjeś   zdjęcie,   a   tej   samej   nocy   przyśni   mi   się   obecne   miejsce   pobytu   danej   osoby.   Ale 

odgadywanie   numerów   na   loterii?   Nie.   Prorocze   wizje   katastrof   lotniczych   albo   klęsk 

żywiołowych? Nic z tego. Potrafię tylko zlokalizować zaginionych ludzi. I to tylko we śnie.

No cóż, w większości wypadków. Miesiąc temu zdarzyło mi się to na jawie. Jeden chłopiec, mój 

podopieczny uciekł z obozu. Właśnie wtedy miałam wizję. Przytuliłam jego poduszkę i... bach! 

Nagle wiedziałam, gdzie on jest.

- Och! - zawołał Douglas, schylając się, żeby wyciągnąć coś spod łóżka. - Tak przy okazji, 

powierzono mi odbieranie poczty Abramowitzów podczas ich nieobecności i pozwoliłem sobie 

zatrzymać to. - Wręczył mi dużą brązową kopertę zaadresowaną do Ruth. - Chyba od twojej 

przyjaciółki z 1-800-Jeśłi-Wi-działeś-Zadzwoń?

Otworzyłam   kopertę.   W   środku,   jak   co   tydzień   znalazłam   list   od   znajomej   urzędniczki   z 

organizacji zajmującej się poszukiwaniem zaginionych dzieci oraz fotografię dziecka. Rosemary, 

ta urzędniczka, zawsze dokładnie badała sprawę. Ustalała, czy dziecko naprawdę zaginęło, czy 

nie jest to przypadkiem uciekinier, który zaginął z własnej woli, ani dziecko wykradzione przez 

zrozpaczoną matkę niesłusznie pozbawioną praw rodzicielskich przez sąd. Dziecko musiało być 

autentycznie zaginione.

Spojrzałam na zdjęcie. Przedstawiało małą Azjatkę o wystających górnych zębach, ze spinkami 

w kształcie motylków we włosach. Westchnęłam. Amber Mackey, która w auli siadała przede 

mną codziennie przez sześć lat, zginęła. Ale życie toczyło się nadal.

Taak. Spróbujcie powiedzieć coś takiego rodzicom Amber.

background image

 

Następnego dnia rano obudziłam się ze świadomością  dwóch rzeczy:  po pierwsze, Courtney 

Hwang, mała Azjatka, mieszka na Baker Street w San Francisco. Po drugie, pojadę do szkoły 

autobusem.

Nie   pytajcie   mnie,   co   ma   jedno   do   drugiego.   Chyba   nie   byłabym   w   stanie   podać   żadnej 

sensownej odpowiedzi.

Wiedziałam tylko, że jadąc autobusem, będę mogła porozmawiać z Claire Lippman i wyciągnąć 

z niej  wszystko,  co wiedziała.  Na przykład,  co się zdarzyło  w kamieniołomie,  nim zaginęła 

Amber.

Zadzwoniłam do Ruth. Telefon do Rosemary musiał poczekać. Dzwoniłam do niej wyłącznie z 

automatów, żeby nie mogli mnie namierzyć. A namierzali wszystkie zgłoszenia.

- Chcesz jechać autobusem? - spytała Ruth z niedowierzaniem.

- To nie, dlatego, że mam coś przeciwko kabrioletowi - zapewniłam. - Chcę porozmawiać z 

Claire.

-

Chcesz pojechać autobusem - powtórzyła Ruth.

Naprawdę, Ruth, to jednorazowa sprawa. Chcę tylko pod-pytać Claire, wiesz, ona często bywa w 

kamieniołomach, może coś wie.

- Świetnie - powiedziała Ruth. - Jedź autobusem. Akurat mnie to obchodzi. Co masz na sobie?

- Słucham?

- Na sobie. W co się ubrałaś?

-

Mini w kolorze khaki, beżową bluzkę z dzianiny, rozpinany sweter w tym samym kolorze 

z rękawami trzy czwarte i beżowe espadryle.

-

Na grubej podeszwie?

-Tak.

-

W porządku - powiedziała Ruth i odłożyła słuchawkę. Trudna sprawa z tą modą. Jak 

dziewczyny to robią? Dobrze, że moje włosy, krótkie i sterczące, nie wymagały użycia suszarki i 

układania co rano. To by mnie chyba zabiło.

Claire siedziała na ganku domu, sprzed którego autobus zabiera dzieciaki do szkoły. W naszym 

miasteczku nikomu nie przeszkadza, że ktoś siedzi na ganku jego domu, czekając na autobus.

background image

Claire gryzła jabłko i czytała coś, co wyglądało na skrypt. Claire, uczennica najstarszej klasy, 

była   niekwestionowaną   gwiazdą   szkolnego   klubu   dramatycznego.   Jej   rude   włosy   lśniły   w 

porannym słońcu, z pewnością świeżo umyte i ułożone za pomocą suszarki.

Nie   zwracając   uwagi   na   pętaków   z   pierwszej   klasy   ani   na   nie   posiadających   samochodów 

wyrzutków społeczeństwa zebranych na chodniku, zwróciłam się do Claire:

-

Cześć!

Zerknęła na mnie, mrużąc oczy w słońcu. Przełknęła i odparła:

-

Och, cześć, Jess. Co ty tutaj robisz?

- Nic takiego - powiedziałam, siadając stopień niżej. - Ruth musiała wcześniej wyjechać, i tyle. - 

Modliłam się, żeby Ruth za chwilę nie przejechała tędy, a jeśli już, to żeby przynajmniej nie 

trąbiła.

- Hmm - mruknęła Claire. Spojrzała z podziwem na moje nogi. - Masz piękną opaleniznę. Gdzie 

się tak opaliłaś?

Claire Lippman ma obsesję na punkcie opalenizny. Właśnie z powodu tej obsesji mój brat, Mike, 

popadł z kolei w obsesję na punkcie Claire. Latem całymi dniami opalała się na dachu swojego 

domu... chyba że ktoś zawoził ją do kamieniołomów. Kąpiel w kamieniołomach jest, naturalnie, 

wzbroniona. Dlatego wszyscy tam jeżdżą kąpać się i opalać. Claire Lippman też. Przy jasnej 

karnacji   musiała   wystawiać   się   na   słońce   przez   całe   lato,   żeby   nabrać   choć   odrobinę 

ciemniejszego odcienia. Czułam się przy niej trochę jak Pocahontas. Pocahontas w towarzystwie 

Małej Syrenki.

- Pracowałam jako wychowawczyni na obozie - wyjaśniłam. - A potem z Ruth spędziłyśmy dwa 

tygodnie na wydmach, nad jeziorem Michigan.

  -   Masz   szczęście   -   westchnęła   smutno   Claire.   -   Ja   całe   lato   musiałam   siedzieć   w 

kamieniołomach.

Zadowolona, że temat sam się zgrabnie nawinął, zaczęłam:

-

A tak, właśnie. Pewnie byłaś tam tego dnia, kiedy zginęła Amber...

Jednak nie dane mi było skończyć. Przy przystanku zatrzymał się czerwony trans am i wychylił 

się z niego brat Ruth, Skip, wrzeszcząc:

-Jess! Hej, Jess! Co ty tu robisz? Znowu się pokłóciłyście z Ruth?

Wszyscy, którzy czekali na autobus, odwrócili się jak na komendę. Nie ma, co, uwielbiam takie 

sytuacje. Banda czternastoletnich chłopaków gapiących się we mnie jak sroka w gnat.

background image

Nie miałam wyboru, musiałam coś powiedzieć.

-

Nie,   nie   pokłóciłyśmy   się   z   Ruth.   Po   prostu   miałam   dzisiaj   ochotę   przejechać   się 

autobusem.

Chyba się jeszcze nie zdarzyło w historii przystanku autobusowego, żeby ktoś wymyślił równie 

głupią odpowiedź.

-

Nie żartuj! - zawołał Skip. - Wsiadaj. Podwiozę cię. Wszystkie przygłupy, które przed 

chwilą przeniosły wzrok na Skipa, znów spojrzały na mnie. Tym razem wyczekująco.

-

Hm - mruknęłam, czując, że się czerwienię. - Nie, dziękuję, Skip. Rozmawiam z Claire.

-

Claire też może jechać. Chodźcie. Claire już zbierała książki. -Wspaniale! - pisnęła. - 

Dziękuję!

Niechętnie poszłam za nią. Zupełnie nie tak to sobie zaplanowałam.

-

Chodź, Claire - mówił Skip, kiedy podeszłam do samochodu. - Możesz usiąść na tylnym...

Claire, smukła jak wierzba i wysoka jak żyrafa, zawahała się, spoglądając na zagracone wnętrze 

samochodu. Westchnąwszy, powiedziałam:

-Ja usiądę z tyłu.

Kiedy wtłoczyłam się w mroczną głąb tylnego siedzenia trans arna, Claire opuściła fotel dla 

pasażera i usadowiła się wygodnie.

-Jak to miło z twojej strony, Skip - powiedziała, przeglądając się w lusterku. - Bardzo dziękuję. 

Autobus jest w porządku, ale wiesz, samochodem dużo wygodniej.

- Wiem - przytaknął Skip, zapinając pasy. - Jak ci tam z tyłu? - zapytał.

- Dobrze - odparłam. Chciałam skierować rozmowę z powrotem na kamieniołomy. Ale jak?

Skip   wrzucił   bieg   i   ruszyliśmy,   zostawiając   pospólstwo   w   chmurze   pyłu.   To   mi   się   nawet 

podobało.

-

A więc - odezwał się Skip - jak się panie czują dziś rano? Rozumiecie? Na tym polega 

problem ze Skipem. Potrafi powiedzieć: „Jak się panie czują dziś rano?" albo coś w tym stylu. 

Czy   można   takiego   traktować   poważnie?   Nawet   nie   jest   brzydki:   pulchnawy   blondyn   w 

okularach, bardzo podobny do Ruth. Tyle że, oczywiście, Skip nie ma biustu.

Ale i tak, mimo trans arna, nie jest wymarzonym materiałem na chłopaka. A na mojego chłopaka 

to już na pewno nie.

Na swoje nieszczęście jeszcze na to nie wpadł.

-

Doskonale - powiedziała Claire. - A ty, Jess?

background image

-

W porządku - odparłam z tylnego siedzenia, rozmiarem zbliżonego do koryta dla świń. 

Potem ruszyłam do ataku. - To o czym mówiłaś, Claire? Byłaś w kamieniołomach tego dnia, 

kiedy Amber zniknęła?

-

Och - westchnęła Claire. Wiatr rozwiewał jej włosy, z lubością przeczesywała je palcami. 

W   autobusie   nie   zdarzają   się   ożywcze   podmuchy.   -   Mój   Boże,   cóż   to   był   za   koszmar. 

Siedzieliśmy tam cały dzień. Nic nadzwyczajnego. Paru chłopców z drużyny przyniosło grill i 

zrobili   barbecue   i   wszyscy   byli,   no   wiesz,   trochę   wstawieni,   choć   ostrzegałam   ich,   że   się 

odwodnia, pijąc piwo na słońcu...

Jak na kogoś, kto stawiał sobie za cel spalenie się na frytkę, Claire wykazywała zadziwiające 

pretensje do zdrowego trybu życia. Między innymi, dlatego uzyskanie upragnionej opalenizny 

zabierało   jej   co   lato   tyle   czasu.   Uparcie   smarowała   się   kremem   z   solidnym   filtrem 

przeciwsłonecznym.

-

Potem słońce zaszło i ludzie zaczęli się pakować, żeby je-chać do domu. Wtedy właśnie 

Mark Leskowski, wiesz, ten co chodził z Amber... Chodzili ze sobą od zawsze... W każdym 

razie, zaczął pytać, czy ktoś widział Amber. Wszyscy zaczęli jej szukać, najpierw w lesie, a 

potem w wodzie. Bo przestraszyliśmy się, że może wpadła do wody, potknęła się czy coś. Brzeg 

jest dość stromy. Nie mogliśmy jej nigdzie znaleźć. W końcu pomyśleliśmy, że musiała wrócić 

do domu z kimś innym. Nikt nie powiedział tego Markowi, ale tak sobie pomyśleliśmy.

Claire odwróciła się do mnie. Jej piękne niebieskie oczy były pełne niepokoju.

- Ale ona wcale nie wróciła do domu. A następnego dnia, jak tylko się rozwidniło, wszyscy 

wróciliśmy do kamieniołomów, żeby jej szukać.

- Ale nie znaleźliście - powiedziałam.

- Nie tego dnia. Jej ciało wypłynęło dopiero w niedzielę rano. Mnóstwo ludzi próbowało się z 

tobą skontaktować. Mieli nadzieję, że pomożesz ją odnaleźć. Ta dziewczyna, Karen Sue Hankey

powiedziała, że latem znalazłaś jakiegoś dzieciaka, który się zgubił w jaskini, więc myśleliśmy, 

że może nadal masz to coś z głową... To coś z głową. Dobra, można i tak.

Zaczęłam snuć fantazje o zamordowaniu Karen Sue Hankey.

-

W   zeszły   weekend   nie   byłam   specjalnie   osiągalna   -   powiedziałam.   -   Byłam   w...   - 

przerwałam, bo akurat zbliżaliśmy się do skrętu w Pike's Creek Road. - Hej, Skip. Skręć tutaj.

Skip posłusznie skręcił.

- Skręcamy, ponieważ?

background image

- Bo mam ochotę na... eee, na pączka - odparłam. Przypomniałam sobie, że koło warsztatu, gdzie 

pracuje Rob, jest Dunkin Donuts.

- Ooch - odezwała się Claire. - Pączki. Mniam. W autobusie nie ma pączków.

Kiedy mijaliśmy w pędzie warsztat należący do wuja Roba, zapadłam nisko w fotelu, tak żeby 

Rob mnie nie zauważył, gdyby przypadkiem był na zewnątrz.

Rob był na zewnątrz i na pewno mnie nie widział. Zaglądał pod maskę jakiegoś audi. Miękkie 

ciemne   włosy   opadały   mu   na   twarz,   wytarte   dżinsy   opinały   się   jak   trzeba.   Miał   na   sobie 

koszulkę, która eksponowała jego szerokie ramiona.

Od   naszego   ostatniego   spotkania   upłynęły   prawie   trzy   tygodnie.   Pojawił   się   na   uroczystym 

koncercie obozu Wawasee, gdzie miałam solowy występ. Zaskoczył mnie... Nie spodziewałam 

się, że będzie jechał cztery godziny tylko po to, żeby mnie posłuchać.

A po imprezie, ponieważ wychodziłam z rodzicami - prawdę mówiąc, moi rodzice w życiu nie 

zaakceptowaliby Roba, chłopaka notowanego przez policję i wywodzącego się, jak to oni mówią, 

„z nizin społecznych" - musiał wsiąść na motocykl i jechać cztery godziny z powrotem. Tyle 

zachodu, żeby usłyszeć, jak dziewczyna, która nie jest nawet jego dziewczyną, gra nokturn na 

flecie.

To mi dało do myślenia. No wiecie, jechał taki kawał, żeby posłuchać, jak gram. Może jednak 

mu się podobam?

Tylko, że wróciłam już dwa dni temu, a on nawet nie zadzwonił.

Pomyślałam, że widok Roba sprawdzającego poziom oleju w audi, będzie musiał mi wystarczyć 

na jakiś czas, więc oglądałam się, dopóki nie wjechaliśmy na parking przy Dunkin Donutsie.

Dobra,   wiem,   że   to   głupio   biegać   za   chłopakami,   usiłując   jednocześnie   rozwiązać   zagadkę 

morderstwa. Ale co miałam zrobić?

Kiedy   Skip   i   Claire   ruszyli   do   sklepu   po   pączki   oznajmiłam,   że   muszę   pilnie   zadzwonić. 

Podeszłam do automatu przy toalecie i wybrałam numer 1-800-Jeśli-Widziałeś-Zadzwoń.

Rosemary ucieszyła się, słysząc mój głos. Nie mogłyśmy długo rozmawiać. Rosemary ryzykuje 

utratę pracy, kontaktując się ze mną w ten sposób, to znaczy przysyłając mi zdjęcia i raporty 

dotyczące zaginionych dzieci. Te papiery nie powinny opuszczać biura.

Na   szczęście   Rosemary   uznała,   że   gra   jest   warta   świeczki.   Jej   naprawdę   zależy   na   tych 

zaginionych  dzieciakach.  A odkąd pracujemy razem, odnalazłyśmy  mnóstwo dzieci. Musimy 

background image

postępować  ostrożnie,  żeby nikt  nie nabrał  podejrzeń. Znajdujemy średnio jedno dziecko  na 

tydzień. To i tak bardzo dużo.

Rosemary,   w   przeciwieństwie   do   FBI   czy   policji,   jest   niezwykle   dyskretna   i   nigdy   by   nie 

zadzwoniła na przykład do „National Enquirer", namawiając ich, żeby pojechali do mnie do 

domu   i   zrobili   ze   mną   wywiad.   A   tłum   reporterów   fatalnie   wpływa   na   Douglasa.   Ostatnio 

skończyło   się   to   kolejnym   epizodem   i   pobytem   w   szpitalu.   Dlatego   właśnie   skłamałam, 

twierdząc, że straciłam zdolności parapsychiczne.

I do niedawna wszyscy mi wierzyli.

Wszyscy z wyjątkiem Karen Sue Hankey, zdaje się.

Skończyłam rozmawiać z Rosemary, odwiesiłam słuchawkę i poszłam szukać Skipa i Claire. 

Kiedy   zbliżałam   się   do   ich   stolika,   Skip   właśnie   opowiadał   Claire,   jak   to   w   trzeciej   klasie 

wysłałam jego żołnierzyka w kosmos za pomocą ołowianej rurki i prochu. Ciekawe, dlaczego nie 

wspomniał o tym, jak wsadził do głowy mojej Barbie petardę, czego nie uznał za stosowne ze 

mną wcześniej przedyskutować i co, w moim mniemaniu, nie należało do programu naszych 

lotów kosmicznych. Pominął także fakt, że sami o mało nie wylecieliśmy w powietrze.

- Jeju! - powiedziała Claire, zlizując cukier z paznokci. -Zawsze widziałam was razem, ale nie 

wiedziałam, że robiliście takie fantastyczne rzeczy.

- O tak. - Skip pokiwał głową. - Jess i ja jesteśmy razem kupę czasu. Kupę czasu.

Zaraz, zaraz. O co tu chodzi? Fakt, że spędziłam dwa tygodnie w towarzystwie jakiegoś chłopaka 

w letnim domku jego rodziców, nie oznacza, że mam ochotę odnowić dawną zażyłość wynikłą ze 

wspólnej   miłości   do  środków  wybuchowych.   Skip  i  ja  nie   mamy  nic  wspólnego.   Nic,  poza 

przeszłością.

- Gotowa? - zapytał Skip wesoło. - Lepiej jedźmy, bo spóźnimy się na zajęcia.

-   Hej,   Claire   -   odezwałam   się   w   drodze   do   samochodu.   -W   tamten   piątek,   kiedy   Amber 

zniknęła... Czy ona i Mark Leskowski byli cały czas razem?

- Pewnie. - Claire potrząsnęła miedzianymi lokami, które wciąż wyglądały świeżo i ślicznie. - 

Oni byli nierozłączni.

- A tego dnia, kiedy zginęła? - zapytałam. - Wtedy też byli... nierozłączni?

Claire skinęła głową.

-

O   tak.   I   bardzo   byli   sobą   zajęci.   Żartowaliśmy,   że   się   nabawią   jakiejś   choroby   od 

trującego bluszczu, bo co chwilę znikali w krzakach.

background image

Wgramoliłam się na tylne siedzenie. -A po ostatnim zniknięciu... Mark potem wrócił? Claire 

zasiadła z wdziękiem na fotelu.

- Co masz na myśli?

- To znaczy, czy wrócił sam?

Claire   przechyliła   głowę,   usiłując   sobie   coś   przypomnieć.   Skip   uruchomił   samochód. 

Zastanawiałam się, co by pomyślał Rob, gdyby wiedział, że przejeżdżałam obok i nawet nie 

powiedziałam mu „cześć".

-Jakoś trudno mi to sobie wyobrazić - odezwała się Claire. - No wiesz, żeby wrócił sam. Nie 

zwracałam na nich tak bardzo uwagi, to nie jest moje towarzystwo. Cheerleaderki, piłka nożna... 

To zupełnie nie dla mnie. Gdyby dawali, choć w połowie tyle kasy na klub dramatyczny, ile dają 

na   lekkoatletykę,   moglibyśmy   wystawiać   o   niebo   lepsze   rzeczy.   Moglibyśmy   wypożyczać 

gotowe kostiumy, zamiast je robić, kupilibyśmy mikrofony, żeby się nie wydzierać. Przecież w 

tylnych rzędach w ogóle nas nie słychać.

Claire coraz bardziej odbiegała od tematu. Żeby naprowadzić ją z powrotem na dobrą drogę, 

powiedziałam:

- Masz rację. To nie w porządku. Coś by należało z tym zrobić. Więc nie widziałaś, żeby Mark 

wracał sam z którejś z tych wycieczek w krzaki?

- Nie. Nie wydaje mi się. Ktoś by się pewnie zdziwił, gdyby Mark wrócił sam. Prawda? Nie 

sądzisz, że ktoś by powiedział: „Hej, Mark, a gdzie Amber?"

- Pewnie tak - powiedział Skip.

- Tak - odparłam po namyśle. - Myślę, że tak.

 Uroczystość żałobna ku czci Amber odbyła się na siódmej lekcji. Nie w kościele ani w domu 

pogrzebowym, tylko w sali gimnastycznej.

Tak, zgadza się. W sali gimnastycznej w Liceum im. Ernesta Pyle'a.

Obecność obowiązkowa. Jedyną osobą, która się nie stawiła, była Amber.

Zespół odegrał hymn  szkoły.  W mocno spowolnionej wersji, żeby brzmiało smutniej. Potem 

powstał dyrektor Feeney i wygłosił mowę. Długo rozwodził się nad tym, jaką cudowną osobą 

była Amber. Wątpię, żeby ją kojarzył, ale wszystko jedno. W ciemnoszarym garniturze, który 

przywdział na tę okazję, było mu do twarzy.

background image

Kiedy   dyrektor   skończył,   wystąpił   naprzód   trener   Albright.   Trener   Albright   nie   słynie   z 

elokwencji, więc na szczęście powiedział niewiele. Poinformował jedynie, że ku czci Amber 

drużyna sportowa będzie w tym sezonie nosić czarne przepaski na rękawach.

Następnie   wstała   pani   Tidd,   trenerka   cheerleaderek.   Mówiła   o   tym,   jak   bardzo   będzie   im 

brakować   Amber,   zwłaszcza,   jeśli   chodzi   o   jej   umiejętność   skoków   do   tyłu   z   pozycji 

wyprostowanej. Potem zaś oznajmiła, że aby uczcić pamięć zmarłej, oba zespoły cheerleaderek, 

seniorek i juniorek, przygotowały wspólnie specjalny taniec.

Potem - słowo daję, nie nabieram was - cheerleaderki i młodsze Pomponki wyszły na środek sali 

gimnastycznej i wykonały taniec w rytm śpiewanej przez Celinę Dion piosenki My Heart Will 

Go On z Titanica.

Widownia płakała. Przysięgam. Rozejrzałam się dokoła i ludzie płakali.

Taniec był w porządku i w ogóle. Musiały w niego włożyć mnóstwo pracy. Miały jakieś dwa dni, 

żeby zapamiętać układ.

Jednak nie wywołał we mnie łez. Naprawdę. A przecież nie jestem pozbawiona uczuć. Mam 

tylko nadzieję, że po mojej śmierci nikt nie odtańczy tańca na moim pogrzebie. Nie znoszę takich 

rzeczy.

Powiem wam, co mnie o mało nie skłoniło do płaczu. To mianowicie, że podczas występu na salę 

wkroczyli pewni ludzie. Siedziałam gdzieś w środku - Ruth chciała wszystko widzieć -ale i tak 

ich rozpoznałam. To nie byli uczniowie szkoły średniej.

Nauczyciele także nie.

To byli federalni.

Poważnie.   I   w   dodatku   nie   jacyś   tam   federalni,   tylko   moi   starzy   znajomi,   agenci   specjalni 

Johnson i Smith.

Można by pomyśleć, że powinni dać już spokój. Ostatecznie szpiegowali mnie gdzieś od maja i 

wciąż   nie   mieli   niczego   konkretnego,   żeby   się   do   mnie   przyczepić.   Nie   myślcie   sobie,   że 

faktycznie robię coś złego. Dobra, pomagam rodzicom odzyskać zaginione dzieci. No proszę, 

niech mnie zamkną jak groźnego przestępcę.

Tyle że oni wcale nie chcą mnie zapudłować. Chcą, żebym dla nich pracowała.

Mnie jednak nie pociąga współpraca z tą instytucją. Niby skąd mam wiedzieć, że ludzie, których 

FBI chce wpakować za kratki, naprawdę popełnili zbrodnię? A jeśli są niewinni, jeśli ktoś ich 

wrobił?

background image

Jak   się   wydaje,   moje   zapewnienie,   że   straciłam   swoje   niezwykłe   zdolności,   zupełnie   nie 

przekonało federalnych. O nie. Musieli założyć podsłuch na moim telefonie, czytać moje listy, a 

latem przywlekli się za mną aż do obozu Wawasee.

A teraz jeszcze ośmielają się pojawiać na uroczystości żałobnej mojej zmarłej przyjaciółki...

No dobrze,  Amber  nie  była  może   moją  przyjaciółką,   ale  siedziałam  za  nią   przez  jakieś  pół 

godziny każdego dnia szkoły przez sześć lat. To chyba coś znaczy, prawda?

- Spływam - szepnęłam do Ruth, zbierając swoje rzeczy.

- Co znaczy „spływam"? - spłoszyła się Ruth. - Nie możesz wyjść. To obowiązkowy apel.

- Zobaczymy - powiedziałam.

Przy każdych drzwiach stoi ktoś z samorządu - szepnęła Ruth.

- Nie tylko z samorządu - powiedziałam, wskazując na agentów specjalnych Johnsona i Smith, 

którzy właśnie rozmawiali w końcu sali z dyrektorem Feeneyem.

- O Boże - jęknęła Ruth na ich widok. - Tylko nie to.

- No widzisz? - powiedziałam. - Jeśli myślisz, że będę tu tkwiła, żeby mnie capnęli za Courtney 

Hwang, to się mylisz. Na razie.

Bez   dalszych   wyjaśnień   zaczęłam   się   przedzierać   wzdłuż   rzędu.   Niektórzy   rzucali   mi   złe 

spojrzenia, ale nie z powodu Amber, tylko dlatego, że deptałam im po palcach - aż dotarłam do 

przejścia   pod   ścianą.   Jak   dotąd   szło   mi   całkiem   nieźle,   chociaż   w   espadrylach   na   grubej 

podeszwie nie poruszałam się jak motylek. Potem przespacerowałam się do najbliższych drzwi, 

gdzie zamierzałam udać, że źle się czuję i muszę natychmiast pójść do pielęgniarki...

Kiedy już znalazłam się przy drzwiach i zobaczyłam członkinię samorządu szkolnego, która stała 

na straży, uświadomiłam sobie, że nie muszę niczego udawać.

Nie, poczułam się naprawdę chora.

-Jessico, a ty dokąd - powiedziała Karen Sue Hankey przyciskając do piersi naręcze broszurek 

Pamiętajcie   Amber,   które   rozdawała   wchodzącym.   Czterostronicowa   broszurka   zawierała 

kolorowe   fotokopie   zdjęć   Amber   jako   cheerleaderki   w   różnych   pozach,   przetykane   tekstem 

piosenki My Heart Will Go On. Większość uczniów, jak zauważyłam podczas wędrówki wzdłuż 

rzędów krzeseł, zdążyła już upuścić swoje broszurki na ziemię. 

-  Co robisz? - syknęła Karen Sue. - Wracaj na miejsce. To jeszcze nie koniec.

Złapałam się za żołądek. Nie na tyle dramatycznie, żeby zwrócić powszechną uwagę, ale na tyle 

wymownie, żeby wydostać się na zewnątrz.

background image

-

Karen Sue - powiedziałam głosem przerywanym czkawką. -Ja chyba zaraz...

Zatoczyłam się, nurkując za drzwi. Prowadziły do skrzydła muzycznego. Wolna. Byłam wolna! 

Pozostało mi jedynie przejście na parking dla uczniów, gdzie poczekałabym spokojnie na Ruth. 

Może nawet mogłabym się rozciągnąć na masce jej samochodu i popracować nad opalenizną.

Tylko że Karen Sue wyszła za mną na korytarz, krzyżując moje plany.

-

Nie jesteś chora, Jessico Mastriani - stwierdziła stanowczo. - Udajesz. Robisz dokładnie 

to samo na WF-ie za każdym razem, kiedy pani Tidd zapowiada testy sprawności.

To mi się nie mieściło w głowie. Nie dość, że paplała, dookoła, że nadal jestem medium, to 

jeszcze musiała mi przeszkodzić w ucieczce przed federalnymi.

Nie miałam jednak zamiaru dać się wyprowadzić z równowagi. Zaczęłam nowy rozdział. Mijał 

drugi dzień szkoły i wiecie, co? Nie miałam odsiadki.

Nie chciałam rujnować tego pięknego rekordu.

-

Karen Sue - powiedziałam, wyprostowując się. - Masz rację. Nie jestem chora. Ale są tam 

pewni ludzie, na których nie chcę się natknąć, jeśli ci to nie sprawia różnicy. Więc zachowaj się 

jak człowiek - z trudem powstrzymałam się od dodania: Jeden raz w życiu" - i pozwól mi odejść.

- Na kogo nie chcesz się natknąć? - zainteresowała się Karen Sue.

- Na federalnych, skoro tak chcesz wiedzieć. Miałam mnóstwo kłopotów z ludźmi, którzy myślą, 

że wciąż mam zdolności parapsychiczne, podczas gdy - ostatnią część zdania wypowiedziałam z 

całą emfazą, na jaką mogłam się zdobyć - w rzeczywistości wcale tak nie jest.

-Jesteś taką kłamczucha, Jessico - powiedziała Karen Sue, potrząsając głową zdobną w jasne, 

barwy  miodu,   perfekcyjne   loczki.  -  Przecież   latem   odnalazłaś   tego  chłopaka,  Shane'a,  kiedy 

zgubił się w jaskini.

- Owszem, znalazłam go - potwierdziłam. - Ale nie, dlatego, że miałam jakąś nieziemską wizję 

czy coś. Po prostu miałam przeczucie i tyle.

- Czyżby?  - powiedziała wyniośle Karen Sue. - No cóż, to, co ty nazywasz przeczuciem, ja 

nazywam percepcją pozazmysłową. Masz dar od Boga, Jessico, i wypierać się go jest grzechem.

Problem polega na tym, że Karen Sue uczęszcza do mojego kościoła. Od zawsze chodziła na 

zajęcia szkółki niedzielnej.

Kolejny problem wynika stąd, że Karen Sue jest wzorem wszystkich cnót i lizusem, i dlatego 

zwykle   zamykaliśmy   ją   w   szafie   stróża,   jeśli   nauczyciel   szkółki   niedzielnej   spóźniał   się   na 

zajęcia. Co zdarzało się dość często.

background image

- Słuchaj - powiedziałam, z trudem hamując mordercze skłonności. - Doceniam wszystko, co 

próbujesz dla mnie zrobić, w imię Boga i w ogóle, ale czy chociaż raz nie mogłabyś zastosować 

tego,   eee,   odwracania   drugiego   policzka   -   to  znaczy   odwróć  go   w   stronę   ściany,   żebyś   nie 

widziała, jak stąd spadam, co? Dzięki temu, jakby ktoś pytał, nie skłamałabyś, mówiąc, że mnie 

nie widziałaś.

- Nie moja droga. A tak przy okazji, drugi policzek się nadstawia, nie odwraca - oświadczyła, 

ruszając  w   stronę  drzwi,  najwyraźniej  w   celu   sprowadzenia  kogoś   większego  od  siebie,  kto 

mógłby mnie zatrzymać.

Złapałam   ją   za   nadgarstek.   Ale   wcale   nie   chciałam   sprawić   jej   bólu.   Przysięgam,   że   nie. 

Zaczęłam nowy rozdział. Miałam na sobie nowiuteńki szydełkowy sweterek i bluzkę, i espadryle. 

Na ustach miałam wiśniowy błyszczyk. Tak ubrane dziewczyny dyskutują po przyjacielsku.

-

Karen   Sue   ta   cała   sprawa   ze   zdolnościami   nadprzyrodzonymi   strasznie   wytrąca   z 

równowagi mojego brata, Douglasa - tłumaczyłam. - Reporterzy kręcą się wokół domu i dzwonią 

bez przerwy. Rozumiesz chyba, dlaczego nie chcę tego rozgłaszać, prawda? Z powodu mojego 

brata.

Karen Sue nie spuściła ze mnie wzroku, wyrywając nadgarstek z mojej dłoni.

-

Twój   brat   Douglas   -   powiedziała   -   jest   chory.   Jego   choroba   to   wyrok   Boga.   Gdyby 

Douglas częściej chodził do kościoła i goręcej się modlił, na pewno by mu się poprawiło. A to, że 

wypierasz się daru od Boga, też mu nie pomaga. Jeszcze mu się pogarsza.

Co mogłam na to odpowiedzieć?

Nic, doprawdy. Na coś takiego nie ma właściwej odpowiedzi.

Nie ma właściwej odpowiedzi słownej, rzecz jasna.

Wrzaski   Karen   Sue   sprawiły,   że   dyrektor   Feeney,   trener   Albright,   pani   Tidd,   większość 

członków samorządu oraz agenci specjalni Johnson i Smith natychmiast do nas przybiegli. Na 

widok Karen agentka specjalna Smith wydobyła komórkę i wezwała pogotowie.

Byłam   jednak   absolutnie   przekonana,   że   nie   złamałam   jej   nosa.   Najwyżej   pękło   jej   jakieś 

naczynko czy dwa.

Kiedy   dyrektor   Feeney   wraz   z   agentem   specjalnym   Johnsonem   odciągali   mnie   na   bok, 

wrzasnęłam w jej stronę:

-

Hej, Karen Sue, może jeśli będziesz się gorąco modlić, Bóg powstrzyma krwawienie!

background image

Pozbawione   kontekstu,   to   zdanie   brzmiało   okrutnie.   A   nikt   przecież   nie   słyszał,   co   mi 

powiedziała przedtem Karen Sue. I mogłabym w kółko powtarzać: „Ale ona powiedziała...", a i 

tak nie przekonałabym nikogo, że moje zachowanie było w pełni usprawiedliwione.

Myślałem, że naprawdę robisz postępy - odezwał się przygnębionym tonem pan Goodhart, kiedy 

zawlekli mnie do poczekalni przed gabinetem.

- Robiłam postępy. - Opadłam na jedną z pomarańczowych kanap. - Ciekawa jestem, czy długo 

byłby pan w stanie znosić głupoty, jakie wygaduje Karen Sue. Też by jej pan przygrzmocił.

Słowa „przygrzmocić" nie użyłam.

-   Coś   ci   powiem   -   odezwał   się   pan   Goodhart.   -   Nie   pozwoliłbym   takiej   dziewczynie 

wyprowadzić się z równowagi.

- Ona powiedziała, że to moja wina, że Douglas jest chory - odparłam. - Powiedziała, że jego 

choroba to kara boska za to, że nie używam swojego daru! I za to, że nie chodzi do kościoła.

Agent specjalny Johnson, który zamknął się w gabinecie z dyrektorem Feeneyem - z pewnością 

konferowali na mój temat - akurat w tym momencie wyłonił się zza drzwi.

- Doprawdy, Jessico - zdziwił się. - Nie pomyślałbym, że jesteś wrażliwa na podobne bzdury.

- Owszem, jestem - powiedziałam. - To przez was. Śledzicie mnie. Łazicie po szkole. Wiercicie 

mi dziurę w brzuchu. Nie mam nic wspólnego z odnalezieniem tej Azjatki w San Francisco. 

Absolutnie nic!

Agent specjalny Johnson uniósł brwi.

-

Nie wiedziałem, że odnaleziono jakąś Azjatkę w San Francisco - powiedział łagodnie. - 

Ale dzięki za informację.

Wytrzeszczyłam na niego oczy.

-

Nie... nie zjawiliście się tutaj z powodu Courtney Hwang?

-

W przeciwieństwie do tego, co ci się najwyraźniej wydaje, Jessico - powiedział agent 

specjalny Johnson - świat nie kręci się wokół ciebie. Jill i ja jesteśmy tutaj z zupełnie innego 

powodu.

Drzwi poczekalni otworzyły się i ukazała się w nich agentka specjalna Smith.

-

Co za podniecająca historia - powiedziała. - Następnym razem, Jessico, kiedy poczujesz 

potrzebę dołożenia pięścią którejś z koleżanek, zrób to, proszę, kiedy mnie nie będzie w pobliżu.

Spojrzałam na nią, potem na agenta specjalnego Johnsona i jeszcze raz na nią.

background image

-

Zaraz, zaraz - powiedziałam. - Jeśli nie zjawiliście się tutaj z mojego powodu, to po co 

przyjechaliście?

Drzwi znowu się otworzyły i do środka wszedł Mark Leskowski. Wydawał się oszołomiony i 

zdumiewająco bezradny jak na chłopaka o takim wzroście i mięśniach.

-

Wzywał mnie pan, panie Goodhart? - zapytał.

Pan Goodhart zerknął na agentów specjalnych Johnsona i Smith.

-

Eee - mruknął. - Tak, Marku, owszem. Otóż ci, eee, państwo chcą zamienić z tobą parę 

słów. Ale przedtem, eee, chciałbym sam zamienić z państwem dwa słowa.

Agent specjalny Johnson uśmiechnął się.

-

Oczywiście - powiedział i oboje z agentką specjalną Smith zniknęli w gabinecie pana 

Goodharta, zamykając za sobą drzwi.

Niewiarygodne. Zupełnie nie z tej ziemi. Walę Karen Sue pięścią w twarz, prowadzą mnie do 

gabinetu pedagoga szkolnego, żeby wyznaczyć karę, a potem o mnie zapominają?

A moi dobrzy znajomi, agenci specjalni Johnson i Smith, pojawiają się w Liceum im. Ernesta 

Pyle'a nie po to, żeby prześladować mnie, tylko kogoś innego?

Morderstwo na osobie Amber Mackey nie tylko pozbawiło nas Amber. Sprawiło, że świat, jaki 

znałam, wywrócił się do góry nogami. I jeszcze na lewą stronę.

Utwierdziłam się w tym przekonaniu, kiedy Mark Leskowski - futbolista, wiceprzewodniczący 

samorządu i super przystojniak - uśmiechnął się do mnie - do mnie, Jessiki Mastriani, która 

spędziła więcej czasu na odsiadkach po lekcjach niż on na lekcjach - i powiedział:

- No cóż. Zdaje się, że znowu się spotykamy.

Tak. Zawiadomcie Pentagon. Ktoś zmienił porządek świata.

- A dziś – zwrócił się do mnie Mark Leskowski – dlaczego tu jesteś?

Spojrzałam na niego. Był taki piękny. Nie taki piękny jak Rob Wilkins, ale który chłopak mógł 

się równać z Robem?

Jednak Mark Leskowski w świecie dziewczęcych marzeń mógłby z pewnością zająć, co najmniej 

drugie miejsce.

-

Karen Sue. Przyładowałam jej pięścią w twarz - wyjaśniłam.

-

Ho, ho. - To zrobiło na nim wrażenie. - Punkt dla ciebie.

background image

-

Tak myślisz? - zapytałam. Aż trudno opisać, jaką frajdę sprawia wyraz uznania w oczach 

chłopaka, który tak fantastycznie wygląda w sportowym stroju. Poważnie. Tym bardziej że Rob 

nie pochwalał większości moich poczynań. Podobno z troski o moje bezpieczeństwo, ale jednak.

-Jasne, że tak - odparł Mark. - Ta dziewczyna jest pretensjonalna do bólu.

Mój Boże! Wyraził moją własną opinię o Karen Sue! W męskich ustach - i to w takich! - te słowa 

nabierały jeszcze większej wartości.

- Taak - powiedziałam. - Tak, właśnie taka jest, prawda?

-   Jasne!   Coś   ci   powiem.   Amber   nazywała   ją   Przyczepą.   Wiesz,   bo   ciągle   się   nas   czepiała. 

Koniecznie chciała być na fali.

Wzmianka o Amber przywołała mnie do rzeczywistości. Co ja, u licha, wyprawiam? Siedzę na 

pomarańczowej kanapie przed gabinetem pedagoga i marzę o Marku Leskowskim? Wezwali go 

na przesłuchanie. W związku z morderstwem! To nie żarty.

-Więc. - Zerknęłam ku szybce w drzwiach gabinetu pana Goodharta. Widziałam przez nią agenta 

specjalnego   Johnsona,   który   wyrzucał   z   siebie   potok   słów.   Pan   Goodhart   miał   pod   opieką 

pedagogiczną Marka Leskowskiego, podobnie jak mnie. Pan Goodhart czuwał nad wszystkimi od 

L do P.

Mark zauważył, na co patrzę.

- Zdaje się, że mam kłopoty, co?

- No cóż - odparłam, ważąc słowa. - Skoro sprowadzili FBI...

- Zawsze tak się robi - powiedział. - Jeśli w grę wchodzi porwanie. Tak przynajmniej twierdzi 

pan Goodhart. Ci tutaj to funkcjonariusze z tego rejonu.

Agenci specjalni Johnson i Smith, funkcjonariusze z tego rejonu? Naprawdę? Nigdy nie przyszło 

mi do głowy, że Allan i Jill mogą mieć jakieś domy, zawsze wyobrażałam sobie, że mieszkają w 

przypadkowych motelach. Ale tak na dobrą sprawę, to przecież logiczne, że mieszkali gdzieś w 

pobliżu. I pomyśleć, że któregoś dnia mogłabym wpaść na któreś z nich w sklepie spożywczym.

-

To,   co   się   stało   z   Amber,   klasyfikują   jako   porwanie   i   morderstwo   -   ciągnął   Mark   - 

ponieważ Amber jeszcze... żyła przez jakiś czas, zanim ją zabito.

- Och - powiedziałam. - Czy nie powinieneś... czyja wiem. Wynająć adwokata, czy coś?

- Mam adwokata - powiedział, spoglądając na swoje dłonie. -Już tu jedzie. Moi rodzice też. 

Wydawało mi się, że już wyjaśniłem wszystko szeryfowi, ale chyba... nie wiem. Będę musiał to 

zrobić jeszcze raz. Przy tych ludziach.

background image

Spojrzałam na szybkę w drzwiach. Pan Goodhart rozmawiał z agentem specjalnym Johnsonem. 

Nie dostrzegłam agentki specjalnej Smith. Pewnie siedziała na moim krześle, tym przy oknie. 

Zastanawiałam się, czy patrzy na myjnię samochodów, tak jak ja zwykle, kiedy tam siedziałam.

-

Nie mogę tego pojąć - powiedział Mark, wpatrując się w środek stolika stojącego między 

nami, w broszurkę z napisem Armia i ja. - Kochałem Amber. Nigdy bym jej nie skrzywdził.

Zerknęłam na sekretarkę. Zamieniła się w słuch, ale udawała, że gra komputerowa pochłonęła ją 

bez reszty.  Gdyby dyrektor Feeney przypadkiem zaplątał się w to miejsce, nacisnęłaby jakiś 

klawisz i na ekranie zamiast gry pojawiłby się arkusz kalkulacyjny.

Wiem, co mówię. Spędziłam w tej poczekalni sporo czasu.

-

Oczywiście, że nie - powiedziałam.

-

Nawet nie chodzi o to, że nie mieliśmy problemów. -Mark oderwał wzrok od wojskowej 

broszurki   i   utkwił   we   mnie   spojrzenie   brązowych,   smutnych   oczu.   -   Wszystkie   pary   mają 

problemy. Ale dawaliśmy sobie z nimi radę. Zawsze nam się udawało.

Zapewne. Potwierdzały to słowa Claire Lippman. On i Amber pobili rekord w całowaniu się 

podczas ostatniej wycieczki do kamieniołomów.

-

A potem coś takiego... - Teraz z kolej przeniósł wzrok na zegar wiszący na ścianie za 

moimi plecami. - Zwłaszcza że wszystko tak dobrze szło. Wiesz, zawody stanowe w tym roku. 

Ja...

Przysięgam, kiedy tak siedziałam, gapiąc się na niego, zauważyłam w jego oczach jakiś dziwny 

błysk. Na początku pomyślałam, że to efekt sztucznego oświetlenia. A potem mnie lśniło.

Mark Leskowski płakał. Piłkarz. Płakał z tęsknoty za zmarłą dziewczyną.

-

Będą tam łowcy talentów ze wszystkich większych uniwersytetów, wiesz - powiedział, z 

trudem   hamując   szloch.   -zobaczyliby   mnie.   Mnie.   Mam   autentyczną   szansę   wyrwać   się   tej 

dziury.

Może  płakał,   że  jego  stypendium  piłkarskie   miało   się właśnie  zmarnować.   W  każdym   razie 

płakał.

Spojrzałam na sekretarkę, szukając ratunku. Zupełnie nie wiedziałam, jak się zachować. Nigdy 

przedtem nie miałam  do czynienia  z płaczącymi  piłkarzami.  Brat samobójca,  proszę bardzo. 

Psychopaci, którzy chcieli mnie zamordować, bułka z masłem. Ale płaczący piłkarz?

Sekretarka   przestała   już   udawać,   że   gra   komputerowa   całkowicie   pochłania   jej   uwagę. 

Zauważyła łzy Marka. Ona też najwyraźniej nie wiedziała, co robić. Popatrzyłyśmy na siebie 

background image

zdumione  i bezradne. Wzruszyła  ramionami.  Potem,  jakby pod wpływem  odkrywczej  myśli, 

podskoczyła i pomachała w moją stronę pudełkiem chusteczek.

Cudownie. Jakaś pomoc.

Wstałam, wzięłam pudełko chusteczek z rąk sekretarki i usiadłam obok Marka.

-

Proszę - powiedziałam, kładąc mu rękę na ramieniu. -Już wszystko w porządku.

Mark wyjął garść chusteczek i przycisnął je do oczu. Zaklął cicho.

-

Nie jest w porządku - powiedział gwałtownie w chusteczkę. - To nie do przyjęcia. To 

wszystko jest nie do przyjęcia.

-

Wiem - powiedziałam, poklepując go po ramieniu. Pod palcami czułam silne muskuły. - 

Ale w końcu wszystko się ułoży. Będzie dobrze.

W tej chwili otworzyły się drzwi do gabinetu pana Goodharta i agenci specjalni Johnson i Smith 

wyszli do poczekalni. Popatrzyli ciekawie na mnie i na Marka, i dopiero po chwili dotarło do 

nich, co się tu dzieje. Kiedy zrozumieli, ich twarze przybrały surowy wyraz.

-

Marku   -   odezwała   się   agentka   specjalna   niespecjalnie   przyjemnym   głosem.   -   Czy 

zechciałbyś pójść ze mną?

Podeszła do kanapy i wzięła go za ramię. Wstał bez protestu, przyciskając chusteczki do oczu. 

Potem pozwolił się poprowadzić korytarzem w kierunku sali konferencyjnej.

Agent specjalny Johnson, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, patrzył na mnie w milczeniu.

-Jessico - odezwał się. - Nawet nie myśl o tym, żeby tam pójść.

- Co? - Rozłożyłam dłonie w uniwersalnym geście oznaczającym urażoną niewinność. - Nic nie 

powiedziałam.

- Ale miałaś zamiar. Jessico, mówię ci, daj sobie spokój. Chyba, że wiesz coś...

- Nie wiem - powiedziałam.

- Więc trzymaj się od tego z daleka. Młoda dziewczyna nie żyje. Nie chcę, żebyś była następna.

Rany! W porządku, oficerze Życzliwy. Zdając sobie sprawę, jak obłudnie to zabrzmiało, agent 

specjalny Johnson zmienił temat.

- Chętnie usłyszałbym coś na temat tej dziewczynki w San Francisco.

-   Nie   ma   żadnej   dziewczynki   w   San   Francisco   -   zaprzeczyłam   gwałtownie.   -   Naprawdę. 

Przysięgam.

Agent specjalny Johnson skinął głową.

background image

-W porządku. Niech będzie. Skoro tak sobie życzysz. Tylko posłuchaj mojej rady, Jess. Trzymaj 

się od tego z daleka. Dobrze ci radzę.

Potem obrócił się na pięcie i zniknął w sali konferencyjnej.

Spojrzałam   na   sekretarkę.   Odwzajemniła   spojrzenie.   Zrozumiałyśmy   się   bez   słów.   Mark 

Leskowski, chłopak, który nie wstydził się łez po śmierci swojej dziewczyny, w żaden sposób e 

mógł być mordercą.

-

Jessica? - Pan Goodhart wyszedł z gabinetu. Wydawał się zdziwiony, że wciąż na niego 

czekam. - Idź do domu.

Iść do domu? Zgłupiał czy co? Przed chwilą grzmotnęłam kolegę pięścią w twarz. A on tak po 

prostu puszczał mnie do domu? -Ale...

-

Idź. A ty, Heleno - zwrócił się do sekretarki - połącz mnie szeryfem Hawkinsem, dobrze?

Idź? I tyle? Po prostu sobie iść? A gdzie pogadanka na temat radzenia sobie z agresją? Gdzie 

pojękiwania: „Och, Jessico, sam ż nie wiem, co mam z tobą zrobić"? Gdzie całotygodniowa 

odsiadka? To wszystko? Mogę po prostu... odejść?

Helena, zauważywszy, że nie ruszam się z miejsca, zakryła dłonią słuchawkę i wyszeptała:

-Jess, na co czekasz? Idź, zanim sobie przypomni.

No to poszłam sobie.

Siedziałam   na   masce   kabrioletu,   kiedy   wreszcie   ukazała   się   Ruth.   Sprawiała   wrażenie 

wymęczonej.

- Och, cześć - zdziwiła się na mój widok. - Co ty tu robisz? Myślałam, że Mulder i Scully znowu 

cię maglują.

- Tym razem nie o mnie im chodziło - wyjaśniłam. Wciąż e mogłam otrząsnąć się ze zdumienia. 

To było niesłychane.

- Naprawdę? - Ruth otworzyła drzwiczki i wsiadła do samochodu. - To czego chcieli?

-

Szukali Marka. Leskowskiego? O mój Boże! Widocznie podejrzewają, że on to zrobił.

- Tak, ale on tego nie zrobił. - Wśliznęłam się do środka. Ruth, szkoda, że go nie widziałaś. 

Siedziałam koło niego przed gabinetem pana Goodharta. I wiesz, Mark płakał.

- Płakał? - Ruth przestała studiować swoje wargi w lusterku. - Niemożliwe.

- Słowo! To było takie wzruszające - ciągnęłam. - Widać, że naprawdę ogromnie ją kochał. Tak 

strasznie to przeżywa.

Ruth wytrzeszczyła oczy.

background image

-

Mark Leskowski? Płakał? Kto by pomyślał? -Właśnie. No to jak się skończył ten apel?

Po drodze Ruth wszystko mi opowiedziała. Kiedy cheerleaderki odtańczyły swój taniec, wystąpił 

psycholog, wynajęty przez szkołę specjalnie po to, żeby pomóc nam przetrwać te trudne chwile. 

Później  zaś  w  ciszy  i  skupieniu  każdy  miał  się  zastanowić,  co   kochał   w  Amber.  Następnie 

cheerleaderki oznajmiły, że zaraz po szkole udadzą się do kamieniołomów Pike'a, żeby złożyć 

tam kwiaty ku czci Amber. Zachęcały wszystkich, którym była droga jej pamięć, aby udali się 

wraz z nimi.

-

Taak - powiedziała Ruth. - Wszystkich, którym była droga pamięć Amber. Wiesz, co to 

znaczy.

-

Pewnie. Tylko śmietanka. Ty nie idziesz, co?

-

Żartujesz? Może nie wyraziłam się dość jasno. To szczególne wyjście organizuje drużyna 

szkolnych cheerleaderek Liceum im. Ernesta Pyle'a. Innymi  słowy:  „Tłuściochy,  zostańcie w 

domu".

Zamrugałam powiekami, spłoszona jej ostrym tonem.

-

Ruth, ty nie jesteś...

Kto był tłuściochem - przerwała mi Ruth - na zawsze pozostanie tłuściochem. W każdym razie w 

ich oczach.

- Ale to, jak wyglądasz, wcale się nie liczy - powiedziałam. -W środku... 

-

Oszczędź mi tego - poprosiła Ruth. - Poza tym mam jutro mam przesłuchanie. Muszę 

ćwiczyć.

Spojrzałam na nią z uwagą. Czasami nie mogłam jej zrozumieć. W niektórych sprawach była 

niezwykle pewna siebie - gdy chodziło o naukę albo podrywanie chłopaków - a kiedy indziej 

raziły z niej takie kompleksy... Przyznaję, chwilami stanowiła la mnie zagadkę. Zwłaszcza, że 

ona sama do „wsioków" czuła to samo, co cheerleaderki rzekomo czuły do „tłuściochów".

-To znaczy, jest mi bardzo przykro, że ona nie żyje i w ogóle - ciągnęła Ruth - ale mocno wątpię, 

czy dla mnie lub dla siebie zorganizowano by w szkole uroczystość żałobną, gdyby którejś z nas 

zdarzyło się wykitować.

-

No   cóż   -   powiedziałam.   -   Zginęła   tragicznie.   Ruth   zaklęła   pod   nosem,   skręcając   w 

Lumley Lane.

background image

-

Przestań. Byłą cheerleaderką, jasne? Czy to nie wyjaśnia wszystkiego? Nigdy nie spędzą 

całej szkoły, żeby czcić pamięć zmarłej wiolonczelistki czy flecistki. Tylko cheerleaderki się 

liczą.

-  Zaraz. - Wjeżdżając na podjazd przed moim domem, Ruth zrobiła wielkie oczy. - Chwileczkę. 

Minęłyśmy  Pike's Creek Road, a ty nawet nie pisnęłaś. Co jest?  Nie mów  mi,  że niewinne 

błękitne oczy Marka Leskowskiego przesłoniły ci tego twojego dziwaka.

-

Oczy Marka - zniecierpliwiłam się - przypadkiem są brąz-owe. A Rob nie jest żadnym 

dziwakiem. Poza tym doszłam do wniosku, że masz rację. Nie będę się za nim uganiać.

- Hmm... - Ruth potrząsnęła głową. - Skip wspominał, że no zabrał ciebie i Claire z przystanku 

autobusowego. Namówiłaś go, żeby się zatrzymał przy pączkach, zgadza się?

-   Do   niczego   go   nie   namawiałam   -   zaprzeczyłam   z   godnością.   -   Zatrzymał   się   z   własnej 

nieprzymuszonej woli.

- Och, błagam! - Ruth przewróciła oczami. - No i co? Wiedziałaś go?

-

Kogo?

-

Wiesz kogo. Tego twojego dziwaka. Westchnęłam.

-Widziałam. 

- I co?

-

I pstro. Widziałam go. On mnie nie. Koniec.

- Boże! - Ruth parsknęła śmiechem. - Jesteś ciężkim przypadkiem, wiesz? O, co to?

- Co co?

-

To - pokazała palcem. - Czerwona plama na twoim bucie. Podniosłam stopę i przyjrzałam 

się plamce czerwieni na beżowym espadrylu.

- Och, to tylko krew Karen Sue Hankey.

- Krew? O mój Boże! Coś ty jej zrobiła?

- Trzasnęłam ją w twarz - odparłam, wciąż odczuwając rodzaj dumy na samo wspomnienie. - 

Szkoda, Ruth, że nie widziałaś. To było piękne.

- Piękne? - Ruth walnęła czołem o kierownicę. - O Boże! A byłaś już na dobrej drodze.

-

Ona na to w pełni zasłużyła.

- To cię nie usprawiedliwia - odparła Ruth, podnosząc głowę. - Można kogoś uderzyć, i to jest 

usprawiedliwione, tylko w jednym wypadku, Jess, a mianowicie, kiedy ktoś chce pobić ciebie, a 

background image

ty się bronisz. Nie możesz tłuc ludzi naokoło tylko, dlatego, że nie podoba ci się, co mówią. 

Zobaczysz, będziesz miała poważne kłopoty.

- Nie. Nie tym razem. Złapali mnie, a pan Goodhart nie powiedział mi złego słowa. Kazał mi po 

prostu iść do domu.

- Taak, bo w jego biurze siedział chłopak podejrzany o morderstwo! To pewnie trochę odwróciło 

jego uwagę.

-   Mark   Leskowski   nie   jest   mordercą   -   oświadczyłam.   -I   całkowicie   poparł   mój   zamach   na 

buziunię Karen Sue. Twierdzi, że jest pretensjonalna. 

-

O Boże - jęknęła Ruth. - Dlaczego musiałeś mnie pokazać taką porąbaną przyjaciółką?

Nie obraziłam się, bo akurat w tej chwili myślałam o niej dokładnie to samo.

-

Poćwiczmy razem - zaproponowałam. - O dziewiątej, dobrze?

Ponieważ mieszkamy obok siebie, często otwieramy okna gramy razem, urządzając darmowy 

koncert dla sąsiadów.

-

Dobrze - powiedziała  Ruth. - Ale  jeśli  wydaje  ci  się, że możesz  uderzyć  Karen Sue 

Hankey i zapomnieć o tym, to jesteś w błędzie, przyjaciółko.

Śmiałam się do siebie, wbiegając po schodach. Jakby było się czym martwić! Karen Sue tak się 

przeraziła, że na pewno już nigdy nie będę musiała znosić jej złośliwych uwag. Poza tym, czas 

przesłuchania w czwartek, ze spuchniętym nosem, zawsze jeszcze gorzej niż zwykle.

Zadowolona   wśliznęłam   się   do   domu.   Ledwie   tylko   postawiłam   stopę   na   stopniu   schodów 

prowadzących do mojego pokoju, kiedy z kuchni dobiegł mnie głos mamy. Niezbyt zadowolony.

Wołała mnie, więc poszłam grzecznie do kuchni.

-

Cześć, mamo!

Ku mojemu zdumieniu tata też tam był. Tata nigdy we wtorki nie wracał do domu przed szóstą.

-   Cześć,   tato!   -   Zwróciłam   uwagę,   że   wyglądali   jakoś   nieszczególnie.   Serce   łomotało   mi   z 

niepokoju. - Co się stało? -zapytałam. - Czy Douglas...

- Douglasowi - powiedziała mama głosem zimnym jak lód - nic nie dolega.

- Och. - Popatrzyłam na nich uważnie. - Nie chodzi o...

- Michael - przerwała mi mama tym samym tonem - również czuje się świetnie.

Odetchnęłam z ulgą. Cóż, jeśli nie chodziło ani o Douglasa, ani o Mike'a, nie mogło być tak źle. 

Może to nawet coś dobrego. Wiecie, moi rodzice mogli uważać, że coś jest złe, a ja dokładnie 

odwrotnie. Na przykład gdyby ciotka Rose padła nagle na atak serca.

background image

-Więc co się dzieje? - odezwałam się, przybierając na wszelki wypadek poważny wyraz twarzy.

- Przed chwilą mieliśmy telefon - rzekł ponuro tata.

- Nigdy nie zgadniesz, kto to był - dodała mama.

-

Poddaję się - powiedziałam,  myśląc: O kurczę, ciotka Rose naprawdę odeszła z tego 

świata. - Kto to był?

-

Pani Hankey - odparła mama. - Matka Karen Sue. O rany.

Wpadłam.   Wpadłam   jak   nigdy.   Ale   wiecie,   co?   Naprawdę   uważam,   że   nie   mieli   prawa   się 

wściekać. W końcu broniłam honoru rodziny.

Co za jędza z tej  Karen Sue! Żeby nagadać na mnie  matce!  I oczywiście  przedstawiła  całe 

zdarzenie w wersji poprawionej. Według Karen Sue usiłowałam wymknąć się z uroczystości, a 

ona mnie  zatrzymała.  Zrobiła to rzecz jasna ze szlachetnych  pobudek: dla mojego własnego 

dobra, a także z szacunku dla pamięci Amber. Ja jednak koniecznie chciałam zwiać i dlatego ją 

uderzyłam.

A te bzdury, które wygadywała o moich zdolnościach? Ze popełniłam grzech, wypierając się 

daru od Boga? A to, co mówiła o Douglasie? Ze jego choroba to kara boska i że na nią zasłużył? 

Nie, tego oczywiście nie powtórzyła rodzicom.

Mama nie uwierzyła, kiedy jej o tym powiedziałam. Karen Sue zamąciła mojej mamie w głowie, 

podobnie zresztą jak swojej. Kiedy moja mama patrzy na Karen Sue, widzi idealną córkę, jaką 

zawsze   chciała   mieć.   Wiecie,   miłą,   posłuszną   córeczkę,   która   co   roku   prezentuje   słodycze 

własnej roboty na wiejskim targu, a na noc zakłada lokówki, tak, że rano włosy zawijają się we 

właściwą stronę. A mojej mamie trafiła się córka, która odkłada każdy grosz na harleya i nosi 

krótkie włosy, żeby nie zawracać sobie głowy układaniem fryzury.

Och,  i  w  dodatku  ciągle   wdaje  się w   bójki,  i  kocha  się w   chłopaku,  który  jest  pod opieką 

kuratora.

Biedna mama.

Tata mi uwierzył. Uwierzył we wszystko. Mama nie.

Słyszałam   z   góry,   jak   się   kłócą.   Bo   oczywiście   wysłali   mnie   do   mojego   pokoju,   żebym 

„przemyślała to, co zrobiłam". Miałam się również zastanowić, w jaki sposób zwrócę Karen Sue 

koszt leczenia (dwieście czterdzieści dziewięć dolarów za jazdę na pogotowie. Nie musieli jej 

nawet zakładać szwów). Pani Hankey zagroziła, że zaskarży mnie z powodu strat moralnych, na 

jakie naraziłam jej córkę. Owe straty, zdaniem matki Karen Sue, były warte jakieś pięć tysięcy 

background image

dolarów. Nie miałam akurat pięciu tysięcy dolarów. Po szale zakupów w centrum handlowym 

Michigan City został mi jakiś tysiąc dolarów w banku.

Miałam siedzieć w pokoju i kombinować, skąd wytrzasnąć cztery tysiące dwieście czterdzieści 

dziewięć dolarów.

Zamiast tego poszłam do pokoju Douglasa, żeby zobaczyć, co u niego słychać.

- Cześć, ofiaro losu - odezwałam się, wpadając do środka bez pukania. To taka moja tradycja, 

jeśli chodzi o Douglasa. -Zgadnij, co mi się przytrafiło...

 Nie dokończyłam. Douglasa nie było w pokoju.

Tak, zgadza się. Nie było go w pokoju. Na łóżku i obok leżało osiem milionów komiksów, ale 

Douglasa nie było.

Kompletnie osłupiałam. Douglas, od czasu gdy odesłano go ze stanowego college'u do domu po 

próbie samobójczej, nigdy nie wychodził. Poważnie. Siedział w pokoju i czytał.

Och, pewnie, czasami tata zmuszał go, żeby poszedł do jednej z restauracji sprzątać ze stołów 

albo coś w tym rodzaju, ale poza tym, nie licząc wizyt u psychiatry, Douglas zawsze siedział w 

swoim pokoju.

Zawsze.

Pomyślałam, że może zabrakło mu komiksów i poszedł do miasta po nowe. Nawet logiczne, bo 

jeśli w ogóle wychodził z domu z własnej inicjatywy, to właśnie w tym celu. Nie bawiła mnie 

perspektywa siedzenia w swoim pokoju i rozmyślania o tym, co zrobiłam. Po pierwsze, wcale nie 

uważałam, że zrobiłam źle. Po drugie, było piękne sierpniowe popołudnie. Usiadłam przy oknie 

w dachu i zaczęłam wyglądać na ulicę. Mój pokój znajduje się na strychu, gdzie kiedyś mieszkała 

służba. Nasz dom jest najstarszy na Lumley Street; zbudowano go gdzieś na przełomie wieków. 

Dziewiętnastego i dwudziestego. Miasto kazało nawet umieścić na nim specjalną tabliczkę z 

informacją, że to zabytek.

Z okien mojej sypialni widać całą ulicę. Zniknęła biała pół-ciężarówka parkująca po drugiej 

stronie. Należała do federalnych i tkwiła tam od wiosny niemal bez przerwy. No bo wiecie, 

śledzili mnie. Ale teraz agenci specjalni Johnson i Smith byli w szkole, z Markiem Leskowskim.

Biedny Mark. Nawet nie umiałam sobie wyobrazić, jak on się teraz czuje. Gdyby zginął Rob, 

Bóg jeden wie, jak bym to przeżyła, a przecież nawet nie chodziliśmy ze sobą. No, nie licząc 

jakichś pięciu minut naszego życia. A gdyby mnie jeszcze oskarżono o morderstwo? Na pewno 

by mi odbiło.

background image

A   wyglądało   na   to,   że   Mark   jest   głównym   podejrzanym.   Jego   rodzice,   zgodnie   z 

przewidywaniami   Ruth,   wynajęli   pana   Abramowitza   w   charakterze   adwokata   -   co   prawda 

oficjalnie jeszcze nie oskarżono Marka o zabójstwo, ale na to się zanosiło.

Domyśliłam się tego wszystkiego, kiedy rodzice zawołali z dołu, że idą porozmawiać z panem 

Abramowitzem   w   związku   ze   sprawą   Karen   Sue   przeciwko   mnie.   Pan  Abramowitz   właśnie 

wrócił z jakiejś konsultacji. Z konsultacji w naszym liceum. Jak myślicie, o co chodziło? Chyba 

nie o nowy krój szkolnego mundurka?

-

W  lodówce  zostało  trochę   ziti!  -  zawołała   mama.  -  Podgrzej  sobie,  jak  zgłodniejesz. 

Słyszałeś, Douglas?

Wtedy zdałam sobie sprawę, że mama nic nie wie o nieobecności Douglasa.

-

Powiem   mu!   -   odwrzasnęłam.   To   wcale   nie   było   kłamstwo.   Miałam   zamiar   mu 

powiedzieć. Kiedy wróci do domu.

Myślicie, że to nic takiego, kiedy dwudziestoletni chłopak znika na chwilę z domu. Ale jeśli 

chodzi o Douglasa, to jest poważna sprawa. Mama ma bzika na jego punkcie. Uważa, że Douglas 

jest jak delikatny kwiatuszek, który zwiędnie przy pierwszym zetknięciu z brutalnym światem.

To śmieszne, bo Douglas nie jest delikatnym kwiatuszkiem. Po prostu wymyśla różne rzeczy. Jak 

wszyscy.

Tyle że trochę bardziej przejmuje się swoimi fantazjami.

-

I nawet nie myśl o wychodzeniu gdziekolwiek, Jessico. -zawołała znowu mama. - Kiedy 

wrócimy z ojcem do domu, usiądziemy sobie razem i odbędziemy poważną rozmowę.

Dobra. Wyglądało na to, że tata nie zdołał jej przekonać do mojej wersji. No, zobaczymy.

Z okna na górze widziałam, jak wychodzą. Przeszli przez trawnik przed domem, a potem skrócili 

sobie drogę, skręcając w żywopłot oddzielający naszą posiadłość od posesji państwa

Abramowitzów. Mnie zawsze każą chodzić, dookoła, że niby żywopłot się zniszczy. Wstałam od 

okna i zeszłam na dół, żeby sprawdzić, jak się miewa ziti.

Otworzyłam   lodówkę,   kiedy   ktoś   przekręcił   korbkę   przy   dzwonku.   Ponieważ   nasz   dom   jest 

bardzo stary, ma zabytkowy dzwonek, taki na korbkę, a nie na guzik.

-Już idę! - zawołałam, zastanawiając się, kto to taki. Ruth w życiu nie użyłaby dzwonka. Po 

prostu weszłaby do środka. A wszyscy znajomi zawsze uprzedzali przez telefon, że przyjdą.

Za koronkową zasłonką w drzwiach zobaczyłam zdecydowanie męską sylwetkę. Rob?

background image

Śmieszne, ale moje serce na chwilę przestało bić, choć wiedziałam doskonale, że Rob nigdy nie 

podszedłby tak po prostu do drzwi i nie zadzwonił. Miał wiele powodów. Na przykład kuratora. 

Albo fakt, że moja mama w życiu nie zaakceptuje chłopaka, który nie wybiera się do college'u i 

w dodatku ma kuratora.

Przestraszyłam się, że Rob dostrzegł mnie jednak na tylnym siedzeniu Skipowego trans arna i 

teraz zjawia się, żeby mnie zapytać, czy kompletnie zwariowałam, szpiegując go w ten sposób.

Otworzyłam drzwi. To nie był Rob, ale moje serce i tak nie zaprzestało szalonych akrobacji.

Na progu mojego domu stał Mark Leskowski.

-

Hej   -   odezwał   się   na   mój   widok.   Uśmiechał   się   jednocześnie   nerwowo,   nieśmiało   i 

cudownie. - Cieszę się, że to ty. Wiesz, że to ty otworzyłaś drzwi. Nagle pomyślałem: „Rany, a 

jeśli to jej ojciec otworzy?" Ale to na szczęście ty.

Stałam z wytrzeszczonymi  oczami. To naprawdę niezły szok, zobaczyć  w drzwiach swojego 

domu uśmiechającego się nieśmiało rozgrywającego szkolnej drużyny piłkarskiej.

-

Hmm - chrząknął Mark, podczas gdy ja wciąż nie mogłam wydobyć z siebie głosu. - Czy 

mogę, hm, z tobą pomówić? Przez parę minut?

Obejrzałam się za siebie. W domu, oczywiście, nikogo nie było. Zrobiłam to odruchowo.

Bo choć nigdy nie odwiedził mnie żaden chłopiec, byłam pewna, że rodzicom nie spodobałoby 

się, gdybym zaprosiła go do środka podczas ich nieobecności.

Mark chyba zrozumiał, o czym myślę, i zaraz dodał:

-

Och, nie muszę wchodzić. Moglibyśmy posiedzieć tutaj, jeśli masz ochotę.

Potrząsnęłam głową. Nadał czułam się lekko oszołomiona. Nie co dzień zdarza mi się zobaczyć 

super przystojnego chłopaka stojącego ot tak, na progu mojego domu. Prawdę mówiąc, jeszcze 

nigdy mi się to nie zdarzyło.

I chyba tylko ciężkiemu oszołomieniu można przypisać fakt, że otworzyłam buzię i chlapnęłam:

-

Dlaczego nie jesteś na... na tej uroczystości w kamieniołomach?

Mark nie wydawał się urażony moją bezpośredniością. Spojrzał w ziemię i mruknął:

-

Nie mogłem. W szkole było już wystarczająco okropnie. Ale wrócić tam, gdzie to się 

stało... Po prostu nie mogłem.

O Boże. Serce mi krwawiło. Chłopak wyraźnie cierpiał.

-Jedyne chwile, kiedy czułem się prawie jak człowiek, to ta rozmowa z tobą - powiedział Mark, 

podnosząc wzrok i patrząc mi w oczy. - Miałem nadzieję, że moglibyśmy... no, jeszcze trochę 

background image

porozmawiać. Jeśli akurat nie jadłaś, pomyślałem, że można by coś przekąsić. Coś zjeść razem. 

Może pizzę?

Pizza. Mark Leskowski pragnął zabrać mnie na pizzę.

-Jasne. - Zamknęłam za sobą drzwi. - Tak. Pizza mi odpowiada.

- Tak, tak, wiem. Wiem, że mama kazała mi siedzieć w domu. Wiem, że musiałam ponieść karę 

za próbę skrzywienia przegrody nosowej Karen Sue.

Ale przecież Mark mnie potrzebował, prawda? Czytałam to w jego twarzy

A poza tym, tak naprawdę, do kogo miał się zwrócić? Kto inny, poza mną, miał kiedyś, choć 

odrobinę podobne problemy? Ja przynajmniej wiem, jak to jest, kiedy władze ścigają cię jak 

zwierzaka. Rozumiem, jak to jest, kiedy wszyscy, wszyscy na świecie zwracają się przeciwko 

tobie.

No dobra, nigdy nie podejrzewano mnie o morderstwo. Ale czy w szkole nie obwiniano mnie o 

śmierć Amber? Czy to nie było prawie to samo?

Tak więc wyszliśmy razem. Wsiadłam do jego samochodu -czarnego bmw, genialnie pasował do 

sytuacji. Pojechaliśmy do centrum i nie, ani razu nie pomyślałam: „Rany, żeby tylko nie skręcił 

do lasu i nie próbował mnie zabić".

Po pierwsze, nie wierzyłam, żeby Mark Leskowski był zdolny do zamordowania kogokolwiek - 

był taki wrażliwy. Po drugie, pora wydawała mi się nieodpowiednia. Nie podejmuje się próby 

morderstwa w biały dzień.

Poza tym, mimo że mam tylko metr pięćdziesiąt pięć, dawałam radę większym chłopakom niż 

Mark. Jak z upodobaniem wytyka mi Douglas, w razie wyższej konieczności nie mam żadnych 

skrupułów. Zasady fair play? Zapomnijcie o tym.

Czy uwierzycie, że świat z wnętrza bmw wygląda inaczej? A może wygląda inaczej z wnętrza 

bmw należącego do Marka Leskowskiego. Jego bmw ma przyciemnione szyby, więc wszystko 

na zewnątrz wygląda piękniej.

A wewnątrz... No cóż, Mark oczywiście też wyglądał pięknie. Zaczynałam się przekonywać, że 

on zawsze wygląda świetnie.

Zwłaszcza teraz, kiedy coś go gryzło. Jego ciemne brwi zbiegły się, nadając mu wzruszająco 

bezradny wyraz... przypominał małego spanielka, który nie jest pewien, gdzie poleciała piłeczka.

-Wszyscy myślą, że ja to zrobiłem. A ja... ja po prostu nie mogę w to uwierzyć. To znaczy, że oni 

mogą tak myśleć. Kochałem Amber.

background image

Mruknęłam coś pocieszającego. A po głowie snuły mi się takie oto zdania: „Heather Montrose, 

proszę,   bądź   w   centrum,   kiedy   przyjedziemy.   Proszę,   zobacz,   jak   wysiadam   z   bmw   Marka 

Leskowskiego. Proszę, zobacz, jak jem pizzę w jego towarzystwie".

- Wiem, to nieładnie z mojej strony - bardzo nieładnie - pragnąć, żeby widziano mnie w bmw 

chłopaka, którego dziewczyna zginęła tragicznie parę dni wcześniej.

Z drugiej strony Heather też nie była w porządku. Nie powinna wyjeżdżać do mnie z pretensjami 

o coś, na co nie miałam wpływu.

- Ale ci federalni... - ciągnął Mark. - Znasz ich, prawda? To znaczy, miałem wrażenie, że oni 

ciebie znają. Oni są tacy... tajemniczy. Tak jakby coś wiedzieli. Tak jakby mieli jakiś dowód, że 

ja to zrobiłem.

- Och, jestem pewna, że to nieprawda.

- Oczywiście, że nie - zgodził się Mark. - Ponieważ ja tego nie zrobiłem.

-Właśnie   -   powiedziałam.   Szkoda,   że   nie   miałam   komórki.   Wtedy   mogłabym   pod   jakimś 

pretekstem zadzwonić do Ruth i mimochodem powiedzieć jej, że jestem z Markiem. Z Markiem 

Leskowskim. Ze jestem z Markiem Leskowskim w jego bmw.

Dlaczego   wszystkie   szesnastoletnie   dziewczyny   na   świecie   mają   komórki,   a   tylko   ja   jestem 

wyjątkiem?

-

Tak jest - powiedział Mark. - Nie mają. Bo jakby mieli, to już by mnie aresztowali. 

Prawda?

Spojrzałam na niego. Piękny. Naprawdę piękny. No, oczywiście, nie tak jak Rob Wilkins. Ale 

niewątpliwie niesamowicie przystojny.

-

Prawda - potwierdziłam.

-I powiedzieliby tobie. Prawda? Gdyby coś na mnie mieli?

- A skąd! Dlaczego mieliby mi mówić? Co ty myślisz, że jestem jakąś donosicielką czy co?

- Oczywiście, że nie - zaprzeczył Mark. - Tylko wydawało mi się, że jesteś z nimi w takich 

przyjaznych stosunkach...

Parsknęłam śmiechem.

-

Muszę cię rozczarować, Marku - powiedziałam. -Ja i agenci specjalni Johnson i Smith nie 

jesteśmy przyjaciółmi. Po prostu mam... no, mam coś, na czym im zależy, dlatego za mną łażą.

Mark zerknął na mnie ciekawie. Staliśmy akurat na skrzyżowaniu, więc nic się nie stało, że 

spojrzał   na   mnie   i   nie   patrzył   na   drogę,   ale   zauważyłam,   że   przyglądał   mi   się   również   w 

background image

momentach, kiedy powinien raczej uważać, jak jedzie. Zauważyłam też, że znaki stopu traktował 

jedynie   jako   delikatną   sugestię.   I   nawet   nie   próbował   zachować   stosownej   odległości   od 

samochodu  jadącego przed nim. Wyglądało  na to, że Mark nie jest najlepszym  kierowcą na 

świecie.

-

Co takiego masz, na czym im zależy? - zapytał.

Spojrzałam na niego, przyznaję, zaszokowana. Czyżby o niczym nie wiedział? Jakim cudem? 

Miejscowe gazety pisały o tym tygodniami, inne również. Dziennikarze narobili wokół mnie tyle 

szumu.   Zaczęto   nawet   mówić   o   filmie,   tylko,   że   ja   nie   wykazałam   entuzjazmu.   Pomysł 

przenoszenia mojego prywatnego życia na ekran jakoś nie przypadł mi do gustu.

- Hej - powiedziałam. - Dziewczyna od pioruna. Kojarzysz?

- Och - powiedział. - Zdolności nadprzyrodzone. Taak. Zgadza się.

Ale to nie była  jedyna  rzecz,  o której  Mark zapomniał.  Zdałam sobie z tego sprawę, kiedy 

wprowadził samochód na parking przed Mastrianim. To jedna z restauracji należących do mojej 

rodziny. Najszykowniejsza, chociaż serwuje także pizzę.

Trochę się zdziwiłam, że Mark zabiera mnie do mojej rodzinnej restauracji, ale cóż, nasza pizza 

jest najlepsza.

Dopiero   kiedy   weszliśmy   do   środka   -   Heather   Montrose   niestety   nie   było   w   pobliżu   i   nie 

widziała,  jak wysiadam  z bmw  Marka - i kelnerka, która miała  nas zaprowadzić do stolika, 

powiedziała: „O, Jessica jak się masz?", uświadomiłam sobie, jaki popełniłam błąd. Koszmarny 

błąd.

Jak widać, nie tylko Mark miał dziś kłopoty z pamięcią. Bo zupełnie zapomniałam, że nową 

kelnerką, którą ojciec zatrudnił w Mastrianim, był nie kto inny, tylko mama Roba.

Tak, właśnie tak. Mama Roba.

Mój ojciec raczej nie zdawał sobie sprawy,  że zatrudnia mamę  Roba. To znaczy,  być  może 

wiedział, że nowa kelnerka ma prawie dorosłe dziecko i w ogóle, ale nie wiedział, że ja, w 

pewnym sensie, widuję się z tym dzieckiem.

No dobra, że jestem nieprzytomnie zakochana w tym dziecku. Mój tata przyjął panią Wilkins, bo 

po zamknięciu miejscowej fabryki tworzyw sztucznych była bez pracy, a ja mu powiedziałam, że 

to   bardzo   miła   osoba.   Nie   wyjawiłam,   skąd   ją   znam.   Nie   powiedziałam.   „Słuchaj,   tato, 

powinieneś zatrudnić matkę chłopaka, w którym jestem wściekle zakochana, chociaż on ze mną 

background image

nie   chodzi,   bo   uważa,   że   to   grozi   więzieniem,   bo   wiesz,   on   ma   osiemnaście   lat   i   jest   pod 

nadzorem kuratora". Nie, tego nie powiedziałam.

W każdym razie od jakiegoś czasu mama Roba pracowała w Mastrianim i jak słyszałam, szło jej 

naprawdę dobrze.

A teraz miała mnie obsługiwać, mnie - dziewczynę, która, jak dobrze pójdzie, mogłaby zostać jej 

synową,   a   przyszła   na   pizzę   z   chłopakiem,   który   nawiasem   mówiąc,   był   podejrzany   o 

zamordowanie swojej dziewczyny.

Wspaniałe. Po prostu super. Mówię wam, to oraz fakty, że Skip zdawał się we mnie durzyć, że 

wszyscy   mieli   do   mnie   żal   o   śmierć   Amber,   a   Karen   Sue   zamierzała   wytoczyć   mi   proces, 

sprawiały, że rok szkolny zapowiadał się naprawdę interesująco. Dziękuję bardzo.

- Dzień dobry, pani Wilkins - powiedziałam z wymuszonym uśmiechem. - Jak się pani miewa?

- Dziękuję, wszystko w porządku - odparła pani Wilkins. Była ładną kobietą o masie rudych, 

upiętych   szylkretową   spinką   włosów.   -   Miło   cię   widzieć.   Słyszałam,   że   byłaś   na   obozie 

muzycznym.

- Eee, tak, rzeczywiście - powiedziałam. - Pracowałam jako wychowawczyni. Wróciłam parę dni 

temu.

-A pani syn nawet do mnie nie zadzwonił. Trzy dni, od trzech dni byłam w mieście, a czy on 

zdobył się chociaż na to, żeby przejechać na indianie koło mojego domu?

Nic. Zero. Guzik z pętelką.

-

To musiało być przyjemne - powiedziała pani Wilkins.

Właśnie wtedy zorientowałam się z przerażeniem, że prowadzi nas do stolika numer siedem, 

„stolika zakochanych" w najciemniejszym kącie sali.

Miałam ochotę wrzasnąć: „Nie! Pani Wilkins, tylko nie stolik zakochanych! To nie jest randka, 

przysięgam! To nie jest randka!"

-

Proszę bardzo - powiedziała pani Wilkins, kładąc menu na stoliku. - Usiądźcie sobie, a ja 

za chwilę wrócę z chłodzoną wodą. Chyba że wolicie colę?

-

Poproszę o colę - odezwał się Mark.

-

Ja... ja wezmę wodę - wykrztusiłam z trudem. Stolik zakochanych! O Boże, tylko nie 

stolik zakochanych!

-

A zatem jedna cola i jedna woda - powiedziała pani Wilkins. Świetnie. Po prostu świetnie. 

Wiedziałam, oczywiście, co

background image

teraz nastąpi. Pani Wilkins powie Robowi, że mnie widziała na randce z Markiem Leskowskim. 

Może powie mu nawet o tym nieszczęsnym stoliku.

Rob uzna wtedy,  że pogodziłam się ostatecznie z jego decyzją. A co wtedy?  Powiem wam: 

pomyśli, że będzie w porządku, jeśli zacznie chodzić z którąś z tych laluń z baru U Chicka, gdzie 

czasami wpada. A jak ja mogę rywalizować z wytatuowaną dwudziestosiedmioletnią jakąś tam 

Darią, która ma w dodatku własny wóz? No jak?

To był koniec. Nie miałam już po co żyć.

- Hej, całkiem zapomniałem - odezwał się Mark, odkładając menu. W blasku świecy - tak, na 

stoliku paliła się świeca, w końcu to był stolik zakochanych - wyglądał jeszcze przystojniej. Ale 

co z tego? Jakie to dla mnie miało znaczenie? To nie Mark był tym facetem, na którym mi 

zależało. - Zapomniałem, ta restauracja, zdaje się, należy do was, prawda?

- Tak jakby - odparłam, nie ukrywjąc przygnębienia.

- Ojej - powiedział Mark. - Przykro mi. To znaczy, nie chcę, byś pomyślała, że wybrałem to 

miejsce specjalnie po to, żeby nie płacić czy coś. Po prostu naprawdę lubię pizzę u Mastrianiego. 

- Odsunął menu. - Ale jeśli chcesz, możemy pójść zupełnie gdzie indziej...

- Och, tak? A dokąd, na przykład?

- No cóż. Jest jeszcze Joe...

- Joe to też nasza restauracja - powiedziałam z westchnieniem.

- Och - skrzywił się Mark. - To znaczy, że Joe Junior też należy do was, tak?

- Owszem - odparłam. Uniosłam podbródek. W porządku. To był stolik zakochanych. Ale to 

jeszcze nie znaczy, że muszę się całować z Markiem Leskowskim. Nie twierdzę, że to byłoby 

jakieś wielkie poświęcenie, ale, biorąc pod uwagę okoliczności, raczej nie na miejscu.

Posłuchaj,   wszystko   w   porządku   -   powiedziałam,   usiłując   przegnać   nieprzyjemne   myśli.   - 

Możemy tu zostać. Tylko zostaw duży napiwek, dobrze? Ponieważ... znam dobrze tę kelnerkę. 

Naprawdę dobrze.

- Nie ma sprawy - powiedział Mark i zapytał, z czym chciałabym pizzę.

Dobra, może mi nie uwierzycie, ale nie jestem taką kretynką, na jaką czasem wyglądam. I nagle 

zrozumiałam. Wiedziałam już, dlaczego Mark chciał ze mną wyjść. Wcale nie, dlatego, że odkąd 

zaczęłam chodzić w minispódniczkach, nagle zauważył, jakie mam wspaniałe nogi. Nie, dlatego, 

że   przed   gabinetem   pedagoga,   przed   wkroczeniem   federalnych,   przeżyliśmy   chwilę 

autentycznego porozumienia.

background image

Nie, Mark zaprosił mnie, bo myślał, że wydobędzie ze mnie informacje... informacje, których nie 

posiadałam. Czy agenci specjalni Johnson i Smith podejrzewali go o zamordowanie Amber?

Nie miałam pojęcia. A może tylko chcieli zadać mu parę pytań, żeby dojść, kto to mógł zrobić.

O to właśnie chodziło Markowi Leskowskiemu. No dobrze, a czy mnie nie chodziło o to samo? 

Chciałam wyciągnąć z niego informacje na temat ostatnich chwil życia Amber... a przynajmniej 

ostatnich chwil spędzonych z nim. Ciągle nie mogłam się pozbyć natrętnej myśli, że nie doszłoby 

do tragedii, gdybym tylko była na miejscu. Gdyby Heather i jej kumplom udało się mnie złapać, 

odnalazłabym Amber, zanim została zabita. Wiedziałam, że tak by było. Wiedziałam o tym tak 

samo, jak wiedziałam, że kiedy Kurt, naczelny kucharz w Mastrianim, odkryje, że to ja siedzę 

przy stoliku numer siedem, ułoży pepperoni na mojej pizzy w kształcie serca. Ku mojej rozpaczy 

właśnie tak zrobił.

Mark był bardzo spięty, nawet nie zauważył, co się ze mną dzieje. Wręczył mi kawałek i jedząc, 

rozmawialiśmy o tym, jak jest, kiedy FBI weźmie cię w obroty. Najsmutniejsze, że właściwie to 

było wszystko, co nas łączyło. To znaczy fakt, że oboje byliśmy przesłuchiwani przez FBI. I 

może jeszcze wspólna niechęć do Karen Sue Hankey. Całe życie Marka, jak się wydaje, toczyło 

się   wokół   futbolu.   Ubiegali   się   o   niego   trenerzy   z   dziesięciu   największych   uniwersytetów 

Środkowego Zachodu.   Zamierzał   przyjąć  najlepsze  stypendium  i  grać  w  drużynie   szkolnej  i 

uniwersyteckiej, dopóki nic zjawią się po niego przedstawiciele Ligi Narodowej.

To   brzmiało   całkiem   rozsądnie.   Był   tylko   jeden   szkopuł   i   nawet   ja,   totalna   ignorantka   w 

dziedzinie futbolu, wiedziałam, że Liga Narodowa nie ugania się tak bardzo za zawodnikami z 

college'ów. A co będzie, zapytałam, jeśli ten plan zawiedzie? Jaki miał plan rezerwowy? Studia 

medyczne? Prawo? Co?

Mark popatrzył na mnie tępo ponad naszą pepperoni z dodatkowym serem.

-

Plan rezerwowy? - powtórzył. - Nie mam żadnego rezerwowego planu.

Uznałam, że może nie wyraziłam się dość jasno.

-

No dobra, a tak poważnie, co będzie, jeśli nie zostaniesz zawodowcem? Co wtedy?

Mark potrząsnął głową, ale bardziej strząsając coś nieprzyjemnego, co przyczepiło mu się do 

włosów, niż na znak niezgody.

-

To nie do przyjęcia. Przegrana nie wchodzi w rachubę -oświadczył.

W kółko to samo. Coś takiego mówił już wcześniej, przed gabinetem pedagoga. Sportowcy! - 

pomyślałam mimo woli. Mają zacięcie.

background image

-

Nie?  - Zakasłałam.  - Taak,  przegrana  nie wchodzi  w rachubę,  jasne.  Ale czasem  się 

zdarza. A wtedy... no cóż, trzeba się pogodzić, nie?

Mark spojrzał na mnie i powiedział spokojnie.

-

To pospolity błąd. Wielu ludzi tak uważa. Ale nie ja. To mnie różni od innych, Jess. 

Ponieważ dla mnie przegrana po prostu nie istnieje. Nie ma takiej możliwości, rozumiesz?

- Och, tak. Rozumiem. Jasne.

Poczułam się, prawdę mówiąc, dziwnie. Nie dlatego, że obsługiwała nas matka chłopaka, który 

mi   się   podobał.   Nie,   po   prostu   pomyślałam   sobie   o   Amber,   o   tym,   że   była   z   nim   jeszcze 

niedawno. Co ona w nim widziała? Owszem, o futbolu wiedział wszystko, ale poza tym wydawał 

się... nudny. Nie miał pojęcia o muzyce, motocyklach ani innych ciekawych rzeczach. Widział 

większość najnowszych filmów, ale te, które ja uważałam za dobre, jemu się nie podobały, a ten, 

który jemu przypadł do gustu, na mnie zrobił wrażenie głupiego ponad wszelką miarę. Nie miał 

czasu na nic takiego, jak książki czy telewizja, bo bez przerwy trenował futbol.

Poważnie. Nawet komiksów nie czytał. Nie oglądał programów o zwierzętach.

Amber też nie była taką znowu intelektualistką. Ale przynajmniej interesowała się czymś poza 

występami cheerleaderek, organizowała na przykład sprzedaż ciast na różne cele dobroczynne. 

Co   tydzień   walczyła   o   jakąś   słuszną   sprawę,   począwszy   od   zbierania   ubranek   dla   dzieci 

samotnych matek po organizowanie pomocy żywnościowej dla głodujących narodów Afryki, o 

których żadne z nas nigdy nie słyszało.

Ale może zbyt surowo osądzałam Marka. W każdym razie miał przynajmniej jakiś cel, prawda? 

Wielu chłopaków nie ma. Na przykład mój brat, Douglas. No, może jego celem jest czuć się 

lepiej. Ale co będzie robił, kiedy to osiągnie?

Rob  ma   jakiś   cel.  Chce  mieć   własny warsztat   naprawy motocykli.  Dopóki  nie  zbierze   dość 

pieniędzy, zamierza pracować w warsztacie wujka.

Wiecie, kto nie ma żadnego celu? No, chyba ja. Żadnego celu. Poza wykiwaniem federalnych, 

żeby nie zorientowali się, że nadal mam te swoje zdolności. Och, i wydostaniem od ojca harleya, 

kiedy skończę osiemnaście lat. I zostaniem pewnego dnia panią Wilkins.

Ale najpierw muszę znaleźć jakąś pracę. To znaczy, zanim wyjdę za mąż. A nie mam nawet 

pojęcia,   co   bym   chciała   robić.   Nie   można   przecież   zarabiać   na   życie,   odnajdując   zaginione 

dzieci. No, pewnie można, ale nie miałabym na to ochoty. Nie można brać pieniędzy za coś, co 

background image

każdy przyzwoity człowiek powinien robić za darmo. Nie za często bywam w kościele, ale tyle to 

wiem. Więc - ponieważ sama właściwie nie mam celu - powie -działam sobie, że nie powinnam 

tak krytycznie oceniać Marka, Przechodził ciężki okres.

I zostawił naprawdę solidny napiwek dla pani Wilkins. Kiedy wychodziliśmy, pomachała do nas 

i zawołała: - Bawcie się dobrze!

Bawcie się dobrze. Serce we mnie zamarło. Nie chciałam się bawić. Nie z Markiem Leskowskim. 

Jedyną osobą, z którą chciałam się bawić, był  Rob Wilkins. Pani syn Rob, zgadza się, pani 

Wilkins? To jedyna osoba, z którą chcę się bawić. Więc może pani być tak dobra i nie mówić 

mu, że widziała mnie pani dzisiaj wieczór z Markiem Leskowskim? Proszę.

I na świętego Piotra, cokolwiek się stanie, proszę mu nie mówić o stoliku zakochanych. Na 

miłość boską, proszę nie wspominać o stoliku zakochanych.

Tego, naturalnie, nie mogłam jej powiedzieć. Bo niby jak?

Więc tylko pomachałam do niej, czując, jak ból przenika mnie na wskroś, i krzyknęłam:

-

Dziękuję!

O Boże. Byłam skończona. Starałam się o tym nie myśleć.

Starałam   się   być   wesoła   i   rozszczebiotana   jak   Amber.   Poważnie.   Bez   względu   na   to,   jak 

wcześnie musiała wstać rano i jak paskudna była pogoda, Amber zawsze promieniała w klasie 

radością. Amber naprawdę lubiła szkołę. Należała do tych dziewczyn, które budząc się co rano, 

mówią do swojego odbicia w lustrze: „Dzień dobry, słońce".

Tak mi się w każdym razie wydawało.

No i proszę, na dobre jej to nie wyszło.

Więc o tym też próbowałam nie myśleć, kiedy Mark prowadził mnie do samochodu. Starałam się 

myśleć o weselszych rzeczach.

Problem polegał na tym, że nie bardzo miałam o czym myśleć.

Zwłaszcza o czymś weselszym.

- Pewnie powinnaś wracać do domu? - spytał Mark, otwierając przede mną drzwiczki.

- Taak - powiedziałam. - Mam kłopoty. Z powodu tej historii z Karen Sue Hankey.

- W porządku - powiedział Mark. - Ale może chciałabyś  wstąpić na minutkę do Moose? Na 

shake'a albo coś takiego?

Moose.   Czekoladowy   Moose.   To   taki   barek   z   lodami   naprzeciwko   kina   na   Głównej,   gdzie 

przychodzi tylko lepsze towarzystwo. Naprawdę. My z Ruth nie byłyśmy w Moose od czasów 

background image

dzieciństwa,   bo   jak   wkroczyłyśmy   w   okres   dojrzewania,   zdałyśmy   sobie   sprawę,   że   tylko 

„lepszym" ludziom ze szkoły wolno tam bywać. Jeśli nie byłeś sportowcem czy cheerleaderką i 

odważyłeś pokazać się w Moose, wszyscy patrzyli na ciebie jak na zadżumionego.

To   wcale   nie   było   takie   złe,   bo   lody   stamtąd   nie   dorównywały   lodom   z   Trzydziestu   Jeden 

Smaków, dalej na tej samej ulicy. A jednak, perspektywa pójścia tam w towarzystwie Marka

 Leskowskiego... wydawała się jednocześnie niezwykła, odstręczająca i ekscytująca.

-

Z   chęcią   -   powiedziałam   obojętnie,   tak   jakby   chłopcy   zapraszali   mnie   do   Moose   na 

okrągło we wszystkie dni tygodnia.

- Może być shake.

Z początku w Moose było trochę pustawo. Tylko Mark i ja, i kilka panienek, które spojrzały na 

mnie krzywo,  kiedy weszłam.  Odprężyły  się jednak na widok Marka Leskowskiego i nawet 

zaczęły się uśmiechać. Był też Todd Mintz ze swoją paczką. Mruknął do mnie „cześć" i przybił 

piątkę z Markiem.

Wzięłam koktajl miętowo-czekoladowy. Mark raczył się czymś, co miało na wierzchu wiórki 

czekoladowe. Usiedliśmy przy stole, skąd widać było całą ulicę, aż do budynku sądu. Sądu oraz, 

nie da się ukryć, więzienia. Za więzieniem zachodziło mieniące się ciepłymi barwami słońce. 

Niesamowity widok. To był przepiękny zachód słońca ostatnich dni lata. Ale więzienie pozostało 

więzieniem.

Więzieniem, do którego mógł trafić Mark - i podziwiać zachód słońca zza krat.

Jemu chyba też to przyszło do głowy, bo oderwał wzrok od widoku za oknem i zaczął mnie 

wypytywać o szkołę. O szkołę, wyobrażacie sobie? Musiał być nieźle zdesperowany. Gdybym 

nie   zorientowała   się   wcześniej,   że   nie   mamy   z   Markiem   nic   wspólnego,   teraz   straciłabym 

wszelkie złudzenia.

Na   szczęście,   kiedy   opowiadałam   z   zapałem   o   zajęciach   poświęconych   ustrojowi 

administracyjnemu   Stanów   Zjednoczonych,   przed   barem   zatrzymał   się   samochód,   a   ludzie, 

którzy się z niego wysypali, zaczęli głośno wołać Marka po imieniu.

Tylko   że,   jak   mi   się   wydawało,   wcale   nie   wyrażali   radości   na   jego   widok.   Byli   okropnie 

zdenerwowani.

-

Och,   Boże!   -   To   była   Tisha   Murray   z   mojej   klasy.   Nadal   miała   na   sobie   strój   z 

uroczystości   żałobnej   -   należała   do   szkolnej   drużyny   cheerleaderek   -   ale   pompony   musiała 

background image

widocznie zostawić w samochodzie. - Och, Boże, tak się cieszę, że cię znaleźliśmy - wyrzuciła z 

siebie. - Szukaliśmy wszędzie. Słuchaj, trzeba się śpieszyć. To pilne!

Mark zsunął się z ławy, zapominając o shake'u.

- Co? - zapytał, chwytając Tishę za ramiona. - Co się stało? Do czego jestem wam potrzebny?

- Nie ty! - krzyknęła Tisha. Zabrzmiało to brutalnie, ale chyba nie chciała być niegrzeczna. Była 

roztrzęsiona i nie zwracała uwagi na towarzyskie niuanse. - Ona.

Wskazała palcem. Na mnie.

-

Ty - zwróciła się do mnie. - Ty jesteś nam potrzebna.

-   Ja?   -   O   mało   nie   spadłam   z   ławy.   Nigdy   dotąd   żadna   dziewczyna   ze   szkolnej   drużyny 

cheerleaderek   nie   wykazała   najmniejszego   zainteresowania   moją   osobą.   No,   z   wyjątkiem 

ostatnich dwóch dni, kiedy obrzydzały mi życie, obwiniając mnie o śmierć Amber. - Czego ode 

mnie chcecie?

- Bo to się stało jeszcze raz! - wrzasnęła Tisha. - Ale tym razem to Heather. Porwał ją. Ten, kto 

zabił Amber, teraz porwał Heather! Musisz ją znaleźć. Słyszysz mnie?! Musisz ją znaleźć, zanim 

ją udusi!

To chyba nie jest stosowne zachowanie - dać po buzi cheerleaderce. Niestety, właśnie tak się 

zachowałam.   Wpadła   przecież   w   histerię,   jasne?   Co   miałam   zrobić?   Z   perspektywy   muszę 

stwierdzić, że to jednak nie było najmądrzejsze. Jako jedyny skutek wywołało łzy. Nie tylko łzy, 

ale także dziecinny szloch. Mark musiał wydobyć relację o tym, co się stało, od Jeffa Daya, który 

miał znacznie uboższe słownictwo niż Tisha.

-

Byliśmy  na tej  tam uroczystości  - powiedział,  podczas  gdy Tisha łkała  w  ramionach 

Vicky   Huff,   jednej   z   Pomponek.   -Wiesz,   w   kamieniołomach.   Dziewczyny   wrzuciły   kupę 

wieńców i kwiatów, i takich tam do wody. Wszystko jak cholera... eee... symboliczne i w ogóle.

Czy wspominałam już, że Jeff Day nie należy do wyróżniających się uczniów?

-

A   potem   trzeba   było   się   zbierać   i   wszyscy   poszli   do   samochodów.   ..   wszyscy   poza 

Heather. Ona... po prostu zmyła się.

- Co to znaczy „zmyła się"? - zapytał Mark. Jeff wzruszył masywnymi ramionami.

- No wiesz, Mark, po prostu... się zmyła.

- To nie do przyjęcia - stwierdził Mark.

Nie byłam pewna, do czego dokładnie odnosiła się jego uwaga... do zniknięcia Heather, czy też 

do   tego,   że   Jeff   wzruszył   ramionami.   Kiedy   jednak   Jeff   wyjąkał:   „To   znaczy...   to   znaczy, 

background image

szukaliśmy, ale nie mogliśmy jej znaleźć", zrozumiałam, że Mark miał na myśli odpowiedź Jeffa. 

Fakt, że Jeff usiłował się poprawić, przypomniał mi, że Mark, jako rozgrywający, cieszył się u 

tych chłopaków pewnym autorytetem.

- Ludzie tak nie robią, Jeff - powiedziałam. - Ludzie tak po prostu nie znikają.

- Wiem - odparł Jeff z nieszczęśliwą miną. - Ale Heather zniknęła.

- Zupełnie jak na tym filmie - powiedziała Tisha, podnosząc twarz zalaną łzami. - W którym 

ludzie przepadają w lesie. To właśnie tak wyglądało. Heather była z nami, a po chwili już jej nie 

było.   Wołaliśmy   i   wołaliśmy,   i   szukaliśmy   wszędzie,   ale   to   było   tak,   jakby...   jakby   się 

rozpłynęła. Jakby złapała ją ta wiedźma.

Patrzyłam na Tishę, unosząc brwi.    

- Mocno wątpię, Tisha - powiedziałam - żeby Heather zniknęła wskutek czarów

- Nie - powiedziała Tisha, wycierając oczy palcami cienkimi jak patyczki. Jako najdrobniejsza 

dziewczyna w drużynie, kończyła zwykle na szczycie triumfalnej piramidy albo wylatywała w 

powietrze, lądując bezpiecznie w ramionach czekających na nią w dole. - Wiem, że to nie była 

czarownica. Ale to był pewnie, no wiesz, wsiok.

- Wsiok? - powtórzyłam.

- Tak. Widziałam film o tych wsiokach, którzy mieszkali w górach i porwali żonę Michaela J. 

Foksa - wiesz, Tracy Pollan. Była olimpijską biatlonistką, a oni ją porwali i próbowali zmusić, 

żeby nosiła im wodę i w ogóle. W końcu uciekła.

Czasami nie bardzo wiem, na jakim świecie żyję. Naprawdę.

-

Może, jak na tym filmie, złapały ją jakieś zwariowane wsioki, co mieszkają w lasach 

niedaleko kamieniołomów. Wiesz, widziałam ich tam. Mieszkają w barakach, bez światła i wody, 

no,   mają   wychodki.   -   Tisha   ponownie   się   rozszlochała.   -   Na   pewno   upchnęli   ją   na   dnie 

wychodka!

Musiałam oddać Tishy sprawiedliwość - wyobraźnię miała naprawdę bujną.

-

Sprawdźmy,   czy   dobrze   zrozumiałam   -   powiedziałam.   -Uważasz,   że   jakiś   rąbnięty 

wieśniak, który mieszka w pobliżu kamieniołomów, porwał Heather i ukrył ją w toalecie?

Słyszałem,   że   takie   rzeczy   się   zdarzają   -   odezwał   się   Jeff.   Zamiast   poprzeć   członka   swojej 

drużyny, Mark parsknął:

To najgłupsza rzecz, jaką słyszałem.

background image

Jeff  Day należy  do  facetów,   którzy  za  taki   tekst   od  razu  walą   autora  pięścią  w  twarz.   Ale 

najwyraźniej  nie  wtedy,  kiedy autorem jest Mark Leskowski. Jak się wydaje, Jeff w Marku 

widział coś w rodzaju półboga.

-

Przepraszam, stary - wymamrotał zawstydzony.

Mark nie zwrócił na niego uwagi.

- Czy któreś z was wezwało policję? - zapytał.

- Oczywiście, że tak - oznajmił tonem urażonej godności inny piłkarz, Roy Hicks.

- Wszyscy policjanci z biura szeryfa przyszli do kamieniołomów - wtrąciła Tisha - i pomagają 

szukać. Przyprowadzili nawet psy. A my przyjechaliśmy, żeby znaleźć ją. - Tisha, zdaje się, nie 

była w stanie zapamiętać mojego imienia. Co w tym dziwnego? Jak dotąd pozostawałam tak 

dalece poza jej kręgiem towarzyskim, że byłam praktycznie niewidzialna...

Chyba że chodziło o wyrwanie jej przyjaciół z rąk psychopatycznych wsioków.

-

Musisz   ją   znaleźć   -   powiedziała   Tisha.   W   jej   wilgotnych   oczach   odbiły   się   ostatnie 

promienie słońca. - Błagam. Zanim... będzie za późno.

No i proszę, jak mam przekonać Federalne Biuro Śledcze, że utraciłam moje specjalne zdolności, 

skoro nawet szkolne koleżanki nie chcą mi wierzyć?

- Posłuchaj, Tisha - powiedziałam, świadoma, że nie tylko Tisha, ale również Mark, Jeff Day, 

Todd Mintz, Roy Hicks i kwiat cheerleaderek patrzą na mnie z nadzieją. - Ja nie... To znaczy, ja 

nie potrafię...

- Proszę - szepnęła Tisha. - To moja najlepsza przyjaciółka. Jak ty byś się czuła, gdyby porwano 

twoją najlepszą przyjaciółkę?

Cholera.

Nawet  nie  chodziło  o  to,   że  żywiłam  jakieś  nieprzyjazne   uczucia  wobec  Heather  Montrose. 

Pewnie, że żywiłam, ale to nie miało znaczenia. Tylko, wiecie, ja naprawdę bardzo chciałam 

ukryć swoje szczególne zdolności.

A z drugiej strony, jeśli Tisha miała rację, w okolicy grasował seryjny zabójca. Mógł trzymać 

teraz w szponach Heather, tak jak parę dni wcześniej trzymał  Amber. Czy mogłam siedzieć 

bezczynnie i dopuścić, żeby dziewczyna zginęła? Nawet jeżeli była to Heather Montrose, którą, 

zaraz po Karen Sue Hankey darzyłam najmniejszą sympatią. Nie, nie mogłam.

-

Straciłam zdolność percepcji pozazmysłowej - powiedziałam głośno, by później nikt nie 

mógł twierdzić, że się przyznałam. - Ale spróbuję.

background image

Tisha ze świstem wypuściła powietrze.

-

Och, dziękuję! - zawołała. - Dziękuję!

Taak - powiedziałam. - Nieważne. Ale słuchaj, muszę mieć coś z jej rzeczy.

- Z czyich rzeczy? - Tisha przechyliła lekko głowę, wyglądała teraz jak ptak. Na przykład jak 

wróbel wpatrujący się w robaka.

Tak. To ja. Ja byłam tym robakiem.

-

Coś, co należy do Heather - wyjaśniłam powoli, żeby na pewno zrozumiała. - Masz może 

jej sweter albo coś takiego?

-

Mam   jej   pompony!   -   Tisha   skoczyła   do   samochodu.   Todd   Mintz   patrzył   na   mnie 

okrągłymi oczami.

-Więc tak ich znajdujesz? - zapytał. - Dotykając czegoś, co do nich należy?

-

Tak - powiedziałam. - Aha. Mniej więcej.

Tyle że to nieprawda. Rzeczywiście od tamtego wiosennego dnia, kiedy uderzył mnie piorun, 

odnalazłam   wielu   ludzi,   zgadza   się.   Ale   tylko   raz   miałam   wizję   na   jawie.   Poważnie.   W 

pozostałych przypadkach musiałam najpierw zasnąć, aby, jak to ujął Douglas, oko mojej duszy 

ujrzało miejsce pobytu zaginionej osoby. W ten właśnie sposób ujawniają się moje zdolności. We 

śnie.

W   związku   z   tym   kariera   wróżki   nie   wchodzi   w   grę.   Nigdy  nie   zasiądę   w   namiocie   przed 

kryształową kulą, w turbanie na głowie. Nie potrafię przepowiadać przyszłości, tak samo jak nie 

potrafię latać. Jedyne, co potrafię - odkąd trzasnął mnie piorun - to odnajdywać zaginionych 

ludzi, i to tylko we śnie.

Z   wyjątkiem   tego   jednego   razu.   Jeden   raz,   gdy   mój   podopieczny   na   obozie   dal   drapaka, 

przytuliłam jego poduszkę i przeżyłam olśnienie. Naprawdę. Miałam najprawdziwszą wizję - 

zobaczyłam   dokładny   obraz   miejsca,   gdzie   przebywał   ten   dzieciak,   zobaczyłam   dzieciaka, 

zobaczyłam nawet, co robił. Siedział w jaskini i opychał się ciastkami, jeśli chcecie wiedzieć.

Nie miałam zielonego pojęcia, czy gdy dostanę pompony Heather, też doznam olśnienia. Ale jeśli 

ten   sam   człowiek,   który   porwał   Amber,   uprowadził   również   Heather,   to   nie   mogłam   sobie 

pozwolić na czekanie do rana.

-

Proszę! - Tisha podbiegła do mnie, wciskając mi do rąk dwie wielkie kule połyskujące 

srebrem i bielą. - Znajdź ją, szybko.

background image

Popatrzyłam na pompony. Zdziwiłam się, że są takie ciężkie. Nic dziwnego, że dziewczyny z 

zespołu miały takie wyrobione mięśnie ramion. Myślałam, że to od tych akrobacji, ale to raczej 

od dźwigania pomponów.

-

Eee, Tisha - powiedziałam, zdając sobie sprawę, że cała kawiarnia gapi się na mnie. - Nie 

mogę... eee... Chyba muszę wrócić do domu i... no wiesz, potrzebuję spokoju. Jak coś będę 

wiedziała, dam ci znać, dobrze?

Tisha nie wydawała się specjalnie zachwycona, ale co miałam powiedzieć? Nie zamierzałam tam 

stać, w tym tłumie, i wąchać pomponów Heather (w ten sposób znalazłam Shane'a. To znaczy 

wdychając zapach jego poduszki, nie pomponów).

Mark, na szczęście, jakby rozumiał i ujmując mnie za łokieć, powiedział:

-

Powinienem zabrać cię do domu.

Tak więc, pod czujnym okiem licznych przedstawicieli elity towarzyskiej Liceum Erniego Pyle'a, 

Mark Leskowski odprowadził mnie do bmw, troskliwie usadowił na miejscu, następnie usiadł za 

kierownicą i powoli ruszył w stronę mojego domu.

Jechał wolno nie dlatego, że nie chciał, aby nasz wspólny wieczór dobiegł końca, tylko dlatego, 

że cały czas gadał. Chyba trudno mu było w takich warunkach przyspieszać.

- Rozumiesz, co to znaczy, prawda? - zapytał. - Jeśli Heather rzeczywiście została porwana - jeśli 

ten   sam   człowiek,   który   zabił   Amber,   porwał   także   Heather   -  to   chyba   nie   mogą   mnie   już 

podejrzewać, prawda? Bo byłem z tobą przez cały czas. Prawda? Zgadza się? Ci z FBI nie mogą 

twierdzić, że mam z tym coś wspólnego.

- Zgadza się - przyznałam, patrząc na pompony Heather. Uda się? Zdołam ją odnaleźć? Nie 

robiłam  sobie  wielkich  nadziei,  ale  zamknęłam  oczy,  zanurzyłam  palce  w  pierzaste  pasma  i 

spróbowałam się skupić.

- A zanim spotkałem się z tobą - mówił dalej Mark - byłem z nimi. Przyjechałem do ciebie prosto 

ze spotkania z nimi. To znaczy z tymi z FBI. Więc nie miałbym okazji porwać Heather. Była 

daleko, w kamieniołomach, ze wszystkimi. I ta kelnerka. Widziała mnie z tobą.

- Zgadza się. - Przy tej paplaninie trudno mi się było skoncentrować.

- Och, no dobra. Poczekam, aż wrócę do domu i tam spróbuję, w ciszy i spokoju.

Ale wyszło inaczej. Bo na ganku przed domem siedzieli moi rodzice, uśmiechając się ponuro. 

Czekali na mnie.

Znowu wpadłam!

background image

- To twoi rodzice? - zapytał Mark, wjeżdżając na podjazd.

- Tak - potwierdziłam, przełykając ślinę. Byłam nieżywa ze strachu.

-Wydają się mili.

Mark pomachał  im ręką, kiedy wysiadł.  Potem okrążył  samochód,  żeby otworzyć  drzwiczki 

przede mną. Jedno trzeba Markowi przyznać: był dżentelmenem w każdym calu. 

-

Dzień dobry, państwo Mastriani! - zawołał. - Mam nadzieję, że nie mają mi państwo za 

złe, że zabrałem państwa córkę na małą przekąskę. Starałem się odstawić ją jak najszybciej do 

domu, bo przecież jest szkoła.

No, no. Czy Mark nie zdawał sobie sprawy, że trochę przesadza? Moi rodzice, bądź co bądź, nie 

są głupcami.

Mama i tata po prostu tam siedzieli - mama na huśtawce, tata na schodkach - i patrzyli, jak 

wynurzam się z bmw. Nigdy nie widziałam, żeby byli tacy zmartwieni. To był koniec. Już nie 

żyłam.

-

No cóż, było mi bardzo miło państwa poznać, państwo Mastriani - powiedział Mark. 

Roztaczając urok, który pozwala mu tak skutecznie przewodzić drużynie na boisku, dodał: -Chcę 

państwu powiedzieć, że wiele razy jadałem z ogromną przyjemnością w państwa restauracjach. 

Są wspaniałe. Mój tata, zaskoczony, wyjąkał:

-

Eee, dziękuję, chłopcze. Do mnie Mark powiedział:

-

Dziękuję, Jessico, za to, że byłaś takim dobrym słuchaczem. Tego mi było trzeba.

Nie pocałował mnie ani nic. Uścisnął moją rękę, tę, w której nie trzymałam pomponów, mrugnął 

okiem, wsiadł do samochodu i odjechał.

Stałam twarzą w twarz z plutonem egzekucyjnym. Rany, to śmieszne. Mam przecież szesnaście 

lat. Jestem prawie dorosła. Jeśli mam ochotę palnąć jakąś dziewczynę w twarz, potem udać się na 

przyjemną kolację z rozgrywającym drużyny piłkarskiej, to jest to moje święte prawo...

-

Mamo, tato, posłuchajcie. Mogę to wyjaśnić... -Jessico - powiedziała mama, podnosząc 

się z huśtawki. -

- Gdzie jest twój brat?

Zamrugałam oczami. Słońce już zaszło i ledwo mogłam dojrzeć w mroku ich twarze. Ale z 

uszami nie miałam żadnych problemów. Mama pytała mnie o brata. Nie o to, gdzie ja byłam.

Czy to możliwe, żeby nie mieli mi za złe tego wyjścia?

background image

- To znaczy,  Douglas? - zapytałam głupio, ponieważ nadal nie mogłam uwierzyć,  że mi się 

upiekło.

- Nie  - odparł ojciec  ironicznie.  Chyba  nie był  aż  tak  bardzo zmartwiony,  skoro nie stracił 

poczucia humoru. - Twój brat, Michael. Jess, pewnie, że chodzi nam o Douglasa. Kiedy go 

widziałaś ostatnio?

-

Nie wiem. Chyba rano.

-  O   Boże!  -  Mama   zaczęła   chodzić   nerwowo  tam  i   z  powrotem.   -Wiedziałam.  Uciekł.   Joe, 

dzwonię na policję.

- Toni, on ma dwadzieścia lat - powiedział ojciec. - Jeśli chce, może sobie wyjść. Prawo tego nie 

zabrania.

-Ale lekarstwo! - krzyknęła mama. - Skąd mamy wiedzieć, czy wziął lekarstwo przed wyjściem? 

Tata wzruszył ramionami.

-

Lekarz mówił, że bierze je regularnie.

-

Ale czy na pewno wziął dzisiaj? Dzwonię na... Wszyscy usłyszeliśmy to jednocześnie. 

Gwizd. Ktoś, pogwizdując, zbliżał się Lumley Lane.

Nie   miałam   wątpliwości,   kto   to   taki.   Douglas   zawsze   gwizdał   najlepiej   z   całej   rodziny.   To 

właśnie   on  przekazał  mi  tę   umiejętność.  Jak  dotąd,   byłam   w  stanie  zagwizdać   jedynie   parę 

popularnych piosenek, za to Douglas wygwizdywał całe utwory symfoniczne, a przy tym nie 

robił wyraźnych przerw na zaczerpnięcie oddechu.

Kiedy wszedł  w krąg  światła  lampy na  ganku, którą mama  właśnie włączyła,  zatrzymał  się 

zdezorientowany. W ręce trzymał torbę ze sklepu z komiksami.

-

Hej - odezwał się. - Co się dzieje? Rodzinne zebranie? I zaczęliście beze mnie?

Mama stała na ganku, mrucząc coś pod nosem. Tata westchnął, podnosząc się ze schodków.

-

Widzisz, Toni - zwrócił się do mamy. - Mówiłem, że wszystko w porządku. Chodźmy do 

środka. Chcę obejrzeć mecz.

Mama odwróciła się bez słowa. Spojrzałam na Douglasa, potrząsając głową.

- Normalnie - oświadczyłam - byłabym wkurzona, że tak po prostu gdzieś polazłeś, nie mówiąc, 

dokąd i kiedy wrócisz. Ale ponieważ ze zmartwienia o ciebie zapomnieli wściec się na mnie, tym 

razem ci wybaczam.

- Dzięki - powiedział Douglas. - To bardzo ładnie z twojej strony.

Razem weszliśmy po schodkach. Douglas zauważył, że niosę pompony.

background image

- O rany, Jess! Chcesz zostać cheerleaderką?

- Nie - odparłam, wzdychając. - Raczej wróżką.

Nie udało się, oczywiście. Z tymi pomponami. Wielkie, żałosne nic... i trochę puchu w nosie, 

kiedy zaczęłam je wąchać.

Ciekawe, dlaczego udało mi się wtedy z poduszką Shane'a, a z pomponami Heather nie.

Może dlatego, że lubiłam Shane'a i czułam się za niego odpowiedzialna?

Ale Heather? Taak, specjalnie za nią nie przepadałam. Ani nie czułam się odpowiedzialna za jej 

zaginięcie.

Więc   dlaczego   nie   mogłam   zasnąć?   Jeśli   miałam   czyste   sumienie   w   związku   z   Heather,   to 

dlaczego leżałam po ciemku, gapiąc się w sufit?

Rany, nie wiem. Może to z powodu tych wszystkich telefonów z pytaniami, dlaczego jej jeszcze 

nie znalazłam. Zdaje się, że cała reprezentacja sportowa - z wyjątkiem Amber i Heather, rzecz 

jasna - dzwoniła do mnie tego wieczoru. Moja mama, która już wcześniej była trochę wytrącona 

z równowagi - wiecie, ta sprawa z Karen Sue Hankey, a potem samodzielna wyprawa Douglasa 

w wielki świat - oznajmiła, że wyłączy telefon, jeśli jeszcze raz usłyszy dzwonek.

Nie byłoby źle, bo miałam już po dziurki w nosie informowania ludzi, że nic nie wiem. A prawdę 

mówiąc, nie przyjmowali tego najlepiej. Uważali, zdaje się, że po prostu nie chcę skorzystać z 

moich niezwykłych zdolności, bo nie mam ochoty pomóc dziewczynie, której nie lubię.

-   Niemożliwe   -   odparła   Ruth,   kiedy   do   niej   zadzwoniłam,   żeby   się   pożalić.   -   Tego   ci   nie 

powiedzieli.

- Owszem, powiedzieli. Tisha wyraziła się wprost. „Jess, jeśli masz do nas pretensje o to, co 

Heather   ci   powiedziała,   to   zwracam   ci   uwagę,   że   dwa   lata   z   rzędu   wchodziła   do   komisji 

sędziowskiej   na   zjazdach   absolwentów,   więc   wypadałoby,   abyś   potraktowała   tę   sprawę 

poważnie".

Ruth na to:

- Tisha Murray nie ułożyła takiego długiego zdania.

- Dobra - powiedziałam. - Wiesz, o co mi chodzi.

-

A więc, jak się domyślam, Mark jednak nie zabił Amber. -Usłyszałam znajomy zgrzyt. 

Ruth, jak zwykle, piłowała paznokcie w czasie rozmowy.  - Skoro był z tobą, kiedy Heather 

zniknęła...

- Chyba tak - zgodziłam się.

background image

- Co oznacza, no, wiesz. Jest akceptowalny. 

-

Jest nie tylko akceptowalny - powiedziałam. - To przystojniak. I myślę, że mu się nawet 

podobam. – Opowiedziałam Ruth o tym, jak Mark ścisnął mnie za rękę i mrugnął, zostawiając 

mnie następnie na pastwę rodziców. Nie wspomniałam o tym, że Markowi chodziło zapewne 

wyłącznie o wywołanie dobrego wrażenia. To by się Ruth nie spodobało.

-Jejku - mruknęła. - Gdybyś zaczęła chodzić z rozgrywającym drużyny, to wyobrażasz sobie, na 

jakie imprezy  by cię zapraszano?  Jess, mogłabyś  nawet  ubiegać  się o tytuł  królowej  zjazdu 

absolwentów. Może nawet byś wygrała. Gdybyś zapuściła włosy.

- Nie za dużo naraz - powiedziałam. - Najpierw muszę dowieść, znajdując mordercę, że nie zabił 

swojej poprzedniej dziewczyny. I jeszcze jedno. Co z Robem?

- Co z Robem? - powtórzyła Ruth. - Jess, on cię totalnie zlekceważył, może nie? Wróciłaś całe 

trzy dni temu, a on nawet nie zadzwonił. Zapomnij o tym dziwadle. Zacznij chodzić z gwiazdą 

futbolu. Nigdy za nic nie siedział.

-Jak dotąd - mruknęłam.

-

Jess, on tego nie zrobił. Porwanie Heather to ostateczny dowód.

Coś pstryknęło i odezwał się Skip:

-

Halo? Halo? Kto jest na linii?

-

Skip - syknęła Ruth z ledwie tłumioną wściekłością. - To ja rozmawiam przez telefon.

-

Ach, tak? - nie ustępował Skip. - A z kim?

-

Z kim, z kim! - wybuchnęła Ruth. - Rozmawiam z Jess, jasne? Rozłącz się. Za minutę 

kończę.

-

Cześć, Jess - powiedział Skip zamiast się rozłączyć.

-

Cześć, Skip - odparłam. - Dziękuję jeszcze raz za podwiezienie dziś rano.

-Jess! - ryknęła Ruth. - Nie zachęcaj go!

-

Chyba lepiej już skończę - powiedział Skip. - Na razie, Jess.

- Cześć, Skip. Pstryknęło i Skip umilkł.

- Musisz coś z tym zrobić - powiedziała Ruth.

- Jeju, Ruth, nie martw się. Nic się nie dzieje. -Właśnie, że się dzieje. On się w tobie kocha. 

Mówiłam ci, żebyś tyle z nim nie grała na wideo.

Miałam   ochotę   zapytać,   co   lepszego   miałam   do   roboty,   skoro   jej   nigdy   nie   było,   ale   się 

powstrzymałam.

background image

-

No to co teraz zrobisz? - zapytała Ruth.

-   Nie   wiem.   Pewnie   położę   się   spać.   Rano   powinnam   coś   wiedzieć.   To   znaczy,   gdzie   jest 

Heather.

- Powinnaś - powiedziała Ruth. - Wiesz, jak dotąd nigdy nie starałaś się odnaleźć kogoś, kogo nie 

lubisz. Może to działa tylko wtedy, kiedy nie czujesz antypatii.

-   Boże   -   westchnęłam,   zanim   odłożyłam   słuchawkę.   -   Oby   nie!   Mam   nadzieję,   że   działa 

niezależnie od moich sympatii.

Niestety wyglądało na to, że nie. Kiedy się obudziłam, nie pamiętałam nawet, że mam znaleźć 

Heather. Pomyślałam tylko: „Co to było?"

Bo   nie   obudził   mnie   ani   dźwięk   budzika,   ani   świergot   ptaków   za   oknem   sypialni,   tylko 

mechaniczny warkot.

Słowo daję. Otworzyłam oczy, ale zamiast porannego słońca zalewającego pokój zobaczyłam 

szary mrok. Spojrzałam na zegarek i zrozumiałam, dlaczego. Była druga w nocy.

Dlaczego obudziłam się o drugiej? Nigdy nie budzę się w środku nocy bez powodu. Sypiam 

zdrowo. Mike żartował, że przez miasto mógłby się przewalić huragan, a ja bym się nawet nie 

przewróciła na drugi bok.

Potem znowu usłyszałam jakiś dźwięk, jakby grad walił w okno.

Ale to nie był grad, tylko drobne kamyki. Ktoś rzucał kamykami w moje okno.

Odrzuciłam kołdrę, zastanawiając się, kto to może być. Czyżby przyjaciele Heather koniecznie 

chcieli się ze mną zobaczyć? Ale skąd by mieli wiedzieć, że mój pokój ma okna wychodzące na 

ulicę i że jest na poddaszu.

Chwiejnym krokiem podeszłam do jednego z okien i spojrzałam przez zasłonkę. Ktoś stał na 

dole. Księżyca prawie nie było, ale przy tej odrobinie światła, jakie dawał, zobaczyłam wysoką i 

zdecydowanie męską postać - szerokość ramion wykluczała dziewczynę.

Który ze znajomych chłopaków rzucałby kamykami w moje okno w środku nocy? Czy ktoś w 

ogóle miał pojęcie, gdzie są okna mojego pokoju?

A potem zrozumiałam.

-

Skip! - syknęłam w stronę postaci na podwórku. - Co ty, do diabła, wyprawiasz? Idź do 

domu!

Postać uniosła głowę i syknęła w moją stronę:

-

Kto to jest Skip?

background image

Odskoczyłam od okna. To nie był Skip. Absolutnie nie.

Rozdygotana stałam na środku pokoju, nie wiedząc, co robić. To mi się nigdy, jak dotąd, nie 

zdarzyło. Nie należałam do dziewczyn, którym  chłopcy rzucają, co wieczór żwirem w okno. 

Może dla Claire Lippman to było coś powszedniego, ale nie dla mnie.

-

Mastriani! - zawołał głośnym, scenicznym szeptem. Nie mógł, oczywiście, obudzić moich 

rodziców, bo ich pokój znajdował się daleko, po przeciwnej stronie domu. Mógł jednak obudzić 

Douglasa,  którego  okna  wychodziły  na  dom   Abramowitzów,  a  Douglas  miał   lekki   sen.  Nie 

chciałam, żeby się obudził i stwierdził, że jego siostrzyczka ma jakiegoś nocnego gościa. Kto 

wie, mogłoby się to skończyć kolejnym nawrotem choroby.

Podeszłam znów do okna i zawołałam cicho:

-

Stój tam! Zaraz zejdę.

Dlatego   nie   zadzwonił   ani   nie   zjawił   się   osobiście.   Pewnie   również,   dlatego,   że   sama   go 

prosiłam, żeby mnie nie odwiedzał - ze względu na rodziców i w ogóle.

Spojrzałam na niego uszczęśliwiona. Czułam, jak ogarnia mnie fala ciepłych uczuć. Dopóki nie 

zapytał:

-

No więc kto to taki, ten chłopak? Jejku.

Temperatura moich uczuć spadła.

-

Chłopak? - powtórzyłam, grając na zwłokę. Jakaś część mojej duszy śpiewała: „Rany, on 

jest zazdrosny! To działa, Ruth, to naprawdę działa", podczas gdy inna zauważyła przytomnie: 

„Hej, najpierw nalega, żebyście ze sobą nie chodzili, a teraz robi problemy, bo spotykasz się z 

kimś  innym?  Powiedz mu,  żeby się odczepił", trzeciej  zaś było  przykro, że go zraniła, jeśli 

rzeczywiście poczuł się zraniony, czego nie dało się jednoznacznie stwierdzić, bo zarówno ton 

jego głosu, jak i wyraz twarzy wydawały się obojętne.

Jednoznacznie obojętne.

-

Taak - powiedział Rob. - Ten, z którym widziała cię moja mama.

-

A, ten chłopak - powiedziałam. - To tylko, eee, Mark.

-

Mark? - Rob wyjął rękę z kieszeni i przejechał palcami po wilgotnych włosach. - I co? 

Podoba ci się? Ten Mark?

Och,  Boże.   Nie  do  wiary,  że   odbywałam   tego  rodzaju  rozmowę.  W   końcu  to  nie   ja  byłam 

notowana, prawda? To nie ja uważałam, że nie powinniśmy się spotykać. To właśnie Rob nie 

chciał popełniać wykroczenia, umawiając się z małoletnią, chociaż jest ode mnie starszy tylko o 

background image

dwa lata, a ja jestem wyjątkowo dojrzała jak na swój wiek. A teraz denerwował się, bo spotkałam 

się z kimś innym - kto, nawiasem mówiąc, był dokładnie w jego wieku, ale nie figurował w 

kartotece policyjnej?

Jak dotąd, w każdym razie.

Żałowałam, że Ruth nie może być świadkiem tej sceny. Klasyka.

Z   drugiej   strony,   rzecz   jasna,   czułam   okropne   wyrzuty   sumienia.   Gdybym   miała   wybierać 

między pójściem na pizzę w towarzystwie Marka Leskowskiego a udaniem się na śmietnisko w 

celu   wygrzebywania   zużytych   części   samochodowych   w   towarzystwie   Roba,   wybrałabym 

śmietnisko. Bez wahania.

Dlatego w chwilę później zdałam sobie sprawę, że dłużej nie wytrzymam. Tak, złamałam zasady. 

Zniszczyłam wyniki ciężkiej pracy, wysiłek włożony w nie dzwonienie do niego, nie-uganianie 

się za nim, w przekonanie go, że podoba mi się ktoś inny. Powiedziałam:

-

To nie tak, jak myślisz. To jego dziewczynę znaleziono martwą w niedzielę. Poszłam z 

nim, żeby, no wiesz, po prostu porozmawiać. Federalni dobierają mu się do skóry, więc nieźle się 

rozumiemy.

Obie   dłonie   Roba   wystrzeliły   z   kieszeni   i   wylądowały   na   moich   ramionach.   W   następnej 

sekundzie zaczął mną potrząsać, i to mocno.

- Mark Leskowski? - zapytał. - Wyszłaś z Markiem Leskowskim? Czyś ty zgłupiała? Chcesz, 

żeby i ciebie znaleźli martwą?

- Nie - powiedziałam w przerwie między wstrząsami. - On tego nie zrobił.

- Bzdura! - Rob przestał mną trząść. - Wszyscy wiedzą, że to on. Wszyscy poza tobą, jak widzę.

- Cicho! Obudzisz rodziców - syknęłam. - Tylko tego mi brakowało, żeby moi rodzice zobaczyli 

mnie w środku nocy z...

-Ja - przerwał mi Rob - przynajmniej nie jestem mordercą.

- Mark też nie - powiedziałam.

- Ty tak twierdzisz.

-

Nie, wszyscy tak twierdzą. Rob, wiem, że on nie zabił Amber, bo kiedy byliśmy razem, 

zniknęła kolejna dziewczyna, Heather...

Przerwałam,   gwałtownie   łapiąc   powietrze.   Jakby   mnie   ktoś   uszczypnął.   Uszczypnął?   Raczej 

uderzył.

background image

- Co się dzieje? - zaniepokoił się Rob, chwytając mnie za rękę. Zapomniał o złości. - Co ci jest, 

Jess? Źle się czujesz?

- Ja czuję się dobrze - powiedziałam, kiedy już mogłam oddychać normalnie. - Ale Heather 

Montrose nie.

Wiedziałam. Teraz wiedziałam na pewno. Bo kiedy wymówiłam jej imię, przypomniałam sobie 

sen, z którego obudził mnie Rob, rzucając kamykami.

Sen? Co ja mówię? Koszmar.

I nie był to senny koszmar. To był koszmar na jawie. To wszystko działo się naprawdę.

Chodź - powiedziałam do Roba, zbiegając po schodkach na podwórko. - Musimy do niej dotrzeć, 

zanim będzie za późno.

-

Do kogo? - Rob biegł za mną, zupełnie zbity z tropu.

-

Heather   -   wyjaśniłam,   zatrzymując   się   przy   dereniu   u   końca   podjazdu.   -   Heather 

Montrose.   To   ta   dziewczyna,   która   zniknęła   dzisiaj   po   południu.   Chyba   wiem,   gdzie   jest. 

Musimy ją znaleźć, zanim...

- Zanim co? Przełknęłam ślinę.

- Zanim on wróci.

- Zanim kto wróci? Jess, co zobaczyłaś? Zadrżałam, chociaż na dworze było całkiem ciepło. 

Trzęsłam się na wspomnienie snu o Heather.

Rob zadał dobre pytanie. Co ja właściwie zobaczyłam? Niewiele. Głównie ciemność.

Przeraziło mnie raczej to, co czułam. A to, co czułam, na pewno czuła teraz Heather.

Zimno. Bardzo, bardzo zimno.

Wilgoć. Ciasnota. Ból. Okropny ból.

I strach, że on wróci. Strach, to właściwie mało powiedziane. Śmiertelne przerażenie. Ścinająca 

krew w żyłach groza, jakiej nigdy nie doznałam. To znaczy, jakiej Heather nigdy nie doznała.

Nie. Jakiej nie doznałyśmy nigdy przedtem.

- Musimy jechać - jęknęłam, wbijając palce w jego ramię. Dobrze, że mam krótkie paznokcie, 

inaczej Rob też poczułby ból. - Szybko!

- W porządku. - Rob delikatnie rozgiął mi palce i wziął moją rękę w swoją ciepłą dłoń. - Dobrze, 

już. Chcesz ją odnaleźć? Dobrze, znajdziemy ją. Chodź, mój motor jest tam dalej.

Kiedy podeszliśmy do motocykla, Rob otworzył bagażnik z tyłu i wręczył mi zapasowy kask 

oraz   strasznie   sfatygowaną   skórzaną   marynarkę.   Zawsze   to   ze   sobą   woził,   razem   z   takimi 

background image

dziwnymi  rzeczami, jak latarka, narzędzia, butelki z wodą, a także, z tajemniczych dla mnie 

powodów, pudełko truskawkowych batoników NutriGrain. Może po prostu je lubił.

-

Dobrze - odezwał się, kiedy zajęłam miejsce za jego plecami. - Gotowa?

Skinęłam głową. Bałam się, że jeśli otworzę usta, zacznę krzyczeć. Bo Heather chciała krzyczeć. 

Ale nie mogła. Była zakneblowana.

-

Hej, Mastriani? - powiedział Rob.

Odetchnęłam głęboko. W porządku. Wszystko w porządku. To się działo z Heather, nie ze mną.

-

Taak? - odparłam drżącym głosem. Objęłam Roba w pasie. Czułam, jak bije jego serce. 

Starałam   się   skoncentrować   raczej   na   tym,   a   nie   na   odgłosie   spadających   kropli,   jedynym 

dźwięku, jaki słyszała Heather.

- Dokąd jedziemy?

- Och - powiedziałam. - Ka-kamieniołom Pike'a.

Rob kiwnął głową. W sekundę później Indiana zaryczał i ruszyliśmy.

W   innych   okolicznościach,   oczywiście,   przejażdżka   motocyklem   przy   świetle   księżyca   w 

towarzystwie Roba Wilkinsa odpowiadałaby moim wyobrażeniom raju na ziemi. Nie owijając w 

bawełnę: zawsze tak było. Od tamtego dnia, kiedy po odsiadce zaproponował mi podwiezienie, 

nie wiedząc, naturalnie, że jestem dopiero w drugiej klasie i nigdy dotąd nie umówiłam się na 

randkę. Kiedy odkrył prawdę, było już za późno. Wpadłam po uszy.

Łudzę   się,   że   on   czuje   to   samo.   Wiecie,   jego   reakcja   na   wiadomość,   że   wyszłam   z   innym 

chłopakiem, może wskazywać, że darzy mnie czymś więcej niż uczuciem przyjaźni.

Nie cieszyło mnie to ani trochę. Domyślacie się dlaczego? Bo widziałam, co nas czeka na końcu. 

To jest, na końcu drogi.

Nie spotkaliśmy ani jednego samochodu. Dopiero przy skręcie do kamieniołomów zobaczyliśmy 

wóz   patrolowy   z   włączonym   wewnątrz   światłem.   Policjant   studiował   jakieś   papiery.   Rob 

odruchowo zwolnił - nie miał ochoty na mandat za przekroczenie prędkości - ale nie zatrzymał 

się. Jego nieufność wobec przedstawicieli prawa niemal dorównuje mojej, tyle że poznał ich od 

podszewki, więc ma lepsze powody.

Kiedy odjechaliśmy kawałek dalej, Rob zatrzymał się i nie wyłączając silnika, zapytał:

-

Chcesz go poprosić o pomoc?

-Jeszcze nie - powiedziałam. - Chciałabym raczej... chcę się najpierw upewnić.

Mimo że byłam pewna. Na nieszczęście, nie miałam żadnych wątpliwości.

background image

-

W porządku - powiedział Rob. - A teraz dokąd? Wskazałam gęsty las z boku drogi. Gęsty, 

ciemny, z pozoru

niedostępny las.

-

Świetnie - powiedział Rob bez entuzjazmu i ruszył dalej.

Jechaliśmy   powoli.   Miękkie   podłoże   z   gnijących   liści   i   sosnowych   igieł   oraz   gęsto   rosnące 

drzewa utrudniały jazdę. Podciągnęłam rękaw Robowej kurtki i wskazywałam ręką, kiedy trzeba 

było zmienić kierunek.

Nie pytajcie mnie, skąd wiedziałam, którędy jechać. Nigdy nie potrafiłam znaleźć drogi na mapie 

i dwa razy oblałam egzamin na prawo jazdy. I Bóg świadkiem, nigdy przedtem nie byłam w tym 

lesie. W przeciwieństwie do Claire Lippman, nie wolno mi było pływać w kamieniołomach i 

nigdy   tam   nie   zawędrowałam.   Pływania   w   kamieniołomach   zabraniano   nie   bez   powodu.   W 

ciemnej,   nieprzejrzystej   wodzie   czaiły   się   liczne   niebezpieczeństwa:   porzucony   sprzęt 

gospodarczy, sterczące pręty, ostre krawędzie blach oraz akumulatory samochodowe, z których z 

wolna przenikał kwas i zatruwał wody gruntowe hrabstwa.

Istny raj, co?

Ale   mimo   że   nigdy  tu   nie   byłam,   czułam   się   tak...   jakbym   była.   Oko   mojej   duszy,   jak   by 

powiedział Douglas, widziało już wszystkie te miejsca. Dokładnie wiedziałam, jak jechać.

A jednak zdziwiłam się, kiedy wyjechaliśmy na drogę. To nawet nie była, ściśle mówiąc, droga, 

raczej pasmo ubitej ziemi, po której przed dziesiątkami lat, dzień w dzień, przejeżdżał ciężki 

sprzęt do wybierania wapienia. Teraz zostały jedynie porośnięte trawą koleiny. Prowadziły do 

brudnego, opuszczonego domu, o ciemnych i powybijanych oknach, z tablicą ostrzegawczą na 

drzwiach.

Dałam Robowi znak, żeby się zatrzymał. Siedzieliśmy, gapiąc się na dom w świetle reflektora.

-

Żarty sobie robisz? - spytał Rob.

-

Nie - powiedziałam. Zdjęłam kask. - Ona tam jest. Gdzieś w środku.

Rob ściągnął swój kask i przez chwilę przyglądał się domowi w milczeniu. Nie dobiegał z niego 

żaden dźwięk - z lasu zresztą też nie - poza ćwierkaniem cykad i pohukiwaniem sów od czasu do 

czasu.

-

Ona jest martwa? - zapytał Rob. - Czy żyje?

- Żyje - powiedziałam. Przełknęłam ślinę. - Tak myślę. -Jest tam jeszcze ktoś?

- Nie... nie wiem.

background image

Rob milczał chwilę. Potem zsiadł z motocykla.  Podszedł do schowka z tyłu i zaczął w nim 

grzebać.  W świetle  reflektora  i bladej  poświacie  chudego księżyca  zobaczyłam,  jak wyciąga 

latarkę i coś jeszcze.

Klucz francuski.

-

Nie zaszkodzi - stwierdził. - Na wszelki wypadek. Skinęłam głową, choć wątpię, żeby 

dostrzegł ten gest.

-

Dobrze - powiedział, zatrzaskując wieko i odwracając się twarzą do mnie. - Zrobimy tak. 

Pójdę się rozejrzeć. Jeśli nie wrócę w ciągu pięciu minut - weź mój zegarek - wsiądziesz na 

motor i pojedziesz po tego glinę, którego widzieliśmy. Rozumiesz?

Wzięłam zegarek, ale potrząsnęłam przecząco głową.

-

Nie. Idę z tobą.

Twarz Roba wyrażała, jeśli dobrze widziałam, skrajne niezadowolenie.

- Mastriani - powiedział. - Poczekaj tutaj. Nic mi się nie stanie.

-   Nie   chcę   czekać.   -   Nie   mogłam   pozwolić,   żeby   zrobił   to   za   mnie.   Miałam   wizję.   To   ja 

powinnam wejść to tego okropnego domu i sprawdzić, na ile ta wizja odpowiada prawdzie. -Chcę 

iść z tobą.

-

Jess, proszę, zostań.

-

Idę z tobą. - Ku mojemu zaskoczeniu głos mi się załamał. Naprawdę. Tak jak głos Tishy, 

kiedy wpadła w histerię przed Chocolate Moose.

Rob na szczęście nie zwrócił uwagi, a przynajmniej nie dał po sobie poznać.

-Jess, zostaniesz przy motocyklu. Koniec, kropka.

-

A jeśli oni wrócą - jeśli nie ma ich w środku - i zastaną mnie tutaj samą? - spytałam 

drżącym głosem.

Tak naprawdę wcale się tego nie bałam. Zresztą byłam pewna, że w razie czego zdołam zwiać na 

indianie, który w parę sekund przyspieszał od zera do sześćdziesiątki.

Moje pytanie jednak wywarło pożądany efekt. Rob westchnął, zawiesił sobie klucz na szlufce 

dżinsów i wyciągnął do mnie rękę.

-

Chodź - powiedział niespecjalnie uszczęśliwiony.

Schodki wiodące na maleńki ganek prawie całkiem spróchniały. Musieliśmy iść bardzo ostrożnie. 

Ciekawa   byłam,   kto   tu   kiedyś   mieszkał.   Może   domek   służył   jedynie   jako   biuro,   kiedy 

wydobywano wapień w kamieniołomie. Z pewnością nikt tam nie mieszkał od lat...

background image

Jednak ktoś tu musiał być niedawno, bo drzwi, które zabito kiedyś gwoździami, otworzyły się 

bez trudu. Snop światła z przedniego reflektora indiany wydobywał błyszczące punkciki gwoździ 

w miejscach, gdzie je odłamano.

Rob, kierując światło latarki w stęchłą ciemność za drzwiami, mruknął:

-

Nie podoba mi się to.

Jasne. Sama  też nie czułam się zbyt  pewnie. Nie słyszałam nic poza cykadami  na dworze i 

łomotaniem własnego serca. I jeszcze jednym dźwiękiem, dużo słabszym, ale niestety dobrze 

znajomym. Odgłosem kapania. Jakby ktoś nie zakręcił porządnie kranu. Plusk wody z mojego 

snu.

A raczej koszmaru. Koszmaru, który dla Heather był rzeczywistością.

Rob ścisnął mnie mocniej za rękę i weszliśmy do środka.

Nie byliśmy jedynymi istotami, które odwiedzały to miejsce. Po pierwsze, stałymi bywalcami 

domku musiały być zwierzęta, o czym świadczyły porozrzucane na gnijącej drewnianej podłodze 

odchody i legowiska ze zwiędłych liści i patyków.

Ale to nie szopy i oposy mieszkały tu ostatnio. Wszędzie walały się butelki po piwie i zmięte 

torebki po chipsach. Musiały się tu odbywać jakieś szalone imprezy. W powietrzu unosił się 

ledwie wyczuwalny, mdły zapach ludzkich wymiocin.

- No ładnie  - powiedział  Rob, kiedy posuwaliśmy się ostrożnie  w  stronę jedynych  drzwi w 

pomieszczeniu, jakimś cudem wiszących jeszcze na zawiasach. Przystanął na moment, puścił 

moją rękę i podniósł butelkę z podłogi.

- Importowane - powiedział, przyglądając się etykietce. -Miastowi - stwierdził, biorąc mnie za 

rękę. - Na to wygląda.

Następne pomieszczenie, kiedyś zapewne kuchnia, było całkowicie ogołocone, z wyjątkiem paru 

zrujnowanych szafek oraz zdezelowanej kuchni gazowej. Mniej tu było zwierzęcych odchodów, 

za to więcej butelek i, co ciekawe, jakieś spodnie. Za duże -i za mało markowe - żeby należeć do 

Heather. Poszliśmy dalej.

Z kuchni przechodziło się do trzeciego i jak mi się wydawało, ostatniego pokoju. W kominku 

spoczywała drewniana beczułka.

-

Komuś wyraźnie nie zależało na odzyskaniu depozytu -powiedział Rob.

Wtedy właśnie zauważyłam schody i z całej siły ścisnęłam Roba za rękę.

background image

Poszedł za moim spojrzeniem i westchnął.

-

Oczywiście. Chodźmy.

Schody były tylko w odrobinę lepszym stanie niż schodki prowadzące na ganek. Wspinaliśmy się 

powoli, ostrożnie stawiając stopy. Jeden fałszywy krok i polecielibyśmy na dół. Kapanie stało się 

wyraźniejsze. Błagam, modliłam się, błagam, niech to nie będzie krew.

Na piętrze znajdowały się trzy pokoje. Pierwszy, po lewej tronie, pełnił niegdyś funkcję sypialni. 

Na podłodze nadal leżał materac, nieludzko brudny i pokryty plamami. Za nic nie dotknęłabym 

go bez rękawiczek. Wszędzie poniewierały się opakowania po prezerwatywach.

-

Dobra - mruknął Rob - przynajmniej uprawiają bezpieczny seks.

Drugi pokój wyglądał jeszcze gorzej. Nie było w nim materaca, tylko parę starych koców... ale 

tyle samo opakowań po kondomach.

Bałam się, że zwymiotuję. Miałam nadzieję, że pizza, którą jadłam z Markiem, zdążyła ulec 

strawieniu.

Pozostały jedne jedyne drzwi i absolutnie nie chciałam, żeby otworzył je Rob. Wiedziałam, co za 

nimi znajdziemy. Kapanie dochodziło właśnie stamtąd.

- To musi być łazienka - powiedział Rob, puszczając moją dłoń, żeby chwycić za klamkę.

- Nie! - Wysunęłam się do przodu. - Nie. Pozwól mi to zrobić.

W ciemności nie widziałam twarzy Roba, ale słyszałam troskę w jego głosie:

-

Jasne... skoro chcesz. Dotknęłam klamki. Była zimna.

Potem otworzyłam drzwi. Wilgotne, zaplamione ściany. Ciemna, pozbawiona okien cela. Brudny 

stary sedes z kapiącą wodą. I postać skulona na dnie wanny. Usta wykrzywione w koszmarnym 

grymasie, zniekształcone przez knebel przywiązany brudnym kawałkiem materiału, rozczochrane 

włosy, ręce i nogi boleśnie powykręcane i związane.

Rozpoznałam ją tylko po fioletowo-białym stroju. A także dzięki temu, że mi się śniła.

- Och, Heather - powiedziałam zupełnie nieswoim głosem. - Tak mi przykro.

Rob oświetlał zapłakaną twarz Heather... co mi specjalnie nie pomagało, bo usiłowałam akurat 

rozluźnić supeł z tyłu jej głowy, ten, który przytrzymywał knebel.

-

Rob - odezwałam się. Siedziałam w wannie obok Heather. - Poświeć tutaj, dobrze?

Zrobił, o co prosiłam, ale miałam wrażenie, że wpadł w trans czy coś podobnego. Trudno się 

dziwić. Ja miałam dość dokładne pojęcie, w jakim stanie będzie Heather, kiedy ją znajdziemy. 

On niczego się nie spodziewał. Nie był przygotowany.

background image

A była w strasznym stanie. Naprawdę w strasznym. Gorszym nawet niż w mojej wizji, ponieważ 

to, co widziałam, widziałam oczami Heather. Nie mogłam jej zobaczyć, bo we śnie byłam nią.

Stąd wiedziałam, że czuje ból. Teraz dopiero przekonałam się naocznie dlaczego.

-

Heather - powiedziałam, kiedy udało mi się wyjąć jej knebel z ust. - Dobrze się czujesz?

Pytanie   było   oczywiście  idiotyczne.  Nie  czuła   się dobrze.  A   sądząc   po tym,  jak wyglądała, 

mogłabym się założyć, że już nigdy nie będzie się czuła dobrze.

Ale co miałam powiedzieć?

Heather milczała. Głowa jej się kiwała. Nie była nieprzytomna, ale na krawędzi zemdlenia.

Rob, widząc, jak się męczę z węzłami na jej nadgarstkach, po-grzebał w kieszeni i wyciągnął 

scyzoryk.  Ostrze w sekundę przecięło  pas  materiału,  który przytrzymywał  jej ręce z tyłu  za 

plecami.

Dopiero kiedy uwolniona ręka zwisła bezwładnie, uświadomiłam sobie, że jest złamana. Heather 

najwidoczniej nie zdawała sobie z tego sprawy, Zwinęła się w pozycji płodu i mimo że Rob 

przykrył ją swoją dżinsową kurtką, drżała z zimna.

-

Chyba jest w szoku - powiedział Rob. Tak. Słyszałam coś na ten temat. O tym, że szok 

może nawet bić. Podobno czasem ludzie umierają po wypadkach właśnie powodu szoku, nawet 

jeśli nie odnieśli poważnych obrażeń. A Heather, moim zdaniem, była bardzo poważnie ranna.

-

Heather? - zajrzałam jej w twarz. Zero reakcji. - Heather, słyszysz mnie? Już wszystko w 

porządku. Wszystko będzie dobrze.

Rob też robił, co mógł.

-

Heather, jesteś już bezpieczna. Możesz nam powiedzieć, o to zrobił? Kto ci to zrobił, 

Heather?

Wtedy w końcu otworzyła usta. Ale nie dowiedzieliśmy się, kto ją tak urządził.- Odejdźcie! - 

zawyła, usiłując mnie odepchnąć nie złamaną ręką. - Odejdźcie, zanim wrócą... i was znajdą... 

Wymieniliśmy   z   Robem   spojrzenia.   Z   przejęcia   zapomniałam,   że   z   taką   ewentualnością 

rzeczywiście   należało  się   liczyć.  Faktycznie   mogli   wrócić.  Miałam  nadzieję,   że  Rob  trzyma 

gdzieś pod ręką ten klucz.

- W porządku, Heather - uspokoiłam ją. - Nawet, jeśli wrócą, nie dadzą nam trojgu rady.

-

Tak, dadzą - upierała się Heather. - Tak, dadzą, tak, dadzą, tak, dadzą, tak...

Dobra, z każdą chwilą robiło się okropniej. A mnie się zdawało, że wystarczy ją znaleźć i będzie 

po wszystkim.

background image

Niestety zadanie okazało się znacznie trudniejsze. Jak mieliśmy ją stamtąd wydostać? W takim 

stanie nie mogłaby utrzymać się na motocyklu.

-

Posłuchaj - zwróciłam się do Roba. - Musisz ściągnąć tego glinę. Tego przy zakręcie. 

Powiedz mu, żeby wezwał karetkę.

Rob spojrzał na mnie, jakbym straciła rozum.

-

Zwariowałaś? - zapytał. - To ty pojedziesz po tego glinę.

Rob  - starałam  się  mówić  cichym,   miłym   głosem,   żeby  nie  niepokoić  Heather.   - Zostanę  z 

Heather. Ty pojedziesz po policjanta.

- Tak, żeby i tobie złamali rękę, kiedy wrócą? - głos Roba brzmiał niezbyt przyjemnie. A w 

każdym razie bardzo stanowczo. - Nic ż tego. Ja zostaję. Ty jedziesz.

- Rob, nie obraź się, ale myślę, że lepiej będzie, jeśli zostanie z kimś, kto...

Nie pozwolił mi dokończyć.

-

A dla ciebie będzie lepiej, jeśli znajdziesz się daleko stąd. -Chwycił mnie za ramiona i 

wywlókł z wanny. - Idziemy.

Nie   chciałam.   No   dobra,   chciałam,   ale   sądziłam,   że   nie   powinnam.   Nie   chciałam   zostawić 

Heather. Nie wiedziałam, co ją dokładnie spotkało, ale cokolwiek to było, wprawiło ją w taki 

stan, że chyba zapomniała, jak się nazywa. Nie mogłam jej teraz zostawić z obcym facetem, tym 

bardziej że ten, kto ją tak urządził, też pewnie był obcym facetem.

Albo raczej było ich kilku, bo mówiła „oni".

Z drugiej strony nie bardzo mi się uśmiechało zostać tutaj z Heather.

Na szczęście Rob zadecydował za mnie. Czasami apodyktyczny chłopak bardzo się przydaje.

-

Jedź po naszych śladach - powiedział, ciągnąc mnie po schodach i wypychając na dwór. - 

Koleiny w sosnowych igłach. Widzisz? Jedź po nich do drogi, potem skręć w lewo. Rozumiesz? I 

nie zatrzymuj się. Nie zatrzymuj się pod żadnym pozorem. Kiedy znajdziesz policjanta, powiedz 

mu,   żeby   jechał   starą   drogą   do   kamieniołomów.   Jasne?   Drogą   do   kamieniołomów.   To 

miejscowy, będzie wiedział.

Wsadził mi kask na głowę, więc nie było sensu odpowiadać. Wdrapałam się na indianę. Ledwo 

dosięgałam   podpórek   na   nogi.   Usiłowałam   dać   mu   do   zrozumienia,   jak   mi   ten   plan   nie 

odpowiada, ale Rob mnie nie słuchał. Uruchomił silnik.

- Nie zatrzymuj się! - krzyknął, kiedy udało mu się zapalić. -Nie daj się zatrzymać nikomu, kto 

nie będzie w mundurze, jasne?

background image

- Ale Rob! - Przekrzykiwałam hałas silnika, który nie był zresztą taki głośny, bo Rob bardzo dba 

o motocykl. - Nigdy nie jechałam sama na motocyklu. Nie potrafię.

- Będzie dobrze - odparł.

-

Właściwie to jeszcze nie mam prawa jazdy... - Nie przejmuj się. Po prostu jedź.

Przytrzymywał  hamulec,   a  teraz  go  zwolnił  i  motocykl   skoczył  do  przodu.  Serce   zabiło  mi 

gwałtownie. Jestem dość niska i musiałam się praktycznie położyć na motocyklu, żeby dosięgnąć 

kierownicy... ale udało się. Wszystko będzie dobrze... przynajmniej do chwili, kiedy będę chciała 

zahamować. W żaden sposób nie dałabym rady postawić nóg na ziemi, trzymając jednocześnie 

motocykl, ważący ponad trzysta kilo, w pozycji pionowej.

Cóż, do jednej wskazówki Roba musiałam się zastosować. Naprawdę nie mogłam się zatrzymać, 

i to nie dlatego, że jakieś zbiry czaiły się w ciemności, tylko dlatego, że gdybym to zrobiła, w 

życiu nie ruszyłabym dalej.

Więc jechałam, chybocząc się na boki, przez las, usiłując nie zgubić drogi. To nie było takie 

najgorsze  - reflektor   dawał  dość  silne  światło.  Tylko  prowadzenie   przysparzało  dużo  więcej 

trudności, niż się spodziewałam. Ręce bolały mnie z wysiłku od wymijania wyłaniających się z 

ciemności drzew.

Zawsze   o   tym   marzyłaś,   powiedziałam   sobie.   Własny   motocykl,   powiew   wiatru   na   twarzy, 

szybka jazda...

Tak, tylko, kiedy jedziesz przez las w środku nocy, w poszukiwaniu gliniarza, na motocyklu 

swojego chłopaka, który to motocykl stanowi wyzwanie, jakiemu ciężko sprostać, w ogóle nie da 

się szybko jechać.

Najbardziej   bałam   się   nie,   że   jakiś   bandzior   wyskoczy   nagle   zza   drzewa,   położy   łapy   na 

kierownicy i wywali mnie na ziemię. Najbardziej bałam się, że silnik zgaśnie, bo jechałam za 

wolno.

Zwiększyłam odrobinę prędkość i stwierdziłam, że teraz dużo łatwiej motocyklem manewrować. 

Starałam się nie zwracać tyle uwagi na drzewa, ale skupić się raczej na wolnych przestrzeniach 

między nimi. To brzmi dziwnie, ale poskutkowało. Trochę tak jakbym się odwołała do Mocy czy 

czegoś takiego. Niech Moc będzie z tobą, Jess, powiedziałam do siebie. A potem, głosem Obi-

Wan Kenobiego dodałam jeszcze: „Zaufaj swoim odczuciom, Jess. Poznaj las. Poczuj las. Bądź 

lasem..."

Uch, nienawidzę lasu.

background image

Zaraz   potem   wyskoczyłam   spomiędzy   drzew   i   prześliznęłam   się   po   nasypie   koło   szosy. 

Przeżyłam moment paniki, miałam wrażenie, że się przewrócę...

Ale wysunęłam stopę i zatrzymałam się w ostatniej chwili. Nie wiem, jakim cudem zdołałam 

postawić  motor  i  ruszyć  dalej. Wszystko  razem nie  trwało  dłużej  niż sekundę, ale  mnie  się 

wydawało, że godzinę. Serce waliło mi głośniej niż silnik motocykla.

Teraz, kiedy znalazłam się na prostej drodze, mogłam sobie pozwolić na naprawdę szybką jazdę i 

tylko   patrzyłam,   jak   strzałka   szybkościomierza   przesuwa   się   z   dwudziestki   na   trzydziestkę, 

czterdziestkę, pięćdziesiątkę...

Nagle zamajaczył  przede mną samochód patrolowy;  gliniarz siedział w środku, sącząc kawę. 

Ledwie słyszalny dźwięk radia dolatywał przez uchylone okno po stronie kierowcy.

Właśnie od tej strony oparłam motor, żeby się nie przewrócił. - Proszę pana - zaczęłam. Nie 

musiałam się specjalnie wypłać, żeby zwrócić jego uwagę. Kiedy ktoś zatrzymuje moto-cykl i 

opiera go o twój samochód, nie da się tego nie zauważyć.- Tak? - Chłopak był młody, miał jakieś 

dwadzieścia dwa, trzy lata i trądzik. - O co chodzi?

- Heather Montrose - powiedziałam. - Znaleźliśmy ją w domu w bok od tej szosy, przy starej 

drodze do kamieniołomów, tej, której się już nie używa. Trzeba wezwać karetkę, jest pważnie 

ranna.

Chłopak   patrzył  na  mnie  przez   dłuższą   chwilę,   jakby się  zastanawiał,   czy  go  nie  nabieram. 

Miałam na głowie kask, więc clyba niewiele wyczytał z mojej twarzy. Musiał jednak uznać, nie 

kłamię,   bo   powiedział   przez   radio,   że   potrzebuje   wsparcia,   a   także   karetki   pogotowia   i 

sanitariuszy. Potem spojrzał na mnie i powiedział: -Jedziemy.

Okazało się, że gliniarze wiedzieli już o tym domu. Przeszukali go, jak powiedział Mullins - ten 

policjant   -  już  dwa   razy,   zaraz   potem,   jak   zameldowano   zniknięcie   Heather,   i   drugi   raz   po 

zapadnięciu nocy. Nic podejrzanego nie znaleźli... pomijając niezliczone puste butelki po piwie i 

zużyte prezerwatywy, i Funkcjonariusz Mullins poprowadził mnie w stronę rzadko uczęszczanej 

drogi gruntowej. Była o niebo lepsza niż ta w lesie, nie trzeba było wymijać drzew. Ciekawe, 

dlaczego mój psychiczny radar nie dał mi znać o tej drodze. Może dlatego, że była dłuższa. Jazda 

zajęła nam całe piętnaście minut. Przez las przedzierałam się tylko dziesięć minut. Sprawdziłam 

na zegarku Roba.

background image

Mullins zatrzymał się koło domu, a potem, przez radio, opisał, gdzie się znajduje. Zgasił silnik, 

nie wyłączając świateł, i wysiadł, a ja oparłam ostrożnie motor o bok samochodu, wyłączyłam 

silnik i zsunęłam się na ziemię.

-Jest tam - powiedziałam, wskazując ręką. - Na piętrze.

Policjant skinął głową, ale wyglądał na przestraszonego. Naprawdę przestraszonego.

-Jacyś ludzie ją napadli - powiedziałam. - Boi się, że wrócą. Ona...

Rob wyszedł na ganek. Policjant bał się chyba bardziej, niż sądziłam, bo natychmiast wyciągnął 

rewolwer, przyklęknął na jedno kolano i celując w Roba, wrzasnął:

-

Stój!

Rob podniósł ręce do góry i z lekko znudzoną miną zamarł w miejscu.

Czy mogę zauważyć, że Rob Wilkins jest jedyną ze znanych mi osób, która fakt, że policjant 

celuje do niej z broni palnej, uważa za nudny?

-

Człowieku! - pisnęłam do Mullinsa przez ściśnięte gardło. - To mój chłopak! To... dobry 

chłopak!

Policjant opuścił broń.

-

Och - powiedział zmieszany. - Bardzo przepraszam.

-

W porządku. - Rob opuścił ręce. - Czy ma pan koc i zestaw pierwszej pomocy? Jej jest 

ciągle zimno.

Policjant kiwnął głową i pobiegł na tył samochodu. Ściągnęłam kask i podeszłam do Roba.

-

Powiedziała coś? - zapytałam.

- Ani słowa - odparł Rob. - W kółko powtarza, że oni wrócą i wszyscy tego pożałujemy.

- Tak? - powiedziałam, przygładzając ręką wilgotne włosy, (w kasku jest strasznie gorąco). - Nie 

za wesoło.

Poprowadziłam  policjanta   na  górę  zrujnowanymi  schodami  i  stwierdziłam,  że   jeśli   chodzi  o 

udzielanie pierwszej pomocy, był równie bezużyteczny jak ja czy Rob. Mogliśmy ją tylko ciepło 

okryć i w miarę wygodnie ułożyć, dopóki nie zjawią się zawodowcy.

Nie czekaliśmy długo. Miałam wrażenie, że jak tylko wlazłam do wanny, przed domem rozległo 

się wycie syren. W chwilę później czerwone światło musnęło ściany wewnątrz, jak na imprezie. 

Mullins wyszedł na dwór, żeby wskazać pielęgniarzom drogę.

-

Słyszysz, Heather? - zapytałam, kładąc dłoń na jej niezłamanej ręce. - To policja. Teraz 

już będzie dobrze.

background image

Heather tylko, jęknęła. Nie wierzyła mi. Chyba nie wierzyła, że kiedyś jeszcze będzie dobrze.

Może miała rację. Tak pomyślałam, kiedy razem z Robem, wygonieni przez sanitariuszy, którzy 

potrzebowali jak najwięcej miejsca, żeby zająć się Heather, zeszliśmy na ganek. Nie, nie było 

dobrze. I na pewno nieprędko będzie.

W naszą stronę, z wyciągniętymi odznakami, zmierzali agenci specjalni Johnson i Smith.

-

Jessico - odezwał się agent specjalny Johnson. - Panie Wilkins. Czy zechcą państwo udać 

się z nami?

- Mówiłam wam już - powtórzyłam po raz trzydziesty. -Szukaliśmy jakiegoś fajnego miejsca do 

całowania. Agentka specjalna Smith uśmiechnęła się. Była bardzo ładna, nawet, jeśli zrywano ją 

z łóżka w środku nocy. W jej uszach tkwiły maleńkie perłowe kolczyki, świeżo wyprasowana 

błękitna bluzka oraz czarne spodnie wyglądały naprawdę elegancko. Z jasnymi włosami i małym, 

zadartym noskiem wyglądała raczej na stewardesę albo nawet agentkę nieruchomości.

No, jeśli nie brać pod uwagę glocka 9 mm w kaburze u boku. - Jess, Rob powiedział nam już, że 

to nieprawda.

- Taak - zgodziłam się. - Naturalnie, że tak powiedział, przecież jest dżentelmenem i w ogóle. 

Ale   proszę   mi   wierzyć,   tak   właśnie   było.   Weszliśmy   tam,   żeby   się   całować   i   znaleźliśmy 

Heather. To wszystko.

- Rozumiem. - Agentka specjalna Smith popatrzyła na parujący kubek kawy, który trzymała w 

dłoniach. Mnie też proponowali, ale odmówiłam. Od kofeiny się wolniej rośnie, a ja przez moje 

przeklęte geny, rosłam już i tak wystarczająco powoli.

- A czy zawsze wyjeżdżacie z Robem dwadzieścia kilometrów za miasto, żeby się całować?

- Och, tak - zapewniłam. - To bardziej podniecające.

- Rozumiem  - powiedziała agentka  specjalna Smith.  -Mimo że Rob ma klucze od warsztatu 

wujka? Przecież tam jest zdecydowanie bliżej i o niebo czyściej niż w tym domu przy drodze do 

kamieniołomów... Nadal oczekujesz, że ci uwierzę?

- Tak. - Nie kryłam oburzenia. - Nie możemy się całować w warsztacie wujka. Jeszcze by nas 

nakrył i Rob straciłby pracę.

Agentka specjalna Smith wsparła łokieć na stole i oparła głowę na dłoni.

-

Jessico - powiedziała zmęczonym głosem. - Nie chciałaś jechać do letniego domku swojej 

najlepszej przyjaciółki, ponieważ dowiedziałaś się, że tam nie ma kablówki. Mam uwierzyć, że 

background image

weszłabyś   do   takiego   domu   jak   ten   przy   drodze   do   kamieniołomów,   gdyby   nie   absolutna 

konieczność?

Zaskoczona, zmrużyłam oczy.

-

Ejże - powiedziałam. - Skąd wiesz o tej kablówce?

-

Reprezentujemy Federalne Biuro Śledcze, Jess. Wiemy wszystko.

Okropność.   Ciekawa   byłam,   czy   wiedzą   o   tym,   że   pani   Hankey   ma   zamiar   mnie   pozwać. 

Uznałam, że pewnie wiedzą.

-

No cóż - powiedziałam. - W porządku. Przyznaję, że tam są trochę spartańskie warunki. 

Ale...

-

Spartańskie warunki? - Agentka specjalna Smith wyprostowała się raptownie. - Wybacz, 

Jessico, ale wydaje mi się, że znam cię dość dobrze. Obawiam się, że gdyby jakiś chłopak zabrał 

cię do tego domu w celach intymnych, mielibyśmy do czynienia z morderstwem pierwszego 

stopnia.   Z   chłopakiem   w   charakterze   trupa.   Usiłowałam   grać   urażoną   taką   oceną   mojej 

osobowości, ale fakt, Jill miała rację. Nie pojmowałam, jak dziewczyna może pozwolić, żeby 

chłopak zabrał ją w takie miejsce. To już lepiej samochodzie niż w tym obrzydliwym bajzlu. 

Bajzel? Gniazdo szczurów.

Wcale   się   nie   upieram,   że   jeśli   dziewczyna   zamierza   stracić   dziewictwo,   ma   to   zrobić   w 

satynowej pościeli. Nie jestem aż pruderyjna. Ale jakaś pościel powinna być. Czysta pościel. 

Żadnych pozostałości na podłodze po poprzednich randkach, i puste butelki po piwie należy 

odstawiać do zakładu przetwarzania, zanim się nawet pomyśli o...

-

Czy możemy już nie wracać do tej żałosnej historyjki? -zapytała agentka specjalna Smith. 

- My wiemy swoje, Jessico. Dlaczego nie chcesz się przyznać? Wiedziałaś, że Heather jest w 

środku i dlatego poszliście tam z Robem. - Przysięgam...

-

Przyznaj,   Jessico   -   ciągnęła   Jill.   -   Miałaś   wizję   i   wiedziałaś,   gdzie   Heather   szukać, 

prawda?

- Nieprawda - oświadczyłam. - Zapytajcie Roba. Poszliśmy tam, żeby...- Zapytaliśmy Roba - 

powiedziała agentka specjalna Smith.

-

Powiedział,   że   pojechaliście   do   kamieniołomów,   żeby   szukać   Heather   i   przypadkiem 

natknęliście się na ten dom.

-

Dokładnie tak było - powiedziałam, dumna, że Rob wymyślił taką znakomitą historyjkę. 

Dużo lepszą niż moja o całowaniu się. Chociaż oczywiście wolałabym, żeby moja opowieść

background image

była prawdziwa.

-

Jessico, mam szczerą nadzieję, ze względu na twoje dobro, że to nieprawda. Fakt, że 

oboje zupełnie  przypadkiem  natykacie  się  na  ofiarę  porwania,  wydaje  nam  się...  no  cóż,  co 

najmniej troszeczkę podejrzany.

Miałam już naprawdę dość. Od dwóch godzin trzymali nas na komisariacie i przesłuchiwali.

Zbliżał się świt. Miałam serdecznie, naprawdę serdecznie dość tych pytań. Ale myślałam jeszcze 

całkiem jasno i złapałam aluzję.

-

Co masz na myśli, mówiąc „podejrzany" - zapytałam. -Coś sugerujesz?

Agentka specjalna Smith spojrzała na mnie pięknymi, niebieskimi oczami.

- Ach, rozumiem - roześmiałam się, chociaż nie widziałam w tym nic śmiesznego. - Myślicie, że 

to my? Rob i ja? Podejrzewacie, że to my porwaliśmy Heather, pobiliśmy ją i zostawiliśmy w 

wannie, żeby umarła?

- Nie - odparła agentka specjalna Smith. - Pan Wilkins pracował w warsztacie u wujka, kiedy 

Heather zniknęła. Mamy pół tuzina świadków, którzy to potwierdzą. A ty, naturalnie, byłaś z 

panem Leskowskim. I mamy ludzi, którzy widzieli was razem.

Szczęka mi opadła.

- O mój Boże - powiedziałam. - Sprawdziliście, czy mam alibi? Nie obudziliście chyba pani 

Wilkins, co? Powiedz mi, że nie zadzwoniliście do mamy Roba i nie obudziliście jej. Jill, jak 

mogłaś? Boże, taki wstyd!

- Szczerze mówiąc, Jessico - stwierdziła agentka specjalna Smith - twoje zmieszanie nic mnie nie 

obchodzi. Chcę tylko poznać prawdę. Skąd wiedziałaś, że Heather Montrose jest w tym domu? 

Policja przeszukała go dwa razy.  Niczego nie znaleźli. Więc skąd wiedziałaś, że tam trzeba 

szukać?

Popatrzyłam na nią wściekła. To żadna frajda, kiedy federalni włóczą się za tobą, czytają twoje 

listy, podsłuchują telefony w ogóle. Ale kiedy budzą twoją przyszłą teściową w środku nocy, 

żeby zadawać jej głupie pytania o kolację, na którą zapro-sił cię chłopak nie będący jej synem - 

o, tego już za wiele.

-

W porządku - powiedziałam, krzyżując ręce na piersi. -Chcę adwokata.

W   tym   momencie   otworzyły   się   drzwi   i   do   pokoju   przesłuchań   -   agentka   specjalna   Smith 

nazwała go pokojem konferencyjnym, ale ja i tak wiedziałam - wszedł jej partner.

background image

-

Witaj ponownie, Jessico - powiedział, siadając na krześle obok. - Po co ci adwokat? Nie 

zrobiłaś nic złego, prawda?

-Jestem niepełnoletnia - oświadczyłam. - Jesteście zobowiązani przesłuchiwać mnie w obecności 

rodzica albo opiekuna. Agent specjalny Johnson westchnął i położył na stole segregator.

-

Wezwaliśmy już twoich rodziców. Czekają na dole.

O mało nie rąbnęłam głową w ścianę. To było niewiarygodne.

- Powiedzieliście moim rodzicom?

-   Jak   sama   zauważyłaś   -   potwierdził   agent   specjalny   Johnson   -   jesteśmy   zobowiązani 

przesłuchiwać cię w obecności...

- Chciałam się tylko odegrać! - wrzasnęłam. - Nie mogę uwierzyć, że ich wezwaliście. Wiecie, na 

co mnie narażacie? Przecież wyszłam z domu w głuchą noc.

-

Zgadza się - stwierdził agent specjalny Johnson. - Ponówmy o tym przez chwilę, dobrze? 

Dlaczego wymknęłaś się z domu? Czy to nie było przypadkiem związane z jedną z twoich wizji? 

To mi się nie mieściło w głowie. Nic a nic. Oto Rob i ja dokonaliśmy czegoś wspaniałego - 

uratowaliśmy dziewczynie życie. Co prawda Heather miała tylko złamaną rękę i żebro, mnóstwo 

wielkich   sińców,   ale   gdybyśmy   jej   nie   znaleźli,   umarłaby   do   rana   na   skutek   szoku.   Tak 

powiedzieli sanitariusze. A ci tutaj nic tylko próbują z nas wyciągnąć, skąd wiedzieliśmy, gdzie

jej szukać. To było  nie w porządku. Powinni nas uczcić jak bohaterów, a nie traktować jak 

przestępców.

- Powiedziałam wam już. Straciłam mój niezwykły dar percepcji pozazmysłowej, jasne?

- Doprawdy? - Agent specjalny otworzył segregator. -A więc to nie ty dzwoniłaś wczoraj rano do 

1-800-Jeśli-Widzia-łeś-Zadzwoń, z informacją, gdzie mogą znaleźć Courtney Hwang?

-

Nigdy o niej nie słyszałam.

-

Courtney znaleziono w San Francisco. Porwano ją z jej domu w Brooklynie cztery lata 

temu. Rodzice stracili nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek zobaczą córkę.

-

Czy mogę już iść do domu? - zapytałam.

Telefon   do  1-800-Jeśli-Widziałeś-Zadzwoń   wykonano   koło   ósmej   rano,  wczoraj,   z  automatu 

Dunkin Donuts przy tej ulicy, gdzie znajduje się warsztat wuja pana Wilkinsa. A ty oczywiście 

nic nie wiesz na ten temat?

-   Straciłam   zdolności   parapsychiczne   -   powiedziałam.   -   Nie   pamiętacie?   Podawali   w 

wiadomościach.

background image

- Owszem, Jessico - odparł agent specjalny Johnson. - Zdajemy sobie sprawę, że złożyłaś prasie 

takie oświadczenie. Zdajemy sobie również sprawę, że twój brat, Douglas, przeżywał wówczas, 

powiedzmy,  pewne nasilenie objawów schizofrenii, na którą cierpi, co wiązało się ze stałą i 

natrętną obecnością dziennikarzy pod twoim domem...

- Nie tylko dziennikarzy - powiedziałam zdenerwowana. -Wy też mieliście w tym swój drobny 

udział, może nie?

- Z żalem przyznaję, że to prawda - zgodził się agent specjalny Johnson. Jessico, pozwól, że cię o 

coś zapytam. Czy wiesz, co to jest charakterystyka?

-   Oczywiście,   że   wiem.   Policjanci   używają   tego,   żeby   aresztować   ludzi,   którzy   pasują   do 

określonego typu.

- Tak - powiedział  agent  specjalny Johnson - rzeczywiście,  ale o to dokładnie  mi  chodziło. 

Chodziło mi o opracowanie dali, które składają się na szczegółowe typy charakterologiczne.

- Czy to nie jest właśnie to, o czym przed chwilą mówiłam?

- Nie.

Agent specjalny Johnson nie odznaczał się szczególnym po-czuciem humoru. Niewykluczone, że 

Allan   Johnson  był   nąjnudniejszym  człowiekiem  na   naszej  planecie.   Wszystko,  co  się   z  nim 

wiązało, było nudne. Nudne były jego mysie włosy z przedziałkiem po prawej stronie. Nudne 

były okulary w staromodnej metalowej oprawce. Nudne były jego nieodmiennie szare garnitury, 

nawet jego krawaty, zwykle blado niebieskie lub żółte, bez wzorów były nudne. Był żonaty, i to 

było w nim chyba najnudniejsze.

-

Otóż - ciągnął agent specjalny Johnson - charakterystyka oby mogącej popełnić zbrodnie, 

z którymi mieliśmy do czynienia w tym tygodniu - to jest uduszenie Amber Mackey oraz rwanie 

Heather Montrose - wygląda mniej więcej tak: Jest to prawdopodobnie biały, heteroseksualny 

mężczyzna   w   wieku   około  dwudziestu   lat.   Jest   inteligentny,   być   może   w   wysokim   stopniu, 

jednak nie jest zdolny do odczuwania empatii wobec rówieśników ani też wobec nikogo w ogóle. 

Podczas   gdy   rodzinie   i   przyjaciołom   może   wydawać   się   normalnym,   nawet   dobrze 

funkcjonującym   członkiem   społeczeństwa,   cierpi   na   bardzo   poważne   zaburzenia.   Nie  można 

wykluczyć   paranoi.   Stwierdzono,   że   zabójcy   tego   typu   działają   niekiedy   pod   wpływem 

wewnętrznych głosów kierujących ich postępowaniem...

Wtedy do mnie dotarło. Słuchałam jego gadaniny,  myśląc sobie: mm, biały,  heteroseksualny 

mężczyzna, dwudziestoletni, wygląda na Marka Leskowskiego, wysoce inteligentny, niezdolny 

background image

do odczuwania empatii, taak, to mógłby być on. Jest futbolistą , ale przecież rozgrywającym, a to 

wymaga pewnej inteligencji. No i to jego nieliczenie się z tym, że coś się może nie udać...

Tyle że on był ze mną, kiedy porwano Heather. Lekarze orzekli, że doznała tych wszystkich 

obrażeń jakieś sześć godzin wcześniej, czyli napastnik - kimkolwiek był - zaatakował ją koło 

ósmej wieczorem... A Mark był ze mną o ósmej...

Wyprostowałam się na krześle.

-

Ejże - powiedziałam. - Chwileczkę...

- Tak? - Agent specjalny Johnson spojrzał na mnie wyczekująco. - Coś cię niepokoi, Jessico?

- Chyba sobie żarty robicie - powiedziałam. - Nie próbujecie na poważnie wrobić w to mojego 

brata?

Jill zamyśliła się.

-

A skąd ci przyszło do głowy, Jess, że próbujemy zrobić coś takiego?

Szczęka mi opadła.

- Myślicie, że jestem głupia, czy co? On przed chwilą powiedział.

- Nie mam pojęcia, co mogło cię skłonić do wyciągnięcia wniosku, że podejrzewamy Douglasa, - 

Jessico - powiedział agent specjalny Johnson. Chyba że wiesz coś, czego my nie wiemy.

- Tak - wtrąciła agentka specjalna Smith. - Czy to Douglas powiedział ci, Jessico, gdzie znaleźć 

Heather? Czy stąd wiedziałaś, że trzeba zajrzeć do domu przy drodze?

- Och! - Podniosłam się gwałtownie, aż krzesło przechyliło się do tyłu. - Koniec. Dość tego. 

Koniec rozmowy Wychodzę stąd.

- Dlaczego się złościsz, Jessico? - zapytał agent specjalny Johnson, nie ruszając się z miejsca. - - 

Czyżby dlatego, że przypadkiem mamy rację?

- Nie wrobicie w to Douglasa - warknęłam. - Zapytajcie Heather. No, dalej. Powie wam, że to nie 

Douglas.

- Heather Montrose nie widziała napastników - powiedział spokojnie agent specjalny Johnson. - 

Zarzucono jej coś na głowę, a potem zamknięto w ciasnym pomieszczeniu - prawdopodobnie w 

bagażniku samochodu. Kiedy ją stamtąd uwolniono, zobaczyła kilka osób, wszystkie w maskach. 

Usiłowała uciec, ale wyperswadowano jej to wyjątkowo dobitnie. Twierdzi, że głosy wydawały 

się jakby znajome. Niewiele więcej była w stanie powiedzieć.

Przełknęłam ślinę. Biedna Heather. Jednak, jako siostra, musiałam działać.

background image

-

To nie był Douglas - oświadczyłam zdecydowanie. - On nie ma żadnych przyjaciół. I z 

pewnością nigdy nie miał żadnej laski.

- Cóż, nietrudno będzie dowieść, że nie ma z tym nic wspólnego - powiedziała agentka specjalna 

Smith. - Przypuszczam, że cały czas był w swoim pokoju jak zwykle. Zgadza się, Jessico?

Patrzyłam na nich szeroko otwartymi oczami. Wiedzieli, nie mam pojęcia skąd, ale wiedzieli. 

Wiedzieli, że Douglasa nie było w domu, kiedy Heather zniknęła.

Wiedzieli też, że nie mam pojęcia, co on wtedy robił. O mało nie pękłam ze złości.

-Jeśli wam się zdaje, że zdołacie wpakować w to Douglasa, możecie raz na zawsze pożegnać się 

z nadzieją, że pewnego dnia będę dla was pracować.

-

O czym ty mówisz, Jessico? - zapytał agent specjalny Johnson. - Czyżbyś nadal posiadała 

zdolność percepcji poza-zmysłowej?- Skąd wiedziałaś, gdzie szukać Heather Montrose, Jessico? 

naciskała agentka specjalna Smith.

Podeszłam do drzwi, - Trzymajcie się z daleka od Douglasa. Mówię poważnie, zbliżcie się do 

mojego brata, choćby po to, żeby na niego popatrzeć, a przeprowadzę się na Kubę i powiem 

Fidelowi Castro wszystko,  co będzie chciał wiedzieć o waszych  tajnych  agencji, którzy tam 

działają.

Gwałtownym ruchem otworzyłam drzwi i wymaszerowałam No cóż, nie mogli mnie zatrzymać. 

Nie zostałam aresztowana. To mnie przerastało. Wiedziałam, że rząd Stanów Zjednoczonych 

chciałby   mnie   umieścić   na   liście   swoich   pracowników,   ale   zniżać   się   do   czegoś   takiego? 

Sugerować, że wrobią mojego brata w zbrodnię, której z pewnością nie popełnił... To było podłe. 

George Washington spaliłby się ze wstydu, gdyby o tym usłyszał.

Nadal byłam tak wściekła, że omal nie przedefilowałam przez poczekalnię i na zewnątrz, na 

ulicę. Miałam przyćmiony wzrok.

Może to dlatego, że tak krótko spałam. W każdym razie przeszłam przed biurkiem dyżurnego, nie 

zwracając uwagi na Roba ani na rodziców.

-Jessico!

Krzyk matki wyrwał mnie z transu. No, również fakt, że zarzuciła mi ręce na szyję.

-Jessico, wszystko w porządku?

Uwięziona w żelaznym uścisku matki, który w tym wypadku stanowił wyraz najserdeczniejszych 

uczuć, obserwowałam, jak Rob podnosi się powoli z ławki.

background image

-

Co się stało? - dopytywała się mama. - Dlaczego tak długo cię trzymali? Mówili coś o 

odnalezieniu tej dziewczyny, drugiej cheerleaderki. Co tu się właściwie dzieje? I co robiłaś poza 

domem o tak późnej porze?

Rob, w drugim końcu pokoju, uśmiechnął się, widząc, jak przewracam oczami za plecami matki. 

Potem powiedział bezgłośnie: „Zadzwoń do mnie".

Potem - bardzo dyskretnie - wyszedł.

Chyba jednak nie dość dyskretnie, bo mój tata zapytał:

-

Co to za chłopak? Ten, który przed chwilą wyszedł?

-

Nikt, tato. Jakiś chłopak. Chodźmy już do domu, dobrze? Jestem strasznie zmęczona.

- Co to znaczy: jakiś chłopak? To nawet nie jest ten sam Chłopak, z którym byłaś poprzednio. Z 

iloma chłopcami ty się spotykasz, Jessico? co robiliście razem w środku nocy?

- Tato - powiedziałam, ujmując go pod rękę i próbując wybuchnąć z komisariatu. - Wszystko 

wyjaśnię w samochodzie.

Chodźmy stąd.

-

A co z naszymi zasadami? - zapytał ojciec. -Jakimi zasadami?

-

Zasadami, zgodnie, z którymi  nie powinnaś widywać się chłopcami, zanim ich nam - 

mamie i mnie - nie przedstawisz.

-Jakie zasady? - zdziwiłam się. - Nikt mi o tym dotąd nie przypomniał.- Cóż, bo do tej pory nie 

było takiej potrzeby - powiedział tata. - Pamiętaj jednak, że teraz będą cię obowiązywały pewne 

zasady. Zwłaszcza jeśli ci chłopcy sądzą, że to całkiem w po-rządku, żebyś wymykała się z domu 

w   nocy   na   randkę...   -   Joe   -   szepnęła   mama   przestraszona,   rozglądając   się   po   pustym 

pomieszczeniu. - Nie tak głośno. - Będę mówił tak głośno, jak mi się podoba - oświadczył tata. - 

Płacę podatki, no nie? Ten budynek postawiono za moje pieniądze. A teraz chcę coś wyjaśnić, 

Toni. Chcę wiedzieć, kim jest chłopak, dla którego nasza córka wymyka się z domu w nocy.

- Boże - powiedziałam. - To Rob Wilkins. - Cieszyłam się niewymownie, że Rob tego nie słyszy. 

- Syn pani Wilkins. W porządku? Teraz możemy stąd wyjść?

- Pani Wilkins? - zdumiał się tata. - Masz na myśli Mary, ową kelnerkę w Mastrianim?

-

Tak - powiedziałam. - Teraz...

- Ale on jest dla ciebie za stary - stwierdziła mama. - Już kończył szkołę. Czy on już skończył 

szkołę, Joe?

background image

-

Tak mi się wydaje - odparł tata. Zupełnie stracił zainteresowanie tematem, odkąd się 

dowiedział, że zatrudnia mamę Roba. - On pracuje w garażu, tak, przy Pike's Creek Road?

-W garażu? - Mama niemal krzyknęła. - O mój Boże... Zrozumiałam, że to będzie długa jazda.

-

Lepiej   -   powiedział   mój   ojciec   -   żeby   chodziło   o   coś   w   związku   z   tą   percepcją 

pozazmysłową, moja panno, bo...

I jeszcze dłuższy dzień.

Do szkoły poszłam dopiero na czwartą lekcję. Kiedy już wyjaśniłam rodzicom sprawę z Heather, 

pozwolili  mi  pospać dłużej. Chociaż nie można powiedzieć,  żeby humory im się poprawiły, 

zwłaszcza   mamie.   Nie   życzyła   sobie   dla   swojej   córki   chłopaka,   który   nawet   nie   myślał   o 

college'u.

Co do taty.. zachował się całkiem w porządku. Powiedział tylko:

- Daj spokój, Toni. To miły chłopak. A mama na to:

- Skąd możesz wiedzieć. Nigdy z nim nie rozmawiałeś.

-

Owszem, ale znam Mary - odparł. - A teraz idź się trochę przespać, Jessico.

Więc poszłam. Ale nie udało mi się zasnąć. Choć wylegiwałam się w łóżku od piątej rano do 

mniej więcej wpół do jedenastej. Nie mogłam pozbyć się myśli o Heather i o tym domu. Tym 

strasznym, okropnym domu.

Och, a także o tym, co mi powiedział agent specjalny Johnson. To znaczy o Douglasie.

Głosy Douglasa mówią mu, żeby popełnił samobójstwo, nie zabijał innych ludzi.

Więc sugestie agenta specjalnego Johnsona nie miały najnudniejszego sensu. Ani deczka.

Poza tym Douglas nie prowadzi samochodu. Kiedyś miał prawo jazdy i auto, fakt.

Jednak od dnia, kiedy nas wezwali - zeszłej zimy, kiedy Douglas miał pierwszy „epizod" - i 

pojechaliśmy po niego do colle-g'u, a Mike prowadził z powrotem - samochód, zimny i martwy, 

tkwi w garażu. Nawet Mike nim nie jeździ. Mike, który oddałby niemal wszystko za własny 

samochód. Ale sam sobie winien - na koniec szkoły zażyczył sobie komputer. Głupi, bo na wóz 

mógłby wabić Claire Lippman i zabrać ją na randkę do kamieniołomów, Tak więc nawet Mike 

nie ruszyłby tego samochodu. To był wóz Douglasa. I pewnego dnia Douglas miał znowu nim 

pojechać.

Ale jak dotąd tego nie zrobił. Nie miałam co do tego wątpliwości, bo kiedy mama powiedziała, 

że podrzuci mnie do szkoły, sprawdziłam opony samochodu Douglasa. Gdyby się wyprawiał

do domu przy kamieniołomach, na oponach byłby piach.

background image

A nie było. Opony w samochodzie Douglasa były czyste jak łza. To nie znaczy, że uwierzyłam 

agentowi   specjalnemu   Johnsonowi.   Gadał   te   bzdury   o   Douglasie,   żeby   się   przekonać,   czy 

przypadkiem   nie   znam   prawdziwego   mordercy   i   z   jakiegoś   dziwacznego   powodu   go   nie 

ukrywam.

Dotarłam   na   zajęcia   orkiestry   w   połowie   przesłuchania   instrumentów   smyczkowych.   Akurat 

grała   Ruth,   kiedy   weszłam   z   usprawiedliwieniem   spóźnienia   na   kartce.   Nie   zauważyła   lnie, 

pochłonięta  grą. Wybrała  sonatę,  której  się nauczyła  na  bozie. Wiedziałam,  że  będzie  miała 

pierwsze krzesło. Ruth zawsze zdobywa pierwsze miejsce.

Kiedy skończyła, pan Vine powiedział: „Świetnie, Ruth" i zawołał następną wiolonczelistkę. W 

naszej orkiestrze były tylko trzy wiolonczelistki, więc konkurencja nie należała do szczególnie 

zaciętych. Trzeba było jednak siedzieć tam i słuchać, jak ludzie ubiegają się o swoje miejsca. To 

było  okropnie nudne. Zwłaszcza  skrzypce. Piętnastu skrzypków  i skrzypaczek  grało ten sam 

utwór.

- Cześć - szepnęłam, udając, że szukam czegoś w plecaku.

- Cześć - odszepnęła Ruth, chowając wiolonczelę do futerału. - Gdzie byłaś? Co się dzieje? - 

Wszyscy mówią, że uratowałaś Heather Montrose od śmierci.

- Owszem - stwierdziłam skromnie. - Zgadza się.

- Dlaczego zawsze dowiaduję się o wszystkim ostatnia? No więc gdzie ona była?

- W tym wstrętnym starym domu przy drodze do kamieniołomów - szepnęłam. - Przy drodze, 

której już nikt dzisiaj nie używa.

- A po co tam polazła?

-Wiesz, nie znalazła się tam całkiem z własnej woli - wyjaśniłam i opowiedziałam wszystko po 

kolei.

- Rany - mruknęła Ruth, kiedy doszłam do końca. - Wyjdzie z tego?

- Nie wiem. Nikt nie jest w stanie tego przewidzieć. Ale...

- Przepraszam. Czy nie możecie ciszej? Przeszkadzacie wszystkim pozostałym.

Podniosłyśmy wzrok. Karen Sue Hankey rzucała nam gniewne spojrzenie.

Tyle   że   pod   gniewnym   spojrzeniem   rozciągał   się   szeroki   pas   gazy   zakrywającej   nos   i 

przylepionej plastrem do policzków.

Wybuchnęłam śmiechem. No cóż, nie mogłam się powstrzymać.

- Śmiej się, śmiej, Jess - powiedziała Karen Sue. - Zobaczymy, kto się będzie śmiał w sądzie.

background image

Karen Sue - wykrztusiłam, chichocząc. - Po co ci ta gaza? Wyglądasz śmiesznie.

- Doznałam kontuzji narządu powonienia - oznajmiła Karen Sue wyniośle. - Możecie przeczytać 

oświadczenie   lekarskie.   -   Kontuzja   narządu...   -   parsknęła   Ruth.   -   Czyli   po   prostu   masz 

rozkwaszony nos.

-

Ryzyko infekcji - poinformowała nas Karen Sue - jest niezmiernie wysokie.

To mnie dobiło. Śmiałam się tak, że o mało nie dostałam konwulsji. Pan Vine w końcu zwrócił 

na nas uwagę i powiedział ostrzegawczo:

-

Dziewczynki!

Oczy Karen Sue zamigotały groźnie ponad brzegiem bandaża, ale nie odezwała się ani słowem. 

Nie wtedy.

Gdy rozległ się wreszcie dzwonek na lunch, wyniosłyśmy się stamtąd z Ruth czym prędzej. 

Chciałyśmy pogadać o Heather.

-

A więc powiedziała „oni" - powtórzyła Ruth, kiedy pochylałyśmy się obie przy stole nad 

taco. Dobra, ja się pochylałam nad taco. Ruth dołożyła do swojego kupę sałaty i polała to jeszcze 

beztłuszczowym sosem, uzyskując w ten sposób sałatkę z taco. I, moim zdaniem, bałagan na 

talerzu. - Jesteś pewna? Powiedziała: „Oni wrócą"?

Skinęłam głową. Z jakiegoś powodu byłam wściekle głodna. Pożerałam trzecią porcję.

-Zdecydowanie tak - potwierdziłam, popijając coca-colą. -„Oni".

-   Więc   w   wypadku   Amber   -   stwierdziła   Ruth   -   też   możemy   mieć   do   czynienia   z   kilkoma 

osobami. Jeśli obie te sprawy są ze sobą powiązane. A wygląda na to, że są.

- Zgadza się - powiedziałam. - Dobrze by było wiedzieć, kto w tym domu urządzał imprezy. Ktoś 

się tam nieźle zabawiał, i to dość regularnie.

Ruth   wzdrygnęła   się   lekko.   Nie   ukrywałam   przed   nią,   oczywiście,   żadnych   drastycznych 

szczegółów... nie wyłączając opakowań po kondomach.

-

Chciałabym  wiedzieć, kogo ci ludzie  tam ze sobą zabierają.  To znaczy,  chodzi  mi  o 

dziewczyny. Chyba że, no wiesz, uprawiają seks między sobą.

Ruth potrząsnęła głową.

- Geje doprowadziliby to miejsce do porządku. Wiesz, położyliby poduszki i tak dalej. I nie 

zostawialiby po sobie żadnych śmieci.

- To prawda - przyznałam. - Ale jaka dziewczyna by się na coś takiego zgodziła?

background image

Rozejrzałyśmy się dookoła. Ernest Pyle jest, jak sądzę, typową szkołą średnią na amerykańskim 

Środkowym   Zachodzie.   Chodzi   do   niej   jeden   Latynos,   dwóch   Azjatów   i   żadnych   Afro-

Amerykanów. Poza tym sami biali. Różnią się między sobą jedynie pochodzeniem społecznym i 

stanem posiadania.

I wokół tego, jak to zwykle, kręci się wszystko.

-

Wsioki   -   kategorycznie   stwierdziła   Ruth,   zerkając   na   siedzące   przy   długim   stole 

dziewczyny w niemodnych ciuchach.

-

Nie - powiedziałam. Ruth potrząsnęła głową.

- Jess, dlaczego nie? To logiczne. Ten dom, zauważ, jest w końcu na wsi.

- Owszem - odparłam. - Ale są jeszcze butelki po piwie. Po importowanym piwie.

-Więc?

-

Więc Rob z przyjaciółmi piją tylko amerykańskie piwo. Tak mi powiedział. Zobaczył 

butelki i zawołał: „Miastowi!".

Ruth spojrzała na mnie z ukosa.

-I nie przyszło ci do głowy, że twój dziwak może kryć swoich jurnych kolesiów?

-

Rob nie jest dziwakiem. A jego przyjaciele to nie żadni durni kolesie. Zechciej sobie 

przypomnieć, że to właśnie oni pomogli mi na wiosnę zwiać z bazy wojskowej.

- Nie chcę cię obrazić, Jess - powiedziała Ruth. - Myślę jednak, że ten facet kompletnie zawrócił 

ci w głowie. Nie do-dostrzegasz oczywistych...

- Oczywiste jest dla mnie to, że Rob tego nie zrobił!

- Nie sugeruję, że to on. Chcę tylko powiedzieć, że któryś z jego kolesiów...

Nagle na ławce obok mnie wylądował ogromny plecak. Pod-niosłam głowę, powstrzymując jęk.

-

Cześć, dziewczyny - rzucił Skip. - Mogę się przysiąść?

- Otóż, tak się składa - powiedziała Ruth, wydymając wargi - że akurat sobie idziemy.

- Kłamiesz - stwierdził Skip. - Nigdy nie widziałem, żebyś nie dokończyła sałatki.

- Kiedyś musi być ten pierwszy raz - odparła Ruth.

- Otóż - nie ustępował Skip - to, co mam do powiedzenia, zajmie najwyżej minutę. Wiem, moje 

drogie, jaką wartość mają dla was cenne chwile spędzone razem przy stole. Ale w weekend o 

północy jest pokaz japońskiego filmu animowanego, w śródmieściu i chciałem się dowiedzieć, 

czy jesteście zainteresowane.

Ruth spojrzała na brata, jakby stracił rozum. -Ja? Pytasz, czy pójdę z tobą do kina?

background image

-

No cóż...

Skip, po raz pierwszy, odkąd go poznałam, a to już szmat czasu, wydał mi się zakłopotany.

-

Niezupełnie. Chodziło mi o Jess. Zakrztusiłam się.

-

Ojej - zaniepokoił się Skip, klepiąc mnie po plecach. -Nic ci nie jest?

-

W porządku - powiedziałam, kiedy doszłam do siebie. - Eee. Posłuchaj. Pozwolisz, że do 

ciebie zadzwonię w tej sprawie? To znaczy w sprawie kina? Mam w tej chwili parę rzeczy na 

głowie

-

Pewnie. Znasz numer. - Skip podniósł plecak i wyszedł.

-

O... mój... Boże - wykrztusiła Ruth, kiedy oddalił się na bezpieczną odległość.

Poprosiłam, żeby się zamknęła. Nie zamknęła się jednak.

- On cię kocha. Skip się w tobie zakochał. Nie do wiary!

- Zamknij się, Ruth - powtórzyłam, wstając od stołu.

-

Jessica i Skip, zakochana para - roześmiała się. Zauważyłam, jak Tisha Murray i kilka 

innych cheerleaderek - wśród nich Karen Sue, która zawsze próbowała wkręcić się w lepsze 

towarzystwo - wychodzi na dwór. Rozsiadły się pod masztem z flagą, gdzie przy ładnej pogodzie 

wysiadywały na przerwach ze swoimi chłopakami, poprawiając sobie opaleniznę.

-

Skip jeszcze nigdy nie umówił się na randkę - powiedziała Ruth, drepcząc za mną. - 

Ciekawa jestem, czy wpadnie na to, żeby nie zabierać plecaka.

Nie zwracając uwagi na Ruth, ruszyłam za Tishą na dziedziniec.

Dzień był wyjątkowo piękny - jeden z tych, kiedy siedzenie w klasie staje się nieznośną torturą. 

Lato   się   skończyło,   ale   ktoś   odpowiedzialny   na   górze   widocznie   nie   został   o   tym 

poinformowany. Słońce prażyło równo, przypiekając długie nogi cheerleaderek siedzących na 

trawniku pod flagą oraz plecy towarzyszących im mięśniaków. Nie widziałam nigdzie Marka. 

Tisha, przysłaniając oczy ręką, rozmawiała z Jeffem Dayem.

-

Tisha! - zawołałam.

-

Ojejej!   -   krzyknęła,   zrywając   się   na   nogi.   -   Jest   tutaj!   Dziewczyna,   która   uratowała 

Heather! Ojej! Jesteś absolutną bohaterką, wiesz o tym?

Czułam   się   niezręcznie,   kiedy   wszyscy   obstąpili   mnie,   gratulując   i   zasypując   pytaniami. 

Przedstawiciele szkolnej elity raczej nie zadawali się z osobami spoza swojego kręgu. A tu nagle 

stałam się jakby jedną z nich. Proszę, jakie to proste, wystarczyło uratować życie cheerleaderce.

-

Tisha - powiedziałam, przekrzykując podniecone głosy. -Możemy chwilę porozmawiać?

background image

Odeszła ze mną na bok, przekrzywiając pytająco małą, ptasią główkę.

-

Aha, bohaterko - powiedziała. - Oczywiście.

-

Posłuchaj. - Wzięłam ją za ramię i poprowadziłam w stronę parkingu. - Chodzi o ten dom, 

gdzie znalazłam Heather. Wiedziałaś o nim?

Tisha odsunęła kosmyk włosów z czoła.

-

Dom przy drodze do kamieniołomów? Pewnie. Wszyscy znają ten dom.

Już miałam  ją zapytać,  czy wie, kto zostawił  tam butelki  po piwie i do czego służył  stary, 

zapaskudzony materac, kiedy moją uwagę odwrócił znajomy dźwięk. Moje uszy nauczyły się 

wychwytywać ten dźwięk spośród wszystkich innych.

Dźwięk silnika Roba.

To znaczy dźwięk silnika motocykla Roba.

Odwróciłam się i zobaczyłam, jak Rob wyjeżdża zza rogu na parking. W dzień, w pełnym świetle 

wyglądał jeszcze przystojniej niż w blasku księżyca. Kiedy zatrzymał się obok mnie, wyłączył 

silnik i ściągnął kask, serce waliło mi jak szalone. W dżinsach, wysokich butach do jazdy, T-

shircie podkreślającym szerokie ramiona, z tymi świetlistymi szarymi oczami wyglądał bosko.

-

Cześć - rzucił. - Jak się masz?

Świadoma, że skupiają się na nas ciekawskie spojrzenia całego liceum, w każdym razie znacznej 

jego części, powiedziałam od niechcenia:

-

Cześć. W porządku. A co u ciebie? Zszedł z motoru i przygładził włosy.

Raczej dobrze. To ty miałaś ostatnio kłopoty, nie ja. Najpierw z powodu federalnych, a potem 

rodziców. Chyba się nie mylę?

- Zgadza się. Nie byli zachwyceni. Żadne z nich. Ani Allan i Jill, ani Joe i Toni.

- Tak właśnie podejrzewałem - powiedział Rob. - Więc uznałem, że lepiej będzie wpaść tutaj na 

przerwie i, no wiesz, sprawdzić, czy u ciebie wszystko w porządku. Ale mam wrażenie, że tak. - 

Obrzucił mnie uważnym spojrzeniem szarych oczu. - Nawet lepiej niż w porządku. Ubrałaś się 

tak z jakiejś szczególnej okazji?

Tego   dnia   miałam   na   sobie   nowe   ciuchy   zakupione   po   obozie:   czarną   bluzkę   z   trójkątnym 

dekoltem, różową minispódniczkę i czarne sandały na grubej podeszwie. Wyglądałam treschic, 

jak by powiedzieli na francuskim.

-

Och - zająknęłam się, spoglądając na swoje ubranie. - No cóż, staram się w tym roku. 

Próbuję nie pakować się w kłopoty.

background image

Rob, ku mojemu zachwytowi, skrzywił się, zerkając na spódnicę.

-

Chyba trochę przesadziłaś, Mastriani - powiedział. A potem, patrząc na mój nadgarstek: - 

Hej, czy to mój zegarek?

Wpadłam.  Znowu wpadłam.  Znalazłam  jego zegarek, ciężki,  czarny zegarek, wyposażony w 

różne   guziczki,   które   spełniały   przedziwne   funkcje,   jak   na   przykład   podawanie   czasu   w 

Nikaragui, w kieszeni jego skórzanej kurtki. Dodam, że kurtka zajmowała teraz eksponowane 

miejsce w moim pokoju.

Pewnie, że założyłam go na rękę idąc do szkoły. Jak mogłam tego nie zrobić?

-

Och, rzeczywiście - powiedziałam z wystudiowaną obojętnością. - Wczoraj wieczorem mi 

go pożyczyłeś. Pamiętasz?

-

Teraz tak - odparł Rob. - Wszędzie go szukałem. Oddaj.

Grzebiąc się przesadnie, zdjęłam zegarek. Trudno było się z nim rozstać. Śmieszne? Wiem, ale 

nic nie mogłam na to poradzić. To było jakby trofeum. Zegarek mojego chłopaka. Tyle że Rob 

nie był moim chłopakiem.

-

Proszę - powiedziałam. Wziął zegarek i założył, patrząc na mnie, jakbym była niespełna 

rozumu. Zresztą pewnie tak jest.

-

Podoba ci się ten zegarek? Chcesz taki?

- Nie - powiedziałam. - Wcale nie. -Nie mogłam się przecież przyznać, prawda?

- Bo mogę ci taki dać - powiedział. - Jeśli chcesz. Sądziłem, że chciałabyś raczej jakiś damski. 

Ten trochę głupio na tobie wygląda.

- Nie chcę zegarka - powiedziałam. Tylko taki, który należy do ciebie.

- Aha. W porządku. Jak chcesz.

- Nie chcę.

Przyjrzał mi się ciekawie.

-Jesteś trochę dziwna - stwierdził. - Zdajesz sobie z tego sprawę?

Och,   świetnie.   Mój   chłopak   poświęca   całą   przerwę   na   lunch,   żeby   przyjechać   do   mnie   na 

motocyklu i oznajmić mi, że jestem trochę dziwna. Jakie to romantyczne.

Dzięki Bogu, Tisha i reszta towarzystwa stali dość daleko i nie mogli nas słyszeć.

-

Hm,   muszę   wracać   -   powiedział.   -   Uważaj   na   siebie.   Zostaw   robotę   policyjną 

zawodowcom, dobrze? I zadzwoń do mnie.

-

Pewnie.

background image

Zmrużył oczy w słońcu.

-Jesteś przekonana, że nic złego się z tobą nie dzieje?

-

Tak - powiedziałam.

Ale, oczywiście, niezupełnie tak. To znaczy owszem, i tak, i nie. Bo bardzo chciałam, żeby mnie 

pocałował. Głupie, co? To znaczy, chcieć, żeby mnie pocałował, bo Tisha i ci wszyscy ludzie 

akurat się na nas gapili.

Ale powód był w gruncie rzeczy mniej więcej taki sam, jak w wypadku zegarka. Chciałam tylko, 

żeby wszyscy wiedzieli, że do kogoś należę.

I że tym kimś nie jest Skip Abramowitz.

Nie chcę nikomu wmawiać, że Rob czyta w moich myślach. W końcu to ja jestem psychiczna, 

czy raczej parapsychiczna, nie on.

Nie twierdzę również, że coś mu telepatycznie zasugerowałam. Moje zdolności dotyczą tylko 

jednej   dziedziny,   odnajdywania   zaginionych   ludzi,   a   nie   skłaniania   chłopaków,   żeby   mnie 

całowali.

W każdym razie Rob wzniósł oczy do góry, powiedział: „A niech to", położył dłoń na moim 

karku, przyciągnął mnie do siebie i pocałował pospiesznie w czubek głowy.

Potem wskoczył na motor i zniknął.

Po pierwsze, rozległ się dzwonek. Po drugie, Karen Sue Hankey,  która obserwowała całą tę 

scenę, zawołała piskliwie:

-

O mój Boże, Jess. Jak mogłaś pozwolić, żeby wsiok cię pocałował?

Na szczęście dla Karen Sue - i dla mnie, jak sądzę - Todd Mintz stał niedaleko. Więc kiedy się na 

nią rzuciłam, żeby wydrapać jej oczy, Todd złapał mnie w powietrzu, obrócił i zawołał:

-

Hola, tygrysico!

-

Puszczaj! - wrzasnęłam, nieprzytomnie wściekła. A jeszcze przed chwilą bałam się, że 

serce mi eksploduje ze szczęścia.

-

Todd, puść mnie.

- Tak, puść ją, Todd! - zawołała Karen Sue. Zdążyła się już wspiąć po schodach przed wejściem i 

stała w bezpiecznej odległości. - Przyda mi się kolejne pięć tysięcy.

- Nie wątpię! - ryknęłam. - Mogłabyś sobie wreszcie kupić trochę pieprzonego rozumu!

Nie, nie powiedziałam „pieprzonego".

-

Och, ślicznie! - zawołała Karen Sue ze szczytu schodów.

background image

-

Dokładnie   tego   bym   się   spodziewała   po   dziewczynie,   której   brat   jest   podejrzany   o 

morderstwo.

Zamarłam.

Todd, czując, że w tym stanie nie mogę być groźna, puścił mnie.

-

O czym ona mówi? - zapytałam.

Todd wyglądał tak, jakby miał ochotę schować się w mysiej dziurze, co przy jego gabarytach 

sprawiało osobliwe wrażenie.

-

Nie wiem, Jess - wymamrotał zmieszany. - Chodzą takie plotki...

-Jakie plotki? - zapytałam.

Todd przestąpił z nogi na nogę.

-Ja, eee, muszę wracać do klasy. Bo się, eee, spóźnię.

-

Powiesz mi,  co to za cholerne plotki albo gwarantuję, że poczołgasz się do klasy na 

czworakach!

Nie powiedziałam „cholerne".

Todd chyba się nie przestraszył. Wydawał się raczej, czy ja wiem, zmęczony?

-

Posłuchaj, Jess - powiedział. - To tylko plotki, rozumiesz? Starsza siostra Jenny Gibbon, 

która wyszła za zastępcę szeryfa, mówi,  że może  wezwą go na przesłuchanie,  bo pasuje do 

jakiejś tam charakterystyki i nie ma alibi. Rozumiesz?

Nie mogłam w to uwierzyć. Naprawdę nie mogłam.

Jednak  to   zrobili!  Mam  na   myśli  agentów   specjalnych  Johnsona   i  Smith.   Sugerowali,  że   to 

zrobią, i zrobili.

Cóż, dlaczego nie? Pracowali dla FBI. Wszystko im wolno, prawda? Kto mógł ich powstrzymać?

No właśnie.

Był ktoś taki. Ja.

Nie miałam tylko na razie żadnego konkretnego pomysłu. Dręczyło mnie to przez resztę dnia tak 

bardzo, że kilku nauczycieli chciało mnie nawet odesłać do gabinetu pedagoga.

Poszłabym chętnie - tam przynajmniej nikt nie zadawałby mi głupich pytań w rodzaju, jaki jest 

pierwiastek z tysiąca sześciuset pięciu albo jak wygląda czas zaprzeszły czasownika avoir - na 

nieszczęście jednak żaden z nich nie wprowadził groźby w życie. O trzeciej zabrzmiał wreszcie 

ostatni dzwonek.

-Jess! - zawołał ktoś za mną, kiedy wybiegłam ze szkoły. -Hej, Jess!

background image

Odwróciłam się i zobaczyłam, jak Mark Leskowski zostawia samochód, który właśnie otwierał, i 

spieszy w moją stronę.

-

Hej! - Zsunął na czoło okulary przeciwsłoneczne. - Co słychać? Dobrze, że na ciebie 

wpadłem. Mam nadzieję, że nie miałaś wczoraj przeze mnie kłopotów.

Popatrzyłam na niego zdezorientowana. W tej chwili myślałam tylko o tym, że federalni mogą w 

każdej   chwili   zabrać   Douglasa   na   przesłuchanie.   Że   mogą   go   oskarżyć   o   zbrodnie,   których 

przecież nie mógł popełnić.

- Bo wiesz, kiedy cię odwiozłem - Mark, widząc mój bezmyślny wyraz twarzy, połapał się, że 

potrzebuję bliższych wyjaśnień - twoi rodzice wyglądali na... wściekłych.

- Nie byli wściekli - powiedziałam. - Martwili się. — I to nie o mnie, tylko o Douglasa. Nie było 

go w domu. Wyszedł nie wiadomo dokąd, sam...

- Och - powiedział Mark. - No, w każdym razie chciałem się tylko upewnić, czy wszystko w 

porządku. To wspaniałe, że odnalazłaś Heather i w ogóle.

- Tak - powiedziałam, widząc kątem oka, jak Ruth zbliża się w naszą stronę. - Po prostu zrobiłam 

to, co należało. Posłuchaj, muszę...

- Myślałem, że może, jeśli nie masz nic do roboty w ten weekend, moglibyśmy we dwójkę, eee, 

no sam nie wiem, dokądś pójść.

- Tak, czemu nie? - powiedziałam bez entuzjazmu, choć prawdę mówiąc, perspektywa obejrzenia 

japońskiego filmu animowanego w towarzystwie Skipa pociągała mnie dużo mniej niż Markowe 

„eee, no sam nie wiem, dokądś pójść". - Może do mnie zadzwonisz?

- Dobrze. - Mark pomachał do Ruth, która przeszła obok, przyglądając nam się tak uporczywie, 

że o mało nie otarła sobie nogi o błotnik własnego samochodu. - Cześć! - zawołał do niej. -Jak 

się masz?

- W porządku - odparła Ruth. - Dziękuję.

Mark otworzył swój samochód i wyciągnął płócienną torbę. Potem starannie zamknął drzwiczki. 

Widząc nasze spojrzenia, które uznał za przejaw zainteresowania - jeśli o mnie chodzi, to po 

prostu patrzyłam, bo nie miałam nic lepszego do roboty - wyjaśnił: „Trening", po czym zarzucił 

torbę na ramię i poszedł do sali gimnastycznej.

- Jess, czy dobrze usłyszałam? - spytała Ruth, kiedy Mark znalazł się poza zasięgiem głosu. - Czy 

Mark Leskowski umówił się z tobą na randkę?

- Owszem - odparłam.

background image

- Więc ilu chłopaków umówiło się z tobą dzisiaj? Dwóch?

- Owszem - potwierdziłam, sadowiąc się w jej kabriolecie.

- Nieźle, Jess. To rekord. Dlaczego się nie cieszysz?

-

Bo   jeden   z   chłopaków,   którzy   dzisiaj   się   ze   mną   umówili,   jeszcze   niedawno   był 

podejrzany o zamordowanie swojej dziewczyny, a drugi to twój brat.

A Ruth na to:

- No tak, ale czy Mark nie jest już poza podejrzeniami? Wiesz, po tym porwaniu Heather?

- Chyba tak - powiedziałam. - Ale...

- Ale co? - zapytała Ruth.

- Ale... Ruth, Tisha mówi, że oni wszyscy wiedzieli o tym domu. I mówi o tym tak... jakby to oni 

tam balowali.

 - To znaczy?

- To znaczy, że to musiał być ktoś z ich paczki.

- Z jakiej paczki?

- Ludzie z naszej szkoły - powiedziałam, wskazując ręką boisko, gdzie widać było cheerleaderki i 

trenujących futbolistów.

- Niekoniecznie - powiedziała Ruth. - Dobrze, Tisha wiedziała o tym domu, ale nie twierdzi, że 

kiedykolwiek była tam na imprezie, prawda?

- Nie. Niezupełnie. Ale...

- Och, daj spokój. Ci ludzie byliby chyba w stanie znaleźć przyjemniejsze miejsce na imprezę, 

nie uważasz? Willa rodziców Marka, na przykład? Słyszałam, że mają basen kryty i odkryty, i...

Może państwu Leskowskim nie spodobałoby się, gdyby przyjaciele Marka przyprowadzali swoje 

dziewczyny na szybki numerek koło basenu.

- No dobra - mruknęła Ruth, kiedy wydostałyśmy się z parkingu. - Dlaczego któryś z nich miałby 

zabić Amber? Albo próbować zamordować Heather? Przecież byli przyjaciółmi, no nie?

- Zgadza się. Ruth miała rację. Ruth zawsze miała rację. A ja nigdy nie miałam racji. No, w 

każdym razie prawie nigdy.

Więc mimo tego, co usłyszałam od Tishy, tak naprawdę nie wierzyłam, że ludzie z naszej szkoły 

rzeczywiście mogli być zamieszani w morderstwo Amber i pobicie Heather. Bo jak to? Mark 

Leskowski   chwytający   swoją   dziewczynę   za   szyję,   żeby   ją   udusić?   Niemożliwe.   Kochał   ją. 

Przecież płakał wtedy przed gabinetem pedagoga.

background image

A chyba nie płakał, dlatego, że w związku z podejrzeniem o morderstwo miał mniejsze szanse na 

otrzymanie stypendium sportowego. To byłby dowód kompletnego braku uczuć, prawda? - A 

Heather? Jak mogłabym przypuszczać, że Jeff Day albo ktoś inny z drużyny pobił i związał 

Heather i zostawił ją w wannie, żeby umarła? Po co? Żeby nie zakapowała Marka?

Nie.   To   żałosne.   Już   bardziej   sensowna   wydawała   się   hipoteza   Tishy   o   psychopatycznych 

wsiokach. Może cheerleaderki i futboliści imprezowali w tym domu, ale nie oni zostawili tam 

Heather. Nie, to musiała być robota kogoś innego. Jakiegoś chorego, zboczonego typa.

Ale na pewno nie mojego brata.

Natychmiast po powrocie do domu poszłam do jego pokoju. Nie miałam, rzecz jasna, powodu 

wątpić w jego niewinność, ale chciałam być pewna. Wdrapałam się po schodach - dzięki Bogu 

mamy nie było  w domu, więc nie musiałam wysłuchiwać kolejnego kazania o tym,  jakie to 

niestosowne wymykać się z domu w środku nocy z chłopcem, który pracuje w warsztacie - i 

walnęłam w drzwi pokoju Douglasa. A potem otworzyłam je na oścież, ponieważ drzwi jego 

pokoju nie mają zamka. Tata usunął zamek, po tym jak Douglas przeciął sobie żyły i musieliśmy 

wyważyć drzwi, żeby się do niego dostać.

Tak się przyzwyczaił do moich nalotów, że nawet nie podnosi głowy.

-

Spadaj - powiedział znad komiksu.

-

Douglas  - powiedziałam.  - Muszę wiedzieć.  Gdzie  byłeś  wczoraj  wieczorem,  między 

piątą a ósmą?

Podniósł głowę.

- Dlaczego miałbym ci mówić?

- Bo tak - oświadczyłam.

Chciałam mu, oczywiście, powiedzieć prawdę. Chciałam powiedzieć: „Douglas, federalni myślą, 

że masz coś wspólnego z morderstwem Amber Mackey i napadem na Heather Montrose. Musisz 

mi   powiedzieć,   że   tego   nie   zrobiłeś.   Musisz   mi   powiedzieć,   że   masz   świadków,   którzy 

potwierdzą, gdzie byłeś, kiedy popełniono zbrodnie, i że twoje alibi jest niepodważalne. Inaczej 

będę zmuszona podjąć pracę na rzecz pewnej instytucji".

To znaczy FBI.

Nie byłam jednak pewna, czy mogę to wszystko powiedzieć Douglasowi. Nie byłam pewna, 

ponieważ nikt nie miał pojęcia, co może wywołać u niego nawrót choroby. Na ogół wydawał mi 

background image

się najzupełniej normalny. Ale od czasu do czasu wpadał w przygnębienie - z jakiegoś głupiego 

powodu, na przykład kiedy skończyły się cheerrios - i głosy wracały.

Z drugiej strony sprawa była poważna. Nie chodziło o płatki śniadaniowe ani o dziennikarzy 

koczujących przed domem. Nie tym razem. Tym razem chodziło o czyjąś śmierć.

- Douglas - odezwałam się. - Mówię poważnie. Muszę wiedzieć, gdzie byłeś. Chodzą plotki - nie 

wierzę w nie, oczywiście - ale ludzie plotą, że to ty zamordowałeś Amber Mackey, a potem 

porwałeś Heather Montrose i pobiłeś prawie na śmierć.

- Hola! - Douglas, wyciągnięty na łóżku, odłożył książkę. -A dlaczego miałbym to zrobić?

- Myślę, że według ich teorii odbiło ci.

- Rozumiem - powiedział Douglas. - A kto głosi tę teorię?

- Głównie Karen Sue Hankey, ale też większość młodszych klas i, eee, och, no, ci z FBI.

- Hmmm. - Douglas zamyślił się. - To ostatnie wydaje mi się niepokojące. Czy FBI ma jakiś 

dowód, czy coś w tym rodzaju, że to ja zabiłem te dziewczyny?

-

Tylko jedna została zamordowana - powiedziałam. - Drugą porwali i pobili, ale przeżyła.

-

A dlaczego jej nie zapytali, kto ją pobił? - zapytał Douglas. Powiedziałaby im, że to nie 

ja.       

- Ona nie wie, kto to zrobił. Mówiła, że napastnicy nosili maski. A podejrzewam, że nawet gdyby 

wiedziała, nie pisnęłaby słówka. Zdaje mi się, że ktoś ją nieźle nastraszył. Na przy-kład zagroził, 

że dokończy sprawę, jeśli Heather coś powie. Douglas usiadł na łóżku.

-

Mówisz poważnie? Naprawdę mnie podejrzewają?

- Tak - odparłam. - I wiesz co? Federalni zamierzają cię w to wrobić. I wrobią cię, chyba, że 

zgodzę   się   zostać   młodszym   agentem   śledczym.   Rozumiesz?   Więc   zanim   przystąpię   do   ich 

funduszu emerytalnego, muszę wiedzieć. Masz coś w rodzaju alibi? Douglas zamrugał oczami.

-Ale przecież mówiłaś im, że straciłaś swoje zdolności nadprzyrodzone?

- Mówiłam.  Tyle  że odnalezienie  Heather Montrose na pustkowiu zeszłej  nocy nasunęło  im 

pewne podejrzenia. Zresztą nigdy mi tak do końca nie wierzyli.

- Och. - Douglas jakby się zmieszał. - Chodzi o to, że to, co robiłem zeszłego wieczoru... i wtedy, 

kiedy zginęła tamta dziewczyna. .. no cóż, miałem nadzieję, że nikt się o tym nie dowie.

Wybałuszyłam   na   niego   oczy.   Mój   Boże!   Miał   coś   na   sumieniu!   Ale   przecież   nie   porwał 

niewinnych cheerleaderek...

background image

-

Douglas, nie dbam o to, co robiłeś, pod warunkiem, że to nie było nic niezgodnego z 

prawem.   Muszę   po   prostu   coś   powiedzieć   -   najlepiej   prawdę   -   Allanowi   i   Jill,   bo   inaczej 

wytatuują mi na tyłku „własność rządu Stanów Zjednoczonych" na resztę życia. Dopóki mają coś 

na ciebie, trzymają mnie w garści. Więc muszę wiedzieć. Czy mogą mieć coś na ciebie?

-

No cóż - odparł Douglas powoli. - Coś w tym rodzaju...

Czułam, jak mój świat nieznacznie... na razie nieznacznie.. chwieje się w posadach. Mój brat 

Douglas. Mój duży brat Douglas, którego całe życie  broniłam przed innymi  ludźmi, ludźmi, 

którzy nazywali go niedorozwiniętym, matołem, świrem. Ludźmi, którzy nie siadali koło niego w 

kinie, bo czasami wykrzykiwał coś bez sensu. Ludźmi, którzy nie pozwalali swoim dzieciom 

pływać koło niego w basenie, bo czasami Douglas po prostu przestawał pływać i szedł na dno, 

dopóki ratownik go nie wypatrzył  i nie wyciągnął. Ludźmi,  którzy za każdym  razem,  kiedy 

zginął   jakiś   rower,   pies   albo   podwórkowy   krasnoludek,   oskarżali   o   kradzież   Douglasa,   bo 

Douglas... no cóż, nie był całkiem normalny.

Ale, oczywiście, nie mieli racji. Douglas nie miał źle poustawianych klepek. Miał je poustawiane 

w sposób, którego oni nie uważali za normalny.

Może jednak cały czas... może jednak mieli rację. Może tym razem Douglas rzeczywiście zrobił 

coś złego. Coś tak złego, że nawet mnie nie chciał powiedzieć. Mnie, swojej młodszej siostrze, 

która   w   wieku   siedmiu   lat   nauczyła   się   zadawać   ciosy   pięścią,   żeby   tłuc   dzieciaki,   które 

wywrzaskiwały za nim wyzwiska na ulicy.

-

Douglas - szepnęłam przez ściśnięte gardło. - Co ty zrobiłeś?

-

No cóż - odparł, nie patrząc mi w oczy. - Prawda jest taka, Jess... otóż, prawda jest taka... 

- Zaczerpnął głęboki oddech. -Znalazłem pracę.

Telefon zadzwonił późnym popołudniem. Siedzieliśmy akurat przy kolacji i przeżuwaliśmy w 

milczeniu. W milczeniu, bo każde z nas było na kogoś wściekłe.

Moja   matka   złościła   się   na   mnie   za   to,   że   wymknęłam   się   w   nocy   z   Robem   Wilkinsem, 

chłopakiem, którego nie akceptowała z kilku powodów: a) był dla mnie za stary, b) nie zamierzał 

iść do college, c) jeździł na motocyklu, d) jego matka była kelnerką, e) nie wiedzieliśmy, kim był 

pan Wilkins ani co robił, ani nawet czy w ogóle był jakiś pan Wilkins. Mary Wilkins nigdy o nim 

nie wspominała, w każdym razie nie w obecności mojego ojca.

O kuratorze mama nawet nie miała pojęcia. I całe szczęście.

background image

Ojciec   gniewał   się   na   mamę   za   to,   że   była,   jak   to   nazwał,   obrzydliwą   snobką   i   nie   czuła 

wdzięczności do Roba, który nie Zostawił mnie samej, kiedy udałam się na kolejną ze swoich 

idiotycznych wizjonerskich wycieczek. Gdyby nie Rob, powiedział tata, kto wie, czy wróciłabym 

żywa.

Ja byłam wściekła na ojca, że określił moje wizje jako idiotyczne. W końcu uratowałam dzięki 

nim wielu ludzi i doprowadziłam do przywrócenia wielu zaginionych ich rodzinom. Wkurzyła 

mnie też jego pewność, że bez Roba nie dałabym sobie rady. No i naturalnie gniewałam się na 

mamę za to, że nie podobał jej się Rob.

Douglas z kolei złościł się na mnie, bo kazałam mu przyznać się rodzicom, że ma pracę. Nie 

chciał oczywiście, i doskonale go rozumiałam. Mama oszalałaby z niepokoju. Była przekonana, 

że najdrobniejsza przykrość - gdyby na przykład musiał wytrzeć rozlane przez siebie mleko - 

natychmiast rozbudziłaby w nim samobójcze skłonności.

Ale mama to jeszcze pół biedy. Wolałam sobie nawet nie wyobrażać, co na to tata. Bo w naszej 

rodzinie praca oznacza pracę w jednej z restauracji taty. Praca gdzie indziej oznacza zdradę. 

Owszem, pozwolili mi jechać na obóz w charakterze wychowawczyni, ale tylko ze względu na 

możliwość doskonalenia gry na instrumencie. Gdyby nie to, założę się, że oddelegowaliby mnie 

do podgrzewanego bufetu.

Nie byłam więc szczególnie zachwycona mamą, tatą czy Douglasem, i żadne z nich nie było 

zachwycone moją osobą. Kiedy zadzwonił telefon, zerwałam się od stołu, zadowolona, że mogę 

się uwolnić od niezręcznej ciszy, przerywanej jedynie zgrzytnięciem widelca o talerz albo prośbą 

o dokładkę parmezanu.

-

Słucham?

-Jess Mastriani? - zapytał męski głos.

- Tak - odparłam zaskoczona. Spodziewałam się Ruth. Mało kto zwykle do nas dzwoni poza nią. 

Chyba że dzieje się coś złego w którejś z restauracji. - Tak, to ja.

- Widziałem, jak rozmawiałaś dzisiaj z Tishą Murray - powiedział głos.

- Eee - mruknęłam. - Owszem. - Głos brzmiał dziwnie, wydawał się przytłumiony, jakby ktoś 

dzwonił z tunelu. - Więc?

-Więc jeśli zrobisz to jeszcze raz - powiedział głos - skończysz jak Amber Mackey.

Odsunęłam słuchawkę od ucha i przyjrzałam się jej w osłupieniu, tak jak robią bohaterowie 

horrorów, kiedy dzwoni psychopatyczny zabójca. Zawsze wydawało mi się, że to głupie, bo 

background image

przecież   nie  można  nic   zobaczyć  przez   słuchawkę.  Ale   to  musi  być  instynktowne,  bo  teraz 

zachowałam się dokładnie tak samo.

Przyłożyłam słuchawkę do ucha i powiedziałam:

-To jakiś żart, co?

-   Przestań   wypytywać   o   dom   przy   drodze   do   kamieniołomów   -   odezwał   się   głos.   -   Albo 

pożałujesz, ty głupia suko.

- A co zrobisz - zapytałam - jeśli odwieszę słuchawkę, wcisnę gwiazdkę, szóstkę, dziewiątkę i po 

pięciu minutach zjawią się u ciebie gliny i wsadzą cię, porąbany zboczu, za kratki?

Rozłączył się. Odłożyłam z trzaskiem słuchawkę i wcisnęłam gwiazdkę, potem szóstkę, potem 

dziewiątkę. Telefon zadzwonił i rozległ się kobiecy głos:

-

Numer, z którym chcesz się połączyć, jest niedostępny. Cholera! Zadzwonił z numeru, 

którego nie można znaleźć tą metodą. Powinnam była na to wpaść.

Odwiesiłam słuchawkę i wróciłam do jadalni.

-

Chciałabym, żeby Ruth przestała dzwonić, kiedy akurat jemy obiad - powiedziała mama. - 

Wie, że jadamy o szóstej trzydzieści. To niezbyt taktowne z jej strony.

Nie widziałam powodu, żeby wyprowadzać ją z błędu. Prawda nie przypadłaby jej do gustu. 

Opadłam na krzesło i chwyciłam za widelec.

Niestety okazało się, że nie mogę jeść. Już podnosiłam porcję makaronu do ust, ale gardło mi się 

ścisnęło, a stół - i całe jedzenie na stole - rozmazał mi się przed oczami.

Rozmazał się, ponieważ oczy wypełniły mi się łzami. Łzy! Płakałam jak Mark Leskowski.

-Jess, dobrze się czujesz? - spytała mama ze zdziwieniem.

Spojrzałam na nią, ale prawie nic nie widziałam. Nie mogłam też mówić. W głowie miałam 

tylko: „O Boże, pobiją mnie, tak jak Heather".

Potem zrobiło mi się strasznie, strasznie zimno, jak gdybym  się nagle znalazła w chłodni w 

Mastrianim.

-Jessico, co się stało? - dopytywała się mama.

Jak   mogłam   im   powiedzieć?   Jak   mogłam   im   powiedzieć   o   tym   telefonie?   Tylko   by   się 

zdenerwowali. Pewnie by nawet zadzwonili na policję. Tego mi tylko brakowało, policji. Jakby 

FBI nie obozowało praktycznie na moim własnym podwórku.

Ale Heather... co oni zrobili Heather...

Nie chciałam, żeby to samo stało się ze mną.

background image

Nagle Douglas rzucił talerz z sałatką o ziemię, rozbijając go na tysiąc kawałków.

-

Zabierz to! - wrzasnął do listków sałaty w pikantnym sosie, które walały się teraz po 

podłodze.

Zamrugałam załzawionymi oczami. Douglas ma nawrót? Sądząc po wyrazie twarzy rodziców, 

tak właśnie myśleli. Spojrzeli na siebie zmartwieni...

I w tym momencie Douglas zerknął na mnie i puścił oko...

W sekundę później mama poderwała się z krzesła.

-

Dougie! - krzyknęła. - Dougie, co to było?

Tata, jak zwykle, zachował się bardziej powściągliwie.

-

Czy wziąłeś dzisiaj, Douglasie, wszystkie lekarstwa? - zapytał.

Zrozumiałam.   Mój   brat   udawał,   że   mu   odbiło   -   żeby   nie   czepiali   się   mnie   z   powodu   łez. 

Poczułam serdeczną wdzięczność. Czy ktokolwiek w historii ludzkości miał tak wspaniałego 

brata?

Wytarłam oczy wierzchem dłoni. Wiecie, ja naprawdę nigdy nie płaczę. Tylko że najpierw ta 

sprawa z Amber, potem Heather, a teraz... Teraz zamierzali dobrać się do mnie.

Z   jednej   strony   federalni   podejrzewający   Douglasa,   że   jest   mordercą,   z   drugiej   prawdziwi 

mordercy, którzy grożą, że będę następną ofiarą - to chyba wystarczający powód do płaczu. Ale 

nadal przygnębiało mnie, że zachowuję się jak Karen Sue Hankey.

Kiedy   zmagałam   się   z   własnymi   uczuciami,   a   rodzice   wypytywali   Douglasa   o   zdrowie   i 

samopoczucie,   telefon   zadzwonił   jeszcze   raz.   Rzuciłam   się,   żeby   go   odebrać,   o   mało   nie 

wywalając krzesła.

-

To do mnie - powiedziałam, podnosząc słuchawkę. - Jestem pewna.

Ale nikt nawet nie spojrzał w moim kierunku. Douglas, po tym zamachu na sałatkę, nadal był w 

centrum zainteresowania.

- Jessica? - zapytał obcy głos.

- Tak, to ja - powiedziałam. Potem, odwracając się plecami do pokoju, wyrzuciłam z siebie 

pospiesznym   szeptem:   -   Słuchaj,   dupku,   jeśli   nie   przestaniesz   dzwonić,   przysięgam,   że   cię 

dopadnę i zabiję jak psa, słyszysz, jak psa!

Głos, w którym brzmiało bezbrzeżne zdziwienie, odezwał tę na to:

-

Ależ Jess, dzwonię do ciebie po raz pierwszy w życiu. Sapnęłam, zdając sobie sprawę, kto 

dzwoni.

background image

-Skip?- Owszem - odparł Skip. - To ja. Posłuchaj, byłem ciekaw, czy zastanowiłaś się nad tym, o 

czym mówiliśmy dzisiaj przy lunchu. Wiesz. Film. W ten weekend.

-

Och   -   powiedziałam.   Mama   weszła   do   kuchni   i   wyciąg-nęła   z   komórki   szczotkę   i 

szufelkę. - A tak. Film. W weekend.

— No właśnie - powiedział Skip. - Pomyślałem, że moglibyśmy przedtem gdzieś pójść. Wiesz, 

na kolację czy coś.

-

Aha - mruknęłam. Mama, ze szczotką i szufelką w ręku, przyglądała mi się tak, jak lwy 

na   Discovery   przyglądają   się   gazelom,   na   które   zamierzają   się   za   chwilę   rzucić.   Jakby 

zapomniała Douglasie. No, cóż, w końcu pierwszy raz słyszała, jak ktoś umawia się ze mną na 

randkę. Matka, była cheerleaderka - i królowa balu absolwentów, królowa balu na zakończenie 

szkoły, księżniczka targów hrabstwa i nie wiem co jeszcze - szesnaście lat czekała na tę chwilę. 

Winę   za   to,   że   jak   dotąd   nie   umówiłam   się   już   milion   razy,   tak   jak   ona   w   moim   wieku, 

przypisywała mojemu niezbyt dziewczęcemu stylowi ubierania się.

Nie miała pojęcia o moim prawym sierpowym. No, teraz już chyba miała, dzięki pani Hankey i 

pozwaniu do sądu.

- Tak, jeśli o to chodzi, Skip - powiedziałam, odwracając się do mamy tyłem - wydaje mi się, że 

nie będę mogła pójść. Muszę być w domu o jedenastej. Mama nigdy nie pozwoliłaby mi iść do 

kina na taki późny seans.

- Owszem,  tak - ku mojemu  przerażeniu  i konsternacji mama  odezwała  się pełnym  głosem. 

Odsunęłam słuchawkę.

- Mamo - powiedziałam osłupiała.

- Nie patrz na mnie w ten sposób, Jessico. Nie jestem taka zasadnicza. Jeśli chcesz iść ze Skipem 

na seans o północy, to w porządku.

Nie do wiary. Po tej historii z Robem byłam  pewna, że nigdy mnie nie wypuści z domu, a 

zwłaszcza z chłopakiem.

Ale chyba tylko z jednym chłopcem nie wolno mi było się widywać.

I tym chłopcem nie był Skip Abramowitz.

-

To znaczy - ciągnęła mama - dobrze znamy Skipa. Wyrósł na odpowiedzialnego młodego 

człowieka. Naturalnie, że możesz iść z nim do kina.

Otworzyłam szeroko buzię.

background image

-

Mamo, film zaczyna się dopiero o północy. -Jeśli Skip odprowadzi cię do domu zaraz 

potem...

-

Och!   -   dobiegł   głos   ze   słuchawki,   która   zwisała   z   mojej   dłoni.   -   Odprowadzę,   pani 

Mastriani. Proszę się nie martwić!

I tak właśnie umówiłam się na randkę ze Skipem Abramowitzem.

Cóż, nie bardzo mogłam się wyplątać. To by było dla niego potwornie upokarzające. Dla mnie 

zresztą też.

- Mamo! - wrzasnęłam, kiedy już odłożyłam słuchawkę. -Nie chcę chodzić ze Skipem!

- Czemu nie? - zainteresowała się mama. - Myślę, że to bardzo miły chłopiec.

W tłumaczeniu: nie ma motocykla, nigdy nie pracował w warsztacie i świetnie zdał egzaminy.

Aha, jeszcze jedno, jego tata to przypadkiem najlepiej opłacany adwokat w mieście.

-

Jesteś   niesprawiedliwa,   Jessico   -   powiedziała   mama.   -Prawda,   Skip   nie   jest   może 

najbardziej atrakcyjnym chłopcem, jakiego znasz, ale jest wyjątkowo sympatyczny.

-

Sympatyczny! Wysadził w powietrze moją ulubioną lalkę Barbie!

- To było wiele lat temu - stwierdziła mama. - Sądzę, że wy-rósł na prawdziwego dżentelmena. 

Będziecie się razem świetnie owić. - Zamyśliła się. - Wiesz, znalazłam przypadkiem świetny 

fason na spódnicę, idealny na wyjście do kina. Zostało trochę materiału z zasłonek, które uszyłam 

do gościnnego pokoju...

Rozumiecie,  to jest problem z niepracującą  matką.  Ciągle  wymyśla  sobie jakieś  zadania,  na 

przykład uszycie dla mnie spódnicy z materiału, który został po uszyciu zasłonek.

Zanim zdążyłam powiedzieć cokolwiek, choćby: „Nie, dziękuję, mamo. Wydałam kupę forsy w 

Esprit i chyba znajdę jakieś ładne ciuchy na tę okazję", do kuchni wszedł Douglas z talerzem w 

ręku i oświadczył:

Owszem, Jess. Skip jest naprawdę w porządku. Rzuciłam mu ostrzegawcze spojrzenie.

Uważaj, komiksowy chłopczyku - warknęłam. Douglas zaniepokoił się trochę.

-

Och, ojej - powiedział do mamy, odkładając pusty talerz. Posprzątam, nie martw się. To 

moja wina.

Mama kurczowo przycisnęła szczotkę do siebie.

-

Nie, nie. Sama posprzątam.

background image

Smutne. Chodziło jej oczywiście o to, żeby Douglas nie zbliżał się do potłuczonej porcelany. 

Próba samobójcza w zeszłe święta wyrobiła w niej przekonanie, że nie należy zostawiać go sam 

na sam z ostrymi przedmiotami.

-

Widzisz - odezwał się Douglas, kiedy wahadłowe drzwi nieruchomiały - na co się dla 

ciebie narażam? Teraz będzie mnie pilnować jak kwoka.

Powinnam być mu wdzięczna. Myślałam jednak tylko o tym, że życie stałoby się dużo mniej 

stresujące, gdyby Dougts znalazł się poza podejrzeniami.

-

Idź,   powiedz   im   teraz   -   poprosiłam.   Dobra,   zaczęłam   go   błagać.   -   Przed   Wieczorną 

rozrywką. Wiesz, że mama nigdy nie traci więcej niż pięć minut Wieczornej na kłótnie.

Douglas właśnie płukał talerz.

-

Ani mi się śni - powiedział, nie patrząc na mnie. Wściekłam się. Naprawdę się wściekłam.

-

Douglas   -   syknęłam.   -Jeśli   sądzisz,   że   nie   powiem   federalnym,   to   chyba   zgłupiałeś. 

Muszę im powiedzieć. I powiem. A kiedy oni się dowiedzą, to jak myślisz, jak długo potrwa, 

zanim to dotrze do mamy i taty? Chyba lepiej, żebyś ty im powiedział, a nie cholerne FBI, nie 

uważasz?

Douglas zakręcił wodę.

-Wiesz,  co na  to ojciec?  Jeśli  czuję się na tyle  dobrze,  żeby pracować  za ladą  w  sklepie  z 

komiksami, to jestem w stanie pracować w kuchni w restauracji Mastrianich. A ja nie znoszę 

pracy przy żarciu. Wiesz o tym.

-

Kto znosi? - zapytałam.

- A mama? - Douglas potrząsnął głową. - Wiesz, jak zareaguje. To, co było przed chwilą, to 

pestka.

- Dlatego sama im powiem. Zanim dowiedzą się od kogoś innego. Na Boga, Douglas, mówię 

poważnie. Pracujesz tam już dwa tygodnie. Myślisz, że nikt im nic nie powie?

- Posłuchaj, Jess. Powiem im. Tylko pozwól mi to zrobić wtedy, kiedy sam uznam za stosowne. 

Wiesz, jaka jest mama...

Drzwi wahadłowe od pokoju otworzyły się gwałtownie i weszła mama z szufelką pełną śmieci.

-Jaka mama jest, mianowicie? - zapytała, patrząc podejrzliwie na Douglasa i na mnie, i znowu na 

Douglasa.

Na szczęście zadzwonił telefon.

Znowu.

background image

Skoczyłam w stronę aparatu, ale było za późno. Tata podniósł już słuchawkę u siebie.

-   Jess!   -   ryknął.   -   Telefon   do   ciebie.   Oczy   mamy   zapłonęły.   Wiecie,   co   sobie   myślała? 

Powodzenie   u   chłopców,   bogate   życie   towarzyskie,   randki,   telefony.   Rozczarowałam   ją, 

zdawałam sobie sprawę, jako córka, ponieważ we chodziłam na stałe z kimś takim jak Mark 

Leskowski.   Nie   wiedziała,   niestety,   że   telefony,   które   otrzymywałam   ego   wieczoru,   nie 

dotyczyły szczegółów jutrzejszej imprezy dobroczynnej.

Nie, chodziło raczej o szczegóły mojej rychłej egzekucji. Podniosłam słuchawkę i odkryłam, że 

to nie był żartowniś, który dzwonił wcześniej. Dzwonił agent specjalny Johnson.

-

No cóż, Jessico - odezwał się. - Czy przemyślałaś może naszą poranną pogawędkę?

Spojrzałam na mamę i Douglasa.

-

Eee, czy moglibyście... ? - zapytałam. - To sprawa osobista.

Mama zmarszczyła brwi.

-

To chyba nie ten chłopak? Ten cały Wilkins?

Ten cały Wilkins. Prawie tak samo miłe, jak „dziwak".

-

Nie - powiedziałam. - To inny chłopak.

Co,   praktycznie   rzecz   biorąc,   nie   było   nawet   kłamstwem,   Mama,   wychodząc   z   kuchni, 

uśmiechnęła się z taką radością, jakby właśnie uznano mnie za najpopularniejszą dziewczynę w 

szkole. Douglas też wyszedł, tyle że nie wyglądał nawet w połowie na tak uszczęśliwionego jak 

mama.   -Jaką   pogawędkę?   -   zapytałam   agenta   specjalnego   Johnsona.   -   Och,   tę,   w   której 

sugerowałeś, że mój brat może być zabójcą Amber Mackey? I że jeśli nie pomogę wam wytropić 

waszych   najbardziej   upragnionych   poszukiwanych,   zaciągniecie   go   na   przesłuchanie   w   tej 

sprawie?

-

Cóż, nie przypominam sobie, żebym tak to ujął - rzekł Agent specjalny Johnson. - Ale 

owszem, w tej sprawie dzwonię.

-

Przykro mi cię rozczarować - powiedziałam. - Douglas ma żelazne alibi na czas, kiedy 

porwano obie dziewczyny. Zapytaj jego pracodawców w Comix Underground.

W słuchawce zapadła cisza. A potem chichot agenta specjalnego Johnsona.

-Zastanawiałem się, jak długo będzie się zbierał na odwagę, żeby ci o tym powiedzieć.

Zrobiło mi się gorąco ze złości.

A potem mnie olśniło. Jasne, że wiedział o wszystkim. Wiedzieli od początku. Korzystali z mojej 

ignorancji, żeby mnie spętać.

background image

Cóż, za to im płacą. Tajne operacje.

-

Świetnie się bawisz moim kosztem - wycedziłam - ale może miałbyś ochotę zająć się dla 

odmiany   jakąś   pracą.   Wiem,   marzy   wam   się,   żebym   odwalała   robotę   za   was,   ale   w   tym 

szczególnym wypadku to wy jesteście ekspertami.

Opowiedziałam mu o telefonie.

-I mówisz, że nie mogłaś rozpoznać głosu? - zapytał.

- Tak. Wydawał się jakiś przytłumiony.

- Prawdopodobnie przykrył czymś mikrofon słuchawki -stwierdził agent specjalny Johnson - z 

obawy,   że   go   rozpoznasz.   Powiedz   mi   jedną   rzecz.   Czy   ten   głos   był   w   jakiś   sposób 

charakterystyczny? Szczególny akcent albo coś takiego?

- Nie wiem, czemu przypomniałam sobie test na wsioka. No wiecie, test wymowy.

- Nie  - powiedziałam  zdziwiona,  że wcześniej  sama  nie zwróciłam  na to uwagi. - Żadnego 

szczególnego akcentu.

- Dobrze - mruknął agent specjalny Johnson. - Mądra dziewczynka. W porządku, spróbujemy 

dojść, z jakiego numeru ten człowiek dzwonił.

- Myślałam, że to dla was nic takiego. Zwłaszcza, że od dawna podsłuchujecie moje rozmowy.

- Bardzo śmieszne, Jessico - rzekł agent specjalny Johnson oschłym  tonem. - Zdajesz sobie, 

oczywiście,   sprawę,   że   Biuro   nie   dopuściłoby   w   żadnym   wypadku   do   naruszenia   praw 

amerykańskiego obywatela w czasie śledztwa.

- Ehe - powiedziałam. Świadomość, że agent specjalny Johnson zajmie się tą sprawą, podnosiła 

mnie w jakiś sposób na duchu. Głupie, zważywszy, jak bardzo działało mi na nerwy, że federalni 

cały czas depczą mi po piętach, prawda? - Aha.

- I nic się nie martw, Jessico. Tobie i twojej rodzinie nic nie bozi. Dzisiaj wieczorem rozstawimy 

dwudziestu funkcjonariuszy wokół waszego domu. Zapewnimy całkowite bezpieczeństwo. Nasz 

dom rzeczywiście był bezpieczny i nikt nawet nie próbował się do niego zbliżyć. Za to spalili 

restaurację.

Można by pomyśleć, że należał mi się jakiś odpoczynek, A co? Ostatecznie poprzedniej nocy 

właściwie nie spałam. Ale nie, następnej nocy też zadbano o to, żebym nie mogła się wyspać, f 

No dobrze, trochę spałam. Telefon odezwał się dopiero o trzeciej.

O trzeciej nad ranem.

background image

Potem nikt już nie spał w domu Mastrianich. I nie mieliśmy spać spokojnie przez długi, długi 

czas.  Uznałam  oczywiście,  że telefon  jest do mnie.  Dlaczego  by nie?  Wieczorem  wszystkie 

telefony   były   do   mnie.   Proszę,   urzeczywistniały   się   marzenia   mojej   mamy:   zostałam   miss 

popularności, hurra!

Szkoda tylko, że randki, na które się ze mną umawiano, to były randki z eee... ze śmiercią.

Dobra, i ze Skipem Abramowitzem.

Kiedy   telefon   rozdzwonił   się   o   trzeciej   rano,   wyskoczyłam   z   łóżka,   jeszcze   nie   całkiem 

przytomna, i rzuciłam się na aparat w moim pokoju. Chyba miałam nadzieję, że jeśli od razu 

podniosę słuchawkę, to reszta rodziny nie zdąży się obudzić.

Głos w słuchawce okazał się znajomy, ale nie należał do żadnego z moich nowych przyjaciół. No 

wiecie,   tych,   co   obiecali   mnie   zamordować,   jeśli   spróbuję   jeszcze   raz   wyciągnąć   od   Tishy 

Murray informacje na temat domu w pobliżu kamieniołomów.

Uświadomienie sobie, że rozmawiam z agentką specjalną Smith, zajęło mi około minuty.

-Jessico - odezwała się, kiedy podniosłam słuchawkę. A potem, kiedy tata odebrał w swojej 

sypialni i mruknął półprzytomnie: „Halo?", dodała: - Panie Mastriani.

Tata   i   ja   nie   powiedzieliśmy   już   nic   więcej.   Tata,   jak   sądzę,   usiłował   się   obudzić,   a   ja, 

oczywiście, przygotowywałam się do tego, co miałam usłyszeć... czego się domyślałam. Zginęła 

kolejna osoba. Może Tisha Murray.

Albo Heather Montrose. Mimo straży, jakie postawiono przed jej pokojem w szpitalu, ktoś zdołał 

się do niej zakraść i dokończyć dzieła. Heather nie żyje.

Albo to, albo znaleźli kogoś. Znaleźli kogoś, kto usiłował wedrzeć się do naszego domu, żeby 

mnie zabić.

Ale nie o to chodziło. Stało się coś, czego się zupełnie nie spodziewałam.

-  Przykro  mi,   że  pana   obudziłam  -  powiedziała  Jill   ze  szczerym  żalem.   -  Sądzę  jednak,  że 

powinniśmy   pana   zawiadomić,   że   pańska   restauracja,   Mastriani,   stoi   w   płomieniach.   Czy 

zechciałby pan...

Jill nie miała okazji dokończyć zdania, ponieważ mój tata Odłożył słuchawkę i, jak go znam, 

sięgał właśnie po spodnie.

- Zaraz tam będziemy - zapewniłam.

- Nie, Jessico, nie ty. Powinnaś...

Nie dowiedziałam się, co jej zdaniem powinnam, ponieważ odłożyłam słuchawkę.

background image

Parę   sekund  później,   przy  drzwiach,   przekonałam  się,   że  miałam   rację.  Tata  był  całkowicie 

ubrany - to znaczy, miał na sobie spodnie i buty. Do tego górę od piżamy w charakterze koszuli. 

Kiedy mnie zobaczył, powiedział: - Zostań z matką i bratem.

- Absolutnie nie - powiedziałam. Ja też zdążyłam się ubrać.

Wydawał   się   rozdrażniony   i   wdzięczny   zarazem,   co   jest   dość   niezwykłe,   jak   się   tak   bliżej 

zastanowić. Dostrzegliśmy łunę, gdy tylko wyszliśmy za próg. Pomarańczowa poświata  była 

dobrze widoczna na tle niskich, ciemnych chmur. Przypomniała mi się scena pożaru Atlanty z 

Przeminęło z wiatrem.

-

Wielki Boże - powiedział tata.

Ja natomiast postanowiłam porozmawiać z przyjaciółmi po przeciwnej stronie ulicy. Tymi w 

białej pół ciężarówce.

-

Cześć!  - Puknęłam  w zasłonięte  okno od strony kierowcy.  - Muszę jechać  z tatą  do 

centrum. Zostańcie tutaj i pilnujcie domu, póki nie wrócę, dobra?

Odpowiedzi   nie   było,   ale   też   nie   spodziewałam   się   żadnej.   Ludzie,   którzy   mają   cię   śledzić 

potajemnie, nie lubią, kiedy się ich tak po prostu zaczepia i zaczyna z nimi rozmawiać, nawet 

jeśli ich szef wie doskonale, że ty wiesz, że oni tam są. Rozumiecie, co mam na myśli.

W centrum znaleźliśmy się w jednej chwili, ale miałam wrażenie, że trwało to całe wieki. Nasz 

dom dzieli od centrum zaledwie parę przecznic... piętnastominutowy spacer albo cztery minuty 

jazdy.   O   trzeciej   nad   ranem   ulice   świeciły   pustkami.   Nie   mogliśmy   oderwać   oczu   od   tej 

pomarańczowej łuny na niebie. Parę razy tata o mało nie wjechał na chodnik. Dobrze, że tam 

byłam. Położyłam ręce na kierownicy, mówiąc:

-

Tato, nie martw się. To nie to. Pomarańczowe światło? To pewnie takie błyskawice bez 

grzmotu.

-

Ciągle w tym samym miejscu? - zgłosił wątpliwości tata.

-

Oczywiście - oświadczyłam. - Czytałam o tym. Na biologii. Boże, ale ja kłamię.

Potem skręciliśmy w Główną. I zobaczyliśmy.

To nie były błyskawice bez grzmotu. O nie.

Kiedyś, dawno temu, u sąsiadów z naprzeciwka z kominka wypadło płonące polano, od którego 

zajęły się firanki w salonie.

Takiego  pożaru spodziewałam  się w Mastrianim.  No wiecie,  języki  ognia w oknach i może 

wstęga dymu wydobywająca się z otwartych drzwi. Strażnicy byliby na miejscu, oczywiście, 

background image

ugasiliby   płomienie   i   już.   Tak   właśnie   to   wyglądało   u   sąsiadów.   Stracili   firanki,   musieli 

wymienić dywan oraz kompletnie przemoczoną kanapę.

Ale   kiedy   strażacy   odjechali,   sąsiedzi   położyli   się   spać   we   własnych   -   choć   trochę   pewnie 

śmierdzących   dymem   -   łóżkach.   Nie   musieli   się   wynieść   do   krewnych   czy   do   hotelu,   czy 

gdziekolwiek, ponieważ ich dom stał nadal.

Pożar   w   Mastrianim   nie   był   tego   rodzaju.   Pożar   w   Mastrianim   szalał,   oddychał,   żył.   Miał, 

mówiąc oględnie, przerażającą siłę destrukcji. Płomienie strzelały z dachu na dziesięć, piętnaście 

metrów w górę. Cały budynek stał się kulą ognia. Nie mogliśmy podjechać bliżej, tyle parkowało 

tam wozów strażackich. Dziesiątki strażaków z plującymi wodą gumowymi wężami poruszało 

się w niesamowitym, sennym tańcu, usiłując ugasić ogień.

Ale los bitwy wydawał się przesądzony. Nie trzeba było strażaka, żeby to stwierdzić. Płomienie 

pochłonęły budynek bez areszty. Zielono-złoty baldachim nad drzwiami, który osłaniał klientów 

przed deszczem? Zniknął. Zielony szyld z napisem Mastriani złotymi literami? Zniknął. Okna 

działu administracyjnego na piętrze? Zniknęły. Nowe zamrażarki? Zniknęły. Stolik zakochanych, 

gdzie siedzieliśmy z Markiem Leskowskim? Zniknął. Wszystko zniknęło, Tak po prostu.

No, może nie tak po prostu. Kiedy wyszliśmy z tatą z samochodu i ruszyliśmy w stronę byłej 

restauracji,   ostrożnie   omijając   krzyżujące   się   na   ziemi   i   pulsujące   jak   żywe,   gumowe   węże 

strażackie, zobaczyliśmy,  że cały tłum ludzi uwija się gorączkowo, usiłując ocalić co się da. 

Strażacy   przekrzykiwali   szum   wody   i   huk   ognia,   kaszląc   w   gęstym,   czarnym   dymie,   który 

natychmiast zamulał gardło i płuca.

Jeden z nich zauważył nas i kazał się zatrzymać. Tata wrzasnął: „Jestem właścicielem!", i strażak 

skierował nas do grupy ludzi stojących nieco dalej, o twarzach pomarańczowych od ogniowej 

łuny.

-Joe! - krzyknął ktoś, kogo rozpoznałam jako burmistrza naszego miasteczka. - Jezu, Joe! Tak mi 

przykro.

- Czy ktoś został ranny? - zapytał tata. - Nikt nie jest ranny, co?

- Nie - odparł burmistrz. - Paru chłopaków Richiego robiło za bohaterów i weszło do środka, 

żeby sprawdzić, czy nikt nie został. Najedli się dymu w nagrodę. - Nic im nie będzie - zapewnił 

Richard Parks, naczelnik straży pożarnej. - W środku nie było nikogo, Joe. Nie martw się. Tata 

odetchnął z ulgą.

background image

-Jakie   ryzyko,   że   to   się   rozszerzy?   -   Restauracja   była   wolno   stojącym   budynkiem   w   stylu 

wiktoriańskim, z księgarnią po jednej i bankiem po drugiej stronie oraz wspólnym parkingiem na 

tyłach. - Co z bankiem? Księgarnią?

-

Polewamy je wodą - powiedział naczelnik straży. - Na razie w porządku. Trochę iskier 

wylądowało na dachu księgarni, ale zaraz zgasły. Zjawiliśmy się na czas, Joe, nie martw się. W 

każdym razie na czas, żeby uratować sąsiednie budynki.

Mówił smutnym głosem. Nic dziwnego. Często jadał w Mastrianim. Podobnie jak każdy z jego 

ludzi.

-

Co się stało? - zapytał tata. - Jak do tego doszło? Ktoś coś wie?

-Nie potrafię powiedzieć. Ludzie w więzieniu naprzeciwko usłyszeli wybuch, wyjrzeli na ulicę i 

zobaczyli ogień. Jakieś osiem, dziewięć minut temu. Budynek stanął w ogniu jak kupka torfu.

-

Co by wskazywało - wtrącił kobiecy głos - na użycie jakichś materiałów wybuchowych.

Odwróciliśmy głowy i ujrzeliśmy agentów specjalnych Smith i Johnsona, którzy wydawali się 

przejęci i jakby odrobinę bardziej niedbale ubrani niż zwykle. Brak snu przez dwie noce z rzędu 

nawet im dawał się we znaki.

- Też tak uważam - powiedział szef straży.

- Chwileczkę. - Tata wytrzeszczył oczy na agentów FBI. - Co wy mówicie? Chcecie powiedzieć, 

że ktoś podpalił restaurację?

-   Inaczej   ogień   nie   rozprzestrzeniłby   się   tak   szybko,   Joe   -stwierdził   szef   straży.   -   Nie   tak 

gwałtownie. Sądząc po zapachu, to benzyna, ale dowiemy się dopiero, jak temperatura spadnie i 

będziemy mogli...

- Benzyna? - Tata o mało nie dostał ataku serca. Naprawdę. Wszystkie żyły, których normalnie w 

ogóle nie widać, wystąpiły mu na czole. - Dlaczego, na Boga, ktoś miałby zrobić coś takiego? - 

zapytał tata. - Dlaczego ktoś miałby podpalać restaurację?

Szeryf, którego dopiero teraz zauważyłam, powiedział:

- Niezadowolony pracownik, być może.

- Nikogo nie zwolniłem - obruszył się tata. - Od wielu miesięcy.

-  To   prawda.  Nie  lubił  zwalniać  ludzi,  więc   zatrudniał   głównie  takich,  co,   do  których  miał 

pewność, że się sprawdzą. Instynkt na ogół go nie zawodził.

background image

-

No cóż, będzie dochodzenie. - Szeryf patrzył niemal z podziwem na szalejący ogień. - 

Podpalenie? Twoja firma ubezpieczeniowa nie spocznie. Dowiemy się wszystkiego. W swoim 

czasie.

Na pewno. Ale mogliby po prostu zapytać mnie. Mogłabym od razu powiedzieć im, kto to zrobił. 

Nie miałam wątpliwości.

No, właściwie to wiedziałam tylko, dlaczego. Nie wiedziałam, kto. Ale powód był oczywisty.

Dostałam  ostrzeżenie.   Ostrzeżenie,   że  jeśli  nie   przestanę   wypytywać  o  dom  przy  drodze  do 

kamieniołomów...

To takie niesprawiedliwe. Mój tata. Biedny tata. W żaden sposób na to nie zasłużył.

Na widok taty, który próbował żartować z burmistrzem, szeryfem i naczelnikiem straży, ogarnęło 

mnie współczucie. Żartował, ale w środku, wiedziałam o tym dobrze, serce mu pękało. Tata 

kochał Mastrianiego. Otworzył tę restaurację zaraz potem, jak się pobrali z mamą. To była jego 

pierwsza restauracja, pierwsze dziecko... tak jak Douglas był pierwszym dzieckiem mamy.

-

Nawet o tym nie myśl, Jess - powiedział agent specjalny, nawet dość ciepłym tonem.

Odwróciłam się do niego, mrugając oczami.

-

O czym?

-

Żeby znaleźć tego, kto to zrobił - odparł Allan. - Żeby szukać na własną rękę. Tu chodzi o 

niebezpiecznych, psychopatycznych bandytów. Ściganie ich zostaw nam, jasne?

Tym razem bardzo chciałam zastosować się do jego zalecenia. Och, jasne, byłam też wściekła i 

tak   dalej.   Nie   zrozumcie   mnie   źle.   Ale   jakaś   część   mnie   była   ciężko   przerażona.   Bardziej 

przerażona niż wtedy, kiedy zobaczyłam Heather związaną w wannie. Bardziej przerażona niż 

wtedy, gdy przedzierałam się na motocyklu przez ciemny las.

Ponieważ to, co się teraz działo, było w jakiś sposób straszliwsze. Budziło grozę większą niż 

złamana ręka Heather albo to, że mogłabym zlecieć z ogromnego motocykla, ładując się pod 

koła.

Było niebezpieczne i nie do opanowania. Niosło śmierć.

Jak to, co spotkało Amber.

- Bez obaw - powiedziałam, przełykając ślinę. - Nic nie zrobię.

- Taak - agent specjalny Johnson łypnął podejrzliwie. -W porządku.

Potem usłyszałam głos mamy. Wołała tatę.

background image

Szła w naszym kierunku, omijając węże strażackie, w prochowcu narzuconym na koszulę nocną. 

Douglas podtrzymywał ją za łokieć, żeby się nie potknęła w sandałach na wysokim obcasie. Tata 

ruszył jej na spotkanie. Przystanęli obok największego z wozów strażackich.

- Och, Joe - westchnęła mama, przyglądając się płomieniom, które wciąż strzelały wysoko, aż do 

nieba. - Och, Joe.

- W porządku, Toni - odparł tata, biorąc ją za rękę: - Nie martw się. Zapłaciliśmy ubezpieczenie. 

Zwrócą nam. Możemy się odbudowywać.

- Ale tyle naszej pracy, Joe. - Mama nie mogła oderwać spojrzenia od ognia. No i wiecie, mimo 

całej   grozy,   ten   widok   był   w   jakiś   sposób   piękny.   Strażacy   nie   usiłowali   już   gasić   pożaru, 

pilnowali tylko, żeby nie rozprzestrzenił się na sąsiednie budynki. Na razie szło im dobrze.

- Twoja ciężka praca. Dwadzieścia lat. - Mama przechyliła głowę, opierając ją na ramieniu taty. - 

Tak mi przykro, Joe.

- W porządku - powiedział tata. Puścił jej rękę i objął ją ramionami. - To tylko restauracja. Tylko 

tyle. Tylko restauracja.

Tylko restauracja. Wymarzona, ukochana restauracja mojego taty. Poświęcił jej najwięcej czasu i 

najwięcej   pracy.   Joe,   tańsza   restauracja   taty,   przynosiła   zaledwie   połowę   tych   wpływów   co 

Mastriani, a Joe Junior, z pizzą na wynos, nawet jeszcze mniej. Wiedziałam, że przez jakiś czas, 

bez względu na ubezpieczenie, nie będzie nam lekko.

Tata trzymał się dzielnie. Przytulił mamę i powiedział z odrobinę wymuszoną wesołością:

-

Hej, jeśli już coś musiało pójść z dymem, cieszę się, że to restauracja, a nie dom.

Potem już nic nie mówili. Stali tak spleceni ramionami, przytuleni głowami, obserwując, jak 

część ich życia obraca się w popiół.

Douglas podszedł do mnie. Nie powiedziałam mu, o czym myślę. A myślałam o tym, że ostatnio 

widziałam rodziców stojących w ten sposób w szpitalu, kiedy Douglas podciął sobie żyły.

-

Wydaje mi  się - odezwał się Douglas - że teraz nie jest najlepszy moment,  żeby im 

powiedzieć, prawda?

Spojrzałam na niego.

- Powiedzieć o czym?

- O mojej nowej pracy.

- Nie mogłam się powstrzymać od uśmiechu.

background image

-

O nie - odparłam. - Teraz zdecydowanie nie jest dobry moment, żeby im powiedzieć o 

twojej nowej pracy.

I tak staliśmy we czwórkę, patrząc, jak dopala się restauracja Mastriani.

Następnego dnia dotarłam do szkoły koło południa i do tego czasu wszyscy - wszyscy w całym 

mieście - wiedzieli już, co się stało. Kiedy weszłam do stołówki - mama podrzuciła mnie w porze 

lunchu - całe mnóstwo ludzi rzuciło się w moją stronę, wyrażając współczucie. Naprawdę, jakby 

ktoś umarł.

Miałam   wrażenie,   że   wszyscy   odczuli   tę   stratę.   Mastriani   był   szczególnym   miejscem, 

wyjątkowym. Ludzie szli tam, kiedy mieli ochotę zaszaleć, w urodziny albo przed końcem roku.

Chyba wspominałam już, że nie cieszę się popularnością w swojej szkole. Nie czuję, powiedzmy, 

duchowej wspólnoty ze szkołą. To, czy nasza drużyna wygra mistrzostwa albo cokolwiek innego, 

obchodzi mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg. Nie pamiętam, żeby mnie kiedykolwiek zaproszono 

na jakąś imprezę. Wiecie, imprezę bez rodziców, ale za to z alkoholem, kiedy wszyscy piją, a 

potem zalegają pod ścianami.

Nie, nigdy mnie nie zapraszano.

Dlatego byłam mocno zaskoczona żywiołowymi objawami współczucia. A nie tylko Ruth i Skip 

oraz ci, co grali w orkiestrze podeszli, żeby wyrazić żal.

Nie, również Todd Mintz, gromadka  Pomponek, Tisha Murray i Jeff Day,  a także sam król 

najelegantszego towarzystwa, Mark Leskowski we własnej osobie.

To prawie dość, żeby odwrócić  uwagę dziewczyny,  że gdzieś  tam jest ktoś, kto pragnie jej 

śmierci - i kto dopilnuje, żeby tak się stało, jeśli dziewczyna za bardzo zbliży się do prawdy.

- Nie mogę w to uwierzyć - powiedział Mark, sadzając swoją naprawdę fantastyczną tylną część 

ciała  na  ławce  obok  mnie  i  przyglądając  mi   się głębokimi,  brązowymi   oczami.   - A  jeszcze 

niedawno byliśmy tam razem, ty i ja.

- Owszem - powiedziałam, speszona zazdrosnymi spojrzeniami skierowanymi w moją stronę. 

Ostatecznie,   wobec   zniknięcia   Amber,   Mark   byłby   niezłą   zdobyczą.   Niejedna   cheerleaderka 

dźgnęła koleżankę łokciem w bok, wskazując na nas.

- Oczywiście nie domyślały się, że moje serce należy - i zawsze tak będzie — do innego.

- Przynajmniej nikt nie został ranny - powiedział Mark. -Możesz sobie wyobrazić, co by było, 

gdyby pożar wybuchł w porze obiadu?       

- W porze obiadu byłoby trudno rozlać benzynę po całej restauracji.

background image

- Chcesz powiedzieć, że ktoś to zrobił celowo? Dlaczego? Kto?

- Przypuszczam, że ta sama osoba, która zabiła Amber i pobiła Heather. To było ostrzeżenie. Dla 

mnie. Żebym się w to nie mieszała.

Mark zdumiał się głęboko.

-

Boże! Straszne.

To mniej więcej odpowiadało moim własnym odczuciom, toteż skinęłam głową.

-

Zgadza się.

Zaraz potem zabrzmiał dzwonek. Mark powiedział jeszcze:

-

Posłuchaj, może moglibyśmy się spotkać w ten weekend. Jeśli masz ochotę. Zadzwonię 

do ciebie.

Dobra,   przyznaję.   To   było   dość   podniecające   -   najprzystojniejszy   chłopak   w   szkole, 

wiceprzewodniczący   klas   maturalnych,   gwiazda   futbolu   i   w   ogóle,   mówi   tak   po   prostu: 

„Zadzwonię do ciebie". Cóż, nie był Robem Wilkinsem. I w ogóle wydawał mi się raczej nudny.

Ale jednak. Umówił się ze mną. Już drugi raz. Nagle zrozumiałam, jak czuła się moja mama w 

szkole.   No   wiecie,   miss   wszystkich   imprez.   Dlatego   tak   się   ucieszyła   z   telefonu   Skipa. 

Powodzenie - tak, to fajne.

A w każdym  razie  było,  dopóki w drodze do szafki nie zaczepiła  mnie  Karen Sue Hankey, 

mówiąc wyniosłym, Karen-Sue-Hankeyowym tonem:

-

Brakowało mi  ciebie  podczas  przesłuchań  dziś  rano. Zamarłam z ręką na szyfrowym 

zamku. Przesłuchania w celu ustalenia miejsc w orkiestrze. Kompletnie zapomniałam.

Ostatecznie miałam inne sprawy na głowie ... grożono mi śmiercią, zniszczono znaczną część 

rodzinnego przedsiębiorstwa.

Zaraz, zaraz... dęte wyznaczono na czwartek.

To znaczy na dzisiaj.

- Przypuszczam, że skoro się nie stawiłaś - powiedziała Karen Sue - będziesz zajmowała ostatnie 

krzesło do końca semestru. Trudno. Pan Vine przydziela miejsca po szkole i założę się, że będę... 

- Hej!

Karen Sue krzyknęła, ponieważ ją popchnęłam. Niezbyt mocno i wcale nie brutalnie. Po prostu 

musiałam gdzieś pójść, i to szybko, a ona stała mi na drodze.

Wiedziałam, że pan Vine spędzał „okienko" na piątej lekcji w pokoju nauczycielskim, dochodząc 

do siebie po próbie orkiestry pierwszaków.

background image

Pognałam   korytarzem,   potrącając   ludzi   i   nie   mówiąc   nawet   „przepraszam".   To   nie   było   w 

porządku. Absolutnie nie. Osoba nieobecna z uzasadnionego powodu, jak ja, powinna zostać 

dopuszczona do przesłuchania, a niezsyłana na ostatnie krzesło tylko, dlatego, że jakiś psychol 

spalił restaurację należącą do jej rodziców.

W dodatku latem opanowałam sztukę czytania z nut. Miałam zamiar porazić pana Vine'a swoimi 

nowymi umiejętnościami. Nie chciałam zająć pierwszego krzesła, ale zdecydowanie należało mi 

się trzecie, może nawet drugie. Ostatnie krzesło nie odpowiadało mi ani trochę. Będę walczyć, 

postanowiłam.

Wpadłam w poślizg, wyhamowując pod drzwiami pokoju nauczycielskiego. Ryzykowałam, że 

spóźnię się na biologię, ale co tam. Zastukałam do drzwi.

Nagle ktoś dotknął mojego ramienia. Odwróciłam się i zobaczyłam Claire Lippman, która rzadko 

kiedy odzywała się do mnie na korytarzu. Nie, dlatego, że była snobką czy coś, tylko że zwykle 

siedziała z nosem w skrypcie.

-Jess - zaczęła. Nie wyglądała najlepiej. To było zdumiewające, bo Claire jest ideałem urody. 

Zawsze wygląda świetnie. Doskonale, nieskazitelnie, no wiecie.

Tym razem nie sprawiała wrażenia doskonałej. Zlizała całą szminkę z warg, a różowy sweter 

zarzucony na ramię - miała na sobie białą bluzkę bez rękawów - ledwo się trzymał.

-Jess, ja... - Claire rozejrzała się. Robiło się pustawo, bo wszyscy wchodzili do klas. - Muszę z 

tobą porozmawiać.

Coś było nie tak. Mocno nie tak.

-

Co się dzieje, Claire? - zapytałam, kładąc jej rękę na ramieniu. - Czy dobrze...

Czy dobrze się czujesz. O to właśnie chciałam ją zapytać. Nie zdążyłam.

Bo po pierwsze, otworzyły się drzwi i pojawił się w nich nauczyciel chemii, pan Lewis.

Po   drugie,   z   gabinetu   pedagoga,   znajdującego   się   naprzeciwko   pokoju   nauczycielskiego, 

wychynął Mark z naręczem podań o przyjęcie do college'u, które dla niego przygotowano.

- Czym mogę służyć, panno Mastriani? - zapytał pan Lewis. Nie miałam chemii, ale musiał znać 

moje nazwisko z gazet, z zeszłego roku.

- Cześć - zwrócił się do mnie i do Claire Mark Leskowski. -Jak się macie?

W tym momencie Claire zrobiła coś naprawdę bardzo dziwnego. Obróciła się na pięcie i pognała 

korytarzem, jakby ją kto gonił. Nawet nie zauważyła, że sweter zsunął jej się z ramion i upadł na 

ziemię.

background image

Pan Lewis popatrzył za nią, potrząsając głową.

-

Kółko teatralne - mruknął.

Mark   i   ja   śledziliśmy   wzrokiem   Claire,   aż   zniknęła   za   rogiem,   kierując   się   do   skrzydła 

teatralnego, a potem spojrzeliśmy po sobie. Mark wzniósł oczy do nieba i wzruszył ramionami.

-

Na razie - rzucił głośno i odszedł w przeciwnym kierunku, w stronę sali gimnastycznej.

Nie   bardzo   wiedząc,   co   robić,   schyliłam   się   i   podniosłam   sweter.   Był   mięciutki,   a   kiedy 

spojrzałam   na   metkę,   zrozumiałam,   dlaczego.   Sto   procent   kaszmiru.   Na   pewno   Claire   się 

zmartwi. Wzięłam sweter, żeby jej później oddać.

-

A więc, panno Mastriani? - Pan Lewis wytrącił mnie z zamyślenia.

Poprosiłam, żeby zawołał pana Vine'a. Pan Vine wydawał się rozbawiony moimi obawami, że 

zostanę zesłana do ostatniego rzędu w sekcji fletów.

-

Czy   naprawdę   sądzisz   -   zapytał,   patrząc   na   mnie   z   wesołym   błyskiem   w   oku   -   że 

zrobiłbym ci coś takiego, Jess? Wszyscy wiemy, dlaczego cię nie było. Nie martw się. Przyjdź do 

mnie zaraz po lekcjach na przesłuchanie. W porządku?

Odetchnęłam.

-W porządku. Bardzo dziękuję.

Poszłam na lekcję zadowolona. Cieszyłam się, że pan Vine dał mi szansę. Miejsce w orkiestrze 

naprawdę było dla mnie ważne.

Wkrótce jednak miałam zapomnieć o przesłuchaniu. Dzień mijał, a ja coraz wyraźniej czułam, że 

coś nie daje mi spokoju. Coś nowego.

Coś więcej niż tajemnicza śmierć Amber, telefony z pogróżkami i pożar restauracji.

Dopiero w połowie siódmej lekcji zrozumiałam, co to jest. Byłam przerażona.

Poważnie, prawie trzęsłam się ze strachu.

Bałam się oczywiście o dom, o moją rodzinę i o siebie, choć federalni nie spuszczali oka z 

naszego domu. Ze mnie na pewno też, choć muszę przyznać, robili to dyskretnie.

To   nie   wszystko.   Wiedziałam,   że   dzieje   się   coś   złego.   Coś   poza   pożarem   w   Mastrianim, 

zabójstwem Amber i pobiciem Heather.

Rety, nie chcę powiedzieć, że miałam jakieś objawienie. Wcale nie. Nie wtedy.

Ale czułam wyraźnie, że dzieje się coś złego. To było nie tylko straszne, to było...

Odrażające.

Jak randka ze Skipem, tylko dużo, dużo gorsze.

background image

W połowie siódmej lekcji nie wytrzymałam. Podniosłam rękę, zanim w ogóle zrozumiałam, co 

chcę zrobić.

Więc kiedy mademoiselle MacKenzie, niespecjalnie zachwycona, że przerywam jej w połowie 

dogłębnej analizy nieustającego ścierania się osobowości Alix i Michela {Alix mes du sel dans la 

boule   de   Michel),   zapytała:   Qu'   est-que   vous   vonlez,Jessica?   a   ja   odparłam,   po   angielsku, 

„Potrzebuję przepustki na korytarz", nie próbowała nawet ukryć rozdrażnienia.

- Nie możesz poczekać do dzwonka?

- Nie, nie mogłam poczekać. Nie rozumiałam, dlaczego, ale wiedziałam, że nie mogę czekać.

Zdegustowana   mademoiselle   MacKenzie   wręczyła   mi   drewnianą   przepustkę   do   łazienki. 

Wyskoczyłam z klasy, zanim zdążyła powiedzieć: Au rewir.

Zbiegłam   po   schodach   -   laboratoria   językowe   znajdują   się   na   drugim   piętrze   -   do   części 

administracyjnej. Nie byłam pewna, po co właściwie tam idę, dopóki nie zobaczyłam drzwi do 

sekretariatu i do pokoju nauczycielskiego.

Wtedy zrozumiałam. Claire. Claire dotykająca mojego ramienia tuż przed piątą lekcją. Chciała 

mi coś powiedzieć, ale nie zdążyła. Jej oczy - piękne błękitne oczy - patrzyły na mnie szeroko 

otwarte, pełne - teraz to wiem, chociaż w tamtej chwili za bardzo martwiłam się o siebie i swoją 

głupią pozycję w orkiestrze, żeby to zauważyć - strachu.

Strach. Strach.

Wpadłam do środka jak burza.

-

Muszę się dowiedzieć, na jakiej lekcji jest teraz Claire Lippman - oznajmiłam, rzucając 

książki na biurko sekretarki. -Muszę to wiedzieć natychmiast.

Helen spojrzała na mnie przyjaźnie, choć z pewną rezerwą.

- Jess - powiedziała. - Wiesz, że nie mogę udzielać takich informacji...

- Muszę wiedzieć! - ryknęłam.

Drzwi gabinetu pana Goodharta otworzyły się. Ku mojemu zaskoczeniu do poczekalni wkroczył 

nie tylko pan Goodhart, ale również agent specjalny Johnson.

-

Jessica? - zaniepokoił się Goodhart. - Co ty tu robisz? Stało się coś złego?

Helen nacisnęła klawisz komputera, powodując, że z ekranu zniknęła gra Saper, a pojawiły się 

rozkłady zajęć poszczególnych uczniów. Pan Goodhart zauważył to i zapytał:

- Helen, co robisz?

- Ona pyta, gdzie jest Claire Lippman. Właśnie szukam.

background image

- Nie możesz tego powiedzieć, Helen. To poufne informacje.

-

Dlaczego chcesz wiedzieć, gdzie jest ta dziewczyna, Jessico? - zapytał agent specjalny 

Johnson. - Coś się stało?

-

Nie wiem. - W zasadzie mówiłam prawdę. Nie wiedziałam. Tyle że...

Coś tam jednak wiedziałam.

- Muszę ją znaleźć - oświadczyłam. - Natychmiast. Chciała mi coś powiedzieć, ale nie zdążyła, 

bo...

- Claire Lippman - odezwała się Helen - ma na siódmej lekcji WF.

- Helen! - krzyknął zaszokowany pan Goodhart. - Nie wolno!

- Dzięki - powiedziałam, zabierając książki i posyłając sekretarce pełen wdzięczności uśmiech. - 

Wielkie dzięki.

Byłam prawie za drzwiami, kiedy Helen zawołała:

-Ale tam jej nie ma, Jess... Zamarłam.

A potem odwróciłam się powoli. -Jak to nie ma? - zapytałam ostrożnie. Helen, ze zmarszczonym 

czołem, studiowała ekran komputera.

- Nie ma - powiedziała. - Z danych wynika, że Claire nie była na zajęciach, począwszy od... 

czwartej lekcji.

-   To   niemożliwe   -   zaprotestowałam.   Poczułam   się   dziwnie.   Zdrętwiały   mi   wargi   i   ręce.   - 

Widziałam ją tuż przed piątą lekcją.

- Nie. - Helen sięgnęła po wydruki. - Claire Lippman urwała się z piątej, a potem szóstej i 

siódmej lekcji.

Claire Lippman nigdy w życiu nie zerwała się z lekcji -oświadczył pan Goodhart. Wiedział, co 

mówi, w końcu był jej pedagogiem.

-

No cóż - powiedziała Helen - dzisiaj się zerwała. Chyba wyglądałam, jakbym miała za 

chwilę   zemdleć,   bo   agent   specjalny   Johnson   podszedł   do   mnie,   chwytając   za   łokieć.   -Jess?

Jessica? Dobrze się czujesz?

-

Nie, nie czuję się dobrze - odparłam. - Claire Lippman też nie.

To   była   oczywiście   moja   wina.   To,   co   się   przytrafiło   Claire   Lippman.   Powinnam   była   jej 

wysłuchać. Powinnam była wziąć ją za ramię i zaciągnąć w jakieś spokojne miejsce. Miała mi 

coś ważnego do powiedzenia.

Coś tak ważnego, że ktoś postanowił ją uciszyć. Dlatego zniknęła z lekcji.

background image

-

Dzisiaj jest tak pięknie - powiedział pan Goodhart. - Może gdzieś sobie poszła. Lubi się 

opalać, a teraz mamy taką pogodę...

Siedziałam na pomarańczowej kanapie, z książkami na kolanach. Ręce zwisały mi bezwładnie. 

Czułam straszliwe zmęczenie.

-

Claire nie uciekła ze szkoły. Oni ją mają.

Agent specjalny Johnson zawołał Jill i teraz oboje siedzieli naprzeciwko, wpatrując się we mnie, 

jakbym  była  nowym  gatunkiem  przestępcy,  o jakim niedawno przeczytali  w podręczniku  na 

zajęciach szkoleniowych FBI.

- Kto ją ma, Jessico? - zapytała łagodnie agentka specjalna Smith.

- Oni. - Nie mogłam uwierzyć, że nie wie. Jak mogła nie wiedzieć? - Ci sami, którzy dopadli 

Amber. I Heather. I spalili restaurację.

- A kim są ci „oni", Jessico? - Agentka specjalna Smith pochyliła się naprzód. Odzyskała już 

swój   właściwy   wygląd,   jej   włosy   układały   się   w   zgrabne   loki,   kostium   sprawiał   wrażenie 

starannie wyprasowanego. W jej uszach tkwiły maleńkie brylantowe kolczyki. - Wiesz, Jessico? - 

Wiesz, kim oni są?

Spojrzałam na nich. Byłam taka zmęczona. Naprawdę. Nie tylko, dlatego, że w ciągu ostatnich 

paru   dni   nie   zdołałam   się   wyspać.   Byłam   zmęczona   wewnątrz,   do   szpiku   kości.   Zmęczona 

strachem. Zmęczona tym, że nie wiem. Po prostu zmęczona.

-

Nie, nie wiem, kim oni są - powiedziałam. - A wy? Macie jakieś pojęcie, kto to jest?

Agenci   specjalni   Smith   i   Johnson   popatrzyli   na   siebie.   Zobaczyłam,   jak   Allan   potrząsa 

nieznacznie głową. Wtedy Jill powiedziała:

-

Allan. Musimy jej powiedzieć.

Byłam zbyt zmęczona, żeby zapytać. Nie obchodziło mnie o. Naprawdę nie. Byłam przekonana, 

że Claire Lippman leży będzieś martwa, i to z mojej winy. Co powie na to mój brat, Mike, kiedy 

się dowie? Kochał się w Claire, odkąd pamiętam. Pewnie, w życiu nie zamienił z nią ani słowa, 

ale kochał ją, tak czy inaczej. Kiedy występowała w Hello, Dolly, nie przepuścił ani jednego 

przedstawienia, nawet poranka dla dzieci.

A ja nie potrafiłam jej ochronić. Miłości życia mojego brata.

-

Jessico - powiedziała agentka specjalna Smith. - Posłuchaj mnie przez chwilę. Amber. 

Amber Mackey, wiesz, dziewczyna, która nie żyje.

background image

Podniosłam głowę. Miałam dość energii - nie dużo, ale dość - żeby zauważyć sarkastycznym 

tonem:

- Wiem, Jill, kim była Amber Mackey. Przez sześć lat siedziała przede mną w ławce.

- Agentko Smith - odezwał się szorstko agent specjalny Johnson. - Ta informacja jest ściśle 

poufna...

- Była w ciąży - ciągnęła agentka specjalna Smith. - Amber Mackey była w siódmym tygodniu 

ciąży, kiedy ją zabito, Jess. Koroner przedstawił właśnie protokół z autopsji i sądzę...

Zamrugałam oczami. Potem zamrugałam jeszcze raz i powiedziałam:

-

W ciąży?

Pan Goodhart, który opierał się o biurko Helen, powtórzył jak echo:

-

W ciąży?

Nawet Helen zawołała:

- W ciąży?! Amber Mackey?

- Proszę - powiedział agent specjalny Johnson. Był wyraźnie zdenerwowany. - Nie chcemy tego 

rozpowszechniać. Nie powiadomiliśmy nawet rodziny ofiary. Proszę, żebyście na razie zachowali 

tę informację wyłącznie dla siebie. Później na pewno przedostanie się do wiadomości publicznej, 

zawsze tak jest. Ale na razie...

Nie słuchałam go. W głowie mi huczało: „Amber. W ciąży. Amber. W ciąży".

A więc Mark Leskowski był ojcem dziecka Amber. Amber nie poszłaby do łóżka z nikim innym. 

Choć zaskoczyło mnie, że w ogóle z nim spała. No wiecie, nie była tego typu dziewczyną.

Cóż, chyba jednak była tego typu dziewczyną.

Ale wiedziałam, czego Amber na pewno by nie zrobiła. Nie zdecydowałaby się na przerwanie 

ciąży. Nie Amber. Ile zorganizowała sprzedaży ciastek, zbierając fundusze na rzecz samotnych 

matek? Ile razy organizowała akcje mycia samochodów, żeby zdobyć pieniądze na podobne cele? 

Ile razy podsunęła mi pudełko UNICEF-u, prosząc o drobne?

Nagle opuściło mnie uczucie zmęczenia. Jakby przepłynął przeze mnie strumień energii... Prawie 

jak wtedy, gdy uderzył mnie piorun.

Dobra, może niezupełnie tak. Ale zmęczenie się ulotniło. I jeszcze coś: już się nie bałam. Już nie.

Ponieważ przypomniałam sobie coś jeszcze. Strach w oczach Claire Lippman. Nie bała się, kiedy 

mnie zaczepiła. Przestraszyła się dopiero, gdy z gabinetu pedagoga wyszedł Mark Leskowski.

Mark Leskowski. Ojciec dziecka Amber.

background image

Mark Leskowski, który siedząc przy stoliku numer siedem w Mastrianim, zapytany, co zrobi, 

jeśli nie powiodą się jego plany dostania się do Narodowej Ligi Futbolu, odpowiedział: „Po-

rażka nie wchodzi w rachubę".

A dziecko z szesnastoletnią dziewczyną? I to w tym samym roku, kiedy miał pójść do college'u? 

W oczach Marka taka sytuacja należała z pewnością do kategorii „nie do przyjęcia".

Wstałam, zrzucając książki na podłogę.

Ale nie wypuszczałam z rąk swetra Claire. Przez całe popołudnie trzymałam go w rękach.

-Jessico? - Jill także zerwała się na nogi. - O co chodzi? Co się dzieje?

Nie odpowiedziałam i wtedy agent specjalny Johnson odezwał się rozkazująco:

- Jessica. Jessica, słyszysz mnie? Odpowiedz agentce specjalnej Smith. Zadała ci pytanie. Czy 

chcesz, abym zadzwonił po twoich rodziców, młoda damo?

Nie   obchodziło   mnie,   co   mówią.   Nie   obchodziło   mnie,   że   Helen,   sekretarka,   sprawdza   mój 

numer domowy, a pan Goodhart macha mi dłonią przed twarzą, wykrzykując moje imię.

Och, nie zrozumcie mnie źle. To było denerwujące. Usiłowałam się skoncentrować, a ci ludzie 

skakali wokół mnie jak skwarki na patelni.

Ale to wszystko nie miało znaczenia. Trzymałam sweter Claire Lippman. Różowy kaszmirowy 

sweter, który jej matka -teraz to wiedziałam, chociaż właściwie nie miałam prawa wiedzieć - dała 

jej na szesnaste urodziny. Sweter pachniał perfumami Happy, Claire zawsze ich używa. Babcia w 

każde święta Bożego Narodzenia dawała jej nową buteleczkę. Wszyscy w szkole zachwycali się 

tymi perfumami. Nie wiedzieli, że to tylko Happy, z Cliniąue. Myśleli, że to coś egzotycznego, 

superdrogiego. Nawet Mark Leskowski, który siedział w rzędzie przed Claire, raz zrobił jakąś 

uwagę na ten temat. Zapytał o nazwę. Chciał kupić takie perfumy dla swojej dziewczyny.

Swojej dziewczyny Amber. Którą zamordował.

Tak jak teraz zamierzał zamordować Claire.

Nagle straciłam  oddech. Nie mogłam  oddychać, bo było  strasznie gorąco. Było  gorąco, a w 

dodatku coś zakrywało mi usta i nos. Dusiłam się. Nie mogłam się wydostać. Wypuśćcie mnie. 

Wypuśćcie mnie. Wypuśćcie mnie.

Poczułam   uderzenie   w   twarz.   Wzdrygnęłam   się   i   nagle   ujrzałam   przed   sobą   twarz   pana 

Goodharta. Agenci specjalni Johnson i Smith trzymali go za ręce.

- Mówiłem panu - wrzeszczał Allan - żeby jej nie bić!

- A co miałem zrobić? - zapytał pan Goodhart. - Miała atak!

background image

-

To nie był atak. - Jill wyglądała na wściekłą. - Miałaś wizję, Jessico? Jessico, dobrze się 

czujesz?

Wytrzeszczyłam oczy na całą trójkę. Policzek piekł mnie trochę. Tylko trochę, pan Goodhart nie 

uderzył zbyt mocno.

-

Muszę iść - powiedziałam i przyciskając do siebie sweter Claire, wyszłam.

Naturalnie   poszli  za   mną.  Co  nie   było  łatwe,  ponieważ   ledwie   wydostałam   się  na  korytarz, 

odezwał   się   dzwonek.   Ostatni   dzwonek   tego   dnia.   Ludzie   wysypali   się   z   klas.   Trzaskali 

drzwiczkami szafek, przybijali piątki, umawiali się na spotkanie w kamieniołomach. Wszędzie 

kłębiły się tłumy uczniów zmierzających do wyjścia.

Pozwoliłam, żeby ludzka fala wypchnęła mnie na zewnątrz i poniosła w stronę placu, gdzie 

czekały szkolne autobusy. Zabierały do domu wszystkich, z wyjątkiem tych, którzy przyjechali 

własnymi samochodami albo zostawali na trening, na dodatkowe zajęcia, czy też za karę.

-Jessico! - usłyszałam za plecami. Agent specjalny Johnson.

Ktoś czekał koło masztu. Ktoś znajomy. Łatwo go było zauważyć w tłumie płynącym w stronę 

autobusów, ponieważ większość ludzi przewyższał o głowę i poza tym stał nieruchomo.

Rob. To był Rob.

Jakaś część mnie ucieszyła się na jego widok. Inna część w ogóle nie zwróciła na niego uwagi.

-Jess! - krzyknął. - Och, mój Boże. Słyszałem, co się stało zeszłej nocy. Jak się czujesz?

-

W porządku - odparłam. Przeszłam koło niego.

Rob, dostosowując swój krok do mojego, zapytał:

-

Co się z tobą dzieje? Dokąd idziesz?

-   Muszę   coś   zrobić.   -   Szłam   szybko,   na   tyle   szybko,   że   zgu-biłam   gdzieś   z   tyłu,   w   masie 

uczniów, agentów specjalnych Johnsona i Smith.

- Co musisz zrobić? - dopytywał się Rob. - Mastriani, dlatego tu przyszłaś?

„Tu" odnosiło się do boiska obok parkingu dla uczniów. To właśnie pod metalowymi trybunami 

schroniłyśmy się z Ruth wtedy, wiosną, gdy zaskoczyła nas burza. Ta burza odmieniła wszystko.

Boisko wyglądało mniej więcej tak samo jak tamtego dnia, tyle, że teraz byli na nim ludzie. 

Trener Albright stał pośrodku z gwizdkiem, zawodnicy dopiero się rozbierali. Większość cheer-

leaderek była już na miejscu. Właśnie odbywały się eliminacje, trzeba było znaleźć kogoś na 

miejsce   Amber.   Smutne,   ale   co   miały   robić?   Do   wykonania   piramidy   potrzeba   dziesięciu 

background image

dziewczyn.  Na trybunach  mrowiły się tłumy chętnych.  Zobaczywszy mnie  i Roba, przestały 

rozmawiać i zaczęły się nam przyglądać. Może myślały, że ja też chcę spróbować?

-Jess - odezwał się Rob - co się z tobą dzieje? Zachowujesz się jeszcze dziwniej niż zwykle.

Trener Albright zauważył nas i gwizdnął.

-

Mastriani! - ryknął. Znał mnie aż za dobrze, w związku z moją skłonnością do siłowych 

rozwiązań. Parę razy zdarzyło mi się lekko uszkodzić jego zawodników. - Czego tu szukasz? 

Przyszłaś na próbę?

Nie odpowiedziałam. Rozglądałam się po boisku, szukając jednej osoby.

-Jeśli nie przyszłaś na próbę, złaź z boiska! - wrzasnął trener Albright. - Nie będziesz mi się tutaj 

włóczyć i denerwować moich chłopców.

Wreszcie   go   zobaczyłam.   Właśnie   wychodził   z   sali   gimnastycznej.   Poduszki   na   ramionach 

sprawiały, że wydawał się jeszcze większy... chociaż i bez nich, rzecz jasna, był imponującej 

postury.

Spotkaliśmy się w pół drogi.

-Jess? - zaskoczony spojrzał na mnie, potem na Roba i znowu na mnie. - Co się dzieje?

Wyciągnęłam rękę. Tę rękę, w której nie trzymałam swetra Claire. Wyciągnęłam rękę, mówiąc:

-

Kluczyki!

Mark spojrzał na mnie z góry, z lekkim uśmieszkiem. Zachował zimną krew. -Co?

-

Wiesz - odparłam. - Wiesz doskonale.

-Jakiś problem? - zapytał trener Albright, podchodząc do nas. Za nim szła większość drużyny - 

Todd   Mintz,   JeffDay   -i   gromadka   cheerleaderek.   Nie,   co   dzień   się   zdarzało,   żeby   ktoś 

niepowołany wkraczał na boisko i zakłócał trening.

Zwłaszcza ktoś, kto nie należał do ich kręgu.

- Mark, ta dziewczyna zawraca ci głowę? - zapytał trener Albright.

- Nie, trenerze - odparł Mark. Nadal się uśmiechał. - Jest w porządku. Jess, o co chodzi?

-   Wiesz,   o   co   chodzi   -   powiedziałam   obcym   głosem.   Brzmiał   w   nim   ton   twardszy   niż 

kiedykolwiek.   Twardszy  i jednocześnie,   w  jakiś   sposób,  smutniejszy.  -  Wy  wszyscy  wiecie. 

-Spojrzałam na pozostałych piłkarzy. - Każdy z was wie.

Todd, mrugając oczami w ostrym słońcu, stwierdził: -Ja nie wiem.

-

Zamknij się, Mintz - rzucił JeffDay.

Trener Albright przeniósł wzrok na Marka i z powrotem na mnie. Potem oznajmił:

background image

-

Posłuchaj,   nie   wiem,   o   co   chodzi,   ale   jeśli   masz   jakąś   sprawę   do   któregoś   z   moich 

zawodników, zgłoś się w godzinach, kiedy biuro jest otwarte. Nie wolno ci przerywać treningu...

Wystąpiłam krok do przodu i walnęłam Marka Leskowskie-go pięścią w żołądek.

-

Dawaj - powiedziałam, kiedy z jękiem osuwał się na kolana. - Dawaj kluczyki.

Potem wszystko potoczyło  się błyskawicznie. Mark zadziwiająco szybko  doszedł do siebie i 

rzucił się na mnie. Chwyt Roba osadził go w miejscu. Jeff Day poderwał mnie z ziemi, planując, 

jak sądzę, przerzucić mnie przez płot. Powstrzymał go Todd Mintz, który ścisnął go za krtań. A 

trener Albright gwizdał jak wściekły.

Rozległ się brzęk i coś błyszczącego wypadło z kieszeni Marka. Kluczyki. Rob podniósł je i 

rzucił do mnie, wołając:

-

Mastriani!

W tym momencie Jeff, przyduszony przez Todda, puścił mnie. Złapałam kluczyki w locie, jedną 

ręką.

A potem odwróciłam się i pobiegłam prosto na parking dla uczniów.

-   Nie   możesz   tego   zrobić!   -   wrzeszczał   Mark.   -   To   bezprawne!   Bezprawna   rewizja   i 

zawłaszczenie!

- Przyjmij - powiedział Rob - że zastosowano wobec ciebie areszt obywatelski.

Szli   za   mną.   Wszyscy   pospieszyli   za   mną   -   Rob   i   Mark,   Todd   i   Jeff,   trener   Albright   i 

cheerleaderki. Jak ten grajek z bajki, który grając na zaczarowanym flecie, wyprowadził dzieci z 

miasteczka,   prowadziłam   drużynę   futbolową   i   zespół   cheerleaderek   w   stronę   bmw   Marka 

Leskowskiego.

-

Och,   mój   Boże!   -   Ruth   stała   przy   swoim   kabriolecie.   -   Tutaj   jesteś.   Wszędzie   cię 

szukałam. Co...

Zauważyła tłumek idący za mną.

-

To jakaś bzdura! - wrzasnął Mark.

-

Mastriani!   -  ryknął   trener   Albright.   -  Oddaj   kluczyki...   Nie  posłuchałam,   oczywiście. 

Podeszłam wprost do samochodu Marka i włożyłam kluczyk w zamek bagażnika.

Wtedy Mark rzucił się do ucieczki. Tyle, że Rob mu nie dał drapnąć. Wyciągnął rękę, niemal od 

niechcenia, i chwycił Marka za tył koszuli.

-

Puszczaj! - krzyknął Mark. - Puść mnie!

Przekręciłam kluczyk i wieko bagażnika podskoczyło do góry.

background image

Tak   zastali   nas   agenci   specjalni   Johnson   i   Smith,   którzy   właśnie   dotarli   na   miejsce.   Tłum 

uczniów otoczył bmw, podczas gdy Rob przytrzymywał Marka Leskowskiego, a Todd Mintz 

Jeffa Daya (który też usiłował się upłynnić w ostatniej chwili).

Ja natomiast tkwiłam połową ciała w bagażniku, sprawdzając, czy Claire Lippman daje oznaki 

życia.

- Och, to było okropne - powiedziała Claire jeszcze tego samego dnia.

- Opowiedz - poprosiłam.

- No wiesz, naprawdę. Byłam pewna, że umrę. -Wyglądałaś, jakbyś już nie żyła - stwierdziła 

Ruth.

-

Naprawdę? - zainteresowała się Claire. - To znaczy jak wyglądałam?

Ruth,   która   siedziała   na   parapecie   naprzeciwko   szpitalnego   łóżka   Claire,   spojrzała   na   mnie 

niepewnie.

-

Chcę wiedzieć - upierała się Claire. - Rozumiesz, gdybym miała kiedyś odegrać scenę 

śmierci... Powinnam wiedzieć, jak trzeba wyglądać.

-

No - odparła Ruth z wahaniem. - Byłaś strasznie blada, miałaś zamknięte oczy i prawie 

nie oddychałaś. Ale to dlatego, że miałaś usta zaklejone taśmą.

-I jeszcze gorąco - wtrącił Skip. - Nie zapominaj o temperaturze.

-   W   bagażniku   było   ponad   trzydzieści   stopni   -   rzuciła   wesoło   Claire.   -   Tak   powiedzieli 

sanitariusze. Umarłabym z przegrzania albo odwodnienia, zanim Mark przyszedłby mnie zabić.

- Eeee... Taak. Coś w tym rodzaju - odezwała się Ruth. -To właśnie nie jest dla mnie jasne. - 

Dlaczego Mark chciał cię zabić?

Claire przewróciła pięknymi błękitnymi oczami.

-

Ojej, ponieważ widział, jak rozmawiam z Jess.

Ruth spojrzała w kierunku ogromnych koszy z kwiatami, które przysyłano Claire do szpitala. 

Mieli ją zwolnić już jutro rano, ale kwiaty napływały na okrągło.

Claire Lippman cieszyła się o wiele większą popularnością, niż przypuszczałam.

- No powiedzcie - nalegała Ruth.

- To naprawdę proste - powiedziałam. - Amber Mackey zaszła w ciążę...

- W ciążę! - zawołała Ruth.

- W ciążę! - zawtórował jej brat bliźniak.

background image

-W ciążę - powtórzyłam. -I oznajmiła Markowi, że urodzi to dziecko. Chciała, żeby się z nią 

ożenił, żeby mogli wychować dziecko razem, stworzyć małą szczęśliwą rodzinę. O tym właśnie 

rozmawiali tego dnia w kamieniołomach, kiedy Claire zauważyła, jak ciągle odchodzą gdzieś na 

bok. Rozmawiali o tym, że Amber jest w ciąży.

-

Zgadza się - przytaknęła Claire. - Ale Mark w swoich planach na przyszłość nie brał pod 

uwagę, że jego dziewczyna może zajść w ciążę.

-Jasne   -   powiedziałam.   -   Małżeństwo   czy   nawet   konieczność   płacenia   alimentów   mogłyby 

zniweczyć jego karierę sportową. Dla niego taka sytuacja była „nie do przyjęcia". Mark jeszcze 

się nie przyznał, ale pewnie pobił Amber, żeby wyperswadować jej to dziecko, a potem gdzieś 

zostawił - prawdopodobnie w bagażniku. Kiedy to nie pomogło i Amber nie zmieniła zdania, 

zabił ją i wrzucił do sadzawki.

- No dobra - odezwała się Ruth. - Teraz chyba rozumiem. A Heather? Przecież Mark był z tobą, 

kiedy Heather zniknęła?

- Owszem, był. O to chodziło. Mark czuł, że grunt mu się pali pod nogami. Federalni dobierali 

mu się do skóry. Wykombinował, że jeśli inna dziewczyna zostanie porwana w czasie, kiedy on 

będzie miał żelazne alibi, to policja się odczepi.

- A trudno o lepsze alibi - dodał Skip - niż kolacja w towarzystwie pupilki FBI, „dziewczyny od 

pioruna".

- Zgadza się - potwierdziłam. - Mniej więcej. No i podziałało. Kiedy Heather zniknęła, nikt już 

nie podejrzewał Marka.

- Poza tobą - stwierdziła Claire.

- No cóż, to niezupełnie tak, że podejrzewałam Marka. -Zdawało mi się, że ktoś tak przystojny 

nie może być przestępcą. Byłam głupia. - Ale ten dom przy kamieniołomach... Kiedy zaczęłam 

się dopytywać o ten dom, Mark znowu się przestraszył i kazał Jeffowi Dayowi, który porwał i 

pobił   Heather   -   zadzwonić   do   mnie   z   pogróżkami.   A   potem   Mark   i   Jeff   włamali   się   do 

Mastrianiego, rozlali benzynę i puścili restaurację z dymem.

W każdym razie tak to przedstawił JeffDay. Na widok policji rozryczał się jak dziecko, a potem 

sypał jak pęknięte sito.

-

Największy błąd Marka - ciągnęłam - polegał na tym, że wziął do pomocy kogoś takiego 

jak   Jeff   Day.   Jeff   nie   jest   specjalnie   bystry   i   potrzebuje   dokładnych,   bardzo   dokładnych 

instrukcji. Zawsze przychodzi do Marka i pyta, co ma robić... zawsze przed pierwszą lekcją.

background image

-

Mark siedzi przede mną - powiedziała Claire. Rolę ofiary odgrywała bardzo poważnie, co 

chwila poruszając ręką z kroplówką, żeby zwrócić uwagę na swój ciężki stan. - No więc rano, 

kiedy   szeptali   z   Jeffem   przed   dzwonkiem,   coś   w   wyrazie   ich   twarzy...   coś   takiego 

nieprzyjemnego... naprowadziło mnie na myśl. Po prostu zrozumiałam. Nie wiem, jakim cudem, 

ale zrozumiałam. Nie mogłam iść na policję, bo nie miałam nic konkretnego. Pomyślałam, że 

mogę porozmawiać z Jess...

-Ale Mark nas zobaczył - wtrąciłam - Tak się przestraszyła, że...

-

Uciekłam - dokończyła Claire - jak młody jelonek.

Z tym jelonkiem to nie jestem taka pewna. Claire jest trochę za wysoka. Może jak gazela, jeśli 

już.

- Mark poszedł niby to w drugą stronę - powiedziałam -ale obszedł budynek i złapał ją...

- Uderzył mnie tutaj... - Claire pokazała na tył głowy. -Czymś ciężkim. Kiedy się ocknęłam, 

leżałam w jego bagażniku.

- Pewnie chciał ją zabrać do domu przy drodze do kamieniołomów - powiedziałam - i zrobić z 

nią to, co zrobił z Amber...

-I co teraz? - zapytała Ruth - Co z Markiem?

-

Hmm... Pójdzie do więzienia. Na długo.

To rzeczywiście pokrzyżuje jego plany wstąpienia do Ligi Narodowej zaraz po college'u.

Do pokoju weszli rodzice Claire, państwo Lippmanowie.

-Och, dziękuję wam, dzieci - odezwała się pani Lippman -za dotrzymanie towarzystwa naszej 

małej dziewczynce, kiedy nas nie było. Proszę, Claire, oto shake miętowo-czekoladowy.

Claire natychmiast opuściło ożywienie, jakie wykazywała przy rozmowie ze mną, Ruth i Skipem. 

Opadła bezsilnie na poduszki. Naprawdę, wyciągała z tej sytuacji tyle korzyści, ile się dało. Cóż, 

ostatecznie była gwiazdą szkolnego teatru.

-

Dziękuję, mamusiu - odezwała się mdlejącym głosem.

-

Ece.. - mruknęłam. - Chyba już sobie pójdziemy.

-

Tak. - Ruth ześliznęła się z parapetu. - Pora odwiedzin minęła. Cześć, Claire. Do widzenia 

państwu.

-

Do widzenia, dzieciaki - odparł doktor Lippman.

Pani Lippman nie poprzestała jednak na zwykłym „do widzenia". Podeszła do mnie, ścisnęła 

mnie jak niedźwiedź, nazwała wybawczynią jej małej córeczki i zapewniła, że jeśli jest coś - 

background image

cokolwiek - co ona i jej mąż mogliby dla mnie zrobić, to wystarczy powiedzieć. Lippmanowie 

wraz   z   rodzicami   Heather   (kto   by   się   spodziewał)   zakładali   Fundusz   na   rzecz   Odbudowy 

Mastrianiego. Szkoda. Mogliby założyli Fundusz na rzecz Spłaty Kosztów Leczenia Karen Sue 

Hankey, żeby pani Hankey wycofała swój pozew.

Żebracy jednak nie kapryszą, więc kiedy pani Lippman próbowała mnie udusić w serdecznym 

uścisku, powiedziałam tylko:

-

Eee... dziękuję bardzo.

Cudem uchodząc z nie połamanymi żebrami, pospieszyłam za Ruth i Skipem na korytarz.

- Jej - odezwała się Ruth. - Teraz wiem, skąd wziął się u Claire talent dramatyczny.

- Mnie to mówisz? - powiedziałam, ścierając z policzka szminkę pani Lippman.

- Wstąpimy do Heather? - zapytał Skip, kiedy szliśmy w stronę wind.

-Już ją wypuścili - powiedziałam. - Złamana ręka, poobijane żebra, wstrząs mózgu, ale poza tym 

nic takiego; dojdzie do siebie.

- Fizycznie - powiedziała Ruth. - Ale psychicznie? Po tym co przeszła?

- Heather to twarda sztuka - stwierdziłam. Wpakowaliśmy się we trójkę do windy. - Wróci do 

szkoły i znowu będzie potrząsać pomponami.

- Tak, tylko po co miałaby nimi potrząsać? - zastanowiła się Ruth. - Bez Marka i Jeffa Jaguary 

mają małe szanse na zawody stanowe.

-   Aha.   Jest   jeszcze   drużyna   koszykówki   -   przypomniałam.   -Żaden   z   koszykarzy,   o   ile   mi 

wiadomo, nikogo nie zamordował.

- A więc, Jess - powiedział Skip, kiedy otworzyły się drzwi windy na dole. - Jak się czujesz jako 

bohaterka? Po raz kolejny?

- Nie wiem - odparłam. - Nie tak cudownie, naprawdę. No wiesz, gdybym wcześniej się za to 

wzięła, uratowałabym może Amber. Nie wspominając już o Mastrianim.

-Jak na to wpadłaś? - dziwiła się Ruth. - Skąd wiedziałaś, że Claire jest w bagażniku?

Wiedziałam, że to pytanie padnie wcześniej czy później, chociaż łudziłam się, że go uniknę. Jak 

miałam wyjaśnić, że przez chwilę byłam Claire tkwiącą w bagażniku? A wszystko, dlatego, że 

upuściła sweter...

-

Nie   wiem   -   skłamałam.   -   Po   prostu...   wiedziałam.   Ruth   spojrzała   na   mnie   z 

niedowierzaniem.

-Taak. Zgadza się. Tak jak latem, z Shane'em i poduszką. Załapałam.

background image

Załapała, w porządku. Miałam nadzieję, że tylko ona. -Jaka poduszka? - zainteresował się Skip.

-   Nieważne   -  powiedziałam.   -  Słuchajcie,   powinnam   wracać   do  domu.   Mama   ma   już  dość. 

Najpierw restauracja, potem Douglas i ta jego praca. Nie wspominając o pozwie Karen Sue...

Nie mogę uwierzyć, że wciąż chce cię pozwać - oburzył się Skip. - Po tym jak samodzielnie 

złapałaś mordercę i w ogóle.

-

No cóż, o mało jej nie złamałam nosa. Ruth taktownie zmieniła temat.

-

No więc jak z tą pracą Douglasa? - zapytała. - Comix Underground to obleśne miejsce. 

Pełno tam jakichś podejrzanych typków.

-   Hej!   -  zawołał   Skip   urażony.   Skip,   jak   mi   wiadomo,   często   dokonuje  zakupów   w   Comix 

Underground.

- Nie wiem. - Wzruszyłam ramionami. - Douglas to Douglas. Zawsze chadzał własnymi drogami.

-Wiem coś o tym. - Ruth potrząsnęła głową. - Rany, cieszę się, że nie mieszkam w twoim domu. 

-   To   będzie   jak   trzecia   wojna...   -   Przerwała   i   spoglądając   w   kierunku   zasuwanych   drzwi, 

dokończyła: - Cóż, chciałam powiedzieć „trzecia wojna światowa", ale chyba zmieniłam zdanie. 

- Czwarta wojna światowa.

- Słucham? O czym ty mówisz?

- Rety! - krzyknął Skip. - Zawiadomić Pentagon. Rodzina Mastrianich ruszyła do natarcia.

Wtedy go zauważyłam. Zamurowało mnie.

-

Mike! - Nie wierzyłam własnym oczom. - Co ty tu robisz?

Mike   najwyraźniej   przybywał   prosto   z   lotniska.   Miał   ze   sobą   torbę   i   wyglądał,   delikatnie 

mówiąc, jak wypluty. Podbiegł do nas, pytając gorączkowo:

-Jak ona się czuje? Wszystko w porządku?

-

Skąd się tu wziąłeś? - zapytałam. - Czy mama i tata nie odwieźli cię przypadkiem do 

Harvardu w zeszłym tygodniu? Dlaczego wróciłeś?

Michael spojrzał na mnie gniewnie.

- Myślisz, że mógłbym tam zostać, po tym co się stało?

-   Mike   -   powiedziałam.   -   Na   Boga.   Wypłacą   nam   odszkodowanie.   To   nie   takie   znowu 

nieszczęście.  Tata już snuje plany odbudowy w jakimś  nowym  kształcie.  Zabije cię, jak się 

dowie, że...

-

Nie obchodzi mnie ta głupia restauracja - powiedział Mike z urazą w głosie. - Nie dlatego 

wróciłem. Obchodzi mnie Claire.

background image

Zamrugałam oczami. -Claire?

-

Tak, Claire. Claire Lippman. Jak ona się czuje? Wyjdzie z tego?

Gapiłam się na niego, przyznaję z przykrością, z otwartą gębą. Claire? Przebył  całą drogę z 

college'u   -   poświęcając   całe   stypendium   semestralne   na   bilet   lotniczy   -   z   powodu   Claire, 

dziewczyny,  z którą nigdy wżyciu  nie zamienił  ani jednego słowa?  Czy obu moim  braciom 

brakowało piątej klepki?

Pierwsza odezwała się Ruth:

- Z Claire będzie wszystko w porządku, Michael. - Popatrzyłam na Ruth z uznaniem. Była taka 

opanowana, choć jakiś czas temu kochała się w Michaelu. Letnia przygoda ze Scottem chyba 

pomogła jej się z tego otrząsnąć. - Zatrzymali ją na noc, no wiesz, na obserwację.

- Chcę ją zobaczyć - oświadczył Mike. - W którym jest pokoju?

-

Czterysta siedemnaście - powiedział Skip, a ja zawołałam:

-

Czyś   ty   zwariował?   Przeleciałeś   półtora   tysiąca   kilometrów,   tylko   po   to,   żeby   się 

przekonać, że jej się nic nie stało? Przecież nawet nie wie o twoim istnieniu.

Mike potrząsnął głową.

-

Powiedz mamie i tacie, że niedługo wrócę. Następnie ruszył w stronę wind hotelowych. 

Szedł lekko chwiejnym krokiem, jak Clint Eastwood albo nie wiem, kto.

-

Pora odwiedzin już minęła! - wrzasnęłam.

Ale to nie zrobiło na nim wrażenia. Zachowywał się jak opętany. Zniknął w windzie, w postawie 

dumnie wyprostowanej.

- To jest coś najbardziej romantycznego, co można sobie wyobrazić - skomentowała Ruth.

- Żartujesz? - Byłam przerażona. - To jest kompletnie... no, to jest... to jest...

- Romantyczne - dokończyła Ruth.

- Chore - poprawiłam ją.

-

Nie wiem - odezwał się Skip. - Claire jest pociągająca. Spojrzałyśmy na niego. Potem 

odwróciłyśmy wzrok

z obrzydzeniem.

-

Dobra - powiedział Skip. - Tak po prostu jest. Ruth wzięła mnie pod rękę, kierując do 

wyjścia.

-

Chodźmy.   Wstąpimy   po   drodze   do   Trzydziestu   Jeden   Smaków   i   weźmiemy   coś 

mocniejszego dla twojej mamy. Przyda się, kiedy przekażesz jej wiadomość o Michaelu.

background image

Wyszliśmy na świeże, chłodnawe powietrze wieczoru. Słońce właśnie zaszło, niebo na zachodzie 

było całe w purpurach i fioletach. Przyszło mi do głowy, że Mark patrzy pewnie na to samo 

niebo. Tylko że zza krat.

I mówić tu o rzeczach „nie do przyjęcia".

-

Pierwsze, co zrobimy jutro rano - powiedziała Ruth, idąc do samochodu - to umówimy się 

na nowo na twoje przesłuchanie w orkiestrze...

Jęknęłam. Na śmierć zapomniałam.

-

Potem - ciągnęła Ruth - poprosisz Rosemary, żeby ci przysłała zdjęcia kilkorga dzieci, za 

których odnalezienie wyznaczono nagrody. Będziesz potrzebowała kasy. Wiesz, restauracja i ten 

pozew Karen Sue.

Jęknęłam głośniej.

-A   potem,   przykro   mi,   będziemy   musiały   coś   zrobić   z   twoimi   włosami.   Myślałam   o   tym   i 

doszłam   do   wniosku,   że   przydałyby   się   pasemka.   W   szkole   fryzjerskiej   w   soboty   robią 

farbowanie za darmo...

- Zaraz - powiedział Skip. - W sobotę idziemy z Jess do kina.

- Och, nie idziecie - burknęła Ruth. - Nie mogę pozwolić, żeby mój brat spotykał się z moją 

najlepszą przyjaciółką. To po prostu niestosowne.

-Ale...

-

Zamknij się, Skip - powiedziała Ruth. - To niestosowne i zdajesz sobie z tego sprawę. 

Poza tym nie podobasz jej się. Podoba jej się ten facet tam...

Rob stał oparty o motocykl, czekając na kogoś. Tym kimś byłam ja.

Wyprostował się na mój widok i pomachał mi ręką.

- Och - powiedziałam. - Eee... zobaczymy się później, dobrze?

- Proszę bardzo - odparła wyniośle Ruth. - Chodź, Skip.

- Ale... - Skip patrzył na Ruth podejrzliwie i z pewną dozą niepokoju.

- Wybacz, Skip - powiedziałam, poklepując go po ramieniu, podczas gdy Ruth odciągała go w 

drugą   stronę.   -   Ale   Ruth   ma   rację.   To   by   nie   wyszło.   Nie   znoszę   tych   wszystkich   gier   z 

hobbitami.

Potem, posyłając Skipowi szeroki uśmiech, żeby pokazać, jak bardzo mi przykro, pospieszyłam 

do Roba.

- Cześć - powiedziałam. Wciąż się uśmiechałam, ale teraz trochę nieśmiało.

background image

- Cześć. - Uśmiech Roba nie był ani trochę nieśmiały. - Jak się masz?

- Och - wzruszyłam ramionami. - Raczej w porządku.

- A jak Claire?

Wzmianka o Claire przypomniała mi o Mike'u. Skrzywiłam się mimowolnie.

-

Nic jej nie będzie.

Rob nie zwrócił uwagi na moją minę. - Dzięki tobie.

-I tobie - powiedziałam. - Nie pozwoliłeś Markowi uciec.

- Drobiazg - odparł skromnie Rob. - Wstąpiłem, żeby zobaczyć, czy nie trzeba cię podwieźć do 

domu. No to jak?

- Trzeba. Wiesz, że mój tata zamierza zatrudniać cały personel, dopóki restauracja nie zostanie 

odbudowana? Przekształca

Joe Juniora z baru szybkiej obsługi w restaurację z obsługą kelnerską.

-

Wiem, mama mówiła. Twój tata to dobry człowiek. Och, zaraz, byłbym zapomniał.

Wcisnął mi do ręki coś ciężkiego. Zegarek.

-

Ale to twój zegarek.

- Owszem - przyznał Rob. - To mój zegarek. Myślałem, że go chcesz.

- A ty? - zapytałam. Zadając to pytanie, zapinałam już pasek od zegarka.

-

Nie wiem - powiedział Rob. - Jakoś sobie poradzę. Potrząsnął głową, podał mi kask.

-Jesteś naprawdę dziwna. Wiesz o tym?

-

Tak - odparłam i stanęłam na palcach, żeby go pocałować...

W tym momencie ktoś obok odchrząknął i powiedział:

-

Eee... panna Mastriani? Odwróciłam głowę. I wytrzeszczyłam oczy.

Przed czarnym czterodrzwiowym sedanem - nieoznakowa-nym wozem należącym najwyraźniej 

do pewnych szczególnych służb - stał wysoki mężczyzna, którego nigdy przedtem nie widziałam. 

Mężczyzna w kapeluszu i mimo ciepłej pogody, w prochowcu.

-

Panno   Mastriani,   jestem   Cyrus   Krantz,   dyrektor   wydziału   operacji   specjalnych 

Federalnego Biura Śledczego. Jestem bezpośrednim przełożonym agentów specjalnych Johnsona 

i Smith.

Przyjrzałam   się   samochodowi   za   jego   plecami.   Miał   przyciemnione   szyby   i   nie   mogłam 

stwierdzić, czy ktoś jest w środku.

-

Tak? - powiedziałam. - Więc?

background image

To pewnie brzmiało niegrzecznie i w ogóle, ale miałam mnóstwo ciekawszych rzeczy do roboty 

niż pogawędki z agentami FBI przed szpitalem. 

-Więc   -   odparł   Cyrus   Krantz,   nie   zrażony   brakiem   życzliwego   oddźwięku   z   mojej   strony   - 

chciałbym z tobą zamienić słowo.

-Wszystko,   co   miałam   do   powiedzenia   -   oświadczyłam,   wkładając   kask   -   przekazałam   już 

Allanowi   i   Jill.   -   Usadowiłam   się   na   motorze.   -   Proszę   ich   zapytać.   Na   pewno   wszystko 

powiedzą.

-

Rozmawiałem z agentami specjalnymi Johnsonem i Smith -odparł Cyrus Krantz, kładąc 

nacisk   na   tytuły   zawodowe,   które   śmiałam   opuścić.   -   Ich   odpowiedzi   okazały   się 

niezadowalające i w związku z tym wycofałem ich z twojej sprawy, panno Mastriani. Teraz 

będziesz miała do czynienia ze mną i tylko ze mną. Więc...

Podniosłam wizjer kasku i spojrzałam na niego zdziwiona.

-

Co pan zrobił?

-Wycofałem   ich   z   twojej   sprawy-   powtórzył   Cyrus   Krantz.   -   Ich   postępowanie   uznałem   za 

amatorskie i niecelowe. Zabrakło im stanowczości.

Wytrzeszczyłam oczy.

-

Wywalił pan Allana i Jill?

-

Odsunąłem   ich   od   prowadzenia   sprawy.   -   Cyrus   Krantz,   dyrektor   wydziału   operacji 

specjalnych,  odwrócił  się i  otworzył  tylne  drzwiczki.  - Proszę wsiąść do samochodu,  panno 

Mastriani, udamy się do naszej kwatery na przesłuchanie w związku z rolą, jaką odegrałaś w 

sprawie Marka Leskowskiego.

Mocniej ścisnęłam Roba w pasie. W ustach mi zaschło. -Jestem aresztowana? - wykrztusiłam.

-

Nie - odparł Cyrus Krantz. - Ale jesteś ważnym świadkiem, posiadasz istotne...

-

Dobrze   -   powiedziałam,   opuszczając   wizjer.   -   Jedź,   Rob.   Rob   spełnił   moją   prośbę. 

Zostawiliśmy Cyrusa Krantza

w chmurze pyłu.

Jedyny problem polega na tym, że on z pewnością wie, gdzie mieszkam.