background image

MEG CABOT

BEZPIECZNE MIEJSCE

background image

1

O zamordowanej dziewczynie dowiedziałam się dopiero pierwszego dnia szkoły. To nie 

moja wina. Przysięgam. Skąd mogłam wiedząc? Nawet nie było mnie w domu. Gdybym była, 

jasne, że przeczytałabym o tym w gazecie albo usłyszała w wiadomościach czy gdziekolwiek. 

Albo dowiedziałabym się od ludzi.

Ale  akurat  mnie   nie  było.   Tkwiłam  cztery  godziny jazdy samochodem  na  północ  od 

domu, wśród wydm Michigan, w letnim domku mojej najlepszej przyjaciółki, Ruth Abramowitz. 

Państwo Abramowitzowie każdego lata spędzają dwa ostatnie tygodnie sierpnia wśród wydm i w 

tym roku zaprosili również mnie.

Na początku nie miałam ochoty jechać. Skazywać się na towarzystwo Skipa na całe dwa 

tygodnie?! No nie, dziękuję - Skip jest bratem Ruth, bliźniakiem. Chociaż ma szesnaście lat, 

nadal   przeżuwa   z   otwartymi   ustami.   W   tym   wieku   chyba   powinien   wiedzieć,   jak   się 

zachowywać.   A   do   tego,   mimo   kupionego   za   pieniądze   z   barmicwy   transarna,   jest   kimś   w 

rodzaju Wielkiego Mistrza Bractwa Rycerskiego w naszym mieście.

W dodatku pan Abramowitz żywi okresowe (to znaczy wakacyjne) uprzedzenia wobec 

zdobyczy techniki i nie dopuszcza w letnim domku kablówki ani innego telefonu niż jego własna 

komórka,   używana   wyłącznie   w   sytuacjach   wyjątkowych,   kiedy   na   przykład   któryś   z   jego 

klientów trafi za kratki, (bo pan Abramowitz jest adwokatem).

Więc chyba jasne, że na zaproszenie Ruth odpowiedziałam: „Dziękuję, ale nie, dziękuję”.

Potem   jednak   moi   rodzice   oświadczyli,   że   spędzą   ostatnie   dwa   tygodnie   sierpnia, 

odwożąc mojego brata Mike'a z wszystkimi klamotami do Harvardu, gdzie miał zacząć studia, a 

w   tym   czasie   przyjedzie   do   nas   ciotka   Rose,   żeby   zająć   się   mną   i   moim   drugim   bratem, 

Douglasem.

Nie szkodzi, że ja mam szesnaście lat, a Douglas dwadzieścia i nie potrzebujemy opieki 

dorosłych, zwłaszcza siedemdziesięciopięcioletniej ciotki, która ma obsesję na punkcie pasjansa i 

mojego życia seksualnego, (co wcale nie znaczy, że jakieś mam). Oznajmiono mi, że ciocia Rose 

przyjeżdża, czy mi się to podoba, czy nie.

Nie   podobało   mi   się.   Zamiast   wrócić   do   domu   po   miesiącu   pracy   w   charakterze 

wychowawczyni   na   obozie   Wawasee   dla   Dzieci   Utalentowanych   Muzycznie,   pojechałam   z 

Abramowitzami na wydmy.

Rany! Oglądanie przez dwa tygodnie Skipa pożerającego rano, w południe i wieczorem 

background image

kanapki z masłem orzechowym i bananami jest lepsze niż pięć minut w towarzystwie cioci Rose, 

która   z   zapałem   opowiada,   jak   to   w   czasach   jej   młodości   tylko   łatwe   dziewczyny   nosiły 

ogrodniczki.

Poważnie. Ogrodniczki. Tak je nazywa.

Oczywiście w tej sytuacji wybrałam wydmy.

I prawdę mówiąc, te dwa tygodnie nie były takie najgorsze.

Nie, nie, to wcale nie znaczy, że świetnie się bawiłam. Właściwie nie bawiłam się wcale, 

bo kiedy ja odwalałam swoją robotę na obozie Wawasee, Ruth w pocie czoła doskonaliła swoje 

umiejętności społeczno - towarzyskie i przygruchała sobie chłopaka.

Zgadza się. Autentycznego chłopaka, którego rodzice - kto by pomyślał - także mieli 

domek na wydmach, jakieś dziesięć minut drogi od domku Ruth.

Cieszyłam  się  razem   z nią.  Scott   był  pierwszym  prawdziwym  chłopakiem   Ruth -  no 

wiecie, pierwszym facetem, który odwzajemniał jej sympatię i nie miał nic przeciwko trzymaniu 

jej za rękę przy ludziach.

Ale kiedy najlepsza przyjaciółka zaprasza cię na dwa tygodnie, a potem spędza te dwa 

tygodnie, prowadzając się z kimś innym, jest to odrobinę wkurzające. Większość czasu za dnia 

przeleżałam na plaży, czytając stare magazyny, a większość wieczorów, próbując pobić Skipa w 

Crash Bandicoot na playstation.

O tak, wakacje miałam wyjątkowo udane.

Jedyna korzyść z pobytu na wydmach polegała na tym, że nie było mnie w tym czasie w 

domu, więc przynajmniej nie siedziałam i nie czekałam, aż mój chłopak - jeśli można go tak 

nazwać - zadzwoni. A według Ruth to istotny punkt sztuki uwodzenia... no wiecie, nie odbieranie 

telefonów. Wtedy, jak twierdzi moja przyjaciółka, chłopak zaczyna się zastanawiać, gdzie jesteś, 

i przychodzą mu do głowy rozmaite rzeczy. Na przykład, że umówiłaś się z kimś innym.

Podobno to w nim wzbudza gorętsze uczucia.

Brzmi całkiem przekonująco, ale jest jedno ale.

Chłopak musi faktycznie zadzwonić.

Jeśli nie zadzwoni, to wcale się nie dowie, że cię nie ma w domu. A mój chłopak - 

powinnam   raczej   powiedzieć:   facet,   który   mi   się   podoba,   jako   że   właściwie   nie   jest   moim 

chłopakiem; w życiu nie byliśmy na prawdziwej randce - nigdy nie dzwoni. Wynika to stąd, że 

jestem, jak to się ładnie mówi w moim ukochanym stanie Indiana, osobą nieletnią, a randka z 

background image

osobą nieletnią pachnie więzieniem. Przynajmniej dla kogoś takiego jak on.

Bo on jest pod nadzorem kuratora.

Nie pytajcie, dlaczego. Rob nigdy mi tego nie wyjawił.

Tak się nazywa. Rob Wilkins. Albo dziwak, czy nawet łobuz, jak mówi o nim Ruth.

Uważam, że to nie w porządku tak go nazywać, ponieważ Rob nigdy mnie nie oszukał. 

To znaczy, kiedy tylko dowiedział się, że mam szesnaście lat, dał mi jasno do zrozumienia, że 

między nami do niczego nie dojdzie. W każdym razie nie przez następnych parę lat.

Dobrze, to mi nie przeszkadza, naprawdę. Niejedna ryba pływa w morzu.

No i dobra, może nie każda ma oczy koloru mgły, jaka unosi się nad jeziorem tuż przed 

świtem,   albo   twarde   jak   deska   mięśnie   brzucha,   czy   też   śliczniutkiego   indianę,   złożonego 

własnoręcznie do kupy we własnej stodole.

W każdym razie zniknęłam na dwa tygodnie. Miałam wakacje, no nie? Bez telefonu, 

telewizji, radia, prasy i Internetu. Prawdziwe wakacje.

Skąd   miałam   wiedzieć,   że   zginęła   jedna   dziewczyna   z   mojej   klasy?   Nikt   mi   nic   nie 

powiedział.

Aż do rozpoczęcia roku szkolnego.

Pierwszego dnia szkoły usadowiłam się w auli na drugim miejscu od drzwi, jak co roku. 

Zawsze w auli zajmowałam drugie miejsce od drzwi. To, dlatego, że wtedy siadamy w kolejności 

alfabetycznej, a z racji nazwiska - Mastriani - jestem druga na literę M, zaraz po Amber Mackey. 

Amber Mackey zawsze siedziała przede mną. Zawsze.

Z wyjątkiem tego dnia. Tego dnia nie pojawiła się wcale.

Nie wiedziałam, dlaczego. Skąd miałam wiedzieć? Amber nigdy przedtem nie opuściła 

pierwszego dnia w szkole. Nie była tytanem pracy, przykładała się mniej więcej tak jak ja, ale 

pierwszego   dnia   szkoły   nic   się   nie   robi,   więc   dlaczego   miałaby   nie   przyjść?   Poza   tym,   w 

przeciwieństwie do mnie, Amber lubiła szkołę. Była cheerleaderką. Zawsze pełna entuzjazmu. 

Znacie ten typ.

To taka dziewczyna, po której, bo ja wiem, spodziewacie się, że pojawi się pierwszego 

dnia w szkole, choćby po to, żeby pochwalić się opalenizną.

Uczniowie   zaczęli   się   schodzić.   Dziewczyny   zachowywały   się   z   wystudiowaną 

niedbałością - zupełnie jakby nie spędziły całego ranka przed lustrem, wybierając ciuchy, które 

najlepiej podkreślą szczuplejszą figurę albo kolor nowych pasemek.

background image

Wszyscy   usiedli   tam   gdzie   zwykle   -   do   jedenastej   klasy   zdążyliśmy   już   świetnie 

zapamiętać, kto za kim siedzi - i zaczęły się rozmowy: „Jak tam wakacje?” albo: „Boże, ale się 

opaliłaś”, albo: „Ta spódnica jest super!”

Potem rozległ się dzwonek i wszedł pan Cheaver z dziennikiem. Kazał nam usiąść i mimo 

że była zaledwie ósma piętnaście rano, nikogo nie rozpierał nadmiar energii.

Spojrzał do dziennika, zawahał się i powiedział:

- Mastriani.

Podniosłam rękę, chociaż pan Cheaver stał tuż przede mną, a w zeszłym roku uczył mnie 

historii, więc nie mógł mnie nie poznać. Razem z Ruth wydałyśmy sporą część zarobionych na 

obozie pieniędzy w sklepach w okolicy miasta Michigan i dziś pod wpływem Ruth włożyłam do 

szkoły spódnicę. To mogło nieco zmylić pana Ch., jako że nigdy przedtem nie pokazałam się w 

szkole w czymś innym niż dżinsy i T - shirt.

Ruth   twierdziła,   że   najlepszym   sposobem   na   Roba   byłoby   umówienie   się   z   innym 

chłopakiem (tak żeby Rob mógł nas zobaczyć) i wobec tego musiałam, zgodnie z zaleceniami 

Ruth, „podjąć wysiłek”. Miałam na sobie ciuchy Esprit od stóp do głów. Ale nie, dlatego, że 

chciałam   zwabić   ewentualnych   wielbicieli,   tylko   dlatego,   że   wróciwszy   poprzedniego   dnia 

bardzo   późno   (Ruth   absolutnie   odmawia   przekraczania   dozwolonej   prędkości,   nawet   jeśli   w 

zasięgu wzroku nie ma żadnego miejsca, gdzie mógłby się ukryć patrol drogowy), nie miałam 

innego czystego ubrania na zmianę.

Być   może,   pomyślałam,   pan   Cheaver   nie   rozpoznaje   mnie   w   minispódniczce   i 

bawełnianym sweterku. Powiedziałam:

- Obecna, panie Cheaver - żeby zwrócić jego uwagę.

- Widzę cię, Mastriani - powiedział pan Ch., jak zwykle leniwie przeciągając samogłoski. 

- Przesuń się o jedno miejsce.

Spojrzałam na puste miejsce z przodu.

- Och, nie, proszę pana - zaprotestowałam. - To miejsce Amber. Może się spóźni. Ale to 

jej miejsce.

Zapadła dziwna cisza. Naprawdę. Chodzi mi o to, że cisze różnią się od siebie, chociaż 

zgodnie z definicją - cisza jako brak dźwięku - powinno być inaczej.

Ta   jednak   wydawała   się   cichsza   niż   przeciętne   cisze.   Tak   jakby   wszyscy   z   jakiegoś 

powodu wstrzymali nagle oddech.

background image

Pan Cheaver - który także wstrzymał oddech - spojrzał na mnie zmrużonymi oczami. W 

Liceum im. Erniego Pyle'a było niewielu nauczycieli, których byłam w stanie znieść, ale pan Ch. 

do nich należał. A to, dlatego, że nikogo nie wyróżniał. Nienawidził nas wszystkich równo i 

sprawiedliwie. Mnie, być może, nienawidził odrobinę mniej intensywnie, ponieważ w zeszłym 

roku przykładałam się do pracy, a historię uważałam za interesujący przedmiot, zwłaszcza lekcje 

poświęcone   wyrzynaniu   w   pień   całych   populacji   w   różnych   miejscach   globu   na   przestrzeni 

wieków.

-   Gdzieś   ty   była,   Mastriani?   -   zainteresował   się   pan   Cheaver.   -   Amber   Mackey   nie 

przyjdzie.

- Och, naprawdę? - spytałam zdziwiona. - Przeprowadziła się?

Pan Ch. popatrzył  na mnie  z wyrazem  skrajnego niezadowolenia, podczas gdy reszta 

klasy nagle wypuściła powietrze z płuc i zaczęła szeptać gorączkowo. Nie miałam pojęcia, o 

czym mówią, ale po wyrazie oburzenia na twarzach zorientowałam się, że tym razem trafiłam 

kulą w płot. Tisha Murray i Heather Montrose patrzyły na mnie ze szczególną wzgardą. Przez 

moment miałam ochotę wstać i rozwalić im głowy jedną o drugą, ale już raz próbowałam i nie 

wyszło.

Zresztą,   w   ramach   „podejmowania   wysiłku”   w   nowym   roku   -   oprócz   działań 

zmierzających do rozkochania w sobie niewinnych młodych ludzi, tak abym mogła spacerować z 

nimi za rączkę przed warsztatem, w którym pracował Rob - obiecałam sobie nie wdawać się w 

bójki.   Poważnie.   W   dziesiątej   klasie   spędziłam   aż   nadto   czasu   na   odsiadkach   w   związku   z 

brakiem   umiejętności   panowania   nad   gniewem.   W   tym   roku   nie   zamierzałam   popełnić   tego 

błędu.

To był jeden z powodów - poza brakiem czystych levisów - dla których zdecydowałam 

się na minispódniczkę. Trudno dołożyć komuś kolanem w krocze, kiedy jest się odzianym w 

lycrę i rayon.

Może, pomyślałam, obserwując twarze wokół, Amber zaszła w ciążę i tylko ja nic o tym 

nie wiem. Mieliśmy wprawdzie lekcje higieny z trenerem Albrightem, który ostrzegał nas przed 

konsekwencjami pożycia seksualnego bez zabezpieczenia, ale takie rzeczy się przecież zdarzają. 

Nawet cheerleaderkom.

Chyba jednak nie Amber Mackey,  ponieważ pan Ch. spojrzał na mnie i bezbarwnym 

tonem oznajmił:

background image

- Mastriani, ona nie żyje.

- Nie żyje? - powtórzyłam za nim. - Amber Mackey? Potem, jak idiotka, dodałam:

- Jest pan pewien?

Nie wiem, co mnie podkusiło. Kiedy nauczyciel twierdzi, że ktoś nie żyje, nie ma w 

zasadzie powodu, żeby mu nie wierzyć.

Po prostu mnie zaskoczył. To zabrzmi banalnie, ale Amber Mackey zawsze była... no cóż, 

pełna życia. Nie należała do tych antypatycznych cheerleaderek, które na wszystkich patrzą z 

góry.   Nigdy   nie   była   złośliwa   i   nigdy   się   nie   wywyższała.   Dotrzymanie   kroku   innym 

dziewczynom   z   reprezentacji,   zarówno   w   dziedzinie   życia   towarzyskiego,   jak   i   sportu, 

kosztowało ją wiele pracy. Jeśli chodzi o naukę, też nie była orłem.

Ale starała się. Naprawdę się starała.

Pan Ch. nie odpowiedział.

Zrobiła to Heather Montrose.

- Owszem, nie żyje - powiedziała, wydymając z pogardą starannie nabłyszczone usta. - A 

gdzieś ty się podziewała, skoro już o tym mowa?

-   Doprawdy   -   odezwała   się   Tisha   Murray   -   kto   jak   kto,   ale   dziewczyna   od   pioruna 

powinna coś wiedzieć na ten temat.

- No właśnie? - dodała Heather. - Wysiadł twój radar, czy co?

Nie jestem, szczerze mówiąc, osobą zbyt popularną, ale ponieważ nie mam w zwyczaju 

wyzłośliwiać się i dokuczać dla przyjemności, jak Heather i Tisha, zawsze znajdą się tacy, którzy 

chętnie staną w mojej obronie. Tym razem był to Todd Mintz - futbolista szkolnej reprezentacji, 

który siedział zaraz za mną.

- Jezu, możecie przestać? - odezwał się. - Ona już nie robi tych rzeczy z parapsychologią. 

Nie wiedziałyście?

- Owszem - powiedziała Heather, wstrząsnąwszy blond grzywą. - Słyszałam o tym.

- A ja słyszałam - wtrąciła Tisha - że dwa tygodnie temu znalazła dzieciaka, który się 

zgubił w jaskini czy gdzieś tam.

To była jawna nieprawda. Dzieciaka znalazłam cztery tygodnie temu. Ale nie miałam 

ochoty dyskutować z takimi jak Tisha.

Na szczęście taktowna interwencja pana Cheavera wybawiła mnie z kłopotu.

- Najmocniej przepraszam - powiedział pan Ch. - Niektórych z was to może zaskoczy, ale 

background image

chciałbym   poprowadzić   lekcję.   Czy   zechcielibyście   odłożyć   prywatne   pogawędki   na   po 

dzwonku? Mastriani! Przesuń się o jedno miejsce.

Przesunęłam się, a za mną cały rząd. Jednocześnie szeptem zapytałam Todda:

- Jak to się właściwie stało?

Myślałam, że Amber zachorowała na białaczkę albo coś w tym stylu i teraz cheerleaderki 

poprowadzą kampanię walki z rakiem, zarabiając na myciu samochodów. Może nawet założyły 

już fundację Amber.

Śmierć Amber nie nastąpiła jednak z przyczyn naturalnych. Todd powiedział:

- Znaleźli ją wczoraj w kamieniołomach. Uduszoną.

Rany!

background image

2

Jak można zrobić coś takiego? I kto mógł to zrobić? Naprawdę chciałabym wiedzieć.

Kto mógł udusić cheerleaderkę i zostawić jej ciało na dnie wapiennego kamieniołomu?

Jestem w stanie zrozumieć, że ktoś miałby ochotę udusić cheerleaderkę. Nasza szkoła 

hoduje   jedne   z   najzłośliwszych   cheerleaderek   w   Ameryce   Północnej.   Nie   żartuję.   Jakby 

wszystkie,   żeby   się   dostać   do   drużyny,   musiały   przejść   testy   wykazujące,   że   nie   posiadają 

żadnych ludzkich odruchów. Cheerleaderki w Liceum im. Ernesta Pyle'a prędzej wyskubałyby 

sobie rzęsy, niż zamieniły słowo z osobą stojącą niżej od nich w hierarchii towarzyskiej.

Ale wprowadzić taki zamysł w życie? Naprawdę wyprawić jedną z nich na tamten świat?

A poza tym Amber nie była taka jak jej koleżanki z drużyny.  Widziałam kiedyś, jak 

uśmiechała się do wsioka - tym miłym słówkiem określa się u nas dzieciaki, które dojeżdżają do 

liceum spoza miasta; dzieciaki, które nie pochodzą ze wsi, określa się mianem miastowych.

Amber należała do miastowych, tak jak Ruth i ja, ale nigdy nie zauważyłam, żeby się z 

tego powodu puszyła, w przeciwieństwie do Heather, Tishy i innych dziewczyn tego typu. Kiedy 

Amber była kapitanem drużyny na WF - ie, nigdy nie wybierała najpierw miastowych, wsioków 

zostawiając na sam koniec. Amber nigdy nie wydziwiała na wiejskie wranglery i lee, jedyne 

dżinsy, na jakie te dzieciaki było stać. Nigdy nie widziałam, żeby Amber przeprowadzała „test 

wsioka”: podnosząc długopis i pytając niczego nie podejrzewającą ofiarę, co trzyma  w ręce. 

(Jeśli ktoś odpowiadał, przeciągając samogłoski w sposób charakterystyczny dla południowców, 

klasyfikowano go jako wsioka i wyśmiewano za wiejski akcent).

Czy to takie dziwne, że czasami nie potrafię opanować gniewu? Pytam serio. Czy was nie 

trafiałby szlag, gdybyście, na co dzień mieli do czynienia z czymś takim?

To okropne, że ze wszystkich cheerleaderek to akurat Amber musiała umrzeć. Lubiłam ją.

Nie byłam odosobniona w swoich odczuciach, jak się wkrótce przekonałam.

-   Dobra   robota   -   syknął   ktoś   za   moimi   plecami,   mijając   mnie   na   korytarzu,   kiedy 

zmierzałam w stronę szafki.

Można   na   ciebie   liczyć   -   powiedział   ktoś   inny,   kiedy   wychodziłam   z   pracowni 

biologicznej.

To nie wszystko. Usłyszałam też sarkastyczne:

- Dzięki wielkie, dziewczyno od pioruna.

Kiedy mijałam stadko Pomponek, cheerleaderek z pierwszej klasy, pod moim adresem 

background image

padło słowo: „świnia”.

-   Nic   nie   rozumiem   -   pożaliłam   się   Ruth   na   próbie   orkiestry,   kiedy   wyjmowałyśmy 

instrumenty. - Obwiniają mnie za to, co się stało z Amber. Jakbym miała z tym coś wspólnego.

Ruth, smarując smyczek kalafonią, potrząsnęła głową.

- Nie o to chodzi - stwierdziła. Musiała dostać jakiś cynk. - Sądzę, że kiedy Amber nie 

wróciła do domu w piątek wieczorem, jej rodzice zadzwonili na policję, ale gliny nie zdołały jej 

znaleźć. Myślę, że parę osób dzwoniło potem do ciebie. Może mieli nadzieję, że uda ci się wpaść 

na jakiś  trop. Wiesz,  dzięki twoim szczególnym  umiejętnościom.  Ale nie było  cię w domu, 

oczywiście, a twoja ciotka nie podałaby nikomu numeru komórki mojego ojca, a nie było innego 

sposobu, żeby się z nami porozumieć, więc...

Więc? Więc to była moja wina. Albo, w najlepszym wypadku, wina ciotki Rose. Jeszcze 

jeden powód, żeby jej nie znosić.

Zadałam   sobie   wiele   trudu,   żeby   wbić   wszystkim   do   głowy,   że   nie   potrafię   już 

odnajdywać ludzi dzięki jakimś niezwykłym zdolnościom. Zeszłej wiosny, kiedy trzasnął mnie 

piorun, zyskałam na chwilę dar odnajdywania zaginionych. Wystarczyło spojrzeć na fotografię, a 

potem iść spać. Rano budziłam się z gotowym  adresem w głowie. Ale niezwykły  dar mnie 

opuścił. Powiedziałam o tym dziennikarzom. Powiedziałam o tym glinom i FBI. Dziewczyna od 

pioruna - jak przezwały mnie media - przestała istnieć. Moje zdolności nadprzyrodzone ulotniły 

się w równie tajemniczy sposób, jak się pojawiły.

Tyle,   że   tak   naprawdę   wcale   się   nie   ulotniły.   Kłamałam,   żeby   prasa   -   i   gliniarze   - 

odczepili się ode mnie.

Zdaje się, że Liceum im. Ernesta Pyle'a nie uwierzyło w moje kłamstwa.

- Spokojnie, Jess - powiedziała Ruth, brzdąkając na wiolonczeli. - To nie twoja wina. Jeśli 

już, to najwyżej twojej stukniętej ciotuni. Powinna była zrozumieć, że sprawa jest pilna i dać im 

numer   komórki   mojego   taty.   Ale   gdyby   nawet,   to   znasz   Amber.   Nie   była   niewinnym 

kwiatuszkiem. Nic dziwnego, że skończyła martwa w kamieniołomach.

Jeśli to mnie miało pocieszyć, nie podziałało. Prześlizgnęłam się z powrotem do sekcji 

fletów, ale nie mogłam się skupić na tym, co mówił pan Vine, nasz nauczyciel. Myślałam tylko o 

tym,  jak na zeszłorocznym  festiwalu talentów  Amber i jej stały chłopak - Mark Leskowski, 

futbolista szkolnych Jaguarów - odegrali w żałosny sposób Attything You Can Do I Can Do 

Better i z jaką powagą Amber podchodziła do konkursu i jak bardzo była pewna, że zwyciężą.

background image

Nie   wygrali,   rzecz   jasna   -   pierwszą   nagrodę   zdobył   chłopak,   którego   piesek   wył   na 

dźwięk melodii z Siódmego nieba - ale Amber i tak się cieszyła, że zajęli drugie miejsce.

O mało nie umarła ze szczęścia, pomyślałam mimo woli.

- W porządku - odezwał się pan Vine przed dzwonkiem. - Do końca tygodnia będą się 

odbywać   przesłuchania.   Jutro   rogi,   instrumenty   smyczkowe   w   środę,   dęte   w   czwartek,   a 

perkusyjne w piątek. Więc bądźcie tak mili i poćwiczcie dla odmiany, jasne?

Rozległ się dzwonek na przerwę obiadową, ale nikt nie rzucił się pędem do wyjścia. 

Wszyscy   sięgnęli   pod   ławki,   wyciągając   kanapki   i   puszki   z   ciepławymi   napojami.   Otóż 

większość   dzieciaków   w   naszej   orkiestrze   to   dziwacy   i   komputerowcy.   Boją   się   wejść   do 

szkolnej stołówki, gdzie mogliby się narazić na docinki swoich bardziej atrakcyjnych towarzysko 

rówieśników.   W   związku   z   tym   w   porze   lunchu   przesiadują   w   skrzydle   muzycznym,   żując 

kanapki z tuńczykiem i kłócąc się o to, kto jest lepszym kapitanem statku kosmicznego - Kirk czy 

Picard.

To nie dotyczy mnie ani Ruth. Po pierwsze, nie miałam ochoty na jedzenie rozmiękłych 

kanapek   w   szkolnej   ławce.   Po   drugie,   jak   oświadczyła   Ruth,   teraz,   kiedy   gruntownie 

odnowiłyśmy naszą garderobę - a ona straciła znacząco na wadze - nie możemy się ukrywać w 

zakamarkach pomieszczeń orkiestry. Serce Ruth wciąż należało do Scotta, ale Scott mieszkał 

pięćset   kilometrów  dalej.  Zostało  nam   zaledwie  dziesięć  miesięcy,   żeby  zorganizować   sobie 

chłopaka na bal maturalny, i Ruth nalegała, żebyśmy od razu wzięły się do roboty.

Zanim jednak opuściłyśmy skrzydło muzyczne, zaczepiła nas jedna z koleżanek flecistek, 

której nie darzę szczególną sympatią, Karen Sue Hankey. Karen poinformowała mnie, że w tym 

roku powinnam porzucić wszelką nadzieję na zachowanie trzeciego miejsca, ponieważ ostatnio 

ćwiczyła   po   cztery   godziny   dziennie   i   pobierała   prywatne   lekcje   u   profesora   z   pobliskiego 

college'u.

- Świetnie - mruknęłam, próbując ją wyminąć.

- Och, a tak przy okazji - dodała Karen Sue - to naprawdę ładnie z twojej strony, że tak 

pomogłaś w sprawie Amber i w ogóle.

Ale to jeszcze nic. W stołówce było dziesięć razy gorzej. Jak tylko ustawiłyśmy się w 

kolejce, Heather Montrose i jej diabelski klon Tisha stanęły za nami i zaczęły robić uwagi.

Nie   rozumiem   tego.   Naprawdę   nie   rozumiem.   Wiosną,   na   koniec   szkoły,   dałam 

wszystkim jasno do zrozumienia, że straciłam zdolności parapsychiczne. Dlaczego wszyscy byli 

background image

tacy pewni, że skłamałam? Jedyną osobą, która znała prawdę, była Ruth, a ona nigdy by mnie nie 

zdradziła.

- No to jak to jest? - zapytała Heather, ustawiając się za nami w kolejce do grilla. - Jak to 

jest, kiedy ma się świadomość, że ktoś umarł z naszego powodu?

- Amber nie umarła z powodu czegoś, co ja zrobiłam - powiedziałam, nie odrywając 

wzroku   od   tacy,   którą   przesuwałam   wzdłuż   rzędu   miseczek   z   podejrzanej   barwy   galaretką 

cytrynową i niepokojąco grudkowatym budyniem z tapioki. - Amber umarła, ponieważ ktoś ją 

zabił. Tym kimś nie byłam ja.

- Owszem - zgodziła się Tisha. - Ale koroner stwierdził, że przez jakiś czas ją gdzieś 

przetrzymywano, zanim została zamordowana. Miała na ciele odparzyny.

- Odleżyny - poprawiła ją Ruth.

- Wszystko jedno - powiedziała Tisha. - To znaczy, że jakbyś była na miejscu, mogłabyś 

ją znaleźć.

- Dobra, ale mnie nie było - odparłam. - W porządku? Wybacz, pojechałam na wakacje.

-   Doprawdy,   Tisha   -   odezwała   się   Heather   karcącym   tonem.   -   Ona   musi   czasami 

wyjeżdżać   na   wakacje.   Wiesz,   czasami   musi   odpocząć   od   tego   swojego   nienormalnego 

braciszka.

- O Boże! - Ruth jęknęła i szybko usunęła tacę z linii ognia.

Bo Ruth, rzecz jasna, wiedziała. Naprawdę staram się pamiętać o dobrych radach, jakich 

udzielił mi szkolny pedagog, pan Goodhart, w sprawie panowania nad gwałtownymi uczuciami - 

że należy najpierw policzyć do dziesięciu i tak dalej. Ale nawet po dwóch latach nauk - i po 

prawie dwóch latach ciągłych odsiadek w związku z nieudanymi próbami stosowania się do tych 

nauk - każda niepochlebna wzmianka na temat mojego brata Douglasa natychmiast wyprowadza 

mnie z równowagi.

W sekundę po tej nierozsądnej uwadze Heather została rozpłaszczona na ścianie.

Trzymałam ją jedną ręką. Zaciskałam palce na jej szyi.

-  Czy  nikt  ci   nigdy  nie   mówił  -  syknęłam,  przysuwając   twarz  do  jej  twarzy  -  że  to 

nieładnie śmiać się z ludzi, których los potraktował gorzej od nas?

Heather nie udzieliła odpowiedzi. Nie mogła, ponieważ ściskałam jej krtań.

- Hej! - W grubym głosie brzmiało zdumienie. - Hej, co się tu dzieje?

Rozpoznałam, oczywiście, ten głos.

background image

- Pilnuj swojego nosa, Jeff - powiedziałam. Jeff Day, napastnik drużyny futbolowej i 

skończony idiota, również nie zaliczał się do moich ulubieńców.

- Puść ją - powiedział Jeff Poczułam na ramieniu jego mięsistą łapę.

Precyzyjnie wymierzony cios łokciem położył kres tej interwencji. Kiedy Jeff usiłował 

złapać oddech, rozluźniłam odrobinkę chwyt na gardle Heather.

- No, więc? - odezwałam się - Jak będzie z przeprosinami? Niestety, źle oceniłam czas 

potrzebny Jeffowi na dojście do siebie po moim ciosie. Serdelkowate paluchy znów chwyciły 

mnie za ramię. Tym razem zdołał oderwać mnie od Heather.

- Zostaw ją w spokoju! - wrzasnął, czerwony jak burak. Byłam pewna, że mnie uderzy. 

Naprawdę. I w jakiś sposób cieszyłam się na tę myśl. Jeff zamachnąłby się, ja zrobiłabym unik, a 

potem rąbnęłabym  go w nos. Od pewnego czasu marzyłam o tym,  żeby złamać nos Jeffowi 

Dayowi. A dokładniej od tego dnia, kiedy powiedział Ruth, że jest gruba i trzeba będzie ją 

pochować w fortepianie, jak Elvisa.

Tym razem jednak nie miałam okazji złamać mu nosa. Nie zrobiłam tego, bo kiedy Jeff 

odwodził pięść, ktoś złapał go za rękę i wykręcił mu ją na plecy.

-   To   tak   się   zabawiają   panowie   z   reprezentacji?   -   odezwał   się   Todd   Mintz.   -   Bijąc 

dziewczyny?

- Dosyć. - Trzeci głos, również dobrze mi znany, przerwał naszą miłą pogawędkę. Pan 

Goodhart, z miseczką sałatki i jogurtem, skinął głową w stronę drzwi. - Wszyscy do mojego 

biura. Natychmiast. Za mną, proszę.

Jeff, Todd i ja z ociąganiem ruszyliśmy do wyjścia. Byliśmy prawie przy drzwiach, kiedy 

pan Goodhart odwrócił się i zawołał zniecierpliwiony:

- Ty też, Heather!

Dopiero wtedy Heather niechętnie poszła za nami.

W gabinecie pana Goodharta dowiedzieliśmy się, że „nie zaczęliśmy roku jak należy” 

oraz że powinniśmy „dawać lepszy przykład młodszym uczniom”. To by nam pomogło „trzymać 

się razem i dawać sobie radę”, zwłaszcza wobec tragedii, jaka miała miejsce w ostatni weekend.

- Śmierć Amber wstrząsnęła nami wszystkimi - powiedział pan Goodhart ze szczerym 

żalem.   -   Próbujmy   jednak   pamiętać,   że   na   pewno   wolałaby,   abyśmy   się   raczej   pocieszali 

nawzajem, zamiast wdawać w głupie kłótnie.

Heather   nigdy   przedtem   nie   trafiła   do   gabinetu   pedagoga.   Więc,   naturalnie,   zamiast 

background image

trzymać gębę na kłódkę, tak żebyśmy wszyscy mogli się z tego wywinąć, wycelowała we mnie 

pola - kierowany paznokieć i powiedziała:

- Ona zaczęła.

Todd, Jeff i ja przewróciliśmy oczami. Wiedzieliśmy, co teraz nastąpi.

Pan Goodhart wygłosił mowę zaczynającą się od słów: „Nie dbam o to, kto zaczął, bicie 

się jest rzeczą niedopuszczalną”. Trwała o cztery minuty i pięćdziesiąt sekund dłużej niż wersja 

zeszłoroczna. Następnie stwierdził:

- Dobre z was dzieciaki. Każde z was ma nieograniczony potencjał. Nie marnujcie go. Nie 

warto uciekać się do przemocy.

Potem pozwolił nam odejść. Wszystkim poza mną, oczywiście.

- To nie była moja wina - oświadczyłam, jak tylko reszta wyszła. - Heather powiedziała, 

że Douglas jest nienormalny.

Pan Goodhart wpakował sobie łyżeczkę jogurtu do ust.

- Jess - odezwał się z pełnymi ustami. - Czy to ma się znowu powtórzyć? Ty, w moim 

gabinecie, dzień w dzień, z powodu bójek?

- Nie - powiedziałam. Szarpnęłam za brzeg minispódniczki. Wiedziałam, że dobrze w niej 

wyglądam, ale czułam się tak, jakbym była nie całkiem ubrana. Poza tym spódniczka nic mi nie 

pomogła. Znowu wdałam się w bójkę. - Próbuję stosować się do tego, co pan mi mówił. No wie 

pan, z tym liczeniem do dziesięciu. Ale jakoś tak jest... że wszyscy mnie obwiniają.

- Obwiniają, o co? - spytał zdumiony.

- O to, co się stało z Amber. Opowiedziałam, czego się nasłuchałam od rana.

-   To   śmieszne   -   oburzył   się   pan   Goodhart.   -   Nie   mogłabyś   zapobiec   temu,   co   się 

przytrafiło Amber, nawet gdybyś nie straciła swego daru. A straciłaś. - Spojrzał na mnie uważnie. 

- Czy nie tak?

- Oczywiście, że tak - odparłam.

- Więc, dlaczego im się wydaje, że jest inaczej? - zastanowił się pan Goodhart.

- Nie wiem. - Popatrzyłam na sałatkę, do której się właśnie zabierał. - Co się stało? - 

zapytałam.  -  Gdzie   jest  duży  cheeseburger?  -  Odkąd  pamiętam,   pan  Goodhart  nieodmiennie 

spożywał lunch w postaci burgera i frytek zazwyczaj w dużych porcjach.

Skrzywił się.

- Jestem na diecie - wyjaśnił. - Zdaniem mojego lekarza mam za wysokie ciśnienie i za 

background image

dużo cholesterolu.

- Ojej - westchnęłam. Wiedziałam, jak uwielbiał frytki. - Przykro mi.

- Przeżyję - wzruszył ramionami. - Pozostaje pytanie, co będzie z tobą?

Postanowiliśmy wspólnie, że „otrzymam jeszcze jedną szansę”. Ale jeszcze jedna wpadka 

i koniec ze mną.

Rozmawialiśmy o synu  pana Goodharta, Russellu, który właśnie zaczynał  raczkować, 

kiedy do gabinetu weszła zmartwiona sekretarka.

-   Paul   -   powiedziała.   -   Przyszli   panowie   z   biura   szeryfa.   Chcą   zabrać   Marka 

Leskowskiego na przesłuchanie. Wiesz, chodzi o tę dziewczynę, Mackey.

- O Boże, przesłuchanie! - zaniepokoił się pan Goodhart. - Zadzwoń do rodziców Marka, 

dobrze? I zawiadom dyrektora Feeneya.

Zafascynowana obserwowałam, jak cała administracja szkoły zostaje postawiona w stan 

pogotowia.   Nagły   wybuch   ich   aktywności   przegonił   mnie   z   gabinetu   pana   Goodharta,   ale 

zapadłam się w winylowy fotel w poczekalni, gdzie mogłam spokojnie przyglądać się temu, co 

się działo. Z zainteresowaniem śledziłam zamieszanie, które, dla odmiany, powstało nie z mojego 

powodu. Wysłano kogoś, żeby poszukał Marka, ktoś inny zawiadomił jego rodziców, jeszcze 

ktoś wdał się w dyskusję z zastępcami szeryfa. Mark miał dopiero siedemnaście lat, więc szkoła 

nie mogła pozwolić glinom zabrać go ze szkoły bez zgody rodziców.

Po dłuższej chwili pojawił się przestraszony Mark. Był to wysoki, przystojny chłopak z 

ciemnymi włosami i jeszcze ciemniejszymi oczami. Mimo że grał w futbol, nie miał grubej szyi 

ani monstrualnie rozrośniętej klaty. Był rozgrywającym drużyny, to pewnie, dlatego.

- O co chodzi? - zwrócił się do sekretarki.

-   Eee...   -   sekretarka   zerknęła   nerwowo   na   pana   Goodharta,   który   nadal   darł   się   na 

zastępców szeryfa. - Jeszcze nie mogą z tobą mówić. Siadaj, proszę.

Mark   usiadł   na   pomarańczowej   kanapie   naprzeciwko   mnie.   Przyglądałam   mu   się 

ukradkiem znad broszurki zachęcającej do służby w armii. Większość ofiar zabójstw, jak gdzieś 

kiedyś wyczytałam, znała morderców. Czy Mark udusił swoją dziewczynę i wrzucił jej ciało do 

kamieniołomu Pike'a? A jeśli tak, to, dlaczego? Czy był psychopatą albo zboczeńcem? Nie mógł 

się oprzeć zbrodniczemu impulsowi?

- Hej! - zawołał Mark w stronę sekretarki. - Czy jest tu gdzieś woda do picia?

Spłoszona sekretarka wskazała butlę w głębi korytarza. Mark poszedł po wodę, a ja mimo 

background image

woli zwróciłam uwagę, jak zgrabnie wygląda w sportowym stroju.

Wracając, Mark zauważył mnie i zagadnął uprzejmie:

- Och, przepraszam. Też masz ochotę się napić? Oderwałam wzrok od lektury, jakbym 

dopiero teraz go zobaczyła.

- Kto? Ja? - zapytałam. - Nie, dziękuję.

- Och. - Mark usiadł. - W porządku.

Wypił wodę, zmiął kubek, rozejrzał się za koszem na śmiecie, a ponieważ żadnego nie 

było w pobliżu, położył kubek na stoliku z gazetami.

- A ty dlaczego tu jesteś?

- Próbowałam udusić Heather Montrose - wyjaśniłam.

- Naprawdę? - Uśmiechnął się. - Sam wiele razy miałem na to ochotę.

Przyszło   mi   do   głowy,   że   raczej   nie   powinien   wyjawiać   tego   szeryfowi,   ale   nic   nie 

powiedziałam. Sekretarka gorliwie udawała, że nas nie słucha, i wolałam nie mówić tego przy 

niej.

Heather potrafi się zachowywać jak prawdziwa... - Mark taktownie powstrzymał się od 

przekleństwa. Prawdziwy harcerzyk, Mark Leskowski. - Sama wiesz.

- Wiem - odparłam. - Posłuchaj. Przykro mi z powodu Amber. Była twoją dziewczyną, 

prawda?

- Tak. - Spojrzenie Marka powędrowało z mojej twarzy na środek stolika. - Dziękuję.

Drzwi gabinetu otworzyły się i pan Goodhart stanął w progu, przemawiając z wymuszoną 

wesołością.

- Mark, miło cię widzieć. Wpadnij do mnie na chwilkę, dobrze? Ci panowie chcą z tobą 

zamienić dwa słowa.

Mark skinął głową i wstał. Jednocześnie wytarł dłonie o dżinsy. Na materiale zostały 

mokre ślady.

Pocił się, podczas gdy mnie, w sweterku i bluzce, przy wentylacji nastawionej na pełne 

obroty, było nawet trochę za chłodno.

Mark Leskowski bał się. Bardzo się bał. Spojrzał na mnie, idąc do gabinetu.

- Cześć - powiedział. - Na razie.

- Tak - odparłam. - Na razie.

Wszedł do środka. Pan Goodhart zauważył, że nadal siedzę w poczekalni.

background image

- Jessico - powiedział, wskazując kciukiem drzwi na korytarz. - Wyjdź.

No więc wyszłam.

background image

3

- Chyba już wiem, powiedziała Ruth, kiedy wracałyśmy do domu jej kabrioletem.

Nie odpowiedziałam od razu, bo akurat przemknęłyśmy obok skrętu w Pike's Creek Road.

- Guzik - stwierdziłam. - Przegapiłaś.

-   Co   przegapiłam?   -   zapytała   Ruth,   pociągając   zdrowy   łyk   niskokalorycznej   coli. 

Skrzywiła twarz w niechętnym grymasie. - Och, Boże. Nawet nie próbuj mnie namawiać.

- To nie jest aż tak daleko od głównej drogi - oznajmiłam.

- Nigdy się nie nauczysz - powiedziała Ruth. - Mam rację?

- Nie rozumiem. - Wzruszyłam obojętnie ramionami. - Co w tym złego, że przejedziemy 

obok miejsca, gdzie on pracuje?

- Powiem ci, co w tym złego - powiedziała Ruth. - W ten sposób łamiesz zasady.

Parsknęłam pogardliwie.

- Mówię poważnie - ciągnęła Ruth. - Chłopcy nie lubią, Jess, żeby się za nimi uganiać. To 

ich rola.

- Nie uganiam się za nim - powiedziałam. - Sugeruję tylko, żebyśmy przejechały obok 

warsztatu.

- To  jest - stwierdziła  Ruth - uganianie  się.  Tak samo  jak wydzwanianie  do niego  i 

odkładanie słuchawki w momencie, kiedy się odezwie.

Rany. Trafiony, zatopiony.

-   Tak   samo   jak   włóczenie   się   po   miejscach,   gdzie   on   normalnie   bywa   -   ciągnęła   - 

studiowanie rozkładu jego dnia i udawanie, że wpadło się na niego przez przypadek.

Zatopiony po raz drugi i trzeci. Szarpnęłam ze złością pas bezpieczeństwa.

-   Przecież   się   nie   dowie,   że   przejeżdżałyśmy   obok   tylko   po   to,   żeby   go   zobaczyć   - 

powiedziałam. - Możesz udać, że potrzebujesz oleju albo czegoś takiego.

-   Czy   mogłabyś   na   pięć   minut   przestać   myśleć   o   Robie   Wilkinsie   i   posłuchać   mnie 

uważnie? Usiłuję ci powiedzieć, że chyba wiem, dlaczego wszyscy wierzą, że nadal masz te 

swoje zdolności.

- Och, naprawdę? - Jakoś niewiele mnie to w tej chwili obchodziło. Miałam ciężki dzień. 

Sam fakt, że dziewczyna, którą znałam, została zamordowana, był dostatecznie okropny. To, że 

obwiniano mnie za jej śmierć, było jeszcze gorsze do zniesienia. - Wiesz, Mark Leskowski chciał 

mnie  dzisiaj  poczęstować  wodą  przed gabinetem  pedagoga.  Gdybym  się zgubiła  na pustyni, 

background image

nigdy bym się nie spodziewała, że...

- Karen Sue - powiedziała Ruth, skręcając przy sklepie Krogera.

Rozejrzałam się.

- Gdzie?

- Nie, nie tutaj. Karen Sue - odparła Ruth - łazi po szkole i rozpowiada, że nadal masz 

zdolności parapsychiczne. Suzy Choi sama słyszała. Karen Sue w kółko gada o tym, jak latem 

odnalazłaś w jaskini zaginione dziecko.

Wszelka myśl o Robie wywietrzała mi z głowy.

- Zabiję ją - powiedziałam.

- Wiem. - Ruth wstrząsnęła energicznie blond lokami.

Nie mogłam w to uwierzyć. Nigdy nie przyjaźniłyśmy się z Karen Sue ani nawet nie 

byłyśmy dobrymi koleżankami, ale żeby mnie tak obrzydliwie zdradzić... no cóż, byłam w szoku.

Chociaż   właściwie   nie   powinnam   się   zbytnio   dziwić.   W   końcu   to   Karen   Sue. 

Dziewczyna, którą moja matka stawiała mi za wzór, powtarzając w kółko: „Dlaczego nie jesteś 

do niej choć trochę podobna? Karen Sue nigdy nie wdaje się w bójki, zawsze ubiera się według 

życzenia swojej mamy i nigdy nie słyszałam, żeby odmówiła pójścia do kościoła tylko dlatego, 

że chce oglądać powtórkę jakiegoś głupiego filmu w telewizji”.

Karen Sue Hankey. Mój śmiertelny wróg.

- Zabiję ją - powtórzyłam.

- No cóż - powiedziała Ruth, kierując się na podjazd przed moim domem - nie radziłabym 

uciekać się do środków ekstremalnych. Ale stanowcze pouczenie na pewno by jej się przydało.

Dobra. Pouczę ją, aż zdechnie.

- No - dodała Ruth. - A o co chodzi z tym Markiem Leskowskim?

Opowiedziałam jej o spotkaniu przed gabinetem pedagoga.

-   Okropne   -   westchnęła   Ruth,   kiedy   skończyłam.   -   Mark   i   Amber   zawsze   byli   tacy 

słodziutcy. Tak bardzo ją kochał. Jak mogą podejrzewać, że miał coś wspólnego z jej śmiercią?

- Nie wiem. - Przypomniałam sobie jego spocone dłonie, nie wspomniałam Ruth o tym 

szczególe. - Może był ostatnią osobą, która ją widziała, albo coś takiego.

- Możliwe. Może jego rodzice wynajmą mojego tatę, żeby reprezentował Marka. Wiesz, 

gdyby gliny go jednak o coś oskarżyły.

- Aha - mruknęłam. Tata Ruth był najlepszym adwokatem w mieście. - Kto wie. Może. 

background image

Pójdę już. Cześć!

Poprzedniego wieczoru wróciłyśmy tak późno, że nie miałam nawet okazji porozmawiać 

z rodziną.

- Do jutra - powiedziała Ruth, kiedy zaczęłam się gramolić z samochodu. - Hej, a co było 

z Toddem Mintzem? Bronił cię przed Jeffem?

Spojrzałam na nią, nic nie rozumiejąc.

-   Nie   wiem   -   stwierdziłam.   W   ogóle   nie   brałam   takiej   możliwości   pod   uwagę,   ale 

rzeczywiście, jak się tak dobrze zastanowić...

- Pewnie nienawidzi Jeffa tak samo jak my. - Wzruszyłam ramionami.

Ruth parsknęła śmiechem, wycofując się z podjazdu.

- Owszem - powiedziała. - Pewnie, dlatego. Minispódniczka nie ma tu nic do rzeczy, co? 

A   nie   mówiłam?   Zmiana   stylu   czyni   cuda.   -   Zatrąbiła,   wyjeżdżając,   chociaż   daleko   się   nie 

wybierała. Abramowitzowie mieszkają tuż obok.

Wspinając się po schodkach frontowych, usłyszałam, jak Skip woła do mnie z ganku:

- Hej, Mastriani! Wpadniesz później i dasz się pobić w Crash Bandicoot?

Przechyliłam  się   nad  wysokim   żywopłotem  oddzielającym   nasze  domy.  Dobry Boże! 

Przez dwa tygodnie wakacji byłam skazana na jego towarzystwo! Jeśli myśli, że dobrowolnie 

przedłużę sobie wyrok, to ma nie po kolei w głowie.

- Mogę się chwilę zastanowić? - zawołałam. - Jasne! - odkrzyknął Skip.

Wzdrygnęłam się i weszłam do domu.

Gdzie powitał mnie ktoś jeszcze gorszy od Skipa.

- Jessico - powiedziała ciotka Rose, zatrzymując mnie w holu, zanim zdążyłam skoczyć 

na schody i zaszyć się w swoim pokoju. - Jesteś wreszcie. Już myślałam, że tym razem cię nie 

zobaczę.

Poprzedniego wieczoru udało mi się, bo wróciłam bardzo późno, a rano wybiegłam z 

domu przed śniadaniem. Miałam nadzieję, że wyjedzie, zanim wrócę ze szkoły.

- Twój ojciec odwozi mnie na lotnisko - ciągnęła - za pół godziny.

Pół   godziny!   Gdyby   Ruth   przejechała   obok   warsztatu,   gdzie   pracuje   Rob,   tak   jak 

prosiłam, oszczędziłaby mi spotkania z ciotką Rose!

- Cześć, ciociu - powiedziałam, schylając się, żeby ją pocałować w policzek. Ciotka Rose 

jest jedyną osobą w rodzinie, nad którą góruję wzrostem. Ale to tylko, dlatego, że skurczyła się 

background image

na skutek osteoporozy.

No cóż, pozwól, że ci się przyjrzę - powiedziała, odsuwając mnie na odległość ramienia. 

Obrzuciła   mnie   krytycznym   spojrzeniem   od   stóp   do   głów.   -   Hmm   -   mruknęła.   -   Miło,   dla 

odmiany, widzieć cię w spódnicy. Nie sądzisz jednak, że jest trochę za krótka? Czy dziewczętom 

w dzisiejszych czasach pozwala się chodzić do szkoły w tak krótkich spódnicach? Cóż, w moich 

czasach, gdybym zjawiła się w szkole w czymś takim, odesłano by mnie do domu, żebym się 

przebrała!

Biedny Douglas. Dwa tygodnie z ciotką Rose! Kiedy wróciłam poprzedniego wieczoru, 

udawał,   że   śpi.   Wcale   mu   się   nie   dziwię.   Też   nie   miałabym   ochoty   rozmawiać   z   siostrą 

zdrajczynią. W końcu zostawiłam go samego na pastwę ciotki.

-   Toni!   -   zawołała   Rose.   -   Chodź   tutaj   i   zobacz,   co   twoja   córka   ma   na   sobie.   Czy 

pozwalasz jej się ubierać w ten sposób?

Mama, opalona i kwitnąca, weszła do holu.

-   Tak,   czemu   nie?   Uważam,   że   wygląda   dobrze   -   stwierdziła,   przyglądając   mi   się   z 

aprobatą. - Dużo lepiej niż w zeszłym oku, kiedy nie mogłam jej wydobyć z dżinsów i T - shirta.

- Aha - mruknęłam zmieszana. Dotarłam już na podest, ale nie miałam pojęcia, jak się 

stamtąd  wymknąć,  nie  zwracając  ich uwagi - - Miło  cię  zobaczyć,  ciociu  Rose. Szkoda, że 

wyjeżdżasz. Mam mnóstwo lekcji do odrobienia...

- Lekcji? - wtrąciła mama. - Pierwszego dnia szkoły? Och, nie wierzę.

Oczywiście, przejrzała mnie na wylot. Mama doskonale wiedziała, że nie znoszę ciotki 

Rose. Po prostu nie chciała być sama ze starą wiedźmą. A zostawiła ją z Douglasem na dwa 

tygodnie! Dwa tygodnie! To gorsze niż tortury.

No ale jeśli chodziło jej o to, żeby zostawić Douglasa pod czujną obserwacją, to dobrze 

trafiła. Sokoli wzrok ciotki Rose nie przeoczył żadnego szczegółu. Nic nie mogło ujść jej uwagi.

- Czy ty masz szminkę na ustach, Jessico? - zapytała, kiedy przeszłyśmy z mrocznego 

holu do jasno oświetlonej kuchni.

- Ehe - mruknęłam. - Znaczy nie. Błyszczyk wiśniowy.

-   Błyszczyk!   -   krzyknęła   zdegustowana   ciotka.   -   Błyszczyki   i   minispódniczki!   Nic 

dziwnego, że tylu chłopców dzwoniło, kiedy wyjechałaś. Pewnie myślą, że jesteś łatwa.

-   Naprawdę?   Jacyś   chłopcy   dzwonili?   -   Aż   podskoczyłam.   Wiedziałam,   że   dzwoniły 

dziewczyny, choćby Heather Montrose. Nie wiedziałam, że dzwonili jacyś chłopcy. - Czy któryś 

background image

przedstawił się jako Rob?

- Nie pytałam, jak się nazywają - burknęła ciotka Rose. - Powiedziałam, żeby więcej nie 

dzwonili. Wyjaśniłam im, że nie jesteś tego typu dziewczyną.

Z   moich   ust   padło   słowo,   które   spowodowało,   że   mama   rzuciła   mi   ostrzegawcze 

spojrzenie. Ciotka Rose, na szczęście, nic nie słyszała, bo wciąż gadała jak najęta.

- Powtarzali, że to pilna sprawa, że muszą się z tobą porozumieć w jakiejś pilnej sprawie. 

Śmieszne   -   prychnęła   pogardliwie.   -   Już   sobie   wyobrażam,   co   to   za   pilna   sprawa.   Pewnie 

skończyła się cola w sklepie.

Posłałam ciotce bardzo surowe spojrzenie.

- Otóż dziewczyna z mojej klasy została porwana. Jedna z cheerleaderek. Znaleziono ją 

wczoraj w kamieniołomach. Uduszoną.

- O mój Boże! - przeraziła się mama. - Ta dziewczyna? O której pisali w gazecie? Znałaś 

ją?

Rodzice!

- Tylko siedziałam za nią w ławce - powiedziałam - od szóstej klasy podstawówki.

- Och, nie. - Mama zakryła twarz rękami. - Biedni jej rodzice. Muszą być zrozpaczeni. 

Powinniśmy posłać im półmisek.

Restauratorzy! Myślą właśnie w ten sposób. Coś się stanie i zaraz: „Poślemy półmisek”.

Zeszłej   wiosny,   kiedy   połowa   sił   policyjnych   miasta   obozowała   na   trawniku   przed 

naszym   domem,   utrzymując   na   dystans   tabuny   dziennikarzy,   którzy   marzyli   o   wywiadzie   z 

„dziewczyną od pioruna”, jedyne, o czym moja mama była w stanie myśleć, to żeby starczyło dla 

wszystkich biscotti.

Na ciotce Rose wiadomość wywarła dużo mniejsze wrażenie niż na mojej mamie.

- Cheerleaderka? Dobrze jej tak. Wyczyniać wygibasy w krótkiej spódniczce, też coś. 

Lepiej uważaj, Jessico, bo będziesz następna.

- Ciociu Rose! - krzyknęła mama.

-  Wiem,  co   mówię  -  nie   dawała   za  wygraną  ciotka  Rose.  -  To   nie  jest  niemożliwe. 

Zwłaszcza, jeśli pozwolisz jej pokazywać się w takim stroju.

Poczułam się zwolniona z obowiązku zabawiania gościa.

Cudownie było znowu się z tobą zobaczyć, ciociu - oznajmiłam - ale chciałabym pójść na 

górę i przywitać się z Douglasem. Spał, kiedy wczoraj wróciłam, więc...

background image

- Douglas - powiedziała ciotka Rose, przewracając kaprawymi oczkami. - A kiedy on nie 

śpi?

Dzięki temu dowiedziałam się, w jaki sposób Douglas zdołał przeżyć dwa tygodnie z 

ciotką Rose. Udawał, że śpi. Wpadłam do jego pokoju. Wciąż jeszcze udawał.

- Douglas - powiedziałam, stając przy łóżku. - Przestań. Wiem, że wcale nie śpisz.

Otworzył jedno oko.

- Pojechała? - zapytał.

- Prawie - odparłam. - Tata zabierze ją za parę minut na lotnisko. Mama chce, żebyś 

zszedł na dół pożegnać się.

Douglas jęknął i naciągnął poduszkę na głowę.

- Żartowałam. - Usiadłam na łóżku obok niego. - Mama dostaje teraz próbkę tego, co ty 

musiałeś znosić przez cały ten czas. Wątpię, żebyśmy mieli w najbliższym czasie znów zaprosić 

ciotkę Rose.

- Horror - dobiegł głos Douglasa spod poduszki. - Horror.

- Owszem - zgodziłam się. - Ale już po wszystkim. Co u ciebie?

- Tym razem nie podciąłem sobie żył, prawda? To znaczy, że wszystko w porządku.

Przełknęłam to. Powodem, dla którego Douglas, w wieku dwudziestu lat, nie może zostać 

sam w domu przez dwa tygodnie, jest to, że niekiedy słyszy głosy. Głosy udaje się w dużym 

stopniu opanować dzięki lekarstwom, ale zdarzają się epizody. Tak określają to lekarze. Douglas 

wtedy słyszy głosy, a potem robi to, co one mu nakazują, na ogół coś złego, na przykład, och, 

sama nie wiem, samobójstwo.

Epizody.

- Coś ci powiem - odezwał się spod poduszki. - O mało nie załatwiłem epizodycznie 

ciotki Rose, niewiele brakowało.

- Naprawdę? - Szkoda, że tego nie zrobił. Dostałabym w porę wiadomość o porwaniu 

Amber i zdołałabym ją uratować. - A jak tam federalni? Pokazali się?

Federalne   Biuro   Śledcze,   podobnie   jak   moi   koledzy   i   koleżanki   ze   szkoły,   nie   chce 

przyjąć   do   wiadomości,   że   już   nie   mam   zdolności   parapsychicznych.   Ogromnie   się   mną 

zainteresowali kilka miesięcy temu, kiedy poszła fama o moim „darze”. Tak bardzo się mną 

zainteresowali, że postanowili skorzystać z mojej pomocy w odnalezieniu kilku podejrzanych 

indywiduów   figurujących   na   liście   poszukiwanych   przez   FBI.   Zapomnieli   tylko   o   jednym 

background image

drobiazgu: zapytać mnie, czy chcę dla nich pracować.

A nic chciałam, rzecz jasna. Jakimś cudem zdołałam wyrwać się z ich szponów, ale od 

tamtego czasu snuli się za mną jak cienie, czekając na moje potknięcie; zapewne marząc o chwili, 

kiedy wreszcie będą mogli wskazać na mnie palcem i zawołać: „Fe, kłamczucha!”.

Douglas odsunął poduszkę i usiadł.

- Żadnych tajemniczych białych półciężarówek zaparkowanych po drugiej stronie ulicy, 

odkąd wyjechałaś na obóz - powiedział. - Jeśli nie liczyć Rose, było bardzo spokojnie, zwłaszcza, 

że Mike też wyjechał.

Milczeliśmy przez chwilę, myśląc o Mike'u. Po drugiej stronie korytarza widziałam przez 

otwarte   drzwi   jego   sypialni,   że   zniknął   zarówno   komputer,   jak   i   książki   oraz   teleskop. 

Znajdowały   się   w   jakimś   pokoju   w   harwardzkim   akademiku.   Mike   będzie   teraz   zamęczał, 

zamiast Douglasa i mnie, swojego współlokatora obsesją na punkcie Claire Lippman, pięknej 

rudowłosej, którą godzinami podglądał przez okno.

- Dziwne uczucie, kiedy go nie ma - westchnął Douglas.

- Owszem - zgodziłam się. Ale tak naprawdę nie myślałam o Mike'u. Myślałam o Amber. 

Claire Lippman, dziewczyna, w której Mike kochał się od paru lat, spędzała większość wakacji, 

opalając się w kamieniołomach. Ciekawe, czy widziała się z Amber przed jej śmiercią.

- Po co się tak wystroiłaś? - zapytał Douglas po chwili.

- Och - mruknęłam. - Szkoła.

- Szkoła? - zdumiał się Douglas. - Od kiedy to stroisz się do szkoły?

- Zaczęłam nowe życie - wyjaśniłam. - Nigdy więcej dżinsów, T - shirtów, nigdy więcej 

bójek i odsiadek.

- Interesujące zestawienie - stwierdził Douglas. - Dżinsy w jednym rzędzie z bójkami i 

odsiadkami. Ale niech będzie. Podziałało?

- Niezupełnie - odparłam i opowiedziałam, co się działo w szkole. Nie wspomniałam 

tylko o głupiej uwadze Heather na jego temat.

Kiedy skończyłam, Douglas gwizdnął przeciągle.

- Więc zrzucają winę na ciebie, mimo że nie miałaś o niczym pojęcia?

-   No   tak   -   wzruszyłam   ramionami.   -   Przyjaciele   Amber   należą   do   szkolnej   elity 

towarzyskiej.   -   Wiesz,   jak   jest,   to   nie   orły,   intelektem   nie   grzeszą.   Są   atrakcyjni,   ale   z 

wyciąganiem logicznych wniosków nie bardzo sobie radzą.

background image

- Rany! I co zamierzasz?

- A co mogę zrobić? Przecież ona nie żyje.

- Czy nie mogłabyś... no, nie wiem, czy nie mogłabyś  przywołać obrazu jej zabójcy? 

Jakoś tak, przed oczami duszy? Gdybyś się naprawdę skupiła?

- Wybacz - odparłam bezbarwnym tonem. - To nie działa w ten sposób.

Niestety.   Moje   zdolności   parapsychiczne   mają   dość   ograniczony   zakres.   Naprawdę. 

Pokażcie mi czyjeś zdjęcie, a tej samej nocy przyśni mi się obecne miejsce pobytu danej osoby. 

Ale   odgadywanie   numerów   na   loterii?   Nie.   Prorocze   wizje   katastrof   lotniczych   albo   klęsk 

żywiołowych? Nic z tego. Potrafię tylko zlokalizować zaginionych ludzi. I to tylko we śnie.

No   cóż,   w   większości   wypadków.   Miesiąc   temu   zdarzyło   mi   się   to   na   jawie.   Jeden 

chłopiec,   mój   podopieczny   uciekł   z   obozu.   Właśnie   wtedy   miałam   wizję.   Przytuliłam   jego 

poduszkę i... bach! Nagle wiedziałam, gdzie on jest.

- Och! - zawołał Douglas, schylając  się, żeby wyciągnąć coś spod łóżka. - Tak przy 

okazji, powierzono mi odbieranie poczty Abramowitzów podczas ich nieobecności i pozwoliłem 

sobie zatrzymać to. - Wręczył  mi dużą brązową kopertę zaadresowaną do Ruth. - Chyba od 

twojej przyjaciółki z 1 - 800 - Jeśli - Wi - działeś - Zadzwoń?

Otworzyłam kopertę. W środku, jak co tydzień znalazłam list od znajomej urzędniczki z 

organizacji zajmującej się poszukiwaniem zaginionych dzieci oraz fotografię dziecka. Rosemary, 

ta urzędniczka, zawsze dokładnie badała sprawę. Ustalała, czy dziecko naprawdę zaginęło, czy 

nie jest to przypadkiem uciekinier, który zaginął z własnej woli, ani dziecko wykradzione przez 

zrozpaczoną matkę niesłusznie pozbawioną praw rodzicielskich przez sąd. Dziecko musiało być 

autentycznie zaginione.

Spojrzałam na zdjęcie. Przedstawiało małą Azjatkę o wystających górnych zębach, ze 

spinkami w kształcie motylków we włosach. Westchnęłam. Amber Mackey, która w auli siadała 

przede mną codziennie przez sześć lat, zginęła. Ale życie toczyło się nadal.

Taak. Spróbujcie powiedzieć coś takiego rodzicom Amber.

background image

4

Następnego   dnia   rano   obudziłam   się   ze   świadomością   dwóch   rzeczy:   po   pierwsze, 

Courtney Hwang, mała Azjatka, mieszka na Baker Street w San Francisco. Po drugie, pojadę do 

szkoły autobusem.

Nie pytajcie mnie, co ma jedno do drugiego. Chyba nie byłabym w stanie podać żadnej 

sensownej odpowiedzi.

Wiedziałam tylko,  że jadąc autobusem,  będę mogła porozmawiać  z Claire Lippman i 

wyciągnąć z niej wszystko, co wiedziała. Na przykład, co się zdarzyło w kamieniołomie, nim 

zaginęła Amber.

Zadzwoniłam   do   Ruth.   Telefon   do   Rosemary   musiał   poczekać.   Dzwoniłam   do   niej 

wyłącznie z automatów, żeby nie mogli mnie namierzyć. A namierzali wszystkie zgłoszenia.

- Chcesz jechać autobusem? - spytała Ruth z niedowierzaniem.

- To nie, dlatego, że mam coś przeciwko kabrioletowi - zapewniłam. - Chcę porozmawiać 

z Claire.

- Chcesz pojechać autobusem - powtórzyła Ruth.

Naprawdę, Ruth, to jednorazowa sprawa. Chcę tylko pod - pytać Claire, wiesz, ona często 

bywa w kamieniołomach, może coś wie.

- Świetnie - powiedziała Ruth. - Jedź autobusem. Akurat mnie to obchodzi. Co masz na 

sobie?

- Słucham?

- Na sobie. W co się ubrałaś?

-  Mini  w  kolorze  khaki,  beżową  bluzkę  z  dzianiny,   rozpinany sweter  w  tym  samym 

kolorze z rękawami trzy czwarte i beżowe espadryle.

- Na grubej podeszwie?

- Tak.

- W porządku - powiedziała Ruth i odłożyła słuchawkę. Trudna sprawa z tą modą. Jak 

dziewczyny to robią? Dobrze, że moje włosy, krótkie i sterczące, nie wymagały użycia suszarki i 

układania co rano. To by mnie chyba zabiło.

Claire siedziała na ganku domu, sprzed którego autobus zabiera dzieciaki do szkoły. W 

naszym miasteczku nikomu nie przeszkadza, że ktoś siedzi na ganku jego domu, czekając na 

autobus.

background image

Claire gryzła jabłko i czytała coś, co wyglądało na skrypt. Claire, uczennica najstarszej 

klasy, była niekwestionowaną gwiazdą szkolnego klubu dramatycznego. Jej rude włosy lśniły w 

porannym słońcu, z pewnością świeżo umyte i ułożone za pomocą suszarki.

Nie zwracając uwagi na pętaków z pierwszej klasy ani na nie posiadających samochodów 

wyrzutków społeczeństwa zebranych na chodniku, zwróciłam się do Claire:

- Cześć!

Zerknęła na mnie, mrużąc oczy w słońcu. Przełknęła i odparła:

- Och, cześć, Jess. Co ty tutaj robisz?

- Nic takiego - powiedziałam, siadając stopień niżej. - Ruth musiała wcześniej wyjechać, i 

tyle. - Modliłam się, żeby Ruth za chwilę nie przejechała tędy, a jeśli już, to żeby przynajmniej 

nie trąbiła.

- Hmm - mruknęła Claire. Spojrzała z podziwem na moje nogi. - Masz piękną opaleniznę. 

Gdzie się tak opaliłaś?

Claire Lippman ma obsesję na punkcie opalenizny. Właśnie z powodu tej obsesji mój 

brat, Mike, popadł z kolei w obsesję na punkcie Claire. Latem całymi dniami opalała się na dachu 

swojego domu... chyba że ktoś zawoził ją do kamieniołomów. Kąpiel w kamieniołomach jest, 

naturalnie, wzbroniona. Dlatego wszyscy tam jeżdżą kąpać się i opalać. Claire Lippman też. Przy 

jasnej   karnacji  musiała  wystawiać   się  na  słońce   przez  całe  lato,  żeby  nabrać   choć  odrobinę 

ciemniejszego odcienia. Czułam się przy niej trochę jak Pocahontas. Pocahontas w towarzystwie 

Małej Syrenki.

-   Pracowałam   jako   wychowawczyni   na   obozie   -   wyjaśniłam.   -   A   potem   z   Ruth 

spędziłyśmy dwa tygodnie na wydmach, nad jeziorem Michigan.

-   Masz   szczęście   -   westchnęła   smutno   Claire.   -   Ja   całe   lato   musiałam   siedzieć   w 

kamieniołomach.

Zadowolona, że temat sam się zgrabnie nawinął, zaczęłam:

- A tak, właśnie. Pewnie byłaś tam tego dnia, kiedy zginęła Amber...

Jednak nie dane mi było skończyć. Przy przystanku zatrzymał się czerwony trans am i 

wychylił się z niego brat Ruth, Skip, wrzeszcząc:

- Jess! Hej, Jess! Co ty tu robisz? Znowu się pokłóciłyście z Ruth?

Wszyscy, którzy czekali na autobus, odwrócili się jak na komendę. Nie ma, co, uwielbiam 

takie sytuacje. Banda czternastoletnich chłopaków gapiących się we mnie jak sroka w gnat.

background image

Nie miałam wyboru, musiałam coś powiedzieć.

-   Nie,   nie   pokłóciłyśmy   się   z   Ruth.   Po   prostu   miałam   dzisiaj   ochotę   przejechać   się 

autobusem.

Chyba się jeszcze nie zdarzyło w historii przystanku autobusowego, żeby ktoś wymyślił 

równie głupią odpowiedź.

- Nie żartuj! - zawołał Skip. - Wsiadaj. Podwiozę cię. Wszystkie przygłupy, które przed 

chwilą przeniosły wzrok na Skipa, znów spojrzały na mnie. Tym razem wyczekująco.

- Hm - mruknęłam, czując, że się czerwienię. - Nie, dziękuję, Skip. Rozmawiam z Claire.

- Claire też może jechać. Chodźcie. Claire już zbierała książki. - Wspaniale! - pisnęła. - 

Dziękuję!

Niechętnie poszłam za nią. Zupełnie nie tak to sobie zaplanowałam.

-   Chodź,   Claire   -   mówił   Skip,   kiedy   podeszłam   do   samochodu.   -   Możesz   usiąść   na 

tylnym...

Claire, smukła jak wierzba i wysoka jak żyrafa, zawahała się, spoglądając na zagracone 

wnętrze samochodu. Westchnąwszy, powiedziałam:

- Ja usiądę z tyłu.

Kiedy wtłoczyłam się w mroczną głąb tylnego siedzenia trans ama, Claire opuściła fotel 

dla pasażera i usadowiła się wygodnie.

- Jak to miło z twojej strony, Skip - powiedziała, przeglądając się w lusterku. - Bardzo 

dziękuję. Autobus jest w porządku, ale wiesz, samochodem dużo wygodniej.

- Wiem - przytaknął Skip, zapinając pasy. - Jak ci tam z tyłu? - zapytał.

- Dobrze - odparłam. Chciałam skierować rozmowę z powrotem na kamieniołomy. Ale 

jak?

Skip wrzucił bieg i ruszyliśmy, zostawiając pospólstwo w chmurze pyłu. To mi się nawet 

podobało.

- A więc - odezwał się Skip - jak się panie czują dziś rano? Rozumiecie? Na tym polega 

problem ze Skipem. Potrafi powiedzieć: „Jak się panie czują dziś rano?” albo coś w tym stylu. 

Czy   można   takiego   traktować   poważnie?   Nawet   nie   jest   brzydki:   pulchnawy   blondyn   w 

okularach, bardzo podobny do Ruth. Tyle że, oczywiście, Skip nie ma biustu.

Ale i tak, mimo trans ama, nie jest wymarzonym materiałem na chłopaka. A na mojego 

chłopaka to już na pewno nie.

background image

Na swoje nieszczęście jeszcze na to nie wpadł.

- Doskonale - powiedziała Claire. - A ty, Jess?

- W porządku - odparłam z tylnego siedzenia, rozmiarem zbliżonego do koryta dla świń. 

Potem ruszyłam do ataku. - To o czym mówiłaś, Claire? Byłaś w kamieniołomach tego dnia, 

kiedy Amber zniknęła?

-   Och   -   westchnęła   Claire.  Wiatr   rozwiewał   jej   włosy,   z   lubością   przeczesywała   je 

palcami. W autobusie nie zdarzają się ożywcze podmuchy. - Mój Boże, cóż to był za koszmar. 

Siedzieliśmy tam cały dzień. Nic nadzwyczajnego. Paru chłopców z drużyny przyniosło grill i 

zrobili   barbecue   i   wszyscy   byli,   no   wiesz,   trochę   wstawieni,   choć   ostrzegałam   ich,   że   się 

odwodnia, pijąc piwo na słońcu...

Jak   na   kogoś,   kto   stawiał   sobie   za   cel   spalenie   się   na   frytkę,   Claire   wykazywała 

zadziwiające pretensje do zdrowego trybu życia. Między innymi, dlatego uzyskanie upragnionej 

opalenizny zabierało jej co lato tyle czasu. Uparcie smarowała się kremem z solidnym filtrem 

przeciwsłonecznym.

- Potem słońce zaszło i ludzie zaczęli się pakować, żeby jechać do domu. Wtedy właśnie 

Mark Leskowski, wiesz, ten co chodził z Amber... Chodzili ze sobą od zawsze... W każdym 

razie, zaczął pytać, czy ktoś widział Amber. Wszyscy zaczęli jej szukać, najpierw w lesie, a 

potem w wodzie. Bo przestraszyliśmy się, że może wpadła do wody, potknęła się czy coś. Brzeg 

jest dość stromy. Nie mogliśmy jej nigdzie znaleźć. W końcu pomyśleliśmy, że musiała wrócić 

do domu z kimś innym. Nikt nie powiedział tego Markowi, ale tak sobie pomyśleliśmy.

Claire odwróciła się do mnie. Jej piękne niebieskie oczy były pełne niepokoju.

-   Ale   ona   wcale   nie   wróciła   do   domu.   A   następnego   dnia,   jak   tylko   się   rozwidniło, 

wszyscy wróciliśmy do kamieniołomów, żeby jej szukać.

- Ale nie znaleźliście - powiedziałam.

- Nie tego dnia. Jej ciało wypłynęło dopiero w niedzielę rano. Mnóstwo ludzi próbowało 

się z tobą skontaktować. Mieli nadzieję, że pomożesz ją odnaleźć. Ta dziewczyna, Karen Sue 

Hankey powiedziała,  że latem  znalazłaś  jakiegoś  dzieciaka,  który się  zgubił w  jaskini,  więc 

myśleliśmy, że może nadal masz to coś z głową... To coś z głową. Dobra, można i tak.

Zaczęłam snuć fantazje o zamordowaniu Karen Sue Hankey.

-   W   zeszły   weekend   nie   byłam   specjalnie   osiągalna   -   powiedziałam.   -   Byłam   w...   - 

przerwałam, bo akurat zbliżaliśmy się do skrętu w Pike's Creek Road. - Hej, Skip. Skręć tutaj.

background image

Skip posłusznie skręcił.

- Skręcamy, ponieważ?

-   Bo   mam   ochotę   na...   eee,   na   pączka   -   odparłam.   Przypomniałam   sobie,   że   koło 

warsztatu, gdzie pracuje Rob, jest Dunkin Donuts.

- Ooch - odezwała się Claire. - Pączki. Mniam. W autobusie nie ma pączków.

Kiedy mijaliśmy w pędzie warsztat należący do wuja Roba, zapadłam nisko w fotelu, tak 

żeby Rob mnie nie zauważył, gdyby przypadkiem był na zewnątrz.

Rob był na zewnątrz i na pewno mnie nie widział. Zaglądał pod maskę jakiegoś audi. 

Miękkie ciemne włosy opadały mu na twarz, wytarte dżinsy opinały się jak trzeba. Miał na sobie 

koszulkę, która eksponowała jego szerokie ramiona.

Od   naszego   ostatniego   spotkania   upłynęły   prawie   trzy   tygodnie.   Pojawił   się   na 

uroczystym  koncercie  obozu Wawasee,  gdzie  miałam  solowy występ.  Zaskoczył  mnie...  Nie 

spodziewałam się, że będzie jechał cztery godziny tylko po to, żeby mnie posłuchać.

A po imprezie, ponieważ wychodziłam z rodzicami - prawdę mówiąc, moi rodzice w 

życiu nie zaakceptowaliby Roba, chłopaka notowanego przez policję i wywodzącego się, jak to 

oni   mówią,   „z   nizin   społecznych”   -   musiał   wsiąść   na   motocykl   i   jechać   cztery   godziny   z 

powrotem. Tyle zachodu, żeby usłyszeć, jak dziewczyna, która nie jest nawet jego dziewczyną, 

gra nokturn na flecie.

To mi dało do myślenia. No wiecie, jechał taki kawał, żeby posłuchać, jak gram. Może 

jednak mu się podobam?

Tylko, że wróciłam już dwa dni temu, a on nawet nie zadzwonił.

Pomyślałam,  że widok Roba sprawdzającego poziom oleju w  audi,  będzie  musiał  mi 

wystarczyć na jakiś czas, więc oglądałam się, dopóki nie wjechaliśmy na parking przy Dunkin 

Donutsie.

Dobra, wiem, że to głupio biegać za chłopakami, usiłując jednocześnie rozwiązać zagadkę 

morderstwa. Ale co miałam zrobić?

Kiedy Skip i Claire ruszyli do sklepu po pączki oznajmiłam, że muszę pilnie zadzwonić. 

Podeszłam do automatu przy toalecie i wybrałam numer 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń.

Rosemary ucieszyła się, słysząc mój głos. Nie mogłyśmy długo rozmawiać. Rosemary 

ryzykuje utratę pracy, kontaktując się ze mną w ten sposób, to znaczy przysyłając mi zdjęcia i 

raporty dotyczące zaginionych dzieci. Te papiery nie powinny opuszczać biura.

background image

Na szczęście Rosemary uznała, że gra jest warta świeczki. Jej naprawdę zależy na tych 

zaginionych  dzieciakach. A odkąd pracujemy razem,  odnalazłyśmy mnóstwo dzieci.  Musimy 

postępować  ostrożnie,  żeby nikt nie  nabrał  podejrzeń.  Znajdujemy  średnio  jedno dziecko  na 

tydzień. To i tak bardzo dużo.

Rosemary, w przeciwieństwie do FBI czy policji, jest niezwykle dyskretna i nigdy by nie 

zadzwoniła na przykład do „National Enquirer”, namawiając ich, żeby pojechali do mnie do 

domu   i   zrobili   ze   mną   wywiad.   A   tłum   reporterów   fatalnie   wpływa   na   Douglasa.   Ostatnio 

skończyło   się   to   kolejnym   epizodem   i   pobytem   w   szpitalu.   Dlatego   właśnie   skłamałam, 

twierdząc, że straciłam zdolności parapsychiczne.

I do niedawna wszyscy mi wierzyli.

Wszyscy z wyjątkiem Karen Sue Hankey, zdaje się.

Skończyłam  rozmawiać z Rosemary,  odwiesiłam słuchawkę i poszłam szukać Skipa i 

Claire. Kiedy zbliżałam się do ich stolika, Skip właśnie opowiadał Claire, jak to w trzeciej klasie 

wysłałam jego żołnierzyka w kosmos za pomocą ołowianej rurki i prochu. Ciekawe, dlaczego nie 

wspomniał o tym, jak wsadził do głowy mojej Barbie petardę, czego nie uznał za stosowne ze 

mną wcześniej przedyskutować i co, w moim mniemaniu, nie należało do programu naszych 

lotów kosmicznych. Pominął także fakt, że sami o mało nie wylecieliśmy w powietrze.

- Jeju! - powiedziała Claire, zlizując cukier z paznokci. - Zawsze widziałam was razem, 

ale nie wiedziałam, że robiliście takie fantastyczne rzeczy.

- O tak. - Skip pokiwał głową. - Jess i ja jesteśmy razem kupę czasu. Kupę czasu.

Zaraz, zaraz. O co tu chodzi? Fakt, że spędziłam dwa tygodnie w towarzystwie jakiegoś 

chłopaka w letnim domku jego rodziców, nie oznacza, że mam ochotę odnowić dawną zażyłość 

wynikłą ze wspólnej miłości do środków wybuchowych. Skip i ja nie mamy nic wspólnego. Nic, 

poza przeszłością.

- Gotowa? - zapytał Skip wesoło. - Lepiej jedźmy, bo spóźnimy się na zajęcia.

- Hej, Claire - odezwałam się w drodze do samochodu. - W tamten piątek, kiedy Amber 

zniknęła... Czy ona i Mark Leskowski byli cały czas razem?

-   Pewnie.   -   Claire   potrząsnęła   miedzianymi   lokami,   które   wciąż   wyglądały   świeżo   i 

ślicznie. - Oni byli nierozłączni.

- A tego dnia, kiedy zginęła? - zapytałam. - Wtedy też byli... nierozłączni?

Claire skinęła głową.

background image

-  O   tak.   I  bardzo  byli   sobą   zajęci.  Żartowaliśmy,   że  się   nabawią  jakiejś  choroby  od 

trującego bluszczu, bo co chwilę znikali w krzakach.

Wgramoliłam się na tylne siedzenie. - A po ostatnim zniknięciu... Mark potem wrócił? 

Claire zasiadła z wdziękiem na fotelu.

- Co masz na myśli?

- To znaczy, czy wrócił sam?

Claire   przechyliła   głowę,   usiłując   sobie   coś   przypomnieć.   Skip   uruchomił   samochód. 

Zastanawiałam się, co by pomyślał Rob, gdyby wiedział, że przejeżdżałam obok i nawet nie 

powiedziałam mu „cześć”.

- Jakoś trudno mi to sobie wyobrazić - odezwała się Claire. - No wiesz, żeby wrócił sam. 

Nie zwracałam na nich tak bardzo uwagi, to nie jest moje towarzystwo. Cheerleaderki, piłka 

nożna... To zupełnie nie dla mnie. Gdyby dawali, choć w połowie tyle kasy na klub dramatyczny, 

ile   dają   na   lekkoatletykę,   moglibyśmy   wystawiać   o   niebo   lepsze   rzeczy.   Moglibyśmy 

wypożyczać gotowe kostiumy, zamiast je robić, kupilibyśmy mikrofony, żeby się nie wydzierać. 

Przecież w tylnych rzędach w ogóle nas nie słychać.

Claire coraz bardziej odbiegała od tematu. Żeby naprowadzić ją z powrotem na dobrą 

drogę, powiedziałam:

- Masz rację. To nie w porządku. Coś by należało z tym zrobić. Więc nie widziałaś, żeby 

Mark wracał sam z którejś z tych wycieczek w krzaki?

- Nie. Nie wydaje mi się. Ktoś by się pewnie zdziwił, gdyby Mark wrócił sam. Prawda? 

Nie sądzisz, że ktoś by powiedział: „Hej, Mark, a gdzie Amber?”

- Pewnie tak - powiedział Skip.

- Tak - odparłam po namyśle. - Myślę, że tak.

background image

5

Uroczystość żałobna ku czci Amber odbyła się na siódmej lekcji. Nie w kościele ani w 

domu pogrzebowym, tylko w sali gimnastycznej.

Tak, zgadza się. W sali gimnastycznej w Liceum im. Ernesta Pyle'a.

Obecność obowiązkowa. Jedyną osobą, która się nie stawiła, była Amber.

Zespół odegrał hymn  szkoły.  W mocno spowolnionej  wersji, żeby brzmiało  smutniej. 

Potem powstał dyrektor Feeney i wygłosił mowę. Długo rozwodził się nad tym, jaką cudowną 

osobą była Amber. Wątpię, żeby ją kojarzył, ale wszystko jedno. W ciemnoszarym garniturze, 

który przywdział na tę okazję, było mu do twarzy.

Kiedy dyrektor skończył, wystąpił naprzód trener Albright. Trener Albright nie słynie z 

elokwencji, więc na szczęście powiedział niewiele. Poinformował jedynie, że ku czci Amber 

drużyna sportowa będzie w tym sezonie nosić czarne przepaski na rękawach.

Następnie wstała pani Tidd, trenerka cheerleaderek. Mówiła o tym, jak bardzo będzie im 

brakować   Amber,   zwłaszcza,   jeśli   chodzi   o   jej   umiejętność   skoków   do   tyłu   z   pozycji 

wyprostowanej. Potem zaś oznajmiła, że aby uczcić pamięć zmarłej, oba zespoły cheerleaderek, 

seniorek i juniorek, przygotowały wspólnie specjalny taniec.

Potem - słowo daję, nie nabieram was - cheerleaderki i młodsze Pomponki wyszły na 

środek sali gimnastycznej i wykonały taniec w rytm śpiewanej przez Celinę Dion piosenki My 

Heart Will Go On z Titanica.

Widownia płakała. Przysięgam. Rozejrzałam się dokoła i ludzie płakali.

Taniec był w porządku i w ogóle. Musiały w niego włożyć mnóstwo pracy. Miały jakieś 

dwa dni, żeby zapamiętać układ.

Jednak nie wywołał we mnie łez. Naprawdę. A przecież nie jestem pozbawiona uczuć. 

Mam tylko nadzieję, że po mojej śmierci nikt nie odtańczy tańca na moim pogrzebie. Nie znoszę 

takich rzeczy.

Powiem wam, co mnie o mało nie skłoniło do płaczu. To mianowicie, że podczas występu 

na salę wkroczyli pewni ludzie. Siedziałam gdzieś w środku - Ruth chciała wszystko widzieć - 

ale i tak ich rozpoznałam. To nie byli uczniowie szkoły średniej.

Nauczyciele także nie.

To byli federalni.

Poważnie. I w dodatku nie jacyś tam federalni, tylko moi starzy znajomi, agenci specjalni 

background image

Johnson i Smith.

Można by pomyśleć, że powinni dać już spokój. Ostatecznie szpiegowali mnie gdzieś od 

maja i wciąż nie mieli niczego konkretnego, żeby się do mnie przyczepić. Nie myślcie sobie, że 

faktycznie robię coś złego. Dobra, pomagam rodzicom odzyskać zaginione dzieci. No proszę, 

niech mnie zamkną jak groźnego przestępcę.

Tyle że oni wcale nie chcą mnie zapudłować. Chcą, żebym dla nich pracowała.

Mnie jednak nie pociąga współpraca z tą instytucją. Niby skąd mam wiedzieć, że ludzie, 

których FBI chce wpakować za kratki, naprawdę popełnili zbrodnię? A jeśli są niewinni, jeśli 

ktoś ich wrobił?

Jak się wydaje, moje zapewnienie, że straciłam swoje niezwykłe zdolności, zupełnie nie 

przekonało federalnych. O nie. Musieli założyć podsłuch na moim telefonie, czytać moje listy, a 

latem przywlekli się za mną aż do obozu Wawasee.

A   teraz   jeszcze   ośmielają   się   pojawiać   na   uroczystości   żałobnej   mojej   zmarłej 

przyjaciółki...

No dobrze, Amber nie była może moją przyjaciółką, ale siedziałam za nią przez jakieś pół 

godziny każdego dnia szkoły przez sześć lat. To chyba coś znaczy, prawda?

- Spływam - szepnęłam do Ruth, zbierając swoje rzeczy.

- Co znaczy „spływam”? - spłoszyła się Ruth. - Nie możesz wyjść. To obowiązkowy apel.

- Zobaczymy - powiedziałam.

Przy każdych drzwiach stoi ktoś z samorządu - szepnęła Ruth.

- Nie tylko z samorządu - powiedziałam, wskazując na agentów specjalnych Johnsona i 

Smith, którzy właśnie rozmawiali w końcu sali z dyrektorem Feeneyem.

- O Boże - jęknęła Ruth na ich widok. - Tylko nie to.

- No widzisz? - powiedziałam. - Jeśli myślisz, że będę tu tkwiła, żeby mnie capnęli za 

Courtney Hwang, to się mylisz. Na razie.

Bez dalszych wyjaśnień zaczęłam się przedzierać wzdłuż rzędu. Niektórzy rzucali mi złe 

spojrzenia, ale nie z powodu Amber, tylko dlatego, że deptałam im po palcach - aż dotarłam do 

przejścia   pod   ścianą.   Jak   dotąd   szło   mi   całkiem   nieźle,   chociaż   w   espadrylach   na   grubej 

podeszwie nie poruszałam się jak motylek. Potem przespacerowałam się do najbliższych drzwi, 

gdzie zamierzałam udać, że źle się czuję i muszę natychmiast pójść do pielęgniarki...

Kiedy już znalazłam się przy drzwiach i zobaczyłam członkinię samorządu szkolnego, 

background image

która stała na straży, uświadomiłam sobie, że nie muszę niczego udawać.

Nie, poczułam się naprawdę chora.

- Jessico, a ty dokąd - powiedziała Karen Sue Hankey przyciskając do piersi naręcze 

broszurek   Pamiętajcie   Amber,   które   rozdawała   wchodzącym.   Czterostronicowa   broszurka 

zawierała kolorowe fotokopie zdjęć Amber jako cheerleaderki w różnych pozach, przetykane 

tekstem piosenki My Heart Will Go On. Większość uczniów, jak zauważyłam podczas wędrówki 

wzdłuż rzędów krzeseł, zdążyła już upuścić swoje broszurki na ziemię.

- Co robisz? - syknęła Karen Sue. - Wracaj na miejsce. To jeszcze nie koniec.

Złapałam się za żołądek. Nie na tyle dramatycznie, żeby zwrócić powszechną uwagę, ale 

na tyle wymownie, żeby wydostać się na zewnątrz.

- Karen Sue - powiedziałam głosem przerywanym czkawką. - Ja chyba zaraz...

Zatoczyłam się, nurkując za drzwi. Prowadziły do skrzydła muzycznego. Wolna. Byłam 

wolna! Pozostało mi jedynie przejście na parking dla uczniów, gdzie poczekałabym spokojnie na 

Ruth.   Może   nawet   mogłabym   się   rozciągnąć   na   masce   jej   samochodu   i   popracować   nad 

opalenizną.

Tylko że Karen Sue wyszła za mną na korytarz, krzyżując moje plany.

- Nie jesteś chora, Jessico Mastriani - stwierdziła stanowczo. - Udajesz. Robisz dokładnie 

to samo na WF - ie za każdym razem, kiedy pani Tidd zapowiada testy sprawności.

To mi się nie mieściło w głowie. Nie dość, że paplała, dookoła, że nadal jestem medium, 

to jeszcze musiała mi przeszkodzić w ucieczce przed federalnymi.

Nie miałam jednak zamiaru dać się wyprowadzić z równowagi. Zaczęłam nowy rozdział. 

Mijał drugi dzień szkoły i wiecie, co? Nie miałam odsiadki.

Nie chciałam rujnować tego pięknego rekordu.

- Karen Sue - powiedziałam, wyprostowując się. - Masz rację. Nie jestem chora. Ale są 

tam pewni ludzie, na których nie chcę się natknąć, jeśli ci to nie sprawia różnicy. Więc zachowaj 

się jak człowiek - z trudem powstrzymałam się od dodania: Jeden raz w życiu” - i pozwól mi 

odejść.

- Na kogo nie chcesz się natknąć? - zainteresowała się Karen Sue.

- Na federalnych, skoro tak chcesz wiedzieć. Miałam mnóstwo kłopotów z ludźmi, którzy 

myślą,   że   wciąż   mam   zdolności   parapsychiczne,   podczas   gdy   -   ostatnią   część   zdania 

wypowiedziałam z całą emfazą, na jaką mogłam się zdobyć - w rzeczywistości wcale tak nie jest.

background image

- Jesteś taką kłamczucha, Jessico - powiedziała Karen Sue, potrząsając głową zdobną w 

jasne, barwy miodu,  perfekcyjne  loczki.  - Przecież  latem odnalazłaś  tego chłopaka,  Shane'a, 

kiedy zgubił się w jaskini.

- Owszem, znalazłam go - potwierdziłam. - Ale nie, dlatego, że miałam jakąś nieziemską 

wizję czy coś. Po prostu miałam przeczucie i tyle.

- Czyżby? - powiedziała wyniośle Karen Sue. - No cóż, to, co ty nazywasz przeczuciem, 

ja   nazywam   percepcją   pozazmysłową.   Masz   dar   od   Boga,   Jessico,   i   wypierać   się   go   jest 

grzechem.

Problem polega na tym, że Karen Sue uczęszcza do mojego kościoła. Od zawsze chodziła 

na zajęcia szkółki niedzielnej.

Kolejny problem wynika stąd, że Karen Sue jest wzorem wszystkich cnót i lizusem, i 

dlatego zwykle zamykaliśmy ją w szafie stróża, jeśli nauczyciel szkółki niedzielnej spóźniał się 

na zajęcia. Co zdarzało się dość często.

- Słuchaj - powiedziałam, z trudem hamując mordercze skłonności. - Doceniam wszystko, 

co   próbujesz   dla   mnie   zrobić,   w   imię   Boga   i   w   ogóle,   ale   czy   chociaż   raz   nie   mogłabyś 

zastosować tego, eee, odwracania drugiego policzka - to znaczy odwróć go w stronę ściany, 

żebyś nie widziała, jak stąd spadam, co? Dzięki temu, jakby ktoś pytał, nie skłamałabyś, mówiąc, 

że mnie nie widziałaś.

-   Nie   moja   droga.   A   tak   przy   okazji,   drugi   policzek   się   nadstawia,   nie   odwraca   - 

oświadczyła, ruszając w stronę drzwi, najwyraźniej w celu sprowadzenia kogoś większego od 

siebie, kto mógłby mnie zatrzymać.

Złapałam ją za nadgarstek. Ale wcale nie chciałam sprawić jej bólu. Przysięgam, że nie. 

Zaczęłam nowy rozdział. Miałam na sobie nowiuteńki szydełkowy sweterek i bluzkę, i espadryle. 

Na ustach miałam wiśniowy błyszczyk. Tak ubrane dziewczyny dyskutują po przyjacielsku.

-   Karen   Sue   ta   cała   sprawa   ze   zdolnościami   nadprzyrodzonymi   strasznie   wytrąca   z 

równowagi mojego brata, Douglasa - tłumaczyłam. - Reporterzy kręcą się wokół domu i dzwonią 

bez przerwy. Rozumiesz chyba, dlaczego nie chcę tego rozgłaszać, prawda? Z powodu mojego 

brata.

Karen Sue nie spuściła ze mnie wzroku, wyrywając nadgarstek z mojej dłoni.

- Twój brat Douglas - powiedziała - jest chory. Jego choroba to wyrok Boga. Gdyby 

Douglas częściej chodził do kościoła i goręcej się modlił, na pewno by mu się poprawiło. A to, że 

background image

wypierasz się daru od Boga, też mu nie pomaga. Jeszcze mu się pogarsza.

Co mogłam na to odpowiedzieć?

Nic, doprawdy. Na coś takiego nie ma właściwej odpowiedzi.

Nie ma właściwej odpowiedzi słownej, rzecz jasna.

Wrzaski Karen Sue sprawiły, że dyrektor Feeney, trener Albright, pani Tidd, większość 

członków samorządu oraz agenci specjalni Johnson i Smith natychmiast do nas przybiegli. Na 

widok Karen agentka specjalna Smith wydobyła komórkę i wezwała pogotowie.

Byłam jednak absolutnie przekonana, że nie złamałam jej nosa. Najwyżej pękło jej jakieś 

naczynko czy dwa.

Kiedy dyrektor Feeney wraz z agentem specjalnym Johnsonem odciągali mnie na bok, 

wrzasnęłam w jej stronę:

- Hej, Karen Sue, może jeśli będziesz się gorąco modlić, Bóg powstrzyma krwawienie!

Pozbawione kontekstu, to zdanie brzmiało okrutnie. A nikt przecież nie słyszał, co mi 

powiedziała przedtem Karen Sue. I mogłabym w kółko powtarzać: „Ale ona powiedziała...”, a i 

tak nie przekonałabym nikogo, że moje zachowanie było w pełni usprawiedliwione.

Myślałem,   że   naprawdę   robisz   postępy   -   odezwał   się   przygnębionym   tonem   pan 

Goodhart, kiedy zawlekli mnie do poczekalni przed gabinetem.

- Robiłam postępy. - Opadłam na jedną z pomarańczowych kanap. - Ciekawa jestem, czy 

długo   byłby   pan   w   stanie   znosić   głupoty,   jakie   wygaduje   Karen   Sue.   Też   by   jej   pan 

przygrzmocił.

Słowa „przygrzmocić” nie użyłam.

- Coś ci powiem - odezwał się pan Goodhart. - Nie pozwoliłbym  takiej  dziewczynie 

wyprowadzić się z równowagi.

- Ona powiedziała, że to moja wina, że Douglas jest chory - odparłam. - Powiedziała, że 

jego choroba to kara boska za to, że nie używam swojego daru! I za to, że nie chodzi do kościoła.

Agent specjalny Johnson, który zamknął się w gabinecie z dyrektorem Feeneyem - z 

pewnością konferowali na mój temat - akurat w tym momencie wyłonił się zza drzwi.

- Doprawdy, Jessico - zdziwił się. - Nie pomyślałbym, że jesteś wrażliwa na podobne 

bzdury.

- Owszem, jestem - powiedziałam. - To przez was. Śledzicie mnie. Łazicie po szkole. 

Wiercicie mi dziurę w brzuchu. Nie mam nic wspólnego z odnalezieniem tej Azjatki w San 

background image

Francisco. Absolutnie nic!

Agent specjalny Johnson uniósł brwi.

- Nie wiedziałem, że odnaleziono jakąś Azjatkę w San Francisco - powiedział łagodnie. - 

Ale dzięki za informację.

Wytrzeszczyłam na niego oczy.

- Nie... nie zjawiliście się tutaj z powodu Courtney Hwang?

- W przeciwieństwie do tego, co ci się najwyraźniej wydaje, Jessico - powiedział agent 

specjalny Johnson - świat nie kręci się wokół ciebie. Jill i ja jesteśmy tutaj z zupełnie innego 

powodu.

Drzwi poczekalni otworzyły się i ukazała się w nich agentka specjalna Smith.

- Co za podniecająca historia - powiedziała. - Następnym razem, Jessico, kiedy poczujesz 

potrzebę dołożenia pięścią którejś z koleżanek, zrób to, proszę, kiedy mnie nie będzie w pobliżu.

Spojrzałam na nią, potem na agenta specjalnego Johnsona i jeszcze raz na nią.

- Zaraz, zaraz - powiedziałam. - Jeśli nie zjawiliście się tutaj z mojego powodu, to po co 

przyjechaliście?

Drzwi   znowu   się   otworzyły   i   do   środka   wszedł   Mark   Leskowski.   Wydawał   się 

oszołomiony i zdumiewająco bezradny jak na chłopaka o takim wzroście i mięśniach.

- Wzywał mnie pan, panie Goodhart? - zapytał.

Pan Goodhart zerknął na agentów specjalnych Johnsona i Smith.

- Eee - mruknął. - Tak, Marku, owszem. Otóż ci, eee, państwo chcą zamienić z tobą parę 

słów. Ale przedtem, eee, chciałbym sam zamienić z państwem dwa słowa.

Agent specjalny Johnson uśmiechnął się.

- Oczywiście - powiedział i oboje z agentką specjalną Smith zniknęli w gabinecie pana 

Goodharta, zamykając za sobą drzwi.

Niewiarygodne. Zupełnie nie z tej ziemi. Walę Karen Sue pięścią w twarz, prowadzą 

mnie do gabinetu pedagoga szkolnego, żeby wyznaczyć karę, a potem o mnie zapominają?

A moi dobrzy znajomi, agenci specjalni Johnson i Smith, pojawiają się w Liceum im. 

Ernesta Pyle'a nie po to, żeby prześladować mnie, tylko kogoś innego?

Morderstwo  na  osobie  Amber   Mackey  nie   tylko  pozbawiło  nas  Amber.  Sprawiło,   że 

świat, jaki znałam, wywrócił się do góry nogami. I jeszcze na lewą stronę.

Utwierdziłam   się   w   tym   przekonaniu,   kiedy   Mark   Leskowski   -   futbolista, 

background image

wiceprzewodniczący samorządu i super przystojniak - uśmiechnął się do mnie - do mnie, Jessiki 

Mastriani,   która   spędziła   więcej   czasu   na   odsiadkach   po   lekcjach   niż   on   na   lekcjach   -   i 

powiedział:

- No cóż. Zdaje się, że znowu się spotykamy.

Tak. Zawiadomcie Pentagon. Ktoś zmienił porządek świata.

background image

6

- A dziś - zwrócił się do mnie Mark Leskowski - dlaczego tu jesteś?

Spojrzałam na niego. Był taki piękny. Nie taki piękny jak Rob Wilkins, ale który chłopak 

mógł się równać z Robem?

Jednak Mark Leskowski w świecie dziewczęcych marzeń mógłby z pewnością zająć, co 

najmniej drugie miejsce.

- Karen Sue. Przyładowałam jej pięścią w twarz - wyjaśniłam.

- Ho, ho. - To zrobiło na nim wrażenie. - Punkt dla ciebie.

-  Tak   myślisz?   -  zapytałam.   Aż  trudno  opisać,  jaką  frajdę  sprawia  wyraz  uznania   w 

oczach chłopaka, który tak fantastycznie wygląda w sportowym stroju. Poważnie. Tym bardziej 

że Rob nie pochwalał większości moich poczynań. Podobno z troski o moje bezpieczeństwo, ale 

jednak.

- Jasne, że tak - odparł Mark. - Ta dziewczyna jest pretensjonalna do bólu.

Mój Boże! Wyraził moją własną opinię o Karen Sue! W męskich ustach - i to w takich! - 

te słowa nabierały jeszcze większej wartości.

- Taak - powiedziałam. - Tak, właśnie taka jest, prawda?

- Jasne! Coś ci powiem. Amber nazywała ją Przyczepą. Wiesz, bo ciągle się nas czepiała. 

Koniecznie chciała być na fali.

Wzmianka  o Amber  przywołała  mnie  do rzeczywistości.  Co ja, u licha,  wyprawiam? 

Siedzę na pomarańczowej kanapie przed gabinetem pedagoga i marzę o Marku Leskowskim? 

Wezwali go na przesłuchanie. W związku z morderstwem! To nie żarty.

- Więc. - Zerknęłam ku szybce w drzwiach gabinetu pana Goodharta. Widziałam przez 

nią agenta specjalnego Johnsona, który wyrzucał z siebie potok słów. Pan Goodhart miał pod 

opieką   pedagogiczną   Marka   Leskowskiego,   podobnie   jak   mnie.   Pan   Goodhart   czuwał   nad 

wszystkimi od L do P.

Mark zauważył, na co patrzę.

- Zdaje się, że mam kłopoty, co?

- No cóż - odparłam, ważąc słowa. - Skoro sprowadzili FBI...

- Zawsze tak się robi - powiedział. - Jeśli w grę wchodzi porwanie. Tak przynajmniej 

twierdzi pan Goodhart. Ci tutaj to funkcjonariusze z tego rejonu.

Agenci specjalni Johnson i Smith, funkcjonariusze z tego rejonu? Naprawdę? Nigdy nie 

background image

przyszło mi do głowy, że Allan i Jill mogą mieć jakieś domy, zawsze wyobrażałam sobie, że 

mieszkają   w   przypadkowych   motelach.   Ale   tak   na   dobrą   sprawę,   to   przecież   logiczne,   że 

mieszkali gdzieś w pobliżu. I pomyśleć, że któregoś dnia mogłabym wpaść na któreś z nich w 

sklepie spożywczym.

- To, co się stało z Amber, klasyfikują jako porwanie i morderstwo - ciągnął Mark - 

ponieważ Amber jeszcze... żyła przez jakiś czas, zanim ją zabito.

- Och - powiedziałam. - Czy nie powinieneś... czyja wiem. Wynająć adwokata, czy coś?

- Mam adwokata - powiedział, spoglądając na swoje dłonie. - Już tu jedzie. Moi rodzice 

też. Wydawało mi się, że już wyjaśniłem wszystko szeryfowi, ale chyba... nie wiem. Będę musiał 

to zrobić jeszcze raz. Przy tych ludziach.

Spojrzałam   na   szybkę   w   drzwiach.   Pan   Goodhart   rozmawiał   z   agentem   specjalnym 

Johnsonem. Nie dostrzegłam agentki specjalnej Smith. Pewnie siedziała na moim krześle, tym 

przy oknie. Zastanawiałam się, czy patrzy na myjnię samochodów, tak jak ja zwykle, kiedy tam 

siedziałam.

-   Nie   mogę   tego   pojąć   -   powiedział   Mark,   wpatrując   się   w   środek   stolika   stojącego 

między   nami,   w   broszurkę   z   napisem   Armia   i   ja.   -   Kochałem   Amber.   Nigdy   bym   jej   nie 

skrzywdził.

Zerknęłam   na   sekretarkę.   Zamieniła   się   w   słuch,   ale   udawała,   że   gra   komputerowa 

pochłonęła   ją   bez   reszty.   Gdyby   dyrektor   Feeney   przypadkiem   zaplątał   się   w   to   miejsce, 

nacisnęłaby jakiś klawisz i na ekranie zamiast gry pojawiłby się arkusz kalkulacyjny.

Wiem, co mówię. Spędziłam w tej poczekalni sporo czasu.

- Oczywiście, że nie - powiedziałam.

-   Nawet   nie   chodzi   o   to,   że   nie   mieliśmy   problemów.   -   Mark   oderwał   wzrok   od 

wojskowej broszurki i utkwił we mnie spojrzenie brązowych, smutnych oczu. - Wszystkie pary 

mają problemy. Ale dawaliśmy sobie z nimi radę. Zawsze nam się udawało.

Zapewne. Potwierdzały to słowa Claire Lippman. On i Amber pobili rekord w całowaniu 

się podczas ostatniej wycieczki do kamieniołomów.

- A potem coś takiego... - Teraz z kolej przeniósł wzrok na zegar wiszący na ścianie za 

moimi plecami. - Zwłaszcza że wszystko tak dobrze szło. Wiesz, zawody stanowe w tym roku. 

Ja...

Przysięgam, kiedy tak siedziałam, gapiąc się na niego, zauważyłam w jego oczach jakiś 

background image

dziwny błysk. Na początku pomyślałam, że to efekt sztucznego oświetlenia. A potem mnie lśniło.

Mark Leskowski płakał. Piłkarz. Płakał z tęsknoty za zmarłą dziewczyną.

- Będą tam łowcy talentów ze wszystkich większych uniwersytetów, wiesz - powiedział, z 

trudem  hamując  szloch.  - zobaczyliby  mnie.  Mnie. Mam  autentyczną  szansę  wyrwać  się tej 

dziury.

Może płakał, że jego stypendium piłkarskie miało się właśnie zmarnować. W każdym 

razie płakał.

Spojrzałam na sekretarkę, szukając ratunku. Zupełnie nie wiedziałam, jak się zachować. 

Nigdy   przedtem   nie   miałam   do   czynienia   z   płaczącymi   piłkarzami.   Brat   samobójca,   proszę 

bardzo. Psychopaci, którzy chcieli mnie zamordować, bułka z masłem. Ale płaczący piłkarz?

Sekretarka przestała już udawać, że gra komputerowa całkowicie pochłania jej uwagę. 

Zauważyła łzy Marka. Ona też najwyraźniej nie wiedziała, co robić. Popatrzyłyśmy na siebie 

zdumione  i bezradne.  Wzruszyła  ramionami.  Potem,  jakby pod wpływem  odkrywczej  myśli, 

podskoczyła i pomachała w moją stronę pudełkiem chusteczek.

Cudownie. Jakaś pomoc.

Wstałam, wzięłam pudełko chusteczek z rąk sekretarki i usiadłam obok Marka.

- Proszę - powiedziałam, kładąc mu rękę na ramieniu. - Już wszystko w porządku.

Mark wyjął garść chusteczek i przycisnął je do oczu. Zaklął cicho.

- Nie jest w porządku - powiedział gwałtownie w chusteczkę. - To nie do przyjęcia. To 

wszystko jest nie do przyjęcia.

- Wiem - powiedziałam, poklepując go po ramieniu. Pod palcami czułam silne muskuły. - 

Ale w końcu wszystko się ułoży. Będzie dobrze.

W tej chwili otworzyły się drzwi do gabinetu pana Goodharta i agenci specjalni Johnson i 

Smith wyszli do poczekalni. Popatrzyli ciekawie na mnie i na Marka, i dopiero po chwili dotarło 

do nich, co się tu dzieje. Kiedy zrozumieli, ich twarze przybrały surowy wyraz.

-   Marku   -   odezwała   się   agentka   specjalna   niespecjalnie   przyjemnym   głosem.   -   Czy 

zechciałbyś pójść ze mną?

Podeszła do kanapy i wzięła go za ramię. Wstał bez protestu, przyciskając chusteczki do 

oczu. Potem pozwolił się poprowadzić korytarzem w kierunku sali konferencyjnej.

Agent   specjalny   Johnson,   z   ramionami   skrzyżowanymi   na   piersi,   patrzył   na   mnie   w 

milczeniu.

background image

- Jessico - odezwał się. - Nawet nie myśl o tym, żeby tam pójść.

- Co? - Rozłożyłam dłonie w uniwersalnym geście oznaczającym urażoną niewinność. - 

Nic nie powiedziałam.

- Ale miałaś zamiar. Jessico, mówię ci, daj sobie spokój. Chyba, że wiesz coś...

- Nie wiem - powiedziałam.

- Więc trzymaj się od tego z daleka. Młoda dziewczyna nie żyje. Nie chcę, żebyś była 

następna.

Rany! W porządku, oficerze Życzliwy. Zdając sobie sprawę, jak obłudnie to zabrzmiało, 

agent specjalny Johnson zmienił temat.

- Chętnie usłyszałbym coś na temat tej dziewczynki w San Francisco.

- Nie ma żadnej dziewczynki w San Francisco - zaprzeczyłam gwałtownie. - Naprawdę. 

Przysięgam.

Agent specjalny Johnson skinął głową.

- W porządku. Niech będzie. Skoro tak sobie życzysz. Tylko posłuchaj mojej rady, Jess. 

Trzymaj się od tego z daleka. Dobrze ci radzę.

Potem obrócił się na pięcie i zniknął w sali konferencyjnej.

Spojrzałam na sekretarkę. Odwzajemniła spojrzenie. Zrozumiałyśmy się bez słów. Mark 

Leskowski, chłopak, który nie wstydził się łez po śmierci swojej dziewczyny, w żaden sposób e 

mógł być mordercą.

- Jessica? - Pan Goodhart wyszedł z gabinetu. Wydawał się zdziwiony, że wciąż na niego 

czekam. - Idź do domu.

Iść do domu? Zgłupiał czy co? Przed chwilą grzmotnęłam kolegę pięścią w twarz. A on 

tak po prostu puszczał mnie do domu? - Ale...

-   Idź.   A   ty,   Heleno   -  zwrócił   się   do   sekretarki   -   połącz   mnie   szeryfem   Hawkinsem, 

dobrze?

Idź? I tyle? Po prostu sobie iść? A gdzie pogadanka na temat radzenia sobie z agresją? 

Gdzie   pojękiwania:   „Och,   Jessico,   sam   ż   nie   wiem,   co   mam   z   tobą   zrobić”?   Gdzie 

całotygodniowa odsiadka? To wszystko? Mogę po prostu... odejść?

Helena,   zauważywszy,   że   nie   ruszam   się   z   miejsca,   zakryła   dłonią   słuchawkę   i 

wyszeptała:

- Jess, na co czekasz? Idź, zanim sobie przypomni.

background image

No to poszłam sobie.

Siedziałam na masce kabrioletu, kiedy wreszcie ukazała się Ruth. Sprawiała wrażenie 

wymęczonej.

- Och, cześć - zdziwiła się na mój widok. - Co ty tu robisz? Myślałam, że Mulder i Scully 

znowu cię maglują.

- Tym razem nie o mnie im chodziło - wyjaśniłam. Wciąż e mogłam otrząsnąć się ze 

zdumienia. To było niesłychane.

- Naprawdę? - Ruth otworzyła drzwiczki i wsiadła do samochodu. - To czego chcieli?

- Szukali Marka. Leskowskiego? O mój Boże! Widocznie podejrzewają, że on to zrobił.

-   Tak,   ale   on   tego   nie   zrobił.   -   Wśliznęłam   się   do   środka.   Ruth,   szkoda,   że   go   nie 

widziałaś. Siedziałam koło niego przed gabinetem pana Goodharta. I wiesz, Mark płakał.

- Płakał? - Ruth przestała studiować swoje wargi w lusterku. - Niemożliwe.

- Słowo! To było  takie  wzruszające  - ciągnęłam.  - Widać,  że  naprawdę ogromnie  ją 

kochał. Tak strasznie to przeżywa.

Ruth wytrzeszczyła oczy.

- Mark Leskowski? Płakał? Kto by pomyślał? - Właśnie. No to jak się skończył ten apel?

Po drodze Ruth wszystko mi opowiedziała. Kiedy cheerleaderki odtańczyły swój taniec, 

wystąpił psycholog, wynajęty przez szkołę specjalnie po to, żeby pomóc nam przetrwać te trudne 

chwile.   Później   zaś   w   ciszy   i   skupieniu   każdy   miał   się   zastanowić,   co   kochał   w   Amber. 

Następnie cheerleaderki oznajmiły, że zaraz po szkole udadzą się do kamieniołomów Pike'a, żeby 

złożyć tam kwiaty ku czci Amber. Zachęcały wszystkich, którym była droga jej pamięć, aby 

udali się wraz z nimi.

- Taak - powiedziała Ruth. - Wszystkich, którym była droga pamięć Amber. Wiesz, co to 

znaczy.

- Pewnie. Tylko śmietanka. Ty nie idziesz, co?

-   Żartujesz?   Może   nie   wyraziłam   się   dość   jasno.   To   szczególne   wyjście   organizuje 

drużyna   szkolnych   cheerleaderek   Liceum   im.   Ernesta   Pyle'a.   Innymi   słowy:   „Tłuściochy, 

zostańcie w domu”.

Zamrugałam powiekami, spłoszona jej ostrym tonem.

- Ruth, ty nie jesteś...

Kto był tłuściochem - przerwała mi Ruth - na zawsze pozostanie tłuściochem. W każdym 

background image

razie w ich oczach.

- Ale to, jak wyglądasz, wcale się nie liczy - powiedziałam. - W środku...

- Oszczędź mi tego - poprosiła Ruth. - Poza tym mam jutro mam przesłuchanie. Muszę 

ćwiczyć.

Spojrzałam na nią z uwagą. Czasami nie mogłam jej zrozumieć. W niektórych sprawach 

była  niezwykle  pewna siebie - gdy chodziło  o naukę albo podrywanie  chłopaków  - a kiedy 

indziej   raziły   z   niej   takie   kompleksy...   Przyznaję,   chwilami   stanowiła   la   mnie   zagadkę. 

Zwłaszcza,   że   ona   sama   do   „wsioków”   czuła   to   samo,   co   cheerleaderki   rzekomo   czuły   do 

„tłuściochów”.

- To znaczy, jest mi bardzo przykro, że ona nie żyje i w ogóle - ciągnęła Ruth - ale mocno 

wątpię, czy dla mnie  lub dla siebie zorganizowano by w szkole uroczystość żałobną, gdyby 

którejś z nas zdarzyło się wykitować.

- No cóż - powiedziałam. - Zginęła  tragicznie. Ruth zaklęła pod nosem,  skręcając w 

Lumley Lane.

- Przestań. Byłą cheerleaderką, jasne? Czy to nie wyjaśnia wszystkiego? Nigdy nie spędzą 

całej szkoły, żeby czcić pamięć zmarłej wiolonczelistki czy flecistki. Tylko cheerleaderki się 

liczą.

-   Zaraz.   -   Wjeżdżając   na   podjazd   przed   moim   domem,   Ruth   zrobiła   wielkie   oczy.   - 

Chwileczkę. Minęłyśmy Pike's Creek Road, a ty nawet nie pisnęłaś. Co jest? Nie mów mi, że 

niewinne błękitne oczy Marka Leskowskiego przesłoniły ci tego twojego dziwaka.

- Oczy Marka - zniecierpliwiłam się - przypadkiem są brąz - owe. A Rob nie jest żadnym 

dziwakiem. Poza tym doszłam do wniosku, że masz rację. Nie będę się za nim uganiać.

- Hmm... - Ruth potrząsnęła głową. - Skip wspominał, że no zabrał ciebie i Claire z 

przystanku autobusowego. Namówiłaś go, żeby się zatrzymał przy pączkach, zgadza się?

- Do niczego go nie namawiałam - zaprzeczyłam z godnością. - Zatrzymał się z własnej 

nieprzymuszonej woli.

- Och, błagam! - Ruth przewróciła oczami. - No i co? Wiedziałaś go?

- Kogo?

- Wiesz kogo. Tego twojego dziwaka. Westchnęłam.

- Widziałam.

- I co?

background image

- I pstro. Widziałam go. On mnie nie. Koniec.

- Boże! - Ruth parsknęła śmiechem. - Jesteś ciężkim przypadkiem, wiesz? O, co to?

- Co co?

-   To   -   pokazała   palcem.   -   Czerwona   plama   na   twoim   bucie.   Podniosłam   stopę   i 

przyjrzałam się plamce czerwieni na beżowym espadrylu.

- Och, to tylko krew Karen Sue Hankey.

- Krew? O mój Boże! Coś ty jej zrobiła?

-   Trzasnęłam   ją   w   twarz   -   odparłam,   wciąż   odczuwając   rodzaj   dumy   na   samo 

wspomnienie. - Szkoda, Ruth, że nie widziałaś. To było piękne.

- Piękne? - Ruth walnęła czołem o kierownicę. - O Boże! A byłaś już na dobrej drodze.

- Ona na to w pełni zasłużyła.

- To cię nie usprawiedliwia - odparła Ruth, podnosząc głowę. - Można kogoś uderzyć, i to 

jest usprawiedliwione,  tylko  w jednym  wypadku,  Jess, a mianowicie,  kiedy ktoś  chce pobić 

ciebie, a ty się bronisz. Nie możesz tłuc ludzi naokoło tylko, dlatego, że nie podoba ci się, co 

mówią. Zobaczysz, będziesz miała poważne kłopoty.

- Nie. Nie tym razem. Złapali mnie, a pan Goodhart nie powiedział mi złego słowa. Kazał 

mi po prostu iść do domu.

- Taak, bo w jego biurze siedział chłopak podejrzany o morderstwo! To pewnie trochę 

odwróciło jego uwagę.

- Mark Leskowski nie jest mordercą - oświadczyłam. - I całkowicie poparł mój zamach na 

buziunię Karen Sue. Twierdzi, że jest pretensjonalna.

- O Boże - jęknęła Ruth. - Dlaczego musiałeś mnie pokazać taką porąbaną przyjaciółką?

Nie obraziłam się, bo akurat w tej chwili myślałam o niej dokładnie to samo.

- Poćwiczmy razem - zaproponowałam. - O dziewiątej, dobrze?

Ponieważ   mieszkamy   obok   siebie,   często   otwieramy   okna   gramy   razem,   urządzając 

darmowy koncert dla sąsiadów.

- Dobrze - powiedziała Ruth. - Ale jeśli wydaje ci się, że możesz uderzyć Karen Sue 

Hankey i zapomnieć o tym, to jesteś w błędzie, przyjaciółko.

Śmiałam się do siebie, wbiegając po schodach. Jakby było się czym martwić! Karen Sue 

tak się przeraziła, że na pewno już nigdy nie będę musiała znosić jej złośliwych uwag. Poza tym, 

czas przesłuchania w czwartek, ze spuchniętym nosem, zawsze jeszcze gorzej niż zwykle.

background image

Zadowolona wśliznęłam się do domu. Ledwie tylko postawiłam stopę na stopniu schodów 

prowadzących do mojego pokoju, kiedy z kuchni dobiegł mnie głos mamy. Niezbyt zadowolony.

Wołała mnie, więc poszłam grzecznie do kuchni.

- Cześć, mamo!

Ku mojemu zdumieniu tata też tam był. Tata nigdy we wtorki nie wracał do domu przed 

szóstą.

- Cześć, tato! - Zwróciłam uwagę, że wyglądali jakoś nieszczególnie. Serce łomotało mi z 

niepokoju. - Co się stało? - zapytałam. - Czy Douglas...

- Douglasowi - powiedziała mama głosem zimnym jak lód - nic nie dolega.

- Och. - Popatrzyłam na nich uważnie. - Nie chodzi o...

- Michael - przerwała mi mama tym samym tonem - również czuje się świetnie.

Odetchnęłam z ulgą. Cóż, jeśli nie chodziło ani o Douglasa, ani o Mike'a, nie mogło być 

tak źle. Może to nawet coś dobrego. Wiecie, moi rodzice mogli uważać, że coś jest złe, a ja 

dokładnie odwrotnie. Na przykład gdyby ciotka Rose padła nagle na atak serca.

- Więc co się dzieje? - odezwałam się, przybierając na wszelki wypadek poważny wyraz 

twarzy.

- Przed chwilą mieliśmy telefon - rzekł ponuro tata.

- Nigdy nie zgadniesz, kto to był - dodała mama.

- Poddaję się - powiedziałam, myśląc: O kurczę, ciotka Rose naprawdę odeszła z tego 

świata. - Kto to był?

- Pani Hankey - odparła mama. - Matka Karen Sue. O rany.

Wpadłam. Wpadłam jak nigdy. Ale wiecie, co? Naprawdę uważam, że nie mieli prawa się 

wściekać. W końcu broniłam honoru rodziny.

Co za jędza z tej Karen Sue! Żeby nagadać na mnie matce! I oczywiście przedstawiła całe 

zdarzenie w wersji poprawionej. Według Karen Sue usiłowałam wymknąć się z uroczystości, a 

ona mnie zatrzymała.  Zrobiła to rzecz jasna ze szlachetnych  pobudek: dla mojego własnego 

dobra, a także z szacunku dla pamięci Amber. Ja jednak koniecznie chciałam zwiać i dlatego ją 

uderzyłam.

A te bzdury, które wygadywała o moich zdolnościach? Ze popełniłam grzech, wypierając 

się daru od Boga? A to, co mówiła o Douglasie? Ze jego choroba to kara boska i że na nią 

zasłużył? Nie, tego oczywiście nie powtórzyła rodzicom.

background image

Mama nie uwierzyła, kiedy jej o tym powiedziałam. Karen Sue zamąciła mojej mamie w 

głowie, podobnie zresztą jak swojej. Kiedy moja mama patrzy na Karen Sue, widzi idealną córkę, 

jaką zawsze chciała mieć. Wiecie, miłą, posłuszną córeczkę, która co roku prezentuje słodycze 

własnej roboty na wiejskim targu, a na noc zakłada lokówki, tak, że rano włosy zawijają się we 

właściwą stronę. A mojej mamie trafiła się córka, która odkłada każdy grosz na harleya i nosi 

krótkie włosy, żeby nie zawracać sobie głowy układaniem fryzury.

Och, i w dodatku ciągle wdaje się w bójki, i kocha się w chłopaku, który jest pod opieką 

kuratora.

Biedna mama.

Tata mi uwierzył. Uwierzył we wszystko. Mama nie.

Słyszałam z góry, jak się kłócą. Bo oczywiście wysłali mnie do mojego pokoju, żebym 

„przemyślała to, co zrobiłam”. Miałam się również zastanowić, w jaki sposób zwrócę Karen Sue 

koszt leczenia (dwieście czterdzieści dziewięć dolarów za jazdę na pogotowie. Nie musieli jej 

nawet zakładać szwów). Pani Hankey zagroziła, że zaskarży mnie z powodu strat moralnych, na 

jakie naraziłam jej córkę. Owe straty, zdaniem matki Karen Sue, były warte jakieś pięć tysięcy 

dolarów. Nie miałam akurat pięciu tysięcy dolarów. Po szale zakupów w centrum handlowym 

Michigan City został mi jakiś tysiąc dolarów w banku.

Miałam   siedzieć   w   pokoju   i   kombinować,   skąd   wytrzasnąć   cztery   tysiące   dwieście 

czterdzieści dziewięć dolarów.

Zamiast tego poszłam do pokoju Douglasa, żeby zobaczyć, co u niego słychać.

- Cześć, ofiaro losu - odezwałam się, wpadając do środka bez pukania. To taka moja 

tradycja, jeśli chodzi o Douglasa. - Zgadnij, co mi się przytrafiło...

Nie dokończyłam. Douglasa nie było w pokoju.

Tak,   zgadza   się.   Nie   było   go   w   pokoju.   Na   łóżku   i   obok   leżało   osiem   milionów 

komiksów, ale Douglasa nie było.

Kompletnie osłupiałam. Douglas, od czasu gdy odesłano go ze stanowego college'u do 

domu po próbie samobójczej, nigdy nie wychodził. Poważnie. Siedział w pokoju i czytał.

Och, pewnie, czasami tata zmuszał go, żeby poszedł do jednej z restauracji sprzątać ze 

stołów albo coś w tym rodzaju, ale poza tym, nie licząc wizyt u psychiatry, Douglas zawsze 

siedział w swoim pokoju.

Zawsze.

background image

Pomyślałam,   że   może   zabrakło   mu   komiksów   i   poszedł   do   miasta   po   nowe.   Nawet 

logiczne, bo jeśli w ogóle wychodził z domu z własnej inicjatywy, to właśnie w tym celu. Nie 

bawiła   mnie   perspektywa   siedzenia   w   swoim   pokoju   i   rozmyślania   o   tym,   co   zrobiłam.   Po 

pierwsze, wcale nie uważałam, że zrobiłam źle. Po drugie, było piękne sierpniowe popołudnie. 

Usiadłam przy oknie w dachu i zaczęłam wyglądać na ulicę. Mój pokój znajduje się na strychu, 

gdzie kiedyś mieszkała służba. Nasz dom jest najstarszy na Lumley Street; zbudowano go gdzieś 

na przełomie wieków. Dziewiętnastego i dwudziestego. Miasto kazało nawet umieścić na nim 

specjalną tabliczkę z informacją, że to zabytek.

Z okien mojej sypialni widać całą ulicę. Zniknęła biała pół - ciężarówka parkująca po 

drugiej stronie. Należała do federalnych i tkwiła tam od wiosny niemal bez przerwy. No bo 

wiecie, śledzili  mnie.  Ale teraz agenci  specjalni  Johnson i Smith  byli  w szkole, z Markiem 

Leskowskim.

Biedny Mark. Nawet nie umiałam sobie wyobrazić, jak on się teraz czuje. Gdyby zginął 

Rob, Bóg jeden wie, jak bym to przeżyła, a przecież nawet nie chodziliśmy ze sobą. No, nie 

licząc jakichś pięciu minut naszego życia. A gdyby mnie jeszcze oskarżono o morderstwo? Na 

pewno by mi odbiło.

A   wyglądało   na   to,   że   Mark   jest   głównym   podejrzanym.   Jego   rodzice,   zgodnie   z 

przewidywaniami   Ruth,   wynajęli   pana   Abramowitza   w   charakterze   adwokata   -   co   prawda 

oficjalnie jeszcze nie oskarżono Marka o zabójstwo, ale na to się zanosiło.

Domyśliłam się tego wszystkiego, kiedy rodzice zawołali z dołu, że idą porozmawiać z 

panem   Abramowitzem   w   związku   ze   sprawą   Karen   Sue   przeciwko   mnie.   Pan   Abramowitz 

właśnie wrócił z jakiejś konsultacji. Z konsultacji w naszym liceum. Jak myślicie, o co chodziło? 

Chyba nie o nowy krój szkolnego mundurka?

- W lodówce zostało trochę ziti! - zawołała mama. - Podgrzej sobie, jak zgłodniejesz. 

Słyszałeś, Douglas?

Wtedy zdałam sobie sprawę, że mama nic nie wie o nieobecności Douglasa.

-   Powiem   mu!   -   odwrzasnęłam.   To   wcale   nie   było   kłamstwo.   Miałam   zamiar   mu 

powiedzieć. Kiedy wróci do domu.

Myślicie, że to nic takiego, kiedy dwudziestoletni chłopak znika na chwilę z domu. Ale 

jeśli chodzi o Douglasa, to jest poważna sprawa. Mama ma bzika na jego punkcie. Uważa, że 

Douglas jest jak delikatny kwiatuszek, który zwiędnie przy pierwszym zetknięciu z brutalnym 

background image

światem.

To śmieszne, bo Douglas nie jest delikatnym kwiatuszkiem. Po prostu wymyśla różne 

rzeczy. Jak wszyscy.

Tyle że trochę bardziej przejmuje się swoimi fantazjami.

- I nawet nie myśl  o wychodzeniu gdziekolwiek,  Jessico. - zawołała znowu mama. - 

Kiedy wrócimy z ojcem do domu, usiądziemy sobie razem i odbędziemy poważną rozmowę.

Dobra. Wyglądało na to, że tata nie zdołał jej przekonać do mojej wersji. No, zobaczymy.

Z okna na górze widziałam, jak wychodzą. Przeszli przez trawnik przed domem, a potem 

skrócili sobie drogę, skręcając w żywopłot oddzielający naszą posiadłość od posesji państwa 

Abramowitzów. Mnie zawsze każą chodzić, dookoła, że niby żywopłot się zniszczy. Wstałam od 

okna i zeszłam na dół, żeby sprawdzić, jak się miewa ziti.

Otworzyłam lodówkę, kiedy ktoś przekręcił korbkę przy dzwonku. Ponieważ nasz dom 

jest bardzo stary, ma zabytkowy dzwonek, taki na korbkę, a nie na guzik.

- Już idę! - zawołałam, zastanawiając się, kto to taki. Ruth w życiu nie użyłaby dzwonka. 

Po prostu weszłaby do środka. A wszyscy znajomi zawsze uprzedzali przez telefon, że przyjdą.

Za koronkową zasłonką w drzwiach zobaczyłam zdecydowanie męską sylwetkę. Rob?

Śmieszne, ale moje serce na chwilę przestało bić, choć wiedziałam doskonale, że Rob 

nigdy nie podszedłby tak po prostu do drzwi i nie zadzwonił. Miał wiele powodów. Na przykład 

kuratora. Albo fakt, że moja mama w życiu nie zaakceptuje chłopaka, który nie wybiera się do 

college'u i w dodatku ma kuratora.

Przestraszyłam się, że Rob dostrzegł mnie jednak na tylnym siedzeniu Skipowego trans 

ama i teraz zjawia się, żeby mnie zapytać, czy kompletnie zwariowałam, szpiegując go w ten 

sposób.

Otworzyłam   drzwi.   To   nie   był   Rob,   ale   moje   serce   i   tak   nie   zaprzestało   szalonych 

akrobacji.

Na progu mojego domu stał Mark Leskowski.

- Hej - odezwał się na mój widok. Uśmiechał się jednocześnie nerwowo, nieśmiało i 

cudownie. - Cieszę się, że to ty. Wiesz, że to ty otworzyłaś drzwi. Nagle pomyślałem: „Rany, a 

jeśli to jej ojciec otworzy?” Ale to na szczęście ty.

Stałam   z   wytrzeszczonymi   oczami.   To   naprawdę   niezły   szok,   zobaczyć   w   drzwiach 

swojego domu uśmiechającego się nieśmiało rozgrywającego szkolnej drużyny piłkarskiej.

background image

- Hmm - chrząknął Mark, podczas gdy ja wciąż nie mogłam wydobyć z siebie głosu. - 

Czy mogę, hm, z tobą pomówić? Przez parę minut?

Obejrzałam się za siebie. W domu, oczywiście, nikogo nie było. Zrobiłam to odruchowo.

Bo   choć   nigdy   nie   odwiedził   mnie   żaden   chłopiec,   byłam   pewna,   że   rodzicom   nie 

spodobałoby się, gdybym zaprosiła go do środka podczas ich nieobecności.

Mark chyba zrozumiał, o czym myślę, i zaraz dodał:

- Och, nie muszę wchodzić. Moglibyśmy posiedzieć tutaj, jeśli masz ochotę.

Potrząsnęłam głową. Nadał czułam się lekko oszołomiona. Nie co dzień zdarza mi się 

zobaczyć super przystojnego chłopaka stojącego ot tak, na progu mojego domu. Prawdę mówiąc, 

jeszcze nigdy mi się to nie zdarzyło.

I   chyba   tylko   ciężkiemu   oszołomieniu   można   przypisać   fakt,   że   otworzyłam   buzię   i 

chlapnęłam:

- Dlaczego nie jesteś na... na tej uroczystości w kamieniołomach?

Mark nie wydawał się urażony moją bezpośredniością. Spojrzał w ziemię i mruknął:

- Nie mogłem. W szkole było już wystarczająco okropnie. Ale wrócić tam, gdzie to się 

stało... Po prostu nie mogłem.

O Boże. Serce mi krwawiło. Chłopak wyraźnie cierpiał.

- Jedyne chwile, kiedy czułem się prawie jak człowiek, to ta rozmowa z tobą - powiedział 

Mark, podnosząc wzrok i patrząc mi w oczy. - Miałem nadzieję, że moglibyśmy... no, jeszcze 

trochę porozmawiać. Jeśli akurat nie jadłaś, pomyślałem, że można by coś przekąsić. Coś zjeść 

razem. Może pizzę?

Pizza. Mark Leskowski pragnął zabrać mnie na pizzę.

- Jasne. - Zamknęłam za sobą drzwi. - Tak. Pizza mi odpowiada.

-  Tak,  tak,  wiem.  Wiem,   że  mama  kazała  mi  siedzieć  w  domu.  Wiem,   że  musiałam 

ponieść karę za próbę skrzywienia przegrody nosowej Karen Sue.

Ale przecież Mark mnie potrzebował, prawda? Czytałam to w jego twarzy.

A poza tym, tak naprawdę, do kogo miał się zwrócić? Kto inny, poza mną, miał kiedyś, 

choć odrobinę podobne problemy? Ja przynajmniej wiem, jak to jest, kiedy władze ścigają cię jak 

zwierzaka. Rozumiem, jak to jest, kiedy wszyscy, wszyscy na świecie zwracają się przeciwko 

tobie.

No dobra, nigdy nie podejrzewano mnie o morderstwo. Ale czy w szkole nie obwiniano 

background image

mnie o śmierć Amber? Czy to nie było prawie to samo?

Tak więc wyszliśmy razem. Wsiadłam do jego samochodu - czarnego bmw, genialnie 

pasował do sytuacji. Pojechaliśmy do centrum i nie, ani razu nie pomyślałam: „Rany, żeby tylko 

nie skręcił do lasu i nie próbował mnie zabić”.

Po   pierwsze,   nie   wierzyłam,   żeby   Mark   Leskowski   był   zdolny   do   zamordowania 

kogokolwiek   -   był   taki   wrażliwy.   Po   drugie,   pora   wydawała   mi   się   nieodpowiednia.   Nie 

podejmuje się próby morderstwa w biały dzień.

Poza   tym,   mimo   że   mam   tylko   metr   pięćdziesiąt   pięć,   dawałam   radę   większym 

chłopakom niż Mark. Jak z upodobaniem wytyka mi Douglas, w razie wyższej konieczności nie 

mam żadnych skrupułów. Zasady fair play? Zapomnijcie o tym.

Czy uwierzycie, że świat z wnętrza bmw wygląda inaczej? A może wygląda inaczej z 

wnętrza bmw należącego do Marka Leskowskiego. Jego bmw ma przyciemnione szyby, więc 

wszystko na zewnątrz wygląda piękniej.

A   wewnątrz...   No   cóż,   Mark   oczywiście   też   wyglądał   pięknie.   Zaczynałam   się 

przekonywać, że on zawsze wygląda świetnie.

Zwłaszcza   teraz,   kiedy   coś   go   gryzło.   Jego   ciemne   brwi   zbiegły   się,   nadając   mu 

wzruszająco   bezradny   wyraz...   przypominał   małego   spanielka,   który   nie   jest   pewien,   gdzie 

poleciała piłeczka.

- Wszyscy myślą, że ja to zrobiłem. A ja... ja po prostu nie mogę w to uwierzyć. To 

znaczy, że oni mogą tak myśleć. Kochałem Amber.

Mruknęłam coś pocieszającego. A po głowie snuły mi  się takie oto zdania:  „Heather 

Montrose, proszę, bądź w centrum, kiedy przyjedziemy. Proszę, zobacz, jak wysiadam z bmw 

Marka Leskowskiego. Proszę, zobacz, jak jem pizzę w jego towarzystwie”.

- Wiem, to nieładnie z mojej strony - bardzo nieładnie - pragnąć, żeby widziano mnie w 

bmw chłopaka, którego dziewczyna zginęła tragicznie parę dni wcześniej.

Z drugiej strony Heather też nie była w porządku. Nie powinna wyjeżdżać do mnie z 

pretensjami o coś, na co nie miałam wpływu.

- Ale ci federalni... - ciągnął Mark. - Znasz ich, prawda? To znaczy, miałem wrażenie, że 

oni ciebie znają. Oni są tacy... tajemniczy. Tak jakby coś wiedzieli. Tak jakby mieli jakiś dowód, 

że ja to zrobiłem.

- Och, jestem pewna, że to nieprawda.

background image

- Oczywiście, że nie - zgodził się Mark. - Ponieważ ja tego nie zrobiłem.

- Właśnie - powiedziałam. Szkoda, że nie miałam komórki. Wtedy mogłabym pod jakimś 

pretekstem zadzwonić do Ruth i mimochodem powiedzieć jej, że jestem z Markiem. Z Markiem 

Leskowskim. Ze jestem z Markiem Leskowskim w jego bmw.

Dlaczego   wszystkie   szesnastoletnie   dziewczyny   na   świecie   mają   komórki,   a   tylko   ja 

jestem wyjątkiem?

- Tak jest - powiedział Mark. - Nie mają. Bo jakby mieli, to już by mnie aresztowali. 

Prawda?

Spojrzałam na niego. Piękny. Naprawdę piękny. No, oczywiście, nie tak jak Rob Wilkins. 

Ale niewątpliwie niesamowicie przystojny.

- Prawda - potwierdziłam.

- I powiedzieliby tobie. Prawda? Gdyby coś na mnie mieli?

- A skąd! Dlaczego mieliby mi mówić? Co ty myślisz, że jestem jakąś donosicielką czy 

co?

- Oczywiście, że nie - zaprzeczył Mark. - Tylko wydawało mi się, że jesteś z nimi w 

takich przyjaznych stosunkach...

Parsknęłam śmiechem.

- Muszę cię rozczarować, Marku - powiedziałam. - Ja i agenci specjalni Johnson i Smith 

nie jesteśmy przyjaciółmi. Po prostu mam... no, mam coś, na czym im zależy, dlatego za mną 

łażą.

Mark zerknął na mnie ciekawie. Staliśmy akurat na skrzyżowaniu, więc nic się nie stało, 

że spojrzał na mnie i nie patrzył na drogę, ale zauważyłam, że przyglądał mi się również w 

momentach, kiedy powinien raczej uważać, jak jedzie. Zauważyłam też, że znaki stopu traktował 

jedynie   jako   delikatną   sugestię.   I   nawet   nie   próbował   zachować   stosownej   odległości   od 

samochodu jadącego przed nim.  Wyglądało na to, że Mark nie jest najlepszym  kierowcą na 

świecie.

- Co takiego masz, na czym im zależy? - zapytał.

Spojrzałam na niego, przyznaję, zaszokowana. Czyżby  o niczym  nie wiedział?  Jakim 

cudem? Miejscowe gazety pisały o tym tygodniami, inne również. Dziennikarze narobili wokół 

mnie tyle szumu. Zaczęto nawet mówić o filmie, tylko, że ja nie wykazałam entuzjazmu. Pomysł 

przenoszenia mojego prywatnego życia na ekran jakoś nie przypadł mi do gustu.

background image

- Hej - powiedziałam. - Dziewczyna od pioruna. Kojarzysz?

- Och - powiedział. - Zdolności nadprzyrodzone. Taak. Zgadza się.

Ale to nie była jedyna rzecz, o której Mark zapomniał. Zdałam sobie z tego sprawę, kiedy 

wprowadził samochód na parking przed Mastrianim. To jedna z restauracji należących do mojej 

rodziny. Najszykowniejsza, chociaż serwuje także pizzę.

Trochę się zdziwiłam, że Mark zabiera mnie do mojej rodzinnej restauracji, ale cóż, nasza 

pizza jest najlepsza.

Dopiero kiedy weszliśmy do środka - Heather Montrose niestety nie było w pobliżu i nie 

widziała, jak wysiadam z bmw  Marka - i kelnerka, która miała nas zaprowadzić do stolika, 

powiedziała: „O, Jessica jak się masz?”, uświadomiłam sobie, jaki popełniłam błąd. Koszmarny 

błąd.

Jak widać, nie tylko Mark miał dziś kłopoty z pamięcią. Bo zupełnie zapomniałam, że 

nową kelnerką, którą ojciec zatrudnił w Mastrianim, był nie kto inny, tylko mama Roba.

Tak, właśnie tak. Mama Roba.

Mój ojciec raczej nie zdawał sobie sprawy, że zatrudnia mamę Roba. To znaczy, być 

może wiedział, że nowa kelnerka ma prawie dorosłe dziecko i w ogóle, ale nie wiedział, że ja, w 

pewnym sensie, widuję się z tym dzieckiem.

No dobra, że jestem nieprzytomnie zakochana w tym  dziecku. Mój tata przyjął panią 

Wilkins, bo po zamknięciu miejscowej fabryki tworzyw  sztucznych  była  bez pracy,  a ja mu 

powiedziałam,   że   to   bardzo   miła   osoba.   Nie   wyjawiłam,   skąd   ją   znam.   Nie   powiedziałam. 

„Słuchaj,   tato,   powinieneś   zatrudnić   matkę   chłopaka,   w   którym   jestem   wściekle   zakochana, 

chociaż on ze mną nie chodzi, bo uważa, że to grozi więzieniem, bo wiesz, on ma osiemnaście lat 

i jest pod nadzorem kuratora”. Nie, tego nie powiedziałam.

W każdym razie od jakiegoś czasu mama Roba pracowała w Mastrianim i jak słyszałam, 

szło jej naprawdę dobrze.

A teraz miała mnie obsługiwać, mnie - dziewczynę, która, jak dobrze pójdzie, mogłaby 

zostać jej synową, a przyszła na pizzę z chłopakiem, który nawiasem mówiąc, był podejrzany o 

zamordowanie swojej dziewczyny.

Wspaniałe. Po prostu super. Mówię wam, to oraz fakty,  że Skip zdawał się we mnie 

durzyć, że wszyscy mieli do mnie żal o śmierć Amber, a Karen Sue zamierzała wytoczyć mi 

proces, sprawiały, że rok szkolny zapowiadał się naprawdę interesująco. Dziękuję bardzo.

background image

- Dzień dobry, pani Wilkins - powiedziałam z wymuszonym uśmiechem. - Jak się pani 

miewa?

- Dziękuję, wszystko w porządku - odparła pani Wilkins. Była ładną kobietą o masie 

rudych, upiętych szylkretową spinką włosów. - Miło cię widzieć. Słyszałam, że byłaś na obozie 

muzycznym.

- Eee, tak, rzeczywiście - powiedziałam. - Pracowałam jako wychowawczyni. Wróciłam 

parę dni temu.

- A pani syn nawet do mnie nie zadzwonił. Trzy dni, od trzech dni byłam w mieście, a czy 

on zdobył się chociaż na to, żeby przejechać na indianie koło mojego domu?

Nic. Zero. Guzik z pętelką.

- To musiało być przyjemne - powiedziała pani Wilkins.

Właśnie  wtedy  zorientowałam   się  z  przerażeniem,  że   prowadzi  nas  do  stolika  numer 

siedem, „stolika zakochanych” w najciemniejszym kącie sali.

Miałam ochotę wrzasnąć: „Nie! Pani Wilkins, tylko nie stolik zakochanych! To nie jest 

randka, przysięgam! To nie jest randka!”

- Proszę bardzo - powiedziała pani Wilkins, kładąc menu na stoliku. - Usiądźcie sobie, a 

ja za chwilę wrócę z chłodzoną wodą. Chyba że wolicie colę?

- Poproszę o colę - odezwał się Mark.

- Ja... ja wezmę wodę - wykrztusiłam z trudem. Stolik zakochanych! O Boże, tylko nie 

stolik zakochanych!

-   A   zatem   jedna   cola   i  jedna   woda   -   powiedziała   pani   Wilkins.   Świetnie.   Po   prostu 

świetnie.   Wiedziałam,   oczywiście,   co   teraz   nastąpi.   Pani   Wilkins   powie   Robowi,   że   mnie 

widziała na randce z Markiem Leskowskim. Może powie mu nawet o tym nieszczęsnym stoliku.

Rob uzna wtedy, że pogodziłam się ostatecznie z jego decyzją. A co wtedy? Powiem 

wam: pomyśli, że będzie w porządku, jeśli zacznie chodzić z którąś z tych laluń z baru U Chicka, 

gdzie czasami wpada. A jak ja mogę rywalizować z wytatuowaną dwudziestosiedmioletnią jakąś 

tam Darią, która ma w dodatku własny wóz? No jak?

To był koniec. Nie miałam już po co żyć.

- Hej, całkiem zapomniałem - odezwał się Mark, odkładając menu. W blasku świecy - tak, 

na stoliku paliła się świeca, w końcu to był stolik zakochanych - wyglądał jeszcze przystojniej. 

Ale co z tego? Jakie to dla mnie miało znaczenie? To nie Mark był tym facetem, na którym mi 

background image

zależało. - Zapomniałem, ta restauracja, zdaje się, należy do was, prawda?

- Tak jakby - odparłam, nie ukrywjąc przygnębienia.

- Ojej - powiedział Mark. - Przykro mi. To znaczy, nie chcę, byś pomyślała, że wybrałem 

to   miejsce   specjalnie   po   to,   żeby   nie   płacić   czy   coś.   Po   prostu   naprawdę   lubię   pizzę   u 

Mastrianiego. - Odsunął menu. - Ale jeśli chcesz, możemy pójść zupełnie gdzie indziej...

- Och, tak? A dokąd, na przykład?

- No cóż. Jest jeszcze Joe...

- Joe to też nasza restauracja - powiedziałam z westchnieniem.

- Och - skrzywił się Mark. - To znaczy, że Joe Junior też należy do was, tak?

- Owszem - odparłam. Uniosłam podbródek. W porządku. To był stolik zakochanych. Ale 

to jeszcze nie znaczy, że muszę się całować z Markiem Leskowskim. Nie twierdzę, że to byłoby 

jakieś wielkie poświęcenie, ale, biorąc pod uwagę okoliczności, raczej nie na miejscu.

Posłuchaj, wszystko w porządku - powiedziałam, usiłując przegnać nieprzyjemne myśli. - 

Możemy tu zostać. Tylko zostaw duży napiwek, dobrze? Ponieważ... znam dobrze tę kelnerkę. 

Naprawdę dobrze.

- Nie ma sprawy - powiedział Mark i zapytał, z czym chciałabym pizzę.

Dobra, może mi nie uwierzycie, ale nie jestem taką kretynką, na jaką czasem wyglądam. I 

nagle zrozumiałam. Wiedziałam już, dlaczego Mark chciał ze mną wyjść. Wcale nie, dlatego, że 

odkąd zaczęłam chodzić w minispódniczkach, nagle zauważył, jakie mam wspaniałe nogi. Nie, 

dlatego,   że   przed   gabinetem   pedagoga,   przed   wkroczeniem   federalnych,   przeżyliśmy   chwilę 

autentycznego porozumienia.

Nie, Mark zaprosił mnie, bo myślał, że wydobędzie ze mnie informacje... informacje, 

których nie posiadałam. Czy agenci specjalni Johnson i Smith podejrzewali go o zamordowanie 

Amber?

Nie miałam pojęcia. A może tylko chcieli zadać mu parę pytań, żeby dojść, kto to mógł 

zrobić.

O to właśnie chodziło Markowi Leskowskiemu. No dobrze, a czy mnie nie chodziło o to 

samo?   Chciałam   wyciągnąć   z   niego   informacje   na   temat   ostatnich   chwil   życia   Amber...   a 

przynajmniej ostatnich chwil spędzonych z nim. Ciągle nie mogłam się pozbyć natrętnej myśli, 

że nie doszłoby do tragedii, gdybym tylko była na miejscu. Gdyby Heather i jej kumplom udało 

się   mnie   złapać,   odnalazłabym   Amber,   zanim   została   zabita.   Wiedziałam,   że   tak   by   było. 

background image

Wiedziałam o tym tak samo, jak wiedziałam, że kiedy Kurt, naczelny kucharz w Mastrianim, 

odkryje, że to ja siedzę przy stoliku numer siedem, ułoży pepperoni na mojej pizzy w kształcie 

serca. Ku mojej rozpaczy właśnie tak zrobił.

Mark był bardzo spięty, nawet nie zauważył, co się ze mną dzieje. Wręczył mi kawałek i 

jedząc,   rozmawialiśmy   o tym,   jak  jest,  kiedy  FBI weźmie   cię  w  obroty.   Najsmutniejsze,  że 

właściwie to było wszystko, co nas łączyło. To znaczy fakt, że oboje byliśmy przesłuchiwani 

przez FBI. I może jeszcze wspólna niechęć do Karen Sue Hankey. Całe życie Marka, jak się 

wydaje,   toczyło   się   wokół   futbolu.   Ubiegali   się   o   niego   trenerzy   z   dziesięciu   największych 

uniwersytetów Środkowego Zachodu. Zamierzał przyjąć najlepsze stypendium i grać w drużynie 

szkolnej i uniwersyteckiej, dopóki nic zjawią się po niego przedstawiciele Ligi Narodowej.

To brzmiało całkiem rozsądnie. Był tylko jeden szkopuł i nawet ja, totalna ignorantka w 

dziedzinie futbolu, wiedziałam, że Liga Narodowa nie ugania się tak bardzo za zawodnikami z 

college'ów. A co będzie, zapytałam, jeśli ten plan zawiedzie? Jaki miał plan rezerwowy? Studia 

medyczne? Prawo? Co?

Mark popatrzył na mnie tępo ponad naszą pepperoni z dodatkowym serem.

- Plan rezerwowy? - powtórzył. - Nie mam żadnego rezerwowego planu.

Uznałam, że może nie wyraziłam się dość jasno.

- No dobra, a tak poważnie, co będzie, jeśli nie zostaniesz zawodowcem? Co wtedy?

Mark potrząsnął głową, ale bardziej strząsając coś nieprzyjemnego, co przyczepiło mu się 

do włosów, niż na znak niezgody.

- To nie do przyjęcia. Przegrana nie wchodzi w rachubę - oświadczył.

W   kółko   to   samo.   Coś   takiego   mówił   już   wcześniej,   przed   gabinetem   pedagoga. 

Sportowcy! - pomyślałam mimo woli. Mają zacięcie.

- Nie? - Zakasłałam. - Taak, przegrana nie wchodzi w rachubę, jasne. Ale czasem się 

zdarza. A wtedy... no cóż, trzeba się pogodzić, nie?

Mark spojrzał na mnie i powiedział spokojnie.

- To pospolity błąd. Wielu ludzi tak uważa. Ale nie ja. To mnie różni od innych, Jess. 

Ponieważ dla mnie przegrana po prostu nie istnieje. Nie ma takiej możliwości, rozumiesz?

- Och, tak. Rozumiem. Jasne.

Poczułam się, prawdę mówiąc, dziwnie. Nie dlatego, że obsługiwała nas matka chłopaka, 

który mi się podobał. Nie, po prostu pomyślałam sobie o Amber, o tym, że była z nim jeszcze 

background image

niedawno. Co ona w nim widziała? Owszem, o futbolu wiedział wszystko, ale poza tym wydawał 

się... nudny. Nie miał pojęcia o muzyce, motocyklach ani innych ciekawych rzeczach. Widział 

większość najnowszych filmów, ale te, które ja uważałam za dobre, jemu się nie podobały, a ten, 

który jemu przypadł do gustu, na mnie zrobił wrażenie głupiego ponad wszelką miarę. Nie miał 

czasu na nic takiego, jak książki czy telewizja, bo bez przerwy trenował futbol.

Poważnie. Nawet komiksów nie czytał. Nie oglądał programów o zwierzętach.

Amber też nie była taką znowu intelektualistką. Ale przynajmniej interesowała się czymś 

poza   występami   cheerleaderek,   organizowała   na   przykład   sprzedaż   ciast   na   różne   cele 

dobroczynne. Co tydzień walczyła o jakąś słuszną sprawę, począwszy od zbierania ubranek dla 

dzieci   samotnych   matek   po   organizowanie   pomocy   żywnościowej   dla   głodujących   narodów 

Afryki, o których żadne z nas nigdy nie słyszało.

Ale może zbyt surowo osądzałam Marka. W każdym razie miał przynajmniej jakiś cel, 

prawda? Wielu chłopaków nie ma. Na przykład mój brat, Douglas. No, może jego celem jest 

czuć się lepiej. Ale co będzie robił, kiedy to osiągnie?

Rob ma jakiś cel. Chce mieć własny warsztat naprawy motocykli. Dopóki nie zbierze 

dość pieniędzy, zamierza pracować w warsztacie wujka.

Wiecie,   kto   nie   ma   żadnego   celu?   No,   chyba   ja.   Żadnego   celu.   Poza   wykiwaniem 

federalnych, żeby nie zorientowali się, że nadal mam te swoje zdolności. Och, i wydostaniem od 

ojca harleya, kiedy skończę osiemnaście lat. I zostaniem pewnego dnia panią Wilkins.

Ale najpierw muszę znaleźć jakąś pracę. To znaczy, zanim wyjdę za mąż. A nie mam 

nawet pojęcia, co bym chciała robić. Nie można przecież zarabiać na życie, odnajdując zaginione 

dzieci. No, pewnie można, ale nie miałabym na to ochoty. Nie można brać pieniędzy za coś, co 

każdy przyzwoity człowiek powinien robić za darmo. Nie za często bywam w kościele, ale tyle to 

wiem. Więc - ponieważ sama właściwie nie mam celu - powie - działam sobie, że nie powinnam 

tak krytycznie oceniać Marka, Przechodził ciężki okres.

I zostawił naprawdę solidny napiwek dla pani Wilkins. Kiedy wychodziliśmy, pomachała 

do nas i zawołała: - Bawcie się dobrze!

Bawcie się dobrze. Serce we mnie  zamarło.  Nie chciałam  się bawić. Nie z Markiem 

Leskowskim. Jedyną osobą, z którą chciałam się bawić, był Rob Wilkins. Pani syn Rob, zgadza 

się, pani Wilkins? To jedyna osoba, z którą chcę się bawić. Więc może pani być tak dobra i nie 

mówić mu, że widziała mnie pani dzisiaj wieczór z Markiem Leskowskim? Proszę.

background image

I na świętego Piotra, cokolwiek się stanie, proszę mu nie mówić o stoliku zakochanych. 

Na miłość boską, proszę nie wspominać o stoliku zakochanych.

Tego, naturalnie, nie mogłam jej powiedzieć. Bo niby jak?

Więc tylko pomachałam do niej, czując, jak ból przenika mnie na wskroś, i krzyknęłam:

- Dziękuję!

O Boże. Byłam skończona. Starałam się o tym nie myśleć.

Starałam się być wesoła i rozszczebiotana jak Amber. Poważnie. Bez względu na to, jak 

wcześnie musiała wstać rano i jak paskudna była pogoda, Amber zawsze promieniała w klasie 

radością. Amber naprawdę lubiła szkołę. Należała do tych dziewczyn, które budząc się co rano, 

mówią do swojego odbicia w lustrze: „Dzień dobry, słońce”.

Tak mi się w każdym razie wydawało.

No i proszę, na dobre jej to nie wyszło.

Więc o tym  też próbowałam nie myśleć, kiedy Mark prowadził mnie do samochodu. 

Starałam się myśleć o weselszych rzeczach.

Problem polegał na tym, że nie bardzo miałam o czym myśleć.

Zwłaszcza o czymś weselszym.

- Pewnie powinnaś wracać do domu? - spytał Mark, otwierając przede mną drzwiczki.

- Taak - powiedziałam. - Mam kłopoty. Z powodu tej historii z Karen Sue Hankey.

- W porządku - powiedział Mark. - Ale może chciałabyś wstąpić na minutkę do Moose? 

Na shake'a albo coś takiego?

Moose. Czekoladowy Moose. To taki barek z lodami naprzeciwko kina na Głównej, gdzie 

przychodzi tylko lepsze towarzystwo. Naprawdę. My z Ruth nie byłyśmy w Moose od czasów 

dzieciństwa,   bo   jak   wkroczyłyśmy   w   okres   dojrzewania,   zdałyśmy   sobie   sprawę,   że   tylko 

„lepszym” ludziom ze szkoły wolno tam bywać. Jeśli nie byłeś sportowcem czy cheerleaderką i 

odważyłeś pokazać się w Moose, wszyscy patrzyli na ciebie jak na zadżumionego.

To wcale nie było takie złe, bo lody stamtąd nie dorównywały lodom z Trzydziestu Jeden 

Smaków, dalej na tej samej ulicy. A jednak, perspektywa pójścia tam w towarzystwie Marka 

Leskowskiego... wydawała się jednocześnie niezwykła, odstręczająca i ekscytująca.

- Z chęcią - powiedziałam obojętnie, tak jakby chłopcy zapraszali mnie do Moose na 

okrągło we wszystkie dni tygodnia.

- Może być shake.

background image

Z   początku   w   Moose   było   trochę   pustawo.   Tylko   Mark  i   ja,  i   kilka   panienek,   które 

spojrzały na mnie krzywo, kiedy weszłam. Odprężyły się jednak na widok Marka Leskowskiego i 

nawet zaczęły się uśmiechać. Był też Todd Mintz ze swoją paczką. Mruknął do mnie „cześć” i 

przybił piątkę z Markiem.

Wzięłam koktajl miętowo - czekoladowy. Mark raczył się czymś, co miało na wierzchu 

wiórki czekoladowe. Usiedliśmy przy stole, skąd widać było całą ulicę, aż do budynku sądu. 

Sądu oraz, nie da się ukryć, więzienia. Za więzieniem zachodziło mieniące się ciepłymi barwami 

słońce. Niesamowity widok. To był przepiękny zachód słońca ostatnich dni lata. Ale więzienie 

pozostało więzieniem.

Więzieniem, do którego mógł trafić Mark - i podziwiać zachód słońca zza krat.

Jemu chyba też to przyszło do głowy, bo oderwał wzrok od widoku za oknem i zaczął 

mnie   wypytywać   o   szkołę.   O   szkołę,   wyobrażacie   sobie?   Musiał   być   nieźle   zdesperowany. 

Gdybym   nie   zorientowała   się   wcześniej,   że   nie   mamy   z   Markiem   nic   wspólnego,   teraz 

straciłabym wszelkie złudzenia.

Na   szczęście,   kiedy   opowiadałam   z   zapałem   o   zajęciach   poświęconych   ustrojowi 

administracyjnemu   Stanów   Zjednoczonych,   przed   barem   zatrzymał   się   samochód,   a   ludzie, 

którzy się z niego wysypali, zaczęli głośno wołać Marka po imieniu.

Tylko że, jak mi się wydawało, wcale nie wyrażali radości na jego widok. Byli okropnie 

zdenerwowani.

-   Och,   Boże!   -   To   była   Tisha   Murray   z   mojej   klasy.   Nadal   miała   na   sobie   strój   z 

uroczystości   żałobnej   -   należała   do   szkolnej   drużyny   cheerleaderek   -   ale   pompony   musiała 

widocznie zostawić w samochodzie. - Och, Boże, tak się cieszę, że cię znaleźliśmy - wyrzuciła z 

siebie. - Szukaliśmy wszędzie. Słuchaj, trzeba się śpieszyć. To pilne!

Mark zsunął się z ławy, zapominając o shake'u.

-  Co?   - zapytał,   chwytając   Tishę  za  ramiona.   - Co  się stało?   Do  czego  jestem  wam 

potrzebny?

-   Nie   ty!   -   krzyknęła   Tisha.   Zabrzmiało   to   brutalnie,   ale   chyba   nie   chciała   być 

niegrzeczna. Była roztrzęsiona i nie zwracała uwagi na towarzyskie niuanse. - Ona.

Wskazała palcem. Na mnie.

- Ty - zwróciła się do mnie. - Ty jesteś nam potrzebna.

- Ja? - O mało nie spadłam z ławy. Nigdy dotąd żadna dziewczyna ze szkolnej drużyny 

background image

cheerleaderek   nie   wykazała   najmniejszego   zainteresowania   moją   osobą.   No,   z   wyjątkiem 

ostatnich dwóch dni, kiedy obrzydzały mi życie, obwiniając mnie o śmierć Amber. - Czego ode 

mnie chcecie?

- Bo to się stało jeszcze raz! - wrzasnęła Tisha. - Ale tym razem to Heather. Porwał ją. 

Ten,  kto   zabił   Amber,  teraz  porwał  Heather!  Musisz  ją  znaleźć.   Słyszysz   mnie?!  Musisz   ją 

znaleźć, zanim ją udusi!

To chyba nie jest stosowne zachowanie - dać po buzi cheerleaderce. Niestety, właśnie tak 

się zachowałam. Wpadła przecież w histerię, jasne? Co miałam zrobić? Z perspektywy muszę 

stwierdzić, że to jednak nie było najmądrzejsze. Jako jedyny skutek wywołało łzy. Nie tylko łzy, 

ale także dziecinny szloch. Mark musiał wydobyć relację o tym, co się stało, od Jeffa Daya, który 

miał znacznie uboższe słownictwo niż Tisha.

- Byliśmy na tej tam uroczystości - powiedział, podczas gdy Tisha łkała w ramionach 

Vicky   Huff,   jednej   z   Pomponek.   -   Wiesz,   w   kamieniołomach.   Dziewczyny   wrzuciły   kupę 

wieńców i kwiatów, i takich tam do wody. Wszystko jak cholera... eee... symboliczne i w ogóle.

Czy wspominałam już, że Jeff Day nie należy do wyróżniających się uczniów?

- A potem trzeba było się zbierać i wszyscy poszli do samochodów. .. wszyscy poza 

Heather. Ona... po prostu zmyła się.

- Co to znaczy „zmyła się”? - zapytał Mark. Jeff wzruszył masywnymi ramionami.

- No wiesz, Mark, po prostu... się zmyła.

- To nie do przyjęcia - stwierdził Mark.

Nie byłam pewna, do czego dokładnie odnosiła się jego uwaga... do zniknięcia Heather, 

czy też do tego, że Jeff wzruszył ramionami. Kiedy jednak Jeff wyjąkał: „To znaczy... to znaczy, 

szukaliśmy, ale nie mogliśmy jej znaleźć”, zrozumiałam, że Mark miał na myśli odpowiedź Jeffa. 

Fakt, że Jeff usiłował się poprawić, przypomniał mi, że Mark, jako rozgrywający, cieszył się u 

tych chłopaków pewnym autorytetem.

- Ludzie tak nie robią, Jeff - powiedziałam. - Ludzie tak po prostu nie znikają.

- Wiem - odparł Jeff z nieszczęśliwą miną. - Ale Heather zniknęła.

- Zupełnie jak na tym filmie - powiedziała Tisha, podnosząc twarz zalaną łzami. - W 

którym ludzie przepadają w lesie. To właśnie tak wyglądało. Heather była z nami, a po chwili już 

jej nie było. Wołaliśmy i wołaliśmy, i szukaliśmy wszędzie, ale to było tak, jakby... jakby się 

rozpłynęła. Jakby złapała ją ta wiedźma.

background image

Patrzyłam na Tishę, unosząc brwi.

- Mocno wątpię, Tisha - powiedziałam - żeby Heather zniknęła wskutek czarów.

-   Nie   -   powiedziała   Tisha,   wycierając   oczy   palcami   cienkimi   jak   patyczki.   Jako 

najdrobniejsza dziewczyna w drużynie, kończyła zwykle na szczycie triumfalnej piramidy albo 

wylatywała w powietrze, lądując bezpiecznie w ramionach czekających na nią w dole. - Wiem, 

że to nie była czarownica. Ale to był pewnie, no wiesz, wsiok.

- Wsiok? - powtórzyłam.

-   Tak.   Widziałam   film   o   tych   wsiokach,   którzy   mieszkali   w   górach   i   porwali   żonę 

Michaela   J.   Foksa   -   wiesz,   Tracy   Pollan.   Była   olimpijską   biatlonistką,   a   oni   ją   porwali   i 

próbowali zmusić, żeby nosiła im wodę i w ogóle. W końcu uciekła.

Czasami nie bardzo wiem, na jakim świecie żyję. Naprawdę.

- Może, jak na tym filmie, złapały ją jakieś zwariowane wsioki, co mieszkają w lasach 

niedaleko kamieniołomów. Wiesz, widziałam ich tam. Mieszkają w barakach, bez światła i wody, 

no,   mają   wychodki.   -   Tisha   ponownie   się   rozszlochała.   -   Na   pewno   upchnęli   ją   na   dnie 

wychodka!

Musiałam oddać Tishy sprawiedliwość - wyobraźnię miała naprawdę bujną.

- Sprawdźmy,  czy dobrze zrozumiałam - powiedziałam.  - Uważasz, że jakiś rąbnięty 

wieśniak, który mieszka w pobliżu kamieniołomów, porwał Heather i ukrył ją w toalecie?

Słyszałem, że takie rzeczy się zdarzają - odezwał się Jeff. Zamiast poprzeć członka swojej 

drużyny, Mark parsknął:

To najgłupsza rzecz, jaką słyszałem.

Jeff Day należy do facetów, którzy za taki tekst od razu walą autora pięścią w twarz. Ale 

najwyraźniej  nie wtedy,  kiedy autorem  jest Mark Leskowski. Jak się wydaje,  Jeff w Marku 

widział coś w rodzaju półboga.

- Przepraszam, stary - wymamrotał zawstydzony.

Mark nie zwrócił na niego uwagi.

- Czy któreś z was wezwało policję? - zapytał.

- Oczywiście, że tak - oznajmił tonem urażonej godności inny piłkarz, Roy Hicks.

- Wszyscy policjanci z biura szeryfa  przyszli  do kamieniołomów  - wtrąciła  Tisha - i 

pomagają szukać. Przyprowadzili nawet psy. A my przyjechaliśmy,  żeby znaleźć ją. - Tisha, 

zdaje   się,   nie   była   w   stanie   zapamiętać   mojego   imienia.   Co   w   tym   dziwnego?   Jak   dotąd 

background image

pozostawałam tak dalece poza jej kręgiem towarzyskim, że byłam praktycznie niewidzialna...

Chyba że chodziło o wyrwanie jej przyjaciół z rąk psychopatycznych wsioków.

- Musisz ją znaleźć - powiedziała Tisha. W jej wilgotnych oczach odbiły się ostatnie 

promienie słońca. - Błagam. Zanim... będzie za późno.

No i proszę, jak mam przekonać Federalne Biuro Śledcze, że utraciłam moje specjalne 

zdolności, skoro nawet szkolne koleżanki nie chcą mi wierzyć?

- Posłuchaj, Tisha - powiedziałam, świadoma, że nie tylko Tisha, ale również Mark, Jeff 

Day, Todd Mintz, Roy Hicks i kwiat cheerleaderek patrzą na mnie z nadzieją. - Ja nie... To 

znaczy, ja nie potrafię...

- Proszę - szepnęła Tisha. - To moja najlepsza przyjaciółka. Jak ty byś się czuła, gdyby 

porwano twoją najlepszą przyjaciółkę?

Cholera.

Nawet   nie   chodziło   o   to,   że   żywiłam   jakieś   nieprzyjazne   uczucia   wobec   Heather 

Montrose. Pewnie, że żywiłam, ale to nie miało znaczenia. Tylko, wiecie, ja naprawdę bardzo 

chciałam ukryć swoje szczególne zdolności.

A z drugiej strony, jeśli Tisha miała rację, w okolicy grasował seryjny zabójca. Mógł 

trzymać  teraz w szponach Heather, tak jak parę dni wcześniej trzymał  Amber. Czy mogłam 

siedzieć   bezczynnie   i   dopuścić,   żeby   dziewczyna   zginęła?   Nawet   jeżeli   była   to   Heather 

Montrose, którą, zaraz po Karen Sue Hankey darzyłam najmniejszą sympatią. Nie, nie mogłam.

- Straciłam zdolność percepcji pozazmysłowej - powiedziałam głośno, by później nikt nie 

mógł twierdzić, że się przyznałam. - Ale spróbuję.

Tisha ze świstem wypuściła powietrze.

- Och, dziękuję! - zawołała. - Dziękuję!

Taak - powiedziałam. - Nieważne. Ale słuchaj, muszę mieć coś z jej rzeczy.

- Z czyich rzeczy? - Tisha przechyliła lekko głowę, wyglądała teraz jak ptak. Na przykład 

jak wróbel wpatrujący się w robaka.

Tak. To ja. Ja byłam tym robakiem.

- Coś, co należy do Heather - wyjaśniłam powoli, żeby na pewno zrozumiała. - Masz 

może jej sweter albo coś takiego?

-   Mam   jej   pompony!   -   Tisha   skoczyła   do   samochodu.   Todd   Mintz   patrzył   na   mnie 

okrągłymi oczami.

background image

- Więc tak ich znajdujesz? - zapytał. - Dotykając czegoś, co do nich należy?

- Tak - powiedziałam. - Aha. Mniej więcej.

Tyle że to nieprawda. Rzeczywiście od tamtego wiosennego dnia, kiedy uderzył mnie 

piorun, odnalazłam wielu ludzi, zgadza się. Ale tylko raz miałam wizję na jawie. Poważnie. W 

pozostałych przypadkach musiałam najpierw zasnąć, aby, jak to ujął Douglas, oko mojej duszy 

ujrzało miejsce pobytu zaginionej osoby. W ten właśnie sposób ujawniają się moje zdolności. We 

śnie.

W związku z tym kariera wróżki nie wchodzi w grę. Nigdy nie zasiądę w namiocie przed 

kryształową kulą, w turbanie na głowie. Nie potrafię przepowiadać przyszłości, tak samo jak nie 

potrafię latać. Jedyne, co potrafię - odkąd trzasnął mnie piorun - to odnajdywać zaginionych 

ludzi, i to tylko we śnie.

Z wyjątkiem tego jednego razu. Jeden raz, gdy mój podopieczny na obozie dal drapaka, 

przytuliłam jego poduszkę i przeżyłam olśnienie. Naprawdę. Miałam najprawdziwszą wizję - 

zobaczyłam   dokładny   obraz   miejsca,   gdzie   przebywał   ten   dzieciak,   zobaczyłam   dzieciaka, 

zobaczyłam nawet, co robił. Siedział w jaskini i opychał się ciastkami, jeśli chcecie wiedzieć.

Nie miałam zielonego pojęcia, czy gdy dostanę pompony Heather, też doznam olśnienia. 

Ale jeśli ten sam człowiek, który porwał Amber, uprowadził również Heather, to nie mogłam 

sobie pozwolić na czekanie do rana.

- Proszę! - Tisha podbiegła do mnie, wciskając mi do rąk dwie wielkie kule połyskujące 

srebrem i bielą. - Znajdź ją, szybko.

Popatrzyłam   na   pompony.   Zdziwiłam   się,   że   są   takie   ciężkie.   Nic   dziwnego,   że 

dziewczyny z zespołu miały takie wyrobione mięśnie ramion. Myślałam, że to od tych akrobacji, 

ale to raczej od dźwigania pomponów.

- Eee, Tisha - powiedziałam, zdając sobie sprawę, że cała kawiarnia gapi się na mnie. - 

Nie mogę... eee... Chyba muszę wrócić do domu i... no wiesz, potrzebuję spokoju. Jak coś będę 

wiedziała, dam ci znać, dobrze?

Tisha   nie   wydawała   się   specjalnie   zachwycona,   ale   co   miałam   powiedzieć?   Nie 

zamierzałam tam stać, w tym tłumie, i wąchać pomponów Heather (w ten sposób znalazłam 

Shane'a. To znaczy wdychając zapach jego poduszki, nie pomponów).

Mark, na szczęście, jakby rozumiał i ujmując mnie za łokieć, powiedział:

- Powinienem zabrać cię do domu.

background image

Tak więc, pod czujnym okiem licznych przedstawicieli elity towarzyskiej Liceum Erniego 

Pyle'a, Mark Leskowski odprowadził mnie do bmw, troskliwie usadowił na miejscu, następnie 

usiadł za kierownicą i powoli ruszył w stronę mojego domu.

Jechał wolno nie dlatego, że nie chciał, aby nasz wspólny wieczór dobiegł końca, tylko 

dlatego, że cały czas gadał. Chyba trudno mu było w takich warunkach przyspieszać.

-   Rozumiesz,   co   to   znaczy,   prawda?   -   zapytał.   -   Jeśli   Heather   rzeczywiście   została 

porwana - jeśli ten sam człowiek, który zabił Amber, porwał także Heather - to chyba nie mogą 

mnie już podejrzewać, prawda? Bo byłem z tobą przez cały czas. Prawda? Zgadza się? Ci z FBI 

nie mogą twierdzić, że mam z tym coś wspólnego.

- Zgadza się - przyznałam, patrząc na pompony Heather. Uda się? Zdołam ją odnaleźć? 

Nie robiłam sobie wielkich nadziei, ale zamknęłam oczy, zanurzyłam palce w pierzaste pasma i 

spróbowałam się skupić.

- A zanim spotkałem się z tobą - mówił dalej Mark - byłem z nimi. Przyjechałem do 

ciebie prosto ze spotkania z nimi. To znaczy z tymi z FBI. Więc nie miałbym okazji porwać 

Heather. Była daleko, w kamieniołomach, ze wszystkimi. I ta kelnerka. Widziała mnie z tobą.

- Zgadza się. - Przy tej paplaninie trudno mi się było skoncentrować.

- Och, no dobra. Poczekam, aż wrócę do domu i tam spróbuję, w ciszy i spokoju.

Ale wyszło inaczej. Bo na ganku przed domem siedzieli moi rodzice, uśmiechając się 

ponuro. Czekali na mnie.

Znowu wpadłam!

- To twoi rodzice? - zapytał Mark, wjeżdżając na podjazd.

- Tak - potwierdziłam, przełykając ślinę. Byłam nieżywa ze strachu.

- Wydają się mili.

Mark   pomachał   im   ręką,   kiedy   wysiadł.   Potem   okrążył   samochód,   żeby   otworzyć 

drzwiczki przede mną. Jedno trzeba Markowi przyznać: był dżentelmenem w każdym calu.

- Dzień dobry, państwo Mastriani! - zawołał. - Mam nadzieję, że nie mają mi państwo za 

złe, że zabrałem państwa córkę na małą przekąskę. Starałem się odstawić ją jak najszybciej do 

domu, bo przecież jest szkoła.

No, no. Czy Mark nie zdawał sobie sprawy, że trochę przesadza? Moi rodzice, bądź co 

bądź, nie są głupcami.

Mama i tata po prostu tam siedzieli - mama na huśtawce, tata na schodkach - i patrzyli, 

background image

jak wynurzam się z bmw. Nigdy nie widziałam, żeby byli tacy zmartwieni. To był koniec. Już nie 

żyłam.

- No cóż, było mi bardzo miło państwa poznać, państwo Mastriani - powiedział Mark. 

Roztaczając urok, który pozwala mu tak skutecznie przewodzić drużynie na boisku, dodał: - Chcę 

państwu powiedzieć, że wiele razy jadałem z ogromną przyjemnością w państwa restauracjach. 

Są wspaniałe. Mój tata, zaskoczony, wyjąkał:

- Eee, dziękuję, chłopcze. Do mnie Mark powiedział:

- Dziękuję, Jessico, za to, że byłaś takim dobrym słuchaczem. Tego mi było trzeba.

Nie pocałował mnie ani nic. Uścisnął moją rękę, tę, w której nie trzymałam pomponów, 

mrugnął okiem, wsiadł do samochodu i odjechał.

Stałam twarzą w twarz z plutonem egzekucyjnym.  Rany,  to śmieszne.  Mam przecież 

szesnaście lat. Jestem prawie dorosła. Jeśli mam ochotę palnąć jakąś dziewczynę w twarz, potem 

udać   się   na  przyjemną   kolację   z   rozgrywającym   drużyny   piłkarskiej,   to   jest  to   moje   święte 

prawo...

- Mamo, tato, posłuchajcie. Mogę to wyjaśnić... - Jessico - powiedziała mama, podnosząc 

się z huśtawki.

- Gdzie jest twój brat?

Zamrugałam oczami. Słońce już zaszło i ledwo mogłam dojrzeć w mroku ich twarze. Ale 

z uszami nie miałam żadnych problemów. Mama pytała mnie o brata. Nie o to, gdzie ja byłam.

Czy to możliwe, żeby nie mieli mi za złe tego wyjścia?

- To znaczy, Douglas? - zapytałam głupio, ponieważ nadal nie mogłam uwierzyć, że mi 

się upiekło.

- Nie - odparł ojciec ironicznie. Chyba nie był aż tak bardzo zmartwiony, skoro nie stracił 

poczucia humoru. - Twój brat, Michael. Jess, pewnie, że chodzi nam o Douglasa. Kiedy go 

widziałaś ostatnio?

- Nie wiem. Chyba rano.

- O Boże! - Mama zaczęła chodzić nerwowo tam i z powrotem. - Wiedziałam. Uciekł. 

Joe, dzwonię na policję.

- Toni, on ma dwadzieścia lat - powiedział ojciec. - Jeśli chce, może sobie wyjść. Prawo 

tego nie zabrania.

- Ale lekarstwo! - krzyknęła mama. - Skąd mamy wiedzieć, czy wziął lekarstwo przed 

background image

wyjściem? Tata wzruszył ramionami.

- Lekarz mówił, że bierze je regularnie.

- Ale czy na pewno wziął dzisiaj? Dzwonię na... Wszyscy usłyszeliśmy to jednocześnie. 

Gwizd. Ktoś, pogwizdując, zbliżał się Lumley Lane.

Nie miałam wątpliwości, kto to taki. Douglas zawsze gwizdał najlepiej z całej rodziny. To 

właśnie  on  przekazał   mi   tę  umiejętność.   Jak  dotąd,  byłam  w   stanie   zagwizdać  jedynie  parę 

popularnych piosenek, za to Douglas wygwizdywał całe utwory symfoniczne, a przy tym nie 

robił wyraźnych przerw na zaczerpnięcie oddechu.

Kiedy wszedł w krąg światła lampy na ganku, którą mama właśnie włączyła, zatrzymał 

się zdezorientowany. W ręce trzymał torbę ze sklepu z komiksami.

- Hej - odezwał się. - Co się dzieje? Rodzinne zebranie? I zaczęliście beze mnie?

Mama   stała   na   ganku,   mrucząc   coś   pod   nosem.   Tata   westchnął,   podnosząc   się   ze 

schodków.

- Widzisz, Toni - zwrócił się do mamy. - Mówiłem, że wszystko w porządku. Chodźmy 

do środka. Chcę obejrzeć mecz.

Mama odwróciła się bez słowa. Spojrzałam na Douglasa, potrząsając głową.

- Normalnie - oświadczyłam - byłabym wkurzona, że tak po prostu gdzieś polazłeś, nie 

mówiąc, dokąd i kiedy wrócisz. Ale ponieważ ze zmartwienia o ciebie zapomnieli wściec się na 

mnie, tym razem ci wybaczam.

- Dzięki - powiedział Douglas. - To bardzo ładnie z twojej strony.

Razem weszliśmy po schodkach. Douglas zauważył, że niosę pompony.

- O rany, Jess! Chcesz zostać cheerleaderką?

- Nie - odparłam, wzdychając. - Raczej wróżką.

Nie udało się, oczywiście. Z tymi pomponami. Wielkie, żałosne nic... i trochę puchu w 

nosie, kiedy zaczęłam je wąchać.

Ciekawe, dlaczego udało mi się wtedy z poduszką Shane'a, a z pomponami Heather nie.

Może dlatego, że lubiłam Shane'a i czułam się za niego odpowiedzialna?

Ale Heather? Taak, specjalnie za nią nie przepadałam. Ani nie czułam się odpowiedzialna 

za jej zaginięcie.

Więc dlaczego nie mogłam zasnąć? Jeśli miałam czyste sumienie w związku z Heather, to 

dlaczego leżałam po ciemku, gapiąc się w sufit?

background image

Rany, nie wiem. Może to z powodu tych wszystkich telefonów z pytaniami, dlaczego jej 

jeszcze nie znalazłam. Zdaje się, że cała reprezentacja sportowa - z wyjątkiem Amber i Heather, 

rzecz jasna - dzwoniła do mnie tego wieczoru. Moja mama, która już wcześniej była trochę 

wytrącona z równowagi - wiecie, ta sprawa z Karen Sue Hankey, a potem samodzielna wyprawa 

Douglasa w wielki świat - oznajmiła, że wyłączy telefon, jeśli jeszcze raz usłyszy dzwonek.

Nie byłoby źle, bo miałam już po dziurki w nosie informowania ludzi, że nic nie wiem. A 

prawdę   mówiąc,   nie   przyjmowali   tego   najlepiej.   Uważali,   zdaje   się,   że   po   prostu   nie   chcę 

skorzystać z moich niezwykłych zdolności, bo nie mam ochoty pomóc dziewczynie, której nie 

lubię.

- Niemożliwe - odparła Ruth, kiedy do niej zadzwoniłam, żeby się pożalić. - Tego ci nie 

powiedzieli.

- Owszem, powiedzieli. Tisha wyraziła się wprost. „Jess, jeśli masz do nas pretensje o to, 

co Heather ci powiedziała, to zwracam ci uwagę, że dwa lata z rzędu wchodziła do komisji 

sędziowskiej   na   zjazdach   absolwentów,   więc   wypadałoby,   abyś   potraktowała   tę   sprawę 

poważnie”.

Ruth na to:

- Tisha Murray nie ułożyła takiego długiego zdania.

- Dobra - powiedziałam. - Wiesz, o co mi chodzi.

- A więc, jak się domyślam, Mark jednak nie zabił Amber. - Usłyszałam znajomy zgrzyt. 

Ruth, jak zwykle, piłowała paznokcie w czasie rozmowy.  - Skoro był  z tobą, kiedy Heather 

zniknęła...

- Chyba tak - zgodziłam się.

- Co oznacza, no, wiesz. Jest akceptowalny.

- Jest nie tylko akceptowalny - powiedziałam. - To przystojniak. I myślę, że mu się nawet 

podobam. - Opowiedziałam Ruth o tym, jak Mark ścisnął mnie za rękę i mrugnął, zostawiając 

mnie następnie na pastwę rodziców. Nie wspomniałam o tym, że Markowi chodziło zapewne 

wyłącznie o wywołanie dobrego wrażenia. To by się Ruth nie spodobało.

- Jejku - mruknęła. - Gdybyś zaczęła chodzić z rozgrywającym drużyny, to wyobrażasz 

sobie, na jakie imprezy by cię zapraszano? Jess, mogłabyś nawet ubiegać się o tytuł królowej 

zjazdu absolwentów. Może nawet byś wygrała. Gdybyś zapuściła włosy.

- Nie za dużo naraz - powiedziałam. - Najpierw muszę dowieść, znajdując mordercę, że 

background image

nie zabił swojej poprzedniej dziewczyny. I jeszcze jedno. Co z Robem?

- Co z Robem? - powtórzyła Ruth. - Jess, on cię totalnie zlekceważył, może nie? Wróciłaś 

całe trzy dni temu, a on nawet nie zadzwonił. Zapomnij  o tym dziwadle. Zacznij chodzić z 

gwiazdą futbolu. Nigdy za nic nie siedział.

- Jak dotąd - mruknęłam.

- Jess, on tego nie zrobił. Porwanie Heather to ostateczny dowód.

Coś pstryknęło i odezwał się Skip:

- Halo? Halo? Kto jest na linii?

- Skip - syknęła Ruth z ledwie tłumioną wściekłością. - To ja rozmawiam przez telefon.

- Ach, tak? - nie ustępował Skip. - A z kim?

- Z kim, z kim! - wybuchnęła Ruth. - Rozmawiam z Jess, jasne? Rozłącz się. Za minutę 

kończę.

- Cześć, Jess - powiedział Skip zamiast się rozłączyć.

- Cześć, Skip - odparłam. - Dziękuję jeszcze raz za podwiezienie dziś rano.

- Jess! - ryknęła Ruth. - Nie zachęcaj go!

- Chyba lepiej już skończę - powiedział Skip. - Na razie, Jess.

- Cześć, Skip. Pstryknęło i Skip umilkł.

- Musisz coś z tym zrobić - powiedziała Ruth.

- Jeju, Ruth, nie martw się. Nic się nie dzieje. - Właśnie, że się dzieje. On się w tobie 

kocha. Mówiłam ci, żebyś tyle z nim nie grała na wideo.

Miałam ochotę zapytać, co lepszego miałam do roboty, skoro jej nigdy nie było, ale się 

powstrzymałam.

- No to co teraz zrobisz? - zapytała Ruth.

- Nie wiem. Pewnie położę się spać. Rano powinnam coś wiedzieć. To znaczy, gdzie jest 

Heather.

- Powinnaś - powiedziała Ruth. - Wiesz, jak dotąd nigdy nie starałaś się odnaleźć kogoś, 

kogo nie lubisz. Może to działa tylko wtedy, kiedy nie czujesz antypatii.

- Boże - westchnęłam, zanim odłożyłam słuchawkę. - Oby nie! Mam nadzieję, że działa 

niezależnie od moich sympatii.

Niestety wyglądało na to, że nie. Kiedy się obudziłam, nie pamiętałam nawet, że mam 

znaleźć Heather. Pomyślałam tylko: „Co to było?”

background image

Bo nie obudził mnie ani dźwięk budzika, ani świergot ptaków za oknem sypialni, tylko 

mechaniczny warkot.

Słowo   daję.   Otworzyłam   oczy,   ale   zamiast   porannego   słońca   zalewającego   pokój 

zobaczyłam szary mrok. Spojrzałam na zegarek i zrozumiałam, dlaczego. Była druga w nocy.

Dlaczego obudziłam się o drugiej? Nigdy nie budzę się w środku nocy bez powodu. 

Sypiam zdrowo. Mike żartował, że przez miasto mógłby się przewalić huragan, a ja bym się 

nawet nie przewróciła na drugi bok.

Potem znowu usłyszałam jakiś dźwięk, jakby grad walił w okno.

Ale to nie był grad, tylko drobne kamyki. Ktoś rzucał kamykami w moje okno.

Odrzuciłam   kołdrę,   zastanawiając   się,   kto   to   może   być.   Czyżby   przyjaciele   Heather 

koniecznie chcieli się ze mną zobaczyć? Ale skąd by mieli wiedzieć, że mój pokój ma okna 

wychodzące na ulicę i że jest na poddaszu.

Chwiejnym krokiem podeszłam do jednego z okien i spojrzałam przez zasłonkę. Ktoś stał 

na   dole.   Księżyca   prawie   nie   było,   ale   przy   tej   odrobinie   światła,   jakie   dawał,   zobaczyłam 

wysoką i zdecydowanie męską postać - szerokość ramion wykluczała dziewczynę.

Który ze znajomych chłopaków rzucałby kamykami w moje okno w środku nocy? Czy 

ktoś w ogóle miał pojęcie, gdzie są okna mojego pokoju?

A potem zrozumiałam.

- Skip! - syknęłam w stronę postaci na podwórku. - Co ty, do diabła, wyprawiasz? Idź do 

domu!

Postać uniosła głowę i syknęła w moją stronę:

- Kto to jest Skip?

Odskoczyłam od okna. To nie był Skip. Absolutnie nie.

Rozdygotana stałam na środku pokoju, nie wiedząc, co robić. To mi się nigdy, jak dotąd, 

nie zdarzyło. Nie należałam do dziewczyn, którym chłopcy rzucają, co wieczór żwirem w okno. 

Może dla Claire Lippman to było coś powszedniego, ale nie dla mnie.

-  Mastriani!  -  zawołał  głośnym,   scenicznym   szeptem.   Nie  mógł,   oczywiście,   obudzić 

moich rodziców, bo ich pokój znajdował się daleko, po przeciwnej stronie domu. Mógł jednak 

obudzić Douglasa, którego okna wychodziły na dom Abramowitzów, a Douglas miał lekki sen. 

Nie chciałam, żeby się obudził i stwierdził, że jego siostrzyczka ma jakiegoś nocnego gościa. Kto 

wie, mogłoby się to skończyć kolejnym nawrotem choroby.

background image

Podeszłam znów do okna i zawołałam cicho:

- Stój tam! Zaraz zejdę.

Dlatego nie zadzwonił ani nie zjawił się osobiście. Pewnie również, dlatego, że sama go 

prosiłam, żeby mnie nie odwiedzał - ze względu na rodziców i w ogóle.

Spojrzałam   na   niego   uszczęśliwiona.   Czułam,   jak   ogarnia   mnie   fala   ciepłych   uczuć. 

Dopóki nie zapytał:

- No więc kto to taki, ten chłopak? Jejku.

Temperatura moich uczuć spadła.

- Chłopak? - powtórzyłam, grając na zwłokę. Jakaś część mojej duszy śpiewała: „Rany, 

on   jest   zazdrosny!   To   działa,   Ruth,   to   naprawdę   działa”,   podczas   gdy   inna   zauważyła 

przytomnie:  „Hej, najpierw nalega,  żebyście ze sobą nie chodzili,  a teraz robi problemy,  bo 

spotykasz się z kimś innym? Powiedz mu, żeby się odczepił”, trzeciej zaś było przykro, że go 

zraniła, jeśli rzeczywiście poczuł się zraniony, czego nie dało się jednoznacznie stwierdzić, bo 

zarówno ton jego głosu, jak i wyraz twarzy wydawały się obojętne.

Jednoznacznie obojętne.

- Taak - powiedział Rob. - Ten, z którym widziała cię moja mama.

- A, ten chłopak - powiedziałam. - To tylko, eee, Mark.

- Mark? - Rob wyjął rękę z kieszeni i przejechał palcami po wilgotnych włosach. - I co? 

Podoba ci się? Ten Mark?

Och, Boże. Nie do wiary, że odbywałam tego rodzaju rozmowę. W końcu to nie ja byłam 

notowana, prawda? To nie ja uważałam, że nie powinniśmy się spotykać. To właśnie Rob nie 

chciał popełniać wykroczenia, umawiając się z małoletnią, chociaż jest ode mnie starszy tylko o 

dwa lata, a ja jestem wyjątkowo dojrzała jak na swój wiek. A teraz denerwował się, bo spotkałam 

się z kimś innym - kto, nawiasem mówiąc, był dokładnie w jego wieku, ale nie figurował w 

kartotece policyjnej?

Jak dotąd, w każdym razie.

Żałowałam, że Ruth nie może być świadkiem tej sceny. Klasyka.

Z drugiej strony, rzecz jasna, czułam okropne wyrzuty sumienia. Gdybym miała wybierać 

między pójściem na pizzę w towarzystwie Marka Leskowskiego a udaniem się na śmietnisko w 

celu   wygrzebywania   zużytych   części   samochodowych   w   towarzystwie   Roba,   wybrałabym 

śmietnisko. Bez wahania.

background image

Dlatego w chwilę później zdałam sobie sprawę, że dłużej nie wytrzymam. Tak, złamałam 

zasady. Zniszczyłam wyniki ciężkiej pracy, wysiłek włożony w nie dzwonienie do niego, nie - 

uganianie się za nim, w przekonanie go, że podoba mi się ktoś inny. Powiedziałam:

- To nie tak, jak myślisz. To jego dziewczynę znaleziono martwą w niedzielę. Poszłam z 

nim, żeby, no wiesz, po prostu porozmawiać. Federalni dobierają mu się do skóry, więc nieźle się 

rozumiemy.

Obie dłonie Roba wystrzeliły z kieszeni i wylądowały na moich ramionach. W następnej 

sekundzie zaczął mną potrząsać, i to mocno.

- Mark Leskowski? - zapytał. - Wyszłaś z Markiem Leskowskim? Czyś  ty zgłupiała? 

Chcesz, żeby i ciebie znaleźli martwą?

- Nie - powiedziałam w przerwie między wstrząsami. - On tego nie zrobił.

- Bzdura! - Rob przestał mną trząść. - Wszyscy wiedzą, że to on. Wszyscy poza tobą, jak 

widzę.

- Cicho! Obudzisz rodziców - syknęłam. - Tylko tego mi brakowało, żeby moi rodzice 

zobaczyli mnie w środku nocy z...

- Ja - przerwał mi Rob - przynajmniej nie jestem mordercą.

- Mark też nie - powiedziałam.

- Ty tak twierdzisz.

- Nie, wszyscy tak twierdzą. Rob, wiem, że on nie zabił Amber, bo kiedy byliśmy razem, 

zniknęła kolejna dziewczyna, Heather...

Przerwałam,   gwałtownie   łapiąc   powietrze.   Jakby   mnie   ktoś   uszczypnął.   Uszczypnął? 

Raczej uderzył.

- Co się dzieje? - zaniepokoił się Rob, chwytając mnie za rękę. Zapomniał o złości. - Co 

ci jest, Jess? Źle się czujesz?

-   Ja   czuję   się   dobrze   -   powiedziałam,   kiedy   już   mogłam   oddychać   normalnie.   -   Ale 

Heather Montrose nie.

Wiedziałam. Teraz wiedziałam na pewno. Bo kiedy wymówiłam jej imię, przypomniałam 

sobie sen, z którego obudził mnie Rob, rzucając kamykami.

Sen? Co ja mówię? Koszmar.

I nie był to senny koszmar. To był koszmar na jawie. To wszystko działo się naprawdę.

Chodź - powiedziałam do Roba, zbiegając po schodkach na podwórko. - Musimy do niej 

background image

dotrzeć, zanim będzie za późno.

- Do kogo? - Rob biegł za mną, zupełnie zbity z tropu.

-   Heather   -   wyjaśniłam,   zatrzymując   się   przy   dereniu   u   końca   podjazdu.   -   Heather 

Montrose.   To   ta   dziewczyna,   która   zniknęła   dzisiaj   po   południu.   Chyba   wiem,   gdzie   jest. 

Musimy ją znaleźć, zanim...

- Zanim co? Przełknęłam ślinę.

- Zanim on wróci.

- Zanim kto wróci? Jess, co zobaczyłaś? Zadrżałam, chociaż na dworze było całkiem 

ciepło. Trzęsłam się na wspomnienie snu o Heather.

Rob zadał dobre pytanie. Co ja właściwie zobaczyłam? Niewiele. Głównie ciemność.

Przeraziło mnie raczej to, co czułam. A to, co czułam, na pewno czuła teraz Heather.

Zimno. Bardzo, bardzo zimno.

Wilgoć. Ciasnota. Ból. Okropny ból.

I strach, że on wróci. Strach, to właściwie mało powiedziane. Śmiertelne przerażenie. 

Ścinająca krew w żyłach groza, jakiej nigdy nie doznałam. To znaczy, jakiej Heather nigdy nie 

doznała.

Nie. Jakiej nie doznałyśmy nigdy przedtem.

-   Musimy   jechać   -   jęknęłam,   wbijając   palce   w   jego   ramię.   Dobrze,   że   mam   krótkie 

paznokcie, inaczej Rob też poczułby ból. - Szybko!

- W porządku. - Rob delikatnie rozgiął mi palce i wziął moją rękę w swoją ciepłą dłoń. - 

Dobrze, już. Chcesz ją odnaleźć? Dobrze, znajdziemy ją. Chodź, mój motor jest tam dalej.

Kiedy podeszliśmy do motocykla, Rob otworzył bagażnik z tyłu i wręczył mi zapasowy 

kask oraz strasznie sfatygowaną skórzaną marynarkę. Zawsze to ze sobą woził, razem z takimi 

dziwnymi  rzeczami, jak latarka, narzędzia, butelki z wodą, a także, z tajemniczych  dla mnie 

powodów, pudełko truskawkowych batoników NutriGrain. Może po prostu je lubił.

- Dobrze - odezwał się, kiedy zajęłam miejsce za jego plecami. - Gotowa?

Skinęłam głową. Bałam się, że jeśli otworzę usta, zacznę krzyczeć. Bo Heather chciała 

krzyczeć. Ale nie mogła. Była zakneblowana.

- Hej, Mastriani? - powiedział Rob.

Odetchnęłam głęboko. W porządku. Wszystko w porządku. To się działo z Heather, nie ze 

mną.

background image

- Taak? - odparłam drżącym głosem. Objęłam Roba w pasie. Czułam, jak bije jego serce. 

Starałam   się   skoncentrować   raczej   na   tym,   a   nie   na   odgłosie   spadających   kropli,   jedynym 

dźwięku, jaki słyszała Heather.

- Dokąd jedziemy?

- Och - powiedziałam. - Ka - kamieniołom Pike'a.

Rob kiwnął głową. W sekundę później Indiana zaryczał i ruszyliśmy.

W innych okolicznościach, oczywiście, przejażdżka motocyklem przy świetle księżyca w 

towarzystwie Roba Wilkinsa odpowiadałaby moim wyobrażeniom raju na ziemi. Nie owijając w 

bawełnę: zawsze tak było. Od tamtego dnia, kiedy po odsiadce zaproponował mi podwiezienie, 

nie wiedząc, naturalnie, że jestem dopiero w drugiej klasie i nigdy dotąd nie umówiłam się na 

randkę. Kiedy odkrył prawdę, było już za późno. Wpadłam po uszy.

Łudzę się, że on czuje to samo. Wiecie, jego reakcja na wiadomość, że wyszłam z innym 

chłopakiem, może wskazywać, że darzy mnie czymś więcej niż uczuciem przyjaźni.

Nie cieszyło mnie to ani trochę. Domyślacie się dlaczego? Bo widziałam, co nas czeka na 

końcu. To jest, na końcu drogi.

Nie   spotkaliśmy   ani   jednego   samochodu.   Dopiero   przy   skręcie   do   kamieniołomów 

zobaczyliśmy   wóz   patrolowy   z   włączonym   wewnątrz   światłem.   Policjant   studiował   jakieś 

papiery. Rob odruchowo zwolnił - nie miał ochoty na mandat za przekroczenie prędkości - ale 

nie zatrzymał się. Jego nieufność wobec przedstawicieli prawa niemal dorównuje mojej, tyle że 

poznał ich od podszewki, więc ma lepsze powody.

Kiedy odjechaliśmy kawałek dalej, Rob zatrzymał się i nie wyłączając silnika, zapytał:

- Chcesz go poprosić o pomoc?

- Jeszcze nie - powiedziałam. - Chciałabym raczej... chcę się najpierw upewnić.

Mimo że byłam pewna. Na nieszczęście, nie miałam żadnych wątpliwości.

- W porządku - powiedział Rob. - A teraz dokąd? Wskazałam gęsty las z boku drogi. 

Gęsty, ciemny, z pozoru niedostępny las.

- Świetnie - powiedział Rob bez entuzjazmu i ruszył dalej.

Jechaliśmy   powoli.   Miękkie   podłoże   z   gnijących   liści   i   sosnowych   igieł   oraz   gęsto 

rosnące  drzewa   utrudniały  jazdę.   Podciągnęłam   rękaw   Robowej  kurtki   i  wskazywałam   ręką, 

kiedy trzeba było zmienić kierunek.

Nie pytajcie mnie, skąd wiedziałam, którędy jechać. Nigdy nie potrafiłam znaleźć drogi 

background image

na mapie i dwa razy oblałam egzamin na prawo jazdy. I Bóg świadkiem, nigdy przedtem nie 

byłam   w   tym   lesie.   W   przeciwieństwie   do   Claire   Lippman,   nie   wolno   mi   było   pływać   w 

kamieniołomach i nigdy tam nie zawędrowałam. Pływania w kamieniołomach zabraniano nie bez 

powodu.   W   ciemnej,   nieprzejrzystej   wodzie   czaiły   się   liczne   niebezpieczeństwa:   porzucony 

sprzęt gospodarczy, sterczące pręty, ostre krawędzie blach oraz akumulatory samochodowe, z 

których z wolna przenikał kwas i zatruwał wody gruntowe hrabstwa.

Istny raj, co?

Ale mimo że nigdy tu nie byłam, czułam się tak... jakbym była. Oko mojej duszy, jak by 

powiedział Douglas, widziało już wszystkie te miejsca. Dokładnie wiedziałam, jak jechać.

A jednak zdziwiłam się, kiedy wyjechaliśmy na drogę. To nawet nie była, ściśle mówiąc, 

droga, raczej pasmo ubitej ziemi, po której przed dziesiątkami lat, dzień w dzień, przejeżdżał 

ciężki sprzęt do wybierania wapienia. Teraz zostały jedynie porośnięte trawą koleiny. Prowadziły 

do brudnego, opuszczonego domu, o ciemnych i powybijanych oknach, z tablicą ostrzegawczą na 

drzwiach.

Dałam  Robowi  znak,  żeby się  zatrzymał.  Siedzieliśmy,   gapiąc  się  na  dom  w  świetle 

reflektora.

- Żarty sobie robisz? - spytał Rob.

- Nie - powiedziałam. Zdjęłam kask. - Ona tam jest. Gdzieś w środku.

Rob ściągnął swój kask i przez chwilę przyglądał się domowi w milczeniu. Nie dobiegał z 

niego żaden dźwięk - z lasu zresztą też nie - poza ćwierkaniem cykad i pohukiwaniem sów od 

czasu do czasu.

- Ona jest martwa? - zapytał Rob. - Czy żyje?

- Żyje - powiedziałam. Przełknęłam ślinę. - Tak myślę. - Jest tam jeszcze ktoś?

- Nie... nie wiem.

Rob milczał chwilę. Potem zsiadł z motocykla. Podszedł do schowka z tyłu i zaczął w nim 

grzebać. W świetle reflektora  i bladej poświacie  chudego księżyca  zobaczyłam,  jak wyciąga 

latarkę i coś jeszcze.

Klucz francuski.

- Nie zaszkodzi - stwierdził. - Na wszelki wypadek. Skinęłam głową, choć wątpię, żeby 

dostrzegł ten gest.

- Dobrze - powiedział, zatrzaskując wieko i odwracając się twarzą do mnie. - Zrobimy 

background image

tak. Pójdę się rozejrzeć. Jeśli nie wrócę w ciągu pięciu minut - weź mój zegarek - wsiądziesz na 

motor i pojedziesz po tego glinę, którego widzieliśmy. Rozumiesz?

Wzięłam zegarek, ale potrząsnęłam przecząco głową.

- Nie. Idę z tobą.

Twarz Roba wyrażała, jeśli dobrze widziałam, skrajne niezadowolenie.

- Mastriani - powiedział. - Poczekaj tutaj. Nic mi się nie stanie.

- Nie chcę czekać. - Nie mogłam pozwolić, żeby zrobił to za mnie. Miałam wizję. To ja 

powinnam wejść to tego okropnego domu i sprawdzić, na ile ta wizja odpowiada prawdzie. - 

Chcę iść z tobą.

- Jess, proszę, zostań.

- Idę z tobą. - Ku mojemu zaskoczeniu głos mi się załamał. Naprawdę. Tak jak głos 

Tishy, kiedy wpadła w histerię przed Chocolate Moose.

Rob na szczęście nie zwrócił uwagi, a przynajmniej nie dał po sobie poznać.

- Jess, zostaniesz przy motocyklu. Koniec, kropka.

- A jeśli oni wrócą - jeśli nie ma ich w środku - i zastaną mnie tutaj samą? - spytałam 

drżącym głosem.

Tak naprawdę wcale się tego nie bałam. Zresztą byłam pewna, że w razie czego zdołam 

zwiać na indianie, który w parę sekund przyspieszał od zera do sześćdziesiątki.

Moje pytanie jednak wywarło pożądany efekt. Rob westchnął, zawiesił sobie klucz na 

szlufce dżinsów i wyciągnął do mnie rękę.

- Chodź - powiedział niespecjalnie uszczęśliwiony.

Schodki wiodące na maleńki ganek prawie całkiem spróchniały. Musieliśmy iść bardzo 

ostrożnie. Ciekawa byłam, kto tu kiedyś mieszkał. Może domek służył jedynie jako biuro, kiedy 

wydobywano wapień w kamieniołomie. Z pewnością nikt tam nie mieszkał od lat...

Jednak   ktoś   tu   musiał   być   niedawno,   bo   drzwi,   które   zabito   kiedyś   gwoździami, 

otworzyły się bez trudu. Snop światła z przedniego reflektora indiany wydobywał błyszczące 

punkciki gwoździ w miejscach, gdzie je odłamano.

Rob, kierując światło latarki w stęchłą ciemność za drzwiami, mruknął:

- Nie podoba mi się to.

Jasne. Sama też nie czułam się zbyt pewnie. Nie słyszałam nic poza cykadami na dworze i 

łomotaniem własnego serca. I jeszcze jednym dźwiękiem, dużo słabszym, ale niestety dobrze 

background image

znajomym. Odgłosem kapania. Jakby ktoś nie zakręcił porządnie kranu. Plusk wody z mojego 

snu.

A raczej koszmaru. Koszmaru, który dla Heather był rzeczywistością.

Rob ścisnął mnie mocniej za rękę i weszliśmy do środka.

Nie   byliśmy   jedynymi   istotami,   które   odwiedzały   to   miejsce.   Po   pierwsze,   stałymi 

bywalcami   domku   musiały   być   zwierzęta,   o   czym   świadczyły   porozrzucane   na   gnijącej 

drewnianej podłodze odchody i legowiska ze zwiędłych liści i patyków.

Ale to nie szopy i oposy mieszkały tu ostatnio. Wszędzie walały się butelki po piwie i 

zmięte torebki po chipsach. Musiały się tu odbywać jakieś szalone imprezy. W powietrzu unosił 

się ledwie wyczuwalny, mdły zapach ludzkich wymiocin.

- No ładnie - powiedział Rob, kiedy posuwaliśmy się ostrożnie w stronę jedynych drzwi 

w pomieszczeniu, jakimś cudem wiszących jeszcze na zawiasach. Przystanął na moment, puścił 

moją rękę i podniósł butelkę z podłogi.

- Importowane - powiedział, przyglądając się etykietce. - Miastowi - stwierdził, biorąc 

mnie za rękę. - Na to wygląda.

Następne   pomieszczenie,   kiedyś   zapewne   kuchnia,   było   całkowicie   ogołocone,   z 

wyjątkiem   paru   zrujnowanych   szafek   oraz   zdezelowanej   kuchni   gazowej.   Mniej   tu   było 

zwierzęcych odchodów, za to więcej butelek i, co ciekawe, jakieś spodnie. Za duże - i za mało 

markowe - żeby należeć do Heather. Poszliśmy dalej.

Z kuchni przechodziło  się do trzeciego  i jak mi się wydawało,  ostatniego  pokoju. W 

kominku spoczywała drewniana beczułka.

- Komuś wyraźnie nie zależało na odzyskaniu depozytu - powiedział Rob.

Wtedy właśnie zauważyłam schody i z całej siły ścisnęłam Roba za rękę.

Poszedł za moim spojrzeniem i westchnął.

- Oczywiście. Chodźmy.

Schody   były   tylko   w   odrobinę   lepszym   stanie   niż   schodki   prowadzące   na   ganek. 

Wspinaliśmy się powoli, ostrożnie stawiając stopy. Jeden fałszywy krok i polecielibyśmy na dół. 

Kapanie stało się wyraźniejsze. Błagam, modliłam się, błagam, niech to nie będzie krew.

Na piętrze znajdowały się trzy pokoje. Pierwszy, po lewej tronie, pełnił niegdyś funkcję 

sypialni.  Na podłodze nadal  leżał  materac,  nieludzko  brudny i pokryty  plamami.  Za  nic nie 

dotknęłabym go bez rękawiczek. Wszędzie poniewierały się opakowania po prezerwatywach.

background image

- Dobra - mruknął Rob - przynajmniej uprawiają bezpieczny seks.

Drugi   pokój   wyglądał   jeszcze   gorzej.   Nie   było   w   nim   materaca,   tylko   parę   starych 

koców... ale tyle samo opakowań po kondomach.

Bałam się, że zwymiotuję. Miałam nadzieję, że pizza, którą jadłam z Markiem, zdążyła 

ulec strawieniu.

Pozostały   jedne   jedyne   drzwi   i   absolutnie   nie   chciałam,   żeby   otworzył   je   Rob. 

Wiedziałam, co za nimi znajdziemy. Kapanie dochodziło właśnie stamtąd.

- To musi być łazienka - powiedział Rob, puszczając moją dłoń, żeby chwycić za klamkę.

- Nie! - Wysunęłam się do przodu. - Nie. Pozwól mi to zrobić.

W ciemności nie widziałam twarzy Roba, ale słyszałam troskę w jego głosie:

- Jasne... skoro chcesz. Dotknęłam klamki. Była zimna.

Potem otworzyłam drzwi. Wilgotne, zaplamione ściany. Ciemna, pozbawiona okien cela. 

Brudny stary sedes  z  kapiącą   wodą. I  postać  skulona  na dnie  wanny.   Usta  wykrzywione   w 

koszmarnym grymasie, zniekształcone przez knebel przywiązany brudnym kawałkiem materiału, 

rozczochrane włosy, ręce i nogi boleśnie powykręcane i związane.

Rozpoznałam ją tylko po fioletowo - białym stroju. A także dzięki temu, że mi się śniła.

- Och, Heather - powiedziałam zupełnie nieswoim głosem. - Tak mi przykro.

Rob oświetlał zapłakaną twarz Heather... co mi specjalnie nie pomagało, bo usiłowałam 

akurat rozluźnić supeł z tyłu jej głowy, ten, który przytrzymywał knebel.

- Rob - odezwałam się. Siedziałam w wannie obok Heather. - Poświeć tutaj, dobrze?

Zrobił, o co prosiłam, ale miałam wrażenie, że wpadł w trans czy coś podobnego. Trudno 

się dziwić. Ja miałam dość dokładne pojęcie, w jakim stanie będzie Heather, kiedy ją znajdziemy. 

On niczego się nie spodziewał. Nie był przygotowany.

A była w strasznym stanie. Naprawdę w strasznym. Gorszym nawet niż w mojej wizji, 

ponieważ to, co widziałam, widziałam oczami Heather. Nie mogłam jej zobaczyć, bo we śnie 

byłam nią.

Stąd wiedziałam, że czuje ból. Teraz dopiero przekonałam się naocznie dlaczego.

- Heather - powiedziałam, kiedy udało mi się wyjąć jej knebel z ust. - Dobrze się czujesz?

Pytanie   było   oczywiście   idiotyczne.   Nie   czuła   się   dobrze.   A   sądząc   po   tym,   jak 

wyglądała, mogłabym się założyć, że już nigdy nie będzie się czuła dobrze.

Ale co miałam powiedzieć?

background image

Heather   milczała.   Głowa   jej   się   kiwała.   Nie   była   nieprzytomna,   ale   na   krawędzi 

zemdlenia.

Rob, widząc, jak się męczę z węzłami na jej nadgarstkach, po - grzebał w kieszeni i 

wyciągnął scyzoryk. Ostrze w sekundę przecięło pas materiału, który przytrzymywał jej ręce z 

tyłu za plecami.

Dopiero kiedy uwolniona ręka zwisła bezwładnie, uświadomiłam sobie, że jest złamana. 

Heather najwidoczniej nie zdawała sobie z tego sprawy, Zwinęła się w pozycji płodu i mimo że 

Rob przykrył ją swoją dżinsową kurtką, drżała z zimna.

- Chyba jest w szoku - powiedział Rob. Tak. Słyszałam coś na ten temat. O tym, że szok 

może nawet bić. Podobno czasem ludzie umierają po wypadkach właśnie powodu szoku, nawet 

jeśli nie odnieśli poważnych obrażeń. A Heather, moim zdaniem, była bardzo poważnie ranna.

- Heather? - zajrzałam jej w twarz. Zero reakcji. - Heather, słyszysz mnie? Już wszystko 

w porządku. Wszystko będzie dobrze.

Rob też robił, co mógł.

- Heather, jesteś już bezpieczna. Możesz nam powiedzieć, o to zrobił? Kto ci to zrobił, 

Heather?

Wtedy   w   końcu   otworzyła   usta.   Ale   nie   dowiedzieliśmy   się,   kto   ją   tak   urządził.   - 

Odejdźcie! - zawyła, usiłując mnie odepchnąć nie złamaną ręką. - Odejdźcie, zanim wrócą... i 

was   znajdą...   Wymieniliśmy   z   Robem   spojrzenia.   Z   przejęcia   zapomniałam,   że   z   taką 

ewentualnością rzeczywiście należało się liczyć. Faktycznie mogli wrócić. Miałam nadzieję, że 

Rob trzyma gdzieś pod ręką ten klucz.

- W porządku, Heather - uspokoiłam ją. - Nawet, jeśli wrócą, nie dadzą nam trojgu rady.

- Tak, dadzą - upierała się Heather. - Tak, dadzą, tak, dadzą, tak, dadzą, tak...

Dobra, z każdą chwilą robiło się okropniej. A mnie się zdawało, że wystarczy ją znaleźć i 

będzie po wszystkim.

Niestety zadanie okazało się znacznie trudniejsze. Jak mieliśmy ją stamtąd wydostać? W 

takim stanie nie mogłaby utrzymać się na motocyklu.

- Posłuchaj - zwróciłam się do Roba. - Musisz ściągnąć tego glinę. Tego przy zakręcie. 

Powiedz mu, żeby wezwał karetkę.

Rob spojrzał na mnie, jakbym straciła rozum.

- Zwariowałaś? - zapytał. - To ty pojedziesz po tego glinę.

background image

Rob - starałam się mówić cichym, miłym głosem, żeby nie niepokoić Heather. - Zostanę z 

Heather. Ty pojedziesz po policjanta.

- Tak, żeby i tobie złamali rękę, kiedy wrócą? - głos Roba brzmiał niezbyt przyjemnie. A 

w każdym razie bardzo stanowczo. - Nic ż tego. Ja zostaję. Ty jedziesz.

- Rob, nie obraź się, ale myślę, że lepiej będzie, jeśli zostanie z kimś, kto...

Nie pozwolił mi dokończyć.

- A dla ciebie będzie lepiej, jeśli znajdziesz się daleko stąd. - Chwycił mnie za ramiona i 

wywlókł z wanny. - Idziemy.

Nie chciałam. No dobra, chciałam, ale sądziłam, że nie powinnam. Nie chciałam zostawić 

Heather. Nie wiedziałam, co ją dokładnie spotkało, ale cokolwiek to było, wprawiło ją w taki 

stan, że chyba zapomniała, jak się nazywa. Nie mogłam jej teraz zostawić z obcym facetem, tym 

bardziej że ten, kto ją tak urządził, też pewnie był obcym facetem.

Albo raczej było ich kilku, bo mówiła „oni”.

Z drugiej strony nie bardzo mi się uśmiechało zostać tutaj z Heather.

Na   szczęście   Rob   zadecydował   za   mnie.   Czasami   apodyktyczny   chłopak   bardzo   się 

przydaje.

- Jedź po naszych śladach - powiedział, ciągnąc mnie po schodach i wypychając na dwór. 

- Koleiny w sosnowych igłach. Widzisz? Jedź po nich do drogi, potem skręć w lewo. Rozumiesz? 

I   nie   zatrzymuj   się.   Nie   zatrzymuj   się   pod   żadnym   pozorem.   Kiedy   znajdziesz   policjanta, 

powiedz mu, żeby jechał starą drogą do kamieniołomów. Jasne? Drogą do kamieniołomów. To 

miejscowy, będzie wiedział.

Wsadził mi kask na głowę, więc nie było sensu odpowiadać. Wdrapałam się na indianę. 

Ledwo dosięgałam podpórek na nogi. Usiłowałam dać mu do zrozumienia, jak mi ten plan nie 

odpowiada, ale Rob mnie nie słuchał. Uruchomił silnik.

- Nie zatrzymuj  się! - krzyknął,  kiedy udało mu się zapalić.  - Nie daj się zatrzymać 

nikomu, kto nie będzie w mundurze, jasne?

- Ale Rob! - Przekrzykiwałam hałas silnika, który nie był zresztą taki głośny, bo Rob 

bardzo dba o motocykl. - Nigdy nie jechałam sama na motocyklu. Nie potrafię.

- Będzie dobrze - odparł.

- Właściwie to jeszcze nie mam prawa jazdy... - Nie przejmuj się. Po prostu jedź.

Przytrzymywał hamulec, a teraz go zwolnił i motocykl skoczył do przodu. Serce zabiło 

background image

mi   gwałtownie.   Jestem   dość   niska   i   musiałam   się   praktycznie   położyć   na   motocyklu,   żeby 

dosięgnąć kierownicy... ale udało się. Wszystko będzie dobrze... przynajmniej do chwili, kiedy 

będę chciała zahamować. W żaden sposób nie dałabym rady postawić nóg na ziemi, trzymając 

jednocześnie motocykl, ważący ponad trzysta kilo, w pozycji pionowej.

Cóż, do jednej wskazówki Roba musiałam się zastosować. Naprawdę nie mogłam się 

zatrzymać, i to nie dlatego, że jakieś zbiry czaiły się w ciemności, tylko dlatego, że gdybym to 

zrobiła, w życiu nie ruszyłabym dalej.

Więc jechałam, chybocząc się na boki, przez las, usiłując nie zgubić drogi. To nie było 

takie najgorsze - reflektor dawał dość silne światło. Tylko prowadzenie przysparzało dużo więcej 

trudności, niż się spodziewałam. Ręce bolały mnie z wysiłku od wymijania wyłaniających się z 

ciemności drzew.

Zawsze   o   tym   marzyłaś,   powiedziałam   sobie.   Własny   motocykl,   powiew   wiatru   na 

twarzy, szybka jazda...

Tak,   tylko,   kiedy   jedziesz   przez   las   w   środku   nocy,   w   poszukiwaniu   gliniarza,   na 

motocyklu swojego chłopaka, który to motocykl stanowi wyzwanie, jakiemu ciężko sprostać, w 

ogóle nie da się szybko jechać.

Najbardziej bałam się nie, że jakiś bandzior wyskoczy nagle zza drzewa, położy łapy na 

kierownicy i wywali mnie na ziemię. Najbardziej bałam się, że silnik zgaśnie, bo jechałam za 

wolno.

Zwiększyłam   odrobinę   prędkość   i   stwierdziłam,   że   teraz   dużo   łatwiej   motocyklem 

manewrować. Starałam się nie zwracać tyle uwagi na drzewa, ale skupić się raczej na wolnych 

przestrzeniach   między   nimi.   To   brzmi   dziwnie,   ale   poskutkowało.   Trochę   tak   jakbym   się 

odwołała do Mocy czy czegoś takiego. Niech Moc będzie z tobą, Jess, powiedziałam do siebie. A 

potem, głosem Obi - Wan Kenobiego dodałam jeszcze: „Zaufaj swoim odczuciom, Jess. Poznaj 

las. Poczuj las. Bądź lasem...”

Uch, nienawidzę lasu.

Zaraz potem wyskoczyłam spomiędzy drzew i prześliznęłam się po nasypie koło szosy. 

Przeżyłam moment paniki, miałam wrażenie, że się przewrócę...

Ale   wysunęłam   stopę   i   zatrzymałam   się   w   ostatniej   chwili.   Nie   wiem,   jakim   cudem 

zdołałam postawić motor i ruszyć dalej. Wszystko razem nie trwało dłużej niż sekundę, ale mnie 

się wydawało, że godzinę. Serce waliło mi głośniej niż silnik motocykla.

background image

Teraz, kiedy znalazłam się na prostej drodze, mogłam sobie pozwolić na naprawdę szybką 

jazdę   i   tylko   patrzyłam,   jak   strzałka   szybkościomierza   przesuwa   się   z   dwudziestki   na 

trzydziestkę, czterdziestkę, pięćdziesiątkę...

Nagle zamajaczył przede mną samochód patrolowy; gliniarz siedział w środku, sącząc 

kawę. Ledwie słyszalny dźwięk radia dolatywał przez uchylone okno po stronie kierowcy.

Właśnie od tej strony oparłam motor, żeby się nie przewrócił. - Proszę pana - zaczęłam. 

Nie musiałam się specjalnie wypłać, żeby zwrócić jego uwagę. Kiedy ktoś zatrzymuje motocykl i 

opiera go o twój samochód, nie da się tego nie zauważyć. - Tak? - Chłopak był młody, miał 

jakieś dwadzieścia dwa, trzy lata i trądzik. - O co chodzi?

- Heather Montrose - powiedziałam. - Znaleźliśmy ją w domu w bok od tej szosy, przy 

starej drodze do kamieniołomów,  tej, której się już nie używa.  Trzeba  wezwać karetkę, jest 

poważnie ranna.

Chłopak   patrzył   na   mnie   przez   dłuższą   chwilę,   jakby   się   zastanawiał,   czy   go   nie 

nabieram. Miałam na głowie kask, więc chyba niewiele wyczytał z mojej twarzy. Musiał jednak 

uznać, nie kłamię, bo powiedział przez radio, że potrzebuje wsparcia, a także karetki pogotowia i 

sanitariuszy. Potem spojrzał na mnie i powiedział: - Jedziemy.

Okazało   się,   że   gliniarze   wiedzieli   już   o   tym   domu.   Przeszukali   go,   jak   powiedział 

Mullins - ten policjant - już dwa razy, zaraz potem, jak zameldowano zniknięcie Heather, i drugi 

raz po zapadnięciu nocy. Nic podejrzanego nie znaleźli... pomijając niezliczone puste butelki po 

piwie   i   zużyte   prezerwatywy,   i   Funkcjonariusz   Mullins   poprowadził   mnie   w   stronę   rzadko 

uczęszczanej drogi gruntowej. Była o niebo lepsza niż ta w lesie, nie trzeba było wymijać drzew. 

Ciekawe, dlaczego mój psychiczny radar nie dał mi znać o tej drodze. Może dlatego, że była 

dłuższa. Jazda zajęła nam całe piętnaście minut. Przez las przedzierałam się tylko dziesięć minut. 

Sprawdziłam na zegarku Roba.

Mullins zatrzymał się koło domu, a potem, przez radio, opisał, gdzie się znajduje. Zgasił 

silnik,   nie   wyłączając   świateł,   i   wysiadł,   a   ja   oparłam   ostrożnie   motor   o   bok   samochodu, 

wyłączyłam silnik i zsunęłam się na ziemię.

- Jest tam - powiedziałam, wskazując ręką. - Na piętrze.

Policjant skinął głową, ale wyglądał na przestraszonego. Naprawdę przestraszonego.

- Jacyś ludzie ją napadli - powiedziałam. - Boi się, że wrócą. Ona...

Rob wyszedł na ganek. Policjant bał się chyba bardziej, niż sądziłam, bo natychmiast 

background image

wyciągnął rewolwer, przyklęknął na jedno kolano i celując w Roba, wrzasnął:

- Stój!

Rob podniósł ręce do góry i z lekko znudzoną miną zamarł w miejscu.

Czy mogę zauważyć,  że Rob Wilkins jest jedyną ze znanych  mi osób, która fakt, że 

policjant celuje do niej z broni palnej, uważa za nudny?

- Człowieku! - pisnęłam do Mullinsa przez ściśnięte gardło. - To mój chłopak! To... dobry 

chłopak!

Policjant opuścił broń.

- Och - powiedział zmieszany. - Bardzo przepraszam.

- W porządku. - Rob opuścił ręce. - Czy ma pan koc i zestaw pierwszej pomocy? Jej jest 

ciągle zimno.

Policjant kiwnął głową i pobiegł na tył  samochodu. Ściągnęłam kask i podeszłam do 

Roba.

- Powiedziała coś? - zapytałam.

- Ani słowa - odparł Rob. - W kółko powtarza, że oni wrócą i wszyscy tego pożałujemy.

-   Tak?   -   powiedziałam,   przygładzając   ręką   wilgotne   włosy,   (w   kasku   jest   strasznie 

gorąco). - Nie za wesoło.

Poprowadziłam policjanta na górę zrujnowanymi schodami i stwierdziłam, że jeśli chodzi 

o udzielanie pierwszej pomocy,  był równie bezużyteczny jak ja czy Rob. Mogliśmy ją tylko 

ciepło okryć i w miarę wygodnie ułożyć, dopóki nie zjawią się zawodowcy.

Nie czekaliśmy długo. Miałam wrażenie, że jak tylko wlazłam do wanny, przed domem 

rozległo się wycie syren. W chwilę później czerwone światło musnęło ściany wewnątrz, jak na 

imprezie. Mullins wyszedł na dwór, żeby wskazać pielęgniarzom drogę.

- Słyszysz, Heather? - zapytałam, kładąc dłoń na jej niezłamanej ręce. - To policja. Teraz 

już będzie dobrze.

Heather tylko, jęknęła. Nie wierzyła mi. Chyba nie wierzyła, że kiedyś jeszcze będzie 

dobrze.

Może miała rację. Tak pomyślałam, kiedy razem z Robem, wygonieni przez sanitariuszy, 

którzy potrzebowali jak najwięcej miejsca, żeby zająć się Heather, zeszliśmy na ganek. Nie, nie 

było dobrze. I na pewno nieprędko będzie.

W naszą stronę, z wyciągniętymi odznakami, zmierzali agenci specjalni Johnson i Smith.

background image

- Jessico - odezwał się agent specjalny Johnson. - Panie Wilkins. Czy zechcą państwo 

udać się z nami?

- Mówiłam wam już - powtórzyłam po raz trzydziesty. - Szukaliśmy jakiegoś fajnego 

miejsca do całowania. Agentka specjalna Smith uśmiechnęła się. Była bardzo ładna, nawet, jeśli 

zrywano ją z łóżka w środku nocy.  W jej uszach tkwiły maleńkie perłowe kolczyki, świeżo 

wyprasowana błękitna bluzka oraz czarne spodnie wyglądały naprawdę elegancko. Z jasnymi 

włosami   i   małym,   zadartym   noskiem   wyglądała   raczej   na   stewardesę   albo   nawet   agentkę 

nieruchomości.

No, jeśli nie brać pod uwagę glocka 9 mm w kaburze u boku. - Jess, Rob powiedział nam 

już, że to nieprawda.

- Taak - zgodziłam się. - Naturalnie, że tak powiedział, przecież jest dżentelmenem i w 

ogóle. Ale proszę mi wierzyć, tak właśnie było. Weszliśmy tam, żeby się całować i znaleźliśmy 

Heather. To wszystko.

-   Rozumiem.   -   Agentka   specjalna   Smith   popatrzyła   na   parujący   kubek   kawy,   który 

trzymała w dłoniach. Mnie też proponowali, ale odmówiłam. Od kofeiny się wolniej rośnie, a ja 

przez moje przeklęte geny, rosłam już i tak wystarczająco powoli.

-   A   czy   zawsze   wyjeżdżacie   z   Robem   dwadzieścia   kilometrów   za   miasto,   żeby   się 

całować?

- Och, tak - zapewniłam. - To bardziej podniecające.

-   Rozumiem   -   powiedziała   agentka   specjalna   Smith.   -   Mimo   że   Rob   ma   klucze   od 

warsztatu wujka? Przecież tam jest zdecydowanie bliżej i o niebo czyściej niż w tym domu przy 

drodze do kamieniołomów... Nadal oczekujesz, że ci uwierzę?

- Tak. - Nie kryłam oburzenia. - Nie możemy się całować w warsztacie wujka. Jeszcze by 

nas nakrył i Rob straciłby pracę.

Agentka specjalna Smith wsparła łokieć na stole i oparła głowę na dłoni.

- Jessico - powiedziała zmęczonym  głosem. - Nie chciałaś  jechać do letniego domku 

swojej   najlepszej   przyjaciółki,   ponieważ   dowiedziałaś   się,   że   tam   nie   ma   kablówki.   Mam 

uwierzyć,  że weszłabyś  do takiego domu jak ten przy drodze do kamieniołomów, gdyby nie 

absolutna konieczność?

Zaskoczona, zmrużyłam oczy.

- Ejże - powiedziałam. - Skąd wiesz o tej kablówce?

background image

- Reprezentujemy Federalne Biuro Śledcze, Jess. Wiemy wszystko.

Okropność. Ciekawa byłam, czy wiedzą o tym, że pani Hankey ma zamiar mnie pozwać. 

Uznałam, że pewnie wiedzą.

- No cóż - powiedziałam. - W porządku. Przyznaję, że tam są trochę spartańskie warunki. 

Ale...

- Spartańskie warunki? - Agentka specjalna Smith wyprostowała się raptownie. - Wybacz, 

Jessico, ale wydaje mi się, że znam cię dość dobrze. Obawiam się, że gdyby jakiś chłopak zabrał 

cię do tego domu w celach intymnych, mielibyśmy do czynienia z morderstwem pierwszego 

stopnia.   Z   chłopakiem   w   charakterze   trupa.   Usiłowałam   grać   urażoną   taką   oceną   mojej 

osobowości, ale fakt, Jill miała rację. Nie pojmowałam, jak dziewczyna może pozwolić, żeby 

chłopak zabrał ją w takie miejsce. To już lepiej samochodzie niż w tym obrzydliwym bajzlu. 

Bajzel? Gniazdo szczurów.

Wcale się nie upieram, że jeśli dziewczyna zamierza stracić dziewictwo, ma to zrobić w 

satynowej pościeli. Nie jestem aż pruderyjna. Ale jakaś pościel powinna być. Czysta pościel. 

Żadnych  pozostałości na podłodze po poprzednich randkach, i puste butelki po piwie należy 

odstawiać do zakładu przetwarzania, zanim się nawet pomyśli o...

- Czy możemy już nie wracać do tej żałosnej historyjki? - zapytała agentka specjalna 

Smith. - My wiemy swoje, Jessico. Dlaczego nie chcesz się przyznać? Wiedziałaś, że Heather 

jest w środku i dlatego poszliście tam z Robem. - Przysięgam...

- Przyznaj, Jessico - ciągnęła  Jill. - Miałaś wizję i wiedziałaś, gdzie Heather szukać, 

prawda?

- Nieprawda - oświadczyłam. - Zapytajcie Roba. Poszliśmy tam, żeby... - Zapytaliśmy 

Roba - powiedziała agentka specjalna Smith.

- Powiedział, że pojechaliście do kamieniołomów, żeby szukać Heather i przypadkiem 

natknęliście się na ten dom.

- Dokładnie tak było - powiedziałam, dumna, że Rob wymyślił taką znakomitą historyjkę. 

Dużo lepszą niż moja o całowaniu się. Chociaż oczywiście wolałabym, żeby moja opowieść była 

prawdziwa.

- Jessico, mam szczerą nadzieję, ze względu na twoje dobro, że to nieprawda. Fakt, że 

oboje  zupełnie   przypadkiem   natykacie   się  na ofiarę   porwania,   wydaje   nam  się...  no cóż,  co 

najmniej troszeczkę podejrzany.

background image

Miałam   już   naprawdę   dość.   Od   dwóch   godzin   trzymali   nas   na   komisariacie   i 

przesłuchiwali.

Zbliżał się świt. Miałam serdecznie, naprawdę serdecznie dość tych pytań. Ale myślałam 

jeszcze całkiem jasno i złapałam aluzję.

- Co masz na myśli, mówiąc „podejrzany” - zapytałam. - Coś sugerujesz?

Agentka specjalna Smith spojrzała na mnie pięknymi, niebieskimi oczami.

- Ach, rozumiem  - roześmiałam  się, chociaż nie widziałam  w tym  nic śmiesznego. - 

Myślicie,  że to my?  Rob i ja? Podejrzewacie, że to my porwaliśmy Heather, pobiliśmy ją i 

zostawiliśmy w wannie, żeby umarła?

- Nie - odparła agentka specjalna Smith. - Pan Wilkins pracował w warsztacie u wujka, 

kiedy Heather zniknęła. Mamy pół tuzina świadków, którzy to potwierdzą. A ty, naturalnie, byłaś 

z panem Leskowskim. I mamy ludzi, którzy widzieli was razem.

Szczęka mi opadła.

- O mój Boże - powiedziałam. - Sprawdziliście, czy mam alibi? Nie obudziliście chyba 

pani Wilkins, co? Powiedz mi, że nie zadzwoniliście do mamy Roba i nie obudziliście jej. Jill, 

jak mogłaś? Boże, taki wstyd!

- Szczerze mówiąc, Jessico - stwierdziła agentka specjalna Smith - twoje zmieszanie nic 

mnie nie obchodzi. Chcę tylko poznać prawdę. Skąd wiedziałaś, że Heather Montrose jest w tym 

domu? Policja przeszukała go dwa razy. Niczego nie znaleźli. Więc skąd wiedziałaś, że tam 

trzeba szukać?

Popatrzyłam na nią wściekła. To żadna frajda, kiedy federalni włóczą się za tobą, czytają 

twoje listy, podsłuchują telefony w ogóle. Ale kiedy budzą twoją przyszłą teściową w środku 

nocy, żeby zadawać jej głupie pytania o kolację, na którą zaprosił cię chłopak nie będący jej 

synem - o, tego już za wiele.

- W porządku - powiedziałam, krzyżując ręce na piersi. - Chcę adwokata.

W tym momencie otworzyły się drzwi i do pokoju przesłuchań - agentka specjalna Smith 

nazwała go pokojem konferencyjnym, ale ja i tak wiedziałam - wszedł jej partner.

- Witaj ponownie, Jessico - powiedział, siadając na krześle obok. - Po co ci adwokat? Nie 

zrobiłaś nic złego, prawda?

- Jestem niepełnoletnia - oświadczyłam. - Jesteście zobowiązani przesłuchiwać mnie w 

obecności   rodzica   albo   opiekuna.   Agent   specjalny   Johnson   westchnął   i   położył   na   stole 

background image

segregator.

- Wezwaliśmy już twoich rodziców. Czekają na dole.

O mało nie rąbnęłam głową w ścianę. To było niewiarygodne.

- Powiedzieliście moim rodzicom?

- Jak sama zauważyłaś  - potwierdził agent specjalny Johnson - jesteśmy zobowiązani 

przesłuchiwać cię w obecności...

- Chciałam się tylko odegrać! - wrzasnęłam. - Nie mogę uwierzyć, że ich wezwaliście. 

Wiecie, na co mnie narażacie? Przecież wyszłam z domu w głuchą noc.

-   Zgadza   się   -   stwierdził   agent   specjalny   Johnson.   -   Ponówmy   o   tym   przez   chwilę, 

dobrze? Dlaczego wymknęłaś się z domu? Czy to nie było przypadkiem związane z jedną z 

twoich wizji? To mi się nie mieściło w głowie. Nic a nic. Oto Rob i ja dokonaliśmy czegoś 

wspaniałego - uratowaliśmy dziewczynie życie. Co prawda Heather miała tylko złamaną rękę i 

żebro, mnóstwo wielkich sińców, ale gdybyśmy jej nie znaleźli, umarłaby do rana na skutek 

szoku.   Tak   powiedzieli   sanitariusze.   A   ci   tutaj   nic   tylko   próbują   z   nas   wyciągnąć,   skąd 

wiedzieliśmy, gdzie jej szukać. To było nie w porządku. Powinni nas uczcić jak bohaterów, a nie 

traktować jak przestępców.

- Powiedziałam wam już. Straciłam mój niezwykły dar percepcji pozazmysłowej, jasne?

- Doprawdy? - Agent specjalny otworzył segregator. - A więc to nie ty dzwoniłaś wczoraj 

rano do 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś  - Zadzwoń, z informacją, gdzie mogą  znaleźć Courtney 

Hwang?

- Nigdy o niej nie słyszałam.

- Courtney znaleziono w San Francisco. Porwano ją z jej domu w Brooklynie cztery lata 

temu. Rodzice stracili nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek zobaczą córkę.

- Czy mogę już iść do domu? - zapytałam.

Telefon do 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń wykonano koło ósmej rano, wczoraj, z 

automatu Dunkin Donuts przy tej ulicy, gdzie znajduje się warsztat wuja pana Wilkinsa. A ty 

oczywiście nic nie wiesz na ten temat?

-   Straciłam   zdolności   parapsychiczne   -   powiedziałam.   -   Nie   pamiętacie?   Podawali   w 

wiadomościach.

- Owszem, Jessico - odparł agent specjalny Johnson. - Zdajemy sobie sprawę, że złożyłaś 

prasie takie oświadczenie.  Zdajemy sobie również sprawę, że twój brat, Douglas, przeżywał 

background image

wówczas, powiedzmy, pewne nasilenie objawów schizofrenii, na którą cierpi, co wiązało się ze 

stałą i natrętną obecnością dziennikarzy pod twoim domem...

- Nie tylko dziennikarzy - powiedziałam zdenerwowana. - Wy też mieliście w tym swój 

drobny udział, może nie?

- Z żalem przyznaję, że to prawda - zgodził się agent specjalny Johnson. Jessico, pozwól, 

że cię o coś zapytam. Czy wiesz, co to jest charakterystyka?

- Oczywiście, że wiem. Policjanci używają tego, żeby aresztować ludzi, którzy pasują do 

określonego typu.

- Tak - powiedział agent specjalny Johnson - rzeczywiście, ale o to dokładnie mi chodziło. 

Chodziło mi o opracowanie dali, które składają się na szczegółowe typy charakterologiczne.

- Czy to nie jest właśnie to, o czym przed chwilą mówiłam?

- Nie.

Agent   specjalny   Johnson   nie   odznaczał   się   szczególnym   po   -   czuciem   humoru. 

Niewykluczone,   że   Allan   Johnson   był   najnudniejszym   człowiekiem   na   naszej   planecie. 

Wszystko, co się z nim wiązało, było nudne. Nudne były jego mysie włosy z przedziałkiem po 

prawej   stronie.   Nudne   były   okulary   w   staromodnej   metalowej   oprawce.   Nudne   były   jego 

nieodmiennie   szare   garnitury,   nawet   jego   krawaty,   zwykle   blado   niebieskie   lub   żółte,   bez 

wzorów były nudne. Był żonaty, i to było w nim chyba najnudniejsze.

-   Otóż   -   ciągnął   agent   specjalny   Johnson   -   charakterystyka   oby   mogącej   popełnić 

zbrodnie, z którymi mieliśmy do czynienia w tym tygodniu - to jest uduszenie Amber Mackey 

oraz   rwanie   Heather   Montrose   -   wygląda   mniej   więcej   tak:   Jest   to   prawdopodobnie   biały, 

heteroseksualny   mężczyzna   w   wieku   około   dwudziestu   lat.   Jest   inteligentny,   być   może   w 

wysokim  stopniu, jednak nie jest zdolny do odczuwania empatii  wobec rówieśników  ani też 

wobec nikogo w ogóle. Podczas gdy rodzinie i przyjaciołom może wydawać się normalnym, 

nawet dobrze funkcjonującym członkiem społeczeństwa, cierpi na bardzo poważne zaburzenia. 

Nie   można   wykluczyć   paranoi.   Stwierdzono,   że   zabójcy   tego   typu   działają   niekiedy   pod 

wpływem wewnętrznych głosów kierujących ich postępowaniem...

Wtedy   do   mnie   dotarło.   Słuchałam   jego   gadaniny,   myśląc   sobie:   mm,   biały, 

heteroseksualny   mężczyzna,   dwudziestoletni,   wygląda   na   Marka   Leskowskiego,   wysoce 

inteligentny,  niezdolny do odczuwania  empatii,  taak,  to mógłby  być  on. Jest futbolistą  , ale 

przecież rozgrywającym, a to wymaga pewnej inteligencji. No i to jego nieliczenie się z tym, że 

background image

coś się może nie udać...

Tyle   że   on   był   ze   mną,   kiedy   porwano   Heather.   Lekarze   orzekli,   że   doznała   tych 

wszystkich obrażeń jakieś sześć godzin wcześniej, czyli napastnik - kimkolwiek był - zaatakował 

ją koło ósmej wieczorem... A Mark był ze mną o ósmej...

Wyprostowałam się na krześle.

- Ejże - powiedziałam. - Chwileczkę...

- Tak? - Agent specjalny Johnson spojrzał na mnie wyczekująco. - Coś cię niepokoi, 

Jessico?

- Chyba sobie żarty robicie - powiedziałam. - Nie próbujecie na poważnie wrobić w to 

mojego brata?

Jill zamyśliła się.

- A skąd ci przyszło do głowy, Jess, że próbujemy zrobić coś takiego?

Szczęka mi opadła.

- Myślicie, że jestem głupia, czy co? On przed chwilą powiedział.

- Nie mam pojęcia, co mogło cię skłonić do wyciągnięcia wniosku, że podejrzewamy 

Douglasa, - Jessico - powiedział agent specjalny Johnson. Chyba że wiesz coś, czego my nie 

wiemy.

- Tak - wtrąciła agentka specjalna Smith. - Czy to Douglas powiedział ci, Jessico, gdzie 

znaleźć Heather? Czy stąd wiedziałaś, że trzeba zajrzeć do domu przy drodze?

- Och! - Podniosłam się gwałtownie, aż krzesło przechyliło się do tyłu. - Koniec. Dość 

tego. Koniec rozmowy Wychodzę stąd.

- Dlaczego się złościsz, Jessico? - zapytał agent specjalny Johnson, nie ruszając się z 

miejsca. - - Czyżby dlatego, że przypadkiem mamy rację?

- Nie wrobicie w to Douglasa - warknęłam. - Zapytajcie Heather. No, dalej. Powie wam, 

że to nie Douglas.

- Heather  Montrose nie  widziała  napastników  - powiedział  spokojnie agent  specjalny 

Johnson.   -   Zarzucono   jej   coś   na   głowę,   a   potem   zamknięto   w   ciasnym   pomieszczeniu   - 

prawdopodobnie w bagażniku samochodu. Kiedy ją stamtąd uwolniono, zobaczyła kilka osób, 

wszystkie   w   maskach.   Usiłowała   uciec,   ale   wyperswadowano   jej   to   wyjątkowo   dobitnie. 

Twierdzi, że głosy wydawały się jakby znajome. Niewiele więcej była w stanie powiedzieć.

Przełknęłam ślinę. Biedna Heather. Jednak, jako siostra, musiałam działać.

background image

- To nie był Douglas - oświadczyłam zdecydowanie. - On nie ma żadnych przyjaciół. I z 

pewnością nigdy nie miał żadnej laski.

- Cóż, nietrudno będzie dowieść, że nie ma z tym nic wspólnego - powiedziała agentka 

specjalna Smith. - Przypuszczam, że cały czas był w swoim pokoju jak zwykle. Zgadza się, 

Jessico?

Patrzyłam   na   nich   szeroko   otwartymi   oczami.   Wiedzieli,   nie   mam   pojęcia   skąd,   ale 

wiedzieli. Wiedzieli, że Douglasa nie było w domu, kiedy Heather zniknęła.

Wiedzieli też, że nie mam pojęcia, co on wtedy robił. O mało nie pękłam ze złości.

- Jeśli wam się zdaje, że zdołacie wpakować w to Douglasa, możecie raz na zawsze 

pożegnać się z nadzieją, że pewnego dnia będę dla was pracować.

-   O   czym   ty   mówisz,   Jessico?   -   zapytał   agent   specjalny   Johnson.   -   Czyżbyś   nadal 

posiadała   zdolność   percepcji   poza   -   zmysłowej?   -   Skąd   wiedziałaś,   gdzie   szukać   Heather 

Montrose, Jessico? naciskała agentka specjalna Smith.

Podeszłam do drzwi, - Trzymajcie się z daleka od Douglasa. Mówię poważnie, zbliżcie 

się do mojego brata, choćby po to, żeby na niego popatrzeć, a przeprowadzę się na Kubę i 

powiem Fidelowi Castro wszystko, co będzie chciał wiedzieć o waszych tajnych agencji, którzy 

tam działają.

Gwałtownym   ruchem   otworzyłam   drzwi   i   wymaszerowałam   No   cóż,   nie   mogli   mnie 

zatrzymać.   Nie   zostałam   aresztowana.   To   mnie   przerastało.   Wiedziałam,   że   rząd   Stanów 

Zjednoczonych chciałby mnie umieścić na liście swoich pracowników, ale zniżać się do czegoś 

takiego? Sugerować, że wrobią mojego brata w zbrodnię, której z pewnością nie popełnił... To 

było podłe. George Washington spaliłby się ze wstydu, gdyby o tym usłyszał.

Nadal byłam tak wściekła, że omal nie przedefilowałam przez poczekalnię i na zewnątrz, 

na ulicę. Miałam przyćmiony wzrok.

Może   to   dlatego,   że   tak   krótko   spałam.   W   każdym   razie   przeszłam   przed   biurkiem 

dyżurnego, nie zwracając uwagi na Roba ani na rodziców.

- Jessico!

Krzyk matki wyrwał mnie z transu. No, również fakt, że zarzuciła mi ręce na szyję.

- Jessico, wszystko w porządku?

Uwięziona   w   żelaznym   uścisku   matki,   który   w   tym   wypadku   stanowił   wyraz 

najserdeczniejszych uczuć, obserwowałam, jak Rob podnosi się powoli z ławki.

background image

- Co się stało? - dopytywała się mama. - Dlaczego tak długo cię trzymali? Mówili coś o 

odnalezieniu tej dziewczyny, drugiej cheerleaderki. Co tu się właściwie dzieje? I co robiłaś poza 

domem o tak późnej porze?

Rob, w drugim końcu pokoju, uśmiechnął się, widząc, jak przewracam oczami za plecami 

matki. Potem powiedział bezgłośnie: „Zadzwoń do mnie”.

Potem - bardzo dyskretnie - wyszedł.

Chyba jednak nie dość dyskretnie, bo mój tata zapytał:

- Co to za chłopak? Ten, który przed chwilą wyszedł?

- Nikt, tato. Jakiś chłopak. Chodźmy już do domu, dobrze? Jestem strasznie zmęczona.

-   Co   to   znaczy:   jakiś   chłopak?   To   nawet   nie   jest   ten   sam   Chłopak,   z   którym   byłaś 

poprzednio. Z iloma chłopcami ty się spotykasz, Jessico? co robiliście razem w środku nocy?

-   Tato   -   powiedziałam,   ujmując   go   pod   rękę   i   próbując   wybuchnąć   z   komisariatu.   - 

Wszystko wyjaśnię w samochodzie.

Chodźmy stąd.

- A co z naszymi zasadami? - zapytał ojciec. - Jakimi zasadami?

- Zasadami, zgodnie, z którymi nie powinnaś widywać się chłopcami, zanim ich nam - 

mamie i mnie - nie przedstawisz.

- Jakie zasady? - zdziwiłam się. - Nikt mi o tym dotąd nie przypomniał. - Cóż, bo do tej 

pory nie było takiej potrzeby - powiedział tata. - Pamiętaj jednak, że teraz będą cię obowiązywały 

pewne zasady. Zwłaszcza jeśli ci chłopcy sądzą, że to całkiem w po - rządku, żebyś wymykała 

się z domu w nocy na randkę... - Joe - szepnęła mama przestraszona, rozglądając się po pustym 

pomieszczeniu. - Nie tak głośno. - Będę mówił tak głośno, jak mi się podoba - oświadczył tata. - 

Płacę podatki, no nie? Ten budynek postawiono za moje pieniądze. A teraz chcę coś wyjaśnić, 

Toni. Chcę wiedzieć, kim jest chłopak, dla którego nasza córka wymyka się z domu w nocy.

- Boże - powiedziałam. - To Rob Wilkins. - Cieszyłam się niewymownie, że Rob tego nie 

słyszy. - Syn pani Wilkins. W porządku? Teraz możemy stąd wyjść?

- Pani Wilkins? - zdumiał się tata. - Masz na myśli Mary, ową kelnerkę w Mastrianim?

- Tak - powiedziałam. - Teraz...

- Ale on jest dla ciebie za stary - stwierdziła mama. - Już kończył szkołę. Czy on już 

skończył szkołę, Joe?

- Tak mi się wydaje - odparł tata. Zupełnie stracił zainteresowanie tematem, odkąd się 

background image

dowiedział, że zatrudnia mamę Roba. - On pracuje w garażu, tak, przy Pike's Creek Road?

- W garażu? - Mama niemal krzyknęła. - O mój Boże... Zrozumiałam, że to będzie długa 

jazda.

-   Lepiej   -   powiedział   mój   ojciec   -   żeby   chodziło   o   coś   w   związku   z   tą   percepcją 

pozazmysłową, moja panno, bo...

I jeszcze dłuższy dzień.

Do szkoły poszłam dopiero na czwartą lekcję. Kiedy już wyjaśniłam rodzicom sprawę z 

Heather,   pozwolili   mi   pospać   dłużej.   Chociaż   nie   można   powiedzieć,   żeby   humory   im   się 

poprawiły,   zwłaszcza   mamie.   Nie  życzyła   sobie   dla   swojej   córki   chłopaka,   który  nawet   nie 

myślał o college'u.

Co do taty.. zachował się całkiem w porządku. Powiedział tylko:

- Daj spokój, Toni. To miły chłopak. A mama na to:

- Skąd możesz wiedzieć. Nigdy z nim nie rozmawiałeś.

- Owszem, ale znam Mary - odparł. - A teraz idź się trochę przespać, Jessico.

Więc poszłam. Ale nie udało mi się zasnąć. Choć wylegiwałam się w łóżku od piątej rano 

do mniej więcej wpół do jedenastej. Nie mogłam pozbyć się myśli o Heather i o tym domu. Tym 

strasznym, okropnym domu.

Och, a także o tym, co mi powiedział agent specjalny Johnson. To znaczy o Douglasie.

Głosy Douglasa mówią mu, żeby popełnił samobójstwo, nie zabijał innych ludzi.

Więc sugestie agenta specjalnego Johnsona nie miały najnudniejszego sensu. Ani deczka.

Poza tym Douglas nie prowadzi samochodu. Kiedyś miał prawo jazdy i auto, fakt.

Jednak od dnia, kiedy nas wezwali - zeszłej zimy, kiedy Douglas miał pierwszy „epizod” 

-  i   pojechaliśmy   po   niego   do  colleg'u,   a  Mike   prowadził   z  powrotem   -   samochód,   zimny   i 

martwy, tkwi w garażu. Nawet Mike nim nie jeździ. Mike, który oddałby niemal wszystko za 

własny samochód. Ale sam sobie winien - na koniec szkoły zażyczył sobie komputer. Głupi, bo 

na wóz mógłby wabić Claire Lippman i zabrać ją na randkę do kamieniołomów, Tak więc nawet 

Mike nie ruszyłby tego samochodu. To był wóz Douglasa. I pewnego dnia Douglas miał znowu 

nim pojechać.

Ale   jak   dotąd   tego   nie   zrobił.   Nie   miałam   co   do   tego   wątpliwości,   bo   kiedy   mama 

powiedziała, że podrzuci mnie do szkoły, sprawdziłam opony samochodu Douglasa. Gdyby się 

wyprawiał do domu przy kamieniołomach, na oponach byłby piach.

background image

A   nie   było.   Opony  w  samochodzie   Douglasa   były  czyste   jak  łza.  To   nie  znaczy,  że 

uwierzyłam   agentowi   specjalnemu   Johnsonowi.   Gadał   te   bzdury   o   Douglasie,   żeby   się 

przekonać, czy przypadkiem nie znam prawdziwego mordercy i z jakiegoś dziwacznego powodu 

go nie ukrywam.

Dotarłam   na   zajęcia   orkiestry   w   połowie   przesłuchania   instrumentów   smyczkowych. 

Akurat grała Ruth, kiedy weszłam z usprawiedliwieniem spóźnienia na kartce. Nie zauważyła 

lnie, pochłonięta grą. Wybrała sonatę, której się nauczyła na bozie. Wiedziałam, że będzie miała 

pierwsze krzesło. Ruth zawsze zdobywa pierwsze miejsce.

Kiedy   skończyła,   pan   Vine   powiedział:   „Świetnie,   Ruth”   i   zawołał   następną 

wiolonczelistkę.   W   naszej   orkiestrze   były   tylko   trzy   wiolonczelistki,   więc   konkurencja   nie 

należała do szczególnie zaciętych. Trzeba było jednak siedzieć tam i słuchać, jak ludzie ubiegają 

się   o   swoje   miejsca.   To   było   okropnie   nudne.   Zwłaszcza   skrzypce.   Piętnastu   skrzypków   i 

skrzypaczek grało ten sam utwór.

- Cześć - szepnęłam, udając, że szukam czegoś w plecaku.

- Cześć - odszepnęła  Ruth, chowając wiolonczelę  do futerału. - Gdzie byłaś?  Co się 

dzieje? - Wszyscy mówią, że uratowałaś Heather Montrose od śmierci.

- Owszem - stwierdziłam skromnie. - Zgadza się.

- Dlaczego zawsze dowiaduję się o wszystkim ostatnia? No więc gdzie ona była?

- W tym wstrętnym starym domu przy drodze do kamieniołomów - szepnęłam. - Przy 

drodze, której już nikt dzisiaj nie używa.

- A po co tam polazła?

-   Wiesz,   nie   znalazła   się   tam   całkiem   z   własnej   woli   -   wyjaśniłam   i   opowiedziałam 

wszystko po kolei.

- Rany - mruknęła Ruth, kiedy doszłam do końca. - Wyjdzie z tego?

- Nie wiem. Nikt nie jest w stanie tego przewidzieć. Ale...

- Przepraszam. Czy nie możecie ciszej? Przeszkadzacie wszystkim pozostałym.

Podniosłyśmy wzrok. Karen Sue Hankey rzucała nam gniewne spojrzenie.

Tyle że pod gniewnym spojrzeniem rozciągał się szeroki pas gazy zakrywającej nos i 

przylepionej plastrem do policzków.

Wybuchnęłam śmiechem. No cóż, nie mogłam się powstrzymać.

- Śmiej się, śmiej, Jess - powiedziała Karen Sue. - Zobaczymy, kto się będzie śmiał w 

background image

sądzie.

Karen Sue - wykrztusiłam, chichocząc. - Po co ci ta gaza? Wyglądasz śmiesznie.

- Doznałam kontuzji narządu powonienia - oznajmiła Karen Sue wyniośle. - Możecie 

przeczytać oświadczenie lekarskie. - Kontuzja narządu... - parsknęła Ruth. - Czyli po prostu masz 

rozkwaszony nos.

- Ryzyko infekcji - poinformowała nas Karen Sue - jest niezmiernie wysokie.

To mnie dobiło. Śmiałam się tak, że o mało nie dostałam konwulsji. Pan Vine w końcu 

zwrócił na nas uwagę i powiedział ostrzegawczo:

- Dziewczynki!

Oczy Karen Sue zamigotały groźnie ponad brzegiem bandaża, ale nie odezwała się ani 

słowem. Nie wtedy.

Gdy   rozległ   się   wreszcie   dzwonek   na   lunch,   wyniosłyśmy   się   stamtąd   z   Ruth   czym 

prędzej. Chciałyśmy pogadać o Heather.

- A więc powiedziała „oni” - powtórzyła Ruth, kiedy pochylałyśmy się obie przy stole 

nad taco. Dobra, ja się pochylałam nad taco. Ruth dołożyła do swojego kupę sałaty i polała to 

jeszcze beztłuszczowym sosem, uzyskując w ten sposób sałatkę z taco. I, moim zdaniem, bałagan 

na talerzu. - Jesteś pewna? Powiedziała: „Oni wrócą”?

Skinęłam głową. Z jakiegoś powodu byłam wściekle głodna. Pożerałam trzecią porcję.

- Zdecydowanie tak - potwierdziłam, popijając coca - colą. - ”Oni”.

- Więc w wypadku Amber - stwierdziła Ruth - też możemy mieć do czynienia z kilkoma 

osobami. Jeśli obie te sprawy są ze sobą powiązane. A wygląda na to, że są.

- Zgadza  się  - powiedziałam.  - Dobrze  by było  wiedzieć,  kto  w tym  domu  urządzał 

imprezy. Ktoś się tam nieźle zabawiał, i to dość regularnie.

Ruth wzdrygnęła się lekko. Nie ukrywałam przed nią, oczywiście, żadnych drastycznych 

szczegółów... nie wyłączając opakowań po kondomach.

- Chciałabym wiedzieć, kogo ci ludzie tam ze sobą zabierają. To znaczy, chodzi mi o 

dziewczyny. Chyba że, no wiesz, uprawiają seks między sobą.

Ruth potrząsnęła głową.

- Geje doprowadziliby to miejsce do porządku. Wiesz, położyliby poduszki i tak dalej. I 

nie zostawialiby po sobie żadnych śmieci.

- To prawda - przyznałam. - Ale jaka dziewczyna by się na coś takiego zgodziła?

background image

Rozejrzałyśmy   się   dookoła.   Ernest   Pyle   jest,   jak   sądzę,   typową   szkołą   średnią   na 

amerykańskim Środkowym Zachodzie. Chodzi do niej jeden Latynos, dwóch Azjatów i żadnych 

Afro   -   Amerykanów.   Poza   tym   sami   biali.   Różnią   się   między   sobą   jedynie   pochodzeniem 

społecznym i stanem posiadania.

I wokół tego, jak to zwykle, kręci się wszystko.

-   Wsioki   -   kategorycznie   stwierdziła   Ruth,   zerkając   na   siedzące   przy   długim   stole 

dziewczyny w niemodnych ciuchach.

- Nie - powiedziałam. Ruth potrząsnęła głową.

- Jess, dlaczego nie? To logiczne. Ten dom, zauważ, jest w końcu na wsi.

- Owszem - odparłam. - Ale są jeszcze butelki po piwie. Po importowanym piwie.

- Więc?

- Więc Rob z przyjaciółmi piją tylko amerykańskie piwo. Tak mi powiedział. Zobaczył 

butelki i zawołał: „Miastowi!”.

Ruth spojrzała na mnie z ukosa.

- I nie przyszło ci do głowy, że twój dziwak może kryć swoich jurnych kolesiów?

- Rob nie jest dziwakiem. A jego przyjaciele to nie żadni durni kolesie. Zechciej sobie 

przypomnieć, że to właśnie oni pomogli mi na wiosnę zwiać z bazy wojskowej.

- Nie chcę cię obrazić, Jess - powiedziała Ruth. - Myślę jednak, że ten facet kompletnie 

zawrócił ci w głowie. Nie do - dostrzegasz oczywistych...

- Oczywiste jest dla mnie to, że Rob tego nie zrobił!

- Nie sugeruję, że to on. Chcę tylko powiedzieć, że któryś z jego kolesiów...

Nagle   na   ławce   obok   mnie   wylądował   ogromny   plecak.   Pod   -   niosłam   głowę, 

powstrzymując jęk.

- Cześć, dziewczyny - rzucił Skip. - Mogę się przysiąść?

- Otóż, tak się składa - powiedziała Ruth, wydymając wargi - że akurat sobie idziemy.

- Kłamiesz - stwierdził Skip. - Nigdy nie widziałem, żebyś nie dokończyła sałatki.

- Kiedyś musi być ten pierwszy raz - odparła Ruth.

- Otóż - nie ustępował Skip - to, co mam do powiedzenia, zajmie najwyżej minutę. Wiem, 

moje drogie, jaką wartość mają dla was cenne chwile spędzone razem przy stole. Ale w weekend 

o północy jest pokaz japońskiego filmu animowanego, w śródmieściu i chciałem się dowiedzieć, 

czy jesteście zainteresowane.

background image

Ruth spojrzała na brata, jakby stracił rozum. - Ja? Pytasz, czy pójdę z tobą do kina?

- No cóż...

Skip,   po   raz   pierwszy,   odkąd   go   poznałam,   a   to   już   szmat   czasu,   wydał   mi   się 

zakłopotany.

- Niezupełnie. Chodziło mi o Jess. Zakrztusiłam się.

- Ojej - zaniepokoił się Skip, klepiąc mnie po plecach. - Nic ci nie jest?

- W porządku - powiedziałam, kiedy doszłam do siebie. - Eee. Posłuchaj. Pozwolisz, że 

do ciebie zadzwonię w tej sprawie? To znaczy w sprawie kina? Mam w tej chwili parę rzeczy na 

głowie.

- Pewnie. Znasz numer. - Skip podniósł plecak i wyszedł.

- O... mój... Boże - wykrztusiła Ruth, kiedy oddalił się na bezpieczną odległość.

Poprosiłam, żeby się zamknęła. Nie zamknęła się jednak.

- On cię kocha. Skip się w tobie zakochał. Nie do wiary!

- Zamknij się, Ruth - powtórzyłam, wstając od stołu.

- Jessica i Skip, zakochana para - roześmiała się. Zauważyłam, jak Tisha Murray i kilka 

innych cheerleaderek - wśród nich Karen Sue, która zawsze próbowała wkręcić się w lepsze 

towarzystwo - wychodzi na dwór. Rozsiadły się pod masztem z flagą, gdzie przy ładnej pogodzie 

wysiadywały na przerwach ze swoimi chłopakami, poprawiając sobie opaleniznę.

- Skip jeszcze nigdy nie umówił się na randkę - powiedziała Ruth, drepcząc za mną. - 

Ciekawa jestem, czy wpadnie na to, żeby nie zabierać plecaka.

Nie zwracając uwagi na Ruth, ruszyłam za Tishą na dziedziniec.

Dzień był wyjątkowo piękny - jeden z tych, kiedy siedzenie w klasie staje się nieznośną 

torturą.   Lato   się   skończyło,   ale   ktoś   odpowiedzialny   na   górze   widocznie   nie   został   o   tym 

poinformowany. Słońce prażyło równo, przypiekając długie nogi cheerleaderek siedzących na 

trawniku pod flagą oraz plecy towarzyszących im mięśniaków. Nie widziałam nigdzie Marka. 

Tisha, przysłaniając oczy ręką, rozmawiała z Jeffem Dayem.

- Tisha! - zawołałam.

- Ojejej! - krzyknęła, zrywając się na nogi. - Jest tutaj! Dziewczyna, która uratowała 

Heather! Ojej! Jesteś absolutną bohaterką, wiesz o tym?

Czułam się niezręcznie, kiedy wszyscy obstąpili mnie, gratulując i zasypując pytaniami. 

Przedstawiciele szkolnej elity raczej nie zadawali się z osobami spoza swojego kręgu. A tu nagle 

background image

stałam się jakby jedną z nich. Proszę, jakie to proste, wystarczyło uratować życie cheerleaderce.

-   Tisha   -   powiedziałam,   przekrzykując   podniecone   głosy.   -   Możemy   chwilę 

porozmawiać?

Odeszła ze mną na bok, przekrzywiając pytająco małą, ptasią główkę.

- Aha, bohaterko - powiedziała. - Oczywiście.

- Posłuchaj. - Wzięłam ją za ramię i poprowadziłam w stronę parkingu. - Chodzi o ten 

dom, gdzie znalazłam Heather. Wiedziałaś o nim?

Tisha odsunęła kosmyk włosów z czoła.

- Dom przy drodze do kamieniołomów? Pewnie. Wszyscy znają ten dom.

Już miałam ją zapytać, czy wie, kto zostawił tam butelki po piwie i do czego służył stary, 

zapaskudzony materac, kiedy moją uwagę odwrócił znajomy dźwięk. Moje uszy nauczyły się 

wychwytywać ten dźwięk spośród wszystkich innych.

Dźwięk silnika Roba.

To znaczy dźwięk silnika motocykla Roba.

Odwróciłam się i zobaczyłam, jak Rob wyjeżdża zza rogu na parking. W dzień, w pełnym 

świetle wyglądał jeszcze przystojniej niż w blasku księżyca. Kiedy zatrzymał się obok mnie, 

wyłączył silnik i ściągnął kask, serce waliło mi jak szalone. W dżinsach, wysokich butach do 

jazdy, T - shircie podkreślającym szerokie ramiona, z tymi świetlistymi szarymi oczami wyglądał 

bosko.

- Cześć - rzucił. - Jak się masz?

Świadoma, że skupiają się na nas ciekawskie spojrzenia całego liceum, w każdym razie 

znacznej jego części, powiedziałam od niechcenia:

- Cześć. W porządku. A co u ciebie? Zszedł z motoru i przygładził włosy.

Raczej dobrze. To ty miałaś ostatnio kłopoty, nie ja. Najpierw z powodu federalnych, a 

potem rodziców. Chyba się nie mylę?

- Zgadza się. Nie byli zachwyceni. Żadne z nich. Ani Allan i Jill, ani Joe i Toni.

- Tak właśnie podejrzewałem - powiedział Rob. - Więc uznałem, że lepiej będzie wpaść 

tutaj na przerwie i, no wiesz, sprawdzić, czy u ciebie wszystko w porządku. Ale mam wrażenie, 

że tak. - Obrzucił mnie uważnym spojrzeniem szarych oczu. - Nawet lepiej niż w porządku. 

Ubrałaś się tak z jakiejś szczególnej okazji?

Tego dnia miałam na sobie nowe ciuchy zakupione po obozie: czarną bluzkę z trójkątnym 

background image

dekoltem, różową minispódniczkę i czarne sandały na grubej podeszwie. Wyglądałam treschic, 

jak by powiedzieli na francuskim.

- Och - zająknęłam się, spoglądając na swoje ubranie. - No cóż, staram się w tym roku. 

Próbuję nie pakować się w kłopoty.

Rob, ku mojemu zachwytowi, skrzywił się, zerkając na spódnicę.

- Chyba trochę przesadziłaś, Mastriani - powiedział. A potem, patrząc na mój nadgarstek: 

- Hej, czy to mój zegarek?

Wpadłam. Znowu wpadłam. Znalazłam jego zegarek, ciężki, czarny zegarek, wyposażony 

w   różne   guziczki,   które   spełniały   przedziwne   funkcje,   jak   na   przykład   podawanie   czasu   w 

Nikaragui, w kieszeni jego skórzanej kurtki. Dodam, że kurtka zajmowała teraz eksponowane 

miejsce w moim pokoju.

Pewnie, że założyłam go na rękę idąc do szkoły. Jak mogłam tego nie zrobić?

- Och, rzeczywiście - powiedziałam z wystudiowaną obojętnością. - Wczoraj wieczorem 

mi go pożyczyłeś. Pamiętasz?

- Teraz tak - odparł Rob. - Wszędzie go szukałem. Oddaj.

Grzebiąc   się   przesadnie,   zdjęłam   zegarek.   Trudno   było   się   z   nim   rozstać.   Śmieszne? 

Wiem, ale nic nie mogłam na to poradzić. To było jakby trofeum. Zegarek mojego chłopaka. 

Tyle że Rob nie był moim chłopakiem.

- Proszę - powiedziałam. Wziął zegarek i założył, patrząc na mnie, jakbym była niespełna 

rozumu. Zresztą pewnie tak jest.

- Podoba ci się ten zegarek? Chcesz taki?

- Nie - powiedziałam. - Wcale nie. - Nie mogłam się przecież przyznać, prawda?

- Bo mogę ci taki dać - powiedział. - Jeśli chcesz. Sądziłem, że chciałabyś raczej jakiś 

damski. Ten trochę głupio na tobie wygląda.

- Nie chcę zegarka - powiedziałam. Tylko taki, który należy do ciebie.

- Aha. W porządku. Jak chcesz.

- Nie chcę.

Przyjrzał mi się ciekawie.

- Jesteś trochę dziwna - stwierdził. - Zdajesz sobie z tego sprawę?

Och, świetnie. Mój chłopak poświęca całą przerwę na lunch, żeby przyjechać do mnie na 

motocyklu i oznajmić mi, że jestem trochę dziwna. Jakie to romantyczne.

background image

Dzięki Bogu, Tisha i reszta towarzystwa stali dość daleko i nie mogli nas słyszeć.

-   Hm,   muszę   wracać   -   powiedział.   -   Uważaj   na   siebie.   Zostaw   robotę   policyjną 

zawodowcom, dobrze? I zadzwoń do mnie.

- Pewnie.

Zmrużył oczy w słońcu.

- Jesteś przekonana, że nic złego się z tobą nie dzieje?

- Tak - powiedziałam.

Ale, oczywiście, niezupełnie tak. To znaczy owszem, i tak, i nie. Bo bardzo chciałam, 

żeby mnie pocałował. Głupie, co? To znaczy, chcieć, żeby mnie pocałował, bo Tisha i ci wszyscy 

ludzie akurat się na nas gapili.

Ale   powód   był   w   gruncie   rzeczy   mniej   więcej   taki   sam,   jak   w   wypadku   zegarka. 

Chciałam tylko, żeby wszyscy wiedzieli, że do kogoś należę.

I że tym kimś nie jest Skip Abramowitz.

Nie   chcę   nikomu   wmawiać,   że   Rob   czyta   w   moich   myślach.   W   końcu   to   ja   jestem 

psychiczna, czy raczej parapsychiczna, nie on.

Nie twierdzę również, że coś mu telepatycznie zasugerowałam. Moje zdolności dotyczą 

tylko jednej dziedziny, odnajdywania zaginionych ludzi, a nie skłaniania chłopaków, żeby mnie 

całowali.

W każdym razie Rob wzniósł oczy do góry, powiedział: „A niech to”, położył dłoń na 

moim karku, przyciągnął mnie do siebie i pocałował pospiesznie w czubek głowy.

Potem wskoczył na motor i zniknął.

Po pierwsze, rozległ się dzwonek. Po drugie, Karen Sue Hankey, która obserwowała całą 

tę scenę, zawołała piskliwie:

- O mój Boże, Jess. Jak mogłaś pozwolić, żeby wsiok cię pocałował?

Na szczęście dla Karen Sue - i dla mnie, jak sądzę - Todd Mintz stał niedaleko. Więc 

kiedy się na nią rzuciłam, żeby wydrapać jej oczy, Todd złapał mnie w powietrzu, obrócił i 

zawołał:

- Hola, tygrysico!

- Puszczaj! - wrzasnęłam, nieprzytomnie wściekła. A jeszcze przed chwilą bałam się, że 

serce mi eksploduje ze szczęścia.

- Todd, puść mnie.

background image

- Tak, puść ją, Todd! - zawołała Karen Sue. Zdążyła się już wspiąć po schodach przed 

wejściem i stała w bezpiecznej odległości. - Przyda mi się kolejne pięć tysięcy.

- Nie wątpię! - ryknęłam. - Mogłabyś sobie wreszcie kupić trochę pieprzonego rozumu!

Nie, nie powiedziałam „pieprzonego”.

- Och, ślicznie! - zawołała Karen Sue ze szczytu schodów.

-  Dokładnie  tego   bym  się  spodziewała  po  dziewczynie,   której   brat  jest  podejrzany  o 

morderstwo.

Zamarłam.

Todd, czując, że w tym stanie nie mogę być groźna, puścił mnie.

- O czym ona mówi? - zapytałam.

Todd   wyglądał   tak,   jakby   miał   ochotę   schować   się   w   mysiej   dziurze,   co   przy   jego 

gabarytach sprawiało osobliwe wrażenie.

- Nie wiem, Jess - wymamrotał zmieszany. - Chodzą takie plotki...

- Jakie plotki? - zapytałam.

Todd przestąpił z nogi na nogę.

- Ja, eee, muszę wracać do klasy. Bo się, eee, spóźnię.

- Powiesz mi, co to za cholerne plotki albo gwarantuję, że poczołgasz się do klasy na 

czworakach!

Nie powiedziałam „cholerne”.

Todd chyba się nie przestraszył. Wydawał się raczej, czy ja wiem, zmęczony?

- Posłuchaj, Jess - powiedział. - To tylko plotki, rozumiesz? Starsza siostra Jenny Gibbon, 

która wyszła  za zastępcę szeryfa,  mówi, że może wezwą go na przesłuchanie, bo pasuje do 

jakiejś tam charakterystyki i nie ma alibi. Rozumiesz?

Nie mogłam w to uwierzyć. Naprawdę nie mogłam.

Jednak to zrobili! Mam na myśli agentów specjalnych Johnsona i Smith. Sugerowali, że 

to zrobią, i zrobili.

Cóż,   dlaczego   nie?   Pracowali   dla   FBI.   Wszystko   im   wolno,   prawda?   Kto   mógł   ich 

powstrzymać?

No właśnie.

Był ktoś taki. Ja.

Nie miałam tylko na razie żadnego konkretnego pomysłu. Dręczyło mnie to przez resztę 

background image

dnia tak bardzo, że kilku nauczycieli chciało mnie nawet odesłać do gabinetu pedagoga.

Poszłabym chętnie - tam przynajmniej nikt nie zadawałby mi głupich pytań w rodzaju, 

jaki jest pierwiastek z tysiąca sześciuset pięciu albo jak wygląda czas zaprzeszły czasownika 

avoir - na nieszczęście jednak żaden z nich nie wprowadził groźby w życie. O trzeciej zabrzmiał 

wreszcie ostatni dzwonek.

- Jess! - zawołał ktoś za mną, kiedy wybiegłam ze szkoły. - Hej, Jess!

Odwróciłam się i zobaczyłam, jak Mark Leskowski zostawia samochód, który właśnie 

otwierał, i spieszy w moją stronę.

- Hej! - Zsunął na czoło okulary przeciwsłoneczne. - Co słychać? Dobrze, że na ciebie 

wpadłem. Mam nadzieję, że nie miałaś wczoraj przeze mnie kłopotów.

Popatrzyłam na niego zdezorientowana. W tej chwili myślałam tylko o tym, że federalni 

mogą  w  każdej  chwili  zabrać  Douglasa na przesłuchanie.  Że mogą  go oskarżyć  o zbrodnie, 

których przecież nie mógł popełnić.

- Bo wiesz, kiedy cię odwiozłem - Mark, widząc mój bezmyślny wyraz twarzy, połapał 

się, że potrzebuję bliższych wyjaśnień - twoi rodzice wyglądali na... wściekłych.

- Nie byli wściekli - powiedziałam. - Martwili się. - I to nie o mnie, tylko o Douglasa. Nie 

było go w domu. Wyszedł nie wiadomo dokąd, sam...

- Och - powiedział Mark. - No, w każdym razie chciałem się tylko upewnić, czy wszystko 

w porządku. To wspaniałe, że odnalazłaś Heather i w ogóle.

- Tak - powiedziałam, widząc kątem oka, jak Ruth zbliża się w naszą stronę. - Po prostu 

zrobiłam to, co należało. Posłuchaj, muszę...

-  Myślałem,  że   może,  jeśli  nie   masz  nic  do  roboty w  ten   weekend,  moglibyśmy  we 

dwójkę, eee, no sam nie wiem, dokądś pójść.

- Tak, czemu nie? - powiedziałam bez entuzjazmu, choć prawdę mówiąc, perspektywa 

obejrzenia japońskiego filmu animowanego w towarzystwie Skipa pociągała mnie dużo mniej niż 

Markowe „eee, no sam nie wiem, dokądś pójść”. - Może do mnie zadzwonisz?

-   Dobrze.   -   Mark   pomachał   do   Ruth,   która   przeszła   obok,   przyglądając   nam   się   tak 

uporczywie, że o mało nie otarła sobie nogi o błotnik własnego samochodu. - Cześć! - zawołał do 

niej. - Jak się masz?

- W porządku - odparła Ruth. - Dziękuję.

Mark otworzył  swój samochód i wyciągnął płócienną torbę. Potem starannie zamknął 

background image

drzwiczki.   Widząc   nasze   spojrzenia,   które   uznał   za   przejaw   zainteresowania   -   jeśli   o   mnie 

chodzi, to po prostu patrzyłam, bo nie miałam nic lepszego do roboty - wyjaśnił: „Trening”, po 

czym zarzucił torbę na ramię i poszedł do sali gimnastycznej.

- Jess, czy dobrze usłyszałam? - spytała Ruth, kiedy Mark znalazł się poza zasięgiem 

głosu. - Czy Mark Leskowski umówił się z tobą na randkę?

- Owszem - odparłam.

- Więc ilu chłopaków umówiło się z tobą dzisiaj? Dwóch?

- Owszem - potwierdziłam, sadowiąc się w jej kabriolecie.

- Nieźle, Jess. To rekord. Dlaczego się nie cieszysz?

-   Bo   jeden   z   chłopaków,   którzy   dzisiaj   się   ze   mną   umówili,   jeszcze   niedawno   był 

podejrzany o zamordowanie swojej dziewczyny, a drugi to twój brat.

A Ruth na to:

- No tak, ale czy Mark nie jest już poza podejrzeniami? Wiesz, po tym porwaniu Heather?

- Chyba tak - powiedziałam. - Ale...

- Ale co? - zapytała Ruth.

- Ale... Ruth, Tisha mówi, że oni wszyscy wiedzieli o tym domu. I mówi o tym tak... 

jakby to oni tam balowali.

- To znaczy?

- To znaczy, że to musiał być ktoś z ich paczki.

- Z jakiej paczki?

-   Ludzie   z   naszej   szkoły   -   powiedziałam,   wskazując   ręką   boisko,   gdzie   widać   było 

cheerleaderki i trenujących futbolistów.

-  Niekoniecznie  -  powiedziała   Ruth.  -  Dobrze,  Tisha   wiedziała   o  tym  domu,   ale  nie 

twierdzi, że kiedykolwiek była tam na imprezie, prawda?

- Nie. Niezupełnie. Ale...

- Och, daj spokój. Ci ludzie byliby chyba w stanie znaleźć przyjemniejsze miejsce na 

imprezę, nie uważasz? Willa rodziców Marka, na przykład? Słyszałam, że mają basen kryty i 

odkryty, i...

Może   państwu   Leskowskim   nie   spodobałoby   się,   gdyby   przyjaciele   Marka 

przyprowadzali swoje dziewczyny na szybki numerek koło basenu.

- No dobra - mruknęła Ruth, kiedy wydostałyśmy się z parkingu. - Dlaczego któryś z nich 

background image

miałby zabić Amber? Albo próbować zamordować Heather? Przecież byli przyjaciółmi, no nie?

- Zgadza się. Ruth miała rację. Ruth zawsze miała rację. A ja nigdy nie miałam racji. No, 

w każdym razie prawie nigdy.

Więc mimo tego, co usłyszałam od Tishy, tak naprawdę nie wierzyłam, że ludzie z naszej 

szkoły rzeczywiście mogli być zamieszani w morderstwo Amber i pobicie Heather. Bo jak to? 

Mark Leskowski chwytający swoją dziewczynę za szyję, żeby ją udusić? Niemożliwe. Kochał ją. 

Przecież płakał wtedy przed gabinetem pedagoga.

A chyba nie płakał, dlatego, że w związku z podejrzeniem o morderstwo miał mniejsze 

szanse   na   otrzymanie   stypendium   sportowego.   To   byłby   dowód   kompletnego   braku   uczuć, 

prawda? - A Heather? Jak mogłabym przypuszczać, że Jeff Day albo ktoś inny z drużyny pobił i 

związał Heather i zostawił ją w wannie, żeby umarła? Po co? Żeby nie zakapowała Marka?

Nie. To żałosne. Już bardziej sensowna wydawała się hipoteza Tishy o psychopatycznych 

wsiokach. Może cheerleaderki i futboliści imprezowali w tym domu, ale nie oni zostawili tam 

Heather. Nie, to musiała być robota kogoś innego. Jakiegoś chorego, zboczonego typa.

Ale na pewno nie mojego brata.

Natychmiast po powrocie do domu poszłam do jego pokoju. Nie miałam, rzecz jasna, 

powodu wątpić w jego niewinność, ale chciałam być pewna. Wdrapałam się po schodach - dzięki 

Bogu mamy nie było w domu, więc nie musiałam wysłuchiwać kolejnego kazania o tym, jakie to 

niestosowne wymykać się z domu w środku nocy z chłopcem, który pracuje w warsztacie - i 

walnęłam w drzwi pokoju Douglasa. A potem otworzyłam je na oścież, ponieważ drzwi jego 

pokoju nie mają zamka. Tata usunął zamek, po tym jak Douglas przeciął sobie żyły i musieliśmy 

wyważyć drzwi, żeby się do niego dostać.

Tak się przyzwyczaił do moich nalotów, że nawet nie podnosi głowy.

- Spadaj - powiedział znad komiksu.

- Douglas - powiedziałam. - Muszę wiedzieć. Gdzie byłeś wczoraj wieczorem, między 

piątą a ósmą?

Podniósł głowę.

- Dlaczego miałbym ci mówić?

- Bo tak - oświadczyłam.

Chciałam mu, oczywiście, powiedzieć prawdę. Chciałam powiedzieć: „Douglas, federalni 

myślą, że masz coś wspólnego z morderstwem Amber Mackey i napadem na Heather Montrose. 

background image

Musisz mi powiedzieć, że tego nie zrobiłeś. Musisz mi powiedzieć, że masz świadków, którzy 

potwierdzą, gdzie byłeś, kiedy popełniono zbrodnie, i że twoje alibi jest niepodważalne. Inaczej 

będę zmuszona podjąć pracę na rzecz pewnej instytucji”.

To znaczy FBI.

Nie byłam  jednak pewna, czy mogę  to wszystko  powiedzieć  Douglasowi. Nie byłam 

pewna, ponieważ nikt nie miał pojęcia, co może wywołać u niego nawrót choroby. Na ogół 

wydawał  mi  się najzupełniej  normalny.  Ale od czasu do czasu wpadał w przygnębienie  - z 

jakiegoś głupiego powodu, na przykład kiedy skończyły się cheerrios - i głosy wracały.

Z   drugiej   strony   sprawa   była   poważna.   Nie   chodziło   o   płatki   śniadaniowe   ani   o 

dziennikarzy koczujących przed domem. Nie tym razem. Tym razem chodziło o czyjąś śmierć.

- Douglas - odezwałam się. - Mówię poważnie. Muszę wiedzieć, gdzie byłeś. Chodzą 

plotki - nie wierzę w nie, oczywiście - ale ludzie plotą, że to ty zamordowałeś Amber Mackey, a 

potem porwałeś Heather Montrose i pobiłeś prawie na śmierć.

-  Hola!   -  Douglas,  wyciągnięty   na  łóżku,   odłożył   książkę.  -  A  dlaczego  miałbym   to 

zrobić?

- Myślę, że według ich teorii odbiło ci.

- Rozumiem - powiedział Douglas. - A kto głosi tę teorię?

- Głównie Karen Sue Hankey, ale też większość młodszych klas i, eee, och, no, ci z FBI.

- Hmmm. - Douglas zamyślił się. - To ostatnie wydaje mi się niepokojące. Czy FBI ma 

jakiś dowód, czy coś w tym rodzaju, że to ja zabiłem te dziewczyny?

-   Tylko   jedna   została   zamordowana   -   powiedziałam.   -   Drugą   porwali   i   pobili,   ale 

przeżyła.

- A dlaczego jej nie zapytali, kto ją pobił? - zapytał Douglas. Powiedziałaby im, że to nie 

ja.

- Ona nie wie, kto to zrobił. Mówiła, że napastnicy nosili maski. A podejrzewam, że 

nawet gdyby wiedziała, nie pisnęłaby słówka. Zdaje mi się, że ktoś ją nieźle nastraszył. Na przy - 

kład zagroził, że dokończy sprawę, jeśli Heather coś powie. Douglas usiadł na łóżku.

- Mówisz poważnie? Naprawdę mnie podejrzewają?

- Tak - odparłam. - I wiesz co? Federalni zamierzają cię w to wrobić. I wrobią cię, chyba, 

że zgodzę się zostać młodszym agentem śledczym. Rozumiesz? Więc zanim przystąpię do ich 

funduszu emerytalnego, muszę wiedzieć. Masz coś w rodzaju alibi? Douglas zamrugał oczami.

background image

- Ale przecież mówiłaś im, że straciłaś swoje zdolności nadprzyrodzone?

- Mówiłam. Tyle że odnalezienie Heather Montrose na pustkowiu zeszłej nocy nasunęło 

im pewne podejrzenia. Zresztą nigdy mi tak do końca nie wierzyli.

- Och. - Douglas jakby się zmieszał. - Chodzi o to, że to, co robiłem zeszłego wieczoru... i 

wtedy, kiedy zginęła tamta dziewczyna. .. no cóż, miałem nadzieję, że nikt się o tym nie dowie.

Wybałuszyłam na niego oczy. Mój Boże! Miał coś na sumieniu! Ale przecież nie porwał 

niewinnych cheerleaderek...

- Douglas, nie dbam o to, co robiłeś, pod warunkiem, że to nie było nic niezgodnego z 

prawem.   Muszę   po   prostu   coś   powiedzieć   -   najlepiej   prawdę   -   Allanowi   i   Jill,   bo   inaczej 

wytatuują mi na tyłku „własność rządu Stanów Zjednoczonych” na resztę życia. Dopóki mają coś 

na ciebie, trzymają mnie w garści. Więc muszę wiedzieć. Czy mogą mieć coś na ciebie?

- No cóż - odparł Douglas powoli. - Coś w tym rodzaju...

Czułam, jak mój świat nieznacznie... na razie nieznacznie.. chwieje się w posadach. Mój 

brat Douglas. Mój duży brat Douglas, którego całe życie broniłam przed innymi ludźmi, ludźmi, 

którzy nazywali go niedorozwiniętym, matołem, świrem. Ludźmi, którzy nie siadali koło niego w 

kinie, bo czasami wykrzykiwał coś bez sensu. Ludźmi, którzy nie pozwalali swoim dzieciom 

pływać koło niego w basenie, bo czasami Douglas po prostu przestawał pływać i szedł na dno, 

dopóki ratownik go nie wypatrzył  i nie wyciągnął.  Ludźmi, którzy za każdym  razem, kiedy 

zginął   jakiś   rower,   pies   albo   podwórkowy   krasnoludek,   oskarżali   o   kradzież   Douglasa,   bo 

Douglas... no cóż, nie był całkiem normalny.

Ale, oczywiście,  nie mieli  racji. Douglas nie miał  źle poustawianych  klepek.  Miał je 

poustawiane w sposób, którego oni nie uważali za normalny.

Może jednak cały czas... może jednak mieli rację. Może tym razem Douglas rzeczywiście 

zrobił coś złego. Coś tak złego, że nawet mnie nie chciał powiedzieć. Mnie, swojej młodszej 

siostrze, która w wieku siedmiu lat nauczyła się zadawać ciosy pięścią, żeby tłuc dzieciaki, które 

wywrzaskiwały za nim wyzwiska na ulicy.

- Douglas - szepnęłam przez ściśnięte gardło. - Co ty zrobiłeś?

- No cóż - odparł, nie patrząc mi w oczy. - Prawda jest taka, Jess... otóż, prawda jest 

taka... - Zaczerpnął głęboki oddech. - Znalazłem pracę.

Telefon   zadzwonił   późnym   popołudniem.   Siedzieliśmy   akurat   przy   kolacji   i 

przeżuwaliśmy w milczeniu. W milczeniu, bo każde z nas było na kogoś wściekłe.

background image

Moja matka złościła się na mnie za to, że wymknęłam się w nocy z Robem Wilkinsem, 

chłopakiem, którego nie akceptowała z kilku powodów: a) był dla mnie za stary, b) nie zamierzał 

iść do college, c) jeździł na motocyklu, d) jego matka była kelnerką, e) nie wiedzieliśmy, kim był 

pan Wilkins ani co robił, ani nawet czy w ogóle był jakiś pan Wilkins. Mary Wilkins nigdy o nim 

nie wspominała, w każdym razie nie w obecności mojego ojca.

O kuratorze mama nawet nie miała pojęcia. I całe szczęście.

Ojciec gniewał się na mamę za to, że była, jak to nazwał, obrzydliwą snobką i nie czuła 

wdzięczności do Roba, który nie Zostawił mnie samej, kiedy udałam się na kolejną ze swoich 

idiotycznych wizjonerskich wycieczek. Gdyby nie Rob, powiedział tata, kto wie, czy wróciłabym 

żywa.

Ja byłam wściekła na ojca, że określił moje wizje jako idiotyczne. W końcu uratowałam 

dzięki   nim   wielu   ludzi   i   doprowadziłam   do   przywrócenia   wielu   zaginionych   ich   rodzinom. 

Wkurzyła   mnie   też   jego   pewność,   że   bez   Roba   nie   dałabym   sobie   rady.   No   i   naturalnie 

gniewałam się na mamę za to, że nie podobał jej się Rob.

Douglas z kolei złościł się na mnie, bo kazałam mu przyznać się rodzicom, że ma pracę. 

Nie   chciał   oczywiście,   i   doskonale   go   rozumiałam.   Mama   oszalałaby   z   niepokoju.   Była 

przekonana, że najdrobniejsza przykrość - gdyby na przykład musiał wytrzeć rozlane przez siebie 

mleko - natychmiast rozbudziłaby w nim samobójcze skłonności.

Ale mama to jeszcze pół biedy. Wolałam sobie nawet nie wyobrażać, co na to tata. Bo w 

naszej rodzinie  praca oznacza  pracę w jednej  z restauracji  taty.  Praca gdzie indziej  oznacza 

zdradę.   Owszem,   pozwolili   mi   jechać   na   obóz   w   charakterze   wychowawczyni,   ale   tylko   ze 

względu   na   możliwość   doskonalenia   gry   na   instrumencie.   Gdyby   nie   to,   założę   się,   że 

oddelegowaliby mnie do podgrzewanego bufetu.

Nie byłam więc szczególnie zachwycona mamą, tatą czy Douglasem, i żadne z nich nie 

było zachwycone moją osobą. Kiedy zadzwonił telefon, zerwałam się od stołu, zadowolona, że 

mogę się uwolnić od niezręcznej ciszy, przerywanej jedynie zgrzytnięciem widelca o talerz albo 

prośbą o dokładkę parmezanu.

- Słucham?

- Jess Mastriani? - zapytał męski głos.

- Tak - odparłam zaskoczona. Spodziewałam się Ruth. Mało kto zwykle do nas dzwoni 

poza nią. Chyba że dzieje się coś złego w którejś z restauracji. - Tak, to ja.

background image

- Widziałem, jak rozmawiałaś dzisiaj z Tishą Murray - powiedział głos.

- Eee - mruknęłam. - Owszem. - Głos brzmiał dziwnie, wydawał się przytłumiony, jakby 

ktoś dzwonił z tunelu. - Więc?

- Więc jeśli zrobisz to jeszcze raz - powiedział głos - skończysz jak Amber Mackey.

Odsunęłam   słuchawkę   od   ucha   i   przyjrzałam   się   jej   w   osłupieniu,   tak   jak   robią 

bohaterowie horrorów, kiedy dzwoni psychopatyczny zabójca. Zawsze wydawało mi się, że to 

głupie, bo przecież nie można nic zobaczyć przez słuchawkę. Ale to musi być instynktowne, bo 

teraz zachowałam się dokładnie tak samo.

Przyłożyłam słuchawkę do ucha i powiedziałam:

- To jakiś żart, co?

- Przestań wypytywać o dom przy drodze do kamieniołomów - odezwał się głos. - Albo 

pożałujesz, ty głupia suko.

-   A   co   zrobisz   -   zapytałam   -   jeśli   odwieszę   słuchawkę,   wcisnę   gwiazdkę,   szóstkę, 

dziewiątkę i po pięciu minutach zjawią się u ciebie gliny i wsadzą cię, porąbany zboczu, za 

kratki?

Rozłączył się. Odłożyłam z trzaskiem słuchawkę i wcisnęłam gwiazdkę, potem szóstkę, 

potem dziewiątkę. Telefon zadzwonił i rozległ się kobiecy głos:

- Numer, z którym chcesz się połączyć, jest niedostępny. Cholera! Zadzwonił z numeru, 

którego nie można znaleźć tą metodą. Powinnam była na to wpaść.

Odwiesiłam słuchawkę i wróciłam do jadalni.

- Chciałabym, żeby Ruth przestała dzwonić, kiedy akurat jemy obiad - powiedziała mama. 

- Wie, że jadamy o szóstej trzydzieści. To niezbyt taktowne z jej strony.

Nie widziałam powodu, żeby wyprowadzać ją z błędu. Prawda nie przypadłaby jej do 

gustu. Opadłam na krzesło i chwyciłam za widelec.

Niestety okazało się, że nie mogę jeść. Już podnosiłam porcję makaronu do ust, ale gardło 

mi się ścisnęło, a stół - i całe jedzenie na stole - rozmazał mi się przed oczami.

Rozmazał   się,   ponieważ   oczy   wypełniły   mi   się   łzami.   Łzy!   Płakałam   jak   Mark 

Leskowski.

- Jess, dobrze się czujesz? - spytała mama ze zdziwieniem.

Spojrzałam na nią, ale prawie nic nie widziałam.  Nie mogłam  też  mówić.  W głowie 

miałam tylko: „O Boże, pobiją mnie, tak jak Heather”.

background image

Potem zrobiło mi się strasznie, strasznie zimno, jak gdybym się nagle znalazła w chłodni 

w Mastrianim.

- Jessico, co się stało? - dopytywała się mama.

Jak mogłam im powiedzieć? Jak mogłam im powiedzieć o tym telefonie? Tylko by się 

zdenerwowali. Pewnie by nawet zadzwonili na policję. Tego mi tylko brakowało, policji. Jakby 

FBI nie obozowało praktycznie na moim własnym podwórku.

Ale Heather... co oni zrobili Heather...

Nie chciałam, żeby to samo stało się ze mną.

Nagle Douglas rzucił talerz z sałatką o ziemię, rozbijając go na tysiąc kawałków.

- Zabierz to! - wrzasnął do listków sałaty w pikantnym sosie, które walały się teraz po 

podłodze.

Zamrugałam   załzawionymi   oczami.   Douglas   ma   nawrót?   Sądząc   po   wyrazie   twarzy 

rodziców, tak właśnie myśleli. Spojrzeli na siebie zmartwieni...

I w tym momencie Douglas zerknął na mnie i puścił oko...

W sekundę później mama poderwała się z krzesła.

- Dougie! - krzyknęła. - Dougie, co to było?

Tata, jak zwykle, zachował się bardziej powściągliwie.

- Czy wziąłeś dzisiaj, Douglasie, wszystkie lekarstwa? - zapytał.

Zrozumiałam. Mój brat udawał, że mu odbiło - żeby nie czepiali się mnie z powodu łez. 

Poczułam serdeczną wdzięczność. Czy ktokolwiek w historii ludzkości miał tak wspaniałego 

brata?

Wytarłam   oczy   wierzchem   dłoni.   Wiecie,   ja   naprawdę   nigdy   nie   płaczę.   Tylko   że 

najpierw ta sprawa z Amber, potem Heather, a teraz... Teraz zamierzali dobrać się do mnie.

Z jednej strony federalni podejrzewający Douglasa, że jest mordercą, z drugiej prawdziwi 

mordercy, którzy grożą, że będę następną ofiarą - to chyba wystarczający powód do płaczu. Ale 

nadal przygnębiało mnie, że zachowuję się jak Karen Sue Hankey.

Kiedy zmagałam się z własnymi uczuciami, a rodzice wypytywali Douglasa o zdrowie i 

samopoczucie,   telefon   zadzwonił   jeszcze   raz.   Rzuciłam   się,   żeby   go   odebrać,   o   mało   nie 

wywalając krzesła.

- To do mnie - powiedziałam, podnosząc słuchawkę. - Jestem pewna.

Ale nikt nawet nie spojrzał w moim kierunku. Douglas, po tym zamachu na sałatkę, nadal 

background image

był w centrum zainteresowania.

- Jessica? - zapytał obcy głos.

- Tak, to ja - powiedziałam. Potem, odwracając się plecami do pokoju, wyrzuciłam z 

siebie pospiesznym szeptem: - Słuchaj, dupku, jeśli nie przestaniesz dzwonić, przysięgam, że cię 

dopadnę i zabiję jak psa, słyszysz, jak psa!

Głos, w którym brzmiało bezbrzeżne zdziwienie, odezwał tę na to:

- Ależ Jess, dzwonię do ciebie po raz pierwszy w życiu. Sapnęłam, zdając sobie sprawę, 

kto dzwoni.

- Skip? - Owszem - odparł Skip. - To ja. Posłuchaj, byłem ciekaw, czy zastanowiłaś się 

nad tym, o czym mówiliśmy dzisiaj przy lunchu. Wiesz. Film. W ten weekend.

-   Och   -   powiedziałam.   Mama   weszła   do   kuchni   i   wyciągnęła   z   komórki   szczotkę   i 

szufelkę. - A tak. Film. W weekend.

- No właśnie - powiedział Skip. - Pomyślałem, że moglibyśmy przedtem gdzieś pójść. 

Wiesz, na kolację czy coś.

- Aha - mruknęłam. Mama, ze szczotką i szufelką w ręku, przyglądała mi się tak, jak lwy 

na   Discovery   przyglądają   się   gazelom,   na   które   zamierzają   się   za   chwilę   rzucić.   Jakby 

zapomniała Douglasie. No, cóż, w końcu pierwszy raz słyszała, jak ktoś umawia się ze mną na 

randkę. Matka, była cheerleaderka - i królowa balu absolwentów, królowa balu na zakończenie 

szkoły, księżniczka targów hrabstwa i nie wiem co jeszcze - szesnaście lat czekała na tę chwilę. 

Winę   za   to,   że   jak   dotąd   nie   umówiłam   się   już   milion   razy,   tak   jak   ona   w   moim   wieku, 

przypisywała mojemu niezbyt dziewczęcemu stylowi ubierania się.

Nie miała pojęcia o moim prawym sierpowym. No, teraz już chyba miała, dzięki pani 

Hankey i pozwaniu do sądu.

- Tak, jeśli o to chodzi, Skip - powiedziałam, odwracając się do mamy tyłem - wydaje mi 

się, że nie będę mogła pójść. Muszę być w domu o jedenastej. Mama nigdy nie pozwoliłaby mi 

iść do kina na taki późny seans.

-   Owszem,   tak   -   ku   mojemu   przerażeniu   i   konsternacji   mama   odezwała   się   pełnym 

głosem. Odsunęłam słuchawkę.

- Mamo - powiedziałam osłupiała.

- Nie patrz na mnie w ten sposób, Jessico. Nie jestem taka zasadnicza. Jeśli chcesz iść ze 

Skipem na seans o północy, to w porządku.

background image

Nie do wiary. Po tej historii z Robem byłam pewna, że nigdy mnie nie wypuści z domu, a 

zwłaszcza z chłopakiem.

Ale chyba tylko z jednym chłopcem nie wolno mi było się widywać.

I tym chłopcem nie był Skip Abramowitz.

-   To   znaczy   -   ciągnęła   mama   -   dobrze   znamy   Skipa.   Wyrósł   na   odpowiedzialnego 

młodego człowieka. Naturalnie, że możesz iść z nim do kina.

Otworzyłam szeroko buzię.

- Mamo, film zaczyna się dopiero o północy. - Jeśli Skip odprowadzi cię do domu zaraz 

potem...

- Och! - dobiegł głos ze słuchawki, która zwisała z mojej dłoni. - Odprowadzę, pani 

Mastriani. Proszę się nie martwić!

I tak właśnie umówiłam się na randkę ze Skipem Abramowitzem.

Cóż, nie bardzo mogłam się wyplątać. To by było dla niego potwornie upokarzające. Dla 

mnie zresztą też.

- Mamo! - wrzasnęłam, kiedy już odłożyłam słuchawkę. - Nie chcę chodzić ze Skipem!

- Czemu nie? - zainteresowała się mama. - Myślę, że to bardzo miły chłopiec.

W   tłumaczeniu:   nie   ma   motocykla,   nigdy   nie   pracował   w   warsztacie   i   świetnie   zdał 

egzaminy.

Aha, jeszcze jedno, jego tata to przypadkiem najlepiej opłacany adwokat w mieście.

-   Jesteś   niesprawiedliwa,   Jessico   -   powiedziała   mama.   -   Prawda,   Skip   nie   jest   może 

najbardziej atrakcyjnym chłopcem, jakiego znasz, ale jest wyjątkowo sympatyczny.

- Sympatyczny! Wysadził w powietrze moją ulubioną lalkę Barbie!

- To było wiele lat temu - stwierdziła mama. - Sądzę, że wy - rósł na prawdziwego 

dżentelmena.   Będziecie   się   razem   świetnie   owić.   -   Zamyśliła   się.   -   Wiesz,   znalazłam 

przypadkiem świetny fason na spódnicę, idealny na wyjście do kina. Zostało trochę materiału z 

zasłonek, które uszyłam do gościnnego pokoju...

Rozumiecie, to jest problem z niepracującą matką. Ciągle wymyśla sobie jakieś zadania, 

na przykład uszycie dla mnie spódnicy z materiału, który został po uszyciu zasłonek.

Zanim zdążyłam powiedzieć cokolwiek, choćby: „Nie, dziękuję, mamo. Wydałam kupę 

forsy w Esprit i chyba znajdę jakieś ładne ciuchy na tę okazję”, do kuchni wszedł Douglas z 

talerzem w ręku i oświadczył:

background image

Owszem, Jess. Skip jest naprawdę w porządku. Rzuciłam mu ostrzegawcze spojrzenie.

Uważaj, komiksowy chłopczyku - warknęłam. Douglas zaniepokoił się trochę.

- Och, ojej - powiedział do mamy, odkładając pusty talerz. Posprzątam, nie martw się. To 

moja wina.

Mama kurczowo przycisnęła szczotkę do siebie.

- Nie, nie. Sama posprzątam.

Smutne.   Chodziło   jej   oczywiście   o   to,   żeby   Douglas   nie   zbliżał   się   do   potłuczonej 

porcelany.   Próba   samobójcza   w   zeszłe   święta   wyrobiła   w   niej   przekonanie,   że   nie   należy 

zostawiać go sam na sam z ostrymi przedmiotami.

- Widzisz - odezwał się Douglas, kiedy wahadłowe drzwi nieruchomiały - na co się dla 

ciebie narażam? Teraz będzie mnie pilnować jak kwoka.

Powinnam być mu wdzięczna. Myślałam jednak tylko o tym, że życie stałoby się dużo 

mniej stresujące, gdyby Dougts znalazł się poza podejrzeniami.

- Idź, powiedz im teraz - poprosiłam. Dobra, zaczęłam go błagać. - Przed Wieczorną 

rozrywką. Wiesz, że mama nigdy nie traci więcej niż pięć minut Wieczornej na kłótnie.

Douglas właśnie płukał talerz.

-   Ani   mi   się   śni   -   powiedział,   nie   patrząc   na   mnie.   Wściekłam   się.   Naprawdę   się 

wściekłam.

- Douglas - syknęłam. - Jeśli sądzisz, że nie powiem federalnym, to chyba zgłupiałeś. 

Muszę im powiedzieć. I powiem. A kiedy oni się dowiedzą, to jak myślisz, jak długo potrwa, 

zanim to dotrze do mamy i taty? Chyba lepiej, żebyś ty im powiedział, a nie cholerne FBI, nie 

uważasz?

Douglas zakręcił wodę.

- Wiesz, co na to ojciec? Jeśli czuję się na tyle dobrze, żeby pracować za ladą w sklepie z 

komiksami, to jestem w stanie pracować w kuchni w restauracji Mastrianich. A ja nie znoszę 

pracy przy żarciu. Wiesz o tym.

- Kto znosi? - zapytałam.

- A mama? - Douglas potrząsnął głową. - Wiesz, jak zareaguje. To, co było przed chwilą, 

to pestka.

- Dlatego sama im powiem. Zanim dowiedzą się od kogoś innego. Na Boga, Douglas, 

mówię poważnie. Pracujesz tam już dwa tygodnie. Myślisz, że nikt im nic nie powie?

background image

- Posłuchaj, Jess. Powiem im. Tylko pozwól mi to zrobić wtedy, kiedy sam uznam za 

stosowne. Wiesz, jaka jest mama...

Drzwi wahadłowe od pokoju otworzyły się gwałtownie i weszła mama z szufelką pełną 

śmieci.

- Jaka mama jest, mianowicie? - zapytała, patrząc podejrzliwie na Douglasa i na mnie, i 

znowu na Douglasa.

Na szczęście zadzwonił telefon.

Znowu.

Skoczyłam w stronę aparatu, ale było za późno. Tata podniósł już słuchawkę u siebie.

- Jess! - ryknął. - Telefon do ciebie. Oczy mamy zapłonęły. Wiecie, co sobie myślała? 

Powodzenie   u   chłopców,   bogate   życie   towarzyskie,   randki,   telefony.   Rozczarowałam   ją, 

zdawałam sobie sprawę, jako córka, ponieważ we chodziłam na stałe z kimś takim jak Mark 

Leskowski.   Nie   wiedziała,   niestety,   że   telefony,   które   otrzymywałam   ego   wieczoru,   nie 

dotyczyły szczegółów jutrzejszej imprezy dobroczynnej.

Nie,   chodziło   raczej   o   szczegóły   mojej   rychłej   egzekucji.   Podniosłam   słuchawkę   i 

odkryłam, że to nie był żartowniś, który dzwonił wcześniej. Dzwonił agent specjalny Johnson.

- No cóż, Jessico - odezwał się. - Czy przemyślałaś może naszą poranną pogawędkę?

Spojrzałam na mamę i Douglasa.

- Eee, czy moglibyście... ? - zapytałam. - To sprawa osobista.

Mama zmarszczyła brwi.

- To chyba nie ten chłopak? Ten cały Wilkins?

Ten cały Wilkins. Prawie tak samo miłe, jak „dziwak”.

- Nie - powiedziałam. - To inny chłopak.

Co, praktycznie rzecz biorąc, nie było nawet kłamstwem, Mama, wychodząc z kuchni, 

uśmiechnęła się z taką radością, jakby właśnie uznano mnie za najpopularniejszą dziewczynę w 

szkole. Douglas też wyszedł, tyle że nie wyglądał nawet w połowie na tak uszczęśliwionego jak 

mama.   -   Jaką   pogawędkę?   -   zapytałam   agenta   specjalnego   Johnsona.   -   Och,   tę,   w   której 

sugerowałeś, że mój brat może być zabójcą Amber Mackey? I że jeśli nie pomogę wam wytropić 

waszych   najbardziej   upragnionych   poszukiwanych,   zaciągniecie   go   na   przesłuchanie   w   tej 

sprawie?

- Cóż, nie przypominam sobie, żebym tak to ujął - rzekł Agent specjalny Johnson. - Ale 

background image

owszem, w tej sprawie dzwonię.

- Przykro mi cię rozczarować - powiedziałam. - Douglas ma żelazne alibi na czas, kiedy 

porwano obie dziewczyny. Zapytaj jego pracodawców w Comix Underground.

W słuchawce zapadła cisza. A potem chichot agenta specjalnego Johnsona.

- Zastanawiałem się, jak długo będzie się zbierał na odwagę, żeby ci o tym powiedzieć.

Zrobiło mi się gorąco ze złości.

A potem mnie olśniło. Jasne, że wiedział o wszystkim. Wiedzieli od początku. Korzystali 

z mojej ignorancji, żeby mnie spętać.

Cóż, za to im płacą. Tajne operacje.

- Świetnie się bawisz moim kosztem - wycedziłam - ale może miałbyś ochotę zająć się dla 

odmiany   jakąś   pracą.   Wiem,   marzy   wam   się,   żebym   odwalała   robotę   za   was,   ale   w   tym 

szczególnym wypadku to wy jesteście ekspertami.

Opowiedziałam mu o telefonie.

- I mówisz, że nie mogłaś rozpoznać głosu? - zapytał.

- Tak. Wydawał się jakiś przytłumiony.

-   Prawdopodobnie   przykrył   czymś   mikrofon   słuchawki   -   stwierdził   agent   specjalny 

Johnson - z obawy, że go rozpoznasz. Powiedz mi jedną rzecz. Czy ten głos był w jakiś sposób 

charakterystyczny? Szczególny akcent albo coś takiego?

- Nie wiem, czemu przypomniałam sobie test na wsioka. No wiecie, test wymowy.

- Nie - powiedziałam zdziwiona, że wcześniej sama nie zwróciłam na to uwagi. - Żadnego 

szczególnego akcentu.

-   Dobrze   -   mruknął   agent   specjalny   Johnson.   -   Mądra   dziewczynka.   W   porządku, 

spróbujemy dojść, z jakiego numeru ten człowiek dzwonił.

- Myślałam, że to dla was nic takiego. Zwłaszcza, że od dawna podsłuchujecie moje 

rozmowy.

- Bardzo śmieszne, Jessico - rzekł agent specjalny Johnson oschłym tonem. - Zdajesz 

sobie, oczywiście, sprawę, że Biuro nie dopuściłoby w żadnym wypadku do naruszenia praw 

amerykańskiego obywatela w czasie śledztwa.

- Ehe - powiedziałam. Świadomość, że agent specjalny Johnson zajmie się tą sprawą, 

podnosiła mnie w jakiś sposób na duchu. Głupie, zważywszy, jak bardzo działało mi na nerwy, 

że federalni cały czas depczą mi po piętach, prawda? - Aha.

background image

- I nic się nie martw, Jessico. Tobie i twojej rodzinie nic nie bozi. Dzisiaj wieczorem 

rozstawimy   dwudziestu   funkcjonariuszy   wokół   waszego   domu.   Zapewnimy   całkowite 

bezpieczeństwo. Nasz dom rzeczywiście był bezpieczny i nikt nawet nie próbował się do niego 

zbliżyć. Za to spalili restaurację.

Można by pomyśleć, że należał mi się jakiś odpoczynek, A co? Ostatecznie poprzedniej 

nocy właściwie nie spałam. Ale nie, następnej nocy też zadbano o to, żebym  nie mogła  się 

wyspać, f No dobrze, trochę spałam. Telefon odezwał się dopiero o trzeciej.

O trzeciej nad ranem.

Potem nikt już nie spał w domu Mastrianich. I nie mieliśmy spać spokojnie przez długi, 

długi czas. Uznałam oczywiście, że telefon jest do mnie. Dlaczego by nie? Wieczorem wszystkie 

telefony   były   do   mnie.   Proszę,   urzeczywistniały   się   marzenia   mojej   mamy:   zostałam   miss 

popularności, hurra!

Szkoda tylko, że randki, na które się ze mną umawiano, to były randki z eee... ze śmiercią.

Dobra, i ze Skipem Abramowitzem.

Kiedy telefon rozdzwonił się o trzeciej rano, wyskoczyłam z łóżka, jeszcze nie całkiem 

przytomna, i rzuciłam się na aparat w moim pokoju. Chyba miałam nadzieję, że jeśli od razu 

podniosę słuchawkę, to reszta rodziny nie zdąży się obudzić.

Głos   w   słuchawce   okazał   się   znajomy,   ale   nie   należał   do   żadnego   z   moich   nowych 

przyjaciół. No wiecie, tych, co obiecali mnie zamordować, jeśli spróbuję jeszcze raz wyciągnąć 

od Tishy Murray informacje na temat domu w pobliżu kamieniołomów.

Uświadomienie sobie, że rozmawiam z agentką specjalną Smith, zajęło mi około minuty.

- Jessico - odezwała się, kiedy podniosłam słuchawkę. A potem, kiedy tata odebrał w 

swojej sypialni i mruknął półprzytomnie: „Halo?”, dodała: - Panie Mastriani.

Tata i ja nie powiedzieliśmy już nic więcej. Tata, jak sądzę, usiłował się obudzić, a ja, 

oczywiście, przygotowywałam się do tego, co miałam usłyszeć... czego się domyślałam. Zginęła 

kolejna osoba. Może Tisha Murray.

Albo Heather Montrose.  Mimo straży, jakie postawiono przed jej pokojem w szpitalu, 

ktoś zdołał się do niej zakraść i dokończyć dzieła. Heather nie żyje.

Albo to, albo znaleźli kogoś. Znaleźli kogoś, kto usiłował wedrzeć się do naszego domu, 

żeby mnie zabić.

Ale nie o to chodziło. Stało się coś, czego się zupełnie nie spodziewałam.

background image

- Przykro mi, że pana obudziłam - powiedziała Jill ze szczerym żalem. - Sądzę jednak, że 

powinniśmy   pana   zawiadomić,   że   pańska   restauracja,   Mastriani,   stoi   w   płomieniach.   Czy 

zechciałby pan...

Jill nie miała okazji dokończyć zdania, ponieważ mój tata Odłożył słuchawkę i, jak go 

znam, sięgał właśnie po spodnie.

- Zaraz tam będziemy - zapewniłam.

- Nie, Jessico, nie ty. Powinnaś...

Nie dowiedziałam się, co jej zdaniem powinnam, ponieważ odłożyłam słuchawkę.

Parę   sekund   później,   przy   drzwiach,   przekonałam   się,   że   miałam   rację.   Tata   był 

całkowicie   ubrany   -   to   znaczy,   miał   na   sobie   spodnie   i   buty.   Do   tego   górę   od   piżamy   w 

charakterze koszuli. Kiedy mnie zobaczył, powiedział: - Zostań z matką i bratem.

- Absolutnie nie - powiedziałam. Ja też zdążyłam się ubrać.

Wydawał się rozdrażniony i wdzięczny zarazem, co jest dość niezwykłe, jak się tak bliżej 

zastanowić. Dostrzegliśmy łunę, gdy tylko  wyszliśmy za próg. Pomarańczowa  poświata była 

dobrze widoczna na tle niskich, ciemnych chmur. Przypomniała mi się scena pożaru Atlanty z 

Przeminęło z wiatrem.

- Wielki Boże - powiedział tata.

Ja natomiast postanowiłam porozmawiać z przyjaciółmi po przeciwnej stronie ulicy. Tymi 

w białej pół ciężarówce.

- Cześć! - Puknęłam w zasłonięte okno od strony kierowcy. - Muszę jechać z tatą do 

centrum. Zostańcie tutaj i pilnujcie domu, póki nie wrócę, dobra?

Odpowiedzi nie było, ale też nie spodziewałam się żadnej. Ludzie, którzy mają cię śledzić 

potajemnie, nie lubią, kiedy się ich tak po prostu zaczepia i zaczyna z nimi rozmawiać, nawet 

jeśli ich szef wie doskonale, że ty wiesz, że oni tam są. Rozumiecie, co mam na myśli.

W centrum znaleźliśmy się w jednej chwili, ale miałam wrażenie, że trwało to całe wieki. 

Nasz dom dzieli od centrum zaledwie parę przecznic... piętnastominutowy spacer albo cztery 

minuty jazdy. O trzeciej nad ranem ulice świeciły pustkami. Nie mogliśmy oderwać oczu od tej 

pomarańczowej łuny na niebie. Parę razy tata o mało nie wjechał na chodnik. Dobrze, że tam 

byłam. Położyłam ręce na kierownicy, mówiąc:

- Tato, nie martw się. To nie to. Pomarańczowe światło? To pewnie takie błyskawice bez 

grzmotu.

background image

- Ciągle w tym samym miejscu? - zgłosił wątpliwości tata.

- Oczywiście - oświadczyłam. - Czytałam o tym. Na biologii. Boże, ale ja kłamię.

Potem skręciliśmy w Główną. I zobaczyliśmy.

To nie były błyskawice bez grzmotu. O nie.

Kiedyś, dawno temu, u sąsiadów z naprzeciwka z kominka wypadło płonące polano, od 

którego zajęły się firanki w salonie.

Takiego pożaru spodziewałam się w Mastrianim. No wiecie, języki ognia w oknach i 

może   wstęga   dymu   wydobywająca   się   z   otwartych   drzwi.   Strażnicy   byliby   na   miejscu, 

oczywiście, ugasiliby płomienie i już. Tak właśnie to wyglądało u sąsiadów. Stracili firanki, 

musieli wymienić dywan oraz kompletnie przemoczoną kanapę.

Ale kiedy strażacy odjechali, sąsiedzi położyli się spać we własnych - choć trochę pewnie 

śmierdzących   dymem   -   łóżkach.   Nie   musieli   się   wynieść   do   krewnych   czy   do   hotelu,   czy 

gdziekolwiek, ponieważ ich dom stał nadal.

Pożar w Mastrianim nie był tego rodzaju. Pożar w Mastrianim szalał, oddychał, żył. Miał, 

mówiąc oględnie, przerażającą siłę destrukcji. Płomienie strzelały z dachu na dziesięć, piętnaście 

metrów w górę. Cały budynek stał się kulą ognia. Nie mogliśmy podjechać bliżej, tyle parkowało 

tam wozów strażackich. Dziesiątki strażaków z plującymi wodą gumowymi wężami poruszało 

się w niesamowitym, sennym tańcu, usiłując ugasić ogień.

Ale los bitwy wydawał się przesądzony. Nie trzeba było strażaka, żeby to stwierdzić. 

Płomienie   pochłonęły   budynek   bez   areszty.   Zielono   -   złoty   baldachim   nad   drzwiami,   który 

osłaniał klientów przed deszczem? Zniknął. Zielony szyld z napisem Mastriani złotymi literami? 

Zniknął.   Okna   działu   administracyjnego   na   piętrze?   Zniknęły.   Nowe   zamrażarki?   Zniknęły. 

Stolik zakochanych, gdzie siedzieliśmy z Markiem Leskowskim? Zniknął. Wszystko zniknęło, 

Tak po prostu.

No, może nie tak po prostu. Kiedy wyszliśmy z tatą z samochodu i ruszyliśmy w stronę 

byłej restauracji, ostrożnie omijając krzyżujące się na ziemi i pulsujące jak żywe, gumowe węże 

strażackie, zobaczyliśmy,  że cały tłum ludzi uwija się gorączkowo, usiłując ocalić co się da. 

Strażacy   przekrzykiwali   szum   wody   i   huk   ognia,   kaszląc   w   gęstym,   czarnym   dymie,   który 

natychmiast zamulał gardło i płuca.

Jeden z nich zauważył nas i kazał się zatrzymać. Tata wrzasnął: „Jestem właścicielem!”, i 

strażak skierował  nas do grupy ludzi stojących  nieco dalej, o twarzach pomarańczowych  od 

background image

ogniowej łuny.

- Joe! - krzyknął ktoś, kogo rozpoznałam jako burmistrza naszego miasteczka. - Jezu, Joe! 

Tak mi przykro.

- Czy ktoś został ranny? - zapytał tata. - Nikt nie jest ranny, co?

- Nie - odparł burmistrz. - Paru chłopaków Richiego robiło za bohaterów i weszło do 

środka, żeby sprawdzić, czy nikt nie został. Najedli się dymu w nagrodę. - Nic im nie będzie - 

zapewnił Richard Parks, naczelnik straży pożarnej. - W środku nie było nikogo, Joe. Nie martw 

się. Tata odetchnął z ulgą.

- Jakie ryzyko, że to się rozszerzy? - Restauracja była wolno stojącym budynkiem w stylu 

wiktoriańskim, z księgarnią po jednej i bankiem po drugiej stronie oraz wspólnym parkingiem na 

tyłach. - Co z bankiem? Księgarnią?

- Polewamy je wodą - powiedział naczelnik straży. - Na razie w porządku. Trochę iskier 

wylądowało na dachu księgarni, ale zaraz zgasły. Zjawiliśmy się na czas, Joe, nie martw się. W 

każdym razie na czas, żeby uratować sąsiednie budynki.

Mówił smutnym głosem. Nic dziwnego. Często jadał w Mastrianim. Podobnie jak każdy z 

jego ludzi.

- Co się stało? - zapytał tata. - Jak do tego doszło? Ktoś coś wie?

- Nie potrafię powiedzieć. Ludzie w więzieniu naprzeciwko usłyszeli wybuch, wyjrzeli na 

ulicę i zobaczyli ogień. Jakieś osiem, dziewięć minut temu. Budynek stanął w ogniu jak kupka 

torfu.

- Co by wskazywało - wtrącił kobiecy głos - na użycie jakichś materiałów wybuchowych.

Odwróciliśmy   głowy   i   ujrzeliśmy   agentów   specjalnych   Smith   i   Johnsona,   którzy 

wydawali się przejęci i jakby odrobinę bardziej niedbale ubrani niż zwykle. Brak snu przez dwie 

noce z rzędu nawet im dawał się we znaki.

- Też tak uważam - powiedział szef straży.

- Chwileczkę. - Tata wytrzeszczył  oczy na agentów FBI. - Co wy mówicie?  Chcecie 

powiedzieć, że ktoś podpalił restaurację?

- Inaczej ogień nie rozprzestrzeniłby się tak szybko, Joe - stwierdził szef straży. - Nie tak 

gwałtownie. Sądząc po zapachu, to benzyna, ale dowiemy się dopiero, jak temperatura spadnie i 

będziemy mogli...

- Benzyna?  - Tata o mało nie dostał ataku serca. Naprawdę. Wszystkie żyły,  których 

background image

normalnie w ogóle nie widać, wystąpiły mu na czole. - Dlaczego, na Boga, ktoś miałby zrobić 

coś takiego? - zapytał tata. - Dlaczego ktoś miałby podpalać restaurację?

Szeryf, którego dopiero teraz zauważyłam, powiedział:

- Niezadowolony pracownik, być może.

- Nikogo nie zwolniłem - obruszył się tata. - Od wielu miesięcy.

- To prawda. Nie lubił zwalniać ludzi, więc zatrudniał głównie takich, co, do których miał 

pewność, że się sprawdzą. Instynkt na ogół go nie zawodził.

- No cóż, będzie dochodzenie. - Szeryf patrzył niemal z podziwem na szalejący ogień. - 

Podpalenie? Twoja firma ubezpieczeniowa nie spocznie. Dowiemy się wszystkiego. W swoim 

czasie.

Na pewno. Ale mogliby po prostu zapytać mnie. Mogłabym od razu powiedzieć im, kto to 

zrobił. Nie miałam wątpliwości.

No,   właściwie   to   wiedziałam   tylko,   dlaczego.   Nie   wiedziałam,   kto.   Ale   powód   był 

oczywisty.

Dostałam ostrzeżenie. Ostrzeżenie, że jeśli nie przestanę wypytywać o dom przy drodze 

do kamieniołomów...

To takie niesprawiedliwe. Mój tata. Biedny tata. W żaden sposób na to nie zasłużył.

Na widok taty, który próbował żartować z burmistrzem, szeryfem i naczelnikiem straży, 

ogarnęło mnie współczucie. Żartował, ale w środku, wiedziałam o tym dobrze, serce mu pękało. 

Tata kochał Mastrianiego. Otworzył tę restaurację zaraz potem, jak się pobrali z mamą. To była 

jego pierwsza restauracja, pierwsze dziecko... tak jak Douglas był pierwszym dzieckiem mamy.

- Nawet o tym nie myśl, Jess - powiedział agent specjalny, nawet dość ciepłym tonem.

Odwróciłam się do niego, mrugając oczami.

- O czym?

- Żeby znaleźć tego, kto to zrobił - odparł Allan. - Żeby szukać na własną rękę. Tu chodzi 

o niebezpiecznych, psychopatycznych bandytów. Ściganie ich zostaw nam, jasne?

Tym razem bardzo chciałam zastosować się do jego zalecenia. Och, jasne, byłam  też 

wściekła  i tak dalej. Nie zrozumcie  mnie źle. Ale jakaś część mnie  była  ciężko przerażona. 

Bardziej   przerażona   niż   wtedy,   kiedy   zobaczyłam   Heather   związaną   w   wannie.   Bardziej 

przerażona niż wtedy, gdy przedzierałam się na motocyklu przez ciemny las.

Ponieważ to, co się teraz działo, było w jakiś sposób straszliwsze. Budziło grozę większą 

background image

niż złamana ręka Heather albo to, że mogłabym zlecieć z ogromnego motocykla, ładując się pod 

koła.

Było niebezpieczne i nie do opanowania. Niosło śmierć.

Jak to, co spotkało Amber.

- Bez obaw - powiedziałam, przełykając ślinę. - Nic nie zrobię.

- Taak - agent specjalny Johnson łypnął podejrzliwie. - W porządku.

Potem usłyszałam głos mamy. Wołała tatę.

Szła w naszym kierunku, omijając węże strażackie, w prochowcu narzuconym na koszulę 

nocną.  Douglas  podtrzymywał  ją  za  łokieć,   żeby  się  nie   potknęła  w   sandałach   na  wysokim 

obcasie. Tata ruszył jej na spotkanie. Przystanęli obok największego z wozów strażackich.

-   Och,   Joe   -   westchnęła   mama,   przyglądając   się   płomieniom,   które   wciąż   strzelały 

wysoko, aż do nieba. - Och, Joe.

-   W   porządku,   Toni   -   odparł   tata,   biorąc   ją   za   rękę:   -   Nie   martw   się.   Zapłaciliśmy 

ubezpieczenie. Zwrócą nam. Możemy się odbudowywać.

- Ale tyle naszej pracy, Joe. - Mama nie mogła oderwać spojrzenia od ognia. No i wiecie, 

mimo całej grozy, ten widok był w jakiś sposób piękny. Strażacy nie usiłowali już gasić pożaru, 

pilnowali tylko, żeby nie rozprzestrzenił się na sąsiednie budynki. Na razie szło im dobrze.

-   Twoja   ciężka   praca.   Dwadzieścia   lat.   -   Mama   przechyliła   głowę,   opierając   ją   na 

ramieniu taty. - Tak mi przykro, Joe.

- W porządku - powiedział tata. Puścił jej rękę i objął ją ramionami. - To tylko restauracja. 

Tylko tyle. Tylko restauracja.

Tylko restauracja. Wymarzona, ukochana restauracja mojego taty. Poświęcił jej najwięcej 

czasu i najwięcej pracy. Joe, tańsza restauracja taty, przynosiła zaledwie połowę tych wpływów 

co Mastriani, a Joe Junior, z pizzą na wynos, nawet jeszcze mniej. Wiedziałam, że przez jakiś 

czas, bez względu na ubezpieczenie, nie będzie nam lekko.

Tata trzymał się dzielnie. Przytulił mamę i powiedział z odrobinę wymuszoną wesołością:

- Hej, jeśli już coś musiało pójść z dymem, cieszę się, że to restauracja, a nie dom.

Potem już nic nie mówili. Stali tak spleceni ramionami, przytuleni głowami, obserwując, 

jak część ich życia obraca się w popiół.

Douglas podszedł do mnie. Nie powiedziałam mu, o czym myślę. A myślałam o tym, że 

ostatnio widziałam rodziców stojących w ten sposób w szpitalu, kiedy Douglas podciął sobie 

background image

żyły.

- Wydaje mi się - odezwał się Douglas - że teraz nie jest najlepszy moment, żeby im 

powiedzieć, prawda?

Spojrzałam na niego.

- Powiedzieć o czym?

- O mojej nowej pracy.

- Nie mogłam się powstrzymać od uśmiechu.

- O nie - odparłam. - Teraz zdecydowanie nie jest dobry moment, żeby im powiedzieć o 

twojej nowej pracy.

I tak staliśmy we czwórkę, patrząc, jak dopala się restauracja Mastriani.

Następnego dnia dotarłam do szkoły koło południa i do tego czasu wszyscy - wszyscy w 

całym mieście - wiedzieli już, co się stało. Kiedy weszłam do stołówki - mama podrzuciła mnie 

w   porze   lunchu   -   całe   mnóstwo   ludzi   rzuciło   się   w   moją   stronę,   wyrażając   współczucie. 

Naprawdę, jakby ktoś umarł.

Miałam wrażenie, że wszyscy odczuli  tę stratę. Mastriani był  szczególnym  miejscem, 

wyjątkowym. Ludzie szli tam, kiedy mieli ochotę zaszaleć, w urodziny albo przed końcem roku.

Chyba wspominałam już, że nie cieszę się popularnością w swojej szkole. Nie czuję, 

powiedzmy,   duchowej   wspólnoty   ze   szkołą.   To,  czy  nasza   drużyna   wygra   mistrzostwa   albo 

cokolwiek   innego,   obchodzi   mnie   tyle,   co   zeszłoroczny   śnieg.   Nie   pamiętam,   żeby   mnie 

kiedykolwiek zaproszono na jakąś imprezę. Wiecie, imprezę bez rodziców, ale za to z alkoholem, 

kiedy wszyscy piją, a potem zalegają pod ścianami.

Nie, nigdy mnie nie zapraszano.

Dlatego byłam mocno zaskoczona żywiołowymi objawami współczucia. A nie tylko Ruth 

i Skip oraz ci, co grali w orkiestrze podeszli, żeby wyrazić żal.

Nie, również Todd Mintz, gromadka Pomponek, Tisha Murray i Jeff Day, a także sam 

król najelegantszego towarzystwa, Mark Leskowski we własnej osobie.

To prawie dość, żeby odwrócić uwagę dziewczyny, że gdzieś tam jest ktoś, kto pragnie jej 

śmierci - i kto dopilnuje, żeby tak się stało, jeśli dziewczyna za bardzo zbliży się do prawdy.

- Nie mogę w to uwierzyć - powiedział Mark, sadzając swoją naprawdę fantastyczną tylną 

część ciała na ławce obok mnie i przyglądając mi się głębokimi, brązowymi oczami. - A jeszcze 

niedawno byliśmy tam razem, ty i ja.

background image

- Owszem - powiedziałam, speszona zazdrosnymi  spojrzeniami skierowanymi  w moją 

stronę.   Ostatecznie,   wobec   zniknięcia   Amber,   Mark   byłby   niezłą   zdobyczą.   Niejedna 

cheerleaderka dźgnęła koleżankę łokciem w bok, wskazując na nas.

- Oczywiście nie domyślały się, że moje serce należy - i zawsze tak będzie - do innego.

- Przynajmniej nikt nie został ranny - powiedział Mark. - Możesz sobie wyobrazić, co by 

było, gdyby pożar wybuchł w porze obiadu?

- W porze obiadu byłoby trudno rozlać benzynę po całej restauracji.

- Chcesz powiedzieć, że ktoś to zrobił celowo? Dlaczego? Kto?

-   Przypuszczam,   że   ta   sama   osoba,   która   zabiła   Amber   i   pobiła   Heather.   To   było 

ostrzeżenie. Dla mnie. Żebym się w to nie mieszała.

Mark zdumiał się głęboko.

- Boże! Straszne.

To mniej więcej odpowiadało moim własnym odczuciom, toteż skinęłam głową.

- Zgadza się.

Zaraz potem zabrzmiał dzwonek. Mark powiedział jeszcze:

- Posłuchaj, może moglibyśmy się spotkać w ten weekend. Jeśli masz ochotę. Zadzwonię 

do ciebie.

Dobra,   przyznaję.   To   było   dość   podniecające   -   najprzystojniejszy   chłopak   w   szkole, 

wiceprzewodniczący   klas   maturalnych,   gwiazda   futbolu   i   w   ogóle,   mówi   tak   po   prostu: 

„Zadzwonię do ciebie”. Cóż, nie był Robem Wilkinsem. I w ogóle wydawał mi się raczej nudny.

Ale jednak. Umówił się ze mną. Już drugi raz. Nagle zrozumiałam, jak czuła się moja 

mama w szkole. No wiecie, miss wszystkich imprez. Dlatego tak się ucieszyła z telefonu Skipa. 

Powodzenie - tak, to fajne.

A w każdym razie było, dopóki w drodze do szafki nie zaczepiła mnie Karen Sue Hankey, 

mówiąc wyniosłym, Karen - Sue - Hankeyowym tonem:

- Brakowało mi ciebie podczas przesłuchań dziś rano. Zamarłam z ręką na szyfrowym 

zamku. Przesłuchania w celu ustalenia miejsc w orkiestrze. Kompletnie zapomniałam.

Ostatecznie miałam inne sprawy na głowie ... grożono mi śmiercią, zniszczono znaczną 

część rodzinnego przedsiębiorstwa.

Zaraz, zaraz... dęte wyznaczono na czwartek.

To znaczy na dzisiaj.

background image

- Przypuszczam, że skoro się nie stawiłaś - powiedziała Karen Sue - będziesz zajmowała 

ostatnie krzesło do końca semestru. Trudno. Pan Vine przydziela miejsca po szkole i założę się, 

że będę... - Hej!

Karen Sue krzyknęła, ponieważ ją popchnęłam. Niezbyt mocno i wcale nie brutalnie. Po 

prostu musiałam gdzieś pójść, i to szybko, a ona stała mi na drodze.

Wiedziałam, że pan Vine spędzał „okienko” na piątej lekcji w pokoju nauczycielskim, 

dochodząc do siebie po próbie orkiestry pierwszaków.

Pognałam korytarzem, potrącając ludzi i nie mówiąc nawet „przepraszam”. To nie było w 

porządku. Absolutnie nie. Osoba nieobecna z uzasadnionego powodu, jak ja, powinna zostać 

dopuszczona do przesłuchania, a niezsyłana na ostatnie krzesło tylko, dlatego, że jakiś psychol 

spalił restaurację należącą do jej rodziców.

W dodatku latem opanowałam sztukę czytania z nut. Miałam zamiar porazić pana Vine'a 

swoimi   nowymi   umiejętnościami.   Nie   chciałam   zająć   pierwszego   krzesła,   ale   zdecydowanie 

należało mi się trzecie, może nawet drugie. Ostatnie krzesło nie odpowiadało mi ani trochę. Będę 

walczyć, postanowiłam.

Wpadłam   w   poślizg,   wyhamowując   pod   drzwiami   pokoju   nauczycielskiego. 

Ryzykowałam, że spóźnię się na biologię, ale co tam. Zastukałam do drzwi.

Nagle ktoś dotknął mojego ramienia. Odwróciłam się i zobaczyłam Claire Lippman, która 

rzadko kiedy odzywała się do mnie na korytarzu. Nie, dlatego, że była snobką czy coś, tylko że 

zwykle siedziała z nosem w skrypcie.

- Jess - zaczęła. Nie wyglądała najlepiej. To było zdumiewające, bo Claire jest ideałem 

urody. Zawsze wygląda świetnie. Doskonale, nieskazitelnie, no wiecie.

Tym razem nie sprawiała wrażenia doskonałej. Zlizała całą szminkę z warg, a różowy 

sweter zarzucony na ramię - miała na sobie białą bluzkę bez rękawów - ledwo się trzymał.

- Jess, ja... - Claire rozejrzała się. Robiło się pustawo, bo wszyscy wchodzili do klas. - 

Muszę z tobą porozmawiać.

Coś było nie tak. Mocno nie tak.

- Co się dzieje, Claire? - zapytałam, kładąc jej rękę na ramieniu. - Czy dobrze...

Czy dobrze się czujesz. O to właśnie chciałam ją zapytać. Nie zdążyłam.

Bo po pierwsze, otworzyły się drzwi i pojawił się w nich nauczyciel chemii, pan Lewis.

Po drugie, z gabinetu pedagoga, znajdującego się naprzeciwko pokoju nauczycielskiego, 

background image

wychynął Mark z naręczem podań o przyjęcie do college'u, które dla niego przygotowano.

- Czym  mogę służyć,  panno Mastriani? - zapytał  pan Lewis. Nie miałam chemii, ale 

musiał znać moje nazwisko z gazet, z zeszłego roku.

- Cześć - zwrócił się do mnie i do Claire Mark Leskowski. - Jak się macie?

W tym momencie Claire zrobiła coś naprawdę bardzo dziwnego. Obróciła się na pięcie i 

pognała korytarzem, jakby ją kto gonił. Nawet nie zauważyła, że sweter zsunął jej się z ramion i 

upadł na ziemię.

Pan Lewis popatrzył za nią, potrząsając głową.

- Kółko teatralne - mruknął.

Mark i ja śledziliśmy wzrokiem Claire, aż zniknęła za rogiem, kierując się do skrzydła 

teatralnego, a potem spojrzeliśmy po sobie. Mark wzniósł oczy do nieba i wzruszył ramionami.

- Na razie - rzucił głośno i odszedł w przeciwnym kierunku, w stronę sali gimnastycznej.

Nie bardzo wiedząc, co robić, schyliłam się i podniosłam sweter. Był mięciutki, a kiedy 

spojrzałam   na   metkę,   zrozumiałam,   dlaczego.   Sto   procent   kaszmiru.   Na   pewno   Claire   się 

zmartwi. Wzięłam sweter, żeby jej później oddać.

- A więc, panno Mastriani? - Pan Lewis wytrącił mnie z zamyślenia.

Poprosiłam,   żeby   zawołał   pana   Vine'a.   Pan   Vine   wydawał   się   rozbawiony   moimi 

obawami, że zostanę zesłana do ostatniego rzędu w sekcji fletów.

-  Czy  naprawdę sądzisz  -  zapytał,   patrząc   na mnie   z  wesołym  błyskiem   w  oku -  że 

zrobiłbym ci coś takiego, Jess? Wszyscy wiemy, dlaczego cię nie było. Nie martw się. Przyjdź do 

mnie zaraz po lekcjach na przesłuchanie. W porządku?

Odetchnęłam.

- W porządku. Bardzo dziękuję.

Poszłam na lekcję zadowolona. Cieszyłam się, że pan Vine dał mi szansę. Miejsce w 

orkiestrze naprawdę było dla mnie ważne.

Wkrótce jednak miałam zapomnieć o przesłuchaniu. Dzień mijał, a ja coraz wyraźniej 

czułam, że coś nie daje mi spokoju. Coś nowego.

Coś więcej niż tajemnicza śmierć Amber, telefony z pogróżkami i pożar restauracji.

Dopiero w połowie siódmej lekcji zrozumiałam, co to jest. Byłam przerażona.

Poważnie, prawie trzęsłam się ze strachu.

Bałam się oczywiście o dom, o moją rodzinę i o siebie, choć federalni nie spuszczali oka z 

background image

naszego domu. Ze mnie na pewno też, choć muszę przyznać, robili to dyskretnie.

To nie wszystko. Wiedziałam, że dzieje się coś złego. Coś poza pożarem w Mastrianim, 

zabójstwem Amber i pobiciem Heather.

Rety, nie chcę powiedzieć, że miałam jakieś objawienie. Wcale nie. Nie wtedy.

Ale czułam wyraźnie, że dzieje się coś złego. To było nie tylko straszne, to było...

Odrażające.

Jak randka ze Skipem, tylko dużo, dużo gorsze.

W   połowie   siódmej   lekcji   nie   wytrzymałam.   Podniosłam   rękę,   zanim   w   ogóle 

zrozumiałam, co chcę zrobić.

Więc kiedy mademoiselle MacKenzie, niespecjalnie zachwycona, że przerywam jej w 

połowie dogłębnej analizy nieustającego ścierania się osobowości Alix i Michela {Alix mes du 

sel  dans   la   boule  de  Michel),  zapytała:  Qu'  estque   vous   vonlez,  Jessica?   a  ja  odparłam,   po 

angielsku, „Potrzebuję przepustki na korytarz”, nie próbowała nawet ukryć rozdrażnienia.

- Nie możesz poczekać do dzwonka?

- Nie, nie mogłam poczekać. Nie rozumiałam, dlaczego, ale wiedziałam, że nie mogę 

czekać.

Zdegustowana mademoiselle MacKenzie wręczyła mi drewnianą przepustkę do łazienki. 

Wyskoczyłam z klasy, zanim zdążyła powiedzieć: Au rewir.

Zbiegłam po schodach - laboratoria językowe znajdują się na drugim piętrze - do części 

administracyjnej. Nie byłam pewna, po co właściwie tam idę, dopóki nie zobaczyłam drzwi do 

sekretariatu i do pokoju nauczycielskiego.

Wtedy zrozumiałam. Claire. Claire dotykająca mojego ramienia tuż przed piątą lekcją. 

Chciała mi coś powiedzieć, ale nie zdążyła. Jej oczy - piękne błękitne oczy - patrzyły na mnie 

szeroko otwarte, pełne - teraz to wiem, chociaż w tamtej chwili za bardzo martwiłam się o siebie 

i swoją głupią pozycję w orkiestrze, żeby to zauważyć - strachu.

Strach. Strach.

Wpadłam do środka jak burza.

- Muszę się dowiedzieć, na jakiej lekcji jest teraz Claire Lippman - oznajmiłam, rzucając 

książki na biurko sekretarki. - Muszę to wiedzieć natychmiast.

Helen spojrzała na mnie przyjaźnie, choć z pewną rezerwą.

- Jess - powiedziała. - Wiesz, że nie mogę udzielać takich informacji...

background image

- Muszę wiedzieć! - ryknęłam.

Drzwi gabinetu pana Goodharta otworzyły się. Ku mojemu zaskoczeniu do poczekalni 

wkroczył nie tylko pan Goodhart, ale również agent specjalny Johnson.

- Jessica? - zaniepokoił się Goodhart. - Co ty tu robisz? Stało się coś złego?

Helen   nacisnęła   klawisz   komputera,   powodując,   że   z   ekranu   zniknęła   gra   Saper,   a 

pojawiły się rozkłady zajęć poszczególnych uczniów. Pan Goodhart zauważył to i zapytał:

- Helen, co robisz?

- Ona pyta, gdzie jest Claire Lippman. Właśnie szukam.

- Nie możesz tego powiedzieć, Helen. To poufne informacje.

- Dlaczego chcesz wiedzieć, gdzie jest ta dziewczyna, Jessico? - zapytał agent specjalny 

Johnson. - Coś się stało?

- Nie wiem. - W zasadzie mówiłam prawdę. Nie wiedziałam. Tyle że...

Coś tam jednak wiedziałam.

- Muszę ją znaleźć - oświadczyłam. - Natychmiast. Chciała mi coś powiedzieć, ale nie 

zdążyła, bo...

- Claire Lippman - odezwała się Helen - ma na siódmej lekcji WF.

- Helen! - krzyknął zaszokowany pan Goodhart. - Nie wolno!

- Dzięki - powiedziałam,  zabierając książki i posyłając  sekretarce  pełen wdzięczności 

uśmiech. - Wielkie dzięki.

Byłam prawie za drzwiami, kiedy Helen zawołała:

- Ale tam jej nie ma, Jess... Zamarłam.

A   potem   odwróciłam   się   powoli.   -   Jak   to   nie   ma?   -   zapytałam   ostrożnie.   Helen,   ze 

zmarszczonym czołem, studiowała ekran komputera.

- Nie ma - powiedziała. - Z danych wynika, że Claire nie była na zajęciach, począwszy 

od... czwartej lekcji.

- To niemożliwe - zaprotestowałam. Poczułam się dziwnie. Zdrętwiały mi wargi i ręce. - 

Widziałam ją tuż przed piątą lekcją.

- Nie. - Helen sięgnęła po wydruki. - Claire Lippman urwała się z piątej, a potem szóstej i 

siódmej lekcji.

Claire   Lippman   nigdy   w   życiu   nie   zerwała   się   z   lekcji   -   oświadczył   pan   Goodhart. 

Wiedział, co mówi, w końcu był jej pedagogiem.

background image

- No cóż - powiedziała Helen - dzisiaj się zerwała. Chyba wyglądałam, jakbym miała za 

chwilę zemdleć,  bo agent specjalny Johnson podszedł do mnie,  chwytając  za łokieć. - Jess? 

Jessica? Dobrze się czujesz?

- Nie, nie czuję się dobrze - odparłam. - Claire Lippman też nie.

To była oczywiście moja wina. To, co się przytrafiło Claire Lippman. Powinnam była jej 

wysłuchać. Powinnam była wziąć ją za ramię i zaciągnąć w jakieś spokojne miejsce. Miała mi 

coś ważnego do powiedzenia.

Coś tak ważnego, że ktoś postanowił ją uciszyć. Dlatego zniknęła z lekcji.

- Dzisiaj jest tak pięknie - powiedział pan Goodhart. - Może gdzieś sobie poszła. Lubi się 

opalać, a teraz mamy taką pogodę...

Siedziałam   na   pomarańczowej   kanapie,   z   książkami   na   kolanach.   Ręce   zwisały   mi 

bezwładnie. Czułam straszliwe zmęczenie.

- Claire nie uciekła ze szkoły. Oni ją mają.

Agent specjalny Johnson zawołał Jill i teraz oboje siedzieli naprzeciwko, wpatrując się we 

mnie, jakbym była nowym gatunkiem przestępcy, o jakim niedawno przeczytali w podręczniku 

na zajęciach szkoleniowych FBI.

- Kto ją ma, Jessico? - zapytała łagodnie agentka specjalna Smith.

- Oni. - Nie mogłam uwierzyć, że nie wie. Jak mogła nie wiedzieć? - Ci sami, którzy 

dopadli Amber. I Heather. I spalili restaurację.

- A kim są ci „oni”, Jessico? - Agentka specjalna Smith pochyliła się naprzód. Odzyskała 

już swój właściwy wygląd, jej włosy układały się w zgrabne loki, kostium sprawiał wrażenie 

starannie wyprasowanego. W jej uszach tkwiły maleńkie brylantowe kolczyki. - Wiesz, Jessico? - 

Wiesz, kim oni są?

Spojrzałam na nich. Byłam taka zmęczona. Naprawdę. Nie tylko, dlatego, że w ciągu 

ostatnich   paru   dni   nie   zdołałam   się   wyspać.   Byłam   zmęczona   wewnątrz,   do   szpiku   kości. 

Zmęczona strachem. Zmęczona tym, że nie wiem. Po prostu zmęczona.

- Nie, nie wiem, kim oni są - powiedziałam. - A wy? Macie jakieś pojęcie, kto to jest?

Agenci specjalni Smith i Johnson popatrzyli na siebie. Zobaczyłam, jak Allan potrząsa 

nieznacznie głową. Wtedy Jill powiedziała:

- Allan. Musimy jej powiedzieć.

Byłam   zbyt   zmęczona,   żeby   zapytać.   Nie   obchodziło   mnie   o.   Naprawdę   nie.   Byłam 

background image

przekonana, że Claire Lippman leży gdzieś martwa, i to z mojej winy. Co powie na to mój brat, 

Mike, kiedy się dowie? Kochał się w Claire, odkąd pamiętam. Pewnie, w życiu nie zamienił z nią 

ani słowa, ale kochał ją, tak czy inaczej. Kiedy występowała w Hello, Dolly, nie przepuścił ani 

jednego przedstawienia, nawet poranka dla dzieci.

A ja nie potrafiłam jej ochronić. Miłości życia mojego brata.

- Jessico - powiedziała agentka specjalna Smith. - Posłuchaj mnie przez chwilę. Amber. 

Amber Mackey, wiesz, dziewczyna, która nie żyje.

Podniosłam   głowę.   Miałam   dość   energii   -   nie   dużo,   ale   dość   -   żeby   zauważyć 

sarkastycznym tonem:

- Wiem, Jill, kim była Amber Mackey. Przez sześć lat siedziała przede mną w ławce.

- Agentko Smith - odezwał się szorstko agent specjalny Johnson. - Ta informacja jest 

ściśle poufna...

- Była w ciąży - ciągnęła agentka specjalna Smith. - Amber Mackey była w siódmym 

tygodniu ciąży, kiedy ją zabito, Jess. Koroner przedstawił właśnie protokół z autopsji i sądzę...

Zamrugałam oczami. Potem zamrugałam jeszcze raz i powiedziałam:

- W ciąży?

Pan Goodhart, który opierał się o biurko Helen, powtórzył jak echo:

- W ciąży?

Nawet Helen zawołała:

- W ciąży?! Amber Mackey?

-   Proszę   -   powiedział   agent   specjalny   Johnson.   Był   wyraźnie   zdenerwowany.   -   Nie 

chcemy tego rozpowszechniać. Nie powiadomiliśmy nawet rodziny ofiary. Proszę, żebyście na 

razie   zachowali   tę   informację   wyłącznie   dla   siebie.   Później   na   pewno   przedostanie   się   do 

wiadomości publicznej, zawsze tak jest. Ale na razie...

Nie słuchałam go. W głowie mi huczało: „Amber. W ciąży. Amber. W ciąży”.

A więc Mark Leskowski był ojcem dziecka Amber. Amber nie poszłaby do łóżka z nikim 

innym.   Choć   zaskoczyło   mnie,   że   w   ogóle   z   nim   spała.   No   wiecie,   nie   była   tego   typu 

dziewczyną.

Cóż, chyba jednak była tego typu dziewczyną.

Ale   wiedziałam,   czego   Amber   na   pewno   by   nie   zrobiła.   Nie   zdecydowałaby   się   na 

przerwanie ciąży. Nie Amber. Ile zorganizowała sprzedaży ciastek, zbierając fundusze na rzecz 

background image

samotnych matek? Ile razy organizowała akcje mycia samochodów, żeby zdobyć pieniądze na 

podobne cele? Ile razy podsunęła mi pudełko UNICEF - u, prosząc o drobne?

Nagle opuściło mnie uczucie zmęczenia. Jakby przepłynął przeze mnie strumień energii... 

Prawie jak wtedy, gdy uderzył mnie piorun.

Dobra, może niezupełnie tak. Ale zmęczenie się ulotniło. I jeszcze coś: już się nie bałam. 

Już nie.

Ponieważ przypomniałam sobie coś jeszcze. Strach w oczach Claire Lippman. Nie bała 

się, kiedy mnie zaczepiła. Przestraszyła  się dopiero, gdy z gabinetu pedagoga wyszedł Mark 

Leskowski.

Mark Leskowski. Ojciec dziecka Amber.

Mark Leskowski, który siedząc przy stoliku numer siedem w Mastrianim, zapytany, co 

zrobi, jeśli nie powiodą się jego plany dostania się do Narodowej Ligi Futbolu, odpowiedział: 

„Porażka nie wchodzi w rachubę”.

A dziecko z szesnastoletnią dziewczyną? I to w tym samym roku, kiedy miał pójść do 

college'u? W oczach Marka taka sytuacja należała z pewnością do kategorii „nie do przyjęcia”.

Wstałam, zrzucając książki na podłogę.

Ale nie wypuszczałam z rąk swetra Claire. Przez całe popołudnie trzymałam go w rękach.

- Jessico? - Jill także zerwała się na nogi. - O co chodzi? Co się dzieje?

Nie odpowiedziałam i wtedy agent specjalny Johnson odezwał się rozkazująco:

- Jessica. Jessica, słyszysz mnie? Odpowiedz agentce specjalnej Smith. Zadała ci pytanie. 

Czy chcesz, abym zadzwonił po twoich rodziców, młoda damo?

Nie obchodziło mnie, co mówią. Nie obchodziło mnie, że Helen, sekretarka, sprawdza 

mój numer domowy, a pan Goodhart macha mi dłonią przed twarzą, wykrzykując moje imię.

Och, nie zrozumcie mnie źle. To było denerwujące. Usiłowałam się skoncentrować, a ci 

ludzie skakali wokół mnie jak skwarki na patelni.

Ale   to   wszystko   nie   miało   znaczenia.   Trzymałam   sweter   Claire   Lippman.   Różowy 

kaszmirowy sweter, który jej matka - teraz to wiedziałam, chociaż właściwie nie miałam prawa 

wiedzieć - dała jej na szesnaste urodziny. Sweter pachniał perfumami Happy, Claire zawsze ich 

używa.  Babcia w każde święta Bożego Narodzenia dawała jej nową buteleczkę.  Wszyscy w 

szkole zachwycali się tymi perfumami. Nie wiedzieli, że to tylko Happy, z Clinique. Myśleli, że 

to coś egzotycznego,  superdrogiego. Nawet Mark Leskowski, który siedział  w rzędzie przed 

background image

Claire, raz zrobił jakąś uwagę na ten temat. Zapytał o nazwę. Chciał kupić takie perfumy dla 

swojej dziewczyny.

Swojej dziewczyny Amber. Którą zamordował.

Tak jak teraz zamierzał zamordować Claire.

Nagle straciłam oddech. Nie mogłam oddychać, bo było strasznie gorąco. Było gorąco, a 

w dodatku coś zakrywało mi usta i nos. Dusiłam się. Nie mogłam się wydostać. Wypuśćcie mnie. 

Wypuśćcie mnie. Wypuśćcie mnie.

Poczułam uderzenie w twarz. Wzdrygnęłam się i nagle ujrzałam przed sobą twarz pana 

Goodharta. Agenci specjalni Johnson i Smith trzymali go za ręce.

- Mówiłem panu - wrzeszczał Allan - żeby jej nie bić!

- A co miałem zrobić? - zapytał pan Goodhart. - Miała atak!

- To nie był atak. - Jill wyglądała na wściekłą. - Miałaś wizję, Jessico? Jessico, dobrze się 

czujesz?

Wytrzeszczyłam   oczy   na   całą   trójkę.   Policzek   piekł   mnie   trochę.   Tylko   trochę,   pan 

Goodhart nie uderzył zbyt mocno.

- Muszę iść - powiedziałam i przyciskając do siebie sweter Claire, wyszłam.

Naturalnie   poszli   za   mną.   Co   nie   było   łatwe,   ponieważ   ledwie   wydostałam   się   na 

korytarz, odezwał się dzwonek. Ostatni dzwonek tego dnia. Ludzie wysypali się z klas. Trzaskali 

drzwiczkami szafek, przybijali piątki, umawiali się na spotkanie w kamieniołomach. Wszędzie 

kłębiły się tłumy uczniów zmierzających do wyjścia.

Pozwoliłam, żeby ludzka fala wypchnęła mnie na zewnątrz i poniosła w stronę placu, 

gdzie   czekały   szkolne   autobusy.   Zabierały   do   domu   wszystkich,   z   wyjątkiem   tych,   którzy 

przyjechali własnymi samochodami albo zostawali na trening, na dodatkowe zajęcia, czy też za 

karę.

- Jessico! - usłyszałam za plecami. Agent specjalny Johnson.

Ktoś czekał koło masztu. Ktoś znajomy. Łatwo go było zauważyć w tłumie płynącym w 

stronę autobusów, ponieważ większość ludzi przewyższał o głowę i poza tym stał nieruchomo.

Rob. To był Rob.

Jakaś część mnie ucieszyła się na jego widok. Inna część w ogóle nie zwróciła na niego 

uwagi.

- Jess! - krzyknął. - Och, mój Boże. Słyszałem, co się stało zeszłej nocy. Jak się czujesz?

background image

- W porządku - odparłam. Przeszłam koło niego.

Rob, dostosowując swój krok do mojego, zapytał:

- Co się z tobą dzieje? Dokąd idziesz?

- Muszę coś zrobić. - Szłam szybko, na tyle szybko, że zgubiłam gdzieś z tyłu, w masie 

uczniów, agentów specjalnych Johnsona i Smith.

- Co musisz zrobić? - dopytywał się Rob. - Mastriani, dlatego tu przyszłaś?

„Tu” odnosiło się do boiska obok parkingu dla uczniów. To właśnie pod metalowymi 

trybunami schroniłyśmy się z Ruth wtedy, wiosną, gdy zaskoczyła nas burza. Ta burza odmieniła 

wszystko.

Boisko wyglądało mniej więcej tak samo jak tamtego dnia, tyle, że teraz byli na nim 

ludzie. Trener Albright stał pośrodku z gwizdkiem, zawodnicy dopiero się rozbierali. Większość 

cheerleaderek była już na miejscu. Właśnie odbywały się eliminacje, trzeba było znaleźć kogoś 

na miejsce Amber. Smutne, ale co miały robić? Do wykonania piramidy potrzeba dziesięciu 

dziewczyn.  Na trybunach  mrowiły się tłumy chętnych.  Zobaczywszy mnie  i Roba, przestały 

rozmawiać i zaczęły się nam przyglądać. Może myślały, że ja też chcę spróbować?

- Jess - odezwał się Rob - co się z tobą dzieje? Zachowujesz się jeszcze dziwniej niż 

zwykle.

Trener Albright zauważył nas i gwizdnął.

- Mastriani! - ryknął. Znał mnie aż za dobrze, w związku z moją skłonnością do siłowych 

rozwiązań. Parę razy zdarzyło mi się lekko uszkodzić jego zawodników. - Czego tu szukasz? 

Przyszłaś na próbę?

Nie odpowiedziałam. Rozglądałam się po boisku, szukając jednej osoby.

- Jeśli nie przyszłaś na próbę, złaź z boiska! - wrzasnął trener Albright. - Nie będziesz mi 

się tutaj włóczyć i denerwować moich chłopców.

Wreszcie   go   zobaczyłam.   Właśnie   wychodził   z   sali   gimnastycznej.   Poduszki   na 

ramionach sprawiały,  że wydawał  się jeszcze większy... chociaż i bez nich, rzecz jasna, był 

imponującej postury.

Spotkaliśmy się w pół drogi.

- Jess? - zaskoczony spojrzał na mnie, potem na Roba i znowu na mnie. - Co się dzieje?

Wyciągnęłam rękę. Tę rękę, w której nie trzymałam swetra Claire. Wyciągnęłam rękę, 

mówiąc:

background image

- Kluczyki!

Mark spojrzał na mnie z góry, z lekkim uśmieszkiem. Zachował zimną krew. - Co?

- Wiesz - odparłam. - Wiesz doskonale.

- Jakiś problem? - zapytał trener Albright, podchodząc do nas. Za nim szła większość 

drużyny - Todd Mintz, Jeff Day - i gromadka cheerleaderek. Nie, co dzień się zdarzało, żeby ktoś 

niepowołany wkraczał na boisko i zakłócał trening.

Zwłaszcza ktoś, kto nie należał do ich kręgu.

- Mark, ta dziewczyna zawraca ci głowę? - zapytał trener Albright.

- Nie, trenerze - odparł Mark. Nadal się uśmiechał. - Jest w porządku. Jess, o co chodzi?

- Wiesz, o co chodzi - powiedziałam obcym głosem. Brzmiał w nim ton twardszy niż 

kiedykolwiek. Twardszy i jednocześnie, w jakiś sposób, smutniejszy. - Wy wszyscy wiecie. - 

Spojrzałam na pozostałych piłkarzy. - Każdy z was wie.

Todd, mrugając oczami w ostrym słońcu, stwierdził: - Ja nie wiem.

- Zamknij się, Mintz - rzucił Jeff Day.

Trener Albright przeniósł wzrok na Marka i z powrotem na mnie. Potem oznajmił:

- Posłuchaj, nie wiem, o co chodzi, ale jeśli masz jakąś sprawę do któregoś z moich 

zawodników, zgłoś się w godzinach, kiedy biuro jest otwarte. Nie wolno ci przerywać treningu...

Wystąpiłam krok do przodu i walnęłam Marka Leskowskiego pięścią w żołądek.

- Dawaj - powiedziałam, kiedy z jękiem osuwał się na kolana. - Dawaj kluczyki.

Potem   wszystko   potoczyło   się   błyskawicznie.   Mark   zadziwiająco   szybko   doszedł   do 

siebie i rzucił się na mnie. Chwyt Roba osadził go w miejscu. Jeff Day poderwał mnie z ziemi, 

planując, jak sądzę, przerzucić mnie przez płot. Powstrzymał go Todd Mintz, który ścisnął go za 

krtań. A trener Albright gwizdał jak wściekły.

Rozległ się brzęk i coś błyszczącego wypadło z kieszeni Marka. Kluczyki. Rob podniósł 

je i rzucił do mnie, wołając:

- Mastriani!

W  tym  momencie  Jeff, przyduszony przez  Todda, puścił  mnie.  Złapałam  kluczyki  w 

locie, jedną ręką.

A potem odwróciłam się i pobiegłam prosto na parking dla uczniów.

- Nie możesz tego zrobić! - wrzeszczał  Mark. - To bezprawne! Bezprawna rewizja i 

zawłaszczenie!

background image

- Przyjmij - powiedział Rob - że zastosowano wobec ciebie areszt obywatelski.

Szli za mną. Wszyscy pospieszyli za mną - Rob i Mark, Todd i Jeff, trener Albright i 

cheerleaderki. Jak ten grajek z bajki, który grając na zaczarowanym flecie, wyprowadził dzieci z 

miasteczka,   prowadziłam   drużynę   futbolową   i   zespół   cheerleaderek   w   stronę   bmw   Marka 

Leskowskiego.

-   Och,   mój   Boże!   -   Ruth   stała   przy  swoim   kabriolecie.   -   Tutaj   jesteś.   Wszędzie   cię 

szukałam. Co...

Zauważyła tłumek idący za mną.

- To jakaś bzdura! - wrzasnął Mark.

- Mastriani! - ryknął trener Albright. - Oddaj kluczyki... Nie posłuchałam, oczywiście. 

Podeszłam wprost do samochodu Marka i włożyłam kluczyk w zamek bagażnika.

Wtedy Mark rzucił się do ucieczki. Tyle, że Rob mu nie dał drapnąć. Wyciągnął rękę, 

niemal od niechcenia, i chwycił Marka za tył koszuli.

- Puszczaj! - krzyknął Mark. - Puść mnie!

Przekręciłam kluczyk i wieko bagażnika podskoczyło do góry.

Tak zastali nas agenci specjalni Johnson i Smith, którzy właśnie dotarli na miejsce. Tłum 

uczniów otoczył bmw, podczas gdy Rob przytrzymywał Marka Leskowskiego, a Todd Mintz 

Jeffa Daya (który też usiłował się upłynnić w ostatniej chwili).

Ja natomiast tkwiłam połową ciała w bagażniku, sprawdzając, czy Claire Lippman daje 

oznaki życia.

- Och, to było okropne - powiedziała Claire jeszcze tego samego dnia.

- Opowiedz - poprosiłam.

-   No   wiesz,   naprawdę.   Byłam   pewna,   że   umrę.   -   Wyglądałaś,   jakbyś   już   nie   żyła   - 

stwierdziła Ruth.

- Naprawdę? - zainteresowała się Claire. - To znaczy jak wyglądałam?

Ruth, która siedziała  na parapecie  naprzeciwko  szpitalnego  łóżka Claire,  spojrzała na 

mnie niepewnie.

- Chcę wiedzieć - upierała się Claire. - Rozumiesz, gdybym miała kiedyś odegrać scenę 

śmierci... Powinnam wiedzieć, jak trzeba wyglądać.

- No - odparła Ruth z wahaniem. - Byłaś strasznie blada, miałaś zamknięte oczy i prawie 

nie oddychałaś. Ale to dlatego, że miałaś usta zaklejone taśmą.

background image

- I jeszcze gorąco - wtrącił Skip. - Nie zapominaj o temperaturze.

- W bagażniku było ponad trzydzieści stopni - rzuciła wesoło Claire. - Tak powiedzieli 

sanitariusze. Umarłabym z przegrzania albo odwodnienia, zanim Mark przyszedłby mnie zabić.

- Eeee... Taak. Coś w tym rodzaju - odezwała się Ruth. - To właśnie nie jest dla mnie 

jasne. - Dlaczego Mark chciał cię zabić?

Claire przewróciła pięknymi błękitnymi oczami.

- Ojej, ponieważ widział, jak rozmawiam z Jess.

Ruth   spojrzała   w  kierunku   ogromnych   koszy z   kwiatami,  które   przysyłano  Claire  do 

szpitala. Mieli ją zwolnić już jutro rano, ale kwiaty napływały na okrągło.

Claire Lippman cieszyła się o wiele większą popularnością, niż przypuszczałam.

- No powiedzcie - nalegała Ruth.

- To naprawdę proste - powiedziałam. - Amber Mackey zaszła w ciążę...

- W ciążę! - zawołała Ruth.

- W ciążę! - zawtórował jej brat bliźniak.

- W ciążę - powtórzyłam. - I oznajmiła Markowi, że urodzi to dziecko. Chciała, żeby się z 

nią ożenił,  żeby mogli  wychować  dziecko  razem,  stworzyć  małą  szczęśliwą  rodzinę. O  tym 

właśnie rozmawiali tego dnia w kamieniołomach, kiedy Claire zauważyła, jak ciągle odchodzą 

gdzieś na bok. Rozmawiali o tym, że Amber jest w ciąży.

- Zgadza się - przytaknęła Claire. - Ale Mark w swoich planach na przyszłość nie brał pod 

uwagę, że jego dziewczyna może zajść w ciążę.

-   Jasne   -   powiedziałam.   -   Małżeństwo   czy   nawet   konieczność   płacenia   alimentów 

mogłyby zniweczyć jego karierę sportową. Dla niego taka sytuacja była „nie do przyjęcia”. Mark 

jeszcze się nie przyznał, ale pewnie pobił Amber, żeby wyperswadować jej to dziecko, a potem 

gdzieś zostawił - prawdopodobnie w bagażniku. Kiedy to nie pomogło i Amber nie zmieniła 

zdania, zabił ją i wrzucił do sadzawki.

- No dobra - odezwała się Ruth. - Teraz chyba rozumiem. A Heather? Przecież Mark był z 

tobą, kiedy Heather zniknęła?

- Owszem, był. O to chodziło. Mark czuł, że grunt mu się pali pod nogami. Federalni 

dobierali mu się do skóry. Wykombinował, że jeśli inna dziewczyna zostanie porwana w czasie, 

kiedy on będzie miał żelazne alibi, to policja się odczepi.

-   A   trudno   o   lepsze   alibi   -   dodał   Skip   -   niż   kolacja   w   towarzystwie   pupilki   FBI, 

background image

„dziewczyny od pioruna”.

- Zgadza się - potwierdziłam. - Mniej więcej. No i podziałało. Kiedy Heather zniknęła, 

nikt już nie podejrzewał Marka.

- Poza tobą - stwierdziła Claire.

- No cóż, to niezupełnie tak, że podejrzewałam Marka. - Zdawało mi się, że ktoś tak 

przystojny nie może być przestępcą. Byłam głupia. - Ale ten dom przy kamieniołomach... Kiedy 

zaczęłam się dopytywać o ten dom, Mark znowu się przestraszył i kazał Jeffowi Dayowi, który 

porwał i pobił Heather - zadzwonić do mnie z pogróżkami. A potem Mark i Jeff włamali się do 

Mastrianiego, rozlali benzynę i puścili restaurację z dymem.

W każdym razie tak to przedstawił Jeff Day. Na widok policji rozryczał się jak dziecko, a 

potem sypał jak pęknięte sito.

- Największy błąd Marka - ciągnęłam - polegał na tym, że wziął do pomocy kogoś takiego 

jak   Jeff   Day.   Jeff   nie   jest   specjalnie   bystry   i   potrzebuje   dokładnych,   bardzo   dokładnych 

instrukcji. Zawsze przychodzi do Marka i pyta, co ma robić... zawsze przed pierwszą lekcją.

- Mark siedzi przede mną - powiedziała Claire. Rolę ofiary odgrywała bardzo poważnie, 

co chwila poruszając ręką z kroplówką, żeby zwrócić uwagę na swój ciężki stan. - No więc rano, 

kiedy   szeptali   z   Jeffem   przed   dzwonkiem,   coś   w   wyrazie   ich   twarzy...   coś   takiego 

nieprzyjemnego... naprowadziło mnie na myśl. Po prostu zrozumiałam. Nie wiem, jakim cudem, 

ale zrozumiałam. Nie mogłam iść na policję, bo nie miałam nic konkretnego. Pomyślałam, że 

mogę porozmawiać z Jess...

- Ale Mark nas zobaczył - wtrąciłam - Tak się przestraszyła, że...

- Uciekłam - dokończyła Claire - jak młody jelonek.

Z tym jelonkiem to nie jestem taka pewna. Claire jest trochę za wysoka. Może jak gazela, 

jeśli już.

- Mark poszedł niby to w drugą stronę - powiedziałam - ale obszedł budynek i złapał ją...

-   Uderzył   mnie   tutaj...   -   Claire   pokazała   na   tył   głowy.   -   Czymś   ciężkim.   Kiedy   się 

ocknęłam, leżałam w jego bagażniku.

- Pewnie chciał ją zabrać do domu przy drodze do kamieniołomów - powiedziałam - i 

zrobić z nią to, co zrobił z Amber...

- I co teraz? - zapytała Ruth - Co z Markiem?

- Hmm... Pójdzie do więzienia. Na długo.

background image

To rzeczywiście pokrzyżuje jego plany wstąpienia do Ligi Narodowej zaraz po college'u.

Do pokoju weszli rodzice Claire, państwo Lippmanowie.

- Och, dziękuję wam, dzieci - odezwała się pani Lippman - za dotrzymanie towarzystwa 

naszej małej dziewczynce, kiedy nas nie było. Proszę, Claire, oto shake miętowo - czekoladowy.

Claire natychmiast opuściło ożywienie, jakie wykazywała przy rozmowie ze mną, Ruth i 

Skipem. Opadła bezsilnie na poduszki. Naprawdę, wyciągała z tej sytuacji tyle korzyści, ile się 

dało. Cóż, ostatecznie była gwiazdą szkolnego teatru.

- Dziękuję, mamusiu - odezwała się mdlejącym głosem.

- Ece.. - mruknęłam. - Chyba już sobie pójdziemy.

-   Tak.   -   Ruth   ześliznęła   się   z   parapetu.   -   Pora   odwiedzin   minęła.   Cześć,   Claire.   Do 

widzenia państwu.

- Do widzenia, dzieciaki - odparł doktor Lippman.

Pani  Lippman   nie  poprzestała   jednak  na  zwykłym   „do  widzenia”.   Podeszła   do mnie, 

ścisnęła mnie jak niedźwiedź, nazwała wybawczynią jej małej córeczki i zapewniła, że jeśli jest 

coś   -   cokolwiek   -   co   ona   i   jej   mąż   mogliby   dla   mnie   zrobić,   to   wystarczy   powiedzieć. 

Lippmanowie wraz z rodzicami  Heather (kto by się spodziewał)  zakładali Fundusz na rzecz 

Odbudowy Mastrianiego. Szkoda. Mogliby założyli Fundusz na rzecz Spłaty Kosztów Leczenia 

Karen Sue Hankey, żeby pani Hankey wycofała swój pozew.

Żebracy   jednak   nie   kapryszą,   więc   kiedy   pani   Lippman   próbowała   mnie   udusić   w 

serdecznym uścisku, powiedziałam tylko:

- Eee... dziękuję bardzo.

Cudem uchodząc z nie połamanymi żebrami, pospieszyłam za Ruth i Skipem na korytarz.

- Jej - odezwała się Ruth. - Teraz wiem, skąd wziął się u Claire talent dramatyczny.

- Mnie to mówisz? - powiedziałam, ścierając z policzka szminkę pani Lippman.

- Wstąpimy do Heather? - zapytał Skip, kiedy szliśmy w stronę wind.

- Już ją wypuścili - powiedziałam. - Złamana ręka, poobijane żebra, wstrząs mózgu, ale 

poza tym nic takiego; dojdzie do siebie.

- Fizycznie - powiedziała Ruth. - Ale psychicznie? Po tym co przeszła?

- Heather  to twarda sztuka - stwierdziłam.  Wpakowaliśmy się we trójkę do windy.  - 

Wróci do szkoły i znowu będzie potrząsać pomponami.

- Tak, tylko po co miałaby nimi potrząsać? - zastanowiła się Ruth. - Bez Marka i Jeffa 

background image

Jaguary mają małe szanse na zawody stanowe.

- Aha. Jest jeszcze drużyna koszykówki - przypomniałam. - Żaden z koszykarzy, o ile mi 

wiadomo, nikogo nie zamordował.

- A więc, Jess - powiedział Skip, kiedy otworzyły się drzwi windy na dole. - Jak się 

czujesz jako bohaterka? Po raz kolejny?

- Nie wiem - odparłam. - Nie tak cudownie, naprawdę. No wiesz, gdybym wcześniej się 

za to wzięła, uratowałabym może Amber. Nie wspominając już o Mastrianim.

- Jak na to wpadłaś? - dziwiła się Ruth. - Skąd wiedziałaś, że Claire jest w bagażniku?

Wiedziałam,  że to pytanie  padnie wcześniej  czy później, chociaż  łudziłam  się, że go 

uniknę. Jak miałam wyjaśnić, że przez chwilę byłam Claire tkwiącą w bagażniku? A wszystko, 

dlatego, że upuściła sweter...

-   Nie   wiem   -   skłamałam.   -   Po   prostu...   wiedziałam.   Ruth   spojrzała   na   mnie   z 

niedowierzaniem.

- Taak. Zgadza się. Tak jak latem, z Shane'em i poduszką. Załapałam.

Załapała, w porządku. Miałam nadzieję, że tylko ona. - Jaka poduszka? - zainteresował się 

Skip.

- Nieważne - powiedziałam. - Słuchajcie, powinnam wracać do domu. Mama ma już dość. 

Najpierw restauracja, potem Douglas i ta jego praca. Nie wspominając o pozwie Karen Sue...

Nie   mogę   uwierzyć,   że   wciąż   chce   cię   pozwać   -   oburzył   się   Skip.   -   Po   tym   jak 

samodzielnie złapałaś mordercę i w ogóle.

- No cóż, o mało jej nie złamałam nosa. Ruth taktownie zmieniła temat.

- No więc jak z tą pracą Douglasa? - zapytała. - Comix Underground to obleśne miejsce. 

Pełno tam jakichś podejrzanych typków.

- Hej! - zawołał Skip urażony. Skip, jak mi wiadomo, często dokonuje zakupów w Comix 

Underground.

- Nie wiem. - Wzruszyłam ramionami. - Douglas to Douglas. Zawsze chadzał własnymi 

drogami.

- Wiem coś o tym. - Ruth potrząsnęła głową. - Rany, cieszę się, że nie mieszkam w twoim 

domu. - To będzie jak trzecia wojna... - Przerwała i spoglądając w kierunku zasuwanych drzwi, 

dokończyła: - Cóż, chciałam powiedzieć „trzecia wojna światowa”, ale chyba zmieniłam zdanie. 

- Czwarta wojna światowa.

background image

- Słucham? O czym ty mówisz?

- Rety! - krzyknął Skip. - Zawiadomić Pentagon. Rodzina Mastrianich ruszyła do natarcia.

Wtedy go zauważyłam. Zamurowało mnie.

- Mike! - Nie wierzyłam własnym oczom. - Co ty tu robisz?

Mike najwyraźniej przybywał prosto z lotniska. Miał ze sobą torbę i wyglądał, delikatnie 

mówiąc, jak wypluty. Podbiegł do nas, pytając gorączkowo:

- Jak ona się czuje? Wszystko w porządku?

- Skąd się tu wziąłeś? - zapytałam. - Czy mama i tata nie odwieźli cię przypadkiem do 

Harvardu w zeszłym tygodniu? Dlaczego wróciłeś?

Michael spojrzał na mnie gniewnie.

- Myślisz, że mógłbym tam zostać, po tym co się stało?

- Mike - powiedziałam. - Na Boga. Wypłacą nam odszkodowanie. To nie takie znowu 

nieszczęście.  Tata  już snuje plany odbudowy w jakimś  nowym  kształcie.  Zabije cię, jak się 

dowie, że...

- Nie obchodzi mnie ta głupia restauracja - powiedział Mike z urazą w głosie. - Nie 

dlatego wróciłem. Obchodzi mnie Claire.

Zamrugałam oczami. - Claire?

- Tak, Claire. Claire Lippman. Jak ona się czuje? Wyjdzie z tego?

Gapiłam się na niego, przyznaję z przykrością, z otwartą gębą. Claire? Przebył całą drogę 

z   college'u   -   poświęcając   całe   stypendium   semestralne   na   bilet   lotniczy   -   z   powodu   Claire, 

dziewczyny,  z którą nigdy wżyciu  nie  zamienił  ani jednego słowa? Czy obu moim braciom 

brakowało piątej klepki?

Pierwsza odezwała się Ruth:

- Z Claire będzie wszystko w porządku, Michael. - Popatrzyłam na Ruth z uznaniem. Była 

taka opanowana, choć jakiś czas temu kochała się w Michaelu. Letnia przygoda ze Scottem 

chyba pomogła jej się z tego otrząsnąć. - Zatrzymali ją na noc, no wiesz, na obserwację.

- Chcę ją zobaczyć - oświadczył Mike. - W którym jest pokoju?

- Czterysta siedemnaście - powiedział Skip, a ja zawołałam:

-   Czyś   ty   zwariował?   Przeleciałeś   półtora   tysiąca   kilometrów,   tylko   po   to,   żeby   się 

przekonać, że jej się nic nie stało? Przecież nawet nie wie o twoim istnieniu.

Mike potrząsnął głową.

background image

- Powiedz mamie i tacie, że niedługo wrócę. Następnie ruszył w stronę wind hotelowych. 

Szedł lekko chwiejnym krokiem, jak Clint Eastwood albo nie wiem, kto.

- Pora odwiedzin już minęła! - wrzasnęłam.

Ale to nie zrobiło na nim wrażenia. Zachowywał się jak opętany. Zniknął w windzie, w 

postawie dumnie wyprostowanej.

- To jest coś najbardziej romantycznego, co można sobie wyobrazić - skomentowała Ruth.

- Żartujesz? - Byłam przerażona. - To jest kompletnie... no, to jest... to jest...

- Romantyczne - dokończyła Ruth.

- Chore - poprawiłam ją.

- Nie wiem - odezwał się Skip. - Claire jest pociągająca. Spojrzałyśmy na niego. Potem 

odwróciłyśmy wzrok z obrzydzeniem.

- Dobra - powiedział Skip. - Tak po prostu jest. Ruth wzięła mnie pod rękę, kierując do 

wyjścia.

-   Chodźmy.   Wstąpimy   po   drodze   do   Trzydziestu   Jeden   Smaków   i   weźmiemy   coś 

mocniejszego dla twojej mamy. Przyda się, kiedy przekażesz jej wiadomość o Michaelu.

Wyszliśmy na świeże, chłodnawe powietrze wieczoru. Słońce właśnie zaszło, niebo na 

zachodzie było całe w purpurach i fioletach. Przyszło mi do głowy, że Mark patrzy pewnie na to 

samo niebo. Tylko że zza krat.

I mówić tu o rzeczach „nie do przyjęcia”.

- Pierwsze, co zrobimy jutro rano - powiedziała Ruth, idąc do samochodu - to umówimy 

się na nowo na twoje przesłuchanie w orkiestrze...

Jęknęłam. Na śmierć zapomniałam.

- Potem - ciągnęła Ruth - poprosisz Rosemary, żeby ci przysłała zdjęcia kilkorga dzieci, 

za których odnalezienie wyznaczono nagrody. Będziesz potrzebowała kasy. Wiesz, restauracja i 

ten pozew Karen Sue.

Jęknęłam głośniej.

- A potem, przykro mi, będziemy musiały coś zrobić z twoimi włosami. Myślałam o tym i 

doszłam   do   wniosku,   że   przydałyby   się   pasemka.   W   szkole   fryzjerskiej   w   soboty   robią 

farbowanie za darmo...

- Zaraz - powiedział Skip. - W sobotę idziemy z Jess do kina.

- Och, nie idziecie - burknęła Ruth. - Nie mogę pozwolić, żeby mój brat spotykał się z 

background image

moją najlepszą przyjaciółką. To po prostu niestosowne.

- Ale...

- Zamknij się, Skip - powiedziała Ruth. - To niestosowne i zdajesz sobie z tego sprawę. 

Poza tym nie podobasz jej się. Podoba jej się ten facet tam...

Rob stał oparty o motocykl, czekając na kogoś. Tym kimś byłam ja.

Wyprostował się na mój widok i pomachał mi ręką.

- Och - powiedziałam. - Eee... zobaczymy się później, dobrze?

- Proszę bardzo - odparła wyniośle Ruth. - Chodź, Skip.

- Ale... - Skip patrzył na Ruth podejrzliwie i z pewną dozą niepokoju.

- Wybacz, Skip - powiedziałam, poklepując go po ramieniu, podczas gdy Ruth odciągała 

go w drugą stronę. - Ale Ruth ma rację. To by nie wyszło. Nie znoszę tych wszystkich gier z 

hobbitami.

Potem,   posyłając   Skipowi   szeroki   uśmiech,   żeby   pokazać,   jak   bardzo   mi   przykro, 

pospieszyłam do Roba.

- Cześć - powiedziałam. Wciąż się uśmiechałam, ale teraz trochę nieśmiało.

- Cześć. - Uśmiech Roba nie był ani trochę nieśmiały. - Jak się masz?

- Och - wzruszyłam ramionami. - Raczej w porządku.

- A jak Claire?

Wzmianka o Claire przypomniała mi o Mike'u. Skrzywiłam się mimowolnie.

- Nic jej nie będzie.

Rob nie zwrócił uwagi na moją minę. - Dzięki tobie.

- I tobie - powiedziałam. - Nie pozwoliłeś Markowi uciec.

-   Drobiazg   -   odparł   skromnie   Rob.   -   Wstąpiłem,   żeby   zobaczyć,   czy   nie   trzeba   cię 

podwieźć do domu. No to jak?

- Trzeba. Wiesz, że mój tata zamierza zatrudniać cały personel, dopóki restauracja nie 

zostanie odbudowana? Przekształca Joe Juniora z baru szybkiej obsługi w restaurację z obsługą 

kelnerską.

- Wiem, mama mówiła. Twój tata to dobry człowiek. Och, zaraz, byłbym zapomniał.

Wcisnął mi do ręki coś ciężkiego. Zegarek.

- Ale to twój zegarek.

- Owszem - przyznał Rob. - To mój zegarek. Myślałem, że go chcesz.

background image

- A ty? - zapytałam. Zadając to pytanie, zapinałam już pasek od zegarka.

- Nie wiem - powiedział Rob. - Jakoś sobie poradzę. Potrząsnął głową, podał mi kask.

- Jesteś naprawdę dziwna. Wiesz o tym?

- Tak - odparłam i stanęłam na palcach, żeby go pocałować...

W tym momencie ktoś obok odchrząknął i powiedział:

- Eee... panna Mastriani? Odwróciłam głowę. I wytrzeszczyłam oczy.

Przed   czarnym   czterodrzwiowym   sedanem   -   nieoznakowanym   wozem   należącym 

najwyraźniej do pewnych szczególnych służb - stał wysoki mężczyzna, którego nigdy przedtem 

nie widziałam. Mężczyzna w kapeluszu i mimo ciepłej pogody, w prochowcu.

-   Panno   Mastriani,   jestem   Cyrus   Krantz,   dyrektor   wydziału   operacji   specjalnych 

Federalnego Biura Śledczego. Jestem bezpośrednim przełożonym agentów specjalnych Johnsona 

i Smith.

Przyjrzałam się samochodowi za jego plecami. Miał przyciemnione szyby i nie mogłam 

stwierdzić, czy ktoś jest w środku.

- Tak? - powiedziałam. - Więc?

To pewnie brzmiało niegrzecznie i w ogóle, ale miałam mnóstwo ciekawszych rzeczy do 

roboty niż pogawędki z agentami FBI przed szpitalem.

- Więc - odparł Cyrus Krantz, nie zrażony brakiem życzliwego oddźwięku z mojej strony 

- chciałbym z tobą zamienić słowo.

- Wszystko, co miałam do powiedzenia - oświadczyłam, wkładając kask - przekazałam 

już Allanowi i Jill. - Usadowiłam się na motorze. - Proszę ich zapytać. Na pewno wszystko 

powiedzą.

- Rozmawiałem z agentami specjalnymi Johnsonem i Smith - odparł Cyrus Krantz, kładąc 

nacisk   na   tytuły   zawodowe,   które   śmiałam   opuścić.   -   Ich   odpowiedzi   okazały   się 

niezadowalające i w związku z tym  wycofałem ich z twojej sprawy, panno Mastriani. Teraz 

będziesz miała do czynienia ze mną i tylko ze mną. Więc...

Podniosłam wizjer kasku i spojrzałam na niego zdziwiona.

- Co pan zrobił?

- Wycofałem ich z twojej sprawy - powtórzył Cyrus Krantz. - Ich postępowanie uznałem 

za amatorskie i niecelowe. Zabrakło im stanowczości.

Wytrzeszczyłam oczy.

background image

- Wywalił pan Allana i Jill?

- Odsunąłem ich od prowadzenia sprawy.  - Cyrus  Krantz, dyrektor wydziału operacji 

specjalnych,  odwrócił  się i otworzył  tylne  drzwiczki.  - Proszę  wsiąść  do samochodu,  panno 

Mastriani, udamy się do naszej kwatery na przesłuchanie w związku z rolą, jaką odegrałaś w 

sprawie Marka Leskowskiego.

Mocniej   ścisnęłam   Roba   w   pasie.   W   ustach   mi   zaschło.   -   Jestem   aresztowana?   - 

wykrztusiłam.

- Nie - odparł Cyrus Krantz. - Ale jesteś ważnym świadkiem, posiadasz istotne...

-  Dobrze  -  powiedziałam,  opuszczając  wizjer.  - Jedź,  Rob. Rob  spełnił  moją   prośbę. 

Zostawiliśmy Cyrusa Krantza w chmurze pyłu.

Jedyny problem polega na tym, że on z pewnością wie, gdzie mieszkam.